Friedman C S Trylogia Zimnego Ognia Korona cierni GTW


C. S. FRIEDMAN

Korona cierni

Trylogia Zimnego Ognia

Tom 3

PRZEŁOŻYŁ

ZBIGNIEW A. KRÓLICKI

0x01 graphic

Tytuł oryginału:

Crown of shadows

Copyright © by C. S. Friedman

By arrangement with DAW Books, Inc., New York

All rights reserved

Copyright for the Polish translation

© 2000 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:

Urszula Okrzeja

Korekta:

Urszula Okrzeja

Ilustracje na okładce:

© Mchael Whelan / via Thomas Schlük

Redakcja serii:

Andrzej Miszkurka

Opracowanie graficzne:

Tomek Kreczmar

Skład własny

Wydanie I

ISBN 83-87968-46-3

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Cypryjska 54 02-761 Warszawa

tel,/fax (022) 642 45 45 lub (022) 642 82 85

e-mail kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

Dla Nancy Friedman

Jedynym, co pociesza cię, kiedy widzisz dwadzieścia metrów nad dymiącym wulkanem, od którego dzieli cię tylko cienka warstwa plastiku - a pilot-kawalarz bez ostrzeżenia kładzie helikopter na skrzydło i wesoło woła: „Nie ma obawy, nie spadniemy!” - jest tylko obecność kogoś, kto podziela twoje uczucia.

Autorka dziękuje następującym osobom,

które przyczyniły się do napisania tej książki:

Neilowi Rackhamowi, który udostępnił swój wulkan;

Gene'owi Fisherowi, który udostępnił swoje konie;

Helen Zebarth, która udzieliła odpowiedzi na kilka bardzo

dziwnych pytań z dziedziny medycyny;

Oraz Shirley Maddox, za najcenniejszy ze wszystkich darów: czas.

Prolog

Miał szminkę na policzku. Kiedy powiał wiatr, czuł tę tłustą plamę na zziębniętej skórze. Czerwona, pomyślał. Szkarłatna. Niejasno przypominał ją sobie, tak samo jak kobietę, która pozostawiła ten ślad. Wargi. Piersi. Uda. Części ciała oddzielone od całości. Ciało bez duszy. Próbował przypomnieć sobie jej imię i nie zdołał. Czy to jego wina, czy jej? Jaka kobieta zarzuca sieć na dziedzica Merenthy, którego nazwisko stało się synonimem nieszczęścia?

Przed nim wznosił się zamek - zimne kamienne łuki zarysowywały się w ciemnościach nocy księżycowym blaskiem neomarmuru. Kiedyś w oknach paliły się światła, na wielkim kominku trzaskał ogień, a po dziedzińcu rozchodził się zapach grzanego wina. Niegdyś tłum służby wybiegłby powitać przybywającego o tak późnej porze gościa. Kiedyś w drzwiach stanąłby sam Samiel i marszcząc brwi, spoglądał na młodszego brata zsiadającego z konia, szykując się do całonocnego wykładu o tym, co przystoi. Albo czekałaby tam Imelia, równie zatroskana, ale łagodniejsza w połajankach. Albo Betrise, szeroki w ramionach i wojowniczy.

Już nie. Już nigdy.

Wszyscy odeszli.

Zsiadł z konia - a raczej próbował to zrobić - ale był tak pijany, że stanąwszy na ziemi, zatoczył się i ledwie zdołał uniknąć stratowania przez przestraszone zwierzę. W ostatniej chwili wyjął stopę ze strzemienia i przez chwilę przytrzymywał się rumaka, ciężko dysząc. To był zawsze najgorszy moment, tych kilka pierwszych minut po powrocie do domu, kiedy uświadamiał sobie, jak bardzo jest samotny. Będąc w mieście, mógł udawać, że wszystko jest w porządku - grając, ucztując i zawzięcie uganiając się za kobietami, każąc ciału oddawać się przyjemnościom, jakby w ten sposób mógł zmusić do tego i duszę - lecz po powrocie na zamek to złudzenie rozwiewało się jak dym i nie zostawało mu nic. Zupełnie nic. Czuł w sobie ogromną pustkę, której nie zdołały zapełnić pieszczoty żadnej kobiety, a dręczące go wspomnienia były tak okropne, że nie mogła ich zagłuszyć największa ilość alkoholu.

Udało mu się rozsiodłać konia i puścić go wolno. Wiedział, że powinien go oporządzić, lecz w tym momencie nie był w stanie się tym zająć - ani czymkolwiek innym. W stajni było siano i woda, a koń potrafił je znaleźć. Wielki mur, który wzniesiono wokół zamku podczas wojny w 846 roku teraz osypywał się, ale nadal mógł służyć jako ogrodzenie pastwiska. To wystarczy. Musi wystarczyć. Nie miał siły - ani chęci - robić nic więcej.

Dlaczego pozostałem przy życiu? - pomyślał z rozpaczą. Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie. Samiel poradziłby sobie. Samiel płakałby i szalał... a potem poskładałby swoje życie z kawałków i jakoś żył dalej. Gromadząc nowe wspomnienia. Ucząc się zapominać. Mieli w sobie taką siłę wszyscy członkowie jego rodziny... Wszyscy oprócz Andrysa. Playboya. Hazardzisty. Czarnej owcy w rodzinie. Dlaczego tylko jego oszczędzono? Dlaczego tamtej strasznej nocy, kiedy wymordowano mu rodzinę, jemu jednemu pozwolono przeżyć?

Wiesz dlaczego. Nie chcesz tego zrozumieć, ale musisz.

Gmerając przy zamku, odepchnął od siebie tę myśl. Była zbyt bolesna. Mógł przetrwać tylko próbując zapomnieć, wszelkimi możliwymi sposobami walcząc ze wspomnieniami. Nawet pijąc do upadłego. Nawet zażywając narkotyki, zakazane środki, które na chwilę łagodziły przerażenie i przynosiły namiastkę spokoju. Wszystko, co dawało chwilową ulgę.

Umierał.

Rozważał tę myśl, idąc przez wielki hol zamku, spoglądając na wiszące na ścianach portrety. W odpowiednich warunkach człowiek może umierać długo. Życie może wyciekać z niego stopniowo, z każdym dniem, aż w końcu nie pozostanie nic prócz cielesnej skorupy, zimnej i bezbarwnej jak zwłoki. Popatrzył na portrety innych ocalałych i zadrżał. Było ich siedmiu, a ich imion oraz dat narodzin i śmierci nauczył się za młodu jak katechizmu. Siedmiu mężczyzn, którzy przeżyli zagładę ich rodzin i przetrwali, by przedłużyć ród. Jak to zrobili? Dlaczego to zrobili? Jak człowiek może zapomnieć o czymś takim, mieć żonę, spłodzić dzieci i zacząć wszystko od nowa, jakby nic się nie stało? Zaśmiał się krótko, ponuro.

Jakiekolwiek posiadali magiczne umiejętności, on na pewno ich nie odziedziczył. Nawet nie potrafił pojąć ich charakteru.

Tym razem wybrałeś najsłabszego, pomyślał. Jakby zabójca jego rodziny mógł go usłyszeć. Najmniej godnego. Może jednak go słyszał. Może znał myśli ich wszystkich i wybrał Andrysa, ponieważ gdzieś w głębi jego duszy dostrzegł...

Co?

Nie oszukuj się, pomyślał z goryczą. Nie ma w tobie niczego wartościowego i on o tym wie. Obejrzał portrety tych siedmiu, jeden po drugim, i aż nazbyt wyraźnie dostrzegł to, co go z nimi łączyło. Gdybyż tego nie widział! Gdybyż nie rozumiał...

Zataczając się, z jękiem podszedł do barku i nalał sobie pełny kielich trunku z pierwszej lepszej butelki. Słodki kordiał, ulubiony napój jego nieżyjącego brata. Szybko opróżnił kielich, krzywiąc się i usiłując nie smakować syropowatego płynu, który spływał mu do gardła. Alkohol był teraz jego eliksirem i ukojeniem, a smak nie miał znaczenia. Gdyby tylko wiedział, jak wprowadzić go bezpośrednio do krwi, zrobiłby to i oszczędził sobie kłopotu z kieliszkami.

Nagle wydało mu się, że w kącie pokoju poruszył się jakiś cień. Przestraszony Andrys upuścił kieliszek, który rozbił się na posadzce z neomarmuru, opryskując mu nogi lepką cieczą. W komnacie rozszedł się słodki zapach pomarańczy. Niewielka strata, ale zupełnie wyprowadziła go z równowagi. Łzy pociekły mu po policzkach, a z nimi wróciły wspomnienia minionego dnia. Jej głos. Jej ciało. I pogarda. Boże w niebiosach! O ileż lepsza byłaby całkowita utrata męskości od tej wegetacji i nieustannego lęku, że wspomnienie rzezi pozbawi go sił w decydującym momencie. A sprawdzał to dostatecznie często, by zacząć mieć nadzieję, że może - tylko może - w końcu zaczął wracać do zdrowia... A potem nagle komnata, w której przebywał, wydawała się zbryzgana krwią, a ciało, które tak rozpaczliwie ściskał, zmieniało się w zwłoki, posiekane na kawałki części ciała... Splótł ramiona na piersi i zadrżał. To musi się skończyć. Boże, to musi się skończyć. Tak czy inaczej. Jak długo tak można?

Dopóki z tym nie skończysz. Nie ma innego sposobu. Czy będzie bolało bardziej? Przecież już jesteś martwy, prawda? Tak jak reszta twojej rodziny. Zabił ich szybko, a ciebie powoli, ale jednak zabił.

- O Boże - szepnął. - Pomóż mi. Proszę.

Teraz wracały wspomnienia, jak zawsze nocami. Jak trucizna sączyły się w jego mózg, pozbawiając zmysłów. Czy to prawdziwa krew, tam na dywanie? Czy w powietrzu unosi się odór śmierci? Jęknął i usiłował z tym walczyć, ale nie miał sił.

Krew. Rozbryzgana wszędzie. Szkarłatne krople lśniące w świetle lampy jak tysiąc nieoszlifowanych granatów rozrzuconych na dywanie, podłodze i wokół nóg wielkiego stołu. Krew kapiąca z...

Kapiąca z...

- Nie! - szepnął. - Proszę. Nie to.

Krew zbierała się przy nogach fotela, krew ściekająca strużkami po neohebanowych rzeźbieniach, krew cieknąca z głowy jego brata, nadzianej na szpic oparcia fotela, niczym na włócznię wojownika...

Zacisnął powieki i wstrząsnął nim spazm przerażenia. To były bolesne wspomnienia Boże, jakże bolesne! Czy nie ma żadnego sposobu, żeby je powstrzymać?

- Zrobię wszystko - szepnął, drżąc jak w febrze. - Wszystko. Byle tylko to się skończyło!

Komnata wyglądała jak pobojowisko, zbiór obrazów zbyt okropnych, by ogarnąć je umysłem. Ciało Imelii, leżące na wielkim stole. Wypatroszone. Długie jedwabiste włosy Betrise, zanurzone w kałuży krwi, kilka kroków od ciała. Dianna. Mark Abechar. Wszyscy Tarrantowie, co do jednego, oprócz Andrysa. Wszyscy bracia, siostry i kuzyni, którzy mogli sobie rościć prawo do tego nazwiska, aż po bezbronne niemowlę, również leżące we krwi. I spoglądający na to wszystko, jakby z ponurego tronu, jego brat Samiel. Samiel, najstarszy z nich, który sam obwołał się neohrabią Merenthy. Postawił oczy w słup, jakby odwracał je od tego okropnego widoku, a krew na jego wykrzywionej twarzy czyniła ją w dwójnasób nierealną parodią ludzkiego przerażenia.

Przez chwilę Andrys był zbyt wstrząśnięty, by zareagować. Potem wezbrały w nim mdłości, mdłości, zgroza i przerażenie - potworne i odbierające zmysły. Zgiął się wpół i zwymiotował. Skurcze raz po raz wstrząsały jego ciałem, aż nie miał już czego zwracać, a nawet wtedy nie ustały. Jakby dzięki temu wysiłkowi mógł uwolnić się od strachu.

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że w komnacie jest ktoś jeszcze: jakaś wysoka postać, ponura i milcząca, stojąca na środku pokoju. Wyglądała tak złowrogo i emanowała takim chłodem, że łzy na twarzy Andrysa wyschły w mgnieniu oka. Chociaż w mroku nie widział twarzy nieznajomego, nie miał żadnych wątpliwości. Człowiek czy demon, to był morderca jego rodziny. A teraz go obserwował. Czekał.

Przerażony Andrys cofał się, aż oparł plecy o ścianę. Po drodze potrącił krzesło, które przeleciało po śliskiej od krwi posadzce i w końcu upadło na leżącą na niej siostrę Andrysa.

- Kim jesteś? - zawołał zduszonym głosem, napiętym jak jego nerwy. - Czego chcesz?

Nieznajomy stał przez chwilę bez ruchu. W mrożącej krew w żyłach ciszy Andrys słyszał bicie swego serca. Potem mroczna postać poruszyła się i jedwabiście gładki głos oznajmił:

- Jestem pierwszym i jedynym neohrabią Merenthy.

Pod Andrysem ugięły się ze strachu kolana i byłby upadł, gdyby nie przytrzymał się ściany.

- Pierwszy neohrabia nie żyje - jęknął. - Nie żyje!

Od dziewięciuset lat spoczywa w grobie, chciał dodać. Krzyknąć. Lecz te słowa nie przechodziły mu przez gardło.

- Skądże - odparła postać. - Jednak tę wersję wolał twój ojciec, więc tak ci powiedziano. Ten znamienity Tarrant! Sądził, że trzymając cię w nieświadomości, zapewni ci bezpieczeństwo.

Nieznajomy obrócił się na moment, spoglądając na odciętą głowę Samiela.

- Oczywiście, nie udało mu się. Nigdy się nie udaje.

Postać zrobiła krok w stronę Andrysa, który z przerażenia stracił kontrolę nad zwieraczami i ciepła strużka moczu pociekła mu po nodze. Nagle zapragnął gromu z jasnego nieba, który zabiłby go od razu, nie każąc czekać, aż spotka go taki los jak... jak tamtych. Jak Samiela, Imelię i Marka. Dobry Boże, tylko nie tak, proszę, och, proszę...

Postać zatrzymała się, jakby wyczuła, że jeszcze jeden krok okaże się nie do zniesienia dla napiętych jak struny nerwów Andrysa.

- On znał prawdę. - Nieznajomy wskazał Samiela. - Pierworodny zawsze zna prawdę. To jeden z pierwszych warunków, jakie narzuciłem tej rodzinie, kiedy zgodziłem się, by ród przetrwał. W chwili, gdy włożył na głowę koronę tego hrabstwa, kiedy przywłaszczył sobie tytuł, wiedział, jaką zapłaci za to cenę.

Andrys potrzebował prawie minuty, by zrozumieć jego słowa. By uwierzyć.

- A więc o to chodzi? - wykrztusił w końcu. - Wszystko to... dlatego? Z powodu tytułu?

Wyczuł gniew budzący się w tej mrocznej postaci - to nie był poryw palącej ludzkiej wściekłości, raczej mroźnej jak powiew arktycznego wiatru.

- Ja obdarzyłem tę rodzinę życiem - oznajmiła lodowatym głosem postać. - I ustaliłem warunki, na jakich pozwalam jej przetrwać. Oszczędziłem waszego przodka, chociaż bez trudu mogłem go zabić. Nie uczyniłem tego ze współczucia, lecz dlatego, że byłem ciekaw, czego zdołają dokonać potomkowie mojego rodu. Tak więc pozostawiłem wam moje ziemie, mój zamek, moje bogactwa i bibliotekę - której prawdziwa wartość przekracza wasze wyobrażenia - wszystko to i jeszcze więcej. Nieprzebrane skarby. Zabroniłem wam tylko dwóch rzeczy... a po jedną z nich wciąż ktoś sięga. Zdarzyło się to już osiem razy. - Szerokim gestem wskazał na zamordowanych. - Uważaj to za przestrogę.

- I za to zabiłeś ich wszystkich? - wyszeptał Andrys. - Za błąd popełniony przez Samiela? Wszystkich?

Czarna postać przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu. Nagle Andrys zdał sobie sprawę, że gors koszuli ma zabrudzony wymiocinami, a nogawkę spodni mokrą od moczu. Poczerwieniał ze wstydu.

- Ta jego pomyłka była wyzwaniem - odparła zimno postać - i tego nie zniosę. A co do moich metod... przekonałem się, że im surowsza lekcja, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie zapamiętana. Pamiętaj o tym, wychowując swoich potomków.

Potomków? Przez moment nie mógł sobie przypomnieć, co oznacza to słowo i czy może go dotyczyć. Jego potomkowie? Jeszcze nie miał dzieci. I nigdy nie będzie miał, jeśli ta postać go zabije...

Nagle zrozumiał. Wszystko.

Stanęły mu przed oczami postacie Ocalałych. Tajemniczych postaci, których dzieje były owiane tajemnicą, które przetrwały, by przedłużyć ród, podczas gdy wszyscy inni poumierali na skutek chorób, wojen lub (o czym niejasno wspominały kroniki) jakichś okropnych wypadków.

Lub zostali wymordowani.

Tak jak tu?

O mój Boże, pomyślał z rozpaczą Andrys. Niech to okaże się pijackim snem. Spraw, bym obudził się na zapleczu jakiejś gospody i odkrył, że upiłem się do nieprzytomności i to był tylko koszmar, senny koszmar. Proszę, Boże, spraw to...

- Widzę, że rozumiesz - zauważył nieznajomy. - Wierzę, że nie będziesz tak głupi, by powtórzyć błąd brata.

Odwrócił się, zamierzając opuścić Andrysa, zostawić go samego wśród pomordowanych. Aby mógł pogodzić się z losem, jeśli zdoła. Kiedy się odwrócił, promień księżyca padł na jego twarz, ukazując rysy. Oświetlając ją...

- Nie! - jęknął Andrys. - Nie!

Ta twarz była tak podobna do jego własnej, że zaczął wrzeszczeć i nie mógł przestać, bo nagle zrozumiał - zrozumiał! - jaka upiorna duma mogła popchnąć człowieka do wymordowania całej rodziny i oszczędzić jednego jej członka, najbardziej doń podobnego. Pojął to, chociaż nie potrafił tego wytłumaczyć, choć skręcał się na samą myśl o tym. I wiedział, że od tej pory, ilekroć spojrzy w lustro, zobaczy tę twarz, nie swoją, że z odbicia popatrzą na niego te oczy - straszliwie puste, srebrzyste i tak podobne, a zarazem niepodobne do jego oczu, które spoglądały na bezkres piekieł i oczekujące nań męki...

Jęczał. Płakał. Zwinął się w kłębek i łzy spływały mu po twarzy. Zanosił się niepohamowanym płaczem, który często wstrząsał nim w nocy. Czy to się nigdy nie skończy? Czy te wspomnienia nigdy nie zblakną, choć trochę? Kiedy będzie mógł patrzeć na twarz pierwszego neohrabiego Merenthy, nie skręcając się z odrazy?

Nigdy. Dopóki z tym nie skończysz.

- O Boże - jęknął. - Nie mogę już tego znieść.

Wtedy usłyszał ten głos - szept nie głośniejszy niż potok łez - który przeszył go dreszczem, jakby ktoś drapał go paznokciami po krzyżu. Niewątpliwie był to demoniczny głos - żadne żywe stworzenie nie potrafiłoby wydać takiego dźwięku.

Andrysie Tarrancie. Czy tego naprawdę chcesz? Zapomnienia? Czy też chciałbyś znów cieszyć się życiem?

Podparł się na łokciu, a drugą ręką otarł łzy. Przed nim stała postać nieco podobna do ludzkiej, chociaż nie miała w sobie nic ludzkiego. Była to plątanina ostrych krawędzi, spowita ciemnością, a wokół niej cienkie macki czarnej mgły wiły się jak żmije. Światło lampy rozszczepiało oczy widma na tysiące różnokształtnych kawałków, odbijających płomień milionem lśniących iskier.

Przez chwilę spoglądał ze zgrozą na istotę, którą przywołał jego strach. Nigdy dotąd nie zmaterializował niczego równie konkretnego, tak niebezpiecznie fascynującego. Zważywszy, ile Andrys wypił, było zdumiewające, że ten stwór nie bełkotał.

Potem zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi. Gdzieś z podświadomości wygrzebał ochronną modlitwę, którą wymamrotał pod nosem, podnosząc kieliszek i z całej siły rzucając nim w demona. Nagle zapragnął, żeby słuchał go tak, jak wytwory fae często słuchały członków jego rodziny. Rozzłościło go, że ten stwór wybrał sobie właśnie taki moment, by go nękać.

Demon nie poruszył się. Kielich przeleciał przezeń i uderzył o ścianę, rozbijając się. Słodki kordiał pociekł po boazerii.

- Nie stworzyłeś mnie - poinformował go demon. - I nie zdołasz mnie odpędzić.

Jego głos był jak tłuczone szkło, zgrzytliwy i kruchy.

- Przybyłem porozmawiać z tobą. Oczywiście, jeśli najpierw chcesz zniszczyć część zastawy... - Ruchem głowy stwór wskazał na barek. - Poczekam.

Kulturalny i sardoniczny głos demona zupełnie go rozbroił.

- Czego chcesz? - wyjąkał Andrys.

- Przybyłem ci pomóc. Uratować cię.

- Nie! - Dostatecznie dużo wiedział o demonach, żeby się zorientować, iż ten szukał jakiegoś punktu zaczepienia, sposobu, by go dopaść. Nawet kompletnie pijany zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - Odejdź ode mnie!

- Jesteś pusty, Andrysie Tarrancie - rzekł demon, wbijając weń błyszczące oczy. - Tak bardzo pusty. Próbujesz wypełnić tę dziurę alkoholem, narkotykami, setkami ciał kobiet, ale bezskutecznie, prawda?

- Zostaw mnie w spokoju - wyszeptał ochryple. - Wiem czego chcesz. Nie dam ci tego. Nie...

- Pomimo to, że mógłbym cię uleczyć? - zapytał demon. - Chociaż mógłbym wypełnić tę pustkę w twojej duszy i znów przywrócić cię do życia? Naprawdę chcesz, żebym odszedł?

Zamknął oczy i zacisnął drżące dłonie w pięści. To kłamstwa. Na pewno. Kłamstwa i oszustwa przykrojone do jego potrzeb. Nie mógł sobie pozwolić na słuchanie tego stwora, na cień nadziei. Koszt byłby zbyt wysoki. Gdyby się zgodził, by to coś zaspokoiło jego potrzeby, pozbyłby się krwi, mózgu, snów albo czegoś równie istotnego... Ponieważ właśnie tak działają demony, czyż nie? Gdy tylko dasz im punkt zaczepienia, jesteś już właściwie martwy.

Tylko co miał do stracenia?

Gdzieś z oddali usłyszał własne słowa, jakby wymawiał je ktoś inny:

- No już - szepnął. - Powiedz...

- Masz wroga. Zamierzam go zniszczyć. Potrzebuję do tego sprzymierzeńca. Ludzkiego sprzymierzeńca. Krótko mówiąc, potrzebuję ciebie. I jestem gotowy zapłacić za tę przysługę, dając ci sposób na osiągnięcie spokoju.

- Moja rodzina została zamordowana. Nie możesz tego zmienić. Cokolwiek proponujesz...

- A co z zemstą?

Te słowa wywołały dreszcz.

- Zabiłby mnie - szepnął, wyczuwając iskrę nadziei, jaką nagle rozpaliło to słowo, i nie chcąc jej gasić. - Nie miałbym szans.

- On cię nie zabije. Ludzkie życie jest dla niego tanie, lecz twoja śmierć byłaby końcem waszego rodu, a on nigdy nie zniszczy żadnego ze swych tworów. Nie, Andrysie Tarrancie, jesteś jedynym człowiekiem na tej planecie, którego on nigdy nie zabije. Dlatego cię potrzebuję.

- A więc będzie mnie dręczył...

- Bardziej niż teraz?

Andrys spuścił głowę. I zadrżał.

- On jest potężny - powiedział demon. - Być może jest najpotężniejszą żywą istotą, jaką stworzyła ta planeta. I złą, bez wątpienia. Ale jest też dumny i nieskończenie próżny, i to go zgubi. - Głos zmienił się, był teraz gładki jak jedwab. Uwodzicielski. Łagodnie jak narkotyk pieścił mózg Andrysa. - Wiesz, czego chcę. Teraz pozwól, że ci pokażę, co mogę ofiarować w zamian.

Strach ścisnął zimną dłonią serce Andrysa. Sto generacji Tarrantów krzyczało doń, by uciekał. Tylko... Tylko że... Co miał do stracenia?

- Pokaż - szepnął.

I nagle przyszło mu do głowy, że może z pomocą tego demona mógłby dopaść łotra, który wymordował jego rodzinę, odpłacić mu za... Lecz nie szybką śmiercią, o nie. I nie zwykłym bólem. Jakimś cierpieniem, równie dotkliwym jak to, na jakie tamten skazał Andrysa - powolną śmiercią za życia, gniciem duszy nie pozostawiającym nic prócz rozpaczy, pozbawieniem wszelkiej dumy, pychy, siły, władzy i nadziei... Wyobraził sobie wyniosłego neohrabiego Merenthy, bezsilnego na skutek jego działań, i nagle poczuł, że budzi się w nim jakieś dawno już zapomniane uczucie. Sens życia. Cel. Nadzieja. Krew raźniej popłynęła mu w żyłach i zadrżał, gdy pobudziła jego mózg. Ta myśl przeszyła dreszczem całe ciało.

Nagle wszystko zniknęło. Równie nagle jak się zaczęło.

Nadzieja, pewność, poczucie siły - wszystkie te uczucia wchłonęła noc, jakby nigdy ich nie było. Pozostała tylko iskra ciepła w lędźwiach, jakby dopiero co był z kobietą. I pustka tak ogromna, że wydawała się gotowa go wchłonąć.

- No? - zapytał demon. - Chcesz znowu żyć? Czy też mam cię zostawić, żebyś zapił się na śmierć i zmienił jedno piekło na drugie? Co wybierasz?

Drżały mu dłonie, gdy usiłował pozbierać myśli. Wiedział, że umowa z demonem to samobójstwo. Nikt nigdy na tym nie wygrał. A on nie był teraz w stanie podejmować życiowych decyzji.

Ale...

Zapragnął powrotu tego uczucia. Chciał go tak bardzo, że miał jego smak na języku. Oddałby duszę, żeby znów to poczuć... a ten demon wcale jej nie żądał, prawda? Tylko pomocy Andrysa przy uwolnieniu świata od mordercy. Przy oczyszczeniu imienia Tarrantów.

- Przecież mogę to odwołać - powiedział w końcu. - Kiedy tylko zechcę. Jeśli powiem, że to już koniec, odejdziesz i zostawisz mnie w spokoju. Zgoda?

Kanciasta twarz wykrzywiła się. Mozaikowe ślepia rozbłysły. Ten grymas był czymś więcej niż uśmiechem i sprawił, że powietrze zdawało się drżeć od nienawiści, która przepełniła duszę Andrysa.

- Jestem na twoje rozkazy - szepnął demon.

ŚLAD

DEMONA

1

Idzie w blasku księżyca, krocząc cicho jak duch po wybielonych deszczem deskach. Wszędzie wokół niej marynarze naprawiają zniszczenia po burzy: łatają żagle, rozplątują liny, odwiązują części wyposażenia przywiązane dla bezpieczeństwa do pokładu. Wiatr jest rześki i świeży, i wydaje jej się, że wyczuwa w nim zapach lądu. Tak blisko, tak bardzo blisko... Przez chwilę drży i jest bliska rezygnacji. Jeszcze miesiąc, powiedział kapłan. Może mniej. Potem jednak przypomina sobie, jak będzie wyglądał ten miesiąc - tak samo jak wszystkie dotychczas spędzone na tym statku. To utwierdza ją w postanowieniu. Już dosyć, mówi sobie. Dosyć.

Morze jest teraz spokojne, wyładowało swój gniew przez ostatnie trzy dni. W świetle księżyca nie widzi białych grzebieni na powierzchni, tylko szkliste czarne fale i sporadyczne błyski gwiazd. Spokojne, jakże spokojne. Śmierć musi być właśnie taka: ciemność, bezruch i głucha cisza - gładkie królestwo, które lekko faluje, wchłaniając kolejną duszę. Wolne od trosk. Wolne od bólu. Wolne od strachu i rozsiewającego go demona, który już pewnie zagląda do jej kabiny srebrzystymi oczami, zastanawiając się, gdzie też podziała się pasażerka.

Na myśl o nim oddech więźnie jej w krtani i ciało przeszywa dreszcz. Nie, szepcze. Nigdy więcej. Staje na relingu, czarnymi palcami nóg wyczuwając okrągłe drewno. Morze pod nią...

- Mes! - słyszy za plecami głos żeglarza. Przez moment wyobraża sobie jego właściciela - tego niebieskookiego chłopca z Faraday, opalonego, szczupłego i jakże niewinnego - a potem leciutko pochyla się do przodu, w noc. - Mes! Nie!

Słyszy kroki i po chwili nie czuje już pod palcami gładkiej poręczy, spada w ciemność w chwili, gdy on dociera do miejsca, gdzie przed chwilą stała. Potem głośny tupot nóg i krzyki, gdy nadbiegają inni marynarze. Te dźwięki wydają się dochodzić z innego świata. Jakby ze snu. Ona unosi się, szybuje nad falami. Spada. Woda pod nią sprawia, że czeka niecierpliwie - teraz już nie szklista, ale aksamitna, chłodna i chętna - a potem ten moment mija, gdy ona przebija powierzchnię. Zimne fale rozchodzą się i wpada w nie, szamoce się w lodowatej głębinie, wyrwana ze snu przez mroźną rzeczywistość morza.

Krztusi się słoną wodą i w nagłym ataku przerażenia walczy, żeby wypłynąć na powierzchnię. Myśl o samobójstwie pierzcha, zastąpiona ślepym przerażeniem duszącego się zwierzęcia. Woda ścieka jej po twarzy, gdy w końcu unosi usta nad powierzchnię fal i spazmatycznie łapie oddech. Uspokaja się dopiero po dwóch lub trzech głębokich haustach. Drżąc, kaszle i wypluwa połkniętą wodę, a jej zziębnięte ciało instynktownie unosi się na falach. Nad nią uwijają się marynarze. Jeden zdjął grubą wełnianą kurtkę, a drugi chwycił koło ratunkowe. Czy skoczą za nią do wody? Uratują ją i zmuszą, by nadal żyła? Ta myśl jest bardziej przerażająca niż perspektywa śmierci. Czując, że serce wali jej jak młotem, zaczyna odpływać od statku. Czego obawia się bardziej?

Nagle go dostrzega, stojącego wśród innych. Czarna sylwetka. Zupełnie nieruchoma. On jest jak samo morze - jak śmierć - i pomimo dzielącej ich odległości czuje w głowie jego napierające myśli: szukające, analizujące, rozważające. Jego głód. Widzi, jak mężczyzna kładzie dłoń na ramieniu jej niedoszłego zbawcy i mimo dzielącej ją od nich odległości słyszy słowa równie wyraźnie, jakby stała obok niego na pokładzie.

- Dokonała wyboru - mówi im Łowca władczym tonem, który nie uznaje sprzeciwu. - Zostawcie ją.

Spojrzenie srebrzystych oczu nie odrywa się od twarzy, Łowca obserwuje, czeka, wyczuwa w jej obecności śmierć, i to go fascynuje. Przeraża. Pomimo całej jego potęgi, mimo wieków bogatych doświadczeń, ten moment jest dla niego całkowicie niedostępny i niezrozumiały.

Ona czerpie z tej myśli nową siłę i przestaje poruszać rękami. Fale kołyszą ją łagodnie i pieszczą twarz, gdy zaczyna się zanurzać. Czuje na ustach słony smak wody i krwi, w miejscu gdzie w panice przygryzła sobie wargę. Czy on potrafi to wyczuć? Czy to obudzi w nim głód wystarczający, by pożałował obietnicy, jaką złożył tyle miesięcy temu: że jeśli ona zechce umrzeć, zamiast mu służyć, on uszanuje jej wybór i pozwoli jej odejść? Ona nie jest w stanie zrozumieć tej skomplikowanej mieszaniny honoru i okrucieństwa, z jaką się u niego zetknęła. Który demon dotrzymałby obietnicy, widząc, jak jedyne źródło jego pożywienia znika w odmętach?

W przypływie otuchy nurkuje w toń. Morze zamyka się nad jej głową, otula ją ciemność. Płynie w dół, najgłębiej jak potrafi, aż płuca pękają z braku powietrza. Wtedy głęboko zaczerpuje tchu, wpuszczając w swe ciało zimny mrok. Morska woda wypełnia jej płuca, i może w innym miejscu, w innym czasie, poczułaby ból. Nie teraz. Skurcze płuc są wspaniałym hymnem wolności i, zapadając w ciemność, napawa się przyjemnością umierania.

Tym razem bez strachu. Tak mi przykro, Łowco. Tym razem nie nasycisz się strachem, poczujesz jedynie kwaśno-słodkie objęcia śmierci. To zaledwie przekąska dla takich jak ty. Przykro mi...

*

Najświątobliwszy Ojcze!

Piszę do ciebie z pokładu „Bożej Chwały", żeglującej wraz z towarzyszącym jej statkiem na zachód, do portu Faraday. Usiłując powrócić do domu, jesteśmy na morzu już od dziesięciu miesięcy, licząc wedle czasu Primy, i ani jeden tydzień nie minął bez niespodzianek. Wschodnie Wrota okazały się zamknięte, gdyż ciągnące na wschód prądy były za szybkie, a okoliczne wulkany zbyt aktywne, żebyśmy zdołali tamtędy przepłynąć. Mimo poważnych zastrzeżeń kapitan Rozca skierował statek na południe, na nieznane wody, na których nawet jego rozległa wiedza okazała się dla nas prawie bezużyteczna. Miał nadzieję, że zdołamy przepłynąć na zachód między Ognistymi Wyspami, a następnie dostać się w zasięg tropikalnych prądów i wrócić do domu. Niestety, Nowatlantyda nie sprzyjała nam. Zaledwie obraliśmy ten kurs, a nastąpił wybuch tak potężny, że ogłuszył nas z odległości wielu kilometrów. Żeglarze miotali się w duszącym dymie, ratując żagle przed padającym na nas ognistym gradem. Tego dnia mieliśmy wielu rannych i byłoby ich więcej, gdyby nie Gerald Tarrant, który wykorzystał zasnute dymem niebo i nienaturalną ciemność, aby posłużyć się swą Sztuką. Ukryty w ostrzu jego miecza zimny ogień rozbłysł z siłą i jasnością błyskawicy...

- Cholera - mruknął Damien. - Nie mogę tego wysłać.

Ponownie przeczytał akapit, a potem zmiął kartkę w kulę i cisnął na bok. Wylądowała na stercie podobnych, zalegających na pokładzie kabiny. Objął głowę rękami, usiłując się skupić.

Najświątobliwszy Ojcze!

Oto szczegóły mojej podróży do wschodnich krain, którą podjąłem w imię Boga i ku Jego wieczystej chwale.

Pięć miesięcy zajęła „Złotej Chwale" przeprawa przez Nowatlantydę, którą to podróż Bóg pozwolił nam odbyć bez uszczerbku dla żadnego z naszych towarzyszy podróży. Wiedzieliśmy, że w przeszłości pięć wypraw podążało przed nami tym szlakiem, ale nie wiedzieliśmy nic o ich losie. Ku naszemu zdziwieniu i zadowoleniu na tym odległym brzegu znaleźliśmy lud całkowicie oddany Jedynemu i naukom Jego Proroka. Dowiedziawszy się, że my również podróżujemy w imię Boga, ci ludzie przyjęli nas gościnnie i pokazali nam swą ziemię, która wydawała się istnym rajem. Nawet fae została tam ujarzmiona zgodnie z naukami Proroka. Moją duszę przepełniła radość i nadzieja, gdy na własne oczy ujrzałem, jakie cuda może czynić powszechna wiara.

Niestety, niebiański wizerunek tego kraju okazał się tylko fasadą. Kiedy zaczęliśmy podejrzewać, iż pod powierzchnią tego pozornego raju kryje się mroczniejsza prawda, byliśmy zmuszeni uciekać na pustkowia, od dawna pozostawione fae i jej wytworom. Podróżowaliśmy we troje: ja, kobieta rakhów, Hesseth - oraz czarnoksiężnik Gerald Tarrant. Skłamałbym, mówiąc, iż kiedykolwiek w pełni ufałem Łowcy lub że dobrze się czułem w towarzystwie kobiety rakhów, lecz w trakcie naszej wyprawy odkryliśmy wspólny cel, który pozwolił nam przezwyciężyć naturalne uprzedzenia. Sądzę, iż z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że żadne z nas w pojedynkę nie przetrwałoby tej podróży. W istocie, kilkakrotnie nawet wspólnymi siłami ledwie zdołaliśmy ujść z życiem z opresji.

W czasie podróży przeżyliśmy wiele okropnych chwil, których opisu oszczędzę Waszej Świątobliwości. Wystarczy rzec, iż ta kraina została zatruta dawno temu i w przemyślny sposób. Gerald Tarrant odkrył, że dokonano tego za sprawą demonicznych sił, sprzymierzonych z ludzkimi czarami, a ja nie widziałem powodu, by w to wątpić. Aby dowiedzieć się więcej o nieprzyjacielu (i ewentualnie poznać jego słabe strony), ruszyliśmy dalej na południe, do krainy znajdującej się poza zasięgiem wiernych Jedynego. Tam ludzie i rakhowie zawarli niezwykły pakt, zmierzający do zniszczenia wyznawców Boga oraz ich wiary. Ich kraj był dobrze przygotowany na odparcie ataku i o mało nie zginęliśmy, próbując się tam dostać. Wtedy zginęła Hesseth i zawsze będę żałował, iż nie zdołałem zapewnić jej należytego pochówku ani lepszego miejsca spoczynku niż zalany krwią wąwóz w obcej i niegościnnej krainie. Tam też wróg nawiązał kontakt z Geraldem Tarrantem, proponując mu za zdradę naszej sprawy nagrodę tak sowitą, że musiała poruszyć nawet jego zimne serce.

- Do licha. - Przez długą chwilę spoglądał na ostatnie zdanie, a potem westchnął i skreślił je. - O tym nie mogę mu powiedzieć, prawda?

Usiadł wygodniej, starając się nie myśleć o tamtych dniach. Obawy. Podejrzenia. Gdyby wówczas wiedział to, co wiedział teraz - że Tarrant sprzedał ich, aby zbliżyć się do wroga i skutecznie go zaatakować - czy sprawy potoczyłyby się inaczej? Wróg ofiarował Geraldowi Tarrantowi prawdziwą nieśmiertelność. Czy Damien mógł być pewien, że Łowca jej nie przyjmie?

Raczej nie, pomyślał. Któżby przewidział, że w ostatecznym rozrachunku próżność Łowcy okaże się silniejsza od jego żądzy nieśmiertelności, a myśl o zniszczeniu jego największego osiągnięcia równie nieznośna jak obawa przed wygaśnięciem jego rodu? Przecież oba były dziełem Łowcy, prawda? Ostatnimi śladami jego obecności na Ernie. Cóż w tym dziwnego, że kochał Kościół równie silnie, jak go nienawidził, i udał zdradę, by złapać w pułapkę człowieka, który zamierzał zniszczyć jego dorobek?

Nieśmiertelność. Życie bożka, nie znającego strachu przed karą boską. Damien już nigdy nie będzie mógł spojrzeć Łowcy w twarz, nie przypominając sobie dokonanego przez tamtego wyboru. Już nigdy nie będzie w stanie udawać, że rozumie Geralda Tarranta lub siły, które tamten reprezentuje. Nie po tym.

Z westchnieniem znów podniósł pióro i zaczął pisać.

Ustaliliśmy, że naszym nieprzyjacielem jest Książę tej krainy, związany czarnoksięskim przymierzem z demonem spełniającym jego życzenia. Niestety, żałuję, że prawda nie okazała się taka prosta. Taki sojusz stworzyłby konkretnego wroga, którego można by pokonać - a przynajmniej poważnie osłabić - w jednej bitwie. Tymczasem odkryliśmy, iż człowiek nazywający się Księciem Nieśmiertelnym był jedynie marionetką w szeroko zakrojonym przedsięwzięciu, którego stawką są ludzkie dusze. I chociaż uwolniliśmy tę krainę i jej sąsiadkę z północy spod wpływów demona, obawiam się, że to zaledwie początek wielkiej i strasznej rozgrywki.

Teraz znamy już kilka faktów o naszym prawdziwym wrogu, demonie tak silnym i chytrym, że może okazać się największym zagrożeniem dla istnienia człowieka na Ernie. Tu i teraz nosi imię Calesta, lecz niektórzy ludzie nazywają go innymi imionami, a nawet oddają mu boską cześć. Jest prawdziwym demonem, pod względem mocy i postaci, co oznacza, że może oddziaływać na ludzi w sposób równie subtelny i złożony, jakby sam był człowiekiem. Potrafi tworzyć złudzenia tak przekonujące, że nawet moc Łowcy nie zdoła ich przejrzeć i podtrzymywać przez bardzo długi czas. Pochodzi z rodziny demonów zwanych Iezu i jak wszyscy Iezu jest odporny na zwyczajne metody zwalczania demonów. Na razie nie znamy pewnego sposobu, aby go powstrzymać. Ponadto żywi się (jak każdy Iezu) ludzkimi emocjami, preferując najostrzejsze przejawy sadyzmu nad łagodniejsze uczucia, jakimi zadowalają się jego mniej groźni pobratymcy.

Mówiono, iż takie demony żyją chwilą i brak im umiejętności osiągania - a nawet formułowania - dalekosiężnych celów. To z pewnością nie jest prawdą w tym przypadku. Calesta zamierza zmienić nasz świat, a po tym, co widziałem we wschodnich krainach, mogę tylko z dreszczem grozy powiedzieć, że jest w stanie to zrobić. Byliśmy świadkami skuteczności jego działań na wschodzie, gdzie machinacje tego demona pogrążyły kraj głęboko wierzących i dobrych ludzi w koszmarnej wojnie, której okropności wzdragam się opisać. Mogę się tylko modlić, aby kroki, jakie podjęliśmy dla przeciwdziałania jego wysiłkom, okazały się skuteczne. Tyle dusz może paść łupem jednego demona! Nic lepiej nie dowodzi, jak bardzo nasz Kościół jest potrzebny temu światu, także dlaczego miecz, kusza, pistolet czy tarcza są zaledwie cieniami jedynego prawdziwego na Ernie oręża, jakim jest wiara.

Tak oto wracam, z sercem ciężkim od brzemienia tej wiedzy. Bądź pewny, iż podczas tej wojny będę twoim najwierniejszym żołnierzem, dopóki nie nadejdzie dzień, kiedy znajdziemy sposób na zniszczenie tego demona lub wypędzenia go na zawsze ze świata ludzi.

Twój najpokorniejszy i posłuszny...

- Jeszcze jeden raport? - powiedział Tarrant, stając w drzwiach kajuty.

Damien obrzucił go gniewnym spojrzeniem, które mówiło, że nie trzeba mu przypominać o poprzednim liście do Patriarchy ani o kłopotach, jakie może na niego ściągnąć. Wysłał go, zamiast stawić się osobiście przed zwierzchnikiem, i kiedy wreszcie stanie przed ojcem świętym, będzie musiał słono za to zapłacić.

- Nie tym razem - rzekł krótko. Zakończył list, szybko podpisał go i odłożył na bok. Nie dało się zaprzeczyć, że zasłużył na gniew Patriarchy. Pytanie tylko, jak długo ten gniew potrwa i jaką przybierze formę. A także, czy ojciec święty zrozumie, że cały ich świat stoi teraz w obliczu zagrożenia i jeśli Kościół ma zwyciężyć, należy zapomnieć o osobistych urazach.

- A więc doręczysz go osobiście?

- Nie mam innego wyjścia, prawda? - odparł z niechęcią, której nie zdołał ukryć. - Muszę wracać. Dobrze o tym wiesz.

„Wracaj do domu" - nalegał demon Karril. „Wróć do domu najszybciej jak możesz. Jeśli tego nie zrobisz, dasz demonowi Caleście czas... a wtedy świat, do którego wrócisz, może nie być tym samym, jaki opuściłeś".

To mówił rok temu. Może jest już za późno?

- Boisz się - myślał głośno Łowca.

Nagle ogarnęła go złość, wściekłość wzbierająca w nim od dziesięciu miesięcy.

- Masz cholerną rację! - wybuchnął. - I przychodzisz w samą porę, żeby się tym napawać.

Nagromadzony w ciągu całej podróży gniew wylewał się z niego i Damien w żaden sposób nie mógł tego powstrzymać.

- Co czyni cię lepszym od Iezu, z którym walczymy? Co czyni cię bardziej godnym życia niż on? W tym momencie jakoś nie pamiętam.

Jeśli te słowa rozgniewały Łowcę - lub obudziły w nim jakieś inne uczucie - niczym tego nie okazał.

- Takie gwałtowne oskarżenia nie pasują do ciebie, Vryce - odparł chłodnym, opanowanym tonem. - Jeśli zirytowała cię śmierć tej dziewczyny, powiedz mi to.

Damien gwałtownie zaczerpnął tchu.

- Ty ją zabiłeś.

- Zaproponowałem jej umowę, którą zaakceptowała. Sama podjęła decyzję, od początku do końca. Chyba o tym zapominasz. Nigdy nie wpływałem na jej wolę ani nie próbowałem nakłonić do służby. Dobrze o tym wiesz. Zdawała sobie sprawę z moich potrzeb i zgodziła się je zaspokajać. Gdyby przeżyła tę podróż, zostałaby sowicie wynagrodzona za swe starania. Fakt, że postanowiła zerwać naszą umowę...

- Zabić się! Odebrać sobie życie! Tak mów - warknął Damien. - Nie używaj eufemizmów. Zabiłeś tę dziewczynę tak samo, jakbyś własnymi rękami poderżnął jej gardło. Ty.

- Wiedziała, kim jestem - rzekł cicho. - Tak samo jak ty. I radzę ci, żebyś pogodził się z tym faktem, zanim dopłyniemy do portu, wielebny Vryce. Nasz wróg i tak jest wystarczająco niebezpieczny. Jeśli pozwolimy, by coś nas poróżniło, jaką będziemy mieć szansę na jego pokonanie?

Damien chciał coś powiedzieć, ale jakoś zdołał opanować gniew, odepchnąć go od siebie. Razem z nienawiścią. Wraz z obrzydzeniem. Ponieważ Tarrant miał rację, niech go szlag. Nie mogli sobie pozwolić na swary. Nie teraz.

- W porządku - mruknął. - A więc jakie mamy szanse? Powiedz.

Odpowiedziało mu milczenie. Srebrzyste oczy Tarranta były zwierciadłami, w których odbijały się złe przeczucia Damiena. Bardzo niewielkie, zdawały się mówić. Po co szacować je słowami? W końcu kapłan odwrócił się i cicho zaklął pod nosem.

- Nigdy cię nie okłamałem - przypomniał Łowca.

- Nie. - Damien nabrał tchu i spróbował wyprostować palce. Dłonie bezwiednie zacisnęły mu się w pięści. - Nie, nigdy mnie nie okłamałeś. - I po długiej jak wieczność chwili zdołał dodać: - Poradzisz sobie?

Tarrant nie od razu zrozumiał, o co Damien go pyta.

- Bez tej dziewczyny?

Sztywno kiwnął głową.

- Ach - rzekł Tarrant i zamilkł. - Miałem nadzieję, że przetrwa dłużej.

- Odpowiedz na pytanie - warknął.

- Czy dopłynę żywy do portu? Tak. Czy będę w należytej formie, by podjąć walkę z wrogiem, kiedy tam dopłyniemy? Nie, jeśli przez miesiąc będę głodował, wielebny Vryce. - Po chwili dorzucił: - Wiedziałeś o tym, prawda?

Kapłan zamknął oczy i głośno wypuścił powietrze z płuc.

- Tak. Wiedziałem.

- Czy mam to zrozumieć jako propozycję?

Przypomniał sobie podróż na wschód i koszmary, jakie zsyłał na niego Tarrant, by żywić się jego lękiem. Nie było to doświadczenie, które kapłan chciałby powtórzyć, lecz jaki miał wybór? Pozwolić, by Tarrant osłabł z głodu i stał się bezużyteczny, zanim przypłyną do Faraday? Kazać mu żywić się strachem członków załogi?

Damien westchnął przeciągle i skrzywił się.

- Tak - mruknął. - To propozycja. Tyle, ile potrzebujesz...

- I nie więcej - dokończył gładko neohrabia. - Rozumiem.

Boże. Te sny. Po miesiącu człowiek może oszaleć. Czy Łowca nie mógłby zamiast nich pić jego krwi? Miał w sobie tyle z wampira, że czasem mogło to być możliwe. Czy chwilowe osłabienie nie byłoby lepsze od psychicznych męczarni?

Ponownie spojrzał na Łowcę, próbując dostrzec głód w tych bladych, zimnych oczach. Czasem zadziwiało go, jak ludzki wydawał się neohrabia, którym kierowały pobudki jak najdalsze od człowieczych.

- Żadnych snów o Patriarsze - powiedział mu. - Ani o Kościele. W jakiejkolwiek formie. Zgoda?

Kąciki ust Tarranta wygięły się w nikłym uśmiechu, w bladych oczach zabłysły iskierki.

- Żadnych snów o Patriarsze - obiecał. - Przynajmniej jeśli chodzi o te zesłane przeze mnie.

- Tak. - Odwrócił się, nie chcąc patrzeć ani na niego, ani na list. - Te koszmary mam i bez ciebie, czyż nie?

*

Faraday: klejnot wschodu, serce wszelkiego handlu, schronienie dla wszystkich statków handlowych przemierzających okoliczne wody. W przeciwieństwie do innych wielkich portów Erny to miasto nie opierało swego bezpieczeństwa na układzie terenu, lecz na murach, śluzach, zaporach i ludziach, tworzących skomplikowany system ostrzegawczy, czyniący tę przystań w takim stopniu bezpieczną, w jakim mogło być jakiekolwiek przybrzeżne miasto.

Faraday... Zniszczone.

Dostrzegli to już z daleka, a podpłynąwszy bliżej, zobaczyli szczegóły. Wielki falochron, wznoszący się dziesięć metrów nad powierzchnią morza i chroniący port, był teraz mocno poszczerbiony. Sterczały z niego połamane belki, głęboko wbite między głazy resztki jakiegoś statku pochwyconego przez morze i ciśniętego o mur. W mętnej wodzie pływały kawałki masztów, relingów i ożaglowania. Czasem dostrzegali w niej coś, co mogło być ludzkimi szczątkami, lecz tak poszarpanymi przez drapieżne ryby, że nie dało się ich zidentyfikować.

Na szczycie muru krzątali się ludzie, dokonując pospiesznych napraw. Damien dostrzegł, że nerwowo spoglądali przy tym na wschód, jakby starając się ocenić stan morza Jednak wielkie fale czasem uderzają bez ostrzeżenia, a sądząc po tych zniszczeniach... Damienowi ścisnęło się serce, gdy minęli pierwszy falochron. Nienawidził morza. Nienawidził jego potęgi i nieobliczalności. A najbardziej nienawidził ograniczeń, jakie nakładało człowiekowi, hamując rozwój cywilizacji.

Rozca z ponurą miną skierował „Bożą Chwałę" i towarzyszący jej statek ku wąskiemu wejściu do portu. Damien powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył port, z nabrzeżem zasłanym kawałkami połamanych pomostów i strzaskanych statków.

- To nie powinno się zdarzyć - mruknął Rozca. - Nie tutaj.

- Nie można zatrzymać tsunami.

Kapitan prychnął i ruchem głowy wskazał na Faraday.

- Oni mogli. Może nie powstrzymać je, ale nie dopuścić, by kogoś zabiły. Na brzegu mieli urządzenia - machnął ręką w kierunku klifowego urwiska - które potrafiły namierzyć trzęsienie ziemi aż w Nowatlantydzie, i tylu dobrych ludzi modlących się o ich skuteczność, żeby działały prawie niezawodnie. Na całym wybrzeżu rozmieścili obserwatorów i syreny alarmowe... Jeszcze nie było tsunami, których nadejścia nie zdołaliby przewidzieć. Wyprowadzali na głębokie wody te statki, które mogli, inne cumowali w specjalnym doku unoszącym się na fali, zamykali śluzy, żeby port nie wysechł, a potem wynosili się z tego miejsca. Może nie umieli powstrzymać żywiołu, ale potrafili cholernie dobrze się przygotować. Od czasu, gdy przed stu laty zakończono budowę ostatniej śluzy, w Faraday nie zatonął ani jeden statek.

Spojrzał na port, mrużąc oczy w blasku słońca. Głęboko osadzone oczy nadawały jego twarzy jeszcze bardziej ponury wygląd.

- Nie tym razem - mruknął. - Do licha, spójrz tam!

Minęli śluzę i falochron, więc teraz nic im już nie zasłaniało widoku na port. Damien zacisnął dłoń na relingu, spoglądając na to, co było niegdyś największym portem wschodniego wybrzeża i porównując go z tym, który opuścili prawie dwa lata temu. W miejscu, gdzie przedtem z brzegu wystawały tuziny wąskich pomostów, teraz pozostało zaledwie kilka, a i z tych prawie połowa była bardzo zniszczona. Brakowało całych odcinków nadmorskiego bulwaru, oraz wszystkich budynków, które kiedyś przy nich stały. A w wodzie unosiły się szczątki masztów i strzępy żagli w takiej ilości, że Damien był pewien, iż wezbrane morze roztrzaskało tu niejeden statek wraz z pasażerami.

Tsunami. Na tym niestabilnym świecie zawsze były groźne i Damienowi nieraz zdarzało się płynąć statkiem, który nie chciał zawinąć do portu, gdy poziom wód był o kilka centymetrów wyższy niż normalnie, co mogło zapowiadać uderzenie wielkiej fali. Faraday jednak uczyniła z zapobiegania jej skutkom prawdziwą naukę, którą rozwinęła w takim stopniu, że ta straszliwa fala zmiatająca wszystko na swej drodze, tu wyrządzała minimalne zniszczenia.

Dotychczas.

Słysząc za plecami ciche syknięcie, lekko obrócił głowę. Zobaczył Tarranta. Neohrabia wstał wcześnie - słońce zaledwie zaszło za wysoki brzeg i jego blask jeszcze rozświetlał niebo - ale zapewne usłyszał zamieszanie na pokładzie i chciał sprawdzić, co je spowodowało. A może zwęszył zapach śmierci i zapragnął ustalić, skąd dochodzi. Osłonił oczy urękawiczoną dłonią i spoglądał na otaczające ich ruiny. Damien, nie pytając, wiedział, że Łowca sięga swą Sztuką na dno morza, usiłując znaleźć jakąś informację w miejscowych prądach fae.

- Najpierw uderzyła tsunami - rzekł w końcu. - Następne fale były... przypadkowe.

- Zgadujesz czy wiesz?

Powoli pokręcił głową, mrużąc oczy w blasku zachodzącego słońca.

- Woda jest wystarczająco płytka, by użyć Sztuki, chociaż ledwie, ledwie. Widzę tylko niewyraźny obraz.

- Rozca mówi, że port był dobrze chroniony.

- Owszem - przytaknął neohrabia. - Jednak niewystarczająco.

- Potrafisz wyjaśnić dlaczego?

Spojrzenie wyblakłych oczu przywarło do niego. Ich białka były lekko przekrwione od dogasającego słońca. Damien zrozumiał, że wyjście na pokład wiele kosztowało Łowcę.

- Być może nie powinieneś pytać „dlaczego", ale „kto".

Damien dopiero po chwili zrozumiał, co neohrabia miał na myśli.

- Calesta?

Łowca skinął głową.

- Można by uznać, że taka klęska żywiołowa to dzieło natury i nic poza tym. Tylko że to trochę dziwny zbieg okoliczności, prawda? Taka katastrofa wita nas zaraz po powrocie do domu. Nasz nieprzyjaciel z przyjemnością przyłożyłby do niej rękę.

- Przecież on nie może wywoływać tsunami, prawda? - A kiedy Tarrant nie odpowiedział, Damien naciskał: - Mówiłeś, że Iezu mają władzę tylko nad ludzkimi zmysłami, nie nad materialnym światem.

- Tak mówiłem. Tylko że nigdy nie wątpiłem we wszechstronność tej władzy, wielebny Vryce. Ani w niebezpieczeństwo, jakie ona stanowi dla tych, którzy nie są przygotowani, aby stawić jej czoło. Iluzje Iezu nie mogą stworzyć prawdziwej fali... mogą jednak oślepić tych, których zadaniem jest ją wykryć i ostrzec innych.

- Sądzisz, że tak się tu stało?

- Myślę, że to bardzo możliwe. Uważam, iż nasz wróg uznałby to za bardzo odpowiednie powitanie. W ten sposób przypomina nam o jego mocy oraz daje znać, że ma nas na oku. Tak. Bardzo odpowiednie. - Zacisnął usta, ponownie próbując wykorzystać fae. Po kilku minutach zniechęcony potrząsnął głową. - Zaczekaj, aż wylądujemy, wielebny Vryce. Wtedy powiem ci więcej. Tutaj... fae jest zbyt słaba

Ląd. Damien smakował to słowo, gdy wielki statek szykował się do wysadzenia pasażerów na brzeg. Po jedenastu miesiącach żeglugi prawie zapomniał, co oznacza słowo ląd, jaki ma on wygląd i zapach, jak stawiać nogi na nieruchomej ziemi. W dodatku na ziemi bez wulkanów. Po miesiącach spędzonych na Nowatlantydzie miał wrażenie, że skóra przesiąkła mu odorem siarki. Zastanawiał się, czy zdoła go usunąć, używając mydła. Boże, to była piekielna wyprawa...

- Wrócisz do Jaggonath - powiedział Łowca.

Damien obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.

- Przecież musimy, prawda? Karril ostrzegał...

- Abyśmy wrócili do domu, Vryce. Nie mam pojęcia, co to dla ciebie oznacza.

Nagle pojął. Tylko o to nie odważył się zapytać przez te długie miesiące podróży. O to, o czym tak usilnie starał się nie myśleć.

- Wracasz do Puszczy.

Tarrant skinął głową.

- Wiedziałeś, że tak będzie.

Och tak, wiedział - gdzieś w głębi duszy, gdzie każdy chowa fakty, o jakich woli zapomnieć. Tylko że teraz musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Łowca wróci do Puszczy. Oczywiście. A Damien powróci do Jaggonath. Oczywiście. Obaj sprawdzą swoje terytoria, obaj ocenią, jakie szkody poczynił wróg podczas ich nieobecności. Oddzielnie, zapomniawszy o kilkuletnim przymierzu... Powinien być rad, że w końcu uwolni się od Łowcy. Jakoś jednak go to nie cieszyło.

- Uważasz, że to rozsądne? - zapytał spokojnie.

- Sądzę, że nieuniknione. Czy pomógłbyś mi zaprowadzić porządek w Puszczy? Twoja dusza nie przeżyłaby takiej próby. A przecież Puszcza to moja baza wypadowa. Muszę ją zabezpieczyć, nim zajmę się czymś innym. - Słaby uśmiech wykrzywił mu wargi. - A ty raczej nie mógłbyś przedstawić mnie Patriarsze, no nie? Wygląda na to, że w naszym obopólnym interesie powinniśmy na jakiś czas się rozdzielić.

- Na jakiś czas - przytaknął Damien, zastanawiając się nad tym.

Neohrabia stał bokiem do niego, ukazując swój wyrazisty profil i w milczeniu spoglądając srebrzystymi oczami na port. W końcu rzekł:

- Mamy wspólnego wroga. Ze względu na jego moc i zamiary... bylibyśmy głupcami, nie łącząc naszych sił.

- Taak. - Damien ciężko oparł się o reling. - Pomyślałem tak samo, tylko nie uważam tego za głupotę, a samobójstwo.

Tarrant odwrócił się do niego. Przez chwilę, tylko przez króciutką chwilę, Damienowi wydawało się, że dostrzega błysk strachu w tym beznamiętnym spojrzeniu - rysę na gładkiej zbroi arogancji.

- Być może - szepnął. - Być może.

2

Czerwone pastylki. Lśniące jak krople krwi. Białe proszki. Miękkie jak pył, o gorzkim smaku. Czarne pigułki. Aksamitne i szkliste, niosące zapomnienie.

Andrys ustawił je na hotelowej komodzie, buteleczki lśniące w świetle lampy. Zauważył, że drżą mu dłonie. W pokoju było za gorąco.

Spokojnie, Andrys. Nie denerwuj się. Już prawie jesteś na miejscu.

Pięć dni w drodze. Niełatwa podróż dla kogoś, kto rzadko opuszczał rodzinne strony. Niełatwo wejść między obcych, którzy nie znają twego nazwiska ani dziedzictwa, a nazwa twego hrabstwa jest dla nich zaledwie miejscem na mapie, nie bardziej i nie mniej znaczącym od każdego innego.

Nigdy nie kochał Merenthy ani go nie nienawidził. Te pojęcia implikowały silne emocje, a prawdę mówiąc, traktował swoje hrabstwo jako coś oczywistego. Po prostu było tam. Posiadłość Tarrantów znajdowała się na jego skraju, a rodzina Andrysa niegdyś sprawowała w nim władzę. Teraz jednak, kiedy je opuścił, znalazł w sobie pustkę, której nie zdołało wypełnić nawet najlepsze wino. Czuł się zagubiony w miastach wschodu, a czasem, kiedy nadchodziła ciemna noc i otaczały go obce dźwięki i zapachy, miał wrażenie, że jeśli tylko się położy, zamknie oczy i zaśnie, cała ta obcość uniesie go w dal. Aż zmieni się w westchnienie tego obcego wiatru, cichnący w mroku szept gasnącej nadziei.

Czasem modlił się do Calesty, jak do boga. Czasami demon odpowiadał na jego modły. Wtedy duszę Andrysa wypełniały sny o zemście, przeganiając samotność. Wówczas czuł nienawiść tak silną, tak ponaglającą, że drżał jak w febrze jeszcze kilka godzin później, a jego umysł ogarniało kojące odrętwienie. Te sny... Były bólem i ekstazą niemal nie do zniesienia, katharsis tak przerażającą i potrzebną, że kiedy Calesta nie odpowiadał na jego wołania, Andrys płakał bezradny i zrozpaczony jak zagubione dziecko.

Teraz te sny były wszystkim, co miał. I tylko nienawiść trzymała go przy życiu.

Ona i narkotyki.

Alkohol osłabiał strach, przytępiał ból wspomnień. Cerebus wyzwalał tkwiące w nim szaleństwo, bestię, którą od czasu do czasu musiał wypuszczać na wolność, inaczej pożarłaby go żywcem. Spowalniacz dawał barwne wizje i muzykę w świecie poszarzałym od smutku. A czarne pigułki ściemniacza - błogosławionego ściemniacza - sprowadzały zapomnienie oraz cienie śmierci spowijające go jak kokon, łagodziły wszelkie cierpienia, nadzieje i obawy, pozwalając zapomnieć o każdej, nawet najmniejszej drobinie tej męki zwanej życiem. Na wystarczająco długą chwilę, by zdołał odpocząć, aby mógł się przespać. Ściemniacz dla tkwiącego w nim tchórza, obawiającego się żyć, lecz jeszcze bardziej bojącego się umrzeć.

Spojrzał na buteleczki z ich kuszącą zawartością. Przybył do Jaggonath późnym popołudniem, wynajął pokój, zjadł skromny posiłek i najlepiej jak mógł oczyścił się z kurzu po podróży. Teraz... zacisnął palce na buteleczce z czarnymi pigułkami i zamknął oczy, jakby fizyczna bliskość mogła w jakiś sposób przenieść zawartość do jego żył. Nie, jeszcze nie. Nie teraz. Przed zmrokiem powinien jeszcze obejrzeć miasto, przygotować się do jutrzejszego zadania. Przynajmniej tyle, prawda? Niechętnie puścił buteleczkę, pozostawiając ją obok innych. Później, obiecał sobie. Później.

To było wielkie i gwarne miasto, pełne nieznośnych widoków, dźwięków i zapachów. Wyczuwał w nim podskórny niepokój, którego smak niemal miał na ustach, gdy kroczył zatłoczonymi ulicami, usiłując poruszać się tak jak miejscowi, czyli nikogo nie dotykając. Zabłocony bruk ulic nie dawał pewnego oparcia dla stóp, ale przynajmniej było tu czysto. Znał miasta, w których prawo nie wymagało używania tych dziwnych przyrządów do chwytania końskiego łajna. Jego zapach przekraczał ludzkie pojęcie. Tutaj, dzięki przedziwnemu połączeniu uprzejmej tolerancji z przepisami prawa, w bramach nie tłoczyli się starzy pijacy, po chodnikach nie włóczyli narkomani o błędnych spojrzeniach, snujący szalone marzenia o chaosie i zbrodniach, nie było nawet rozczochranych proroków wykrzykujących ostrzeżenia o rychłym końcu świata i rozdających ulotki reklamujące pobliską pogańską świątynię. Tacy ludzie też tu żyli, jak w każdym innym mieście, ale w Jaggonath nie pokazywali się publicznie. Andrys Tarrant dziękował za to losowi.

Wkrótce znalazł się w srebrnej dzielnicy, biorącej swą nazwę od metalu, który najlepiej odbijał słoneczne światło. Pancerne szyby wystaw ukazywały precjoza wykonane z tego kruszcu i innych: żółtego i różowego złota, miedzi oraz brązu, jak również metali słonecznych, takich jak srebro, białe złoto, platyna czy polerowana stal. Andrys nie znał nazw ich wszystkich i nie potrafił odróżnić jednego od drugiego. Kiedy Betrise wyciągał ulubione sztućce wykonane z pięciu białych metali, zwykle kręcił głową ze zdziwienia, że ktoś zechciał wydać fortunę na coś takiego.

Oczywiście, wówczas pieniądze nie były żadnym problemem. Pierwszy neohrabia zadbał o to, inwestując majątek w rozmaite przedsięwzięcia, które potroiły tę fortunę, zanim ktokolwiek zdołał przebrnąć przez gąszcz prawnych przepisów i dobrać się do niej. Gdyby Andrys zastanowił się wówczas nad tym, doszedłby do wniosku, że neohrabia zatroszczył się o swego porzuconego syna, zapewniając dostatek jego potomstwu. Teraz wyglądało to na ponury żart. Pieniądze nie wskrzeszą jego rodziny, prawda? Pieniądze nie zdołają przerwać tego koszmaru. Można nimi jednak zapłacić za narkotyki, trunki i czasem - kiedy potrzebował takich zimnych, profesjonalnych usług - za kobiety.

Z trudem wrócił do rzeczywistości i przyjrzał się leżącym na wystawie przedmiotom, usiłując nie myśleć o tym, co zamierzał zrobić. Lepiej nie myśleć o niczym prócz rozkazów Calesty, słuchać go ślepo i czekać, aż kiedyś, jakoś, uda mu się zemścić. Calesta powiedział, że Andrys powinien udać się do Jaggonath, więc tu przybył. Calesta polecił mu odszukać jubilera, więc zrobił to. Calesta kazał mu zlecić wykonanie...

Zimny dreszcz przebiegł Andrysowi po krzyżu.

Nie zastanawiaj się, co chcę z tym zrobić. Zdążysz się dowiedzieć, kiedy będzie gotowe.

Zaczął oglądać ułożone na wystawie przedmioty, szukając czegoś, co pomogłoby mu wybrać którąś z pracowni. Każda z nich wydawała się specjalizować w czymś innym: mijał witryny z klejnotami, sztyletami, ozdobnymi pucharami, rzeźbionymi sztućcami, tysiącami drobiazgów przydatnych na bale, śluby, uroczystości. Nie znalazł niczego podobnego do tego, czego szukał, lecz czy powinien się dziwić? Od jak dawna w Jaggonath nie robiono takich rzeczy? Ani nigdzie indziej, skoro o tym mowa?

W końcu, z trudem ograniczył wybór do trzech możliwości. Po kolei oglądał wystawy za zakratowanymi oknami, usiłując ocenić jakość prezentowanych prac. Miał nadzieję, że dostrzeże jakiś znak lub omen, który pozwoli mu jeszcze bardziej zawęzić obszar poszukiwań, żeby nie musiał po raz drugi przeprowadzać męczącej rozmowy. Nie zniósłby tego.

Obejrzał dwie wystawy, nie znalazł niczego, co by go zainteresowało, i z westchnieniem podszedł do trzeciej. Ta była obiecująca, gdyż ukazywała unikatową kolekcję misek i pucharów z oplatającymi je delikatnymi figurkami, służącymi jako uchwyty, uszka lub nóżki. Zauważył, że każda rzeźba była inna i wykończona w najdrobniejszych szczegółach. Na razie nieźle. Spojrzał na pięć stalowych noży o gładkich i zakrzywionych rękojeściach, na eleganckie srebrne ramki i pamiątki, a potem zajrzał do pracowni...

I serce zamarło mu w piersi. Stalowe i srebrne cacka zapadły w cień, nierealne jak sen. Przez chwilę nie mógł się poruszyć, a potem podszedł do drzwi i złapał za klamkę. Ozdobny uchwyt był ciepły w dotyku i trzymając go, Andrys poczuł, że serce bije mu dziwnie szybko. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Wesoło zadźwięczały dzwoneczki, gdy zajrzał do chłodnego wnętrza sklepu. W środku stały gabloty wystawowe, stoły pokryte aksamitem, długa lada z blatem z pięknego białego neomarmuru...

I dziewczyna.

Wszedł do środka, puszczając drzwi, które zamknęły się za jego plecami. Boże, ależ była śliczna! Nie tak jak kobiety, które zwykle mu się podobały - piersiaste, szerokobiodre i wyzywające - lecz w sposób zapierający dech, wywołujący zawrót głowy. Skóra, gładka i jasna jak porcelana, lśniła w blasku popołudnia, muśnięta na czole i policzkach lekkim rumieńcem opalenizny. Czarne i lśniące jak jedwab włosy miała upięte w luźny węzeł opadający na kark. Wąskie dłonie o niewiarygodnie delikatnych palcach gładziły czarny aksamit stołu. Wydawała się krucha Szczupła, blada i bardzo krucha. Jak porcelanowa filiżanka która pęknie, jeśli za mocno ją ściśniesz. Jak witraż z barwnego szkła z delikatną siateczką ołowianych żyłek, który przyjemnie oglądać, lecz jakże łatwo go zniszczyć. Jej widok obudził w nim nowe uczucia tak odmienne od tych, jakie zazwyczaj czuł w obecności kobiet, że przez chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa, tylko stał oniemiały.

- W czym mogę pomóc? - zapytała.

Była to odruchowa reakcja na przybycie klienta i dziewczyna zaczęła mówić, zanim jeszcze odwróciła się do niego. Potem jej czarne oczy - Boże, te oczy, mógłby w nich utonąć! - napotkały jego spojrzenie i cofnęła się z cichym okrzykiem. Ze zdumieniem zauważył, że się przestraszyła. Jego? Popatrzył wokół, zdumiony, spodziewając się zobaczyć jeszcze kogoś. Jednak w sklepie byli tylko we dwoje. Tę reakcję wywołała obecność Andrysa.

- Przepraszam - powiedział pospiesznie. Nie wiedział, jaki popełnił błąd, ale bardzo pragnął go naprawić. Czy to możliwe, żeby wystraszyło ją jego nagłe wejście? Wyglądała na istotę, którą łatwo przerazić, jak dzikie i płochliwe stworzonko. - Nie chciałem cię przestraszyć...

Zaczerpnęła tchu i wyczuł, że stara się wziąć w garść.

- Nie chodzi o ciebie - powiedziała w końcu. - Po prostu... myślałam, że to ktoś inny. Ktoś, kogo się tu nie spodziewałam. Przepraszam. - Nieznacznie potrząsnęła głową; czarne włosy opadły jej na kark. - Nie powinnam tak zareagować. - Uśmiechnęła się i dodała z łagodniejszym wyrazem twarzy: - Czy mogę w czymś pomóc?

Wygrzebał z kieszeni papiery, które przyniósł, i jakoś zdołał na chwilę oderwać od niej wzrok, żeby upewnić się, że wziął właściwe.

- Chcę złożyć zamówienie. Proszę. - Wręczył jej rysunki. - Wszystko jest tutaj.

Zaprowadziła go do jednego z pokrytych aksamitem stołów i przysunęła sobie krzesło. Zajął miejsce naprzeciwko i obserwował ją, gdy oglądała rysunki. Boże, ależ była piękna! W innym miejscu i czasie już spróbowałby ją uwieść, choćby dla czystej przyjemności zalotów. Jednak tu i teraz czuł się dziwnie bezradny i siedział spokojnie, gdy studiowała rysunki, obserwując, jak szczupłymi palcami wygładza kartki, żeby lepiej im się przyjrzeć.

- Korona - zdziwiła się.

Ścisnęło go w gardle.

- Rodzinna pamiątka - wyjaśnił. - Została... Zaginęła.

- Hej, wszystko w porządku? - Wyciągnęła do niego rękę.

Zadrżał i wizja zniknęła.

- Tak - zdołał wykrztusić. - Tylko trochę mi słabo. - Zmusił się, by położyć ręce na stole, starając się wyglądać naturalnie. - Od rana kiepsko się czuję. - Oto niedopowiedzenie! - Myślałem, że już mi przeszło. - Zdobył się na słaby uśmiech. - Chyba jednak nie.

- Mogę ci coś przynieść? - A kiedy zawahał się, podpowiedziała: - Szklankę wody?

- Nie, ja... - Powoli zaczerpnął tchu, usiłując zebrać myśli. - Tak. Proszę. To byłoby miłe.

Woda. To oznaczało, że na chwilę zostanie sam i będzie mógł się wziąć w garść. Te wizje... Teraz wiedział, że powinien zażyć coś przed opuszczeniem hotelu. Kilka tabletek środka uspokajającego, żeby łatwiej przebrnąć przez tę rozmowę. Jak, na Boga, zdołają teraz dokończyć?

Musisz. Calesta twierdzi, że trzeba to zrobić, a więc zrobisz to. Kropka.

- Proszę - powiedziała, stawiając przed nim szklankę wody. Jej głos był łagodny, uspokajający. Mógłby słuchać go godzinami. - Żałuję, że nie mogę służyć niczym więcej.

- To wystarczy. - Woda była chłodna i orzeźwiająca, a dzięki szklance miał co zrobić z rękami. - Dziękuję.

Kiedy upewniła się, że nic mu nie będzie, wróciła na krzesło naprzeciwko niego. Zauważył w jej włosach pasemko siwizny, tuż nad lewą skronią. Naturalne czy też farbowane? Z jakiegoś powodu miał nadzieję, że to pierwsze. Wydawała się taka naturalna, niczym wdzięczna neosarna wędrująca po jego włościach, a nie wypacykowane ślicznotki, z jakimi zwykle się zadawał. Chociaż takie kobiety jak ona nigdy dotychczas nie pociągały Andrysa, ta bezgranicznie go urzekła.

Przeglądała rysunki, biorąc do ręki każdy po kolei. Dokładnie przedstawioną koronę neohrabiego. Dziesięć stron w skali jeden do jednego. Inne rysunki, ukazujące detale. Ze zdumieniem pokręciła głową.

- Wykonałeś wspaniałą robotę.

- Wzorowałem się na oryginale. - A kiedy spojrzała na niego z zaciekawieniem, dodał: - Mój przodek zachował rysunki.

Co za niezwykła rozmowa, pomyślał. Jakie to dziwne, tak spokojnie i beztrosko mówić jej o zwyczajach Geralda Tarranta, jakby tylu ludzi nie płakało, nie cierpiało i nie umarło z powodu tej korony.

- Z czystego srebra? - zapytała.

- Jeśli taka była oryginalna.

Skinęła głową.

- Do szesnastego wieku zwyczajowo używano srebra. Domyślam się, że ta korona została wykonana wcześniej.

Kiwnął głową.

- Musiała być piękna - powiedziała z wyraźnym podziwem wodziła wzrokiem po rysunkach i natychmiast zrozumiał, że to ona jest tą artystką, która zmieni jego szkice w rzeczywistość. Ta myśl sprawiła mu przyjemność. - Z czasów odnowicieli, prawda?

- Tak sądzę.

- Neohrabiego? - Uśmiechnęła się, gdy i to potwierdził. Jej czarne oczy rozbłysły. - Jeszcze nigdy nie pracowałam dla szlachetnie urodzonych.

Słowa uwięzły mu w gardle. Z trudem wykrztusił:

- My nie... używamy tytułu. Już od dawna.

- Czy to z tego samego okresu? - Na spodzie znalazła szkice zbroi: napierśnik oraz napięstniki ze stali, wytłaczane i inkrustowane. - Zbroja?

- Powinienem je odłożyć - rzekł pospiesznie, sięgając po szkice. - To inne zamówienie. Wiem, że tu...

- Ależ tak. Nie ja, ale Gresham. Mój szef - wyjaśniła. - Robił takie rzeczy. Wiesz, nie ma na nie popytu. Nie na tyle, żeby był to pewny interes. Myślę jednak, że on z przyjemnością przyjmie to zamówienie. - Czarne oczy znów spojrzały na niego. Nie odważył się w nie popatrzeć. - Chyba że chcesz je złożyć gdzie indziej.

- Nie - zdołał wykrztusić. - Wcale nie.

- A więc pokażę mu te rysunki. Zapewne oszacuje koszt wszystkiego do... powiedzmy czwartku?

Oszacuje. Na dźwięk tego słowa aż go skręciło. To oznaczało kolejną rozmowę o tych przeklętych rzeczach, kolejne pytania, wciąż pytania... Na które nie mógł odpowiedzieć, ponieważ nie wiedział, dlaczego Calesta kazał je zrobić.

- Nie ma potrzeby szacować kosztów - rzekł pospiesznie. Chciał wypowiedzieć te słowa, zanim się rozmyśli. - Cena nie gra roli. Proszę tylko, żeby były dokładnie takie jak oryginał. Nieważne ile to będzie kosztowało.

Zawahała się.

- To drogie rzeczy.

- Nic nie szkodzi.

- Naprawdę drogie. To czyste złoto, tutaj. - Wskazała na jeden z rysunków, wodząc palcem po ozdobnym motywie na napierśniku. - Sam materiał...

- Pieniądze nie grają roli. Proszę mi wierzyć.

Usiadła i przez chwilę się nie odzywała Dostrzegł w jej oczach błysk zaciekawienia, ale wiedział, że nie zapyta go o stan majątkowy. Nie wprost.

- Szef zażąda depozytu - powiedziała w końcu.

Sięgnął pod kubrak, gdzie miał przywiązaną podróżną sakiewkę.

Wyjął ją, rozwiązał rzemyk i wysypał zawartość na stół. Grube, ciężkie monety, z rodzaju tych, w jakich lokuje się pieniądze, a nie zabiera na zakupy w mieście. Wziął je, żeby nie czekać z załatwieniem tej sprawy, aż miejscowy bank sprawdzi jego konto. Teraz był niezmiernie zadowolony z tego, że to zrobił.

Gwizdnęła cicho. Mimo woli uśmiechnął się, rozbawiony.

- Czy to wystarczy?

- Och, tak sądzę. - Podniosła jedną z monet i obejrzała ją z uśmiechem. - Tak, myślę, że Gresham je przyjmie.

- Ile mam teraz zapłacić?

Zawahała się, a potem wzięła pół tuzina monet: jedna z nich była szczególnie piękna, pamiątkowa. Przyjrzała się jej z podziwem, zanim odłożyła krążek na stół. Równym, starannym pismem wystawiła mu pokwitowanie.

- Będę potrzebowała kilku informacji.

- Oczywiście.

- Jak się nazywasz? - zapytała.

Wydało mu się, że w jej głosie słyszy coś więcej niż zawodowe zainteresowanie. A może z jego strony były to tylko pobożne życzenia? Boże, a przecież był w tym taki dobry! Gdzie podziały się te jego umiejętności, kiedy są mu potrzebne?

- Andrys. Andrys Tarrant.

Zadała jeszcze kilka pytań, na które trudniej było mu odpowiedzieć. Gdzie mieszka? Stały adres? Jak długo zostanie w Jaggonath? Kto może za niego poręczyć? Wiedział, że te pytania są nieuniknione ze względu na wartość zamówienia, jakie złożył, ale na niektóre z trudem znajdował odpowiedź. Jak długo tu zostanie? Calesta powiedział, że rozpoczną zemstę w Jaggonath. Ile czasu to zajmie?

Później, kiedy w końcu opuścił sklep, oparł się o ceglany mur, zamknął oczy i w duchu przeklął swoją głupotę.

Jesteś głupcem, Andri, wiesz? Wizerunek twarzy dziewczyny wypalił się w jego duszy. Powinieneś powiedzieć coś mądrego. Zrobić pierwszy krok. Chociaż jej kruchy powab był dla niego czymś nowym, Andrys nie był nowicjuszem w sztuce uwodzenia. Gdyby wydarzyło się to dwa dni wcześniej, zapewne miałby już jej adres i może umówioną randkę. Czyżby plan Calesty tak wytrącił go z równowagi, że nie stać go było nawet na to?

Dobry Boże. Zaśmiał się gorzko, bez radości. Śmiech przeszedł w kaszel. Nawet nie znam jej imienia

I dobrze. Co mógłby zaoferować tej kobiecie? Niespokojne, burzliwe dni. Przykre, irytujące noce. Nie, lepiej zachowa swoje umizgi dla dziwek, nie oczekujących niczego prócz pieniędzy, i oportunistycznych panien, które można zdobyć podarunkami i słodkimi słówkami. Oto twój styl, komfort i więzienie twej nowej egzystencji. Lepiej trzymaj się tego.

Boże, te oczy...

Z trudem oderwał się od ściany i ruszył z powrotem do hotelu. Tak jest lepiej, powtarzał sobie. Takie kobiety zazwyczaj mają już mężczyznę, a jeśli nie, to zapewne nie bez powodu. Miał dość własnych problemów, czyż nie?

Zadrżał i objął się ramionami, zziębnięty pomimo ładnej pogody. Proszki mu pomogą. Małe czarne pigułki. Czekały na komodzie - pocałunek słodkiego zapomnienia. Pod ich wpływem zapomni o wszystkim na godzinę, na wieczór, na wieczność. O bólu. O niepewności. O strachu.

I o tej dziewczynie.

Drżąc, wrócił do hotelu.

*

Jeszcze długo po wyjściu Andrysa Tarranta Narilka w milczeniu spoglądała na drzwi. Serce mocno jej biło przez cały czas, kiedy tu był. Dopiero teraz, kiedy odszedł, wróciło do zwykłego rytmu. Dopiero teraz mogła normalnie oddychać, jakby nic się nie wydarzyło.

Ta twarz. Tak znajoma. Te oczy... Mogła sobie wyobrazić ich nieco jaśniejszy odcień (srebro, spękane srebro, kolor lodu i słonecznego blasku), co wystarczyło, gdyż pod innymi względami - kształtem i wyrazem - były takie same jak oczy tamtego. Również włosy miał takie same (złotobrązowe, jedwabiste), tyle że Andrys Tarrant nosił je modnie przycięte, podczas gdy tamten pozwalał im opadać do ramion. Podobnie było z wieloma innymi cechami: drobne różnice, niewielkie, jedynie podkreślające niesamowite, niepokojące podobieństwo tych dwóch osób.

Łowca.

Pamiętała go z Puszczy i tamtej strasznej, przerażającej nocy. Pamiętała głód płonący w jego czarnych oczach, jego moc tak zimną i dziką, że zmroziła powietrze w płucach Narilki, gdy nabrała tchu, by krzyknąć. Nie był człowiekiem, lecz demonem - zimnym i okrutnym bogiem, którego oczy stanowiły bramy do innego świata, świata tak straszliwie obcego i pięknego, że chociaż zamierzał ją pożreć, chociaż płomyk jej życia ledwie trzepotał pod jego naporem, gotowy zgasnąć, pragnęła na zawsze pozostać w mroku jego nocy. Mistycznej, magicznej, tajemniczej nocy. Fioletowe światła, nieziemska muzyka oraz przypływy fae tak subtelne, że utonęłyby w ryku najcichszego oddechu...

A teraz pojawił się tu Andrys Tarrant. Tutaj. W jej świecie. Żywy, w przeciwieństwie do Geralda Tarranta; żywy i rzeczywisty w sposób, w jaki tamten nigdy nie będzie. Mogący żyć i kochać jak człowiek...

O bogowie. Zamknęła oczy i próbowała myśleć o czymś innym. O czymkolwiek. To nie jest właściwy powód, by kogoś pragnąć, i dobrze o tym wiesz. Miała już dość kłopotów z mężczyznami i nie musiała szukać nowych, prawda? Zawsze przyciągała takich mężczyzn, którzy szukali ofiary, nie miłości, i miała już tego dość. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, był kolejny nieudany związek.

Tylko że wciąż widziała te jego udręczone oczy (zielone, nie szare, i takie błyszczące!), a wspomnienie jego wizyty wciąż było żywe w jej pamięci, kiedy zamykała na noc sklep.

3

Łowca poleciał na zachód wzdłuż doliny Raksha, podążając z biegiem rzeki Lethe. Na zachód, nad Sattin, gdzie kiedyś przepłynęli na pokładzie statku przez Baldachim - on, kapłan, Senzei Reese i lady Ciani. Wydawało się, że od tego czasu minęło sto lat. Wtedy miał przed sobą jasny cel, prosty i oczywisty... Kiedy wszystko się tak skomplikowało?

Gdy silne skrzydła niosły go do domu, coraz bardziej ciążyło mu brzemię paktu. W Merci bez zastanowienia ocalił cywilizację przed upadkiem. Podtrzymującym jego nienaturalnie długie życie mocom z pewnością nie spodoba się to i podejmą odpowiednie kroki, żeby dać nauczkę nieposłusznemu słudze. Pytanie tylko, kiedy i jaką wymierzą mu karę. Na razie nie zrobiły nic. I chociaż przez ten rok, jaki upłynął od tamtego wydarzenia, Tarrant zaczął mieć nadzieję, iż nadal będą honorować utrzymującą go przy życiu umowę, nie łudził się, że ominie go kara. Bezimienny nie znał litości.

Wkrótce dolina Raksha rozszerzyła się w równinę Sheva, ciągnącą się aż po skraj Puszczy. Tam opadł na ziemię i powrócił do ludzkiej postaci, aby sprawdzić prądy fae i poszukać jakichś śladów knowań Calesty. Jednakże w tym miejscu złowroga siła została całkowicie wchłonięta przez Puszczę, tak że wokół nie pozostało jej ani odrobiny. W ciągu długich miesięcy spędzonych poza Puszczą zdążył zapomnieć, jaką miała moc. Stojąc tam, czuł, jak przyciąga jego duszę, niczym złowrogi wir próbujący go pochłonąć. Już kiedyś próbowała. Wtedy ją ujarzmił. Teraz bez trudu stawił opór temu przyciąganiu i ponownie wzbił się na białych skrzydłach, żeby obejrzeć swoje włości.

Czy mógł mieć nadzieję, że Calesta wywarł swoją zemstę gdzie indziej i zostawił Puszczę w spokoju? Nawet gdyby tak było, to tylko chwilowo, i Łowca wiedział o tym.

To miejsce jest moją ostoją, źródłem mojej siły. Jeśli demon chce mnie zranić, uderzy tutaj.

Fakt, że nigdzie nie dostrzegał śladów działań Calesty, wcale nie dowodził, że nie było tu demona. Iezu z łatwością mógł stworzyć złudzenie maskujące jego trop i nawet adept z trudem zdołałby je przejrzeć. Czy jego umiejętności były czymkolwiek ograniczone? Ile idealnych złudzeń mógł stworzyć jednocześnie? Gerald Tarrant podejrzewał, że od odpowiedzi na to pytanie mogło zależeć jego życie. Gdyby tylko wiedział więcej o Iezu. Niech diabli wezmą ten ich kodeks postępowania, zabraniający przeszkadzać sobie wzajemnie, a przez to nie pozwalający życzliwszym Iezu przyjść mu z pomocą!

Teraz widział pod sobą drzewa: splątany baldachim pnączy i gałęzi, tak gęsty, że nawet jego wyostrzone zmysły nie zdołały go przeniknąć. Przepływająca poniżej fae ziemi błyskała chwilami jak gwiazdy na niebie, świadcząc o sile tak ogromnej, że żaden demon, Iezu czy inny, nie zdołałby się jej oprzeć. Tarrant czuł moc fae Puszczy krążącą w jego żyłach jak krew, ożywiającą jego ciało i duszę. Niech Calesta zjawi się teraz, kiedy jest w pełni sił, a wtedy przekona się, jak szybko i bezlitośnie Łowca rozprawia się z wrogami.

Nadchodził świt, gdy doleciał do wieży obserwacyjnej swego zamku, sterczącej jak czarna włócznia nad baldachimem drzew. Wyryte na jej wąskim dachu runy błyszczały żywym ogniem w świetle księżyca. Ostrożnie ominął wytyczony przez nie krąg, miejsce, które starannie oczyścił z wszelkiej fae, aby przeprowadzać tam doświadczenia w warunkach zbliżonych do tych, jakie panowały na Ziemi. O tym również myślał, że działo się wieki temu. Czy naprawdę minęły niecałe trzy lata od chwili, gdy mieszkał tutaj samotnie, jedynie w towarzystwie drzew i służby, zajmując się magicznymi eksperymentami? Gdybyż mógł po prostu wrócić do tego życia i pozwolić, by mrok Puszczy zagoił wszystkie rany zadane mu przez świat żywych! Jednakże to marzenie, chociaż tak kuszące, nie mogło się teraz ziścić. Dopóki Calesta żył, nienawidził i snuł plany zemsty, nawet Puszcza nie była bezpiecznym schronieniem przed jego demonicznymi knowaniami.

Później. Kiedy będzie po wszystkim, gdy Calesta zostanie unieszkodliwiony, mój pakt umocniony, a Vryce pójdzie swoją drogą, inną niż moja... Wtedy będę miał czas i sposobność, by dojść do siebie. Określić się na nowo w taki sposób, by żaden żywy człowiek nie zdołał nigdy więcej zagrozić mojej duszy.

Amoril czekał na niego na szczycie wieży. Chłodny powiew hulającego nad Puszczą wiatru przyniósł krzepiąco znajomy zapach lojalności. Chociaż Tarrant chciał jak najszybciej powrócić do roli pana Puszczy, jeszcze przez kilka długich minut krążył w powietrzu, wypatrując w dole jakichkolwiek oznak świadczących o tym, że Calesta wywarł tu swój wpływ. Znając wroga, Łowca doskonale zdawał sobie sprawę z daremności swoich wysiłków, lecz w tej wytoczonej mu przez Iezu wojnie nie zamierzał zaniechać żadnych środków ostrożności. Nic jednak nie obudziło jego podejrzeń, oprócz przelotnego cienia emanującego złowrogim chłodem Bezimiennego. Jego obecność nie zdziwiła Tarranta. Zapewne Bezimienny przysłał tu obserwatora mającego zawiadomić go o powrocie sługi i teraz szykował dla niego specjalne powitanie. Łowca zadrżał, zataczając kolejny krąg na zimnym wietrze. Usiłował nie myśleć, jakie może to być powitanie.

Służyłem ci wiernie przez dziewięćset lat - wysłał mu myśl, jakby demon mógł go usłyszeć. Jakby obchodziło go to, co Tarrant myśli. I prócz tego jednego nieostrożnego czynu nigdy cię nie zawiodłem. Wiedział jednak, że to nieprawda, że podczas swych podróży z Vrycem nie jeden raz wystawiał na próbę cierpliwość Bezimiennego. Jeśli Bóg da, kiedy już będzie po wszystkim, może otrzyma szansę określenia się na nowo i oczyszczenia duszy z wszelkich śladów wpływu kapłana.

W końcu wylądował na wieży i przybrał ludzką postać. Zimny ogień spowił go na chwilę podczas tej transformacji. Książę Jahanny wrócił do domu, by objąć swój tron.

Gdy tylko Łowca odzyskał wzrok, Amoril nisko mu się pokłonił.

- Milordzie.

Nie okazał zdziwienia na widok Tarranta i tak powinno być. Człowiek, któremu powierzył pieczę nad Puszczą, powinien dostatecznie często i sprawnie korzystać ze Sztuki, aby przewidzieć powrót pana.

- Czy wszystko w porządku? - zapytał Łowca.

Albinos skinął głową.

- W zeszłym miesiącu były pewne kłopoty koło Mordreth. Kilku poszukiwaczy doszło do wniosku, że będzie im łatwiej, jeśli wyrąbią kawałek Puszczy. Już załatwiliśmy tę sprawę.

- Mam nadzieję, że ku przestrodze innych.

- Zostawiłem ich nabitych na konary drzew w pozach sugerujących, że drzewa mogą być groźniejsze, niż przypuszczali. - Albinos błysnął czerwonymi oczami. - Dwa razy pomyślą, zanim znów spróbują podnieść na nie topory.

- Wspaniale - pochwalił Łowca.

Tak też się czuł. Posmak normalności po tylu miesiącach napięcia Albinos ponownie się ukłonił.

- Miałem wspaniałego nauczyciela.

Razem zeszli w ciemną czeluść fortecy, do której nie wpadał żaden promyk księżyca. Chociaż Puszcza na zewnątrz wyglądała kwitnąco, wnętrze zamku było w gorszym stanie. Tarrant z irytacją dostrzegł kurz w neomarmurowych salach. Ponadto wyczuwał słaby zapach amoniaku, jakby zastarzałego moczu, napływający z odległego korytarza. Czyżby albinos pozwolił swoim wilkom biegać po zamku? A może sam Amoril uznał za stosowne oznaczyć wnętrze na sposób swoich podopiecznych. Tarrant wiedział, że albinos był do tego zdolny. Poczuł gwałtownie wzbierającą w nim wściekłość, ale zaczerpnął tchu, po czym wypuścił powietrze, nic nie mówiąc. Równie dobrze ten zapach mógł być tylko złudzeniem, mającym wywołać rozdźwięk między nim a jego sługami. Nie będzie się teraz tym zajmował. Kiedy Calesta przestanie stanowić zagrożenie, będzie dość czasu, by nauczyć Amorila zaklęć oczyszczających i zatroszczyć się o to, by nabrał należytej wprawy.

- Co z Puszczą? - zapytał, kierując myśli w inną stronę. - Moje ostatnie dzieła?

- Mieliśmy problem z tą chorobą, którą zaraziłeś tuż przed wyjazdem populację dziurawców. - Łowca miał wrażenie, że albinos jest trochę niespokojny. Czy obawiał się kary za niedbalstwo, czy też kryło się za tym coś innego? - Zmutowały spontanicznie i zaczęły zagrażać innym gatunkom. Odizolowałem i zniszczyłem zarażone zwierzęta, co na jakiś czas powstrzyma epidemię, ale na dłuższą metę będzie potrzebne lepsze rozwiązanie.

Łowca skinął głową, ani na chwilę nie odrywając oczu od ucznia.

- Opracuję faga przeciwdziałającego nowej mutacji. Masz próbki zarażonych tkanek?

Na końcu korytarza, którym szli, znajdowały się drzwi. Albinos otworzył je przed nim.

- Oczywiście, milordzie.

- Taka troska o najdrobniejsze szczegóły jest godna pochwały, Amorilu. Jestem zadowolony z postępów, jakie poczyniłeś.

- W samotności można wiele się nauczyć, milordzie.

Czarne sale, ciemne zasłony, mroczne i kojące królestwo. Z każdym krokiem nabierał pewności siebie, dzięki płynącej pod jego nogami chłodnej mocy. To miejsce jest moją siłą, pomyślał. Moją duszą. Dopóki mam Puszczę, żaden człowiek mnie nie pokona.

Ani żaden demon. Nawet Iezu.

Schodzili coraz niżej. Amoril w milczeniu szedł za swym panem, aż dotarli do biblioteki. Tam, na regałach o wysokości prawie czterech metrów, leżały wszystkie jego zapiski z ostatnich pięciuset lat.

Gdybym tylko rozpoczął prace wcześniej!

Wziął z półki zbiór wiadomości z dziedziny demonologii i wręczył go Amorilowi.

Gdybym wówczas, jako arogancki młodzik, wiedział, jak wiele może zostać zapomniane w ciągu pięciuset lat.

Albinos otworzył podaną mu księgę i przekartkował ją.

- Iezu? - rzekł pogardliwym tonem.

- Calesta. Pamiętasz go?

- Calesta. - Gdy uczeń usiłował sobie przypomnieć, Tarrant rzucił na niego subtelne zaklęcie. Czy Iezu próbował zwerbować Amorila, kiedy Łowca był na wschodzie? Nie miało sensu sprawdzanie tego wprost. Wytworzone przez demona złudzenia zamaskowałyby wszelkie ślady ewentualnego kontaktu. Tymczasem odpowiedź na zadane mimochodem pytanie, po dokładnej analizie, może ujawnić prawdę. - To ten, który próbował cię oszukać, tak? Zanim wyruszyłeś na wschód.

- Tak. - Nic. Zupełnie nic. Tarrant odprężył się trochę. - Przeczytaj tę księgę - rozkazał. - Poszukaj jego imienia lub czegoś podobnego. A także wszelkich wzmianek o jego specjalności, którą jest sadyzm. Co do jego zamiarów...

Spojrzał na Amorila i trochę się uspokoił. Czego oczekiwał? Że zdradzi go ten, który potrzebuje go najbardziej?

Nie ufaj niczemu, Łowco: ani twej ziemi, ani twoim sługom, ani nawet twojej sile. Kiedy ktoś może wpływać na twoje zmysły, wszystko musi być podejrzane.

- Toczymy wojnę - ostrzegł albinosa. - Tak więc uważaj. Jeśli nie znajdę jakiegoś sposobu, aby zabić Iezu... może być bardzo nieprzyjemnie.

Albinos wzruszył ramionami.

- Przecież to tylko demony, prawda? Chyba nie będzie trudno go pokonać?

Och, mój uczniu. Jak niewiele rozumiesz!

Wybrał jeszcze trzy tomy mogące zawierać informacje o Iezu.

Zważywszy, jak wiele było tych demonów i od jak dawna działały, był to irytująco skąpy zasób wiadomości. Oddałby teraz wszystko za notatki Ciani z Faraday. Ona specjalizowała się w tej rodzinie demonów i w ciągu wieloletnich badań z pewnością zebrała mnóstwo informacji. Ciani jednak przebywała teraz w kraju rakhów, a wszystkie jej zapiski zmieniły się w popiół. Nie po raz pierwszy przeklął Senzeiego Reese'a za jego przeklętą krótkowzroczność. Lepiej przelać ludzką krew - nawet swoją własną - niż zniszczyć taki skarb.

- Milordzie?

Popatrzył i zobaczył, że Amoril nawet nie otworzył księgi.

- O co chodzi?

- Mam dla ciebie dar. - Albinos uśmiechnął się, ukazując ostre zęby. - Powitalny prezent, który przygotowałem, kiedy dowiedziałem się, że wracasz. Czy pozwolisz, bym ci go pokazał?

Myśląc o czekającym go zadaniu, Łowca kiwnął głową.

Może powinien skontaktować się z lady Ciani. Nie za pomocą Sztuki, rzecz jasna. Ściana fae, jaką rakhowie wznieśli wokół swojej ziemi, nie pozwoli mu wykorzystać prądów, aby do niej dotrzeć. Może jednak powinien wybrać się tam z Vrycem, przynajmniej do granicy? Ciani z pewnością ma cenne informacje i chętnie mu pomoże. W końcu była kiedyś jego uczennicą...

Ona jest także mistrzynią wiedzy, a jako taka musi zachować neutralność. Ciekawe, jak silne są jej śluby? Czy pomogłaby nam wygrać wojnę, gdyby wiedziała, że od tego zależy los całej ludzkości? A może tym bardziej nie chciałaby się w to mieszać?

Zapach krwi doleciał go przed wonią strachu. Zaskoczony, uniósł głowę i zobaczył Amorila, ciągnącego doń opierającą się kobietę. Albinos uśmiechnął się.

- Pomyślałem, że możesz być głodny po długim locie.

Związał jej ręce na plecach i trzymał koniec rzemienia jak smycz. Szarpała się jak dzikie zwierzę, ogarnięta przerażeniem, jakiego serce żadnej ludzkiej istoty nie jest w stanie długo znieść. A więc wiedziała, kim jest Tarrant. Dobrze. To oszczędzi mu kłopotu wzbudzania w niej strachu. Chociaż nie miałby nic przeciwko temu. Po jedenastu miesiącach spędzonych na tym przeklętym statku przydałaby mu się odrobina rozrywki, ale tym razem nie chciał tracić czasu.

Jak dobrze być znowu w domu, gdzie czekają go przerażone kobiety! Dobrze korzystać z utrwalonej od pięciuset lat reputacji Łowcy, dodającej smaku takiej szybkiej przekąsce. Jej strach był słodki i upajający. Sycił się nim z lubością. Kiedy skończył, puścił ją i skinął na Amorila, żeby wyniósł ciało. Niech albinos rzuci je swoim ulubieńcom, jeśli chce. Nasycą ciepłą krwią.

Nawet jednak ta przyjemność nie na długo oderwała go od pracy. Zaczął przeglądać księgi, strona po stronie, szukając czegoś użytecznego. Czegokolwiek. Nie spodziewał się, że znajdzie zapiski na temat samego Calesty albo jakiś sposób na pozbycie się Iezu. Jednak gdzieś, zagrzebana wśród notatek z pięciu stuleci, z pewnością tkwiła jakaś użyteczna informacja. Gdzieś tu.

Musisz w to wierzyć, pomyślał ponuro, wertując stare księgi, każąc fae utrzymywać w całości ich kruche kartki. Musisz. Ponieważ bez tej jedynej nadziei jesteśmy niechybnie zgubieni.

4

Noc. Pora snów. Pora, gdy demony przejmują władzę nad umysłem, nie wypuszczając go do świtu ze swych zimnych objęć. Czas, gdy ludzka dusza przestaje opierać się szaleństwu tego świata i mroczne kształty, kryjące się w zakamarkach serca, mogą w końcu przybrać materialną postać.

Chociaż było późno, Patriarcha nie spał. Znów. Nie chciał spać, bał się położyć.

Obawiał się snów.

Przed nim leżała otwarta książka, ale już jej nie czytał. Z westchnieniem potarł skronie, jakby to mogło przynieść ulgę jego duszy, nie tylko obolałej głowie. Wiedział, że powinien się przespać. Jeśli szybko się nie położy, zapłaci za to rano. Mimo wszystko... Ponownie spróbował czytać i dopiero kiedy zrozumiał, że nie jest w stanie skupić wzroku na literach, z westchnieniem zamknął książkę i wyciągnął się na mahoniowym fotelu. Czuł się tak, jakby w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy postarzał się o sto lat. Oczywiście, to przez te sny. Gdyby tylko mógł się od nich uwolnić, stosując jakiś specjalny lek lub rytuał, jakąś modlitwę... Wiedział jednak, że nie ma niczego takiego. Szukał dostatecznie długo i uporczywie, żeby być tego pewnym.

A gdyby nawet udało mu się uwolnić od tych snów, czy to by mu pomogło? Człowiek nie może obyć się bez snów. A przynajmniej nie tracąc przy tym zmysłów. Tak mówili mu wszyscy lekarze.

Jeżeli jestem przy zdrowych zmysłach.

Wszystko zaczęło się od wizji ukazujących Vryce'a. Krótkie migawki, wciśnięte między tworzywo zwykłych majaków. Vryce rozmawiający z demonami. Vryce otoczony przez stosy trupów. Vryce podróżujący ze stworem tak złym, że jego obecność była niczym ciemna plama w krajobrazie snów Patriarchy, ciemnością cuchnącą głodem, śmiercią i najgorszym występkiem. Z początku Patriarcha brał je za zwykle koszmary i niewiele o nich myślał. Zważywszy na gniew spowodowany zachowaniem Vryce'a oraz dokonanym przez niego wyborem towarzysza podróży, należało się dziwić, że takie koszmary nie dręczyły go wcześniej.

Potem jednak zaczęły się inne sny, o rzeczach bliższych jego sercu. I stopniowo, wbrew woli, musiał pogodzić się z prawdą. Te natrętne sny nie były tylko majakami, ale prawdziwymi wizjami, ukazującymi mu niedaleką przyszłość. Kiedy w nocy śnił mu się skorumpowany burmistrz, rankiem budził się i widział migoczące na tablicach świetlnych wiadomości o szantażu i nadużyciach. Kiedy śniła mu się cudzołożąca Nans Bakrow, trzy dni później dowiedział się, że jej mąż wystąpił o rozwód, podając właśnie taki powód. A kiedy przyśniło mu się, że ten mały Gillisów popełnił samobójstwo...

Nadal bolało go to wspomnienie. Obudził się w środku nocy. Pospiesznie się ubrał. Potem pobiegł do domu Gillisów ulicami rojącymi się od demoniaków, w rozpaczliwej nadziei, że uda mu się zapobiec tragedii, której przed chwilą był świadkiem. Wszystko na próżno. Zanim obudził rodziców chłopca i odnalazł miejsce, które widział we śnie, z żył młodzieńca wyciekła już ostatnia kropla krwi. Usta chłopca były sine i zimne, martwe oczy otwarte i oskarżające. „Jeśli wiedziałeś" - miał wrażenie, że to w nich czyta - „dlaczego nie przybyłeś wcześniej?". Jego rodzice nie powiedzieli tego głośno, ale Patriarcha wiedział, że tak pomyśleli. Tak samo jak on, przez te wszystkie bezsenne godziny, gdy do świtu zmagał się z poczuciem winy i rozpaczą.

Proroctwa, szeptali jego doradcy i słudzy. Ojciec święty widzi przyszłość. Nie mieli racji, wcale nie. „Proroctwo" zakłada jakieś ramy czasowe, równowagę między teraźniejszością a przyszłością, którą - chociaż z trudem - można zmienić. Czyż dla każdej chwili na tym świecie nie istnieją tysiące potencjalnych przyszłości, z których proroctwo objawia tylko jedną? Nie, w porównaniu z tym proroctwo byłoby błogosławieństwem. On miał koszmarne jasnowidzenia, z przymusu został widzem wszystkich nieprawości tego świata i niczego nie mógł zmienić. Istna pornografia duchowa, której stał się bezsilną ofiarą.

Próbował zażywać leki. Starał się modlić. Nawet usiłował nie spać, mając nadzieję, że na skutek wyczerpania zapadnie w sen tak głęboki, że nie dosięgną go sny. Na próżno. I chociaż teraz Vryce śnił mu się rzadko, to w takich sytuacjach, że Patriarcha budził się roztrzęsiony i zlany zimnym potem. Dymiące wulkany, czarne nieba sypiące gorącym popiołem, rozbity na kawałki statek i jego pasażerowie pływający w kipieli... oraz kobieta udręczona i wystraszona tak bardzo, że serce Patriarchy ściskało się ze współczucia, podczas gdy Vryce stał obojętnie i nie próbował jej pomóc. Nawet więcej, pozwalał jej cierpieć, dotrzymując jakiejś dziwnej demonicznej umowy, jaką zawarł z Łowcą.

„Niech ci Bóg dopomoże, Vryce, jeśli te wizje są prawdą". Wyszeptał te słowa w noc, gdy ostatnie z obrazów rozpadły się w ogniu i dymie. „Niech cię Bóg uchroni przed moim gniewem".

Nagle ktoś zapukał w grube drewniane drzwi sypialni. Patriarcha gwałtownie uniósł głowę, zaalarmowany głośnym dźwiękiem. Cóż może być tak ważnego o tak późnej porze?

- Wejść.

Drzwi otworzyły się na oścież, mocno uderzając o ścianę. W progu stanął zdyszany Leo Toth, spocony z wysiłku.

- Ulica bogów - wysapał. Nie ulegało wątpliwości, że szybko biegł. Musiał przytrzymać się ściany i z trudem łapał oddech. - Świątynia Davarti.

I dodał przepraszającym tonem:

- Wasza świątobliwość mówił, że chce wiedzieć...

Patriarcha natychmiast zrozumiał, co przybyły chce mu powiedzieć. Wstał, zapominając o zmęczeniu. Teraz nie było czasu do stracenia.

- Kiedy? - zapytał.

- Przed chwilą - wysapał Leo. - Jeśli się pospieszymy...

- Ilu?

Leo Toth potrząsnął głową.

- Nie wiem. Dwa tuziny. Może więcej. Minąłem ich tuż przed świątynią Sangh, może dwie przecznice od Davarti. Szedłem z nimi tylko przez chwilę, żeby dowiedzieć się, dokąd zmierzają, a potem przybiegłem tutaj. - Pochylił się, spazmatycznie łapiąc oddech. Ze świstem wypuszczał powietrze szeroko otwartymi ustami. - To napad, ojcze święty, nie ma wątpliwości.

Napad.

Szybkimi, zdecydowanymi krokami Patriarcha podszedł do szafy, w której wisiała jego odświętna szata, i narzucił bogato haftowaną stolę na togę z beżowego jedwabiu, którą już miał na sobie. Dodał do tego najokazalsze nakrycie głowy - stożkowate i wyszywane złotą nicią. Wybrał je i włożył bez chwili wahania Zbyt często powtarzał te czynności w myślach, żeby się teraz zastanawiać. Dotychczas zjawiał się za późno, dowiadując się o wydarzeniach po fakcie. Teraz, po raz pierwszy, miał szansę coś zmienić.

„I zrobię to" obiecał swemu Bogu. „Powstrzymam ich i przyprowadzę z powrotem do Ciebie. Przysięgam".

Razem z Leo opuścił komnatę i pospieszył do tylnego wyjścia z budynku, żarliwie modląc się w myślach.

Pomóż mi wypełnić Twoją wolę.

Dwie kondygnacje niżej dotarli do wąskiego korytarza i dosłownie rzucił się do drzwi na ich końcu. Za nimi znajdował się niewielki przedsionek prowadzący do stajni. Na przeciwległej ścianie wisiały siodła z błyszczącymi mosiężnymi okuciami. Mężczyzna w liberii, trzymając w dłoni kubek z kawą, pochylał się nad gazetą, najwidoczniej nie spodziewając się gościa o tak późnej porze.

- Powóz - rozkazał Patriarcha.

Nie musiał wykrzykiwać tego polecenia - jego zachowanie mówiło samo za siebie. Zaskoczony mężczyzna upuścił gazetę i pospiesznie odstawił kubek z kawą. Brązowy płyn trysnął z naczynia, opryskując egzemplarz „Bata i siodła".

- Oczywiście, wasza świątobliwość.

Niezgrabnie chyląc się w ukłonie, przeszedł przez następne drzwi, do stajni. Patriarcha słyszał dobiegające stamtąd parskanie koni.

Może Bóg dał, że powóz jest gotowy, pomyślał. Może nie będzie trzeba czekać, aż stajenny wyprowadzi i zaprzęgnie zwierzęta. Każda chwila zwłoki mogła kosztować ludzkie życie.

Powóz był przygotowany i po niecałej minucie Patriarcha już siedział w środku.

- Na ulicę Bogów - polecił z takim gorączkowym pośpiechem, że woźnica zareagował natychmiast i powóz ruszył, zaledwie Patriarcha oderwał nogi od ziemi.

Wyjechali ze stajni na ulicę. Było ciemno, bardzo ciemno, gdyż na niebie znajdował się tylko jeden księżyc, a i ten na pół schowany za rzędem domów. Odpowiednia noc na takie zamieszki, pomyślał ponuro.

- Szybciej - mruknął, ale nie musiał popędzać woźnicy, który pojął, że Patriarcha się spieszy, i pędził pustymi ulicami z szybkością, która byłaby niebezpieczna - i prawnie zabroniona - za dnia.

Ulica Bogów nie była jedną aleją, lecz ciągiem ulic biegnących zygzakiem przez kulturalne i finansowe centrum miasta. Nazwano ją tak ze względu na szereg pogańskich świątyń, które się przy niej znajdowały. Nawet powolna jazda po niej była trudna, a przy tej szybkości bardzo ryzykowna, lecz Patriarcha mocno zaparł się w siedzenie i nie narzekał, gdy woźnica prowadził pojazd wąskimi uliczkami. Liczyła się każda chwila.

- Tam! - Dźwignął się na widok płomieni. Gniew walczył w jego duszy z rozpaczą. Czyżby przybył za późno? - Stań tam!

Na ulicy przed świątynią Davarti zobaczył dziesiątki ludzi - może setki - lecz było zbyt ciemno, żeby dostrzec, co robili. Bili się? Demonstrowali? Czy też po prostu gapili na złociste płomienie liżące starożytną budowlę? Biegnąc do drzwi świątyni - po prostu odpychając tych, którzy stali mu na drodze, bo nie miał czasu na uprzejmości - zauważył, że niektórzy z nich pędzili w kierunku pożaru, z wiadrami w rękach. Dobrze. Jeśli będą działać szybko i sprawnie, może uda się jeszcze uratować budynek. Natomiast dusze tych w środku... to zupełnie inna sprawa.

Wpadł do świątyni, ogarnięty tak słusznym gniewem, że otaczająca go fae zdawała się płonąć, świecąc jak aureola w powietrzu wokół jego głowy. W świątyni panował chaos - grupki wiernych daremnie usiłowały bronić świętego miejsca przed napierającym tłumem. Wśród atakujących dostrzegł kilka znajomych twarzy, dość, by potwierdzić podejrzenie, że ci rozwścieczeni ludzie, niszczący relikwie i bijący kapłanów, należeli do jego owieczek. W końcu wściekłość w jego duszy wzięła górę nad rozpaczą.

- Jak śmiecie?! - zawołał, z oczami roziskrzonymi gniewem. Niewielu usłyszało go w tym zgiełku, ale to wystarczyło. Jeden z napastników cofnął się od ikony, którą próbował rozbić, a usiłująca go powstrzymać kobieta powiodła wzrokiem za spojrzeniem mężczyzny. Napastnik obok również zerknął, sprawdzając przyczynę zamieszania, i on również znieruchomiał pod gniewnym spojrzeniem Patriarchy. Głowa za głową zwracały się ku Patriarsze i w świątyni powoli zapadła cisza. Po chwili słychać było tylko brzęk padającego na podłogę szkła i ciche jęki rannych.

- Jak śmiecie?! - powtórzył, kiedy w końcu zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Szybkim krokiem ruszył głównym przejściem do podium i znajdującego się na nim bożka. Stojący mu na drodze ludzie, zarówno poganie, jak i wierni, pospiesznie uskakiwali Patriarsze z drogi, a tych, którzy tego nie zrobili, odpychał na bok jak źdźbła słomy.

W końcu dotarł do ołtarza i stanął przed nim. Czarna farba ściekała z przedstawiającej bożka rzeźby, gdy Patriarcha wodził wzrokiem po zalanym krwią tłumie. W oddali trzaskały płomienie, ale pożar najwidoczniej objął tylko małą komnatę we frontowej części świątyni i grupka ludzi już próbowała go opanować. Pomimo złowieszczego trzasku ognia i zapachu dymu uznał, że są stosunkowo bezpieczni.

- To tego was nauczono?! - zawołał. - Tak służycie waszemu Bogu?!

Powiódł po nich wzrokiem, wyławiając szczegóły, zapamiętując twarze. Niejeden człowiek zaczerwienił się pod jego oskarżycielskim spojrzeniem, zapominając o żądzy niszczenia.

- Kto wam przewodzi? - zapytał. Pod kopulastym sklepieniem świątyni panowała cisza, przerywana tylko sykiem płomieni i kapaniem krwi. - Kto za to odpowiada?

Nadal wszyscy milczeli. Patriarcha czekał. Wiedział, że nie powinien dociekać, kto jest za to odpowiedzialny - jeśli w ogóle była jedna taka osoba - lecz zmusić ich, żeby znów zaczęli myśleć, zachowywać się jak ludzie, by otrząsnęli się z tego zbiorowego szaleństwa i przypomnieli sobie, kim są oraz jakiemu Bogu służą.

W końcu jeden z mężczyzn wystąpił naprzód i stanął przed Patriarchą. Twarz miał pokrytą potem i krwią, spuchniętą z jednej strony.

- Przyszliśmy oczyścić to miejsce! - Wskazał na ołtarz. - Patrz! Spójrz, komu oddają cześć! Czy chcesz tego w Jaggonath? Chcesz mieć to na ulicach, gdzie mogą zobaczyć to nasze dzieci?

Patriarcha nie odwrócił się, by spojrzeć na bożka, lecz zamiast tego popatrzył na tłum. Ujrzał swoich wiernych, spoglądających na niego z lękiem, i wydało mu się, że na twarzy niejednego z nich dostrzega poczucie winy. Dobrze. Co do tych, którzy oddawali tu cześć swemu bożkowi... W ich oczach malował się strach i coś jeszcze. Podziw. Co widzieli, kiedy patrzyli nań, w całej chwale jego wiary? Zwierzchnika kapłanów, doradcę królów. Wedle ich pogańskich kryteriów widzieli prawie boga, a z pewnością boskiego posłańca To, że ktoś taki przybył, aby stłumić zamieszki, zadziwiło ich; a to, że zechciał bronić ich bożka i wiary, przekraczało zdolność pojmowania tych ludzi.

I na tym polega różnica między nami, pomyślał. Właśnie na tym.

- Prawo tej ziemi pozwala ludziom oddawać cześć bogom, jakich sobie wybiorą. - Mówił powoli, wyraźnie, głosem, który wypełnił świątynię i był kontrapunktem ich gniewu. - Prawo Kościoła wymaga zachowania porządku...

- Jeden świat, jedna wiara! - zawołał mężczyzna. - Tak nakazuje Prorok!

- On także nakazuje nam zachować nieskalaną duszę! - odparł Patriarcha. - Przede wszystkim. - Oskarżycielskim spojrzeniem powiódł po zebranych. - Tak chcecie to osiągnąć? Brutalną przemocą? Ślepą nienawiścią? Spójrzcie na siebie! - Wskazał ręką na tłum. Kilka osób skuliło się, gdy wycelował w nie palec. - Dzisiejszej nocy ucztują demony, moi przyjaciele. Sycą się waszą nienawiścią. Wszędzie wokół was w mroku rodzą się zjawy, które po wsze czasy będą żywić się ludzką nietolerancją, gdyż ta siła powołała je do istnienia. Czyżbyście o tym zapomnieli? Czy zapomnieliście, że naszym największym wrogiem nie jest obcy idol czy nawet obcy bożek, lecz ta sama siła, która daje tej planecie życie? Naszym najświętszym obowiązkiem jest zachowanie człowieczeństwa, a jeśli nie zdołamy go ocalić, wszystkie nasze modły nie zdołają zbawić tego świata.

Mówiąc, widział gromadzący się w drzwiach tłum gapiów sprzed świątyni, przyciąganych jego słowami jak ćmy do płomienia świecy. Chwała Bogu, który obdarzył go takimi oratorskimi zdolnościami. Jeszcze nigdy nie był bardziej za nie wdzięczny opatrzności.

- Tak, Prorok marzył o jedności. Jednak nie można jej osiągnąć przemocą - nie terrorem, nie nienawiścią. Trzeba na nią zasłużyć.

Cisza, głucha i głęboka. Witraż, naruszony podczas zamieszek, właśnie w tym momencie wypadł z ram. Z oskarżycielskim trzaskiem uderzył o posadzkę i rozbił się na sto kawałków.

- Idźcie do domów! - rozkazał Patriarcha. - Do domów! Módlcie się, aby Bóg wskazał wam drogę. Proście Go o wybaczenie oraz o nowy i lepszy związek duchowy z Nim. Teraz na własne oczy widzieliście zło, z którym walczymy, mieliście je w waszych sercach. Może doświadczywszy tego, będziecie silniejsi.

Nikt się nie ruszył. Zasłona na balkonie stanęła w płomieniach i Patriarcha usłyszał, jak ludzie na górze pokrzykują do siebie, usiłując zdusić nowe zarzewie ognia, zanim pożar się rozprzestrzeni. Patriarcha pozostał tam, gdzie stał, i spoglądał na swych wiernych, samą swoją obecnością przypominając im, co symbolizuje ich Bóg i czego od nich oczekuje.

W końcu, klnąc, ktoś się ruszył. Rzucił łom, który trzymał w ręce, odwrócił się na pięcie i opuścił budynek. Za nim poszedł następny. I trzeci. Czwarty ostrożnie odstawił wazę, którą trzymał, a potem pokłonił się Patriarsze i również pospiesznie wyszedł. Patriarcha odetchnął z ulgą.

Dzięki Ci, Boże.

Teraz ruszyli inni, dwójkami i trójkami opuszczając świątynię. Gniew i nienawiść, które zmieniły ich w groźny tłum, teraz wyparowały, przynajmniej na chwilę, a chociaż Patriarcha nie łudził się, że zniknęły na zawsze, dziękował losowi za to skromne zwycięstwo.

Bądź przy nich, Panie, teraz i zawsze. Prowadź ich. Ochraniaj. Podtrzymuj ludzkie uczucia.

Teraz wychodziło ich więcej, zbyt wielu, by zliczyć. Teraz, kiedy się rozdzielili, można było oszacować ich liczebność i porównać ją z grupką kapłanów i wyznawców, którzy usiłowali zapobiec zbezczeszczeniu świątyni. Tak niewielu, pomyślał, spoglądając na nich. Większość z nich była zakrwawiona, a niektórzy, jęcząc, leżeli na posadzce. Zauważył co najmniej dwie złamane kończyny i kilka równie poważnych obrażeń. Byli dzielni. Nigdy nie przestawało go dziwić, jaką odwagę potrafią wykazywać ludzie w obronie swej wiary. Jakiejkolwiek wiary.

Prorok miał rację, kiedy rzekł, iż wiara jest najpotężniejszą siłą na Ernie. Spojrzał na pogańskie symbole na ścianach i ze smutkiem potrząsnął głową. Gdybyśmy tylko potrafili ją zjednoczyć, tak jak zamierzał.

Wszyscy wierni opuścili świątynię. Upewnił się, że tak jest, zanim zszedł z podium i zamiatając rąbkiem szaty po zalanej krwią posadzce, wymaszerował z budynku. Jakiś człowiek zastąpił mu drogę i Patriarcha przez chwilę myślał, że czeka go kolejna konfrontacja. Jednak kapłan tylko nisko mu się pokłonił, jak wielkiemu panu.

- Dziękuję - szepnął. Miał drżący głos i czoło zalane krwią. - Dziękuję, że ich powstrzymałeś.

Patriarcha obejrzał się na stojącą na ołtarzu rzeźbę. Na piedestale z kamienia siedział bożek mający osiem par rąk oraz cztery pary męskich i żeńskich organów płciowych. Postać miała głowę osadzoną w najniżej położonym kroczu, wystawiony język i wpychała sobie do ust maleńkiego człowieka, który wydawał się poruszać nogami. Posąg był poszczerbiony w miejscach, gdzie uderzenia łomów odłupały kawałki kamienia, i gęsta czarna farba ściekała z jego głowy na ołtarz. Jak krew, pomyślał Patriarcha. Po prostu jak krew.

Znów odwrócił się do kapłana i z odrazy ścisnęło go w gardle. Nie zrobiłem tego dla was, pomyślał ponuro. Wiedząc, że ten człowiek nigdy nie zrozumiałby, co się tu dziś stało, ani jak bardzo jest to ważne. Dla tych kapłanów był to po prostu napad, przerażający lecz już zakończony; dla niego była to kolejna bitwa w walce o ludzkie dusze.

Kiedy wyszedł ze świątyni, usłyszał syrenę nadjeżdżającego wozu strażackiego. Przeszedł przez tłum gapiów, jakby byli duchami, a oni rozstąpili się przed nim jak przestraszone zjawy. Jego powóz stał dwie przecznice dalej, poza zasięgiem motłochu, lecz Patriarcha nie skinął na woźnicę. Po zadymionym wnętrzu pogańskiej świątyni z przyjemnością wdychał chłodne nocne powietrze. W górze trzepotały zrodzone z nienawiści widma, ale na razie trzymały się z daleka. Z czasem nabiorą sił i nauczą się polować na ludzi.

Stworzone przez moich wiernych, w imieniu mojego Boga. Poczerwieniał ze wstydu. Czy oni nigdy się nie nauczą?

Podszedł do powozu i napotkał spojrzenie woźnicy. Ten nigdy nie ośmieliłyby się wypytywać Patriarchę, ale było po nim widać, że umiera z ciekawości.

- Już po zamieszkach - rzekł krótko ojciec święty. - Davarti jest bezpieczna. Na razie.

Nie miał siły wdawać się w szczegóły, więc tylko opadł na siedzenie powozu, który właśnie zawracał. Ten człowiek dowie się wszystkiego, kiedy wieść rozejdzie się w całym mieście. Nie ma potrzeby niczego wyjaśniać.

Ile jeszcze będzie takich rozruchów, zastanawiał się, zanim skończy się to szaleństwo? Pojazd ruszył z powrotem do katedry. Minął ich wóz strażacki, jadący w kierunku świątyni. Ile jeszcze takich ataków na bezbronnych przeprowadzą jego wierni, posługując się imieniem Boga niczym sztandarem? Jeszcze przed rokiem takie napady niemal się nie zdarzały; teraz były codziennością. Dlaczego teraz, po tyłu latach spokoju? Jaki katalizator wywołał tę zmianę? Tysiąc razy zadawał sobie to pytanie i nadal nie znalazł odpowiedzi. Nie wiedział, nie mógł obwinić o to nikogo i niczego. Przemoc szerzyła się jak pożar wśród jego ludu, a on nie miał pojęcia, jak z nią walczyć. Skąd przyszła ta żądza niszczenia? Jak ją powstrzymać?

Zanim dojechali do katedralnych stajni, wcześniejszy ból głowy przeszedł w okropną migrenę. Patriarcha miał zamknięte oczy i prawie że leżał na siedzeniu, usiłując zapomnieć o bólu. Miał duszę niestrudzonego orędownika Boga, lecz ciało siedemdziesięcioletniego człowieka, które czasem odmawiało mu posłuszeństwa. Szczególnie, kiedy dzieło jego życia rozsypywało się w gruzy. Teraz każdy rok liczył się podwójnie.

- Jesteśmy na miejscu, wasza świątobliwość. - Woźnica podał mu rękę, pomagając wysiąść. Po krótkim wahaniu Patriarcha przyjął pomoc. Przynajmniej zapobiegłem zamieszkom, pomyślał. Przynajmniej ta jedna noc minie bez snów o krwi, rozbitym szkle i strzaskanych bożkach, jakie dręczyły go podczas poprzednich zamieszek. Powinien dziękować za to Bogu.

Przed drzwiami sypialni czekał sługa. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że przynosi złe wieści. Patriarcha powitał go słabym uśmiechem.

- Jakiś nowy problem, tak? Nie martw się, mój synu. Nie uda ci się powiedzieć niczego takiego, co uczyniłoby tę noc jeszcze gorszą.

- Wrócił Vryce - powiedział cicho sługa

Patriarcha przez chwilę patrzył na niego w milczeniu. Potem głęboko westchnął i znów potarł skronie.

- A jednak - mruknął. - Udało ci się.

5

Do Andrysa Tarranta, Hotel Paradisio, apartament 5a.

Drogi Panie! Piszę w związku z zamówieniem, jakie złożyłeś w moim warsztacie w ubiegły piątek, na ceremonialny napierśnik z ozdobnymi złoceniami. Jeżeli zamierzasz go nosić, będziemy musieli zobaczyć się wkrótce w celu ustalenia rozmiarów. Jeśli ma służyć wyłącznie celom dekoracyjnym, takie spotkanie nie będzie potrzebne, aczkolwiek w każdej chwili możesz przyjść i sprawdzić, jak postępują prace.

Proszę o niezwłoczną odpowiedź, co pozwoli mi na szybkie wykonanie zamówienia.

Do usług -

Gresham Alder

Jubiler.

Stojąc przed jego sklepem, Andrys Tarrant zadrżał. Czy ona jest w środku? Nie wiedział, czy rozmyśla o tym z nadzieją, czy z obawą, a może z oboma tymi uczuciami, ale nie mógł zaprzeczyć, że całkowicie owładnęła jego myślami. Śnił o niej właściwie co noc, jej czarne oczy prześladowały go w przerywanych koszmarami snach. Kilkakrotnie spił się jak bela, usiłując zatrzeć jej obraz w swoim umyśle, ale tylko pogorszył sprawę. A teraz stał tutaj i ona prawie na pewno była w środku... Nie wiedział, co jej powiedzieć. Czy to przez urodę dziewczyny, jego osłabienie, czy też z obu tych powodów. Dotychczas zawsze, nawet w głębokiej depresji, potrafił sobie radzić z kobietami. Dlaczego z tą było inaczej?

Drżącą dłonią przygładził włosy, usiłując poprawić niesforne kosmyki. Bez powodzenia. Calesta kazał mu je zapuścić i chociaż Andrys nie miał pojęcia w jakim celu, usłuchał i tego polecenia, jak wszystkich innych rozkazów Calesty. Czasem zastanawiał się, czy demon naprawdę ma jakiś plan, czy też tylko bawi się nim, sprawdzając, czy uda mu się wykończyć nerwowo ostatniego potomka Geralda Tarranta? Lepiej o tym nie myśleć. Musiał się czymś zająć, choćby udawać, że robi coś konkretnego. Demon również nienawidził Geralda Tarranta i poprzysiągł zniszczyć czarnoksiężnika. To wystarczy, prawda? Kogo obchodzą szczegóły, jeśli tylko jego plan doprowadzi do zwycięstwa? Czy to istotne, żeby Andrys rozumiał jego postępowanie?

Otworzył skórzaną saszetkę, by upewnić się, że rysunek nadal w niej jest. Był. Paskudna, znienawidzona rzecz! Serce stawało mu w gardle na sam widok tej kartki, zwiniętej w ciasny rulonik, jakby była cennym dziełem sztuki troskliwie przenoszonym do domu. Zdumiewające, jaką siłę może mieć coś tak zwyczajnego. Miał nadzieję, że nie będzie musiał jej rozwijać. Miał nadzieję, że nie będzie musiał jej oglądać. Modlił się o to, by pewnego dnia móc spalić ją wraz z nienawistnymi wspomnieniami, jakie wywoływała.

Pewnego dnia.

Wyciągnął drżącą rękę, by nacisnąć klamkę. Kiedy to zrobił i pchnął drzwi, wesoło zadźwięczały dzwoneczki, niezgranym kontrapunktem do jego ponurego nastroju. Wchodząc do środka, usiłował się odprężyć i poruszać z udawaną swobodą. Kobiety wyczuwają nienaturalne zachowanie i stają się nerwowe.

Miała klientkę, kobietę opatuloną w futro i obwieszoną biżuterią, Obróciła głowę, zobaczyła go i odniósł wrażenie, że uśmiechnęła się jeszcze szerzej. „Chwileczkę", obiecywał jej wyraz twarzy i Andrys zauważył, że na chwilę zatrzymała na nim spojrzenie, po czym znów zajęła się klientką. Zdołał oderwać od niej wzrok i zaczął przechadzać się po sklepie, oglądając wyroby. Filigranowe, piękne dzieła sztuki zrobione ze srebra. Miał wrażenie, że bez trudu mógłby odróżnić te, które były jej dziełem, od tych wykonanych przez inne ręce. Cieniutkie jak pajęczyna, drobne gałązki, liście oraz pnącza i inne motywy tak delikatne, że bał się ich dotknąć. Podobne do tej, która je stworzyła, pomyślał. Jakby to było, gdyby poczuł pod palcami jej gładką skórę?

Spokojnie, Andri. Spokojnie. Serce biło mu tak mocno, że zastanawiał się, czy ona to słyszy. Nie spiesz się. Dzwoneczki zabrzęczały, gdy klientka zamykała drzwi i Andrys odważył się odwrócić. Zobaczył jej oczy wpatrzone w niego, te czarne oczy, które tak dobrze znał ze snów. Oddech uwiązł mu w gardle.

- Och. Witamy znowu. - Z uśmiechem odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Czy zdawała sobie sprawę z tego, że ten gest zdradza seksualne zainteresowanie? Wydawała się jednocześnie niewinna, niedoświadczona, a zarazem pewna siebie i kobieca. Zabójcza kombinacja. - Chcesz zamówić jeszcze jakieś ozdoby?

Oparł się o ladę, mając nadzieję, że robi to z niedbałą gracją. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej nieswojo.

- Niezupełnie. - Z wystudiowanym spokojem obejrzał się na wystawione w gablotach dzieła, a potem znów spojrzał na dziewczynę. - Przyszło mi do głowy, że kiedy byłem tu poprzednim razem, zapomniałem o coś zapytać.

- Ach tak? O co?

Wtedy popatrzył jej w oczy i wytrzymał to spojrzenie.

- Nie zapytałem, jak masz na imię.

Umknęła spojrzeniem, ale zdążył jeszcze dostrzec w nim błysk zainteresowania.

- Narilka - powiedziała cicho. - Narilka Lessing.

Narilka. Zmysłowe, egzotyczne, niemal ziemskie w swym rytmie. Już miał powiedzieć, że to piękne imię i doskonale pasuje do właścicielki, kiedy drzwi prowadzące na zaplecze otworzyły się na oścież, uderzając o ścianę i przerywając tę cienką nić porozumienia.

- Nari, czy mogłabyś... Och, przepraszam, nie wiedziałem, że mamy klienta. - Intruz był mocno zbudowanym mężczyzną o gęstych i siwych włosach, pomarszczonej twarzy, zdradzającej skłonność do afektacji, oraz tubalnym, lekko ochrypłym głosie. Lekko skinął głową Andrysowi, jednocześnie dumnie i uprzejmie. - Proszę, wybacz mi, panie. Nie chciałem przeszkadzać.

- To jest Andrys Tarrant - powiedziała dziewczyna, zanim zdążył się przedstawić.

Mężczyzna rozpromienił się, gdy to usłyszał.

- Naprawdę? - Podszedł do Andrysa i wyciągnął do niego rękę. - To dla mnie zaszczyt, panie Tarrant. Gresham Alder, do usług.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł formalnie. Dłoń tamtego była ciepła i szorstka, a uścisk mocny. Miał nadzieję, że jubiler nie wyczuje drżenia jego ręki. - Dostałem list. Chciałbym zobaczyć, jak wygląda praca.

- Obawiam się, że na razie jeszcze nie robi wrażenia. Natomiast dzieło Narilki...

