cisza przed burzą, Naja Snake


PROLOG

Often wrong, never in doubt - Często błądzą, nigdy nie mają wątpliwości.
Angielskie powiedzenie o Malfoyach
.

Noc Walpurgii, rok 1874, Trewir, amfiteatr

- Co... Co z-za ohydne szaty - wysoka blondynka o bladoniebieskich, rybich oczach wyciągała ubrania ze skrzyni czubkami palców, jakby materiał był poplamiony czymś obrzydliwym. Jej twarz, zniekształcona licznymi bliznami po głębokich, magicznych oparzeniach, wykrzywiła się, stając się przez to jeszcze brzydsza. Grube, różowe zrosty wyraźnie odcinały się od jej bladej, niemal przezroczystej cery.
- I cała noc Walpurgii zmarnowana, Bello - odparła druga z wiedźm - Gdzie jest generał?
- Przecież nie będzie na nas czekał w naszej przebieralni, Cosa - zaśmiała się trzecia - No to, panny Malfoy, idziemy. Jakby powiedziała nasza pra-prababka Astrid...
- T-to ja się... się jąkam, nie ty, K-kriege.
- Praprababka Astrid - stwierdziła niezrażona Kriege - Powiedziałaby...
- Że mamy „zebrać dupy w troki” i „przestać pieprzyć jak potłuczone”.
- D-dokładnie.

Generał Daniel Silbermond w milczeniu patrzył na swój oddział. Czy dobrze dopracował szczegóły? Czy wszystko było perfekcyjnie przygotowane?
Czarnoksiężnik dowodził Serafinami, wampirzym oddziałem do walki z demonami, wytworami nekromancji i magicznymi zwierzętami. Tym razem jednak ich przeciwnikiem nie był źle stworzony golem, wypuszczone na wolność zombie czy znienawidzone przez Daniela, obrzydliwe dementory. Mieli zabijać ludzi; ludzi, którzy zbyt daleko zabrnęli w kulcie mrocznych bóstw. Rząd w Kolonii był w stanie wiele znieść, ale nie składanie ofiar z dzieci. Sam Daniel po napisaniu kilku raportów na temat działalności sekty nabrał ochoty na spektakularne egzekucje. Wieszanie wilkołaków na jesionach (typowy przykład ofiar dla Odyna), brutalne wyczyny kapłanów Seta i kapłanek Persefony nie wzbudzały w nim żadnych uczuć, podobnie jak pospolite w tych czasach w Europie polowania na opozycję. Tym niemniej gdzieś trzeba było zaznaczyć granicę tolerancji i sekciarze dawno przekroczyli nawet liberalne normy generała.
Serafini byli oddziałem z jednej strony elitarnym, ale z drugiej nie zwracali uwagi na narodowość, wyznanie, płeć czy pochodzenie kandydata. Nadawał się ten, kto wykazał się nienaganną służbą czy to jako auror, strażnik, najemnik czy gladiator i był w stanie przejść szkolenie. Tym niemniej ten oddział był arystokratyczny i przerasowiony do bólu. Daniel sam dowodził akcją; oprócz tego miały z nim iść same panny Malfoy - z tych niemieckich Malfoyów, rzecz jasna. O ile w Anglii szlachectwo często sprowadzało się do marnotrawienia majątku i pogardy dla biedniejszych czy gorzej urodzonych, to tu „noblesse oblige” nie było pustym hasłem. Przywileje - liczne i ważne - wiązały się z obowiązkiem obrony kraju; arystokrata musiał być rycerzem. Malfoyowie nie stanowili tu wyjątku.
Kobietą o poparzonej twarzy była Bellatrix, obecnie pani Grindewald, Numer Dwa wśród Serafinów. Obok niej stały jej starsze siostry, Kriege i Belicosa, córki Klemensa Malfoya z jego pierwszego małżeństwa. To one miały za zadanie zniszczyć wroga, nie robiąc krzywdy uwięzinym dzieciom. Generał zaklął w duchu. Z jednej strony mieli pokonać o wiele silniejszego wroga, z drugiej strony, ze względu na więźniów, nie można było cisnąć paru butelek eksplodujących i toksycznych eliksirów, ostrzelać wszystkiego z „Malfoy's Pride” - magicznych strzelb dużego kalibru i na koniec posprzątać Avadami. To musiała być koronkowa robota; musieli być tak dokładni i uważni, jak Mistrz Eliskirów, który wie, że różnicę między lekarstwem a trucizną mierzy się ułamkami uncji i sekund.
Oprócz atakujących byli jeszcze krakerzy, czyli spece od magicznych oszustw i łamania zaklęć ochronnych; jak zwykle stanowiska te zajmowali Wurmowie. Byli oni ludźmi i wywodzili się od mugoli, ale nikt nie zwracał na to uwagi, a już na pewno nie Silbermond. Ghul, wampir, dziecko mugoli - pochodzenie go nie obchodziło. Liczyło się tylko, by dobrze wykonywał swoją pracę, bo błędy zabijały.

Mistrz Eliksirów już na nich czekał.
- Procedura jest znana, generale - bardziej stwierdził, niż zapytał, podnosząc wzrok. Oczy, zielone jak Avada i przecięte kreseczką zwierzęcej, czerwonej źrenicy, wpatrywały się w nich uważnie.
- Cuerpo, sangre y lagrimas. Ciało, krew i łzy, Armandzie - odparł krótko Daniel - A konkretnie jak?..
- Najlepiej samemu, pazurami - wyjaśnił warzyciel - Łzy popłyną, gwarantuję. Tylko lepiej nie poharatać tej ręki, w której się potem trzyma różdżkę.
- No myślę - mruknął Silbermond - Jedziemy z tym, panienki Malfoy... Bella jak zwykle pierwsza? Ty nie masz nerwów, dziewczyno...
Bellatrix popatrzyła na niego, ale nic nie powiedziała. Daniel wiedział, że kobieta czasem ma problemy z mówieniem, zwłaszcza, kiedy jest zła. Zaklął w duchu; po co poruszał temat jej nerwów? To było co najmniej nietaktowne.
- Cholerna a-afazja - wydusiła w końcu z siebie Bellatrix - A c-co do... do m-moich nerwów, to... Moja sprawa.
- Wiem - odparł Daniel - Wybacz.
Mistrz Eliksirów popatrzył na nich ze zdziwieniem. Oczywiście wiedział, kto i dlaczego okaleczył Bellatrix, ale sprawa musiała być jeszcze gorsza, niż mówili, jeśli Serafin ośmielił się tak bezczelnie odpowiedzieć dowódcy - i to w obecności innych żołnierzy - a generał nie tylko nie potraktował krnąbrnego podwładnego Cruciatusem, ale jeszcze przeprosił. Armand, rzecz jasna, udał, że nic z tego nie słyszał; w tej pracy nie należało zbytnio interesować się cudzymi sprawami.

Eliksir był jeszcze ciepły, kiedy malowali nim runy.
Kampf, run walki, w kształcie strzały, powszechnie używany przez Aurorów i żołnierzy; Eif, symbol oddania i żarliwości, oraz jego lustrzane odbicie - Opfer, run oznaczający ofiarę z samego siebie. Tod, znak śmierci, który po odwróceniu do góry nogami zmieniał się w Leben, symbolizujący życie. I oczywiście Sieg, piorun, światło, ciepło, a przede wszystkim, jak wskazywała jego nazwa, zwycięstwo.
Daniel namalował dwa te runy obok siebie. Wypowiedział inkantację i dwie błyskawcie skrzyżowały się, tworząc Krzyż Błyskawic. Kolejne, ciche polecenie i Krzyż stał się znakiem znanym jako Crux Dissimulata, albo Sonnenrad - Kołem Słońca, wyglądającym jak krzyż zamknięty w kole. Następne słowo i magia zaczęła pulsować ze zdwojoną siłą. Ten run był symbolem Thora, boga, który wedle skandynawskich wierzeń ochraniał ludzi przed mrozem, ciemnością, zimą i potworami, boga - strażnika i obrońcy*.
Cztery ramiona krzyża i cztery rzeczy, które można dać.
- Ja, Daniel Silbermond, przysięgam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wyprowadzić jeńców z lochów Trewiru. Nie cofnę się ani przez kalectwem, ani przed śmiercią, ani przed bólem, ani przed obłędem.
Ramiona krzyża rozprostowały się, a potem złamały w połowie. Run zaczął wirować. Znak wybuchł czerwienią; Daniel krzyknął, kiedy dwie swastyki wypaliły mu się na wnętrzach dłoni. Obserwował w milczeniu, jak wiedźmy powtarzały ceremoniał. Wszystko odbywało się w sekrecie, bo magia ta była zakazana; Serafini mówili o niej jako o mocniejszym Imperiusie. Nazwa była myląca, bo rytuał musiał być wypełniony dobrowolnie i działał tylko na tego, kto go wykonał. Tym niemniej był to potężny czar zniewalający; nakierowywał on umysł na dane zadanie, sprawiając, że czarodziej nie potrafił się już wycofać, choćby, wedle przysięgi, miał zapłacić najwyższą cenę. W starożytności ceremoniał sześciu runów był powszechnie używany przez żołnierzy; potem, ponieważ zaczęli go stosować fanatycy religijni, został zakazany pod karą Pocałunku, ale oczywiście żaden Serafin nigdy nie przejmował się czymś takim jak kodeks karny. Runy wyciągały z czarodzieja magię do ostatniej kropli, dając mu ogromną moc; tej nocy mogło to się okazać niezbędne, bo akcja zapowiadała się co najmniej paskudnie. Więcej niż cztery osoby nie mogły przeniknąć do dobrze strzeżonej siedziby wroga; krakerzy nie byli w stanie tego zagwarantować. Tylko czterech żołnierzy...
- Idziemy, drogie panie - stwierdził Daniel krótko. Nie musiał więcej mówić; te kobiety miały za sobą kilkadziesiąt lat służby i nie potrzebowały kazań.
Wróg krył się w lochach pod cesarskimi termami.Jako że teleportacja zmieniała strukturę magii i mogła ich zdradzić. Serafini przebyli tę drogę piechotą. Co prawda krakerzy powątpiewali, by w tak magicznym mieście, jak Trewir, czarodziejskie promieniowanie budynków nie zagłuszyło aportacyjnego śladu, ale nie mogli za to ręczyć. Ruiny term były piękne, ale Serafini nie mieli czasu, by podziwiać wzory, ułożone z pomarańczowej i białej cegły. Szli w ciszy; tak jak wilki nie potrzebowali słów, by stworzyć zgrany atak.


Krew. Ból. Zaklęcia zabijały powoli, wysysając z nich siły; krew płynęła wolno, ale nieubłaganie. Daniel uśmiechnął się szyderczo, widząc cieniuteńką, czerwoną nitkę, ciągnącą się za nim. To nie było ważne. Nic nie było ważne. Liczyło się tylko to, że dzieci są już bezpieczne i Serafini, przerzuciwszy je świstoklikiem do Ministerstwa w Kolonii, mogli sami wracać do domu. Generał wyczuł, że coś jest nie tak; ich świstoklik źle zadziałał, a raczej ich wewnętrzna magia była już na wyczerpaniu i nieprawidłowo splotła się z zaklęciem Portus. Nie przerzuciło ich do Drachenfels, jak planowali. To była...

- Kolonia - wychrypiała Kriege - Patrzcie!
Wielkie, choć jeszcze nieukończone wieże wznosiły się na środku placu. To było to samo miejsce, w którym, czternaście lat temu, Bellatrix i jej obecny mąż szukali schronienia przed katami Berlina.
- Niech się p-pan trz-yma, ge-generale...
- Za stary jestem, żeby się puszczać, Bello... - zaśmiał się Daniel.
- Ściągajmy te szmaty, bo nas rozwalą... To łachy tych Hurensöhne**...
- Scheisse...
- Przywalili z Dragonkillera, chyba im odbiło...
- I zwalili sobie loch na te puste łby, Kriege... Mniej roboty dla nas...
- Jak mawiają... mieczy z gatunku płonących nie używa się w drewnianch budynkach...
- Anestathe! Co jest...
- Wydarliśmy z siebie całą magię... Generale... O cholera! Złapcie mu coś!
- Accio kot! Nie działa! ACCIO!

Daniel nie czuł bólu. To było przyjemne, przeszłość i przyszłość traciły znaczenie... Wrzask rozszarpywanego zwierzęcia i krew na wargach przywróciły mu przytomność i siłę. Wiedział jednak, że bez magii daleko nie zajdą.
Nagle Bellatrix zamarła, słysząc trzask aportacji; pozostali, automatycznie, zrobili to samo. Daniel spojrzał na nią pytająco; kobieta zgięła dwa palce. Stary, znany sygnał. Rogi. Aurorzy***. Zabiją ich za szmaty sekciarzy. Cholera!

- Katedra! - wrzasnęła Belicosa. Miała rację; wielu czarodziejów uznawało świątynie za teren, gdzie nie toczyło się pojedynków, jako miejsce azylu dla każdego, choćby najgorszego, maga.
- To nie nasi! To Angole! - czułe, wampirze uszy wychwyciły obcy akcent.
- Co?.. Tutaj? - zdumiał się Daniel. O ile mu było wiadomo, żadni obcy aurorzy nie dostali ostatnio pozwolenia na prowadzenie akcji w Kolonii.
- T-trzmiele... P-po mnie... - jęknęła Bellatrix - Zostawcie...
- NIE!
Zaklęcie Nex przeleciało im ze świstem nad głowami; Daniel zaklął z wściekłością. To przekleństwo sprowadzało powolną i bolesną śmierć ale było jedną z bardziej skutecznych metod zabijania nieludzi; Dumbledore'owie najwyraźniej nie zamierzali się z nimi patyczkować.
Ale żądni zemsty Szkoci zapomnieli o jednym; noc Walpurgii była czasem tak magii, jak i religii. Wielu magów obchodziło swoje święta w kościołach, choć nieraz ich wierzenia doprowadziłyby Pawła z Tarsu do zawału serca. I chociaż tej nocy większość czarownic tańczyła w górach Harzu, niektóre zbierały się w katedrach, by świętować pod osłoną nocy.
Boczne drzwi katedry otworzyły się na oścież; głośne „Accio” wciągnęło Serafinów do środka. Daniel zauważył kwiaty, mnóstwo czarnych i ciemnoczerwonych kwiatów.
Ostatnią rzeczą, a raczej osobą, którą zobaczyła Bellatrix, nim straciła przytomność, była morderczyni o pseudonimie Medea.


*Germańskie runy, używane potem, niestety, przez nazistów, głównie SS. Do obejrzenia na przykład pod adresem: http://www.geocities.com/Vienna/Strasse/8514/runes.html Wiele runów, krzyży i innych symboli można też obejrzeć w “Europie” Normana Daviesa. Jeśli ktoś chce poczytać więcej, wystarczy wklepać “runy” w wyszukiwarkę, a wyświetli się mnóstwo stron. Zaznaczam tylko, że te same znaki bywają różnie nazywane i interpretowane. Ja posługuję się tu nazwami i interpretacjami niemieckimi.
**No... nie jest to uprzejme słowo.
***”Bulle” oznacza tak „byka”, jak „gliniarza”.

Zamek Drachenfels, oraz amfiteatr i termy w Trewirze naprawdę istnieją. I są pod nimi odlotowe lochy.

Rozdział 1 Powrót do Hogwartu

Szanowny panie Dumbledore,

Uprzejmie informuję, iż pańskie podanie dotyczące stanowiska nauczyciela Transfiguracji i Transmutacji, zostało pozytywnie rozpatrzone. Niniejszym przejmuje pan obowiązki na ww. stanowisku z dniem 1. sierpnia 1876.
Dokładne informacje dotyczące zakresu obowiązków oraz wynagrodzenia i zakwaterowania znajdzie pan w pergaminie dołączonym do niniejszego listu.
Pierwsza rada pedagogiczna odbędzie się 1. sierpnia o szestnastej.
Z poważaniem

Dyrektor Szkoły Magii i Czarnoksięstwa Hogwart
Fineas Nigellus


Albus westchnął; stary Ślizgon zawsze był zimny i oficjalny. Tym niemniej Dumbledore cieszył się z nowej posady; po pierwsze, lubił pracę z ludźmi, a Hogwart uwielbiał; po drugie, było to stałe zajęcie, a rodzina bardzo potrzebowała pieniędzy.
Kłopory finansowe zaczęły się szesnaście lat temu; wtedy to, podczas niemieckiej wojny domowej, Bellatrix Malfoy zamordowała dwóch stryjów Albusa, Briana i Wulfryka. Młody Gryfon usiłował się zemścić; skończyło się to dla niego wyrokiem w Azkabanie. Co prawda spędził w więzieniu tylko rok, ale łapówki i odszkodowania, dzięki którym wyrok był tak niski, zrujnowały rodzinę. Musieli sprzedać dom, a rodzinie Bellatrix oddać, w ramach zadośćuczynienia, większość ksiąg i magicznych przedmiotów. Albus, jako karany, musiał się pożegnać z karierą aurora; zaczął studiować Transfigurację i pracować. Tym niemniej człowiek po wyroku za usiłowanie zabójstwa nie mógł liczyć na dobrze płatną pracę (chyba, że na Nokturnie, na co Albus nie chciał się zgodzić).
Przed dwoma laty rodzinę spotkał kolejny cios; rodzice Albusa zginęli, polując na Bellatrix Malfoy; przeklęta wampirzyca dopadła ich w katedrze kolońskiej. Ona i Fleurs du Mal - zawodowe morderczynie - znów wygrały.
Albus stał się wtedy jedynym żywicielem rodziny. Aberforth nie miał stałej pracy, a to, co zarobił, wydawał na podejrzane artefakty, albo musiał spłacać grzywny za nielegalne eksperymenty magiczne. Albus do dziś pamiętał krzyżówkę kozła i orła („Oto caprogryf, Albusie!”) i dwa tysiące galeonów kary za stworzenie nowego gatunku.
Do tego była jeszcze Andromeda, siostra Albusa; dziewczynka miała iść w tym roku do Hogwartu - a to oznaczało wydatki. Albus zastanawiał się, czy Tiara przydzieli ją do Gryffindoru - jak jego, czy do Ravenclawu - jak Aberfortha. A może dziewczynka zostanie Puchonką? Byle nie jak Malfoyowie, nie do Slytherinu...
Tak czy inaczej, Albus rozpaczliwie potrzebował stałej pracy, a dla Nigellusa, ekscentryka nawet jak na magiczne normy, rok w Azkabanie nie był żadną przeszkodą. Dyrektor ten słynął przecież z dziwacznej polityki kadrowej. Był złośliwym i niebezpiecznym człowiekiem, ale nie podzielał typowych dla arystokracji przesądów. Nawet jego córka, która wyszła za mąż za Regulusa Blacka, mówiła, że „ojciec najchętniej trzyma z goblinami, szlamami i wilkołakami”. Niektórzy mówili, iż Fineas czyni to, by poznać sekrety i zwyczaje, o których zwykli czarodzieje nie mieli pojęcia; inni, że uczy się od wampirów czarnej magii. Tym niemniej, wszyscy musieli przyznać, iż dyrektor jest potężnym i wszechstronnie wykształconym czarodziejem - choć z pewnością nie był magiem powszechnie lubianym.

Albus aportował się przed bramą. Już miał się udać do zamku, kiedy usłyszał dziwny szum. Odwrócił się i ku swojemu zdumieniu zobaczył latający dywan. Nie były one wtedy jeszcze zakazane, tym niemniej rzadko się je widywało w Szkocji. Dywan wylądował miękko; podróżująca na nim wiedźma wstała z gracją i ściągnęła chustę, zakrywającą jej twarz. Szczęka Dumbledore'a nagle opadła.

Po pierwsze, dziewczyna była bardzo młoda i bardzo piękna.
Po drugie, ładunek dywanu stanowiły cenne księgi i artefakty magiczne, warte fortunę. Większość z nich była związana z czarną magią.


Dywan był wielki i mocno już wytarty; oprócz wiedźmy podróżował nim dżinn w liberii; ludzie Wschodu rzadko korzystali z usług skrzatów. Dziewczyna uśmiechnęła się, pokazując zęby, które rażąco nie pasowały do reszty jej wizerunku; były krzywe, żółtawe i nierówne, takie, jakie Dumbeldore widywał u przestępców i najemników, leczących się w pokątnych gabinecikach uzdrowicieli o wątpliwym wykształceniu. Ale kiedy wiedźma nie pokazywała zębów w szerokim uśmiechu, była piękna, jak wila; miała wielkie, ciemne oczy, okolone długimi, czarnymi rzęsami, a włosy, czarne i z granatowym połyskiem, sięgały jej do ramion. Niewątpliwie miała w sobie orientalną krew, choć z pewnością z europejską domieszką. Ubierała się oryginalnie, jak ci, którzy podróżowali po całym świecie i tworzyli własny styl z mody podpatrzonej w wielu krajach. Nosiła tiarę uszytą wedle najnowszej mody paryskiej: bardzo wysoką, granatową i wyszywaną w srebrne jednorożce. Chusta, która osłaniała jej usta i nos podczas lotu, bordowa i ozdobiona srebrnymi smokami, była wynalazkiem czarodziejów nie Orientu, ale amerykańskiego Zachodu. Jakby ta mieszanka nie była dostatecznie ekscentryczna, kobieta okrywała się czarnym płaszczem, tak długim, że wlókł się za nią po ziemi. Albus ocenił to jako krój a la Klemens Malfoy; styl ten zwano również „ardeńskim wampirem” - co wcale nie oznaczało, że nosili go tylko właściciele ostrych kłów. Wręcz przeciwnie, peleryny te były modne w całej Europie wśród wszystkich - choć częściej używali ich mężczyźni, niż kobiety.
Wiedźma niedbałym ruchem rzuciła płaszcz na dywan; okazało się, że i reszta ubrania była oryginalna. Stanowiły ją wysokie buty, zapinane na srebrne klamerki, spodnie ze skóry rogogona i takaż koszula. Bojowego wizerunku dopełniała saraceńska szabla, różdżka wyzywająco zatknięta za szerokim, skórzanym paskiem i pistolet. Dumbledore rozpoznał najnowszy model toledański, zwany La Mortifaga*. Jedyną biżuterię stanowił kolczyk i to jeden; na cieniutkim łańcuszku zwieszał się srebrny wilk o oczkach z malutkich szmaragdów. Zamiast naszyjnika, wiedźma nosiła amulet w kształcie pentagramu.

Para oczu, czarnych jak bezksiężycowa noc nad Saharą, spojrzała prosto na Dumbledore'a. Albus stwierdził, że nigdy chyba nie widział tak subtelnych, regularnych rysów i pięknej skóry bez skazy. No prawie - prawy policzek wiedźmy przecinała cieniuteńka blizna, jakby po draśnięciu mieczem. Ta kobieta nie była wilą i chyba nie miała w sobie ich krwi, ale oddziaływała na mężczyzn, jakby nią była. Albus nagle zrozumiał, czemu mugole wkradali się do haremów, ryzykując życiem.
- Denebola Lestrange - przedstawiła się wiedźma, wyciągając dłoń do Albusa. Uścisk drobnych palców wcale nie był słaby; tej kobiety z pewnością nie wychowano na służącą jaśnie pana męża. Dumbledore zmarszczył brwi. Nie przypominał sobie, by w tej rodzinie był ktoś taki. Musiał się o to spytać.
- Albus Dumbledore - powiedział Szkot, uśmiechając się promiennie - Nowy nauczyciel Transfiguracji. Pani też chyba...
- Denebola - przerwała wiedźma - Nowa nauczycielka od Czarnej Magii.
W tamtych czasach Mroczne Sztuki nie były jeszcze oficjalnie zakazane - przynajmniej częściowo, a Nigellus zawsze kładł duży nacisk na ich nauczanie.
- Pozwól, że pokażę ci drogę do zamku - zaofiarował się Albus - Sądząc z akcentu, nie jesteś Brytyjką, więc chyba nie uczęszczałaś do Hogwartu.
- Zgadłeś - znów się uśmiechnęła - Ale najpierw przedstawię ci Noir - wskazała na dywan. Dopiero wtedy Albus zauważył czarną kocicę o króciutkiej sierści, smukłych nogach i bardzo długim ogonie.
- Rasa Bastet, prawda? - zapytał.
- Tak. To niezwykłe stworzenia, bardzo lojalne i bojowe. Mam też dywan...
- Widzę.
- O, to tylko wypożyczony dywan towarowy. Ahmed - wkazała na dżinna - Zabierze go z powrotem, kiedy tylko wyładuje moje rzeczy. Mam dywan wyścigowy marki Sirocco.
- O, naprawdę? - odparł Albus, który nie miał zielonego pojęcia o dywanach, a nie chciał wyjść na durnia przy takiej kobiecie.
- Ale poczekaj, chyba tam leci ktoś jeszcze - wiedźma wskazała punkcik na niebie.
Rzeczywiście, punkt ten szybko się powiększał i Dumbledore zauważył smoka. Nie było to jednak wielkie, dzikie zwierzę, ale tak zwany „mały smok bojowy” wielkości mugolskiego konia pociągowego. Albus otworzył usta ze zdumienia; srebrny alpejski był przecież gatunkiem wymarłym! Tym niemniej gad, najwyraźniej żywy, wylądował obok nich. Smok był srebrny, miał bardzo długie łapy i ogon; jego pysk był wąski i nadzwyczaj zgrabny. Wyłupiaste, zielone oczy, patrzyły na nich z ciekawością. Ale tych oczu Dumbledore nie zauważył; widział tylko oczy jeźdźca, oczy koloru Avady, zielone ślepia alba. Do dziś pamiętał swoje pierwsze spotkanie z wielkim, białym wilkiem, który go o mało nie zabił.
Nieznajomy czarodziej był wzrostu Albusa i jak Denebola nosił długi, czarny płaszcz. Jego włosy były tak czarne, jak jej, ale długie do pasa i z dziwnym, czerwonawym połyskiem - jakby odbijał się w nich pożar. Zasłaniały one połowę twarzy nieznajomego. Czarodziej, choć ciemnowłosy, miał bardzo bladą, jakby porcelanową cerę, a po za tym, ku zniesmaczeniu Albusa, był obwieszony biżuterią. Na wszystich palcach - z wyjątkiem kciuków - nosił po pierścieniu; miał też kolczyki. Wszystko to było zielono-srebrne i ozdobione motywem węża bądź wilka.
- Wampir - pomyślał Dumbledore - I to arystokrata. A ten tu czego szuka?
Mężczyzna miał wokół szyi owinięte dwa węże. Żywe. Albus drgnął. To był młody bazyliszek i ureusz - egipska kobra o skrzydłach nietoperza.
- Są zaczarowane - wyjaśnił przybysz, widząc zaskoczenie Szkota - Samowolnie nie są w stanie nikogo skrzywdzić.
Czarodziej mówił jak arystokrata, powoli, ważąc słowa, z wystudiowaną obojętnością. Francuski akcent był wyczuwalny, choć angielszczyzna - poprawna.
- La Fey. Armand la Fey - mężczyzna ukłonił się nisko wiedźmie, a potem wyciągnął dłoń do Albusa. Szkot cofnął się, jakby i na dłoni Francuza siedział wąż. Zresztą był tam jeden - malutki, czerwony i cienki jak nitka; owijał się wokół nadgarstka, udając bransoletkę.
- Nie gryzie! - zaśmiał się Francuz - O - dodał, a jego oczy zwęziły się niebezpiecznie - Nie podoba ci się moje nazwisko, Dumbledore?
- Nie -warknął Albus, zły, że jego oklumencja była jeszcze zbyt słaba, by ukryć jego wściekłość. Wampir! Co on tu robił?!
- Jestem Mistrzem Eliksirów tego zamku - wyjaśnił Armand, zwracając się do Deneboli - O, czyżby nowy model Sirocco? - zapytał, spoglądając na zwinięty w rulon mały dywanik.

Albus gotował się ze złości. Do tej pory to kobiety za nim szalały; on nie musiał się specjalnie wysilać. Teraz ta dwójka rozsiadła się na dużym dywanie i pogrążyła w rozmowie na temat zależności przyspieszenia od splotu i rodzaju wzoru, a Noir wlazła Francuzowi na kolana i zaczęła bezczelnie mruczeć. Jak... Jak ten wampir śmiał zająć sobą taką kobietę? Czy ona w ogóle wiedziała, z kim rozmawia?
A tamci właśnie zaczęli omawiać własności krwi smoków. Nagle jedna z książek, potrącona przez Armanda, spadła na ziemię. Francuz pochylił się i błyskawicznie złapał ją w powietrzu; wtedy Albus zauważył, co zakrywały jego włosy.
Na lewym policzku la Feya było krzywo wypalone duże „T”.

Egipskie powstanie ghuli przeszło do historii jako największa pustynna wojna od trzech tysięcy lat. Wbrew nazwie, po stronie powstańców stanęło wielu ludzkich czarodziejów - a tak prawdę mówiąc, to oni je rozpoczęli, a dopiero potem dołączyły do nich ghule. Również sporo europejskich magów, którzy zamieszkiwali Afrykę Północną, walczyło po stronie buntowników. Europejczykom, złapanym na współpracy z powstańcami, wypalano „T” - znak zdrady. Nic dziwnego, że taki drań jak la Fey brał udział w tej politycznej awanturze. I nic dziwnego, że włóczył się z ghulami i pustynnymi rozbójnikami. Swój ciągnie do swego.
- Wampir i ghul zawsze się ze sobą dogadają - pomyślał ze złością Dumbledore - Jeden wypije krew, drugi nażre się resztą... Obrzydliwe bestie.
Oczy Deneboli rozszerzyły się ze zdumienia; ona również zauważyła piętno.
- Avada? - zapytała. Armand spojrzał na nią, zaskoczony, choć najwyraźniej zrozumiał, o co jej chodzi.
- Nazywano mnie tak - powiedział powoli - A ty?.. O słodki Merlinie... - wolno wyciągnął dłoń i dotknął jej kolczyka z wilkiem. Kolejny jego ruch był tak szybki i niespodziewany, że Albus, który pomyślał, że wampir atakuje, nie zdążył nawet sięgnąć po różdżkę. Ale la Fey nie zamierzał nikogo krzywdzić; zeskoczył tylko z dywanu i ukląkł przed Denebolą. Albus dałby trzy swoje pensje, żeby się dowiedzieć, o co mu chodziło.
- Wstawaj - powiedziała Lestrange, która nie wyglądała na zdziwioną reakcją Francuza. Albus, który widział, że dziewczyna jest za młoda, by la Feyowi chodziło o jakieś wydarzenie z powstania ghuli, miał przed oczami obrazki typu „szlachetna, piękna, młoda dama ratuje wstrętnego wampira przed słuszną zemstą rozwścieczonych czarodziejów, bo jej wrażliwa dusza wzdraga się przed rozlewem krwi, choćby takiego sukinsyna i potwora, jak la Fey”.
- Czy tak wspaniała wiedźma uczyni mi ten honor i zechce dać sobie pokazać drogę? - la Fey ukłonił się nisko. W jego oczach błyszczało wręcz fanatyczne uwielbienie. Patrzył na nią, jak wierny wyznawca na swoją boginię.
Dumbledore miał ochotę skopać pewien arystokratyczny, francuski tyłek. Przychodzi taki dandys, obwieszony szafirami i wężami, rzuci parę razy podrasowanymi magicznie kudłami i ośmiela się zwracać na siebie uwagę takiej kobiety! Czy ona wie, co z niego za drań? Taki typ spod ciemnej gwiazdy, pędzący bimber w lochach, śmierdzący jak zielarski sklep, blady, jakby właśnie wstał z trumny, cholerny bawidamek...
Czarę goryczy przepełniły następne słowa Armanda:
- Czy jesteś zajęta dziś wieczorem? Nie? A czy zechciałabyś przyjąć zaproszenie do „Trzech mioteł”? Ja stawiam.
- Bardzo chętnie - Denebola machnęła różdżką i jej ubranie ze smoczej skóry zamieniło się w piękną, szkarłatną szatę. La Fey podał jej rękę, wiedźma zręcznie zeskoczyła z dywanu i oboje ruszyli do zamku, dyskutując o zastosowaniu krwii reema w odtrutkach.

Na liście śmiertelnych wrogów Albusa, Armand wyprzedził nawet Bellatrix.



*śmierciożerczyni. Jako parodia mojego niemieckiego „Todessera”...

Azaliż owego dnia los był nadzwyczaj niełaskawy dla Albusa. Kolejną osobą, na którą Szkot się natknął, był nie kto inny, jak Daniel Silbermond, generał Serafinów. I nie byłoby w tym jeszcze nic szczególnego, gdyby nie ten przykry fakt, iż obaj panowie mieli ze sobą od dawna na pieńku. Daniel o mało nie zatłukł Dumbledore'a na śmierć za to, że ten chciał się zemścić na Bellatrix. „Zatłukł” nie było tu przesadą; Serafin chrypł już od wrzeszczenia „Crucio”, zanim go wreszcie z trudem spacyfikowano. Silbermond był zajęty studiowaniem struktury muru; słysząc kroki, odwrócił się i spojrzał na nadchodzących zimnym, bezczelnym wzrokiem cynika, który ma władzę i wie o tym. Armand ukłonił się generałowi z szacunkiem; Denebola zrobiła to samo. Albus usiłował wytrzymać spojrzenie Serafina, ale nie udało mu się to. Przeklęte, wampirze bydlę znów wygrało; Albus miał cichą nadzieję, że pozostali nie zostawią go sam na sam z bestią. Bestią, która się uśmiechała, patrząc na niego, jak rekin do tuńczyka.
- Lestrange... - powiedział powoli generał, usłyszawszy nazwisko wiedźmy - Czyżby córka Betelgeuse?
- Tak - odparła krótko Denebola.
- To ja mam jedno małe pytanie - wampir uśmiechnął się drapieżnie - A mianowicie: kto mi swego czasu podłożył skorpiona do łóżka?
- Z całym szacunkiem, ale pan mnie wtedy śmiertelnie obraził, generale - odpowiedziała wiedźma, kłaniając się.
- A cóż takiego złego zrobiłem? - brwi Daniela uniosły się do góry.
- Powiedział pan o mnie przy moim dziadku „Co to za wypłosz plącze się nam pod nogami” - wyjaśniła Denebola.
- Och, jakżeż mi przykro - Daniel ukłonił się wiedźmie, wciąż się uśmiechając - Cóż, obecnie nikt już by cię tak nie nazwał, Denebolo. Jak ty wyrosłaś, nie poznałem cię... Ale niewątpliwie zasługuję na Cruciatus albo i dwa, możemy się rozliczyć po pracy. Na swoją obronę mogę jedynie powiedzieć, że my, wojskowi, mamy z natury rzeczy niewyparzone języki.
Cała trójka ryknęła śmiechem; Albus zanotował sobie w pamięci, by koniecznie sprawdzić, skąd rodzina Lestrange zna kogoś takiego, jak Silbermond. Pewnie Denebola w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, co to za typ!
- Generale Silbermond - Fineas Nigellus wyłonił się z tajnego przejścia - I jak?..
- W porządku. Obrzydliwie w porządku - odpowiedział Serafin, jakby fakt, że wszystko było pod kontrolą, straszliwie go denerwował.
- O, są i moi drodzy podwładni, którzy nie zdążyli jeszcze mnie znienawidzić - dyrektor uśmiechnął się złośliwie - Proszę do środka.
Albus i Denebola zostali przedstawieni pozostałym nauczycielom.
John Binns był wówczas młodym mężczyzną; siedział pod ścianą, zajęty studiowaniem starego pergaminu i prawie nie zauważył nadejścia „nowych”. Emilia Derwent, córka poprzedniej dyrektor Hogwartu, osoba wiecznie uśmiechnięta i energiczna, nauczała latania na miotle i fechtunku. Magicznymi stworzeniami zajmował się Charles Kettleburn, wysoki, silny czarodziej z blizną po oparzeniu smoczym ogniem na twarzy. Falka Schlange, brzydka, czarnowłosa wiedźma, zajmowała się Wróżbiarstwem. Była całkowitym przeciwieństwem egzaltowanych, dziwacznie wystrojonych wróżbitek, jakie Albus na ogół widywał. Ta wiedźma ubierała się w skromną, czarną szatę, wyszywaną w srebrne węże, a jej wzrok zdecydowanie nie należał do osoby śniącej na jawie; czarne, bezdenne oczy zdawały się zaglądać w każdy zakamarek duszy jej rozmówcy. Specjalistką od Legilimencji i Oklumencji była Atena Black, jedna z najzdolniejszych wiedźm swoich czasów, wydziedziczona przez rodzinę za „niewłaściwe poglądy”. Czarów i uroków nauczał, znany Albusowi jeszcze z jego uczniowskich czasów, William Weasley.
Ku zdumieniu Dumbledore'a, generał Silbermond także został zaproszony na radę. Albus zaczął się domyślać, że coś naprawdę jest nie w porządku; co prawda ogromnie nienawidził Daniela, ale wiedział, że Serafinem - a ich generałem w szczególności - nie zostaje się z racji pochodzenia czy bogactwa. Ci żołnierze byli naprawdę doskonale wykształceni i wyszkoleni, a ich fanatyczna odwaga budziła podziw. Czego szukał tu łowca demonów? Czyżby Hogwartowi coś groziło? Przecież dopiero dwa lata temu to właśnie Serafini krwawo rozprawili się z niebezpieczną sektą... Czyżby znów wietrzyli niebezpieczeństwo?
Albus rozejrzał się po pokoju. Charles, Emilia, William i Atena z pewnością wiedzieli, co robić z różdżką; Denebola również nie wyglądała na słabą, bezbronną kobietkę. Mistrz Eliksirów, choć łajdak i wampir, należał do rodu la Fey, słynącego z pogardy dla śmierci; poza tym, jak wszyscy pracownicy Hogwartu, składał przysięgę, że będzie chronił uczniów, a - jak wskazywały kroniki - la Feyowie byli na swój sposób honorowi i nie łamali takich obietnic. Wróżbitka też miała w sobie coś drapieżnego i niebezpiecznego; z pewnością nie zajmowałaby się fusami, gdyby działo się coś złego. Dumbledore zmarszczył brwi; może Nigellus, przyjmując nauczycieli, miał swój plan? Może celowo dobierał osoby, które potrafiły walczyć? Wampir z rodu rycerzy-rabusiów, były auror, panna Black... Hmm... W końcu pięć lat temu krewniak Fineasa, wtedy siedmiolatek, zniknął bez śladu i do dziś nie ustalono, co się z nim stało... Może dyrektor obawiał się kolejnych ataków? Może... Aurorski umysł Albusa zaczął pracować na pełnych obrotach. Tu się coś działo. Coś złego.
Kiedy Albus i Denebola złożyli tradycyjną przysięgę, dyrektor rozpoczął radę. Jak zwykle, obrady dotyczyły różnych organizacyjnych i finansowych spraw szkoły. Silbermond przysłuchiwał się temu w milczeniu, pogrążony we własnych rozmyślaniach. Albus zauważył, że wampir nie wykonał najmniejszego choćby gestu; jak wąż albo kot siedział w calkowitym bezruchu, pozornie nie zwracając na nic uwagi. Dopiero poproszony przez Nigellusa o głos, wstał i zaczął omawiać unowocześnienia w systemie obronnym Hogwartu. Dumbledore domyślał się, że generał i tak nie mówi wszystkiego; nawet nauczyciele, poza dyrektorem, nie znali wszystkich tajemnic zamku.
Daniel zwięźle przedstawił obecną sytuację polityczno-religijną, zwracając uwagę na szczególne zagrożenia; później, sprytnym ruchem różdżki, zaczął wyczarowywać portrety dzieci, które były szczególnie zagrożone.
- Podzielę to tak - stwierdził - Dzieci z rodzin przestępczych, czyli głównie Nokturn, choć i arystokracji nie omijają ciągotki do niebezpiecznej magii; dzieciaki o trudnej sytuacji rodzinnej, czytaj: rodzice, których powinno się powiesić; dzieci mugoli, dzieci Niewymownych i aurorów... - wymieniał po kolei nazwiska - I wreszcie - wykrzywił wargi w drapieżnym grymasie - Rabastan i Severus Malfoyowie, synowie Dracona Malfoya, trzeci i piąty rok Slytherinu oraz Wotan Grindewald, także trzeci rok Slytherinu. Do tego dochodzi Morgana Yew, Slytherin, rok szósty.
- A tym co grozi? - odezwał się William Weasley - Otworzą Komnatę Tajemnic?
- W tym pokoju - głos Daniela zabrzmiał lodowato - Są przynajmniej dwie osoby, które, teoretycznie, mogłyby to zrobić, więc może odpuścimy sobie takie żarty?
Albus rozejrzał się dookoła. No jasne, la Fey ze swoimi wężami... I kto jeszcze? Schlange? Dyrektor? Atena Black?
- Ci Ślizgoni są zagrożeni z tego prostego powodu - ciągnął Silbermond - Że są krewnymi mojej podwładnej, Bellatrix Malfoy - Grindewald.
- Sangre, Yew i coś tam jeszcze... - mruknął William - Ilu ona tam ich miała?
- Z całym szacunkiem, nie omawiamy tu drzewa genealogicznego rodu Malfoyów! - zdenerwował się dyrektor - Generale Silbermond, o ile mi wiadomo, grożono im...
- Ze względu na ich pokrewieństwo z Bellatrix - dokończył Serafin - Wotan i Morgana to jej dzieci; Draco Malfoy jest kuzynem...
- Dalekim...
- Wystarczająco bliskim, by jego synowie też byli zagrożeni - przerwał Daniel ostro - To nie są żarty. Widziałem dzieci zamordowane przez sekciarzy i innych wariatów i wolałbym tego więcej nie oglądać. Zaznaczam przy tym, że żądni zemsty rodzice stają się czasem nieobliczalni i rzucają Avadami w każdego, kto jest w zasięgu ich różdżki. Naprawdę, wolałbym - wypowiedział to słowo z naciskiem - Nie przyjeżdżać tu w środku nocy, by szukać zaginionych. Poza tym, miałem nieprzyjemność poznać metodykę pracy szaleńców i niech państwo nie myślą, że będzie to precyzyjna robota. Zlikwidują każdego, kto stanie im na drodze. To tyle. Obyśmy się nie musieli spotkać do następnego sierpnia.

