Siergiej Sadow
Rzecz o zb艂膮kanej duszy
Prze艂o偶y艂a Ewa Sk贸rska
Cz臋艣膰 pierwsza
Zb艂膮kana dusza
Rozdzia艂 1
Wraca艂em z zaj臋膰 w do艣膰 parszywym humorze - wda艂em si臋 w b贸jk臋 z jednym z moich zaprzysi臋g艂ych wrog贸w. Nie, 偶ebym si臋 skar偶y艂, ale czy mo偶na m贸wi膰 o uczciwej walce, gdy przeciwnik jest dwadzie艣cia kilo ci臋偶szy? Pod okiem mia艂em niez艂膮 艣liw臋... Tak w og贸le unikam brutalnej przemocy. 呕ywi臋 g艂臋bokie przekonanie, 偶e si艂owe rozwi膮zania nie maj膮 wi臋kszego sensu, a w sporach zawsze lepiej pos艂u偶y膰 si臋 sprytem i inteligencj膮. Ale c贸偶, czasem nie da si臋 inaczej, trzeba stan膮膰 do walki, 偶eby nie zosta膰 nazwanym tch贸rzem.
Wracaj膮c, spostrzeg艂em wujka, kt贸ry sta艂 sobie z boku, usi艂uj膮c nie rzuca膰 si臋 w oczy. No dobrze, z tym „nie rzuca膰 si臋 w oczy” troch臋 jednak przesadzi艂em - skrzydlaci zawsze zwracaj膮 na siebie uwag臋, cho膰, z drugiej strony, jego obecno艣膰 nie by艂a 偶adn膮 sensacj膮. Od czasu, gdy wielki w艂adca i reformator Gorujan zawar艂 z nimi pok贸j, skrzydlaci cz臋sto bywaj膮 w naszych miastach, a my w ich. Tak w艂a艣ciwie to nazywaj膮 si臋 inaczej, a skrzydlaci to przezwisko - oni z kolei m贸wi膮 na nas „ogonia艣ci”.
Musz臋 powiedzie膰, 偶e wujek nie jest w naszym domu mile widziany; ojciec nawet m贸wi czasem, 偶e nie ma brata - gardzi nim za to, 偶e ten zosta艂 anio艂em, uwa偶aj膮c, 偶e to ha艅ba dla ca艂ego naszego rodu.
- Nasza rodzina jest znana do pi膮tego pokolenia! - powtarza cz臋sto ojciec. - I wszyscy moi przodkowie byli porz膮dnymi diab艂ami, a tu co? Jeden zosta艂 skrzydlatym! Wstyd i ha艅ba!
Ale ja podejrzewam, 偶e nie do ko艅ca o to chodzi. Po prostu moja mama od dawna prowadzi z ojcem nier贸wn膮 walk臋 o dobre maniery przy stole i ci膮gle stawia mu brata za przyk艂ad. Ojcu bardzo si臋 to nie podoba i dlatego tyle m贸wi o ha艅bie, chocia偶 to, co zrobi艂 wujek, od dawna nie jest za takow膮 uwa偶ane. Jak powiedzia艂 wielki Gorujan, my i skrzydlaci robimy w艂a艣ciwie to samo, z tym, 偶e my karzemy, a oni nagradzaj膮. O co tu walczy膰? Nie ma nic z艂ego w tym, 偶e jedni maj膮 ogon, a inni skrzyd艂a. Pod ci臋偶kim brzemieniem wszyscy jeste艣my r贸wni i wszyscy te偶 jeste艣my r贸wni wobec Niego. Ale o Nim lepiej nie m贸wi膰, On nie lubi, gdy diab艂y wymawiaj膮 Jego imi臋.
Jako si臋 rzek艂o, ojciec wujka nie trawi艂, a ja przeciwnie, cieszy艂em si臋 z jego odwiedzin. I to wcale nie z powodu prezent贸w, kt贸re zawsze przynosi艂. Po prostu... by艂o mi z nim dobrze. Jednak w tym momencie nie mia艂em ochoty na spotkanie, dlatego chcia艂em przemkn膮膰 niezauwa偶ony. Ju偶 my艣la艂em, 偶e mi si臋 uda艂o, gdy na moim ramieniu spocz臋艂a silna d艂o艅.
- Tutaj jeste艣, Ezergilu. Westchn膮艂em i odwr贸ci艂em si臋.
- Dzie艅 dobry, wujku Monterrey.
Wujek przez jaki艣 czas przygl膮da艂 si臋 siniakowi pod moim okiem.
- Mam nadziej臋, 偶e walczy艂e艣 o sprawiedliwo艣膰 - powiedzia艂 w ko艅cu.
- Oczywi艣cie, 偶e nie! Przecie偶 jestem diab艂em! - obruszy艂em si臋. Nie mam nic przeciwko sprawiedliwo艣ci, ale czasem lubi臋 si臋 tak powyg艂upia膰.
- O, poznaj臋, poznaj臋 fatalny wp艂yw mojego brata! - odpar艂 surowo. - Tyle razy ci m贸wi艂em...
- 呕e karz膮c grzesznika, diabe艂 musi by膰 r贸wnie sprawiedliwy, jak anio艂 nagradzaj膮cy sprawiedliwego.
Wujaszek prychn膮艂.
- 呕arty sobie urz膮dzasz?
- Ale偶 sk膮d, wujku. A co si臋 sta艂o, 偶e wpad艂e艣 w odwiedziny? My艣la艂em, 偶e wybierasz si臋 do nas w przysz艂ym tygodniu?
- Tak w艂a艣ciwie jestem tu s艂u偶bowo, id臋 do waszego ministerstwa kar - wujek zakl膮艂 na my艣l o diabelskiej biurokracji.
- Anio艂owie nie przeklinaj膮 - upomnia艂em go.
- Mnie wolno, w ko艅cu jestem by艂ym diab艂em. Chyba mog臋 mie膰 jakie艣 stare przyzwyczajenia? - odpar艂 zuchwale, jednak wida膰 by艂o, 偶e jest zmieszany.
- Mo偶e wujek - zgodzi艂em si臋 wspania艂omy艣lnie. - A co tam w ministerstwie?
- A, wasi m膮drale zn贸w co艣 namieszali. Jedn膮 dusz臋 przez pomy艂k臋 zagarn臋li dla siebie i teraz id臋 to wyprostowa膰. A poniewa偶 to i tak po drodze, przysz艂o mi do g艂owy, 偶e zajrz臋 do ciebie. My艣la艂em, 偶e si臋 ucieszysz.
- Ciesz臋 si臋! Strasznie si臋 ciesz臋! Wujku, a nie wzi膮艂by艣 mnie ze sob膮? Prosz臋!!!
Monterrey z pow膮tpiewaniem obejrza艂 moje podbite oko.
- My艣lisz, 偶e mo偶esz si臋 tam zjawi膰 z takim limem?
Pomaca艂em siniak i popatrzy艂em na niego 偶a艂o艣nie.
- Prosz臋...
Rzecz w tym, 偶e m贸j skrzydlaty krewny jest kurierem nadzwyczajnym. Mo偶na by pomy艣le膰: wielkie mi co, kurier! Ale ca艂y s臋k tkwi w s艂贸wku nadzwyczajny. Poniewa偶 jest by艂ym diab艂em, to tam u nich doszli do wniosku, 偶e w艂a艣nie on poradzi sobie z tym najlepiej. S艂ysza艂em nawet, 偶e wujek uchodzi za wybitnego specjalist臋 w swojej dziedzinie. Kiedy艣 obieca艂, 偶e jak nadarzy si臋 okazja, we藕mie mnie do ministerstwa kar. No, tak mu si臋 wyrwa艂o (nie wspomina艂em mu oczywi艣cie o dodanych do kapu艣niaku kroplach „s艂abo艣ci charakteru”), a poniewa偶 anio艂 nie mo偶e z艂ama膰 danego s艂owa, zatem... No i teraz w艂a艣nie przyszed艂 spe艂ni膰 obietnic臋 - a ja ze 艣liw膮 pod okiem! Zna艂em go doskonale i wiedzia艂am, 偶e got贸w jest prze艂o偶y膰 t臋 wypraw臋 na inn膮 okazj臋, wi臋c musia艂em go urobi膰...
- Przecie偶 jestem prawie doros艂y! Nied艂ugo sko艅cz臋 sto dwadzie艣cia lat! Musz臋 zacz膮膰 my艣le膰 o wyborze zawodu! A nu偶 p贸jd臋 pracowa膰 do ministerstwa?
Anio艂 westchn膮艂 ze smutkiem.
- Wprawdzie jeste艣 diab艂em, ale i tak ci臋 lubi臋 - to by艂 nasz dy偶urny dowcip. - Dobrze, skoro ju偶 obieca艂em wzi膮膰 ci臋 ze sob膮, dotrzymam s艂owa, ale to b臋dzie pierwszy i ostatni raz!
Wyda艂em okrzyk rado艣ci i podskoczy艂em na dwa metry w g贸r臋.
- Nie skacz, nie skacz... Poka偶 ten sw贸j uraz... W艂a艣ciwie nale偶a艂oby go zostawi膰 w celach wychowawczych, ale...
Wujek dotkn膮艂 siniaka i zamkn膮艂 oczy. Poczu艂em przyjemne ciep艂o p艂yn膮ce z koniuszk贸w jego palc贸w i chwil臋 p贸藕niej po st艂uczeniu nie zosta艂o nawet wspomnienie.
- Super! - Pomaca艂em miejsce, gdzie jeszcze przed chwil膮 widnia艂o spore limo. - Chcia艂bym umie膰 robi膰 takie rzeczy! M贸g艂bym si臋 bi膰, ile wlezie i nigdy nie by艂oby 偶adnych 艣lad贸w! - Ledwie to powiedzia艂em, ju偶 wiedzia艂em, 偶e paln膮艂em g艂upstwo. Ostatniego zdania w 偶adnym razie nie nale偶a艂o m贸wi膰 przy wujku - w ko艅cu jest anio艂em!
- Ach tak?! Wi臋c chcia艂by艣 nauczy膰 si臋 leczy膰 nie po to, 偶eby pomaga膰, ale 偶eby ukrywa膰 swoje wyst臋pki?!
- Nie, wujku, oczywi艣cie, 偶e chcia艂bym pomaga膰! Zawsze jestem got贸w i艣膰 z pomoc膮, ale przecie偶 czasem mo偶na zrobi膰 co艣 dla siebie...
- Nie ma co, diabe艂 zawsze pozostanie diab艂em...
Roze艣mia艂em si臋. Wujaszek jako demaskator zawsze wygl膮da艂 do艣膰 zabawnie. Stawa艂 si臋 podobny do gro藕nego Micha艂a... O, to dopiero by艂 anio艂... Do tej pory strasz膮 nim dzieci, to znaczy diabl臋ta. Chwa艂a. Bo... tego... no prosz臋, nas艂ucha艂em si臋 wujka i o ma艂y w艂os, a wym贸wi艂bym zakazane imi臋! Chwa艂a wszystkim, 偶e tamte czasy dawno min臋艂y i teraz mi臋dzy anio艂ami i diab艂ami panuje pok贸j.
Wujek, wcale nieura偶ony moim 艣miechem, pokiwa艂 g艂ow膮.
- Tylko ci w g艂owie 艣michy-chichy, a ja m贸wi臋 powa偶nie. U偶ywanie swoich talent贸w...
- Wujaszku, to co, idziemy do tego ministerstwa?
Wujek westchn膮艂.
- Ale艣 ty niecierpliwy, Ezergilu...
Machn膮艂 bia艂ymi skrzyd艂ami, poczu艂em strumie艅 powietrza, a potem jaka艣 si艂a poderwa艂a mnie nagle do g贸ry, 艣wiat zawirowa艂... Tylko raz lata艂em z wujkiem... je艣li kiedy艣 zdecyduj臋 si臋 zosta膰 anio艂em, to tylko z powodu tych lot贸w. Kto nigdy nie lata艂, ten nie zrozumie mojego zachwytu. Roz艂o偶y艂em r臋ce na spotkanie wiatrowi... 艢mia艂em si臋 i p艂aka艂em, by艂em wiatrem i promieniem s艂o艅ca. Ale oto lot dobieg艂 ko艅ca i ju偶 stan臋li艣my na ziemi. To nie fair! Nie fair! Chc臋 lata膰, lata膰, lata膰! Ci膮gle! Zawsze!
- Hu, hu! Jeste艣my na miejscu! Zawsze to samo!
- Wiem, wujku - westchn膮艂em, a potem rozejrza艂em si臋.
Ka偶dy w naszym mie艣cie wie, gdzie znajduje si臋 ministerstwo kar, wszyscy znaj膮 ponury majestat tego budynku g贸ruj膮cego nad miastem. Ja i wujek skierowali艣my si臋 do g艂贸wnego wej艣cia, oboj臋tnie mijaj膮c kolejk臋 dusz czekaj膮cych na sw贸j wyrok. Wi臋kszo艣膰 zachowywa艂a si臋 spokojnie, ale niekt贸re usi艂owa艂y uciec. No i dok膮d niby? To przecie偶 tak, jakby pr贸bowa膰 wydosta膰 si臋 z okr臋tu podwodnego... Zakrzywiona przestrze艅 nieodmiennie zawraca艂a 艣mia艂k贸w na poprzednie miejsce. Szczeg贸lny przypadek stanowili ci, kt贸rzy g艂o艣no i natr臋tnie domagali si臋 adwokata. C贸偶, my艣l臋, 偶e ich 偶膮dania zostan膮 spe艂nione, podobno w piekle jest wielu prawnik贸w. Mo偶na by ich umie艣ci膰 razem, 偶e tak powiem, w jednym kotle. Chocia偶 ja osobi艣cie uwa偶am, 偶e kot艂y to prze偶ytek, pozosta艂o艣膰 po 艣redniowieczu. Istniej膮 przecie偶 bardziej wyszukane warianty kar; wystarczy艂oby podpatrze膰 u ludzi...
Przej艣cie zagrodzi艂o nam dw贸ch diab艂贸w z wid艂ami. Wujek w milczeniu okaza艂 przepustk臋; diab艂y z nieukrywan膮 z艂o艣ci膮 patrzy艂y na jego skrzyd艂a, ale nie mog艂y go zatrzyma膰. Obaj stra偶nicy byli siwow艂osi - staruszkowie dobiegaj膮cy dziewi臋膰setki i zapewne pami臋taj膮cy s艂ynne bitwy z anio艂ami... Pewnie ci臋偶ko im przywykn膮膰 do nowych czas贸w, do tego, 偶e anio艂owie nie s膮 ju偶 naszymi wrogami. A ja to w og贸le nigdy nie rozumia艂em, o co w艂a艣ciwie z nimi walczyli艣my. Grzesznicy dla nas, sprawiedliwi dla nich - i ju偶! Walczy膰 o ludzkie dusze? Po co? Przecie偶 i tak to my dostajemy wi臋cej.
Pogr膮偶ony w rozmy艣laniach nawet nie zauwa偶y艂em, 偶e znale藕li艣my si臋 w g艂贸wnym korytarzu. Drepta艂em za wujkiem, kt贸ry kroczy艂 zamaszy艣cie i przypatrywa艂em si臋 ponurym stalowym drzwiom po prawej i lewej stronie. Tam, jak wiedzia艂em z zaj臋膰 w szkole, znajduje si臋 w艂a艣nie to, dla czego w og贸le istniej膮 diab艂y.
Niespodziewanie wujek zatrzyma艂 si臋 i zacz膮艂 nas艂uchiwa膰. Wyhamowa艂em w ostatniej chwili, zdumiony popatrzy艂em na wujka i te偶 zacz膮艂em nas艂uchiwa膰, ale zza drzwi nie dobiega艂 偶aden d藕wi臋k. No prosz臋, zdolno艣ci anio艂贸w znacznie przewy偶szaj膮 nasze! Z drugiej jednak strony, oni nie mog膮 korzysta膰 z wi臋kszo艣ci swych umiej臋tno艣ci - z powodu moralno艣ci...
Wujek podszed艂 do jednych drzwi i leciutko je uchyli艂. Us艂yszeli艣my przeci膮g艂y pijacki 艣piew na dwa g艂osy.
Wujek zajrza艂 do 艣rodka i os艂upia艂. Ja wsun膮艂em g艂ow臋 pod jego 艂okciem i te偶 zajrza艂em, ciekaw, co tak go zaintrygowa艂o.
Na 艣rodku pokoju na 艂a艅cuchu by艂 podwieszony wielki kocio艂, pod kt贸rym weso艂o hucza艂 Niegasn膮cy P艂omie艅. Obok siedzia艂 pijany diabe艂, w jednej r臋ce trzyma艂 wid艂y, drug膮 obejmowa艂 dusz臋 grzesznika. To w艂a艣nie oni 艣piewali t臋skn膮 dumk臋 na dwa g艂osy.
- Dobry z ciebie ten... no, cz艂owiek, Fiedia - m贸wi艂a dusza pl膮cz膮cym si臋 j臋zykiem.
- Nie jestem... iik... cz艂owiekiem. Jestem diab艂em, Wania, diab艂em i taka ju偶 moja czarcia dola! My艣lisz, 偶e lubi臋 nosi膰 te diabelskie drwa? Guzik! A musz臋, Wania, musz臋. Obowi膮zek.
- Jak ja ci臋 rozumiem! My艣lisz, 偶e za 偶ycia lubi艂em zabija膰 ludzi? Wychodz臋 z kastetem na ulic臋, staj臋 za rogiem, i a偶 mi serce p臋ka z 偶alu! My艣l臋 sobie, zabij臋 dobrego cz艂owieka i jego dzieci stan膮 si臋 sierotami... I taka mnie 偶a艂o艣膰 bra艂a, 偶e nic, tylko si膮艣膰 i wy膰! Ale c贸偶 pocz膮膰...
- Dobra z ciebie dusza, Wania.
- To samo m贸wi臋... A jednak kat wcale nie doceni艂 mojej dobroci!
- No dobra, Wania, w艂a藕 z powrotem. Fajnie si臋 z tob膮 gada, ale w艂a藕 do kot艂a.
- Yk... Ju偶, ju偶... Teraz do 艂a藕ni, a potem zn贸w po setce?
- W porz膮dku...
Wujek zamkn膮艂 drzwi i zerkn膮艂 na mnie.
- Niczego nie widzia艂e艣! - szepn膮艂 surowo.
- Czego nie widzia艂em? - Wzruszy艂em ramionami.
- Niczego - odpar艂 i poszed艂 korytarzem dalej. W ko艅cu dotarli艣my do gabinetu administracji.
- Zaczekaj tu. Nie powiniene艣 patrze膰, jak si臋 doro艣li k艂贸c膮. - Wujek otworzy艂 drzwi i wszed艂 do 艣rodka. - No, ogonia艣ci! - zawo艂a艂. - Co 偶e艣cie tu znowu nawyprawiali?! Znowu艣cie namieszali?
- To ty, Monterrey? - j臋kn膮艂 kto艣 za drzwiami. - Tyle razy prosi艂em wasze kierownictwo, 偶eby przysy艂ali kogo艣 innego...
- O, niedoczekanie twoje...
A potem ju偶 nic nie s艂ysza艂em, poniewa偶 ku mojemu ogromnemu 偶alowi drzwi si臋 zamkn臋艂y. Ale nie by艂bym diab艂em, gdybym nie zacz膮艂 pods艂uchiwa膰. Dotkn膮艂em drzwi, dostrajaj膮c si臋, a potem zacz膮艂em ostro偶nie wpuszcza膰 s艂uch do 艣rodka. I niemal w tej samej chwili z drzwi wyros艂a g艂owa wujka.
- I nie pods艂uchiwa膰!
Pokaza艂em fantomowi j臋zyk, chocia偶 to by艂o g艂upie. Wujek na pewno przejrzy potem nagranie i zobaczy... No i dobrze. W ko艅cu jestem diab艂em czy nie?
Z nud贸w zacz膮艂em szwenda膰 si臋 po korytarzu, ogl膮daj膮c rysunki na drzwiach - mimo wysi艂k贸w nie znalaz艂em dw贸ch takich samych... W pewnym momencie obok mnie przemkn膮艂 kto艣 z cichym szelestem. Odskoczy艂em od kolejnych drzwi i popatrzy艂em na fantom... Chocia偶 nie, to nie by艂 fantom! Tylko ludzka dusza emituje taki blask. Dziwne... Co tutaj robi dusza? Uciek艂a? Ee, chyba nie. Co艣 takiego jeszcze nigdy si臋 nie zdarzy艂o. Zreszt膮, l艣nienie by艂o zbyt jasne jak na dusz臋 grzesznika. A je艣li to nie grzesznik, co by tu robi艂? Jego miejsce jest gdzie indziej, na g贸rze...
Wzruszy艂em ramionami i poszed艂em dalej. Ech, gdybym wtedy wiedzia艂, ile wycierpi臋 przez t臋 g艂upi膮 dusz臋, postara艂bym si臋 jak najszybciej o niej zapomnie膰... A zreszt膮, mo偶e i nie... Niestety, chocia偶 jestem diab艂em, nie potrafi臋 zobaczy膰 przysz艂o艣ci.
Wr贸ci艂em przed gabinet administratora i ujrza艂em tam wujka oraz biegaj膮cego wok贸艂 niego niskiego, grubiutkiego czarta.
- Monterrey, mo偶e pan by膰 spokojny, ten b艂膮d zostanie naprawiony. Zwr贸cimy dusz臋 tego cz艂owieka! Rozumiecie, biurokracja... Ch艂opcy si臋 pomylili, z艂apali nie tego, co trzeba...
- Mam nadziej臋, 偶e nie b臋d臋 musia艂 tu wraca膰?
- Ale偶 co te偶 pan, Monterrey! - w g艂osie administratora d藕wi臋cza艂a czysta groza. - Zrobimy wszystko jak nale偶y.
Wtedy pomy艣la艂em, 偶e chyba powinienem opowiedzie膰 o duszy kr臋c膮cej si臋 po korytarzach. Mog艂em trzyma膰 j臋zyk za z臋bami, bo w sumie, co mnie ta dusza obchodzi艂a? Niech si臋 ni膮 zajm膮 ci, kt贸rzy powinni. Ale jak ju偶 m贸wi艂em, nie mia艂em poj臋cia o przysz艂o艣ci, wi臋c odchrz膮kn膮艂em, 偶eby zwr贸ci膰 na siebie uwag臋 i opowiedzia艂em o spotkaniu. Moja nowina nie zrobi艂a najmniejszego wra偶enia na administratorze, za to zaintrygowa艂a wujka. Popatrzy艂 pytaj膮co na grubasa, ale ten tylko machn膮艂 r臋k膮.
- Tak, jest tutaj taka. Trzeci dzie艅 艂azi po korytarzach. Zagubiona dusza. Nie mo偶e si臋 okre艣li膰, dok膮d ma i艣膰, do nas, czy do was i chyba co艣 j膮 jeszcze trzyma na ziemi, bo czasem tam wraca. Obrzyd艂a nam bardziej ni偶 modlitwy grzesznik贸w! Gdyby nie umowa ze skrzydlatymi, ju偶 dawno by艣my j膮 rozwiali.
Wujek popatrzy艂 na mnie jako艣 dziwnie, a potem powiedzia艂 gro藕nie do administratora:
- No, tylko spr贸bujcie j膮 rozwia膰! B臋dziecie mieli takie nieprzyjemno艣ci, 偶e... - wujek zamilk艂 znacz膮co, za艣 administrator prze艂kn膮艂 艣lin臋.
- Ale偶 my nie mamy zamiaru nikogo rozwie... ee...
Wujek gestem zmusi艂 go do zamilkni臋cia i zn贸w spojrza艂 na mnie.
- Kiedy jest pocz膮tek tej twojej letniej praktyki?
- Ee... - zacz膮艂em uwa偶nie ogl膮da膰 sufit. - Tak w艂a艣ciwie to jutro...
- Wybra艂e艣 sobie ju偶 jakie艣 zadanie?
- No wujku, przecie偶 to nie moja wina, 偶e mnie nic...
- Rozumiem, 偶e nie znalaz艂e艣. Doskonale. Przyjmijmy wi臋c, 偶e praktyk臋 masz ju偶 za艂atwion膮. Przecie偶 szanowny administrator nie odm贸wi chyba mojej niewielkiej pro艣bie?
Administrator pokry艂 si臋 potem.
- Ale偶 oczywi艣cie, 偶e nie, szanowny Monterreyu... Tylko 偶e to nie jest najlepsze miejsce praktyki dla ch艂opca...
- Czy pan my艣li, 偶e wys艂a艂bym bratanka do waszej katowni?! - oburzy艂 si臋 wujek. - Za kogo mnie pan bierze! Chodzi艂o mi o co innego; m贸j bratanek zajmie si臋 t膮 zb艂膮kan膮 dusz膮.
Ups...
- Ale... wujku...
- Co „wujku”? Chcesz zosta膰 na drugi rok? A mo偶e masz jakie艣 inne propozycje?
Nie mia艂em, wi臋c si臋 ju偶 nie odezwa艂em. Zw艂aszcza, 偶e nasz wychowawca jasno da艂 mi do zrozumienia, i偶 je艣li do jutra nie za艂atwi臋 sprawy praktyki, to wstawi mi niedostateczny.
- 艢wietnie - m贸wi艂 dalej wujek. - W ramach praktyki m贸j bratanek dowie si臋 wszystkiego o tej duszy: dlaczego nie mo偶e si臋 okre艣li膰 w sprawie swojego, 偶e tak powiem, miejsca zamieszkania. Co j膮 jeszcze trzyma na ziemi? Kr贸tko m贸wi膮c, pomo偶e jej.
- Ale ja jestem diab艂em, nie anio艂em! Wujku, przecie偶 wystarczy, 偶e pstrykniesz palcami i od razu wszystkiego si臋 dowiesz!
- Mo偶liwe, ale wtedy zostaniesz bez praktyki. Poza tym, je艣li my, starzy, ca艂ymi dniami b臋dziemy pstryka膰 palcami, m艂odzi niczego si臋 nie naucz膮. No wi臋c, jak b臋dzie, panie administratorze?
- Z przyjemno艣ci膮, panie nadzwyczajny kurierze. To wspaniale, 偶e kto艣 si臋 wreszcie zajmie t膮 dusz膮. A je艣li pa艅ski ch艂opak si臋 wyka偶e, mog臋 mu zagwarantowa膰 prac臋 w naszym ministerstwie.
Ooo!!!
- Zgadzam si臋! - zawo艂a艂em czym pr臋dzej.
Wujek skrzywi艂 si臋, ale skin膮艂 g艂ow膮.
- Doskonale. Do widzenia, panie administratorze, wszystkiego dobrego.
- Wszystkiego dobrego, panie Monterrey... Mo偶e pan by膰 spokojny, zaraz za艂atwi臋 odpowiedni dokument dla szko艂y, znam imi臋 pa艅skiego bratanka.
Wychodz膮c z budynku ministerstwa, mia艂em ju偶 nieco gorszy humor ni偶 wtedy, gdy do niego wchodzi艂em.
Kto by pomy艣la艂, 偶e wujek pod艂o偶y mi tak膮 艣wini臋? Z drugiej jednak strony, musia艂em znale藕膰 jakie艣 zaj臋cie, wi臋c w sumie nie ma co narzeka膰. Chocia偶 nie, jest na co! Przecie偶 jestem diab艂em, a to znaczy, 偶e powinienem sprowadza膰 ludzi na z艂膮 drog臋! A co b臋d臋 robi艂 na letniej praktyce? Pomaga艂! W艂a艣nie! B臋d臋 pomaga艂 tej diabelskiej duszy uzyska膰 spok贸j! No nie! Gdy wielki Gorujan planowa艂 fundamentalne przemiany, na pewno nie spodziewa艂 si臋 czego艣 podobnego. No dobra, mog艂o by膰 gorzej...
- To co, lecimy teraz do domu?
Wzmianka o locie od razu poprawi艂a mi nastr贸j. Mo偶e naprawd臋 zostan臋 anio艂em, tak jak wujek? 呕adne s艂owa nie opisz膮 tego upojenia, kt贸re ogarnia mnie, gdy lec臋 ponad miastem...
Nie czekaj膮c na moj膮 zgod臋 (w ko艅cu wujek dobrze mnie zna艂), m贸j skrzydlaty krewny pochwyci艂 mnie i oto ju偶 lecieli艣my nad ziemi膮. Pod nami miga艂y drzewa, domy... Z tej wysoko艣ci diab艂y wydawa艂y si臋 艣miesznie malutkie...
W pewnej chwili wujek zrobi艂 ostry wira偶 i zacz膮艂 pikowa膰 w d贸艂. Dopiero wtedy zobaczy艂em, 偶e ju偶 dolatujemy do naszego domu. Jak zawsze lot wyda艂 mi si臋 zbyt kr贸tki. To nie fair! No dlaczego tylko anio艂y maj膮 skrzyd艂a? Czy my, diab艂y, jeste艣my gorsi?
Wujek ostatni raz machn膮艂 skrzyd艂ami, l膮duj膮c na trawniku przed naszym domem.
- To co, chcesz, 偶ebym was odwiedzi艂?
Jeszcze jedna idiotyczna zasada: anio艂y nigdy do 偶adnego domu nie wejd膮 bez zach臋ty ze strony gospodarzy. Zreszt膮, my te偶 nie mo偶emy. S艂usznie ludzie m贸wi膮, 偶e diabe艂 nie przychodzi bez zaproszenia... Zapominaj膮 tylko, 偶e anio艂 to d偶entelmen, zatem jego te偶 nale偶y wpu艣ci膰 do swojego domu, zachowuj膮c odpowiednie formy...
- Oczywi艣cie, wujku. - Skin膮艂em g艂ow膮 i otworzy艂em przed nim drzwi. Cichutko zad藕wi臋cza艂 dzwoneczek, powiadamiaj膮c o naszym przybyciu. Monterrey z aprobat膮 skin膮艂 g艂ow膮, a nast臋pnie dok艂adnie wytar艂 buty szmatk膮, kt贸ra nie wiadomo sk膮d zjawi艂a si臋 w jego r臋ku.
- Prowad藕 wi臋c. Gdzie s膮 wszyscy? Zreszt膮, po co ja pytam, znaj膮c mojego brata, nietrudno si臋 domy艣li膰, 偶e jest w kuchni. Jak zwykle siedzi w podartych spodniach, brudnym podkoszulku i 偶re.
- Je - poprawi艂 go g艂os naszego domowego.
- 呕re! - upar艂 si臋 wujek.
Wyobrazi艂em sobie ojca przy posi艂kach i musia艂em przyzna膰 krewnemu racj臋. Ojciec nie jad艂, on naprawd臋 偶ar艂.
- Nafania - poprosi艂em domowego - powiadom wszystkich, 偶e mamy go艣cia.
- Ju偶 to zrobi艂em - rozleg艂 si臋 g艂os. - Czekaj膮 na was w kuchni, gdzie pan domu raczy spo偶ywa膰 pielmienie.
Wujek parskn膮艂 艣miechem. Jeden ruch r臋ki i jego skrzyd艂a znikn臋艂y. Potem poprawi艂 艣nie偶nobia艂y str贸j i poszed艂 w stron臋 kuchni. Podrepta艂em za nim.
Nie mog臋 powiedzie膰, 偶eby rodzice ucieszyli si臋 z przybycia wujka. Ojciec jak zwykle siedzia艂 przy stole w brudnym podkoszulku i jad艂 pielmienie r臋kami. Na widok brata zakl膮艂 i wytar艂 r臋ce o podkoszulek. Mama skrzywi艂a si臋.
- O, m贸j drogi rodzony - rzek艂 kwa艣no tata. - Dawno ci臋 u nas nie by艂o.
Wujek w swoim wspania艂ym bia艂ym stroju wygl膮da艂 przy ojcu jak ksi膮偶臋 obok bezdomnego. Majestatycznie skin膮艂 wszystkim g艂ow膮, z galanteri膮 uca艂owa艂 d艂o艅 mamy, po czym usiad艂 przy stole. Ojciec 艣ci膮gn膮艂 brwi. Tak, r贸偶nica mi臋dzy nim i wujkiem bi艂a w oczy.
- Praca, praca, drogi braciszku - wujek zapo偶yczy艂 ten zwrot od ojca, ale w艂o偶y艂 w niego arystokratyczn膮 drwin臋.
- Gosza, wytrzyj r臋ce w 艣cierk臋! - poprosi艂a mama.
Ojciec spojrza艂 na ni膮 zdumiony.
- Dlaczego? Podkoszulek mam bli偶ej... To z czym przychodzisz, braciszku?
- Gosza? Masz nowe imi臋? Dobrze, to niewa偶ne, niech b臋dzie Gosza. Nie w tym rzecz...
Usiad艂em w k膮cie, z ciekawo艣ci膮 zacz膮艂em si臋 przys艂uchiwa膰 rozmowie. Wiecz贸r zapowiada艂 si臋 interesuj膮co. Czy mo偶e by膰 co艣 przyjemniejszego dla diab艂a ni偶 k艂贸tnia w rodzinie? Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e to nie dotyczy ciebie...
- Przyszed艂em porozmawia膰 o twoim synu.
Ups! Wykraka艂em! Pora si臋 zmywa膰... Ostro偶nie poszed艂em do wyj艣cia... i wpad艂em na mojego starszego brata.
- Czego? - spyta艂 ponuro.
Brat, starszy ode mnie prawie dwie艣cie lat, uwa偶a si臋 za wa偶n膮 person臋, chocia偶 jest tylko roznosicielem poczty w ministerstwie informacji. Jego pojawienie si臋 zwr贸ci艂o uwag臋 wujka.
- Ezergil, ty dok膮d? Witaj, Zoregu.
- O, wujek. - Brat skin膮艂 g艂ow膮.
Nie lubi艂 wujka chyba jeszcze bardziej ni偶 ojciec, od dnia, gdy wujek wytarga艂 go za uszy za to, 偶e braciszek pr贸bowa艂 ukra艣膰 mu skrzyd艂a, jakie艣 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat temu. Nie, Zoreg nie jest z艂o艣liwie pami臋tliwy - po prostu jest z艂y i nie skar偶y si臋 na pami臋膰.
- Chcia艂bym pom贸wi膰 o waszym synu, Ezergilu - rzek艂 wujek. - Drogi bracie, zapewne jeste艣 艣wiadom, 偶e jutro ma rozpocz膮膰 letni膮 praktyk臋? I na pewno wiesz, 偶e je艣li jej nie odb臋dzie, zostanie na drugi rok?
- Powa偶nie? - zdumia艂 si臋 ojciec. - Synu, czemu艣 nic nie powiedzia艂? Znale藕liby艣my ci miejsce tej, jak jej tam, praktyki.
- Jestem ju偶 doros艂y! - zasycza艂em oburzony. - Mam prawie sto dwadzie艣cia lat! Za sze艣膰dziesi膮t dostan臋 w艂asny ogon!
- A rogi b臋dziesz mia艂, jak si臋 o偶enisz! - zar偶a艂 m贸j brat.
Skrzywi艂em si臋. Od jego p艂askich 偶art贸w czasem mog艂o zemdli膰, chocia偶 on sam uwa偶a艂 te marne dowcipy za szczyt humoru. Wujek spojrza艂 na Zorega z g贸ry, ale powstrzyma艂 si臋 od komentarzy.
- Znalaz艂em praktyk臋 dla waszego syna. W ministerstwie kar. Ma pom贸c pewnej zb艂膮kanej duszy...
- Co? Pom贸c? To przecie偶 diabe艂! On nie ma pomaga膰! On ma, przeciwnie, kusi膰 ludzi, zabiera膰 im dusze! Pami臋tam, jak polowa艂em na jednego 艣wi臋tego - za艣mia艂 si臋 ojciec. - Dawno to by艂o... Niby taki 艣wi臋ty, a kiedy mu pokaza艂em monetki, jako艣 szybko o 艣wi臋to艣ci zapomnia艂...
- Aha - skin膮艂 g艂ow膮 wujek. - Tylko zapomnia艂e艣 opowiedzie膰, jak potem ucieka艂e艣 przed Archanio艂em Micha艂em, poniewa偶 to pod jego opiek膮 znajdowa艂 si臋 贸w 艣wi臋ty. Nawet ogon zgubi艂e艣 i dwa tygodnie kry艂e艣 si臋 na ziemi, p贸ki ci臋 nie odnalaz艂em. A ogon na zawsze zosta艂 u Micha艂a w charakterze trofeum.
- Tato, nigdy o tym nie m贸wi艂e艣... - wtr膮ci艂em si臋.
- Cicho b膮d藕! - hukn膮艂 na mnie ojciec. - Monterreyu, wstydzi艂by艣 si臋 ha艅bi膰 ojca przed synem!
Wujek zignorowa艂 t臋 uwag臋.
- No to co b臋dzie z praktyk膮?
Ojciec westchn膮艂 ci臋偶ko.
- To przecie偶 diabe艂... - powt贸rzy艂.
- Tym bardziej! Nauczy si臋 orientowa膰 w stosunkach mi臋dzyludzkich, poza tym, przecie偶 to praktyka w ministerstwie kar!
Ten argument ojca przekona艂. Nic dziwnego! Chyba ka偶dy diabe艂 marzy, 偶eby pracowa膰 w tym najbardziej presti偶owym urz臋dzie piek艂a... A jaka tam konkurencja!
- Dobrze. Czego konkretnie ode mnie chcesz? Wujek pstrykn膮艂 palcami i na stole zmaterializowa艂a si臋 kartka papieru.
- Za艂atw podanie.
Ojciec zerkn膮艂 na mnie, jeszcze raz wytar艂 r臋ce w podkoszulek, napisa艂, co trzeba i z艂o偶y艂 podpis. Wujek b艂yskawicznie wyrwa艂 mu kartk臋 i przeczyta艂.
- Starasz si臋 - pochwali艂 ojca. - Zaledwie dwa tuziny b艂臋d贸w. Zuch! - zn贸w pstrykn膮艂 palcami, kartka natychmiast znikn臋艂a. - No dobrze, odes艂a艂em. Ezergilu, nie zawied藕 mnie. Przecie偶 osobi艣cie z艂o偶y艂em pro艣b臋 w twojej sprawie.
Ha! Ju偶 ja widzia艂em, jak on prosi艂! „Potrzebuj臋 tego i tego - i to szybko!”
Zgn臋biony skin膮艂em g艂ow膮.
- Tak, wujku Monterrey.
- Dobrze. Jutro przed rozpocz臋ciem praktyki spotkamy si臋 jeszcze raz. Do widzenia, braciszku. T臋skni膰 za mn膮 nie musisz. Madame... - Wujek zn贸w uca艂owa艂 d艂o艅 mamy, wprawiaj膮c j膮 w zachwyt. Ojcu ogon stan膮艂 d臋ba. Burkn膮艂 co艣 o skrzydlatych, kt贸rzy maj膮 o sobie zbyt wysokie mniemanie - wujek sk艂oni艂 mu si臋 z艂o艣liwie i znikn膮艂.
- Co za nudziarz - burkn膮艂 m贸j brat.
- Wcale nie! - zaprotestowa艂em.
- Cicho mi tu, obaj! - warkn膮艂 ojciec, a potem westchn膮艂 ze smutkiem. - Krewnych si臋 nie wybiera. 呕e te偶 w porz膮dnej diabelskiej rodzinie musia艂 si臋 trafi膰 taki wyrodek...
Postanowi艂em jak najszybciej znikn膮膰 z kuchni. Ojciec potrafi艂 ca艂ymi godzinami rozwodzi膰 si臋 nad swoim „wyrodnym” bratem. To nawet mo偶e by膰 ciekawe, zw艂aszcza gdy s艂yszy si臋 t臋 opowie艣膰 pierwszy raz. Albo drugi czy trzeci... No, w ostateczno艣ci czwarty. Ale po raz sto czwarty...
- Dobrej nocy - powiedzia艂em zza drzwi. To by艂 najpewniejszy spos贸b unikni臋cia ojcowskiego wyk艂adu.
- Ma艂y musi jutro wcze艣nie wsta膰! - powiedzia艂a od razu mama. - Id藕, synku, id藕. Odpocznij. Zm臋czy艂e艣 si臋 dzisiaj...
Rozs膮dnie powstrzyma艂em si臋 od odpowiedzi i czym pr臋dzej znikn膮艂em w swoim pokoju. Jutrzejszy dzie艅 zapowiada艂 si臋 interesuj膮co...
Rozdzia艂 2
W szkole „na dzie艅 dobry” przywali艂em teczk膮 mojemu zagorza艂emu wrogowi i od razu ukry艂em si臋 za iluzj膮. Ksefon nigdy nie by艂 or艂em, je艣li chodzi o uroki, dlatego nie ba艂em si臋, 偶e mnie zobaczy. Zza iluzji obserwowa艂em, jak kr臋ci艂 si臋 w k贸艂ko, pr贸buj膮c dojrze膰, kto go uderzy艂.
- Ezergil, draniu jeden! Przecie偶 wiem, 偶e to ty! Wy艂a藕!
Aha, ju偶 lec臋...
- Wykorzystujesz to, 偶e nie jestem mocny w urokach!
A co ja jestem temu winien? Trzeba si臋 by艂o uczy膰, nie lata膰 po kawiarniach... Je艣li chodzi o uciekanie z lekcji, Ksefon nie mia艂 sobie r贸wnych. I mimo to, z niezrozumia艂ych dla mnie wzgl臋d贸w, by艂 ulubie艅cem naszego wychowawcy.
- Poczekaj, jeszcze ci臋 dorw臋...
Stworzy艂em swoj膮 podobizn臋 i na chwil臋 wysun膮艂em j膮 zza iluzji, a potem skierowa艂em do wyj艣cia.
- Aha! - szepn膮艂 Ksefon ze z艂o艣liw膮 rado艣ci膮. - Wcale nie jeste艣 taki sprytny, jak ci si臋 wydaje...
I zacz膮艂 skrada膰 si臋 za ledwie widocznym ob艂okiem, za kt贸rym - jego zdaniem - ukrywa艂em si臋 ja.
- No, trzymaj si臋! - wrzasn膮艂, ruszaj膮c do ataku. Naturalnie moja podobizna nie zareagowa艂a na ten cios - Ksefon przelecia艂 przez fantom i wpad艂 w popiersie Gorujana. - Au! - zawy艂.
Nie wytrzyma艂em i parskn膮艂em 艣miechem; rzecz jasna, iluzja od razu si臋 rozwia艂a. Ksefon patrzy艂 na mnie z jawn膮 nienawi艣ci膮. Jednak najgorsze by艂o to, 偶e jego pogrom widzia艂o kilkunastu koleg贸w z klasy! 艢wiadkowie od razu wybuchli 艣miechem.
- 艁adnie ci臋 przerobi艂, Ksefon - zauwa偶y艂a Klenny, chichocz膮c. - A widzisz, trzeba si臋 by艂o uczy膰 urok贸w!
Ksefon mamrocz膮c co艣 pod nosem, poszed艂 do drzwi klasy, wlok膮c za sob膮 teczk臋 i pocieraj膮c czerwony, spuchni臋ty nos.
- Mo偶e powiniene艣 i艣膰 do lekarza... - poradzi艂em, zadowolony, 偶e uda艂o mi si臋 odp艂aci膰 za wczorajszego siniaka.
- Id藕 w choler臋... anio艂eczku! - warkn膮艂.
Uu, nazwa膰 diab艂a anio艂em... To by艂a straszna obraza. Ju偶 mia艂em si臋 na niego rzuci膰, gdy pod klas膮 zjawi艂 si臋 wychowawca. Popatrzy艂 na nas z wy偶yn swojego gigantycznego wzrostu, machn膮艂 ogonem zako艅czonym eleganckim p臋dzlem i poprawi艂 okulary.
- Taak - powiedzia艂. - Ezergil, znowu chuliganisz?
- Ja?! - oburzy艂em si臋. - A s艂ysza艂 pan, jak on mnie nazwa艂?
Skupieni wok贸艂 koledzy poparli mnie. Nauczyciel obrzuci艂 wszystkich ch艂odnym spojrzeniem, zapanowa艂a cisza.
- Bior膮c pod uwag臋 pewnego twojego krewnego - u艣miechn膮艂 si臋 - dla ciebie to s艂owo nie powinno by膰 obra藕liwe.
Spos臋pnia艂em. M贸j wujek to m贸j wujek, a ja to ja. Ale spieranie si臋 z nauczycielem jeszcze nigdy nikomu nie wysz艂o na dobre.
- Tak jest, panie Wikientiju.
Wychowawca by艂 chyba rozczarowany moj膮 potulno艣ci膮. Nic dziwnego, pozbawi艂em go takiej wspania艂ej mo偶liwo艣ci ukarania niewygodnego ucznia... Wikesza, jak nazywa艂em naszego wychowawc臋, nie lubi艂 mnie, ale nic nie m贸g艂 ze mn膮 zrobi膰 - by艂em jednym z pi臋ciu najlepszych uczni贸w w szkole, bra艂em udzia艂 w kilku olimpiadach i raz nawet zaj膮艂em drugie miejsce. Dlatego te偶 dyrektor szko艂y poleci艂 wszystkim nauczycielom pomaga膰 mi w razie konieczno艣ci. Czyli z tej strony nasz Wikesza nie m贸g艂 nic zdzia艂a膰 - ka偶de zani偶enie moich osi膮gni臋膰 z jego przedmiotu r贸wna艂oby si臋 rozmowie z dyrektorem. I wtedy Wikientij, przebieg艂y jak wszystkie diab艂y, zacz膮艂 zawy偶a膰 mi oceny w nadziei, 偶e strac臋 czujno艣膰 i przestan臋 si臋 uczy膰 jego przedmiotu. Nic z tego! Mo偶e jestem leniwy, ale nie g艂upi. Jak tylko przejrza艂em plan naszego wychowawcy, jego przedmiotu zacz膮艂em si臋 uczy膰 ze zdwojon膮 energi膮. A po ka偶dej odpowiedzi sam siebie ocenia艂em bardzo krytycznie. Wed艂ug mnie nale偶a艂y mi si臋 czw贸rki, mo偶e z niewielkim plusem, a w dzienniku figurowa艂y same pi膮tki z dwoma, a czasem nawet trzema plusami.
- Dobrze - rzek艂 Wikientij - przedstawienie sko艅czone, wszyscy do klasy. Pami臋tacie, 偶e dzi艣 ostatni dzie艅 zaj臋膰 i otrzymacie 艣wiadectwa? No ju偶, do klasy, dzieci, do klasy.
Wpadli艣my hurm膮 do sali i zaj臋li艣my swoje miejsca. Wikientij wszed艂 ostatni, podszed艂 do biurka i otworzy艂 dziennik.
- A wi臋c - zacz膮艂 - oto kolejny rok szkolny dobieg艂 ko艅ca. Pi臋膰dziesi膮t lat temu jako siedemdziesi臋cioletni malcy weszli艣cie tutaj po raz pierwszy. Od tamtej pory wiele si臋 dowiedzieli艣cie i wiele zrozumieli艣cie. Jednak ten rok jest dla was szczeg贸lnie wa偶ny z zupe艂nie innego powodu - tego lata po raz pierwszy b臋dziecie odbywa膰 praktyki. Bez za艣wiadczenia o uko艅czeniu praktyki nie otrzymacie promocji do nast臋pnej klasy i zostaniecie na drugi rok. Co dla prawdziwego diab艂a oznacza taka praktyka, nie musz臋 wam m贸wi膰. Dlatego te偶 z ogromn膮 przykro艣ci膮 informuj臋, 偶e jeden z was do dzi艣 nie zg艂osi艂 mi, gdzie b臋dzie j膮 odbywa艂.
Skuli艂em si臋 pod jego lodowatym spojrzeniem.
- I je艣li ten kto艣 w ci膮gu dziesi臋ciu minut nie dostarczy odpowiedniego za艣wiadczenia, b臋d臋 zmuszony postawi膰 mu niedostateczny.
„No, wujku, co z tob膮?” - zawy艂em w duchu i w tej samej chwili na biurku wychowawcy zmaterializowa艂 si臋 jaki艣 zwitek. Wikesza przez d艂u偶sz膮 chwil臋 przygl膮da艂 mu si臋 zaskoczony, w ko艅cu wymrucza艂:
- Przepraszam, pilna poczta... - Wzi膮艂 zwitek, przestudiowa艂 go, w ko艅cu rzek艂: - Nic nie rozumiem, piecz臋膰 ministerstwa kar?... - Rozwin膮艂 zw贸j i zag艂臋bi艂 si臋 w czytaniu. Potem wykrzywi艂 si臋 i utkwi艂 we mnie wzrok. - Ezergilu! - wrzasn膮艂.
Zerwa艂em si臋 z miejsca.
- Tak, panie Wikientiju?
Nauczyciel znowu si臋 skrzywi艂.
- To z ministerstwa kar. Za艣wiadczenie, 偶e pewien ucze艅 naszej szko艂y, Ezergil, tam w艂a艣nie b臋dzie odbywa艂 letni膮 praktyk臋.
„Dzi臋ki, wujku!”
- Nie ma co szczerzy膰 z臋b贸w! - hukn膮艂 nauczyciel. - Skoro ju偶 z nieznanego mi powodu dost膮pi艂e艣 takiego zaszczytu, to przynajmniej nie przynie艣 nam wstydu! Zreszt膮, proszenie ci臋 o to i tak nie ma sensu... anio艂eczku.
Klasa zamar艂a, a ja poczerwienia艂em. Nauczyciel podszed艂 do biurka i chcia艂 usi膮艣膰 na krze艣le, ale w ostatniej chwili krzes艂o odsun臋艂o si臋 i Wikientij z rozmachem siad艂 na pod艂odze.
- Ezergil!!! - wrzasn膮艂, zrywaj膮c si臋 z pod艂ogi w艣r贸d chichot贸w ca艂ej klasy.
- S艂ucham? - zapyta艂em, odrywaj膮c si臋 od studiowania krajobrazu za oknem. Popatrzy艂em na nauczyciela niewinnym wzrokiem. No 艣mia艂o, niech udowodni, 偶e to ja. Przecie偶 nie ukarze ca艂ej klasy.
Wikientij te偶 zrozumia艂, 偶e nie ma 偶adnych szans na udowodnienie mi winy.
- Siadaj - warkn膮艂.
Czym pr臋dzej wype艂ni艂em polecenie. - A wi臋c, skoro ju偶 wszyscy maj膮 za艂atwione praktyki, odczytuj臋 list臋 klasy. Wyczytany przeze mnie ucze艅 podchodzi i podpisuje odebranie 艣wiadectwa.
Wikientij znowu chcia艂 usi膮艣膰 za biurkiem, ale popatrzy艂 w moj膮 stron臋 i jednak tego nie zrobi艂. Wzi膮艂 dziennik i zacz膮艂 czyta膰 na stoj膮co. By艂em praktycznie na ko艅cu listy, wi臋c ze znudzon膮 min膮 patrzy艂em, jak koledzy podchodz膮 po kolei do nauczyciela, w tabeli podpisuj膮 odbi贸r 艣wiadectwa. Dziewczyny robi艂y rewerans, ch艂opaki lekko k艂aniali si臋 nauczycielowi i wracali na miejsca.
- Ksefon - odczyta艂 Wikientij. - Ksefonie, ty odbywasz praktyk臋 u mnie. Zadanie otrzymasz p贸藕niej, zosta艅 na chwil臋 po zaj臋ciach.
No tak, jasna sprawa, Wikesza nie m贸g艂 pozwoli膰, 偶eby jego pupilek nie zaliczy艂 praktyki, co mog艂oby si臋 zdarzy膰, gdyby odbywa艂 j膮 gdzie indziej...
Na wie艣膰, 偶e ma zosta膰 d艂u偶ej w szkole, Ksefon skrzywi艂 si臋. G艂upi, nie rozumia艂, 偶e dla niego to jedyne rozwi膮zanie.
- Ezergil - us艂ysza艂em w ko艅cu swoje imi臋. Szybko podszed艂em do biurka, podpisa艂em si臋. Wikientij zn贸w zajrza艂 do zwitka i rzek艂: - Masz si臋 dzi艣 stawi膰 o czwartej do g艂贸wnego budynku ministerstwa, g艂贸wne wej艣cie. Oto przepustka.
W milczeniu wzi膮艂em przepustk臋 i usiad艂em na swoim miejscu - bardzo ostro偶nie. Tak jak si臋 spodziewa艂em, w ostatniej chwili krzes艂o pr贸bowa艂o wyskoczy膰 spode mnie, ale by艂em czujny i dlatego tylko szarpn臋艂o si臋, ale pozosta艂o na swoim miejscu. O, musz臋 powiedzie膰, 偶e Wikesza bardzo mnie rozczarowa艂... 呕eby kopiowa膰 sztuczk臋 ucznia... Co za brak stylu! Naprawd臋 nie m贸g艂 wymy艣li膰 nic lepszego? Uda艂em, 偶e nic nie zauwa偶y艂em.
Wikientij spurpurowia艂 i rzek艂:
- Zaj臋cia sko艅czone - po czym szybkim krokiem wyszed艂 z klasy.
I wtedy koledzy otoczyli mnie i zasypali pytaniami:
- Szcz臋艣ciarz!
- Ale fart!
- Przyznaj si臋, jak ci si臋 uda艂o dosta膰 takie super - miejsce na praktyk臋?!
- No, w samym ministerstwie kar!
- I co tam b臋dziesz robi艂? Sortowa艂 grzesznik贸w? Pewnie nie, to w ko艅cu odpowiedzialna praca, trzeba zwa偶y膰 ka偶d膮 win臋, wyznaczy膰 odpowiedni膮 kar臋...
- Pewnie ka偶膮 mu podk艂ada膰 drwa pod kot艂y - burkn膮艂 Ksefon, ale nikt go nie s艂ucha艂; to wyra藕nie nie by艂 jego dzie艅.
A ja zacz膮艂em k艂ama膰 jak naj臋ty:
- Szcz臋艣ciarz? My艣licie, 偶e to kwestia fartu? Dla jednych to mo偶e fart, a w przypadku innych efekt d艂ugotrwa艂ych przygotowa艅! Ju偶 na pocz膮tku roku pisa艂em list do ministerstwa, potem przechodzi艂em r贸偶ne testy i sprawdziany... Wybrali mnie spo艣r贸d setki... tysi膮ca kandydat贸w! Wczoraj by艂em osobi艣cie u administratora, a tam powiadomiono mnie, 偶e wygra艂em konkurs. A wy m贸wicie, 偶e to fart.
- Ooo! - westchn臋艂a zachwycona klasa.
- No wiesz?! - oburzy艂 si臋 Kront. - I nic nie powiedzia艂e艣? Mo偶e ja te偶 bym spr贸bowa艂?...
Pozostawi艂em t臋 wypowied藕 bez komentarza. Jedynie spojrza艂em na niego z g贸ry, daj膮c do zrozumienia, co my艣l臋 o jego szansach. Zreszt膮, on sam 艣wietnie wiedzia艂.
- Jeszcze nie wiem, co tam b臋d臋 robi艂 - 艂ga艂em dalej - ale mo偶liwe, 偶e sam administrator we藕mie mnie na pomocnika. - Zrozumia艂em, 偶e przesadzi艂em cokolwiek, wi臋c szybko si臋 poprawi艂em: - No, tu ju偶 troch臋 za bardzo pojecha艂em. Ale pewnie b臋d臋 pracowa艂 razem z nim; mam sortowa膰 poczt臋, przegl膮da膰 akta grzesznik贸w...
- Ooch... - rozleg艂o si臋 westchnienie zachwytu.
- No dobra - skin膮艂em g艂ow膮 z min膮 wa偶niaka. - Sami rozumiecie, 偶e na mnie ju偶 czas. O czwartej mam by膰 w ministerstwie, a jeszcze musz臋 si臋 przebra膰, za艂atwi膰 r贸偶ne sprawy. Na razie!
I czym pr臋dzej wypad艂em na korytarz, jednak wcale nie do wyj艣cia. Tak jak podejrzewa艂em, wybieg艂o za mn膮 kilka os贸b. Obserwowa艂em ich zza rogu. Szukaj膮c mnie, polecieli do g艂贸wnego wyj艣cia - na czele tego towarzystwa p臋dzi艂 oczywi艣cie Ksefon. 艢miej膮c si臋 z niego w duchu, poszed艂em do tylnych drzwi. Nietrudno zgadn膮膰, w jakim celu Ksefon i jego kumple chcieli mnie dorwa膰. C贸偶, naprawd臋, to stanowczo nie by艂 jego dzie艅.
Mijaj膮c gabinet dyrektora, us艂ysza艂em g艂os wychowawcy. Czy mog艂em przegapi膰 tak膮 okazj臋? Natychmiast wskoczy艂em do sekretariatu, schowa艂em si臋 za szaf臋.
- Panie dyrektorze, to oburzaj膮ce! - grzmia艂 Wikesza. - On zachowuje si臋 absolutnie wyzywaj膮co! W og贸le nie szanuje pedagog贸w!
O kim on m贸wi?
- Panie Wikientiju, nie rozumiem pana. O tym uczniu wszyscy nauczyciele wypowiadaj膮 si臋 w samych superlatywach! I wie pan, jakiego zaszczytu dost膮pi艂a nasza szko艂a? Nasz wychowanek zosta艂 zaproszony do odbycia praktyk w samym ministerstwie kar!
Oho, zdaje si臋, 偶e m贸wi膮 o mnie. Ciekawe, ciekawe...
- O tym w艂a艣nie chcia艂em porozmawia膰! Nie s膮dz臋, 偶eby taki niewychowany, niezdolny diabe艂 m贸g艂 godnie reprezentowa膰 nasz膮 szko艂臋...
- Niech偶e pan da spok贸j, panie Wikientiju. Przecie偶 to jeden z naszych najlepszych uczni贸w.
- Tym niemniej nalegam, 偶eby zast膮pi艂 go kto艣 inny. Mog臋 zaproponowa膰 innego kandydata, inteligentnego, dobrze wychowanego...
- Panie Wikientiju, chyba pan nie zrozumia艂... To by艂o konkretne zaproszenie, ze wskazaniem konkretnego ucznia. Ani pan, ani ja nie mo偶emy tu nic zmieni膰, nawet gdyby艣my chcieli. Doprawdy, nie rozumiem pa艅skiego stosunku do tego dziecka. To inteligentny ch艂opak, mo偶na nawet powiedzie膰, utalentowany. Prosz臋 mi wierzy膰, daleko zajdzie!
- Panie dyrektorze, wobec tego... wobec tego nalegam na przeprowadzenie kontroli. Skoro nie mo偶emy wyznaczy膰 kogo艣 innego, domagam si臋 kontroli.
- Czego pan chce?
- Pozna膰 zadanie jego letniej praktyki i spr贸bowa膰 mu przeszkodzi膰. Je艣li Ezergil jest tak dobry, jak pan twierdzi, to sobie poradzi.
- Panie Wikientiju, pan si臋 zapomina! Pan s膮dzi... a zreszt膮... - dyrektor zamilk艂 i najwyra藕niej si臋 zamy艣li艂. Wstrzyma艂em oddech; wa偶y艂y si臋 losy mojej praktyki! Ciekawe, jakie b臋d臋 mia艂 szanse, je艣li przeciwko mnie wyst膮pi Wikesza! Przecie偶 to wbrew regu艂om!
- To wbrew regu艂om - powiedzia艂 w ko艅cu dyrektor, jakby czytaj膮c w moich my艣lach. - Przy okazji, kogo chcia艂 pan wys艂a膰 na praktyk臋 zamiast Ezergila?
- Ksefona, panie dyrektorze. Sensowny ch艂opak i prawdziwy diabe艂.
- A tak, s艂ysza艂em, s艂ysza艂em - s膮dz膮c z g艂osu dyrektora, to, co s艂ysza艂 o protegowanym Wikientija, nie by艂o zbyt pochlebne. - Panie kolego, najwyra藕niej zapomnia艂 pan o starej zasadzie - nauczycielom nie wolno wtr膮ca膰 si臋 w letnie praktyki swoich wychowank贸w. Nie mo偶e tego zrobi膰 ani pan, ani ja, ani nikt inny. Dzieci musz膮 samodzielnie wykona膰 swoje zadania. Jednak pa艅ski pomys艂 mi si臋 spodoba艂... Jak zrozumia艂em, na miejsce Ezergila proponowa艂 pan Ksefona... Doskonale! W takim razie to ja wyznacz臋 Ksefonowi zadanie. Niech spr贸buje przeszkodzi膰 Ezergilowi w jego praktyce. Je艣li jest tak dobry, jak pan m贸wi, bez trudu sobie poradzi.
- Ale偶 panie dyrektorze!
- S艂ucham? Nie s膮dzi pan, 偶e to sprawiedliwe? Moim zdaniem jak najbardziej. Pa艅ski protegowany przeciwko mojemu. Wi臋cej nawet, jestem got贸w postawi膰 na Ezergila dwa tysi膮ce monet. Przyjmuje pan zak艂ad?
- Z Ksefonem Ezergil nie ma 偶adnych szans! Ksefon to prawdziwy diabe艂, za艣 Ezergil w og贸le nie wiadomo kto... Anio艂eczek!
- Panie Wikientiju, niech pan nie obra偶a uczni贸w w mojej obecno艣ci. Przyjmuje pan zak艂ad?
- Mo偶e si臋 pan po偶egna膰 ze swoimi monetami. Tylko prosz臋, niech si臋 pan nie wtr膮ca i nie pomaga Ezergilowi.
- A pan niech nie pomaga Ksefonowi. Zatwierdzimy nasz膮 umow臋 krwi膮...
S膮dz膮c z ciszy, jaka zapad艂a, Wikientij mia艂 szczery zamiar pom贸c Ksefonowi, jednak teraz, po zatwierdzeniu umowy krwi膮, ju偶 si臋 nie odwa偶y. Uwa偶nie s艂ucha艂em warunk贸w tej umowy - w ko艅cu od tego zale偶a艂 sukces mojej praktyki! - i omal nie zawy艂em z zachwytu. Porozumienie wyklucza艂o jak膮kolwiek ingerencj臋 ze strony zak艂adaj膮cych si臋. Nie mogli wp艂ywa膰 na wynik ani po艣rednio, ani bezpo艣rednio, nie mogli nikogo w tym celu wynaj膮膰, nie wolno im by艂o tak偶e wspomnie膰 komukolwiek o zak艂adzie a偶 do jego ustania po zwyci臋stwie jednej ze stron; a i wtedy wy艂膮cznie za zgod膮 obu uczestnik贸w. Zawsze by艂em wysokiego mniemania o naszym dyrektorze, ale teraz nabra艂em do niego jeszcze wi臋kszego szacunku. Naprawd臋, mimo wszelkich stara艅 nie uda艂o mi si臋 wymy艣li膰 偶adnego sposobu omini臋cia kt贸rego艣 z punkt贸w umowy. A skoro nie grozi艂a mi ingerencja ze strony Wikientija, to hulaj dusza! Z Ksefonem spokojnie sobie poradz臋! Niezadowolenie, jakie d藕wi臋cza艂o w g艂osie Wikeszy 艣wiadczy艂o o tym, 偶e on te偶 zrozumia艂, i偶 przysta艂 na warunki wykluczaj膮ce jak膮kolwiek pomoc z jego strony.
- Mo偶na by艂o zrobi膰 inaczej.
- Mo偶na - przyzna艂 dyrektor. - Ale zrobili艣my tak. Zadzwoni臋 do ministerstwa kar, 偶eby powiedzie膰 im o naszym zak艂adzie. My艣l臋, 偶e zgodz膮 si臋 i udziel膮 dost臋pu pa艅skiemu Ksefonowi, a wtedy niech ju偶 sam kombinuje.
- Niech pan pami臋ta, 偶e nie mo偶e pan nic powiedzie膰 Ezergilowi! Zgodnie z naszym...
- O to mo偶e pan by膰 spokojny, panie Wikientiju. Ode mnie Ezergil niczego si臋 nie dowie. 呕eby tylko nie dowiedzia艂 si臋... od pana.
Wikientij prychn膮艂 i wyszed艂 z gabinetu. Przestraszy艂em si臋, 偶e zaraz wpadn臋, ale wybieg艂 tak szybko, 偶e chyba mnie nie zauwa偶y艂.
- Lubisz pods艂uchiwa膰? - us艂ysza艂em weso艂y g艂os dyrektora.
Westchn膮艂em ci臋偶ko... Skoro zosta艂em zdemaskowany, nie ma sensu si臋 chowa膰. Wyszed艂em ze spuszczon膮 g艂ow膮.
- Nie udawaj zak艂opotanego - u艣miechn膮艂 si臋 dyrektor. - I tak nie uwierz臋. Nie pytam, czy wszystko s艂ysza艂e艣, bo i tak wiem.
- A sk膮d pan wiedzia艂, 偶e tu jestem?
- Chcia艂by艣 wiedzie膰, co? Ech, dla was, m艂odych, jeszcze za wcze艣nie stawa膰 w szranki ze star膮 gwardi膮... Bystry z ciebie ch艂opak, ale... Popatrz, widzisz tego paj膮czka? Jak my艣lisz, dlaczego nie pozwalam sprz膮taczce go wymie艣膰? Ot贸偶 on siedzi sobie w k膮cie i plecie paj臋czyn臋, a ja widz臋 wszystko to, co widzi on. Rozumiesz?
- Rozumiem - westchn膮艂em. Jak mog艂em na to nie wpa艣膰! Przecie偶 dyrektor musi mie膰 na oku sw贸j gabinet! Ale ze mnie zarozumia艂y ba艂wan...
- A teraz pom贸wmy o wa偶niejszych sprawach. Skoro ju偶 dowiedzia艂e艣 si臋 o zak艂adzie... i to nie ode mnie, lecz - dyrektor u艣miechn膮艂 si臋 - od samego Wikientija, to nie z艂ami臋 偶adnych regu艂, je艣li co艣 ci wyja艣ni臋. Tw贸j wychowawca jest nieco zarozumia艂y i ma zbyt wysokie mniemanie o swoich zdolno艣ciach. My艣l臋, 偶e nie od rzeczy b臋dzie da膰 mu nauczk臋. Widzisz, jak w ciebie wierz臋? Nawet postawi艂em na twoje zwyci臋stwo dwa tysi膮ce monet! Ezergilu... nie rozczaruj mnie.
- Ja mia艂bym przegra膰 z tym ba艂wanem Ksefonem? Nigdy! Tylko, panie dyrektorze... A co JA dostan臋 za zwyci臋stwo? Pan otrzyma dwa tysi膮ce monet, a ja? Jedynie zaliczenie odbytej praktyki? Tak si臋 nie da... W momencie, gdy za艂o偶y艂 si臋 pan z Wikientijem, to ju偶 przesta艂a by膰 zwyk艂a szkolna praktyka.
Dyrektor niespodziewanie wybuchn膮艂 艣miechem.
- I ten idiota w膮tpi艂, czy jeste艣 prawdziwym diab艂em!... Dostaniesz jedn膮 czwart膮 mojej wygranej plus gwarantowan膮 pi膮tk臋 z mojego przedmiotu na nast臋pne dziesi臋ciolecie. Mo偶e by膰?
- Super. Zawrzemy umow臋?
Moja propozycja wywo艂a艂a jeszcze wi臋kszy zachwyt dyrektora.
- No, m贸j drogi, zaczynam wierzy膰, 偶e mnie nie rozczarujesz! Zawrzemy.
Dziesi臋膰 minut p贸藕niej wychodzi艂em ze szko艂y w podnios艂ym nastroju. Pewnie - 藕le, 偶e Ksefon b臋dzie mi si臋 p臋ta艂 pod nogami i usi艂owa艂 przeszkadza膰 za wszelk膮 cen臋. Moje zadanie i tak by艂o trudne, a tu jeszcze dodatkowa przeszkoda. Ale je艣li wszystko p贸jdzie dobrze... Trzeba przyzna膰, 偶e plus贸w by艂o znacznie wi臋cej.
Pogr膮偶ony w rozmy艣laniach, kompletnie zapomnia艂em o Ksefonie i jego kumplach. Pods艂uchuj膮c rozmow臋 w gabinecie dyrektora, zosta艂em w szkole znacznie d艂u偶ej, ni偶 mi si臋 zdawa艂o, a Ksefon z towarzystwem wyra藕nie przez ca艂y ten czas szuka艂 mnie po ca艂ym budynku i teraz... teraz wygl膮dali na bardzo z艂ych. C贸偶, podrapane twarze i podarte ubrania 艣wiadczy艂y o tym, 偶e mieli powody. Chyba przetrz膮sn臋li wszystkie krzaki... Co za idioci. Zreszt膮, kto tu jest idiot膮, oka偶e si臋 w ci膮gu najbli偶szych pi臋ciu minut. Je艣li nie wymy艣l臋 czego艣 w tym w艂a艣nie czasie, b臋d臋 wygl膮da艂 znacznie gorzej ni偶 oni...
- To tutaj jeste艣cie?! - naskoczy艂em na nich. - Wreszcie was znalaz艂em! Czy wy艣cie pog艂upieli, w chowanego si臋 ze mn膮 bawicie? Wsz臋dzie was szukam!
Ksefon i jego kumple znieruchomieli, patrz膮c na mnie w os艂upieniu.
- No i co si臋 gapicie? - rozz艂o艣ci艂em si臋. - Pan Wikientij was szuka! Ju偶 miota gromy! M贸wi, 偶e jak si臋 nie zjawicie w ci膮gu dziesi臋ciu minut, mo偶ecie zapomnie膰 o praktyce! Ksefon, to si臋 tyczy g艂贸wnie ciebie.
- Co ty pleciesz? - mrukn膮艂 Ksefon.
- Gorzej ci? - spyta艂em ze wsp贸艂czuciem. - Nie pami臋tasz, 偶e pan Wikientij prosi艂 ci臋, 偶eby艣 zosta艂 po zaj臋ciach? A mo偶e straci艂e艣 pami臋膰? - Demonstracyjnie spojrza艂em na zegarek. - Zreszt膮, je艣li my艣lisz, 偶e 偶artuj臋, to mo偶esz poczeka膰 jeszcze cztery minuty i zobaczy膰, co z tego wyjdzie.
- Ej, a czy ty przypadkiem nie wykr臋casz diab艂a ogonem? - spyta艂 jeden z kumpli Ksefona.
No prosz臋, Ksefon ma jakiego艣 bystrego kole偶k臋! Nie spodziewa艂em si臋... No nic, d艂ugo si臋 w tym towarzystwie nie utrzyma...
- Ja? - oburzy艂em si臋 szczerze. - Wyszed艂em z klasy jako pierwszy, a ze szko艂y wychodz臋 ostatni! Nic wam to nie m贸wi? Jak my艣licie, gdzie by艂em przez ca艂y ten czas? Za艂atwia艂em r贸偶ne sprawy zwi膮zane z moj膮 praktyk膮. A potem pan Wikientij poprosi艂 mnie, 偶ebym was znalaz艂. Jasne?
Ksefon zacz膮艂 si臋 denerwowa膰.
- Dobra, ch艂opaki, ja lec臋. - I pobieg艂 do szko艂y.
- A wy na co czekacie? - zwr贸ci艂em si臋 do trzech kumpli Ksefona. - Zreszt膮, mo偶e to wcale nie was szuka艂 pan Wikientij? Bardzo mo偶liwe, 偶e m贸wi膮c, „i gdzie si臋 podziali ci idioci” wcale nie was mia艂 na my艣li.
Chwil臋 p贸藕niej mog艂em ogl膮da膰 plecy p臋dz膮cych w stron臋 szko艂y kole偶k贸w mojego wroga.
- Ech, nieuleczalny przypadek - skomentowa艂em. - Ciekawe, swoj膮 drog膮, 偶e od razu wiedzieli, 偶e „idioci” to w艂a艣nie o nich.
Humor poprawi艂 mi si臋 jeszcze bardziej. Pogwizduj膮c weso艂o, opu艣ci艂em teren szko艂y i poszed艂em w stron臋 postoju taks贸wek.
*
Przed domem czeka艂 na mnie wujek.
- Jak tam w szkole? - zapyta艂.
- Super! - zawo艂a艂em szczerze. - Tylko pojawi艂 si臋 pewien problem... - i opowiedzia艂em o rozmowie pods艂uchanej w gabinecie dyrektora. O swojej umowie z dyrektorem rozs膮dnie nie wspomnia艂em, przecie偶 wujek jest anio艂em, m贸g艂by to 藕le zrozumie膰...
Wujek 艣ci膮gn膮艂 brwi.
- Czy co艣 takiego si臋 u was praktykuje?
- Co „takiego”? Zak艂ad? Oczywi艣cie. Zak艂ady to zaj臋cie czysto diabelskie. Nie na darmo m贸wi si臋 na ziemi: „Kto si臋 zak艂ada, oddaje diab艂u dusz臋”.
- Nie o tym m贸wi臋 - skrzywi艂 si臋 wujek. - My艣lisz, 偶e nie s艂ysza艂em o zak艂adach? To akurat pami臋tam. Chodzi艂o mi o t臋 „kontrol臋”. Za moich czas贸w czego艣 takiego nie by艂o.
- Za moich te偶 nie, pierwszy raz s艂ysz臋. Ale przecie偶 przeszkadzanie komu艣 w wykonaniu pracy to diablo diabelska sprawa. Normalka.
- Podoba ci si臋 to?
- No... tego bym nie powiedzia艂. Ale rywalizacja z Ksefonem akurat martwi mnie najmniej.
Wujek przyjrza艂 mi si臋 w zadumie.
- Dobrze, pomy艣l臋 nad tym. Ale to wszystko g艂upstwa w por贸wnaniu z t膮 zb艂膮kan膮 dusz膮. Czy ty rozumiesz, 偶e ona cierpi? Twoim obowi膮zkiem jest udzielenie jej pomocy!
- Chyba wujka - sprostowa艂em - kt贸ry wujek po prostu przerzuci艂 na mnie.
- Dobrze ci to zrobi, czasem warto poszerzy膰 repertuar dzia艂a艅. Nie mo偶esz wiecznie szkodzi膰, niekiedy trzeba zrobi膰 jaki艣 dobry uczynek.
- O, jasne... - Skrzywi艂em si臋. - Gdybym komu艣 wspomnia艂, jakie mam zadanie praktyczne, to by mnie wy艣mia艂. Ale to nic, nawet z takiej sytuacji da si臋 wyci膮gn膮膰 jak膮艣 korzy艣膰.
- Twoj膮 korzy艣ci膮 b臋dzie to, 偶e pomo偶esz nieszcz臋snej duszy cierpi膮cego cz艂owieka! Od razu poczujesz si臋 lepiej.
- Oczywi艣cie, wujku. - Skin膮艂em g艂ow膮. Przecie偶 nie b臋d臋 si臋 z nim k艂贸ci艂... ani wspomina艂 o tych monetach, kt贸re otrzymam w razie pomy艣lnego zako艅czenia praktyki. - Nawet sobie wujek nie wyobra偶a, jak膮 satysfakcj臋 poczuj臋, gdy zdo艂am pom贸c tej nieszcz臋snej duszy.
Wujek popatrzy艂 na mnie przeci膮gle, ale w moich niewinnych oczach nie dojrza艂 nic podejrzanego i dlatego tylko skin膮艂 g艂ow膮.
- Tak w艂a艣ciwie szuka艂em ci臋 po to, 偶eby da膰 moj膮 wizyt贸wk臋. Udzielenie pomocy cierpi膮cej duszy to bardzo delikatna sprawa i na pewno b臋dziesz potrzebowa艂 wsparcia ze strony r贸偶nych s艂u偶b raju. Rzecz jasna, zgodnie z umow膮 maj膮 obowi膮zek udzieli膰 go, gdy przedstawisz im swoje szkolne zadanie, ale my艣l臋, 偶e wzmianka o mnie znacznie przyspieszy ca艂膮 t臋 biurokracj臋.
- Dzi臋kuj臋! - ucieszy艂em si臋 szczerze, chowaj膮c wizyt贸wk臋.
- Pami臋taj, nie rozczaruj mnie. Szczerze licz臋, 偶e si臋 na tobie nie zawiod臋.
„Ha, nie inaczej, tylko wujek te偶 si臋 z kim艣 za艂o偶y艂!” - pomy艣la艂em z艂o艣liwie, ale od razu wyrzuci艂em to z g艂owy. Anio艂owie si臋 nie zak艂adaj膮, bo to zaj臋cie czysto diabelskie. Swoj膮 drog膮, strasznie musi by膰 nudno w tym raju - tego nie wolno, tamtego nie wolno... Chocia偶, z drugiej strony, u nas te偶 jest sporo zakaz贸w...
No dobrze, teraz mam wa偶niejsze sprawy na g艂owie ni偶 przeprowadzanie analizy por贸wnawczej raju i piek艂a. Do godziny czwartej by艂o coraz mniej czasu, wi臋c po偶egna艂em si臋 ciep艂o z wujkiem i pospieszy艂em do domu. Musz臋 jeszcze co艣 zje艣膰, przebra膰 si臋... a potem do ministerstwa! Co b臋dzie dalej, zale偶y ju偶 tylko ode mnie.
- Ezergil! - ryk mojego braciszka mo偶na by艂o pomyli膰 jedynie z buczeniem parowca, a poniewa偶 parowca w domu nie mamy, to jednak musia艂 by膰 m贸j brat.
Poszed艂em do jego pokoju.
- No?
- Pami臋tasz, 偶e twoja siostra ko艅czy jutro siedemdziesi膮t lat? Masz dla niej prezent? I pami臋tasz, 偶e jesieni膮 idzie do pierwszej klasy?
Zerkn膮艂em na niego podejrzliwie: taka troska o siostr臋 to u niego co艣 nowego. Wtedy dostrzeg艂em na jego biurku kartk臋 od rodzic贸w - no tak, jasna sprawa, oni nakr臋cili ogon jemu, a teraz on odgrywa si臋 na mnie.
Hm, ale o prezencie faktycznie nale偶a艂oby pomy艣le膰... Tylko sk膮d go wzi膮膰?
Poszed艂em do swojego pokoju i rozejrza艂em si臋 w zadumie.
- O! - Podnios艂em w g贸r臋 palec, a potem rzuci艂em si臋 do rozgrzebywania swoich rzeczy. Na dnie ostatniej szuflady szafy znalaz艂em pluszowego czarta. Poniewa偶 w swoim czasie niezbyt cz臋sto si臋 nim bawi艂em, wygl膮da艂 jak nowy. Wystarczy tylko wytrzepa膰 z kurzu... Doskonale! Na wszelki wypadek jeszcze go odnowi艂em, przesuwaj膮c nad nim d艂oni膮... Teraz to ju偶 naprawd臋 idealnie! Siostra jeszcze nie zd膮偶y艂a dobra膰 si臋 do tej szuflady, na pewno nie widzia艂a tego diablika. Hm, ale czego艣 tu jeszcze brakuje...
Podrapa艂em si臋 po karku, przyjrza艂em rozrzuconym na pod艂odze rzeczom... i spostrzeg艂em zniszczon膮 lalk臋 - ucznia. W swoim czasie ojciec gdzie艣 j膮 zdoby艂 i podarowa艂 mnie. Wprawdzie lalka ju偶 si臋 do niczego nie nadaje, ale jej tornister...
B艂yskawicznie oderwa艂em tornister i przyklei艂em do plec贸w diabe艂ka szybko schn膮cym klejem. Potem wyj膮艂em z szuflady miniaturowy notes i wsun膮艂em do teczki tak, 偶eby wystawa艂 tylko r贸g i te偶 przyklei艂em. Jeszcze tylko ostatnie poci膮gni臋cie p臋dzlem... Oderwa艂em czapk臋 zabawkowemu listonoszowi i umie艣ci艂em j膮 na g艂owie swojego prezentu.
- Prosz臋 bardzo, diabe艂ek idzie do szko艂y! - podsumowa艂em, ogl膮daj膮c swoje dzie艂o ze wszystkich stron.
Zaczeka艂em, a偶 klej wyschnie, a potem zanios艂em diablika do du偶ego pokoju i po艂o偶y艂em na stercie prezent贸w razem z odpowiednim li艣cikiem. Mama wyda艂a okrzyk zachwytu.
- Jaki pi臋kny! Ezergil, gdzie go kupi艂e艣? S膮 jeszcze? Podarowa艂abym takiego przyjaci贸艂kom...
Zareagowa艂em b艂yskawicznie.
- Oj, mamo, wzi膮艂em ostatniego, nie maj膮 ju偶! Prawie wyrwa艂em go z r膮k innemu klientowi, a偶 musia艂em dop艂aci膰! Ale dla kochanej siostrzyczki wszystko...
Mama popatrzy艂a na mnie z rozczuleniem.
- Jaki z ciebie mi艂y ch艂opiec, Ezergil. Tak kochasz siostr臋... Ciesz臋 si臋, 偶e tak zgodnie 偶yjecie.
Tak, tak, kocham moj膮 siostr臋... W og贸le bardzo lubi臋 siostry - zw艂aszcza marynowane. Albo w sosie czosnkowym. Chocia偶 nie, siostrzyczka w sosie czosnkowym to by ju偶 by艂a przesada, ona i tak ma zbyt ci臋ty j臋zyk... Ale spokojnie, nie dajmy si臋 ponie艣膰 marzeniom...
- Mamo - zmieni艂em szybko temat - dzisiaj o czwartej mam si臋 stawi膰 w ministerstwie kar, 偶eby rozpocz膮膰 praktyk臋.
- Tak, tak. - Mama skin臋艂a z roztargnieniem g艂ow膮, uk艂adaj膮c prezenty dla mojej siostry. - Tw贸j wujek ju偶 do mnie dzwoni艂. Garnitur jest w pokoju... Tylko uczesz si臋 przed wyj艣ciem, Ezergil, bo nie da si臋 patrze膰 na twoj膮 g艂ow臋.
Nie dyskutowa艂em, w艂膮czy艂em telewizor. Ojciec jeszcze w pracy, wi臋c nikt mi nie przeszkodzi posiedzie膰 spokojnie przed ekranem...
- Ezergil!
No tak - nikt, opr贸cz brata.
- Tak?
- Nie powiniene艣 ju偶 wychodzi膰? Nie wypada sp贸藕ni膰 si臋 pierwszego dnia praktyki!
Czy ja go prosz臋, 偶eby mnie pilnowa艂? Jakbym sam nie wiedzia艂! Ale c贸偶, skoro si臋 raz przyczepi艂, nie popu艣ci. Musia艂em wsta膰 i zacz膮膰 si臋 zbiera膰. Pewnie, 偶e by艂o jeszcze wcze艣nie, ale lepiej ju偶 艂azi膰 po ulicach, ni偶 s艂ucha膰 ryku i poucze艅 brata, kt贸ry w moim wieku... Zawsze mam ochot臋 go zapyta膰, jak to jest: taki niby m膮dry, a jeszcze nie stoi na czele 偶adnego ministerstwa...
Zebra艂em wszystkie rzeczy, kt贸re mog艂yby mi si臋 przyda膰 i wyszed艂em z domu. Dzisiaj by艂 pierwszy dzie艅 moich praktyk.
Rozdzia艂 3
Nie przypuszcza艂em, 偶e korytarze ministerstwa tworz膮 tak膮 pl膮tanin臋... Mo偶na tu b艂膮dzi膰 ca艂ymi latami!
- Ta艣, ta艣, ta艣. - W wyci膮gni臋tej r臋ce trzyma艂em op艂atek, pr贸buj膮c zwabi膰 zab艂膮kan膮 dusz臋. Pr贸bowa艂em tak ponad godzin臋. Zacz膮艂em od banalnego „kici, kici”, a teraz doszed艂em do „ta艣, ta艣”. I nic.
Pomacha艂em op艂atkiem - wed艂ug diabelskich wierze艅 ludowych wszystkie dusze wr臋cz przepadaj膮 za op艂atkiem. Specjalnie przynios艂em go ze skarbca ministerstwa i pr贸bowa艂em nim zn臋ci膰 dusz臋, kt贸rej mia艂em pom贸c.
- No gdzie ty jeste艣? Nie mo偶esz si臋 odezwa膰?! - zawo艂a艂em w rozpaczy.
Zastanawiaj膮c si臋 nad tym problemem w drodze do ministerstwa, postanowi艂em rozwi膮za膰 go w najprostszy spos贸b: odszuka膰 dusz臋 i porozmawia膰 z ni膮. Jest tak i tak, powiem, taka, widzisz duszyczko, wynik艂a sytuacja. Wyjaw, czego ci trzeba, co te偶 ci臋 trzyma na ziemi, a ja szybciutko rozwi膮偶臋 wszelkie twoje problemy i wszyscy b臋d膮 zadowoleni. Ty otrzymasz ukojenie, a ja pi膮tk臋 z praktyki. Ksefon dostanie fig臋 z makiem, a ja pi臋膰set monet. Plan, kt贸ry wtedy wydawa艂 si臋 wr臋cz genialny w swej prostocie, teraz ju偶 taki nie by艂.
Usiad艂em na pod艂odze w k膮cie i zapatrzy艂em si臋 ponuro w dal pustego korytarza. Nigdy bym nie pomy艣la艂, 偶e korytarze w tym budynku doprowadz膮 mnie do takiego stanu. Przesiedzia艂em tak kwadrans. Oczywi艣cie rozumia艂em, 偶e r贸wnie dobrze mog臋 tak siedzie膰 ca艂e lato i nie zbli偶y膰 si臋 do rozwi膮zania problemu nawet o krok. Wsta艂em. Podnios艂em op艂atek nad g艂ow膮, staraj膮c si臋 zwr贸ci膰 na niego uwag臋 duszy.
- Cip, cip, no popatrz, co ja tu mam! Mniam, mniam! - Sam sobie wydawa艂em si臋 艣mieszny, ale co innego mog艂em zrobi膰?
Dopiero trzy godziny p贸藕niej moje starania zosta艂y wreszcie uwie艅czone sukcesem. Cz艂apa艂em po korytarzu, zm臋czony, ledwie pow艂贸cz膮c nogami. Ju偶 nawet nie mia艂em si艂 wo艂a膰 zb艂膮kanej duszy. Beznadziejnie rozejrza艂em si臋 na boki i wtedy za jednym z zakr臋t贸w dojrza艂em znajome l艣nienie. Nie wierz膮c we w艂asne szcz臋艣cie, pobieg艂em tam, wrzeszcz膮c na ca艂e gard艂o:
- Ej, ty, jak ci tam! Duszo, zaczekaj! S艂yszysz?! Zaczekaj, m贸wi臋!
Z rozp臋du krzycza艂em w swoim j臋zyku i dopiero po chwili poj膮艂em, 偶e dusza po prostu mnie nie rozumie. Gdyby nale偶a艂a do nas, wygl膮da艂oby to pro艣ciej, ale do naszego 艣wiata jeszcze nie nale偶a艂a, a ju偶 nie nale偶a艂a do ziemi. Innymi s艂owy, by艂a zawieszona mi臋dzy 艣wiatami, a do komunikacji z takimi istotami niezb臋dny jest specjalny j臋zyk - mi臋dzy艣wiatowy, kt贸ry rozumiej膮 wszystkie dusze wszech艣wiata. W tej chwili mo偶e po raz pierwszy w 偶yciu naprawd臋 ucieszy艂em si臋, 偶e nie opuszcza艂em lekcji. Szybko u艂o偶y艂em w my艣lach zdanie i, trac膮c dech od szybkiego biegu, zawo艂a艂em:
- Wielce szanowna duszo, czy nie zechcia艂aby艣 zatrzyma膰 si臋 na chwil臋 i porozmawia膰 ze mn膮 o pewnej niezwykle wa偶nej sprawie? - Pomy艣la艂em, 偶e im bardziej b臋d臋 uprzejmy, tym lepiej to wypadnie. Wujek zawsze powtarza艂, 偶e uprzejmo艣膰 otwiera bramy ka偶dego serca.
- Ci臋偶ko mi... - us艂ysza艂em.
Pewnie, 偶e ci臋偶ko. Ka偶demu by艂oby ci臋偶ko, gdyby utkn膮艂 mi臋dzy 艣wiatami...
- I o tym w艂a艣nie chcia艂bym z tob膮 porozmawia膰. Nie chcia艂aby艣 sobie ul偶y膰? To znaczy, chcia艂em zapyta膰, czy nie m贸g艂bym ci pom贸c w uzyskaniu spokoju?
- Ty? - dobieg艂o mnie na wp贸艂 pytanie, na wp贸艂 westchnienie.
Wreszcie dogoni艂em dusz臋 i stan膮艂em obok niej, ci臋偶ko dysz膮c. Wisia艂a metr nad pod艂og膮 i przygl膮da艂a mi si臋 badawczo. Nie wiem czemu, ale jej spojrzenie denerwowa艂o mnie. Wyj膮艂em op艂atek i pokaza艂em jej w nadziei, 偶e zwr贸ci na to uwag臋, ale ona nie zareagowa艂a.
- Tak, ja - powiedzia艂em, wzdychaj膮c. - Widzisz, twoja obecno艣膰 zak艂贸ca r贸wnowag臋...
- Gdzie ja jestem?
- Je艣li masz na my艣li to konkretne miejsce, to w piekle. - Zamacha艂em op艂atkiem niemal przed nosem zjawy.
- W piekle? Wi臋c jestem grzesznic膮?
Przyjrza艂em si臋 zjawie. O matko, przecie偶 to kobieta! I to wcale niestara! Mog艂a mie膰 najwy偶ej trzysta pi臋膰dziesi膮t lat. Tfu, przecie偶 to cz艂owiek, chcia艂em powiedzie膰: trzydzie艣ci pi臋膰. Ciekawe... Chyba zazwyczaj ludzie 偶yj膮 d艂u偶ej? Zreszt膮, po to tu jestem, 偶eby to wyja艣ni膰.
- Ee... - powiedzia艂em wieloznacznie. - Tego bym nie powiedzia艂. Wygl膮da to tak, 偶e jeszcze sama si臋 pani nie okre艣li艂a, dok膮d chce pani i艣膰. Dlatego zasadniczo nie jest pani w piekle, chocia偶 w tej chwili w艂a艣nie w nim pani przebywa.
- Tak? - w tym westchnieniu zabrzmia艂o zaciekawienie. - Czyli sama mam sobie powiedzie膰, dok膮d mam i艣膰, do piek艂a czy do raju?
- No... tak. Co w tym dziwnego? Przecie偶 to w艂a艣nie cz艂owiek sam najlepiej zna w艂asne grzechy! Czym, wed艂ug pani, jest sumienie? To cz臋艣膰 Jego, no, rozumie pani, o kim m贸wi臋, nie mog臋 wym贸wi膰 Jego imienia... Po 艣mierci sumienie og艂asza wyrok. Nasze zadanie polega jedynie na okre艣leniu wymiaru kary.
- Wasze zadanie?
- Tak, nasze, czyli diab艂贸w. Pani pozwoli, madame, 偶e si臋 przedstawi臋 - Ezergil. Tak naprawd臋 to jeszcze nie jestem diab艂em, dopiero si臋 ucz臋. A teraz odbywam letni膮 praktyk臋 i moim zadaniem jest pom贸c pani w okre艣leniu po偶膮danego miejsca pobytu. Widzi pani, to 艂a偶e... ta w臋dr贸wka po piekle, raju i ziemi zak艂贸ca harmoni臋 艣wiat贸w. Dlatego spr贸buj臋 pani pom贸c w podj臋ciu decyzji. Obejrzymy raj i piek艂o, a potem zaprowadz臋 pani膮 tam, gdzie si臋 pani najbardziej spodoba. - Znowu wyj膮艂em op艂atek i zn贸w pomacha艂em przed nosem zjawy. Efekt bliski zeru: zjawa raczy艂a zauwa偶y膰 op艂atek, ale patrzy艂a na niego kompletnie oboj臋tnie.
- Nie mog臋 odej艣膰 - zn贸w ci臋偶kie westchnienie. - M贸wi艂e艣, 偶e si臋 uczysz?
- Tak.
- M贸j syn te偶 chodzi do szko艂y.
O prosz臋, robi si臋 coraz ciekawiej. Chyba zaraz zrozumiem, co trzyma j膮 na ziemi.
- Kocha pani swojego syna?
- Zabawny jeste艣. - Zjawa u艣miechn臋艂a si臋 niespodziewanie. Tak 艂adnie si臋 u艣miechn臋艂a, 偶e a偶 si臋 cieplej zrobi艂o w ponurych korytarzach. - Kt贸ra matka nie kocha swojego dziecka?
Hm, w ramach eksperymentu m贸g艂bym j膮 oprowadzi膰 po pewnych kot艂ach, w kt贸rych, jak m贸wi膮 u nas w piekle, za偶ywa艂y 艂a藕ni te, 偶e tak powiem, matki. Mo偶e gdybym nie mia艂 wujka anio艂a, to tak bym zrobi艂, jednak kontakt z anio艂em ma pewien wp艂yw nawet na diab艂a.
- Boj臋 si臋 o niego. Beze mnie zginie.
- A... tego... chyba ma ojca? A mo偶e on te偶 jest u nas?
- Dobrze by by艂o! - zareagowa艂a 偶ywo zjawa. - My艣l臋, 偶e przygotowali艣cie ju偶 dla niego miejsce!
Mo偶e i tak, sk膮d mog臋 wiedzie膰? Musz臋 uwa偶a膰, co m贸wi臋, ale z drugiej strony, przecie偶 musz臋 co艣 odpowiada膰! Spr贸bujmy zmieni膰 temat...
- Widzi pani, problem polega na tym, 偶e duch nie mo偶e d艂ugo istnie膰 w przestrzeni mi臋dzy 艣wiatami. Wkr贸tce si臋 pani „rozwieje” i dusza zostanie stracona dla wszech艣wiata! Zr贸bmy tak... Pani okre艣li, dok膮d chce p贸j艣膰, a ja si臋 postaram, 偶eby w kolejce do reinkarnacji umie艣cili pani膮 tak szybko, jak to tylko mo偶liwe.
- Musz臋 zadba膰 o syna.
O rany kota...
- My艣li pani, 偶e mu bez pani 藕le?
- Ch艂opcze, a tobie by艂oby dobrze bez mamy?
Hmm... Nie patrzy艂em na problem z tej strony... Faktycznie, nie by艂oby mi lekko. Wi臋cej, zupe艂nie by mi si臋 to nie podoba艂o. Mo偶e to dziwne, ale poczu艂em lito艣膰 dla tej duszy. Lito艣膰 to dla diab艂a do艣膰 niecodzienne uczucie. Gdyby艣my chcieli wsp贸艂czu膰 wszystkim duszom... Z drugiej strony, nikt jeszcze nie dowi贸d艂, 偶e ta kobieta jest grzesznikiem, a skoro tak, to lito艣膰 jest jak najbardziej na miejscu... Zap臋tli艂em si臋 w tych sprzeczno艣ciach i popatrzy艂em stropiony na zjaw臋. No i co ja mam teraz zrobi膰? Moje praktyczne zadanie wcale nie by艂o takie proste, jak mi si臋 pocz膮tkowo wydawa艂o...
- Czego pani chce?
- Chc臋 wychowa膰 syna. Dopilnowa膰 go. Jasne...
- Nie mog臋 pilnowa膰 pani syna, tym zajmuj膮 si臋 anio艂owie str贸偶e, pewnie ju偶 mu kt贸rego艣 przydzielili...
- Pewnie czy na pewno?
Podrapa艂em si臋 po g艂owie.
- Zrobimy tak. Jutro rano dowiem si臋 wszystkiego, czego tylko mo偶na w r贸偶nych urz臋dach o dalszym losie pani rodziny, a potem przyjd臋 i wszystko opowiem. Dobrze?
- Dotrzymasz s艂owa?
A偶 zasapa艂em ura偶ony.
- Madame, niech mi pani wierzy, jestem r贸wnie zainteresowany szcz臋艣liwym zako艅czeniem tej sprawy, co pani.
- Zapami臋tam twoj膮 obietnic臋 - zaszemra艂a pustka.
Pustka? Rozejrza艂em si臋 - zjawy nigdzie nie by艂o. Splun膮艂em zirytowany. Rozumiem, przywi膮zanie, obowi膮zek... Ale o jakim przywi膮zaniu mowa, je艣li grozi ci znikni臋cie z tego 艣wiata - i to na zawsze? Ludzie s膮 jednakowo stukni臋ci i za 偶ycia, i po 艣mierci.
- Prosz臋 mi chocia偶 powiedzie膰, jak si臋 pani nazywa! - krzykn膮艂em.
- Zoja - dobieg艂o z oddali.
Wraca艂em z tej wyprawy w koszmarnym nastroju. Jeszcze mi tylko brakowa艂o, 偶ebym zab艂膮dzi艂 w korytarzach... Zauwa偶y艂em, 偶e nadal trzymam w r臋kach op艂atek - i ze z艂o艣ci cisn膮艂em nim o 艣cian臋.
- Taak, pewny 艣rodek, ludowy zwyczaj... - przedrze藕nia艂em s艂owa brata. - Znalaz艂 si臋 znawca ludowych obyczaj贸w... O, niedoczekanie, 偶ebym go jeszcze kiedy艣 poprosi艂 o rad臋... By艂 i jest nieukiem, dobrze wujek m贸wi艂... Ksefon?! A co ty tu robisz?
Z tego wszystkiego zapomnia艂em o zak艂adzie Wikeszy z dyrektorem. Zreszt膮, to nawet lepiej, w przeciwnym razie nie zdo艂a艂bym tak dobrze uda膰 zdumienia.
Ksefon u艣miechn膮艂 si臋 z艂o艣liwie.
- A co, my艣lisz, 偶e tylko ty mia艂e艣 farta i wskoczy艂e艣 na praktyki do ministerstwa kar? Wyobra藕 sobie, 偶e mnie te偶 wzi臋li!
- Na stanowisko tragarza drewna? - zapyta艂em.
- O, w 偶yciu si臋 nie domy艣lisz, jakie mam zadanie! Nawet nie pytaj!
- Ju偶 si臋 rozp臋dzi艂em - skrzywi艂em si臋. - Zapewne wymy艣li艂e艣 co艣 krety艅skiego i pozbawionego stylu, jak zwykle. Do wykonania prawdziwego zadania potrzebny jest m贸zg.
- O, jeszcze zobaczymy, kto ma m贸zg, a kto nie - odpar艂 gro藕nie.
Kto go nie ma, to akurat jasne. Je艣li planujesz zrobi膰 komu艣 pod艂o艣膰, raczej nie b臋dziesz o tym m贸wi艂 zainteresowanemu... A takiego typa jak Ksefon sta膰 wy艂膮cznie na pod艂o艣膰. Na zawsze pozostanie drobnym biesem, zdolnym jedynie do robienia drobnych przykro艣ci dobrym ludziom. Kto艣 taki jak on nie potrafi nawet doceni膰 pi臋kna Gry...
- No c贸偶, nie b臋d臋 ci 偶yczy艂 powodzenia, ale pracuj, pracuj, praca uszlachetnia.
Ksefon wysycza艂 co艣 w odpowiedzi i poszed艂 dalej korytarzem, udaj膮c, 偶e moja osoba wcale go nie obchodzi. Ze z艂o艣liwym u艣miechem na ustach poszed艂em swoj膮 drog膮. Za zakr臋tem szybko wyj膮艂em z plecaka min臋-艣mierdziuszk臋 i przymocowa艂em j膮 do 艣ciany. Nie jest niebezpieczna, ale gdyby kto艣 chcia艂 mnie 艣ledzi膰... Szybko poszed艂em korytarzem, skr臋ci艂em za r贸g i znieruchomia艂em, nas艂uchuj膮c. Po chwili us艂ysza艂em trzask, potem jakie艣 dziwne d藕wi臋ki, jakby komu艣 zrobi艂o si臋 niedobrze, a chwil臋 p贸藕niej obok mnie przebieg艂 Ksefon, r臋kami zakrywaj膮c usta. Odprowadzi艂em go krzywym u艣miechem.
- To jedyne ostrze偶enie, jakie ode mnie dosta艂e艣 - powiedzia艂em w przestrze艅. - Radz臋 ci, nie wchod藕 mi wi臋cej w drog臋.
Pewnie mnie nie us艂ysza艂, a ju偶 aluzji ten typ kompletnie nie rozumie. No c贸偶, tym gorzej dla niego. Zdaje si臋, 偶e na dzisiaj mam go z g艂owy. Trzeba to wykorzysta膰. Pewnie jutro b臋dzie p艂on膮艂 偶膮dz膮 zemsty... Ech, a ju偶 mia艂em i艣膰 do domu! Zawsze to samo, przylezie taki typ i wszystko zepsuje...
Zawr贸ci艂em i poszed艂em do gabinetu administratora. Ten w艂a艣nie gdzie艣 si臋 wybiera艂.
- Panie administratorze! - zawo艂a艂em i podbieg艂em do niego.
- A, to ty, Ezergil. Bratanek tego mi艂ego anio艂eczka Monterreya. - W oczach administratora rozb艂ys艂o co艣 takiego, 偶e od razu poj膮艂em: on mi nie pomo偶e. Przeszkadza膰 raczej nie b臋dzie, ale na pewno odm贸wi pomocy.
- Spotka艂em tutaj koleg臋 z klasy...
- A tak, wiem, Ksefona. Mi艂y ch艂opiec. Pomy艣la艂em, 偶e skoro ju偶 wzi臋li艣my na praktyk臋 jednego ucznia, to mo偶emy wzi膮膰 te偶 drugiego. Pomocnicy bardzo nam si臋 przydadz膮, wychowujemy now膮 zmian臋, 偶e tak powiem... - administrator zachichota艂, a ja zrozumia艂em, 偶e on 艣wietnie wie, na czym polega zadanie Ksefona. Zreszt膮, nie mog艂o by膰 inaczej. Ciekawe, jak膮 dol臋 z potencjalnej wygranej Wikeszy wytargowa艂 administrator za przyj臋cie Ksefona na t臋 praktyk臋? Pewnie te偶 jedn膮 czwart膮. Zreszt膮, to nawet dobrze, 偶e on wie... Gdyby przeszkadza艂 mi z w艂asnej inicjatywy, m贸g艂by mi bardzo utrudni膰 偶ycie, a tak to niewiele mo偶e zrobi膰, ma r臋ce zwi膮zane umow膮 Wikientija i dyrektora. Je艣li co艣 zrobi, Wikientij przegra, a on razem z nim.
- Tak, bardzo mi艂y - skin膮艂em g艂ow膮. - W艂a艣nie sobie bardzo mi艂o porozmawiali艣my.
Administrator przyjrza艂 mi si臋 uwa偶nie, jakby szuka艂 na mojej twarzy 艣lad贸w tej „mi艂ej” rozmowy. Niech sobie szuka...
- Panie administratorze - powiedzia艂em - w艂a艣ciwie przyszed艂em do pana dlatego, 偶e potrzebuj臋 przepustki do archiwum. Musz臋 dowiedzie膰 si臋 wszystkiego o tej kobiecie...
- Kobiecie?
- O duszy tej kobiety, kt贸ra przebywa teraz mi臋dzy 艣wiatami. Rozumie pan, 偶eby doj艣膰 do tego, co trzyma j膮 na ziemi, musz臋 dowiedzie膰 si臋 o niej jak najwi臋cej.
- My艣la艂em, 偶e szukasz tej duszy w艂a艣nie po to, 偶eby j膮 o to spyta膰?
- Zapyta艂em, ale na wiele moich pyta艅 nie znalaz艂em odpowiedzi, na przyk艂ad: dlaczego umar艂a? Wydaje mi si臋, 偶e jest jeszcze bardzo m艂oda. Mog艂aby po偶y膰 nawet pi臋膰dziesi膮t lat!
- No, tu ci nie pomog臋. Chyba, 偶e sprawdzisz wszystkich zmar艂ych. Poza tym, sam rozumiesz, ta zjawa nie przechodzi艂a przez nasz膮 kancelari臋. Ale w archiwum, prosz臋 ci臋 bardzo, dzia艂aj. Trzeba popiera膰 entuzjazm m艂odzie偶y... Jutro wypisz臋 ci przepustk臋.
Jednym s艂owem, przeszkadza膰 ci nie mog臋, ale pomaga膰 nie b臋d臋. No dobra, to ja zagram tak samo. Wygram ten zak艂ad! Teraz to ju偶 kwestia pryncypi贸w...
- Wspaniale, panie administratorze! A czy m贸g艂bym dosta膰 t臋 przepustk臋 dzisiaj?
- Dzisiaj? Ch艂opcze, ju偶 prawie 贸sma. Starczy tej pracy, jeszcze mnie oskar偶膮, 偶e zmuszam niepe艂noletnich...
W milczeniu wyj膮艂em przygotowan膮 wcze艣niej kartk臋.
- Oto za艣wiadczenie, 偶e wszystko robi臋 dobrowolnie.
Administrator studiowa艂 艣wistek d艂u偶sz膮 chwil臋.
- Tak, od razu wida膰, 偶e jeste艣 krewnym Monterreya... Poznaj臋 zr臋czno艣膰... Ale widzisz, ma艂y, zostawi艂em wszystko w gabinecie...
Je艣li urz臋dnik nie chce czego艣 zrobi膰, to bardzo ci臋偶ko sk艂oni膰 go, 偶eby to uczyni艂. No, chyba 偶e daje si臋 艂ap贸wk臋, omawiali艣my ten problem w szkole... Pami臋tam, specjalnie na lekcj臋 艣ci膮gni臋to „z 艂a藕ni” dusz臋 pewnego urz臋dnika. To by艂a psychologia, temat „Urz臋dnicy i nar贸d”. Opowiedzia艂 nam wtedy wiele ciekawych rzeczy... Dobrze, ale nie mam zamiaru dawa膰 艂ap贸wki, czyli musz臋 zadzia艂a膰 inaczej...
- O - zmartwi艂em si臋. - To wielka szkoda, panie administratorze. W takim razie do jutra.
- W艂a艣nie - u艣miechn膮艂 si臋 administrator. - Nie ma po艣piechu.
- Te偶 tak my艣l臋. - Skin膮艂em g艂ow膮. - To lec臋, chcia艂bym jeszcze zd膮偶y膰 na ostatni ekspres do raju.
- Do widzenia, ma... Co? Do raju?!
- Tak, wujek zaprosi艂 mnie do siebie, ale uprzedzi艂em go, 偶e przyjad臋, je艣li zd膮偶臋. Skoro sko艅czy艂em wcze艣niej ni偶 planowa艂em, to zd膮偶臋 na ekspres. Mam mu tyle do opowiedzenia! Chc臋 te偶 wspomnie膰 o swoich dalszych planach...
- Ee... i opowiesz mu te偶 o... Taak... Wiesz co, ma艂y, zdaje si臋, 偶e zostawi艂em w gabinecie okulary... Tak, tak, na pewno. Co za pech! Pos艂uchaj, skoro i tak wracam, mog臋 ci od razu wystawi膰 przepustk臋 do archiwum, nie b臋dziesz musia艂 czeka膰 do jutra.
- No, nie wiem... - zacz膮艂em si臋 waha膰. - Jako艣 mi tak przeszed艂 zapa艂 do pracy. Ju偶 si臋 nastawia艂em na t臋 podr贸偶 do wujka... Tyle wra偶e艅 w ci膮gu jednego dnia...
- No, skoro tak m贸wisz... O, pos艂uchaj, mam w gabinecie czekolad臋! Lubisz czekolad臋? Zaraz zrobimy sobie herbatk臋 i opowiesz mi o swoich wra偶eniach. Widzisz, jako administrator jestem ciekaw twojej opinii o naszym ministerstwie. Jeste艣, jakby nie by艂o, cz艂owiekiem postronnym... A potem wszystko przeka偶臋 samemu ministrowi. Rozumiesz?
- No, nie wiem, panie administratorze... Nie chcia艂bym zabiera膰 panu czasu...
- Ale偶 co ty m贸wisz, b臋dzie mi bardzo mi艂o!
- Czy ja wiem... Je艣li jest pan pewien, 偶e naprawd臋 ma pan czas... Jeszcze przed chwil膮 gdzie艣 si臋 pan spieszy艂...
- Nic si臋 nie martw, to mo偶e poczeka膰!
- Czy w takim razie pom贸g艂by mi pan szuka膰? Sam pan rozumie, ja mog臋 d艂ugo kr膮偶y膰 po archiwum. A taki utalentowany administrator, jak zawsze powtarza m贸j wujek, taki wr臋cz genialny administrator m贸g艂by mi bardzo pom贸c... Wujek zawsze m贸wi, 偶e jest pan jedynym administratorem, z kt贸rym mu si臋 dobrze pracuje.
- Co?! Pom贸c ci?! Hmm... tego... taak... Wujek naprawd臋 tak m贸wi?