Promiennie uśmiechnął się do dziewczyny i Andrys nieomylnym instynktem wyczuł, że rozmawiali o nim. Zachowanie mężczyzny było wyrazem jego aprobaty. W tym momencie zrozumiał głębię i siłę łączącej tych dwoje przyjaźni, która pozwalała dziewczynie zasięgać rady Greshama we wszystkich istotnych sprawach.

- Dlaczego nie pokażesz mu korony, Nari?

Lekko zarumieniła się na tę subtelną pochwałę.

- Jeszcze nie jest skończona - powiedziała do Andrysa.

- Chętnie ją zobaczę.

Zaprowadziła go na zaplecze, do pracowni. Na dwóch masywnych drewnianych stołach leżały przeróżne narzędzia, zwoje drutu, pojemniki i butelki oraz palniki dające płomienie o dziwnym, kwaśnym zapachu. W wąskim imadle tkwił poczerniały srebrny pierścień, najwidoczniej właśnie polerowany, a w innym figurka, której górna połowa była wysadzana maleńkimi klejnotami. Widział je tylko kątem oka, idąc za dziewczyną przez pracownię, urzeczony refleksami światła w jej włosach. Dopiero kiedy podeszli do drugiego stołu, zauważył leżący na nim przedmiot.

Korona. Jeszcze nie wykończona, ale spoczywająca na stole z rozłożonym przy niej rysunkiem. Maleńkie, oddane w najdrobniejszych szczegółach postacie podtrzymywały główny motyw słońca, będący centralnym punktem korony. Pozostały puste miejsca na brakujące figurki i korona wymagała jeszcze oczyszczenia, ale bezsprzecznie nawet w tym stanie była prawdziwym arcydziełem.

Na chwilę zapomniał, czym była, jaką cenę zapłaciła jego rodzina za oryginał, i zdołał tylko wyszeptać:

- Jest piękna. Po prostu piękna.

Wyciągnął rękę, by jej dotknąć, ale natychmiast cofnął dłoń, obawiając się wspomnień, jakie mógł obudzić taki kontakt.

- Można dotykać - zachęciła dziewczyna. - Jest dość mocna.

Zmusił się, by sięgnąć i dotknąć maleńkich figurek. Metal był zimny, dziwnie pozbawiony życia A czego oczekiwał? To tylko ozdoba, w dodatku nie wykończona, która zawdzięczała swe miejsce w historii potędze, jaką symbolizowała, a nie własnej mocy. Dlaczego więc zadrżał, kiedy jej dotknął?

- Zastanawiał się pan nad zbroją? - zapytał jubiler, kiedy Andrys w końcu odwrócił się od stołu. A kiedy nie odpowiedział, mężczyzna nalegał: - Będzie pan nosił ten napierśnik?

Zawahał się. Prawdę mówiąc, nie wiedział co powiedzieć. Calesta nie udzielił mu w tej sprawie jakichkolwiek instrukcji, pozwalając, by Andrys domyślał się jego zamiarów.

- Sądzę, że chciałbym mieć taką możliwość - zaryzykował. - Czy to zbyt wielki kłopot?

- Wcale nie. Muszę tylko znać twój obwód w pasie, aby mieć pewność, że pancerz nie będzie uwierał. Twoje rysunki, panie, podawały wymiary dla wyższego mężczyzny... To jednak żaden problem. Dopasujemy napierśnik do sylwetki.

Nagle uświadomił sobie pewien nieprzyjemny fakt i natychmiast wpadł w panikę. Chcieli, żeby przymierzył tę zbroję. Tutaj. Teraz. Nie przy dziewczynie, błagał w duchu, gdy siwowłosy mężczyzna podniósł napierśnik i podał mu go. Nie da rady. A może?

Przez chwilę nie był w stanie się ruszyć. Szelka skórzanej torby zdawała się palić mu ramię, przypominając o znienawidzonej rzeczy, która tkwiła w środku. Potem ją niezgrabnie zdjął i upuścił na podłogę. Dziewczyna złapała torbę i Andrys z trudem powstrzymał nieodparty impuls nakazujący mu ją jej wyrwać, zanim Narilkę skazi ta ukryta w środku rzecz. Głęboko zaczerpnął tchu, a potem zrobił krok do przodu i pozwolił sobie nałożyć metalowy pancerz. Był zimny, taki zimny. Gruba zbroja ciążyła mu na ramionach i przyciskała wełniany kubrak do ciała. Kiedy Gresham Alder wyjaśniał mu, jakie powinien nosić pod nią ubranie, Andrys z trudem łapał oddech, starając się nie poddać sile sugestii.

- Dobrze - mruczał zbrojmistrz, obracając go mocnymi rękami. Pociągnął za pas, poprawił napierśnik. - Doskonale.

Później spojrzał mu w oczy i zapytał:

- Chciałbyś się zobaczyć, panie?

Andrys kiwnął głową, ponieważ wiedział, że takiej odpowiedzi od niego oczekiwano.

Dziewczyna przyniosła lustro i przytrzymała je przed nim. Drżąc, obrócił się tak, by popatrzeć na swoje odbicie. Z początku widział tylko szarą plamę, jakby oczy nie chciały dostrzec tego, co miał przed sobą... A potem nagle zobaczył wszystko, i tego było za wiele. Za wiele! Złote słońce na piersi, z odchodzącymi od niego złotymi drutami promieni, mięśnie torsu i brzucha oddane wiernie jak żywe ciało. Śmiała rzeźba, idealnie wykonana i jakże znajoma! Znienawidzony, przerażający symbol! Czuł, jak metal pali go niczym kwas przez ubranie. Zbroja tamtego, wskrzeszona siłą złota i talentu. Jednak nie to było najgorsze. Patrząc na to odbicie, od czubka głowy po stopy, od rozczochranych włosów po czarne skórzane buty, widząc w środku to złociste słońce tak podobne i niepodobne do ziemskiego, tę twarz tak podobną do twarzy mordercy...

Fala mdłości ogarnęła go z niepowstrzymaną siłą, zbyt mocna i gwałtowna, by zdołał się jej oprzeć. Bezradnie upadł na kolana i dusząca kula podeszła mu do gardła, gdy rozpaczliwie usiłował odepchnąć od siebie ten znienawidzony obraz. W końcu jednak okazało się to ponad jego siły i zwymiotował, uwalniając się od żółci, przerażenia i zwyczajnego wyczerpania. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale wydawało się wiecznością. Szybko przycisnął dłoń do ust i otarł wargi jedwabną chustką, wyjętą z rękawa. Policzki piekły go ze wstydu. Czuł, że dziewczyna stoi nad nim, i jej obecność tysiąckrotnie pogłębiała jego wstyd. Jak zdoła teraz spojrzeć tym ludziom w oczy? Jak zdoła spojrzeć jej w twarz?

Gresham Alder uklęknął przy nim, mamrocząc coś uspokajająco. Andrys usłyszał swoje słowa. Gorączkowo przepraszał, proponując, że posprząta, nalegając... Jednak te propozycje spotkały się z odmową, uprzejmą, lecz stanowczą. Oczywiście, pomyślał z goryczą. Nie chcą, abym pozostał tu ani chwili dłużej niż muszę. Gdy jubiler pomógł mu wstać, Andrys odważył się spojrzeć dziewczynie w oczy - tylko przez chwilę - i litość, jaką w nich ujrzał, sprawiła, że jeszcze bardziej się zawstydził. Teraz nie miał nadziei, żeby poznać ją bliżej, nie po takim blamażu. Ta świadomość była gorsza od strachu i wstydu.

Jakoś zdołał wziąć się w garść. Gorączkowo mamrocząc słowa przeprosin, zdjął przeklęty napierśnik... Podniósł swoją torbę i bez dalszych komplikacji opuścił warsztat. Nawet nie sprawdził, czy zwinięty w rulon rysunek nadal w niej jest, tylko ruszył biegiem wąską uliczką. Biegł, głośno tupiąc, czerwony ze wstydu. Kiedy dotarł do hotelu Paradisio, był tak przerażony i rozchełstany, że portier nie chciał go wpuścić. Musiał drżącymi rękami otworzyć torbę, żeby pokazać klucz na dowód, że tu mieszka, a nawet wtedy portier uparł się, by odprowadzić Andrysa pod same drzwi pokoju, starając się odseparować go od innych gości. Jakie to miało znaczenie? Czy cokolwiek miało jeszcze znaczenie? Zatrzasnął za sobą drzwi i upadł na kolana. Gorące łzy popłynęły mu po policzkach. Boże w niebiosach, jak długo zdoła to wytrzymać?

- Czego chcesz? - zapytał głośno, pragnąc, by Calesta usłyszał go i odpowiedział. - Jaki to wszystko ma sens? Powiedz!

Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. W końcu dźwignął się na nogi i powlókł do gabinetu, gdzie czekała na niego butelka brandy. Rezygnując z kieliszka, chwycił ją, podniósł i przyłożył do ust. Poczuł, jak silny trunek pali mu gardło i spływa do żołądka. To nie wystarczy. Nie wystarczy. Podszedł do nocnego stolika i podniósł czarną buteleczkę. Czarne pigułki zamrugały do niego, obiecując całkowite zapomnienie. Wiedział, że nie powinien zażywać ich po wypiciu alkoholu. Tylko jakie to miało znaczenie? Czy naprawdę chciał przeżyć jeszcze jeden dzień? Czy ośmieli się pokazać jej na oczy?

Ze ściśniętym ze wstydu gardłem wysypał na dłoń tuzin pigułek, dość, by zapomnieć o wszystkim. Gwałtownym ruchem wrzucił je do ust i popił brandy. Szybko. Zanim się rozmyśli. Jeśli mają go zabić, niech tak się stanie. Przynajmniej skończą się te męczarnie.

- Po co ta zbroja? - błagał. Demon nie odpowiadał, co obudziło w Andrysie nowe podejrzenia. A jeśli Calesta nie nienawidził tylko Geralda Tarranta, ale całego klanu Tarrantów? Włącznie z nim? Jeśli była to tylko jakaś skomplikowana gra, wymyślona przez demona pragnącego dręczyć ich wszystkich...?

Nie, nie odważy się tak myśleć, nie odważy się... Za dużo tych udręk, za dużo!

- Calesto - szepnął. - Proszę. Pomóż mi.

Odpowiedziała mu jednak tylko ciemność i cisza.

*

- Ten chłopiec - rzekł Gresham - ma prawdziwe problemy.

Wykręciła szmatę nad zlewem i nie odpowiedziała. Nie ufała swojemu głosowi.

- Nari.

Powoli odwróciła się do niego i odłożyła ścierkę. Podłoga była czysta. Zbroja też. Ręce już przestały jej się trząść.

- Nari. On oznacza kłopoty.

Nie śmiała na niego spojrzeć. Wiedziała, że potrafi wszystko wyczytać z jej twarzy.

- On ci się podoba, prawda? - zapytał łagodnie, ale z wyraźną dezaprobatą. - Czy nie mogłaś tym razem wybrać sobie kogoś normalnego? Jest kilku takich w mieście, wiesz?

- Proszę, Gresh. - Oparła się o krawędź stołu, skrajem bluzki muskając koronę. - Nie teraz.

- Nari. Posłuchaj mnie. - Stanął za nią, wziął za ramiona i obrócił do siebie. - Jesteś dla mnie jak córka, wiesz? A kiedy ktoś z rodziny cierpi, ja także cierpię.

Odwróciła wzrok, nie chcąc na niego patrzeć. Ujął jej brodę.

- On jest przystojny. Bogaty. Ma zalety, dla jakich wielu ludzi mogłoby zabić. I ma kłopoty, Nari. Prawdziwe kłopoty. Czy widziałaś wyraz jego twarzy, kiedy ujrzał swoje odbicie w lustrze? Widziałaś?

- Tak - szepnęła.

- Nie wiem, co się dzieje z tym chłopcem, ale założę się o ten sklep, że to nic dobrego. Czy nie miałaś już dosyć takich jak on? Czy nie zasługujesz na coś lepszego?

- Widziałam - szepnęła, dotykając delikatnie rzeźbionego srebra. On też go dotknął i zadrżała mu ręka. Dlaczego?

Tak. Widziałam. Widziałam, jak jego oczy szeroko otwierają się ze strachu, jakiego zazna mało który człowiek. Spoglądanie w te oczy było jak zaglądanie w lustro. Jakbym znów była w Puszczy, uciekając przed nieznanym. Sama, tak bardzo samotna. Tak, znam to spojrzenie.

- Nari...

- Nie jestem dzieckiem - mruknęła, wymykając się mu. - Już nie. Umiem zadbać o siebie.

Wiedziała, że on to zaakceptuje. To było najcudowniejsze w ich związku. Chociaż troszczył się o nią, chociaż był przekonany, że ona popełnia straszny błąd i ściągnie na siebie nieszczęście. Na tym polegała różnica między Greshamem Alderem a jej rodzicami. On dostrzegł w niej zmianę, kiedy wróciła z Puszczy, i zaakceptował ją. Rodzice nie potrafili. Wciąż chcieli ją niańczyć, bronić przed całym złem tego świata i obojętnie, co by powiedziała lub zrobiła, nigdy nie zmienią tego nastawienia. Jak miała im wyjaśnić, że już stanęła przed najgorszym złem, otchłanią przerażenia w jej własnej duszy? Jak mogła wyjaśnić, że to spotkanie zmieniło ją z bezradnego dziecka potrzebującego obrony w kogoś starszego, silniejszego i o wiele bardziej zaradnego. Czym były nędzne niebezpieczeństwa tego świata w porównaniu z Puszczą Łowcy? Agresywni mężczyźni byli tylko kłopotliwi, nic więcej. Nawet gwałciciele stanowili konkretne zagrożenie. Natomiast człowiek o twarzy Łowcy, którego spojrzenie świadczyło o ranach zbyt głębokich, aby mogły je ukoić słowa...

Poradzę sobie z tym, zdecydowała w duchu, wodząc palcami po srebrnych figurkach, wyobrażając sobie, że wyczuwa w nich ciepło dłoni Andrysa Tarranta. Przyciągana przez jego ból równie silnie jak przez jego osobowość. Chcę tego.

- Będę ostrożna - powiedziała Greshamowi. - Obiecuję.

6

- Jego świątobliwość wkrótce tu będzie.

Damien z roztargnieniem skinął głową odchodzącemu akolicie. Czekał w przedpokoju sali audiencyjnej Patriarchy, co źle wróżyło mającej nastąpić rozmowie. Ta komnata miała robić wrażenie, może nawet przytłaczać i niezwykle skutecznie spełniała to zadanie. Wysokie, łukowate sklepienie z ciemnego i gładkiego kamienia, nie rozjaśnione farbą czy tynkiem; neomarmurowe ściany, nagie i nieudekorowane. Umeblowanie skąpe i proste. Po kilku sekundach wiercenia się na krześle z wysokim oparciem doszedł do wniosku, że woli już przechadzać się po pomieszczeniu. Krótko mówiąc, było to niezbyt przyjemne miejsce i Damien domyślał się, że znajdujący się dalej pokój, w którym zamierzał przyjąć go Patriarcha, wygląda podobnie. Może nawet gorzej. Z pewnością nie było to takie powitanie, na jakie miał nadzieję.

A czego oczekiwałeś, do diabła? „Zajdź do mojego salonu na herbatkę, a przy okazji może zechciałbyś opowiedzieć mi o twoich ostatnich wyczynach?". Akurat, Vryce. Będziesz miał szczęście, jeżeli w ogóle cię wysłucha i nie wyrzuci za drzwi, nie dając ci powiedzieć ani słowa na swoją obronę.

Na przeciwległej ścianie wisiało małe lustro - niewielkie ustępstwo na rzecz gości, którzy mogli zechcieć sprawdzić, czy wyglądają równie kiepsko, jak się czują. Przystanął przed nim, by sprawdzić, z kim spotka się Patriarcha. Kapłan, spoglądający na niego z lustra, nie był tym samym człowiekiem, który przed dwoma laty opuścił Jaggonath, to pewne. Ograniczone racje żywnościowe na morzu wyszczupliły jego krępą sylwetkę, aż wydawał się prawie chudy, niepodobny do siebie. Opaloną dłonią pogładził krótką brodę, która teraz porastała szczękę. Zastanawiał się, czy nie powinien jej zgolić. Jego skóra była znacznie ciemniejsza niż przed dwoma laty, a jej brązowy odcień wymownie świadczył o wielu miesiącach pobytu pod równikowym słońcem. We włosach dostrzegł pasma siwizny - kilka na skroniach, a także w brodzie. Siwizna! Nie przystawała do tego, co o sobie myślał; była pierwszą oznaką starzenia się w życiu zbyt obfitującym w niebezpieczeństwa, aby zajmować się czymś równie pospolitym jak starość. Był bliski tego, by wyrwać te siwe włosy, kiedy się pojawiły - kiedy było ich zaledwie tuzin - lecz taki akt próżności nazbyt przypominał mu Tarranta, więc pozostawił te przeklęte srebrne nitki w spokoju.

Mógłbyś wykorzystać fae, żeby pozostać młodym - powiedział sobie. Inni tak zrobili. Na przykład Ciani. Teraz, kiedy starość rozpoczęła swój niepowstrzymany podbój jego ciała, czasem czuł, jak kusząca mogła być ta droga. Jednak w takich chwilach wracały do niego słowa Patriarchy, wypowiedziane tak dawno temu: „Kiedy przyjdzie czas umrzeć, a ten czas przyjdzie, jak przychodzi do wszystkich ludzi, czy pokłonisz się Naturze, wzorcom ziemskiego życia, które są jądrem naszej egzystencji? Czy też ulegniesz pokusom tej obcej magii i zaprzedasz duszę za kilka dodatkowych lat życia?". Akceptacja tego naturalnego procesu była podstawą wiary Damiena, a śmierć we właściwym czasie będzie ostatecznym aktem tej wiary. Oczywiście, nie będzie to łatwe. Wiele rzeczy na tym świecie przychodzi ludziom z trudem. Dlatego są takie ważne.

- Wielebny Vryce? - zapytał sekretarz Patriarchy, młody człowiek, którego Damien słabo przypominał sobie sprzed dwóch lat. - Proszę wejść.

Ku jego zdziwieniu młodzieniec nie wprowadził go do sali audiencyjnej, lecz otworzył grube mahoniowe drzwi i odsunął się na bok, przepuszczając kapłana.

Pomieszczenie było duże, równie urzędowe jak sala przyjęć, ale znacznie większe. Przypominało mu salę audiencyjną Geralda Tarranta w fortecy w Puszczy. Damien zesztywniał na wspomnienie tamtego przykrego spotkania (tak odległego, że mogło mieć miejsce w innym świecie, i tak realnego, że równie dobrze mogło odbyć się wczoraj). Wówczas jeden z jego przyjaciół był umierający, Ciani porwana, a Łowca jego wrogiem. Teraz... Czuł, jak ściska go w gardle, gdy szedł do tego, który miał go osądzić. Kim był dziś? Sprzymierzeńcem Łowcy?

Patriarcha miał kamienny, nieodgadniony wyraz twarzy, lecz w jego oczach malował się gniew. Damien czuł, jak pod tym zimnym spojrzeniem przechodzi go dreszcz. Przez te dwa lata zdążył zapomnieć, jaką moc posiada ojciec święty: nie tylko siłę swej niezwykłej osobowości, lecz zrodzoną z fae potęgę człowieka, który nagina prądy do swej woli, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Próba ułagodzenia jego słusznego gniewu była z góry skazana na porażkę. Równie dobrze można by próbować powstrzymać przypływ. Gdybyś tylko potrafił świadomie wykorzystać tę siłę, pomyślał Damien, żaden człowiek nie zdołałby ci się oprzeć. Jednak Patriarcha nigdy tego nie zrobi. Magia była dla niego przekleństwem, dlatego nie przyjmował do wiadomości swoich wrodzonych zdolności i żył w przeświadczeniu, że ich nie posiada. Jeden Bóg wie, co się z tobą stanie, jeśli kiedykolwiek dowiesz się prawdy.

- Otrzymałem twoje raporty - powiedział kwaśno Patriarcha.

Wskazał na stojący obok stolik i leżące tam rękopisy. Damien zobaczył kartki swojego pierwszego sprawozdania, wysłane z Faraday, oraz cieńszy pakiet notatek i rysunków, które osobiście przyniósł do katedry przed dwoma dniami. Wtedy wydawało mu się, że to dobry pomysł, by uświadomić Patriarsze, jaki rodzaj wojny muszą toczyć. Miał nadzieję, że dzięki temu ojciec święty będzie bardziej skłonny wybaczyć sposób, w jaki ją prowadził. Jednak wstążka, którą przewiązał ten drugi pakiecik pozostała nie rozwiązana. Chciał zaprotestować, ale się powstrzymał. Jego świątobliwość z rozmysłem postanowił nie czytać jego listu przed spotkaniem, dając w ten sposób wyraz swojej dezaprobacie. Protestując, Damien ściągnąłby tylko na siebie jego gniew.

Wiedziałeś, że będzie źle, powiedział sobie. Protestując, tylko pogorszyłbyś sprawę. Chociaż raz w życiu zapomnij o dumie i przeczekaj. To minie.

Jednak przyszło mu to z trudem, wielkim trudem. Było sprzeczne z instynktem samozachowawczym.

- Jestem pewien, że nie muszę komentować naruszenia protokołu, jakim było opuszczenie tego kontynentu bez zezwolenia - rzekł Patriarcha lodowatym tonem. - Z twojego raportu jasno wynika, iż dobrze wiedziałeś, co robisz - a także, jak podejrzewam, jakie mogą być konsekwencje takiego nieposłuszeństwa. Taki brak szacunku wobec zwierzchnika jest poważną obrazą dla Kościoła i jego hierarchii. - Potrząsnął głową. - Nie jesteś głupi, wielebny Vryce, chociaż czasem takiego udajesz. Dostatecznie często czytałeś prace Proroka, aby wiedzieć, co jest grzechem.

- Uznałem, że sytuacja usprawiedliwia takie postępowanie - odważył się wtrącić. Jak sprowadzić rozmowę na bezpieczny grunt? Pożałował, że nie może użyć Sztuki, by się tego dowiedzieć. - W tych okolicznościach...

- Proszę. Nie obrażaj nas obu. Dobrze wiedziałeś, co robisz i jaka będzie moja reakcja. Wiedziałeś również, że twoje zuchwałe postępowanie da mi możliwość ukarania cię w sposób, jaki uznam za stosowny, czemu nikt się nie sprzeciwi.

A więc jednak, wyraźna groźba. Co teraz będzie? - pomyślał z rozpaczą. Pamiętał zesłany kiedyś na niego przez Tarranta koszmarny sen, w którym Patriarcha pozbawił go godności kapłana. Czy naprawdę posunie się tak daleko? Nawet nie czytając jego raportu, który usprawiedliwiał tak wiele jego czynów? Chciał zaprotestować, ale ugryzł się w język. Patriarcha emanował falami gniewu, które zmieniały otaczającą go fae. Chciał, by rozmówca zareagował gniewem, co usprawiedliwiłoby najsurowszy wyrok. Jeśli Damien podda się ich oddziaływaniu i choćby na moment przestanie panować nad sobą, może stracić wszystko.

- Jestem lojalnym sługą Kościoła - mruknął.

- Tak - rzekł lodowatym głosem Patriarcha. - Nadal nim jesteś. Na razie.

Przez kilka długich sekund w milczeniu spoglądał na Damiena. Oceniał go? Czekał na reakcję? Damien zachował milczenie, wiedząc, że wszystko, co powie, zostanie źle odebrane.

- Podróżowałeś z Łowcą - powiedział w końcu Patriarcha. - Człowiekiem tak złym, że wielu uważa go za demona. Już sam ten postępek wystarczy, by skazać tuzin takich kapłanów jak ty... A w dodatku to nie wszystko, prawda? - Zmrużył oczy. - Prawda?

- Potrzebowaliśmy go - rzekł napiętym głosem Damien. - Potrzebowaliśmy mocy, którą posiada...

- Posłuchaj sam siebie! Posłuchaj swoich słów! To ty potrzebowałeś jego mocy. Jego czarów. - Gwałtownie pokręcił głową. - Myślisz, że to jakakolwiek różnica, czy sam posługujesz się magią, czy wynajmujesz kogoś innego, by to robił? Tak czy owak, to ty jesteś odpowiedzialny za uprawianie magii. A w tym przypadku, za szerzenie zła.

Machnął ręką, jakby ucinał rozmowę. Przez chwilę w jego oczach pojawiło się coś, co nie było gniewem. Znużenie? Potem zniknęło i pozostał tylko stalowy błysk.

- Wiesz o tym równie dobrze jak ja, wielebny Vryce. I nie wątpię, iż wielokrotnie o tym rozmyślałeś, usiłując znaleźć jakąś teologiczną lukę usprawiedliwiającą twoje postępowanie. Inteligentny człowiek, jeśli tylko naprawdę tego chce, zawsze potrafi znaleźć jakąś wymówkę. Zamilkł na moment i Damien niemal czuł emanujące od niego fale potępienia. Ten człowiek miał ogromną moc, której chyba nie był do końca świadomy. Teraz wszystka fae w komnacie z pewnością odbijała echem jego słowa, osłabiając fundamenty przekonań Damiena. Jak z tym walczyć, nie używając Sztuki?

- Moim jedynym celem... - zaczął.

Patriarcha przerwał mu.

- Karmiłeś go własną krwią. - To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. - Niejeden raz.

Poczuł się tak oszołomiony tym oskarżeniem, że nie był w stanie na nie odpowiedzieć. Zdołał tylko wyszeptać:

- Co?

Przecież Patriarcha nie mógł o tym wiedzieć. Skąd się dowiedział? Co tu się dzieje?

- Pomińmy na chwilę symboliczne znaczenie takiego czynu. Zignorujmy oręż, jaki dodałeś do jego arsenału, dobrowolnie poświęcając własne ciało. Zignorujmy więź, jaką w ten sposób stworzyłeś między wami, która z definicji przełamuje twoją obronę i wydaje cię na łaskę jego magii. A przez ciebie cały Kościół.

Czy to kolejny koszmar, jaki zesłał na niego Tarrant, aby go przestraszyć? Jeżeli tak, to udało mu się. Skąd, u licha, Patriarcha mógł znać takie szczegóły jego podróży, jeśli nie wspominał o nich w raportach? Stwierdził, że drży, i miał nadzieję, iż rozmówca tego nie zauważy.

- Tak czy nie? - spytał lodowatym tonem Patriarcha.

Czy naprawdę wiedział, czy tylko się domyślał? Skąd takie przypuszczenie? Gorączkowo usiłował wymyślić jakąś odpowiedź zmniejszającą rozmiary klęski. Jeśli źródło informacji Patriarchy było niewiarygodne...

- Tak czy nie? - pytał ojciec święty.

Koszmar. To scena żywcem wzięta z koszmarnego snu. Ile razy Damienowi śniła się taka lub podobna scena? Jednak w porównaniu z tą, prawdziwą, tamte sny nie miały żadnej siły emocjonalnej.

Skąd, do diabła, Patriarcha uzyskał tę informację?

- Tak czy nie?

Spojrzał w zimne jak lód oczy ojca świętego i nagle zrozumiał, że nie ma sensu zaprzeczać. Jeśli Patriarcha miał tak dokładne wiadomości, ta rozmowa nic nie da. Tamten już dawno go potępił i wyznaczył karę. Kłamstwo tylko pogorszy sytuację. Powiedział spokojnie, starając się, by nie zabrzmiało to wyzywająco czy gniewnie:

- Tak.

Dziwny dreszcz wstrząsnął ojcem świętym. Czyżby oczekiwał innej odpowiedzi? Damien poczuł, że poddano go jakiejś próbie, ale nie był w stanie pojąć, jakiej.

- Paktowałeś z demonami. - Teraz w zachowaniu Patriarchy nie było śladu wahania. Najwyraźniej uzyskał z ust Damiena potwierdzenie tego, co chciał wiedzieć. - Pozwoliłeś na rzeź niezliczonych niewinnych ofiar, aby utrzymać Łowcę przy życiu.

Z najwyższym trudem powstrzymał gniewną odpowiedź. Fale fae napierały nań, usiłując wytrącić go z równowagi.

- To było konieczne - wycedził przez zęby. - Gdybyś przeczytał mój raport...

- Nie oparłeś się złu. - Powietrze zdawało się drżeć od gniewnych oskarżeń Patriarchy. - Wpadłeś w tę samą pułapkę, jakiej nie ustrzegł się Prorok, usprawiedliwiając twoje grzechy cytatami z Pisma, które cię oskarża. - Umilkł, a potem mówił dalej: - Czy muszę omawiać kolejno twoje winy? Czy też zechcesz uznać, że wiem o nich wszystkich? Osądzę cię nie po twoim jednym występku, czy kilku, lecz na podstawie blisko dwóch lat trwania w grzechu?

Zaczerpnął tchu.

- Wasza świątobliwość, gdybyś tylko pozwolił mi wyjaśnić...

- W swoim czasie, wielebny Vryce. Przeczytam twój raport. Może nawet wysłucham tego, co chcesz mi powiedzieć. Dopiero wtedy, kiedy jasno przedstawię moje stanowisko.

Przeszedł kilka kroków ku odległej ścianie i z powrotem.

- Gdybyś był jednym z moich kapłanów, nie wahałbym się odprawić cię, a może nawet pozbawić godności kapłana. Ponieważ pozwolić ci służyć Kościołowi to jedno, lecz zezwolić, abyś go reprezentował, to całkiem inna sprawa. Gdybym to ja cię wyświęcił, lub któryś z moich kapłanów, zapewne uwolniłbym cię natychmiast od wszelkich zobowiązań względem Kościoła, abyś bez przeszkód z mojej strony mógł do końca twoich dni walczyć z demonami i narażać ludzkie dusze. Podejrzewam, że wtedy byłbyś szczęśliwszy. Jednak nie jesteś moim kapłanem. Jesteś gościem z innej autarchii, o odmiennych tradycjach. Innych zapatrywaniach na wiarę. Aczkolwiek chlubimy się jednomyślnością, nie mogę zapominać o tym fakcie. Ani pozwolić, by wpłynął na mój osąd.

Drżąc, Damien zdobył się na beznamiętną odpowiedź:

- Dziękuję, wasza świątobliwość.

- Nie dziękuj. Jeszcze nie. - Patriarcha obrzucił go kwaśnym spojrzeniem. - Napisałem do twojej matki świętej i nakreśliłem sytuację. Miesiąc temu otrzymałem odpowiedź. - Wyjął z kieszeni list, kremowy pergamin złożony we czworo, ze zwisającą na dole złotą pieczęcią Kościoła. - Udziela mi pozwolenia, by osądzić cię w imieniu nas obojga. - Zmrużył zimne oczy. - Rozumiesz mnie, Vryce? Jeśli postanowię, że nie nadajesz się na kapłana, nie będziesz mógł wrócić do domu i zacząć od nowa. Sąd czeka cię tu i teraz.

Damien odpowiedział bardzo spokojnie, chociaż serce waliło mu tak mocno, że ledwie słyszał swoje słowa:

- A więc tak zdecydowałeś?

Przez chwilę Patriarcha milczał i tylko spoglądał na niego.

- Nie - rzekł w końcu. - Jeszcze nie. Jednak przyszłość spoczywa w twoich rękach. Chcę, żebyś to zrozumiał. Postępuj jak kapłan, a pozostaniesz nim. Inaczej...

Urwał, jakby groźba była zbyt okropna, by ją wypowiedzieć. „Inaczej będziesz nikim", brzmiały nie wypowiedziane słowa. „Ponieważ kim byłbyś, gdybyś przestał być kapłanem?".

- Rozumiem.

Starał się sprawiać wrażenie spokojniejszego, niż naprawdę był. Gdyby tylko Patriarcha przeczytał jego raport przed spotkaniem! Z pewnością znajomość sytuacji złagodziłaby gniew ojca świętego i skierowała w inną stronę!

Na co zda się kościelna hierarchia, jeśli Calesta zrealizuje swój plan? Co zdziała Kościół w świecie rządzonym przez sadyzm? Walczymy o dusze całej ludzkości, nie rozumiesz? Czy nie widzisz, jak śmieszne wydają się w porównaniu z tym te twoje zasady, kiedy stawką jest los całej ludzkości?

- Naszym najświętszym obowiązkiem jest walka z zepsuciem - przypomniał mu Patriarcha - Na tym świecie i w nas samych. Ta pierwsza walka jest łatwa w porównaniu z drugą. Tak nauczał Prorok. Proponuję, żebyś zastanowił się nad tym i poszukał prawdy w jego pismach. Może wtedy spojrzysz na sytuację z szerszej perspektywy.

O mało nie stracił panowania nad sobą. Miał ochotę warknąć, że owszem, piekielnie dobrze zna pisma Proroka, w końcu podróżował z tym draniem przez dwa lata i pewnie lepiej zna jego filozofię niż jakikolwiek inny żyjący człowiek. Jednak...

W jego oczach Prorok nie żyje, zrozumiał nagle. I może to prawda. Może dostrzegam jego cień w Tarrancie, ponieważ tego chcę, a nie dlatego, że naprawdę w nim pozostał. Może za bardzo obawiam się konsekwencji mojego grzechu, żeby spojrzeć nań obiektywnie.

Napotkał spojrzenie Patriarchy. Jego chłód i siła przypomniały mu wzrok Łowcy.

Nie miałbyś nade mną takiej władzy, gdyby nie dręczyło mnie poczucie winy, pomyślał. Nie zdołałbyś skłonić mnie do posłuchu, gdybym w głębi duszy nie wierzył, że masz rację.

- Jestem sługą Kościoła - rzekł cicho, starając się mówić to z pokorą. - Teraz i zawsze.

Patriarcha skinął głową. Miał ponurą minę.

- A więc niech tak pozostanie, wielebny Vryce - rzekł spokojnie, lecz z wyraźną groźbą w głosie. - Dobrze?

7

Narilka wspominała tamtą noc:

Klęczy na ziemi, na zimnym poszyciu Puszczy. Palce ma otarte i zakrwawione. Po długim biegu złapał ją kurcz w nodze. Zmęczenie ściska żelazną obręczą jej pierś i każdy uśmiech jest przelotnym zwycięstwem w walce z tym bezlitosnym chwytem.

„Zaczekaj", powiedział, kiedy zakończył Łowy i postanowił darować jej życie. „Poczekaj tu. Przyjdą po ciebie moi ludzie".

Usiłowała opanować strach. Przecież to ziemia Łowcy, prawda? Jej mieszkańcy należeli do niego. Zwierzęta wykonywały jego rozkazy. Nawet macki kolczastych pnączy, szarpiące jej nogi, gdy uciekała, okryte czarną korą drzewa zagradzające jej drogę, splątane konary nad głową, które tak skutecznie przesłaniały światło księżyca, że prawie nie docierało do ziemi... To wszystko jego poddani, prawda? A on jej nie skrzywdzi. Tak obiecał. Łowca nigdy jej nie skrzywdzi.

- Proszę, przyjdźcie szybko - szepnęła, ściskając amulet, który jej podarował. Krew z otartych dłoni wypełniła delikatne wyżłobienia na złotej powierzchni. Czuła, że Puszcza zamyka się wokół niej niczym jakaś ogromna istota obdarzona własną wolą. Pod kolanami czuła jej powolny puls. Każde stworzenie tutaj było częścią tego systemu, każdy konar, owad i mikrob. Wszystkie tworzyły jeden żywy twór, połączone jak komórki jednego ciała. A Łowca był jego mózgiem. Gdyby zechciał ją zabić, Puszcza powstałaby na jego rozkaz i wszystko co żywe i nieożywione połączyłoby swe wysiłki, aby pozbyć się jej, jak człowiek likwidujący insekta. I w taki sam, niedbały sposób. Puszcza była tylko odbiciem jej twórcy.

A on obiecał, że nie skrzywdzi Narilki.

Czepiała się tej myśli, gdy zimny wiatr poruszył gałęziami tuż obok jej twarzy i ich ostre końce lekko zadrapały ją w policzek. Odskoczyła, przerażona. Wszędzie wokół słyszała szmery w zaroślach i z trudem powstrzymywała odruch nakazujący zerwać się na równe nogi i znów rzucić do ucieczki. I tak nie uciekłaby daleko. Nie spała już od trzech dni, a jej jedynym pożywieniem były czarne jagody, od których miała skurcze żołądka i krwawą biegunkę. Na szczęście, drugiego dnia znalazła wodę, inaczej nie przetrwałaby tak długo...

Na szczęście? Zaśmiała się gorzko. Tutaj nie było szczęśliwych zbiegów okoliczności, na jakie można by liczyć. Łowca chciał polować na nią przez trzy dni, dlatego znalazła wodę, która utrzymała ją przy życiu. Puszcza Łowcy pozwoliła jej uciekać. Jaki umysł zdołał stworzyć to miejsce, jakiej mocy wymagało jego utrzymanie? Nie była w stanie tego ogarnąć, lecz słyszała muzykę. Ponurą muzykę, wirującą w jego oczach. Zadrżała na samo wspomnienie. Drżała, ponieważ tak bardzo tego pragnęła i tak bardzo bała się tego pragnienia.

Nagle uświadomiła sobie, że szmery ucichły. Miała wrażenie, że urwały się nagle. A może dopiero teraz sobie to uświadomiła? Drżąc, wstała z ziemi. Kolana uginały się pod nią, a stopy piekły z bólu, ale zdołała wyprostować się, tak mocno ściskając amulet, że jego krawędź wbijała się jej w dłoń. Cóż to za nowe niebezpieczeństwo, które uciszyło mieszkańców Puszczy?

Zobaczyła mężczyznę.

Wyłonił się nagle z ciemności i stanął w cienkiej smudze księżycowego blasku. Wyglądał jak duch, o upiornie białej skórze i krwawoczerwonych oczach, błyszczących w mroku. Dłonie miał długie i szczupłe, a paznokcie ostre jak szpony. Kiedy się uśmiechnął, odsłonił równie ostre i spiczaste zęby - wyglądały jak wydarte przez Naturę jakiejś bestii i osadzone w jego ustach. Ciało i ubranie mężczyzny wydawało się bezbarwne, a skóra miała opalizujący odcień, świadczący o emanującej z niego zimnej sile.

Za plecami usłyszała głośny szelest i gwałtownie odwróciła się, żeby zobaczyć, skąd dochodzi. Wilki, chude i wygłodniałe... ale niepodobne do tych, które były dziełem Natury. Te były zmutowanymi, koszmarnymi stworami, których cienkie nogi kończyły się podobnymi do dłoni łapami. Ich ślepia płonęły krwawo jak oczy ich pana, a sierść była równie biała jak skóra jego kurtki i butów. Z trudem oderwała od nich wzrok i ponownie spojrzała na mężczyznę. Wyraźnie wyczuła, że był ich panem. Chociaż warczały i drapały ziemię niekształtnymi łapami, nie zaatakują jej bez pozwolenia.

- No tak. - Cienkie wargi nieznajomego wykrzywił uśmiech, a raczej nieprzyjemny grymas. - I co my tu mamy? Chyba damę w opałach?

Jego obecność była jak zimny wiatr mrożący jej ciało. Z najwyższym trudem powstrzymała krzyk przerażenia, chęć padnięcia na kolana i błagania o litość, chociaż wiedziała, że nie znał takiego uczucia. On jest sługą Łowcy, powtarzała sobie. A Łowca mnie nie skrzywdzi. Obiecał.

Podszedł bardzo blisko, tak blisko, że czuła, jak jego oddech rozwiewa jej włosy. Mierzył ją spojrzeniem czerwonych oczu, a gdy uśmiechnął się pod nosem, zdała sobie sprawę, że Łowca rozdarł jej bluzkę, odsłaniając jedno ramię i pierś. Czy ten albinos patrzył na nią tak, ponieważ chciał ją przestraszyć? Może w innym miejscu i czasie udałoby mu się. Teraz jednak czuła jeszcze dotyk Łowcy na ramieniu i wciąż nie mogła otrząsnąć się z przerażenia. Nadal odbierała jego moc, śmiercionośną, nieodpartą, oraz rodzące się w niej pragnienie tak straszne i spalające, że z najwyższym trudem powstrzymała chęć ofiarowania mu swego ciała. Czym w porównaniu z tym było spojrzenie albinosa? Wytwór ciała czy fae służył Łowcy. A pan Puszczy obiecał, że żaden z jego sług jej nie skrzywdzi.

- Muszę wiedzieć, jak się stąd wydostać - szepnęła słabym głosem, ochrypłym z pragnienia. - Proszę.

Człowiek-duch zaśmiał się nieprzyjemnie.

- Czy ja wyglądam na przewodnika?

Wyciągnął rękę ku jej twarzy i z trudem powstrzymała się, by nie uskoczyć. Serce łomotało jej w piersi, ale strach był tym, czego tamten pragnął. Nie chciała dać mu satysfakcji i okazać lęku.

- Taka ładna zabaweczka - rozmyślał głośno. Białą dłonią dotknął jej głowy i pogładził. Kiedy musnął kciukiem skroń Narilki, poczuła przeszywający ból, tak ostry, że o mało nie krzyknęła. - Co za strata rezygnować z niej teraz.

Poczuła paraliżujące przerażenie, ale wraz z nim również przypływ wściekłości. Czy uciekała przez trzy noce przed demonicznym panem Puszczy, karmiąc go swoją krwią i cierpieniem tylko po to, żeby dla rozrywki tej upiornej kreatury zrezygnować z trudem wywalczonego ocalenia?

- Nie - szepnęła i odepchnęła jego rękę. Skroń paliła ją żywym ogniem. - Nie!

Pokazała mu amulet, przytrzymując go tuż przed jego krwawo-czerwonymi oczami.

- On obiecał mi bezpieczeństwo. Dał słowo.

Teraz nie czuła już strachu, ani trochę. Ogarnęła ją wściekłość, a wraz z nią przypływ nowych sił.

- Wyprowadź mnie stąd - rozkazała. Ból w skroni był ostry, prawie oślepiający, ale nie da mu tej satysfakcji i nie okaże tego. - Albo zostaw mnie w spokoju, aż przyjdzie ktoś, kto potrafi to zrobić.

Wilki za jej plecami warknęły i usłyszała, że jeden z nich cicho podszedł bliżej. Nie odwróciła się. Nic nie mogła wyczytać z twarzy albinosa ani przejrzeć jego zamiarów. Czuła, jak coś ciepłego ścieka jej po skroni w miejscu, gdzie jej dotknął. Czy to krew? Czy on też się nią żywił tak jak jego pan? Jeśli tak, to okrwawiony amulet był dla niego podwójnym wyzwaniem. Uniosła go wyżej, pokazując albinosowi. Teraz nie bała się, wcale. Łowca wykorzystał wszystkie pokłady jej lęku i żaden człowiek - ani zwierzę - nie zdoła już go wskrzesić.

Nagle raczej wyczuła niż usłyszała, że najbliżej stojące wilki wycofują się. Dostrzegła nieznaczną zmianę w zachowaniu albinosa. On również cofnął się i wyjął amulet z jej dłoni. Zauważyła, że starał się przy tym nie dotknąć jej ręki. Czyżby obawiał się uszkodzić własność Łowcy?

- Chodź - rzekł krótko. Odwrócił się do niej plecami, a ona odważyła się na długi, głęboki oddech. Wilki za jej plecami ustawiły się szeregiem: kiedy zaczęła iść, słyszała, jak węszą po jej śladach. - Ruszaj się. Już prawie świta.

Jeszcze tylko chwilę, obiecywała swoim posiniaczonym i poobijanym nogom. Bolały ją wszystkie mięśnie, ale odepchnęła od siebie tę myśl. Jeszcze tylko kilka mil. Kilka godzin. Potem się wyśpi.

Lekko zataczając się ze zmęczenia, pozwoliła, by upiorny przewodnik wyprowadził ją z Puszczy.

8

Damien aż do późnego popołudnia przechadzał się po ulicach. Po Ulicy Bogów, gdzie ludzie oddawali cześć niezliczonym bóstwom. Ile z nich należy do Iezu? - zastanawiał się. Czy któryś z nich zna i rozumie plany Calesty? Szedł obok gospody „Nowe Słońce", gdzie zjadł pierwszy obiad z Ciani, tak dawno temu; a dalej przez dzielnicę handlową, gdzie kiedyś znajdował się Fae Shoppe...

Teraz już go nie było. Zniknął bez śladu. Gruz wywieziono, fundamenty wzmocniono cementową zaprawą i wzniesiono na nich dwupiętrowy budynek. Wysoki, jak na miasto nawiedzane przez trzęsienia ziemi. Na takim niebezpiecznym terenie większość architektów wolała trzymać w ryzach swoje ambicje. Dostrzegł jednak linie elastycznych włókien użytych do wzmocnienia murów oraz mnóstwo ochronnych zaklęć na drzwiach, oknach i w każdym słabym punkcie budowli. Boże, pomóż Jaggonath, jeśli te zaklęcia kiedyś zawiodą, pomyślał. Boże, miej ich w opiece, jeżeli w obliczu trzęsienia mieliby kiedyś zostać tak bezbronni jak mieszkańcy Ziemi.

Domina stała wysoko na niebie, kiedy zaczął długą przechadzkę z powrotem do hotelu. Patriarcha zaproponował mu pokój w aneksie - Damien podejrzewał, że bardziej z przyzwyczajenia niż kurtuazji - lecz w tych okolicznościach wolał zamieszkać w mieście. Patriarcha i tak dowie się o wszystkim, co będę robił, pomyślał kwaśno. Chociaż długo się nad tym zastanawiał, nie zdołał wyjaśnić, w jaki sposób ojciec święty dowiedział się o jego grzechach. Oczywiście, Calesta chętnie by go powiadomił, tylko czy demon mógł przekazać te wiadomości w taki sposób, żeby Patriarcha nie odrzucił ich ze względu na źródło informacji? Dotychczas Damien nie odważył się użyć jakiejkolwiek formy Sztuki, by odkryć prawdę. Obawiał się, że gdyby to zrobił, Patriarcha dowiedziałby się o tym i wpadł w szał. Może Tarrant, dysponujący znacznie większym talentem, zdołałby dyskretnie to sprawdzić. Może.

Dochodziła pierwsza, kiedy wszedł po schodach do swojego pokoju. W zajeździe było pusto i tylko lekki chłód poręczy świadczył o tym, że niedawno przeszedł tędy ktoś nie będący człowiekiem. Damien dobrze znał ten ziąb i tego, który nim emanował, toteż nie zdziwił się, kiedy otworzył drzwi swojego niewielkiego apartamentu i zastał w środku Łowcę.

- Myślałem, że już teraz kładziesz się spać nieco wcześniej - powiedział Tarrant.

- Tak. Owszem. - Kapłan zamknął drzwi i zasunął rygiel, a potem ze znużeniem opadł na wysłużony fotel. Kiedy usiadł, z obicia uniósł się kurz. - Miałem kiepski dzień.

Czuł omywającą go fae ziemi, gdy Łowca sięgnął Sztuką do jego umysłu, szukając szczegółów. Niech je ma. Łatwiej znieść tę inwazję niż wyrazić słowami upokorzenia minionego dnia.

- Przykro mi - powiedział w końcu Łowca, wyrażając żal, ale nie przepraszając.

Damien zdołał wzruszyć ramionami.

- Pewnie mogło być gorzej. - Spojrzał na Tarranta i zauważył, że ten jak zwykle nie wygląda na zmęczonego, przygnębionego czy zaniedbanego... na człowieka. - Jak Puszcza?

Miał wrażenie, że Łowca się zawahał.

- Stosunkowo bezpieczna - odparł w końcu. - Jednak nasz przeciwnik potrafi działać subtelnie i nie ryzykowałbym życia, polegając na takiej ocenie.

- Taak. Tu jest tak samo.

- Sądzisz, że Calesta skontaktował się z Patriarchą?

Spojrzał Tarrantowi w oczy. Były zimne, takie zimne. Studnie nie-życia. Jak mógł sobie wyobrażać, że są podobne do oczu Patriarchy? Czy jakiegokolwiek żywego człowieka?

- Wiedział - rzekł z goryczą. - O wszystkim. Szczegóły, których nie mógł dowiedzieć się od nikogo innego. - Śmiało przyjął to zimne spojrzenie, czerpiąc siłę z jego wewnętrznego ognia Oto mój sprzymierzeniec. Moja podpora. Pożałował, że ta myśl nie budzi w nim większego niepokoju. Czyżby aż tak bardzo się zmienił przez ostatnie dwa lata? - Wie, że żywiłem cię moją krwią - powiedział spokojnie. - Wie o łączącej nas więzi. Czy zdajesz sobie sprawę, w jakim to stawia mnie świetle w oczach Kościoła? Teraz nie mam nic na usprawiedliwienie. I nic nie mogę zrobić, jedynie unikać źródła mojego grzechu.

- Czy tego właśnie chcesz? - spytał Tarrant. - Jeśli naprawdę tak jest, opuszczę cię. Jeżeli cenisz spokój duszy bardziej od naszej misji. Może Calesta wybaczy ci i zostawi cię w spokoju, kiedy przestaniesz...

- Nie bądź głupcem, Geraldzie. - Damien sięgnął po butelkę piwa, którą wcześniej postawił na stole. Teraz było już ciepłe, ale co tam. - Żaden z nas nie będzie bezpieczny, dopóki Calesta nie zginie. Do licha, cały ten świat nie jest już bezpieczny. - Pociągnął długi łyk ciepłego ale i skrzywił się, czując na języku korzenny smak. - Spójrz, co wydarzyło się na wschodzie. Popatrz, ile ludzkich żywotów padłoby ofiarą głodu tego jednego demona, gdybyś nie...

Łowca spochmurniał. Damien nie dokończył zdania.

- Przepraszam - dodał po chwili. - Nie powinienem ci przypominać.

Tarrant odwrócił się do okna.

- W każdym razie osobno nie mamy żadnych szans i dobrze o tym wiesz. Czy ci się to podoba, czy nie, jesteśmy skazani na siebie. - Może nawet razem nie mamy żadnych szans, pomyślał ponuro, pociągając kolejny łyk ciepłego piwa. Pod wpływem alkoholu powoli ustępował skurcz, który ściskał mu gardło. To było warte tego paskudnego smaku. - Poczyniłeś jakieś postępy w badaniach?

Tarrant gwałtownie odwrócił głowę.

- Tomy notatek, wieki badań i ani jednej pożytecznej informacji. Och, mogę wymienić ci imiona ponad stu Iezu oraz ich specjalności, nawyki i miejsca zamieszkiwania, ale zdaniem Karrila żaden z nich nie zechce się w to mieszać, a nawet choćby udzielić nam bardziej przydatnych informacji. Najwidoczniej dobrze wpojono im tę zasadę. Dzięki Bogu choć za to.

- Dzięki Bogu za to? - Damien uniósł brwi. - Te zasady teraz wydają się stanowić dla nas największą przeszkodę.

- Te zasady zabraniają Iezu zabijać ludzi, przynajmniej bezpośrednio. To jedyny powód tego, że ty i ja jeszcze żyjemy.

- Mówiłeś, że ich jedyną siłą jest iluzja. Przecież...

- Czy dużo trzeba, bym uwierzył, że słońce jeszcze nie wstało, i pozostał pod gołym niebem po świcie? Czy dużo trzeba, by zaaranżować jakiś wypadek dla ciebie - stworzyć jakieś złudzenie, byś spadł ze skały lub urwiska, albo znalazł się pod pędzącym ulicą pojazdem? Żaden człowiek nie zdoła długo ustrzec się takich podstępów, wielebny Vryce. Nie, gdyby Calesta chciał nas zabić, zginęlibyśmy już dawno. A tak, jestem przekonany, że zaplanował coś o wiele bardziej... nieprzyjemnego.

Ponownie odwrócił się i spojrzał przez okno. Może studiował prądy fae na dole, szukając danych? A może tylko rozmyślał?

- On atakuje Kościół - powiedział cicho Damien.

- Tak przypuszczałem - odparł adept, nie odwracając się. - Podaj mi szczegóły.

- Akty przemocy w mieście. Gromady wiernych bezczeszczące pogańskie świątynie, napadające kapłanów, niszczące mienie. Jedna z takich grup o mało nie powiesiła kapłanki za zbrodnie przeciwko Jedynemu Bogu. Na szczęście policja przybyła w ostatniej chwili. Takie zamieszki wybuchają coraz częściej. Ostatnim razem musiał interweniować sam Patriarcha i mimo to tłum wyrządził znaczne szkody. - Odstawił pustą butelkę na stół i otarł usta rękawem. - Świątynia Bakshi zaskarżyła Kościół o półmilionowe odszkodowanie za szkody materialne i moralne. Jeśli wygrają proces...

- Inne świątynie też wytoczą sprawy.

- To oczywiste, prawda? - prychnął Damien.

Łowca pokiwał głową.

- Nasz wróg działa subtelnie i aż nazbyt sprytnie. Liczne procesy rzucą Kościół na kolana szybciej niż bezpośredni atak. A publiczne upokorzenie na pewno wzmocni fae, osłabiając oddziaływanie wiary na miejscowe prądy, pozbawiając Kościół jego największej siły. A po Jaggonath to samo wydarzy się w innych miastach. Aż sprawy potoczą się lawinowo, nie wymagając już interwencji Calesty.

Znowu odwrócił się do Damiena. W srebrzystych oczach zabłysły skry.

- On zamierza zniszczyć moje największe dzieło. Moralnie, społecznie, finansowo... Jeśli Kościół przegra ten proces, to Calesta już wygrał pierwszą bitwę. Ile jeszcze ich wytoczył, o których dowiemy się dopiero po fakcie? Dziewięćset lat, Vryce! Uważasz, że opuściłem łono Kościoła dawno temu, ale powiadam ci, że nadal mi na nim zależy. To moje dziecię. Dziewięćset lat starannie zaplanowanego rozwoju, a ten parszywy demon w ciągu jednego pokolenia chce zepchnąć go w piekielną otchłań!

- Musi być jakiś sposób, żeby go powstrzymać. Na pewno można jakoś zapobiec...

- Musimy go zabić - przerwał Tarrant. - Nie ma innego sposobu.

- Jak?

- Nie wiem - odparł gniewnie adept. - Musi być jakiś sposób. - Zastanowił się i dodał: - Może go zniszczyć jego twórca, a więc istnieje jakiś sposób. I mam wrażenie, że Iezu nie jest w stanie się przed nim obronić.

- Sądzisz, że moglibyśmy nakłonić ich twórcę, żeby nam pomógł? - I zabił swoje dziecko? Niepodobna. Może jednak inni też znają ten sekret.

- Na przykład kto?

- Może demony. Z innej klasy, takie które zdołamy w prosty sposób nakłonić do współpracy. A może jakiś adept. Ktoś znający tajemnice Iezu, kto zyskał ich zaufanie.

Po chwili dorzucił:

- Na przykład Ciani.

Ciani. Nawet po dwóch latach to wspomnienie nadal było - Wyraźne i bolesne. Bystra i skora do śmiechu Ciani, którą kochał. Adeptka Ciani, uratowana przez Iezu. Ciani, mistrzyni wiedzy, którą ceniła bardziej niż miłość - dlatego pozostała wśród rakhów, aby bliżej ich poznać. Ciani, którą zostawił w ich kraju.

- Ciani odeszła - powiedział cicho.

- Ale nie umarła, wielebny Vryce. I jest osiągalna.

Teraz na pewno przebywała w krainie rakhów, chroniona przez nieprzebyte góry z jednej i ocean z drugiej strony. Baldachim też tam będzie, ta ściana żywej fae, przez którą nie przedostanie się ludzka magia. Gdyby nie to, mogliby wysłać wiadomość, wykorzystując prądy, by porozumieć się na odległość. A tak...

- Nie mam ochoty tam jechać - mruknął.

- Ja też nie. W najlepszym razie oznaczałoby to naszą długą nieobecność w Jaggonath, a w tym czasie Calesta mógłby narobić tu wiele złego. Nie wiem, czy możemy sobie na to pozwolić.

Ciani. Nawet teraz, po latach, to wspomnienie bolało, chociaż pogodził się już z tym, że ich związek od początku był skazany na klęskę. A przynajmniej tak sobie powtarzał.

- Ona jest mistrzynią wiedzy - powiedział w końcu. - Oni ślubują neutralność, prawda? Czy zechce nam pomóc?

- Nie wiem. Z pewnością nie jest żywotnie zainteresowana ratowaniem Kościoła. Zapewne wolałaby obserwować jego upadek niż pomagać go ocalić. A ponadto, jak sam powiedziałeś, etyka zawodowa nie pozwala jej uczestniczyć w żadnym konflikcie związanym z fae. Gdyby chodziło o kogoś innego, mógłbym ją zmusić, żeby nam pomogła. Natomiast lady Ciani... gdybym skrzywdził ją w jakiś sposób, całkowicie wydałbym się na łaskę tych, którym służę. - Zaśmiał się krótko, z przymusem. - A podejrzewam, że ostatnio nie są skłonni do wybaczania.

W tych zimnych, jasnych oczach pojawił się dziwny błysk. Czyżby strachu?

- Jeszcze nic ci nie zrobili.

- Owszem - przytaknął. - Na razie.

Ku zdziwieniu Damiena ciężko westchnął, w zaskakująco ludzki sposób. Przeszedł się po pokoju, a potem przystanął. Damienowi wydało się, że neohrabia zesztywniał.

- Czy wiesz, że czasem modlę się do nich? Nie jak wyznawca do swego boga, lecz jak sługa do rozgniewanego pana. Usiłuję im wytłumaczyć, że starając się zniszczyć Calestę, usiłuję tylko przetrwać, żeby lepiej im służyć. Jeśli przypadkiem skorzysta na tym założony przeze mnie Kościół lub cała ludzkość... to będzie niepożądany skutek uboczny, nic więcej. - Potrząsnął głową. - Chciałbym sam w to uwierzyć.

Damien ostrożnie dobierał słowa:

- Sądzisz, że to nieprawda?

Łowca zawahał się.

- Kiedyś byłem tak pewny siebie. Żyłem w świecie pozbawionym wątpliwości, nie musiałem zastanawiać się nad sobą. Moja dusza była nieskalanie czarna, jak sama fae nocy, którą przegania najsłabszy promyk słońca. A potem pojawiłeś się ty. Ty! Z twoimi pytaniami, pokrętną logiką oraz więzami wspólnej zależności i celu... A ja zmieniłem się. Powoli, ale się zmieniłem. Żaden człowiek nie zdołałby tego uniknąć w tych okolicznościach - a jądro mojej duszy jest ludzkie, Vryce, pomimo tego, co Karril nazywa „piekielnym aspektem". To źródło mojej siły, a zarazem największa słabość. I w końcu, przez ciebie, ona mnie zgubi. - Zmrużył oczy. - Przecież na to liczyłeś, prawda? Kiedy już będzie po wszystkim, nie mógłbym ci oddać lepszej przysługi jak umrzeć i być przeklętym.

- Geraldzie, proszę...

Machnął ręką, ucinając jego protesty.

- Nie obwiniam cię, Vryce. Winię siebie za to, że pozwoliłem, by do tego doszło. Nie zrobiłeś ani mniej, ani więcej, niż wymagało twoje powołanie. Zastanawiam się tylko, jaką zapłacę cenę, kiedy w końcu będę musiał odpowiedzieć za moje uczynki.

- Z pewnością kilka miesięcy słabości nie zatrze zasług, jakie oddałeś przez dziewięćset lat.

- Bezimienny nie zna litości i nie można liczyć na jego poczucie sprawiedliwości. Jego sąd jest w równej mierze wynikiem tymczasowej struktury, jak logicznego rozumowania. Podzielony na części, bywa małostkowy, niestały i nieprzewidywalny. Połączony, jest najgorszym złem, jakie kiedykolwiek poznał ten świat. Dzięki Bogu ten drugi stan rzadko trwa długo.

- Jak to „podzielony na części"? Nie rozumiem.

Zimne oczy spojrzały na Damiena, czarne i puste jak noc.

- Lepiej, żebyś nie wiedział - ostrzegł. - Ta moc ma zwyczaj pochłaniać wszystko, czego tknie. Lepsi od ciebie padli jej ofiarami, chociaż tylko usiłowali zrozumieć jej naturę. A ja nie jestem pierwszym, który jej służy. Może jednak będę jedynym, który zachował nietkniętą duszę. Ta moc lubuje się w szerzeniu zepsucia i bawi się ludźmi, jak kot myszą. Również swoimi sługami - dodał ponuro. - Każdym, kto da jej sposobność.

- Może gardzi Calestą tak samo jak ty - podsunął Damien. - Może uzna twoje obecne postępowanie za przysługę.

- Wątpię. - Neohrabia zmarszczył brwi, rozważając tę sugestię. - Prędzej pomyślałbym, że zwyczaje Calesty przypadną jej do gustu.

- Może zobaczy w nim rywala?

- Iezu to podrzędne demony. Bezimienny jest... ponad to.

- Podrzędne demony, których nie można odegnać, ani w żaden sposób nad nimi zapanować. Niezależne twory, usiłujące przekształcić królestwo Bezimiennego.

- Może - rzekł z powątpiewaniem. - To przynajmniej wyjaśniałoby...

Urwał i nie dokończył.

- Co takiego? - A kiedy Łowca nie odpowiadał, kapłan poprosił: - Powiedz mi, Geraldzie. O co chodzi?

- Wejrzałem Sztuką w nasz konflikt - odparł cicho adept, z zamkniętymi oczami przywołując tę wizję. - Jak wiesz, to w najlepszym razie nieprecyzyjny sposób, a w tym przypadku zobaczyłem kompletny chaos. Widziałem rozpad Kościoła, przebiegający na tysiąc sposobów, i w żadnym z nich nie dostrzegłem nadziei na zmianę. Tuzin razy obserwowałem śmierć nas obu - tak, twoją i moją - w tuzinie różnych miejsc. Widziałem światy, w których Calesta zatriumfował i zmienił je tak bardzo, że nasi przodkowie nie poznaliby w mieszkańcach Erny swoich potomków. A wszystko to pomieszane ze sobą, wielebny Vryce - mieszanina przyszłości tak splątanych, że nawet ja nie zdołałem ich rozwikłać. Nawet jednak w tym chaosie dostrzegłem pewne prawidłowości, powtarzające się raz po raz. - Spojrzał na Damiena. - Jedną z nich była interwencja Bezimiennego. Zakładałem, że uderzy we mnie bezpośrednio, każąc za liczne występki, lecz kto wie, co uznaje za zemstę tak nietrwały umysł? I kilkakrotnie widziałem czarodzieja stojącego na czele Kościoła, człowieka równego mi mocą, który mógłby poprowadzić wiernych jedyną bezpieczną drogą wśród milionów. Czy to ma sens? Nawet gdyby taki człowiek istniał, Kościół wykląłby go. - Pokręcił głową. - Zbyt wiele wariantów przyszłości, Vryce, i niemal wszystkie prowadzą do klęski. Nie znalazłem nic użytecznego.

Damien zdołał opanować drżenie głosu, chociaż serce waliło mu jak młotem.

- Kościół ma takiego maga, Geraldzie.

- Co takiego? Gdzie? - Tarrant machnął ręką. - Ten człowiek im przewodził, Vryce. Nigdy nie pozwoliliby na to adeptowi.

- Pozwoliliby, gdyby był Patriarchą.

Nigdy nie przypuszczał, że zobaczy tak bezbrzeżne, niebotyczne zdumienie na twarzy Tarranta.

- Patriarcha? Jak to...?

- On o tym nie wie. I jestem pewien, że nikt się tego nie domyśla. Jednak raz użyłem Sztuki w jego obecności...

Opowiedział mu o rozmowie z ojcem świętym. O tym, jak reaguje na niego fae, chociaż on tego nie zauważa. I o tym, jak służy jego woli, chociaż Patriarcha nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.

- Ma wrodzony dar - zakończył. - Jestem tego pewien.

Tarrant podszedł do najbliższego krzesła i ciężko na nie opadł. Nie ulegało wątpliwości, że nie był przygotowany na tego rodzaju wieści. Bo i jak? On sam został wyklęty przez Kościół odżegnujący się od takiej mocy. Jak, nie kwestionując własnej egzystencji, mógł zaakceptować fakt, że ta zasada mogła się zmienić?

- Adept? - szepnął. - Czy on może być magiem?

- A czy to możliwe?

- Masz na myśli, czy człowiek może urodzić się z takim talentem i nie przyjąć go? Odciąć się od niego tak, żeby zupełnie zapomnieć o jego istnieniu? - Zastanowił się. - To możliwe. Każdego roku umiera lub popada w szaleństwo tak wiele dzieci, które uznajemy za adeptów. Czy tak trudno sobie wyobrazić, że jedno z nich mogło nauczyć się odrzucać swoje wizje, kiedy nikt z rodziny ich nie podzielał? Boże Ziemi i Erny - szepnął. W jego głosie pojawił się nowy ton. Podziwu? - To wyjaśniałoby taką mnogość wariantów przyszłości.

- Sądzisz, że on nam pomoże? - Damien starał się ukryć powątpiewanie, ale przychodziło mu to z trudem. - Czy właśnie to widziałeś?

- Wdziałem - odrzekł powoli neohrabia - jak Calesta pokonał potężnego człowieka. Widziałem wielką wizję i wielki upór, które można wykorzystać na tysiąc sposobów. Widziałem człowieka, który sam się niszczył, nie potrafiąc dostrzec własnych możliwości... co miałoby sens, jeśli chodzi o tego, o którym mówisz. Jednak ujrzałem również to: w każdej przyszłości, w jakiej Kościół miał przynajmniej cień nadziei na przetrwanie, decydującym czynnikiem były działania tego człowieka. - Spojrzał ostro na Damiena. - Decydującym czynnikiem, Vryce. W dosłownym znaczeniu tego słowa. Ten, którego widziałem, może ocalić Kościół, ale może go również zniszczyć.

- Czy możesz mi powiedzieć, w którym momencie te drogi się rozchodzą? - zapytał kapłan. - Co jest katalizatorem wydarzeń? Moglibyśmy pójść tym śladem.

Tarrant zapatrzył się w dal, usiłując przypomnieć sobie, co widział. W końcu z niechęcią pokręcił głową.

- Wszystko było zbyt pogmatwane, żeby można mieć pewność. On jeszcze nawet nie zdaje sobie sprawy ze swoich możliwości. Jak w takiej sytuacji mogę odczytać przyszłość?

- A gdyby je znał? - naciskał Damien. - Gdyby zaakceptował swój talent?

Łowca zmierzył go twardym jak diament spojrzeniem.

- Masz na myśli, gdyby stał się prawdziwym czarodziejem? Wówczas, jak wielu innych, musiałby stawić czoło dezaprobacie Kościoła... może nawet wiecznemu potępieniu. Czy chciałbyś skazać kogoś na takie męki?

Wiedząc, co kryje się za tym pytaniem, śmiało przyjął spojrzenie Łowcy.

- Nie - odparł cicho. - Nie życzyłbym tego żadnemu człowiekowi.

Łowca odwrócił się od niego. Wyczuwając, że potrzebował chwili do namysłu, Damien ponownie podniósł butelkę. Była pusta.

- On musi poznać prawdę - powiedział w końcu Tarrant. - Inaczej wszystkie nasze wysiłki są skazane na klęskę.

- Taak. Tylko kto mu o tym powie, do diabła?

- Może ja...

- Nie! - uciął ostro. - Jego zdaniem niczym nie różnisz się od Bezimiennego. Jeśli nie gorzej. To nie przyniosłoby niczego dobrego. Trzymaj się od niego z daleka. Wymyślę... coś.

Dobry Boże, tylko co?

- Bardzo dobrze - mruknął Tarrant. Najwyraźniej uważał, że Damien popełnia błąd, ale nie protestował. Dzięki Bogu. - Zobaczymy, co zdziałasz. Jeśli nie... Rozumiesz, to nie musiałby być osobisty kontakt. Ani nic takiego, co zdołałby ze mną powiązać.

Pojmując, do czego zmierza Łowca, Damien podniósł się z krzesła i ostrzegł:

- Nie próbuj używać Sztuki! Rozumiesz? Mówimy o czymś, co może kosztować go duszę. Niech sam się z tym upora! - A kiedy Tarrant nie odpowiedział, Damien dodał: - Rozumiesz, Geraldzie?

Łowca przeszył go gniewnym spojrzeniem.

- Rozumiem.

- Obiecaj.

- Nie bądź głupcem! Powiedziałem, że rozumiem. Szanuję twoje zdanie, chociaż się z nim nie zgadzam. To więcej, niż uzyskałby ktokolwiek. Na tym poprzestańmy.

- Zostawisz go w spokoju?

- Obiecuję ci - odparł Łowca zjadliwym tonem - że nie będę wpływał na jego decyzję. Natomiast co do reszty... Znajdź jakiś bezpieczny sposób wyjawienia mu prawdy albo sam to zrobię. Jeśli pozostanie w nieświadomości, nasze szanse dramatycznie zmaleją, a nie zamierzam ryzykować dla zaspokojenia twojego nazbyt wybujałego poczucia moralności. - I zanim Damien zdążył odpowiedzieć, polecił: - Idź i sprawdź, czy w kościelnym archiwum są jakieś użyteczne informacje o Iezu. Ja nawiążę kontakt z miejscowymi adeptami i zobaczę, czy mają jakieś wiadomości. - Gniewnie potrząsnął głową. - Niech licho porwie Senzeiego Reese'a, za to że zniszczył notatki Ciani! Gdyby jeszcze żył, sam bym go zabił.

Na chwilę zamilkli obaj, lecz była to pozorna cisza, gdyż łącząca Damiena z Łowcą więź pozwoliła mu usłyszeć następne słowa tak wyraźnie, jakby Tarrant wypowiedział je głośno.

Nie próbuj nakłonić mnie do obietnic, których nie mogę ci złożyć. W ten sposób tylko osłabisz kruche podstawy naszego sojuszu, a to może być niebezpieczne dla nas obu.

Tarrant ruszył do drzwi. Damien zrobił szybki krok i położył mu dłoń na ramieniu. Druga ręką sięgnął do kieszeni, namacał schowany tam przedmiot, wyjął go i podał neohrabiemu. Łowca podejrzliwie zmrużył oczy.

- Co to takiego?

- Klucz do piwnicy tego budynku. Zapłaciłem za niego.

- Za co? Za moją kwaterę? - Spojrzał na Damiena, jakby ten nagle oszalał. - Nie bądź śmieszny. Znajdę sobie jakieś bezpieczne miejsce...

- Nie jesteśmy w krainie rakhów - warknął kapłan - gdzie od wroga dzieliło nas wiele mil. On jest tutaj, wszędzie. Nie czujesz tego? - Podsunął mu klucz. - W drzwiach jest rygiel, którego nie można otworzyć z zewnątrz. Zabiłem deskami wszystkie okienka. Sowicie zapłaciłem gospodyni, żeby pozostawiła cię w spokoju. Uważa cię za bogatego ekscentryka. Sprawdziłem nawet zaklęcia na budynku, żeby upewnić się, że chronią dom przed trzęsieniem ziemi. - A kiedy Tarrant nadal nie brał klucza, Damien nacisnął: - Pamiętasz, jak próbował nas pokonać? Najpierw zajął się Senzeim, potem tobą. Później próbował zabić Hesseth i mnie w królestwie Terata. Spróbuje znowu, możesz założyć się o twoją duszę. Utrudnijmy mu to, jak tylko się da, dobrze?

Tarrant niechętnie spoglądał na klucz, ale w końcu wziął go od Damiena.

- Obejrzę sobie to miejsce - warknął. - Jeśli uznam je za bezpieczne... zastanowię się.

- To mi wystarczy.

Damien cofnął się, przepuszczając Łowcę. Przynajmniej tę jedną sprawę udało mu się załatwić. Obawiał się, że Tarrant nawet nie zechce wziąć klucza. Niech go licho, za tę jego upartą, zaciekłą niezależność.

Kiedy Łowca wyszedł, Damien podszedł do skrzynki z lodem, wyjął następną butelkę piwa i z westchnieniem otworzył. Iezu i bezimienne demony, sadyzm i zemsta... każde z tych niebezpieczeństw było przerażające, a on musiał walczyć ze wszystkimi naraz. A tymczasem wszystkie te groźby bladły w porównaniu z jeszcze groźniejszym wyzwaniem. Damien skrzywił się, przełykając zimne piwo. Całym sercem i duszą obawiał się chwili, kiedy będzie musiał stawić temu czoło.

Jak, do diabła, powiedzieć to Patriarsze?

9

Hol hotelu Paradisio miał świadczyć o przepychu wnętrz i skutecznie pełnił tę rolę. Chociaż zdaniem Narilki projektant wykazał brak gustu - za dużo złoceń, a sztucznie postarzona farba fresków na suficie nie pasowała do nowiutkich zaklęć ochronnych strzegących wejścia - nie można było zaprzeczyć, że głośno i wyraźnie przekazywał swoje posłanie: „Wejdźcie tu, wy wszyscy, których na to stać. Pozostali wynocha na ulicę". Cieszyła się, że kiedyś dostarczyła tu osobiście zamówiony przez jednego z gości naszyjnik i nie musiała teraz nikogo pytać o drogę. Personel hotelu nie był zbyt uprzejmy dla zwykłych rzemieślników.

Przeszła przez hol i po niskich schodach wyścielonych aksamitem. Potem znalazła to, czego szukała: drzwi opatrzone numerem. Apartament 5a. Spojrzała na litery - starannie wyryte na złotej tabliczce - i nagle zaczęła się zastanawiać, co ona tu robi, do licha? Czego właściwie oczekiwała? Czego chciała? Była bliska tego, aby odwrócić się na pięcie i odejść, lecz powstrzymała ją myśl o nieuchronnej reakcji Greshama. „Co się stało?" - zapytałby. „Zabrakło ci odwagi?". Po tym, jak długo usiłował wyperswadować jej pomysł przyjścia tutaj!

Nie była jednak w stanie zapomnieć o udręczonej twarzy Andrysa Tarranta i jego podobieństwie do Łowcy. W końcu przemogła się, uniosła rękę i z mocno bijącym sercem zapukała do drzwi pokoju. Przyszłaś tu w konkretnej sprawie, przypominała sobie. Zapukała ponownie, ale nikt nie odpowiadał. A jeśli go nie ma? To było bardzo możliwe, ale nie spodziewała się tego. Czy będzie musiała przyjść ponownie i znów przechodzić przez to wszystko?

- Musisz zapukać mocniej, kochanie - powiedziała stojąca kilka drzwi dalej pokojówka w mundurku, mocno zbudowana kobieta w średnim wieku, która uśmiechała się do Narilki. - Poszli spać bardzo późno.

A kiedy dostrzegła wahanie dziewczyny, zachęciła:

- No już, zastukaj.

Narilka nabrała tchu i poszła za radą kobiety. Mocne stukanie odbiło się echem w korytarzu, tak że była prawie pewna, iż ktoś z gości hotelowych zaraz wyjrzy na korytarz i zapyta, co się stało. Jednak mijały sekundy i nikt nie odpowiadał. Zapukała ponownie, jeszcze mocniej. Tym razem za drzwiami usłyszała jakiś szmer i czyjś pomruk. Cofnęła się, czując, jak gwałtownie bije jej serce. Dlaczego nie potrafi spokojnie porozmawiać z tym człowiekiem?

Po chwili ozdobna klamka przekręciła się i grube drzwi stanęły otworem.

- Przecież prosiłem... - zaczął Andrys Tarrant. Potem zobaczył ją - poznał - i zaparło mu dech. Przez chwilę tylko patrzył na dziewczynę szeroko otwartymi ze zdziwienia zielonymi oczami. Najwidoczniej była ostatnią osobą, jaką spodziewał się ujrzeć na swoim progu. W końcu szepnął ochryple:

- Mes Lessing.

Miał na sobie luźną białą koszulę i pogniecione spodnie. Najwyraźniej właśnie wstał z łóżka. Jego złocistobrązowe włosy były rozczochrane, a oczy lekko przekrwione. Zamrugał i zaczerpnął tchu, usiłując wziąć się w garść.

- Ja nie... przepraszam... Myślałem, że przynieśli mi śniadanie.

Z uśmiechem zerknęła w okno na końcu korytarza, przez które wpadało światło dnia.

- Chyba trochę na to za późno, prawda?

Lekko drżącą dłonią odgarnął włosy z czoła. Gdy tylko opuścił rękę, jeden kosmyk natychmiast znów opadł mu na oczy.

- Późno poszedłem spać - wykrztusił Andrys. Potem jego usta wykrzywił uśmiech: nieśmiały, przelotny, ale świadczący o poczuciu humoru. - A może powinienem powiedzieć, że wcześnie. Nie spodziewałem się odwiedzin.

A już najmniej twoich, zdawał się mówić wyraz jego twarzy. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna tylko przeprosić go za zamieszanie i dać to, co zostawił w sklepie, a potem pospiesznie się wycofać. Wyglądało, że to byłoby najlepsze rozwiązanie dla nich obojga. Wtedy Andrys cofnął się, wpuszczając ją do środka.

- Proszę, wejdź.

Zrobiła to, dotkliwie zdając sobie sprawę z jego bliskości.

- Jeśli przyszłam nie w porę...

- Wcale nie. Naprawdę. - Delikatnie zamknął za nią drzwi. Ledwie usłyszała szczęk zamka. - Zabawiliśmy do późna, to wszystko. Powinienem wstać kilka godzin temu. - Odważył się napotkać jej spojrzenie i odniosła wrażenie, że się zawahał. - Wybacz moje kiepskie maniery. Gdybym wiedział, że to ty stoisz za drzwiami...

Po tych słowach zapadła głucha cisza. Niezręcznie przygładził wymięte ubranie i przesunął dłonią po zmierzwionych włosach. Najwyraźniej nie przywykł przyjmować w takim stanie kobiet.

- Nie jestem odpowiednio ubrany - wykrztusił.

Mimo woli uśmiechnęła się.

- To moja wina. Powinnam cię uprzedzić o wizycie. Jeśli chcesz się przebrać...

Dlaczego jego niedbały strój pociągał ją, a nie odpychał? Widok innych mężczyzn w podobnych okolicznościach podziałałby na nią wręcz odwrotnie.

- Poczekam.

Wyraźnie poweselał na tę propozycję.

- Jeśli na pewno nie masz nic przeciwko temu.

- Na pewno.

Wiedziała, że daje mu coś więcej niż tylko minutę na przebranie. Dawała mu czas na oswojenie się z jej obecnością, kilka cennych chwil samotności, żeby mógł się uspokoić. Sobie dawała je także. Zastanawiała się, kto z nich dwojga bardziej ich potrzebował.

- To zajmie mi tylko minutkę - rzekł. - Obiecuję.

Jego sypialnia znajdowała się na drugim końcu apartamentu. Ruszył tam pospiesznie, niezręcznie, wyraźnie zdając sobie sprawę z tego, że dziewczyna odprowadza go wzrokiem. Dopiero kiedy wyszedł za drzwi i zamknął je za sobą, odważyła się zaczerpnąć tchu i odprężyć, niezmiernie wdzięczna losowi za tę minutę wytchnienia.

Rozejrzała się wokół po komfortowym apartamencie w jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli w mieście. Salon był równie elegancki jak hol, ale znacznie bardziej gustowny. Urządzono go w stylu Odnowy: wysokie łukowate sklepienie, gładka posadzka pokryta dywanami w delikatne wzory, wąskie okna z osadzonymi w nich witrażami. Poza kilkoma pozłacanymi krzesłami, stojącymi wokół stołu na końcu pokoju, pozostałe meble pasowały do wnętrza. Krzesła miały delikatniejsze i smuklejsze kształty - najwidoczniej pochodziły z późniejszego okresu. Ten stylistyczny kontrast bardzo ją raził, ale wątpiła, by hotelowi goście byli dostatecznie wrażliwi, aby to zauważyć. Na stole leżały rozrzucone karty oraz dwa tuziny pustych butelek różnego kształtu i koloru. Podeszła bliżej i zauważyła drewniane sztony ułożone w stosiki na blacie albo walające się na jedwabnym obrusie. Na podłodze także stały butelki, a pod fotelem lśniło coś czerwonego. Pochyliła się, żeby zobaczyć co to, a potem podniosła ten przedmiot. Był to damski pantofelek na wysokim obcasie, obszyty aksamitem, roztaczający woń wina. Kiedy trzymała go w ręku i wyobrażała sobie jego właścicielkę, nagle zrobiło jej się słabo. Co ja tu robię? Co ja wiem o tym człowieku? Usiłowała odłożyć bucik, lecz jej dłoń nie chciała go wypuścić. To nie jest mój świat.

- Wykupiłem go za dwieście, żeby nie wypadła z gry - powiedział Andrys, już ubrany. Ze swobodną gracją szedł ku niej, jakby po zmianie odzieży odzyskał pewność siebie. Delikatnie wyjął jej z ręki pantofelek i postawił go na stole, muskając przy tym palcami jej dłoń. Pod tym dotknięciem zdawała się płonąć. - Wygrałbym i drugi, gdyby nie uśmiechnęło się do niej szczęście.

Włożył kurtkę bez rękawów, z czarnego aksamitu w cienkie złote paski. Była bardzo dopasowana i celowo kontrastowała z obszernymi białymi rękawami koszuli, które podkreślały szerokość jego ramion. W tym stroju, z lśniącymi złotobrązowymi włosami i błyskiem podniecenia w oczach... Żadna kobieta nie zdołałaby mu się oprzeć, pomyślała Narilka. A już najmniej ona, mająca tak niewielkie doświadczenie w tych sprawach.

- Dopisało ci szczęście? - zdołała wykrztusić.

Uśmiechnął się.

- Tak, do trzeciej nad ranem. Później już... niewiele pamiętam. - Ponownie przygładził dłonią włosy, jakby próbując je ułożyć. Opadły mu na oczy, gdy tylko opuścił rękę. - Co cię tu sprowadza, do tej jaskini dekadencji? Nie sądzę, żebym podczas naszego ostatniego spotkania zrobił takie dobre wrażenie.

Zdołała oderwać od niego wzrok i znaleźć przedmiot, który przyniosła. Wyjmując go z torebki, wyjaśniła:

- Zostawiłeś to w sklepie. - Zwinięte płótno, prawie półmetrowej szerokości. Podała mu je. - Gresham chciał wysłać to pocztą, lecz tutaj paczki długo idą do adresatów. Pomyślałam, że może być ci potrzebne.

Nie wziął od niej rulonu. Nie odpowiedział. Przez chwilę tylko z dziwną miną spoglądał na zwinięte płótno, jakby było ostatnią rzeczą na świecie, jaką pragnął oglądać. W końcu powiedział zduszonym i roztargnionym głosem:

- Zaglądałaś do środka?

Pokręciła głową. Z westchnieniem zamknął oczy.

- Myślałem, że zgubiłem go na ulicy. Wróciłem i szukałem, ale nie znalazłem żadnego śladu. Sądzę, że mi... ulżyło.

Położył dłoń na rulonie, ale nie odebrał go jej. Dłoń Andrysa była tak blisko dłoni Narilki, że dziewczyna czuła ciepło jego ciała.

- Chyba jestem ci winien przeprosiny - rzekł cicho. Te słowa najwyraźniej przychodziły mu z trudem. - Tamtego dnia, w waszym sklepie...

Ktoś mocno zapukał do drzwi. Słysząc ten dźwięk, Narilka drgnęła.

- Obsługa hotelowa - mruknął i ruszył do drzwi.

Poszła za nim nieco wolniej, wciąż trzymając w dłoni rulon. Co było w środku, że tak bardzo go niepokoiło? Z trudem powstrzymała się, żeby nie zajrzeć do środka, kiedy znalazła to płótno w warsztacie, ale postanowiła uszanować jego tajemnicę. Teraz trochę żałowała swojej dyskrecji.

Andrys otworzył drzwi i służący ubrany w hotelową liberię wtoczył do pokoju stolik na kółkach. Kiedy skończył, Andrys sięgnął do kieszeni po napiwek i wcisnął monety do ręki lokaja, nawet nie sprawdzając ich wartości. Cóż znaczyła dla niego taka garść drobnych? Jego zachowanie jasno dawało do zrozumienia, że chce jak najszybciej pozbyć się lokaja, a ten natychmiast wyczuł jego intencje. Narilka zauważyła, że na dostarczonej przez niego tacy znajduje się starannie przygotowane śniadanie. Kanapki i drożdżówki na srebrnym półmisku, kawa w dzbanku z rżniętego szkła, kawałki owoców i jakieś płatki w miseczce z przezroczystej porcelany. A wszystko to przyjechało na zabawnym wózeczku, lepiej pasującym do hotelowego holu niż tego pomieszczenia urządzonego w stylu odnowicieli.

Unikając jej spojrzenia, Andrys spojrzał na tacę ze śniadaniem. W końcu wzruszył ramionami.

- Wczoraj, kiedy je zamawiałem, wyglądało znacznie apetyczniej. - Podniósł filiżankę z kawą i obejrzał ją uważnie, jakby zawierała jakiś nadzwyczaj ważny sekret. Nie chciał patrzeć na Narilkę. Wreszcie odstawił filiżankę i po chwili niezręcznego milczenia odważył się ją zapytać: - Jadłaś już?

Zaskoczył ją tym pytaniem.

- Przepraszam?

Wtedy popatrzył na nią i serce na moment przestało jej bić pod tym badawczym spojrzeniem.

- Czy już jadłaś?

Wbrew sobie uśmiechnęła się.

- Jak większość ludzi o tej porze dnia.

- Kiedy ostatnio? - poprawił się.

- Zjadłam lunch. Jakiś czas temu.

- A więc chodź ze mną na obiad. Proszę. Nienawidzę rozmawiać o poważnych sprawach, kiedy mam pusty żołądek. A to... - Urwał, a po chwili dokończył z wymuszonym humorem: - A to miejsce nie nadaje się na spowiedź.

Chociaż czuła, że Andrys pozostawi to pytanie bez odpowiedzi, zadała je:

- Czy o to właśnie chodzi? O wyznanie?

W jego oczach pojawił się jakiś dziwny błysk. Bólu? Strachu? Może obu tych uczuć. Odwrócił się.

- Tak. Obawiam się, że tak.

- A co z tym? - Podsunęła Andrysowi płótno, oddając mu jego tajemnicę.

Wyciągnął rękę i zacisnął palce na jej dłoni. Ciepłe, mocne palce... Stojąc tak blisko, wyczuwała jego zapach, subtelny lecz zmysłowy. Delikatny zapach piżma, rozmyślnie wkomponowany, by działać na kobiety.

„Tacy atrakcyjni mężczyźni są niebezpieczni", ostrzegał Gresham. Szczególnie kiedy zdają sobie sprawę ze swojego uroku.

Słodkie, słodkie niebezpieczeństwo. Chętnie by w nim utonęła.

- Zabierz to ze sobą - szepnął.

*

Zaprowadził ją do restauracji. Narilka nie zdziwiła się, że znał taki lokal, mroczne wnętrze, w którym kochankowie mogli szeptać sobie czułe słówka w zaciszu odgrodzonych wysokimi przepierzeniami stolików. Niewątpliwie przyprowadzał tu już kobiety, do których jawnie się zalecał. Kelnerka posadziła ich przy stoliku na tyłach restauracji. W takim miejscu można spokojnie spotykać się z ukochaną osobą, pomyślała Narilka. Albo dzielić się strasznymi tajemnicami. Lub jedno i drugie.

Zamówili miejscowe wino oraz duszoną rybę. Gawędzili przy kluskach z sosem, deserze i gorącej kawie. Pytał o jej pracę i wydawał się naprawdę zainteresowany szczegółami. Czy był to szczery entuzjazm, czy też sposób uwodzenia, wypraktykowany z tyloma kobietami, że teraz wydawał się zupełnie naturalnym zachowaniem? W jaki sposób mogłaby to odkryć? Ona w zamian pytała go o podróż do Jaggonath. Odkryła, że nigdy przedtem tutaj nie był, ale nie zdołała dowiedzieć się, dlaczego przybył teraz. I przez cały czas czekała, patrząc, jak zbierał odwagę, czerpiąc siłę z rytuałów uwodzenia, tak dobrze mu znanych, że zapewne nawet nie musiał o nich myśleć. Wyczuwała mrok w duszy Andrysa, ale nie potrafiła określić jego źródła.

W końcu z westchnieniem odsunął pustą filiżankę i zamknął oczy. Wydawało się jej, że cierpi - albo wspomina przeżyte cierpienia. W końcu ośmielił się odezwać:

- Tamtego dnia... - Najwyraźniej miał to być początek, ale słowa uwięzły mu w gardle. Po chwili, mając nadzieję mu pomóc, dokończyła:

- W sklepie?

Sztywno pokiwał głową, a potem odwrócił wzrok.

- Boże, to takie dziwne. Chciałem tylko wyjaśnić... Kiedy znów zamilkł, zachęciła go łagodnie:

- Mów dalej. - Nakryła ręką jego dłoń. - Słucham cię.

W końcu, z trudem, zdołał wyjąkać:

- Co wiesz o siedzibie neohrabiów Merenthy?

- Niewiele - przyznała. - Kilka podstawowych faktów z lekcji historii i sejsmiki. Bardzo niewiele.

- Moja rodzina mieszkała tam od prawie dziesięciu wieków. Oni... Można powiedzieć, że stworzyliśmy to miejsce. I bogaciliśmy się tam. Byliśmy powszechnie szanowaną rodziną, od wielu pokoleń uczestniczącą w życiu publicznym. Jej założyciel... - Znów zamilkł i potrząsnął głową, jakby żałował, że o tym wspomniał. - Byłem najmłodszym członkiem bardzo licznej rodziny. Tak licznej... - Teraz poczuła, że jego ręka drży. - Pięć lat temu... Nie było mnie przez całą noc.

Spuścił głowę i zadrżał, a potem podniósł drugą rękę, jakby chciał zasłonić sobie twarz. Najwyraźniej wspominał coś, co sprawiało mu ból.

- Noc jak każda inna - szepnął. - A przynajmniej tak się zdawało.

Wróciłem do domu... Nie miałem pojęcia, że coś się stało, rozumiesz, nie miałem żadnych powodów, by podejrzewać... Wróciłem do domu.

Patrzył na nią, ale skupił spojrzenie w innym miejscu i innym czasie.

- Oni nie żyli - szepnął drżącym głosem, wspominając przeszłość. - Zostali zamordowani. Wszyscy. Posadzka była zalana ich krwią...

Ponownie Opuścił głowę, przygnębiony tym wspomnieniem. Tak pragnęła go pocieszyć, znaleźć jakieś łagodne słowa, które sprowadziłyby go do rzeczywistości, ale wywołany jego wyznaniem wstrząs na chwilę odebrał jej mowę. Ponieważ wiedziała o tej tragedii. Pamiętała ją. I nazwisko rodowe, które do tej pory wydawało jej się dziwnie znajome, teraz nabrało jasnego i strasznego znaczenia.

- To byłeś ty - jęknęła, wspominając nagłówki. Krwawe szczegóły miesiącami goszczące na pierwszych stronach lokalnych gazet, artykuły drobiazgowo analizujące wszelkie okropne aspekty tej zbrodni. I wszystkie słabości jedynego, który uszedł z życiem. - Ty.

Zdołał na nią spojrzeć.

- Zastanawiałem się, kiedy na to wpadniesz - rzekł z goryczą. - Nazwali to „zbrodnią stulecia". Z pewnością było to we wszystkich gazetach.

Oszołomiona, szepnęła:

- Uważali, że ty to zrobiłeś.

Ponuro skinął głową.

- Chcieli kogoś ukarać, a ja byłem oczywistym kandydatem. Najmłodszy męski potomek Tarrantów, samolubny, niezdyscyplinowany, czarna owca w rodzinie... Dla nikogo nie było tajemnicą, że często kłóciłem się z innymi członkami rodziny, zazwyczaj o pieniądze. Nie było też tajemnicą, że śmierć wszystkich Tarrantów gwarantowała mi spadek, za jaki wielu ludzi mogłoby zabić. Jak widzisz - rzekł kwaśno, wskazując palcem na swój kosztowny strój i ozdoby. - Tylko że ja nigdy nie zabiłbym nikogo dla zysku. A na pewno nie moją rodzinę! Nie mógłbym...

Uścisnęła mu dłoń i wydało jej się, że wyczuwa ból Andrysa. Może tak było. Może jego emocje tak pobudziły fae, że pozwoliły Narilce dostrzec jego udrękę, nie maskowaną nakazami dobrych manier, nie ograniczoną pętami języka. To cierpienie było tak okropne, że zaparło jej dech. Mogła mieć tylko nadzieję, iż ta stworzona przez fae więź pozwoli jej dać mu coś w zamian, choćby odrobinę emocjonalnego wsparcia. Wyczuwała, że od lat nie miał nawet tego.

- Oczywiście - szepnęła.

Pociągnął długi łyk wina, które jakby dodawało mu sił.

- Proces trwał cały rok - powiedział jej. - Wydawało mi się, że całe wieki. Przez rok musiałem wciąż od nowa opisywać tamtą okropną noc, żeby obcy ludzie mogli doszukiwać się w mojej relacji jakichś obciążających szczegółów. Myślałem, że oszaleję. Niewiele mi brakowało. Teraz nie pamiętam całych długich fragmentów czasu, zapomniałem również niektóre momenty procesu. Byłem na krawędzi załamania nerwowego. Raz nawet próbowałem oddać wszystkie pieniądze, zrzec się całego spadku, w nadziei, że uznają to za dowód mojej niewinności. Chyba wtedy wydawało mi się, że to jedyne wyjście. Moi prawnicy powstrzymali mnie. Dzięki Bogu. - Zaśmiał się gorzko i nakryta ręką Narilki dłoń zacisnęła się w pięść. - Cóż wiedziałem o zarabianiu na życie? Co wiedziałem o ubóstwie? Oni wiedzieli. Podsunęli mi do podpisu jakieś bezsensowne papiery i ukrywali przede mną prawdę, dopóki nie odzyskałem rozsądku. Dzięki Bogu za ich pomoc. Dzięki Bogu.

- I co się stało? - zapytała najdelikatniej jak umiała.

- W końcu mnie wypuścili. Nie dlatego, że uznali mnie za niewinnego, ale ponieważ stwierdzili, że jestem niekompetentny. Określili mnie jako łobuza, darmozjada i utracjusza... ale nie mordercę. Według nich nie byłem zdolny do morderstwa. - Nabrał tchu. - Przynajmniej w tym mieli rację. A może we wszystkim. Sam nie wiem.

- Nie - szepnęła. - Nie mów tak.

Znów opuścił głowę i zadrżał.

- Bóg wie, że nie zamierzałem ci o tym mówić, nie chciałem mówić nikomu. Jednak kiedy w waszym sklepie przymierzyłem zbroję... nagle wszystko powróciło. Wszystko naraz, widok krwi, strach i bezsilność...

- Dlaczego? - zapytała, starając się znaleźć jakiś związek. A kiedy przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, nacisnęła łagodnie: - Co ma z tym wspólnego ta zbroja?

W odpowiedzi uwolnił rękę z jej uścisku - uznała, że zrobił to niechętnie - i położył rulon na stole. Płótno było związane cienką tasiemką. Rozwiązał ją i odłożył na bok. Zrobił na stole miejsce i rozwinął płótno. Manipulował nim delikatnie, lecz stanowczo, drżącymi rękami. Był to jakiś stary obraz, wielokrotnie rozrywany i naprawiany.

Kawałki taśmy klejącej żółciły się na jego spodzie, przytrzymując płótno. Kiedy je rozwinął, Narilka ujrzała starą farbę pokrytą pajęczyną pęknięć oraz nierówne brzegi po pospiesznym i niedbałym wycięciu z ram...

Rozwinął płótno do końca i ujrzała obraz.

- O mój Boże - szepnęła. Była wstrząśnięta.

Obraz stanowił część większego portretu i był poznaczony kilkoma równoległymi cięciami noża. Przedstawiał wizerunek młodzieńca i choć był tylko niewielkim fragmentem większego obrazu, w pełni oddawał siłę i urodę tego człowieka. Wysoki i szczupły mężczyzna w napierśniku z wyrytym na nim złocistym słońcem oraz w koronie ozdobionej figurkami mitologicznych postaci. Ten napierśnik! Ta korona! Gęste złocistobrązowe włosy, rozwiewane przez wiatr opadały mu na ramiona. Szare oczy, chłodne i władcze, napotykały wzrok patrzącego, jakby wiedzione siłą woli - sardoniczne, uwodzicielskie. Na ten widok Narilka zadrżała. Ponieważ doskonale wiedziała, kim jest ta postać. I nie mogła zaprzeczyć, że zna ją aż za dobrze.

Łowca.

- Kto to? - zdołała wykrztusić, odzyskawszy w końcu głos.

- Gerald Tarrant. Założyciel naszego rodu, pierwszy neohrabia Merenthy.

Zawahał się, a kiedy znowu przemówił, wyczuła, że starannie dobiera słowa, zapewne zastanawiając się, jak wiele może jej powiedzieć.

- W jego czasach... On zamordował swoich bliskich. Wszystkich prócz jednego. Jego syn wrócił do domu i zastał... to samo co ja. On to zrobił. - Wskazał na ślady cięć na portrecie. Ich brzegi były popękane i pożółkłe. - Właśnie to zobaczyłem, kiedy spojrzałem w lustro. Rozumiesz? Nie moją twarz, tylko jego. Człowieka, który zamordował całą swoją rodzinę...

- Ciii. Już się stało. - Ujęła w dłonie jego ręce, delikatnieje ogrzewając. - Ta zbroja to tylko kawałek metalu. Tak samo jak korona. Nic więcej.

Bolało ją to, co miała zaraz rzec. Jej artystyczna dusza burzyła się na tę myśl, ale Narilka wiedziała, że musi to powiedzieć.

- Jeżeli sprawiają ci ból, zniszcz je. Rozbij. Zamów coś innego, co ma dla ciebie większą wartość.

Nie odrywał od niej spojrzenia błyszczących, zielonych oczu. Czyżby w ich kącikach zbierały się łzy?

- Nie potrafiłbym zniszczyć twojej pracy - szepnął.

- To tylko metal - zapewniła go, starając się mówić to swobodnie, aby nie zorientował się, ile kosztowały ją te słowa. - Możemy go przetopić i zrobić z niego coś wartościowego. Coś równie pięknego, z czym nie łączą się bolesne wspomnienia.

Zdobył się na krzywy uśmieszek.

- Twój pracodawca nie byłby z tego rad.

- Są rzeczy ważniejsze od aprobaty Greshama - zapewniła.

I przez chwilę wydawało jej się, że w oczach Andrysa wyczytała wszystko. Dostrzegła w nim przestraszonego młodzieńca, który myślał, że życie będzie zawsze spełniało jego zachcianki, a tymczasem przyniosło mu nagłą dojrzałość, strach i samotność. A wszystko to doskonale ukryte pod maską hazardzisty, uwodziciela, utracjusza. Gdzie był Andrys Tarrant, rozdzierany tymi skrajnościami? Jak go odnaleźć?

- Nie potrafiłbym zniszczyć twojej pracy - powtórzył. Jego ręka obróciła się w dłoni Narilki, w ciepłym uścisku zamknęła jej palce. - A odtworzenie tych przedmiotów... to część mojej kuracji. Przynajmniej tak mi się zdaje. - Pokręcił głową. - Niezbyt to rozumiem. Ktoś, kogo... - Zawahał się, jakby szukając właściwego słowa. - Ktoś, komu ufam, poradził mi zamówić te ozdoby, a ja mu wierzę. Na tyle, by to robić. - Zaśmiał się smutnie. - Nawet jeśli za żadne skarby nie widzę, jak miałoby mi to pomóc.

Mocno uścisnął jej dłoń: ciepły uścisk, pełen pasji. Wyczuwała w nim potrzebę kontaktu, nie tylko duchowego, ale i czysto fizycznego. W jego duszy pasja była zmieszana z namiętnością i trudno było mu oddzielić jedną od drugiej.

- Dziękuję - rzekł w końcu. - Dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Za to, że dałaś mi szansę.

- Chciałabym zrobić coś więcej - powiedziała cicho, zdając sobie sprawę, do czego prowadzą te słowa, nie wiedząc, czy naprawdę tego chce. - Pomóc ci.

Jasne oczy zielonkawo rozbłysły w półmroku.

- Już uczyniłaś dla mnie więcej niż jakakolwiek kobieta od wielu lat. Czy jakikolwiek mężczyzna, jeśli już o tym mowa.

- Nawet twoi prawnicy? - skarciła go łagodnie, świadoma, że jej serce znów zaczęło bić mocniej, w odpowiedzi na niewypowiedziane słowa.

- W pewien sposób tak - odparł łagodnie. Podniósł jej dłoń do ust i delikatnie ucałował. Lekkie dotknięcie, emanujące łagodnie erotyką. Poczuła żar rozchodzący się po ramieniu od miejsca, którego dotknął wargami.

- Chodź - szepnął. - Robi się późno. Odprowadzę cię do domu.

Nie poprosił o rachunek, tylko położył na stole garść monet, za które spokojnie mógłby kupić trzy takie posiłki. Potem pomógł jej wstać od stołu, lekko trzymając za rękę, gestem jednocześnie obronnym i władczym. Kelnerka nie protestowała, widząc, jak Tarrant wychodzi nie poprosiwszy o rachunek, co oznaczało, że robił to już wielokrotnie. Z iloma kobietami? - zastanawiała się Narilka. Czy wszystkie drżały tak jak ona pod jego dotknięciem, czy też były weterankami tej gry, znającymi słowa i gesty pomagające zachować kontrolę nad swoim zachowaniem?

Od jej mieszkania dzieliła ich spora odległość, za co dziękowała losowi. Potrzebowała tych długich i ciemnych ulic, na pół wyludnionych, cichych. Potrzebowała czasu, żeby zebrać myśli. On szedł obok niej i wyczuwała jego zdenerwowanie. Ból. Niepewność. Pożądanie. Czuła ciepło jego ciała, gdy zbliżali się do siebie i lekko - tylko lekko - muskał jej rękę. Był tak blisko i ta jego bliskość przeszywała ją dreszczem, lecz Narilka obawiała się podać mu rękę. Co taki gest oznaczał w jego świecie nie kończących się zalotów i flirtów, będących żywiołem Andrysa Tarranta? Jak można zbliżyć się do takiego mężczyzny, nie oddając mu swojej duszy?

Potem zobaczyła swój dom. Schody. Szerokie i dobrze oświetlone. Ganek i czworo drzwi. Pozwolił, by poszła przodem do trzecich z kolei. Klucze. Gdzieś je miała. Szukała ich, obawiając się na niego spojrzeć. Bojąc się, że jeśli to zrobi, na zawsze zatonie w oczach tego mężczyzny. Bojąc się, że zbudzi się rano i ujrzy go obok siebie, i nie będzie wiedziała, jak się tu znalazł ani czy kiedykolwiek odejdzie. I czy ona będzie kiedyś chciała, żeby odszedł.

Potem ostrożnie ujął dłonią jej brodę - gestem delikatnym jak muśnięcie motylich skrzydeł - i odchylił jej głowę tak, że spojrzała mu w oczy - ciepłe, żywe, wcale niepodobne do oczu Łowcy. A jednak tych dwóch ludzi łączyło pewne podobieństwo, nie tylko zewnętrzne, ale i duchowe. Przodkiem Andrysa był Łowca, i to jego krew płynęła w żyłach tego mężczyzny. Jakże mogła patrzeć na Andrysa Tarranta i nie pamiętać o tamtym?

- Dziękuję - powiedział cicho. - Za to, że mnie wysłuchałaś. - Mówiąc, łagodnie gładził palcami policzek Narilki, aż ciarki przebiegały jej po krzyżu. - Od dawna nikt tego nie robił.

Usiłowała odpowiedzieć, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Palce mężczyzny przesunęły się ku jej włosom, rozgarniając miękkie kosmyki. Słodka, czuła pieszczota.

- Ja... - wyszeptała, ale nagle zabrakło jej słów. Przepadły gdzieś wraz z umiejętnością mówienia.

Przyglądał się jej przez chwilę, a potem pochylił i pocałował - o, bogowie, jak powoli przyciągał ją do siebie. Mogła się odsunąć, gdyby chciała. Jedną ręką objął ją w talii, drugą gładził włosy dziewczyny, a na ustach czuła jego ciepłe i jakże słodkie wargi. Z cichym jękiem zamknęła oczy i klucze z brzękiem upadły na podłogę, gdy z mocno bijącym w piersi sercem przywarła do Andrysa. Tak mocno, że czuła na piersiach obszyte złotą nicią wypustki jego kaftana, pieszczotę gładkiego jedwabiu na policzku. Zadrżała, przestraszona pożądaniem, jakie w nim wyczuwała, a jeszcze bardziej tym, jakie czuła sama. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak bliska utraty panowania nad sobą...

Nagle ta chwila minęła. Odsunął się, chociaż nie wypuścił jej z objęć. Przygląda mi się, pomyślała. Ocenia jej reakcję. A gdyby postanowił kontynuować podbój? Zdała sobie sprawę z tego, że nie miała siły mu się oprzeć. Nawet więcej: wcale nie miała ochoty mu się opierać.

Cofnął się z wyraźną niechęcią, przesuwając palce po jej policzku. Ich czubki pozostawiły na skórze Narilki smugi ognia, który rozszedł się po całym jej ciele. Musiała zebrać wszystkie siły, żeby nie paść mu w ramiona, nie zachęcić do dalszych pieszczot. Nagle trącił nogą leżące na podłodze klucze. Niespodziewany brzęk rozbił kruchy jak szkło nastrój chwili. Andrys z uśmiechem pochylił się i podniósł klucze, a potem umieścił je w dłoni Narilki. Łagodnie zacisnął na nich jej palce, jeden po drugim.

- Chciałbym znów się z tobą zobaczyć - powiedział cicho.

- Ja również - szepnęła. Jakoś udało jej się znaleźć słowa.

Myślała, że znów ją pocałuje - wydawało się, że miał na to ochotę - lecz nagle Andrys się cofnął. Zrozumiała, że zamierzał odejść. Teraz. Zanim... Bez... Nie wiedziała, czy czuje większą ulgę, czy rozczarowanie.

- Znajdę cię - obiecał. A potem uczynił krok do tyłu i skłonił się staromodnym gestem, tak zabawnym u innych, a tak wdzięcznym w jego wykonaniu. Posłał jej pożegnalny uśmiech i szybko zbiegł po schodach. Odchodził z jej duszą, tak samo jakby pozostał na noc, by ją posiąść.

Oszołomiona, na uginających się nogach, Narilka oparła się o drzwi mieszkania i próbowała złapać oddech.

O, bogowie, myślała i nawet ten głos jej duszy drżał. W co ja się wpakowałam?

*

Mogłem to zrobić, pomyślał. Mogłem mieć ją tej nocy. Mogłem zagubić się w cieple jej ciała, utopić smutek w kilku godzinach desperackiej przyjemności.

Jednak nie zrobił tego. A to było zupełnie do niego niepodobne.

Co się stało?

Krocząc pogrążonymi w ciemnościach ulicami, usiłował zrozumieć własne uczucia. Dlaczego ta kobieta tak na niego działa? Czemu nie wie, jak z nią postępować? Z pewnością tym razem nie obawiał się impotencji, gdyż jego ciało już dawno sygnalizowało mu chęć współpracy. A więc w czym problem? Los zesłał mu chłodną, miłą noc i piękną kobietę, oraz kilka godzin, przez które mógł się nią cieszyć...

Nie chcę jej skrzywdzić, pomyślał.

To było dziwne uczucie. Zazwyczaj nie przejmował się losem kobiet, które wpadły w jego ramiona. Silniejsze wracały, słabsze uczyły się, aby w przyszłości zachować większą ostrożność. Lecz ta dziewczyna... budziła w nim zupełnie nowe uczucia, których nawet nie potrafił nazwać, nie mówiąc już o ich opanowaniu. Nie potrafił znieść myśli, że mógłby sprawić jej ból, choćby próbując ją uwieść. Widział lęk w jej oczach. Również zadowolenie i namiętność, dorównującą jego własnej, ale nade wszystko lęk. A on nie potrafił znieść myśli, że mógłby ją przestraszyć. Za żadne skarby.

Wspominał dotyk jej dłoni, kiedy chwyciła go za rękę w restauracji. Tak czule. Tak krzepiąco. Kiedy ostatni raz jakiejś kobiecie naprawdę na nim zależało? Albo komuś innemu? Kiedy ostatnio całował kobietę i wyczuwał w niej tylko zadowolenie, a nie chłodne wyrachowane kalkulacje, ile jest wart, ile zamierza na nią wydać, ile zdoła od niego wyciągnąć, jeśli dobrze to rozegra? Irytowało go to, jeszcze zanim wymordowano mu rodzinę, ale później, kiedy odziedziczył cały majątek Tarrantów, stało się tysiąckrotnie gorsze. To tylko gra, powtarzał sobie. Nauczył się z tym godzić i niczego nie oczekiwać.

Jednak ta kobieta była inna. Kiedy go pocałowała...

Musiał na chwilę przystanąć, przypominając sobie to doznanie. Od jak dawna nie pożądał tak żadnej kobiety? Drżały mu ręce na wspomnienie jedwabistej gładkości jej włosów, aksamitnej miękkości policzka. W nozdrzach czuł jeszcze jej zapach, słodki i naturalny, bardziej upajający od wszystkich sztucznych produktów. Odczuwał pożądanie silniejsze od wszelkich doznań wywołanych przez narkotyki i po raz pierwszy od wielu miesięcy zdał sobie sprawę, że może przetrwać do rana bez pomocy żadnych używek. Tylko dzięki słodkim, kuszącym wspomnieniom, zmieniającym się w erotyczne sny przed świtem.

Szybkim krokiem zmierzał do hotelu. Kasyno zapewne jest już czynne i jego szeroko otwarte podwoje witają noc. Może powinien zasiąść przy karcianym stoliku i zobaczyć, co przyniesie mu los? Kto wie, ile mógłby wygrać tej nocy, czując taki niezwykły przypływ energii?

Jednak hazard nie był już dla niego tym, czym kiedyś, i nawet perspektywa takiego sukcesu nie wystarczyła, by skłonić go do spędzenia nocy w towarzystwie obcych ludzi. Odziedziczona fortuna Tarrantów dokonała tego, czego nie zdołali osiągnąć wszyscy członkowie jego rodziny - na zawsze zniechęciła go do hazardu. Och, nadal grywał, lecz teraz raczej dla przyjemności niż z wewnętrznej potrzeby. Sprawiało mu radość pokonywanie tych, którzy umiejętnościom lub szczęściu zawdzięczali sławę niezwyciężonych. A znajdowanie takich ludzi wymagało nieustannych poszukiwań w kasynach, tropienia bogatej i aroganckiej zwierzyny... Nie, tego wieczoru nie był w odpowiednim nastroju.

Może powinienem wziąć dziwkę, pomyślał, wchodząc do hotelu po lśniących marmurowych schodach. Skinął głową portierowi, który tak niedawno kwestionował jego prawo wejścia do ekskluzywnego Paradisio. Mając dość pieniędzy i odpowiednie powiązania, zapewne mógł znaleźć jasnoskórą, szczupłą dziewczynę, i jeśli nie miałaby czarnych włosów, to z pewnością byłaby skłonna ufarbować je sobie za odpowiednią opłatą. Nie po raz pierwszy wykorzystałby swoje bogactwo, by spełnić marzenia. Jakby to było, zastanawiał się, ugasić pożar pożądania w objęciach kobiety tak podobnej do niej...

Wiedział jednak, że nie ma drugiej takiej. U żadnej dziwki nie znajdzie tych wszystkich zalet, jakie urzekły go u Narilki Lessing. Jeżeli sądził, że jego wyobraźnia upora się z faktem, że wystarczy obłapić byle jasnoskórą i czarnowłosą kobietę... to sam napraszał się o kłopoty. A tych w ostatnich latach miał ich dość na resztę życia.

Nie, pomyślał, idąc do swego pokoju, dzisiejszej nocy wystarczy mi wspomnienie. Ono zmieni się w słodkie sny, nie zamglone narkotyczną mgiełką czy oparami alkoholu. Gdyż tej nocy nie miał ochoty na narkotyki czy trunki, ani trochę. Upoiła go ta dziewczyna (taka szczupła, taka krucha, i to nawet nie w jego typie!) i uderzyła mu do głowy. Znacznie silniej niż wszelkie osiągalne używki.

Poczuł przypływ optymizmu - nieznane mu uczucie. Jeśli zdoła przetrwać choć jedną noc bez pomocy używek, może będzie mógł to robić częściej? Może powoli znów nauczy się panować nad swoim życiem? Ta myśl budziła nadzieję. Może kiedy ten koszmar się skończy, gdy Gerald Tarrant zginie, a on przetrwa, może zdoła zacząć nowe życie i nie...

- Witaj w domu - przywitał go Calesta.

Wątłe nadzieje wyparowały w mgnieniu oka, rozproszone obecnością demona. Ich miejsce zajęła zimna i niepohamowana nienawiść. Ta zmiana była tak błyskawiczna, że wprost oszołomiła Andrysa, i minęła chwila, zanim doszedł do siebie na tyle, by zamknąć drzwi, nim ktoś ich usłyszy. Dopiero potem odzyskał głos.

- Czego chcesz?

Demon zachichotał.

- To niezbyt miłe powitanie sprzymierzeńca.

Zaczerpnął tchu, usiłując wziąć się w garść, próbując zachować w pamięci obraz dziewczyny, swoje kruche nadzieje, ostatnie przemyślenia... lecz na próżno. W obecności Calesty nie było miejsca na takie łagodne uczucia.

W końcu wyjąkał:

- Po co przybyłeś?

- Chciałeś instrukcji. Przyszedłem ci je dać.

Odważył się spojrzeć na demona, napotkać to nieludzkie spojrzenie.

- Dlaczego teraz? - rzucił gniewnie. - Wzywałem cię wielokrotnie. Błagałem o instrukcje! Dlaczego przybywasz teraz, tej jednej nocy, kiedy nie jesteś mi potrzebny?

Demon cicho syknął. Ten odgłos przypominał Andrysowi dźwięk wydawany przez szykującego się do ataku węża.

- Nie jestem ci potrzebny?

Ukryta w słowach Calesty groźba zmroziła go do szpiku kości.

Mógłbym na zawsze zostawić cię w spokoju. Tylko co byś wtedy zrobił?

Andrys pospiesznie zaczął wyjaśniać:

- Ja nie chciałem... tylko... dziś wieczorem...

Demon zaśmiał się. Ten chrapliwy, głośny dźwięk sprawił, że Tarrant zadrżał.

- Biedny głupcze! Czy to ta dziewczyna zaszczepiła ci tę odwagę? Znalazłeś sobie pocieszycielkę i uznałeś, że bitwa zakończona? - Ostry głos demona ranił Andrysa jak odłamki szkła. - Jak myślisz, co zrobi Łowca, kiedy się dowie, że jego śmiertelny wróg wpadł w sidła miłości? Czy naprawdę sądzisz, że pozwoli ci na to, kiedy wytoczymy mu bitwę? Lub na cokolwiek? Jesteś żywym trupem, Andrysie, i każdemu, kto się do ciebie zbliży - każdemu, kto będzie ci bliski - grozi śmierć. A może sądzisz, że można wypowiedzieć wojnę Łowcy, nie narażając się na jego odwet?

Pokój zawirował mu w oczach. Złapał się krzesła i jakoś zdołał na nie opaść. Zdrętwiały mu dłonie, a serce zmieniło się w bryłę lodu.

- Może zapomniałeś z jakiego rodzaju przeciwnikiem poprzysiągłeś walczyć - kontynuował demon. - Może powinienem ci przypomnieć.

- Nie...

Napłynęła fala wspomnień, okropnych i aż nazbyt znajomych obrazów. Sto razy żywszych niż te, jakie widział w restauracji, tysiąckrotnie straszliwszych. Odcięta głowa Samiela Tarranta spoglądała na niego z oparcia fotela, z ustami wykrzywionymi w sardonicznym uśmiechu.

Ośmielasz się marzyć o miłości, prawda? Okrwawione usta zacisnęły się z rozbawieniem. Dlaczego sądzisz, że jesteś godzien czyjejś miłości?

- Każ mu przestać - błagał. Zamknął oczy, usiłując odciąć się od tych wizji, od patrzącego nań Samiela, Betrise. Od nich wszystkich. - Proszę. Niech to się skończy!

Wizja zniknęła. Pobielałe ręce zaciskał aż do bólu na poręczy fotela.

- Myślę, że się rozumiemy - rzekł demon.

Wstrząśnięty Andrys szepnął ochryple:

- Czego ode mnie chcesz?

- Zaczniesz chodzić do katedry na wielkim placu Jaggonath. Tam będziesz oddawał cześć waszemu bogu. Będziesz modlił się wraz z innymi, jak kazał ci Gerald Tarrant, jakbyś zamierzał wykonać jego poronione polecenia.

Andrys miał wrażenie, że to jeszcze nie koniec, ale demon nie powiedział nic więcej. Po długiej chwili milczenia Andrys odważył się zapytać:

- I co potem?

- To wszystko. Na razie.

- Nie rozumiem - zaprotestował. - W jaki sposób to ma go zranić?

Demon syknął.

- Chcesz mnie przesłuchiwać? Albo wątpić w moje plany? Aby pokonać Łowcę, trzeba idealnie zgrać ze sobą tysiąc różnych czynników, a ty jesteś jednym z nich! Idź tam, gdzie ci każę. Zrób, co mówię. Obiecuję, że przyczynisz się do upadku Geralda Tarranta. - I dodał: - A może to ci nie wystarczy?

Opuścił głowę, nie mając siły - a może odwagi - by się spierać.

- Wystarczy - szepnął. - Pójdę.

- W każdą niedzielę. Rozumiesz? Chcę, aby widziano cię tam w każdą niedzielę. Jako jednego z wiernych.

- Rozumiem.

Wtedy otrzymał dar, z demoniczną zręcznością wprowadzony do jego umysłu, jako nagrodę za posłuszeństwo: jego umysł wypełniły wizje zemsty, wciągając go w wir przyszłego triumfu. Walczył z nim przez moment, rozpaczliwie chwytając się zbawczej liny poprzedniego nastroju, lecz potem zapadł weń i dał się porwać nienawiści, żądzy krwi i tak rozpaczliwej chęci zemsty, że cały drżał jak w febrze. Ten stan zdawał się trwać wieki, a mimo to za krótko. Kiedy wszystko się skończyło, Andrys oparł się o krzesło, drżąc na całym ciele.

- Pewnego dnia te marzenia staną się rzeczywistością - obiecał demon. - Pomyśl, jaka to będzie miła chwila! Sądzę, że warta znacznie więcej niż tej niewielkiej ofiary.

Nie odpowiedział. Zabrakło mu słów. Wspomnienie dziewczyny było teraz mgliste, niejasne, przesłonięte szkarłatnym obłokiem. Czy wyobrażał sobie, że może pokochać? Gdzie było miejsce na miłość w takim życiu jak jego, przesłoniętym cieniem Łowcy?

- Jest jeszcze coś - ostrzegł demon.

- Co? - wykrztusił.

Co jeszcze?

- On cię nie zabije, ponieważ jesteś ostatnim żyjącym Tarrantem. Właśnie dlatego możesz mu zaszkodzić. W innych okolicznościach takie posunięcie byłoby samobójstwem. - Demon zrobił znaczącą pauzę. - Tylko co się stanie, jeśli narodzi się nowy Tarrant? Może na razie nie noszący tego nazwiska, ale z czasem mogący rościć sobie do niego prawo.

- Przecież ja nie... - zaczął Andrys.

A potem nagle pojął, o czym mówi demon.

- Myślę, że powinieneś uważać, gdzie upychasz swoje nasienie, Andrysie Tarrancie. Ponieważ, kiedy zapłodnisz kobietę - jakąkolwiek kobietę - Łowca nie będzie już miał powodu, by cię oszczędzać. - I chłodnym tonem demon dorzucił: - A bardzo wątpię, czy po tym zuchwałym wyzwaniu, jakie mu rzuciłeś, zechce zabić cię szybko.

Andrys mocno zacisnął powieki i lodowaty dreszcz strachu przebiegł mu po plecach. Dobry Boże w niebiosach! Jakże ryzykował, nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy... Och, zawsze był ostrożny, ale seks to ryzykowna gra i Andrys dobrze o tym wiedział. Prędzej czy później zawiedzie nawet najlepszy środek antykoncepcyjny. A wtedy... wtedy...

- Widzę, że pojąłeś sens moich słów. - Demon kiwnął głową.

Coś wylądowało na podołku przerażonego Andrysa. Dopiero po chwili odzyskał panowanie nad sobą na tyle, by zdrętwiałymi palcami podnieść rzucony przedmiot. Niewielki i grzechoczący przy poruszeniu. Zimne szkło, gumowy korek. Pigułki.

- Pomyślałem, że możesz ich potrzebować - rzekł sucho Calesta. - W końcu czeka nas długa bitwa. Nie chciałbym, żeby zabrakło ci odwagi.

W komnacie zrobiło się cieplej - demon zniknął. Andrys ściskał w dłoni buteleczkę i gorące łzy płynęły mu z oczu. Jakiego koloru były te proszki, jaką zawierały magię? To nie miało znaczenia. Wszystkie przynosiły zapomnienie, tak czy inaczej. Wszystkie były sposobem ucieczki przed tym światem z jego nieuniknionymi koszmarami. Jedyną ucieczką, oprócz śmierci.

Zaciskając w dłoni buteleczkę, Andrys Tarrant zapłakał.

10

Patriarsze śniła się wojna.

...setki, a może tysiące ludzi, na stoku góry. Mężczyźni i kobiety, kapłani i wierni, a unosząca się od nich energia faluje w powietrzu nad ich głowami, niczym fale żaru...

...nie pasujące do siebie elementy zbroi...

...i sztandary: przedstawiające krąg. Ziemię w kręgu, lub po prostu czerwone. Czerwone jak krew, triumf, rzeź...

To mój lud, myśli, i spogląda na nich z podziwem. Oto mój lud, który zaledwie wczoraj zburzył świątynię pogańskiego bóstwa i rozpędził jego wyznawców. Mój lud, który narażał się na więzienie i jeszcze surowszą karę, aby dać upust swej nietolerancji, a teraz skierował całą tę negatywną energię na to błogosławione przedsięwzięcie. Moi ludzie, którzy umrą o świcie lub wrócą żywi do domu, ale nigdy nie zapomną tej chwili i tego poczucia siły.

Kroczy między szeregami swych dzieci, szukając znajomych twarzy wśród dziesiątków obcych. Są tu ludzie z każdego krańca kontynentu, którzy przybyli, by w ten szczególny sposób wypróbować swoją wiarę. On ich kocha. Kocha ich tak, jak kocha się dzieci. Tak jak muszą kochać ptaki, kiedy wypychają z gniazda swoje młode, aby zmusić je do rozłożenia skrzydeł. To szczególna i straszna miłość, a on dziękuje Bogu, że pozwolił mu jej zaznać.

Za górami, poza zasięgiem wzroku, lecz w zasięgu marszu, leży Puszcza. Z woli tego człowieka - serce zła, symbol znacznie potężniejszy od wszystkich symboli Kościoła. Ona przyciąga ludzi jak magnes i wielu ich zginie w nadchodzącej bitwie. Tym razem jednak nie będzie tak jak poprzednio, przed pięciuset laty, kiedy ponieśli druzgocącą klęskę. Tym razem wykorzystają narzędzia dostarczone przez Ernę i skupią swą energię na jednym jedynym punkcie w tym królestwie zła. Na czarnej fortecy, tej piekielnej twierdzy, będącej siedzibą Łowcy. Zniszczą ją, a Puszcza zadrży w posadach.

Zniszczą jej mieszkańca, a Puszcza runie, ogarnięta chaosem, tracąc wszelkie podstawy swego bytu.

Pięćset lat temu Kościół próbował podbić wszechświat i ściągnął na siebie zgubę. Tym razem wydali wojnę symbolowi i mieli za sobą całą boską potęgę. Spoglądając na swoje oddziały, czuje dreszcz tej cudownej pewności, a gdy jego wzrok pada na tę szczególną broń, która umożliwia krucjatę...

Zbudził się. Serce waliło mu jak młotem i leżąc nieruchomo, czekał, aż powoli się uspokoi. Dłonie miał zaciśnięte w pięści. Z trudem je rozwarł. Czy to po raz trzeci, czy czwarty miał ten sam sen? Z pewnością nie był proroczy, jak wiele innych snów, a mimo to miał w sobie coś z przepowiedni. Czy powinien potraktować go poważnie, czy też zapomnieć o nim, tak jak poprzednio? Ta natrętna wizja musiała coś oznaczać.

Z jękiem podniósł się z łóżka i narzucił przygotowany szlafrok. Gruby jedwab otulił ciało, które szybko traciło wagę w walce ze stresem. Tego wieczoru wydawało mu się, że nawet kapcie ma za duże. Marnieję wraz z moim ludem, pomyślał. Pewnego dnia odejdę i pozostanie po mnie tylko cień.

Opuściwszy sypialnię, poszedł wąskim korytarzem wiodącym do jego prywatnej kaplicy. Odgłos kroków zbudził siedzącego tam sługę, który czekał na ewentualne polecenia, lecz Patriarcha odprawił go machnięciem ręki. Tę potrzebę mógł zaspokoić tylko w samotności.

Na końcu korytarza znajdowały się drzwi do kaplicy. Otworzył je i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Przed ołtarzem płonęły świece - zadaniem sługi było pilnowanie, aby paliły się przez całą noc - lecz dawały niewiele światła i większość pomieszczenia tonęła w mroku. Patriarcha podszedł do ołtarza i uklęknął przed nim, wkładając w modlitwę wszystek lęk i wątpliwości, jakie rozdzierały mu serce.

Najświętszy Boże, który zawsze na nas spoglądasz, którego słowo jest naszym zbawieniem. Obdarz mnie łaską twej mądrości, abym mógł lepiej Ci służyć.

Od kiedy zaczął miewać te sny, przychodził tu prawie co noc i często zostawał, by modlić się do rana. A teraz znów przyśnił mu się ten sen, nie mniej dręczący niż ostatnio czy za pierwszym razem, ponieważ proponował mu rozwiązanie wszystkich problemów, a jednocześnie stawiał przed jeszcze ważniejszym pytaniem. Jeśli było to prawdziwe proroctwo - jeśli Bóg chciał, aby ta bitwa została wydana - jaki miał być jej koszt? Nie dla niego czy ludzi walczących pod jego rozkazami, lecz dla następnych pokoleń?

Jakże kuszącym wyjściem byłoby pozostać w tym śnie, w którym całą nienawiść i niszczycielską energię mego ludu można skierować przeciwko właściwemu wrogowi. Jak chciałoby się uznać, że katharsis bitwy uwolni nasze dusze od przemocy. Jednak ludzkie umysły nie działają w ten sposób. Jeśli ulegniemy tym niskim pobudkom, jeśli powiemy sobie, że owszem, można je zaakceptować - a w pewnych okolicznościach nawet podziwiać, jeśli są właściwie ukierunkowane - to co zrobimy po zakończeniu bitwy? W jaki sposób z żołnierzy znów uczynimy zwyczajnych mężczyzn i kobiety, jak uwolnimy ich od żądzy krwi, aby mogli powrócić do normalnego życia? Jak nauczymy ich cieszyć się owocami zwycięstwa, a nie szukać nowego sposobu wyładowania agresji?

Takie myśli dręczyły go od chwili, gdy zaczął miewać ten sen o bitwie. Udręka przybierała na sile w miarę, jak wybuchały nowe zamieszki i niemal każdej nocy wyciągano go z łóżka lub gabinetu, by oglądał kolejne akty przemocy. A wszystko w imię Boga, twierdzili awanturnicy. Czy nie widzieli, że popełniając te akty przemocy, kreowali nowego boga, który powoli ich pochłaniał? To niepokoiło go bardziej niż procesy sądowe, które mogły pozbawić jego Kościół ekonomicznych podstaw bytu, ale nigdy nie zdołałyby złamać jego ducha Natomiast te akty przemocy były ciosem w samo serce.

I ten raport Vryce'a. Patriarcha zjeżył się na samą myśl o tym człowieku, którego imię natychmiast budziło w nim gniew. Cokolwiek jednak mógł sądzić o samym kapłanie, nie mógł zignorować jego raportu. Jaki był związek Calesty, demona z rodziny Iezu, z ostatnimi wydarzeniami? Czy to on stał za tą falą przemocy? Jeżeli tak, to wszelkie podejmowane przez Kościół próby jej powstrzymania będą bezskuteczne, jeśli Calesta postanowi uderzyć ponownie. W jaki sposób walczyć z potworem, który potrafi czytać w najciemniejszych zakamarkach ludzkich serc i budzić najgorsze instynkty równie łatwo, jak roznieca się ogień?

Opuścił głowę, żeby znów się pomodlić, lecz cichy szmer za plecami uświadomił mu, że oprócz niego w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze. Powoli odwrócił się, oczekując, że ujrzy młodego akolitę z jakąś wiadomością lub sługę przychodzącego zapytać, czy Patriarsze czegoś nie potrzeba. Ujrzał kogoś obcego i zerwał się na równe nogi, zastanawiając się, w jaki sposób nieznajomy minął jego strażnika

Przybysz podszedł bliżej, dostatecznie blisko, by blask świec oświetlił jego bladą twarz o arystokratycznych rysach. Był wysoki i szczupły, odziany w staromodny strój przypominający czasy Odnowy. Blask płomieni igrał w jego długich do ramion włosach i roziskrzył przytrzymującą je złotą opaskę. Ziemskie troski nie pozostawiły śladu na twarzy nieznajomego, która wydawałaby się anielsko piękna, gdyby nie oczy - tak mroczne, głodne, tak... puste.

- Czy wiesz, kim jestem?

Głos tego człowieka był czysty i wyraźny, a jego słowa, chociaż nie głośniejsze od szeptu, zdawały się odbijać w komnacie echem jakiejś dziwnej muzyki. Patriarcha przyjrzał mu się, a potem skinął głową. Tak, wiedział. Szkice Vryce'a zupełnie mu wystarczyły. Świadomość tego, kim jest ten przybysz, wzburzyła go i przeraziła, lecz był dostatecznie wprawnym politykiem, by nie dać tego po sobie poznać, nie zdradzić się wyrazem twarzy ani tonem głosu.

- Po co tu przyszedłeś? - zapytał.

Mroczne oczy zerknęły w stronę ołtarza, a potem znów spojrzały na Patriarchę.

- Wygląda na to, że kaprys losu, jakiego obaj nie zdołaliśmy przewidzieć, uczynił nas sprzymierzeńcami. Przyszedłem zaproponować moje usługi.

- Nie.

Serce waliło mu jak szalone i musiał zebrać wszystkie siły, aby zachować spokój i rozwagę, których w tym momencie tak potrzebował. Czy naprawdę stał tu i rozmawiał z człowiekiem, który założył, a potem zdradził Kościół? Zaledwie rok wcześniej uznałby to za zupełnie niemożliwe. Nawet teraz, wiedząc, że tak nie jest, z trudem przyjmował ten fakt do wiadomości.

- Nie jesteśmy sprzymierzeńcami, lecz wrogami, neohrabio.

Łowca nieco spochmurniał i zrobił krok naprzód, jakby zamierzał podejść do Patriarchy. Z drżeniem serca ojciec święty cofnął się. W następnej chwili uświadomił sobie, że gość nie zmierzał ku niemu, lecz do ołtarza. Dusza Patriarchy rwała się do obrony świętego symbolu przed dotknięciem, a nawet spojrzeniem tego potępieńca, lecz rozsądek podpowiadał mu, że taka próba byłaby samobójstwem. I czy miałaby jakiś sens? Ten złoty ołtarz był tylko symbolem, niczym więcej. Można go przetopić, co w niczym nie zagrozi samej wierze. Jeśli Prorok nauczył ich czegoś, to tego, że Bóg nie mieszka w takich symbolach.

Prorok. Zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu, gdy uświadomił sobie, kim jest stojąca przed nim istota. Już nie Prorokiem, lecz potępionym i zdegenerowanym stworem, który nosi tożsamość Proroka niczym wytarty kostium. Czy taki dreszcz przechodził Vryce'a, kiedy po raz pierwszy się z nim spotkał? Czy z czasem przywykł do tego, a może po prostu nauczył się ignorować to uczucie?

Mężczyzna doszedł do ołtarza i skierował się do centralnej rzeźby, przedstawiającej podwójny złoty krąg. Trupio bladym palcem dotknął splecionych kół i rozdął nozdrza, jakby wdychał woń świątyni. Czyżby sprawdzał Patriarchę, czekając na jego reakcję? Chociaż instynkt nakazywał mu chronić ołtarz, Patriarcha nie ruszył się z miejsca. Jeden Bóg wie, co tamten by zrobił, gdyby ktoś spróbował go powstrzymać.

Po chwili Łowca ponownie odwrócił się twarzą do Patriarchy. Teraz jego oczy nie były już czarne, lecz jasnoszare. I był w nich chłód, przypominający ojcu świętemu ziąb lodu i śmierci. To były oczy potępieńca, które spoglądały na chwałę Jedynego Boga, a potem na zawsze się od niej odwróciły. Patrząc w nie, Patriarcha mimowolnie zadrżał.

- Wierz w co chcesz - rzekł gość. - Ja musiałem dochodzić do tego przez wiele lat. Dlaczego ty miałbyś zaakceptować to od razu? Mamy tego samego wroga, a więc toczymy tę samą wojnę. Niech to ci wystarczy.

Calesta. Czuł, jak to imię pojawia się w jego umyśle, wykute w lodzie. Przez jedną krótką chwilę wyobraził sobie moc, jaką miałby Kościół, dysponując wiedzą i umiejętnościami tego człowieka... A potem ten obraz rozsypał się na kawałki, gdy Patriarcha w pełni zrozumiał sytuację. Od tego zaczął Vryce, pomyślał z przerażeniem. I od tego zaczął się upadek Proroka.

- To za mało - rzekł spokojnie. Zaskoczyła go siła własnego głosu. - Nie wystarczy, by zawrzeć takie przymierze.

Przez chwilę Łowca nie odpowiadał. Patriarcha nie zdołał nic wyczytać z jego oblicza, żadnych myśli czy uczuć. Trupio blada twarz była jak maska.

- Przyszedłem złożyć ci propozycję - powiedział w końcu. - Dla dobra naszej wspólnej sprawy. Nic więcej.

Patriarcha powoli pokręcił głową.

- Niczego od ciebie nie chcę.

- Nawet gdyby mój dar pozwolił Kościołowi przetrwać?

- Dokonałoby się to kosztem mojej duszy i dusz wszystkich moich wiernych. Jakiż byłby to triumf?