Później Nigellus omówił jeszcze zabezpieczenia, związane z obecnością nie-ludzi w zamku; młode wampiry bywały czasem nieprzewidywalne.
Albus miał dość. Życie, uśmiechając się jak Mefistofeles, skonfrontowało go z najgorszymi wrogami; miał stanąć twarzą w twarz z Malfoyami, z TYMI Malfoyami, z dziećmi Bellatrix...
A Denebola i Armand znów rozpoczęli naukowe dyskusje; Falka przypatrywała się im uważnie, paląc papierosa. Kiedy Albus podszedł bliżej, wyczuł, że nie był to zwyczajny tytoń.
- Niezłe towarzystwo Nigellus sobie tu sprowadził - pomyślał.
- Coś nie pasuje? - zapytała Schlange zaczepnie swoim niskim, zachrypniętym głosem - Nie, nie użyłam legilimencji - zaśmiała się ochryple - Twoja mina mi wystarczyła, Albusie.
- Nie powinno się palić przy uczniach, zwłaszcza takich ziół.
- Przy nich nie palę - odparowała - Ona ci się podoba?
- Co? - zapytał, zaskoczony.
- Nie co, tylko kto. Denebola.
- Ale...
- Odpuść ją sobie. Ona nie jest dla ciebie.
- To wróżba? - warknął.
Falka znów się zaśmiała. Denerwowała go ta baba, bezczelnie oparta o framugę okna.
- Nie. Doświadczenie życiowe - odparła wiedźma - Ona nie nadaje się na żonę dla takiego, jak ty. Po prostu.
- A la Fey...
- Armand - Falka zaciągnęła się aromatycznym dymem - Jest zupełnie inaczej wychowany, niż ty. Ty chciałbyś ją mieć. On wie, że pewnych rzeczy nie można posiadać. Więcej: to on będzie jej.
- Nie rozumiem.
- No właśnie -pokiwała głową.

Późną nocą

Armand i Denebola nie poszli jednak do „Trzech mioteł”; Mistrz Eliksirów zaprosił swoją koleżankę na degustację najnowszego specyfiku w swoich lochach, a potem... No cóż, potem zdegustowali następny trunek i jeszcze następny... Przeszłość, pieczołowicie upchana w najdalszych zakątkach ich umysłów zaczęła rwać łańcuchy i wypełzać ze swojego więzienia; Armand błogosławił Silencio Imperforable, którym swego czasu obłożył komnaty. Teraz nie byłby w stanie go rzucić, a jeśli ktoś to by usłyszał...

- I rozwalili ich... Wszystkich... Po katowsku, kulą w kark...
- Może cię to pocieszy, Denebolo, my też tak skończymy... Nie... - Armand sięgnął po butelkę, ale przewrócił ją - Cholera! To był świetny burgund! - czerwone wino kapało na podłogę - No więc, znaczy... My skończymy gorzej... O wiele gorzej... A twoja matka... Ona wiedziała...
- Co?
- Jak żyć. I jak umrzeć. Moja żona też... To mnie powinni wtedy byli zabić... Oni byli tacy... Oni byli wspaniali, nie jak ja, libertyn i łajdak... Dziwię się, że ona mnie chciała...
- KTO?! - Denebola zerwała się z krzesła, wywracając kieliszek.
- Moja żona, uspokój się. Szczerze mówiąc, na twoją matkę to wszyscy się gapili, jak hipogryf na szynkę... Co to była za wiedźma! Ale nie, o nie, ona nie była taka... Cholera, twój ojciec miał szczęście... Ja też. Ale on miał większe, on umarł razem z nią... Nie musiał... Urządzać pogrzebu. Martwym lepiej, niż żywym... O ile ja żyję.
- Na trupa też nie wyglądasz...
- A może powinienem, co? - zaśmiał się - Byłbym bardziej... interesujący...
- Zamknij się! - warknęła.
- Przepraszam. Za dużo wypiłem. I podobno pięknie się zemściłaś, śpiewali o tym w Kairze.
- Dzieciom nie powinno się dawać broni, Armandzie... Zanim zrozumieją, co robią...
- Byłabyś tylko jeszcze gorsza, mówię ci... Zemsta, im dłużej rośnie w duszy, tym gorsza... Nie ma lotu w górę, zawsze tylko w dół... - mruknął.
- Nie rób z siebie upadłego anioła.
- Nie robię. Ja nim jestem. Półdemon...
- Pokaż się. O, jeszcze ładniejszy teraz jesteś - stwierdziła z uznaniem.
- Wąpliwe gusta - parsknął.
- Pamiętaj, gdzie się wychowałam... I z kim.
- Fakt. A jak mnie wtedy wypuściłaś z tych lochów... Nie bałaś się? - był jeszcze na tyle trzeźwy, by zmienić temat.
- Za mała byłam, żeby rozumieć... Byłoby po mnie... Ile razy destylowana ta śliwowica?
- Raz. Śliwowicę destyluje się raz, bo potem traci aromat*. Dałaś popalić... Albowiem jest jedna rzecz, której nie oprze się żaden kamień i żaden metal... - zaczął deklamować - Co bronią jest kobiet pięknych, a groźnych...
- Powinni byli lepiej zabezpieczyć te ściany. Wiadomo było... że ktoś spróbuje wejść i was wypuścić... - nalała sobie jeszcze jeden kieliszek.
- Ryzykując stos...
- Więc poszło małe i głupie...
- Małe ale nie głupie... Nie byłaś głupia... W takich czasach tylko szaleni przetrwają... Merlinie, jak ja się bałem! - powiedział nagle -Słodki Merlinie, ależ ja się bałem!
- Nie było ci pisane, Armandzie, i tyle... Dobrze, że dałeś mi wilka. Tak to byśmy się nie poznali...
- No... Jak to było? „Wypłosz”? Generał zawsze miał niewyparzony język...


- Armand... Ja może pójdę.
- Cholernie dużo wypiłaś, jak na twoje gabaryty... I jeszcze się trzymasz...
- A chciałbyś, żebym się puściła?
- Wolałbym na trzeźwo, żebym rano wszystko pamiętał...
- Libertyn i cynik...
- Tylko prawdę mówię... Ale masz łeb, wiedźmo.
- Najpierw jem, potem piję. Najpierw baza, potem nadbudowa - stwierdziła krótko.
- Odprowadzić cię? Hogwart to wredne zamczysko, schody jeżdżą...
- Pijane ghule po korytarzach... Pijanie wampiry... Gryfoni... Smoki alpejskie... Ghule...
- Oby stadami, bo jak to kobiety to ładne... A tam... Ja mam bazyliszka... Ja się nie boję... Jak mówią, wila w łóżku, wampir przy kociołku, ghul w walce, alb na straży... - dodał cokolwiek bez związku - To jest... nie jak być powinno... Ghulica w łóżku, wampir... Co do ghuli... Dobra, idziemy!
- I libertyn mnie tak wypuszcza? O Merlinie, matka by mnie zabiła za takie gadanie...
- Zaraz zabiła... Chyba mnie... „Liberte” to „liberte”, więc cię wypuszczam... Liberte, egalite...
- Impossible a réaliser**... - dokończyła wiedźma.
- Dobra, chodźmy, bo Nigellus nas złapie...
- I co? Da szlaban? - zaśmiała się wiedźma
- No... Ostatnio nadzorowałem ubieranie choinek... Na szczęście dyro zabronił Walentynek...
- A to co? Te Walniętynki? - zainteresowała się Denebola.
- Święty Walnięty, patron wariatów... Paranoja na różowo... Tortura estetyczna... Gorsze niż podwójny Cruciatus...
- Podkręcany, czy prosty?
- Nawet gorzej, niż podkręcany...

10 sierpnia 1876

Albus, jak na aurora przystało, spisał swoje wszystkie podejrzenia i zabrał się do ich weryfikacji.
La Fey
Potom
ek Slytherina? Tak.
Alb w rodzinie? Praprababka. Piratka (Czy oni nie mogą się żenić porządnie?)
Wężousty? Prawdopodobnie. Bardzo.

Falka Schlange
?????
Wredna Niemra, udaje wszechwiedzącą

Yewowie. Na ogół nie posyłają dzieci do Hogwartu - pomysł Bellatrix???

Denebola Lestrange
Lucjusz Lestrange wyemigrował do Afryki, powody - niejasne (politka?? Rasizm???) Jeden z generałów powstania ghuli. Dziadek - pradziadek Deneboli?
Powiązania z Silbermondem - czasy powstania? Silbermond pamięta ją jako dziewczynkę - więc możliwe.
Powiązania z la Feyem - matka? Uratowała go? Kolczyk - ten sam motyw wilka (alba?) co na jego biżuterii. Dał matce\ dziadkowi w ramach podziękowania? Typowe zachowanie wampira.

Nigellus
Porwany bratanek, Markus Lestrange; teraz miałby 12 lat, ciała nie odnaleziono. Cechy szczególne: ucięty lewy kciuk (po wypadku z różdżką)
Pokrewieństwo Denebola-Markus: pradziadkowie byli braćmi? Raczej nie bliższe.
Pokrewieństwa la Feyowie-Nigellus ???
Nigellus-Lestrange'owie - ciotka Elladora wyszła za mąż za Artura L.
Paranoja? Celowe dobieranie kadry „bojowej”?
Powiązania z Silbermondem z racji zaginięcia Markusa?


Albus westchnął. Pozostawała jeszcze Bellatrix Malfoy-Sangre-Yew-Grindewald, a do hipogryfów z ich obyczajami małżeńskimi. Faktem było, że ta suka broniła Hogwartu i Albus to pamiętał. Prawdą było również, że to niemieccy Malfoyowie walczyli za szkołę w Schwarzwaldzie. Ergo, mogła się tu zjawić. Dumbledore zacisnął zęby. Atak na nią był złym pomysłem, na pewno nie można było tego zrobić w murach zamku, zwłaszcza, że wiedźma mogła nie być sama.

- Albusie? - głos małej siostry przerwał jego rozmyślania.
- Tak? - zapytał nieprzytomnym głosem.
- Mieliśmy jutro iść na Pokątną! - stwierdziła dziewczynka.
- Pójdziemy, pójdziemy - westchnął czarodziej. Zakupy. Wydatki. A Aberforth znów w długach...


Albus i Andromeda wędrowali Pokątną. Zakupy dla pierwszaka zajmowały dużo czasu; trzeba było kupić różdżkę, szaty, kociołek, książki...
- Słuchaj, wejdź do „Esów i Floresów”, ja muszę jeszcze skoczyć do Gringotta - powiedział Albus - Tylko czekaj na mnie w księgarni i nigdzie się stamtąd nie ruszaj.
Jakby upomnienie było jej potrzebne... Andromeda uwielbiała książki, lubiła je bardziej od Quidditcha! Kiedy tylko weszła pomiędzy regały, czas się dla niej zatrzymał. Albus tymczasem tkwił w banku; poprzedniego dnia gobliny miały poważne problemy z nowym systemem ochronnym Gringotta i wielu czarodziejów musiało czekać, aż ich skrytki znów będą dostępne.

Andromeda usłyszała trzask aportacji, a potem krzyk. Skuliła się w kącie i powoli wyciągnęła swoją nową różdżkę. Może to tylko jakiś roztrzepany czarodziej otworzył niebezpieczną księgę, ale może... Albus ją ostrzegał! Regał zachwiał się niebezpiecznie; wielka książka uderzyła ją w głowę. Andromeda wyskoczyła zza szafki, bojąc się, że wszystko runie jej na plecy.
- Accio dzieciak! - krzyknął ktoś.
Czyjś ciężki but przygniótł ją do podłogi.
- I co teraz, Jąkało? - zakpił ten sam głos - Znikaj stąd, albo rozwalę tę małą!
Andromeda podniosła głowę. Na końcu przejścia między regałami stał jakiś czarodziej; to chyba to niego było skierowane to „jąkało”. Jego czarna peleryna miała brzegi powycinane na kształt płomieni i była obramowana czerwienią. Twarz zasłaniała mu szkarłatna maska. Powoli, najwyraźniej bez pośpiechu, zaczął iść w ich stronę. Różdżkę trzymał opuszczoną.
- Rozwalę ją - powtórzył napastnik. Czarny się nie zatrzymał, dalej szedł powoli i spokojnie, ale w jego ruchach było coś drapieżnego, jakby kociego. Andromeda nie miała wątpliwości, że w razie potrzeby zaatakowałby szybko jak żmija. Dziewczynka wykręciła rękę do tyłu i wyszeptała zaklęcie; czegoś się w końcu nauczyła od braci. Przestępca wrzasnął, kiedy niebieski płomień chlasnął go po nogach; Andromeda spróbowała się uwolnić. Usłyszała cichy gwizd; napastnik poleciał do tyłu, jakby coś w niego uderzyło. Chciała się zerwać i uciekać, ale czarny powstrzymał ją gestem; posłusznie przywarła do ziemi.
- Avada Kedavra! - wrzasnął ktoś, kogo dziewczynka wcześniej nie zauważyła. Czarny zachwiał się tylko, uderzony zielonym promieniem; powietrze przeszył kolejny cichy gwizd. Andromeda zobaczyła teraz, co było jego źródłem; Jąkała, oprócz różdżki, miał mugolską broń, najwyraźniej wyciszoną. Czarodziej podbiegł do niej i złapał ją za szatę; schowali się za regałem.
- Co się?..
Zasłonił jej usta dłonią. Andromeda, wciśnięta pomiędzy dwie ciasno ustawione szafy, nie mogła nic widzieć; zorientowała się tylko, że jej towarzysz musiał mieć jakieś osłony, albo w ogóle nie był człowiekiem, jeśli Avada go nie zabiła. Poza tym, gra toczyła się o wielką stawkę, jeśli tak brutalna walka rozpoczęła się w biały dzień na Pokątnej.
Wyskoczyli zza półek; kilka zaklęć gwizdnęło im nad głowami. Wpadli w jakiś korytarz, którego dziewczynka wcześniej wcale nie zauważyła. Czarny odwrócił się nagle i przycisnął ją do siebie szybkim, brutalnym ruchem. Zanim dziewczynka zdążyła zaprotestować, poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg; zabolało, świat zaczął wirować.
- Aportacja - pomyślała.
Wylądowali w ogromnym sklepie pełnym ludzi; klienci zaczęli wrzeszczeć na ich widok. Nie było w tym nic dziwnego, bo, jak Andromeda stwierdziła ze zdumieniem, było to mugolskie miejsce.
- Jak tak dalej pójdzie, to my wylądujemy w Azkabanie za łamanie... - usłyszała kolejny trzask, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden... - Idą naszym śladem aportacyjnym! - przeraziła się - Co jest grane?
Wokół pojawiali się czarodzieje; tłum mugoli uciekał na wszystkie strony, krzycząc i wrzeszcząc, co jeszcze potęgowało chaos. Zgrabny, szybki półobrót Jąkały i kolejny napastnik, potraktowany Drętwotą, runął na ziemię, ale było ich jeszcze co najmniej dwóch. Czarny popchnął Andromedę za jakiś mebel. W sklepie pojawiali się aurorzy i chyba niezbyt orientowali się w sytuacji. Jakieś zaklęcie zbiło Jąkałę z nóg; przeszorował po podłodze i ku przerażeniu Andromedy, stoczył się ze stromych schodów.
Dwie Drętwoty uderzyły o siebie i poleciały w stronę młodej mugolki, która usiłowała wydostać się z tłumu. Kobieta, trafiona rykoszetem, wypuściła rączkę dziecinnego wózka, a ponieważ życie jest złośliwą bestią, musiało się to stać akurat na środku schodów, z których właśnie spadł czarny czarodziej. Wiele lat później Andromeda myślała o tym, jak o scenie z mugolskiego filmu. Krzyk matki; bezradność czarodziejów, którzy przed chwilą tak hojnie szafowali zaklęciami, a teraz nie mogli wpaść na żaden pomysł.
- NIE! - wrzasnęła i wyskoczyła z ukrycia.
Czarny, wciąż wyciągnięty na podłodze, zorientował się, co się dzieje. Szarpnął się, ale jakieś zaklęcia wciąż musiały go mocno trzymać.
- WINGARDIUM LEVIOSA! - krzyknęła Andromeda. Z tej odległości nie była w stanie poderwać wózka w powietrze, ale zdołała go przyhamować. Jąkała szarpnął się raz jeszcze, uwalniając się z niewidocznych, magicznych linek. Wózek podskoczył na kolejnym stopniu schodów... dłoń w skórzanej rękawicy mocno chwyciła oś pomiędzy przednimi kółkami. Andromeda nie mogła zobaczyć twarzy, ukrytej za maską, ale przysiągłaby, że w niebieskich oczach nieznajomego błysnęły radosne iskry.
Potem do środka wpadł kolejny oddział aurorów; ci najwyraźniej już wiedzieli, co się dzieje. Szybko i sprawnie powstrzymali walkę. Jeden z nich oddał wózek przerażonej matce.
- Masz, dziecko, refleks - odezwał się do Andromedy - A pani rzeczywiście robi cuda - zwrócił się do czarnego, która zdążył już wstać - Piękne łowy. Gdzie amnezjatorzy, do cholery?!
- To jest wiedźma? - zdziwiła się Andromeda, ale nie powiedziała tego głośno - Ale wysoka. I silna...
- T-taka pra... praca - odezwała się zamaskowana. Andromeda zrozumiała, czemu nazywano ją „jąkałą”. Głos czarnej wiedźmy był dziwny i nie chodziło tu tylko o jąkanie się. Był ochrypły i nienaturalnie niski, a do tego pozbawiony intonacji, zupełnie jakby kobieta cały wysiłek wkładała w budowanie zdań, nie przejmując się tonem głosu. Dziwne, przecież podczas inkantacji się nie zacinała...
Wiedźma odwróciła się w jej kierunku i wyciągnęła do niej dłoń - Dz-dziękuję - powiedziała cicho - To... To było d-doskonałe.
Czarno-czerwony ptak pojawił się znikąd i usiadł jej na ramieniu. Był wielki, a jego ogon sięgał aż do ziemi.
- To feniks, proszę pani? - zapytała Andromeda, ściskając rękę wiedźmy.
- Żar-ptak*** - druga kobieta w czerwonej masce wysunęła się zza pleców aurora - Rosyjski feniks...
- Co wy tu?.. - Albus przepchał się przez tłum gapiów - Andromeda! Malfoy! - wymierzył różdżkę w zamaskowane wiedźmy. Ta z nich, która się jąkała, powoli ściągnęła maskę; Andromeda zobaczyła poparzoną twarz Bellatrix i cofnęła się o krok. Nie próbowała jednak atakować; w przeciwieństwie do zaślepionego gniewem Albusa dostrzegła kilku innych ludzi w czarno-czerwonych szatach. Widziała, co potrafią zrobić i nie zamierzała ich prowokować. W końcu nie zaczną chyba rzucać Avadami, stojąc pośród aurorów. Przecież byli po ich stronie!
Albus stracił różdżkę równie szybko, jak ją wyciągnął.
- A więc to jest twoja siostra - stwierdziła powoli jedna z wiedźm, ściągając maskę - Lepsza od ciebie. I mądrzejsza.
- Mordercy! - syknął Albus - Zabijacie w kościołach! Wy...
Wargi Bellatrix wykrzywiły się w na ułamek sekundy w smutnym uśmiechu, ale nic nie odpowiedziała.
- Dość! - powiedział jeden z aurorów - Albercie, z łaski swojej, oddaj tę różdżkę Albusowi. Zdenerwował się, widząc, co się dzieje i jak to Gryfon, przesadził. Bellatrix, Minister chce cię widzieć...
Malfoy w milczeniu skinęła głową, ukłoniła się Andromedzie i deportowała. Pozostali czarno-czerwoni poszli w jej ślady.
- Wracamy do domu! - Albus zaczął ciągnąć siostrę za sobą.
- Ale...
- To przez nią nie mamy rodziców! - wrzasnął Gryfon - To bestia, morderczyni...
- Ona mnie uratowała - mruknęła pod nosem Andromeda.
- To bestia, nie rozumiesz? Masz się trzymać od nich wszystkich z daleka! Malfoy, Grindewald, Yew, Sangre, Dusk i inni!

Ale dla Andromedy nie było to już takie proste. Oczywiście, nienawidziła Bellatrix - a raczej tego kogoś, kto zabił jej rodziców. Ten dzień jednak sprawił, że zaczęła mieć wątpliwości. Zauważała nieścisłości, które umykały Albusowi.
Po pierwsze, Bellatrix działała razem z aurorami. Jej rodzice też byli aurorami, dlaczego więc mieliby na siebie polować? Andromeda nie była naiwnym dzieckiem i rozumiała dużo więcej, niż Albus przypuszczał. A jeśli - przecież słyszała takie historie - to nie była prawda? Jeśli zabił kto inny? Gdyby Bellatrix była winna, chyba nie pozwolono by jej na dalszą współpracę z aurorami? A może to też była walka w tłumie i ktoś głupi strzelił, nie celując? Albo to był rykoszet?
A po drugie, Andromeda wiedziała, że aurorskie akcje za granicą wymagają zgody miejscowego rządu. A jeśli rodzice, jak Albus, zadziałali bez zastanowienia? A jeśli Bellatrix wzięła ich za szpiegów i dlatego zabiła? W końcu to też był obowiązek aurora...
A jeśli ona - albo rodzice - byli pod Imperiusem, bo jakiś przestępca chciał, żeby się nawzajem pozabijali? No bo przecież jeśliby strzelali do siebie „bo tak”, nikt nie pozwoliłby Niemce na dalszą pracę! Auror miał słuchać rozkazów, nie mógł przecież ot, tak sobie, rzucać Avadami.
Musiał być powód. Musiał to być rozkaz. Inaczej Bellatrix siedziałaby już w Azkabanie.
Albus mówił, że Bellatrix była wtedy z zawodowymi morderczyniami. A jeśli była wtyczką w ich organizacji i musiała zabić, żeby się nie zdradzić?
I co było z tym kościołem?
Analityczny umysł Andromedy stwierdził jedno: nie powiedziano jej całej prawdy. Albus albo celowo ją okłamywał, albo nie dostrzegał dziur w oficjalnej wersji wydarzeń.
Poza tym Andromeda zrozumiała to, co kiedyś przeczytała w jednej książce. Słownictwo było zawiłe, ale chodziło o to, że jeśli choć raz przekonasz się, że twój wróg jest, jak ty, całkiem normalnym czarodziejem, to nigdy więcej nie zobaczysz w nim tylko potwora. Zawsze będziesz pamiętał, że tak naprawdę jest podobny do ciebie. Bellatrix Malfoy nie była już tylko uosobieniem zła. No, była zła, ale nie do końca... Andromeda przewróciła się na drugi bok. To było takie skomplikowane. I Albus na pewno nie był w stanie jej tego wyjaśnić.


*święta prawda
**Wolność, równość... Niemożliwe do zrealizowania
*** wynalazek rosyjskiego folkloru, najwyraźniej kuzyn feniksów

10 sierpnia, wieczór, zamek Drachenfels

- Bellatrix - głos generała Silbermonda był pozbawiony emocji, jak zawsze, ale Serafinka widziała, jak jej przełożony nerwowo bawi się różdżką - Sprawa pozostaje niewyjaśniona. Gdyby nie kontakty Fineasa Nigellusa w brytyjskim Ministerstwie, siedzielibyśmy teraz z ręką w smoczym ogniu. Widziały nas dziesiątki mugoli, amnezjatorzy szaleją. I? Jakiś komentarz?
Milczenie. Słowa zawsze ją opuszczały wtedy, kiedy były potrzebne. Tylko klątwy pozostały jej wierne jak gryfy.
- Nie posądzam cię o głupie błędy - ciągnął Daniel - Ale to było ryzykowne. Bardzo.
- Siatka... - oporny umysł zdołał wreszcie wyprodukować jakąś sensowną odpowiedź.
- Antyteleportacyjna? - generał drgnął - O Scheisse... To dlatego tam cię przeniosło. Ale zaraz ją zdjęli, aurorzy się nawet nie zorientowali... Co o tym sądzisz?
Bellatrix nie odezwała się ani słowem; zamiast tego wyciągnęła różdżkę i zaczęła pisać w powietrzu. Tak w końcu było prościej.
Gatunek
- Jesteś pewna? - jego nozdrza rozszerzyły się, jakby chwycił trop.
Mieli siatkę. Bardzo dobrą. Zerwałam tylko kawałek. Szybko zdjęta. Aurorzy nie zauważyli. Wtyki w Ministerstwie. Inaczej by nie przeszło. Dobra organizacja. MM? Dużo pieniędzy. Szerokie kontakty. Założyli siatkę. MM. Gatunek.
- Skąd ta pewność? W ogóle, że to eksperyment?
Zniknięcia małych dzieci mugolskiego pochodzenia. Nie dociera do aurorów. MM. Tuszują. Lewe papiery. Gatunek. Wszystko się zgadza.
- I nie każdy kraj prowadzi oficjalny spis czarodziejów w mugolskich rodzinach.... I nie rejestrujemy przestępstw wśród mugoli. Często w ogóle nikt ich nie rejestruje. Ale czemu w takim razie ktoś ryzykuje tutaj, jeśli mógłby spokojnie i legalnie kupić kilkoro dzieciaków gdzieś w Afryce?
Nie kilkoro. Setki. Mała wydajność procesu.
- Jaka była maksymalna? - zapytał.
Pięćdziesiąt- siedemdziesiąt procent. Na ogół o wiele niższa.
- Scheisse... Hurensöhne. Ale to nie wyjaśnia, dlaczego zaatakowali tutaj, Bellatrix. Nikt nie porywa dzieci czarodzieja czystej krwi, jeśli może bezpiecznie kupić mugolaka - pokręcił głową Silbermond.
Profil magiczny i genetyczny.
- Sądzisz? Nie z każdym im wychodzi? Luter!
- Panie generale? - drugi Serafin ukłonił się, czekając na rozkaz.
- Wszystkie dokumenty dotyczące zaginięć magicznych dzieci w przeciągu ostatnich dwudziestu lat.
Dziesięciu. Nie było próby.
- Nie masz pewności. Zresztą jeszcze tego nam by było trzeba... Luter, na jutro mam mieć też dane od mugolskiej policji. Zaginięcia nieletnich. Także wyciągi z Ministerstw, co do zarejestrowanych dzieci, które nie chodzą do naszych szkół. Wszelkie podejrzane fakty, wszystko.
- Tak jest, panie generale.
- Wszelkie agresywne sekty, metodyka, ofiary - wyliczał Silbermond.
- Tak jest, panie generale - odparł Luter, którego wcale nie dziwiły polecenia przełożonego. Podzielał zdanie Bellatrix i uważał, że już są spóźnieni z akcją.
- Zwróć uwagę na możliwości powiązań z Ministerstwami.
- Tak jest, panie generale. Mamy kogoś aresztować?
- Nie. Nie... Powoli. To mogą być bardzo grube ryby - generał uśmiechnął się paskudnie - Bardzo grube...
- Jak dorwę drania, osobiście przybiję tępymi gwoździami do drzwi - mruknął do siebie Luter.
Kościoła w Wittemberdze.
- Hę? - Silbermond odwrócił się gwałtownie.
Ja nic nie mówiłam, panie generale.
- Kiedyś skorzystam ze swojej władzy i was powywieszam... Idźcie, heretycy moi, narada skończona. Kriege, Belicosa, jeszcze moment.

Kiedy za pozostałymi zamknęły się drzwi, Daniel zwrócił się do sióstr:
- Uważacie, że jej teoria jest poprawna?
Kriege wzruszyła ramionami - Dziur nie widzę, panie generale. A jeśli od ośmiu lat kręcimy się jak pufek na mugolskiej karuzeli, to może oznaczać, że to rzeczywiście ministerialna robota. Albo jakiejś bogatej i dużej organizacji...
- Mogą siedzieć w Stanach albo na Atlantydzie i wtedy w życiu ich nie znajdziemy - dodała Belicosa.
- Ma się kontakty z piratami - mruknął Silbermond - A oni znają archipelag jak kieszenie w swoich szatach. Zawiadomimy też innych... Na całym świecie. Nie chcę, żeby doszło do próby.
- Mogli już ją przeprowadzić na mugolach - zauważyła Belicosa.
- Jeśli to eksperyment, będą musieli to powtórzyć na czarodziejach - mruknął Silbermond.
- Albo wyrwie im się spod kontroli. Nie można do końca panować nad tym, co żywe.
- Jeszcze lepiej - syknął generał.

10 sierpnia, 11. w nocy, Hogwart

- Fineasie, nie wiem, jak ci dziękować. Gdyby nie twoje hmm... znajomości - generał wykonal taki gest, jakby pocierał monetą o monetę - Mielibyśmy nielichy kłopot. Regularna bitwa w środku mugolskiego Londynu...
- Właśnie. Malfoy zrobiła to specjalnie, czy uszkodzili jej nie tylko twarz? - parsknął Nigellus.
- Nie mów tak! - syknął z wściekłością generał - Nie masz o tym pojęcia! Nie wiesz, jak to jest, kiedy...
- I obym się nie dowiedział - powiedział dyrektor, unosząc ręce w uspokajającym geście - Chciałem się tylko upewnić, czy ona jest zdrowa. Nie neguję jej odwagi i talentu, ale brutalna magia pozostawia blizny; również na mózgu i nie można udawać, że tak nie jest.
- Gdybym miał cień cienia dowodu, że Bellatrix nie myśli prawidłowo, nie wysłałbym jej na tak skomplikowaną akcję - warknął generał.
- Ale sprawa wciąż stoi w miejscu. Nie znaleźliście Markusa.
- Lepiej wzmacniaj osłony wokół zamku, żeby nie było jeszcze gorzej - mruknął Silbermond - Jak już mówiłem, sprawa robi się coraz bardziej paskudna.
- Danielu, powiedz krótko: jakie są szanse, że Markus żyje?
- On żyje. Tyle wiemy. Masz zegar.
- Ale czy będzie normalny?
- A jaką masz definicję normy? - odparował Silbermond - Ale powtarzam ci jeszcze raz: podwój straże. Jeśli to był eksperyment, dojdzie do próby. Nie wiem gdzie i kiedy, ale muszą przeprowadzić test na czarodziejach. Muszą.
- A Hogwart jest szkołą, więc...
- Masz dzieci. Łatwiejszy cel.
- Jak ty to mówisz: Scheisse.
- Verdammte Scheisse, Fineasie.

Szkocja, mieszkanie Dumbledore'ów, 13 sierpnia

Mieszkane było małe i brzydkie, a pokoik dziecinny na poddaszu naprawdę nędzny. Tym niemniej, księżyc świecił tak samo dla Andromedy, jak i dla bogaczy. Dziewczynka słuchała stukotu kopyt („Biedne konie mugolskich dorożkarzy. Harują jak skrzaty”) i obserwowała niebo. Właśnie przeczytała nową książkę o astronomii i chciała przyjrzeć się tym ciekawym gwiazdozbiorom - tak przynajmniej powiedziała Albusowi - ale tak naprawdę chciała przeczytać list, który dostała. Nie chciała go otwierać przy braciach; domyślała się bowiem, że ma związek z „zamieszaniem” na Pokątnej. Koperta z kosztownego pergaminu była zamknięta pieczęcią, przedstawiającą skrzydlatego człowieka z mieczem. Taki sam znak nosił czarny oddział, do którego należała Bellatrix. Pismo było staranne i równe.

Panno Dumbledore,
Z pewnością zaskoczył Panią mój list; może nawet oburzył. Proszę jednak, by przeczytała go Pani do końca, zanim go Pani zniszczy. W końcu nawet najgorszy przestępca ma prawo zostać wysłuchanym, zanim wyda się na niego wyrok.


Andromeda spojrzała na podpis. Bellatrix Malfoy.
„Zaskoczona” to nieodpowiednie słowo. Ale... Czytała dalej.

Piszę, by podziękować Pani za pomoc. Uratowała Pani mój honor. Tak, honor; to nieszczęsne dziecko mogło zginąć, a odpowiedzialność za tę śmierć spadłaby na mnie. Walki w tłumie zawsze są obciążone wysokim ryzykiem, ale pomimo to nie powinnam była dopuścić do tej sytuacji; najwyraźniej musiałam popełnić jakiś błąd, który nie powinien był się mi przydarzyć. Jestem pani ogromnie wdzięczna za okazaną mi pomoc i chylę tiary przed Panią. W takich sytuacjach zdarza się, że nawet doświadczeni czarodzieje tracą głowę; była Pani jedyną osobą, która uczyniła to, co należy; podziwiam Pani refleks i zimną krew. Jeżeli kiedykolwiek będzie potrzebowała Pani referencji od kogoś, kto ma doświadczenie bojowe, z chęcią je dla Pani napiszę. Proszę nie odrzucać tej propozycji zbyt pochopnie; egzaminy na Aurorski Uniwersytet są bardzo ciężkie, a opinia Numeru Dwa pośród Serafinów może dać Pani wiele punktów.
Jestem bezczelna? Może, ale staram się tylko postępować z honorem wobec tych, którzy udzielili mi pomocy.

Nie zabiłam Pani stryjów, przysięgam, ani nie przyczyniłam się do ich śmierci. Byli brytyjskimi aurorami i prowadzili tajną akcję na terenie Niemiec; zginęli z rąk niemieckiego kontrwywiadu. Pani rodzice byli przekonani o mojej odpowiedzialności za tamte morderstwa i nie zamierzam ich za to winić; byłe niemieckie Ministerstwo Magii obciążyło mnie winą za śmierć Pani stryjów, a Pani rodzice nie mogli wiedzieć, iż nie jest to prawda. Muszę jednak nadmienić, że kilkakrotnie usiłowaliśmy rozwiązać ten konflikt w bardziej pokojowy sposób; nie dziwię się jednak Pani rodzicom, że nie zaakceptowali tego rozwiązania i rozpoczęli polowanie na mnie. Zemsta jest sprawą honoru i ich postępowanie było ze wszech miar słuszne i właściwe. Nie wiem, co Pani o nich powiedziano; nie byli gorsi ode mnie, jeśli idzie o rzemiosło wojenne; zaliczali się do najlepszych aurorów, jakich widziałam. Nie byli słabi ani niekompetentni, oni tylko popełnili błąd, a jak pani już widziała, w tej pracy pomyłka bywa śmiertelna. Przysięgam jednak, że nie zostali zamordowani podstępem; to oni rozpoczęli atak i zginęli w walce; nie jestem katem i nie znęcam się nad tymi, których pokonałam. Pani rodzice byli ludźmi honoru i przysięgam, że potraktowałam ich w honorowy sposób.
Nie zamierzam też polować na Pani braci, Panią, czy kogokolwiek z rodziny Dumbledore'ów; nie mam pretensji o to, że usiłowaliście mnie zabić. To sprawa honoru i doskonale to rozumiem; tym niemniej ostrzegam, że będę się bronić, a jestem profesjonalistką. Nie chciałabym, żebyśmy się kiedyś obrzucały brutalnymi klątwami w jakiejś cuchnącej mugolskiej knajpie, albo żeby ktoś z moich sprzymierzeńców pchnął Panią nożem w plecy. Proszę wybaczyć dosadne słowa, ale w walce nie ma nic romantycznego; jest krew, ból i śmierć, wcale nie tak piękna, jak w powieściach. Nie chcę Pani zabijać; nie chcę też umrzeć z Pani ręki - bo, jeśli Pani będzie się rozwijać w takim tempie, za kilka lat będziemy w stanie stoczyć w miarę równy pojedynek. Istnieją honorowe i cywilizowane sposoby rozwiązywania nawet takich konfliktów. Wiem, że Pani bracia nie zgodzą się na żadne z takich rozwiązań, dlatego proponuję je Pani. Zawsze można ustalić cenę zawarcia pokoju i nie muszą to być pieniądze; może to być Cruciatus, jeśli Pani będzie tego chciała, albo pojedynek, ale z zachowaniem wszelkich reguł, jeden na jednego, z sekundantami. Za kilka lat będzie Pani pełnoletnia i będzie mogła podjąć taką decyzję. Proszę się dobrze zastanowić.
Dziękuję, że zechciała Pani to przeczytać.

