Bóg ognia
Dum, dum, dum - podkute kopyta myszatego pegaza waliły o belki zwodzonego mostu .
Skrzyp, skrzyp, skrzyp - trzeszczała skóra siodła.
Tsing - zaśpiewał miecz.
Tup, tup, tup - wybijały rytm łapy ponuraka.
Puff - zaklęcie zabezpieczające pilnowało, by nikt nie zobaczył jeźdźca.
Sssssssssssssssssss - maleńki, czerwony smok owinął mu się wokół szyi, usiłując wcisnąć się pod kołnierz peleryny.
Chrup, chrup, chrup - koń zaczął biec po zmrożonym śniegu.
Krótko mówiąc, zimowemu porankowi Arminiusa towarzyszyły odgłosy, które znał od dzieciństwa.
Rozejrzał się uważnie. Było cicho. Mozela meandrowała gdzieś w dole, a skały mieniły się mnóstwem kolorów, od bladego różu począwszy, a na biskupich fioletach skończywszy. W powietrzu nie unosiła się woń żadnych zaklęć, a na śniegu nie widać było śladów człowieka. Nic nie płoszyło ptactwa, nic nie wprawiało w drgania magii. Mimo to Arminius spojrzał na ponuraka. Ten skinął łbem - nie wyczuł zagrożenia. Doskonale. Czas ruszyć dalej.
Arminius nie lubił chodzić piechotą. Twierdził zawsze, że czarodziejom, zwłaszcza szlachetnie urodzonym, bardziej przystoi dosiadać czystokrwistego rumaka niż zdzierać sobie zelówki. Wszyscy uprzejmie kiwali głowami, słuchając jego tyrad na ten temat i przyznawali mu rację, wiedząc, że miał strzaskaną nogę i bardzo się tego wstydził. Co prawda magomedycy ze Św. Hildegardy zdołali mu w końcu jakoś poskładać pechową kończynę, ale stare złamania wciąż boleśnie o sobie przypominały. Arminius mógł przejść żołnierskim krokim najwyżej przez reprezentacyjny hol Ministerstwa, a potem zaczynał kuleć, która to słabość była rzeczą niegodną germańskiego grafa i Ministra Magii. Niemcy wprawdzie ogromnie poważali rannych w bitwie, a Arminius cieszył się opinią bohatera, który jak TEN Arminius bronił kraju, ale ogromnie drażniła go własna niedoskonałość, więc starannie się z nią krył. Za aportacją również nie przepadał, choć opanował ją do perfekcji i umiał jednym skokiem przenieść się z Bagdadu do Nowego Jorku. Wiedział jednak, że pozostawia ona ślady w strukturze magii, równie wyraźne dla wyszkolonego maga, co trop krwawiącego jelenia dla ogara. Poza tym noga nie lubiła de- i rematerializacji - na ogół skok teleportacyjny kończył się bolesnym upadkiem, bo uparta kończyna nagle odmawiała współpracy. Tym razem jednak Arminius wiózł zbyt cenne dokumenty, by wędrować jak mugol. Na szczęście pomiędzy jego zamkiem a siedzibą Nibelungów dawno już wybudowano tunel aportacyjny, co umożliwiało bezśladową teleportację, nikt więc nie mógł naszego bohatera śledzić. Choć Arminius ufał pieczołowicie nałożonym zaklęciom, na wszelki wypadek rzucił jeszcze kilka innych, dodatkowo utrudniających pracę ewentualnym szpiegom. Człowiek, któremu strzelano już Niewybaczalnymi w plecy, staje się w końcu paranoikiem. Z drugiej strony, niemiecka buta nie pozwalała na podróże w towarzystwie stada strażników - to zepsułoby mu reputację i nadwyrężyło morale narodu. Zresztą, co by sobie pomyślał Hagen von Tronje, przywódca Nibelungów, gdyby się zorientował, że Minister jest tchórzem...
Tunel otworzył się powoli. Arminius westchnął z rezygnacją i przymknął oczy, koncentrując się na swoim celu. Magia aż jęknęła, kiedy deportował się wraz z pegazem, ponurakiem, smokiem, mnóstwem obłożonych potężnymi zaklęciami dokumentów, Draupnirem, dwoma czarnomagicznymi woluminami wielkości szafy, ciężkim mieczem i kilkoma innymi „absolutnymi niezbędnikami”. Tym niemniej, ewentualny wróg pomyślałby, że użyto co najwyżej zaklęcia dematerializującego średniej mocy.