Szare oczy zwęziły się i Patriarcha wyczuł budzący się w Łowcy zimny gniew. Nie cofnął się i nie odwrócił wzroku, lecz spokojnie stawił czoło nie wypowiedzianej groźbie. Jego wiara go obroni. Nawet jeśli ten człowiek go zabije, Bóg uchroni jego duszę. W końcu przybysz rzekł ostrym jak brzytwa głosem:

- Masz już to, czego ci potrzeba, by obronić twój Kościół. Brak ci tylko wiedzy, jak wykorzystać tę moc. Przyszedłem ci to wyjawić, nic więcej.

- A ja odrzucam twoją propozycję - odparł chłodno i ujrzał w oczach gościa błysk gniewu. - Nie jestem Damienem Vrycem, ani żadnym z tych, których dusze skaziłeś w ciągu tych lat. Niektórzy z nich zaczęli właśnie od tego, prawda? Tak bardzo pragnęli twojej mocy, że narazili swoją wiarę. Zaufali ci, zapominając, kim i czym jesteś. - Jego głos nabierał siły, gdy Patriarcha odzyskał swe oratorskie zdolności. - Nie popełnię takiej pomyłki jak Vryce - oznajmił stanowczo. - Nie uczynię tego pierwszego kroku. Będziemy toczyli naszą walkę sami i zwyciężymy lub przegramy wedle bożej woli.

Neohrabia pokręcił głową.

- Nie rozumiesz, co w tym wypadku oznacza przegrana. Zagrozi wszystkiemu, co stoi...

- Doskonale rozumiem, że oto mam przed sobą człowieka, który od prawie dziesięciu wieków żyje poza łonem Kościoła. Czy mam przekładać jego interpretację prawa nad moją? Miałbym odrzucić wszystkie moje nauki i wieki zmagań moich poprzedników dla przymierza, które uczyniłoby moją wiarę kpiną? Nie sądzę.

- A więc poniesiesz klęskę - rzekł ostro gość - a z tobą cały Kościół.

- Jeśli taka jest boża wola, niech tak się stanie. Przynajmniej nasze dusze pozostaną czyste.

- Kto lepiej ode mnie zna twojego Boga? Jako wasz Prorok...

- Prorok nie żyje! - warknął Patriarcha. - Umarł tego dnia, kiedy zamordował żonę i dzieci, i niczyja wola nie zdoła go wskrzesić. Tamtej nocy jego miejsce zajęło coś innego, co używa jego ciała i głosu, lecz nie jest człowiekiem, a na pewno nie jest sprzymierzeńcem Kościoła. Choćby tak twierdziło.

W wyblakłych oczach Łowcy palił się lodowaty płomień, odbicie wściekłości tak strasznej, że Patriarcha wiedział, iż gdyby Tarrant choć na chwilę dał jej ujście, pochłonęłaby go bez reszty. Trudno było zachować spokój w obliczu czegoś takiego, ale wyczuwał, że lęk - choćby cień obawy - pozwoliłby temu stworzeniu zawładnąć jego duszą. A na to nie mógł pozwolić.

- Wchodząc tutaj, mogłem zabić twojego strażnika - powiedział Tarrant. - W innym miejscu i czasie na pewno zrobiłbym to i wzmocnił swą siłę jego śmiercią. Nie uczyniłem tego. Niech to będzie dowodem mojej szczerości. Świadectwem moich prawdziwych zamiarów.

- W dniu, gdy zacznę osądzać ludzi wedle takich kryteriów - odparł duchowny - przestanę być kapłanem.

- Toczymy tę samą wojnę! - Teraz w zimnym i groźnym głosie neohrabiego słychać było gniew. - Nie rozumiesz tego? Jak mam cię przekonać?

- Znasz sposób - odparł cicho. Serce biło mu mocno, ale zdołał zapanować nad głosem. W obliczu rozgniewanego Łowcy najlepszą obroną był spokój. - Znasz go już od dziewięciu wieków.

Łowca zmrużył oczy i cofnął się o krok. Włożył rękę do kieszeni, jakby sięgał po broń. Patriarcha zdrętwiał. Tamten jednak nie wyjął broni, a przynajmniej nie taką, jaką ojciec święty kiedykolwiek widział. Trzymał w ręce duży kryształ, dobrze oszlifowany i mający tak jaskrawą granatową barwę, że zdawał się emitować własne światło. Patriarcha zrozumiał, że taki kolor nie mógł naturalnie istnieć w tym pomieszczeniu, w którym tylko złocisty blask świec rozpraszał mrok. Jasna barwa tego kryształu świadczyła o zastosowaniu magii.

Łowca obrócił przedmiot w dłoni, żeby Patriarcha dobrze mógł obejrzeć ze wszystkich stron polerowany kryształ, który bezsprzecznie emanował mocą.

- Czy wiesz, czym jest zaklęcie ochronne? - zapytał Łowca. Patrząc na niego i na kryształ. Patriarcha nie odpowiedział. - Sztuką, której działanie jest niezależne od twórcy, z którym przestał ją łączyć jakikolwiek związek. Coś je wyzwoli - w tym przypadku twoja wola - a wtedy ono wykorzysta prądy fae, czerpiąc z nich siłę. Krótko mówiąc - rzekł, pokazując na trzymany w dłoni kryształ - to nie jest już w żaden sposób związane ze mną ani żadną inną żywą istotą. Spełni swoje zadanie, a potem zniknie. Rozumiesz?

- Niczego od ciebie nie chcę - powiedział cicho.

- Więc jesteś głupcem! - warknął neohrabia. - I poniesiesz klęskę, a z tobą twój Kościół.

Podniósł do światła ciemnoniebieski kamień: kobaltowe błyski przemknęły po wielobocznej powierzchni niczym fale po ciemnej toni jeziora.

- Ja tylko proponuję ci wiedzę. Szansę wejrzenia pod zasłonę złudzeń i poznania arsenału, jakim dysponujesz. Ta wiedza mogłaby ocalić twój lud! - Ponownie zmierzył Patriarchę pałającym spojrzeniem. - A także, najprawdopodobniej, zniszczyłaby cię.

Uniósł wysoko kryształ, jakby na poparcie tych słów, a potem położył go na nakrytym obrusem ołtarzu.

- Zastanawiam się, czy jesteś gotowy złożyć taką ofiarę dla twojego Kościoła.

- Nie udawaj, że mnie sprawdzasz - ostrzegł Patriarcha. - Straciłeś do tego prawo.

Łowca zamilkł i Patriarcha przez chwilę obawiał się, że posunął się za daleko i doprowadzony do szału neohrabia rzuci się na niego. Napiął mięśnie, modląc się o odwagę, usiłując opanować strach, żeby ten potępieniec nie mógł się nim pożywić. Jednak minęła minuta, a potem dwie, aż wreszcie wyczuł, że niebezpieczeństwo minęło. Głosem zimnym jak lód Łowca rzekł:

- Weź go, jeśli postanowisz go użyć. Zaciśnij go w dłoni, a on zrobi resztę. - Skłonił się sztywno i formalnie. - Wybór należy do ciebie.

Potem odwrócił się i szybko opuścił komnatę. Zbyt szybko, by Patriarcha zdążył zaprotestować. O wiele za szybko, by zdołał zrobić to, co chciał - podnieść kryształ i zwrócić mu go, żeby zabrał go z powrotem do piekielnego królestwa, z którego pochodził. Jedwab wtopił się w mrok i bez najlżejszego szmeru - czy to kroków, czy szelestu ubrania lub cichego skrzypnięcia zawiasów - Gerald Tarrant zniknął.

Ciemnoniebieski kryształ leżał tam, gdzie Łowca go położył, między dwiema świecami na ołtarzu. Tam lśnił własnym życiem, skrząc się odbiciem płomieni. Czym było to, co zostawił Łowca? Wiedzą? Zapewne. Magią? Niewątpliwie. Szansą na zwycięstwo? Może.

Pokusą.

Powoli opadł na kolana przed ołtarzem. O mój Boże, modlił się, napełnij mnie twą siłą. Poprowadź mnie. Spraw, bym nigdy nie zboczył z Twojej ścieżki.

Błękitny szlif, błyszczący w świetle świec. Moc, w starannie odmierzonej dawce. Czy to ocalenie? Czy zguba? A może jedno i drugie? „Świat nie jest czarno-biały, lecz złożony z najróżniejszych odcieni szarości". Kto tak powiedział? Vryce? Patriarcha zadrżał, gdy w pełni zrozumiał znaczenie tych słów. To zbyt łatwa odpowiedź, powtarzał sobie. Zbyt kusząca. Niezdecydowanie jest tchórzostwem. Niepewność jest słabością, a my nie możemy sobie na nie pozwolić w obliczu tego wroga.

Drżąc, zaczął się modlić.

11

Katedra Jaggonath była o wiele bardziej imponującą budowlą, niż Andrys oczekiwał. Przez jakiś czas tylko stał na placu naprzeciwko niej, chłonąc dziwną mieszaninę uczuć, jakie budził w nim jej widok. Nie chodziło tylko o to, że świątynia wyglądała tak imponująco, lecz o to, o czym świadczył jej wygląd. Tutaj, na wschodzie, gdzie trzęsienia ziemi zdarzały się kilka razy w ciągu miesiąca, rzadko można było ujrzeć budynek mający więcej niż dwie kondygnacje, a nawet najskromniejszy barak był opatrzony ochronnymi zaklęciami. Tymczasem ta budowla, której gładkiej fasady nie znaczyły żadne ochronne zaklęcia, wznosiła ku niebu swe lśniące kopuły, rzucając wyzwanie siłom natury. Czy sama wiara mogła mieć taką siłę, by podtrzymać taką budowlę, czy też te gładkie kamienie kryły w sobie sekrety konstrukcyjne, nadające jej niezwykłą wytrzymałość? Andrys wiedział, że w taki sposób zostały wzniesione mury zamku neohrabiów Merenthy, którego wewnętrzne warstwy wytrzymałyby nawet wtedy, gdyby skruszał kamień i zaprawa. Oprócz tego jednak zamek wzmacniały ochronne zaklęcia i Andrys nie wątpił, że bez nich kasztel dawno rozpadłby się na kawałki. Czy same modlitwy mogły ochronić taką budowlę jak ta, w której murach zakazana była wszelka magia? Była to zaskakująca i niepokojąca myśl.

I nie tylko. Spoglądając na kolorowe witraże, tak podobne do tych w oknach zamku Tarrantów, sycąc oczy znajomym kształtem łuków i przypór, filarów i zwieńczeń, poczuł tak przejmującą tęsknotę za domem, że przez chwilę z trudem powstrzymywał łzy. Co by dał, żeby teraz tam wrócić! Nie, poprawił się w myślach. Co by dał, żeby mieć dom, do którego mógłby wrócić, a nie to wymarłe zamczysko pełne duchów, wspomnień i odoru krwi Tarrantów. Nie miał domu: ani tam, ani nigdzie.

Zadrżał i niechętnie ruszył w stronę katedry, chociaż myśl o wejściu do środka budziła w nim zgrozę. Było coś niewłaściwego we wchodzeniu tam na rozkaz demona i Andrys prawie że spodziewał się gromu z jasnego nieba, który powali go w progu. Kiedy w końcu przemógł się i wszedł do przedsionka, serce biło mu tak mocno, że miał wrażenie, iż wszyscy to usłyszą. Jednak ludzie mijali go, nie zdając sobie sprawy z miotających nim uczuć, pozostawiając go sam na sam z jego lękami.

Zawsze był sam.

Zaczerpnął tchu, zebrał całą odwagę i po chwili wahania wszedł do świątyni. Nikt go nie zatrzymał. To na pewno tylko chwilowa zwłoka, pomyślał. Z pewnością Jedyny Bóg przejrzy jego zamiary i rozgniewa się, widząc, że Andrys próbuje wykorzystać Jego świątynię jako narzędzie zemsty. Czy Calesta zdoła go uratować? Czy któryś demon mógł choćby wejść do tej budowli, poświeconej Bogu Ziemi?

Świątynia była wielka i jeszcze w połowie pusta. Zajął miejsce w ostatnim rzędzie, w cieniu balkonu. Stamtąd mógł niepostrzeżenie obserwować wydarzenia. Nie było to dokładnie to, czego chciał Calesta, który polecił mu „pokazywać się" w kościele, ale musiało wystarczyć podczas pierwszej wizyty. Andrys był zbyt przestraszony, żeby zrobić coś więcej. Patrzył, jak kapłan wchodzi na podium i zaczyna odprawiać popołudniową mszę. Andrys słabo pamiętał kościelne obrządki, jak na pół zatarte wspomnienia z dzieciństwa. Rodzina dostatecznie często brała w nich udział, żeby pozostały mu w pamięci, chociaż pozbawione szczegółów. I na cóż im się zdało to, że oddawali cześć Jedynemu Bogu? - pomyślał z goryczą. Może jakieś pogańskie bóstwo uczyniłoby więcej, by obronić swych wyznawców. Może dałoby im siłę, żeby mogli stawić czoło potworowi i śmierci, jaką...

Przestań, rozkazał sobie. Złożył drżące dłonie na podołku i próbował opanować zdenerwowanie. Zimny pot wystąpił mu na czoło, ale minęło kilka długich minut, zanim uspokoił się na tyle, by podnieść rękę i je otrzeć. Jaki jest sens tej wizyty? - zastanawiał się. Dlaczego Calesta kazał mu to znosić? Czy demon oczekiwał, że Andrys coś tu osiągnie? A jeśli tak, to czemu nie powiedział mu tego wyraźnie?

Nagle jego spojrzenie, szukające czegoś, na czym mogłoby się skupić, przeniosło się za podium na końcu głównej nawy i spoczęło na fresku zdobiącym część ściany. Uwagę Andrysa zwrócił ludzki motyw, gdyż nauka Kościoła zabraniała przedstawiania ludzkich postaci z wyjątkiem kilku, traktowanych jako symbole. Fresk przyciągnął jego wzrok i dosłownie zahipnotyzował go, ze względu na postać, jaką ukazywał.

Mimo woli Andrys wstał, zafascynowany, a zarazem przerażony widokiem tego wspaniałego malowidła. Nie słyszał słów ceremonii, ze zgrozą i obrzydzeniem spoglądając na fresk. Ten przedstawiał Proroka, nie było co do tego wątpliwości. Postać nie miała twarzy, zgodnie z tradycją Kościoła, lecz otaczała ją aureola, która czyniła ten brak raczej świadomym artystycznym wyborem niż nakazem wiary. U jej stóp wił się niewyraźnie przedstawiony stwór, w równym stopniu podobny do gada i pająka, czarny i złowrogi, mający na jednym końcu ciała wielki łeb węża, a na drugim kilka tuzinów mniejszych łbów. Prorok przygniatał stopą kark potwora i przebijał go włócznią płonącą białym światłem, oślepiającym jak słońce. Symbol, pomyślał Andrys z mocno bijącym sercem. To tylko symbol. Wiara Proroka strąciła Złego w ciemność i uniemożliwiła mu przybranie cielesnej postaci. Wiara w Jedynego Boga była potężniejsza niż całe zło tej planety. Andrys widział już ten obraz w świętych księgach. Był znajomy. Typowy. Powinien prześlizgnąć się po nim spojrzeniem, tak samo jak po innych freskach zdobiących ściany wewnątrz świątyni.

Ten jednak był inny.

Ta postać nosiła zbroję. Jego napierśnik! Ozdobiony emblematem ziemskiego słońca w tym nieprawdopodobnie złotym kolorze, z promieniami rozchodzącymi się dokładnie tak, jak je naszkicował, kopiując rysunki sporządzone przez samego Geralda Tarranta. Spoglądając na ten fresk, Andrys poczuł mdłości. Czy Calesta chciał, żeby to zobaczył - swój strach i wstyd namalowany na ścianie katedry, gdzie każdy mógł go oglądać? Ogromna świątynia nagle wydała mu się ciasna i zaczęło mu brakować tchu. Musi stąd wyjść. Musi uciec od tego fresku jak najdalej, zanim się udusi. Na miękkich nogach ruszył wzdłuż rzędu ławek do wyjścia. Wydawało mu się, że w twarzy tej namalowanej postaci widzi oczy, szare oczy obserwujące go z daleka. Dzięki Bogu, że stał na uboczu i niewielu uczestników mszy zauważyło jego wyjście. Natomiast kapłan zapewne widział je z podium, ale nie przerywał obrzędu, by skomentować dziwaczne zachowanie jednego ze swych wiernych. Dobry Boże, gdyby wiedział...

Andrys zdołał jakoś wydostać się na zewnątrz i minąwszy wielkie dwuskrzydłowe drzwi, odszedł kilka metrów dalej, w cień drzew. Kilka osób dostrzegło jego niepewny krok i zaczęło podchodzić, jakby chcieli mu pomóc, ale powstrzymał ich groźnym spojrzeniem i ciężko oparł się o pień drzewa, usiłując złapać oddech.

Zawiodłem cię, Calesto. Serce ściskało mu się z rozpaczy, która raniła jego duszę jak nożem. Kazałeś mi to zrobić, a ja nie potrafiłem. Nie mogłem! Jeśli jednak oczekiwał jakiejś odpowiedzi od swego sprzymierzeńca, to nie otrzyma jej tutaj. Żaden demon nie pojawi się na progu świątyni Jedynego Boga. Andrys będzie musiał stawić temu czoło w samotności.

Boże, dlaczego nie zabrał ze sobą pigułek? Nawet kilka miligramów spowalniacza podziałałoby jak środek uspokajający. Spostrzegł, że przechodnie spoglądają na niego z zaciekawieniem, i starał się wyglądać pewniej, niż się czuł, żeby nie próbowali mu pomóc. Po chwili odwrócili głowy i poszli dalej, a on odetchnął z ulgą, ale i z obawą.

Wiedział, co powinien uczynić. Wiedział, ale nie był w stanie tego zrobić. Jak ma tam wrócić, do świątyni, w której znajduje się ten fresk, i dotrwać do końca mszy przed portretem swego wroga? Nie jestem dość silny, rozpaczał, i wstrząsnęła nim tak silna fala mdłości, że przez moment ledwie mógł oddychać. Nie potrafię tego zrobić.

A więc nigdy nie zdołasz się zemścić, ostrzegł go chłodny głos.

Zaskoczony Andrys zdrętwiał. Czy to Calesta? Tutaj? Z jakiegoś powodu ta myśl przestraszyła go bardziej niż wszystko inne. Czyżby demon mógł przemawiać do niego tak blisko świętego ołtarza? Czy wiara nie powinna bronić takim stworom dostępu do świątyni?

Czy sądziłeś, że to będzie łatwe, Andrysie Tarrancie? Czy myślałeś, że zdołasz pokonać Łowcę, nie odczuwając bólu?

Te słowa nie pocieszyły go, tylko sprawiły, że poczuł się straszliwie samotny. W tym kościele setki wiernych uczestniczyły we mszy, tworząc wspólnotę, której on nigdy nie będzie członkiem, wyznając wiarę, której nie miał prawa udawać. Oto przyszedł tu ze swym przewodnikiem-demonem i znalazł się zupełnie sam wśród tłumu. Jak długo zdoła wytrzymać, udając, że sobie radzi? Udając, że żyje? Potrzebował do życia czegoś więcej niż tylko głosu demona. Potrzebował ludzkiego ciepła, głosu, dotyku... Ujrzał postać czarnowłosej dziewczyny i cicho jęknął na jej wspomnienie. Nie. Nigdy. Wiążąc się z nią, skazałby ją na śmierć lub coś jeszcze gorszego, a on nigdy, przenigdy jej nie skrzywdzi. Nawet gdy serce mu krwawi na myśl o tym, że ona jest blisko, tak blisko, a on nie może jej mieć.

Jeśli wolisz obyć się beze mnie, ostrzegł chłodny głos, można to załatwić.

Ten strach był gorszy od wszystkich innych razem wziętych obaw.

- Nie! - szepnął. - Nie opuszczaj mnie!

Kim byłby bez Calesty? Nie miał już własnego życia, określał się przez wolę demona, przez jego plany. Jak przetrwałby sam, jak stawiłby czoło wspomnieniom, nie mając nadziei wybawienia?

A więc idź, rozkazał zjadliwym tonem głos. Bądź posłuszny.

Powoli, niechętnie, zawrócił w kierunku katedry. Zewnętrzne drzwi nadal były otwarte; drugie, wiodące do świątyni, zachęcały. Powoli wszedł po gładkich schodach i zawahał się. Czy zdoła dotrwać do końca mszy, nie patrząc na ten portret i nie pogrążając się w krwawych wspomnieniach? Dlaczego żądza zemsty wymagała takich cierpień?

- Calesto... - szepnął.

Bądź posłuszny, syknął głos, od tego dźwięku dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Inaczej nasza współpraca zakończy się tu i teraz.

Przerażony wspomnieniami, jakie budził w nim ten fresk, ale jeszcze bardziej obawiając się rozstania z jedyną istotą, która mogła zwrócić mu jego duszę, Andrys Tarrant minął przedsionek i ponownie wszedł do świątyni. Niech Bóg wybaczy mu jego obecność tutaj i wykorzystywanie Kościoła do realizowania demonicznych planów. Niechaj Bóg zrozumie, że w ostatecznym rezultacie przysłuży się Jego sprawie, uwalniając świat od zła. Niech Bóg wybaczy mu... wszystko.

Obserwujący go z daleka Calesta uśmiechał się złośliwie.

12

W głębi Puszczy...

W cytadeli Łowcy...

Albinos skradał się bezgłośnie, zadowolony z nieobecności pana.

Przechodził przez zamknięte fae drzwi, przez opatrzone silnymi zaklęciami bramy, strzegące królestwa Łowcy. Znał otwierające je zaklęcia. Po krętych schodach, strzeżonych przez demonicznych strażników. Wiedział, jak ich uniknąć. Do pracowni i dalej. Do znajdującej się za nią sekretnej komnaty i stołu tortur - serca i duszy królestwa Geralda Tarranta.

Pasma czerni snuły się za nim, niczym dym zgaszonych świec.

Tutaj, tutaj, tutaj, szeptały głosy, gdy je mijał. To musi być tu. Tylko tu.

Ktoś mający dostatecznie wyczulony wzrok mógłby dostrzec związane z tym miejscem wspomnienia. Almea Tarrant, umierająca powolną i bolesną śmiercią z ręki jej męża. Dwoje najmłodszych dzieci Geralda Tarranta, płaczących, ponieważ ojciec je zdradził. Trzy części zawartego przed wiekami paktu, zapewniającego nieśmiertelność. Trzy śmierci. Dziewięć wieków. Niezła transakcja, jeśli się nad tym zastanowić.

Ciemność weszła za nim do komnaty i zatrzymała się tam, gęstniejąc w jeden ciemny płomień.

To należy uczynić w zamku neohrabiego Merenthy, szeptał pożądliwie głos. Trzeba to uczynić tam, gdzie zawarto pakt.

- Jeśli udam się na zamek, on się o tym dowie - odparł ostro albinos. - To miejsce jest wierną kopią oryginału i zupełnie wystarczy.

Ciemność rozdzieliła się na sto płomyczków, na tysiąc. Ich głosy trzepotały jak owady w komnacie.

A więc zrób to teraz, teraz, TERAZ!

Położył dłoń na zimnym kamiennym stole, wyczuwając ukrytą w nim moc. Całe to pomieszczenie wypełniała siła, przez wieki gromadzona, sycąca się i rosnąca w tych podziemnych ciemnościach, wyrastająca z krwawych i okrutnych wspomnień. Moc, jakiej zaznało niewielu ludzi. Potęga, jakiej nie mógł opanować żaden człowiek prócz Łowcy.

- Podaj warunki naszego paktu - zażądał albinos. Po raz pierwszy wydał rozkaz tej bezimiennej sile, która skontaktowała się z nim tak dawno temu. Dla kogoś, kto jeszcze nigdy nie rozkazywał demonom, był to upajający moment. - Jasno i wyraźnie: Nie chcę żadnych nieporozumień.

Pomożemy ci tak, jak niegdyś pomogliśmy jemu, zapewniając wieczne życie. Damy ci Puszczę, która należała do niego i pokażemy, jak ją kontrolować. On zniknie z powierzchni tej planety, tak że będziesz mógł panować w jego królestwie.

- A co w zamian? - zapytał pospiesznie.

Mroczny byt skupił się w jedno pasmo bezkresnego cienia, na którym z trudem zdołał skupić wzrok.

Musimy go mieć, odparł jeden głos. Był głębszy od tych, które słyszał wcześniej i odbijał się głuchym echem. Ponieważ jego dusza jest niezależna od nas, musimy stworzyć więź, dzięki której opanujemy jego ciało. Ty nam ją zapewnisz.

- A piekło?

Wydało mu się, że słyszy w ciemności śmiech, od którego przeszły go ciarki.

On nas zdradził i musi za to zapłacić. Piekło może sobie zabrać to, co po nim zostanie.

A potem usłyszał:

Umowa stoi?

Znów tysiąc głosów, powtarzających to samo pytanie.

Albinos zastanawiał się przez chwilę. Tylko chwilę i wcale nie dlatego, że czuł strach. Napawał się tą chwilą, w której na zawsze miały się rozejść drogi jego i Łowcy. Za kilkaset lat będzie wspominał tę chwilę i celebrował narodziny swej duszy tak, jak śmiertelnicy świętują narodziny swego ciała. I czyż oba te wydarzenia nie są do siebie podobne? Ciało niemowlęcia istnieje już kilka miesięcy przed jego przyjściem na świat. Narodziny oznaczają jedynie przejście z jednej fazy egzystencji w drugą. Tak samo było z nim. Dokładnie tak samo. Łowca był głupcem, jeśli tego nie przewidział.

- Stoi - rzekł.

Wyjął zza pasa nóż, ostrze z białej stali z rękojeścią z ludzkiej kości. Na klindze był wyryty znak Łowcy.

- Kiedy do niego przyszedłem i przysiągłem mu służyć, kazał mi zakosztować jego krwi na przypieczętowanie przymierza. Powiedział, że dopóki żyję, zawsze będzie we mnie, pozostanie częścią mojego własnego ciała. Łącząca nas więź jest daleko mocniejsza od tej, jaką mogłaby wyczarować fae.

Gwałtownie przeciągnął ostrzem po dłoni. Z rany trysnęła błękitna krew.

- Jeśli tak, oto i ona.

Zacisnął pięść: lepka ciecz pociekła na blat stołu i zebrała się w kałużę.

- Ciało z jego ciała, krew Łowcy. Weźcie ją i wykorzystajcie, aby go pokonać. Daję ją wam dobrowolnie.

Czarny płomień trysnął setkami iskier z kamiennego blatu stołu. Emanował z niego tak wściekły głód, że albinos pospiesznie cofnął się w obawie, iż go pochłonie. Ilu ludzi w ciągu minionych wieków wzywało te demony, aby z nimi paktować, i padło ich ofiarą w trakcie podjętej próby? Nawet Łowca nie ufał Bezimiennym, chociaż służył im od ponad dziewięciuset lat.

I co mu to dało, pomyślał triumfalnie.

W końcu płomień zostawił ofiarę. Kałuża krwi wydawała się nietknięta, lecz czy ta straszliwa moc potrzebowała dużo ciała, aby wywrzeć swe działanie? W przypadku Łowcy wystarczy jedna komórka lub nawet jej fragment. A ofiarowana dobrowolnie miała dziesięciokrotnie większą siłę.

Nagle zaswędziała go dłoń w miejscu, gdzie ją skaleczył. Spojrzał i zobaczył, że rana już się zasklepiła.

Stało się.

- Czy Puszcza jest moja? - zapytał pożądliwie.

Kiedy on opuści świat żywych, wtedy Puszcza będzie twoja. Do tego czasu...

Głód wezbrał w nim z taką siłą, że albinos zatoczył się - głód wypełnił każdą komórkę jego ciała tak lodowatym ogniem, że zadrżał pod jego wpływem. Nie było to okrucieństwo ani nawet żądza władzy, lecz popęd znacznie prostszy, prymitywniejszy i nieodparty. Żądza krwi. Odbierania życia i nadziei. Chęć niszczenia tego, co żywi cenią najbardziej, wchłaniania ich w mrok jego duszy. W tę bezdenną zimną otchłań straszliwego głodu, której nigdy, przenigdy nie uda się wypełnić...

Z krzykiem upadł na kolana, wijąc się konwulsyjnie, gdy wypełniła go ta okropna żądza. Głód, jakiego nie zdoła znieść ludzkie ciało, pragnienie, jakiego nie da się zaspokoić. Pod ich wpływem jego ciało i dusza zmieniły się w bezkształtną, krwawą masę, a potem sformowały na nowo, tworząc idealny pojemnik tej potwornej żądzy.

Nie! - wrzasnął. Ból otoczył go jak ogromna dłoń i zacisnął palce. W głębi czaszki wyrwane z korzeniami dendryty łączyły się w nowy, nieludzki splot. Część przedmózgowia, zmieniona w ciecz, przeszła do krwiobiegu, aby później zostać wydalona z organizmu.

Tak powinno było się stać z Łowcą - powiedziały głosy. I tak prawie się stało, dziewięć wieków temu.

Drżąc jak w febrze, stwór, który niegdyś był Amorilem, skręcał się z bólu, gdy jego ciało przeszywały ostatnie skurcze przemiany. W pewnym stopniu nadal pozostał ludzką istotą. W razie potrzeby mógł udawać człowieka. Na tym kończyło się wszelkie podobieństwo.

Jaka szkoda, że nie rozumiałeś nas tak jak twój pan. I nie byłeś równie silny. Jednakże ten fakt znacznie ułatwi naszą współpracę.

Potem głosy zamilkły i pozostał tylko głód.

13

Jej dzieci były niespokojne.

Jeszcze nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. W żaden sposób nie mogła się z nimi porozumieć, by sprawdzić, czy rzeczywiście są tacy, jakimi mieli być, kiedy ich stworzyła. Niewielu z nich mogło z nią rozmawiać, a ci - z definicji - byli jej największą porażką. Natomiast co do pozostałych... Czasem wyczuwała ich obecność, najczęściej jednak nie. Czasami ci nieliczni, którzy mogli z nią rozmawiać, przynosili wieści o swych dalekich krewnych, ale rozumieli tak mało, że ich relacje były niewiele lepsze od snów.

Zastanawiała się, czy powinna spróbować jeszcze raz. Teoretycznie mogła. W teorii dysponowała dostateczną siłą i wiedzą, więc dlaczego nie miałaby podjąć następnej próby? Jednak brakowało jej emocjonalnej energii, jaką posiadała kiedyś. Wyczerpała ją cała wieczność bezowocnych wysiłków. Nieskończenie wiele razy pokładała nadzieje, a tak nieliczne dzieci wracały do niej, tak rzadko usiłowały się z nią porozumieć, tak niewiele rozumiało swoją naturę i to, dlaczego w ogóle je stworzyła. A więc po co miałaby to robić? Jej pierwsze dzieci już dawno odeszły i nawet nie pamiętała łączących jej z nimi więzi. Te nowe, nasiona jej rozpaczy, nigdy nie nawiążą równie bliskich kontaktów. Po co wciąż je tworzyć, jakby to miało coś zmienić? Jak gdyby w jakiś magiczny sposób mogła nakłonić te same siły, które zabiły jej pierwszą rodzinę, aby utrzymały przy życiu potomstwo jej rozpaczy?

Te nowe dzieci były niespokojne. Wiedziała o tym. Wyczuwała to. Sprawdzały ograniczenia, jakie im narzuciła, i wkrótce będzie musiała zadecydować o ich losie. Czy powinna znieść ich bunt, czy też zetrzeć tablicę i zacząć od nowa? W przypadku pierwszych dzieci - tych dobrych - ta kwestia nigdy by nie powstała. Jak miała osądzać te obce stworzenia, z którymi łączyły ją tak nikłe, że prawie nie istniejące więzy pokrewieństwa?

Postanowiła dać im czas. Zobaczyć, do czego doprowadzi ten ich niepokój. Jeśli okaże się, że uległy zbyt daleko idącym zmianom, wtedy zostaną wykorzystane jako podwaliny nowej generacji. Ponieważ dzieci muszą istnieć. Zawsze. Muszą żyć i uczyć się, marzyć i pragnąć, choćby bezwiednie odgrywając swoją rolę, a wtedy może jedno z nich pewnego dnia zrozumie reguły wielkiej gry, w której wszystkie biorą udział.

A wówczas, pomyślała, nareszcie...

Sny o pierwszej rodzinie. O połączeniu. Nadziei.

Czekała.

MROK

14

Główna świątynia Saris znajdowała się na skraju miasta, opodal jednej z lepszych dzielnic Jaggonath. Chociaż bogini miała w mieście inne świątynie - przy Ulicy Bogów, a jedną nawet w slumsach na południowym krańcu - ta była najbardziej uczęszczana i zadbana. I nic dziwnego. Kult piękna jest dla większości ludzi luksusem, na który ich nie stać w miejscach, gdzie i tak z trudem przychodzi im zaspokajanie podstawowych potrzeb, takich jak jedzenie, dach nad głową i poczucie bezpieczeństwa.

Narilka poszła tam pieszo. Od swego miejsca zamieszkania do świątyni musiała przejść kilka kilometrów, ale uznała ten spacer za część rytuału. Da jej czas na odzyskanie spokoju ducha i skupienie myśli na tym, o co zamierzała się modlić. Zwykle prosiła o najcenniejszy dar Saris: natchnienie przy wykonywaniu jakiegoś artystycznego projektu. Czasem składała jej w ofierze radość z wykonanego dzieła lub satysfakcję. Dziś jednak...

Nie powinnam tam iść. To nie przystoi.

Dzisiaj wcale nie była spokojna i bynajmniej nie miała pewności, że dobrze czyni. Odkryła Saris, kiedy była młoda i pracowała na farmie rodziców. To bogini objawiła jej tę ukrytą w niej iskrę talentu i pomogła zrozumieć, że jej niepokój jest skutkiem tłumienia tego wewnętrznego ognia. To Saris dała jej odwagę, by przeciwstawić się rodzicom i zażądać pracy pozwalającej wykorzystać ten talent. I tak, po długich debatach i płaczach, załatwiono jej praktykę u Greshama. Poznała radość nadawania srebru tak pięknych kształtów, że mogłyby zdobić tę oto świątynię.

Dziś jednak nie przywiodła jej tutaj sztuka, ale poszukiwanie wewnętrznego spokoju, jaki mogła zapewnić tylko wiara. Czy Saris odpowie na jej modlitwy? Była pomniejszą boginią wśród armii bóstw i miała ograniczone możliwości. Czy Narilka miała prawo przychodzić do niej ze swoimi kłopotami, skoro tego rodzaju sprawami zajmowało się co najmniej tuzin innych bóstw?

Jesteś patronką mojej duszy, pomyślała, spoglądając na lśniącą świątynię. Nawet teraz, gdy dręczyły ją wątpliwości, znajomy widok budowli cieszył jej oczy. Świątynia była niewielkim budynkiem o czystych liniach, pozbawionym jakichkolwiek ozdób. Tylko wyznawcy Saris rozumieli, że jej proste kolumny i starannie rozplanowane przestrzenie były niczym czyste płótno dla duszy, piękniejsze od wszystkiego, co mogła stworzyć ludzka ręka.

Powoli wspięła się po szerokich schodach i weszła do świątyni. Podobnie jak fasada, wnętrze było proste, lecz niewypowiedzianie piękne. Smugi światła spływały z otworów w sklepieniu, tworząc zmieniające się wzory na podłodze. Przez otwory w ścianach swobodnie wpadał wiatr, przynosząc ze sobą wszystkie zapachy wiosny. W środku płynęła woda - naturalne źródło, przy którym wzniesiono świątynię. Narilka przystanęła, by zaczerpnąć jej dłonią i posmakować. Gdybyż to ją uspokoiło. Gdyby mogło przekonać, że dobrze zrobiła, przychodząc tu, aby przedstawić bogini piękna i spokoju swoje duchowe rozterki.

Rozejrzała się za kapłanami lub kapłankami i dostrzegła postać czekającą w cieniu. Gdy tylko Narilka ruszyła w jego (jej?) kierunku, postać wyszła dziewczynie naprzeciw, trzepocząc jedwabną szatą w pastelowych barwach. Nosiła na twarzy maskę z pięknie polerowanego srebra, która skrywała jej płeć i tożsamość. Idealne połączenie anonimowości i wdzięku.

- Przyszłam porozmawiać z boginią - powiedziała szybko Narilka. Czy ten ktoś słyszał, jak mocno bije jej serce? - Jeśli to możliwe.

Widmowa postać bez słowa odwróciła się i poprowadziła ją do kaplicy. Opuścili główną salę i weszli do części przeznaczonej do indywidualnych spotkań. Idąc, Narilka starała się nie myśleć o Andrysie Tarrancie ani o Łowcy, usiłowała skupić myśli na obrazach, które ucieszą boginię. Bezskutecznie. Obrazy jej najpiękniejszych dzieł przesłaniała korona i dotyk dłoni Andrysa, a abstrakcyjne wizje rozwiewały się, ukazując twarz tego młodego szlachcica. Zanim doszli do kaplicy, cała drżała i zastanawiała się, czy zdoła odzyskać spokój ducha potrzebny przy modlitwie. Jak Saris zareaguje na takie wizje?

Bogini, pomóż mi. Nie mam do kogo się zwrócić.

Kapłan zostawił ją samą. Wdzięczna za chwilę samotności zamknęła za nim drzwi. W przedsionku leżała szata z miękkiego białego lnu, a obok niej stała miska z wodą. Narilka drżącymi rękami zdjęła ubranie i odłożyła je na bok. Biała szata miękko otuliła jej ciało, a chłodna woda przyjemnie odświeżyła twarz i ręce. Przebrana i oczyszczona, pozostawiała za sobą wszelkie troski doczesnego życia, aby stanąć przed boginią czysta i otwarta. Przynajmniej teoretycznie. Dziś jednak wspomnienia i troski ciążyły jej zbyt wielkim brzemieniem i nie zdołała uwolnić się od nich podczas tego rytuału.

Przebacz mi, Saris. Próbowałam.

Powoli i z wahaniem weszła do kaplicy. Tam czekał na nią niski, wypełniony węglem drzewnym kotlarz, z rozłożonymi wokół poduszkami. Z mocno bijącym sercem wybrała jedną z nich i usiadła. Przy palenisku stały słoiczki z suszonymi ziołami i Narilka wybrała garść tych, których zapach lubiła najbardziej. Różownik. Wrzosiec. Nibyfiołki. Powoli rozchyliła dłoń, pozwalając, by liście i kawałki kory upadły na rozżarzone węgle. Buchnął aromatyczny dym, krętymi smużkami unosząc się do otworu w suficie. Patrz na dym, pomyślała. Niech przyjdą wizje.

Modliła się. Nie słowami, lecz obrazami, gdyż słowa nie zdołałyby oddać tego, co czuła. Łowca w całej swej mrocznej i ponurej chwale, z otaczającą go muzyką nocy i sekretnym światem tak pięknym, że jego widok ranił duszę. I biedny Andrys Tarrant. Tak zraniony, tak pociągający, tak podobny z wyglądu do Łowcy i tak różny od niego duchem. Zobaczyła, jak obrazy przybierają kształty w dymie, i nagle ogarnęły ją wątpliwości. Po co tu przyszła? Czego oczekiwała od bogini? Zadrżała i mocno objęła się ramionami. Twarze w dymie zadrgały i zniknęły.

Jeśli go pokocham, będę stracona. To była okropna, przerażająca myśl. Poradź mi, błagała, nie wiedząc, do kogo innego miałaby się zwrócić o radę i czy bogini zechce ją wysłuchać. Pomóż!

Powoli w dymie sformował się obraz, który nie powstał z jej woli. Duszący zapach nibyfiołków wypełnił płuca patrzącej nań dziewczyny. Dym zatańczył srebrnymi pasmami, splatającymi się jak węże. Powoli, zmysłowo, zaciskały się, stapiały, ponownie rozdzielały, przekształcały... Nagle Narilka zdała sobie sprawę, że w dymie pojawiła się ludzka postać, nie męska i nie kobieca, lecz mglista i smukła sylwetka kogoś, kto mógł być jednej lub drugiej płci. Albo obu. Ta postać wyglądała tak realistycznie, że wydawało się, iż można by ją dotknąć, a jednocześnie swobodnie unosiła się w powietrzu przed Narilką. Srebrne oczy. Srebrna twarz. Srebrne włosy jak najdelikatniejszy jedwab, powiewające swobodnie na widmowym wietrze. Dym zmienił się w jedwabny woal falujący na ciele postaci, raczej zdobiąc ją niż okrywając. Ten obraz był tak szczegółowy, tak niezwykły, tak rzeczywisty... Nagle Narilka zauważyła, że nie może przezeń dojrzeć przeciwległej ściany, którą zawsze widziała podczas zwykłych wizji. Również boczne ściany kaplicy nie obramowywały tego obrazu białym tynkiem, tak jak powinny. Cała komnata jakby rozwiała się - ściany, poduszki, kotlarz, zioła i nawet dym - pozostawiając ją w wonnej ciemności, jedynie w towarzystwie lśniącej jak światło księżyca postaci.

- Saris? - szepnęła. Z trudem zdołała wydobyć to imię ze ściśniętego gardła. - Czy to...?

Powiedz mi, czego chcesz.

Otworzyła usta, by odpowiedzieć - i dała upust emocjom, namiętnym i pierwotnym, nieskrępowanym pętami języka. Wszystkie jej nadzieje, obawy, pragnienia, marzenia i miłość (czy była to miłość?) wezbrały w niej jak fala, której nie mogła powstrzymać ani ogarnąć. Wylały się gwałtownie w mrok. Kiedy było po wszystkim, drżąc, osunęła się na podłogę i gorące łzy popłynęły jej z oczu.

- Saris?

Postać przez chwilę tylko spoglądała na nią. Rozważała jej słowa? W końcu powiedziała spokojnie: Andrys Tarrant jest zgubiony.

Narilka dopiero po chwili zrozumiała sens tych słów i minęło jeszcze kilka sekund, nim odzyskała głos.

- Co takiego?

Toczy wojnę, której nie rozumie, o stawkę, jakiej nawet się nie domyśla. Oddał się komuś, kto go wykorzysta i porzuci, czerpiąc przyjemność ze zguby tak wrażliwej duszy. On jest pionkiem, Narilko Lessing, niczym więcej. Ślepym narzędziem w walce bogów i demonów. Po chwili postać dodała: Ofiarą.

- Nie - szepnęła Narilka.

To prawda, zapewniła ją postać. Mówiła chłodnym, wypranym z emocji głosem. Nie jestem dostatecznie zainteresowana tą sprawą, by kłamać.

- Nie!

Jeśli się z nim zwiążesz, staniesz się częścią tej wojny.

- Jakiej wojny? - wyszeptała. - Z kim on walczy? Powiedz.

Postać zdawała się wahać. Chmura jedwabiu zawirowała wokół jej ud.

Chce zabić Łowcę, powiedziała w końcu zjawa. Te słowa przejęły Narilkę zimnym dreszczem.

- Nie może - wyjąkała. - Żaden człowiek nie zdoła tego zrobić.

Jeden człowiek nie, ale człowiek sprzymierzony z demonem i mający za sobą całą armię... może.

- Armię? Jaką armię?

Postać ponownie zawahała się, a potem pokręciła głową.

Tego nie mogę ci powiedzieć.

- Z jakim demonem?

Tego też nie mogę ci wyjawić.

- Dlaczego? Ponieważ znam Łowcę?

Postać nie odpowiedziała.

Objąwszy się jeszcze mocniej ramionami, Narilka zadrżała. Andrys lub Łowca. Jeśli obaj staną przeciwko sobie, jeden z nich na pewno zginie. Może obaj. Na myśl o takiej stracie czuła przejmujący ból. Nie mogła znieść myśli, że prawdopodobnie przegranym będzie Andrys - samotny, zraniony Andrys.

- Co mogę zrobić? - szepnęła.

Aby wpłynąć na wynik tego starcia? Postać zastanowiła się. W tej sprawie nie mogę ci służyć radą. Takie wtrącanie się w... jest zabronione. Natomiast, co do Andrysa Tarranta, powiem ci tak: będzie miał szczęście, jeśli straci życie w tej walce, gdyż jego sprzymierzeniec chce zniszczyć jego duszę tak samo, jak pragnie zgładzić Łowcę.

- Co mogę zrobić? - powtórzyła łagodnie Narilka.

Znasz możliwości. Teraz znasz też niebezpieczeństwo. Wybierz mądrze.

- Co uczyniłabyś na moim miejscu?

Postać cofnęła się. Dziewczyna, gdyby mogła przypisać bogini ludzkie cechy, uznałaby, że ją zaskoczyła.

Nie znam uczuć, które pozwoliłyby mi odpowiedzieć na to pytanie. Łowca w swoim czasie stworzył wiele piękna, chociaż zimnego i nieludzkiego. Trochę będę żałowała, jeśli zginie. Co do jego wroga... Mamy różne priorytety, on i ja. I sądzę, że w rządzonym przez niego świecie nie byłoby dla mnie miejsca. Jednak takie rozważania są bezsensowne, gdyż nie wolno mi się wtrącać. Mogę działać tylko wtedy, kiedy muszę chronić moich wyznawców.

Serce biło Narilce tak mocno, że ledwie mogła usłyszeć ten szept. Nerwowo wykręcała dłonie.

- Możesz mnie obronić?

Przed jego sprzymierzeńcem. Przed złudzeniami, jakie są jego siłą. Nic więcej.

- W jaki sposób? - Wydawało jej się, że dostrzegła uśmiech na ustach zjawy.

Wszystkich nas obowiązują te same zasady, powiedziała postać i jedwabny woal znów zawirował wokół jej ud. Dopóki jesteś moja, nie może cię tknąć.

Narilka zamknęła oczy, ale nadal widziała tę zjawę.

- Zawsze należałam do ciebie. I zawsze będę.

Na razie. Dopóki nie skończy się ta wojna.

- Zawsze!

Może zmienisz zdanie, kiedy będzie po wszystkim.

- Nie zmienię.

Zobaczymy. Do tego czasu, cokolwiek zdecydujesz, wiedz, ze cię strzegę. Zawsze.

Postać zaczęła powoli znikać. Najpierw stała się przezroczysta, tak że znów było widać przez nią ściany, które znów się pojawiły. Później woal zmienił się w dym, a ten rozwiał się w powietrzu. Lśniące ciało rozbłysło chmurą iskier, które zaraz zgasły. Po postaci bogini nie został żaden ślad oprócz wspomnienia, pod wpływem którego Narilka wciąż drżała.

- Dzięki ci, Saris - ledwie zdołała wykrztusić te słowa. - Dziękuję.

Jakoś wstała z podłogi. Wróciła do przedsionka i powoli przebrała się w swoje ubranie. Ilu śmiertelnikom udaje się ujrzeć boginię? Nie mówiąc już o rozmowie z nią? Drżącymi rękami odłożyła świątynną szatę. Saris mnie strzeże, powiedziała sobie. Zawsze będzie mnie strzec. Z jakiegoś powodu bogini najwidoczniej nie był obojętny wynik tej... Jak to nazwała? Tej wojny.

Już zupełnie ubrana, nadal się trzęsła.

Och, Narilko. W co ty się pakujesz?

Gdyby obejrzała się za siebie, opuszczając świątynię, nie dostrzegłaby niczego niezwykłego, gdyż Saris porzuciła już ludzką postać. Choćby najuważniej słuchała, nie usłyszałaby niczego, bogini bowiem już nie oblekała swoich myśli w słowa słyszalne dla ludzkich uszu. Jednak coś towarzyszyło Narilce, a przepływająca pod jej nogami fae odbijała jak echo tę obecność oraz słowa.

Uważaj, bracie, niosła szept bogini/Iezu. Teraz wszyscy cię obserwujemy.

15

Wąż jest czarny, a jego ślepia są jak krople krwi. Na jednym końcu jego mnogie szyje splatają się jak macki, obiecując otoczyć nieostrożnych pajęczą siecią zimnych splotów i ostrych kłów. Na drugim piekielny pysk o smrodliwym oddechu, cuchnącym siarką i zgnilizną, kłapiąc zębiskami, rzuca mu się do gardła, a on gwałtownie odskakuje i...

Damien obudził się gwałtownie, z bijącym sercem. Leżał na kanapie w wynajętym mieszkaniu i spływał zimnym potem. Co za koszmarny sen! Spróbował wstać, ale mięśnie ściskał mu skurcz i musiał je rozmasować, zanim znów zaczęły go słuchać. Skąd, do diabła, wziął się ten sen?

Podejrzewałby Tarranta, ale taki koszmar nie był w jego stylu. Łowca wolał bardziej skomplikowane scenariusze, wyrafinowaną mieszaninę strachu i rozpaczy, odległą o lata świetlne od prymitywnego biochemicznego przerażenia wywołanego przez ten majak. A właściwie cóż to był za stwór? Przypominał mu jeden z kościelnych wizerunków Złego, tylko znacznie bardziej przerażający i realistyczny od tych formalistycznych obrazów. I dlaczego miałby nagle zacząć śnić o Złym, po tym wszystkim, przez co przeszedł przez ostatnie dwa lata? Z pewnością miał inne, konkretne powody do obaw.

Nagle zamarł, gdy przyszła mu do głowy szczególnie ponura myśl. Przez chwilę nie mógł się ruszyć, tylko siedział na wytartej kanapie, czując, jak zimny pot spływa mu po plecach. Nie, szepnął bezgłośnie. Pragnął się mylić. Jakich słów użył Tarrant, mówiąc o swoim patronie? „Podzielony na części, bywa małostkowy, niestały i nieprzewidywalny. Połączony, jest najgorszym złem, jakie kiedykolwiek poznał ten świat".

Podzielony, a jednocześnie połączony. Pomyślał o potworze ze snu i poczuł lodowatą pewność. W jaki inny sposób jego umysł wyobraziłby sobie taką moc?

Gdzie, do diabła, podziewa się Tarrant? Miał się pojawić zaraz po zachodzie słońca, żeby mogli porównać notatki i omówić strategię na przyszłość. Tymczasem zmierzch zapadł już dawno, a Łowca się nie pokazał. Damienowi przychodziły na myśl tylko dwa powody jego nieobecności, a jeden z nich - roztargnienie - w przypadku neohrabiego nie wchodził w grę.

Ktoś - lub coś - zatrzymało Łowcę.

Ze ściśniętym sercem Damien wziął klucze i opuścił apartament. Zanim drzwi zdążyły się zatrzasnąć, już zbiegał po wąskich schodach na parter, przesuwając dłonią po ochronnych zaklęciach wyrytych na poręczy. Stopami wybijał na wytartych stopniach rytm tylko odrobinę głośniejszy od bicia jego serca. Wewnętrzny głos ostrzegał go: „Nawet jeśli jest tak, jak podejrzewasz, co możesz na to poradzić?". Jednak zignorował te podszepty i wpadł na następne schody, wiodące do piwnicy.

Drzwi do zajmowanego przez Tarranta pomieszczenia były zamknięte i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Mocno załomotał w nie pięścią, wołając Łowcę po imieniu. Jeszcze raz. Drzwi dygotały pod jego uderzeniami, ale nadal nie było żadnej odpowiedzi.

- Kto tam? - usłyszał kobiecy głos za plecami, kroki na schodach i ponowne uderzenie w drzwi, aż te zadrżały we framudze. Żadnej odpowiedzi. Niech diabli porwą Tarranta. Co się z nim dzieje?

- Czy coś się stało?

To gospodyni, starsza pani, którą Damien widział tylko raz. Teraz była bardziej podejrzliwa niż zaniepokojona, a ton jej głosu wyraźnie wskazywał, że kapłan wydawał się jej raczej szaleńcem niż szacownym lokatorem. Obrzucił kobietę szybkim spojrzeniem, usiłując opanować się choć na chwilę, żeby ją uspokoić. Wątpił, czy to mu się uda

- Myślę, że mój przyjaciel ma kłopoty. - Ponownie walnął w drzwi, aż zadygotały. - Geraldzie! Jesteś tam?

Zimny pot wystąpił mu na czoło i dłonie zaczęły drżeć. Usiłował sobie przypomnieć, jak wyglądają okna tego pomieszczenia, które zaledwie kilka dni wcześniej zabił deskami. Doszedł do wniosku, że są za wąskie, nawet gdyby zdołał wyłamać deski. Coraz gorzej. Już miał znów zacząć pukać, kiedy gospodyni odsunęła go od drzwi. Miała groźną i podejrzliwą minę, ale w ręku trzymała pęk kluczy i już wkładała jeden z nich do zamka. Pozwolił jej na to. Obróciła mosiężny klucz i Damien usłyszał metaliczny szczęk. Znów obrzuciła go spojrzeniem, obróciła klamkę i pociągnęła. Nic. Odsunął kobietę i sam pociągnął, lecz drzwi nie ustąpiły. Najwidoczniej były zablokowane od środka. Niech to szlag!

- A czego pan oczekiwał? - zapytała kobieta

Usiłował zajrzeć do środka za pomocą Sztuki, chociaż obawa i niepokój nie pozwalały mu się skupić. Zaklęcie okazało się słabe, zaledwie wystarczające, by przeniknąć drewniane drzwi. Ujrzał jakieś postacie, mroczne i okrwawione, których zimna moc zaparła mu dech. Wspaniale. Równie dobrze mogło to być jakieś wcielenie Tarranta. Jak odróżnić Łowcę od prawdziwego demona, jeśli są tak do siebie podobni?

- Proszę posłuchać - powiedział do gospodyni. - Zaraz wyłamię te drzwi...

- O nie, nie ma mowy! - Wepchnęła się między niego a drzwi. - Pański przyjaciel chciał mieć bezpieczne pomieszczenie i je dostał. Już pogodziłam się z tym, że wbił pan Bóg wie ile gwoździ w okiennice, a teraz...

- Zapłacę - powiedział pospiesznie. - Zapłacę gotówką za wszystkie szkody, z góry.

Szybko wsunął rękę do kieszeni, modląc się, żeby było w niej dość pieniędzy. Na dnie namacał monety i wyczuł, że są duże. Wyjął je i wręczył gospodyni.

- Proszę. - Ocenił, że suma wystarczyłaby na kupno trzech nowych drzwi, a mimo to kobieta ociągała się z ich przyjęciem. - Weź je!

- Jeszcze nigdy nie miałam tylu kłopotów - mamrotała, ale odsunęła się od drzwi.

Podszedł o krok i przesunął rękami po drzwiach, próbując poznać ich konstrukcję. Po kilku sekundach zaklął ze zniechęceniem, cofnął się i spróbował zebrać myśli. Rygiel był solidny, umocowany w stalowej obsadzie przyśrubowanej do desek. Nie da się łatwo wyłamać, przynajmniej nie za pomocą żadnego znanego Damienowi zaklęcia. Niech licho porwie Kościół, który ograniczył jego naukę do aprobowanych czarów, pozostawiając go bezsilnym w obliczu zwykłego mechanizmu! Nabrał tchu i spróbował zebrać myśli, znaleźć logiczne rozwiązanie problemu, jak zrobiłby to Tarrant. Zamek był ze stali. Stal z trudem poddaje się Sztuce. Szczelina rygla też była stalowa i dobrze zabezpieczona przed próbami wyłamania. Tylko w miejscach, gdzie stalowe elementy zostały przyśrubowane do drewna i samo drewno...

Sprawdził Sztuką drzwi oraz ścianę za nimi, po czym wybrał ścianę, jako słabszą z tych dwóch elementów. Później sięgnął w nią starannie skupioną fae, w ten sam sposób jak kiedyś w Czarnych Krainach zrobił to ze śmiercionośnym drzewem. Wnikając w komórki, wyczuwając ukryte w tkankach mikroby, analizując ich głód. W końcu znalazł to, czego szukał, i wykorzystał. Mikroorganizmy w mgnieniu oka urosły i rozmnożyły się, kiedy sztucznie przyspieszył ich procesy życiowe. Rosnąc, trawiły otaczające je drewno, przegryzając twarde ściany komórkowe, nadwątlając mocne włókna. Dwa pokolenia, trzy. Prowadził je przez przyspieszony cykl życiowy, starając się, by ich apetyt skupiał się po tej stronie drzwi, którą chciał osłabić. Nie ma sensu wyrządzać większych szkód niż trzeba.

W końcu wyczuł, że ten proces dobiega końca. Mimo pośpiechu pamiętał o tym, żeby spowolnić procesy życiowe mikrobów, zanim wycofał swoją fae. Gdyby tego nie zrobił, w dwa tygodnie pożarłyby cały dom. Potem cofnął się, zaczerpnął tchu i z całej siły pociągnął za drzwi. Z początku nie ustąpiły. Ciągnął dalej. W końcu, powoli, drewno zaczęło ustępować. Początkowo nieznacznie, a potem z głośnym trzaskiem, na dźwięk którego gospodyni pospiesznie się cofnęła. Zebrał wszystkie siły i szarpnął, a wtedy ustąpiły. Wyrwał z drewna stalową obsadę zasuwy i drzwi w końcu stanęły otworem, z zamkiem zwisającym jak złamana ręka przy ich krawędzi.

- Bogowie Ziemi - jęknęła kobieta, ale Damien nie miał czasu, by ją uspokajać. Gdy tylko otworzył drzwi, skoczył do środka...

...i zło zawirowało wokół niego z tak straszliwą siłą, że o mało nie osunął się na kolana. Zimna fae wtargnęła w jego ciało, dławiącą kulą podeszła do gardła, ścisnęła skurczami żołądek, jakby ciało kapłana chciało odrzucić to odrażające zło. Ohydne, niewymownie obrzydliwe: musiał zmobilizować wszystkie siły, by nie zaprzestać poszukiwań, i rozpaczliwie szukać zaklęcia uwalniającego jego ciało od tej obrzydliwej siły. No już, zdawała się nalegać głosem ostrym jak nóż. Spróbuj. Czuł, jak go prowokuje, nakłania do tej szaleńczej, skazanej na klęskę próby, i w tym momencie pojął, iż w obecności tej obmierzłej siły niejeden człowiek drapał swe ciało do krwi, rozrywając jak zetlałe szmaty skórę i mięśnie, lecz nie był w stanie się oczyścić nawet spływającą z ran gorącą krwią.

Ze ściśniętym sercem powlókł się do sypialni Łowcy i jakoś zdołał zebrać dość siły, aby zawołać go po imieniu. Nie dociekał już, co się tu stało. Stan fae najlepiej świadczył o tym, jakiego rodzaju istota złożyła tu wizytę, a mogła przyjść tylko w jednym celu.

- Geraldzie?

Pospiesznie sprawdził sypialnię, ale, robiąc to, wiedział, że nie znajdzie w niej Łowcy. Zimna fae przeszywała ciało Damiena ostrzami bólu, gdy zajrzał do salonu i kuchni. Miał wrażenie, że kończyny gniją mu i zaraz odpadną, zarażone tym złem. To złudzenie, pomyślał rozpaczliwie. Na pewno. Nie zwracaj na nie uwagi. Przekonawszy się, że ostatnie pomieszczenie jest puste, spojrzał na piwniczne okno, które sam zabił deskami. Nadal było zamknięte, tak jak je zostawił. Na ten widok ogarnęła go rozpacz. Zabite okno i zamknięte drzwi świadczyły, że Łowcę zaskoczono wewnątrz i porwano... dokąd? Jakie stworzenie zdołało pokonać te zabezpieczenia i zabrać go stąd wbrew jego woli?

Z trudem zdołał wytoczyć się na korytarz, mijając tę złowrogą moc, która teraz pożądliwie omywała próg. Wyszedł na wykafelkowany korytarz i odetchnął chłodnym, czystym powietrzem. Osunął się na kolana i zwymiotował. Żołądek kurczył mu się boleśnie, jakby w ten sposób chciał wyrzucić z pamięci wspomnienie styczności z tą okropną siłą nieczystą. Na chwilę zapomniał o stojącej opodal gospodyni. Jej głos przywołał go do rzeczywistości.

- Posprzątanie tego będzie kosztowało więcej niż kilka monet - powiedziała kwaśno.

Drżąc, spojrzał na nią. Z trudem zdołał skupić wzrok.

- Zamknij drzwi - wysapał. A kiedy nie zareagowała, zacisnął powieki, mając nadzieję, że wyciśnięte z oczu łzy pozwolą mu przejrzeć. - Zamknij je!

Niechętnie zrobiła krok w kierunku drzwi i usłyszał jej jęk. Nawet nie używając Sztuki, wyczuła, co tam jest, i pomimo jego nalegań nie zamierzała ryzykować kontaktu z tą złowrogą siłą. W końcu, na pół oślepiony wyciśniętymi z oczu łzami, rzucił się do drzwi. Poczuł lodowate dotknięcie wrogiej mocy, gdy, oparty jedną ręką o podłogę, drugą złapał za drzwi. Zatrzasnął je, o mało nie przycinając sobie przy tym palców. Przez chwilę obawiał się, że ta moc przepłynie szparami w drzwiach i pod nimi, lecz rzucone przez Tarranta zaklęcia najwidoczniej okazały się wystarczającym zabezpieczeniem. Dzięki Bogu i za to.

Trzęsąc się, wstał. Miał zabrudzoną koszulę i gorzki posmak żółci na języku. Bezwiednie otarł usta rękawem. Drżał na całym ciele i przez chwilę z trudem mógł złapać oddech, nie wspominając już o mówieniu.

W końcu spojrzał na gospodynię. Jeśli przestraszyła się tej mocy, którą wyczuła za progiem, teraz zapomniała o tym pod wpływem znacznie silniejszego uczucia: złości.

- Wynoś się stąd - syknęła. - Razem z twoim przyjacielem, natychmiast. Zatrzymam wasz depozyt jako zapłatę za zniszczenia i sprzątanie. Macie wynieść się stąd jeszcze dzisiaj i nigdy nie wracać! Nie chcę cię tu więcej widzieć, ani ciebie, ani twojego...

- Będzie trzeba otworzyć okna - przerwał. - Od zewnątrz. Wpuścić tam słońce. To załatwi sprawę, a potem lustra...

- Wiem, jak się to robi - warknęła. - Niech was diabli porwą! - Z obrzydzeniem popatrzyła na niego i na kałużę wymiocin. - Teraz weź rzeczy i zabieraj się stąd. I niech bogowie mają cię w opiece, jeśli jeszcze kiedyś przekroczysz ten próg.

Na uginających się nogach wszedł po schodach. Muszę znaleźć Tarranta, myślał. Muszę. Jednak nawet jeśli to mu się uda, co dalej? Czy zdoła mu pomóc? Czy miał moc, która pozwoli mu stawić czoło demonowi pozostawiającemu tak złowrogą siłę jako swoją wizytówkę?

Muszę spróbować, pomyślał ponuro, choć raz nie kwestionując swoich motywów. Nie zastanawiając się, czy nie byłoby lepiej pozwolić, by Łowca sczezł w piekle, a uwolniony od niego świat stał się lepszy. Ponieważ Damien potrzebował Łowcy. Potrzebował go Kościół. A także dlatego - chociaż większość ludzi o tym nie wiedziała i z pewnością nie zgodziłaby się z tym - że potrzebował go tak bezlitośnie wykorzystywany przez Łowcę świat.

Walczymy o przetrwanie ludzkości - Damien przypominał sobie straszliwe żniwo, jakie przyniosły poczynania Calesty na wschodzie. Walczymy o ludzkie dusze.

Pospiesznie włożył czystą koszulę, zabrał resztę pieniędzy i wepchnął je do kieszeni, a potem wybiegł na poszukiwanie swego mrocznego towarzysza.

*

Była ciepła, parna noc i część ścian świątyni rozkoszy podwinięto, aby wpuścić chłodny wietrzyk. Na otaczających świątynię szerokich schodach leżały liczne pary i trudno było powiedzieć, czy lśniący na ich ciałach pot był skutkiem upalnej nocy czy żarliwego „oddawania czci" - polegającego w zależności od upodobań na bezwstydnych pieszczotach, nadużywaniu trunków, a nawet paleniu odurzającego ziela w fajkach wodnych.

Świątynię otaczał krąg światła i Damien stał tuż za jego zasięgiem. Odczuwał jego istnienie niczym fizyczną barierę i przez chwilę brakowało mu odwagi, żeby ją przekroczyć. Gdyby Patriarcha dowiedział się o jego poszukiwaniach, gdyby wiedział, że kapłan przyszedł tutaj... No cóż, na pewno nie byłby zachwycony. To mogło okazać się ostatnią kroplą, która przepełnia puchar, ostatnim wykroczeniem, którego ojciec święty już nie będzie mógł tolerować.

Damien starał się o tym nie myśleć. Usiłował nie zastanawiać się nad tym, co ze sobą pocznie, jeśli Patriarcha naprawdę pozbawi go godności kapłana. Takie rozważania pozostawiał na przyszłość, która teraz stała pod znakiem zapytania. Czy chciałby pozostać kapłanem, gdyby wiedział, że musi w tym celu poświęcić wszystko, w co wierzył? Czy ceniłby szaty, które nosił, i rytualny miecz u boku, gdyby wiedział, że ceną za ich zachowanie jest wydanie świata na pastwę głodu Calesty? A jednak wejście w ten krąg światła oznaczało decyzję, jakiej jeszcze nigdy nie musiał podejmować, oraz wybór sposobu działania, jakiego dotychczas unikał. Tylko czarnoksiężnicy paktują z demonami. Tylko wyklęci. Nigdy przedstawiciele Kościoła, którego celem istnienia było uniemożliwianie takich paktów. Nie, żaden z kapłanów Kościoła nie mógł tego uczynić.

Drżąc, zamknął oczy.

A więc Patriarcha dowie się o tym. I co z tego? Co cenisz bardziej, powołanie, do którego tak się przyzwyczaiłeś, czy szansę uczynienia czegoś dla ocalenia tego świata? Jeśli Bóg wymaga tak wielkiej ofiary, aby obronić Jego lud?

W wyniku takich wewnętrznych zmagań, wkraczając w krąg światła, miał mdłości, a kiedy podchodził do świątyni, serce waliło mu w piersi tak mocno, że całe jego ciało wydawało się dygotać od tych uderzeń.

Od dziecka nie był w żadnym z pogańskich domów modlitwy, od czasu gdy matka zabrała go do świątyni Yoshti, w nadziei że to mu się spodoba. Nawet wtedy czuł się tam nieswojo, chociaż minęło sporo lat, zanim potrafił zrozumieć powody. Teraz tamten niepokój powrócił ze zdwojoną siłą. Damien spoglądał na splecione pary, na spocone ciała leżące na kocach, sofach, czy gdziekolwiek naszła je chęć, i myślał: To nie jest wiara. Patrząc na starca, z wdzięcznością biorącego od kapłana grudkę gumowatej substancji i wpychającego ją do wodnej fajki, Damien pomyślał: W tym miejscu nie ma Boga. Krocząc sztywno wśród tego chaosu, mijając tuziny mężczyzn i kobiet połączonych jedynie chęcią znalezienia natychmiastowej satysfakcji, przypominał sobie: „Oni oddają cześć Iezu. Karmią go swą żądzą, a on daje im iluzję ekstazy. Prosta umowa, łatwa do zrozumienia i zrealizowania. To dziwne, że w ogóle są ludzie, którzy wierzą w Jedynego Boga, jeśli mają do wyboru coś takiego".

W świątyni byli kapłani i kapłanki, lecz nie nosili strojów wyróżniających ich z tłumu, tylko srebrne naszyjniki z wyrytym na nich, obleśnie fallicznym symbolem Karrila. Damien chciał podejść do jednego z kapłanów, ale nagle zawahał się. Co miał powiedzieć? Przepraszam, muszę natychmiast porozmawiać w cztery oczy z waszym bogiem. Czy możesz załatwić mi spotkanie?". Jakże inaczej skontaktować się z bóstwem niż za pomocą modlitwy? Poczerwieniał na myśl o rytuale, jakiego mógłby wymagać Karril, i po raz pierwszy poważnie pomyślał o tym, żeby się wycofać. Nawet obejrzał się za siebie, jakby upewniając się, że ma wolną drogę...

I zobaczył, że wierni zniknęli. Wszyscy. W miejscu ścian pojawiły się grube arrasy, pomiędzy którymi wpadały chłodne podmuchy wiatru. Nawet kapłani zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tak samo jak zastawiony jadłem stół pod przeciwległą ścianą. Pozostała tylko fontanna na środku, a lejące się z jej rzeźbionych spustów wino nie było już czerwone, lecz krystalicznie złote, i roztaczało zapach szampana.

- No, no - usłyszał głos za plecami. - Popatrzcie, kto przyszedł do nas w gości.

Odwrócił się i ujrzał mniej więcej trzydziestoletnią kobietę, odzianą w kilka skąpych kawałków jedwabiu - powabną, zaokrągloną w odpowiednich miejscach. Grzywa jasnych włosów zasłaniała naszyjnik na jej szyi, ale - podobnie jak jej strój - niewiele więcej. Stwierdził, że oczy same zaczynają mu błądzić po obszarach, które lepiej pozostawić w spokoju, i w końcu zdołał skupić wzrok na drogocennej broszy spinającej jedwabną szatę na jej ramieniu.

- Muszę znaleźć Karrila - mruknął. Kosztowne ozdoby lśniły na tle opalonego ciała jej brzucha, piersi i ramienia. - Muszę z nim porozmawiać.

Czy jego słowa brzmiały tak dziwnie, jak mu się zdawało? Watr przyniósł zapach jej perfum i mimowolnie Damien poczuł podniecenie.

Zważywszy na powagę misji, z jaką tu przybył, było to podwójnie kłopotliwe. Jaką mocą dysponowała ta kobieta, że pod jej wpływem tak łatwo zapomniał o samokontroli, obawie o los Tarranta, odrazie do świątyni, w której się znajdowali?

Nagle połączył fakty. Ta biżuteria. Iluzja. Jego reakcja na obecność tej kobiety... i ona sama Zmusił się, by podnieść wzrok i spojrzeć jej w oczy. Przyszło mu to z trudem, ze względu na inne alternatywy.

- Karril?

Kobieta, chichocząc, skinęła głową, przy czym jej szata ryzykownie rozchyliła się w pewnych miejscach.

- Do twoich usług, wielebny. Czegokolwiek zapragniesz.

- Ja nie... to znaczy... myślałem, że jesteś mężczyzną.

- Ani mężczyzną, ani kobietą, w ludzkim rozumieniu płci. I obiema, w razie potrzeby. - Posłała Damienowi uwodzicielskie spojrzenie. - Ze względu na stosunek Łowcy do kobiet zazwyczaj w jego obecności unikam przybierania kobiecej postaci. Byłoby to zbyt kłopotliwe. Natomiast w twoim przypadku... - Zerknęła na krocze Damiena, ledwie osłonięte połą koszuli i uśmiechnęła się. - Może jako dobry gospodarz powinienem ułatwić ci sytuację...

Chociaż Damien bacznie go obserwował, nie zauważył momentu przemiany. Nie wyczuł przypływu fae, jaki odczuwał w przypadku magii Tarranta, nie zauważył momentu przejścia ciała z jednej postaci w drugą. W jednej chwili stała przed nim kobieta, a w następnej miał przed sobą mężczyznę. Po prostu. Mężczyzna był niższy od Damiena, tęższy i trochę starszy. Świadczące o wyjątkowo kiepskim guście brosze, spinające jego szatę z grubego aksamitu, były tymi samymi, jakie nosiła kobieta, a gdy szerokim gestem wskazał jedną ze stojących w pobliżu kanap, na jego palcach zabłysły złote pierścienie.

- Zechcesz usiąść, wielebny? Niech przynajmniej podam ci coś odświeżającego.

Damien zaczerpnął tchu i powoli wypuścił powietrze z płuc, usiłując zapomnieć o duszącym zapachu perfum, jaki roztaczała tamta kobieta.

- Co z innymi?

- Z kim? - Dostrzegł, że Damien rozgląda się po pustej już teraz świątyni i zachichotał. - Z moimi wiernymi? Nadal tam są. Otoczeni zasłonami złudzeń tak doskonałych, że każde z nich wyobraża sobie, że jest samo w otoczeniu, które spełnia... - Uśmiechnął się. - Powiedzmy, indywidualne potrzeby. Staram się być dobrym bogiem.

- Widziałem ich wszystkich.

- Ty chciałeś ich zobaczyć, mój drogi wielebny. Chciałeś gardzić nimi - i mną - żeby ułatwić sobie przyjście tutaj. - Wzruszył ramionami. - Jak już powiedziałem, usiłuję być dobrym gospodarzem.

Podszedł do fontanny i zanurzył w niej dłoń. Kiedy ją wyjął, trzymał pięknie rzeźbiony srebrny kielich.

- Bardzo chciałbym myśleć, że przyszedłeś tu wiedziony szacunkiem, ale - niestety - nie jestem tak naiwny. Chociaż to kusząca ewentualność. - Upił łyk z kielicha, kosztując trunek, i z aprobatą skinął głową. - Cóż więc sprowadza rycerza Kościoła do tej jaskini rozpusty? Z pewnością nie próba nawracania grzeszników. - Znów zachichotał. - Moi wierni są na to zbyt lojalni.

Słowa jakoś zdołały wydostać się przez ściśnięte gardło Damiena.

- Gerald Tarrant zniknął.

Demon spochmurniał. Damienowi wydało się, że zesztywniał.

- I co? - powiedział cicho i spokojnie, bez śladu rozbawienia w głosie. - Co to ma wspólnego ze mną?

- Potrzebuję pomocy. Muszę go odszukać.

Karril prychnął, opróżnił kielich i wrzucił go do fontanny. Puchar zniknął, zanim dotknął powierzchni cieczy.

- Przecież wiesz, że nie jestem tropicielem. Jest kilku takich w mieście. Idź do nich.

- Wiem, kim jesteś - rzekł ostro Damien. - I znam łączącą was więź. Wystarczająco silną, bym uznał, że zechcesz mu pomóc w razie... - Nie był w stanie dokończyć zdania. Nie śmiał powiedzieć tego głośno, aby nie stało się prawdą. - Próbowałem każdego znanego mi zaklęcia, rozmawiałem z każdym, z kim mogłem. Można by sądzić, że ze względu na łączące nas więzy krwi odnalezienie Tarranta powinno być łatwe. Tymczasem... - Pokręcił głową. - Nic, Karrilu. Nic! Co mam robić? Gdzie go szukać? Jesteś moją jedyną nadzieją.

- Przykro mi. - Karril odwrócił się do niego plecami. - Nie mogę ci pomóc.

- Uważał cię za przyjaciela.

Odniósł wrażenie, że demon się skrzywił.

- Naprawdę? - szepnął. - To okropne. Zwykle staranniej dobierał słowa.

Szata Karrila przybrała czarną barwę, a błyszczące klejnoty pociemniały, jakby zasnuł je dym.

- Nie jestem przyjacielem jego ani niczyim innym. Przynajmniej nie w ludzkim rozumieniu tego słowa. Przyjaźń oznacza całą gamę uczuć, szeroki asortyment różnych stopni przywiązania. Ludzie są do tego zdolni, Iezu nie. - Z nieszczęśliwą miną spojrzał na Damiena. - Jestem, mój drogi wielebny, tylko obecną w twojej duszy żądzą rozkoszy, która została obdarzona twarzą, głosem oraz wiedzą, pozwalającą naśladować ludzkie zachowanie. To wszystko. Nie ma we mnie miłości ani lojalności, jedynie odrobina egoizmu w ludzkiej otoczce. Widzisz więc - rzekł, znów odwracając się do niego plecami - że przyszedłeś pod zły adres.

- On by w to nie uwierzył - nalegał Damien. - I ja też nie wierzę.

- Och! - wykrztusił demon. - Czyżby Kościół zajmował się teraz psychologią demonów?

- Przyszedłeś ostrzec nas przed Calestą - przypomniał mu Damien. - Czy to był egoizm? Powiedziałeś, że lubisz ludzi, a ich słabostki... - przez chwilę szukał właściwego słowa - bawią cię. Czy przemawiał przez ciebie tylko głód? Nie sądzę.

Podszedł do demona i chwycił go za ramiona, jak mógłby złapać człowieka. „Ciało" Karrila było prawdziwe i ciepłe, jak ludzkie.

- Uratowałeś życie Ciani. - Obrócił demona twarzą do siebie i zmusił, by spojrzał mu w oczy. - Nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego wydarzenia, ale pamiętam, jak mówiłeś, że to nie było łatwe. Zdaje się, że ledwie zdołałeś znieść związany z tym ból. Czy wtedy też kierowałeś się tylko głodem? A może czymś innym? Może bardziej ludzkim uczuciem?

Karril milczał przez długą chwilę. W końcu wyrwał się z uścisku i odwrócił plecami do kapłana.

- Wiedział, co ryzykuje. - Czy w jego głosie był ból, czy jakieś inne demoniczne uczucie? - Znał i akceptował to niebezpieczeństwo. Zostaw go, wielebny Vryce. Sam zgotował sobie taki los. Ty zajmij się twoim.

- Gdzie on jest?

Karril przez długą chwilę nie odpowiadał. Damien czekał, chociaż trząsł się z niecierpliwości. Wreszcie demon odparł głosem ledwie głośniejszym od szeptu:

- Tam, gdzie znajduje się Gerald Tarrant, nie wejdzie żaden żywy człowiek.

Damien gwałtownie wciągnął powietrze.

- Gdzie?

- Przed sądem. - Gdy demon znów obrócił się do niego, Damien spostrzegł, że teraz nawet jego biżuteria ma czarną barwę. - Tych, których najbardziej się obawiał.

- Bezimiennych?

Tym razem Karril wahał się tylko przez moment, zanim skinął głową.

- Nic nie możesz zrobić, wielebny Vryce. Musisz w to uwierzyć. Jego własne słowa dały im prawo go osądzić, jego własna krew uczyniła go podatnym...

- Jak się tam dostać? - zapytał Damien. Dźwięk własnych słów ścisnął mu serce lodowatą dłonią. Wiedział, co ryzykuje. - Powiedz!

Demon zamknął oczy, jakby z bólu.

- Przez koszmar jego własnych obaw. Teraz, kiedy znalazł się w ich rękach, to jedyna droga. Jednak żaden śmiertelnik nie zdoła jej przejść. Nawet my... - Urwał, ale za późno.

- Ty mógłbyś tam dojść.

Demon wahał się.

- Karrilu. Proszę.

- Mógłbym - przyznał. - I mogę tam zginąć. Nie zamierzam ryzykować.

- Gerald mówił mi, że żaden Iezu jeszcze nie zginął.

- Ponieważ my nigdy nie ryzykujemy! Bo jesteśmy samolubni i zamieniamy złudzenia na pokarm w naszych bezpiecznych siedzibach, nie wtrącając się do tego, co robią złośliwe demony!

- Czy Calesta tak postępuje? - naciskał Damien. - Pilnuje własnych spraw?

Demon skrzywił się.

- Ja nie... Lepiej nie mówmy o nim.

- Nie możemy o nim zapomnieć! Jest częścią i głównym powodem tego całego zamieszania i dobrze o tym wiesz! - Podszedł jeszcze bliżej. Gdyby Karril był człowiekiem, można by rzec, że Damien usiłował przytłoczyć go swoją fizyczną bliskością. - A może nie obchodzi cię to, co on chce zrobić? Może nie dbasz o to, że chce przekształcić ludzi tak, by spełniali jego zachcianki, mnożąc się i wegetując jak zwierzęta, aż w końcu będą potrafili tylko jeść, spać i cierpieć. Tego chcesz, Karrilu? Czy tego pragnie któryś z Iezu? Gdzie wtedy znajdziesz wiernych?

- Ja przetrwam - mruknął demon. - Ale inni... - Potrząsnął głową i szepnął ochryple: - Nie wolno mi się wtrącać. Po prostu nie wolno. Kara...

- Będzie gorsza od tego, co właśnie ci opisałem? - zapytał Damien. - W porządku, a więc się pomyliłem. Może jednak wcale nie różnisz się od Calesty.

Powiedział to zjadliwym tonem w nadziei, że pogardą osiągnie to, czego nie zdołało sprawić poczucie lojalności i współczucie.

- Przepraszam, że cię niepokoiłem.

Wydało mu się, że demon zadrżał.

- To droga bólu i czegoś znacznie gorszego - powiedział ledwie słyszalnym szeptem. - Nie rozumiesz? Nie mógłbym tego znieść. Nawet gdybym chciał, nawet gdybym chciał narażać się na jej gniew... Nie jestem człowiekiem. Nie mogę przyjmować emocji przeciwnych mojej naturze. Żaden Iezu nie wytrzymałby czegoś takiego.

- A więc będę się dla ciebie masturbował - rzucił ostro kapłan. - Czy to wystarczy? Pośród dręczących Tarranta koszmarów będę myślał o przyjemnościach, żebyś utrzymał się na nogach. Do licha, jeśli udało mi się to z nim, to powinno udać się również z tobą.

Demon odwrócił się.

- Ja nie jestem człowiekiem - wyszeptał. Arrasy stały się czarne, nawet wino w fontannie przybrało ciemny kolor. - My rządzimy się innymi... prawami.

- Owszem. Tak sądzę. - Damien poczuł, jak ogarnia go wściekłość na myśl o tym, że i tym razem niczego nie osiągnął. Do kogo jeszcze mógłby się zwrócić? Niechętnie ruszył przed siebie, rzuciwszy kwaśno: - Przepraszam, że niepokoiłem.

Zaczął odchodzić, zakładając, że otaczające go iluzje prysną jak mydlana bańka. Tak się nie stało.

- Nawet gdybyś przeżył tę podróż - nalegał Karril - co byś zrobił, gdybyś się tam dostał? Wydał bitwę Bezimiennym? Próbował z nimi pertraktować? Są zbyt potężni na pierwsze i nazbyt nietrwali na drugie. A fakt, że taki człowiek jak ty usiłuje uratować Geralda Tarranta, mógłby jeszcze pogorszyć jego sytuację. Czy pomyślałeś o tym?

- Myślałem o wszystkim - odparł ostro. - A najwięcej o tym, jaki stanie się ten świat, jeśli nikt nie powstrzyma Calesty, oraz o tym, jak niewielką mam szansę, aby go powstrzymać bez pomocy Tarranta. Natomiast co do reszty... - Gwałtownie wzruszył ramionami, czując ogarniającą go rozpacz. - Sądzę, że to bez znaczenia, prawda? - I warknął: - Miejmy nadzieję, że spodoba ci się nowy porządek tego świata.

Potem znowu odwrócił się, by odejść, i tym razem zasłony zniknęły. Znów ujrzał uprawiające miłość pary, lecz tym razem niewyraźnie, jak przez mgłę. Półnagie kapłanki i kapłani kręcili się jak zjawy na skraju pola widzenia.

- Wielebny Vryce.

Nie odwrócił się, ale przystanął. Wszystko zastygło, jakby cała świątynia czekała, co się stanie.

- Jutro na godzinę zapada głęboka noc - powiedział demon głuchym i miarowym głosem, tylko odrobinę drżącym ze strachu! - Dobrze najedz się przedtem i napij, a ponadto postaw przy posłaniu dzban z wodą. Znajdź bezpieczne pomieszczenie - dodał pospiesznie - żeby nikt nie niepokoił twego ciała. Ono nie może wyruszyć w tę podróż - dorzucił szeptem.

Potem arrasy zniknęły i demon również, a Damien poczuł w nozdrzach ciepły, odurzający zapach świątyni.

- Mogę ci w czymś pomóc? - zapytała kapłanka, podchodząc do Damiena. Pokręcił głową i odprawił ją machnięciem ręki. Nogi uginały się pod nim. Co właściwie się stało? Czy Karril zamierzał mu pomóc, czy tylko wyprawić go w drogę i pożegnać? Tak czy owak...

Tak czy siak muszę iść, pomyślał ponuro, ponieważ nie ma innego wyjścia. Niechaj Bóg zlituje się nad moją duszą.

Potem pomyślał o ryzyku, jakie już podjął Karril, o zasadach Iezu, jakie złamał demon, rozmawiając z kapłanem, oraz o cierpieniach, na jakie się narażał, występując przeciwko swojemu bratu, i dodał w myślach: Niech ulituje się nad nami oboma.

16

Patriarcha śnił.

Armie na równinie, stojące pod sztandarami Kościoła. Dalej rozpościera się Zakazana Puszcza, której drzewa nawet teraz rzucają czarne cienie w zachodzącym słońcu. On unosi rękę, błogosławiąc ich, i wojska ruszają naprzód, w tę niesamowitą ciemność...

...a Puszcza ożywa, rozszarpuje ich, zalewając ziemię ich krwią, która podsyca jej ohydną egzystencję...

Armie na równinie. On podnosi rękę, błogosławiąc je, i nieliczni wybrani ruszają naprzód, uzbrojeni w ogniste pieczęcie...

...a Puszcza połyka ich, tak że nie widać nawet blasku zaczarowanego oręża i towarzysze nie mogą ich znaleźć...

Armie na równinie. On unosi rękę, błogosławiąc ich cel, i kilku ludzi z miotaczami płomieni rusza naprzód, ustawiając broń na skraju lasu...

...i nagle z nieba spada deszcz i uderzają w nich jasne jak słońce błyskawice, a strumienie wody gaszą płomienie...

Armie na równinie. On podnosi rękę, by je pobłogosławić, a jeden z ludzi rusza naprzód, okryty chwałą Proroka.

...a Puszcza rozstępuje się przed nim. Jedzie dumnie wyprostowany w siodle, a jego zbroja lśni matowym blaskiem, jak topione złoto. Jest uosobieniem naturalnego piękna, ten dzielny żołnierz, w koronie Merenthy przytrzymującej jego złociste włosy i w zbroi tego starego neohrabstwa okrywającej jego pierś i kończyny. Jest żywym obrazem samego Proroka, a gdy wjeżdża między drzewa Puszczy, one rozstępują się przed nim, biorąc go za swego pana. Spokojnie jedzie do tego zaczarowanego lasu, którego nikt jeszcze nie zgłębił.

Patriarcha unosi dłoń w geście błogosławieństwa i wojska ruszają śladem pierwszego jeźdźca. Jadąc śladem fałszywego neohrabiego, nie napotykają oporu i z modlitwą na ustach oraz pieśnią Jedynego Boga w sercach podążają w głąb Puszczy. Ta sądzi, że należą do jej pana, i nie próbuje ich zatrzymać. Szereg za szeregiem wjeżdża w ten mroczny las, niosąc miecz Kościoła przeciwko tronowi Łowcy...

Obudził się zlany zimnym potem, z mocno bijącym sercem. Ostatnie chwile snu tak żywo utkwiły mu w pamięci, jakby naprawdę je przeżył, a ich implikacje były tak oszałamiające, że siadając na łóżku zauważył, iż trzęsą mu się ręce.

Czy do tego prowadziły wszystkie te sny o wojnie? Wyciągnął rękę i zapalił lampę, pozwalając, by jej nikły płomień rozjaśnił pokój. Boże w niebiosach. Czy naprawdę był ktoś taki, kto samą swoją obecnością mógł pokonać ochronną barierę Puszczy? Jeśli tak... Zaczerpnął tchu, usiłując oswoić się z tą myślą. Kościół przegrał wielką wojnę, gdy jego armie zwróciły się przeciwko Puszczy. Ta przeklęta kraina była silniejsza od wszystkich armii, jakie mógł przeciwko niej wystawić człowiek. Gdyby jednak istniał jakiś klucz do tego królestwa, jakiś sposób, aby bezpiecznie wejść tam i podróżować... Wtedy rzeczywiście mogliby dotrzeć do serca królestwa Łowcy i walczyć z nim. Może zdołaliby pokonać tyrana, który od wieków panował w tej krainie, i uwolnić ludzi od jego przeklętej osoby.

Jako reprezentant Kościoła Jedynego Boga Patriarcha aż za dobrze znał potęgę symboli i ten z ogłuszającą siłą podziałał mu na wyobraźnię. Zwycięstwo nad księciem Puszczy wywarłoby na fae wpływ, o jakim nie mogły marzyć całe pokolenia czarnoksiężników, i zapewniłoby Kościołowi ostateczne zwycięstwo. Ludzie nie musieliby walczyć z Puszczą, ani próbować ją zniszczyć. Poprzednicy Patriarchy popełnili ten błąd, doprowadzając do największej klęski w dziejach Kościoła. Nie, gdyby wydali wojnę symbolowi Puszczy, atakując jej demonicznego władcę i zwyciężając go, sama planeta stałaby się ich sprzymierzeńcem.

To jest możliwe, pomyślał, oszołomiony tą perspektywą. To naprawdę możliwe.

Na chwilę zamknął oczy i modlił się, szukając mądrości u swego Boga. Jeśli błądzę, błagał, daj mi jakiś znak. Czy to możliwe, żeby istniał taki człowiek jak ten w jego śnie, tak bardzo podobny do Łowcy, że mógłby go udawać i poprowadzić oddziały do zwycięstwa? Patriarcha podejrzewał, że wymagałoby to czegoś więcej niż tylko zewnętrznego podobieństwa. Jaki człowiek zdołałby przyjąć rolę Łowcy - dosłownie stać się nim - i nadal służyć Kościołowi, pomagając zniszczyć warownię demona?

Musiałby oszaleć, pomyślał. A gdyby nie był szaleńcem na początku, z pewnością stałby się nim potem.

Z westchnieniem wyciągnął się na łóżku. Jakie były szanse, że uda się znaleźć taką osobę, jeśli ktoś taki w ogóle istnieje? Jedna na milion, jeśli w ogóle. To sen, nic więcej. Tym razem to nie wizja. Tylko sen, jak u każdego zdrowego człowieka. Nic poza tym.

Jednak ten obraz nie chciał go opuścić. I nawet kiedy Patriarcha zmusił się, by zamknąć oczy, nawet gdy sen ponownie zaczął koić jego niespokojny umysł, mimowolnie zastanawiał się, co oznaczałoby to dla jego Kościoła, gdyby ten sen, tak jak wiele innych, okazał się prawdą.

17

Pod koniec dnia zjadł obfity posiłek, tak jak radził Karril. Przyszło mu to z trudem. Już dawno temu stracił apetyt, a opychanie się w chwili, gdy być może groziło mu największe niebezpieczeństwo, sprzeciwiało się wszystkim jego instynktom. Doszedł jednak do wniosku, że jeśli nie może zaufać Karrilowi, to i tak jest zgubiony, więc w niczym mu to nie zaszkodzi.

Wynajął mały pokoik w jednej z biedniejszych dzielnic, pozostawiając w depozycie kościelną kartę kredytową. Oddawszy większą część gotówki poprzedniej gospodyni, nie miał innego wyjścia. Skrzywił się na myśl, że Patriarcha usłyszy o tym, ale jeśli ojciec święty dowie się o incydencie, to Damien i tak wpadnie po uszy w szambo i ta drobna suma nie będzie miała żadnego znaczenia Gdyby Patriarcha dowiedział się, że Damien podróżuje w towarzystwie demona i poznał jego zamiary... Damien wolał nie zastanawiać się nad reakcją jego świątobliwości.

W małym, wilgotnym pokoiku, oświetlonym jedną lampą, leżał na pokrytym wytartą kapą łóżku i próbował się odprężyć. Obok niego spoczywał miecz z owiniętą rzemieniem rękojeścią, uspokajająco znajomy w półmroku. Za oknem zachodził Casca, a Rdzeń jeszcze nie wzeszedł. Wkrótce zapadnie głęboka noc, czy Damien będzie gotowy, czy nie. Kapłan zastanawiał się, jakich czarów ma zamiar użyć Karril, skoro potrzebował do nich takich warunków. A może to sama mroczna natura Tarranta wymagała mocy związanej z głęboką nocą?

Przez kilka minut leżał nieruchomo i nagle przyszło mu do głowy, że blask lampy, chociaż nikły, mógł zaszkodzić procesowi, który zamierzał zapoczątkować Karril. Skręcił knot prawie do końca i szczelnie zamknął kominek, pozostawiając pokój w głębokich ciemnościach. Sposobna pora na atak demoniaków, pomyślał ponuro, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Boże, ile by dał za to, by wrócić do tamtych dni, kiedy jego najgorszym zmartwieniem było to, czy jakiś głodny i bezmózgi stwór nie spróbuje odgryźć mu we śnie kawałka ciała! Tamte czasy wydawały mu się istnym rajem w porównaniu z niebezpieczeństwami, którym musiał teraz stawiać czoło. Usłyszał jakieś szmery dobiegające spod łóżka i napiął mięśnie, ale zaraz doszedł do wniosku, że to zapewne odgłosy jakichś owadów lub gryzoni walczących o okruchy pozostawione przez poprzedniego mieszkańca pokoju.

Niech to licho, nienawidzę czekania. Skupił wzrok w miejscu, gdzie zapewne był sufit, w gęstych warstwach ciemności. Blask księżyca oraz wszystkie inne światła przestały już wpadać do pokoju. Damien odruchowo zacisnął dłoń na rękojeści miecza, gdy otoczyła go nieprzenikniona, surrealistyczna ciemność głębokiej nocy. I co teraz? Czy to on ma się zmienić, czy ten pokój, a może... co? Przez długą chwilę nasłuchiwał szmerów, aż myślał, że oszaleje pod wpływem tej bezczynności. Może Karril stchórzył, pomyślał Damien. Zważywszy na stan umysłu demona, należało się liczyć z taką ewentualnością. Jeśli tak, co robić dalej? Próbował ułożyć w myślach jakiś plan działania, lecz w mroku trudno mu się było skupić, a ponadto już wyczerpał wszystkie możliwości, jakie przychodziły mu do głowy... Gdyby Karril go zawiódł, Tarrant byłby zgubiony. A w takim wypadku Calesta bez trudu podbije cały zachodni kontynent, gdyż Damien w żaden sposób nie zdoła go powstrzymać.

Wyczuł kilka wygłodniałych stworów trzepoczących za oknem, niewątpliwie zrodzonych przez tę krótką chwilę prawdziwej ciemności. Na szczęście dla nich żaden nie wziął go za ofiarę i nie próbował atakować. Damien prawie tego żałował. Dobrze byłoby porąbać coś na kawałki - cokolwiek - dla samej przyjemności płynącej z takiego działania.

Potem, powoli, uświadomił sobie, że znowu widzi - prostokąt szarego światła w miejscu, gdzie znajdowało się okno. Klnąc pod nosem, usiadł na łóżku i...

Znieruchomiał. Wstrzymał oddech. Wytrzeszczył oczy.

Ściany zniknęły, a na ich miejscu pojawiło się coś mniej stałego, przez co widział światła miasta. Podłogę pokoju nadal skrywał mrok, lecz pod nią - przez nią - widział prądy fae, przepływające niczym strumienie po ziemi, skrzące się tu i ówdzie srebrzystymi i srebrzyście-błękitnymi światełkami. Reszta pokoju zniknęła, po prostu zniknęła - wszystkie meble, dywan, nawet smutny obrazek, krzywo wiszący na przeciwległej ścianie - pozostały po nich tylko cienie, niektóre wyraźne, inne ledwie widoczne.

- Gotowy do drogi?

Drgnął, słysząc tuż obok głos Karrila, i odruchowo chwycił za miecz, odwracając głowę. Demon zmienił aksamitną szatę na dopasowany kubrak i bryczesy podobne do tych, jakie nosił Damien. Wysadzana klejnotami brosza spinała krótki płaszcz, którym okrył ramiona. Wydawał się nieuzbrojony, lecz czy Damien był w stanie ocenić arsenał demona? Wyglądał też na spiętego, co było tak do niego niepodobne, że jeszcze pogłębiło przekonanie Damiena o zagrażającym im niebezpieczeństwie.

- Dokąd?

- Pójdziemy śladem, jaki pozostawił nam Gerald Tarrant. Ściśle mówiąc, zostawił go tobie. Jedyną nadzieją odnalezienia go jest łącząca was więź. - Na twarzy Karilla pojawił się ponury uśmiech, pozbawiony humoru. - Nie jest to droga, jaką zaaprobowałby twój Kościół, ale sam tego chciałeś.

Damien wstał. O dziwo, przyszło mu to z trudem, jakby tracił przy tym mnóstwo siły. Zachwiał się, gdyż zakręciło mu się w głowie na widok przepływającej tuż pod jego nogami fae. Co to za cień na podłodze? Próbował skupić na nim wzrok, rozróżnić szczegóły.

- Nie patrz w dół - ostrzegł demon. - Idź za mną i nie przejmuj się. Nie spadniesz.

- Gdzie jesteśmy?

- Dokładnie tu, gdzie byliśmy. Tylko że teraz widzisz wszystko tak jak ja... i jak twój wróg. Nie patrz na podłogę - rzucił ostro, gdy Damien potknął się o jakąś niewidoczną przeszkodę. - Patrz na mnie. Tylko na mnie.

Zrobił, co mu kazano, i przywarł wzrokiem do demona. Nawet w tym skąpym świetle widział, jak podenerwowany i spięty jest Karril. Gdyby miał czas zastanowić się nad tym, zapewne by go to przeraziło. Zaczerpnąwszy tchu, zaczął stawiać krok za krokiem, nie patrząc pod nogi. Wydawało mu się, że jakaś moc dotyka obrzeży jego umysłu, usiłując weń wtargnąć. W odpowiedzi na nie zadane pytanie demon skinął głową i Damien spróbował rozluźnić napięte mięśnie. W świątyni podjął decyzję - teraz nie miał już odwrotu. Jeden Bóg wie, jaki rodzaj mocy wykorzystywał demon, aby przenieść człowieka w to nierealne miejsce.

Niech mi Bóg pomoże, jeśli kiedykolwiek dowie się o tym Patriarcha.

Idąc jak we śnie, wyszedł za Karrilem na ulicę. Tyle że nie była to prawdziwa ulica, ta, którą widział, idąc do tego domu. Miejsce to wyglądało jak wzięte ze snu, gdzie srebrna fae ziemi omywała zarysy mglistych kształtów przypominających domy, powozy, kramy. Ta jasna moc kłębiła się wokół jego nóg, gdy szedł, oszołomiony, wzdłuż budynków z dymu i kryształu, za którymi dostrzegał widmowe wnętrza. W niektórych z nich paliły się światła lamp lub kominków, jarzyły się blaskiem przeświecającym przez najbliższe ściany. Od tego widoku zakręciło mu się w głowie i na moment musiał zamknąć oczy, żeby odzyskać równowagę.

- Co to? - szepnął. Fala fae ziemi spieniła się tuż przy jego kolanie, obsypując udo kaskadą lśniących iskier. Popatrzył na swoje ciało, spodziewając się zobaczyć, że i ono się zmieniło, lecz ku jego zdziwieniu było zupełnie normalne. Oprócz kropelek fae, które przywarły mu do nóg, wyglądał tak, jakby wyszedł na zwyczajny spacer po parku. - Co się dzieje?

- Oto świat, w jakim mieszkają Iezu. - Głos demona był zdumiewająco realny, niczym lina ratunkowa w odmętach snów. - Określony nie przez właściwości materii, lecz ludzkiej percepcji.

Idąc, przesunął dłonią po pobliskiej ścianie. Widmowa substancja ustąpiła pod tym dotknięciem jak woda i po jej powierzchni rozeszły się kręgi.

- Tak widzą go Iezu.

Mimo napięcia Damien był zafascynowany.

- Czy dlatego przybierasz ludzką postać? Aby postrzegać świat tak jak ludzie?

- My nigdy nie postrzegamy świata tak jak wy. W najlepszym wypadku widzimy odbicie materialnego wszechświata, przefiltrowane przez wasze umysły. Niektórzy z nas uczą się interpretować te kształty i mogą porozumiewać z wami. Inni nigdy nie nabywają tej umiejętności i wasz świat pozostaje dla nich zagadką.

Przeniósł spojrzenie z mglistych ścian na pozornie materialną postać demona.

- Twoje ciało wydaje się dość realne - rzucił.

- To tylko złudzenie, stworzone na twój użytek. Tak samo jak twoje ciało. Obraz, jaki utkałem z twojej wyobraźni, aby dodać ci odwagi przy zagłębianiu się w ten niematerialny świat. Ludzie - dodał sucho - tego potrzebują.

Damienowi zakręciło się w głowie, gdy pomyślał o konsekwencjach tego faktu.

- A więc jeśli ktoś mnie zrani...

- Rana nie przeniesie się na twoje prawdziwe ciało. Ono nadal leży na łóżku. - Karril ruchem głowy wskazał w tym kierunku, gdzie znajdował się dom, z którego przyszli. - Pozostało w nim tylko tyle ducha, aby utrzymać je przy życiu. To jednak wcale nie zmniejsza grożącego ci niebezpieczeństwa.

- Dlaczego? Co ryzykuję, jeśli nie można mnie naprawdę zranić? To jest jak sen.

- Nie oszukuj się. - Płonąca fae zawirowała wokół stóp demona i znów popłynęła poprzednim kursem. - Po pierwsze, ból, jakiego doświadczysz w tej postaci, będzie dla twego umysłu najzupełniej realny. A jeśli twoja dusza umrze tutaj, ciało nigdy nie ożyje. Śmierć pozostaje śmiercią, wielebny Vryce. Tutaj tak samo jak gdzie indziej.

Minęli coś, co zapewne było drzewem - cienisty kształt jarzący się miękką poświatą w miejscach, gdzie wycięto na nim inicjały kochanków. Ślad człowieka w królestwie Iezu. Wszędzie wokół rozpościerał się widmowy krajobraz, z mniej lub bardziej realistycznymi przedmiotami, budynkami, a nawet żywymi istotami. Przez wszystko to płynęła fae, którą Damien dostrzegał wyraźniej niż kiedykolwiek. Znacznie potężniejsza. Czy tak widział świat Tarrant swymi oczami adepta? To był cudowny, a zarazem przerażający widok.

- Tutaj - dodał demon - grozi ci jeszcze jedno prawdziwe niebezpieczeństwo.

Damien popełnił błąd, spoglądając pod nogi, i potknął się.

Ten grunt jest stały tylko wtedy, jeśli za taki go uważam.

Zdołał oderwać odeń wzrok i popatrzeć przed siebie. Wymagało to tak wielkiego wysiłku, że przez kilka długich minut nie był w stanie zareagować na ostrzeżenie demona, koncentrując się na walce z własnym ciałem. Kiedy upewnił się, że odzyskał równowagę, zapytał:

- Jakie?

- Twoim wrogiem jest czas - ostrzegł go demon. - W cieniu rzeczywistego świata łatwo określić jego upływ. Możemy to zrobić dzięki słońcu i pływom fae oraz działaniom żywych istot, które nas otaczają. A co się stanie, kiedy zostawimy to za nami? - Gdy to mówił, otaczające ich ściany zaczęły się rozwiewać, znikać, jakby reagując na jego słowa. - Jedynym zegarem będzie twoja percepcja, przyjacielu. A ludzkie zmysły są zdecydowanie subiektywne.

- I co z tego? Powiedzmy, że na jakiś czas stracę poczucie czasu. Co za różnica...

Nagle zrozumiał. Pojął, co chciał mu powiedzieć demon. Świadomość tego faktu przejęła go lodowatym dreszczem, który jeszcze się nasilił, gdy Damien zaczął myśleć o skutkach ewentualnej porażki i jej końcowych kosztach.

Jego ciało nadal leżało na łóżku, bezradne i opuszczone. Utrzymanie go przy życiu wymagało pewnego zachodu, jeśli miał doń powrócić. Powietrza i energii, pożywienia, wody... Jak długo można obyć się bez wody? Przypuszczał, że najwyżej trzy dni, ale może tylko przy wytężonym wysiłku. Może w stanie spoczynku podtrzymanie procesów życiowych nie wymagało takiego zachodu?

Trzy dni. Nie odmierzane zegarem, lecz jego poczuciem czasu. Trzy dni w realnym świecie tutaj mogły trwać kilka minut albo całą wieczność. Kiedy ten czas upłynie, ciało Damiena umrze, a wraz z nim jego dusza.

- Widzę, że zrozumiałeś - rzekł cicho Karril.

- Tak - skrzywił się Damien. - Obawiam się, że tak.

Teraz byli w innej okolicy. Cienie domów znajdowały się tu dalej od siebie, a drzewa pojawiały się częściej.

- Co powinienem robić?

- Zachować ostrożność. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Żaden człowiek nigdy dobrowolnie nie podążył tam, dokąd cię prowadzę. A ci, którzy poszli tam nie z własnej woli... - Wzruszył ramionami. - Mieli inne problemy.

Damien spojrzał na Karrila.

- Tarrant nigdy tu nie był?

Demon przez chwilę nie odpowiadał.

- Nie dobrowolnie - odparł w końcu, unikając wzroku kapłana.

Demon ruszył w kierunku jakiegoś strzelistego kształtu i skinął na Damiena, żeby poszedł za nim. Nad ich głowami zabłysły iskry, gdy przechodzili przez coś, co zapewne było bramą, przez spowity dymem próg. Jeśli na ulicy Damien był zdezorientowany, tutaj to wrażenie jeszcze się nasiliło. Musiał przystanąć na moment, żeby odzyskać równowagę i wypatrzyć drogę wśród świateł i przedmiotów widocznych w sąsiednich pomieszczeniach. Byli w nich ludzie, którzy wydali mu się równie namacalni jak w rzeczywistym świecie.

- Złudzenie - mruknął Karril w odpowiedzi na nie zadane pytanie. Przeszli pod płonącym kręgiem pokrytym lśniącymi znakami - wyglądającym na amulet chroniący przed trzęsieniem ziemi - a potem pod następnym, opatrzonym w lewej dolnej ćwiartce symbolem, w którym Damien rozpoznał pieczęć Ciani. Nagle oba wydały mu się znajome i znajdowały się na takiej wysokości... Szeptem zapytał Karrila:

- Do jego mieszkania?

- Oczywiście - potwierdził demon. - A czego się spodziewałeś? Z mroku wyłoniła się ludzka postać i skierowała prosto ku nim.

Damien chciał się odsunąć, lecz Karril złapał go za ramię i pokręcił głową. Kapłan ze zdumieniem spoglądał na osobę w butach na wysokich obcasach, które bezdźwięcznie stąpały po podłodze, na srebrzystą fae omywającą jej kostki. Widział kobietę, mocno zbudowaną i w podeszłym wieku. Jej ciało było zanadto wybujałe, z agresywnie sterczącymi piersiami i niewiarygodnie wystającymi pośladkami, ściągnięte w talii paskiem, który zdawał się prawie przecinać ją na pół. Kiedy przeszła obok nich, Damien ze zdumieniem popatrzył na Karrila. Demon wyjaśnił z nikłym uśmieszkiem:

- Zdaje się, że to twoja była gospodyni.

- Co takiego?

- A przynajmniej taką sama siebie widzi. - Nikły uśmiech zgasł. - Chodź.

Zeszli po schodach do piwnicy, co samo w sobie było nie lada próbą. Damien starał się nie myśleć o tym, czy są tu schody i z czego są zrobione, tylko powierzył swoje ciało tej kaskadzie fae, płynącej w miejscu, gdzie powinny być stopnie. Raz potknął się, ale jakoś zdołał zejść. U podnóża schodów znajdowało się miejsce tak pełne niedobrych wspomnień, że zbliżającemu się tam Damienowi znów żołądek podszedł do gardła. Czy tutaj można zwymiotować? - zastanawiał się. I czy to by mi ulżyło? Przez warstwę dymu, tworzącą drzwi, dostrzegł lśniącą ciemność, oleistą i pokrywającą niemal całą podłogę. Wpływająca w nią fae ziemi również stawała się czarna i jej przepływ znaczyły gęste zmarszczki na powierzchni tej mrocznej substancji, sprawiającej wrażenie wygłodniałej. Straszliwie głodnej. Przez pozorną zaporę, ze środka dobywał się chłodny powiew - pierwszy podmuch, jaki Damien poczuł od chwili, gdy zapadła głęboka noc. Niósł posmak krwi, żółci i czegoś jeszcze gorszego.

- Tak to odczuwasz - rzekł spokojnie demon. - Ja tylko ci to ułatwiłem.

Damien czuł mroczną siłę, wciągającą go jak fala, której musiał opierać się ze wszystkich sił. Chociaż zapewne nie była żywą istotą, zdawała się wyczuwać jego obecność i nadymać w miejscu, które znajdowało się najbliżej niego. Oleista ciemność zaczęła powoli płynąć po niewidzialnej podłodze, kierując się ku nim. Do niego.

- Nie wystawili jej na słońce - szepnął.

- Obawiam się, że nie masz racji.

Z obrzydzeniem spoglądał na to coś. Ze zgrozą myślał, że mógłby znów tego dotknąć.

- Przegnali to, co przyszło po Geralda Tarranta - wyjaśnił Karril - ale nie zdołali zatrzeć śladów. Ponieważ to tylko jego ślady, wielebny - nikłe echo tego, co było tu wcześniej. - Spojrzał na kapłana. - Nadal jesteś pewien, że chcesz tam wejść?

- Czy musimy to zrobić? - wyszeptał Damien.

Demon skinął głową.

- Gerald Tarrant zapewne wybrał prostszą drogę, lecz jego zmagania pozostawiły ślad znaczony krwią duszy. To, oraz resztki, jakie tutaj widzisz, to jedyny sposób, aby go odnaleźć. - Po chwili dodał: - Czy wciąż jesteś pewien, że chcesz go odnaleźć? Bo jeśli nie, to zapewniam cię, że z najwyższą przyjemnością zrezygnuję z tej wycieczki.

Damien zawahał się. Przez moment wydawało mu się zupełnie nieprawdopodobne, żeby zdołał ujść z życiem z tego szalonego przedsięwzięcia. O mało się nie cofnął, o mało nie wypowiedział słów, które zakończyłyby tę skazaną na klęskę wyprawę. Czy naprawdę sądził, że zdoła stawić czoło potędze, jakiej obawiał się nawet Tarrant, i wyjść z tego cało? Na samą myśl o dotknięciu tego czegoś w piwnicy, choćby pozostałości, robiło mu się niedobrze. Czy zdoła zanurzyć się w to ciałem i duszą, nie wiedząc, czy uda mu się od tego uwolnić?

Potem jednak pomyślał o Caleście i rzezi, do jakiej demon rozmyślnie doprowadził na wschodzie. Przypomniał sobie plany Calesty wobec tego świata i zastanowił się nad tym, co będzie z ludźmi, jeśli demon zatriumfuje. I w tym momencie zrozumiał, że nie śmierci obawiał się najbardziej ani nawet nie myśli o konfrontacji z Bezimiennymi. Bał się porażki.

Boże, kiedy złożyłem ślubowanie, powiedziałem, że chętnie oddam życie, aby Ci służyć. Mówiłem prawdę. Nabrał tchu i zadrżał. Nie pozwól tylko, by ta ofiara była daremna. Błagam Cię. Postąp ze mną wedle Twej woli, weź moje życie, jeśli chcesz, tylko pomóż mi uwolnić tę planetę od Calesty. Błagam cię, Boże.

- Muszę spróbować - szepnął.

Przez długą chwilę demon spoglądał nań w milczeniu. Czyżby czytał w jego myślach i widział dręczące go wątpliwości? Tarrant mówił, że Iezu posiadają takie zdolności.

- Droga, którą musimy podążyć - ostrzegł Damiena - wiedzie przez najgłębsze pokłady obaw Łowcy. Czy jesteś na to przygotowany?

Odniósł wrażenie, że ta ciemność jest teraz bliżej. Zionął z niej obrzydliwy smród, odór krwi, zgnilizny... i czegoś jeszcze gorszego.

- On obawiał się słońca. Ciepła. Gojenia ran. Wszystkiego, z czego składa się życie.

- Nie bądź naiwny, wielebny Vryce.

Ciemność wysuwała teraz oleisty palec, który powoli płynął ku Damienowi. Jeśli kapłan nie ruszy się z miejsca, lada moment go dotknie.

- Śmierć - rzekł ostro. - Jej obawiał się najbardziej.

Jak zdoła stawić czoło śmierci, nie umierając? Karril musiał znać jakiś sposób, inaczej nie przyprowadziłby go tutaj.

- Nie śmierci - zaprzeczył demon.

Damien ze zdumieniem popatrzył na Karrila. Oczy Iezu były czarne, nieprzeniknione.

- Śmierć nie jest rzeczą ani miejscem - powiedział mu demon. - Jest przemianą. Bramą, nie przeznaczeniem. Pomyśl - nalegał. - Znasz odpowiedź.

I nagle kapłan zrozumiał. Znał odpowiedź, lecz na samą myśl zrobiło mu się słabo. Czy to ich czekało? Nic dziwnego, że Karril nie chciał się w to angażować.

- Piekło - szepnął. - Obawiał się piekła.

- A raczej własnego wyobrażenia piekielnej otchłani.

Czy Iezu też doświadcza takiego mdlącego strachu, czy też nie leży to w jego charakterze? Niektórzy ludzie mylą namiętność z przerażeniem, pomyślał. Tak więc powinien postrzegać to uczucie.

- Nadal chcesz tam pójść?

- Nie mam wyboru. - Damien wciągnął powietrze i powoli wypuścił je z płuc. - Przecież wiesz.

- Tak - westchnął demon. - Wiem.

Kapłan na chwilę zamknął oczy i usiłował opanować wzbierający w nim lęk.

Niech cię szlag, Tarrancie! Niech cię licho porwie za to, że muszę to robić, żeby uratować twoje nędzne życie.

Jednak w obliczu oczekującej go podróży takie przekleństwa nie miały zwykłej siły, wydawały się wręcz śmieszne. Tarrant już był w piekle, albo jeszcze gorszym miejscu. A Damien zamierzał go stamtąd wyciągnąć.

Zaczerpnął tchu i nie spojrzał pod nogi. Nie musiał patrzeć, żeby czuć, jak blisko znajduje się ta obrzydliwa substancja, czuł jej coraz silniejsze przyciąganie. Spojrzał na demona i postarał się opanować na tyle, by bez drżenia głosu zapytać:

- Idziesz ze mną?

Demon zawahał się. Potem westchnął, a po chwili, ku ogromnej uldze Damiena, skinął głową.

- Nie mogę pozwolić, żebyś poszedł tam sam, prawda?

Wyciągnął rękę. Damien ujął ją. Następnie leciutko się skrzywił i ruszył naprzód. Śladem pozostawionym przez krwawiącą duszę Tarranta. W oczekującą tam ciemność.

Bądź przeklęty, Calesto.

18

MORDRETH: Czterdzieści trzy osoby zostały zabite przez zwierzęta, które wyszły z lasu znanego jako Zakazana Puszcza. Ludzie ci, którzy tymczasowo zamieszkiwali tuż przy granicy Jahanny, zostali zaskoczeni wkrótce po północy, gdy dzikie bestie niespodziewanie zaatakowały ich obóz. Chociaż kilku mężczyzn zdołało chwycić za broń, rozszalałe bestie szybko przełamały opór obrońców. Po niecałej godzinie od rozpoczęcia ataku wszyscy ludzie w obozie zostali zabici.

Lestar Vannik, który wracał tam w czasie, gdy rozpoczął się atak, zdołał uciec, zanim zwierzęta go zwietrzyły. Według relacji uzyskanej w szpitalu w Darvish opisał je jako „białe potwory z dłońmi zamiast łap i krwawo płonącymi ślepiami". Najwidoczniej bestiom towarzyszył rój demoniaków, które opadły obrońców i oślepiły ich tak, że nie mogli stawić skutecznego oporu. Władze nie potwierdzają pogłosek, jakoby Vannik widział także biegnącą za stadem ludzką postać, która kolorem skóry i dzikością niczym nie różniła się od zwierząt.

Nie wiadomo co sprowokowało ten atak, lecz mieszkańcy tego rejonu obawiają się, że może to oznaczać koniec zawieszenia broni między Puszczą, a jej sąsiadami. Niektórzy zaczęli gromadzić broń i szkolić ludzi, aby bronić się przed podobnymi atakami. Burmistrz Shevy, kwitnącego miasta graniczącego na wschodzie z Jahanną, powołał specjalne siły, które mają strzec przedmieść, i oczekuje się, że sąsiednie miasta pójdą za tym przykładem. W tym miesiącu ma odbyć się specjalna narada burmistrzów, podczas której zostaną omówione sposoby finansowania takiej operacji.

Nieformalny rozejm, przestrzegany w tym rejonie od prawie pięciuset lat, umożliwiał rozwój obszarów graniczących z Puszczą, szczególnie żyznej doliny Raksha na wschodzie. Zgodnie z tradycją ta umowa została zawarta z Łowcą, demonem lub czarownikiem, który mniej więcej w tym czasie pojawił się na tych terenach. Dzięki rozejmowi, społecznościom nie będącym zagrożeniem dla Puszczy również nic nie groziło, chociaż obie strony bezlitośnie polowały na osobniki przekraczające jej granicę. Zawieszenie broni zostało zerwane tylko dwukrotnie: w 1047, kiedy dwudziestoosobowa ekspedycja wtargnęła do Puszczy, zamierzając odnaleźć i zabić jej demonicznego władcę, oraz w 1182, kiedy pewna radykalna organizacja z Mordreth podpaliła las w czasie suszy, mając nadzieję doszczętnie spalić Puszczę. W obu wypadkach zemsta była szybka. Jesienią 1147 roku dwadzieścia głów bez oczu i języków nabito na pale przed bramą ich miasta W 1183 roku doszło do słynnej masakry w Mordreth, która w ciągu jednej nocy zamieniła kwitnący port w miasto duchów. Historycy natychmiast przypomną, iż oba incydenty były reakcją na wyraźną prowokację i po żadnym z nich nie doszło do kolejnych aktów przemocy.

Nie wiadomo w jaki sposób, jeśli w ogóle, mieszkańcy obozu sprowokowali ich demonicznego sąsiada do tego morderczego ataku. W pogranicznych miastach krążą plotki o zniknięciu Łowcy, a ich mieszkańcy robią, co mogą, żeby się obronić. Władze mają nadzieję, że Vannik po wyzdrowieniu zdoła rzucić więcej światła na szczegóły konfliktu, lecz na razie wszyscy zainteresowani muszą założyć, że odwieczny rozejm nie będzie dłużej honorowany przez władcę Puszczy, i podjąć odpowiednie kroki.

*

- Jest tutaj.

Mówiący to kapłan był niskim i dobrodusznym mężczyzną o wydatnym brzuchu i rumianej twarzy. Ostry ton głosu nie pasował do niego. A może tak tylko wydawało się Patriarsze, który wiedział, co one oznaczały?

- Jesteś pewny? - zapytał ojciec święty.

Tamten energicznie kiwnął głową.

- Elerin zauważył go w przedsionku. Mogę go tu przyprowadzić, jeśli wasza świątobliwość sobie tego życzy.

- Proszę, zrób to.

Kiedy kapłan podszedł do drzwi, aby zawołać akolitę, Patriarcha sięgnął ręką do szuflady biurka i wyjął przechowywany tam rysunek. Był to szkic wykonany ołówkiem na kiepskim papierze, wytartym od dotykania Patriarcha obejrzał go jeszcze raz, czekając, aż kapłan przyprowadzi swego pomocnika. Był lekko zdziwiony i miał złe przeczucia

Jeśli naprawdę widziano tego człowieka... Potrząsnął głową, odganiając tę myśl. Po kolei. Najpierw należy potwierdzić relację.

Akolita Elerin był pryszczatym i piegowatym nastolatkiem o ogniście rudych włosach. Patriarcha nie przypominał sobie, żeby widział go wcześniej, w czym nie było niczego dziwnego: szkoleniem takich chłopców zajmowali się inni kapłani, a on spotykał się z nimi dopiero wtedy, kiedy ich wyświęcał.

Młodzieniec skłonił się niezgrabnie, najwyraźniej zaniepokojony tym spotkaniem, i wymamrotał coś, co przypominało słowa „wasza świątobliwość". Patriarcha podał mu rysunek.

- Czy widziałeś tego człowieka?

Chłopiec zerknął na szkic, a potem na kapłana, który zachęcająco kiwnął głową.

- Tak sądzę, wasza świątobliwość. Jednak tamten rysunek był trochę inny.

- To była kopia. Przed sobą masz oryginał.

Chłopiec ponownie popatrzył na szkic, a potem skinął głową - nieco sztywno. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do przebywania w tak znamienitym towarzystwie.

- Sądzę, że wziął udział w popołudniowym nabożeństwie. We wtorek. Wczoraj - dodał pospiesznie. - Stałem w przedsionku, jak kazał mi ojciec Renalds. Ten człowiek zaraz po mszy wyszedł ze świątyni jako jeden z pierwszych. Bardzo się spieszył. - Chłopak jeszcze raz popatrzył na rysunek i kiwnął głową. - Jestem zupełnie pewny, że to był on. Miał trochę krótsze włosy i nie był taki szczupły, ale twarz miał taką samą.

- Dowiedziałeś się, kim on jest?

Młodzieniec potrząsnął głową, aż rude włosy opadły mu na czoło.

- Chciałem z nim porozmawiać, ale nie zatrzymał się. Pytałem kilku obecnych tam osób, czy wiedzą, kim jest, ale nikt nie miał pojęcia

- Poszedłeś za nim?

Chłopiec przybrał zgnębioną minę.

- Nie, ojcze święty. Ja... przepraszam. - Zaczerwienił się tak mocno, że jego twarz przyjęła barwę włosów. - Nie przyszło mi to do głowy. Nie wiedziałem... Wybacz mi, proszę.

- W porządku. - Patriarcha wziął rysunek od chłopca. - Nie było żadnego powodu, abyś to robił. Nie uczymy cię na szpiega.

Usiłował przemawiać jak najłagodniejszym tonem, gdyż chłopiec był tak zdenerwowany, że wydawał się bliski omdlenia.

- Dziękuję ci, Elerinie. Możesz już odejść.

Młodzieniec pospiesznie uczynił to, kłaniając się i zmierzając tyłem do drzwi. Dopiero po jego wyjściu uśmiech zniknął z ust Patriarchy, który zwrócił się do kapłana.

- Chcę wiedzieć, kim jest ten człowiek - rzekł krótko, stukając palcem w rysunek. - Jeśli będzie trzeba, śledźcie go. Jeżeli nasi ludzie nie potrafią tego dyskretnie zrobić, wynajmij kogoś. - Ponownie spojrzał na rysunek. - Niech jedna z naszych kapłanek obserwuje świątynię z zewnątrz podczas mszy. Wybierzcie młodą i ładną, z którą może zechcieć porozmawiać. Niezamężną - dodał pospiesznie.

Czy to wystarczy? Twarz na rysunku, chociaż pobieżnie naszkicowana, należała do przystojnego mężczyzny. Taki mężczyzna może przystanąć, żeby porozmawiać z ładną kobietą, nie zwracając uwagi na jej towarzysza.

- Wasza świątobliwość uważa, że on wróci?

Na chwilę zamknął oczy i natychmiast ukazały mu się koszmarne obrazy.

- Miałem wizję, że on tutaj przyjdzie, i tak się stało. Widziałem również, że tu wróci.

- Oczywiście, wasza świątobliwość - odparł kapłan drżącym głosem i z szacunkiem pokłonił się swemu duchownemu zwierzchnikowi. Najwyraźniej należał do tych, którzy uważali, że objawienia Patriarchy zsyła sam Pan Bóg. - Dowiemy się, kim on jest, obiecuję.

W twoich oczach jestem prorokiem, pomyślał Patriarcha, gdy tamten wychodził z komnaty. Gdybym tylko sam mógł być tego pewny.

Spojrzał na rysunek, który trzymał w rękach, i mimowolnie zadrżał. Gdy zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu, przez jedną krótką chwilę wydało mu się, że narysowany przez wielebnego Vryce'a Gerald Tarrant odpowiedział mu przeciągłym spojrzeniem.

*

JAGGONATH: Na Ulicy Bogów ponownie doszło do aktów przemocy, gdy wandale starli się z policją w trakcie piątego z kolei napadu na stojące tam domy modlitwy.

Policja przypuszcza, iż wandale dostali się do świątyni Panien Palei między trzecią a czwartą rano, wejściem dla służby z tyłu budynku. Tak jak w poprzednich przypadkach jedynym motywem wydaje się być chęć zbezczeszczenia świątyni i jej reliktów. Sztandary, symbole, księgi oraz inne łatwopalne przedmioty rzucono na stos na środku kaplicy, polano naftą i podpalono. Podobnie jak w poprzednich wypadkach charakter zniszczonych przedmiotów w połączeniu z faktem, że niczego nie skradziono, sugeruje działanie ekstremistycznej organizacji świeckiej albo rywalizację między różnymi odłamami tego wyznania Podwojono liczbę nocnych strażników patrolujących Ulicę Bogów, a także stworzono fundusz ochronny, z którego zostaną opłaceni prywatni strażnicy oraz dodatkowe ekipy śledcze. Kilku miejscowych przywódców domagało się przeprowadzenia wnikliwego dochodzenia, mającego wyjaśnić ewentualną rolę Zjednoczonego Kościoła w tych wydarzeniach. Kościół, którego wierni w ostatnim czasie dokonali kilku ataków na wyznawców politeizmu, nie zajął oficjalnego stanowiska w tej sprawie, lecz dobrze poinformowane źródła podają, iż najwyższe kręgi kościelnej hierarchii są poważnie zaniepokojone rozwojem sytuacji i wynajęły kilku prawników specjalizujących się w sprawach religijnych.

*

ANDRYS TARRANT.

Patriarcha spoglądał na te litery, jakby były jakimiś nie znanymi mu symbolami, które należy odszyfrowywać jeden po drugim, aby zrozumieć ich sens. Tak niewiele liter. Taka doniosła wiadomość.

ANDRYS TARRANT.

Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy rozważył konsekwencje. Prorok zamordował swoje dzieci, a przynajmniej tak nauczał Kościół. Czy to możliwe, by jedno z nich przeżyło? Czyżby Andrys Tarrant nie tylko wyglądał jak Łowca, ale również miał w żyłach jego krew? Będąc tak podobnym do niego, że nawet wzór jego DNA stanowił genetyczne echo Proroka?

Jeśli tak... Dobry Boże!

Pomóż mi, Panie, błagał. Poprowadź mnie, abym lepiej Ci służył.

Tarrant. To nazwisko miało w sobie ogromną moc, mogącą zbawić lub niszczyć. Patriarcha przypomniał sobie człowieka - będącego symbolem, ucieleśnieniem wszystkich nadziei - który w jego śnie poprowadził armię do Puszczy, i po raz pierwszy, od kiedy zaczął miewać te sny o wojnie, poczuł przypływ nadziei. Oto klucz, jakiego potrzebowali, ten przedstawiciel starego rodu. Fakt, że pojawił się w katedrze Jaggonath właśnie teraz, kiedy najbardziej go potrzebowali, tylko potwierdzał przypuszczenia Patriarchy. Z jego pomocą mogli wygrać tę wojnę. Mogli zniszczyć Puszczę i spalić na stosie jej władcę. Takie zwycięstwo przyniosłoby im wieczną chwałę.

Tylko czy się odważą?

Pomóż mi. Panie. Obdarz mnie mądrością, abym podjął właściwą decyzję.

Nocami śnił o świętej wojnie.

W dzień rozmyślał o propozycji Geralda Tarranta.

*

MORDRETH: Morderstwo popełnione zeszłej nocy na dwóch braciach sprawiło, że wszyscy mieszkańcy tego leżącego na północy miasta ryglują drzwi i szykują broń. Benjina i Sorrie Heldta znalazła gospodyni dziś rano o ósmej, zamordowanych w łóżkach niecałe trzy godziny wcześniej. Ich ciała zostały pokiereszowane przez jedno lub kilka dużych zwierząt, które najwidoczniej dostały się przez okno; zwierzęta nie pożarły ofiar.

Chociaż policja nie potwierdza powiązania tego zabójstwa z masakrą, do jakiej doszło w ubiegłym tygodniu w Jahannie, wielu tamtejszych mieszkańców uważa, iż mieszkańcy Puszczy zamierzają poszerzyć swoje terytorium. Sprzedaż broni wzrosła w tym rejonie o 400% i spodziewany jest jej dalszy wzrost.

*

Niebieski kamień leżał w szkatułce, a jego ciemnokobaltowy blask odbijał się w polerowanym różodębie.

Pomóż mi, Boże. Poprowadź.

Patriarcha skłonił się przed ołtarzem, a jego ciało trzęsło się jak liść na wietrze. Czy to grzech przyjąć ten dar, jeśli oznaczał on tylko wiedzę? Czy było grzechem wykorzystać moc Łowcy, by w ostatecznym rezultacie użyć jej przeciwko niemu?

Przez długą chwilę stał nieruchomo, z pochyloną głową, przed tym znienawidzonym przedmiotem. Od chwili, gdy go tutaj umieścił, nieustannie był świadomy jego obecności, jakby jakaś niewidzialna więź już połączyła jego umysł z tym kamieniem. Czuł jego obecność, jedząc, czytając, a nawet odprawiając nabożeństwa w świętej kaplicy katedry. Jednak najwyraźniej wyczuwał ją, kiedy przynoszono mu wieści o wzbierającej fali przemocy. Tej, jaka szerzyła się wśród wyznawców Kościoła, a którą należało wyplenić. I tej, jaka płynęła z Puszczy - której należy się przeciwstawić.

Te sny z ich dramatycznym rozwiązaniem były tak kuszące: wojna z Puszczą, w której można by właściwie ukierunkować narastający społeczny niepokój. Druga Wielka Wojna, w której wreszcie zatriumfowałby Kościół. Jego lud czekał na to. Istniały po temu możliwości. Znalazłyby się fundusze.

Konsekwencje były przerażające.

Nocami modlił się o objawienie, lecz nie przychodziło. Te sny o zwycięstwie były tak kuszące... Jeśli jednak pójdzie za ich podszeptem i rozpocznie wojnę, czym ona się skończy? Przemoc rodzi przemoc, rozpaczał. Jak mógł zachęcać do niej swoje owieczki i spodziewać się, że po zakończeniu kampanii wszystko wróci do normy? Jaki symbol miałby dostateczną moc, aby przerwać spiralę przemocy?

Wziął błękitny kryształ i uniósł go do światła świec. Kamień był tak chłodny i nieruchomy w jego dłoni. Patriarcha prawie oczekiwał, że kryształ okaże swą moc, promieniując ciepłem, drżąc lub przypominając w jakiś inny sposób, że zawarta w nim fae czeka tylko na odpowiedni znak, który ją wyzwoli. Tymczasem nie wyczuł niczego takiego. Gdyby nie ten upiorny blask, kryształ przypominałby kawałek szkła, drobno oszlifowany przycisk do papieru.

Nie ma innego sposobu, powiedział sobie Patriarcha. Innej drogi. Bóg mnie zrozumie, prawda? A jeśli nie - powiedział sobie - to przeklnie tylko Patriarchę i oszczędzi niewinnych, którzy go słuchali. Prawda?

Powoli, z wahaniem, zacisnął palce na krysztale. Ręka drżała mu tak, że kobaltowe światło migotało, padając na ołtarz. Nagle, w gwałtownym przypływie determinacji, zacisnął kryształ w dłoni, gasząc jego blask.

W Twoim imieniu, Boże Ziemi. Dla dobra Twego ludu.

Głuchy ryk wstrząsnął kaplicą i zalało ją jaskrawe światło. Ta nagła jasność była oślepiająca. Upadł z krzykiem i zakrył oczy rękami, jakby to mogło go ochronić. Jednak wizja pozostała w nich nawet wtedy, kiedy zacisnął powieki, jakby wypalona w siatkówce. Światło na posadzce, niczym płynny ogień; blask na ołtarzu, z sykiem rozchodzący się od płomieni poświęconych świec; światło sączące się pod drzwiami, wpadające przez odległe okna, emanujące z jego ciała. Błękitny kryształ wypadł mu z rąk i zniknął we wzbierającej fali słonecznej jasności, która omywała mu nogi i ściekała strumieniami po szacie.

Moc. To była moc. Surowa moc samej planety, uwidoczniona zaklęciem Łowcy. Fae. Z przerażeniem cofnął się i zobaczył, że jej prądy zmieniają się w odpowiedzi na jego strach, ujrzał, jak świetlne wzory odsuwają się od niego, jakby reagując na jakiś niesłyszalny rozkaz. Nie! Światło nabierało kształtu i barwy, stawało się trwałe, namacalne, i...

Matka leży na podłodze, a wokół niej gromadzi się fae ziemi, tworząc czarne stworki, które ostrymi pazurami szarpią jej mózg...

Nie!

...katedra, w której on stoi, modląc się, a fae chwyta jego słowa, nadaje im życie i każe wchłaniać ludziom, aby jego wiara stała się częścią ich ciał...

Nie!

...gniew jak pięść zaciska się wokół Vryce'a, fae ziemi usiłuje sprowokować go do pożądanej reakcji...

Krzyknął. Nie po to, by go usłyszano, nie wzywając pomocy, lecz by uwolnić się od dławiącego strachu. Jednak wizje nadal powstawały w jego umyśle: wspomnienia, nadzieje i obawy wpadały niepowstrzymaną falą w jego myśli, a wraz z nimi świadomość, że ta moc zawsze tam była, że zawsze nad nią panował, że wypierając się jej, stracił część swej duszy. Aż do tej chwili...

Za plecami usłyszał głośny trzask. Otwieranych drzwi? Dźwięk zdawał się dobiegać z innego wszechświata. Tak samo jak tupot nóg i ciepłe dłonie, które podniosły go z posadzki, usiłując postawić na nogi. Z innego świata, innego czasu. Teraz nie mógł już do niego wrócić.

Zobaczył przyszłość. Różne wersje przyszłości. Ujrzał wygraną wojnę i triumfujący Kościół. Widział ją przegraną i patrzył, jak Kościół obumiera w cieniu tej klęski. Znów widział triumf Kościoła i jego upadek, za każdym razem inaczej. Przyszłość za przyszłością objawiała mu się w jednym oślepiającym przypływie jasnowidzenia. Wojna została wygrana, ale nie udało się powstrzymać fali przemocy; wojnę wygrano, lecz wiara ludzi zachwiała się w posadach; wojna została przegrana, a z nią wszystko...

Poczuł, że ktoś przyciska mu palce do szyi, sprawdzając puls, a gorączkowe myśli zatroskanych ludzi wokół niego trzepotały mu w głowie jak nietoperze. Coś do niego mówili, lecz nie mógł rozróżnić słów przez rozdzierający mu uszy ryk fae. Która z tych przyszłości niosła nadzieję? - rozpaczał. Która z dróg prowadzi do zbawienia? Symbole, ludzkie postacie i uskrzydlone lęki wirowały wściekle wokół niego, gdy usiłował skupić na nich wzrok.

Ojcze? - piszczały. Ojcze święty, jak się czujesz?

Zobaczył demona o owadzich oczach, który rozciął mu czaszkę i umieścił w niej te sny.

Ojcze święty?

Wizje przeszłości i przyszłości wirowały coraz szybciej, zlewając się ze sobą, wnikając do jego duszy szybciej, niż mógł je ogarnąć.

Co się stało? Musiał znaleźć właściwą przyszłość.

Niech ktoś wezwie lekarza, natychmiast!