Skin膮艂em g艂ow膮. Co tam m贸wili na lekcji o zarz膮dzaniu? Odrobin臋 zastraszy膰, odrobin臋 pochwali膰...
- Naprawd臋! Ale rozumiem, 偶e skoro nie ma pan czasu...
- Chod藕my, pomog臋 ci, c贸偶 pocz膮膰... Was, m艂odych, wszystkiego trzeba uczy膰...
Aha, teraz powinienem udawa膰, 偶e bardzo interesuj膮 mnie pouczenia starszych. Oni lubi膮 prawi膰 mora艂y, lubi膮 te偶, gdy s艂ucha si臋 ich z szacunkiem i uwag膮.
- O, a mo偶e opowiedzia艂by mi pan co艣 ze swojej praktyki? Praca administratora musi by膰 chyba potwornie ciekawa?
- Potwornie... No c贸偶... - Administrator lekko obj膮艂 mnie ramieniem i zaprowadzi艂 do swojego gabinetu. - Ot贸偶 pami臋tam pewien wypadek... Trafi艂 do nas jeden grzesznik i to taki bezczelny...
*
W archiwum by艂o sporo kurzu, cho膰 najwyra藕niej stale tu sprz膮tano. Administrator oboj臋tnie przeszed艂 obok kilku nieko艅cz膮cych si臋 rega艂贸w ze zwojami, ksi臋gami, kartami. Nieco dalej sta艂y rz臋dy komputer贸w.
- Jak widzisz - administrator z dum膮 wskaza艂 komputery - my te偶 idziemy z duchem czasu.
Je艣li co艣 tu widzia艂em, to tylko rz臋dy p贸艂ek, si臋gaj膮ce, jak mi si臋 wydawa艂o, a偶 po horyzont. Nic dziwnego, przecie偶 s膮 tu informacje o wszystkich ludziach, kt贸rzy kiedykolwiek 偶yli na ziemi. I jak ja mam tu co艣 znale藕膰?!
Administrator chyba wyczu艂 m贸j niepok贸j, bo si臋 roze艣mia艂.
- A co, my艣la艂e艣, 偶e przyjdziesz do archiwum i od razu wszystko znajdziesz? Ha! No dobrze, poka偶臋 ci, co i jak. Tutaj mo偶esz w og贸le nie wchodzi膰, to czasy przed Chrystusem, dostali艣my je w spadku od poprzednich kustoszy; twojej duszy nie ma tam na pewno. Tutaj p贸艂ki ponumerowane s膮 stuleciami. To pierwsze stulecie naszej ery, to drugie, a my potrzebujemy drugiej dziesi膮tki. Raz, dwa, trzy, cztery... - Administrator szed艂 wzd艂u偶 rz臋d贸w, dotyka艂 ka偶dego r臋k膮, nie przerywaj膮c liczenia. - Dwadzie艣cia! - zako艅czy艂. - Oto i nasz rz膮d. Sam rozumiesz, 偶e to masa pracy, dlatego istniej膮 konkretne systemy wyszukiwania. Bierzemy dat臋 艣mierci... Dok艂adnej nie znasz?
Pokr臋ci艂em g艂ow膮 - nie wpad艂em na to, 偶eby spyta膰.
- Stop! - Administrator zatrzyma艂 si臋 nagle i podrapa艂 po g艂owie. - Zupe艂nie zapomnia艂em, 偶e ta zjawa nie zosta艂a u nas zarejestrowana! To znaczy, 偶e wszelkie informacje o niej znajduj膮 si臋 ci膮gle w dziale 偶yj膮cych, o, tam!
Administrator zaprowadzi艂 mnie do oddzielnego sektora. No, ciekawe, ile czasu bym tu sp臋dzi艂, gdybym tu przyszed艂 sam...
- Tak, tak, tak... A wi臋c, podejd藕 tutaj, obejmij r臋kami t臋 ciemn膮 kul臋, zamknij oczy i spr贸buj wyobrazi膰 sobie zjaw臋.
Spe艂ni艂em pro艣b臋. Zjawa stan臋艂a mi przed oczami jak 偶ywa - a偶 si臋 zdziwi艂em! Niespodziewanie utraci艂a l艣nienie i ujrza艂em ludzk膮 kobiet臋 - nie zjaw臋, ale w艂a艣nie kobiet臋! Ubrana w jak膮艣 d艂ug膮 sukni臋, u艣miecha艂a si臋 艂agodnie i prosi艂a, 偶ebym szed艂 za ni膮. Podesz艂a do o艣wietlonego miejsca przy rega艂ach, dotkn臋艂a jakiego艣 futera艂u i znikn臋艂a. Otworzy艂em oczy, zamruga艂em i oszo艂omiony potrz膮sn膮艂em g艂ow膮.
- Aha, widz臋, 偶e poszukiwanie zako艅czy艂o si臋 sukcesem! No, to gdzie s膮 te dane, kt贸rych potrzebujesz?
Ci膮gle oszo艂omiony, zn贸w potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. Obejrza艂em sal臋. Dopiero teraz spostrzeg艂em, 偶e takie same ciemne kule znajduj膮 si臋 przy ka偶dym regale. Jeszcze inne umieszczono tu偶 obok rz臋d贸w, a jedna, najwi臋ksza mie艣ci艂a si臋 przy wej艣ciu do archiwum. Administrator zauwa偶y艂 moje zainteresowanie.
- Tak, tak. - Skin膮艂 g艂ow膮. - Kule wyszukiwania s膮 przy ka偶dym regale. Je艣li nie znasz dok艂adnych danych, mo偶esz szuka膰 wed艂ug stuleci w tych kulach. A je艣li nie znasz stulecia, trzeba szuka膰 w ca艂ym archiwum. Sam rozumiesz, 偶e im wi臋kszy obszar, tym d艂u偶ej si臋 szuka... No, to gdzie s膮 te informacje?
Zerkn膮艂em podejrzliwie na administratora. Co mu tak pilno? Najpierw w og贸le nie chcia艂 mi da膰 przepustki do archiwum, musia艂em go straszy膰 wujkiem i si臋 podlizywa膰, a teraz nagle mu si臋 spieszy... Czy to czasem nie dlatego, 偶e sam chce si臋 dorwa膰 do tych informacji? No tak, je艣li zjawa nie zosta艂a zarejestrowana, to tak naprawd臋 nic o niej nie wiadomo. A nie mo偶na przyjrze膰 si臋 zjawie, kt贸ra sama z tob膮 nie zagada. Wychodzi na to, 偶e jestem jedyn膮 osob膮, kt贸ra mo偶e opisa膰 zjaw臋 i odnale藕膰 j膮 w archiwum! No tak, za艣 administrator wyra藕nie stoi po drugiej stronie barykady... W pierwszej chwili zdo艂a艂em go omami膰, ale teraz ju偶 doszed艂 do siebie i zrozumia艂, 偶e pomagaj膮c mi, przegrywa pieni膮dze! Pewnie mnie teraz przeklina... No tak, nikt mu nie przeszkodzi odrobin臋 pom贸c drugiej stronie, oczywi艣cie w granicach mo偶liwo艣ci. Dobra, zobaczymy. Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Niestety, nie wiem! Tak mnie zaskoczy艂 ten wasz system wyszukiwania, 偶e za wcze艣nie otworzy艂em oczy. Kobieta posz艂a gdzie艣 tam. - Machn膮艂em r臋k膮 w nieokre艣lonym kierunku.
Administrator skrzywi艂 si臋, nawet nie pr贸buj膮c ukry膰 rozczarowania. Ha, czyli trafi艂em w sedno!
- No c贸偶, spr贸buj臋 jeszcze raz... Obszed艂em kul臋 dooko艂a.
- A czy to widmo nie mo偶e by膰 w dziale nieokre艣lonych? No, cz艂owiek umar艂, ale jeszcze nie wie, gdzie jest?
- A jak chcia艂by艣 takiego wyszuka膰? O, jak si臋 dusza rozwieje, to wtedy od razu wszystko stanie si臋 jasne - akta takich ludzi od razu czerniej膮, wtedy mo偶esz po prostu wzi膮膰 i patrze膰. A p贸ki dusza istnieje, to jak chcia艂by艣 znale藕膰 jej teczk臋, skoro nie jest zarejestrowana?
Administrator odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 i艣膰 wzd艂u偶 rega艂u. Oto idealny moment! Ju偶 mia艂em wyci膮gn膮膰 z p贸艂ki w艂a艣ciw膮 teczk臋, gdy nagle przypomnia艂em sobie gabinet dyrektora. Hmm... A mo偶e tu te偶?... Uwa偶nie, acz dyskretnie rozejrza艂em si臋 i... no, co to za mucha tu pe艂za? Sk膮d tutaj mucha? Zerkn膮艂em na administratora, kt贸ry w skupieniu szuka艂 czego艣 na innym regale, nawet nie patrz膮c w moj膮 stron臋. No c贸偶, zagram w t臋 sam膮 gr臋... Nie na darmo zawsze mia艂em celuj膮cy w rzucaniu iluzji. Stworzy艂em fantom samego siebie i skierowa艂em go wzd艂u偶 p贸艂ek, jednocze艣nie rzuci艂em iluzj臋 na siebie i sta艂em si臋 niewidzialny. 呕eby tylko administrator si臋 nie odwr贸ci艂... Bezm贸zg膮 much臋 mog艂em oszuka膰, ale ministerialny urz臋dnik zorientuje si臋 b艂yskawicznie. Oszukana mucha pope艂z艂a za fantomem, a ja ju偶 by艂em przy tej niszy, do kt贸rej zaprowadzi艂a mnie kobieta. Oto i teczka! „Zoja Paw艂owna Nienaszewa” - przeczyta艂em. 艢wietnie! Sprytnie zmniejszy艂em teczk臋 do wielko艣ci notesu i wsun膮艂em za pazuch臋. Wiedzia艂em, 偶e w podobny spos贸b kodowano teczki we wszystkich niemal archiwach - w przeciwnym razie musieliby wozi膰 akta ci臋偶ar贸wkami... Teraz mog艂em zaj膮膰 si臋 fantomem, kt贸ry w艂a艣nie zamar艂 obok innej p贸艂ki i rozejrza艂 si臋. Ech, fantomy s膮 jednak strasznie prymitywne, potrafi膮 wykonywa膰 jedynie najprostsze polecenia. Zmru偶y艂em oczy, usi艂uj膮c zobaczy膰 to, co widzi fanom. Na zaj臋ciach 艣rednio mi to wychodzi艂o, akurat mam okazj臋 potrenowa膰...
Skoncentrowa艂em si臋 i w ko艅cu zobaczy艂em rz膮d teczek. Znalaz艂em tak膮, na kt贸rej widnia艂o imi臋 kobiety, mniej wi臋cej w wieku „mojej” zjawy, a nast臋pnie zmusi艂em fantom, 偶eby wyj膮艂 teczk臋 i rozejrza艂 si臋. Sam tymczasem podszed艂em do niego, usi艂uj膮c nie zwr贸ci膰 na siebie uwagi muchy. W ko艅cu po艂膮czy艂em si臋 z fantomem i rozwia艂em iluzj臋. Uff, w sam膮 por臋 - administrator w艂a艣nie zacz膮艂 si臋 odwraca膰. B艂yskawicznie wsun膮艂em teczk臋 na miejsce i odskoczy艂em od rega艂u. Administrator odwr贸ci艂 si臋; na jego ustach b艂膮dzi艂 p贸艂u艣miech, w spojrzeniu b艂ysn膮艂 triumf - trwa艂o to u艂amek sekundy i gdybym nie przygl膮da艂 mu si臋 tak uwa偶nie, pewnie nic bym nie zauwa偶y艂. Administrator by艂 mistrzem, tylko niepotrzebnie traktowa艂 mnie z takim pob艂a偶aniem - 偶e niby smarkacz musi si臋 jeszcze wiele nauczy膰... No c贸偶, trzeba przyj膮膰 mora艂y z ca艂膮 pokor膮...
- To co? Pr贸bujesz jeszcze raz? Bo musz臋 ju偶 i艣膰. Rozejrza艂em si臋 z pow膮tpiewaniem.
- Panie administratorze, to niech pan idzie, ja ju偶 wiem, jak szuka膰, wszystko zrobi臋 sam.
- Niestety, m贸j ma艂y, nie mog臋. Zasady nie pozwalaj膮 zostawia膰 os贸b postronnych samych w archiwum, a jak widzisz, archiwista wyszed艂. No c贸偶, wobec tego do jutra. - Administrator zerkn膮艂 na przegub r臋ki.
Z obw贸dki umocowanej rzemykiem na nadgarstku administratora wysun臋艂a si臋 g艂owa nietoperza i warkn臋艂a:
- Dwudziesta pierwsza trzydzie艣ci pi臋膰. Nic nie dasz pospa膰, gapisz si臋 co pi臋膰 minut. Co ja jestem, kuku艂ka?
Administrator poczerwienia艂.
- Cicho mi b膮d藕! Bo ci臋 zutylizuj臋, wymieni臋 na ludzki mechaniczny zegarek, teraz jest w艂a艣nie moda na r贸偶ne ludzkie rzeczy. B臋dzie mnie tu poucza艂!
U艣miechn膮艂em si臋 w my艣lach. Patrzy艂 co pi臋膰 minut, to znaczy, 偶e sprawdza艂, czy zd膮偶臋 na ostatni ekspres do raju.
- Dobrze - westchn膮艂em ze smutkiem. - Skoro dzisiaj si臋 nie uda艂o, od艂贸偶my to do jutra. Przyjd臋 wcze艣nie rano.
- I po co? Nie spiesz si臋, ma艂y, archiwista i tak nie zjawia si臋 przed dziesi膮t膮.
- To przyjd臋 o dziesi膮tej.
- No i bardzo dobrze. Chod藕my, zamkn臋 drzwi. Przyjdziesz jutro, wtedy obejrzysz wszystko, co b臋dziesz chcia艂.
Skin膮艂em g艂ow膮 i pomaca艂em ukradkiem kiesze艅, w kt贸rej spoczywa艂y akta Zoi Nienaszewej. By艂em zadowolony - wszystko dzisiaj ko艅czy艂o si臋 jak najlepiej.
Po偶egna艂em si臋 serdecznie z administratorem i wyszed艂em z ministerstwa.
- No dobrze, czas do domu - wymrucza艂em. - Mimo wszystko, to by艂 udany dzie艅...
W domu b艂yskawicznie uwolni艂em si臋 od wszystkich spraw, m贸wi膮c, 偶e jestem zaj臋ty (przecie偶 tak w艂a艣nie by艂o!) i zamkn膮艂em si臋 w pokoju. Na wszelki wypadek zamkn膮艂em drzwi nie tylko na zamek (brat na pewno mia艂 klucz), ale dodatkowo podpar艂em klamk臋 krzes艂em. Teraz mog艂em si臋 ju偶 zaj膮膰 zb艂膮kan膮 dusz膮. Zdj膮艂em kapcie, po艂o偶y艂em si臋 na 艂贸偶ku, podk艂adaj膮c poduszk臋 pod 艂okie膰. Wyj膮艂em akta, powi臋kszy艂em je i wzi膮艂em pierwszy tom. Taak, co my tu mamy... Poprzednie reinkarnacje, w tej chwili mnie to nie interesowa艂o... Mo偶e p贸藕niej przejrz臋, teraz mam wa偶niejsze sprawy.
Od艂o偶y艂em pierwszy tom, wzi膮艂em drugi. O, to jest to! Data urodzin...
- Ale szkrab! - wymrucza艂em. Zdj臋cie przedstawia艂o malucha patrz膮cego na co艣 przed sob膮.
„Zoja, i rok” - widnia艂 podpis pod zdj臋ciem.
Dalej, dalej... Zoja idzie do szko艂y, Zoja zostaje pionierem... Interesuj膮ce, ale ci膮gle nie to, czego potrzebuj臋. Aha, jest! „艢lub”, czyli b臋dzie m膮偶. Z tego, co m贸wi艂a zjawa, m膮偶 nadal 偶yje.
A oto i syn.
„Alosza” - przeczyta艂em pod zdj臋ciem.
- O, i od tego momentu ze szczeg贸艂ami - poleci艂em teczce.
- Za ma艂y jeste艣, 偶eby mi rozkazywa膰 - odpar艂a teczka surowo. - Czekaj, czekaj, powiem archiwi艣cie, 偶e艣 mnie wyni贸s艂 z archiwum bez pozwolenia!
- Zdaje si臋, 偶e mamy w pokoju kominek - wymrucza艂em w zadumie. - I chyba nie ma tam ju偶 nic na rozpa艂k臋...
- Dobra, dobra - mrukn臋艂a przestraszona teczka. - Przecie偶 偶artowa艂am. To ju偶 nawet po偶artowa膰 nie wolno?
- Ze szczeg贸艂ami! - zadysponowa艂em.
- No prosz臋, jeszcze ogona nie ma, a ju偶 b臋dzie pokrzykiwa艂! Nie mo偶na po ludzku poprosi膰? A mo偶e ja te偶 mam dusz臋!...
Bez s艂owa wsta艂em z 艂贸偶ka i skierowa艂em si臋 z teczk膮 do wyj艣cia.
- Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby ma艂偶e艅stwo naszej bohaterki Zoi Paw艂owny by艂o szcz臋艣liwe - zatrajkota艂a szybko teczka. Zn贸w zdj膮艂em kapcie i wszed艂em na 艂贸偶ko, rozk艂adaj膮c teczk臋 tak, 偶eby lepiej by艂o wida膰 obrazki, kt贸re w艂a艣nie pokazywa艂a. - Pocz膮tkowo wszystko uk艂ada艂o si臋 dobrze (zdj臋cia szcz臋艣liwej pary), ale stopniowo jej m膮偶 zacz膮艂 pi膰. Pi艂 coraz wi臋cej i cz臋艣ciej (zdj臋cie m臋偶czyzny stoj膮cego w drzwiach mieszkania, opartego o futryn臋). Zacz臋艂y si臋 awantury. Nied艂ugo potem w rodzinie Nienaszew贸w urodzi艂 si臋 ch艂opczyk, kt贸remu dano imi臋 Aloszka (zdj臋cie malucha).
- Nietrudno si臋 domy艣li膰, co by艂o dalej - przerwa艂em teczce. - M膮偶 pi艂 coraz wi臋cej i awanturowa艂 si臋 coraz bardziej. Jednym s艂owem, nasz klient.
- Tak jest. S艂ysza艂am od innych teczek, 偶e ju偶 mu u nas przygotowano miejsce. Jak tylko wyci膮gnie kopyta, zaraz go przyjm膮.
- To mnie nie interesuje. Powiedz lepiej, czyim klientem jest ta Zoja, naszym czy ich? - Wskaza艂em palcem sufit.
- Skoro tyle czasu znosi艂a tego pijaka, to ich. 艢wi臋ta kobieta.
- Jak jest taka 艣wi臋ta, to czemu nie jest u nich, tylko miota si臋 mi臋dzy 艣wiatami?
- Z powodu syna. - Teczka zaszele艣ci艂a kartkami, przerzucaj膮c oko艂o stu stron. - Patrz.
Zobaczy艂em obrazek wielko艣ci roz艂o偶onej teczki. Obrazek o偶y艂 - wra偶enie by艂o takie, jakbym ogl膮da艂 telewizj臋. Zobaczy艂em sympatycznego czarniawego ch艂opca oko艂o lat dwunastu, kt贸ry siedzia艂 w k膮cie i cicho p艂aka艂. Jego szczup艂膮 posta膰 zas艂ania艂 jaki艣 typ, porz膮dnie ubrany, ale chwiej膮cy si臋 na nogach.
- Z艂odziejskie nasienie! - wrzeszcza艂 na ch艂opca. - Znowu 偶e艣 mi wzi膮艂 pieni膮dze?
- Nie, tato, nie! - powtarza艂 przestraszony ch艂opiec. - Nie bra艂em! Sam je wzi膮艂e艣!
- Jeszcze b臋dziesz mi k艂ama艂?! Odk膮d matka umar艂a, rozpu艣ci艂e艣 si臋 jak dziadowski bicz! Ju偶 ja si臋 za ciebie wezm臋! Ju偶 ja zrobi臋 z ciebie cz艂owieka!
M臋偶czyzna zacz膮艂 rozpina膰 pasek.
- Raz-dwa z ciebie g艂upot臋 wybij臋!
- Nie, tato! Ju偶 wi臋cej nie b臋d臋! Obiecuj臋!
Po艂o偶y艂em palec na obrazku, zatrzymuj膮c go.
- Kto wzi膮艂 pieni膮dze? - spyta艂em.
- Ojciec Aloszy - zameldowa艂a teczka. - Wczoraj przyszed艂 do domu pijany, ale chyba ci膮gle mu by艂o ma艂o, zabra艂 pieni膮dze i kupi艂 w贸dk臋, a dzi艣 o tym nie pami臋ta艂.
- Jasne. - Zabra艂em palec i obraz znowu o偶y艂. Niewiele straci艂em, ojciec bi艂 ch艂opaka na ca艂ego, lej膮c, gdzie popadnie.
- Ja z ciebie zrobi臋 cz艂owieka! Ju偶 ja z ciebie zrobi臋 cz艂owieka!
Ch艂opak ju偶 nie p艂aka艂, tylko j臋cza艂, usi艂uj膮c zas艂oni膰 si臋 przed uderzeniami. Nagle co艣 szepn膮艂...
- Stop! - zawo艂a艂em i obrazek natychmiast zastyg艂. - Cofnij odrobin臋... - Teczka spe艂ni艂a pro艣b臋. - A teraz daj d藕wi臋k na maksa, chc臋 us艂ysze膰, co powiedzia艂 ch艂opiec.
- Mog臋 przeczyta膰 z ruchu warg. Nawet maksymalne pog艂o艣nienie nic nie da, ch艂opiec nie m贸wi艂 na g艂os.
- To czytaj!
Obrazek znowu o偶y艂.
- „Zabij臋 ci臋” - odczyta艂a teczka. - „Przysi臋gam, 偶e ci臋 zabij臋. Za mam臋!” To wszystko, nic wi臋cej nie m贸wi艂. Pokazywa膰 dalej?
Zamkn膮艂em teczk臋.
- Nie trzeba, s膮d ju偶 wszystko rozumie. Teraz jasne, dlaczego dusza Zoi snuje si臋 mi臋dzy 艣wiatami. Czy ch艂opiec m贸wi艂 te s艂owa na powa偶nie?
- M贸wi艂 bardzo powa偶nie.
Skrzywi艂em si臋.
- Nie o to mi chodzi. Jakie jest prawdopodobie艅stwo, 偶e spe艂ni swoj膮 gro藕b臋?
- Gdyby w tamtej chwili mia艂 w r臋ku n贸偶, spe艂ni艂by j膮 od razu. A tak... Nie wiem, nie jestem wydzia艂em analitycznym.
- O rany, daj偶e spok贸j! Przecie偶 na pewno napatrzy艂a艣 si臋 ju偶 na ludzi, i nawet bez wydzia艂u analitycznego wszystko wiesz.
- Powiem tak. - Ok艂adka teczki lekko poczerwienia艂a ze wzburzenia. - Kt贸rego艣 dnia ten typ doprowadzi syna do ostateczno艣ci i wtedy albo Alosza zabije ojca, gdy ten b臋dzie spa艂, albo zabije go, gdy doro艣nie.
- Jasne. A potem Aloszka trafi prosto do nas i jego dusza straci jedn膮 reinkarnacj臋. Hmm... - zamy艣li艂em si臋. - Jasna sprawa, 偶e jego matka tego nie chce, ale sama nie mo偶e nic zrobi膰. Taak... Ca艂kiem nie藕le. A co on tam m贸wi艂 o mamie? No, „zabij臋 go za mam臋”?
- A, to... Mniej wi臋cej dwa lata temu ten typ upi艂 si臋, jak zwykle, a potem pobi艂 偶on臋 na oczach syna i odbi艂 jej w膮trob臋. Wtedy bardzo d艂ugo chorowa艂a.
- Ach tak - zab臋bni艂em palcami w poduszk臋. - A czy jest winien jej 艣mierci?
- Jak najbardziej. Jej 艣mier膰 jest bezpo艣redni膮 konsekwencj膮 tamtego pobicia.
- Jasne.
Od艂o偶y艂em teczk臋, zerwa艂em si臋 z 艂贸偶ka i zacz膮艂em chodzi膰 po pokoju. No, wujaszku, wielkie dzi臋ki za moj膮 letni膮 praktyk臋. K艂aniam si臋 nisko i ca艂uj臋 r膮czki! Wychodzi na to, 偶e chc膮c zapewni膰 spok贸j duszy Zoi, 偶eby dosta膰 zaliczenie praktyki, musz臋 rozwi膮za膰 problem jej m臋偶a i syna? Fantastycznie. Czy ja wygl膮dam na anio艂a str贸偶a?! Podszed艂em do lustra. Nie, nie wygl膮dam!
- Wielkie dzi臋ki, wujku! - krzykn膮艂em w sufit, w艣ciek艂y cisn膮艂em poduszk膮 o 艣cian臋. Mo偶e by tak jeszcze zatupa膰 nogami i zacz膮膰 wrzeszcze膰? E, za stary jestem na takie histerie, rodzice by nie rozumieli... Ciekawe, a mo偶e m贸g艂bym zrezygnowa膰 z tej praktyki? Nie, pewnie si臋 nie da. Wikientij mi na to nie pozwoli. No i po czym艣 takim mia艂bym napi臋te stosunki z dyrektorem... A Wikesza w og贸le nie da艂by mi 偶y膰, musia艂bym pewnie zmieni膰 szko艂臋. Nie, to by by艂o przyznanie si臋 do pora偶ki, nie ma mowy! Do licha, co to dla mnie takie zagmatwane sprawy rodzinne? Sama przyjemno艣膰!
Po艂o偶y艂em si臋 na 艂贸偶ku, przykry艂em g艂ow臋 poduszk膮.
- Mamo, prosz臋, urod藕 mnie jeszcze raz... - wyj臋cza艂em. - Jestem diab艂em, nie psychologiem rodzinnym! I jako diab艂u zale偶y mi na tym, 偶eby do piek艂a trafi艂o jak najwi臋cej dusz! Nie, cholera, wcale mi nie zale偶y - poprawi艂em si臋 od razu. Dawno min臋艂y czasy, gdy diab艂y rywalizowa艂y ze sob膮, kt贸ry 艣ci膮gnie wi臋cej ludzi na z艂膮 drog臋. Niegdy艣 z tego powodu toczyli艣my z rajem wielkie wojny... A teraz na mocy traktatu od siedmiuset lat nie prowadzi si臋 tego typu rywalizacji, 偶eby nie zaognia膰 sytuacji. W wypadku rodziny Zoi jeden klient jest na pewno nasz... Pozostaje jeszcze kwestia dw贸ch dusz.
- I co postanowi艂e艣? - spyta艂a teczka, kt贸rej pewnie znudzi艂o si臋 ogl膮danie mnie z poduszk膮 na g艂owie.
Podnios艂em si臋 i schowa艂em teczk臋 do szuflady biurka.
- Nie twoja sprawa - burkn膮艂em. - My艣la艂by kto, 偶e mam jaki艣 wyb贸r... Po co wtedy polaz艂em z wujkiem do ministerstwa? Gdybym nie poszed艂, nie spotka艂bym tej duszy...
Zerkn膮艂em na zegarek. Rany! Trzecia w nocy! Rano musz臋 by膰 przecie偶 w archiwum, 偶eby od艂o偶y膰 akta na miejsce! Szybko si臋 rozebra艂em i wskoczy艂em pod ko艂dr臋. 呕eby tylko rano nie zaspa膰...
*
Rano oczywi艣cie zaspa艂em. Nikt nie wpad艂 na to, 偶eby mnie obudzi膰! Pewnie, po co kogo艣 budzi膰, skoro ma wakacje? Rodzice wyra藕nie zapomnieli o mojej letniej praktyce. Zreszt膮, sam jestem sobie winien, nie ma co oskar偶a膰 innych... Zapinaj膮c w biegu koszul臋, wpad艂em do kuchni, wyci膮gn膮艂em kanapki z lod贸wki i zacz膮艂em je wpycha膰 do ust.
- Dok膮d si臋 tak spieszysz! - zawo艂a艂a za mn膮 mama. - Usi膮d藕, zjedz normalnie!
- Bemambasu! - odpar艂em.
- Nie m贸w z pe艂nymi ustami! - pouczy艂 mnie brat.
Prze艂kn膮艂em z trudem.
- Nie mam czasu, m贸wi臋! Powinienem ju偶 by膰 na praktyce!
- Znowu 偶e艣 czyta艂 do p贸艂nocy, nic dziwnego, 偶e zaspa艂e艣! - mrukn膮艂 brat.
Pokaza艂em mu j臋zyk i schowa艂em si臋 za drzwiami, nim zd膮偶y艂 zareagowa膰.
- Mamo! Widzia艂a艣 to? - us艂ysza艂em jego krzyk.
Czym pr臋dzej wybieg艂em na dw贸r, pop臋dzi艂em przez trawnik do bramy, 偶eby jak najszybciej znikn膮膰 z naszego podw贸rka. Jeszcze mnie zatrzymaj膮...
- St贸j! - dolecia艂 mnie krzyk ojca.
Uda艂em, 偶e nie s艂ysz臋 i machn膮艂em r臋k膮 na taks贸wk臋.
- Do ministerstwa kar - poprosi艂em, wsiadaj膮c. Samoch贸d ruszy艂 i szybko skry艂 si臋 za zakr臋tem. Rodzina nie zd膮偶y艂a mnie dogoni膰.
Podje偶d偶aj膮c do g艂贸wnego wej艣cia do ministerstwa marzy艂em o tym, 偶eby zobaczy膰 tam wujka. O, wtedy wygarn膮艂bym mu, co o nim my艣l臋. Do艣膰 tego, miarka si臋 przebra艂a!
Oczywi艣cie przed wej艣ciem wujka nie by艂o. Dobra... Podszed艂em do najbli偶szego s艂upa, na kt贸rym siedzia艂 kruk.
- Daj raj! - burkn膮艂em.
- Z kim chcesz rozmawia膰? - zakraka艂 kruk.
- Z wujkiem. Numer sze艣膰dziesi膮t trzy sze艣膰set. Kruk przechyli艂 g艂ow臋 na bok, nas艂uchuj膮c.
- Abonent czasowo niedost臋pny - zakraka艂.
- Tfu - splun膮艂em. Zrozumia艂em, 偶e mimo najszczerszych ch臋ci nie uda mi si臋 wygarn膮膰 wujkowi, wi臋c poszed艂em w stron臋 budynku.
- A kto zap艂aci? - spyta艂 surowo kruk.
- Za co?! - oburzy艂em si臋.
- Za rozmow臋!
- Za jak膮 rozmow臋?! - rozz艂o艣ci艂em si臋. - Co za z艂odziejstwo! Czekaj, poskar偶臋 si臋 na ciebie do ministerstwa 艂膮czno艣ci!
- My艣la艂by kto - powiedzia艂 kruk. - Jaki wa偶ny!
Odwr贸ci艂em si臋 i poszed艂em.
- Cham! - zawo艂a艂 za mn膮 kruk.
- Chyba ty sam! - rzuci艂em przez rami臋.
Pokaza艂em przed wej艣ciem przepustk臋 i od razu uda艂em si臋 do archiwum. Ju偶 schodz膮c do podziemi, us艂ysza艂em czyj艣 pot臋偶ny ryk.
- I co ja mam z tob膮 zrobi膰, ba艂wanie jeden! Czy ty chocia偶 rozumiesz, 偶e omal nie narobi艂e艣 ba艂aganu w ca艂ej sprawozdawczo艣ci?! Zreszt膮, do diab艂a z ni膮!!! Jak 艣mia艂e艣!!! Pytam ci臋, jak 艣mia艂e艣 przestawia膰 teczki i prze艂o偶y膰 akta 偶ywego cz艂owieka do dzia艂u zmar艂ych?! Czy w tym swoim kurzym m贸偶d偶ku rozumiesz chocia偶, co by艣 narobi艂?!
Ostro偶nie uchyli艂em drzwi, w艣lizn膮艂em si臋 do archiwum. Ujrza艂em tam do艣膰 interesuj膮c膮 scenk臋: blady z przera偶enia Ksefon, przyciskaj膮cy do piersi jak膮艣 teczk臋, zosta艂 wci艣ni臋ty w ciasny k膮t przez do艣膰 pot臋偶nego diab艂a, kt贸ry gro藕nie macha艂 przed jego nosem wielk膮 pa艂k膮.
- Oo? - powiedzia艂em.
Zdaje si臋, 偶e Ksefon co艣 nabroi艂... Od razu poprawi艂 mi si臋 humor. W tym momencie Ksefon spostrzeg艂 mnie i czym pr臋dzej zawo艂a艂, licz膮c, 偶e w ten spos贸b odwr贸ci od siebie uwag臋 gro藕nego diab艂a. Diabe艂 istotnie zwr贸ci艂 si臋 w moj膮 stron臋 i jego oczy gro藕nie b艂ysn臋艂y.
- Dzie艅 dobry, prosz臋 pana - powiedzia艂em najuprzejmiej, jak umia艂em. - Zapewne jest pan archiwist膮? Pan administrator m贸wi艂 mi, 偶e b臋dzie pan dzisiaj. Jestem praktykantem ze szko艂y, nazywam si臋 Ezergil i chcia艂bym sprawdzi膰 co艣 w archiwum, oczywi艣cie, je艣li nie ma pan nic przeciwko temu?
Twarz diab艂a rozpogodzi艂a si臋, wyra藕nie z艂agodnia艂.
- Od razu wida膰 dobre wychowanie! Ezergilu, musisz najpierw otrzyma膰 przepustk臋 od administratora. Chocia偶! - g艂os archiwisty podni贸s艂 si臋 o dwie oktawy. - Widz臋, 偶e administrator ju偶 sam nie wie, komu wydaje przepustki!!!
- Mam przepustk臋, dosta艂em j膮 jeszcze wczoraj, prosz臋... A co si臋 sta艂o?
- Co si臋 sta艂o?! Co si臋 sta艂o?! Przyszed艂em dzi艣 wcze艣niej, bo zaplanowa艂em rewizj臋 ubieg艂ego stulecia, mam ustali膰 list臋 reinkarnacji z naszej strony. Pracuj臋 spokojnie, a tu nagle wchodzi ten typek. Spodziewa艂em si臋, 偶e jak dobrze wychowany diabe艂 podejdzie do mnie, przedstawi si臋, wyja艣ni, w jakiej sprawie przyszed艂 i je艣li b臋dzie mia艂 przepustk臋, a jego sprawa oka偶e si臋 wa偶na, to ja pomog臋 mu, jak umiem. A on co robi?!
- Co robi? - spyta艂em grzecznie.
- On skrada si臋 do p贸艂ki, na kt贸rej stoj膮 akta 偶ywych ludzi, wyjmuje jedn膮 teczk臋 i wsuwa j膮 na p贸艂k臋 ze zmar艂ymi!!! Dobrze, 偶e zobaczy艂em!!!
- To straszne! - zawo艂a艂em z przera偶eniem, chichocz膮c w duchu. M贸j podst臋p si臋 jednak uda艂! Administrator spostrzeg艂, jak膮 teczk臋 ogl膮da艂em i przekaza艂 t臋 informacj臋 Ksefonowi. A ten przyg艂up nie zdo艂a艂 wymy艣li膰 nic m膮drzejszego, jak tylko przenikn膮膰 do archiwum i pr贸bowa膰 ukry膰 teczk臋 przede mn膮. Rzecz jasna, lekcj臋, na kt贸rej opowiadano nam o surowych zasadach przechowywania danych i wp艂ywie tego przechowywania na ludzi jak zwykle opu艣ci艂; dlatego nie wiedzia艂, 偶e taka teczka po prostu nie mo偶e sta膰 nie na swoim miejscu. Zrobi艂by si臋 tu taki bajzel, 偶e wszyscy anio艂owie by si臋 dowiedzieli, nazje偶d偶a艂oby si臋 komisji... Nie m贸wi膮c ju偶 o naprawieniu wszystkich konsekwencji na ziemi...
- Znasz tego typka? - spyta艂 mnie podejrzliwie archiwista.
Westchn膮艂em ze smutkiem.
- Niestety! Chodzimy do jednej klasy i on te偶 odbywa tu praktyk臋. Co prawda, nie mam poj臋cia, na czym polega jego zadanie, bo jak na razie tylko pl膮cze si臋 pod nogami i wszystkim przeszkadza. Wczoraj mnie 艣ledzi艂...
- O, wi臋cej nie b臋dzie nikomu przeszkadza艂! - oznajmi艂 gro藕nie archiwista, 艂api膮c Ksefona za ucho. - Dobrze, Ezergilu, widz臋, 偶e jeste艣 powa偶nym ch艂opcem. Zosta艅 tu przez chwil臋 i przypilnuj, 偶eby nikt nie wchodzi艂, w razie czego m贸w, 偶e nie pozwoli艂em nikomu korzysta膰 z archiwum do czasu swojego powrotu. Zaprowadz臋 tego gagatka do administratora i od razu powiem temu staremu durniowi, co o nim my艣l臋.
- Dobrze, panie archiwisto. Mo偶e pan by膰 spokojny, wszystko b臋dzie w porz膮dku.
Ksefon pos艂a艂 mi mordercze spojrzenie i od razu wrzasn膮艂, gdy archiwista poci膮gn膮艂 go za ucho do wyj艣cia. Wykrzywi艂em si臋 w stron臋 kolegi z klasy, a ten pr贸bowa艂 mi odpowiedzie膰 tym samym, ale w艂a艣nie wtedy archiwista poci膮gn膮艂 go mocniej i Ksefon zn贸w zawy艂 z b贸lu. Wkr贸tce potem jego krzyki nik艂y w g艂臋bi korytarza; a ja b艂yskawicznie podbieg艂em do w艂a艣ciwego rega艂u, by odstawi膰 na miejsce teczk臋 z aktami Zoi Paw艂owny.
- No i super - powiedzia艂em do siebie. Zachichota艂em, wyobra偶aj膮c sobie, co si臋 teraz dzieje u administratora. No, musz臋 tam koniecznie potem zajrze膰.
W doskona艂ym humorze usiad艂em na najbli偶szym krze艣le obrotowym i odepchn膮艂em si臋 nog膮 od pod艂ogi. Krzes艂o zawirowa艂o. Wszystko uk艂ada si臋 jak najlepiej... Gdybym dzi艣 nie zaspa艂, nie zobaczy艂bym tego zajmuj膮cego widowiska, zwr贸cenie teczki pod czujnym okiem archiwisty by艂oby sporym problemem, a Ksefon w mojej obecno艣ci pewnie powstrzyma艂by si臋 od robienia g艂upstw. Tylko co ja mam zrobi膰 ze swoj膮 praktyk膮?
Archiwista wr贸ci艂 do艣膰 szybko, zagniewany i wes贸艂 zarazem.
- No - powiedzia艂. - Ten idiota nie b臋dzie nas ju偶 niepokoi艂. Od razu uprzedzi艂em administratora, 偶e je艣li ten szczeniak jeszcze raz wejdzie mi w oczy, to zwyczajnie wyrzuc臋 go z budynku, a na administratora napisz臋 skarg臋, 偶e wystawia przepustki r贸偶nym chuliganom, kt贸rzy nie maj膮 poj臋cia o znaczeniu przechowywanych tu rzeczy!
- Obawiam si臋, 偶e b臋dzie pan musia艂 spe艂ni膰 swoj膮 gro藕b臋 - zauwa偶y艂em. - Ksefon nie rozumie aluzji.
- Aluzji? - zdumia艂 si臋 archiwista.
- No, tego, 偶e wzi膮艂 go pan za ucho i wystawi艂 na korytarz. Nale偶a艂o powiedzie膰 wprost: wi臋cej mi tu nie przychod藕!
- To on jest taki t臋py?
- Zwykle trzeba mu wszystko m贸wi膰 dwa razy... - Im dalej, tym lepiej!
Wprawdzie Ksefon a偶 taki t臋py nie by艂, ale czego nie robi si臋 dla przyjaciela! Je艣li przyjaciel ci臋 nie pochwali, to kto inny?
- Rozumiem. Lepiej, niech si臋 trzyma ode mnie z daleka. A ty czego by艣 chcia艂?
Zastanowi艂em si臋. Najwyra藕niej archiwista nie p艂on膮艂 ch臋ci膮 pomagania Ksefonowi. Chyba nie zrobi艂by tego nawet za pieni膮dze... Postanowi艂em opowiedzie膰 mu o moim zadaniu. Archiwista wys艂ucha艂 mnie z uwag膮.
- Czyli tw贸j wuj jest anio艂em? - prychn膮艂. - No c贸偶, zdarzaj膮 si臋 gorsze rzeczy. Musz臋 przyzna膰, 偶e podsun膮艂 ci ciekaw膮 prac臋...
- W艂a艣nie! My艣la艂em, 偶e porozmawiam z t膮 dusz膮 i b臋dzie po sprawie...
- O, kochany, zaufaj mojemu do艣wiadczeniu: wszystko oka偶e si臋 znacznie bardziej skomplikowane ni偶 wydaje si臋 na pierwszy rzut oka!
Zerkn膮艂em podejrzliwie na archiwist臋. Chyba nie czyta w my艣lach... Przecie偶 nie wspomnia艂em o tym, 偶e wynios艂em z archiwum akta Nienaszewej, nie m贸wi艂em te偶, czego dowiedzia艂em si臋 z teczki - a jednak, nie wiedz膮c tego wszystkiego, co ja wiem, archiwista od razu wyczu艂, 偶e sprawa nie jest prosta.
- Dobrze, chod藕my szuka膰 tej twojej Zoi. Najprawdopodobniej jest jeszcze w dziale 偶yj膮cych.
Zrobili艣my to samo, co wczoraj robi艂em ju偶 z administratorem, ale tym razem od razu podszed艂em do w艂a艣ciwej teczki.
- Je艣li wygadasz si臋, 偶e ci臋 ju偶 bra艂em, to wrzuc臋 ci臋 do kominka - pogrozi艂em jej szeptem.
- No przecie偶 jeste艣my przyjaci贸艂mi! Jak mog艂e艣 przypu艣ci膰... - odpar艂a przestraszona teczka.
Przynios艂em teczk臋 na st贸艂 i po艂o偶y艂em przed archiwist膮. Ten na艂o偶y艂 okulary i otworzy艂.
- Dobrze... Popatrzmy, co my tu mamy.
Razem z archiwist膮 czyta艂em teraz to, co ju偶 obejrza艂em wczoraj wieczorem. Archiwista kartkowa艂 teczk臋 bez po艣piechu, czasem prosi艂 o pokazanie jakiego艣 epizodu z 偶ycia Zoi, uwa偶nie ogl膮da艂 zdj臋cia, w ko艅cu doszed艂 do dnia dzisiejszego i obejrza艂 sobie 偶ycie codzienne rodziny Nienaszew贸w.
- Jaasne - powiedzia艂 w ko艅cu. - Tak, smutne to, smutne... - W zadumie podpar艂 podbr贸dek d艂oni膮 i zapatrzy艂 si臋 w jeden punkt. Nie odzywa艂em si臋, nie chc膮c mu przeszkadza膰, w ko艅cu jednak przem贸wi艂: - Nie rozumiem, dlaczego ludzie my艣l膮, 偶e diab艂y nie umiej膮 wsp贸艂czu膰. Nic podobnego! Naprawd臋 jest mi szczerze 偶al tego ch艂opca. Przecie偶 on przepadnie! I jestem prawie pewien, 偶e w efekcie stanie si臋 naszym klientem.
- Ale, tak czy inaczej, to nie jest praca dla diab艂贸w, lecz dla anio艂贸w! Pomoc i ratunek to ich zadania!
- S艂usznie, ale to szczeg贸lny przypadek. Widzisz, ch艂opiec nie wierzy w nic, a to znaczy, 偶e jest sam przeciwko ca艂emu 艣wiatu, a to ponad jego si艂y. A skoro on nie wierzy, to anio艂owie s膮 bezsilni. Ale my, diab艂y...
- Czyli my mo偶emy mu pom贸c? Ale to przecie偶 nie nasze zadanie?!
- No to co? Co nam szkodzi spr贸bowa膰?
- Chce pan powiedzie膰...
- Oczywi艣cie. To, 偶e czego艣 nie umiesz zrobi膰, to jeszcze nie pow贸d, 偶eby nie spr贸bowa膰. Chyba chcesz zaliczy膰 swoj膮 praktyk臋?
- Oczywi艣cie!
- W takim razie musisz upora膰 si臋 z tym problemem. Sam rozumiesz, 偶e zjawa nigdzie nie p贸jdzie, dop贸ki b臋dzie martwi膰 si臋 o syna. I jedyny spos贸b zmuszenia jej do okre艣lenia si臋, to sprawi膰, by nie musia艂a l臋ka膰 si臋 o jego los.
- Zabi膰 tego jej m臋偶a i ju偶... - mrukn膮艂em.
- No, no, no! 呕ebym nie musia艂 zmieni膰 o tobie zdania!
- Wiem, 偶e to bzdury, ale nie m贸wi艂em tego na powa偶nie, tylko tak...
- Nigdy nie m贸w takich rzeczy nawet „tylko tak”. Ani my, ani anio艂owie, nikt nie mo偶e bezpo艣rednio ingerowa膰 w 偶ycie cz艂owieka. To jedna z podstawowych regu艂 ustanowionych przez Niego. Mo偶emy dzia艂a膰 jedynie przez ludzi. Ale dam ci rad臋... - Archiwista zamy艣li艂 si臋, w ko艅cu skin膮艂 g艂ow膮. - Widzisz, m贸j ma艂y, b臋dziesz musia艂 pojecha膰 do raju. Skoro masz tam wujka, to on ci na pewno pomo偶e. Dostaniesz list do tamtejszego archiwisty... Chodzi o to, 偶eby艣 obejrza艂 r贸wnie偶 ich dokumentacj臋. Oczywi艣cie dysponujemy kompletnymi danymi, ale nas interesuj膮 g艂贸wnie wady i na艂ogi, czyli ciemna strona cz艂owieka. W raju maj膮 przede wszystkim t臋 jasn膮 stron臋. 呕eby uzyska膰 kompletny obraz sytuacji, powiniene艣 zapozna膰 si臋 r贸wnie偶 z ich materia艂ami. Nie mo偶na zrozumie膰 cz艂owieka, je艣li zna si臋 go tylko z jednej strony.
Skin膮艂em g艂ow膮.
- Dzi臋kuj臋. Chyba tak w艂a艣nie zrobi臋. Dzisiaj popracuj臋 tutaj, a jutro pojad臋 do raju. Chcia艂bym jeszcze obejrze膰 akta Aloszy Nienaszewa i tego m臋偶a Zoi, Wiktora Niko艂ajewicza Nienaszewa.
- S艂usznie. - Archiwista skin膮艂 aprobuj膮co g艂ow膮. - Dzia艂aj, dzia艂aj, nie b臋d臋 ci przeszkadza艂.
- Co te偶 pan m贸wi! Tak bardzo mi pan pom贸g艂!
- Dlaczego nie mia艂bym pom贸c? Ty do mnie po dobroci, to i ja do ciebie z ca艂ym szacunkiem.
Archiwista u艣miechn膮艂 si臋 dobrodusznie i odszed艂, a ja odstawi艂em teczk臋 Zoi na miejsce i odnalaz艂em akta Wiktora. Niczego nowego si臋 z nich nie dowiedzia艂em, zrozumia艂em jedynie, jak zacz膮艂 pi膰 w towarzystwie kole偶k贸w, ale niewiele mi to da艂o. Za to jakie tam by艂y obrazki... Jak karze syna za dw贸jk臋, jak bije 偶on臋 za to, 偶e chowa przed nim pieni膮dze... Kr贸tko m贸wi膮c, nasz klient bez dw贸ch zda艅. Jego kartoteka by艂a bardzo poka藕na, w odr贸偶nieniu od cieniutkiej teczki Zoi, a przecie偶 oboje byli w tym samym wieku. No dobrze, zastanowi臋 si臋 nad tym p贸藕niej...
Odstawi艂em wszystko na swoje miejsca, po偶egna艂em si臋 z archiwist膮 i poszed艂em szuka膰 administratora. Znalaz艂em go w pokoju socjalnym, gdzie chyba uspokaja艂 nerwy. Przywita艂em si臋 z nim uprzejmie, a on nagrodzi艂 mnie gniewnym spojrzeniem.
- Co tam zasz艂o mi臋dzy tob膮 i Ksefonem? - zapyta艂 chmurnie.
- Mn膮 i Ksefonem? - Wytrzeszczy艂em oczy. - S艂owo daj臋, nic! Pr贸cz tego, 偶e on mnie ci膮gle 艣ledzi...
- Sk膮d ta my艣l? - zapyta艂 administrator.
- To raczej domys艂... Widzi pan, wczoraj znalaz艂em potrzebn膮 mi teczk臋, a dzisiaj Ksefon zakrad艂 si臋 do archiwum i pr贸bowa艂 j膮 schowa膰, przestawiaj膮c na inne miejsce.
- Jak to? Przecie偶 wczoraj nic nie znalaz艂e艣? - zauwa偶y艂 przebiegle administrator.
- Znalaz艂em, panie administratorze - westchn膮艂em ze smutkiem, jakbym si臋 przyznawa艂 do winy. - Po prostu panu nie powiedzia艂em, przepraszam... Chcia艂em sam rozwi膮za膰 ten problem i z nikim nie dzieli膰 si臋 zas艂ugami, 偶eby potem wszyscy mnie chwalili i m贸wili, jaki ze mnie zuch.
- Zarozumia艂a ambicja - u艣miechn膮艂 si臋 administrator. - No tak, to prawdziwie diabelskie uczucie, rozumiem ci臋.
- W艂a艣nie. A 偶e ten ba艂wan Ksefon chcia艂 przestawi膰 teczk臋 do dzia艂u zmar艂ych...
Administrator zje偶y艂 si臋.
- Oo... Wtedy to ju偶 na pewno wylecia艂bym z pracy, bez odprawy! Czego oni was ucz膮 w tej szkole?! - wybuchn膮艂 nagle.
- No c贸偶... - powiedzia艂em ze z艂o艣liw膮 satysfakcj膮. - Ucz膮 nas tego, co trzeba, ale Ksefon ma pi膮tk臋 tylko z jednego przedmiotu.
- Z jakiego? - spyta艂 podejrzliwie administrator.
- Z wagar贸w. Nic innego mu tak dobrze nie wychodzi. Z ca艂膮 odpowiedzialno艣ci膮 mog臋 zapewni膰, 偶e z tego przedmiotu jest najlepszy w szkole.
- Och! - Administrator nagle z艂apa艂 si臋 za serce. - A ja wystawi艂em mu przepustk臋 na ca艂y budynek! Mo偶e wchodzi膰 wsz臋dzie, pr贸cz dzia艂贸w specjalnych!
Mo偶e to dziwne, ale nie czu艂em wsp贸艂czucia dla administratora.
- Tak... Musz臋 przyzna膰, 偶e ma pan du偶o szcz臋艣cia.
- Dlaczego?
- Ksefon chodzi z t膮 przepustk膮 od wczoraj, a dosz艂o tylko do jednego skandalu...
I tym optymistycznym akcentem zako艅czy艂em rozmow臋 z administratorem i poszed艂em szuka膰 zjawy. Po drodze wpad艂em na Ksefona; od jego czerwonego ucha a偶 bi艂 blask. Przechyli艂em g艂ow臋, przygl膮daj膮c mu si臋 uwa偶nie.
- Wiesz co? - powiedzia艂em. - Nawet ci to pasuje... Chocia偶 by艂oby dobrze powi臋kszy膰 r贸wnie偶 drugie ucho, 偶eby by艂o symetrycznie. Jak chcesz, mog臋 po przyjacielsku pom贸c, wystarczy poprosi膰. Albo zawo艂am archiwist臋, on na pewno zrobi to z przyjemno艣ci膮.
- Czekaj, ju偶 ja ci to wszystko przypomn臋! - zasycza艂 Ksefon. - My艣lisz, 偶e nie wiem, kto mnie tak urz膮dzi艂? Nie mam jeszcze poj臋cia, jak to zrobi艂e艣, ale si臋 dowiem! A wtedy strze偶 si臋! - Odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i poszed艂 do administratora, kt贸ry czeka艂 na niego z ponur膮 min膮.
U艣miechn膮艂em si臋. Zdaje si臋, 偶e dla biednego Ksefona to jeszcze nie koniec k艂opot贸w na dzi艣...
*
Tym razem odnalaz艂em zjaw臋 znacznie szybciej - a przynajmniej nie musia艂em si臋 za ni膮 ugania膰.
- Przyszed艂e艣... - zaszemra艂a zjawa. Rozgl膮daj膮c si臋 uwa偶nie, podnios艂em palec do ust.
A potem wyj膮艂em z kieszeni pude艂eczko, w kt贸rym wierci艂y si臋 trzy paj膮ki. Znalaz艂em je wczoraj w naszym ogrodzie. P贸艂 godziny ich szuka艂em, a przez kolejn膮 godzin臋 si臋 do nich dostraja艂em. Nawet wyj膮艂em podr臋cznik do wszystkowidzenia! Teraz umie艣ci艂em po jednym paj膮czku na ka偶dym zakr臋cie korytarza.
No dobrze, moje z艂otka, sied藕cie tu sobie i rozgl膮dajcie si臋 uwa偶nie dooko艂a... Sprawdzi艂em, jak dzia艂a 艂膮czno艣膰. Patrzenie przez paj臋cze oczy by艂o do艣膰 niezwyk艂e, ale to nic, przynajmniej w艂asnych nie musz臋 mie膰 dooko艂a g艂owy. Teraz ju偶 nikt nie podkradnie si臋 niezauwa偶ony...
- Po co to? - zapyta艂a zjawa.
- A tak... Lubi臋 paj膮ki. Taka mania. Niekt贸rzy trzymaj膮 w domu koty czy psy, a ja paj膮ki. Wsz臋dzie je ze sob膮 zabieram, teraz w艂a艣nie jest pora ich spaceru... - Co艣 jestem dzi艣 za bardzo zjadliwy; mo偶e jestem chory?
Owszem, jestem. I jako choremu nale偶y mi si臋 odpoczynek. Ale niestety, o odpoczynku mog臋 tylko pomarzy膰. Dop贸ki nie za艂atwi臋 sprawy ze zjaw膮, odpoczynek pozostanie w sferze marze艅...
- Zdarza si臋. - Dusza skin臋艂a g艂ow膮.
Zdaje si臋, 偶e nie tylko ja jestem w takim nastroju...
- A tak w og贸le - powiedzia艂em - to z powodu pewnych os贸b nie spa艂em dzi艣 p贸艂 nocy i od 艣witu jestem na nogach.
- Przykro mi... Dowiedzia艂e艣 si臋 czego艣 o moim synu?
Nie mia艂em ochoty k艂ama膰, ale m贸wi膰 prawdy te偶 nie chcia艂em.
- Jest zdrowy - odpar艂em ogl臋dnie.
- Tyle to i ja wiem.
- C贸偶, jak pewnie sama rozumiesz, my tutaj, w piekle, mamy do艣膰 jednostronne wiadomo艣ci - powt贸rzy艂em s艂owa archiwisty. - 呕eby uzyska膰 pe艂ny obraz wydarze艅, musz臋 zajrze膰 do archiwum raju. Zaczekasz jeszcze troch臋? Jak ju偶 b臋d臋 mia艂 wszystkie wiadomo艣ci, znowu tu przyjd臋.
- Co艣 przede mn膮 ukrywasz... A ja nie mog臋 odej艣膰 od cmentarza. Nie mog臋 zobaczy膰 syna. Dlaczego?
- Trudno to wyja艣ni膰... Chodzi o po艣wi臋con膮 ziemi臋, kt贸ra nie pozwala wam robi膰 g艂upstw.
- Mniejsza o to... Zdaje si臋, 偶e wiem, jak pokona膰 ten zakaz.
- Na pani miejscu nie robi艂bym tego. Na cmentarzu jest pani bezpieczna, tam chroni pani膮 sama ziemia. Poza granicami nekropolii mo偶e pani wpa艣膰 w k艂opoty, niewykluczone, 偶e zaatakuj膮 pani膮 z艂o艣liwe zjawy, kt贸re si臋 tam gdzie艣 zasiedzia艂y, a kt贸rym wcale si臋 nie spieszy... C贸偶, jak zaczn膮 si臋 rozwiewa膰, same do nas przylec膮. Zreszt膮, wszech艣wiat niewiele straci, je艣li te dusze znikn膮.
- Musz臋 zobaczy膰 syna!
- Mog臋 przynie艣膰 zdj臋cie.
- Musz臋 zobaczy膰 syna!!
- Albo film...
- Musz臋 zobaczy膰 syna!!! - zaszlocha艂a i znik艂a. Stropiony patrzy艂em na miejsce, w kt贸rym jeszcze przed chwil膮 wisia艂a zjawa. Podrapa艂em si臋 po karku. C贸偶, je艣li dusza si臋 rozwieje, r贸wnie偶 b臋dzie to jakie艣 rozwi膮zanie problemu... Dobrze, na razie wracam do domu. Po pierwsze, musz臋 wy艂udzi膰 pieni膮dze na podr贸偶 do raju, po drugie przespa膰 si臋, a po trzecie spakowa膰 rzeczy. Ale najpierw musz臋 dosta膰 si臋 do domu.
Rozdzia艂 4
Poranny mi臋dzy艣wiatowy ekspres do raju odchodzi艂 o pi膮tej. Kln膮c w 偶ywy kamie艅, wskoczy艂em na stopie艅 wagonu. C贸偶, najwyra藕niej pora przywykn膮膰, 偶e wczesne wstawanie b臋dzie normalk膮 w czasie tej praktyki. Koszmar... Ju偶 drugi dzie艅 z rz臋du chodz臋 niewyspany... Wprawdzie mog艂em kupi膰 bilet na poci膮g o siedemnastej, ale wtedy by艂bym na miejscu w 艣rodku nocy, a to jeszcze gorsze ni偶 wsta膰 przed pi膮t膮 rano.
Stoj膮ca na peronie mama macha艂a mi r臋k膮.
- I nie zapomnij zmienia膰 skarpetek! - zawo艂a艂a.
Skrzywi艂em si臋. Problem skarpetek martwi艂 mnie najmniej. Poza tym, nie mam dwudziestu lat! Potrafi臋 o siebie zadba膰. Dobrze jeszcze, 偶e uda艂o mi si臋 odczepi膰 od mamy, kt贸ra nalega艂a, 偶eby pojecha膰 ze mn膮. 艁adnie bym wygl膮da艂, przyje偶d偶aj膮c na letni膮 praktyk臋 z mam膮! Ca艂a klasa by si臋 ze mnie 艣mia艂a... Maminsynek!
Wrzuci艂em torb臋 na p贸艂k臋 i wychyli艂em si臋 przez okno.
- Nied艂ugo wr贸c臋! - zawo艂a艂em; chyba m贸wi艂em to ju偶 po raz setny. - Poza tym wujek si臋 o mnie zatroszczy! - wyobrazi艂em sobie spotkanie z wujkiem i u艣miechn膮艂em si臋 z艂o艣liwie. No, wreszcie b臋d臋 m贸g艂 mu powiedzie膰 wszystko, co my艣l臋 o tym zadaniu praktycznym...
Ekspres ruszy艂. Zamkn膮艂em okno, usiad艂em wygodnie, w nadziei, 偶e uda mi si臋 odrobin臋 zdrzemn膮膰. A gdzie偶 tam! Ledwie zamkn膮艂em oczy, a do przedzia艂u wpad艂o ha艂a艣liwie towarzystwo. Trzech diab艂贸w, kt贸rzy najwyra藕niej niedawno stali si臋 pe艂noletni. O rany, a tak liczy艂em, 偶e b臋d臋 w przedziale sam! Nie zwracaj膮c na mnie uwagi, zacz臋li g艂o艣no omawia膰 plany na najbli偶sz膮 dob臋. Mia艂em racj臋 - ca艂a tr贸jka wczoraj wesz艂a w wiek doros艂y i postanowi艂a uczci膰 to wydarzenie podr贸偶膮 do raju. Przez jaki艣 czas rzuca艂em im niezadowolone spojrzenia, licz膮c, 偶e zrozumiej膮 i si臋 zamkn膮. Potem poprosi艂em uprzejmie o spok贸j. Niestety, prawie nie zwr贸cili uwagi na moj膮 grzeczn膮 petycj臋, jeden tylko burkn膮艂: „Cicho, ma艂olat”. Aha, ma艂olat?! Musia艂em uciec si臋 do radykalnego 艣rodka. Po kryjomu wyj膮艂em z kieszeni paczuszk臋 z proszkiem 艣wierzbowym i wdmuchn膮艂em go do przedzia艂u, jednocze艣nie 艂ykaj膮c antidotum. Odczeka艂em chwil臋, a potem zacz膮艂em si臋 intensywnie drapa膰, wierc膮c si臋 na siedzeniu. Pocz膮tkowo nie zwracali na mnie uwagi, ale w ko艅cu jeden popatrzy艂 na mnie zdumiony i zapyta艂:
- Ej, m艂ody, co z tob膮?
Machn膮艂em r臋k膮 i powiedzia艂em dobrodusznie:
- Nie zwracajcie uwagi. 艢wierzb mnie dr臋czy, w艂a艣nie jad臋 si臋 leczy膰. Podobno w raju maj膮 supermedycyn臋. To oczywi艣cie choroba zaka藕na, ale spokojnie, w raju wylecz膮 i was...
Sekund臋 p贸藕niej by艂em w przedziale sam. U艣miechn膮艂em si臋 pod nosem, odchyli艂em oparcie fotela i zasn膮艂em. Obudzi艂o mnie potrz膮sanie za rami臋.
- To ten chory na 艣wierzb?
Otworzy艂em jedno oko - nade mn膮 sta艂 jaki艣 typ w kombinezonie ochronnym. Popatrzy艂em na niego zdumiony, nic nie rozumiej膮c. Dopiero, gdy zobaczy艂em za jego plecami trzech swoich niedawnych towarzyszy podr贸偶y, zorientowa艂em si臋, o co chodzi.
- Jaki chory na 艣wierzb? Czy to jeden z nich? - zapyta艂em, wskazuj膮c r臋k膮 za plecy typa w kombinezonie. - A ja nic nie wiedzia艂em... Swoj膮 drog膮, czy wy rozumiecie, co robicie? Powiem wszystko rodzicom, oni wam spraw臋 wytocz膮! Nie sprawdzacie swoich pasa偶er贸w?! Chorzy ludzie je偶d偶膮 sobie poci膮gami, a administracja nic nie robi?
- Hej, przecie偶 to ty jeste艣 chory! - oburzy艂 si臋 jeden z tr贸jki.
U艣miechn膮艂em si臋 w duchu, a g艂o艣no zawo艂a艂em:
- O, i jeszcze na mnie zwalaj膮! 艁adne rzeczy, zrzucaj膮 na mnie, 偶e niby ja jestem chory! Szefie, no przecie偶 oni specjalnie k艂ami膮! A ja? Prosz臋. - Si臋gn膮艂em do kieszeni torby i wyj膮艂em metryk臋 i za艣wiadczenie. W szkole przed ka偶dymi wakacjami przeprowadzane s膮 badania lekarskie, karta medyczna zast臋powa艂a niepe艂noletnim dokumenty. Z dum膮 pokaza艂em w karcie wpis „zdrowy”. - O, niech pan na nich popatrzy!
Typ w masce odwr贸ci艂 si臋. M贸j proszek ju偶 zacz膮艂 dzia艂a膰 i wszystkie ods艂oni臋te fragmenty cia艂a ca艂ej tr贸jki pokry艂y si臋 czerwonymi plamkami. Jeden z nich ju偶 drapa艂 si臋 na ca艂ego.
- Ach, wi臋c to tak! - M臋偶czyzna gro藕nie 艣ci膮gn膮艂 brwi. - Chcieli艣cie sobie ze mnie za偶artowa膰?! I jeszcze zwali膰 wszystko na biednego ch艂opca? Dobrze, zobaczymy, kto si臋 b臋dzie 艣mia艂 ostatni! - I wypchn膮艂 protestuj膮c膮 tr贸jk臋 na korytarz.
Zdaje si臋, 偶e zepsu艂em im 艣wi臋to... Ale z drugiej strony, sami s膮 sobie winni, przecie偶 prosi艂em ich grzecznie, m贸wi艂em, 偶e jestem zm臋czony... Trzeba przyzna膰, 偶e uprzejmo艣膰 to wielka rzecz... Mam nadziej臋, 偶e nikt inny nie b臋dzie mnie ju偶 niepokoi艂. Dla jego w艂asnego dobra...
Mniej wi臋cej o dziewi膮tej poci膮g zatrzyma艂 si臋 na stacji po艣redniej. Z zaciekawieniem patrzy艂em przez okno na Pa艂ac, w kt贸rym mieszka Sprawiedliwo艣膰. Ludzie s艂usznie przedstawiaj膮 j膮 z zawi膮zanymi oczami - jak si臋 tak ci膮gle 艣pi, to nic dziwnego, 偶e potem ma si臋 problemy z podniesieniem powiek. Zreszt膮, jeszcze nigdy nie s艂ysza艂em 偶adnej skargi na jej s膮d. W ko艅cu znajdowa艂a si臋 tam s艂ynna waga! W szczeg贸lnie wa偶nych przypadkach z raju i piek艂a wyci膮gano akta dusz i wa偶ono je. Je艣li przewa偶y艂a teczka z raju, cz艂owiek by艂 raczej dobry ni偶 z艂y, je艣li ta z piek艂a - serdecznie zapraszamy do kot艂a.
Poci膮g stan膮艂. Poczu艂em przemo偶ne pragnienie wyj艣cia na peron. Pewnie, 偶e by艂oby mi艂o rozprostowa膰 nogi, ale to miejsce dawa艂o pewien efekt uboczny - tutaj dowolne k艂amstwo by艂o prawd膮. Nie w tym sensie, 偶e nie da艂o si臋 tu sk艂ama膰 - po prostu ka偶de k艂amstwo od razu stawa艂o si臋 prawd膮. Kr贸tko m贸wi膮c, nie najlepsze miejsce dla diab艂贸w... Na szcz臋艣cie post贸j trwa艂 kr贸tko i zdo艂a艂em si臋 opanowa膰; nast臋pna stacja by艂a ju偶 w raju.
Wzi膮艂em torb臋, wysiad艂em i rozejrza艂em si臋. Wujka nigdzie nie by艂o wida膰. Co jest? Ukrywa si臋 przede mn膮, czy jak? Rozumiem, 偶e mog艂em si臋 nie dodzwoni膰, ale 偶eby nie przyszed艂 na dworzec?! Przecie偶 sam dyktowa艂em jego domowemu informacj臋, kiedy przyjad臋... Domowy nie m贸g艂 nie przekaza膰 wiadomo艣ci...
- Ezergil?
Odwr贸ci艂em si臋. Przede mn膮 sta艂 jaki艣 typ pokryty igie艂kami.
- Kim jeste艣? - spyta艂em gburowato.
- Leszy - burkn膮艂 typ. - Takie imi臋. Tw贸j wujek prosi艂, 偶eby ci臋 powita膰.
- Ach tak? - zacz膮艂em si臋 denerwowa膰.
- Tak. Prosi艂, by ci przekaza膰, 偶e zatrzyma艂y go w pracy wa偶ne sprawy. Bardzo 偶a艂uje, 偶e nie m贸g艂 przyj艣膰 na dworzec i prosi艂, 偶eby ci to da膰.
Odruchowo przyj膮艂em podane klucze.
- Co to jest?
- Klucze od mieszkania twojego wujka. Powiedzia艂, 偶e mo偶esz si臋 u niego rozgo艣ci膰 i prosi艂, 偶eby艣 czu艂 si臋 jak u siebie.
Popatrzy艂em na klucze, potem na Leszego.
- Od kiedy to w raju zacz臋li zamyka膰 drzwi na klucz?
- Od wtedy, kiedy zacz臋li wpuszcza膰 tutaj diab艂y - mrukn膮艂 Leszy; chyba nie lubi艂 diab艂贸w. - Wszystkiego dobrego.
- A... - chcia艂em jeszcze o co艣 zapyta膰, ale Leszy ju偶 znikn膮艂 w t艂umie. Sta艂em na peronie z torb膮 w jednej r臋ce i kluczami w drugiej. W艣ciek艂y, cisn膮艂em torb膮 o ziemi臋. No, nie wierz臋, 偶eby wujek by艂 tak zaj臋ty, 偶eby nie m贸g艂 przyjecha膰 na dworzec! Ale tak czy inaczej, g艂upio by艂o urz膮dza膰 tu awantur臋. Zaraz przybiegliby wujaszkowie w bia艂ych ubrankach, zacz臋li mnie uspokaja膰, obiecaliby cukierka, a potem odes艂ali do rodzic贸w. Innymi s艂owy, nie daliby mi 偶y膰. Z艂y i wkurzony, z艂apa艂em torb臋 i wyszed艂em na ulic臋.
Zawsze, gdy jestem w raju mam ogromn膮 ochot臋 zej艣膰 do piek艂a, odnale藕膰 dusz臋 architekta, kt贸ry projektowa艂 nasze miasta, a potem pod艂o偶y膰 pod jego kocio艂 du偶o drew wysokiej jako艣ci, 偶eby mu si臋 zrobi艂o naprawd臋 gor膮co. Budynki w raju by艂y tak lekkie, tak zwiewne, 偶e zdawa艂y si臋 wisie膰 w chmurach. Ca艂e miasto l艣ni艂o w promieniach s艂o艅ca i nawet w deszczowy dzie艅 nie wygl膮da艂o ponuro, lecz 艣wie偶o. A ulice! Jakby p艂yn臋艂y nad miastem! Wchodzisz coraz wy偶ej i wy偶ej, a偶 w ko艅cu widzisz przed sob膮 miasto w ca艂ej swej wspania艂o艣ci, pe艂ne rado艣ci i kwiat贸w... Ta rado艣膰 dos艂ownie bi艂a ze wszystkich stron! W takich chwilach zaczyna si臋 powa偶nie my艣le膰 o emigracji...
Tu偶 przede mn膮 wyl膮dowa艂 pegaz.
- Dok膮d, m艂ody cz艂owieku? Dostarcz臋 pana szybko i bezpiecznie.
Zerkn膮艂em na skrzydlatego konika.
- Dorabiasz sobie?
- Wszyscy powinni艣my przynosi膰 po偶ytek spo艂ecze艅stwu. Ja rozwo偶臋 podr贸偶nych, a kto艣 sieje wspania艂y owies, kt贸ry potem jem. Ja pomagam innym, inni pomagaj膮 mnie.
- Jasne. Czyli dowieziesz mnie za „dzi臋kuj臋”? - burkn膮艂em, sadowi膮c si臋 w siodle.
Pegaz parskn膮艂.
- Wy, diab艂y, jeste艣cie takie niewychowane...
Bardzo powszechny b艂膮d. My, diab艂y, potrafimy si臋 wzorowo zachowywa膰! Przecie偶 je艣li chcesz kogo艣 omami膰, najpierw koniecznie musisz wzbudzi膰 jego zaufanie. Kto by bowiem zaufa艂 ponuremu drabowi, kt贸ry klnie jak szewc? Po prostu lubimy mydli膰 innym oczy... We藕my na przyk艂ad mojego ojca. Smarka przy stole i wyciera r臋ce o podkoszulk臋, a potem tymi samymi r臋kami je. A przecie偶 ogl膮da艂em stary film, na kt贸rym ojciec ubrany we frak zadawa艂 szyku na balu jakiego艣 ksi臋cia. Chyba nazywa艂 si臋 Dracula... Zreszt膮, mniejsza z tym. No wi臋c, na tym balu m贸j ojciec swoimi manierami dos艂ownie za膰mi艂 ca艂e towarzystwo! By艂 wspania艂y!
- A co ci si臋 nie podoba? - uda艂em zdumienie. - Ty robisz przyjemno艣膰 mnie: zawozisz pod wskazany adres. A ja robi臋 przyjemno艣膰 tobie: dzi臋kuj臋 ci. I jeste艣my kwita.
- Za „dzi臋kuj臋” to ja ci臋 zawioz臋 pod zupe艂nie inny adres - obieca艂 pegaz.
- No i trzeba by艂o tak od razu! A nie wciskasz mi jakie艣 kity o „powszechnej pomocy”...
- Dwie monety.
- Stoi.
Pegaz rozprostowa艂 skrzyd艂a i wzlecia艂. Lot by艂 kr贸tki, ale przyjemny, cho膰 oczywi艣cie nie mo偶na go w og贸le por贸wna膰 z lotem anio艂a... Zreszt膮, niekt贸rym w艂a艣nie lot pegaza podoba si臋 bardziej. Jak to m贸wi膮, de gustibus i tak dalej... Jednak ja szczerze radz臋 spr贸bowa膰 obu sposob贸w, a potem przeanalizowa膰 wra偶enia.
Skrzydlaty konik wyl膮dowa艂 na do艣膰 du偶ej 艂膮ce, kopytem wskaza艂 mi kierunek.
- Dom, kt贸rego szukasz, jest tam. Bli偶ej podwie藕膰 nie mog臋, zakaz parkowania.
Te偶 co艣... Dla mnie ka偶dy zakaz jest tylko pretekstem do z艂amania go. Chocia偶, je艣li wlaz艂e艣 mi臋dzy wrony... to znaczy, mi臋dzy anio艂y... Dobra, poka偶emy temu skrzydlatemu 藕rebcowi, na co sta膰 diab艂a... Zeskoczy艂em z siod艂a i sk艂oni艂em si臋 przed nim z galanteri膮.
- Dzi臋kuj臋 ci, cudowny zwierzu. Jestem twoim d艂u偶nikiem po wsze czasy. Przyjmij ode mnie te dwie monety na znak wdzi臋czno艣ci. 呕egnaj, 偶ycz臋 ci zdrowia i wszelkiej pomy艣lno艣ci.
Ko艅cz膮c ten wyszukany spicz, zarzuci艂em torb臋 na rami臋 i poszed艂em w stron臋 domu wujka, zostawiaj膮c pegaza z obwis艂膮 szcz臋k膮. No co, zdziwiony? Diab艂y grubianie, diab艂y niewychowane... A kto tu jest niewychowany? Nie spodziewa艂e艣 si臋 po nieociosanym prostaku tak g贸rnolotnego stylu?...
W mieszkaniu wujka zaj膮艂em najlepszy pok贸j - sam m贸wi艂, 偶ebym czu艂 si臋 jak u siebie... Zdj膮艂em buty, jeden cisn膮艂em w jeden k膮t przedpokoju, drugi w przeciwny. Potem zwin膮艂em dywanik przed wej艣ciem i wcisn膮艂em go pod drzwi.
- Pan Monterrey uprzedza艂, 偶e w艂a艣nie od tego pan zacznie - oznajmi艂 niewidzialny g艂os.
- Jeszcze nie zacz膮艂em - obieca艂em gro藕nie, wywalaj膮c buty z szafki. - Dopiero si臋 rozkr臋cam.
- Uprzedzi艂 r贸wnie偶, 偶e mniej wi臋cej tak pan odpowie.
- Zawsze powtarzam, 偶e m贸j wujek jest bardzo m膮dry.
- To prawda. - Przede mn膮 niespodziewanie zmaterializowa艂o si臋 co艣 puchatego. - Pan pozwoli, 偶e si臋 przedstawi臋: jestem Profania, skrzat domowy tego mieszkania. Pilnuj臋 tu porz膮dku i w zwi膮zku z tym nie podoba mi si臋 to, co pan tu robi - domowy machn膮艂 艂ap膮 i ca艂y m贸j starannie zaprowadzony ba艂agan znikn膮艂. Wszystkie rzeczy znalaz艂y si臋 na swoich miejscach, nawet moje buty spocz臋艂y na p贸艂eczce. A偶 zasapa艂em z irytacji. To ja si臋 tu staram...
- Rozumiem, 偶e jest pan bratankiem pana Monterreya, Ezergilem?
- Trudno si臋 nie domy艣li膰 - burkn膮艂em.
- Wobec tego, ca艂y ten dom jest do pa艅skiej dyspozycji na czas, jaki zechce pan sp臋dzi膰 w raju, ja za艣 mam pomaga膰 we wszystkim.
- W takim razie pom贸偶 mi zaprowadzi膰 tu taki bajzel, 偶e nawet ty nie zdo艂asz go posprz膮ta膰 przez tydzie艅.
- Moim zadaniem jest pilnowanie porz膮dku, a nie niszczenie domu.
- Niszczenie domu? - Podrapa艂em si臋 w podbr贸dek. - S艂uchaj, podsun膮艂e艣 mi ca艂kiem niez艂y pomys艂...
Domowy na chwil臋 zastyg艂 w powietrzu. Z puchatego k艂臋bka wy艂oni艂o si臋 dwoje wielkich oczu patrz膮cych na mnie ze groz膮.
- Master Ezergil, prosi艂bym pana... - powiedzia艂 przestraszony domowy.
Machn膮艂em r臋k膮.
- Wyluzuj, 偶artowa艂em. Sam pomy艣l: je艣li zniszcz臋 dom, to gdzie b臋d臋 mieszka艂?
- Uff... Ale ma pan 偶arty, master Ezergil...
- Masz racj臋: diabelskie. Wierz mi, nie chc臋 zniszczy膰 tego domu - obieca艂em. - Przynajmniej dop贸ty, dop贸ki tu mieszkam.
Domowy, kt贸ry ju偶 si臋 rozlu藕ni艂 i na powr贸t przemieni艂 w puchaty k艂臋bek, znowu wytrzeszczy艂 na mnie oczy. U艣miechn膮艂em si臋 do niego przyja藕nie i zamkn膮艂em mu przed nosem drzwi pokoju. Wyt臋偶y艂em s艂uch: domowy mamrota艂 co艣 pod nosem. Skin膮艂em g艂ow膮 swojemu odbiciu w lustrze, a potem w ubraniu rzuci艂em si臋 na 艂贸偶ko. Tak... dok膮d wi臋c powinienem si臋 teraz uda膰? Do g艂贸wnego archiwum. W odr贸偶nieniu od jego piekielnego odpowiednika, stanowi膮cego jedynie dzia艂 ministerstwa kar, w raju archiwum by艂o oddzieln膮 s艂u偶b膮. Mia艂o w艂asny budynek i to niejeden. Zatem, je艣li chc臋 tam trafi膰, musz臋 si臋 najpierw um贸wi膰...
Zerwa艂em si臋 z 艂贸偶ka i wyszed艂em do przedpokoju, gdzie by艂 telefon.
- Ej, kud艂aty! - zawo艂a艂em, ogl膮daj膮c telefon i jego okolice. - Gdzie wy tu macie ksi膮偶k臋 telefoniczn膮?
- Nie jestem Kud艂aty - domowy zmaterializowa艂 si臋 za moimi plecami. - Nazywam si臋 Profania.
- S艂ysza艂em. To gdzie ta ksi膮偶ka?
- Do diab艂a! - W tym jednym s艂owie Profania zdo艂a艂 zawrze膰 tak膮 gam臋 uczu膰, 偶e a偶 mu pozazdro艣ci艂em. Ech, chcia艂bym umie膰 wyra偶a膰 swoje emocje jednym s艂owem, tak barwnie i z tak膮 ekspresj膮! - Nad tob膮! - zawo艂a艂 domowy i znikn膮艂.
Podnios艂em g艂ow臋; nad telefonem na 偶erdzi siedzia艂a papuga kakadu. Stan膮艂em na palcach, patrz膮c, czy ksi膮偶ka nie le偶y za papug膮 i spotka艂em si臋 wzrokiem z ptakiem.
- No? Co tak patrzysz? - zapyta艂. - Ja jestem ksi膮偶k膮. Ja. Jaki numer telefonu jest ci potrzebny?
- Aaa... - powiedzia艂em stropiony. Ksi膮偶ka-papuga? Dawno nie by艂em w raju, trzydzie艣ci lat temu nie wynajmowali papug do tej pracy. - Potrzebny mi telefon centralnego archiwum.
- Raju czy piek艂a?
- Na choler臋 mi telefon do piek艂a?! 呕eby go pozna膰, nie musia艂bym tu przyje偶d偶a膰!
- Tego nie wiem. 呕膮danie nale偶y sformu艂owa膰 precyzyjnie w celu unikni臋cia nieporozumie艅 i skarg - u艣ci艣li艂a papuga, po czym sfrun臋艂a z 偶erdzi, 偶eby usi膮艣膰 obok telefonu. 艁ap膮 podnios艂a s艂uchawk臋, postuka艂a dziobem w wide艂ki. - Hallooo? - powiedzia艂a do s艂uchawki g艂osem czu艂ym i omdlewaj膮cym. Czubek na g艂owie ptaka wyprostowa艂 si臋, w g艂osie zad藕wi臋cza艂y t臋skne nutki. - Jak si臋 masz, kochanie? St臋skni艂a艣 si臋 za swoim popk膮? Bo ja tak t臋skni艂em, tak t臋skni艂em...
Popatrzy艂em wstrz膮艣ni臋ty na papug臋 rozmawiaj膮c膮 przez telefon z jakim艣 „kochaniem”, kt贸re najwyra藕niej mu odpowiada艂o, na dodatek co艣 r贸wnie g艂upiego i czu艂ostkowego. No nie, do pe艂ni szcz臋艣cia jeszcze mi tylko brakowa艂o zakochanej papugi!
- Gdzie jest telefon do archiwum, o kt贸ry prosi艂em dziesi臋膰 minut temu? - rykn膮艂em, gdy ju偶 obrzyd艂o mi s艂uchanie nieko艅cz膮cej si臋 litanii „kocha艅”, „艣licznotek”, „s艂oneczek” i kiedy zrozumia艂em, 偶e je艣li nie przerw臋 temu gadule, zapewne nie poznam numeru telefonu a偶 do wieczora.
Papuga 艂ypn臋艂a na mnie jednym okiem.
- Male艅stwo, przepraszam ci臋, go艣ci u nas pewien ha艂a艣liwy i niewychowany diabe艂... Tak, kochanie, najprawdziwszy diabe艂. Nie, nie 偶artuj臋. Pami臋tasz, kiedy艣 m贸wi艂em ci, 偶e m贸j pan ma w piekle bratanka? No wi臋c, to w艂a艣nie on przyby艂 w go艣ci...
- Gdzie ten telefon?! - wrzasn膮艂em znowu. Z sufitu posypa艂 si臋 tynk.
- Tak, tak - powiedzia艂a papuga do s艂uchawki. - Bardzo ha艂a艣liwy m艂ody osobnik. I strasznie niecierpliwy... Tak, prosi o telefon archiwum. S艂oneczko, b膮d藕 tak dobra i zobacz... Tak, tak, ja rozumiem, ale diab艂y s膮 takie niecierpliwe...
O nie! Diab艂y s膮 bardzo cierpliwe... Ale nawet cierpliwo艣膰 diab艂a ma swoje granice. Poszed艂em do kuchni i wybra艂em najwi臋ksz膮 patelni臋, jak膮 uda艂o mi si臋 znale藕膰. Oceni艂em rozmiar, nast臋pnie wyj膮艂em z szuflady sto艂u wielki n贸偶. Zerkn膮艂em jeszcze raz na patelni臋, odstawi艂em j膮 na bok, bo uzna艂em, 偶e rondel b臋dzie lepszy. Za艂o偶y艂em czapk臋 kucharsk膮, po czym z no偶em w jednej r臋ce i rondlem w drugiej zjawi艂em si臋 w przedpokoju. Papuga, zainteresowana moim strojem, na chwil臋 oderwa艂a si臋 od rozmowy.
- Masz zamiar co艣 ugotowa膰? S艂usznie, Monterrey powinien mie膰 jakie艣 zapasy... Zaraz dowiem si臋 o numer telefonu i zjemy obiad.
Bez s艂owa ruszy艂em w stron臋 papugi.
- Przy okazji, co chcesz ugotowa膰? - spyta艂a jeszcze papuga. - Bo kaszy manny nie lubi臋, a kasza gryczana musi by膰 zrobiona na sypko, bo inaczej traci smak.
- Zup臋 - oznajmi艂em. - Z papugi.
- Zup臋 lubi臋 - odpar艂a melancholijnie papuga, s艂uchaj膮c paplaniny w s艂uchawce. - Co?! - zwo艂a艂a, gdy wreszcie do niej dotar艂o. - Zup臋... z... z... z... papu... papu... Nie mo偶esz!
Zamacha艂a skrzyd艂ami, ale nie zd膮偶y艂a wzlecie膰 - b艂yskawicznie wyci膮gn膮艂em r臋k臋, chwyci艂em j膮 za 艂apy.
- Nie mo偶esz! - zawo艂a艂a spanikowana papuga. - Profania! Na pomoc! Morduj膮 w艂asno艣膰 pana!
Wtedy w przedpokoju zjawi艂 si臋 Profania z wielk膮 desk膮 i jakim艣 materia艂em. Poda艂 mi to wszystko, m贸wi膮c:
- Master Ezergil, sugeruj臋 roz艂o偶y膰 to na pod艂odze, 偶eby nie zachlapa膰 jej krwi膮, a na to po艂o偶y膰 desk臋 - na desce 艂atwiej b臋dzie pokroi膰 tego zakochanego gadu艂臋.
- Ach, wi臋c to tak?! - dar艂a si臋 oburzona papuga, bezskutecznie usi艂uj膮c wyrwa膰 si臋 z moich r膮k. - Wi臋c to tak dbasz o maj膮tek pana! O, wszystko opowiem!
- Zwracam ci uwag臋 - powiedzia艂em spokojnie, k艂ad膮c papug臋 na desce - 偶e po utracie g艂owy m贸wienie b臋dzie dla ciebie sporym problemem.
- Ratunku! - wrzasn臋艂a papuga. - Prosz臋, b艂agam, zlitujcie si臋 nad sierot膮! Ju偶 nie b臋d臋! S艂owo!
- Master Ezergil, niech pan wali pr臋dzej. Ju偶 rozgrzewam piekarnik - rzek艂 Profania.
Unios艂em n贸偶 nad 艂epkiem biednego ptaka.
- Lito艣ci! - zawy艂a papuga. Chyba naprawd臋 uwierzy艂a, 偶e chc臋 ugotowa膰 z niej zup臋.
- Prosisz mnie o lito艣膰? - u艣miechn膮艂em si臋 swoim najbardziej czaruj膮cym u艣miechem. - Mnie, diab艂a? Musisz wiedzie膰, diab艂y s膮 bardzo mi艂e... je艣li tylko nie doprowadza si臋 ich do ostateczno艣ci. Uda艂o ci si臋 mnie rozgniewa膰... To o co mnie prosi艂e艣?
- Wi臋cej nie b臋d臋!
Koniuszkiem no偶a podrapa艂em si臋 w policzek.
- Mo偶e by ci jednak uwierzy膰? Z jednej strony, wkurzy艂e艣 mnie. Ale z drugiej, kto poda mi numer telefonu, jak zrobi臋 z ciebie zup臋?
- Nikt! Jestem unikalnym ptakiem! Moja pami臋膰 mie艣ci szesna艣cie milion贸w sto czterdzie艣ci trzy tysi膮ce siedemdziesi膮t dziewi臋膰 numer贸w telefon贸w!
Wzruszy艂em ramionami.
- Chyba masz racj臋... - powiedzia艂em. Papuga odetchn臋艂a z ulg膮, a ja doda艂em: - Ale na zup臋 te偶 mam ochot臋... - zamachn膮艂em si臋 no偶em i uderzy艂em.
Przez chwil臋 panowa艂a cisza, potem nad moim ramieniem zawis艂 Profania i spojrza艂 na papug臋, kt贸ra le偶a艂a na desce z zaci艣ni臋tymi powiekami, i na stercz膮cy obok jej g艂owy n贸偶.
Papuga otworzy艂a jedno oko.
- Jestem ju偶 w raju? - szepn臋艂a.
- Tak - odpowiedzia艂em szczer膮 prawd臋. - A je艣li chcesz w nim pozosta膰, to radz臋 ci jak najszybciej poda膰 mi numer archiwum.
Papuga otrz膮sn臋艂a si臋, zerwa艂a, zerkn臋艂a na wbity w desk臋 n贸偶 i przera偶ona odskoczy艂a od niego, wpadaj膮c na rondel. Rozleg艂 si臋 huk, rondel polecia艂 w jedn膮 stron臋, papuga w drug膮.
- S艂uchaj no, ty gadaj膮ca ksi膮偶ko telefoniczna sztuk jedna - powiedzia艂em g艂o艣no. - Da艂em ci szans臋. Ostatni膮!
- Tak, tak, tak. - Papuga pokiwa艂a g艂ow膮, usiad艂a przy telefonie, zn贸w zastuka艂a dziobem w wide艂ki. - Kochanie... - Papuga zerkn臋艂a na mnie, omal nie zad艂awi艂a si臋 tym „kochanie”, wi臋c powiedzia艂a oficjalnym tonem: - Centralne biuro numer贸w? Poprosz臋 pilnie telefon g艂贸wnego archiwum raju. Nie jestem dla ciebie papuzi膮, kiedy pracuj臋! Tak, natychmiast! Tak, tak... Dzi臋kuj臋. - Papuga zn贸w zastuka艂a dziobem. - Halo? Sekretariat g艂贸wnego archiwum? B臋dzie m贸wi艂 diabe艂 Ezergil. Tak, oddaj臋 s艂uchawk臋.
Ja i Profania popatrzyli艣my na siebie i u艣cisn臋li艣my sobie d艂onie.
- Zdaje si臋, 偶e zaczynam rozumie膰 wasze diabelskie 偶arty - rzek艂.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Poczekaj na jeszcze - szepn膮艂em, puszczaj膮c do niego oko i dozna艂em lekkiego szoku, gdy domowy odmrugn膮艂.
Ku mojemu zdumieniu, na wizyt臋 w archiwum um贸wi艂em si臋 bez problem贸w.
- Ezergil? - us艂ysza艂em mi艂y, 艂agodny g艂os. - Tak, mamy tu zezwolenie wypisane na pana, le偶y od dw贸ch dni. Mo偶e pan przyj艣膰, kiedy zechce, tylko prosz臋 wzi膮膰 ze sob膮 jaki艣 dokument potwierdzaj膮cy to偶samo艣膰.
Wsz臋dzie ta biurokracja... Ale jak wujek zadzia艂a艂! Skoro zezwolenie le偶y od dw贸ch dni, to znaczy, 偶e wystawi艂 je, kiedy tylko wymy艣li艂 mi wakacyjn膮 prac臋. Czyli ju偶 wtedy wiedzia艂, 偶e si臋 tu zjawi臋! O, wysoko艣膰 rachunku, jaki wystawi臋 mu za swoje wakacje, gwa艂townie ros艂a... Mia艂em coraz wi臋ksz膮 ochot臋 porozmawia膰 z nim tak od serca.
Postanowi艂em nie odk艂ada膰 wyprawy do archiwum na p贸藕niej. Im wcze艣niej z tym sko艅cz臋, tym lepiej.
Miasta w raju zawsze robi艂y na mnie niesamowite wra偶enie - by艂y naprawd臋 wstrz膮saj膮ce. 呕eby porozkoszowa膰 si臋 tym pi臋knem, poszed艂em na piechot臋. Taki spacer to i dla zdrowia lepiej, i zapewnia doznania estetyczne... Specjalnie szed艂em tak, 偶eby min膮膰 Niebia艅ski Portal, kt贸ry ludzie nazywaj膮 potocznie Bram膮 Raju. Tak naprawd臋 to wcale nie 偶adna brama, tylko s艂up jasnego 艣wiat艂a. To w艂a艣nie tu przychodz膮 te wszystkie dusze, kt贸re trafiaj膮 do raju. A potem... potem czeka je ca艂y 艣wiat... 艢wiat, kt贸ry stworz膮 same, w kt贸rym to one s膮 stw贸rcami. Nie m贸wi臋 o tej 偶a艂osnej imitacji, kt贸r膮 ludzie opisuj膮 w ksi膮偶kach o 艣wiecie wirtualnym, mam na my艣li prawdziw膮 rzeczywisto艣膰. Sami tego nie podejrzewaj膮c, ludzie s膮 przysz艂ymi kreatorami. Niesko艅czona liczba wszech艣wiat贸w zosta艂a stworzona przez takich w艂a艣nie demiurg贸w. Poniewa偶 jednak do tak wa偶nego dzie艂a nie mo偶na dopu艣ci膰 byle kogo, ludzie przechodz膮 r贸偶ne pr贸by, kolejne reinkarnacje na ziemi. Nasze zadanie polega na wybraniu czystych dusz, kt贸re dowiod艂y swego cz艂owiecze艅stwa. Nie wolno s膮dzi膰 kogo艣 po jednym jedynym czynie, dlatego cz艂owiek otrzymuje wiele szans, jego dusza odradza si臋 po 艣mierci. I chocia偶 nie pami臋ta minionego 偶ycia, pozostaje w nim co艣 niezmiennego, co艣, co towarzyszy mu zawsze, bez wzgl臋du na to, czy przeszed艂 przez raj czy przez piek艂o. Co艣 podobnego dzieje si臋 r贸wnie偶 na innych planetach, ale inne planety to ju偶 nie nasza dzia艂ka, tam maj膮 w艂asne odpowiedniki diab艂贸w i anio艂贸w.
Z zaciekawieniem patrzy艂em na l艣ni膮ce portale. Tak bardzo chcia艂bym zajrze膰 do jednego z nich... Niestety, ani diab艂y, ani anio艂y nie mog膮 tego zrobi膰... Odwr贸ci艂em si臋 szybko, poszed艂em dalej. L艣ni膮ce s艂upy emitowa艂y czyst膮 rado艣膰, ale ja czu艂em smutek, t臋sknot臋 i 偶al.
Pospiesznie min膮艂em t臋 alej臋. Wszed艂em do parku, kt贸ry stanowi艂 jakby skansen pierwotnej przyrody, nie by艂 jednak straszny czy przera偶aj膮cy. Pewnie ludzie z przyjemno艣ci膮 kr臋ciliby tu swoje filmy... Hmm, a gdyby tak zaproponowa膰 anio艂om wynajem? Nie, chwila, jaki wynajem? Czy ja mam zamiar by膰 re偶yserem? Ale pomys艂 nie by艂 z艂y i mo偶na by go komu艣 podsun膮膰... Odwr贸ci艂em si臋, 偶eby popatrze膰 na pi臋kny las i dostrzeg艂em jaki艣 cie艅 mi臋dzy drzewami. No nie! Ksefon! A ju偶 my艣la艂em, 偶e si臋 od niego odczepi艂em. Niech to licho! Teraz zn贸w b臋d臋 musia艂 si臋 rozgl膮da膰, czy go gdzie艣 nie ma... Przez to, 偶e si臋 obejrza艂em, nie zauwa偶y艂em cienkiego sznurka rozci膮gni臋tego w poprzek drogi. Oczywi艣cie rymsn膮艂em, a gdy ju偶 le偶a艂em jak d艂ugi, spad艂o na mnie wiadro z wod膮. Zirytowany odrzuci艂em je na bok, wsta艂em i otrz膮sn膮艂em si臋. Ksefon za艣mia艂 si臋 triumfalnie.
- No i co, m膮dralo? Wpad艂e艣! - wo艂a艂 z pewnej odleg艂o艣ci, rozs膮dnie nie podchodz膮c bli偶ej. - My艣la艂e艣, 偶e jeste艣 najm膮drzejszy, co? Aha, przysz艂a kryska na Matyska!
O dziwo, nie by艂em w艣ciek艂y, jedynie poirytowany, 偶e da艂em si臋 tak podej艣膰. A swoj膮 drog膮, Ksefon jest znacznie g艂upszy ni偶 my艣la艂em. Inteligencji wystarczy艂o mu jedynie na sznurek i wiadro... S艂owo daj臋, na drabinie kariery nie wespnie si臋 wy偶ej ni偶 do rangi drobnego biesa; b臋dzie si臋 specjalizowa艂 w takich w艂a艣nie psikusach, niewymagaj膮cych ani rozumu, ani wyobra藕ni. A w dodatku on naprawd臋 my艣li, 偶e ta pu艂apka by艂a arcygenialna!
Wywr贸ci艂em kieszenie, ze smutkiem popatrzy艂em na rozmi臋k艂e bombki kichaj膮ce. Teraz nie b臋dzie z nich 偶adnego po偶ytku, po wysuszeniu proszek przemieni si臋 w tward膮 grud臋. Wyrzuci艂em je w krzaki, poszed艂em dalej. Je艣li Ksefon wyobra偶a sobie, 偶e w ten spos贸b mnie powstrzyma... No nic, po prostu b臋d臋 musia艂 bardziej uwa偶a膰.
- Ej, czego nic nie m贸wisz? - zapyta艂 Ksefon. Chyba ubod艂o go, 偶e nie zareagowa艂em na pu艂apk臋. - No i co, przemok艂e艣? Ale nieszcz臋艣cie...
Nie zwracaj膮c na niego uwagi, opu艣ci艂em pierwotny las. Zn贸w znalaz艂em si臋 w mie艣cie. Przechodnie ze zdumieniem zerkali na moje mokre ubranie, ale taktownie milczeli. Skoro chodz臋 w mokrych ciuchach, to znaczy, 偶e tak ma by膰. W raju ka偶dy ma prawo do r贸偶nych fanaberii. Ksefon szed艂 za mn膮 krok w krok, udzielaj膮c mi drwi膮cych rad lekko schrypni臋tym g艂osem. Uu, nie艂adnie... W raju nie toleruje si臋 kpin pod adresem innych... Kilka razy zwracano mu uwag臋, ale Ksefon nie zrozumia艂, 偶e lada chwila sprawy mog膮 przybra膰 powa偶ny obr贸t. A ja 艣mia艂em si臋 w ku艂ak. Skoro ten wagarowicz-pasjonat nie zna elementarnych zasad zachowania w raju, to ja na pewno go nie o艣wiec臋. Zw艂aszcza, 偶e skrzydlaci nieraz go ostrzegali.
Jednak Ksefonowi znudzi艂y si臋 te kpinki, zanim przyby艂 patrol. Szkoda... Patrol zwyczajnie wyrzuci艂by go z raju z zakazem pojawiania si臋 tu przez co najmniej dziesi臋膰 lat. Ech, powinienem by艂 uda膰, 偶e te drwiny sprawiaj膮 mi przykro艣膰, w贸wczas Ksefon nie podda艂by si臋 tak szybko i patrol w ko艅cu by przylecia艂...
Wszed艂em do archiwum g艂贸wnym wej艣ciem, tamtejszy pracownik popatrzy艂 na mnie z zaciekawieniem.
- Ee... m艂ody cz艂owieku! Tak chce pan wej艣膰 do archiwum? W mokrym ubraniu?
- A o co chodzi? - Uda艂em, 偶e patrz臋 na siebie z zaciekawieniem. - Wyk膮pa艂em si臋 po drodze, zrobi艂 si臋 upa艂...
- Ale偶 nic, nic. - Anio艂 zamacha艂 r臋kami. - Nie mia艂em najmniejszego zamiaru ingerowa膰 w pa艅skie sprawy! Po prostu, rozumie pan, to jednak archiwum... Czy nie zechcia艂by pan najpierw wej艣膰 do tamtego gabinetu? Tam wysusz膮 panu ubranie. A gdy b臋dzie pan opuszcza艂 archiwum, zn贸w pana namoczymy, to mog臋 obieca膰.
Zastanowi艂em si臋.
- No, nie wiem... Mokre ubranie to taka mi艂a rzecz podczas upa艂u... Nie pr贸bowa艂 pan? Prosz臋 koniecznie tak zrobi膰, to naprawd臋 bardzo przyjemne!
Pracownik popatrzy艂 na mnie z pow膮tpiewaniem.
- C贸偶, nie jestem ch艂opcem...
- No to co? Czy z tego powodu ma si臋 pan m臋czy膰? Przecie偶 w艂a艣nie dlatego, 偶e nie jest pan ch艂opcem, powinien pan bardziej troszczy膰 si臋 o swoje zdrowie!
- Tak pan my艣li?
- Oczywi艣cie! Wie pan, jak to od艣wie偶a?
- Hmm, no, mo偶e... - powiedzia艂 bez przekonania. - Ale tak czy inaczej, do archiwum w mokrym ubraniu wchodzi膰 nie wolno.
Skin膮艂em ze smutkiem g艂ow膮.
- Trudno, wobec tego si臋 wysusz臋... Czego si臋 nie robi dla szko艂y...
- Och! - zachwyci艂 si臋 anio艂. - Jaki dobrze wychowany, pilny diabe艂! A mojego nicponia za nic nie mo偶na zagoni膰 do nauki. O, gdyby艣 pozna艂 mojego syna, na pewno mia艂by艣 na niego dobry wp艂yw!
Zastanowi艂em si臋. Czego m贸g艂bym nauczy膰 jego synka? Najwy偶ej pokaza艂bym mu, jak niedostrzegalnie 艣ci膮ga膰 na klas贸wce. A potem nam贸wi艂bym, 偶eby w艂azi艂 do cudzego ogrodu. Hm, kusz膮ce, kusz膮ce. Szkoda, 偶e nie mam czasu... A wszystko przez t臋 praktyk臋!
- Koniecznie musi mnie pan z nim pozna膰 - u艣miechn膮艂em si臋. - Ale niestety, nie tym razem... Szko艂a, szko艂a...
- Jaki mi艂y diabe艂... - s艂ysza艂em za swoimi plecami mamrotanie pracownika. - I jaki pilny w odrabianiu lekcji... A ty kim jeste艣 i dok膮d si臋 wybierasz?
Odwr贸ci艂em si臋. Ostatnie zdanie skierowane by艂o do Ksefona, kt贸ry w艂a艣nie usi艂owa艂 przemkn膮膰 si臋 do archiwum. Pracownik z艂apa艂 go za rami臋 - Poprosz臋 przepustk臋. Masz przepustk臋?
- Daj mi spok贸j, dziadku! - warkn膮艂 Ksefon.
Westchn膮艂em. Ech, nie powinien by艂 tego m贸wi膰...
- A jednak diab艂y bywaj膮 r贸偶ne... Jeden uprzejmy i staranny, a drugi cham i prostak... - rzek艂 pracownik.
Ksefon nagle uni贸s艂 si臋 w powietrze i z ponadd藕wi臋kow膮 pr臋dko艣ci膮 opu艣ci艂 hol archiwum.
C贸偶, pewnie ju偶 tu nie wejdzie... Anio艂y s膮 oczywi艣cie bardzo 艂agodne, ale diab艂贸w nie lubi膮. W艂a艣nie dlatego nale偶y post臋powa膰 z nimi bardzo delikatnie, 偶eby czara ich wszech艣wiatowej mi艂o艣ci nie wysch艂a pod pal膮cymi promieniami diabelskiego chamstwa... Ale mnie wzi臋艂o na metafory! A Ksefona zrobi艂o mi si臋 nawet szkoda... Ech, przecie偶 wszyscy mu powtarzaj膮: ucz si臋, ucz, bo zostaniesz tylko drobnym biesem.
W odr贸偶nieniu od archiwum piek艂a, tutaj rega艂y z aktami ludzi znajdowa艂y si臋 w przestronnej, jasnej sali. Je艣li nasze archiwum kojarzy艂o si臋 z gigantyczn膮 cel膮, to tutejsze bardziej przypomina艂o bibliotek臋. Bibliotekarz... tfu, archiwista zaprowadzi艂 mnie do jednego z rega艂贸w.
- M艂ody cz艂owieku, tu jest to, o co prosi艂e艣. Jestem szczerze rad, 偶e nawet w waszej piekielnej szkole zacz臋to zadawa膰 zadania polegaj膮ce na pomaganiu ludziom, a nie tylko karaniu ich. Kara to oczywi艣cie dobra rzecz, ale jak m贸wi艂 nasz nauczyciel: „Powiadam wam, 偶e w niebiesiech wi臋cej jest rado艣ci z jednego skruszonego grzesznika ni偶 z dziewi臋膰dziesi臋ciu dziewi臋ciu sprawiedliwych, nieczuj膮cych potrzeby skruchy”.
- Aha. A je艣li nie chce si臋 ukorzy膰, to trzeba mu troch臋 pom贸c. I tutaj przydajemy si臋 my, diab艂y.
Archiwista 艣ci膮gn膮艂 brwi.
- No, m艂ody cz艂owieku, usi膮d藕, usi膮d藕.
Uu... I po co si臋 wyrwa艂em z komentarzami? C贸偶 by艂o robi膰, usiad艂em pokornie w fotelu - ci膮gle mia艂em przed oczami wylatuj膮cego z holu Ksefona.
- Odnosz臋 wra偶enie, 偶e us艂ysza艂em w twoich s艂owach drwin臋, kt贸ra w tym przypadku jest zupe艂nie nie na miejscu. M贸wi艂em przecie偶 o szczerym i dobrowolnym 偶alu za grzechy.
Ta, jasne, szczerym i dobrowolnym. „Ukorz si臋, m贸j synu, bo je艣li nie, b臋dziesz si臋 sma偶y艂 w piekle!” Te s艂owa wr臋cz emanuj膮 szczero艣ci膮 i dobrowolno艣ci膮...
- Widz臋, o czym my艣lisz - rzek艂 kustosz, a ja sta艂em si臋 czujny - co on tam mo偶e widzie膰? - W膮tpisz... Ale to nic, z czasem sam to zrozumiesz. Popatrz... - Kustosz wyci膮gn膮艂 r臋k臋, wyj膮艂 jedn膮 cienk膮 teczk臋. - Widzisz? A teraz sp贸jrz na drugie akta tego samego cz艂owieka. - Klasn膮艂 w d艂onie, pod艂oga rozjecha艂a si臋, a w drugiej r臋ce kustosza pojawi艂a si臋 druga teczka, prosto z piek艂a, grubo艣ci porz膮dnej walizki.
Westchn膮艂em z zawi艣ci膮. Ech, gdybym ja tak umia艂... Klasn膮艂bym w d艂onie i prosz臋 bardzo, mam do swojej dyspozycji archiwa i piek艂a, i raju, nie musz臋 lata膰 tam i z powrotem.
- Jak s膮dzisz, dok膮d trafi艂 cz艂owiek, kt贸rego akta w艂a艣nie ogl膮dasz? Do piek艂a czy do raju? - spyta艂 kustosz.
Oceni艂em na oko obie teczki - rajska mia艂a grubo艣膰 zeszytu.
- A wsp贸艂czynnik umniejszenia jest ten sam? - spyta艂em na wszelki wypadek, czuj膮c podst臋p.
Kustosz skin膮艂 g艂ow膮.
- Absolutnie.
- W takim razie do nas. Nasz klient.
Kustosz za艣mia艂 si臋 cichutko.
- Patrzysz powierzchownie, a to b艂膮d. Zapami臋taj, ch艂opcze: nigdy nie s膮d藕 cz艂owieka po pozorach, najpierw zajrzyj w g艂膮b jego duszy. Ten cz艂owiek wcale nie jest waszym klientem. Przebywa teraz w raju! Wprawdzie jego dobrych uczynk贸w jest znacznie mniej, jednak ich ci臋偶ar gatunkowy okaza艂 si臋 tak du偶y, 偶e na Wadze Sprawiedliwo艣ci od razu przewa偶y艂y.
Teraz popatrzy艂em na teczki zupe艂nie inaczej...
- Dzi臋kuj臋 za nauk臋, kustoszu. - Sk艂oni艂em si臋. - Ja... zapami臋tam to.
- Umiesz s艂ucha膰. - Skin膮艂 g艂ow膮. - To rzadki dar. Daleko zajdziesz... Tylko w kt贸r膮 stron臋?
Teraz i ja si臋 u艣miechn膮艂em.
- No jak to, w kt贸r膮? Przecie偶 jestem diab艂em!
- Zgadza si臋. Ale i diab艂y s膮 r贸偶ne. Mo偶esz sta膰 si臋 takim, jak wasz Belzebub.
Wzdrygn膮艂em si臋. A kysz, a kysz, a kysz! Omal si臋 nie prze偶egna艂em... A gdy si臋 odwr贸ci艂em, kustosza ju偶 nie by艂o. Ciekawe, wi臋c nie maj膮 zwyczaju pilnowa膰 go艣ci? A mo偶e tak wszystkim ufaj膮? Pewnie to drugie, w ko艅cu to anio艂y - pomy艣la艂em pob艂a偶liwie. Ale z drugiej strony okazane zaufanie bardzo mnie ucieszy艂o, nie mia艂em najmniejszej ochoty na 偶adne psikusy.