Bellatrix Malfoy


Do listu było dołączone pióro. Było czarne i obramowane czerwienią; kiedy dziewczynka go dotknęła, zaczęło się jarzyć coraz mocniejszym blaskiem; w końcu świeciło tak mocno, jak duży kandelabr.
- Pióro żar-ptaka - pomyślała Andromeda. Zawsze marzyła, by pisać piórem feniksa, ale nigdy nie było jej stać na taki wydatek. Czy powinna teraz zatrzymać ten prezent? Na pewno musi go schować, żeby Albus tego nie zauważył! Pióro zgasło, jakby odczytało jej myśli; Andromeda wsunęła je pod poduszkę.

  1. sierpnia, zamek Alta Traicion, niedaleko Pampeluny

    Manuel, syn Bellatrix, starannie rozkładał karty; choć zajmował się głównie nekromancją, lubił też wróżbiarstwo i był w tym dobry. Jego ureusz z zaciekawieniem wpatrywał się w „te małe, papierowe prostokąty ze śmiesznymi wzorami, z których czarodzieje odczytują przyszłość”. Zawsze zastanawiało go, jak można się czegoś dowiedzieć ze zwykłych kawałków papieru. Nagle czarny wąż nerwowo zatrzepotał skrzydłami; w okna zamkowej wieży niespodziewanie uderzył silny podmuch wiatru; w powietrzu zaczęły się unosić ziarenka piasku.
    - Znów ciągnie od Sahary - mruknął Manuel i zatrzasnął okna zaklęciem. Pochylił się, by pozbierać porozrzucane karty i zamarł. Piach nie był czerwonawy, jak zwykle; był czarny, jak odpryski Kosmosu i składał się z wielkich, kanciastych ziaren. Ureusz zasyczał, wypowiadając pozdrowienie w mowie gadów; Manuel ukląkł, wbijając wzrok w podłogę. Egipski wąż świątynny mógł odezwać się do tego, kto właśnie przybywał, ale inni wykazywali się rozsądkiem czekając, aż tamten pierwszy rozpocznie rozmowę. Kapłan Seta zastanawiał się tylko, czemu jego bóg zdecydował się przyjść do niego osobiście i to w biały dzień. Było to naprawdę zdumiewające wyróżnienie; kapryśny i potężny demon bardzo rzadko pojawiał się osobiście; najczęściej, jeśli już się z kimkolwiek kontaktował, to przez swoich podwładnych. Manuel czuł, jak czerwone ślepia Seta* wpijają się w niego; nie drgnął jednak, ani nie podniósł wzroku. Set był dzieckiem i Chaosu, i Ciemności, a do tego niebezpodstawnie mówiono, że łączy potęgę tego pierwszego z destrukcyjnym szałem drugiego. Nie, tej istoty lepiej było nie drażnić.
    - Manuelu - głos demona docierał wprost do umysłu wampira.
    - Panie - Sangre wciąż nie odważył się spojrzeć na przybysza. „Nie prowokować silniejszego” to pierwsza i najważniejsza reguła demonologii, magozoologii i dyplomacji.
    - Znasz mojego przeciwnika... który stał się moim przyjacielem.
    - Mojego ojca, Panie.
    Co jest grane? W polityce im dłuższy jest wstęp, tym większy problem... Na Merlina, on nie przyszedł chyba robić wykładu z podstaw demonologii! Każdy wampir wie, że jest półdemonem! I każdy wie, co za istotę nosi w sobie.
    - I jego brata.
    - Mojego najgorszego wroga, Panie.
    Robi się niewesoło.
    - Deanimator nie urodził się zły. Był najporządniejszym synem Ciemności, jakiego znałem. To był doskonały Destruktor, żołnierz bez strachu, obrońca zdolny do każdego poświęcenia i za to go zniszczyli, uczynili z niego szaleńca. Nawet ja nie mogę go ani wyleczyć, ani zabić, a tamten demon, którego pamiętam, wolałby śmierć, niż taką egzystencję - ciągnął Set dziwnie łagodnym głosem - Ale Los skazał go na najgorsze. Zawsze najlepszych skazuje na najgorsze - dodał powoli - Wiesz, jak działa Deanimator, a raczej ta szalona, kaleka istota, którą z niego zrobili? Przeklęte Światło... - warknął.
    Nie uchodzi za rozsądne przebywać w tym samym pokoju, co rozdrażniony Set, bez względu na przyczynę jego złego humoru...
    - Każdy wampir to wie, Panie. Władca Umysłów - Manuel nie chciał użyć imienia „Deanimator” - Napełnia duszę pragnieniem posiadania i żądzą władzy. Odbiera za to rozsądek, więc istota opanowana przez niego staje się maniakalnym niszczycielem; nie jest w stanie zbudować niczego trwałego, pożyteczengo, ani dobrego. Dla jego ofiar, jak i dla niego samego, najczęściej nie ma już ratunku.
    - Tak. Ale on nie zawsze przychodzi w postaci czerwonookiego demona; ma wiele imion. Czasem nazywa się „przesądem”, często „strachem” czy „patriotyzmem”, jeszcze częściej „niewiedzą”. Tym, którzy się wywyższają, szepcze, iż są nadludźmi; rzuconym na kolana opowiada o prawie do zemsty i sprawiedliwości. Wmawia, że rewolucja wymaga ofiar, że honor jest głupotą, że każdego wroga należy zniszczyć. I wiedz, Sangre, że on znów przyjdzie, już niedługo, do mugoli. I że nigdy jeszcze nie miał takiej mocy.
    - To tylko mugole, Panie - odparł Manuel.
    - Tylko? Też jesteś ślepy, synu Salazara. Są ich miliony i nie są aż tak słabi, jak myślisz - syknął Set.
    - Przepraszam. Nie sięgam umysłem tam, gdzie Ty, Panie. Co mam zrobić?
    - Dobrzy nauczyciele nie udzielają odpowiedzi, Manuelu. Oni sprawiają, że sam je znajdujesz. I jeszcze jedno - demon spojrzał na karty - Tak. Szukaj jej. Chroń ją. Jej najbliżsi - syknął szyderczo - Będą chcieli jej śmierci. Jesteś Destruktorem, Sangre. Obrońcą. Tym, który ma umrzeć w obronie innych. Znajdź ją. Ochroń ją.
    - Jak sobie życzysz, Panie.
    Przez głowę przemknęła mu jednak myśl, że matkę też chciał chronić - ale nie dał rady.
    - Ja chroniłem Bellatrix - powiedział cicho demon - Inaczej dawno wyłaby na oddziale zamkniętym, zrobiliby z niej to samo, co z Władcy Umysłów.
    - To dlaczego?.. - wyrwało się Manuelowi. Czemu w ogóle matka musiała tak cierpieć?
    - Nie jestem Losem, Sangre. Nie jestem też Potęgą Potęg i nie chcę Nią być. Wszechwładza oznacza wszechodpowiedzialność, a to za wiele dla Seta. Gdybym się bardziej mieszał w wasze sprawy - nawet gdybym mógł - wrogowie dawno odkryliby, do czego dąży ta gra, a tego byś nie chciał. Poza tym wtedy wiele spraw potoczyłoby się inaczej, niekoniecznie lepiej. Ty to wiesz. I wiesz, że przyszłość to bardzo krucha konstrukcja.
    - Tak, Panie.
    - Dobrze. Idź. Zagraj. Kieruj się instynktem i rozumem, po to zostały ci dane.
    - Jestem tylko pionkiem, a ona królową.
    - A zadaniem pionków jest ochrona ważniejszych figur. Wstań.
    Manuel posłusznie wykonał polecenie.
    - Popatrz na mnie - ciągnął demon.
    Dopiero teraz kapłan ośmielił się spojrzeć na swojego boga. Cofnął się o krok, zaskoczony - Set był jego dokładną kopią. No prawie - nie miał numeru więźnia Azkabanu wytatuowanego na lewej ręce. Demon się zaśmiał; Manuel poczuł, jak palce Seta przesuwają się po jego skórze. Wrzasnął. Spotkanie ze skoncentrowaną mocą bywało brutalne.

    Manuel potrząsnął głową.
    - Cholera, usnąłem - mruknął ze złością. Ale miał sen - dziwny sen. Onejromancja była jego ulubioną gałęzią wróżbiarstwa, ale ta historia nie chciała dać się zaszufladkować. O ile w ogóle była snem. Manuel podciągnął rękaw.
    - O demonios - jęknął.
    Poza tym, na podłodze zostało trochę czarnych, błyszczących ziaren.
    Manuel powątpiewał, by istota taka, jak Set, mogła naprawdę się do końca zmaterializować; w końcu bóg nawet postać musiał sobie „pożyczyć”, bo nie posiadał własnej. Tym niemniej Sangre doskonale zdawał sobie sprawę, że w magii świat materialny i świat umysłów nie są od siebie oddzielone, wręcz przeciwnie, splatają się w jedną, nierozerwalną całość. Czyż magia nie była w końcu projekcją tego, co w myślach, na to, co fizyczne? Czy dobre wspomnienia nie wytwarzały Patronusa? Czy sadyzm nie zmieniał się w ból Niewybaczalnego? Czy miłość nie wznosiła murów mocniejszych, niż granit? A więzi, powstające wtedy, kiedy czarodziej ratował czarodzieja? A więzy krwi?
    Każdy demon, by zaistnieć, potrzebował czyjegoś umysłu, czyichś uczuć i wspomnień. Patronus powstawał z pozytywnych emocji; Dementor, by przeżyć, musiał je pożerać. Set nie stanowił tu wyjątku; istniał - materializował się - dzięki magii ofiary. Tym niemniej, podobnie jak choćby Dementorzy, był istotą w pewnej mierze autonomiczną, posiadającą własną wolę, własne marzenia i plany i to, w połączeniu z ogromną potęgą - w końcu opierał się na magii ofiary, największej magii świata - czyniło go osobą bardzo, bardzo niebezpieczną.
    A poza tym, czerwonooki, w przeciwieństwie do wielu swoich krewniaków, zwykł mówić do rzeczy.

    22. sierpnia, Asgard

    Zamek ten wznosił się na skalistej wyspie gdzieś w paszczy Skagerraku i Kattegatu. Pra-pra-prababka Manuela, Astrid As, generał podległy Szkokholmowi, była idealnym partnerem do rozmów na temat wojny - a tak Manuel interpretował słowa Seta i swoje karty. Należała do tych dowódców starej daty, którzy może nie wiedzieli, co to takiego „strategia”, „propaganda”, czy „logistyka” ale za to znali się na nich, jak nikt.
    - A w bambus, Manuelu - wiedźma odgryzła czubek hawańskiego cygara i zapaliła je różdżką i wyciągnęła się na sofie, przykrytej skórą abraksana - Czego ty chcesz? Że mugole szykują wielką zadymę i my niby mamy to zatrzymać? Za takie herezje skończysz w łapach Dementora, dziecko. Zresztą, czy ty tego nie widzisz? Jak niby masz ich powstrzymać? Każdemu jednemu skasować mózg i nagrać od nowa? Oni się zawsze nienawidzili i ty tego nie zmienisz - machnęła ręką.
    - Ale ostatnio tyle mówili o reformach, o prawach człowieka...
    - Człowieka? -parsknęła wiedźma - Tyś z thestrala zleciał? Pieprzyli o tym już dawno, a niewolnicy im bawełnę zbierali... Wiesz, co to „człowiek” wedle mugoli? To jest, aniołeczku, biały, bogaty, dorosły facet, plus chrześcijanin i arystokrata. Reszta to takie pół- czy ćwierćludzie, a jak nie mają kasy, to nawet i to nie. Nie zmienisz ich sposobu myślenia, kochany, a bez tego nic się nie ruszy.
    - Można zabić ich przywódcę... - zaproponował Manuel, wiedząc, że Astrid najmuje cały oddział morderców i że tamci nieraz muszą brać nadgodziny, by wyrobić się na czas z zamówieniami.
    - Ciebie abraksan kopnął? - zdziwiła się księżna - To się znajdzie stu chętnych na to miejsce! Jak się będą chcieli wyrzynać, to i tak to zrobią. Na kije i kamienie, jak im nawet broń zabierzesz. Za Boga, honor i ojczyznę... - zaśmiała się szyderczo.
    - A ty, babciu, za co walczysz?
    - Za ciężką kasę, Manuelu, za kasę - odparła Astrid.
    - Coś trzeba zrobić.
    - Pewno. Nawet wiem, co.
    - Tak?
    - Nie ratuj mugoli, wnusiu. Za dużo tego tałatajstwa, nie dasz rady. Ale są wśród nich nasze dzieciaki, no wiesz, czarodzieje mugolskiego pochodzenia. Tfu, nie mogli tego krócej nazwać? „Szlama” brzmi paskudnie. No więc, one są w niebezpieczeństwie, a my możemy je znaleźć, wykształcić i ochronić - wyjaśniła wiedźma.
    - To żadne odkrycie - zauważył Sangre.
    - A pewnie. Od tysięcy lat co mądrzejsi czarodzieje szukają bachorów po targach niewolników, slumsach i wiochach, zabierają i uczą. Potem mają świetną armię, bo tamci wiedzą, że bez swoich tych... protektorów, byliby niczym.
    - Ale to stara technika - Sangre miał wątpliwości. Przecież wszyscy o tym dawno wiedzieli!
    - Pchnięcie nożem w plecy też stara technika, a jak działa? Nie marudź. Wszyscy wiedzą, mało kto to robi. Ministerstwom się nie chce za tym ruszyć dupy. Nawet naszej Radzie się nie chce, zleniwieli ostatnio, wilkołacze syny. Weź paru konkretnych i obrotnych i do roboty.
    - Chyba masz rację, babciu.
    - Ino po cichu, Manuelu, nie drzyjcie się o tym za głośno - mruknęła księżna As - Jak mówią w Rosji, im ciszej jedziesz, tym dalej dojedziesz.
    - Jestem potomkiem Slytherina, babciu - uśmiechnął się Hiszpan.
    - Taa, a jak ma kłopot, zara do mnie leci - zaśmiała się księżna - „Babciu, on mi zmienił misia w pająka!!!” „Babciu, kły mi rosną!!!” „Babciu, chcą mnie ożenić!” Cały ty.
    - Trzeba szukać silnych sprzymierzeńców. To jest właśnie ślizgońskie - wyjaśnił Manuel.
    - Gadanie to zawsze miałeś, Manuelu - westchnęła - Więc ten Set skasował ci tatuaż?
    - Jak widać, babciu. Ani śladu.
    - Oni mają takie wyskoki - pokiwała głową wiedźma - Jak jest za dużo mocy w jednym miejscu, to nie takie numery się dzieją. On cię zmartwychwstanie...
    - Ożywi... - Manuel automatycznie ją poprawił.
    - Jak zwał tak zwał, ale działa. Przynajmniej na niektóre demony. Nawet ty nie umrzesz w miejscu, gdzie jest dostatecznie dużo Mroku i wy, nekromancji, jedziecie na tym numerze od wieków. Zresztą nie tylko wy, to stary myk wciągać wroga w takie miejsce, gdzie Ciemność nas chroni i wtedy dawać czadu. Ale co do Seta... Niby taki silny, a nie może tak po prostu tu przyjść. Musiał się podłączyć pod ciebie. Pod twój sen.
    - Bo on nie jest stąd - wyjaśnił Sangre.
    - Ta, forma mu nie pasuje do tej rzeczywistości czy cośtam. Nie jestem tak ograniczona, jak myślisz.
    - Nie podejrzewam cię, babciu, o niekompetencję.
    - Ale oni mogą działać tylko przez nas, prawda? - wiedźma chciała się upewnić.
    - Potrzebują nas do inkarnacji, to znaczy...
    - Wiem! Żeby mieć jakąś fizyczną formę i móc działać! I wiesz, co z tego wynika? - zapytała.
    - Co?
    - Że wcale nie są tacy silni. Przestań ich przywoływać i guzik mogą zrobić. Są zależni od nas.
    - Wniosek?
    - Dobrzy nauczyciele nie udzielają odpowiedzi, Manuelu. Oni sprawiają, że sam je znajdujesz - zaśmiała się księżna.
    - Ale w jego świecie lepiej z nim nie zaczynać - mruknął Manuel.
    - Nie chodzi się za trollem w góry - stwierdziła filozoficznie Astrid - Ale on dał ci świetną wskazówkę, a przede wszystkim dał ci czas, a kto ma czas na przygotowania, ma prawie wszystko. Zacznij gromadzić informacje o dzieciach mugoli już teraz. Będziemy mieć z pięćdziesiąt lat wyprzedzenia. Pełny odlot.
    - Aż tyle?
    - Tylko tyle, Manuelito. Zacznij już dziś.

    Manuel westchnął. Astrid nie miała żadnego formalnego wykształcenia i wielu - choć po cichu - mówiło o jej mugolskim pochodzieniu i przestępczej przeszłości. Tym niemniej księżna znała się na wojnie jak nikt i jej plan z pewnością był rozsądny.

    - Od czego zacząć? - zapytał. W przeciwieństwie do niej, nie miał doświadczenia w dowodzeniu.
    - Oj, weź paru rozsądnych i konkretnych, obgadajcie to i przyjdźcie z tym do mnie. Zaraz sobie teczkę na to założę, na co mi przyszło - jęknęła z obłudnym ubolewaniem - Papiery przewracać, zamiast wilkołaki wyrzynać... Ale i to trza odbębnić. Ha. Jaki by tu tytulik temu nadać. Akcja... Mugole? Nie - mruknęła - Każdy się domyśli. O wiem! Akcja „Tenebrae”. Pełny odlot.
    - „Ciemności”? - zdziwił się Manuel.
    - A co? Zły pomysł, czy cię dziwi, że znam łacinę? „De bellorum galicum”, czyli „O pięknym kogucie”** to ci z pamięci powiem...

    Niechcący, nieświadomie, przesuwali figury na szachownicy Losu. Wiele mogło jeszcze ulec zmianie, ale ci, którym dane było widzieć osnowę czasu, zaczynali widzieć nowy wzór. Wydarzenia, do których nikt nie przywiązałby wagi, splatały się ze sobą; pętla zaciskała się coraz ciaśniej, ale skazańcy jeszcze jej nie czuli.
    Astrid As zdawała sobie z tego sprawę; historia była potężną machiną - i tak niebezpieczną, jak te w mugolskich fabrykach. W manufakturach, burdelach i nędznych dzielnicach powoli powstawały potwory ale nikt jeszcze nie wiedział, że Władca Umysłów ubierze się w nowe szaty i nada sobie kolejne imiona. „Komunizm” był dopiero filozofią i daleko mu było do czerwonego olbrzyma, który miał zawładnąć połową świata. „Nacjonalizm” sprowadzał się na razie do wybijania szyb sąsiadom i nie przypominał jeszcze brunatnego wilka Armageddonu, którym miał się wkrótce stać. Czarodziejów, którzy mieli iść na śmierć, wrzeszcząc histerycznie „Heil Grindewald”, w większości jeszcze nie było na świecie.
    Ale przyczyny, dla których blondyn na karym rumaku miał się stać Mesjaszem dla jednych, a koszmarem dla innych, już istniały. W zasadzie trudno byłoby powiedzieć, kiedy pojawiło się pierwsze ogniwo ich łańcucha. Astrid As wiedziała, że już jest za późno, by go przerwać; nikt nie był w stanie zlikwidować nienawiści, rasizmu i nędzy, które od zawsze napędzały machinę wojny. Nikt nie mógł wydrzeć ich z milionów umysłów.
    Astrid zastanawiała się kiedyś, w którym momencie można było to jeszcze zatrzymać. Prawdopodobnie gdzieś w czasach Karola Wielkiego. A może Nazarejczyka. A może jeszcze wcześniej.
    Ale Astrid zdawała sobie sprawę, że Set dał im cenną broń. Dzięki niemu zdawali sobie sprawę, że katastrofa nadchodzi. Nie mogli jej powstrzymać, ale mogli się do niej przygotować - i mieli jeszcze czas. Prawie dwa pokolenia. Księżna oszacowała, że mają jeszcze pięćdziesiąt - osiemdziesiąt lat.
    Czyli że trzeba działać natychmiast.


    *Żadnych aluzji w tym nie ma. Tak stało w mojej mitologii: czerwonooki Set. Niech mu będzie.
    ** Tylko nie uczcie się łaciny od Astrid!
    Komentarze? Podoba się moja demonologia dla ubogich?

23. sierpnia, Hogwart

Emilia Derwent, nauczycielka latania i fechtunku, była wesołą, energiczną młodą wiedźmą i to ona właśnie umówiła się z Albusem na „mały i niezobowiązujący trening”. Kiedy jednak Dumbledore stawił się w sali pojedynków, okazało się, że ktoś już ich uprzedził; na środku komnaty trwała właśnie zażarta walka, a dwie saraceńskie szable broniły się szaleńczo przed zygmuntówką i rapierem a la Draco Malfoy. Mówiąc krótko: la Fey z jeszcze jednym czarodziejem atakowali, Denebola się broniła. Mężczyźni usiłowali zastosować „psią taktykę*”: ten nieznajomy, najwyraźniej Arab, wściekle nacierał, a Armand usiłował zajść wiedźmie za plecy. Tyle, że Denebola doskonale wiedziała, o co chodzi i dostosowując się do przeciwników, obracała się tak, by żadnego z nich nie stracić z oczu.
- Jedzie na dopalaczach, słodki Merlinie - szepnęła Emilia.
- Co? - zdziwił się Albus.
- Za szybka jest. Bierze eliksiry, polepszające refleks.
Faktycznie, Albus uczył się o tym na Aurorskim Uniwersytecie, nie sądził jednak, by ktoś korzystał z kosztownych eliksirów podczas treningu. No, ale na trening to nie wyglądało, raczej na zaciekłą walkę na śmierć i życie. Szkot miał tylko nadzieję, że ta trójka zabezpieczyła ostrza, żeby nie doszło do nieszczęścia. No, w przypadku la Feya to nie byłoby aż takie znowu nieszczęście...
Nagle coś niepokojącego zaświtało mu w głowie.
- A Denebola na pewno nie jest?..
- Nie - odparła Emilia - Tylko Armand i Falka. Słyszałam, jak Nigellus to mówił.
Chwała ci, Merlinie! A ta Schlange to też krwiopijca? A tak, oni mają talent do wróżenia, trzeba im to przyznać, Falka Schlange i Manuel Sangre byli niewątpliwie najlepszymi wróżbitami Europy.
- A ten drugi? Ten Arab? Kto to? - dopytywał się Albus. Kolejny typ kręcący się koło Deneboli? Trzeba było zacząć działać jak najszybciej!
- Nie wiem. Może jej krewny? - wzruszyła ramionami Emilia.
Tsing... Obie atakujące klingi zostały zatrzymane na saracenkach. Denebola mocno odepchnęła atakujących.
- Starczy! - krzyknął Armand - Co powiesz na półtoraka?
- Modlitw, wódki i dobrego pojedynku nie odmawiam! - zaśmiała się Denebola - O, witaj, Albusie! To jest Edasich - przedstawiła nieznajomego - A to moi koledzy, Emilia i Albus, bardzo sympatyczni ludzie.
- Edasich Lestrange - Arab ukłonił się uprzejmie - Muszę powiedzieć, że zamek jest tak piękny, jak pisała mi o nim Denebola - dodał.
Krewny? Brat? Kuzyn?
- Wybieraj półtoraka - Armand niecierpliwie czekał na kolejny pojedynek. Jego długie, szczupłe palce delikatnie dotknęły rękojeści jednego z mieczy. Dumbledore drgnął. Każdy gest la Feya był taki... po książęcemu wystudiowany? Drapieżny? Lubieżny? Ta kocia, rozleniwiona, nonszalancka pewność siebie miała w sobie coś, co sprawiało, że Szkot nie miałby ochoty zostać zamkniętym z Francuzem w jednej celi. Cholerny wampir! Przecież to drapieżny półdemon, to musi być widać.
- No już, już! - zaśmiała się Denebola - Tak ci się spieszy oberwać?
- Jak komu... - mruknął Francuz, udając urażonego - To o co walczymy?
- O Cruciatusa? - zaproponowała wesoło wiedźma.
- To ja się poddaję - la Fey podniósł ręce - Nie potraktowałbym cię tą klątwą, honor mi tego zabrania, o pani tak dzielna, jak piękna i tak piękna, jak okrutna - ukłonił się nisko i z gracją. Dumbledore zauważył, że to „okrutna” nie było szyderstwem ani żartem, ale komplementem - Zresztą - Armand spojrzał na Dumbledore'a - Chcesz takie rzeczy robić przy aurorze, Denebolo? Byłym aurorze - ironicznie uniósł brwi.
- To o kolację w „Trzech miotłach” - odparła wiedźma - Choć gra o Niewybaczalne jest niewątpliwie bardziej podniecająca - westchnęła.
- To znaczy, kto przegrywa, dostaje klątwą? - wtrąciła się Emilia - Armandzie, wy chorzy jesteście?
- To dodaje życiu pieprzu - zaśmiała się Denebola - Tak mnie trenowano - dodała ciszej.
- Cruciatus niszczy tkankę nerwową - odezwał się Albus. Wypowiedź Deneboli zaszokowała go. Owszem, jako kandydat na aurora nieraz dostawał w kość, ale żeby coś takiego?
- Kwestia dawki - wtrącił się Armand - Ale my będziemy grzeczni, prawda? Który półtorak pani sobie życzy? - zwrócił się do Deneboli, znowu się kłaniając. Maniery la Feya zaczynały Albusowi działać na nerwy. Armand był niby butny i wyniosły, ale niektóre osoby - Merlin jeden wie dlaczego - traktował z szacunkiem, który wydawał się Albusowi obłudnie uniżoną i sztywną etykietą.
- Jak to który? - odparła Denebola - Mój!
- Nie za ciężki ten miecz dla ciebie? - Emilia uważnie zmierzyła wzrokiem drobną postać nauczycielki Czarnej Magii.
- O, dlaczego? - Denebola spojrzała na nią, zaskoczona - Jest, oczywiście, zaczarowany - dodała szybko - Inaczej tak, masz rację, miałabym z nim kłopot.
- Można wiedzieć, jak czarujecie miecze? - dopytywała się Emilia.
- Pytaj Dracona Malfoya, on się tym zajmuje - Armand ponownie włączył się do rozmowy - Sprzedaje gotowe, albo podrasowuje stare. Daje to naprawdę niesamowite efekty.
- I nie trzeba powtarzać zaklęć co tydzień? - Emilia wsiadła na swojego konika i najwyraźniej nie zamierzała odpuścić - Ale jak?
- Patent Malfoya, trzymany w głębokim sekrecie - wyjaśnił la Fey - Możemy zaczynać? - dodał z nutką niecierpliwości w głosie.
La Fey był dobry; był przede wszystkim po wampirzemu szybki. Denebola nie zamierzała mu ustąpić ale, co zdziwiło Albusa, preferowała taktykę par force. Sprawianie, że miecz wydawał się szermierzowi lekki, choć przeciwnik czuł wagę potężnego kawałka stali, było sztuczką stosowaną od wieków - stąd widywało się nastoletnie dziewoje z dwuręcznymi mieczami w drobnych dłoniach. Tym niemniej nowe zaklęcia Dracona robiły wrażenie; Denebola mogła walczyć z wampirem jak równy z równym, a wampiry były potwornie silne. Źrenice la Feya zmieniły się w czerwone kreseczki; zaatakował szybko i podstępnie; Denebola nie ustąpiła; co więcej, jego agresja tylko zachęcała ją do kontrataku. Jej oczy płonęly, gdy walczyła, gdy czaiła się jak kot, gdy uderzała z siłą i furią lwa.

Nazwy mają znaczenie, bo magia jest siłą słowa, zmieniającego się w ciało. Denebola to Beta Leonis, druga, po Regulusie, gwiazda Lwa, więc Lestrange walczyła, jak lwica.
Czarne włosy la Feya fruwały w powietrzu, słychać było jego chrapliwy oddech, po brodzie zaczęły mu ściekać strużki śliny. Przemieniał się. Transformacja nie była jednak komletna, laik powiedziałby, że ograniczała się tylko do oczu, choć Dumbledore, jako auror, dostrzegał też inne elementy. Nie chodziło tu tylko o szybkość i siłę, które można było zdobyć za pomocą eliksirów czy zaklęć. La Fey zachowywał się jak drapieżnik, walczył bez jednego zbędnego ruchu, bezbłednie wynajdując najmniejsze błędy w taktyce przeciwniczki. Ale tych błędów nie było wiele, a każdy był naprawiany, zanim Francuz zdołał go wykorzystać. Pojedynek z wampirem zawsze uchodził za wyzwanie - trudne, a wręcz niemożliwe bez eliksirów i magicznego miecza - ale nauczycielka Czarnej Magii demonstrowała obecnym, że nie była dyletantką.
TRZASK!
- Sacrebleu!
La Feyowie nigdy, rzecz jasna, nie byli chrześcijanami, ale „sacrebleu” przylgnęło do nich już w Średniowieczu. Albus uśmiechnął się lekko, nie wiedząc jeszcze, że pewnego dnia to słowo, syczane z furią, będzie znakiem rozpoznawczym czarnoksiężnika, zwanego Bestią.
- I trzysta galeonów poszło na grzybki - skomentowała spokojnie Emilia. Miecz Armanda pękł tuż przy rękojeści; Francuz natychmiast, automatycznie, wyciągnął różdżkę; Denebola zmieniła chwyt tak, by, w razie magicznego ataku, odbić zaklęcie płaską stroną klingi.
- Trudno - porażka nie starła drapieżnego, wyzywającego uśmieszku z twarzy la Feya - I tak to był tylko ćwiczebny chłam. Denebolo - kolejny niski ukłon - O ósmej w „Trzech Miotłach”? Edasichu, czuj się zaproszony. Emilio?
- Dobrze, ale więcej mi tu sprzętu szkolnego nie łamcie - zaśmiała się panna Derwent - A o Albusie zapomniałeś?
La Fey obrzucił Szkota ponurnym spojrzeniem.
- Temu panu chyba nie odpowiada moje towarzystwo - syknął.
- Właśnie. Zintegrujecie się. Idziemy wszyscy i każdy płaci za siebie - odparła nauczycielka.
- Emilia locuta, causa finita** - westchnął Armand - A czym mnie posłałaś na kolana, panno Lestrange?
W oczach kobiety zapłonęła duma, kiedy podstawiła mu rękojeść pod nos.
- Tarazed.
- Sokół***? - zdziwił się la Fey - A ja, nieszczęsny, poszedłem na to z uczniowską Srebrną Gwiazdą za trzysta galeonów? O, ja biedny i głupi... - jęknął z obłudnym żalem.
- Który wiek? - Emilia włączyła się do rozmowy.
- Piąty przed Chrystusem, od początku w rodzinie mojej matki, dzieło mistrzyni Nasiry, córki Lilith. Rok temu na nowo obkładany zaklęciami przez Dracona Malfoya - Denebola rozpoczęła długi monolog o klindze, gardzie, rękojeści, runach i zaklęciach. Albus zgubił się w tym po pięciu minutach; jak każdy auror miał pojęcie o broni, ale nigdy specjalnie nie interesował się jej historią. Owszem, znał typy i klasy mieczy, umiał się świetnie fechtować, ale nigdy nie wgłębiał się historię płatnerskiego rzemiosła, a już tym bardziej w rodowody rzemieślników. Emilia, z racji zawodu, miała to wszystko w małym paluszku; la Fey też najwyraźniej sporo o tym wiedział. Edasich zaczął się kłócić z Denebolą o to, czy to ta mistrzyni Nasira wymyśliła run służący do łamania tarcz typu Protego, czy też była to inna Nasira, wnuczka siostry teściowej tej piewszej Nasiry.

Wieczór w „Trzech Miotłach” nie był udany. Spór o dwie Nasiry trwał nadal. Okazało się, że Binnsa dało się wyrwać z biblioteki; John z niezwykłym jak na siebie ożywieniem włączył się do dyskusji i od kwadransa wyjaśniał zawiłości genealogii mistrzyń miecza.

Albus wyszedł na zewnątrz; chłodne powietrze delikatnie gładziło go po policzkach.
- Trochę stuknięci, nie? - William Weasley również na moment opuścił pub - Pokaż im kawałek klingi, a będą dyskutować do upadłego. Nigdy nie rozumiałem, co jest podniecającego w tym, kto i kiedy wymyślił jakiś run. Rozumiem, wiedzieć, jak to działa i dlaczego, ale bez przesady... Co to? Wilkołaki? Dziś nie pełnia.
Z Zakazanego Lasu doleciał ich dziwny dźwięk. Odpowiedział mu drugi głos, potem trzeci i czwarty.
- Nie wiem - odparł Albus - Może ten smok la Feya. Każdy gatunek ryczy inaczej, a Srebrnego jeszcze nie słyszałem.
- Pieprzeni nekromanci - mruknął William.
- Jacy nekromanci?
- Ożywili wymarły gatunek, prawda? La Feyowie, psia ich mać, dziwię się, że Nigellus takiego trzyma. Ale on zupełnie ześwirował, odkąd porwali tego dzieciaka i trudno mu się dziwić. Może myśli, że tamci go znajdą.
- Wątpię. Sądzisz, że ktokolwiek ma szanse?
Weasley popatrzył Albusowi w oczy.
- Wiesz, ja nie lubię wampirów i mam ku temu powody- powiedział powoli - Ale jeśli nie Silbermond i jego upadłe aniołki, to nikt. To dranie, ale genialni w swoim fachu.
Zwierzę znowu zawyło. Brzmiało to trochę jak tygrys, trochę jak gryf, a trochę jak smok.
- Gdyby la Fey nie siedział w knajpie, powiedziałbym, że to on - mruknął William - Brzmi trochę jak wampir, który szuka kochanki.
- On tak hałasuje? - zdumiał się Albus. Niezłe towarzystwo...
- Nie, on nie - machnął ręką William - On już nad tym bardziej panuje, ale z nastolatkami miewaliśmy kłopoty. Swego czasu najmłodszy Yew wystawał nocami pod wieżą Gryfonów i się darł. W każdą pełnię, kwadrę i nów, kiedy księżyc miał na niego mocniejszy wpływ, nie było siły, żeby go zatrzymać w zamku po zachodzie słońca. Próbowaliśmy, to szalał, więc Nigellus kazał go wypuszczać. Obkładało się mury Silencio i był spokój.
- Spokój? Nie baliście się, że on kogoś zabije?
- Zabije? - zaśmiał się William - Niebezpieczny to on był, jak się go chciało zatrzymać! Potem tkwił pod tą wieżą i rano, kiedy słoneczko przywracało mu rozum, grzecznie wracał do siebie. Dopiero potem zrobiło się niewesoło. Kiedy przestał hałasować.
- Przeszło mu? Co w tym złego? - zdziwił się Albus.
- Demonom tak łatwo nie przechodzi. Okazało się, że dziewczynie spodobał się amant, któremu chciało się tkwić pod oknem całą noc i wyć. Całkiem to melodyjne było, owszem, niektórym ludziom się to podoba, a poza tym, w przerwach recytował jej Romea. To był cały cyrk. Kwiaty, prezenty... Chłopak szalał.
- Ale co złego w tym, że przestał wyć?
- Bo jak taki milknie, to znaczy, że dziewczyna go do siebie wpuściła - westchnął William - I sprawa wyszła na jaw. Yew owszem, honorowy był, żenić się chciał, ale jak się rodzice Gryfonki dowiedzieli, rozpętało się piekło. Przenieśli dziewczynę do Beauxbatons, Nigellusa chcieli podać do Wizengamotu... I się doigrali. I Yew, i jego panna po prostu rozpłynęli się w powietrzu.
- Uciekli?
- A pewnie - odparł William - Zrobił się skandal, tamci wyrzekli się córki... Chcieli ją Yewom odebrać, a ci im na to, że jeśli się już jej wyrzekli, to nie mają do niej żadnych praw. Wtedy jej rodzice uparli się ją odbijać, co było głupim pomysłem, bo Yewowie poszli w swój las i można było sobie ich szukać. Birnam jest gorszy od naszego lasu i niejeden intruz się o tym przekonał. Skończyło się to tym, że Yewowie już nie posyłają dzieci do Hogwartu, co doprowadza Nigellusa do pasji, bo ta rodzina nie skąpiła na datki...


*Psy uwielbiają tak robić.
** od „Roma locuta, causa finita”, czyli “Rzym zdecydował, sprawa skończona”.
*** Tarazed, gamma gwiazdozbioru orła. Podobnoć nazwa wywodzi się od „polujący sokół”.

Rozdział 2. Pierwsze węzły

Mały Jeszua zamiata trociny w warsztacie ojca. Już wie, że jest inny, niż reszta dzieci, ale nie ma jeszcze pojęcia, dokąd go to zaprowadzi.
Judasz z podziwem patrzy, jak starsi potajemnie ćwiczą walkę na noże. Kiedy dorośnie, też będzie taki silny i odważny! I kiedy Mesjasz przyjdzie wypędzić Rzymian to on stanie u boku wodza. Będzie wielkim generałem. Albo najlepszym szermierzem. Będzie potężny i sławny! Nie wie, że faktycznie miliony ludzi będą znały jego imię - choć nie jako wyzwoliciela.
Piotr pomaga ojcu naprawiać sieci. Drży, słuchając opowieści o Rzymianach i okrutnych egzekucjach, które czekają każdego, kto sprzeciwi się ich władzy. Nie podejrzewa nawet, że kiedyś przestanie się bać.
Szaweł studiuje Pismo. Jest bardzo pracowitym i sumiennym chłopcem. Wszyscy wróżą mu wspaniałą urzędniczą karierę. On sam oburzyłby się, gdyby mu powiedziano, że stanie się rewolucjonistą.
Jeszcze nie wiedzą, że ich ścieżki są splecione i utworzą początek opowieści, która zmieni świat, wybuduje katedry strzelające pod niebo, zgromadzi miliony, słuchające głosu starego człowieka z dalekiego kraju, rozpali stosy i umysły najwybitniejszych filozofów; nie wiedzą, że są częścią historii, która odmieni prawa, obyczaje i mity, w imię której ludzie będą umierać i w imieniu której będą zabijać. Ale opowieść już się zaczęła. Na niciach losu zawiązano pierwsze węzły.

