X- MENI ALBO CHOROBA DZIEDZICZNA
Powietrze w zamku było ciężkie od upału, pyłu i zaklęć budujących; drobna, ubrana po mugolsku blondynka komenderowała zastępem górskich trolli, powoli stawiających wielką, kamienną ścianę. Hermiona skrzywiła się lekko. Nie lubiła trolli i za żadne skarby świata nie chciałaby mieć z nimi kontaktu. Ten smród!
Stary czarodziej, przerzuciwszy swoją długą, siwą brodę przez ramię, pracowicie nakładał na kamienie zaklęcia wzmacniające. Tuż obok magoarchitekt pokazywał swoim podwładnym jakiś szczegół na planie budowy. Hermiona westchnęła. Cóż za ironia losu, że zamek, który przetrwał tyle wojen, który nie upadł nawet za czasów Sami... (Voldemorta, Hermiono, Voldemorta), nie wytrzymał ministerialnej głupoty. Pomysłodawcą był, rzecz jasna, Percy. Wymyślił sobie, iż - aby nie pojawił się następny Czarny Pan - należy zlikwidować Slytherin, mimo że w “Historii Hogwartu” wyraźnie napisano, iż zamek powstał dzięki wspólnej pracy wszystkich Założycieli. Wszystkich. Teoria Czterech Żywiołów, podstawa do zaawansowanej Transmutacji, przewidywała przecież, co się stanie, jeśli spróbuje się usunąć jeden ze składników. Dom Hogwartu to nie tylko herb i dwubarwne zasłony. Nie można go sobie tak nagle zlikwidować bądź stworzyć. Cztery Domy tworzyły duszę tego miejsca, były ważniejsze niż filary i wieże. Próba likwidacji Slytherinu musiała się źle skończyć - i tak się też skończyła. Zamek po prostu runął; odbudowa ciągnęła się już trzeci rok. Hermiona zastanawiała się czasem, czy to ma sens, czy nie lepiej byłoby wybudować całkiem nową szkołę, bez Domów, bez wrogości i stereotypów na zawsze wrośniętych w stare mury. Cóż, z drugiej strony, świat bez Hogwartu był tak jakby... mniej magiczny.
Hermiona ominęła górę piasku i skręciła w stronę dyrektorskiego gabinetu. Była to jedna z dawnych małych sal lekcyjnych; nie założono na nią jeszcze wszystkich zaklęć zabezpieczających. Kompletne ich odtworzenie musiało zabrać jeszcze przynajmniej siedem lat; czary te związane były z konstrukcją budynku i należało je rzucać bardzo precyzyjnie i rozważnie. Najpierw trzeba było zatroszczyć się o komfort i bezpieczeństwo klas, gabinetu Eliksirów, zająć się dementorami kryjącymi się wciąż w Lesie... Poza tym, należało porozsyłać listy do rodzin pierwszaków. Każdy mały czarodziej mugolskiego pochodzenia stanowił przy tym dodatkowy kłopot. Nauczyciele musieli przecież porozmawiać z rodzicami, którzy najczęściej traktowali list z Hogwartu jako żart czy kolejną sztuczkę firm wysyłkowych, albo, co gorsza - obawiali się nowej, niebezpiecznej sekty. Hermiona nie lubiła tych rozmów. Ludzie obrzucali ją wyzwiskami, traktowali jak nawiedzoną albo wzywali policję. Niektórzy nie chcieli wysłać dzieci do Hogwartu, a co bardziej religijni bywali wręcz agresywni. Nawet w dwudziestym pierwszym wieku zdarzało się, że magiczne dziecko było uznawane za dzieło diabła.
Ech. Mugole. Hermiona coraz częściej łapała się na tym, że coraz mniej ich rozumie. Nie miała ochoty na kolejne nieprzyjemne dyskusje.
- To twój obowiązek - mruknęła do siebie i zapukała do drzwi. - Nie użalaj się nad sobą. Pani dyrektor pracuje jeszcze ciężej.
Faktycznie, dyrektor McGonagall dzielnie trwała na stanowisku, nie zrażając się ogromem obowiązków. Nie przerażał ją ani harmider budowy, ani reforma szkolnictwa. Nawet stada rozszalałych rodziców, męczących ją pytaniami o nowy program szkolny oraz zabezpieczenia zamku znosiła ze stoickim spokojem.
- W tym roku, na szczęście, będziemy mieć więcej nowych uczniów. - Stara nauczycielka wręczyła Hermionie pergamin zwinięty w rulon. - Oto twoja grupa dzieci mugolskiego pochodzenia. Obawiam się jednak, że możesz mieć pewne kłopoty...
- Jakie kłopoty? - Hermiona uniosła brwi. Irlandzcy fanatyczni katolicy? Turek, któremu wciąż się wydaje, że mieszka w Anatolii sprzed stu lat? Dziecko wysokiego rangą polityka?
- Musisz udać się do sierocińca. Powierzam to zadanie tobie, bo to delikatna i poufna sprawa - wyjaśniła McGonagall.
- To chyba nie problem, pani dyrektor.
- Po Cygnusa Snape'a, Phineasa Malfoya i Rabastana Lestrange'a - odparła stara nauczycielka, a jej usta zacisnęły się w wąską kreskę.
Hermiona z wrażenia usiadła na krześle.
- Proszę...? - wyjąkała. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie wiedziała, co powiedzieć.
- Tak jak słyszałaś - ciągnęła cicho pani dyrektor. - Po upadku Voldemorta długo rozważano kwestię tego, co zrobić z dziećmi uwięzionych czy zabitych śmierciożerców. Krewni często nie chcieli się nimi zająć. Nikt nie miał zamiaru przyjmować na siebie takiego... piętna.
- To były tylko małe dzieci - zaprotestowała Hermiona.
- Ale każdy widziałby w nich ich rodziców - odparła ze smutkiem profesor McGonagall.
- Ma pani rację.
- Co więcej, Hermiono, dzieci te nie mają pojęcia, kim są, nie noszą nawet swoich prawdziwych nazwisk. Cygnus Snape nazywa się teraz Charles Smith. Phineasa Malfoya przechrzczono na Paula McKellena. Rabastan Lestrange to Robert Lee.
- A moim zadaniem jest pilnować, by nikt im nie powiedział, że... - Hermiona zrozumiała, o co chodzi. Zawsze te kłamstwa!
- Kto jeszcze zna prawdę?
- Ja, Harry i kilku urzędników. Nie obawiaj się, utrzymają sprawę w tajemnicy. Będą milczeć ze strachu przed zemstą Lucjusza - powiedziała cicho pani dyrektor. - Chodzi mi głównie o to, by nikt nie nabrał podejrzeń. Sprzedawcy na Pokątnej mogą rozpoznać te dzieci, przecież pamiętają ich rodziców, a czasem i dziadków. Musisz pójść na zakupy z chłopcami i gdyby ktoś zaczął za dużo mówić... Rozumiesz... - Widać było, że Minerwie wcale, ale to wcale nie podobało się to, że musi kłamać.
- Obliviate - mruknęła Hermiona. - To paskudne.
- Cóż, niektórzy członkowie Wizengamotu głosowali za tym, by w ogóle nie przyjmować tych dzieci do naszej społeczności.
- Ależ to konieczne! - krzyknęła oburzona Hermiona. - Nieszkolony czarodziej stanowi zagrożenie dla siebie i innych!
- Dlatego w końcu, po wielu moich staraniach - pani dyrektor skrzywiła się lekko - mogą rozpocząć naukę w Hogwarcie. Pod jednym warunkiem: nie poznają prawdy o sobie.