Arminius pracował do późna, podróżując po całej Europie i wielokrotnie korzystając z męczącej teleportacji. Błogosławione niech będą tunele, pozwalające politykom ukryć swoje ścieżki przed oczami ciekawskich!
Ponieważ dyplomacja zaprowadziła go w końcu aż do Osnabrück, Arminius stwierdził, że skoczy jeszcze na zakupy do Bremy. Te ingrediencje powinien był już nabyć dawno temu, a wolał zrobić to osobiście. Vertrauen ist gut, Kontrolle ist besser*. Lepiej samemu dopilnować, niż potem żałować. Taka odległość nie stanowiła problemu dla pegaza, a i Ministrowi przydałoby się trochę ruchu. Dyskretna ochrona Walkirii** wystarczała, by czuł się w miarę bezpiecznie, a zresztą powinien był pokazać narodowi, że pogardza niebezpieczeństwem. Tak, to dobry plan. Nocny, beztroski spacerek po Bremie pokaże wszystkim, że Arminius nie boi się pogróżek swoich wrogów.
Wylądował na przedmieściach, wypowiedział kilka zaklęć i już wyglądał jak mugolski dżentelmen powracający z konnej przejażdżki w towarzystwie ulubionego psa. Kolano, rzecz jasna, miało własne zdanie na temat zaklęć maskujących i nie omieszkało zawiadomić o tym swojego właściciela.
Było pusto. Drobniutki, gęsty deszczyk skutecznie odstraszał amatorów nocnych spacerów. Arminius skulił się, bo w wąskiej uliczce wiał wyjątkowo paskudny wiatr.
Szuuuuuuuuurrrrrrr!
Czarodziej natychmiast wycelował różdżkę w stronę, z której doszedł go niespodziewany dźwięk. Nie użył jej jednak. Na latarni trzepotał stary, podarty plakat. Deszcz rozmazał już większość liter.
...DAP...
..artią prawdziwych Niem...
Arminius wzruszył ramionami. Ach, oni przecież mają nowego kanclerza...
Brzdęk! Szyba w domu za rogiem pękła na kawałeczki, a zaraz potem posypały się przekleństwa w jydisz. Dzieciak, który rzucił kamieniem, uciekał, aż się kurzyło. Arminius zmarszczył nos. Nie tolerował wulgarnego języka, a wybijania szyb sklepikarzom tym bardziej. To było marnotrawstwo, a tego nie znosił. Wymruczał zaklęcie, uśmiechając się wrednie. Następnym razem, kiedy ten smarkacz rozbije żydowskie okno, wyrosną mu pejsy. I niech spróbuje je potem ściąć...
Nie lubił nacjonalizmu. Bawiło go określenie „prawdziwy Niemiec”. On sam mógł dowieść, że wywodzi się od TEGO Arminiusa, więc mugolskie drzewa genealogiczne wydawały mu się śmiesznymi, rachitycznymi krzaczkami. Ech, niemagiczni to takie dziwne istoty...
Wreszcie nasz bohater, solidnie już zmęczony, dotarł do bram magicznego Schnooru***. Uśmiechnął się. Kochał Niemcy. Wielbił pełne przepychu ratusze i pałace, wyniosłe i surowe katedry, ale Schnoor... Schnoor uosabiał te cnoty narodu niemieckiego, o których nie pisano oper i tragedii: pracowitość, gospodarność, czystość, dokładność. Schnoor był dzielnicą pruskich murów, starannie pomalowanych domków, okiennic, które rozchylały się, by pokazać pracowicie wypucowane szyby i nieskazitelną biel wykrochmalonych na sztywno firanek. Krajem zabawnych brązowych kołatek i klamek, które same otwierały drzwi przed miłymi gośćmi, a złodzieja umiały pogryźć, pobić i na koniec potraktować paskudnym urokiem. Mieszkańcy tej dzielnicy nie tworzyli Wielkiej Polityki, ale swoją sumienną, uczciwą pracą, swoją solidnością, kompetencją i punktualnością sprawiali, że machina państwowa działała tak, jak powinna. Tu warzono lecznicze eliksiry, strugano zabawki dla dzieci, szyto ubrania, robiono meble. Nie było tu miejsca dla leni, dyletantów i złodziei. Wydawało się wręcz, że to nie aurorzy i wścibscy sąsiedzi ich stąd przepłoszyli, ale że samo powietrze magicznego Schnooru nie służyło nieuczciwości i bezczynności.
Arminius szybko zakupił kilka potrzebnych mu składników do eliksirów. Obudził co prawda sprzedawcę, ale ci jakoś nigdy nie narzekali na późną porę, gdy w grę wchodziły błyszczące, złote krążki. Geszeft przede wszystkim, klient naszym cesarzem!