Podszed艂em do rega艂贸w.
- No c贸偶, Zojo Nienaszewa. Popatrzymy na pani 偶ycie z tej drugiej strony. A zarazem obejrzymy dobre uczynki pani m臋偶a... - mrukn膮艂em.
Rozdzia艂 5
Najpierw wzi膮艂em akta m臋偶a Zoi, Wiktora Niko艂ajewicza Nienaszewa. Strasznie by艂em ciekaw, jakie dobre uczynki ma na swoim koncie taki cz艂owiek.
- Dzie艅 dobry - powita艂a mnie teczka. - Trzyma pan w r臋kach akta Wiktora Niko艂ajewicza Nienaszewa. 呕yczy pan sobie zapozna膰 si臋 z jego dobrymi uczynkami?
- 呕ycz臋 - odburkn膮艂em. Jeszcze troch臋, a dostan臋 tiku nerwowego od tych nieustaj膮cych uprzejmo艣ci. Tak chcia艂oby si臋 us艂ysze膰 swojskie: „Ezergil, durniu jeden, gdzie si臋 pchasz?”.
Teczka tymczasem otworzy艂a si臋. Zobaczy艂em zdj臋cie m艂odego, ca艂kiem porz膮dnie wygl膮daj膮cego m臋偶czyzny. Szed艂 ulicami miasteczka, skromnie ubrany, z akt贸wk膮 w r臋ku, zupe艂nie niepozorny. Idzie sobie, idzie...
- Student pierwszego roku Wiktor Nienaszew - wyja艣ni艂a teczka.
- Pomocy! - rozleg艂 si臋 niespodziewany krzyk. A偶 si臋 obejrza艂em zaskoczony, ale nie, krzyk dobiega艂 z teczki. Nie odrywaj膮c wzroku od teczki, podszed艂em do okna, po艂o偶y艂em akta na stole, przysun膮艂em sobie fotel. Zobaczy艂em, jak jaka艣 dziewczynka, na oko siedmioletnia, pr贸bowa艂a z brzegu rzeki dosi臋gn膮膰 pi艂k臋 i wpad艂a do wody. Przechodz膮cy obok Nienaszew bez wahania skoczy艂 za ni膮.
Przypomnia艂em sobie rozmow臋 z kustoszem.
- Powiedz mi - zwr贸ci艂em si臋 do teczki - ile taki czyn mo偶e wa偶y膰 na Wadze Sprawiedliwo艣ci?
- Tak w艂a艣ciwie niewiele, cho膰 jednocze艣nie bardzo du偶o.
- Wyja艣nij - poprosi艂em chmurnie. - Nie mam ochoty na zagadki.
- To proste. Uratowa艂 ludzkie 偶ycie, a to bardzo du偶o. Ale z drugiej strony, ten ratunek nic go nie kosztowa艂, on sam niczym nie ryzykowa艂. Gdyby, ratuj膮c t臋 dziewczynk臋, sam znalaz艂 si臋 w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie, gdyby z t膮 艣wiadomo艣ci膮 rzuci艂 si臋 na pomoc, taki czyn zosta艂by oceniony znacznie wy偶ej.
- Czyli wychodzi na to, 偶e to jego wina, 偶e nie grozi艂o mu niebezpiecze艅stwo?
- Nie. Uratowa艂 ludzkie 偶ycie, zatem na wadze jego 偶ycia zostanie to wzi臋te pod uwag臋.
- Dobrze, dajmy temu spok贸j, to dla mnie jeszcze zbyt skomplikowane. Popatrzmy, co mamy dalej.
W ci膮gu p贸艂 godziny mia艂em okazj臋 obejrze膰 Wiktora Nienaszewa w r贸偶nych sytuacjach. Widzia艂em go wyr臋czaj膮cego przyjaciela, pomagaj膮cego innym...
- Tatku, pom贸偶 mi. - Czteroletni ch艂opczyk podszed艂 do ojca; Nienaszew roze艣mia艂 si臋 i pochyli艂 nad synem.
- Co si臋 sta艂o?
Malec poda艂 mu zabawk臋.
- O, tu si臋 zepsu艂o...
Z pewnym zdumieniem patrzy艂em, jak m臋偶czyzna przykl臋kn膮艂 obok ch艂opca, 偶eby naprawi膰 zabawk臋. Widzia艂em czu艂y u艣miech, kt贸ry pojawia艂 si臋 na jego twarzy za ka偶dym razem, gdy zerka艂 na syna.
Patrzy艂em na to i nie wierzy艂em w艂asnym oczom. Czy to by艂 ten sam cz艂owiek, kt贸ry osiem lat p贸藕niej b臋dzie w pijackim amoku la艂 ch艂opaka pasem za kradzie偶, kt贸rej nie by艂o? Ten sam, kt贸ry by艂 winien 艣mierci 偶ony?
A potem zobaczy艂em inn膮 scenk臋: Nienaszew przyszed艂 do domu, ju偶 wstawiony. Zoja wysz艂a do przedpokoju.
- Witia! - zawo艂a艂a. - Gdzie艣 ty by艂! Tak si臋 denerwowa艂am!
- No, na prezentacji...
- Nie mog艂e艣 zadzwoni膰?!
- Mam bez przerwy dzwoni膰 tylko dlatego, 偶e moja 偶ona idiotka denerwuje si臋 z byle powodu?!
Zoja zblad艂a.
- Witia...
M膮偶 odepchn膮艂 j膮 i wszed艂 do mieszkania. O co tu chodzi?... Dlaczego ten epizod trafi艂 w艂a艣nie do tej teczki, przecie偶 wyra藕nie powinien si臋 znale藕膰 w naszej!
- Tato! - rozleg艂 si臋 przestraszony okrzyk. Przy drzwiach sta艂 w pi偶amie nieco ju偶 starszy ch艂opczyk, wystraszony patrzy艂 na ojca.
Wiktor Nienaszew zatrzyma艂 si臋, jakby wpad艂 na 艣cian臋. Przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy, odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie, podbieg艂 do p艂acz膮cej 偶ony.
- Bo偶e! - wymamrota艂. Co ja robi臋! Zoju, Zojeczko, wybacz pijanemu idiocie!
Pad艂 przed 偶on膮 na kolana i obj膮艂 j膮. Obok nich przykucn膮艂 ch艂opiec.
- Witia, czemu pijesz? Przecie偶 ty zupe艂nie nie umiesz pi膰...
- Zojeczko, zrozum, przecie偶 nie mog臋 inaczej... Powiedz膮, 偶e zadzieram nosa, 偶e jak zosta艂em zast臋pc膮 dyrektora to ju偶 przesta艂em by膰 z kolektywem...
- Gwi偶d偶 na to! Przecie偶 tak to i siebie zgubisz, i nas zadr臋czysz...
- Obiecuj臋, przysi臋gam, 偶e b臋d臋 pi艂 mniej i tylko wino...
Zoja pokr臋ci艂a g艂ow膮. W tym momencie obraz znikn膮艂. D艂u偶sz膮 chwil臋 patrzy艂em na czyst膮 kartk臋 papieru, w ko艅cu spyta艂em:
- Czemu to si臋 tutaj znalaz艂o?
- Pytasz, czemu ten epizod nie znalaz艂 si臋 w waszej diecezji?
- Tak. Moim zdaniem, ta scenka nie powinna liczy膰 mu si臋 na plus.
- Mylisz si臋. Przecie偶 przed chwil膮 m贸wiono ci, 偶eby艣 nie ocenia艂 powierzchownie, tylko patrzy艂 w dusz臋... Na Wadze Sprawiedliwo艣ci ten epizod b臋dzie wa偶y艂 wi臋cej ni偶 niejeden jego grzech.
- Ale dlaczego?
- A dlatego, 偶e przeprosi艂, b艂aga艂 o wybaczenie! Dlatego, 偶e jego skrucha by艂a szczera i p艂yn臋艂a z g艂臋bi duszy, ty t臋py diable. Nie widzia艂e艣 tego?
- Bardzo bym ci臋 prosi艂, 偶eby艣 mnie nie obra偶a艂a! No i co z tego, 偶e si臋 ukorzy艂?
- A to, 偶e szczery 偶al zmazuje win臋!
- Czyli, gdyby szczerze 偶a艂owa艂 za 艣mier膰 偶ony, to mu wybacz膮?
- Tak, ale piek艂a nie uniknie, b臋dzie jedynie etap czy艣膰ca. Dostanie jeszcze jedn膮 szans臋, ale w tym celu musi si臋 ukorzy膰. Szczerze.
- Oo... - powiedzia艂em z艂owieszczo. - Ju偶 ja mu w tym pomog臋! B臋dzie tak szczerze 偶a艂owa艂, 偶e wszyscy anio艂owie zap艂acz膮! W ko艅cu zacznie si臋 troszczy膰 o syna, dusza jego 偶ony uzyska spok贸j, a ja zalicz臋 t臋 przekl臋t膮 praktyk臋!
Teczka zacmoka艂a... ee... j臋zykiem? No, po prostu zacmoka艂a z wyrzutem.
- Nic nie zrozumia艂e艣. Nie mo偶esz zmusi膰 go do ukorzenia si臋. Je艣li b臋dzie 偶a艂owa艂 pod przymusem, gdzie tu szczero艣膰? Mo偶esz mu najwy偶ej pom贸c u艣wiadomi膰 sobie stopie艅 jego upadku, ale on sam musi dojrze膰 do 偶alu, zrozumie膰 w艂asn膮 win臋.
- A co ja jestem, anio艂?! - 偶achn膮艂em si臋. - Taka pomoc to zadanie dla si艂 raju, nie dla diab艂贸w. A ja jestem diab艂em!
- Tak? Rzeczywi艣cie, zapomnia艂am. Ale czy jest kto艣, kto wiedzia艂by wi臋cej o winie ni偶 diabe艂?
Ju偶 chcia艂em odrzuci膰 t臋 przem膮drza艂膮 teczk臋, ale ostatnia uwaga sprawi艂a, 偶e przyhamowa艂em. Faktycznie, kto mo偶e wiedzie膰 wi臋cej o winie? Warto by si臋 nad tym zastanowi膰... Jednak nie tutaj, lecz w jakim艣 spokojniejszym miejscu... W tej w艂a艣nie chwili bardzo wyra藕nie zrozumia艂em, 偶e rozwi膮zanie problemu tej... zb艂膮kanej duszy jest niemo偶liwe bez rozwi膮zania problemu jej rodziny. A偶eby rozwi膮za膰 problem rodziny, trzeba wyruszy膰 na ziemi臋. Na ziemi臋!!! O mamusiu! Jestem jeszcze za ma艂y! Jestem za ma艂y na takie rzeczy!
- No, wujaszku, niech ja ci臋 tylko spotkam! - wymrucza艂em. - Nie b臋dziesz si臋 przede mn膮 ukrywa艂 w niesko艅czono艣膰!
- Nie b臋d臋.
Odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie. Za mn膮 sta艂 u艣miechni臋ty wujek. No nie, jeszcze si臋 u艣miecha!
- Wujku!
- Ciszej. Cii... Nie musisz krzycze膰. Od razu zni偶y艂em g艂os.
- Wujku, ale mi da艂e艣 zadanie!
- A co ci si臋 w nim nie podoba? Nieciekawe?
- Ciekawe? Ciekawe?! Wujku! Ja jestem diab艂em, a ty mnie zmuszasz do wnikania w subtelno艣ci ludzkich stosunk贸w! 呕eby pomaga膰!
Wujek westchn膮艂.
- Nie chcia艂bym tego m贸wi膰, ale bez wzgl臋du na to, jak膮 prac臋 wybierzesz sobie w przysz艂o艣ci, znajomo艣膰 stosunk贸w mi臋dzyludzkich bardzo ci si臋 przyda. Przypomnij sobie, co m贸wi艂 tw贸j ukochany Mefistofeles...
Wujek wiedzia艂, jak mnie podej艣膰... Mefistofeles by艂 w piekle postaci膮 legendarn膮 - ja osobi艣cie wielbi艂em go, zaczytywa艂em si臋 jego 偶yciorysami i w g艂臋bi ducha marzy艂em o tym, 偶eby sta膰 si臋 podobnym do tej postaci. No dobrze, wszystko bardzo pi臋knie, ale co艣 mi tu nie gra. Anio艂, kt贸ry pomaga diab艂u kroczy膰 drog膮 Mefistofelesa? Gdzie艣 tu musia艂a by膰 pu艂apka - tylko gdzie?
- Wujku, z jakiej niby racji chcesz mi pom贸c sta膰 si臋 drugim Mefistofelesem?
- Och, to ci na pewno nie grozi. Jeste艣 zbyt utalentowany i niezale偶ny, 偶eby by膰 zwyk艂ym na艣ladowc膮, niechby nawet takiego wielkiego przedstawiciela si艂 piekielnych. - Zadar艂em nos do g贸ry, niecz臋sto mam okazj臋 s艂ysze膰 od wujka takie s艂owa. - Ja tylko chc臋 ci pom贸c w odnalezieniu w艂asnej drogi, nie 偶ycz臋 sobie, 偶eby艣 sta艂 si臋 potworem w rodzaju Belzebuba.
Lepiej nie wywo艂ujmy wilka z lasu... Wprawdzie Belzebub by艂 diab艂em, ale zwyci臋偶a艂 g艂贸wnie dzi臋ki t臋pej sile. Ten najbardziej zajad艂y przeciwnik reform Gorujana w swoim czasie narobi艂 w piekle sporo zamieszania...
- Wujku, a czy ty wiesz, 偶e przez ciebie b臋d臋 musia艂 wybra膰 si臋 na ziemi臋?!
- Wiem. Wi臋cej nawet, ju偶 zdoby艂em dla ciebie zezwolenie z raju. Ta podr贸偶 da ci bardzo wiele - co by z ciebie by艂 za diabe艂, gdyby艣 nie pozna艂 ludzkiej egzystencji od podszewki? Od dawna usi艂uj臋 przeforsowa膰 ten pomys艂 w艣r贸d anio艂贸w. Ca艂e 偶ycie sp臋dzaj膮 w piekle czy raju, decyduj膮 o losach ludzi, a na ziemi nie byli ani razu. Jak tak mo偶na?
Westchn膮艂em ze smutkiem. Wiedzia艂em przecie偶, 偶e dyskusja z wujkiem nie ma sensu - on i tak znajdzie spos贸b, 偶eby mnie przekona膰. A tak si臋 gor膮czkowa艂em, tak podskakiwa艂em! „Ju偶 ja mu nagadam, ju偶 ja mu powiem!” Aha, ju偶 mu nagada艂em...
- Ale jestem jeszcze za ma艂y! - u偶y艂em ostatniego argumentu. - Nie mam nawet stu dwudziestu lat! Sko艅cz臋 dopiero w przysz艂ym roku!
Wujek pogrozi艂 mi palcem.
- Nieczyste zagranie, Ezergilu. Czy to czasem nie ty udowadnia艂e艣 przy mnie swojej rodzinie, 偶e jeste艣 ju偶 prawie doros艂y? Podawa艂e艣 zreszt膮 ten sam argument - tylko wtedy m贸wi艂e艣, 偶e ju偶 masz sto dwadzie艣cia lat.
Szach.
- Ale skoro tak si臋 opierasz, mo偶esz zrezygnowa膰 z tego zadania. Najwy偶ej stracisz rok, c贸偶 si臋 takiego stanie?...
I mat.
- Niech wujek ju偶 da to zezwolenie - burkn膮艂em.
W oparciu o porozumienie, osi膮gni臋te przez Gorujana, diab艂y mog艂y odwiedza膰 ziemi臋 wy艂膮cznie za pozwoleniem anio艂贸w - i na odwr贸t. Zezwolenia by艂y w zasadzie czyst膮 formalno艣ci膮, ale pomaga艂y kontrolowa膰 liczb臋 anio艂贸w i diab艂贸w przebywaj膮cych na ziemi. Og贸lnie powinno ich by膰 mniej wi臋cej po r贸wno. Ciekawe, komu piek艂o pozwoli艂o wyruszy膰 na ziemi臋 w zamian za moje zezwolenie?
- Gratuluj臋 ci, Ezergilu. Podj膮艂e艣 s艂uszn膮 decyzj臋. Ta podr贸偶 zmieni ci臋, sam zobaczysz. Nie wiem, czy na lepsze czy na gorsze, ale zmieni. Jednak ja w ciebie wierz臋.
Wielkie dzi臋ki, wujaszku, za dobre s艂owo. Nie wyobra偶asz sobie nawet, jak mi pomog艂e艣.
- Chcesz tu jeszcze co艣 obejrze膰? Zerkn膮艂em na dwie le偶膮ce przede mn膮 teczki.
- Nie... Obejrza艂em ju偶 wszystko, co mnie interesowa艂o. W og贸lnych zarysach sprawa jest jasna, a szczeg贸艂y i tak poznam na miejscu.
- W takim razie chod藕my.
Od艂o偶y艂em akta i poszed艂em za nim. Przy wyj艣ciu wujek obj膮艂 mnie ramieniem.
- Nie przejmuj si臋 tak... Na pewno spodoba ci si臋 na ziemi, to gwarantuj臋. Jak wi臋c, lecimy?
- Lecimy - skin膮艂em g艂ow膮.
Wujek przytrzyma艂 mnie i wzlecieli艣my. Ostatnie, co zobaczy艂em to okr膮g艂e ze zdumienia oczy Ksefona wygl膮daj膮cego zza ogrodzenia. Pewnie czeka艂 tam na mnie, obserwuj膮c wyj艣cie...
Przed wej艣ciem do domu wujek go艣cinnie otworzy艂 przede mn膮 drzwi.
- Wchod藕, Ezergilu. Czuj si臋 jak u siebie w domu...
- ...ale nie zapominaj, 偶e jeste艣 w go艣ciach - doda艂em.
Wujek parskn膮艂 艣miechem, wskaza艂 pok贸j go艣cinny.
- Posied藕 chwil臋, musz臋 zadzwoni膰 w jedno miejsce...
Skin膮艂em g艂ow膮, wszed艂em do pokoju i klapn膮艂em na fotel. Wzi膮艂em ze stoliczka jakie艣 czasopismo, zacz膮艂em je oboj臋tnie przegl膮da膰.
- Halooo? - us艂ysza艂em z przedpokoju omdlewaj膮cy g艂os. - To ja, s艂oneczko... St臋skni艂a艣 si臋 za swoim papuzi膮?
Po chwili do艂膮czy艂 do mnie wujek, rzucaj膮c ponure spojrzenia na korytarz.
- G艂upie ptaszysko - burkn膮艂. - Teraz b臋dzie przez dwie godziny bajdurzy膰 z tym swoim s艂oneczkiem. 呕e te偶 musia艂 si臋 zakocha膰 akurat w papudze z centralnego biura numer贸w! Pr贸buj臋 go wychowa膰, wzbudzi膰 w nim szacunek do obowi膮zk贸w, do pracy... Stopniowo si臋 przyzwyczaja, teraz ju偶 coraz kr贸cej rozmawia...
Taaak... Najwyra藕niej wujek zbyt d艂ugo jest anio艂em, traci umiej臋tno艣ci...
- Wujku, a jak go wychowujesz?
- Poprzez mi艂o艣膰 i trosk臋 oczywi艣cie! Poczekaj, za rok zmieni si臋 nie do poznania!
- Aha - skin膮艂em g艂ow膮. - Za rok, za dwa. Dok膮d wujek chcia艂 zdzwoni膰?
- Do biura zarachowania przemieszcze艅. Musz臋 ustali膰 pewne rzeczy odno艣nie twojego zezwolenia.
- Doskonale. - Wsta艂em i poszed艂em do przedpokoju.
Zdumiony brat ojca poszed艂 za mn膮. Bez s艂owa podszed艂em do telefonu, nacisn膮艂em wide艂ki. Papuga z niezadowoleniem machn臋艂a skrzyd艂ami.
- Monterrey, jak ci nie wstyd, przer... - W tym momencie ptak spostrzeg艂, 偶e wcale nie rozmawia z Monterreyem. Czubek na jego g艂owie szybko opad艂.
- Potrzebny mi numer biura zarachowania przemieszcze艅 - powiedzia艂em z u艣miechem. Papuga wzdrygn臋艂a si臋.
- W tej chwili! Centralne biuro numer贸w? Ile razy mam ci m贸wi膰, 偶e jak jestem w pracy to nie jestem papuzi膮! Tak, pilne zapytanie, tak, numer do biura zarachowania przemieszcze艅. Rozumiem... - Papuga zacz臋艂a naciska膰 dziobem przyciski. - Biuro zarachowania przemieszcze艅? 艁膮cz臋 rozmow臋. B臋dzie z wami rozmawia艂 dia... - wskaza艂em palcem wujka, papuga skin臋艂a g艂ow膮. - Najmocniej przepraszam. B臋dzie rozmawia艂 anio艂 Monterrey. Oddaj臋 s艂uchawk臋.
Wzi膮艂em s艂uchawk臋 z 艂apy papugi, niedbale poda艂em j膮 wujkowi i opar艂em si臋 o 艣cian臋.
- Zamawia艂 pan rozmow臋? - zapyta艂em niewinnie.
Wujek wytrzeszczy艂 oczy, patrz膮c to na mnie, to na papug臋, kt贸ra siedzia艂a na swojej 偶erdzi niemal偶e na baczno艣膰, a potem wzi膮艂 ode mnie s艂uchawk臋. Wr贸ci艂em do pokoju.
Wkr贸tce potem przyszed艂 wujek, usiad艂 naprzeciwko, tar艂 d艂oni膮 podbr贸dek, przygl膮daj膮c mi si臋 uwa偶nie. Udawa艂em, 偶e tego nie widz臋. Wreszcie m贸j krewny przerwa艂 cisz臋.
- Tak, Ezergilu... Zawsze wiedzia艂em, 偶e jeste艣 zdolnym dzieckiem... Diabe艂, kt贸ry zdo艂a艂 sk艂oni膰 moj膮 papug臋 do powa偶nego traktowania swojej pracy daleko zajdzie. Powiedz, jak ci si臋 to uda艂o? 呕ebym wiedzia艂 na przysz艂o艣膰...
Wzruszy艂em ramionami.
- Naprawd臋, wujku, nie wiem, co powiedzie膰. Obawiam si臋, 偶e m贸j spos贸b nie b臋dzie dla ciebie odpowiedni. Mnie uda艂o si臋 j膮 wychowa膰 diabelskimi 偶artami.
- Diabelskimi 偶artami?
- No tak, troch臋 sobie po偶artowa艂em.
Wujek popatrzy艂 na mnie podejrzliwie.
- S艂owo daj臋, 偶e 偶artowa艂em. - Przy艂o偶y艂em r臋k臋 do piersi. - Mo偶e wujek zapyta膰 Profani臋. Zaprzyja藕nili艣my si臋. To taki sympatyczny domowy...
- Zaprzyja藕ni艂e艣 si臋 z Profani膮?!
- A co w tym dziwnego?
- Ano faktycznie, w艂a艣ciwie nic. - Wujek pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Dobrze, wr贸膰my do naszych spraw. A wi臋c, dogada艂em ju偶 ostatnie szczeg贸艂y i z rajem, i z piek艂em. Otrzyma艂e艣 zezwolenie. Poniewa偶 jednak nie masz jeszcze ogona, nie mo偶esz samodzielnie podr贸偶owa膰, wi臋c w pewnym sensie na ziemi b臋dziesz musia艂 nie tyle gra膰 rol臋 cz艂owieka, co sta膰 si臋 nim.
W tym momencie rozleg艂 si臋 dzwonek do drzwi, wujek wsta艂.
- O, to chyba w艂a艣nie to, na co czeka艂em. Jedn膮 chwileczk臋...
Wyszed艂, 偶eby za chwil臋 wr贸ci膰 z jak膮艣 paczk膮, po艂o偶y艂 j膮 na stole i zacz膮艂 otwiera膰. Ju偶 wkr贸tce na stole pojawi艂 si臋 notes, jaka艣 instrukcja, d艂ugopis i dokumenty.
- To z biura kontroli - wyja艣ni艂 wujek. - Oraz moje osobiste zam贸wienie, mam na my艣li ten notes. Tak naprawd臋 to wcale nie jest notes, lecz ostatni krzyk techniki. Bierz, przyda ci si臋.
Wzi膮艂em przedmiot, obr贸ci艂em go w r臋ku.
- I po co mi to? Co mam z nim zrobi膰?
- To jest 艣rodek 艂膮czno艣ci, na czarn膮 godzin臋. Gdyby sta艂o si臋 co艣 nadzwyczajnego, napisz w nim do mnie, a ja przyjd臋 ci臋 zabra膰. Tylko pami臋taj, nie b臋dzie potem mo偶na odes艂a膰 ci臋 z powrotem, wi臋c wezwanie oznacza zawalenie sprawy.
- Wspaniale. A je艣li go zgubi臋?
- Postaraj si臋 po prostu tego nie zrobi膰. Przy okazji, dla ludzi notes jest niewidoczny i niewyczuwalny, je艣li go nawet zgubisz, nic strasznego si臋 nie stanie... Aha, ma jeszcze jedn膮 funkcj臋, kt贸ra mo偶e ci si臋 przyda膰. Jest po艂膮czony z archiwami piek艂a i raju, wi臋c gdyby艣 potrzebowa艂 jakich艣 informacji z dowolnego archiwum, tym d艂ugopisem piszesz w nim zapytanie.
- Wow! - Chwyci艂em d艂ugopis i napisa艂em Nienaszewa, Zoja Paw艂owna, akta. Litery znikn臋艂y, za to na kartce notesu pojawi艂o si臋 znane mi ju偶 zdj臋cie m艂odej kobiety. Potem zobaczy艂em kadry z jej 偶ycia z obja艣nieniami. - Super! - Zamkn膮艂em notes i wsun膮艂em go do kieszeni. - Czad. Szkoda, 偶e go wcze艣niej nie mia艂em, nie musia艂bym lata膰 mi臋dzy rajem i piek艂em.
- Nie pr贸buj i艣膰 na 艂atwizn臋, Ezergilu. Zreszt膮, notes i tak by ci nie pom贸g艂. To tylko 艣rodek 艂膮czno艣ci z ograniczonymi mo偶liwo艣ciami. Na przyk艂ad, nie mo偶esz przy jego pomocy przeprowadzi膰 wyszukiwania, a raczej mo偶esz, ale w stopniu bardzo ograniczonym.
- I tak jest super. A co jeszcze?
- A co by艣 jeszcze chcia艂? Ca艂a reszta to tylko dokumenty dla r贸偶nych urz臋d贸w...
- 艢wietnie. Wujku, nie ma wujek poj臋cia, jak si臋 ciesz臋 - powiedzia艂em, ale moja mina 艣wiadczy艂a o czym艣 wr臋cz przeciwnym.
Wujek poklepa艂 mnie po ramieniu.
- Nie b贸j si臋, dasz rad臋. Przecie偶 nie chcesz przez ca艂e 偶ycie siedzie膰 za biurkiem?
- Oczywi艣cie, 偶e nie!
- No w艂a艣nie. I to jest twoja szansa.
Ach, no tak, oczywi艣cie. Jak to powiedzia艂 wujek? Damy rad臋? Damy. Tylko musz臋 wszystko dobrze przemy艣le膰... Wyprawa na ziemi臋 to nie spacerek do raju, gdzie regularnie chodzi ekspres. To nie w kij dmucha艂... Przede wszystkim musz臋 si臋 zastanowi膰, co ze sob膮 zabra膰, w jakiej postaci zjawi膰 si臋 na ziemi i jeszcze poczyta膰 o ostatnich wydarzeniach... Wyprawa na ziemi臋 to zbyt powa偶na sprawa, 偶eby za艂atwia膰 j膮 na 艂apu-capu. Popatrzy艂em badawczo na wujka.
- Wujku, wujek bywa na ziemi, prawda? Co by mi wujek radzi艂, jak膮 przybra膰 posta膰? Zjawi膰 si臋 tam jako bogaty synek nowego Ruskiego?
Wujek skrzywi艂 si臋.
- Jak wy, diab艂y, lubicie komfort... Ezergilu, odpowiedz mi na jedno pytanie: z kim masz zamiar najcz臋艣ciej spotyka膰 si臋 na ziemi? Z nowymi Ruskimi, czy ze zwyk艂ymi lud藕mi? A je艣li ze zwyk艂ymi lud藕mi, to jak planujesz to zrobi膰, b臋d膮c w postaci bogatego synalka?
Podrapa艂em si臋 w czo艂o.
- Faktycznie, o tym nie pomy艣la艂em.
- Zapami臋taj, jedna z zasad kontakt贸w brzmi: je艣li chcesz co艣 z kim艣 robi膰, musisz znale藕膰 si臋 na poziomie tego kogo艣.
- Dobrze, wujku. A mo偶e mi wujek co艣 doradzi膰? Jak powinienem zadzia艂a膰?
- Aa, w tej kwestii to ju偶 zostawiam ci woln膮 r臋k臋.
Dzi臋ki, wujaszku, zawsze wiedzia艂em, 偶e mog臋 na ciebie liczy膰.
- Nie masz co tak ci臋偶ko wzdycha膰. W ko艅cu nie spodziewasz si臋 chyba, 偶e odrobi臋 za ciebie twoj膮 letni膮 praktyk臋? Ale nie martw si臋, nie zostawi臋 ci臋 bez pomocy. A teraz radz臋 ci zrobi膰 rzecz nast臋puj膮c膮: zapomnij na razie o wszystkich swoich problemach i chod藕my si臋 przej艣膰. Oprowadz臋 ci臋 po mie艣cie... Zdaje si臋, 偶e nie by艂e艣 tu trzydzie艣ci lat? Zobaczysz, jak si臋 wszystko zmieni艂o...
- Ale, wujku...
- Wiem, wiem, mo偶esz mi jednak wierzy膰: tej sprawie dobrze zrobi, je艣li przez chwil臋 przestaniesz o niej my艣le膰. To jak?
- Z przyjemno艣ci膮, wujku.
*
Kilka nast臋pnych dni min臋艂o jak we mgle. Po wycieczce wujek zam贸wi艂 dwa bilety do piek艂a, pojecha艂 ze mn膮 w charakterze wsparcia - jak si臋 okaza艂o, na ca艂e szcz臋艣cie. Na wie艣膰 o wyprawie na ziemi臋 mama urz膮dzi艂a regularn膮 histeri臋.
- Co?! Ja mam tam pu艣ci膰 moje dziecko? Do tych rozpuszczonych, okrutnych, bezczelnych ludzi?! Oni go zepsuj膮! Naucz膮 go r贸偶nych 艣wi艅stw!
- Diab艂a? - zapyta艂 uprzejmie wujek.
- Tak! Ci ludzie... ci ludzie... Nigdzie go nie puszcz臋, koniec, kropka! Niech zostanie na drugi rok! Wol臋, 偶eby zosta艂 na drugi rok, ni偶 mia艂abym go pochowa膰! No co takiego, jeszcze jeden rok pouczy si臋 w tej samej klasie!
- Ale mamo, no co mi mo偶e grozi膰 na ziemi?
- Jak to co?! A ci popi, wiecznie machaj膮cy swoimi 艣mierdz膮cymi kadzid艂ami? A te beczki z tak zwan膮 艣wi臋con膮 wod膮? A r贸偶ne 艣wi臋te miejsca? A te ich cerkwie, synagogi, meczety?
- Ale ja nie mam zamiaru tam chodzi膰!
- Tylko by艣 spr贸bowa艂! Przez tydzie艅 nie m贸g艂by艣 siedzie膰 na ty艂ku! Nigdzie ci臋 nie puszcz臋!
- Cicho, kobieto! - hukn膮艂 milcz膮cy do tej pory ojciec. - Lepiej pom贸偶 mu si臋 spakowa膰.
- Nie puszcz臋!
- Pu艣cisz! Chcesz, 偶eby zosta艂 maminsynkiem?
- Niech sobie b臋dzie maminsynkiem, ale za to 偶ywym!
Wujek i ojciec popatrzyli na siebie, a w oczach obu mo偶na by艂o wyczyta膰 to samo: „Te kobiety!” Ja tymczasem zastanawia艂em si臋 nad pewn膮 spraw膮. Je艣li teraz poka偶臋, 偶e si臋 waham, mama postawi na swoim i nigdzie nie pojad臋. Dzi臋ki temu nie b臋d臋 musia艂 nic robi膰, o niczym decydowa膰. Wprawdzie zostan臋 na drugi rok - wielkie mi co... Ale jednocze艣nie czu艂em, 偶e je艣li tak post膮pi臋, strac臋 szacunek dla samego siebie. A czy bez szacunku mo偶na co艣 w 偶yciu osi膮gn膮膰? Przecie偶 chcia艂em co艣 osi膮gn膮膰! Perspektywa bycia drobnym urz臋dnikiem, tak jak m贸j brat, zupe艂nie mnie nie poci膮ga艂a. I dlatego milcza艂em, pozwalaj膮c ojcu i wujkowi za艂atwi膰 spraw臋 z mam膮. By艂em pewien, 偶e zrobi膮 to lepiej ode mnie.
W tej nier贸wnej walce mama by艂a z g贸ry skazana na przegran膮 i wkr贸tce pogodzi艂a si臋 z tym, co nieuchronne.
Pozostawa艂a jednak kwestia pakowania i wiedzia艂em, 偶e tu ju偶 mama nie odpu艣ci. Zapowiada艂o si臋 pasjonuj膮ce widowisko... Zw艂aszcza, gdy mama zacz臋艂a wk艂ada膰 do walizki r贸偶ne ciep艂e rzeczy.
- Na ziemi jest tak zimno! - m贸wi艂a.
Spojrza艂em na rosn膮c膮 stert臋 walizek i toreb, i zrobi艂o mi si臋 s艂abo. W ko艅cu nie wytrzyma艂em - poszed艂em na spacer, zostawiaj膮c wujka i ojca sam na sam z mam膮.
Poszed艂em na plac zabaw, usiad艂em na koniku na karuzeli i w zadumie podpar艂em podbr贸dek d艂oni膮. Szczerze m贸wi膮c, jeszcze sam nie wiedzia艂em, czy ta podr贸偶 mi si臋 u艣miecha, czy nie.
- Kr臋cisz si臋?
Podnios艂em g艂ow臋 i napotka艂em spojrzenie m艂odziutkiego, mo偶e pi臋膰dziesi臋cioletniego diab艂a.
- Zaj膮艂em twojego konika? - domy艣li艂em si臋. - Przepraszam. Chod藕, pomog臋 ci.
Podsadzi艂em malucha, zakr臋ci艂em karuzel臋. Ma艂y a偶 piszcza艂 z rado艣ci, a ja i tak nie mia艂em nic innego do roboty, wi臋c zacz膮艂em „pracowa膰” jako silnik. Wkr贸tce przybieg艂y inne dzieciaki, rozbrzmia艂 艣miech... O dziwo, ja te偶 powesela艂em. Najwyra藕niej dobrze zrobi艂o mi takie oderwanie si臋 od szkolnego zadania, a skoro tak, to powinienem oderwa膰 si臋 na maksa. Ju偶 wkr贸tce bawi艂em si臋 z dzieciakami w koniki, skaka艂em z nimi przez przeszkody... W ko艅cu jednak wszyscy si臋 zm臋czyli, ja te偶 zaleg艂em na trawie, odchyli艂em g艂ow臋. Wtedy kto艣 nade mn膮 stan膮艂. Otworzy艂em jedno oko. Zobaczy艂em tego samego malucha.
- A czemu z pocz膮tku by艂e艣 taki smutny? - zapyta艂.
Podnios艂em si臋 na r臋kach. Ale uparty szkrab... I co mam mu odpowiedzie膰?
- A dlaczego my艣lisz, 偶e by艂em smutny? Mo偶e tylko zamy艣lony?
- I smutny, i zamy艣lony.
Przyjrza艂em mu si臋, spogl膮da艂 na mnie z jak膮艣 niedzieci臋c膮 powag膮... Aha, ani chybi przysz艂y anio艂! Nie poradzi sobie w艣r贸d diab艂贸w, za bardzo przejmuje si臋 cudzymi problemami. Przed Gorujanem pewnie by tu umar艂 z rozpaczy, a teraz ma szans臋. Bardzo mo偶liwe, 偶e b臋dzie z niego ca艂kiem niez艂y anio艂... Posadzi艂em malca obok siebie.
- Widzisz, dosta艂em w szkole pewne zadanie. Ale 偶eby je wykona膰, musz臋 wyjecha膰 daleko i by膰 mo偶e na d艂ugo. Poza tym, zadanie wcale nie jest proste, wi臋c nie wiem, czy sobie poradz臋...
- Nie - powiedzia艂 nagle ma艂y. Drgn膮艂em i spojrza艂em na niego; siedzia艂 zapatrzony w dal. - Je艣li w膮tpisz, to sobie nie poradzisz. Jak ja zaczynam si臋 waha膰, to nigdy mi nic nie wychodzi. Na przyk艂ad chcia艂em kiedy艣 zbudowa膰 wie偶臋 z klock贸w, bardzo wysok膮. Zacz膮艂em, buduj臋, a potem zacz膮艂em si臋 waha膰, a ona wzi臋艂a i run臋艂a.
U艣miechn膮艂em si臋. Dziwny maluch. A szkrab niespodziewanie popatrzy艂 na mnie.
- Nie zastanawiaj si臋. Po prostu zechciej i zr贸b. Jeste艣 dobry, wiesz? - powiedzia艂 nagle, a potem poda艂 mi r臋k臋 i powiedzia艂: - Do widzenia.
Odruchowo u艣cisn膮艂em podan膮 d艂o艅. Jeszcze nikt nigdy nie nazwa艂 mnie dobrym... Ma艂y wsta艂, otrzepa艂 si臋 i poszed艂 sobie z podw贸rka.
- Hej! - krzykn膮艂em za nim. Malec odwr贸ci艂 si臋, a ja skin膮艂em mu g艂ow膮 i zawo艂a艂em: - Dzi臋kuj臋!
Pomacha艂 mi r臋k膮, te偶 kiwn膮艂 g艂ow膮. A potem odwr贸ci艂 si臋 i pobieg艂.
- Aha, czyli po prostu musz臋 wzi膮膰 i zrobi膰 - prychn膮艂em. - Nic prostszego. A co, w艂a艣nie, 偶e wezm臋 i zrobi臋, wszystkim diab艂om na z艂o艣膰. W ko艅cu jestem Ezergilem! Ju偶 us艂ysz膮 o mnie i w piekle, i w raju!
- Chwalipi臋ta! - dobieg艂o mnie z ty艂u. Odwr贸ci艂em si臋; za mn膮, bezczelnie u艣miechni臋ty, sta艂 Ksefon.
- A, to ty - rozci膮gn膮艂em usta w z艂o艣liwym grymasie. - Jak ci si臋 spodoba艂 lot w raju? Administrator ministerstwa kar te偶 pewnie podzi臋kowa艂 ci za pomoc, co? A archiwista? Wita ci臋 serdecznym u艣miechem?
- A co u ciebie? Ju偶 wysuszy艂e艣 ubranie? - sparowa艂 Ksefon.
- O tak - u艣miechn膮艂em si臋 jeszcze szerzej. - Przy okazji, dzi臋ki za k膮piel, bardzo mi pomog艂e艣. Na dworze by艂 taki upa艂... Ech, 偶a艂uj臋, ale musz臋 ci臋 po偶egna膰. Wyje偶d偶am i mam nadziej臋, 偶e nie spotkam ci臋 tam, dok膮d jad臋.
- Na ziemi? Oho, ho, ale si臋 wystraszy艂em! 艢wietnie o tym wiem i na pewno si臋 tam zobaczymy! Jak tylko dostan臋 zezwolenie!
Co za g艂upek! Je艣li szykujesz pu艂apk臋, po co o tym krzycze膰? M贸j umys艂 od razu przygotowa艂 si臋 do biegu z przeszkodami. Ksefon wie, 偶e wybieram si臋 na ziemi臋.
Ale je艣li dowiedzia艂 si臋 o tym niedawno, to dopiero dzi艣 zacz膮艂 stara膰 si臋 o zezwolenie. A sk膮d si臋 w og贸le dowiedzia艂? No tak, 艂a艅cuszek nie by艂 d艂ugi... Zezwolenia s膮 ustalane z ministerstwem kar - bo to w艂a艣nie ono jest u nas w piekle najwa偶niejsz膮 instancj膮... A to znaczy, 偶e zapytanie sz艂o przez r臋ce administratora. Ten mo偶e nie 偶yczy膰 sobie Ksefona w ministerstwie, ale za murami urz臋du mo偶e si臋 sta膰 sprzymierze艅cem mojego przeciwnika. Oczywi艣cie, musia艂 nie藕le zakombinowa膰, 偶eby przekaza膰 t臋 wiadomo艣膰 Ksefonowi i nie z艂ama膰 warunk贸w umowy Wikeszy z dyrektorem, ale przecie偶 jest diab艂em... Tak czy inaczej, Ksefon wie o mojej podr贸偶y. Popatrzy艂em na niego. Najwyra藕niej niedawno wr贸ci艂 z raju, mo偶e z godzin臋 temu i od razu zacz膮艂 swoje starania. Na pewno nawet tym swoim kurzym m贸偶d偶kiem rozumie, 偶e nie mo偶e pozwoli膰, abym za bardzo wysun膮艂 si臋 do przodu. Ech, nie powinien by艂 m贸wi膰, 偶e wie o mojej podr贸偶y... Unios艂em brew.
- Ach tak? No c贸偶, dzi臋ki za informacje, wezm臋 ci臋 pod uwag臋 w moich planach. A w艂a艣nie, powiedz, dlaczego艣 si臋 do mnie przyczepi艂? Nie dosta艂e艣 偶adnego zadania na wakacje? Ach, no tak, przecie偶 jeste艣 u Wikientija! On nie b臋dzie obci膮偶a艂 swojego pupilka...
Ksefon w艣ciek艂 si臋, chyba zrozumia艂, 偶e niepotrzebnie si臋 wygada艂.
- Moje zadanie nie powinno ci臋 obchodzi膰! Robi臋 to, co mi si臋 podoba! A ty i tak nie zrobisz swojej pracy praktycznej, ju偶 ja si臋 o to postaram! Zostaniesz na drugi rok!
Roze艣mia艂em si臋, zaklaska艂em w d艂onie.
- Brawo, Ksefon! Jeste艣 wspania艂y! Jestem dla ciebie pe艂en podziwu!
Ksefon odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i poszed艂, a ja 艣mia艂em si臋 dalej. No nie, ten Ksefon naprawd臋 ma talent! Nawet gdybym nie wiedzia艂 o zak艂adzie Wikeszy i dyrektora, to teraz, gdybym tylko chcia艂, wyci膮gn膮艂bym wszystko z tego g艂upka. Przecie偶 tak w艂a艣ciwie powiedzia艂 mi o tym wprost! A skoro tak, otrzyma艂em 艣wietny pretekst, 偶eby zepsu膰 humor jeszcze jednej osobie... U艣miechn膮艂em si臋 z艂o艣liwie - jaki diabe艂 odm贸wi艂by sobie takiej przyjemno艣ci? Poszed艂em do najbli偶szego telefonu.
- Halo? Pan Wikientij? To pan? M贸wi Ezergil. Tak, tak, pa艅ski ucze艅. Chcia艂bym z艂o偶y膰 protest... Mam prawo... W jakiej sprawie? Ot贸偶 w艂a艣nie rozmawia艂em z Ksefonem... Nie... Tak... A w艂a艣ciwie to on rozmawia艂 ze mn膮... Podszed艂 i zacz膮艂 si臋 ze mnie na艣miewa膰, a potem oznajmi艂, 偶e zrobi wszystko, co w jego mocy, 偶eby przeszkodzi膰 mi w wykonaniu mojego zadania praktycznego. Tak, ja r贸wnie偶 my艣l臋, 偶e to idiota... I na kretyna te偶 si臋 zgadzam. Co? No nie, to ju偶 przesada... Chocia偶 nie, dobrze, do tego te偶 mnie pan przekona艂. No wi臋c, panie Wikientiju, do czego zmierzam... Mam wra偶enie, 偶e on ju偶 wykona艂 swoje zadanie... To znaczy, to nie moja sprawa, jednak mog臋 postawi膰 t臋 kwesti臋 na zebraniu pedagog贸w... Jakie zarzuty? Bardzo konkretne: co za letnie zadania otrzymuj膮 niekt贸rzy uczniowie, skoro starcza im czasu na przeszkadzanie innym w wykonywaniu pracy? Ja na przyk艂ad zrywam si臋 skoro 艣wit i ca艂y dzie艅 jestem na nogach. Nawet gdybym chcia艂, nie starczy艂oby mi czasu na przeszkadzanie komu艣... Co? Dlaczego dzwoni臋 z tym do pana? No przecie偶 to pan jest opiekunem Ksefona, do kogo innego mam dzwoni膰? Zreszt膮, skoro pan nalega, mog臋 wykona膰 telefon do dyrektora szko艂y. Co? Nie trzeba? Dlaczego? Ach, da pan Ksefonowi nauczk臋... B臋d臋 zobowi膮zany. I jeszcze jedno, prosz臋 pana... Sam pan rozumie, 偶e je艣li Ksefon stanie mi na drodze w czasie wykonywania zdania, b臋d臋 mia艂 prawo zrobi膰 z nim wszystko, co tylko zechc臋. Przeszkadzanie uczniowi w praktyce to nie 偶arty... Kr贸tko m贸wi膮c, w razie czego Ksefon b臋dzie m贸g艂 mie膰 pretensje wy艂膮cznie do siebie.
Od艂o偶y艂em s艂uchawk臋 i opar艂em si臋 o 艣cian臋, omal si臋 po niej nie zsuwaj膮c. Wyobrazi艂em sobie, jak Wikientij teraz miota si臋 i ryczy. Zachichota艂em. Du偶o bym da艂, 偶eby pos艂ucha膰 rozmowy wychowawcy z Ksefonem, do kt贸rej niechybnie dojdzie w najbli偶szym czasie...
W poczuciu satysfakcji z dobrze wykonanej pracy uda艂em si臋 do domu. Jutro rano opuszczam rodzin臋 i wyruszam na ziemi臋, 偶eby wykona膰 prawdopodobnie najdziwniejsze zadanie w historii piek艂a. I nie nazywam si臋 Ezergil, je艣li go nie wykonam! Jak tam m贸wi艂 ten maluch? P贸jd臋 i zrobi臋!
Cz臋艣膰 druga
Anio艂 i diabe艂
Rozdzia艂 1
Pakowanie mog艂oby trwa膰 znacznie kr贸cej, gdyby nie to, 偶e rodzice postanowili mi pom贸c - dlatego ca艂y proces zaj膮艂 dwa dni, a nie dwie godziny. Zastan贸wmy si臋, czego tak w艂a艣ciwie b臋d臋 potrzebowa艂 w tej podr贸偶y? Ubranie na zmian臋, ludzkie pieni膮dze i r贸偶ne rzeczy do drobnych psikus贸w. No bo jaki diabe艂 pojedzie gdziekolwiek bez kichaj膮cych bomb, 艣mierdz膮cych min czy proszku 艣wierzbowego? Ja spakowa艂em si臋 do艣膰 szybko, ale rodzice nie mogli doj艣膰 do porozumienia w kwestii „co dziecko ma wzi膮膰 na drog臋”. Wujek pr贸bowa艂 w艂膮czy膰 si臋 do tego sporu, jednak zosta艂 z miejsca odpalony.
- Jak b臋dziesz mia艂 w艂asne dzieci, to b臋dziesz im m贸wi艂, co maj膮 bra膰! - rykn膮艂 ojciec.
Popatrzyli艣my na siebie z wujkiem i westchn臋li艣my. Wsta艂em, wyszed艂em z pokoju, wujek poszed艂 za mn膮.
- Jak my艣lisz, d艂ugo to potrwa? - zapyta艂, s艂uchaj膮c rozkr臋caj膮cej si臋 k艂贸tni.
- Co najmniej dob臋.
- I co masz zamiar robi膰?
- Zaczeka膰, a potem poszuka膰 miejsca, w kt贸rym m贸g艂bym z艂o偶y膰 wi臋kszo艣膰 tych rzeczy, kt贸re mi spakuj膮.
- Co za przebieg艂o艣膰! - u艣miechn膮艂 si臋 brat ojca. - C贸偶, w takim razie pomog臋 ci. B臋dziesz m贸g艂 zostawi膰 wszystko na przechowanie u mnie w domu. A teraz chod藕, przejdziemy si臋 po sklepach popatrze膰, czego faktycznie potrzebujesz.
- Czyli nie ufasz moim rodzicom, wujku? Nie wierzysz, 偶e spakuj膮 co艣 po偶ytecznego?
Milcza艂. Wida膰 by艂o, 偶e racje pedagogiczne walcz膮 w nim z niech臋ci膮 do k艂amstwa. Patrzy艂em na niego z zainteresowaniem, ciekaw, co w ko艅cu zwyci臋偶y. Jako anio艂 nie m贸g艂 sk艂ama膰, nie m贸g艂 te偶 krytykowa膰 przy dziecku najbli偶szych. W ko艅cu zdecydowa艂 si臋 na kompromis.
- Niekt贸rzy rodzice - zacz膮艂 powoli, starannie dobieraj膮c s艂owa - rozs膮dn膮 trosk臋 o potomstwo zamieniaj膮 w nierozs膮dn膮, co przeszkadza dzieciom w samodzielnym rozwoju. Nie wiadomo, co z takich wyro艣nie...
- Czyli wujek uwa偶a, 偶e moi rodzice troszcz膮 si臋 o mnie nierozs膮dnie? - zapyta艂em weso艂o.
- Twoja mama na pewno. Ale powiem tak: tobie wystarczy rozumu i talentu, 偶eby unikn膮膰 jej nadmiernej opieki.
To nie moja wina, 偶e optymistyczne za艂o偶enie, i偶 pakowanie potrwa jeden dzie艅 nie sprawdzi艂o si臋 zupe艂nie. Nie przypuszcza艂em, 偶e k艂贸tnia rodzic贸w przejdzie w faz臋 ZASADNICZ膭. W takich wypadkach potrzebuj膮 co najmniej trzech dni na znalezienie kompromisu. To, 偶e wyrobili si臋 w dwa i tak by艂o sukcesem... Wreszcie, po zako艅czeniu awantury, w przedpokoju wyros艂a spora g贸rka baga偶y:
Walizki - sztuk 2.
Torba podr贸偶na - sztuk 1.
Niewielka torba podr臋czna - sztuk 5.
Plecak - sztuk 1.
Przez jaki艣 czas przygl膮da艂em si臋 stercie baga偶y, a potem zaciekawiony zajrza艂em do jednej z toreb. Buty, ubrania, latarka... Zajrza艂em do drugiej - niemal偶e to samo!
- Zdaje mi si臋, czy tu jest to samo? - powiedzia艂em.
- A jak zgubisz jak膮艣 torb臋? - wytkn臋艂a mi mama. - Przecie偶 jeste艣 taki roztargniony!
- No, je艣li chodzi o gubienie swoich rzeczy - po prostu genialny - rzuci艂 z艂o艣liwie brat.
Zerkn膮艂em na niego. Dobrze mu si臋 艣mia膰... A ja b臋d臋 musia艂 to wszystko d藕wiga膰! Rozdra偶niony, kilka razy tkn膮艂em palcem w stert臋 pakunk贸w i narysowa艂em kr膮g w powietrzu. Wszystkie walizki, torby i plecaki unios艂y si臋 w powietrze. Poszed艂em do wyj艣cia, baga偶 pofrun膮艂 za mn膮. Na szcz臋艣cie wujek przekona艂 rodzic贸w, 偶e nie ma sensu, by mnie odprowadzali - nie mam poj臋cia, jak mu si臋 to uda艂o - wi臋c sam, jedynie w towarzystwie lataj膮cych baga偶y wyszed艂em na ulic臋 i ruszy艂em Alej膮 Diabelsk膮. Wtedy znienacka wpad艂em na Gro艅k臋, koleg臋 z klasy. Gro艅ka wytrzeszczy艂 oczy.
- Wyrzucili ci臋 z domu? - spyta艂.
Odwr贸ci艂em si臋, obrzuci艂em wzrokiem lec膮ce za mn膮 torby. Z boku faktycznie mog艂o to tak wygl膮da膰.
- Nie. Widzisz... - Rozejrza艂em si臋 na boki. - Tylko na razie to tajemnica... Przysi臋gnij, 偶e nikomu nie powiesz!
Gro艅ka wyra藕nie si臋 zainteresowa艂, a偶 poruszy艂 uszami.
- Chodzi o to - zacz膮艂em poufnie - 偶e dosta艂em spadek. Zmar艂a daleka krewna, kt贸ra nigdy nie lubi艂a mojej mamy, chocia偶 pochodzi艂y z tej samej rodziny, dlatego rzadko u nas bywa艂a. No i wszystko zostawi艂a mnie zamiast matce. Rozumiesz? W艂a艣nie id臋 obejrze膰 spadek. Niekt贸re rzeczy od razu przenios臋 do nowego domu. Tylko pami臋taj, nikomu ani mru-mru...
- Przysi臋gam - obieca艂 Gro艅ka, wpatruj膮c si臋 we mnie okr膮g艂ymi oczami. - Dobra, musz臋 lecie膰... Mam mn贸stwo spraw...
Odprowadzi艂em go wzrokiem. Ciekawe, po jakim czasie wszyscy b臋d膮 wiedzie膰, 偶e dosta艂em spadek? Bior膮c pod uwag臋 rezolutno艣膰 Gro艅ki, da艂em mu godzin臋. Tyle razy m贸wili艣my, 偶eby nie wierzy艂 we wszystko, co mu opowiadaj膮 „w wielkiej tajemnicy”, a ten ci膮gle swoje... Wi臋c ju偶 nikt mu nie wierzy... Znowu si臋 b臋d膮 z niego 艣miali... No i s艂usznie, plotkarz pierwszy dostaje baty.
Wujek czeka艂 w wynaj臋tym samochodzie za rogiem domu. Na widok lec膮cego za mn膮 baga偶u gwizdn膮艂.
- No, no, twoi rodzice naprawd臋 si臋 postarali! Dobrze, jedziemy do mnie. Tam spakujemy ci臋 normalnie i ruszysz w drog臋. Nie boisz si臋?
Nie powiem, 偶ebym si臋 ba艂 czy martwi艂, jednak serce jako艣 mi tak szybko bi艂o. I r臋ce mi si臋 poci艂y... Ale uparcie potrz膮sn膮艂em g艂ow膮.
- Zuch - pochwali艂 mnie wujek. Powrzuca艂 moje rzeczy do baga偶nika, otworzy艂 drzwiczki, siad艂 za kierownic膮 i pojechali艣my.
- Na dworzec? - zapyta艂em.
- Nie. Nie lubi臋 poci膮g贸w. Polecimy.
- O rany! - nie wytrzyma艂em. Ostatnio coraz wi臋cej ludzkich wynalazk贸w przenika艂o do naszego 艣wiata. A przecie偶 pami臋tam czasy, gdy diab艂y je藕dzi艂y na skrzypi膮cych w贸zkach zaprz臋偶onych w koz艂y! O, anio艂y zawsze wola艂y lata膰, przecie偶 maj膮 skrzyd艂a... Ale i u nas pojawi艂y si臋 samochody, poci膮gi, a nawet samoloty! Oczywi艣cie, z pewnymi naszymi dodatkami, ale zawsze... - Ju偶 dawno chcia艂em polata膰 na tych stalowych rurach!
Wujek skrzywi艂 si臋.
- Po pierwsze, nie lata si臋 na nich, tylko w nich, a po drugie, jeszcze nie zwariowa艂em, 偶eby lata膰 w 偶elaznych puszkach. Nie ufam im.
- To czym polecimy? - zdumia艂em si臋. Wujek wyj膮艂 z kieszeni dwa bilety.
- „D偶in i sp贸艂ka” - przeczyta艂em i skrzywi艂em si臋. - Ee, lataj膮ce dywany?! Wujku to nawet nie miniony wiek, ale ca艂a epoka! Na ziemi dokonuje si臋 wielki post臋p, a my wci膮偶 u偶ywany r贸偶nych anarchizm贸w...
- Czego?
- No, anarchizm贸w...
Wujek parskn膮艂 艣miechem.
- Jak ju偶 b臋dziemy u mnie, to sprawdzisz w s艂owniku znaczenie s艂owa, kt贸rego w艂a艣nie u偶y艂e艣 i por贸wnasz z tym, kt贸rego chcia艂e艣 u偶y膰. A co tam m贸wi艂e艣 o butach siedmiomilowych?
Nad膮艂em si臋. S艂owo mu si臋 nie podoba! Siedmiomilowych but贸w b臋dzie si臋 czepia艂...
- Nie z艂o艣膰 si臋. To co ci si臋 nie podoba w tych... anarchizmach? - przy ostatnim s艂owie z trudem powstrzyma艂 艣miech.
Ale si臋 przyczepi艂... Faktycznie b臋d臋 musia艂 sprawdzi膰 w s艂owniku. Nie lubi臋 wygl膮da膰 na 艣miesznego... No, chyba, 偶e sam tego chc臋. A w tej chwili na pewno nie chcia艂em.
- M贸wi臋 tylko - zacietrzewi艂em si臋 - 偶e na ziemi jest epoka post臋pu naukowo-technicznego, a my nadal u偶ywamy staroci z czas贸w poga艅skich. Je偶d偶膮ce piece, buty siedmiomilowe, kryszta艂owe kule...
- Stoliczku, nakryj si臋. - Wujek pokiwa艂 g艂ow膮.
- No dobrze, w艣r贸d tych starych rzeczy s膮 r贸wnie偶 po偶yteczne... - ust膮pi艂em nieco. - Ale skoro niekt贸re mo偶na zast膮pi膰 ludzkimi wynalazkami, to dlaczego tego nie zrobi膰? Przecie偶 telewizor dzia艂a znacznie lepiej od kryszta艂owej kuli... I jako艣膰 obrazu jest niepor贸wnywalna.
- Te starocie to przecie偶 rzeczy, kt贸re wytrzyma艂y pr贸b臋 czasu. A propos, jeste艣my na miejscu.
- Wytrzyma艂y, wytrzyma艂y - mrucza艂em, wyjmuj膮c swoje rzeczy z baga偶nika. - To dlaczego wujek kupuje nowe buty, je艣li stare przesz艂y pr贸b臋 czasu?
Wujek spojrza艂 na mnie stropiony.
- Nie patrzy艂em na to od tej strony... Zreszt膮, co za r贸偶nica. Nie b臋d臋 zwraca艂 bilet贸w tylko dlatego, 偶e nie podobaj膮 ci si臋 lataj膮ce dywany.
Doszli艣my do w艂a艣ciwego dywanu - a raczej chodnika, mia艂 co najmniej dwadzie艣cia metr贸w d艂ugo艣ci i ju偶 siedzia艂o na nim z dziesi臋膰 os贸b. Na przedzie zasiada艂 d偶in wygl膮daj膮cy niczym czarny k艂臋bi膮cy si臋 dym. Odwr贸ci艂 si臋 do nas, 偶eby sprawdzi膰 bilety.
- S膮 ju偶 wszyscy - oznajmi艂. - Mo偶emy lecie膰. Szanowni pa艅stwo, wita was kompania D偶in. Dostarczymy pa艅stwa na miejsce szybko i bezpiecznie.
Zerkn膮艂em na oddalaj膮c膮 si臋 ziemi臋.
- No - mrukn膮艂em - na d贸艂 pospadamy tak czy inaczej.
Pasa偶erowie obrzucili mnie spanikowanymi spojrzeniami.
- Ch艂opiec lubi 偶artowa膰? - spyta艂 mnie d偶in z u艣mieszkiem, w kt贸rym wyczuwa艂o si臋 gro藕b臋, zupe艂nie jakby radzi艂 mi, 偶ebym si臋 zamkn膮艂.
Uu, powa偶ny b艂膮d. Nie znosz臋 gr贸藕b... Szuka zaczepki? Dobrze...
- Lubi臋 - skin膮艂em g艂ow膮. - W艂a艣nie niedawno rozmawia艂em z dusz膮 Sulejmana...
- Czyj膮? - spyta艂 ochryple d偶in. Musia艂 przecie偶 widzie膰, 偶e jestem diab艂em.
Uda艂em zdumienie.
- Co pana tak zdziwi艂o? No, tego w艂a艣nie Sulejmana. Opowiedzia艂 mi o pewnym pier艣cieniu... Chwileczk臋, chyba nawet mam go przy sobie...
- Nieee! - rozleg艂 si臋 dziki wrzask i d偶in zeskoczy艂 z dywanu.
Zdumiony spojrza艂em w d贸艂. Gdzie艣 w oddali majaczy艂a bia艂a czasza spadochronu. Hm, nie s膮dzi艂em, 偶e d偶iny tak nerwowo reaguj膮 na wzmiank臋 o pier艣cieniu Sulejmana...
- 艢wietnie, Ezergilu - rzek艂 wujek lodowatym tonem. - Tw贸j kolejny 偶art by艂 naprawd臋 wy艣mienity. Co teraz zrobimy, twoim zdaniem? Jak bez pilota przekroczymy granic臋 piek艂a i raju?
Skuli艂em si臋 pod niezbyt przyjaznym wzrokiem wsp贸艂pasa偶er贸w, a potem zerkn膮艂em na brzeg dywanu. P贸j艣膰 w 艣lady d偶ina? No dobra, tylko 偶e ja nie mam spadochronu... A wujek jest tak z艂y, 偶e wcale nie wiadomo, czy za mn膮 skoczy...
- Czy to moja wina, 偶e ten t臋pak nie zna si臋 na 偶artach?
- Zaraz zobaczymy, kto tu jest t臋pakiem... - Jeden z pasa偶er贸w podni贸s艂 si臋.
- Siadaj - rzek艂 cicho wujek, ale w jego g艂osie by艂o co艣 takiego, 偶e wszyscy niezadowoleni pasa偶erowie od razu ucichli. - Mojego bratanka mam prawo ochrzani膰 tylko ja, nikt inny. I w razie czego to ja go ukarz臋. Czy to jasne dla wszystkich?
Pasa偶erowie milczeli przestraszeni.
- Je艣li tak, spr贸buj臋 艣ci膮gn膮膰 z powrotem naszego pilota... - I z tymi s艂owami wujek zszed艂 z dywanu.
Za jego plecami pojawi艂y si臋 skrzyd艂a, kt贸re roz艂o偶y艂y si臋 b艂yskawicznie i oto ju偶 bia艂y punkt p臋dzi艂 w d贸艂. Lec膮cy anio艂 to jednak niesamowity widok... Kurcz臋, mo偶e by te偶 zosta膰 anio艂em? E, i tak mnie nie przyjm膮. Na pewno nie przyjm膮...
Wujek za艂atwi艂 spraw臋 do艣膰 szybko - kwadrans p贸藕niej wraca艂 razem z d偶inem. Na m贸j widok demon zrobi艂 dzik膮 min臋.
- Pa艅skiego bratanka nale偶a艂oby za takie 偶arty przywi膮za膰 z ty艂u, 偶eby lecia艂 za dywanem - burkn膮艂 do wujka. - I za艂o偶y膰 mu kaganiec.
Wnioskuj膮c z rzucanych w moj膮 stron臋 spojrze艅, wi臋kszo艣膰 pasa偶er贸w by艂a tego samego zdania. O rany, co ja niby takiego zrobi艂em? Po偶artowa膰 ju偶 nie mo偶na?
A偶 do l膮dowania wujek nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. W grobowym milczeniu powrzuca艂 baga偶e do taks贸wki i dopiero u siebie w domu, po dziesi臋ciu minutach 艣widrowania mnie wzrokiem, oznajmi艂:
- Naprawd臋 nie wiem, co z tob膮 zrobi膰, Ezergilu. My艣la艂em, 偶e faktycznie jeste艣 doros艂y i odpowiadasz za siebie. Ale to, co dzisiaj zrobi艂e艣... Nawet nie wiem, czy w takiej sytuacji w og贸le puszcza膰 ci臋 na ziemi臋.
- Ale wtedy nie zdo艂am wykona膰 zadania praktycznego! - zawo艂a艂em oburzony.
- Dobrze by ci zrobi艂o, gdyby艣 posiedzia艂 jeszcze rok w tej samej klasie. Mo偶e by艣 wreszcie dor贸s艂 i spowa偶nia艂. Wtedy na przysz艂e lato, kto wie...
- Jestem powa偶ny! Tylko ten d偶in zacz膮艂 mi grozi膰!
- Na ziemi te偶 b臋d膮 ci grozi膰. Z tego powodu chcesz wysadzi膰 w powietrze ca艂膮 planet臋? Pos艂uchaj... Albo obiecasz mi, 偶e nie u偶yjesz na ziemi 偶adnego ze swoich talent贸w bez absolutnej konieczno艣ci, albo nigdzie nie pojedziesz.
- Ale wujku! No jak ja mog臋...
- Nie wiem i nie chc臋 wiedzie膰! Trzeba by艂o wcze艣niej my艣le膰! Zauwa偶, 偶e nie zabraniam u偶ywania sztuczek w og贸le. Wolno ci, ale tylko w razie absolutnej konieczno艣ci.
- A jak mam zgadn膮膰, 偶e to jest w艂a艣nie ta konieczno艣膰? - mrukn膮艂em.
- My艣l臋, 偶e z tym nie b臋dzie problem贸w. To jak?
- Ale wujku...
- 呕adnego „ale wujku”. Mo偶e wtedy zaczniesz cz臋艣ciej u偶ywa膰 g艂owy i przestaniesz tak ufa膰 w swoje diabelskie sposoby dzia艂ania.
No, skoro tak... Usiad艂em na pod艂odze i za艂o偶y艂em r臋ce na piersi.
- Nie. Mo偶e wujek od razu powiadomi膰 szko艂臋, 偶e nie wykona艂em pracy.
- Ezergilu...
- Wujku! Albo mi wujek ufa, albo nie. Nie b臋d臋 niczego obiecywa艂. Powiem tylko, 偶e b臋d臋 bardzo ostro偶ny, ale sam chc臋 decydowa膰, kiedy i co mam robi膰. Albo wujek ma do mnie zaufanie, albo nie.
Popatrzy艂 na mnie w milczeniu.
- No, rzeczywi艣cie wydoro艣la艂e艣... Dobrze, zaufam ci. I mam nadziej臋, 偶e mnie nie zawiedziesz.
- Nie zawiod臋.
- Dobrze, w takim razie zajmijmy si臋 twoimi baga偶ami. Wysyp wszystko na pod艂og臋, wybierzemy to, co naprawd臋 mo偶e si臋 przyda膰.
Dwie godziny p贸藕niej wychodzi艂em z domu z jednym lekkim plecakiem typu szkolnego tornistra i niewielk膮 torb膮. Wujek odprowadzi艂 mnie a偶 do Placu Nadziei, gdzie czeka艂 pewien siwy anio艂.
- To tego diab艂a trzeba dostarczy膰 na ziemi臋? - zapyta艂.
- Tak. Nazywa si臋 Ezergil. Oto jego pozwolenie - odpar艂 wujek.
- Dobrze. No co, Ezergilu? Jeste艣 gotowy? Nie b贸j si臋 tak. Pierwszy raz?
- Aha. - Skin膮艂em g艂ow膮 i obliza艂em wyschni臋te wargi. Wola艂bym wyrusza膰 z piek艂a: przynajmniej znajoma okolica... Ale traktat Gorujana stanowczo tego zabrania. Zgodnie z jego postanowieniami diab艂y wyruszaj膮 na ziemi臋 z raju, za艣 anio艂y z piek艂a.
Anio艂 po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na g艂owie i zamacha艂 skrzyd艂ami. Trzeba powiedzie膰, 偶e najwa偶niejsza funkcja anielskich skrzyde艂 to wcale nie lot, lecz otwieranie wr贸t mi臋dzy 艣wiatami. U diab艂贸w t臋 sam膮 funkcj臋 spe艂nia ogon. Wok贸艂 nas, niczym py艂 wzniesiony wiatrem, zata艅czy艂 r贸j l艣ni膮cych drobinek. Z ka偶dym wymachem r贸s艂 coraz bardziej, w ko艅cu zawirowa艂 w korowodzie i zamieni艂 si臋 w d艂ugi tunel biegn膮cy ku g贸rze. Wtedy jaka艣 si艂a pochwyci艂a mnie, unios艂a w powietrze i cisn臋艂a do przodu. Omal nie wrzasn膮艂em, ale w tym momencie kto艣 z艂apa艂 mnie za r臋k臋. Obejrza艂em si臋 - obok mnie lecia艂 stary anio艂, kt贸ry teraz odwr贸ci艂 si臋 do mnie z u艣miechem.
Prze艂kn膮艂em gul臋 w gardle i skin膮艂em mu g艂ow膮. Nie by艂em w stanie wykrztusi膰 ani s艂owa.
Tunel rzeczywi艣cie wkr贸tce si臋 sko艅czy艂; jeszcze chwila i ju偶 wisieli艣my w b艂臋kicie nieba. Nad nami l艣ni艂o z艂oto s艂o艅ca, a w dole rozpo艣ciera艂o si臋 zielonkawe morze. W oddali wida膰 by艂o miasto, do kt贸rego zmierzali艣my.
- A nie zauwa偶膮 nas?
Anio艂 u艣miechn膮艂 si臋.
- Nie b贸j si臋. Nikt nas nie zauwa偶y. Skin膮艂em g艂ow膮. No tak, anio艂 na pewno wie, co robi. Przesta艂em si臋 przejmowa膰, za to zacz膮艂em rozgl膮da膰 si臋 na boki. Wi臋c to naprawd臋 ziemia? Ta ziemia, na kt贸rej 偶yj膮 ludzie, b臋d膮cy w pewnym sensie naszymi stw贸rcami? Ale czad!
Wlecieli艣my do miasta, wyl膮dowali艣my na jednej z ulic. Obok nas szli ludzie. Wysocy i niscy, grubi i chudzi, kobiety i m臋偶czy藕ni...
- Jeszcze nas nie widz膮 - poinformowa艂 mnie anio艂. - Post贸j chwil臋, rozejrzyj si臋. Gdy powiesz, 偶e jeste艣 got贸w, odlec臋. Wtedy staniesz si臋 widoczny, b臋dziesz cz臋艣ci膮 tego 艣wiata.
Chyba z dziesi臋膰 minut sta艂em, przygl膮daj膮c si臋 mijaj膮cym nas ludziom. Patrzy艂em na samochody, obserwowa艂em migaj膮ce 艣wiat艂a uliczne... Anio艂 cierpliwie czeka艂, u艣miechaj膮c si臋 艂agodnie.
- Jestem got贸w. - Skin膮艂em wreszcie g艂ow膮.
Anio艂 zn贸w si臋 u艣miechn膮艂.
- Nigdy nie my艣la艂em, 偶e powiem co艣 takiego diab艂u, ale... 偶ycz臋 ci powodzenia.
Stropiony skin膮艂em g艂ow膮. Chwil臋 p贸藕niej anio艂 znikn膮艂.
- Czemu stoisz na drodze? - burkn膮艂 ze z艂o艣ci膮 jaki艣 kud艂aty ch艂opak, mo偶e szesnastoletni i zepchn膮艂 mnie na bok.
Wpad艂em na jak膮艣 kobiet臋.
- Chuligan! - Odepchn臋艂a mnie mocno.
Odlecia艂em na 艣cian臋 domu. No c贸偶, serdecznie witamy na ziemi. Popatrzy艂em na ch艂opaka, potem na kobiet臋 i u艣miechn膮艂em si臋. Chyba mi si臋 tu spodoba... Je艣li s膮 tutaj tacy ludzie, to ten 艣wiat jest po prostu stworzony dla diab艂贸w! No dobrze, rozrywkami zajm臋 si臋 p贸藕niej, a teraz do pracy. Wyj膮艂em z kieszeni kartk臋 z adresem, przestudiowa艂em j膮. Zgodnie z obietnic膮, dostarczono mnie prawie na miejsce. Sprawd藕my... Podnios艂em g艂ow臋, poszuka艂em tabliczki z nazw膮 ulicy, nast臋pnie popatrzy艂em na mapk臋... Aha, wi臋c ta ulica biegnie r贸wnolegle do tej, kt贸rej szukam. Je艣li teraz p贸jd臋 do przodu... Naprz贸d!
Podnios艂em torb臋 i poszed艂em do skrzy偶owania znajduj膮cego si臋 pi臋膰dziesi膮t metr贸w przede mn膮. Por贸wna艂em teren z map膮. Tak, teraz w prawo i na podw贸rko. To jest miejsce, kt贸rego szukam. Teraz postawi膰 torb臋 i rozejrze膰 si臋. Podw贸rko jak podw贸rko. Dzieciaki, dalej starsi ch艂opcy, stoj膮 i pal膮. No i dobrze, szybciej do nas trafi膮, zreszt膮, mo偶e wcale nie do nas, ale trafi膮... Stop! Dajmy spok贸j takim rozmy艣laniom, przede wszystkim musz臋 odnale藕膰 w艂a艣ciwy blok.
Nie szuka艂em d艂ugo, dom sta艂 dok艂adnie naprzeciwko mnie. Wysoki, jedenastopi臋trowy wie偶owiec z wielkiej p艂yty. Dobra, bez r贸偶nicy... Musz臋 si臋 skoncentrowa膰... Ale na pocz膮tek trzeba co艣 zrobi膰 z rzeczami, przecie偶 nie b臋d臋 ich wsz臋dzie ze sob膮 nosi艂. Rozejrza艂em si臋 i zobaczy艂em odpowiednio du偶e drzewo. Podszed艂em do niego, obszed艂em dooko艂a, rozejrza艂em si臋, czy nikt na mnie nie patrzy, szybko prze艂o偶y艂em do niewielkiej torby najpotrzebniejsze rzeczy, znowu si臋 obejrza艂em i przesun膮艂em d艂oni膮 po drzewie.
- Szanowne drzewo, czy by艂oby艣 tak mi艂e i na jaki艣 czas przechowa艂o moje rzeczy? - zapyta艂em w j臋zyku mi臋dzy艣wiatowym. Pie艅 drzewa rozszczepi艂 si臋 delikatnie, ukazuj膮c przestronn膮 dziupl臋. Szybko powrzuca艂em tam rzeczy. Gdy tylko sko艅czy艂em, pie艅 si臋 zamkn膮艂. - Ogromnie dzi臋kuj臋. - Sk艂oni艂em si臋 drzewu; uprzejmo艣ci nigdy nie za wiele. Teraz ju偶 mog臋 rusza膰 do akcji.
Jednak zanim zd膮偶y艂em wej艣膰 na klatk臋 schodow膮, z艂apa艂a mnie za r臋k臋 jaka艣 jejmo艣膰.
- Dok膮d to, 艂obuzie?
Popatrzy艂em zaskoczony na kobiet臋, a potem szybko oceni艂em sw贸j wygl膮d. Sk膮d jej przysz艂o do g艂owy, 偶e jestem 艂obuzem?
- Przepraszam...
- Pytam, dok膮d si臋 wybierasz!
- Prosz臋 o wybaczenie, madame - odpar艂em uprzejmie - ale wydaje mi si臋, 偶e kierunek mojego ruchu dotyczy wy艂膮cznie mnie. To raczej prywatna sprawa.
- Za ma艂y jeste艣 na sprawy prywatne - burkn臋艂a kobieta, ale wida膰 by艂o, 偶e moja grzeczno艣膰 j膮 zaskoczy艂a.
Popatrzy艂em na kobiet臋 z g贸ry - oczywi艣cie by艂em od niej ni偶szy, ale mimo to spojrza艂em na ni膮 z g贸ry - a potem uwolni艂em r臋kaw koszuli z jej d艂oni.
- Mam swoje prywatne sprawy i rzeczy. Ta koszula, na przyk艂ad, nale偶y tylko i wy艂膮cznie do mnie, gdy偶 kupi艂em j膮 za w艂asne pieni膮dze. A wszelkie moje osobiste sprawy w 偶aden spos贸b pani nie dotycz膮. A je艣li - powstrzyma艂em j膮 gestem - chcia艂aby pani co艣 powiedzie膰, to prosz臋 skontaktowa膰 si臋 z moim adwokatem. Oto moje personalia. - Arystokratycznym gestem wyj膮艂em z kieszeni stworzon膮 przed chwil膮 wizyt贸wk臋 i poda艂em kobiecie.
Przyj臋艂a j膮 w milczeniu, gapi膮c si臋 na mnie z otwartymi ustami. Poszed艂em do klatki.
- Aa...
Odwr贸ci艂em si臋.
- Je艣li nie ma pani wi臋cej pyta艅, to ju偶 p贸jd臋.
- Ale...
Zamkn膮艂em za sob膮 drzwi i poszed艂em do windy. Osoby podobne do tej kobiety trzeba od razu odpowiednio ustawi膰 - dowiedzia艂em si臋 tego ju偶 we wczesnym dzieci艅stwie. A im bardziej s膮 chamskie, z tym wi臋ksz膮 grzeczno艣ci膮 nale偶y je traktowa膰. Zwykle strasznie je to denerwuje... Mur-beton, 偶e wi臋cej ni偶 dwa razy si臋 nie przyczepi膮, a ten drugi pr贸buj膮 tylko wtedy, gdy ju偶 zupe艂nie nie maj膮 m贸zgu, nie potrafi膮 zrozumie膰 od razu, 偶e si臋 z nich kpi. Dobra, niewa偶ne... Interesuj膮ce mnie mieszkanie jest na pi膮tym pi臋trze, o tutaj...
Przez minut臋 przygl膮da艂em si臋 drzwiom pokrytym osmalonymi 艂atami. Odszed艂em na dwa kroki i znowu je obejrza艂em. Potem przysun膮艂em do nich otwart膮 d艂o艅. Jeszcze by tylko brakowa艂o, 偶ebym si臋 narwa艂 na po艣wi臋cone mieszkanie... Ale nie, chyba czysto. Super... Z艂膮czy艂em d艂onie przed sob膮 i zamkn膮艂em oczy. Przypomnie膰 sobie, czego uczono nas w szkole... Skoncentrowa膰 si臋... Zrobi艂em krok do przodu i otworzy艂em oczy. Nie roz艂膮czaj膮c r膮k, podszed艂em do drzwi i... przeszed艂em przez nie. Uff, uda艂o si臋! Co prawda ju偶 to 膰wiczyli艣my na zaj臋ciach, ale przecie偶 to nie to samo, co w praktyce.
Znalaz艂em si臋 w brudnym, zapuszczonym przedpokoju. Pod艂贸g nie myto tu chyba z p贸艂 roku, tapety naprzeciwko wej艣cia podarte... Przechyli艂em g艂ow臋 i popatrzy艂em na betonow膮 艣cian臋. Nie, ta te偶 wygl膮da艂a nie艂adnie. Ruszy艂em przed siebie, ogl膮daj膮c skromne umeblowanie. Przekrzywiona szafa, zdaje si臋, 偶e walono w ni膮 czym艣 ci臋偶kim.
- O, kurcz臋... - zawo艂a艂em po cichu, omal偶e klepi膮c si臋 w czo艂o. Ale ze mnie kretyn! Ucieszy艂em si臋 jak pierwszoklasista, 偶e uda艂o mi si臋 przej艣膰 przez cudze drzwi, a zapomnia艂em, 偶e w mieszkaniu mo偶e kto艣 by膰! 艁adnie bym wygl膮da艂, gdyby teraz ten kto艣 wyszed艂 do przedpokoju! Pospiesznie stworzy艂em iluzj臋 i otuli艂em si臋 ni膮 jak p艂aszczem. Teraz ci臋偶ko by艂oby mnie zobaczy膰. Os艂oni臋ty czarem, wszed艂em do kuchni.
- Oho! - mrukn膮艂em, zerkaj膮c na stert臋 brudnych naczy艅 w zlewie. Zajrza艂em pod ni膮. - O, cze艣膰, stary...
Karaluch popatrzy艂 na mnie zaskoczony, poruszy艂 w膮sikami. Podsun膮艂em r臋k臋 i zmusi艂em go, 偶eby na ni膮 wszed艂. Karaluch nie by艂 zadowolony, ale nie m贸g艂 nic zrobi膰. Rozkaza艂em mu wej艣膰 na m贸j palec i przysun膮艂em go do oczu. Skoncentrowa艂em si臋, przenikaj膮c do jego s艂abej 艣wiadomo艣ci i podporz膮dkowuj膮c j膮 sobie. Oczywi艣cie taki karaluch nie ma rozumu, ale przecie偶 posiada pami臋膰... Chwil臋 p贸藕niej mog艂em ju偶 odczyta膰 emocjonalne t艂o ludzi. Takie t艂o gromadzi ka偶da 偶ywa istota przebywaj膮ca w pobli偶u cz艂owieka; niekt贸re zwierz臋ta gromadz膮 t艂o pozytywne, inne negatywne; karaluch oczywi艣cie negatywne. Nie藕le teraz promieniowa艂... Pstryczkiem pos艂a艂em owada w k膮t i roz艂o偶y艂em r臋ce. Pos艂uszne bezg艂o艣nemu rozkazowi, ze wszystkich szczelin zacz臋艂y wy艂azi膰 karaluchy. Zbiera艂y si臋 przy mnie, po chwili by艂em otoczony ca艂ym morzem tych zwierzak贸w. Ruchliwy dywan pokrywa艂 ca艂膮 pod艂og臋 kuchni - 艣ci膮gn膮艂em tu chyba wszystkie karaluchy z ca艂ej klatki. No i dobrze. Dzi臋ki temu mam gwarancj臋, 偶e t艂o emocjonalne zostanie oczyszczone. Przekr臋ci艂em do g贸ry rozrzucone na boki d艂onie i zacz膮艂em wch艂ania膰 negatywn膮 energi臋. Przecie偶 musz臋 si臋 jako艣 od偶ywia膰... U nas m贸wi膮: ludzkie jedzenie dobre dla cia艂a, ludzkie emocje potrzebne do pracy. Dla anio艂贸w mi艂o艣膰 i dobro膰, dla diab艂贸w nienawi艣膰 i strach. Karaluchy poruszy艂y si臋, gdy wyci膮ga艂em z nich wszystkie negatywne ludzkie emocje, jakie zdo艂a艂y zgromadzi膰 do tej pory. Chwil臋 p贸藕niej opu艣ci艂em r臋ce i spojrza艂em na pod艂og臋 - cia艂a karaluch贸w pokrywa艂y j膮 potr贸jn膮 warstw膮. Hm, trzeba z tym co艣 zrobi膰... Pstrykni臋cie palcami i ca艂y karaluszy dywan zap艂on膮艂, chwil臋 p贸藕niej nie zosta艂o ju偶 po nich ani 艣ladu. Dobrze, id藕my dalej...
W salonie by艂o sm臋tnie i przygn臋biaj膮co, niegdy艣 przytulny, teraz wygl膮da艂 jak pobojowisko. Z艂amany stolik, rega艂 z jednymi drzwiczkami i rozbitym lustrem w barze... Sta艂 tam jedyny ocala艂y kieliszek. Perski dywan zwini臋ty w rulon i wci艣ni臋ty w k膮t. 艢mierdzia艂 czym艣 kwa艣nym, pewnie zosta艂 zalany, a potem zwini臋ty, 偶eby sobie spokojnie gni艂. W drugim pokoju najwyra藕niej kto艣 by艂, ale w艂a艣nie spa艂. Przyjrza艂em mu si臋 uwa偶nie, podszed艂em do jedynego fotela w pokoju i usiad艂em, podci膮gaj膮c kolana pod siebie.
- Dzie艅 dobry, Wiktorze Niko艂ajewiczu - mrukn膮艂em.
M臋偶czyzna wymrucza艂 co艣 przez sen i przekr臋ci艂 si臋. No, wygl膮da ca艂kiem przyzwoicie... Niez艂y garnitur, krawat... Tylko dwudniowy zarost psuje wra偶enie. A pok贸j te偶 niczego sobie i nawet posprz膮tane...
Moje rozmy艣lania przerwa艂 zgrzyt klucza w zamku. Skrzypn臋艂y drzwi wej艣ciowe, a chwil臋 p贸藕niej do pokoju zajrza艂a smag艂a twarz ch艂opca. Z przestrachem spojrza艂 na 艣pi膮cego m臋偶czyzn臋, rozejrza艂 si臋... Mnie oczywi艣cie nie widzia艂. Z zaciekawieniem przyjrza艂em si臋 mojemu podopiecznemu. Do licha, jakiemu podopiecznemu?! Co ja jestem, anio艂 str贸偶?!
Tymczasem ch艂opiec wszed艂 do pokoju, pochyli艂 si臋 nad 艣pi膮cym ojcem. Upewni艂 si臋, 偶e ten twardo 艣pi i zacz膮艂 penetrowa膰 mu kieszenie.
- Kradniemy? - zapyta艂em uprzejmie. Ch艂opiec oczywi艣cie nie s艂ysza艂, gdy偶 wyemitowa艂em tylko t艂o, kt贸re 艣miertelnik mo偶e uchwyci膰 pod艣wiadomie i m艂ody cz艂owiek w艂a艣nie je dostrzeg艂 - drgn膮艂 i obejrza艂 si臋. No, no, musia艂 mie膰 nie藕le rozwini臋t膮 wyobra藕ni臋, skoro potrafi艂 wyczu膰 wahanie t艂a... Alosza zacisn膮艂 wargi, wr贸ci艂 do pl膮drowania, wyj膮艂 portfel...
- Ajajaj! - zacmoka艂em.
Znowu drgn膮艂, ale ju偶 si臋 nie waha艂, si臋gn膮艂 do 艣rodka i wyj膮艂 pi臋膰dziesi膮t rubli. Reszt臋 wsun膮艂 z powrotem, po czym w艂o偶y艂 portfel do ojcowskiej kieszeni.
Bez sensu... Je艣li ju偶 kra艣膰, to wszystko, po co bra膰 drobniaki... Co za brak stylu! I tak oberwie, i tak oberwie, wi臋c co za r贸偶nica, czy dostanie za pi臋膰dziesi膮t czy za pi臋膰set? A skoro nie wida膰 r贸偶nicy... to po co kra艣膰 mniej?
Ch艂opiec tymczasem wybieg艂 z pokoju. Us艂ysza艂em brz臋k kluczy i trzask drzwi. Wsta艂em, poszed艂em za swoim „klientem”, razem z nim zjecha艂em wind膮. Na dworze rozwia艂em iluzj臋. Niespiesznie pod膮偶a艂em za Aloszk膮 Nienaszewem lat dwana艣cie. Ten ci膮gle ogl膮da艂 si臋 nerwowo, by艂 bardzo wzburzony. Wybieg艂 z podw贸rka, zatrzyma艂 si臋 obok kiosku i zn贸w obejrza艂. Usiad艂em na 艂awce nieopodal, obok jakiej艣 dziewczynki, kt贸ra popatrzy艂a na mnie niezadowolona i machn臋艂a swoim ko艅skim ogonem, prawie trafiaj膮c mnie w twarz. Odsun膮艂em r臋k膮 jej w艂osy, nie odrywaj膮c wzroku od Aloszki.
- Mam wra偶enie, 偶e interesujesz si臋 tym ch艂opcem?
Czy na ziemi wszystkie dziewczynki s膮 takie grzeczne?
- A co ci臋 to obchodzi? - odburkn膮艂em, nawet nie patrz膮c w jej stron臋.
- Uprzejmi ludzie nie odpowiadaj膮 pytaniem na pytanie.
- A kto ci powiedzia艂, 偶e jestem uprzejmy? Odczep si臋.
- Grubianin!
- Ot贸偶 to.
Dziewczyna popatrzy艂a na mnie z g贸ry i odsun臋艂a si臋. U艣miechn膮艂em si臋 p贸艂g臋bkiem. O, jaka jestem wra偶liwa, nie znosz臋 grubia艅stwa, tiu-tiu-tiu... W tym momencie do Aloszki podesz艂a grupka ch艂opc贸w, najstarszy m贸g艂 mie膰 osiemna艣cie lat, najm艂odszy dziesi臋膰. Od razu wyostrzy艂em s艂uch.
- Przynios艂e艣? - spyta艂 obcesowo najstarszy.
Aloszka w milczeniu wyj膮艂 pi臋膰dziesi膮t rubli. Najstarszy wzi膮艂 je niedba艂ym gestem, z艂o偶y艂 i wsun膮艂 do kieszeni. A potem pokaza艂 Aloszce pi臋艣膰.
- No, uwa偶aj. Na drugi raz nie b臋d臋 tak d艂ugo czeka艂.
- Przecie偶 m贸wi艂em, 偶e nie mam - powiedzia艂 Alosza niemal z p艂aczem.
Najstarszy wzi膮艂 ch艂opca za koszul臋 i przyci膮gn膮艂 do siebie, dmuchaj膮c mu w twarz dymem papierosowym.
- Nie k艂am! Przecie偶 sk膮d艣 wytrzasn膮艂e艣 t臋 pi臋膰dziesi膮tk臋, nie? To znaczy, 偶e masz! S艂uchaj, a mo偶e masz jeszcze wi臋cej?
- Nic nie mam!!! - krzykn膮艂 Aloszka, teraz ju偶 otwarcie p艂acz膮c.
Odchyli艂em si臋 na oparcie 艂awki, zak艂adaj膮c nog臋 na nog臋 i przygotowuj膮c si臋 do obejrzenia tych wyst臋p贸w do ko艅ca. K膮tem oka zerkn膮艂em na dziewczynk臋. Pochyli艂a si臋 do przodu i przymru偶y艂a oczy, wpatruj膮c si臋 w towarzystwo przy kiosku. Co j膮 tak zainteresowa艂o? Przecie偶 z tej odleg艂o艣ci nie mog艂a nic s艂ysze膰... Mo偶e zobaczy艂a znajomego? Mniejsza z tym. Znowu spojrza艂em na grupk臋, kt贸ra teraz si臋 rozproszy艂a, najwyra藕niej zajmuj膮c z g贸ry ustalone pozycje. Najstarszy ch艂opak sta艂 z Aloszk膮 obok kiosku. Jaki艣 dziesi臋cioletni knypek kr臋ci艂 si臋 z boku. Dw贸ch innych sta艂o nieco bli偶ej, o czym艣 rozmawiaj膮c, ci mogli mie膰 po trzyna艣cie lat. Ostatni, szesnastoletni p臋tak, stal po drugiej stronie. Wszyscy udawali, 偶e si臋 w og贸le nie znaj膮. Oho, co艣 tu si臋 szykuje, wyczuwam k艂opoty... Jakby w odpowiedzi na moje my艣li, stoj膮cy z boku ch艂ystek podni贸s艂 z ziemi kamie艅, cisn膮艂 nim w szyb臋 kiosku, a potem od razu rzuci艂 si臋 do ucieczki.
- Oo, tam! - zawo艂a艂 dziesi臋ciolatek. - Tam pobiegli!
Z kiosku wyskoczy艂a rozz艂oszczona kioskarka, pu艣ci艂a si臋 w pogo艅. Wtedy przez otwarte drzwi wskoczy艂 do 艣rodka szesnastoletni p臋tak, od razu rzucaj膮c si臋 do kasy. Najstarszy sta艂, trzymaj膮c Aloszk臋 i spokojnie obserwowa艂 przebieg akcji. Korzystaj膮c z zamieszania wsun膮艂 r臋k臋 przez rozbit膮 szyb臋, zgarn膮艂 z p贸艂ek r贸偶ne przedmioty do torby, wcisn膮艂 j膮 Aloszy i poleci艂:
- Uciekaj!
Oszo艂omiony Aloszka odruchowo wzi膮艂 torb臋, ale nie ruszy艂 si臋 z miejsca. Wtedy 艣cigaj膮ca zbiega w艂a艣cicielka zobaczy艂a, 偶e kto艣 jest w kiosku, wi臋c zawr贸ci艂a z krzykiem. Ch艂opak wyskoczy艂 na zewn膮trz i zacz膮艂 ucieka膰. Kobieta ruszy艂a za nim. Pewnie by go dorwa艂a, gdyby nie to, 偶e pod nogi wpad艂 jej najm艂odszy knypek. Przewr贸ci艂a si臋. Nieliczni przechodnie, nie rozumiej膮c, co si臋 w艂a艣ciwie dzieje, patrzyli to na ni膮, to na uciekaj膮cych p臋tak贸w. Niekt贸rzy zrozumieli, ale uznali, 偶e to nie ich sprawa. Przed kioskiem zosta艂 ju偶 tylko stropiony Aloszka. Co za baran! Przecie偶 mu powiedzieli „uciekaj!”. Kioskarka podnios艂a si臋 z trudem. Oczywi艣cie natychmiast dostrzeg艂a Aloszk臋.
- Aha! - zawo艂a艂a. - Ty te偶 jeste艣 jednym z nich!
Ch艂opak zadr偶a艂 i wymrucza艂 co艣.
- M贸wisz, 偶e nie? - Kioskarka z艂apa艂a go za rami臋, zacz臋艂a grzeba膰 w trzymanej przez niego torbie. - A to co takiego? Co? - Przy ka偶dym „co” wyjmowa艂a z torby kolejn膮 skradzion膮 rzecz. - I m贸wisz, 偶e nie jeste艣 z nimi?
- Ja nie krad艂em! - ch艂opiec rozp艂aka艂 si臋 na ca艂y g艂os. - To oni kradli, ja tylko podnios艂em!
- Na milicji b臋dziesz si臋 t艂umaczy艂!
- Nie, prosz臋, nie! Nic nie bra艂em!
Zastanowi艂em si臋. Zainterweniowa膰 czy nie? Chyba nie. G艂upcy powinni dostawa膰 nauczk臋... W tym momencie siedz膮ca obok mnie dziewczyna zerwa艂a si臋 i zacz臋艂a biec.
Popatrzy艂em na ni膮 ze zdumieniem. Dok膮d ona leci? Wbrew sobie wsta艂em, 偶eby p贸j艣膰 za ni膮, a dziewczyna tymczasem podbieg艂a do kioskarki i zacz臋艂a z 偶arem opowiada膰, jak by艂o naprawd臋. Ku mojemu zdumieniu jej opowie艣膰 by艂a bardzo precyzyjna. Jak jej si臋 uda艂o to wszystko us艂ysze膰? Popatrzy艂em na ni膮 - niby nic takiego, wytarte d偶insy i podkoszulka, w艂osy 艣ci膮gni臋te gumk膮... W tym momencie dziewczyna odwr贸ci艂a si臋. Nasze spojrzenia si臋 spotka艂y. Mia艂a niesamowite oczy, niby zwyczajne, br膮zowe, ale by艂o w nich co艣 takiego...
- On te偶 siedzia艂 obok i wszystko widzia艂! - Wskaza艂a na mnie. - No powiedz, jak by艂o!
- Jak co by艂o?
- No, jak tutaj by艂o! Przecie偶 ca艂y czas si臋 gapi艂e艣!
- Aha, czyli ty te偶 jeste艣 jednym z nich?! - Kioskarka z艂apa艂a mnie za rami臋. - I ty tak偶e! - zwr贸ci艂a si臋 do dziewczyny. - Jedni kradn膮, a inni broni膮 z艂odziei?
- Ja? - stropi艂a si臋 dziewczyna.
- No przecie偶 nie ja! - Wtedy kobieta popatrzy艂a na dziewczyn臋 i a偶 si臋 zakrztusi艂a. Jej twarz wyci膮gn臋艂a si臋, spurpurowia艂a. - Przepraszam, dziecko... - powiedzia艂a znienacka. - Sama widzisz, nerwy w strz臋pach... Wi臋c m贸wisz, 偶e ch艂opiec nie krad艂?
Zamruga艂em oczami. Hej, czy co艣 mnie omin臋艂o? Zerkn膮艂em na ma艂膮. Ona by艂a... ona by艂a...
- Skrzydlata! - Ol艣ni艂o mnie i a偶 paln膮艂em si臋 d艂oni膮 w czo艂o.
Dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 do mnie, a jej oczy rozszerzy艂y si臋 ze zdumienia.
- Ogoniasty! - Odsun臋艂a si臋. - Wi臋c to twoja sprawka!
B艂yskawicznie zamrozi艂em czas, wszystko wok贸艂 nas zastyg艂o. Dziewczyna patrzy艂a na mnie, oczy jej p艂on臋艂y.
- To twoja sprawka?!
U艣miechn膮艂em si臋 krzywo.
- Nie uwierzysz, ale nie mam z tym nic wsp贸lnego.
- Masz racj臋, nie uwierz臋!
- A jednak.
- No to co tu robisz?
- Analogiczne pytanie m贸g艂bym zada膰 tobie.
- Ja spyta艂am pierwsza!
- A ja pierwszy przyszed艂em.
Dziewczyna patrzy艂a na mnie oburzona, a ja u艣miechn膮艂em si臋 kpi膮co.
- Pos艂uchaj - powiedzia艂em - nie mog臋 d艂ugo wstrzymywa膰 czasu. Mo偶e potem porozmawiamy?
- Tylko najpierw pom贸偶 mi uratowa膰 tego ch艂opca!
- Z jakiej racji? - zdumia艂em si臋. - W ko艅cu jestem diab艂em, a nie 艢wi臋tym Miko艂ajem.
- Pomo偶esz mi uratowa膰 ch艂opca!
- Nie mam zamiaru. G艂upcy powinni dosta膰 nauczk臋.
- On nie jest g艂upi!
- Jest. Dlatego, 偶e spikn膮艂 si臋 z tym towarzystwem. Dlatego, 偶e da艂 im pieni膮dze. Dlatego, 偶e wzi膮艂 torb臋 z kradzionymi rzeczami. I wreszcie dlatego, 偶e jak ju偶 j膮 wzi膮艂, to nie uciek艂.
- Przecie偶 nic o nim nie wiesz!
Skrzywi艂em si臋. Jeszcze chwila i wszyscy wyrw膮 si臋 spod mojej kontroli, a wtedy b臋dzie jeszcze gorzej... Machn膮艂em r臋k膮, czas zn贸w zacz膮艂 p艂yn膮膰.
- Jaki ogoniasty? - Kioskarka zerkn臋艂a na mnie podejrzliwie.
- Nic takiego, po prostu w jednym szkolnym przedstawieniu gra艂em diab艂a, a ta dziewczynka anio艂a. I w艂a艣nie si臋 rozpoznali艣my.
- Aha... - Kobieta reagowa艂a w zwolnionym tempie.
Dziewczyna zerkn臋艂a na mnie gniewnie, a ja wzruszy艂em ramionami. Przecie偶 prosi艂a, 偶ebym pom贸g艂, wi臋c robi臋 co mog臋. Jak si臋 nie podoba, to bez 艂aski...
Wyj膮艂em torb臋 z r臋ki Aleksieja i poda艂em kioskarce.
- Prosz臋 wzi膮膰. Zapami臋ta艂a pani tych z艂odziei? - Skoncentrowa艂em si臋, 偶eby w艂o偶y膰 w jej m贸zg opis ka偶dego ch艂opca z szajki, jednocze艣nie lekko gasz膮c wizerunek Aloszki. Niby tu by艂, ale z kradzie偶膮 nie mia艂 nic wsp贸lnego. Po prostu nie mia艂 szcz臋艣cia i znalaz艂 si臋 tam, gdzie nie trzeba.
Za plecami sapa艂a rozz艂oszczona dziewczyna.
- Jak ci si臋 nie podoba, to dzia艂aj sama - szepn膮艂em.
- Nie wa偶 si臋 ingerowa膰 w 艣wiadomo艣膰 ludzi!
- Nie ingeruj臋. Ja tylko pomog艂em jej przypomnie膰 sobie wszystkich chuligan贸w, pobudzi艂em pami臋膰. Zrobi艂em co艣 z艂ego?
- Zrobi艂e艣!
- To przepraszam.
Dziewczyna z艂apa艂a mnie za rami臋 i wyci膮gn臋艂a z g臋stniej膮cego t艂umu gapi贸w.
- Wystarczy! Dalej niech radz膮 sobie sami. Aleksiej jest teraz 艣wiadkiem, nie oskar偶onym. A ty... - Skrzywi艂a si臋. - Pomog艂e艣 kioskarce przypomnie膰 sobie cechy charakterystyczne wszystkich bandyt贸w.
- Bandyt贸w? - prychn膮艂em. - Jacy tam z nich bandyci? Drobne z艂odziejaszki. Sk膮d wiesz, 偶e ch艂opiec ma na imi臋 Aleksiej?
- Ja si臋 dziwi臋, 偶e ty wiesz! Skoro nie planowa艂e艣 偶adnej pod艂o艣ci, po co go obserwowa艂e艣?
- Ja spyta艂em pierwszy.
- No to co? Dobrze, daj臋 ci p贸艂 godziny, 偶eby艣 si臋 st膮d wyni贸s艂 po dobroci.
- A je艣li nie? - Zatrzyma艂em si臋 i spojrza艂em na ni膮 drwi膮co.
- To... to... Na pewno jeste艣 na ziemi nielegalnie!
- Mam zezwolenie od waszej kancelarii. Wszystko jest jak najbardziej legalne, wi臋c nie mo偶esz mi m贸wi膰, co mam robi膰.
- Nie pozwol臋, 偶eby艣 co艣 uczyni艂 temu dziecku! 呕eby艣 wiedzia艂! On jest pod moj膮 ochron膮!
- Ach tak? - Wyprzedzi艂em j膮, stan膮艂em tak, 偶e musia艂a te偶 si臋 zatrzyma膰. - Naprawd臋? Jeste艣 anio艂em str贸偶em?
Skrzywi艂a si臋.
- Nie, na razie jeszcze si臋 zastanawiam, kim zostan臋 po szkole. To jest moje letnie zadanie - mam pom贸c temu ch艂opcu i utrzyma膰 go na s艂usznej drodze.
- Ach tak! - A偶 przysiad艂em z wra偶enia.
- Teraz rozumiesz, 偶e nie mog臋 pozwoli膰, 偶eby艣 si臋 tu kr臋ci艂!
Patrzy艂em oszo艂omiony na dziewczyn臋. Mo偶e faktycznie si臋 wycofa膰? Skoro za spraw臋 wzi膮艂 si臋 anio艂, to chyba rozwi膮偶e ten problem, a je艣li rozwi膮偶e problem, wtedy dusza matki Aloszki uzyska spok贸j, a ja dostan臋 zaliczenie. Z pow膮tpiewaniem zerkn膮艂em na dziewczynk臋.
- To twoje pierwsze zadanie?
Rzuci艂a mi wyzywaj膮ce spojrzenie.
- A co? My艣lisz, 偶e sobie nie poradz臋?
Te anio艂y! Omal nie splun膮艂em z irytacj膮. „Za rok nie poznasz mojej papugi” - przypomnia艂em sobie s艂owa wujka. By膰 mo偶e za pi臋膰 lat ta ma艂a faktycznie zdo艂a艂aby naprowadzi膰 ch艂opca na dobr膮 drog臋...
- Poradzisz sobie. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Ale, i tu si臋 u艣miejesz, moje letnie zadanie te偶 polega na tym, 偶eby pom贸c temu ch艂opakowi.
- Co?! Diabe艂, kt贸ry komu艣 pomaga?!
- Sam by艂em w szoku. To znaczy, 艣ci艣le rzecz bior膮c, mam pom贸c nie jemu, lecz duszy jego matki, kt贸ra w艂贸czy si臋 mi臋dzy 艣wiatami... Problem w tym, 偶e dop贸ki jej syn znajduje si臋 w niebezpiecze艅stwie, dop贸ty jej duch nie znajdzie spokoju. Rozumiesz?
- O rany! - Dziewczyna popatrzy艂a na mnie z niedowierzaniem, a potem zmru偶y艂a oczy. - A mo偶e k艂amiesz?
- Chcia艂bym - burkn膮艂em.
Zacz臋艂a si臋 艣mia膰. Spojrza艂em na ni膮 ponuro.
- Ale numer! - prychn臋艂a. - Diabe艂 spieszy ludziom na pomoc! Chod藕cie popatrze膰, niepowtarzalna okazja!
- S艂uchaj - powiedzia艂em spokojnie - mog臋 si臋 okaza膰 pomocny w wykonaniu twojego zadania, ale mog臋 te偶 sprawi膰, 偶e twoje 偶ycie na ziemi stanie si臋 nie do zniesienia.
Dziewczyna od razu przesta艂a si臋 艣mia膰 i popatrzy艂a na mnie z ciekawo艣ci膮.
- Spr贸buj.
- Mo偶e spr贸buj臋.
- A spr贸buj! - powiedzia艂a bu艅czucznie, ale zamilk艂a nagle i zamy艣li艂a si臋. - Mo偶e si臋 okaza膰, 偶e nie zdo艂asz mi przeszkodzi膰, ale mo偶e by膰 i na odwr贸t... A jak zaczniemy sobie nawzajem to udowadnia膰, wszystko odbije si臋 na ch艂opcu i wtedy oboje mo偶emy zawali膰 praktyk臋. To co, zgoda?
Kilka sekund patrzy艂em na jej wyci膮gni臋t膮 r臋k臋, a potem poda艂em swoj膮. Wtedy dziewczyna gwa艂townie cofn臋艂a d艂o艅.
- Ale je艣li mnie oszukujesz!...
- Pokaza膰 ci m贸j dzienniczek?
- Poka偶.
- Ale ty te偶 poka偶 sw贸j.
- Anio艂y nie k艂ami膮!
- A czy kto艣 to sprawdza艂?
Dziewczyna zasapa艂a.
- No dobrze...
Wyj膮艂em z powietrza dokument i poda艂em jej, ona wsun臋艂a mi w r臋k臋 sw贸j.
- O rany, ale numer! - zawo艂a艂a. - Wykonujesz to zadanie na zlecenie ministerstwa kar?! 艢wiat staje na g艂owie!
Prychn膮艂em i otworzy艂em dziennik dziewczyny. Nie, 偶ebym jej nie ufa艂, anio艂y rzeczywi艣cie nie k艂ami膮. Poza tym rozumia艂em jej w膮tpliwo艣ci, sam bym nie uwierzy艂... Po prostu by艂em ciekaw. I skoro ona ogl膮da moje papiery...
- Monterrey! - zawo艂a艂em, widz膮c podpis w dzienniczku.
- No tak. - Dziewczyna popatrzy艂a na mnie zdumiona. - Jest moim opiekunem praktyki. To wielki zaszczyt! Wyobra藕 sobie, 偶e przyszed艂 do nas do szko艂y i wybra艂 w艂a艣nie mnie! Wszystkie dziewczyny mi zazdro艣ci艂y! O Monterreyu kr膮偶膮 u nas legendy... Nie mog艂am uwierzy膰, 偶e to mnie spotka艂 taki zaszczyt!
- A kiedy ci zaproponowa艂?
- Zaraz... A, no tak, kilka dni temu. Ju偶 w艂a艣ciwie znalaz艂am sobie inn膮 praktyk臋, ale gdy Monterrey zaproponowa艂 w艂a艣nie to zadanie, oczywi艣cie zgodzi艂am si臋 od razu. Nauczyciele te偶 nie mieli nic przeciwko takiej zamianie...
Kilka dni temu, ciekawe... Czyli zaraz po tym, jak wymy艣li艂 prac臋 dla mnie. Wujku, wujku, ale z ciebie intrygant! Jednak diabelska natura daje o sobie zna膰... 呕ebym tylko wiedzia艂, co on chce przez to osi膮gn膮膰...
- A czemu pytasz? - zainteresowa艂a si臋 dziewczyna. - Znasz Monterreya?
- Poniek膮d. - U艣miechn膮艂em si臋 krzywo. - To m贸j wujek.
Rozdzia艂 2
Patrzy艂a na mnie szeroko otwartymi oczami.
- K艂amiesz! - zawo艂a艂a.
Wzruszy艂em ramionami.
- Po co mia艂bym k艂ama膰?
- A kto ci臋 tam wie! W ko艅cu jeste艣 diab艂em!
- Nawet diab艂y nie k艂ami膮 dla samego k艂amstwa, ale 偶eby co艣 osi膮gn膮膰.
- A mo偶e w艂a艣nie chcesz ugra膰 swoje?
Bez s艂owa wzi膮艂em od dziewczynki dzienniczek i odes艂a艂em go do piek艂a.
- Pos艂uchaj - zacz膮艂em - m贸j stopie艅 pokrewie艅stwa z Monterreyem mo偶emy om贸wi膰 p贸藕niej, teraz musimy postanowi膰, co robimy. Nie przypuszcza艂em, 偶e b臋dzie mi si臋 pl膮ta艂 pod nogami jaki艣 anio艂...
- Ha, i kto tu si臋 komu pl膮cze pod nogami! Pragn臋 zauwa偶y膰, 偶e pomaganie ludziom nie jest domen膮 diab艂贸w! Wiesz chocia偶, co trzeba robi膰? Ba艂wan!