Wojna skończyła się i Patriarcha zwołał swych żołnierzy, a fae jak zawsze zebrała się u jego stóp, słuchając człowieka, który od dnia narodzin był magiem i...

Ten obraz budził przerażenie, a także podniecenie, gdyż był zupełnie nowy i rodził nadzieję. Oto jedyny sposób, w jaki może uratować swój lud. Ujrzał wynik takiego działania, obejrzał to tysiąc razy za każdym uderzeniem swego serca, drżąc jak w febrze, wywołując gwałtowne falowanie fae...

Przytrzymajcie go!

...coś ukłuło go w ramię - nie palące jak ogień, ale zimne jak lód. Poczuł, jak jego serce zaczyna z tym walczyć, i wizje zaczęły rozpadać się jak pękające szkło. Ból przeszył całe ciało, fae zmieniła się w lód, z trzaskiem odpadający od skóry, a z sufitu opadł czarny całun, który przygniótł go swym straszliwym ciężarem...

Dobrze. Będzie dobrze.

Co się stało?

Nie wiem.

Co mu podałeś?

Nie słyszy. Nie widzi. Nie może się ruszyć.

Czy ambulans...

Jedzie.

Puls jest silny.

Co się stało, do diabła?

Zachowaj tę wizję. Nie zapomnij!

Wytrzymaj.

Pomoc jest już w drodze.

Ciemność.

19

Ból miał barwę czerwieni. Surowej, paskudnej czerwieni, która cuchnęła jak zgniłe mięso i wsączała się każdym porem skóry, aż zupełnie go wypełniła. Czerwieni, która obnażyła jego nerwy, a potem drapała po nich, powodując ból, jakiego nie był w stanie znieść żaden żywy człowiek. Cierpienie tak okropne, że pozbawiające człowieczeństwa, odbierające rozum i pozostawiające zaledwie kłębek strachu i męki w oszalałym wszechświecie, w którym jedyną miarą czasu były fale bólu.

A potem, w tym szaleństwie pojawiła się wyciągnięta ręka. Paliła żywym ogniem, lecz Damien rozpaczliwie uścisnął ją, pozwalając, by ten dotyk na nowo go określił. Palce. Dłoń. Dusza. Ręka stała się centrum wszechświata, jedynym punktem, wokół którego krążyły światy, jądrem jego prywatnej galaktyki. Ramię Damiena stanęło w płomieniach, mięśnie popękały od żaru, zwijając się w krwawe strzępy, odsłaniające nagie i okrwawione kości. Skóra, potrzebował skóry, będącej naturalną zbroją ciała Skupił myśli na tym jednym pragnieniu, aż odniósł wrażenie, że jego mięśnie nie są już nagie - oblekł je siłą swej wyobraźni. Uczynił to raczej instynktownie niż świadomie, ale najwidoczniej skutecznie, więc rozpaczliwie uczepił się tej myśli, nie chcąc ponownie pogrążyć się w morzu cierpienia

Ramię: określ je, poczuj, uwierz w jego istnienie. Bark. Pierś. Ogień smagał jak biczem jego tors i w chwilach, gdy nie mógł się skupić, czuł, jak ta nowa skóra obłazi z jego ciała poczerniałymi płatami o brzegach spalonych na popiół... Trzymająca go ręka ścisnęła mocniej, a kiedy starał się oprzytomnieć, druga chwyciła go za ramię. Dobrze. To już dwa punkty kontaktu w tym krwawym wszechświecie. Dwa punkty łączy linia prosta. Trzy tworzą płaszczyznę. Cztery opisują...

Nagle czerwień zniknęła a on klęczał, dusząc się powietrzem cuchnącym siarką i spalonym mięsem. Ręce pomogły mu wstać, co przyjął z wdzięcznością. Grunt był tak gorący, że jego bryczesy już zaczęły dymić i do mieszaniny otaczających go zapachów dołączył smród spalonej wełny.

- Co to było? - wyszeptał.

Właściwie nie oczekiwał odpowiedzi, chciał tylko usłyszeć swój głos. Ku swemu zdziwieniu naprawdę usłyszał te słowa, chociaż pamiętał, że ogień co najmniej dwukrotnie zmienił jego struny głosowe w krwawe strzępy.

- Czy myślałeś, że ta przemiana będzie łatwa? - zapytał głos za jego plecami. Dłonie puściły go i ta utrata kontaktu o mało nie wywołała kolejnej fali przerażenia. Nie miał wątpliwości, że bez pomocy Karrila na zawsze zatonąłby w tym oceanie bólu. Zaczął się obawiać, że tym razem wziął na siebie zbyt wiele. Jeśli to była dopiero brama piekieł, to co go czekało za nią?

Potem zdał sobie sprawę, że słyszy czyjś głos, nie należący do Karrila, nawet niepodobny do głosu demona. Bardziej melodyjny i wyższy, niepokojąco znajomy. Szybko odwrócił się, tak zafascynowany tym głosem, że ledwie zauważył otaczający go, surrealistyczny krajobraz.

To była Rasya. A właściwie nie ona. Raczej kobieta mająca jej wzrost, kolor włosów i wygląd: opalona, o krótko ściętych platynowych włosach i długich smukłych nogach, gładkich i muskularnych. Jednak jej twarz była inna, tak samo jak ubranie, a oczy tak przypominały oczy Karrila, że z dreszczem zobaczył je w twarzy swej ostatniej kochanki.

- Dlaczego? - wymamrotał. Odór siarki był teraz silniejszy i Damien z trudem łapał oddech. Trudno powiedzieć, czy w jego głosie słychać było gniew, czy smutek, gdy zapytał: - Dlaczego, Karrilu?

- Ja także ryzykuję tu życie - odparł demon. A raczej „ona". - Nie mogę tu zmienić postaci tak samo jak ty. Potrzebowałem silnego, wytrzymałego i zręcznego ciała. Ze względu na twoje upodobania musiało należeć do kobiety. Wziąwszy pod uwagę wspomnienia... - Kobieta wzruszyła ramionami. - Przepraszam. Za późno zauważyłem, że ją opłakujesz. Nie chciałem cię obrazić.

Na chwilę Damien zamknął oczy, boleśnie świadomy żaru, który palił go przez podeszwy butów.

- Czy oczekiwałeś ode mnie jakiejś reakcji? - spytał ochrypłym szeptem. - Czy o to chodziło?

- Gdybym potrzebował tego, aby przetrwać, czy odmówiłbyś mi tej przysługi? - Przysunęła się i ponownie ujęła dłoń Damiena, ściskając ją raczej krzepiąco niż serdecznie. - Tak jak i ty wykorzystuję0x08 graphic
wszystkie możliwości.

Pociągnęła go za rękę, łagodnie, lecz stanowczo.

- Chodź. Nie ma czasu.

Zdołał oderwać od niej wzrok i popatrzył na otaczający ich niesamowity krajobraz. Ziemia wokół była czarna i szklista, dymiąca żarem, od którego drżało powietrze. W górze płonęło słońce, nie okrągła wielka gwiazda Erny, lecz wzdęty żółty krąg, który tryskał strumieniami płomieni niemal do samej ziemi, czemu towarzyszyły roziskrzone eksplozje wyrzucanej w powietrze lawy. Niebo wokół było czarne jak noc, podobnie jak cienie rzucane przez głazy. Grunt wydawał się trząść i nagle pękł niecałe trzy metry od niego, odsłaniając czerwono płonącą magmę.

- Do licha - wykrztusił.

- Co?

- To zbyt realistyczne jak na mój gust. - Zerknął na demona i pospiesznie odwrócił głowę. - Jak się stąd wydostaniemy?

- Tak samo jak przyszliśmy. I chętnie wskażę ci tę drogę, gdy tylko powiesz, że masz dość. Natomiast jeśli chodzi o to, po co tu przybyliśmy... - Rozejrzała się wokół, a potem wskazała ręką. Dzięki Bogu, w kierunku przeciwnym do tego, w którym znajdowała się szczelina. - Chyba tędy.

- Chyba?

- To nie moje królestwo - odparł z urazą Karril. - Zastanawiam się, czy w ogóle mogłoby istnieć, gdyby nie nieustanne wysiłki Kościoła. Chodź.

Nie trzeba go było zachęcać, żwawo ruszył za demonem. Był już kiedyś w podobnym miejscu i o mało nie zginął, chociaż zaledwie przekroczył granicę. W jakim stopniu ta czarna skała pod ich nogami była lita, a w jakim cienka jak papier warstwa skrywała rzeki roztopionej lawy? Każdy krok mógł okazać się ostatnim. A jeśli podobieństwo między tym światem a rzeczywistym było niepokojące, to różnice wprost przerażały. W realnym świecie, jeśli skorupa lawy pęknie ci pod nogami, wpadniesz w nią i zginiesz, ugotowany. Tymczasem tutaj, w tym nieziemskim miejscu, gdzie każdy krok oddalał od progu śmierci... Czy można płonąć przez wieki? Dławiąc się roztopioną lawą, tonąc w niej, z ciałem raz po raz odchodzącym od kości? Wcale nie spieszyło mu się, żeby sprawdzić tę teorię w praktyce.

- Co z Tarrantem?

- Masz na myśli, czy nadal tu jest? - Kobieta podobna do Rasyi zerknęła na niego. - Gdyby było inaczej, nie zostałby po nim ten ślad.

Damien rozejrzał się, mrużąc oczy w oślepiającym żółtym blasku.

- Nic nie widzę.

- A zatem to dobrze, że jestem z tobą, prawda? - Skinęła głową, pokazując mu po prawej obszar usiany kałużami płonącej lawy. - Tędy.

Szedł za nią, bardziej kierując się dotykiem niż wzrokiem, po terenie, na którym każdy krok mógł okazać się ostatnim. Grunt pękał pod ich nogami, lecz choć serce zamierało mu w piersi przy każdej otwierającej się szczelinie, wydobywały się z nich tylko zatruwające powietrze chmury płonącego popiołu i cuchnących gazów. Kiedy wciągnął je w płuca, dostał tak gwałtownego ataku kaszlu, że obawiał się, iż dygotanie jego ciała może jeszcze bardziej naruszyć grunt pod stopami. Starał się nie pamiętać tych chwil w zachodnich krainach, kiedy o mało nie zginął, przechodząc przez pole lawy aż nazbyt podobne do tego.

...z głośnym trzaskiem ziemia zapada mu się pod nogami, a on rzuca się w bok, gdy skała pod stopami pęka, a jej odłamki opadają tak strasznie gorącym deszczem, że włosy na głowie skręcają się i skwierczą, gdy chwyta się najbliższego głazu... Tak rozgrzanego, że pali mu skórę na dłoniach, ale jeśli go puści, spłonie cały. Wciąga się na skałę równie kruchą jak poprzednia, modląc się, by szczęście dopisało mu jeszcze choć przez chwilę...

- Nie! - syknęła niby-Rasya. - Przestań.

Puściła ramię Damiena. Pobladła.

Spojrzał na nią ze zdumieniem, pojmując, co zrobił. Jej życie zależy od stanu mojego umysłu, pomyślał. Był zaskoczony i przestraszony tym odkryciem. Czyżby miał nie tylko znosić okropności Tarrantowego piekła, ale w dodatku o nich nie myśleć? Nie wiedział, czy mu się to uda. Nagle pojął, co ryzykował Karril przybywając tu z nim. A także, jakie silne, choć głęboko skrywane, więzy przyjaźni łączą Tarranta z tym Iezu, który wyruszył w taką podróż.

Nagle za nimi wytrysnął gejzer płomieni. Pobiegli po czarnej skale, lecz nie dość szybko, by uciec przed ognistym deszczem. Krople lawy posypały się wokół i Damien poczuł przeszywający ból. Musiał zmobilizować wszystkie siły, by biec dalej, czując odór spalonej wełny i zwęglonego ciała, dusząc się tym zabójczym oparem.

Wtem zbyt mocno postawił nogę, albo grunt w tym miejscu był szczególnie słaby, gdyż załamał się pod nim i Damien rozpaczliwie rzucił się naprzód, usiłując wydostać się na litą skałę. W tym momencie już myślał, że zgubił Karrila, lecz demon dobrze wybrał swoją postać. Lekkie, zwinne ciało, tak podobne do Rasyi, nadal było u boku Damiena, gdy skała za nimi zapadła się, wyzwalając tak silną falę żaru, że prawie zwaliła ich z nóg.

- Tędy - powiedziała niby-Rasya, pociągając go naprzód.

Dysząc, starał się dotrzymać jej kroku. Podeszwy stóp paliły go żywym ogniem. Osłaniająca je skóra butów zaczęła dymić, zapowiadając jeszcze gorsze cierpienia. Byłem głupcem, przychodząc tutaj! - rozpaczał. Co miał nadzieję osiągnąć? Tarrancie, lepiej żebyś był tego wart! Potem chwycił go atak kaszlu i Damien chwiejnie powlókł się dalej, podtrzymywany przez silną dłoń demona.

- Trochę na to za późno - mruknęła sucho, jakby wypowiedział swe myśli na głos.

Teraz ziemia wokół nich zapadała się coraz częściej i raz po raz musieli zrywać się do biegu, ryzykując, że wpadną w jakąś niewidoczną szczelinę. Oto prawdziwe piekło Tarranta, pomyślał Damien, pełne niepohamowanego strachu. Jakież gorsze cierpienia można zadać człowiekowi, który uczynił strach eliksirem nieśmiertelności i zmienił cały świat w swój teren łowiecki? Potem ogarnęła go kolejna chmura siarkowego dymu i dusząc się, upadł na ziemię. Rozpalona skała przypaliła mu dłonie i plecy, jak mięso na rożnie.

- Chodź. - Mocne ręce chwyciły go, pomagając mu wstać. - Zdaje się, że widzę chłodniejsze miejsce.

Akurat, pomyślał ponuro, oaza w piekle. Już w to wierzę. Nawet jednak ta nikła nadzieja wystarczyła, by dodać mu sił, i jakoś podniósł się z ziemi. Otaczały ich tak gęste chmury popiołu, że ledwie mógł coś dostrzec, lecz huk pękających za nimi skał spowodował, że Damien przyspieszył kroku. Na oślep szedł za Karrilem, ściskając jego kobiecą dłoń lepkimi od krwi palcami i modląc się, żeby słowa demona okazały się prawdą.

Nagle, niespodziewanie, żar jakby nieco zelżał. Ziemia pod nogami stała się stabilniejsza. Zapewne dlatego, że nerwy w podeszwach stóp przestały reagować na bodźce, powiedział sobie, ale może i nie. Wykorzystał to, by przystanąć i zgiąć się wpół, chwytając oddech w cuchnącym siarką powietrzu. Ponieważ Karril nie popędzał go, Damien uznał, że są bezpieczni. Przez chwilę.

Kiedy w końcu piekące łzy oczyściły jego oczy z kurzu, a drżące mięśnie rozluźniły się na tyle, by mógł ustać, spojrzał za siebie i zadrżał. Jaskrawe strumienie lawy w niezliczonych miejscach poprzecinały drogę, którą przyszli. Czerwone fontanny stopionej skały tryskały jak gejzery w miejscach, które mijali zaledwie przed chwilą. Już nieraz zdarzało mu się bywać w pobliżu wulkanów - raz nawet za blisko - ale jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego. Uświadomił sobie, że zapewne nie widział tego żaden śmiertelnik. Takie piekło można znaleźć tylko w miejscu, gdzie życie i śmierć nie mają żadnego znaczenia.

- Proszę - wysapał. - Nie mów mi, że będziemy musieli tędy wrócić.

- Nie ma obawy. Osobiście uważam, że mamy niewielkie szanse na powrót.

Przeszył demona wzrokiem i otworzył usta, szykując niemiłą odpowiedź na ten żart, lecz wyraz twarzy Karrila sprawił, że głos zamarł Damienowi w gardle. Karril był bledszy niż Rasya była kiedykolwiek, a jego (jej?) skóra miała barwę popiołu. W oczach malował się strach i zmęczenie tak ogromne, że przez chwilę Damien wziął je za część przebrania.

Męczy go mój ból, uświadomił sobie, przerażony tą myślą. Czy moje cierpienia mogą go zabić?

Usłyszał głośny trzask za plecami. Instynktownie złapał rękę Karrila i pociągnął go za sobą, podrywając się do biegu, gdy tylko uzyskał pewność, że demon nie straci równowagi. Pozornie solidna skała, na której stali, zapadła się w falującą rzekę ognia. Podmuch żaru uderzył w nich z siłą huraganu i płomienie liznęły ich plecy.

Ujrzeli następną wysepkę chłodniejszej skały i przystanęli na niej na moment, żeby Damien mógł zaczerpnąć tchu. Mięśnie bolały go tak, jakby biegł od kilku dni, i z trudem chwytał powietrze spierzchniętymi ustami. Podniósł rękę, by otrzeć zalewający mu oczy pot, i ku swemu zdumieniu stwierdził, że dłoń jest cała, nie zakrwawiona. Nie poparzona. Czyżby zagoiła się podczas biegu? Przez chwilę uznał, że to niemożliwe... lecz potem, z dreszczem zgrozy, zrozumiał. Tak, jego ciało goiłoby się tutaj tylko po to, aby mogło znosić kolejne męki. Tak samo jak ciało Łowcy, kiedy wróg uwięził go w ogniu, zmuszając, by regenerował je, żeby znów mogło się palić. Przez wieki.

Czyżby tamte chwile w krainie rakhów wywarły tak głębokie piętno w duszy Tarranta, że stworzyły w niej jego własne piekło, w którym miał smażyć się w wiecznym ogniu? A może ten koszmar już w nim tkwił, a Calesta tylko wykorzystał go, wtrącając Łowcę w płomienie? Tak czy inaczej, była to przerażająca myśl. Jak człowiek może doświadczyć czegoś takiego i pozostać przy zdrowych zmysłach?

A kto powiedział, że on jest zdrowy na umyśle?

- Spójrz. - Karril wskazał coś w oddali. - Coś się zmienia.

Pomimo ostrego światła - a może ze względu na nie - Damien stwierdził, że nie jest w stanie niczego dostrzec. Mimo to odniósł wrażenie, że istotnie zaszła tam jakaś zmiana. Po chwili zrozumiał, na czym polegała. Tam gejzery lawy nie tryskały w powietrze. Nad ziemią nie unosiły się kłęby duszącego dymu. I chociaż wytężał wzrok, nie zauważył jaskrawoczerwonych strumieni lawy płynących we wskazanym przez Karrila miejscu.

Z jakiegoś powodu przeraziło go to bardziej niż wszystkie dotychczasowe niebezpieczeństwa. Chciał coś powiedzieć, dać wyraz swoim złym przeczuciom, ale wtedy obłok cuchnącego gazu wypełnił mu usta i nos, wywołując nowy atak kaszlu. Żołądek ściskały mu skurcze, jakby w ten sposób organizm usiłował oczyścić drogi oddechowe. Skała za nimi znów zapadała się długimi, cienkimi pasmami, a jasna lawa centymetr po centymetrze pochłaniała półkę, na której stali. Wkrótce nie będą mieli żadnego oparcia dla stóp. Nie było innego wyjścia - musieli uciekać, a jedyna droga ucieczki wiodła przez ten spokojny obszar, który tak niepokoił Damiena.

- Vryce?

- Czy to właściwa droga? - wysapał i z ulgą zobaczył, że Karril skinął głową. Co by zrobił, gdyby demon zaprzeczył? Zanurkował w strumień lawy i przepłynął jego wrzący prąd, aby dotrzeć do celu? Wolał o tym nie myśleć.

Rzucili się pędem - w samą porę. Skała, na której stali, z rykiem pękła jak szkło i osypała się w ognistą czeluść. Płomienie lizały im pięty, gdy mknęli ku bezpiecznemu miejscu, które zdawało się na nich czekać. Biegnąc, Damien czuł, że ziemia pod jego nogami drży i faluje, tryskając ze wszystkich stron fontannami ognia. Krople lawy paliły mu ciało, gdy usiłował utrzymać się na nogach, co wydawało się niewiarygodne, lecz jakoś mu się udało.

Jeśli teraz upadniesz, kapłanie, pozostaniesz tu na wieki.

W końcu dotarli do miejsca, gdzie skała jeszcze się ostała, i Damien przystanął na moment, żeby złapać oddech. Czarna ściana przed nimi zachwiała się i runęła, tworząc stromą ścieżkę wiodącą dalej, w dół. Pomimo złych przeczuć Damien ruszył tą karkołomną drogą, kalecząc ciało o ostre jak brzytwa głazy. Czy dalej czekały go kolejne cierpienia? Strach? Wszystko już lepsze od rzek płomieni i ognistego deszczu, który nadciągał ich śladem. A może nie?

U podnóża zbocza zatrzymał się i upadł na twardy żwir, spazmatycznie łapiąc dech. Jednak wypełnione trującymi oparami płuca nie chciały wpuścić świeżego powietrza. Przez moment zastanawiał się, czy nie zaryzykować uzdrowienia ich Sztuką, i w końcu uznał, że nie ma nic do stracenia. W myślach uchwycił prąd i zaczął tkać z jego siły odpowiednie zaklęcie...

A raczej próbował to zrobić. Jednak tutaj nie było fae, a może nie można było z niej skorzystać. To Ziemia, pomyślał, spoglądając na świecącą w górze żółtą gwiazdę i w końcu ją rozpoznając. Ziemia była jego namiętnością i koszmarem. Przypomniał sobie, jak Łowca pokazał mu swoje sny o Ziemi, żeby go nastraszyć. Nie był w stanie oprzeć się ich sile. Czyżby Prorok obawiał się planety, która była dla niego wzorem? Czy wzdragał się przed koncepcją pozbawionego magii świata, chociaż usiłował powołać go do życia?

- Spójrz - szepnął Karril.

Damien szybko zerwał się na równe nogi, w obawie przed kolejnym wstrząsem. Jednak skała pod jego obolałymi stopami pozostała nieruchoma, a powietrze niemal nadawało się do oddychania. Powiódł wzrokiem w ślad za spojrzeniem Karrila i ujrzał coś, co wyglądało jak poruszająca się ziemia. Nie, nie ziemia, ale coś na niej, co falowało i wiło się niczym żywy dywan. Było jaśniejsze od skał i miało ciemnożółtą barwę. W łagodniejszym oświetleniu wyglądałoby jak ludzkie ciało, odbarwione promieniami bezlitosnego słońca.

Pełen złych przeczuć ruszył naprzód. Jeśli tędy wiedzie droga, to nie mamy innego wyjścia. Usiłował uspokoić się i opanować lęk, obmyślając sposoby odpłacenia Tarrantowi za to, że zmusił go do przyjścia tutaj. Jednak kiedy podszedł bliżej i zobaczył, co ma przed sobą, ta strategia również zawiodła.

To były ciała. Ludzkie ciała, rozpościerające się dywanem aż po horyzont. Ciała kobiet, rozrzucone po ziemi jak śmieci, tak liczne, że miejscami tworzyły całe sterty, niczym na żywym wysypisku. Gdy na nie patrzył, wiły się i dygotały, a te ruchy dawały złudzenie przepływających fal. Widział szczupłe ramiona, bladą skórę, dłonie chwytające powietrze i chowające się znowu w tym żywym dywanie, który zdawał się pokrywać całą powierzchnię planety.

- Co to jest? - wykrztusił.

Karril prychnął; chociaż raz nie miał gotowej odpowiedzi.

- Niech mnie diabli, jeśli wiem.

Z dreszczem niepokoju Damien zauważył, że ten żywy dywan powoli się rozsuwa. Kurczące się kończyny najbliżej leżących ciał ściągały je na boki. Poruszały się w owadzi, okropny sposób. Co to za miejsce? - zastanawiał się gorączkowo. Widział tworzącą się powoli wąską ścieżkę, obramowaną wijącymi się ciałami. Była dość szeroka, by mogli po niej przejść, jeśli będą uważać, gdzie stawiają nogi. I tak wąska, że myśl o spacerze nią wywoływała mdłości.

Jednak...

To była ścieżka, bez wątpienia. Karril nie musiał mu tego mówić. Wytyczył ją dla nich strach Tarranta. Przez ile kilometrów ciągnęła się w dal, pośród tych szklistych oczu spozierających z martwych twarzy i wijących się kończyn? Zemdliło go na myśl o tym, że jeden fałszywy krok może wprowadzić go między te obrzydliwie powykręcane ciała, lecz dochodzący z oddali syk płynącej lawy ostrzegał, że pozostanie tutaj mogłoby okazać się jeszcze gorszym wyjściem.

Nie mamy wyboru, powiedział sobie ponuro. Chyba że zechcemy wrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy. A to nie wchodziło w rachubę.

- W porządku - wymamrotał. - Zróbmy to.

Poszedł pierwszy, zmierzając ku wąskiej dróżce, jaką utworzyły dla nich ciała. Po obu stronach wiły się i kurczyły sterty zwłok, a od czasu do czasu przejście zagradzała im przerzucona przez ścieżkę ręka lub noga - przypominając, że dróżka może w każdej chwili zniknąć równie szybko, jak się pojawiła. Na samą myśl o tym żółć podeszła mu do gardła, ale szedł dalej. Nie ma innej drogi, mówił sobie, powtarzając te słowa raz po raz, jak dodającą otuchy mantrę. Za plecami słyszał syk spływającej po zboczu lawy pochłaniającej pierwsze zwłoki. Odór palonego mięsa wypełnił powietrze. Teraz mógł dokładniej przyjrzeć się ciałom. Ujrzał twarze, piersi i pośladki, woskowożółte i zniekształcone przez śmierć, nieruchome oczy zdające się spoglądać na jakiś okropny widok. Zauważył, że ich ruchy nie były przypadkowe. Wszystkie ciała zdawały się podrywać do biegu, lecz ciężar sąsiednich przygniatał je do ziemi, uniemożliwiając ucieczkę.

Postawił nogę w pobliżu głowy jednej z kobiet, a potem tuż obok zaciskającej się dłoni innej. Unikanie kontaktu wymagało niemal baletowych umiejętności, a jego poparzone i obolałe mięśnie nie były już do tego zdolne. Miał wrażenie, że każdy kolejny krok będzie ostatnim, i tylko przerażenie wywołane widokiem otaczających go trupów dawało mu siłę do dalszego marszu. Karril w milczeniu podążał za nim, zatopiony w myślach. Czy ci martwi ludzie niepokoili demona? Czy wysyłali fale bólu lub innych, jeszcze bardziej zabójczych dla Iezu emocji? Od czasu do czasu oglądał się na demona, lecz ten, choć z posępną miną, skinieniem głowy dawał mu znać, że wszystko w porządku. Przynajmniej na razie.

Nagle Damien stanął jak wryty, dostrzegłszy coś wśród tego morza ludzkich szczątków. Ciemne ramię wśród mnóstwa białych. Gęste włosy, czarne jak noc. Oczy, które znał, spoglądające w niebo nieruchomym spojrzeniem, chociaż kończyny nadal podrygiwały w parodii życia.

- Sisa - szepnął.

Usłyszał ciche przekleństwo Iezu, który również zorientował się, czyje to ciało. Ostatnia ofiara Tarranta, rzucona jak śmieć na ten dywan ludzkich zwłok. Ile z nich także było jego ofiarami, a przynajmniej ich sobowtórami? Spojrzał na żywy dywan i zadrżał. Wszystkie ciała były ciałami kobiet i z tego, co widział, wszystkie w podobnym wieku. Przeważnie białe, ponieważ takie lubił Łowca. Niewątpliwie atrakcyjne za życia, chociaż teraz wyglądały okropnie.

- Ruszaj! - syknął demon za jego plecami i Damien usłuchał bez namysłu, ufając jego rozwadze. Coś podrapało go w kostkę nogi, ale zdołał się wymknąć. Przez moment wezbrała w nim fala mrożącego krew w żyłach strachu, pod wpływem którego mięśnie zdawały się zastygać. Przestraszony, z trudem wlókł się dalej. Idący za nim demon syknął, lecz gdy Damien przystanął i chciał się obejrzeć, Karril popchnął go naprzód, jakby chciał powiedzieć: „Nic mi nie jest! Idź dalej!". Zerknąwszy pod nogi, usiłując wybrać najbezpieczniejszą drogę, z przerażeniem zauważył, że ludzkie szczątki zaczynają zamykać ją z obu stron. Sięgały po niego, kiedy je mijał, czasem chwytając powietrze, a czasem łapiąc go za buty. Z jakiegoś powodu przeraziło go to bardziej niż przedtem ogniste piekło Tarranta. Poderwał się do biegu, odtrącając zaciskające się dłonie, których dotyk budził w nim zimny dreszcz grozy. Czy ta droga nie ma końca? - myślał z rozpaczą. Ile jest tych ciał? Trudno mu było uwierzyć, że aż tyle kobiet mogło paść ofiarą jednego człowieka, ale cóż on naprawdę wiedział o Łowcy? Jakie niezliczone zbrodnie popełnił Tarrant w ciągu tych wielu wieków, zanim osiadł w Puszczy?

Nagle jedna z rąk złapała go za nogę i nie puszczała. Ciężar własnego ciała pociągnął go w dół i Damien runął między oczekujące na niego dłonie, ramiona i nogi...

...ucieka. Gałęzie drzew zagradzają drogę jedwabną pajęczyną, ciemne nici chwytające ją, kiedy ucieka, szamocze się, walczy szaleńczo, rozpaczliwie, gdy ten ścigający ją od trzech dni i nocy czarny stwór zbliża się...

...ucieka, a ziemia ożywa, oślizłe stwory wypełzają wszystkimi jej porami, by spętać jej nogi i obalić w kłębowisko wygłodniałych robaków...

...ucieka przed tym stworem, który ściga ją od kilku dni, przed podobnym do człowieka demonem, którego głód liże jej ciało, gdy potyka się, czuje ostre szpony przebijające skórę, wypuszczające krew...

Silne dłonie chwyciły go za kołnierz i włosy, podrywając w górę. Pod wpływem bólu te wizje pierzchły, dając mu jedną cenną chwilę na złapanie oddechu. Ręce zaciśnięte na jego nogach przesunęły się wyżej i znów Damiena opadły te obrazy, lecz demon pociągnął go za sobą, dostatecznie energicznie, żeby przerwać chwyt.

Drżąc, wyszeptał:

- Ofiary Tarranta...

- Wiem - odparł ponuro Karril. - Nie przystawaj!

Podnosząc się z ziemi, zrozumiał, że demon też widział te okropne obrazy za jego pośrednictwem. I z dreszczem zgrozy pojął, że jeśli znów upadnie i przygniotą go te ciała, demon zostanie uwięziony wraz z nim i przez wieki będzie cierpiał męki, oglądając ostatnie chwile każdej z ofiar Łowcy...

Pobiegł. Tak szybko, że dłonie nie mogły go złapać - a przynajmniej o to się modlił. Dostatecznie szybko, by odtrącić każdą, której by się to udało, zanim podziałają na niego wspomnienia przechowywane w ich ciałach. Ramię przegrodziło ścieżkę, a on stanął na nim, wgniatając kończynę w skalisty grunt. Włócznia wspomnienia przeszyła mu nogę i poczuł zimne zęby wbijające się w gardło, i rozpacz, gdy z rany trysnęła ciepła krew. Ledwie zdołał utrzymać się na nogach, ale strach dodał mu sił, jakich nigdy nie zapewniłaby mu chłodna logika. Wszędzie wokół słychać było teraz jęki, a chociaż niektóre wyrażały ból i strach, w innych wydawał się rozbrzmiewać głód. Czy te ciała zdawały sobie sprawę z jego obecności? Czy brały go za Tarranta? Ścieżka przed nim prawie zupełnie się zamknęła i z przerażeniem uzmysłowił sobie, że aby się stąd wydostać, będzie musiał brnąć przez to morze ciał, z których każde mogło pogrążyć go w odmętach koszmarnych wspomnień. Bliski paniki spojrzał za siebie, potykając się przy tym, usiłując ocenić szanse odwrotu. Nie mieli żadnych. Przejście w oddali już zniknęło, a kiedy biegli dalej, ciała wznosiły się za nimi niczym fala, grożąc zatopieniem.

Nagle wyrosła przed nim ściana zwłok i Damien uderzył w nią, chociaż wiedział, że nie zdoła rozbić tej przeszkody, że to, co stworzono, aby pokonać potężnego Geralda Tarranta, z łatwością powstrzyma zwykłego człowieka...

...uciekając - padając - gnając w ciemność, mrok, uciekając... Rozpacz! A wielki ptak opada, ma krwawe szpony, białe pióra... Mężczyzna o niebiesko płonących oczach... i wilki - pająki - węże - cienie - Łowca!

Czyjaś dłoń chwyciła go za ramię. Ledwie to poczuł, jakby miało miejsce w innym świecie, gdy przerażenie ofiar Tarranta odbijało się echem w jego ciele, z każdą sekundą pozbawiając go siły i pewności siebie.

...upiornie blada twarz, głód, wyczuwalna siła, liżąca ją lodowatym jęzorem...

Spróbował wydostać się na powierzchnię i nie zdołał. Usiłował określić się, oddzielić od tej tsunami bólu i strachu, jaka przepływała przez jego umysł, lecz wspomnienia były zbyt silne, zbyt poruszające... zbyt liczne. Tonął w morzu przerażenia.

...oblicze potwora...

Druga dłoń złapała go i przytrzymała.

...oblicze Boga, zbyt mroczne i straszne, by znieść jego widok. Ona leży nieruchomo, gdy pochyla się nad nią, a serce łomocze jej jak przestraszonemu zwierzątku... a potem, nagle, budzi się w niej coś oprócz strachu. Czuje podniecenie, gwałtowne i bezwstydne, które każe jej nadstawić szyję, gdy ten cień obejmuje ją, szykując się do śmiertelnego ataku...

...skrywana, bezwstydna żądza...

...moc wszędzie wokół niej, pulsująca jak żywa istota, Jego moc...

...surowa, straszna i wspaniała...

...ekstaza ciała odrywanego od kości, ostatni wspaniały moment, w którym dzieli jego przyjemność i chętnie umiera w tych straszliwych objęciach...

Z jękiem wyrwał się na powierzchnię na dostatecznie długą chwilę, by ujrzeć nad sobą twarz Rasyi, skurczoną i wykrzywioną pod wpływem okropnego cierpienia.

- Możesz się ruszać? - pytała.

Kiedy kiwnął głową, martwa dłoń złapała go za udo i ponownie ściągnęła w otchłań koszmarów. Jednak teraz nie były to tylko zimne wspomnienia strachu i rozpaczy. Zapadł w ciepłą toń strachu zmienionego w pożądanie, okropności przekształconej w piękno, oporu ustępującego miejsca radosnej akceptacji. Wyczuwał za tym prawdziwe przerażenie, zamaskowane hedonistycznymi iluzjami Karrila, które stępiły jego ostrze. Wystarczająco, pomyślał Damien, by dać mi szansę.

Ciężko dysząc, podniósł się z ziemi. Czuł bolesne obrzmienie w kroczu, a kiedy kolejna ręką wysunęła się z ziemi i dotknęła go, krzyknął, gdyż z tego miejsca popłynęły fale oszałamiającego bólu i rozkoszy. Chwycił rękę Karrila i pozwolił się prowadzić, akceptując zmienione przez demona wrażenia, które atakowały go raz po raz. W pewnej chwili, na krótko, dostatecznie wyraźnie ujrzał rzeczywisty świat, aby spojrzeć przed siebie, wypatrując końca tej drogi. Jednak jak okiem sięgnąć ziemię pokrywała warstwa ciał, zalegających stertami wszędzie wokół. Zrozumiał, że nie będzie temu końca. Już miał wrażenie, że spędzili tu całą wieczność. Każde opadające go wspomnienie zdawało się trwać wieki, a dalsza część podróży...

Wydał zduszony okrzyk, uświadamiając sobie jeszcze większe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło i gdy następne wspomnienie usiłowało pociągnąć go w przeszłość, Damien zaczął z nim walczyć, próbując odzyskać poczucie czasu. W końcu zaczął w myślach odliczać sekundy, chociaż wciąż wydawało mu się, że ucieka przez Puszczę Łowcy. Raz zarazem, we snach ofiar Łowcy, umykał, cierpiał, pożądał i ginął - przez cały czas słysząc w myślach tykanie ogromnego zegara, odmierzającego chwile istnienia jego ciała. Minuta. Dwie. Dziesięć. Godzina...

To się nigdy nie skończy, pomyślał ponuro, chyba że z mojej woli. Spróbował uwolnić się od dręczących go koszmarów i ocenić sytuację. Jeśli do tej pory zdołali pokonać jakąś część drogi, to nie było tego widać. W zasięgu wzroku nie dostrzegał jej końca. A Karril, który przedziwnymi manipulacjami pomagał mu zachować zdrowe zmysły, wyraźnie słabł na skutek długotrwałego wysiłku.

Z odwagą zrodzoną z rozpaczy Damien wyprostował się i pogroził pięścią szaremu niebu.

- Niech was szlag! - wrzasnął głosem tak ochrypłym, że ledwie podobnym do ludzkiego. - Wiecie, że tu jesteśmy! Wiecie, dlaczego przyszliśmy! Po co te gierki?

Zimna dłoń zacisnęła się na jego kostce i znów wróciły wspomnienia. Zdołał zachować przytomność wystarczająco długo, żeby dokończyć wyzwanie.

- Boicie się?! - wrzasnął. - Boicie się jednego człowieka i Iezu? Obawiacie się, że jeśli wytrzymamy ten koszmar, to pokrzyżujemy wam plany?

- Nie - szepnął niespokojnie Karril. - Nie wiesz, co oni mogą zrobić...

Wiem, co się stanie, jeśli nic nie zrobią, pomyślał ponuro Damien, gdy jego umysł ponownie zalały okropne wizje. Ołowiane niebo już zaczęło ciemnieć i wielkie słońce oraz zasłana ciałami ziemia zmieniły się w spowite nocą zarośla Puszczy...

Nagle usłyszał głuchy pomruk pod nogami, tak podobny do ryku wulkanu, że o mało nie odwrócił się, by sprawdzić, czy tuż za ich plecami nie otworzył się nowy krater. Karril jednak trzymał go mocno i Damien nie mógł się obejrzeć. Kolejny wstrząs targnął ziemią i wydało mu się, że ciała wokół zaczynają się odsuwać, tworząc przejście. Ręka, która trzymała go za nogę, puściła ją i poczuł niewypowiedzianą ulgę, po raz pierwszy od kilku godzin w pełni odzyskując władzę nad swoim umysłem.

- Karrilu... - zaczął.

- Jesteś samobójcą, wiesz? - Demon ze zdumieniem i podziwem potrząsnął głową. - Na Ernę, jak udało ci się przeżyć tak długo?

Ziemia rozstąpiła się z rykiem, tworząc ogromną czarną czeluść tuż u ich stóp. Ciała przelatywały przez jej krawędź i spadały w przepaść, nadal kurcząc się w śmiertelnym tańcu. Damienowi wydawało się, że jęczą przy tym... a może tylko jakiś piekielny, wiejący w tej otchłani wiatr imitował ten dźwięk? Instynktownie cofnął się, ale demon nie pozwolił mu odejść.

- Ty to zawezwałeś - warknął. - Teraz zrób z tym coś.

Na widok tej czarnej otchłani mdliło go z przerażenia, ale w głębi serca wiedział, że Karril ma rację. Oprawcy Tarranta z pewnością wiedzieli o ich obecności tutaj i odpowiedzieli na rzucone im wyzwanie. Teraz było za późno, żeby je cofnąć. Odrzucając ich zaproszenie, rozgniewałby ich tak, że mogliby na zawsze zamknąć tę drogę.

Powoli podszedł na skraj przepaści i zerknął w nią. Chociaż swymi ludzkimi oczami nie mógł dostrzec żadnych szczegółów, inne zmysły sygnalizowały mu jakiś ruch w tych ciemnościach, obecność czegoś, co wiło się, prężyło i... czekało. W nozdrzach poczuł odrażający smród, aż nazbyt podobny do tego, jaki panował w pokoju, z którego zniknął Tarrant. Damien ledwie zdołał znieść tamten zapach. Czy poradzi sobie teraz z jego piekielnym źródłem? Kiedy tak spoglądał w przepaść, nagle opadły go wątpliwości.

No cóż, powinieneś pomyśleć o tym, zanim tu przybyłeś, kapłanie. Teraz już za późno.

Tylko w tym jednym miejscu, w którym stał, krawędź przepaści nie opadała pionowo, lecz łagodniejszym i skalistym zboczem. Najwyraźniej była to jedyna droga na dół - poza samobójczym skokiem. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie Karrilowi, Damien z mocno bijącym sercem wyśliznął się z rąk demona i zaczął schodzić. W czarną, rozdartą czeluść. W ciemność tak gęstą, że mimo padającego z góry światła, pod wpływem którego krawędź rozpadliny wydawała się płonąć, Damien nie widział nawet konturów swojej wyciągniętej ręki, nie mówiąc już o otoczeniu.

Potem mrok zamknął się mu nad głową, zupełnie go oślepiając. Damien głęboko oddychał, usiłując opanować nagły atak klaustrofobii. Wreszcie, kiedy znów był w stanie się ruszać, zaczął po omacku dalej schodzić zboczem. Gdy ścieżka znikała mu z oczu, Damien zwalczał panikę i przeczekiwał to. Otaczająca go ciemność była gęsta, lepka i cuchnąca, ale poczucie zagrażającego mu niebezpieczeństwa zepchnęło ten fakt w głąb świadomości. Wraz z bólem licznych ran, piekących od nowa pod dotknięciem mroku.

- Karrilu? - szepnął. - Jesteś tu?

- Niestety.

Damien wyczuł jego obecność i wyciągnął rękę. Po sile, z jaką uścisnął ją Karril poznał, że demon czuje się w tym miejscu równie nieswojo jak on. Nagle Damien ucieszył się, że Karril przybrał kobiecą postać. Wprawdzie nie miało to żadnego znaczenia - demon pozostawał demonem - ale, nawet znając prawdę, czułby się jak idiota, gdyby trzymał za rękę mężczyznę. Dzięki Bogu za przezorność Karrila.

Coś otarło się o jego nogę i Damien poczuł głębokie obrzydzenie, które skręciło mu wnętrzności, ścisnęło gardło, wypełniło umysł obrazami nienawiści i zniszczenia, które natychmiast zniknęły. Co...?

Potem coś dotknęło jego pleców i przez moment poczuł przypływ szaleńczej zazdrości, pod wpływem której opuścił go rozsądek. To również szybko minęło, znikając w otaczającym ich mroku, gdy tylko stracił kontakt ze źródłem tego uczucia.

- Wytwory nienawiści - szepnął Karril. - Furii. I jeszcze gorzej. Są tutaj wszelkie rodzaje zła, jakie kiedykolwiek uczynił człowiek, obdarzone przez planetę niezależnym życiem. Gromadzą się tu, przyciągając się wzajemnie, aż dzięki swej liczebności osiągną taki rodzaj świadomości, jakiej nie zdoła uzyskać żaden pojedynczy demon.

Damien poczuł na sobie spojrzenie demona. Czy Iezu potrafił widzieć w ciemnościach?

- Oto twój Bezimienny, kapłanie. Największe zło Erny. Tak jak wszystko inne, wytwór twojego gatunku. - Damien poczuł, że niby-Rasya odwróciła się, jakby spoglądała w dół. - A ponadto wyjątkowo kiepski gospodarz.

Już miał coś powiedzieć, gdy usłyszał szept:

Widzę

Intruzi!

Nie wolno

Odejdźcie

Odejdźcie

Widzę

Najście!

Uderzyć

Zniszczyć

A potem wyższy głos, dźwięczniejszy, który zdawał się składać z tysiąca innych:

Spójrz na to, co chciałeś zobaczyć, kapłanie. Poznaj twoją niemoc.

Kilka metrów od Damiena pojawiła się postać, oświetlona nieziemskim blaskiem. Upiorna poświata otaczała człowieka wiszącego w powietrzu, jakby przywiązanego do jakiejś ramy, która pozostawała niewidoczna. Lśniła, odbijając się od wypolerowanych powierzchni sprzączki pasa, guzików i haftów, lecz otaczająca ją ciemność pochłaniała ten blask, zanim zdążył ukazać jakieś szczegóły otoczenia. W mroku był doskonale widoczny tylko ten mężczyzna, z twarzą tak wykrzywioną bólem, że trudną do rozpoznania, oraz okrywające jego ciało strzępy odzienia, poszarpane i wyblakłe.

- Gerald - szepnął Damien.

Łowca był przywiązany w takiej samej pozycji, jak niegdyś nad ognistym gejzerem: z szeroko rozłożonymi ramionami i nogami rozsuniętymi tylko tyle, by wystarczyło miejsca na pęta Jednak tam, gdzie Hegemon Lemy użył zwykłego żelaza, Bezimienni zastosowali straszliwsze więzy. Pętające Tarranta liny płonęły własnym, nieziemskim blaskiem, drgając i wijąc się jak żywe stworzenia. Damien ze zgrozą zauważył, że na jego widok jedna z nich unosi się, a potem - najwidoczniej uznawszy go za niegroźnego - ponownie jak wygłodniałe zwierzę wbija się w mięśnie przedramienia Łowcy, pozostawiając za sobą pasmo skwierczącego ciała. Teraz, kiedy już wiedział, czego szukać, Damien dostrzegł, że inne „liny" były takimi samymi wężopodobnymi stworami, które wnikały w ciało Łowcy i wyskakiwały zeń, przy każdym poruszeniu paląc je niczym kwas.

Nie był zdziwiony, że Karril puścił jego rękę i nie chciał podejść bliżej. Patrząc na udręczone oblicze Tarranta, widząc go tak pogrążonego w bólu, że nawet nieświadomego ich obecności, Damien dziwił się, że Iezu zdołał dojść tak blisko.

Widzisz? - szepnął oślizgły głos, a drugi dodał: Twój Kościół pochwaliłby to.

Usiłował skupić się na tym, po co tu przybył, na argumentach, jakie nim kierowały od czasu zniknięcia Tarranta. W obliczu tej okropnej sceny przyszło mu to z najwyższym trudem. Krzywił się przy każdym ruchu tych wężopodobnych stworzeń, domyślając się, jaki sprawiają ból.

- Czy to ma być kara? - zapytał.

Oto jego wyrok.

- Za jaką zbrodnię?

W otaczających go ciemnościach wyczuł poruszenie. Jedna czy dwie z tych istot przeleciały obok, ale żadna go nie dotknęła.

Za to, że zapomniał, kim jest i jaka moc utrzymuje go przy życiu. Za zbrodnię udawania, że jest człowiekiem.

- Musiało to być coś strasznego, skoro przekreśliło dziewięć wieków wiernej służby. Powiedzcie mi, co to takiego.

Byłeś przy tym, kapłanie.

Czyżby w tym głosie brzmiał gniew? Damien usiłował nie okazywać strachu.

- Nie wiem, o co wam chodzi.

Uratował cywilizację od zagłady, szepnął głos w jego umyśle. Zapobiegł rzezi, którą wszyscy mogliśmy się pożywić, oznajmił inny.

Dał waszemu Patriarsze broń, jakiej nie powinien mieć żaden sługa Kościoła.

- Co takiego? - Damien spojrzał na Tarranta i zmrużył oczy, gdy zrozumiał, o czym mówią te głosy. Ty sukinsynu! Zrobiłeś to! Sam nie wiedział, czy jest bardziej zdumiony, czy zły. Jakże zdesperowany musiał być Łowca, skoro podjął takie ryzyko?

Z trudem oderwał wzrok od Tarranta i znów odwrócił się do niewidzialnych istot. Miał odpowiedź na ich argument, a także na wszystkie inne, jakie mogłyby wysunąć.

- Wszystko, co uczynił, zrobił dla waszego dobra. Cokolwiek robił, chciał tylko pozostać przy życiu, aby nadal wam służyć.

Nieważne

Nieważne

Nieważne

Zdrajca!

Damien miał zamęt w myślach i z najwyższym trudem prowadził tę rozmowę.

- I co z tego? Chcecie trzymać go tu w nieskończoność? Taki macie zamiar?

Dopóki nie zapadnie wyrok

Dopóki nie zerwiemy paktu

Zdrajca!

- To wyrok śmierci - powiedział. - Czy tyle jest warte dla was dziewięć wieków służby?

Czuł, że coś poruszyło się w mroku, niczym wzbierająca fala, szykująca się, by na niego runąć. Kolejny głos był głębszy i o wiele dźwięczniejszy, a rozległ się w głuchej ciszy. Szepty innych utonęły w tym potężniejszym głosie.

Odbieramy dar, na jaki już nie zasługuje. To, co potem uczyni, to jego sprawa.

- Skazujecie go na śmierć.

Znów miał to niepokojące wrażenie, że coś wzbiera w ciemności, cofając się niczym morska fala. Strach przeszył go palącymi włóczniami, ale Damien czuł, że nie może okazać lęku i musi stawić temu czoło.

Nie obchodzi nas, czy przeżyje, czy umrze.

- Wasz wyrok oznacza dla niego śmierć - nalegał. Wyczuwając teraz, że za tym głosem kryje się nieprzyjazna inteligencja, o wiele większa od tej, z jaką spotkał się dotychczas. - Wiesz o tym. On też to wie. - I zaryzykował: - Sprawdź to sam, jeśli wątpisz w moje słowa.

Coś mrocznego i potężnego przemknęło obok, niemal dotykając jego policzka. Damien z trudem powstrzymał okrzyk przerażenia. Boże w niebiosach! Co by się stało, gdyby to coś naprawdę go dotknęło? Potem usłyszał przeraźliwy krzyk i odgłos szamotaniny. Jakiejkolwiek Sztuki używał ten stwór, z pewnością było to bolesne.

Przepraszam, przesłał myśl Tarrantowi, modląc się, żeby ten go usłyszał. Nie było innego sposobu.

W końcu szamotanina za jego plecami ucichła i uświadomił sobie, że stwór mroków wrócił na swoje miejsce.

Mówisz prawdę, burknął do Damiena. To jednak nie nasza sprawa.

- Służył wam przez dziewięć wieków - rzucił mu wyzwanie Damien. - Torturował, zabijał i okaleczał całe pokolenia, a wszystko w waszym imieniu. Przekształcił szmat ziemi, aby zaspokajać swój apetyt - wasz głód - i stal się legendą, którą będziecie się żywić długo po jego śmierci. - Zrobił dramatyczną przerwę, a serce waliło mu jak młotem. - Chyba za te wszystkie przysługi zasługuje na jakąś szansę, prawda?

Może, szepnął cieńszy głos, a inne powtórzyły tę myśl. Wrażenie obecności złowrogiej siły lekko osłabło, za co Damien dziękował losowi. Czy tamten większy stwór zaakceptowałby jego punkt widzenia? Po raz pierwszy zrozumiał, przez co przeszedł Tarrant, składając swoje życie w ręce istoty, która co chwila zmieniała swoją postać. Może powinniśmy osądzić go na podstawie tego, z kim przestaje. Bronisz go, jakby był jednym z twoich wiernych, kapłanie. Gdyby naprawdę był taki zły, jak twierdzisz, żaden człowiek nie stanąłby w jego obronie.

- On jest mi potrzebny! - warknął Damien, starając się mówić obojętnym tonem, wyzutym z wszelkich ludzkich uczuć. - Potrzebuję go jako narzędzia i nie dbam o to, co się potem z nim stanie. Niech go pochłonie piekło, jeśli tego chce. Bóg wie, że na to zasłużył.

Wokół panowała cisza. Damien rozpaczliwie obejrzał się, szukając Karrila, lecz nie dostrzegł go w ciemnościach. Czy ten argument poskutkuje? Najwyraźniej reakcja Bezimiennego w takim samym stopniu wynikała z tego, jaką formę przybrał w danym momencie, co z wagi przedstawionych mu argumentów. Czy korzystny był fakt, że przez większość tej rozmowy Damien słyszał tylko jeden głos, czy też łatwiej byłoby mu przekonać te oderwane głosy, które trzepotały wokół niczym owady?

W końcu, po kilkuminutowym milczeniu, głosy wyszeptały:

Wyrok zapadł.

Spojrzał na Tarranta, a potem ponownie w mrok.

- Jaki? - zapytał.

Śmierć może go sobie wziąć. Jednak nie zginie z naszej ręki. Zapadła cisza, w której Damien słyszał pulsowanie własnej krwi w skroniach. Za miesiąc od tej chwili, utrzymująca go przy życiu umowa wygaśnie. Jeśli wcześniej zdoła zapewnić sobie inny sposób przetrwania, niech się nim cieszy. Jeśli nie, pójdzie do piekła. Dopilnujesz, żeby dowiedział się o tym wyroku.

- Tak - wyszeptał, oszołomiony zwycięstwem. - Oczywiście.

Z otaczającej Tarranta ciemności napłynął straszliwy smród, odór tak ohydny, że żołądek Damiena gwałtownie zaprotestował. Ciepła, gorzka żółć podeszła mu do gardła i z trudem połknął ją, gdy żywe liny odwinęły się z kończyn Łowcy, uwalniając go. Śmignęły w ciemność, znikając mu z oczu. Pozostała tylko jedna, owinięta jak wąż wokół szyi neohrabiego.

Zostawimy mu to, aby pamiętał o naszej potędze.

Nagle wężopodobny stwór uderzył Tarranta w twarz, tak silnym i błyskawicznym ruchem, że ciosowi towarzyszył odgłos podobny do trzaśnięcia batem. Łowca przeraźliwie krzyknął i wyprężył się z bólu. Potem ostatnie z tych stworzeń również wycofało się, pozostawiając bezwładnie leżące na ziemi ciało Tarranta. Niczym worek kości, tak udręczone, wygłodzone i wyczerpane, że zabrakło w nim nawet siły, by krzyknąć, gdy uderzyło o skałę. Poświata zaczęła przygasać i Damien miał wrażenie, że głosy ucichły.

- Karrilu? - odważył się zapytać. - Możesz coś zrobić?

Usłyszał jakiś szmer i po chwili demon stanął u jego boku.

- Masz. - Niby-Rasya podała mu świeczkę - a raczej chyba iluzję świecy - której nikły blask wystarczył, by oświetlić twarz Tarranta. Damien delikatnie obrócił Łowcę na plecy. W miejscu, gdzie uderzył go stwór, pozostała czerwona lśniąca blizna, biegnąca od szczęki po kącik oka. Ciało było lekko spuchnięte, jakby po źle zabliźnionej ranie, jeszcze pogarszając efekt. To mu się spodoba, pomyślał ponuro. Oczy neohrabiego były szeroko otwarte, ale szklistej nieruchome, ze źrenicami tak rozszerzonymi z bólu, że nie było widać śladu tęczówki. No i dobrze, pomyślał Damien. Nie ma tu na co patrzeć.

Szykował się, by zarzucić sobie na ramię bezwładne ciało Łowcy, i zadrżał na myśl o tym, którędy będzie musiał je nieść.

- Powiedz mi, że powrotna droga jest łatwiejsza - poprosił Karrila,

- Jest łatwiejsza - zapewnił go demon.

Damien spojrzał nań z niedowierzaniem.

- Naprawdę, przysięgam. - Niby-Rasya wyciągnęła rękę, jakby chciała pogładzić policzek Łowcy, ale zaraz ją cofnęła. Bala się dzielić jego ból? - Teraz już go masz. Mogę poprowadzić cię prosto do domu.

- Dzięki Bogu - mruknął kapłan. Jeszcze przez chwilę klęczał u boku Tarranta, cały obolały z wysiłku. Potem wprawnym ruchem zarzucił bezwładne ciało na lewe ramię i wstał. Zgiął się pod ciężarem - a przynajmniej takie miał wrażenie - lecz poczucie zwycięstwa nieco łagodziło wysiłek.

No, przestrzegł się w duchu, raczej częściowego zwycięstwa. Kiedy z Tarrantem na plecach odwrócił się, by pójść za Karrilem, pomyślał: Daj Boże, żeby to wystarczyło.

20

- No, no. Spójrz, kto nadchodzi.

Narilka oderwała wzrok od gabloty, którą czyściła, i pobladła, zobaczywszy mężczyznę zbliżającego się do sklepu. Gresham dostrzegł, że zesztywniała, ponieważ zapytał:

- Co jest, Nari? Coś się stało?

- Nie - szepnęła, starając się, by zabrzmiało to przekonująco.

Nie widziała Andrysa od tamtego pożegnania przed jej mieszkaniem. Nie dawał żadnego znaku życia oprócz tego, że płacił w terminie za wykonane prace. Ten brak kontaktu przestraszył ją, zmieszał i zdziwił. Czyż tamtej nocy nie czuł do niej czegoś, co powinno było skłonić go do wizyty? Czy człowiek może tak obnażyć swoją duszę, a potem znów się zamknąć, jakby nic się nie stało? A może to tylko gra, należąca do rytuału uwodzenia, w którym był tak dobry...? W takim razie, dlaczego nie pojawiał się, żeby odebrać wygraną?

Przerażało ją to, że była zła i traciła panowanie nad sobą. Gdyby inny mężczyzna postąpił w ten sposób, skreśliłaby go albo wzięła sprawy we własne ręce i sama nawiązała z nim kontakt. W tym przypadku nie potrafiła się na to zdobyć. Źle sypiała, albo w ogóle nie mogła zasnąć, dręczona tęsknotą, która była bardziej czystym pociągiem seksualnym niż czymkolwiek innym. Wyczuła u niego taką samą reakcję, kiedy ją pocałował. A więc dlaczego nie wrócił? Jeśli dla niego była to tylko przelotna chwila przyjemności, rutynowy podbój, to czemu ona nie potrafi o nim zapomnieć?

Teraz przechodził przez ulicę i nie ulegało wątpliwości, dokąd zmierzał. Z mocno bijącym sercem ułożyła kilka ostatnich noży do ciasta, po czym się wyprostowała. Wygładziła rękami sukienkę w rozpaczliwej próbie uporządkowania stroju, chociaż w duchu karciła się za taką dziecinadę. Czy naprawdę sądziła, że kilka fałdek uczyni jakąś różnicę?

Potem drzwi otworzyły się, zabrzęczały srebrne dzwoneczki i Andrys wszedł do środka. Przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem szybko odwrócił wzrok. Czy na jego twarzy widziała wstyd, obawę, czy po prostu brak zainteresowania? Nagle wpadła w panikę, gdy uświadomiła sobie, że nie potrafi już z niej niczego wyczytać.

- Mer Tarrant. Co za przyjemność.

Gresham wyszedł zza kontuaru i wyciągnął rękę. Robiąc to, z lekkim niepokojem zerknął na Narilkę, która zrozumiała, co oznacza ta mina.

Czy coś się stało? Skrzywdził cię?

Z żalem w sercu nieznacznie pokręciła głową. Nie, nie skrzywdził jej. Sama wyrządziła sobie krzywdę.

- Otrzymałem wiadomość. - Skinął głową Narilce. (Z jakim dystansem! Znów był kimś obcym, jakby ich ostatnie spotkanie nigdy nie miało miejsca). Potem uścisnął dłoń Greshama, witając się z nim. - Naprawdę wszystko gotowe?

- Myślę, że będziesz bardzo zadowolony, panie. - Gresham ponownie zerknął na Narilkę, która odwróciła się. W obecności Andrysa Tarranta czuła się naga, bezbronna. Błogosławiona Saris! Jak w tak krótkim czasie zdołał aż tak zawrócić jej w głowie? - Proszę na zaplecze. Wszystko przygotowałem.

Przeszli na zaplecze, zamykając za sobą drzwi. Po chwili wahania Narilka poszła za nimi. Z przyzwyczajenia zamknęła frontowe drzwi na zatrzask, żeby nikt nie mógł wejść do nie pilnowanego sklepu. Zastanawiała się, czy to ma jakiś sens. Czy cokolwiek ma sens, jeśli on traktuje ją jak obcą osobę.

Dołączyła do nich w chwili, gdy dotarli do stołu. Gresham wyjaśniał Andrysowi najważniejsze etapy wykonanej pracy, jakby sądził, że nie poinformowany o nich klient nie zdoła docenić jakości korony i zbroi. Nawet stojąc za plecami Andrysa, Narilka widziała, jak zesztywniał na widok ukończonego napierśnika. Pragnęła go dotknąć, przekazać mu poprzez dotyk ramienia lub ręki, że nie jest sam, bo ona zna jego cierpienia i pomoże mu je znieść. Jednak taki gest należał do innego świata, do snów, w których królowały takie kruche gesty. Nie tutaj.

- To jest... - Głęboko zaczerpnął tchu, jakby zbierał się na odwagę. - Wspaniałe.

Istotnie było. Gresham powiesił napierśnik na manekinie, razem z dopasowanymi naramiennikami i nałokietnikami umieszczonymi na właściwych miejscach. Na zbroi płonęło złote słońce, rywalizując blaskiem z samym Rdzeniem, a otaczające je, precyzyjnie wyryte postacie były niewątpliwie najznakomitszym dotychczas dziełem Greshama Aldera. Wypukłość pancerza nie imitowała kształtu ludzkiego torsu, ale doskonale go podkreślała Kiedy Narilka wyobraziła sobie silne ramiona Andrysa obleczone tą zbroją, łzy stanęły jej w oczach.

Gresham przytwierdził do manekina drut, na którym umocował koronę i kiedy Andrys zaczął ją oglądać, Narilka zarumieniła się z dumy. Niewątpliwie było to najlepsze dzieło, jakie kiedykolwiek stworzyła. W tej filigranowej ozdobie odzwierciedlił się nie tylko jej wspaniale rozwinięty z biegiem lat talent, ale także artystyczna wrażliwość i uczucia, jakie obudził w niej Andrys. Teraz, patrząc, jak ogląda jej dzieło, i pamiętając jego oziębłe powitanie, jeszcze bardziej żałowała, że tak się obnażyła.

- Po prostu wspaniałe. - Westchnął. - Znacznie lepsze od oryginału.

Zobaczyła, że Gresham pęcznieje z dumy, i pożałowała, że sama nie ma na to ochoty. Dlaczego nie mogła słyszeć tylko jego słów i nie wyczuwać kryjącego się w nich cierpienia? Dlaczego wciąż się nim przejmuje?

- Chciałbyś przymierzyć, panie? - zapytał Gresham. Zobaczyła, że Andrys zesztywniał, i domyślała się, co w tym momencie czuł, ale nie mógł odmówić. Skinął głową i zrobił taki ruch, jakby chciał pomóc Greshamowi zdjąć zbroję z manekina. Mistrz powiedział mu, że jest gościem, najmilszym klientem i jako taki wymaga obsługi. Andrys stał spokojnie, gdy Gresham kolejno zdejmował elementy zbroi z manekina. Narilka stanęła tak, by móc obserwować jego profil. Współczuła mu. Nienawidziła go. Chciała być gdzieś daleko stąd albo przyśpieszyć czas tak, by ta udręka szybciej się skończyła.

Zobaczyła, jak zadrżał, gdy Gresham założył mu napierśnik, ale dostrzegła to tylko dlatego, że oczekiwała takiej reakcji. Gresham niczego nie zauważył. Patrzyła, jak wkłada mu naramienniki, mocno zapinając paski na rękawach koszuli. Wiedziała, że dla niego są okowami, wiążącymi go z przeszłością, o której wolałby zapomnieć. Kiedy Gresham zapinał mu nagolenniki, współczuła Andrysowi całym sercem i nienawidziła się za to. Ten mężczyzna odepchnął ją, dlaczego nie mogła przestać o nim myśleć?

Gresham zdjął koronę z wieszaka i podał Andrysowi, który chwycił ją i umieścił sobie na głowie. Widziała, jak pobladł, gdy ta pięknie rzeźbiona obręcz ze szlachetnego kruszcu otoczyła jego skronie. Na moment zamknął oczy i Narilka przestraszyła się, że zaraz zemdleje. Gresham był zajęty ustawianiem lustra i niczego nie zauważył. Po chwili Andrys mógł zobaczyć w lustrze postać, która równie dobrze mogłaby zejść z kart zbioru baśni. Albo romansu. Lub horroru, pomyślała Narilka, wyczuwając, co czuł, kiedy spoglądał w lustro. Wiedziała, że przez tych kilka minionych tygodni zbierał odwagę, by znieść ten moment i nie zdradzić się przed obcymi.

- Brak mi słów - wymamrotał, a Gresham rozpromienił się, biorąc to za komplement. Dłoń Andrysa dotknęła złotego słońca na środku piersi. Powiódł palcami wzdłuż promieni. - To przekracza wszelkie moje oczekiwania.

A potem obrócił się do Narilki, która przez chwilę ujrzała w jego oczach udrękę, jaka rozdzierała mu duszę. Słyszała jego niemy krzyk, gdy zmuszał swój głos i ciało do przestrzegania grzecznościowych form, skrywając cierpienie.

- Piękniejsza od oryginału - szepnął, a potem pospiesznie umknął spojrzeniem. Jakby się obawiał tego, co mógłby zobaczyć, gdyby dłużej patrzył w jej oczy.

Nie mogąc dłużej tego wytrzymać, odwróciła się, gdy obaj zdejmowali zbroję. Była oszołomiona i przestraszona swoim zachowaniem. Dlaczego każde wypowiedziane przez niego słowo było jak nóż wbity w jej serce? Jak to się stało, że był w stanie tak ją ranić? Po chwili uświadomiła sobie, że Gresham o coś ją prosi. Poszła i przyniosła mu notatnik w skórzanej okładce. Tak, mówił, z przyjemnością prześle to pod wskazany adres. Oczywiście, odpowiada mu ten termin. Jeśli szanowny pan jeszcze życzy sobie czegoś, czegokolwiek, Gresham z przyjemnością wykona zamówienie, cokolwiek by to było.

Przyjęła czek od Andrysa, nie patrząc mu w oczy, i drżącą ręką wystawiła pokwitowanie. No tak, pomyślała. Już nigdy go nie zobaczę. Tak będzie lepiej, prawda? Czy naprawdę chciałaby związać się z takim człowiekiem jak on? Niech prowadzi takie gry z kobietami, które to lubią. Na świecie jest ich pełno, prawda?

Mimo to z żalem patrzyła, jak odchodzi. Machinalnie zmięła w dłoni kopię pokwitowania. Kiedy szedł wąską uliczką, aby na zawsze zniknąć z jej życia, usłyszała wewnętrzny głos: Jak możesz pozwolić mu odejść? Bez słowa wyjaśnienia, bez przeprosin? Czy nie zasługujesz na nie? Czy nie wykorzystał cię, chociaż delikatniej niż inni? Dlaczego stoisz tu i godzisz się z tym?

Wstrząśnięta, popatrzyła na właściciela sklepu.

- Greshamie...

- Zrób to - powiedział jej. Miał ponurą miną i patrzył na Narilkę z dezaprobatą, ale kiwnął głową na zgodę. Nie musiał mówić nic więcej. Ruszyła do drzwi, a potem przypomniała sobie o pokwitowaniu, które trzymała w dłoni. Niezdarnie usiłowała je wygładzić, ale Gresham podszedł do niej, wyjął jej z ręki pomięty papier i delikatnie pocałował dziewczynę w czoło. - Idź - szepnął.

Wyszła.

Andrys zdążył minąć dwie przecznice, zanim go dogoniła. Narilka zrównała z nim krok i czekała, aż ją zauważy. Gdy zobaczył dziewczynę, gwałtownie pobladł. Przystanął, ale miała wrażenie, że zrobił to, ponieważ nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a nie dlatego, że chciał z nią porozmawiać.

- Dlaczego? - zapytała. - Powiedz mi tylko to, dobrze? Bez uprzejmych kłamstw czy wykrętów. Po prostu powiedz.

Otworzył usta i znów je zamknął. Widziała napięte mięśnie szczęk, występujące na czole żyły. W końcu odwrócił głowę i niemal bezgłośnie szepnął:

- Nie chciałem cię skrzywdzić.

- Do diabła, a jak myślisz, co zrobiłeś? - Łzy napłynęły jej do oczu. Żałowała, że nie umie ich powstrzymać. - Nie uważasz, że zraniło mnie twoje milczenie w sklepie? Myślisz, że nie cierpiałam, kiedy unikałeś mnie przez tyle dni? Czy to także robiłeś dla mojego dobra?

Skrzywił się, ale nie odwrócił od niej.

- Nic o mnie nie wiesz - odparł ochrypłym szeptem. - Nie rozumiesz, co ryzykujesz...

- A więc wyjaśnij mi to! - Wyciągnęła rękę i złapała go za rękaw koszuli, obracając Andrysa twarzą do siebie. Siła, z jaką to zrobiła, zaskoczyła ich oboje. - Do licha, pozwól, że sama będę decydowała za siebie! Jestem dorosłą kobietą, a nie bezmózgą lalką, która nie potrafi myśleć! Chyba nie uważasz, że brakuje mi inteligencji?

Jakaś handlarka z zaciekawieniem przyglądała się im zza straganu z warzywami po drugiej stronie ulicy. Narilka nie zważała na to. W tym momencie liczył się dla niej tylko stojący przed nią mężczyzna. Miała wrażenie, że w jego oczach zabłysły łzy. Dobrze, pomyślała gniewnie, a więc ty też cierpisz. Może kiedy będziesz cierpiał tak samo jak ja, uda nam się do czegoś dojść.

- Posłuchaj - powiedział czule, kładąc dłonie na jej ramionach, ściskając je ciepłymi palcami. - Ciąży na mnie... klątwa. Rozumiesz? Niszczę wszystko, czego dotknę. Każdego, kogo kocham. Nie chcę, żeby to przydarzyło się tobie.

- Andrys...

- Nie mogę cię prosić, abyś narażała się na takie ryzyko. Nie chcę cię mieszać...

- Kocham cię. - Te słowa bezwiednie padły z jej ust, lecz zaledwie je wypowiedziała, zrozumiała, że są prawdą. - Nie odpychaj mnie. Proszę.

- O, Boże. - Odwrócił się plecami do niej i ukrył twarz w dłoniach. Zsunięty przy tym ruchu rękaw odsłonił wąską, świeżo zagojoną bliznę na nadgarstku. - Nie rób tego. Nie chcesz mnie. Nie chcesz moich problemów.

Delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu.

- Nie musisz stawiać im czoła samotnie - powiedziała.

Przechodząca obok kobieta z pieskiem gapiła się na nich przez chwilę, a potem szybko odeszła. - Jeśli tylko zechcesz.

Zaczerpnął tchu, drżąc, a potem przetarł ręką oczy, rozmazując łzy na policzkach.

- Nie wiesz, do czego zmierzam - szepnął ochryple. - Nie wiesz, co próbuję zrobić i jakie to niebezpieczne...

Wahała się tylko przez chwilę.

- Wiem, że chcesz zabić Łowcę. Wiem, że on jest z twego ciała i krwi. To ten człowiek z rysunku, który mi pokazałeś. Wiem... - Przypomniała sobie, jak cierpiał w sklepie i jak się przeraził, kiedy pierwszy raz przymierzył zbroję. - Wiem, że na samą myśl o tym serce pęka ci z bólu.

Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia i wyczuła w tym nie zadane pytanie: Skąd o tym wiesz? Jednak nie wypowiedział go, tylko rzekł:

- A zatem wiesz, co mi grozi. Rozumiesz, że jeśli on się dowie, co zamierzam, na pewno zaatakuje mnie, a wtedy każdy, kto stanie mu na drodze...

- On nie może mnie skrzywdzić - powiedziała, czując, że serce znów zaczęło jej mocniej bić, gdy zrozumiała wydźwięk tych słów.

- Co takiego? Co przez to rozumiesz?

- Obiecał, że nigdy mnie nie skrzywdzi. A on dotrzymuje słowa, Andrysie. Przekonałam się o tym. - Teraz i w jej oczach zabłysły łzy. Szybko otarła je wierzchem dłoni. - Widzisz? Jestem bezpieczna.

Bezpieczniejsza niż ty, ukochany.

- Jak to...?

Opowiedziała mu o wszystkim. O przypadkowym spotkaniu na pustej drodze, przed laty. O tym jak została porwana z miasta przez zamaskowanych ludzi. O trzech nocach, podczas których była zwierzyną, i o tym, że Łowca dotrzymał obietnicy, kiedy ją rozpoznał.

- On mnie nie skrzywdzi - powiedziała cicho. - Dlatego nie odtrącaj mnie ze względu na moje bezpieczeństwo. Jeśli mnie nie chcesz, to co innego... ale nie rób tego dla mnie.

Dotknął dłonią jej policzka. To dotknięcie znów obudziło tak żywe wspomnienia, że musiała cofnąć się o krok i oprzeć o ścianę najbliższego budynku.

- Pragnę cię - szepnął i przysunął się do niej. Oparła się o szorstkie cegły, a on pocałował ją, wkładając w to całą duszę. Nie był to delikatny pocałunek, jak poprzednim razem, lecz mocny, rozpaczliwy i namiętny. Przepełniał go strach, samotność i pożądanie, a kiedy Andrys w końcu oderwał wargi od jej ust, Narilka drżała z emocji, jakie w niej wzbudził.

- Popełniasz wielki błąd - ostrzegł Andrys, wodząc palcem po jej szyi. Zadygotała pod tym dotknięciem. Myślała o tym, w co też się wpakowała.

- Może - szepnęła. Niejasno zdawała sobie sprawę, że obok przechodzą jacyś ludzie, cicho wyrażając swoją dezaprobatę dla takiego zachowania w publicznym miejscu. Handlarka owoców wciąż się gapiła. - Spróbuję wyciągnąć z tego wnioski, dobrze? Żebym następnym razem mogła tego uniknąć.

Wtedy pocałował ją znowu i tym razem nie było żadnych przechodniów. Żadnych handlarek. Ani Łowcy. Nikogo. Tylko on.

21

Tarrant leżał na obitej aksamitem kanapie w podziemiach świątyni Karrila. Nie oddychał. Jego podarte jedwabne szaty zastąpiła gruba toga, miękka i wygodna, bogato haftowana. W tej nazbyt krzykliwej szacie wydawał się jeszcze bledszy i bardziej kruchy. Oczy miał zamknięte, a czoło lekko zmarszczone, jakby w napięciu, lecz były to jedyne oznaki życia. Nie licząc tego, że zaciskał dłonie na brzegach kanapy, jakby bał się z nią rozstać.

Blizna nadal przecinała mu policzek - paskudna szrama, której brzydotę jeszcze podkreślała nieskazitelna uroda reszty twarzy. Oprócz tej jednej nie miał innych ran. Zagoiły się, uzdrowione przez Damiena, który sprawił, że wszystkie ślady przebytych cierpień zniknęły z ich ciał, kiedy wracali do świata żywych. Wszystkie, poza tą jedną.

- Przyniosłem mu krew - powiedział Karril do Damiena - i sądzę, że wypił jej dość, żeby przeżyć. Gdyby potrzebował więcej, mogę ją zdobyć. Nie dawaj mu twojej.

- Dlaczego? Czy byłoby to niebezpieczne?

Demon przeszył go spojrzeniem.

- Wiesz, że wojna została wypowiedziana. Może nie w słowach, ale to niczego nie zmienia. Oszczędzaj siły i pilnuj się. Obu wam to się przyda. - Wyciągnął rękę i dotknął czoła Tarranta. - Myślę, że niebawem się ocknie. Zostawię was samych, żebyście mogli porozmawiać o... waszych sprawach.

- Nie musisz tego robić.

- Może nie dla ciebie, wielebny. Ale dla mnie? - Westchnął. - Złamałem tyle praw, że sam się dziwię, iż jeszcze tu jestem i mogę o tym mówić. Zostawmy to tak, dobrze? Od tej pory jesteście sami. Przez kilka ostatnich dni ryzykowałem tak często, że wystarczy mi do końca życia.

Skinąwszy mu głową na pożegnanie, demon odwrócił się i ruszył w stronę schodów.

- Karrilu. - Damien zaczerpnął tchu. - Dziękuję.

Demon przystanął. Nie odwrócił się. Zesztywniał, co wskazywało, że był wstrząśnięty.

- Był moim przyjacielem - rzekł w końcu. - Żałuję, że nic więcej nie mogę zrobić.

Zamiatając stopnie aksamitną szatą, zszedł po schodach, opuścił podziemie i zamknął grube drzwi. Pozostawił za sobą głuchą i ponurą ciszę. Damien głośno odetchnął, usiłując ignorować jej złowrogi ciężar. Wszędzie stały sięgające od podłogi do sufitu i pełne butelek stojaki, a między nimi okute żelazem kufry i drewniane skrzynki. I Nie zapytał Karrila, co w nich jest. Nie chciał wiedzieć. Wystarczy, że poszukał schronienia w podziemiach pogańskiej świątyni, nie musiał brać jeszcze na siebie grzechu aprobowania ich zawartości.

Nie miałem dokąd pójść, wyjaśnił w myślach - Tarrantowi, Patriarsze, sobie. Nigdzie indziej nie bylibyśmy bezpieczni przez tych kilka godzin, jakich on potrzebuje, żeby dojść do siebie.

Do licha. Był czas, gdy taki argument nie skłoniłby go do pozostania tutaj, wtedy opierałby się temu równie zaciekle, jak teraz bronił życia Łowcy. Kiedy zmieniło się to nastawienie? Kiedy zaczął widzieć wszystko w innym świetle, tak że nie przejmował się już tym, kim jest on sam lub jego sprzymierzeńcy, dopóki służyli jego celom?

Z ciężkim westchnieniem sięgnął po pozostawiony przez Karrila dzban i kolejny raz napełnił sobie kielich. Od chwili, gdy obudził się w swoim pokoju w hotelu, dręczyło go pragnienie, którego nie był w stanie ugasić. Wciąż miał sucho w gardle. Czyżby to było pragnienie zrodzone ze strachu, a nie z potrzeby organizmu? Może widok piekła oraz zamieszkujących je istot pozwolił mu spojrzeć z innej perspektywy na zatarg z Calestą i uświadomił, jak mało prawdopodobne było zwycięstwo w tej wojnie?

Gerald Tarrant jęknął i poruszył się na pluszowej kanapie, jakby dręczony koszmarnym snem. Patrząc na niego, Damien nie potrafił zapomnieć tysięcy kobiet zamieszkujących prywatne piekło Łowcy i zemdliło go na samo wspomnienie. I tego człowieka uczynił swoim sprzymierzeńcem? Kim był on sam, jeśli zaakceptował pomoc kogoś takiego?

Wydając przeraźliwy jęk, Łowca zesztywniał i szeroko otworzył oczy. Przez chwilę wydawało się, że nie spogląda na komnatę, lecz gdzieś w dal. Potem zadrżał, popatrzył na Damiena i najwyraźniej wszystko zrozumiał.

- Gdzie jestem? - zapytał ledwie słyszalnym szeptem.

- W świątyni Karrila. W piwnicy.

- Karril? - Tarrant lekko zmarszczył brwi, usiłując zrozumieć sens odpowiedzi. - Karril to Iezu. Dlaczego miałby...?

- Nie pamiętasz?

- Nie... nie jego... Pamiętam ciebie. Przyszedłeś po mnie. - I ze zdumieniem w głosie szepnął: - Przez...

- Tak - uciął pospiesznie Damien. Nie chciał o tym mówić. - Przez to wszystko.

Łowca zamknął oczy i wyciągnął się na kanapie. Jedną ręką dotknął twarzy w miejscu, gdzie skórę przecinała świeża blizna. Szczupłymi palcami zbadał szramę i Damien miał wrażenie, że wzdrygnął się przy tym.

- Wróciliśmy, prawda? - szepnął neohrabia.

- Dali ci miesięczne odroczenie. Nie pamiętasz?

- Niezbyt jasno. Nie byłem... sobą. - Jego ręka ponownie uniosła się do twarzy, jakby obdarzona własną wolą; dotknął okropnej blizny. Potem otworzył oczy i spojrzał na Damiena. - Dlaczego, Vryce? - zapytał szeptem, tak cicho, że kapłan ledwie go usłyszał. - Nie mówię, że nie jestem wdzięczny za to krótkie odroczenie wyroku, ale to tylko miesiąc. Warto było ryzykować utratę kapłańskiej godności?

Zesztywniał, słysząc, jak Łowca przypomina mu o jego zawodowych powinnościach. Nie było to przyjemne.

- Jesteś mi potrzebny - odparł krótko. - Walczymy z Iezu, pamiętasz? Sam sobie nie poradzę.

Tarrant znów ze znużeniem zamknął oczy, a jego udręczone ciało zdawało się zapadać w poduszki, jakby miało zaraz zniknąć.

- I spodziewasz się, że ja rozwiążę ten problem? W ciągu miesiąca? Równie dobrze mogłeś mnie tam zostawić.

- Może powinienem - warknął Damien w przypływie gniewu. - Może człowiek, po którego ruszyłem do piekła, nie zdołał tu wrócić. Och, jego ciało nadal żyje - przynajmniej tak jak zawsze - tylko gdzie jest ten ogień, który się w nim tlił? Chyba zgasł gdzieś po drodze.

- Chodzi o Iezu - przypomniał sucho Tarrant. - Nawet nie wiemy, czym są te demony ani jak z nimi walczyć. Gdybyśmy mieli mnóstwo czasu do stracenia i mogli wypróbowywać nowe teorie, wtedy może mielibyśmy szansę. A w ciągu miesiąca? Chcesz w ciągu miesiąca wymyślić sposób pokonania niezwyciężonego? Nie wspominając o tym - dodał ochrypłym szeptem - że jeśli przez ten czas nie znajdę sposobu na podtrzymanie mojego życia... - Skrzywił się i grymas zapamiętanego bólu wykrzywił mu twarz. - To niemożliwe - mruknął. - Nie w tak krótkim czasie.

Damien z prychnięciem wstał i podszedł do drzwi, którymi niedawno wyszedł Karril. Były z grubych desek, okute żelazem i zamknięte. Nasłuchiwał, czy dochodzą przez nie jakieś dźwięki, i w końcu uznał, że są wystarczająco bezpieczne. Podejrzewał, że Karril mógł ich słyszeć, gdyby chciał, ale nie sądził, by demon ich podsłuchiwał.

- A co byś powiedział - rzekł cicho - gdybym ci oznajmił, że wiem, jak zabić Iezu?

Usłyszał trzeszczenie kanapy i odgadł, że Tarrant usiadł. Zważywszy na jego stan, nic dziwnego, że minęło kilka sekund, zanim zdołał wykrztusić:

- Co takiego?

- Słyszałeś.

- Jak uzyskałeś taką wiedzę? Po tym, jak wszystkie moje i twoje poszukiwania nie dały rezultatu?

Ponownie zerknął na solidne drzwi, upewniając się, że są dobrze zamknięte, a potem odwrócił się do Tarranta. W porównaniu z jego dawnym wymuskanym wyglądem teraz Łowca wyglądał okropnie. Damien odparł po prostu, wiedząc, że nie musi podkreślać wagi tych słów:

- Karril mi powiedział.

- Kiedy? - dopytywał się neohrabia.

- Zanim wyruszyliśmy po ciebie. Poszedłem do jego świątyni prosić go o pomoc i pokłóciliśmy się. Wtedy mi powiedział.

- Dlaczego? - zapytał ze zdumieniem Łowca. - Przecież w ten sposób zaszkodzi nie tylko Caleście, ale i sobie. Jest zbyt przezorny, żeby tak ryzykować.

- Och, nie sądzę, by zrobił to świadomie. Niemal na pewno nie.

Łowca nie odrywał wzroku od kapłana i w oczach rozbłysły mu iskierki, których Damien nie spodziewał się już ujrzeć. Żądza, ale nie zwycięstwo. Nawet nie chęć przetrwania. Głód wiedzy.

- Powiedz - prosił Tarrant.

Damien spełnił tę prośbę. Powtórzył to, co powiedział mu Iezu, kiedy Damien po raz pierwszy przyszedł do świątyni. W jaki sposób wyraził swój lęk przed podróżą i co mogła ona dla niego oznaczać.

To droga bólu i czegoś znacznie gorszego. Nie mógłbym tego znieść. Nawet gdybym chciał, nawet gdybym chciał narażać się na jej gniew... Nie jestem człowiekiem. Nie mogę przyjmować emocji przeciwnych mojej naturze. Żaden Iezu nie wytrzymałby czegoś takiego.

- No? - powiedział w końcu. - Czy to oznacza to, co myślę, czy nie?

Łowca wpatrywał się gdzieś w dal, przetrawiając tę myśl.

- Tak - odparł w końcu. - Masz rację. Słyszałem już, jak Iezu wyrażali podobne obawy, ale raczej jako lęk przed nieprzyjemnymi wrażeniami niż kwestię przetrwania. Wygląda, że kryje się w tym coś więcej.

- A więc jest jeszcze nadzieja.

- Chociaż bardzo nikła. Co nie leży w charakterze Calesty? Musi to być coś przeciwnego jego naturze, tak by nie zdołał tego przekształcić. Karril, gdy musiał, zniósł ból, więc nie jest to takie proste.

Wtedy przyszła odpowiedź, z głębi pamięci, tak szybko i wyraźnie, że Damien zastanawiał się, czy nie jest to skutkiem działania fae.

- Apatia.

- Co?

- Takim czynnikiem jest dla Karrila apatia. Brak wszelkiej przyjemności. Brak zdolności do odczuwania przyjemności.

- Jak na to wpadłeś, do licha?

- Sam nam powiedział. Wtedy u Senzeiego, kiedy po raz pierwszy zaatakowano Ciani.

Dobry Boże! To wspomnienie wydawało się teraz tak odległe, o pół życia Usiłował przypomnieć sobie, co powiedział wówczas demon, lecz w końcu uciekł się do pomocy Sztuki. Fae przyjęła kształt w odpowiedzi na jego rozkaz, tworząc przed nim mglistego sobowtóra Karrila.

Niewiele rodzajów bólu mogę znieść, powiedział demon, i mało którym mogę się pożywić. Jednak moją prawdziwą zgubą jest apatia. Ona jest sprzeczna z mą naturą: to zaprzeczenie, przeciwieństwo i zniszczenie mojej osobowości.

Spełniwszy swoje zadanie, sobowtór zniknął. W komnacie zapadła głęboka cisza.

- Apatia - mruknął Łowca.

- Podobne uczucie musi być zabójcze dla Calesty. A my moglibyśmy wykorzystać je jako broń.

Łowca pokręcił głową.

- Karril mówił o dobrowolnym znoszeniu czegoś, czego mu nie narzucono. Jak można odczynić ducha apatią? Jeśli jest dla niego zabójcza, to z pewnością ucieknie przed nią, jak każda żywa istota. Apatia nie jest czymś, co można wystrzelić z łuku albo wprowadzić do drewnianego bełtu. Nie można z niej wykuć ostrza, które przebijałoby i cięło.

- Jeszcze nie - przytaknął Damien. - Co wcale nie oznacza, że nie ma na to żadnego sposobu. Po prostu musimy go razem wymyślić.

Łowca spochmurniał, był przygnębiony i wyczerpany. Odwrócił się i beznamiętnie szepnął:

- W ciągu miesiąca?

- Tylko tyle mamy czasu.

Chociaż zaklęcie już przestało działać, jakieś jego resztki musiały pozostać w pokoju. Damien dostrzegał pojawiające się nad głową Łowcy strzępy wspomnień. Obrazy pełne bólu, strachu i niewyobrażalnych okropności, równie żywe w jego pamięci, jak w mrocznych zakamarkach duszy. Czekało nań piekło. I Bezimienni. Trzydzieści jeden dni.

- Nie wystarczy - mruknął Tarrant. - Za mało.

Nagle Damien poczuł nieoczekiwanie silny przypływ gniewu. Podszedł do Łowcy, chwycił go za ramiona i odwrócił do siebie.

- Przeszedłem przez piekło i jeszcze dalej, żeby sprowadzić cię z powrotem, więc postaraj się na to zasłużyć. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie, że nie pozostało ci zbyt wiele czasu, że jesteś tym cholernie przygnębiony, ani nawet co się potem z tobą stanie. Mówimy o przyszłości ludzkiego gatunku, a to jest znacznie ważniejsze od mojego, a nawet twojego losu. Nawet twojego. - Po chwili dodał: - Rozumiesz?

Łowca przeszył go gniewnym spojrzeniem.

- Łatwo ci mówić, nie jesteś na moim miejscu.

- Do licha, Geraldzie! Dlaczego to robisz? - Wstał z kanapy i odsunął się w obawie, że jeśli tego nie zrobi, to zaraz uderzy Tarranta. - Czy muszę ci to mówić? Po raz pierwszy od dziewięciuset lat jesteś wolny. Wykorzystaj to.

- Jestem tym, kim mnie uczynili - odparł z goryczą Tarrant. - Tego nie da się cofnąć. Postępowanie wbrew ich woli jest przeciwne mojej naturze...

- Niech to szlag, człowieku, nikt nie powiedział, że odkupienie będzie łatwe! Tylko czy nie warto spróbować? Czy to nie lepsze niż bez słowa protestu poddać się im po upływie miesiąca?

- Nic nie wiesz - szepnął neohrabia z bólem w głosie. - Nie jesteś w stanie tego zrozumieć.

- Spróbuj.

Tarrant zmrużył szare oczy i wykrztusił:

- Te grzechy, które widziałeś - rzekł. - Czy wybaczyłbyś je szybko, gdyby to zależało od ciebie? Czy jeden miesiąc dobrych intencji może przekreślić dziewięćset lat zła? Przecież uczynkom dokonanym w cieniu takiego zagrożenia nie można przypisać innego motywu niż strach.

- Ja nie wybaczyłbym - odparł krótko Damien. - Bóg może to zrobić. Na tym polega różnica między nami.

- Może to dość słaba podpora, aby opierać na niej nadzieje na wieczność.

- Taak - przyznał Damien. - Niemal równie kiepska jak pomysł zostania nieśmiertelnym. Tylko że w tym ostatnim przypadku klęska jest pewna. - A po chwili dorzucił: - Wiedziałeś, prawda? O tym, że kiedyś musi się to skończyć. Dzisiaj za sprawą Calesty, jutro mogłoby to być coś innego, ale nie zdołałbyś w nieskończoność unikać śmierci.

Łowca odwrócił się do niego plecami i choć Damien czekał na odpowiedź, nie odezwał się.

- W porządku - rzekł w końcu kapłan. - Zastanów się nad tym. Jeśli zdecydujesz, że chcesz mi pomóc, będę w hotelu. Karril ma mój adres.

Ruszył w stronę schodów i już miał wyjść, gdy powstrzymał go cichy jak tchnienie wiatru głos.

- Damienie.

Nie odwrócił się, ale przystanął. Czekał.

- Dziękuję - szepnął Łowca.

Przez chwilę stał jak wryty. Potem, nie odezwawszy się słowem, wszedł po schodach i pchnął ciężkie drzwi. Powitały go odgłosy i zapachy świątyni Karrila, nieprzyjemnie przypominając o otaczającym go świecie. O milionach mężczyzn, kobiet i bezbronnych dzieci, których przyszłość spoczywała w jego rękach.

Uratowałem cię, pomyślał. Teraz ty zrób, co do ciebie należy, i pomóż mi ich ocalić.

22

Przyjemność jest wobec apatii tym samym co sadyzm wobec...

Czego?

Damien obsesyjnie rozmyślał o tym porównaniu, ale nie potrafił go dokończyć. Chociaż próbował podstawić pod brakujące pojęcie ponad tuzin słów, żadne z nich nie było właściwe. Rozwiązanie wciąż mu się wymykało i tylko świadomość tego, że bezsprzecznie musiało istnieć, dawała mu siłę, by pokonać zniechęcenie i szukać dalej.

Kluczem do tego wszystkiego była wskazówka, jakiej udzielił im Karril, mówiąc o swojej naturze. Przyjemność była przeciwieństwem bólu, a jednak człowiek mógł odczuwać obie te emocje jednocześnie. Apatia była prawdziwą zgubą Karrila, brakiem wszelkich uczuć, stanem, w jakim nie można było doznawać przyjemności. A jednak w tym wypadku nie miała antytezy, ani antonimu - w języku Damiena nie było odpowiedniego określenia. Dlatego wszystkie słowniki były bezużyteczne, a bardziej wyrafinowane narzędzia lingwistyczne w najlepszym wypadku niewystarczające.

W dodatku miał świadomość faktu, że Tarrant naprawdę spotkał się z Patriarchą. Nawet kiedy Łowca w końcu przyznał się do tego, nawet kiedy Damien przestał się o to złościć i zapadł w ponure milczenie, nie mógł przestać o tym myśleć i skupić się na czymś innym. Co Łowca powiedział Patriarsze i jak zareagował na to ojciec święty? Tarrant napomknął tylko, że zaproponował Patriarsze wiedzę, a ten skorzysta z niej lub nie, wedle swego uznania. Damien domyślał się, jaką udrękę wywołała ta propozycja. Najgorsze było to, że w głębi serca miał poczucie winy, przeświadczenie, że gdyby wymyślił lepszy plan, gdyby sam spróbował delikatnie porozmawiać z Patriarchą... I co wtedy? Czy mógł powiedzieć lub zrobić coś, co przekonałoby ojca świętego? Ten był tak negatywnie nastawiony do Damiena, że może Łowca, ze swoim kilkusetletnim doświadczeniem, miał większe szanse, by go przekonać. Może ten sposób, chociaż bolesny, był łagodniejszą formą wyjawienia prawdy.

Usiłował w to uwierzyć, zmagając się z najważniejszym problemem. Musiał w to uwierzyć, żeby móc myśleć o czymś innym.

Pozostało im trzydzieści dni. Nie wątpił, że Tarrant odlicza je w myślach, tak samo jak on liczył sekundy, podróżując po jego piekle. I z tego samego powodu, pomyślał. Tak łatwo można by pozwolić tym krótkim chwilom przemijać jedna po drugiej i nagle stwierdzić, że czas minął.

Trzydzieści dni.

Pomóż mu, Boże, błagał w myślach. Jeśli ma umrzeć, pomóż mu odejść godnie. Teraz, kiedy zniknęła ostatnia bariera, pozwól mu ponownie odkryć jego człowieczeństwo. Chociaż jednak życzył jak najlepiej swemu mrocznemu towarzyszowi, dostatecznie dobrze znał upór Geralda Tarranta, by wiedzieć, że te modlitwy są daremne. Nie jest łatwo wyzbyć się przyzwyczajeń nabytych w ciągu dziewięciuset lat. A Bezimienni istotnie zmienili go wedle swych wymogów. Łowca nadal potrzebował do życia krwi i okrucieństwa, tak samo jak Damien potrzebował pożywienia i wody. Jak walczyć z czymś takim? Jak można w tej sytuacji marzyć o odkupieniu win?

Pomogę ci przez to przejść.

Modlił się, żeby znaleźć sposób.

*

- Zaraz cię przyjmie, wielebny Vryce.

Sługa w kościelnej liberii otworzył przed podchodzącym Damienem drzwi gabinetu Patriarchy. Drugi stał obok, wyprężony, gotowy spełnić każde życzenie jego świątobliwości. Damien słyszał w oddali bicie kościelnych dzwonów, wzywających na wieczorne nabożeństwo. Wszystko wydawało się takie normalne, zwyczajne... ale nie było. Zdawał sobie z tego sprawę. Reguły zmieniły się i chociaż ludzie służący Patriarsze mogli jeszcze o tym nie wiedzieć, sytuacja Damiena stała się podwójnie niebezpieczna.

Co też zrobił Tarrant? - zastanawiał się gorączkowo. Ze ściśniętym gardłem przekroczył próg, a gdy drzwi cicho zamknęły się za nim, uświadomił sobie, że zesztywniał, jakby się spodziewał kary cielesnej. Niedobrze. Nawet stary Patriarcha by to zauważył, a co do nowego... Usiłował rozluźnić mięśnie, przynajmniej twarzy, a potem ośmielił się spojrzeć na tego człowieka. Jego zwierzchnika. Sługę bożego.

Czarnoksiężnika?

Patriarcha miał na sobie swe zwykłe szaty, lecz teraz jeszcze bardziej wisiały one na jego chudym ciele, podkreślając mizerny wygląd. Twarz miał szarą i ściągniętą, a kręgi pod oczami wymownie świadczyły o bezsennych nocach. Jakąkolwiek zmianę wywołał Tarrant, najwidoczniej nie była ona łatwa dla ojca świętego. Jednak przeżył ten szok. Niebieskie oczy nadal błyszczały jak diamenty w oprawie pomarszczonej twarzy i emanowały dziwną, spokojną siłą. Nie tego oczekiwał kapłan, więc zbiło go to z tropu.

- Wielebny Vryce. - Patriarcha lekko skinął głową w formalnym pozdrowieniu. Było to o wiele milsze powitanie, niż Damien oczekiwał. Starając się nie okazywać zmieszania, odwzajemnił ukłon. Co tu się dzieje? - Usiądź.

Patriarcha wskazał mu tapicerowane krzesło po drugiej stronie biurka Damien zawahał się, ale podszedł tam i zajął wskazane miejsce. Czyżby jakaś obca istota opanowała ciało ojca świętego? W tym momencie wydawało się, że wszystko jest możliwe.

Potem spojrzenie niebieskich oczu przywarło do niego, fae między nimi poruszyła się i Damien dostrzegł, co naprawdę kryje się w tym spojrzeniu: nie chłód ani zwyczajny ludzki spokój, lecz ból tak ogromny, że doprowadzający do szaleństwa. Natychmiast zrozumiał, że dostrzegł to, ponieważ Patriarcha tego chciał, gdyż wrodzone umiejętności normalnie pozwalały mu ukrywać taką słabość przed Damienem.

Przeszedł go dreszcz, sam nie wiedział dlaczego. Przygotował się na gniew Patriarchy albo coś jeszcze gorszego. Jak miał teraz z nim rozmawiać?

Ojciec święty usiadł naprzeciwko, za szerokim mahoniowym biurkiem, i przez chwilę się nie odzywał. Damien czuł na sobie jego uważne spojrzenie, badawcze, taksujące. W końcu Patriarcha cicho powiedział:

- Zdaje się, że powinniśmy omówić kilka spraw.

Damien sztywno kiwnął głową, ale nic nie powiedział.

- Twoje ostatnie poczynania. - Przerwał, może czekając na odpowiedź, ale Damien nie zamierzał się odsłaniać, dopóki się nie przekona, ile Patriarcha już wie. - Twoja podróż ubiegłej nocy - uściślił ojciec święty. Damien o mało nie podskoczył z wrażenia, ale nic nie powiedział. W końcu Patriarcha pochylił się i rzekł oskarżycielskim tonem: - Przeszedłeś przez piekło, wielebny Vryce, aby uratować jego najgorszego księcia.

- Skąd o tym wiesz? - te słowa wydarły się z ust Damiena, zanim zdążył je powstrzymać. W obecności dawnego Patriarchy nigdy by się to nie zdarzyło, ale ten człowiek denerwował go o wiele bardziej od tamtego. - Skąd masz takie informacje?

Patriarcha wyciągnął się w fotelu. W jego ruchach wyczuwało się bezgraniczne znużenie, które sprawiło, że nagle wydal się tak kruchy, jakby głośniejsze słowo mogło rozbić go na tysiąc kawałeczków.

- Miewam sny - powiedział cicho. - Wizje prawdziwych wydarzeń, które mają miejsce w rzeczywistości. Kiedyś myślałem, że to jasnowidzenia. Pomyślałem, że Bóg pobłogosławił mnie - albo przeklął - tym darem, aby mógł lepiej służyć mojemu ludowi. Teraz... - Zamilkł i zadrgały mu mięśnie twarzy. - Teraz już wiem, czym są te sny. To wizje zsyłane przez demona, prowadzące mnie wybraną przez niego drogą. Sądził, że zaślepi mnie wiara, i dlatego nie starał się ukryć swoich śladów. Zobaczyłem je... chociaż dopiero teraz. I już wiem.

- Czy wierzysz tym snom?

Spodziewał się gniewnej reakcji, a przynajmniej wzburzenia, lecz wynędzniała twarz pozostała irytująco spokojna, doskonale opanowana. Jeśli w wyniku wywołanych przez Tarranta zmian Patriarcha szalał z wściekłości, dobrze to ukrywał.

- Dotychczas wszystkie zsyłane przez niego wizje okazały się prawdziwe, przynajmniej w tym zakresie, w jakim mogę je sprawdzić. Jednak w każdej chwili może się to zmienić. Nawet teraz. - Pochylił się i położył ręce na blacie biurka. - Widziałem, jak wezwałeś demona na przewodnika i przeszedłeś przez piekło, a wszystko po to, by uratować duszę człowieka, od którego odwróciłby się sam Bóg. Czy to była prawdziwa wizja, wielebny Vryce, czy nie? Odpowiedz.

Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy skłamać. Potem, w chwilę później, zaczerwienił się ze wstydu. Jeszcze rok temu nigdy nie skłamałby Patriarsze, z jakiegokolwiek powodu. Fakt, że teraz był gotowy to zrobić jedynie dlatego, aby uniknąć kary, boleśnie przypomniał mu, jak bardzo zmienił się przez ten ostatni rok. Dla chwilowej korzyści był gotowy złamać śluby posłuszeństwa. Co jeszcze by poświęcił pod wpływem dostatecznie silnej pokusy? Po raz pierwszy spojrzał na siebie oczami Patriarchy i zrozumiał, jak nisko upadł. Nie mogąc spojrzeć mu w oczy, odwrócił głowę.

- To prawda - szepnął. - Wszystko to prawda.

Przez chwilę Patriarcha tylko spoglądał na niego. Damien czuł na sobie to przenikliwe spojrzenie.

- Taki niewiarygodny sen - rozmyślał głośno duchowny. - Nie chciałem weń uwierzyć. Powiedziałem sobie, że tym razem demon posunął się za daleko. Vryce nie byłby do tego zdolny. - Przerwał. - Modliłem się, wielebny Vryce. Prosiłem, żeby ta wizja okazała się kłamstwem. Dla twojego dobra.

Zawstydzony Damien opuścił głowę.

- Jednak to prawda. - Splótł długie palce i unikając jego spojrzenia, skupił wzrok na grubym pierścieniu. - Teraz powinienem poprosić cię, abyś mi powiedział, jaka kara jest odpowiednia za taką zbrodnię. Co należy zrobić z kapłanem, który każdym swym postępkiem łamie śluby, jakie złożył Bogu? Jednak obaj wiemy, do czego prowadzi takie pytanie, prawda? Obaj znamy odpowiedź. A tymczasem... - Czyżby w jego głosie nagle pojawiło się drżenie? - Tymczasem te sny zesłano mi z konkretnego powodu. Calesta chciał, żebym wybuchnął gniewem i pozbawił cię godności kapłana, co by cię załamało i uczyniło bezbronnym wobec jego ataków. I z tego powodu - tylko z tego powodu - nie zrobię tego.

Damien w końcu podniósł wzrok i napotkał spojrzenie ojca świętego. W jego oczach ujrzał ból i znużenie tak wielkie, że wydawało się niemożliwe, by człowiek zdołał je znieść. Od jak dawna zadręczał się tą decyzją? Ile nocy nie przespał, podczas gdy Calesta usiłował doprowadzić go do załamania?

- Nie dam mu tej satysfakcji, Vryce. Nie będę w jakikolwiek sposób służył demonowi. Nawet jeśli ma rację.

Damien poczerwieniał ze wstydu.

- Próbowałem służyć Kościołowi.

- Tak. Jak tysiące jego niesfornych wiernych, każdy na swój sposób. Nie kwestionuję twojej lojalności. Ani nawet racji. Kiedyś uważałem inaczej, ale teraz... - Zawahał się. - Widzę wszystko ze znacznie szerszej perspektywy.

Na chwilę zamknął oczy i Damienowi wydawało się, że zadrżał.

- Nie chodzi o twoją lojalność ani jakość usług. Ani nawet nie o to, czy człowiek musi dokonywać strasznych rzeczy, by służyć swemu Bogu. Najwidoczniej czasem musi. Chodzi tylko o to, czy człowiek naruszający fundamenty wiary powinien reprezentować Kościół i w ten sposób budzić wątpliwości w słuszność jego nauk. Ja nie mogę tego rozsądzić, Vryce. Nie w sytuacji, kiedy potępienie ciebie oznaczałoby wzmocnienie naszego wroga.

Milczał. Zdziwiło go, że strach przed tym, czego najbardziej się lękał, teraz zniknął, zastąpiony przez obawę znacznie subtelniejszą, lecz nieskończenie bardziej przerażającą. Ojciec Święty Wschodniej Autarchii, przedstawiciel Jedynego Boga, teraz nie chciał wypełnić swego obowiązku, żeby nie zadowolić demona! Co się stało z Kościołem? Czy właśnie do tego dążył Calesta? Damien poczuł rozpacz, widząc te oznaki klęski, które wyryły znak również w jego sercu.

- Widzę, że rozumiesz - powiedział Patriarcha po dłuższym milczeniu. Wysunął boczną szufladę biurka i wyjął z niej kopertę. - Z dniem dzisiejszym nie pełnisz już żadnych obowiązków w tej autarchii. Nadal możesz korzystać z pomocy Kościoła. Walka, jaką toczysz, zasługuje na to. Jednak uważam, że będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych, jeśli od tej pory zaczniesz działać jako wolny strzelec.

Poczuł na sobie lodowate spojrzenie Patriarchy i skinął głową.

- Tak, wasza świątobliwość. - Te słowa ledwie wydobyły się z jego ściśniętego gardła. - Rozumiem.

Patriarcha przyglądał mu się przez chwilę - czyżby wykorzystywał fae, żeby poznać jego myśli? - a potem wręczył mu kopertę.

- To zapewni ci środki na wyżywienie i zakwaterowanie oraz zaspokojenie innych podstawowych potrzeb. Resztę możesz wykorzystać wedle własnego uznania, w walce o sprawę. Nie musisz mi się rozliczać, chyba że zechcesz poprosić o więcej.

Zaskoczony Damien oderwał wzrok od koperty i spojrzał na Patriarchę, szukając jakiejś wskazówki w wyrazie jego twarzy. Nie może oficjalnie zaaprobować moich poczynań, pojął, ale nie śmie mnie odepchnąć. Nie tylko dlatego, że ucieszyłoby to Calestę, lecz ponieważ jestem jednym z niewielu ludzi, którzy rozumieją, o jaką stawkę toczy się ta gra. Czy Patriarcha spojrzał w przyszłość i zdecydował, że rola Damiena jest zbyt ważna dla przetrwania Kościoła, czy też kierował się tylko intuicją? Damien lekko drżącymi palcami złożył kopertę.

- Dziękuję, wasza świątobliwość.

- Oczywiście, kwestia twojej roli w tych wydarzeniach pozostaje sprawą otwartą. Jednak możesz rozsądzić ją we własnym sumieniu znacznie lepiej ode mnie. Zostałeś wyświęcony na kapłana, Damienie Vryce, a więc znasz wielowiekowe tradycje wiary i posłuszeństwa. Modlę się, abyś pamiętał o tych tradycjach w nadchodzących dniach, a także o świetle, w jakim nas wszystkich stawiają twoje czyny. - Zamilkł, jakby się upewniał, że został dobrze zrozumiany, a potem dodał cicho: - To wszystko. Możesz odejść.

Oszołomiony Damien zdołał wstać z krzesła. Chciał coś wyjaśnić, zaprotestować, powiedzieć - ale Patriarcha już myślał o czymś innym, uniemożliwiając mu to. A poza tym, co miałby mu powiedzieć? Czy jego wyrzuty sumienia mogły interesować człowieka, na którego barkach spoczywał tak ogromny ciężar, od którego mógł zależeć los całego Kościoła? Czym w porównaniu z tym były problemy jednego kapłana?

Wstrząśnięty, wepchnął kopertę do kieszeni spodni, nawet na nią nie patrząc. Słowa Patriarchy dawały mu swobodę działania, ale czuł się bardziej skrępowany niż kiedykolwiek. Patriarcha przyznał, że sumienie musi czasem pójść na kompromis z potrzebami chwili, lecz to tylko pogłębiło niepokój Damiena. Nagle zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, tak rozpaczliwie pozostając w kapłańskim stanie? Czy wobec tego wszystkiego, co uczynił, naprawdę oddawał w ten sposób przysługę Bogu i samemu sobie?

Przełknął ślinę i zdołał się ukłonić. Nisko, gestem wyrażającym nie tylko posłuszeństwo, ale i głęboki szacunek. Miałeś prawo mnie osądzić, pomyślał ponuro. Ty jeden ze wszystkich ludzi. I uszanowałbym ten sąd. Usłuchałbym wyroku. Tymczasem Patriarcha pozostawił osąd Damienowi. Nie było to brzemię równie ciężkie jak jego własne, ale i tak dotkliwe. Kapłan uginał się pod tym ciężarem.

- Zostań z Bogiem - szepnął, kłaniając się ponownie. Przez jedną krótką chwilę napotykając jego spojrzenie i wyczuwając w nim udrękę.

I niechaj fae zlituje się nad tobą.

23

YAMAS: Następnym przejawem wzbierającej fali przemocy na terenach otaczających Puszczę były wydarzenia minionej nocy, gdy mieszkańcy Yamas złożyli w ofierze dwóch swych współobywateli, najwidoczniej usiłując przebłagać groźnego sąsiada.

Nile Ashforth. i Maklesia Sert zostali powieszeni tuż przed świtem na zachodniej bramie Yamas, zaledwie piętnaście kilometrów od skraju Puszczy. Obu wywlókł z łóżek rozwścieczony tłum i zaciągnął na miejsce kaźni, a następnie rozebrano ich, powieszono i okaleczono. Policja twierdzi, że wycięte na ich piersiach znaki odpowiadają tym, jakie noszą słudzy Łowcy, a zabici ludzie zostali złożeni w ofierze dla przebłagania władcy Puszczy i uchronienia miasteczka przed jego zemstą. Jeśli tak, to po raz pierwszy w tej okolicy ludzie zwrócili się przeciwko sobie, co władze Yamas uważają za niebezpieczny precedens.

Pogrzeb obydwu ofiar odbędzie się w domu pogrzebowym Leonia w niedzielę, o szóstej po południu. W tym samy czasie dla uczczenia pamięci panów Ashfortha i Serta zostaną złożone ofiary w świątyniach Keruny i Tlaosa, których wyznawcami byli zamordowani.

24

Przedsionek gabinetu Patriarchy mierzył dokładnie dziesięć kroków na sześć. Długich kroków, stawianych pospiesznie i przy akompaniamencie mocno bijącego serca. Kończąc dziesiąte okrążenie - a może dwunaste? - Andrys zastanawiał się, czy nie powinien uciec, nie czekając, aż ojciec święty przerazi go i skłoni do ucieczki.

Czego chciał od niego Patriarcha? W innym miejscu i czasie Andrys przypuszczałby, że ma to coś wspólnego z jego nazwiskiem (w końcu wyjawił je tamtej kapłance) oraz faktem, że niewiele było rodów, które służyły Kościołowi dłużej niż rodzina Tarrantów. Teraz jednak okazałby beznadziejną naiwność, łudząc się taką nadzieją, choćby nie wiem jak kuszącą. Calesta sprowadził go do Jaggonath i kazał uczestniczyć w nabożeństwach. Chociaż minęły zaledwie dwa tygodnie, od kiedy zaczął regularnie brać w nich udział, najważniejsza osobistość Wschodniej Autarchii poprosiła go na rozmowę. Najwidoczniej miało to coś wspólnego z planem Calesty. Nie wiedział tylko, dlaczego demon nie udzielił mu żadnych wskazówek - co ma mówić, jak się zachowywać. Nawet nie ostrzegł, czego może się spodziewać.

Nagle otworzyły się drzwi na końcu pomieszczenia. Zaskoczony Andrys odgarnął włosy z czoła i odwrócił się ku nim. Służąca, która przyprowadziła go tutaj, uśmiechnęła się miło i powiedziała:

- Czeka na pana.

Przytrzymała drzwi, kiedy przez nie przechodził, a potem cicho zamknęła je za jego plecami. Była śliczna i w innej sytuacji żałowałby, że nie miał okazji zawrzeć bliższej znajomości. Jednakże teraz myślał o czymś innym.

Powiedziano mu, że Patriarcha jest niezdrów, dręczony dzień i noc chorobą tak poważną, że obawiano się o jego życie. Oznaki złego stanu zdrowia miał tak wyraźnie wypisane na twarzy, że nawet nie znający go Andrys zdołał je zauważyć. Pomimo to ten człowiek emanował wewnętrzną siłą i zadziwiającą jak na jego wiek energią, otoczony aurą godności, jakiej nie mogły osłabić fizyczne dolegliwości. Wygląda tak, jak powinien wyglądać Patriarcha, pomyślał Andrys. Przywódca, rzecznik Boga. Jeszcze nigdy nie spotkał człowieka o równie silnej osobowości.

Z nikłym powitalnym uśmiechem ojciec święty podszedł do niego i nagle Andrys uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, jak przywitać się z takim dostojnikiem. Czy powinien skłonić się, czy też może klęknąć, a może wystarczy tylko skinąć głową i wymamrotać powitanie? Samiel lub Betrise wiedzieliby, jak należy się zachować, ale on nie miał o tym pojęcia. Dotkliwie odczuł brak religijnego wychowania. Gdy Patriarcha zmierzył go spojrzeniem, Andrys skinął głową i powoli wyciągnął do niego rękę. Dzięki Bogu, uścisnął ją i dotyk silnych palców dostojnika dodał mu otuchy. Może jednak nie będzie tak źle.

- Mer Tarrant. Cieszę się, że pan przyszedł.

- Cały zaszczyt jest po mojej stronie, wasza świątobliwość. - Teraz, kiedy minął pierwszy niepokój, Andrys odzyskał trochę wrodzonej pewności siebie. - Chociaż muszę przyznać, że niespodziewany.

Oczy Patriarchy - zdumiewająco niebieskie, jasne i czyste jak szafiry - zmierzyły go niepokojąco przenikliwym spojrzeniem. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że oceniają nie tylko jego wygląd, lecz również duszę. W końcu, po długiej jak wieczność chwili, duchowny odwrócił się i wskazał mu dwa stojące przy oknie fotele.

- Proszę - rzekł. - Zechcesz mi towarzyszyć?

Andrys skinął głową. Miał nadzieję, że ten gest wypadł dostatecznie naturalnie. Pod spojrzeniem Patriarchy czuł się jak owad przyszpilony do stołu i miał nadzieję, że podczas rozmowy ojciec święty skupi wzrok na czymś innym. Tapicerowane krzesła stały przy stoliczku, na którym ustawiono talerzyk z krakersami, kryształowe kieliszki i oszronioną karafkę. Na Ernę, czego chciał od niego ten człowiek, skoro postarał się stworzyć warunki sprzyjające swobodnej rozmowie?

Karafka najwidoczniej zawierała słabe wino. Z wdzięcznością przyjął kieliszek, zadowolony z tego, że może zająć ręce i skupić na czymś myśli. Wino było zimne, słodkie i o delikatnym smaku. Nie rozpoznał rocznika, ale z pewnością nie należało do tanich. Rozglądając się po komnacie, patrząc na obrazy, dywany i wytłaczane okładki ksiąg, zdał sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy widzi Kościół takim, jakim widzieli go jego przodkowie: bogaty, dumny, ponadczasowy.

- Rzadko miewamy tu gości z tak daleka - powiedział Patriarcha. To jawne kłamstwo, pomyślał Andrys. Centrum Wschodniej Autarchii z pewnością przyciągało turystów ze wszystkich innych miast, a w porównaniu z niektórymi siedziba neohrabiów Merenthy leżała w bliskim sąsiedztwie. - A jeszcze rzadziej z tak znamienitych rodów. To zaszczyt dla naszej katedry.

Najwidoczniej teraz Andrys powinien powiedzieć jakiś komplement i zrobił to. Słowa towarzyskiej rozmowy gładko płynęły mu z ust, a jednocześnie gorączkowo i z rosnącym niepokojem zastanawiał się, dlaczego go tutaj zaproszono i o co chodzi. Ani przez chwilę nie wierzył, że powodem tej rozmowy jest sama obecność szlachcica z Merenthy. Miał nadzieję, że Patriarcha nie oczekuje, iż on w to uwierzy. Musiał jednak przestrzegać przyjętych form, więc zdał się na tę część swojego umysłu, która była tak dobrze wyćwiczona w towarzyskich pogawędkach. Jednocześnie inna część jego umysłu miotała się jak ptak w klatce, czekając, aż spadnie cios.

Jak ma się Kościół Merenthy? Czy miasto nadal liczy tylu mieszkańców? Czy udało się zmienić je z gwarnego portu w równie kwitnący ośrodek przemysłowy, kiedy przed pięcioma wiekami rzeka Stekkis zmieniła swój bieg i zatoka wyschła? Odpowiedzi na wszystkie te pytania można było bez trudu znaleźć w każdej historycznej księdze, a Andrys nie wątpił, że Patriarcha je czytał. Czy jego rodzina nadal jest filarem Kościoła, tak jak dawniej? Zawahał się z odpowiedzią na to pytanie. Słowa „moja rodzina nie żyje" cisnęły mu się na usta, lecz zamiast nich rzekł tylko: „Tarrantowie zawsze byli wierzący". Nie dodał, chociaż miał ochotę: „oprócz mnie", lecz przenikliwe spojrzenie Patriarchy i powolne skinienie głowy świadczyły, że ojciec święty dobrze o tym wie.

Dwa kieliszki wina złagodziły wrażenie suchości w ustach, a po drugim mimo woli rozluźnił się. Patriarcha chyba to wyczuł, gdyż z pozorną swobodą wyciągnął się na krześle i rzekł z dobrze udanym spokojem:

- Są pewne interesujące nas obu sprawy, które chciałbym z panem omówić, Mer Tarrant.

Z mocno bijącym sercem Andrys nalał sobie następny kieliszek.

Gdyby w tym momencie mógł zamiast niego zrobić sobie zastrzyk środka uspokajającego, nie wahałby się ani chwili.

- Ach tak?

Starał się, by jego głos brzmiał równie obojętnie, ale wypowiedział tę kwestię jak postać z kiepskiego melodramatu. Patriarcha przez chwilę nic nie mówił. Andrys odniósł wrażenie, że czeka, aż on weźmie się w garść, więc zaczerpnął tchu i spróbował to zrobić. Kiedy serce zwolniło mu na tyle, że znów mógł odróżnić poszczególne uderzenia, ojciec święty rzekł:

- Słyszałeś, niewątpliwie, o naszych kłopotach na północy.

Czując, że oczekiwano od niego jakiejś odpowiedzi, Andrys rzekł:

- Czytałem o tym w gazetach.

- Puszcza zawsze była cierniem w naszym oku. Z pewnością wiesz, że Kościół podjął kiedyś zbiorową próbę oczyszczenia tego miejsca raz na zawsze. Rzecz jasna, nieudaną. Nie można toczyć wojny z całą planetą, a właśnie tym jest Puszcza: kłębowiskiem fae, jakiego żadna ludzka moc nie zdoła rozplątać. Wówczas ludzie tego nie rozumieli albo po prostu nie chcieli w to uwierzyć. Drogo za to zapłacili.

Andrys skinął głową i wymamrotał coś, co miało świadczyć, że owszem, zna historię Kościoła i pamięta niechlubne szczegóły wielkiej wojny oraz jej fatalny finał.

- Przez wiele lat Puszcza była spokojnym sąsiedztwem: złym, ale cywilizowanym. Jej sąsiedzi cieszyli się względnym bezpieczeństwem, które pozwalało im prosperować przez ponad pięć wieków. - Odstawił kieliszek i zdawał się w zadumie wpatrywać w jego szklaną krawędź, kiedy rzekł: - Najwidoczniej ten rozejm przestał już obowiązywać.

- Na pewno? - odważył się zapytać Andrys. Żałował, że nie czytał dokładniej gazet i nie orientuje się zbyt dobrze w tych sprawach. - W końcu to tylko kilka odosobnionych incydentów.

Niebieskie oczy błysnęły zimnym ogniem, zaglądając w głąb jego duszy.

- Jestem pewien - rzekł Patriarcha - że to dopiero początek. Puszcza pochłonie swych sąsiadów - jednego po drugim, akr po akrze - aż nabierze sił, by wydać nam wojnę na naszym własnym terenie. A tak się stanie jeśli jej nie powstrzymamy.

Andrys poczuł ostre ukłucie strachu.

- Zamierzacie wypowiedzieć wojnę Puszczy?

- Mam zamiar wypowiedzieć wojnę Łowcy - odparł chłodno Patriarcha. - Kiedy władca tego królestwa zostanie pokonany, ten paskudny twór rozsypie się w proch. Jego najokropniejsze wytwory staną się tym, czym stworzyła je natura: zwykłymi demonami, które można pokonać mieczem, modlitwą lub na tysiąc innych sposobów. Kiedy nasza triumfalna pieśń rozlegnie się od gór po brzegi rzek, gdy nasze zwycięstwo odbije się echem w milionach ludzkich dusz, zadamy Puszczy potężniejszy cios niż wszystkie armie naszych przodków.

Przerwał, być może czekając na reakcję Andrysa. Ten zastanawiał się, czy Patriarcha może wyczuć w nim żądzę zemsty, strach i tak przejmującą niepewność, że lada podmuch mógłby strącić go w otchłań rozpaczy.

- Powiedziano mi - rzekł w końcu duchowny - że być może zechcesz służyć naszej sprawie.

Z głośno bijącym sercem, usiłując zachować obojętność, odparł:

- Możliwe.

- Jest pan w szczególny sposób związany z tą sprawą, Mer Tarrant - rzekł Patriarcha, z lekkim naciskiem wymawiając jego nazwisko, jakby je smakował. - Ten związek powinniśmy wspólnie przedyskutować, zanim przedstawię panu rolę, jaką mógłby pan odegrać w naszym przedsięwzięciu.

Za twoim pozwoleniem, zdawało się mówić jego spojrzenie. Jakby omawiali jakiś zwyczajny interes przy popołudniowej herbatce.

- Oczywiście - mruknął i skinął głową.

Patriarcha podniósł kieliszek i znów upił łyk wina przyglądając się Andrysowi. Potem ostrożnie postawił kielich na stoliku, przedłużając chwilę ciszy, aby nadać podwójną wagę słowom, które po niej padły.

- Co pan wie o pańskim przodku, pierwszym neohrabim Merenthy?

Te słowa z potworną siłą odbiły się echem w jego pamięci, wypowiedziane nieludzkim głosem mordercy jego rodziny. Przez moment o mało nie stracił kontaktu z rzeczywistością, wracając myślą do tamtych chwil. Usiłując znaleźć jakąś inteligentną odpowiedź, czuł w nozdrzach zapach świeżej krwi.

- Ja nie... Co wasza świątobliwość chce wiedzieć?

- Czy wiesz, gdzie teraz przebywa?

Zawahał się, wiedząc, że od tej odpowiedzi zależy jego przyszłość. Jeśli chciał udawać niewiedzę, żeby wykręcić się od udziału w tym przedsięwzięciu, teraz miał ostatnią szansę.

Pomyślał o członkach rodziny, leżących pokotem na posadzce. O ogniu dogasającym na kominku, podczas gdy on, bezsilny i oszołomiony, rozpaczliwie płakał w kącie. O miesiącach cierpień, jakie nastąpiły później, o oskarżeniach, jakie stawiano mu podczas koszmarnego procesu, o halucynacjach doprowadzających go do szaleństwa... I o dziewczynie. Ona wiedziała, co się dzieje. Co by powiedziała, gdyby nie wykorzystał takiej szansy? Jak mógłby spojrzeć jej w twarz?

- Wiem - szepnął.

Patriarcha sprawiał wrażenie lekko odprężonego, jakby i on wiedział, co oznacza to wyznanie.

- Człowiek znany niegdyś jako Gerald Tarrant pod koniec swego życia przekształcił się w istotę, którą teraz nazywamy Łowcą. Kiedy nasza wyprawa przeciwko temu królestwu mroku zakończyła się klęską, zamieszkał w Puszczy i dostosował ją do swoich potrzeb. Zgodnie ze swą naturą.

Andrys powoli pokiwał głową, nie rozumiejąc, do czego to wszystko prowadzi. Czego od niego chcą?

- Puszcza Jahanny jest teraz tak świetnie przystosowana, że funkcjonuje jak żywy twór, w doskonałej harmonii. Niczym jeden żywy organizm ma swoje centrum, mózg potrzebny do utrzymania równowagi. I podobnie jak żywy twór, stara się ze wszystkich sił chronić ten mózg. Każdy intruz przekraczający jej granicę spotka się z natychmiastowym atakiem, podobnie jak mikroby zakażające ludzkie ciało są atakowane przez przeciwciała. Tylko że w tym wypadku te przeciwciała są wytworem naszych koszmarów, obrócone przeciwko nam przez człowieka, który potrafi je kształtować.

Skinął głową, obawiając się tego, co usłyszy za chwilę, ale nie potrafiąc przerwać tej opowieści. Calesto, prosił w myślach, daj mi siłę. Daj mi odwagę.

- Łowca może robić, co chce. Tak samo jego słudzy, którzy jedynie spełniają wolę swego pana, oraz dzikie bestie i wszystkie piekielne stwory. Jednak każdy, kto pochodzi z zewnętrznego świata, choćby przybył tam na czele armii, po wkroczeniu do tego królestwa spotka się z natychmiastowym oporem ze strony wszystkich mieszkających tam stworzeń, od najmniejszego mikroba po człowieka.

Milczał chwilę, a potem cicho dodał:

- Chyba że Puszcza uzna go za część siebie. Wtedy i tylko wtedy intruz mógłby się w niej swobodnie poruszać.

Nagle Andrys zrozumiał zamysły Patriarchy i z wrażenia zaparło mu dech. Wypuścił kieliszek z ręki, wstał i odwrócił się, przewracając przy tym krzesło.

- Nie!

Patriarcha nie odpowiedział. Gdyby to zrobił, gdyby powiedział cokolwiek, Andrys z pewnością wypadłby z komnaty i nigdy tam nie wrócił. Nerwy miał napięte jak postronki i każde słowo - nawet mające go uspokoić - odniosłoby wprost przeciwny skutek. Jednak ojciec święty milczał, Czas płynął. Po długiej jak wieczność chwili Andrys poczuł, że znów może oddychać. Kilka wieków później przeszła mu chęć ucieczki. Nadal był przerażony, ale odzyskał panowanie nad swoim ciałem.

- Widzę, że rozumiesz sytuację - powiedział cicho Patriarcha.

- Tak... tak sądzę - wyjąkał Andrys. Mówił ochrypłym i zduszonym głosem, jakby ten należał do kogoś innego. - Mam... poprowadzić... jakiś oddział? O to chodzi?

- Obawiam się, że nie tylko. - Patriarcha obrzucił go chłodnym spojrzeniem, którego znaczenie nie pozostawiało żadnej wątpliwości.

Rozumiemy, że to będzie bolesne, ale nie możemy tego uniknąć. Ta misja jest najważniejsza.

- Chcę, żebyś udawał Łowcę. Chcę, żebyś stał się nim. Nie naprawdę - nie sercem i duszą - ale tak, by jego stwory uznały cię za niego.

Przerwał, jakby czekał, czy jego gość ucieknie po wysłuchaniu tych rewelacji. Chociaż Andrys obawiał się tego, co zaraz usłyszy, skinął głową.

- Łączy was niesamowite podobieństwo. W odpowiednich warunkach...

- Mam jego zbroję - wtrącił pośpiesznie Andrys. - I jego koronę. Identyczne jak te, które nosił na wojnie. Widziałem na fresku - wykrztusił i sztywnym ruchem głowy wskazał w kierunku świątyni, gdzie znajdował się znienawidzony wizerunek. Myślał, że to wyznanie wstrząśnie Patriarchą, lecz duchowny tylko kiwnął głową, jakby oczekiwał tych słów. W mieście krążyły plotki o jego niesamowitych zdolnościach i niektórzy mówili, że Bóg nocami zsyła mu wizje, pokazując przyszłość. Czyżby przewidział przybycie Andrysa i rolę, jaką miał on odegrać? Czy teraz rozważał wszystkie możliwe warianty przyszłości, próbując wybrać ten, w którym jego gość nie ucieknie w panice, aby nigdy nie wrócić? Przypomniał sobie długie milczenie Patriarchy, doskonale wygrywające jego własny strach, i zadrżał. Jaką siłą dysponował ten człowiek, że miał nad nim taką władzę?

- A więc jesteś z nami? - zapytał Patriarcha.

Andrys zamknął oczy, drżąc ze strachu.

- Tak - szepnął. To słowo było ledwie słyszalne, więc powtórzył je głośniej: - Tak. Jestem z wami. - Spuścił głowę.

Czy taki los mi zgotowałeś, Calesto? Czy to dlatego nie powiedziałeś mi, po co jest potrzebna ta korona i zbroja? Z obawy, że przerażenie pogna mnie z powrotem do Merenthy, nim zakończysz przygotowania? Dobrze, że wszystko przewidziałeś. Jak dobrze panujesz nad wszystkim.

- Jestem ci bardzo wdzięczny, Mer Tarrant. Z twoją pomocą może zdołamy pokonać najgorszego demona Erny. Chwała Panu, który w swej mądrości przywiódł cię tutaj.

- Chwała Panu - wymamrotał. Nagle zapragnął uciec stąd, od tego wszystkiego. Nagle poczuł, że potrzebuje powietrza i przestrzeni... I kojących kobiecych ramion. Wiedział, że Narilka czeka na niego w hotelu. Kobieta bardziej lojalna, niż na to zasługiwał, ale potrzebna mu do życia jak powietrze, którym oddychał. Czy zdołałby przejść przez to wszystko bez jej pomocy? Miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał tego sprawdzać.

Wymamrotał słowa pożegnania, mając nadzieję, że zachował się uprzejmie. Najwidoczniej Patriarcha wyczuł - a może przewidział - jego potrzebę samotności, gdyż nie usiłował go zatrzymać. A właściwie czemu miałby to robić? Powiedział swoje. Kontrakt został zawarty. Andrys Tarrant był teraz sługą Kościoła, dumnym żołnierzem szalonej sprawy.

Pomimo to przystanął u drzwi, nie mogąc opuścić tej komnaty. Pozostało jeszcze coś nie dopowiedzianego, o czym Patriarcha powinien wiedzieć. Coś, o czym musiał wiedzieć, jeśli Andrys miał skutecznie odegrać swoją rolę.

Odwrócił się, nie na tyle, by napotkać spojrzenie Patriarchy, ale wystarczająco, żeby jego słowa były dobrze słyszalne.

- Gerald Tarrant wymordował moją rodzinę - szepnął ochryple, dławiąc się tymi słowami i bolesnymi wspomnieniami, jakie przywoływały. - Chcę, żeby za to zapłacił. Ja... zrobię wszystko, żeby go skrzywdzić.

Miał wrażenie, że Patriarcha westchnął. Potem, z cichym szelestem jedwabiu ocierającego o jedwab, ojciec święty wstał z krzesła i podszedł do Andrysa Położył dłoń na ramieniu młodzieńca, któremu w tym momencie wydało się, że to dotknięcie przekazuje mu siłę i pewność siebie, umacniając jego wątłe nadzieje.

- Zapłaci za ten grzech w piekle - zapewnił go ojciec święty. - Jak również za wiele innych. Dopilnujemy tego.

25

- Powiedz mi coś o Senzeim.

Zaskoczony Damien oderwał wzrok od księgi, którą studiował.

- Co takiego? Dlaczego?

- Opowiedz mi o nim.

Przez chwilę spoglądał na Łowcę, jakby w ten sposób mógł uzyskać jakieś wyjaśnienie, lecz z twarzy Tarranta jak zwykle niczego nie zdołał wyczytać. W końcu kapłan z westchnieniem odłożył książkę.

- Co chcesz wiedzieć?

- Jaki był. O jego zwyczajach, przekonaniach. Powiedz mi.

- Mogę spytać, po co?

- Później. Teraz mów.

Tak też zrobił. Nie było to najłatwiejsze zadanie na świecie, ale po całonocnym i bezowocnym ślęczeniu nad zakurzonymi tomami pozwalało zająć się czymś innym. Spróbował przypomnieć sobie asystenta Ciani i opisać go Tarrantowi. Chudy. Blady. Zamknięty w sobie. Całkowicie oddany Ciani oraz ich pracy. Damien zastanawiał się, czy właśnie tego chciał Tarrant. Dlaczego nieżyjący już od prawie dwóch lat człowiek nagle stał się tak ważny? Nie wiedząc, co naprawdę interesuje neohrabiego, z trudem dobierał słowa: systematyczny, skupiony, sfrustrowany. Najpierw przebrnął przez łatwiejsze przymiotniki, a potem doszedł do trudniejszej części zadania: obsesyjnie chciał zostać adeptem. Był przekonany, że istnieje na to jakiś sposób. Wierzył... Damien usiłował przypomnieć sobie, znaleźć odpowiednie słowo: uważał, że te zdolności tkwią w nim, czekając na ujawnienie. Sądził, że jeśli jakoś zdoła je „wyzwolić", dorówna Ciani.

Pamiętał, jaką cenę zapłacił za to Senzei, i poczuł ból równie dotkliwy jak w dniu, kiedy to się stało. Zobaczył jego ciało, skręcone w męce, leżące w trawie na stoku góry, gdzie dopadła go śmierć. A obok niego buteleczkę Świętego Ognia, który próbował wprowadzić do swego ciała, aby przełamać wewnętrzne bariery. Chociaż wtedy o tym nie wiedzieli, było to pierwsze zwycięstwo Calesty. Pierwsza ofiara w wojnie, która pochłonęła tysiące ludzkich istnień na wschodzie, a teraz groziła tym samym tutaj.

- Trzęsienia ziemi - nalegał Tarrant. - Czy coś o nich mówił?

Zaskoczony tym pytaniem Damien próbował sobie przypomnieć. Podczas podróży rozmawiali o tylu sprawach, rozpaczliwie usiłując wypełnić czymś ciszę.

- Był zafascynowany gwałtownymi przypływami fae - rzekł w końcu, starając się coś sobie przypomnieć. - Zdaje się, że pragnął je wykorzystać, ale nie odważył się spróbować.

Tarrant syknął coś pod nosem. Damien wyczuwał w nim napięcie, jak u polującego drapieżnika.

- Myślał, że dzięki niemu mógłby zostać adeptem?

- Brał pod uwagę różne sposoby - odparł ze znużeniem Damien. - Wypróbowując jeden z nich, zginął. O co ci chodzi?

Łowca popatrzył na kapłana. Jego oczy były czarne i głodne.

- Robił notatki?

- Tak sądzę. Dlaczego pytasz?

- Czy one mogły się zachować?

Zastanowił się.

- Zanim wyruszyliśmy, mieszkał z pewną kobietą. Kiedy wróciliśmy z krainy rakhów, wysłałem jej wiadomość o jego śmierci. Możemy się tylko domyślać, co zrobiła potem z jego rzeczami. Dlaczego cię to interesuje? - zapytał nagle. - O czym myślisz?