Potem nasz bohater udał się do knajpki „Pod gorejącym krzakiem”. Nad drzwiami faktycznie wisiał płonący badyl, który służył zmęczonym czarodziejom jak latarnia morska, wskazując miejsce, gdzie po sztormach życia można było odpocząć i napełnić żołądek czymś gorącym i pysznym.
Arminius zsunął się z końskiego grzbietu, po czym kulejąc i podpierając się laską, powoli zszedł do podziemia. Po całym dniu w siodle i wielokrotnych teleportacjach noga odmawiała mu już posłuszeństwa.
Wnętrze knajpy było ciemne i przytulne. Pachniało tu dobrym jedzeniem, woskowymi świecami i starym drewnem. Ludzie rozstępowali się przed Arminiusem, pozdrawiając go z prawdziwym szacunkiem. Czarodziej, biegły w magii umysłu, rozpoznawał bez trudu, kto kłania się jemu, a kto tylko ministerialnemu Draupnirowi. Nie tolerował kłamców i pochlebców. Zapłacił przecież za ten szacunek. Bardzo drogo.
Właścicielka rozpoznała Ministra z daleka i z uśmiechem, szeleszcząc sukniami, ruszyła w jego stronę.
- Kogoż to moje krótkowzroczne oczy widzą! - zawołała radośnie. - Arminius! Armi Grindelwald we własnej, paskudnej osobie! Co będzie, Armi?
- Herbata, ciasteczka z miodem i coś mocniejszego, babciu Saro - odparł, siadając ostrożnie. Wreszcie mógł wygodnie wyciągnąć nogi. O tak, tego właśnie potrzebował.
- Mam polską śliwowicę - stwierdziła babcia.
- Poproszę.
Obserwował jej szybkie, pewne ruchy. Nie miał pojęcia, ile lat ma ta Żydówka. Od zawsze i dla wszystkich była „babcią Sarą”. Nie mogła być młoda, ale na staruszkę też nie wyglądała. Najwyraźniej sto lat temu zatrzymała się gdzieś w okolicach pięćdziesiątki.
Oczywiście, jego smoczek Drachi natychmiast wywęszył alkohol. Pufff! Trunek zapłonął niebieskawym płomieniem, kiedy zwierzątko wydmuchnęło z nozdrzy snop iskier.
- Przestań, ty piromanie - mruknął Arminius, bardziej ubawiony niż rozgniewany zachowaniem pupila. - Mocna ta wódka, babciu - dodał.
- Zbyt silne zaklęcie destylujące, jak widzę - skomentowała kobieta. - Polacy...
- Nie ma zbyt silnych - odpowiedział, nalał sobie kieliszek, powąchał, uśmiechnął się błogo i wypił. - Babciu, pyszna - pochwalił trunek. - Siadaj, wypij jednego. Ja stawiam.
- A chętnie, bo mi już nogi, za przeproszeniem, do rzyci wlazły - odparła kobieta. - Ty, Dawid, ruszajże się, na plagi egipskie! - wrzasnęła na chłopaka, który wynosił puste naczynia. - Powolne to i niezgrabne - mruknęła do siebie.
- Zwolnić - odparł krótko Arminius.
- Nie można, syn bratanicy. - Babcia wychyliła kieliszek.
Brwi czarodzieja uniosły się lekko. Babcia była wiedźmą mugolskiego pochodzenia, więc ten chłopak to...
- Mugol?
- Ano. Do tego strasznie ciężko myślący - westchnęła z rezygnacją Żydówka.
- Ale po co?
- Źle się dzieje w państwie niemieckim - mruknęła babcia .- Te cholery - skrzywiła się - wybijają nam szyby, niszczą towar... Bałam się o swoich, więc dałam im u siebie mieszkać. Tu są bezpieczni. Na razie.
- Przesadzasz, babciu - odparł Arminius, pałaszując kolejne ciasteczko.
- Odkąd ten kurdupel został kanclerzem, nie można być niczego pewnym. To wariat i kłamca. Oby spadły na niego wszystkie plagi egipskie, oby, jak Saul, w rozpaczy przebił się mieczem... - syczała z wściekłością.
- Babciu, co on wam może zrobić? - Arminius wzruszył ramionami. - Są was miliony. Wszystkich was nie pozabija. To niemożliwe. Nawet nie miałby gdzie pochować ciał.