Postanowi艂em si臋 nie obra偶a膰, zw艂aszcza 偶e po raz pierwszy widzia艂em anio艂a, kt贸ry przeklina艂 w tak niewymuszony spos贸b. Przechyli艂em g艂ow臋 i w milczeniu patrzy艂em na dziewczyn臋.
- Tak si臋 nazywasz, anio艂eczku? - zapyta艂em spokojnie.
Dziewczyna zakrztusi艂a si臋 gniewn膮 odpowiedzi膮.
- Anio艂eczku?! - wysycza艂a.
- Daj spok贸j. - Machn膮艂em r臋k膮. - Skoro ju偶 mamy dzia艂a膰 razem...
- Kto ci powiedzia艂, 偶e zgodz臋 si臋 dzia艂a膰 z tob膮? 呕eby anio艂 i diabe艂 pracowali razem...
- Nietypowe, prawda? - u艣miechn膮艂em si臋. - Ale czy to jest pow贸d, 偶eby nie spr贸bowa膰?
Dziewczyna patrzy艂a na mnie os艂upia艂a.
- Nietypowe - przyzna艂a. - A ty chyba lubisz rzeczy nietypowe?
- Powiem tak: nie lubi臋 sztywnych regu艂. W ko艅cu jestem diab艂em, prawda? Nie?
- Ale ja nie jestem... Tak, jednak z drugiej strony mi te偶 ci膮gle m贸wi膮, 偶e nie lubi臋 zasad... - u艣miechn臋艂a si臋 nagle. - Dobrze, spr贸bujemy. Umowa stoi. Nazywam si臋 Alona.
U艣cisn膮艂em podan膮 d艂o艅.
- Ezergil. To jakie mamy plany?
Alona rozejrza艂a si臋.
Stali艣my naprzeciwko jakiego艣 parku, od kt贸rego dzieli艂a nas tylko ulica.
- Skoro ju偶 tak si臋 z艂o偶y艂o - zacz臋艂a - 偶e mamy wsp贸艂pracowa膰, to chyba warto wszystko om贸wi膰 i wymieni膰 si臋 informacjami. Chod藕my tam, znajdziemy jakie艣 spokojne miejsce do pogadania.
Dlaczego nie... Nigdy nie by艂em zwolennikiem prowadzenia powa偶nych rozm贸w na 艣rodku drogi. Park to co innego...
Ju偶 wkr贸tce okaza艂o si臋, 偶e nawet je艣li park jest idealnym miejscem, to nie艂atwo znale藕膰 w nim latem woln膮 艂awk臋. Wszystkie bowiem by艂y okupowane przez babcie z wnukami albo nastolatki z piwem. Alonie w ko艅cu znudzi艂o si臋 to 艂a偶enie po alejkach i bez s艂owa wskaza艂a cienisty zak膮tek pod drzewem. Usiad艂em wprost na trawie, dziewczyna siad艂a obok mnie.
- Zaczynaj - poleci艂a.
- Dlaczego ja? - zdumia艂em si臋.
- A dlaczego nie?
Zerkn膮艂em na niespodziewanego sprzymierze艅ca, ale nic nie powiedzia艂em. Tata zawsze powtarza艂, 偶eby nie k艂贸ci膰 si臋 z kobietami - szkoda zdrowia. Ograniczy艂em si臋 do skinienia g艂ow膮 i zacz膮艂em opowie艣膰.
Przez p贸艂 godziny opowiada艂em o wszystkim, czego zdo艂a艂em si臋 dowiedzie膰 z archiw贸w piek艂a i raju. Alona 艣ci膮gn臋艂a brwi, zagryz艂a wargi. Gdy sko艅czy艂em, pokiwa艂a g艂ow膮.
- Czyli wiesz tyle, co i ja. Szkoda, liczy艂am, 偶e powiesz co艣 nowego...
- Ja liczy艂em na to samo. Gdzie, wed艂ug ciebie, mia艂em dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej, skoro przyby艂em na ziemi臋 trzy godziny temu?
- Ja cztery, tylko d艂u偶ej dociera艂am do w艂a艣ciwego domu. Tam u was maj膮 idiotyczne poczucie humoru! Wysadzili mnie prawie na peryferiach miasta!
- Naprawd臋? Trzeba by艂o za偶膮da膰 dostarczenia na miejsce! Sama jeste艣 sobie winna, po co pozwalasz, 偶eby ci weszli na g艂ow臋?
- Czyli w dodatku jestem winna?! - zaperzy艂a si臋.
- Stop, stop, stop. Zaraz si臋 pok艂贸cimy. Po prostu zapami臋taj na przysz艂o艣膰: je艣li nale偶y ci si臋 co艣 od diab艂贸w, 偶膮daj tego, nie kr臋puj膮c si臋. U nas nie rozumiej膮 wstydliwych.
- Zapami臋tam - odpar艂a Alona ze z艂owieszczym spokojem. - 艁adne macie porz膮deczki w tym swoim piekle...
- Lepsze ni偶 w raju. U was nuda, d艂u偶yzny i kupa zasad... Ee, przepraszam.
- O rany! Diabe艂, kt贸ry przeprasza! No, teraz zaczynam wierzy膰, 偶e Monterrey jest twoim wujkiem. Wida膰 zdo艂a艂 nauczy膰 ci臋 pewnych rzeczy.
- S艂uchaj, mo偶e jednak wr贸cimy do naszego problemu? - zaproponowa艂em kwa艣no. - Masz jakie艣 pomys艂y? Od czego zaczniemy?
- Jak to od czego? To przecie偶 jasne: trzeba pom贸c Aleksiejowi. Przede wszystkim uwolni膰 go od z艂ego towarzystwa... Tutaj ty m贸g艂by艣 si臋 wykaza膰.
- Nie mam zamiaru.
- A to dlaczego?
- Dlatego, 偶e nie jestem nia艅k膮! I nie mam zamiaru cacka膰 si臋 z tym ch艂opaczkiem. Pewnie, m贸g艂bym przyla膰 im wszystkim tak, 偶e do ko艅ca 偶ycia omijaliby Alosz臋 z daleka, ale...
- Ale?
- Ale czy jemu wyjdzie to na korzy艣膰?
- W jakim sensie?
- Bezpo艣rednim. Je艣li pope艂nia b艂臋dy, powinien sam je naprawia膰. Jak zaczniemy robi膰 wszystko za niego, na pewno nic dobrego z tego nie wyniknie. 艁atwo przywykn膮膰 do tego, 偶e kto艣 odwala za ciebie ca艂膮 robot臋.
Alona zmarszczy艂a brwi.
- I s膮dzisz, 偶e on sobie poradzi?
- Nasze zadanie polega w艂a艣nie na tym, 偶eby uwierzy艂 w siebie i zdo艂a艂 sobie poradzi膰. Nie chodzi przecie偶 o to, 偶eby go tylko wyr臋cza膰.
- Mo偶emy mu pom贸c znale藕膰 wyj艣cie z sytuacji, a potem wskaza膰 s艂uszn膮 drog臋.
- No, no, co ja s艂ysz臋? - powiedzia艂em z przek膮sem. - Czy anio艂y powinny pomaga膰 cz艂owiekowi wiar膮, 偶e sam zdo艂a pokona膰 trudno艣ci, czy te偶 robi膰 wszystko za niego? Jak brzmi wasza podstawowa zasada? Czy czasem nie chodzi w niej o to, 偶e nie nale偶y rozwi膮zywa膰 problem贸w za ludzi, lecz pom贸c im uwierzy膰 w siebie?
- Sk膮d tyle wiesz o anio艂ach... - burkn臋艂a Alona.
- Zapomnia艂a艣, kim jest m贸j wujek?
- Faktycznie, zapomnia艂am. Ale to bez sensu! Przyjrza艂am si臋 Aleksiejowi, on nie wierzy w nic i w nikogo, nie wierzy w dobro... Ale my przecie偶 mo偶emy go sk艂oni膰, 偶eby uwierzy艂.
- Sk艂oni膰, 偶eby uwierzy艂 w dobro? - prychn膮艂em. - Niez艂e! A jak nie zechce wierzy膰, to dostanie w 艂eb? 呕eby si臋 poprawi艂? Albo na stos go czy jak tam inkwizycja zmusza艂a ludzi do wyznawania wiary?
- Wi臋c co proponujesz, geniuszu?
- Jeszcze nie wiem... Stop! - Podnios艂em r臋k臋 i zamar艂em z otwartymi ustami. - Alona, to ty jeste艣 geniuszem! No, jasne! 呕e te偶 od razu na to nie wpad艂em!
Alona patrzy艂a na mnie podejrzliwie.
- Co ci si臋 sta艂o? - zapyta艂a, patrz膮c, jak ta艅cz臋 z rado艣ci.
- W艂a艣nie zrozumia艂em! Dzi臋ki tobie! Jestem idiot膮! Powinienem by艂 od razu zrozumie膰! Jin i Jang! Dobro i z艂o, czer艅 i biel, 艣wiat艂o i mrok! Jedno艣膰! Dwa aspekty tej samej rzeczy! Nie uczyli was tego w szkole?
Alona 艣ci膮gn臋艂a brwi.
- Nie wiem... Nie pami臋tam.
- Dziwne, my przerabiali艣my to jeszcze w dziewi膮tej klasie, w pierwszym dziesi臋cioleciu szko艂y. Dobro przechodzi w z艂o, a z艂o staje si臋 w艂asnym przeciwie艅stwem. Nie mo偶emy zmusi膰 Aloszy, 偶eby uwierzy艂 w dobro, ale kto nam zabroni sprawi膰, 偶eby uwierzy艂 w ciemn膮 stron臋? Wrzucimy go w z艂o i niech sobie radzi!
- Co艣 ty wymy艣li艂? - powiedzia艂a bardzo powoli Alona.
- Zobaczysz. Nie b臋dziemy go zmusza膰, 偶eby nagle uwierzy艂 w dobro, on sam zacznie go szuka膰! Sam do niego dojdzie, poprzez m臋k臋 i cierpienie! Oczywi艣cie, mo偶emy mu wszystko poda膰 na tacy, ale czy on to doceni? Wujek m贸wi艂 mi kiedy艣, 偶e ludzie za prawdziwie warto艣ciowe uwa偶aj膮 tylko to, co zdobyli ci臋偶k膮 prac膮. Zmusimy go, 偶eby pracowa艂, 偶eby zas艂u偶y艂 na swoje szcz臋艣cie. Gdyby艣my podali mu to szcz臋艣cie na tacy, szybko by si臋 od niego odwr贸ci艂!
- Mam wra偶enie, 偶e wymy艣li艂e艣 jak膮艣 pod艂o艣膰. A ja, ja mog臋 oduczy膰 jego ojca pi膰! Wtedy on zajmie si臋 synem... Przypilnuj臋 ich...
- Przepraszam za chamstwo, ale b臋dziesz ich te偶 podciera膰?
- Grubianin!
- Zgadzam si臋. O, mam lepsz膮 propozycj臋! Hermetyczny, zdezynfekowany pok贸j z przefiltrowanym powietrzem. I spe艂nienie wszystkich pragnie艅 do ko艅ca 偶ycia. I jedzenia po samo gard艂o.
- To ju偶 przesada.
- Przypomnij sobie Adama! - Tkn膮艂em j膮 palcem. - M贸wi si臋 o tym w pierwszej klasie!
- Co tu ma do rzeczy Adam?
- A to! Przecie偶 On - wskaza艂em d艂oni膮 niebo - jest niesko艅czenie cierpliwy, ale nawet jemu znudzi艂o si臋 czekanie, a偶 wreszcie Adam skosztuje owoc z drzewa poznania dobra i z艂a. Nawet tutaj to my, diab艂y, musieli艣my przyj艣膰 z pomoc膮.
- Nie musisz mi opowiada膰 rzeczy oczywistych.
- A ty nie pr贸buj zbudowa膰 jeszcze jednego edenu dla konkretnego cz艂owieka. Dobrze, chod藕 ze mn膮, nie b臋d臋 nic wyja艣nia艂, sama wszystko zobaczysz.
Wsta艂em i zacz膮艂em i艣膰 w stron臋 wyj艣cia z parku.
- Hej, st贸j! Nie rusz臋 si臋 z miejsca, dop贸ki nie powiesz, co wymy艣li艂e艣!
Odwr贸ci艂em si臋.
- To b臋dziesz musia艂a siedzie膰 tu bardzo d艂ugo... I nie s艂uchaj膮c jej krzyk贸w, wyszed艂em na ulic臋. Tak jak si臋 spodziewa艂em, Alona wkr贸tce mnie dogoni艂a.
- M贸g艂by艣 by膰 grzeczniejszy.
- A ty domy艣lniejsza.
Dziewczyna nad臋艂a si臋, wi臋c przez jaki艣 czas szli艣my w milczeniu.
Dotarli艣my do domu Aleksieja - 偶eby tym razem nie by艂o 偶adnych niespodzianek, od razu narzuci艂em na nas iluzj臋. Niezauwa偶eni wjechali艣my na pi膮te pi臋tro. Szybko wszed艂em do mieszkania przez zamkni臋te drzwi, ale widz膮c, 偶e Alony nie ma obok mnie, wysun膮艂em g艂ow臋 na klatk臋 schodow膮.
- No, na co czekasz?
- Zaraz... - Alona usi艂owa艂a si臋 skupi膰, ale s艂abo jej to wychodzi艂o, nie mog艂a przej艣膰 przez drzwi.
Popatrzy艂em na ni膮 podejrzliwie.
- No, co si臋 gapisz? - spyta艂a gniewnie. - Nie lubi臋 tego 膰wiczenia...
Obejrza艂em sobie jej trzy kolejne pr贸by, a potem westchn膮艂em i wyszed艂em z mieszkania. Podszed艂em do niej od ty艂u, 偶eby swoimi r臋kami z艂膮czy膰 jej d艂onie. Alona szarpn臋艂a si臋, ale by艂em silniejszy. W ko艅cu zrozumia艂a, 偶e tylko pr贸buj臋 jej pom贸c i przesta艂a si臋 wyrywa膰.
- Zamknij oczy i s艂uchaj mnie uwa偶nie. Skoncentruj si臋. Ja zwykle wyobra偶am sobie, 偶e jestem w przestrzeni mi臋dzy艣wiatowej, gdzie nie ma 偶adnych 艣cian i przeszk贸d.
Monotonnie opowiadaj膮c o koncentracji, hipnotyzowa艂em dziewczyn臋. Zrobi艂em krok do przodu, Alona powt贸rzy艂a go. Zrobi艂em nast臋pny i jeszcze jeden... I tak krok za krokiem doszli艣my do drzwi, wreszcie przeszli艣my przez nie razem.
- D艂ugo mam si臋 tak koncentrowa膰? Chyba ju偶 zrozumia艂am, spr贸buj臋 sama.
Parskn膮艂em 艣miechem, pu艣ci艂em jej r臋ce, a potem klepn膮艂em w rami臋.
- Idioto! - krzykn臋艂a Alona - Zepsu艂e艣 mi ca艂膮 koncentracj臋! - I wtedy zrozumia艂a, gdzie jeste艣my i zastyg艂a z otwartymi ustami. - Uda艂o mi si臋? - spyta艂a z niedowierzaniem.
Przyjrza艂em jej si臋 uwa偶nie, zastanowi艂em si臋 i spyta艂em:
- S艂uchaj, a jak ci idzie w szkole? Same pi膮tki? Spojrza艂a na mnie gniewnie, a potem spu艣ci艂a oczy.
- Nie. G艂贸wnie tr贸jki. A偶 przysiad艂em z wra偶enia.
- O rany! - j臋kn膮艂em. - Ja to mam pecha! No, wujaszku! Anio艂 tr贸jkarz, te偶 co艣!
- My艣la艂by kto, 偶e ty masz same pi膮tki!
- Wyobra藕 sobie. Jestem trzecim uczniem w szkole. Nawet uczestniczy艂em w r贸偶nych konkursach. Kiedy艣 by艂em na turnieju w raju, grali艣my przeciwko wam, zaj膮艂em wtedy czwarte miejsce. Ale to ju偶 by艂a moja wina, niezbyt dobrze posz艂o mi z fantomem. Potem du偶o trenowa艂em... niewa偶ne.
Alona przygl膮da艂a mi si臋 z niedowierzaniem.
- Diabe艂 prymus!
- Anio艂 tr贸jkarz! - odpar艂em tym samym tonem. Popatrzyli艣my na siebie i zachichotali艣my. - Ale dru偶yna!
Alona roze艣mia艂a si臋, ale od razu zas艂oni艂a d艂oni膮 usta.
- Ojej, a jak w mieszkaniu kto艣 jest?
- Jest. - Machn膮艂em r臋k膮. - Wiktor Niko艂ajewicz Nienaszew, ojciec Aleksieja. Ale on nas nie us艂yszy, ju偶 o to zadba艂em. Mo偶esz nawet 艣piewa膰.
- A co b臋dziemy tu robi膰?
- Czeka膰, a偶 przyjdzie noc. - Wzruszy艂em ramionami i poszed艂em do pokoju, w kt贸rym spa艂 Wiktor Niko艂ajewicz. Usiad艂em na jedynym fotelu, nie zwracaj膮c uwagi na 艣pi膮cego m臋偶czyzn臋. Alona patrzy艂a zdumiona to na mnie, to na ojca Aleksieja.
- Ale dlaczego? - zapyta艂a.
- Co „dlaczego”?
- Dlaczego mamy czeka膰?
- Dlatego, 偶e noc膮 dokonuj膮 si臋 wszystkie czarne sprawy.
- Te偶 co艣! Najstraszniejsze przest臋pstwa zawsze pope艂niano w bia艂y dzie艅!
- No to co? Siadaj, siadaj. B臋dziemy d艂ugo czeka膰.
- W takim razie m贸g艂by艣 ust膮pi膰 miejsca dziewczynie.
- Dlaczego? Nie lubi臋 sta膰.
- Do diab艂a!
- Do us艂ug - u艣miechn膮艂em si臋. - Czy偶by kto艣 mia艂 co do tego jakie艣 w膮tpliwo艣ci?
- Niewychowany cham!
- Jak s艂usznie zauwa偶y艂a艣, jestem diab艂em.
Alona popatrzy艂a na mnie z uraz膮, a potem z ponur膮 min膮 usiad艂a na pod艂odze w pozie lotosu. Zamkn膮艂em oczy, przyjmuj膮c wygodniejsz膮 pozycj臋. Budzik tyka艂 miarowo...
Z medytacji wyrwa艂 mnie dzwonek do drzwi. Otworzy艂em jedno oko i rozejrza艂em si臋. Alona nadal siedzia艂a na pod艂odze w pozie lotosu, Nienaszew spa艂 na 艂贸偶ku. Dzwonek zn贸w zad藕wi臋cza艂, nieprzytomny Nienaszew podni贸s艂 g艂ow臋 - nas oczywi艣cie nie widzia艂 - i mamrocz膮c co艣, wsta艂 i poprawi艂 garnitur. Hm, jak dla mnie to do艣膰 dziwna pi偶ama, i chyba niewygodna... Sygna艂 zabrzmia艂 po raz trzeci.
- Id臋, id臋 - mrukn膮艂 Nienaszew i otworzy艂 drzwi.
- Wiktor Niko艂ajewicz Nienaszew? - us艂yszeli艣my czyj艣 oficjalny g艂os.
- To ja - rzek艂 ojciec Aleksieja ochryple.
Ja i Alona popatrzyli艣my na siebie.
- Zaczyna si臋... Zaraz b臋dzie interesuj膮co.
- Nic nie b臋dzie - warkn臋艂a Alona, wstaj膮c. Oboje poszli艣my w k膮t pokoju; drzwi otworzy艂y si臋, wszed艂 Wiktor Nienaszew, za nim m臋偶czyzna w mundurze, a na ko艅cu Alosza. Ch艂opak nie by艂 nawet blady, lecz szary, patrzy艂 na ojca z jawnym przera偶eniem.
- Wiktorze Niko艂ajewiczu, chcia艂bym porozmawia膰 o pa艅skim synu... - zacz膮艂 milicjant, najwyra藕niej dzielnicowy.
- Co ten nicpo艅 nawyprawia艂?
- Widzi pan, to do艣膰 dziwna sytuacja... By艂 艣wiadkiem napadu na kiosk, lecz gdy go pytamy, czy widzia艂, kto krad艂, to m贸wi, 偶e nie i w og贸le pl膮cze si臋 w zeznaniach. No i mia艂 w r臋ku torb臋 z kradzionymi rzeczami.
Pochwyci艂em spojrzenie, kt贸rym Nienaszew obrzuci艂 syna. Aleksiej zacz膮艂 dr偶e膰, Alona wzdrygn臋艂a si臋.
- M贸wi, 偶e tylko podni贸s艂 torb臋, gdy tamci uciekli...
Dalsza rozmowa nie by艂a zbyt interesuj膮ca. Dzielnicowy pr贸bowa艂 si臋 dowiedzie膰, czy Nienaszew nie zauwa偶y艂 ostatnio w zachowaniu syna czego艣 dziwnego, a Nienaszew odpowiada艂, usi艂uj膮c sprawia膰 wra偶enie surowego, acz sprawiedliwego.
- Rozumie pan - m贸wi艂 - ch艂opcu niedawno zmar艂a matka...
- O, bardzo mi przykro, nie wiedzia艂em...
- No w艂a艣nie. Ja te偶 bardzo prze偶y艂em 艣mier膰 偶ony... Sam pan widzi, co si臋 dzieje w mieszkaniu... Ci膮gle nie mog臋 wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. Wiem, 偶e musz臋 偶y膰 dla syna, ale jak pomy艣l臋 o 偶onie, wszystko leci mi z r膮k.
- Co za ob艂udnik! - powiedzia艂em zachwycony. - Prawdziwy mistrz!
- On nie k艂amie, g艂upku - burkn臋艂a Alona.
- On wierzy, 偶e m贸wi prawd臋, a to nie to samo, co k艂amstwo.
- M膮drala...
Przys艂uchiwa艂em si臋 dalszej rozmowie, doskonale rozumiej膮c, czym si臋 to sko艅czy.
I rzeczywi艣cie, tak jak si臋 spodziewa艂em, milicjant zacz膮艂 si臋 偶egna膰, m贸wi膮c na koniec, 偶e w zwi膮zku z zapewnieniami kioskarki, jakoby Alosza nie bra艂 udzia艂u w napadzie, ca艂a sprawa nie b臋dzie mia艂a dla ch艂opca 偶adnych konsekwencji.
- Ale zajmie si臋 pan synem? - upewni艂 si臋.
- Na pewno, obiecuj臋... Zbyt d艂ugo zadr臋cza艂em si臋 po 艣mierci 偶ony...
Nienaszew odprowadzi艂 milicjanta do drzwi i wr贸ci艂 do pokoju. Stan膮艂 w milczeniu, ci臋偶kie spojrzenie utkwi艂 w skulonym ch艂opcu.
- Wi臋c teraz ju偶 kradniesz! Nie do艣膰, 偶e pieni膮dze z domu wynosisz, to jeszcze kioski napadasz? Na co ci potrzebne pieni膮dze, co? Na papierosy?! Na alkohol?!
- I kto to m贸wi... - prychn臋艂a Alona.
- O, widz臋, 偶e za ma艂o jeszcze dosta艂e艣, ale to nic, to si臋 da naprawi膰... Ju偶 ja ci臋 oducz臋 kra艣膰! - Nienaszew odpi膮艂 pas, ale, wyjmuj膮c go ze spodni, zahaczy艂 o marynark臋 wisz膮c膮 na oparciu 艂贸偶ka. Marynarka upad艂a, wysun膮艂 si臋 z niej portfel. Alosza mocniej wtuli艂 g艂ow臋 w ramiona. Nienaszew spojrza艂 na portfel, potem na syna... Zmru偶y艂 oczy, podni贸s艂 portfel i zajrza艂 do 艣rodka.
- Taak... - powiedzia艂 przeci膮gle. - A wi臋c to tak...
- A nie m贸wi艂em, 偶eby bra膰 wszystko? - mrukn膮艂em. - Skoro i tak oberwiesz, to przynajmniej wiedzia艂by艣, za co... - Pokr臋ci艂em g艂ow膮 i od razu dosta艂em kuksa艅ca od Alony.
- Tato... Ja ju偶 wi臋cej nie b臋d臋... - powiedzia艂 cicho Alosza tonem skaza艅ca.
Nawet we mnie, diable, serce si臋 艣cisn臋艂o od tych s艂贸w, ale ojciec Aloszy nie by艂 czartem - by艂 cz艂owiekiem, zatem jego serce pozosta艂o niewzruszone. W milczeniu podszed艂 do syna, 艣ci膮gn膮艂 mu spodnie, po艂o偶y艂 nieszcz臋艣nika na 艂贸偶ku. A potem zamachn膮艂 si臋 i uderzy艂. Pocz膮tkowo patrzy艂, gdzie bije, ale potem wali艂, gdzie popadnie. Alosza ju偶 nie p艂aka艂. J臋cza艂.
Alona chcia艂a skoczy膰 do Nienaszewa, ale zd膮偶y艂em j膮 powstrzyma膰.
- Dok膮d?! Tylko pogorszysz spraw臋!
- Kiedy ja nie mog臋! Nie mog臋 na to patrze膰! - Odwr贸ci艂a si臋 i wtuli艂a twarz w moje rami臋.
- My艣lisz, 偶e twoja ingerencja co艣 pomo偶e?
- Ty wi臋c co艣 zr贸b! Ezergil, b艂agam ci臋! B艂agam! Chcesz, to ukl臋kn臋!
Odsun膮艂em j膮 od siebie, popatrzy艂em jej prosto w oczy. Nie 偶artowa艂a.
- Dobrze. Nie musisz kl臋ka膰. Po prostu co艣 mi obiecaj.
- Co?
- 呕e nie b臋dziesz przeszkadza膰 w realizacji mojego planu. 呕e zrobisz wszystko, co powiem.
Alona odsun臋艂a si臋, oczy jej rozb艂ys艂y. W tym momencie pas Nienaszewa uderzy艂 chyba zbyt mocno, bo Aleksiej j臋kn膮艂 g艂o艣niej. Anielka drgn臋艂a, jakby to j膮 uderzono.
- Dobrze! Niech ci臋 szlag! Czy ty w og贸le masz serce?!
- Diabe艂 i serce? - prychn膮艂em.
- No obieca艂am ju偶! Zr贸b co艣!
- Czekaj tu na mnie...
Wyszed艂em z mieszkania i popatrzy艂em na siebie. Nie, do kitu. Zamkn膮艂em oczy, pstrykn膮艂em palcami. Zn贸w na siebie spojrza艂em... O, tak ju偶 lepiej. Bia艂y garnitur le偶a艂 na mnie jak ula艂, koszula w kolorze stali... Jednak na ch艂opcu taki str贸j powinien wygl膮da膰 nieco niedbale - marynarka rozpi臋ta, rozche艂stana koszula...
I mimo tej pozornej niedba艂o艣ci, czu艂o si臋 ode mnie pieni膮dze. A nawet nie pieni膮dze, lecz Pieni膮dze. Posta艂em kilka sekund przed drzwiami, wreszcie nacisn膮艂em dzwonek. Jeszcze raz...
- Kogo tam diabli nios膮? - us艂ysza艂em za drzwiami.
U艣miechn膮艂em si臋. Jak偶e celna uwaga...
Drzwi stan臋艂y otworem i zobaczy艂em na progu rozczochranego Nienaszewa. Ju偶 mia艂 wybuchn膮膰 gniewem, ale s艂owa zamar艂y mu na ustach. Wytrzeszczy艂 na mnie oczy.
- Dzie艅 dobry - powiedzia艂em. - Czy mog臋 rozmawia膰 z Aleksiejem Nienaszewem?
Wiktor Niko艂ajewicz zamruga艂 oczami.
- A co艣 ty za jeden?
- O, przepraszam, nie przedstawi艂em si臋. Eduard, Eduard Wiaziemski. A pan zapewne jest ojcem Aloszy?
- Tak.
- Hm, czy mog臋 wej艣膰?
Wiktor Niko艂ajewicz odsun膮艂 si臋, wpuszczaj膮c mnie do mieszkania.
- Co艣 za jeden? - powt贸rzy艂.
- Aleksiej panu nie wspomina艂? Widzi pan, Alosza bardzo mnie wyr臋czy艂... jak to b臋dzie po rosyjsku... ech, bien moi... ach tak, pom贸g艂. Tak, pomoc. Rozumie pan, ja i ojciec niedawno wr贸cili艣my do Rosji, ojca zacz臋艂o ci膮gn膮膰 na ziemie przodk贸w... Nasza rodzina bardzo czci dawn膮 ojczyzn臋, cho膰 stracili艣my wszystko w tysi膮c dziewi臋膰set siedemnastym roku. Ale widzi pan, jak dobrze m贸wi臋 po rosyjsku?
- Co艣 za jeden?
Rany, co mu si臋 sta艂o, ju偶 nic innego nie powie?
- No w艂a艣nie. Widzi pan, wyszed艂em z domu i zapomnia艂em wzi膮膰 kart臋 kredytow膮. Zosta艂em dos艂ownie bez grosza - i wtedy Aleksiej mi pom贸g艂! Po偶yczy艂 mi pi臋膰dziesi膮t rubli! Obieca艂em, 偶e oddam jeszcze dzi艣... Alosza po prostu mnie uratowa艂.
- Po偶yczy艂... pi臋膰dziesi膮t rubli?
O, post臋p! Przynajmniej oderwali艣my si臋 od tego „co艣 za jeden”. Jak tak dalej p贸jdzie, to mo偶e nawet wyjdzie nam z tego jaka艣 rozmowa.
- Tak jest. Jak ju偶 wspomnia艂em, uratowa艂 mnie. Chcia艂bym odda膰 d艂ug. Czy mog臋 zobaczy膰 si臋 z Aleksiejem?
- Nie ma go w domu.
Zerkn膮艂em na drzwi pokoju, zza kt贸rych dobiega艂 st艂umiony szloch.
- Nie ma go w domu! - powt贸rzy艂 z naciskiem Wiktor Niko艂ajewicz.
- Och, rozumiem. Oczywi艣cie. Czy w takim razie nie zechcia艂by pan przekaza膰 synowi?... - Niedba艂ym ruchem poda艂em Nienaszewowi pi臋膰set rubli.
- Nie mam wyda膰. - Wiktor Niko艂ajewicz a偶 ochryp艂 z wra偶enia.
Machn膮艂em r臋k膮.
- Och, drobiazg. To dla Aleksieja, za fatyg臋. Nie ka偶dy po偶yczy艂by pieni膮dze kompletnie obcemu cz艂owiekowi... Jeszcze by tego brakowa艂o, 偶ebym si臋 teraz targowa艂... No c贸偶, na mnie ju偶 czas, kierowca czeka, obieca艂em, 偶e d艂ugo nie zabawi臋.
Sk艂oni艂em si臋 lekko, wyszed艂em z mieszkania i wezwa艂em wind臋. Ojciec Aloszy sta艂 w otwartych drzwiach z os艂upia艂膮 min膮 i banknotem w r臋ku.
- Aa... mo偶e herbaty? - zaproponowa艂 niepewnie.
U艣miechn膮艂em si臋 czaruj膮co.
- Z rado艣ci膮, ale niestety, innym razem. Teraz naprawd臋 nie mog臋... Przepraszam. - W tym momencie podjecha艂a winda, wsiad艂em i znikn膮艂em Wiktorowi Niko艂ajewiczowi z oczu.
Gdy zn贸w zjawi艂em si臋 w mieszkaniu Nienaszewa, teraz ju偶 niewidzialny, panowa艂y tam cisza i spok贸j. Nienaszew-senior sta艂 stropiony z pi臋膰setk膮 w r臋ku, patrz膮c na syna. Ten le偶a艂 na 艂贸偶ku, j臋cz膮c i gryz膮c wargi do krwi.
- Czemu艣 mi nie powiedzia艂, 偶e da艂e艣 moje pieni膮dze temu... - Nienaszew zrobi艂 gest maj膮cy chyba oznacza膰 gogusia.
Alosza wyj臋cza艂 co艣; podejrzewam, 偶e przez mg艂臋 b贸lu nawet nie us艂ysza艂 ojca. U jego wezg艂owia siedzia艂a Alona i pr贸bowa艂a wzi膮膰 cz臋艣膰 jego b贸lu na siebie. Rany, nawet tego nie umie zrobi膰 jak nale偶y!
Odszed艂em w k膮t i opar艂em si臋 o 艣cian臋, ogl膮daj膮c t臋 rozdzieraj膮c膮 scenk臋. Ojciec rodziny, obola艂y ch艂opiec oraz anio艂 przy jego 艂贸偶ku. Wypisz, wymaluj, bo偶onarodzeniowa kartka: „Anio艂 cudownie uzdrawia chorego”. Tylko 偶e naszej tr贸jkowej uczennicy to cudowne uzdrawianie jako艣 nie sz艂o.
- Zje偶d偶aj do siebie! - warkn膮艂 w ko艅cu starszy Nienaszew.
Ch艂opak drgn膮艂 przestraszony, wsta艂, ale nie wytrzyma艂 i j臋kn膮艂.
- Jeszcze b臋dziesz mi tu j臋cza艂! - w艣ciek艂 si臋 Nienaszew. - My艣la艂by kto, 偶e tak strasznie dosta艂e艣!
Zauwa偶y艂em, 偶e przy tych s艂owach gniewnie rozd臋艂y si臋 nozdrza Alony; Aleksiej szybko wyku艣tyka艂 z pokoju; wida膰 by艂o, 偶e ka偶dy krok sprawia mu b贸l. W ostatniej chwili zd膮偶y艂em chwyci膰 dziewczyn臋 za r臋k臋.
- Dzi臋ki - wymrucza艂a. - Ju偶 my艣la艂am, 偶e go zabije.
- Nie ma za co.
Niespodziewanie Alona wtuli艂a twarz w moje rami臋 i rozp艂aka艂a si臋. Zaskoczony, poklepa艂em j膮 po ramieniu. Ale sytuacja! Anio艂 艂kaj膮cy na ramieniu diab艂a. Kupa 艣miechu...
- Zarozumia艂a kretynka! - szlocha艂a Alona. - Ci臋偶ka idiotka! Nawet nie umiem mu pom贸c! Dlaczego, dlaczego si臋 nie uczy艂am! Powiadomi臋 szko艂臋, 偶e zawali艂am zadanie, niech przy艣l膮 zamiast mnie kogo艣 innego... Zostan臋 na drugi rok i dobrze mi tak! Nic nie potrafi臋!
- Aha - skin膮艂em g艂ow膮. - Zupe艂nie nic nie potrafisz.
Spojrza艂a na mnie ze z艂o艣ci膮.
- To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Dzi臋ki za wsp贸艂czucie!
- Wsp贸艂czucie to dzia艂ka anio艂贸w - zauwa偶y艂em spokojnie. - To, 偶e zostaniesz na drugi rok te偶 mnie ma艂o obchodzi. Tw贸j problem. Ale nie mo偶esz tak po prostu wszystkiego zostawi膰 i p贸j艣膰 sobie.
- A kto mi przeszkodzi?
- Twoja obietnica. Ju偶 zapomnia艂a艣? Mo偶esz zg艂osi膰 swoj膮 kl臋sk臋, zosta膰 sobie na drugi rok w tej samej klasie, ale nikt nie pozwoli ci by膰 dalej anio艂em, je艣li z艂amiesz dane s艂owo. Potrzebuj臋 twojej pomocy, wi臋c zostaniesz tu, czy tego chcesz czy nie.
- Ty nieczu艂y klocu! Ty chamski, bezczelny, zarozumia艂y...
- Diable - doko艅czy艂em za ni膮. - Wiem, wiem. Ale w odr贸偶nieniu od dobrego, czu艂ego, wra偶liwego anio艂a ja si臋 uczy艂em i sporo umiem. A ty nie potrafisz nawet ul偶y膰 dziecku. Wi臋c ju偶 lepiej b膮d藕 cicho.
Alona spurpurowia艂a. Nad jej g艂ow膮 zap艂on臋艂a aureola - teraz patrzenie na ni膮 sprawia艂o mi fizyczny b贸l. Wiktor Nienaszew chyba te偶 co艣 poczu艂, nie ka偶dy cz艂owiek jest w stanie znie艣膰 towarzystwo anio艂a... Zaniepokoi艂 si臋. Tak, tak, obecno艣膰 anio艂a jest w stanie obudzi膰 nawet pogr膮偶one we 艣nie sumienie.
- Aha, nie mog臋 pom贸c?! - zasycza艂a. Odwr贸ci艂a si臋 i wysz艂a prosto przez drzwi, bez 偶adnej koncentracji.
U艣miechn膮艂em si臋 do siebie. Najwa偶niejsze to dobrze kogo艣 rozdra偶ni膰, nazwa膰 fajt艂ap膮, 偶eby na z艂o艣膰 chcia艂 udowodni膰, 偶e w艂a艣nie potrafi!
Poszed艂em za ni膮. Alona tymczasem ju偶 pochyla艂a si臋 nad ch艂opcem, chyba gor膮czkuj膮cym. Po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na czole. Spochmurnia艂em. Najwyra藕niej Nienaszew przesadzi艂... Je艣li teraz nie pomo偶emy Aloszy, ca艂a sprawa mo偶e si臋 sko艅czy膰 bardzo smutno... Alona wypr臋偶y艂a si臋 nagle i j臋kn臋艂a, na jej czo艂o wyst膮pi艂y krople potu. A ch艂opiec, nadal nieprzytomny, uspokoi艂 si臋 i ucich艂.
Podszed艂em i podnios艂em koszul臋, ods艂aniaj膮c jego plecy. Najstraszniejsze rany blad艂y powoli, krwawi膮ce 艣lady zabli藕nia艂y si臋. Zerkn膮艂em na Alon臋 i szturchn膮艂em j膮.
- Uwa偶aj, nie przesad藕.
Powoli otworzy艂a oczy, popatrzy艂a na mnie, potem skin臋艂a g艂ow膮.
- Tak - powiedzia艂a z trudem. - Je艣li wylecz臋 go ca艂kowicie, ci臋偶ko b臋dzie wyja艣ni膰, jak to si臋 sta艂o. No, w ka偶dym razie nie gro偶膮 mu 偶adne komplikacje.
Skin膮艂em g艂ow膮.
- Alona... - powiedzia艂em.
Odwr贸ci艂a si臋 niespiesznie, a ja unios艂em w g贸r臋 kciuk.
- Brawo! Nigdy nie s艂uchaj, jak kto艣 m贸wi, 偶e nic nie umiesz.
U艣miechn臋艂a si臋 delikatnie, a wygl膮da艂o to tak, jakby promie艅 s艂o艅ca zajrza艂 do pokoju.
- Nie s膮dzi艂am, 偶e kiedykolwiek powiem to diab艂u, ale dzi臋kuj臋.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Nie ma za co, polecam si臋 na przysz艂o艣膰. Jakby艣 jeszcze kiedy艣 chcia艂a, 偶eby ci臋 obrazi膰, wal do mnie jak w dym.
- Mimo wszystko jeste艣 chamem.
- A jak? - Wzruszy艂em ramionami. - W ko艅cu jestem czartem.
- Co teraz zrobimy?
- Zaczekamy, a偶 przyjdzie noc. Przy okazji, w tym pokoju jest kilka krzese艂, mo偶emy usi膮艣膰.
- Jaki艣 ty troskliwy Ezergilu - odpar艂a zgry藕liwie Alona.
Chyba ju偶 dosz艂a do siebie, zn贸w by艂a w formie.
- Staram si臋.
Rzuci艂a mi gniewne spojrzenie i w milczeniu usiad艂a na krze艣le, widocznie postanowi艂a si臋 ze mn膮 nie k艂贸ci膰. Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e musi odpocz膮膰 po takim wysi艂ku, wi臋c da艂em jej spok贸j. Przyj臋cie na siebie b贸lu cz艂owieka - ho, ho, to nie 偶arty! Co by nie m贸wi膰, anio艂owie nie s膮 normalni... Mnie by tam nikt nie zmusi艂, 偶ebym wzi膮艂 cudzy b贸l. Takiemu, kt贸ry by spr贸bowa艂, od razu wyja艣ni艂bym, gdzie ma si臋 uda膰 i co zrobi膰. A ona dobrowolnie!... Koszmar.
Wsta艂em i podszed艂em do okna, kt贸re wychodzi艂o na zach贸d, wi臋c mog艂em obejrze膰 chowaj膮ce si臋 za horyzontem s艂o艅ce. Tak, zachodz膮ce s艂o艅ce to widok niesamowity, pe艂en majestatu. Chocia偶 Alona na pewno nie zgodzi艂aby si臋 ze mn膮, jej bardziej podoba艂by si臋 wsch贸d... Dzie艅 i noc. Jin i Jang. Dwie strony tej samej rzeczy. W艂a艣nie na tym zbudowa艂em sw贸j plan... Tylko czy wypali? O, wujku, wujku! Ale艣 mnie urz膮dzi艂...
S艂o艅ce znikn臋艂o za horyzontem, ziemi臋 zala艂y ciemno艣ci. Nasta艂 czas z艂a, jak niegdy艣 wierzyli ludzie. Jako diabe艂 o艣wiadczam stanowczo: to wszystko bzdury. Alona s艂usznie zauwa偶y艂a, 偶e najstraszniejsze przest臋pstwa pope艂nia si臋 w 艣wietle dnia. Zreszt膮 to niewa偶ne - grunt, 偶e ludzie wierz膮, i偶 z艂o przychodzi noc膮...
Odszed艂em od okna i stan膮艂em na 艣rodku pokoju. Obejrza艂em sw贸j 艣nie偶nobia艂y garnitur, kt贸ry mia艂em na sobie od rozmowy z Wiktorem Niko艂ajewiczem... Nie, nie pasuje. Zmieni艂em str贸j, zadawa艂em teraz szyku w czerni. Do tego p艂aszcz barwy nocy... Oczywi艣cie diabe艂, kt贸ry kusi cz艂owieka w takim stroju, jest jak agent w ciemnych okularach i prochowcu z podniesionym ko艂nierzem. Ale poniewa偶 m贸j... ee... klient jest nie do ko艅ca zwyczajny, dla niego b臋dzie w sam raz. Odwr贸ci艂em si臋 do Alony.
- Pami臋tasz o swojej obietnicy?
Dziewczyna b艂ysn臋艂a oczami.
- To raczej diab艂u trzeba przypomina膰 o tym, co obieca艂.
- Doskonale. W takim razie, bez wzgl臋du na to, co si臋 tu b臋dzie dzia艂o i jak bardzo ci si臋 to nie spodoba, prosz臋 ci臋, 偶adnych interwencji, w og贸le si臋 nie pokazuj. Je艣li Alosza zobaczy ci臋 razem ze mn膮, b臋dzie stracony i ju偶 nie zdo艂amy mu pom贸c.
- A偶 tak?
- Tak. B臋dziesz musia艂a mi zaufa膰.
- Zaufa膰 diab艂u? Jeszcze nie zwariowa艂am.
- Mo偶liwe. Ale musisz dotrzyma膰 obietnicy. Przecie偶 nie chcesz zosta膰 na drugi rok? Poza tym... Mam jeszcze jeden pow贸d, 偶eby rozwi膮za膰 ten problem. Jednym s艂owem, jeste艣my po tej samej stronie.
- Chcia艂abym w to wierzy膰.
- Uwierz. A je艣li nie zdo艂asz, po prostu pami臋taj o swojej obietnicy. Moje wymagania s膮 proste: nie wtr膮caj si臋, nie ujawniaj. Milcz, patrz i zapami臋tuj.
Alona spos臋pnia艂a, ale skin臋艂a g艂ow膮. Sta艂em jeszcze przez chwil臋 nieruchomo, zbieraj膮c si艂y... Dobrze, zaczynamy przedstawienie! Czemu tak si臋 denerwuj臋? Im d艂u偶ej zwlekam, tym wi臋cej mam w膮tpliwo艣ci... Zdecydowanym krokiem wyszed艂em na 艣rodek pokoju, popatrzy艂em na 艣pi膮cego niespokojnie ch艂opca. Zrzuci艂em z siebie iluzj臋, moje oczy zap艂on臋艂y niczym dwa w臋gle. Alosza poruszy艂 si臋 i otworzy艂 oczy. Nasze spojrzenia spotka艂y si臋.
Rozdzia艂 3
Przede wszystkim musia艂em st艂umi膰 strach ch艂opca. Niewiele os贸b spokojnie zareagowa艂oby na obecno艣膰 w ich pokoju nieznajomego cz艂owieka... Zdaje si臋, 偶e Alosza by艂 nawet zaskoczony faktem, 偶e si臋 nie boi. Usiad艂 na 艂贸偶ku i popatrzy艂 na mnie, krzywi膮c si臋 z b贸lu.
- Kim jeste艣? - zapyta艂 w ko艅cu.
U艣miechn膮艂em si臋.
- A kim chcia艂by艣, 偶ebym by艂?
Ch艂opiec stropi艂 si臋.
- Jeste艣 z艂odziejem?
- Ja? Nie. Raczej kupcem. Sprzedaj臋 ludziom rozwi膮zanie ich problem贸w, a kupuj臋 to, czego nie potrzebuj膮. Masz jakie艣 problemy?
Alosza u艣miechn膮艂 si臋 nieweso艂o.
- Ca艂e moje 偶ycie to jeden wielki problem.
- No c贸偶. - Skin膮艂em g艂ow膮. - To te偶 da si臋 za艂atwi膰. Je艣li 偶ycie staje si臋 problemem, mo偶na si臋 od niego uwolni膰, definitywnie. Co wolisz? Skoczy膰 z okna, wpa艣膰 pod poci膮g? A mo偶e trucizn臋? Kompletnie bezbolesna 艣mier膰.
Ch艂opiec cofn膮艂 si臋 przera偶ony.
- Chcesz mnie zabi膰?
- Ja? Oczywi艣cie, 偶e nie! Ja tylko rozwi膮zuj臋 problemy ludzi. Skar偶ysz si臋 na swoje 偶ycie, wi臋c proponuj臋 kilka sposob贸w rozwi膮zania tej kwestii. Chocia偶, na twoim miejscu zastanowi艂bym si臋 raczej nad rzeczami, kt贸re zatruwaj膮 ci 偶ycie.
- Kim jeste艣?
Znowu si臋 u艣miechn膮艂em.
- Nie uwierzysz.
- Powiedz!
- Jestem diab艂em.
- Jasne. A ja anio艂em.
- No widzisz. M贸wi艂em, 偶e nie uwierzysz.
- Czego ode mnie chcesz?
- A czego diabe艂 mo偶e chcie膰 od cz艂owieka? Oczywi艣cie jego duszy. W zamian za ni膮 mog臋 spe艂ni膰 ka偶de twoje 偶yczenie. Chcesz pieni臋dzy? Prosz臋. - Machn膮艂em r臋k膮 i przed 艂贸偶kiem Aloszy wyros艂a g贸rka z艂otych monet. Czego jak czego, ale tego dobra w piekle nie brakowa艂o. Ka偶dy diabe艂 m贸g艂 spokojnie czerpa膰 z艂oto z magazynu, zw艂aszcza 偶e u nas by艂o ono tyle warte co piasek.
Ch艂opiec z niedowierzaniem patrzy艂 na pieni膮dze. Zszed艂 z 艂贸偶ka, pomaca艂 je ostro偶nie.
- Ja 艣ni臋...
- Porozmawiajmy o dzisiejszym incydencie przy kiosku. Wszystko widzia艂em, to przecie偶 ja przyszed艂em ci z pomoc膮. Potem zreszt膮 te偶. Kim wed艂ug ciebie by艂 cz艂owiek, kt贸ry przyni贸s艂 twojemu ojcu pi臋膰set rubli? - Zerkn膮艂em na Alon臋, dziewczyna powoli zaczyna艂a gotowa膰 si臋 ze z艂o艣ci, s艂uchaj膮c naszej rozmowy, ale nie wtr膮ca艂a si臋 i pozostawa艂a niewidzialna. Alosza nagle znieruchomia艂.
- A mo偶esz zabi膰 mojego ojca?
- Nie. Nie mam prawa bezpo艣rednio ingerowa膰 w 偶ycie ludzi, mog臋 dzia艂a膰 jedynie poprzez nich samych. Je艣li naprawd臋 chcia艂by艣 to zrobi膰, mog臋 ci臋 skontaktowa膰 z odpowiednimi lud藕mi. Zap艂acisz im tym z艂otem i po k艂opocie. A je艣li szkoda ci forsy, mog臋 zaproponowa膰 trucizn臋. Gwarantuj臋, 偶e 偶adna sekcja nic nie wykryje. Wystarczy, 偶e wlejesz dziesi臋膰 kropli do w贸dki...
Wyj膮艂em buteleczk臋 z powietrza. Alosza cofn膮艂 si臋.
- Ja mia艂bym?...
- No przecie偶 nie ja... Powiedzia艂em ju偶, 偶e mog臋 dzia艂a膰 jedynie poprzez ludzi. Narz臋dzie moje, lecz wykonawc膮 jeste艣 ty. Widzisz, jakie to proste?
Alosza niepewnie wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i wzi膮艂 buteleczk臋. D艂o艅 mu dr偶a艂a.
- Ale - zacz膮艂em - we藕 pod uwag臋 konsekwencje.
- Ja... jakie?
- Jeste艣 niepe艂noletni, wi臋c po 艣mierci ojca trafisz do internatu. Chcia艂by艣 tego?
- Nienawidz臋 go...
- Wiem. To w艂a艣nie twoja nienawi艣膰 mnie tu 艣ci膮gn臋艂a. O, nienawi艣膰 to ca艂y poemat! Jak偶e ona jest s艂odka... Jakie to cudowne uczucie, gdy widzisz, jak poni偶ony wr贸g wije si臋 u twoich st贸p... Czy偶 nie mam racji?
- Nie... nie wiem...
- Jeste艣 jeszcze m艂ody, lecz je艣li chcesz, mog臋 ci臋 niejednego nauczy膰. Je艣li masz takie 偶yczenie, naucz臋 ci臋 nienawidzi膰 naprawd臋? A potem zmusz臋 twojego ojca, 偶eby przyczo艂ga艂 si臋 do ciebie na kolanach...
- Nie chc臋!
- Dlaczego? Przecie偶 zabi艂 twoj膮 matk臋.
- Sk膮d wiesz?
- Jestem diab艂em. Wiem wszystko. Chcesz, to opowiem ci, jak to si臋 sta艂o? Pewnego dnia tw贸j ojciec...
- Nie chc臋!
- No widzisz, sam wszystko rozumiesz. Wybaczysz mu to?
Alosza zastanowi艂 si臋. Ech, m艂odo艣膰, m艂odo艣膰! Jakie to wszystko przewidywalne... Alosza od tak dawna piel臋gnowa艂 nienawi艣膰... Nic dziwnego, 偶e jego matka nie chce opu艣ci膰 ziemi. W swojej obecnej postaci 艣wietnie rozumie, czym mo偶e si臋 to dla niego sko艅czy膰... Czy jego ojciec naprawd臋 nie widzi, do czego wkr贸tce doprowadzi? A mo偶e nie dostrzega ju偶 nic opr贸cz butelki? Dziwne to wszystko... A swoj膮 drog膮, by艂em ciekaw, czy ch艂opiec oprze si臋 pokusie czy nie. A przecie偶 chcia艂bym, 偶eby si臋 opar艂, strasznie bym chcia艂... Specjalnie powiedzia艂em mu, 偶e jestem diab艂em! Mo偶e przypomni sobie r贸偶ne stare bajki?
- Nie wygl膮dasz na diab艂a - oznajmi艂 niespodziewanie Alosza.
- A wielu diab艂贸w widzia艂e艣?
- Nie... ale i tak nie wygl膮dasz.
- Jasne - prychn膮艂em. „Nie wiem, jak powinno by膰, ale tak nie powinno”. - A tak?
Przeobrazi艂em si臋. Teraz sta艂em si臋 capem, stoj膮cym na tylnich nogach, z r臋kami zamiast przednich kopyt. Rogi, wzrost - wszystko jak nale偶y. Cia艂o pokryte kr贸tk膮 czarn膮 sier艣ci膮. Jednym s艂owem - koszmar. Gdybym spotka艂 takiego w 艣rodku nocy, j膮ka艂bym si臋 do ko艅ca 偶ycia. Ludzie maj膮 zbyt bujn膮 wyobra藕ni臋... Jakim cudem taka poczwara mia艂aby zdoby膰 zaufanie cz艂owieka? Chyba musia艂by by膰 艣lepy jak kret i g艂uchy jak pie艅!
- A mo偶e tak?
Przybra艂em inn膮 posta膰 - teraz by艂em wysokim wujaszkiem z kozi膮 br贸dk膮 i w膮sk膮 poci膮g艂膮 twarz膮.
- Wi臋c ty naprawd臋...
- Naprawd臋. Jestem najprawdziwszym diab艂em. Co mam zrobi膰, 偶eby艣 mi uwierzy艂?
- Nie wiem.
- W takim razie porozmawiajmy o twoich problemach. Pomy艣l: je艣li jestem diab艂em, mog臋 pom贸c ci je rozwi膮za膰. Je艣li nie jestem i tak nic nie tracisz. A wi臋c... - Wyj膮艂em zeszyt, d艂ugopis i przygotowa艂em si臋 do robienia notatek. - Czego by膰 chcia艂?
- No... - Alosza zamy艣li艂 si臋, marszcz膮c czo艂o. Ale z niego dzieciak! Dla niego to tylko zabawa. Za to jego nienawi艣膰 jest autentyczna, tu nie mog艂o by膰 mowy o pomy艂ce. Prawdziwa mieszanka wybuchowa. - Chc臋 mie膰 du偶o pieni臋dzy, samoch贸d...
Zacz膮艂em pisa膰, a ch艂opak w miar臋 dyktowania wyra藕nie si臋 rozochoci艂. Daleko zajdzie... Ciekawe, po co mu parowiec? 呕eby p艂ywa膰 po miejscowym strumieniu, omy艂kowo nazywanym rzek膮?
- To wszystko? - zapyta艂em, gdy ch艂opiec umilk艂.
- I jeszcze zdalnie sterowany model czo艂gu, widzia艂em taki w sklepie...
Zerkn膮艂em na d艂ug膮 list臋 偶ycze艅, potem na Alosz臋.
- A prawdziwego czo艂gu nie chcesz? Po co si臋 rozdrabnia膰? Dobra, koniec 偶art贸w. Teraz porozmawiajmy powa偶nie.
- My艣la艂em, 偶e spe艂nisz moje 偶yczenia...
Westchn膮艂em i usiad艂em obok niego.
- Oczywi艣cie, 偶e mog臋 spe艂ni膰 twoje g艂upie 偶yczenia. Tylko, co z tego? Zastan贸wmy si臋 nad nimi. Punkt pierwszy: du偶o pieni臋dzy. Nie ma problemu. - Wskaza艂em na stert臋 z艂ota. - Mog臋 sprawi膰, 偶e co dzie艅 znajdziesz pod 艂贸偶kiem z艂ot膮 monet臋. Ale zastanowi艂e艣 si臋, co z ni膮 zrobisz? Byli ju偶 kiedy艣 milionerzy podziemni, a ty b臋dziesz pierwszym w historii milionerem pod艂贸偶kowym. Jak masz zamiar wyda膰 te pieni膮dze? Jak wyt艂umaczysz ojcu, sk膮d je masz? Poza tym, du偶e pieni膮dze zainteresuj膮 w艂adze: dziecko wydaje ogromne sumy, sk膮d je bierze? Jak to wyja艣nisz?
- No to jeszcze jeden punkt: chro艅 mnie.
- Nie jestem anio艂em str贸偶em. A twoje pozosta艂e pragnienia wcale nie s膮 lepsze! Ju偶 nie m贸wi臋 o tym, 偶e je艣li b臋dziesz mia艂 du偶o pieni臋dzy, to wszystkie b臋dziesz m贸g艂 spe艂ni膰 sam, bez mojego udzia艂u.
- Jaki wi臋c z ciebie po偶ytek? Pieni臋dzy nie chcesz da膰, 偶ycze艅 nie zamierzasz spe艂ni膰...
- Pieni膮dze, pieni膮dze... Naprawd臋 my艣lisz, 偶e dadz膮 ci szcz臋艣cie?
- B臋d膮 mnie szanowali i bali si臋 mnie! Jak wujka Wasilija z trzeciej klatki!
- Wujka Wasilija? - powt贸rzy艂em, szybko zapisuj膮c w notesie adres i nazwisko.
„Z jakiego archiwum 偶yczy pan sobie otrzyma膰 wiadomo艣ci: z archiwum raju czy z archiwum piek艂a?” - pojawi艂o si臋 pytanie.
„Z obu!” - odpisa艂em gniewnie i chwil臋 p贸藕niej pojawi艂y si臋 dwa teksty. Odpowied藕 z raju zosta艂a napisana jakim艣 po艂yskliwym atramentem, mieni膮cym si臋 wszystkimi kolorami; odpowied藕 z piek艂a nabazgrano zwyk艂ym czarnym atramentem.
Szybko zrozumia艂em, kto i dlaczego szanuje wujka Wasi臋. Je艣li chodzi o strach to wszystko by艂o jasne - takich jak on trzeba si臋 ba膰. Tak, czy艣膰cem tu nawet nie pachnie... Jasna sprawa.
- Czyli jak wujka Wasi臋? No c贸偶, jeste艣 pewien?
- Tak!
- Chcesz mie膰 du偶o pieni臋dzy?
- Tak. Wtedy poka偶臋 ojcu...
- Poka偶esz, poka偶esz. Tylko najpierw sprecyzuj, ile to dla ciebie „du偶o”.
- No... du偶o. Milion.
- Rubli, lir贸w, funt贸w, dolar贸w?
- Dolar贸w.
- Doskonale. - B艂yskawicznie stworzy艂em pergamin z umow膮. - Przeczytaj i podpisz.
Zaskoczony Alosza wzi膮艂 pergamin; chcia艂 zapali膰 艣wiat艂o, ale dokument 艣wieci艂 tak jasno, 偶e mo偶na go by艂o czyta膰 w ciemno艣ci. Ch艂opiec przejrza艂 umow臋 kilka razy, ale i tak by艂o jasne, 偶e niewiele z niej zrozumia艂.
- Podsumujmy... - westchn膮艂em. - Obiecuj臋, 偶e w ci膮gu tygodnia zdob臋dziesz milion dolar贸w i to tak, 偶e nie wzbudzi to niczyich podejrze艅. Jednocze艣nie zobowi膮zuj臋 si臋 chroni膰 ci臋 do czasu wykonania tej umowy. Ty w zamian oddasz mi swoj膮 dusz臋. Jakie艣 pytania?
- To wszystko brednie - burkn膮艂 Alosza. - I tak ci nie wierz臋. Kto艣 sobie robi g艂upie 偶arty.
- Dlaczego nie wierzysz? - W milczeniu poda艂em mu specjalny d艂ugopis. Rzecz jasna, opowie艣ci o podpisywaniu krwi膮 to kompletna bzdura, podobnie zreszt膮 jak sama umowa z diab艂em. Niewykluczone, 偶e w ca艂ej historii piek艂a by艂em pierwszym diab艂em, kt贸ry zawar艂 umow臋 z cz艂owiekiem... Ludzkie przes膮dy czasem si臋 przydaj膮... I nikomu nie przyjdzie do g艂owy, 偶e 偶aden diabe艂 nie musi „kupowa膰” ludzkiej duszy. Ludzie sami je nam oddaj膮, za darmo i ze 艣piewem na ustach. Ech, 艣wi臋ta naiwno艣ci...
Alosza podpisa艂, rzucaj膮c mi chmurne spojrzenia. Chyba nie do ko艅ca rozumia艂, co si臋 dzieje. Chyba my艣la艂, 偶e 艣pi i to wszystko mu si臋 艣ni.
Zwin膮艂em pergamin z umow膮 i nie odwracaj膮c si臋 do ch艂opca plecami, powoli odchodzi艂em, rozp艂ywaj膮c si臋 w powietrzu. To znaczy, on by艂 przekonany, 偶e znikam, a tak naprawd臋 otacza艂em si臋 iluzj膮, czyni膮c j膮 coraz bardziej nieprzejrzyst膮.
- Zadowolony?! - zapyta艂a gniewnie Alona, gdy ju偶 zamkn膮艂em si臋 przed ziemskim 艣wiatem.
- A wiesz, 偶e nawet nie?
- Akurat! Zdoby艂e艣 dusz臋 dziecka i mia艂by艣 by膰 niezadowolony?!
- Pos艂uchaj, nie r贸b z siebie idiotki. Dobrze wiesz, 偶e w ten spos贸b nie zdobywa si臋 ludzkich dusz. My, diab艂y, mo偶emy kusi膰 i sprowadza膰 na z艂膮 drog臋, wtedy cz艂owiek trafia do nas. Ale nie s膮dzisz chyba, 偶e stanie si臋 tak na skutek tego podpisu?
- No to zniszcz umow臋.
- Nie mam zamiaru. Ona daje mi w艂adz臋 nad ch艂opcem, a to si臋 jeszcze mo偶e przyda膰.
- Ty... ty...
- Ja, ja.
Alona odwr贸ci艂a si臋 ode mnie i utkwi艂a wzrok w oknie.
- Chcesz tu stercze膰 do rana? - zapyta艂em. - Mo偶e jednak wyjdziemy?
W milczeniu podesz艂a do drzwi i nagle odwr贸ci艂a si臋.
- A co zaplanowa艂e艣 w stosunku do ojca? Te偶 umow臋?
- Nie roz艣mieszaj mnie. Jak膮 umow臋? Co zdaje egzamin w przypadku dziecka, nie sprawdzi si臋 z doros艂ym. Po pierwsze, on we mnie nie uwierzy, nawet je艣li przedstawi臋 mu dowody. Po drugie, to by tylko wszystko skomplikowa艂o. Po trzecie, jak zareaguje normalny cz艂owiek na wie艣膰, 偶e zjawi艂 si臋 u niego diabe艂, kt贸ry chce zdoby膰 jego dusz臋? Najlepszy spos贸b pozyskiwania ludzi to przekona膰 ich, 偶e diab艂y i anio艂y nie istniej膮! Dobrze, chod藕my st膮d. Ech, widz臋, 偶e b臋d臋 musia艂 ci wszystko wyja艣ni膰, 偶eby艣 przesta艂a patrze膰 na mnie wilkiem. Twoja pomoc jeszcze mi si臋 przyda.
Alona zastanowi艂a si臋, a potem skin臋艂a g艂ow膮.
- Dobrze, wys艂ucham ci臋. Ale powiedz, dok膮d si臋 wybierasz w 艣rodku nocy? Przecie偶 mogliby艣my tu zosta膰?
- Owszem, ale mamy do za艂atwienia jeszcze jedn膮 spraw臋. Musimy si臋 dosta膰 na cmentarz.
- 呕e co?!
- Na cmentarz. Trzeba si臋 spotka膰 z pewn膮... ee... zjaw膮. Jedziemy. Da膰 ci miot艂臋?
- A co ja jestem, wied藕ma, 偶eby na miotle lata膰? - zdenerwowa艂a si臋 Alona, ale widz膮c moj膮 min臋 umilk艂a. - Drwisz sobie ze mnie, tak? - zapyta艂a spokojnie. - 呕arty sobie urz膮dzasz? Oj, czekaj, doigrasz si臋!
Do cmentarza dotarli艣my godzin臋 p贸藕niej. Ech, gdybym mia艂 ogon... Ale nie mam, wi臋c o czym tu gada膰. Alona te偶 nie posiada艂a jeszcze skrzyde艂 i dlatego musieli艣my lecie膰 na wysoko艣ci dw贸ch metr贸w nad ziemi膮. Pewnie, 偶e szybciej ni偶 na piechot臋, ale wolniej ni偶 z ogonem. Trzasn膮艂bym tylko i... No dobra, nie ma co. Lecia艂em, 偶e tak powiem, swoim biegiem, co jest piekielnie m臋cz膮ce. Z tego powodu odm贸wi艂em wyja艣niania czegokolwiek po drodze.
- Obieca艂e艣! - zaperzy艂a si臋 Alona.
- Obieca艂em, 偶e to zrobi臋, ale nie sprecyzowa艂em, kiedy. Przepraszam ci臋, ale wkr贸tce twoja niewiedza b臋dzie mi potrzebna; gdyby艣 zna艂a m贸j plan, ci臋偶ko by ci by艂o zagra膰 swoj膮 rol臋.
- Ja ci zaraz zagram! Ceg艂膮 po g艂owie!
- O rany - westchn膮艂em, ale widz膮c, 偶e Alona faktycznie ma ochot臋 mnie stukn膮膰, postanowi艂em j膮 udobrucha膰. - Wytrzymaj jeszcze troch臋. Obiecuj臋, 偶e nied艂ugo wszystko opowiem. Mo偶esz poczeka膰 do rana?
- Ale tylko do rana!
Wyl膮dowa艂em przed murem cmentarza i w zadumie podrapa艂em si臋 po karku. Zerkn膮艂em na odbudowan膮 艣wi膮tyni臋 za ogrodzeniem, wyci膮gn膮艂em r臋k臋, ale szybko j膮 cofn膮艂em. Potem zerkn膮艂em na Alon臋, kt贸ra ze z艂o艣liw膮 satysfakcj膮 obserwowa艂a moje pr贸by. Prychn膮艂em gniewnie i zacz膮艂em i艣膰 wzd艂u偶 p艂otu. Za nic nie poprosz臋 jej o pomoc! Nigdy!
Kilkaset metr贸w dalej solidne ogrodzenie z metalowych pr臋t贸w zast膮pi艂 niewysoki murek, kt贸ry mo偶na by spokojnie przeskoczy膰 - oczywi艣cie gdyby po tamtej stronie nie by艂o cmentarza. Nawet nie tyle chodzi艂o o sam膮 nekropoli臋, co o cerkiew i jej teren. Na samym cmentarzu da艂oby si臋 jeszcze wytrzyma膰, a tak... Dla diab艂a przebywanie w takim miejscu to tak, jak dla cz艂owieka prysznic z rozpalonej pary. Zerkn膮艂em na Alon臋.
- Mo偶e potrzebujesz pomocy? - spyta艂a s艂odkim g艂osem.
A偶 mnie szarpn臋艂o. Oo, czekaj, ju偶 ja ci to przypomn臋!
- A jak s膮dzisz? - warkn膮艂em.
- Ciekawe, o czym my艣la艂e艣, kiedy ci膮gn膮艂e艣 nas tutaj?
Dobre pytanie... Zn贸w spojrza艂em za murek. Nawet jak zaczn臋 si臋 drze膰, zjawa i tak mnie nie us艂yszy... Musz臋 i艣膰 do grobu...
- Masz mi obieca膰, 偶e jak ci pomog臋, to wszystko opowiesz - za偶膮da艂a Alona. - I zwolnisz mnie z mojej obietnicy!
No, no, szybko si臋 uczy, daleko zajdzie... Jeszcze tydzie艅 i zrobi臋 z niej wzorcowego diab艂a. Zerkn膮艂em na ni膮 i westchn膮艂em ci臋偶ko. Albo ona zrobi ze mnie anio艂a... Przecie偶 je艣li wytrzymam z ni膮 tydzie艅, ani chybi obwo艂aj膮 mnie 艣wi臋tym!
- Obiecuj臋, 偶e wszystko wyja艣ni臋, ale nie zwolni臋 z danego s艂owa. Mo偶e by膰?
- Nie!
- No to wracamy. Szkoda... To by艂 najprostszy spos贸b, 偶eby pom贸c ch艂opcu...
Odwr贸ci艂em si臋 i zacz膮艂em i艣膰 z powrotem wzd艂u偶 ogrodzenia. K膮tem oka zerka艂em na Alon臋. Nie, jednak do diab艂a jeszcze jej daleko... Kompletnie nie rozumie, co to takiego blef.
- Dobrze! - krzykn臋艂a za mn膮. - Zgadzam si臋!
Zawr贸ci艂em.
- W takim razie do dzie艂a!
Dziewczyna popatrzy艂a na moj膮 rozpromienion膮 twarz i skonstatowa艂a ze smutkiem:
- I znowu mnie nabra艂...
U艣miechn膮艂em si臋 jeszcze szerzej, podchodz膮c do ogrodzenia.
- No?
Alona westchn臋艂a i stan臋艂a obok mnie.
- Dawaj r臋k臋. Ale ja ci to jeszcze przypomn臋!
Wzi臋li艣my si臋 za r臋ce i przez minut臋 stali艣my nieruchomo. Z rzadka zerka艂em w stron臋 anielicy i widzia艂em, jak z艂ociste l艣nienie wok贸艂 niej rozpala si臋 coraz mocniej. Gdy obj臋艂o r贸wnie偶 mnie, zrobi艂o si臋 ma艂o przyjemnie. Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e gdyby tylko zechcia艂a, mog艂aby sprawi膰, 偶e momentalnie wyparuj臋. Znikn臋! 呕aden diabe艂 nie wytrzyma l艣nienia anio艂a. Wzdrygn膮艂em si臋, bo mr贸z przeszy艂 mnie do szpiku ko艣ci. Teraz moje 偶ycie znajdowa艂o si臋 w jej r臋kach - i to dos艂ownie.
Alona wyczu艂a m贸j strach i zrobi艂a z艂owieszcz膮 min臋. Chcia艂em si臋 u艣miechn膮膰, pokaza膰, 偶e nie czuj臋 strachu, ale raczej kiepsko mi wysz艂o. Ba艂em si臋 - i to jeszcze jak.
- Idziemy.
Zn贸w si臋 wzdrygn膮艂em, ale wzi膮艂em si臋 w gar艣膰, zrobi艂em krok do przodu. Przeszli艣my przez ogrodzenie. Ws艂ucha艂em si臋 w swoje wra偶enia - chyba nic strasznego si臋 nie dzieje... 呕yj臋. I ca艂kiem nie藕le si臋 czuj臋.
- To teraz mo偶esz ju偶 pu艣ci膰 moj膮 r臋k臋 - powiedzia艂a cicho Alona.
Spojrza艂em w d贸艂... O wielki Gorujanie, jak ona to wytrzyma艂a?! Ze strachu 艣ciska艂em r臋k臋 dziewczyny tak mocno, 偶e chyba po艂ama艂em jej wszystkie ko艣ci! Pu艣ci艂em szybko. Alona powoli podnios艂a d艂o艅 do piersi I przycisn臋艂a j膮 drug膮. U艣miechn臋艂a si臋 kr贸tko.
- Ale masz si艂臋.
- Mog艂a艣 krzykn膮膰... - zauwa偶y艂em przepraszaj膮co. Nie przypuszcza艂em, 偶e kiedykolwiek poczuj臋 si臋 naprawd臋 winny.
- Nie mog艂am. Wtedy nie zdo艂a艂abym ci臋 os艂oni膰 i zgin膮艂by艣.
Ha... Spojrza艂em na jej d艂o艅 - czerwon膮 i spuchni臋t膮. O, teraz przyda艂by si臋 tu wujek z jego umiej臋tno艣ci膮 leczenia... Za艂atwi艂by to w ci膮gu sekundy. Dlaczego ja tak nie umiem?!
- Przepraszam...
- Mam tylko nadziej臋, 偶e nie na darmo tak cierpia艂am - mrukn臋艂a.
No c贸偶, po tym wszystkim by艂bym ostatnim podlecem, gdybym j膮 oszuka艂. Gorzej nawet - post膮pi艂bym jak cz艂owiek. Jednak zamiast odpowiedzi tylko skin膮艂em g艂ow膮, a potem odwr贸ci艂em si臋 i zdecydowanym krokiem ruszy艂em mi臋dzy grobami, zerkaj膮c na napisy. Alona sz艂a za mn膮.
Pogoda by艂a cudowna. Ciep艂a letnia noc, gwiazdy... Romantyka, psiakrew. No i jeszcze r贸偶ne zjawy. Odwr贸ci艂em si臋 powoli w stron臋 jednej z nich, wysuwaj膮cej si臋 w艂a艣nie z nagrobka.
- Cz艂owieku! - zaj臋cza艂a zjawa. - Zabior臋 ci臋 ze sob膮!
Zjawa m贸wi艂a w j臋zyku mi臋dzy艣wiatowym, wi臋c zrozumia艂em j膮 bez trudu, jednak dla ludzi brzmia艂o to jak j臋ki i to na do艣膰 nieprzyjemnej cz臋stotliwo艣ci. To w艂a艣nie budzi艂o ich strach, nie m贸wi膮c ju偶 o l臋ku przed zjawami w og贸le. Nawet najodwa偶niejszy cz艂owiek osiwia艂by z przera偶enia. W dodatku... Przyjrza艂em si臋 uwa偶niej... No tak, przecie偶 to wampir energetyczny! Milutko. Jasne jak s艂o艅ce, 偶e jego miejsce jest w piekle. Tylko 偶e nie chcia艂 tam i艣膰 i teraz si臋 w艂贸czy tutaj, ludzi straszy. Na dodatek nie tylko straszy, ale jeszcze wypija energi臋!
- Z tob膮, to znaczy dok膮d? - zapyta艂em uprzejmie. Alona stan臋艂a obok mnie i z zainteresowaniem przys艂uchiwa艂a si臋 rozmowie.
- Do grobu! - u艣ci艣li艂a zjawa.
Westchn膮艂em. Ale t臋py... Jeszcze nie zrozumia艂, na kogo trafi艂.
- Nie - pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Nie chc臋. To ju偶 lepiej ja zabior臋 ci臋 ze sob膮.
- A dok膮d? - zdumia艂a si臋 zjawa. Podnios艂em r臋k臋 i tkn膮艂em w zjaw臋 palcem wskazuj膮cym.
- Nie znudzi艂y ci si臋 te spacerki? Chyba w ko艅cu zrozumia艂a.
- Nie! Nie chc臋! Nie zas艂u偶y艂em!
- O tym to nie ja b臋d臋 decydowa膰 - odpar艂em z udawanym smutkiem. - Poza tym, skoro narobi艂e艣 pod艂o艣ci za 偶ycia, miej przynajmniej odwag臋 odpowiedzie膰 za nie po 艣mierci! Do piek艂a, kochaniutki, do piek艂a.
- Nie zas艂u偶y艂em! - wy艂a zjawa, szamocz膮c si臋 w niewidzialnych p臋tach.
Aha, uwa偶aj, ju偶 ci臋 puszczam.
- Dobrze, przyjmujemy apelacj臋. - Jedn膮 r臋k膮 wyj膮艂em notes, przykucn膮艂em i po艂o偶y艂em go na ziemi. By艂o mi niewygodnie, ale nie mog艂em pu艣ci膰 zjawy nawet na chwil臋, od razu by zwia艂a. Napisa艂em pytanie, wsta艂em i popatrzy艂em na otrzyman膮 odpowied藕.
- No c贸偶, bardzo mi mi艂o, Piotrze Wasiljewiczu. Zdaje si臋, 偶e by艂 pan naczelnikiem ZEK-a? Drobny urz臋dnik, od kt贸rego zale偶a艂o wielu ludzi. Ju偶 wtedy wampir. I ju偶 wtedy sprawia艂o panu przyjemno艣膰 cierpienie ludzi, kt贸rzy zwracali si臋 do pana o pomoc. Odmawia艂 pan, nawet je艣li nie mia艂 pan prawa tego robi膰. Nie by艂o najmniejszej potrzeby niszczy膰 tych petent贸w... Hm, nawet nie starczy艂o panu 艣mia艂o艣ci na jakie艣 spektakularne przest臋pstwo... Drobne 艂ap贸wki i wielu zniszczonych ludzi. Dziwne hobby... Okazuje si臋, 偶e jest pan sadyst膮, dziadku! C贸偶, teraz podobne hobby b臋d膮 mieli inni. Do piek艂a, dziadku, do piek艂a!
- Nie chc臋! Ja ju偶 nie b臋d臋! Prosz臋 da膰 mi szans臋! B艂agam!
Splun膮艂em.
- Poszed艂 won, durniu.
Pojawi艂o si臋 niewielkie tornado, pochwyci艂o zjaw臋 i po chwili znikn臋艂o.
- Co za g艂upota - burkn膮艂em do Alony. - Facet ma osiemdziesi膮t lat czasu za 偶ycia, 偶eby zrobi膰 cho膰 jeden dobry uczynek; nie robi nic, a teraz „dajcie mi szans臋, wi臋cej nie b臋d臋”. S艂owo daj臋, jak ma艂e dziecko.
Alona nic nie powiedzia艂a. Oczywi艣cie, 偶al jej by艂o zjawy, ale te偶 rozumia艂a, 偶e facet zas艂u偶y艂 na piek艂o i 偶e ona nie ma nad nim 偶adnej w艂adzy. Dlatego ograniczy艂a si臋 do skinienia g艂ow膮. Zerkn膮艂em na jej r臋k臋, kt贸r膮 nadal przyciska艂a do piersi. Opuchlizna chyba si臋 zmniejszy艂a... Czym pr臋dzej odwr贸ci艂em wzrok. Widok jej r臋ki powodowa艂 wyrzuty sumienia, a sumienie u diab艂a to jak dw贸ch ministr贸w w jednym tramwaju.
Podnios艂em g艂ow臋 i popatrzy艂em na ksi臋偶yc. No wi臋c, 艣mier膰 Nienaszewej nast膮pi艂a... Dat臋 urodzenia pomno偶y膰 przez numer jej znaku, podzieli膰 przez liczb臋 miesi臋cy w roku... wsp贸艂czynnik Brooksa... Odwr贸ci艂em si臋 na p贸艂nocny zach贸d. Chyba tam. A je艣li si臋 myl臋? B臋dziemy ca艂膮 noc biega膰 po cmentarzu w poszukiwaniu grobu? Otworzy艂em notes, szybko zapisa艂em pytanie. Wsp贸艂czynniki wsp贸艂czynnikami, ale ten spos贸b jest pewniejszy. Otrzyma艂em odpowied藕 i poszed艂em na p贸艂noc. Przynajmniej wszystko jasne, a nie jakie艣 tam pomno偶y膰, podzieli膰, odj膮膰...
- Alona, zniknij.
- S艂ucham? - speszy艂a si臋 anielica.
- No, zamaskuj si臋.
- My艣lisz, 偶e wtedy zjawa mnie nie zobaczy?
- B臋dzie wiedzia艂a, 偶e kto艣 tu jest, ale nie dowie si臋, kto: anio艂 czy diabe艂.
Wzruszy艂a ramionami.
- Jak sobie chcesz...
Stworzy艂a iluzj臋, mo偶e nie idealn膮, ale przynajmniej nie by艂o jej wida膰. Podszed艂em do mogi艂y. Skromny standardowy nagrobek i tabliczka z dat膮 narodzin i 艣mierci. Zastuka艂em w tabliczk臋.
- Obywatelko Nienaszewa, ma pani go艣ci.
- To ty? - Pojawi艂a si臋 znajoma dusza.
- To ty - przyzna艂em. - To znaczy, tfu, to ja. Chcia艂em powiedzie膰, 偶e teraz nie musi si臋 ju偶 pani o nic martwi膰. Zatroszczy艂em si臋 o pani syna, wszystko jest w porz膮dku. Mo偶e pani spokojnie i艣膰 do raju.
- Zatroszczy艂e艣 si臋? - spyta艂a nieufnie zjawa.
- Tak. Spyta艂em, czego by chcia艂, a on powiedzia艂, 偶e chce milion, wi臋c obieca艂em, 偶e dostanie. W ci膮gu tygodnia dam mu milion i wszystko b臋dzie w porz膮dku. Ch艂opiec jest szcz臋艣liwy... Przy okazji, mog臋 spe艂ni膰 r贸wnie偶 pani 偶yczenie: sprawi膰, 偶e pani m膮偶 przestanie pi膰.
- Idiota!!! - Od wrzasku zjawy zatka艂o mi uszy. - Co艣 ty narobi艂! Nie chc臋, 偶eby m贸j syn do was trafi艂!
- O, w takim razie nale偶a艂o jeszcze za 偶ycia nauczy膰 go odr贸偶nia膰 dobro od z艂a - burkn膮艂em gniewnie. - Czyja to wina, 偶e w wieku dwunastu lat nie rozr贸偶nia tych poj臋膰? Mo偶e moja? Tak, diab艂y s膮 z艂e i pod艂e, zwalcie wszystko na nas! Ludzie s膮 niewinni! Ukrad艂? Diabe艂 go podkusi艂! Napad艂? Diabe艂 winien! 艁ap贸wk臋 wzi膮艂? Diabli nadali! Tak, diabe艂 nie ma nic innego do roboty, jak sta膰 za 艂ap贸wkarzem i szepta膰: „No we藕, kochanie艅ki, we藕... Co ci szkodzi, bierz, jak daj膮!”.
Zjawa przesta艂a zawodzi膰 i popatrzy艂a na mnie ci臋偶kim wzrokiem.
- Wi臋c jestem winna, tak?
- Madame, ja nie proponowa艂em pani synowi pieni臋dzy; ja tylko spyta艂em, czego mu trzeba do szcz臋艣cia, a on wybra艂 pieni膮dze. Powiedzia艂, 偶e bogaczy ludzie si臋 boj膮 i 偶e ich szanuj膮. Je艣li chce, zrobi臋 tak, 偶eby si臋 go bali i 偶eby go szanowali. Ja nie wymy艣lam pragnie艅, tylko je spe艂niam.
- Ale on jest jeszcze ma艂y i g艂upi! Nie rozumie! Czarcie, zlituj si臋 nad nim! Prosz臋 ci臋! Je艣li chcesz, we藕 w zamian moj膮 dusz臋! Wypu艣膰 mojego synka!
Przechyli艂em g艂ow臋 i popatrzy艂em na kl臋cz膮ce przede mn膮 widmo.
- A偶 tak? Kusz膮ca zamiana. A wiesz dlaczego, kobieto? Dlatego, 偶e tw贸j syn i tak do nas trafi. Nawet, je艣li zostawi臋 go w spokoju. Nie nauczy艂a艣 go 偶y膰... Ale ja si臋 nie zgadzam.
- Nie masz duszy!
- Oczywi艣cie, 偶e nie, dusza to przywilej ludzi. Ale nie zgadzam si臋 na t臋 zamian臋 nie dlatego, 偶e nie mam duszy, lecz dlatego, 偶e podpisa艂em umow臋. Da艂em s艂owo i nie mog臋 go z艂ama膰. Jest tylko jedna mo偶liwo艣膰 - Alosza musi sam z niej zrezygnowa膰. Ale gdyby umow臋 ze mn膮 mo偶na by艂o tak 艂atwo rozwi膮za膰, to nie by艂bym diab艂em, tylko frajerem. On nie tylko musi zrezygnowa膰, ale powinien tak偶e mnie pokona膰 i to nie w walce, lecz w swojej duszy. Rozumie pani?
- Ale co ja mog臋? Jestem zjaw膮!
- Zgadza si臋, nic pani nie mo偶e. Dam jednak pani szans臋. Jedn膮. I je艣li pani przegra, to obie dusze, pani i syna, b臋d膮 nale偶e膰 do mnie. A je艣li pani zwyci臋偶y... Zreszt膮, to akurat oczywiste.
- Co mam zrobi膰, diable? Jestem gotowa na wszystko!
- Prosz臋 nie m贸wi膰 takich rzeczy... Co ma pani zrobi膰? Pom贸c swojemu synowi oczywi艣cie.
- Ale jak?! Przecie偶 jestem tylko zjaw膮! On mnie nie widzi i nie s艂yszy! By艂am w domu po 艣mierci, siedzia艂am obok niego, wo艂a艂am go, krzycza艂am! Diable, zlituj si臋 nade mn膮!
- Jedyne, co mog臋 zrobi膰, to pozwoli膰 pani opuszcza膰 cmentarz wedle woli, a dalej to ju偶 wszystko zale偶y od pani. Je艣li darzy pani syna mi艂o艣ci膮, znajdzie si臋 jaki艣 spos贸b. Umowa zosta艂a zawarta! - wyg艂osi艂em, odwr贸ci艂em si臋 i skierowa艂em do wyj艣cia. Przy mogile zosta艂a kl臋cz膮ca zjawa.
Alona podesz艂a do mnie ju偶 poza granicami cmentarza. Oczy jej p艂on臋艂y takim gniewem, 偶e a偶 mi si臋 gor膮co zrobi艂o. Rozgniewany anio艂 to straszna rzecz.
- Lepiej szybko mi wyja艣nij, co wymy艣li艂e艣. - Jej spokojny ton w po艂膮czeniu z morderczym spojrzeniem budzi艂 niepok贸j. - Lubisz sprawia膰 ludziom b贸l?! Co to za gierki?!
- B贸l? A nie przysz艂o ci do g艂owy, 偶e ludzie poznaj膮 艣wiat poprzez b贸l? Jak inaczej mia艂em sk艂oni膰 matk臋, 偶eby pospieszy艂a dziecku na pomoc?
- A jak ona mo偶e mu pom贸c?
- Ty b臋dziesz dla niej wsparciem.
- Ja? - Alona by艂a tak zdumiona, 偶e zapomnia艂a o gniewie.
- Oczywi艣cie! W ko艅cu jeste艣 anio艂em, nie? Jak my艣lisz, dlaczego kaza艂em ci si臋 schowa膰? 呕eby nie widzia艂a nas razem! Ja jestem diab艂em, ty anio艂em. Rozumiesz?
Alona patrzy艂a na mnie w milczeniu, a potem otworzy艂a szeroko oczy.
- Och ty... Od pocz膮tku to wymy艣li艂e艣, sukinsynu!
- Anio艂y nie przeklinaj膮 - zwr贸ci艂em uwag臋, w duchu zachwycaj膮c si臋 jej swobod膮 blu藕nienia. Zwykle trzeba si臋 bardzo nam臋czy膰, 偶eby sk艂oni膰 skrzydlatego do wym贸wienia cho膰by jednego brzydkiego wyrazu.
A gdy anio艂 w ko艅cu je wypowie, robi to w taki spos贸b, jakby 偶u艂 roz偶arzony w臋giel.
Alona w do艣膰 wyszukany spos贸b pos艂a艂a mnie wraz z najbli偶sz膮 rodzin膮 w dalek膮 podr贸偶 z komentarzem, 偶ebym nie przyczepia艂 si臋 do niej z r贸偶nymi idiotycznymi uwagami.
- Mam ich dosy膰 w szkole - wyja艣ni艂a.
Skin膮艂em g艂ow膮.
- Zakarbowa艂em to sobie. Jednak o艣miel臋 si臋 zauwa偶y膰, 偶e moja babcia mieszka pod zupe艂nie innym adresem ni偶 ten, kt贸ry by艂a艣 uprzejma poda膰.
Alona parskn臋艂a.
- Jak nie przestaniesz 偶artowa膰 i nie powiesz, co wymy艣li艂e艣, to pod tym adresem b臋dziesz mieszka艂 ty! Jasne?!
- Dobrze. To na co czekasz?
Popatrzy艂a na mnie zdumiona.
- Jeste艣 anio艂em czy nie? - spyta艂em zirytowany. - W艂a艣nie da艂em ci bezpo艣redni膮 mo偶liwo艣膰 wtr膮cenia si臋 do mojej umowy ze zjaw膮. Nie rozumiesz?!
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Czy wszystkie anio艂y s膮 takie t臋pe? - zapyta艂em uprzejmie.
Dziewczyna spojrza艂a na mnie gniewnie i zerkn臋艂a na such膮 pa艂k臋 le偶膮c膮 nieopodal ogrodzenia. Uzna艂em, 偶e lepiej b臋dzie nie rozwija膰 tematu inteligencji anio艂贸w. Dlaczego wujek nie znalaz艂 mi jakiej艣 pilnej anielskiej uczennicy, kt贸ra nie przeklina, nie bije si臋 i nie zerka w taki spos贸b na r贸偶ne ci臋偶kie przedmioty? To przecie偶 jaka艣 chuliganka! Zupe艂nie nieprawid艂owy anio艂!
- Przed chwil膮 rozmawia艂em ze zjaw膮. Zawar艂em z ni膮 umow臋, tym samym pozwalaj膮c wtr膮ci膰 si臋 anio艂om. Rozumiesz? Wi臋c teraz p贸jdziesz do Zoi Nienaszewej i wyja艣nisz, 偶e jeste艣 anio艂em i masz jej pom贸c. Jasne? No co, nie znajdziesz w艂a艣ciwych s艂贸w?!
- Mog艂e艣 od razu powiedzie膰... - prychn臋艂a Alona. - Ale jak mog臋 jej pom贸c?
- Nie wiesz, jak anio艂y pomagaj膮?! Czy ty w og贸le chodzi艂a艣 na jakie艣 lekcje?
Alona 艣ci膮gn臋艂a brwi.
- Dobra, porozmawiam z ni膮, uspokoj臋... Ale b臋d臋 ci臋 mia艂a na oku.
Demonstracyjnie usiad艂em przy ogrodzeniu i skrzy偶owa艂em nogi. Popatrzy艂em w niebo, na ksi臋偶yc.
- Chcia艂em tylko zauwa偶y膰 - powiedzia艂em - 偶e rano mamy by膰 w domu Aloszki. Je艣li nie wr贸cisz za godzin臋, ruszam bez ciebie i wtedy nie b臋dziesz mog艂a mie膰 mnie na oku.
Alona mrukn臋艂a co艣 i znikn臋艂a za ogrodzeniem. Czeka艂em. Godzina min臋艂a szybko, a anio艂a nie by艂o. Odczeka艂em jeszcze p贸艂 godziny - to samo. Powoli zacz膮艂 mnie trafia膰 szlag. Przecie偶 jej m贸wi艂em! Podszed艂em do ogrodzenia i spr贸bowa艂em przej艣膰 na drug膮 stron臋. Tym razem jednak nikt mnie nie chroni艂 - zasycza艂em z b贸lu i czym pr臋dzej cofn膮艂em si臋, pocieraj膮c oparzon膮 r臋k臋. Zerkn膮艂em na zegarek. Dochodzi艂a 贸sma rano. W porz膮dku, je艣li za pi臋tna艣cie minut...
Anielica wyp艂yn臋艂a zza ogrodzenia, w zadumie ogl膮daj膮c swoje d偶insy i bluzk臋. Popatrzy艂a na mnie i powiedzia艂a:
- Wiesz co? Okaza艂o si臋, 偶e w tym ubraniu zupe艂nie mi nie do twarzy...
W艂a艣nie otworzy艂em usta, 偶eby obruga膰 niezno艣n膮 dziewczyn臋, ale opad艂a mi szcz臋ka. Pozbiera艂em j膮 z ziemi i spyta艂em oszo艂omiony:
- 呕e co?!
- M贸wi臋, 偶e w tym ubraniu mi nie do twarzy. Zojeczka powiedzia艂a, 偶e to dobre dla oberwa艅ca, a dziewczyna nie powinna si臋 tak nosi膰. Widzisz, ona uwa偶a, 偶e ch艂opcom bardziej podobaj膮 si臋 takie dziewczynki, kt贸rymi mog膮 si臋 zaopiekowa膰.
Powoli usiad艂em na ziemi i popatrzy艂em na ni膮 jak na ducha.
- Przepraszam, czy wy艣cie tam gada艂y o ciuchach?
Alona nabzdyczy艂a si臋.
- A co ci臋 to obchodzi? M贸wi艂y艣my o r贸偶nych rzeczach. Poza tym, to niegrzecznie wypytywa膰 kogo艣 o poufn膮 rozmow臋!
Trzymajcie mnie! Czy ja j膮 wypytuj臋?! Czy zada艂em cho膰 jedno pytanie?! Gdy zn贸w spojrza艂em na Alon臋, a偶 mnie zatka艂o. Wygl膮da艂a zupe艂nie inaczej... Zamiast wytartych d偶ins贸w b艂臋kitna sp贸dniczka do kolan, bia艂e skarpetki, sanda艂y i jasna bluzka z jak膮艣 obw贸dk膮... Alona obraca艂a si臋 w zadumie, przegl膮daj膮c si臋 w lustrze, kt贸re wisia艂o przed ni膮 w powietrzu. Potem podnios艂a r臋k臋 do w艂os贸w i rozpu艣ci艂a je - sp艂yn臋艂y swobodnie na ramiona. Ju偶 chcia艂em si臋 oburzy膰, ale zamar艂em. Alona jako艣 tak si臋 zmieni艂a... Niby nic, ale... Sta艂em tak z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, nic nie m贸wi膮c. Kurcz臋, jaka ona 艂adna! Jak mog艂em tego wcze艣niej nie zauwa偶y膰?! Gdzie ja mia艂em oczy?!
Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮, pstrykni臋ciem palc贸w rozwia艂em lustro. Alona odwr贸ci艂a si臋 do mnie z gniewn膮 min膮, a ja wskaza艂em na s艂o艅ce.
- Czas! Ju偶 p贸藕no! Nie ma czasu na g艂upstwa!
- Twoim zdaniem 艂adny wygl膮d to g艂upstwo? - oburzy艂a si臋 Alona.
Rozs膮dnie nie odpowiedzia艂em.
- Mamy pom贸c dziecku i jego ojcu, pami臋tasz? To od razu 艣ci膮gn臋艂o j膮 na ziemi臋. Z westchnieniem przywr贸ci艂a sobie poprzedni wygl膮d i zebra艂a w艂osy w kucyk. Westchn膮艂em z 偶alem. W tamtym stroju podoba艂a mi si臋 o wiele bardziej... Niespodziewanie odwr贸ci艂a si臋 do mnie i u艣miechn臋艂a promiennie.
- Dzi臋kuj臋, diable - powiedzia艂a nagle. A potem wzbi艂a si臋 w powietrze i polecia艂a w stron臋 miasta.
Sta艂em na ziemi, patrz膮c na ni膮.
- Prosz臋 - odpar艂em stropiony. - Tylko za co? - Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. - Kobiety! - burkn膮艂em pogardliwie, a potem unios艂em si臋 w g贸r臋 i zacz膮艂em dogania膰 tego... anio艂eczka. No, przy niej to ja na pewno 艣wi臋tym zostan臋...
Rozdzia艂 4
Latem ludzie wstaj膮 wcze艣nie, wi臋c o dziewi膮tej po podw贸rku kr臋ci艂o si臋 sporo ludzi, nawet dzieci, kt贸re przecie偶 mia艂y wakacje i mog艂y spa膰 do woli. Aloszy nie by艂o, co mnie ucieszy艂o - to znaczy, 偶e si臋 nie sp贸藕nili艣my. Niezbyt uprzejmie wzi膮艂em Alon臋 za 艂okie膰 i poci膮gn膮艂em do 艂awki w cieniu ogromnego drzewa, kt贸re ros艂o niemal na 艣rodku podw贸rka i w kt贸rym ukry艂em swoje rzeczy. Usiedli艣my. Alona mrucza艂a co艣 o „niewychowanych indywiduach”, a ja obrzuci艂em podw贸rko szybkim spojrzeniem. Potem odwr贸ci艂em si臋 do anio艂a.
- No to m贸w, jak by艂o? O czym rozmawia艂a艣 z t膮 zjaw膮?
- Nazywanie tak mi艂ej osoby zjaw膮 jest szczytem braku wychowania!
Wywr贸ci艂em oczami i policzy艂em w my艣lach do dziesi臋ciu.
- O czym rozmawia艂a艣 z przemi艂膮 osob膮 Zoj膮 Nienaszew膮? - zapyta艂em cierpliwie.
- Wiadomo, o czym, o jej synu. Ucieszy艂a si臋, gdy powiedzia艂am, 偶e jestem anio艂em. Obieca艂am, 偶e jej pomog臋 i ochroni臋 j膮 i ch艂opaka przed z艂ym diab艂em.
Skrzywi艂em si臋. No nie! I to ja mam by膰 tym z艂ym diab艂em! W艂a艣nie ja!
- Bardzo mi mi艂o.
Alona zerkn臋艂a na moj膮 obra偶on膮 min臋 i zacuka艂a si臋.
- Ezergil, no przepraszam... Nie chcia艂am ci臋 urazi膰. Jako艣 tak samo wysz艂o...
- Samo ci wysz艂o obra偶anie mnie?
- Ee... nie. Musia艂am jej przecie偶 co艣 powiedzie膰! No i sobie pogada艂y艣my. I ju偶.
- Jak to ju偶? I tylko o tym gada艂y艣cie przez dwie godziny?
- Dlaczego tylko? - zdumia艂a si臋 Alona. - Widzisz, Zojeczka za 偶ycia by艂a projektantem mody. Powiedzia艂a, 偶e nie mo偶e patrze膰 na m贸j niegustowny str贸j.
- Dwie godziny gada艂y艣cie o szmatkach?!
- Wcale nie dwie - obruszy艂a si臋 Alona. - Zoja powiedzia艂a, 偶e diab艂u mo偶na wybaczy膰 brak dobrego smaku, ale tobie, m贸wi, to znaczy mnie, potrzebny jest zupe艂nie inny str贸j. I opisa艂a, jak sobie go wyobra偶a. Widzia艂e艣 zreszt膮, bo przed cmentarzem ubra艂am si臋 dok艂adnie tak, jak ona powiedzia艂a.
- Kobiety! - zwr贸ci艂em si臋 patetycznie do niebios, a potem ukradkiem obejrza艂em swoje ubranie. Co by nie m贸wi膰, w艂a艣ciwy image to dla diab艂a wa偶na rzecz i nale偶a艂o wzi膮膰 pod uwag臋 s艂owa specjalisty... A potem spojrza艂em na wej艣cie do bloku.
- Ha! - z艂apa艂em Alon臋 za r臋k臋, a偶 krzykn臋艂a - zupe艂nie zapomnia艂em o jej d艂oni! - Przepraszam bardzo! Ale popatrz na klatk臋! Widzisz tego kolesia obok klombu z kwiatami?
- T臋 uszat膮 beczu艂k臋?
U艣miechn膮艂em si臋 pod nosem. Szkoda, 偶e Ksefon tego nie s艂yszy.
- Tak jest. Wiesz, kto to jest?
- Poj臋cia nie mam.
- To Ksefon, m贸j kolega z klasy.
- Nie rozumiem. Co to ma by膰, ziemska wycieczka dla diab艂贸w?
- On ma tu do wykonania swoje zadanie, odwrotne do mojego.
Alona zerkn臋艂a na mnie podejrzliwie.
- Nie wydaje ci si臋, 偶e najwy偶szy czas wszystko wyja艣ni膰? Jak si臋 w to wpakowa艂e艣?
- No przecie偶 ci m贸wi艂em, dzi臋ki wujkowi. - Zerkn膮艂em na drzwi klatki, ale Aloszy ci膮gle nie by艂o, potem spojrza艂em na ci膮gle czerwon膮 r臋k臋 Alony i znowu poczu艂em wyrzuty sumienia. I w艂a艣nie dlatego nie mog艂em jej odm贸wi膰.
Alona wys艂ucha艂a mnie uwa偶nie.
- No, to teraz jestem spokojniejsza - skomentowa艂a. - Faktycznie jeste艣 po mojej stronie. Zamiast gada膰 o wujku aniele trzeba by艂o od razu powiedzie膰 o tych pieni膮dzach, kt贸re wygrasz w razie zwyci臋stwa.
- Zrobi艂bym to nawet bez pieni臋dzy - obrazi艂em si臋. - Nie chc臋 zosta膰 na drugi rok.
- Jasne... I ludziom te偶 pomagasz zupe艂nie bezinteresownie.
- O, ju偶 by艣 lepiej nic nie m贸wi艂a - burkn膮艂em. - My艣la艂by kto, 偶e ty nie robisz tego dla zaliczenia praktyki!
Alona stropi艂a si臋, ale tylko na chwil臋.
- No i co? Ja przynajmniej jestem szczera. Poza tym, nawet je艣li by mi kto艣 powiedzia艂, 偶e dostan臋 zaliczenie bez wysi艂ku, za nic, to i tak nie zostawi艂abym tej sprawy.
- Ja te偶 nie.
- K艂amiesz!
- Wcale nie. Alona, chc臋 zwyci臋偶y膰, ale nie chc臋 kra艣膰 zwyci臋stwa. To Gra, rozumiesz? Im wi臋cej przeszk贸d napotkam na drodze, tym s艂odszy b臋dzie triumf. Dla mnie to Gra! Rozwi膮za膰 trudne zadanie, zwyci臋偶y膰 to... to rozkosz! Rado艣膰! Nie wyobra偶am sobie 偶ycia bez tw贸rczo艣ci, bez my艣lenia, bez pokonywania r贸偶nych przeszk贸d. Nie wyobra偶am sobie, jak m贸g艂bym 偶y膰 bez tego wszystkiego!
- Jeste艣 maniakiem, wiesz? - zauwa偶y艂a Alona, przygl膮daj膮c mi si臋.
Urwa艂em i popatrzy艂em na ni膮 uwa偶nie.
- Mo偶liwe. Przepraszam, ponios艂o mnie.
- Dobrze... A co zrobimy z tym twoim Ksefonem? Nak艂adziemy mu po karku?
- S艂uchaj, masz absolutn膮 pewno艣膰, 偶e jeste艣 anio艂em, a nie diab艂em? Nie, nak艂adzenie mu po karku by艂oby zbyt proste... Widzisz, dla mnie kwintesencj膮 dzia艂ania jest my艣lenie. Dzie艅, w kt贸rym zostan臋 zmuszony rozwi膮za膰 jaki艣 problem przy pomocy pi臋艣ci, b臋dzie najbardziej nieszcz臋艣liwym dniem w moim 偶yciu. Przemoc zostawmy umi臋艣nionym kretynom z kurzym m贸偶d偶kiem, takim jak Ksefon, a ja... - U艣miechn膮艂em si臋 drapie偶nie. - Ja sprawi臋, 偶e Ksefon b臋dzie nam pomaga艂. Alona wytrzeszczy艂a na mnie oczy.
- Pomaga艂?!
- Tak! To znacznie ciekawsze, ni偶 tylko da膰 mu po 艂bie. Zastan贸w si臋. Co ja teraz rzekomo robi臋? Poluj臋 na dusz臋 ch艂opca i jego matki. Ksefon nie wie, jak dok艂adnie brzmi moje zadanie, ale ma przeszkadza膰. To co powinien zrobi膰?
Alona przez chwil臋 patrzy艂a to na mnie, to na Ksefona, kt贸ry schowa艂 si臋 w krzakach. Pewnie my艣la艂, 偶e go nie widz臋... C贸偶, skoro ju偶 nas podgl膮da, to przynajmniej zadbajmy o to, 偶eby nic nie s艂ysza艂...
- Spr贸buje przeszkodzi膰 tobie i pom贸c im - odpar艂a Alona.
- No i czy to nie jest zabawne? - u艣miechn膮艂em si臋. - M贸j wr贸g b臋dzie pracowa艂 dla mnie, pomagaj膮c mi!
Alona spojrza艂a na mnie bez cienia u艣miechu.
- Jeste艣 niebezpieczny, wiesz?
- I to jeszcze jak - skin膮艂em g艂ow膮. - Uwaga, oto i nasz klient. Wiesz, co masz robi膰?
- Nie jestem g艂upia.
- Udowodnij to. Znajd藕 i sprawd藕 odpowiedniego cz艂owieka.
Alona rzuci艂a mi gniewne spojrzenie i znikn臋艂a za iluzj膮, a ja ruszy艂em w stron臋 wychodz膮cego na podw贸rko Aloszy. Mia艂 ponur膮 min臋, przeciera艂 oczy z resztek snu, jednocze艣nie rozgl膮daj膮c si臋 czujnie. Odczeka艂em chwil臋, a potem podszed艂em do niego, udaj膮c, 偶e nie widz臋 kryj膮cego si臋 w krzakach Ksefona.
- Cze艣膰. Szukasz kogo艣?
Alosza a偶 podskoczy艂, a potem przez kilka chwil gapi艂 si臋 na mnie os艂upia艂y.
- My艣la艂em, 偶e to by艂 sen...
- My艣la艂e艣, czy mia艂e艣 nadziej臋? - U艣miechn膮艂em si臋, wyjmuj膮c z kieszeni zwini臋t膮 w rulon umow臋. K膮tem oka obserwowa艂em Ksefona, czy aby na pewno wszystko dobrze s艂yszy. - Pami臋tasz? Da艂e艣 mi swoj膮 dusz臋 w zamian za milion dolar贸w. Nie rozmy艣li艂e艣 si臋?
Ch艂opiec spu艣ci艂 oczy.
- Nie.
- W takim razie do dzie艂a. - Wzi膮艂em go za 艂okie膰 i poci膮gn膮艂em do wyj艣cia z podw贸rka. Za nami skrada艂 si臋 Ksefon, Alona sz艂a za nim. I tak膮 kawalkad膮 opu艣cili艣my podw贸rko.
- Ojciec zabroni艂 mi oddala膰 si臋 od domu - zauwa偶y艂 nie艣mia艂o Alosza.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Ach, przepraszam, przecie偶 wczoraj wpad艂e艣 na kradzie偶y tu偶 obok w艂asnego bloku...
Alosza zwiesi艂 g艂ow臋. Wida膰 by艂o, 偶e to, co si臋 dzieje, jest dla niego zupe艂nie niezrozumia艂e. A co najwa偶niejsze, nie wiedzia艂, czego ma si臋 spodziewa膰.
- Powinienem...
- Teraz te偶 powiniene艣. A mo偶e my艣lisz, 偶e da si臋 zarobi膰 milion, nie wychodz膮c z domu? Naprz贸d! Czekaj膮 nas wielkie czyny!
Nie puszczaj膮c r臋ki ch艂opca, zdecydowanie wyszed艂em na ulic臋. Alosza wl贸k艂 si臋 obok mnie, a ja rozgl膮da艂em si臋 na boki.
- Patrz - powiedzia艂em, wskazuj膮c budynek, kt贸ry w艂a艣nie mijali艣my. - Wiesz, 偶e ten dom wybudowano w osiemnastym wieku? Kiedy艣 偶y艂 w nim bogaty kupiec, mia艂 du偶o pieni臋dzy i mo偶e nawet by艂 szcz臋艣liwy. Widzisz, jaki pi臋kny i solidny dom? Min臋艂o dwie艣cie lat, a dom nadal stoi. Ale czy kto艣 pami臋ta tego kupca? Nikt! Ludzie d膮偶膮 do bogactwa, nie rozumiej膮c, 偶e na tym 艣wiecie wszystko przemija. Wa偶ne jest tylko to, co zdobywasz dla siebie - dla swojej duszy.
Alosza pos臋pnia艂 z ka偶d膮 chwil膮, ale nie przerywa艂 mi.
- A tu mamy cerkiew. Co za majestat! Powsta艂a p贸藕niej ni偶 dom tego kupca. Jak sam rozumiesz, w charakterze muzeum podoba艂a mi si臋 znacznie bardziej. Dlaczego znowu oddali j膮 popom? Co za bajzel! To robi膮 dobry uczynek i przemieniaj膮 艣wi膮tynie w magazyny, to oddaj膮 je komu nie trzeba... My艣l膮, 偶e uda im si臋 wymaza膰 grzechy... 艢mieszne, doprawdy. Bogaci stawiaj膮 艣wieczki... Zupe艂nie jakby On by艂 ksi臋gowym i liczy艂, ile ludzie wydali na przeb艂aganie swoich grzech贸w. Wybacz, ale nie wejd臋 do 艣rodka... Aha, oto i ci, kt贸rych szukamy.
Alosza spojrza艂 i skuli艂 si臋 - z naprzeciwka sz艂o towarzystwo, kt贸re wczoraj okrad艂o kiosk, brakowa艂o tylko najm艂odszego. Ma艂oletnia chuliganeria i osiemnastoletni pr贸偶niak. Przyw贸dca! Dobry mo艂ojec w艣r贸d owiec! Zatrzyma艂em si臋 i zaczeka艂em na nich. Alosza chcia艂 uciec, ale mocno trzyma艂em go za r臋k臋. W ko艅cu grupa podesz艂a do nas; dw贸ch stan臋艂o z boku, jeden z ty艂u, mo艂ojec przed nami. Na mnie demonstracyjnie nie patrzy艂, za to przygl膮da艂 si臋 Aloszce, a ch艂opiec dr偶a艂 pod jego spojrzeniem.
- Co艣 ty naknoci艂, szczeniaku? - wycedzi艂 przez z臋by. - Co mia艂e艣 zrobi膰? Ucieka膰 z towarem, nie? Wiesz, ile jeste艣 nam teraz krewny? Zora, ile by艂y warte te fanty?
- Najmarniej z dziesi臋膰 tysi臋cy - odpar艂 szybko jasnow艂osy p臋tak.