Londyn, 1. września, rano

Andromeda dreptała za Albusem.
- No, tu cię zostawię, dobrze? - Dumbledore postawił kufer na peronie - Muszę już iść.
- Zobaczymy się w Hogwarcie - uśmiechnęła się dziewczynka.
- Jeśli dostaniesz się do Gryffindoru, funduję ci lody co niedzielę.
- Zostanę Puchonką. Na złość tobie i Aberforthowi.
Andromeda została sama; usiadła na ławeczce, czekając na przybycie pociągu. Peron był jeszcze prawie pusty, tylko dwie ławki dalej siedział jeszcze ktoś. Było w nim coś interesującego, choć Andromeda nie umiała powiedzieć, co; nieznajomy wyczuł jej wzrok i spojrzał na nią. Choć miał czarne włosy, jego oczy były bladoniebieskie. Andromeda chyba go już gdzieś widziała. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i powrócił do swojej lektury.

Podróż mijała szybko; dziewczynka grała już drugą partię szachów z Charlie'm Weasleyem.
- Accio! - wrzasnął ktoś na korytarzu - Accio!
Coś małego wślizgnęło się do przedziału przez niedomknięte drzwi. Andromeda spojrzała na to stworzenie ze zdumieniem: było zielone, kosmate i przypominało roślinę. Drzwi rozsunęły się gwałtownie i wysoka blondynka w szatach Slytherinu zanurkowała pod fotele, usiłując złapać to dziwo.
- No, mam cię - mruknęła z satysfakcją, podnosząc się z podłogi. Andromeda stwierdziła, że istotka faktycznie była drzewem, a raczej drzewkiem, które zaciekle biło malutkimi gałązkami pięść trzymającej je wiedźmy.
- Co to jest? - zapytała.
- Cis - odparła krótko Ślizgonka - Wiozę go nauczycielce Zielarstwa. Uciekł mi z klatki, nicpoń jeden. No, spokojnie, bo zrobię z ciebie longbow* - warknęła.
- Drzewa nie chodzą - odparł Charlie.
- Drzewa w lesie Birnam chodzą, a nawet biegają. Wierzby tak biją, że nie sposób podejść - wyjaśniła blondynka, patrząc na niego wzrokiem, który mówił „A co ty możesz wiedzieć, smarkaczu” - A jeśli się pod nie wyleje parę beczek piwa, tańczą. No, a wy, mali, ubierać się, bo już dojeżdżamy - dodała.
- Tylko nie „mali”! - zaprotestował Charlie - Ty wężu!
Oczy dziewczyny zwęziły się, kiedy to usłyszała.
- Dla ciebie „panno Yew” - wysyczała - I lepiej o tym pamiętaj. A ty pewnie będziesz Gryfonem, bo tylko oni namiętnie robią sobie wrogów.
- Ty jesteś córką Bellatrix Malfoy - wtrąciła się Andromeda.
- Zgadza się - przytaknęła dziewczyna - Panno Dumbledore. Jestem Morgana Yew.
Ślizgonka potraktowała swoją sadzonkę solidnym „Impedimenta”.
- Oskubię ci igły na eliksir - mruknęła do niepokornej roślinki.


Andromeda z niecierpliwością oczekiwała na ceremonię Przydziału. Na jej szczęście „D” jest literą z początku alfabetu, więc nie musiała czekać zbyt długo. Tiara milczała przez chwilę.
- No, no, piękny, otwarty, chłonny umysł - zaczęła - A i sprytu ci nie brakuje. Ale... Tak. RAVENCLAW!
- I po lodach - pomyślała Andromeda, wstała i udała się do stołu Krukonów.

1. września, wieczorem

Albus zorientował się, że zabraknie mu myszy na jutrzejszą lekcję z szóstym rokiem. Oczywiście, mógłby je wykreować, ale transmutowane obiekty nie były dokładnie takie same, jak prawdziwe - gdyby były, alchemicy nie traciliby fortun na krew reema czy pióra feniksa. Kto jednak mógł posiadać prawdziwe gryzonie? Może Mistrz Eliksirów. Rad nierad, Dumbledore musiał się udać do la Feya; nie znalazł go jednak w prywatnych kwaterach, udał się więc w stronę laboratorium. Drzwi były uchylone. Albus zapukał, a kiedy nikt mu nie odpowiedział, powoli otworzył drzwi i wszedł do środka.
Na ścianach wisiały wielkie wykresy i tabele, opisujące własności krwi różnych gatunków oraz hybryd, począwszy od driady po wilkołaka.
- Na co mu to? - zdziwił się Dumbledore. Nagle drugie drzwi, prowadzące do kolejnego laboratorium, otwarły się, skrzypiąc przeraźliwie i Albus stanął twarzą w twarz - a raczej twarzą w pysk - z ghulem. Dumbledore, jako auror, natychmiast sięgnął po różdżkę, ale potwór nie zamierzał atakować, nie warknął nawet. Wpatrywał się tylko w Szkota z takim samym zdumieniem, jak ten w niego.
Stworzenie było niesamowite; nawet podczas szkoleń budziło przerażenie - no, ale na Uniwersytecie były to tylko iluzje, a nie prawdziwe drapieżniki. Zwierzę było tak duże, jak koń pociągowy, ale poza tym w niczym go nie przypominało. Było porośnięte czarnym, lśniącym futrem; pękaty, potężny tułów był wsparty na czterech łapach, krzywych, jak u gadów. Kłąb ghula był wyraźnie zaznaczony, jak u byka, bo mięśnie, poruszające wielkim łbem musialy mieć solidne zaczepienie. Głowa przypominała lwią - miała kocie oczy i uszy, ale zęby znów były gadzie - identyczne i przywodzące na myśl przebijaki do zbroi. Wzrok Albusa przyciągały jednak przede wszystkim pazury, długie i mocne, zdolne przekopać się przez kamienne ściany, tnące stal i granit z przerażającą prędkością.
- Reagują na ruch - przypomniały mu się słowa trenera - Nie prowokuj...
- Co się?.. - la Fey wychylił się z pokoju - Witaj, Dumbledore.
- Masz tu ghula - powiedział powoli Albus, nie wiedząc, co o tym myśleć.
- Przecież widzę, stoję obok niego - odparł Armand, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz na świecie. Cóż, dla czarnoksiężnika, który używał bazyliszka jako naszyjnika, ghul w laboratorium był prawdopodobnie normą.
- Co to tu robi, można wiedzieć?
- Mój przyjaciel - Armand położył dłoń na karku bestii - Uczynił mi tę przysługę, iż zgodził się za darmo pomóc mi w eksperymencie. W Szkocji ciężko o świeżą krew ghula - ruchem głowy wskazał na rzędy probówek. Każda z nich była dokładnie oznaczona; la Fey notował wszystko: płeć, wiek, zdolności magiczne dawcy, jego - lub jej - pochodzenie i tak dalej. Każdą próbkę opisywało mnóstwo parametrów.
- Można wiedzieć, po co to za eksperyment? - Albus wciąż nie opuścił różdżki. Widok ghula nie był dla niego miłą niespodzianką; na każdym aurorskim treningu taka bestia wyłaziła zza jakichś drzwi...
- Siostra jednej z naszych uczennic jest ciężko chora - wyjaśnił la Fey - Mówiąc szczerze, umiera. Jest, niestety, mugolką, a o ich chorobach ciężko coś znaleźć w literaturze, więc muszę sam stworzyć eliksir. To największa paranoja naszego zawodu - dodał ciszej - Nie wolno pracować w pośpiechu, ale tak często walczy się z czasem... A nawiasem mówiąc, chciałeś czegoś ode mnie?
- Mógłbyś mi pożyczyć myszy? - zapytał Albus - Mogę ci też pomóc przy tym eksperymencie. W końcu chodzi o życie dziecka.
- Mógłbyś przyjść za dwie godziny? - spytał wampir - Muszę przygotować nowe próbki.

- To naprawdę ma aż takie znaczenie? - mruknął Albus, patrząc, jak la Fey poddaje jego krew kolejnym testom. Najbardziej denerwujące było to, że Francuz jej najpierw spróbował, z probówki, rzecz jasna - Musisz rysować moje drzewo genealogiczne na trzynaście pokoleń wstecz?
- Precyzja jest konieczna - odparł Francuz - Kropla decyduje o różnicy między lekarstwem a trucizną, Dumbledore.
- To, że jesteś wężousty, też się liczy?
- Wężoustość jest dziedziczna i powiązana ze zdolnościami magicznymi. Wpływa nawet na formę animagiczną, a w związku z tym należy ją brać pod uwagę - wyjaśnił Armand.
- A skąd wziąłeś driady? W Europie nie ma driad - Dumbledore wskazał na jedną z probówek.
La Fey uniósł brwi, jakby mówił „co ty tam wiesz”.
- Bycie driadą...
- Jest karane śmiercią - przerwał mu Francuz - Przynajmniej w niektórych krajach. Podobnie jak i bycie la Feyem, nawiasem mówiąc. Po pewnym czasie przestaje się na to zwracać uwagę.
Dumbledore pokręcił głową, patrząc na liczne wykresy. Przygotowanie lekarstwa było najwyraźniej poważnym wyzwaniem.
- Ile w ogóle jest gatunków nieludzi?
- Zależy, wszystkich, czy istniejących obecnie. Zależy, jak liczysz, bo niektóre gatunki dzielą się na rasy - wzruszył ramionami la Fey - Poza tym, co to jest nie-człowiek? Jak długo może urodzić się dziecko o mieszanej krwi i jak długo samo jest zdrowe i może zostać ojcem czy matką, nie powinno się mówić o osobnym gatunku, nieprawdaż? To, że ty masz niebieskie oczy, a Emilia brązowe, nie czyni z was odmiennych gatunków.
- Te różnice nie są takie drobne, jeśli idzie o was.
- Vive la petite différence** - mruknął la Fey, uśmiechając się pod nosem.
- A czy to działa w drugą stronę? Gdybym dał ci próbkę krwi, o której nic byś nie wiedział, potrafiłbyś ją zidentyfikować? - dopytywał się Szkot. Aurorska ciekawość chwilowo wzięła górę nad niechęcią.
La Fey uśmiechnął się pogardliwie.
- Nie uczyli tego na Aurorskim? - spytał.
- Chodzi mi o to, jak dokładnie.
- Zależy od wieku i ilości próbki. Mogę z dużą pewnością powiedzieć, czyja to była krew, jeśli mamy do dyspozycji kilku podejrzanych. Jeśli zaś chodzi ci o to, byś dostał informację w rodzaju „to był człowiek, czarodziej, biały” i tak dalej, to także można dużo się dowiedzieć ale to bardzo kosztowna procedura. Zwłaszcza u nieludzi.
- Czemu? - dobry auror musi wiedzieć wszystko.
- Znajdź takiego, który od trzynastu pokoleń miał identycznych przodków - wyjaśnił la Fey - Mam na myśli gatunek, rasę i zdolności magiczne. To wszystko ma znaczenie i utrudnia analizę. Mogę ci wykazać na własnym przykładzie, ile miałbym kłopotu z własną krwią.
- Masz oczy alba.
- Choćby. I to wychodzi w teście, o ile jest dokładny. Standartowy, tani test po prostu tego nie przeżyje i da fałszywy wynik. Nie pokaże ci mnie jako wampira. W związku z tym, stosowanie takich prób w kryminalistyce jest albo niebotycznie drogie, albo nic nie warte.


*długi łuk czyli karabin maszynowy Średniowiecza. Drewno cisu faktycznie nadaje się na łuki i wędki.
**Niech żyje ta mała różnica.

- Nie ma driad! - prychnął Armand, kiedy za Albusem zamknęły się drzwi - Nie ma! A dzięki komu żyje magia lasu Birnam? A Las Ardeński? Aurorskie szkolenie naprawdę ogłupia... Yew. Przecież to nie jest wampirze nazwisko! A Grindewald? Niby goblińskie? Zamek Irminsul, na Merlina!* Przecież choćby Morgana Yew jest ćwierć-driadą! Co, nie widać? Trzeba umieć patrzeć, panie Dumbledore. Trzeba umieć patrzeć.
Cholera. Te krzyżówki. Armand wiedział, że gatunki muszą się mieszać; muszą, choćby z tego powodu, by uniknąć endogamii, szkodliwej w małych społecznościach; dla Mistrza Eliksirów oznaczało to jednak ślęczenie nad drzewami genealogicznymi i uwzględnianie wpływu przodków o różnym pochodzeniu. Wysiłek był jednak opłacalny; receptura eliksiru była już prawie gotowa. Największe kłopoty były, jak zwykle, z dawcami. Nie, żeby brakowało chętnych - po prostu wywar kaprysił i odmawiał współpracy, wymagając dokładnego zbadania każdego kandydata.
Wampir o podwójnie czystej krwi. Hmm... Czytaj: od trzynastu pokoleń sami przodkowie, będący i wampirami, i czarodziejami. Severus Malfoy.
Trzy czwarte wampira, ćwierć driady, z domieszką mngwy. Morgana Yew.
Wampir o domieszce krwi alba. On sam. Wężoustość może bardzo wzmocnić eliksir. Albo uczynić z niego bezwartościową breję. Ryzykujemy?
Ćwierć-ghulica...
Krew nie była czarna, jak u stuprocentowego ghula, ale już ciemniejsza, niż u człowieka. I przepięknie pachniała.
Składniki lądowały w eliksirze, odmierzane z aptekarską dokładnością. Armand odwrócił klepsydrę i zaczął wpatrywać się w płomyk pod kociołkiem. Nie wiedział, czy eliksir pomoże, ale przecież obiecał, że dołoży wszelkich starań, by ratować dziecko, więc ponawiał próby. I nie czynił tego z dobrego serca; po prostu był la Feyem, a noblesse oblige. Ale tej nocy praca szła mu wyjątkowo opornie.
- Skoncentruj się - mruknął do siebie.
Ale demon w jego umyśle nie zamierzał dać mu spokoju. Armand, upewniwszy się, że laboratorium jest obłożone podwójnym Silencio, zawył. Głos, melodyjny i smutny, pełen tęsknoty i samotności, odbił się od ścian lochu. I nikt nie odpowiedział na to wezwanie.
- Jesteś głupi - stwierdził Francuz - Przecież ona cię nie słyszy. A nawet gdyby... Za dużo chcesz od życia, la Fey.

1. października, Kair

- PEREAT!!!

Łup!

Trach!

Ryyyp!

- Avada Kedavra!

Astrid As kochała swoją pracę, osobliwie zaś odbijanie więźniów. Osobliwie zaś, kiedy akcja rozpoczynała się od potraktowania ściany solidnym zaklęciem burząco-anihilującym, a potem następował galop na abraksanie po korytarzach. Wejście „z fasonem” było celowe - odwracało uwagę od partnerki Astrid, która miała za zadanie odnaleźć więźnia, oraz miało spowodować masową ucieczkę, tak, by władze się nie zorientowały, że odbijającym chodziło tylko o jedną osobę.
Astrid, wyjąc jak opętana i waląc zaklęciami po ścianach, gdzie popadło, wywaliła drzwi i wpadła do sali strażników. Ci zaś zrobili najgorszą rzecz z możliwych: zgromadzili się w jednym miejscu, szykując do grupowej obrony, zamiast rozbiec się na wszystkie strony i atakować każdy z osobna. Nie było to mądre, kiedy atakował ciężkozbrojny, magiczny rycerz. Astrid roześmiała się szaleńczo i dotknęła końskich boków ostrogami. Ogromny rumak skoczył prosto na strażników, długie kolce na zbroi wbiły się w pierwszego z nich. Koń stanął dęba, bijąc podkowami, uzbrojonymi w hacele, rzucił się do przodu jak drapieżna ryba, poderwał na tylne nogi, młócąc przednimi i zaczął się obracać, wciąż tłukąc kopytami i skrzydłami we wszystko, co nie zdążyło się odsunąć. Nagle opadł na przednie nogi i wierzgnął, a potem znów skoczył. Astrid rąbała półtorakiem i poprawiała Avadami, a w przerwach między zaklęciami wyła, jak banshee.
Jej partnerka działała cicho i dyskretnie i nikt jej do tej pory nie zauważył, zwłaszcza, że wszyscy byli zajęci wampirzycą. Wadjet pełzła ciemnym korytarzem, kryjąc się pod postacią cieniutkiego jak nitka, szkarłatnego węża. Ta forma pozwalała jej przecisnąć się przez większość magicznych zabezpieczeń, a poza tym mało kto ośmielał się zaatakować stworzenie, którego jad zabijał tak szybko, że ofiara nie czuła nawet ugryzienia.
Poszukiwany przez obie wojowniczki mężczyzna był mngwą. Istoty te, stworzone w szesnastym wieku w ramach genialnego planu podboju Czarnego Kontynentu naprawdę nadawały się na żołnierzy - tyle, że zwyczajem nowo tworzonych gatunków, pewnego pięknego dnia rozszarpały swoich twórców na kawałki i od tej pory nikomu nie udało się ich kontrolować. Same mngwy podzieliły się na trzy grupy, a Ngare - bo tak miał na imię więzień - należał do tak zwanego Zakonu. Tenże Zakon zajmował taką rolę, jak Fleurs du Mal w Europie, czyli zabijał za pieniądze, psując opinię wszystkim mngwom - choć, jak twierdzili niektórzy, tej opinii i tak nie dało się już zepsuć.

- Masz go? - ryknęła Astrid.
- Już idziemy! - odkrzyknęła Wadjet - Trochę chyba oberwał...
- Szybciej!
- Już!
Astrid pomogła Wadjet i więźniowi wsiąść na abraksana.
- Aha - dodała księżna, kiedy złoty pegaz wzbił się w powietrze - Bo bym zapomniała - Kuzyn cię pozdrawia.
- Jaki kuzyn? - zdziwiła się Wadjet.
- La Fey! - odkrzyknęła wampirzyca.
- Armand? Jaki z niego kuzyn! Ostatniego wspólnego przodka mieliśmy pięć tysięcy lat temu! - zaśmiała się Egipcjanka.
- A cóż to jest wobec wieczności - westchnęła filozoficznie Astrid, wyciągając sobie z włosów kawałek tynku - Ale gada z gadami jak ty! Wężouści wszystkich krajów, łączcie się...
- On dalej w starym, dobrym Hogwarcie?
- A pewnie. Chodziłaś tam? - spytała Astrid.
- Ojciec się uparł, żebym miała też europejskie wykształcenie - wyjaśniła Egipcjanka.
- I która chałupa?
- Proszę?
- No, który Dom? - powtórzyła wapirzyca.
- To jest chyba jasne... - zaśmiała się Wadjet - Ngare, nie obmacuj mnie - warknęła - Jak jesteś ranny, to cię przywiążemy do końskiego grzbietu, jak nie, łapy przy sobie!
- Ja się tylko trzymam. Jesteśmy dobrą milę nad ziemią - odparł tamten.
- Słodki Merlinie i to jest generalicja - pomyślał abraksan - Gdybym był człowiekiem, to bym to spisał i sprzedał. I kupił wieeelki worek owsa, zamiast latać w pełnej zbroi pod potrójnym obciążeniem w tropikach.
- A można wiedzieć, czego panie sobie ode mnie życzą? - spytał zabójca, rozpaczliwie usiłując utrzymać równowagę na pegazim grzbiecie. Eliksiry do przesłuchań jakoś na niego nie zadziałały, ale teraz świat wirował mu przed oczami, a grawitacja płatała obrzydliwe figle - I może lepiej by było z tymi łańcuchami... - zachwiał się niebezpiecznie.
- Katena - mruknęła Astrid i para łańcuchów przykuła czarodzieja do siodła; mógł się teraz kiwać do woli, nie narażając na brutalny kontakt z matką Ziemią - A ja... Poznałeś mnie?
- A powinienem? - odparł tamten ostrożnie.
- Kiedyś ci zapłacili za mój łeb, Ngare. Pamiętasz?
- O, pani As - uśmiechnął się tamten.
- Skąd wiesz? Widać spod maski?
- Bo nikt inny nie darowałby mi życia, gdybym go zaatakował znienacka, a pani to zrobiła. Dlaczego?
- Boś przystojny, a ja mam prawnuczki - odkrzyknęła Astrid - Serio mówię - dodała - Za dobry byłeś, żeby cię zabić, nie lubię marnotrastwa.

Godzinię później

- Oni nawet nie wiedzieli, że jesteś mngwą.
- Gdyby wiedzielí, to by mnie nie aresztowali, tylko rozwalili na miejscu - wyjaśnił krótko Ngare - Pomyślałem, że się przyczaję, a potem dam nogę... Ale pani to ma wejście jak nundu.
- Wiesz, za co cię zamknęli - ciągnęła Astrid, ignorując komplement.
- Przypadkiem - mruknął Ngare.
- Ale w międzyczasie zdążyli się zorientować, co ukradłeś swojej ostatniej ofierze.
- Nie czytałem tego.
- Ale mogłeś - wysyczała Astrid - I twoja głowa jest warta fortunę. Chcę porozmawiać z Mistrzynią Zakonu.
- Nie mam władzy, żeby...
- Wystarczy, że mnie zaprowadzisz.
- Nie. Nie wolno mi.
- Zaprowadzisz, dziecko.
- Czy mógłbym wiedzieć, o co chodzi? - odparł zabójca. Wiedział, że niechcący wplątał się w coś poważnego, bo inaczej księżna As nie działałaby tak brutalnie poza swoim terytorium.
- Gatunek, złotko - wyjaśniła Astrid - Ktoś przeprowadza eksperyment. Ty zabiłeś człowieka, który był w to wplątany, więc teraz oni polują na ciebie. Chcę mieć te papiery. Chcę porozmawiać z waszymi.
Wargi mngwy wykrzywiły się gwałtownie.
- Zabiję - wycharczał - Każdego, kto...
- Właśnie. Do tego potrzebny mi wasz Zakon.
- Zgłaszam się na ochotnika - syknął czarnoksiężnik. Jego dłoń, o palcach wprawdzie ludzkich, ale pazurach lwa - pozostałość źle przeprowadzonej transformacji - przejechała po blacie, zostawiając głębokie ślady - Nikt inny nie będzie przez to przechodził!
- Właśnie przechodzi, albo jestem durna, jak troll - wycedziła Astrid przez zaciśnięte zęby - Zaprowadzisz?
- Jak sobie pani generał życzy - Ngare ukłonił się jej z szacunkiem - Ale zabije pani każdego?
- Do jednego - Astrid uśmiechnęła się paskudnie.


*grüner Wald czyli „zielony las”. Irminsul - jesion, będący, wedle Germanów, kolumną, podtrzymującą światy.


15. października, Hogwart

Albus czuł się nieswojo w towarzystwie Falki. Czarne oczy Niemki, podobne do bezdennych studni, zdawały się odczytywać najskrytsze myśli rozmówcy. Choć Dumbledore poświęcał coraz więcej czasu na naukę Oklumencji, wciąż miał wrażenie, że wróżbitka i tak zna jego przemyślenia.
Gabinet Falki mieścił się na wieży, ale był mroczny; czarne, grube zasłony skutecznie zatrzymywały nawet najbardziej wścibskie promienie słońca; potężne regały pełne ksiąg, szkatułek z kartami i szklanych kul sprawiały, że pokój wydawał się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości.
- Moi Ślizgoni cię obrazili? - brwi Falki niemal dotknęły jej włosów - To najlepiej wychowany Dom w całym Hogwarcie, zaręczam. Kto i w czym ci uchybił?
- Oni są uprzejmi. Uprzejmi do bólu - mruknął Dumbledore.
- A więc nikt cię nie obraził. W czym więc tkwi problem? - zdziwiła się Niemka.
- Oni mnie nienawidzą, rozumiesz? Czuję to. Zabiliby mnie, gdyby mogli. Nawet najmłodsi patrzą na mnie, jak na śmiertelnego wroga. Wiesz chyba, czyja to „zasługa”.
- Domyślam się - mruknęła Falka, mrużąc oczy - Dziwi cię to? Chciałeś zamordować jej matkę. Dla Morgany jesteś łowcą i nikim więcej.
- Bo ona...
- Posłuchaj - syknęła Schlange - Nie wiem, o co poszło w tej walce, ale wiem jedno. Poszedłeś zabić kobietę, która konała w szpitalu.
- Ona...
- Tak, umierała. Inaczej nie zawieźliby jej do Św. Apopleksji. Jeśli chciałeś zemsty, trzeba było to rozwiązać z honorem, a nie w ten sposób. Nie w ten sposób - potrząsnęła głową - Nie dziw się więc, że Morgana cię nienawidzi.
- Podburza Slytherin przeciwko mnie.
- A co ty byś zrobił na jej miejscu? - prychnęła Schlange - Jako auror powinieneś wiedzieć, że dla takich, jak Malfoyowie, zemsta jest świętym obowiązkiem i bardzo wiele usprawiedliwia. Wiele - ale nie wszystko. Dobicie Serafinki, którą Berlin niemalże zakatował na śmierć, nie jest - i nigdy, nawet w najgorszych czasach nie było - honorowym wyjściem. Z punktu widzenia Morgany jesteś łowcą i wątpię, by cokolwiek mogło to zmienić. Obawiam się, że nie mogę ci pomóc. Sam powiedziałeś, że Ślizgoni zachowują się wobec ciebie bez zarzutu, więc nie mogę ich nawet upomnieć.
- Postawili ścianę lodu między mną a sobą.
- Ale to przecież nie jest zakazane - westchnęła Falka - I nie mogę ich zmusić, by cię polubili. Ale, jeśli cię to pocieszy, nie będziesz musiał tolerować Morgany zbyt długo. Prawdopodobnie wyjdzie za mąż w Boże Narodzenie, o ile negocjacje między rodami zakończą się do tego czasu.
- Ona ma szesnaście lat.
- Ja też miałam, kiedy wychodziłam za mąż - stwierdziła Falka ze spokojem.
- Podobno Yew ma wyjść za mngwę.
- I owszem - przytaknęła Falka - To się nazywa „nawiązywanie międzynarodowych kontaktów”. Aha - dodała po chwili milczenia - Mógłbyć mi pożyczyć „Zaawansowaną Transfigurację Żywiołów”? Oddam ci jutro.
- Oczywiście, nie ma sprawy.

Godzinę później

- Andormedo, kochanie, zaniosłabyś tę książkę profesor Schlange?
- Oczywiście - dziewczynka starannie złożyła swój schemat transfiguracyjny i delikatnie włożyła go do teczki. Była żądna wiedzy i wręcz po puchońsku staranna i nieraz przychodziła do Albusa, prosząc o dodatkowe wyjaśnienia. Andormeda wzięła „Zaawansowaną Transfigurację Żywiołów” udała się w kierunku wieży. Zapukała do drzwi, które uchyliły się same. Dziewczynka ostrożnie weszła do środka. Pokój był mały i mroczny.
- Pani profesor?.. - zapytała, ale odpowiedziało jej tylko tykanie wielkiego zegara. Dziewczynka zrobiła kilka kroków i zauważyła portrety. Wiedziona ciekawością, podeszła jeszcze bliżej i trzy pary oczu, inteligentnych, zimnych i pełnych pewności siebie wbiły się w nią, jak noże.
Z pierwszego portretu wpatrywał się w nią przystojny mężczyzna o niesamowitych, czarnych oczach. Andromeda drgnęła - to był osławiony Lucjusz Severus Slytherin, ten sam, który położył kres isntnieniu magicznego Rzymu. W regularnych, klasycznych rysach wężoustego czarnoksiężnika czaiło się coś drapieżnego; chyba nie bez przyczyny mówiono, że ten człowiek byl szalony. Sąsiedni obraz zajmowała platynowa blondynka o regularnych, ale ostrych rysach. Brunhilda Morrigan „Kruk” Malefoi patrzyła na nią zimnym, bezczelnym, wyzywającym spojrzeniem człowieka, który ma władzę i wie o tym. Ostatni portret przedstawiał kolejną wielką buntowniczkę, Morganę la Fée. Andromeda cofnęła się o krok. Czuła się nieswojo w tym ciemnym pokoju, wśród oleiście połyskujących szklanych kul, srebrnych przedmiotów przypominających wielkie pająki, kołyszące się na nienaturanie długich odnóżach i ksiąg, niepodobnych do sympatycznych podręczników uroków. Te były wielkie, oprawione w ciemną skórę, a na ich grzbietach połyskiwały runy, wijąc się jak wężę, lśniąc złotem i czerwienią w świetle świec. Andromeda wyciągnęła pióro żar-ptaka i od razu poczuła się lepiej. Ciepły, miły blask sprawił, że komnata nie wyglądała już klaustrofobicznie.
- Pani profesor?.. - powtórzyła Krukonka. Ponieważ nikt jej nie odpowiedział, postanowiła położyć książkę na biurku, żeby nauczycielka mogła ją potem odnaleźć. I wtedy zauważyła lustro. Stało na podłodze, opierając się na pazurzastych, ptasich łapach i niczego nie odbijało.
- Lustro Pragnień? - zdziwiła się Andromeda. Zawsze chciała w nie popatrzeć, ale Albus nigdy by jej na to nie pozwolił, uważając, że to zbyt niebezpieczne. Zdarzało się przecież, że ludzie tracili od tego rozum.
- Tylko na minutkę - powiedziała dziewczynka - Tylko na minutkę.
Lustro rozjaśniło się niebieskawym blaskiem.

Gladiatorka odgarnęła rudawe włosy z twarzy, a raczej wampirzego pyska. Jej bladoniebieskie, rybie oczy były pełne bólu i zmęczenia. Zacisnęła dłonie na rękojeści miecza. Skąpy, obcisły strój glad girl był rozerwany w kilku miejscach; krew, pot i brud tworzyły skomplikowane wzory na skórze. Wilkołak skoczył, dziewczyna obróciła się gwałtownie, długie cięcie pozbawiło bestię łba. Wiedźma zachwiała się i upadła, a wtedy zaatakował ją kolejny przeciwnik. Szpony wampira wbiły się w futro, zęby zazgrzytały o zęby. Gladiatorka spojrzała w ślepia wilkołaka, ale nie zobaczyła tam swojego odbicia.
Ujrzała za to kolejną kobietę, niby podobną - miała takie same oczy i rysy - ale jakże odmienną. Ta druga pyszniła się jedwabiem, atłasem i futrami ambasadorskich szat, dumnie krocząc korytarzem czegoś, co wyglądało na jakieś Ministerstwo Magii. Wielkie dwuskrzydłowe drzwi otwarły się przed panią polityk i kobieta weszła do sali pełnej wielkich luster w złoconych ramach. Spojrzała w jedną z tafli i...
Tym razem był to mężczyzna, rycerz, dosiadający abraksana. Uprząż konia i szaty jeźdźca musiały być warte fortunę; Andromeda dostrzegła też kílka orderów. Ten człowiek był najwyraźniej generałem. Mężczyzna wyciągnął miecz o szerokim ostrzu, w wypolerowanej powierzchni metalu pojawił się kolejny obraz.
Następny mężczyzna, w szatach ambasadora, ale walczący jak gladiator, torował sobie drogę Avadami i ciosami półtoraka. Miecz uderzył o skałę, odłupując jej fragment. Świeża powierzchnia ponownie posłużyła jako lustro.
Tym razem Andromeda zobaczyła celę. Więzień wyglądał, jakby wyszedł z najgorszego koszmaru; skórę oblepiały mu strupy, sadza i błoto, krew pozlepiała włosy w bezkształtną skorupę, szaty zwisały w strzępach. Nieszczęśnik klęczał nad kałużą brudnej wody, która zebrała się w zagłębieniu podłogi. Nagle podniósł głowę. Andromeda krzyknęła. To była Bellatrix Malfoy. Serafinka ponownie pochyliła się nad kałużą, w której pojawił się kolejny obraz.
Tego chłopca Andromeda też znała; to był Wotan Grindewald, syn Bellatrix. Był alchemikiem, pracującym w skupieniu nad swoim eliksirem. Podniósł kolbę na wysokość oczu, by dokładnie odmierzyć porcję kolejnego składnika i wypukła powierzchnia znów zadziałała jak zwierciadło.
Kolejny mężczyzna wyszedł ze ściany ognia. Wszystko na nim płonęło - szaty, włosy, nawet dłonie, ale on nie zwracał na to uwagi. Ogień lizał mu skórę, ale nie parzył go i nie spalał. Jego oczy, takie same jak u poprzedników, były utkwione w czymś, czego Andromeda nie mogła zobaczyć.


- Co się tu... NA MERLINA!!! - wrzask profesor Schlange wyrwał Andromedę z transu. Wróżbitka aż trzęsła się ze złości, jej czarne oczy płonęły, a wargi wykrzywiły się, odsłaniając zęby.
- Ja... Drzwi były otwarte... Albus kazał mi zanieść książkę i... - plątała się dziewczynka.
- Jak tu weszłaś?!
- Pani profesor... Drzwi otworzyły się, kiedy zapukałam.
- Otworzyły? - Falka zbladła jeszcze bardziej - O nie, moje dziecko, one nie otwierają się same.
- Nie jestem złodziejką! - Andromeda wyprostowała się jak struna.
- Nie oskarżam cię o to - stwierdziła Falka już spokojniejszym tonem - Lucjuszu Severusie Slytherinie - odwróciła się w stronę portretu - Czemu wpuściłeś ją do środka?
Mężczyzna z portretu uśmiechnął się kpiąco.
- Bo już czas - odparł lakonicznie - Już czas.
Falka była blada jak papier.
- Opowiedz mi co widziałaś, Andromedo - powiedziała.

Falka wysłuchała uważnie opowieści Andromedy, a potem poprosiła jeszcze o możliwość obejrzenia wspomnienia w myślodsiewni.
- Już czas... - mruknęła - Już czas. Lucjuszu - ponownie zwróciła się do portretu - Dlaczego jej to zrobiłeś?
- Bo to już czas - wysyczał czarnooki - Krew krzyczy w Mrok o zemstę i dostanie ją, Władca Umysłów już zrywa łańcuchy! Czas! - wrzasnął histerycznie - Lucius ante portas, Lucius, flagellum Dei, opus Dei, Agnus Dei...*
- Może jeszcze filius Dei**? - mruknęła ironicznie Falka - Zrobiłeś jej krzywdę. Nie powinieneś był...
- To było konieczne - odparował Slyherin - Ona ma wiedzieć. Jeśli ty jej nie powiesz, ja to zrobię - jego usta wykrzywiły się w paskudnym grymasie.
Andromeda skuliła się na krześle. Zawsze trochę bała się dziwnej nauczycielki Wróżbiarstwa, a Lucjusz Slytherin ją wprost przerażał. Nie był normalny.