- Nie podoba mi się to - odparła twardo Hermiona.
- Mnie też nie. Ale może dzięki temu zyskają szansę na normalne życie? Nikt nie będzie im dokuczał...
- Poza tymi, którzy pogardzają dziećmi mugoli.
- Nikt się teraz nie odważy...
- Oficjalnie nie, pani profesor. Oficjalnie. - Hermiona dawno temu straciła wiarę w to, że można zmienić sposób myślenia magicznego świata.
Ich rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Harry, od niedawna nauczyciel OPCM, wpadł do środka, jakby go dementorzy gonili.
- To nie jest w porządku! - niemal krzyknął.
- Dzień dobry, Harry. - Profesor McGonagall nie lubiła, gdy ktoś zapominał o uprzejmości. - O co chodzi?
- O te bachory! Nie można ich wysłać gdzieś indziej, do Salem, czy co? - Harry machnął ręką, strącając z biurka plik dokumentów. - O, przepraszam. Accio! Tak nie można, te małe śmierciojady...
- Salem, Harry, jest żeńską szkołą - przerwała mu profesor McGonagall. - Może ci się to nie podoba, ale te dzieci mieszkają na terenach podległych brytyjskiemu Ministerstwu, więc zostały przydzielone do Hogwartu i mamy obowiązek je przyjąć. - Jej głos był zimny i twardy. Widać było, że wkłada wiele wysiłku w to, by nie wybuchnąć.
- Kolejne węże...
- Harry! - pani dyrektor stracila cierpliwość. - Przez twoje uprzedzenia pracujemy teraz na placu budowy! Proszę się zachowywać, jak na nauczyciela przystało!
Harry był rozżalony i wściekły. Te bękarty śmierciojadów będą mu przypominać o przeszłości, sama ich obecność jest jak rozdrapywanie ran. Lestrange, Malfoy, Snape. Mordercy. Kłamcy. To przez nich nie ma już państwa Weasleyów, to przez nich córeczka Neville'a i Luny jest sierotą, to przez nich, to przez nich! Ginny. Seamus. Colin. Syriusz. Dumbledore. Charlie. Susan... To przez nich! Mama. Tata. Matka Hermiony. Tonks. Remus...
Złe drzewo nie może wydać dobrych owoców. Harry odczuwał złośliwą satysfackję, kiedy dzieci zostały wysłane do mugoli. Szkoda, że ich rodzice nie mogą tego zobaczyć. Padliby trupem na miejscu.
I co? Te małe gady mają rozpocząć naukę w Hogwarcie, po tym, co ich rodzice... To niesprawiedliwe! I inne, NORMALNE dzieci mają się z nimi stykać? Alice Longbottom i Albus Weasley mają siedzieć w ławce obok Snape'a i Malfoya?
***
Lestrange był żywą kopią swojego ojca, Rodolphusa, nawet uśmiechał się w ten sam sposób. Jedynie oczy - czarne, o długich rzęsach - miał po matce. Wszedł pierwszy, spojrzał śmiało na Hermionę. Trzymał się prosto, szedł pewnie. Najwyraźniej miał zadatki na przywódcę. Hermiona delikatnie zastosowała legilimencję.
Ale fajnie. Ciekawe, po co ona tu przyszła. Pewnie znowu jakaś psycholożka. Super. One każą rysować i układać puzzle. Lubię to. Im trudniejsze, tym lepiej. Może zabiorą mnie na ten, no, tomograf? Widziałem w telewizji, ale super! Ciekawe, jak to jest, leżeć w tej rurze? Charlie by pewnie wymiękł, ale ja nie. O, jaką ma fajną torebkę. Ciekawe, czy dorosłe kobiety naprawdę noszą pigułki w torebkach? Chciałbym spróbować, jak taka pigułka smakuje. Mary raz dała spróbować, ale były gorzkie. Ale Mary miała te... niezrównoważone homorony. Brała je, żeby być normalna. Ale to mogły być inne pigułki. Bogate babki na pewno dostają smaczne homorony... I ciekawe, czy to prawda, że do szminek dla bogaczek dodają złota? Spróbowałbym wydłubać... Charlie miałby na pewno jakiś pomysł, jak je wydostać, on się na tym zna. Rozpuściłby w czymś tę szminkę i odcedził złoto... Ale byłaby jazda! Kupilibyśmy lodów! Nie, komiksy! Tak, komiksy. Ja chcę Spidermana... Nie, X-Meni są lepsi. Magneto wymiata. Jakbym go spotkał, to bym poprosił, żeby wrzucił auto pani Smith na dach budy. Może przestałaby się czepiać, że robię błędy... Durna baba. Pożyczę karaluchy z zoologicznego i wsadzę jej do torby. Ale będzie kwiczeć!
Mały Snape był, jak i jego ojciec, chudy i brzydki. Jego włosy były przylizane, o tendencji do przetłuszczania. Miał oczy Severusa - niewielkie i czarne, ale niesamowicie bystre. Hermiona miała uczucie, że dzieciak widzi absolutnie wszystko, że nie umyka mu żaden, choćby najmniejszy szczegół. Spojrzała mu w oczy i poczuła ukłucie legilimencji. Co? Tak wcześnie? Chłopak musiał być geniuszem, przynajmniej jeśli chodzi o magię umysłu. Trzeba to powiedzieć pani dyrektor, znaleźć dla chłopca nauczyciela... Nietrenowany legilimens może łatwo skrzywdzić siebie i innych.
Hermiona spróbowała zajrzeć do umysłu dziecka, ale chłopak intuicyjnie zamknął się przed nią. Jej torebka spadła z hukiem ze stołu. No tak, klasyczny przykład mimowolnego użycia magii przez nietrenowanego czarodzieja. Lepiej nie naciskać go na razie, bo może się to skończyć pożarem albo wybitymi szybami.
Mały Malfoy też nie grzeszył urodą; i Draco, i Pansy nie byli przecież specjalnie urodziwi. Miał jednak piękne blond włosy i szare oczy, które nie były tak pełne pychy jak u jego ojca i dziadka. Zachowywał się najbardziej powściągliwie z całej trójki. Cały czas żuł gumę i udawał śmiertelnie znudzonego wielkiego pana, którego niepotrzebnie oderwano od Wielce Ważnych Zajęć.
Hermiona sięgnęła delikatnie do jego umysłu. Przyczyna była oczywista.
I tak nas nie zechcą, więc po co się starać. Nie jestem pieskiem, żeby żebrać o ich łaskę. Niech sobie wsadzą swoje czekolady! I wycieczki do wesołego miasteczka też! Nienawidzę ich, a oni nas. Jesteśmy inni. Nie chcą nas i nie rozumieją. Niektórzy mówią, że jesteśmy nienormalni. Ale Charlie naprawdę umie czytać w myślach, ja znam się trochę na pirokinezie i telekinezie, a Rob umie dołożyć nawet dużo silniejszym od siebie i nigdy nie ma siniaków po bójce. Jesteśmy niezwykli. Jesteśmy... jak X-Meni. Może oni naprawdę istnieją? E, to bujdy dla przedszkolaków. Ale przecież Rob skopał Thomasa, a ja podpaliłem mu auto i więcej nie próbował zabrać nam niczego. Mamy moc, której oni nie mają. I dlatego mnie nienawidzą. To zazdrość. Ja im kiedyś pokażę. Codziennie ćwiczymy, a kiedy dorośniemy, nikt nam nie podskoczy.