- Oj, pamiętam ja wielką mugolską wojnę. Nie tylu wtedy zabili i pochowali - pokręciła głową babcia. - Mógłbyś coś z tym zrobić, ty, wielki polityk...
- Niby co? Zlikwidować go? - Grindelwald zaczął bawić się Draupnirem, pierścieniem, który symbolizował władzę Ministra. - Na jego miejsce czeka już stu następnych. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby zaczęli się nawzajem zabijać. Lepsza stara świnia, która już się nażarła, niż nowa i głodna.
- On jest niebezpieczny. Będzie chciał wojny.
- I dobrze - stwierdził cynicznie Arminius. - Potrzebny nam jest brunatny wilk Ragnaröku.
- Niby po co? - warknęła babcia.
Grindelwald zmrużył oczy.
- Bo nikt inny nie powstrzyma czerwonego olbrzyma mrozu, to chyba jasne? Obaj chcą wojny. Bardzo dobrze, rozszarpią się nawzajem. - Grindelwald machnął ręką.
- A ilu przez to zginie?
- To mugole. Nie pomożemy im. Ich są miliardy, nikt nie może ich uratować, jeśli sami tego nie zechcą, jeśli sami nie zrozumieją... W całej Europie powstają ich dyktatury. Nie jest dobrze, jeśli któraś z nich staje się potężniejsza od innych. Niech mugolska Rzesza rośnie w siłę, niech Sowieci mają godnego siebie przeciwnika.
- Bóg nas zapyta, czemu pozwoliliśmy na koniec świata - stwierdziła babcia. - I biada nam, jeśli nie znajdziemy dobrej odpowiedzi na to pytanie.
- Jeśli Wszechmocny zarządzi koniec, nic go nie powstrzyma - odgryzł się czarodziej.
- Ale Jemu nie będzie chodziło o to, czy nam się udało, czy nie. Zapyta nas za to, czy próbowaliśmy.
Grindelwald spojrzał na nią w milczeniu. Ta kobieta mogłaby obdzielić swoją mądrością kilku wybitnych cadyków. Dobrze wiedziała, co mówi. Arminius nie miał jednak zamiaru walczyć o mugoli, bo było już za późno. Wiedział, że machina wojny już ruszyła. I to jeszcze przed jego narodzinami. Przesądy, ksenofobia, strach, chciwość i arogancja wczepiły się jak pijawki w miliony umysłów, przerosły zdrową tkankę jak rak i nie dało się ich już usunąć. Za późno. Avada została rzucona i nikt nie mógł jej cofnąć. Poza tym, na Arminiusa Zwycięzcę, po co bronić mugoli? Polityk ma robić to, co właściwe, a nie to, co szlachetne, a pierwszym jego obowiązkiem jest troska o własny naród, o niemieckich czarodziejów. Mugole? Po pierwsze, jest ich zbyt wielu, więc nawet zjednoczony magiczny świat nie byłby w stanie ocalić ich przed własną głupotą. Po drugie, na ogół nienawidzą magii, a to nie ułatwiłoby zadania. Wrogom spieszyć z pomocą? To ładnie, ale po co?**** Po trzecie, silni poradzą sobie sami, a słabi nie są warci wsparcia. Nie, Grindelwald nie popierał tępienia mugoli czy charłaków; po prostu uważał, że pomoc dla miernot jest nienaturalna i niezdrowa dla społeczeństwa. Obowiązkiem ogółu było odnajdywanie i wspieranie talentów oraz zapewnianie przyzwoitego bytu osobnikom przeciętnym. Resztą nie należało się przejmować, ani tym bardziej jej pomagać. Najlepiej byłoby ich sterylizować, żeby nie płodzili kolejnych nieudaczników, bo tylko wtedy społeczność mogłaby się prawidłowo rozwijać. Jeśli nie eliminuje się najgorszych egzemplarzy, ewolucja zamiera. Takie są po prostu prawa Natury.
Lusterko w kieszeni czarodzieja zaczęło, fałszując okropnie, wygrywać „Galop Walkirii”. Arminius wyciągnął je szybko. To musiało być coś ważnego, jeśli niepokojono go o tak późnej porze. Ze szklanej tafli spoglądała na niego ciotka Araminta.
- Słuchaj, aportuj się do mnie natychmiast! - krzyknęła. - Musisz to zobaczyć! To na pewno nie jest przypadek!