Oho, ho! Dziesi臋膰 tysi臋cy! D艂ugopisy, flamastry, teczki i zeszyty, faktycznie kupa forsy! Nie by艂o tam nawet tysi膮ca, ale za to jaka teraz akcja! Normalnie, ojciec chrzestny! Mamy takiego jednego w piekle, ci膮gle si臋 drze, 偶e jest chrzestnym jakiego艣 ojca i 偶e wszystkim poka偶e, jak tylko przyjd膮 jego ch艂opcy. A ch艂opcy ju偶 dawno siedz膮 w s膮siednich kot艂ach... Dobra, znowu si臋 bawi臋 w dygresje...
Alosza zerkn膮艂 na mnie z nadziej膮, ale ja milcza艂em. Ch艂opiec westchn膮艂 ci臋偶ko.
- Nie mam tyle - powiedzia艂 bezradnie. - Ale dajcie mi tydzie艅. Za tydzie艅 wszystko oddam, obiecuj臋...
Cmokn膮艂em zirytowany i gestem zatrzyma艂em czas - wszyscy znieruchomieli. Odwr贸ci艂em si臋 do Aloszy, popatrzy艂em na niego pogardliwie.
- Co ty robisz?
- A co? - zapyta艂 przestraszony ch艂opiec, zerkaj膮c na zastyg艂ych ludzi i wisz膮cego w powietrzu ptaka. Chyba dopiero teraz dotar艂o do niego, z kim si臋 zwi膮za艂. Prze艂kn膮艂 艣lin臋 i spu艣ci艂 oczy. - Przecie偶 ty... przecie偶 obieca艂 mi pan, 偶e za tydzie艅 b臋d臋 mia艂 milion...
Westchn膮艂em.
- „Chc臋 by膰 bogaty, chc臋, 偶eby wszyscy si臋 mnie bali i mnie szanowali” - przedrze藕nia艂em go. - Naprawd臋 my艣lisz, 偶e zyskasz szacunek, jak b臋dziesz rozdawa艂 drobniaki r贸偶nym 膰wokom?
- To co ja mam robi膰?
- Taak - powiedzia艂em przeci膮gle, patrz膮c na niego ze znu偶eniem. - I po co mi to by艂o?... Dobrze, s艂uchaj uwa偶nie. Po pierwsze, przestaniesz si臋 ba膰. Przestaniesz si臋 ba膰, m贸wi臋, a nie b臋dziesz dr偶a艂 jak osinowy li艣膰! Przestaniesz si臋 ba膰 i powiesz tym go艣ciom, 偶e nie jeste艣 im nic winien i 偶e to oni s膮 co艣 winni tobie. Powiesz, 偶e z dobrego serca mo偶esz im odpali膰 pewn膮 sum臋, je艣li b臋d膮 ci臋 s艂ucha膰.
- Ale...
- Dobra, zrobimy inaczej. - Wyj膮艂em umow臋, przy艂o偶y艂em d艂o艅 do podpisu Aloszy i zacz膮艂em szepta膰. Alosza patrzy艂 na mnie przera偶ony, czuj膮c, 偶e jego cia艂o przestaje go s艂ucha膰...
Jeszcze chwila i czas zn贸w zacz膮艂 p艂yn膮膰, a ja os艂oni艂em si臋 iluzj膮. Alosza zosta艂 sam, pod moj膮 ca艂kowit膮 kontrol膮.
- Ej, a gdzie si臋 podzia艂 ten leszcz, kt贸ry by艂 z tob膮? - spyta艂 szesnastoletni ch艂opak.
Leszcz? U艣miechn膮艂em si臋. Zapami臋tam ci to, kole艣. Ale teraz musia艂em si臋 skupi膰 na wa偶niejszych sprawach.
- A co za r贸偶nica?! - warkn膮艂 przyw贸dca. Podszed艂 do Aloszy, chwyci艂 go za ko艂nierz i potrz膮sn膮艂.
Jak b臋dzie, gnojku, oddajesz fors臋?
Rozejrza艂em si臋. Nieliczni przechodnie pospiesznie nas omijali. Niekt贸rzy podejrzliwie zerkali na ca艂e towarzystwo, mamrocz膮c pod nosem „chuligani”. Jacy mili ludzie i jaka 偶elazna logika. Skoro to s膮 chuligani, jak nazwa膰 tych oboj臋tnych przechodni贸w? Przecie偶 widz膮, 偶e banda wyrostk贸w pastwi si臋 nad dzieckiem, a mimo to id膮 dalej, nie reaguj膮c. No c贸偶, pewnie s膮 to tak zwani porz膮dni ludzie...
- Fors臋? - powiedzia艂 drwi膮co Alosza. Widzia艂em przera偶enie w jego oczach, gdy jego usta zacz臋艂y wymawia膰 s艂owa wbrew jego woli. - Te grosze z kiosku nazywacie fors膮? Nie wytrzymam! Dziesi臋膰 tysi臋cy to dla was szczyt marze艅? Dobra, skoro jeste艣cie a偶 tak biedni, to dam wam napiwek.
- Odbi艂o ci? - zapyta艂 os艂upia艂y przyw贸dca.
- No co, ch艂opiec dobrze m贸wi - powiedzia艂em drwi膮co, wy艂aniaj膮c si臋 zza iluzji. - To po prostu 艣mieszne. Przy okazji, nie ruszajcie go wi臋cej.
- A ty co艣 za jeden? - Przyw贸dca odwr贸ci艂 si臋 do mnie.
- Ja? Ja jestem Graczem. Taak... - powiedzia艂em przeci膮gle. - To imi臋 bardzo mi si臋 podoba. Mo偶esz nazywa膰 mnie Graczem.
Przyw贸dca roze艣mia艂 si臋.
- Wiesz co, graczu? Zje偶d偶aj st膮d.
- Nie rozumiesz? Powiedzia艂em, 偶eby艣 nie rusza艂 tego ch艂opca. To m贸j ucze艅.
- Ucze艅? - Przyw贸dca wytrzeszczy艂 na mnie oczy.
Wyj膮艂em z kieszeni tali臋 kart i podrzuci艂em.
- Teraz jasne? Przecie偶 powiedzia艂em, 偶e jestem Graczem!
- A nie boisz si臋 zagra膰? - u艣miechn膮艂 si臋 drwi膮co przyw贸dca.
Roze艣mia艂em si臋. Ten go艣膰 chce gra膰 w karty z diab艂em?! Z diab艂em?!!
- A nie b臋dziesz 偶a艂owa艂? - zapyta艂em.
- Gramy czy nie? - rzuci艂 ze z艂o艣ci膮.
Najwyra藕niej po艂kn膮艂 haczyk. Jak 艂atwo poradzi膰 sobie z takimi typkami... Odrobin臋 podra偶ni膰, nadepn膮膰 na ambicj臋 i ju偶 ma si臋 ich w gar艣ci.
- Tutaj? - rozejrza艂em si臋.
- Idziemy! - warkn膮艂.
Wzruszy艂em ramionami i poszed艂em za nim, zerkaj膮c pob艂a偶liwe na towarzysz膮cy nam konw贸j. „呕o艂nierze” tego przero艣ni臋tego dzieciaka, graj膮cego rol臋 bandziora, najwyra藕niej postanowili pilnowa膰, 偶eby艣my nie uciekli. Naogl膮daj膮 si臋 film贸w sensacyjnych, a potem my艣l膮, 偶e s膮 偶o艂nierzami stryja chrzestnego czy innego siostrze艅ca, kto by tam za nimi trafi艂...
Spokojnie szed艂em za przyw贸dc膮, z rzadka zerkaj膮c na Alosz臋. Ch艂opak by艂 zupe艂nie nieprzytomny z przera偶enia, gdyby nie konwojenci, pewnie by uciek艂... i gdyby mu starczy艂o odwagi.
Zaprowadzili nas do jakiej艣 sutereny, po艂o偶onej na cichym podw贸rku w starej dzielnicy. Z pewnym zachwytem obejrza艂em puste podw贸rko, otoczone cztero - i pi臋ciopi臋trowymi blokami. Karoseria starego samochodu marki Pobieda, trzy zardzewia艂e gara偶e, kilka rachitycznych drzewek. Przyw贸dca rozejrza艂 si臋, podszed艂 do drzwi piwnicy, wyj膮艂 dwa gwo藕dzie i otworzy艂 drzwi. Bez wahania wszed艂em do 艣rodka. No, no, 艂adnie si臋 tu urz膮dzili! Pod sufitem ko艂ysa艂a si臋 na kablu go艂a 偶ar贸wka, w k膮cie sta艂a stara kanapa. Okr膮g艂y stolik, w kt贸rym blat zast臋powa艂y deski przykryte cerat膮, przy stole trzy taborety, nieco z boku fotel z mi臋kk膮 poduszk膮 - pewnie tron udzielnego w艂adcy. Usi膮艣膰 na nim? Nie, w tej chwili zaognienie stosunk贸w z lokalnym bandyt膮 nie le偶a艂o w moim interesie. Z czystym sumieniem zaj膮艂em drugie co do wygody miejsce, kanap臋, i poci膮gn膮艂em za sob膮 Aloszk臋. Przyw贸dca siad艂 w fotelu, wyj膮艂 z szuflady tali臋 kart.
- Zagramy tymi - oznajmi艂.
Wzruszy艂em ramionami. Co za r贸偶nica, jak膮 tali膮 wygram?
- W co gramy?
- Na pocz膮tek w durnia.
Skrzywi艂em si臋. Co za dzieciaki!
- Dobrze. Stawiamy. Wszyscy si臋 zakrz膮tn臋li, wyk艂adaj膮c na st贸艂 drobniaki. Po rublu, po dwa... Unios艂em brew.
- Co to ma by膰? - zapyta艂em, wskazuj膮c kupk臋 monet. - Przedszkole? Lalkami si臋 chcecie bawi膰? Nie, kochani, ja z wami nie gram. To niepowa偶ne.
Przyw贸dca popatrzy艂 na mnie chmurnie.
- A twoja stawka, m膮dralo?
Bez s艂owa si臋gn膮艂em do kieszeni i po艂o偶y艂em przed sob膮 plik pi臋膰dziesi臋ciorubl贸wek. Jeden banknot wysun膮艂em na 艣rodek sto艂u. Przyw贸dca spojrza艂 zszokowany na pieni膮dze i u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.
- My艣la艂e艣, 偶e mnie nastraszysz, co? - Wsta艂, wyj膮艂 z jakiej艣 skrytki niewielkie zawini膮tko. Rozwin膮艂 szmatk臋 i pokaza艂 plik banknot贸w sturublowych, na oko ze dwadzie艣cia tysi臋cy. Doskonale.
- No to gramy. Rozdawajcie, panowie. - Wyprostowa艂em si臋 i arystokratycznie skin膮艂em wszystkim g艂ow膮. Przyw贸dca zerkn膮艂 na mnie, po czym rozda艂 karty, prosto i ze smakiem. Jeszcze zanim wzi膮艂em je do r臋ki, wiedzia艂em, 偶e co艣 tu nie gra. Znaczona talia! No nie, dziewi臋tnasty wiek! Kogo oni chc膮 oszuka膰?
Rozprostowa艂em d艂onie i wzi膮艂em karty. Pierwsza parti臋 przegra艂em, bez 偶alu patrz膮c, jak m贸j banknot w臋druje do szesnastoletniego p臋taka. Jasne jak s艂o艅ce, 偶e wszyscy razem grali przeciwko mnie. Dobrze, jeszcze zobaczymy... Drug膮 parti臋 te偶 przegra艂em. Ale przecie偶 tak w艂a艣ciwie to jeszcze nie gra艂em, tylko studiowa艂em ich oszuka艅cze chwyty. Przegra艂em trzy partie z rz臋du i spokojnie wzi膮艂em tali臋 do r臋ki. Przyw贸dca ma艂oletniej bandy 艣mia艂 mi si臋 w twarz. U艣miechn膮艂em si臋 do niego.
- To co, ch艂opaki, koniec rozgrzewki? Przyst臋pujemy do gry? - Podrzuci艂em tali臋 w g贸r臋 i b艂yskawicznie przerzuci艂em do drugiej r臋ki. Karty porusza艂y si臋 tak szybko, 偶e utworzy艂y 艂uk. A ja spokojnie patrz膮c w oczy os艂upia艂ego przyw贸dcy, po艂o偶y艂em tali臋 na stole, dziel膮c j膮 na dwie kupki. Zacz膮艂em tasowa膰. Po ich wyci膮gni臋tych twarzach pozna艂em, 偶e nie s膮 w stanie nad膮偶y膰 za moimi ruchami. U艣miechaj膮c si臋 i niemal nie patrz膮c na karty, wzi膮艂em ca艂膮 tali臋 do jednej r臋ki, podsun膮艂em j膮 przyw贸dcy.
- W porz膮dnym towarzystwie po przetasowaniu daje si臋 karty do prze艂o偶enia temu, kto siedzi po prawej stronie rozdaj膮cego. Je艣li rozdaj膮cy tego nie zrobi, mo偶e oberwa膰... - zawaha艂em si臋 i znacz膮co doda艂em: - 呕aden z was nie da艂 mi prze艂o偶y膰.
Po tym wst臋pie szybko rozda艂em. Wreszcie zacz臋艂a si臋 gra. Omal nie parskn膮艂em 艣miechem, widz膮c zdumienie na twarzach graczy, kt贸rzy zrozumieli, 偶e znaki na koszulkach kartonik贸w zupe艂nie si臋 pomiesza艂y. A ja z kolei widzia艂em na wylot wszystkie ich karty - i to dos艂ownie. Wygra艂em raz, potem znowu. P贸藕niej, 偶eby roz艂adowa膰 napi臋cie przegra艂em. Dwie wygrane, jedna przegrana. Potem trzy wygrane i znowu jedna przegrana. Jedna wygrana, dwie przegrane... i tak dalej. Tak w艂a艣ciwie gra z tymi m艂otkami by艂a okropnie nudna. Odchyli艂em si臋 na oparcie i napotka艂em oskar偶ycielski wzrok Alony. Oo, nawet nie zauwa偶y艂em, kiedy przysz艂a... No dobra, w takim razie pora z tym ko艅czy膰. Wygra艂em pi臋膰 razy z rz臋du i rzuci艂em karty na st贸艂.
- Dobra, dzieciaki. Koniec. Nie macie ju偶 za co gra膰.
Przyw贸dca spojrza艂 ponuro na pust膮 szmatk臋, w kt贸r膮 jeszcze niedawno zawini臋te by艂y pieni膮dze, wsta艂 i z gro藕n膮 min膮 wyj膮艂 z kieszeni n贸偶.
- Ho, ho! - u艣miechn膮艂em si臋 swoim najbardziej czaruj膮cym u艣miechem. - Grozimy?
- Oddaj fors臋 - powiedzia艂 ponuro przyw贸dca. Odchyli艂em si臋 na oparcie i kciukiem podpar艂em podbr贸dek.
- Stary, zadam ci trzy pytania, a potem b臋dziesz m贸g艂 zabra膰 wszystkie pieni膮dze albo zostawi膰 je mnie, zale偶nie od tego, jakie us艂ysz臋 odpowiedzi.
Przyw贸dca zmarszczy艂 brwi, zrobi艂 krok w moj膮 stron臋. Przygl膮da艂em mu si臋 spokojnie.
- Pytanie pierwsze: jak my艣lisz, gdzie nauczy艂em si臋 tak gra膰? Pytanie drugie: kto nauczy艂 mnie tak gra膰? I pytanie trzecie: jak s膮dzisz, jak ten kto艣 traktuje karciane d艂ugi i jak zareaguje na twoje zachowanie? Dla d偶entelmen贸w takie zobowi膮zania zawsze by艂y 艣wi臋to艣ci膮. A je艣li okaza艂o si臋, 偶e kto艣 nie jest d偶entelmenem... Zwykle takich ludzi nikt ju偶 wi臋cej nie widzia艂.
Gwa艂townie pochyli艂em si臋 do przodu i utkwi艂em wzrok w przyw贸dcy.
- A teraz mo偶esz zabra膰 te pieni膮dze, je艣li chcesz. Chcesz sprawdzi膰, jaki z ciebie twardziel w por贸wnaniu z moim nauczycielem?
M艂ody bandzior jako艣 tak oklap艂. Bez s艂owa patrzy艂, jak wk艂adam jego pieni膮dze do reklam贸wki. Nikt z jego bandy nawet nie pr贸bowa艂 mi przeszkodzi膰. Poszed艂em do drzwi, ale spostrzeg艂em, 偶e Alosza nie ruszy艂 si臋 z miejsca, westchn膮艂em, zawr贸ci艂em, z艂apa艂em go za ko艂nierz i skierowa艂em do wyj艣cia.
- Tak przy okazji - doda艂em - jak by膰 mo偶e ju偶 zrozumieli艣cie, ten ch艂opiec jest teraz moim uczniem. Radz臋 nie stawa膰 mi na drodze, jasne? - Moje oczy zap艂on臋艂y czerwieni膮. Gdy patrzy艂em na wszystkich po kolei, kulili si臋, nawet ten mo艂ojec. - Wszystkiego dobrego, panowie... - po偶egna艂em si臋 i zamkn膮艂em drzwi.
Na ulicy podnios艂em twarz ku niebu i odetchn膮艂em g艂臋boko.
- Oni mnie teraz zabij膮 - wyj臋cza艂 Alosza. - Co艣 ty zrobi艂! Nie wybacz膮 mi!
Zerkn膮艂em na niego.
- Kole艣, chcia艂e艣 pieni臋dzy i w艂adzy, tak? No to si臋 ucz, do licha! To s膮 pieni膮dze, a to w艂adza! Widzia艂e艣, jak si臋 zachowywali? To ch艂ystki, szczeniaki! Stworzeni po to, 偶eby by膰 py艂em pod nogami takich jak ty, rozumiesz?! To w艂a艣nie jest w艂adza! A ty: „zabij膮, zabij膮”. Przyjd膮 do ciebie na kolanach! A ja naucz臋 ci臋 prawdziwej w艂adzy...
Aloszka patrzy艂 na mnie z przera偶eniem, a potem zrobi艂 w ty艂 zwrot i pobieg艂 do domu.
Spokojnie odwr贸ci艂em si臋 do Alony, kt贸ra sta艂a za moimi plecami.
- Jak s膮dzisz, nastraszy艂em go?
- My艣l臋, 偶e tak.
- No i dobrze, niech si臋 boi. Ale oto i nasz przyjaciel...
Ksefon w艂a艣nie bieg艂 za Aloszk膮. Cudnie. Nie w膮tpi艂em, 偶e w tym stanie ducha Alosza podzieli si臋 z nim swoim nieszcz臋艣ciem. Ksefon mo偶e by膰 g艂upcem, ale mimo wszystko jest diab艂em i na pewno zdo艂a wyci膮gn膮膰 z cz艂owieka interesuj膮ce go informacje. Zerkn膮艂em na torebk臋 z pieni臋dzmi.
- S艂uchaj, nie jeste艣 g艂odna? Bo mnie si臋 strasznie chce je艣膰. Chod藕my do kawiarni.
Alona cofn臋艂a si臋.
- Nie dotkn臋 pieni臋dzy, zdobytych oszustwem!
- To co, mam je odda膰? - u艣miechn膮艂em si臋. - Oni okradli innych, a ja okrad艂em ich, wszystko uczciwie.
- Nieuczciwie!
Wzruszy艂em ramionami.
- Jak sobie chcesz, przecie偶 ci臋 nie zmuszam...
Spokojnie przeszed艂em na drug膮 stron臋 ulicy i wkroczy艂em do do艣膰 porz膮dnej kawiarni. Alonie nie pozosta艂o nic innego, jak p贸j艣膰 za mn膮 i usi膮艣膰 przy moim stoliku. Po chwili podszed艂 do nas kelner i obrzuci艂 nas krytycznym spojrzeniem.
- S艂ucham, m艂odzi ludzie? - spyta艂 niech臋tnie.
Bez s艂owa wyj膮艂em z kieszeni plik sturubl贸wek.
- Na pocz膮tek poprosimy menu.
Na widok pieni臋dzy kelner zmi臋k艂 jak wosk.
- Oczywi艣cie... Prosz臋 uprzejmie.
Przelecia艂em wzrokiem spis potraw, z艂o偶y艂em zam贸wienie. Kelner poda艂 menu Alonie, ale ta nad臋艂a si臋 i odwr贸ci艂a demonstracyjnie.
- Jest na diecie - poinformowa艂em kelnera. - Odchudza si臋.
Kelner zerkn膮艂 z pow膮tpiewaniem na zgrabn膮 figur臋 dziewczyny i wzruszy艂 ramionami - no c贸偶, bogaci maj膮 swoje kaprysy.
Wkr贸tce przyniesiono mi zam贸wione dania. Rozstawi艂em je przed sob膮 i zauwa偶y艂em, 偶e Alona prze艂yka 艣lin臋. Wyra藕nie by艂a g艂odna. Podsun膮艂em sobie ziemniaczki z grzybami i spr贸bowa艂em.
- Wiesz, co? - powiedzia艂em. - Naprawd臋 ca艂kiem do rzeczy... Mmm! Pycha! Po prostu super.
Obserwuj膮c spode 艂ba pos臋pniej膮c膮 Alon臋, jad艂em sw贸j obiad, rozp艂ywaj膮c si臋 nad ka偶d膮 potraw膮.
- A pierogi to ju偶 w og贸le ob艂臋d. Szkoda, 偶e nic nie wzi臋艂a艣...
To by艂a kropla, kt贸ra przepe艂ni艂a czar臋. Alona zerwa艂a si臋 z miejsca i cisn臋艂a we mnie serwetk膮.
- Ty! - a偶 j膮 zatka艂o z oburzenia. - Ty niewychowany, bezczelny, chamski! Ty egoisto! O! - Ze szlochem wybieg艂a z kawiarni.
Obrzuci艂em wzrokiem ca艂膮 sal臋; nieliczni go艣cie przygl膮dali mi si臋 uwa偶nie; wzruszy艂em ramionami.
- Och, te kobiety...
Kto艣 zachichota艂, a ja wr贸ci艂em do obiadu, jednak straci艂em ju偶 humor. No, co jej si臋 sta艂o? Przecie偶 sama nie chcia艂a je艣膰, prawda? Czemu si臋 wi臋c zdenerwowa艂a? Co ja takiego powiedzia艂em?
Bez apetytu sko艅czy艂em obiad, zap艂aci艂em i wyszed艂em. Alon臋 znalaz艂em na skwerku, nieopodal kawiarni. Siedzia艂a na trawie pod drzewem, wtulaj膮c twarz w kolana. Podszed艂em do niej i usiad艂em obok. Nie zauwa偶y艂a mnie albo uda艂a, 偶e nie widzi. Podsun膮艂em si臋, tr膮ci艂em j膮 艂okciem.
- S艂uchaj, czemu si臋 tak w艣ciek艂a艣? Przecie偶 nie chcia艂em zrobi膰 nic z艂ego, chcia艂em ci臋 tylko zach臋ci膰, 偶eby艣 co艣 zjad艂a. Nie mo偶na by膰 tak膮 zasadnicz膮.
- Ba艂wan! - burkn臋艂a Alona, nie podnosz膮c g艂owy.
- Dobrze, niech b臋dzie ba艂wan. Daj mi nawet po g艂owie, tylko si臋 nie k艂贸膰my. Alona, przecie偶 potrzebuj臋 twojej pomocy, 偶eby z kolei pom贸c tym ludziom! Pog贸d藕my si臋...
Alona podnios艂a na mnie zap艂akan膮 twarz.
- Nieczu艂y dra艅! My艣lisz tylko o sobie!
Pokornie schyli艂em g艂ow臋.
- Mo偶esz mnie za to strzeli膰 w g臋b臋. Co mam niby zrobi膰, zapa艣膰 si臋 pod ziemi臋? A w og贸le, ostatecznie jestem przecie偶 diab艂em! Nie mam obowi膮zku nie by膰 egoist膮 i chamem. A ty powinna艣 by膰 wybaczaj膮ca i dobra. Co ci szkodzi wybaczy膰 mi? Przecie偶 jeste艣 dobra... - I udaj膮c kota, zamrucza艂em, ocieraj膮c si臋 policzkiem o jej r臋k臋 Alona zachichota艂a i odepchn臋艂a mnie.
- Spadaj, lizusie. Twoje szcz臋艣cie, 偶e naprawd臋 jestem dobra.
- No, dos艂ownie anio艂 - zauwa偶y艂em z u艣miechem.
Alona te偶 si臋 u艣miechn臋艂a, a potem wyj臋艂a lusterko i obejrza艂a swoj膮 twarz.
- O matko! Jak ja wygl膮dam! - Wyj臋艂a z kieszeni chusteczk臋, zacz臋艂a doprowadza膰 si臋 do porz膮dku.
Wznios艂em oczy ku niebu. Mo偶e ma tylko sto dwadzie艣cia lat, ale... Dobrze, b臋d臋 cierpliwy i pob艂a偶liwy.
Jako przysz艂y m臋偶czyzna powinienem wybacza膰 kobietom ich s艂abo艣ci... Tylko 偶e czasem te s艂abo艣ci potrafi膮 nie藕le dopiec!
Zaczeka艂em, a偶 Alona doprowadzi si臋 do porz膮dku, wsta艂em i poda艂em jej r臋k臋.
- Nie rozumiem, po co to wszystko. Moim zdaniem, zawsze wygl膮dasz bardzo dobrze. Przecie偶 jeste艣 anio艂em.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e wygl膮dam dobrze tylko dlatego, 偶e jestem anio艂em?! - spyta艂a gro藕nie Alona.
Wola艂em nie odpowiada膰. Co ja takiego powiedzia艂em?! My艣la艂em, 偶e spodoba jej si臋 ten komplement!
Chcia艂em dobrze!
- Znalaz艂a艣 odpowiedniego cz艂owieka? - zmieni艂em temat. - Takiego, o kt贸rym wczoraj rozmawiali艣my? 呕eby m贸g艂 by膰 dla ch艂opca przyk艂adem?
- Tak. - Alona zrobi艂a rzeczow膮 min臋. - To malarz. Prawie ca艂膮 noc szuka艂am go w archiwach; notes jednak nie jest najlepsz膮 wyszukiwark膮. Niewa偶ne. Kr贸tko m贸wi膮c, da艂am charakterystyk臋 i poprosi艂am o znalezienie odpowiedniej osoby. Cz艂owiek nazywa si臋 Grigorij Iwanowicz Rogo偶ew. To artysta, maluje obrazy i sprzedaje je na ulicy. By艂o napisane, 偶e ma talent.
- Na pewno jest w艂a艣ciwy?
- Specjalnie sama go sprawdzi艂am, gdy ty r偶n膮艂e艣 w karty! - Alona prawie si臋 obrazi艂a. - To niemal 艣wi臋ty! Chodzi do cerkwi!
- To jeszcze 偶aden argument - odpar艂em, nie reaguj膮c na wzmiank臋 o kartach.
- Zgadzam si臋, ale on naprawd臋 szczerze wierzy. Je艣li kto艣 zdo艂a naprowadzi膰 Alosz臋 na dobr膮 drog臋, to tylko on.
Skrzywi艂em si臋.
- Alona, ja nie potrzebuj臋 kogo艣, kto go naprowadzi na dobr膮 drog臋. Ja chc臋, 偶eby ten obwie艣 sam wszed艂 na w艂a艣ciw膮 drog臋, inaczej to wszystko nie ma sensu. Dzisiaj wp艂ynie na niego ten 艣wi臋ty, a za dziesi臋膰 lat zupe艂nie „nie艣wi臋ty”... Chodzi o to, 偶eby ch艂opak sam nauczy艂 si臋 my艣le膰, decydowa膰 i ponosi膰 odpowiedzialno艣膰 za swoje czyny. Najlepiej zrobi膰 tak, 偶eby Alosza zobaczy艂, do czego prowadz膮 jego czyny.
- To co proponujesz?
- Na razie prowad藕 do tego swojego malarza. Nie masz nic przeciwko temu, 偶ebym go sprawdzi艂?
Skrzydlata 艣ci膮gn臋艂a brwi.
- Nie wierzysz mi? Zwracam ci uwag臋, 偶e tacy ludzie to moja dzia艂ka.
- B臋dzie twoja, jak b臋dziesz pe艂noletnia i sko艅czysz sto osiemdziesi膮t lat. A na razie jeste艣 tylko uczennic膮 szko艂y 艣redniej i to wcale nie najlepsz膮.
- I koniecznie musisz mi to wytyka膰?!
- Przepraszam. A jednak jeste艣 tylko dziewczynk膮 i wed艂ug ludzkiej rachuby czasu masz zaledwie dwana艣cie lat.
- Ty te偶!
- Nie zapominaj o do艣wiadczeniu! Mimo wszystko, ja 偶yj臋 na tym 艣wiecie nie dwana艣cie, lecz sto dwadzie艣cia lat! I mam wi臋cej do艣wiadczenia ni偶 jakikolwiek cz艂owiek!
- Podobnie jak ja - sparowa艂a Alona.
No c贸偶... szybko si臋 uczy...
- W takim razie na pewno sama rozumiesz, 偶e musimy si臋 zaasekurowa膰. Ty sprawdzasz mnie, ja ciebie. Wtedy jest mniejsze prawdopodobie艅stwo pope艂nienia b艂臋du. Zgadzasz si臋?
Alona zamy艣li艂a si臋, a potem spojrza艂a na mnie podejrzliwie.
- Czuj臋, 偶e w jakim艣 punkcie zn贸w mnie nabierasz. Tylko nie mog臋 zrozumie膰, w kt贸rym...
- Przypominam, 偶e obowi膮zuje domniemanie niewinno艣ci. Skoro nie widzisz, gdzie ci臋 oszukuj臋, to znaczy, 偶e ci臋 nie oszukuj臋. - Popatrzy艂em na ni膮 szczerymi oczami.
- Oszukujesz - powiedzia艂a z przekonaniem. - Ale masz racj臋, skoro nie widz臋, to nale偶y wierzy膰, 偶e nie, w przeciwnym razie to ju偶 b臋dzie paranoja. Jed藕my go sprawdzi膰. Tylko co wtedy z naszym podopiecznym?
U艣miechn膮艂em si臋.
- O, nie martw si臋. Zatroszczy si臋 o niego nasz przyjaciel, przecie偶 Ksefon ju偶 za nim pobieg艂. Potem b臋dziesz ju偶 tylko musia艂a si臋 dowiedzie膰, o czym rozmawiali, ale my艣l臋, 偶e to nie problem. A w艂a艣nie, przygotuj si臋, wkr贸tce wychodzisz na scen臋. Jako anio艂 m艣ciciel b臋dziesz os艂ania膰 ch艂opca i chroni膰 go przed podst臋pnym i z艂ym porywaczem dusz, waszym pokornym s艂ug膮. - Sk艂oni艂em si臋.
Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋.
- Ze wszystkiego musisz robi膰 cyrk.
- Oj, zaraz tam... - Spu艣ci艂em skromnie oczy, schowa艂em r臋ce za plecy i zawstydzony poszura艂em nog膮 - wypisz, wymaluj ch艂opczyk, kt贸rego w艂a艣nie pochwalili. - No, nie trzeba...
Teraz ju偶 Alona 艣mia艂a si臋 pe艂n膮 piersi膮. Z艂apa艂a mnie za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a.
- Chod藕my sprawdzi膰 naszego malarza. Tylko najpierw co艣 zjedzmy, od wczoraj nie mia艂am nic w ustach.
- Ja p艂ac臋. - Podnios艂em szybko r臋k臋. - I wcale nie z tych pieni臋dzy, kt贸re wygra艂em. Ze swoich. To b臋dzie uczciwe?
Nie s艂uchaj膮c sprzeciw贸w Alony, poci膮gn膮艂em j膮 w stron臋 kawiarni, ale nie tej, w kt贸rej byli艣my niedawno, nie chcia艂em wystawia膰 si臋 na po艣miewisko. Anielica protestowa艂a s艂abo, ale nie s艂ucha艂em jej. Ju偶 ja znam tych z raju, na pewno wys艂ali dziewczyn臋 praktycznie bez 偶adnych 艣rodk贸w. A raczej nie wys艂ali, tylko ona sama si臋 wys艂a艂a. W raju pieni膮dze traktuje si臋 nie tyle z pogard膮, co po prostu ignoruje si臋 ich istnienie. No i, rzecz jasna, nie znaj膮 ich warto艣ci. Doro艣li i do艣wiadczeni brali pieni膮dze, wyruszaj膮c na ziemi臋, rozumieli, w czym rzecz. Ale dziewczynka, kt贸ra wyruszy艂a w swoj膮 pierwsz膮 podr贸偶?... A nie podejrzewa艂em, 偶eby kto艣 j膮 w tym wzgl臋dzie o艣wieci艂. Dlatego szlachetnie wzi膮艂em wszystkie wydatki na siebie. Taki jestem szlachetny. A偶 mi si臋 na duszy szlachetnie zrobi艂o...
Rozdzia艂 5
W ciasnej, sm臋tnej uliczce ze starymi domkami jednorodzinnymi, w zapomnianym przez wszystkich zak膮tku miasta, gdzie dla mieszka艅c贸w nawet przeje偶d偶aj膮cy tramwaj stanowi艂 rozrywk臋, niespodziewanie zatrzyma艂 si臋 elegancki mercedes, ostatni model. Zreszt膮, mieszka艅cy tej dzielnicy pewnie nie wiedzieli, 偶e to ostatni model. Najprawdopodobniej nie wiedzieli nawet, 偶e to mercedes. Dlatego niemal ca艂a ulica zbieg艂a si臋 popatrze膰 na elegancki w贸z. Dzieci t艂umnie otoczy艂y cudowny 艣rodek lokomocji, a wtedy otworzy艂y si臋 przednie drzwi i z samochodu wysiad艂 mi臋艣niak w ciemnych okularach. Obrzuci艂 czujnym spojrzeniem t艂umek gapi贸w, w milczeniu podszed艂 do prawych tylnich drzwi i otworzy艂 je. Z samochodu wysiad艂... ch艂opiec. Na oko m贸g艂 mie膰 dwana艣cie lat. Wygl膮da艂by ca艂kiem zwyczajnie, gdyby nie to, 偶e mia艂 na sobie nie wytarte spodnie i podkoszulk臋, jak wszystkie normalne dzieciaki w jego wieku, lecz 艣nie偶nobia艂y garnitur. Spojrza艂 nieco pogardliwie na gapi贸w, skrzywi艂 si臋, a potem rozejrza艂.
- Gdzie? - spyta艂 kr贸tko mi臋艣niaka.
Ten w milczeniu wskaza艂 na jeden z dom贸w.
Na wszelki wypadek jeszcze raz obrzuci艂em zgromadzony t艂umek dumnym spojrzeniem i zerkn膮艂em na Alon臋, kt贸ra, niewidzialna dla wszystkich, sta艂a nieco za mn膮. Nie pochwala艂a tej maskarady i nie mia艂a zamiaru tego ukrywa膰. Trudno, ale ja musz臋 by膰 pewien cz艂owieka, kt贸rego znalaz艂a skrzydlata. Popatrzy艂em na mercedesa, 偶eby podtrzymywa膰 iluzj臋... Nie mog臋 si臋 zdekoncentrowa膰, bo wtedy iluzja si臋 rozwieje! Dopiero by si臋 wszyscy zdziwili, gdyby nagle pi臋kny samoch贸d rozp艂yn膮艂 si臋 w powietrzu. Fantom goryla podtrzymywa艂a Alona, dzi臋ki temu powa偶nie mnie odci膮偶y艂a.
Ochroniarz, w ramach podtrzymania image'u otworzy艂 kopniakiem furtk臋 jednego z dom贸w i przepu艣ci艂 mnie przodem. Wszed艂em na podw贸rko, odcinaj膮c si臋 od ciekawskich, a potem pos艂a艂em cz臋艣膰 swojej energii w iluzj臋 samochodu, dzi臋ki temu b臋dzie istnia艂a jeszcze z godzin臋 bez mojego bezpo艣redniego udzia艂u. Najwa偶niejsze, 偶ebym w tym czasie zd膮偶y艂 wszystko za艂atwi膰...
Obejrza艂em podw贸rko. Stary dom, szopa, z ty艂u wida膰 ogr贸d. Wsz臋dzie czy艣ciutko, posprz膮tane... Nieco z boku sta艂a przeszklona budowla. Pocz膮tkowo wzi膮艂em j膮 za szklarni臋, a potem zrozumia艂em, 偶e to pracownia malarza. I nawet teraz kto艣 tam by艂! Obrzuci艂em przelotnym spojrzeniem do艣膰 stary drewniany dom i skierowa艂em si臋 do szklarni. Otworzy艂em drzwi i wszed艂em.
- Kim jeste艣 i co tu robisz? - spyta艂 niezbyt przyja藕nie krzepki m臋偶czyzna z kr贸tk膮 brod膮, ubrany w zachlapany farbami dres. W tej chwili sta艂 przy... no jak to si臋 nazywa... no, przy tr贸jnogu, na kt贸rym by艂o umocowane by艂o p艂贸tno. Jednym s艂owem, mistrz przy pracy.
- Jestem nabywc膮 - oznajmi艂em nonszalancko, rozgl膮daj膮c si臋. - Ale tu burdel! - Skrzywi艂em si臋, niedba艂ym ruchem r臋ki zrzuci艂em z krzes艂a szkice i usiad艂em.
Grigorij Iwanowicz Rogo偶ew 艣ci膮gn膮艂 brwi i zrobi艂 krok w moj膮 stron臋, ale natkn膮艂 si臋 na spojrzenie bydlunia i zastyg艂. W jego oczach zap艂on膮艂 gniew, ale jeszcze si臋 powstrzymywa艂.
- Nabywc膮?
- Tak. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Kto艣 poleci艂 ci臋 mojemu ojcu. Widzisz, m贸j stary chce zrobi膰 mi prezent. A ja bym chcia艂 mie膰 malarza. Tak jak mieli kr贸lowie, rozumiesz? Wszyscy kumple w liceum zzieleniej膮 z zazdro艣ci; nikt nie ma malarza, a ja mam.
- S艂ucham? - Malarz by艂 skonsternowany. Chyba to, 偶e zwraca艂em si臋 do niego na „ty”, dzia艂a艂o mu na nerwy.
- Co w tym niezrozumia艂ego? Chc臋 ci臋 wynaj膮膰. Tylko - skin膮艂em g艂ow膮 na obrazy z pejza偶ami - tylko z tym b臋dziesz musia艂 sko艅czy膰. Nie lubi臋 偶adnych tam trawek i rzeczek. To wszystko bzdury. Chc臋, 偶eby艣 rysowa艂 bryki.
- Bryki? - powt贸rzy艂 Grigorij Iwanowicz.
- No, samochody - wyja艣ni艂em, krzywi膮c si臋 z ubolewaniem nad jego t臋pot膮. - Ojciec obieca艂 mi jeszcze samoch贸d na urodziny. Chc臋, 偶eby艣 mnie w nim malowa艂.
- I nic wi臋cej nie chcesz? - spyta艂 artysta.
- No... - zastanowi艂em si臋. - To si臋 jeszcze zobaczy, na razie nic nie przychodzi mi do g艂owy. A w艂a艣nie, dostaniesz dwa kawa艂ki dolc贸w za miesi膮c. - Skin膮艂em mi臋艣niakowi, a ten bez s艂owa wyj膮艂 z kieszeni paczk臋 „zielonych” i po艂o偶y艂 przed malarzem, Rogo偶ew zerkn膮艂 najpierw na mnie, a potem na pieni膮dze. - Jutro przy艣l臋 samoch贸d - oznajmi艂em, wstaj膮c. - A ty spakuj wszystkie potrzebne rzeczy.
Grigorij Iwanowicz w milczeniu wzi膮艂 pieni膮dze... i wsadzi艂 mi za pazuch臋. Bydlun podszed艂 do niego z gro藕n膮 min膮, ale malarz ju偶 si臋 cofn膮艂. Zerkn膮艂em na swoj膮 pogniecion膮 marynark臋, a potem wyj膮艂em paczk臋 banknot贸w i popatrzy艂em zimno na artyst臋.
- Co to ma znaczy膰?
- A to! Nie zgadzam si臋! Poszukajcie sobie innego nadwornego malarza!
- Czy ty rozumiesz...
- Pan! Czy pan rozumie! Jestem od ciebie starszy ch艂opczyku.
- Czy ty - burkn膮艂em w艂adczo - czy rozumiesz, z jakich pieni臋dzy rezygnujesz?! Ka偶dy inny na twoim miejscu z艂apa艂by t臋 propozycj臋 obiema r臋kami! Z twoj膮 pensj膮 w tym waszym wydawnictwie... Ile tego jest? Sto dolar贸w?
- Poszed艂 won!
- Wujaszek nie rozumie - powiedzia艂em w przestrze艅. - Giena, wyja艣nij wujaszkowi.
Bydlun zrobi艂 krok do przodu i kopniakiem wybi艂 szyb臋. Oczywi艣cie, zrobi艂em to ja, steruj膮c ochroniarzem - Alona nigdy by tego nie zrobi艂a, dlatego przej膮艂em sterowanie gorylem, jak tylko weszli艣my do pracowni. A wtedy malarz z艂apa艂 艂opat臋 i ruszy艂 w stron臋 mojego Gieny.
- Wynocha mi st膮d, ale ju偶! - krzykn膮艂. W贸wczas niespodziewanie otworzy艂y si臋 drzwi od pracowni i do 艣rodka wpad艂o czterech m臋偶czyzn. Wszyscy byli uzbrojeni: jeden w 艂om, drugi w siekier臋, trzeci nawet w wielki m艂ot. Wyra藕nie nie ucieszyli si臋, 偶e nas tu widz膮.
- Ej, panowie! - wtr膮ci艂em si臋 szybko. - O co chodzi? Chcecie mie膰 k艂opoty?! Wiecie, kim jest m贸j ojciec?!
- Nie wiemy i nie chcemy wiedzie膰! - zawo艂a艂 jeden z nich. - Nie rozumiecie po rosyjsku, 偶e macie si臋 wynosi膰?
Oceni艂em si艂y i splun膮艂em.
- Dobra, Giena, idziemy - zadysponowa艂em, a potem odwr贸ci艂em si臋 do malarza. - Jeszcze tego po偶a艂ujesz. M贸j ojciec nie rzuca s艂贸w na wiatr.
- Id藕, paniczu, id藕 - u艣miechn膮艂 si臋 krzywo malarz. - Zrywaj si臋 st膮d.
- I jeszcze si臋 przezywa - burkn膮艂em pod nosem.
Goryl us艂u偶nie otworzy艂 mi drzwi samochodu. Klapn膮艂em na siedzenie. Obok mnie usiad艂a Alona.
- No i po co by艂o t艂uc szyby? - zapyta艂a.
- Sprawdza艂em jego zdecydowanie. Na pieni膮dze by艂 odporny, ale na gro藕by? Poza tym, z pomoc膮 przyszli mu s膮siedzi. Nie przybiegliby ratowa膰 z艂ego cz艂owieka.
- A nie m贸wi艂am?! A on naprawd臋 ma艂o zarabia, nie zdo艂a doprowadzi膰 pracowni do porz膮dku...
- Ka偶dy dostanie pod艂ug czyn贸w swoich - zacytowa艂em, podnosz膮c palec. - Je艣li to dobry cz艂owiek, nie zostanie bez nagrody. Ju偶 ja o to zadbam.
- Jaki ty jeste艣 szlachetny - powiedzia艂a drwi膮co anielica. - A ja my艣la艂am, 偶e diab艂y umiej膮 tylko psoci膰. Ale jak ju偶 cytujesz, to cytuj dok艂adnie.
- Psoc膮 biesy - burkn膮艂em, ignoruj膮c jej ostatni膮 uwag臋. Te偶 mi znawca Pisma 艢wi臋tego, sam wiem, jak powinno by膰 prawid艂owo, ale moim zdaniem tak brzmi lepiej. W ramach odwetu skierowa艂em mercedesa na trawnik i rozwia艂em iluzj臋. Zaskoczona dziewczyna klapn臋艂a pup膮 na ziemi臋. Krzykn臋艂a i zerwa艂a si臋, patrz膮c na mnie z w艣ciek艂o艣ci膮.
- Ty! Ty!
- Powtarzasz si臋 - odpar艂em spokojnie. - Przy okazji, ubrudzi艂a艣 si臋 z ty艂u.
Przez chwil臋 艣widrowa艂a mnie w艣ciek艂ym spojrzeniem, potem odwr贸ci艂a si臋 i zacz臋艂a i艣膰. Dogoni艂em j膮 i szli艣my tak obok siebie bez s艂owa chyba z dziesi臋膰 minut. Potem nagle Alona spojrza艂a na mnie.
- No i jak?
- Co „i jak”?
- Przeprosisz?
- Za co? - Postara艂em si臋, aby w moich oczach zago艣ci艂 wyraz 艣wi臋tej niewinno艣ci.
Patrzy艂a na mnie bez s艂owa kilka sekund, a potem zn贸w si臋 odwr贸ci艂a.
- Jeste艣 niezno艣ny, Ezergilu!
- Wiem, m贸j brat zawsze to powtarza. Przy okazji, jakie mamy plany?
- S膮dzi艂am, 偶e plany to twoja dzia艂ka!
- O, ciesz臋 si臋, 偶e to zauwa偶y艂a艣... W takim razie naprz贸d, musz臋 spotka膰 si臋 z Aleksiejem. Mam pewien pomys艂... A dzisiaj w nocy ty wchodzisz do akcji.
- I zn贸w nie b臋dziemy spa膰 - westchn臋艂a.
- Przyzwyczajaj si臋 - pocieszy艂em j膮. - W ko艅cu jeste艣 anio艂em.
- Ciesz臋 si臋, 偶e to zauwa偶y艂e艣 - odpar艂a z艂o艣liwie.
Do domu Aloszy dotarli艣my dwie godziny p贸藕niej - jakby nie by艂o, szli艣my przecie偶 z drugiego ko艅ca miasta. Zn贸w przenikn臋li艣my przez drzwi i usiedli艣my w pokoju dziecinnym. Aloszy nie by艂o, jego ojca te偶 nie.
Zerkn膮艂em na zegarek.
- No c贸偶, zaczekamy. Pewnie Ksefon nadal go zabawia.
Alona usiad艂a na kanapie i popatrzy艂a na mnie.
- Taki jeste艣 pewny, 偶e uda ci si臋 oszuka膰 tego Ksefona?
Za艣mia艂em si臋.
- Oszuka膰 Ksefona? Oj, nie wytrzymam! Jego oszuka艂by ka偶dy, bez wi臋kszego trudu! On wierzy w si艂臋 - powiedzia艂em to z tak膮 pogard膮, 偶e Alona spojrza艂a zaskoczona.
- A ty nie?
- Ju偶 o tym m贸wi艂em, ale mog臋 powt贸rzy膰: dzie艅, w kt贸rym u偶yj臋 si艂y do rozwi膮zania problem贸w b臋dzie najbardziej...
- Nieszcz臋艣liwym dniem w twoim 偶yciu. Pami臋tam. Ale dlaczego tak?
- Dlatego, 偶e si艂臋 mo偶e mie膰 ka偶dy g艂upiec z wielkimi mi臋艣niami. Ale m贸zg... m贸zg to co艣 innego. Dla mnie zwyci臋stwo osi膮gni臋te poprzez wysi艂ek umys艂owy jest jak... jak...
Trzask zamykanych drzwi nie pozwoli艂 mi wyg艂osi膰 barwnego por贸wnania. Zerwa艂em si臋 z miejsca i zaci膮gn膮艂em Alon臋 w k膮t, os艂aniaj膮c nas iluzj膮.
- To mo偶e by膰 Ksefon, b膮d藕 cicho.
- Nie wyczuje nas?
- Ksefon? Nie roz艣mieszaj mnie. Ten wagarowicz zawsze mia艂 pa艂y z iluzji.
Do pokoju faktycznie wszed艂 Ksefon razem z Alosz膮. Diabe艂 rozejrza艂 si臋 podejrzliwie, a potem zacz膮艂 skanowa膰 pomieszczenie. Wow, okazuje si臋, 偶e co艣 jednak umia艂! Co za pech, zaraz nas zauwa偶y...
- I tak ci nie wierz臋! - zawo艂a艂 Alosza.
Ksefon poruszy艂 si臋 zirytowany i skanowanie zosta艂o przerwane na chwil臋; to wystarczy艂o, 偶ebym pochwyci艂 promie艅 i przeni贸s艂 go nad sob膮. Trzeba by膰 bardziej uwa偶nym, drogi Ksefonie. Je艣li ju偶 wykonujesz tak subteln膮 prac臋, to nie wolno ci si臋 dekoncentrowa膰...
Po przeskanowaniu pokoju Ksefon uspokoi艂 si臋 i siad艂 na krze艣le.
- W co nie wierzysz? 呕e chc臋 ci pom贸c?
- Tak! Sam m贸wisz, 偶e jeste艣 diab艂em!
- No to co? Chocia偶 tak w zasadzie masz racj臋... - Ksefon skrzywi艂 si臋. - Gwi偶d偶臋 na ciebie i wyg艂upiam si臋 nie dla twoich pi臋knych oczu. Nie z tob膮 walcz臋, lecz z Ezergilem, bo to on jest moim wrogiem. I tylko dlatego ci臋 o艣wiecam. Powiedzia艂em ci ju偶, 偶e jeste艣 g艂upcem. Milion dolar贸w! Mog艂e艣 za偶膮da膰 nawet sto milion贸w! Dla nas, diab艂贸w, wasze pieni膮dze s膮 jak 艣mieci... Chcesz, to masz!
Ksefon machn膮艂 r臋k膮 i przed Alosz膮 pojawi艂a si臋 walizka pe艂na banknot贸w. Ch艂opak wpatrywa艂 si臋 w to cudo z niedowierzaniem.
- A tamten diabe艂 powiedzia艂, 偶e dopiero za tydzie艅...
- Przecie偶 ci m贸wi臋, 偶e k艂amie! Musisz by膰 kompletnie g艂upi, skoro podpisa艂e艣 z nim umow臋; teraz jeste艣 w jego w艂adzy. Ale ja ci臋 naucz臋, jak z nim walczy膰. Najwa偶niejsza jest wiara. Wierzysz? Zreszt膮, po co ja si臋 pytam. Moja rada brzmi: id藕 do cerkwi. Mo偶e b臋dziesz mia艂 szcz臋艣cie, wszystko zale偶y od tego, na kogo trafisz, najlepiej na szczerze wierz膮cego kap艂ana. Wtedy on ci ze szczeg贸艂ami opowie o duszy i wierze.
Omal nie parskn膮艂em 艣miechem. Co艣 podobnego, Ksefon jako zbawca duszy!
- A... a pieni膮dze? - spyta艂 nie艣mia艂o Alosza.
- Mo偶esz sobie zatrzyma膰. Potraktuj to jako zap艂at臋 za wycieczk臋 do cerkwi. W walizce s膮 dwa miliony... Tylko nie pokazuj tego Ezergilowi! Ten cwaniak ka偶dego przegada... No, musz臋 lecie膰...
Ksefon rozp艂yn膮艂 si臋 w powietrzu, to znaczy ukry艂 za iluzj膮 i czym pr臋dzej wybieg艂 z mieszkania. Pewnie ba艂 si臋 spotkania ze mn膮.
Stoj膮ca za mn膮 Alona zasycza艂a:
- Zap艂ata za p贸j艣cie do cerkwi?! Ten wasz Ksefon zupe艂nie nie ma m贸zgu?!
- C贸偶 chcesz, ka偶dy orze jak mo偶e.
- Przecie偶 w艂a艣nie popchn膮艂 to dziecko do przest臋pstwa!
- W zasadzie bardzo nam pom贸g艂, nie m贸wi艂em, 偶e da rad臋? Trzeba nim tylko w艂a艣ciwie pokierowa膰... Hm, teraz bym chcia艂 pogada膰 z ojcem Aloszy, no i z Alosz膮 oczywi艣cie. Chod藕, urz膮dzimy ch艂opcu jeszcze jedn膮 pr贸b臋.
Patrzy艂em, jak m艂ody Nienaszew z trudem wciska walizk臋 pod 艂贸偶ko, po czym, rozgl膮daj膮c si臋 nerwowo, wybiega na podw贸rko. Ja za nim.
- A wi臋c tu jeste艣! - zawo艂a艂em g艂o艣no, rzekomo wy艂aniaj膮c si臋 zza rogu. Alosza patrzy艂 na mnie przera偶ony. - Chod藕my, czas na nast臋pn膮 lekcj臋.
Przekonany, 偶e ch艂opiec p贸jdzie za mn膮, odwr贸ci艂em si臋 i zacz膮艂em i艣膰 ulic膮. Alosza post膮pi艂 tak, jak si臋 spodziewa艂em: niczym ryba na haczyku poszed艂 za mn膮, rozgl膮daj膮c si臋 zaszczutym wzrokiem.
Mieli艣my jecha膰 trolejbusem, ale na razie si臋 nie zjawia艂, wi臋c chcia艂em chwil臋 pogaw臋dzi膰 z podopiecznym, stoj膮c na przystanku. Po艂o偶y艂em mu r臋k臋 na ramieniu.
- Nie b贸j si臋! Czemu si臋 trz臋siesz? Przypomnij sobie, jak twoi wrogowie zostali ukarani! Tak trzeba dzia艂a膰! Rozumiesz?
- Rozumiem... - burkn膮艂. - Tylko, 偶e to by艂o niedobre.
- Niedobre by艂o okradanie tamtego kiosku, a karanie wrog贸w jest nawet bardzo dobre. Wsiadamy, nie denerwuj si臋 tak. Nale偶a艂o im da膰 nauczk臋...
Podjechali艣my na bazarek. Tam pokaza艂em ch艂opcu niepozorn膮 staruszk臋.
- Widzisz, co ona sprzedaje?
Ch艂opiec przyjrza艂 si臋.
- No, chyba ikon臋.
- Zgadza si臋. To czternastowieczne dzie艂o, wprawdzie niezbyt s艂ynne, ale warte co najmniej dwie艣cie tysi臋cy dolar贸w. Id藕 i kup j膮.
- Co?! Nie mam tyle pieni臋dzy!
- Ba艂wanie! Czy ja ci ka偶臋 p艂aci膰 rzeczywist膮 cen臋? A mo偶e my艣lisz, 偶e staruszka sprzedaje t臋 ikon臋 za tak膮 w艂a艣nie sum臋? Dosta艂a j膮 od swojej babki, nie zna jej prawdziwej warto艣ci i sprzedaje za tysi膮c, w dodatku rubli. Jak widzisz, czysty zysk. Kupujesz ikon臋 za tysi膮c rubli, a potem sprzedajesz za rzeczywist膮 cen臋. Kupc贸w ci znajd臋. No, naprz贸d. - Popchn膮艂em ch艂opca.
Ten zrobi艂 krok i zatrzyma艂 si臋.
- A to prawda?
- My艣lisz, 偶e bym ci臋 oszukiwa艂? Po co? Poza tym... kto mia艂by zna膰 warto艣膰 ikon lepiej ode mnie?
- Ale... ale to nieuczciwe - burkn膮艂 Alosza.
- O 艣wi臋ta naiwno艣ci! Chcia艂by艣 zarobi膰 przez tydzie艅 milion dolar贸w w uczciwy spos贸b?
- Chcia艂bym!
- Super. Jeste艣 s艂ynnym in偶ynierem i masz sw贸j wynalazek? To ja zorganizuj臋, 偶e kupi go jaka艣 firma.
- Nie... - speszy艂 si臋 Alosza.
- To mo偶e jeste艣 chirurgiem i umiesz robi膰 wspania艂e operacje, wyci膮gasz ludzi z tamtego 艣wiata? Mam tu pewnego chorego... Uratujesz mu 偶ycie, a on z wdzi臋czno艣ci da ci wszystkie pieni膮dze.
- Nie umiem. - Alosza spu艣ci艂 g艂ow臋.
- A mo偶e jeste艣 matematykiem? Daj膮 ogromn膮 nagrod臋 dla tego, kto udowodni pewne twierdzenie. Do dzie艂a! Gwarantuj臋, 偶e nagroda b臋dzie twoja.
- Tego te偶 nie umiem... - Ch艂opiec jeszcze ni偶ej opu艣ci艂 g艂ow臋.
- Dobrze, w takim razie powiedz mi, co umiesz?
- Ja... ja jestem jeszcze ma艂y...
- A kim chcia艂by艣 zosta膰? Wybra艂e艣 sobie zaw贸d? Co chcesz robi膰?
- Nie wiem - Alosza oklap艂.
- Aha. Chcesz mie膰 du偶o pieni臋dzy i chcesz, 偶eby ci臋 wszyscy szanowali. Ch艂opcze, ludzie szanuj膮 innych albo za pieni膮dze, albo za ich dzie艂a. Za dzie艂a, jak ju偶 ustalili艣my, na razie nie mo偶na ci臋 szanowa膰, bo jeszcze niczego nie dokona艂e艣. Zostaj膮 pieni膮dze. Ja ci je podsuwam, a ty jeszcze grymasisz. Masz tu tysi膮c rubli, id藕 i kup ikon臋 - A co b臋dzie z t膮 babci膮?
- A co, twoja babcia? Czemu si臋 o ni膮 martwisz? Zapami臋taj sobie: na tym 艣wiecie albo ty zjesz, albo ciebie zjedz膮. A babci wielkie pieni膮dze nie s膮 potrzebne. Ona ju偶 swoje prze偶y艂a. No, do dzie艂a.
Alosza podszed艂 do staruszki, a ja wyostrzy艂em s艂uch.
- Ile kosztuje ta ikona? - zapyta艂 Alosza, oblizuj膮c wyschni臋te wargi.
Staruszka popatrzy艂a na ch艂opca ze smutkiem.
- We藕miesz za osiemset, kochanie艅ki? - spyta艂a z przygn臋bieniem. - Nie mam ju偶 co je艣膰, to sprzedaj臋. Tak to bym nigdy... po babce mi zosta艂a...
Alosza a偶 si臋 zach艂ysn膮艂. Popatrzy艂 na mnie, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 z pieni臋dzmi, babka ucieszona chcia艂a je wzi膮膰, ale Alosza w tym momencie gwa艂townie cofn膮艂 d艂o艅.
- Niech pani nie sprzedaje tej ikony! - powiedzia艂 gor膮czkowo. - Pani nie wie, co to za ikona! Ona... ona jest z czternastego wieku! Jest warta dwie艣cie tysi臋cy dolar贸w! To... to... wi臋cej ni偶 milion rubli! Niech pani wezwie specjalist贸w z muzeum, oni wyceni膮!
Ch艂opiec zerwa艂 si臋 z miejsca i rzuci艂 do ucieczki. Staruszka popatrzy艂a za nim zdumiona, a Alona skaka艂a wok贸艂 mnie i z ca艂ej si艂y wali艂a mnie pi臋艣ci膮 w plecy.
- Wiedzia艂am! - wy艂a. - Wiedzia艂am, 偶e jeszcze jest w nim dobro! Wiedzia艂am, 偶e nie ulegnie pokusie! Zuch! Brawo!
Odsun膮艂em si臋 szybko.
- Zgadzam si臋, 偶e on jest zuchem, ale ja mam teraz ca艂e plecy w siniakach.
- Oj, przepraszam... - Zak艂opotana dziewczyna patrzy艂a gdzie艣 w bok.
- Nic takiego, da si臋 prze偶y膰... Id藕 za nim teraz, w takim stanie ch艂opak mo偶e narobi膰 r贸偶nych g艂upstw... A ja id臋 do niego do domu, chcia艂bym pogada膰 z Nienaszewem.
Alona skin臋艂a g艂ow膮 i pobieg艂a za Alosz膮. A ja najpierw podszed艂em do babci, kt贸ra wyra藕nie nie uwierzy艂a w s艂owa Aloszy. Ostro偶nie wzi膮艂em od niej ikon臋.
- Ch艂opiec m贸wi艂 prawd臋. To rzeczywi艣cie bardzo stara ikona. Widzi pani, pocz膮tkowo Chrystus 偶egna艂 si臋 dwoma palcami, trzeci zacz臋to malowa膰 p贸藕niej, ju偶 po reformie. Je艣li si臋 przyjrze膰, wida膰 to wyra藕nie. Czyli t臋 ikon臋 namalowano na pewno przed siedemnastym wiekiem. A niekt贸re cechy charakterystyczne wyra藕nie 艣wiadcz膮 o tym, 偶e pochodzi z czternastego wieku. Specjali艣ci powiedz膮 pani dok艂adnie... By膰 mo偶e muzeum da pani mniej, ni偶 faktyczna warto艣膰 zabytku, ale tak czy inaczej b臋dzie to na pewno du偶o wi臋cej ni偶 tysi膮c rubli.
Babcia spojrza艂a na mnie z nie艣mia艂膮 nadziej膮.
- A sk膮d ty to wszystko wiesz, wnusiu?
Odda艂em jej ikon臋.
- Ja du偶o wiem... Przepraszam, ale musz臋 ju偶 i艣膰.
I nie odwracaj膮c si臋, poszed艂em przed siebie, omijaj膮c przechodni贸w. Wskoczy艂em do tramwaju i ca艂膮 drog臋 zastanawia艂em si臋 nad sob膮 i lud藕mi. Cz艂owiek to jednak dziwna istota. Taki na przyk艂ad Alosza, niby wszystko jasne, niemal gotowy nasz klient. A jednak im mu ci臋偶ej, tym bardziej mi si臋 opiera. A przecie偶 ja tylko spe艂niam jego pro艣by! Gdy m贸wili nam o tym na lekcji psychologii ludzi, to w sumie nie bardzo wierzy艂em, ale swoje aktualne plany zbudowa艂em w艂a艣nie w oparciu o t臋 wiedz臋. Jak si臋 okaza艂o, mia艂em racj臋! Tylko jeszcze nie wiedzia艂em, czy mi si臋 to podoba czy nie. Ludzie zachowuj膮 si臋 nielogicznie. Dlaczego Alosza u偶ali艂 si臋 nad t膮 babci膮? Przecie偶 to dla niego zupe艂nie obca osoba...
Pogr膮偶ony w rozmy艣laniach by艂bym przejecha艂 sw贸j przystanek. W ostatniej chwili wyskoczy艂em z tramwaju i poszed艂em do mieszkania Nienaszew贸w.
Wiktor Niko艂ajewicz by艂 w kuchni w towarzystwie dw贸ch pustych butelek; a w艂a艣ciwie spa艂 z g艂ow膮 na stole. Zerkn膮艂em na zegarek. Chyba za wcze艣nie na tak膮 libacj臋... Musia艂 mie膰 wa偶ny pow贸d... Usiad艂em na krze艣le naprzeciwko i niepostrze偶enie wyci膮ga艂em z m臋偶czyzny opary alkoholowe. W ko艅cu moje starania zosta艂y zwie艅czone sukcesem i ojciec Aloszy otworzy艂 oczy. By艂 przytomny, ale nadal pijany.
- Diab艂y! - zawo艂a艂.
Wzdrygn膮艂em si臋. Czy偶by Ksefon nas teraz pods艂uchiwa艂?!
- Gdzie? - spyta艂em.
Wiktor Niko艂ajewicz skupi艂 wzrok na mnie.
- O, tam... takie zielone...
Zielone? Popatrzy艂em w to miejsce, kt贸re wskazywa艂 Nienaszew. Dwie butelki. S艂oik z pomidorami. Szynka.
- No, tam, obok butelek. Jeszcze si臋 dra偶ni膮! Przyjrza艂em si臋.
- Nie, to nie diab艂y - powiedzia艂em z przekonaniem.
- Naprawd臋 nie? - spyta艂 z nadziej膮.
- Z ca艂膮 pewno艣ci膮.
- A co w takim razie?
Zastanowi艂em si臋.
- Tak z biegu mog臋 powiedzie膰, 偶e bia艂a gor膮czka.
- Tak? A czekaj, kim ty w og贸le jeste艣? Aloszka?
- Czy偶bym by艂 podobny? - zapyta艂em.
M臋偶czyzna przyjrza艂 mi si臋.
- Nie...
- To dobrze, bo nie jestem Alosz膮. A z jakiej okazji ta feta? Nie powinien pan by膰 w pracy?
- Zwolnili mnie! - burkn膮艂 ze z艂o艣ci膮. - Wyobra藕 sobie, powiedzieli, 偶e za du偶o pij臋!
- Koszmar! - przyzna艂em. - Jak mogli powiedzie膰 panu prawd臋!
- Wi臋c ty te偶... yk... uwa偶asz, 偶e du偶o pij臋?
- Ale co te偶 pan! Jak tak mo偶na? Ja tylko uwa偶am, 偶e pan za du偶o wypija. No i jak chce pan teraz wychowa膰 syna? Jak chce pan zarabia膰 pieni膮dze?
- Wychowa膰 pieni膮dze? Zarabia膰 syna? - M臋偶czyzna popatrzy艂 na mnie, nic nie rozumiej膮c.
- No c贸偶, mo偶na i tak. No wi臋c, 偶eby zarobi膰 syna, musi pan wychowa膰 pieni膮dze. A co teraz? My艣li pan, 偶e 偶ona panu wybaczy, je艣li syn zacznie kra艣膰?
- On ju偶 zacz膮艂! Zupe艂nie si臋 nie s艂ucha!
- Kogo? Zdaje si臋, 偶e to pan powinien nauczy膰 go nie kra艣膰.
- Ju偶 ja mu dam! - obieca艂 z moc膮 Wiktor Niko艂ajewicz.
- I my艣li pan, 偶e to co艣 zmieni? Dobrze, pomog臋 panu.
- A kim ty jeste艣?
- Ja? - u艣miechn膮艂em si臋. - Diab艂em. No wi臋c, radzi艂bym panu zajrze膰 pod 艂贸偶ko syna. A w艂a艣nie, niech zapami臋ta pan te s艂owa. A mnie nie b臋dzie pan pami臋ta艂... 呕egnam.
B艂yskawicznie ukry艂em si臋 za iluzj膮 i gdy Wiktor Niko艂ajewicz podni贸s艂 g艂ow臋, ju偶 mnie nie zobaczy艂. Wstrz膮sn膮艂 si臋, jakby odganiaj膮c przywidzenie, a ja pomog艂em mu jeszcze odrobin臋 wytrze藕wie膰.
- Zajrze膰 pod 艂贸偶ko... - powiedzia艂 powoli. Wsta艂 niepewnie i chwiejnie poszed艂 do pokoju syna. Z trudem pochyli艂 si臋, wyci膮gn膮艂 spod 艂贸偶ka walizk臋. Otworzy艂 j膮 i zamar艂, patrz膮c na pliki banknot贸w.
- Matko kochana! - zawo艂a艂 przera偶ony, trze藕wiej膮c w oczach. - Bo偶e 艣wi臋ty, sk膮d si臋 to tu wzi臋艂o?!
Usiad艂em na krze艣le, za艂o偶y艂em nog臋 na nog臋. Faktycznie, ciekawe pytanie. Sk膮d tw贸j syn to ma? Jak, zastanowi艂e艣 si臋? Pomy艣la艂e艣, co Aloszka robi w wolnym czasie? A czy nie za p贸藕no zacz膮艂e艣 zadawa膰 sobie takie pytania? No c贸偶, odrobina troski o potomka dobrze ci zrobi... Pomartw si臋 troch臋, a ja sprawi臋, 偶eby to nie posz艂o na marne...
W milczeniu uda艂em si臋 na balkon i zeskoczy艂em z pi膮tego pi臋tra. Wyl膮dowa艂em na asfalcie, nie utrzyma艂em r贸wnowagi i opar艂em si臋 d艂oni膮 o ziemi臋. Zakl膮艂em, wytar艂em r臋k臋 o spodnie i r贸wnym krokiem wyszed艂em na ulic臋, wyjmuj膮c po drodze notes.
„Alona, gdzie jeste艣?” - napisa艂em pytanie.
„W cerkwi” - przysz艂a odpowied藕.
„Gdzie?! Postanowi艂a艣 pomodli膰 si臋 o zbawienie duszy?
„G艂upek. Przychod藕 szybko, to dotyczy Aloszy!” „Rozumiem, ju偶 lec臋”.
I faktycznie polecia艂em. Szybko znalaz艂em cerkiew w oparciu o opis anielicy i ostro偶nie wyl膮dowa艂em przed budynkiem. W my艣lach pos艂a艂em wezwanie, Alona od razu wybieg艂a ze 艣wi膮tyni.
- Jeste艣 wreszcie! Chod藕! - Z艂apa艂a mnie za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a w stron臋 ko艣cio艂a. By艂em tak os艂upia艂y, 偶e nawet nie stawia艂em oporu, dopiero przed wej艣ciem wyrwa艂em r臋k臋.
- Zwariowa艂a艣?! Jak mam tam wej艣膰?! Alona zatrzyma艂a si臋 i klepn臋艂a d艂oni膮 w czo艂o.
- Kompletnie zapomnia艂am! Po prostu tam jest Alosza... Przybieg艂 tu, chyba chce opowiedzie膰 o wszystkim kap艂anowi.
- Doskonale! - Zatar艂em d艂onie. - Czyli jednak go przypili艂o. 呕eby tylko trafi艂 si臋 dobry pop... A ju偶 liczy艂em, 偶e spikniemy go z tamtym malarzem.
- W艂a艣nie o to chodzi! Ja wcale nie jestem pewna tego kap艂ana! Dlatego potrzebuj臋 twojej pomocy!
- Ale ja nie mog臋 wej艣膰 do cerkwi! Tu ju偶 nawet twoja os艂ona nie pomo偶e!
Alona zastanowi艂a si臋.
- Faktycznie, wej艣膰 nie mo偶esz... Ale pos艂ucha膰?... Zdo艂asz si臋 ze mn膮 po艂膮czy膰?
A偶 otworzy艂em usta ze zdumienia.
- Jeste艣 pewna, 偶e tego chcesz? A偶 tak mi ufasz? Przecie偶 wtedy b臋dziesz zupe艂nie bezbronna!
- A ty? Zaufa艂e艣 mi wtedy, na cmentarzu? Te偶 by艂e艣 bezbronny! To dlaczego ja mia艂abym nie zaufa膰 tobie?
Popatrzy艂em na ni膮 os艂upia艂y.
- Dobrze... Tylko musz臋 stan膮膰 gdzie艣 z boku, 偶eby nie pl膮ta膰 si臋 ludziom pod nogami.
Szybko stan膮艂em za jak膮艣 przybud贸wk膮, za kt贸r膮 by艂em niewidoczny od ulicy.
- Jeste艣 got贸w?
Skin膮艂em g艂ow膮.
- No to zaczynamy...
Si臋gn膮艂em my艣lami do 艣wiadomo艣ci Alony, a ona otworzy艂a przede mn膮 sw贸j umys艂. Jeszcze chwila i znalaz艂em si臋 w jej 艣wiadomo艣ci, od razu odgradzaj膮c si臋 od jej uczu膰 i my艣li. Pewnie, 偶e m贸g艂bym przeczyta膰 teraz ca艂膮 jej osobowo艣膰... ale po zaufaniu, kt贸re mi okaza艂a... Nie, to ju偶 by by艂a przesada. Oczy艣ci艂em sw贸j umys艂 od tych jej zab艂膮kanych skojarze艅, kt贸re do mnie trafi艂y, zanim postawi艂em barier臋, a potem ostro偶nie si臋gn膮艂em do jej wzroku i s艂uchu.
- Doskonale - powiedzia艂em powoli. - Widz臋 i s艂ysz臋.
- To id臋 - odpowiedzia艂a. Pochwyci艂em niepok贸j w jej 艣wiadomo艣ci, wi臋cej, strach. Nietrudno by艂o zorientowa膰 si臋, o co chodzi.
- Alona... - odezwa艂em si臋.
- Tak?
- Chcia艂em tylko powiedzie膰... Nic nie ogl膮da艂em. S艂owo! Od razu si臋 zablokowa艂em.
Nie mo偶na k艂ama膰 przy takim po艂膮czeniu. Poczu艂em, jak dziewczyna odetchn臋艂a z ulg膮 i rozlu藕ni艂a si臋.
- Dzi臋kuj臋, Ezergilu.
I ju偶 pewniejszym krokiem wesz艂a po schodkach.
Alosz臋 zobaczy艂em od razu. Sta艂 przy ikonostasie, zerkaj膮c niepewnie w stron臋 kap艂ana. Dziewczyna podesz艂a do ch艂opca, uprzednio narzucaj膮c na siebie iluzj臋.
- Jak s膮dzisz, powinnam mu pom贸c?
- Popatrz na duchownego. Chc臋 zrozumie膰, co to za cz艂owiek.
Alona spe艂ni艂a moj膮 pro艣b臋 i przed dwie minuty przygl膮da艂em si臋 brodatemu osobnikowi w riasie.
- Nie wiem - odpar艂em w ko艅cu. - Nie mog臋 niczego zrozumie膰.
- Dobrze, w takim razie dodam ch艂opcu nieco pewno艣ci siebie. W tym miejscu mam spore mo偶liwo艣ci...
Podesz艂a do ch艂opca i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 nad jego g艂ow臋. Nad anielic膮 zap艂on臋艂a aureola i jakby ciep艂o s艂o艅ca rozesz艂o si臋 po cerkwi. Trzy osoby, kt贸re akurat si臋 tu modli艂y drgn臋艂y, odwr贸ci艂y g艂owy w stron臋 Alony, a przecie偶 nikt nie m贸g艂 jej widzie膰!
Alosza r贸wnie偶 drgn膮艂, a potem zacisn膮艂 wargi i zdecydowanie podszed艂 do kap艂ana.
- Czy m贸g艂bym porozmawia膰? - spyta艂 nie艣mia艂o.
- Tak, m贸j synu? - Pop powiedzia艂 to takim tonem, 偶e zrozumia艂em od razu - nic z tego nie b臋dzie. Zdaje si臋, 偶e ten cz艂owiek mia艂 wszystkiego dosy膰 i nie zamierza艂 zajmowa膰 si臋 jakimi艣 g艂upotami.
- Ja... ja potrzebuj臋 pomocy. Nie wiem, do kogo si臋 zwr贸ci膰...
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 kap艂an z irytacj膮 w g艂osie.
- Chodzi o to... chodzi o to, 偶e sprzeda艂em dusz臋 diab艂u.
Duchowny popatrzy艂 kwa艣no na ch艂opca, kt贸ry wpatrywa艂 si臋 w niego z rozpaczliw膮 nadziej膮.
- M贸j drogi, je艣li wydaje ci si臋, 偶e to czas i miejsce na 偶arty...
Nadzieja w oczach ch艂opca zgas艂a.
- P贸jd臋 ju偶... - powiedzia艂 bezradnie, odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 do wyj艣cia. A potem nagle zacz膮艂 biec, rozmazuj膮c r臋kawem 艂zy.
Kap艂an wzruszy艂 ramionami i wr贸ci艂 do przerwanych zaj臋膰.
Alona wysz艂a z cerkwi, a ja od razu opu艣ci艂em jej umys艂. Przez minut臋 dochodzi艂em do siebie, akurat w tym czasie dotar艂a do mnie Alona.
- Krok do przodu, dwa kroki w ty艂 - zauwa偶y艂a ze zm臋czeniem.
A we mnie a偶 si臋 zagotowa艂o.
- O, poczekaj, 艣wi臋toszku! - wysycza艂em. - Nie ma czasu, widzicie go! Nie znalaz艂 czasu, 偶eby wys艂ucha膰 cz艂owieka w potrzebie! Ju偶 ja przygotuj臋 dla ciebie drwa, ju偶 my ci臋 przypieczemy!
- I jaki sens? - zapyta艂a Alona.
- Mo偶e dzi臋ki temu w nast臋pnym 偶yciu stanie si臋 bardziej wra偶liwy. Od kogo艣, kto ma uzdrawia膰 ludzkie dusze wymaga si臋 znacznie wi臋cej ni偶 od zwyk艂ego cz艂owieka. A co za tym idzie, s膮dzi si臋 go bardziej surowo. Skoro nie by艂 pewien, czy jest got贸w do takiej pos艂ugi, m贸g艂 siedzie膰 na piecu! Swoj膮 oboj臋tno艣ci膮 wyrz膮dza ludziom wi臋ksz膮 krzywd臋 ni偶 stu przest臋pc贸w!
Dziewczyna wzruszy艂a ramionami.
- Nie ma co tego roztrz膮sa膰... Musimy si臋 zastanowi膰, jak naprawi膰 to, co zepsu艂 ten... cz艂owiek.
- Musimy. Ale drwa dla niego wybior臋 osobi艣cie i osobi艣cie pod艂o偶臋 pod jego kocio艂, gdy ju偶 do nas trafi. A je艣li chodzi o ch艂opca... Dzisiaj Alosza bardziej ni偶 kiedykolwiek b臋dzie potrzebowa艂 pomocy. My艣l臋, 偶e kolej na ciebie: anio艂 w odwiecznej walce z podst臋pnym diab艂em. Co艣 w sam raz dla ciebie.
Skrzydlata u艣miechn臋艂a si臋 nieweso艂o, a potem popatrzy艂a na cerkiew, 艣ci膮gn臋艂a brwi i podnios艂a r臋k臋.
- Cz艂owiek, kt贸ry bierze na siebie zadanie ratowania dusz ludzkich, powinien by膰 cierpliwy i uwa偶ny wobec wszystkich, kt贸rzy zwr贸c膮 si臋 do niego o pomoc! - powiedzia艂a p贸艂g艂osem, ale tak, 偶e wydawa艂o mi si臋, 偶e wszyscy j膮 s艂ysz膮. Jej s艂owa zapada艂y g艂臋boko w dusz臋. - Ten, kto pozwala, by drobne sprawy przes艂oni艂y mu cudzy b贸l, nie jest godzien tak wysokiego stanowiska i takiej odpowiedzialno艣ci. Pozbawiam to miejsce b艂ogos艂awie艅stwa dop贸ty, dop贸ki ten, kt贸ry zawini艂, nie naprawi tego. Powiedzia艂am!
Wszystko si臋 od razu zmieni艂o. Jeszcze przed chwil膮 艣wi膮tynia emanowa艂a moc膮 i pi臋knem, a teraz p艂yn膮ca od niej energia znikn臋艂a, cerkiew zacz臋艂a wygl膮da膰 na zapuszczon膮, nawet kopu艂y jakby zblak艂y. Przygl膮da艂em si臋 temu w milczeniu, nie wierz膮c w艂asnym zmys艂om, a potem powoli zacz膮艂em wchodzi膰 po schodkach. Nic si臋 nie dzia艂o. Otworzy艂em drzwi i znalaz艂em si臋 w 艣rodku! Wszed艂em do cerkwi! Pocz膮tkowo nie uwierzy艂em - co艣 takiego po prostu nie mog艂o si臋 zdarzy膰! A potem rozejrza艂em si臋. Ikony w ikonostasie lekko zblad艂y, p艂on膮ce przed nimi 艣wiece zgas艂y. Kap艂an, kln膮c pod nosem, daremnie pr贸bowa艂 je zapali膰. Podszed艂em do niego, stan膮艂em obok i patrzy艂em, jak zapala艂 zapa艂k臋 i przysuwa艂 j膮 do knota. 艢wieca zaczyna艂a si臋 pali膰, ale gdy tylko kap艂an odsuwa艂 ogie艅, od razu gas艂a. Kap艂an rzuci艂 mi gniewne spojrzenie, ale nic nie powiedzia艂. Obok mnie stan臋艂a Alona.
- Niech pan nie pr贸buje - poradzi艂a cicho.
- Co? - Kap艂an odwr贸ci艂 si臋 do niej.
- M贸wi臋, 偶eby nie pr贸bowa艂 pan ich zapali膰. To si臋 nie uda. Dzisiaj zrobi艂 pan bardzo z艂膮 rzecz. Odm贸wi艂 pan pomocy komu艣, kto jej potrzebowa艂, popchn膮艂 pan ch艂opca na z艂膮 drog臋 i teraz ci臋偶ko b臋dzie go z niej zawr贸ci膰. To straszne przest臋pstwo. Jest pan oboj臋tny i samolubny. Dokonuje pan chrztu dla pieni臋dzy, a ta szata d艂u偶y panu do zdobycia bogactwa. I dlatego od dzi艣 pozbawiam pana prawa nazywania si臋 kap艂anem. Nie przyjmie pana 偶adna 艣wi膮tynia. Co b臋dzie dalej, zale偶y ju偶 tylko od pana.
Alona odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a do wyj艣cia.
- Ty... - zacz膮艂 pop i zamilk艂, poniewa偶 zrozumia艂, 偶e przemawia do pustki. Popatrzy艂 na mnie pytaj膮co. Wzruszy艂em ramionami.
- W gruncie rzeczy ona ma racj臋. Nawet ode mnie nie doczekasz si臋 wsp贸艂czucia. 呕egnam. - Pomacha艂em mu r臋k膮 i powoli rozp艂yn膮艂em si臋 w powietrzu.
Kap艂an otar艂 pot z czo艂a, a potem rozejrza艂 si臋 na boki. Ale w cerkwi by艂 sam, a raczej - wydawa艂o mu si臋, 偶e jest sam. Przygl膮da艂em mu si臋 jeszcze chwil臋 i te偶 poszed艂em do wyj艣cia.
- Nie wiedzia艂em, 偶e potrafisz robi膰 takie rzeczy - powiedzia艂em do skrzydlatej.
Popatrzy艂a na mnie z przygn臋bieniem.
- Potrafi臋. Ale nie mia艂am prawa tego robi膰. Nie jestem jeszcze pe艂noprawnym anio艂em, przekroczy艂am swoje pe艂nomocnictwa.
- E tam... Ja bym post膮pi艂 znacznie ostrzej. I tak 艂agodnie potraktowa艂a艣 tego buca. Ca艂膮 robot臋 nam zepsu艂.
- Czy opr贸cz „roboty” nic wi臋cej ci臋 nie obchodzi?! Na przyk艂ad 偶ycie tego dziecka?!
Pokr臋ci艂em oboj臋tnie g艂ow膮.
- Obchodzi mnie zaliczenie praktyki i nagroda w razie zwyci臋stwa. Dlaczego mia艂bym przejmowa膰 si臋 czym艣 jeszcze?
- Ty nieczu艂y, bezczelny...
- Wiem, ju偶 m贸wi艂a艣. Czas na nas. Musimy jak najszybciej znale藕膰 si臋 w domu Aloszy. Tam zaraz rozp臋ta si臋 co艣 takiego...
Alona zerkn臋艂a na mnie podejrzliwie, ale o nic nie pyta艂a. Widocznie dosz艂a do s艂usznego wniosku, 偶e wkr贸tce sama wszystko zrozumie.
Oboje pu艣cili艣my si臋 p臋dem. Musieli艣my nawet schowa膰 si臋 za iluzj膮, 偶eby ludzi nie dziwi艂a nasza pr臋dko艣膰. Zerka艂em na Alon臋. No, no, co za post臋py! Ci膮g艂e 膰wiczenia dobrze jej robi膮. Nie tak dawno nie potrafi艂a przechodzi膰 przez przedmioty, a teraz robi to niemal automatycznie, bez zastanowienia. Poza tym za ka偶dym razem lata coraz lepiej i szybciej. Ale skrzyd艂a i tak by si臋 jej przyda艂y, podobnie jak mnie ogon... O, masz - znowu si臋 rozmarzy艂em. Chyba si臋 starzej臋... No nie, teraz to ju偶 zaczynam ple艣膰. Ciekawe swoj膮 drog膮, jak Alosza wyja艣ni obecno艣膰 walizki z pieni臋dzmi? Nawet mnie to intrygowa艂o. Przecie偶 m贸wi艂em mu, 偶e pieni膮dze s膮 bezu偶yteczne, je艣li nie potrafisz wyja艣ni膰, sk膮d je masz.
Zd膮偶yli艣my w sam膮 por臋. Do bloku weszli艣my niemal r贸wno z Aloszk膮. Zatrzyma艂o nas to, 偶e upar艂em si臋 na dodatkow膮 os艂on臋 przeciwko Ksefonowi. Dawno go nie widzia艂em, a to nie wr贸偶y艂o nic dobrego. Ani chybi co艣 knu艂...
Przebiegli艣my przez drzwi z takim rozp臋dem, 偶e prawie wyskoczyli艣my przez 艣cian臋 po drugiej stronie domu. Wprawdzie nic by si臋 nie sta艂o, ale lepiej unika膰 takich niespodzianek.
- W gor膮cej wodzie k膮pany! - zasycza艂a na mnie Alona.
Ha! My艣la艂by kto, 偶e j膮 pogania艂em! Sama lecia艂a jak z pieprzem! Te kobiety!!!
Ku mojemu zaskoczeniu starszy z Nienaszew贸w by艂 trze藕wy i nawet przyzwoicie ubrany. Powita艂 syna w przedpokoju, skin膮艂 na niego, 偶eby poszed艂 za nim. Alosza skuli艂 si臋, jakby przeczuwa艂 nieszcz臋艣cie. Ojciec zaprowadzi艂 go do kuchni i w milczeniu wskaza艂 krzes艂o. Ch艂opiec usiad艂 z niepewn膮 min膮.
- Opowiedz mi, jak sp臋dzasz czas? Co robisz?
Alosza skuli艂 si臋 jeszcze bardziej.
- R贸偶ne rzeczy...
- Aha, r贸偶ne... - Wiktor Niko艂ajewicz bez s艂owa wyj膮艂 spod sto艂u walizk臋 i po艂o偶y艂 j膮 na blacie. - Mo偶e wi臋c wyja艣nisz, sk膮d to si臋 wzi臋艂o?
My艣la艂em, 偶e nie mo偶na ju偶 ba膰 si臋 bardziej, ni偶 ba艂 si臋 Alosza - myli艂em si臋. Ch艂opak dos艂ownie poszarza艂 z przera偶enia. Ja i Alona popatrzyli艣my na siebie. Dziecko ma mocny i odporny organizm, ale takie stresy nie mijaj膮 bez 艣ladu. Anielka od razu zamkn臋艂a oczy i dostroi艂a si臋 do niego. Na czo艂o wyst膮pi艂y jej kropelki potu... Jeszcze chwila i rozlu藕ni艂a si臋. Gdy spojrza艂a na mnie, wygl膮da艂a nie lepiej od Aloszy, tylko on by艂 szary ze strachu, a ona ze zm臋czenia.
- Nigdy przedtem mi si臋 nie udawa艂o... - wyzna艂a. - Pierwszy raz... Zdo艂a艂am naprawi膰 najgorsze...
Skin膮艂em g艂ow膮 i zn贸w popatrzy艂em na ojca i syna. Wiktor Niko艂ajewicz spostrzeg艂 strach ch艂opca, z ca艂ej si艂y uderzy艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂 i wrzasn膮艂:
- Odpowiadaj, jak pytam! Sk膮d to masz?!
- Zna... znalaz艂em - wyszepta艂 Alosza.
- Tak?! Po prostu znalaz艂e艣? Na pod艂odze le偶a艂o?!
- Tak.
Ech, niepotrzebnie to powiedzia艂... By艂o jasne, 偶e Nienaszew nie wierzy w ani jedno s艂owo i takie jawne k艂amstwo tylko pogorszy spraw臋.
Wiktor Niko艂ajewicz zerwa艂 si臋 z krzes艂a i chwyci艂 Alosz臋 za w艂osy.
- Zaraz mi wszystko opowiesz! - Niespodziewanie uderzy艂 g艂ow膮 syna o st贸艂. - Wszystko mi opowiesz! M贸w, gdzie ukrad艂e艣?!
Tak, syn nie powinien tak k艂ama膰 ojcu, a ojciec nie powinien tak traktowa膰 syna. Zdaje si臋, 偶e opanowanie m艂odego Nienaszewa wisia艂o na cienkim w艂osku i ten w艂osek w艂a艣nie p臋k艂. Alosza wrzasn膮艂 tak, 偶e zaskoczony ojciec pu艣ci艂 go i odskoczy艂. Ch艂opiec b艂yskawicznie z艂apa艂 le偶膮cy na stole n贸偶 i zamachn膮艂 si臋.
- Nie podchod藕 do mnie! - wrzasn膮艂 histerycznie. - Bo ci臋 zabij臋! Zabij臋 tak, jak ty zabi艂e艣 mam臋! Nie podchod藕!
M臋偶czyzna drgn膮艂, jakby zosta艂 uderzony.
- Ach, ty szczeniaku! - Zrobi艂 krok do przodu, ale Alosza machn膮艂 no偶em i ojciec odskoczy艂, zaciskaj膮c ran臋 na r臋ku. Popatrzy艂 z niedowierzaniem na krew. - Na rodzonego ojca?... - spyta艂 wstrz膮艣ni臋ty.
Zdaje si臋, 偶e ch艂opiec te偶 si臋 przerazi艂. Odrzuci艂 n贸偶 i pobieg艂 do przedpokoju. Trzasn臋艂y drzwi.
- Id臋 za nim - powiedzia艂em.
- Ja z tob膮. Nie mo偶emy go teraz zostawi膰.
*
Dogonili艣my go do艣膰 szybko. Schowa艂 si臋 za gara偶ami, siedzia艂 tam i szlocha艂. Rozejrza艂em si臋. Co za miejsce... a jakie zapachy!... Ca艂e 偶ycie marzy艂em, 偶eby rozwi膮zywa膰 duchowe problemy w takim w艂a艣nie otoczeniu. No dobrze, ale w ko艅cu, co ja mog臋 na to poradzi膰? Skoro Alosza znalaz艂 si臋 w艂a艣nie tutaj, to znaczy, 偶e taka jest moja karma. Zrobi艂em krok do przodu i stan膮艂em tak, 偶eby zas艂oni膰 艣wiat艂o.
Wystraszony Alosza podni贸s艂 g艂ow臋.
- To ty?!
- Ja. A co ci臋 tak dziwi? Zdaje si臋, 偶e nie sko艅czyli艣my ze sob膮.
- Czego jeszcze chcesz?!
- Dziwne pytanie. Chc臋 dotrzyma膰 warunk贸w umowy. Zdaje si臋, 偶e chcia艂e艣 dosta膰 milion.
- Milion?! - wrzasn膮艂 histerycznie ch艂opiec. - Mam w domu dwa miliony twoich przekl臋tych pieni臋dzy!
- Wiem. - Skin膮艂em g艂ow膮. - I jedyne, co mog臋 zrobi膰, to powt贸rzy膰 pytanie twojego ojca: te偶 jestem ciekaw, sk膮d je wzi膮艂e艣. Poza tym, skoro je mia艂e艣, po co sprzeda艂e艣 mi dusz臋?
- Ty! Ty!
- Bardzo oryginalne.
- To wszystko przez ciebie!
- Czy偶by? S艂ucham, s艂ucham, co tam przeze mnie? Przypomnij mi, co ci powiedzia艂em, gdy poprosi艂e艣 o milion?
Alosza spu艣ci艂 wzrok.
- Czekam...
- 呕e nie b臋d臋 m贸g艂 z niego skorzysta膰.
- W艂a艣nie. Po prostu nie zdo艂asz tego wyja艣ni膰. Sk膮d zatem wzi膮艂e艣 pieni膮dze?
- Diabe艂 mi da艂.
- Diab艂em jestem tutaj ja, a ja ci nic nie dawa艂em.
- Nie ty. Inny diabe艂. Powiedzia艂, 偶e tobie nie mo偶na ufa膰.
- Pewnie, 偶e nie mo偶na - zgodzi艂em si臋. - W ko艅cu mieszkam w piekle. Ale warunk贸w umowy przestrzega si臋 nawet tam. Ty je z艂ama艂e艣, wi臋c ja nie jestem ci ju偶 nic winien. Za to ty...
- A mo偶e by艣 tak poszed艂 sobie w choler臋, co?! - wrzasn膮艂 nagle Alosza. - Co艣cie si臋 do mnie przyczepili?! Odk膮d si臋 pojawi艂e艣, mam same k艂opoty!
- O, naprawd臋? Dobrze, p贸jd臋, ale pami臋taj, 偶e jeszcze nie sko艅czyli艣my. - Powoli rozp艂yn膮艂em si臋 w powietrzu, a potem zwr贸ci艂em do dziewczyny. - Alona, my艣l臋, 偶e teraz twoja kolej. Na z艂o ju偶 si臋 wystarczaj膮co napatrzy艂.
Przyjrza艂a si臋 ch艂opcu i pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Obawiam si臋, 偶e ten kap艂an wyrz膮dzi艂 mu znacznie wi臋ksz膮 krzywd臋, ni偶 nam si臋 wydawa艂o. Ch艂opiec straci艂 wiar臋.
- W艂a艣nie dlatego musisz dzia艂a膰. Kto tu jest specjalist膮 od spraw wiary?
Skrzydlata prawie p艂aka艂a z 偶alu nad Aloszka.
- Ezergil, przecie偶 ja nie potrafi臋! Tu jest potrzebny doros艂y, do艣wiadczony anio艂!
- Takich nie mamy. I nikt nie b臋dzie si臋 wtr膮ca艂 do twojego szkolnego zadania.
Podrzuci艂a gwa艂townie g艂ow膮.
- Szkolne zadanie?! To wszystko, co ci臋 interesuje? Ta sprawa ju偶 dawno przeros艂a ramy zwyczajnej praktyki! Zrozum, tu idzie o 偶ycie dziecka! Jestem gotowa wr贸ci膰 do domu i oznajmi膰, 偶e si臋 podda艂am! Niech mnie zostawi膮 na drugi rok, ale przy艣l膮 tutaj kogo艣 do艣wiadczonego!
Przymkn膮艂em jedno oko i przyjrza艂em jej si臋 uwa偶nie. Spojrza艂a na mnie zaskoczona, a ja przechyli艂em g艂ow臋 i zacz膮艂em chodzi膰 po okr臋gu wok贸艂 anielicy.
- Co ty wyprawiasz?... - zdumia艂a si臋 Alona.
- Nic, nic, tak si臋 tylko zastanawiam... Sk膮d w艂a艣ciwie bior膮 si臋 do艣wiadczone anio艂y?
- W jakim sensie? - By艂a tak zdumiona, 偶e na chwil臋 zapomnia艂a o Aloszy.
- M贸wisz, 偶e sobie nie poradzisz, 偶e jeste艣 gotowa wszystko rzuci膰, 偶eby tylko zaj臋li si臋 tym fachowcy. Zastanawiam si臋 w艂a艣nie, sk膮d si臋 oni bior膮? Gdyby wszyscy my艣leli tak jak ty... Przecie偶 ka偶dy z nich by艂 kiedy艣 niedo艣wiadczony.
- Chcesz powiedzie膰...
- Chc臋 powiedzie膰, 偶e do艣wiadczenie mo偶na zdoby膰 jedynie poprzez praktyk臋. Je艣li za ka偶dym razem b臋dziesz ucieka膰 i chowa膰 si臋 za plecami wyszkolonych anio艂贸w, nigdy niczego si臋 nie nauczysz.
- Nie rozumiesz! To ogromna odpowiedzialno艣膰! Je艣li pope艂ni臋 b艂膮d...
- Nie pope艂niaj wi臋c. Zaufaj swojemu sercu... - Podszed艂em do Alony, uj膮艂em jej d艂o艅 i po艂o偶y艂em na jej piersi. - Masz wielkie serce - zaufaj mu. Dlaczego nie chcesz go pos艂ucha膰?
Patrzy艂a na mnie wstrz膮艣ni臋ta.
- I kto to m贸wi?! Diabe艂! W 偶yciu bym nie my艣la艂a...
Wzruszy艂em ramionami.
- Nie zapominaj, kim jest m贸j wujek. Naprz贸d, aniele. Odwagi.
Alona 艣ci膮gn臋艂a brwi, zerkn臋艂a na Alosz臋. Ch艂opiec ju偶 nie p艂aka艂, teraz patrzy艂 w dal niewidz膮cym wzrokiem. A potem powoli wsta艂 i zacz膮艂 wyci膮ga膰 pasek ze spodni, przygl膮daj膮c si臋 czemu艣 w g贸rze.
- Co on robi? - zdumia艂a si臋 dziewczyna.
Alosza wpatrywa艂 si臋 w mocn膮 grub膮 ga艂膮藕 wisz膮c膮 nad gara偶em. Nie spodoba艂o mi si臋 to.
- Alona, na twoim miejscu pospieszy艂bym si臋. Zdaje si臋, 偶e sprawy przybieraj膮 zupe艂nie niespodziewany obr贸t.
Rozdzia艂 6
Alona popatrzy艂a na mnie, potem na ga艂膮藕, a w ko艅cu na ch艂opca, kt贸ry wszed艂 na ogrodzenie i teraz jedn膮 r臋k膮 pr贸bowa艂 zahaczy膰 pasek o konar, drug膮 trzymaj膮c si臋 gara偶u.
- Nadal uwa偶asz, 偶e nale偶y wezwa膰 kogo艣 bardziej do艣wiadczonego? - zapyta艂em. - To le膰, wo艂aj. Za godzink臋 wr贸cisz?
Alona odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i wysz艂a z zau艂ka. Chwil臋 p贸藕niej zn贸w j膮 zobaczy艂em, ale tym razem nie os艂ania艂a jej iluzja. Niespiesznie wesz艂a za gara偶 i wpad艂a na Alosz臋.
- Kto艣 ty? - zdumia艂a si臋 szczerze. Parskn膮艂em w duchu. Gdybym nie wiedzia艂, 偶e 艣wietnie wie, kim jest ch艂opak, pewnie bym jej uwierzy艂.
- Czego tu chcesz? - spyta艂 ponuro Alosza.
- Ja? W艂a艣ciwie to niczego... Ale je艣li ju偶 za艂atwi艂e艣 swoje sprawy, mo偶e by艣 st膮d wyszed艂?
- A dlaczego?
- G艂upi! - rozgniewa艂a si臋 Alona. - Jak my艣lisz, po co przysz艂am za gara偶e? Po to samo, co ty! - Demonstracyjnie spojrza艂a na pasek w r臋ku ch艂opca.
- Te偶 chcesz si臋 powiesi膰? - Alosza by艂 w szoku.
- Bardzo 艣mieszne, bardzo! - prychn臋艂a. - Chcia艂am si臋 odla膰! Jasne?!
Skrzywi艂em si臋. Co za s艂ownictwo... I to ma by膰 anio艂?! Ale gdy spojrza艂em na ch艂opca omal nie krzykn膮艂em z zachwytu. Jakim艣 cudem Alona zdo艂a艂a znale藕膰 odpowiedni ton - oszo艂omiony ch艂opiec mruga艂 oczami; by艂 tak skonfundowany, 偶e a偶 zapomnia艂 o k艂opotach.
- Aa... przepraszam - wymamrota艂 i wyszed艂 zza gara偶u.
Wyjrza艂em ostro偶nie, ch艂opiec sta艂 nieco z boku.
- Co on robi? - spyta艂a Alona.
- Chyba czeka, a偶 sko艅czysz.
- Hm... mia艂am nadziej臋, 偶e sobie p贸jdzie. Dobra, zobaczymy.
Odczeka艂a d艂u偶sz膮 chwil臋 i wysz艂a zza gara偶y. Poprawi艂a d偶insy, rzuci艂a Aloszy chmurne spojrzenie.
- Czego tu sterczysz?
- Czekam, a偶 sko艅czysz.
Obejrza艂a si臋, a potem zn贸w spojrza艂a na ch艂opca.
- A co, naprawd臋 chcia艂e艣... no, tego? Dlaczego?
Alosza 艣ci膮gn膮艂 brwi i popatrzy艂 na ni膮 spode 艂ba.
- Nic ci do tego!
- No... tak tylko pytam, z ciekawo艣ci. Wiesz, jeszcze nigdy nie widzia艂am, jak si臋 kto艣 wiesza. Dawaj, stary, nie kr臋puj si臋. Nie zamierzam przeszkadza膰. Tylko popatrz臋.
- Jeste艣 nienormalna? - Alosza by艂 tak zmieszany, 偶e chyba nie wiedzia艂, co my艣le膰.
- Ja? - zdumia艂a si臋 Alona. - Kto tu jest nienormalny? W ko艅cu to nie ja chc臋 si臋 powiesi膰.
- Nic nie rozumiesz! - wrzasn膮艂 ch艂opiec. Wtedy przez rami臋 dziewczyny zobaczy艂, 偶e jego ojciec wyszed艂 na podw贸rko. Z艂apa艂 j膮 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 za gara偶, a potem ostro偶nie wyjrza艂.
- Kto to?
Ale artystka! Co za autentyczno艣膰! Jakby naprawd臋 nie wiedzia艂a.
- Niewa偶ne - burkn膮艂 Alosza, nie odwracaj膮c si臋.
- O, ju偶 wiem! Pok艂贸ci艂e艣 si臋 z rodzicami i teraz ci ci臋偶ko!
- Zamknij si臋, g艂upia!
Alona chyba by艂a zszokowana jego wybuchem, ale zareagowa艂a do艣膰 dziwnie. Zamiast si臋 oburzy膰, podesz艂a do niego, przysiad艂a obok i obj臋艂a go.
- Ojej, ma艂y, ile艣 ty si臋 musia艂 nacierpie膰...
Alosza spi膮艂 si臋, ale od razu rozlu藕ni艂 mi臋艣nie, a potem... niespodziewanie wtuli艂 g艂ow臋 w rami臋 Alony i rozp艂aka艂 si臋. Jednak nie by艂 to p艂acz spowodowany cierpieniem, lecz taki, kt贸ry przynosi ulg臋. Anielka nie przeszkadza艂a ch艂opcu, jedynie delikatnie g艂adzi艂a go po w艂osach.
- P艂acz, ma艂y, p艂acz. Nie b贸j si臋, nikt ci臋 nie skrzywdzi.
- Nie rozumiesz... - wymamrota艂 Alosza przez 艂zy. - Nikt mnie nie rozumie! I nikt mi nie uwierzy!
- Dlaczego? Ja ci uwierz臋...
W jej g艂osie by艂o tyle wsp贸艂czucia i zrozumienia, 偶e ch艂opiec nie wytrzyma艂 i, d艂awi膮c si臋 艂zami, zacz膮艂 opowiada膰. Chyba po raz pierwszy od 艣mierci matki m贸g艂 si臋 tak naprawd臋 wygada膰. Na pocz膮tku opowiada艂, spiesz膮c si臋 i 艂ykaj膮c 艂zy, jakby si臋 ba艂, 偶e s艂uchaj膮cy przerwie mu, wy艣mieje go, powie, 偶eby nie pl贸t艂 bzdur.
Ale szczere zainteresowanie Alony uspokoi艂o go i pod koniec m贸wi艂 ju偶 bez po艣piechu, ale za to z beznadziej膮 w g艂osie.
- No i tak - zako艅czy艂. - Nikt nie mo偶e mi pom贸c.
- Pod tym wzgl臋dem chyba masz racj臋. Naprawd臋 nikt nie mo偶e ci pom贸c.
Alosza popatrzy艂 na ni膮 os艂upia艂y; chyba nie spodziewa艂 si臋 po niej takiej zdrady. Ale dziewczyna wytrzyma艂a jego wzrok.
- Ty... - zacz膮艂.
Podnios艂a ostrzegawczo r臋k臋 i spyta艂a:
- Nie przysz艂o ci do g艂owy, 偶e nie potrzebujesz niczyjej pomocy?
- To znaczy jak to? Jak niby mam walczy膰 z diab艂em?
- Taak... - Alona popatrzy艂a na niego ze smutkiem. - Faktycznie, jak? Naprawd臋 nie rozumiesz?
- Pola膰 go 艣wi臋con膮 wod膮, czy co?
A kysz, a kysz, zgi艅, przepadnij! B臋dzie mnie tu wod膮 艣wi臋con膮 polewa艂! Sikawkowy si臋 znalaz艂!
- Wod膮? Ojejku, oczywi艣cie, 偶e nie! Co w ten spos贸b osi膮gniesz? Jeszcze nie zrozumia艂e艣, 偶e w chwili, gdy podpisa艂e艣 umow臋, diabe艂 znalaz艂 si臋 wewn膮trz ciebie? Musisz go pokona膰! Jego, a nie tego, o kim m贸wi艂e艣. Je艣li zwyci臋偶ysz diab艂a w sobie, to nie b臋dzie m贸g艂 ci nic zrobi膰. A je艣li go nie pokonasz, to nawet gdyby艣 zamieszka艂 w cerkwi i siedzia艂 w wannie z wod膮 艣wi臋con膮, i tak b臋dziesz nale偶a艂 do niego. Pr臋dzej czy p贸藕niej, ale b臋dziesz.
- Czyli wszystko przez t臋 umow臋?
- A dlaczego j膮 podpisa艂e艣? - Alona popatrzy艂a na ch艂opca surowo.
Alosza wierci艂 si臋 niespokojnie.
- Dlatego, 偶e mi diabe艂 pokaza艂...
- A rzuca膰 si臋 na ojca z no偶em te偶 ci臋 diabe艂 nauczy艂?
Alosza drgn膮艂 i odsun膮艂 si臋, z przera偶eniem patrz膮c na dziewczyn臋.
- Sk膮d o tym wiesz?!
Anielka wsta艂a. W jednej chwili ca艂膮 jej posta膰 otuli艂o l艣nienie, nad g艂ow膮 zap艂on臋艂a aureola. Ech, gdyby jeszcze mia艂a skrzyd艂a, to dopiero by艂by widok! Tymczasem l艣nienie rozszerza艂o si臋 coraz bardziej, a偶 musia艂em si臋 odsun膮膰. Co ona, zwariowa艂a? Przecie偶 mnie zaraz...
Jednak l艣nienie dotar艂o do Aloszy i zatrzyma艂o si臋. Ch艂opiec patrzy艂 na l艣ni膮c膮 posta膰 anio艂a, za艣 dziewczyna u艣miecha艂a si臋 ze smutkiem i od tego u艣miechu a偶 si臋 艣ciska艂o serce.
- Ch艂opcze, tw贸j problem polega na tym, 偶e straci艂e艣 wiar臋. Dlatego nikt nie mo偶e ci pom贸c, nawet ja. I nikt ci nie pomo偶e, pr贸cz ciebie samego. Je艣li naprawd臋 chcesz si臋 uratowa膰, musisz walczy膰. B臋dzie ci trudno, ale tylko wiara w siebie, we w艂asne si艂y mo偶e tutaj pom贸c.
- A nie wiara w Boga? - Alosza usi艂owa艂 zrobi膰 niezale偶n膮 min臋, jednak kiepsko mu to wychodzi艂o.
- To przecie偶 jedno i to samo. Biedaku... Sam nie wiesz, jak膮 umow臋 zawar艂e艣. W tym rozumieniu, o kt贸rym m贸wisz, B贸g nie istnieje. On jest wszystkim, co nas otacza, twoja dusza to Jego cz臋艣膰. Sprzedaj膮c j膮, sprzeda艂e艣 cz膮stk臋 Boga. Trac膮c wiar臋, straci艂e艣 r贸wnie偶 nadziej臋 - st膮d twoja nieprzemy艣lana decyzja. Ale przecie偶 po 艣mierci nic si臋 nie sko艅czy - nie pomy艣la艂e艣 o tym?
- To co mam teraz zrobi膰?!
- Szuka膰. Szuka膰 wiary. Uwierzy膰 ca艂ym sercem. A gdy uwierzysz, znajdziesz w sobie si艂臋 do walki z diab艂em. Wtedy sam wszystko zrozumiesz.
- A ty mi nie pomo偶esz?
- Pomog臋. Ale nie tak, jak my艣lisz. Zorganizuj臋 ci jedno spotkanie.
- Spotkanie? - Alosza stropi艂 si臋. - Z kim?
- A jak my艣lisz? Kto jeszcze cierpi, opr贸cz ciebie? Kto zrezygnowa艂 z raju dlatego, 偶e komu艣 innemu na ziemi jest bardzo 藕le? Kto jest got贸w zej艣膰 do piek艂a tylko dlatego, 偶eby uratowa膰 pewnego upartego ch艂opca?
- Mama... - szepn膮艂.
Alona odwr贸ci艂a si臋 i jej l艣nienie za膰mi艂o s艂o艅ce. Zwariowa膰 mo偶na... Nie wiem, jak to mo偶liwe, ale naprawd臋 l艣nienie anio艂a za膰mi艂o s艂o艅ce! Zupe艂nie jakby nakry艂o wszystko wok贸艂 niewidzialn膮 kopu艂膮. I wtedy wewn膮trz kopu艂y zap艂on膮艂 s艂aby p艂omyczek. Alona odwr贸ci艂a si臋 do niego.
- Macie pi臋膰 minut. Nic wi臋cej nie mog臋 dla was zrobi膰.