Cudownie. Awanturnik, taki jak Bellatrix, legilimens jak Snape i dzieciak z przerostem ambicji jak Draco. Do tego oni już wiedzą, że są inni i doświadczyli wrogości i odrzucenia z tego powodu. Mogą znienawidzieć mugoli jak Voldemort. Ale trudno, trzeba dać im szansę i pracować nad ich charakterami. Hermiona skoncentrowała się i gładko wyrecytowała formułkę z podręcznika “Uświadamianie czarodziejów mugolskiego pochodzenia i ich rodzin”.
Charlie nic nie powiedział, wpatrywał się tylko w nią swoimi niesamowitymi oczami legilimenty, usiłując wyczytać z niej prawdę. Paul wygiął usta w triumfalnym uśmiechu.
- Wiedziałem - oznajmił. - Wiedziałem, że mamy coś, czego ONI - wypowiedział to słowo z pogardą - nie mają.
Robert uśmiechnął się szeroko. Co za wspaniała przygoda! Wreszcie nie będzie nudno! Na pewno jest tam ktoś niezwykły, od kogo można się wiele dowiedzieć! To niesamowite! To tak, jak odkryć, że się jest superbohaterem. Jak Wolverine... Fajnie byłoby mieć takie pazury. A Charlie jest jak Profesor, a Paul jak... jak Pyro.
- To teraz im dokopiemy! - zawołał entuzjastycznie, a jego oczy zapłonęły, upodabniając go do Bellatrix. - Pozamieniamy ich w karaluchy! Albo w żaby!
- Panie Lest...
Lestrange? O Boże, co ona powiedziała...
- Obliviate! Panie Lee, nielegalne użycie magii jest surowo karane, zwłaszcza, gdy dany czar, urok bądź klątwa są używane przeciwko postronnym osobom...
Mało brakowało. A jeśli ktoś inny ich rozpozna? Jeśli kiedykolwiek się dowiedzą... Nie. Skąd mieliby? Inni wezmą ich za wychowanków mugoli i tyle. Na Merlina, po co pani dyrektor w ogóle jej powiedziała, kim są te dzieci?
Sprzedawca w “Esach i Floresach” przyglądał się chłopcom podejrzliwie.
- Jaki on podobny do pana Malfoya - powiedział, wskazując na Paula. Ludzie zaczęli się na nich gapić. Mały Snape (wróć, Smith, SMITH!!!) wwiercił sie w nich swoim spojrzeniem. Już teraz nie każdy je wytrzymywał. Merlinie, ich się nie da wszystkich pozbawić tego wspomnienia! Nie można ot tak zobliviatować kilknastu ludzi!
- Jego rodzice byli mugolami, proszę pana. Pokrewieństwo jest wykluczone - skłamała gładko Hermiona.
- W każdym rodzie - wtrąciła się jakaś staruszka - były charłaki. Czasem dawano je na wychowanie mugolom. No przecież panicz Draco jak żywy! Pamiętam, jak robiłam dla niego zabawki. Rodzice bardzo o niego dbali, wymagali najwyższej jakości... Nie to, co ta tania - kobieta prychnęła pogardliwie - współczesna produkcja. Niech sobie pani wyobrazi, obecnie wiele dzieci dostaje mugolskie zabawki! Z tego... pilastyku! To źle wpływa na magiczną aurę i powoduje charłactwo, tfu, Morgano uchowaj!
- Najlepsze są zabawki drewniane. Lipowe - wtrącił ktoś inny.
- Buk jest lepszy - dodał jeszcze ktoś. Hermiona odetchnęła z ulgą. Dyskusja “czy odpowiednie środowisko pozwala uniknąć charłactwa” skutecznie odciągnęła uwagę tłumu od dzieci.
- Pani Krum, czy mógłbym dostać jeszcze coś o eliksirach? - wtrącił sie Charlie. Wśród książek czuł się szczęśliwy. Chciał je wszystkie przeczytać!
- Dobrze, Charlie.
Kupili jeszcze trzy książki dla dzieci zainteresowanych eliksirami. Snape miał najwyraźniej alchemię we krwi, choćby wychowywali go mugole.
Paul był za to nadzywczaj zainteresowanymy “Magią ofensywną” i “Żywotami wielkich magów i wiedźm”. Musiał ich przecież poznać, by im dorównać. Robert wiercił się niecierpliwie. Przecież miały być jeszcze różdżki! A na rogu sklep z prawdziwymi, latającymi miotłami! Czemu marnowali tyle czasu na podręczniki?
- Kim był pan Malfoy? - dopytywał się Paul. - Był kimś ważnym, prawda? Wszyscy go znają.
- Był bardzo złym czarodziejem, który nienawidzi dzieci mugoli, takich jak wy - oznajmił jakiś przechodzień tonem Mojżesza ogłaszającego ludowi przykazania.
Czy ludzie muszą się wtrącać? - pomyślała ze złością Hermiona.
I czy powinna zobliviatować dzieci? Ich umysły są jeszcze takie delikatne! Musi porozmawiać z panią dyrektor, wspólnie podejmą decyzję. Nie chce przecież skrzywdzić maluchów.
Kolej na różdżki. Sprzedawca znowu popatrzył się na nich, jakby coś podejrzewał. Charlie szybko skorzystał ze swoich umiejętności. Ten pan też uważał, że są do kogoś podobni. Niełatwo było skanować czarodzieja, ale Charlie dostrzegł czarnowłosego maga w szatach Lorda Vadera, potem piękną blondynkę w sukni jak u królowej, potem czarnowłosą, żywiołową dziewczynę...
... jak Snape... I do niego podobny... Klątwy...
Magowie na pewno mają biblioteki albo google. Tam się wszystko znajdzie, każdą osobę, każdą rzecz. Klątwy? Brzmiało groźnie i ciekawie. Musi je wszystkie poznać!
- Oto pańska różdżka, panie Smith. Siedemnaście cali, cis z włóknem z serca smoka, bardzo precyzyjna, idealna dla eksperymentatorów i łamaczy klątw.
Paul pękał z dumy. BYŁ LEPSZY. Naprawdę miał coś, czego inni nie mieli. Postanowił sobie, że będzie najlepszym uczniem i zostanie kimś ważnym. Magicznym prezydentem. Będzie robił rzeczy, o którym innym się nie śniło. Wszyscy go docenią. I na pewno nie był dzieckiem tych tam... mugoli. Na pewno, jak w kreskówce, miał rodziców czarodziei, którzy o nim nie wiedzieli. Albo wpadli w pętlę czasu. Albo bohatersko zginęli. Albo... I na pewno byli lepsi od zwykłego maga. Ten w latającym autobusie był taki... nijaki. Na pewno niektórzy czarodzieje są świetni, a inni do niczego. On będzie najsilniejszy. Z ciekawością spojrzał na runy, wycięte w drewnie. Buk, piętnaście cali, włos wili. Czemu Charlie dostał dłuższą??? I smok na pewno jest lepszy niż jakaś tam willa. Czemu Charlie miał lepiej? To niesprawiedliwe!
Robert nie mógł na niczym zatrzymać spojrzenia, chciał wszystkiego dotknąć, wszystkiego spróbować. Niecierpliwił się, czekając na różdżkę.
I chciał mieć miotłę! Znowu nie ta różdżka? Czemu sprzedawca nie może dać mu właściwej?
Jesion, dwanaście i pół cala. Super.
- Pani Krum, możemy popatrzeć na miotły? - zaczął się dopytywać.
- Dobrze.
Charlie nie był zbytnio zainteresowany. Wolałby poczytać. Paul wyszukał najdroższy model i uważnie słuchał wyjaśnień sprzedawcy. Kiedyś będzie go stać na coś takiego. Robert chciał polatać.