- Być może mam plan - odparł łagodnie adept. - Tylko że potrzebuję więcej danych, żeby ocenić jego przydatność. Myślę, że Mer Reese mógł posiadać te informacje. I być może niektóre z nich znajdują się w jego notatkach.

- Nie powiesz mi nic więcej?

Neohrabia pokręcił głową.

- Nie teraz. Jest na to za wcześnie. Niech najpierw potwierdzę moje przypuszczenia, a potem... - Zaczerpnął tchu. - Powiem ci, gdy tylko będę miał pewność. Obiecuję.

- Tak. Piękne dzięki. Lubię być trzymany w nieświadomości.

Jeśli jego sarkastyczny ton uraził Tarranta, to Łowca niczym nie dał tego po sobie poznać.

- Chodź - powiedział, wstając. - Sprawdźmy, czy jego zapiski nadal istnieją.

Damien z przyzwyczajenia spojrzał na zegar.

- Czy nie jest trochę za późno na wizyty?

Łowca obrzucił go jadowitym spojrzeniem.

- Zostało mi dwadzieścia dziewięć dni - rzekł lodowatym głosem. - W tych okolicznościach chyba nie sądzisz, że będę się tym przejmował?

- Nie - mruknął zmieszany Damien. - Nie masz ku temu powodu. Przepraszam.

- Pamiętasz, gdzie mieszka ta kobieta?

- Mniej więcej. Jednak od tego jest fae, prawda? - Zawahał się. - Jesteś pewien, że ona zechce nam pomóc o tak późnej porze?

- Nie. - Łowca uśmiechnął się zimno. - Nie jestem. Jednak od tego jest fae, prawda?

*

Dom był dokładnie taki, jakim go pamiętał: mały, ciepły i przytulny. Teraz na frontowym ganku widniały znaki zaklęć chroniących przed trzęsieniami ziemi. Kilka innych wyryto na oknie. Na ten widok poczuł ukłucie żalu. Kiedy Senzei Reese tutaj mieszkał, jego narzeczona nie lubiła takich rzeczy. Teraz, kiedy go zabrakło i uwolniła się od jego obsesji, znów mogła zaakceptować przejawy Sztuki. Był zdziwiony, że zirytował go ten fakt.

- W porządku. - Westchnął i ruszył w stronę schodków. - Zróbmy to.

- Chwileczkę.

Tarrant wpatrywał się w ziemię przed domem. Damien wyczuł, jak neohrabia spręża się, chwyta swoją wolą prądy fae i zaczyna je kształtować. Jak zawsze, z dreszczem niepokoju patrzył na człowieka, który używał Sztuki, nie korzystając przy tym z żadnego znaku czy zaklęcia. Kiedy uznał, że Tarrant już skończył, zapytał:

- Co robisz?

- Tylko załatwiam sprawę późnej pory. Rozumiem, że uraziłbym cię, gdybym zrobił coś więcej. Widzisz? - Spojrzał na niego szarymi oczami, w których zabłysły iskierki sardonicznego humoru. - Czegoś się nauczyłem, wielebny Vryce.

- Najwyższy czas - wymamrotał, gdy razem weszli po schodkach na ganek.

Tarrant zapukał do drzwi i Damien wyczuł wplecioną w ten dźwięk siłę, sprawiającą, że ten odgłos odbijał się głośnym echem w mózgu każdego znajdującego się w domu człowieka. Odczekał chwilę i zapukał ponownie. Nagle na tyłach domu zapaliło się światło. Na pewno spała. Damien zastanawiał się, czy czary Tarranta okażą się skuteczne, jeśli kobieta będzie zaspana.

Minutę później dostrzegli idącą ku nim postać z lampą w dłoni. Podeszła do drzwi, poszperała przy ryglu i odsunęła go. Krótki łańcuch napiął się, gdy drzwi uchyliły się na kilka centymetrów.

- Tak? - zapytał mężczyzna. - Czego chcecie?

Zanim Damien otrząsnął się z zaskoczenia, Tarrant wyjaśnił:

- Szukamy Alleshy Huyding.

- O co chodzi? I dlaczego to nie może zaczekać do rana?

Damien już chciał zaryzykować odpowiedź, kiedy na tyłach domu usłyszał kobiecy głos.

- Kto przyszedł, Rick?

- Dwaj mężczyźni - odparł krótko. - Nie znam ich.

Za jego plecami coś się poruszyło i pojawiła się kobieta.

- Niech popatrzę - powiedziała cicho. Spojrzała mu przez ramię i przypatrzyła się Tarrantowi, a potem skierowała wzrok na Damiena. Szeroko otworzyła oczy.

- Przepraszamy za późną porę... - zaczął kapłan.

- Nie ma sprawy - przerwała pośpiesznie. Skinęła na mężczyznę. - Wpuść ich.

- Słuchaj, Lesh...

- Wszystko w porządku. Wpuść ich.

Najwyraźniej nie miał na to ochoty, jednak przymknął na moment drzwi, zdjął łańcuch, a potem otworzył je na oścież. Cokolwiek zrobił Tarrant, żeby uczynić ją spokojną i chętną do współpracy, najwidoczniej nie podziałało na tego mężczyznę.

- Późna godzina - mruknął, gdy wchodzili do małego, czystego saloniku. Gospodarz był wyraźnie wrogo nastawiony.

Wspomnienia opadły Damiena, gdy migoczące światło lampy ukazało szczegóły dobrze znanego wnętrza. Tutaj, na tym fotelu, czekał na Ciani. Tam, w pokoju na tyłach, leżała bliska śmierci. Tam, naprzeciwko, demon Karril wyprawił ich w podróż trudniejszą, niż ktokolwiek mógł przewidzieć...

Z trudem wrócił do rzeczywistości i sprawy, którą mieli załatwić. Nowy facet Alleshy spoglądał na nich wrogo, jak wilk, który stwierdził, że inny basior nasikał w jego legowisku. Był mocno zbudowanym, muskularnym mężczyzną i Damien podejrzewał, że miał gwałtowne usposobienie. Brunet, brodaty, będący pod każdym względem przeciwieństwem Senzeiego Reese'a. Kapłan znów poczuł dotkliwy żal wywołany utratą przyjaciela i tym, że z tego domu usunięto wszelkie ślady jego obecności.

- Nazywam się Gerald Tarrant - rzekł Łowca, skupiając uwagę na Alleshy. - Towarzyszyłem Senzeiemu Reese'owi podczas jego podróży, podobnie jak wielebny Vryce.

Lekko skinęła głową, patrząc na Damiena.

- Tak. Pamiętam pana.

- Przykro mi wywoływać bolesne wspomnienia, Mes Huyding, ale bardzo nam są potrzebne pewne notatki, które sporządził pani były narzeczony. Może mogłaby nam pani powiedzieć, co się z nimi stało.

- O co chodzi, do diabła? - prychnął jej nowy chłopak. - Czy to nie może zaczekać do rana? Kim, do diabła jesteście, żeby pojawiać się tu o tak późnej porze i...

- Wszystko w porządku - przerwała mu. Ku zdziwieniu Damiena te słowa uspokoiły mężczyznę. - Nie mam nic przeciwko temu. Idź spać, jeśli chcesz. Wrócę do ciebie, gdy tylko skończę.

- Niech mnie licho, jeśli pójdę spać, podczas gdy ty...

Tarrant spojrzał mu w oczy. I przykuł jego spojrzenie. Przez króciutką chwilę, którą Damien ledwie zdążył wychwycić, połączyła ich niewidzialna siła: uspokajająca, łagodząca, uciszająca.

- Tak - powiedział spokojnie mężczyzna. Powieki opadły mu, jakby zaraz miał zapaść w sen. - Tak zrobię.

W milczeniu patrzyli, jak odwrócił się i odszedł, krocząc tak powoli, jakby spacerował we śnie. W końcu, kiedy znalazł się za drzwiami sypialni i poza zasięgiem głosu, Allesha powiedziała cicho:

- Przepraszam. Chciał mnie bronić, to wszystko.

- Rozumiemy - zapewnił ją Damien.

- Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, co zrobić z rzeczami Zena po jego śmierci. O ile wiem, nie miał żadnej rodziny, a co do przyjaciół... był blisko związany z Ciani. Wiecie o tym. Poza nią w jego życiu nie było wielu innych ludzi.

Podniosła lampę ze stojącego w pobliżu stolika i zapaliła ją od tej, którą trzymała już w ręku. Migotliwe światło rzuciło ciepłe cienie na umeblowanie pokoju.

- Zatrzymałam te rzeczy, które wyglądały na ważne, notatki i tym podobne papiery, oraz kilka wartościowych drobiazgów. Są na górze. - Wręczyła drugą lampę Damienowi i wskazała na schody. - Tędy.

Obaj weszli za nią na poddasze, do pokoju, który obudził w pamięci Damiena wiele bolesnych wspomnień. Na tym kilimie klęczał Senzei, kiedy planowali podróż do krainy rakhów. Oto pudełko z papierami Ciani, które uratował z pożaru Fae Shoppe. Pozostałe znajdowały się w stojących w kącie skrzynkach, wypełnionych książkami, notatkami, zapiskami i amuletami.

- Są nie uporządkowane - powiedziała przepraszającym tonem. - Nie wiedziałam, jak to zrobić...

- Nic się nie stało - zapewnił ją Damien.

- Nie wiedziałam, jak się za to zabrać. Ja...

- Wszystko w porządku - rzekł Tarrant. W jego głosie Damien poczuł moc. - Wszystko dobrze. Zostaw nas tutaj i idź spać. Odchodząc, zamkniemy za sobą drzwi.

Przez chwilę wydawało się, że zechce zaprotestować, ale w końcu użyta przez Tarranta fae zrobiła swoje i kobieta skinęła głową. Cicho jak duch zeszła po schodach. Kiedy nie mogła już ich usłyszeć, Damien rzekł łagodnie:

- Kiedyś przejąłbym się tym.

- I wierciłbyś mi dziurę w brzuchu. Na szczęście dla nas obu zmieniłeś się.

Neohrabia uklęknął przy najbliższej stercie skrzynek i powiódł dłonią po ich szorstkich bokach.

- Możesz zlokalizować to, czego potrzebuję, czy też mam zająć się tym sam?

- Jeśli powiesz mi, czego szukać.

- Wszelkich notatek dotyczących wykorzystania fae trzęsienia ziemi. Albo siły wulkanów. Wszystkich prądów fae zbyt silnych, by człowiek mógł je wykorzystać.

- Chcesz znaleźć zapiski dotyczące ich wykorzystania.

- Właśnie.

Najwidoczniej nie widział w tym stwierdzeniu żadnej sprzeczności, a Damien nie miał ochoty się z nim spierać. Zaczerpnął tchu, skupił się na fae i wyobraził sobie znaki, które pozwalały mu ją kontrolować. Kiedy przekazał jej swoje żądania, podszedł do najbliżej stojących skrzynek i zaczął przeglądać ich zawartość, za pomocą fae sprawdzając każdą księgę i każdą stronę.

Zajęło im to prawie godzinę. Musieli dwukrotnie przestawiać skrzynki, by uzyskać dostęp do stojących z tyłu. W końcu jednak Tarrant odetchnął z ulgą.

- Mam.

Razem zdołali odnaleźć właściwą skrzynię i obejrzeć jej zawartość.

- Dlaczego nie weźmiemy wszystkiego? - szepnął Damien. Czuł się jak intruz, mając świadomość, że na dole śpi dwoje ludzi. - Damy radę unieść.

- Chcę mieć pewność, że mamy to, po co tu przyszliśmy.

Neohrabia przeglądał stos oprawionych w płótno tomów - wyglądających na rejestry - i w końcu z satysfakcją wyjął jeden z nich. Oprawiony w skórę, opasły tom, który niegdyś musiał być często używany, a na jego grzbiecie i okładce widniały kleksy. Tarrant położył go na podłodze i postawił przy nim lampę. Damien przykucnął opodal, a neohrabia zaczął przewracać kartki.

Boże w niebiosach...

To był album z wycinkami zebranymi przez człowieka owładniętego obsesją, gromadzonymi przez ponad dwie dekady. Starannie poprzyklejane do stron, wycięte z gazet artykuły dokumentowały wszystkie podjęte przez człowieka próby okiełznania. Opisano tam każdego czarownika, który próbował wykorzystać fae trzęsienia ziemi, oraz opis okropnej śmierci, jaką przy tym poniósł. Damien sądził dotąd, że znalazło się niewielu głupców, którzy próbowali to zrobić, tymczasem okazało się, że były ich setki. Gdy Tarrant odwracał kartkę za kartką, ogrom ludzkich tragedii nabierał ciężaru i wagi. Damien mógł tylko dziwić się szaleństwu takich ludzi, którzy oddawali życie, próbując ujarzmić siłę, jakiej ludzka wola nigdy nie zdołała ujarzmić.

Senzei też by to zrobił, pomyślał ponuro. W swoim czasie, sfrustrowany, zrobiłby to samo. I zginąłby tak jak oni.

- To jest to - rzekł w końcu Tarrant. - Reszta może wrócić na miejsce.

Damien podniósł skrzynkę i postawił ją z powrotem w kącie.

- Może czas, abyś wyjaśnił mi, o co tu chodzi?

Zauważył, że Tarrant się zawahał.

- Jeszcze nie. Nakreślę ci z grubsza sytuację. Potrzebna mi jedna informacja i bardzo możliwe, że znajdę ją właśnie tutaj. Jeżeli okaże się taka, jak się spodziewam, będziemy mieli dość czasu, żeby wszystko omówić. Jeśli nie, po co tracić czas?

- Nie wiem, o co ci chodzi - rzekł ostro Damien - ale pamiętaj, że żaden z tych ludzi nie przeżył. Żaden, Geraldzie.

- Żaden nie przeżył - przyznał adept. - Co jednak wcale nie oznacza, że nikomu się nie udało, prawda?

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Jednak Łowca nie odpowiedział. W końcu, pojmując, że nie zdoła go przekonać, Damien zajął się porządkowaniem pokoju.

*

Nadchodził świt. Blask Dominy wpadał przez okno wynajętego pokoju, oświetlając pomięte kartki. Damien czuł fizyczne i psychiczne zmęczenie. Łowca zamknął książkę i rzekł:

- Znalazłem.

Damien w mgnieniu oka zapomniał o senności. Wyprostował się na krześle i zapytał:

- Co takiego?

- Dane, których szukałem. On je odkrył. - Tarrant położył dłoń na skórzanej okładce i zamknął oczy. Damienowi wydawało się, że neohrabia lekko zadrżał. - W dziejach ludzkości człowiek wciąż próbował ujarzmić przypływ fae poprzedzający trzęsienie ziemi. Powszechnie wiadomo, że nie da się tego zrobić, a jednak ludzie wciąż podejmowali próby. Wygląda na to, że pod wpływem chęci zdobycia takiej mocy zapominają o ostrożności i dopiero, kiedy fae spala im mózgi na popiół, pojmują, że pewnych rzeczy ludzie nigdy nie powinni próbować. - Położył dłonie na poplamionej skórze okładki albumu, jakby chłonął dotykiem jego zawartość. - Podobnie jak ci, którzy z tych samych pobudek próbowali używać Sztuki w pobliżu aktywnego wulkanu. Rezultaty są identyczne. Człowiek nie może wykorzystać tej siły i pozostać wśród żywych.

- Potrzebowałeś notatek Zena, żeby dojść do tego wniosku? Do licha, mogłem oszczędzić ci zachodu.

Łowca nie zirytował się, lecz odparł z nikłym uśmiechem:

- Widzisz, jeszcze kilka pytań pozostało bez odpowiedzi. Pytań, jakie nikomu nie przyszły do głowy, poza naszym nawiedzonym przyjacielem, Mer Reese'em.

- Na przykład?

Wskazał na leżący przed nim album.

- Wszyscy ci mężczyźni i kobiety zginęli, używając Sztuki. Co się stało z jej wytworami po ich śmierci? Czy zostały zniszczone wraz ze swoimi twórcami, spalone w powodzi fae? Czy też chwyciły się oszalałego nurtu, wywierając nań swój wpływ, podczas gdy ich stwórcy spłonęli?

- Czy to ma jakieś znaczenie?

- Być może. - Łowca powiedział to spokojnym głosem, ale zesztywniał, jakby dawał upust dręczącemu go napięciu. - To może mieć ogromne znaczenie.

- Dlaczego?

W odpowiedzi Łowca odsunął od siebie ciężki tom i wygodnie wyciągnął się w fotelu. Przez chwilę siedział nieruchomo, spoglądając gdzieś w dal. W końcu powiedział z naciskiem:

- Przeciwieństwem sadyzmu jest altruizm.

Damien głośno wciągnął powietrze.

- Jesteś pewien?

- A czy można być tego pewnym? Uważam, że to prawdopodobne.

Altruizm. Pozbawiona egoizmu troska o innych. Damien próbował dopasować ją do zachowań Iezu, żeby sprawdzić, czy się uda. Czy można chcieć oszczędzić komuś cierpień, a jednocześnie czerpać przyjemność z zadawania ich?

- Chyba pasuje - orzekł w końcu. - Z pewnością lepiej niż wszystko, czego próbowaliśmy do tej pory.

Łowca skinął głową.

- Tylko w czym nam to pomoże? Chcę powiedzieć, że raczej nie zdołamy nakłonić Calesty do charytatywnej działalności.

- Mając odpowiednią moc - odparł spokojnie Łowca - możemy skłonić go do wszystkiego.

Dopiero po sekundzie zrozumiał sens słów Tarranta, a wtedy przeszedł go zimny dreszcz.

- Geraldzie, nie możesz. Żaden człowiek nie przeżył takiej próby...

- A czymże jest altruizm, jeśli nie poświęceniem się dla dobra innych?

- Chcesz spłonąć tak jak tamci? I po co? W czym nam to pomoże?

- Przeczytaj - odparł adept, przysuwając ciężki album Damienowi. - Przeczytaj artykuły, jakie umieścił tutaj Senzei Reese, oraz notatki, jakie tu porobił. Ci ludzie, którzy ryzykowali życie, używając Sztuki....

- Wszyscy zginęli, Geraldzie!

- Jednak nie wszyscy ponieśli klęskę. Przeczytaj to! W trzech przypadkach był w stanie udowodnić, że ich dzieła przeżyły ich. Pomyśl o tym, Vryce! Pomyśl, jaka to siła!

- Trzej z ilu? - zapytał. - Mówisz o szansach tak niewielkich, że prawie nie istniejących. Bądź realistą, Geraldzie.

Łowca spojrzał za okno. Poranne niebo jaśniało od gwiazd, a horyzont na wschodzie znaczyło pierwsze pasmo szarości.

- Niedaleko mojej siedziby w Puszczy - powiedział do Damiena - znajduje się źródło mocy tak ogromnej, że gdyby nie otaczające je góry, żadna ludzka istota nie mogłaby przetrwać na tym kontynencie. Widziałeś tę moc w samej Puszczy, a to tylko jej margines. Cień. Głównym ogniskiem jest Mount Shaitan, czynny wulkan, którego fae jest tak dzika, że niewielu ludzi odważy się tam nawet podejść.

Shaitan? Ta nazwa brzmiała dziwnie znajomo, chociaż nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna.

- Gdzieś już o tym słyszałem.

- Nie dziwię się - to legendarna góra. Od czasu do czasu jakiś czarnoksiężnik odbywa pielgrzymkę do jej stoków, ale niewielu uchodzi stamtąd z życiem, żeby o tym opowiedzieć. Ja też byłem w tej dolinie i widziałem budzącą podziw moc. Nic na Ernie nie może się z nią równać, Vryce. Żadne trzęsienie ziemi, żaden czarnoksiężnik... ani demon.

- Jednak Iezu nie są zwyczajnymi demonami. - Damien zaczął obawiać się tego, do czego zmierzała ta rozmowa. - Pamiętasz?

- Pierwsze wspomnienia Karrila dotyczą Mount Shaitan. Znam co najmniej dwóch Iezu, o których można powiedzieć to samo. To powiązanie sięga głębiej niż tylko zwykłej kwestii mocy. Czy jest lepsze miejsce, by zniszczyć Iezu, niż w miejscu jego narodzin?

- A co ze stworzeniem, które go zrodziło?

Tarrant zacisnął zęby.

- Kroniki nie wspominają o żadnej takiej istocie.

- Ale też jeszcze nikt nie próbował zabić jej dziecka.

Łowca odwrócił się do niego. Cień lampy podkreślił wyraźnym reliefem bliznę na jego policzku.

- A więc to będzie niebezpieczne, wielebny Vryce. Czy spodziewałeś się czegoś innego? Czy myślałeś, że znajdziemy łatwą odpowiedź? Jakieś proste zaklęcie, które pozwoli nam bez trudu i zachodu pokrzyżować szyki Iezu? - Ze smutkiem pokręcił głową. - Miałem cię za mądrzejszego.

- Mówisz o niemal pewnej śmierci przy cholernie niewielkiej szansie na sukces. To mi wygląda na desperacką próbę.

- Owszem - przyznał adept. - Tylko czy mamy inne wyjście?

Damien chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Ponieważ Tarrant miał rację, niech go diabli. Jak zwykle.

Łowca wstał. Damien znał go dostatecznie dobrze, aby wyczuć, jaki jest spięty, i odgadnąć, że spowodowały to wewnętrzne zmagania. Jednak jego twarz była zupełnie nieruchoma, a głos nie zdradzał żadnych uczuć, gdy mówił o czekającym go losie.

- Już świta i zostało mi tylko dwadzieścia dziewięć dni. Po upływie tego czasu Bezimienni zerwą umowę i najprawdopodobniej umrę. Widzisz więc, wielebny Vryce, że nie mam nic do stracenia, podejmując taką szansę. Może fae ziemi spali mnie, tak jak wielu innych, jeśli jednak zdołam użyć wcześniej Sztuki... Chciałbym zabrać tego drania ze sobą - rzucił gwałtownie. - Pragnę, by moja śmierć oznaczała choć tyle. Możesz to zrozumieć?

- Tak - odparł. - Tak, rozumiem.

- Będzie to długa i niebezpieczna podróż i niechętnie się w nią udam. Niewielu ludzi ją przeżyło. A jeśli Calesta odgadnie moje zamiary i użyje przeciwko mnie całego arsenału swoich złudzeń... - Głęboko wciągnął powietrze i powoli je wypuścił. Damienowi wydawało się, że lekko przy tym zadrżał. - Ty nie musisz tam iść. Zrozumiem.

- Oczywiście...

- Masz tutaj życie, obowiązki i przyszłość...

- Geraldzie. - Poczekał, aż Łowca zamilknie, a wtedy rzucił ostro: - Nie bądź głupcem. Jasne, że idę z tobą.

Oświetlony szarym blaskiem przedświtu, Łowca spojrzał na kapłana. Jakież emocje malowały się w jego oczach, tak trudne do określenia w tym świetle? Strach? Determinacja? Przerażenie? Może mieszanina wszystkich trzech, ale nie tylko. Jeszcze coś, co już łatwiej było zidentyfikować. Bardzo ludzkie uczucie.

Wdzięczność.

Zerknąwszy za okno, jakby oceniał szybkość z jaką wschodziło słońce, Tarrant skinął głową.

- A więc dobrze.

Jego głos był ledwie głośniejszy od szeptu, jakby wschód słońca pozbawił go siły.

- Zakup prowiant, jaki będzie ci potrzebny. W dolinie Shaitana nie znajdziemy nic do jedzenia, więc zabierz zapasy na kilka tygodni. Będziemy musieli zmieniać konie, jeśli chcemy dotrzeć tam szybko, więc nie inwestuj za dużo w dobre wierzchowce. Masz pieniądze?

W odpowiedzi Damien wyciągnął otrzymany od Patriarchy czek i podał mu. Na jego widok Tarrant szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Od kiedy Damien znał Łowcę, jeszcze nigdy nie widział go tak zaskoczonego.

- Dziesięć tysięcy? Od Kościoła?

- W razie potrzeby mogę dostać więcej.

- A więc... zaaprobowali twoje metody?

Damien prychnął.

- Skądże.

- Ale ten czek...

- Patriarcha jest praktycznym człowiekiem. Wie, że jako niezależny, mogę robić rzeczy, jakich on, ze względu na jego pozycję, nawet nie może spróbować. I wie, że jeśli teraz nie powstrzymamy Calesty, ukochany przez Patriarchę Kościół nie będzie miał żadnej przyszłości. To wszystko. - Zaśmiał się krótko, chrapliwie. - Wierz mi, chciałbym, żeby było inaczej.

Łowca spytał cicho, z rzadko u niego spotykanym współczuciem:

- Nie kazali ci odejść?

- Jeszcze nie - wymamrotał Damien. Zaczerwienił się.

Pozostawili tę decyzję w moich rękach.

Odłożywszy czek na stół, Łowca podszedł do kapłana i położył dłoń na jego ramieniu. Tylko na moment i zaraz ją zabrał. Damien poczuł lekki chłód w miejscu, gdzie spoczywały palce adepta, i skinął głową, dziękując za ten krzepiący gest. Tarrant bez słowa podszedł do drzwi i opuścił pokój. Niebo za oknem było już nieco jaśniejsze niż przed chwilą. Neohrabia miał niewiele czasu na znalezienie kryjówki.

Czekał do ostatniej chwili, pomyślał Damien, ale nie był zaskoczony. Tarrantowi pozostało tak niewiele godzin życia, że nic dziwnego, iż wykorzystywał każdą minutę.

Sam w wynajętym pokoju, mocno zaciskając w dłoni czek Patriarchy, Damien starał się nie myśleć o przyszłości.

26

Już prawie świtało. Centralny plac miasta był jeszcze pusty. Nadchodzący dzień przegnał do łóżek rzesze łotrzyków i kochanków. Po drugiej stronie wznosiła się wielka katedra, o gładkich białych murach, strzelistych i eterycznych jak sen.

Damien stał tam przez jakiś czas - tylko na nią patrzył, niczego nie rozważając, nie planując, ani nawet się nie bojąc... tylko tam był. Spijał z tych prastarych kamieni ludzkie nadzieje, słodką muzykę wiary, która odpowiadała na każdy szept wietrzyku. Potem, gdy białe słońce Erny wyłoniło się zza horyzontu, Damien wspiął się po schodach i lekko zapukał do drzwi, zawiadamiając o swoim przybyciu. Po chwili usłyszał kroki i trzask zasuwy w jednych z mniejszych drzwi. Stanął przed nimi, pokazując się odźwiernemu.

- Wielebny Vryce. - Był to jeden z akolitów, pracujący po godzinach jako nocny stróż. Chudy i niezgrabny nastolatek wydał się Damienowi dziwnie znajomy. - Co cię tu sprowadza?

Ach tak. Pamiętał tę twarz. Jeden z tuzina uczniów, których Patriarcha przydzielił mu wieki temu, kiedy Damien przybył do Jaggonath. Niedoszły czarodziej.

Skinął głową, starając się uspokoić odźwiernego.

- Przyszedłem się pomodlić.

Chłopiec przyjął to z wyraźną ulgą i odsunął się, przepuszczając kapłana.

A czego oczekiwałeś? Że każę ci zbudzić Patriarchę, żeby o świcie porozmawiać z nim o czarach?

Popatrzył na młodą twarz chłopca i pomyślał ponuro: Właśnie tego się spodziewałeś, prawda?

- To nie potrwa długo - obiecał.

W świątyni nie było nikogo, na to zresztą liczył. Nocna zmiana już dawno zakończyła sprzątanie i udała się na spoczynek. Jego kroki odbijały się upiornym echem w pustej przestrzeni, kiedy podchodził do ołtarza. Znajoma droga. Znajomy widok.

Ołtarz. W przeciwieństwie do ołtarzy pogańskich świątyń nie było na nim żadnych posągów. Prorok wymarzył sobie Kościół bez takich symboli, w którym centrum wiary byłoby czymś więcej niż nakrytym jedwabiem stołem, czymś mniej prozaicznym i bardziej inspirującym niż blok marmuru. Jednak Gerald Tarrant przegrał tę i bitwę, jak wiele innych. Dzieci Ziemi oczekiwały ołtarza, a ich potomkowie również. Bagażu ludzkich przyzwyczajeń, będącego dziedzictwem Ziemi, nie dało się tak łatwo pozbyć.

Klęknął przed prastarym symbolem wiary, czując zbierającą się wokół niego pustkę, gdy zamknął oczy. Koncentrował się. Żałował, że żadne słowa nie mogą zdjąć ciężaru, który go przytłaczał, ani złagodzić rozpaczy. Żałował, że zwyczajna modlitwa nie ma takiej siły.

Boże, modlił się, kochałem Cię i służyłem przez całe moje życie. Twoje prawa nadały sens mojej egzystencji. Twój sen był moim celem. W Twojej służbie osiągnąłem wiek męski, starając się szerzyć Twoje wieczne idee, usiłując żyć tak, by Cię zadowolić. Żyję, oddycham, walczę i używam Sztuki, a także akceptuję nieuchronność śmierci - wszystko w Twoim imieniu, Panie Boże Ziemi i Erny. Zawsze tylko w Twoim imieniu.

Westchnął. Ciężar wieków przygniatał mu barki, przeszłość i teraźniejszość łączyły się w brzemię. Gdybym w tym momencie umarł z modlitwą na ustach, pomyślał, byłoby to sprawiedliwe. I miłosierne, gdyż uniknąłby ostatecznej próby.

Będę Ci służył aż do śmierci i przestrzegał Twego prawa. Nieważne, ile przysporzy mi to cierpień, mój Boże. Obojętnie, jak będzie to trudne. Tak ślubowałem przed wieloma laty, kiedy po raz pierwszy wstąpiłem na łono Kościoła. I dochowałem tej przysięgi.

Klęczał jeszcze przez chwilę, z pochyloną głową i zbolałą duszą. Targała nim rozpacz, a kiedy wstał, by odejść, wstrząsnęła nim z tak brutalną siłą, jakby próbowała znów powalić go na klęczki, usiłując odwlec ten okropny moment, który czekał na niego jak upiór. Zniósł to w milczeniu, bez słowa skargi, wiedząc, że to odezwało się jego sumienie, co samo w sobie było najlepszą modlitwą.

Potem wolno poszedł z powrotem główną nawą. Na końcu świątyni przystanął i dotknął otworu skarbonki, osłoniętego klapką umożliwiającą wiernym wrzucanie monet na potrzeby Kościoła, a jednocześnie ograniczającą dostęp do datków innych. Taka jest już ludzka natura, pomyślał ponuro. Przez chwilę bezmyślnie trzymał klapkę, poruszając ją na zawiasach. Potem sięgnął za pazuchę i wyjął kopertę.

Była zaadresowana: Do Jego Świątobliwości". Nic więcej. Przez moment trzymał ją w dłoni, lekko drżąc, a potem wsunął w otwór. Usłyszał, jak upadła na dno metalowej kasetki, a potem zapadła cisza. List będzie tam czekał do następnej mszy, wtedy kościelny znajdzie go i doręczy. Damien miał nadzieję, że do tego czasu on i Tarrant będą już daleko.

W Twoim imieniu, mój Boże. Teraz i zawsze w Twoim imieniu.

Złożywszy formalną rezygnację, Damien Vryce wyruszył w długą i samotną drogę powrotną do wynajętego mieszkania.

27

Jej dzieci przybywały.

Wyczuwała ich obecność, tkwiąc w swym sanktuarium, i zastanawiała się nad tą ich nagłą aktywnością. Większość dzieci nigdy nie odwiedzała jej po tym, jak wypuściła je w świat. Wolały same kształtować swój los, czego nie mogła im odmówić. Przecież pragnęła tego już wtedy, kiedy powołała do istnienia pierwsze z nich.

Teraz jednak przybywały tutaj. Wszystkie. Te, które rozmawiały z nią, i te, które tego dotąd nie robiły. Te nieliczne, które mogły bezpośrednio dzielić jej wspomnienia, i setki tych, które ledwie zdawały sobie sprawę z tego, że ona w ogóle istnieje. Przybywały, ponieważ kilka z nich złamało jej nakazy, a pozostałe chciały sprawdzić, czy zaakceptuje ich przewiny, czy też ukarze je, albo... Co?

No właśnie, pomyślała.

Stworzyła dla nich prawa - żeby mogły żyć, uczyć się i rosnąć, a w rezultacie służyć jej celom. Przez tysiąc słonecznych cykli nikt nie kwestionował tych praw. I tak powinno być. Matka dająca życie może wedle swej woli definiować ścieżki, jakimi będą podążać jej dzieci, i pozbywać się tych, które nie spełniają jej oczekiwań. Tylko co z dzieckiem świadomie łamiącym jej nakazy? Ta koncepcja była tak obca, że ledwie mogła ją ogarnąć. Coś takiego nigdy nie wydarzyłoby się w jej ojczyźnie, to pewne.

Nie wiesz, co nimi kieruje. Nie możesz ich osądzać.

Dała im rozkazy. Nie wykonali ich. Ustanowiła prawa ich egzystencji, do czego miała prawo jako ich stwórca. Zignorowali je.

Powinni umrzeć.

Miała prawo ich zabić, bez wątpienia. Niektórzy mogliby nawet powiedzieć, że to jej obowiązek. Z pewnością jej pierwsza rodzina, która przybyła z nią tutaj, natychmiast potępiłaby każdego, kto tak otwarcie by się jej przeciwstawił. Jednak te nowe dzieci... te dzikie, uparte niemowlęta... może mogły ją czegoś nauczyć, zanim umrą? Czyż właśnie nie w tym celu wysłała je w świat?

Są tylko w połowie moje, przypomniała sobie, wspominając ten akt, w którym nie było pasji czy bólu, tylko desperacja. Tyle prób. Tyle porażek. Kiedyś myślała, że wybierając odpowiedniego towarzysza, zapewni sobie idealne potomstwo, lecz ten plan zawiódł tyle razy, że przestała wierzyć w jego powodzenie. Prawdę mówiąc, straciła wszelką nadzieję i nawet tę mizerną resztkę pozostałych jej sił... Aż do teraz.

Jej dzieci przybywały! Tak tłumnie, wszystkie naraz! Jeszcze nigdy nie zebrały się tak licznie, z żadnego powodu. Czy to czyni jakąś różnicę? - zastanawiała się. Czy sama liczebność da im moc, siłę zrodzoną z ich różnorodności, która może wyśle promień nadziei w otchłań jej rozpaczy? Jeśli teraz zabije te nieposłuszne, nigdy się nie dowie. Znów się rozproszą, każde pójdzie w swoją stronę. Czego byłoby trzeba, żeby potem znów zebrać ich razem? Jaką tragedię musiałaby wywołać? Znacznie łatwiej będzie poczekać z karą, pomyślała. Niechaj najpierw przyjdą tutaj wszyscy, a wtedy oczyścimy nasze szeregi zgodnie z tradycją.

Nadzieja. Teraz to słowo wydawało jej się zupełnie obce. Smakowała je z rozmysłem.

I czekała.

GDZIE ZAMIESZKUJE

MOC

28

Przybywali pojedynczo i dwójkami, a w miarę jak płynął dzień i zebrali odwagę oraz przyjaciół, małymi i zżytymi ze sobą grupkami. Patriarcha rozmawiał ze wszystkimi. Jego doradcy protestowali, mówiąc, że w ten sposób tylko zachęca ludzi, którzy będą udawać wierzących, aby upiec przy tym własną pieczeń i dodać sobie znaczenia Do tej pory okazało się, że mieli trochę racji. Na każdego prawdziwie wierzącego przypadało pół tuzina innych, którzy przyszli tu tylko po to, żeby móc później chwalić się, że spotkali ojca świętego. Na każdą szczerze wierzącą kobietę przypadało pół tuzina takich, których koleżanki kręciły się tuż za progiem komnaty, aby móc zaświadczyć, że ich przyjaciółka rzeczywiście dostąpiła takiego zaszczytu. Chociaż jednak wiedział, że ostrzeżenia doradców są słuszne, nie zwracał na nie uwagi. Nie było innego sługi Kościoła, który potrafiłby wejrzeć w ich serca tak jak on, a więc nikomu nie mógł tego zlecić. Po prostu.

Czasem jego goście reprezentowali dokładnie taki typ ludzi, jakich oczekiwał: szorstcy i prości, o zasadach wiary równie topornych jak ich maniery, dzielący świat na wyraźne obszary czerni i bieli, co w pełni odpowiadało jego celom. Nie wątpił, iż wśród tych twarzy widzi wiele takich, które o północy spotyka się w pogańskich świątyniach, a niektóre pamiętał z przelotnego spotkania w świątyni Davarti. Spodziewał się, że jego ogłoszenie przyciągnie takich ludzi, i powitał ich w sposób, jaki miał zapewnić mu ich lojalność. Obecność innych była dla niego zaskoczeniem. Przybyło więcej kobiet, niż oczekiwał, przede wszystkim ze względu na mniejszą skłonność tej płci do przemocy sądził, że niewiele z nich zechce wyruszyć na taką wyprawę. Nie docenił jednak symbolicznego oddziaływania Puszczy na kobiece umysły i głębi nienawiści, jaką darzyły Łowcę. Niektóre deklarowały, że chętnie oddadzą życie, by rzucić tego demona na kolana, i Patriarcha ani przez chwilę nie wątpił, że mówiły prawdę.

W każdym z nas tkwi zalążek wojownika, pomyślał posępnie, obserwując szaleńczo wirujące wokół każdego z nich warianty przyszłości. Boże, daj mi siłę, żeby nad nim zapanować, kiedy już pozwolę mu, by się rozwinął.

Oceniał indywidualnie każdego z nich, jednego po drugim, zarówno wzrokiem, jak i nowo nabytym zmysłem. W przypadku niektórych natychmiast mógł się zorientować, jakiego poparcia - lub zagrożenia - może oczekiwać z ich strony. Dla niektórych musiał rozplątywać kłębek możliwości tak zawikłanych i ulotnych, że z najwyższym trudem prowadził z nimi towarzyską rozmowę, jednocześnie usiłując coś z tego zrozumieć. Nie panował w pełni nad tą nową mocą, która porywała go i unosiła jak fala, grożąc w każdej chwili utopieniem. Czy jego doradcy dostrzegali w nim tę słabość? Czy wyczuli, jak wątła jest nić łącząca go ze zdrowym rozsądkiem, jak łatwo może się zatracić i zginąć na wieki?

Spokój. Oto odpowiedź. Idealny, niewzruszony spokój. Użył go jako maski, pod którą przeprowadził dziesiątki - a może setki - rozmów z niedoszłymi wojownikami. Spokój to najcenniejsze złudzenie, które pozwalało mu skrywać duchowe cierpienia, a więc unikać ich wielokrotnego, tysięcznego odbicia w lustrze cudzych dusz. Spokój tak doskonały, że Natura nie znała jego odpowiednika... Chyba że w sercu huraganu.

Wpadł w wir. Gospodynie. Rzemieślnicy. Tragarze. Dziennikarze. Przybywali z różnych ścieżek życia, niektórzy z religijnych powodów, inni z dumy, a jeszcze inni z nudów. On mógł dostrzec w nich odwagę lub jej brak. Widział, którzy z tych nowych krzyżowców zaakceptują jego przywództwo i poświęcą wszystkie siły Jedynemu Bogu, a którzy będą siać zamęt w szeregach. Zgodnie z tym wyczuciem każdemu z nich wyznaczył odpowiednią rolę w nadchodzącej wojnie. Było tych ról dość, by każdy z nich mógł służyć sprawie, a Patriarcha był w wystarczającym stopniu dyplomatą, żeby przekonać każdego z nich, iż to niezwykle zaszczytna propozycja. Potrzebni byli kwestarze, zaopatrzeniowcy i kwatermistrze, którzy mieli wyruszyć pierwsi do Kale oraz Mordreth, aby przygotować wszystko przed nadejściem armii. Nadzorcy do pilnowania prac na skraju Puszczy, gdzie należało wykarczować ogromny szmat ziemi, by nie dopuścić do rozprzestrzenienia się ognia, który miał być ostatecznym środkiem wiodącym do celu. Potrzebni byli medycy, weterynarze, krawcy, posłańcy, a nawet listonosze... Tak wiele zadań, że zawsze mógł jakieś z nich zaproponować i mieć nadzieję, że zostanie przyjęte zgodliwym kiwnięciem głowy, a nie kwaśną miną.

Dziwiło go, jak szybko sprawy nabierają biegu. Jakże kusiło, by podziękować za to Bogu i zignorować rolę demona! Nie ma się czego wstydzić, pomyślał, czekając, aż następny petent stanie przed tronem namiestnika bożego na Ernie. Wykorzystanie zła do zniszczenia innego zła to błogosławiony uczynek. Czyż nie tak nauczał Prorok? Z pewnością świat już do tego dojrzał. Puszcza nazbyt długo stanowiła zagrożenie. A na powierzchni tej planety nie było drugiej takiej organizacji - religijnej ani innej - która miałaby odwagę podjąć taką próbę i dostateczną zręczność, żeby tego dokonać.

Tylko Kościół.

Jego Kościół.

Boże, ratuj, modlił się w przerwach między wywiadami, z poczuciem winy kłoniąc głowę przed siłą, którą powołał do życia, przed wizjami, których nie mógł uniknąć. Widział je nawet wtedy, gdy zamykał oczy. Raziły go, nieustannie przypominały o potępieniu. Boże, ratuj nas wszystkich, modlił się. Zastanawiał się, czy Bóg przebaczy mu kiedyś to, co uczynił... I czy sam to sobie wybaczy.

*

Zmierzch, nastąpił koniec całodniowych przesłuchań i gniewny zgiełk dusz nareszcie umilkł.

Czas podjąć decyzję.

Patriarcha bez słowa opuścił gabinet i poszedł do sekretnej komnaty w podziemiach. Jego słudzy zdążyli się już przyzwyczaić do tego dziwnego milczenia i odgadując życzenia swego mistrza, biegli przed nim korytarzem, obwieszczając jego nadejście. Zanim dotarł do zamkniętych na dwa spusty drzwi, już czekał tam na niego kapłan z kluczem w ręku. Nabożny podziw migotał nad jego głową jasną aureolą, zaprzeczając chłodnemu tonowi powitania. Oba klucze obróciły się jednocześnie w zamkach, otwierając stare drzwi. Patriarcha sam zszedł po schodach, pozostawiając księdza w progu. Ku jego zdziwieniu, w miarę jak schodził, nieustanny jazgot fae ziemi przycichł, zapewniając mu chwilę tak pożądanego wytchnienia. Oparł się o mur i głęboko, rozpaczliwie chłonął tę ciszę, jak tonący łapie powietrze. Gdyby zszedł dostatecznie głęboko, czy wówczas fae ziemi zupełnie by zgasła? Czy był jakiś poziom, na którym zaznałby spokoju - prawdziwego spokoju - gdzie ucichłby zgiełk przyszłości i dał mu kilka sekund na myślenie? Na modlitwę? Na istnienie! Jakże cenny i rzadki byłby ten dar!

Jednak nie był to czas na odpoczynek i długo jeszcze takim nie będzie. Fae ziemi wciąż przepływała mu wokół nóg, gdy szedł w dół, słabsza tutaj niż na powierzchni ziemi, ale bezsprzecznie nadal mająca moc. Nie zazna tu spokoju. U podnóża schodów stanął przed grubymi, okutymi żelazem drzwiami. Pewną ręką włożył klucz do zardzewiałego zamka. Miał wrażenie, że oprócz blasku fae jest tu jeszcze jedno źródło światła - to, które sączyło się przez szparę nad progiem. Wahał się przez chwilę, obawiając się tego, co zobaczy w tym pomieszczeniu dzięki nowemu zmysłowi. Potem, z modlitwą na ustach, gwałtownie otworzył ciężkie drzwi.

Za nimi ujrzał morze światła tak oślepiającego, że mimowolnie krzyknął, kiedy go oślepiło i osłonił oczy rękawem szaty. Na górze usłyszał tupot nóg, to biegli słudzy, usłyszawszy jego krzyk. Zawołał, żeby trzymali się z daleka. To była jego próba, nie ich. Potem po omacku, nie patrząc, powoli wszedł do komnaty. Widział tylko szereg ciemnych punktów na tle oślepiającego słońca, pulsującego w rytm jego serca. Czy tak widział to Vryce, kiedy używał swego daru? Czy też jeszcze jednym aspektem jego prywatnego piekła, ceną przyjęcia daru od demona, było to, że nie mógł patrzeć na sztukę własnego Kościoła?

Jednak po chwili i z trudem jego oczy oswoiły się z tym blaskiem. Do tego czasu Patriarcha miał zlaną potem nie tylko twarz, ale i ciało. Oczy piekły go i swędziały, tak że nawet mruganie sprawiało mu ból. Teraz jednak już widział i z podziwem, ale też lękiem, spojrzał na relikty wielkiej wojny, wytwory sztuki kapłanów jego wiary sprzed lat.

Kawałki stali, już dawno zżarte przez rdzę. Strzępy odzieży. Kawałki pozłacanych rzemieni. Wszystkie przesiąknięte fae słońca, tą niemal nieposkromioną siłą, tak że nawet rozpadając się, napełniały powietrze słoneczną poświatą. Płonąc jak tysiąc słońc, były świadkami potęgi, tak bardzo przekraczającej wszystko, co mógł przywołać na pomoc Patriarcha, że odruchowo wyciągnął rękę i oparł się o najbliżej stojącą gablotę, oszołomiony przez wspomnienia związane z tymi reliktami. Wszystko przepadło. Oni wszyscy. Ci wojownicy, ich siła, ich marzenia... Stały się tylko przeszłością. Pozostały tylko te relikty, które przy pewnym nakładzie sił można wykorzystać do stworzenia nowego oręża. Aby znów służyły Kościołowi, który tym razem zatriumfuje.

Spoglądając na te cenne resztki i wyobrażając sobie, czym mogą się stać, nagle uświadomił sobie, że ich aura zawiera coś jeszcze poza mocą słońca. Jakąś skazę, jakby cień mroku, widoczny na samej krawędzi dzięki jego nowemu zmysłowi. Po chwili poznał co to takiego i zadrżał, a potem w oczach stanęły mu łzy wywołane rozczarowaniem. Te relikty były dlań symbolami żarliwej wiary, lecz dla jego ludu stanowiły pamiątkę po największej klęsce Kościoła. Zabierając je ponownie na wyprawę przeciwko Puszczy, przykułby uwagę żołnierzy do tych wspomnień, budząc niszczycielskie echa, które wywołałyby reakcję fae, skazując ich wysiłki na niepowodzenie. Równie dobrze mogliby wytoczyć z siebie krew i ofiarować ją wrogowi, pomyślał. Ostateczny rezultat byłby taki sam.

O mój Boże, rozpaczał. Czy wyślesz nas bezbronnych w obliczu nieprzyjaciela? Czy każesz nam tylko z zimną stalą w dłoniach szturmować mury piekieł?

Niechaj wiara będzie wam tarczą, szepnął zimny głos, tak przeszywający, że zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Czy była to część jego wewnętrznego monologu, czy też głos jego Boga? A może to podszept jakiegoś demona, na przykład Geralda Tarranta albo Calesty, wykorzystującego ludzką słabość Patriarchy jako bramę, pozwalającą wtargnąć do tego świętego miejsca?

Uwolnij mnie od tego ciężaru, Panie. Nie jestem dość silny, by go udźwignąć. Złóż go na barki tego, kto cię nie zawiedzie.

Wizje jednak nie chciały zniknąć. Relikty wciąż lśniły oślepiającym blaskiem. A wokół niego, i nad nim - w samej jego duszy - nie kończący się strumień przyszłości domagał się spełnienia.

*

Była smukła i delikatna, piękna urodą kruchej porcelanowej figurki - bezcennego antyku. Przez chwilę tylko patrzył na nią, nie mogąc pojąć, dlaczego taka kobieta zechciała wziąć udział w jego wyprawie... Potem zobaczył natłok otaczających ją obrazów i zrozumiał kim jest.

- Narilka Lessing.

Wyglądała na zaskoczoną tym, że wiedział, jak się nazywa, ale szybko opanowała zdziwienie. Wyczuwał w niej napięcie tak ogromne, że kogoś słabszego mogłoby nawet załamać. Fakt, że potrafiła je znosić, niczego po sobie nie okazując, najlepiej świadczył o sile charakteru. Czy to w tej kobiecie zakochał się Andrys Tarrant? Jeżeli tak, to nietrudno było zrozumieć dlaczego.

- Wasza wysokość. - Zawahała się, nie wiedząc, czy ten tytuł będzie odpowiedni, czy obraźliwy. Czuła się nieswojo w obecności przedstawiciela Jedynego Boga, ale chciała oddać mu należny szacunek. Przyjął to z lekkim skinieniem głowy, nie odrywając wzroku od otaczających ją obrazów - jasnych, ostrych, ulotnych. Dotąd rzadko widywał taki ich natłok.

- Rozumiem, że powiedziałaś moim ludziom, iż należysz do Kościoła.

Lekko zarumieniła się, ale nie spuściła wzroku.

- Nie było innego sposobu, by się z tobą zobaczyć. Próbowałam.

Kiwnął głową i patrzył, jak obok niej pojawia się jakieś okrwawione ciało. Czyja była ta blada, szczerząca kły twarz?

- Żałuję, że zmusiliśmy cię do użycia podstępu. Nie było to naszym zamiarem. A teraz, kiedy już tu jesteś, co mogę dla ciebie zrobić?

Zaczerpnęła tchu, a potem powiedziała śmiało:

- Chcę wyruszyć z wami do Puszczy.

A więc tak. Powinien był to odgadnąć.

- Mer Tarrant już mnie o to pytał. Powiedziałem mu, że to niemożliwe.

- Nie mogę przyjąć takiej odpowiedzi.

W innym miejscu, w innym czasie, mógłby się na nią rozgniewać. Teraz ta rozmowa wydawała mu się dziwnie odległa, jakby prowadziły ją jakieś dwie obce osoby.

- Ta kampania to sprawa Kościoła. Wszyscy jej uczestnicy służą Jedynemu Bogu. Ty, Mes Lessing, nie. - Pokiwał głową. - A przynajmniej tak to rozumiem. Popraw mnie, jeśli się mylę.

- Czyżbyś obawiał się, że mogę nawrócić twoich ludzi na moją wiarę? - rzuciła wyzywająco. - Tak myślisz? Czy twoja wiara w waszego Boga jest tak słaba? Naprawdę sądzisz, że byłabym dla nich zagrożeniem?

- Nie o to chodzi - odparł spokojnie. Odwrócił się bokiem do niej, jakby, mówiąc, chciał spoglądać przez okno. Byle tylko nie patrzeć na otaczający ją, zrodzony z fae chaos. - Wiara to siła, Mes Lessing, prawdziwa siła. Połączona wiara może wpłynąć na prądy, zmieniając rzeczywistość tak, by sprzyjała naszej sprawie. Jedna tworząca dysonans dusza wyda ci się nieistotna, lecz może wywrzeć na naszą misję taki sam wpływ, jak jedna fałszywa nuta w doskonałej poza nią symfonii. - Przerwał, dając jej chwilę na przemyślenie tego. - Gdybyś wyruszyła z nami, tysiąckrotnie zwiększyłoby to niebezpieczeństwo grożące nam wszystkim - również Andrysowi Tarrantowi. Czy tego chcesz? Narazić go na jeszcze większe niebezpieczeństwo?

- Nie wiesz, co mu robicie - odparła gwałtownie. - To zżera go od środka, ta rola, jaką przyjął, doprowadza go do szaleństwa. Chcesz, żeby borykał się z tym samotnie?

- Ma nas - odparł chłodno. - I ma Boga.

- To nie wystarczy! Twój Bóg nie trzyma człowieka za rękę, gdy ten jest samotny w mroku. Wasz Bóg nie pociesza go, kiedy człowiek umiera ze strachu. Wasz Bóg nie dba o to, czy stanie mu się krzywda, byle tylko...

Słowa uwięzły jej w gardle i zakrztusiła się. Popatrzył na nią i ujrzał bladą maskę twarzy dziewczyny i jej przerażone oczy.

- Nie będę przeszkadzać - obiecała. Prosiła, bez gniewu, rozpaczliwie usiłując go uspokoić, przekonać. - Nie powiem niczego, co mogłoby kogoś urazić. Potrafię zatroszczyć się o siebie, kiedy dojdzie do bitwy... - Nabrała tchu i mroczne kształty zatrzepotały nad jej głową jak nietoperze. - A Puszcza nie może mnie skrzywdzić. To... rodzaj daru. Nic, co należy do Łowcy nie może mnie zranić. Będę bezpieczna. - Zrobiła krok w jego kierunku. Kiedy się poruszyła, warianty przyszłości pojawiały się i znikały z oszałamiająca prędkością. - Proszę - błagała. - Pozwól mi być przy nim. On mnie potrzebuje.

Jeśli tak bardzo ci na nim zależy, chciał powiedzieć, to przyjmij jego Boga. Połącz się z nim w wierze, a wówczas naprawdę będziesz dzielić jego los. Te słowa już cisnęły mu się na usta, kiedy pojawił się nowy ciąg obrazów, chaos przyszłości tak wyraźnych, tak potężnych, że zamiast coś powiedzieć, przeciągle westchnął i mógł tylko stać tam i je obserwować.

Widział, jak ta kobieta towarzyszy Andrysowi Tarrantowi w bitwie, i widział, jak zostaje w mieście. Te dwie przyszłości podzieliły się kilka, a potem sto razy, aż cały pokój wypełniły wizje, krwawe i przerażające. Było to o wiele intensywniejsze objawienie od tych, jakie miewał dotychczas - może oprócz tego dotyczącego Andrysa Tarranta - i daremnie usiłował ogarnąć je całe, nie gubiąc się w nim. Burza obrazów, kalejdoskop wizji, fragmenty pojawiające się i znikające tak szybko, że ledwie nadążał za nimi wzrokiem. Czy ta jedna decyzja naprawdę była tak ważna? Czy to możliwe, że cała przyszłość zależała od tego, czy ta kobieta weźmie udział w wyprawie, czy nie? Zamęt odpowiedzi wypełnił mu umysł i Patriarcha na próżno usiłował odnaleźć wśród nich właściwą. Jeżeli dziewczyna wyruszy z nimi, może im się uda, chociaż szanse na to były niewielkie. Z drugiej strony, jeśli zostanie w mieście... Wtedy będzie musiał wybierać spośród tysiąca nowych przyszłości, a i w nich wiele prowadziło do zwycięstwa. Ujrzał uśmiechniętą bladą twarz, jej rozcięte gardło, strumyki krwi spływające po ścianie z czarnego szkła.. Drżał, oglądając raz po raz jej śmierć, widząc, jak nie umiera, patrząc, jak Puszcza triumfuje, więdnie, rośnie lub płonie... Dość! Cofnął się o krok i zamknął oczy, zasłaniając je dłonią. Wystarczy. Wiedział, że tych wizji było zbyt wiele, aby zdołał je zinterpretować. Gdyby próbował zrozumieć je wszystkie, mógł rozbić tę kruchą skorupę, będącą ostatnią ochroną jego zdrowych zmysłów. Wniosek był oczywisty, chociaż przygnębiający. Wszystkie jego plany, nadzieje, przekonania., bez tej kobiety mogły lec w gruzach. Bez niej przyszłość mogła rozsypać się jak domek z kart, jak oręż wielkiej wojny, butwiejący w podziemiach katedry.

Zakręciło mu się w głowie, zaschło w ustach i daremnie usiłował coś powiedzieć. Już nie chciał jej radzić, ani pocieszać, tylko jak najszybciej odprawić. Gdy słowa ulatywały z jego warg, cierpiał, sprawiając jej ból, ale wiedział, że jest to konieczne. Widział.

- Jeśli taka jest wola Boga niech tak się stanie. - Chciał, by w jego głosie pobrzmiewał gniewny ton - chociaż trochę - żeby wydały się bardziej szorstkie. Mówiąc to, zobaczył, jak przyszłość znika, a na jej miejscu pojawiają się inne. - Wszyscy ryzykujemy życie i nie tylko. Myślisz, że to będzie łatwe? Czy sądzisz, że wojnę można prowadzić bez cierpień i ofiar?

Uważaj, ostrzegł się w duchu, gdy wokół niej zaczęły formować się nowe, przerażające obrazy. W jednym z nich potraktował ją tak ostro, że ze wszystkich sił zaczęła przekonywać Andrysa Tarranta aby wcale nie jechał do Puszczy.

- Przykro mi - rzekł, starając się mówić to beznamiętnym tonem. - Naprawdę mi przykro. Jednak muszę odmówić.

Chciała coś powiedzieć, ale najwidoczniej zabrakło jej słów.

- Zabijecie go - szepnęła. Głos miała ochrypły i krzywiła się, wymawiając słowa - Może nie jego ciało, ale duszę. Czy wcale cię to nie obchodzi?

Odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na tysiące zrodzonych przez fae obrazów, które odzwierciedlały jej cierpienie.

- Przykro mi - powiedział; cicho lecz zdecydowanie. - Nie mogę na to pozwolić.

Przez chwilę w komnacie panowała cisza. Nie odważył się spojrzeć na nią, bojąc się tego, co mogła objawić fae. W końcu usłyszał szmery, odgłos kroków, szczęk zamka i głośny, zimny trzask zamykanych drzwi. Odeszła.

- Dobry Boże - szepnął. Wyczuwał jej ból tak, jakby ten tak nasączył powietrze w gabinecie, że przy każdym oddechu wypełniał mu płuca. Kolana ugięły się pod nim i pozwolił im na to. Opierając się ręką o ścianę, powoli opadł na klęczki.

Wybacz mi, Panie, że przysporzyłem cierpień innym. Przebacz mi, że manipuluję życiem tylu ludzi, co jest przeciwne Twoim naukom. Przebacz...

Przytłaczający ciężar smutku nie pozwalał mu się nawet modlić i Patriarcha zapłakał.

29

Opuścili miasto zaraz po zachodzie słońca, gdy tylko Tarrant był w stanie znieść gasnące światło. Łowca okrył płaszczem głowę i ramiona, tak że był bardziej podobny do zjawy niż do człowieka. Odpowiedni strój, pomyślał Damien, zważywszy na okoliczności. Dopiero kiedy Rdzeń poszedł w ślady słońca i skrył się na zachodzie, neohrabia zdjął swój prowizoryczny kaptur i wciągnął nozdrzami powietrze, badając zapachy nocy.

- Nic - powiedział cicho, co mogło mieć rozmaite znaczenie. Wyraźnie usatysfakcjonowany popędził wierzchowca. Nieco uspokojony Damien pojechał za nim.

Mieli do wyboru dwie drogi i przez godzinę spierali się, którą z nich pojechać. Jeden szlak wiódł po zachodnim brzegu rzeki Stekkis do Kale i zapewniał podróżnym wszelkie wygody. Łatwo było tam o żywność, schronienie oraz rozmaite udogodnienia, które kusiły Damiena. Była to jednak droga, którą Kościół zamierzał wykorzystać w wypowiedzianej właśnie wojnie z Puszczą, a wojska miały wyruszyć lada dzień. To prawda, że ryzyko spotkania z nimi było niewielkie - prawdopodobnie będą wyprzedzali ich o co najmniej siedem dni - ale Tarrant nie zamierzał go podejmować. A ponieważ, szczerze mówiąc, podróżując w towarzystwie Łowcy, Damien bynajmniej nie miał ochoty na spotkanie z Patriarchą, w końcu zgodził się pojechać wschodnim szlakiem, wzdłuż drugiego brzegu rzeki.

Kiedy jechali, usiłował nie myśleć o Caleście, ale przychodziło mu to z najwyższym trudem. Czy demon wiedział o ich wyprawie i chciał pokrzyżować im plany? Tarrant powiedział, że Iezu potrafi czytać w ludzkich sercach. Jak można obronić się przed czymś takim? Może demon jest tak zajęty Kościołem i krucjatą, że on i Tarrant będą chwilowo bezpieczni? Łowca mówił, że Calesta maczał palce w tym przedsięwzięciu, chociaż nie wiedział dokładnie w jaki sposób. Może demon poświęci wszystkie siły...?

Taaak. Akurat.

Po dwóch godzinach jazdy dotarli do zachodniego brzegu Stekkis i maleńkiej osady zwanej Lasta. Nieliczne sklepiki i warsztaty miasteczka były nieczynne, drzwi i okiennice pozamykane na noc. Tarrant za pomocą Sztuki odnalazł dom przewoźnika. Pozostawiony samemu sobie Łowca mógłby nakłonić tego człowieka do darmowej usługi, ale Damien przejął inicjatywę i w końcu uzgodnili zapłatę w pieniądzach i w magii, pół na pół. Tarrant z gniewną miną nadał magiczne właściwości kawałkowi kryształu dostarczonemu przez przewoźnika, który upewniwszy się, że czar działa, wyprowadził ich z domu i powiódł do rzeki.

Demoniaki trzepotały im nad głowami, gdy prowadzili wierzchowce wąską ścieżką za domem, do czekającego tam drewnianego promu. Damien odniósł wrażenie, że było ich tu aż za wiele jak na takie niewielkie miasteczko. Albo mieszkańcy tej mieściny byli niezwykle przedsiębiorczy, albo był po temu jakiś inny powód. Może podążające tędy, zrodzone z fae stwory, napotkawszy wodną przeszkodę zgromadziły się tu jak śmieci w wykopie, zbyt głupie, by pojąć, że ich szanse na zdobycie pożywienia wzrosłyby tysiąckrotnie, gdyby wróciły tam, skąd przybyły. Ich obecność przypominała o bytności chmar tych paskudnych stworów, które zazwyczaj trzymały się z daleka od Tarranta. Nic dziwnego, że przewoźnik się upierał, by część zapłaty stanowił ochronny amulet.

Rzeka w tym miejscu była szeroka, ale płytka, zupełnie niepodobna do tej, która sto kilkadziesiąt kilometrów dalej, na północy, z rykiem opadała jako wodospad Naigra, a potem tworzyła wielką deltę, w której znajdowało się pół tuzina portów. Prom był mały, lecz wystarczający, a jeśli konie miały jakieś zastrzeżenia, to Tarrant szybko uspokoił je swym zrodzonym z fae darem. Opierając się o reling i patrząc na atramentowoczarną wodę, Damien przypomniał sobie, jak protestował, kiedy Tarrant po raz pierwszy użył tej sztuczki. Teraz był to tylko jeszcze jeden czar, bardziej praktyczny i nie tak irytujący jak inne.

Spójrz prawdzie w oczy, człowieku. Przyzwyczaiłeś się do niego.

Po drugiej stronie nie było miasta ani drogi, tylko piaszczysty trakt odchodzący od brzegu rzeki. Znajdą przy nim zabudowania, ale nieliczne i oddalone od siebie, a ich mieszkańcy będą się obawiać obcych. Ponieważ szlak biegnący na zachodnim brzegu rzeki był i wygodniejszy, i bezpieczniejszy, każdy, kto wybierał tę drogę, stawał się podejrzany.

Gdy przewoźnik skierował prom z powrotem, Damien podszedł do Tarranta, który opierał się jedną ręką o czarny bok konia. Wyraz twarzy adepta wyraźnie wskazywał, że używa Sztuki, więc dopiero kiedy skończył i się poruszył, Damien zapytał:

- Dowiedziałeś się czegoś?

Tarrant zmrużył oczy.

- Patriarcha zamierza osobiście poprowadzić swoich ludzi do Puszczy, prosto do mojej fortecy. Chcą zaatakować mnie w mojej siedzibie, przekonani, że Bóg pobłogosławi ich misję i powiedzie do zwycięstwa.

Zamilkł. Po chwili Damien spytał:

- I co?

Neohrabia potrząsnął głową, wyraźnie zdumiony.

- W niektórych wariantach przyszłości odnoszą zwycięstwo. Tylko w niektórych... ale w jaki sposób zdołają przejść po mojej ziemi? Czy sądzą, że nie umiem się bronić? Sama ziemia powstanie przeciwko nim, a wyhodowane przeze mnie gatunki...

- Geraldzie. - Damien położył dłoń na jego ramieniu, po raz pierwszy nie zwracając uwagi na bijący od niego, nienaturalny chłód. - To już nie ma znaczenia. Ani Puszcza, ani nic innego. Nie dokończył, ale pozwolił nie wypowiedzianym słowom zawisnąć w powietrzu: Pozostało ci dwadzieścia dziewięć dni. To wszystko. Nie możesz sobie teraz pozwolić na zajmowanie się głupstwami. - Dopóki Calesta żyje, jest dla nas największym zagrożeniem.

Łowca zawahał się i Damien dostrzegł ponury błysk w jego zimnych, szarych oczach. Co miał oznaczać? Gniew? Frustrację? Tarrant zerknął na północ, w stronę Puszczy, jakby chciał zobaczyć, co się tam dzieje, lecz silne prądy płynącej na północ fae nie pozwoliły mu na to. Zaklął pod nosem, oderwał wzrok od horyzontu i ponownie chwycił wodze.

- Masz rację, wielebny Vryce. Chociaż niechętnie to przyznaję.

Wsiadł na konia i skierował go na wschód. Damien nie poszedł w jego ślady i po chwili Tarrant obejrzał się, sprawdzając, co się stało.

- Nie jestem - rzekł ochrypłym głosem Damien - wielebnym. - Przełknął ślinę i z trudem wykrztusił: - Nie jestem już kapłanem.

Na chwilę zapadła cisza.

- Wyrzucili cię?

- Nie. - Sztywno pokręcił głową. - Zrezygnowałem. Sam... - Boże, po co w ogóle prowadzą tę rozmowę. Jednak Tarrant ma prawo wiedzieć. - Sam dokonałem tego wyboru. Naprawdę. Ja... - Kogo chciał przekonać, Tarranta czy siebie? - Tak trzeba. Tak trzeba było zrobić.

Łowca przez dłuższy czas nie odzywał się. Potem rzekł:

- Przykro mi.

- Tak. - Zamknął oczy, usiłując zapomnieć o bólu, jaki czuł. Ile minie czasu, zanim rana się zagoi, zanim będzie mógł spokojnie myśleć o wyborze, jakiego dokonał? - Ruszajmy, dobrze? - Wskoczył na koński grzbiet i chwycił wodze. - Mamy sprawy do załatwienia.

Ubódł konia piętami, mając nadzieję, że Tarrant pójdzie za jego przykładem. Nie chciał oglądać się na niego w obawie, że ujrzy w tych śmiertelnie wyblakłych oczach coś aż nazbyt ludzkiego. Coś, z czym teraz nie mógłby sobie poradzić.

Litość.

Pojechali szybko, zatrzymując się tylko po to, by konie odpoczęły i nabrały sił do dalszej podróży. Na tym szlaku nie było stajni, w której mogliby wymienić wierzchowce na wypoczęte, tak więc musieli je oszczędzać do czasu, aż dotrą do morza. To oznaczało co najmniej trzy dni, może więcej. Pierwszej nocy jechali najszybciej jak mogli, ale obaj wiedzieli, że drogo by ich to kosztowało, gdyby choć jeden z ich rumaków okulał.

Szybciej podróżowałbyś beze mnie, rozmyślał Damien. Mógłbyś przybrać postać ptaka i dotrzeć do wybrzeża w dzień lub dwa, a wkrótce potem do Shaitana. Jednak nie powiedział tego głośno. Łowca znał swoje możliwości i dobrze wiedział, że w towarzystwie Damiena porusza się wolniej. Owszem, sam dotarłby do Shaitana w niecały tydzień, ale najwyraźniej nie spieszyło mu się. Nie chce umierać w samotności, pomyślał ponuro Damien. Nie dziwię mu się.

To Tarrant wybrał szlak, zjeżdżając z ubitego i wąskiego traktu na trawiastą równinę. W tej okolicy nie ma wielu jaskiń, wyjaśnił. Muszą skręcić na wschód, gdzie wznoszą się góry, aby zwiększyć szanse znalezienia schronienia przed świtem. To, co pozostało nie wypowiedziane, było wymownym świadectwem łączącej ich obecnie więzi. Sam Tarrant bez trudu mógł znaleźć sobie kryjówkę, wykorzystując fae do zlokalizowania podziemnej jaskini i w magiczny sposób tworząc do niej wejście. Obecność Damiena znacznie utrudni mu takie poszukiwania. Po raz pierwszy, od czasu gdy zaczęli podróżować razem, Łowca z własnej inicjatywy postanowił dzielić z nim kryjówkę.

Boi się, pomyślał Damien, gdy trzeci księżyc wzeszedł, by oświetlać im drogę. Do licha, na jego miejscu ja też bym się bał. Jak każdy, kto jest zdrowy na umyśle.

Próbował nie myśleć o tym, jak czułby się ktoś, będąc na jego miejscu.

Przed świtem w końcu się zatrzymali i Damien z westchnieniem ulgi zsiadł z konia. Po dziesięciu spędzonych na morzu miesiącach mięśnie nóg osłabły mu tak, że teraz czuł w nich każdy kilometr tej podróży. Jeśli Łowca odczuwał podobne dolegliwości, to jak zwykle nie dawał tego po sobie poznać. W milczeniu zaprowadzili konie do kryjówki i po krótkich zmaganiach z łopatą oraz kilkoma ciężkimi kamieniami Damien zdołał dotrzeć do podziemnej jaskini. Przynajmniej była sucha, a to więcej, niż mógłby powiedzieć o kilku innych miejscach, do jakich zaprowadził go Tarrant.

- Zostanę tutaj przy koniach - rzekł, ruchem głowy wskazując na sprzęt biwakowy przy siodle. - Zwierzęta będą mogły się paść, więc zaoszczędzimy paszę. Będę miał na nie oko.

W końcu doszedł do pytania, którego nie chciał zadać. Ponieważ nie chciał znać odpowiedzi. Nabrał tchu i powoli powiedział, starając się, by zabrzmiało to zupełnie zwyczajnie:

- Pewnie będziesz musiał... teraz albo rano...

- Posilić się?

Mruknął coś pod nosem. W odpowiedzi Tarrant rozpiął sakwę przy siodle i wydobył spory bukłak.

- Jak widzisz, jestem przygotowany.

Wyjął korek i pociągnął tęgi łyk. Sposób, w jaki trzymał tę manierkę sprawił, że Damien nabrał pewności, iż nie zawiera wody.

- Koniec z koszmarami, Vryce. Nie tym razem. Musisz oszczędzać siły, tak samo jak ja, a spotkanie z Calestą... Niedługo obaj będziemy mieli dość koszmarów. - Pociągnął jeszcze jeden łyk, a potem zakorkował bukłak. - Wystarczy mi aż do wybrzeża Potem...

Wzruszył ramionami.

Nie myśl o tym, ostrzegł się Damien, gdy Łowca zarzucił bagaż na ramię i wślizgnął się w ciemność podziemnej kryjówki. Nieszczęścia, jakie spadłyby na ten świat, gdyby Calesta zrealizował swój plan, są tysiąckroć gorsze od wszystkich, jakie mógłby spowodować Łowca

Chciałby być tego pewny. Chciałby być pewny czegokolwiek.

Pozostało dwadzieścia osiem dni.

*

Co się stanie z wojskami Kościoła, jeśli uda im się przedrzeć? - zapytał Damien Tarranta. Jeżeli twoje stwory przepuszczą ich i pozwolą im dotrzeć do fortecy? Co wtedy?

Ich los będzie w rękach Amorila, odparł neohrabia. Natomiast to, do czego jest zdolny Amoril... Ponuro potrząsnął głową. Puszcza nadal jest moja i taką pozostanie do mojej śmierci. Może korzystać z jej mocy, ale nigdy nie zdoła jej kontrolować.

A więc mogą zwyciężyć.

Łowca przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Dostatecznie długo, by Damien zaczął się zastanawiać, czy w ogóle go usłyszał, i już miał powtórzyć pytanie, gdy Tarrant cicho odparł: Cena takiego zwycięstwa byłaby bardzo wysoka. Nie wiem, czy wasz Patriarcha zechce ją zapłacić.

*

Po trzech dniach jazdy dotarli do północnego wybrzeża Co noc Damien widział, jak Tarrant po przebudzeniu wstaje i spogląda na północ, w kierunku odległego celu ich podróży. Niemal słyszał, jak towarzysz w myślach odlicza pozostałe mu dni. Dwadzieścia siedem. Dwadzieścia sześć. Dwadzieścia pięć. Damien powtarzał sobie, że tyle wystarczy im, żeby zrobili to, co zamierzają. Musi wystarczyć. Shaitan nie znajdował się aż tak daleko, a więc jeśli nie zginą w czasie podróży, powinni dotrzeć tam najpóźniej za dwa tygodnie. Prawda?

Calesta nadal nie podjął przeciwko nim żadnych wrogich działań. Ten fakt, zamiast uspokoić Damiena, jeszcze bardziej go niepokoił. Chociaż Tarrant twierdził, że Iezu nie będzie próbował ich zabić, Damien wcale nie był tego taki pewny. Łowca twierdził, że prawa Iezu nie pozwalają im wtrącać się w ludzkie sprawy, a przecież Calesta właśnie to robił, czyż nie? Jeden Bóg wie, co też szykował dla nich demon, ale z pewnością nie było to nic przyjemnego. Może zaczeka, aż dotrzemy do Shaitana, pomyślał Damien. Może pierwsza część podróży będzie stosunkowo łatwa, ponieważ jesteśmy przygotowani do konfrontacji na jego własnym terenie. Może...

Westchnął i przesunął się w siodle, przybierając pozycję, w jakiej nogi trochę mniej go bolały.

Tak. Pewnie. Możesz sobie pomarzyć, Vryce.

Czwartej nocy podróży tuż po północy znaleźli się w pobliżu Seth. W porównaniu z Jaggonath było to małe miasteczko, ale zupełnie wystarczające dla ich celów: miało niewielki port, w którym powinni znaleźć co najmniej jeden stateczek mogący wziąć ich na pokład. Kiedy zbliżali się do południowej bramy, Damien zauważył, że Tarrant dotyka kołnierza tuniki. Ciekawe, czy zastąpił innym ten medalion, który Ciani zdarła mu z szyi tak dawno temu. Kiedyś taki medalion znacznie ułatwiał negocjacje, ale teraz pokazywanie go mogło nie być najlepszym pomysłem.

Jakby w odpowiedzi na jego myśli, Tarrant zsiadł z konia i skinął na kapłana, żeby zrobił to samo.

- Staraj się nie używać tu Sztuki - ostrzegł, przywiązując rumaka do pobliskiego drzewa. - Tutaj, w pobliżu Puszczy, prądy mogą być zbyt silne.

Damien skinął głową na znak, że zrozumiał. Senzei Reese o mało nie został porwany przez silny prąd fae w Kale, a to miasto znajdowało się tuż obok, na drugim brzegu rzeki. Damien nie miał ochoty mierzyć się z tak potężną siłą.

Tarrant przez chwilę stał bez ruchu, szykując się do użycia Sztuki. Damien doszedł do wniosku, że musi to być jakieś bardzo skomplikowane zaklęcie, gdyż Łowca rzadko tak długo się przygotowywał. Potem Tarrant wyciągnął do niego rękę i Damien niemal poczuł podmuch mocy, która otoczyła go nagłym wirem. Przez chwilę nic nie widział, a potem odzyskał wzrok i wiatr ucichł. Ciało swędziało go, jakby świeżo wyszorowane ryżową szczotką.

- Co u licha...?

- Zaklęcie osłaniające - odparł spokojnie Łowca. - Nie nasze ciała, ale tożsamość.

- Myślisz, że to konieczne?

- Uważam, że to rozsądne. Calesta już od kilku dni wie, dokąd zmierzamy. Dlaczego mielibyśmy niepotrzebnie wystawiać się na jeszcze większe niebezpieczeństwo? - Chwycił wodze i dosiadł konia. - Fakt, że nasz nieprzyjaciel potrafi działać subtelnie, czyni go podwójnie niebezpiecznym - ostrzegł i popędził wierzchowca

- Wiem... racja... po prostu... Do licha! - Damien też dosiadł konia i popędził go kłusem, doganiając Tarranta. - Mogłeś mnie ostrzec.

Nie widział twarzy neohrabiego, ale podejrzewał, że towarzysz się uśmiecha.

Przejechali kilometr i dotarli do skraju miasteczka. Na drodze wystawiono wartę, co lekko zdziwiło Damiena. Nie przypuszczał, by ta mała i leżąca z daleka od uczęszczanych szlaków mieścina wymagała takich środków ostrożności. Dwaj mężczyźni w zbrojach okrzyknęli ich i kazali zsiąść z koni. „Kim jesteście?" - zapytał strażnik. „Co was tu sprowadza i dlaczego przybywacie do miasta o tak późnej porze?". Damien pozwolił, by Tarrant mówił za nich obu, podając zmyślone nazwiska i szczegóły fikcyjnych podróży, co uspokoiło wartowników. Miał rację, pomyślał były kapłan, słuchając tej wymiany zdań. Calesta równie dobrze mógł zgotować nam gorące powitanie, a wtedy wpadlibyśmy w zasadzkę. Jeśli tak było, to wyjaśniałoby fakt, dlaczego demon dotychczas w żaden sposób nie próbował im przeszkodzić. Ponownie wsiadając na koń i jadąc za Tarrantem do miasteczka, Damien nadal czuł zimny dreszcz strachu.

Calesta nie zabije ich osobiście, powiedział Tarrant. Ten rodzaj demonów musiał przestrzegać tej zasady.

Tak, ale może nakłonić do tego innych.

Tarrant skierował się do portu, jadąc wedle wskazówek, jakie otrzymał od strażników. Stukot końskich kopyt odbijał się głuchym echem w wąskich uliczkach, jakby jechali przez jaskinię. Niedawno padało i cienka warstewka wilgoci na kamieniach bruku sprawiała, że w świetle księżyca błyszczały jak szkło. Czarne szkło. Polerowany obsydian. Podobne do cegieł fortecy Łowcy, ku której teraz podążał Patriarcha i jego wybrani. Usiłował nie myśleć o tym, gdzie teraz znajdowały się wojska Kościoła, ani czy miały jakąkolwiek szansę na zwycięstwo. W tym momencie Damien i Tarrant mieli dość własnych kłopotów.

Wjechali w boczną uliczkę, węższą od poprzedniej i skręcającą na północ. Teraz znajdowali się już dostatecznie blisko wody, by poczuć wilgotny odór Żmii - woń soli, wodorostów i rozkładu, zmieszaną w charakterystyczny zapach morza. Port musiał być już blisko.

Dojechali do następnego skrzyżowania i już mieli przez nie przejechać, gdy Łowca ściągnął wodze swego rumaka.

- Co jest?

Tarrant popatrzył na trzy odchodzące na boki drogi, a potem spojrzał za siebie, na tę, którą przyjechali. Damien powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem. Na lewo znajdowało się targowisko, z jeszcze pustymi drewnianymi straganami. Po prawej wznosiła się jakaś fabryka, z ciemnymi oknami i zamkniętą na noc bramą. Z przodu i z tyłu, a także po obu stronach ulicy, wszystko wyglądało podobnie: żadnych śladów ludzkiej obecności, wszystkie sklepiki i warsztaty zamknięte.

Damien zobaczył, że Tarrant rzuca wyszukujące zaklęcie, i z sykiem wciągnął powietrze przez zęby, kiedy ujrzał wyczarowany obraz. Droga do portu była szeroka i brukowana, a ponadto nawet o tak późnej porze nie była zupełnie pusta. Zupełnie nie przypominała tej ulicy, na którą ich skierowano, a która była tak wyludniona, że równie dobrze mogła wieść przez pustynię. Posłano ich w niewłaściwym kierunku... a to oznaczało tylko jedno.

Z głośnym przekleństwem Tarrant zawrócił wierzchowca i przejechał przez obraz, który rozprysnął się przy tym w kawałki. Nadstawiając uszu, Damien usłyszał jakieś odgłosy zbliżające się z tej strony, z której tu przybyli. Głosy? Z zachodu dobiegły go podobne dźwięki i wyraźne echo pospiesznych kroków. Tam również nie było bezpiecznie. Damien założyłby się, że pozostałe dwie drogi były podobnie strzeżone lub zablokowane.

- Powiedziałeś, że nie będą wiedzieli kim jesteśmy - szepnął gniewnie.

- Rzuciłem zaklęcie osłaniające - warknął Tarrant. - Albo polują na wszystkich obcych...

Nie dokończył zdania, ale Damien zrobił to za niego w myślach: Albo Calesta sprawił, że widzą, kim naprawdę jesteśmy. Zastąpił swoim złudzeniem twoje. Cholera. Jeśli tak się stało, to mieli poważne kłopoty - i nie tylko tutaj, ale wszędzie, gdzie napotkają większą gromadę ludzi.

- Ta ulica kończy się ślepo - oznajmił Tarrant, wskazując w tym kierunku, w którym dotychczas jechali. - Ta najprawdopodobniej też. - Pokazał na cichą uliczkę po prawej. - Niewątpliwie zastawili na nas zasadzkę. - Popatrzył na ulicę, którą tu przyjechali. Damien zauważył, że nozdrza adepta lekko się rozdęły, jakby węszył, szukając informacji. - Calesta wie, że będziemy zmierzać do portu. Dlatego skierowali nas w przeciwną stronę.

- A więc wracamy?

- Tak, lub popędzimy konie, a sami pójdziemy inną drogą. Może stuk kopyt odwróci na jakiś czas ich uwagę... Moglibyśmy pójść po dachach. - Ruchem głowy wskazał na drewniane zadaszenie, wzniesione nad targowiskiem, i otaczające je budynki. - Nie przyszłoby im do głowy, żeby nas tam szukać, przynajmniej dopóki nie przekonaliby się, że konie nie niosą jeźdźców.

Dźwięki zbliżały się i były już dostatecznie głośne, by Damien mógł oszacować liczebność tłumu. Jeśli napastników było wielu, nie zdołaliby się przebić przez ich szeregi. Z drugiej strony, próba dotarcia do portu na piechotę nie była przyjemną perspektywą.

- Co wolisz? - zapytał.

Tarrant spojrzał na ulicę, którą przyjechali, przyglądając się płynącym nią prądom.

- Calesta może wskazać nas na dachach równie łatwo, jak tworzyć iluzje. I co wtedy zrobimy? W tej dzielnicy, gdzie nie ma domów, które byłyby zagrożone...

Nie dokończył. Nie musiał. Damien doskonale mógł sobie wyobrazić płonący budynek wraz z odciętymi na dachu zbiegami.

- A więc dobrze. - Tarrant jedną ręką ściągnął wodze, a drugą wyjął miecz. Ostrze zapłonęło zimnym ogniem, który rozjaśnił mrok. - Zróbmy to.

- Geraldzie.

Łowca obejrzał się na niego. Jego srebrne oczy były teraz czarne jak węgle i Damienowi wydało się, że dostrzega budzący się w nich krwawy błysk.

- Możesz przybrać inną postać - przypomniał mu były kapłan. - Odlecieć stąd i w tej postaci dotrzeć do Shaitana.

- Mogę - rzekł neohrabia. - Ale ty nie.

Gwałtownie popędził konia, zmuszając Damiena do pójścia w jego ślady.

To była niesamowita jazda po pustych ulicach miasteczka. Tarrant owinął fae kopyta rumaków, tak że nie stukały o bruk, lecz być może Calesta zmienił również i to zaklęcie. Jeśli tak, pomyślał ponuro Damien, będą na nas czekać. Wyjął swój miecz i mocno ścisnął w dłoni rzeźbioną w płomienie rękojeść. Miecz kawalera Porządku Złotego Płomienia, którego mistrzem był niegdyś Gerald Tarrant. Damien wiedział, że wciąż zachował ten tytuł. Uznawszy go za zmarłego, Kościół nie usunął go z zakonu. Z jakiegoś powodu w tej godzinie próby ta myśl niezmiernie uradowała Damiena.

Usłyszeli głosy przed sobą i zobaczyli błyski lamp. Już niedaleko. Ze ściśniętym sercem Damien stwierdził, że przeciwników jest wielu i trzeba będzie wyrąbać sobie drogę.

- Przeskocz - mruknął do niego Tarrant.

Damien zerknął na neohrabiego i dostrzegł dziwne migotanie wokół łba jego wierzchowca, jakby dwa konie zajmowały tę samą przestrzeń. Szybko spojrzał na swojego rumaka i ujrzał to samo zjawisko. Zacisnąwszy zęby i uniósłszy miecz, starał się ignorować rzucony przez Tarranta czar - czy cokolwiek to było - szykując się do skoku. Poprzedni koń usłuchałby go - bez namysłu zaniósłby go do piekła i z powrotem - ale kto wie, jak zareaguje to obce zwierzę? Jeszcze dwadzieścia metrów, dziesięć. Widział już poszczególne twarze, pochodnie i lampy, miecze i włócznie. Te twarze były wykrzywione furią, czerwone z wściekłości, a na widok nadjeżdżających z tłumu posypały się przekleństwa Co u licha powiedział lub pokazał tym ludziom Calesta, by wzbudzić w nich taką wrogość? Napastnicy nastawili włócznie i Damien wiedział, że jeśli jego koń nie poderwie się do skoku, w mgnieniu oka przeszyje ich tuzin grotów.

Proszę, modlił się w duchu, zrób to.

Koń usłuchał.

Damien zobaczył, jak wierzchowiec odrywa się od swego iluzorycznego sobowtóra, potężnym susem unosząc się nad głowy najbliższych mieszczan. Za nim fałszywy koń wpadł w tłum ludzi, którzy - wierząc temu, co widzą - padali na bruk. Fantom Tarranta również uderzył w tłum, z takim impetem, że kilka szeregów napastników padło, na pozór pod kopytami widma. Następne szeregi zaatakowały widma, dźgając włóczniami i mieczami, a fantomy wydawały się stawiać opór i broczyć krwią.

...a wtedy prawdziwy koń z Damienem w siodle opadł na ziemię, wcale nie przesadziwszy całego tłumu. Przeciwnicy nie zdążyli go zauważyć. Zapatrzeni w widma, padli stratowani przez pędzące, półtonowe zwierzę. Wpadając w tłum, Damien usłyszał trzask łamanych kości i rozpaczliwie chwycił się siodła, krzywiąc twarz przy każdym krzyku tratowanych nieszczęśników. Przez kilka sekund nie był w stanie nic zrobić, starając się utrzymać w siodle i mając nadzieję, że nikt nie przeszyje go włócznią. Nagle zobaczył ostrze mierzące w kark wierzchowca. Rozpaczliwie odchylił się najdalej, jak zdołał, odbił cios i ciął w pierś napastnika. Ostrze przecięło skórzany kaftan i ciało, a trafiony padł z krzykiem.

Oni nie wiedzą, co robią, pomyślał, okręcając rumaka, by sprawdzić, czy nikt nie atakuje go od tyłu. Pewnie nawet nie mają pojęcia z kim walczą. Teraz ze wszystkich stron dobiegały krzyki wściekłości i bólu. Kątem oka ujrzał magiczne ostrze Tarranta, kładące pokotem każdego, kto stanął mu na drodze. Niektórzy napastnicy zaczęli się cofać, przerażeni, zdezorientowani jak ludzie zbudzeni ze snu. Niechaj będzie przeklęty Calesta, za to co im zrobił! Czy nie wystarczy, że zginą całe armie, musiał jeszcze spowodować śmierć niewinnych!

Wreszcie Damien przedarł się, pozostawiając za sobą ciała stratowanych. Obejrzał się, sprawdzając, czy Tarrant wydostał się z tłumu. Pokazał neohrabiemu, żeby pojechał pierwszy. Czarny koń pomknął galopem po opustoszałej ulicy, a Damien na swoim rumaku za nim. Widział krew płynącą z karku zwierzęcia, ale mógł się tylko modlić, żeby rana nie była głęboka. Czarna i lśniąca od potu skóra drugiego wierzchowca nie pozwalała ocenić jego stanu, ale wydawał się biec bez wysiłku. Boże broń, żeby któreś z tych dwóch zwierząt miało teraz okuleć.

Minąwszy dwa skrzyżowania, Tarrant zwolnił i sformował z fae obraz. Teraz wyraźnie, jak na mapie, zobaczyli, gdzie znajduje się port. I równie wyraźnie ujrzeli, że zostali posłani w przeciwnym kierunku, w pułapkę, w której o mało nie zginęli.

- Ruszaj - rzekł Tarrant i popędził konia do galopu. Pognali jak szaleni ciemnymi ulicami, przez szeroką aleję, po brukowanej drodze. Nieliczni mieszczanie, którzy o tak późnej porze byli jeszcze na nogach, pierzchali przed nimi jak przed demonami. Przynajmniej nie ma tu wrogiego tłumu, pomyślał Damien. Calesta, będąc zbyt pewnym siebie, nie przewidział, że zdołają się wymknąć. Albo tak bardzo chciał się ich pozbyć, że wszystkich swych ludzi posłał na tamte uliczki, nie zostawiając żadnych rezerw wokół portu.

Nagle skręcili w prawo zamiast w lewo.

- Geraldzie! - zawołał Damien, lecz Łowca zbył jego protest machnięciem ręki i jechał dalej. Potem znów skręcił, również w złym kierunku. Damien usiłował przypomnieć sobie wyczarowaną przez adepta mapę i aż nazbyt wyraźnie ujrzał ją oczami duszy. - Jedziesz w złym kierunku! - zawołał.

W najbliższych oknach pojawiły się głowy zaciekawionych tym zamieszaniem mieszczan, ale natychmiast schowały się z powrotem.

- Na twojej mapie... - zaczął.

- Jedź za mną! - rozkazał Łowca.

Klnąc pod nosem, Damien usłuchał. Skoro Tarrant nie chciał się zatrzymać, Damien nie miał wyjścia Nie mogli się rozdzielić. Niech go szlag, zaklął i popędził wierzchowca, zmuszając go do jeszcze szybszego galopu. Tłum już ich nie dogoni, jeśli on i Tarrant nie zrobią czegoś głupiego, co zwolniłoby tempo jazdy. Na przykład zabłądzą, albo zapomną, co pokazywała mapa, lub skręcą w lewo zamiast w prawo. Może to wszystko wina Calesty, może Tarrant nie widział właściwej drogi, ale wiedząc, kim jest ich nieprzyjaciel i jakie ma możliwości, powinien być na to przygotowany.

Nagle domy zostały w tyle i wypadli na szeroki brukowany trakt, na końcu którego widać było odbijające się w wodzie światła. Damien usłyszał szum fal, ludzkie głosy i cichy pomruk silnika. Łowca dojechał do końca drogi i zatrzymał konia.

- Jak...? - zaczął były kapłan.

- Później.

Droga na końcu ostro opadała w dół, do znajdującego się kilkadziesiąt metrów niżej portu. Długi rząd stopni i kręty szlak tworzyły jednakowo niedogodne zejścia do wody. Łowca przyjrzał się widocznym w dole statkom, oceniając ich potencjalną szybkość oraz pozycję, w jakiej były przycumowane.

- Tamten - rzekł w końcu, wskazując na małą łódź na końcu pomostu, który był najdalej wysunięty na wschód. Między dwoma masztami dostrzegli komin turbiny parowej. - Mogę przywołać wiatr, który poniesie go, zanim komuś przyjdzie do głowy nas ścigać.

- A jeśli właściciel...

- To bez znaczenia - rzekł ostro Tarrant. - Jeśli to cię dręczy, możesz tu zostać i próbować go przekonać.

Skierował konia na zygzakowaty szlak wiodący do portu.

To była koszmarna jazda, nawet dla tak doświadczonego jeźdźca jak Damien. Drogę pokrywały kamienie oraz żwir, na których ślizgały się rozpędzone konie. W pewnej chwili wierzchowiec Damiena źle wszedł w zakręt i ekskapłanowi na moment serce zamarło w piersi, zanim zwierzę wylądowało na biegnącym niżej odcinku szlaku.

W końcu wyjechali na równy teren, pokryty błotem i żwirem. Spod kopyt galopujących koni tryskały bryły miękkiej ziemi. Nawet nie usiłowali się kryć. Calesta wiedział, dokąd zmierzają, a to oznaczało, że mieszkańcy miasta również. Jedyną szansą ucieczki było wypłynięcie z portu, zanim miejscowi zdążą ich zatrzymać.

Ruszyli w stronę drewnianego pomostu. Stukot końskich kopyt odbijał się głuchym echem od skalistego brzegu. Dwaj mężczyźni uskoczyli im z drogi, a kilku innych uciekło na ich widok. Dobrze. Strach przed oszalałym rumakiem bywa równie skuteczny jak przemoc, a w tym przypadku jeszcze korzystniejszy. Nikt nie próbował ich zatrzymać, gdy skierowali konie na wybrany przez Tarranta drewniany pomost, ale Damien zauważył, że kilku mężczyzn pobiegło po pomoc. Z pewnością za parę minut w porcie zaroi się od zbrojnych.

Tarrant nie zatrzymał konia, by wprowadzić go na statek, lecz spiął go do skoku i prosto z pomostu wylądował na wąskim pokładzie. Damien zauważył, że wierzchowiec poślizgnął się przy tym, i zanim Tarrant zdążył go osadzić, o mało nie wpadli do wody. Podjeżdżając, wstrzymał swojego konia, wątpiąc, czy uda mu się taki wyczyn. Zeskoczył z siodła i ściskając wodze w garści, pobiegł ku łodzi. Jego rumak nie miał ochoty wchodzić na rozkołysany pokład, ale energiczne szarpnięcie przełamało opór zwierzęcia i skłoniło do krótkiego skoku przez wąski pas wody.

Damien przeciął cumy, nie tracąc czasu na ich odwiązywanie. Za jego plecami miecz Tarranta błysnął zimnym ogniem i natychmiast zerwał się wiatr, wiejąc od strony portu w kierunku Żmii. Na drugim końcu portu Damien dostrzegł poruszające się światełka, zapewne lamp, a potem usłyszał krzyki zbiegających po zboczu ludzi. Szybciej! - poganiał w myślach wiatr, w pojedynkę stawiając żagle. Łódka zadrżała i odbiła od pomostu o blask księżyca oświetlił jej wydęte białe żagle. Jeden z koni zarżał płochliwie, ale Damien nie przypuszczał, by któryś okazał się tak głupi, żeby wyskoczyć za burtę.

- Turbina jest na dole. - Tarrant wskazał schody na rufie łódki. - Uruchom ją.

- Nie wiem jak...

- To postaraj się zgadnąć.

Obrzuciwszy go gniewnym spojrzeniem, zbiegł po schodach, do kabiny i luku towarowego. Przy blasku księżyca znalazł w mesie pudełko zapałek i świeczkę. Zapalona, znacznie ułatwiła mu poszukiwania. Turbina była podobna do tej, którą widział kiedyś, podczas poprzedniej takiej przeprawy. Spróbował sobie przypomnieć, jak obsługiwał ją właściciel. Rozejrzał się za węglem. Znalazł drzwiczki pieca i zabrał się do pracy. Minie dłuższa chwila, nim ciśnienie wzrośnie na tyle, by napędzić turbinę. Do tego czasu będzie musiał wystarczyć im wiatr. Pozwolił sobie na luksus krótkiej chwili odpoczynku, kucając obok silnika i ciężko dysząc. Tarrant zapewni im sprzyjający wiatr, a kiedy turbina zacznie działać, odwróci jego kierunek, aby powstrzymać pościg. Jeśli zdoła. Damien przez chwilę rozmyślał o tym, jak trudno jest panować w taki sposób nad pogodą - nawet w ograniczonym zakresie - szczególnie że Tarrant nie mógł teraz wykorzystywać prądów fae i musiał polegać tylko na tej jej ograniczonej ilości, jaka była zmagazynowana w mieczu. Po chwili Damien zdecydował, że nie będzie już o tym myślał. Na moment zamknął oczy i próbował nie zastanawiać się nad tym, co przed chwilą zrobili. Jednak nie udawało mu się to. Krew wciąż plamiła ostrze jego miecza, a także prawą nogę i but. W dłoni wciąż czuł ciężar broni tnącej ludzkie ciało i potarł prawą dłoń o udo, jakby w ten sposób mógł ją oczyścić. W uszach miał krzyki niewinnych ofiar tratowanych przez konie, niewidocznych, lecz aż nazbyt...

- No?!

To wołał go Tarrant. Damien otworzył zawór turbiny w taki sam sposób, jak kiedyś robił to kapitan i z lekkim zdziwieniem usłyszał, że mały silnik ożył. Jego właściciel musiał rzucić na niego czar, żeby maszyna tak szybko dawała się uruchomić. Czy Tarrant wiedział o tym, wybierając ten stateczek?

- Gotowe! - odkrzyknął, po czym jeszcze raz sprawdził tarcze i zawory, zanim wyszedł z powrotem na pokład.

Tarrant wepchnął miecz do pochwy, co oznaczało, że skończył się czar, za pomocą którego panował nad wiatrem. Jeśli Bóg pozwoli, uda się im. Konie skubały wyimaginowaną trawę, a jeden z nich zwrócił na pokład swój ostatni posiłek. Damien o mało weń nie wdepnął.

- Myślisz, że spróbują nas ścigać? - zapytał Tarranta.

- Mało prawdopodobne. - Mówiąc to, adept obrócił kołem sterowym, ustawiając łódź dziobem do fal. - Odszukanie małej lodzi w nocy, na wodach Żmii, jest prawie niemożliwe, nawet dla kogoś dysponującego taką mocą, jaką ma Calesta. Jednakże - dodał ponuro - można się założyć, że będą na nas czekać we wszystkich portach na północy i jeśli spróbujemy tam zawinąć, możemy się spodziewać podobnego powitania.

- We wszystkich portach?

- Jeśli przewidział nasze posunięcia, to miał ponad tydzień na przygotowania. Jeżeli nie... Wtedy ma jeszcze cały dzień, aby wpłynąć na umysły tych, którzy mogliby nam pomóc.

Nie powiedział nic więcej, ale nie było to potrzebne. Łowca nie będzie mógł opuścić kajuty przed zapadnięciem zmroku. Albo w ciągu kilku godzin dotrą do północnego brzegu i znajdą bezpieczną przystań - co było mało prawdopodobne - albo będą musieli przez cały dzień pozostać na rzece.

- Postoję za sterem do świtu. Ty zejdź na dół i poszukaj mi jakiejś bezpiecznej kryjówki, a potem odpocznij. Och, i zajmij się końmi. - Zerknął na zwierzęta - Sprowadź je pod pokład, jeśli zdołasz. Nie spodoba im się to, ale jeśli morze się rozkołysze, będą tam bezpieczniejsze.

- Geraldzie... - rzekł niepewnie Damien. - Nie potrafię kierować łodzią. Wiesz o tym, prawda? Nie mam zielonego pojęcia o żeglarstwie...

- Zatem proponuję, żebyś sprawdził, czy nie ma tu jakichś książek na ten temat. - I z błyskiem w oku dorzucił: - Ponadto, módl się, żebyśmy wylądowali przed świtem. Zaklinanie pogody to niepewna dziedzina Sztuki, a w takim pośpiechu... Równie dobrze mogłem wywołać sztorm.

Damien spojrzał na fale. Czyżby były bardziej spienione, czy też tylko to sobie wyobraził? Zadrżał. Jak silną burzę mógł wywołać adept, ujarzmiając wiatr? W żadnych okolicznościach nie byłaby to miła perspektywa, ale teraz, kiedy byli z Tarrantem sami na pokładzie, we wszystkich portach na północy czekały na nich zasadzki, a po wschodzie słońca będzie musiał radzić sobie z łodzią...

Do diabła, pomyślał. Zaczerpnął tchu, usiłując uspokoić skołatane nerwy. Wiedziałeś, że to nie będzie łatwe.

Zszedł pod pokład, żeby poszukać podręcznika.

30

Gresham podszedł do stołu, przy którym pracowała Narilka, i usiadł okrakiem na stojącym w pobliżu krześle. Przez chwilę polerowała dalej, jakby go tu nie było, ale pod naporem jego spojrzenia zwolniła i w końcu przerwała pracę.

Powoli, niechętnie, popatrzyła na niego.

- Chcesz o tym porozmawiać? - zapytał.

Dopiero po chwili odzyskała glos.

- Nie wiem o co ci chodzi.

Te słowa nawet w jej uszach zabrzmiały nieprzekonująco i Gresham łagodnie pokręcił głową.

- Nie, Nari.

- Co?

- Nie tłum tego w sobie. Tak będzie jeszcze gorzej.

Wróciła do pracy i znów zaczęła polerować. Wyciągnął rękę, ujął jej dłoń i przytrzymał.

- Już dawno to wypolerowałaś - rzekł cicho. - Widzisz?

Obrócił figurkę w palcach. Jej powierzchnia lśniła jak lustro. Delikatnie wyjął ją Narilce z rąk i postawił na stole. Potem znów ujął dłoń dziewczyny.

- Powiedz mi, Nari. Pozwól sobie pomóc.

Z cichym łkaniem odwróciła się do niego plecami.

- Nie możesz mi pomóc. Nikt nie może.

- Pozwól mi spróbować.

Sztywno potrząsnęła głową. Łzy stanęły jej w oczach.

- Tęsknisz za nim?

- Boję się o niego. Och, Greshamie...

Nagle tama pękła i łzy popłynęły jej po policzkach, gorące łzy, które zbierały się już od kilku dni.

- To, co oni mu robią... Nikt tego nie rozumie. Nic ich to nie obchodzi, byle tylko zrobił to, czego chcą. I co z tego, jeśli potem nie będzie już sobą? Czy to ważne, że oszaleje? - Spuściła głowę i otarła łzy wierzchem wolnej ręki. - Miałam koszmarne sny - szepnęła. - Myślę, 0x08 graphic
że takie same jak on. Czy to możliwe?

- Jeśli tak bardzo ci na nim zależy? Tak, oczywiście. Tak właśnie działa fae.

- On tak się boi, Gresh.

Prychnął.

- Każdy rozsądny człowiek bałby się, jadąc tam, dokąd on jedzie.

Pokręciła głową.

- Nie o to chodzi. To nie jest takie proste. On...

Urwała, ponieważ musiałaby zdradzić tajemnicę Andrysa. Nie mogła jej powierzyć Greshamowi.

On się obawia, że naprawdę zmieni się w wyniku tej maskarady. Boi się, że zgubi swoją duszę.

Byli razem przez całą ostatnią noc, zabarykadowani jak przed atakiem wroga, i wyczuwała jego lęk, jakby był jej własnym. Czuła, jaki strach budzi w nim ta maskarada i jego wewnętrzne przekonanie, że jeśli choć na chwilę stanie się Geraldem Tarrantem, już nigdy się od niego nie uwolni. Pozwolić, by człowiekiem owładnęła natura jego wroga, stłumić płomień swojej duszy, aby jego mogła zapłonąć jaśniej... Czy było coś bardziej przerażającego? Tamtej nocy jakoś zdołała powstrzymać się od płaczu, ale tylko dlatego, żeby jeszcze bardziej go nie przestraszyć. Teraz łzy płynęły strumieniem.

- On mnie potrzebuje - szepnęła.

Uścisnął jej dłoń i nic nie powiedział.

- Mogłabym mu pomóc.

- Mówiłaś, że mieli swoje powody, by nie pozwolić ci jechać z nimi - przypomniał. - Powiedziałaś, że spróbujesz się z tym pogodzić.

Powody. Zamknęła oczy, trzęsąc się z gniewu, złości narastającej w niej od paru dni.

- Do licha z jego wiarą! - szepnęła wściekle. - Uważają, że on lepiej poradzi sobie z fae, jeśli mnie tam nie będzie. Kto wie, czy na pewno mają rację? A jeśli nawet, czy to warte jest ceny, jaką będzie musiał zapłacić? Co to za bóg, który nagradza ludzi za cierpienie?

Prychnął.

- Nie znam nikogo, kto twierdziłby, że rozumie Jedynego Boga.

Och, Andrysie! Tęskniła za nim całym sercem, tak bardzo chcąc poczuć jego obecność, wiedzieć, że nadal jest bezpieczny. Jednak nie miała umiejętności potrzebnych do nawiązania takiego kontaktu. Czy on także myślał teraz o niej z taką samą rozpaczą? A może nie był już w stanie, pokonany przez tę maskaradę? Drżąc, otworzyła oczy i zamrugała, oślepiona przez łzy.

- Słuchaj - rzekł łagodnie Gresham. - Nie możesz tak cierpieć i udawać, że nic się nie stało. Widziałem, co się z tobą działo przez kilka ostatnich dni. Próbowałaś pracować jakby nigdy nic, ale duchem byłaś gdzie indziej. Dlaczego nie weźmiesz sobie kilku wolnych dni? Pojedź gdzieś, odpocznij. Spróbuj się odprężyć. Potrzebujesz tego, Nari. Wierz mi.

Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Przez długą, długą chwilę milczała, a jego słowa odbijały się cichym echem w jej mózgu.

- Tak - powiedziała w końcu, tylko trochę głośniej niżby szept. - Masz rację.

- Nie jesteś sama, przecież wiesz. Podczas każdej wojny kobiety zostają w domach... tak samo jak starcy, dzieci, przyjaciele, bliscy i znajomi, którzy martwią się o mężczyzn... Czasami można zatracić się w pracy, a czasem nie. To nigdy nie jest łatwe, kochanie. - Delikatnie, czule, dotknął palcem twarzy Narilki, rozmazując palcem Izę na jej policzku. - Myślę, że odmiana dobrze ci zrobi. Pojedź w jakieś spokojne miejsce, uspokój się. W ten sposób nie będziesz musiała bez przerwy udawać, że nic się nie stało.

Patrzyła na niego przez długi czas, a potem prawie bezgłośnie szepnęła:

- Tak. - Powoli, bardzo powoli skinęła głową. - Odmiana. Spokojne miejsce.

Pochyliła się i delikatnie pocałowała go w policzek, drżąc przy tym, kochając go tak, jak nigdy nie kochała ojca. Co by zrobił, gdyby powiedziała mu, do czego zainspirowały ją jego słowa? Jakby zareagował, gdyby wyznała mu, o czym teraz myśli?

Nie odważyła się. Na pewno próbowałby ją odwieść od tego zamiaru.

- Dziękuję - powiedziała cicho. - Tak zrobię.

Zbierając swoje rzeczy, zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś zobaczy jego i ten sklep.

*

Mieszkanie było w takim stanie, w jakim zostawił je Andrys, i przez chwilę stała w progu, chłonąc ten widok, wspominając krótkie chwile, jakie spędzili razem. Kiedy był w Jaggonath, wykwalifikowana pomoc domowa przychodziła tylko wtedy, kiedy ją wezwał. Teraz, w opuszczonym apartamencie, puste kieliszki i nie pościelone łóżko były pamiątką po mężczyźnie, który tu mieszkał, i tych kilku dniach, jakie spędziła razem z nim.

Z jej kochankiem.

Jakże dziwne wydawało się to słowo. Jak nieodpowiednie w ich przypadku, gdy spędzony razem czas zdawał się krótkimi chwilami namiętności między jedną tragedią a drugą. Tak naprawdę to nawet nie spali ze sobą, chociaż znał dostatecznie dużo pieszczot, by ją zaspokoić. Teraz jednak żałowała, że tego nie zrobili, że nie miała go w sobie choć raz, w uścisku tak bliskim, że ciało na zawsze przechowałoby jego wspomnienie. On jednak obawiał się, że Narilka zajdzie w ciążę, a chociaż nie rozumiała - tak samo jak wielu innych związanych z nim spraw - dlaczego tak się tego boi, zgodziła się i nie przytoczyła argumentów o skuteczności zapobiegania ciąży, regularnym miesiączkowaniu, możliwości ewentualnego przerwania ciąży, gdyby zawiodły wszystkie inne środki... Mogłaby to powiedzieć komuś innemu, ale nie jemu. On był zbyt delikatny, zbyt obolały, zbyt wrażliwy. Jeżeli współżycie miało pogłębić jego niepokój, to należało się powstrzymać. Będzie na to czas później, kiedy zagoją się rany jego duszy.

Jeśli ten czas nadejdzie.

Podeszła do łóżka i usiadła, wdychając unoszący się z pościeli zapach ich ciał, słodki aromat miłości zmieszany z ostrą wonią strachu. Tutaj obejmowała go, drżącego jak przerażone dziecko w czasie burzy, gdy opadły go okropne wspomnienia, krwawe obrazy tak straszne, że nawet nie potrafił o nich mówić, mógł tylko jęczeć, kiedy zalewały jego umysł, przełamując wątłą obronę. Kiedy to się stało, chciał wyrwać się z ramion dziewczyny i uciec od niej, żeby nie widziała, co się z nim dzieje, ale nie pozwoliła mu odejść. Fakt, że widziała i zaakceptowała jego słabość, tworzył między nimi więź bardziej intymną niż namiętne pieszczoty. Tamtej nocy intuicyjnie wyczuła, że żadna inna kobieta nie była z nim tak blisko.

Teraz, zamknąwszy oczy, wdychając zapach jego obecności, niemal widziała, jak jechał na zachód, a każde uderzenie końskiego kopyta przybliżało go do tego, czego najbardziej się obawiał. Jakże musiał nienawidzić Łowcy, żeby zgodzić się na udział w takim przedsięwzięciu! Nigdy nie rozmawiali wiele o jego przodku, częściowo również z powodu jej własnych mieszanych uczuć wobec tej osoby. Teraz Andrys był sam i jechał na spotkanie, które miał przeżyć tylko jeden z nich. Jeśli w ogóle któryś przeżyje.

Czas zdecydować, Nari.

Wiedziała, że Łowca jej nie skrzywdzi. Jego Puszcza nie była dla niej zagrożeniem. Za mało wiedziała o demonicznym sprzymierzeńcu Andrysa, aby przewidzieć, co zrobi, ale bogini Saris obiecała ją chronić. Tak więc, jeśli wyruszy, nie będzie potrzebowała zbrojnej eskorty. Do licha, nawet nie będzie potrzebowała broni - choć, oczywiście, weźmie ją na wszelki wypadek. Sama pojedzie szybciej niż oddziały Kościoła, spowalniane przez wozy z zaopatrzeniem i juczne konie. A jeśli odpowiednio to rozegra i dotrze tam w dobrym czasie, będzie mogła pojechać tuż za nimi i znaleźć się przy boku Andrysa, kiedy będzie mu potrzebna... A może nawet otwarcie wejdzie do obozu i zażąda, żeby ją przyjęli. Jeśli ich bogu to się nie spodoba, to do licha z nim. Jeżeli ma coś przeciwko temu, to niech osobiście zaprotestuje i wyjaśni wszystkim zainteresowanym, dlaczego cierpienia jednego człowieka są dla niego tak ważne, że bez nich nie można toczyć tej jego przeklętej wojny.

Och, Andri.

Zamknęła oczy i zadrżała, ale tym razem nie ze strachu. Tym razem z uniesienia, z krążącej w jej żyłach pewności. To było słuszne. Właśnie tak powinna postąpić. I niebawem - w ciągu kilku dni, jeśli wszystko dobrze pójdzie - powinna znaleźć się tam, gdzie było jej miejsce, u boku mężczyzny, którego kochała, tocząc wojnę nie tylko dla jego Kościoła, lecz o jego duszę.

- Trzymaj się, ukochany - szepnęła. - Już jadę.

31

Nie zdołali dopłynąć do brzegu przed świtem. Tarrant stwierdził, że to i dobrze. W najlepszym razie pośpiech zmusiłby ich do ryzykownego lądowania i mieliby bardzo mało czasu na znalezienie dla niego odpowiedniej kryjówki przed słońcem. W najgorszym nieprzyjaciel zdążyłby zmobilizować przeciwko nim mieszkańców pobliskich miast, zanim Damien i neohrabia zdołaliby zniknąć na północy. Nie, chociaż pozostając na morzu, bardzo ryzykowali, tutaj było najbezpieczniej.

Wszystko pięknie, pomyślał Damien, ale to nie Tarrant będzie musiał sterować przez dwanaście godzin tą przeklętą łodzią, mając wrogów na północy i południu i wyjątkowo paskudny front burzowy tworzący się na horyzoncie. W zimnym blasku poranka, a potem przy mieszanym świetle słońca i Rdzenia, widział złowieszcze czarne chmury gromadzące się na zachodzie i zapiął kaftan pod szyję, gdy od dziobu nadleciał silny podmuch wiatru. Tarrant rzeczywiście wywołał burzę. Pytanie tylko, ile upłynie czasu, zanim ich dopadnie, i czy Damien zdoła dostatecznie długo utrzymać stateczek pod naporem szkwału, żeby wprowadzić go w oko huraganu.

Odważył się odejść na chwilę od steru, żeby nakarmić konie owsem z zapasów, nie dlatego, że sądził, iż nie przetrwają dnia bez jedzenia, ale obawiając się, że głód może zniweczyć czar, który je uspokajał. W mesie znalazł wodę i napoił je, chociaż ruch statku na fali zmienił tę prozaiczną czynność w próbę sił i nerwów. Obejrzał zwierzęta, sprawdzając, czy ich rany są czyste i krwawienie ustało, ale nic więcej nie mógł dla nich zrobić. Fae, której mógłby użyć do uzdrawiania, znajdowała się setki metrów pod wodą, nieosiągalna. Ponownie rozpalił w piecu i podłożył tyle opału, ile się w nim zmieściło, nie chcąc myśleć o tym, co będzie, jeśli silnik przestanie pracować, gdy on stanie przy sterze. Kiedy wrócił na swój posterunek, na północy wyraźnie widać było ląd i Damien najlepiej jak mógł starał się trzymać od niego z daleka. Usiłował pamiętać o tym, co Tarrant mówił o utrzymywaniu kursu dziobem do fal, żeby nie wywróciły statku, tylko że Łowca nie wyjaśnił mu, co robić, kiedy one płyną nie w tę stronę, w którą chciałoby się popłynąć. Nawet minimalna zmiana kursu zdawała się trwać całe wieki i zanim północny brzeg w końcu zniknął w oddali za zasłoną mgły, wszystkie mięśnie bolały go od walki toczonej w świecie, którego reguł nie pojmował i który z każdą minutą stawał się bardziej nieprzyjazny.

Około południa spadły pierwsze krople deszczu, a bijące o dziób fale zaczęły rzucać słone bryzgi piany. Damien doszedł do wniosku, że zapewne powinien poprzywiązywać wszystkie przedmioty znajdujące się na pokładzie, a przynajmniej poznosić je do kabiny, a ponadto istniał zapewne jakiś specjalny sposób, w jaki należało ustawić żagle podczas burzy, lecz kiedy człowiek samotnie toczy walkę z żywiołem, nie może się tym zająć. Jeszcze tylko raz odważył się odejść od steru, żeby nabrać pewności, iż ogień w piecu nie zgasł i przez jakiś czas turbina będzie pod parą. Zanim wrócił, siła wiatru i fal już zaczęła obracać statek bokiem do fali. Z najwyższym trudem udało mu się wyprowadzić statek z przechyłu i kiedy w końcu wyrównał kurs, drżały mu ręce, a po czole spływał zimny pot. Nagle zaczął współczuć tym kapitanom z opowieści, którzy przywiązywali się do kół sterowych, gdy nadciągał sztorm. Niewątpliwie (rozmyślał) musieli przezornie postarać się o liny, zanim zaczął się sztorm, bo Bóg wie, że potem nie mogliby po nie pójść.

Starał się nie pamiętać, że ci ludzie mieli załogi, i usiłował utrzymać wyznaczony przez Tarranta kurs. Lepiej nie myśleć o tym, że jeśli statki tamtych kapitanów szły na dno, mogli obawiać się jedynie utonięcia. Natomiast jeśli pójdzie pod wodę ta łódź, z uwięzionym pod jej pokładem Łowcą, nie mogącym wyjść, dopóki na niebie świeci słońce...

Tym możesz się już nie przejmować, pomyślał ponuro, gdy niebo nad jego głową zmieniło barwę z perłowoszarej, przez popielatą do czarnej jak smoła. Horyzont spowiła cienka zasłona deszczu i Damien mógł tylko mieć nadzieję, że nadal pozostał tam, gdzie powinien być: na środku Żmii, a nie przy jej północnym brzegu, gdzie we mgle kryły się ostre skały. Wkrótce zrobi się tak ciemno, że Łowca będzie mógł wyjść... Damien nie miał nic przeciwko temu.

- Powiedz teraz, że to mniej ryzykowne niż podróż lądem - mruknął, walcząc z kołem sterowym, by ustawić stateczek na nowy i być może bardziej obiecujący kurs. Niech diabli porwą adepta za to, że zszedł pod pokład, nie zrobiwszy czegoś z tym sztormem! Niewielka pociecha, że bez wyczarowanego przezeń wiatru wrogowie z Seth na pewno już by ich dogonili. Damien zdecydowanie wolałby walczyć niż zmagać się z tym sztormem.

W końcu, po kilku długich jak wieczność godzinach, wiatr zaczął słabnąć. Damien z lekkim zdziwieniem stwierdził, że stateczek nadal unosi się na wodzie. Wydawało się to cudem, za który dziękował Opatrzności, usiłując oderwać zdrętwiałe i przemarznięte dłonie od steru. Plecy bolały go tak, jakby ktoś wbił mu włócznię między łopatki, nogi miał mokre i obolałe z zimna... ale żył. To z pewnością było warte kilku głębszych oddechów. Zobaczył, że spienione fale uderzają o dziób z mniejszą furią niż przedtem, i pospiesznie odmówił krótką dziękczynną modlitwę.

Proszę, Boże, niech to już będzie koniec burzy.

I był.

O zachodzie słońca Tarrant wyszedł ze swej kryjówki w luku towarowym i podszedł do dygoczącego i wyczerpanego Damiena. Bez słowa chwycił ster i skinieniem głowy dał ekskapłanowi znać, żeby ustąpił mu miejsca. Damien był tak zziębnięty, że dopiero po chwili zdołał zareagować. W końcu sztywno ruszył w stronę komory silnika, zamierzając podłożyć do pieca.

- Już to zrobiłem - poinformował go Tarrant, zmieniając kurs.

Damien przez chwilę nie był w stanie ruszyć się ani odpowiedzieć, a potem przeszedł kilka kroków i ciężko opadł na przyśrubowaną do pokładu wąską ławeczkę.

- Byłoby dobrze, gdybyś zrobił coś, żeby uciszyć ten sztorm - wymamrotał.

- Zrobiłem. Tyle, ile można, kiedy w takim pośpiechu przywołuje się wiatr.

- Mówię o ostatnich godzinach. - Do licha, po co o tym mówi? Jednak nie mógł się powstrzymać, nie po tym wszystkim. - Było dość ciemno...

- Zrobiłem - warknął Łowca. - Wybacz mi, że nie wyszedłem na pokład, żeby się popisywać. A może sądzisz, że sztorm ustał w samą porę, ponieważ nas polubił? - Zerknął w stronę brzegu, jakby oceniając dzielącą ich od niego odległość, a potem znów na wodę przed nimi. - Zaklinanie pogody to ryzykowne zajęcie, Vryce, już ci o tym mówiłem. Zrobiłem, co mogłem w tych okolicznościach.

Ponownie zerknął na Damiena i troska na jego twarzy nadała jej głęboko ludzki wyraz.

- Prześpij się - rzekł. A potem sucho dodał: - Zbudzę cię, zanim zacznie się zabawa.

Damien chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdołał. Na wargi cisnęło mu się pytanie, lecz nie mógł go zadać. Z jękiem podniósł się z ławki - co nie było łatwym zadaniem, bo tak dobrze mu się siedziało - i ruszył w kierunku kabiny. Gdzieś tam pewnie znajdzie wygodne miejsce do spania, jeśli wcześniej nie stratują go konie. Zdecydowanie warto poszukać.

Podjąwszy tę decyzję, osunął się na pokład obok ławki, położył głowę na wymytym przez deszcz pokładzie, po czym zapadł w głęboki i spokojny sen.

*

Fale uderzające o drewno. Wiatr wydymający żagle. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, a potem wszystko sobie przypomniał. Wraz z pamięcią wrócił ból.

- Boże - szepnął. Kark, jedyna część ciała, która nie bolała go przedtem, teraz zdrętwiał mu od niewygodnej pozycji w czasie snu. Damien usiadł i spróbował go rozmasować. - Gdzie jesteśmy?

Tarrant nadal stał przy sterze.

- Sprawdź palenisko - powiedział.

Damien wymamrotał coś pod nosem i poszedł. Mieli jeszcze trochę opału, chociaż niedużo. Został tam przez chwilę, patrząc, jak się pali, ciesząc się bijącym w twarz ciepłem, a potem wrócił na mostek.

- Wszystko w porządku?

- Tak - potwierdził. - Nie licząc tego, że konie o mało mnie nie zabiły.

Łowca spojrzał z lekkim zdziwieniem.

- Moje zaklęcie nie działa?

- Są głodne i przestraszone. W takich warunkach czar może nie działać. - Ponownie opadł na ławkę i rozejrzał się wokół. Miał wrażenie, że na horyzoncie dostrzega jakąś ciemną smugę, która mogła być lądem. - Dobijamy?

- Chyba że wolisz spędzić jeszcze jeden dzień na wodzie.

- Proszę - wzdrygnął się, wykonując teatralne gesty. - Nawet o tym nie wspominaj.

Miał wrażenie, że Tarrant leciutko się uśmiechnął. Damien spojrzał na jego wąskie dłonie, tak elegancko i pewnie trzymające koło sterowe, i zapytał:

- Gdzie, do diabła, nauczyłeś się żeglować?

- Kiedy towarzyszyłem Gannonowi i jego oddziałom do Westmark. - Łowca lekko przekręcił koło w prawo, kierując stateczek w stronę lądu. - W przeciwieństwie do ciebie, korzystam z każdej okazji, aby wzbogacić moje zasoby wiedzy.

- Tylko że wtedy miałeś załogę, która wykonywała twoje rozkazy.

- Dobrze się spisałeś, wielebny... - Damien usłyszał, jak Tarrant z sykiem wciągnął powietrze przez zęby i szybko się poprawił: - Dobrze się spisałeś. Nadal jesteśmy na wodzie, no nie? Tylko to się liczy.

Damien znów wstał i popatrzył. To coś, co mogło być lądem, wciąż się powiększało.

- A więc gdzie jesteśmy?

- W połowie drogi między Hade i Asmody, jeśli się nie mylę. Dalej na wschód, niż zaplanowali.

- Skąd wiesz?

- Mam dar, pamiętasz? Dla mnie cały ten obszar przenika moc, a Puszcza - ruchem głowy wskazał ciemność na lewo od nich - świeci jasno jak latarnia morska.

W tym momencie Damien pomyślał o czymś, co jeszcze nigdy nie przyszło mu do głowy.

- Dla ciebie nie ma ciemności, prawda?

Wydawało mu się, że Tarrant znowu się uśmiechnął.

- Nie w twoim rozumieniu tego słowa. Chociaż kiedy płynęliśmy po oceanie, niektóre noce były dla mnie prawie zupełnie ciemne. A Bezimienni...

Urwał, nie chcąc lub nie mogąc powiedzieć nic więcej, lecz Damien widział, jak poruszał mięśniami szczęk, i zesztywniał na samo wspomnienie. Co uczynili mu Bezimienni, w tym piekle, jakie dla niego przyszykowali? Damien wolał nie pytać.

- I co teraz? - zapytał cicho.

Tarrant odetchnął, wyrwany z przykrych rozmyślań.

- Calesta z pewnością oczekuje, że wylądujemy w Hade lub Asmody, a stamtąd pojedziemy na północ.

- Co oznacza, że w obu tych portach zgotowali nam powitanie.

- Bez wątpienia.

- Do licha. - Wystarczająco trudno było uciekać na stałym lądzie, gdzie można wybrać dowolny kierunek. Jak teraz zawinąć do portu, jeśli jeden człowiek z lunetą może zauważyć cię na tyle wcześnie, żeby wezwać na pomoc regiment wojska? - Czy wiesz, w jaki sposób on kontroluje tych ludzi?

Łowca obojętnie wzruszył ramionami.

- Zapewne poprzez sny. Wizje. A może nawet bezpośrednio, wykorzystując tych nielicznych, którzy się z nim związali. Czy to ważne? Skutki są dla nas opłakane, obojętnie jakiej używa metody.

- A więc co zrobimy? - zapytał Damien. - Przepłyniemy obok Hade w nadziei, że do rana znajdziemy inny port? Licząc, że nie czekają tam na nas tak jak w tym?

Tarrant przez chwilę nie odpowiadał. Potem bez słowa wskazał na czarny kształt nad ich głowami. Damien prychnął.

- Oszalałeś.

- Prima jest w pełni, a połówka Dominy wkrótce wzejdzie. To powinno nam wystarczyć.

- Do czego? Aby zobaczyć skały, o które się rozbijemy?

- Mam nadzieję, że nie będzie to nic równie dramatycznego. - Łowca zerknął w lewo, jakby ustalając ich kurs względem chłodnej poświaty Rdzenia. Damien widział tylko wodę. - Nie możemy po prostu wpłynąć do portu. Z pewnością to rozumiesz. A to pozostawia nam tylko jeden sposób...

- Zbudowali port w każdym nadającym się do tego miejscu wybrzeża - przypomniał mu Damien. - Co oznacza, że wszelkie miejsca, w których nie ma portów, muszą być niebezpieczne.

- Tak też jest - przytaknął adept. - Na całe szczęście obaj umiemy pływać. - Popatrzył na Damiena. - Ty umiesz pływać, prawda?

- Umiem - warknął zapytany.

- Mniej więcej za godzinę będziemy na miejscu. Powinniśmy wyprowadzić konie na pokład, na wypadek gdybym pomylił się w obliczeniach. Co do prowiantu...

- Jaka jest szansa?

- Na co?

- Że się pomyliłeś.

Wargi Tarranta rozciągnęły się w nikłym uśmiechu.

Niech go licho, jeśli to dla niego takie zabawne.

- Dzięki prądom fae mogę trochę wyczuć znajdujące się pod nami dno, ale wyraźnie zobaczę wszystko dopiero wtedy, kiedy podpłyniemy bliżej. A to, jak sam powiedziałeś, nie jest zbyt przyjazny brzeg. Mimo to... - Znowu nieznacznie poruszył kołem. Damien miał wrażenie, że cień przed nimi jeszcze się powiększył. - Nawet takie ryzyko jest lepsze od wpadnięcia prosto w ręce Calesty, nie uważasz?

- Tak - burknął. - Jednak... och, do licha.

Zrobił głęboki wdech i policzył do dziesięciu, a potem powoli wypuścił powietrze.

- To nieważne, prawda? Powiedz mi tylko, kiedy mam skoczyć. Teraz Łowca był wyraźnie rozbawiony. Niech go diabli porwą!

- Powiem - obiecał.

*

Damien płynął kiedyś na frachtowcu, który ogarnęła tsunami. Uniosła ich wysoko, nie zalała, przez co wcale nie była mniej przerażająca. Wepchnęła ich do portu, w morze szczątków, a potem cofnęła się, wyrzucając statek na ten sam pomost, który zatopiła zaledwie chwilę wcześniej. Wciąż pamiętał trzask pękającego kadłuba, przebijanego od spodu przez pale pomostu, krzyki mężczyzn i kobiet, gdy pokład przechylił się pod zwariowanym kątem, wyrzucając nieszczęśników w skotłowaną wodę. Do tej pory ten widok nawiedzał go we snach i kazał mu w miarę możliwości przedkładać podróż lądem nad morskie rejsy: wywołał w nim patologiczną wręcz niechęć do morza i wszystkiego, co się z nim wiąże.

Musiał przyznać, że w porównaniu z tamtym lądowaniem to nie było jeszcze najgorsze.

Chociaż niewiele mu brakowało.

Tarrant podprowadził statek jak najbliżej brzegu, a potem przez kilka mil płynął wzdłuż niego, szukając dogodnego miejsca. Nie mając umiejętności adepta, nie mogąc skorzystać z fae ziemi, od której dzieliło go wiele sążni wody, Damien mógł tylko patrzeć i modlić się, gdy za burtą przesuwały się kolejne mile brzegu. W końcu Tarrant z ponurą determinacją zaczął obracać kołem sterowym.

- Dobre miejsce? - odważył się zapytać Damien.

- Lepszego nie znajdziemy - odparł Łowca.

Wspaniale.

Wprowadził stateczek na skalisty brzeg, z impetem, który pchał ich jeszcze przez kilka metrów po tym, jak skały rozdarły kadłub pod ich stopami. Te dźwięki budziły wspomnienia, o jakich Damien wolałby zapomnieć, więc pospiesznie zajął się tym, co należało natychmiast zrobić, żeby wyjść z tego cało. Jak najszybciej popędził konie do wody i skierował je do brzegu. Zeskoczył z pokładu i odpłynął jak najdalej od statku, zanim kolejne fale ściągną go z mielizny i pociągną w toń ze wszystkim, co się na nim znajduje. Usiłował nie tracić z oczu lądu, gdy spienione fale załamywały się nad jego głową, i uporczywie starał się zapomnieć o tym, że w ogóle nie lubi pływać...

Musiał jednak przyznać, że Tarrant dobrze się spisał. Po przepłynięciu kilku metrów Damien poczuł pod nogami dno. Po kilku następnych mógł już brodzić w wodzie, chociaż zimne fale omywały mu pierś. Z zadowoleniem zobaczył, że wierzchowce również dotarły do brzegu. Nawet nie rozglądał się za Tarrantem. Gdyby, broń Boże, fale wciągnęły go w głębinę, adept wykorzystałby fae ziemi, żeby się uratować. Damien brnął w kierunku suchego lądu, plując i przeklinając los, który najwidoczniej uwziął się, żeby go utopić.

W końcu wyszedł na brzeg. Wznosząc dziękczynne modły, poczłapał po skalistej plaży do usianego głazami zbocza, na które nawet konie nie miały ochoty się wspiąć. Tam upadł, zaklął, trafiając na ostre kamienie, a potem przez chwilę głęboko oddychał, celebrując szczęśliwe lądowanie. Z miejsca, gdzie siedział, zobaczył wychodzącego z wody Tarranta. Neohrabia nie podszedł do Damiena, tylko odwiązał linę, którą był owinięty w pasie, i zaczął ciągnąć. Damien na chwilę wstrzymał oddech, nie wiedząc, czy ich rozpaczliwy plan się powiedzie. Potem dostrzegł szary kształt zbliżający się do brzegu. Z trudem wstał, podszedł do Łowcy i pomógł mu ciągnąć linę. Sporządzona w ostatniej chwili, prowizoryczna tratwa podskakiwała na falach, ale jakoś dotarła do brzegu. Pospiesznie wyładowali przymocowane do niej zapasy i przenieśli je w miejsce, gdzie oczekiwały ich nerwowo kręcące się konie.

- Właściciel tej łodzi nie będzie zbyt zadowolony - zauważył Damien, gdy przenieśli ostatnie paczki poza zasięg fal.

- Miejmy nadzieję, że był ubezpieczony. - Łowca obmacywał pęciny rumaków, upewniając się, że konie nie odniosły żadnych obrażeń podczas lądowania. - Ten krwawi - ostrzegł Damiena, który pokusztykał, żeby uzdrowić ranę.

Czy ubezpieczenie obejmuje przypadek porwania łodzi przez adepta, w czasie gdy jej właściciel brał udział w inspirowanym przez demona pościgu? Jeśli tak, to składki muszą być niebotyczne.

Łowca wrócił na brzeg. Damien już chciał za nim pójść, ale doszedł do wniosku, że gdyby jego towarzysz potrzebował pomocy, to poprosiłby o nią. Patrzył, jak Tarrant wpatruje się w uszkodzoną łódź. Niewątpliwie używał Sztuki, tylko w jakim celu? Potem stateczek, na pół zanurzony w wodzie, oderwał się od skalnego dna z tak głośnym trzaskiem drewna i piskiem metalu, że Damien mimowolnie zdrętwiał. Powoli, centymetr po centymetrze, zaczął płynąć z powrotem na wody Żmii. Damien widział, jak podskakuje, jakby usiłował wstać, gdy uwięzione w kadłubie powietrze nie pozwalało mu osunąć się do wodnego grobu, lecz moc Tarranta i podwodne prądy trzymały je w silnym uścisku. Najpierw reling zapadł się pod powierzchnię, potem dach kabiny, później koło sterowe, szaleńczo wirujące, jakby w niemym proteście. Niebawem pozostały tylko maszty, wystające niczym węże morskie z czarnej wody. Damien zobaczył, że Tarrant sprężył się jak atleta przed podniesieniem ogromnego ciężaru. Nagle maszty zaczęły się przechylać, fale wspięły się wyżej i Damien miał wrażenie, że ziemia zadrżała, gdy drzewca w końcu złamały się u podstaw i runęły w wodę. Tam moc Tarranta wepchnęła je w głębinę, aż opadły na dno, skąd nie mógł wyrwać ich prąd.

- Czy Calesta nie może wywołać złudzenia, że statek wciąż tu jest? - zapytał, gdy Łowca wrócił na stok.

- Jeszcze nie znamy granic jego władzy. - W głosie Tarranta Damien usłyszał zmęczenie wywołane wysiłkiem, który - choć imponujący - nie powinien go aż tak wyczerpać. - Dlaczego ułatwiać mu sprawę?

Od jak dawna Tarrant się nie posilał? Co najmniej od czterech dni. Zamierzał skosztować świeżej krwi w Seth, a jeśli nie zdoła, to po drugiej stronie Żmii. Co zrobi teraz, skoro nie mogą pokazać się w żadnym mieście?

Kiedy zwierzęta zostały uzdrowione i okiełznane - to ostatnie dzięki umiejętnościom Tarranta, przy ich zaciętym oporze - wspięli się na strome zbocze w miejscu, które uznali za najdogodniejsze. Chociaż wierzchowce raz po raz ślizgały się, a w pewnej chwili Damien musiał wydłubać kamień z kopyta swojego rumaka, bez przygód dotarli na górę i wreszcie mogli obejrzeć sobie ląd, na jaki rzucił ich los.

Była to pusta i niegościnna kraina, a zimne światło księżyca nie łagodziło jej surowości. Skalisty grunt porastały tylko mchy i rzadkie wysepki szorstkiej trawy, a poszarpane czarne głazy sterczały z jego powierzchni niczym ostrza noży, wszystkie nachylone pod tym samym kątem. Niewiele będzie tu paszy dla koni czy chrustu na ognisko, nie wiadomo też, czy Tarrant znajdzie jakieś schronienie przed słońcem. Dzięki Bogu, że udało im się uratować ze statku zapasy w wodoodpornych sakwach, które teraz wisiały przywiązane do siodeł.

- Na północ - orzekł Łowca i niezwłocznie ruszyli w tym kierunku. Raz czy dwa zarządził krótki postój i na chwilę zsiadł z konia, żeby mieć bezpośredni kontakt z fae ziemi. Damien widział, że neohrabia używa Sztuki, i domyślił się, że robi coś, żeby zatrzeć ich ślady. Zaklęcie osłaniające? Nie, wróg zbyt łatwo mógłby je złamać. Prawdopodobnie poruszał ziemię i kamienie, aż ich trop stał się naprawdę niewidoczny i potrzeba by było czegoś więcej niż iluzji, aby je odkryć. Pomimo to w oczach Łowcy czytał przykrą prawdę, zmieszaną z odrobiną obawy. Jeśli Calesta wiedział, dokąd zmierzają, czy tak trudno było mu skierować tam zbrojnych? - Przynajmniej nie pójdzie mu tak łatwo - mruknął Łowca, ponownie wsiadając na koń. Pojechali dalej.