P艂omyk zamigota艂 i przemieni艂 si臋 w dobrze mi znan膮 posta膰 kobiety.
Podszed艂em bokiem do Alony, jednocze艣nie obserwuj膮c spotkanie matki z synem.
- Zwariowa艂a艣?! - zasycza艂em. - Wiesz, co narobi艂a艣?!
Skrzydlata u艣miecha艂a si臋 beztrosko.
- Oczywi艣cie. Ale sp贸jrz na nich... Czy to nie jest warte tych grom贸w i b艂yskawic, kt贸re spadn膮 na moj膮 g艂ow臋, gdy wszyscy si臋 o tym dowiedz膮?
Zerkn膮艂em na promieniej膮c膮 Alon臋, a potem na matk臋 i syna.
- Dobra - burkn膮艂em. - Powiemy, 偶e dzia艂ali艣my w porozumieniu.
Dziewczyna popatrzy艂a na mnie zaskoczona.
- M贸wisz powa偶nie?
- Jak najbardziej. W ko艅cu jeste艣my zespo艂em, prawda?
- Ale przecie偶 niczego nie uzgadniali艣my! To b臋dzie k艂amstwo!
- Naprawd臋? - u艣miechn膮艂em si臋. - A jak my艣lisz, czy mog艂em przeszkodzi膰 temu spotkaniu? Bo mnie si臋 wydaje, 偶e bez wi臋kszych problem贸w.
Przenios艂a wzrok na Zoj臋 i Alosz臋, a potem znowu na mnie.
- O Ezergilu! - zawo艂a艂a, rzucaj膮c mi si臋 na szyj臋. - Dzi臋kuj臋! Jeste艣 prawdziwym przyjacielem!
- Dobra, dobra... - burkn膮艂em, czerwieni膮c si臋 jak burak. - Przecie偶 naprawd臋 jeste艣my zespo艂em. I chyba nie藕le nam idzie... A gromy i b艂yskawice... do licha z nimi. Prze偶yjemy. Wiesz co, posied藕 tu z nimi, a ja popatrz臋, dok膮d poszed艂 ojciec naszego obwiesia.
- On wcale nie jest obwiesiem!
- Tak, tak, jest pos艂usznym, grzecznym ch艂opczykiem. Nie kradnie, nie rzuca si臋 z no偶em na ojca...
- Ezergilu! Znowu zaczynasz si臋 okropnie zachowywa膰!
- No to co? Przecie偶 to w艂a艣nie powinno by膰 moje naturalne zachowanie. Dobra, lec臋.
Odwr贸ci艂em si臋 i pobieg艂em, zanim zdo艂a艂a co艣 powiedzie膰. No i dobrze. Niech sobie nie my艣li, 偶e si臋 rozklei艂em i dlatego pozwoli艂em na to spotkanie. Jeszcze czego! Po prostu... Po prostu to by艂 najlepszy spos贸b, 偶eby przywr贸ci膰 ch艂opcu zaufanie do ludzi. Dlaczego mia艂bym przeszkadza膰? Przecie偶 mnie te偶 na tym zale偶y! Kr贸tko m贸wi膮c, zrobi艂em to z czystego wyrachowania.
Utwierdzaj膮c si臋 w tym przekonaniu, szed艂em ulic膮, zastanawiaj膮c si臋, dok膮d m贸g艂 p贸j艣膰 Nienaszew. Jednocze艣nie rozgl膮da艂em si臋 na boki w obawie przed Ksefonem. Ale Ksefona nigdzie nie by艂o, ojca Aloszy zreszt膮 te偶. Wtedy moje spojrzenie pad艂o na restauracj臋. Przygl膮da艂em jej si臋 przez chwil臋, a potem zawr贸ci艂em. Pytanie: „Dok膮d p贸jdzie alkoholik, gdy zetknie si臋 z trudnym problemem? Je艣li do tego jeszcze ma pieni膮dze?”.
Tak jest... Pewnym krokiem skierowa艂em si臋 do restauracji.
Zgad艂em: Wiktor Niko艂ajewicz siedzia艂 pod oknem i z nieobecn膮 min膮 pi艂 piwo. Na stole sta艂a r贸wnie偶 butelka w贸dki. Jasne, w贸dka bez piwa to pieni膮dze wyrzucone w b艂oto, ka偶dy to wie. Obejrza艂em sal臋. Wszyscy byli zaj臋ci swoimi sprawami, tylko dw贸ch podejrzanych typk贸w z niejakim zainteresowaniem przygl膮da艂o si臋 ojcu Aloszy. Nie spodoba艂o mi si臋 to zainteresowanie, zw艂aszcza, 偶e typki wygl膮da艂y na kandydat贸w do piek艂a.
Niezauwa偶ony przez nikogo podszed艂em do Wiktora Niko艂ajewicza i usiad艂em. Zd膮偶y艂 si臋 ju偶 upi膰. Tu偶 przed nim le偶a艂a studolar贸wka - a, teraz jasne, sk膮d zainteresowanie tamtych typ贸w. Podpar艂em g艂ow臋 r臋k膮 i z zaciekawieniem obserwowa艂em t臋 jednoosobow膮 libacj臋. O, taki profesjonalizm cechowa艂 wy艂膮cznie prawdziwych weteran贸w walki z kieliszkiem i og贸rkiem kiszonym. Tak si臋 zapatrzy艂em, 偶e nie zauwa偶y艂em, jak do stolika przysiad艂o si臋 tych dw贸ch kolesi贸w. Udaj膮c rado艣膰 ze spotkania, u艣miechali si臋 do niego grymasem zastrze偶onym dla ludo偶erc贸w. Jeden nala艂 w贸dki do kieliszka Nienaszewa.
- Dzi臋kuj臋 - odpar艂 ten oboj臋tnie. Szybkim ruchem wla艂 w贸dk臋 do gard艂a i nawet si臋 nie skrzywi艂.
Drugi wyci膮gn膮艂 spod r臋ki pijaka studolar贸wk臋 i przyjrza艂 jej si臋 uwa偶nie.
- No prosz臋! - zawo艂a艂 z udawanym zachwytem. - Prawdziwe! Nie przypuszcza艂em, 偶e kiedykolwiek zobacz臋 autentyczne dolary!
Aha, ju偶 w to wierz臋! Spojrza艂em na z艂oty zegarek na r臋ce typka, na garnitur, szyty pewnie w piwnicy, z metk膮 „Cardin”, niew膮tpliwie tak偶e przyszyt膮 w tej samej piwnicy... W艂osy stercza艂y mu niedbale na wszystkie strony, ale krawat by艂 przek艂uty prawdziw膮 z艂ot膮 szpilk膮 z brylantem. Jasne, ten go艣膰 faktycznie m贸g艂 nie mie膰 nic wsp贸lnego z pieni臋dzmi, w ka偶dym razie z rublami. Za to 艂atwo艣膰, z jak膮 odr贸偶nia艂 prawdziwe dolary od fa艂szywych, budzi艂a pewne refleksje.
Wiktor Niko艂ajewicz z trudem podni贸s艂 g艂ow臋.
- Prawdziwe? Pewnie, 偶e prawdziwe, niech je szlag trafi! Ju偶 bym wola艂, 偶eby by艂y fa艂szywe!
Garniturowcy wymienili spojrzenia.
- A czemu?
Postuka艂em si臋 palcem po ustach; wiedzia艂em, 偶e nikt nie zauwa偶y tego gestu, ale mo偶e, mo偶e... A nu偶 ten idiota wyczuje co艣 swoj膮 przesi膮kni臋t膮 alkoholem dusz膮? Niestety! Tylko w bajkach durnie maj膮 szcz臋艣cie.
- Ca艂a walizka pieni臋dzy! Wyobra偶acie sobie? Ca艂a walizka! Ja si臋 go... no... pytam... sk膮d 偶e艣 je wzi膮艂... A on na mnie... tego... no偶em! Na w艂asnego ojca... z no偶em!
- Pana syn ma walizk臋 z pieni臋dzmi? - zapyta艂 z niedowierzaniem drugi typ. Wygl膮da艂 sympatyczniej i mia艂 gust, przynajmniej je艣li chodzi o ubranie. Mo偶e jego garnitur nie by艂 od Cardina, ale na pewno wart by艂 pieni臋dzy, kt贸re za niego zap艂acono.
- A kto go tam wie! - zawo艂a艂 oburzony Wiktor Niko艂ajewicz. - Powiedzia艂, 偶e znalaz艂! A potem z no偶em! Na ojca!
Wtedy zauwa偶y艂em, 偶e Zadufek, jak nazwa艂em typka ze z艂otym zegarkiem, zr臋cznie wyj膮艂 z marynarki Nienaszewa dokumenty, podczas gdy Akuratny odwraca艂 jego uwag臋. To偶 to trzeba by膰 pijanym w sztok, 偶eby czego艣 takiego nie zauwa偶y膰!
- Upad艂 panu dow贸d - zauwa偶y艂 Zadufek, oddaj膮c Nienaszewowi dokument.
- Co? - Ojciec Aloszy z trudem skupi艂 si臋 na dokumencie. - 呕臋... 偶臋kuj臋...
Typki zn贸w wymieni艂y spojrzenia i oddali艂y si臋. W bezpiecznej odleg艂o艣ci jeden wyj膮艂 kom贸rk臋. Nadstawi艂em uszu.
- Na pewno, Bag, cz艂owieku! Sam widzia艂em! M贸wi, 偶e jego syn znalaz艂 gdzie艣 walizk臋 z pieni臋dzmi... Mo偶e i k艂amie, ale 偶eby tak si臋 nachla膰... No pewnie, Bag, za kogo ty nas bierzesz? I adres, i nazwisko. Zaraz Klin podyktuje.
Ale maj膮 ksywki: Bag, Klin... Zreszt膮, guzik mnie obchodz膮 ich ksywki. Zrozumia艂em to, co najwa偶niejsze i ju偶 nie s艂ucha艂em, jak Klin dyktuje Bagowi dane wyczytane w dowodzie.
Popatrzy艂em na ojca Aloszy i lekko klasn膮艂em w d艂onie nad jego uchem. M臋偶czyzna b艂yskawicznie wytrze藕wia艂 i popatrzy艂 na mnie zdumiony, a ja odprowadzi艂em wzrokiem dw贸ch bandzior贸w - bo co do tego, 偶e s膮 przest臋pcami nie mia艂em 偶adnych w膮tpliwo艣ci.
- Kim ty jeste艣, ma艂y? - zdumia艂 si臋 Nienaszew. U艣miechn膮艂em si臋 uprzejmie, nala艂em sobie piwa i podnios艂em kufel.
- Pa艅skie zdrowie, Wiktorze Niko艂ajewiczu. Jestem pe艂en podziwu. Nie ka偶dy zdo艂a艂aby w ci膮gu jednego 偶ycia zabi膰 偶on臋, zniszczy膰 偶ycie synowi i do tego jeszcze sprzeda膰 go bandytom.
- Co ty pleciesz! - w艣ciek艂 si臋.
Ludzie spojrzeli na niego zaskoczeni, do stolika podszed艂 kelner.
- Bardzo prosz臋, 偶eby zachowywa艂 si臋 pan ciszej - powiedzia艂 stanowczo kelner. - W przeciwnym razie b臋d臋 musia艂 pana wyprosi膰.
- Ale on... - Oburzony alkoholik machn膮艂 r臋k膮 w moim kierunku.
U艣miechn膮艂em si臋 i pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Niepotrzebnie pan o mnie wspomnia艂.
Kelner tymczasem patrzy艂 zdumiony na krzes艂o, kt贸re wskaza艂 Nienaszew.
- Jaki on? - spyta艂, nadal uprzejmie.
- Ten szczeniak!
- Szczeniak? - Kelner ci膮gle usi艂owa艂 by膰 grzeczny.
- No co, nie widzi pan ch艂opaka? Siedzi naprzeciwko mnie i jeszcze si臋 bezczelnie 艣mieje!
- Mo偶e niech pan ju偶 wi臋cej nie pije... Jakiego ch艂opaka? Przy stoliku siedzi tylko pan! Nie s膮dzi pan, 偶e czas i艣膰 do domu?
- Robi pan ze mnie wariata? On tam siedzi!
- Nie mam ani czasu, ani ochoty s艂ucha膰 pa艅skich bredni. Albo b臋dzie si臋 pan zachowywa艂 spokojnie, albo pana st膮d wyprowadz膮! To ostatnie ostrze偶enie! - Kelner odszed艂, a Wiktor Niko艂ajewicz popatrzy艂 na mnie.
- Kto艣 ty? Bia艂a gor膮czka?
- Nie, co te偶 pan. Jestem pa艅skim wiernym fanem... - Urwa艂em i spojrza艂em na chodz膮c膮 po stole much臋. W艂a艣ciwie taki owad w restauracji nie jest niczym zaskakuj膮cym i nie by艂oby w niej nic dziwnego - przecie偶 mog艂a tu sobie 艂azi膰 w jakich艣 swoich sprawach. W og贸le nie zwr贸ci艂bym na ni膮 uwagi, gdyby... gdyby nie to, 偶e mia艂a g艂ow臋 Ksefona! Na widok tego mutanta omal nie parskn膮艂em 艣miechem. Co za tuman!
Od razu domy艣li艂em si臋, jak to si臋 sta艂o. Gdy dostrajasz wzrok lub s艂uch do zwierz臋cia to widzisz i s艂yszysz tak, jak ono, a to, delikatnie m贸wi膮c, nie zawsze jest wygodne. Na przyk艂ad paj膮k patrzy na 艣wiat o艣miorgiem oczu, co dla cz艂owieka jest wariantem do艣膰 ekstrawaganckim. Sam odbi贸r bod藕c贸w te偶 sporo si臋 r贸偶ni - obraz jest pozbawiony kolor贸w. Nic dziwnego, 偶e Ksefonowi nie spodoba艂o si臋 patrzenie na 艣wiat oczami muchy, wola艂 pods艂uchiwa膰 i podpatrywa膰 w spos贸b, do jakiego by艂 przyzwyczajony. Tylko 偶e w efekcie wysz艂a mu mucha z g艂ow膮 diab艂a. Tego g艂upek rzecz jasna nie przewidzia艂, pewnie nie by艂o go na lekcji, na kt贸rej o tym m贸wiono.
Wzi膮艂em ze sto艂u serwetk臋 - Ksefon, zaabsorbowany pods艂uchiwaniem, nawet tego nie zauwa偶y艂 - zwin膮艂em j膮 ostro偶nie, podnios艂em i... trzask! Krzyk, jaki rozleg艂 si臋 na dworze podzia艂a艂 na moj膮 dusz臋 niczym balsam. Skoro m贸j przyjaciel do tego stopnia zintegrowa艂 si臋 z much膮, 偶e a偶 da艂 jej swoj膮 g艂ow臋, cios musia艂 si臋 na nim zdrowo odbi膰. W艂a艣nie zarobi艂 niez艂ego guza...
Strzepn膮艂em martw膮 much臋 na pod艂og臋 i wyja艣ni艂em zdumionemu Wiktorowi Niko艂ajewiczowi:
- Nie lubi臋 much.
- Kim ty w og贸le jeste艣? - spyta艂 ponuro.
- Ja? Mo偶e mnie pan nazywa膰 S臋dzi膮 i nie b臋dzie w tym grama przesady. Jestem pa艅skim sumieniem.
- Wiesz co, sumienie? Spadaj do domu.
- Zdaje si臋, 偶e nadal nie rozumie pan, z kim ma do czynienia - u艣miechn膮艂em si臋 uprzejmie. - Dobrze, wyja艣ni臋 to panu, w celu, jak to m贸wi膮, unikni臋cia nieporozumie艅. Nazywa si臋 pan Wiktor Niko艂ajewicz Nienaszew, ma pan trzydzie艣ci dwa lata. Czterna艣cie lat temu o偶eni艂 si臋 pan z Zoj膮 Nienaszew膮, przed dwunastu laty urodzi艂 si臋 wam syn. Niedawno, w tym roku zmar艂a pa艅ska 偶ona i, o艣miel臋 si臋 zauwa偶y膰, zmar艂a na skutek pobicia.
- K艂amiesz!
- Niech pan tak nie krzyczy, bo naprawd臋 pana wyrzuc膮. A co, czy偶by lekarze nie poinformowali pana o przyczynie zgonu? Zastarza艂y uraz 艣ledziony. Ciekawe, sk膮d si臋 wzi膮艂? Jak pan my艣li?
Wiktor Niko艂ajewicz j臋kn膮艂, opu艣ci艂 g艂ow臋 na r臋ce.
- Kim jeste艣?...
Uda艂em, 偶e nie us艂ysza艂em pytania.
- Przy okazji, zdaje si臋, 偶e wtedy pobi艂 pan 偶on臋 przy synu? Jak pan my艣li, czy ch艂opiec zna przyczyn臋 艣mierci swojej matki? Pewnie tak... Nie tak dawno oburza艂 si臋 pan, 偶e Alosza rzuci艂 si臋 z no偶em na rodzonego ojca... A z czym pan rzuci艂by si臋 na rodzica, gdyby wiedzia艂 pan, 偶e zabi艂 mu matk臋?
- Zamilcz!
- Ach, no tak, i jeszcze te kradzie偶e... R贸wnie偶 ciekawa sprawa. Sk膮d dziecko ma ca艂膮 walizk臋 dolar贸w? Niebezpieczne znalezisko, nie s膮dzi pan? Przecie偶 te dolary do kogo艣 nale偶膮, kto艣 ich szuka... A tatu艣, zamiast pom贸c synowi, upija si臋 jak 艣winia za te w艂a艣nie pieni膮dze i rozpowiada na prawo i lewo, gdzie znalaz艂 dolary, w dodatku podaj膮c sw贸j adres!
- Ja nie...
- Ach, pan nie? Chyba musz臋 od艣wie偶y膰 panu pami臋膰... - Wysun膮艂em d艂o艅 w jego stron臋. - Prosz臋 sobie przypomnie膰! Ju偶?
- Ja nie... O, do diab艂a! - Spojrza艂 na mnie przera偶ony. - Opowiedzia艂em im wszystko?
- Wszystko nie, ale wystarczaj膮co du偶o. Maj膮 namiary.
- A mo偶e oni nie...
- Nie? Niech pan patrzy. - Wzi膮艂em spodeczek, na kt贸rym sta艂a solniczka i pieprz, wyla艂em na niego w贸dk臋 i podsun膮艂em Wiktorowi Niko艂ajewiczowi. - Niech pan spojrzy w sw贸j ulubiony nap贸j. No, dalej...
Wiktor Niko艂ajewicz popatrzy艂 zaskoczony na spodeczek; w nim, jak w telewizorze, m贸g艂 sobie obejrze膰 i wys艂ucha膰 ca艂膮 rozmow臋 telefoniczn膮. Po tym seansie zrobi艂 si臋 bladozielony.
- Do diab艂a!
- Do us艂ug, mistrzu - sk艂oni艂em si臋 b艂aze艅sko.
Ojciec Aloszy nie zwr贸ci艂 na mnie uwagi, z艂apa艂 butelk臋 w贸dki i poci膮gn膮艂 spory 艂yk.
- Ulubione lekarstwo? - spyta艂em sucho. - Zreszt膮, czemu mia艂bym przeszkadza膰? 艢mia艂o! O, tu jest jeszcze piwo...
- Kim jeste艣?
- Przecie偶 ju偶 si臋 poznali艣my. Dzisiaj. Raz, dwa, trzy, przypomnisz sobie ty!
- To ty... to ty by艂e艣 dzi艣 u mnie! Ty powiedzia艂e艣, 偶ebym zajrza艂 pod 艂贸偶ko syna! A wi臋c wiedzia艂e艣 o walizce?! I... czekaj, czekaj... powiedzia艂e艣, 偶e...
- 呕e jestem diab艂em. Tak jest. Nazywam si臋 Ezergil, do us艂ug. Musz臋 powiedzie膰, 偶e jestem dla pana pe艂en podziwu; niewielu ludziom udaje si臋 w ci膮gu tak kr贸tkiego 偶ycia osi膮gn膮膰 a偶 tyle. Zab贸jstwo 偶ony, zn臋canie si臋 nad synem, zdrada w艂asnego dziecka, pija艅stwo, kradzie偶e... Naprawd臋 gratuluj臋. Wie pan co? Jak ju偶 si臋 pan u nas znajdzie, niech pan poprosi, 偶eby mnie zawo艂ano. Pogaw臋dzimy sobie.
- U was, to znaczy gdzie? - Twarz Wiktora Niko艂ajewicza pokry艂a si臋 czerwonymi plamami.
- Jak to gdzie? Nie rozumie pan? A w艂a艣nie, radzi艂bym panu zn贸w si臋 upi膰.
- Po co? - Wiktor Niko艂ajewicz popatrzy艂 na mnie oszala艂ym wzrokiem.
- Co za pytanie? Zn贸w pan nie rozumie? Przecie偶 teraz bandyci pojad膮 do pa艅skiego domu. Znajd膮 tam walizk臋 i oczywi艣cie b臋d膮 chcieli si臋 dowiedzie膰, gdzie pa艅ski syn j膮 znalaz艂; bo 偶e pan nie ma z tym nic wsp贸lnego, to ju偶 wiedz膮. Wkr贸tce Alosza wr贸ci do domu, a wtedy go z艂api膮 i zaczn膮 torturowa膰. Prosz臋 mi wierzy膰, to bardzo nieprzyjemny widok, lepiej, 偶eby pan tego nie ogl膮da艂. Pan pozostanie poza podejrzeniami, wszyscy go艣cie restauracji to potwierdz膮 i 偶adna milicja niczego panu nie udowodni. Syna ju偶 pan wi臋cej nie zobaczy - westchn膮艂em ze smutkiem - wi臋c nikt nie b臋dzie ha艅bi艂 pa艅skiego nazwiska, czego tak bardzo pan nienawidzi艂.
- Ja nie...
- Chce pan powiedzie膰, 偶e nie nienawidzi艂 pan syna? O, doprawdy? - Nagle dozna艂em ol艣nienia i znieruchomia艂em z szeroko otwartymi oczami. Do licha, przecie偶 to idealne rozwi膮zanie! Dlaczego od razu na to nie wpad艂em?! Co za kretyn ze mnie!!! - Zreszt膮 - m贸wi艂em dalej z u艣miechem - pod jednym wzgl臋dem ma pan racj臋. Kocha艂 pan syna, ale nie wybaczy艂 mu pan 艣mierci 偶ony, czy raczej tego, 偶e ch艂opak zna艂 prawd臋. Zdawa艂 pan sobie spraw臋 z w艂asnej zbrodni, ale znacznie gorsza by艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e syn te偶 ma tego 艣wiadomo艣膰. To dlatego zacz臋艂y si臋 „lekcje wychowawcze”... C贸偶, my艣l臋, 偶e 艣mier膰 ma艂ego bardzo panu pomo偶e. No, niech偶e si臋 pan odpr臋偶y... Prosz臋 pomy艣le膰, co za ulga! Ju偶 nikt sam膮 swoj膮 obecno艣ci膮 nie b臋dzie przypomina艂 o winie! Nie b臋dzie si臋 pan ju偶 musia艂 chowa膰 za w贸dk膮! Niech pan sobie 偶yje na zdrowie... A je艣li chodzi o pieni膮dze... Prosz臋 wzi膮膰 to zamiast tamtej walizki.
Przy stoliku powoli zmaterializowa艂a si臋 taka sama walizka jak ta, kt贸r膮 Alosza dosta艂 od Ksefona. Wiktor Niko艂ajewicz popatrzy艂 na ni膮 os艂upia艂y, potem spojrza艂 na mnie i zn贸w na walizk臋. By艂o wida膰, 偶e m贸j monolog powoli dociera do jego m贸zgu.
- Chcesz... Chcesz, 偶ebym sprzeda艂 mojego syna za pieni膮dze?!
- Co艣 si臋 panu w tym nie podoba? - zdumia艂em si臋. - Do tej pory sprzedawa艂 go pan za swoje nieczyste sumienie, wymienia艂 na w贸dk臋, wi臋c dlaczego nie mia艂by pan tego samego zrobi膰 za pieni膮dze? My艣l臋, 偶e to znacznie korzystniejsza transakcja. Ech, musz臋 przyzna膰, 偶e ludzie rozmieniaj膮 si臋 na drobne... Kiedy艣 sprzedawali dusz臋 za w艂adz臋, za tony z艂ota, a teraz? Za w贸dk臋. Fuj!
- Ty...
Wiktor Niko艂ajewicz zupe艂nie straci艂 panowanie nad sob膮 - zerwa艂 si臋, z艂apa艂 krzes艂o i chcia艂 mnie nim zdzieli膰. Uchyli艂em si臋 i cios spad艂 na st贸艂. Przed drugim uderzeniem te偶 si臋 uchyli艂em, a trzeciego nie pozwolono mu ju偶 zada膰. Kilku kelner贸w rzuci艂o si臋 na Wiktora Niko艂ajewicza od ty艂u i powali艂o go na ziemi臋.
- Ajajaj! - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Nie chcia艂 pan za pieni膮dze, trzeba b臋dzie odda膰 darmo. Zaraz zawioz膮 pana na milicj臋 i nie b臋dzie jak pom贸c synowi. Naprawd臋 nie rozumiem ludzi... Najpierw chce, 偶eby szczeniak umar艂, a teraz, gdy jego 偶yczenie ma si臋 lada chwila spe艂ni膰, leci mu na pomoc...
- Pu艣膰cie! - wrzasn膮艂 Wiktor Niko艂ajewicz, daremnie usi艂uj膮c wyrwa膰 si臋 z u艣cisku kelner贸w. - Musz臋 ratowa膰 syna! Chc膮 go zabi膰! No, puszczajcie mnie! Nie widzicie, 偶e tu jest diabe艂? M贸wi, 偶e zabije Aloszk臋!
- Niech kto艣 wezwie milicj臋! - zawo艂a艂 jeden z kelner贸w.
- Chyba raczej pogotowie... - zasugerowa艂 kt贸ry艣 z go艣ci.
Pogotowie, pogotowie... Wzywajcie sobie swoich medyk贸w, tylko nie spodziewajcie si臋, 偶e komukolwiek pomog膮...
- Pali si臋! - wrzasn膮艂em z ca艂ych si艂.
Na taki okrzyk ludzie reaguj膮 zawsze identycznie i tutejsi go艣cie nie stanowili wyj膮tku. Wszyscy od razu zapomnieli o „wariacie” - go艣cie rzucili si臋 do wyj艣cia, kelnerzy zacz臋li rozgl膮da膰 si臋 w pop艂ochu, gdzie jest ogie艅 i ten, kto krzycza艂. Korzystaj膮c z zamieszania, Nienaszew rzuci艂 si臋 do ucieczki. Na zewn膮trz ju偶 wy艂a syrena. Kto艣 jednak wezwa艂 milicj臋. Jednym s艂owem - totalny burdel. Klienci latali jak op臋tani, kelnerzy i kucharze r贸wnie偶... Mia艂em ochot臋 d艂u偶ej napawa膰 si臋 tym widokiem, ale nie by艂o czasu. Szkoda... Bo kiedy zn贸w nadarzy si臋 okazja popatrze膰 na co艣 takiego?
Wiktor Niko艂ajewicz p臋dzi艂 jak wariat. Gdyby komu艣 przysz艂o do g艂owy zmierzy膰 czas, w jakim pokona艂 tras臋 od restauracji do domu, pewnie zosta艂by ustanowiony nowy rekord 艣wiata. Przecie偶 jestem nie藕le wysportowany, a i tak nie mog艂em za nim nad膮偶y膰. Nienaszew wpad艂 do mieszkania jak bomba, a ja przystan膮艂em na chwil臋, 偶eby popatrze膰 na wywa偶one drzwi, ale s艂ysz膮c odg艂osy walki, pobieg艂em dalej.
W 艣rodku by艂o trzech m臋偶czyzn tak pot臋偶nych, 偶e mo偶na by z nich „wykroi膰” jeszcze ze dw贸ch normalnych ludzi. Zacz膮艂em nawet wsp贸艂czu膰 ojcu Aloszy - jak mo偶na wpa艣膰 na z艂amanie karku do lokalu, w kt贸rym siedz膮 bandyci? Ale gdy przyjrza艂em si臋 bijatyce, zmieni艂em zdanie. To nie Wiktorowi nale偶a艂o wsp贸艂czu膰. Rzuci艂 si臋 do walki z tak膮 furi膮, 偶e bandyci nawet nie zd膮偶yli wyci膮gn膮膰 broni. Jeden od razu dosta艂 w... no, w j膮dra, co na d艂u偶sz膮 chwil臋 usun臋艂o go ze sceny, drugi - ledwie wsta艂 z krzes艂a - oberwa艂 patelni膮 w g艂ow臋. Czaszka okaza艂a si臋 do艣膰 mocna, patelnia straci艂a uchwyt, ale mi臋艣niak mimo wszystko zosta艂 znokautowany. Z ca艂ej tr贸jki tylko ostatni zd膮偶y艂 odskoczy膰 i nawet wyj膮膰 pistolet, jednak niewiele mu to pomog艂o. Nienaszew znajdowa艂 si臋 teraz w takim stanie, 偶e by艂o mu absolutnie wszystko jedno, ilu jest tu wrog贸w, jak wygl膮daj膮 i w co s膮 uzbrojeni. Bez namys艂u z艂apa艂 ze sto艂u solniczk臋, cisn膮艂 ni膮 w m臋偶czyzn臋 z ca艂ej si艂y. Za solniczk膮 pomkn臋艂a pieprzniczka. Facet z艂apa艂 si臋 za twarz i zacz膮艂 trze膰 oczy, krzycz膮c co艣. Nienaszew r贸wnie偶 wrzeszcza艂, trzymaj膮c trzeciego bandyt臋 za koszul臋 na piersi, dar艂 si臋:
- Gdzie jest m贸j syn?! Gdzie m贸j syn?!!! Tamten nada艂 tar艂 oczy.
- Wariacie! - krzycza艂. - Sk膮d ja mam wiedzie膰, gdzie on jest?! Sami na niego czekamy!
Wiktor Niko艂ajewicz nagle pu艣ci艂 nieszcz臋艣nika, a偶 zatoczy艂 si臋 i wyr偶n膮艂 g艂ow膮 w kaloryfer. Wtedy odzyska艂 przytomno艣膰 pierwszy, kt贸ry oberwa艂... no, w krocze. Ojciec Aloszy odwr贸ci艂 si臋 do niego i potar艂 pi臋艣膰.
- Gdzie jest m贸j syn?! - Cios w szcz臋k臋. - Gdzie? - Znowu cios. Bandyta zachwia艂 si臋. - Gdzie?! Gdzie?! Gdzie?! - wrzeszcza艂 Nienaszew, a ka偶demu okrzykowi towarzyszy艂 cios.
Wtr膮ci膰 si臋? Dlaczego diab艂y nie mog膮 ingerowa膰 bezpo艣rednio?! Splun膮艂em z irytacj膮. Ech, taka rozrywka...
- Dawaj, dawaj! - zagrzewa艂em Wiktora do walki. - Strzel go! Tak jest! I jeszcze raz! Nie w szcz臋k臋, nie widzisz, 偶e 偶uchw臋 ma stalow膮?! W kolano go! W kolano! Tak!!! Ojej...
Ostatni okrzyk wyrwa艂 mi si臋 zupe艂nie niechc膮cy, ale chcia艂bym zobaczy膰 tego, co by na moim miejscu nie krzykn膮艂... Zdaje si臋, 偶e w艣ciek艂y Nienaszew us艂ysza艂 moje wrzaski, bo odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 w moim kierunku. O matko, jakie on mia艂 oczy! Wygl膮da艂, jakby got贸w by艂 zabija膰 i to wcale nie tamtych nieszcz臋艣nik贸w, tylko mnie! Ale za co?! Co ja mu zrobi艂em?! Zacz膮艂 si臋 do mnie zbli偶a膰.
- Ej, stary, st贸j! Co chcesz zrobi膰? Hej, nie wiesz, 偶e ludzie nie mog膮 zabija膰 diab艂贸w! Nie wolno, m贸wi臋!
Mog膮 czy nie mog膮, wolno czy nie wolno, ale uzna艂em, 偶e lepiej da膰 nog臋. Zamorduje mnie, a potem we藕 i udowodnij, 偶e nie jeste艣 wielb艂膮dem. Stworzy艂em szybko iluzj臋 i rozp艂yn膮艂em si臋 w niej. Wiktor Niko艂ajewicz drgn膮艂, rozejrza艂 si臋. Chyba wreszcie si臋 ockn膮艂. I bardzo dobrze! B臋dzie tu robi艂 za berserkera, kurde mol! Faktycznie wyszed艂 z amoku, bo teraz patrzy艂 oszo艂omiony na le偶膮cych nieruchomo trzech pot臋偶nych bandyt贸w. Walizk臋 z pieni臋dzmi umie艣cili na stole. Chyba zasta艂 ich na liczeniu zysk贸w. Taak, je艣li chodzi o utarg, to na pewno przyby艂 im na koncie spory zapas siniak贸w. Gdyby mieli m贸zgi, mo偶na by si臋 obawia膰, 偶e doznali nawet wstrz膮su...
Tymczasem Wiktor Niko艂ajewicz z j臋kiem opad艂 na taboret i obj膮艂 g艂ow臋 r臋kami.
- O Bo偶e, Bo偶e... - szepn膮艂.
Jasne, jak trwoga to do Boga. Jak pi膰 i bi膰 偶on臋, to 偶aden B贸g nie jest potrzebny, ale jak sami znale藕li艣my si臋 w opa艂ach, od razu sobie o Nim przypominamy! Nienaszew siedzia艂 tak z dziesi臋膰 minut, a ja w tym czasie sta艂em naprzeciwko i leniwie stuka艂em nog膮 w lod贸wk臋, lubuj膮c si臋 malownicz膮 scenk膮: trzech byczk贸w roz艂o偶onych w r贸偶nych pozach na pod艂odze i jeden g艂upi Iwan, j臋cz膮cy cicho i ko艂ysz膮cy si臋 na taborecie.
- Gdzie jest m贸j syn?... - zapyta艂, wznosz膮c oczy ku g贸rze.
Ciekawe pytanie. Wyj膮艂em notes, by po艂膮czy膰 si臋 z Alon膮.
„Co tam u was?”
„Wszystko w porz膮dku, topimy si臋”.
Musz臋 przyzna膰, 偶e najbardziej lubi艂em tego anio艂ka za poczucie humoru.
„U mnie te偶 wszystko w porz膮dku. Grzmocimy bandyt贸w. Trzech le偶y nieprzytomnych”.
„Jakich bandyt贸w?!!!!!!!!!!!!!!!” - dok艂adnie taki napis pojawi艂 si臋 w notesie, z jednym znakiem zapytania i ca艂膮 mas膮 wykrzyknik贸w.
„A jak wam idzie topienie si臋?” - odpisa艂em.
„Zn贸w si臋 wyg艂upiasz?”
„Ty pierwsza zacz臋艂a艣”.
„W艂a艣nie, 偶e ty!”
„A w艂a艣nie, 偶e ty!”
„A w艂a艣nie, 偶e... Pos艂uchaj, Ezergil, nie masz nic innego do roboty, tylko si臋 ze mn膮 droczy膰?” - nie wiem, jak Alona zdo艂a艂a to zrobi膰, ale od napisu w notesie powia艂o ch艂odem. Niemal s艂ysza艂em jej w艣ciek艂y g艂os. Gadaj tu z tak膮!
„Dobra. Jasne. Przepraszam. Jak si臋 topicie, to si臋 topcie, a ja mam tu mas臋 roboty. Musz臋 zdecydowa膰, co zrobi膰 z tymi zbirami!” - i nie czytaj膮c ju偶 odpowiedzi, z艂o偶y艂em notes i schowa艂em go do kieszeni. Notes od razu si臋 nagrza艂, co oznacza艂o, 偶e dosta艂em wiadomo艣膰, ale postanowi艂em to zignorowa膰. Jednak Alona by艂a wyj膮tkowo uparta - wiadomo艣膰 przychodzi艂a za wiadomo艣ci膮. Wytrzyma艂em tak pi臋膰 minut, zanim w ko艅cu wyj膮艂em notes.
„Ty idioto, ba艂wanie...” - dalej ju偶 nie czyta艂em, w艂o偶y艂em otwarty zeszyt do lod贸wki. Spodziewa艂em si臋, 偶e wypisywanie epitet贸w potrwa d艂u偶sz膮 chwil臋, a poniewa偶 w艂a艣ciwie nigdzie si臋 nie spieszy艂em, postanowi艂em nie psu膰 dziewczynie zabawy. Co par臋 minut zerka艂em na notes, czy jeszcze si臋 nie zm臋czy艂a - za ka偶dym razem okazywa艂o si臋, 偶e nie. Musz臋 przyzna膰, 偶e anielska pracowito艣膰 przesz艂a moje naj艣mielsze oczekiwania. Gdyby jeszcze uda艂o si臋 t臋 energi臋 spo偶ytkowa膰 w jakich艣 innych celach... Dopiero dziesi臋膰 minut p贸藕niej w strumieniu r贸偶nych porad, poucze艅 i wypowiedzi o moich zdolno艣ciach umys艂owych, uda艂o mi si臋 wychwyci膰 pytanie: „Czy to dla ciebie jasne?!”.
„Jasne” - odpisa艂em, absolutnie nie przejmuj膮c si臋 tym k艂amstwem. W ko艅cu komu jak komu, ale mnie k艂ama膰 wolno - jestem diab艂em!
„To dobrze. A teraz m贸w, co si臋 tam u was dzieje”.
Wola艂em ju偶 jej nie dra偶ni膰 i pokr贸tce opisa艂em ostatnie wydarzenia.
„Koszmar! Nie mog艂e艣 go powstrzyma膰, zanim im si臋 wygada艂?”
„A jak sobie to wyobra偶asz? Mia艂em krzycze膰: zamknij si臋, kretynie?!”
„No tak...”
„A co u was?”
„Og贸lnie tak, jak ci powiedzia艂am. Alosza stoi na brzegu rzeki i rozmy艣la. Wiesz, boj臋 si臋, 偶e on jednak skoczy. I chyba z tego zdenerwowania tak na ciebie nawrzeszcza艂am. Przepraszam”.
Bardzo s艂usznie. Anio艂 sam powinien zrozumie膰, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d i przeprosi膰.
„Ja te偶 przepraszam” - odpisa艂em. Ej, co si臋 ze mn膮 dzieje? W ko艅cu nie jestem anio艂em! Niech to szlag! S艂usznie ludzie m贸wi膮: kto z kim przestaje, takim si臋 staje. Hmm... Moje usta rozci膮gn臋艂y si臋 w z艂o艣liwym u艣miechu. Ciekawe, kim Alona stanie si臋 po kontaktach ze mn膮? Diab艂a z anielskimi manierami jeszcze jako艣 prze艂kn膮, ale anio艂a z diabelskimi?
Pogr膮偶ony w rozmy艣laniach, nie zwraca艂em uwagi, co robi Wiktor Nienaszew, a okaza艂o si臋, 偶e on ju偶 prawie wyszed艂 z domu! Jeszcze chwila i zosta艂bym w mieszkaniu sam z trzema nieprzytomnymi typami. Ciekawe, co te偶 wymy艣li艂 i dok膮d si臋 wybiera? Zreszt膮, po co zgadywa膰, przecie偶 mog臋 po prostu p贸j艣膰 za nim.
Rozdzia艂 7
Jak si臋 wkr贸tce okaza艂o, Wiktor Nienaszew wybra艂 si臋, ni mniej, ni wi臋cej, tylko do cerkwi. O rany, jak mi obrzydli ci grzesznicy z ich Domami Bo偶ymi! Co to za pomys艂: p贸jd臋 do cerkwi, a wszystkie grzechy zostan膮 mi odpuszczone! Przecie偶 grzechy odpuszcza si臋 za czyny, a nie za 艣wieczk臋, cho膰by wart膮 dwie艣cie dolc贸w! S艂ysza艂em kiedy艣, jak chwali艂o si臋 dw贸ch takich nowych Ru... grzesznik贸w. „Postawi艂em w cerkwi 艣wieczk臋 za dwadzie艣cia zielonych!” „O - m贸wi drugi - ja nagrzeszy艂em tyle, 偶e musia艂em setk臋 wy艂o偶y膰!”
Blee... A ten to samo. Ciekawe, ile wy艂o偶y z tej walizki na przeb艂aganie za grzechy?
Ale Wiktor Niko艂ajewicz mnie zaskoczy艂. Wszed艂 do 艣wi膮tyni z walizk膮, czy偶by naprawd臋 chcia艂 wszystko odda膰? Na szcz臋艣cie nie by艂a to ta cerkiew, do kt贸rej trafi艂 Aloszka. Mo偶e ojciec b臋dzie mia艂 wi臋cej szcz臋艣cia ni偶 syn?
Wszed艂em na drzewo i zajrza艂em przez okno. Do licha, dlaczego nie mog臋 wej艣膰 do 艣rodka?! Nastawiali tu nie wiadomo czego... Nawet nie mog臋 pods艂ucha膰 rozmowy! Wszystkie moje umiej臋tno艣ci na nic... Splun膮艂em z irytacj膮, zeskoczy艂em na ziemi臋 i podszed艂em do schod贸w. Nie pozostaje mi nic innego, jak zaczeka膰 na Nienaszewa tutaj.
Wiktor Niko艂ajewicz wyszed艂 czterdzie艣ci minut p贸藕niej w towarzystwie kap艂ana.
- Ci臋偶kie s膮 grzechy twoje, m贸j synu - westchn膮艂 pop.
- Ojcze, wierzysz mi? - w g艂osie Wiktora Niko艂ajewicza zabrzmia艂a g艂ucha rozpacz. - Nie mam si臋 do kogo zwr贸ci膰! Jak p贸jd臋 na milicj臋, od razu ode艣l膮 mnie do czubk贸w, powiedz膮, 偶e mam halucynacje z przepicia...
- Mo偶e to faktycznie jest wina delirium... - westchn膮艂 kap艂an. - Mo偶e... Jednak pieni膮dze w walizce s膮 prawdziwe i to jest fakt. Pa艅ski syn naprawd臋 potrzebuje pomocy. Jaki by艂by ze mnie kap艂an, gdybym odm贸wi艂 pomocy potrzebuj膮cemu?
- Dzi臋kuj臋, ojcze...
Kap艂an prze偶egna艂 Wiktora Niko艂ajewicza, a ja a偶 si臋 wzdrygn膮艂em. A niech to! 呕e te偶 musia艂em trafi膰 na prawdziwie wierz膮cego. Zreszt膮, w tym konkretnym przypadku to akurat bardzo dobrze...
- I co si臋 tak gapisz? - us艂ysza艂em znienacka. Jasne! Jeszcze tylko jego tu brakowa艂o! Skorzysta艂 z mojej nieuwagi i prosz臋! Odwr贸ci艂em si臋 powoli.
- Ksefon, to znowu ty? Czego ode mnie chcesz? Nie masz swojego zadania, czy co?
Ksefon wyszczerzy艂 z臋by.
- Nawet na to nie licz! - oznajmi艂 ni w pi臋膰, ni w dziewi臋膰 i znikn膮艂. Ale od razu z powietrza wy艂oni艂a si臋 jego g艂owa: - A zadania i tak nie wykonasz! Zostaniesz na drugi rok!
Nie zd膮偶y艂 znikn膮膰 powt贸rnie - pstryczek w czo艂o wyrzuci艂 go z iluzji i Ksefon gruchn膮艂 na ziemi臋, a ja b艂yskawicznie znikn膮艂em. Wrzaski mojego kolegi z klasy zwr贸ci艂y uwag臋 otoczenia i przyci膮gn臋艂y widz贸w.
- Ezergil!!! - dar艂 si臋 ten g艂upek, biegaj膮c i wymachuj膮c r臋kami. - Wiem, 偶e tu jeste艣! Niech ja ci tylko dorw臋!
O, pewnie, pewnie, bardzo si臋 boj臋!
- Ch艂opcze, co ci si臋 sta艂o? - spyta艂a jaka艣 staruszka. - Zgubi艂e艣 co艣?
Ksefon prychn膮艂 ze z艂o艣ci膮. Wtedy podeszli do niego kap艂an i Wiktor Niko艂ajewicz.
- Co z tob膮, m贸j synu?
- Jaki ja dla ciebie jestem syn, dziadu?! - Diabe艂, zamroczony w艣ciek艂o艣ci膮, nie zauwa偶y艂, do kogo m贸wi.
Pop po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu... Rany kota, co to by艂 za wrzask! Pod tym dotykiem rami臋 Ksefona zacz臋艂o dymi膰, ubranie zosta艂o przepalone na wylot. G艂upi diablik z wrzaskiem rzuci艂 si臋 do ucieczki, a na jego barku przez dziur臋 w bluzie widnia艂 odcisk d艂oni kap艂ana - jak pi臋tno! No, no, nie doceni艂em tego cz艂owieka! 呕eby czart tak zareagowa艂 na zwyk艂y dotyk?! Nawet 艣wi臋tym nie zawsze si臋 to udawa艂o! Zreszt膮, to akurat jasne... 艢wi臋ci to 艣wi臋ci, musz膮 przestrzega膰 regu艂 gry. Tylko zwyk艂y cz艂owiek mo偶e zmienia膰 regu艂y... je艣li zechce, bo jest przecie偶 znacznie silniejszy od dowolnego 艣wi臋tego czy diab艂a - w zale偶no艣ci od tego, jak膮 drog臋 wybra艂. Ten kap艂an wyra藕nie nale偶a艂 do ludzi, kt贸rzy chc膮 zmienia膰 regu艂y i robi膮 to z 艂atwo艣ci膮. Uu, lepiej takiemu nie wchodzi膰 w drog臋.
Kap艂ana zupe艂nie zatka艂o; patrzy艂 zszokowany to na swoj膮 r臋k臋, to na miejsce, gdzie jeszcze przed chwil膮 stal dziwny ch艂opak. Zgromadzone nieopodal staruszki robi艂y znak krzy偶a i szepta艂y modlitwy. W ko艅cu duchowny ockn膮艂 si臋, wzi膮艂 Wiktora Niko艂ajewicza za r臋k臋 i wyci膮gn膮艂 go ze zbiegowiska.
- Teraz panu wierz臋 - powiedzia艂 wstrz膮艣ni臋ty.
- To...
- Tak. To by艂 kto艣 stamt膮d. Czy gdyby by艂o inaczej, oparzy艂by go m贸j dotyk? Diab艂y nie znosz膮 krzy偶a. A przecie偶 ja nosz臋 krzy偶yk...
E, chyba przechwali艂em tego kap艂ana... Najwyra藕niej nie zrozumia艂, 偶e tu nie chodzi o symbol, ale o niego samego. Gdyby Ksefona dotkn膮艂 jaki艣 inny kap艂an, nawet obwieszony krucyfiksami, wcale nie musia艂aby nast膮pi膰 taka reakcja. Wiktor Niko艂ajewicz nie zdawa艂 sobie sprawy, jakie mia艂 szcz臋艣cie. Ech, gdyby jego syn nie trafi艂 w tamtej cerkwi na takiego zakazanego typa, wszystko by艂oby znacznie prostsze...
Tymczasem kap艂an i ojciec Aloszy zd膮偶yli odej艣膰 spory kawa艂ek i musia艂em ich goni膰.
- Niech pan tu na mnie zaczeka - poprosi艂 pop. - Przebior臋 si臋 tylko i wracam.
Nie kaza艂 na siebie d艂ugo czeka膰, wkr贸tce wyszed艂 z domku przy cerkwi, ubrany teraz w zwyk艂y garnitur.
Ojciec Aloszy, nerwowo przechadzaj膮cy si臋 przed gankiem, podbieg艂 czym pr臋dzej. Kap艂an popatrzy艂 na niego zamy艣lony.
- Wie pan, Wiktorze Niko艂ajewiczu, co najbardziej zastanowi艂o mnie w pa艅skiej historii?
Ojciec Aloszy popatrzy艂 na niego zaskoczony i u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.
- Mnie ca艂a ta historia si臋 nie podoba!
- Nie, nie, historia to swoj膮 drog膮... Widzi pan, w ostatnim czasie na pa艅sk膮 rodzin臋 spad艂o tyle nieszcz臋艣膰... Odnosz臋 wra偶enie, 偶e bez nieczystego si臋 tu nie obesz艂o.
I to ja mam by膰 ten nieczysty?! Czemu ludzie s膮 tacy g艂upi?! A skoro ju偶 o tym mowa, to chcia艂em powiedzie膰, 偶e myj臋 si臋 cz臋艣ciej ni偶 niekt贸rzy ludzie, wi臋c nieczystym przezywa膰 mnie nie nale偶y!
- Tak, tak... - Wiktor Niko艂ajewicz skin膮艂 g艂ow膮.
Kap艂an spojrza艂 na niego ostro.
- Niech pan nie szuka dla siebie usprawiedliwienia. Dzisiejsze wydarzenia to jedynie konsekwencja niegodnych czyn贸w i bez u艣wiadomienia sobie tego wszystkiego nigdy nie wyrwie si臋 pan z zakl臋tego kr臋gu na艂ogu, nie zdo艂a pom贸c swojemu synowi.
Tak, tak, tak!!! Brawo!!! Got贸w by艂em uca艂owa膰 kap艂ana! 呕e te偶 uda艂o mi si臋 spotka膰 m膮drego, uczciwego, znaj膮cego si臋 na rzeczy duchownego! Zazwyczaj byli to albo prawie 艣wi臋ci, ale... no, s艂abuj膮cy na umy艣le, albo inteligentni, ale... dalecy od 艣wi臋to艣ci. Kto艣, kto posiada艂 oba te atrybuty jednocze艣nie zdarza艂 si臋 niezwykle rzadko. Ten kap艂an by艂 realnym kandydatem na prawdziwego 艣wi臋tego, r贸wnie偶 po 艣mierci.
- W ca艂ej tej historii zastanawia mnie co艣 zupe艂nie innego, a mianowicie to, 偶e ten diabe艂 ukaza艂 si臋 i o wszystkim panu opowiedzia艂. Po co? Gdyby tego nie zrobi艂, pewnie nie przybieg艂by pan do cerkwi. Nie s膮dz臋, 偶eby wys艂annicy piek艂a byli takimi durniami i nie rozumieli tak prostych rzeczy. Ech, gdyby wrogowie rodzaju ludzkiego naprawd臋 byli g艂upi...
O, m贸wi tak, bo nie mia艂 do czynienia z Ksefonem! Ale dlaczego zaraz „wrogowie rodzaju ludzkiego”? Niby m膮dry, niby 艣wi臋ty, a taki sztampowy. Nie jeste艣my 偶adnymi wrogami... najwy偶ej czy艣cicielami. Dlaczego diab艂贸w uwa偶a si臋 za wcielenie z艂a? Niech kto艣 mi powie: czy karanie z艂a jest z艂em? A je艣li nie, to dlaczego nas, kt贸rzy wymierzamy sprawiedliwo艣膰, nazywa si臋 z艂ymi? Przecie偶 wcale nie 偶yczymy ludziom 藕le... Przecie偶 je艣li ludzko艣膰 by znik艂a, nas r贸wnie偶 zabraknie! I my, i anio艂owie mo偶emy egzystowa膰 tylko dop贸ty, dop贸ki istniej膮 ludzie, kt贸rzy w nas wierz膮. Jak wi臋c mo偶emy im 藕le 偶yczy膰?
- Nie rozumiem tego - powiedzia艂 Wiktor Niko艂ajewicz.
- I ja nie rozumiem - wyzna艂 z westchnieniem kap艂an. - Ale wydaje mi si臋, 偶e specjalnie podpowiedziano panu rozwi膮zanie tego problemu. Tylko dlaczego?
No i jak tu si臋 nim nie zachwyci膰?! Szkoda, 偶e nie jest diab艂em, m贸g艂bym si臋 od niego wiele nauczy膰... A mo偶e by go pozna膰 z wujkiem?...
- G艂upcy! - us艂ysza艂em z ty艂u.
Odwr贸ci艂em si臋. Par臋 krok贸w za mn膮 sta艂 Ksefon i ze z艂o艣ci膮 patrzy艂 na m臋偶czyzn. Mnie nie zauwa偶y艂, by艂em 艣wietnie zamaskowany. Wprawdzie przeskanowa艂 ca艂膮 okolic臋, ale (g艂膮b zawsze pozostanie g艂膮bem) nie wiedzia艂, 偶e na dworze trudniej odkry膰 zamaskowanego przeciwnika. Tu potrzebna jest nieco inna technika. Przecie偶 na ulicy jest mn贸stwo ludzi, a ka偶dy cz艂owiek nak艂ada swoje duchowe t艂o na obraz ca艂o艣ci. W tym tle niknie 艣lad tego, kogo szukasz!
Kap艂an i Wiktor Niko艂ajewicz znieruchomieli. Ksefon zd膮偶y艂 ju偶 zmieni膰 koszul臋, ale wida膰 by艂o, 偶e poparzone rami臋 sprawia mu b贸l. Pop si臋gn膮艂 do krzy偶yka na szyi.
- No, no, no! - Diabe艂 odskoczy艂. - 艁adnie to tak napada膰 na sprzymierze艅c贸w?
- Sprzymierze艅c贸w? - spyta艂 zaskoczony kap艂an.
- Przecie偶 nie na wrog贸w! I nie my艣lcie sobie, 偶e mi si臋 to podoba! Wcale nie wam pomagam!
- Wydaje mi si臋, 偶e dobrze by by艂o, gdyby艣my porozmawiali - zauwa偶y艂 duchowny. Pierwszy szok ju偶 min膮艂 i teraz z zaciekawieniem ogl膮da艂 rozm贸wc臋.
Ksefon zerka艂 na niego nerwowo.
- Tylko prosz臋 mnie nie dotyka膰! Co si臋 pan tak gapi?
- Nie dotkn臋 - uspokoi艂 go kap艂an. - Po prostu pierwszy raz widz臋 prawdziwego diab艂a. U was wszyscy wygl膮daj膮 tak samo?
O rany! Gdyby wszyscy u nas tak wygl膮dali, na pewno bym wyemigrowa艂. Dok膮dkolwiek!
- Pewnie, 偶e nie! Tylko ja!
To si臋 zgadza. Drugiego takiego idioty nie ma na pewno.
Pop, Wiktor Niko艂ajewicz i Ksefon poszli do parku i usiedli na 艂awce, przy czym bies odsun膮艂 si臋 od kap艂ana jak m贸g艂 najdalej.
- Wi臋c jeste艣 naszym sprzymierze艅cem? - pad艂o pytanie.
- No pewnie! A pan zaraz za krzy偶yki 艂apie.
Zdaje si臋, 偶e grubia艅stwo Ksefona nie robi艂o na nikim wra偶enia. Debil rzecz jasna nie rozumia艂, 偶e taki ton jest zupe艂nie nie na miejscu. Nie ma co, on nigdy nie mia艂 i nigdy nie b臋dzie mia艂 stylu...
- A dlaczego jeste艣my sprzymierze艅cami? - pyta艂 kap艂an z bezgraniczn膮 cierpliwo艣ci膮.
- Dlatego, 偶e chcemy tego samego. To znaczy, chwilowo mamy wsp贸lny cel. Niech b臋dzie, to ju偶 lepiej opowiem. Jest tutaj pewien typ, kt贸ry nazywa si臋 Ezergil. Wyj膮tkowy cham i prostak.
No, no... S艂uchamy, s艂uchamy.
- I w艂a艣nie on jest waszym wrogiem. Nie b臋d臋 t艂umaczy艂, dlaczego tak si臋 sta艂o, bo i tak nie zrozumiecie. M贸wi膮c kr贸tko, on chce zdoby膰 dusz臋 pa艅skiego syna - Ksefon spojrza艂 na Nienaszewa - a ja zamierzam mu przeszkodzi膰.
- Dlaczego?
Ksefon nigdy nie by艂 wcieleniem cierpliwo艣ci, a spokojny i lekko pob艂a偶liwy ton kap艂ana go z艂o艣ci艂.
- Dla pi膮tego! Na pewno nie dla waszych pi臋knych oczu. Mo偶na powiedzie膰 tak: nie jestem waszym pomocnikiem, tylko wrogiem Ezergila. I 偶eby mu przeszkodzi膰, jestem got贸w zawrze膰 alians nawet z wami. - Ze wstr臋tem spojrza艂 na duchownego.
- W takim razie dobrze by by艂o, gdyby艣 opowiedzia艂 o tym wszystkim bardziej szczeg贸艂owo.
Wiktor Niko艂ajewicz mia艂 zdezorientowany, a nawet lekko ob艂膮kany wyraz twarzy. Czemu go tak dziwi? Jakby nigdy nie widzia艂 popa i diab艂a rozmawiaj膮cych na 艂awce w parku...
Ksefon zastanowi艂 si臋.
- Dobra - machn膮艂 r臋k膮. - Chyba faktycznie musz臋 wszystko opowiedzie膰, bo jeszcze narobicie g艂upot. Kr贸tko m贸wi膮c, jest sobie pewna zjawa, jego 偶ona. - Ksefon skin膮艂 g艂ow膮 w kierunku Wiktora Niko艂ajewicza. Ten drgn膮艂 i popatrzy艂 rozszerzonymi oczami na m贸wi膮cego. - Co 偶e艣 tak ga艂y wyba艂uszy艂? Twoja, twoja... Zoja Nienaszewa, kt贸r膮 sam zabi艂e艣.
Trzeba przyzna膰, 偶e zachowanie Ksefona by艂o szczytem taktu.
Wiktor Niko艂ajewicz j臋kn膮艂.
- Po co teraz j臋cze膰? - mrukn膮艂 diabe艂. - J臋cze膰 trzeba by艂o wcze艣niej, zamiast j膮 bi膰. No wi臋c, jest sobie zjawa. Wedle wszelkich regu艂 powinna p贸j艣膰 do raju, ale nie chce i miota si臋 mi臋dzy 艣wiatami, to tu, to tam. Jasna sprawa, 偶e nikomu si臋 to nie podoba. Dlatego kazali Ezergilowi j膮 sprz膮tn膮膰. A偶eby r贸偶ni tam si臋 nie wtr膮cali... - chyba mia艂 na my艣li anio艂y - to Ezergil postanowi艂 za艂atwi膰 wszystko znacznie pro艣ciej. Je艣li uda mu si臋 zdoby膰 dusz臋 Aleksieja, wtedy duch jego matki automatycznie trafi do nas, do piek艂a, a Ezergil zostanie bohaterem! - zako艅czy艂 Ksefon i skrzywi艂 si臋.
- Je艣li dobrze zrozumia艂em, dusza mamy Aloszy powinna znale藕膰 si臋 w raju? Dlaczego w takim razie mia艂aby trafi膰 do piek艂a?
- Na podstawie umowy. Ona usi艂uje chroni膰 syna, a Ezergil na odwr贸t. Gdyby jej si臋 nie uda艂o, wyl膮duje w piekle razem z ma艂ym. I tyle. Gdyby艣cie wiedzieli, ile trudu kosztowa艂o mnie zdobycie tych informacji!
A gdyby艣 ty wiedzia艂, cymbale, ile trudu mnie kosztowa艂o wbicie ci tych informacji do g艂owy!
- Co zatem proponujesz?
- Oczywi艣cie, przeszkodzi膰 Ezergilowi. Je艣li nie zdob臋dzie duszy ch艂opca, matka trafi do raju i wtedy Ezergil przegra.
- A ciebie to nie martwi, diable?
- A co mia艂oby mnie martwi膰? - zdumia艂 si臋 Ksefon. - 呕e te dusze do nas nie trafi膮? Akurat nam one potrzebne! Nie wierzcie w te baj臋dy dla dzieci, 偶e niby to skupujemy ludzkie dusze! Ludzie i tak nam je oddaj膮 za darmo.
- A co z dusz膮 ch艂opca?
- A nic! Gdyby jego matka nie lata艂a mi臋dzy 艣wiatami, nikt by go nie ruszy艂. Ale Zoja wyobra偶a sobie, 偶e ch艂opiec przy ojcu nie jest bezpieczny.
Na twarzy Wiktora Niko艂ajewicza pojawi艂 si臋 wyraz takiej m臋ki, 偶e ju偶 wiedzia艂em - zwyci臋stwo mam w kieszeni! Got贸w by艂em uca艂owa膰 Ksefona. Jak on to 艣wietnie przeprowadzi艂, nawet ja bym tego lepiej nie zrobi艂! Nikt by nie zrobi艂! No, Ksefonie, dzia艂aj, dzia艂aj! Chcia艂bym zobaczy膰 twoj膮 min臋, gdy zrozumiesz, 偶e przez ca艂y czas wcale mi nie przeszkadza艂e艣, a wr臋cz przeciwnie! Trzeba przyzna膰, 偶e niez艂y ze mnie bystrzak! Mo偶e nie?! Zmusi膰 wroga, 偶eby dla mnie pracowa艂, i to nie od niechcenia, z przymusu, ale z nerwem, z biglem, z pe艂nym przekonaniem! Co艣 takiego nie uda艂o si臋 nawet Mefistofelesowi. Drogi Ezergilu, ale z ciebie sukinsyn!
- I jeste艣 got贸w nam pom贸c? - dopytywa艂 si臋 dalej kap艂an.
- Je艣li tylko nie b臋dzie mnie pan dotyka艂...
Dalej nie by艂o ju偶 nic ciekawego. Ksefon zacz膮艂 opowiada膰 o mnie, 偶eby wiedzieli, z kim maj膮 do czynienia. Z jego powie艣ci wynika艂o, 偶e jestem sko艅czonym kretynem, siedliskiem wszelkich wad, jednym s艂owem - okropnym monstrum. Dobra, nic ciekawego, pora odszuka膰 Alon臋. A Ksefon niech dalej snuje swoje opowie艣ci, im gorzej o mnie m贸wi, tym lepiej dla sprawy - kap艂an i Nienaszew zlekcewa偶膮 mnie jako przeciwnika... Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e uwierz膮 w te opowie艣ci. Szkoda, 偶e nie mog臋 si臋 rozdwoi膰... I do anielicy musz臋, i tutaj chcia艂bym jeszcze pos艂ucha膰... Przecie偶 chyba Ksefon sko艅czy kiedy艣 gl臋dzi膰 o podst臋pnym 艂ajdaku, czyli o mnie i przejd膮 wreszcie do konkret贸w.
Wyj膮艂em notes - trzeba przyzna膰, 偶e wujek mia艂 艣wietny pomys艂, daj膮c mi go. Na pewno wiedzia艂, co robi, nie wierz臋 w takie przypadki...
„Alona, jestem wam potrzebny?”
„Na razie nie. Chyba znalaz艂am spos贸b na zorganizowanie spotkania Aloszy i malarza!”
„To ju偶 niepotrzebne, mam tu co艣 lepszego. Wyobra藕 sobie, 偶e ojciec naszego przyjaciela spotka艂 prawdziwego 艣wi臋tego!”
„呕artujesz?!”
„Nie mam zamiaru. Gdyby艣 tylko widzia艂a, jak nasz drogi Ksefon wy艂, gdy tamten go dotkn膮艂!” „Znowu wymy艣li艂e艣 jak膮艣 zgryw臋”. Zrobi艂em niewinn膮 min臋 - co jak co, ale to potrafi臋.
„Ja? No co艣 ty!”
Alona nie uwierzy艂a mi, nie mam poj臋cia dlaczego. Mo偶e dlatego, 偶e nie widzia艂a mojego szczerego spojrzenia? To powa偶na niedor贸bka - notes powinien przekazywa膰 obraz! Co to za 艣rodek 艂膮czno艣ci, skoro nie mo偶na nikogo oszuka膰?
„Dobrze - napisa艂a - powiedz, 偶e nie masz z tym nic wsp贸lnego”.
„Nooo... S艂uchaj, a dlaczego mam si臋 przed tob膮 t艂umaczy膰? A tak w og贸le, on pierwszy zacz膮艂. Czy ja mu kaza艂em si臋 ze mn膮 dra偶ni膰?”
„Aha. W takim razie obserwuj swojego kumpla, a ja tu sobie poradz臋. I nie zgadzam si臋, 偶e spotkanie jest niepotrzebne. Tego twojego 艣wi臋tego znalaz艂 przecie偶 ojciec ch艂opca, a ojcu Alosza jeszcze d艂ugo nie b臋dzie ufa艂!”
Zastanowi艂em si臋. Chyba mia艂a racj臋.
„A na dodatek to kap艂an” - odpisa艂em.
„W艂a艣nie, tym bardziej - przysz艂a odpowied藕. - Po tamtym wypadku ch艂opiec za nic nie uwierzy duchownemu. W dodatku przyprowadzonemu przez ojca”.
W tym momencie mia艂em szczer膮 ochot臋 pobi膰 tamtego poronionego popa. Kurcz臋, gdyby nie on, ju偶 by艣my wszystko za艂atwili! Mo偶e nawet wraca艂bym ju偶 do domu z czystym sumieniem i zaliczeniem praktyki...
„Dobrze, rozumiem. Dzia艂amy dwutorowo. Ja bior臋 na siebie ojca, zw艂aszcza 偶e i tak do nas nale偶y, a ty ch艂opca oraz malarza”.
„Pasuje. Je艣li b臋dziesz potrzebny, napisz臋”.
„Super” - odpisa艂em, schowa艂em notes i stan膮艂em nieopodal 艂awki, na kt贸rej siedzieli moi podopieczni. Stan膮艂em za drzewem i znowu zacz膮艂em s艂ucha膰. Przecie偶 Ksefonowi musi si臋 kiedy艣 znudzi膰 opisywanie mnie! Ale okaza艂o si臋, 偶e pierwszy nie wytrzyma艂 kap艂an.
- Teraz rozumiem, z jakim uosobieniem z艂a mamy do czynienia, m艂ody cz艂owieku...
- Kto tu jest m艂odym cz艂owiekiem?! - zdenerwowa艂 si臋 Ksefon. - Chcia艂bym zauwa偶y膰, 偶e jestem starszy od was obu! Mam sto dwadzie艣cia lat! Wi臋c bardzo bym prosi艂... W tej postaci jest mi po prostu wygodniej.
Akurat! Gdyby艣 tylko potrafi艂, od razu by艣 si臋 inaczej zamaskowa艂, g艂膮bie... Ksefon lubi mydli膰 innym oczy i na pewno zjawi艂by si臋 w jakim艣 osza艂amiaj膮cym wcieleniu, gdyby tylko by艂 na lekcjach, na kt贸rych omawiali艣my zmian臋 postaci.
- Rozumiem. A jak si臋 do ciebie zwraca膰... sprzymierze艅cu?
- Mo偶e pan do mnie m贸wi膰 Ksefon.
- Doskonale. Ja jestem ojciec Fiodor.
- Nie jest pan dla mnie ojcem!
- Fiodor Iwanowicz lepiej brzmi?
- Gdzie jest moja 偶ona? - zawo艂a艂 nagle Wiktor Niko艂ajewicz.
Omal mnie nie podci臋艂o od tego ryku. Rych艂o w czas si臋 obudzi艂! Ludzie zacz臋li si臋 odwraca膰, a ojciec Fiodor pr贸bowa艂 uspokoi膰 Nienaszewa. Ksefon u艣miecha艂 si臋 wzgardliwie.
- Gdzie, gdzie. Sam j膮 tam wys艂a艂, a teraz si臋 pyta.
- Bardzo bym prosi艂 o troch臋 kultury! - powiedzia艂 kap艂an gniewnie. - Chyba mo偶esz zachowywa膰 si臋 grzeczniej, skoro tak potrzebujesz naszej pomocy?
- Ja potrzebuj臋?! To chyba wy oczekujecie jej ode mnie. A teraz porozmawiajmy o cenie.
Ale si臋 ockn膮艂! Dzie艅 dobry! Nie, stanowczo nie powierzy艂bym Ksefonowi trudnej sztuki negocjacji... Ciekawe, czy pop zdo艂a go usadzi膰? Je艣li dobrze go oceni艂em...
- Ach, o cenie? Dobrze, zastanowi臋 si臋, czego od ciebie za偶膮da膰.
- Hej, ja m贸wi艂em o zap艂acie dla mnie!
- Naprawd臋? Przepraszam, nie zrozumia艂em. A, w takim razie chyba b臋dziemy musieli zrezygnowa膰 z twoich us艂ug. Bardzo mi przykro.
- Hej, co wy! Beze mnie nie poradzicie sobie z Ezergilem! Tylko ja mog臋 rozgry藕膰 jego sztuczki! Nie macie poj臋cia, jaki to pod艂y typ!
- M艂ody cz艂owieku... Dok艂adnie tak, m艂ody cz艂owieku. Mimo twoich przechwa艂ek nie wierz臋, 偶e masz sto dwadzie艣cia lat. Zachowujesz si臋 zbyt dziecinnie. Za艂贸偶my, 偶e uwierzy艂em, i偶 jeste艣 diab艂em. S膮dz臋 jednak, 偶e nasza pomoc jest ci znacznie bardziej potrzebna ni偶 twoja nam.
Brawo! Dobrze mu tak! Do drobnych bies贸w go! Do bies贸w!
Ksefon zasapa艂 gniewnie.
- A m贸wi si臋, 偶e to diab艂y s膮 pod艂e - burkn膮艂. - Dobrze, niech was licho. Naprawd臋 mi zale偶y, 偶eby艣cie dzia艂ali razem ze mn膮. Moje zadanie polega na przeszkodzeniu Ezergilowi w wykonaniu zadania. Je艣li mi si臋 to uda, dostan臋 nagrod臋, a jemu pogoni膮 kota. W przeciwnym razie to ja b臋d臋 mia艂 nieprzyjemno艣ci.
- O! - Ojciec Fiodor w zadumie przygl膮da艂 si臋 Ksefonowi. - Zdaje si臋, 偶e mamy powa偶ny pow贸d, 偶eby ci pom贸c. Wi臋c m贸wisz, 偶e zostaniesz nagrodzony, je艣li pokonasz Ezergila? To jaka艣 forma wyniesienia?
Zgadza si臋, o jedn膮 klas臋 wy偶ej. Za to mnie zostawi膮 na drugi rok.
- Tak.
- Zdaje si臋, 偶e tw贸j awans powinien le偶e膰 w interesie wszystkich ludzi...
Ksefon p臋cznia艂 z dumy. A nie m贸wi艂em, 偶e to idiota? Zupe艂nie nie zrozumia艂, i偶 to wcale nie by艂 komplement! Kap艂an reprezentowa艂 przecie偶 drug膮 stron臋 barykady, czyli zale偶a艂o mu na tym, 偶eby w piekle u w艂adzy znale藕li si臋 tacy „geniusze” jak Ksefon.
- W艂a艣nie.
- W takim razie powiedz nam, prosz臋, gdzie jest teraz ch艂opiec.
- Sk膮d mam wiedzie膰, przecie偶 gadam tu z wami. Ale je艣li chcecie, mog臋 si臋 dowiedzie膰.
- Gdyby艣 by艂 tak dobry... Duchowny wr臋cz promienia艂 rado艣ci膮 i uprzejmo艣ci膮, a Ksefon a偶 si臋 rozp艂ywa艂 od takiego szacunku. Kretyn, kretyn i jeszcze raz kretyn. Kto inny da艂by si臋 nabra膰 na tak jawne pochlebstwa?
- Dobrze. Znajd臋 go i dam wam zna膰 - powiedzia艂, znikaj膮c. Ju偶 tylko ja mog艂em zobaczy膰, jak oddala si臋 szybko ukryty za bardzo kiepsk膮 iluzj膮.
Kap艂an od razu przesta艂 si臋 u艣miecha膰, 艣ci膮gn膮艂 brwi.
- Pomo偶e mi pan, ojcze Fiodorze? - spyta艂 z nadziej膮 Wiktor Niko艂ajewicz.
Fiodor Iwanowicz drgn膮艂, wyrwany z zamy艣lenia.
- S艂ucham? A tak, oczywi艣cie. Obowi膮zkowo. Wie pan - wyzna艂 nagle - jako艣 tak dziwnie si臋 czuj臋, widz膮c materialny dow贸d w艂asnej wiary.
Zaraz tam materialny. Wcale nie materialny, tylko w艂a艣nie duchowy. Dziwni s膮 ci ludzie. Nie potrafi膮 zrozumie膰 w艂asnej si艂y, nie pojmuj膮, 偶e to w艂a艣nie ich wiara czyni te wszystkie cuda.
Wiktor Niko艂ajewicz u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.
- Rozumiem pana... Ale teraz przynajmniej wiemy, co s膮dzi膰 o inteligencji diab艂贸w. Je艣li Ezergil jest taki sam, mamy spore szanse go pokona膰.
Mo偶esz sobie pomarzy膰.
- Tak, je艣li wnioskowa膰 z tego, co m贸wi艂 ten tutaj...
- Je艣li wnioskowa膰 z tego, co m贸wi艂, to on jest p臋pkiem 艣wiata i sko艅czonym geniuszem. Wiemy jedno: nienawidzi swojego przeciwnika i to do tego stopnia, 偶e zrobi wszystko, by mu przeszkodzi膰. A to znaczy, 偶e jest po naszej stronie! Pozostaje tylko odpowiednio go wykorzysta膰.
Biedny Ksefon, pomy艣la艂em ob艂udnie. Wida膰 taki ju偶 jego los, 偶e wszyscy chc膮 go wykorzysta膰...
- Rzecz jasna, zawieranie umowy z diab艂em to niezbyt dobry uczynek, ale dla ratowania ch艂opca got贸w jestem zaryzykowa膰 w艂asn膮 dusz膮...
Dzia艂ajcie, ojcze. Waszej duszy nic nie zagra偶a.
- To on! 艁apa膰 go!
Obejrza艂em si臋; 艣cie偶k膮 biegli bandyci, kt贸rym Wiktor Niko艂ajewicz nak艂ad艂 po mordach oraz dw贸ch nowych, pewnie wsparcie.
- Trzymaj si臋, cholerny karateko! - wrzeszcza艂 ten, kt贸ry bieg艂 pierwszy. Na jego czole widnia艂 wielki guz. A, jasne, to ten, kt贸ry dosta艂 patelni膮. Biedna patelnia... Zniszczy膰 taki porz膮dny sprz臋t na takim zakutym 艂bie...
Nienaszew zerwa艂 si臋 z 艂awki przera偶ony.
- Ju偶 po mnie! Zabij膮! Przecie偶 wzi膮艂em pieni膮dze!
- Spokojnie. - Kap艂an ju偶 szed艂 w stron臋 chuligan贸w. - O co chodzi, dzieci moje?
- Spadaj, kretynie! - Pierwszy mi臋艣niak zamachn膮艂 si臋.
Zamkn膮艂em oczy i wtuli艂em g艂ow臋 w ramiona, s艂ysz膮c odg艂osy cios贸w. Co艣 podobnego, 偶ebym ja, diabe艂, wsp贸艂czu艂 duchownemu?! Koszmar! A przecie偶 naprawd臋 by艂o mi go 偶al! A ci bandyci to jacy艣 sady艣ci! 呕eby tak zn臋ca膰 si臋 nad biedakiem! Bij膮 go i bij膮! O, wreszcie przestali. Zaraz si臋 wezm膮 za Wiktora Niko艂ajewicza... Chyba musz臋 mu jako艣 pom贸c...
- Gdzie si臋 ojciec tego nauczy艂? - spyta艂 z niedowierzaniem ojciec Aloszy.
Otworzy艂em oczy. O rany... Wszyscy bandyci le偶eli wzd艂u偶 艣cie偶ki na trawie i spokojnie „odpoczywali”.
Nad nimi sta艂 kap艂an. Rozczochrane w艂osy, rozdarty r臋kaw koszuli - innych 艣lad贸w walki na nim nie dostrzeg艂em.
- W Afganistanie, m贸j synu. Brygada szturmowo-desantowa.
- Wi臋c ojciec?...
- Tak. Pochodzi艂em troch臋 po tych g贸rach i w艂a艣nie wtedy, gdy napatrzy艂em si臋 na te wszystkie koszmary, zwr贸ci艂em si臋 do Boga. A oto i milicja, w sam膮 por臋. Wiktorze Niko艂ajewiczu, pozwoli pan, 偶e to ja im wszystko wyja艣ni臋? Sam pan rozumie, 偶e o diab艂ach i duszach lepiej z milicj膮 nie rozmawia膰... Tam pracuj膮 ludzie o bardzo materialistycznych pogl膮dach...
Materiali艣ci, reali艣ci... Tak czy inaczej, ojciec Fiodor i Nienaszew ugrz臋zn膮 tu na d艂ugo, a to znaczy, 偶e najwy偶sza pora znale藕膰 Alon臋. Szybko napisa艂em jej kr贸tki raport z ostatnich wydarze艅.
„Ludzie si臋 bij膮, a tobie w to graj” - skomentowa艂a.
Dzie艅, w kt贸rym Alona nie b臋dzie prawi膰 mi kaza艅 po ka偶dej mojej opowie艣ci, uznam za pocz膮tek ko艅ca 艣wiata. Jednak jako m臋偶czyzna powinienem wybacza膰 damie s艂abo艣ci... Westchn膮艂em i wyruszy艂em na spotkanie ze swoim „partnerem”, pilnuj膮cym naszego g艂贸wnego podopiecznego.
Siedzia艂a wygodnie na ga艂臋zi i obserwowa艂a Alosz臋, kt贸ry usi艂owa艂 wyrwa膰 desk臋 z p艂otu. Wszed艂em na drzewo i zaj膮艂em miejsce obok dziewczyny.
- Co on robi? - spyta艂em.
- Wy艂adowuje z艂o艣膰. Z domu uciek艂, chcia艂 si臋 powiesi膰, ale zrezygnowa艂, a teraz nie wie, co dalej.
- Jasne. Masz jaki艣 plan?
- Poradzi艂am mu, 偶eby pomy艣la艂 o czym艣 mi艂ym. 呕eby na przyk艂ad poszed艂 obejrze膰 obrazy na Niekrasowskiej.
Zastanowi艂em si臋.
- Aa, tam jest ten malarz?
- W艂a艣nie.
- Ale on chyba nie ma zamiaru s艂ucha膰 twoich rad?
- A co mu innego pozostaje? I tak nie ma lepszych pomys艂贸w.
Teraz obserwowali艣my ch艂opca razem. O dziwo, Alona nie pyta艂a mnie o ostatnie wydarzenia, zachowywa艂a si臋 tak, jakby nic si臋 nie sta艂o.
- Czy to czasem nie tw贸j przyjaciel? - spyta艂a w pewnym momencie.
Popatrzy艂em w t臋 stron臋, co ona. Faktycznie, w艂a艣nie laz艂 tu Ksefon. No, no, szybko znalaz艂 ch艂opaka... Odruchowo wsun膮艂em r臋k臋 do kieszeni i wyj膮艂em bomb臋 samoprzylepn膮. Alona zerkn臋艂a na kulk臋 w moim r臋ku.
- Czy to jest to, co my艣l臋?
- Nie wiem, bardzo mo偶liwe, 偶e nie. Przecie偶 nie wiem, co my艣lisz.
- Kpisz sobie ze mnie? Co chcesz zrobi膰 z t膮 „przyklejk膮”?
- Wrzuci膰 Ksefonowi za ko艂nierz, oczywi艣cie.
- To wszystko, na co ci臋 sta膰? A kto m贸wi艂, 偶e to Ksefon jest drobnym paskudnikiem?
Zerkn膮艂em na bombk臋.
- A wiesz, 偶e masz racj臋? To faktycznie wygl膮da na drobn膮 pod艂o艣膰. Nie m贸j styl.
Schowa艂em 艂adunek i Alona odetchn臋艂a z ulg膮. Przedwcze艣nie. Od razu wyj膮艂em z kieszeni drug膮 kul臋, trzy razy wi臋ksz膮.
- Nale偶y robi膰 du偶e pod艂o艣ci - zawyrokowa艂em.
- Ezergil! Ty niezno艣ny, bezczelny...
- To ju偶 by艂o. A do tego cham, morderca, wr贸g rodzaju ludzkiego i w og贸le samo z艂o.
Nie s艂uchaj膮c ju偶 jej protest贸w, zeskoczy艂em z ga艂臋zi i ostro偶nie podszed艂em do Ksefona. Ten ju偶 nie rozgl膮da艂 si臋 na boki. Pewnym krokiem szed艂 w stron臋 ch艂opca.
Alosza pozna艂 go.
- To ty?!
Ksefon machn膮艂 r臋k膮.
- Co tu robisz, nieszcz臋sny idioto? Ach, jaki Wersal!
- Ja? - To agresywne chamstwo nieco zdeprymowa艂o ch艂opca.
- Przecie偶 nie ja! M贸wi艂em ci, 偶eby艣 si臋 nie zadawa艂 z Ezergilem! Dlaczego nie pos艂ucha艂e艣? Co, za ma艂o ci da艂em pieni臋dzy?!
- Pieni臋dzy?! - skoczy艂 ch艂opiec. - Twoje... twoje pieni膮dze...
Matko kochana! W 偶yciu bym nie przypuszcza艂, 偶e ten ch艂opiec zna takie s艂owa! Zerkn膮艂em na Ksefona I omal si臋 nie roze艣mia艂em. Diabe艂 patrzy艂 z przestrachem na rozw艣cieczonego dzieciaka i powoli cofa艂 si臋 przed jego atakiem.
- A masz, bydlaku! - Alosza z rozmachu grzmotn膮艂 go prosto w nos. Ksefon upad艂, pewnie nie tyle z b贸lu, co z zaskoczenia. Zdaje si臋, 偶e m艂ody Nienaszew ju偶 wiedzia艂, na kim mo偶na wy艂adowa膰 z艂o艣膰.
Ksefon zerwa艂 si臋 i odskoczy艂 na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰.
- Zwariowa艂e艣?!
- Wynocha, powiedzia艂em! Bo zn贸w oberwiesz! Diabe艂 pochyli艂 g艂ow臋, zacisn膮艂 pi臋艣ci i ruszy艂 na ch艂opca. Znieruchomia艂em.
- Szajba ci odbi艂a?! Ja ci臋 tu szukam, chc臋 ci pom贸c, a ty mnie bijesz?
- Wielkie dzi臋ki, ju偶 raz mi pomog艂e艣! Teraz nie wiem, jak si臋 z tego wygrzeba膰! - odpar艂 Alosza, kt贸ry troch臋 och艂on膮艂.
Ksefon, ku mojemu zdumieniu, r贸wnie偶 si臋 opanowa艂 i nie wszcz膮艂 b贸jki. Walka wys艂annika piek艂a z cz艂owiekiem... To dopiero by艂by skandal!!! Po czym艣 takim Ksefon m贸g艂by sobie poogl膮da膰 Ziemi臋 najwy偶ej z orbity Ksi臋偶yca.
- Widzicie go, pieni膮dze mu si臋 nie podobaj膮! Przecie偶 da艂em ci tylko to, czego chcia艂e艣!
- Wcale nie chcia艂em!
- Chcia艂e艣. Jeszcze si臋 b臋dzie k艂贸ci艂... A teraz marsz do domu! Ojciec ci臋 szuka! Znalaz艂 popa i razem z nim pomy艣licie, jak walczy膰 z Ezergilem.
Uu, niepotrzebnie Ksefon wspomnia艂 o ojcu i kap艂anie...
- A mo偶e by艣 si臋 tak wyni贸s艂, co? - W艣ciek艂 si臋 znowu ch艂opiec. - M膮drala si臋 znalaz艂! P贸jd臋, gdzie zechc臋! - Odwr贸ci艂 si臋 i demonstracyjnie poszed艂 w stron臋 przeciwn膮 ni偶 dom.
Ksefon pobieg艂 za nim, namawiaj膮c go, 偶eby zawr贸ci艂 i nie robi艂 g艂upstw. Tak, Ksefon umie przekonywa膰, prawdziwy talent! Im usilniej namawia艂 Alosz臋, tym bardziej ch艂opiec si臋 zapiera艂. Nawet przyspieszy艂 kroku.
- Sta艅 wreszcie!
Alosza zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie i spojrza艂 na Ksefona.
- Odwal si臋! Jak to si臋 m贸wi... O, mam! Precz, szatanie!
Zachichota艂em. Ciekawe, czego w艂a艣ciwie spodziewa艂 si臋 po tym okrzyku? Ksefon 艣ci膮gn膮艂 brwi.
- Ma艂y, ostatni raz ci臋 pytam: idziesz do domu czy nie?
- Nie!
- No, to uwa偶aj! Od tej chwili twoje 偶ycie zamieni si臋 w piek艂o! Zmusz臋 ci臋, 偶eby艣 by艂 dobry!
Ech, go艣膰 jest po prostu jedyny w swoim rodzaju. Unikat. Za艂atwia wszystko elegancko i ze smakiem! Jak sprawi膰, 偶eby wszyscy ludzie stali si臋 dobrzy? Przecie偶 to bardzo proste - trzeba ich zmusi膰!
Ksefon znikn膮艂. Zerkn膮艂em na kul臋 z bomb膮 samoprzylepn膮 i splun膮艂em. Zas艂uchany, zupe艂nie zapomnia艂em o zabawce! I co mam teraz z ni膮 zrobi膰? Zerkn膮艂em na jakiego艣 kolesia, chyba szesnastolatka, kt贸ry z kastetem na d艂oni trenowa艂 ciosy na drzewie. Rzecz jasna, 偶aden przechodzie艅 nie odwa偶y艂 si臋 zwr贸ci膰 mu uwagi. Ukryty za iluzj膮, podszed艂em do niego i przy kolejnym zamachu podstawi艂em pod uderzenie kul臋. Ta b艂yskawicznie zmieni艂a si臋 w kleist膮 mas臋, w kt贸rej ugrz臋z艂a r臋ka domoros艂ego karateki razem z kastetem. Ch艂opak, kln膮c jak pijany student, spr贸bowa艂 uwolni膰 r臋k臋 i wrzasn膮艂.
Boli, co? Nawet zacz膮艂em mu wsp贸艂czu膰. Ale drzewo bola艂o znacznie bardziej, przecie偶 ono te偶 偶yje! Dobra, niech si臋 gnojek pom臋czy, nic mu nie b臋dzie... Za dziesi臋膰 minut masa utraci kleisto艣膰, po czym wyparuje. A ja musz臋 pilnowa膰 mojego klienta, niech go licho.
- Ty zawsze musisz co艣 nawyprawia膰 - zauwa偶y艂a Alona, doganiaj膮c mnie.
- Tylko mi nie m贸w, 偶e ci szkoda tego ch艂ystka.
Prychn臋艂a, ale nic nie powiedzia艂a.
- Lepiej pomy艣l, jak mamy pozna膰 Alosz臋 z tym malarzem - burkn臋艂a.
- My艣l臋, 偶e to akurat 偶aden problem. Dziewczyna popatrzy艂a tam, gdzie ja - na grupk臋 ch艂opc贸w, z kt贸rymi Alosza tak udanie okrad艂 kiosk. W艂a艣nie do nich szed艂 teraz Ksefon.
- Oni pobij膮 Alosz臋!
- By膰 mo偶e - przyzna艂em. - Ale w tym celu musieliby go najpierw dogoni膰. A to si臋 stanie w艂a艣nie na Niekrasowskiej. A je艣li dobrze rozgry藕li艣my charakter naszego malarza...
- Oo! Ale i tak...
- Nie denerwuj si臋, Ksefon zadba o wszystko - u艣miechn膮艂em si臋. - Tak dobrze dla nas pracuje... Nawet lepiej, ni偶 gdybym mu zap艂aci艂. Och, nienawi艣膰 to wielka si艂a. 呕adne inne uczucie nie o艣lepia cz艂owieka tak mocno. Zreszt膮, diab艂a te偶. W艂a艣nie dlatego nigdy nie b臋d臋 nikogo nienawidzi艂. Za bardzo m膮ci si臋 wtedy rozum...
Tak jak przewidzia艂em, Ksefonowi bez trudu uda艂o si臋 nam贸wi膰 „rycerzy wielkiej drogi”. Nie musia艂 si臋 wcale wysila膰 - sami bardzo szybko si臋 „nam贸wili”, wystarczy艂o, 偶e zobaczyli Aloszk臋. Od razu oderwali si臋 od swoich ulubionych gara偶y, 偶eby dopa艣膰 ch艂opca. Poszli艣my za nimi.
Alona spostrzeg艂a, 偶e Alosza nie widzi swoich prze艣ladowc贸w i spos臋pnia艂a. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w jego stron臋, po chwili opu艣ci艂a j膮 i omal nie rozp艂aka艂a si臋 z irytacji.
- Nie wychodzi! Dlaczego nie uwa偶a艂am na lekcjach?
- Mnie pytasz? A co ci w艂a艣ciwie nie wychodzi?
- Nie mog臋 obudzi膰 w ch艂opcu przeczucia nieszcz臋艣cia! 呕eby si臋 obejrza艂! W przeciwnym razie go dopadn膮!
- Tylko tyle? I dla czego艣 takiego chcesz budzi膰 jakie艣 tam przeczucia? Skomplikowan膮 drog膮 chadzacie tam u siebie, towarzyszu aniele... Popatrz!
Wzrokiem zmusi艂em niewielki kamyczek do poderwania si臋 z ziemi i cisn膮艂em nim w plecy ch艂opca. Alosza odwr贸ci艂 si臋, przestraszony, ujrza艂 swoich prze艣ladowc贸w. I niemal w tej samej chwili rzuci艂 si臋 do ucieczki, a tamci run臋li za nim.
Dumnie unios艂em g艂ow臋.
- W艂a艣nie tak trzeba. A nie jakie艣 tam przeczucia...
Alona popatrzy艂a na mnie z wdzi臋czno艣ci膮, ale wygl膮da艂a na przygn臋bion膮. A ja skl膮艂em w duchu samego siebie. Ale si臋 wyrwa艂em, idiota jeden! Zupe艂nie nie pomy艣la艂em, jak ona si臋 teraz czuje! Diabe艂 lepszy od anio艂a! Zaraz, zaraz... Co si臋 ze mn膮 dzieje? Co mnie w艂a艣ciwie obchodz膮 uczucia jakiej艣 tam anieliczki? Przecie偶 w艂a艣nie powinienem zawsze i wsz臋dzie udowadnia膰 wy偶szo艣膰 piek艂a! W艂a艣nie to robi臋 i jestem z tego dumny! Zerkn膮艂em na Alon臋. Dobra, z t膮 dum膮 to mo偶e przesada. Oczywi艣cie, gwi偶d偶臋 na wszystkich anio艂贸w... na wszystkich, ale nie na ni膮. Szlag!!! Czy偶bym si臋 zakocha艂?! Te偶 co艣! 呕eby jeszcze by艂o w kim... Nie, oczywi艣cie, dziewczyna z niej niczego sobie... Tfu, tfu, tfu! Nie no, musz臋 zaraz postara膰 si臋 o jakie艣 lekarstwo na g艂ow臋... O, gilotyna by艂aby idealna.
- Nie przejmuj si臋 tak - us艂ysza艂em samego siebie. - Nie uda艂o si臋 tym razem, uda si臋 nast臋pnym. Jak chcesz, to ci pomog臋.
Tak, gilotyna stanowczo jest nieodzowna. S艂absze 艣rodki nie pomog膮.
- Dzi臋kuj臋, Ezergilu - u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo.
I od tego u艣miechu od razu zrobi艂o mi si臋 cieplej na duszy. Zaraz, czy ja powiedzia艂em „na duszy”?! Diab艂u zrobi艂o si臋 cieplej „na duszy”?!!! O, ju偶 nigdy wi臋cej nie b臋d臋 艣mia艂 si臋 z wujka, gdy zacznie opowiada膰 o wy偶szych uczuciach. Ju偶 rozumiem, jakie durne rzeczy wygaduje si臋 przez te uczucia! Co gorsza, sam rozumiem, 偶e plot臋 g艂upstwa i nie mog臋 si臋 powstrzyma膰!
Oho, trzeba wzm贸c czujno艣膰. W艂a艣nie si臋 zaczyna... Od razu wylecia艂y mi z g艂owy wszystkie uczucia, wysokie i niskie. Skupi艂em si臋 na rzeczy najwa偶niejszej: nasza weso艂a brygada drobnych 艂obuz贸w dogoni艂a jednak Alosz臋 i szybko go otoczy艂a. Ja i Alona zatrzymali艣my si臋 nieopodal, spojrzeli艣my na malarza Rogo偶ewa, kt贸ry sta艂 nieco z boku ze swoimi obrazami.
- Czego chcecie? - broni艂 si臋 s艂abo ch艂opiec.
- Czego chcemy? - wyszczerzy艂 z臋by przyw贸dca. Ha, zn贸w gra twardziela. Nawet palce rozcapierzy艂... A jednak zupe艂nie nie jest podobny do twardych go艣ci... Jedynie 艣mieszny. Doros艂y go艣膰, powinien zaj膮膰 si臋 czym艣 powa偶nym... Tylko 偶e w og贸le nie wygl膮da na powa偶nego cz艂owieka. I nigdy nie b臋dzie wygl膮da艂. M贸zgu nie mo偶na dokupi膰... - A jak my艣lisz? - doda艂. - Po tym, jak tw贸j kumpel ukrad艂 nam wszystkie pieni膮dze...
Bardzo prosz臋, pochwal si臋, pochwal. Opowiedz wszystkim, jak pewien kumpel zrobi艂 z was frajer贸w.
- On nie jest moim kumplem! - wrzasn膮艂 Alosza. - Odczepcie si臋 ode mnie! Czego chcecie?!
A, to ju偶 histeria...
- Co ja wam zrobi艂em?! - krzycza艂 dalej Alosza. - Je艣li chcecie odzyska膰 swoje pieni膮dze, jego spytajcie! Mo偶e mu jeszcze dusze sprzedacie?!
Akurat mi potrzebne ich dusze. Kochany, oni i tak s膮 ju偶 moi!
- Zaraz zobaczymy, kto i co b臋dzie sprzedawa艂! - Ca艂e towarzystwo otoczy艂o ch艂opca i zacz臋艂o go spycha膰 z ulicy.
- Pomocy!!!
- Sta膰! - rozleg艂 si臋 gro藕ny krzyk. Nareszcie! Dzie艅 dobry panu!
Ksefon, kt贸ry obserwowa艂 ca艂膮 scen臋 z oddali, zmarszczy艂 brwi.
Malarz w milczeniu przebi艂 si臋 przez kordon chuligan贸w i stan膮艂 obok Aloszy.
- Co tu si臋 dzieje?
Przyw贸dca bandy u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, pogardliwie, k膮cikiem ust. Naogl膮da艂 si臋 biedak ameryka艅skich film贸w... A potem spos臋pnia艂 i wyj膮艂 z kieszeni n贸偶 spr臋偶ynowy.
- Id藕 do domu, wujciu - poradzi艂 i splun膮艂. Jednocze艣nie bawi艂 si臋 no偶em, przekonany, 偶e na widok tej zabawki „wujcio” czym pr臋dzej si臋 oddali.
Ale spotka艂o go wielkie rozczarowanie. Grigorij Iwanowicz chwyci艂 bandziorka za rami臋 i bez zastanowienia przestawi艂 mu szcz臋k臋. Bardzo s艂usznie! Jak ci gro偶膮 no偶em, nie ma si臋 co ceregieli膰. Przyw贸dca gangu polecia艂 na 艣cian臋 domu, a Rogo偶ew podni贸s艂 upuszczony n贸偶 i w milczeniu odwr贸ci艂 si臋 do pozosta艂ych. Ci dobrze zrozumieli jego intencje, prysn臋li wi臋c na wszystkie strony. Po chwili w 艣lad za swoj膮 dru偶yn膮 poku艣tyka艂 r贸wnie偶 przyw贸dca. Tak jak my艣la艂em - pierwszy mo艂ojec w艣r贸d owiec.
Wtedy zawy艂a syrena i obok Aloszy zatrzyma艂 si臋 milicyjny 艂azik. Poniewa偶 w tej chwili pochwyci艂em triumfalne spojrzenie Ksefona wiedzia艂em od razu, 偶e nic dobrego z tego nie wyniknie...
- Alona, znajd藕 w archiwum piek艂a co艣 o tych milicjantach! Ju偶! - przynagli艂em, widz膮c, 偶e chce dyskutowa膰.
Od razu wyj臋艂a notes i zacz臋艂a co艣 w nim pisa膰, a ja nie spuszcza艂em wzroku z 艂azika. Wysiad艂o z niego dw贸ch m臋偶czyzn... W mundurach, niby wszystko w porz膮dku... Ale czemu Ksefon tak rado艣nie si臋 u艣miecha?
- Oj...
Odwr贸ci艂em si臋.
- Co jest?
Alona, blada jak 艣ciana, podsun臋艂a mi notes. Zacz膮艂em czyta膰.
Leonid Arkadijewicz Mo艂ochow. Tak... Szybko przebieg艂em wzrokiem tekst. C贸偶 powiedzie膰?... 艁ap贸wkarz, z艂odziej i sadysta. Zwi膮zany z grup膮 przest臋pcz膮, s艂u偶y im za ruble, dolary i z艂oto. Ale najgorsze, 偶e do tej w艂a艣nie organizacji nale偶eli ci bandyci, kt贸rzy siedzieli w mieszkaniu Aloszy i kt贸rych Wiktor Niko艂ajewicz tak 艂adnie wym艂贸ci艂, a potem jeszcze dostali od kap艂ana... Biedaki... Ci臋偶kie jest 偶ycie 偶o艂nierzy mafii...
Drugi milicjant okaza艂 si臋 wcale nie lepszy, co mnie ju偶 zupe艂nie nie zdziwi艂o. Jednym s艂owem, zjawili si臋 tu nieprzypadkowo.
Popatrzyli艣my z Alon膮 na siebie.
- Taak... Chuligani, bandyci, sprzedajna milicja, Ksefon... Chyba troch臋 za bardzo si臋 postarali艣my... - zauwa偶y艂em zd艂awionym g艂osem.
Cz臋艣膰 trzecia
Chytry plan i rzeczywisto艣膰
Rozdzia艂 1
Przez jaki艣 czas oboje milczeli艣my. Alona patrzy艂a ponuro na to, co si臋 dzieje.
- Faktycznie przesadzili艣my - burkn臋艂a gniewnie. - Nic doda膰, nic uj膮膰. 呕e te偶 ci臋 pos艂ucha艂am, 偶e te偶 da艂am si臋 nam贸wi膰 na ten tw贸j plan! Jin i Jang! Od razu wiedzia艂am, 偶e si臋 tylko zapl膮czesz! Wiedzia艂am, 偶e nie nale偶y s艂ucha膰 diab艂a!
- Spokojnie, spokojnie. Ale za to, je艣li Alosza i jego ojciec przejd膮 przez to wszystko, w ich 偶yciu nie b臋dzie ju偶 wi臋cej nieszcz臋艣膰, po czym艣 takim ze wszystkim sobie poradz膮. „Tak ci臋偶ki m艂ot, szk艂o krusz膮c, kuje bu艂at” - zacytowa艂em.
- A je艣li nie przejd膮 i nie poradz膮?
Wzruszy艂em ramionami.
- Wtedy wcze艣niej trafi膮 do nas.
Alona zasycza艂a w艣ciekle i waln臋艂a mnie w kark.
- Ezergil! Twoje 偶arty przestaj膮 by膰 艣mieszne!
- A kto ci powiedzia艂, 偶e diabelskie 偶arty maj膮 by膰 艣mieszne? - wzruszy艂em ramionami. - No dobra, ja to wszystko zorganizowa艂em, wi臋c ja naprawi臋. Jasna sprawa, 偶e nie mo偶na pozwoli膰, 偶eby ci pseudomilicjanci zabrali Alosz臋, bo natychmiast ode艣l膮 go do tego ca艂ego szefa. Grigorijowi Iwanowiczowi naplot膮 bzdur... Kr贸tko m贸wi膮c, ja wyci膮gam Alosz臋, a ty pomagasz jemu i malarzowi si臋 ukry膰.
Alona zerkn臋艂a na mnie podejrzliwie, ale skin臋艂a g艂ow膮. Szybko zrzuci艂em iluzj臋, twardym krokiem podszed艂em do zbiegowiska i przepchn膮艂em si臋 przez t艂um gapi贸w. Widz膮c mnie, Ksefon przesta艂 si臋 u艣miecha膰 i zacz膮艂 mi si臋 czujnie przygl膮da膰. No patrz sobie, patrz, ty m贸j psie Baskerville'贸w.
- No wiesz, Aloszka?! - powiedzia艂em g艂o艣no. - To ju偶 nawet na chwil臋 nie mo偶na ci臋 samego zostawi膰? Co艣 ty znowu zbroi艂?
- Znasz go? - Czyja艣 pot臋偶na r臋ka uj臋艂a mnie za rami臋 i postawi艂a w 艣rodku kr臋gu.
- Oczywi艣cie, towarzyszu milicjancie - zameldowa艂em dziarsko. - To m贸j przyjaciel. Odszed艂em na chwil臋 i zdaje si臋, 偶e on zn贸w si臋 w co艣 wpakowa艂.
Jasna sprawa, 偶e moja obecno艣膰 nie ucieszy艂a milicjant贸w, przeszkodzi艂em im w bezszmerowym zgarni臋ciu ch艂opca.
- On nie jest moim przyjacielem! - wrzasn膮艂 Alosza, odsuwaj膮c si臋 ode mnie. - Zje偶d偶aj!
- Czego si臋 drzesz, g艂upi - powiedzia艂em samymi wargami.
- Zje偶...
Do艣膰. Zatrzyma艂em czas. Zerkn膮艂em na Ksefona. Ten, ponury i z艂y jak... tak jest, jak wszyscy diabli, usilnie gestykulowa艂, usi艂uj膮c z艂ama膰 moje zakl臋cie. W porz膮dku, niech sobie ch艂opak potrenuje... Odwr贸ci艂em si臋 do Aloszy.
- Nie wrzeszcz.
Ten spojrza艂 os艂upia艂y na nieruchomych ludzi i s艂abo skin膮艂 g艂ow膮.
- Zuch. Teraz pos艂uchaj. Towarzysze w mundurach nie s膮 twoimi towarzyszami. Rozumiesz? Wyja艣niam: nie藕le si臋 w艂adowa艂e艣 z t膮 walizk膮 dolar贸w. Dowiedzieli si臋 o niej pewni 藕li ludzie. Bardzo 藕li. Oczywi艣cie od razu zainteresowa艂o ich, gdzie dwunastoletni ch艂opiec wytrzasn膮艂 tak膮 fors臋. - A w艂a艣nie - zerkn膮艂em na wkurzonego Ksefona - teraz ju偶 wiem, sk膮d je wzi膮艂e艣. Gratuluj臋. W艂a艣ciwie powinienem sobie p贸j艣膰 i zostawi膰 ci臋 tutaj, jednak umowa to umowa i przez ten tydzie艅 jeszcze ci b臋d臋 pomaga艂. W nast臋pnym rad藕 sobie sam. A milion... - prychn膮艂em. - Sw贸j milion ju偶 dosta艂e艣.
- K艂amiesz! - krzykn膮艂 zrozpaczony ch艂opiec. - Obiecali, 偶e mi pomog膮, odwioz膮 mnie do domu!
- Naprawd臋? - wyj膮艂em sw贸j notes, sprawi艂em, 偶e sta艂 si臋 widoczny i podsun膮艂em Aloszy. - Czytaj. Masz tu swoich pomocnik贸w. Nie s膮dzisz, 偶e tacy jak oni znajduj膮 si臋 w mojej kompetencji?
Aloszka przeczyta艂 szybko i skuli艂 si臋.
- To co ja mam teraz robi膰? - spyta艂 bezradnie.
- B臋dziesz mnie s艂ucha艂? Potwierdzasz nasz膮 umow臋? - spyta艂em, zerkaj膮c na Ksefona. Ten wzdrygn膮艂 si臋 i co艣 wyszepta艂, a raczej krzykn膮艂, ale zawczasu sprawi艂em, 偶e nikt go nie us艂ysza艂.
Alosza rozp艂aka艂 si臋 i pokiwa艂 g艂ow膮.
- No to 艣wietnie. W takim razie bierz nogi za pas. Nie mog臋 d艂u偶ej wstrzymywa膰 czasu. Uciekaj st膮d!
Alosza obejrza艂 si臋 i zacz膮艂 i艣膰. Pozwoli艂em czasowi p艂yn膮膰 i od razu uderzy艂em g艂ow膮 w jednego z milicjant贸w, koleg臋 Leonida Arkadijewicza. Ten, zaskoczony, zgi膮艂 si臋 wp贸艂. Ja oczywi艣cie rozumiem, 偶e nie nale偶y ingerowa膰 i tak dalej... Ale po pierwsze, to nie moja wina - to oni pierwsi zacz臋li, chcieli mnie z艂apa膰! To co, mo偶e mia艂em nie stawia膰 oporu? A po drugie... a po drugie ci ludzie s膮 do takiego stopnia moi, 偶e ju偶 i tak nic im nie pomo偶e. Nawet bezpo艣rednia interwencja anio艂贸w. Ale i tak mi si臋 oberwie...
- Uciekaj! - krzykn膮艂em. - Uciekaj, m贸wi臋, ja ich zatrzymam! I pami臋taj, 偶e nie mo偶esz pokazywa膰 im si臋 na oczy! - Kopn膮艂em drugiego milicjanta w kolano, ale zosta艂em z艂apany za fraki. Pech... A zreszt膮, dlaczego pech? Podczas gdy oni b臋d膮 zaj臋ci mn膮, Alosza zd膮偶y si臋 zmy膰... Szarpn膮艂em si臋, chwyci艂em za mundur drugiego milicjanta. Ten pr贸bowa艂 oderwa膰 moje r臋ce, ale trzyma艂em mocno. Leonid Arkadijewicz krzycza艂 co艣, pr贸buj膮c odklei膰 mnie od kolegi, a ja zrobi艂em zeza i lekko skin膮艂em g艂ow膮 Alonie. Zerkn膮艂em te偶 na naszego malarza, kt贸ry patrzy艂 na to wszystko wstrz膮艣ni臋ty.
- Lonia, no wsad藕偶e go do samochodu! - zawo艂a艂 jeden z milicjant贸w.
Bez ceregieli wrzucili mnie do auta i zamkn臋li drzwi.
- No, kole艣, wpad艂e艣! - wycedzi艂 Lonia, wsiadaj膮c do wozu.
Ha, jeszcze zobaczymy, kto tutaj wpad艂!
Samoch贸d rykn膮艂 i ruszy艂 z miejsca; chyba zrezygnowali z po艣cigu za Alosz膮, czyli cel zosta艂 osi膮gni臋ty. W艂a艣ciwie mog艂em si臋 ju偶 zmy膰. Zerkn膮艂em na w艣ciek艂ego Loni臋 i zastanowi艂em si臋. A tak w sumie, to dlaczego mia艂bym ucieka膰? Czy nie mam prawa do odpoczynku? Trzeci dzie艅 haruj臋 jak w贸艂, najwy偶szy czas na odrobin臋 rozrywki! U艣miechn膮艂em si臋 z艂o艣liwie. Nawet wiem, kto b臋dzie obiektem zabawy... Popatrzy艂em na Loni臋 zza kraty, siedzia艂 obok drzwi, opieraj膮c si臋 o nie. Zerkn膮艂em na zamek, zatrzask pstrykn膮艂 i drzwi si臋 otworzy艂y.
- Aaa! - Leonid Arkadijewicz w ostatniej chwili z艂apa艂 si臋 drzwi, zwisaj膮c na nich. - St贸j! Zatrzymaj si臋! - Jakim艣 cudem uda艂o mu si臋 wygi膮膰 i waln膮膰 nog膮 w mask臋. Samoch贸d stan膮艂, kolega naszego bohatera wyskoczy艂 i widz膮c, co si臋 dzieje, wrzasn膮艂:
- Zg艂upia艂e艣? 呕ycie ci niemi艂e?! A gdyby艣 tak wpad艂 pod ko艂a?!
Leonid Arkadijewicz spojrza艂 ponuro na drzwi 艂azika.
- Przecie偶 zamyka艂em - burkn膮艂.
Jego kumpel postuka艂 si臋 w g艂ow臋 i wr贸ci艂 za kierownic臋, Lonia usiad艂 na swoim miejscu. Teraz ju偶 dwa razy upewni艂 si臋, czy drzwi s膮 zamkni臋te i mimo to odsun膮艂 si臋 od nich. Zerkn膮艂 w moj膮 stron臋, ale uda艂em, 偶e 艣pi臋 i wkr贸tce naprawd臋 zasn膮艂em. Przed porz膮dn膮 rozrywk膮 trzeba si臋 wyspa膰. Jak zacznie si臋 najlepsza cz臋艣膰, nie b臋d臋 mia艂 ju偶 czasu na odpoczynek.