Merlinie, cierpliwości! - jęknęła w duchu Hermiona.
W magozoologicznym Charlie wypytywał sprzedawczynię o własności jadu węży i pająków. Paul zażyczył sobie sowy albo orła - “największego, jakiego pani ma”. Robert wsadził rękę do klatki z psidwakami i pociągnął jednego za ogon.
Hermiona była naprawdę uszczęśliwiona, kiedy ten dzień się skończył. Czuła jednak, że kłopoty dopiero się zaczynają. Miesiąc później nerwowo obserwowała dzieci podczas ceremonii przydziału. Ten moment był decydujący w ich życiu, znacząco wpływał na ich dalsze losy. Dobrze, że one jeszcze tego nie wiedziały.
- Lee, Robert!
Tiara długo milczała, w końcu oznajmiła:
- SLYTHERIN!
Cichy pomruk. Szlama w Slytherinie? Nawet ci, którzy nie byli rasistami, wiedzieli, że to niespotykane.
Hermiona spojrzała w oczy chłopca. Już wiedziała. Tiara rozważała Slytherin i Gryffindor, ale Robert zdążył już się pobić w pociągu z Albusem Weasleyem, a ten przechwalał się, że będzie w Gryffindorze.
Zupełnie jak Harry... Tylko w drugą stronę.
- McKellen, Paul!
Tiara zdecydowała się natychmiast.
- SLYTHERIN!
- Potter, Syriusz!
Syn Harry'ego pewnie wyszedł na środek sali. Tiara dotknęła jego włosów i...
- SLYTHERIN! - krzyknęła od razu.
- COO?! - jęknął Harry.
Mały Syriusz był bliski płaczu. Hermiona zacisnęła wargi w wąską kreskę. To było do przewidzenia, Syriuszek był przecież wężousty!
- Harry uspokój się!
- Mój syn w Slytherinie...
- Harry, zachowuj się - syknęła Hermiona przez zaciśnięte zęby. - Przecież mówiliśmy ci, że to prawdopodobne.
- Mówiłem mu, żeby się nie dał...
- Nie miał na to czasu! - warknęła Hermiona - I cicho, uczniowie na nas patrzą!
- Smith, Charles!
- RAVENCLAW!
Ciekawe - pomyślała Hermiona - czy ich przyjaźń przetrwa. Cóż, Ślizgoni najlepiej dogadywali się z Krukonami, w końcu oba domy słyną z ambicji, choć odmiennie ukierunkowanej.
Harry patrzył na tę trójkę z nienawiścią w oczach. Bachory tych bydlaków. Najlepiej byłoby je scharłaczyć, ale to niemożliwe, niestety. Albo wysłać na Madagaskar. Albo...
I Syriusz w Slytherinie. A przecież wbijano mu do głowy, by trafił do Gryffindoru. Pewnie zrobił to specjalnie, zawsze był taki... taki skryty i zamknięty w sobie, jak Ślizgon. Nigdy nie dorównał bratu, jeśli idzie o gryfońskie cnoty. Był ostrożniejszy, mniej spontaniczny, częściej zadawał pytania... Mała Lily też była taka. To przez ich matkę. Po co żenił się z mugolką? Gdyby miał żonę Gryfonkę, jej geny na pewno dałyby lepszy efekt! A tak? Nie dość, że trzeba było przed nią ukrywać prawdę, to potem, kiedy się dowiedziala, że dzieci będą magiczne, wniosła sprawę o rozwód i nie kontaktowała się z nimi.
To dlatego Syriusz skończył w Slytherinie. To wszystko jej wina. I Syriusza też. Jakim trzeba być łamagą, żeby dać się tak wrobić starej czapce...
- Harry! Harry! - szept Hermiony wyrwał go z zamyślenia. - Przynajmniej udawaj, że słuchasz przemówienia!
Wszystkie domy miały zajęcia razem, bo roczniki wojenne nie były zbyt liczne. Charlie'mu bardzo to odpowiadało, bo mógł cały czas przebywać z przyjaciółmi. Od zawsze byli przecież nierozłączną trójką X-Menów i żadna szkoła nie miała prawa tego zmienić. Owszem, różnili się od siebie, więc trafili do różnych domów, ale przecież to w różnorodności, w odmienności X-Menów tkwiła ich moc.
Charlie natychmiast polubił Eliksiry, Paulowi bardziej odpowiadały Czary i Uroki. Tu można było się szybko wykazać. Robert wiązał wielkie nadzieje z Obroną, w końcu zawsze umiał się bić, więc chciał sie nauczyć bronić i w magiczny sposób. Chłopcy od razu zauważyli, że niektórzy uczniowie gapili się na nauczyciela jak na jakąś gwiazdę. Inni jednak z trudnością ukrywali wrogość. Podobno ten Potter to wielki bohater, choć głupio się nazywał, jak na kogoś ważnego. Tak... zwyczajnie. Nie jak pani Hermiona Krum, która miała dziwne imię i nazwisko, jakoś tak bardziej pasujące do wiedźmy, niż zwykły Green czy Brown.
Paul koniecznie chciał się dowiedzieć, czy mógłby zmienić nazwisko. Albo przynajmniej imię. Niektórzy mieli naprawdę fantastyczne imiona, jak Cygnus czy Romulus. Jego imię było takie szare, zwyczajne, pospolite... paskudnie mugolske.
- McKellen, czym różni się urok od czaru? - nauczyciel wyrwał go nagle z zamyślenia.
- Nie wiem, panie profesorze - odpowiedział chłopak, czerwieniąc się przy tym. Oczywiście, gdyby był synem czarodzieja, znałby odpowiedź, ale ci... ci głupi mugole nigdy mu przecież nie mówili o takich rzeczach.
- Cóż, McKellen, być Ślizgonem to nie wszystko - stwierdził profesor Potter z nutką satysfakcji w głosie. - Szlaban o ósmej. Smith, Ravenclaw traci dziesięć punktów za podpowiadanie. I przestań wiecznie wyciągać rękę do góry, Smith, bo ci tak zostanie.
Dzieciaki z Gryffindoru parsknęły śmiechem.
Nie trzeba było mieć wiele rozumu, by dostrzec, że Domy się nie lubią. Szczególnie ci złośliwi, głośni, wiecznie pajacujący Gryfoni lubili dokuczać innym. Krukoni byli w porządku, o ile miało się w głowie kilka szarych komórek. Oni nie lubili tylko tępaków - i Gryfonów. Zresztą, Gryfoni często byli głupi jak buty. Gdyby potrafili się skupić, pewnie okazałoby się jednak, że mają trochę rozumu, ale oni nie umieli się na niczym skoncentrować. Zawsze tylko wrzeszczeli, machali rękami, biegali i prowokowali bójki. Zwłaszcza Albus Weasley był wstrętny i złośliwy. Robił innym paskudne dowcipy, a potem udawał niewiniątko; ponieważ zaś jego rodzice zasłużyli się czymś na wojnie, nauczyciele mu pobłażali. Wedle opinii Albusa, w jego rodzinie byli sami bohaterowie.
- Pieprzy od rzeczy - skwitował to głośno Charlie. - Z jego słów wynika, że inni żołnierze w ogóle nie byli potrzebni, wujek, mamusia i tatuś sami załatwili smoki, olbrzymów i ufoludki.
Ten moment był początkiem wojny między trójką X-Menów, a W&O czyli Weasleyami i Ogonami. “Ogony”, wedle Charliego, były to “co głupsze gryfiuty, włażące do dupy Wieprzlejowi i jego kuzynom”.