Po dwóch godzinach jazdy na północ dotarli do nieco łagodniejszej krainy, z roślinami wyrastającymi w miejscach, gdzie czas i wiatr skruszyły kamień, tworząc żyźniejszą glebę. Tarrant zbadał Sztuką pięć czy sześć gatunków trawy, zanim wreszcie przystanął przy kolejnej kępie i oznajmił:

- Ta się nadaje.

Gdy tylko zdjął z rumaków wiążące je zaklęcie, opuściły łby i zaczęły obżerać się świeżą trawą, jakby miał to być ich ostatni posiłek. Co, pomyślał ponuro Damien, mogło okazać się prawdą.

- Dokąd teraz? - zapytał, gdy Tarrant wyjął z wodoszczelnego zawiniątka swoje mapy. Dobrze zabezpieczone, nie ucierpiały podczas kąpieli w morskiej wodzie, zapewne również dzięki chroniącej je magii. Łowca działał pedantycznie. Gdy Damien wyjmował z juków żywność - konie były tak zajęte posiłkiem, że nawet go nie zauważyły - Tarrant ze skupieniem spoglądającego w gwiazdy marynarza studiował otaczające ich prądy. - Jesteśmy tutaj - oznajmił w końcu.

Rozłożył mapę na głazie i przygniótł kamykami jej rogi. Siedząc naprzeciwko niego, Damien spoglądał na skreślone znajomym charakterem pisma uwagi. Istotnie, wylądowali między Hade i Asmody, zgodnie z przewidywaniami Tarranta. Ludzie z tych miast być może właśnie przetrząsali to skalne pustkowie, szukając ich śladów. Szczupły palec Łowcy dotknął miejsca odległego o dziesięć kilometrów na północ od brzegu, a potem powędrował w górę: przez pierwszy łańcuch wzgórz, przez dolinę Raksha, do pasma gór oznaczonego jako Czarna Grań.

- Musimy dojechać tam - powiedział Łowca. - I wiodą tam tylko trzy drogi, jeśli nie chcemy wspinać się na grań. Przez tę przełęcz - rzekł, przesuwając palec na zachód, do miejsca znajdującego się blisko skraju Puszczy - prowadzi najłatwiejszy szlak, który chętnie bym wybrał. Jednak po naszych doświadczeniach w Seth nie mam ani cienia wątpliwości, że Calesta wykorzysta miejscowe siły, żeby uniemożliwić nam przejazd.

- Nie będę się spierał - mruknął Damien, myśląc o tych wszystkich aktach przemocy, jakie ostatnio miały miejsce wokół Puszczy. Mieszkańcy Yamas i Shevy z przyjemnością zastawią zasadzkę na dwóch czarowników, jeśli uwierzą, że w ten sposób zapewnią swoim rodzinom bezpieczeństwo.

- A więc tędy. - Łowca przesunął palec na wschód, wzdłuż Grani, aż zatrzymał go w miejscu opisanym jako Przełęcz Gastine, pięćdziesiąt kilometrów na północ i trzydzieści na wschód od punktu, w którym obecnie się znajdowali. - To teraz najbezpieczniejszy szlak.

- Nadłożymy drogi.

- Widzisz inne wyjście?

- To tobie zależy na czasie.

Czyżby Łowca się wzdrygnął? Z pewnością zawahał się, nim odpowiedział.

- Wolę stracić jeden dzień niż życie.

- Jesteś pewien, że on będzie na nas czekał?

Tarrant obrzucił go spojrzeniem srebrzystych oczu.

- A ty nie?

- Taak - mruknął Damien. - To chyba najgorszy aspekt podróżowania z tobą, wiesz? Nawet twoi wrogowie są kompetentni. - Pociągnął łyk z manierki i patrzył, jak Tarrant robi to samo. Próbował oszacować ciężar bukłaka po sposobie, w jaki trzymał go neohrabia. Wypił już co najmniej połowę, ocenił. Czy miał drugi, czy też kończył mu się zapas? - A co z Gastine? Czy nie będzie próbował zastawić pułapki, kiedy domyśli się, że tam jedziemy?

- Z pewnością. Jednak najbliższe miasta leżą dalej od Puszczy i ich mieszkańcy nie będą tak skorzy do walki. - I dodał po chwili: - Chodzi o to, żeby ich wyprzedzić.

Damien przeciągle westchnął i zerknął na pasące się konie.

- Nasze wierzchowce...

- Będą wymagały opieki - przytaknął adept. - A ponieważ uzdrawianie jest twoją specjalnością, nie moją, pozostawiam to tobie. - Zwinnie zerwał się z ziemi, ruchem przypominającym atakującego węża. - Tutejsze prądy są silne, ale powinieneś sobie z nimi poradzić. Jedyna korzyść z tego, że tak bardzo zboczyliśmy z zaplanowanej trasy - dodał sucho. A potem ruszył przed siebie.

- Dokąd się wybierasz?

- Dostatecznie daleko od waszej trójki, żebym mógł sprawdzić, co się dzieje w Puszczy. A przynajmniej spróbować się dowiedzieć.

- Myślałem, że stąd nie da się tego zrobić.

- Tak. No cóż. - Łowca błysnął w mroku oczami, na pół przymkniętymi i zamyślonymi. - Zdaje się, że dokonywanie rzeczy niemożliwych to nasza specjalność, no nie? - Spojrzał na bezkresną ciemność rozpościerającą się na zachód od obozowiska i lekko zesztywniał. - Zajmij się końmi.

Zajmij się końmi. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, gdy problemem nie była jedna rana czy pospolita choroba, ale ogólne wyczerpanie. Zwierzęta potrzebowały spokojnego snu i kilku porządnych posiłków, a nie kolejnego zaklęcia. Jednak wobec czekającej ich, co najmniej siedemdziesięciokilometrowej drogi, Damien i Tarrant nie mieli wyboru. Calesta z pewnością postarał się, żeby nie zdołali się zbliżyć do żadnego miasta, w którym mogliby kupić - lub ukraść, dodał ponuro w myślach - świeże wierzchowce.

- Nie odchodź daleko - przestrzegł Tarranta, ale ten był już za daleko, żeby mógł go usłyszeć. Mimo to Damien poczuł się lepiej, kiedy to powiedział.

Z westchnieniem przygotował się do uzdrawiania.

*

Jechali ostro przez resztę nocy, dostatecznie ostro, by Damien zaczął się zastanawiać, czy konie nie padną przed świtem. Gdyby tak się stało, chyba nie mógłby nic zrobić, żeby je ocalić. Co innego wpływać na biochemię stosunkowo zdrowego zwierzęcia, a co innego uratować je, kiedy zupełnie opadło z sił. Jednak ku jego zdziwieniu biegły niestrudzenie przez resztę nocy, przenosząc jeźdźców przez pasmo niskich wzgórz graniczących na południu z doliną Raksha, a potem przez część samej doliny.

O pierwszym brzasku Damien ujrzał cel, do którego zmierzali - litą czarną ścianę, ciągnącą się jak okiem sięgnąć na zachód i wschód, tworzącą nieprzebytą barierę nie tylko dla podróżnych, ale nawet dla wiatrów. Z podręcznika geografii wiedział, że fronty pogodowe rzadko przechodziły nad Czarną Granią, a i prądy fae wolały ją omijać niż przez nią przepływać. Z tego właśnie powodu dolina nadawała się do zamieszkiwania, gdyż za barierą grani fae stawała się tak gorąca i dzika, że obawiali się jej nawet czarnoksiężnicy.

I właśnie tam zmierzamy, pomyślał, spoglądając na okryte śniegiem wierzchołki. Niezbyt przyjemna perspektywa.

Z miejsca, w którym rozbili obóz, Damien widział samą przełęcz - miejsce, gdzie grań załamywała się, tworząc głębokie wcięcie, przez które ludzie mogli podróżować, nie pokonując ogromnej wysokości. Ściskało go w gardle na myśl o tym, co mogło ich tam czekać, ale w głębi serca wiedział, że nie ma innej drogi. W przeciwieństwie do urozmaiconych masywów górskich na wschodzie pokonanie Czarnej Grani wymagało nieustannej jazdy pod górę. Nielitościwie popędzając konie po równym terenie, może zdołają wyprzedzić pościg, gdyby próbowali przebyć tę stromiznę, gdzie brakuje ciepła i tlenu, musieliby w szybkim tempie iść pieszo. Mimo wszystko...

- Nie ma innej drogi? - zapytał Tarranta, gdy ten zsiadł z konia. Miał nadzieję, że adept odkrył jakieś inne wyjście.

- Obawiam się, że nie - powiedział Łowca.

Damien przestał się łudzić. Jeśli był ktoś, kto znał tę krainę i wszystkie jej tajemnice, to tym kimś był Łowca.

Damien patrzył, jak neohrabia opróżnia manierkę, i czekał, aż towarzysz powie coś na temat przyszłych posiłków. Łowca jednak nie odzywał się, a Damien nie chciał go wypytywać. Gdyby adept potrzebował czegoś, na pewno powiedziałby o mu tym. Łowca nigdy nie wstydził się swoich potrzeb.

Nakarmię go, jeśli będę musiał, pomyślał. Jednocześnie zastanawiał się, jak zdoła walczyć z ludźmi Calesty, mając w żyłach mniej krwi lub będąc osłabionym nie kończącym się ciągiem koszmarów. Potem pomyślał o przełęczy i o tym, co może ich tam czekać.

Czy zdołasz przestraszyć mnie bardziej?

- Prześpij się trochę - nalegał Tarrant. - Jutro czeka nas ciężki dzień.

Spać. Czy można zasnąć w obliczu takiego niebezpieczeństwa, udając, że to będzie zwyczajny dzień? Kiedy wiatr ucichł, wydawało mu się, że w oddali słyszy ludzkie głosy, gdy Calesta wykorzystywał godziny dnia, by przygotować się do walki. Ilu miejscowych wojowników tam zebrał, jak przygotował ich do nadchodzącej bitwy? Czy myśleli, że walczą z demonami lub innym zrodzonym z fae zagrożeniem? Jaki rodzaj iluzji zastępował im odwagę i kazał walczyć, podczas gdy umysł rozpaczliwie krzyczał „Nie!".

Drżąc, położył głowę na bagażu i spróbował zasnąć. Zastanawiał się, czy między oczekującymi go koszmarami zdoła do zachodu słońca uciąć sobie pięcio- czy dziesięciominutową drzemkę, która pozwoli mu odpocząć i zregenerować siły przed nadchodzącą walką.

Zostały dwadzieścia trzy dni.

32

Dotarcie do Kale zajęło wiernym aż pięć dni. Podążali traktem wytyczonym przez miejscowych planistów przed wiekami, kiedy po raz pierwszy zrozumiano, iżby swobodnie podróżować przez kontynent, człowiek potrzebuje rozmieszczonych w regularnych odstępach miejsc, w których może schronić się przed nocą i jej demonami. Dae - czyli małe twierdze-gospody, solidnie obwarowane i pilnie strzeżone - były rozmieszczone w równych odstępach od siebie, a ponieważ w razie potrzeby mogły gościć liczne karawany kupców, bez trudu znajdowało się w nich miejsce dla małego oddziału wojowników i ich wierzchowców.

Osiemdziesięcioro siedmioro mężczyzn i kobiet. Oczywiście, nie wszyscy wjadą do Puszczy. Część z nich podejmie obowiązki łączników w Mordreth, a przynajmniej tuzin innych obsadzi obóz tuż obok Puszczy, aby zagwarantować dostawy prowiantu, gdyby konflikt miał się przedłużyć. Kilkuset innych już zajęło pozycje na skraju tego przeklętego królestwa, wycinając tam wszystkie drzewa i krzewy, które mogłyby się zapalić, kiedy Kościół użyje swej najstraszliwszej broni i Zakazana Puszcza przejdzie do historii. W porównaniu z nieprzeliczonymi wojskami, jakie zaatakowały ją w przeszłości, była to zaledwie garstka. Tamte armie poniosły klęskę, natychmiast przypominał Patriarcha. Przewaga liczebna nie gwarantuje zwycięstwa w wojnie, w której samo pole bitwy jest żywą i wrogą istotą. Dlatego tym razem nie ruszyli wielką siłą, lecz doborowym oddziałem, który błyskawicznie wtargnie do Puszczy, zada śmiertelny cios, a potem - miejmy nadzieję - zdoła się wycofać.

Królestwo Łowcy stanie w płomieniach. Andrys śnił o tym na jawie, radując się tą wizją, gdy rumak niósł go coraz bliżej jej spełnienia. To marzenie podtrzymywało go na duchu, gdy wszystko wydawało się rozpadać, kiedy udawana siła i odwaga wydawały się0x08 graphic
większym kłamstwem niż kiedykolwiek. Żar tego ognia dawał mu życie, nadzieję i siłę, aby ciągnąć to dalej.

Towarzysze byli mu obcy. Podróżował z nimi, zjadał posiłki, ale równie dobrze mogliby pochodzić z innej planety. Oczywiście, powodem były kwestie wiary. Jak wszyscy Tarrantowie, Andrys został wychowany tak, by służyć Jedynemu Bogu słowem i czynem, jeżeli nie duchem, i dostatecznie często uczestniczył w nabożeństwach z okazji wesel i podobnych uroczystości, aby razem z innymi móc odmówić pacierz. Jednak wiara nie miała dla niego zbyt wielkiego znaczenia. Ci ludzie byli inni. Maszerowali na północ, by walczyć, może zginąć, a wszystko w imieniu Boga tak odległego od ludzkich spraw, że nawet nie marzyli o tym, że mógł im pomóc. Dlaczego? Między ich motywami a jego pojmowaniem tych spraw ziała przepaść tak głęboka, tak rozległa, że nie były w stanie jej zapełnić wszystkie odmawiane w najlepszych intencjach modlitwy.

Wiara. Dla niego to słowo nie znaczyło nic. Wiara była fantazją, złudzeniem. Wiara była jak wino: wlewałeś ją w siebie i przez krótki czas rozkwitała, łagodziła ból istnienia, uwalniała od ciążącego poczucia winy. A potem przestawała działać, jak wino: wchłonięta, wydalona, zapomniana. Po co?

Czy ktoś naprawdę wierzył, że Jedyny Bóg tam jest? Czy ktoś wierzył, że Jemu zależy na powodzeniu tej misji? Czy oni szczerze wierzyli, że opiekuńczy Bóg pozwoliłby w ogóle istnieć takiej kreaturze jak Łowca, nie mówiąc już o nagradzaniu jego postępków nieśmiertelnością?

Może poganie mają rację, pomyślał z goryczą. Zazdrościł wyznawcom politeizmu przyjemnej prostoty ich przekonań. Czyń dobrze lub źle, a świat odpowiednio to wynagrodzi. Może nie w sposób, jaki ci się spodoba, może nie tak, byś zdołał to pojąć, ale przynajmniej jest w tym jakiś sens. Przynajmniej on go widział. Natomiast to... było dla niego kompletną zagadką.

Może gdyby choć przez krótki czas mógł być sam, jakoś by się z tym uporał. Jednak w tym nowym świecie nie było miejsca na samotność. Całe dnie spędzał z innymi, mając Patriarchę Wschodniej Autarchii po jednej i dowódcę ekspedycji, kobietę zwaną Tabra Zefila, po drugiej stronie. W towarzystwie tych autorytetów wystrzegał się, nawet kichając. Jeden Bóg wie, co by się stało, gdyby jakieś słowo wymknęło mu się z ust, na przykład wtedy, kiedy potknie mu się koń. Wieczorami zjadał kolację ze zwykłymi żołnierzami, podczas gdy tych dwoje prowadziło długie rozmowy. Czując się wśród nich obco, rzadko przyłączał się do tych dyskusji. Kiedy przychodziła pora spoczynku, kładł się z innymi w komnacie przeznaczonej dla strażników pilnujących karawan - sześcioosobowym pokoju ze wspólną łazienką. Nigdy sam. Czasem tak rozpaczliwie pragnął samotności, że miał ochotę krzyczeć. Nie tylko dlatego, że często chciało mu się pić. Po posiłkach podawano dość wina i piwa, by mógł zaspokoić pragnienie, nie budząc niczyich podejrzeń. W przeszłości tak często musiał ukrywać swoje pijaństwo przed Samielem i Betrisem, że stało się to jego drugą naturą. Potrafił upić się prawie do nieprzytomności i mimo to wyjść równym krokiem z pokoju, a nawet trafić do łóżka, jakby nigdy nic. Nie, nie w tym tkwił problem. I nie miało to nic wspólnego z narkotykami, które zabrał ze sobą, w ostatniej rozpaczliwej próbie zabezpieczenia się na wypadek, gdyby ta podróż okazała się ponad jego siły. Dotychczas nie potrzebował ich, a gdyby nawet, zawsze mógł szybko połknąć jedną w łazience i wrócić do łóżka, zanim środek zacznie działać. Nie, nie w tym rzecz.

Chodziło o wspomnienia.

Teraz już nie tylko wspomnienia z przeszłości, chociaż mrożące krew w żyłach wizje wymordowanej rodziny - i jego tchórzostw - nadal paliły żywym ogniem mózg. Teraz dołączyły do nich wizje dziewczyny. Słodkie wspomnienia, ciepłe i upajające... i boleśniejsze od wszystkich innych razem wziętych. Ponieważ nie miał do niej wrócić. Wiedział o tym. Zamierzał walczyć z Puszczą w nadziei pomszczenia rodziny, ale niewielką miał szansę, że wyjdzie z tego z życiem. A nawet gdyby, jak mógłby znów wziąć w ramiona tę delikatną istotę po tym, gdy jego ciało stanie się siedzibą ducha Łowcy? Nawet jeśli to przeżyje, nawet gdyby - co było niemożliwe - zdołał zachować zdrowe zmysły, jak mógłby kontynuować wszystko tak, jakby nic się nie stało? Czy człowiek może wcielić się w Łowcę i zachować nie skażoną tym duszę?

Kiedy mógł, zatracał się w pijaństwie. Jeżeli nie mógł, miotał się między walką ze wspomnieniami - wszystkimi - a rozpamiętywaniem tych najsłodszych, które były jego ostatnią przyjemnością, zanim pochłonie go mroczne królestwo Łowcy.

*

W Kale zostali przyjęci ciepło, a nawet serdecznie, jak przystało na pierwszą wizytę Patriarchy w tym kwitnącym portowym mieście. Andrysowi - który nigdy nie zwracał przesadnej uwagi na kościelną ani żadną inną hierarchię - wymownie przypomniało to o stanowisku jadącego u jego boku człowieka i jego znaczeniu dla mężczyzn i kobiet czczących Jedynego Boga.

Tysiące ich stały na chodnikach południowej ulicy miasta, witając przybyłych. Byli tam zarówno wierni, jak i gapie, przybyli zobaczyć człowieka będącego ucieleśnieniem Jego woli. Wielu wyciągało ręce, by go dotknąć, a Patriarcha raz po raz ściągał wodze i spełniał ich życzenie, podając im rękę do uściśnięcia lub ucałowania Obserwujący go Andrys był pod wrażeniem emanującego z dostojnika autorytetu i władzy, jaką miał nad tutejszymi ludźmi. Niektórzy nawet na jego widok padali na kolana, co przyjmował zupełnie naturalnie, z monarszą godnością. Trudno było pamiętać, kim i czym był ten człowiek, kiedy widywało się go tylko w małych pokoikach lub na zakurzonym koniu, zajętego drobnymi sprawami, borykającego się z codziennymi problemami, otoczonego ludźmi przyzwyczajonymi do jego obecności. Teraz było zupełnie inaczej. Stwierdził, że mimo woli drży, a kiedy w pewnej chwili Patriarcha obrócił się i spojrzał nań, Andrys był wstrząśnięty, jakby te niebieskie oczy były kanałem wiodącym do czegoś znacznie większego, czego powinien lękać się zwykły śmiertelnik.

Burmistrz spotkał ich przy bramie miasta - prowizorycznej konstrukcji pospiesznie wzniesionej z okazji tej ceremonii - i wygłosił uroczystą przemowę. Nazwał ich zbawcami północy. Świętymi Jedynego Boga. Jednak pod tym pozornym entuzjazmem Andrys dostrzegł skrywany lęk. Miał wrażenie, że burmistrz co chwila ogląda się za siebie, jakby się obawiał, że coś na niego skoczy.

„Dręczy go duch Mordreth", szepnęła do niego Zefila. Andrys dopiero po chwili skojarzył tę nazwę i ponuro kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Mordreth było miastem po drugiej stronie Żmii, na samym skraju Puszczy i niegdyś gościło podobną ekspedycję, zamierzającą zniszczyć królestwo Łowcy. W odwecie w ciągu jednej nocy wszyscy mieszkańcy miasta zostali wymordowani: mężczyźni, kobiety i dzieci, ich domowe zwierzęta, a nawet zniszczono zamieszkane przez nich budynki. Zostały tylko popioły i zgliszcza. Nic dziwnego, że burmistrz był tak zdenerwowany, mając w pobliżu ponure świadectwo potęgi Łowcy. Zważywszy na okoliczności, dziwne, że przyjęto ich tutaj z otwartymi rękami.

Dostali kwatery, żywność i zaopatrzenie - Patriarcha przyjął wszystko, co mu dali. Nakłonili go również do celebrowania mszy w miejscowym kościele, a właściwie na głównym placu miasta, gdyż świątynia nie była w stanie pomieścić wszystkich chętnych, Andrys dostatecznie dobrze znał kościelną teozofię, by zrozumieć, że stojący tam Patriarcha, skupiając uwagę tysięcy wiernych, za pomocą ich wiary kształtował fae, zyskując dodatkową siłę do wykorzystania w tym przedsięwzięciu. Dlaczego nie robią tego otwarcie? - zastanawiał się. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Jednak pod koniec mszy nawet on wyczuwał moc tego, co tam wyczarowano, i tej nocy po raz pierwszy zasnął bez wątpliwości, bez strachu, łagodnie przenosząc się do królestwa, w którym nawet koszmary były delikatne.

Gdybyż mógł tam zostać!

Rankiem odpłynęli do Mordreth. Przez wzburzone wody Żmii (czyżby Łowca zesłał sztorm, żeby ich niepokoił?) obok czarnej bryły Morgot (jaki nieprzyjaciel mógł wyłonić się z tego ukrytego portu?) na mętne wody zatoki Mordreth. Tym razem nie było ciepłych powitań ani wiwatujących tłumów, a nawet urzędników niższego szczebla, którzy mieliby dopilnować formalności celnych. Na nabrzeże wyszedł tylko ich człowiek wraz z czterema miejscowymi kapłanami, których przyprowadził ze sobą. Poza nimi w porcie nie było nikogo.

- Boją się - rzekł Patriarcha, a Andrys pomyślał: Czy można mieć im to za złe?

Przejechali przez prawie wymarłe miasto. Deszcz dodawał przy tym swój cichy komentarz, nie przestając padać. Wielu mieszkańców Mordreth opuściło miasto w obawie o swe życie, a pozostali nawet nie śmieli patrzeć na przejeżdżający oddział, w obawie że Łowca niewłaściwie odczyta takie spojrzenia i straszliwie się zemści. Pomimo wszystko były tu pewne oznaki świadczące o tym, że życie i nadzieja jeszcze nie zgasły. Skrzypienie uchylanej okiennicy i wystraszone oczy spoglądające przez szparę. Niewyraźne twarze za odsuniętą zasłoną. Andrysowi wydawało się, że raz czy dwa usłyszał ciche głosy, chyba odmawiające modlitwę, ale nie zdołał zlokalizować ich źródła ani wyjaśnić, w jaki sposób dotarły do jego uszu.

- Oto oblicze naszego wroga - oznajmił Patriarcha, kiedy wszyscy zebrali się na drugim końcu miasta, żeby go wysłuchać. Wskazał ręką na południe, obejmując tym gestem także miasto, przez które właśnie przejechali. - Oto, z czym przybyliśmy walczyć. Czy widząc to, co widzieliśmy, ktokolwiek może wątpić w nieuchronność tej bitwy? Czy ktoś z was mógłby stać na uboczu i bezczynnie patrzeć, jak rozszerza swe wpływy, domostwo po domostwie, miasto po mieście, aż całe wschodnie królestwo zacznie umykać jak przerażony królik na sam dźwięk imienia Łowcy? Na zawsze oczyścimy tę ziemię - zapowiedział. - Nie tylko zniszczymy tę ohydną kreaturę, której brzydzi się sam Pan Bóg, ale obudzimy ducha w naszych współobywatelach. To walka o dusze wszystkich ludzi - powiedział, a wicher fae tak głęboko wyrył to przesłanie w ich umysłach, że nabrali przekonania, iż od tej jednej bitwy zależy los całego świata.

Przez kilka godzin jechali na północ, aż wreszcie, na szczycie małego pagórka, Zefila ogłosiła postój. W oddali widać było ścianę gęstego lasu wznoszącą się na końcu trawiastej równiny i na ten widok serce podeszło Andrysowi do gardła. Przez długi czas stali, spoglądając na terytorium wroga, i nikt nie odezwał się słowem. Ciągnące stamtąd powietrze wydawało się gęściejsze i chłodniejsze, i miało zdecydowanie nieprzyjemną woń zgnilizny, krwi i choroby. Jednego z członków ekspedycji zemdliło tak, że odszedł na bok i zwymiotował. Andrys słyszał te dobiegające z lewej odgłosy i zbierając resztki odwagi rozpaczliwie marzył, by wymknąć się stąd i ukradkiem napić wina. Wiedział jednak, że od tej pory do końca wyprawy nie będzie już piwa i wina. W królestwie, w którym lęki mogły mieć skrzydła, kły i pazury, pijaństwo było zbyt niebezpieczną słabością.

Rozbili obóz, mając w zasięgu wzroku królestwo wroga. Wśród resztek dawnego obozowiska, teraz opuszczonego przez myśliwych i poszukiwaczy, którzy je wznieśli, rozpakowali namioty oraz śpiwory tak nowe, że niektóre miały jeszcze metki, a z worków z żywnością wysypywały się na trawę ulotki reklamowe. Mieli spędzić tu całą noc i ruszyć o wschodzie słońca, pozwalając, by ten najgorszy nieprzyjaciel nocy oświetlił im drogę do dominium Łowcy. „Chociaż to światło nie pomoże im pod baldachimem gałęzi", zauważyła Zefila, obserwując Puszczę przez lunetę, „liczyło się jako symbol".

Symbol.

Z tego samego powodu późnym popołudniem rozpakował zbroję. Dlatego oczekiwano od niego, że będzie ją teraz nosił, by ludzie przyzwyczaili się do jego nowej roli. I z tego powodu zostanie im teraz przedstawiony ponownie, niejako gość z odległego hrabstwa, ale jako ten, który dzierży klucze do królestwa Łowcy: ciało z jego ciała, krew z jego krwi.

Przysłano mu na pomoc żołnierza, który podniósł ciężki napierśnik i nałożył go na tors Andrysa, na koszulę. Tarrant zamknął oczy i zadrżał, nie tylko na myśl o tym, co ta chwila oznaczała dla ich wyprawy, lecz pod wpływem gwałtownie obudzonych wspomnień. Jej dłonie, delikatnie dotykające tej stali i jego ciała. Jej oczy, tak czarne i głębokie, że człowiek mógłby w nich utonąć. Zatracić się na zawsze. Łzy stanęły mu w oczach i szybko je otarł, mając nadzieję, że pomagający mu żołnierz niczego nie zauważył. Teraz musi być silny - to część jego nowej osobowości. Nowego wcielenia. Andrys Tarrant, przywódca... O mało nie wybuchnął śmiechem. Czy słyszał ktoś coś zabawniejszego? Samiel zaśmiewałby się do łez, gdyby to usłyszał!

Żołnierz oznajmił, że wszystko gotowe i pociągnął go za sobą. Andrys wyszedł z namiotu i dał się zaprowadzić do miejsca, gdzie czekali jego towarzysze, gdzie czekał Patriarcha...

I jego przeznaczenie.

Patriarcha stał na szczycie pagórka, a służący mu mężczyźni i kobiety otaczali go szerokim półkolem. Andrys podszedł do duchownego i skłonił się nisko, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie znaczenie ma teraz każdy ruch. Dobrze przygotowano go podczas tej podróży, więc gesty wykonywał jak doświadczony tancerz, wyczuwając siłę tego spektaklu. Osiemdziesiąt siedem osób - nikt bowiem nie pozostał w Mordreth - patrzyło na postać, którą uosabiał, a ich reakcja rozmigotała niewidzialną fae, tworząc rzeczywistość potężniejszą, niż którykolwiek z nich mógłby stworzyć samodzielnie. Mówiono, że miejscowa fae jest tak ulotna, iż realizuje ludzkie sny, zanim się skończą. Jaką siłę dawało to połączonym marzeniom dziesiątków osób, których myśli skupiły się na jednym?

Na nim.

Teraz wyglądał jak Prorok, jak jego nowe wcielenie. Włosy miał prosto przycięte, tak jak nosił je Prorok, a chociaż złudzenie byłoby pełne dopiero wówczas, gdyby sięgały mu do ramion, to i tak nikt nie zauważy różnicy. Jego zbroja była dokładnie taka sama, nawet w najdrobniejszym szczególe, jak ta na fresku w katedrze Jaggonath, a i ubranie, jakie pod nią nosił, było identyczne. Był historyczną postacią, żywą legendą, i wprost czuł na twarzy żar uczuć emanujących od zgromadzonych ludzi. Boże, z jakim trudem oddychał. Próbował rozluźnić kołnierz koszuli, ale niewiele mu to pomogło. Nadal się dusił.

Stał tam, gdy Patriarcha wyjaśniał wszystkim, co łączy Andrysa Tarranta z Łowcą, Usiłował nie czerwienić się ze wstydu, gdy kilku żołnierzy pokiwało głowami, jakby mówili: „Tak, wiedzieliśmy, że on nie jest jednym z nas, teraz przynajmniej wszystko jest jasne". Czy w ciągu kilku ostatnich dni okazał się tak bezwartościowy, że potrzebne im było takie wyjaśnienie? Gdy Patriarcha szczegółowo wyjaśniał rolę, jaką miał odegrać w ich przedsięwzięciu, a za jego plecami słońce zachodziło w swoim złocistym splendorze, Andrys nie słyszał słów. Znów był sam, samotny wśród obcych, a jedyna osoba, która mogła mu pomóc, znajdowała się ponad sto kilometrów stąd, w innym świecie.

Puszcza uzna tego człowieka za swojego, wyjaśnił ojciec święty. Przepuści go wraz z całą jego świtą. Dlatego, aby stworzyć między wami taką więź, każdy musi złożyć mu przysięgę wierności, tutaj i teraz.

Podchodzili do niego pojedynczo, aby klęknąć przed nim i uścisnąć jego ręce. Słowa przysięgi same płynęły mu z ust i ledwie je słyszał, ponieważ kiedy klękali przed nim i powtarzali rytualną przysięgę, ułożoną przez Proroka, krążąca wokół nich fae zaczęła przybierać nową postać. Czuł to, kiedy mówił, i włosy zjeżyły mu się na karku, jakby dotykał czegoś obrzydliwego. Z najwyższym trudem zachował spokój, pozostał na miejscu i wypowiadał słowa przysięgi, jakby nic się nie stało. Kiedy odebrał ją od pięciu osób, odniósł wrażenie, że to ohydne coś w jakiś sposób zdołało dostać się do jego mózgu, objawiając się w nim tym silniej, gdy usiłował zebrać myśli. Wpadł w panikę, podsycaną jeszcze przez fakt, iż nikt z otaczających go ludzi zdawał się nie zauważać, że stało się coś złego.

Potem, kiedy odebrał dziesiątą przysięgę, nagle pojął, co się dzieje.

Słowa przysięgi, które recytowali ci ludzie, zostały starannie ułożone na taką okazję, podobnie jak modlitwy oraz samo kościelne prawo. Specjalnie dobrane frazy miały wywoływać konkretne obrazy, działające na fae w pożądany przez Kościół sposób. Ten zamysł powiódł się aż za dobrze. Ulotna fae na skraju Puszczy szybko przechwyciła kościelne wizje i próbowała umieścić je w ciele, które było ich ogniskową. Gdy żołnierz za żołnierzem klękał przed Andrysem i akceptował w nim krewnego Łowcy, on czuł napierającą na niego fae, atakującą go tymi obrazami. Czuł, że jego dotychczasowa tożsamość zaczyna się rozpadać, i jak tonący, którego zawodzą siły, wyczuwał przed sobą ogromną pustkę, czyhającą tylko na moment nieuwagi, aby go pochłonąć.

Wtedy naprawdę wpadł w panikę i gdyby nie było przy nim Patriarchy, zapewne odwróciłby się i uciekł. Lecz ojciec święty albo wyczuł jego zmieszanie, albo ostrzegły go wizje, bo stanął za Andrysem i położył mu dłoń na ramieniu. Tylko tyle. To dotknięcie przypomniało mu o wszystkim, co go tu przywiodło, o koszmarze, jakim stało się jego życie, o związku z Kościołem i tymi ludźmi, którzy mu służyli. Drżąc, pozostał na swoim miejscu. Następny człowiek uklęknął przed nim, potem kobieta, później znów dwóch mężczyzn. Każda kolejna przysięga wywoływała falę fae, która spadała nań, zapierając mu dech, tak że z trudem wymawiał przewidziane rytuałem słowa, nie słysząc ich, walcząc o przetrwanie. Teraz widział obrazy, okropne halucynacje, które niewątpliwie uradowałyby Łowcę - wizje rozlewu krwi, mordów, tak strasznych aktów przemocy, że wydawało się niemożliwe, by ktoś mógł być ich świadkiem. Czy były to wspomnienia Geralda Tarranta, czy jakiś inny, nie wiadomo skąd się biorący horror? Bliski utraty zmysłów, Andrys drżał, gdy wlewały się w jego umysł. Odebrał dwadzieścia przysiąg. Trzydzieści. Kolejka wydawała się nie mieć końca, a przy każdym kolejnym żołnierzu, który przed nim klękał, Andrys miał ochotę wrzasnąć i rzucić się do ucieczki, być gdziekolwiek, tylko nie tu, robić cokolwiek innego...

A wtedy jego umysł zarejestrował znajome uczucie i te obrazy zmieniły się. Kontakt trwał tylko chwilę, lecz ten moment wystarczył. Wpływ Calesty pewnie i skutecznie podsycił nienawiść, która była teraz jedyną siłą Andrysa. Krwawe obrazy zmieniły się we wspomnienia rzezi jego rodziny; wizje przemocy ustąpiły miejsca żądzy zemsty. Uchwycił się tego jak ostatniej deski ratunku i zdołał raz po raz wymawiać słowa rytuału: „Przyjmuję twoją przysięgę wierności, uznaję cię za przedłużenie mej woli, przysięgam bronić cię przed wszelkimi niebezpieczeństwami...". Jęknął, czując w sobie zimną i złowrogą obecność Łowcy, a Patriarcha mocniej zacisnął dłoń na jego ramieniu. O, Boże, modlił się Andrys, jeśli naprawdę tam jesteś, jeśli to widzisz, pomóż mi! Jednak Bóg Ziemi nie lubił wtrącać się w takie sprawy, a jego przedstawiciel, pomimo najlepszych intencji, nie miał pojęcia, jaką moc wezwał tym rytuałem.

A potem było po wszystkim. Ostatni żołnierz z szacunkiem cofnął się od szczytu pagórka, w końcu dając Andrysowi odetchnąć. Drżąc jak liść, młodzieniec modlił się, by jak najszybciej pozwolono mu stąd odejść. Przecież to w ich najlepszym interesie nie powinien okazywać publicznie słabości! Ktoś stanął obok niego i Andrys zobaczył, że to Patriarcha Przez chwilę spoglądał w niebieskie oczy duchownego, których spojrzenie zdawało się przeszywać go na wskroś. Potem ojciec święty skinął głową, przyklęknął i podał mu ręce, szykując się do złożenia przysięgi.

Nie! - chciał krzyknąć Andrys. Jestem nieczysty! Nie widzisz tego? Patriarcha jednak patrzył na niego stalowym spojrzeniem i podawał mu ręce. W końcu rozdygotany Andrys uścisnął je, zgodnie z rytuałem.

- Tylko teraz - zaczął Patriarcha. - I jedynie w tych okolicznościach...

Starannie dobierał słowa, lecz Andrys ledwie je słyszał. Puszcza zimną dłonią ściskała jego serce i napełniała przerażeniem. A jeśli odbierająca tę przysięgę istota nie była już Andrysem Tarrantem, lecz czymś innym, kształtowanym przez płynące z Puszczy prądy? Rozumiał, dlaczego Patriarcha uznał, że nawet ojciec święty musi w pełni uczestniczyć w tym oszustwie, ale czy ryzyko nie było zbyt wielkie?

Nie rób tego! - chciał wrzasnąć. Ratuj się, twój lud cię potrzebuje!

A potem wszystko wreszcie się skończyło. Oszołomiony, wysłuchał ostatnich słów ceremonii, patrząc, jak złocisty blask Rdzenia przyćmił czyste białe światło dnia. Słońce już zaszło i powoli zapadał zmierzch. Wkrótce pojawią się demony nocy, a jeśli nie uznają Andrysa za...

Nie myśl o tym, powiedział sobie. Wiedząc w głębi duszy, że teraz ma w sobie nieczystą naturę Łowcy i każdy wygłodniały demoniak może to dostrzec.

O, Boże.

Myślał, że wcielając się w Łowcę, może postradać zmysły. A jeśli Puszcza naprawdę go przemieni, zrobi z niego dokładną kopię tego potępieńca? Co zrobią wtedy jego kościelni sprzymierzeńcy - spróbują go uratować, ocalić jego duszę, czy też skażą go na taki sam los jak jego poprzednika?

Nagle poczuł się schwytany w pułapkę. Z ulgą spostrzegł, że już ustawiono namioty. Gdy tylko ten koszmar się skończy, Andrys schroni się w zaciszu brezentowej kwatery. Myśl o tym pozwoliła mu przetrwać ostatnie odmawiane modlitwy i słowa ceremonii...

Poszedł. Chętnie rzuciłby się biegiem, lecz mogłoby to zwrócić czyjąś uwagę i możliwe, że ktoś poszedłby za nim. Dotarł do namiotu, który mu przydzielono - miał go tylko dla siebie, ze względu na szczególną pozycję, jaką teraz zajął - i zanurkował pod uniesioną klapę. Serce biło mu tak mocno, że dziwił się, iż nikt tego nie słyszy, ale może wszyscy myśleli o czymś innym. Może w obliczu tego, co czekało ich nazajutrz, nie mieli czasu, by przejmować się samopoczuciem ich przywódcy.

Jego bagaż leżał obok materaca. Andrys klęknął przy nim i otworzył sakwę, drżącymi rękami rozplątując rzemyki i zapięcia. Już niedługo, obiecywał sobie w myślach. Niedługo. Myśląc o tym, co było w środku, i o spokoju ducha, jaki mu zapewni, ledwie zdołał zdobyć się na cierpliwość niezbędną do otwarcia tej przeklętej sakwy. W końcu jakoś udało mu się ją otworzyć i wysypał zawartość na podłogę. Zaczął gorączkowo przetrząsać stos rzeczy, nie zważając na nic prócz tego przedmiotu, którego szukał. Przez długą chwilę nie mógł go odnaleźć. Zaczerpnął tchu i zaczął szukać od nowa, tym razem odkładając każdy przedmiot na drugą kupkę. Ubrania, apteczka, przybory toaletowe... Nie było go tu. Nie! - krzyknął w myślach. Nie chciał w to uwierzyć. Ponownie przeszukał wszystko, tym razem w gorączkowym pośpiechu, i kiedy skończył, wnętrze namiotu było usłane porozrzucanymi rzeczami. Nadal jednak nie znalazł buteleczki. Zaczął rozpaczliwie przetrząsać zawartość sakwy, wpychając drżące palce do ciasnych kieszonek, ugniatając podszewkę, by sprawdzić, czy czegoś pod nią nie ma, wściekle szarpiąc...

- Szukasz czegoś?

Zastygł, słysząc ten głos. Sakwa wypadła mu ze zdrętwiałych palców, gdy spojrzał na twarz gościa, na aż nazbyt znajomą szatę. Boże, proszę, pomyślał, oszczędź mi tego upokorzenia. Jednak ta prosta modlitwa, choć płynąca z głębi serca, nie mogła sprawić, by Patriarcha zniknął.

- W drodze do Mordreth wyjąłem narkotyki z twojego bagażu - wyjaśnił cicho ojciec święty - i wrzuciłem je w wody Żmii. Zakładam, że to ich szukasz?

A kiedy Andrys nie odpowiedział, skinął głową, jakby w jego skrzywionej twarzy znalazł potwierdzenie.

- To, co do tej pory robiłeś z twoim życiem, Mer Tarrant, to twoja prywatna sprawa, ale teraz nie żyjesz już tylko dla siebie. Żyjesz dla nas wszystkich. A ja nie dopuszczę, by istnieniu mojego Kościoła zagroziła garść proszków, i nie pozwolę, byś chodził odurzony w obecności moich wiernych.

Andrys zaczerwienił się ze wstydu, chciał wyjąkać coś na swoją obronę, lecz słowa nie przechodziły mu przez gardło. Czy Patriarcha od początku wiedział, jakie brzemię dźwiga Andrys? Czy zdradziły mu to wizje, czy też jakiś człowiek?

- Ja nie... - zaczął. Potem wstyd ścisnął mu gardło i nie zdołał dokończyć - Nie rozumiesz - szepnął.

- Rozumiem dość, by wiedzieć, co stanie się z moimi ludźmi, jeśli dostrzegą w tobie taką słabość. Przed dzisiejszym wieczorem nie miałoby to wielkiego znaczenia, lecz teraz, po tym, jak wszyscy ślubowali ci... Spoczywa na tobie odpowiedzialność, Mer Tarrant, a moim zadaniem jest dopilnować, abyś się do niej poczuwał. Choćby miało to być bolesne.

Zwiesił głowę i nie miał pojęcia, co robi Patriarcha, ale zobaczył falowanie jego wełnianej szaty. Nie widział, co duchowny wyjął z kieszeni, dopóki ojciec święty nie rzucił mu tego pod nogi.

Buteleczka.

- Wziąłem ją z Jaggonath. - Zdrętwiałymi palcami Andrys podniósł szklane naczyńko. Kiedy z niedowierzaniem obrócił je w ręku, matowe czarne pigułki ściemniacza przesypały się w środku. - Ojcowie tego miasta w swej ogromnej mądrości postanowili, że żaden człowiek nie ma prawa obciążać innych swoim nałogiem. Nakazali, aby wszystkie narkotyki miały domieszkę środka paraliżującego, tak że zażywający je musi znosić ich działanie w samotności. - Wskazał na buteleczkę. - Jeżeli odczujesz tak gwałtowną potrzebę ukojenia, że zechcesz zaryzykować czasowy paraliż, to proszę. W samotności możesz robić, co chcesz, dopóki będziesz pamiętał, że w publicznych miejscach twoje życie już nie należy do ciebie.

Zawstydzony Andrys opuścił głowę i szepnął:

- Nie rozumiesz...

- Jako ten, który od prawie pięćdziesięciu lat jest osobą publiczną, doskonale rozumiem - odparł surowo i gniewnie Patriarcha. - Rozumiem to lepiej, niż ci się zdaje.

Zamilkł na chwilę. Potępienie na jego twarzy było jak powiew gorącego wiatru, pod wpływem którego Andrys poczerwieniał jeszcze bardziej.

- Nie pozwolę, by powodzeniu tej misji zagroziła chwilowa słabość, Mer Tarrant - ani twoja, ani moja. Pamiętaj o tym.

Opuścił namiot równie cicho, jak do niego wszedł, lecz jego potępiające słowa zdawały się wisieć w powietrzu. Andrys słyszał je, gdy obracał w dłoni buteleczkę, rozpaczliwie pragnąc otworzyć ją i połknąć zawartość, lecz w głębi udręczonego serca wiedząc, że do czasu zakończenia tej kampanii nie będzie na to bezpiecznego miejsca ani chwili. Później nawet echo słów Patriarchy ucichło i w końcu został sam. On i buteleczka. On sam i noc.

Tylko on... i Łowca w jego duszy.

33

- My co?

- Jedziemy na zachód - powtórzył Łowca tak irytująco spokojnym głosem, że Damien miał ochotę go udusić. - W stronę przełęczy znajdującej się w pobliżu Puszczy. Pamiętasz, rozmawialiśmy o tym zeszłej nocy.

- Wiem, tylko... - Potrząsnął głową, rozgniewany i zaskoczony. - Tak po prostu? Obudziłeś się i zdecydowałeś, że straciliśmy co najmniej dziesięć godzin, ponieważ postanowiłeś zmienić kierunek jazdy?

- Wcale nie - odparł chłodno Tarrant. - Już dawno podjąłem taką decyzję.

- Chcesz powiedzieć, że okłamałeś mnie.

- Żałuję, ale było to konieczne.

Damien o mało go nie uderzył. Naprawdę. Chociaż na nic by się to nie zdało. Łowca mógł przywołać fae ziemi i powstrzymać go, zanim zdążyłby zadać cios. Pomimo to, miło byłoby spróbować. Tylko wyraz tych wyblakłych, zimnych oczu powstrzymał Damiena. Ich głęboki spokój i pewność. Widząc je, zawahał się.

- Tylko pomyśl - nalegał Tarrant. - Wróg potrafi czytać w naszych sercach. A to oznacza, że nie mamy przed nim sekretów. Chyba że nie będzie mu się chciało ich szukać. Chyba że będzie sądził, iż już wie wszystko.

- Innymi słowy, wykorzystałeś mnie. Powiedziałeś, że podążymy na wschód, podczas gdy wcale nie miałeś zamiaru tam jechać. Chciałeś tylko, żeby uwierzył w to Calesta.

Dłonie same zacisnęły mu się w pięści. Damien z trudem wyprostował palce.

- A dlaczego jesteś taki pewny, że wejrzał w moje myśli, nie twoje? Czy nie za bardzo ryzykujesz?

W wyblakłych oczach, złociście lśniących w świetle Rdzenia, pojawił się błysk.

- Już wiemy, że nie obserwuje nas przez cały czas. Jak inaczej wyjaśnić to, co zdarzyło się w Seth? Czar rzucony przeze mnie podczas ucieczki został zmieniony przez iluzję mającą wprowadzić nas w błąd, natomiast rzucony wcześniej - nie. Calesta nie miał ochoty na takie trywialne zabawy, sądząc, że trzyma nas w garści. Pamiętaj o tym, że toczy wojnę. - Skinął głową na zachód, w kierunku odległej Puszczy. - Nie wątpię, że musi się na niej skupić.

Z lekkim zawstydzeniem Damien przypomniał sobie ich ucieczkę ulicami Seth i swoje gniewne okrzyki: „Do licha, człowieku, jedziesz w złym kierunku! Pamiętasz mapę?". Nie zauważył, że te dwa wyczarowane przez Tarranta obrazy były zupełnie inne. Wierzył w moc Łowcy...

- W obliczu wywoływanych przez Iezu złudzeń - rzekł Tarrant, odpowiadając na nie zadane pytanie - nawet moja magia musi być podejrzana.

- Skąd wiesz, że on czyta w moich myślach? - zapytał Damien. - A jeśli zagląda w twoje?

- Niepodobna. Z nas dwóch ja prędzej dostrzegłbym ślady jego obecności. Podczas gdy ty... - Zawahał się. - Bez obrazy, Vryce, ale słabo znasz się na demonach.

- Mógłby cię zwieść, gdyby chciał.

- Musiałby jednak nad tym ciężko popracować. A jestem pewien, że Iezu, tak samo jak ludzie, zawsze działa po linii najmniejszego oporu.

- Taak, tylko czy możemy być tego pewni?

- Nie - przyznał Łowca. - Musimy zaryzykować. To rozpaczliwe posunięcie w grze, w której Calesta trzyma większość atutów. Przykro mi, że sam musiałem ułożyć plan tej rozgrywki, ale gdybym cię wtajemniczył, mocno ograniczyłbym jej ewentualną skuteczność. A ponieważ i tak mamy mało atutów... - Wzruszył ramionami. - Przepraszam, Vryce. Zasługujesz na coś lepszego.

- Nie. - Damien ciężko westchnął i podniósłszy rękę, potarł skroń. - Nie przepraszaj. Masz rację, jak zwykle. Miejmy tylko nadzieję, że podstęp się udał. - Zerknął na wschód, na kuszącą szczelinę przełęczy. - I co teraz?

- Jeśli Calesta obserwuje nas teraz, to wyśle w pościg za nami swoich miejscowych sługusów. Jednak nie sądzę, żeby to zrobił. Myślę, że jest dostatecznie arogancki - i dość zajęty - żeby uwierzyć, iż jego dotychczasowe przygotowania wystarczą.

- Tylko że nie możemy być tego pewni, tak samo jak tego, jaki będzie jego następny ruch.

- Na przełęczy Gastine czekają na nas teraz cztery tuziny zbrojnych - odparł spokojnie Tarrant - To nie ulega wątpliwości. Zakładając, że dobrze oceniam sytuację, uważam, że upłyną dwie godziny, zanim Calesta zorientuje się, że coś poszło nie po jego myśli, gdyż tyle czasu minęłoby, zanim dojechalibyśmy tam i wpadli w pułapkę. Wtedy będzie już za późno, żeby tamci zdołali nas dogonić. Będzie musiał opracować nowy plan, skupiając się na zachodnim szlaku.

- I co wtedy? Jeśli potrafi skłonić tylu ludzi, żeby nas ścigali... - Cztery tuziny! Wielki Boże! - Sam powiedziałeś, że miasta na skraju Puszczy będą gotowe bronić nam dostępu. Dlaczego ta droga miałaby być dla nas bezpieczniejsza?

- Czas, Vryce. Czas. - Mocnym szarpnięciem dopiął popręg siodła - Może wywoływać w ich umysłach dowolne iluzje, ale mało kto zechce zerwać się z łóżka, żeby za niego walczyć. Założę się, że do rana nie zbierze ludzi, a do tej pory znajdziemy się poza ich zasięgiem.

- Geraldzie - rzekł Damien, kładąc dłoń na siodle swojego konia - Mamy do przejechania ponad sto mil. To bardzo dużo jak na jedną noc, nawet dla bardzo wytrzymałych wierzchowców. Naprawdę sądzisz, że te dwa wytrzymają taką jazdę?

- Muszą nas tylko tam dowieźć. - Kiedy neohrabia siadał w siodle, jego czarny płaszcz zatrzepotał jak skrzydła wielkiego ptaka na wieczornym wietrze. - Natomiast co do ich wytrzymałości... Zrobiłem, co mogłem, żeby im ją zapewnić. - Zawrócił swojego wierzchowca, kierując go ku odległemu celowi podróży. - I tym razem nie chcę słyszeć żadnych narzekań. Dwa konie to niewielka ofiara, jeśli kosztem ich życia zdołamy wyprzedzić wroga

Lekko drżącą dłonią Damien dotknął boku rumaka. Nie wyczuł żadnej zmiany, lecz to nie oznaczało, że zwierzę pozostało nie zmienione. Czy wiele zachodu wymagała zmiana reakcji biochemicznych, ukierunkowana na maksymalne wykorzystanie energii i ignorowanie objawów zmęczenia? Ile życiowych procesów obszedł, przekształcił lub wyłączył Łowca, żeby te konie mogły znieść normalnie zabójczy dla nich wysiłek? Niechętnie dosiadł rumaka. Czuł się tak, jakby miał pod sobą śmierć, czekającą tylko na odpowiednią chwilę, by pokazać swe prawdziwe oblicze. Tylko czy miał jakiś wybór?

0x08 graphic
- Żadnych narzekań - mruknął. Również zawrócił konia w kierunku Czarnej Grani. - Obiecuję. Ruszyli galopem - w rytmie śmierci. Zastanawiał się, czy Calesta go słyszy.

*

Godzina mijała za godziną. Bolały go kolana, którymi ściskał boki wierzchowca. Zarządzili krótki postój na wyjęcie żywności z juków i pospieszny posiłek spożyty podczas jazdy. Starał się nie myśleć o okropnym procesie zachodzącym w ciele niosącego go zwierzęcia i raz po raz przypominał sobie, że nie ma wyboru. Jeśli do rana nie dotrą do zachodniej przełęczy, Calesta będzie miał cały dzień, żeby zmobilizować przeciwko nim mieszkańców doliny.

Krew niewinnych na jego mieczu, teraz otarta ze wszystkiego prócz jego duszy...

Dwa wierzchowce to niewielka ofiara...

Boże dopomóż, kim się stał?

Coraz bardziej zbliżali się do wielkiej grani, aż jej masyw zasłonił zachodzący księżyc i tylko półksiężyc Caski oświetlał im drogę. Pasmo górskie było rozległe, nagie i przerażające, a jego ciemny kontur w niczym nie przypominał łagodnych wzgórz na południu, tak jak popękana powierzchnia lodowca jest niepodobna do chłodnego górskiego strumienia. Ta wysoka grań wypiętrzyła się, kiedy cały kontynent był dnem oceanu, i teraz wznosiła się niczym mur, osłaniający żyzne ziemie od wiatrów i trucizn dalej położonych obszarów. Powiadano, że na północy znajdowały się podobne góry, niczym ślady pazurów przecinające ziemię, lecz nie widział ich nikt prócz ludzi z kosmolotu. Damienowi zupełnie wystarczała ta jedna.

Jechali wzdłuż jej podnóża - jeśli można to tak nazwać - niedaleko miejsca, gdzie wznosiło się urwisko. Znajdujące się w tej okolicy miasta leżały daleko na południu, rozrzucone nad płynącą środkiem doliny rzeką. I nie bez powodu, pomyślał Damien. Kiedy dojeżdżali do grani, ziemia lekko zadrżała i lawina ostrych kamieni spadających po stromym zboczu była wymownym ostrzeżeniem dla niedoszłego podróżnika. A jednak warto zaryzykować, pomyślał Damien, jeżeli dzięki temu nie napotkamy nikogo po drodze. W tej krainie, w której wróg mógł opanować umysł każdego człowieka, samotność była warunkiem przetrwania.

Kilometr za kilometrem rozlewał się tępym bólem w ciele Damiena. Czuł pod kolanami gorącą skórę wierzchowca Jeden Bóg wiedział, co działo się z tym niestrudzenie galopującym zwierzęciem. W pewnej chwili chciał przystanąć, żeby nakarmić konie, lecz Tarrant gniewnym gestem kazał mu jechać dalej. To zbyteczne, zdawał się mówić wyraz jego twarzy. A może: To bez sensu. Ze ściśniętym sercem Damien usłuchał go. Wiedział, że ta upiorna jazda będzie się latami odbijała echem w jego snach, lecz nie tak donośnym jak te, które nawiedzałyby go, gdyby nie zdążyli dotrzeć do przełęczy przed świtem.

Dwa konie to niewielka ofiara...

*

A co z trzecią drogą do doliny Shaitana? - zapytał Tarranta, kiedy znaleźli się dostatecznie blisko siebie.

To tunel wiodący spod mojej fortecy.

Z Puszczy? - zapytał ze zdziwieniem Damien.

Łowca skinął głową.

Zbudowałem go przed laty, na wypadek gdyby pewnego dnia ludzie zaatakowali twierdzę. Gdybym potrzebował drogi ucieczki, rozsądnie byłoby wybrać taką, która wiedzie do miejsca, gdzie ludzie baliby się mnie ścigać. Wprawdzie to mało prawdopodobne, ale lubię być przygotowany na wszystko.

Teraz w Puszczy znajdowały się zbrojne oddziały. Co się stanie, jeśli Jahanna padnie? Czy to osłabi możliwości Tarranta, czy tylko popsuje mu humor?

To nie ma teraz znaczenia, powiedział sobie Damien. Nic nie ma znaczenia, poza śmiercią Calesty.

Miał nadzieję, że Łowca też tak uważa.

*

- Tam jest.

Przystanęli przed kolejnym odcinkiem płaskiego terenu. Niosące ich konie nie były mokre od potu ani spienione, lecz tak udręczone i zmizerniałe, że Damien skręcał się z żalu, kiedy na nie patrzył. Właściwie były już martwe i czekały tylko na pozwolenie Tarranta, by upaść na ziemię i wyzionąć ducha Damien miał nadzieję, że ta chwila nadejdzie niebawem.

Przełęcz Czarnej Grani nie była równie szeroka i dobrze widoczna jak jej wschodnia siostra, ale obiecywała łagodną wspinaczkę. Trzęsienie ziemi rozdarło niegdyś skałę niemal do podstawy, a czas i erozja zrobiły swoje, tworząc siodło w grani. Szlak był stromy, ale nie aż tak, by nie zdołały go przebyć ich konie. Damien zerknął na swego rumaka i zadrżał. A raczej te stwory, którymi się teraz stały.

Tarrant popędził swojego wierzchowca i Damien nie miał innego wyjścia jak pojechać za nim. Fakt, że Łowca nie próbował spojrzeć w przyszłość ani w żaden inny sposób sprawdzić, co ich czeka, był najlepszym dowodem potęgi nieprzyjaciela. Tarrant wiedział, że nie zdołałby wykryć zasadzki, nawet gdyby tam była. Żadna jego magia, obojętnie jak silna, nie mogła tego zmienić.

Zaufaj jego inteligencji, powiedział sobie Damien. I jego znajomości wroga. Kiedy wierzchowiec piął się po stromym stoku, ekskapłan mimo woli przypomniał sobie, co Łowca powiedział mu wcześniej. To tylko gra. Nic więcej. A jeśli Calesta przewidział ich ostatnie posunięcie... Damien wzdrygnął się. W każdej chwili mogła go przeszyć wystrzelona z ukrycia strzała. Tak się jednak nie stało. Wjechali na wysokość pięćdziesięciu metrów, potem stu, i nadal nikt ich nie atakował.

Dwieście metrów. Czterysta. Wokół nadal panowała cisza, tak głęboka, że Damien w końcu puścił na chwilę rękojeść miecza i zapiął kurtkę pod szyją. Tutaj, wysoko, dął silny wiatr, przez setki kilometrów nie napotykający żadnej naturalnej przeszkody. W miarę, jak pięli się wyżej, temperatura spadała i zanim znaleźli się tak wysoko, że w dole widzieli całą dolinę, Damien szczękał już zębami - wcale nie ze strachu. Na niebie ostrzegawczo migotały gwiazdy, ale słońce jeszcze nie wychyliło się zza horyzontu. Zostało im jeszcze trochę czasu... ale niewiele.

W końcu, resztkami sił, wykończony wierzchowiec Damiena zdołał dotrzeć do zacisznej szczeliny na końcu szlaku. Przełęcz była wąskim przesmykiem nieco na ukos przecinającym grań, pokrytym kamieniami i cienką warstwą lodu. Konie, potykając się, poczłapały tamtędy, a Damien starał się nie patrzeć na wznoszące się po obu stronach szczyty, pokryte śniegiem i upiornie białe w blasku księżyca.

Nagle, znienacka, koń Tarranta padł. Łowca ledwie zdążył zeskoczyć z siodła, zanim zwierzę zaczęło miotać się w konwulsjach. Damien zamarł, przerażony tym widokiem, a potem szybko zsiadł z konia W samą porę. Krwawiąc z nosa i pyska, jego dzielny wierzchowiec osunął się na kolana, przeraźliwie zarżał i upadł obok towarzysza. Damien nie mógł znieść widoku tych cierpiących zwierząt.

- Dobij je! - warknął na Tarranta. - Do diabła, ty to zacząłeś, więc teraz zakończ!

Chociaż raz Łowca się nie sprzeczał. Damien zobaczył upiorny błysk magicznego ostrza i lód na obu szczytach zamigotał refleksami dziwnego srebrzystobłękitnego światła. Popatrzył na konie dopiero wtedy, kiedy Tarrant zrobił swoje. Z przygnębieniem zauważył, że nawet śmierć nie zatarła śladów ich cierpień.

Był czas, kiedy nawet taki drobny przejaw litości naraziłby duszę Tarranta na niebezpieczeństwo, pomyślał Damien. Czyżbyśmy posunęli się tak daleko, że takie drobiazgi nie mają już znaczenia dla jego demonicznego patrona? Przez chwilę patrzył, jak Łowca odwiązuje juki od siodła martwego konia, a potem pochylił się nad zwłokami swojego i zrobił to samo. Bezimienni spodziewają się, że on zginie, pomyślał posępnie. Może dlatego takie postępki nie mają już dla nich żadnego znaczenia?

Zanim wyjęli, posortowali i ponownie zapakowali prowiant, gwiazdy na niebie świeciły już jasno, lecz horyzont nadal był bezpiecznie ciemny. Damien ocenił, że mają co najmniej godzinę, może więcej. Jeśli Bóg da, to zdążą zejść z przełęczy i znaleźć jakieś schronienie. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł przypływ optymizmu.

- Chodźmy - rzekł Tarrant i ruszył pierwszy na północ.

Zejście tym wąskim przesmykiem wcale nie było łatwe. Zamarznięta woda, ściekająca ze skalnych ścian, pokrywała warstewką lodu każdą płaską powierzchnię. Piargi pokrywały szlak tysiącami ostrych jak noże kamieni, z których niektóre były tak duże, że trzeba było je omijać, a inne tak małe, że wbijały się w skórzane podeszwy. Po dwunastu godzinach ostrej jazdy Damien z trudem maszerował po takim terenie, wciąż się potykając. Tylko świadomość faktu, że wygrali tę walkę z czasem i oszukali Calestę, dodawała mu sił. Mieszkańcy doliny nie będą chcieli ścigać ich aż tutaj, gdzie w powszechnym przekonaniu władały duchy zmarłych. Tarrant powiedział, że po drugiej stronie przełęczy na pewno będą bezpieczni.

Nagle minęli zakręt i ujrzeli przed sobą dolinę Shaitana - tak niespodziewanie, jakby ktoś ją odsłonił. Dno doliny ginęło w skłębionej szarej mgle, wyglądającej jak żywa istota. Nie, nie szarej, raczej srebrzystej i opalizującej dziwną poświatą. Dostrzegał w niej jakieś postacie, lecz zbyt oddalone, by mógł dostrzec szczegóły.

- Cienie zmarłych - powiedział cicho Tarrant, powiódłszy wzrokiem za jego spojrzeniem.

Chmury wisiały nisko nad dnem doliny, w przedziwny sposób odbijając światło gwiazd. A pośród tego wszystkiego, wznosząc się jak wyspa z morza obłoków i mgieł...

Shaitan. Jego wierzchołek jarzył się pomarańczowym płomieniem i rzeki ognia o tej samej barwie spływały po zboczach, ginąc we mgle spowijającej go po podnóże. Stromy stożek zdawał się sięgać nieba, a otaczające go chmury popiołu jakby płonęły własnym żarem, tak intensywnie odbijały jego światło. Niebo nad nim było zasnute popiołem i poprzecinane pomarańczowo-czerwonymi smugami, przypominającymi morskie fale. Patrzącemu na to Damienowi zakręciło się w głowie i z trudem oderwawszy wzrok od tego widoku, znów spojrzał na dolinę.

- Czy tam naprawdę mieszkają umarli? - zapytał Tarranta.

- Cienie zmarłych - poprawił neohrabia - a to nie to samo.

- Na czym polega różnica?

- Prawdziwi zmarli, jeśli przeżyją oddzielenie od ciała, żywią się tak jak inne wytwory fae: żerując na gatunku, który dał im życie. Natomiast cienie zmarłych... nie pożywiają się. Nie czują głodu. Nie gasną. Są niczym odbicie w lustrze: idealne, lecz nie posiadające własnej świadomości. Jedynym znanym im światem jest moment, w którym umarli, a mogą istnieć tylko tutaj, gdzie prądy są tak silne, że myśl jest praktycznie tym samym co byt.

- A więc są niegroźne?

Tarrant obrzucił go karcącym spojrzeniem.

- Nie łudź się.

- Przecież jeśli nie muszą się odżywiać...

- Są idealnymi odbiciami, powstałymi w chwilach śmierci. Przeważnie gwałtownej, gdyż w takich przypadkach mają największą moc. - Spojrzał na rozpościerający się przed nimi widok. - Pomyśl, co to oznacza. Dla tych istot jedynym wspomnieniem życia jest ta chwila, kiedy je utracili. Połącz ten fakt z siłą tego wszystkiego.

Szerokim gestem objął mgły, wulkan, niewidzialne prądy, jak tsunami zalewająca ziemię.

- Powiedziałbym, że są bardzo niebezpieczne.

Damien ponownie spojrzał w niebo i przez dziurę w obłokach ujrzał konstelację Arago wschodzącą nad granią. Dlaczego ten widok budził w nim niepokój? Potrząsnął głową, usiłując złapać myśl, ale mu się to nie udało. Przynajmniej nadal było ciemno. Światło gwiazd ostrzegało o nadchodzącym brzasku, lecz samo w sobie nie mogło zranić Tarranta...

Nagle przed nimi pojawił się ktoś trzeci, kto wskazał na stok i ponaglił ich:

- Chodźcie! Szybko!

Poznając przybysza, Damien wepchnął do pochwy wyciągnięty do połowy miecz.

- Karril? - zapytał, nie wierząc własnym oczom.

- Chodźcie - popędzał demon, wskazując na zbocze i robiąc krok w tym kierunku, jakby dawał im przykład. - Nie ma czasu do stracenia.

Damien spojrzał na Tarranta. Wyraz twarzy Łowcy odzwierciedlał jego własne wahania.

- Iezu nie mogą udawać jeden drugiego - rzekł w końcu adept.

- Tak samo jak nie mogą zabijać ludzi - przypomniał mu demon. - Lepiej zbytnio na tym nie polegaj. - Znów wskazał w dół zbocza i szepnął gniewnie: - Zaufaj mi, stary przyjacielu! A jeśli nie chcesz, to przypomnij sobie, że ja respektuję prawa Iezu! Chodźcie za mną!

Coś w jego słowach lub zachowaniu przekonało Tarranta, gdyż skinął głową i ruszył za demonem. Damien potruchtał za nimi, modląc się, by nie stracić równowagi na zdradliwym stoku.

Zaczęli zbiegać po długim zboczu, tak szybko i śmiało, że Damien wkrótce stracił kontrolę nad ciałem. W ciągu zaledwie kilkunastu sekund opuścili się tak nisko, że stracił z oczu przełęcz, ale Tarrant nie zwalniał. Nawet w gąszczu jeżyn, które szarpały ich ubrania i skórę, kiedy przedzierali się przez nie. Nawet kiedy musiał skoczyć ze skalnej półki w ciemność, zaufawszy osądowi demona. Demona, który mógł być nowym złudzeniem stworzonym przez Calestę, wbrew prawom Iezu...

Z wysokości trzech metrów spadli w mrok i znów znaleźli oparcie dla stóp.

- Tędy - poganiał demon. Pokazał im ciemny otwór w skale. - Szybko!

Tarrant przez sekundę spoglądał mu w oczy - może szukając w nich wyjaśnienia - a potem wpadł w otwór jaskini i zniknął. Damien zawahał się, a następnie ruszył za nim. Jednak Karril położył mu dłoń na ramieniu, zatrzymując ekskapłana.

- Już po wszystkim - powiedział. Nie do Damiena. Rzucił te słowa w powietrze... lub do czegoś, co tam było. - Nie udało ci się, bracie! Przestań!

I nagle czar prysnął i z oczu Damiena opadła zasłona pozornej ciemności, nie pozwalająca mu dojrzeć okropnej prawdy. Niebo na wschodzie rozbłysło świtem - świtem! - i białe słońce wyłoniło się zza horyzontu, wypełniając dolinę zabójczym, bezlitosnym światłem. Gdyby Tarrant nie zdążył się schować... Na samą myśl o tym Damienowi zrobiło się niedobrze.

- Tędy - powiedział łagodnie Karril i wprowadził go do jaskini.

Na chwilę oślepł, wszedłszy w gęsty mrok podziemi. Odszukał lampę i zapalił ją drżącymi palcami, modląc się, by Karril nie zostawił go samego. Jednak demon cierpliwie czekał i ruszył w głąb jaskini dopiero wtedy, kiedy Damien uregulował płomień i zamknął perforowane drzwiczki. Minęli dwie komory i znaleźli Tarranta w bezpiecznej odległości od zabójczego blasku słońca. Adept siedział oparty plecami o skałę. Oczy miał zamknięte, jakby z bólu.

- Już świt - rzekł cicho Damien.

- Domyślam się. - Neohrabia otworzył szare oczy i najpierw spojrzał na Damiena, a potem na Karrila. - Uratowałeś mi życie - szepnął - łamiąc prawo Iezu.

- To on złamał prawo - odparł gniewnie demon. - Miałem stać z boku i pozwolić, żeby mu się udało?

Łowca znów zamknął oczy. Teraz, kiedy łuski spadły mu z oczu, Damien ujrzał, że twarz adepta jest zaczerwieniona od słońca. Jaką mocą dysponowali Iezu, skoro potrafili sprawić, że człowiek nie czuł bólu?

Zaburzenia percepcji, pomyślał. Nic więcej. Siła groźniejsza niż inne, jeśli korzysta się z niej bez żadnych ograniczeń.

- Dziękuję - szepnął Tarrant, nie tylko do Karrila.

Demon zawahał się.

- Mogę zesłać sny...

- Nie. Daj mi cierpieć. - Łowca uniósł dłoń i skrzywił się, gdy dotknął palcami policzka. - Niech to mi przypomni, z czym walczymy.

Gwiazdy, pomyślał nagle Damien. Gwiazdy wyglądały inaczej. Arago nie powinna znaleźć się tak wysoko, dopóki nie wzejdzie słońce. Powinien był się zorientować. Powinien się domyślić.

- Nie - powiedział łagodnie demon. Potrafił czytać w myślach. - Nie mogłeś wiedzieć. Nawet my nie zorientowaliśmy się, dopóki nie zaczęło świtać.

Spojrzał uważnie na demona.

- My?

Karril skinął głową.

- Są tu inni. Niektórzy równie podobni do ludzi jak ja, inni mający tak odmienną postać, że nawet ja nie mogę z nimi rozmawiać. A matka nas wszystkich poruszyła się, po tylu wiekach bezczynności, że niektórzy z nas myśleli już, iż nie żyje.

- I co zamierza? - zapytał ostro Damien. - Czy zechce się w to mieszać?

Demon ze znużeniem wzruszył ramionami.

- Kto wie? Ci nieliczni, którzy potrafią z nią rozmawiać, mówią niezrozumiałym dla mnie językiem. Większość sądzi, że ona uszanuje własne prawo i będzie się trzymała na uboczu. Jednak niektórzy uważają, że Calesta zostanie ukarany. - Z ponurą miną spojrzał na Tarranta. - Mój brat może wykorzystywać swą moc, żeby cię powstrzymać, a ja nic nie mogę na to poradzić, ale nie pozwolę, by cię zabił. Tyle mogę obiecać.

- Karrilu...

- Wiem, że to kiepska pociecha - dodał przepraszająco - ale nic więcej nie mogę teraz zrobić. Przykro mi.

- Karrilu, proszę...

Jednak demon już zaczął znikać. Po kilku sekundach pozostał tylko jego głos: jedno cudowne słowo, które zdawało się unosić w jaskini, zanim i ono rozwiało się w mroku.

Cichy szept.

Powodzenia.

34

Stworzenie zwane Amorilem biegało po komnatach fortecy Łowcy, wyjąc wściekle z rozczarowania. Depcząc po bezkształtnych stertach tego, co było kiedyś ludzkimi ciałami należącymi do sług Łowcy, teraz na pół pożartych i gnijących, po zasłonach przesiąkniętych krwią i moczem, mijając złote lichtarze niegdyś podtrzymujące pochodnie, lecz teraz - rzucając wyzwanie nowemu panu, Amorilowi - podtrzymujące tylko ciemność, dotarł do kaplicy Tarranta, gdzie czekał jeszcze głębszy mrok.

- Nie możecie! - wrzasnął. Te słowa ludzkiej mowy wydały mu się czymś dziwnym, strzępami innego życia. Nie potrafił jednak inaczej wyrazić swojego gniewu, więc przypomniał je sobie, sformował, wyrzucił z siebie. - Nie możecie! - zawył w otaczające go ciemności. W powietrzu unosił się duszący odór krwi, która zakrzepła na ołtarzu - pamiątka po złożonej w nocy ofierze. - Zawarliśmy umowę!

Przez chwilę wydawało się, że jest tu zupełnie sam. Jeśli tak, nie byłoby to po raz pierwszy. Ciemne siły, którym zaprzedał się, kiedy był człowiekiem, nie odgrywały aktywnej roli w jego życiu. Uformowawszy go na nowo wedle swych potrzeb, wolały siedzieć na uboczu i w milczeniu spożywać owoce jego wysiłków. Teraz jednak coś się poruszyło. Jego obecność oznaczała ból, strach i nieznośny głód. Stwór zwany Amorilem zaskomlił, kiedy go wyczuł.

Bądź cierpliwy, usłyszał głuchy szept.

- Obiecaliście mi Puszczę - wykrztusił. - Powiedzieliście, że będzie moja!

Będzie, zapewniło go tysiąc głosów. Gdy tylko Łowca będzie martwy.

- Mówiliście, że go zabijecie!

Powiedzieliśmy, że umrze, poprawiły głosy. I tak się stanie, kiedy wygaśnie pakt. Wkrótce.

- W Puszczy są ludzie - warknął. - Uzbrojeni słudzy Kościoła zmierzają do twierdzy. Puszcza powinna ich zatrzymać, ale nie robi tego. On wciąż nad nią panuje! - Flegma podeszła mu do gardła i wypluł ją na podłogę - gęstą i czarną maź. - Dlaczego pozwolił im tu wejść? Dlaczego nie zatrzyma ich swoją Sztuką?

Na moment zapadła cisza, tak głęboka, że zaczął się obawiać, iż jego panowie go opuścili. Potem głosy powróciły złowieszczym szeptem, który wypełnił zimną komnatę.

Powód jest bez znaczenia. Gerald Tarrant będzie martwy przed następnym wschodem słońca i Puszcza wyzwoli się spod jego kontroli. Będziesz miał dosyć czasu, żeby ich zatrzymać.

- Mówiliście, że zginie, ale tak się nie stało - rzucił oskarżycielsko. - Dlaczego miałbym wam wierzyć teraz?

Odpowiedzią był ból. Mroczny, zimny ból, który wykręcił mu kończyny i wysłał lodowate igły bólu, przeszywające całe ciało. Amoril upadł z krzykiem na posadzkę i wił się w konwulsjach, okrutnie ukarany przez Bezimiennych.

W końcu, skomląc jak zbity pies, znieruchomiał. Echa straszliwego bólu wciąż stalową szczotką szarpały mu każdy nerw.

Masz słuchać, nie pytać. Szepty znów stały się jednym głosem, który nasączył powietrze jadem. Amoril zadrżał, wiedząc, jak bezlitosny potrafi być właściciel tego głosu. Tarrant nie będzie walczył ze śmiercią. Powita ją chętnie, ponieważ ona da mu moc.

- Moc? - wykrztusił. Nagle tknęła go nowa i przerażając myśl: a jeśli Łowca, umierając, zechce ukarać sługę, który go zdradził? Człowieka, który posłał go do piekła? Co wtedy? Już chciał o to zapytać, lecz słowa uwięzły mu w gardle. A jeżeli Bezimienny uzna to pytanie za przejaw nieposłuszeństwa? Zaskomlił cicho i zwinął się w kłębek, jakby to mogło go ocalić. Nie. Lepiej nic nie mówić. Lepiej znosić ten strach w milczeniu.

Glos najwidoczniej usłyszał jego myśli, gdyż odpowiedział: Moc, jaką wezwie, będzie skierowana przeciwko komuś innemu, nie przeciw tobie.

Minęła długa chwila, zanim zrozumiał sens tej odpowiedzi.

- Dziękuję - szepnął. - Dziękuję.

Jednak głosy ucichły. Jeszcze przez jakiś czas czekał skulony na posadzce, dygocząc ze strachu, ale nic się nie stało. W końcu, bardzo wolno, wyprostował się. Żadnej reakcji. Bardzo ostrożnie, wolniuteńko, podniósł się. Nadal nic. Z jękiem strachu i ulgi w końcu wstał z posadzki. Wciąż nic. Bezimienni naprawdę odeszli.

Jeszcze jeden dzień, pomyślał. Już czuł na wargach upajający smak władzy nad Puszczą. Jeszcze jeden dzień i to wszystko będzie moje. Wtedy pożałujecie, wy kościelne wywłoki!

Potem zabrakło mu słów. Wygłodniały, niespokojny stwór zwany Amorilem puścił się rączym kłusem na poszukiwanie swego stada.

35

Puszcza zmieniła się.

Narilka przeszła dziesięć kroków i natychmiast zrozumiała, że coś jest nie tak. Raczej wyczuwała niż widziała tę różnicę, ale odbierała ją tak wyraźnie, że przez chwilę stała jak wryta, nie będąc w stanie iść dalej. Pamiętała, jaka była przedtem ta Puszcza. Niejasno i niechętnie, ale pamiętała. Łowca wypuścił ją w tych lasach, a ona uciekała przed nim jak przerażone zwierzę, nie wiedząc, że legendarny potwór podążający jej śladem jest człowiekiem i nigdy jej nie skrzywdzi. Teraz, wdychając owiewającą ją raz po raz woń zgnilizny, zrozumiała, że coś jest nie tak. A spoglądając na trupio bladą pleśń oblepiającą pnie drzew Łowcy, wiedziała, że przedtem nie było tu niczego takiego. A kiedy, wiedziona nadzieją i obawą, odważyła się sięgnąć w samo serce Puszczy, usiłując wyczuć w fae jakiś ślad obecności Andrysa, to, co znalazła w tym królestwie cieni, sprawiło, że wycofała się z obrzydzeniem. Nie znalazła tam człowieka. Ani czystej, demonicznej osobowości Łowcy, którą poznała tak dobrze podczas dwóch krótkich spotkań. To było coś nieludzkiego, tak nieczystego, że sama Puszcza wydaliłaby to, gdyby mogła. Co tu się dzieje?

Oparła się o rosnące w pobliżu drzewo - jedno z nielicznych zdrowych - i zadrżała, usiłując to zrozumieć. Czy on także się zmienił, ten władca Puszczy? Czy ta zmiana była tylko fragmentem przemiany jego duszy, odzwierciedlonym w drzewach i ziemi jego krainy, niczym odbicie człowieka w lustrze? Jeśli tak... Zadrżała. Monarcha dawnej Puszczy gwarantował jej bezpieczeństwo. Czy dotrzyma obietnicy w tej rzeczywistości? A co z bezpieczeństwem Andrysa? Nagle poczuła się słaba i bardzo samotna. Do tej pory ta wyprawa wydawała się snem, a płomień miłości tak jasno oświetlał jej drogę, że nigdy nie spoglądała na gromadzące się wokół cienie. Teraz, nagle, zaczęły ją przytłaczać.

0x08 graphic
Trzęsącymi się rękami zapalała lampę, szukając pokrzepienia w jej ciepłym blasku. Kiedy regulowała płomień, usłyszała nagły szmer za plecami i o mało nie upuściła lampy. Gwałtownie odwróciła się, chwytając za rękojeść długiego noża, który wisiał u jej biodra. Na szczęście to tylko jakieś zwierzątko przemknęło przez chaszcze. Bogom niech będą dzięki. Przez chwilę obawiała się, że to może być żołnierz i przygotowała się na znacznie mniej przyjemne spotkanie.

Wkrótce zmienią się straże w kościelnym obozie i wtedy odkryją, że jej nie ma. A może dopiero później. Może nawał obowiązków sprawi, że każdy żołnierz będzie myślał, iż pilnuje jej inny. Może minie kilka godzin, zajdzie słońce i zapadnie zmierzch, zanim stwierdzą, że wymknęła się o świcie... A wtedy będzie za późno, żeby zdołali ją zatrzymać. Bogowie, żeby tak się stało! Chciała ominąć obóz żołnierzy Kościoła i skierowała konia na wschód, zamierzając zatoczyć szeroki łuk i wjechać do Puszczy w innym miejscu. Potem zrozumiała, jak głupi jest jej plan. Przecież w Puszczy nie było żadnych dróg ani znaków wskazujących odległość lub kierunek. Jak miała znaleźć Andrysa, jeśli nie podążając jego śladem? Tak więc niechętnie wróciła do punktu wyjścia, do Mordreth, skąd pojechała prosto na północ, na skraj Puszczy. Tam znajdował się obóz Kościoła. Tam żołnierze Jedynego Boga strzegli go przed wszystkimi wrogami, prawdziwymi i wyimaginowanymi.

Z łatwością usprawiedliwiła swoją obecność. Przez całe życie miała do czynienia z mężczyznami, którym wydawało się, że ją rozumieją, chociaż zazwyczaj się mylili. Może miała szczęście, że kiedy wjechała do obozu, wartę pełnili mężczyźni. Kobiety z pewnością przejrzałyby jej wykręty i próbowały dociec prawdy. Mężczyźni rzadko to robili.

Strażnikom, którzy ją zatrzymali, powiedziała, że boi się o kochanka. Spędziła zbyt wiele bezsennych nocy i niespokojnych dni, rozmyślając o grożących mu niebezpieczeństwach, więc w końcu postanowiła pojechać za nim. Tak im powiedziała i oczywiście była to prawda. Natomiast fałsz krył się w sposobie, w jaki to mówiła, skłaniając wartowników do wyciągnięcia błędnych wniosków. Udawała słabą kobietkę, przestraszone dziecko, kruchą istotę, która najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z twardej wojennej rzeczywistości, kiedy wyruszała w ślad za ukochanym. Teraz, na skraju Puszczy, kiedy ci mężczyźni wyjaśnili jej, jak naprawdę wygląda oblicze wojny, oczywiście zrozumiała, że nie może pojechać tam sama, że wcale nie chce tam jechać, że najlepiej zrobi, czekając tutaj, w ich obozie, aż jej ukochany zrobi swoje i wróci do niej. Do tego czasu chętnie się nią zaopiekują, powiedzieli. A ich oczy mówiły: Taka kobieta potrzebuje opieki.

Bzdura.

Pozwolili jej zanocować w namiocie Andrysa. Łzy stanęły w oczach dziewczyny, gdy zobaczyła jego rzeczy osobiste, nieład najlepiej świadczący o stanie jego umysłu. Wszystko porozrzucane, mydło i żyletki, części garderoby... i ta kitka. Narilka jęknęła na jej widok. Chwościk z czarnego jedwabiu z mosiężnym uszkiem... Nie zwróciłaby nań uwagi, gdyby nie wyglądał tak znajomo. Miała szal z takimi frędzlami na końcach. Przypomniała sobie. Którejś nocy nosiła go zamiast paska i zgubiła gdzieś. Później myślała, że zostawiła go w mieszkaniu Andrysa, ale kiedy nazajutrz szukała tam szala, nigdzie go nie było. A przynajmniej na to wyglądało.

Och, Andrysie.

Mocno zamknęła powieki i ścisnęła w dłoni chwościk. Zapewne ukrył szal wśród swoich rzeczy, żeby go nie znalazła i nie zabrała; wolał ukraść niż otwarcie poprosić o taką pamiątkę. Łzy znów stanęły jej w oczach i przez jakiś czas, ukryta w jego namiocie, pozwoliła im płynąć. Dlaczego puściła go tutaj samego? Dlaczego pozwoliła, by ktokolwiek - nawet jego Bóg - ich rozdzielił?

Nigdy więcej, obiecała sobie.

Spędziła tę noc w kościelnym obozie, skulona wśród rzeczy należących do Andrysa. Rankiem spadł deszcz, co było tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, że szeptem podziękowała Saris, na wypadek, gdyby to ona go zesłała W oddali widziała skulonych wartowników w pelerynach, strzegących dróg, które wiodły do Puszczy. Czy naprawdę sądzili, że jakieś stworzenia z tego królestwa mroku odważą się wyjść na światło dnia i zaatakować obóz? Czy też obawiali się, że ona zechce kontynuować podróż i swoją obecnością stworzyć zagrożenie dla czystości ich wiary? Nie wątpiła, że powstrzymaliby ją, gdyby mogli, więc starannie zaplanowała następne posunięcie, wiedząc, że nie będzie miała drugiej szansy.

Wśród rzeczy Andrysa znalazła pelerynę podobną do ich płaszczy i włożyła ją. Obszerny strój maskował plecak, a naciągnięty na głowę kaptur skrywał jej twarz w głębokim cieniu. Tak ubrana, starając się jak najlepiej naśladować ciężki żołnierski krok, podeszła na skraj obozu. Tam stał następny wartownik, sądząc po wzroście, mężczyzna. Przez chwilę obawiała się, że rozpozna ją pomimo przebrania. Serce waliło jej jak młotem, gdy uniosła rękę, pozdrawiając go, a potem raźnym krokiem ruszyła w stronę Puszczy. Nie poszedł za nią. I nie wszczął alarmu. Wiedziała, że zrobiłby jedno lub drugie, gdyby ją poznał. Przecież nie mógł dopuścić, by świętej misji Patriarchy zagroziła obecność jakiejś poganki!

Wspominając, jak Patriarcha odrzucił jej prośbę, ze smutkiem potrząsnęła głową.

Czy na tym świecie jest za mało nieszczęść, że musicie czynić wrogów ze swych sąsiadów? Czy wasz Bóg nie ma nic lepszego do roboty, niż osądzać niewinnych?

Jednak w głębi serca, chociaż przyznawała to z bólem, rozumiała go. I wiedziała, że w pewnym sensie miał rację. Widziała Puszczę i znała jej potęgę. Tylko Jedyny Bóg był w stanie ją pokonać.

Spokojnie zdjęła pelerynę i pozwoliła jej upaść na ziemię. Teraz, kiedy deszcz przestał padać, już jej nie potrzebowała, a ciężkie okrycie mogłoby utrudnić marsz. Tuż nad ziemią unosiła się rzadka mgła, lecz Narilka z wdzięcznością powitała jej lepki dotyk, gdyż dzięki temu ziemia była dostatecznie mokra, by zachować ślady stóp. Jeśli znajdzie miejsce, w którym Andrys i jego towarzysze weszli do Puszczy, to z pewnością zdoła pójść ich tropem. Szkoda, że zaimprowizowany plan nie pozwolił jej zabrać wierzchowca, który ułatwiłby podróż. Gdyby jednak próbowała wziąć go ze sobą, strażnicy z pewnością nabraliby podejrzeń, tak wiec musiała obyć się bez niego.

Gdy tak szła, przy świetle lampy wypatrując śladów na ziemi, Puszcza wokół niej zmieniała się. Nie powoli, jak można by oczekiwać, lecz gwałtownie i nieregularnie. W jednym miejscu odór gnijącego mięsa był tak silny, że prawie dusił, i Narilka musiała zasłaniać usta wilgotną chustką w nadziei, że ta zatrzyma smród. Dziesięć kroków dalej nic już nie śmierdziało. Paskudne narośla w niektórych miejscach pokrywały pnie drzew, a w innych nie było po nich nawet śladu. Podobne do robaków stwory wiły się między korzeniami wielkich drzew, gdy chmary mniejszych pasożytów powoli wgryzały się w ich ciała, a dwadzieścia kroków dalej nie widać było ani jednego takiego stworzenia. Nie pamiętała, by królestwo Łowcy wyglądało tak przedtem. Nie wyobrażała sobie, by ten człowiek, który pokazał jej wspaniałości nocy - przerażające i gwałtowne, lecz mające w sobie ład najpiękniejszej muzyki i czystość księżycowego światła - tolerował taki stan rzeczy.

A potem je znalazła. W pierwszej chwili myślała, że to koryto rzeki, bruzda wyżłobiona w ziemi przez wezbrane wody spływające z gór. Przyświeciwszy sobie lampą, zobaczyła na jego dnie ślady kopyt. Ślady potrójnych kopyt, typowych dla rumaków hodowanych na wschodzie. W końcu odnalazła ślady kościelnej wyprawy.

Poczuła ulgę tak głęboką, że prawie bolesną. Aż do tej chwili starała się nie myśleć o najgorszym: że królestwo Łowcy może zatrzeć wszelkie ślady obecności Andrysa, tak że nikt nie zdoła ich odnaleźć. Te ślady były tak wyraźne i wyglądały tak zwyczajnie, że poczuła nagły przypływ otuchy i nawet kwaśny odór Puszczy wydawał się przez chwilę słabszy, jakby potwierdzał: To tu. Znalazłaś. Idź za nim.

Podkręciwszy płomień lampy, poszła po śladach żołnierzy w głąb Puszczy. Pozostawione przez konie kupki łajna były jeszcze wilgotne i cuchnące, co mogło świadczyć, że byli niedaleko. Bogom niech będą dzięki! Starała się nie myśleć, jak ją przyjmą, kiedy w końcu ich dogoni. Żołnierze Kościoła będą wściekli, ale Andrys... teraz wyczuwała jego tęsknotę, jakby łączyła ich niewidoczna nić. Liczył się tylko Andrys. A jeśli jego bóg istotnie zamierzał zniszczyć Łowcę, to chyba nie pozwoli, by stanęła mu na przeszkodzie miłość jednej kobiety?

Gdy tak szła, gęsty mrok spowijał ją jak całun, prawie gasząc blask lampy. Drżąc, nie odrywała wzroku od ziemi, nie chcąc wypatrywać niebezpieczeństw w ciemnościach po obu stronach szlaku. Jeśli Puszcza zechce ją zaatakować, to i tak to zrobi, i jedna lampa jej nie powstrzyma. Narilka wszystkie nadzieje pokładała w obietnicy danej przez Łowcę. Powtarzając jego słowa w myślach, jak modlitwę, całą uwagę skupiła na odnajdywaniu śladów. Nie było to łatwe. W głębi Puszczy ziemia była sucha, w wyniku czego ślady stały się płytsze, mniej wyraźne i łatwiej było je pomylić z tropami leśnych zwierząt. Z takim trudem dostrzegała je w mroku, że w pewnej chwili przyklękła i przesuwając dłonią po ziemi, upewniła się o ich obecności. Wyczuła przy tym lekkie drżenie ziemi, spowodowane przez jakieś ukryte w głębi stworzenie, paskudne, wygłodniałe i wabione ciepłem jej ciała Pospiesznie wstała. To nie zrobi mi krzywdy, powiedziała sobie. Serce waliło jej jak młotem, a trzymającą lampę dłoń miała wilgotną od potu. Nic mnie tutaj nie skrzywdzi. Jednak pomimo tych zapewnień szybko ruszyła naprzód, modląc się do bogini, by nie pozwoliła jej zgubić tropu, umykając przed kryjącymi się w ziemi okropnościami.

Mijały godziny, zimne i ciągnące się w nieskończoność. Znalazła sterczący z ziemi głaz i usiadła na nim, żeby złapać oddech, zjeść kilka herbatników i popić je wodą. Czy naprawdę uciekała kiedyś tędy przez trzy dni i noce? Zadrżała na wspomnienie tamtego koszmaru. Czy Andrys wyczuwał nieustanną obecność Tarranta, czy też było to wrażenie zarezerwowane wyłącznie dla ściganych kobiet? Dla dobra ukochanego modliła się, żeby tego nie czuł.

W końcu, nabrawszy sił i odwagi po tym skąpym posiłku, zeszła ze skały i zamierzała znów ruszyć śladem kościelnej ekspedycji.

Nagle usłyszała ten dźwięk.

Był niepodobny do wszystkich innych rozlegających się wokół, chociaż trudno byłoby jej wyjaśnić dlaczego. Od kiedy tu przyszła, co najmniej tysiąc różnych stworzeń przemknęło na skraju jej pola widzenia, a szmery i szelesty nieustannie akompaniowały odgłosowi jej kroków. Ten dźwięk był inny. Wyczuwało się w nim jakiś zamysł. Ten odgłos, sprawiający wrażenie, że jest echem jej kroków, zapowiadał nadejście jakiejś inteligentnej, sprytnej, niebezpiecznej istoty. Może czegoś nie związanego obietnicą Łowcy, co mogło zaspokajać głód w tych mrocznych lasach.

Serce biło jej coraz szybciej, ale nadal maszerowała równym krokiem. Ten nawykły do ciemności stwór na pewno bez trudu mógł ją prześcignąć. Nie powinna uciekać i go prowokować. Żołnierze Kościoła z pewnością są niedaleko, prawda? Jeśli zdoła podejść do nich dostatecznie blisko, może ten podążający za nią stwór zrezygnuje. A może zacznie krzyczeć i ktoś przyjdzie jej z pomocą, dość szybko, by powstrzymać...

Nagle jakiś szmer rozległ się przed nią i kolejny z boku. Najpierw usłyszała kroki podobne do tych, jakie dobiegały z tyłu, a potem ciche prychanie. Ciarki przebiegły jej po plecach i tylko świadomość, że okazując lęk, tylko pogorszy swoją sytuację, nie pozwoliła jej osunąć się na ziemię. Wszystko w tej Puszczy należy do niego, powtarzała w myślach. Tutaj nic nie może mnie skrzywdzić. A jeśli jej obawy zmaterializowały jakiegoś nowego stwora, demoniaka jeszcze nie ujarzmionego przez Łowcę? Czy i wtedy będzie tu nietykalna? Teraz po obu stronach szlaku słyszała szmery, tak głośne, że zrozumiała, iż są celowe. To coś, co szło za Narilką, drwiło sobie z niej.

Bogini, pomóż mi. Proszę...

Nogi uginały się pod nią i ledwie mogła nimi poruszać. Czy prześladowcy wyczuwali jej strach? Czy zaostrzał ich apetyt?

Och, Andrysie, co ja zrobiłam!

Jakaś postać wyszła na ścieżkę przed Narilką. W pierwszej chwili wydawało się, że to zwierzę, i dziewczyna mimowolnie cofnęła się o krok, usiłując trzymać się poza zasięgiem jego zębów. Potem stwór wyprostował się i jakby wyciągnął, a kiedy podniosła lampę, żeby lepiej mu się przyjrzeć, ujrzała ludzką postać i rysy twarzy... ale nie człowieka. Dostrzegła to natychmiast oczami duszy.

To był ten albinos, sługa Łowcy. Jednak niepodobny do tego, którego widziała przed laty - szczupłego i zwinnego, o upiornie bladej skórze lśniącej w blasku księżyca i ze złowrogim błyskiem w oku. Teraz był to stwór toczony chorobami i zgnilizną, żywa ilustracja rozkładu całej Puszczy. Jego włosy - jeśli można je było nazwać włosami - zmieniły się w warstwę błota i śluzu, która wydawała się poruszać, gdy spoglądał na Narilkę. Ciało było dziwnie zniekształcone, ubranie podarte, brudne i cuchnące moczem, a jego oczy... Te są najstraszniejsze, pomyślała. Nie były to ludzkie oczy, lecz dwa otwory w ciele, puste miejsca otoczone kręgami naciągniętej skóry, tak mocno opinającej kości, że widać było pulsowanie niebieskich żył.

- Ach - szepnął i ten dźwięk bardziej przypominał warknięcie niż ludzką mowę. - Zdaje się, że mamy towarzystwo. - Głos bulgotał stworowi w gardle, jakby przeszkadzała mu tam jakaś narośl. - Tak rzadko nam się to zdarza.

Zachowaj spokój. Wiesz co masz robić. Zachowaj spokój i zrób to.

Chciała wsunąć rękę do kieszeni kurtki, ale dłoń drżała jej tak mocno, że nie mogła trafić w rozcięcie. Teraz w krąg światła zaczęły wchodzić wilkopodobne stwory, zdeformowane podobnie jak ich pan, nędzne pozostałości niegdyś wspaniałego stada. Jeśli słudzy Łowcy ulegli takiej przemianie, to co z ich panem? Na samą myśl zatrzęsła się ze zgrozy.

Zachowaj spokój!

Potem - nareszcie - zdołała włożyć rękę do kieszeni i chwyciła schowany w niej przedmiot, ściskając go jak ostatnią deskę ratunku. Kiedy albinos zrobił krok w jej kierunku, wyjęła to z kieszeni i pokazała mu, jak znak ostrzegawczy, jak broń. Podarunek Łowcy zamigotał w świetle lampy, śląc wokół złote błyski, ostrzegając demony, które ośmieliłyby się sprzeciwić jego woli. Użyła go już kiedyś, gdy ten albinos zamierzał ją skrzywdzić. Na pewno poskutkuje i tym razem.

Albinos przez chwilę w milczeniu spoglądał na amulet. Potem roześmiał się.

Bogini! Narilka ze zgrozą spoglądała na zbliżającą się do niej postać. Pomóż! Próbowała się cofnąć, ale tuż za nią stał jakiś wielki i zimny stwór. Musiała wytężyć resztki sił, aby nie runąć prosto w jego rozdziawioną paszczę.

- Łowcy nie ma tu teraz - poinformował ją albinos. Uśmiechnął się, pokazując zepsute i poczerniałe zęby. - Jednak nie martw się. Na pewno zdołam cię zabawić.

Potem wyciągnął rękę po amulet, a Narilka chciała się cofnąć, lecz bestia za jej plecami podcięła dziewczynie nogi i ta runęła na wznak, wypuszczając z ręki lampę, która potoczyła się po ziemi. Narilka usiłowała wstać, ale nie zdołała: bestie dopadły ją, gdy próbowała podnieść się na klęczki. Mocno zacisnęły szczęki na jej ramionach i nogach, przygniatając ją do ziemi.

Wrzasnęła. Daremnie! Co jej to da, w tej krainie, gdzie magia jest w stanie zniekształcić każdy dźwięk? Jednak ten krzyk płynął z głębi duszy, wywołany prymitywnym lękiem, jakiego rozum nie jest w stanie uciszyć. Albinos roześmiał się. Śmiał się! Cała Puszcza należała teraz do niego, nie tylko rośliny i zwierzęta, ale nawet powietrze. Kto usłyszy jej krzyk, jeśli on na to nie pozwoli?

A potem jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy i mocno zacisnął dłonie na przegubach dziewczyny - lodowate dłonie żywego trupa, które wysysały ciepło z jej ciała. Gdy stado albinosa stłoczyło się wokół niej, Narilka poczuła, że wątła nić utrzymująca ją przy zdrowych zmysłach pęka i jej umysł zapada w mrok przerażenia. Wciągając ją w otchłań, w której nie było strachu ani bólu, tylko zapomnienie.

Andrysie! - krzyknęła, wpadając w gęstą ciemność. To słowo przeszło przez jej gardło i usta, lecz zgasło w powietrzu. Andrysie!

Nie mógł jej usłyszeć. Nikt nie mógł. Nikt prócz sługi Łowcy, którego bestie tarmosiły jej zlodowaciałe z przerażenia ciało.

Och, Andrysie...

36

Zachodzące słońce wcisnęło się między ziemię i chmury popiołu, a jego blask był jak rana na pociemniałym niebie. Chociaż samo słońce zniknęło już za górami, jego promienie, krwistoczerwone od welonu popiołów, jak ogień Shaitana oświetlały brzuchy obłoków. Od czasu do czasu wiatr tworzył w chmurach dziury, przez które przebijało światło Rdzenia, lecz tylko na moment. Dzień dogasał.

Starając się nie patrzeć w dół, na rozpościerającą się tam dolinę, Damien wrócił do jaskini, którą znalazł dla nich Karril. Lampa, którą zostawił przy wejściu, nadal się paliła. Podniósł ją i wrócił do czekającego Tarranta. W przeciwieństwie do Łowcy Damien potrzebował światła, żeby coś widzieć.

Tarrant siedział w tym samym miejscu, w którym kapłan go zostawił, bezsilnie oparty o ścianę jaskini. W świetle lampy Damien dostrzegł, że oparzenia na twarzy neohrabiego nie zagoiły się, co było złym znakiem. Po całodziennym odpoczynku nie powinno już być po nich śladu. Tylko blizna pozostała nietknięta i jej upiornie biała powierzchnia, otoczona spierzchniętą skórą, nieprzyjemnie przypominała Damienowi drapieżne robaki Puszczy.

- Słońce zaszło - rzekł cicho. Tarrant nie odpowiedział. Damien postawił lampę i uklęknął obok niego, usiłując zachować pozory spokoju, którego wcale nie czuł. No, człowieku, przed nami długa droga i nie mamy wiele czasu, żeby ją przebyć! Wygląd Tarranta zaniepokoił go. Zaczął się obawiać, że najgorsze są nie powierzchowne rany spowodowane wypadkami minionej nocy, lecz jakieś obrażenia wewnętrzne, być może powodujące krwotok. W końcu, nie mogąc już znieść milczenia, zapytał: - Geraldzie?

Wyblakłe oczy spojrzały na niego i umknęły w bok, patrząc na coś, czego Damien nie mógł dostrzec, w dal.

- Nie zdołamy zwyciężyć - powiedział słabym głosem Łowca. Zamknął powieki i jego szczupłe ciało zadrżało. - Myślałem, że zdołamy. Sądziłem, że jego potęga ma jakieś granice. Uważałem, że ludzkie zmysły są wystarczająco złożone, aby oprzeć się próbom całkowitego podporządkowania...

- I miałeś rację... - zaczął Damien.

- Nie. Wcale nie są skomplikowane. Nie rozumiesz? To, co nazywamy słońcem, jest zaledwie zwykłą reakcją oka, przekształcaną w proste impulsy elektryczne, które z kolei wprowadzają garść związków chemicznych do miejsca zwanego mózgiem... Tyle jest miejsc, w których bez większego trudu można zatrzymać ten przepływ informacji! Nasz nieprzyjaciel dysponuje taką mocą, Vryce. Jedna iskra w niewłaściwym miejscu, jednak przemieszczona cząsteczka... - Gniewnym gestem wskazał na swoją zaczerwienioną twarz, ale Damien zrozumiał, że tym razem gniew neohrabiego nie był skierowany przeciwko niemu. - Jedyne, co go powstrzymywało, to prawa Iezu. Teraz, kiedy chce je złamać, jaką mamy szansę?

- Przede wszystkim - rzekł Damien, starając się mówić z głębokim przekonaniem - ten proces wcale nie jest taki prosty. Powinieneś o tym wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny. Myślisz, że wszystkie cząsteczki w twojej głowie są ponumerowane i łatwo odróżnić, która za co odpowiada? Och, ty zapewne potrafiłbyś to stwierdzić - to do ciebie podobne - ale wątpię, czy Calesta ma do tego cierpliwość. A to oznacza, że chociaż potrafi mieszać nam w głowach, to wcale nie musi mu się to udawać za każdym razem.

- Poszło mu całkiem nieźle...

- Chociaż raz zamknij się i słuchaj! Choć raz! Dobrze?

Odczekał chwilę, niemal prowokując Tarranta do riposty. Jednak neohrabia był zbyt słaby, żeby się sprzeczać... a może po prostu zbyt zaskoczony. Przekonawszy się, że jego wybuch wywarł zamierzony skutek, Damien rzekł:

- Wcale nie zrobił tego idealnie. Gdybyśmy wiedzieli czego szukać, dostrzeglibyśmy oznaki i, wiedząc, że nadchodzą kłopoty, moglibyśmy się zabezpieczyć...

- O czym ty mówisz, do licha?

- O gwiazdach, Geraldzie. Mógł zasłonić nam słońce, ale nie potrafił ustawić wszystkich gwiazd na właściwych miejscach! - Powiedział neohrabiemu o konstelacji, która nie powinna znajdować się tak wysoko na niebie. - A może nie zatroszczył się o szczegóły - zakończył. - Może jest tak arogancki, że uznał, iż ta ciemność załatwi sprawę. No cóż, nie udało mu się. Teraz wiemy już, jak myśli ten Iezu. A jeśli to złudzenie nie było doskonałe, to może inne też nie są. Może, tak jak zaklęcie osłaniające, wytwarzane przez Iezu złudzenia są skuteczne, ponieważ ludzie nie przyglądają im się zbyt uważnie. Cóż, teraz będziemy to robić.

- I sądzisz, że możemy przez cały czas zachować taką czujność, że nie przeoczymy najdrobniejszej nieprawidłowości? Ponieważ dobrze wiesz, że tak będzie. Nawet jeśli jego iluzje nie są doskonałe - a nie mamy co do tego pewności - on nie jest głupcem; Zaczeka, aż nasza czujność osłabnie, aż staniemy się mniej ostrożni, i co wtedy? - Uniósł rękę do twarzy i skrzywił się, dotknąwszy palcami blizny. - Nie czułem bólu - szepnął. - Mogłem tam zginąć i do ostatniej chwili nie wiedziałbym, co się stało.

- Karril obiecał, że będzie nas chronił - przypomniał mu Damien. - Nie może powstrzymać Calesty od tworzenia iluzji ani nakłaniania innych, by nas zabili, ale nie pozwoli ci zginąć na słońcu. Obiecał.

W głosie Łowcy brzmiało takie samo znużenie, jakie objawiało się w jego zachowaniu.

- A prawa Iezu? Co z regułami ustanowionymi przez ich stwórcę, nie pozwalającymi na konflikt między braćmi?

- Może - odparł cicho - pewne sprawy są ważniejsze dla Karrila niż to.

- Na przykład jakie?

- Na przykład przyjaźń.

Adept zbył to stwierdzenie machnięciem ręki.

- Iezu nie są zdolni do przyjaźni. W ich naturze leży tylko wąski zakres uczuć, a ich jedynym motywem jest głód...

- Och, przestań pleść bzdury, Geraldzie! Wiesz co, jesteś znakomitym teoretykiem demonologii, ale kiedy trzeba spojrzeć w oczy faktom, wydajesz się głupieć. - Pochylił się nad nim, jakby swoją bliskością podkreślając wagę następnych słów. - Czy to natura Iezu kazała Karrilowi zabrać mnie do piekła, żeby cię uratować? Gdzie w tym widzisz przyjemność? I czy w naturze Iezu leży to, co zrobił zeszłej nocy: złamał prawo ustanowione przez stwórcę, wtrącając się do wojny toczonej przez jego brata i narażając się na gniew jedynej istoty, która może go unicestwić. Uczynił to, żeby uratować ciebie, Geralda Tarranta. Z żadnego innego powodu. Tylko po to, żeby cię ocalić. - Damien wyprostował się. - Moim zdaniem na tym polega przyjaźń. I do diabła z tym, kim lub czym on jest. Sam byłbym piekielnie dumny, mając takiego lojalnego przyjaciela.

- Kiedyś nie powiedziałbyś tego. Potępiałbyś się za takie grzeszne myśli.

- Taak. No cóż. Od tamtego czasu sporo się zmieniło. Może mi się to nie podobać, ale pogodziłem się z tym. - Spojrzał na Łowcę, na jego rany i osłabienie, po czym zapytał: - Potrzebujesz krwi, prawda? Aby wyzdrowieć.

Łowca zamknął oczy i oparł się o skałę.

- Piłem - szepnął.

- Ciepłą krew? Żywej istoty?

Tarrant nie odpowiedział.

- Oferuję ci ją, Geraldzie.

Tarrant z trudem potrząsnął głową.

- Nie bądź głupi - szepnął ochryple. - Musisz oszczędzać siły tak samo jak ja.

- Owszem - przyznał. - Różnica polega na tym, że ja szybciej je regeneruję. A może nie wiesz, że uzdrowiciel może przyspieszyć wytwarzanie krwi w swoim organizmie?

- Tu nie możesz użyć Sztuki - przypomniał mu Tarrant. - Nawet po to, żeby się uzdrowić. Prądy Shaitana połknęłyby cię w mgnieniu oka.

Do licha. Damien zrobił głęboki wdech, usiłując zebrać myśli. Czy mieli jakieś inne wyjście?

- A co z lękiem? Tym razem nie mówię o koszmarach, lecz o naturalnym strachu. Możesz go wykorzystać od razu. - Zdołał się uśmiechnąć. - Bóg wie, że jest go we mnie dosyć dla nas obu.

Łowca jednak przecząco pokręcił głową, odrzucając ten pomysł.

- Bez sztucznej podniety? Łącząca nas więź nie jest wystarczająco silna. Dlatego wykorzystywałem twoje sny.

Słowa padły z jego ust, zanim zdążył je powstrzymać.

- A więc ją wzmocnij.

Łowca obrzucił go przeciągłym spojrzeniem. Jego szare oczy były teraz czarne, bezdenne, równie czarne i zimne, jak ognie Shaitana były jasne i gorące.

- A mógłbyś z tym żyć? - zapytał. - Wiedząc, kim jesteś, rozumiejąc, czym będzie taka więź między nami? Zdołasz pogodzić się z tym, że część mnie tkwi w twojej duszy i pozostanie tam, aż jeden z nas umrze?

- Geraldzie - powiedział cicho, bardzo cicho, wiedząc, że spokojem więcej osiągnie niż gniewem. - Kiedy tutaj przybyliśmy, wiedziałem, że zapewne nie ujdziemy stąd z życiem. O czym więc mówimy? O jednym dniu czy dwóch? Nie zależy mi na nich.

Tarrant odwrócił się plecami do Damiena. Może łącząca ich więź już była silniejsza, niż sądził, albo po prostu były kapłan znał go dostatecznie dobrze, aby odgadnąć, co się dzieje w jego duszy, ponieważ poczuł ostre ukłucie głodu, rozpaczliwą potrzebę nie tylko pożywienia się, ale i uzdrowienia. Wyciągnął rękę i uścisnął ramię neohrabiego, jakby w ten sposób chciał dodać swoim słowom siły przekonywania.

- Posłuchaj - rzekł. - W głębi serca jestem tak przerażony, że nawet nie chcę o tym myśleć. Skrywam to w miejscu, gdzie ukrywa się takie znienawidzone uczucia, przysypując je kłamstwami i półprawdami, gdy nie chce się spojrzeć prawdzie w oczy. Ponieważ prawda mogłaby zabić. - I dodał błagalnym szeptem:

- Dlaczego to marnować, Geraldzie? Dla ciebie jest to pożywienie, które da ci siłę i cię uzdrowi. Weź to - poprosił. - Dla dobra nas obu.

Łowca przez długi czas nie odpowiadał. Potem, ledwie dostrzegalnie skinął głową. Nic więcej. Damien puścił jego ramię. Serce waliło mu jak młotem.

- Co mam robić?

Znów milczenie, a potem kilka słów wyszeptanych tak cicho, że ledwie je usłyszał.

- Wzmocnić więź.

- Jak?

Łowca powoli sięgnął po scyzoryk, który nosił w kieszeni tuniki. Nie był to ten sam nóż, którym dawno temu otworzył Damienowi żyłę, po raz pierwszy nawiązując z nim więź - tamten stracił we wschodnich krainach - ale nabyty później i bardzo podobny. Otworzył ostrze i szybkim precyzyjnym ruchem wbił koniec w czubek palca.

- Tak - szepnął, podnosząc rękę i pokazując kropelkę krwi. Wydawała się czarna i tak zimna, że lśniła jak lód. Czy też tego Damien oczekiwał i wyobraźnia płatała mu figle? - Tylko raz w życiu nawiązałem taką więź z innym człowiekiem... który mnie zdradził.

To ryzykowne nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie.

Te słowa same wypłynęły z mroków pamięci i Damien zrozumiał, jak zdesperowany był Łowca, skoro mu to zaproponował. Obawiasz się tego bardziej niż ja, pomyślał. Wyciągnął rękę i dotknął lśniącej kropli, przenosząc tę ciemną substancję na czubek palca Bądź przeklęty, Calesto, za to, że zmuszasz nas do robienia tego, czego najbardziej się obawiamy.

Teraz Damien zrobił to samo, co przed laty uczynił Łowca: dotknął językiem tej zimnej, czarnej kropli. Zmusił się, by ją połknąć, jak połyka się pigułkę. Zmusił swoje ciało, aby przyjęło w siebie Łowcę, wytwarzając między nimi silniejszą więź.

...i potwór w nim powstał z rykiem z tych sekretnych miejsc, w których spoczywał, spętany, rozrywając okowy, triumfalnie wyjąc. Strach, czysty i straszny, potworny, niepohamowany. Lęk przed śmiercią w tym miejscu. Obawa przed przetrwaniem, ale nie jako człowiek. Obawa przed powrotem do świata, w jakim nie będzie już dla niego miejsca. Strach, że Calesta zażąda jego duszy albo pozostawi ją w spokoju, aby z sadystyczną przyjemnością przyglądać się jej zgubie. Obawa, że Kościół poniesie klęskę i ludzkość zostanie pożarta przez demony, które sama stworzyła... A także lęk, że Kościołowi się powiedzie i w wyniku tego świat zmieni się nie do rozpoznania. Te obawy i sto innych - tysiąc innych, dziesięć tysięcy - rozdarły dusze Damiena z tak potworną siłą, że mógł tylko leżeć na dnie jaskini, z trudem łapiąc oddech i dygocząc, gdy z potworną siłą eksplodowały kolejno w jego mózgu.

Potem, w końcu, po długiej jak wieczność chwili, ryk bestii ucichł. W zakamarkach świadomości nadal słyszał jej ryk - ten nigdy nie ucichnie, dopóki Tarrant żyje - ale jeśli się postarał, jeżeli skupił się na innych sprawach, na pewno nauczy się go ignorować. Na pewno.

- Dobrze się czujesz?

Zdołał otworzyć oczy i zdumiał się, że ciało nadal go słucha. Przez chwilę nie słuchało.

- Doskonale - szepnął. Miał wrażenie, że odpowiedziało mu echo, i dopiero po chwili pojął, co to takiego. To percepcja Tarrant. Pod wpływem tej myśli zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Wyczuwam to, jak on mnie słyszy. Znowu poczuł strach, podchodząc mu do...

Z wysiłkiem przełknął ślinę. Trząsł się cały i przez moment mógł tylko leżeć na ziemi, usiłując wziąć się w garść. Potem powoli, bardzo powoli, podparł się na łokciu. Tarrant podał mu rękę i Damien chwycił się jej. Ciało adepta nie było zimne, lecz przyjemnie chłodne i silne. Czując ten chłód, zadygotał.

- To nie potrwa długo - zapewnił go Łowca.

- Taak. - Damien otrzepał się drżącymi rękami. - Dopóki jeden z nas nie umrze.

- Jak już mówiłem. - Łowca podniósł swój plecak i wręczył go Damienowi. Temu ruchowi towarzyszyło dziwne echo, i zaciskając dłoń na skórzanym uchwycie, Damien poczuł się tak, jakby zrobił to już kilka sekund wcześniej. Irytujące. - Niedługo.

Zrobił głęboki wdech, a potem zarzucił sobie tobołek na plecy. Miał wrażenie, że powietrze wokół stało się cieplejsze. Czyżby to działał jakiś związany z fae zmysł, czy tylko jego wyobraźnia?

- To minie - obiecał Łowca. Damien miał wrażenie, że uśmiechnął się przy tym. A przecież jego wargi pozostały nieruchome, tak jak cała twarz. Niesamowite.

- A co z tobą? - zapytał. Zauważył, że twarz Łowcy przybrała zwykły, upiornie blady kolor. - Poczułeś się silniejszy?

- Wystarczająco silny, by posłać Iezu do piekła. - I dodał: - Dzięki tobie.

Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Nie była to tylko wdzięczność, lecz coś większego i subtelniejszego.

- No to w porządku. - Damien poprawił plecak na ramionach, regulując paski tak, by w każdej chwili mógł wyjąć miecz. Nie patrząc już na Tarranta, ruszył do wyjścia, wiedząc, że Łowca pójdzie za nim. - Do roboty.

*

Dolina była...

Inna.

Tam, gdzie przedtem ciemne dno doliny służyło jako zbiornik mgły i księżycowego blasku, teraz pienił się i burzył ocean siły, z taką mocą walący o skały u ich stóp, że bryzgi fae ziemi, jasne jak diamenty, spływały po skalnych ścianach. Gdzie przedtem wątłe macki mgły owijały się wokół szczytów i turni królestwa Shaitana, teraz można było dostrzec poruszające się kształty - pasma mgieł przybierające ludzką postać i z upiornym śmiechem, który Damien bardziej wyczuwał w kościach, niż słyszał, ponownie wtapiały się w opar. Całe dno doliny było w ruchu, wytwarzając takie zdeformowane postacie i ponownie połykając je na oczach patrzącego na to Damiena. Od tego widoku zakręciło mu się w głowie i obawiając się, że straci równowagę i spadnie, oparł się plecami o skałę.

A wtedy wizja zniknęła. Niezupełnie, chociaż tego by pragnął. Kątem oka nadal dostrzegał ten niesamowity ruch i wiedział, że nie zdołałby tamtędy przejść, nie czując owijającej się wokół niego fae ziemi, nie będąc w pełni świadomym, iż tutaj każda ludzka myśl staje się istotą obdarzoną własnym obliczem i krzykiem objawiającą swój głód, zanim znów pochłonie ją moc Shaitana.

- Oto, jak ja to widzę - rzekł cicho Łowca. - Teraz i ty możesz zobaczyć.

- Czy naprawdę to widzisz tam na dole?

Łowca zachichotał.

- To zaledwie cień prawdziwego widoku. Tylko tyle jest w stanie znieść twój ludzki umysł. Masz. - Podał coś Damienowi. - Włóż to.

Zawiniątko wielkości pięści, miękkie i błyszczące. Damien rozwinął je na całą, prawie trzymetrową długość.

- Szal?

- Zrób tak. - Łowca wyjął drugi taki sam i zaczął owijać nim sobie głowę, jak turbanem. Gęsty czarny jedwab był tak cienki, że bardziej przypominał dym niż materiał, a kiedy neohrabia zasłonił sobie nim twarz, nadał jego skórze upiorną bladość. - Oddech Shaitana pali skórę. Powinieneś włożyć też rękawiczki.

- Nie, przy zejściu nie będą mi potrzebne.

...jego dłonie płoną, żrąca mgła wrasta w ciało, aż skóra schodzi różowymi płatami, a z ran płynie krew...

- Dobrze! Dobrze! Włożę rękawiczki. - Sięgnął do plecaka i wyjął je. - Boże. - Włożył prawą dłoń do lewej rękawicy i musiał zacząć od nowa. - Podróżowanie z tobą to świetna zabawa, wiesz?

- Zabawa - zapewnił go Tarrant - jeszcze się nie zaczęła.

Damien znów spojrzał na dolinę. Zalegał w niej mrok. Mgła była po prostu mgłą. Pocieszające. Damien owinął głowę szalem, tak samo jak Tarrant - trzykrotnie - przy czym wyczuł nikły zapach chemikaliów, jakby materiał był czymś nasączony. Zdumiewające, lecz doskonale widział przez te warstwy jedwabiu, który zapewne też został zaczarowany. Tarrant był tu już przedtem, powiedział sobie. On wie, co robi.

- Gotowy?

Łowca przyniósł specjalną linę zejściową, cienki sznur mający podtrzymywać ich na usianym kamieniami stoku, dostatecznie długi, by sięgnął dna doliny. Jednym końcem owiązał sterczącą skałę, a drugi, obciążony, cisnął w ciemność. Damien westchnął.

- Bardziej nie będę.

Tarrant ruszył pierwszy. Powoli, och, jakże powoli, opuszczali się ku dnu doliny i czyhającym tam niebezpieczeństwom. Czasami Łowca zatrzymywał się i dawał Damienowi znać, żeby zrobił to samo. Przytrzymując się cienkiej liny, by nie spaść, czekali, aż niewidzialne niebezpieczeństwo minie ich lub skieruje się gdzie indziej, albo... Cokolwiek z nim się działo, Damien nie chciał znać szczegółów.

W końcu lina skończyła się i dalej musieli iść bez niej. Spoglądając na teren w dole, upiornie oświetlony pomarańczowym ogniem odległego Shaitana, Damien nie mógł nie zauważyć plączących się wokół jego nóg pasm mgły, nie mógł zapomnieć wizji, jaką dzielił z Tarrantem. Gdy popełnił błąd i zbyt uważnie je obserwował, pasma wyprostowały się jak węże i zaczęły przybierać inną postać - lecz Tarrant zignorował je i tylko przyspieszył kroku. Dzięki Bogu, że wkrótce poruszali się zbyt szybko, by Damien mógł przyjrzeć się czemuś dokładniej. Jeśli się im nie przyglądał, zostawiały go w spokoju.

W końcu dotarli na stosunkowo równy teren i Damien pozwolił sobie na ciche westchnienie ulgi. Cienkie pomarańczowe błyski tańczyły po ziemi, zbyt ciemne, by oświetlić drogę. Zerknąwszy na Tarranta i upewniwszy się, że wszystko z nim w porządku, Damien wyjął lampę i zapalił. Zamigotało złote światło, odbijając się od brzuchów obłoków i mgieł, tworząc upiorne twarze, które w mgnieniu oka powstawały i znikały.

- Te nie są groźne - powiedział mu Tarrant, widząc, że towarzysz się waha. - Chodź.

To było upiorne miejsce, i pomarańczowy blask Shaitana, migoczący i gasnący w rytm pulsowania pól lawy, bynajmniej nie dodawał mu uroku. Z dna doliny wznosiły się skalne turnie, a pomiędzy nimi płynęły rzeki mgieł. Garstka roślin usiłowała zakorzenić się na skalistym gruncie, lecz były to karłowate osobniki, mizerne odbicia odporniejszych gatunków, z objedzonymi tu i ówdzie liśćmi oraz korą, z obłażącymi włóknami ukazującymi pokryty dziurami i kanałami miąższ. Nawet zapach tego miejsca był dziwny, jakby te rośliny usiłowały stworzyć jakąś naturalną woń, lecz były na to za słabe. Wiatr przynosił i natychmiast porywał smugi niezwykłych aromatów, zmieszane ze smrodem popiołów i wszechobecnym zapachem siarki. Ziemia wydawała się dość twarda, lecz czy nie było to kolejne złudzenie wywołane przez Calestę? Karril obiecał, że będzie nas chronił, powiedział sobie Damien, kiedy poszli dalej. Nie pozwoli, żeby Calesta zabił nas swymi mirażami. Wiedział jednak, że między zabiciem a pozostawieniem w spokoju istnieje ogromna różnica, a jeśli Calesta uważa, że Tarrant wymyślił jakiś sposób, żeby go zabić... Co wówczas zrobi? Damien spojrzał na otaczające ich mgły, na skaliste turnie wznoszące się wysoko nad ich głowami i zadrżał. Nie ulegało wątpliwości, że Calesta zaatakuje. Pytanie tylko kiedy.

Ten drań się nas boi, powiedział sobie, usiłując czerpać z tego jakąś satysfakcję.

Nagle z mgieł przed nimi wyłoniło się coś, co miało aż nazbyt ludzki kształt. Tarrant nie odezwał się słowem, tylko lekkim pchnięciem popędził Damiena naprzód, a były kapłan w milczeniu usłuchał, z gardłem ściśniętym ze zgrozy. Obaj poruszali się jak człowiek w obecności wściekłego psa, powoli, udając, że go nie zauważa, ale z łomoczącym sercem i potem spływającym z czoła. Postać znalazła się bliżej, dostatecznie blisko, by ją obejrzeć, i Damien resztkami sił powstrzymywał chęć odwrócenia głowy i spojrzenia na nią. Czy u jej boku znajdowały się inne postacie, czy też tylko strach kazał mu je tam dostrzec? Albo magia Calesty, który w końcu ich zaatakował. Do licha, jeśli nie dostanie tutaj ataku serca, to z pewnością wykończy go oczekiwanie na atak wroga.

Szedł naprzód, kątem oka obserwując tę dziwną postać, gdy nagle Tarrant złapał go za ramię i pociągnął w tył. Poczuł na twarzy zimny podmuch, a kiedy spojrzał w dół, ujrzał przed sobą rozpadlinę mającą co najmniej trzydzieści metrów szerokości. O mało w nią nie wpadł.

- Boże - mruknął.

Tarrant odwrócił się twarzą do ich prześladowcy. Adept wyraźnie zesztywniał, co wcale nie uspokoiło Damiena. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na przepaść u swych stóp, także się odwrócił i ośmielił spojrzeć na to coś, co za nimi podążało. Z początku wydawało się zaledwie cieniem, a potem - na jego oczach - przybrało materialną postać. Męska głowa, rozpłatana od nosa do szczęki. Szyja, otarta do żywego mięsa przez sznur. Ciało...

- Mój Boże - wykrztusił, odwracając głowę.

Rozpruty brzuch, wnętrzności wijące się jak robaki między nogami, serce pulsujące między strzaskanymi odłamkami żeber. Damienowi zbierało się na wymioty i nie wiedział, czy zdoła je powstrzymać. Czy lepiej zwymiotować w bok, czy też prosto na widmo?

- Odejdź - wyszeptał Tarrant, a siła jego magii sprawiła, że postać zafalowała jak woda. Łowca chwycił za rękojeść miecza i wysunął go do połowy z pochwy. Zimny ogień nie rozbłysnął swoim zwykłym blaskiem, lecz owinął się wokół jego dłoni i przegubu czułkami płonącego dymu. - Nie masz tu nic do roboty. Zostaw nas w spokoju albo...

Wyciągnął miecz jeszcze o centymetr, demonstrując swoje zamiary. Stwór gapił się na nich i przez moment Damien był pewien, że na nich ruszy. Potem jednak warknął i cofnął się o krok. I jeszcze jeden. Na ich oczach zaczął niknąć we mgle i po chwili zupełnie się w nią wtopił. Damien po raz pierwszy od kilku długich minut odetchnął głębiej.

- Cień?

Łowca skinął głową.

- Odszedł?

- Jeśli tutaj można tak powiedzieć.

- Mogłeś go zniszczyć, prawda?

Adept z trzaskiem wsunął miecz do pochwy. Jego oczy patrzyły zimno i beznamiętnie spod czarnego zawoju.

- Miejmy nadzieję, że nie będę musiał próbować.

Podszedł na skraj przepaści i Damien odważył się zrobić to samo. Przed nimi równinę przecinała rzeka, płynąc kanionem, który jak okiem sięgnąć tworzył liczne zakola. Na jego dnie błyszczała czarna woda, a otulające ściany gęste opary mgieł nie pozwalały dostrzec bliższych szczegółów.

- Jest ich tu mnóstwo - oznajmił Tarrant. - Zmieniają tę równinę w istny labirynt, w którym człowiek łatwo może utknąć.

Do wschodu słońca, pomyślał Damien. W przypadku Tarranta wystarczyłoby to.

- Mówiłeś, że byłeś już na Shaitanie.

- Nie tą drogą. Skorzystałem z biegnącego pod moją fortecą tunelu, który wyprowadził mnie na znacznie łatwiejszy teren. - Pokręcił głową, wyraźnie rozczarowany. - Miałem nadzieję, że te kaniony będą widoczne z góry i zdołam naszkicować trasę, zanim tu zejdziemy. Jednak - jak sam mogłeś zauważyć - nic nie było widać.

- I co teraz?

Tarrant, mrużąc oczy, spojrzał w dal, jak człowiek patrzący pod słońce.

- Mogę dostrzec pewną prawidłowość. Może to wystarczy, żeby znaleźć drogę.

Może. Jak długo trwa dzień o tej porze roku - dziesięć godzin, jedenaście? Nie dość długo, by przedostać się przez tak skomplikowany labirynt. Damien spojrzał na gorejący w oddali Shaitan - znajdujący się nie tak daleko od nich, ale równie nieosiągalny, jakby wznosił się na innej planecie - a potem znów w mroczną przepaść.

- A może przejdziemy tędy? - zapytał. - Wiem, że to trudna wspinaczka, ale jesteśmy do niej przygotowani, a poza tym to i tak lepsze niż próba obejścia rozpadliny.

W odpowiedzi Łowca wskazał na coś w ciemności. Damien dopiero po chwili dostrzegł, co mu pokazuje, a i wtedy nie od razu poznał, co to takiego. Potem zaklął pod nosem.

Na dnie wąskiego kanionu bielały kości - wyraźnie dostrzegł trzy ludzkie szkielety. Strzępy ubrań i mięsa nadal oblepiały ich górne części ciał, lecz nogi były zupełnie odsłonięte, świecąc gładkimi i białymi jak śnieg piszczelami. Ujrzał pasma mgły, snujące się wśród tych kości, niczym robactwo na ścierwie.

Zastanowił się i zaryzykował:

- Kwas?

Tarrant kiwnął głową.

- Oddech Shaitana jest trujący, tak samo jego krew. A przynajmniej tak głosi legenda. Powinni w nią uwierzyć.

- Czy wszędzie tutaj woda ma takie właściwości?

Adept przytaknął.

- Deszcz wymywa kwas z chmur popiołu, więc cała ziemia jest nim nasiąknięta. Dlatego prawie nie ma tu śladów życia... a w zasadzie normalnego życia.

- Szambo.

Wargi Łowcy rozciągnął nikły uśmiech.

- Dobrze powiedziane, Vryce. Jak zwykle. - Rozejrzał się na boki, a potem wskazał w lewo. - Spróbujemy?

- Jeśli powiesz mi, że opierasz się na czymś więcej niż na domysłach - rzucił Damien. - W przeciwnym razie lepiej ruszajmy do tego twojego tunelu i spróbujmy tamtędy dostać się do Shaitana.

- Mój dar nam pomoże, przynajmniej przy najbliższych przeszkodach. - Zademonstrował to, wyciągając urękawiczoną dłoń do Damiena. Łącząca ich więź rozbłysła płomieniem. Teraz Damien ujrzał prądy fae ziemi, przepływające do wylotu kanionu, oraz ich odbicie w wiszących nad nimi oparach mgły. - Jak widzisz. - W oddali widać było załom kanionu, za którym łagodniejsze zbocze mogło prowadzić na równinę. - Niestety, droga stąd do mojego tunelu wcale nie jest łatwiejsza. Tak czy inaczej, ryzykujemy...

Nie dokończył myśli. Nie musiał.

Tak czy owak, naszym największym zmartwieniem jest Calesta. On może sprawić, że będziemy widzieli kaniony tam, gdzie ich nie ma, albo wpadniemy w przepaść, myśląc, że to równy teren...

Nie, przecież Karril obiecał, że ochroni ich przed czymś takim. Gdyby tylko ten ich sprzymierzeniec nie ograniczył się tylko do takiej pomocy!

Najszybciej, jak mogli, ruszyli wzdłuż skraju przepaści, czasem korzystając ze światła lampy, a czasem, kiedy mgła rozchodziła się i pozwalały na to chmury, przy krwawoczerwonym blasku Shaitana. Wszędzie wokół pojawiały się i znikały widmowe postacie i raz po raz Tarrant wyprowadzał Damiena poza zasięg tych, które podchodziły za blisko. Nazywał je cieniami. Odbiciami zmarłych. Damien dostrzegł jedno z obciętą głową i inne, broczące widmową krwią z odrąbanych rąk i nóg. Najczęściej wydawały się bardziej spłoszone niż niebezpieczne, jak przystało duchom pamiętającym zaledwie jeden moment swego doczesnego życia, lecz niektóre były wyraźnie wrogo nastawione do żywych ludzi i choć nie interesowały się Tarrantem, to najwyraźniej uważały Damiena za zwierzynę. Łowca nieraz musiał je odpędzać i w pewnej chwili, gdy jakaś nieszczęsna istota z rozłupaną czaszką postanowiła wyładować swój gniew na byłym kapłanie, Tarrant wyjął z pochwy miecz i błysnął zimnym ogniem. Damien miał wrażenie, że bryła lodu rąbnęła go w brzuch. Oszołomiony, spazmatycznie łapiąc ustami powietrze, o mało nie runął na dno kanionu.

- Co to było, u licha? - zapytał, gdy Łowca w końcu schował miecz. Wrogo usposobione widmo czmychnęło - przynajmniej jedno zagrożenie mniej. - Nie pamiętam, żeby twój miecz tak na mnie działał.

- Tutejsze prądy są jak krzywe zwierciadło, odbijające i wypaczające każdą Sztukę. Dlatego staram się jej nie używać - wyjaśnił adept. - Ani żadnej innej magii.

Po prostu wspaniale, pomyślał Damien, usiłując złapać oddech. Jeszcze jeden powód do zmartwienia.

Tarrant co pewien czas z niemal rozpaczliwym skupieniem spoglądał w niebo i na ziemię. Damien wiedział, że adept szuka wokół jakichś anomalii - obojętnie jak drobnych i pozornie nieistotnych - które ostrzegłyby, że Calesta znów otacza ich swoimi iluzjami. Jednak za każdym razem Tarrant tylko w milczeniu potrząsał głową i kontynuował marsz. Czy te kaniony były prawdziwymi przepaściami, czy też złudzeniami mającymi ich zwieść? Jak łatwo byłoby Caleście nakłonić ich do zboczenia z właściwej drogi lub skierować w ślepy zaułek! Nawet jeśli wytwarzane przez demona iluzje nie były doskonałe w każdym szczególe, to i tak żaden człowiek nie był w stanie tego zauważyć. Nawet Tarrant.

Jeśli tak, to jesteśmy zgubieni.

Nie odważył się spojrzeć Tarrantowi w oczy, lecz dzięki wzmocnionej więzi, jaka ich łączyła, wyczuwał jego narastający strach. Dorównujący lękowi.

Jeżeli nie znajdziemy jakiegoś sposobu na odróżnienie iluzji od rzeczywistości, nie mamy żadnych szans. Stojąc u boku Tarranta, spoglądał na rozległą dolinę, na przekór faktom żywiąc nadzieję, że swymi nie wyostrzonymi zmysłami odkryje jakiś szczegół przeoczony przez adepta. Jednak każdy kanion wydawał się najzupełniej rzeczywisty, a rozrzucone tu i tam na ich dnie - a nawet na krawędzi - kości wymownie przypominały o zabójczych właściwościach tej krainy i okropnym losie przechodzących tędy wędrowców.

W końcu, znużeni, zatrzymali się, by odpocząć. Damien wyjął z plecaka skibkę chleba i przeżuł go na sucho, starając się nie odsłaniać twarzy bardziej, niż musiał. Tarrant nie jadł i nie pił, tylko wpatrywał się w otaczającą ich ciemność, jakby mógł w niej znaleźć jakąś odpowiedź. Dzięki łączącej ich więzi Damien wyczuwał stan jego umysłu, co wcale go nie uspokajało.

W końcu adept oznajmił:

- Zamierzam użyć Sztuki. Nie ma innego wyjścia.

Odruchowo spojrzał w niebo. Chmura popiołu nad głową do ostatniej chwili nie pozwoliłaby mu dostrzec nadchodzącego świtu.

- Zaklęcie wyszukujące?

Łowca pokręcił głową.