- Zaraz tam będę - odparł krótko. Sprawdził szybko zaklęcia zabezpieczające i uznał, że może podjąć ryzyko. Ciotka była wytrawnym graczem i doskonale wiedziała, jak ważne są sprawy bezpieczeństwa, więc skontaktowała się z nim przez tajny, obłożony zaklęciami ochronnymi kanał. Nikt nie mógł wyśledzić połączenia i zastawić na Arminiusa pułapki. Oszustwo też nie wchodziło w grę, bo nawet Eliksir Wielosokowy nie mógłby wprowadzić w błąd ich lusterek. Działały tylko w rękach prawowitych właścicieli.
Zapłacił i pożegnał się uprzejmnie. Przeklinając swoją nogę, wspiął się po stromych schodkach. Wkrótce potem zmaterializował się w stolicy, w apartamencie ciotki.
- Pospiesz się! - krzyknęła Araminta. - I czy ty zawsze musisz włóczyć ze sobą te zwierzęta? Mój dywan! Ale to nieważne! Patrz!
Arminius spojrzał w magiczną lunetę, która mogła pokazać dowolne miejsce na terenie Berlina.
- O - powiedział tylko.
- To widać nawet przez okno - dodała ciotka.
Czarny dym wznosił się wysokim słupem. Ogień wystrzelił wysoko pod niebo, cała kopuła wielkiego gmachu była już nim objęta. W powietrzu, jak nietoperze, latały zwęglone kartki papieru. Gapie przyglądali się bezradnie szalejącemu żywiołowi. Kiedy Arminius podjechał w pobliże pechowego budynku, wciąż tam stali, kłócili się i przekrzykiwali.
- To komuniści! - wrzasnął ktoś w tłumie. - Powiesić! Powystrzelać!
- To Żydzi! - zapiszczała gruba Niemka.
- ...masoni i cykliści - mruknął sarkastycznie ktoś inny.
Ktoś przepychał się przez tłum. Grindelwald rozpoznał czarodzieja. Był to auror o imieniu Samson, słynnący z mocy swoich zaklęć defensywnych i fizycznej siły. Ponieważ potrafił rozerwać zaklęcia krępujące, koledzy nazywali go Fenrirem. Brązowe oczy mężczyzny błyszczały dziwnym, nienaturalnym blaskiem.
- O nie - mruknął do siebie Grindelwald. Fenrir posiadał Wewnętrzne Oko i tylko tego jeszcze brakowało, by zaczął przepowiadać przyszłość na placu pełnym mugoli.
Auror podszedł do Arminiusa i chwycił jego pegaza za uzdę.
- Asgard płonie - wychrypiał. - Asgard...
Dach zawalił się z trzaskiem; fala gorącego powietrza uderzyła Arminiusa w twarz. Iskierki spadały na niego czerwono-złotym deszczem. Chmura dymu zasłoniła księżyc.
Fenrir nagle upadł na kolana.
- Ojcze! - zawył głosem, który przypomniał Arminiusowi lekcje demonologii. - Ojcze! Czas! Ziemia drży, Gleipnir pękł! Hati pożarł księżyc! Gwiazdy runęły z niebios! Mój brat wypełza z otchłani! Naglfar chwycił wiatr w żagle! Ojcze, panie mój... - głos wróżbity przeszedł w przerażające, jakby psie wycie. - Wigrid... WIGRID PRZED NAMI!!!
Tłum zamilkł. Arminius zsunął się z siodła, by zająć się półprzytomnym Fenrirem. Cholera, przydałby się oddział amnezjatorów! Nawet mugole zrozumieli przecież, o co chodziło.
- To mój przyjaciel - powiedział Arminius, chcąc dać gapiom jakieś przekonujące wytłumaczenie. - Przepraszam, on nie jest... hmm... on czasem tak ma.
Ktoś mruknął „wariat”, ktoś inny zaśmiał się piskliwie. Ludzie odsunęli się, bo nikt nie chciał stać w pobliżu niebezpiecznego szaleńca.
Araminta pomogła Arminiusowi wsadzić aurora na siodło.
- Znikajmy stąd - mruknęła. - Ale, na szalejące Walkirie, myślałam, że tobie pisano wąwóz, nie równinę. A jeśli już, o panie Draupnira, to nie po tej stronie mocy.
- Niezbadane są wyroki Norn - odparł Grindelwald. - Ale na równinie jest więcej miejsca, a ja nie lubię tłoku.
Draupnir na jego palcu błysnął, jakby złośliwie się uśmiechając.
Reichstag płonął.
* Zaufanie jest dobre, kontrola lepsza
** Elitarny niemiecki oddział aurorski
*** Schnoor - stara dzielnica Bremy, cudo po prostu, polecam!
**** J. I. Sztaudynger