Falka wyczarowała dwie filiżanki herbaty i usiadła naprzeciw Andromedy.
- Trudno - westchnęła - Powiem ci, co to było, choć może jest na to zbyt wcześnie.
- Mam już jedenaście lat! - zaprotestowała dziewczynka.
- Tak, wiem - przytaknęła nauczycielka z powagą - Ale są sprawy, których ciężar przygniata dużo starszych, niż ty. Wiesz, kim byli ci, których zobaczyłaś w lustrze, prawda?
- Nie - odparła szybko Andromeda - To znaczy... Grindewalda znam, on jest w Slytherinie. I panią Malfoy. Ale... To nie była prawda? Znaczy... O niej...
- Była - odpowiedziała Falka dziwnym głosem - Była.
- Dlaczego? Czemu jej to zrobili? Ona... Przecież ona pracuje z aurorami, a więc nie może być zła! Jej twarz...
- To aurorzy tak ją urządzili - syknęła nauczycielka.
- To nieprawda! Aurorzy nie są źli! Nie wolno im! Przecież... Prawo...
- Prawo można zmienić - stwierdziła Falka - A jeśli już pytasz, dlaczego ją to spotkało, to ci powiem. Tamten Minister był tyranem, nie zważał na żadne prawa, a moja kuzynka ośmieliła się mu przeciwstawić - i zapłaciła za to.
- I dlatego ona źle mówi?
- Skąd wiesz? - zdziwiła się Schlange.
- Spotkałam ją kiedyś.
Falka milczała.
- Tak - powiedziała w końcu - To dlatego Bella się zacina. I to dlatego ma pół twarzy.
- Ale przecież wampiry się regenerują.
- Po niektórych zaklęciach nie do końca.
- Panie drogie, przejdźcie do rzeczy! Ad rem, proszę! - wtrącił się portret Lucjusza.
- Sam narobiłeś kłopotu, a teraz każesz mi to naprawiać, drogi przodku? - prychnęła Falka ze złością - Ale cóż, jak się pewnie domyślasz, Andromedo, zobaczyłaś fragment drzewa genealogicznego. Pierwsza postać to księżna Astrid As, była gladiatorka, potem mamy jej córkę Tove, która była ambasadorem i wiceministrem w Sztokholmie. Generałem był Hermann Malfoy, ojciec Klemensa Malfoya, tego, którego zobaczyłaś walczącego w górach.
- A pani Malfoy to jego córka, a Grindewald to jej syn...
- Właśnie.
- A więc ten ostatni to będzie jego syn. Grindewalda.
- Wszystko na to wskazuje - zgodziła się Falka.
- On płonął.
- Nie. On był zbudowany z ognia.
- Nie rozumiem - Andromeda potrząsnęła głową.
- On sam był płomieniem. Czarnym, bezdymnym ogniem.
Obie milczały przez chwilę.
- Ale co to znaczy? - spytała w końcu Andromeda - Kim on będzie? I czemu pan Slytherin chciał, żebym to zobaczyła?
Falka westchnęła.
- Nie wiem. Lustro, w które spojrzałaś, pokazuje przyszłość, a raczej hm... powiązania przeszłości z przyszłością. Dlatego też jest nazywane Lustrem Fatum.
- To znaczy?
- Przyszłość to skomplikowana sprawa, Andromedo. Każdy wybór, którego dokonujemy, wpływa na wszystkie kolejne wybory, ale i on sam jest konsekwencją wcześniejszych wydarzeń. Przeszłość to wszystko, co ma wpływ na nas; przyszłość to coś, na co my mamy wpływ***. Wydarzenia to długie łańcuchy skutków i przyczyn. Niektóre z nich się jeszcze nie rozpoczęły. Czasem łańcuch może się rozgałęzić. Tym niemniej, istnieją ciągi zdarzeń, które już biegną do określonego końca. Jeśli upuścisz filiżankę, to spadnie. To właśnie Fatum.
- Ale jeśli użyję zaklęcia lewitującego...
- To nie spadnie. Wiem. Tym niemniej zdarzają się wyjątkowo uparte łańcuchy. Możesz starać się ze wszystkich sił, by je przerwać, a one będą się odradzać jak feniks.
- Na przykład?
- Na przykład masz Ministra, który jest tyranem. To przyczyna. Skutkiem jest bunt przeciwko niemu. Oczywiście, Minister będzie robił wszystko, co w jego mocy, by zapobiec rozruchom, ale przez to, że jest zły dla narodu, bunt będzie się odradzał. Im więcej ludzi skrzywdzi, tym więcej jego podwładnych będzie miało powód do zemsty i zaryzykuje rebelię, nie mogąc już tego dłużej znieść. Innym klasycznym przypadkiem jest wywróżenie politykowi, kto będzie jego najgorszym wrogiem. Oczywiście, człowiek ten zrobi wszystko, by zlikwidować przeciwnika. Tamten, rzecz jasna, zacznie się bronić, wskutek czego obaj naprawdę staną się swoimi śmiertelnymi wrogami.
- To znaczy, pani profesor, że sama przepowiednia wpływa na to, co się ma stać?
- Oczywiście - uśmiechnęła się Falka - Przepowiednia daje wiedzę, a wiedza wpływa na nasze zachowanie. Czasem można wręcz powiedzieć, że przepowiednia ma moc samospełnienia. To nie ona się spełnia, to ludzkie reakcje na nią powodują, że stanie się prawdą.
- Czy to znaczy, że to, że ja wiem, zmieni życie tego ostatniego człowieka z lustra? On się palił...
- Nie naprawdę. To był tylko symbol.
- Czego?
- Exterminansa - warknął Lucjusz Slytherin - Oto nowy buntownik. Nowy przywódca, nowy...
- SILENCIO! - ryknęła rozwścieczona Falka. Andromeda zbladła. Dopiero teraz Falka wyglądała strasznie.
- Exterminans - powtórzyła ochrypłym szeptem nauczycielka - Założę się, że o nich czytałaś.
- Różnie o nich piszą - odparła ostrożnie Andromeda. Wielcy buntownicy faktycznie byli opisywani w różny sposób. Niektórzy widzieli w nich bestie, inni - geniuszy.
- Cóż, to, czy bitwa była straszliwą klęską czy oszałamiającym zwycięstwem, zależy tylko od tego, po której stronie konfliktu stał historyk, który ją opisał - mruknęła filizoficznie Schlange - Jedno mogę ci doradzić. Nie mów nikomu, co tu zobaczyłaś. Już jesteś zaplątana w tę historię, a każdy, kto choć raz dotknął wielkiej polityki, igra z ogniem.
- Ale - Andormedzie coś się nie zgadzało - Jeśli przepowiednia ma moc... To bez względu na to, co zrobimy, syn Grindewalda będzie...
- Wiem. To oczywiste. Kiedy ludzie się o tym dowiedzą, rozpocznie się wielkie polowanie, rozumiesz? Będą go tropić, jak wściekłego psa. To przyczyna.
- A skutkiem jest to, że on zacznie się bronić i...
- I skończy, jak ta trójka - Falka wskazała ruchem głowy na portrety - Dlatego chcę, żebyś milczała.
- A jeśli będziemy milczeć, to jest szansa, że to się nie stanie?
Falka uśmiechnęła się smutno.
- Nie można uciec przeznaczeniu. Ale przynajmniej nie będziemy temu winne.
- Ale dlaczego ja? - powtórzyła Andromeda - Co ja mam z nim wspólnego? Czemu Slytherin?..
- Lucjusz, jak każdy Slytherin, knuje swoje podłe plany - odparła Falka - Wiem coś o tym, w końcu to mój pra...pradziadek.
- Pani jest z jego rodu?
- Owszem - przytaknęła Falka - To dzięki temu mam zdolności wróżbiarskie.
- To nie może mi pani powiedzieć, o co tak naprawdę chodziło?
- Przepowiednia to jedno, interpretacja to drugie, Andromedo - westchnęła nauczycielka - Mam różne podejrzenia, ale nie chciałabym ich wypowiadać głośno, bo pomyłka wróżbity bywa kosztowna. Każde z widzianych przeze mnie rozwiązań jest równie mało prawdopodobne. Jedno jest pewne: jesteś związana z Exterminansem. Może jako najbliższy przyjaciel, może jako śmiertelny wróg. Nie wiem. Jedno wiem: dla własnego bezpieczeństwa milcz.
- Boję się.
- Ja też - odparła nauczycielka - Bardziej niż ty.
- Pani nikomu nie powie?
- Tylko osobom, które pojawiły się w przepowiedni. Mają prawo wiedzieć, prawda?
Andromeda skinęła głową.
- Ale czy mało prawdopodobne ma szanse się spełnić?
- „Mało prawdopodobne” i „niemożliwe” to nie to samo, jeśli ma się wystarczająco dużo czasu na wiele prób - odparła Falka - Patrz.
Wyciągnęła siedem kostek do gry i zaczęła je rzucać.
- Prawdopodobieństwo, że wypadnie dana cyfra, jest jak jeden do sześciu, bo kostki są sześcienne - ciągnęła - A więc szansa, że wypadnie jakiś ciąg liczb jest jak jeden do ilu?
- Sześć pomnożone przez siebie siedem razy, pani profesor.
- Czyli raz na dwieście siedemdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset trzydzieści sześć razy - skinęła głową wróżbitka - A tu właśnie coś takiego nam się przydarzyło. Sześć, pięć, pięć, dwa, sześć, jeden, trzy. No proszę. Szansa jak jeden do trzystu tysięcy, a nam się właśnie udało.
- Ale...
- Widzisz gdzieś błąd?
- Nie.
- To oznacza, że mało prawdopodobne wciąż nam się przytrafia - zaśmiała się Falka - Nie bój się. Nie będzie tak źle.
- Skąd pani wie?
- Wróżbiarska intuicja.
Kiedy Andromeda wyszła, Falka jeszcze raz rzuciła kostkami. Wypadły same jedynki. Rzuciła ponownie i znów otrzymała ten sam wynik.
- Nie baw się przeznaczeniem, Lucjuszu - warknęła.
Slytherin uśmiechnął się szyderczo.
- Alea iacta est**** - odparł.


* Lucjusz pod bramami, Lucjusz, bicz Boży, dzieło Boże, Baranek Boży...
**syn Boży
*** definicja wedle prof. B. Kamysa. Niech żyje Profesor i jego zakręcone wykłady też!
****Kości zostały rzucone

2. listopada, gdzieś w Afryce Równikowej

Dżungla rozwieszała liany i cierniste gałęzie w najbardziej niespodziewanych i nieodpowiednich miejscach, ale mngwy były doskonałymi przewodnikami. Edasich, Astrid i Daniel podążali za nimi, patrząc z podziwem jak zwarta ściana zieleni rozstępuje się przed zabójcami, oferując im wygodne przejście. Mngwy musiały mieć w sobie krew driad, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Wampirzyca maszerowała w ciszy, rozglądając się dookoła i węsząc; jeśli to miejsce wciąż było zamieszkane, musieli się liczyć z czułym powitaniem ze strony właścicieli. Zabójcy byli świetni w ataku z zasadzki, ale nie w otwartej walce, a nie można było przecież niepostrzeżenie wmaszerować do twierdzy z wielkim oddziałem aurorów.

Szare mury sprawiały ponure wrażenie, kamienie były obrośnięte glonami, a małpy hałasowały na dachach. Wyglądało na to, że ludzie opuścili to miejsce. Mngwy zręcznie wspięły się po murze i zniknęły w środku; po chwili jedna wróciła.
- Pusto - powiedziała, wracając do ludzkiej postaci - I fatalnie to wygląda.
Na dziedzińcu gniły resztki pergaminów, połamane meble pokryły się już pleśnią; dżungla pożerała twierdzę w zastraszającym tempie. Astrid potrząsnęła głową; nie podobało się jej to miejsce.
- O w dupę...
Kości.
- Świeże - mruknął Daniel - Najwyżej dwa miesiące...
- Gdzie jest jego różdżka? - Edasich rozglądał się uważnie.
- Cholera, nie ma.
Nie jest dobrze, gdy czarodziej ginie na środku dziedzińca, a jego różdżka rozpływa się w powietrzu.
- Na Merlina... - szepnął Daniel, podnosząc coś z ziemi.

Ząb.

Zdarzało się, że istoty stworzone przez czarodziejów cierpiały na poważne zaburzenia proporcji ciała, ale jeśli wymiary tego stworzenia choć trochę przypominały naturalne, było ono bardzo dużym drapieżnikiem. Mngwy zaczęły uważnie przyglądać się zębowi, obracając go na wszystkie strony.
- To zwierzę nie jest stąd - zawyrokowała w końcu matka Ngare'ego - Nigdy nie widziałam czegoś takiego.
- A ja chyba tak i to mnie martwi - mruknął Silbermond.
- Chyba w rodzinie Bulstrode'ów - zakpiła Astrid.
Znaleźli przedmioty, świadczące o tym, że przeprowadzano tu eksperyment. Odkryli szafy pełne wykresów transmutacyjnych. Wielki i doskonale wyposażony gabinet eliksirów był pełen fagmentów zwierzęcych ciał; czaszka jednorożca, patrzyła na nich pustymi oczodołami, jakby z wyrzutem; czaszka nundu wciąż szczerzyła kły w groźnym grymasie. Transmutacja nie była mocną stroną Daniela (o ile Serafinowi wolno było posiadać jakieś słabe strony) ale i tak musiał się na niej znać o wiele lepiej od przeciętnego czarodzieja. Dlatego też, choć nie rozumiał szczegółów diagramów transformacyjnych, był pewien, że ktoś znów próbuje stworzyć nowy typ żołnierza idealnego - jakby było ich za mało i jakby komukolwiek kiedykolwiek udało się zapanować nad czymś, co jest żywe i inteligentne. Życie z definicji rozsadzało ramy i rozrywało łańcuchy, a żołnierz doskonały... cóż, jak sama nazwa wskazywała nie należał do istot, które łatwo było usunąć z tego świata. Ale to nie księgi do Transmutacji ani czaszki jednorożców najbardziej martwiły Serafina. Szkielety czarodziejów, którzy najwyraźniej zginęli gwałtowną śmiercią, też nie. Martwiło go to, że żaden nieboszczyk nie miał przy sobie różdżki, oraz to, że nigdzie nie znaleźli śladów rzeczonych idealnych żołnierzy. Wniosek nasuwał się sam: istoty te zabiły swoich twórców, zabrały im różdżki i uciekły, co zapowiadało rychłe atrakcje i wściekłą nagonkę na nieludzi w ogóle, a Serafinów w szczególności.
- Musimy zabrać te dokumenty zanim całkiem spleśnieją - odezwał się Daniel - Niech specjaliści się wypowiedzą na ten temat, może przynajmniej wtedy się dowiemy, czego mamy szukać...
- Dużego, zębatego, z kradzioną różdżką, w dupę mantikory - odparła Astrid - Zobaczmy, co jest w podziemiach.

Okazało się, że w lochach zaklęcie suszące jeszcze działało, choć glony zaczęły się już pojawiać na szybkach okienek. Astrid drgnęła. Nienawidziła takich miejsc, nienawidziła srebrnych i stalowych krat i potężnych, okutych metalem drzwi. Jeszcze bardziej zaś nie znosiła zaklęć, rzucanych na takie miejsca. Warknęła. Edasich spojrzał na nią, ale nic nie powiedział.
Daniel szedł pierwszy, zastanawiając się, jak znajdą uciekinierów, jeśli nawet nie mają pojęcia, jak te istoty wyglądają. Zabrali różdżki... Wskazywało by to na transformację, po której jej ofiary są zdolne do myślenia na sposób ludzki, lub chociaż podobny do ludzkiego. Było to korzystne, bo umożliwiało to im przynajmniej częściową kontrolę nad sobą; z drugiej strony drapieżnik o ludzkiej inteligtencji był bardzo trudnym przeciwnikiem. W końcu te istoty musiały stąd uciec ze dwa miesiące temu, a do tej pory nikt ich nie zauważył. Nie przeżyły? A może były tak inteligentne, że udało im się ukryć przez oczami aurorów?

W zagłębieniu podłogi zgromadziło się trochę błota, które wyschło na kamień, prawdopodobnie trafione jakimś silnym ogniowym zaklęciem. Dzięki temu przechował się w nim odcisk wielkiej łapy. Czteropalczastej. Źrenice Silbermonda rozszerzyły się tak bardzo, że tęczówka stała się prawie niewidoczna.
- Czyżby?.. - mruknął.
- Przecież to musiało być zabezpieczone - stwierdził Edasich - Takie istoty obkłada się zaklęciem, które je zabija, jeśli właściciel nie powtórzy czaru w ciągu czterdziestu ośmiu godzin...
- O ile mi wiadomo - skrzywił się Daniel - Sam rzucasz to na siebie co siedemdziesiąt dwie. Oni też mogli się tego nauczyć, w końcu bez przerwy słuchali tej inkantacji.
- A blok metaboliczny? - Edasich uniósł brwi.
- Że co? - zdziwiła się Astrid.
- Koń może przeżyć, jedząc trawę, choć przecież w trawie nie ma ani krzty mięsa - zaczął tłumaczyć Serafin.
- No, czasem są owady - stwierdziła księżna.
- Chodzi o to - ciągnął Silbermond - Że organizm konia potrafi wytworzyć końskie tkanki - włosy, kości, krew, mięśnie i tak dalej - z trawy. Normalny człowiek również jest w stanie wyprodukować swoje tkanki ze zwykłej żywności. Są jednak składniki, których sam zbudować nie potrafi, musi je przyjąć z pożywieniem. Jeśli ich tam nie ma, zachoruje. Słyszałaś, co to szkorbut?
- Się robi, jak nie jesz owoców, niektórzy w Azkabanie to mieli - szepnęła Astrid - Leczy się kiszoną kapustą i cebulą.
- No właśnie. Trzeba było zjeść coś, co zawierało brakujący składnik. Blok metaboliczny to sztuczka transmutacyjna, służąca twórcom do kontroli gatunku. Istoty takie nie potrafią same syntetyzować jakiegoś ważnego składnika, a nie spożywają go w dostatecznej ilości w normalnej diecie. W związku z tym, bez ich panów, którzy dają im specjalną paszę, nie mogą żyć*.
- O nas i ghulach też to gadali - prychnęła Astrid - Ale każde bydlę samo czuje, czego mu potrzeba. Myśmy się szybko kapnęli, co jest konieczne.
- I tego się obawiam, księżno As - mruknął Serafin i popchnął okute żelazem drzwi. Wszedł do środka i... Cóż, bywają rzeczy, które zaskakują nawet serafińskich generałów. Ta z pewnością należała do tej kategorii. Zamrugał oczami. Nie, to przecież niemożliwe!
- Löwenwolf... Ale one przecież...
- Może ktoś odnalazł przepis, albo wymyślił go na nowo? - odparł Edasich.
Nie trzeba było uzdrowiciela, by się zorientować, że kości nie rosły całkiem prawidłowo; czaszce brakowało symetrii, a proporcje między poszczególnymi częściami były nienaturalne. Tym niemniej ta istota była na tyle dobrze stworzona, by dorosnąć do tak dużych rozmiarów.
- Dzieci, mamy problem - mruknęła Astrid.
- Ale tworzyć löwenwolfa to jak trzymać rogogona w stodole - zdziwił się Edasich.
- Generale Lestrange, pan się zdziwisz, jakie pomysły ludziska miewają - odparła wampirzyca - U nas w Sztokholmie jeden się przekręcił, bo zachciało mu się bazyliszka. Pomyślałbyś, wiceminister, więc poważny człowiek, a tu taki numer...


*Autentyczna sztuczka, stosowana w genetyce

Hogsmeade, Halloween

Albus przeklinał moment, w którym dał się namówić na wzięcie udziału w przyjęciu urodzinowym Armanda. Gdyby nie to, że Denebola też miała przyjść, na pewno by się tu nie zjawił. Wiedźma przybyła na przyjęcie w szkarłatno-czarnej sukni, jak jakaś wampirzyca, zatańczyła z Dumbledore'em jeden taniec - ale chyba tylko z uprzejmości - a potem udała się na parkiet wraz z dyrektorem. Najwyraźniej towarzystwo Nigellusa bardziej przypadło jej do gustu, bo właśnie roześmiała się głośno, kiedy ten szepnął jej coś do ucha. Dumbledore zgrzytnął zębami - z nim prowadziła tylko zdawkową, grzeczną rozmowę o niczym, jakby sztuki „small talk” uczyła się w samym Windsorze.
Orkiestra przestała grać, pary porozchodziły się do swoich stolików. Armand podszedł do Deneboli, ukłonił jej się nisko - Albus poczuł, że robi mu się niedobrze na widok tej przesadnej uprzejmości - i wyciągnął do niej dłoń. Denebola uśmiechnęła się i wstała. Muzycy , na polecenie la Feya, zagrali coś szybszego. Albus nie znał tego rytmu. Był szybki, pulsujący jak serce, agresywny, hiszpański. Nozdrza la Feya rozszerzyły się, jak gdyby wyczuł zapach ofiary. Denebola zaśmiała się, pokazując swoje brzydkie zęby.
- Fuego - mruknął dyrektor, uśmiechając się.
- Slucham? - zdziwił się Albus.
Dyrektor wykrzywił wargi w pełnym satysfakcji uśmieszku:
- To taki taniec. Będzie na co popatrzeć - pokręcił głową.
Palce Deneboli i Armanda zetknęły się, wampir gwałtownym ruchem przyciągnął kobietę do siebie. Wiedźma zawirowała w szybkich piruetach, la Fey złapał ją w pasie, a ona odchyliła się do tyłu, niemalże dotykając głową ziemi. Gdzieś z kąta Sali rozległo się entuzjastyczne „Ole!”. Albus zacisnął zęby. Taniec nabierał tempa, Denebola i Armand oddalali się od siebie, by za chwilę znów być blisko, stanowczo za blisko jak na gust Dumbledore'a, podkute buty wybijały rytm, czerwień, czerń i srebro wirowały coraz prędzej, grupa hiszpańskich brujos* klaskała i tłukła kuflami o stół, głośno wyrażając swój entuzjazm.
A Dumbledore widział tylko oczy, jej, czarne i śmiejące się i jego, zielone, patrzące na nią i tylko na nią. Były coraz ciemniejsze, coraz bardziej podobne od ślepi drapieżnika, głodne, takie głodne... A ona śmiała się do niego, butnie spoglądając w dwie Avady, nie przeczuwając niebezpieczeństwa. Albus sięgnął po różdżkę. Nie zdążył jej jednak użyć; dyrektor jednym, przez nikogo nie zauważonym gestem, wykręcił mu nadgarstek.
- Co robisz, Dumbledore? - syknął - Wychodzimy.
- Ale...
- Idziemy.
Kiedy wyszli, Nigellus złapał go za szaty.
- Co robisz, idioto? - wysyczał z wściekłością - Jesteś profesorem Hogwartu, nie jakimś głupim Pałkarzem, rozrabiającym po meczu! Baw się w Otella, proszę bardzo, ale prywatnie! Już widzę te tytuły „Nauczyciele Hogwartu sprowokowali bójkę w Hogsmeade”! Tego chciałeś? Wstydu dla całej szkoły? Czy Gryfoni kiedykolwiek myślą??? - głos mu drgał z emocji, ale wciąż mówił cicho.
Z knajpki dobiegło kolejne chóralne „Ole”.
- Panie dyrektorze, on chciał...
- Jeśli nie odpowiada ci towarzystwo la Feya, to się zwolnij! - warknął Nigellus - Nienawidzisz go, jakby Merlin jeden wie co ci zrobił!
- To wampir.
- I owszem - odparował dyrektor - I co z tego?
- Jest niebezpieczny.
- On nie naraża szkoły na ośmieszenie, załatwiając prywatne sprawy publicznie - syknął Nigellus - A poza tym to MOJA szkoła i to JA decyduję, kogo zatrudniam. Pan la Fey nigdy w najmniejszym stopniu nie uchybił swoim obowiązkom. A poza tym - Fineas przestał wreszcie potrząsać Albusem - Zapomnij o pannie Lestrange. Zapomnij.
- Dlaczego?
Dyrektor zaśmiał się nieprzyjemnym, szyderczym śmiechem, przypominającym szczek wielkiego psa.
- Jako auror powinieneś już dawno zauważyć, dlaczego.
Po kolejnym „ole” drzwi otwarły się skrzypiąc i Atena Black wybiegła na zewnątrz, nie zauważywszy Albusa ani dyrektora. Nigellus westchnął.
- Idź, uspokój ją jakoś - zakomenderwał - Następna wariatka, ja oszaleję z tymi niezrównoważonymi smarkaczami...
- Co jej jest?
- Ach, ta gryfońska spostrzegawczość i takt - prychnął Fineas z pogardą - To samo, co tobie. Idź, uspokój ją, nie chcę tu żadnych scen. Co by sobie o nas w Ministerstwie pomyśleli.
Albus już miał powiedzieć, że dyrektor - stary, zawodowy hipokryta - miał opinię kogokolwiek w hmm... głębokim poważaniu, ale w porę ugryzł się w język. Nie chciał już więcej drażnić Nigellusa. Potrzebował tej pracy.

Atena stała na ulicy, przyciskając twarz to wystawowej szyby. Płakała.
- Co się stało? - spytał Albus, kładąc jej dłoń na ramieniu
- Nieważne - kobieta wytarła twarz dłonią - Uff, trochę za dużo wypiłam i robię z siebie pośmiewisko. Nieważne.
- Ważne.
- Jak ktoś ma pecha w życiu, to w stu procentach - wyrzuciła z siebie Atena - Od pięciu lat... Mnie nawet nie zauważył, a ona ledwie się zjawiła i oszalał na jej punkcie!
- Ty... La Fey ci się podoba? Przecież to wampir! - szczęka Albusa znalazła się niebezpiecznie blisko bruku.
- Ale z klasą. I arystokrata, rodzina by się ze mną pogodziła, gdybym go poślubiła - westchnęła nauczycielka - Czasami bardzo za nimi tęsknię, choć to nadęci bufoni. Ale dla niego jestem przeźroczysta jak powietrze, a Denebola...
- Widzę - warknął Albus.
- Ale w końcu to normalne - stwierdziła nauczycielka z ponurą rezygnacją - Ciemność ciągnie do ciemności i nikt nie może nic na to poradzić. Czarna krew...

W Zakazanym Lesie coś zawyło, tęsknie i ponuro, jakby nastrój tej chwili udzielił się nawet zwierzętom.


Denebola i Armand stali nad brzegiem jeziora.
- Nie powinniśmy byli... - szepnął wampir - To był błąd.
- Nie boję się ciebie.
- Jestem la Fey, nie rozumiesz?! My wszyscy jesteśmy piekielnie niestabilni! Jeśli ty... Jeśli ja... Twoja ludzka krew...
Śmiech.
- To jej spróbuj. Jest czarniejsza, niż myślisz.
Szybkie, płytkie cięcie nożem i na jej przedramieniu wykwitły krople ciemnej krwi. Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie.
- To był głupi pomysł - wyszeptał - Ja... Ślicznie pachniesz...
Wampirze wargi scałowały gorące krople jedną po drugiej, powoli, delektując się smakiem każdej z nich, jakby to było dobre wino. Ale Denebola miała rację, ta krew nie wywoływała niszczycielskiego szału.
- Widzisz, nic się nie stało. Ciemność nie atakuje Ciemności. Pamiętasz wojnę? Wtedy nas nie atakowałeś...
- W czasie wojny dzieją się różne rzeczy - powiedział powoli wampir - Czasem małe dziewczynki ratują dorosłych mężczyzn... Albowiem jest jedna rzecz, której nie oprze się żaden kamień i żaden metal, co bronią jest kobiet pięknych, a groźnych, orężem pań pustyni...
- Armandzie...
- Tak?
- Zatańczymy raz jeszcze? Tutaj.
W Lesie znów coś zawyło.
- Co to?
- Nie wiem. Nie jestem magozoologiem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby to była krzyżówka akromantuli z chimerą. Czy zechce pani ze mną zatańczyć, miss Lestrange?
- Z przyjemnością, monsieur la Fey.


*czarodziejów

7. listopada, fabryka broni Dracona Malfoya

Tove As, Wiceminister Magii, Żelazna Dama Sztokholmu, była wyjątkowo twardą kobietą; w końcu urodziła się w Azkabanie... Miała ambicje na miarę ze trzech Karolów Gustawów i konsekwentnie wprowadzała swoje plany w czyn; wpływy Sztokholmu były ogromne i nie bez przyczyny mówiono, że Ministerstwo kontroluje pół Europy. W zasadzie jedynymi godnymi przeciwnikami Szwedki był - a raczej mógłby być - triumwirat Erwin von Luz - Klemens Malfoy - Salazar von dem Bach, wspomagany przez Hansę z jednej strony, a atlantyckich piratów z drugiej. Tym niemniej z nimi wiedźma nie toczyła wojny, choćby z tego powodu, że Klemens był jej ciotecznym wnukiem. Zresztą, po co było przelewać krew i marnować pieniądze, jeśli współpraca dawała lepsze rezultaty? Szwedzki lew i niemiecki orzeł tworzyły przecież doskonały zespół, któremu nikt nie śmiał zagrozić. A gdyby nawet do tego doszło, babcia Tove mogła zafiukać to swego drogiego wnuczka, Dracona, posiadacza największej w magicznym świecie fabryki broni. Draco Malfoy, nawet jak na wampira, nie był normalny. Gdyby był człowiekiem, rodzina dawno wysłałaby go na oddział zamknięty, ale to, co wśród ludzi kwalifikowało się pod szaleństwo, pośród wampirów uchodziło jedynie za lekkie rozchwianie emocjonalne.

Tove musiała przyznać, że wnuk jej imponuje. Oczywiście, nie wszystkie prace wykonywał sam - miał od tego goblińskich i wampirzych specjalistów - ale o broni i tak wiedział naprawdę wszystko. Patrząc na płomień, umiał określić jego temperaturę; po dźwięku młota poznawał, czy miecz jest poprawnie wykuty, a zaklęcia rzucał z dokładnością do setnej części cala, co miało rzecz jasna ogromny wpływ na celność broni. Gorące powietrze szarpało płaszczem wampira, rozwiewało długie, jasne włosy, czerwony blask rozgrzanego metalu oświetlał twarz Dracona rembrantowskim światłem, iskry tańczyły wokół niego jak maleńkie chochliki. Gobliny uwijały się przy paleniskach, stal syczała, kiedy hartowano ją w krwi gryfów, Mistrzowie Eliksirów po cichu odliczali pióra eryni i dorzucali do kotłów smocze zęby. Bulgot wywarów, dźwięk młotów, wizg polerowanego metalu, inkantacje i syk stygnącej stali tworzyły muzykę, która dla Tove była bezsensownym zlepkiem odgłosów, a dla Dracona doskonałą symfonią. Nie, nie symfonią. Uwerturą. Sztokholm szykował się do wojny, wojny, o której nikt jeszcze niczego nie wiedział. Nie znano daty - nawet przybliżonej - jej wybuchu, miejsca walk ani rozmiarów konfliktu. Tym niemniej Exterminans musiał nadejść, a Skandynawia - przynajmniej Ministerstwo - zamierzała stanąć po jego stronie. Zyski mogły być olbrzymie. Tove powoli i cierpliwie splatała nitki spisku.

- Löwenwolf? - Malfoy uniósł brwi - Chyba nie zamierzasz ich wskrzeszać, babciu.
- Draco, czyżbym wyglądała na idiotkę? - Tove zaśmiała się głośno - Ale muszę przyznać, że historia działań wojennych jest nadzwyczaj pasjonująca i chciałabym na ten temat co nieco poczytać. Sam rozumiesz, lepiej jest wiedzieć zbyt wiele, niż za mało. Nie wątpisz chyba w to, że nasi przeciwnicy byliby w stanie...
- To ludzie - warknął Draco, a w jego oczach błysnęła pogarda i nienawiść - O, pardon... Chyba nie jestem zbyt poprawny politycznie, babciu - zaśmiał się.
- Nienawidzisz ludzi - mruknęła. Sama nie była rasistką i nie podzielała poglądów wnuka. Owszem, nosiła futro z wilkołaków, ale żeby potępiać też ludzi... No, może niektórych.
- Większości. Tych, którzy uznają mnie za bestię - syknął Draco.
- Polujesz na nich.
- Na łowisku zatwierdzonym własnoręcznym podpisem pani Minister. To mugole - machnął upierścienioną dłonią - Mordują się przy każdej możliwej okazji, a metody ich działania nawet mnie doprowadzają do, pardon, sensacji żołądkowych. Nie są nic warci. Jak oni marnują krew swoich żołnierzy... Jak mordują się między sobą... Płacą mężczyźnie tyle, by nie skonał z głodu, kobiecie połowę z tego, a dziecku jedną trzecią.
- Obchodzi cię to? - zdziwiła się Tove.
- Nie. Oczywiście, że nie. Kim oni niby są? Rien*. Ale podziwiam ich głupotę. Pamiętam rewolucję we Francji, babciu, a oni niczego się z tego nie nauczyli. Nie można - jego głos zmienił się w syczący szept - Tak traktować istot, obdarzonych, bądź co bądź, pewnym rodzajem rozumu... Owszem, to tylko mugole i do tego bez żadnego wykształcenia, ale nawet oni dostrzegą fakt, że złoto może łatwo zmienić właściciela - wampir zaśmiał się szyderczo - Nie tacy wielcy panowie kończyli rozszarpani przez swoich niewolników.
- A propos... Löwenwolfe...
- Ach tak, oczywiście. Bien. Masz rację, babciu, oni są tak zdegenerowani, że mogliby się do tego posunąć i należy zapoznać się z tematem. Jak sądzę, w mojej bibliotece znajdzie się kilka interesujących pozycji na ten temat. Uprzedzam jednak, by nie wierzyć we wszystko, co zostało tam napisane. Połowa z tego to błędy w obliczeniach albo jawne bzdury.

Ministerstwo Magii w Sztokholmie

Tove maszerowała wielkim korytarzem, niosąc w teczce kopie rzeczonych dzieł. Martwiła się. Jeśli doniesienia wywiadu były prawdziwe - a szpiedzy Sztokholmu rzadko się mylili - to czarodzieje stali w obliczu ogromnego zagrożenia. Do tego Serafini już chwycili trop. Była to, z jednej strony wieść dobra - bo aniołki znały się na swojej robocie - ale z drugiej Ministerstwo niezbył lubiło współpracować z organizacją tak niezależną i nieobliczalną. Trudno. Musieli działać razem, jeśli chcieli przeżyć.
W gabinecie czekała już na nią matka. Generał Astrid uśmiechnęła się kpiąco.
- Lepiej nie otwieraj, dziecko, takiego ślicznego listu z czerwoną pieczątką, jeśli go przypadeczkiem dostaniesz - stwierdziła - Ja żem otworzyła i gdybym go wcześniej niechcący nie oblała winem, toby mi łapę urwał, jeśli nie łeb. Dziwnym trafem, parę innych osób dostało podobne niespodzianki - zakpiła.
- I dziwnym trafem były to osoby, które wiedziały o pewnym miejscu...
- Daleko stąd - dokończyła stara księżna
- Wszyscy cali? - zaniepokoiła się Tove.
- Tak, bo oświeciło mnie, żeby ich uprzedzić - Astrid uśmiechnęła się sarkastycznie - Ale to znaczy, że mieli czujkę i nas namierzyli.
- Animag?
- Pewnie tak, tego za rogogona nie odróżni od prawdziwego zwierzaka.
Tove zaklęła. Oznaczało to, że nie wszyscy, którzy brali udział w eksperymencie, zginęli. Co więcej, mieli na tyle sił i środków, by usiłować zatrzeć całą sprawę. Dziwne tylko, że nie zniszczyli całej twierdzy.
- Krew - pomyślała - Bali się wejść... Bali się zakażenia i czekali. A nie chcieli wszystkiego spalić, bo ,agiczny ogień byłby zbyt widoczny. Woleli poczekać, aż dżungla sama wszystko pożre. Sprytnie. Cholera.

10. listopada, Hogwart

Nigellus nerwowo krążył po gabinecie, bawiąc się różdżką.
- Charlesie - ton dyrektora był jak zwykle zimny i oficjalny - Jak się ma sprawa z centaurami?
Kettleburn westchnął.
- Twierdzą, że coś zabiło już pięcioro z nich - odparł cicho.
- Wilkołak? - zaniepokoił się Nigellus.
- Nie atakowało podczas pełni. Pomyślałem, że nundu...
- W Szkocji? Charlesie... Prędzej smok - trzeźwo zauważył Fineas.
- Te raczej porywają ofiarę i pożerają ją w swojej kryjówce. Nundu musiałby tu ktoś wypuścić,a mało kto jest tak szalony, by go przywieźć i tak potężny, by go najpierw złapać. Prędzej już akromantula, ale centaury znają las zbyt dobrze by wpaść w sieć, nie, to niemożliwe. Obawiam się, że mamy do czynienia ze stadem ponuraków.
- One występują raczej na wrzosowiskach.
- Ale w Lesie odbyła się już niejedna bitwa, a one trzymają się miejsc rozlewu krwi, panie dyrektorze - wyjaśnił nauczyciel Opieki.
- Racja - przyznał Fineas - A nasze drogie centaury - prychnął - Nie oskarżają tym razem Armanda?
- Nawet one powątpiewają, by wampir był w stanie rozszarpać dwa ogiery i to uzbrojone. O ile mi wiadomo, pojedynek wampira z centaurem uchodzi za wyjątkowo trudne zadanie i podejmują się go tylko naprawdę dobrzy gladiatorzy.

Godzinę później

- Ja tego nie zrobiłem! - Armand trzasnął pięścią w stół - Panuję nad sobą!!!
- Jak widać na załączonym obrazku - mruknął dyrektor z ironią - A więc kto?
- Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale centaury nie pozwolą mi się nawet przyjrzeć miejscu tego... wypadku - odparł arystokrata już spokojnym tonem - A więc nie mogę panu dać odpowiedzi na to pytanie. Zresztą to trudni przeciwnicy, gdybym miał ochotę coś zabić, złapałbym sobie sarnę.
- A Denebola i jej hmm.... pustynna magia? Ona ma w sobie czarną krew, mój drogi - dyrektor pokręcił głową - Czy ty, jako wampir, możesz dać gwarancję...
- Gdybym jej nie miał, powiedziałbym panu o tym - odparł ostro Francuz - Nie narażałbym tylu dzieci na spotkanie z czymś takim. Pan też by jej nie zatrudnił, gdyby nie miał pan pewności!
- To prawda. Ale Czarna Magia - jak sam pewnie dobrze wiesz - lubi wymykać się spod kontroli, dlatego stale kontroluję specjalistów od tego przedmiotu. Bez przerwy. Za moich czasów pięciu nauczycieli stało się ofiarami swoich własnych niebezpiecznych eksperymentów, a panna Lestrange... Sam rozumiesz. Czarna krew. Zresztą Lestrange'owie już się chyba tacy rodzą.
- Bo Mroczne Sztuki są jak najwspanialsze kobiety - Francuz uśmiechnął się drapieżnie - Tajemnicze, groźne i silniejsze, niż się wydaje. Nie służą nikomu, nie podporządkowują się niczyjej woli. Są jak ocean, nie można ich ujarzmić, ale kto zrozumie ich naturę...
- Armandzie, a kto zrozumie kobietę?
La Fey ukłonił się z gracją.
- Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale ośmielam się przypomnieć, iż jestem Francuzem.
Nigellus się zaśmiał.
- Tak, to wszystko wyjaśnia, monsieur la Fey.

*niczym

25. grudnia 1876

Edasich Lestrange widział już wiele wesel, ale wampirzego jeszcze nie i musiał przyznać, że przepych uroczystości zrobił na nim wrażenie. Najbardziej spodobał mu się zwyczaj nakazujący, aby podczas ceremonii wszyscy siedzieli w siodłach. Setki czarodziejów i wiedźm na pegazach, gryfach, miniaturowych smokach, mundury, tradycyjne stroje, klejnoty, herby - wszystko to tworzyło niesamowitą, dynamiczną, wielobarwną mozaikę. Oczywiście, nie każdy zaproszony był wampirem, choćby półkrwi; niemieccy Malfoyowie (czytaj: Klemens) bardzo dbali o to, by mieć krewnych i znajomych wszędzie. Tu i ówdzie można było dostrzec srebrne fryzury wil czy zielone ślepia albów; wiedźmy voodoo zasiadały obok przedstawicieli Hansy; rosyjscy książęta wznosili toasty za zdrowie hiszpańskich grandów.
Kelmens nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał tak doskonałej okazji do zawarcia kolejnych sojuszy. Wiadomo było, że to Hansa, magiczne stowarzyszenie kupieckie, niejednokrotnie już łożyło na polityczne akcje Malfoya.

Ostatnia z córek Klemensa, Krymhilda, właśnie wychodziła za mąż za wnuka Wielkiego Mistrza Nibelungów, czarodziejskiego zakonu z siedzibą w Wormancji. Tenże wybranek, Hagen von Tronje, miał w końcu wielkie szanse na objęcie stanowiska po dziadku i Klemens gotów był przymknąć oko na „ludzkość” zięcia. Poza tym o bogactwie Nibeliungów krążyły legendy.
Morgana Yew uśmiechała się do swojego już-prawie-męża, Ngare. Co skłoniło Malfoyów do wiązania się z afrykańskimi mordercami, tego Edasich nie wiedział i szczerze mówiąc, wolał nie wiedzieć, choć, ze względu na swoje stanowisko, to akurat wiedzieć powinien. Spojrzał na swoją przyszłą małżonkę; Bellatrix siedziała w siodle, dumnie wyprostowana, ale jej wzrok błądził po wspaniałych witrażach; była obecna ciałem, ale na pewno nie duchem. Prezentowała się wspaniale w kosztownych szatach, ale Edasich dostrzegał liczne ślady magomedycznych interwencji: nierówne zęby, lekko zmatowiałe źrenice, przetłuszczające się włosy, blizny, których nie skrywało do końca zaklęcie maskujące. Bellatrix była przeraźliwie blada - co w końcu nie było dziwne w przypadku wampirzycy o nordyckiej urodzie - i jeszcze bardziej przeraźliwie chuda. Gdyby żyła sto lat później, święciłaby triumfy jako mugolska modelka, ale Edasichowi kojarzyła się raczej z więźniami Azkabanu.
Westchnął. „Jak ci się panna młoda nie podoba, nie ma problemu, zgasisz światło”. Nie, wygląd Belli nie był tu aż tak istotny; w ich zawodzie i tak należało liczyć się z tym, że uroda jest nietrwała i wystarczy kilka mocnych przekleństw, by ją zniszczyć. Bardziej zastanawiało go to, jak ułoży się ich wspólne życie. Wspólne? Bellatrix była kobietą po malfoyowsku butną - choć służba wojskowa trochę stonowała tę wadę. Nie tolerowała wtrącania się w jej sprawy, Silbermond i Klemens byli jedynymi, którzy mogli jej rozkazywać. Bella wiedziała, że ma rodzić dzieci o doskonałym pochodzeniu i nie oczekiwała, że małżeństwo będzie czymś więcej, niż polityczno-gospodarczym kontraktem. Okazywała swoim mężom szacunek i była wobec nich lojalna - i to nawet bez małżeńskich zaklęć - ale nie szukała bliskości. Podobno nikt jeszcze nie przebił się przez lodowy mur, otaczający jej duszę. Można było próbować - najczęściej na próżno, albo przystać na panujące zasady. Trudno. Polityka. Nilu zaklęciem nie zawrócisz, z Malfoya wylewnej osoby nie zrobisz. Zresztą... oczy Edasicha zwęziły się nagle. W końcu magia pustyni i nocy powinny ze sobą BARDZO dobrze współdziałać. Bellatrix nie była piękna - jako człowiek, ale jako wampirzyca... Edasich uśmiechnął się drapieżnie. Dla niego, dziecka pustyni, nie było w końcu lepszej partnerki niż dziecko nocy, jeśli tylko pozwoli się działać magii. Jeśli nie wiadomo, co jest słuszne, należy posłuchać instynktu. Instynktu. O tak.