Obudzi艂em si臋, gdy kto艣 bezceremonialnie wyrzuci艂 mnie z samochodu na asfalt. Uderzy艂em si臋 bole艣nie w 艂okie膰.
- Ej, nie mo偶na delikatniej? - spyta艂em p艂aczliwie, pocieraj膮c bol膮ce miejsce.
- Zamknij si臋 - poleci艂 kr贸tko Lonia, 艂api膮c mnie za r臋k臋 i ci膮gn膮c na komisariat.
Jego kolega szed艂 z boku.
- Wo艂odia, we藕 no spisz tego typka, potem si臋 nim zajm臋.
Dy偶urny spojrza艂 na mnie z zaciekawieniem.
- A kto to? I jak go spisa膰? Przecie偶 trzeba go odes艂a膰 do izby dziecka.
- Ja mu dam izb臋 dziecka - warkn膮艂 gniewnie Leonid. - Ale p贸藕niej. Ten g贸wniarz pom贸g艂 zwia膰 jednemu gro藕nemu przest臋pcy. Podejrzewam, 偶e te偶 nale偶y do bandy, wi臋c na pocz膮tek chcia艂em z nim pogada膰.
- Aa? - Dy偶urny spojrza艂 na mnie z wi臋kszym zainteresowaniem. - Jasne...
Zerkn膮艂em na niego. Ech, gdybym tak m贸g艂 zajrze膰 do mojego ulubionego notesiku, ale niestety, niestety... Wprawdzie jest niewidzialny, ale i tak dziwnie by to wygl膮da艂o, gdybym teraz zacz膮艂 go czyta膰.
- No w艂a艣nie - burkn膮艂 Lonia. - Dlatego na razie nikogo nie powiadamiaj. Teraz ju偶 i tak wiecz贸r, jutro damy zna膰, gdzie trzeba.
- Ale ja tak nie mog臋!
- Wo艂odia, no zr贸b to dla mnie. Sam rozumiesz, je艣li tego smarkacza zabior膮 od razu ci z izby dziecka, to ni diab艂a nie dowiemy si臋 nic o zbieg艂ym przest臋pcy.
„Ni diab艂a”. 艁adnie powiedziane. Podoba mi si臋. Wo艂odia zawaha艂 si臋, a potem machn膮艂 r臋k膮.
- Dobra...
- No to 艣wietnie. Maszeruj, szczeniaku.
Maszerowa艂em i wcale nie trzeba by艂o mnie popycha膰. Lonia chyba by艂 z艂y, 偶e nie urz膮dzi艂em awantury. U艣miechn膮艂em si臋 w duchu.
Wepchni臋to mnie do jakiego艣 pomieszczenia, w kt贸rym sta艂 tylko st贸艂 i jedno krzes艂o. Milicjant usiad艂 na stole - s艂usznie, krzes艂o w og贸le nie nadaje si臋 do siedzenia, lepiej postawi膰 na nim nogi. A st贸艂 idealnie pasuje do niekt贸rych ty艂k贸w. Kolega Leonida stan膮艂 przy drzwiach - mo偶e my艣la艂, 偶e rzuc臋 si臋 do ucieczki?
M贸j prze艣ladowca u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, widocznie chcia艂 mnie nastraszy膰.
- No i co, b臋dziesz m贸wi艂?
- A o czym? - wyj膮ka艂em przestraszony.
- O czym?! - rykn膮艂, zrywaj膮c si臋 ze sto艂u i pochylaj膮c nade mn膮. - M贸w, dok膮d uciek艂 tw贸j kumpel!
- A sk膮d ja mog臋 wiedzie膰? - wymrucza艂em przestraszony, pr贸buj膮c odsun膮膰 si臋 od wisz膮cego nade mn膮 faceta. - Uciek艂 i ju偶.
- Aha i ju偶?! Ja ci radz臋, 偶eby艣 szczerze o wszystkim opowiedzia艂! Bo inaczej b臋dzie 藕le z tob膮.
- Ja nic nie wiem... - chlipn膮艂em.
- B臋d臋 musia艂 od艣wie偶y膰 ci pami臋膰 - burkn膮艂. - Misza...
Jego kole偶ka podszed艂 do mnie, zamachn膮艂 si臋 i pi臋艣ci膮 waln膮艂 mnie w brzuch. Zgi膮艂em si臋 i upad艂em. Nie wiem, czy wspomina艂em, 偶e diab艂y s膮 znacznie wytrzymalsze od ludzi? Cios nie by艂 dla mnie niebezpieczny, poza tym, uprawiam sport... Ale wzi臋li mnie z zaskoczenia - i teraz rozpaczliwie 艂apa艂em powietrze.
No dobra, kochani, wkurzyli艣cie mnie. Jakim trzeba by膰 bydlakiem, 偶eby katowa膰 dziecko?! A przecie偶 dla nich by艂em dzieckiem! Ten ca艂y Misza ju偶 podni贸s艂 nog臋, 偶eby mnie kopn膮膰. No, no, kopa膰 te偶 b臋dziemy? Hm... Wyobrazi艂em sobie kowad艂o. Wielkie kowad艂o... Gdy noga Miszy w pot臋偶nym trepie ruszy艂a ju偶 w moj膮 stron臋, w my艣lach ustawi艂em kowad艂o przed sob膮. Na chwil臋. Na u艂amek sekundy. Oczywi艣cie tak naprawd臋 nie by艂o tu 偶adnego kowad艂a, ale si艂a sugestii sprawi艂a, 偶e Misza naprawd臋 uwierzy艂, 偶e w nie kopn膮艂. Ale偶 wrzasn膮艂... Pot臋偶ny drab run膮艂 na pod艂og臋 i, wyj膮c, trzyma艂 si臋 za stop臋. Wystraszony Leonid podbieg艂 do niego, a ja le偶a艂em sobie na pod艂odze, staraj膮c si臋 by膰 niewidzialny. Nie dos艂ownie, oczywi艣cie, po prostu zachowywa艂em si臋 tak, jak powinien si臋 zachowywa膰 przestraszony ch艂opiec.
- No co艣 ty, Misza? Co z tob膮?
- Chyba z艂ama艂em nog臋... - j臋cza艂 Misza.
- Nog臋? - Leonid Arkadijewicz najpierw popatrzy艂 na swojego wielkiego koleg臋, a potem na mnie. Si臋ga艂em temu gorylowi do pasa, a i to tylko wtedy, gdybym podskoczy艂. No i co, taki drab z艂ama艂 o mnie nog臋?! Leonid potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i zacz膮艂 ogl膮da膰 posadzk臋, pr贸buj膮c zrozumie膰, w co tak naprawd臋 kopn膮艂 jego kolega.
- Czego szukasz?! - rycza艂 Misza. - Wezwij pogotowie, idioto!
- Co? A, zaraz... - Leonid Arkadijewicz by艂 tak wstrz膮艣ni臋ty, 偶e nawet nie zwr贸ci艂 uwagi na inwektywy.
Pogotowie jednak wezwali. Na krzyk Miszy przybieg艂o kilka os贸b i teraz wszyscy ze zdumieniem obserwowali le偶膮cego na pod艂odze bydluna. Zerkali r贸wnie偶 na mnie. Ca艂e to zaj艣cie wyra藕nie nie pasowa艂o do scenariusza Leonida, kt贸ry rzuci艂 mi w艣ciek艂e spojrzenie.
- Mo偶esz uzna膰, 偶e ci si臋 fartn臋艂o - warkn膮艂, ale od razu rozp艂yn膮艂 si臋 w u艣miechu. - Chocia偶 nie. Mo偶esz uzna膰, 偶e ci si臋 nie fartn臋艂o - I zwr贸ci艂 si臋 do zebranych koleg贸w: - Ch艂opaki, posied藕cie tu z Michai艂em, chyba z艂ama艂 nog臋, upad艂 tak pechowo... A ja zamkn臋 tego ma艂ego, 偶eby czasem nie uciek艂, zanim przyjad膮 z izby dziecka.
Kiwanie g艂owami. Zdaje si臋, 偶e wszystkich bardziej interesowa艂 Miszka, ni偶 jaki艣 tam ch艂opak. Leonid wyci膮gn膮艂 mnie na korytarz i poci膮gn膮艂 za sob膮 w g艂膮b budynku.
- No, kole艣, nie chcesz po dobroci, m贸wi si臋 trudno. Zamkn臋 ci臋 z takimi typkami, 偶e rano na pewno b臋dziesz got贸w opowiedzie膰 mi, co wiesz... Kr贸tko m贸wi膮c, masz teraz ostatni膮 szans臋 wyspowiada膰 si臋.
- Ja nic nie wiem! Niech mnie pan pu艣ci!
- Jak sobie chcesz.
Poprowadzi艂 mnie d艂ugim korytarzem, weszli艣my do s膮siedniego skrzyd艂a budynku... W dy偶urce z tablicy nad biurkiem zdj膮艂 jakie艣 klucze. Przy biurku nikt nie siedzia艂, chocia偶, jak rozumia艂em, powinien. Zreszt膮, nieobecno艣膰 dy偶urnego wcale nie zdziwi艂a Leonida. W milczeniu poprowadzi艂 mnie dalej. Doszli艣my do jakich艣 masywnych drzwi i tu ju偶 byli milicjanci: dw贸ch wielkich drab贸w z gumowymi pa艂kami za pasem. Z szacunkiem popatrzy艂em na ich pot臋偶ne postacie. Oto ludzie! Tytani, kurde! Przestali rozmawia膰 i popatrzyli na nas oboj臋tnie. Leonid wrzuci艂 mnie do celi, ledwie utrzyma艂em si臋 na nogach. Zacz膮艂em otrzepywa膰 ubranie wybrudzone na pod艂odze w tamtym pokoju, a potem rozejrza艂em si臋.
Trzech facet贸w o wygl膮dzie kryminalist贸w gapi艂o si臋 na mnie z zainteresowaniem. Wygl膮dali na takich, na kt贸rych w piekle czeka ju偶 sta艂y meldunek. Pewnie przygotowano im osobiste kot艂y i spory zapas drew.
- Synek - u艣miechn膮艂 si臋 jeden z nich, kr贸tko ostrzy偶ony t艂usty wujcio z tatua偶em na r臋kach. - Za co oni ci臋 tutaj?...
Pozosta艂a dw贸jka z uwag膮 przys艂uchiwa艂a si臋 rozmowie. Chyba czekali, a偶 zacznie si臋 zabawa. No c贸偶, nie sprawi臋 im zawodu, imprez臋 maj膮 jak w banku.
Zacz膮艂em nas艂uchiwa膰; za drzwiami dw贸ch byk贸w kontynuowa艂o rozmow臋, Leonid sobie poszed艂. Pysznie.
- No i co nic nie m贸wisz, synku? Nie艂adnie tak do starszych - powiedzia艂 czule. Tak czule, 偶e a偶 mi si臋 niedobrze zrobi艂o. - Najpierw do偶yj moich lat...
A ty moich, tatulku...
- No przecie偶 ju偶 do偶y艂em - westchn膮艂em.
- Synek pyskuje - powiedzia艂 typ z tym samym czu艂ym u艣miechem. - A wiesz, co si臋 u nas robi z takimi, co pyskuj膮?
Wzruszy艂em ramionami, a potem podszed艂em do 艣ciany i usiad艂em na jednej z prycz. Od razu dosta艂em po karku.
- Jak Byk m贸wi, to masz sta膰 i odpowiada膰 na pytania, szczeniaku! - rykn膮艂 jeden z pomagier贸w szefa, bo nie mia艂em 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e to gruby jest tu szefem.
- Byk m贸wi?! - zawo艂a艂em zdumiony, wytrzeszczaj膮c oczy i zrywaj膮c si臋 z miejsca. - Gdzie?!
- 呕artowni艣 z ciebie, synku - u艣miech bandyty powoli gas艂. - Nie艂adnie si臋 tak chamsko odzywa膰.
- Sk膮d, ja nie jestem chamski. Tylko 艣wi艅ski. Za to tu w艂a艣nie trafi艂em. Za drobne 艣wi艅stwa.
Moja odpowied藕 zdumia艂a ca艂膮 tr贸jk臋.
- 呕e co? - zapyta艂 drugi typ, wysoki brunet z debilnym wyrazem twarzy.
- 艢wi艅stwa. Drobne 艣wi艅stwa.
- To znaczy jak to? - zapyta艂 ten sam typ. Tamtych te偶 to zaintrygowa艂o, ale nie pytali. Szef oczywi艣cie uwa偶a艂, 偶e dopytywanie si臋 jest poni偶ej jego godno艣ci, dlatego pozwoli艂 dzia艂a膰 s艂ugusom.
- No na przyk艂ad dzi艣 tutaj taki jeden, niejaki Misza. Z艂ama艂 nog臋. To dzi臋ki mnie.
- Czy偶by? - Szef jednak nie wytrzyma艂. - I jak 偶e艣 to zrobi艂? G艂ow膮?
- Dlaczego g艂ow膮? 艢wi艅stwem. Zawsze dzia艂am 艣wi艅stwem. Takie sztuczki robi艂em jeszcze w dzieci艅stwie. Zreszt膮, mog臋 pokaza膰...
Nie powiedzieli nic, ale patrzyli zaciekawieni. Chyba uda艂o mi si臋 ich zaintrygowa膰. Podszed艂em do szefa i wzi膮艂em od niego aluminiow膮 misk臋 z resztkami jakiego艣 jedzenia.
- Popatrzcie. Niby zwyk艂a micha z 偶arciem, a tak naprawd臋 wspania艂y instrument do robienia 艣wi艅stw. Bior臋 takie co艣, podchodz臋 do drzwi, wal臋...
Z ca艂ej si艂y zagrzmoci艂em naczyniem o drzwi, trzech typk贸w wymieni艂o spojrzenia, a potem popatrzy艂o na mnie. W tej samej chwili otworzy艂o si臋 okienko, a ja od razu cisn膮艂em w nie misk膮. Okienko zamkn臋艂o si臋, a z zewn膮trz dolecia艂y wymy艣lne bluzgi. S艂ucha艂em ich z niemym zachwytem. 呕eby tak przeklina膰?! Nie, naprawd臋, diab艂y mog膮 si臋 od ludzi niejednego nauczy膰... Unios艂em dumnie g艂ow臋 i odwr贸ci艂em si臋 do widz贸w.
- No i jak?
- No, kole艣, ale艣 zasun膮艂 - powiedzia艂 miejscowy szef, a potem si臋 u艣miechn膮艂. - Ale co艣 mi si臋 zdaje, 偶e艣 jednego nie wzi膮艂 pod uwag臋 - ws艂ucha艂 si臋 w tupot n贸g na korytarzu. - Tego, co si臋 zaraz stanie.
U艣miechn膮艂em si臋 s艂odko.
- Wzi膮艂em.
W tym momencie drzwi otworzy艂y si臋 z hurgotem i do celi wpad艂o trzech milicjant贸w: dw贸ch bydlun贸w, kt贸rzy stali przed wej艣ciem i trzeci, troch臋 mniejszy. Jeden z bydlun贸w mia艂 mundur mokry na piersi, widocznie sp艂ukiwa艂 kasz臋. Wygl膮da艂, 偶e tak powiem, na zagniewanego. Od razu skuli艂em si臋 wystraszony i popatrzy艂em na ca艂膮 tr贸jk臋 niewinnymi oczami.
- Wujku milicjancie, wujku milicjancie! - zatrajkota艂em. - Przepraszam, przepraszam! Oni przypadkiem wujka trafili, s艂owo honoru! Chcieli rzuci膰 we mnie i dlatego...
„Wujek milicjant” rozdra偶niony odepchn膮艂 mnie w k膮t.
- Spadaj, ma艂y! Nie pchaj si臋 pod r臋ce, bo jeszcze i ty oberwiesz...
Skuli艂em si臋 w k膮cie i zamkn膮艂em oczy. Nie ze strachu oczywi艣cie, po prostu nie mia艂em ochoty patrze膰 na to, co si臋 zaraz stanie. Nie lubi臋 patrze膰 na b贸jki. Jak si臋 nie ma rozumu, to si臋 u偶ywa pi臋艣ci, a po co patrze膰 na ubogich duchem? Wystarczy艂o mi, 偶e s艂ysza艂em 艂oskot, ciosy, przekle艅stwa, j臋ki i pro艣by. A tak偶e zapewnienia, 偶e oni nie maj膮 z tym nic wsp贸lnego. Pewnie, 偶e nie maj膮. Jeszcze by tego brakowa艂o, 偶eby mieli. 呕eby mie膰 z tym co艣 wsp贸lnego, trzeba by posiada膰 odrobin臋 m贸zgu...
Nied艂ugo potem wszystko ucich艂o. Trzasn臋艂y drzwi. Dopiero wtedy otworzy艂em jedno oko i popatrzy艂em na pole bitwy. Ca艂a tr贸jka le偶a艂a na pod艂odze w r贸偶nych pozach. J臋czeli. Zdaje si臋, 偶e przez najbli偶sze dwa dni poruszanie si臋 b臋dzie dla nich pewnym problemem.
Wsta艂em i rozejrza艂em si臋 uwa偶niej, a potem podszed艂em do szefa i usiad艂em obok niego. Ten z trudem otworzy艂 zapuchni臋te oczy.
- Zabij臋... - wycharcza艂.
A ja pog艂adzi艂em go czule po g艂owie i zagrucha艂em:
- Nie uda si臋, tatulku, nie uda.
- Znajd臋 i zabij臋 - wychrypia艂 znowu.
- Znajdziesz - obieca艂em. - Na pewno znajdziesz. Jeszcze si臋 spotkamy... za jakie艣 trzydzie艣ci lat. Chocia偶, bior膮c pod uwag臋 specyfik臋 twojego zawodu, mo偶emy si臋 spotka膰 znacznie, znacznie wcze艣niej...
- Kto艣 ty? - rozleg艂o si臋 chrypienie z drugiej strony.
- Diabe艂, mi艂y cz艂owieku, diabe艂 - odpowiedzia艂em czule. - Nie wierzysz? I nie trzeba. Odpoczywaj, tatulku, musisz teraz le偶e膰...
Zostawi艂em w spokoju szefa - idiot臋 i po艂o偶y艂em si臋 na tej pryczy, kt贸r膮 przedtem zajmowa艂 w艂a艣nie on. U艂o偶y艂em si臋 wygodnie i zasn膮艂em. Jak dobrze... W ko艅cu diab艂y te偶 potrzebuj膮 odpoczynku...
Przespa艂em ca艂膮 noc. Zdaje si臋, 偶e Leonid Arkadijewicz nie mia艂 do mnie g艂owy, bo w celi pojawi艂 si臋 dopiero rano. Otworzy艂 drzwi ze z艂o艣liwym u艣miechem na ustach i zastyg艂 na progu. Szcz臋ka mu opad艂a. Przez jaki艣 czas przygl膮da艂 si臋 pobitym kryminalistom na pod艂odze, a potem spojrza艂 na mnie. Ziewn膮艂em s艂odko, przeci膮gn膮艂em si臋 i wsta艂em.
- A, cze艣膰, Lonia. Przyjemnie tu u was. Pospa艂bym jeszcze troch臋, ale przecie偶 nie dasz...
- Jak... kto... co...
- Ee, Lonia, m贸g艂by艣 powt贸rzy膰? Nie bardzo zrozumia艂em, o co pytasz - powiedzia艂em, patrz膮c grzecznie na milicjanta.
- Co tu si臋 dzieje?! - rykn膮艂 w ko艅cu.
- Gdzie? A, tutaj? A nic. Tylko wujaszkowie si臋 do mnie przyczepili... Nie wspomina艂em, 偶e mam czarny pas we wschodniej sztuce walki „dajmuwryj”? No generalnie, przyczepili si臋 do mnie, a jak ja im da艂em!... Jednemu nog膮, drugiemu r臋k膮... potem jeszcze trzeci spad艂 na mnie od ty艂u, a ja jak si臋 nie odwin臋! Wtedy tamtych dw贸ch si臋 zerwa艂o...
- Zamknij si臋!
- No nie - rzek艂em obra偶ony. - To opowiadaj, to si臋 zamknij... Nie dogodzisz.
Gdyby ten ca艂y Lo艅ka mia艂 olej w g艂owie, to teraz w艂a艣nie by mu si臋 zagotowa艂, a z uszu zacz臋艂aby wali膰 para. Niestety, z braku smarowid艂a dla rozumu zosta艂em pozbawiony tak wspania艂ego widowiska. Doprowadzony do ostateczno艣ci Lonia z艂apa艂 mnie za r臋k臋 i wyci膮gn膮艂 z celi. Dla formalno艣ci zapiera艂em si臋 troch臋, ale milicjant chyba nie by艂 w nastroju, szarpn膮艂 mnie z ca艂ej si艂y, wyrzucaj膮c na korytarz. Oj, nie艂adnie, nie艂adnie... Odbi艂em si臋 nogami od pod艂ogi, uprzednio 艂api膮c Loni臋 za r臋k臋 i wypadli艣my razem, z tym, 偶e ja znalaz艂em si臋 za milicjantem, wbijaj膮c go w 艣cian臋.
- Ach, ty!... - w艣ciek艂 si臋.
Co mu jest? Chyba wsta艂 dzisiaj lew膮 nog膮... Spojrza艂em na niego uwa偶nie. Nie, inaczej, chyba w og贸le si臋 dzi艣 nie k艂ad艂! Teraz zrozumia艂em jego nastr贸j... Zm臋czony, niewyspany, szed艂 po mnie, pewien, 偶e kryminali艣ci nauczyli mnie ju偶 rozumu. A co zasta艂? Trzech byczk贸w le偶y na pod艂odze ze 艣ladami pobicia, a ja spokojnie 艣pi臋 sobie na pryczy. Ka偶dy by si臋 w艣ciek艂. W dodatku zacz膮艂em jeszcze stawia膰 op贸r...
Leonid Arkadijewicz odepchn膮艂 mnie i zupe艂nie ju偶 zamroczony z艂o艣ci膮, zamachn膮艂 si臋. Ha, z kim on chce walczy膰 takim gniewem? Z diab艂em?! Z rozkosz膮 wch艂on膮艂em jego uczucia, wzmocni艂em je i odes艂a艂em. Leonid zacz膮艂 krzycze膰, a jego d艂o艅 zwis艂a bezw艂adnie.
- To, to. - Pokiwa艂em g艂ow膮. - Pokrzycz sobie, pokrzycz. My艣l臋, 偶e b臋dzie ci mi艂o do艣wiadczy膰 tego, co fundowa艂e艣 innym ludziom.
Jednak Lonia okaza艂 si臋 twardym orzechem do zgryzienia. Mo偶e nie by艂 zbyt m膮dry, ale jakim艣 zwierz臋cym instynktem poczu艂, kto jest winien jego cierpie艅, zn贸w si臋 poderwa艂 i zaatakowa艂 na o艣lep. Zaskoczy艂 mnie!
Naprawd臋 mnie zaskoczy艂! Gdyby by艂o inaczej, za nic nie powt贸rzy艂bym tamtej sztuczki z kowad艂em! Co za wstyd! Powt贸rzy膰 ten sam trick w tak kr贸tkim czasie! Dobrze chocia偶, 偶e nikt nie widzia艂... Leonid znowu wrzasn膮艂, tym razem z b贸lu. Z艂ama艂 r臋k臋.
Skrzywi艂em si臋; ten krzyk by艂 艣wiadectwem mojej ha艅by. No nic, najwy偶szy czas si臋 st膮d wynosi膰. Odpocz膮艂em sobie i wystarczy, pora wraca膰 do pracy. Odwr贸ci艂em si臋 i twardym krokiem poszed艂em do wyj艣cia. W sam膮 por臋, obok mnie za艂omota艂y buciory dw贸ch milicjant贸w zaalarmowanych krzykiem szanownego Leonida.
Wyszed艂em z westybulu i podszed艂em do dy偶urnego. Skin膮艂em mu grzecznie g艂ow膮.
- Hej, ch艂opcze, a ty sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣? - os艂upia艂 milicjant.
- A tak, spaceruj臋 sobie.
- Jak to spacerujesz?
Wzruszy艂em ramionami.
- A jak si臋 zwykle spaceruje? Na nogach. To wej艣cie od ty艂u jest otwarte, zajrza艂em i pomy艣la艂em sobie, 偶e zobacz臋 jak wygl膮da w 艣rodku. Wujku... - przeszed艂em na szept. - Chcia艂bym w przysz艂o艣ci zosta膰 milicjantem. Mo偶e by mi wujek wszystko tutaj pokaza艂?
- 呕e co?! Ma艂y, zje偶d偶aj st膮d, bo zadzwoni臋 do rodzic贸w.
Nad膮艂em si臋.
- Zawsze to samo! A mo偶e jednak wujek zmieni zdanie? Gdzie macie laboratorium? Daktyloskopia i takie inne rzeczy? To przecie偶 niezwykle ciekawe!
Dy偶urny wyskoczy艂 zza kontuaru i niemal si艂膮 poci膮gn膮艂 mnie do wyj艣cia.
- Wujku, prosz臋!!! To co, przejdziemy si臋? Poka偶e mi wujek wi臋zienie? Wujku, a wie wujek, 偶e tak naprawd臋 to ja uciek艂em z celi? Wujkowi si臋 dostanie, jak mnie wujek st膮d wyprowadzi!
- Aha, akurat! - zawo艂a艂 zgry藕liwie dy偶urny, wypychaj膮c mnie za drzwi. - Marsz mi st膮d i 偶ebym ci臋 tu wi臋cej nie widzia艂!
Skin膮艂em g艂ow膮.
- Skoro tak wujkowi zale偶y, to wi臋cej mnie wujek nie zobaczy...
Przez kilka sekund sta艂em przed zamkni臋tymi drzwiami, a na mojej twarzy pojawi艂 si臋 szeroki u艣miech. Ludzie! Jak 艂atwo mo偶na ich okpi膰! W tym momencie w komisariacie podni贸s艂 si臋 szum; szybko narzuci艂em iluzj臋 i zszed艂em na bok. Zza drzwi wyskoczy艂 Leonid, przytrzymuj膮c z艂aman膮 r臋k臋, za nim drepta艂 dy偶urny.
- Gdzie on jest?! - dar艂 si臋 Lonia. - Gdzie jest ten g贸wniarz?!
- Sk膮d mog艂em wiedzie膰, 偶e on jest z tob膮?! - usprawiedliwia艂 si臋 gor膮czkowo dy偶urny. - Sam go pu艣ci艂e艣, a teraz moja wina!
- Sam? Sam pu艣ci艂em? A to widzia艂e艣?! - Leonid podsun膮艂 dy偶urnemu r臋k臋. - Ty by艣 nie pu艣ci艂?
- A co ja mam do tego? Sk膮d mog艂em wiedzie膰?
Leonid splun膮艂.
- I gdzie go teraz szuka膰?
Dy偶urny tylko wzruszy艂 ramionami, a potem odwr贸ci艂 si臋 i wszed艂 do komisariatu.
- A tak w og贸le, ch艂opak to nie nasza dzia艂ka. Niech si臋 nim zajm膮 ci z izby dziecka. Co nas to obchodzi?
M贸g艂bym mu wyja艣ni膰, ale obawiam si臋, 偶e by mi nie uwierzy艂. Zawsze to samo. Jak k艂amiesz, to ci wierz膮, a jak zaczynasz m贸wi膰 prawd臋, zaraz krzycz膮, 偶e zmy艣lasz. No i dobra, najwa偶niejsze, 偶e uda艂o mi si臋 zneutralizowa膰 dwie „wtyki” nieznanego mi szefa. Teraz nie b臋dzie ju偶 z nich po偶ytku. Rzecz jasna diab艂y nie powinny dzia艂a膰 wprost... Mo偶na powiedzie膰, 偶e pracowa艂em na granicy... Podejrzewam, 偶e jak wr贸c臋 do piek艂a, dyrektor b臋dzie mia艂 wiele do powiedzenia na temat moich obecnych poczyna艅... Oczywi艣cie, je艣li przegram. Bo je艣li wygram... Zwyci臋zc贸w si臋 nie s膮dzi. Zatem musz臋 zwyci臋偶y膰.
Ju偶 mia艂em sobie p贸j艣膰, ale w tym momencie z komisariatu wyskoczy艂 Lonia. Z艂aman膮 r臋k臋 przyciska艂 do piersi, a drug膮, zdrow膮, wybiera艂 numer w kom贸rce.
- Lonia! - wyskoczy艂 dy偶urny. - Dok膮d? Wezwa艂em pogotowie!
Leonid machn膮艂 r臋k膮.
- Zaraz, tylko zadzwoni臋... 偶eby si臋 w domu nie martwili.
Dy偶urny wzruszy艂 ramionami. Oczywi艣cie, nie rozumia艂, po co wyskakiwa膰 na ulic臋, skoro mo偶na zadzwoni膰 ze s艂u偶bowego, ale rozs膮dnie si臋 nie k艂贸ci艂. Lonia ju偶 co艣 m贸wi艂 do telefonu.
Wyt臋偶y艂em s艂uch.
- Ale to nie moja wina! - t艂umaczy艂 komu艣, wyra藕nie przestraszony.
Jeszcze bardziej podkr臋ci艂em s艂uch.
- Gwi偶d偶臋 na to, czyja to wina - us艂ysza艂em spokojny i pewny siebie g艂os jakiego艣 m臋偶czyzny. - Wiem jedno - nie poradzili艣cie sobie. Zadanie dostali艣cie we dw贸ch i nie wykonali艣cie go. Obaj jeste艣cie winni.
- Ale偶 Pawle Konstantinowiczu...
- Koniec, nie mam nic wi臋cej do powiedzenia. Wasze t艂umaczenia mnie nie interesuj膮.
W s艂uchawce rozleg艂 si臋 urywany sygna艂; Lonia trz臋s膮c膮 si臋 r臋k膮 wy艂膮czy艂 kom贸rk臋 i wcisn膮艂 j膮 do kieszeni.
- Lonia, no co ty? - Podszed艂 do niego jaki艣 inny milicjant i po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu. Leonid podskoczy艂 przera偶ony i odwr贸ci艂 si臋. Gdy zobaczy艂 koleg臋, przestrach zast膮pi艂a w艣ciek艂o艣膰.
- Odwal si臋! Ciebie mi tylko brakowa艂o! Oszo艂omiony funkcjonariusz odprowadzi艂 Loni臋 zdumionym wzrokiem, a potem poszed艂 za nim na komisariat.
Za艣mia艂em si臋. Cudownie! W dodatku pozna艂em imi臋 mitycznego Bossa! Cz艂owiek o tak spokojnym i pewnym siebie g艂osie nie m贸g艂 by膰 pionkiem. A je艣li nawet si臋 myl臋 i Pawe艂 Konstantinowicz nie jest szefem, to w ka偶dym razie musi przebywa膰 w jego bliskim otoczeniu. A w艂a艣ciwie, po co ja si臋 bawi臋 w zgadywanki? Wyj膮艂em notes... Jak wr贸c臋 do domu, b臋d臋 musia艂 podzi臋kowa膰 wujkowi za ten prezent. Co bym bez tego zrobi艂?
Moje przypuszczenia zosta艂y potwierdzone: Pawe艂 Konstantinowicz by艂 szefem. Podsumujmy: w ci膮gu jednej doby nie藕le si臋 zabawi艂em, zneutralizowa艂em dw贸ch ludzi Bossa i pozna艂em imi臋 jego samego. No i jeszcze uratowa艂em Alosz臋. Tymczasowo oczywi艣cie, ale uratowa艂em. A, jest r贸wnie偶 minus - dwa razy powt贸rzy艂em ten sam numer. Wstyd, wstyd!
Dobrze, wstydzi膰 si臋 b臋d臋 p贸藕niej, teraz musz臋 odnale藕膰 mojego podopiecznego. Pogwizduj膮c weso艂o, ruszy艂em na poszukiwania. By艂em prawie pewny, 偶e ch艂opak jest w domu malarza - no bo gdzie偶by indziej? Do swojego mieszkania Alosza nie poszed艂 na pewno.
S艂owo daj臋, 偶e chcia艂em od razu do艂膮czy膰 do Alony i to naprawd臋 nie moja wina, 偶e natkn膮艂em si臋 po drodze na obrzyd艂e mi ju偶 towarzystwo pocz膮tkuj膮cych z艂odziejaszk贸w i szuler贸w. Tym razem by艂o ich tylko trzech. Sam przyw贸dca (ciekawe, jak on ma na imi臋? Zreszt膮, nie, w sumie zupe艂nie mnie to nie interesowa艂o, dla mnie i tak pozostanie Nicponiem) i dw贸ch jego wiernych stra偶nik贸w... Powiedzia艂em stra偶nik贸w? Hmm... ci stra偶nicy si臋gali swojemu wodzowi najwy偶ej do ramienia. Czyli dwa pionki i jeden Nicpo艅. Nicpo艅 mnie rozpozna艂.
- Aaa! - powiedzia艂.
- Bee - odpar艂em, usi艂uj膮c omin膮膰 towarzystwo. Zagrodzili mi drog臋.
- No i co, Graczu? Zn贸w si臋 spotykamy? - zapyta艂 drwi膮co Nicpo艅. - Nie ukryjesz si臋 przed nami.
Unios艂em brew.
- Przepraszam? Czy ja si臋 przed kim艣 ukrywa艂em? Je艣li mnie szukali艣cie, wystarczy艂o zapyta膰 Aleksieja, on zawsze wie, gdzie jestem.
- Nie r贸b z siebie hrabiego! - wkurzy艂 si臋 Nicpo艅. Widocznie w jego 艣wiecie okre艣lenie „hrabia” by艂o straszn膮 obelg膮. - Lepiej oddaj pieni膮dze!
- Zn贸w to samo? My艣la艂em, 偶e t臋 kwesti臋 ju偶 om贸wili艣my.
- O nie! - u艣miechn膮艂 si臋 z艂o艣liwie ten przero艣ni臋ty ba艂wan. - Tym razem mnie nie oszukasz! Popyta艂em tu o ciebie, nikt ci臋 nie zna! Nikt!
- Znasz wszystkich zawodowych graczy w mie艣cie? - u艣miechn膮艂em si臋. - I jeste艣 pewien, 偶e wszystkich pyta艂e艣?
- Zaraz sprawdzimy, kto za tob膮 stoi! - Ch艂opak chwyci艂 mnie za koszul臋 i potrz膮sn膮艂. Moje nogi oderwa艂y si臋 od ziemi, g艂owa lata艂a na boki. Ale ma krzep臋! Gdyby偶 jeszcze mia艂 rozum...
- Dobra, dobra - powiedzia艂em szybko. - Je艣li tak bardzo chcecie wiedzie膰, to nie ma sprawy.
Nicpo艅 przesta艂 mn膮 trz膮艣膰, postawi艂 mnie na ziemi, a potem pob艂a偶liwie poklepa艂 po policzku.
- Trzeba by艂o tak od razu, szczylu.
Ach, szczylu? O, kochany, lepiej tak ze mn膮 nie rozmawia膰... Korzystniej si臋 ze mn膮 przyja藕ni膰, nie wojowa膰... No c贸偶, wobec tego dostaniesz to, na co zas艂u偶y艂e艣...
- Przecie偶 widzicie, 偶e nie mam przy sobie pieni臋dzy. Jak chcecie, to chod藕cie ze mn膮, wszystko oddam.
- Pewnie, 偶e chcemy - u艣miechn膮艂 si臋 Nicpo艅, obejmuj膮c mnie ramieniem. Pionki, nadal bez s艂owa, ustawi艂y si臋 z ty艂u. - Prowad藕, Susaninie!
Susaninie? Chodzi mu o tego ch艂opa, kt贸ry wyprowadzi艂 oddzia艂 wroga na bagna? To jest my艣l... Albo nie, innym razem. Teraz rzecz w tym, 偶eby ci idioci nie pl膮tali mi si臋 wi臋cej pod nogami, mam do艣膰 ich widoku.
Wkr贸tce znale藕li艣my si臋 pod blokiem Aloszy. Pewnym krokiem skierowa艂em si臋 do znanego mi ju偶 wej艣cia na klatk臋.
- Ej, ej, dok膮d ty nas prowadzisz? - zapyta艂 nieufnie przyw贸dca.
- A jak my艣lisz, gdzie zostawi艂em pieni膮dze?
Nicpo艅 rzuci艂 mi podejrzliwe spojrzenie.
- Co艣 zbyt ch臋tnie rozstajesz si臋 z ta fors膮... Czy艣 ty czasem nie wymy艣li艂 jakiego艣 podst臋pu?
No prosz臋, domy艣li艂 si臋! Brawo!
- Aha! - przyzna艂em si臋 z u艣miechem. - I to jeszcze jakiego!
R臋ka ch艂opaka spocz臋艂a na moim ramieniu.
- Uwa偶aj... - powiedzia艂 gro藕nie.
Ciekawa rzecz, zupe艂nie nie ba艂em si臋 jego gr贸藕b. Ba艂wan zgrywa twardziela, a potrafi tylko straszy膰. G艂upek! Naprawd臋 niebezpieczni ludzie nie gro偶膮 nigdy i nikomu. Wszystko, co chc膮, osi膮gaj膮 bez uciekania si臋 do takich metod. Tych, kt贸rzy du偶o gadaj膮, nikt si臋 nie boi. Ich nieko艅cz膮ce si臋 pogr贸偶ki szybko trac膮 na warto艣ci...
- Oj... - j臋kn膮艂em, gdy ten idiota mocno szturchn膮艂 mnie w bok, przerywaj膮c moje rozmy艣lania. Potar艂em bol膮ce miejsce i rzuci艂em ca艂ej tr贸jce gniewne spojrzenie. Czekajcie no, mafiosi...
Szczerze m贸wi膮c, spodziewa艂em si臋, 偶e ludzie Paw艂a Konstantinowicza b臋d膮 dy偶urowa膰 w mieszkaniu Aloszy i przeka偶臋 w ich r臋ce tych m艂odych kontynuator贸w dzie艂a w艂oskiej organizacji przest臋pczej, jednak okaza艂o si臋, 偶e mieszkanie jest puste. Drzwi by艂y us艂u偶nie otwarte, wyrwany „z korzeniami” zamek le偶a艂 z boku, ale w 艣rodku nikogo nie by艂o. Widocznie ch艂opaki doszli do wniosku, 偶e teraz ju偶 nikt si臋 tutaj nie pojawi. Hm... Mia艂em wy偶sze mniemanie o Pawle Konstantinowiczu... Przecie偶 Alosza nie wie, 偶e w domu m贸g艂by czeka膰 na niego kto艣 opr贸cz ojca. Poza tym, nale偶a艂o tu kogo艣 zostawi膰 po prostu na wszelki wypadek! A mo偶e to by艂a inicjatywa samych podw艂adnych? Najwyra藕niej... No i co ja mam teraz zrobi膰? B臋d臋 musia艂 uciec si臋 do wariantu awaryjnego. Na szcz臋艣cie ci niedorobieni bandyci, ogl膮daj膮c wy艂amane drzwi, dali mi wystarczaj膮co du偶o czasu na stworzenie tego wariantu.
- Po prostu ojciec Aloszy zgubi艂 klucze - wyja艣ni艂em, wchodz膮c do 艣rodka. - Zaraz dam wam pieni膮dze.
Oczywi艣cie, nie zaczekali na mnie na klatce, tylko wpakowali si臋 za mn膮. Ale ja ju偶 zd膮偶y艂em zrobi膰 wszystko, co trzeba. Wyj膮艂em spod 艂贸偶ka Aloszy niewielk膮 torb臋 i wysypa艂em z niej mn贸stwo pieni臋dzy.
- To ile by艂em wam winien? Dwadzie艣cia tysi臋cy? Oj, ludzie, ludzie, jacy wy jeste艣cie przewidywalni! Jak 艂atwo wami sterowa膰! Pieni膮dze zupe艂nie za膰mi艂y rozum tym domoros艂ym mafiosom.
- Przez ten czas naros艂y procenty - u艣miechn膮艂 si臋 krzywo Nicpo艅, odsuwaj膮c mnie od forsy. - Bierzemy to w ramach odsetek. - I zacz膮艂 wk艂ada膰 paczki banknot贸w z powrotem to torby.
- Hej! - oburzy艂em si臋. - Nie tak si臋 umawiali艣my!
- Zamknij si臋!
- Oddawaj! - Rzuci艂em si臋 na niego z pi臋艣ciami i oczywi艣cie dosta艂em w nos.
Czego si臋 nie robi dla sztuki... Oczywi艣cie w ostatniej chwili zdo艂a艂em z艂agodzi膰 cios, ale nie mog艂em go zupe艂nie zablokowa膰; kto by mi wtedy uwierzy艂, 偶e nie chc臋 odda膰 pieni臋dzy? Pewnie, 偶e ch臋tnie obszed艂bym si臋 bez mordobicia: wzi臋li艣cie, wi臋c spadajcie, ale to by ich pewnie zdziwi艂o. No i biedny diabe艂 dosta艂 w twarz. No i za co, ja si臋 pytam, za co?!
Po kilku nieudanych pr贸bach ochronienia torby z pieni臋dzmi zosta艂em zamkni臋ty w 艂azience i nie bra艂em ju偶 udzia艂u w podziale 艂up贸w. Rozb贸j w bia艂y dzie艅. Nie pozosta艂o mi nic innego, jak 艂omota膰 pi臋艣ciami w drzwi i krzycze膰, 偶eby mnie wypu艣cili; co te偶 robi艂em. Zamilk艂em dopiero, gdy us艂ysza艂em, jak winda z bandytami zje偶d偶a w d贸艂. Przeszed艂em przez zamkni臋te drzwi i pospieszy艂em za nimi. Strasznie chcia艂em poobserwowa膰 konsekwencje mojego 偶artu...
Rozdzia艂 2
Sta艂o si臋 to, czego si臋 spodziewa艂em: gdy du偶a suma trafi do r膮k ludzi, 艂agodnie m贸wi膮c, niezbyt m膮drych, ci dostaj膮 lekkiego amoku. Zaczynaj膮 ich 艣wierzbi膰 r臋ce i po prostu musz膮 zacz膮膰 je wydawa膰. Jak to m贸wi膮: 艂atwo przysz艂o, 艂atwo posz艂o. Ca艂a tr贸jka uda艂a si臋 od razu do najbli偶szego sklepu, i to nie byle jakiego, lecz drogiego jak diabli.
„Zobacz, kupi艂em sobie krawat za trzysta dolc贸w!”
„Ty frajerze! W sklepie obok takie same mo偶na kupi膰 za pi臋膰set!”
Jednym s艂owem, wszystko jasne. Niewidoczny dla nikogo, obserwowa艂em, co moi mafiosi kupuj膮. Ka偶dy wzi膮艂 sobie zegareczek i to nie jaki艣 tam, tylko z艂oty. Aha, pi贸ro Parkera - rzecz absolutnie niezb臋dna dla m艂odocianego przest臋pcy. Kurde, czy oni kiedy艣 sko艅cz膮?! Nareszcie...
Ca艂a tr贸jka niedba艂ym krokiem podesz艂a do kasy i Nicpo艅 kr贸lewskim gestem po艂o偶y艂 przed kasjerk膮 kilka paczek banknot贸w. Kasjerka u艣miechn臋艂a si臋 czaruj膮co... No dobra, je艣li tylko nie jest sko艅czon膮 idiotk膮... Dziewczyna, bardzo 艂adna zreszt膮, nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰, szybko liczy艂a banknoty. W pewnej chwili jej prawa r臋ka znikn臋艂a pod lad膮 - tylko ja dostrzeg艂em, 偶e nacisn臋艂a tam jaki艣 guzik - i od razu wr贸ci艂a do liczenia pieni臋dzy, jakby nigdy nic. Trzech bandziork贸w, zadowolonych jak licho, ju偶 si臋 cieszy艂o na my艣l, jakie miny zrobi膮 ich kumple, gdy zobacz膮 ca艂e to bogactwo. I takich w艂a艣nie rozradowanych nakry艂a ochrona sklepu. Przy kasie zjawi艂o si臋 trzech pot臋偶nych facet贸w.
- O co chodzi, Lenoczka? - spyta艂 grzecznie jeden z ochroniarzy.
Dziewczyna poda艂a mu jeden banknot.
- Ci tutaj chcieli tym zap艂aci膰. Nie wiem, co sobie my艣leli, 偶e wszyscy s膮 takimi samymi idiotami jak oni?
Ochroniarz w milczeniu obr贸ci艂 w r臋ku setk臋 i zwr贸ci艂 si臋 do zak艂opotanej tr贸jki.
- No, ch艂opaki, le偶ycie. Fa艂szowanie i rozprowadzanie fa艂szywych banknot贸w. Na kolorowej drukarce fors臋 drukowali i my艣leli, 偶e im si臋 uda! - zwr贸ci艂 si臋 do koleg贸w - Kolorowej drukarce?! - zawo艂a艂 jeden z tr贸jki.
- O, poczekaj, Graczu! - wrzasn膮艂 Nicpo艅.
A poczekam, poczekam, po co si臋 tak drze膰? Patrz膮c na wyci膮gni臋te twarze tr贸jki m艂odych przest臋pc贸w, roze艣mia艂em si臋 weso艂o. Diablo udany dzie艅! Jak to m贸wi膮 ludzie? Dobry uczynek dzi艣 zrobi艂em, s膮siadowi 艣wini臋 pod艂o偶y艂em! Zreszt膮, ca艂a ta tr贸jka sama wpakowa艂a si臋 w k艂opoty, tak jak to zwykle robi膮 ludzie. A potem wszystko zwala si臋 na diab艂y. „Diabe艂 podszepn膮艂...” Jasne, wzi膮艂 i podszepn膮艂! Cz艂owiek czasem robi takie rzeczy, na kt贸re nie wpad艂by 偶aden diabe艂! A ju偶 ci tutaj naprawd臋 nie powinni mie膰 do nikogo pretensji. Sami s膮 sobie winni. A ja... ja tylko pomog艂em im u艣wiadomi膰 sobie win臋...
- Jak spotkam kiedy艣 tego Gracza, to go zabij臋 - wysycza艂 przyw贸dca, gdy ochroniarze za chabety wyci膮gali go z sali.
- Po co czeka膰? - zapyta艂em uprzejmie. - Zapraszam!
Nicpo艅 odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie.
- To on! - zawy艂, pokazuj膮c mnie palcem. - On da艂 mi te pieni膮dze! 艁apcie go!
Ochroniarz ci膮gn膮cy Nicponia za kark spojrza艂 w k膮t, kt贸ry wskazywa艂 palcem m贸j podopieczny, a potem paln膮艂 Nicponia w kark.
- Id藕 spokojnie i nie ple膰 bzdur. Mo偶e jeszcze szczotk臋 oskar偶ysz, co?
- M贸wi臋 prawd臋! Jak膮 szczotk臋?... - W tym momencie ca艂e towarzystwo skry艂o si臋 na zapleczu.
No c贸偶, na jaki艣 czas mog臋 zapomnie膰 o tym narybku mafii - reszta szajki nie jest gro藕na bez swych przyw贸dc贸w. A dla tych tutaj b臋dzie to dobra lekcja. Mo偶e co艣 wreszcie zrozumiej膮? Na przyk艂ad, 偶e bandycki chleb wcale nie jest taki s艂odki, jakby si臋 wydawa艂o? I 偶e wi臋zienie pozbawione jest wszelkiej romantyki... No dobra, mo偶e nie zm膮drzej膮, ale w ka偶dym razie dostali szans臋...
Tak, wyj膮tkowo udany dzie艅... Co prawda, niekt贸rzy m贸wi膮, 偶e mi艂e z艂ego pocz膮tki... Zobaczymy. A teraz w drog臋, do naszego drogiego malarza...
Spieszy艂em si臋, ale podr贸偶owanie bez ogona w 艣wiecie ludzi idzie jednak do艣膰 opornie. Normalnie tylko trzasn膮艂bym ogonem i ju偶. Nie, ani s艂owa o ogonie! O, jak ju偶 b臋d臋 pe艂noletni... No nie, naprawd臋, koniec i ju偶 ani s艂owa! Swoj膮 drog膮, jak ludzie radz膮 sobie bez skrzyde艂 i ogon贸w? Ta tak zwana komunikacja miejska to w og贸le jaki艣 koszmar! Jecha艂em trolejbusem i ca艂y czas 偶a艂owa艂em, 偶e opowie艣ci o czarcich rogach to tylko wymys艂y. Gdyby mi wystawa艂o co艣 ostrego, to pewien cham nie opiera艂by si臋 na mojej g艂owie. Widzicie go, nie ma si臋 za co trzyma膰... Ale jak tylko sprawi艂em, 偶e zobaczy艂 w moich w艂osach r贸偶ne mi艂e 偶yj膮tka w rodzaju wszy i pluskiew, to natychmiast z艂apa艂 si臋 za co艣 innego. A jak si臋 dar艂, jak tar艂 r臋ce o kurtk臋! Wysadzili go wi臋c na nast臋pnym przystanku jako niebezpiecznego dla otoczenia. Nawet nie protestowa艂...
Lubi臋 r贸偶ne przygody, ale gdy robi si臋 ich zbyt du偶o... Kr贸tko m贸wi膮c, nie chc臋 mie膰 ju偶 dzi艣 do czynienia z 偶adnymi przest臋pcami, chamami, chuliganami i innymi kandydatami do wypoczynku w piekielnym kurorcie. Alona, gdzie jeste艣?!
Siedzia艂a w domu naszego malarza Grigorija Iwanowicza i w zadumie przygl膮da艂a si臋 艣pi膮cemu ch艂opcu. Sam malarz siedzia艂 na krze艣le przy 艂贸偶ku i r贸wnie偶 patrzy艂 na Alosz臋. Przenikn膮艂em do mieszkania, zerkn膮艂em na ten obrazek, podrapa艂em si臋 po karku, a potem uprzejmie odchrz膮kn膮艂em. Alona odwr贸ci艂a si臋.
- A, to ty - powiedzia艂a oboj臋tnie i zn贸w przenios艂a wzrok na ch艂opaka. - Gdzie偶e艣 si臋 w艂贸czy艂?
- Ja si臋 w艂贸czy艂em?! - obrazi艂em si臋. - A to mi si臋 podoba! Ja tu tyram w pocie czo艂a, ratuj臋 tego kandydata do piek艂a...
- Obejdziesz si臋 - przerwa艂a mi Alona tym samym oboj臋tnym tonem, nawet si臋 nie odwracaj膮c.
- 呕e co? Z czym si臋 obejd臋?
- Z kandydatem. Nie dostaniecie go. Zn贸w podrapa艂em si臋 po karku.
- Alona, czy ty czasem nie jeste艣 chora? Przecie偶 偶artowa艂em! Nie znasz si臋 na 偶artach?!
- Kto ci臋 tam wie.
Zn贸w chcia艂em podrapa膰 si臋 po karku, ale znieruchomia艂em. Przyjrza艂em si臋 wszystkim obecnym w pokoju... Grigorij Iwanowicz nadal siedzia艂, wpatrzony w ch艂opca, nas oczywi艣cie nie widzia艂.
- Co tu si臋 sta艂o? - zapyta艂em.
- A nic. Jak odjecha艂e艣 z milicj膮, Alosza rzuci艂 si臋 do ucieczki, a ja przekona艂am malarza, 偶e ch艂opiec potrzebuje pomocy, powiedzia艂am, 偶e nie ma dok膮d p贸j艣膰, generalnie przedstawi艂am si臋 jako kole偶anka. Tak jak przewidywali艣my, malarz pobieg艂 za ch艂opcem. Alosza p艂aka艂 w jakiej艣 bramie...
- Mam nadzieje, 偶e on nie tego?... - zrobi艂em wymowny gest, jakby owija艂 sobie szyj臋 link膮.
- Nie. Chocia偶 kto wie, co by si臋 sta艂o, gdyby艣my przyszli p贸藕niej... - I wtedy apatia Alony min臋艂a jak r臋k膮 odj膮艂. Odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie, chwyci艂a mnie za koszul臋 na piersi i zacz臋艂a potrz膮sa膰. - Ty idioto nieszcz臋sny! Czy ty chocia偶 wiesz, w co wpakowa艂e艣 tego dzieciaka?!
- Hej, spokojnie. Nie wpakowa艂em, tylko wpakowali艣my. Ty te偶 bra艂a艣 w tym udzia艂.
- A mia艂am wyb贸r?!
- Wyb贸r ma si臋 zawsze.
- Jeszcze mi tu zacznij g艂osi膰 takie has艂a! - prychn臋艂a i pu艣ci艂a mnie.
Wyg艂adzi艂em koszul臋.
- Co艣 si臋 tak w艣ciek艂a?
- Te偶 by艣 si臋 w艣ciek艂. Nie widzia艂e艣, co si臋 tu dzia艂o. Grigorij Iwanowicz z trudem zdo艂a艂 uspokoi膰 Aleksieja. Przyprowadzi艂 go tu, da艂 mu do wypicia jaki艣 napar i ch艂opiec zasn膮艂. 艢pi ju偶 osiemna艣cie godzin, prawie dob臋. Teraz jest spokojny, ale na pocz膮tku rzuca艂 si臋 i m贸wi艂 przez sen. O tobie te偶 wspomina艂.
- Naprawd臋? - ucieszy艂em si臋. - A co m贸wi艂?
Alona zerkn臋艂a na mnie.
- Powt贸rzy膰 ci?
Zastanowi艂em si臋.
- Nie, chyba nie. W艂a艣nie to przemy艣la艂em i jednak nie chc臋 wiedzie膰.
- S艂usznie.
- A co tam nasz malarz?
- A co ma by膰? Czuwa. Usiad艂 tak, gdy Alosza zasn膮艂 i ci膮gle siedzi. Boi si臋 odej艣膰 cho膰 na chwil臋.
- 呕elazny cz艂owiek.
- Nie. Po prostu cz艂owiek. Najzwyklejszy.
- No, ale chyba powinien troch臋 pomy艣le膰 o sobie...
- By膰 mo偶e. Jednak nie wtedy, gdy dzieciak krzyczy przez sen, 偶e i tak si臋 zabije. Bo偶e m贸j, Ezergil, nie masz poj臋cia, co tu si臋 dzia艂o!
- Ee... - zje偶y艂em si臋. - Alona, b膮d藕 tak mi艂a i nie wymawiaj Jego imienia w mojej obecno艣ci, dobrze? Jak m贸wi to anio艂, to robi si臋 bardzo nieprzyjemnie. I zdaje si臋, 偶e wy te偶 nie powinni艣cie wymawia膰 imienia Jego nadaremno?
- Przepraszam. Przy tych ludziach zaczyna si臋 m贸wi膰 takie rzeczy...
Obj臋艂a r臋kami swoje ramiona i zgarbi艂a si臋.
- Boj臋 si臋 - powiedzia艂a nagle. - Ezergil, ca艂a ta sprawa ju偶 dawno przeros艂a nasze szkolne praktyki. Przecie偶 teraz wa偶膮 si臋 losy cz艂owieka!
- I to niejednego - skin膮艂em g艂ow膮. - Nie zapominaj o ojcu Aloszy. My艣lisz, 偶e ja si臋 nie boj臋?
- A czemu mia艂by艣 si臋 ba膰? Dla ciebie to nawet lepiej, je艣li wszyscy trafi膮 do piek艂a.
- Tak, znacznie lepiej - przyzna艂em. - Przegram zak艂ad, zostan臋 na drugi rok...
- Ezergil! Czy mo偶esz cho膰 na chwil臋 przesta膰 gada膰 tylko o sobie i pomy艣le膰 o tym biednym dziecku?!
- Mog臋. Ale kto wtedy b臋dzie my艣la艂 o biednym mnie?
- Jeste艣 niepoprawny!
- Oczywi艣cie.
W tym momencie Alosza poruszy艂 si臋 i otworzy艂 oczy, przerywaj膮c tym samym nasz膮 dyskusj臋. Alona od razu o mnie zapomnia艂a, odwr贸ci艂a si臋 do niego, przymkn臋艂a powieki, a potem westchn臋艂a ze smutkiem.
- Nie uspokoi艂 si臋. Nadal jest w nim ca艂y jego b贸l. Sen nie przyni贸s艂 ulgi... A tak膮 mia艂am nadziej臋...
- Po prostu jego b贸l jest zbyt wielki.
- 呕e te偶 ty, diabe艂, rozumiesz takie rzeczy...
- Oczywi艣cie, 偶e rozumiem. W przeciwie艅stwie do niekt贸rych, aniele, regularnie ucz臋szcza艂em na lekcje...
Alona prychn臋艂a, ale nic nie powiedzia艂a.
Tymczasem ch艂opiec powoli wsta艂 i spojrza艂 przera偶ony na Grigorija Iwanowicza. Skuli艂 si臋 i cofn膮艂, patrz膮c na m臋偶czyzn臋 z beznadziej膮 skaza艅ca.
- Co z tob膮, ch艂opcze? - zdumia艂 si臋 malarz.
- Chce mnie pan... jak to si臋 m贸wi... wykorzysta膰? - spyta艂 Alosza.
Gdybym powiedzia艂, 偶e malarz by艂 wstrz膮艣ni臋ty tym pytaniem, nie powiedzia艂bym nic. Zawsze my艣la艂em, 偶e zwrot „opad艂a mu szcz臋ka” to metafora, okaza艂o si臋 jednak, 偶e jest inaczej.
Grigorij Iwanowicz zamruga艂 oczami i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- 呕e co? - zapyta艂. - 呕e co chc臋 zrobi膰?
- No przecie偶 chyba po co艣 przyprowadzi艂 mnie pan do swojego domu?
- Hmm... - Grigorij Iwanowicz pokr臋ci艂 g艂ow膮. - A je艣li powiem, 偶e po prostu chcia艂em pom贸c?
- To pan sk艂amie. Nikt nie chce mi pom贸c. Wszyscy mnie tylko oszukuj膮 - ch艂opiec powiedzia艂 to z takim zm臋czeniem, jakby by艂 steranym 偶yciem starcem, a nie dwunastolatkiem.
Alona spojrza艂a na mnie przestraszona.
- Ezergil, on teraz nikomu nie ufa!
- To zaufa - odpowiedzia艂em spokojnie. - Pozostaje mie膰 nadziej臋, 偶e nie pomylili艣my si臋 co do malarza.
- On nie b臋dzie... nie zrobi tego, co powiedzia艂 Alosza!
- Rany, oczywi艣cie, 偶e nie. Chodzi o to, 偶eby wys艂ucha艂 ch艂opca i zrozumia艂 go, nie zlekcewa偶y艂 jego „g艂upstw”.
Patrzyli艣my wyczekuj膮co na Grigorija Iwanowicza, czekaj膮c na jego reakcj臋. Alona chwyci艂a mnie za r臋k臋 i 艣cisn臋艂a mocno. Malarz przez kilka sekund spogl膮da艂 na ch艂opca, jakby si臋 nad czym艣 zastanawia艂.
- To co - powiedzia艂 w ko艅cu - napijesz si臋 herbaty?
- Herbaty? - spyta艂 zaskoczony Aleksiej.
- No tak. Chyba jeszcze zosta艂y mi jakie艣 cukierki... No, wstawaj, wstawaj... Starczy tego le偶enia... A ja tymczasem nastawi臋 wod臋.
Grigorij Iwanowicz poszed艂 do kuchni, zabrz臋cza艂y naczynia. Alosza od razu zerwa艂 si臋 z 艂贸偶ka, szybko w艂o偶y艂 buty i popatrzy艂 na wyj艣cie. Zrobi艂 krok... Alona ju偶 si臋 do niego rwa艂a, ale w por臋 z艂apa艂em j膮 za r臋k臋.
- Dok膮d?! On musi sam dokona膰 wyboru! To wy艂膮cznie jego decyzja. Pami臋tasz, co ci m贸wi艂em o hermetycznym pokoju?
- Ale on wyjdzie...
- To b臋dzie wyb贸r jego i tylko jego. Niech si臋 nauczy my艣le膰 i dzia艂a膰 samodzielnie. Je艣li nie posi膮dzie tej umiej臋tno艣ci teraz, to przez ca艂e 偶ycie b臋dzie zabawk膮 w r臋kach r贸偶nych typ贸w.
- M贸wi膮c o „r贸偶nych typach” masz na my艣li r贸wnie偶 siebie? - zapyta艂a zjadliwie, ale ju偶 nie pr贸bowa艂a zatrzymywa膰 Aloszy.
- Oczywi艣cie.
Ch艂opiec tymczasem niepewnie podszed艂 do drzwi i wyjrza艂 do ogrodu. Ju偶 zmierza艂 do furtki, gdy zobaczy艂 pracowni臋 malarza. Zastyg艂. Nie艣mia艂o zbli偶y艂 si臋 do szklanej 艣ciany i przyklei艂 do niej nos.
- Podoba ci si臋? - Rogo偶ew wyszed艂 na dw贸r z czajniczkiem w jednej r臋ce i cukiernic膮 w drugiej. Postawi艂 to wszystko na wkopanym w ziemi臋 stoliku i stan膮艂 obok Aloszy. - Ale czemu st膮d ogl膮dasz? Wejd藕 do 艣rodka.
- Aa... mo偶na?
- Pewnie, 偶e mo偶na. Zapraszam.
Alosza wszed艂 niepewnie do ciasnego pomieszczenia. Przelotnie zarejestrowa艂em, 偶e wybit膮 przeze mnie szyb臋 ju偶 zast膮piono dykt膮.
Wtedy Alona kuksn臋艂a mnie w bok i skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 ogrodzenia. Odwr贸ci艂em si臋. Nad krzakami stercza艂a g艂owa Ksefona - nasz przyjaciel ogl膮da艂 podw贸rko. Tylko jego mi tutaj brakowa艂o... Chocia偶?...
- Od dawna tutaj jest?
- Z sze艣膰 godzin. Nie wiem, po co tu sterczy.
- Ja te偶 nie... Mo偶e pr贸buje wyw臋szy膰, czego chcemy?
- Nie wydaje mi si臋, 偶eby nas widzia艂.
- Widzia艂, widzia艂, mo偶esz by膰 pewna. Mnie bardziej interesuje, czy powiedzia艂 ju偶 ojcu Aloszy i kap艂anowi, 偶e znalaz艂 ch艂opca, czy nie. Zdaje si臋, 偶e im to obieca艂.
- Jakie pi臋kne! - dobieg艂o zza drzwi zaimprowizowanej pracowni.
Zajrza艂em do 艣rodka. Alosza sta艂 przed ogromnym obrazem, na kt贸rym widnia艂a rzeka z p艂yn膮cym po niej parostatkiem. Widok na rzek臋 roztacza艂 si臋 z jakiego艣 wysokiego miejsca, chyba ze skarpy, w dole by艂a pla偶a, promienie s艂o艅ca igra艂y na wodzie... Pejza偶 dos艂ownie promieniowa艂 rado艣ci膮 偶ycia. Nie widzia艂em przedtem tego obrazu i teraz by艂em wstrz膮艣ni臋ty nie mniej ni偶 Aloszka. Za moimi plecami anielica zasapa艂a z zachwytu.
- I tego cz艂owieka chcia艂e艣 zmusi膰 do malowania samochod贸w? - zapyta艂a Alona po kilku minutach absolutnej ciszy.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Gdybym wcze艣niej widzia艂 to dzie艂o, nie urz膮dza艂bym swojego g艂upiego przedstawienia.
- Pewnie musi pan by膰 dobrym cz艂owiekiem, skoro maluje pan takie obrazy - powiedzia艂 ze smutkiem Alosza, odchodz膮c od p艂贸tna.
Grigorij Iwanowicz zastyg艂 wstrz膮艣ni臋ty, najwyra藕niej spodziewa艂 si臋 innej oceny.
Ch艂opiec usiad艂 na brze偶ku krzes艂a. Wzi膮艂 do r臋ki postawion膮 przed nim fili偶ank臋 herbaty, obr贸ci艂, obejrza艂 pod 艣wiat艂o.
- Chcia艂bym panu uwierzy膰, i nie mog臋 - wyzna艂. - Tak bardzo nie chc臋 jeszcze raz si臋 pomyli膰.
- Ch艂opcze, a mo偶e dobrze by ci zrobi艂o, gdyby艣 o wszystkim opowiedzia艂? Mo偶e poczujesz ulg臋?
- I tak mi pan nie uwierzy... - zauwa偶y艂 ze smutkiem. Upi艂 艂yk herbaty, skrzywi艂 si臋, wrzuci艂 do fili偶anki dwie kostki cukru, pomiesza艂.
- A mo偶e jednak spr贸bujesz? Przecie偶 widz臋, 偶e potrzebujesz pomocy.
- Nikt mi nie pomo偶e. Sprzeda艂em dusz臋 diab艂u - wyzna艂 Alosza i zaszlocha艂. Wtedy nagle go ponios艂o. Zacz膮艂 opowiada膰, wylewaj膮c ca艂y b贸l, jaki nagromadzi艂 si臋 w nim przez te dni. Grigorij Iwanowicz s艂ucha艂 bardzo uwa偶nie, ale nie wierzy艂. Wida膰 by艂o, 偶e chce uwierzy膰, 偶eby doda膰 ch艂opcu otuchy, ale po prostu nie mo偶e! Alosza chyba to poczu艂. M贸wi艂 coraz ciszej; nadzieja, d藕wi臋cz膮ca na pocz膮tku w jego g艂osie, ust膮pi艂a miejsca rozpaczy.
- Ludzie stracili wiar臋 - skonstatowa艂a Alona. - Zaczynaj膮 my艣le膰 tam, gdzie trzeba po prostu wierzy膰.
- Tak - powiedzia艂em ze smutkiem. - A ja bym jeszcze doda艂, 偶e zaczynaj膮 zdawa膰 si臋 na wiar臋 akurat wtedy, gdy nie zaszkodzi艂oby pomy艣le膰.
- I co my teraz zrobimy? Je艣li mi臋dzy Alosz膮 i malarzem nie pojawi si臋 zaufanie, to nic ju偶 nie zdo艂amy zrobi膰...
W tym momencie spojrza艂em na p艂ot i u艣miechn膮艂em si臋.
- A jednak jest nadzieja...
- O czym m贸wisz? - spyta艂a podejrzliwie.
- Nie uwierzysz.
- Powiedz!
- Pomo偶e nam Ksefon.
- O, w to faktycznie nie wierz臋 - prychn臋艂a Alona.
W tym momencie furtka otworzy艂a si臋 z trzaskiem i na podw贸rko wpad艂 ojciec Aloszy, a za nim kap艂an. Jako ostatni wkroczy艂 Ksefon z dumn膮 min膮 zwyci臋zcy. Omal nie parskn膮艂em 艣miechem, Alona te偶 prychn臋艂a. Jednak nie mieli艣my czasu go obserwowa膰; na widok ojca Alosza zerwa艂 si臋 przera偶ony i schowa艂 za malarzem. Ten, nie rozumiej膮c, co to za ludzie, ale widz膮c reakcj臋 ch艂opca, wsta艂.
A post臋powanie ojca Aloszy zdziwi艂o mnie... i ucieszy艂o. Nienaszew patrzy艂 z b贸lem na przera偶onego syna.
- Losza... - wyszepta艂.
- Id藕 sobie! Nie dotykaj mnie!!!
- Co si臋 tu dzieje? - Zmarszczy艂 brwi Grigorij Iwanowicz.
- Spokojnie, prosz臋, ciszej... - odezwa艂 si臋 kap艂an.
- Nigdzie z nim nie p贸jd臋!!!
- Cisza! - zawo艂a艂 kap艂an tak, 偶e od razu robi艂o si臋 cicho jak makiem zasia艂.
Grigorij Iwanowicz zamar艂 z otwartymi ustami, widocznie chcia艂 co艣 powiedzie膰. Alosza zastyg艂 za jego plecami. Zgarbiony Wiktor Niko艂ajewicz cofn膮艂 si臋 i tylko Ksefon nadal z u艣miechem kr臋ci艂 g艂ow膮, niczym widz przygl膮daj膮cy si臋 artystom na scenie.
- Rozumiem, 偶e musimy wyja艣ni膰 sytuacj臋 - powiedzia艂 kap艂an ju偶 normalnym tonem. - W przeciwnym razie grozi nam ma艂e nieporozumienie, a ma艂e nieporozumienia cz臋sto prowadz膮 do wielkich nieszcz臋艣膰.
Z艂ote s艂owa! Ludzie powinni wbi膰 je sobie do g艂owy, wtedy unikn臋liby wielu b艂臋d贸w.
- Ja r贸wnie偶 s膮dz臋, 偶e powinni艣cie si臋 panowie wyt艂umaczy膰 - zauwa偶y艂 ch艂odno Grigorij Iwanowicz. - Widz臋, 偶e ch艂opiec was zna i raczej nie cieszy si臋 z waszego przybycia.
- To ojciec Aloszy, Wiktor Niko艂ajewicz Nienaszew - dokona艂 prezentacji kap艂an.
- Ach tak... - powiedzia艂 powoli Rogo偶ew, teraz ju偶 inaczej patrz膮c na stoj膮cego przed nim m臋偶czyzn臋. - Teraz rozumiem. Alosza troch臋 mi o panu opowiada艂.
Nie trzeba by膰 jasnowidzem, 偶eby zrozumie膰, i偶 opowie艣ci Aloszy by艂y niezbyt pochlebne. Gdy Rogo偶ew podszed艂, Wiktor Nienaszew chcia艂 si臋 cofn膮膰, ale nie zd膮偶y艂, mocne d艂onie chwyci艂y go za klapy marynarki. Ojciec Aloszy nawet si臋 nie broni艂, tylko zamkn膮艂 oczy.
- Wiktor Niko艂ajewicz bez w膮tpienia zas艂u偶y艂 na kar臋 - powiedzia艂 spokojnie kap艂an - ale chcia艂bym zauwa偶y膰, 偶e je艣li go pan teraz pobije, absolutnie nie pomo偶e to dziecku.
- Kim pan jest? - spyta艂 go Rogo偶ew nieprzyja藕nie.
- O, bardzo przepraszam: ojciec Fiodor, kap艂an. My艣l臋, 偶e w tej sytuacji mog臋 si臋 przyda膰.
- Pop - skrzywi艂 si臋 pogardliwie Alosza.
- Hm, sk膮d w tak m艂odym wieku taki stosunek do duchownych? - zapyta艂 ojciec Fiodor.
- A st膮d - odburkn膮艂 Alosza.
- A, to sporo wyja艣nia.
- A pewnie. - Alosza ju偶 si臋 uspokoi艂 i teraz patrzy艂 na wszystkich wilkiem. - Wcale nie chc臋 z panem rozmawia膰! W og贸le nie chc臋 z nikim rozmawia膰!
- Ale艣 ty g艂upi - wtr膮ci艂 si臋 Ksefon. - Lepiej si臋 zamknij i s艂uchaj. Je艣li chcesz si臋 uwolni膰 od Ezergila, to, dobrze ci radz臋, pos艂uchaj tych ludzi.
- Od ciebie te偶 si臋 chc臋 uwolni膰! Od was wszystkich! Co艣cie si臋 do mnie przyczepili?!
Alosza zerwa艂 si臋 z miejsca i pobieg艂 do furtki, ale Ksefon w sam膮 por臋 podstawi艂 mu nog臋. No i czy偶 on nie jest tylko drobnym biesem?!
- Ch艂opak i tak sobie p贸jdzie - westchn臋艂a Alona.
- Zgadza si臋. Dlatego musimy odkry膰 pewne karty.
- Co masz na my艣li? - Spojrza艂a na mnie czujnie.
Popatrzy艂em na ni膮 uczciwymi oczami.
- 呕adnych 艣wi艅stw, s艂owo honoru! No, najwy偶ej wobec Ksefona! Tu chyba nie masz nic przeciwko?
- Tu nie mam.
- W takim razie wychodzimy za furtk臋, zdejmujemy iluzj臋 i wchodzimy znowu. Do dzie艂a, szybko, bo zaraz zaczn膮 si臋 bi膰.
Rzeczywi艣cie, b贸jka wisia艂a na w艂osku. Alosza wsta艂, otrzepa艂 si臋 i s膮dz膮c z jego miny, by艂o mu ju偶 wszystko jedno, na kogo si臋 rzuci: na mafi臋, milicj臋 czy diab艂a. A偶 mi si臋 zrobi艂o 偶al Ksefona.
Czym pr臋dzej wyci膮gn膮艂em Alon臋 na ulic臋, ale tam czeka艂a nas niespodzianka. Zupe艂nie zapomnia艂em, 偶e malarz mieszka w dzielnicy prywatnych domk贸w, gdzie wszyscy wszystkich znaj膮 i pojawienie si臋 tr贸jki obcych nie mog艂o zosta膰 niezauwa偶one. Niekt贸rzy s膮siedzi ju偶 zerkali na furtk臋. Przypomnia艂em sobie, jak szybko przybiegli na pomoc Grigorijowi Iwanowiczowi, gdy udawa艂em „chrzestnego synka” i tylko pokr臋ci艂em g艂ow膮. S膮siedzi, s膮siedzi... Mog膮 by膰 przekle艅stwem albo zbawieniem. Grigorij Iwanowicz mia艂 szcz臋艣cie, ale my nie. Musieli艣my odej艣膰 nieco dalej i schowa膰 si臋 za drzewami, dopiero tam mogli艣my si臋 ujawni膰.
- Spieszmy si臋 - powiedzia艂em. - Obawiam si臋, 偶e zaraz wydarzy si臋 tam co艣 nieodwracalnego.
- Po twoim Ksefonie mo偶na si臋 wszystkiego spodziewa膰 - przyzna艂a Alona.
- Taki on m贸j, jak i tw贸j - odgryz艂em si臋.
- Niewa偶ne... Ze 艣wiec膮 szuka膰 drugiego takiego ba艂wana.
Jednak w tej chwili Ksefon interesowa艂 mnie najmniej. Ca艂膮 moj膮 uwag臋 skupi艂 ma艂y puszysty kotek, kt贸ry wy艂oni艂 si臋 spod jakich艣 skrzynek. Zdaje si臋, kiedy艣 by艂 domowym kociakiem, a potem albo go wyrzucono, albo sam uciek艂. Podbieg艂em do niego i z艂apa艂em, nim zd膮偶y艂 umkn膮膰. Kociak zasycza艂 i pr贸bowa艂 mnie podrapa膰, ale od razu wcisn膮艂em go w r臋ce Alony. Zwierzak z miejsca si臋 uspokoi艂 i nawet zamrucza艂. A to dra艅! Dlaczego zwierz臋ta tak nie lubi膮 diab艂贸w?
- Co to? - spyta艂a Alona, odsuwaj膮c od siebie kotka i wykr臋caj膮c twarz. No, faktycznie, puchaty k艂臋bek pachnia艂 do艣膰 intensywnie i to wcale nie perfumami.
- Kotek.
- To widz臋 - wycedzi艂a Alona. - A po co mi go da艂e艣?
- B臋dzie nam potrzebny. Na razie go schowaj.
- A niby gdzie?
- Wsu艅 za pazuch臋.
Spojrza艂a na mnie wzrokiem mordercy.
- Doszcz臋tnie zg艂upia艂e艣? A zapach? Odwr贸ci艂em si臋 do niej gniewnie. Te dziewczyny!
To im nie pasuje, tamto im nie pasuje...
- To zatkaj nos! - warkn膮艂em i od razu tego po偶a艂owa艂em. My艣la艂em, 偶e Alona zabije mnie na miejscu. Mia艂em szcz臋艣cie, 偶e jest anio艂em, ograniczy艂a si臋 tylko do kopniaka.
- No przepraszam! Przepraszam! - powiedzia艂em szybko, skacz膮c na jednej nodze i pocieraj膮c drug膮. - Musimy si臋 spieszy膰! A kotka zatrzymaj.
Alona popatrzy艂a na mnie uwa偶nie, potem w milczeniu skin臋艂a g艂ow膮 i podesz艂a do furtki. Patrzy艂em na ni膮 przez kilka sekund. To ma by膰 anio艂? No, wujaszku! Widzieli艣cie kiedy艣 anio艂a, kt贸ry kopie jak diabe艂? Powinna cierpliwie i 艂agodnie znosi膰 moje docinki i z艂o艣liwostki, kopniaki to moja domena! A tu co? 艁adna mi cierpliwo艣膰 i 艂agodno艣膰! To ja musz臋 by膰 cierpliwy i 艂agodny, je艣li nie chc臋 oberwa膰! Zreszt膮, w艂a艣nie dlatego ta dziewczyna tak mi si臋 spodoba艂a... Ale wujkowi i tak wypomn臋! Rachunek, jaki mu wystawi臋 - za t臋 praktyk臋, pomocnic臋 i wiele innych rzeczy - b臋dzie astronomicznej wielko艣ci...
Westchn膮艂em i zacz膮艂em dogania膰 naszego anio艂ka. Alona tymczasem podesz艂a do furtki i teraz na mnie czeka艂a. Kotek spokojnie drzema艂 na jej r臋ku. Zauwa偶y艂em, 偶e zd膮偶y艂a go ju偶 wyczy艣ci膰 jakim艣 swoim sposobem. Je艣li chodzi o pomaganie innym, nikt nie przebije anio艂a. Jedno skinienie r臋ki i kotek jest czysty, umyty, niemal wyprasowany. Ulicznik i rozrabiaka zmienia si臋 nie do poznania.
- D艂ugo jeszcze b臋dziesz mi si臋 przygl膮da艂? - zapyta艂a z艂o艣liwie Alona. - Kto艣 tu m贸wi艂, 偶e mamy si臋 spieszy膰.
Chyba si臋 zaczerwieni艂em; na wszelki wypadek odwr贸ci艂em g艂ow臋, udaj膮c, 偶e przygl膮dam si臋 s膮siadom.
- Po prostu oceniam sytuacj臋 - powiedzia艂em tonem, kt贸rym zwykle dow贸dca zwraca si臋 do swoich wojsk przed decyduj膮c膮 bitw膮.
Alona zerkn臋艂a na mnie, ale moje ostatnie zdanie pozostawi艂a bez komentarza. Spyta艂a tylko:
- Jeste艣 pewien, 偶e powinni艣my zjawi膰 si臋 razem? Dla Aloszy to mo偶e by膰 sygna艂, 偶e zosta艂 oszukany, a ju偶 prawie zacz膮艂 mi ufa膰.
- Wszystko w porz膮dku, uwierz mi. Zagramy w star膮 ludzk膮 gr臋: dobry i z艂y. My艣l臋, 偶e nie b臋dziemy ci膮gn膮膰 los贸w, komu przypadnie jaka rola?
- I ja tak my艣l臋 - mrukn臋艂a Alona.
- Ciesz臋 si臋, 偶e si臋 ze mn膮 zgadzasz. Przekonasz si臋, jak 艣wietnie potrafi臋 udawa膰 anio艂a... To 偶art! - zawo艂a艂em, nim Alona znalaz艂a co艣 ci臋偶kiego, czym mog艂aby we mnie rzuci膰. Czasem naprawd臋 zaczynam si臋 zastanawia膰, kt贸re z nas jest diab艂em, a kt贸re anio艂em.
Zjawili艣my si臋 w sam膮 por臋. Na podw贸rku zd膮偶y艂a ju偶 wybuchn膮膰 niewielka wojna. Alosza startowa艂 z pi臋艣ciami do Ksefona, kt贸ry w dodatku specjalnie go dra偶ni艂. Grigorij Iwanowicz pr贸bowa艂 powstrzyma膰 ch艂opca, a ojciec Aloszy chcia艂 pom贸c synowi, ale ch艂opiec ucieka艂 przed nim, jak diabe艂 przed kadzi... ee, tak w艂a艣ciwie to diab艂y wcale nie uciekaj膮 przed kadzid艂em, po prostu zapach nam si臋 nie podoba. No, jednym s艂owem ucieka艂. Kap艂an pr贸bowa艂 wszystkich pogodzi膰, ale Ksefon, kt贸ry swoimi 偶artami i dra偶nieniem niwelowa艂 jego wysi艂ki, zaczyna艂 go powoli wkurza膰. Jeszcze chwila, a malarz b臋dzie musia艂 powstrzymywa膰 ich obu.
Stan臋li艣my z anielic膮 naprzeciw pola bitwy i popatrzyli艣my na siebie.
- Jeste艣 pewna, 偶e ludzie s膮 w stanie sami rozwi膮zywa膰 swoje problemy? - zapyta艂em.
- Trzeba po prostu wierzy膰... - Jednak w jej g艂osie nie by艂o zbyt wiele wiary. - Przypominam, 偶e to ty nalega艂e艣, by im na to pozwoli膰.
- Zgadza si臋. Ale wiesz, gdy teraz na nich patrz臋, to pomys艂 z hermetycznym pokojem i spe艂nianiem wszystkich pragnie艅 nie wydaje mi si臋 ju偶 taki g艂upi.
Alona prychn臋艂a. Odwr贸ci艂a si臋 ode mnie i do艣膰 g艂o艣no chrz膮kn臋艂a, 艣ci膮gaj膮c na siebie uwag臋 ludzi. Na podw贸rku zapanowa艂a cisza, teraz oczy wszystkich by艂y zwr贸cone w nasz膮 stron臋.
- Kogo tam znowu przynios艂o? - us艂ysza艂em mamrotanie Grigorija Iwanowicza.
- Bawicie si臋? - zapyta艂em z uprzejmym u艣miechem. U艣miech diab艂a to co艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂y grymas. Mo偶e sprawi膰, 偶e rozm贸wca albo zacznie trz膮艣膰 si臋 ze strachu, albo odpr臋偶y si臋, roze艣mieje lub speszy, zawstydzi i tak dalej. Rzecz w tym, 偶eby wiedzie膰 jak to robi膰. A ja trenowa艂em, i to intensywnie. Mo偶e w艂a艣nie dlatego nadal nie mog艂em osi膮gn膮膰 spodziewanego rezultatu. Teraz, widz膮c m贸j u艣miech, wszyscy tylko si臋 skrzywili. Ech, jeszcze d艂ugie godziny treningu przede mn膮... ale przecie偶 czasem mi wychodzi... Czym pr臋dzej spowa偶nia艂em.
- Dzie艅 dobry - powiedzia艂em po prostu.
- Ezergil! - wrzasn膮艂 Ksefon. - A co to za dziewucha?
Ksefon zawsze s艂yn膮艂 z nienagannych manier... Ale instynkt samozachowawczy powa偶nie mu szwankowa艂. W odr贸偶nieniu od Alony, niemal nie zwr贸ci艂em uwagi na to pytanie.
- Losza, rozumiem, 偶e potrzebujesz mojej pomocy? Wystarczy, 偶e powiesz... Ka偶de twoje pragnienie zostanie spe艂nione.
- Odejd藕 - poprosi艂 ch艂opiec tonem skaza艅ca. - Dajcie mi wszyscy spok贸j.
- Niestety, nie mog臋. Przecie偶 zawar艂e艣 ze mn膮 umow臋. P贸ki jej nie wykonam, sam nie odzyskam wolno艣ci.
- Chwileczk臋 - wtr膮ci艂 si臋 kap艂an. - Rozumiem, 偶e to ty jeste艣 tym Ezergilem, o kt贸rym opowiada艂 nam ten m艂ody cz艂owiek. - Ojciec Fiodor skin膮艂 g艂ow膮 na Ksefona.
Sk艂oni艂em si臋.
- Hej! - odezwa艂 si臋 ojciec Aloszy. - To przecie偶 ciebie ci膮gle widzia艂em!
Zn贸w si臋 sk艂oni艂em.
Zaraz potem wtr膮ci艂 si臋 malarz.
- Czy mi si臋 zdaje, kole偶ko, czy ci臋 ju偶 gdzie艣 widzia艂em? - Zmarszczy艂 czo艂o w zadumie.
- Mo偶e to panu pomo偶e? - Pstrykn膮艂em palcami, otuli艂a mnie lekka mgie艂ka, a gdy si臋 rozwia艂a, wszyscy mogli mnie podziwia膰 w stroju bogatego panicza, w kt贸rym odwiedzi艂em malarza.
- Wi臋c to ty?! Ale... ale kim ty jeste艣?!
Znowu si臋 u艣miechn膮艂em - tym razem skutecznie.
- Diab艂em. Ezergil, do us艂ug.
Malarz wytrzeszczy艂 oczy, a potem powoli opad艂 na krzes艂o.
- Albo ja 艣ni臋 - wymamrota艂 - albo ty k艂amiesz.
Znowu si臋 u艣miechn膮艂em i na chwil臋 ukaza艂em t臋 moj膮 posta膰, w jakiej ludzie zwykle wyobra偶aj膮 sobie diab艂y, z rogami i kopytami.
- Zgi艅, przepadnij... - wymamrota艂 kap艂an, podnosz膮c r臋k臋, 偶eby zrobi膰 znak krzy偶a.
- No, no, no - szybko odzyska艂em zwyk艂y wygl膮d. - Bardzo bym prosi艂 bez tych waszych sztuczek.
- Bo偶e Wszechmog膮cy... - wymrucza艂 pop, ale r臋k臋 opu艣ci艂.
- Oczywi艣cie, 偶e wszechmog膮cy - przyzna艂em - ale prosz臋 mi wierzy膰, diab艂y s膮 znacznie roztropniejsze.
- Jak 艣miesz?!
- Jak 艣miem? 艢wi臋ty ojcze, czy jak tam si臋 do pana zwraca膰, przecie偶 jest pan m膮drym cz艂owiekiem! Zostawmy te dysputy r贸偶nym fanatykom religijnym, kt贸rzy raju i tak ogl膮da膰 nie b臋d膮. Rozumiem, 偶e chce pan uratowa膰 dusz臋 pewnego ch艂opca. Rzecz jasna, ja nie chcia艂bym jej straci膰. Wi臋c mo偶e si臋 dogadamy? Z艂oto czy w艂adza?
- Nie! - Ojciec Fiodor odsun膮艂 si臋 ode mnie przera偶ony.
- Nie? To mo偶e chcia艂by pan zosta膰 patriarch膮? Jak by to brzmia艂o: patriarcha Wszechrosji Fiodor!
- Nigdy!
- Naprawd臋? Jest pan naiwny, s膮dz膮c, 偶e nigdy nie by艂o patriarch贸w nale偶膮cych do nas dusz膮 i cia艂em. Z niekt贸rymi m贸g艂bym pana pozna膰, po pa艅skiej 艣mierci, oczywi艣cie.
- Ja nie jestem 偶adnym z nich!
- Widz臋. Z Ksefonem, rzecz jasna, r贸wnie偶 zwi膮za艂 si臋 pan w imi臋 pa艅skiej nie艣miertelnej duszy. Za co pana kupi艂?
Kap艂an odskoczy艂 od mojego kolegi z klasy i popatrzy艂 na niego przera偶ony.
- Bydlaku! - rykn膮艂 Ksefon, rzucaj膮c si臋 na mnie. - Gwi偶d偶臋 na dusz臋 tego 艣wi臋toszka! Niech j膮 sobie zatrzyma! Ty mi jeste艣 potrzebny!
- No i czemu艣 si臋 do mnie przyczepi艂? - spyta艂em ze smutkiem, skrywaj膮c si臋 za iluzj膮.
Ksefon przez kilka sekund biega艂 po ogrodzie, pr贸buj膮c mnie odszuka膰, a potem odwr贸ci艂 si臋 do Alony, kt贸ra ju偶 podesz艂a do Aleksieja i teraz sta艂a przy nim.
W艣ciek艂y diabe艂 przypomnia艂 sobie, 偶e przysz艂a ze mn膮.
- A ty co艣 za jedna? Bardzo jestem ciekaw, sk膮d 偶e艣 si臋 tu wzi臋艂a? - Ruszy艂 w jej stron臋 z nieprzyjemnym u艣miechem.
Alona wyprostowa艂a si臋.
- M艂ody cz艂owieku, jak 艣miesz odzywa膰 si臋 w ten spos贸b do dziewczynki? - wmiesza艂 si臋 kap艂an.
- Zamknij si臋, 艣wi臋toszku!
- Taak...
Stan膮艂em za ojcem Fiodorem i zd膮偶y艂em go z艂apa膰 za rami臋, nim rzuci艂 si臋, 偶eby broni膰 Alony. Drug膮 r臋k膮 powstrzyma艂em Nienaszewa.
- Zostawcie go. Niekt贸rzy musz膮 uczy膰 si臋 na w艂asnych b艂臋dach. Biedak nie zrozumia艂 jeszcze, z kim ma do czynienia, ale to nic, zaraz zrozumie. Ona nie potrzebuje waszej pomocy.
Kap艂an zerkn膮艂 na mnie z pow膮tpiewaniem i w tym momencie Ksefon podszed艂 do anielicy, chwyci艂 j膮 za r臋k臋.
- Co艣 ty za jedna?! Popatrzy艂a na niego lodowato.
- Naprawd臋 chcesz wiedzie膰? Dobrze...
Jej posta膰 zap艂on臋艂a niezno艣nie jasnym 艣wiat艂em, kt贸re otula艂o j膮, rozp艂ywaj膮c si臋 powoli. Tam, gdzie sp艂ywa艂o na ziemi臋, rozkwita艂y zwi臋d艂e ju偶 kwiaty. Us艂ysza艂em jakby d藕wi臋k dzwoneczk贸w, widzia艂em, jak wyg艂adza艂y si臋 twarze ludzi, jak znika艂 z nich strach i b贸l. Widzia艂em, z jakim zachwytem patrzy艂 na l艣ni膮c膮 posta膰 Alosza, z jakim podziwem spogl膮da艂 na ni膮 Rogo偶ew. Widzia艂em, jak zewsz膮d zacz臋艂y zlatywa膰 si臋 ptaki, by przysi膮艣膰 na r臋kach Alony...
W pewnym momencie Ksefon zacz膮艂 krzycze膰. L艣nienie anio艂a parzy艂o nawet mnie, cho膰 sta艂em do艣膰 daleko. A co musia艂 czu膰 Ksefon? W dodatku biedak najwyra藕niej nie m贸g艂 si臋 ruszy膰 z miejsca!
Alona odwr贸ci艂a si臋 do niego.
- Nadal jeste艣 ciekaw, kim jestem?
Ksefon nie m贸g艂 odpowiedzie膰, jedynie charcza艂. Wtedy l艣nienie dotkn臋艂o mnie... Nigdy wi臋cej nie chcia艂bym prze偶y膰 czego艣 podobnego! Poczu艂em si臋 jakbym zosta艂 oblany kwasem.
- Alona! - krzykn膮艂em ochryple. - Prosz臋... Odwr贸ci艂a si臋 do mnie i l艣nienie od razu znik艂o.
Podbieg艂a i wyj膮ka艂a:
- Ojej, Ezergil, przepraszam, nie chcia艂am! Ale ten idiota tak mnie zdenerwowa艂...
Chyba zamierza艂a co艣 jeszcze powiedzie膰, ale nie wiem co, bo w tym momencie do akcji wkroczy艂 Alosza. Podlecia艂 do mnie ze s艂oikiem z wod膮; sk膮d on j膮 wzi膮艂? Ach, no tak, z tamtej cerkwi! Nabra艂 jej, gdy ja i Alona rozmawiali艣my z kap艂anem... A mo偶e wcze艣niej? Niewa偶ne. Rezolutny i obrotny ch艂opak, nie traci艂 czasu...
- I tak si臋 od ciebie uwolni臋!
Taaaak... zdaje si臋, 偶e wpad艂em. Nie zd膮偶y艂bym ani znikn膮膰, ani si臋 schowa膰, ale wtedy niespodziewanie dziewczyna zas艂oni艂a mnie sob膮 i zawarto艣膰 s艂oika wyl膮dowa艂a na niej. Czym pr臋dzej odskoczy艂em.
Alona gniewnie otrzepywa艂a wod臋, mamrocz膮c co艣 ze z艂o艣ci膮 na temat g艂upich ma艂olat贸w, kt贸rzy nie wiedz膮, co robi膮 i r贸wnie g艂upich diab艂贸w, kt贸re nie potrafi膮 si臋 o siebie zatroszczy膰. Sta艂em z boku, patrzy艂em na ni膮 i chichota艂em. Przysi臋gam, 偶e nie mog艂em si臋 powstrzyma膰!
Ksefon wsta艂 z j臋kiem i popatrzy艂 na mnie z nienawi艣ci膮.
- Wi臋c to tak?! Sprzeda艂e艣 si臋 skrzydlatym?! Postanowi艂e艣 zosta膰 anio艂eczkiem! O, jak opowiem o tym w szkole!!!
- Strasznie si臋 boj臋. - Wykrzywi艂em si臋. - A偶 si臋 ca艂y trz臋s臋. Tylko nie zapomnij opowiedzie膰, jak stan膮艂e艣 do walki z anio艂em i 偶e wszed艂e艣 w uk艂ady z ludzkim kap艂anem, by przeszkodzi膰 diab艂u w wykonaniu zadania.
Ksefon tylko zgrzytn膮艂 z臋bami.
- Dobrze - powiedzia艂em - rozerwali艣my si臋 i wystarczy. Teraz porozmawiajmy powa偶nie. Jak s膮dz臋, ka偶dy ma tu swoje interesy, wi臋c mo偶e pogadajmy o nich jak normalni ludzie?
- Zgoda. - Kap艂an podszed艂 do mnie i serdecznie, a przynajmniej tak mia艂o to wygl膮da膰, po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu.
Odwr贸ci艂em si臋 do niego z u艣miechem.
- Przypomnia艂 pan sobie, co si臋 wtedy sta艂o Ksefonowi? A ze mn膮 nie wysz艂o, co? Ajajaj! A dlaczego? Ot贸偶 z powodu pychy, synu m贸j. Poczu艂 si臋 pan Mesjaszem, kt贸ry go艂ymi r臋kami rozprawia si臋 z Szatanem?
- Ja... - Kap艂an zaczerwieni艂 si臋 i odsun膮艂 szybko.
Poczu艂em jego wstyd ca艂ym sob膮.
- Och, ludzie, ludzie... - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Nijak nie mo偶ecie zrozumie膰, 偶e z nami nie walczy si臋 symbolami, obrz臋dami czy innymi sztuczkami. Aby si臋 uwolni膰 od diab艂a, nale偶y go pokona膰 wewn膮trz siebie. Wtedy 偶aden z nas nie b臋dzie mia艂 w艂adzy nad wami. Wiara, oto wasza bro艅!
- Ja wierz臋!
- W co? - westchn膮艂em. - W abstrakcyjn膮 dobr膮 si艂臋? A powinien pan wierzy膰 w siebie, w siebie! W to, 偶e mo偶e si臋 pan wznie艣膰 do Niego, a nie w to, 偶e On zni偶y si臋 do pana. Pewnie, 偶e ci臋偶ko wchodzi膰 pod g贸r臋. Zreszt膮, po co si臋 tak m臋czy膰? Czy nie lepiej pole偶e膰 sobie na trawce i pomarzy膰? A On zejdzie do pana i zaprowadzi prosto do raju! Nie, tak si臋 nie da! Trzeba si臋 napracowa膰, przede wszystkim nad sob膮. I szczerze wierzy膰. Szczerze, ale nie fanatycznie! Znam ja was, ludzi, wystarczy wam podsun膮膰 jak膮艣 ide臋, a takich rzeczy nawyrabiacie... Waszych fanatyk贸w nie dopuszcz膮 nawet w pobli偶e nieba. Nie zobacz膮 ani raju chrze艣cijan, ani muzu艂ma艅skich hurys. Wiara jest dobra, jednak nie wtedy, gdy ca艂kowicie zast臋puje rozum. Zawsze trzeba mie膰 g艂ow臋 na karku, zawsze trzeba samemu my艣le膰.
Kap艂an chcia艂 zaprotestowa膰, ale zamilk艂 i przygl膮da艂 mi si臋 przez kilka chwil. Zastanawia艂 si臋. S艂usznie, kochany, s艂usznie. My艣l! Jak s膮dzisz, po co si臋 tak rozgada艂em? 呕eby mi j臋zyk nie sko艂owacia艂? Nie! Chcesz ratowa膰 ch艂opca? To najpierw pos艂uchaj mnie! S艂uchaj i my艣l! Przecie偶 m贸wi臋 jasno i wyra藕nie, c贸偶 pocz膮膰...
- Ee... - odezwa艂 si臋 w ko艅cu Grigorij Iwanowicz, kt贸ry pod spojrzeniem Alony czu艂 si臋 chyba bardzo nieswojo. - Mo偶e wejdziemy do domu i tam porozmawiamy?
Alona na pewno wyczula skr臋powanie malarza, bo pierwsza wesz艂a do 艣rodka. Przechodz膮c obok Grigorija Iwanowicza przystan臋艂a i lekko musn臋艂a jego d艂o艅.
- Jest pan dobrym cz艂owiekiem. I pi臋knie pan maluje.
- Ja? Ale przecie偶 ja do cerkwi...
Alona podnios艂a r臋k臋.
- A czy to wa偶ne? Czy B贸g jest w jakim艣 tam budynku? On mieszka w ka偶dym z nas! W ka偶dym cz艂owieku, w ka偶dym zwierz臋ciu i ka偶dej ro艣linie. Wszystko wok贸艂 nas jest Nim! Wcale nie trzeba chodzi膰 do cerkwi, 偶eby do Niego d膮偶y膰. Wszystko i tak zale偶y tylko od pana.
- A czy to jest prawid艂owe?
- Co to znaczy „prawid艂owe”? Jedni potrzebuj膮 przewodnika, inni id膮 sami.
- Ho, ho, jakie przemowy! Jeszcze zacznij r贸偶ne wasze pisma cytowa膰. - Ksefon skrzywi艂 si臋, przechodz膮c obok. Alona nawet nie zaszczyci艂a go spojrzeniem.
Za to Ksefon odwr贸ci艂 si臋 do niej, a ja od razu skorzysta艂em z okazji, skoncentrowa艂em si臋 i umie艣ci艂em na 艣rodku ganku niewielkie koryto do g贸ry dnem, do tej pory stoj膮ce z boku. W ten spos贸b powsta艂 jakby jeszcze jeden schodek. Ksefon, zaj臋ty dra偶nieniem Alony, nie zauwa偶y艂 tego i gdy poczu艂 przeszkod臋, pomy艣la艂, 偶e to po prostu kolejny stopie艅. Stan膮艂 na nim, wyprostowa艂 si臋... No c贸偶, koryto sprawi艂o, 偶e sta艂 si臋 wy偶szy, a futryna pozosta艂a na poprzedniej wysoko艣ci...
- Ezergil! - rykn膮艂 Ksefon, odwracaj膮c si臋 do mnie.
- Co, Ezergil? - oburzy艂em si臋. - Czego zn贸w chcesz ode mnie? Jak tylko co艣 si臋 stanie, od razu Ezergil! W szkole Ezergil, w domu Ezergil... Czy to moja wina, 偶e nie patrzysz pod nogi?
Ksefon spojrza艂 na mnie gniewnie. Chyba nie uwierzy艂 w moje usprawiedliwienia. Ciekawe, dlaczego? No dobrze, przyznaj臋, 偶e faktycznie to zrobi艂em, ale czy to ma by膰 pow贸d, 偶eby mi nie wierzy膰?!
Widz膮c oszo艂omiony wzrok kap艂ana, mrugn膮艂em do niego i znikn膮艂em we wn臋trzu domu, zr臋cznie mijaj膮c Ksefona, kt贸ry wyra藕nie przygotowywa艂 jakie艣 艣wi艅stwo. Widz膮c, 偶e w tej chwili nic z tego nie b臋dzie, zakl膮艂 przez z臋by i pobieg艂 za mn膮.
Tak, chyba zaczyna si臋 najciekawsza cz臋艣膰. Strony pomy艣lnie oszuka艂y siebie nawzajem. Zobaczymy, kto kogo oszuka bardziej. Ech, 偶ycie jest pi臋kne!
Rozdzia艂 3
W domu malarza Ksefon pr贸bowa艂 zrewan偶owa膰 si臋 za koryto... C贸偶, jak by艂 nieukiem, tak nim pozosta艂. W go艣ciach, w obecno艣ci anio艂a chcia艂 pod艂o偶y膰 艣wini臋 temu, kt贸rego gospodarz zaprosi艂 do swego domu - czy to nie idiota?! Rzecz jasna, 艣wi艅stwo wr贸ci艂o do niego samego. Teraz z艂y, jak... ee... no, po prostu z艂y, siedzia艂 w fotelu i patrzy艂 na mnie jednym okiem; z powodu pot臋偶nego siniaka drugim patrze膰 nie m贸g艂. Zdaje si臋, 偶e ze wszystkich zebranych wsp贸艂czu艂a mu tylko Alona, ale ona si臋 nie liczy, zawsze powtarzam, 偶e anio艂y s膮 stukni臋te.
Dziewczyna usiad艂a obok mnie w fotelu i teraz g艂aska艂a 艣pi膮cego na jej kolanach kotka.
- S艂uchaj - szepn臋艂a - po co kaza艂e艣 mi tu przynie艣膰 tego kociaka?
- Ja?
- Ezergil!
- No, co? Jak tylko co艣, zaraz Ezergil! Co to jest, napis na dropsach?
- Ezergil!!!
- Dobra, dobra. Ja ju偶 wszystko zrozumia艂em. A ty jeszcze nie?
- Co mia艂am zrozumie膰?
- Sp贸jrz na Alosz臋. On sam jest jak ten kotek, zagubiony i bezbronny, ale w ka偶dej chwili got贸w wysun膮膰 pazurki. Podaruj mu to zwierz膮tko, niech si臋 nim zaopiekuje. Teraz bardzo potrzebuje takiej lekcji: troski o kogo艣, kto cierpi jeszcze bardziej ni偶 on. Mo偶e wtedy lepiej zrozumie ojca. Mo偶e nie b臋dzie go tak surowo os膮dza艂.
Alona patrzy艂a na mnie ze trzy minuty. Poch艂oni臋ci cich膮 rozmow膮 nie zauwa偶yli艣my, 偶e wszyscy zgromadzeni uwa偶nie nas obserwuj膮.
- S艂uchaj, a nie my艣la艂e艣 o tym, 偶eby zosta膰 anio艂em? - spyta艂a w ko艅cu. - Na pewno by ci si臋 uda艂o.
- Ja? Anio艂em?! Nie ma mowy! W tym waszym raju po miesi膮cu umar艂bym z nud贸w! Nie, nie, jako diab艂u dobrze mi si臋 powodzi.
- Ezergil!
- Znowu? Dobrze, sza! Ko艅cz te gadkie, lalka, bo ju偶 si臋 frajerzy zebrali, zara b臋dziem im kity 偶eni膰...
- Ezergil!!! - teraz ju偶 na g艂os.
Zupe艂nie nie mo偶na z ni膮 po偶artowa膰!
- Sko艅czyli艣cie? - zapyta艂 z艂o艣liwie Ksefon. - Zakochana para!...
Alona zaczerwieni艂a si臋, ja chyba te偶. Kiedy ju偶 opuszcz臋 ten dom, Ksefon przestanie widzie膰 r贸wnie偶 na drugie oko.
- Sko艅czyli艣my - odpar艂em. - A co, chcesz usi膮艣膰 na moim miejscu?
Alona zrozumia艂a aluzj臋: u艣miechn臋艂a si臋 z艂owieszczo i na chwil臋 jej posta膰 otoczy艂o znajome l艣nienie. Ksefon cofn膮艂 si臋 przera偶ony, mamrocz膮c pod nosem co艣 o panu Wikientiju i stukni臋tym diable. Pewnie m贸wi艂 o sobie.
Rozsiad艂em si臋 wygodnie w fotelu i przymkn膮艂em oczy.
- M艂ody cz艂owieku... - odchrz膮kn膮艂 kap艂an. Siedzia艂 na kanapie obok Wiktora Niko艂ajewicza. Alosza usi艂owa艂 odsun膮膰 si臋 jak najdalej od ojca i w efekcie znalaz艂 si臋 obok oszo艂omionego malarza, kt贸ry przysiad艂 na starym kufrze, mrugaj膮c oczami. Zdaje si臋, 偶e na razie nie b臋dzie z niego 偶adnego po偶ytku; to wszystko jest dla niego zbyt niespodziewane. Biedny... Mo偶e by tak zastosowa膰 terapi臋 szokow膮? Zerkn膮艂em na Alon臋 i pomy艣la艂em, 偶e ona by tego nie pochwali艂a, a poniewa偶 swoj膮 dezaprobat臋 mog艂a wyrazi膰 w bardzo r贸偶ny spos贸b, uzna艂em ryzyko za zbyt du偶e.
Zerkn膮艂em na kap艂ana.
- Rozumiem, 偶e „m艂ody cz艂owieku” odnosi艂o si臋 do mnie? Niech i tak b臋dzie, stary cz艂owieku.
Kap艂an spos臋pnia艂.
- Nie podoba mi si臋 tw贸j spos贸b zwracania si臋 do mnie...
- A mnie si臋 nie podoba tw贸j, zw艂aszcza 偶e m贸g艂by艣 by膰 moim prawnukiem. Nazywam si臋 Ezergil i my艣l臋, 偶e nietrudno to zapami臋ta膰.
Kap艂an u艣miechn膮艂 si臋 i popatrzy艂 na mnie twardo. Odpowiedzia艂em mu r贸wnie nieugi臋tym spojrzeniem.
- Nie przypominam sobie, 偶ebym spotka艂 si臋 z twoim imieniem w 艣wi臋tych ksi臋gach.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Jak na cz艂owieka jestem stary, jak na diab艂a - m艂ody, i to bardzo. Prosz臋 si臋 nie martwi膰, jeszcze pan o mnie us艂yszy. Nie mam zamiaru pozosta膰 anonimowy.
Ksefon prychn膮艂, ale ani ja, ani ojciec Fiodor nie zareagowali艣my.
- Pycha, Ezergilu, to straszny grzech.
- O, naprawd臋, po co te komplementy? A偶 si臋 speszy艂em... Ja tylko staram si臋 odpowiada膰 wysokiej randze diab艂a.
Kap艂an prychn膮艂, odchyli艂 si臋 na oparcie kanapy i zerkn膮艂 na Ksefona.
- Jeste艣 zupe艂nie inny, ni偶 my艣la艂em.
- Owszem, mnie r贸wnie偶 zdumia艂 wspania艂y wyk艂ad pa艅skiego przyjaciela Ksefona.
- Pods艂uchiwa艂e艣?! - zdenerwowa艂 si臋 Ksefon.
- Oczywi艣cie.
- O, czekaj ty!
- Czekam, czekam.
- Do艣膰. - Wiktor Niko艂ajewicz niespodziewanie zerwa艂 si臋 z miejsca i ruszy艂 w moj膮 stron臋. - Nie interesuj膮 mnie wasze porachunki! Interesuje mnie tylko m贸j syn! Diable, jak ci臋 tam...
- „Jak ci臋 tam” brzmi ca艂kiem nie藕le. Ale ja pa艅skie imi臋 zapami臋ta艂em, Wiktorze Niko艂ajewiczu.
Nienaszew spurpurowia艂, wida膰 nie przywyk艂, 偶eby diabe艂 zwraca艂 mu uwag臋. Hm, no tak, pewnie nie mia艂 zbyt wielu okazji, by do tego przywykn膮膰...
- Dobrze, niech b臋dzie Ezergil! Chc臋 odzyska膰 mojego syna...
- Mia艂 pan na to dwana艣cie lat.
- Tak, wiem, niech to diabli wezm膮!
- Wezm膮 na pewno.
- Aa... - Wiktor Niko艂ajewicz popatrzy艂 na mnie stropiony. Ca艂y jego zapa艂 znikn膮艂. - Czego ty chcesz? Tylko powiedz! Chcesz, to we藕 moj膮 dusz臋 zamiast Aloszy!
- Dzi臋kuj臋, ale nie. Pa艅ska dusza i tak nale偶y do mnie. Niech pan sobie przypomni 偶on臋, kt贸r膮 pan zamordowa艂.
- Nie... - j臋kn膮艂 Nienaszew, zas艂aniaj膮c twarz, ale ja by艂em bezlitosny.
- Niech pan sobie przypomni, jak katowa艂 pan syna w pijanym widzie!
Wsta艂em. W艂a艣ciwie by艂em najni偶szy z ca艂ego towarzystwa, ale my艣l臋, 偶e teraz wydawa艂em si臋 wszystkim bardzo wysoki. Moje oczy p艂on臋艂y mrocznym ogniem... W ogrodzie wszyscy ujrzeli anio艂a w pe艂nym blasku, teraz mogli zobaczy膰 diab艂a. W pokoju powia艂o ch艂odem, m贸wi艂em, a moje s艂owa ci膮gn臋艂y si臋 jak dziegie膰 w g臋stym powietrzu.