- Nasz wróg zbyt łatwo mógłby je zmienić. Pamiętasz, co zrobił w Seth? A poza tym, w tym miejscu nie można polegać na żadnym rodzaju Sztuki. Na tej samej zasadzie, na jakiej muzyka symfoniczna przestaje być melodyjna w sali, w której jest silny pogłos. Nie, to musi być Sztuka w czystej i nieskomplikowanej formie: prośba do fae, żeby wspomogła naszą misję w jakikolwiek sposób. Jeden akord, jasny i prosty.

- Nie brzmi to zachęcająco.

- Zapewniam cię, że wszelkie inne próby są skazane na niepowodzenie.

- A skąd wiesz, że Calesta nie zmieni i tego zaklęcia?

Łowca zawahał się. Przez moment, tylko przez moment, więź między nimi zaczęła pulsować nową energią i Damien poczuł, jakie emocje targają neohrabią. Strach, mroczny i duszący. Trudno było uwierzyć, że mógł dusić w sobie takie uczucie i niczym tego nie zdradzić.

- Na pewno będzie próbował - przyznał. - A my aż nazbyt dobrze wiemy, jak zręcznie potrafi to robić. Jeśli jednak mój plan się powiedzie, dostarczy nam narzędzie, nad którym Calesta nie ma władzy.

- Jakie mamy szanse?

Wyblakłe oczy napotkały jego spojrzenie. W głosie adepta nie było cienia strachu.

- Większe niż gdybyśmy nic nie robili.

Sztuka. W innych okolicznościach Tarrant użyłby jej bez namysłu, może zmrużywszy oczy w szczególnie trudnym przypadku, ale teraz... Damien widział, jak adept się koncentruje, zamykając oczy, i przeraził się implikacjami tego faktu. Potem Tarrant wyjął miecz z zabezpieczonej zaklęciem pochwy i związana z ostrą stalą fae groźnie zamigotała w krwawym blasku Shaitana. Damien wyczuł, że zaklęcie nabiera kształtu, i przygotował się na uderzenie zimnej mocy, lecz ta, która w następnej chwili przeniknęła jego ciało, była mu zupełnie nie znana. Była to siła jednocześnie mrożąca i paląca, pod wpływem której zadrżał, jakby w jego żyły wlał się płynny ogień. Tarrant wcale nie musiał mu mówić, że nie był to tylko efekt użycia Sztuki: ten żar najlepiej świadczył o tym, że zadziałała tu również inna moc. Tarrant wezwał fae, a ta odpowiedziała mu jak lustro w gabinecie śmiechu. Jeśli Bóg da, zniekształcenie będzie niewielkie. Jeżeli Bóg da, to nie wywołają czegoś jeszcze gorszego niż to, z czym już mają do czynienia.

Tarrant skończył, wepchnął miecz do pochwy i zimny ogień zgasł.

- Czy myślisz... - zaczął Damien, lecz Łowca uciszył go machnięciem ręki. Był tak spięty, że Damien odwrócił się, żeby na niego nie patrzeć i nie powiększać swego niepokoju. Miał dość własnych obaw.

Nagle coś poruszyło się w otaczającej ich mgle. Zobaczył, że Tarrant robi krok naprzód, a potem się zatrzymuje. Cień? Złudzenie? A może coś innego? Pasma srebrzystej mgły splatały się i gromadziły, powoli przybierając ludzką postać. Czy była to odpowiedź fae na ich wezwanie, czy po prostu jeszcze jeden żywy trup, zwabiony ich rozpaczliwym wołaniem? Gdy ten kształt z wolna wyłonił się z mgły, Damien zobaczył, że ma postać kobiety, która za życia musiała być piękna, gdyż nawet po śmierci jej twarz zachowała ślady dawnej urody...

Nagle Tarrant jęknął i zatoczył się w tył, jak uderzony pięścią. Ten jęk zdradzał potworny strach, jakiego Damien jeszcze nigdy nie słyszał w głosie neohrabiego. Były kapłan na moment skamieniał z wrażenia. Potem zrobił krok naprzód, jakby chciał... Co? Bronić adepta? Postać stała tak blisko, że mógł dokładnie się jej przyjrzeć.

Kobieta była szczupła i zgrabna, miała gęste włosy, które nadal zachowały kolor, jaki miały za jej życia - złoto-rudy. Wielkimi oczami tak uważnie spoglądała na Tarranta, że nie ulegało wątpliwości, iż go znała. Czyżby jedna z jego ofiar? Jej usta były pełne i lekko uróżowane, a wydawały się tak realne, że Damien był gotów uwierzyć, iż oddychają i należą do żywej istoty. Miała na sobie długą, jasną suknię z cienkiej wełny, a na niej... Zmrużył oczy, usiłując skupić wzrok. Fałdy tej sukni lekko falowały, jakby na wietrze, i czasem wydawały się białe, a czasem... Dostrzegł zmianę barwy i próbował skupić na niej wzrok... Zobaczył cienkie strużki czerwieni między fałdami sukni i szkarłatną lamę na wysokości serca.

- Almea - wyszeptał Tarrant.

I Damien zrozumiał. Dobry Boże. Zrozumiał wszystko.

- To twoja żona?

- Nie. - Łowca pokręcił głową. - To nie jest moja żona. Jej cień, stworzony przez miejscowe prądy. Nie ona.

Spojrzał na widmową postać, a potem znów na Tarranta. Trudno było powiedzieć, które z nich dwojga jest bledsze.

- Może został sformowany w odpowiedzi na...

- Nie! - Postać ruszyła w kierunku Tarranta, który pospiesznie się cofnął. - To iluzja stworzona przez Calestę. Z pewnością. Albo prawdziwy cień, przywołany przez naszą obecność. Mój Boże - wyszeptał drżącym głosem. - Jeżeli tak...

- To twoja żona, Geraldzie.

- Ona nie żyje! - Przez moment Damien wyraźnie widział całe jej ciało: zakrwawione, pokaleczone, pocięte nożem szaleńca... a potem znów spowiła je biała szata i jedynym śladem cierpienia był ból w jej oczach. - Almea Tarrant taka, jaką była w ostatnich chwilach życia, nie pamiętająca niczego, co było wcześniej! Nie mająca żadnych wspomnień, które mogłyby ukoić jej strach, gdy... gdy...

Cień zatrzymał się. Obserwował go.

- Nie sądzę, by pojawiła się, żeby cię skrzywdzić - zaryzykował Damien.

- A po co by tu przyszła? Pamiętaj o tym, co ja jej uczyniłem, Vryce!

Ona czeka, pomyślał Damien. Spodziewa się czegoś. Czego?

- Wezwałeś ją na pomoc - podsunął.

- Zamęczyłem ją - szepnął neohrabia.

Patrzyła. Czekała. Nie była już jego żoną, lecz fragmentem bytu. Jedną chwilą krótkiego życia, zamrożoną w czasie przez magię tego miejsca. Damien zaczerpnął tchu i starając się zachować spokój, rzekł:

- Ona jest tu pierwszym cieniem, który nas nie napastuje. Może to coś oznacza.

Tarrant milczał.

Postać odwróciła się. Nie pokazała im pleców, ale powoli zaczęła się oddalać. W jej oczach nie było nienawiści, pomyślał Damien, ani gniewu, jedynie przeogromny ból. I może coś jeszcze... coś więcej.

- Bardzo cię kochała - zauważył.

Tarrant wzruszył ramionami;

- Ta zjawa nie wie co to miłość.

Przystanęła. Czekała. Na nich.

- Geraldzie - zaczął ostrożnie Damien, dobierając słowa. - Myślę, że ona chce, byśmy poszli za nią.

- Dlaczego? Chce nam pomóc? Raczej zamierza wciągnąć mnie w pułapkę...

Były kapłan spojrzał cieniowi w oczy i dostrzegł palący się w nich błysk życia.

- Nie sądzę - powiedział cicho.

Tarrant spojrzał nań ze zdumieniem.

- Dlaczego? - zapytał ochrypłym głosem. - Dlaczego miałaby mi pomóc po tym, co jej zrobiłem?

- Może chce, żebyś poniósł za to karę. Mówiłeś, że zapewne umrzesz na stoku Shaitana, prawda? Może chce poprowadzić cię na śmierć. - Damien westchnął. Jak miał wyrazić następną myśl, żeby zaakceptował ją Łowca? - A może w tej ostatniej chwili życia chciała cię uratować. Może zobaczyła, że człowiek którego poślubiła, oddał się złu tak strasznemu, że jej słowa, jej miłość, nie mogły go ocalić... a teraz ma jedyną szansę odkupienia. Pierwszą od wielu wieków. - Odczekał chwilę, a potem powiedział łagodnie: - Znałeś ją, Geraldzie. Ty mi powiedz.

Cień czekał.

- Jeżeli ona jest złudzeniem... - zaczął Tarrant.

- Nie jest.

- Skąd możesz mieć tę pewność?

- Ponieważ nie sądzę, by Calesta, pomimo całego jego sprytu, stworzył to. - Damien wskazał na postać. Czyżby uśmiechnęła się smutnie w odpowiedzi? - Odbicie bólu, tak, może nienawiści, a z pewnością żądzy zemsty. Takie uczucia on rozumie. A inne? - Czytając w jej oczach, Damien zadrżał. Boże, cóż to musiała być za kobieta. - Calesta nic nie wie o ludzkiej miłości: jak mógłby tak dokładnie ją imitować?

Łowca spojrzał na niego. W jego szarych oczach malował się taki strach i udręka, że Damien z trudem wytrzymał to spojrzenie.

- Czy to właśnie w niej widzisz? - zapytał.

- Między innymi - rzekł cicho. - Dostatecznie wyraźnie, by przypuszczać, że ona może nas zaprowadzić tam, dokąd chcemy dojść. A poza tym nie mamy wielkiego wyboru, prawda? Chyba że chowasz w rękawie jakiegoś asa, o którym mi nie powiedziałeś.

- Nie.

- A zatem?

Przez długą chwilę neohrabia stał jak wryty. Damien czekał. Ona też.

- Dobrze - powiedział w końcu ledwie słyszalnym szeptem. - Dobrze.

Odwrócili się do stojącej opodal zjawy i zobaczyli, że odeszła kilka kroków. Damien zaczekał, aż Tarrant ruszy w jej stronę, a potem poszedł za nim. W jego sercu budziła się nadzieja, a jednocześnie obawa. Cień Almey Tarrant będzie niewrażliwy na wytwarzane przez Calestę iluzje - Iezu nie miał władzy nad wytworami fae. Co oznaczało, że idąc za nią, zapewne będą mogli ominąć prawdziwe przeszkody, nie fatygując się unikaniem tych, których w rzeczywistości nie ma.

Jeśli tylko ona zechce. W tym sęk. Patrząc na nią, widząc, jak ta widmowa postać snuje za sobą pasma białego dymu, natychmiast pochłaniane przez wszędobylską mgłę, modlił się, żeby dobrze odczytał jej zamiary. Jeśli się pomylił, nie było nadziei...

Wyprowadziła ich z kanionu na rozległą równinę, na której jeden kilometr niczym nie różnił się od drugiego. Damien nerwowo zerknął na Tarranta, lecz z jego wyrazu twarzy nie zdołał wyczytać, czy adept znalazł jakiś punkt orientacyjny. Wkrótce zamknęła się wokół nich mgła, spowijając obu tak gęstą zasłoną, że widzieli nie dalej jak na kilka kroków. W tym oparze poruszały się jakieś dziwne stwory, na pół sformowane cienie krążące wokół jak ławice ryb, ale nie podchodzące zbyt blisko. Czy reagowały na moc Tarranta, czy tej kobiety? Czy cienie respektowały swoje terytoria, tak że inne nie będą ich niepokoić w jej obecności? Zdrętwiał na widok jakiejś istoty o czerwonych ślepiach, która zdawała się zmierzać wprost na niego, ale zaraz rozwiała się jak dym. Na razie, z jakiegoś powodu, chyba byli bezpieczni. Jeśli Bóg da, tak pozostanie.

Krok za krokiem, kilometr za kilometrem, podążali za cieniem Almey Tarrant po zatrutej ziemi. Omijając sterczące i poczerniałe skały, depcząc rzadką i ostrą trawę, obchodząc jeziorko, którego powierzchnia dymiła jak bliska wrzenia ciecz. Wokół unosił się odór zgnilizny, czasem mdląco słodki, ale zawsze z domieszką drażniących wyziewów siarki. Bogu dzięki za magiczne szale Tarranta, które zdawały się zatrzymywać najbardziej toksyczne opary. Damien co pewien czas sprawdzał, czy zawój znajduje się na swoim miejscu. Wystarczająco często podróżował po wulkanicznych terenach, by wiedzieć, jak szybko działa trucizna wchłonięta przez płuca, i tym bardziej był wdzięczny Tarrantowi, że przygotował się na taką ewentualność.

Uda się nam, pomyślał, chociaż nogi bolały go już od wspinaczki. W ustach zaschło mu z pragnienia i wiedział, że powinien coś z tym zrobić. Nie zwalniając kroku, z trudem wyjął manierkę i zdołał ją odkorkować, lecz gdy uniósł zawój, by przyłożyć ją do ust, wiatr nagle dmuchnął mu w twarz chmurą siarkowych oparów. Zanim się zorientował, wciągnął je do płuc i chociaż natychmiast opuścił zawój, dostał okropnego ataku kaszlu i przez chwilę nie mógł zrobić ani kroku. Kaszel wstrząsał nim raz po raz i Damien mógł się tylko modlić, żeby tamci zaczekali, aż mu przejdzie. Czy cień Almey obchodziło to, czy Damien dotrze do Shaitana, czy też interesował ją wyłącznie los męża? Myśl, że mógłby zostać tu sam, była naprawdę przerażająca. Kiedy rozjaśniło mu się w oczach, z ulgą zobaczył, że Tarrant i zjawa czekają na niego.

- Możesz pić przez zawój - powiedział Łowca.

Wspaniale. Po prostu wspaniale.

Damien zrobił to, kiedy tamci ruszyli dalej. Skrzywił się, czując na języku smak jakiegoś środka chemicznego.

Dzięki, że powiedziałeś mi w porę.

Potem dotarli do miejsca, gdzie kanion przecinał ścieżkę, zagradzając im drogę. Głęboki, o pionowych ścianach, odcinał im dostęp do krainy na prawo, zmuszając, by skręcili w lewo, jeśli chcieli iść dalej. Jednak cień Almey nie poszedł tamtędy. Wcale się nie ruszał. Stał na krawędzi przepaści, jakby oceniając jej głębokość, a potem spojrzał na nich. Tylko przez chwilę. Następnie zrobił krok naprzód, w bezdenną przepaść.

Dobry Boże...

Zawisła nad pustką, stawiając stopy w powietrzu, jakby kroczyła po stałym gruncie. Od drugiego brzegu kanionu dzieliło ją co najmniej sześć metrów, lecz ona wcale nie spieszyła się, by tam dojść. Spokojnie, jakby stąpała po ziemi, wyszła na środek rozpadliny, a potem zatrzymała się i obejrzała. Po chwili, kiedy nie ruszyli się z miejsca, wyciągnęła szczupłe ramię, przyzywając ich.

- Jeśli ona jest złudzeniem... - zaczął Tarrant.

- To nie może zabić nas w ten sposób. Nie pamiętasz? Karril obiecał.

- Karril obiecał, że nie zabije nas Calesto. Nie przypominam sobie, żeby mówił coś o mojej żonie.

Czekała w milczeniu. Bez jej pomocy nie zdołają stąd wyjść.

- Posłuchaj - rzekł w końcu Damien. - Ona nie ma żadnego powodu, aby nienawidzić mnie, prawda? A zatem pójdę pierwszy. Jeśli to pułapka zastawiona na ciebie, to może... - Nie dokończył zdania. Może ulituje się nad niewinnym i ostrzeże mnie, zanim runę w przepaść. - Może tak będzie dobrze - dokończył niezręcznie.

Podszedł do krawędzi przepaści, spojrzał w nią... i oderwał wzrok od tego widoku, kierując go na postać. Z jej twarzy nie był w stanie odczytać jej zamiarów ani tego, jak daleko mogła się posunąć, by zwabić Tarranta w przepaść. W końcu zaczerpnął tchu i zrobił krok. Idąc, nie odrywał od niej spojrzenia, a strach zimną dłonią ściskał mu serce. Przeszedł kilka metrów do miejsca, gdzie zaczynała się przepaść, i zrobił krok, chociaż pod nogami miał pustkę, a instynkt samozachowawczy rozpaczliwie nakazywał mu odskoczyć w tył, dopóki jeszcze może... Damien wiedział jednak, że tak zareaguje jego umysł na stworzoną przez Calestę iluzję i nie usłuchał. Z zamkniętymi oczami i perlącym się na czole potem, przeniósł cały ciężar ciała na tę jedną nogę. I nie spadł. Dzięki Bogu, nie spadł! Zrobił następny krok, potem jeszcze jeden. Powoli oddychając, otworzył oczy i spojrzał w dół. Widok zaparł mu dech.

Odwrócił się do czekającego Tarranta i spróbował przywołać na usta uśmiech.

- No jak? Idziesz?

Łowca zawahał się, a potem podszedł do krawędzi. Damien widział, jak neohrabia walczy ze sobą, tak jak przed chwilą on, a potem - blady jak chusta - stawia krok w pustkę. Jednak nie spadł, tak samo jak Damien, i niebawem obaj szli po tak skutecznie ukrytej przed ich oczami ziemi, mając pod nogami stworzone przez Calestę złudzenie.

- Najwyraźniej nie zapomniał o nas - szepnął Łowca.

Cień Almey wiódł ich dalej, coraz głębiej w labirynt mgły i oparów. Ominęli jeden kanion, skręcili przed innym i dotarli do następnego, przez który przeprowadził ich cień. Tym razem poszli za nią bez wahania. Przez ile godzin wpatrywali się tylko w tę zatrutą ziemię i jej zmutowane rośliny, roztaczające obrzydliwe zapachy, jakby w odpowiedzi na dotknięcia ich stóp? Damien miał wrażenie, że teren zaczął się wznosić. Jak daleko od szczytu wulkanu zaczynało się zbocze? Bolały go nogi i pomimo Tarrantowego filtra gardło piekło go od siarkowych oparów. Modlił się, żeby do szczytu nie było daleko, chociaż dobrze pamiętał wygląd tego stromego stożka i wiedział, że zanim tam dotrą, nogi będą go bolały o wiele bardziej.

Nagle ujrzeli przed sobą skalną ścianę, a Almea weszła w nią i zniknęła. Obaj wędrowcy spojrzeli po sobie, a potem Damien poszedł za nią, wstrzymując oddech. Przez chwilę wydawało mu się, że naprawdę wszedł w skałę, lecz to wrażenie zaraz minęło. Złudzenie również prysło i ujrzeli rozciągającą się przed nimi równinę oraz czekającą w pobliżu Almeę.

- Sądzę, że znaleźliśmy sobie dobrego przewodnika - szepnął Damien.

Przysiągłby, że Tarrant uśmiechnął się, chociaż słabo. Potem weszli na nierówny teren i musieli zwolnić tempo marszu: cień poruszał się dość szybko, ale nie oddalał od nich. Damien miał wrażenie, że wyczuwa narastające wokół napięcie - może Calesty? Jeśli Iezu naprawdę obawiał się tego, że Tarrant dotrze do Shaitana, to teraz z pewnością wpadł w panikę. Co powiedział Łowca? Że oprócz iluzji te demony nie dysponują inną mocą? A teraz Calesta nie mógł użyć jej przeciwko nim. Dobry Boże, może jednak im się uda!

Łagodne zbocze zmieniło się w stromy stok, a marsz we wspinaczkę. Przez cienki zawój Damien wyczuwał gryzącą woń siarkowych oparów Shaitana, paskudny odór snujących się wulkanicznych gazów. Fontanny ognia przegradzały im drogę, syczące lub ryczące, a czasem płonące w upiornej ciszy. Przeważnie omijali je, ale czasem przez nie przechodzili. Wszystkie wydawały się jednakowo gorące. W pewnej chwili Damien zauważył, że palą mu się spodnie i czując oblewający nogi żar, o mało nie rzucił się pędem do najbliższego skrawka chłodnej ziemi, żeby potoczyć się po niej, gasząc płomień. Jednak ona nie biegła, więc on też tego nie zrobił i po kilku minutach - gdy tylko Calesta zrozumiał, że i ten podstęp się nie powiódł - ta wizja zniknęła jak poprzednie, pozostając tylko wspomnieniem.

Damien z trudem łapał oddech, a serce waliło mu tak mocno, że zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Ziemia drżała, jak podczas trzęsienia, lecz nie były to spazmatyczne ruchy tektoniczne, nieustanne wibracje. Powodowały zawrót głowy, sprawiając dziwne wrażenie, że wszystko wokół niego i pod nim jest płynne i niestałe. Pnąc się w górę, czuł smród zastygającej lawy, na szczęście niezbyt blisko miejsca, gdzie się znajdowali. Jak wysoko musi wspiąć się Tarrant, żeby zrobić to, po co tu przyszedł?

Nagle obeszli spory głaz i ujrzeli cienki strumień lawy, zagradzający im drogę. Spływała po zboczu góry najwyżej dziesięć metrów dalej i chociaż była wystarczająco wąska, aby ją przeskoczyć, Damien nie był pewny, czy ma na to ochotę.

- Jest tu inna droga? - zapytał zjawę. Lekko obróciła się do niego, spojrzała mu w oczy, a potem znów odwróciła się w kierunku lawy i ruszyła. On nie poszedł za nią.

- Vryce?

Jej oczy. Spojrzał w nie tylko przez chwilę, ale to wystarczyło, żeby zaczął drżeć.

- Są inne - szepnął. Spojrzał na strumień lawy, znajdujący się tak niebezpiecznie blisko, i zaczął się cofać. - Zgubiliśmy ją...

Zjawa odwróciła się do nich. Na pozór wyglądała tak samo jak przedtem, lecz rzeczywiście zaszła w niej jakaś zmiana. Zniknęła ta odrobina łagodności, jaką Damien wyczuł za ogromnym cierpieniem. Ten cień uczucia nie będącego nienawiścią. To coś, co Damien uznał za miłość...

- Niech to szlag! - syknął.

Kiedy zgubili prawdziwą? Gorączkowo rozejrzał się wokół, jakby w nadziei, że czeka za nimi, ale ujrzał tam tylko usiany kamieniami stok. Kiedy i jak Calesta podstawił im sobowtóra? Wystarczył moment nieuwagi, o jaki nietrudno było w tej krainie, gdzie niebezpieczeństwo zdawało się kryć za każdym głazem.

- Jeśli potrafi ją ukryć, to nie zdołamy jej odnaleźć. - W głosie Tarranta Damien usłyszał wywołane długotrwałym stresem znużenie. - Będziemy musieli iść dalej sami.

- Nie. Nie możemy. - Przypomniał sobie wszystkie przeszkody, jakie przeszli, ominęli lub po prostu zignorowali. - Bez niej nie mamy szans.

Myśl, człowieku, myśl!

- Jakie są granice jego mocy? - zapylał.

Myśl!

To coś, co nie było Almeą, obserwowało zastanawiającego się Tarranta.

- On potrafi tworzyć obrazy, które wydają się rzeczywiste. Może sprawić, że nie będziemy dostrzegać tego, co istnieje naprawdę. W pewnym stopniu może oddziaływać na zmysły - stąd wrażenie ciepła lub spadania, kiedy walczyliśmy z tworzonymi przez niego iluzjami - lecz w niewielkim zakresie, inaczej po prostu obezwładniłby nas bólem.

Zmysły. Kluczowe słowo. Czy między Tarrantem a cieniem jego żony istniała jakaś więź, dzięki której mogliby ją odnaleźć? Najwidoczniej Łowca pomyślał o tym samym, gdyż pokręcił głową.

- Może gdyby naprawdę była moją żoną. Musisz jednak pamiętać, że to nie jest kobieta, z którą żyłem. To wytwór fae, zawierający nie więcej prawdziwej Almey Tarrant niż jej odbicie w lustrze. Wierz mi - dodał - w tych okolicznościach wolałbym, żeby było inaczej.

A więc to im nie pomoże. Damien rozpaczliwie rozejrzał się wokół, jakby szukał pomysłu na nową linię ataku... i znalazł ją. Płynęła, dymiąc, nie dalej niż cztery metry od jego nóg.

- Zatem równie dobrze możemy iść naprzód. - Serce waliło mu jak młotem, gdy ruszył w stronę strumienia lawy, ale wiedział, że nie śmie się zawahać. - Bez cienia twojej żony i tak jesteśmy już martwi, prawda?

Od lawy dzieliły go już tylko trzy metry i czuł smród gazów unoszących się z sykiem z jej powierzchni.

- Tym razem Calesta prawie nas zabił, ukrywając ją, więc dlaczego nie zaryzykować?

Wejdź w to, nakazywał swemu ciału. Nie przejmuj się tym, czy jest realne. Po prostu to zrób.

Już tylko krok dzielił go od strumienia lawy, gdy coś go powstrzymało. Dzięki Bogu. Pozwolił, by odepchnęło go od stopionej skały, a potem uniósł rękę, żeby otrzeć pot z czoła. Zdołał tylko przycisnąć zawój do wilgotnej skóry.

- Prowadzisz niebezpieczną grę - warknął Karril.

Damien z trudem uśmiechnął się.

- Ja tylko wziąłem cię za słowo.

Iezu chwycił go za ramię i pociągnął z powrotem do czekającego Tarranta.

- Tam - powiedział niechętnie. - Jak obiecałem.

Prawdziwy cień Almey stał za nimi, dobrze widoczny, jakby nigdy żadna magia nie skrywała go przed ich oczami. Jej sobowtór zniknął, a może stał się niewidzialny - skutek był taki sam.

- Naprawdę wszedłbyś w to? - zapytał Karril. Damien nie odpowiedział. W końcu demon westchnął. - W porządku. Jak chcesz. - Zerknął na Tarranta i z nikłym uśmiechem dodał: - Przypomnij mi, żebym nigdy nie grał z nim w pokera.

- A ty mi - mruknął Łowca i po jego twarzy również przemknął słaby uśmiech.

Ruszyli w górę zboczem, Almea raźnie, oni dwaj z trudem. Karril pozostał z nimi, co trochę zdziwiło Damiena, lecz gdy zapytał demona o powód, usłyszał tylko szorstką odpowiedź:

- Ktoś musi trzymać was z dala od kłopotów.

Zwyciężyliśmy, pomyślał. Jednak na razie zdołali tylko dotrzeć do celu podróży. Przed nimi był Shaitan i próba tak straszna, że żaden człowiek nie zdoła jej przeżyć.

Pięli się do góry. W niektórych miejscach skała drżała tak nieznacznie, że nie słyszeli głuchego pomruku, tylko wyczuwali go pod nogami; w innych dygotała jak podczas prawdziwego trzęsienia ziemi i Damien szczękał zębami, wchodząc coraz wyżej po nierównym zboczu. Chwilami miał wrażenie, że cała planeta zaraz rozpadnie się pod ich nogami. Głęboko oddychając z zamkniętymi oczami, musiał przywoływać na pomoc resztki samokontroli, żeby ignorować to uczucie. Cień czekał. A Karril szedł za nimi. Centymetr za centymetrem, metr po metrze, zbliżali się do celu podróży.

W końcu dotarli do miejsca, gdzie Karril kazał im przystanąć. Cień Almey usłuchał go skwapliwie, więc Damien i Tarrant poszli za jej przykładem. Teren był tu tak stromy, że ledwie zdołali ustać, przytrzymując się popękanych pagórków zastygłej lawy.

- To koniec! - zawołał Karril w otaczającą ich mgłę. - Nie zdołałeś ich powstrzymać przed przyjściem tutaj, a teraz nie możesz zapobiec temu, co chcą zrobić. Niech sami to zobaczą!

Damien miał wrażenie, że cały świat zastygł. Pomruk wulkanu, trzask i syk pobliskich potoków lawy, łomot jego własnego serca... Wszystko to ucichło na chwilę, jakby w oczekiwaniu. Potem, powoli, mgła wokół nich zaczęła rzednąć. Biały dym zmienił się w cienkie pasma, a te z kolei w powietrze, dostatecznie czyste, by można było zobaczyć cały stok góry.

Damien rozdziawił usta i mocno oparł się o kamień. Zauważył, że Tarrant zareagował tak samo. Trzydzieści metrów niżej chmurki zbierały się wokół szczytu, niczym stado wielkich ptaków. Stok poniżej zdawał się ciągnąć w nieskończoność, aż - spękany i nierówny - daleko w dole rozpłaszczał się i łączył z dnem doliny. Czy naprawdę wdrapaliśmy się tak wysoko? - dziwił się Damien. Z trudem mógł w to uwierzyć, chociaż jego mięśnie potwierdzały ten wyczyn.

Skierował spojrzenie w górę, ku wierzchołkowi wielkiego wulkanu. Po krótkiej wspinaczce mogli dotrzeć do jego krateru, poszarpanej krawędzi obrysowanej pomarańczowym blaskiem kotłującej się w Shaitanie magmy. Czarne chmury nad nim wydawały się wisieć tak blisko, że mógłby ich dotknąć, a ich brzuchy migotały wszystkimi barwami odbitych ogni krateru oraz strumieni lawy. Cały nieboskłon, cały wszechświat zdawał się płonąć. Dzięki Bogu, że Almea poprowadziła ich od nawietrznej, gdyż wypluwane przez wulkan opary wyglądały na dostatecznie gorące i gęste, by udusić nawet czarnoksiężnika.

Obejrzał się na Tarranta i ze zdumieniem ujrzał przy nim jeszcze jedną postać. Czarną, wyrazistą i... och, jakże znajomą. Instynktownie sięgnął po miecz, chociaż w głębi serca wiedział, że stal na nic się nie zda przeciwko temu demonowi. Po prostu zadziałał odruch.

- Zrezygnuj z tego - rozkazał Calesta.

Tarrant odwrócił się do niego plecami i ruszył w górę. Z krateru nad nimi zdawała się tryskać fontanna ognia, obsypując go gradem płonących kamieni. Szedł dalej.

- Nie możesz mnie zabić! - wrzasnął demon. - Tylko stracisz życie i odrzucisz wieczność. Ja mogę dać ci to, czego pragniesz!

Tarrant piął się dalej. Skalna bryła tuż przed nim pękła i ze szczeliny popłynął potok lawy, ale Karril zaklął, wymamrotał coś i strumień ognia zniknął.

- Myślę, że on ma już to, czego chciał - powiedział do brata bóg rozkoszy. - Pomimo twojej pomocy.

Teraz na zboczu pojawiły się inne postacie, jedne ludzkie, inne nie. Kształty ze złota, dymu, we wszystkich barwach tęczy, które zebrały się na zboczu wulkanu, żeby patrzeć na wspinającego się Tarranta. Jedne były przezroczyste jak szkło i prawie niewidzialne dla Damiena. Inne, podobnie jak Karril, wydawały się mieć materialną postać i tylko niewielkie różnice budowy świadczyły o ich nieludzkim pochodzeniu. Była wśród nich istota o srebrzystym ciele, ani męskim, ani kobiecym, lecz łączącym najpiękniejsze cechy obu płci.

- Rodzina - powiedział Karril. I w odpowiedzi na nie zadane przez Damiena pytanie, dodał: - Nie będą się wtrącać.

Teraz z krateru wydostało się coś, co nie było lawą, dymem ani żadnym innym wytworem wulkanu. Wir barw, które podświetliły od spodu chmury popiołu. Gąszcz obrazów, zmieniających się tak szybko, że Damien nie nadążał za nimi wzrokiem. Twarze, planety, bujne kwiecie, blask klejnotów... Takie obrazy i tysiąc innych wirowały w środku chmury światła, równie niematerialne jak iluzje Iezu, równie ulotne jak sen. Damien miał wrażenie, że patrzy w wielkie lustro, które ukazuje mu fragmenty jego życia, bez ładu i składu: chaos świadomości. Poczuł nagły przypływ lęku, gdy pojął, co to oznacza. Modlił się, by Tarrant nie uniósł głowy i nie zobaczył tego widoku, który mógł odebrać mu resztki odwagi.

- Czy to...? - jęknął.

- Jak już mówiłem - w głosie Karrila Damien usłyszał napięcie. - Rodzina.

Tarrant wspiął się najwyżej, jak mógł, nie powierzając ciężaru ciała kruchej skale, która mogłaby się zarwać. Z trudem wyprostował się i blask kreatora Iezu, połączony z pomarańczową poświatą krateru Shaitana, podświetlił jego postać blaskiem niemal równie jasnym jak słoneczny.

- Posłuchaj, Calesto! - zawołał gromkim głosem. Widocznie dotarłszy do celu podróży, odzyskał siły. - Wiążę cię tą ofiarą. Zgodnie z rytuałem sięgającym pierwszych dni ludzkiej obecności na tej planecie. Czynię cię częścią mojego ciała, mojej duszy, nierozłącznym...

- Idź do piekła! - wrzasnął demon.

Łowca wyjął miecz i zimny ogień rozbłysnął swym morderczym blaskiem. Przez łączącą ich więź Damien poczuł, jak Łowca sięga swoją wolą, wzmocnioną przez zimny ogień, spotęgowaną przez paląca nienawiść. Chodź do mnie, wabiła moc. Damien poczuł głód i okrucieństwo Łowcy. Biegł zamiast niego przez Puszczę i czuł na wargach słodki strach kobiet Aromat gorącej krwi zaszumiał mu jak wino w głowie, aż musiał przytrzymać się skały, żeby nie upaść. Radość zabijania, przyjemność łowów, ekstaza zadawania bólu... Przepływały przez niego jak fale powodzi, ogarniając także demona, który nie był w stanie oprzeć się ich strasznej pokusie. Przyciągany nieodpartą siłą niespodziewanej uczty Calesta ruszył naprzód. Wokół krążyły setki postaci, ludzkich i nie tylko. Patrząc na to, Damien miał wrażenie, że matka Iezu również to obserwuje, i rozpaczliwie modlił się, żeby nie zechciała się wtrącać.

- Przez tę ofiarę - oznajmił Łowca - wiążę cię ze mną.

Przy tych słowach wysoko uniósł miecz nad poszarpaną krawędź krateru. Straszliwy wybuch wstrząsnął wulkanem - tak potężny, iż Damien miał wrażenie, że ziemia zaraz rozstąpi mu się pod nogami. Jednak huk ucichł i przez głośne bicie swego serca słyszał syk lawy w oddali i stłumiony ryk ognia. Shaitan przyjął ofiarę Tarranta.

Potem adept spojrzał mu w oczy - tylko jemu - i były kapłan dostrzegł w nich lęk, jakiemu dorównywała tylko determinacja.

- Musisz zrozumieć, Vryce. Szczerze wierzę, że gdzieś, jakoś, znalazłbym rozwiązanie. Sądziłem, że w ciągu tego miesiąca, jaki mi pozostał, zdołam odkryć sposób, by zerwać pakt i przeżyć, znów oszukując śmierć... A zamiast tego dokonałem takiego wyboru. Poświęcić życie w akcie najwyższego altruizmu. Poświęcić wieczność w obliczu czekającego mnie piekła. - Wyciągnął rękę do Calesty i Damienowi wydawało się, że wargi adepta rozciągnęły się w uśmiechu. - Chodź dzielić je ze mną, demonie!

I otworzył się na całą moc Shaitana, surową, krwawą siłę najstraszliwszych prądów Erny. Przez chwilę Damien widział świat jego oczami, czuł jego mękę, gdy fae ogarnęła go z rykiem, zbyt silna, by mogła ją wchłonąć dusza jednego człowieka... Całe zbocze góry rozbłysło oślepiającym żarem, który palił mózg, i Damien poczuł, jak dusza Łowcy zajmuje się żywym ogniem. Usłyszał jego przeraźliwy krzyk i zrozumiał, że udało się, że Calestę pochłonęła straszliwa moc złożonej przez Tarranta ofiary, że opłaciło się zaryzykować...

Och, Geraldzie.

Ciało Łowcy leżało skurczone i nieruchome, i nie poruszyło się, kiedy spadły na nie drobiny płonącego żużlu. Wir barw, który unosił się nad kraterem, teraz wisiał nad nim, ale to nie miało już znaczenia. Łowca nie żył.

Niech Bóg zmiłuje się nad tobą, modlił się Damien. Niechaj uzna ten dzień za zadośćuczynienie innych dni twego życia i zdoła ci wybaczyć. Niech zważy w Swym sercu, iż od tej pory każde pokolenie Jego ludu będzie szczęśliwsze dzięki twojej ofierze...

I nagle nie mógł już tego znieść. Osunął się na drżącą ziemię, skrył twarz w dłoniach i otworzył bramy, które tak długo broniły go przed lękiem i smutkiem. Nieważne, że Iezu zobaczą, jak płacze. Nieważne. Oni też zapłakaliby, gdyby rozumieli. Każdy by zapłakał.

Na wschodzie wstawał nowy dzień.

37

Nie dam rady, rozpaczał Andrys.

Przerwali marsz, żeby się posilić i nakarmić konie. Uczestnicy ekspedycji próbowali odpocząć, żeby nabrać sił do dalszego marszu. On nawet nie mógł udawać, że to robi. Jak tu odpoczywać, gdy w czaszce tłuką się wszystkie demony piekieł?

Przez długą chwilę nie zsiadał z konia i chociaż Zefila oraz kilka innych osób obrzucało go podejrzliwymi spojrzeniami, nikt go nie niepokoił. Potem podszedł do niego Patriarcha, który jak zwykle nic nie powiedział - jak zawsze, niczego nie musiał mówić - ale Andrys zaczerwienił się i w końcu zsiadł. W przeciwnym razie musiałby wyjaśnić, że mdli go na samą myśl o stąpaniu po Puszczy. Krzywiąc się przy każdym kroku na tej przeklętej ziemi i usiłując ukryć strach, poszedł do miejsca, gdzie wydawano racje żywnościowe. Skąd oni mogli wiedzieć, czym naprawdę jest Puszcza i jak na niego wpływa? Jak miał im wyjaśnić, że nie jest to tylko las drzew, ani nawet skomplikowany ekosystem, lecz jedna istota, żyjąca i oddychająca w wiecznym mroku, która chce go wchłonąć?

Co by to dało, gdybym im powiedział? - rozpaczał, odbierając swój przydział żywności. I pomyślał nie bez goryczy: Ucieszyliby się, gdyby mnie pożarła.

W miarę, jak posuwali się dalej, było coraz gorzej. Miał nadzieję, że godziny konnej jazdy otępią go, aż przestanie cokolwiek czuć, ale stało się dokładnie na odwrót. Każde uderzenie końskiego kopyta, przybliżające go do serca królestwa Łowcy, było jak gwóźdź wbity w jego ciało. Z najwyższym trudem powstrzymywał krzyk, pragnienie błagania ich, żeby zawrócili i zabrali go z tego przeklętego miejsca, które powoli zmieniało go, przekształcało w kogoś, kim nigdy nie chciał być.

Jak mógł wyjaśnić Patriarsze, co się dzieje? Sam tego nie rozumiał. Zamknąwszy oczy, przypomniał sobie chwilę, kiedy dotarli na skraj Puszczy, gdy stał tak blisko niej, że czuł jej zimną siłę, niczym lodowaty oddech na karku. Bał się jechać dalej, jak każdy rozsądny człowiek. Przez chwilę wydawało mu się, że nie będzie w stanie tego zrobić. Wtedy Patriarcha podjechał do niego, wyciągnął rękę przez dzielącą ich przestrzeń i uścisnął ramię Andrysa. Ten poczuł bijącą od duchownego moc i zdołał wykrztusić kilka słów.

- Nie mogę - szepnął. - Nie mam siły.

Tamten przez chwilę zaciskał dłoń na jego ramieniu i Andrys pobladł, oczekując wybuchu słusznego gniewu. Jednak głos Patriarchy był cichy i spokojny, nie oskarżycielski.

- Zatem ufaj Bogu, mój synu. On ją ma.

Andrys popatrzył na Patriarchę i napotkał jego spojrzenie. W tej krótkiej chwili wyczuł w nim ogromną siłę, nieprzebrane zasoby energii, jakiej nie zdołały wyczerpać trudy całego życia. Użycz mi choć odrobinę twej siły, błagał w myślach. Daj mi jej zakosztować, choćby przez jeden dzień. Potem chwila minęła i znów był zdany wyłącznie na siebie. Z rozpaczą w sercu popędził wierzchowca naprzód, na czoło kolumny. Zostawił w tyle Patriarchę. Potem Zefilę. Naprzód, krok za krokiem, do...

Pokusy.

Och tak, w Puszczy było dość okropności, by skłonić każdego rozsądnego człowieka do ucieczki. Och tak, paskudne wonie tego miejsca wywoływały mdłości, mdliło go też na widok pleśni spowijającej tu każde drzewo, każdy kamień. Owszem, wyczuwał zimną siłę Geralda Tarranta dobijającą się do bram jego duszy, gdy fae usiłowała pozbawić go osobowości, zastąpić ją naturą tamtego. Wszystko to i jeszcze więcej, dosyć, by każdemu zmrozić krew w żyłach. Jednak było coś jeszcze. Coś tak niespodziewanego, że ledwie mógł to pojąć. Co mogło mieć tak okropne konsekwencje - i było tak kuszące - że nie śmiał o tym mówić w obawie, iż pozostali uznają go za szaleńca.

Czuł drzewa, gdy pieścił je wiatr wiejący przez Puszczę. Czuł ich szorstką korę, jakby była jego skórą, i bolały go ugryzienia toczących je pasożytów, jakby żerowały w jego ciele. Odczuwał ciemniejące wysoko nad głową niebo, promienie księżyca na jego gałęziach, zimny powiew górskiego wiatru poruszającego listowiem. Zbyt wiele wrażeń dla jednego człowieka... A przeczuwał, że jest to tylko wstęp do jeszcze głębszych doznań.

Czyżby tracił zmysły? A może w ten sposób tylko objawiała się więź Geralda Tarranta z Puszczą, dowód, iż uznała Andrysa za część siebie? Obawiał się zapytać. Bał się, że jeśli ujmie te uczucia w słowa, da im jeszcze większą moc. Obawiał się, że jego dusza zatonie, nie w morzu przerażenia, lecz w odmętach wrażeń tak bogatych i fascynujących, że żaden człowiek nie zdoła im się oprzeć.

W gałęziach drzew były ptaki i wyczuwał ich głód, gdy szukały owadów będących ich pokarmem. I zdawał sobie sprawę z obecności tych owadów, ich gorączkowych ruchów przerywanych chwilami bezruchu, jakby cała Puszcza wstrzymała oddech. Pod korą drzew roiło się od mikroorganizmów, a jeśli zamknął oczy, widział Puszczę ich oczyma: nakładające się obrazy pokarmu, głodu, strachu, sytości i wielu innych wrażeń, obcych, a jednocześnie znajomych... Wiedział, że mógłby się w tym zatracić. Aż nazbyt łatwo. Mógłby położyć się na zimnej ziemi i pozwolić, by go wchłonęła, otworzyć duszę, aż wleje się weń całe życie Puszczy. Słodka, mroczna ekstaza! Niewymownie kusząca dla jego hedonistycznej natury, pragnącej przyjemności za wszelką cenę. Szaleńczo kusząca dla tego głęboko zranionego człowieka, jakim był, rozpaczliwie szukającego drogi ucieczki. Jaki narkotyk mógł równać się z takim doświadczeniem lub pozwoliłby na zawsze uciec przed ponurą rzeczywistością jego egzystencji?

Wstrząśnięty, wrócił do wierzchowca i gmerał przy siodle, jakby szukając jakiegoś uszkodzenia popręgu, wymagającego naprawy. Ręce trzęsły mu się tak mocno, że obawiał się, iż ktoś to zauważy, ale pozostali byli zbyt zajęci swoimi obowiązkami. Boże, musi się napić. Jak inaczej odpędzić taką wizję, która jak kobieta dotykała językiem mózgu, budząc odczucia przekraczające ludzkie wyobrażenie? Czy właśnie tego codziennie doświadczał Łowca? - zastanawiał się Andrys. Czy uciekał od swego nieśmiertelnego ciała, by pławić się w żądzy i głodzie stworzeń, które kreował? A może to doświadczenie było zarezerwowane wyłącznie dla żyjącego Tarranta i nawet potężny Łowca nie mógł go zakosztować? Na myśl o tym kręciło mu się w głowie. Bojąc się, że pochłoną go te nowe odczucia, tak mocno zaciskał pięści, że palce pulsowały mu z bólu. Jakby w ten sposób mógł zapanować nad źródłem tych sensacji i wygnać Puszczę ze swojej duszy.

Pospiesznie zjedli posiłek, dosiedli koni i pojechali dalej. W noc tak bezkresną, w krainę tak obcą i zdegenerowaną, że pod wpływem jej przygnębiającego oddziaływania ustały nawet szepty. W żaden sposób nie mogli zmierzyć przebytej drogi ani nawet sprawdzić kierunku, w jakim podążali. Ich kompasy już dawno przestały działać, tak bardzo rozregulowane działaniem fae wywołanym przez ich obawy, że Zefila z westchnieniem rozkazała je pochować. Szlak, którym podążali, był kręty i Andrys miał wrażenie, że kilkakrotnie przecinali własne ślady. Nikt inny tego nie zauważył, a przynajmniej nie powiedział tego głośno. Czy było to tylko przywidzenie, wywołane jego obawą? Czy też prawda, widoczna tylko dla tych, którzy patrzyli oczami Łowcy?

Puszcza kierowała nimi, to było oczywiste, tylko dokąd? Jeśli ich podstęp się powiódł, powinni zostać doprowadzeni do czarnej fortecy w środku tego królestwa. Jeżeli nie... Wtedy mogą bez końca błądzić po tych ciemnych lasach, aż zabraknie im sił i zapasów. Czy nie tak działała Puszcza? Chwytając ludzi w labirynt drzew i kamieni, aż umrą, czasem kilka metrów od miejsca, gdzie świeci słońce?

Nie myśl o tym, powiedział sobie, gorączkowo rozluźniając kołnierzyk. Bo zwariujesz.

Po długich jak wieczność godzinach jazdy Zefila dała znak, że nadszedł czas, by rozbić obóz na noc. Kiedy znaleźli niewielką polankę, wstrzymali konie i jeden po drugim zsiedli z nich, zmęczeni w równym stopniu daremnym wysiłkiem, co długa jazdą. Pora spać, pomyślał Andrys. Niezbyt go to cieszyło. Boże, jak chciał się czegoś napić. Zaschło mu w gardle, drżały mu ręce i nie wiedział, czy bez kropli alkoholu zdoła wytrzymać jeszcze choć godzinę, nie mówiąc już o następnym dniu. Niewiele brakowało, a zwróciłby się do Patriarchy, błagając go, by pozwolił mu pociągnąć łyk z metalowej flaszki, którą ojciec święty skonfiskował mu na początku wyprawy. Niewiele brakowało. W końcu jednak zabrakło mu odwagi, a może to wstyd nie pozwolił Andrysowi okazać takiej słabości. Krzywiąc się, zsiadł z konia, pocieszając się myślą, że w przeszłości zdarzało się już, że Samiel zamknął - albo porozbijał - wszystkie butelki z winem, jakie były w zamku, a on jakoś to przeżył. Jakoś.

Wydano racje żywnościowe: zimny, niesmaczny posiłek. Starał się nie myśleć o drapieżnikach krążących wokół obozu tuż za kręgiem światła, lecz jego zmysły wyostrzyły się do tego stopnia, że słyszał, jak cicho stąpają wokół, czekając na sygnał do ataku. Jeśli Bóg da, będą trzymały się w bezpiecznej odległości.

Nagle zdrętwiał. Poczuł się tak, jakby ktoś nagle skrobnął paznokciami po szkle, tuż za jego plecami.

Coś było nie w porządku.

Potrząsnął głową i skrzywił się, czując przeszywający ból w skroniach. Zwierzęta przestały krążyć. Wokół panowała nienaturalna cisza. Miał wrażenie, że stoi przed wzbierającą falą, ogromną masą czarnej wody, która zaraz na niego spadnie.

- Mer Tarrant? - zapytał ktoś.

I nagle uderzyło go to jak pięścią, tak silnie, że zatoczył się w tył, padając na mężczyznę, który rozpakowywał za nim bagaże. Przeleciał przez niego i spadał dalej, w głąb ziemi, w sam jej środek, w mroczną przepaść, tak głęboką, jakby znalazł się w środku wszechświata, nie mając się czego chwycić, nie mając do kogo krzyknąć... W gorącą ciemność, tak rozpaloną, że czuł swąd swej palącej się skóry, skwierczenie włosów, wrzenie gotującej się krwi...

Wrzasnął. A raczej próbował to zrobić. Jeden Bóg wie, czy naprawdę wydał jakiś dźwięk. W tym świecie jego krzyk odbijał się echem, aż wypełnił całą tę mroczną i gorącą przestrzeń, aż Andrys ogłuchł na swój wrzask, na swój skowyt przerażenia...

- Tarrant! Co się stało?

Nagle poczuł wstrząsające Puszczą drżenie, wibracje wyrywające upiornie białe korzenie i sprawiające, że robactwo rzuciło się do szaleńczej ucieczki. Co się działo? Nie było to trzęsienie ziemi, lecz coś nieskończenie bardziej przerażającego. Wyrwał się z otchłani, usiłując skupić myśli na rzeczywistości: otaczających go ludziach, nerwowo kręcących się wierzchowcach, dotkliwym bólu uda, którym, padając, uderzył o kamień. Skup się. Myśl. Próbuj zrozumieć, co się do licha dzieje.

- Mer Tarrant?

- Nic mi nie jest - odparł chrapliwie. Własny głos brzmiał obco w jego uszach. Z Puszczą działo się coś złego, bardzo złego, ale nie wiedział co. Wyczuwał, że jego życie zależy od tego, czy zdoła to zrozumieć, lecz nie był w stanie tego pojąć. Uświadomił sobie, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo, o wiele większe niż dotychczas, większe, niż mogli przewidzieć...

- O mój Boże - szepnął, gdy nagle zrozumiał. - Nie. Tylko nie to.

- Co? - zapytał Jensing, starszy człowiek, który miał żonę i dzieci. - Co się stało?

Andrys rozejrzał się za Patriarchą i zobaczył go. Ich spojrzenia spotkały się.

- Nie jesteśmy już bezpieczni - szepnął Andrys. - Musisz coś zrobić...

- Dlaczego? - zapytał duchowny chłodnym, opanowanym głosem. Czyżby nie wyczuwał zagrożenia?

- Zerwana - jęknął Andrys. - Więź z nim. Zniknęła. - Spojrzał w te niebieskie oczy, tak irytująco spokojne i usłyszał rodzący się w swoim głosie strach. - Ona już nie należy do niego. Nie rozumiecie, co to oznacza? Nie będę mógł...

Porośnięte białym futrem stwory wypadły spomiędzy drzew. Drapieżne, zwinne i ogromne, z kłami błyszczącymi jak perły w oślinionych pyskach. Bez ostrzeżenia wyskoczyły z głębi otaczającego polanę lasu i w niesamowitej ciszy, bardziej przystającej do demoniaków niż zwierząt, błyskawicznie zaatakowały żołnierzy, z których mało kto zdążył chwycić za broń. Jeden padł z krzykiem przerażenia i gardłem rozszarpanym przez ostre kły, zanim zdążył sięgnąć po miecz. Jakaś kobieta wrzasnęła, gdy rzuciły się na nią dwie bestie, pazurami szarpiąc jej twarz. Kolejny stwór skoczył w gromadkę ludzi stojących nad Andrysem i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rozdarł gardło jednej z kobiet, obryzgując go jej krwią. Wokół podniosły się wrzaski - bitewne okrzyki lub jęki przerażenia - i słysząc ten ogłuszający chór, Andrys zepchnął z siebie ciało zabitej kobiety, modląc się, by bestia nie dopadła go, zanim wstanie. Rozpaczliwie usiłował wyrwać broń z pochwy, lecz ktoś inny zdążył chwycić miecz i przebić brzuch stwora. Nawet to nie powstrzymało bestii, która zacisnęła kły na jego nodze. Wyciągnął miecz i drugą nogą kopnął napastnika, chcąc odrzucić go, zanim potężne szczęki ominą stalowe nagolenniki lub zmiażdżą mu goleń. Ktoś inny usiekł bestię i fontanna czarnej, cuchnącej krwi na moment oślepiła Andrysa. Usiłował odepchnąć od siebie ścierwo i kiedy w końcu udało mu się to, podniósł się na klęczki, a potem stanął na nogi. Był gotów walczyć jak jeszcze nigdy w życiu, lecz w głębi duszy wiedział, że to nie wystarczy. Dziesięć lat szermierczych ćwiczeń w sali dla wyższych sfer nie przygotowało go na coś takiego.

Teraz w obozie było już kilka tuzinów bestii, które kłami i pazurami wściekle atakowały kościelny obóz. Niektóre napadły na żołnierzy, ale większość rzuciła się na konie, jakby wiedząc, że te nie są uzbrojone. Pośród kwiczących i wierzgających koni trudno było zliczyć napastników, ale w powietrzu unosił się duszący odór krwi i nieliczni żołnierze, którzy odważyli się tam podejść, byli zbryzgani nią od stóp do głów.

Natomiast te bestie, które zaatakowały ludzi... Ich siła i wytrzymałość czyniła je pięciokrotnie groźniejszymi od zbrojnych i dziesięć razy bardziej przerażającymi. Ich potężne szczęki łamały drzewca włóczni i nawet haczykowate stalowe groty, które więzły w ich ciałach, nie mogły powstrzymać stworów. Zdeformowanymi łapami chwytały z nieludzką zręcznością oręż i z potworną siłą wyrywały go z rąk żołnierzy. Wydawało się, że nie odczuwają bólu, jakby były demonami, a najgorsze było to, że Andrys nie wątpił, iż demony - prawdziwe demony - nadciągną za nimi. W jednej straszliwej chwili Puszcza przestała widzieć w nim jej pana i teraz mogła wypuścić wszystkie te potworności, jakie trzymała na uwięzi, od kiedy przekroczyli jej granicę.

- Zewrzeć szyk! - zawołała Zefila i ten rozkaz jakimś cudem zdołał przedrzeć się przez kakofonię dźwięków. Pozostali przy życiu mężczyźni i kobiety zaczęli wyrąbywać sobie drogę i tworzyć szyk, zbijając się w gromadę jak stado owiec otoczone przez wilki. Andrys z ociekającym czarną posoką mieczem poszedł za przykładem towarzyszy i po chwili z ulgą znalazł się wśród nich, chroniony z tyłu i boków przez ich ostrza. Kilku żołnierzy zdołało chwycić kusze i teraz, osłaniani przez innych, zrobili użytek ze swej broni. Strzelali raz po raz, przerywając tylko po to, by naładować kusze pociskami z leżących na ziemi skrzynek, ufając, że towarzysze zapewnią im osłonę. Jasne bełty wbijały się w białe futra, wytaczając czarną jak noc krew. Nad polaną uniósł się smród dziesięć razy gorszy od unoszącej się w Puszczy woni zgnilizny. Żołądek podszedł do gardła Andrysowi, który przez chwilę obawiał się, że nie powstrzyma mdłości. Kilku żołnierzy nie zdołało i pozostali usiłowali ich osłaniać, gdy zgięci wpół nieszczęśnicy wymiotowali z obrzydzenia i strachu.

Zginę tutaj, pomyślał Andrys, przeszywając ostrzem jedną z bestii, która odskoczyła tak gwałtownie, że musiał wytężyć wszystkie siły, by utrzymać miecz w ręku. Czyżby słyszał głos Narilki, wołający go w tej mgle szaleństwa? Ta myśl dodała mu sił i odważył się na szybki wypad, próbując pchnąć w pysk potwora. Nie zdołał go trafić, lecz chcąc uniknąć ciosu, stwór nadział się na włócznię innego żołnierza. Doskonale. Wszyscy tu zginiemy.

Jednak szala bitwy chyliła się na ich korzyść. Te bestie, które pożywiły się końskim mięsem, uciekły, unosząc zdobycz w okrwawionych paszczach, a inne powoli się cofały. W miarę, jak topniały szeregi wroga, ludzie rozwijali szyk, otaczając ochronnym kręgiem poległych towarzyszy. Tylu zabitych, tylu rannych... Andrys odkrył, że nie może na nich patrzeć, inaczej straci chęć do walki. Lepiej nie myśleć o cenie tego zwycięstwa, żeby nie zostać sparaliżowanym strachem.

W końcu bitwa skończyła się. Ostatnie bestie zostały zabite, zdychały albo uciekły. Żołnierze w milczeniu podchodzili do każdej i podrzynali okryte białym futrem gardła, nie chcąc się dać zaskoczyć po odzyskaniu obozu. Inni ruszyli, by zająć się poległymi, i w kilku miejscach dały się słyszeć ciche łkania. Te dźwięki wstrząsnęły Andrysem. Uświadomił sobie, że jego towarzysze to zwykli mieszczanie, którzy wbrew pozorom zapewne nigdy w życiu nie brali udziału w żadnej poważnej potyczce, nie licząc bójek w knajpach i ulicznych zamieszek. Nie byli przygotowani na to, co tu zobaczyli. Nikt nie był.

Geraldzie Tarrancie, ty draniu! To twoja robota! I z pomocą Boga zapłacisz mi za to, kiedy cię dopadnę. Drżącą dłonią otarł zakrwawioną twarz, modląc się, by nie była to jego krew. Najpierw tutaj, a potem w piekle.

- Jesteś cały?

To podeszła Zefila. Krew na jej twarzy była czarna i cuchnąca. Zdołał skinąć głową, a wtedy Zefila odeszła, najwyraźniej przekonana, że Tarrant da sobie radę. Andrys zastanawiał się, gdzie Patriarcha znalazł tę dzielną kobietę? Skąd wiedział, rozmawiając z setkami kandydatów, że właśnie ta nie ulęknie się bestii?

Patriarcha. Andrys drgnął, uświadomiwszy sobie, że nie widział ojca świętego od chwili, gdy zaczęła się walka. Pospiesznie rozejrzał się wokół po pobojowisku i z ulgą ujrzał go stojącego na skraju obozu. Patriarcha miał szaty zbryzgane krwią i wyraźnie kulał na lewą nogę, ale żył. Dzięki Bogu, pomyślał Andrys. Jak poradziliby sobie bez niego?

- Opatrzcie rannych - rozkazała Zefila. - Wsadźcie ich na konie, jeśli zbierzecie dość wierzchowców. Ruszać się! Te stwory mogą wrócić.

- A co z zabitymi? - zapytała jakaś kobieta.

Zapadła cisza. Kilka osób znieruchomiało i wszyscy spojrzeli na Patriarchę. On nie patrzył im w oczy, lecz odwrócił się plecami do nich, jakby spoglądał gdzieś w dal.

- Zabierzemy ich - rzekł w końcu z dziwnym rozgoryczeniem. - Jeśli tylko wystarczy koni do ich niesienia. - Spojrzał na pobojowisko i zmarszczył brwi, jakby z bólu. - Ludzie, którzy za życia służyli Jedynemu Bogu, nie zasługują, by po śmierci gnić w takim miejscu.

Z aprobatą kiwając głowami, najbliżej niego stojący ludzie zaczęli podnosić ciała zabitych. Inni poszli za ich przykładem, przenosząc poległych towarzyszy z szacunkiem płynącym nie tylko z przyjaźni, ale i ze strachu. Równie dobrze to ich mógł spotkać taki koniec. I może tak się stanie podczas innej, być może następnej bitwy.

Patriarcha powoli podszedł do Andrysa. Powłóczył nogami, jakby dźwigał na ramionach wielki ciężar. Kiedy znalazł się blisko, rzekł cicho:

- Chyba nie powinienem żałować czasu, jaki na to stracimy. Ani myśleć o tym, że ciało jest tylko skorupą, która nie ma żadnej wartości po tym, jak opuści ją dusza.. Każda minuta zwłoki zwiększa grożące nam niebezpieczeństwo, ale alternatywa... - Ze zniechęceniem potrząsnął głową. - Rzuciłaby cień na przyszłość. Wywołała za wiele złej krwi. Niech robią to, co ich pocieszy.

Potem skrzywił się i oparł o pobliskie drzewo. Andrys zawahał się, a po chwili odważył spytać:

- Dobrze się czujesz?

Patriarcha powoli wypuścił powietrze.

- Mam ponad siedemdziesiąt lat - odparł w końcu. - W tym wieku takie wysiłki są raczej niewskazane.

Potem zmierzył Andrysa swoimi lodowato niebieskimi, nieruchomymi oczami.

- Musisz nam pomóc - rzekł wreszcie.

Andrysowi serce zamarło w piersi.

- Ja... nie wiem, do czego zmierzasz.

- Jeżeli Puszcza jest teraz naszym wrogiem, to pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy znów zostaniemy zaatakowani. Sądząc po tym... - Ze smutkiem rozejrzał się po obozie. - Może przetrwamy następny taki atak jak ten... ale nie wszystkie niebezpieczeństwa Puszczy będą równie oczywiste.

Andrys skinął głową, przypomniawszy sobie o wygłodniałych stworach, których obecność wyczuł pod ziemią.

- Musisz nas przeprowadzić, Mer Tarrant. Inaczej...

Andrys wstrzymał oddech.

- Ja nie...

- Inaczej będziemy zgubieni.

Otworzył usta, by zaprotestować, ale nie zdołał wykrztusić słowa.

Ponieważ Patriarcha miał rację, niech go diabli! I Andrys wiedział o tym. Drżąc, potomek Proroka usiłował znaleźć w sobie odwagę. Miał jej w sobie tak niewiele! Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli nie zdoła tego zrobić, wszyscy tutaj umrą. I on także. Nie tylko straci tu życie, wraz z innymi, ale podda się sile, którą przybył zniszczyć.

- W jaki sposób? - szepnął w końcu.

- Nie wiem - odparł cicho Patriarcha. - Ty mi to powiedz, Andrysie Tarrancie.

Już miał się odezwać, lecz w tym momencie podszedł do nich jeden z kwatermistrzów z listą cennego wyposażenia, jakie stracili w czasie potyczki. Gdy Andrys słuchał, jak omawiali stratę części czarnego prochu uniesionego gdzieś przez spłoszone wierzchowce, poczuł lodowaty dreszcz strachu, który pełzł mu po krzyżu i ściskał żołądek. Jeśli Puszcza była teraz ich wrogiem, mogli zrobić tylko jedno. I tylko jeden z nich mógł to zrozumieć i podjąć taką próbę.

Spojrzał na Puszczę i zadrżał, wyczuwając jej moc. Jej głód.

Tylko ja.

*

Przeszedł w odległy kąt obozu. Nie odważył się szukać samotności jeszcze dalej, poza kręgiem światła. Towarzyszyło mu dwóch milczących żołnierzy, którzy zajęli pozycje tuż za jego polem widzenia, lecz dostatecznie blisko, by obronić go w razie jakiegoś nowego niebezpieczeństwa. Zachowywali się z szacunkiem, ale stanowczo: nie zamierzali dać umrzeć człowiekowi, któremu poprzysięgli lojalność.

Przez dłuższy czas stał tam, usiłując zebrać odwagę na to, co należało zrobić, drżąc na całym ciele. Czy były to pierwsze objawy abstynencji, czy po prostu strach? Przerażało go to, że już nie wyczuwał żadnej różnicy.

Calesto, pomóż mi.

Nie po raz pierwszy od wejścia do Puszczy wzywał swego opiekuna, ale tym razem demon nie odpowiedział. To przeraziło go jeszcze bardziej. Chociaż Calesta nie zawsze pojawiał się na jego wezwanie w Jaggonath, było najzupełniej oczywiste, że po rozpoczęciu tej kampanii będzie pomagał Andrysowi. Myśl o tym, że demon mógł zostawić go tutaj na pastwę losu, była tak przerażająca, że nawet nie chciał się nad tym zastanawiać.

Calesto. Potrzebuję cię!

Żadnej odpowiedzi.

Roztrzęsiony, zaczerpnął tchu i próbował się uspokoić. Skoro demon nie zamierzał mu pomóc, będzie musiał poradzić sobie sam. Nie ma innego wyjścia, prawda? Jeśli mu się nie uda, zginą ludzie. On sam zginie, jeśli mu się nie powiedzie. Racja?

Drżąc, zamknął oczy i próbował pozbierać myśli. Bez trudu nawiązał kontakt z Puszczą. Gdy tylko przestał stawiać jej opór, w jego umyśle natychmiast pojawiały się obrazy: drzewa, ptaki, owady i drobnoustroje, a nawet sama ziemia...

Tylko że teraz się to zmieniło. Wszystko.

Czuł, jak drzewa Puszczy skręcają się w napięciu, które niczym kwas wżerało się w ich pnie. Wygłodniałe stwory ryjące w ziemi kręciły się jak opętane w swych tunelach, nie mogąc znaleźć drogi na powierzchnię. Drapieżniki o ostrych kłach warczały na towarzyszy, a porośnięte białym futrem ścierwojady pożerały swoje potomstwo, podczas gdy inne z bezmyślną furią rzucały się sobie do gardeł. Tak było w całej Puszczy: tam, gdzie niegdyś był ład, teraz panował strach i wściekłość, których słabe echo Andrys czuł w swoich myślach. Niepewność, lęk oraz ból nie zabliźnionej rany po rozstaniu tak ostatecznym, że całym ekosystemem wstrząsnęła rozpacz.

Zachwiał się, usiłując zapanować nad tym uczuciem, a jednocześnie zachować świadomość swojej tożsamości. Wiedział, że jeśli utraci ją choć na krótką chwilę, to nigdy nie zdoła wrócić. Usiłował skupić się na czymś, ograniczyć postrzeganie do najbliższej okolicy obozu i wiodących doń ścieżek, w nadziei że odkryje... Co? Czego od niego chcieli?

Ty mi to powiedz, Andrysie Tarrancie.

Teraz czuł prądy, nie tylko krążące wokół jego stóp, lecz przepływające przez cale ciało. Chłodne prądy, szybkie i silne, szarpiące jego ciało niczym przypływ i prawie zwalające z nóg. Wyczuwał fae ziemi przepływającą przez Puszczę, jednoczącą wszystkie żyjące tu stworzenia i z nieodpartą siłą wabiące je ku Centrum. Do miejsca, gdzie ta siła była najsilniejsza, fae ziemi najgłębsza, do samego serca tego obszaru...

Serce na chwilę przestało mu bić i o mało nie załamał się. Jak łatwo byłoby poddać się temu prądowi i pozwolić ponieść w samo serce wiru! Tam skupiała się cała energia Puszczy, tam było serce i mózg Jahanny i każde żywe stworzenie czerpiące siły z magii podążało tam, by zjednoczyć się z Puszczą lub dać się pożreć.

Tam znajdowała się czarna forteca.

Dygocząc, odepchnął od siebie te wizje. Musiał wytężyć przy tym wszystkie siły, a i tak nie do końca mu się to udało. Słabe echo Puszczy pozostało w nim, jakby w jakiś sposób jej nasiona zakiełkowały w jego ciele. Mroczne i zimne, czuł, jak w nim rosną, i wiedział, że jeśli dostarczy im pożywienia, zakorzenią się w jego duszy i rozwiną, aż zupełnie ją zduszą.

Patriarcha stanął tuż przy nim. Nic nie mówił, czekał. Andrys przez długą chwilę nie odzywał się, czerpiąc siłę z jego bliskości. Potem, nie patrząc na duchownego, rzekł:

- Znam sposób.

Przez moment panowała cisza. Potem silna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu, dodając mu otuchy. Andrys miał wrażenie, że ten kontakt dodaje mu sił, wzmacniając gasnącą odwagę.

- Nie jest łatwo walczyć o duszę - rzekł ojciec święty. Jeszcze przez chwilę trzymał dłoń na ramieniu Andrysa, a potem ją zabrał. - Wiem o tym.

Coś twardego i zimnego dotknęło jego dłoni. Andrys zerknął w dół i ku swemu zaskoczeniu zobaczył zakrętkę srebrnej flaszki. Ten widok wstrząsnął nim do głębi, więc minęła dłuższa chwila, zanim zdołał wziąć naczynie od ojca świętego, i kolejna, zanim je odkorkował.

Brandy. Wdychał jej słodki aromat jak perfumy, a potem przyłożył flaszkę do ust i pociągnął łyk. Alkohol piekl mu gardło i ciepłą falą rozlał się po żołądku. Jeden łyk. Dwa. Potem zmusił się, by zakorkować butelkę, chociaż jego ciało domagało się więcej. Zakorkował naczynie i oddał je Patriarsze. Dłonie nie trzęsły mu się już tak bardzo jak przedtem.

- Będziesz musiał nas poprowadzić - oznajmił Patriarcha. - Nie ma innego sposobu.

Skinął głową. Duchowny jeszcze raz uścisnął jego ramię, a potem odwrócił się i odszedł. Dwaj strażnicy patrzyli na Andrysa z ledwie skrywaną ciekawością.

Będziesz musiał nas poprowadzić.

Rozgrzany przez alkohol, Andrys Tarrant zadrżał.

38

Obrazy zlewały się ze sobą, zbyt szybko i gwałtownie, by je rozdzielić. Wizje i wrażenia splątane razem tak ściśle, że w żaden sposób nie można było wybrać jednego spośród innych, w żaden sposób wchłonąć tej burzy obrazów inaczej niż jako chaotyczną całość. Gwiazdy. Przestrzeń. Ogień. Ciemność.

- Co u licha...?

Damienowi zaschło w gardle, a płuca wypełniły opary siarki. Te słowa wypowiedział z takim trudem, że ledwie zdołał je usłyszeć, zanim i one zatonęły w morzu obcych wrażeń.

Strata.

Rozpacz.

Strach.

Desperacja.

Och, moje dzieci, moje dzieci...

- Karrilu...?

Brak odpowiedzi.

Statek jak iskra życia pędzi przez ciemność kosmosu, gorący w pustce. Jego ściany nie są ciałem, lecz odpowiednikiem żywej tkanki, energią związaną w materię, skórą rozumnej istoty, nie znającej krwi, kości, ani żadnych materiałów... a jednak żywej istoty. Stworzona do tej misji, wychowana do niej, wyszkolona, istota-statek pędzi przez międzygwiezdne pustkowie, niosąc w sobie swe cenne potomstwo...

- Karrilu!

Każde dziecko zrodzone w jednym konkretnym celu, jasnym i czystym. Jedno, by czytać w gwiazdach i ustalać kurs. Jedno, by gromadzić nikłą energię pustki i zmieniać ją w pokarm. Jedno, by kierować; jedno, by śnić; jedno - ważniejsze od wszystkich innych - przechowujące genetyczne dziedzictwo ich rasy, aby w odpowiednim czasie mogła zapełnić dziećmi cały nowy świat.

Wstrząsnął nim kaszel i obrazy pierzchły na chwilę. Nie mógł nabrać w płuca dość powietrza. Kiedy przestał kaszleć, formujące się na nowo w jego myślach obrazy pływały w morzu czarnych płatków.

Jakże kruche są te jej dzieci, jej załoga! Jak usiłują dostosować się do tego nowego świata, jak próbują jej służyć... Wszystko na próżno. Nie zostały stworzone do tej dziwnej planety, gdzie nieznane siły wypaczają każdy proces życiowy. Najpierw umiera poszukiwacz, potem śniący i zbieracz, a potem kolejno pozostałe. Dziecko za dzieckiem pada ofiarą tej siły, albo ginąc, albo ulegając tak daleko idącej mutacji, że sama musi je zabić.

Zawój. Spadł mu z głowy, dając dostęp zabójczym wyziewom Shaitana. Drżącą ręką umieszcza go na miejscu, modląc się, by uchronił go przed następnym spazmem kaszlu i przyniósł ulgę udręczonym płucom. Tak też się staje. Dzięki Bogu, tak się staje.

Śmierć przechowującego geny jest najcięższym ciosem. Bez jego zasobów reprodukcyjnych wzorów pozostanie na zawsze na tej wrogiej planecie, bez nadziei, bez celu, żyjąc tylko wspomnieniami, które bledną rok po roku, stulecie za stuleciem. Czasem zastanawia się, czy nie zaznałaby spokoju, gdyby poszła w ich ślady i zakończyła swe cierpienia. Chociaż myśl o samobójstwie jest kusząca, nie może wprowadzić jej w czyn. Jak wszystkie jej siostry została stworzona w konkretnym celu, a tym jest dawanie życia, nie jego odbieranie.

A wtedy, gdy tak dawno już straciła wszelką nadzieję, że prawie zapomniała jej smak, uświadamia sobie, że na planecie pojawiło się coś nowego. Nie stworzenie zrodzone przez znienawidzone prądy, lecz obce tu tak samo jak ona. Inny wędrowiec. Z radością witają go te tysiące indywidualnych bytów tworzących zbiorową świadomość... I odpowiada jej milczenie. Okropna, straszna cisza! Nowoprzybyli jej nie słyszą. Nie mają potrzebnych do tego zmysłów. Tak różnią się od niej, że wszelkie porozumienie z nimi jest prawie niemożliwe. Otoczona rzeszą istot, które z chęcią powitałyby ją jako towarzysza na tej wrogiej planecie, jest bardziej samotna niż kiedykolwiek.

Te obrazy były wszędzie. Nie tylko w jego oczach, lecz również w mózgu. Tak obce, że z początku ledwie je pojmował, ale powoli układające się w logiczną całość. Zadrżał, kiedy w końcu zrozumiał.

Spróbuje ostatni raz. Zanim przybyła na tę planetę, zrodziła dzieci mające służyć jej potrzebom. Teraz zrobi to samo, aby porozumieć się z tymi istotami. Musi czekać długie lata, zanim jedna z nich znajdzie się dostatecznie blisko, gdyż warunki najlepiej podtrzymujące jej życie są dla tamtych nieznośne. W końcu jednak ktoś przybywa, a ona ze zręcznością matki odczytuje wzór życia z jego ciała i wykorzystuje do stworzenia nowego rodzaju dzieci. Hybrydy, pozostające nią w dostatecznym stopniu, by rozumieć jej potrzebę i wystarczająco podobne do tych obcych istot, aby się z nimi porozumieć. Niestety, chociaż teoria wydawała się słuszna, wynik był rozczarowujący. Jej pierwsze dziecko jest tak podobne do niej, że jego ojciec nawet nie może go widzieć. Drugi tak samo. Trzeci jest już widzialny, ale nie jest w stanie się z nimi porozumieć. Ona próbuje raz po raz, wykorzystując do eksperymentów te istoty, które zbliżają się do miejsca jej spoczynku. Rodzi dzieci tak podobne do niej, że obciążone jej własnymi ograniczeniami, oraz tak podobne do ojców, że nawet nie potrafią jej dostrzec, a także tuziny innych, mających cechy obu gatunków, ale nigdy w odpowiedniej proporcji. Obdarza je umiejętnością wpływania na percepcję, aby mogły pokonać ogromną przepaść świadomości między macierzystymi gatunkami, lecz nawet te, u których te zdolności są najlepiej rozwinięte, nie rozumieją, czym ona jest i dlaczego zostały zrodzone. Ona wciąż próbuje, raz po raz, za każdym razem, gdy trafia jej się nowy materiał, daremnie łudząc się, że pewnego dnia znajdzie właściwą kombinację...

I w końcu znajduje, ale nie w taki sposób, jak sobie wyobrażała. Nie w duszy jednego dziecka, lecz w obecności wielu, z których każde porozumiewa się z najbardziej podobnymi do niego braćmi, pobierając jej wspomnienia, nadzieje, obawy i ubierając je w formę obcych pojęć - ludzkich pojęć - aż wreszcie, w mózgu umierającego czarnoksiężnika, zostają one przetłumaczone tak, że człowiek może je zrozumieć...

Podparł się na łokciach i spojrzał na wierzchołek Shaitana. Matka Iezu całkowicie spowiła ciało Geralda Tarranta. Po jej powierzchni i w głębi przelatywały tysiące obrazów, obcych i znajomych. Gwiazdy, twarze, mgły i ciemność, barwy, światła oraz tysiące kształtów bez formy i nazwy. Próba nawiązania wizualnego kontaktu? A może po prostu odbicia wszystkich ludzi, z którymi się zetknęła, pobierając od każdego pasmo jego świadomości, aby wykorzystać je w swoich prokreacyjnych wysiłkach.

Spojrzał na klęczącego przy nim Karrila i na twarzy Iezu ujrzał niekłamane zdumienie, nie pozostawiające cienia wątpliwości.

On nie wiedział. Żaden z nich nie wiedział.

- Jesteście ludźmi - szepnął Damien. Z trudem wykrztusił te słowa przez ściśnięte gardło.

Iezu powoli skinął głową.

- W połowie - przytaknął lekko drżącym głosem. - A w połowie... - Popatrzył na matkę. - Czymś innym.

Wtedy nagle, z przerażającą jasnością, Damien znów zobaczył ostatni obraz. Tym razem nie przegapił szczegółu, który prawie uszedł jego uwagi.

...w mózgu umierającego czarnoksiężnika...

Dźwignął się na klęczki. Ten ruch wywołał gwałtowny atak kaszlu, który o mało nie powalił go z powrotem na ziemię. Jednak to go nie powstrzymało. Opisany przez matkę Iezu żywy obwód najwidoczniej wykorzystywał jako odbiornik ludzki mózg, a ponieważ nie był to umysł Damiena i oprócz niego był tu tylko jeden człowiek...

- On żyje? - Zadając to pytanie, podniósł się na nogi i chwiejnie ruszył w kierunku Tarranta. - Przecież czułem, jak umiera!

Demon chwycił go za ramię i pociągnął do tyłu, tak silnie, że Damien o mało nie upadł.

- I tak też było. Czy wy nigdy nie pobudzacie serca do bicia po tym, jak się zatrzyma? Czy granica śmierci jest tak ostateczna, że nie można już zza niej uratować żadnej ludzkiej duszy? - Damien próbował mu się wyrwać, lecz demon (nie, nie demon, ale coś dziwnego i obcego, strasznego i cudownego, ale nie demon) nie puścił go. - Nie rób tego - ostrzegł Karril. - Uratowała go dla siebie, nie dla ciebie. Nie wiadomo, co zrobi, jeśli teraz wejdziesz jej w drogę.

- Chce go wykorzystać jako tłumacza? Dlatego?

Iezu potrząsnął głową.

- Nie do tego jest jej potrzebny. Teraz, kiedy zna już wzór i jej dzieci wiedzą, jak jej pomóc, wystarczy jej dowolny człowiek.

- A więc po co? - Spojrzał na płynną postać matki, usiłując dojrzeć człowieka w jej wnętrzu. - Czego od niego chce?

Iezu też popatrzył na tę istotę i przez długą chwilę nie odpowiadał. Damien zauważył, że wielu Iezu przysunęło się bliżej matki, jakby chcąc zwiększyć łączącą ich więź.

- Mówi, że on zabił jej dziecko. - Karril z trudem znajdował słowa. Widocznie więź łącząca Iezu nie pozwalała na dokładne tłumaczenie.

- Mówi, że tylko ona ma do tego prawo i nawet obcy nie mogą go jej odebrać.

- Zatem chce go ukarać? Czy tak?

Karril zaprzeczył.

- Nie, właściwie nie. Raczej... użyć.

- Do czego?

Karril zawahał się. Damien widział, jak marszczy brwi w namyśle, usiłując znaleźć właściwe słowa.

- Aby zastąpić to, co zostało zniszczone - rzekł w końcu. - Znowu skompletować rodzinę.

Zastąpić...?

O mój Boże.

Setki mężczyzn i kobiet przybyły w minionych wiekach do tej doliny, zwabione nieokiełznaną siłą Shaitana. Od każdego z nich wzięła odrobinę, iskrę świadomości, nie zdając sobie sprawy z tego, że człowiek składa się z tysięcy takich fragmentów, a jej dzieci, Iezu, dziedziczą zaledwie jeden. Co się stało z tymi ludźmi? - zastanowił się nagle. Czy ludzki ojciec Karrila opuścił to miejsce w tym samym stanie, w jakim tu przyszedł, czy też pozostawił tu zdolność odczuwania przyjemności, która czyni ludzką egzystencję znośną? Co zostanie z Geralda Tarranta, kiedy zakończy się proces tego zastępowania?

Jakby w odpowiedzi, matka Iezu podniosła się znad ciała Tarranta i wycofała na krawędź krateru. Damien nie przyglądał się temu, lecz najszybciej jak mógł wspiął się do leżącego na stoku Łowcy. „Umierający" - taką wizję ukazała mu matka. Nie „żywy" lecz „umierający". To oznaczało, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Damien dotknął twarzy Tarranta i nawet przez zawój poczuł, że jest nienaturalnie gorąca. To była ciepłota ludzkiego ciała.

Jeśli umarł, choćby na moment, to pakt jest zerwany. Tarrant jest wolny.

Przysunął dłoń do jego ust i wyczuł słaby oddech, przedostający się przez cienki jedwab.

- Ty sukinsynu - wyszeptał ochryple. - Żyjesz!

Łowca zamrugał i otworzył oczy. Przez chwilę Damien sądził, że usłyszy typową oschłą odpowiedź. Zaraz jednak siły opuściły neohrabiego, który zadrżał i zamknął powieki, nie powiedziawszy słowa.

- Karrilu! - Damien złapał Tarranta za ramiona i podniósł do pozycji siedzącej, obejmując go ramieniem. Iskry wpadły mu we włosy, które zaczęły dymić. Damien zawołał: - Pomóż mi go stąd zabrać!

Karril zawahał się i Damien zaczął mieć obawy, że żąda od Iezu pomocy, jakiej ten nie może mu udzielić. Na ile stałe było ciało, które przybrał, stworzone z fae, nadającej mu pozory człowieczeństwa? Jednak Iezu ruszył w górę zbocza, a kiedy dotarł do Tarranta, przyklęknął obok i objął go w pasie. Razem podnieśli półprzytomnego neohrabiego. Najwidoczniej służące Karrilowi ciało było na to dostatecznie solidne. Iskry dymiły na ich ubraniach i we włosach, gdy z trudem znosili Łowcę w dół. W pewnej chwili Damien musiał się zatrzymać, żeby ugasić płomień, którym zajął się rękaw jego koszuli, a później Karril kazał mu przystanąć, by strzepnąć rozżarzony popiół z czupryny Łowcy. Tarrant usiłował pomóc im i utrzymać się na nogach, ale był po prostu za słaby, żeby mógł iść sam.

W końcu, po koszmarnie długim zejściu, schronili się pod nawisem zastygłej lawy, tworzącej skalny pęcherz osłaniający ich przed spadającym z nieba popiołem. Damien z jękiem opuścił Tarranta na ziemię i oparł go plecami o skałę. Ziemia trzęsła się, ale nie była tu zbyt gorąca, co stanowiło stosunkowo dobry znak. Oczywiście, nie mogli przewidzieć, gdzie teraz skieruje się furia Shaitana, który równie dobrze mógł wybuchnąć im pod nogami... lecz po wszystkim, przez co przeszli, takie zwyczajne niebezpieczeństwo nie robiło na Damienie wrażenia. Z westchnieniem opadł na ziemię obok Łowcy i wyprostował boleśnie pulsujące ze zmęczenia nogi. Jak długo szli bez odpoczynku - dziesięć, dwanaście godzin? Rozmasował podudzie, krzywiąc twarz, gdy mięśnie rozluźniały się przy mocnym ucisku. Niedługo zabraknie mu sił, to pewne. Zmrużył oczy, patrząc na słońce i ustalając jego pozycję, a potem spojrzał na grań. Zdawała się bliższa niż poprzednio. Widocznie Almea przeprowadziła ich na przeciwległy stok wulkanu. Teraz znajdowali się na południowym zboczu i ten ostry jak nóż masyw był dostatecznie blisko, by mogli dojrzeć szczegóły urwistej ściany.

- Tam - powiedział i wskazał miejsce, gdzie teren wydawał się nieco równiejszy i solidny, pozwalając na omijanie krętych strumieni kwasu. - Pójdziemy tamtędy.

- Nie sądzę, by on mógł iść.

Damien spojrzał na Tarranta i tak bardzo się zdziwił, że przez moment nie był w stanie skupić się na czekającym ich zadaniu. Słońce - słońce! - padało prosto na twarz neohrabiego, przesączając się przez jedwabny zawój i oświetlając oblicze, które od prawie tysiąca lat kryło się w ciemnościach. Słońce lśniło w kroplach potu perlących się na jego czole, a skóra pod nimi była zaczerwieniona jak u każdego żywego człowieka.

Chyba dopiero wtedy w pełni zrozumiał, co się stało. Wcześniej potrafił to ująć w słowa, lecz nie rozumiał ich znaczenia. Teraz tak.

Bóg dał ci drugą szansę, pomyślał ze zdumieniem, dotykając drżącymi palcami jedwabnego zawoju, który osłaniał twarz Tarranta. Po tym, jak przez tyle wieków pławiłeś się w grzechu, i to takim, że twoja dusza musi być czarna jak węgiel. Przypomniał sobie zaklęcie, jakim Tarrant związał Calestę, okropne wizje żądzy krwi i sadyzmu, którymi Łowca zwabił demona. One wciąż tkwiły w tym człowieku i potrzeba będzie czegoś więcej niż paru promieni słońca, aby je przegnać. Teraz jednak po raz pierwszy będzie mógł z nimi walczyć. Teraz będzie mógł zmagać się ze złem, jakie nagromadziło się w nim przez ostatnie dziewięćset lat, i odzyskać swoją duszę.

Bóg dal ci szansę odkupienia. Możliwość rozpoczęcia od nowa.

- Nie zmarnuj jej - szepnął. Łowca otworzył oczy, lecz zaraz znów je zamknął. W końcu Damien oderwał się od niego wzrok i znów popatrzył na równinę. - Nie możemy tu zostać.

Karril skinął głową i przysunął się, żeby znowu chwycić Tarranta i podtrzymać go. Damien dał mu znak, żeby zaczekał. Wyjął z bagażu manierkę, pociągnął łyk - zbyt mały, by ugasić pragnienie, ale zapasy wody szybko się kurczyły - a potem podał ją Tarrantowi. Przez długą minutę Łowca tylko patrzył na bukłak i Damien już zaczął podejrzewać, że neohrabia jest zbyt oszołomiony, by zrozumieć, co to takiego. Potem jednak lekko drżącą ręką wziął manierkę, podniósł do ust i napił się. Lekko się przy tym skrzywił, ale wypił. Słaby trunek w porównaniu z tym, do jakiego przywykłeś, pomyślał złośliwie Damien. Pozwolił mu pić do woli, nie zważając, że manierka jest już prawie pusta, przekonany, iż Łowca wie co robi. W końcu Tarrant oddał mu bukłak i Damien odniósł wrażenie, że teraz już pewniej trzymał naczynie. Otworzył szare oczy, w których pojawił się dawny błysk. Nawet oddychał nieco równiej.

Uda się nam, pomyślał Damien. Poczuł uniesienie. Nam obu. Ujdziemy stąd z życiem i wrócimy do świata żywych...

Nagle ziemia zadrżała pod ich nogami, jakby coś w jej czeluściach budziło się do życia.

- Czas ruszać - orzekł Karril i Damien przytaknął.

Pospiesznie znów chwycili Tarranta, pomagając mu wstać, a potem szybko sprowadzili go ze stoku. Przeszedłszy kilka metrów, Damien skręcił nieco w bok, tak że gdyby coś, nie daj Boże, wyskoczyło spod ziemi w miejscu, gdzie przed chwilą siedzieli, nie zdołałoby ich dopaść. Na pół idąc, a na pół zsuwając się, zeszli ze stoku, a gdy znaleźli się na w miarę równym terenie, zmusili Tarranta do truchtu, starając się oddalić od wulkanu. Dzięki Bogu, neohrabia zdawał się odzyskiwać siły. W samą porę. Dotychczas wiatr im sprzyjał, spychając chmury popiołu na wschód i na północ, tak że ich omijały, ale Damien nie wiedział, jak długo to jeszcze potrwa, i wolał nie ryzykować. Krok za krokiem parli naprzód, potykając się i ślizgając, gdy skalisty grunt zmieniał się w piargi lub miejscami zapadał, tworząc sieć głębokich szczelin. W pewnej chwili ziemia rozwarła się z rykiem, wyrzucając obłok gazów, które Damien czuł nawet przez zawój, oraz zasypując lawiną kamieni ten odcinek drogi, który dopiero co pokonali. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Przed chwilą stawili czoło piekłu i jeszcze gorszym rzeczom, pokonali syna obcej formy życia i wyrwali Tarranta z objęć śmierci, tylko po to, by spłonąć żywcem w drodze do domu? Nie, poprzysiągł sobie Damien. Nie dopuszczę do tego.

W końcu - nareszcie! - dotarli do podnóża góry. Spękaną powierzchnię Shaitana zastąpiło usiane skałami dno doliny, a potem - kiedy Damienowi wydawało się, że nie zdoła przejść już ani kroku więcej - równina. Przystanęli, by znowu napić się wody, i Damien wepchnął Tarrantowi do ręki trochę żywności, ale nie zatrzymali się dostatecznie długo, by mógł sprawdzić, czy adept ją zjadł. Krążyły tu cienie zmarłych, żądne cierpienia żywych, a wiedział, że bez pomocy Tarranta nie mają w walce z nimi żadnych szans. Ruszył dalej, żując swoją rację i modląc się, by organizm Łowcy pamiętał jeszcze, jak wchłaniać taki pokarm.

Idąc najszybciej, jak mogli, przeszli po dnie doliny. Tutaj mgła była rzadsza i niewiele cieni zwracało na nich uwagę. Widok niedalekiej już grani - tak bliskiej, że dostrzegali rosnące na niej, nieliczne karłowate drzewa - dodał im sił, które w innym przypadku zupełnie by ich opuściły. Jeszcze ten krótki odcinek, obiecywał sobie Damien, i będzie po wszystkim. Rozbijemy obóz gdzieś na grani, a wtedy będziesz mógł się przespać i jutro wrócić do normalnego życia. Myśl o spokojnym śnie była tak kusząca, że przez chwilę nie był w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tych słodkich objęciach ciemności i spokoju, pieszczocie snów... Spojrzał ostro na Karrila, który umknął spojrzeniem w bok. Cholera. Każdy z nas potrzebuje pokarmu, no nie?

Zanim w końcu osiągnęli przeciwległy kraniec doliny, słońce stało już wysoko na niebie, i Rdzeń także. Wyrzucana przez Shaitana chmura popiołu przesłaniała je tak mocno, że w dolinie panował półmrok, od którego ostro odcinały się krwawoczerwone cienie ostrych turni. Tarrant wciąż szedł, chociaż jego chód i postawa zdradzały, że szybko opada z dopiero co odzyskanych sił. Pomimo to uda się nam, myślał gorączkowo Damien. Uda się.

Sen. Czekał na niego tam, na grani, w miejscu gdzie spowijające dolinę mgły umykały przed zimnymi wiatrami. Tam, gdzie nie dosięgnie ich strumień lawy, gdzie nie pójdą za nimi demony, nic i nikt nie zakłóci im spokoju. Wydawało się to prawie rajem w porównaniu z miejscami, jakie niedawno opuścili, więc zmierzał tam najszybciej, jak mógł. Od jak dawna porządnie nie odpoczął, nie zjadł solidnego posiłku, a nawet nie przystanął, żeby się rozejrzeć? Zdumiewające, lecz Tarrant nadal szedł, i Damien wolał nie zastanawiać się, czy neohrabia naprawdę odzyskuje siły, czy też gna go tylko desperacja. O pewnych sprawach lepiej nie myśleć.

Aż wreszcie znaleźli się na skalnej grani, dostatecznie wysoko, by mogli poczuć się bezpieczni. Damien pozostał na nogach tylko tak długo, by zdjąć bagaż z pleców i odpasać miecz, a potem osunął się na ziemię. Tarrant zrobił to samo. Nieważne, że skała była tu ostra i nierówna, a ich ciała poobijane po całym dniu zmagań. Żył. Tarrant był żywy. Co do innych niebezpieczeństw...

- Stanę na warcie - obiecał Iezu i Damien kiwnął głową. Dobrze. Tak. Wystarczy.

Dokonaliśmy tego, pomyślał. Był oszołomiony tym faktem. Naprawdę dokonaliśmy tego. Będziemy żyć.

A potem zmęczenie wzięło górę i wszystko - nadzieję, obawy, radość - pochłonęła ciemność.

*

- Damienie.

Był tak obolały, że ledwie mógł się ruszać. Ktoś nim potrząsał i to bolało. Przez chwilę klął i usiłował odepchnąć natarczywe ręce, ale kiedy próbował je złapać, znikały i pojawiały się w innym miejscu.

- Damienie, przepraszam. Musisz wstać.

Niech to szlag! Niech to szlag! Co znowu? Z trudem otworzył oczy i odkrył, że bolą go nawet powieki. Bolały go wszystkie części ciała. Najwyraźniej spał za długo.

- Karril? Co jest, do diabła?

Widząc, że Damien już oprzytomniał, Iezu odsunął się i przysiadł na piętach, pozwalając mu dojść do siebie.

- To Tarrant - rzekł. - Źle z nim.

Cholera. Z trudem usiadł, nie zważając na protesty wszystkich mięśni. Nie teraz, nie po tym wszystkim, przez co przeszliśmy!

- Co się stało?

- Nie wiem. Obawiam się... - Demon urwał, jakby bojąc się, że powiedziawszy coś złego, jeszcze pogorszy sprawę. - To ty jesteś uzdrowicielem.

Damien powlókł się do Tarranta. Łowca również ułożył się do snu na ziemi, nogami w kierunku podnóża - w jedynej pozycji, jaka nie groziła stoczeniem się po stromym stoku. Podchodząc, Damien dostrzegł, że neohrabia ciężko oddycha i jest blady, trupio blady. Dzień wcześniej ta trupia bladość nie miałaby żadnego znaczenia. Teraz świadczyła o tym, że śmierć krążyła nad człowiekiem, który arogancko unikał jej przez tyle lat.

- Co się dzieje? - zapytał Karril.

Damien odrobinę odchylił zawój, napiął mięśnie i zrobił głęboki wdech. Nic się nie stało. Upewniwszy się, iż znaleźli się na wysokości, na jaką nie docierają wyziewy Shaitana, uwolnił Tarranta od jedwabnego zawoju i patrzył, jak adept płytko spazmatycznie oddycha, za szybko i zbyt płytko. Nie musiał słyszeć cichego poświstu na końcu każdego oddechu, by wiedzieć, co się stało, ani widzieć lęku w oczach Tarranta, by zrozumieć, jak poważny jest ten stan. Kolor twarzy Proroka - i historia jego choroby - wyjaśniały wszystko.

- Do licha - szepnął Damien. - Boże, nie teraz. Czemu nie pozwolisz nam najpierw wrócić do domu?

- Co to takiego?

- Atak serca. - Ujrzał, jak Tarrant wzdrygnął się na dźwięk tych słów. - A raczej niewydolność serca. Wiemy, że tuż przed śmiercią miał pierwszy taki atak.

I w jego wyniku postradał zdrowe zmysły, zamordował swoją rodzinę i zaprzedał duszę Bezimiennym. Czy to musi skończyć się tak samo. Boże? Czy nie możesz lepiej go wykorzystać?

- Co jest przyczyną? - spytał Tarranta. - Wiesz? Próbujesz ją usunąć?

Łowca pokręcił głową.

- Nieważne - szepnął. - Nie możesz tu uzdrawiać.

- Mów, do licha!

Neohrabia zamknął oczy i zadrżał. Widać było, że każde słowo przychodzi mu z trudem.

- Wrodzona wada ściany aorty - szepnął. - Zwężenie zastawki... - Teraz walczył o każdy oddech i Damien wyraźnie słyszał lekkie rzężenie. - Nabyte. Próbowałem...

Kiedy stało się jasne, że nie ma siły, by powiedzieć coś więcej, Karril odważył się spytać:

- Możesz coś z tym zrobić?

I co miał odpowiedzieć? Tłumaczyć, że nie ma niczego trudniejszego od leczenia bijącego serca, ponieważ jeśli nie zgra się każdej czynności z naturalnymi skurczami jego mięśni, można spowodować zatrzymanie akcji serca? To i tak nie miało żadnego znaczenia, prawda? Damien nie mógł tutaj uzdrawiać. Prądy usmażyłyby go żywcem, zanim by zaczął.

Myśl, człowieku, myśl. Musi być jakiś sposób. Nie przebył tak długiej drogi, aby teraz się poddać. Co mógłby wykorzystać? Tarrant był zbyt słaby, żeby użyć Sztuki. On sam nie mógł tego zrobić, ze względu na nadmiar fae. Iezu...

Sapnął z wrażenia, znajdując odpowiedź.

- Karrilu. Tacy jak ty potrafią wpływać na fae, prawda?

Iezu zawahał się.

- Nie tak jak wy. Nie potrafimy używać Sztuki...

- Wiem o tym! Nie mówię o magii. - Usiłował znaleźć właściwe słowa. - Możecie ją formować, prawda? W taki sposób stworzyłeś twoje ciało. - Znacząco popatrzył na postać, jaką teraz przybrał Karril, podtrzymując Geralda Tarranta. - Możecie traktować ją jak materię. Mógłbyś zrobić to teraz?

Iezu kiwnął głową.

- Mógłbyś zablokować jej dopływ? Może skierować w bok? - Iezu miał niewyraźną minę. - Zrób coś, Karrilu! Tutejsze prądy są za silne, żebym mógł uzdrawiać. Czy możesz mi jakoś pomóc? Jeśli nie - ruchem głowy wskazał Tarranta - on umrze.

Iezu westchnął przeciągle, melodramatycznie.

- Mogę spróbować - odparł w końcu. - Chociaż nie obiecuję...

- Zrób to! - uciął Damien. Wargi Łowcy zaczęły sinieć. Zły znak, bardzo zły. - I pospiesz się!

Iezu zniknął. Nie rozwiał się powoli, jak to robił zazwyczaj, ale zgasł jak świeca na wietrze. Najwidoczniej do manipulowania fae musiał przyjąć swoją normalną postać... jakakolwiek ona była. To nieważne, pomyślał ponuro Damien. Byle mu się udało. Usiadł obok Tarranta i krzepiąco uścisnął jego ramię.

- Nie umrzesz - szepnął. - Nie po tym wszystkim, przez co przeszedłem, żeby cię tu sprowadzić. Wracasz do domu, psiakrew.

Nagle zobaczył, że Łowca szeroko otwiera oczy ze zdziwienia, co świadczyło o tym, że prądy się zmieniły. Oby na lepsze, błagał Damien, szykując się do uzdrawiania. Jeśli nie, wkrótce obaj będą martwi.

Zaczerpnął tchu, zebrał całą odwagę i sięgnął po prądy, chwytając moc Shaitana...

A raczej próbował to zrobić. Jednak nie znalazł żadnej siły. Czyżby Karril zawiódł? Znowu sięgnął myślą, tak jak go nauczono, lecz ponownie nie zdołał nawiązać kontaktu. Tym razem jednak coś tam znalazł. Nieznaczne drgnienie mocy, wystarczające, by stwierdzić, że prądy są aktywne. Wokół Tarranta krążyło dość fae, by go wyleczyć, lecz Damien nie był w stanie z niej skorzystać.

Co się dzieje, do licha?

Próbował raz po raz, aż z wysiłku zimny pot oblał mu ciało. Jednak fae była śliska jak piskorz i za każdym razem wymykała mu się, gdy próbował uchwycić ją myślą. Leżący obok Tarrant z trudem łapał oddech, a jego usta przybrały siną barwę. Nie pozostało mu już dużo czasu. Damien ponownie spróbował złapać nieuchwytną fae ziemi, wkładając w to wszystkie siły. Przez ułamek sekundy zdołał nawiązać z nią kontakt. W tym momencie zrozumiał, co jest nie tak, a chociaż nie znał przyczyny, rezultat był aż nazbyt oczywisty. Tutaj można było użyć Sztuki, oczywiście, lecz za straszliwą cenę. Czy Damien Vryce chce zaryzykować życie, by uzdrowić chorego, czy też zbyt je ceni, aby ryzykować? Spojrzał na Tarranta, którego tak niewiele dzieliło od śmierci, że jego skóra już przybrała trupio blady kolor. Damien poczuł przypływ zimnej determinacji, która wyparła z jego duszy wszelki strach.

Na Shaitanie byłeś gotowy oddać życie, aby ocalić ludzkość przed Calestą. Byłeś gotów za to pójść do piekła. Nie mogę pozwolić ci umrzeć teraz, na samym progu zbawienia. Nie mogę odebrać ci szansy pojednania się z Bogiem... nawet po to, by uratować moją własną skórę.

Fae wpadła w niego z rykiem, prądem dziesięć razy silniejszym od każdego, z jakim dotychczas miał do czynienia. Przez chwilę starał się tylko w nim nie utonąć, nie zatracić się w tym szalejącym nurcie. Potem, w końcu, zdołał uchwycić go swoją wolą i nadać mu formę. Zobaczyć. Poznać. Wejrzeć w ciało Tarranta, zanalizować, zmienić...

Przed nim - nie, raczej wokół niego - pojawiło się serce Łowcy, czerwony mięsień pulsujący w gorączkowym rytmie, żywe morze kurczące się wokół w coraz gwałtowniejszych spazmach. Damien usiłował się skoncentrować i nie zatonąć w nim. „Zwężenie zastawki", powiedział Tarrant. Damien poszukał, odnalazł i zgłębił ten cienki płat tkanki, prawie całkowicie pokryty zgrubieniem. Patrząc na zamykającą się raz po raz zastawkę, Damien zrozumiał, jaki wpływ na krążenie ma wada, w wyniku której zastawka nie zamyka się całkowicie i zawraca część krwi do aorty. Najwidoczniej najpierw powinien zająć się właśnie tym. Skupił się, aż dostrzegł poszczególne komórki zastawki i spróbował oszacować rozmiary uszkodzeń. Wada istotnie była nabyta, jak powiedział Tarrant, co było obiecujące. Pod grubą warstwą stwardniałej tkanki mięśniowej znajdowała się zastawka, która w odpowiednich warunkach mogła prawidłowo pracować.

Mając świadomość, że liczy się każda sekunda, że kiedy on pracuje w tym szkarłatnym królestwie, właściciel serca umiera, Damien poświęcił jednak kilka sekund na obserwację rytmów skurczów. Powoli, z precyzją dobrego chirurga, zaczął usuwać uszkodzone komórki. Nie za szybko, aby kawałek ciała nie oderwał się i nie zablokował jakiegoś mniejszego naczynia... ale i nie za wolno, żeby pacjent nie umarł mu podczas zabiegu. Ostrożnie lecz pospiesznie starał się znaleźć właściwe tempo, wiedząc, ze musi dostosować każdy ruch do bicia serca Łowcy, żeby nie doprowadzić do zawału. Jedna grupa komórek rozpuściła się we krwi, potem druga i jeszcze jedna Usiłował rozbijać stwardniałą tkankę na mniejsze kawałki, przez cały czas pracując w rytmie serca, jakby był jego częścią. Dzięki Bogu, że tkanka pod spodem jest zdrowa, pomyślał. Widział ją przed sobą w tym morzu czerwieni, zgrabną i poruszającą się z gracją. Teraz była już prawie wolna od zrostu. Swoją Sztuką rozpuścił ostatni fragment zgrubiałej tkanki, zobaczył, jak szkarłatny nurt porywa oderwane komórki... Gotowe. Zastawka zamykała się normalnie, a serce powoli zaczęło zwalniać. Damien pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, wiedząc, że najgorsze minęło. Pozostała jeszcze wada wrodzona, będąca pierwotną przyczyną niewydolności zastawki. Co mówił Tarrant. Coś o ścianie aorty? Damien poszukał uszkodzenia i znalazł je: fragment źle ukształtowanego mięśnia, który nadmiernym wybrzuszeniem hamował dopływ krwi do organów. W przeciwieństwie do zgrubienia na zastawce, to było związane z mięśniem i jego usunięcie pozostawiłoby otwór w bardzo niebezpiecznym miejscu. Damien przez chwilę pożałował, że nie ma przy nim kolegi-uzdrawiacza, z którym mogliby skoordynować wysiłki. Potem, wyraziwszy to pobożne życzenie, rzucił się na uszkodzoną tkankę. Tym razem nie tylko wycinając ją, ale jednocześnie uzdrawiając, zmuszając komórki wokół do regenerowania się we właściwy sposób w chwili, gdy usuwał zmutowany fragment. Odcinał uszkodzoną tkankę małymi skrawkami, żeby organizm mógł bezpiecznie je wydalić, a jednocześnie tworzył nową. Wydawało się, że trwa to całe wieki, ale w końcu było po wszystkim.

Przez chwilę odpoczywał, utrzymując wizję, obserwując, jak układ krwionośny pracuje lepiej niż w chwili stworzenia. Potem, kiedy poczuł się na siłach, z dostępnych surowców stworzył diuretyk i wprowadził go do krwi, aby organizm wydalił wszelkie zbędne produkty, jakie powstały w procesie uzdrawiania. Aż w końcu mógł się wycofać. Nie bez obawy pozwolił zgasnąć wizji i poznaniu, oraz wszystkim potrzebnym narzędziom. Był gotowy umrzeć, aby wyleczyć Geralda Tarranta. Czy będzie teraz musiał dopełnić ślubu? Kiedy jednak wycofał swoje zmysły z ciała Tarranta, żadna ciemna siła nie czekała nań, żeby go pożreć, i nie wyczuł żadnej zmiany w swoim organizmie czy świadomości. Poza gwałtowną potrzebą oddania moczu. Ta była doprawdy nagląca. Klnąc pod nosem, odszedł kilka kroków na bok, na skalny nawis nad doliną. Świetnie. Puścił strumień moczu na królestwo zmarłych, a potem odwrócił się i spojrzał na Tarranta.

Ten usiadł, chociaż z trudem, ale jego twarz już odzyskiwała zdrowy kolor. Oddychał z wysiłkiem, lecz nie tak ciężko jak przedtem i Damien był przekonany, że środek moczopędny w mgnieniu oka oczyści mu płuca. Mięsień sercowy nie był uszkodzony, co oznaczało, że gdy stan chorego się ustabilizuje, neohrabia będzie jak nowy. Cokolwiek to miało oznaczać.

- Wygląda na to - wyszeptał ochryple Łowca - że znów zawdzięczam ci życie.

- Tak. - Wzruszeniem ramion zbył tę nieśmiałą próbę podziękowania. - A ty pokazałeś mi tak niezwykłe i ekscytujące miejsca. Powiedzmy, że to remis, dobrze?

Jednak ponura mina Łowcy ostrzegła go, że coś się stało. Przez chwilę - tylko przez chwilę - marzył o tym, żeby nie wiedzieć, co się stało.

- Próbowałem patrzeć, jak uzdrawiasz - rzekł cicho Łowca. - Nie mogłem.

Damien wzruszył ramionami.

- Byłeś w wyjątkowo kiepskim stanie. Czego się spodziewałeś?

- To nie powinno mnie powstrzymać - upierał się adept. - Używałem Sztuki w gorszych warunkach. - Mówił cichym głosem, w którym pobrzmiewał strach. - Coś się stało, Vryce.

W pierwszej chwili chciał uznać te słowa i wszystkie takie obawy za objaw kiepskiego stanu Tarranta. Powszechnie wiadomo, że niedomagania serca wywołują u chorych stany lękowe, które zazwyczaj są związane z główną przyczyną choroby, ale równie dobrze mogą objąć również inne obszary. Ponadto adept być może był już u kresu sił i kompletnie wyczerpany nie mógł użyć Sztuki. To ostatnie wyjaśnienie było bardzo kuszące i Damien chciał w nie uwierzyć. Tylko że uczciwość kazała mu pamiętać o tym, ile trudu musiał włożyć, by samemu dotrzeć do fae, oraz o tym, jak obawiał się, iż wykorzystanie jej przypłaci własnym życiem.

- Może to własność prądów w tym miejscu - podsunął. Jednak, mówiąc te słowa, wiedział, że musi w tym być coś więcej.

Łowca energicznie pokręcił głową.

- Może prądy są tu silniejsze, ale fae ziemi to fae ziemi. A próbowałem również innych rodzajów Sztuki, kiedy ty byłeś zajęty. - Ruchem głowy wskazał na nawis. - Żadna nie podziałała. Używałem Sztuki przez prawie tysiąc lat, Vryce, ale nigdy nie spotkałem się z takim brakiem reakcji. Tymczasem ty skorzystałeś z niej bez przeszkód - dorzucił prawie oskarżycielskim tonem.

- Owszem. Chociaż z trudem. - Odwrócił się, unikając jego spojrzenia. Jakoś nie miał ochoty dzielić się z nim wrażeniami. - Nie wiem, czy zdołałbym to powtórzyć.

Chyba że naprawdę bym musiał, pomyślał. Chyba że byłbym gotowy zapłacić za to najwyższą cenę.

- Może masz rację - przyznał. - Jeśli nawet, co z tego...

Tarrant próbował usiąść, ale nagły skurcz zamienił jego słowa w jęk. Nie trzeba było być magiem, by wiedzieć, co to oznacza. Damien oczekiwał tego.

- Wprowadziłem ci diuretyk do krwi, aby oczyścić płuca - powiedział - tak więc przez jakiś czas będziesz intensywnie wydalał płyn. Mogę ci polecić ten punkt widokowy. - Wskazał na nawis, a potem dodał: - Sądzę, że nie zapomniałeś, jak się sika?

Obrzuciwszy go gniewnym spojrzeniem, Łowca wstał i skierował się w stronę nawisu. Damien obserwował go przez moment, a potem - upewniwszy się, że Tarrant pewnie trzyma się na nogach i nie spadnie z grani - spojrzał na Karrila.

- No i?

- No i co?

- Wy potraficie dostrzec fae, prawda? A więc zakładam, że widziałeś, co się stało. Co o tym sądzisz?

- Dzięki tobie byłem bardzo zajęty. To ty nie chciałeś utonąć w miejscowych prądach, pamiętasz? Jednak owszem, widziałem, co zaszło. To było... - Zawahał się. - Dziwne.

- Pod jakim względem?

- Wiesz, że fae reaguje na ludzi. Każda ludzka myśl, każdy sen, nawet chwilowy kaprys pozostawiają na niej swój ślad. Och, czasem jest to tylko lekkie drżenie prądu - niewystarczające, by wpłynąć na świat materialny - ale zawsze jakoś reaguje. Zawsze. Oprócz tego momentu, gdy próbowałeś użyć Sztuki - powiedział Damienowi. - W pierwszej chwili, gdy chciałeś uzdrowić Tarranta, nie było żadnej reakcji. A on właśnie teraz próbuje użyć Sztuki - zerknął znacząco na Łowcę - ale spotyka się z tym samym co ty. Brakiem jakiejkolwiek reakcji.

Tarrant wpatrywał się w ziemię pod nogami i najwyraźniej usiłował wpłynąć siłą woli na miejscowe prądy. Mocno zmarszczył brwi. Zmrużył oczy. Nawet zaklął, chyba po raz pierwszy od kiedy Damien go poznał. Najwidoczniej wszelkie próby zawiodły.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na rdzawe słońce na zachodzie (a Damien nie musiał być jasnowidzem, by wiedzieć, jak bardzo Tarrant pragnął spoglądać na nie dłużej, po raz pierwszy od ponad dziewięciu wieków), adept wrócił do nich.

- Coś się zmieniło, to nie ulega wątpliwości - rzekł z ponurą miną. - Bez dokładniejszych badań nie mogę stwierdzić, co się właściwie stało, ale nie sądzę, byśmy mogli liczyć na to, że w razie potrzeby ponownie użyjemy tu Sztuki. Kiedy wrócimy, odkryję przyczynę tej sytuacji i być może znajdę jakieś lekarstwo.

Być może. Wymówił to słowo z lekkim naciskiem, wyrażającym obawę, do jakiej żaden z nich nie chciał się przyznać. Jeśli prądy zmieniły się, czy ta zmiana będzie stała? A jeśli okaże się, że problem tkwi nie w fae, lecz w nich samych?

A potem dotarły do niego poprzednie słowa. Rzucone mimochodem, tym silniejszym echem odbijały się w jego mózgu. Kiedy wrócimy. Takie zwyczajne, rozbrajające stwierdzenie! Jakby powrót był czymś, czego od początku się spodziewali. Jakby nie sądzili, że zginą podczas tej wyprawy, i dlatego nie snuli żadnych planów związanych z powrotem do domu. Damien poczuł przypływ euforii na myśl, że ta możliwość nagle stała się najzupełniej realna. Tarrant żył. Wróg, którego uważali za niepokonanego, był martwy i bezsilny. Wracali do domu...

Skup się na tym, pomyślał. Nie na tamtej sprawie. To było zbyt przerażające, a nie znajdą żadnej odpowiedzi, dopóki Tarrant nie odzyska sił, aby zbadać tę sprawę. Damien obrócił się do Karrila i zapytał:

- Pójdziesz z nami?

Nie pytał tylko dlatego, że Iezu byłby cennym przewodnikiem - podwójnie cennym, jeśli żaden z nich dwóch nie mógł użyć Sztuki - lecz ponieważ Karril był częścią ich triumfu i Damien chciał zatrzymać go przy sobie.

Iezu spojrzał na Tarranta i wydawało się, iż porozumiewają się bez słów. W końcu pokręcił głową.

- Nie mogę. Przykro mi. Moja rodzina.. - Spojrzał w dolinę, w kierunku Shaitana, gdzie czekali pozostali Iezu. - Zbyt wiele pytań wymaga teraz odpowiedzi. Zostanę z wami, jak długo będę mógł, ale moje miejsce jest wśród nich. - Popatrzył na Tarranta, jakby oczekując, że neohrabia coś powie, lecz Łowca milczał. - Przykro mi - powtórzył Karril. - Jednak tak naprawdę to już nie jestem wam potrzebny.

- Rozumiem - zapewnił go Damien. Zwrócił się do Tarranta, lecz ten nie odrywał wzroku od Shaitana. - Możemy pozostać tu jeszcze jakiś czas, jeśli uważasz, że potrzebujesz odpoczynku, ale niedługo, bo kończą się nam zapasy. - A kiedy Tarrant nie odpowiedział, Damien dodał: - Jesteś gotowy wracać do domu?

- Rób tak, jak twoim zdaniem będzie najlepiej - odparł cicho Łowca.

Znał ten ton głosu. Niech to szlag, znał go aż za dobrze. Wiedział, co to oznacza, kiedy Łowca przechodził od liczby mnogiej do pojedynczej, niech go diabli! To nie miejsce ani czas na takie zabawy i... I w ogóle!

- Wracamy do domu, prawda? - na pół warknął, na pół jęknął.

- Calesta nie żyje. Puszcza do tej pory zmieniła się już tak bardzo, że nic na to nie poradzisz. Mam rację? Na całej tej cholernej planecie zapanował pokój, ale ja nie przewidziałem, że z tego wyjdziemy, więc nie zabrałem dość żywności i wody, żebyśmy we dwóch mogli się tu pokręcić i zrobić coś głupiego. Cokolwiek miałoby to być. Słuchasz mnie, Geraldzie?

Adept nadal spoglądał na Shaitana, jakby widział tam coś tak fascynującego, że ani na moment nie chciał odrywać od niego wzroku.

- Ona jest międzygwiezdną istotą - westchnął. - Nie tylko potomkiem obcych istot, które zawędrowały na tą planetę - tak jak my. Urodziła się i wychowała na innej planecie, a więc pamięta obce gwiazdy i technologie, potrzebne, aby się do nich dostać.

Neohrabia w końcu odwrócił się i spojrzał na Damiena.

- Czegóż pragnąłem, jeśli nie tego, by otworzyć ludzkości drogę do gwiazd? Dlaczego przez ostatnie tysiąc lat ludzie zbierali się pod sztandarem Kościoła, jeśli nie dla tego marzenia? - Znów odwrócił się do Shaitana i głęboko odetchnął, jakby wciągał w płuca aromat nowych możliwości. - To miejsce to brama do gwiazd. A ta istota, ta matka obcych... jest przyszłością ludzkiej rasy. Jej technologia może być zbyt obca, abyśmy mogli bezpośrednio ją wykorzystać, ale może zdołamy stworzyć z niej coś, co posłuży obu naszym gatunkom.

- A jej dzieci niewątpliwie chętnie staną się łącznikami między... - Zauważył szybkie spojrzenia, jakie Tarrant wymienił z Karrilem, i nagle coś ścisnęło go w dołku. - Co jest? Czy to zły pomysł?

Karril powiedział cicho:

- Nie możemy tu zostać.

Tarrant skinął głową.

- Iezu zostali stworzeni tak, że muszą wykorzystywać ludzi, aby przetrwać. Tutaj nie ma potrzebnego pożywienia ani niczego z tych rzeczy, których potrzebują. A nawet gdyby mogli zostać, co stanie się z ich świątyniami, z kultami, które uznawały w nich bogów, z ludzkimi symbiontami? Och, niektórzy z nich pozostaną tu przez jakiś czas, tylko czy to wystarczy? Kiedy masa krytyczna ich zgromadzenia osłabnie tak, że matka nie będzie w stanie się z nimi porozumieć i ludzkość straci swego najlepszego sprzymierzeńca?

Damien z zapartym tchem spojrzał na Karrila, czekając na jego odpowiedź. Iezu jednak tylko smutnie skinął głową, jakby mówił: „Tak, on ma rację. To tylko kwestia czasu".

- A więc co? - zapytał Damien. - Chcecie tu zostać? Czy muszę ci przypominać, Geraldzie, że dla ciebie również nie ma tu pokarmu? A poza tym, co zamierzasz dla nich zrobić?

- Nie zamierzam tu zostać - odparł spokojnie Łowca.

Damien odetchnął.

- No, to już coś.

- Ludzkość będzie potrzebowała tłumacza. Iezu również, i to kogoś przynajmniej zewnętrznie przypominającego człowieka.

- Co więc proponujesz? Opracować jakiś sposób tłumaczenia? Wiesz, że w tym momencie to jest niemożliwe. Sam powiedziałeś, że dopóki nie sprawdzisz prądów, nie tylko nie zdołasz nic zrobić, ale nie będziesz miał pojęcia dlaczego nie reagują. A więc co?

- W tej chwili nie potrzebuję Sztuki. Nie tak bardzo jak odpowiedzi na pytanie, kim i czym są Iezu, oraz w jaki sposób każdy z nich wyraża potrzeby matki. Oni są jej prawdziwym językiem, Vryce, jej krzykiem rozpaczy wyrażonym w fae i ciele. W jakiej postaci najpierw pojawił się każdy z nich? Według jakiego schematu przebiegał jego rozwój? - Popatrzył na Karrila. - W którym momencie po raz pierwszy wyrazili uczucia wykraczające poza ich naturę i co wywołało tę zmianę?

- Mówisz o całej historii tej rodziny - skontrował Damien. - Sięgającej... ilu, prawie tysiąca lat?

- Prawie - przytaknął Karril.

- Nikt nie uzyska takich informacji, przesiadując w miejscu. Jeśli potrzebne ci są takie fakty, będziesz musiał prowadzić badania, a w tym celu musisz wrócić tam, gdzie są ludzie, biblioteki oraz mistrzowie wiedzy, którzy mogą ci pomóc.

Nagle przypomniał sobie, że Ciani zapisywała wszystko. Może inni adepci robili tak samo?

- Możemy znaleźć jakiegoś adepta, który specjalizował się w demonologii i...

W tym momencie zrozumiał. Tak po prostu.

- Cholera - wyszeptał. - Nie.

- Obawiam się, że tak - rzekł cicho Tarrant.

- W Puszczy toczy się wojna. Czyżbyś o tym zapomniał? Masz tam więcej wrogów, niż mógłbyś policzyć, a wszyscy pragną twej śmierci...

- I zamierzają spalić Puszczę, a z nią cały mój dobytek. Co oznacza, że za kilka dni wszystkie moje książki obrócą się w popiół i historia Iezu przepadnie na wieki.

- Możemy użyć Sztuki, by przypomnieć... - zaczął Damien.

A potem dotarło do niego, jak oporna jest teraz fae. Jak trudno ją sformować. Zrozumiał, że w przyszłości nie będą mogli na nią liczyć, nie w równie skomplikowanych sprawach.

- Cholera - mruknął. - Cholera.

- Mówiłem ci, że mam tam tunel, Vryce. Biegnie pod moją twierdzą do komnaty strzeżonej przez tak silne zaklęcia, że nawet gdyby moi wrogowie dostali się do budynku, nigdy nie znajdą wejścia do niej. Obiecuję ci, że pójdziemy tam, zabierzemy to, co jest nam potrzebne, i wrócimy, zanim Kościół zorientuje się, że tam jesteśmy.

- A czy masz pewność, że twoje zaklęcia nadal działają? - zapytał. - Czy pomyślałeś o tym?

- Sprawdziłem jedno, które mam przy sobie, i stwierdziłem, że wciąż jest skuteczne. Widocznie dawne zaklęcia zachowały swą moc. - Jego wyblakłe oczy zabłysły w krwawym blasku zachodzącego słońca Nawet bez fae spojrzenie Łowcy miało w sobie ogromną moc. - Co ty na to, Vryce? Mam tam iść sam? Z tobą czy bez ciebie, nie mogę pozwolić, aby te notatki spłonęły. Od nich zależy los całej ludzkości.

Cholera.

Odwrócił się plecami do nich obu, bijąc się z myślami. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była wędrówka do Puszczy, i to teraz, kiedy rozprawiał się z nią Patriarcha i jego żołnierze. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował teraz Tarrant, był kolejny wysiłek, gdy jego niedawno uzdrowione ciało wciąż zmagało się ze skutkami przemiany ze stanu pół-życia. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali wszyscy trzej, to ryzykowanie wszystkiego, co uzyskali, dla kilku książek - książek, na Boga! Nawet jeśli te księgi były kluczem do przyszłości całej ludzkiej rasy i dla wszystkich Iezu. Nawet jeśli mogły ponownie poprowadzić ich do gwiazd.

Cholera.

Uniósł dłoń do czoła i ze znużeniem potarł skroń. Jeszcze nie bolała go głowa, ale na pewno będzie. Ciało musi w jakiś sposób zaprotestować przeciwko takiemu szaleństwu.

Przecież będziemy bezpieczni, prawda? Drzwi zamknięte i strzeżone zaklęciem. Księgi ukryte. Jedna krótka wizyta i po wszystkim.

Tarrant i tak pójdzie, z nimi czy bez nich - to jasne. Czy Damien chciał, by ten odrodzony człowiek natknął się na oddziały Patriarchy, nie mając przy sobie nikogo, kto mógłby się za nim ująć? Takie spotkanie równie dobrze znów mogło wtrącić go w piekielną otchłań. Po tym, jak Damien poświęcił tyle czasu i trudu, żeby go ocalić. Nie mógł na to pozwolić. Prawda?

- W porządku - mruknął i ciężko westchnął. - A niech to diabli! Zróbmy to.

Tarrant skinął głową.

- Przypuszczałem, że tak powiesz.

Damien usłyszał w jego glosie szczerą ulgę. I słusznie.

Mogło być gorzej. Przynajmniej nie musimy znów płynąć statkiem.

W oddali zagrzmiał Shaitan.

39

Calesta już się nie zjawi.

Z początku Andrys usiłował ignorować ten fakt. Wymyślał dziesiątki powodów, dla jakich demon nie chciał lub nie mógł przybyć, i nawet prawie uwierzył w jedno czy dwa z tych wyjaśnień. W miarę jednak, jak mijały godziny i jego rozpaczliwe wezwania pozostawały bez odpowiedzi, zaczął się bać. Walczył z tym, dopóki mógł, lecz teraz, kilka godzin później - a może dni, kto wie, jak szybko w takim miejscu płynie czas - przeczucie zmieniło się w pewność i przeszedł go dreszcz zgrozy, tak silny, że Andrys zadrżał pod okrwawioną zbroją, nie wiedząc, co robić.

Calesta już się nie zjawi, to pewne.

Andrys został sam.

Teraz przedzierali się przez wrogą Puszczę i niebezpieczeństwo czaiło się za każdym zakrętem. Kilkakrotnie atakowały ich stwory uważające Puszczę za swój dom i tylko szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że dotychczas ich ataki były zbyt słabe i nieliczne, by stanowić prawdziwe zagrożenie. Następnym razem znów może to być stado białych wilków... albo coś jeszcze gorszego.

W tamtej potyczce stracili ponad połowę koni, rozszarpanych, okaleczonych lub spłoszonych. Wodze tych ostatnich zostały w kilku przypadkach przepalone, a w innych przecięte, jakby ich strach podziałał na fae, która je uwolniła. Bardziej prawdopodobne, że w ten sposób urzeczywistniły się obawy jeźdźców. Przed odjazdem z pola bitwy Patriarcha modlił się wraz z nimi przez kilka minut, usiłując w pozytywny sposób spożytkować ich energię, tylko czy mu się to udało? Teraz wszyscy zdawali sobie sprawę z potęgi fae Puszczy i obawiali się, że to może ich zgubić. To samo, co zdarzyło się z uprzężą, równie dobrze mogło przydarzyć się materiałom wybuchowym.

Spora część wierzchowców niosła teraz rannych, więc pozostali jeźdźcy musieli na zmianę podróżować pieszo. Andrys wolał iść piechotą niż jechać konno. Pełniona przez niego rola przewodnika wymagała nieustannego wyczuwania fae Puszczy, kontaktu z jej straszliwą potęgą. Wykorzystywał marsz jako środek uspokajający, a ból nóg jako więź z materialnym światem. Chociaż Łowca nie był już aktywnie związany z Puszczą, jego duch wciąż unosił się w tym gąszczu i gdyby młody Tarrant choć na chwilę osłabił czujność, chłodna moc tej grzesznej duszy wlałaby się weń, gasząc jego ciepłą osobowość i zastępując ją swoim ponurym wizerunkiem. Przy każdym kroku walczył z jego wpływem, ale wpadał w coraz głębszą rozpacz. Jak długo to wytrzyma bez niczyjej pomocy? Jaką może mieć nadzieję, że pozostanie przy zdrowych zmysłach, jeśli Calesta rzeczywiście go opuścił?

Jedyną pociechą był czarny jedwabny szal, którym teraz owiązał się w pasie pod zbroją. Jej szal. Nadal trochę wstydził się tego, że ukradł go Narilce. Naprawdę, co najmniej trzykrotnie chciał ją poprosić, żeby mu go podarowała, lecz za każdym razem nie miał odwagi. Czyżby się bał, że mu odmówi? Albo że go wyśmieje? A może tego, że wyrażając tę prośbę słowami, przyznałby się, iż brak mu odwagi potrzebnej do zrobienia tego potajemnie? Teraz szal był jego jedyną pociechą i ten mokry od potu kawałek jedwabiu, przy każdym ruchu wpijający mu się w brzuch, przypominał ten krótki czas, jaki spędzili razem.

Godzina za godziną, kilometr po kilometrze, przedzierali się przez dominium Łowcy. Teraz nawet rośliny zdawały się stawiać im opór i wciąż musieli wycinać sobie drogę przez cierniste krzewy oraz gałęzie drzew.

Andrys zauważył, że przedtem ich nie było. A kiedy zatrzymali się na posiłek i ziemia zaczęła poruszać się pod ich nogami, zmuszając do pospiesznego odjazdu, to również było coś nowego. Najwidoczniej teraz, kiedy Łowca już nie panował nad Puszczą, działanie Andrysa jako talizmanu szybko słabło. To była przerażająca myśl.

Trzykrotnie przerywali marsz, żeby napoić konie i załatwić inne potrzeby - zawsze na skalistym gruncie, gdzie nie mogli ich dopaść podziemni drapieżcy - a raz, by odpocząć, na zmianę pełniąc warty. Andrys, chociaż próbował, nie mógł zasnąć. Zastanawiał się, ilu jego towarzyszy także nie zdołało zmrużyć oka. Nie byli żołnierzami, nauczonymi walczyć w obliczu nieustannego znużenia, lecz zwykłymi mieszczanami, którzy do niedawna myśleli o zmęczeniu wyłącznie w kategoriach wysiłku w sali gimnastycznej, połączonego z gorącą kąpielą i obiadem. Nie o tym, co spotkało ich w Puszczy.

On też opadał z sił, a nieustannie napięte nerwy chwilami odmawiały mu posłuszeństwa. Jak długo jeszcze wytrzyma?

Calesto, pomóż mi! Sam nie dam rady. Nie mam dość siły.

Żadnej odpowiedzi.

*

Szczury. Były tu szczury. Słyszała ich piski w ciemnościach, gdy szukały pożywienia na zabłoconej posadzce. Czasem któryś z nich podchodził do niej, szukając pożywienia. Ostrymi zębami skubał jej ciało, a ona z histerycznym wrzaskiem wierzgała nogą i znikał, może odrzucony kopniakiem, a może tylko spłoszony. Na jakiś czas. Wciąż wracały.

Nie wiedziała, jak długo tutaj przebywa. Dostatecznie długo, by zdołała przemierzyć całą długość i szerokość tej celi oraz zbadać palcami każdy centymetr jej powierzchni. Ściany były z topornie ciosanego kamienia, wilgotnego od śluzu, a błotnista woda na posadzce w jednych miejscach sięgała jej po kostki, a w innych była zaledwie cieniutką warstewką. Nigdzie nie znalazła śladu drzwi, natomiast te miękkie i poruszające się wzgórki, po których deptała, chodząc... wolała nie wiedzieć.

Była głodna, tak głodna, że nawet przestała się bać, i chociaż zaschło jej w gardle, nie odważyła się pić wody z kałuży ani lizać wilgotnych ścian. Płakała, aż nie miała już sił, by dalej szlochać, i zwinęła się na mokrej podłodze, drżąc i usiłując pogodzić się z losem.

Och, Andrysie...

Chciała tylko mu pomóc. Zrobiłaby wszystko, żeby tego dokonać, chętnie pogodziłaby się z losem, byle tylko ulżyć mu w cierpieniach; teraz jednak siedziała tutaj, bogowie wiedzą gdzie, i za każdym razem, gdy zamknęła oczy, podkradał się do niej szczur lub inne stworzenie, które odpędzała histerycznymi kopniakami, nie zdążywszy się jeszcze dobrze zbudzić...

To tylko koszmarny sen, powtarzała sobie. Jedne koszmary prześladują cię we śnie, inne na jawie, ale zawsze kiedyś się kończą, prawda? Oblizała usta wyschniętym językiem, zastanawiając się, jak długo potrwa ten koszmar. Czy tylko tego chciał od niej albinos - żeby sczezła w tej cuchnącej norze, nawet nie wiedząc, gdzie jest? Czy sycił się jej rozpaczą lub innymi emocjami? Postanowiła, że nie da mu tej satysfakcji. Dopóki ma siłę marzyć, będzie wspominała swoje życie i miłość. Będzie myślała o Andrysie Tarrancie, aż jego wizerunek tak mocno wryje się w jej pamięć, że nawet w chwili śmierci, kiedy szczury i jaszczurki zaczną pożerać jej ciało, jej dusza wciąż będzie radosna. Niech ten drań albinos pożywi się jej miłością, jeśli chce. Może się nią udławi?

Coś poruszyło się nad jej głową. Usiadła z trudem, opierając się o śliską ścianę. Usłyszała zgrzyt i odniosła wrażenie, że coś się przesuwa. Zobaczyła poszerzający się prostokąt, mniej czarny od otaczającej ich ciemności, szary i niewyraźny, ale od biedy można by to nazwać światłem. Zamrugała, patrząc na to i nie wierząc własnym oczom.

- Pora wyjść. - To był głos albinosa, już nie ludzki, lecz dziwnie bełkotliwy, tak że z trudem rozpoznawała słowa. Coś spłynęło z mroku i z pluskiem wpadło w kałużę obok Narilki. Ostrożnie wyciągnęła rękę, by sprawdzić co to takiego. Namacała gładkie drzewce. Drabina. Spuścił jej drabinę. - Do góry! - warknął. - Już!

Narilka zawahała się. To, co czekało ją na górze, mogło być gorsze niż jej obecne położenie, z którym prawie się już oswoiła. Przypomniała sobie ohydny smród sfory albinosa, ból ugryzień. Nie. Lepsza już ta ciemność.

Kiedy zobaczył, że się nie ruszyła, zawył wściekłe, jak zwierzę. Usłyszała tupot nadbiegającego stada i z rozpaczą w sercu pojęła, że te stwory, których najbardziej się obawiała, mogą po prostu zejść tu i wywlec ją na górę. Upór na nic się nie zda. Powoli, drżąc jak w febrze, zaczęła się wspinać. Stojące na górze bestie warczały głucho, a albinos razem z nimi. Kiedy dotarła do włazu, chwycił ją za włosy i wywlókł na powierzchnię. W oczach stanęły jej gwiazdy.

- Jesteś mi potrzebna - syknął. Trzymał ją za ubłocone włosy, odchylając głowę Narilki. - Nie opieraj się. Jeśli nie posłuchasz, rzucę cię im na pożarcie, rozumiesz? Zrobię ci krzywdę!

Nie miała siły kiwnąć głową. Nie mogła wydać głosu. Warcząc, powlókł ją korytarzem.

*

Równina powoli zmieniła się w pogórze, a niewielkie wzniesienia szybko ustąpiły miejsca stromym górskim zboczom. To dobry znak, powiedział Patriarcha. Z notatek Vryce'a jasno wynikało, że forteca Łowcy znajduje się w górach, tak więc podążali we właściwym kierunku.

W końcu dotarli tak wysoko, że konie nie mogły już iść dalej i musieli je zostawić. Mając do wyboru pozostanie z wierzchowcami lub dalszą wspinaczkę pieszo, ranni postanowili iść. Andrys nie miał im tego za złe. W tak niegościnnej okolicy, gdzie w każdej chwili z mroku mogło wychynąć nowe niebezpieczeństwo, garstka rannych mężczyzn i kobiet nie miała żadnych szans.

Martwych zdjęto z koni i pogrzebano w prowizorycznym kurhanie. Andrys uznał to za stratę czasu. Czyż Kościół nie nauczał, że martwe ciało to tylko pusta skorupa? Czy ich towarzysze nie woleliby pochować ich po drodze, niż tracić czas na takie bezsensowne ceremonie? Jednak Patriarcha uparł się. Powiedział, że pozostawienie zabitych bez należytego pochówku „zatrułoby przyszłość".