Podczas gdy generał Lestrange rozmyślał nad psychiką swojej żony, Klemens Malfoy - i nie tylko on - snuł plany i intrygi. Niektórzy już wiedzieli o przepowiedzianej wojnie, powoli powstawały pierwsze sojusze, optymiści obdarowywali innych - równie wielkich optymistów - Niderlandami czy goblińskimi kopalniami.

10. lutego 1877

Wycieczka do Hogsmeade udała się wspaniale, choć pogoda nie dopisała; Andromeda była zachwycona. Cieszyła się, że Albus dał się w końcu namówić i zabrał ją do wioski, choć innym pierwszoklasistom odmawiano tego przywileju. Wydała całego galeona, wydatnie uszczuplając swoje zasoby, ale przecież chciała, by koleżanki i koledzy też spróbowali magicznych smakołyków. Niektórzy, ci pochodzący z mugolskich rodzin, nigdy w życiu nie mieli okazji cieszyć się smakiem czekoladowych żab, czy kosztować cukierków, po których się lewitowało. Wzięła torbę pod pachę i ruszyła w stronę „Trzech Mioteł”, gdzie miał na nią czekać Albus.
Niebo było pokryte ołowianymi chmurami; mimo, że była dopiero trzecia, zrobiło się ciemno, a śnieg gęstniał. Andromeda brnęła przez zwały puchu, którego jeszcze nikt nie zdążył uprzątnąć i przysięgała sobie, że nauczy się zaklęcia topiącego. Nagle usłyszała krzyk. Upuściła torbę. Wyciągnęła różdżkę i pobiegła ulicą.
- Lumos!
Wielkie zwierzę pochylało się nad czymś... Kimś? To on tak krzyczał... Andromeda posłała strumień fiołkowych płomyczków w stronę napastnika. Bestia podniosła łeb i skoczyła. Dziewczynka zobaczyła parę żółtych ślepi, wielkich, jak spodki.
- CRUCIO! - ryknął ktoś. Zwierzę zawyło, zwinęło się w powietrzu i chybiło. Andromeda dopiero teraz zauważyła, jak jest potężne. Miało ze siedem stóp w kłębie, pazurzaste, długie łapy łapy i łeb, przypominający psi.
- KATENA! - wykrzyczał ten sam głos. Łańcuchy oplotły nogi stworzenia, powalając je na ziemię. Były jednak zbyt słabe, pękły, kiedy zwierzę się szarpnęło.
Trzask!
Ktoś aportował się obok Andromedy.
- Conjunctivus! - wymierzył prosto w wielki łeb. Przekleństwo rozorało policzek bestii, z pewnością jednak nie było nas tyle silne, by ją powstrzymać. Zwierzę, oszołomione niespodziewanym ciosem, potrząsnęło łbem.
I wtedy między nimi a napastnikiem wylądował anioł. Andromeda, rzecz jasna, nigdy żadnego nie widziała - i nie wierzyła w ich istnienie - ale ta istota musiała być jednym z nich. Nieznajomy miał długie, platynowe włosy, które tańczyły wokół jego głowy, kiedy skrzydła wprawiały powietrze w ruch. Coś jednak było nie tak... Skrzydła - no właśnie, wielkie, o długich białych piórach, jakoś niezbyt przypominały ptasie. Wąskie anielskie dłonie o długich, smukłych palcach złapały ich mocno i uniosły w powietrze. Chwyt był tak silny, że aż pazury przebiły im ubrania i wbiły się w skórę. Pazury? Andromeda zrozumiała. Ten ktoś wcale nie był przybyszem z zaświatów. Był lamią, wampirem z domieszką krwi wili. Jak ona, córka czarodziejów, mogła się tak pomylić? Przecież to było oczywiste, czytała już o lamiach. Ich skrzydła, choć pokryte piórami - co niewątpliwie było dziedzictwem po wilach - miały kościec typowy dla wampirów, a więc bardziej nietoperzy, niż ptasi. To właśnie sprawiało, że nie wyglądały „normalnie”. Mimo to, dziewczynka musiała przyznać, że lamie robią wrażenie. Nic dziwnego, że od wieków wykorzystywały mugoli, posługując się swoim wyglądem. Któż nie spełniłby żądań takiej istoty, do tego uzbrojonej w płonący miecz? Ministerstwa miały zresztą mnóstwo kłopotów z tego powodu.

- Malfoy, ty... - wrzasnął ten, który potraktował zwierzę Cruciatusem - Thestral!
- To co? - odparł wampir.
- Prosto na nas! Avada Kedavra!
Andromeda widziała thestrale i trochę się ich bała, ale naprawdę przeraziła się dopiero wtedy, kiedy pegaz, trafiony zielonym promieniem, runął w dół. Nawet nie zatrzepotał skrzydłami, po prostu zaczął spadać, jak marionetka, która urwała się ze sznurka. Oczywiście, Krukonka wiedziała, jak działają Niewybaczalne, ale nigdy nie oglądała skutków ich działania. I jakoś wcale jej nie cieszyło, iż wzbogaciła swoją wiedzę.
- Co robisz?! - krzyknęła.
- One ich nie lubią! - wrzasnął tamten.
Wylądowali przed jakąś pustą chatą - tą samą, którą, wiele, wiele lat później, miano nazwać Wrzeszczącą.
- Uff, mało brakło, a by mnie dostał - stwierdził ten, który używał Niewybaczalnych - Carrows - przedstawił się - Thomas Carrows.
Uśmiechnął się do niej. Nie był zbyt ładny: miał mysie, ulizane włosy, a jego zgryz rozpaczliwie domagał się ortodonty. Złamany nos też nie dodawał mu urody. Nie był wysoki, ale miał szerokie barki i duże, silne dłonie. Andromeda przypomniała sobie, że chłopak jest Pałkarzem.
- Ty jesteś w drużynie Slytherinu, prawda?
- Zgadza się. Dziewczyno, dzięki... - wysapał Thomas - To paskudztwo zbiło mnie z nóg, różdżka mi wyleciała z ręki... Gdybyś nie odwróciła jego uwagi, nie miałbym czasu jej znaleźć.
- A ja, to co, Carrows? - warknął wampir, niezadowolony z tego, że kolega nie zwraca na niego uwagi.
- Rabastan Malfoy, rzecz jasna - Thomas przedstawił „anioła”.
- Z normandzkich Malfoyów, oczywiście - dodał tamten z dumą. Andromeda przyjrzała mu się uważniej. Był wysoki, jak na trzynastolatka, chudy i bardzo blady. W jego szarych oczach nie było widać ani iskierki ciepła. Najwidoczniej wcale nie lubił Thomasa.
- Człowieku... Wampirze, gdybyś się nie zjawił... - wyszeptał starszy Ślizgon.
- Odbiorę kiedyś ten dług, Carrows - odparł tamten zimno - Zobaczysz.
- O, nie wątpię, Malfoy - mruknął Thomas. Ci Ślizgoni najwidoczniej mieli ze sobą na pieńku.
- Nie myśl, że to ze względu na ciebie, synu szlam.
- Wiem, wiem, ratowałeś tylko swój łeb, bo to wasze pierwsze lecą, kiedy ktoś komuś odgryza rękę czy nogę- syknął Thomas - I masz nadzieję, że Dumbledore ci odpuści na lekcjach, bo pomogłeś jego siostrze.
- A żeby ich wszystkich... - mruknął Malfoy - Łowcy. Wilkołaczy pomiot...
- Malfoy!!! - warknął Carrows - Nie przy niej!
- A co, kłamię? Ten wilkołak wyżywa się na całym Slytherinie! - ryknął Rabastan z furią, a jego źrenice zamigotały czerwienią.
- MALFOY!!! - Thomas wymierzył w niego różdżkę i zasłonił sobą Andromedę.
- Albus NIE jest wilkołakiem! - zaprotestowała dziewczynka. Doskonale wiedziała, jak nieprzyjemne - i niebezpieczne - bywają takie słowa.
- To przenośnia. Oni... wampiry znaczy, używają tego, gdy kogoś nie lubią - wyjaśnił Carrows już spokojniejszym tonem - Malfoy, a tak w ogóle, to co to było? - szybko zmienił temat.
Wampir wzruszył ramionami.
- Nigdy we mnie nie celuj, synu... - syknął.
- Oczy ci się zmieniły, Malfoy. Nie miałem ochoty stać się twoim posiłkiem, jasne?! - Thomas nie należał do tych, których łatwo było zastraszyć.
Wampir mruknął coś pod nosem, wbijając wzrok w czubki swoich butów.
- Rozejrzę się - odparł - A wy schowajcie się w tej... budzie - dodał, wskazując na chatę i krzywiąc się z obrzydzeniem.
- To cię dopadnie.
- To nie lata - zauważył trzeźwo Malfoy.

Andromeda i Thomas usiedli na starej ławie.

- Dlaczego on cię nazwał...
- Bo to prawda - mruknął Thomas z niechęcią - A oni, normandzcy Malfoyowie znaczy, trochę mają świra na punkcie czystości krwi - prychnął - A sami nie są aż tacy czyści - dodał ironicznie - Wszyscy wiedzą, że matka Rabastana była znikąd, ojciec przywiózł ją z jakiejś wysepki na Karaibach, gadali, że zabijała za pieniądze... W co mógłbym uwierzyć. Morderczyni i fabrykant broni, czyż nie dobrana para? - syknął z pogardą.
- Nie lubicie się.
- Jak widać na załączonym obrazku. Malfoy chciałby rządzić, a ja się nie daję.

Malfoy, choć niemiły i opryskliwy, był jednakże skuteczny; szybko sprowadził im eskortę i pół godziny później cała trójka, popijając rozgrzewające zioła, czekała na przesłuchanie. Aurorzy, specjalizujący się w niebezpiecznych stworzeniach, już badali teren. Zanim jednak sympatyczny pan Bode z Ministerstwa zdążył zabrać się do pracy, drzwi otwarły się tak gwałtownie, że prawie wyleciały z futryn. Pan Bode automatycznie wycelował różdżkę w tak gwałtownego przybysza. Nieznajomy był wysokim, chudym czarodziejem o rybich oczach i długich blond włosach.
- Mój syn nie będzie przesłuchiwany! - ryknął wściekle, a strużka śliny pociekła mu po brodzie - NIGDY! TO MALFOY!!!
- Ależ panie Malfoy, przepisy...
- TO JEST MALFOY!!! - ryknął tamten, złapał swojego syna za ramię i wywlókł z komnaty. Andromeda zauważyła, że Rabastan wcale się nie cieszył z „cudownego ocalenia”. Najwyraźniej wstydził się za ojca, ale nie protestował, kiedy tamten go wyprowadzał. Dziewczynka przysięgłaby, że zobaczyła strach w oczach Ślizgona. Nic dziwnego, Malfoy senior śmierdział eliksirami jak apteka, a nieskładna, bełkotliwa mowa i problemy z utrzymaniem równowagi jednoznacznie wskazywały na to, że nie był trzeźwy.
- Zostaw to dziecko - Falka Schlange, Opiekunka Slytherinu, zagrodziła drogę rozwścieczonemu wampirowi.
- W samą porę, gdzie pani była? - mruknął pan Bode - Niech mu pani przemówi do rozumu.
- Mojego syna... - zaczął Malfoy.
- Zamknij się, Draco - powiedziała Schlange spokojnym tonem - I puść Rabastana.
Tamten nic nie odpowiedział; przez moment nie zareagował, a potem uderzył wróżbitkę - a raczej usiłował. Był tak pijany, że chybił, a zresztą każdy czarodziej obroniłby się przed tak niezdarnym uderzeniem. Schlange złapała go za nadgarstek. Malfoy uwolnił się z jej chwytu, ale był tak oszołomiony eliksirami i alkoholem, że nie utrzymał się na nogach.
Falka pokręciła głową.
- Panie Malfoy - zwróciła się do Rabastana - Proszę wrócić do pana Bode'a. Niech się pan nie martwi, zajmę się pańskim ojcem.
Malfoy junior był purpurowy jak piwonia.
- Przecież nikomu nie powiemy, prawda? - Andromeda usiłowała go pocieszyć. Może i go nie lubiła, ale nie miała zamiaru upokarzać go w ten sposób przed całą szkołą.
Malfoy rzucił jej ponure spojrzenie, ale nic nie powiedział.

11. lutego 1877

Albus, jak i pozostali nauczyciele, miał pracowitą noc. Musiał pomóc przy ewakuacji uczniów z Hogsmeade, a potem, wraz z mieszkańcami wioski, ustawiał bariery ochronne. Nie mógł co prawda pójść z aurorami do Lasu, ale następnego ranka rozpoczął własne śledztwo. Byłby najszczęśliwszym z czarodziejów, gdyby to la Fey zaatakował, ale zarówno zeznania świadków, jak i ślady na śniegu wyraźnie wskazywały na to, że napastnikiem nie był wampir. Przede wszystkim Armand, gdyby chciał, nie zostawiłby żadnych śladów, a już na pewno nie takich. Jedyna rozsądna teoria brzmiała „to było nundu”, ale skąd gigantyczny lampart miałby się wziąść w Szkocji, tego nikt nie potrafił wyjaśnić. Nawet jeśli ktoś chciałby to zwierzę celowo wypuścić, to przecież schwytanie go i przewiezienie nie było banalnym zadaniem; wymagało współpracy wielu czarodziejów i sporej ilości pieniędzy. Aurorzy byli bezradni. Zwierzę to - czymkolwiek było - nie pochodziło z Wysp, a nikt nie mógł pojąć po co i jak ktoś importowałby coś takiego. Każdy wiedział, jak trudno jest oswoić i kontrolować tak duże magiczne stworzenia. Oczywiście, sugerowało to, że jakiś czarodziej, mający o wiele więcej szczęścia niż rozumu, jakimś cudem je jednak sprowadził, ale bestia zdołała wydostać się na wolność.
W szkole huczało, głośno mówiono, że stwór jest dziełem nekromanty, albo mrocznym demonem. Tym niemniej aurorska ekspertyza stanowczo to wykluczała - napastnik na pewno był zwierzęciem, owszem, magicznym, ale tylko zwierzęciem. Przemawiało za tym wiele faktów.
Po pierwsze, czystokrwistego demona Ciemności ludzie nie byli w stanie zobaczyć, a nawet mieszańców, choć widzialnych, zdradzał brak cienia i czerwone źrenice. Każdy wampir, jeśli się przemieniał, tracił swój cień, a jego oczy nabierały szkarłatnej barwy. Poza tym atakujący nie pozostawił po sobie charakterystycznych zawirowań magicznego pola, jakie towarzyszyły wszystkim demonom, od Patronusa począwszy, na dementorze skończywszy. Badanie krwi i odcisków łap wykluczyło też hipotezę, iż zwierzę było dziełem nekromanty. Wyniki badań i testów, choć z jednej strony pocieszające, nie były dobre. Nikt nie wiedział, co zatakowało i czy to coś może wrócić.

Ślady stworzenia prowadziły do Lasu, ale, ku zdumieniu Albusa, nagle się urywały. Dumbledore był na tyle rozsądny, by nie kontynuować poszukiwań samotnie i na ślepo; wiedział, że w pojedynkę nie ma szans. Zawrócił więc, zastanawiając się tylko, jakim cudem nundu mogło tak po prostu zniknąć. Musiałoby się zetknąć ze świstoklikiem o dużej mocy albo megaportem - z tym, że megaportów w okolicy nie było.
Albus, korzystając z zaklęcia narciarskiego, szybko i bez wysiłku przemierzał pokrytą śniegiem przestrzeń. Zbliżał się już do drogi, prowadzącej z Hogsmeade do Hogwartu, kiedy nagle, na horyzoncie, dostrzegł dwie sylwetki, odcinające się na tle śniegu. Dumbledore szybko narzucił na siebie zaklęcia maskujące, oraz podsłuchujące i czekał. Piechurami byli la Fey i Denebola. Albus zgrzytnął zębami.
Francuz był elegancki jak zwykle; czarne, lśniące futro, którym się otulał, tylko dodawało mu urody. Wyglądał jak wielki kot. Wyćwiczonym ruchem odrzucił głowę do tyłu i uśmiechnął się, odsłaniając rząd równych, białych zębów. Albus zaklął pod nosem. Arystokrata zaśmiał się głośno, potrząsając głową; długie włosy i kolczyki zatańczyły w powietrzu. Denebola spojrzała na niego. Merlinie, jak ona na niego patrzyła... Dlaczego? Co on miał w sobie? Dumbledore sam miał wielkie powodzenie, ale i Francuz, choć tak odmienny od Szkota, był obiektem westchnień wielu pań. Albus miał oczy jak niebo w słoneczny dzień - Armand uwodził zielonymi tęczówkami alba, rzucając doskonale wystudiowane spojrzenia spod długich rzęs. Wielu podejrzewało, że Mistrz Eliksirów codziennie stosuje eliksir wydłużający tak włosy, jak i rzęsy, a potem przez pół godziny ćwiczy zabijanie wzrokiem i machanie fryzurą.
Albus był szczery i otwarty, chętnie rozmawiał, łatwo dawał się ponieść emocjom w dyskusji - Armand wymownie milczał, a pytany o zdanie wypowiadał swoje poglądy powoli i z namysłem; jego gesty były teatralne i - jak to u arystokracji - wyćwiczone do perfekcji. Albus nieraz obserwował to pozornie niedbałe machnięcie upierścienioną dłonią („Ach, to nieistotne”), przesadnie uniesienie brwi („Ach, rzeczywiście? Impossible”), czy śmiech, mający na celu chyba tylko ukazanie zębów. Cóż, każdy przyznawał, że kontrast białego uzębienia i wamirzych warg, zazwyczaj pomalowanych na czarno, był zabójczy.
Albus preferował wygodną prostotę, Armand poświęcał mnóstwo czasu i pieniędzy na szaty i biżuterię. Kolczyki, koronki, łańcuszki, aksamity - wszystko to doprowadzało Szkota do szewskiej pasji. Nie rozumiał, jak mężczyzna może poświęcać takim błahostkom tyle czasu. Niestety, Gryfon nie potrafił pojąć, że to właśnie to przyciągało uwagę wielu pań. Owszem, mnóstwo kobiet uznawało, że Gryfon, auror i sportowiec to ideał mężczyzny, ale wiele preferowało Armanda, właśnie dlatego, że był dandysem i wyniosłym wielkim panem. To, czego Dumbledore nie znosił - duma, dworska, przesadna uprzejmość - ale z dodatkiem arystokratycznego dystansu oraz pieczołowicie pielęgnowana aura tajemniczości i mroku, sprawiały, że la Fey był taki interesujący. Albus i Armand byli jak dzień i noc, jak ogień i woda.

Ten drań się śmiał, jego wargi - tym razem, na słodkiego Merlina, błyszczące metalicznym granatem - odsłaniały zęby, które tak łatwo mogły się przemienić w oręż drapieżnika, a ona z ufnością oparła mu głowę na ramieniu. Albus miał ochotę krzyknąć, ostrzec ją, widząc, jak palce wampira zanurzają się w jej włosach. Każdy ruch Francuza był taki lubieżny, taki koci, dokładnie taki, jaki Albus pamiętał ze swojej pierwszej aurorskiej akcji. Tak, właśnie wtedy... Tamci też byli parą...

Wyglądali normalnie, para młodych ludzi wracających z przytulnej knajpki. Nie sprawiali wrażenia groźnych, nie przypominali wampirzych arystokratów, którzy kroczyli tak, jakby byli panami i tego, i tamtego świata. Nie tamci byli jacyś tacy szarzy i zwyczajni, nie wzbudzali ani odrazy, ani strachu. Nie. Dopóki nie zaatakowali, dopóki w powietrzu nie świsnęły kolczaste skrzydła, z palców nie wyrosły szpony, a twarze nie wyciągnęły się w na wpół zwierzęce pyski. Boże, a jacy byli szybcy...

Auror podczas śledztwa powinien się koncentrować na tym, co robi, a nie rozmyślać i ta podstawowa zasada została Albusowi brutalnie przypomniana. Denebola odwróciła się nagle, a z jej różdżki wystrzelił czerwony płomień. Albus krzyknął, kiedy zaklęcie smagnęło go po policzku. Musiał źle rzucić czar, bo wiedźma nie powinna była go zauważyć z tej odległości.

- Albus?! - zdumiała się nauczycielka Czarnej Magii - Co ty tu?..
- Gryfoni mają talent to znajdowania się tam, gdzie akurat nie powinni - wycedził Armand, obrzucając Albusa pełnym pogardy spojrzeniem - Dumbledore, dama zadała ci pytanie.
- Tropiłem zwierzę, które...
- Tutaj? - zapytał kpiąco arystokrata - O ile mi wiadomo, zaatakowało po drugiej stronie wioski, ale oświeć mnie, jeśli się mylę...
- Aurorzy przetrząsnęli każdy cal Hogsmeade - powiedziała Denebola - Dziwna historia. Sami nie wiedzą, co się stało.
- Znaleźli stare ślady ghula - Kettleburn aportował się zaraz obok nich.
- O?.. - panna Lestrange otworzyła szeroko oczy - Naprawdę?
- Mnie też to dziwi - stwierdził nauczyciel Opieki - Chyba to była samica...
- Kobieta... - poprawił go Armand.
- Bo tropy są za duże, jak na samca...
- Mężczyznę - wycedził Armand przez zaciśnięte zęby, obrzucając kolegę wyjątkowo ponurym spojrzeniem.
- Ale kształt jest nietypowy, chyba mamy do czynienia z mieszańcem...
- Krew ghula po matce, czy po ojcu? - zainteresował się żywo Francuz.
- Trudno powiedzieć.
- Zawsze się da poznać - wtrąciła Denebola tonem „to przecież oczywiste” - Ale, panowie, nie zamierzacie tu chyba stać i zamarzać? Chodźmy do zamku, może dowiemy się czegoś nowego.


Nigellus szalał. Nie znosił sytuacji, kiedy jego reputacja była narażona na szwank. Lubił, kiedy wszystko było pod kontrolą, a tu złośliwa rzeczywistość podesłała mu krwiożerczą bestię pod mury szkoły. Dyrektor miotał się po swoim gabinecie, klnąc w duchu wszystkich aurorów. Gdyby byli bardziej kompetentni, na pewno już rozwialiby ten problem! Nie pozostało nic innego, jak wezwać Serafinów. Ci przynajmniej, sami będąc półkrwi demonami, mogli zauważyć coś, co umknęło ludzkim oczom. Oby.
Nigellus nie był miłym człowiekiem i nawet pod groźbą przebrania za walentynkowego amorka nie przyznałby się do tego, że bał się o swoich uczniów. Nie zmieniało to jednak faktu, że, wbrew głoszonym przez siebie cynicznym zasadom, czuł się odpowiedzialny za dzieci i nie chciał, by stało się im coś złego. Co prawda nawet sam przed sobą udawał, że martwi się tylko o swoją reputację, ale nie była to do końca prawda.

13. lutego

Andromeda wcale nie miała ochoty na spotkanie z Szukającym Slytherinu, ale niestety zauważyła go zbyt późno. Severus Malfoy, starszy brat Rabastana, wyłonił się zza drzwi, które udawały litą ścianę. Ślizgon ten nie cieszył się dobrą opinią wśród kolegów. Owszem, niektórzy nauczyciele go chwalili, ale uczniowie wielokrotnie - i to w nieprzyjemny sposób - zetknęli się z jego talentem. Starszy Malfoy, mógłby, gdyby tylko chciał, być najlepszym uczniem, ale większość przedmiotów szkolnych traktował z niewysłowioną pogardą. Historii Magii - jak i profesora Binnsa - chyba nawet nie zauważał. Na Zielarstwo i Opiekę w ogóle nie uczęszczał, gdyż uzdrowiciele z Munga wystawili mu dokument, iż jest alergikiem - co jakoś nie przeszkadzało mu spędzać długich godzin nad bulgoczącym kociołkiem.
- Witam, Dumbledore - Malfoy skłonił głowę i uśmiechnął się do niej, ale jego oczy pozostały chłodne. Tak, był Malfoyem do szpiku kości: elegancja, dystans, lekka ironia w głosie.
- Tak, Malfoy? - zapytała Andromeda obojętnym tonem. Nie chciała mu się narażać, bo Severus potrafił się zemścić tak sprytnie, że nikt nigdy go na tym nie przyłapał, ale i rozmawiać nie mieli o czym.
- Chciałbym porozmawiać, Dumbledore, jeśli można - znów ten uniżenie miły ton. Malfoy najwyraźniej czegoś chciał.
- Jeśli chodzi o twojego ojca, to nikomu nic nie powiedziałam. Nie jestem taka jak... ty. Ale - dodała szybko - mogę to zrobić, jeśli...
Spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Stwierdził, że ta mała jest bardzo sprytna, jak na swój wiek i Dom, ale nie zamierzał się jej poddać. Nie tak łatwo. Oddałby wszystko, by zatuszować sprawę, ale nikt nie mógł się dowiedzieć, że to dla niego takie ważne. Ktokolwiek znał jego słabości, miał nad nim przewagę...
- Macie się odczepić od Toma - stwierdziła Andromeda, zadzierając głowę, by spojrzeć prosto w oczy Severusa.
- Carrowsa? - Malfoy uniósł brwi - Ja - podkreślił to słowo - Nigdy nie miałem nic przeciwko niemu. To bardzo dobry gracz. To mój mały braciszek się dąsa - dodał kpiąco - Jest obrażony - wyjaśnił.
- A cóż to takiego strasznego mu się stało, jeśli Jaśnie Pan zechce mi udzielić szacownej odpowiedzi? - Andromeda zakpiła sobie, parodiując styl wypowiedzi i gesty Malfoya.
- Ojciec ogłosił, kto zostanie jego następcą - wyjaśnił Severus, uśmiechając się triumfalnie - Czyli kto przejmie fabrykę. Zgodnie z odwiecznym prawem, ta część spadku nie jest podzielna i otrzymuje ją ten potomek, który najlepiej się do tego nadaje. Należy się wykazać odpowiednim talentem w ważnych dziedzinach magii...
Andromeda pojęła, czemu Malfoy ignorował niektóre przedmioty. Po prostu przykładał się tylko do tych, które jego ojciec uznawał za istotne.
- Wypadło na ciebie.
- Oczywiście - Severus uśmiechnął się z dumą - Włożyłem w to wiele wysiłku, Dumbledore. Ale wy tego nie rozumiecie.
- My?
- Wielu czarodziejów - wyjaśnił Malfoy - Niewielu pojmuje, jak ważna jest prawidłowa - wypowiedział to słowo z naciskiem - Edukacja. Na szczęście Dyrektor, o którym moja rodzina ma jak najlepsze mniemanie...
Andromeda wysłuchała długiej przemowy, wychwalającej Nigellusa. W końcu jednak Malfoy się zreflektował:
- Ale nie o to mi chodziło, Dumbledore. Ponieważ mój brat, niestety, choć nieumyślnie, naraził cię na nieprzyjemności...
- Ale mnie uratował - przerwała mu Andromeda.
- Pragnąłbym, w imieniu Slytherinu, zaprosić cię na przyjęcie. Cieszymy się niezmiernie, że znalazł się ktoś, kto pomógł jednemu z nas w śmiertelnym niebezpieczeństwie...
Tu nastąpiła kolejna, pełna komplementów przemowa.
Andromeda, wiedziona ciekawością, wyraziła zgodę. Wiedziała, że Malfoy chce jedynie zatrzeć złe wrażenie, jakie zostawił jego ojciec, ale rozumiała to. Domyślała się, jak bardzo Ślizgon musi się wstydzić i była zła na pana Malfoya, że postawił swoich synów w tak niezręcznej sytuacji. Oczywiście, nie wspomniała o niczym Albusowi, bo nie miała ochoty wysłuchiwać kolejnego kazania. Nie chciała stracić takiej okazji; poznanie Malfoyów wydało się jej czymś bardzo ważnym, było krokiem w stronę odkrycia tajemnicy. Andromeda przypuszczała, że ani Albus, ani Bellatrix nie wyjawili jej całej prawdy, dotyczącej śmierci jej rodziców.
- Przyjdę - powiedziała - Ale koniec z dokuczaniem innym. Zechciej oznajmić to Rabastanowi...
- Słuchaj - powiedział cicho Malfoy- Mój brat... Przechodzi Przemianę, jeśli wiesz, o czym mówię. To ciężki czas. Przykro mi, że cię przestraszył. I wiem, że zachował się niestosownie. Przykro mi też ze względu na ojca... Ma problemy...
- On pije, Malfoy.
- Nie! - twarz Severusa wykrzywiła się z wściekłością - Mój ojciec to nie żadna mugolska, ślepa, pijana świnia! - niemal wrzasnął.
- Czarodzieje nie są tu lepsi od mugoli, wiesz?
- Przecież mugole to prymitywne stworzenia. Nigdy nie widziałaś, jak żyją? Brud, śmieci gniją na ulicach, błoto po kostki, ohyda - Malfoy zręcznie starał się zmienić temat.
- Tylko ci biedni, bo nie stać ich na nic lepszego.
- Mogliby jednak dbać o czystość - Malfoy zmarszczył nos - I nigdy nie mów takich kłamstw o moim ojcu!
- Dobra, uspokój się - Andromeda zaczęła się trochę bać.
Malfoy zorientował się, że przesadził. Zamilkł i długo wpatrywał się w czubki swoich butów.
- Mój bratanek umarł - mruknął w końcu - Ojciec... On i kilku krewnych zaczęło wspominać... I trochę przesadzili.

17. lutego

Salon Slytherinu był, zgodnie z przypuszczeniami Andromedy, wielki, kosztownie urządzony i ozdobiony barwami Domu. Zaproszeni rozsiedli się na skórzanych sofach i fotelach, skrzaty wniosły już poczęstunek. Jak na uczniowskie przyjęcie, menu było nadzwyczaj bogate. Andromeda zastanawiała się, w jaki sposób Malfoy to wszystko zorganizował, ale Severus, zapytany o to, uśmiechnął się tylko tajemniczo. Rabastan zachowywał się poprawnie i nikomu nie dokuczał, co - wedle słów Toma - było wielką niespodzianką.
- Mały się boczy - wyjaśnił krótko - Zgrywa wielkiego pana.
Andromeda wyjaśniła, co jest przyczyną humorów młodszego Malfoya.
- A, to tu psidwak pogrzebany - uśmiechnął się Tom - O kasę mu poszło i o prestiż...

Ślizgoni wcale nie byli tacy okropni, choć Andromeda podejrzewała, że niektórzy byli uprzejmi tylko dlatego, iż woleli nie zadzierać z Albusem. Wielu jednak wydało się jej całkiem sympatycznych i dziewczynka uznała, że nie taki dementor straszny, jak go malują. Co najważniejsze, Andromeda poznała też jego, chłopca z przepowiedni, Wotana Grindewalda. Syn Bellatrix nie grzeszył urodą. Jak matka, był wysoki i chudy, niemal patykowaty; miał oczy Serafinki, wielkie i bladoniebieskie. Rude włosy nosił związane w kucyk. Był Ścigającym.
Oczywiście, unikał Andromedy i dziewczynka dobrze wiedziała, dlaczego. Mimo to, pod koniec imprezy, udało jej się z nim porozmawiać.
- Wiesz - stwierdziła krótko.
- O czym?
- Nie udawaj. O tym, co widziałam u profesor Schlange.
- Cicho, dziewczyno - syknął Grindewald - Wyjdźmy na moment - dodał głośniej. Zaprowadził ją do jednego z rzadko uczęszczanych korytarzy.
- Miałaś milczeć - warknął - Nie rozumiesz, jakie to niebezpieczne?
- Ale ty wiesz...
- I nikt inny nie powinien. Przecież oni, jeśli się dowiedzą, to nas zabiją, dotarło?
- Jacy oni?
- Wy.
- My?
- Wy. Ludzie.

1. marca

Dumbledore biegł, tak szybko, jak tylko mógł. Nigdy nie przypuszczał, że dojdzie do czegoś takiego: właśnie stał sobie na wieży, obserwując gwiazdy, kiedy zauważył, jak do pokoju Deneboli wkrada się... ghul. Bestia wspinała się po murze, zręcznie wczepiając się pazurami w szczeliny pomiędzy cegłami. Na samą myśl o tym, co może się stać, jeśli egipski trupojad zaatakuje, odważniejszym niż Albus robiło się zimno.
- ALOHOMORA! - Dumbledore wykrzyczał zaklęcie, aby dostać się do komnat koleżanki. Zapomniał jednakże o tym, że wielu nauczycieli Hogwartu, chcąc uniknąć niespodzianek, przygotowanych przez pomysłowych a złośliwych podopiecznych, zabezpiecza swoje mieszkania skomplikowanymi zaklęciami. Czar Albusa odbił się od magicznej tarczy, nałożonej na drzwi i cisnął ex-aurorem o ścianę. Szkot uderzył głową o kamienie i zamroczyło go na moment.
Następną rzeczą, jaką zobaczył, były trzy pary oczu, każda wpatrująca się na niego zza kurtyny czarnych włosów. Zielone ślepia alba z pewnością należały do la Feya; te koloru gorzkiej czekolady - do Edasicha Lestrange; właścicielem bladoniebieskich był zaś niewątpliwie Manuel Sangre, syn Bellatrix. Manuel był też pierwszym, który się odezwał:
- Co to za jeden, panowie, i czego on tu szuka? - zapytał.
Armand odsłonił zęby w pogardliwym grymasie:
- To ten wilkołaczy syn, Dumbledore. Ten, który chciał ci zamordować matkę. Źle z tobą, Sangre, jeśli go nie poznajesz. Gdyby mnie spotkało coś takiego, nigdy bym...
- Spokój! - warknął generał Lestrange - Jeśli ktoś ma do niego prawo, to ja!
- Ja jestem pierworodnym synem - syknął Manuel, sięgając po różdżkę - Jeśli mi już drań sam wpadł w łapy...
- A ja jestem mężem...
- Siódmym - zauważył kąśliwie Sangre.
Właścicielka mieszkania stanęła na palcach, by dojrzeć coś zza pleców mężczyzn. Kiedy czynność ta nie dała oczekiwanego rezultatu - Denebola była przecież niska - nauczycielka była zmuszona do zastosowania bardziej brutalnej taktyki. Na szczęście miała twarde łokcie.
- Ale prawa męża... - kontynuował generał.
- Z całym szacunkiem, to JA jestem pierworodnym, generale, a więzy krwi...
- Laellaheelallah* - mruknęła Denebola, choć nie była muzułmanką - Co zrobiliście Albusowi? Myślałam - prychnęła - Że stać was na porządny pojedynek... Edasichu - zwróciła się do generała - To jest szkoła!
- Próbował się włamać i dostał rykoszetem - wyjaśnił Armand.
- Ghul! - Albus otrzeźwiał na tyle, by wreszcie się odezwać - Macie ghula w komnatach!
- Nawet dwa - stwierdził spokojnie Sangre.
Oczy Albusa zrobiły się wielkie, jak spodki. Armand kopnął Manuela w kostkę.
- Żartowałem - dodał Sangre - Jaki ghul?
- Przyznaj się, Dumbledore, piłeś - warknął Armand - Wynoś się stąd, zanim stracę cierpliwość i powiem Nigellusowi, że chciałeś się włamać do komnat damy...
- Ciekawe - Albus zdążył się pozbierać z ziemi i wycelował różdżkę w Mistrza Eliksirów - Co wy tam robiliście o północy...
- Łapaliśmy ghule - odparował Armand - Dumbledore, idź spać, jak wytrzeźwiejesz, to już żadnych ghuli tu nie będzie.
- O nie, on stąd tak łatwo nie odejdzie - syknął Edasich - Muszę mu coś powiedzieć...
- Generale, nie przy damie...
- I owszem- syknął Lestrange - Słuchaj, ty...
- Nie przy damie - jęknął Armand, widząc, na co się zanosi.
- Damie? - parsknął Edasich - Nie takie rzeczy oglądała jako dziecko. Słuchaj no, ty - tu generał posłużył się kilkoma arabskimi wyrazami - Jesteś łotr, łajdak, sukinsyn...
- Edasichu - Denebola postanowiła się wtrącić - Nie tutaj. Tu jest szkoła.
- Nic mu nie zrobię, bo mi nie wolno! - syknął Lestrange - Ale posłuchaj, ty... Jeśli jeszcze raz choćby popatrzysz na moją żonę, to się postaram, żeby ghul cię zeżarł, dotarło?
- Lestrange, ożeniłeś się dla pieniędzy i teraz udajesz, że bronisz wątpliwego honoru swojej żony? - warknął Albus - Ty żigolaku...
- Albusie, idziemy - Denebola złapała kolegę za rękaw - Edasichu, proszę, nie jesteś u siebie, żadnego dżihadu...
- Dżihad święta rzecz - wtrącił się Manuel - Jestem za.
- A idźże do Mekki, jak jesteś taki religijny! - wrzasnęła nauczycielka - I odkąd to porzuciłeś starych bogów? Wyzwij go na pojedynek, jak musisz, ale NIE TUTAJ! Tu jest szkoła!
- A odkąd to jesteś taka poprawna politycznie? - zakpił Lestrange.
- Odkąd przysięgałam, że będę chronić te dzieci - wysyczała Denebola - I nie pozwolę na żadne niebezpieczne zaklęcia na korytarzach! Albusie, idziemy!
Zatrzymali się dopiero dwa piętra wyżej.
- Co ci do głowy strzeliło? - syknęła wiedźma.
- Tam naprawdę był ghul...
- A ja jestem szachem perskim! - parsknęła Denebola - Ciesz się, że Edasich jest przyzwyczajony do matriarchatu, bo inaczej nie wiem, jak bym go powstrzymała...
- Arab? Do matriarchatu?
- Och - zaśmiała się - Dziadek - mój dziadek, a jego ojciec - wyjaśniła - Długie lata mieszkał wśród ghuli. A tam rządzą kobiety...
- A to czemu?
- Prawdopodobnie dlatego - odparła Denebola - Że ghulice są większe i silniejsze od ghuli. Jak zawsze, prawo pięści - a raczej łapy - zaśmiała się gorzko - I jeszcze jedno - dodała - Edasich dawno by cię zabił, gdyby nie polityka. Kto wie, czy nie spróbuje wbrew zakazowi.
- Nic mu nie zrobiłem.
- Właśnie, że tak. On został kolejnym mężem Bellatrix. Jej zemsta jest jego zemstą.
- A więc o to chodzi...
- Owszem. I idź spać! Mężczyźni! A oni mówią, że kobiety nie potrafią być rozsądne!