Nauczyciele, poza panią Krum i panem Slughornem, też podlizywali się gryfiutom z Wieprzlejami na czele. Z nimi nie można było wygrać uczciwie. Od czego była jednak przebiegłość Paula, odwaga Roberta i wiedza Charliego? Udawało im się uniknąć nawet gniewu Potty'ego*, choć ten profesor był szczególnie wredny.
***
- On nas nienawidzi - stwierdził Charlie, wpatrując się w tablicę z wynikami ich pierwszych egzaminów. - Należalo mi się W! On nas nienawidzi!
- Amerykę odkryłeś - Robert uśmiechnął się ironicznie. - Ciekawe tylko, dlaczego?
- On coś wie - mruknął ponuro Charlie. - Mówię wam, oni nas okłamują. Pamiętacie tych sprzedawców? Ktoś tu ściemnia.
- Zgredy zawsze kłamią, nie wiedziałeś? - wzruszył ramionami Paul. - Jak stary Green, pamiętacie? Zawsze bredził, jakim to był bohaterem wojennym, a wszyscy wiedzieli, że z jego brylami nawet na kucharza by się nie nadawał.
- A jeśli on zabił naszych rodziców? - W głowie Roberta zaczęło kiełkować straszne podejrzenie.
- Potty? Taki święty? Tyle pieprzy o tej, no, walce dobra ze złem, że prawie kimam w ławce. Pani Krum przynajmniej nie przynudza - stwierdził Paul.
- Święci są najgorsi - mruknął Charlie. - Jedno gadają, drugie robią. X-Meni, musimy się dowiedzieć, co jest grane.
- Masz jakiś pomysł?
- Wypożyczyłem kilka książek na lato. Sądzę, że coś się znajdzie.
***
- Slytherin traci dwieście punktów! Ravenclaw siedemdziesiąt! Smith, McKellen, Lee, miesiąc szlabanu!
Oczy ukaranej trójki były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu; Mal... McKellen skrzywił się tylko tak... tak jak Lucjusz. Za to o w oczach Syriuszka błysnęły łzy. Harry zacisnął pięści z bezsilnej złości. Karząc Slytherin, uderzył we własnego syna, dlatego teraz rzadko odbierał Ślizgonom punkty. Problem polegał na tym, że oni już się zorientowali, że mogli sobie teraz na wiele pozwolić. Gady! Harry starał się panować nad sobą, ale tym razem Węże przeciągnęły strunę. Oczywiście, była to robota X-Menów. Cholerne bękarty śmierciojadów! Ten Eliksir Różowych Włosów w nauczycielskiej zupie to było z pewnością ich dzieło! Harry postanowił powiedzieć Fredowi i George'owi, by nigdy niczego im nie sprzedawali. Ciekawe tylko, kiedy ci dranie go kupili, skoro całe Święta spędzili w Hogwarcie. Wredne bachory.
Harry zawsze nienawidził Slytherinu i uprzykrzał życie Ślizgonom, jak mógł. Głosował za likwidacją tego Domu. Teraz, gdy jego własny syn stał się Ślizgonem, znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem. I jeszcze te podrzutki śmierciojadów. Harry dostrzegał szaleństwo Bellatrix w kpiącym uśmiechu Roberta, widział pychę Malfoyów w każdym geście Paula. No i ten synalek Snape'a! To on był mózgiem całej trójcy, on wynajdywał i wymyślał paskudne zaklęcia, on warzył eliksiry. Był dopiero drugoklasistą, ale potrafił zaskoczyć umiejętnościami z dużo wyższego poziomu. Wchłaniał wiedzę jak gąbka i nawet najprostszy czar umiał zastosować, by dokuczyć innym. Harry nienawidził go najbardziej z całej trójki X-Menów.
Dwa tygodnie po incydencie z eliksirem X-Meni wywołali wielką bójkę między Gryffindorem a Slytherinem. Syriuszek również brał w niej udział i solidnie zmaltretował Albusa.
- Czemu pobiłeś Albusa Weasleya? - Harry po raz kolejny zadał to pytanie.
- Bo jest głupi - Syriusz powtórzył to samo zdanie, z uporem godnym lepszej sprawy.
- Jako Ślizgon powinieneś pomyśleć o tym, że ma braci i kuzynów, którzy mu pomogą - zauważył Harry z nutką złośliwości w głosie.
- Ale to ja im dokopałem - Syriusz wygiął wargi w grymasie wyższości.
- Sam?
- Sam. Oni są głupi. Nie umieją się bić - prychnął Syriuszek.
- Nie musisz kłamać. To Lee ci pomógł - drążył Harry.
- Sam daję sobie radę. - Padła dumna odpowiedź. Harry miał wrażenie, że przesłuchuje śmierciojada, takiego “z wyższej półki”. Pycha, arogancja, bezczelność. Czy Slytherin tak wcześnie wypaczał umysły dzieci?
- Sprawdziliśmy jego różdżkę. To on rzucał uroki - odparował Harry. - Nie kłam. Nie jesteś Śl... śmierciojadem.
Syriuszek rzucił mu wściekłe spojrzenie, ale skapitulował.
- Bo Weasley się ze mnie nabijał - powiedział ze złością. - Sam mówiłeś, że mam nikomu nie pozwolić, żeby mną pomiatał. To go uderzyłem, a jego kuzyni rzucili się na mnie. Rob tylko mi pomógł, bo inaczej byś mnie teraz zmiatał szufelką z podłogi.
- Syriuszku, ile razy ci mówiłem, żebyś się nie kolegował z Lee i McKellenem? - westchnął Harry.
Syn popatrzył na niego ze złością.
- Bo ty ich nienawidzisz - stwierdził. - Bo są krewnymi Malfoyów!
Harry znieruchomiał nagle, jak uderzony niespodziewanym urokiem.
- Coś ty powiedział? - szepnął.
Syriuszek wzruszył ramionami.
- Wszyscy to mówią. Wszyscy to widzą. Jeśli to nieprawda, to czemu im ciągle dokuczasz?
- Syriuszku...
- Mnie też nie lubisz. Nie kochasz mnie! - Dzieciak zerwał się nagle z krzesła, zaciskając pięści. - Jak mama! Oboje mnie nie kochacie!
- Syriuszku, to nie tak...
- Nie jestem głupi! Nie kochasz mnie i Lily, bo jesteśmy wężouści, a ty nienawidzisz Slytherinu! Jesteś wściekły, że tam trafiłem! I wiesz, że Lily też tam trafi! - Głos Syriuszka rwał się od nadmiaru emocji. - Tylko Remusa kochasz, bo będzie Gryfonem, jak ty! A Gryfoni są głupi! Nic nie myślą, tylko wszędzie się pchają! Jak Albus mało nie zabił brata przez swój popis, to nie byłeś zły, bo on jest Gryfonem! A jak ja pożyczam od Paula zeszyt, bo on jest lepszy z Zaklęć, to na mnie wrzeszczysz! Bo nienawidzisz Slytherinu!
Harry stracił panowanie nad sobą.
- Bo to przez nich nie masz dziadków! - warknął.
- Nie mam ich przez Pettigrew. Gryfona, jak ty! I przez głupotę dziadka! A ten twój Black był drugim idiotą! Jak można było zrezygnować z Dumbledore'a Wielkiego jako strażnika tajemnicy?! A oni to zrobili! Myśleli, że są mądrzejsi niż reszta świata! Gdyby posłuchali Dumbledore'a, nic by się im nie stało! Sami się wpakowali!