Wspinali się, niosąc na plecach zaopatrzenie, prowiant i materiały wybuchowe. Pięli się coraz wyżej po zygzakowatej ścieżce biegnącej po zboczu. Czasem droga była tak stroma, że musieli chwytać się tych samych pnączy, które usiłowały ich zatrzymać, a ci, którzy nie zdołali tego zrobić, zsuwali się o pół kroku w dół przy każdym, jaki zrobili naprzód. Otarcia piekły Andrysa żywym ogniem, lecz był gotów założyć się, iż było to niczym w porównaniu z cierpieniami Patriarchy lub rannych żołnierzy. Prądy stały się tak potężne, że słyszał je nawet mimo woli. Ich ryk tłumił wszystkie inne dźwięki, uniemożliwiając rozmowę. A tak silnie omywały jego ciało, że musiał z nimi walczyć, by nie ściągnęły go na ziemię, gdzie zatonąłby w nich lub w mocy Geralda Tarranta. Jak długo jeszcze wytrzyma?

W końcu teren stał się nieco równiejszy. Andrys oparł się o pień drzewa, ciężko oddychając, lecz natychmiast odskoczył, gdy kilka centymetrów od jego twarzy z sykiem pojawił się wąż. Czy to przeklęte miejsce nigdy się nie podda? Jeden po drugim jego towarzysze dołączyli doń i chociaż nikt nie mówił tego głośno, najwyraźniej wszyscy mieli nadzieję, że najgorszą wspinaczkę mają już za sobą. Nieśli nie tylko prowiant i broń, ale także część ekwipunku dotychczas przewożonego przez konie i ten ciężar na plecach czynił każdy krok dziesięć razy trudniejszym.

Andrys wyczuł, że wróg jest już blisko. Jakakolwiek ciemna siła próbowała ich zatrzymać, ktokolwiek zasiadał teraz w sercu Puszczy i snuł pajęczą sieć nienawiści, w jaką chciał ich schwytać, był tam, tuż przed nimi. Andrys wyczuwał to w powietrzu, smród tak ohydny, że niektórzy pozasłaniali sobie usta i nosy chustkami, w rozpaczliwej nadziei, że w ten sposób powstrzymają odór. Czuł rozbrzmiewającą echem w jego mózgu obecność stworzenia tak ohydnego, że Łowca wydawał się przy nim dziewiczo czysty.

Przed nimi była grań, która zasłaniała dalszy widok. Zefila wysłała na nią zwiadowców. Andrys z daleka wyczuwał ich napięcie, gdy mijali tę naturalną zaporę. Po chwili, która zdawała się długa jak wieczność, zwiadowcy pojawili się na grani i dali pozostałym znak, by ruszyli za nimi. Andrys i Zefila poszli pierwsi, a Patriarcha pokusztykał za nimi. Dotarli na grań, minęli ją...

I stanęli jak wryci. Wytrzeszczyli oczy.

Przed nimi, wynurzając się z mroku, stał zamek. Porastające większość Puszczy drzewa były w tym miejscu nieliczne i w blasku półksiężyca Primy Andrys mógł dobrze przyjrzeć się fortecy. Miała czarne, lśniące mury, które równie dobrze mogły być wyczarowane z falującej wody, tak lśniły w świetle księżyca. Usłyszał westchnienia kolejnych towarzyszy wyłaniających się zza grani, jednak ich zdumienie nie mogło równać się z jego zaskoczeniem. Oni nie czuli takiego przerażenia, jakie on odczuwał, spoglądając na cytadelę zbudowaną przez jego upiornego przodka.

Ponieważ była to kopia zamku neohrabiów Merenthy. Jego rodzinny dom, oddany w najdrobniejszych szczegółach. Wykuty z czarnego wulkanicznego szkła, jakby drwiący z domostwa, w którym Andrys się wychował. Z tamtego okna wypatrywał go Samiel; na tym progu marszczył brwi Betrise. Tam, na tym dziedzińcu... ruszył ku niemu, gnany przerażeniem. Czy wszystko będzie takie samo, aż po ostatni kamień bruku?

- Tarrancie! - Zefila złapała go za ramię i o mało nie zwaliła z nóg, mocno pociągnąwszy w tył. - Nie oddalaj się, do diabła!

W milczeniu, ostrożnie, weszli na dziedziniec. Wszędzie leżały ciała. Ludzkie, na pół pożarte i gnijące. Sterty końskiego ścierwa w tym samym stanie. Żołnierze trącali je końcami mieczy, upewniając się, że to naprawdę trupy. Potem ustawili się w szeregu z gotowymi do strzału kuszami. Skąd nadejdzie niebezpieczeństwo? Andrys wyczuwał je, ale nie potrafił określić. Coś na nich czekało. Gdzie?

- Nikogo tu nie ma - powiedziała jedna z kobiet.

- Sprawdźcie to - rozkazała Zefila Skinęła na dwóch mężczyzn, którzy ruszyli do budynku...

Wtem, na murze, wzdłuż dziedzińca, na którym przed chwilą nikogo nie było, pojawiły się białe sylwetki. Oczywiście, pomyślał ponuro Andrys, zaklęcie osłaniające, najprostszy rodzaj Sztuki. Prowadząc wojnę z czarownikiem, powinni się tego spodziewać.

Białe zwierzęta, identyczne jak te, które zaatakowały ich wcześniej na polanie, stały w regularnych odstępach na murze. Jest ich piekielnie dużo, zanotował w myślach Andrys. Jednak, aby dopaść żołnierzy, musiałyby zeskoczyć z muru i przebiec spory kawałek dziedzińca. Mając sporo kusz i trochę szczęścia, żołnierze być może zdołają odeprzeć atak.

Jakby w odpowiedzi na te rozmyślania, na murze pojawiła się jakaś postać. Mężczyzna szedł wzdłuż parapetu, ciągnąc kogoś za sobą. Smuga księżycowego światła padła na nich, ukazując upiorną twarz albinosa, a obok bladą i udręczoną twarz...

Serce zamarło w piersi Andrysa, gdy ujrzał zakładniczkę albinosa. Cały świat jakby zastygł na moment, zmrożony tym strasznym widokiem.

- Człowieku Kościoła! - wrzasnął wyzywająco albinos, lecz Andrysowi wydało się, że usłyszał w jego głosie strach. - Mam twoją dziewczynę! Widzisz?

Popchnął ją naprzód, w smugę księżycowego światła. W ręce trzymał nóż, który przyłożył jej do gardła.

- Wycofaj się wraz ze wszystkimi twoimi ludźmi, inaczej poderżnę jej gardło!

Teraz Andrys widział ją wyraźnie, błagalne spojrzenie przerażonych oczu Narilki. Albinos jedną ręką trzymał ją za włosy. Teraz szarpnął za nie i warknął:

- Czekam.

Andrys zobaczył, że skrzywiła się z bólu, ale nawet nie pisnęła. Niewątpliwie albinos, tak samo jak jego pan, lubił słuchać krzyków swych ofiar. To musi być złudzenie, pomyślał z rozpaczą, jakiś zły czar. Przecież Narilki nie może być tutaj. To na pewno nie ona.

Jakby czytając w jego myślach, albinos przycisnął ostrze do szyi dziewczyny. Wypłynęła kropla krwi.

- Powiedz mu - syknął.

- Andrysie - powiedziała słabym, ale spokojnym głosem. - Proszę.

- Widzisz? - zapytał albinos. - Chcesz usłyszeć więcej?

W panice obejrzał się na Patriarchę. Ten miał ponurą minę, ale pokręcił głową. Widocznie ujrzał wizję, z której jasno wynikało, że nie powinien używać swej mocy. Co oznaczało, że Andrys był zdany wyłącznie na siebie. Z rozpaczą zerknął na Zefilę, lecz ta nie zamierzała się wtrącać bez rozkazu Patriarchy.

- Natychmiast opuśćcie to miejsce - warknął albinos. - Inaczej jej krew spadnie na twoje ręce.

Dlaczego nie dał rozkazu do ataku? Jego stado zajęło pozycje. Było wystarczająco liczne, by dziedziniec spłynął krwią. Czyżby obawiał się, że tutaj, w sercu królestwa Łowcy, Andrys zdoła wykorzystać moc przodka? Czy sądził, że walka może przeważyć szalę i zmienić Andrysa we wroga, któremu nie zdoła sprostać? Nagle młody Tarrant zrozumiał, jak bardzo tamten obawia się Łowcy. Świadomość własnej bezsilności stała się tym dotkliwsza, kiedy porównał ją z możliwościami tego, którego bał się albinos.

Z rozpaczą w sercu spojrzał na Narilkę. Jakże wydawała się bezradna, tak krucha z nożem przytkniętym do szyi! Krucha, jeśli nie znało się siły jej charakteru, krucha, jeżeli ktoś nie wiedział, że potrafiła się bronić, krucha, gdy ktoś nie słyszał opowieści o mężczyznach, którzy uznali ją za idealną ofiarę i dostali nauczkę...

Popatrzył jej w oczy i pojął. Odczytał w nich wiadomość i zrozumiał ją.

- Wybór należy do ciebie - warknął albinos zwierzęcym, ledwie zrozumiałym głosem.

Daj mi szansę, błagały jej czarne oczy. Nie było w nich cienia strachu, tylko napięcie. Daj tylko jedną szansę.

Ujrzał, że albinos zaciska w dłoni nóż. Zbliżał się decydujący moment. Przychodził mu na myśl tylko jeden sposób, w jaki mógł dać jej szansę, tylko jedna rzecz, jaka mogła odwrócić uwagę albinosa. Chociaż na samą myśl o tym skurczył się ze strachu, nie zawahał się. W przeszłości wielokrotnie ją zawiódł... lecz nie tym razem.

Otworzył się na Puszczę. Nie powoli i ostrożnie, lecz gwałtownie, odrzucając pieczołowicie wznoszone podczas tej podróży zapory, gotowy umrzeć, jeśli będzie trzeba, aby ją ocalić. I moc wezbrała w nim z potwornym impetem. Nie była to siła, jaką sam stworzył, lecz mroczna, zimna moc, nosząca znienawidzone piętno. Upiorna, nieczysta potęga Geralda Tarranta rozlała się po całym jego ciele, zrywając ostatnie wątłe więzi człowieczeństwa, rozchodząc się jak trucizna po organizmie, przekształcając każdy narząd, każdą komórkę, owijając lodowate palce wokół jego duszy i ściskając, ściskając...

Z jękiem otworzył oczy. Ziemię spowijał srebrzysty blask. Światło księżyca falowało w rytm muzyki. Ściany zamku płonęły mocą, która gromadziła się w nich przez wieki, a którą mógł wykorzystać wedle swej woli. Jednak nie musiał. Wystarczyło, że spoglądał na świat oczami Geralda Tarranta; wystarczyło, że w jego głosie zabrzmiała buta i okrucieństwo tamtego.

- Puść ją - rozkazał.

Zaszokowany albinos szeroko otworzył oczy. Ze strachu? Andrys zobaczył, że tamten drgnął, zrozumiawszy, jaką potęgę wezwał na pomoc przeciwnik. Trzymająca nóż ręka na chwilę opadła...

Narilka nie przegapiła szansy. Oburącz chwyciła ramię z nożem i kopnięciem podcięła albinosowi nogi, jednocześnie pochylając się do przodu i starając się trzymać ostrze z daleka od swojej szyi. Ten niespodziewany manewr zupełnie pozbawił równowagi przeciwnika, który przeleciał w powietrzu i spadł na parapet muru. Nóż ze szczękiem upadł na dziedziniec, gdy albinos rozpaczliwie chwycił się wolną ręką muru. Drugą wciąż trzymał dziewczynę za włosy i przez moment wydawało się, że wykorzystując ją jako linę ratunkową, zdoła się wygramolić z powrotem. Jednak Narilka błyskawicznie uderzyła go w twarz nasadą dłoni, tak mocno, że Andrys usłyszał trzask łamanej kości. Albinos puścił krawędź muru i zaczął się zsuwać. Przez jedną mrożącą krew w żyłach chwilę zdawało się, że pociągnie ją ze sobą, lecz dziewczyna z całej siły zaparła się o mur i sekundę później jej wysiłki zostały wynagrodzone. Ściskając w garści pasmo wyrwanych włosów, albinos runął w dół, obracając się w powietrzu, a kiedy uderzył o kamienie dziedzińca, żołnierze już na niego czekali.

Drżąc, Andrys opadł na kolana. Widział Narilkę na szczycie muru, widział, jak tuż przed nim żołnierze siekali albinosa na kawałki, ale nie był już w stanie kojarzyć tych obrazów. Wszelkie ludzkie emocje opuściły go, pozostawiając tylko wygłodniałą ciemność. Andrys Tarrant przepadł, stał się ledwie nikłym wspomnieniem, szeptem w bezkresnym mroku. Jego miejsce zajmowała fae Puszczy, zagarniając ciało i duszę, które tak długo jej się opierały. Prądy mocy z rykiem przelatywały przezeń, zagłuszając odgłosy realnego świata. Blask księżyca niczym kwas palił mu skórę, gdy moc lasu zaczęła zmieniać jego ciało, przekształcając je zgodnie z wzorcem ustanowionym przez Geralda Tarranta.

Ona żyje, pomyślał, zapadając się w ciemność. Tylko to się liczy. Puszcza dała mu to, czego chciał, a teraz czas za to zapłacić.

Andri...

Korzenie drzew wysysały zeń wszystkie siły. Ziemia dotykała jego bijącego serca. Zapadał w śmierć, która w Puszczy nie oznacza kresu. Wzywała go wieczność, mroźna i ciemna.

Andri, powiedz coś. Proszę.

Wokół słyszał tysiąc głosów. Odgłosy życia, nic nie znaczące dla istoty, jaką się teraz stał. Tylko jeden głos wyraźnie rozbrzmiewał w ciemnościach i wprawiał jego duszę w drżenie.

Andri!

Z mroku napłynęło wspomnienie. Jakaś maleńka iskierka usiłowała rozbłysnąć płomieniem. Ten głos przyciągał go jak magnes, niosąc przez mrok, na przekór prądom, na tak odległą powierzchnię.

Proszę, ocknij się. Proszę, Andri.

Resztkami sił i świadomości Andrys Tarrant sięgnął do źródła tego głosu. Poczuł ciepłe ciało, ręce - jej dłonie - dotykające go, ciągnące z powrotem.

- Narilka? - szepnął.

Przywarła mu do piersi, tuląc go i płacząc. W miejscach, gdzie padały jej łzy, chłód opuszczał jego ciało. Jej głos był balsamem, który sprowadził go z powrotem do świata żywych. Poczuł palące ciepło ciała dziewczyny, lecz był to miły ból.

- Nic mi nie jest - szepnął. Musiał zebrać wszystkie siły, by poruszyć ręką, unieść ramię i objąć nim Narilkę. Przez chwilę tylko tak leżał, wyczerpany. Puszcza wciąż była żywa w jego duszy, lecz jej uścisk słabł. Wkrótce znów będzie mógł się poruszać. Niebawem znowu stanie na nogi. Każda taka czynność, nawet tak prosta jak chodzenie, umocni jego panowanie nad własnym ciałem.

- Kocham cię - szeptał, całując jej włosy, nie zwracając uwagi na zlepiające je błoto. Dla niego była czysta i piękna. - Nigdy mnie nie opuszczaj.

Wilki zniknęły. Czyżby były tylko złudzeniem, które rozwiało się wraz ze śmiercią twórcy? Czy też po prostu uciekły, bo bały się walczyć bez wsparcia czarnoksiężnika? Z miejsca, gdzie leżał, widział wchodzących do zamku żołnierzy, przeszukujących pomieszczenia, podkładających ładunki. Wkrótce się zacznie. Do świtu forteca Łowcy legnie w gruzach, a siła tego symbolu Zła rozpierzchnie się na wszystkie strony świata. Szkoda, że nie razem z Łowcą...

Zdrętwiał. Zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Mocniej przycisnął do siebie Narilkę.

- Andri?

Z trudem zdołał usiąść. Pomogła mu. Chociaż Puszcza już przestała krążyć w jego żyłach, pozostała jeszcze jej niewielka resztka. Świadomość czegoś, co budziło dreszcz zgrozy, cichy szept... Co?

- Co się stało? - zapytała Narilka. - Powiedz.

Powoli, korzystając z jej pomocnego ramienia, podniósł się z ziemi. Czynność oddychania wydawała mu się czymś obcym: płuca bolały go, jakby nie używał ich od wieków. Co też takiego wyczuł? Czym jest to nowe zagrożenie, jakiego nie potrafił określić? Było blisko, bardzo blisko. Czuł jego smak.

Nagle zrozumiał. Spojrzał na zamek, wyczuł tę obecność i zrozumiał.

- O mój Boże - wyszeptał.

- Andri? - spytała łagodnie, lecz w jej głosie słyszał lęk. - Co się stało?

Nie było tu Calesty, ale już go nie potrzebował. Wspomnienia wróciły same. Samiel. Betrise. Abechar. Jego rodzinny zamek zalany krwią.

Poczuł przypływ ciemnej siły. Miłość, która ogrzała jego duszę, zmieniła się w nienawiść.

- Łowca jest tutaj - szepnął.

40

Tunel sprawiał wrażenie, że nie ma końca. Może nigdy się nie skończy, pomyślał Damien. Może to prawdziwe piekło i przez całą wieczność będą truchtać w tych dusznych ciemnościach, zmierzając do nie istniejącego celu. Jeśli tak, to Tarrant w pełni sobie na to zasłużył.

Trudno jednak było mu się złościć na człowieka, który tak bardzo się męczył. Udręczone ciało neohrabiego potrzebowało teraz do wyzdrowienia tego, czego potrzebuje zwyczajny śmiertelnik: jedzenia i wody, wytchnienia po stresach, dużo snu. Krótko mówiąc, wszystkiego, czego nie mógł mu zapewnić podczas tej wyprawy. Wiedział, do czego jest zdolny Łowca, ale jakie były możliwości tego żywego człowieka, który teraz maszerował u jego boku? Damien nie miał pojęcia. Jednak Tarrant, chociaż poczerwieniał z wysiłku i szedł z wyraźnym trudem, nie zwalniał kroku. Oto dawny Łowca, pomyślał Damien. Miał nadzieję, że ten nowy dorówna staremu.

Kiedy lekko zwalniali, żeby wyjąć z bagażu resztki zapasów, albo zatrzymywali się na chwilę - cud nad cudami - żeby pozbyć się przetrawionych posiłków, Damien uważnie obserwował towarzysza. Tarrant wyraźnie kusztykał i szedł w sposób świadczący o tym, że ma pęcherze na nogach, lecz pomimo to nie upadał na duchu. Czegokolwiek pozbawiła go matka Iezu, nie miało to żadnego wpływu na jego odwagę i wytrzymałość. Jakiego rodzaju potomek z duszą Tarranta będzie teraz kroczył po tej planecie, obdarzony własną wolą i umiejętnością tworzenia iluzji? Damien wciąż wypatrywał u Tarranta oznak jakiegoś ubytku, jakiejś cechy nie pasującej do jego dawnej osobowości, lecz do tej pory nie zdołał znaleźć niczego takiego. Może się mylił i poczęcie nowego Iezu nic nie kosztowało jego ojca Jeśli Bóg był łaskaw.

Szli już od wielu godzin, zbyt wielu, by je zliczyć, a kiedy Damien podnosił latarnię i oświetlał twarz Tarranta, widział skurcz bólu przemykający po niej przy każdym kroku. Jego uwagi, że ten ból tylko się nasili, jeśli nadal będą maszerować w takim tempie, okazały się bezskuteczne. Kiedy Damien raz czy dwa odważył się wyrazić je głośno, Tarrant obrzucił go jadowitym spojrzeniem, które przyniosłoby chlubę jego poprzedniemu wcieleniu, jakby propozycja krótkiego odpoczynku była nie tylko idiotyczna, ale głęboko obraźliwa.

- Posłuchaj - rzekł w końcu były kapłan, kiedy znów przystanęli, by posilić się resztkami zapasów. - Oni nie zdołają odnaleźć twojej sekretnej komnaty, prawda? A nie podpalą Puszczy, dopóki z niej nie wyjdą, co potrwa w najlepszym wypadku kilka dni. - Oparł się o zimną ścianę tunelu, czując bolesne mrowienie mięśni, gdy przenosił ciężar ciała na drugą nogę. - A więc mamy trochę czasu. Możemy poświęcić kilka minut na odpoczynek. Tylko po to, żeby złapać oddech. - I dodał sucho: - Wiesz, żywi robią takie rzeczy.

Tarrant patrzył na niego przez długą chwilę, a potem bez słowa przytknął do ust manierkę i przełknął kolejny łyk cennej wody. Damien zanotował w myślach, że to ostatnie krople: muszą szybko znaleźć gdzieś wodę. Tarrant pedantycznie zakorkował manierkę i przewiesił ją sobie przez ramię, kolejny raz zakładając, że Damien nie będzie jej niósł.

- Oni zamierzają wysadzić fortecę - rzekł. I znów szybko, chociaż kulejąc poszedł tunelem.

- Wysadzić? - Damien przez chwilę był tak wstrząśnięty, że znieruchomiał. Potem przebiegł kilka kroków, żeby dogonić Łowcę. Zasapany nie mógł wykrztusić słowa, ale wreszcie zapytał: - Mówisz o materiałach wybuchowych?

- Zazwyczaj takich się do tego używa.

Złapał Tarranta za ramię i zatrzymał.

- Chcesz mi powiedzieć, że kiedy będziemy tam przeglądać twoje notatki, cała forteca może nam runąć na głowy?

Na twarzy neohrabiego pojawił się nikły uśmiech.

- Mam nadzieję, że nie będziemy na to czekać.

- Idziemy tam po książki - powiedział Damien cichym, ale gniewnym głosem. - Książki, Geraldzie! Rozumiem, że one są ważne, ale chyba nie warto dla nich ginąć. Nie mam nic przeciwko ryzykowaniu życia dla uratowania życia - a nawet obrony ideału - ale narażać je dla sterty książek...

- Te książki są bramą do przyszłości - odparł ostro Łowca. - Umożliwią porozumienie między nami, a stwórcą Iezu, co pozwoli nam dokonać czegoś, o czym nawet nie marzyli nasi przodkowie z Ziemi. A jeśli masz rację co do tych zmian fae... Jeśli ludzie rzeczywiście nie będą mogli jej wykorzystać, aby zdobyć wiedzę... Ta brama może okazać się niedostępna. Na zawsze. Jeśli pozwolimy teraz zniszczyć te księgi, nasi potomkowie będą skazani na wielowiekowe dociekania prawdy. Kto wie, czy ją zdołają odkryć? Ta wiedza może być stracona na zawsze...

- I chcesz zaryzykować dla niej życie? - zapytał Damien. - Dla wiedzy?

- Już to kiedyś zrobiłem - przypomniał neohrabia. - Może za drugim razem pójdzie łatwiej.

Wygładził zmięty przez Damiena rękaw koszuli, lecz ten gest nie miał wpływu na fae i ślady pozostały.

- Zostań tu, jeśli chcesz. Powinieneś bezpiecznie wydostać się z tunelu. - Zsunął z ramienia pasek manierki i pozwolił, by metalowy pojemnik upadł na ziemię. Łoskot uderzenia odbił się echem od gładkich ścian tunelu. - Pójdę sam.

- Akurat. - Damien schylił się i podniósł manierkę. Tarrant szedł szybkim krokiem i były kapłan musiał potruchtać, żeby go dogonić. - A kto cię wyciągnie z tarapatów, kiedy mnie zabraknie?

Łowca nie odpowiedział.

*

Tunel wreszcie zaczął biec w górę, zapowiadając koniec wędrówki. Nogi tak bardzo bolały Damiena, że obawiał się, iż w każdej chwili mogą mu odmówić posłuszeństwa i nie zechcą go dalej nieść. Wolał nie myśleć, jak czuje się Tarrant. Ile czasu już szli - cały dzień? Dwa? Jeśli wylecą w powietrze, to przynajmniej nareszcie odpoczną. W tym momencie wydawało się to nawet przyjemną perspektywą.

W końcu, gdy wyglądało na to, że żaden z nich nie zrobi już ani kroku, dotarli do podnóża wykutych w skale schodów. Nawet nie przystanąwszy, by zaczerpnąć tchu, Łowca zaczął piąć się w górę. W pewnej chwili Damien zobaczył, że neohrabia się zachwiał. Już się szykował, by go złapać, lecz Łowca oparł się ręką o ścianę, odzyskał równowagę, zaczerpnął tchu i znów ruszył w górę. Jest nieludzko zdeterminowany, pomyślał Damien, chwiejnie gramoląc się za nim. Czy powinienem się temu dziwić? Ten człowiek kiedyś pokonał śmierć siłą swojej woli. Dlaczego miałaby go zatrzymać taka drobnostka jak odrobina bólu?

Pokonali dwie kondygnacje schodów, może trzy. Na szczycie był mały podest, na którym przystanęli, by nabrać tchu. Grube drzwi z różodębu zagradzały przejście, Żelazne obejmy najwidoczniej miały przytrzymywać ryglującą je z tej strony zasuwę, której - na szczęście - nie było. Damien nie miał pewności, czy zdołałby ją podnieść. Nie prosząc o pomoc, Tarrant chwycił za najbliższą obejmę i zaczął ciągnąć. Widząc, że nie daje sobie rady, Damien złapał za drugą i również pociągnął. We dwóch, centymetr po centymetrze, otworzyli masywne drzwi. Ich zawiasy przeciągle zaskrzypiały, wystarczająco głośno, by wywołać grymas na twarzy Damiena. Z otworu buchnął im w twarze potworny zaduch. Był to smród gnijącego mięsa i wydalin, zmieszany z co najmniej tuzinem innych woni, których pochodzenia Damien wolał się nawet nie domyślać. Przez minutę z trudem powstrzymywał mdłości. Co tu się dzieje, do diabła?

Jeśli Tarrant wyczuł ten smród, to niczym nie dał tego po sobie poznać. Kiedy szpara w drzwiach była już dostatecznie szeroka, wślizgnął się do środka, a Damien za nim. Zrobiwszy to, podkręcił płomień w lampie tak, by mogli zobaczyć pomieszczenie, w którym się znaleźli. Była to niewielka komnata, wyciosana w skale, skromnie umeblowana i wyposażona. Na jej środku stał stół z kamiennym blatem i w blasku lampy Damien dostrzegł jakieś leżące na nim przedmioty. Podszedł i obejrzał je z bliska. Łańcuchy. Kajdany. Fekalia, zapewne ludzkie, rozsmarowane po stole. Sądząc po ostrej woni, zapewne niedawno.

- Czy ja chcę wiedzieć, do czego służyło to miejsce?

- Nie. - Tarrant przez kilka sekund spoglądał na stół, mrużąc oczy. Jeden Bóg wiedział, o czym teraz myślał. - Wystarczy, jeśli powiem, że ja utrzymywałem tu lepszy porządek.

Przeszedł w przeciwległy kąt pokoju, gdzie nieco mniejsze drzwi cicho otworzyły się, kiedy je pchnął. Przechodząc przez nie, Damien usłyszał ciche dźwięki dolatujące z góry: echo rozmów i odgłosy uderzeń, przenoszone przez grubą skałę. Żołnierze Kościoła musieli być bardzo blisko.

- Moje zaklęcia powstrzymają ich - rzekł cicho Łowca, jakby czytał mu w myślach. Gdy szli przez cuchnący mrok, Damien zastanawiał się, kogo właściwie Łowca chciał przekonać. Nagle Tarrant wyprostował się, jakby dostrzegł wroga. Damien wyrwał miecz z pochwy, gotowy do odparcia ataku. Jednak Tarrant nie odrywał wzroku od ziemi, gdzie fae była gęsta i bogata w treści. To ona go zaalarmowała, a nie czyjaś obecność. W końcu Tarrant oznajmił spokojnym i chłodnym głosem:

- On nie żyje. - Kto?

- Amoril. Mój uczeń. - Łowca zmrużył oczy. - Zdradził mnie.

- Jesteś pewny?

Neohrabia jakby się zawahał. Czyżby teraz, kiedy nie mógł zinterpretować ich swoją Sztuką, informacje przenoszone przez fae były dla niego mniej czytelne?

- Tak - odparł w końcu. - Mieszkał tu i rządził dostatecznie długo, by zostawić swój ślad w fae. Ten smród to niewątpliwie także jego dzieło... albo jego ulubieńców. Nigdy nie był pedantem. - Wykrzywił z obrzydzeniem cienkie wargi. - Równie oczywiste jest to, że już go nie ma, a to można wyjaśnić tylko w jeden sposób. - Z ponurą miną spojrzał na Damiena. - Jeśli naprawdę zdołali go zabić, to zostało nam bardzo mało czasu.

Poszli dalej, korytarzem bardziej przypominającym pieczarę niż tunel, przy akompaniamencie irytująco powoli kapiącej gdzieś w oddali wody. Od czasu do czasu przez szczeliny nad ich głowami niosły się echa dźwięków. Głosy żołnierzy wykrzykujących rozkazy. Wycie zwierząt, krzyki umierających. Damien powtarzał sobie, że to dobrze, że je słyszą. Dopiero kiedy te odgłosy ucichną, zaczną się prawdziwe kłopoty.

Doszli do kolejnych drzwi, tak pięknie rzeźbionych, że zupełnie nie pasowały do tego kamiennego korytarza. Tarrant dotknął znajdującego się na nich znaku, zapewne pełniącego rolę zamka. Politurowane drzwi ustąpiły i obaj weszli do następnej komnaty. Światło niesionej przez Damiena latarni odsłoniło skromnie umeblowane i zastawione regałami pomieszczenie, które kiedyś mogło pełnić rolę biblioteki. Niewątpliwie była to pracownia Tarranta.

Teraz kompletnie zdewastowana.

Czuł, że ten widok wstrząsnął Łowcą niczym cios pięści, a i on wzdrygnął się, popatrzywszy wokół. Księgi pozrzucane z półek i walające się na podłodze. Rękopisy podarte i pomięte jak śmieci. Skórzane okładki, oderwane od ksiąg i poznaczone śladami pazurów, cuchnące moczem i rozkładem. Usłyszał, że Łowca sapnął ze zgrozy na widok takiego zniszczenia, i wyczuł, iż w pewien sposób zabolało go to bardziej niż inne dowody zdrady Amorila, a nawet utrata Puszczy.

Wierzyłeś, że taka wiedza jest święta, pomyślał. Sądziłeś, że nawet sam Zły, stworzony przez człowieka, uszanuje jej wartość. Damien ze smutkiem pokręcił głową. Witaj w prawdziwym świecie, Geraldzie.

Na środku komnaty znajdował się stół, teraz przewrócony. Tarrant w milczeniu podszedł do niego i chwycił za jeden brzeg blachy. Damien odstawił latarnię i złapał za drugi.

- Dobrze przynajmniej, że twoi słudzy boją się ognia - pocieszył Łowcę, gdy stawiali mebel. - Jeśliby to spalili, nie zostałoby zupełnie nic.

Tarrant pozostawił to bez komentarza. Sięgnął ręką i z leżącej pod nogami sterty wyjął jedną stronicę, podartą, pomiętą i poplamioną jakąś brązową cieczą. Przez długą chwilę spoglądał na kartkę i Damien wiedział, że neohrabia obserwuje fae na powierzchni papieru, śledząc jej reakcję na zapisane tam słowa. Potem zacisnął pięść, mnąc kartkę.

- Nigdy nie znajdziemy właściwych stron - mruknął. Damien usłyszał w jego głosie znużenie. - Nie bez magii.

- Na pewno znajdziemy. Musimy, no nie? - Na jednym z regałów Damien dostrzegł kilka całych notatników i zdjął je z półki. - Do licha, moje biurko w Ganji wyglądało gorzej.

Ich spojrzenia na moment spotkały się. Damien poczuł, że adept jest bliski rozpaczy, nie spowodowanej tym nieszczęściem czy poprzednimi, lecz wszystkim, czego doświadczyli, od kiedy rozpoczęli tę nieszczęsną misję. Nawet wytrzymałość Łowcy ma jakieś granice. A Tarrant nie mógł teraz wspomagać jej magią.

Z oddali dobiegły głośniejsze dźwięki. Damien miał wrażenie, że to głosy spierających się ludzi i uderzenia metalu o kamień. Te odgłosy powoli się zbliżały.

- Chodź - nalegał. - Położył notatniki na stole i zaczął szukać następnych. - Mamy tu mnóstwo roboty.

Już nie oglądał się na Tarranta, tylko skupił uwagę na otaczających go półkach. Ktokolwiek spowodował te zniszczenia, działał z entuzjazmem, ale nieskutecznie. Kilka tuzinów ksiąg pozostało nietkniętych - podniósł je z podłogi, otrzepał i zaniósł na stół. Tarrant przeglądał tom za tomem, szukając potrzebnych notatek w kronikach, jakie prowadził przez wieki. Daj Boże, pomyślał Damien, żeby były w którymś z tych ocalałych tomów. Inaczej... Spojrzał na leżącą na podłodze stertę i potrząsnął głową, usiłując nie myśleć o przeszukiwaniu jej. Ani jak długo by to trwało.

Głosy rozlegały się coraz bliżej. Zbyt blisko. Spojrzał na Tarranta.

- Moje zaklęcia nie wpuszczą do tej komnaty nikogo prócz mnie i Amorila - rzekł w odpowiedzi na nie zadane pytanie. - A ponieważ Amoril nie żyje...

- Może przynieśli tu jego ciało?

- Nawet gdyby o tym pomyśleli - w co bardzo wątpię - nie uda im się. Te zaklęcia reagują na ludzką osobowość, nie ciało.

Jednak mimo tych zapewnień Łowca zaczął nieco szybciej odwracać kartki i co jakiś czas spoglądał na drzwi, jakby upewniał się, że są zamknięte.

Nagle usłyszeli kroki: ciężkie, stanowcze i najwyraźniej zmierzające w ich kierunku.

- Cholera - mruknął Damien, odkładając księgę, żeby wyjąć miecz. Łowca wstał, nieco chwiejnie; widocznie jego zmęczone ciało niezbyt entuzjastycznie witało perspektywę nowego wysiłku. Damiena też piekielnie bolały wszystkie mięśnie, ale to nie miało teraz znaczenia. Ktokolwiek ominął zaklęcia Łowcy, z pewnością nie będzie przyjaźnie nastawiony.

A potem drzwi otworzyły się i nie osłonięte światło latarni oślepiło go na chwilę. Damien cofnął się o krok i zmrużył oczy, usiłując dostrzec, kim jest ta postać, która zdawała się lśnić jak słońce...

- O mój Boże! - szepnął, o mało nie upuszczając miecza. - Kim do licha...?

Stojąca w progu postać nosiła srebrno-złotą zbroję, po tysiąckroć odbijająca blask lampy, w którym złote słońce na napierśniku jarzyło się niczym stara gwiazda Ziemi. Po kilku godzinach, jakie Damien i Tarrant spędzili w ciemności, to światło było wręcz oślepiające. Jednak nie to najbardziej zdumiało Damiena. Jako doświadczonego żołnierza nie mogły go zaskoczyć prymitywne sztuczki, tak więc nawet widok legendarnej zbroi Proroka, identycznej jak na fresku w katedrze, specjalnie go nie zdziwił. Natomiast człowiek, który ją nosił zaskoczył go tak, że Damien o mało nie wypuścił miecza z ręki.

Tym człowiekiem był Gerald Tarrant.

Nie, pomyślał były kapłan, szybko dochodząc do siebie. Ten mężczyzna był opalony, a Tarrant miał bladą cerę. Oczy nieznajomego były ciemniejsze i głębiej osadzone. Był nieco niższy od Łowcy i może odrobinę bardziej krępy, a jego włosy nie zostały przystrzyżone dokładnie tak samo jak włosy neohrabiego. Jednak oprócz tych drobnych różnic, podobieństwo było zdumiewające. Irytujące. A nawet - w tych okolicznościach - przerażające.

Tak zapewne wyglądał Tarrant za życia, kiedy w jego żyłach wciąż płynęła gorąca krew, a jego oczy nadal lśniły pasją ludzkich uczuć. Nawet rany przybysza świadczyły, że jest zwykłym śmiertelnikiem: czerwona szrama na czole, rozległy siniak na policzku. A wyraz jego oczu... Damien ujrzał w nich nienawiść, tak palącą, że zdawała się parzyć z daleka. Nawet zrodzone z nienawiści zjawy, które pojawiały się i znikały nad głową nieznajomego, były jak czerwone, złote i pomarańczowe iskierki, syczące w mroźnym powietrzu.

Palącym spojrzeniem przeszył najpierw kapłana, a później Tarranta. W tych oczach tliło się szaleństwo i echo tak głębokiego bólu, że Damien wzdrygnął się na ten widok. Pokaleczonymi rękami przybysz odstawił lampę i wycelował kuszę w pierś Łowcy. Jednak Damien stał między nimi, wystarczająco blisko, by uniemożliwić mu strzał.

- Cofnij się - wychrypiał nieznajomy. W jego głosie pobrzmiewała nuta histerii, świadcząca o ogromnym wzburzeniu. Damien widywał już ludzi w takim stanie i wiedział, że są wtedy bardzo niebezpieczni. - Zejdź mi z drogi!

Nie mógł się ruszyć. Nie chciał. Pchnięcie w serce jest równie śmiercionośne dla adepta, jak każdego innego śmiertelnika". Kto tak powiedział? Nie mógł sobie przypomnieć.

- Kim jesteś? - zdołał wykrztusić. Nie dlatego, by sądził, że mężczyzna mu odpowie, lecz by zyskać odrobinę na czasie.

Ku jego zdziwieniu odpowiedział mu Łowca.

- To Andrys Tarrant. - Czyżby w tym chłodnym głosie usłyszał lęk? - Ostatni żyjący potomek mojego rodu.

- To ty wymordowałeś moją rodzinę! - krzyknął ochryple przybysz. Dłoń, w której trzymał kuszę, drżała; ściekający z czoła pot zmywał zaschniętą krew. - Sczeźniesz za to w piekle.

Uniósł lewą rękę, by otrzeć z twarzy łzę, a może kroplę potu. Potem znów chwycił broń. - Nie wiem kim jesteś - warknął do Damiena - i nie dbam o to. Mam tutaj dwa bełty i jeśli nie zejdziesz mi z drogi, to - przysięgam Bogu - jeden z nich będzie dla ciebie.

Tarrant nie miał dokąd uciec. Nie mógł użyć Sztuki, żeby się obronić. Wystarczy jeden pocisk z kuszy, by przeszyć serce, które dopiero co znów zaczęło bić. W tym dziwnym nowym świecie, w jakim teraz się znaleźli, nie było wyjścia z tej opresji.

Boże, nie pozwól mu tak skończyć. Proszę. Daj mu szansę powrotu do Ciebie.

Twarz Łowcy nie zdradzała żadnych uczuć, lecz Damien znał go dostatecznie dobrze, by usłyszeć desperację w jego głosie.

- To już koniec - rzekł spokojnie Tarrant. - Zwyciężyłeś.

- Zamknij się! - wrzasnął tamten. Podniósł broń i zaklął, widząc, że ktoś zasłania mu cel. Histerycznym, piskliwym głosem krzyknął na Damiena: - Odejdź!!!

- Puszcza umarła - ciągnął Gerald. Mówił cichym i spokojnym głosem. Damien domyślał się, jakiego to wymagało opanowania. - A po to tu przybyłeś, prawda? Puszcza i jej ostatni władca nie żyją, a poprzedni... - Zamilkł, robiąc wymowną przerwę, jakby zachęcał przeciwnika, by dokończył zdanie. - Czy nie tego chciałeś, Andrysie? Zniszczyć moje dzieło, pozbawić mnie wszystkiego?

Damien zastanawiał się, ile z tego Łowca dowiedział się wcześniej, a ile czytał teraz w prądach lub zgadywał? Od tego zależało jego życie.

- Udało ci się. Już po wszystkim. Teraz wracaj do normalnego życia.

- Dla mnie nie ma życia, ty sukinsynu - odparł tamten drżącym głosem. - Dopóki ty żyjesz.

Zacisnął palec na spuście kuszy. Mięśnie Damiena napięły się jak stalowe sprężyny tej śmiercionośnej broni.

- Calesta nie żyje - powiedział spokojnie Gerald Tarrant.

Andrys zbladł jak kreda. Zachwiał się, jak uderzony, i zdjął palec ze spustu.

- Związałeś się z nim - ciągnął Gerald. - Prawda? Co ci obiecał? Przebaczenie? Oczyszczenie? Orgię zemsty? - Zamilkł i po przerwie dodał: - Czy powiedział ci, jaką zapłacisz za to cenę? Czy mówił ci, że zgubisz twoją duszę, jeśli będziesz mu służył?

- Nieważne - szepnął młodzieniec.

- On był moim wrogiem na długo przed tym, zanim ty zostałeś w to zamieszany.

Damien widział, jak przybysz krzywi się przy każdym słowie, zmuszającym go do ponownego przemyślenia czegoś, co dotychczas uważał za oczywiste.

- Wiedziałeś o tym? - pytał neohrabia. - Użyłby wszelkich dostępnych środków, byle tylko osiągnąć cel. Nawet kogoś, kto wywodzi się z mego ciała i krwi. A może sądziłeś, że ofiarował ci pomoc wyłącznie z dobrego serca?

Adept potrząsnął głową. Stał w pozycji zwierzęcia gotowego rzucić się do ucieczki lub skoczyć na ofiarę.

- On żywił się wyłącznie cierpieniem. Nie tylko moim, ale i twoim. Moja śmierć by mu nie wystarczyła. Miałem umrzeć, wiedząc, że zniszczył wszystko, co było mi najbardziej drogie. Puszczę. Kościół. I ciebie.

- Ja byłem ci drogi? - prychnął z niedowierzaniem młodzieniec, z trudem wymawiając te słowa. - Co to za bzdury? Masz mnie za głupca?

- Pochodzisz z mego ciała i krwi - odparł lodowatym tonem Łowca. - Nie jesteś najwybitniejszym przedstawicielem naszego rodu i z pewnością nie najsilniejszym, lecz obecnie jedynym. Kiedy zdobędzie twoją duszę, położy kres historii sięgającej prawie tysiąca lat. - Wyblakłe oczy adepta jarzyły się zimnym płomieniem, który mroził wszystko, na co spojrzały. - To będzie jego prawdziwy triumf, Andrysie Tarrancie. Nie moja śmierć, tylko twój upadek.

- Skoro Calesta nie żyje, to nie ma władzy...

- Nie ma? - przerwał mu adept. - Czy wiesz co się stanie, jeśli mnie teraz zabijesz? To ziarno zasianej przez Calestę nienawiści, które spoczywa w tobie niczym nasionko, wykiełkuje i zacznie rosnąć, aż zadusi wszystko co ludzkie. Oto jego zemsta, Andrysie Tarrancie. Nie wasza mizerna krucjata, nawet nie czekające mnie piekielne ognie, lecz świadomość, że z chwilą naciśnięcia spustu znajdziesz się w jego świecie, w którym jedyną radością jest ból.

Tamten wyraźnie się zachwiał, jak uderzony pięścią.

- Nie - szepnął ochrypłym głosem. - Próbujesz się wyłgać, żeby...

- Zatem wejrzyj w siebie! Wyobraź sobie, jak dajesz upust nienawiści, przeprowadzasz plan Calesty i w końcu dokonujesz zemsty... I zadaj sobie pytanie, jak po tym wrócisz do realnego świata. A może myślisz, że wszystko się skończy, kiedy naciśniesz spust? Sądzisz, że twoja dusza w jakiś cudowny sposób oczyści się przez moją śmierć? - Potrząsnął głową. - To będzie dopiero początek. W dodatku najłatwiejszy.

- Zabiłeś ich - szepnął młodzieniec. Ponownie uniósł kuszę i znów ją wycelował. - Moich braci, siostrę, wszystkich! Poślę cię do piekła! Zasłużyłeś na śmierć!

- A więc naciśnij spust - zachęcił go Łowca. - I zniszcz nas obu.

Andrys Tarrant zamrugał. Pot zmieszany z krwią ściekał mu po policzku.

- Nie... nie mogę... - Drżały mu ręce. Nagle pokazał Damienowi drzwi. - Idź - szepnął. - Odejdź stąd.

- Myślę... - zaczął Damien.

- To nie twoja sprawa! Tylko jego i moja. Kimkolwiek jesteś, wynoś się stąd! Już!

Damien zawahał się, a potem spojrzał na Geralda. Łowca lekko skinął głową.

- On ma rację, Damienie - rzekł. - Nic więcej nie możesz już zrobić.

- Geraldzie...

Łowca potrząsnął głową. Słowa protestu zamarły Damienowi w gardle.

- Idź - szepnął Gerald Tarrant.

Damien z trudem przełknął ślinę, usiłując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, jakieś słowa, które mogłyby wszystko zmienić. Postawił się na miejscu Andrysa Tarranta i poczuł, jak łatwo byłoby mu strzelić. Ile razy marzył o tym, by równie szybko i skutecznie położyć kres egzystencji Łowcy? Teraz jednak nie było to takie proste. Teraz Łowca stał się... kimś innym.

Czyż nie?

„Wymordowałeś moją rodzinę", oskarżył go młody Tarrant.

Damien niechętnie ruszył do drzwi. Andrys przesunął się w bok, trzymając się z daleka, na wypadek gdyby mężczyzna próbował go obezwładnić... Istotnie, podjąłby taką próbę, gdyby miał choć cień szansy. Jednak nie miał. Przeszedł przez próg i drzwi zatrzasnęły się za jego plecami. Wiedział, że jeden z tych dwóch musi umrzeć.

„Wymordowałeś moją rodzinę".

Oczywiście, to akt sprawiedliwości. Długo oczekiwanej. Całe pokolenia będą celebrowały śmierć człowieka równie złego jak sam Calesta, śmierć Łowcy o czarnym sercu, które z nieodpartą siłą wabiło sycącego się sadyzmem demona.

On potrzebował czasu, Boże. Człowiek nie może ulec takiemu złu i pozbyć się go w mgnieniu oka. Jednak powoli wróciłby do Ciebie.

Z ciężkim sercem, powłócząc nogami, wspiął się po krętych schodach wiodących na górne kondygnacje. Wchodził na górę, ku mrocznym salom, które tak dobrze pamiętał. Na górę, gdzie żołnierze Kościoła podkładali materiały wybuchowe i mocowali zapalniki. Na górę, do świata żywych, gdzie Puszcza umierała, by mogło zrodzić się nowe, gdzie legendę Łowcy zastąpią inne straszne i przerażające opowieści, lecz żadna z nich nie będzie opiewać takich zmarnowanych szans ani odwagi...

Łzy stanęły mu w oczach i oślepiły go. Gorące łzy.

Szedł dalej.

*

Rozpalili ognisko na dziedzińcu. Widział, jak przynieśli tam porąbane ciało Amorila i kawałek po kawałku rzucili w płomienie. Patrzył, jak czernieją, syczą i zatracają podobieństwo do ludzkich tkanek, i czuł ulgę, z jaką przyjęli to żołnierze, jakby spalenie gwarantowało, że zabity wróg nie zdoła już zmartwychwstać.

Obserwował to beznamiętnie, jakby z innego świata. Nikt go nie niepokoił. Żaden z żołnierzy, których znał, ani Patriarcha, nikt. Otoczony kokonem ciemności patrzył na tańczące płomienie, czując na twarzy ich żar - rzadko spotykana rzecz w tej mrocznej Puszczy.

Nagle coś poruszyło się w głównej bramie twierdzy i z cienia wyłoniła się jakaś postać. Człowiek w zbroi ze srebra i złota, ściskający w ręku zakrwawiony miecz. Z tłumu wypadła ciemnowłosa dziewczyna i pobiegła ku niemu, lecz coś w jego zachowaniu sprawiło, że stanęła w połowie drogi. Patriarcha podniósł się i zrobił krok, lecz Andrys Tarrant powstrzymał go ponurym spojrzeniem przekrwionych oczu. Powoli uniósł drugą rękę, w której dzierżył trofeum. Okrwawionymi palcami trzymał za włosy odciętą głowę Geralda Tarranta, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć. Damien zamknął oczy, lecz ten obraz już wypalił się w jego mózgu i nie chciał zgasnąć. Ta blada twarz, teraz zupełnie bezkrwista. Te szare oczy, pozbawione wszelkiego wyrazu. To życie, będące zawsze czymś więcej niż tylko zwyczajnym ludzkim życiem, zgaszone jak płomień świecy...

Opłakiwał zmarłego. Może Bóg potępi go za to, ale nie mógł inaczej. Człowiek, którego kiedyś zwano Prorokiem, z pewnością na to zasługiwał.

Andrys Tarrant podszedł do ogniska. Znieruchomiał, jakby dając otaczającym go ludziom czas na utrwalenie tej chwili w pamięci. Potem cisnął głowę na stos, a kiedy pierwsze płomienie liznęły bladą twarz, tak podobną i niepodobną do jego własnej, krzyknął, jakby poczuł ich żar na swoim ciele. Upadł, a czarnowłosa dziewczyna podbiegła doń, opadła na kolana, objęła go i zaczęła płakać. Patriarcha podszedł do nich i powiedział kilka słów pociechy. Pewnie mówił: „Bóg poprowadził nas do zwycięstwa", albo coś w tym rodzaju. Jakąś zwyczajową modlitwę, która w żaden sposób nie oddawała sprawiedliwości, ani tej chwili, ani człowiekowi, którego śmierć ją umożliwiła.

Nikt nie zauważył, kiedy Damien Vryce opuścił dziedziniec. Nikt nie widział, jak zniknął w mroku Puszczy, daleko od blasku ogniska. Jak najdalej od fortecy i ukrytej w niej wiedzy. Jak najdalej od... wszystkiego.

W ciszy Zakazanej Puszczy, w ciemnościach zwanych przez Łowcę domem, Damien modlił się do Boga o łaskę i pokój duszy przyjaciela.

41

Wysadzili czarną fortecę w samo południe, kiedy zwieńczenia rozjarzyły się w jasnym i palącym świetle dnia, a szkliste mury zabłysły jak rtęć. Przygotowywali się do tego przez cały ranek, oświetlając wszystkie zamkowe pomieszczenia, tak by w żadnym z pokoi, schowków czy zakamarków nie pozostał nawet cień mocy Łowcy, mogący sabotować ich wysiłki. Rosnące wokół twierdzy gęste drzewa Puszczy sprawiały, że przeciągnęło się to do południa, gdyż rankiem, tak samo jak po południu, światło padało pod zbyt ostrym kątem, by przedrzeć się przez ich korony i wpaść przez niżej położone okna. W międzyczasie, nieustannie się modląc, starannie mieszali przywiezione do Puszczy składniki materiałów wybuchowych i przy wtórze kościelnych pieśni rozmieszczali zapalniki. Każdy gram prochu powstawał w imię Boga; każde włókno lontu poświęcano Jedynemu Bogu. W świecie, w którym wątpliwości jednego człowieka mogły zniweczyć plany wielu, nie można być zbyt ostrożnym.

Postępowali według reguł ustanowionych przez pierwszych osadników, z czasów gdy zdziesiątkowana kolonia usiłowała zapisać wszelką ziemską wiedzę. Najpierw ściany wewnętrzne i słupy nośne, a potem zewnętrzne mury. Na Ziemi taki sposób postępowania gwarantowałby kontrolowane wyburzenie, przy minimalnym zagrożeniu gapiów. Na Ernie, gdzie nie było pewności, czy wszystkie zapalniki zadziałają, nie mówiąc już o tym, w jakim czasie... było to nierealne. Jak sen. Albo akt wiary.

Plan powiódł się w stu procentach.

Pierwszy wybuch usłyszeli, schodząc po zboczu, które zadrżało im pod nogami. Kilka sekund później nastąpił drugi i trzeci, a potem cała salwa, głośniejsza od wszystkich poprzednich razem wziętych. Czarne mury rozsypały się z łoskotem, przy czym część runęła na zewnątrz, ale większość do środka. Cała góra zatrzęsła się. Dym przesłonił słońce. Odłamki obsydianu, ostre niczym groty strzał, posypały się jak grad.

Kiedy rozwiał się dym, zamek Łowcy leżał w gruzach.

Kilka fragmentów pozostało, na skutek braku wystarczającej ilości materiałów wybuchowych lub minerskich umiejętności, wyuczonych z książek. Jedna z wieżyczek nadal wyzywająco sięgała ku niebu. Z rumowiska sterczał kawałek muru otaczającego dziedziniec. Ocalało również kilka zamkowych ścian, tkwiących w zaspach białego pyłu - ogromnych wydmach gruzu, które zniechęcą każdego człowieka - czy zwierzę - próbującego szukać tu zasypanej wiedzy albo klucza do potęgi.

Gdy tylko opadł pył, odmówili modły nad rumowiskiem. Modlitwy i słońce zniszczą resztki złowrogiej siły tkwiące w prastarych kamieniach. Nikt nie wątpił w moc takiej mieszanki. Nikt nie wątpił, że Łowca odszedł na zawsze. Nikt nie wątpił, że długi i straszny okres dobiegł końca, za sprawą czynu, który przejdzie do historii. Taka jest moc symbolu i ludzkich umysłów, powtarzali sobie. Taka jest moc ich Patriarchy.

I tylko Damien, siedzący z dala od innych, nie uczestniczący w ceremonii, widział to, co działo się wtedy w duszy Patriarchy. Nie była to radość, lecz ponury i straszny niepokój. Nie ulga, lecz determinacja. Jedynie Damien, znając swój Kościół, znając Patriarchę - lecz przede wszystkim znając ludzi - rozumiał przyczynę tego niepokoju.

I nosił żałobę w sercu.

42

Ojciec święty ostrożnie zszedł na brzeg, starając się nie poślizgnąć na mokrych kamieniach. Gęste zarośla owijały mu się wokół kostek. Nie były to powykręcane, zdeformowane pnącza z samego serca Puszczy, lecz bujna zieleń obszaru, który za dnia kąpał się w blasku słońca. Po wielu spędzonych w zaduchu tamtego lasu dniach ich zapach uderzał do głowy jak wino.

Stanął na głazach na samym brzegu rzeki, słuchając, jak Lethe toczy swe wody u jego stóp. Rybka śmignęła jak rtęć pod lśniącą powierzchnią, a czerwony krab pospiesznie umknął, gdy na jego teren łowiecki padł cień człowieka.

Patriarcha rozejrzał się wokół - patrzył na słońce, wodę i kipiące tu życie, na prądy fae ziemi jasno płonące mu pod nogami, spojrzał na mrowie wariantów przyszłości, tak splątanych u jego stóp, że z najwyższym trudem mógł dostrzec wśród nich jedno pasmo. Zamknął oczy i pozwolił im wsączyć się w siebie, a kiedy nabrał pewności, że mu się podobają, skinął głową i powiedział cicho:

- To odpowiednie miejsce.

Towarzyszący mu przy tych poszukiwaniach żołnierz przedarł się z powrotem przez rosnące na brzegu rzeki krzaki i pospieszył przekazać wiadomość towarzyszom. Na krótką, miłą chwilę Patriarcha został sam.

Daj mi odwagę, Panie. Użycz mi Twej siły.

Lewa noga bolała go tak bardzo, że ledwie mógł na niej ustać. Bardzo możliwe, że została złamana podczas ataku białych bestii, ale nikomu o tym nie powiedział. Jeśli kość przebiła skórę, mogło już dojść do infekcji. Nieważne. Pomimo to zdołał pokonać drogę do zamku, krzywiąc się przy każdym kroku, tłumiąc krzyk, gdy źle obliczył odległość i uraził zranioną nogę. Wiedział jednak, że gdyby powiedział im o swojej dolegliwości, rozbiliby obóz i próbowali złagodzić ból, dziesięciokrotnie zwiększając grożące wszystkim niebezpieczeństwo. A może w głębi duszy, w zakamarku, do którego nie chciał zajrzeć, obawiał się, że jeśli usiądzie i podda się cierpieniu, jeżeli pozwoli sobie na chwilę słabości, to już nie zechce wstać.

Wszystko go bolało i czuł tak ogromne zmęczenie, że tylko żarliwa wiara utrzymywała go na nogach. Wiara oraz świadomość, że jeśli teraz się podda, jeśli żołnierze zaniosą go z powrotem, Kościół utraci coś, czego nie zdoła odzyskać żadną kampanią. Teraz nadchodził kulminacyjny moment, węzłowy punkt w ustaleniu tej jednej najwłaściwszej przyszłości. Teraz klęskę można było przemienić w zwycięstwo, wykluczyć sto wariantów przyszłości, w których Kościół ulegał pokusie stosowania przemocy. Tylko w ten sposób mógł zapewnić mu lepsze jutro.

Usłyszał szmer za plecami i w sięgających mu do pasa krzakach pojawił się mężczyzna. Nisko pokłonił się Patriarsze, niczym Bogu. To doskwierało ojcu świętemu bardziej niż złamana noga i ogólne zmęczenie. Czy oni nie wiedzą, co robią? Czy nie pojmują niebezpieczeństwa?

Nie, zapewniło go sumienie. I dlatego Kościół musi ich prowadzić.

A on musi poprowadzić Kościół.

Ostrożnie przeszedł po płyciźnie. Woda była lodowato zimna, spływająca z gór, więc po kilku krokach stopy zdrętwiały mu tak, że prawie ich nie czuł. Dobrze, pomyślał. Przynajmniej nie będą bolały. Przy takim ciężarze, jaki dziś spoczywał na jego barkach, zasłużył na odrobinę ulgi.

Zanim przeszedł przez rzekę, na brzegu zebrał się już tłum ludzi i wciąż nadchodzili nowi. Towarzysze podtrzymywali rannych i dziesiątki stóp deptały poszycie, gdy mężczyźni i kobiety szukali miejsc, gdzie można wygodnie stanąć lub usiąść. To, że tak piękne miejsce znajduje się zaledwie o rzut kamieniem od fortecy Łowcy, to istny dar Boga, rozmyślał Patriarcha. Modlił się, żeby po ich odejściu szybko odzyskało pierwotny wygląd.

Zajął pozycję na skale na drugim brzegu rzeki i lekko zachwiał się, balansując na śliskiej powierzchni. Dwaj z jego ludzi ruszyli mu z pomocą, ale odprawił ich machnięciem ręki. Wszyscy powinni znajdować się w jednym miejscu, jeśli jego przemówienie miało odnieść zamierzony skutek.

Nieco dalej od miejsca, w którym stał, rzeka wpływała w głąb Puszczy, gdzie wszystkie formy życia tego mrocznego królestwa mogły gasić w niej pragnienie. Kawałek dalej prądy fae ziemi, na których opierała się wszelka moc, nawet twórcza siła modlitwy, płynęły prosto ku jego ludziom. Jasne słońce nad głowami oczyściło ten zakątek z wszelkiego przyczajonego zła, wypalając obawy i smutki, które w przeciwnym razie mogłyby stworzyć nowe demony z tych zmiennych prądów. Dobrze. Tak powinno być. Na jego oczach warianty ponurej przyszłości rozwiały się jak dym, a ich miejsce zajęły bardziej obiecujące. Z satysfakcją zauważył wzajemne podobieństwo licznie pojawiających się teraz przyszłości, zbiegających się ku tej chwili niczym zwierzęta do wodopoju. Wkrótce pozostanie tylko kilka wybranych, a pozostałe przepadną na zawsze.

Zaczerpnął tchu i spojrzał na swoich ludzi. Okrwawieni, zabłoceni, czekali na przeciwległym brzegu na słowa, które przypieczętują zwycięstwo. Policzył ich w myślach, upewniając się, że są wszyscy. Zobaczył Zefilę, która zajęła miejsce z tyłu, na pagórku. Andrys Tarrant stał nieco z boku, jakby wątpił, czy pozostali go zaakceptują. Patriarcha zauważył, że poganka, która przyszła za nim do Puszczy, stoi u jego boku. Wokół tej pary splatało się tak wiele przyszłości, że nie potrafił wyróżnić dominującego wariantu, lecz miał wrażenie, że był on pozytywny. Niech dziewczyna dzieli z nim tę chwilę. Niech zobaczy, jaką odwagę budzi w ludziach wiara w Jedynego Boga.

Brakowało tylko Damiena Vryce'a i przez chwilę - jedną straszliwą chwilę - Patriarcha obawiał się, że ten wcale się nie zjawi. Nie wiedział, dlaczego obecność byłego kapłana była tak ważna. Właściwie wolałby już nigdy więcej go nie oglądać, ale zrodzone z fae wizje przekonały go, że obecność Vryce'a stukrotnie zwiększy szanse sukcesu. Co za ironia losu i jakie to niesprawiedliwe, że Bóg nagradza w ten sposób takiego człowieka.

I nagle liczba wirujących wokół Patriarchy przyszłości zmalała do zaledwie stu, gdy Damien Vryce przedarł się przez zarośla i zajął miejsce na brzegu rzeki. Popatrzył na Patriarchę, ale nie spojrzał mu w oczy. Nie patrzył na innych żołnierzy ani na Andrysa Tarranta. Może tak jest najlepiej, rozmyślał Patriarcha. Trzymał się z daleka od innych, więc nikt nie pytał go, co tu robi ani jaką rolę odegrał w walce wiary z magią, ale wszyscy wiedzieli, że wyszedł z czarnej fortecy, co czyniło go podejrzanym. Gdyby ojciec święty wyraźnie nie okazał, że toleruje jego obecność, zapewne wygnaliby go z obozu. Albo gorzej.

Patrz teraz, nakazywał mu w myślach. Spójrz na prawdziwą wiarę w całej jej przerażającej chwale.

Podniósł rękę, uciszając ludzi, i szepty ustały. Wydawało mu się, że w ciszy słyszy bicie ich serc... i może naprawdę tak było, skoro fae dodawała sił każdej jego myśli. Przekleństwo adepta.

- Niechaj będzie pochwalony Bóg - rzekł - który zgotował nam ten dzień triumfu.

Czuł fale mocy rozchodzące się od miejsca, gdzie stał, powtarzające rytm jego słów.

- Niech będzie pochwalona odwaga poległych, którzy oddali życie, by bronić swych braci.

Czy zawsze tak było, tylko on po prostu nie mógł tego dostrzec? Patrzył, jak jasne przyszłości poruszyły się w odpowiedzi na fale fae i zadrżał. Jak można oglądać takie wizje i pozostać człowiekiem?

Odmówił modlitwę za zmarłych, słowa ułożone przed wiekami przez anonimowego sługę Boga. Była cudowna, była krzepiąca, była ponurym przypomnieniem ceny, jaką zapłacili za zwycięstwo. Zastanawiał się, czy została napisana przez Proroka.

Kiedy skończyli, pozwolił im przez moment napawać się zwycięstwem, wykorzystując tę przerwę, by nabrać tchu i spróbować uspokoić drżące ciało, żeby widzieli tylko to, co chciał im pokazać: wspaniałego i pewnego siebie przywódcę. Nie człowieka pełnego wahań, żalu oraz - tak, musiał to przyznać - strachu. Nie mogli zobaczyć tej prawdy.

- Dla każdego człowieka - zaczął w końcu - przychodzi godzina próby. Czasem jest to próba odwagi, siły lub wytrzymałości. A czasem jego przekonań, wiary. - Nabrał tchu. - Czasem umiejętności oceny sytuacji. Ta próba jest najtrudniejsza, moje dzieci... i może być najboleśniejsza. Jak ojciec, który kradnie bochenek chleba, aby nakarmić głodujące dziecko - łamiąc prawo, gdyż uważa, że ważniejsze jest prawo do życia - każdy z nas czasem musi dokonywać trudnych wyborów. Kto w takim wypadku może osądzać takiego człowieka lub z przekonaniem twierdzić, że pobłądził? Czymże są polecenia władz w porównaniu z nakazami moralności? Tak więc wszystkie ludzkie prawa są z definicji niedoskonałe. Rządy powstają i upadają, a kodeksy zmieniają się z dnia na dzień, zależnie od okoliczności. Inaczej jest z prawem Jedynego Boga. Spisane przez Proroka, głoszone przez pokolenia kapłanów, miało być prawem absolutnym, niezmiennym, odzwierciedleniem Boskiego Ducha, którego mądrość jest niekwestionowana. Droga do zbawienia. Wyrzeknij się przemocy, nakazuje to prawo. Odrzuć czary. A przede wszystkim wystrzegaj się moralnego zepsucia.

Zaschło mu w gardle. Zrobił głęboki wdech i pożałował, że nie może nabrać dłonią wody i podnieść do ust. Jednak zraniona noga boleśnie pulsowała i mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Był pełen obaw, że jeśli się pochyli, to nie zdoła się już wyprostować.

- I stało się tak, że na tym świecie zrodziło się Zło, tak potężne, że sama wiara nie mogła go pokonać. Próbowaliśmy, moje dzieci, próbowaliśmy. Pięć wieków temu pomaszerowaliśmy na Puszczę armią tak liczną, że mogłaby podbić kontynent, mającą sztandary, magię oraz rozmaity oręż... i przegraliśmy. Zostaliśmy pobici. Ponieśliśmy klęskę tak straszliwą, że po upływie pięciu wieków nadal odczuwamy jej skutki. Co stałoby się po tamtej wojnie, gdyby żołnierze Jedynego Boga ją wygrali? Czy tamci mężczyźni i kobiety wróciliby do swoich domów i rodzin, aby cieszyć się owocami zwycięstwa? Czy też szukaliby innych nieprzyjaciół, innego Zła, w wyniku czego teraz, pięć wieków później, żylibyśmy w świecie, w którym wiara byłaby synonimem przemocy? W świecie, w którym człowiek trwoniłby energię w nieustannych wojnach, tak że nie miałby już sił ani czasu na wyższe aspiracje? Takie pytania zadawałem sobie, widząc, jak to Zło rośnie w siłę. Wiara kazała mi co noc modlić się o objawienie. Podczas gdy wszędzie wokół płonęły świątynie, lała się krew, a dusze mego ludu plamiły się nietolerancją.

Znacząco spojrzał na kilku żołnierzy, którzy brali udział w takich zamieszkach, i zauważył, że zadrżeli pod jego oskarżycielskim wzrokiem.

- Jako człowiek pragnąłem dać odpór takiemu złu. Jako przywódca znałem cenę takich działań. „Czy pozwolisz, by Twój lud zginął? - pytałem Boga. - Czy naprawdę Twoją wolą jest, by człowiek wolał poddać się ciemności, niż zaryzykował naruszenie Twego prawa? Czy wolisz, abyśmy zginęli, ślepo posłuszni, niż przetrwali i mogli nadal Ci służyć?". Aż pewnej nocy miałem wizję. Może zesłał mi ją sam Bóg, odpowiadając nie na modlitwy jednego człowieka, lecz na cierpienia i strach całego Jego ludu. A może wypłynęła ona z głębi mojej duszy, z tego tajemniczego miejsca, gdzie znajduje się sumienie. Ujrzałem świetlistą istotę, tak jasną i piękną, że ten widok sprawiał mi ból. Jej głos był chórem głosów i zabrzmiał w mojej duszy tak potężnym echem, że zadrżałem.

- „Pan Bóg Ziemi i Erny jest doskonały - powiedział mi - lecz świat ludzi nie jest takim, ani istoty, które go zamieszkują. Dlatego też ludzkie decyzje są trudne, a ich wynik niepewny. Co powinien uczynić przywódca, zmuszony wybierać między grzechem jednego człowieka a zagładą narodu? Jeśli jednak dokonasz tego wyboru, musisz o czymś pamiętać - ostrzegł mnie. - Tak jak ojciec kradnący chleb dla dziecka, musisz być gotowy ponieść karę za swój uczynek. Tylko tak możesz ocalić dziecko i dochować Prawa".

Odwiecznym, modlitewnym gestem uniósł ramiona ku niebu. Przyszłości jak niespokojne ptaki śmigały mu nad głową, jasne i ożywione.

- Wysłuchaj mnie, o Panie - modlił się. - Wysłuchaj mnie, Panie Ziemi i Erny, stwórco ludzkości, teraz uczyniony królem tej Puszczy. Służąc memu ludowi, naruszyłem Twoje najświętsze prawo. Doprowadziłem do rozlewu krwi, uświęcałem przemoc i budziłem u mego ludu żądzę niszczenia, która jest przeciwna Twym naukom. Niechaj ten grzech spadnie tylko na mnie, nie na nich. Jeśli czyjaś dusza ma zań cierpieć, niech będzie to moja dusza. Przebacz tym ludziom, uzdrów ich dusze, daj im wewnętrzną siłę, uczyń ich tak niewinnymi, jakimi byli, zanim mój głos zachęcił ich do przemocy. Na mnie i tylko na mnie ciąży wina za wszelkie zło, jakie popełniliśmy. Ty osądzisz moją duszę, Panie.

Czuł na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Teraz dostrzegł w nich cień wątpliwości, błysk strachu. Dobrze. Niech zastanowią się nad tym, co tu uczynili, a wtedy może uda się ich ocalić.

- Akceptując Twoją wolę - wyjął z rękawa sztylet o wąskim ostrzu i obrócił go tak, że ostrze zabłysło w słońcu - i rozumiejąc słuszność Twego najświętszego prawa, składam Ci tę ofiarę.

Szybko przyłożył ostrze do dłoni i energicznym ruchem ciął. Prawie nie poczuł bólu, gdyż sztylet był bardzo ostry. Tylko zakłuło go w sercu, gdy popłynęła krew. Strach? Żal? Tutaj nie ma miejsca na takie uczucia, pomyślał gniewnie. Wysoko uniósł rękę, gestem błogosławieństwa, tak by wszyscy widzieli, co zrobił. Cienka szkarłatna strużka z pluskiem wpadła do rzeki i wydało mu się, że płynąca od niego fae zabarwiła się na czerwono.

- Niech Twoja moc na zawsze uwolni tę ziemię od rządów ciemności - rzekł. Cienkie pasma czerwieni rozwijały się w wodzie, płynąc w stronę zaskoczonych ludzi stojących na drugim brzegu rzeki. - Niech Twoja moc oczyści dusze mego ludu z mroku, jaki się do nich wkradł, tak by w tym nowym świecie, jaki stworzyli, okazali się godnymi zbawienia. W Twoim imieniu, Panie Boże Ziemi i Erny.

Fae ziemi. Ona nada jego słowom dziesięciokrotnie większą moc i wyryje je w duszach jego ludu. Dzięki niej widział, jak jego ofiara rozchodzi się kręgami rozrzedzonej krwi, a gdy fale dotykały otaczających go przyszłości, te migotały i zmieniały się w inne warianty. Niektóre były pomyślniejsze niż przedtem, ale niewystarczająco. Niewystarczająco! Boże w niebiosach, czyżby ofiarował swe życie na próżno?

A wtedy Damien Vryce ruszył naprzód. Z początku powoli, nie odrywając wzroku od Patriarchy, a potem zdecydowanie wszedł w wartki nurt. Szedł przed siebie, aż znalazł się prawie na środku rzeki, po kolana w wodzie, a potem pochylił się i zanurzył w niej dłoń. Cienki czerwony strumyk owinął się wokół jego palców, niemal niewidoczny, gdyż silny prąd rozrzedził krew Patriarchy. Mamrocząc pod nosem modlitwę, Damien Vryce uniósł rękę i dotknął dłonią czoła, pozostawiając na nim kroplę wody. Kiedy skłonił się ojcu świętemu, jakiś mężczyzna wyszedł z tłumu i poszedł w ślady byłego kapłana. Potem następny. I jeszcze jeden. Chrzcili się wszyscy w lodowatej wodzie i widział, jak zebrane wokół nich przyszłości zmieniają się, gdy poprzez ten rytuał akceptowali złożoną przezeń ofiarę. Sceny przemocy rozwiały się jak dym i łzy stanęły mu w oczach, gdy zastąpiły je wizje nadziei, pokoju i miłości.

A więc to nie było na próżno.

Nikt nie zauważył, jak ponownie przyłożył nóż, tym razem dziesięć centymetrów powyżej pierwszego nacięcia. Nikt nie spostrzegł, jak wąskie ostrze przecięło ciało i wbiło się głęboko między kości. Patriarcha złożył dłonie, zasłaniając ranę, tak że tryskająca z arterii krew wyglądała, jakby płynęła z rozciętej ręki.

Przyjmuję Twój osąd, Panie Ziemi i Erny, i oddaję się w Twoje ręce.

Zobaczył, że Andrys Tarrant wchodzi do wody, a potem ogląda się na swoją ukochaną. Czy ona wiedziała, że od tysiąca lat każdy członek rodu Tarrantów zawsze zawierał ślub kościelny? Po chwili - długiej chwili wyraźnego wahania - skinęła głową i weszła za nim do wody, przyjmując rękę, którą jej podał.

Jeszcze jedna dusza dla Pana, pomyślał. Oto droga do zwycięstwa. Krok po kroku. Z nieskończoną cierpliwością...

Świat zaczął wirować mu w oczach. Przyszłości - tak teraz świetlane! - zaczęły gasnąć. Kiedy zorientują się, co zrobił? Spróbował zejść z głazu, lecz woda wokół była głębsza, niż sądził, i kiedy w nią zapadł, mocno uderzył zranioną nogą o dno. Ból przeszył mu kończynę aż po biodro. Jęknął i o mało nie upadł. Jeden czy dwóch z jego ludzi skoczyło do niego, lecz odprawił ich machnięciem ręki. Drugą, skaleczoną, opuścił wzdłuż boku, żeby nikt nie zauważył rany. Teraz prawie jej nie czuł, jakby ramię nie należało do niego, Z oddali dobiegł plusk, jakby ktoś się zbliżał, ale i ten dźwięk był odległy, dobiegający z innego świata. Patriarcha zaczerpnął tchu i zachwiał się. Zimny prąd rzeki, omywający mu uda, szybko pozbawiał go sił.

„Skuteczność ofiary jest wprost proporcjonalna do wartości tego, co zostaje zniszczone". Tak przynajmniej napisał Prorok. Co mogło być cenniejsze dla tego Patriarchy, którego największym marzeniem było ujrzeć na własne oczy, jak zmienia się ten świat?

- Nie mam niczego cenniejszego - szepnął do swego Boga. Ciemność zamykała się wokół niego jak tunel. Plusk rzeki zmienił się w szum, który wypełnił mu uszy i zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Czuł, jak sam odpływa, jak więź łącząca duszę z ciałem pęka niczym wystrzępiona lina. Starał się jak najdłużej utrzymać na nogach. Trzeba umrzeć z godnością, pomyślał, aby ta śmierć stała się symbolem. Trzeba wytrzymać tak długo, żeby nikt już nie zdołał mu pomóc, kiedy w końcu zorientują się, co uczynił.

Nagle poczuł, że ktoś stanął przy nim i podtrzymał go silnym ramieniem. Zdołał skupić wzrok i ujrzał brodatą, poznaczoną bliznami i zatroskaną twarz. Vryce. Z początku pomyślał, że były kapłan chce mu pomóc, lecz potem pojął prawdę. Vryce rozumiał nie tylko to, co zrobił Patriarcha, ale także to, że było to konieczne. Ojciec święty pozwolił mu się podtrzymywać, dopóki nie opuszczą go resztki sił. Do końca stojąc w wodzie, plamiąc swoją szatę i kurtkę Vryce'a spływającą do rzeki krwią, aby oczyścić Puszczę siłą swej ofiary.

Pod twoją opiekę, mój Boże. Z miłości do Ciebie.

W zapadającej szybko ciemności powoli przybrała kształt nowa wizja Zamglone światełko zamigotało, zadrżało, a potem rozrosło się w planetę, wielką i piękną. Erna. Czuł rytm jej pływów, ciepło życia, jej bezgraniczne piękno. Wyczuwał pokój i pełną harmonię świata, na którym wszystkie formy życia, całą naturę, łączyła jedna siła, przepływająca wszędzie i przez wszystko...

...i poczuł obecność człowieka, obcej i przerażającej istoty. Ujrzał, jak fale fae reagują na obecność intruza, usiłując go wchłonąć, przystosować. Słyszał głos jednego z trzech tysięcy pierwszych osadników, ofiarujący Ernie klucz, kanał, sposób kontaktu.

Ofiarę.

Utrata jako więź; zniszczenie jako sposób tworzenia.

Szaleńczy czyn Caski przekształcił prądy, tworząc niszę przemocy i rozpaczy dla ludzkiego rodzaju. I ludzkość zasiedliła ją. Dzieci kolonistów rozpierzchły się po całej planecie, aż stały się tak liczne, że jeden człowiek nie był już w stanie panować nad taką siłą. Tylko coś, co było większe od człowieka, wokół czego mogły skupić się tysiące dusz. Coś takiego jak Kościół. Krucjata

Lub legenda.

Ujrzał górę zwieńczoną pióropuszem dymu, ze zboczy której tryskały fontanny ognia, otoczoną pierścieniem duchów. Zobaczył wspinającego się na nią człowieka - nie, nie człowieka, a przynajmniej nie tylko. Ucieleśnienie legendy, kluczową postać legionów strachu. Śladem Łowcy podążały koszmary, łączące go z milionami dusz na tej planecie. A kiedy uniósł miecz i nakazał fae, by mu służyła, kiedy ofiarował najcenniejszą rzecz, jaką posiada człowiek, wszystkie prądy zadrżały od siły jego zaklęcia. Potężne fale rozeszły się odeń po całej powierzchni planety i Patriarcha ujrzał, że kiedy przeszły, prądy fae zmieniły się, jakby przyjęły jakąś nową wiadomość. Nowy wzór, potężniejszy od tego, jaki pozostawił Casca. Nowy sposób kontaktu, który na zawsze zmieni oblicze magii.

Patriarcha ujrzał swoje ciało z ogromnej wysokości, podtrzymywane przez Vryce'a. Ujrzał biegnących do niego ludzi, którzy z przerażeniem uświadomili sobie, co się stało, lecz nie mogli go już uratować. Dokonał tego, zmienił wzór. Nowe przyszłości nabierały kształtu, jaśniejsze i wyraźniejsze niż kiedykolwiek, i dostrzegał w nich siłę swojej ofiary, otaczającą cały glob, odbitą i powiększoną w duszach jego wiernych, niczym słońce w oszlifowanym krysztale. Wiedział, że taka moc na zawsze odmieni Ernę. Łowca utorował mu drogę, tworząc nowy kanał, którym mogły podążać prądy. On, poprzez swoją śmierć, przypieczętuje ten wzór i na zawsze wypali go na tej planecie.

Samoofiarowanie.

Ilu czarnoksiężników zechce praktykować Sztukę, jeśli jej ceną będzie śmierć? Ilu ludzi zechce rozstać się z życiem równie ochoczo, jak kiedyś rezygnowali z książek, dóbr materialnych, a nawet pozbawiali życia innych? Ci nieliczni, którzy się na to odważą, nie będą chciwi ani tchórzliwi - takich odstraszą nowe zasady. Może jeden człowiek na milion odważy się zapłacić cenę, jakiej zażąda fae, dla wyższych celów. Może. Natomiast inni pogodzą się z faktem, że fae jest teraz nieosiągalna, niedostępna... a fae powoli zareaguje na to przekonanie i stanie się taką naprawdę. Ponownie się zmieni, tak jak zmieniła się po ofierze Caski.

Jasne przyszłości eksplodowały mu przed oczami, oślepiając go swą wspaniałością. Ujrzał niebo usiane kolorowymi rozbłyskami, skrzydlate pojazdy latające jak ptaki. Ujrzał tysiące legendarnych cudów Ziemi. Były to rzeczy, których nawet nie potrafił nazwać ani nawet odgadnąć ich przeznaczenia, ale ogólny wzór był oczywisty. Łzy stanęły mu w oczach, gdy oglądał przyszłość po przyszłości, nie wszystkie doskonałe, lecz jakże pełne nadziei! Ujrzał coś, co na pewno było kosmolotem - jakże smukłym, jak zwyczajnym, jak niepodobnym do niczego, co sobie wyobrażał - a potem wizje zaczęły gasnąć, obrazy zlały się w jedną jasność, wrażenia utonęły w odrętwiającym cieple...

- Dzięki Ci, Panie - szepnął. Słowa płynęły z głębi jego duszy, choć nie wiedział i nie dbał o to, czy wypowiedział je na głos. - Dzięki Ci za ten dar.

Powoli, spokojnie, Patriarcha oddał ostatnie tchnienie i zapadł w objęcia swego Boga.

ŚWIT

43

Ślub odbył się na zamku neohrabiów Merenthy, pod należycie pogodnym niebem. Na zachodzie zbierały się burzowe chmury, ale nikt ich nie widział. W powietrzu unosił się słaby zapach ozonu, zwiastun kłopotów, lecz nikt go nie poczuł. Podczas samej ceremonii kilka kropel deszczu spadło na głowy weselników, lecz nikt tego nie zauważył, tak samo jak mokrych plamek na ubraniach, które po pewnym czasie wyschły. Tak więc dzień był piękny.

Przystanąwszy w dogodnym punkcie na skraju gęstego tłumu, Karril uśmiechnął się do stojącej obok postaci.

- Dobra robota, siostro.

Saris uśmiechnęła się.

W starożytnej rezydencji było tyle kwiecia, że w powietrzu unosił się odurzający zapach perfum, gdy popołudniowy wietrzyk mieszał woń róż, goździków, bzów oraz tuzina innych kwiatów. Same prawdziwe kwiaty Ziemi, sprowadzone do Merenthy z ogrodów i szklarni na całym kontynencie. Stały w wazonach przed frontem budynku, spowijały słupki podtrzymujące baldachim nad młodą parą i starannie zestawionymi kompozycjami pokrywały sam jedwab namiotu. Na murze umieszczono je w taki sposób, żeby zasłaniały płaty świeżo położonego tynku i kamieni, sprawiając, że stara warownia wyglądała dokładnie tak samo jak przed pięciuset laty, kiedy została wzniesiona. A jeśli w którymś miejscu kwiaty zostały źle ułożone, jeśli dusząca słodycz jednego kolidowała z delikatnym aromatem innego... No cóż, łatwo było naprawić to niedopatrzenie. Warto mieć Iezu wśród weselnych gości.

- Jak myślisz, ilu nas tu jest? - szepnęła Saris.

Karril spojrzał na liczny tłum i spróbował pospiesznie policzyć.

- Widzę dziesięciu. Może więcej. Trudno dostrzec wszystkich w tym tłumie.

- I wszyscy w ludzkiej postaci - rozmyślała głośno. Ton jej głosu wyraźnie wskazywał, że uważał to za niewiarygodne.

- Oczywiście. - Zachichotał. - Nie chcielibyśmy zakłócić uroczystości, prawda? - Łagodnie poklepał ją po ramieniu - ludzkim, nie srebrnym ciele, tak nieskazitelnie gładkim, jak można było oczekiwać po Iezu o jej charakterze - i szepnął: - Tak jest zabawniej, no nie?

- Zabawa to twoja specjalność, nie moja.

Jednak powiedziała to z uśmiechem i wyczuł, że przekonała się w końcu do tej maskarady.

Baldachim nowożeńców rozstawiono na środku dziedzińca, zgodnie z jakimś starym ziemskim zwyczajem, którego cel został dawno zapomniany, w przeciwieństwie do estetycznych szczegółów rytuału. Słońce przeświecało przez cienki biały jedwab, rozpalając go na tle lazurowo niebieskiego nieba. Zgodnie z tradycją Ziemi ślubnym kolorem była biel i chociaż większość Ernańczyków wolała żywsze barwy, klan Tarrantów zawsze wiernie trzymał się ziemskich zwyczajów. Dzisiejsza uroczystość nie była wyjątkiem.

I niewątpliwie Andrys Tarrant świetnie wyglądał w bieli. Aksamitny biały kaftan lamowany jedwabiem, bufiaste rękawy koszuli z materiału tak cienkiego, że łopotał na wietrze jak gaza, rękawiczki i buty z białej skóry tak dobrze wyprawionej, że wydawały się przyrośnięte do ciała, obszyte i haftowane jedwabnymi nićmi w tym samym kolorze. W tym stroju jego zazwyczaj blada twarz wydawała się pokryta zdrową opalenizną, a słońce zapalało złociste jak Rdzeń błyski w świeżo przyciętych włosach Andrysa. Wyglądał doskonale i zdawał sobie z tego sprawę, a jego pewność siebie, jak zwykle, miała nieodparty urok dla otoczenia. Karril zachichotał, gdy w otaczającym go tłumie rozeszły się fale pożądania, przeważnie (chociaż nie tylko) płynące od kobiet. Pojawiło się co najmniej tuzin dam, które kiedyś Andrys emablował i uwodził, a nie wszystkie przybyły tu po to, żeby życzyć mu wszystkiego najlepszego. Przeważnie kręciły się po dziedzińcu, z ciekawością i urazą czekając na tę przybłędę, która sprzątnęła im sprzed nosa tak smakowity kąsek.

Była piękna, to nie ulegało wątpliwości. I nie zawdzięczała tego iluzji Iezu, nie potrzebowała. W długiej sukni z wielu warstw miękkiego jedwabiu, uszytej w stylu Odnowy, wiotka postać dziewczyny wyglądała wprost nieziemsko, a luźno rozpuszczone, kruczoczarne włosy opadały jej na ramiona i plecy niczym drugi welon. Kiedy umieszczono na głowach nowożeńców ślubne korony (zaprojektowane przez nią osobiście, rzeźbione i szlifowane przez te same szczupłe dłonie, którymi teraz podawała i wkładała obrączkę), filigranowy wzór zabłysnął na tle czarnych pukli, jak gwiazdy na bezchmurnym niebie.

- Płaska jak deska - szepnęła jedna z kobiet, wypinając obfity biust.

- Blada jak upiór - zauważyła inna, gładząc swoją brązową skórę.

- Rzuci ją po tygodniu - mruknęła trzecia i wszystkie przytaknęły. Przecież dobrze wiedzą, w jakich kobietach gustuje Andrys Tarrant, a to chude jak kij od szczotki stworzenie nie wystarczy mu na długo.

Kapłan Jedynego Boga połączył ich węzłem małżeńskim, a Saris z aprobatą kiwnęła głową, gdy wymienili drugą parę obrączek, zawierając także świecki ślub, zgodnie z tradycją równie starą jak rodowe nazwisko Tarrantów. Saris, w przeciwieństwie do Narilki, znała obyczaj tej rodziny i chociaż będzie jej brakowało tak oddanej wyznawczyni, wiedziała, że czasami nawet „bogini" musi pogodzić się z wyrokiem losu. Czy równie chętnie przeszłaby na jego wiarę, gdybym nie pozwoliła jej na to wtedy, kiedy to wszystko się zaczęło? - zastanawiała się. Tak czy inaczej, niczego nie żałowała. Różnica między prawdziwym bóstwem, a Iezu polegała na tym, że istnienie tego drugiego nie zależy od wiernych. A ponadto miłość jest szczególnym rodzajem piękna.

- Chodź - zachęcił Karril, popychając ją naprzód. - Ominie nas zabawa.

Weselnicy formowali szpaler, który ciągnął się przez cały dziedziniec: najpierw honorowi goście, później sąsiedzi, przyjaciele oraz każdy, kto chciał złożyć życzenia gospodarzowi i gospodyni. Ponieważ Andrys Tarrant dziedziczył tytuł neohrabiego ze wszystkimi jego uprawnieniami i obowiązkami, przybyło tu sporo mężczyzn i kobiet z miejscowej śmietanki towarzyskiej, którzy skorzystali z tej sposobności, żeby się przedstawić. Większość z nich najwyraźniej miała pewne wątpliwości w związku z tą sytuacją, a kilkoro nawet wykazało wyjątkowo kiepskie maniery, napomykając, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby przeżył Samiel, a nie ten nieodpowiedzialny playboy. Kiedy jednak kolejno ściskali rękę Andrysa, dostrzegali w jego oczach coś dziwnego, co wyraźnie mówiło im, że ten człowiek naprawdę się zmienił i jeśli tylko dadzą mu szansę, to może ich zadziwić. To również był dar Iezu, lecz tak subtelny, że żadna ze stron nie widziała w tym niczego niezwykłego.

- Nie rozumiem... - zaczęła Saris, lecz Karril uciszył ją: - Ciii!

Teraz przyszła kolej na byłe kochanki, piersiaste kobiety o kusząco rozkołysanych biodrach i wyzywających spojrzeniach. Pierwsza uścisnęła dłoń Narilki i pogratulowała jej chłodno, nie odrywając wzroku od Andrysa. Poznaj mnie, prowokowało jej spojrzenie, jeśli się odważysz. Ku jej ogromnemu zadowoleniu Andrys Tarrant ujął jej dłoń i ucałował, uwodzicielsko jak zawsze, po czym przedstawił ją małżonce w sposób wyraźnie świadczący o tym, że nadal uważa damę za niezwykle atrakcyjną kobietę. Kobieta, zarumieniona z wrażenia, dumnie zerknęła na żonę Tarranta.

Możesz go poślubić, moja droga, ale nigdy nie zdołasz go zmienić. A kiedy znudzą mu się twoje mizerne wdzięki, znów przyjdzie do nas, a my pokażemy mu, jak bardzo się pomylił, kiedy cię poślubił.

Jeśli jednak spodziewała się, że ta czarnowłosa dziewczyna będzie zaskoczona lub (jeszcze lepiej) zazdrosna, to czekało ją rozczarowanie. Panna młoda pozdrowiła ją uprzejmie, a nawet miło. Zdumiewające! Czyżby nie dostrzegała zachowania małżonka, a może po prostu żyła mrzonkami, uważając, że małżeństwo jak za dotknięciem magicznej różdżki zupełnie go odmieni? Ponownie spojrzała na Andrysa i zauważyła, w jaki sposób patrzy na żonę. Zaczerwieniła się, gdy nagle zrozumiała sytuację. W ciągu jednego popołudnia nie można się pozbyć wieloletnich przyzwyczajeń, stąd te pozory zachowania typowego dla playboya. Jednak gdy Andrys spoglądał na żonę, w jego oczach widać było głębokie uczucie, o jakim nie mogła nawet marzyć żadna z jego byłych kochanek. A Narilka, chociaż niedoświadczona, rozumiała to. Tolerowała jego uwodzicielski sposób bycia, ponieważ wiedziała, że to tylko nawyk, drobiazg równie nieistotny jak jego sposób chodzenia i ubierania. Teraz zachowywał się tak tylko na pokaz, a ona była zbyt pewna jego uczuć, żeby się tym przejmować. Dawna kochanka Andrysa czmychnęła jak niepyszna, a jej miejsce zajęła inna, z góry ciesząc się z sukcesu.

- Jesteś podglądaczem - stwierdziła Saris.

Karril zachichotał.

- Nie przeczę.

Stoły uginały się od potraw, jakie mogą wyczarować tylko bogaci ludzie. Karril przechadzał się między stołami, gdy służba roznosiła dania, sprawdzając jakość każdego, gotowy interweniować w razie potrzeby. Wszystko jednak było doskonałe, od przystawek po nieodłączny tort weselny, więc w końcu spoczął w cieniu drzewa, aby sycić się radością gości.

- Młodzi poszli - zauważyła Saris.

- Co? - Powiódł wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem, ku głównej bramie zamku, a potem znów zachichotał, gdy zrozumiał o czym mówiła. - Ich goście są zadowoleni. Ceremonia się odbyła. Dlaczego nie mieliby przez chwilę celebrować jej w samotności, kiedy uwagę wszystkich zaprząta coś innego? - Obrzucił ją bystrym spojrzeniem i rzekł: - Niewiele przestawałaś z ludźmi, prawda?

- Dziś po raz pierwszy przybrałam w pełni ludzką postać.

- Wyglądasz naprawdę dobrze.

- Dziękuję - odparła, zaskoczona.

Oparł się o pień drzewa, sprawiając wrażenie najedzonego gościa, przetrawiającego posiłek.

- Teraz będzie się to zdarzać coraz częściej, wiesz? U większości naszych braci i sióstr ciekawość weźmie górę nad obawą. Nowe uczucia, nowe doświadczenia.. Kiedyś może nawet spróbujemy i tego - powiedział z uśmiechem, ruchem głowy wskazując na kasztel, w którym zniknęli zakochani.

- Co takiego? Chyba nie mówisz o... - Spojrzała na niego ze zdumieniem. - To tylko złudzenie, Karrilu, przecież wiesz. Fakt, że ty przyjąłeś męską, a ja kobiecą postać...

- Nie o tym mówię - rzekł pospiesznie. - Oczywiście, że nie jesteśmy ludźmi, nie ma co do tego wątpliwości. Mimo to pomyśl, Saris: poczynając nas, nasza matka na pewno zrobiła coś więcej, niż tylko spłodziła kilka demonów. Chciała stworzyć gatunek, zgodnie ze znanymi jej prawami życia. Z pewnością chciała, żebyśmy byli samowystarczalni. Czy to nie oznacza jakiejś możliwości reprodukcji? A to z kolei, czy nie sugeruje jakichś... bliższych kontaktów?

Spoglądała na niego z niedowierzaniem, oniemiała. W końcu parsknęła perlistym śmiechem.

- Jesteś niemożliwy, wiesz?

Uśmiechnął się.

- Już mi to mówiono.

- Spędziłeś zbyt dużo czasu w ludzkiej postaci. Przez to pomieszało ci się w głowie.

- A ty za bardzo przywiązałaś się do twojej natury. Wyrwij się! Eksperymentuj! Zapewniam cię, że będziesz się świetnie bawić.

- Muszę pilnować mojego kultu. Zajmować się wiernymi...

- Myślisz, że mieliby coś przeciwko temu, gdybyśmy dali im nowego bożka? Ach, Saris, tylko pomyśl! Jakie dziecię mogłoby się zrodzić z mariażu piękna z ekstazą? Na samą myśl drżę z podniecenia.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Czy to propozycja?

Zaśmiał się.

- Chyba tak.

- Nawet nie wiesz na czym polega nasz proces reprodukcji.

- Nie - przyznał - ale sądzę, że odkrywanie tego może być świetną zabawą. - Mrugnął do niej. - Reprodukowanie to zazwyczaj przyjemność.

- To twoja specjalność, nie moja.

- Ach, Saris! - Ujął jej dłoń. Przez welon ludzkiego ciała wyczuwał pulsowanie czystej energii, prawdziwej substancji Iezu. - „Specjalność" to tylko wybór, nie więzienie. Nie rozumiesz? Jesteśmy dziećmi żywych istot i możemy być równie wszechstronni jak nasi rodzice. Dlaczego nie spróbować?

- Nie wydaje mi się, żebyś ty w tym przypadku wykraczał poza twoją naturę.

Z uśmiechem puścił jej dłoń i stuknął się palcem w pierś, sygnalizując trafienie:

- Touche.

Ich uwagę zwróciło nagłe poruszenie wśród gości. Najwidoczniej ktoś wzniósł toast, unosząc do słońca kielich przedniego wina za zdrowie nowożeńców. Inni poszli za jego przykładem, popijając i sącząc wyśmienity trunek. Sto dusz połączonych jednym uczuciem, radujących się tą chwilą - symfonia przyjemności. Karril z satysfakcją oparł się o pień drzewa, spijając ją niczym wino, i zamknął oczy, gdy uniosły go fale ludzkiej radości.

Obserwowała go przez chwilę, śledząc jego reakcję, a potem łagodny uśmiech opromienił jej twarz. Odprężyła się i oparła o drzewo obok niego, spoglądając na biesiadujących gości.

- Zastanowię się nad tym - obiecała.

44

Sklep znajdował się w spokojnej dzielnicy miasta i pomimo sławy, jaką cieszył się od chwili otwarcia - albo złej sławy, jak mogliby powiedzieć niektórzy - jego fasada była skromna i niepozorna. „Sklep myśliwski" - głosił szyld, którego litery i rozmiary sugerowały solidną firmę. Z jednej strony wystawy były ustawione wędki, z drugiej łuki i kusze. Na środku leżała pięknie wyprawiona skóra, służąca jako tło dla rozmaitych akcesoriów sztuki łowieckiej: kompasów i map, plecaków i manierek, oraz kolekcji noży o ciężkich ostrzach, gwarantujących (jak głosiła wywieszka) patroszenie jednym ruchem ręki i oprawianie równie łatwe jak rozsmarowanie masła.

Mężczyzna przez długą chwilę oglądał wystawę, zastanawiając się, po co tu przyszedł. Nigdy nie przepadał za polowaniem, a na myśl o patroszeniu żywego - a raczej świeżo zabitego - zwierzęcia robiło mu się niedobrze. Był już bliski tego, żeby odwrócić się i wrócić do domu. Potem przypomniał sobie, jaki jest tam samotny, jaki pusty jest ten wielki dom bez rozbrzmiewających w nim głosów. Wziął się w garść i pchnął ciężkie drewniane drzwi, szykując się na to, co czekało go w środku.

Wnętrze sklepu było większe, niż się spodziewał, i każdy centymetr wypełniały łowieckie akcesoria. W środku byli klienci - kilku mężczyzn. Patrzył, jak jeden z nich przykłada do ramienia kuszę z mosiężną kolbą, sprawdzając wyważenie broni. Drugi zgiął wędkę w wielkie „U" i mruknął, że owszem, chyba się nada Jeszcze jeden klient... Prawie odwrócił się i wyszedł. Prawie.

- W czym mogę pomóc?

Ekspedient był młody, mniej więcej jego wzrostu i budowy ciała. Niepozorny, tak jak i on. Mężczyzna zawahał się.

- Riven Forrest?

To przecież nie on, prawda? Z pewnością człowiek, który miał mu pomóc, powinien być bardziej... bardziej... No cóż, bardziej kimś.

Z ulgą zobaczył, że sprzedawca ruchem głowy wskazuje mu drzwi w bocznej ścianie.

- Pewnie jest w gabinecie. Proszę iść prosto przed siebie, trafi pan.

Drzwi zaprowadziły go do innego pomieszczenia, mniejszego niż pierwsze, mniej zagraconego. Zobaczył tam obrazy i inne eksponaty, wszystkie przedstawiające zwierzynę. Ryjwiórki, neosarny, groniostaje... Jedne ukazane w ich naturalnym środowisku, w realistyczny sposób - rodzaj dzieł, jakie wiesza się w pokoju gościnnym lub nad kominkiem. Inne wyglądały mniej naturalnie i dziwnie niepokojąco. Zastygła na zwalonym pniu marmosa o szeroko otwartych, niespokojnych ślepiach, czujnie nastawiająca wielkie uszy. Neosarny skulone w wysokiej trawie, szykujące się do rozpaczliwej ucieczki. Stado jakichś wodnych ptaków, pływających na pofalowanej powierzchni jeziora. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego ten ostatni obraz tak bardzo go niepokoił, aż w końcu na powierzchni wody dostrzegł odbicie składającego się do strzału myśliwego, ledwie widoczne wśród trzcin. Zwierzęta uchwycone w ostatnich chwilach życia; pasja łowiecka widziana oczyma stworzeń, które musiały umrzeć, by ją zaspokoić. Patrząc na te obrazy, czuł rosnący niepokój, ale nie mógł oderwać od nich wzroku. Mimowolne oglądactwo, fascynacja śmiercią. Po raz pierwszy, od kiedy tu przyszedł, poczuł, że chyba jednak trafił pod właściwy adres.

Dalej były jeszcze inne pokoje, ciasne korytarzyki skręcające pod ostrym kątem, a nawet garderoba, przerobiona na witrynę reklamującą akcesoria łowieckie. Zobaczył narzędzia o nie znanym mu przeznaczeniu i stalowe okowy, które chyba lepiej nadawałyby się do pętania ludzi niż jakiegokolwiek ze znanych mu zwierząt. Były tam paści wszelkich rodzajów i rozmiarów, oraz woskowe atrapy demonstrujące działanie niektórych z nich. Kolejne dzieła sztuki, przedstawiające nie tylko zwierzęta. Jedna pięknie powiększona litografia ukazywała słynną strzelaninę między Rzeźnikiem z Selenzy a policją; czerwony atrament robił spore wrażenie. Inna przedstawiała Kartha Steele'a brnącego przez bagna południa i trzymającego w ręku głowę ostatniej ofiary. Skazańcy i sadyści, kryminaliści, którzy stali się zwierzyną... Patrząc na ich ostatnie chwile życia, czuł się zbrukany, jakby w jego duszy obudziło się jakieś niezdrowe zainteresowanie, do jakiego za nic nie chciał się przyznać.

W końcu, z trudem, oderwał się od tych obrazów i przeszedł przez kolejne drzwi. Za nimi znajdował się niewielki pokój, wyraźnie pełniący rolę biura. Mężczyzna poczuł głęboką ulgę, jakby i on uciekał przed jakimś niewidzialnym pościgiem i wreszcie tutaj znalazł schronienie. Nawet umeblowanie tego pokoju było zupełnie zwyczajne, a jedyny obraz - wiszący nad kominkiem portret przystojnego mężczyzny - na szczęście wyglądał całkiem niegroźnie. Siedzący za biurkiem człowiek nie odezwał się do wchodzącego, tylko spojrzał na niego wyczekująco. Był blady, ciemnowłosy, a jego ostre, kanciaste rysy przypominały przybyłemu drapieżnego ptaka. Może jego oczy miały pospolitą barwę - piwną, szarą lub nawet ciemnoniebieską - lecz w blasku stojącej lampy, będącej jedynym źródłem światła w tym pokoju, wydawały się czarne jak noc. Ta głęboka czerń wysysała blask lampy i wchłaniała go.

- Forrest? - wykrztusił przybyły, w końcu odzyskując głos. - Riven Forrest?

Mężczyzna za biurkiem skinął głową i wskazał gościowi krzesło po drugiej stronie. Przybysz z wdzięcznością przyjął zaproszenie i ciężko opadł na krzesło.

- Jestem Riven Forrest. A pan?

Już miał wymienić swoje nazwisko, ale się zawahał. Bogowie, oszalałeś. Przecież nie będzie ci mógł pomóc, jeśli nie dowie się, kim jesteś, prawda?

- Nazywam się Helder. Allen Helder. - Z trudem wyrzucał z siebie te słowa. Krople potu zaczęły perlić mu się na czole. - Mam pewien... niezwykły problem. Powiedziano mi, że pan może mi pomóc.

To szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo. Co zrobię, jeśli ten człowiek mnie wyda? Prawo nie lubi takich spraw.

Jednak Forrest był zupełnie spokojny i kiedy przemówił, zabrzmiało to jak zaproszenie do uprzejmej pogawędki, a nie sekretnych negocjacji.

- Znam pański problem, panie Helder. Sądzę, że możemy ubić interes. - Pochylił się nad biurkiem i zetknął czubki palców. - Może poda mi pan szczegóły?

Wiedział, pomyślał gorączkowo przybyły. Wiedział! To oznaczało, że osoba, która podała mu nazwisko Forresta, musiała powiedzieć i jemu... Jak dużo? Dziwne, lecz ta myśl nie budziła przerażenia, wyłącznie dziwny spokój. Przekroczył pewien próg. Forrest wiedział o co mu chodzi. Czy w takiej sytuacji mógł się teraz wycofać?

- Rozwiodłem się z żoną dwa lata temu. - Powiedział to pospiesznie, bez namysłu wyrzucając z siebie te słowa. Zanim znów zaczną go boleć. - Mieliśmy troje dzieci. Sąd przyznał mi opiekę nad nimi. Dziewczynka, Sofie, oraz dwaj chłopcy, Rori i Tonio. Mam tu wszystkie... - Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął paczuszkę papierów. Mówiąc, trzymał je w dłoniach, jakby były jakimś delikatnym zwierzątkiem. - Moja żona była... agresywna. Nie wobec mnie, lecz gdy była zła lub zniechęcona, wyładowywała się na dzieciach. - Urwał, przygryzając wargę. Bogowie, jakże bolały te wspomnienia! - Musiałem tego dowieść, żeby uzyskać opiekę nad całą trójką. Musiałem... mieli sińce... musiałem omówić pewne rzeczy...

Potrząsnął głową, czując, że zaraz znów się rozpłacze. Nienawidził się za okazywanie takiej słabości przed obcym człowiekiem.

- Po rozprawie była wściekła. Przez rok próbowała walczyć ze mną w sądzie, a potem w końcu zrezygnowała i opuściła Jaggonath. Nie wiem dokąd się udała. Sprawy między nami ułożyły się tak źle, że... nie potrafiliśmy już ze sobą rozmawiać. O niczym.

Uniósł głowę i zobaczył, że te czarne oczy wpatrują się w niego - głodne, nieruchome.

- Nie wiem, co się stało - szepnął. - Tak uważałem...

- Myśli pan, że ona porwała pańskie dzieci.

Zacisnął powieki na samo wspomnienie. Pusty dom. Pootwierane szafki i szuflady, najwyraźniej w poszukiwaniu zapasów. Otwarte drzwi, kołyszące się na wietrze.

- Jestem tego pewien - wykrztusił. - Zostawiłem je pod opieką Tonia. Był taki dumny z tego, że jest już dość duży, żeby zaopiekować się młodszym rodzeństwem, jak mały mężczyzna, a potem wróciłem do domu i... nie zastałem nikogo! Co innego mogło się stać? On nigdy nie otworzyłby drzwi obcemu. Nie było żadnych śladów walki. Kto inny, jak nie ona, mógłby to zrobić?

Blady mężczyzna, nie odrywając od niego wzroku, sięgnął po stojącą obok filiżankę. Upił łyk i odstawił ją.

- Próbował pan działań prawnych?

- Och tak. Najpierw poszedłem na policję. W niczym mi nie pomogli. Wynająłem kolejno trzech detektywów, którzy trafiali na jej ślad, ale za każdym razem znikała tuż przed ich przybyciem. Raz okazało się, że w ogóle jej tam nie było.

Forrest pokiwał w zadumie głową.

- Ona ucieka. I ma dość rozsądku, by zostawiać fałszywy trop, a przynajmniej stara się to robić.

- Nikt nie potrafi mi pomóc - wykrztusił Helder. - Powiedziano mi, że może pan... Zrobię wszystko - dodał pospiesznie. - Tylko niech mi je pan przyprowadzi i może pan zażądać dowolnej kwoty. Jeśli tylko mam tyle, otrzyma ją pan.

Forrest przyglądał mu się przez długą chwilę. W ciszy Helder słyszał bicie swego serca. Czy wyglądał na tak zrozpaczonego, jak się czuł? Jeśli ty zawiedziesz, pomyślał, to czy jest jeszcze jakaś nadzieja? Nie śmiał się poruszyć. Ani odezwać. Te czarne oczy zahipnotyzowały go, jak wąż królika.

- Mogę ją wytropić - rzekł w końcu Forrest. - Mogę odnaleźć pańskie dzieci i przyprowadzić je panu. Mogę dopilnować, żeby już nigdy więcej nie pojawiła się w waszym życiu. Cena wynosi sto pięćdziesiąt dniówki, plus wydatki. Czy zmartwiłby się pan, gdyby pańskiej żonie coś się stało?

- Ja... - Przez chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa. W końcu z trudem rzekł: - Wolałbym tego uniknąć. Jeśli to tylko możliwe.

- A więc sto sześćdziesiąt. Należność z dołu, po powrocie dzieci.

Wyciągnął rękę. Helder patrzył na nią przez chwilę, a potem uścisnął ją i mocno potrząsnął.

- Dziękuję - szepnął. - Dziękuję.

- Podziękuje mi pan po wykonaniu zlecenia, Mer Helder. Pokazał paczkę papierów, które trzymał w ręku.

- Mam tu spisane wszystkie informacje, włącznie z raportami detektywów, których wynajmowałem. Portrety dzieci...

- Proszę je zostawić - rzekł cicho Forrest. - Przejrzę je jeszcze dzisiaj. A teraz proszę wrócić do domu. I zapomnieć, że w ogóle pan tu był. Następnym razem zobaczymy się wtedy, kiedy przyprowadzę panu dzieci. Jeśli spróbuje pan wcześniej nawiązać ze mną kontakt, uznam naszą umowę za niebyłą i rozwiązaną. Rozumie pan?

- Rozumiem - szepnął, starając się nie myśleć o metodach, jakie z pewnością stosował ten człowiek, skoro utrzymywał swoje zajęcie w tak ścisłej tajemnicy.

- Robienie z panem interesów to czysta przyjemność, Mer Helder. - Forrest skłonił się, najwyraźniej kończąc rozmowę.

Jednak jego gość nie poruszył się.

- Czy myśli pan... - zdołał wykrztusić. - Chcę powiedzieć, czy może...

- Zwierzyna pozostaje zwierzyną - odparł gospodarz. - Fakt, że w tym przypadku jest nią człowiek, czyni polowanie bardziej interesującym, ale niekoniecznie trudniejszym. Inteligencją, tak jak instynktem, można manipulować. Przewidzieć. - Znów pociągnął łyk z filiżanki, nie odrywając wzroku od gościa. - Jeśli pana dzieci żyją, gwarantuję rezultaty. Jeśli nie... wtedy nic pana nie będzie to kosztowało, prawda? - Czarne oczy rozbłysły; w blasku lampy wydawały się dziwnie nieludzkie. - Dobranoc, Mer Helder.

Zdołał jakoś wstać i ruszyć do drzwi, chociaż pragnął błagać o słowa otuchy. Czy naprawdę była szansa, że znów zobaczy dzieci? Czy ten dziwny człowiek mógł odnieść sukces tam, gdzie tylu innych zawiodło? Jednak zachowanie Forresta wyraźnie wskazywało, że Helder nie jest tu już mile widzianym gościem, więc pospiesznie opuścił jego gabinet. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz chciał, to zirytować jedynego człowieka, który mógł mu pomóc.

Odnajdzie mi je, pomyślał z nadzieją. Uda mu się. Wiem.

Powtarzając to w myślach jak mantrę, wyszedł z tego dziwnego sklepu i ruszył w długą drogę do domu.

*

Przez jakiś czas po wyjściu klienta mężczyzna zwany Rivenem Forrestem siedział bez ruchu. Wydawało się, że czeka, aż wszystko się uspokoi. Aż opadnie psychiczny kurz. W końcu, kiedy uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, wyciągnął rękę i położył ją na pozostawionej przez gościa paczuszce. Nic więcej. Chłonął jej zawartość, oglądając obrazy, co było szybszym i znacznie wygodniejszym sposobem niż czytanie. A poza tym, czym są słowa? W najlepszym razie jedynie napomykały o uniesieniu, jakie towarzyszy łowom - w najgorszym tłumiły je i psuły.

Odchyliwszy ciało, zamknął oczy i rozmyślał o czekającym go zadaniu. Ona będzie się bała nawet teraz, po tylu miesiącach. A on wykorzysta ten lęk. Strach każe zwierzętom uciekać, zaś ich reakcja na strach pozwala przewidzieć zachowanie. Zrób to dobrze, a sama fae będzie wibrować i pomagać ci w poszukiwaniach. Wtedy nie ma już ucieczki. Nie wtedy, kiedy pomaga ci cała planeta, a każda żyjąca na niej istota jest przedłużeniem twojej woli.

W końcu, kiedy upewnił się, że wchłonął emocjonalną esencję tej nowej sprawy, uśmiechnął się. W jego mózgu już układały się plany. W myślach tworzył schematy postępowania, sprawdzał je i poprawiał, co było dla niego czynnością znacznie bardziej naturalną niż oddychanie. Teraz znalazł się w swoim żywiole i cieszył każdą minutą. Czyż może być większe wyzwanie niż łowy na inteligentną zwierzynę?

Podniósł stojącą przed nim filiżankę. Płyn w naczyniu był gęsty, czerwony i ogrzany do temperatury ciała. Taki lubił najbardziej. Siła przyzwyczajenia.

Wiszący nad kominkiem portret przedstawiał Łowcę. Istota zwana Rivenem Forrestem podniosła filiżankę z gęstym, czerwonym płynem.

- Twoje zdrowie, tato - szepnął Riven Forrest.

I wypił.

45

Nie mogę uwierzyć, że on nie żyje, myślał Damien. Ludzie przeciskali się obok niego w pośpiechu, jakby w obawie, że świat znów się zmieni, zanim zdążą z tego skorzystać. Dziennikarze, kupcy, czarnoksiężnicy, turyści, a nawet jeden czy dwóch takich, którzy nazywali siebie „badaczami Ziemi", przemykali z południa na północ w poszukiwaniu nowej wiedzy, lub z północy na południe, usiłując wyciągnąć jakieś korzyści z tego, czego się dowiedzieli. Albo zostawali tutaj, w połowie drogi, aby sprzedawać innym wędrowcom wszystko, czego tamci potrzebują. Kliniczny przykład ludzkiej przedsiębiorczości.

Daj temu spokój, Vryce. Daj spokój.

Przez pierwszy tydzień pobytu powtarzał sobie, że jest tu dlatego, ponieważ nie wie co ze sobą począć. W pewnym sensie była to prawda. Stan kapłański był już przed nim zamknięty, nie dlatego, by nie przyjęto go z powrotem, gdyby chciał - matka święta na zachodzie z pewnością pozytywnie rozpatrzyłaby jego gorącą prośbę - lecz ponieważ Patriarcha miał rację. Niech go szlag! Zniknęła żarliwa wiara, jaka niegdyś była darem Damiena Vryce'a, a zastąpiło ją coś, co mogło na tysiąc sposobów służyć Kościołowi, lecz kolidowało z godnością kapłana. Oczywiście, mógł zająć się czymś innym, na przykład ochroną kurierów lub badaczy, albo samemu podejmować się takich zadań. Bo chociaż fae była teraz „ujarzmiona" to z poprzednich czasów pozostało dość demonów, by jeszcze przez kilka pokoleń samotny podróżny nie czuł się bezpiecznie. Dowodem tego... lekko uniósł się z ławki, gdy jakiś czarny i skrzydlaty kształt spłynął z zasnutego dymem nieba. Damien poderwał kuszę, zwalniając kciukiem bezpiecznik, lecz stwór ostro wykręcił na wietrze i zniknął za chmurą, zanim Damien zdążył wycelować i strzelić. Miała bestia szczęście. Przy jego pewnej ręce oraz tłumie amatorów strzelania, polującym na demony w zadymionych dolinach, niewielu stworom udawało się tędy przemknąć. W ciągu zeszłego tygodnia zastrzelił ich ponad tuzin i za każdego otrzymał sowitą zapłatę od właściciela tawerny. Niezły układ. To oraz darmowe piwo sprawiały, że zwlekał z podjęciem pewnych trudnych decyzji... Na przykład, co ze sobą zrobi, kiedy będzie po wszystkim. Na przykład, kiedy, do diabła, uzna, że już jest po wszystkim, weźmie się w garść i znów zacznie żyć.

Z westchnieniem osuszył kufel piwa i machnięciem ręki odprawił kelnera, który chciał przynieść mu nowy. Tawerna „Czarna Grań". Ze zdumieniem rozejrzał się wokół, po ścianach, krzesłach oraz kranach do nalewania piwa, których nie było tu jeszcze kilka tygodni wcześniej. Lokal był zatłoczony jak zawsze i w niewielkiej przestrzeni unosił się zapach dymu, potu i wiórów, a turyści, reporterzy brukowców oraz samozwańczy ambasadorowie do spraw kontaktów z Iezu starali się prowadzić rozmowy. Nad ich głowami jeszcze kończono kłaść dach, więc stukot młotków i zgrzyt pił powiększał panujący tu hałas. W końcu Damien z westchnieniem podniósł się z krzesła i wyszedł z zatłoczonej sali na taras, z którego na szczyt wzgórza biegła szeroka droga - w miejscu gdzie przedtem nawet konie bały się przejść.

Przełęcz Czarnej Grani. Niegdyś smagany wiatrem korytarz z jednego świata do drugiego, znany tylko miłośnikom takich odludnych miejsc. Teraz był to istny kocioł ludzkiej aktywności. Na północnym zboczu grani wzniesiono już trzy gospody, a dwie inne właśnie stawiano. Nieważne, że miały jeszcze nie malowane ściany i nieczynne toalety. Czy wielu ludzi może się pochwalić tym, że idąc do wygódki, przechodziło obok czynnego wulkanu? Na południowym stoku wzniesiono niewielką platformę, chociaż rozpościerający się z niej widok miał przetrwać zaledwie kilka tygodni. Wąski drewniany pomost biegł kilometr wzdłuż zbocza, żeby turyści mogli napaść oczy tym widokiem, dopóki to możliwe.

Puszcza płonęła. Jej wrogowie zaczekali, aż susza ułatwi im zadanie, a potem podłożyli ogień w tuzinie różnych miejsc wzdłuż jej granicy, tak by oczyszczający ogień rozszedł się ze wszystkich stron jednocześnie. Tylko w ten sposób, wyjaśniali, można mieć pewność, że wszystkie zdegenerowane formy życia wyginą na zawsze, a nie pouciekają do sąsiednich lasów. To był dobry plan i z pewnością miał się powieść, a jeśli Damien Vryce żałował wspaniałych wierzchowców Łowcy albo tego, że żaden człowiek nie będzie już dysponował mocą, jaka pozwoliłaby mu stworzyć nowy gatunek... No cóż, był to tylko objaw jego słabości. Postęp ma swoją cenę. Na dłuższą metę to dzieło zniszczenia przyniesie ludzkości korzyść, a tylko to się liczy.

Prawda?

Dotarł do wąskiego pomostu i oparł się o poręcz, obserwując ogromną łunę pożaru, która z rykiem rozjaśniała w oddali ziemię, na unoszące się przed nią i wściekle wirujące chmury popiołu. Puszcza płonęła tak już od dwóch tygodni i wiatry w dolinie Raksha zmieniły kierunek z zachodniego na wschodni, gnane nienasyconym pragnieniem tlenu. Nad pogorzeliskiem unosiła się gęsta burzowa chmura, niewiarygodnie wielka - ogromny grzyb wody i popiołu wiszący nad Czarną Granią, jakby sam Pan Bóg chciał dać świadectwo swej zemsty. Ta wielka chmura chwilami przesłaniała słońce, a czasami filtrowała jego światło, rzucając na ziemię długie, krwawe cienie. Turyści uwielbiali to. Naukowcy byli w siódmym niebie, wyjaśniając każdemu, kto chciał słuchać - oraz wielu takim, którzy nie mieli na to ochoty - że to burza ogniowa, naturalne zjawisko, całkowicie przewidywalne dzięki ich ziemskiej nauce. Obserwował, jak upijają się do nieprzytomności, ciesząc się z tego, że żyją teraz w świecie, gdzie takie rzeczy można zmierzyć, zrozumieć, przewidzieć - podczas gdy nieco później tej samej nocy jakiś czarnoksiężnik, nie mogąc przystosować się do rzeczywistości pozbawiającej go mocy, rzucił się w przepaść dokładnie z tego miejsca, gdzie teraz stał Damien.

Rozumiał tego człowieka. Nie podzielał jego rozpaczy - obojętnie, co sądził Patriarcha, Damien nigdy nie upajał się swoją mocą - lecz w głębi serca odczuwał inny, cichy żal. Pragnął znów ujrzeć fae. Choć raz. Chciał zobaczyć, jak zmienione prądy Puszczy wpadają w ten oczyszczający ogień, i poczuć ich zmianę, gdy wychodzą po drugiej stronie. Pragnął zobaczyć, jak wyglądają prądy w krainie cieni, w której działała teraz matka Iezu, podczas gdy jej dzieci spotykały się z dziennikarzami na tych samych szlakach, jakie przetarli dla nich on i Gerald Tarrant. Utrata widzenia była jak rana, która nie chce się zagoić, podwójnie bolesna, bo zadał ją sobie sam... Och tak, wiedział, że to, co zrobili, było dobre i konieczne, nawet jeśli wówczas nie rozumieli wszystkich konsekwencji.... To jednak nie uciszało wyrzutów sumienia. W końcu był tylko człowiekiem.

A jakbyś ty sobie z tym poradził, Geraldzie? Powiadają, że adepci nadal mogą widzieć fae, chociaż nie mogą jej kształtować Sztuką.

Czy pogodziłbyś się z tym jako ceną za zbawienie ludzkości, czy też szalał z gniewu na więzy, jakimi spętała nas twoja ofiara? A może znalazłbyś jakiś sposób, by obejść te reguły, tworząc sobie w tym nowym świecie nisze równie wygodną jak w poprzednim?

Żałował, że tamten już odszedł i nie może zobaczyć tego wszystkiego, zarówno dobrego, jak i złego, aby z chłodną i sardoniczną bezstronnością ocenić sytuację. Widział jego śmierć, ale nadal się z nią nie pogodził. Może to go tutaj zatrzymywało? Może nie będzie w stanie rozpocząć nowego życia, dopóki nie pogodzi się ze śmiercią Łowcy - a właściwie ze śmiercią Geralda Tarranta, a to zupełnie inna sprawa.

Jakiś czarny kształt śmignął na tle chmur, odcinając się od kłębów dymu i popiołu. Damien odruchowo uniósł kuszę i przygotował się do strzału...

Za jego plecami rozległ się potworny huk, jakby góra rozpękła mu się pod nogami. Zaskoczony, chybił. Ktoś inny - nie. Niewidoczny pocisk trafił skrzydlatego stwora, tak mocno, że impet uderzenia o mało nie oderwał mu pokrytych łuską skrzydeł. W następnej chwili stwór eksplodował deszczem krwi i iskier, ku zadowoleniu turystów, którzy to widzieli. Kilku zaczęło bić brawo.

Dzwoniło mu w uszach. Odwrócił się, by zobaczyć, kim jest strzelec. Jakiś młodzieniec skinął mu głową, nie powitalnym, lecz przepraszającym gestem. Powinien - do cholery! - po tym, jak znienacka wystrzelił z pistoletu za plecami Damiena. Już chciał powiedzieć mu kilka ostrych słów, ale jakoś zdołał się powstrzymać. Nieważne, że ten młodzik wyglądał na rozpieszczonego maminsynka z dobrego domu, zabawiającego się bronią palną, którą mógł teraz bezpiecznie używać, nie narażając swojej cennej skóry. Nie było niczego złego w posługiwaniu się pistoletem czy zabijaniu demoniaków, a na Ernie od tak niedawna posługiwano się bronią palną, że jeszcze nie obowiązywały zasady etykiety, w myśl których ogłuszanie sąsiada jest śmiertelną zniewagą. Zdołał sztywno skłonić się młodzieńcowi i miał nadzieję, że ten uzna to za przyjęcie przeprosin. Odwrócił się do poręczy. Po obu stronach zbierali się turyści, usiłując zajrzeć w głąb doliny. Zastanawiał się, ilu z nich w pełni rozumie znaczenie śmierci, którą oglądali przed chwilą. Ten stwór został zabity, zlikwidowany, podobnie jak legiony demoniaków w przeszłości, lecz w przeciwieństwie do jego poprzedników, nie zostanie zastąpiony przez innego. Co oznaczało, że pewnego dnia, kiedy ludzkość pozbędzie się wystarczająco wielu demonów, upiorów i innych wytworów nienawiści, nadejdzie czas, gdy mężczyźni i kobiety będą mogli bezpiecznie spacerować nocami, tak jak robili to na ojczystej planecie.

Była to zdumiewająca i dziwnie niepokojąca myśl. Zastanawiał się, czy dobrze czułby się w takiej rzeczywistości.

Tarrantowi to by nie przeszkadzało.

Zamknął oczy, usiłując pogodzić się ze stratą. Turyści przy poręczy trzymali się z daleka od niego, dzięki Bogu, zapewne wyczuwając jego ponury nastrój. Słyszał rozmowy, lecz te dźwięki nie miały dla niego żadnego znaczenia. W tym miejscu, w tej jednej chwili życia był sam ze swymi wspomnieniami. Tylko on i Puszcza.

- Trudno uwierzyć, że już go nie ma, prawda?

Zaskoczony, odwrócił się i zobaczył, że młodzieniec uważnie go obserwuje.

- Kogo?

- Łowcy. - Młodzik schował pistolet do skórzanej kabury zawieszonej na biodrze. Ona również wyglądała na kosztowną. - Zakładam, że to o nim rozmyślasz.

Pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć w tupet tego człowieka.

- Cholernie wiele zakładasz.

- Nie wyglądasz na turystę. Jesteś tu za długo, żeby być ambasadorem Iezu, samozwańczym czy nie, a ponadto nie rozmawiasz z dziennikarzami. - Wskazał płonący w dole ogień. - Po cóż jeszcze siedziałby tu człowiek, jeśli nie rozpamiętując śmierć Łowcy?

Arogancki, pomyślał Damien, i rozpuszczony. Ocenił jego wiek na dwadzieścia dwa lata, najwyżej, a sądząc po wyglądzie, smarkacz nigdy w życiu nie robił niczego bardziej męczącego od czyszczenia i oliwienia kolekcji broni tatusia. Gładka śniada skóra, bez śladów po ospie czy trądziku, delikatne rysy młodzieńczej twarzy. Szczeniak. Gęste włosy sięgające prawie do pasa miał upięte z tyłu głowy w warkocz zapleciony tak idealnie równo, że z pewnością nasmarował je jakąś drogą pomadą. Nieco niższy od Damiena - choć niewiele - szczupły i wymuskany, był odziany w kosztowny i elegancki strój. Spodnie z miękkiej jak rękawiczka czarnej skóry. Buty do kolan. Kamizelka ze skóry jeleniej, haftowanej żółtą nicią - zapewne złotą - oraz koszula z cienkiego szkarłatnego jedwabiu, której powstanie okupiła życiem niejedna egzotyczna gąsienica. A do tego wszystkiego czarne oczy o długich rzęsach, spokojnie spoglądające na świat jak na swoją własność...

Na pewno nie dwadzieścia dwa, poprawił się w myślach. Coś w spojrzeniu młodzieńca sprawiło, że przeszedł go dreszcz, lecz Damien Vryce niczym tego nie zdradził. Na pewno nie jest taki młody.

- Powiedziano mi, że znajdę cię tutaj - rzekł cicho młodzieniec.

- Po co? Chcesz dostać mój autograf? - Znów odwrócił się do ognia, pragnąc, by tamten odszedł. - Jakbym nie miał nic lepszego do roboty.

Nie potrzebuję nowych zagadek.

- Powiadają, że widziałeś, jak spłonął.

Nie wytrzymał. Potrzebował tych wspomnień jak jeszcze jednej wycieczki do piekła.

- Dużo gadają... - zaczął gniewnie.

I nagle urwał. Coś było nie tak, cała ta rozmowa wydawała się dziwna. Kim był ten facet, do licha? Nikt tutaj nie wiedział o tym, czego dokonał Damien. Zachował to w sekrecie, gdyż po prostu nie miał zamiaru odpowiadać na takie pytania. Nawet nie podał tu swojego prawdziwego nazwiska, inaczej ktoś mógłby skojarzyć, gdzie ostatnio bywał i co robił. W rezultacie nikt tutaj nie miał o tym zielonego pojęcia. Nikt.

- Kim jesteś, do diabła?

Na twarzy młodzieńca pojawił się cień uśmiechu.

- Kimś, kogo interesują legendy. - Ruchem głowy wskazał pożar. - Przyszedłem popatrzeć, jak płonie żywa legenda.

- No cóż, patrzenie nic nie kosztuje.

Damien znowu odwrócił się do ognia i przemyśliwał, kiedy intruz wreszcie sobie pójdzie. Może powinien go zignorować.

- Powiadają, że widziałeś, jak zginął.

Westchnął i zamknął oczy. A co tam.

- Widziałem.

- Spalili jego głowę.

To wspomnienie było wciąż boleśnie żywe.

- Widziałem to.

- Jesteś pewien, że to była jego głowa?

Andrys Tarrant niesie upiorne trofeum, trzymając złote włosy okrwawionymi palcami; wysoko unosi odciętą głowę, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć. I rozpoznać.

- A czyja miałaby być?

- To bez znaczenia, jeśli tylko złudzenie było odpowiednie.

Prychnął pogardliwie.

- Już nie ma złudzeń.

- Są Iezu. Potrząsnął głową.

- Pytałem ich. Właściwie zapytałem jednego i sądzę, że udzielił mi uczciwej odpowiedzi. Nie wolno im się wtrącać, powiedział. Matka tego zabrania.

- Zawsze pozostaje magia - rzekł cicho młodzieniec.

- Nie. - Mocno zacisnął dłoń na drewnianej poręczy. Do licha, czy znów musi przechodzić przez to wszystko, jakby już tego nie robił? Łowca nie żyje. Widział, jak umarł. Czuł, że umarł, gdy zakrwawiony miecz Andrysa Tarranta przeciął więź łączącą Vryce'a i Łowcę. Czy to nie wystarczy?

- Nie ma już łatwej magii - zgodził się młodzieniec. - Jednak dla człowieka chcącego poświęcić wystarczająco wiele jest jeszcze droga

- Musiałby oddać życie, żeby upozorować własną śmierć. Jaki to miałoby sens?

- Może nie całe życie - podsunął młodzian. - Może tylko jego część.

Rdzeń włócznią swego światła przeszył chmurę w kształcie wielkiego grzyba i oświetlił pomost, na którym stali. Damien usłyszał pomruki zadowolenia turystów, gdy jasne światło, zabarwione przez chmurę na szkarłatny kolor, zalało nie heblowane deski.

- Co masz na myśli? - zapytał.

- A jeśli Łowca chciał upozorować własną śmierć? Jeżeli jego niedoszły zabójca uznał, że tak będzie najlepiej? Jeśli wystarczyło im obu, że umarł Łowca - legenda - lecz przetrwał kryjący się w nim człowiek? Byłaby to pewnego rodzaju śmierć, prawda? Przecież złożenie w ofierze własnej tożsamości można uznać za rodzaj samobójstwa. Być może to wystarczy, by przywołać moc, nawet w jej obecnej, zmienionej formie. Pomyśl o tym - nalegał młodzieniec. - Byłaby to ofiara płynąca z głębi duszy, nie powierzchowny gest. Prawdziwa śmierć, uniemożliwiająca zmartwychwstanie. Postać, która odeszłaby tamtej nocy, już nigdy nie mogłaby rościć sobie prawa do swego prawdziwego imienia, jak również słowem lub czynem wracać do dawnego życia. - Zamilkł i po chwili dodał: - Nie mogłaby nawet w żaden sposób mówić o swoim losie, chyba że w zupełnie bezosobowy sposób. W przeciwnym wypadku połączyłaby się z tą jej częścią, która umarła, a wtedy czekałaby ją zguba.

Damienowi na chwilę odebrało mowę. Ta koncepcja była tak niewiarygodna... Nie, pomyślał, wcale nie taka niewiarygodna Nie, jeśli się znało Geralda Tarranta i wiedziało, do czego jest zdolny. Zapytał cicho:

- Czy wierzysz, że właśnie tak się stało?

Młodzian wzruszył ramionami.

- Ja tylko sugeruję, że Łowca mógł tak postąpić. Kto wie, jak było naprawdę? Uważaj to za ćwiczenie wyobraźni, jeśli chcesz. Pomyślałem, że jako czarownik... - uśmiechnął się nieznacznie - ...a raczej jako były czarownik, możesz uznać to za... zabawne.

Znad Puszczy nadleciał podmuch wiatru, przynosząc drobny popiół. Kiedy ich owiał, lekkie jak piórko drobiny pyłu obsypały głowę i ramiona młodzieńca Szczupłe, urękawiczone palce strzepnęły pył, zaledwie zdążył osiąść. Ten odruch był tak mimowolny jak ruch języka u kota wylizującego futerko. Drobny gest, niesamowicie znajomy, którego śladem powinna podążyć fae. Kiedyś by to zrobiła

Spojrzał w te oczy - czarne, tak czarne, w żadnym razie nie będące oczyma młodego człowieka - i zdołał wykrztusić:

- Twoje imię... - Jakoś odzyskał głos i ujął myśl w słowa. - Nie wyjawiłeś mi go.

Młodzieniec przez długą chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Jakby prowokował, pomyślał Damien. Jakby chciał dać mu czas, żeby spróbował dostrzec w nim innego człowieka, powiązać go z innym życiem.

- Nie - odparł w końcu, ponownie zerknąwszy na płonącą Puszczę, jakby tam kryła się odpowiedź. - Nie zrobiłem tego, prawda?

I znów kąciki jego ust rozciągnęły się w nikłym uśmiechu. Ten przelotny grymas był tak znajomy, że Damien nie wiedział jak zareagować. Czy powinien cieszyć się z takiego podobieństwa, czy opłakiwać konsekwencje?

- Czy to ważne?

- Nie - szepnął Damien. - Wcale.

Twarz młodzieńca na moment przybrała dziwny wyraz - jakieś niezwykłe, głęboko ludzkie uczucie, zupełnie nie pasujące do dawnego Łowcy. Sympatia? Żal?

- Żegnaj, Damienie Vryce. - Młodzian lekko się skłonił, wciąż patrząc mu w oczy. - Życzę ci szczęścia

A potem zwinnie się odwrócił i ruszył w stronę przełęczy, trzepocząc na wietrze jedwabnymi rękawami. Damien o mało za nim nie pobiegł. Tyle chciał mu powiedzieć... Słowa pożegnania wdzięczności i nadziei na przyszłość, których nigdy nie miał okazji wyrazić za życia Łowcy. Jednak nie poszedł za nim. Ani nie wymówił imienia, które cisnęło mu się na usta, chociaż powstrzymywał się od tego z najwyższym trudem. No bo, jeśli ten młodzian mówił prawdę, takie słowa mogłyby mieć fatalne skutki. Dlatego w milczeniu patrzył na odchodzącego, jakby ten rzeczywiście był kimś obcym, i ze ściśniętym sercem widział, jak powiększa się dzieląca ich odległość. Dopiero kiedy mała dziewczynka otarła się o idącego, pozostawiając brudną smugę na rękawie szkarłatnej koszuli, dopiero gdy urękawiczoną dłoń uniosła się, usiłując zetrzeć plamę, co i tym razem się nie udało... W umyśle Damiena sformowała się zupełnie nowa myśl.

Jeśli Łowca naprawdę poświęcił dawne życie i przekonał Andrysa Tarranta, żeby się na to zgodził... Jeżeli złożył taką ofiarę, jak sugerował młodzieniec, a uczynił to tak skutecznie, że teraz kroczył po ziemi jako zupełnie inny człowiek, już nie czarnoksiężnik, gdyż Patriarcha pozbawił ich wszelkich umiejętności... Taki człowiek, jeśli przypadkiem się ubrudzi, żeby być czystym, będzie musiał się wykąpać. Jak każdy.

O świcie nowego świata Damien Vryce uśmiechnął się.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Friedman C S Trylogia Zimnego Ognia 03 Korona Cierni
LISA RENEE KORONA CIERNIOWA Wielowymiarowa trauma
Juliusz Słowacki Kordian Część pierwsza trylogii Spisek koronacyjny
korona
21 Wykonywanie zabezpieczeń przed korozją biologiczną i działaniem ognia
Trylogia nadmorska-Żeromski(1), Lektury Okresy literackie
Dziwny obiekt w okolicy Słońca uchwycony za pomocą koronagrafu SOHO, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt
NAJWAŻNIEJSZE HERBY W TRYLOGII SIENKIEWICZA, Heraldyka
Bóg ognia, Naja Snake
Elementy z drewna w aspekcie działania ognia 2
Lista poległych i pomordowanych żołnierzy ''Ognia'' upamiętnionych pomnikiem w Zakopanem
Milton Friedman poglądy, szczególnie na temat polityki pienieznej
ZAK ZAP OTRZEWNEJ I KORONA JELIT

więcej podobnych podstron