Ale Albus nie mógł zasnąć. Po pierwsze, spotkanie z mężem i synem morderczyni sprawiło, że krew Szkota osiągnęła temperaturę wrzenia. Jak oni mogli! Jak śmieli... I czemu Denebola ich przyjmowała? Cóż, chyba, jako krewna Edasicha, po prostu musiała.
Generała Edasicha.
Albus westchnął. Jakiego generała? Lestrange nie mógł być Serafinem, musiał należeć do jakiejś arabskiej - a może perskiej formacji. Zresztą, zawodowi wojownicy byli nadzwyczaj mobilni i wielu z nich często zmieniało panów. Albus musiałby mieć dostęp do ministerialnych archiwów, ażeby dowiedzieć się prawdy.
Po drugie Albus był oburzony zachowaniem koleżanki. Zazdrość, szekspirowski zielonooki potwór, kąsała go dotkliwie. Co prawda wiktoriańska hipokryzja była Dumbledore'owi obca, ale żeby nauczycielka przyjmowała u siebie mężczyzn... O tak późnej porze... Albus nie był naiwny i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wielu ludzi na stanowiskach miewało swoje małe tajemnice, ale Denebola? Z drugiej strony, Edasich był jej wujem, a Manuel, jako dziecko Bellatrix, synem jej „nowej” ciotki...
Edasich. Właśnie. Gapienie się w gwiazdy na coś się przydaje. Albus otworzył księgę.

Edasich, jota Draconis (...) Słowo to wywodzi się od arabskiego „hiena”.

Dumbledore uniósł brwi. Wiedział, że wielu czarodziejów nadaje dzieciom imiona, wywodzące się od nazw gwiazd i konstelacji, ale żeby „hiena”? Cóż, o gustach się podobno nie dyskutuje..



* Tutaj użyte w znaczeniu „Boże, daj mi cierpliwość”. Czego to się człowiek w tureckiej knajpie nie dowie...

3. marca

Fineas zgasił cygaro.
- Lionwolf? - powtórzył.
- Na to wygląda - odparł krótko Silbermond.
- Żaden czarodziej nie zginął.
- Ale kilku mugoli owszem - zauważył Serafin.
- Mugole! - parsknął dyrektor - Nigdy nie znaleźliście ciał! Zresztą kto by się nimi przejmował...
- Ministerstwo, na przykład - Silbermond uśmiechnął się krzywo.
- A, oni - Nigellus machnął ręką - Dobrze wiesz, że ich - przynajmniej w większości - Obchodzą tylko własne kariery. Owszem, użalają się głośno nad biednymi mugolami ale tylko wtedy, kiedy jest to dla nich korzystne.
- Polityka - skomentował krótko wampir - Jesteś w stanie zatuszować te... wypadki?
- Trochę to będzie kosztowało - odparł dyrektor - Ale jeśli jest choć cień cienia szansy, że mój Marcus żyje...
- Tego nie mogę obiecać - powiedział cicho Silbermond, kładąc dłoń na ramieniu dyrektora - Wiemy tylko, że w Zakazanym Lesie mieszka coś, co paskudnie przypomina te istoty. I że któreś z nich nie ma jednego palca. Oczywistym jest też, że lionwolfy powstały, że się tak wyrażę, na bazie człowieka, konkretnie dzieci o magicznych zdolnościach. Czy jednak jednym z tych nieszczęśników jest Marcus, a jeśli tak, czy będziemy mogli mu pomóc - tego nie mogę powiedzieć.
- Jak oceniasz nasze szanse? Ale szczerze.
Serafin wzruszył ramionami.
- Najpierw trzeba ich złapać, a to nie będzie proste. Dostali się tu z Afryki Środkowej, Fineasie i nikt ich nie zauważył! Wytropienie ich to nie karmienie gumochłona. Najpewniej korzystają tak ze zwierzęcej, jak i ludzkiej magii. Ich tropy urywają się czasem tak nagle, że wygląda to na deportację. Umieją zacierać ślady zapachowe, co wymaga naprawdę skomplikowanego zaklęcia... Chyba wiedzą, że nie byliby zaakceptowani, więc nie chcą, by ktokolwiek ich odnalazł. Sądzę, iż uznali, że Zakazany Las jest doskonałą kryjówką i jedyne, czego chcą, to żyć w nim w spokoju.
- Więc czemu zaatakowali nasze dzieci?
- Fineasie, kiedy lionwolf naprawdę atakuje, z człowieka niewiele zostaje - stwierdził cicho Serafin - A czemu to pechowe zdarzenie w ogóle miało miejsce? Myślę, że istota ta chwilowo nie zapanowała nad własnymi żądzami.
- Tak jak się to zdarza wampirom.
- I nie tylko. Ciekawe, ilu ludzi umie się oprzeć pachnącej szarlotce... Ale, wracając do rzeczy: utrata kontroli była chwilowa. Atakujący nie zabił.
- Chwała Merlinowi.
- Zgadzam się. Uważam więc, że sprawę jeszcze można rozegrać bez zbytniego rozgłosu. Jeśli Ministerstwo przyśle tu aurorów, skończy się to jatką.
- Nie pozwolę na to! Szkoła ma zagwarantowaną suwerenność! Bez mojej zgody nie wejdą tu żadne uzbrojone oddziały!
- Ach, Nigellusie - Silbermond ukrył ironiczny uśmieszek za kieliszkiem czerwonego wina - Nie wiedziałem, że aż tak cię obchodzi dobro aurorów...

28. kwietnia, Nokturn

Był to najlepszy lokal na tej ulicy; ciemny parkiet lśnił i pachniał eliksirami, nadającymi mu połysk. Płomienie świec kołysały się, poruszane ruchem powietrza. Orkiestra - prawdziwa, nie jakieś tam kiepsko zaczarowane pianino - rozpoczęła nową melodię, żywą i pełną pasji.

Fuego.

Fuego, ogień, który spala, mocny, hiszpański rytm. Armand i Denebola tańczyli, jakby to był ostatni wieczór w ich życiu.
- Jak nundu - pomyślał Armand - Jak dwa drapieżniki, które usiłują nawiązać ze sobą kontakt. Chcą tego, bo taka jest ich natura, ale zbliżają się do siebie powoli, żeby ich agresja mogła stopniowo wygasnąć. Inaczej rozerwałyby się na strzępy.
Powoli. Rytuał potrzebuje czasu, inaczej zakończy się walką, a Armand doskonale wiedział, że z Denebolą nie było żartów.

Rabia.


Rabia, furia, szał, wściekłość, szaleństwo, ucieleśnienie agresji. Orkiestra zamęczała instrumenty pełnym wirtuozerii fortissimo prestissimo, ze strun skrzypiec spływał muzyczny ogień, kastaniety wibrowały jak ogon grzechotnika, bęben huczał ogłuszająco. Czerwień i czerń sukni Deneboli migały Armandowi w oczach, jej zapach docierał do najskrytszych zakamarków jego mózgu, budził odwieczne żądze.
Nagle melodia się urwała, jakby przecięta zaklęciem, a Armand ukląkł tuż przed swoją partnerką. Ta cofnęła się o krok, nie rozumiejąc, co się stało, ale kiedy skrzypce zagrały pierwsze takty nowej melodii, uśmiechnęła się lubieżnie.

Esclavo.

W świecie Deneboli o wielu sprawach nie wypadało mówić wprost, ale należało się posłużyć jakimś symbolem. Ten był aż nadto czytelny. Panna Lestrange sięgnęła po różdżkę. Kula ognia rozprysnęła się tuż przed klęczącym wampirem, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
Propozycja została przyjęta. Taniec, ostatni taniec tej nocy, mógł się rozpocząć.
We fuego uwalniało się pasję, pragnienia, pożądanie. Rabia odzwierciedlała agresywną, brutalną, mroczną część natury tańczących. Esclavo było hołdem dla żądzy władzy - i równie silnej potrzeby poddania się czyimś rozkazom, uwolnienia się od męki wyboru i ciężaru odpowiedzialności, na zawsze z władzą związanych.
Taniec był zmysłowy, dziki i brutalny; Armand nie oczekiwał niczego innego. Deneboli było bliżej do Lady Makbet niż Julii.

Orkiestra znów przestała grać; Armand, zdziwiony, sięgnął po różdżkę, gotów zabić tego, kto ośmielił się im przerwać.

Dumbledore.

Dumbledore, ten przeklęty ślepy, ten durny Szkot, zawsze wtykający nos w cudze sprawy... La Fey ledwie się pohamował, bo miał ochotę na Niewybaczalne.
Albus nie był zdziwiony, był zszokowany. Ten taniec... był czarnomagiczny do najcichszej nuty. Dumbledore w życiu nie widział czegoś takiego, czytał tylko o rytuałach pełnych przemocy, seksu i krwi. To... to musiało być coś takiego, jakiś odwieczny, prastary obrzęd ku czci mrocznych bogów; tancerze wyglądali, jakby coś ich opętało, magia wibrowała w powietrzu.
- Czego chcesz? - wychrypiał Armand, patrząc na niego czerwonymi źrenicami - NO CZEGO?! - ryknął z furią.
Albus się opanował.
- Jedna z uczennic zatruła się podczas szlabanu - odparł - Prawdopodobnie jakiś stary eliksir... Jesteś potrzebny, la Fey.
Źrenice wampira znów stały się czarne.
- Już idę - powiedział - Pani wybaczy - ukłonił się Deneboli.

Denebola patrzyła na swoich kolegów ze spokojem, w jej oczach nie było widać żadnych emocji.
Jej wnętrze przypominało za to Saharę podczas burzy piaskowej.
Albus był jeszcze zbyt zdumiony, by zrozumieć własne uczucia. Dopiero później dotarło do niego, że Schlange i Nigellus mogli mieć rację. Denebola należała do Mroku. Na pewno nie chciałaby zostać żoną kogoś, kto zawsze walczył po stronie Światła. W jej snach pojawiali się tacy jak la Fey czy Malfoy, a nie porządni czarodzieje.
Ale, z drugiej strony... Może dałoby się jeszcze uratować duszę tej pięknej dziewczyny? Lestrange była taka młoda... Wychowała się w Czarnej rodzinie, to nie jej wina, że uczono ją złej magii...
Albus, jak wielu Gryfonów, wierzył, że zna jedyną i słuszną prawdę - i że Denebola też za tą prawdą tęskni, choćby tylko podświadomie. Był przekonany, że wiedźma się nawróci, jeśli tylko ktoś - on - uświadomi jej niebezpieczeństwa, jakie czyhają na adeptów mrocznej magii.

Albus nie rozumiał jeszcze, że niektórzy wolą pozostać nienawróceni.

Noc Walpurgii, Hogwart

Mała ghuliczka kopała bez wytchnienia, nie przejmując się tym, że piasek obsuwał się tuż za nią, zasypując przejście. Ryła jak kret, nie próbując nawet stabilizować ścian magią; nie było to konieczne. Doskonale wiedziała, w którym kierunku ma podążać. Instynkt się nie mylił; wkrótce dotarła do tunelu, wydrążonego w skałach. Kamienie były tak nasyconone magią, że nawet silna ghulica miałaby problem, by sobie z nimi poradzić; tunel zaś był zbyt wąski, by dorosły mógł nim iść. Ta ghuliczka była jeszcze dzieckiem, do tego drobnym, ale i ona musiała czasem czołgać się na czworakach i przeciskać przez wąskie przesmyki. Tunelem płynął strumień, kamienie były gładkie i śliskie, ale dziewczynka niezmordowanie parła do przodu, trzymając różdżkę w zębach.
Czy się bała? Jaskinie były jej domem, od zawsze bawiła się w lochach pod piramidami i prastarymi świątyniami, więc tunel jej nie przerażał. Nie była człowiekiem; lęk przed ciemnością i klaustrofobia były jej obce.
A śmierć? A czy w ogóle była w stanie ją pojąć? Widziała wojnę, potyczki, egzekucje, zemstę. Stanowiły część jej świata i w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że to może nie być normą. Płynęła w niej krew drapieżników, więc polowanie było dla niej czymś równie naturalnym, jak sen. A że teraz to ona mogła stać się ofiarą...

Nie, nie bała się. Zastanawiało ją tylko, co będzie potem.

Jedni mówili, że czeka ją raj, opowiadali o pięknych dziewczętach i chłopcach, którzy tam mieszkają, o winie, po którym nie ma się kaca, o kiściach winogron, tak wielkich, że nie można ich unieść, o słodkim miodzie i tłustym wielbłądzim mleku. Twierdzili, że jeśli zginie w walce, na pewno się tam dostanie.
Inni uważali, że raj jest pełen aniołów, oddających cześć Stworzycielowi. Mówili, że On mieszka w mieście zbudowanym ze złota i klejnotów, a Jego tronu strzegą ogniste anioły o lwich twarzach. I że obok Najwyższego zasiada Jego syn, z niezrozumiałych dla dziewczynki powodów nazywany Barankiem, i tegoż syna matka, z równie tajemniczych względów nosząca miano Dziewicy.
Jeszcze inni, wypisując na amuletach skomplikowane hieroglify, wypowiadali imię Seta, Pana Chaosu, Anubisa, Strażnika Dusz, Bastet, Tej, Która Rozszarpuje, Wadjet, Kobry Strażniczki, Sekhmet, Potężnej Pani.
Ci, którzy, jak dziadek, przybyli z północy, opowiadali o Walhalii, o wieczności, która była wieczną wojną, o Lokim i jego synie Fenrirze, o Wotanie, Tyrze, Ragnaroku.
Jeszcze inni wierzyli w reinkarnację.
A niektórzy uważali, że ghule nie mają duszy. Przynajmniej nie Pars Divina, Boskiej Cząstki, tej nieśmiertelnej, przedwiecznej i wiecznej. Dyskutowali zaciekle o poglądach starożytnych egipskich magów na ten temat, rozprawiając na temat Ka, Ba i Ab.


Denebola obudziła się nagle, ciężko dysząc, jakby naprawdę przeciskała się przez wąski tunel. Doskonale pamiętała tę noc, kiedy przedostała się nim do więzienia, żeby uwolnić dziadka i jego przyjaciół. Było ich chyba ze trzydziestu.

Tego mężczyzny nie znała. Jego oczy płonęły jak Niewybaczalne. Uśmiechnął się do niej, odsłaniając zęby i bez słowa dał jej kolczyk: srebrnego wilka o szmaragdowych ślepkach.
Rozpierzchli się potem, rozbiegli po wąskich, krętych uliczkach, by strażnikom trudniej było ich odnaleźć. Nigdy więcej nie spotkała Zielonookiego Wilka. Dopiero w Hogwarcie Los ponownie dał im się zobaczyć. Armand...


Denebola zadrżała. Albus, ten głupiec, nieświadomie przerwał prastary rytuał, zepsuł wszystko! A mogło być tak pięknie...
Ciekawe, co Szkot by powiedział, gdyby poznał prawdę. Denebola była ghulicą w trzech czwartych. Jej dziadek, Lucjusz, poślubił sławną bojowniczkę o prawa ghuli, niejaką Maat. Ojciec Deneboli również zdecydował się na małżeństwo z ghulicą.
Ha. Denebola zaśmiała się szyderczo, wyobrażając sobie minę Szkota. Dziwne, że się nie domyślił, że to ona i Edasich, jej wuj, ofiarowali Armandowi próbki krwi do badań. I że to ona była ghulem włażącym przez okno.

Panna Lestrange westchnęła. Była głodna i rozdrażniona. Wiedziała, że nawet jeśli uda się jej zasnąć, to jej sny będą pełne przemocy i krwi.

Krwi...

Krew. Wbrew opowieściom, ghule były normalnymi drapieżnikami i lubiły każde mięso, nie tylko ludzkie. Mogły bez szkody dla siebie pożreć nawet psującą się już padlinę; w czasach wojen i głodu faktycznie to robiły, przez co nazwano ich trupojadami, ale potrafiły też polować. Krew... Denebola była głodna, bardzo głodna. Zresztą nie tylko głodna. To była Noc Walpurgii, najbardziej magiczna, obok Haloween, noc w roku, noc wiedźm, noc o ogromnej mocy tworzenia. Instynkt nauczycielki szalał, domagał się, by ten czas wykorzystać. Dziecko...
Po chwili nauczycielka była już w Lesie. Ściągnęła z siebie ubranie, bo nie lubiła, kiedy to, zaczepiając o krzaki, przeszkadzało w polowaniu. Ródżkę i zmniejszone szaty przytroczyła do pasa i zapięła go sobie wokół talii. Teraz była gotowa. Pobiegła ścieżką, nie zmieniając postaci na właściwą. Nie przejmowała się tym, że ktoś mógłby ją zobaczyć. Biali czarodzieje spędzali tę noc zaryglowani w swoich przytulnych pokojach; mroczni byli zbyt zajęci, by zwracać uwagę na innych. Poza tym, spotkanie z pewnym czarnym magiem było jak najbardziej mile widziane...


Drapieżnik. Drugi drapieżnik. Armand podniósł głowę. Denebola stała na zwalonym pniu, węsząc; krew jelenia, którego Francuz niedawno zabił, musiała ją tu przyciągnąć. Lestrange, jako ghulica, była bardzo piękna, ale teraz, w tym stanie umysłu, la Fey nie zauważał w niej ślicznej, nagiej kobiety. Widział drapieżnika, który odbierała ofiary lampartom, lwom i hienom. Pochylił głowę i cofnął się o krok, wydając pomruk-zaproszenie. Nie chciał jej drażnić. Była bardzo głodna i mogła zacząć walczyć o zdobycz.
Chwilę później wspólnie rozszarpywali mięso. On instynktownie wybierał organy, w których gromadziło się najwięcej krwi, ona pożerała wszystko, również kości i skórę.
Kiedy skończyli, spojrzeli na siebie. Oczy Deneboli wciąż lśniły ghulim szaleństwem. Armand zaniepokoił się nieco; kobieta była teraz zdolna do wszystkiego. Lestrange wyciągnęła zakrwawioną łapę (dłoń pozostała „normalna” ale Denebola najwyraźniej zapomniała o schowaniu pazurów) i złapała la Feya za nagarstek. Ten dał się jej poprowadzić, w myśl zasady „smoka, demona i ghulicy nie drażnij”. Mistrz Eliksirów pomyślał tylko, ile dałby „Prorok” za ich zdjęcie: ona naga, on tylko w skórzanych spodniach, oboje brudni i usmarowani krwią.

Nigdy nie był w tej części Lasu, ale szybko zrozumiał, czemu Lestrange go tu prowadzi. Czarna moc wibrowała w powietrzu, przyciągała ich do siebie, wołała. Armand zaczął tracić rozum. Ciemność i pożądanie zaćmiewały mu umysł i wiedział, że jeśli się teraz nie wycofa, potem już tego nie zrobi. Ale szedł dalej, posłuszny instynktowi.
Na wzgórzu trzynaście cisów, chyba jeszcze starszych niż Hogwart, tworzyło krąg. Pośrodku stał kamienny blok - ołtarz. Denebola zgrabnie wskoczyła na głaz i uśmiechnęła się lubieżnie. Jej oczy błyszczały dziko, nie było w nich ani iskry rozumu. Armand zawahał się przez moment. W końcu to była ghulica. Wampiry rozdzielały pożądanie od agresji; musiały mieć mechanizmy hamujące brutalną część ich natury, żeby nie zabić ludzkiego partnera, ale Denebola nie była człowiekiem, była drugim drapieżnikiem, wielkim i niebezpiecznym. Tu agresja aż wibrowała w powietrzu. Armand ostrożnie zrobił krok do przodu, ghulica warknęła. Odpowiedział tym samym. Denebola przeciągnęła się leniwie i przejechała dłonią po udzie. Z płytkich skaleczeń pociekła krew.

Krew. Krew była wodą z Graala, celem i sensem życia, źródłem i ukojeniem pragnienia. Była niewolnicą, dającą rozkosz i bezwzględną panią, trzymającą w łańcuchach ciało i umysł. Armand był wampirem. Musiał...

Krew ściekała jej po łydce, powoli krzepnąc.

Czarna magia wirowała i pulsowała tak mocno, że z różdżek sypały się zielone iskry.

Musiał...

Krew nie była ludzka, miała o wiele ciemniejszą barwę.

Musiał...

Usta wampira delikatnie scałowały czarną, lśniącą kroplę.

5. maja, Hogwart

- Zrób coś! Jesteś generałem Serafinów! - Nigellus uderzył pięścią w stół. Bezradność i bezczynność doprowadzały go do szału.
Silbermond spokojnie odgryzł kawałek ciasteczka.
- Doskonałe - stwierdził - W przeciwieństwie do naszego położenia. Aurorzy przeszukali Las i niczego nie znaleźli, co było przecież oczywiste, bo jeśli ten lionwolf - czy cokolwiek innego to było - ma choć trochę ludzkiego rozumu, teleportował się zaraz po ataku.
- Twoi ludzie...
- Też niczego nie znaleźli - mruknął wampir - Ale, po pierwsze, nie wszędzie wolno im było wejść...
- A odkąd to się tym przejmujecie? - warknął Nigellus.
- Mam dość kłopotów - odparł Serafin - Polityka, niestety... I ja mam przełożonych i muszę dostosować się do ich wytycznych.
- Wasza Rada działa mi na nerwy - syknął dyrektor.
- Mnie również - zgodził się wampir - Tak kłótliwej Rady chyba nigdy nie było. Poza tym oni nie chcą otwartego konfliktu z ludźmi, a moje działania, niestety, często prowadziły do spięć. Mam kłopoty, krótko mówiąc.
- To znaczy, że mi nie pomożesz? - palce Ślizgona drgnęły, jakby chciał wyciągnąć różdżkę.
- Nie mogę! Wasze Ministerstwo stanowczo się sprzeciwiło obecności moich podwładnych na terenie szkoły. Dziwię się, że jeszcze tolerują twoich nie-ludzkich nauczycieli...
- Nie wiesz, skrzydlaty, że na chimerę najlepiej napuścić mantikorę? - portret Slytherina, przysłuchujący się kłótni, zaśmiał się złośliwie - Jeśli w Lesie jest potwór, trzeba mieć potwory - jego twarz wykrzywiła się w ironicznym grymasie - Aby móc je powstrzymać. Głupcy! W Londynie zawsze siedzieli idioci! Gyfon na stołku Ministra, Puchon dowódcą aurorów, Krukon na urzędzie, oto największe z nieszczęść...
- I Ślizgon jako spec od stosunków magiczno-mugolskich - mruknął Silbermond - Fineasie, jestem niemieckim Żydem i wampirem, do tego mocno szlamowatym, więc nikt w Londynie nie pała do mnie głębokim uczuciem. Jeśli ty ich nie przekonasz, ja tego nie zrobię.
- Ale możesz zabić.
- Zabójstwa osób wysoko postawionych są kosztowne, a ja mam dziurę budżetową - odparł Serafin - Ale...
- Sprowadźcie tropiciela, idioci - doradził portret.
- Mądrość przez ciebie przemawia, o wielki Salazarze, oby twój ród nigdy nie wygasł - wampir ukłonił się nisko Slytherinowi - Tak zrobimy.
- Znasz kogoś, kto podoła temu zadaniu?
- Gjalp Półlamię, wiesz którą. To dobra tropicielka, ma też kuzynów, którzy są w tym świetni, a Armandowi przecież nie odmówią.
- Faktycznie... - mruknął Nigellus - Czemu wcześniej na to nie wpadliśmy?
- Czemu la Fey na to nie wpadł? - mruknął Silbermond.
- Ona była gladiatorką, prawda? - Fineas wcale nie miał ochoty na to, by półdzika gwiazdka areny kręciła się w pobliżu Hogwartu.
- Gjalp jest chciwa, okrutna, rozwiązła i niezrównoważona, ma więc idealne warunki do pracy na arenie - zaśmiał się Serafin.
- A ty, Silbermond, jesteś ograniczony, brutalny i fanatyczny, co czyni z ciebie doskonałego żołnierza - warknął Slytherin.
- Twoja ukochana Falka też była chciwa, okrutna, rozwiązła i niezrównoważona, choć byłeś jej ojcem, wielki Salazarze. To prawda, że to nie ty zabiłeś Gryffindora, tylko ona? - wtrącił się inny portret.
- Wara ci od mojej córeczki, Ginewro! - Salazar sięgnął po różdżkę.
- Uciekajmy stąd - szepnął Silbermond - Może to i portret, ale przecież wielkiego Salazara...
- Portrety nie mogą...
- PADNIJ!!!

BRZDĘK.

ZIUUUU.....

ŁUP.

PUFFFFF..........

RYP!!!

ŁUBUDU!!!

- Purgo! To się nazywa zrobić zadymę, jak powiedziałaby generał As... Tę dyrektorkę da się jakoś odrestaurować? - Serafin z zainteresowaniem przyglądał się dziurze w ścianie. Musiał przyznać, że Slytherin miał styl.
- Nie wiem, ale teraz wiem, czemu liczba dyrektorów wymienionych w kronikach nie zgadza się z liczbą portretów. I czemu Salazar wisi z dala od reszty - Fineas pokręcił głową, oceniając rozmiary zniszczeń.
- I któryś portret miał jeszcze chęć na walkę ze Slytherinem? - zdumiał się Silbermond.
- Gryfonów nie sieją, sami się rodzą, na moje utrapienie - westchnął dyrektor.

- A z Falką to prawda? - to pytanie wampir zadał dopiero dwa piętra niżej. Draco dormiens...
- Ty, wampir, i nie słyszałeś?
- Gdyby naprawdę mordowano się tak, jak mówią opowieści rodowe, świat byłby pusty, Fineasie. Owszem, mówią, że Gryffindor pokonał Slytherina i już chciał go dobić, ale wtedy ta mała wbiła mu zatruty sztylet w nerki.
- Chyba między łopatki...
- Niemożliwe. Nie dosięgłaby. Podobno miała wtedy osiem lat... - zauważył Silbermond.
- Ja słyszałem, że pięć...
- O, Fineasie, czyżbyś czytywał nasze powieści? Nieletni mściciele na thestralach, z nieodłącznym ponurakiem występują tam masowo, podobnie jak wrażliwi synowie łowców, zakochujący się na zabój w córkach wampirzych magnatów, mordujący rodziców z tejże miłości i konsumujący małżeństwo w noc Walpurgii. Nuda, ale opisy bywają niezłe, muszę to przyznać...

6. maja, Hogwart

W lochu było gorąco, para osadzała się na malutkich okienkach, a ogień rzucał na ściany tańczące, fantastyczne cienie. W tych warunkach siedmioro uczniów Hogwartu tworzyło nowy eliksir. Jak powszechnie wiadomo, warzelnictwo nie jest łatwym fachem, co jednak nie zniechęciło ambitnych magów.

- Dodajesz dwie krople smoczej krwi i mieszasz trzy razy w lewo, ale koniecznie piórem harpii... LEWĄ RĘKĄ!!! Jesteś Krukonką, czy nie? Bo jeszcze pomyślę, że mam do czynienia z niepiśmiennym Gryfiutem! - ryknął wysoki blondyn.
- Sev, wyrażaj się, jesteś Malfoyem! - warknęła Araminta Nigellus. Malfoy mruknął coś pod nosem, ale nie miał ochoty na kłótnię z córką dyrektora.
Andromeda westchnęła. Severus był świetny z eliksirów, ale na nauczyciela zupełnie się nie nadawał. Podobnie jak ojciec, łatwo wpadał w złość i nie lubił się powtarzać. Tym niemniej, Krukonka, wiedziona typową dla swojego Domu ciekawością, dołączyła do grupy Araminty. Projekt, który prowadziła ta niezwykle utalentowana Ślizgonka był tak ciekawy, że opłacało się znosić ataki furii Severusa, marudzenie Amandy czy podśpiewywanie Charlesa. Oczywiście, Andromeda musiała się zadowolić stanowiskiem pomocnika, czyli tego, kto kroił, mieszał i pilnował kociołka, kiedy innym się nie chciało, ale dzięki współpracy ze starszymi poszerzyła swoją wiedzę, dotyczącą eliksirów i transmutacji. Poza tym poznała się bliżej z Wotanem; Grindewald nie był tak porywczy jak Severus, ani sztywny i wyniosły jak Araminta, chociaż czasem denerwował ją swoim uporem.
Oboje zostali w lochu, by czuwać nad eliksirem; z doświadczenia wiedzieli, że trzeba go często mieszać, by się nie przypalił. Było cicho, tylko ogień pod kociołkiem trzaskał, sypiąc iskrami.
- Transmutację też lubisz, prawda? - spytała Andromeda, żeby przerwać ciszę.
- Muszę - zaśmiał się Wotan.
- Jak to musisz? - Krukonka uniosła brwi.
- Niedługo sam zacznę się transformować - mruknął wampir.
- Ale lubisz Transformację?
- Tak, lubię. Nie znoszę za to Historii i Opieki - Ślizgon skrzywił się z niesmakiem.
- Dlaczego? Przecież Opieka jest fajna.
- Nie pokazują nam prawdziwych zwierząt. U mnie w domu... - Wotan machnął ręką i spojrzał do kociołka - Trzeba pomieszać w lewo...
- Hm?... Co takiego jest u ciebie w domu?
- No wiesz, to wampirzy zamek. Żar-ptaki lewitują pod sufitem zamiast żyrandoli, można latać na thestralach...
- Nie boisz się?
- No coś ty? Thestrali?

Pół godziny później

- I co? Co jeszcze masz w domu?
- Ponuraki... Szczenięta są naprawdę... fajne. I sleipniry, wiesz, takie większe thestrale.
- Wiem, co to jest - Krukonka nie lubiła, gdy ktoś miał ją za ignorantkę.
- I abraksany. Moja bratowa Destry ma hodowlę bojowych hipogryfów; są tak wielkie, jak abraksany... A mój brat Manuel trzyma u siebie bazyliszka, wiesz? Jest wężousty. A tutaj pokazują nam pufki i kuguchary. Nuda. A ty co masz w domu? - zainteresował się nagle.
- E... no wiesz, my mamy mugolski dom. To znaczy nie mamy, wynajmujemy.
- Beznadzieja. Mugole są okropni. Brudni i zakłamani.
- Nie mów tak, wcale ich nie znasz! - oburzyła się dziewczynka.
- Owszem, zaklasyfikowali mnie do dzieł szatańskich...
- Bo nic nie rozumieją.
- Są głupi i tyle - wzruszył ramionami Wotan.
- Nie, wcale nie. Skąd mają coś wiedzieć o półdemonach?
- A ty wiesz?
- Nie... Niewiele. Opowiedz mi coś - poprosiła.
- Ale co?
- Cokolwiek? Skąd się wzięły wampiry? Jak wygląda transformacja?
- Oż ty gaduło! - Ślizgon pokręcił głową.
- Chcę coś wiedzieć!
- No dobra, ale nie mów bratu - mrugnął do niej - I tak mnie nienawidzi, sama wiesz dlaczego.
- Nie jestem aż tak głupia, wiesz? Nic mu nie powiem. I tak mówi, że za dużo czasu spędzam ze Ślizgonami. Ale co mam robić? Z Gryfonami nie da się wytrzymać, zawsze robią tyle hałasu...
- Święte słowa. Mają kafle, zamiast głów - mruknął Wotan, mieszając w kociołku.
- A starsi Krukoni nie mają czasu.
- A Puchoni są nudni.
- E nie, oni są fajni, można się od nich wiele nauczyć - zaprotestowała Andromeda.
- No tak, są dokładni ale nie mają za grosz polotu. Wolą powtarzać sprawdzone receptury, niż eksperymentować. Ja wolę coś nowego. Zostanę Mistrzem Eliksirów, jak dorosnę. A ty? Kim chcesz być?
- Albus chce, żebym była aurorką...

20. maja

Albus usiadł pod rozłożystym dębem, rosnącym nad jeziorem i zabrał się do poprawiania zadań. Ten wredny Severus Malfoy znów był bezbłędny! Skąd on znał tak złożone zaklęcia? No tak, wypracowanie dotyczyło transformacji metali... Syn fabrykanta broni miał tę magię we krwi. Albus westchął. Nienawidził Malfoyów. Nienawidził wampirów. Cały Slytherin utrudniał mu życie, tak perfidnie, że uczniom nie dało się nic zarzucić. Byli zawsze przygotowani, uprzejmi i posłuszni, a jednak potrafili mu okazać swoją pogardę. Węże.
Dumbledore postawił Severusowi „W”, choć miał wielką ochotę na „T”. Wiedział jednak, że wtedy wieść o owej wołającej o pomstę do nieba krzywdzie dotarłaby bardzo szybko do dyrektora, a co gorsza do ojca Severusa, a wtedy Albus pewnie musiałby się pożegnać z posadą. Malfoy senior był niezwykle hojny dla szkoły.
Albus potrząsnął głową. Gdyby to on był dyrektorem, urządziłby wszystko inaczej. Żadnej taryfy ulgowej dla czystokrwistych bogaczy. Żadnego faworyzowania Slytherinu (choć Albus musiał przyznać, że większość nauczycieli preferuje wychowanków swojego Domu). I żadnych typów spod ciemnej gwiazdy na stanowisku Mistrza Eliksirów! Nigdy! Tylko porządni, biali magowie, bez wojny, szpiegostwa, zdrady i morderstwa w życiorysie.

- Można? - Denebola podeszła tak cicho, że jej nie zauważył. Wiedźma taszczyła wielką stertę pergaminów; najwyraźniej też zamierzała zabrać się do oceniania uczniowskich „dzieł”.
- Siadaj - odparł, patrząc, jak promienie słońca tańczą w jej włosach. Była taka piękna... Gdyby nie te zęby. Dopiero teraz zauważył, jakie są krzywe i nierówne.
- Co?.. - zdziwiła się wiedźma - Tak, wiem, mam zęby jak hiena - warknęła, zrozumiawszy, na co patrzył Albus.
- Przepraszam... Dostałaś zaklęciem?
- Nie, pięścią - syknęła - Nikt was nie uczył, że nie zadaje się takich pytań? - spytała zaczepnym tonem - Coraz bardziej rozumiem, czemu Gryfoni są uważani za kretynów.
- Nie obrażaj mojego Domu, Denebolo - Albus silił się na spokój, ale nie mógł pozwolić, by ktoś tak szargał godność czerwono-złotych. Nawet ona.
- Cóż, jesteście odważni, ale o dyplomacji nie macie pojęcia - stwierdziła pojednawczo wiedźma.
- Ciekawe, w jakim ty byłabyś Domu?
- Najbardziej lubię Ravenclaw - Denebola rozłożyła pergaminy - Potem Slytherin. Sprytne te dzieciaki. A znasz dowcip o Domach? E, nie, bo się obrazisz.
- Opowiedz!
- Idzie imam Rezah* drogą i spotyka Gryfona, który pędzi co sił w nogach, z różdżką w pogotowiu. „Dokąd tak biegniesz?” - pyta. „Bitwa! Za skałami zaczęli bitwę!” „Kto z kim i o co?” - pyta imam. „Nie wiem, dołączę do tych, których jest mniej, tak jest szlachetniej!”
- Ha, ha.
- Czekaj, to nie koniec. Potem idzie Puchon, w stronę przeciwną, niosąc cały swój dobytek na plecach. „Dokąd to, Borsuczku?” - pyta imam. „Jak najdalej od tej bitwy, jam człek spokojny!” - odpowiada Puchon.
- Dobre!
- Potem idzie Krukon z pergaminem. „Bitwę z bezpiecznego oddalenia obserwować będę, by nowe strategie zbadać i opisać!” Potem Ślizgon „Ze względu na następujące kwestie dyplomatyczne” - tu wyjaśnia je godzinę - „Gdy bitwa będzie się miała ku końcowi, dołączę do zwycięzców.”
- A na końcu idzie ghul z przyprawami i mówi „Słyszałem, że będzie potrawka z Gryfona” - dodał dyrektor, który właśnie aportował się tuż obok nich - Widzę, że praca wre - dodał kąśliwie - Skończcie to szybko, za godzinę jest zebranie. Mamy gości. O, a oto i oni - dodał, zauważając zawirowania magii.

Wikiński statek zmaterializował się metr nad taflą jeziora i runął do wody. Fale uderzyły o brzeg, drakkar zakołysał się niebezpiecznie.
- Mogliby uważać - mruknął pod nosem dyrektor - Przecież wiadomo, że uroki teleportujące trzeba wypowiadać w skupieniu...

Okręt był zbudowany z ciemnego drewna; smok na dziobie pluł ogniem, wił się i machał skrzydłami, jak prawdziwy, żywy gad. Żagiel, malowniczo dziurawy i postrzępiony, był czarny i namalowano na nim coś, co - jeśli użyło się wyobraźni - mogło być równie dobrze wilkiem, jak łosiem. Przy wiosłach siedzieli ludzie o jasnych włosach. Zręcznie dobili do brzegu i Albus mógł się im bliżej przyjrzeć. Ubrania mieli proste: haftowane w znaki runiczne szaty z surowego płótna oraz grube, ciemne płaszcze ozdobione wizerunkiem wilka. Opaski na ich długich włosach były zrobione z kolorowych nici, tworzących proste, geometryczne wzory. Nosili też srebrne wisiorki w kształcie runów.
Przybysze zeszli po trapie; prowadziły ich dwie wiedźmy. Dumbledore westchnął. To były bliźniacze wile!!!
Przynajmniej półkrwi.
Były wysokie i jak na wile szerokie w barkach i biodrach; dobrze skrojone szaty podkreślały ich kobiece kształty. Srebrzyste włosy miały związane w grube warkocze, sięgające im do kolan. Ich piękne usta rozchyliły się w uśmiechu, pokazując rząd białych, równych zębów. Spod długich, srebrzystych rzęs błyszczały jak szmaragdy oczy, wielkie, niesamowite, zielone.