- Kto ci to powiedział?!
- To prawda! Takie są FAKTY! Gryfoni są GŁUPI! A może w ogóle nie jesteś moim tatą...
- Kto ci to powiedział?!
- Weasley! Powiedział, że Gryfon nie może mieć dziecka w Slytherinie!
Syriuszek wybiegł, zatrzaskując za sobą drzwi. Harry długo stał bez ruchu, zbyt oszołomiony, by coś zrobić. Syriusz nie kłamał. To Dumbledore miał być Strażnikiem. Harry nigdy jednak nie wpadł na pomysł, by oskarżać tatę i ojca chrzestnego o rodzinną tragedię. A jednak... Przecież wiadomo było, że Dumbledore był najpotężniejszy z nich... Że nigdy by ich nie zdradził.... A oni odrzucili jego ofertę. Dla Gryfonów był to błąd, śmiertelny w skutkach, ale tylko błąd. W oczach Ślizgona była to pycha, lekkomyślność i głupota.
Harry potrząsnął głową. Nie. Nie pozwoli szargać pamięci męczenników tamtej wojny. Syriuszkowi nie wolno było powiedzieć czegoś takiego. Trudno, da szlaban własnemu synowi. I dopilnuje, by Lily i Remus nie dali się głupiej czapce przydzielić do Węży.
***
Na początku trzeciej klasy Slytherin znów nadszarpnął dumę Harry'ego. Tym razem poszło o Quidditch. Syriuszek nie dostał się do drużyny. Był w składzie rezerwowym.
- Panno Hitchens* - zwrócił się Harry do kapitan Slytherinu. - Mogłaby mi pani coś wyjaśnić?
Wysoka, czarnowłosa Ślizgonka o oczach Blacków zatrzymała się gwałtownie.
- Słucham, panie profesorze - odparła z lodowatą uprzejmością. Harry zawsze traktował ją lepiej niż innych Ślizgonów - była w końcu krewną Syriusza - ale dziewczyna i tak czuła do niego niechęć.
- Dlaczego mój syn nie został szukającym? - Harry od razu przeszedł do rzeczy. Czyżby Syriuszek za mało się przykładał? To przez kolegów! Choć ten Lestr... Lee i McKellen świetnie latali...
- Przeprowadziliśmy testy, takie jak co roku - wyjaśniła spokojnie dziewczyna. - Syriusz jest świetnym zawodnikiem, trzeba mu to przyznać i zakwalifikował się na ścigającego, ale Paul McKellen zdecydowanie prześcignął go, jeśli idzie o szybkość i zwrotność. Pana syn jest bardzo utalentowanym dzieckiem, ale cóż, zwyciężył najlepszy.
Harry zgrzytnął zębami. Bękart Malfoya był lepszy od jego synka! I ten mały Lestrange został pałkarzem! Lestrange, Malfoy, Snape, trzy duchy przeszłości, trzy upiory, zaciekłe jak erynie, szarpiące jego duszą. Harry potrząsnął głową, usiłując odgonić wspomnienia. Bellatrix i Syriusz. Snape i Dumbledore. Malfoy i Ginny. Snape i Luna. Rodolphus i pan Weasley. Dlaczego śmierciojady nie dają mu spokoju, choć już tyle lat gryzą ziemię? O ile gryzą. Niby znaleziono ciała, ale tak zdolny Mistrz Eliksirów jak Snape i tak dobry Transfigurator jak Rodolphus mogli upozorować własną śmierć. Co będzie, jeśli żyją? Jeśli się dowiedzą? A Malfoy? Lucjusz kupił ostatnią bitwę poważnymi obrażeniami i dziurami w pamięci i nie wystawiał nosa poza rodową posiadłość w Niemczech. Najwyraźniej nie pamiętał, że miał wnuka, a Harry postarał się, by sobie o tym nie przypomniał. Wystarczająco upokarzające było to, że gad wyłgał się od odpowiedzialności. Harry dałby się scharłaczyć za to, że wszystkie dowody przemawiające na korzyść Lucjusza były sfabrykowane.
A jeżeli stary śmierciojad utrzymuje kontakty z kimś ze szkoły? Jeśli ktoś wyśle mu zdjęcie ślizgońskiej drużyny? Jeśli?.. Przecież na mecze przychodzą trenerzy zawodowych drużyn. Czasem pojawiają się nawet dziennikarze. Jeśli ktoś się domyśli... Harry poczuł, jak zimna, stalowa łapa zaciska mu się na sercu. Odebrał Malfoyowi jedynego wnuka, ostatniego z rodu. Lucjusz - i każdy inny człowiek - uznałby coś takiego za wyjątkowo perfidne okrucieństwo. Jeśli odkryłby prawdę, mściłby się chyba do dwunastego pokolenia. Jeśli... Ale kłamstwa nie dało się już cofnąć. Harry zrozumiał nagle, jak musiał czuć się Makbet. Rozpoczął grę, z której nie mógł już się wycofać, w której jedno kłamstwo płodziło dziesięć gorszych. Nie można było ot tak wezwać te dzieciaki i oznajmić im prawdę. Nie. Trzeba było grać dalej i zrobić wszystko by nie przegrać. Merlinie... A jeśli Slughorn się domyśli?
Strach nie dawał Harry'emu żyć, prześladował go na każdym kroku, wślizgiwał mu się nocą do łóżka. Lucjusz na pewno zabiłby Syriuszka. Lily i Remuska. Na pewno. Oko za oko...
Walka z samym sobą trwała długo, bardzo długo; dwa piekielne lata. Dwa lata polowania na zwierzynę, która coraz lepiej umiała się kryć i bronić. Te dzieciaki były naprawdę zdolne, zawsze przygotowane, zawsze czujne. Przekonali do siebie większość nauczycieli. Smith dystansował wszystkich, jeśli chodziło o wyniki w nauce; wydawało się, że wystarcza mu spojrzeć na książkę, by zapamiętać i - co ważniejsze - zrozumieć jej treść. Potrafił tworzyć własne zaklęcia z intuicją godną Merlina, uzyskał zgodę na własne eksperymenty i właśnie po raz pierwszy opublikował swoją pracę w “Zaawansowanym Warzycielu”. Recenzenci podkreślali wysoką wartość poznawczą jego artykułu, jak również nowatorskie i śmiałe połączenie teorii transfiguracyjnych i alchemicznych.
W tym samym czasie McKellen prowadził ślizgońską drużynę po kolejny Puchar Qudditcha.
I wtedy pojawiła sie - jakżeby inaczej - Rita Skeeter, która pragnęła stworzyć porywający artykuł o “biednych sierotkach”, które “święciły triumfy na polu nauki i sportu”.
Artykuł znalazł się na pierwszej stronie “Proroka”. Z ogromnymi zdjęciami.
Wkrótce wszystkie knajpki i puby huczały od plotek. W końcu szlamy nie trafiały do Slytherinu. Zwłaszcza takie, które wyglądały jak nieboszczyk Draco Malfoy.
Po kilku tygodniach Harry zdecydował się na desperacki krok. Musiał sprawić, by X-Meni zostali usunięci ze szkoły. Oni MUSIELI zniknąć. Wystarczyłoby kilka zabawek ze sklepu W&W...
Harry nie miał zamiaru uczynić nikomu krzywdy; wystaczyłoby, by chłopaków złapano na posiadaniu materiałów zabronionych nieletnim. Wedle nowego rozporządzenia Ministerstwa samo posiadanie przez nieletnich artefaktów klasy D5 wystarczyło, by usunąć delikwentów ze szkoły.