Zielone jak Avada Kedavra.

Okrutne, zwierzęce, dzikie ślepia alba.

Kolejna kobieta miała takie same oczy. I kolejna.

Spod każdej blond grzywki błyszczały dwie Avady. Wszyscy, poza bliźniaczkami, byli albami czystej krwi. Serce nauczyciela Transmutacji najpierw podjechało mu do gardła, a potem zamieniło się miejscami z wątrobą, wykonując po drodze serię ćwiczeń gimnastycznych. Jak on, auror, mógł dać się tak ogłupić? Gdyby spotkanie to miało miejsce gdzieś w tajdze, bestie rozszarpałyby go, zanim zdążyłby się zorientować, że dwie ślicznotki są zwierzętami. Kolano zabolało, przypominając o tym, co potrafią zrobić szczęki wielkiego, białego wilka; po reszcie organizmu przebiegł zaś nieprzyjemny dreszcz, kiedy Albus pomyślał o tym, co nastąpiło po tym ataku. Ochrypłe,wściekłe, histeryczne wrzaski Silbermonda na trwałe wyryły mu się w pamięci. Nigdy nie zapomni, jak wiele furii i nienawiści generał potrafił włożyć w krótkie „Crucio”. Zwierzę i wariat.
Po co dyrektor sprowadza takie stworzenia? Mało kłopotów było z tym, co kryło się w Lesie?

- Gjalp - przedstawiła się jedna z bliźniaczek.
- Grejp - powiedziała druga.
Padały kolejne imiona. Garm, Hati, Geri, Freki, Fafnir, Skalli, Managarm, Ylwa, Ulrika, Wolfgang.

Zanim Albus zdołał ochłonąć z pierwszego szoku, czekał go kolejny. Armand zjawił się nie wiadomo skąd, a półkrwi wile natychmiast rzuciły się na niego, jednak, ku żalowi Dumbledore'a wcale nie zamierzały go udusić. Raczej powitać. La Fey najwyraźniej miał szczęście do mrocznych piękności. Zanim Albus zdołał pomyśleć „skąd oni się znają”, zagadka wyjaśniła się sama. Gjalp i Grejp zwracały się do Armanda per „ojcze”.
Tego jeszcze brakowało.
Wampir zauważył konsternację Dumbledore'a.
- To są moje córki - powiedział krótko - Miałem żonę... kiedyś.
W jego oczach zgasł nagle butny, bezczelny blask.
- O - odparł elokwentnie Albus. W zasadzie powinien był teraz powiedzieć „Przykro mi” ale jakoś nie przeszło mu to przez gardło. La Fey najwyraźniej wziął jego milczenie za oznakę współczucia, bo odparł:
- C'est la vie, c'est la guerre, Dumbledore. Ale, jak mówią, jeśli jesteś na dnie, to jest tylko jedna droga: w górę. Żenię się - oznajmił tak, jakby wykładał na stół pokerowego fulla. Jego córki zamarły w oczekiwaniu.
- Oto moja przyszła żona - Armand objął ramieniem Denebolę.
Albus miał wrażenie, że powinien się teraz obudzić. Zawsze budził się z koszmarów w najgorszym momencie. Tym razem jednak upragnione przebudzenie nie nadeszło.

*Odpowiednik mądrego rabina z naszych dowcipów

Albus nie spał całą noc; był przerażony i zszokowany. Czyżby ten piekielny francuski bawidamek napoił Denebolę jakimś miłosnym eliksirem? Przeklęty pomiot Salazara! A ona, biedactwo, dała się nabrać na jego tanie sztuczki! Te wystudiowane spojrzenia a la ranny jeleń, ta jego przesadna, faryzejska dbałość o maniery, te jego teatralne, kłamliwe gesty... Albus postanowił ostrzec koleżankę, zanim ta popełni głupstwo. Rano nie mógł jej jednak odnaleźć; zobaczył ją dopiero późnym wieczorem, w Hogsmeade, obok sklepu z miotłami. Panna Lestrange była znana z tego, iż nosi ciekawe, oryginalne szaty, łącząc tradycję Egiptu i Europy, Dumbledore zdziwił się więc, ujrzawszy ją w czadorze.
- Zaskoczony? - zaśmiała się nauczycielka - Wiesz, byłam u siebie po mugolskiej stronie i nie chciałam się zbytnio rzucać w oczy. To zresztą bardzo praktyczny strój, jeśli chce się coś przemycić*. I jeśli się nie chce, by ktoś cię poznał. Chciałam przywieźć uczniom to i owo - Denebola postawiła stopę na kamieniu i podciągnęła połę stroju. Dumbledore aż gwizdnął i to wcale nie z zachwytu nad jej niewątpliwie zgrabną nogą, a raczej na myśl o tym, co spotkałoby delikwenta, który by nie wiedział, że pod luźną szatą można ukryć broń tego kalibru. Przypomniał sobie opowieści starych aurorów o tym, że wiedźmy Orientu nosiły pod szatami dodatkowe różdżki i sztylety. Pierwotnie był to obyczaj ghulic, przejęty potem przez całą społeczność czarodziejską. Nawet najbardziej dociekliwy mugol nie mógł dostrzec różdżki, sprytnie przytroczonej do uda czy łydki. Wiele Ministerstw zakazało tej praktyki, ponieważ posługiwali się nią przemytnicy, złodzieje i mordercy, ale w krajach Orientu był to obyczaj, uświęcony tradycją.
- Ryzykowałaś. Ten model...
- Jest zakazany, wiem. Ale uczniowie muszą zobaczyć i takie rzeczy, inaczej nie będą wiedzieć, czego mają unikać, prawda? - zaśmiała się panna Lestrange.
- Szczerze mówiąc, uważam, że dzieciom nie powinno się mówić zbyt wiele o mrocznej magii - odparł Albus z dezaprobatą.
- To później przyjdzie ktoś inny i ich nią omami. Owoc zakazany smakuje najlepiej. Jeśli zobaczą, jak to działa, będą ostrożniejsi - Denebola nie dała się zapędzić w kozi róg.
- Albo skorzystają z tej wiedzy - mruknął Dumbledore.
- Mugole, gdy odebrać im broń, mordują się kamieniami i kijami. Jeśli ktoś pragnie zła i tak będzie je czynił - Denebola wzruszyła ramionami
- Jak la Fey.
- Czyżbyś był zazdrosny? - prychnęła wiedźma - Oj, Albusie, Albusie...
- Niepokoję się o ciebie. To nekromanta... - czarodziej postanowił skorzystać z okazji i od razu wyjaśnić jej, że Armand jest złym kandydatem na męża.
- Moja matka i ciotka były nekromantkami, więc mnie tym nie przestraszysz - zaśmiała się nauczycielka- Ja jestem Lestrange, wnuczka Lucjusza, nie rozumiesz? Jesteś bardzo inteligentnym i przystojnym czarodziejem, ale - uśmiechnęła się przepraszająco - Wykreśl mnie z listy swoich zdobyczy, dobrze?
- Zdobyczy? Ja cię kocham, Denebolo! - zawołał oburzony Gryfon - Zostań moją żoną! Odrzuć Mrok, zanim ten cię zniszczy!
- Albusie...
- La Fey to libertyn i intrygant...
- Albusie...
- Jego rodzina to raubritterzy i piraci...
- Albusie... - syknęła - Dość.
- Ale...
- DOŚĆ. Wyraziłam się jasno? - syknęła.
- Lubisz rządzić - stwierdził z przekąsem.
- Nie jestem mugolką, którą ojciec trzyma w domu, każe jej zasłaniać twarz i podejmuje za nią wszystkie decyzje - warknęła - U nas to kobiety rządzą, a to właśnie mnie przekazano przywództwo nad klanem. Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić, tak jak nikt nie mówił mojej matce, jej matce i matce jej matki! Czekaj... Ty nie wiesz? Ty naprawdę nie wiesz? - zrozumiała coś nagle - Nie zorientowałeś się jeszcze? Co z ciebie za auror? Ja jestem ghulicą. I urodzę dziecko Armanda.
- Co?
- A jak myślisz, co wampir i ghulica robili w Noc Walpurgii, w Beltane?

Kawałki układanki nagle utworzyły całość. Jej wygląd, ghul w oknie, krew w laboratorium Armanda, ślady na śniegu... Albus cofnął się o krok i sięgnął po różdżkę. Na jego twarzy odmalowało się obrzydzenie. Jak każdy czytywał potajemnie pamiętniki mrocznych magów i wiedźm, choć oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał. Znał opowieści Slytherina o Nocy Walpurgii, nocy namiętności i brutalności. Salazar był jednym z niewielu ludzkich magów o tak silnej mrocznej aurze, że mógł brać udział w szaleńczych orgiach i przeżyć to. Slytherin wspominał o złamanych kościach, powykręcanych stawach i poszarpanych mięśniach. Zdarzało się nawet, że demoniczni kochankowie zabijali się nawzajem. Moc tworzenia, moc Beltane i mroczna siła destrukcji zderzały się wtedy ze sobą, wybuchając z niezwykłą siłą. Wielu wierzyło, że dzieci poczęte w tę noc nigdy nie rodzą się charłakami i często zostają się potężnymi czarnoksiężnikami.

- Jesteś... Ty jesteś zwierzęciem.
Zaśmiała się, szyderczo i ochryple.
- Demonicą, kochany, demonicą.
Trzasnęła palcami, jej dywan rozwinął się bezdźwięcznie, Denebola wskoczyła na niego i odleciała w stronę zamku, śmiejąc się jak Mefisto.

- Wiedziałam - Atena Black wychyliła się z bramy sklepu - Od dawna wiedziałam. To dlatego tak na was działała. One są prawie jak wile.
- Czemu mi nie powiedziałaś?! - niemal krzyknął.
- Bo i tak byś nie uwierzył - warknęła - Wy, mężczyźni, patrzycie tylko na jedno! Byle miała duży dekolt, to.... - Atena zaczęła szlochać - Wiedziałam! Wiedziałam od razu, odkąd ona się tu zjawiła! Armand od razu ją zauważył! Lestrange i la Fey, czyż nie dobrana para?
- A teraz te wilki - mruknął Albus - Dyrektor chyba oszalał! Przepędza Czarnego Pana Eksterminansem. Ateno, spokojnie - objął ramieniem szlochającą wiedźmę - Jesteś warta stu takich, jak la Fey. Nie płacz. Czekaj, dam ci chusteczkę...

20. czerwca

- To nie odwiedzisz mnie w te wakacje? - Wotan był wyraźnie zawiedziony - Słuchaj, matki nie będzie, więc...
- Wiesz, że Albus i tak mnie nie puści! - pisnęła Andromeda.
- To wymyślmy coś! Manuel bardzo chciałby cię bliżej poznać, a on jest świetny we wróżeniu, obiecał, że nam pomoże sama wiesz z czym. Pracuje nad tym.
- Ale jak? - zapytała.
- Brat cię sczytuje? Używa legilimencji? - zainteresował się wampir.
- Nie, o nic mnie nie podejrzewa.
- To umów się z którąś z dziewczyn z twojego Domu, że do niej przyjedziesz. A potem od niej skoczysz do nas. Proste, jak sposób myślenia Gryfona.
- Jakby inni nie wiedzieli, kim są Malfoyowie...
- Merlinie, wybierz taką, której rodzice są mugolami, rozumiesz? Ci nie będą nic wiedzieć. Manuel cię odbierze, a on umie zrobić dobre wrażenie, na pewno mu zaufają. I on jest Sangre, jego ród nie jest aż tak znany na Wyspach, twoja koleżanka nic się nie zorientuje.
- To jest myśl! Poproszę Dianę. Jak na to wpadłeś? - zaśmiała się Andromeda.
- Jestem Wężem.

10. lipca

Andromeda odgryzła kawałek grzanki.
- Pani Smith - zwróciła się do matki Diany - Pan Sangre przysłał list do pani. To bardzo szanowany czarodziej. Chciałby, abym go odwiedziła.
Pani Smith, mugolka, spojrzała na nią zdumiona. Nazwisko „Sangre” nic jej nie mówiło.
- A któż to taki? - zapytała.
- Jest wujem mojego kolegi ze szkoły. To bardzo elegancki pan, prawdziwy lord - paplała Andromeda. Zauważyła już, że pani Smith jest poczciwą, ale niezbyt bystrą osobą. Wiedziała też, że kobiecie bardzo imponują arystokraci. Sam list czarodzieja wystarczył, by pani Smith skapitulowała. Piękny, czerpany papier, wymyślny styl pisma, pieczęć rodowa i pięć imion Manuela wystarczyły, by kobieta uznała go za prawdziwego dżentelmena. Miało to tylko tę wadę, że zapędziła wszystkich do sprzątania. W końcu wielki pan nie mógł zobaczyć kurzu na szafie. Co prawda Sangre musiałby być półolbrzymem, by dam spojrzeć, ale Andromeda zatrzymała tę uwagę dla siebie.
- Robię się ślizgońska - mruknęła. Diana, jej koleżanka, ledwo się zorientowała, że ktoś w ogóle ma przyjechać. Była pochłonięta lekturą; uczyła się schematów transmutacji na przyszły rok. Musiała być najlepsza. Niektórzy uczniowie, będący dziećmi mugoli, najwyraźniej starali się wykazać, chcieli udowodnić, że są prawdziwymi czarodziejami, że nie są głupsi od czystokrwistych i ta ambicja często czyniła z nich przesadnie pilnych uczniów. Diana również zaliczała się do tej grupy.

Manuel, rzecz jasna, od razu oczarował panią Smith. Zamiótł przed nią podłogę tiarą w ukłonie a la d'Artangan i z kurtuazją ucałował jej dłoń.
Andromeda obserwowała go dokładnie; był wysoki i chudy jak matka, miał też jej bladoniebieskie oczy i ostre rysy, tyle, że jego nos był orli, co jeszcze dodawało mu drapieżności. Gdyby Andromeda nie była pewna, że w tej partii szachów była przynajmniej hetmanem, wcale nie miałaby ochoty z nim odjeżdżać. Sangre tym czasem czarował panią Smith, potrząsając grzywą czarnych włosów i rzucając jej pociągłe spojrzenia; był to naprawdę brawurowy pokaz bezróżdżkowej magii. Pani Smith czerwieniła się i chichotała jak pensjonarka; oponowała, ale tylko dla zachowania pozorów, ale w końcu zezwoliła Andromedzie na wyjazd. Karoca zaprzężona w trzynaście thestrali już czekała.
- Gdzie stangret? - zaciekawiła się dziewczynka.
- Same trafią - odparł spokojnie Manuel - A mnie, wbrew opinii rozpowszechnionej w mojej sferze, nie odpadnie dłoń, jeśli sam otworzę ci drzwi.
- Nie chce pan świadków.
- Nie - odparł lakonicznie Sangre - Poza tym aura innych osób może zakłócić proces wróżenia.
- Niektórzy uważają, że wróżby nie są zbyt... hmm...
- Nie jest łatwo je interpretować. Większość chybionych proroctw spełniała się po prostu w opaczny sposób albo była zwykłym oszustwem. Każdy może przewracać oczami i mamrotać bez sensu. Prawdziwa wróżba musi przyjść sama i dopiero jej wytłumaczenie jest sztuką. Zawsze należy pamiętać, że jeśli wywróżono ci, że upadnie potężne imperium, nie oznacza to jeszcze, że powinieneś szykować pochód triumfalny.
- Bo to twoje państwo może zostać zniszczone
- Właśnie - przytaknął Manuel - Po pierwsze, nie wiemy, dlaczego mój przodek pokazał ci te obrazy. Bardzo mnie to zastanawia.
- On był bardzo podstępny - zauważyła dziewczynka.
- Czytałaś o nim? To niebezpieczne, szukać takich informacji.
- Wybrałam temat o wielkich wojnach na moją pracę wakacyjną - wyjaśniła Andromeda.
- Bardzo rozsądnie - zgodził się Manuel - A to, że w sprawę wmieszał się Lucjusz Severus bardzo mnie zastanawia. On, mimo iż jest portretem, nie zrezygnował z uprawiania polityki, tyle, że nikomu nie zdradza swoich sekretów, nawet nam. Może pamiętać jakąś starszą przepowiednię, której my nie znamy. Może strzec jakiejś tajemnicy. Mógł też zachować zdolność wróżenia i wpaść w trans. Nie wiem. Musimy się strzec pochopnych interpretacji. Uważaj, przechodzimy!

Karetą szarpnęło, thestrale zarżały. Za oknem zrobiło się ciemno. Kilka chwil później powóz usiadł na ziemi.
- Co to jest? - zapytała Andromeda.
Świat nie wyglądał normalnie. Gwiazdy błyszczały na niebie czarnym jak włosy Manuela, ziemia była skalista, tu i ówdzie rosły dziwne, powykręcane drzewa.
- Lumos maxima - mruknął Manuel i w karecie rozbłysło światło - Przepraszam, nie mam tu oświetlenia, bo rzadko podróżuję z ludźmi, a sam lubię ciemność.
Andromeda zorientowała się, że liście drzew, jak i kępy traw są krwistoczerwone.
- Absorbują światło księżyca, które tu ma niebieską barwę - wyjaśnił wampir - To miejsce jest czymś pośrednim pomiędzy światem materialnym a rzeczywistością umysłu. Każde takie międzyświecie wygląda inaczej i wciąż się zmienia; zależy to od umysłu twórcy i mieszkańców. To miejsce stworzył właśnie Lucjusz Severus, więc pełno tu węży, a ponieważ żyją tu wampiry, nie ma tu słońca. Swego czasu miejscowe róże pożarły mojej żonie hipogryfa, ale na ogół wszyscy koegzystujemy tu w harmonii. My potrzebujemy twierdzy, a oni naszych myśli. Wyobraźnia nadała im kształt i wyobraźnia może ich zniszczyć, więc nas szanują. Fantazja jest najpotężniejszym źródłem magii, Andromedo. Patrz!
Twierdza Malfoyów wznosiła się na skale, stojącej na środku jeziora. Skała ta miała kształt łba węża o otwartym pysku.
- O - wydusiła z siebie dziewczynka - A w tym jeziorze pewnie żyje potwór.
Manuel uśmiechnął się i syknął. Woda wybrzuszyła się nagle i jeziora wyłonił się okryty łuską łeb. Ten wąż musiał być o wiele dłuższy niż szkolny pociąg.
- Znasz germańską mitologię? - zaśmiał się wampir - A tam kolejne z dzieci Lokiego - wskazał palcem. Andromeda drgnęła. To był ponurak wielki jak koń Shire**, jeden z tych, które pracowały rozwożąc piwo w mugolskich miastach. Z różdżki Manuela wystrzeliła kula czerwonego ognia i potworne zwierzę uciekło, skowycząc.
- Jedźmy, zanim przyjdą wszystkie - mruknął wampir - Tu myśli naprawdę mają moc, a ja właśnie pomyślałem o Garmie i Hatim***.
- Ale trzeciego dziecka Lokiego nie będzie? - spytała nieśmiało dziewczynka.
- Widywałem tu już ofiary takich zaklęć, że i tego nie mogę wykluczyć - warknął Manuel bardzo agresywnym tonem. Andromedzie zrobiło się zimno. Wiedziała, że Hel gniła za życia, a Manuel musiał przypomnieć sobie o Bellatrix. Takie blizny nie powstawały po byle uroku.
Dziewczynka musiała jeszcze wytrzymać przejazd przez bramę czyli pysk skalnego węża, a potem stojące wszędzie kamienne rzeźby, które lubiły wędrować. No i portrety przodków. Manuel uwielbiał o nich opowiadać. (- To praciotka Bellatrix, ta sama, która pobiła trzynastowieczny rekord w liczbie zburzonych zamków... A to jej brat Severus, mało go nie spalili w Londynie... Czarodzieje, oczywiście. Tych namalowano ze strzaskanymi różdżkami, bo zginęli w bitwie o Schlangennest... A ten, z którego wyciągają strzałę... Święty Sebastian namalowany przez Caravaggia. Kosztował fortunę.)
Ale co najważniejsze, Wotan już na nią czekał. Pokazał jej, że ten świat wcale nie jest taki zły. Jormungand chętnie służył im za łódkę, most bądź zjeżdżalnię. Trzeba go tylko było w zamian za to głaskać, a w zasadzie to drapać miotłami, bo wielki wąż miał zbyt grubą skórę, by poczuć dotyk dziecięcych dłoni. Andromeda dostała potem w prezencie tarczę, zrobioną z jego starej łuski. Ucieszyła się, bo swoją zdążyła już zniszczyć podczas zajęć z szermierki. Poza tym zamek oferował szeroką gamę innych rozrywek, na przykład wyścigi na kamiennych rzeźbach, które - jak się okazało - bardzo lubiły psocić. Czarnomagiczne stwory i przedmioty wcale nie były takie straszne ani obrzydliwe, jak mówił Albus. Czasem wręcz przeciwnie. Trzeciego dnia (a raczej nocy) Wotan przyniósł jej przepiękny kwiat. Był tak wielki jak kociołek numer siedem i pachniał podobnie do lilii. Był biały, jak jednorożec i jarzył się w mroku. Blask przeświecał przez płatki, ukazując ich kunsztowną, delikatną strukturę.
- Jejku, jaki śliczny! Co to jest? - zaciekawiła się dziewczynka.
- Nie uwierzysz, ale mogę ci pokazać. Ale tam strasznie śmierdzi, ostrzegam.
Zaprowadził ją do wyjątkowo paskudnego lochu. Roślina żywiła się podziemnymi stworzeniami, które nieopatrznie podeszły za blisko, więc nie pachniało tam zbyt miło. Ale te kwiaty...
- Ależ to Diabelskie Sidła! A one podobno nie kwitną.
- Podobno - mruknął Wotan - Lepiej idźmy już stąd, bo są złe. Nie lubią, jak się im zrywa kwiaty.
- Jak go obciąłeś?
- Zaklęcie Siekające, a potem Accio - wyjaśnił wampir.
- Siekające jest zakazane.
- Podobnie, jak hodowla Sideł bez zezwolenia.

Manuel, obserwujący dzieciaki, uśmiechnął się pod hiszpańskim wąsikiem. Co prawda ani karty, ani kula, ani sny nie dawały odpowiedzi na pytanie Andromedy, ale... Może wystarczyło tylko otworzyć oczy, by zrozumieć. Byle tylko ten głupi brat dziewczyny się w to nie wmieszał. Ale w końcu nie bez powodu Malfoyowie byli Ślizgonami.

Halloween, trzecia rano

Albus nie mógł uwierzyć własnym oczom. Choć był doświadczonym magiem, a transfiguracja jego pasją, trudno mu było uwierzyć, że te stworzenia mogły być kiedyś ludźmi. Dostrzegał jednak podobieństwa do legendarnych lionwolfów. Istoty te miały sylwetki takie jak nundu, choć były od nich mniejsze. Ich sierść przypominała co prawda lamparta, a nie lwa, ale długie karki porastały długie, czarne grzywy. Pyski, długie i uzbrojone w mocne zęby faktycznie przywodziły na myśl wilki.
- Patrzcie na ich dłonie - szepnął ktoś.
Albus drgnął. Długie, pazurzaste, ale zręczne palce z pewnością radziły sobie z różdżką. Kimkolwiek był twórca tych istot, wiedział, co robi. Połączył najlepsze cechy drapieżników i ludzi, tworząc bardzo skutecznych żołnierzy. Aż za skutecznych, jak się okazało.

Albowie warowali w błocie, otaczając związane zaklęciami istoty. Wilczy pysk Gjalp śmiał się na samą myśl o wypłacie. To było naprawdę ciężkie i niebezpieczne zadanie; Zakazany Las krył w sobie wiele tajemnic i pułapek nawet dla albów. Należało im się solidne wynagrodzenie, w końcu dokonali czegoś, co nie udało się ani aurorom, ani centaurom, ani Serafinom. Przybył nawet sam Minister Magii. Gjalp warknęła ostrzegawczo, kiedy mężczyzna podszedł zbyt blisko. Kto i po jaką cholerę ich wzywał? Cóż, aurorzy musieli zarejestrować tę ilość magii, której użyli tropiciele i ich przeciwnicy, przybyli więc na pomoc. Któryś z nich musiał z kolei zawiadomić Ministra, że wreszcie schwytano niebezpiecznych mieszkańców Lasu. Ale wilczycy się to nie podobało. To było Halloween, noc śmierci.
Minister tymczasem dawał się fotografować reporterom. W końcu był to ogromny triumf Ministerstwa, tym bardziej, że nie było Nigellusa, który z pewnością postarałby się, by cała sława spłynęła na niego.
Armand podszedł do polityka.
- Panie Ministrze - zaczął z szacunkiem - Dyrektor prosił, by go wezwać. Istnieje szansa, że uda się cofnąć zaklęcia...
- Ministerstwo ma własne wytyczne, panie la Fey - odparł Minister.
Oczy Armanda zmieniły się w dwie ciemnozielone szparki.
- To znaczy?.. - zapytał ostrożnie.
- Niebezpieczne stworzenia należy likwidować.
- Nie - Denebola podeszła bliżej - Nie.
- Nie ma pani prawa mi rozkazywać.
Denebola przyłożyła mu różdżkę do gardła, zanim ktokolwiek zdołał zareagować.
- A może jednak? - syknęła.
Armand powoli wsunął dłoń do kieszeni. Sam próbowałby załagodzić konflikt, ale Denebola była przyzwyczajona do rozwiązań siłowych. Kiedy chodziło o życie krewniaka, najprawdopodobniej zaklętego w jedno ze stworzeń, nie cofała się przed niczym.
Jedna z istot nastroszyła grzywę i ryknęła. Szarpnęła się, usiłując uwolnić się z zaklęć. Armand zauważył, że stworzeniu brakuje jednego palca.

Albus, nie zważając na ryzyko, rzucił zaklęcie Expelliarmus. Na szczęście opanował je do perfekcji i nie musiał wypowiadać go głośno. Impet cisnął nauczycielką o głaz, potem posypały się na nią następne uroki i klątwy.
Noir, kotka Deneboli skoczyła na kark Ministra. Ten krzyknął i próbował ściągnąć ją zaklęciem, ale magiczne zwierzę było najwyraźniej odporne na proste czary. Kilku urzędników rzuciło się ratować swojego przełożonego. Grejp skoczyła na nich, a żadne zaklęcie nie jest tak szybkie, jak atakujący wilk. Zaatakowała jak dzikie zwierzę, bez dźwięku, bez żadnego ostrzeżenia. Reszta stada poszła w jej ślady. Wolfgang wpadł w grupę urzędników, Geri i Freki wpadli pomiędzy aurorów, ignorując zagrożenie. Armand i Falka pospieszyli im z pomocą. Ich węże siały spustoszenie. Smok la Feya również zjawił się nie wiadomo skąd i zaczął wydmuchiwać nosem kule białego ognia, rycząc przy tym tak przeraźliwe, że słyszano go aż w Hogsmeade. Leśne thestrale podniosły łby i ruszyły w stronę hałasu, słusznie podejrzewając, że tam, gdzie jest bitwa, można też znaleźć mięso. Albus chlasnął jednego z albów zaklęciem paraliżującym i cisnął klątwę w stronę Armanda. Wampir uchylił się zgrabnie, a Dumbledore już miał uderzyć kolejnym zaklęciem, ale poczuł potworny ból i nagle zabrakło mu powietrza. Upuścił różdżkę. Zobaczył tylko jeszcze uśmiechniętą Denebolę, celującą w niego z pistoletu. Głowa nauczycielki zmieniła się w zwierzęcy łeb, Albus poczuł kolejne uderzenie, trochę niżej. Lufa broni błysnęła w świetle Avady.
- La Mortifaga - pomyślał Dumbledore i stracił przytomność.

*Autentyk. Służył i służy jako przebranie - bo ciężko poznać twarz - jak również niestety do przenoszenia broni i bomb. Poza tym w krajach arabskich już zabroniono noszenia go na egzaminach, bo studentki oszukiwały. Cóż, Arabka też potrafi.
**koń z Shire czyli szajer. Ciężki koń pociągowy.
***Kolejne upiorne psy z mitologii skandynawskiej


EPILOG

10. listopada 1877, szpital św. Munga


Albus powoli dochodził do siebie. Kule Deneboli przebiły mu aortę i płuca. Wykrwawiłby się na śmierć, gdyby nie aurorzy, którzy rzucili na niego zaklęcia, tamujące krwotok i szybko teleportowali do szpitala.
- Dumbledore, masz gościa - star uzdrowiciel przerwał mu drzemkę - Już lecę! - wrzasnął i wybiegł. Albus westchnął. Uzdrowiciele z reguły poruszali się z prędkością przynajmniej hogwarckiego ekspresu i zajmowali się pięcioma chorymi na raz.
- To my - do środka weszli William Weasley i Atena Black.
- Witamy bohatera - uśmiechnął się William - Podobno oddali ci licencję aurora. Moje gratulacje. Wracasz do zawodu?
- Przecież nie mogę dalej pracować z Nigellusem - warknął Albus - On podobno wierzył, że jedno z tych zwierząt to jego bratanek.
- Miał rację - szepnęła Atena - Oni... Te istoty... Kiedy aurorzy je zabili, przemieniły się w ludzi.
Albus zrozumiał. To się zdarzało, bo do utrzymania pozornej postaci potrzebna była magia, która ulatywała wraz z duszą. Dumbledore widział to już raz u umierającej selkie.
- Ale nie całkiem - wtrącił William - Wciąż mieli wiele cech zwierząt, ale śmierć oddała im twarze ludzi. Myśleliśmy, że Nigellus oszaleje. Próbowano mu wytłumaczyć, że czar i tak najprawdopodobniej był nieodwracalny, ale nie chciał tego słuchać.
- Tym niemniej pozostawiono go na stanowisku, przynajmniej do czasu wyboru nowego Ministra - wyjaśniła Atena.
- A la Fey i Lestrange? - spytał Albus.
- Zwiali. Wszyscy. Przecież z góry było wiadomo, że nie mają szans. Walczyli może minutę i się deportowali - mruknął William - To była straszna jatka, nie uwierzysz. Tam był smok, bazyliszek i jeszcze kilka innych paskudnych gadów. Rzeź. Jeszcze ktoś posłużył się takim proszkiem, po którym robi się kompletnie ciemno. Nikt nic nie widział. Za la Feyem i resztą wysłano listy gończe, ale i tak ich nie złapią.
- Nigellus będzie miał problemy. To on ich zatrudnił.
- Na razie to Londyn ma kłopoty. To byli tropiciele w służbie Sztokholmu. Tamtejsze Ministerstwo jest zdania, że Szwedzi zostali zaatakowani i tylko się bronili.
- Bo w Sztokholmie siedzi córka tej starej As. Asowie to jacyś dalecy krewni Falki - wyjaśnił William - Czytałem o tym w „Proroku”.
- Nie myślałam, że ona będzie aż tak nierozsądna, by zabijać - zdziwiła się Atena - Ale kiedy poczuła krew, oszalała.
- Aha, podobno Lestrange urodziła synka - dodał William - W Halloween. Mówili, że za wcześnie, że to przez te klątwy, którymi dostała. Ciesz się, Albusie, że mały żyje, bo miałbyś rozwścieczone familie na karku.
- Poczęty w Beltane, urodzony w Halloween - mruknął Albus.
- Skąd wiesz?
Albus zignorował pytanie. Powszechnie wierzono, że te dwie daty są optymalne na poczęcie bądź narodziny. Miały gwarantować, że potomek nie będzie charłakiem.
- Mam nadzieję, że nigdy nie spotkam tego potworka - mruknął pod nosem.

15. listopada 1877, Kolonia, Niemcy

Klemens Malfoy i Irnan Fawcett długo mierzyli się wzrokiem. Nowa Minister Wielkiej Brytanii nie zamierzała dać się łatwo zbyć.
- Panie Malfoy, generale Silbermond - zaczęła - Przejdźmy do konkretów.
- Konkrety, konkrety... - szepnął stary Serafin - Mogę panią pocieszyć, że najprawdopodobniej nie podzieli pani losu swego poprzednika. Zakazany Las jest czysty, a z tego, co udało się nam ustalić, nie ma już więcej lionwolfów.
- Biedne te dzieci - westchnęła pani Fawcett.
- Zgadzam się - mruknął Klemens - Gdyby taki los spotkał moje, mściłbym się jeszcze w dziesiątym wcieleniu.
- Prawdopodobnym inicjatorem całego przedsięwzięcia był amerykański czarodziej, niejaki Rogue, milioner i właściciel najpotężniejszego magicznego koncernu zbrojeniowego obu Ameryk. Nie wykluczamy, że o projekcie wiedziały władze w Waszyngtonie. Jest to zresztą bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę rozmach i koordynację przedsięwzięcia. Sam Rogue zginął z ręki - a raczej kłów - istot, które sam stworzył.
- Rzucał czarnoksiężnik Avadą razy kilka...
- Tak więc - pani Fawcett spojrzała na swoich rozmówców - Nikogo nie możemy oskarżyć o tę zbrodnię.
- Oficjalnie nie - Klemens uśmiechnął się drapieżnie - Wykonawcy poleceń nie żyją, ci, którzy decydowali, są bezpieczni. Oficjalnie.
- Ach, tak. Oficjalnie - pani minister popatrzyła prosto w oczy Malfoya - Rozumiem. Jaką wersję ustalamy dla prasy?
- To właśnie chcielibyśmy z panią przedyskutować, madame.

18. listopada 1878, Indie

Książę Klemens musiał się schylić, by wejść do obskurnego wnętrza. Brudne szybki wpuszczały niewiele światła, po podłodze biegały owady i stonogi.
- Witam szanownego pana - przywitał go gospodarz.
Klemens rzucił mu ponure spojrzenie spod kaptura.
- Towar jest w loszku - wyjaśnił Hindus - Ale niech pan szanowny uważa, bo gryzie, a jadowita, jak kobry świątynne. Paru strażników już wykończyła. Wali czarną magią z gołych rąk, wściekła jest jak grecka chimera.
- Ile ma lat i za co została skazana? - spytał rzeczowo Klemens, ignorując tyradę handlarza.
- Czternaście. Ministerstwo chciało zamknąć jej rodziców, podobno chodziło o bardzo paskudne czary. Nie dali się wziąć żywcem. Mała z zemsty pogryzła paru ważnych gości. To kobra. Wie pan, dziedziczne animagi.
- Wiem - odparł lakonicznie Klemens - Masz pieniądze - cisnął Hindusowi sakiewkę.
- Szanowny pan jak zawsze łaskawy - tamten zgiął się w uniżonym ukłonie - Ale na cóż panu ta wariatka? Syczy tylko i gryzie. Nie pozwala nikomu do siebie podejść. Wie pan, ile kosztowało to, żeby uznali ją za trupa, żebym mógł ją wywieźć z pudła? Musiałem płacić samemu naczelnikowi...
- Hipogryf obładowany złotem wjedzie do każdego miasta - mruknął do siebie Klemens.
- Jest niebezpieczna...
- I bardzo dobrze - warknął Klemens - A teraz zechciej stąd zniknąć, zanim stracę cierpliwość.
- Oczywiście, ja tylko chciałem ostrzec...
- Dziękuję za troskę.
Związana więźniarka siedziała w kącie piwnicy. Ta drobna dziewczynka była ubrana w szatę, która, wedle Klemensa, nie nadawała się nawet do mycia podłóg; skazanych na Pocałunek wszędzie traktowano jak śmieci. Ciemne oczy dziewczyny patrzyły na Klemensa z czystą, niczym nieskażoną nienawiścią.
Książę oparł się o ścianę i spojrzał na nią.
- Widzę - powiedział spokojnie - Też umiem rzucać to zaklęcie gołymi rękami. Jeśli je we mnie ciśniesz, odbiję je, a wtedy oślepniesz na parę dni. To boli. Bardzo.
Jedyną odpowiedzią był wściekły syk.
- Mój wnuk też tak potrafi - ciągnął niezrażony Klemens - Postaraj się bardziej.
Kula ognia, wyczarowana przez dziewczynkę, była większa, niż przypuszczał, ale poradził sobie z nią bez trudu.
- Jesteś dobra - pochwalił ją - Ale mogę cię nauczyć o wiele potężniejszej magii, jeśli chcesz.
Milczenie.
- Pragniesz zemsty, prawda? Ja także wierzę w to, że jest ona obowiązkiem każdego honorowego czarodzieja. Mogę ci w tym pomóc.
- Czego chcesz w zamian? - wychrypiała wiedźma.
- O, zaczynasz mówić rozsądnie. Potrzebuję żołnierzy. Wielu żołnierzy.
- A ja chcę łba Ministra.
Klemens uniósł brwi.
- To kosztuje. Ale pewnego dnia możesz być tyle warta, jeśli się dogadamy.


30. sierpnia 1905

28.08.05, Drachenfels


Drogi Albusie,
Wiem, że prawdopodobnie wrzucisz ten list do kominka, nie przeczytawszy go. Mimo to, chciałam Cię zawiadomić o narodzinach mojego synka. Karl przyszedł na świat 21. sierpnia. Jest zdrowym i ślicznym dzieckiem. Mam nadzieję, że może chociaż jego nie będę musiała informować o wuju, który go nienawidzi. Cokolwiek się wydarzyło, nie jest jego winą.
Zresztą, po cóż to pisać? To oczywiste ale Ty i tak nie zmienisz zdania.

Andromeda


Albus zmiął pergamin i cisnął go do kominka. List skręcał się i czerniał w płomieniach. Nagle mocniejszy podmuch wiatru wtłoczył dym z powrotem do komina, wyrzucając trochę węgielków i popiołu na podłogę.
- Ależ wieje - mruknął Albus - Czyżby zbierało się na burzę?

Słowo „Karl” rozjarzyło się czerwonawym blaskiem, a potem zgasło. Albus zmiótł popiół zręcznym ruchem różdżki. Drzewa ugięły się pod kolejnym uderzeniem wichru, grube krople zabębniły o okna. Piorun uderzył gdzieś w oddali. Albus zgasił świece i spokojnie poszedł spać.


KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach LoduB Cisza przed burza
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomB Cisza Przed Burza
B J Daniels Cisza przed burzą
Cisza przed burzą ebook
Bóg ognia, Naja Snake
Ochrona modemu przed burzą
Kraszewski Przed burza
modlitwa szpiega, Naja Snake
BIAŁY SOKÓŁ, Naja Snake
WOJNA W NASZEJ KRWI, Naja Snake
Mirror of Doom, Naja Snake
[Naja Snake] (1)Więzy krwi

więcej podobnych podstron