Takich artykułów nie powinno się jednak trzymać u siebie w pokoju, jeśli wpuszczało się tam klan Weasleyów. Albus Weasley był, niestety, bardzo zainteresowany rzeczami, których ojciec i stryj nie chcieli mu udostępnić. Gryfońska ciekawość wygrała z wyrzutami sumienia i chłopak sprytnie “pożyczył” odrobinę Chińskiego Proszku do Fajerwerków.
Sam proszek był substancją najzupełniej niewinną. Używany w fajerwerkach również nie był specjalnie niebezpieczny, na pewno nie na tyle, by przypisać go do klasy D5. Albus, rzecz jasna, nie zadał sobie pytania, czemu w takim razie go tam umieszczono. Uznał natomiast, że wrzucenie go do kociołka tego kujona Smitha będzie znakomitym dowcipem.
Nie wiedział jednak, że proszek ten, zmieszany ze smoczą krwią, staje się silnym materiałem wybuchowym, a jego opary są toksyczne.
***
Było już późno, ale w pokoju nauczycielskim dalej płonęły świece.
- Harry, nie możesz traktować ich w ten sposób.
- Tak, pani dyrektor.
- Harry, nie potakuj, tylko zachowuj się, jak na nauczyciela przystało! - Minerwa McGonagall uderzyła pięścią w stół. - Albus Weasley ZOSTANIE usunięty ze szkoły w trybie natychmiastowym. Jego pomocnicy też. Sprawa zostanie przedstawiona Wizengamotowi. Koniec dyskusji. JA jestem tu dyrektorem i to do mnie należy ostateczna decyzja.
- To był tylko dowcip...
- Bardzo śmieszny! - stara nauczycielka parsknęła jak rozzłoszczona kotka. - Czterech uczniów w szpitalu, dziesięciu kolejnych w skrzydle szpitalnym! Gdyby nie wiedza i zimna krew profesora Slughorna, mielibyśmy dziś kilka pogrzebów!
- Na lekcji Eliksirów nie ma miejsca na dowcipy - powiedział Mistrz Eliksirów, rzucając Harry'emu ponure spojrzenie.
- Ależ...
- Posłuchaj mnie, Harry - Slughorn przerwał mu w pół zdania. - On specjalnie spowodował wybuch, wiedząc - mówiłem im to wielokrotnie - że mikstura jest toksyczna. Albus zignorował moje przestrogi i naraził kolegów na poważne niebezpieczeństwo. Powtarzam: Albus wiedział, że eliksir jest toksyczny, a mimo to celowo dodał do niego środek wybuchowy. Rozumiem - Slughorn starał się mówić rzeczowo, choć widać było, że ledwo panował nad sobą - że nie wiedział, że zmieszanie ich ze sobą wzmacnia siłę wybuchu. Tym niemniej zdawał sobie sprawę z tego, że spowoduje eksplozję toksycznej substancji.
- Nie jest to pierwszy przypadek, w którym on i jego przyjaciele nie zachowują podstawowych reguł bezpieczeństwa i wykazują sie rażącym lekceważeniem wszelkich zasad - dodała profesor McGonagall - Nie mam zamiaru tolerować międzydomowych rozgrywek. Całe lata tolerowaliśmy to i był to poważny błąd. Żądam wydalenia całej czwórki w trybie natychmiastowym. Rodzice - także rodzice poparzonych Gryfonów - oznajmili, że wnoszą sprawę do Wizengamotu. Przeciwko tobie też, Harry. Jako opiekun Gryffindoru popełniłeś poważne zaniedbania wychowawcze. Cała czwórka wielokrotnie łamała regulamin, często narażając innych. Wiem również, że zachowywali się agresywnie wobec kolegów. Usiłowanie morderstwa to nie kradzież czekoladowej żaby. Piętnastolatkowie trafiali już do Azkabanu.
- To był dowcip!
- Spowodowanie wybuchu toksycznej i lotnej substancji w pomieszczeniu pełnym ludzi jest naprawdę bardzo śmieszne - wtrąciła się milcząca dotychczas Susan. - Napisz od razu do tego... bin Londyna, on takich potrzebuje.
- To Malfoy i Snape go prowokowali!!!
Susan zbladła, Slughorn poczerwieniał.
- A więc to prawda - powiedział. - Wiedziałem! Co wyście najlepszego zrobili...? Jak mogliście...?
- Harry... - Hermiona pokręciła głową z dezaprobatą.
- Na Morganę, przecież cała szkoła już o tym plotkuje. Ludzie mają oczy! Czarodzieje mugolskiego pochodzenia NIE trafiają do Slytherinu! - krzyknął Mistrz Eliksirów. - Każdy domyślił się, że McKellen i Lee musieli mieć magicznego krewnego. Niektórzy twierdzili, że są dziećmi charłaków, czy coś w tym rodzaju... Ale starsi uczniowie znali rodzinę Malfoyów, a Severus i Rodolphus straszyli z każdego słupa ogłoszeniowego! Niewiele trzeba, żeby plotka zaczęła krążyć, jeszcze teraz, kiedy wielu z nas ukrywało dzieci u mugolskich krewnych albo posyłało do szkoły w Stanach pod zmienionym nazwiskiem... Przecież nie można tych dzieci bez przerwy okłamywać. Przestaną nam ufać, a wtedy zupełnie stracimy nad nimi kontrolę. Co wyście zrobili? Nie pamiętasz, Minerwo, sprawy z wilkołakiem? Też ją zatuszowaliśmy i czy wyszło to komukolwiek na dobre?
- Nie możemy im powiedzieć, prawdy. Ministerstwo zakazało...
- Minerwo, z całym szacunkiem, ale to się na nas zemści! Tak nie można! Oni się dowiedzą! - Nauczyciel Eliksirów z nadmiaru emocji podskakiwał jak piłka. Nie wyglądało to jednak śmiesznie.
- Mówiłem, żeby nie przyjmować ich do Hogwartu - mruknął Harry. - Jak można dopuścić, żeby potomstwo tych zwyrodnialców...
- To są dzieci, Harry! - Susan popatrzyła na niego ze zdumieniem i oburzeniem. - Jak możesz...?
- To Lestrange, Malfoy i Snape!
Syriuszek, korzystający właśnie z magicznych uszu od wujków Weasleyów, o mało nie spadł ze schodów. Opanował się jednak na tyle, by cicho się oddalić i dopiero za zakrętem puścił się pędem w kierunku lochów. Chciał się tylko pierwszy dowiedzieć, co stanie się ze znienawidzonym Albusem i jego paczką, a tu taka rewelacja...
Piętnaście minut później X-Meni byli już w ich Wielce Tajnej Kwaterze. Był to dawny gabinet dawnego Mistrza Eliksirów; nie używano go od czasu ucieczki tegoż. Wskutek intensywnego używania magii budowlanej, zaklęcia zamykające nie były wystarczająco mocne, by oprzeć się dociekliwym i bystrym nastolatkom.
- Chłopaki! - Syriusz nie mógł się doczekać, by się podzielić z nimi tą wiadomością. - Słuchajcie, to wszystko prawda! - szybko powtórzył im to, co usłyszał.
- A nie mówiłem? - oznajmił Paul i spojrzał na wszystkich z miną wszystkowiedzącego mędrca.
- Ale odlot! - krzyknął Robert. - Jak w komiksie!
Charlie milczał, wblijając wzrok w jeden punkt.
- Charlie, nie patrz tak, bo dziurę w ścianie wypalisz. - Syriusz nie lubił “dziwnych” oczu kolegi. Charlie zignorował go, ale bo chwili zerwał się na równe nogi i uderzył pięściami w ścianę. Zaczął przeklinać tak, że nawet Robert spojrzał na niego z uznaniem.
- I ci... I nic nam nie powiedzieli! Kazali nam żyć wśród tych durnych mugoli!
- Co masz do mugoli? - zdumial się Syriusz.
- A żyłeś między nimi? - spytał Paul.
- Nie.
- To masz szczęście. Są głupi i podli. Mieszkają w paskudnych, szarych i śmierdzących blokach...
- W czym?
- Ciesz się, że nie wiesz. W każdym razie, czarodzieje żyją o wiele lepiej. U mugoli nie ma Lasu, Quidditcha, zamków, smoków. Jest nudno i szaro. Oni nie widzą magii. W ogóle niczego nie widzą. Albo są bogaci i rzucają forsą na prawo i lewo, a potem są grubi i chorzy i latają po psychoanalitykach i chirurgach od cycków, albo harują jak zwierzęta od rana do nocy i są dalej biedni, albo nic nie robią, chleją i urządzają awantury, albo...
- Mugole wcale...
- Chłopaki! - zdenerwował się Charlie. - Głupi jesteście! Nie kłóćcie się, musimy coś z tym zrobić. Oni nas okłamali. Nienawidzą nas. Czytałem “Magiczne rody Europy”. Ta księga sama się aktualizuje. Nasi krewni żyją! Mogliśmy mieć dom! Mogliśmy żyć u czarodziejów! Dlaczego oni to zrobili?
- Słyszałeś o Śmierciożercach - odparł Syriusz.
- Sądzisz, że to wszystko prawda? - syknął Charlie.
- Tata tak mówi.
- Wiesz, Siri, ale... - Paul nie chcial obrazić przyjaciela. - No wiesz, to polityka. Jak kogoś nie lubisz, to gadasz o nim tylko złe rzeczy.
- Tata nie kłamie!
- Właśnie widzimy... - syknął Charlie.
Syriusz poczerwieniał.
- No... no fakt.
- I w ogóle całe to Ministerstwo, ten Dzień Wyzwolenia, te akademie... Może to wszystko pic?
- Sądzisz, że wszyscy kłamią?
- Dorośli zawsze kłamią. To u nich normalne. Czemu nam nie powiedzieli? Co by to szkodziło? - syknął Paul.
- No...
- No właśnie! Nic! Co by to zmieniło? - krzyknął Robert.
- Zmieniłoby - powiedział cicho Charlie. - Jeśli nasze rodziny żyją. To proste jak różdżka. Oni nas ukradli. Chcieli ukarać nasze rodziny, zabrali nas, zmienili im pamięć...
- I oni teraz myślą, że nie żyjemy - powiedział Paul.
- Albo że nas nigdy nie było - szepnął Robert.
- Byłbyś Malfoyem, a oni to bogacze. Nikt by się nie nabijał z naszych starych adidasów.
- I mielibyśmy dom.
- A ONI nam to zabrali! - Robert znów podniósł głos.
- Ciebie, Siri, też może oszukali?
- Sam mówiłeś, że stary cię nie kocha? Może też nie jesteś jego?
- Ale chłopaki, jak mamy rodziny, to może ich znajdziemy? - Robert był zawsze pragmatyczny. - Charlie, jakiś pomysł?
- Sowy. Sowy ich znajdą.
- To co napiszemy?
- To proste. Szanowni państwo - tu wstawimy nazwisko - właśnie dowiedzieliśmy się z ministerialnego źródła o kłamstwie, którego padli państwo ofiarami... I tak dalej, zaraz to napiszę, a potem poprawimy...
- A jak oni nie żyją?
- To sowa wróci, Rob.
Godzinę później trzy sowy opuściły Hogwart.
Następnego ranka Lucjusz Malfoy, przebywający w swojej alpejskiej posiadłości, otworzył list. Najpierw miał zamiar wrzucić go do kominka, podejrzewając naciągacza, ale rozmyślił się. Wiedział, że miał dziury w pamięci, a żaden uzdrowiciel nie podejmował się wyleczenia go z tego. Jeśli... Jeśli stracił to najważniejsze wspomnienie... Albo jeśli Potter i jego poplecznicy CELOWO mu je wymazali... Nie, to nie było możliwe... A jeśli...
Lucjusz zawył z wściekłości, zrzucił stos papierów z biurka, kopnął rzeźbione krzesło. NIE!!!
Chwilę później uspokoił się jednak i zaczął myśleć. Istnieją eliksiry, które pozwalają sprawdzić stopień pokrewieństwa pomiedzy czarodziejami. Lucjusz uśmiechnął się złośliwie. Jeśli to prawda, to naprawdę tym razem przyskrzyni Pottera. Wystarczy dobry magoprawnik i trochę złota podarowanego odpowiednim osobom w Międzynarodowym Czarosądzie. Tak. To da się zrobić. Nie trzeba będzie sobie brudzić rąk...
Poza tym, ci chłopcy będą chcieli się zemścić. Są w Hogwarcie, mogą zaatakować jego najgorszych wrogów. Muszą tylko ustalić szczegóły.
Po godzinie rozmyślań Lucjusz Malfoy miał plan. Doskonały plan.
Zanurzył pióro w atramencie i zaczął pisać.
Ukochany wnuczku...
***
Harry dotarł do małej polanki w Zakazanym Lesie. Intuicja podpowiadała mu, że niebezpieczeństwo jest blisko. Jakaś gałązka trzasnęła za jego plecami... Nie zdążył rzucić zaklęcia obronnego. Paul McKellen nie bez powodu uchodził za mistrza refleksu.
- Expelliarmus! - syknął Ślizgon. McKellen nie był sam; towarzyszyli mu Lee i Smith.
- Potter - wysyczał Charlie lodowatym szeptem. - Wiesz, że opanowałem zaklęcie Obliviate? Wiesz, że umiem modyfikować cudze wspomnienia? I że ukradliśmy różdżki twoim gryfiutkom? I już zmieniliśmy im pamięć? Veritaserum i Priori Incantatem wskaże na nich...
Harry błyskawicznym ruchem wyciągnął drugą różdżkę, którą zawsze ukrywał w rękawie. Nie zdążył jej jednak użyć, bo ktoś zaatakował go od tyłu. Ból Niewybaczalnego szarpnął jego ciałem.
- To nie są gryfiuty, Potter - Lucjusz uśmiechnął się drapieżnie. - Nie atakowaliby słynnego ex-aurora bez wsparcia... A teraz, Potter, poćwiczę z nimi Cruciatusa, zmodyfikujemy ci pamięć, kolejni twoi kochani uczniowie trafią do Azkabanu... A potem moi prawnicy dobiorą ci się do gryfońskiej skóry. I po co było chodzić do Lasu? Samemu? Wpadasz w najprostsze pułapki, Potter. Chłopcy, podejdźcie tu bliżej - zwrócił się do X-Menów. - A teraz patrzcie dobrze...
Harry wpatrywał się w trzy pary płonących nienawiścią oczu. To nie byli już Paul, Robert i Charlie. To były dzieci Snape'a, Malfoya, Lestrange'a. Nienawidzili go tak samo jak ich rodzice.
Nienawiść jest bowiem chorobą dziedziczną.
KONIEC
* Potty oznacza “głupek” albo “nocnik”, jak kto woli.
** Wedle HP Lexiconu niejaka Isla Black, siostra Phineasa Nigellusa, wyszła za mugola o nazwisku Hitchens.