- Niech pan sobie przypomni, co by艂o po pogrzebie! Niech pan sobie przypomni, jak nie wpu艣ci艂 syna do domu, dlatego 偶e, rzekomo, za p贸藕no wr贸ci艂, a w rzeczywisto艣ci po prostu ba艂 si臋 pan spojrze膰 mu w oczy! Wiedzia艂 pan, 偶e on zdaje sobie spraw臋, dlaczego zmar艂a pa艅ska 偶ona! Niech pan sobie przypomni, jak kara艂 pan syna za kradzie偶 pieni臋dzy. Za kradzie偶, kt贸rej nie by艂o! Przepija艂 pan pieni膮dze, a potem oskar偶a艂 dziecko!
- On ukrad艂... wtedy...
- Pr贸buje si臋 pan usprawiedliwia膰? Przede mn膮? Szkoda zachodu. Ludzie nie lubi膮 diab艂贸w i teraz ju偶 wiem, dlaczego. Poniewa偶 jeste艣my s臋dziami i katami, i na domiar z艂ego nie mo偶na nas przekupi膰. Nie mo偶na nas ug艂aska膰. Wymierzamy sprawiedliw膮 kar臋 i 偶aden adwokat nie mo偶e wnie艣膰 apelacji. Sam wyda艂 pan na siebie wyrok. W tym 偶yciu pozbawi艂 si臋 pan wszystkiego: ukochanej 偶ony, syna i pracy. Od teraz pa艅skie 偶ycie to bramy i 艣mietniki. Odwr贸ci艂 si臋 pan od ludzi i teraz ich pogarda b臋dzie pa艅skim jedynym towarzyszem. I tak a偶 do 艣mierci... A po 艣mierci zn贸w si臋 spotkamy, obiecuj臋 to panu. I wtedy us艂yszy pan ostateczny wyrok, w oparciu o ca艂e pa艅skie 偶ycie.
- Diable - powiedzia艂 powa偶nie, a nawet nieco uroczy艣cie ojciec Fiodor. - Nie masz prawa determinowa膰 偶ycia ludzi na ziemi. Nie mo偶esz zaprzeczy膰 istnienia wolnej woli. I nie ty b臋dziesz jego s臋dzi膮, tutaj. Tam tak, ale nie tutaj.
U艣miechn膮艂em si臋 do kap艂ana samymi wargami.
- Zgadza si臋. Ale czy s膮dzi pan, 偶e spotka go inny los ni偶 ten, kt贸ry mu przepowiedzia艂em? Tak pan w niego wierzy?
Kap艂an wsta艂.
- Wierz臋! - powiedzia艂 twardo.
Otaczaj膮ca mnie ciemno艣膰 drgn臋艂a. Sk艂oni艂em g艂ow臋.
- Pan wierzy, ale on nie. Po co on panu? Niech go pan zostawi!
- Ka偶dy cz艂owiek sam wybiera sobie sw贸j los.
- On ju偶 wybra艂.
- Dop贸ki cz艂owiek oddycha, dop贸ty wszystko mo偶e si臋 jeszcze zmieni膰.
Uda艂em, 偶e si臋 zastanawiam.
- To prawda. Ja nie dybi臋 na dusz臋 tego cz艂owieka. Jego los nale偶y do niego.
- A jego syn?
- Jego syn podpisa艂 ze mn膮 umow臋. Nie ma pan nad nim w艂adzy.
- Nie wierz臋, 偶eby nie by艂o jakiego艣 sposobu!
Schowa艂em r臋k臋 za plecy i da艂em rozpaczliwy znak Alonie: no, w艂膮cz si臋! Dziewczyna od razu zorientowa艂a si臋, w czym rzecz i stan臋艂a obok mnie.
- Nawet ja nie mog臋 tu nic zrobi膰 - powiedzia艂a smutno. - Alosza sam dokona艂 wyboru. Ale mo偶e go jeszcze zmieni膰 wy艂膮cznie on sam.
- Pi臋knie! - Skrzywi艂em si臋, w艂膮czaj膮c si臋 do gry „dobry - z艂y”. - Chcesz zerwa膰 nasz膮 umow臋 i wszystko im opowiedzie膰? Zapraszam! Ch艂opcu pomo偶esz, ale jego matce ju偶 nie!
Alona nie stropi艂a si臋, mo偶e w szkole uczy si臋 nie najlepiej, ale nie jest g艂upia!
- Tak. - Popatrzy艂a twardo na Alosz臋. - Mog臋 powiedzie膰, jak pokona膰 diab艂a w sobie. Woda 艣wi臋cona, kt贸r膮 mnie obla艂e艣, w niczym ci nie pomo偶e, nawet gdyby艣 si臋 z ni膮 nie rozstawa艂. Lecz je艣li teraz powiem, jak to zrobi膰, z艂ami臋 umow臋 i twoja mama trafi do piek艂a. Je艣li nie znajdziesz sposobu sam, traficie tam oboje.
- A je艣li zwyci臋偶臋... poradz臋 sobie z diab艂em? - spyta艂 nie艣mia艂o.
- Wtedy twoja mama znajdzie si臋 w raju, obiecuj臋. A dok膮d trafisz ty... to ju偶 b臋dzie zale偶e膰 tylko od ciebie, masz ca艂e 偶ycie na dokonanie wyboru. Ten pierwszy krok r贸wnie偶 nale偶y do ciebie.
Alosza zastanawia艂 si臋, gryz膮c wargi. Ojciec Fiodor chcia艂 si臋 wtr膮ci膰, ale odkry艂, 偶e nie mo偶e si臋 odezwa膰. Alona rzuci艂a mu gniewne spojrzenie.
- To wyb贸r ch艂opca, i tylko jego!
- Nie chc臋 si臋 niczego dowiadywa膰! - powiedzia艂 stanowczo Alosza i popatrzy艂 na mnie zajadle. - A ciebie zwyci臋偶臋! Rozumiesz?! Pokonam ci臋! Tyle dostaniesz, a nie moj膮 dusz臋! O! - Alosza z艂o偶y艂 palce i pokaza艂 mi fig臋.
Omal nie parskn膮艂em 艣miechem, Alona u艣miechn臋艂a si臋.
- S艂uszny wyb贸r. A ja pomog臋 ci pod pewnymi wzgl臋dami. Nie mog臋 powiedzie膰 nic wprost, lecz aluzyjnie...
- Te偶 nie mo偶esz! - przerwa艂em.
- Mog臋 - odci臋艂a si臋 Alona. Podesz艂a do Aloszy i poda艂a mu kotka. - Zaopiekuj si臋 nim. On te偶 straci艂 mam臋 i teraz zosta艂 sam. Bez twojej pomocy zginie.
Alosza niepewnie wzi膮艂 kotka na r臋ce. Ten przeci膮gn膮艂 si臋, ziewn膮艂, ufnie przywar艂 do ch艂opca i zamrucza艂. Alosza przytuli艂 go do siebie.
- Zaopiekuj臋 si臋.
Alona skin臋艂a g艂ow膮 z u艣miechem.
- Wierz臋 w ciebie. Uwierz w siebie i ty.
Alosza powa偶nie skin膮艂 g艂ow膮.
- Brawo! - wykrzywi艂em si臋. - Dzia艂a艂a艣 na granicy!
- Lecz jej nie przekroczy艂am - odpar艂a anielica. Odwr贸ci艂a si臋 do Grigorija Iwanowicza, sk艂oni艂a si臋. - Dzi臋kuj臋 za go艣cin臋, gospodarzu.
Grigorij Iwanowicz skin膮艂 g艂ow膮, ci膮gle oszo艂omiony.
Alona odwr贸ci艂a si臋 i skierowa艂a do wyj艣cia, ja za ni膮.
- Ej, st贸jcie! - Kap艂an rzuci艂 si臋 za nami, ale gdy wyskoczy艂 na dw贸r, oczywi艣cie ju偶 nas nie zobaczy艂.
Dziewczyna przystan臋艂a przy furtce i odwr贸ci艂a si臋 do mnie.
- My艣lisz, 偶e Ksefon mo偶e nam co艣 popsu膰?
- Nie wiem.
- Szkoda, 偶e nie mo偶emy pods艂ucha膰, co si臋 tam teraz dzieje. Wprawdzie ten tw贸j kole艣 jest idiot膮, jednak tym razem na pewno dok艂adnie obejrzy wszystkie k膮ty.
- Mnie te偶 masz za kretyna? Oczywi艣cie, 偶e gdyby艣my schowali si臋 w domu, Ksefon odkry艂by nas b艂yskawicznie. Ale s膮dz臋, 偶e nie pomy艣la艂 o innej mo偶liwo艣ci...
- Wymy艣li艂e艣 co艣?
- Wymy艣li艂em? Alona, widz臋, 偶e nie masz o mnie zbyt wysokiego mniemania. Ja nie tylko wymy艣li艂em, ale nawet ju偶 wszystko zrobi艂em. Chod藕my.
- Dok膮d?
- Chod藕, chod藕. - Wzi膮艂em upart膮 dziewczyn臋 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂em do wyj艣cia z podw贸rka.
呕eby nie zdradzi膰 swojej obecno艣ci, po prostu przeszed艂em przez ogrodzenie, nie otwieraj膮c furtki; Alona zrobi艂a to samo. U艣miechn膮艂em si臋. Jeszcze niedawno sprawia艂o jej to ogromn膮 trudno艣膰, a teraz prosz臋, jak si臋 przy mnie podci膮gn臋艂a...
Zaprowadzi艂em j膮 do hydrantu stoj膮cego na przeci臋ciu ulic. Obejrza艂em si臋, czy nie ma nikogo w pobli偶u i pu艣ci艂em wod臋. Mocny strumie艅 uderzy艂 w ziemi臋, rozbi艂 si臋 na tysi膮ce kropel, kt贸re od razu unios艂y si臋 w powietrze.
Alona 艣cisn臋艂a moj膮 r臋k臋.
- Ezergil, ale to przecie偶 ze szko艂y wy偶szej! Nie mogli艣cie tego omawia膰!
- A nie wspomnia艂em, 偶e niekt贸rych przedmiot贸w ucz臋 si臋 na wy偶szym poziomie? Przepraszam...
- I z kim zwi膮za艂e艣 t臋 cz膮steczk臋?
- A jak my艣lisz? Z kotkiem oczywi艣cie! Przecie偶 teraz Alosza b臋dzie go wsz臋dzie ze sob膮 nosi艂; dzi臋ki temu b臋dziemy mieli na niego oko.
- Och, ty!... I po co by艂o tyle gada膰 o trosce i opiece?!
- Bo o to chodzi艂o mi przede wszystkim, obserwacja to efekt uboczny. Zak艂adam, 偶e Ksefon nie zna tej sztuczki... A teraz mnie nie rozpraszaj.
Alona oczywi艣cie mog艂a si臋 jeszcze d艂ugo oburza膰 moim oszustwem, ale rozs膮dnie milcza艂a. Zupe艂nie nie rozumiem, dlaczego za ka偶dym razem wychodzi z siebie, jak tylko odrobin臋 zakombinuj臋? To przecie偶 nawet nie by艂o oszustwo, tylko manewr taktyczny! Dobrze, musz臋 si臋 skoncentrowa膰, zaczyna si臋 najtrudniejsza cz臋艣膰.
Zmusi艂em krople wody do utworzenia t臋czy, odbijaj膮c w nich promienie s艂oneczne. Dobrze, 偶e dzi艣 艂adna pogoda... Nakierowa艂em t臋cz臋 na siebie, przywo艂a艂em w my艣lach obraz kotka oraz s艂owo, kt贸re mu szepn膮艂em w j臋zyku mi臋dzy艣wiatowym, mia艂o teraz pos艂u偶y膰 jako klucz do jego umys艂u. Muchy i paj膮ki to drobiazg, mo偶e je sobie podporz膮dkowa膰 ka偶dy przedszkolak. Owady nie maj膮 rozumu, ca艂膮 operacj臋 przeprowadza si臋 szybko i bez wi臋kszego wysi艂ku. Problematyczne jest jedynie utrzymanie kontaktu, nie wolno si臋 dekoncentrowa膰. Dopiero teraz u艣wiadomi艂em sobie, 偶e z tym paj膮kiem, kt贸ry siedzia艂 w gabinecie dyrektora przeprowadzono ten sam obrz膮dek, kt贸ry teraz chcia艂em przeprowadzi膰 ja. Gdyby by艂o inaczej, dyrektor musia艂by stale kontrolowa膰 paj膮ka, a to do艣膰 uci膮偶liwe. Chocia偶, je艣li na kr贸tko, to idealny spos贸b.
Krople tymczasem stworzy艂y po艂yskliw膮 kul臋 wielko艣ci pi臋艣ci. Sk艂oni艂em j膮, 偶eby sp艂yn臋艂a na moj膮 d艂o艅 i wpatrzy艂em si臋 w ni膮, nawi膮zuj膮c kontakt. Aha, jest 艣lad, kt贸ry zostawi艂em. Teraz po艂膮czenie... s艂owo... kontakt! Uda艂o si臋! Upu艣ci艂em kul臋 i wytar艂em spocone czo艂o.
- Gotowe!
Alona patrzy艂a na mnie spode 艂ba. Nie wygl膮da艂a na zadowolon膮.
- Podporz膮dkowa艂e艣 sobie umys艂 bezbronnego kotka?!
Powiedzia艂a to takim tonem, 偶e a偶 si臋 cofn膮艂em.
- Oczywi艣cie, 偶e nie! Po co mi to? Zreszt膮, i tak bym nie zdo艂a艂. Teraz b臋d臋 jedynie widzia艂 i s艂ysza艂 to, co widzi i s艂yszy kotek. S艂owo honoru! Jego wolna wola na tym nie ucierpi!
- Nie wierz臋 ci!
Wzruszy艂em ramionami.
- Twoja sprawa. To co, b臋dziesz patrze膰, co si臋 dzieje w pokoju, czy nie?
Alona zastanowi艂a si臋.
- B臋d臋.
I po co tyle gada膰 o nieuczciwo艣ci i zniewoleniu? Dlaczego, dlaczego musz臋 z ni膮 wsp贸艂pracowa膰?! Zreszt膮, g艂upie pytanie, wiadomo, 偶e przez wujka.
- Znajd藕my jakie艣 spokojniejsze miejsce - zasugerowa艂em. - Gdzie nam nikt nie przeszkodzi.
Popatrzyli艣my na siebie.
- Park! - zawo艂ali艣my ch贸rem.
- Lecimy! - zawo艂a艂a niecierpliwie Alona i pierwsza zacz臋艂a biec, wznosz膮c tumany kurzu.
Zakl膮艂em i pobieg艂em za ni膮, pr贸buj膮c j膮 wyprzedzi膰, nie mia艂em ochoty wdycha膰 kurzu.
Park by艂 w艂a艣ciwie niewielkim laskiem otoczonym domami. Gdy stawiano budynki, lasku z jakiego艣 powodu nie ruszono; mo偶e grunt by艂 tam zbyt grz膮ski, a mo偶e jeszcze co艣 innego, w ka偶dym razie zostawiono go w spokoju i teraz by艂 tutaj oaz膮 przyrody. Chocia偶 tak w艂a艣ciwie to dzielnica domk贸w jednorodzinnych, wi臋c czego jak czego, ale zieleni nie brakowa艂o.
Zagajnik schodzi艂 na brzeg niewielkiej rzeczki i w weekend wype艂nia艂 si臋 lud藕mi, kt贸rzy przyje偶d偶ali tu z nowej cz臋艣ci miasta, jak sami m贸wili, na 艂ono przyrody. Ludzie s膮 dziwni... Zreszt膮, niewa偶ne, najwa偶niejsze, 偶e w tej chwili lasek by艂 dla nas idealnym miejscem. Krzaki skrywa艂y nas przed wzrokiem przechodni贸w, drzewa dawa艂y ch艂贸d. Bajka.
- No, szybciej! - pogania艂a mnie Alona, siadaj膮c na ziemi pod roz艂o偶ystym d臋bem.
- „Szybciej, szybciej” - przedrze藕nia艂em j膮. - 艁atwo ci m贸wi膰... Ja t臋 sztuczk臋 robi臋 dopiero drugi raz w 偶yciu! A tak, 偶eby j膮 komu艣 pokaza膰, to w og贸le po raz pierwszy!
- O, Ezergil, jestem pewna, 偶e ci si臋 uda! Jeste艣 taki zdolny...
- Hej, pochlebstwo to moja domena, tobie i tak nie wychodzi. Chcesz, to ci臋 potem naucz臋?
- Ezergil, do艣膰 gadania! We藕 si臋 do roboty!
- Prosz臋 bardzo, z艂oszczenie si臋 to co innego, to robisz na medal.
- Ezergil!
- No ju偶, ju偶 milcz臋.
I rzeczywi艣cie zamilk艂em, ale nie dlatego, 偶e Alona si臋 tego domaga艂a, po prostu musia艂em si臋 skupi膰. Nawet szkoda, z przyjemno艣ci膮 bym si臋 z ni膮 jeszcze podroczy艂.
Usiad艂em w kucki, z艂o偶y艂em d艂onie razem i zacz膮艂em w nie patrze膰, szukaj膮c nastrojonego przeze mnie kana艂u. Gdybym nie musia艂 pokazywa膰 obrazu Alonie, wszystko by艂oby znacznie prostsze, m贸g艂bym jednocze艣nie robi膰 inne rzeczy. A tak musz臋 tu siedzie膰...
- Patrz uwa偶nie - poleci艂em. - Teraz spr贸buj臋 dostroi膰 odbi贸r do ciebie.
Na moich d艂oniach pojawi艂a si臋 i zacz臋艂a rosn膮膰 kula utkana ze 艣wiat艂a. Osi膮gn臋艂a wielko艣膰 pi艂ki futbolowej, potem jeszcze uros艂a... Roz艂o偶y艂em r臋ce i klasn膮艂em. Kula sta艂a si臋 lustrzana, a potem pojawi艂 si臋 w niej obraz tego, co widzia艂 kotek.
- Uff. - Otar艂em pot z czo艂a. - Ju偶 my艣la艂em, 偶e si臋 nie uda.
- Brawo, Ezergil! Jeste艣 艣wietny!
- Wiem.
- Ale niezbyt skromny - doda艂a od razu.
- Skromno艣膰? A co to takiego?
- Ezergil, przesta艅, daj pos艂ucha膰! Wzruszy艂em ramionami. Dziewczynki! Przecie偶 sama zacz臋艂a! Jednak szybko przyzna艂em jej racj臋 i r贸wnie偶 zacz膮艂em s艂ucha膰 tego, co m贸wili w pokoju. W艂a艣nie przemawia艂 Ksefon. Te偶 mi Cyceron...
- I wy mu wierzycie? - pyta艂 patetycznie, stoj膮c po艣rodku pokoju z r臋k膮 uniesion膮 nad g艂ow膮. Kap艂an s艂ucha艂 go uwa偶nie, ale Wiktor Niko艂ajewicz by艂 zbyt zaj臋ty pr贸b膮 nawi膮zania kontaktu z synem. Malarz natomiast wyszed艂 ju偶 z os艂upienia i teraz przygl膮da艂 si臋 Ksefonowi z wyra藕nym zainteresowaniem, pewnie nie tyle z powodu jego przemowy, co samego faktu ogl膮dania 偶ywego diab艂a. - On jeszcze nigdy w 偶yciu nie powiedzia艂 s艂owa prawdy! Zawsze wszystkich oszukiwa艂!
O kim m贸wi? Czy偶by o mnie?
- Naprawd臋 wszystkich? - spyta艂 uprzejmie ojciec Fiodor.
- Naprawd臋! Dlatego w艂a艣nie m贸wi臋, 偶e to ja jestem wasz膮 jedyn膮 nadziej膮 w walce z nim. Tylko dzi臋ki mnie zdo艂acie go pokona膰.
- Ju偶 mi pomog艂e艣 - burkn膮艂 Alosza. - Do tej pory nie mog臋 si臋 pozby膰 tych twoich pieni臋dzy. - Skin膮艂 g艂ow膮 na walizk臋 z dolarami, kt贸r膮 mia艂 przy sobie Nienaszew.
Ksefon odwr贸ci艂 si臋 do niego.
- Czy ja ci kaza艂em nimi szasta膰? Gdyby艣 wydawa艂 powoli, nikt by o niczym nie wiedzia艂!
- Ja w og贸le ich nie wydawa艂em!
- To jakim cudem p贸艂 miasta wie, 偶e masz worek pieni臋dzy?
Ksefon i Alosza patrzyli na siebie gniewnie.
- To moja wina - odezwa艂 si臋 nagle ojciec Aloszy. Wsta艂 ci臋偶ko i podszed艂 do syna. Alosza skuli艂 si臋, Wiktor Niko艂ajewicz drgn膮艂 i stan膮艂. Westchn膮艂, usiad艂 przed ch艂opcem na pod艂odze, popatrzy艂 na niego. - Loszka... synku... wys艂uchaj mnie, prosz臋 ci臋! Nie prosz臋, 偶eby艣 mi wybaczy艂... bo wiem, 偶e tego nie zrobisz... nie zas艂u偶y艂em. Po prostu mnie wys艂uchaj... Bo偶e m贸j, musia艂em wpakowa膰 si臋 w to wszystko, 偶eby zrozumie膰, jakim by艂em g贸wnem...
Zerkn膮艂em na kap艂ana. Ten marszczy艂 brwi i gryz艂 wargi, uwa偶nie obserwuj膮c Wiktora Niko艂ajewicza. Wyra藕nie chcia艂 si臋 wtr膮ci膰, jednak nie robi艂 tego. A gdy Ksefon spr贸bowa艂 si臋 odezwa膰, zmusi艂 go do zamilkni臋cia - podni贸s艂 r臋k臋, jakby chcia艂 zrobi膰 znak krzy偶a i diabe艂 od razu zamkn膮艂 usta, cofn膮艂 si臋 o krok, zerkaj膮c boja藕liwie na kap艂ana. Widocznie ci膮gle pami臋ta艂 tamten dotyk.
- A do tego jeszcze kpiny tego... - Przy tych s艂owach Nienaszewa kap艂an spochmurnia艂 jeszcze bardziej. - Nie wiem, jak to powiedzie膰... No, generalnie jestem z tob膮. Nie wiem, czy zdo艂am ci pom贸c, ale zrobi臋 wszystko... - Wiktor Niko艂ajewicz machn膮艂 r臋k膮, wsta艂 i skierowa艂 si臋 do drzwi, ocieraj膮c 艂zy ukradkiem.
Po jego wyj艣ciu w pokoju zapanowa艂a cisza.
- By膰 mo偶e - odchrz膮kn膮艂 nie艣mia艂o Grigorij Iwanowicz - chcia艂bym jednak wiedzie膰, co si臋 tu dzieje?
- A to ju偶 niech nasz m艂ody cz艂o... nasz m艂ody diabe艂 wszystko wyja艣ni. Ja r贸wnie偶 wielu rzeczy nie rozumiem. I prosz臋 ci臋, Ksefonie... Czy dobrze wymawiam twoje imi臋? No wi臋c, Ksefonie, powiedz nam szczerze, co mamy zrobi膰, 偶eby pokona膰 tego strasznego Ezergila?
Po chwili zastanowienia Ksefon skin膮艂 g艂ow膮.
- Dobrze. Bo jeszcze z g艂upoty nawyprawiacie takich rzeczy...
Ksefon jest jednak niesamowity. Dzie艅, w kt贸rym nikogo nie obrazi艂, uwa偶a za stracony.
- Kr贸tko m贸wi膮c, to nasze szkolne zadanie... - Ksefon do艣膰 jasno wy艂o偶y艂 t臋 wersj臋, kt贸r膮 mu starannie podsuwa艂em, 偶e usi艂uj臋 zaci膮gn膮膰 Alosz臋 do piek艂a, 偶eby zdoby膰 od razu dwie dusze: ch艂opca i jego matki.
- Czy co艣 takiego jest praktykowane w piekle? - zainteresowa艂 si臋 nie艣mia艂o malarz. - Naprawd臋 kradniecie dusze?
- A komu potrzebne te wasze dusze! - parskn膮艂 Ksefon. - Sami je nam przynosicie... Ju偶 by艣my nie mieli co robi膰, tylko je kra艣膰. To po prostu kwestia zasady. Najprostszy spos贸b wykonania zadania. Normalka.
Jasne, skoro najprostszy, to na pewno z niego skorzystam. Tiu, tiu, tiu. Szkoda, 偶e Ksefon zapomnia艂, i偶 nie jestem idiot膮 i wiem, 偶e najprostszy spos贸b wcale nie znaczy najlepszy.
Na chwil臋 oderwa艂em si臋 od paplaniny tego durnia i odkry艂em, 偶e w pokoju nie ma Aloszy! Kotek spokojnie drzema艂 na fotelu, a ch艂opca nie by艂o! Hej, to nieuczciwe! Ja si臋 tak nie bawi臋! Dlaczego nie wzi膮艂 kotka ze sob膮?! Jednak okaza艂o si臋, 偶e nie tylko ja spostrzeg艂em jego nieobecno艣膰. Zauwa偶y艂 to r贸wnie偶 kap艂an, z tym, 偶e on nie wygl膮da艂 na zaskoczonego, a jedynie z obaw膮 zerka艂 na drzwi. Gdy Ksefon monotonnie gl臋dzi艂, jaki ze mnie podst臋pny dra艅, drzwi si臋 otworzy艂y i do pokoju wszed艂 ch艂opak wraz z Wiktorem Niko艂ajewiczem. Aleksiej nadal boczy艂 si臋 na ojca, ale ju偶 przed nim nie ucieka艂, a Nienaszew patrzy艂 na ch艂opca tak, jak patrzy si臋 na cenn膮 i kruch膮 rzecz, kt贸r膮 w ka偶dej chwili mo偶esz utraci膰. By艂o wida膰, 偶e chce porozmawia膰 z synem, ale boi si臋 zerwa膰 nawi膮zany kontakt.
- Jest! - zawo艂a艂em, podskakuj膮c.
Alona odsun臋艂a si臋 przestraszona, a potem mnie skl臋艂a.
- G艂upek - podsumowa艂a.
- By膰 mo偶e - przyzna艂em. - Ale genialny g艂upek! No i jak, 艂adnie wysz艂o? 呕eby tylko teraz tatu艣 czego艣 nie sknoci艂! 呕eby si臋 tylko nie upi艂!
- Mog臋 to zorganizowa膰. Sprawi臋, 偶e na pewno nie zechce si臋 napi膰.
Popatrzy艂em na ni膮 ponuro.
- Pami臋tasz, co m贸wi艂em o pokoju hermetycznym?
- Co mi ci膮gle wyje偶d偶asz z tym pokojem?!
- Te problemy, kt贸re tylko ludzie mog膮, powinni, rozwi膮zywa膰 sami. A mo偶e tak nie lubisz Wiktora Niko艂ajewicza, 偶e chcesz zrobi膰 wszystko za niego?
- A co to ma do rzeczy? - oburzy艂a si臋 Alona.
- A ma! Co wed艂ug ciebie b臋dzie wi臋cej wa偶y艂o na Wadze Sprawiedliwo艣ci: jego dobrowolna rezygnacja z alkoholu dla syna czy abstynencja na skutek twojej ingerencji? Chocia偶, by膰 mo偶e a偶 tak w niego nie wierzysz, 偶e faktycznie nie pozostaje nic innego, jak mu pom贸c w ten spos贸b...
- Dobrze, dobrze, rozumiem! - zawo艂a艂a Alona. - Jak ja nie znosz臋, gdy masz racj臋! Po prostu ci臋偶ko mi, gdy wiem, 偶e mo偶na cz艂owiekowi poda膰 r臋k臋, a nie nale偶y tego robi膰!
- Pop艂acz sobie, to ci ul偶y. Przecie偶 wy, dziewczynki, bardzo to lubicie.
- Ezergil!
U艣miechn膮艂em si臋 w duchu. Wystarczy艂o j膮 rozz艂o艣ci膰 i ju偶 oderwa艂a si臋 od smutnych my艣li. Jedna uwaga i zn贸w jest w formie, o, prosz臋, jak jej oczy b艂yszcz膮.
- A co, nie jest tak?
- Zaraz dam ci w 艂eb!
Po niej mo偶na si臋 wszystkiego spodziewa膰, anio艂eczek jeden.
- To co, mam przeprosi膰?
- Obejd臋 si臋 - prychn臋艂a Alona. - Pewnie jak by艣 przeprasza艂, to i tak trzyma艂by艣 w kieszeni skrzy偶owane palce.
- A w艂a艣nie, 偶e nie! - odpar艂em szczerze. W ko艅cu szczero艣膰 jest bardzo wa偶na, zw艂aszcza w kontaktach z anio艂ami. Przecie偶 nie chcia艂em krzy偶owa膰 palc贸w jednej r臋ki, tylko dw贸ch. Ale czy ona to zrozumie? A sk膮d! Przecie偶 to anio艂!
Kr贸tkim parskni臋ciem skwitowa艂a moje usprawiedliwienia i wr贸ci艂a do ogl膮dania tego, co dzia艂o si臋 w pokoju. Ale tam tak w艂a艣ciwie nic si臋 ju偶 nie dzia艂o. Kap艂an usi艂owa艂 wyprowadzi膰 Ksefona z domu, ale ten si臋 opiera艂. W ko艅cu ojciec Fiodor straci艂 cierpliwo艣膰 i po prostu pob艂ogos艂awi艂 dom, a wtedy Ksefon wyskoczy艂 z niego jak z procy, kln膮c w 偶ywy kamie艅 „nienormalnego 艣wi臋toszka”, a moja kula p臋k艂a. Zakl膮艂em.
- No i co teraz? - spyta艂a Alona.
Przyjrza艂em jej si臋 badawczo. Wzdrygn臋艂a si臋 i rzuci艂a mi podejrzliwe spojrzenie.
- Czemu tak na mnie patrzysz?
Wsta艂em i obszed艂em j膮 dooko艂a, ogl膮daj膮c od st贸p do g艂owy. Cofn臋艂a si臋.
- Co艣 ty znowu wymy艣li艂? Pami臋taj, 偶e nie wezm臋 udzia艂u w 偶adnych 艣wi艅stwach! W og贸le nie powinnam si臋 z tob膮 kontaktowa膰... i... i w og贸le...
- Chcesz pom贸c Aloszy?
- Oczywi艣cie!
- Czyli musimy wiedzie膰, co si臋 dzieje w domu.
- No... tak...
- A po tym, jak kap艂an pob艂ogos艂awi艂 dom, ja ju偶 nie zdo艂am do niego przenikn膮膰.
- Naprawd臋?
- Nie udawaj g艂upiej! Przecie偶 sama 艣wietnie o tym wiesz!
- No dobrze, ale co ja mam do tego?
- Du偶o! Zrobisz now膮 kul臋 i b臋dziesz patrze膰 w ni膮 sama! Dla ciebie b艂ogos艂awie艅stwo nie jest przeszkod膮, przeciwnie, je艣li przeprowadzono je z czystym sercem, na pewno doda ci si艂. A musia艂o by膰 pot臋偶ne, skoro mnie w takim tempie wymiot艂o.
- Ale mnie si臋 nie uda! Nie uczyli艣my si臋 tego! Ja nie potrafi臋!
- Naucz臋 ci臋!
- Ale ja...
- Cicho! Pos艂uchaj mnie! - O dziwo, po moim okrzyku Alona rzeczywi艣cie zamilk艂a. - Tak naprawd臋 nie ma w tym nic trudnego. Poka偶臋 ci ni膰 przewodni膮, tylko musisz sama przej艣膰 przez zas艂on臋, bo ja nie zdo艂am zbli偶y膰 si臋 do domu. Rozumiesz?
Skin臋艂a g艂ow膮.
- I tak mi si臋 nie uda...
- Przesta艅! Sama m贸wi艂a艣, 偶e najwa偶niejsze to wierzy膰 w siebie! No to uwierz, do diab艂a, w siebie!
- Postaram si臋...
- Nie staraj si臋, tylko to zr贸b!
Alona zasapa艂a, ale pos艂usznie wzi臋艂a si臋 do pracy. Uwa偶nie s艂ucha艂a moich wskaz贸wek... Ale po kilku minutach pr贸b zrozpaczona opar艂a si臋 o drzewo.
- Nic mi z tego nie wyjdzie - mrukn臋艂a osowiale.
Popatrzy艂em na ni膮, gryz膮c warg臋.
- Mam pewien pomys艂... - zacz膮艂em.
- Tak?
- Pami臋tasz, jak wprowadzi艂a艣 mnie do cerkwi?
- O, nie... To znaczy... ee... - Alona popatrzy艂a na mnie z niech臋ci膮. - Jeste艣 pewien, 偶e nie ma innego wyj艣cia?
- Mo偶emy spr贸bowa膰 jeszcze raz.
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Dobrze, daj r臋k臋. Ale to ju偶 ostatni raz! Wpuszczanie diab艂a do w艂asnego umys艂u nie jest zbyt przyjemne.
- Dzi臋ki. Ja te偶 ci臋 lubi臋.
Burkn臋艂a co艣 pod nosem i uj臋艂a moj膮 d艂o艅.
- Przygotuj si臋...
Wszystko odby艂o si臋 dok艂adnie tak, jak za pierwszym razem, tylko teraz nie zajrza艂em do jej my艣li nawet brze偶kiem 艣wiadomo艣ci. Zacz膮艂em ostro偶nie kierowa膰 jej ruchami, m贸wi膮c, co ma robi膰.
- Alona, otw贸rz mi t臋 cz臋艣膰 umys艂u, przy pomocy kt贸rej pr贸bujesz nawi膮za膰 kontakt.
Niemal fizycznie poczu艂em jej niech臋膰 do otwierania przede mn膮 cho膰by cz膮stki swojej 艣wiadomo艣ci. Jednak wbrew moim obawom, nie opiera艂a si臋 i wreszcie mog艂em bezpo艣rednio, od 艣rodka, zobaczy膰, co ona robi. Szybko znalaz艂em b艂膮d i pokaza艂em go jej.
- Aha... - zdumia艂a si臋 Alona. - Czyli tak?... Dobrze, spr贸bujemy...
B艂yskawicznie chwyci艂a przeci膮gni臋t膮 przeze mnie ni膰 i posz艂a ni膮. Jeszcze chwila i... dos艂ownie wpadli艣my do mieszkania malarza! Nie materialnie oczywi艣cie, ale dla nas by艂o to r贸wnie drastyczne i niespodziewane.
- A to dopiero! - zawo艂a艂em. - S艂uchaj, zdaje si臋, 偶e to dzi臋ki kap艂anowi! Jego b艂ogos艂awie艅stwo wielokrotnie spot臋gowa艂o twoje umiej臋tno艣ci! No prosz臋, nie wiedzia艂em, 偶e anio艂y mog膮 wzmacnia膰 swoje mo偶liwo艣ci poprzez ludzi!
- Nie wszyscy ludzie si臋 do tego nadaj膮 - odpar艂a spokojnie Alona. - Tylko nieliczni. Ten kap艂an jest jednym z nich. A teraz b膮d藕 cicho, w ko艅cu nie przyszli艣my tu po to, 偶eby sobie pogada膰! Pos艂uchajmy, co m贸wi膮!
- A wiesz, 偶e anio艂y nie powinny pods艂uchiwa膰?
Alona prychn臋艂a pogardliwie.
- Przymknij si臋. Diabe艂 b臋dzie mi m贸wi艂, co wolno anio艂om, a czego nie!
Nie odpowiedzia艂em. Po pierwsze, nie k艂贸c臋 si臋 z damami. A po drugie, faktycznie nie przyszli艣my tu na pogaduszki.
Rozejrza艂em si臋. Alosza spokojnie drzema艂 w fotelu z kotkiem w obj臋ciach. Obok niego siedzia艂 Wiktor Niko艂ajewicz i patrzy艂 na syna z przejmuj膮cym smutkiem w oczach. Co jaki艣 czas wyci膮ga艂 r臋k臋, 偶eby go dotkn膮膰, ale w ostatniej chwili cofa艂 j膮, jakby si臋 ba艂, 偶e obudzi ch艂opca. Zdaje si臋, 偶e nie interesowa艂o go nic pr贸cz syna. Kap艂an w zadumie przechadza艂 si臋 po pokoju.
- Nie rozumiem! - m贸wi艂. - Nic nie rozumiem!
Grigorij Iwanowicz patrzy艂 na niego zaskoczony.
- Co pana niepokoi?
- Wszystko. Wszystko!
Malarz zawaha艂 si臋.
- Nie wierzy ojciec, 偶e to by艂y diab艂y i anio艂?
Ojciec Fiodor przystan膮艂 na chwil臋.
- Chcia艂bym my艣le膰, 偶e to wszystko tylko oszustwo... Ale, niestety! Jak inaczej mo偶na wyt艂umaczy膰 to, co si臋 tu sta艂o?
- Kosmici - odpar艂 szybko malarz. - Pozaziemska cywilizacja, kt贸ra wyprzedzi艂a nasz膮 o tysi膮ce lat.
Kap艂an zamy艣li艂 si臋.
- Za艂贸偶my. Ale po co by to wszystko urz膮dzali?
- A kto ich tam wie?
- Nie. - Ojciec Fiodor pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Gdy po艂o偶y艂em r臋k臋 na ramieniu tego Ksefona... Nie, to niemo偶liwe. I niech pan sobie przypomni, co pan czu艂, gdy ta dziewczyna nagle zaja艣nia艂a! Jednym s艂owem, to, 偶e by艂y tu diab艂y i anio艂, to fakt.
- Ju偶 wola艂bym kosmit贸w - burkn膮艂 malarz.
Kap艂an jakby go nie us艂ysza艂.
- Ale nie rozumiem tego Ezergila, zupe艂nie nie rozumiem. Bez w膮tpienia jest m膮drzejszy od Ksefona, chocia偶 udaje 偶artownisia i psotnika...
Hm, m膮drzejszy od Ksefona, te偶 mi komplement! Chcia艂bym zobaczy膰 kogo艣 g艂upszego od Ksefona. Poza tym nikogo nie udaj臋. Te偶 co艣...
- Usilnie stara艂 si臋 nas przekona膰, 偶e poluje na dusz臋 Aloszy i jego matki.
- A co tu jest nie tak? - Wiktor Niko艂ajewicz ockn膮艂 si臋, s艂ysz膮c imi臋 syna.
- Wszystko! Dowodzi艂, 偶e chce dosta膰 ludzkie dusze, a jednocze艣nie niemal otwarcie m贸wi艂 o tym, jak jego, diab艂a, pokona膰!
- Ee... a mo偶e czego艣 nie zrozumieli艣my? - Rogo偶ew i Nienaszew popatrzyli na siebie zaskoczeni.
- Przypomnijcie sobie! Ezergil jasno da艂 do zrozumienia, 偶e nie ma sensu walczy膰 z nim przy pomocy r贸偶nych symboli; w gr臋 wchodzi wy艂膮cznie wiara! Jednocze艣nie wy艣mia艂 fanatyk贸w, m贸wi膮c, 偶e nie chodzi o 艣lep膮 wiar臋, lecz o co艣 innego... Tylko o co?...
No, my艣l, my艣l, my艣l! Nie pozw贸l, 偶ebym si臋 co do ciebie rozczarowa艂! Czy偶bym na darmo tu偶 pod nosem Ksefona dawa艂 r贸偶ne aluzje?!
- Ja chyba zrozumia艂em - powiedzia艂 cicho Nienaszew.
Oho, ho, czy偶by? Ciekawe, co艣 ty tam zrozumia艂. Na ciebie akurat wcale nie liczy艂em...
- Ten Ezergil m贸wi艂 o wierze w siebie. O tym, 偶e B贸g jest wok贸艂 nas i w ka偶dym z nas. I 偶e ka偶dy cz艂owiek, je艣li tylko chce, mo偶e sta膰 si臋 lepszy... mo偶e zbli偶y膰 si臋 do Boga. Najwa偶niejsze to uwierzy膰. Uwierzy膰 w siebie i chcie膰 si臋 poprawi膰. Zrobi膰 pierwszy krok.
Ha! Jednak ten typ nie jest beznadziejny! Jakim cz艂owiekiem m贸g艂by by膰, gdyby tylko nie pi艂! Szkoda, 偶e nie mo偶na zobaczy膰, jak膮 rodzin膮 byliby Nienaszewowie, gdyby Wiktor nie by艂 alkoholikiem... Pewnie ca艂kiem niez艂膮. Pokr臋ci艂em g艂ow膮. Kurcz臋, czy on sam tego nie 偶a艂uje?
- To mo偶liwe - przyzna艂 w zadumie kap艂an.
- Moim zdaniem tak jest na pewno.
Chcia艂em powiedzie膰, 偶e w膮tpliwo艣ci dowodz膮 inteligencji! Gdy cz艂owiek jest zbyt pewny siebie, staje si臋 zarozumia艂y.
- Mo偶liwe - powt贸rzy艂 kap艂an. - Nie rozumiem tylko, po co Ezergil dawa艂 nam te wskaz贸wki? Przecie偶 chce zwyci臋偶y膰! Co艣 tu jest nie tak. Mo偶e w艂a艣nie chce, 偶eby艣my uwierzyli w to, co m贸wi艂, a prawda le偶y w zupe艂nie innym miejscu?
W innym, w innym, niech to szlag! A nadmierne w膮tpliwo艣ci do niczego dobrego nie prowadz膮!
Teraz na kap艂ana patrzy艂 i Nienaszew, i malarz - obaj czekali, 偶e duchowny wyg艂osi jak膮艣 m膮dro艣膰. Uuu... A samemu ruszy膰 g艂ow膮 nie 艂aska?
Ale kap艂an naprawd臋 by艂 m膮dry. Spostrzeg艂 utkwione w sobie spojrzenia i nic nie powiedzia艂.
- Musz臋 to wszystko starannie przemy艣le膰 - rzek艂 tylko w zadumie. - Przepraszam, ale ju偶 p贸jd臋. Chcia艂bym poczyta膰... Wiktorze Niko艂ajewiczu, raczej nie powinien pan wraca膰 do domu, pewnie tam na pana czekaj膮... Zaprosi艂bym was do siebie, ale obawiam si臋, 偶e to r贸wnie偶 nie b臋dzie bezpieczne. Widzia艂o nas razem zbyt wiele os贸b...
- A po co mieliby gdzie艣 i艣膰? - zdumia艂 si臋 Grigorij Iwanowicz. - Niech przenocuj膮 u mnie.
Ojciec Fiodor popatrzy艂 uwa偶nie na malarza.
- Rozumie pan, w co si臋 pan pakuje? Ci ludzie, kt贸rzy chc膮 zdoby膰 walizk臋 z pieni臋dzmi, nie b臋d膮 si臋 ceregieli膰.
- Pakuj臋 si臋? Odnios艂em wra偶enie, 偶e ju偶 dawno si臋 wpakowa艂em.
- Nie. Jeszcze mo偶e si臋 pan wycofa膰.
- I zostawi膰 to dziecko na pastw臋 losu? Nie. Niech si臋 pan o mnie nie martwi. Nikt nie wie, 偶e oni tu s膮.
Kap艂an w zadumie skin膮艂 g艂ow膮 i popatrzy艂 na Wiktora Niko艂ajewicza. Ten pokr臋ci艂 g艂ow膮 zak艂opotany.
- Nie chcia艂bym sprawia膰 gospodarzowi k艂opotu... I tak tyle ju偶 dla nas zrobi艂...
Grigorij Iwanowicz podszed艂 do Nienaszewa i wysycza艂 mu w twarz, staraj膮c si臋 nie obudzi膰 dziecka:
- Naprawd臋 my艣lisz, 偶e puszcz臋 ch艂opca z tob膮 po tym wszystkim, co tu us艂ysza艂em? Je艣li chcesz, zabieraj t臋 diabelsk膮 walizk臋 i zje偶d偶aj, ale Losza nigdzie st膮d nie p贸jdzie!
Nienaszew cofn膮艂 si臋 przestraszony, ale od razu wzi膮艂 si臋 w gar艣膰.
- Pan... pan... - zacz膮艂, ale pod w艣ciek艂ym spojrzeniem malarza od razu spasowa艂. - Pewnie na pa艅skim miejscu te偶 nie ufa艂bym takiemu ojcu...
- Niech mnie pan przekona, 偶e nie mam racji. Niech pan sprawi, 偶ebym w pana uwierzy艂.
- Czy nie nadu偶ywamy ostatnio s艂owa „wiara?” - zastanowi艂 si臋 na g艂os ojciec Fiodor. - A jednak to ma sens... Tak, Wiktorze Niko艂ajewiczu, b臋dzie si臋 pan musia艂 bardzo napracowa膰, 偶eby odzyska膰 zaufanie ludzi... Dobrze, p贸jd臋 ju偶... Musz臋 sprawdzi膰 pewne rzeczy... Nie wychod藕cie z domu bez potrzeby, uwa偶ajcie, 偶eby s膮siedzi was nie widzieli. Przyjd臋 jutro rano.
Dalej mogli艣my ju偶 nie s艂ucha膰, by艂o jasne, 偶e nic wa偶nego si臋 nie wydarzy. Da艂em znak Alonie, 偶eby przerwa艂a kontakt.
- Co teraz? - zapyta艂a.
W zadumie zab臋bni艂em palcami w pie艅 drzewa.
- Ten kap艂an jest zbyt m膮dry - wymrucza艂em.
- A od kiedy to jest przest臋pstwem? - spyta艂a k膮艣liwie Alona.
- Nie jest. Problem w tym, 偶e on rozgryz艂 moje aluzje, a to znaczy, 偶e b臋dzie w膮tpi艂, czy te rady s膮 prawdziwe. W艣r贸d ludzi diab艂y ciesz膮 si臋 z艂膮 s艂aw膮...
- Dziwne...
- Nie musisz si臋 wyz艂o艣liwia膰. - Machn膮艂em r臋k膮. - Powiedz lepiej, co robi膰?
- A mo偶e by tak powiedzie膰 prawd臋?
- 呕artujesz sobie? Chocia偶... - zastanowi艂em si臋. - Taki wariant nie przyszed艂 mi do g艂owy...
- A pewnie, gdzie偶by ci przysz艂o do g艂owy, 偶eby wszystko szczerze opowiedzie膰. Szczero艣膰 w og贸le nie mie艣ci si臋 w twoim repertuarze.
- No wiesz... czasem nawet szczero艣ci膮 mo偶na oszuka膰.
- Do艣膰 tego! Powiedz lepiej, co wymy艣li艂e艣?
- Sama przecie偶 ju偶 powiedzia艂a艣. Opowiemy wszystko szczerze.
- Jeste艣 pewien?
Westchn膮艂em i zamy艣li艂em si臋. Jak Stirlitzowi spodoba艂o mi si臋, wi臋c zamy艣li艂em si臋 jeszcze raz. No dobrze, dowcipkuj臋 sobie, a to tylko znaczy, 偶e nie jestem pewien. Ale co艣 jednak trzeba zrobi膰! Kap艂an mnie rozgryz艂, nie mo偶e tylko zrozumie膰, po co mu to wszystko opowiedzia艂em. To znaczy, 偶e b臋dzie w膮tpi艂. B臋dzie sprawdza艂 i sprawdza艂 w niesko艅czono艣膰, a to strata czasu. Ma艂o tego, on mo偶e zupe艂nie nie uwierzy膰, a wtedy...
- Obawiam si臋, 偶e nie mamy wyboru - westchn膮艂em.
- Teraz si臋 obawiasz? - zdenerwowa艂a si臋 Alona. Jak rany, czemu ona si臋 czepia s艂贸w? Co jej si臋 teraz nie podoba? - Nie obawiasz si臋 tylko wtedy, gdy sterujesz lud藕mi, co? Gdy ta艅cz膮, jak im zagrasz?!
- Ja bym tak tego nie uj膮艂...
- A w艂a艣nie, 偶e tak! Ezergil, naucz si臋 ufa膰 ludziom!
- Ludziom?...
- Ludziom!
- Ju偶 si臋 rozp臋dzi艂em. Ale kap艂anowi chyba zaufam.
- A on to co, nielud藕 niby? A mo偶e ufasz mu dlatego, 偶e jest duchownym?
- O, co to, to nie! Popom mia艂bym ufa膰, jeszcze czego! Zawierz臋 mu dlatego, 偶e jest m膮dry! A to jedyne kryterium, kt贸re sprawia, 偶e kogo艣 szanuj臋.
Alona prychn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋. Chyba si臋 obrazi艂a. Co ja niby takiego powiedzia艂em?
- Skoro mamy i艣膰, to chod藕my - powiedzia艂a bezbarwnym g艂osem.
Chyba naprawd臋 si臋 obrazi艂a... I wtedy do mnie dotar艂o. Kurde, kurde, kurde... przecie偶 tyle razy si臋 z ni膮 dra偶ni艂em, m贸wi艂em, 偶e nic nie umie! I teraz wzi臋艂a sobie moje ostatnie s艂owa do serca! Skoro nic nie umie, to nie jest m膮dra, a jak nie jest m膮dra, to znaczy, 偶e jej nie szanuj臋... O, matko boska... Tfu, tfu, tfu, zupe艂nie mi si臋 w g艂owie pomiesza艂o przez t臋 dziewczyn臋! Jeszcze troch臋, a zaczn臋 si臋 modli膰! No dobrze, ale przecie偶 ja wcale nie to mia艂em na my艣li! Przecie偶 nie uwa偶am jej za idiotk臋! Le艅 - tak, niedbaluch - owszem, ale nie idiotka! Przeprosi膰 j膮, czy jak? Tylko pogorsz臋 spraw臋... Ale z drugiej strony, to by znaczy艂o, 偶e liczy si臋 z moim zdaniem, 偶e jest dla niej wa偶ne... O rany! Od razu poczu艂em si臋 ra藕niej.
- Alona, jeste艣 bardzo m膮dra! - zawo艂a艂em niemal na ca艂y park. Podbieg艂em do niej i opieraj膮c si臋 na jej ramieniu, podskoczy艂em tak wysoko, jak tylko zdo艂a艂em.
- Ty kretynie! Ba艂wanie! Wariacie! - Alona straci艂a r贸wnowag臋, upad艂a i teraz wyzywa艂a mnie, z wielk膮 staranno艣ci膮 dobieraj膮c s艂owa. A ja si臋 tylko 艣mia艂em. Gdy wreszcie wyczerpa艂a zapas wyzwisk, spojrza艂a na mnie podejrzliwie i spyta艂a: - Czy ty przypadkiem nie jeste艣 chory?
- Jestem! - wyzna艂em ze 艣miechem. Przecie偶 wszyscy ludzie uwa偶aj膮 mi艂o艣膰 za chorob臋. 呕e te偶 musia艂em zakocha膰 si臋 w aniele! Koszmar! - I to jeszcze jak chory! W dodatku wcale nie chc臋 si臋 leczy膰.
Alona demonstracyjnie zrobi艂a palcem k贸艂ko przy skroni i posz艂a do wyj艣cia z parku. Szed艂em za ni膮, pr贸buj膮c sobie wyobrazi膰, jak b臋dzie wygl膮da艂a, gdy ju偶 dostanie skrzyd艂a. Wychodzi艂o mi, 偶e odlotowo. Obejrza艂em siebie i westchn膮艂em. Ech, nawet z ogonem nie b臋d臋 przystojniakiem... Ale za to jestem m膮dry, tu ju偶 nikt nie zaprzeczy. A jaki skromny...
Uspokojony tymi my艣lami, zacz膮艂em i艣膰 z dumnie uniesion膮 g艂ow膮. Naprz贸d! Anio艂 i diabe艂 dzia艂aj膮 razem! Kto odwa偶y si臋 wyst膮pi膰 przeciwko nam?! No, kto?! Mo偶e wy?!
Rozdzia艂 4
Adres kap艂ana poznali艣my bardzo szybko - wystarczy艂o wys艂a膰 zapytanie do raju lub piek艂a i ju偶 wkr贸tce stali艣my przed drzwiami jego mieszkania. Ostro偶nie dotkn膮艂em drewna.
- Nie zdo艂am tam wej艣膰. W 偶aden spos贸b.
Alona popatrzy艂a na drzwi, potem na mnie.
- O tym nie pomy艣leli艣my... A przecie偶 wiedzieli艣my, 偶e jest bardzo silnym uzdrawiaczem dusz, mogli艣my przewidzie膰, 偶e jego mieszkanie jest chronione...
- Co zrobimy? - Chyba po raz pierwszy nie wiedzia艂em, jak post膮pi膰 i to mnie denerwowa艂o.
Stali艣my na klatce schodowej i patrzyli艣my na siebie stropieni. Alona przenios艂a wzrok na drzwi.
- Zaczekaj - poprosi艂a i nim zd膮偶y艂em co艣 powiedzie膰, znikn臋艂a wewn膮trz mieszkania. Hm, dowodzenie to chyba moja prerogatywa. Dziewczyna ro艣nie w oczach... Poczu艂em, 偶e p臋kam z dumy - przecie偶 to w ko艅cu moja zas艂uga!
Z drzwi wy艂oni艂a si臋 g艂owa Alony.
- Mam pomys艂. Pami臋tasz, jak wszed艂e艣 do cerkwi?
- Pami臋tam, zdj臋艂a艣 z niej b艂ogos艂awie艅stwo... Chcesz zrobi膰 to samo z mieszkaniem? Zwariowa艂a艣? Za co tak ojca Fiodora?! Przecie偶 to dobry cz艂owiek!
Alona skrzywi艂a si臋 i wysz艂a do mnie.
- Wiem i dlatego potrzebuj臋 twojej zgody. Mog臋 zdj膮膰 b艂ogos艂awie艅stwo, ale potem bez oficjalnego zezwolenia piek艂a nie mog臋 go przywr贸ci膰. Moje b艂ogos艂awie艅stwo b臋dzie znaczy艂o du偶o wi臋cej ni偶 b艂ogos艂awie艅stwo kap艂ana, czego艣 takiego nie daje si臋 ot tak. Ale dla sprawy... Je艣li jako przedstawiciel piek艂a udzielisz zezwolenia...
- Hm, a je艣li teraz obiecam, 偶e dam, a potem nie dam?
Alona spojrza艂a na mnie chmurnie.
- Ezergil, czasem twoje 偶arty s膮 wyj膮tkowo krety艅skie.
- Przepraszam. Oczywi艣cie, 偶e si臋 zgadzam, ojciec Fiodor to dobry cz艂owiek i trzeba to uszanowa膰.
Alona skin臋艂a g艂ow膮 i zn贸w znikn臋艂a w mieszkaniu. No prosz臋, jak jej to 艂adnie idzie! Moja szko艂a!
Nim zd膮偶y艂em doko艅czy膰 my艣l, wy艂oni艂a si臋 r臋ka Alony, z艂apa艂a mnie za ko艂nierz i wci膮gn臋艂a do 艣rodka.
- D艂ugo jeszcze chcia艂e艣 si臋 tam obija膰? - spyta艂a rozdra偶niona.
- Ja? Ja? - a偶 mnie zatka艂o z oburzenia. Wzi臋艂a mnie za fraki, niczym psotnego kociaka! Mnie! I jeszcze mi m贸wi, 偶e si臋 obijam!
- Idziemy - zakomenderowa艂a, nie s艂uchaj膮c moich ura偶onych okrzyk贸w.
Postanowi艂em nie zwraca膰 uwagi na te kobiece g艂upstwa. Musz臋 by膰 ponad to. Poza tym, nale偶y si臋 rozejrze膰.
Co my tu mamy? Przedpok贸j... Ca艂kiem przyjemnie urz膮dzony, gustownie, ze smakiem...
Popatrzy艂em na szaf臋, wyra藕nie zrobion膮 r臋cznie. Ale jak zrobion膮... Tak, ojciec Fiodor mia艂 nie tylko g艂ow臋 na karku, ale r贸wnie偶 z艂ote r臋ce... Ostro偶nie dotkn膮艂em niewielkiego dzwoneczka powieszonego na jakim艣 haku, poci膮gn膮艂em za wisz膮cy sznurek. W przedpokoju rozleg艂 si臋 melodyjny brz臋k.
- Kto tam? - us艂yszeli艣my g艂os kap艂ana. Jeszcze chwila i przed nami stan膮艂 pop, skupiony i spi臋ty, niczym 艣ci艣ni臋ta spr臋偶yna, kt贸ra w ka偶dej chwili mo偶e uwolni膰 ca艂膮 swoj膮 energi臋.
- To wy? - spyta艂 zdumiony.
- My - przyzna艂em. - W go艣ci. Mo偶emy?
- A jak tu weszli艣cie?
Alona w milczeniu przesz艂a przez drzwi wyj艣ciowe i wr贸ci艂a w ten sam spos贸b.
- Aa...
- To mo偶emy wej艣膰? - zapyta艂em.
- Przecie偶 ju偶 weszli艣cie. - Kap艂an wzi膮艂 si臋 w gar艣膰 i teraz przygl膮da艂 si臋 nam z zaciekawieniem. - Czyli jednak nie jeste艣cie diab艂em i anio艂em... Grigorij Iwanowicz mia艂 racj臋...
Wymienili艣my z Alon膮 spojrzenia.
- Oczywi艣cie - przyzna艂em. - Jeste艣my kosmitami. Zielone ludziki. Przylecieli艣my w lataj膮cym... no, jak to si臋 m贸wi... o, w lataj膮cym garnku.
- Talerzu - poprawi艂a powa偶nie Alona.
- W艂a艣nie, talerzu. Chocia偶, szczerze m贸wi膮c, nie rozumiem, dlaczego nie w garnku. Tam wi臋cej wejdzie.
- Czego? - spyta艂a Alona, tak samo powa偶nie.
- Jedzenia, a wcale nie tego, o czym pomy艣la艂a艣.
- A sk膮d wiesz, o czym pomy艣la艂am?
- A o czym innym mog艂a pomy艣le膰 taka zepsuta i 藕le wychowana kosmitka, jak ty?
- Stop, stop! - Ojciec Fiodor potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Co wy robicie?
- Wyg艂upiamy si臋 - oznajmi艂em uprzejmie.
- Rozumiem. Bez wzgl臋du na to, po co przyszli艣cie, nie przypuszczam, 偶eby艣cie po prostu przechodzili obok i wst膮pili. Napijecie si臋 herbaty?
Znowu wymienili艣my spojrzenia.
- Z przyjemno艣ci膮.
- W takim razie zapraszam. Jeszcze tylko jedno pytanie: je艣li naprawd臋 jeste艣 diab艂em, jak zdo艂a艂e艣 wej艣膰 do mojego mieszkania? Przecie偶 jestem kap艂anem.
- Korale mecyje... No i co z tego, 偶e kap艂anem? To wcale nie zapewnia panu wyj膮tkowej ochrony. Przy okazji, my wolimy okre艣lenie „uzdrowiciel dusz”.
- A co za r贸偶nica?
- Du偶a. Kap艂an贸w jest wielu, ale nie wszyscy ratuj膮 dusze. A wielu uzdrowicieli dusz nie jest duchownymi. Rozumie pan? Wy, ludzie, sami mianujecie si臋 uzdrowicielami dusz, ale nie rozumiecie, 偶e to nak艂ada na was szczeg贸ln膮 odpowiedzialno艣膰. To, co mo偶na wybaczy膰 zwyk艂ym ludziom, wam nie ujdzie na sucho. A wszed艂em tu dzi臋ki niej. - Skin膮艂em na Alon臋. - To ona mnie wprowadzi艂a, a jak... Naprawd臋 lepiej, 偶eby pan nie wiedzia艂. Jednak w zamian otrzyma pan wielk膮 nagrod臋, chocia偶, jak sam pan zapewne rozumie, niematerialn膮.
Ojciec Fiodor potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Coraz mniej z tego wszystkiego pojmuj臋 - wyzna艂.
- To mo偶e zaczniemy od pocz膮tku? - zaproponowa艂a Alona. - W艂a艣nie po to przyszli艣my, 偶eby o wszystkim opowiedzie膰.
- Ach tak? I sk膮d ten zaszczyt?
- Jest pan bardzo m膮dry - powiedzia艂em. - I wszystko pan ju偶 zrozumia艂, tylko wyci膮gn膮艂 pan fa艂szywe wnioski. Ale nic dziwnego, mia艂 pan za ma艂o danych. A po wyci膮gni臋ciu niew艂a艣ciwych wniosk贸w, zacznie pan niew艂a艣ciwie dzia艂a膰. W zasadzie ju偶 pan zacz膮艂, id膮c do waszej cerkiewnej biblioteki. Chcia艂 pan poszuka膰 wiedzy, gdy potrzebna jest wiara.
- 艢lepa wiara? - zapyta艂 kap艂an z u艣miechem. - A kto m贸wi艂, 偶e nie lubi fanatyk贸w?
- Prawdziwa wiara nie mo偶e by膰 艣lepa. Wiara to otwarte w duszy cz艂owieka drzwi dla Niego. Wy, ludzie, lubicie wszystko komplikowa膰.
Kap艂an zamy艣li艂 si臋 na chwil臋, ale szybko si臋 ockn膮艂.
- Wchod藕cie, wchod藕cie, czemu stoicie? Tam s膮 kapcie... A ja nastawi臋 wod臋 na herbat臋.
Skin臋li艣my g艂owami; Alona pierwsza zrzuci艂a adidasy, w艂o偶y艂a kapcie i posz艂a do kuchni. Ja musia艂em rozsznurowa膰 buty, wi臋c zjawi艂em si臋 ostatni.
Ojciec Fiodor sta艂 przy kuchence i sypa艂 co艣 do imbryczka, chyba nie tylko zwyk艂膮 herbat臋. Obok sta艂 w艂膮czony czajnik. Kap艂an wskaza艂 mi wolne krzes艂o obok tego, na kt贸rym ju偶 siedzia艂a Alona. Usiad艂em, cierpliwie czekaj膮c, a偶 pop si膮dzie obok nas. Z braku innego zaj臋cia rozejrza艂em si臋 po pomieszczeniu. Od razu rzuci艂y mi si臋 w oczy ikony w k膮cie. Na parapecie sta艂y kwiaty, zupe艂nie mi nieznane, jakie艣 rzadkie okazy. W 偶yciu bym nie pomy艣la艂, 偶e nasz kap艂an zajmuje si臋 botanik膮! C贸偶, ka偶dy ma jakie艣 wady... „Nobody's perfect”, jak to m贸wi膮.
Od razu zauwa偶y艂em, 偶e ojciec Fiodor, sprawiaj膮c wra偶enie zaj臋tego, zerka na nas ukradkiem. Kopn膮艂em Alon臋 pod sto艂em, a ten anio艂ek odpowiedzia艂 jeszcze mocniejszym kopniakiem. Skrzywi艂em si臋 i pogrozi艂em dziewczynie pi臋艣ci膮, odwr贸ci艂a si臋 ode mnie, dumnie zadzieraj膮c nos. O, i ju偶 sobie pogadali艣my.
Ojciec Fiodor postawi艂 na stole imbryk i dwa talerzyki; jeden z ciastem, drugi z cukierkami czekoladowymi, potem wyj膮艂 z lod贸wki niewielki s艂oiczek konfitur.
- Moja mama robi艂a - powiedzia艂, stawiaj膮c na stole. - Palce liza膰.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a grzecznie Alona.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂em r贸wnie偶. - Jakby co, wstawi臋 si臋 u nas za panem.
- Ezergil! - Alona popatrzy艂a na mnie zagniewana. - Zaczynam mie膰 do艣膰 twoich 偶art贸w! Jeszcze jedna odzywka w tym stylu, a zapomn臋, 偶e jestem anio艂em!
- Zdumiewaj膮ce! Wi臋c do tej pory o tym pami臋ta艂a艣?
Alona zakl臋艂a przez z臋by i podnios艂a cukiernic臋, jakby wa偶膮c j膮 w d艂oni.
- Stop! - zawo艂a艂 szybko ojciec Fiodor. - W moim domu nikt nie b臋dzie w nikogo niczym rzuca艂.
- Przepraszam - Alona zaczerwieni艂a si臋 - ale ten typ ka偶dego wyprowadzi艂by z r贸wnowagi! Nawet anielska cierpliwo艣膰 ma swoje granice.
- Tak. - Kap艂an usiad艂 przy stole i nala艂 esencji do fili偶anek. - Pos艂uchajcie, porozmawiajmy otwarcie i szczerze...
- Po to przyszli艣my - burkn膮艂em, patrz膮c na Alon臋, kt贸ra nadal zerka艂a znacz膮co w stron臋 masywnej cukierniczki. Te jej spojrzenia dzia艂a艂y mi na nerwy.
- I bardzo dobrze. W takim razie zapomnijmy o tej ca艂ej historii z diab艂ami i anio艂ami. Opowiedzcie szczerze, kim jeste艣cie.
- Nie wierzy nam - zauwa偶y艂a Alona.
- Jak偶e trafna uwaga! - odpar艂em z艂o艣liwie. - Ojcze Fiodorze, b臋dzie pan musia艂 nam uwierzy膰; my naprawd臋 jeste艣my tymi, za kt贸rych si臋 podajemy. Ja jestem diabe艂 Ezergil i urodzi艂em si臋 w piekle sto dwadzie艣cia lat temu, w bardzo porz膮dnej rodzinie diabelskiej, je艣li oczywi艣cie nie liczy膰 jednego irytuj膮cego indywiduum, kt贸re m贸j ojciec uwa偶a za ha艅b臋 ca艂ego rodu.
- Powinni艣cie by膰 dumni! - zdenerwowa艂a si臋 Alona. - Monterrey jest najlepszym anio艂em na 艣wiecie!
- O tym w艂a艣nie m贸wi臋. Moja towarzyszka jest anio艂em, co na pewno ju偶 pan zrozumia艂, obserwuj膮c jej nienaganne maniery, uprzejmo艣膰, 艂agodno艣膰 i zdumiewaj膮c膮 cierpliwo艣膰...
- Ezergil!!!
- Czy偶 nie mam racji? - Popatrzy艂em na ni膮 niewinnie i zatrzepota艂em rz臋sami.
- Czasami... czasami... - zacz臋艂a gniewnie Alona.
- Niech b臋dzie „czasami”. - Machn膮艂em r臋k膮. - A wi臋c, jak ju偶 powiedzia艂em, moja towarzyszka jest anio艂em. Nazwa si臋 Alona, ale jej imi臋 i tak panu nic nie powie, podobnie zreszt膮 jak moje. Ale to si臋 jeszcze zmieni... Jednak o tym przecie偶 ju偶 wspomina艂em, przepraszam. O czym to ja?... Ach tak, poza tym jestem m膮dry i skromny, co zapewne te偶 pan zauwa偶y艂.
- Owszem. - Skin膮艂 g艂ow膮 kap艂an. - Ka偶dy z nas jest m膮dry, skromny i dobry, tylko niekt贸rzy nie potrafi膮 tego okaza膰.
Alona pokiwa艂a g艂ow膮, a ja oklap艂em.
- Takie uwagi to tak w艂a艣ciwie m贸j obowi膮zek, ale je艣li nie chce pan s艂ucha膰, to nie.
I jednym 艂ykiem wypi艂em p贸艂 fili偶anki herbaty.
- Ezergil, zapomnia艂e艣, po co tu przyszli艣my? - zapyta艂a Alona.
- W艂a艣nie si臋 nad tym zastanawiam - wyzna艂 kap艂an. - Za艂贸偶my, 偶e m贸wicie prawd臋 i faktycznie jeste艣cie anio艂em i diab艂em. Nie uwa偶acie, 偶e to do艣膰 dziwne zestawienie? Anio艂 i diabe艂 wsz臋dzie zjawiaj膮 si臋 razem. Przecie偶 powinni艣cie si臋 nawzajem nie lubi膰!
- Dlaczego powinni艣my? - zapyta艂em.
- Macie r贸偶ne cele i tak dalej...
- Zostawmy to „i tak dalej” i porozmawiajmy o celach. Sk膮d my艣l, 偶e mamy r贸偶ne cele?
- No jak to, przecie偶 diab艂y s膮 wrogami rodzaju ludzkiego, upad艂ymi anio艂ami, kt贸re marz膮 o tym, by zniszczy膰 twory Pana.
Zerkn膮艂em podejrzliwie na duchownego; niby mia艂 powa偶n膮 min臋, ale co艣 mi si臋 wydawa艂o, 偶e tak naprawd臋 my艣li inaczej. W milczeniu dopi艂em herbat臋 i jeszcze sobie dola艂em.
- Pyszna - powiedzia艂em, a Alona skin臋艂a g艂ow膮. Pi艂a niewielkimi 艂yczkami, zagryzaj膮c ciastem. Ja pi艂em ju偶 drug膮 fili偶ank臋, ona dopiero zacz臋艂a pierwsz膮.
- Nauczy艂em si臋 zaparza膰 j膮 jeszcze w wojsku. Mieli艣my takiego jednego sier偶anta... Zreszt膮 niewa偶ne. Kontynuujcie, szanowny diable.
Prosz臋, jeszcze sobie kpi...
- Dobrze. - Zdecydowanym ruchem odstawi艂em fili偶ank臋, z艂膮czy艂em d艂onie i opar艂em si臋 艂okciami o st贸艂, patrz膮c twardo na ojca Fiodora. - Od艂贸偶my na bok z艂o艣liwostki, nie mam ochoty na gr臋 „komu si臋 to pr臋dzej znudzi”. Uznajmy, 偶e pan zwyci臋偶y艂.
Kap艂an skin膮艂 g艂ow膮.
- Od razu zrozumia艂em, 偶e jeste艣 m膮drzejszy od Ksefona.
- To akurat nie jest trudne. By膰 g艂upszym od Ksefona, o, to dopiero by艂oby osi膮gni臋cie! Ksefon jest specjalist膮 od jednej rzeczy, drobnych 艣wi艅stw, by艂 nim, jest i b臋dzie. Chcia艂em z panem porozmawia膰 nie z powodu Ksefona. Aha, to przyznam si臋 od razu, 偶e s艂ysza艂em wasz膮 rozmow臋 z malarzem, jak r贸wnie偶 jego zabawn膮 sugesti臋, 偶e jeste艣my kosmitami.
- Domy艣li艂em si臋. Czy Ksefon r贸wnie偶 nas pods艂uchiwa艂?
- Nie. - Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. - Jest pan kap艂anem, m贸wi膮c j臋zykiem zrozumia艂ym dla pana, chocia偶 w piekle i w raju s艂owo „kap艂an” jest tak skompromitowane, 偶e, jak ju偶 wspomnia艂em, my wolimy termin „uzdrowiciel dusz”. Jest pan wi臋c uzdrowicielem dusz, ale nadal nie zdaje pan sobie sprawy ze swojej si艂y. Niech pan sobie przypomni, co si臋 sta艂o z Ksefonem, jak oparzy艂 go pan dotykiem.
- Ale z tob膮 mi si臋 nie uda艂o.
- Ju偶 panu wyja艣ni艂em przyczyn臋... Niech pan sobie przypomni, z jakim zamiarem podszed艂 pan do niego, a z jakim do mnie. Do niego zbli偶y艂 si臋 pan, chc膮c mu pom贸c, szczerze 偶ycz膮c dobra. A do mnie? 呕ycz膮c mi nieprzyjemno艣ci. Czy naprawd臋 chcia艂 pan walczy膰 z diab艂em mrocznymi uczuciami? Nie s膮dzi pan, 偶e to 艣mieszne?
- Ach, to dlatego... Nadstawi膰 drugi policzek!
Skrzywi艂em si臋.
- Wy, ludzie, wszystko bierzecie tak dos艂ownie.
- Ezergil, do rzeczy - nie wytrzyma艂a Alona.
- Ach, no tak. Dobrze, zostawmy t臋 rozmow臋.
- Jeszcze tylko jedno... Nie rozumiem, dlaczego Ksefon nie m贸g艂 nas pods艂uchiwa膰?
- Dlatego, 偶e 偶yczy艂 pan dobra tamtemu domowi! - warkn膮艂em, wyprowadzony z r贸wnowagi niedomy艣lno艣ci膮 kap艂ana. - Pob艂ogos艂awi艂 pan go! I nic z艂ego nie mog艂o przenikn膮膰 do jego wn臋trza!
- A ty?
- Tfu! No dlaczego s膮dzi pan, 偶e ja jestem z艂em?! Cholera! Zupe艂nie oduczy艂 si臋 pan my艣lenia?! Dlaczego ja mam by膰 z艂em?!
- Ale po co si臋 tak denerwowa膰? - Ojciec Fiodor popatrzy艂 na mnie os艂upia艂y.
- Przepraszam... Ja r贸wnie偶 nie mog艂em tam zajrze膰, ale nie dlatego, 偶e jestem z艂em. Po prostu pa艅ska energia i moja si臋 wzajemnie nie przyjmuj膮. A ona mog艂a. - Skin膮艂em g艂ow膮 na Alon臋. - I ona pods艂uchiwa艂a. S艂ysza艂em wszystko dzi臋ki niej.
- Anio艂 pods艂uchiwa艂? S膮dzi艂em, 偶e anio艂y s膮 takie... takie...
- Dobre, uczciwe, czyste? Cha, cha. No niech偶e pan wreszcie zrozumie, 偶e my nie jeste艣my dobrem czy z艂em, tylko waszym odbiciem! Odbiciem waszej wiary! Jeste艣my tacy sami jak wy! Nie lepsi i nie gorsi!
- Chwileczk臋 - spyta艂 kap艂an czujnie. - Co powiedzia艂e艣 o odbiciu?
- Jeszcze pan nie zrozumia艂? Istniejemy tylko dop贸ty, dop贸ki ludzie w nas wierz膮. Wy jeste艣cie nie艣miertelni, my nie. Jeste艣my dla was jak kule dla kaleki; wskazujemy drog臋, kierujemy, karzemy. W chwili, gdy ludzie przestan膮 potrzebowa膰 wspomagania, znikniemy.
- A B贸g?
- O, rany, prosz臋, niech pan przy mnie o Nim nie wspomina. Odpowiadam: On stworzy艂 was, ludzi, a wy stworzyli艣cie nas. Czy to jasne? Jeste艣my tacy, jakimi nas widzieli艣cie. W czasach inkwizycji anio艂y i diab艂y r贸wnie偶 prowadzi艂y wojny. Anio艂y ratowa艂y ludzi, my karali艣my. Toczy艂y si臋 bitwy o wasze dusze. Ilu anio艂贸w zgin臋艂o z r膮k diab艂贸w, ilu diab艂贸w pad艂o z r膮k anio艂贸w! Ale stopniowo doro艣li艣cie, wi臋c doro艣li艣my i my. Stali艣cie si臋 pragmatykami, zatem my r贸wnie偶. W ko艅cu stan臋艂o na tym, 偶e anio艂y i diab艂y nie maj膮 o co walczy膰, ka偶dy wykonuje swoj膮 prac臋. Powtarzam, nie mo偶emy by膰 ani lepsi, ani gorsi od ludzi, jeste艣my tacy jak wy, ze wszystkimi waszymi wadami i zaletami.
Kap艂an potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Dla mnie to wszystko jest zbyt... niesamowite.
- Wierz臋. Dlatego lepiej opowiem, od czego si臋 to wszystko zacz臋艂o, a zacz臋艂o si臋 od mojego wujka, kt贸rego ojciec uwa偶a za ha艅b臋 rodziny, poniewa偶 zosta艂 skrzydlatym; tak nazywamy anio艂贸w. Przyby艂 do piek艂a w swoich sprawach i zabra艂 mnie ze sob膮 do ministerstwa kar. Tam spotka艂em pewn膮 zb艂膮kan膮 dusz臋...
Zacz膮艂em opowiada膰. Ojciec Fiodor s艂ucha艂 z otwartymi ustami, zapominaj膮c o ca艂ym 艣wiecie. Najwyra藕niej moja opowie艣膰 by艂a dla niego szokiem. Zw艂aszcza piek艂o, chyba wyobra偶a艂 je sobie inaczej. A tu takie same miasta i tacy sami mieszka艅cy tych miast, ze swoimi troskami i rado艣ciami. Tyle, 偶e ogonia艣ci.
- I to ju偶 w艂a艣ciwie wszystko - zako艅czy艂em. - Nie opowiada艂bym o tym, ale odgad艂 pan, co chcia艂em przekaza膰 w swoich aluzjach; tylko zamiast w to uwierzy膰, zacz膮艂 pan wietrzy膰 podst臋p. Wkr贸tce zacz膮艂by pan w膮tpi膰, a to do niczego dobrego by nie doprowadzi艂o.
- Ezergil... - powiedzia艂a Alona jako艣 tak smutno.
- Tak?
- Dopiero teraz rozumia艂am, tw贸j wujek po prostu mnie wykorzysta艂. Potrzebowa艂 pomocy dla ukochanego bratanka i dlatego wybra艂 rozentuzjazmowan膮 idiotk臋.
Roze艣mia艂em si臋, Alona popatrzy艂a na mnie z uraz膮.
- Co w tym 艣miesznego?
- Ale偶 wszystko! Oj, nie mog臋! Alona, ty po prostu nie znasz mojego wujka! Zacznijmy od tego, 偶e jest anio艂em, a ju偶 samo to nak艂ada na niego okre艣lone ograniczenia. Po drugie, na pewno nie zrobi艂by mi takiego 艣wi艅stwa. Pocz膮tkowo te偶 my艣la艂em, 偶e przys艂a艂 mi pomoc, bo we mnie nie wierzy艂. Ale przecie偶 zawsze powtarza艂, 偶e ma o mnie wysokie mniemanie. Wyobra偶asz sobie, jak bym si臋 czu艂, gdybym odkry艂, 偶e nie mo偶na mu ufa膰? Nie, wujek by nie zaryzykowa艂. Po prostu mia艂 w tym jaki艣 sw贸j plan...
Domy艣la艂em si臋 nawet, jaki, i bardzo mi si臋 to nie podoba艂o, jednak nie mia艂em zamiaru opowiada膰 Alonie o swoich domys艂ach. Po pierwsze, w ko艅cu to tylko domys艂y, a po drugie, anielica wcale nie musia艂a o nich wiedzie膰.
- Tak czy inaczej - doko艅czy艂em - chodzi o pomoc temu nieszcz臋snemu ch艂opcu i jego matce. Z czego jeste艣 taka niezadowolona?
Alona u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo.
- Nic, nic, wszystko w porz膮dku. Przepraszam, 偶e zw膮tpi艂am.
Kap艂an s艂ucha艂 nas z ogromn膮 uwag膮. Zerkn膮艂em na niego, a on opu艣ci艂 wzrok.
- Taak... To wszystko jest bardzo zaskakuj膮ce... je艣li to oczywi艣cie prawda. Ch艂opcze, niszczysz ca艂y istniej膮cy system, obalasz uznane fakty!
- Naprawd臋? - prychn膮艂em. - Zdradz臋 panu straszn膮 tajemnic臋: nie ma nic bardziej zwodniczego ni偶 uznane fakty. A co si臋 tyczy systemu... Czy ja go niszcz臋? Przecie偶 nie b臋dzie pan rozpowiada艂 po ca艂ym mie艣cie o tym, czego si臋 pan w艂a艣nie dowiedzia艂?
- Je艣li nie opowiem, b臋dzie to k艂amstwo.
- Znacznie gorzej b臋dzie, je艣li pan opowie. Zreszt膮, sam pan doskonale rozumie, 偶e to prawda z gatunku tych, do kt贸rych ludzie musz膮 doj艣膰 sami. Sami powinni zrozumie膰, 偶e nie ma dobra i z艂a, a tylko czyny, kt贸re zbli偶aj膮 was do Niego lub od Niego oddalaj膮. On nie potrzebuje ani czo艂obitno艣ci, ani s艂u偶alczo艣ci, chcia艂by w was widzie膰 r贸wnych sobie pomocnik贸w, nie s艂ugi.
- Nikt tu nie m贸wi o s艂ugach.
- Ach, oczywi艣cie, a „s艂uga bo偶y” to tylko taki zwrot. Fiodorze Iwanowiczu! S艂owa to bro艅! Straszniejsza od wszystkich waszych bomb! Ju偶 kto jak kto, ale pan powinien o tym wiedzie膰! Ludzie staj膮 si臋 tym, co o sobie m贸wi膮. Dopiero, gdy przestaniecie by膰 czyimikolwiek - nawet Jego! - s艂ugami, b臋dziecie mogli wznie艣膰 si臋 do Niego. A dalej... dalej to ju偶 sami my艣lcie.
Kap艂an spojrza艂 na Alon臋, dziewczyna skin臋艂a g艂ow膮.
- On ma racj臋. Bo niech pan pomy艣li, po co Mu s艂udzy? Gdyby chcia艂 mie膰 pokorne s艂ugi, nie da艂by ludziom wolnej woli. On chce, 偶eby艣cie si臋 doskonalili, by艣cie kiedy艣 stan臋li obok Niego, mogli by膰 Jego pomocnikami w dziele tworzenia. Pomocnikami, nie wykonawcami polece艅, bo s艂uga nie mo偶e tworzy膰.
- W takim razie dziwne, 偶e B贸g nie da艂 ludziom skrzyde艂, aby mogli wzlecie膰 ku Niemu.
Ja i Alona westchn臋li艣my jednocze艣nie.
- Przecie偶 nie my艣li pan tego naprawd臋 - zauwa偶y艂a dziewczyna.
- Gdyby da艂 ludziom skrzyd艂a - doda艂em z艂o艣liwie - to one przeszkadza艂yby im w czo艂ganiu si臋. Nie mo偶na si臋 do Niego wznie艣膰 na „podarunku”, rozumie pan? Do skrzyde艂 trzeba dorosn膮膰.
- Dobrze, nie b臋d臋 si臋 z wami spiera艂. Udajmy, 偶e o niczym mi nie m贸wili艣cie.
- S艂usznie. - Skin膮艂em g艂ow膮. - To najprostsze wyj艣cie.
Ojciec Fiodor popatrzy艂 na mnie podejrzliwie.
- Mam wra偶enie, 偶e us艂ysza艂em w twoich s艂owach wyrzut.
- Wyrzut? Sk膮d. Powiedzia艂em tylko, 偶e to faktycznie najprostsze wyj艣cie: nic nie widzie膰 i niczego nie s艂ysze膰. Je艣li nie widzisz i nie s艂yszysz, to nie ponosisz odpowiedzialno艣ci. Do diab艂a! - warkn膮艂em. - Powiedzia艂em panu o tym wszystkim nie dlatego, 偶e chc臋 pomocy! Bez pana te偶 sobie jako艣 poradzimy, z trudem, ale jednak! Po prostu wydawa艂o mi si臋, 偶e jest pan m膮drym cz艂owiekiem, znacznie m膮drzejszym od innych, 偶e pan zrozumie! Chod藕, Alona, zdaje si臋, 偶e nie mamy tu nic do roboty.
Wsta艂em i skierowa艂em si臋 do wyj艣cia. Alona wsta艂a r贸wnie偶, podrepta艂a niepewnie w miejscu i posz艂a za mn膮.
- Zaczekajcie... - poprosi艂 偶a艂o艣nie kap艂an. - Nie mog臋 przecie偶 wyst膮pi膰 przeciwko ca艂emu 艣wiatu!
Odwr贸ci艂em si臋.
- A czy my o to prosimy? Nie ka偶emy panu zmienia膰 艣wiata, prosimy tylko, 偶eby zmieni艂 pan siebie.
- Tylko tyle! - prychn膮艂 ojciec Fiodor.
- Tak - skin臋艂a g艂ow膮 Alona - to znacznie trudniej ni偶 zmieni膰 艣wiat. Pomo偶e nam pan uratowa膰 ch艂opca, jego ojca i mam臋?
- A czy jego ojcu jeszcze mo偶na pom贸c?
- Nic nie zrozumia艂 - westchn膮艂em. - Przebaczenie ch艂opca ma ogromne znaczenie. Ojciec Aloszy nie uniknie kary, ale jego przysz艂o艣膰... M贸wi膮c najpro艣ciej i po ludzku: powiedzmy, 偶e Nienaszew ma zmieni膰 prac臋. Tu chodzi o to, jak b臋d膮 wygl膮da艂y jego akta w nast臋pnej firmie: czy b臋dzie mia艂 zszargan膮 opini臋, czy nie. Czy pozwol膮 mu zacz膮膰 od czystej karty, czy te偶 niegodne czyny na zawsze splami膮 jego dusz臋? Jasne?
- A czemu diab艂u tak na tym zale偶y?
- W艂a艣nie dlatego mi zale偶y, 偶e jestem diab艂em, a nie cz艂owiekiem!
Kap艂an opu艣ci艂 oczy.
- Zawstydzi艂e艣 mnie... Przecie偶 wiecie, 偶e i tak pom贸g艂bym ch艂opcu.
- Nie tylko on potrzebuje pomocy.
- Zawsze stara艂em si臋 pomaga膰 wszystkim potrzebuj膮cym.
- Wiemy. - Alona kiwn臋艂a g艂ow膮.
- Mam jeszcze jedno pytanie. - Kap艂an popatrzy艂 na mnie. - Wspomina艂e艣 o pomaganiu innym, a jak si臋 to ma do ciebie? Z tego, co m贸wi艂e艣 wynika, 偶e bawisz si臋 lud藕mi, zmuszaj膮c ich do robienia tego, co ci potrzebne.
U艣miechn膮艂em si臋 uprzejmie.
- Niech pan nie zapomina, kim jestem. Poza tym, to nies艂uszny wniosek. Nie bawi臋 si臋 lud藕mi. Ja tylko daj臋 im to, czego chc膮. Je艣li chc膮, 偶eby nimi sterowa膰, to w艂a艣nie to im daj臋. Wyczuwa pan r贸偶nic臋?
- Chcesz powiedzie膰, 偶e ludzie chc膮, 偶eby nimi sterowa膰?
- Wi臋kszo艣膰 tak. Samodzielne my艣lenie jest bardzo m臋cz膮ce, znacznie 艂atwiej kogo艣 s艂ucha膰.
- Za艂贸偶my. Ci z艂odzieje, kt贸rzy zaczepiali Alosz臋, ci milicjanci 艂ap贸wkarze, tamten kap艂an... Och, a偶 mnie r臋ce 艣wierzbi膮, 偶eby z nim porozmawia膰...
- Nie s膮d藕, je艣li nie chcesz by膰 s膮dzony - powiedzia艂a Alona. - Nie pan b臋dzie rozlicza艂 tego cz艂owieka.
- Chyba nie jestem tak dobrym uzdrowicielem dusz, jak m贸wili艣cie - prychn膮艂 ojciec Fiodor.
- Jest pan. Ale jest pan r贸wnie偶 cz艂owiekiem. - Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Niech pan tego niepotrzebnie nie komplikuje.
- Dobrze, rozumem. Ale chcia艂em jeszcze zapyta膰 o Ksefona. On te偶 chce, 偶eby nim kierowa膰?
- Nie, on chce kierowa膰 sam. - Znudzi艂o mi si臋 stanie przy drzwiach, wr贸ci艂em do sto艂u w kuchni i wzi膮艂em kawa艂ek ciasta. - Ja mu tylko odrobin臋 pomog艂em. Czy to moja wina, 偶e lalkarz przemieni艂 si臋 w lalk臋? Ksefon opu艣ci艂 mn贸stwo zaj臋膰, mi臋dzy innymi te, na kt贸rych m贸wiono nam, 偶e taki los czeka wszystkich lalkarzy. Taki cz艂owiek budzi si臋 pewnego dnia i odkrywa, 偶e kto艣 trzyma w r臋kach jego nitki, tak jak on trzyma艂 nitki innych ludzi.
- To znaczy, 偶e nie masz z tym nic wsp贸lnego?
- Dlaczego? Mam! Nie rozumie pan roli diab艂贸w. My jeste艣my jedynie losem, dajemy to, czego ludzie chc膮. Ludzie sami dokonuj膮 wyboru. Nie mo偶emy si臋 wtr膮ca膰. Jeste艣cie wolni w korzystaniu z w艂asnej woli.
- W g艂owie mi si臋 m膮ci od tego wszystkiego. Widocznie jestem z艂ym kap艂anem. Gdyby tu by艂 m贸j nauczyciel, on wiedzia艂by, co powiedzie膰...
- Wie pan, jako艣 ma艂o mnie interesuje, co m贸g艂by powiedzie膰 pa艅ski nauczyciel. Bardziej interesowa艂oby mnie to, na ile jest szczery w tym, co m贸wi. Jak bardzo on sam w to wierzy. Ee... - Odwr贸ci艂em si臋 do Alony, szukaj膮c wsparcia i odkry艂em, 偶e 艣pi; po艂o偶y艂a r臋ce na stole, na r臋kach g艂ow臋 i zasn臋艂a! Otworzy艂em usta, a ojciec Fiodor pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- No prosz臋, zam臋czy艂em was swoj膮 paplanin膮. No, moi drodzy, czy jeste艣cie anio艂ami czy diab艂ami, zdaje si臋, 偶e najwy偶szy czas, 偶eby艣cie poszli spa膰. Po艣ciel臋 wam, nie ma sensu lata膰 w nocy po mie艣cie.
- Ale...
- Cicho, sza! B膮d藕 d偶entelmenem! Dziewczynka zasn臋艂a ze zm臋czenia, a ty nie pozwolisz jej odpocz膮膰?
- A co ja mam do rzeczy? Ona sama potrafi si臋 o siebie zatroszczy膰!
- Cicho! Idziemy. J膮 po艂o偶ymy na 艂贸偶ku, a tobie po艣ciel臋 na pod艂odze.
- A to niby dlaczego? Ona ju偶 zasn臋艂a, wi臋c jej wszystko jedno, gdzie b臋dzie spa膰, a ja na pod艂odze nie zasn臋!
Kap艂an obrzuci艂 mnie d艂ugim spojrzeniem.
- Teraz ju偶 wierz臋, 偶e jeste艣 diab艂em.
Zabrzmia艂o to do艣膰 obra藕liwie. Phi, wielkie rzeczy, nawet nie zna si臋 na 偶artach... Przecie偶 偶artowa艂em, wcale nie chcia艂em, 偶eby Alona spa艂a na pod艂odze. 艢ci膮gn膮艂em brwi i poszed艂em za kap艂anem. Ten ju偶 po艣cieli艂 kanap臋 w ma艂ym pokoju i teraz rozk艂ada艂 na pod艂odze jak膮艣 ko艂dr臋, pewnie dla mnie, przykry艂 j膮 prze艣cierad艂em i po艂o偶y艂 poduszk臋, wyj膮艂 z szafki jeszcze jedn膮 ko艂dr臋 i po艂o偶y艂 na pos艂aniu.
- K艂ad藕 si臋 - skin膮艂 na mnie - ja zaraz przyjd臋.
Zerkn膮艂em na po艣ciel, potem na siebie, klasn膮艂em w d艂onie i moje ubranie zmieni艂o si臋 w pi偶am臋. No prosz臋, a w domu nic by mi z tego nie wysz艂o. Na ziemi zdolno艣ci diab艂贸w i anio艂贸w wielokrotnie wzrastaj膮; nic dziwnego, przecie偶 tu jest 藕r贸d艂o wiary...
Do pokoju wszed艂 ojciec Fiodor, nios膮c Alon臋 na r臋kach. Dziewczyna nawet si臋 nie obudzi艂a, ale ma sen! A偶 jej pozazdro艣ci艂em. Kap艂an z pewnym zaskoczeniem zerkn膮艂 na moj膮 pi偶am臋; podszed艂em do niego i przesun膮艂em r臋k膮 nad 艣pi膮c膮 dziewczyn膮. Jej ubranie r贸wnie偶 zmieni艂o si臋 w pi偶am臋.
- Bycie diab艂em ma swoje dobre strony - zauwa偶y艂em niewinnie.
Kap艂an zamruga艂 oczami. Zrozumia艂em, 偶e ma straszn膮 ochot臋 si臋 prze偶egna膰, ale 偶eby to zrobi膰, musia艂by pu艣ci膰 dziewczyn臋. Ucieszy艂em si臋, gdyby si臋 prze偶egna艂, musia艂bym st膮d wia膰.
- Tylko prosz臋, niech pan nie robi znaku krzy偶a! Nie chce pan chyba, 偶ebym noc膮 paradowa艂 po mie艣cie w tym stroju? Przezi臋bi艂bym si臋, mo偶e bym nawet umar艂, a wszystko przez pana. By艂aby to pa艅ska wina i mia艂by pan wyrzuty sumienia...
Ojciec Fiodor prychn膮艂, po艂o偶y艂 Alon臋 na 艂贸偶ku i przykry艂 j膮 ko艂dr膮. Zauwa偶y艂em przelotny smutek w jego oczach.
- Ma pan dzieci? - spyta艂em nagle, ogl膮daj膮c pok贸j, kt贸ry przypomina艂 pok贸j dziecinny.
Kap艂an odwr贸ci艂 si臋 do mnie, przez jaki艣 czas patrzy艂 mi prosto w oczy. Wytrzyma艂em to spojrzenie.
- Mam. - Skin膮艂 g艂ow膮. - C贸rk臋. Troch臋 starsz膮 od was.
- Naprawd臋?! - zdumia艂em si臋. - To ile ona ma? Sto dwadzie艣cia pi臋膰 lat?
Ojciec Fiodor spojrza艂 na mnie zaskoczony, a potem za艣mia艂 si臋 bezg艂o艣nie.
- Zupe艂nie zapomnia艂em, kim jeste艣cie. Jak si臋 na was patrzy to po prostu dwunastoletnie dzieciaki.
- Pozory myl膮... - powiedzia艂em pouczaj膮co, zadowolony, 偶e m贸j wyg艂up usun膮艂 smutek z oczu kap艂ana.
- Jeszcze jak...
- I co si臋 sta艂o z pana c贸rk膮? Je艣li to nie tajemnica...
- Jaka tam tajemnica... 呕ona odesz艂a ode mnie i zabra艂a dziecko ze sob膮. Od tamtej pory ich nie widzia艂em.
- Aa... Przepraszam.
- Zupe艂nie nie przypominasz teraz diabla - powiedzia艂 i wyszed艂, cicho zamykaj膮c za sob膮 drzwi.
Popatrzy艂em za nim. Przypominam, nie przypominam... My艣la艂by kto, 偶e ogl膮da艂 w 偶yciu wielu czart贸w... I to ju偶 by艂a moja ostatnia my艣l, zasn膮艂em.
Rozdzia艂 5
Poniewa偶 wyspa艂em si臋 poprzedniej nocy w areszcie, obudzi艂em si臋 do艣膰 wcze艣nie. Le偶膮c bezczynnie, przypomnia艂em sobie niedawne fiasko z u艣miechem i postanowi艂em troch臋 potrenowa膰. W my艣lach skontaktowa艂em si臋 z drzewem, w kt贸rym ukry艂em swoje rzeczy i poprosi艂em je, 偶eby przes艂a艂o mi z torby ksi膮偶k臋. Kilka sekund p贸藕niej le偶a艂 przede mn膮 podr臋cznik w niepozornej ok艂adce. Otworzy艂em go i podszed艂em do lustra. Popatrzy艂em na zdj臋cie w ksi膮偶ce, spr贸bowa艂em skopiowa膰 u艣miech. Zerkn膮艂em na odbicie. Niby nie藕le... Jeszcze raz spojrza艂em na fotografi臋 i powt贸rzy艂em ca艂膮 operacj臋. Tym razem wysz艂o gorzej. Westchn膮艂em, spr贸bowa艂em jeszcze raz. Zaj臋ty treningiem nie zauwa偶y艂em up艂ywu czasu...
- Czemu robisz do siebie takie miny?
Odwr贸ci艂em si臋. Alona, opieraj膮c si臋 na 艂okciach, przygl膮da艂a mi si臋 uwa偶nie.
- Nic nie rozumiesz - burkn膮艂em ura偶ony. - Wcale nie robi臋 min.
Dziewczynka wysz艂a spod ko艂dry i popatrzy艂a na sw贸j str贸j.
- Oddaj mi moje ubranie, dobrze? - poprosi艂a. - W pi偶amie jako艣 tak nie wypada...
Nie odwracaj膮c si臋, klasn膮艂em w d艂onie.
- Super! To jak, powiesz mi, co robisz? - Stan臋艂a obok i pr贸bowa艂a zajrze膰 mi przez rami臋.
- Pracuj臋 nad u艣miechami, w oparciu o ksi膮偶k臋.
- 呕e co? Nad u艣miechami? O ksi膮偶k臋?... - Alona popatrzy艂a na mnie os艂upia艂ym wzrokiem. - Jak膮 ksi膮偶k臋?
- T臋. Seria 呕SD, czyli „呕ycie S艂awnych Diab艂贸w”. Mam tutaj cz臋艣膰 o Mefistofelesie.
Alona zerkn臋艂a na ok艂adk臋.
- A, tw贸j idea艂, m贸wi艂e艣... A po co trenujesz u艣miechy?
- Nie rozumiesz. U艣miech to dla diab艂a wszystko, jest jak wizyt贸wka! Poprzez u艣miech diabe艂 powinien umie膰 kierowa膰 swoim rozm贸wc膮...
- O, rany... - Alona wyj臋艂a mi ksi膮偶k臋 z r膮k i zerkn臋艂a na zdj臋cie. Obejrza艂a kilka rodzaj贸w u艣miech贸w, poczyta艂a podpisy, po czym odsun臋艂a od siebie podr臋cznik. - Zawsze my艣la艂am, 偶e u艣miech powinien by膰 przede wszystkim szczery. 呕eby kierowa膰 kim艣 przy jego pomocy... Wed艂ug mnie to pod艂e.
- Nic podobnego! To strasznie diabelskie!
- No przecie偶 m贸wi臋, 偶e pod艂e! Ezergil, po co ci to? Masz taki 艂adny w艂asny u艣miech... a gdy zaczynasz si臋 wykrzywia膰 w oparciu o to opracowanie, zaraz robi mi si臋 gorzej. Teraz rozumiem: wszystkie twoje grymasy pochodzi艂y w艂a艣nie z niej!
Zerkn膮艂em z pow膮tpiewaniem na ksi膮偶k臋, potem na Alon臋.
- Naprawd臋 podoba ci si臋 m贸j u艣miech?
- Oczywi艣cie! Jest bardzo 艂adny, taki zadziorny. A to, co robisz, kopiuj膮c te fotografie... blee...
U艣miechn膮艂em si臋. Alona obesz艂a mnie dooko艂a, a potem szybko wyj臋艂a z kieszeni lusterko i poda艂a mi.
- Prawda, 偶e super?
- Mo偶liwe... - Wzruszy艂em ramionami, przygl膮daj膮c si臋 swemu odbiciu. Potem odwr贸ci艂em si臋 do du偶ego lustra 艣ciennego. U艣miechn膮艂em si臋 tak, jak by艂o pokazane w „呕yciu S艂awnych Diab艂贸w”. - A wiesz, 偶e masz racj臋? Ju偶 rozumiem, najwa偶niejsza jest szczero艣膰 uczu膰. Je艣li wierzy si臋 w to, co chce si臋 pokaza膰, to u艣miech wychodzi taki, jak trzeba. Nale偶y po prostu zrozumie膰, jakie uczucia chce si臋 wm贸wi膰 swojemu rozm贸wcy i wewn臋trznie si臋 na nie nastawi膰.
- Ezergil! - Alona tupn臋艂a gniewnie nog膮. - Wcale nie o to mi chodzi艂o! Chcia艂am powiedzie膰, 偶e szczero艣膰 jest zawsze lepsza od oszustwa!
- Ju偶 zrozumia艂em. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Dzi臋kuj臋. Je艣li szczerze uwierz臋 w uczucia, kt贸re chc臋 pokaza膰, to i u艣miech wyjdzie odpowiedni. Teraz musz臋 ju偶 tylko potrenowa膰.
- Nie da si臋 z tob膮 rozmawia膰! - Anielica odwr贸ci艂a si臋 gniewnie, uderzaj膮c mnie w twarz swoim ko艅skim ogonem. - I wcale nie jeste艣 lepszy od tych wszystkich diab艂贸w, o kt贸rych nam m贸wiono w szkole! Nawet gorszy!
Wyskoczy艂a z pokoju, trzaskaj膮c drzwiami, a ja sta艂em stropiony. Przecie偶 wcale nie chcia艂em jej obrazi膰, s艂owo honoru! Co j膮 znowu napad艂o?
- Widz臋, 偶e ju偶 wstali艣cie? - Fiodor Iwanowicz zajrza艂 do mnie.
Popatrzy艂em na trzyman膮 w r臋ku ksi膮偶k臋 i pstrykni臋ciem palc贸w odes艂a艂em j膮 do drzewa.
- Wstali艣my - odburkn膮艂em.
Kap艂an popatrzy艂 na mnie w zadumie, a ja, usi艂uj膮c nie zwraca膰 na niego uwagi, poszed艂em do 艂azienki. Nacisn膮艂em klamk臋, drzwi by艂y zamkni臋te. Nadstawi艂em uszu. Ze 艣rodka dobiega艂y podejrzane odg艂osy szlochania. Zerkn膮艂em na stoj膮cego obok kap艂ana i zastuka艂em.
- Id藕 sobie! - dobieg艂o zza drzwi.
- Alona...
- Powiedzia艂am, id藕 sobie! Nie chc臋 ci臋 wi臋cej zna膰! Nie chc臋 ci臋 widzie膰!
Zerkn膮艂em zak艂opotany na Fiodora Iwanowicza i wzruszy艂em ramionami.
- Dziewczyny - powiedzia艂em tak, jakby to wszystko wyja艣nia艂o.
- Aha. - Kap艂an skin膮艂 g艂ow膮. - Ale co艣 mi si臋 zdaje, 偶e powiniene艣 przeprosi膰.
- Za co?! - oburzy艂em si臋.
- Nie wiem. Ale nie p艂acze si臋 ot, tak sobie. Mam wra偶enie, 偶e j膮 obrazi艂e艣.
Znowu zerkn膮艂em na drzwi. Zastuka艂em. Tym razem nie by艂o 偶adnej odpowiedzi. Teraz to Fiodor Iwanowicz wzruszy艂 ramionami.
- Oczywi艣cie nie znam si臋 na stosunkach mi臋dzy diab艂ami i anio艂ami, ale wydaje mi si臋, 偶e ta dziewczynka nie jest ci oboj臋tna, podobnie jak ty nie jeste艣 oboj臋tny jej. Ale teraz oboje jeste艣cie bliscy tego, 偶eby si臋 utraci膰.
Uzdrowiciel dusz, psiama膰! Mia艂em ochot臋 splun膮膰. Du偶o on tam rozumie... Dobra, sam sobie poradz臋...
艢ci膮gn膮艂em brwi, poprawi艂em ubranie i przeszed艂em przez drzwi do 艂azienki. Us艂ysza艂em okrzyk kap艂ana, ale nie zareagowa艂em.
Alona siedzia艂a na brzegu wanny i p艂aka艂a. Na m贸j widok szybko si臋 odwr贸ci艂a.
- Powiedzia艂am ci, id藕 sobie! Zawsze wchodzisz tam, gdzie ci zabraniaj膮?!
Wzruszy艂em ramionami.
- Gdyby艣 rzeczywi艣cie nie chcia艂a mnie widzie膰, to mog艂aby艣 naprawd臋 uniemo偶liwi膰 mi wej艣cie.
- Ach, tak?! - Zerwa艂a si臋 z miejsca, jej oczy rozb艂ys艂y gniewem. - My艣la艂am, 偶e jeste艣 m膮dry, a ty jeste艣 g艂upi! G艂upi! Wynocha! Won st膮d!!! - L艣nienie, kt贸re zap艂on臋艂o wok贸艂 skrzydlatej, parzy艂o, wypychaj膮c mnie z 艂azienki.
- Alona! - pr贸bowa艂em j膮 zmitygowa膰. - Porozmawiajmy! No, bez tego wszystkiego... Je艣li co艣 zrobi艂em nie tak, to przepraszam!
- Won!!! - Zosta艂em wyrzucony niczym korek od szampana prosto pod nogi popa.
Ten patrzy艂 na mnie z u艣mieszkiem.
- Naprawd臋 jeste艣 g艂upi - zawyrokowa艂.
Zerwa艂em si臋 w艣ciek艂y, rzuci艂em do drzwi 艂azienki... i odbi艂em od nich jak od betonowej 艣ciany.
- Pozostawi艂a ci mo偶liwo艣膰 wej艣cia w艂a艣nie dlatego, 偶e chcia艂a, 偶eby艣 wszed艂. Przecie偶 sam si臋 tego domy艣li艂e艣. Mia艂a nadziej臋, 偶e przyjdziesz. A ty zachowa艂e艣 si臋 jak m艂ot. - Fiodor Iwanowicz patrzy艂 na mnie ze smutnym u艣miechem.
- Nie艂adnie pods艂uchiwa膰 - burkn膮艂em, dopiero teraz rozumiej膮c, jakiego kretyna z siebie zrobi艂em.
- I kto to m贸wi...
Spojrza艂em na niego gniewnie, ale od razu oklap艂em.
- Fiodorze Iwanowiczu... Ojcze Fiodorze... No co ja mam teraz zrobi膰? - zapyta艂em 偶a艂o艣nie. - Przecie偶 bez niej nie dam sobie rady! Je艣li ona teraz odejdzie... Ja nie zdo艂am...
- Dobrze, 偶e to rozumiesz. Co masz zrobi膰, jak my艣lisz? Przepro艣. Przepraszaj, a偶 ci wybaczy. To wszystko, co mog臋 doradzi膰. P贸jd臋 zrobi膰 herbat臋...
Popatrzy艂em na odchodz膮cego kap艂ana. Cholerny uzdrowiciel dusz! 艁atwo mu m贸wi膰! A ja jestem diab艂em! Diab艂em!!! A diab艂y nie prosz膮 o wybaczenie! Nigdy! Nikogo!
Odwr贸ci艂em si臋 od drzwi i zrobi艂em krok w stron臋 kuchni. Zaraz wezm臋, p贸jd臋 i dam sobie z tym wszystkim spok贸j! Niech dziewucha sama pomaga Aloszy! Tylko 偶e wtedy nie zalicz臋 roku. Dobra, zostan臋, ale tylko z powodu praktyki! A, no i jeszcze z powodu pi臋ciuset monet. Tak jest! Jak mog艂em o tym zapomnie膰! Pi臋膰set!
Je艣li teraz rozstan臋 si臋 z Alon膮, przegram! Dobra, bior膮c pod uwag臋 tak膮 fors臋, mog臋 si臋 nawet pokaja膰. Diab艂y w艂a艣ciwie nie robi膮 takich rzeczy, ale dla pi臋ciuset sztuk cennych monet warto z艂ama膰 pewne zasady. No i z powodu wakacyjnej pracy. Dok艂adnie tak, z powodu pieni臋dzy i praktyki. A ta uparta, g艂upia anielica niewiele dla mnie znaczy. Wielkie rzeczy! Wcale nie jest a偶 taka 艂adna... a do tego wredna. Dobra, z powodu monet i praktyki, a wcale nie dla niej, powtarza艂em w my艣lach.
Ostro偶nie podszed艂em do drzwi i zastuka艂em.
- Alona... Jestem idiot膮.
Cisza.
- Wiem, 偶e mnie s艂yszysz. Zrozum, ja cz臋sto m贸wi臋 nie to, co my艣l臋... No, ale przecie偶 jestem diab艂em, a ty anio艂em. Najlepszym anio艂em, jakiego kiedykolwiek zna艂em. Czy naprawd臋 mi nie wybaczysz? Czy w twoim sercu nie ma ani odrobiny lito艣ci dla takiego g艂upka jak ja? Wiem, 偶e jestem kretynem, ale chyba mnie z tego powodu nie zabijesz?
- A powinnam - dobieg艂o zza drzwi.
Hura! Odezwa艂a si臋! Skoro tak, na pewno zdo艂am j膮 przekona膰! Zaraz zaczn臋 gada膰 i odnios臋 sukces... Hej, stop, stop! Ju偶 raz dzi艣 si臋 nagada艂em, a efekt jest jaki jest. Wystarczy tego m臋drkowania. Jak ona m贸wi艂a? 呕e najwa偶niejsza jest szczero艣膰?...
- Alona - j臋kn膮艂em. - Wybacz mi, prosz臋! Nie mog臋 wytrzyma膰, kiedy tak si臋 na mnie z艂o艣cisz. Jestem ba艂wanem...
- I to jeszcze jakim!
Poczu艂em, 偶e bariery ju偶 nie ma i czym pr臋dzej wsun膮艂em si臋 do 艂azienki. Alona od razu z艂apa艂a mnie za bluz臋.
- Nigdy, przenigdy nie wykorzystasz tego, o czym rozmawiamy do tych swoich diabelskich sztuczek! Obiecaj mi to!
Aha! Wi臋c to j膮 tak rozgniewa艂o! Faktycznie jestem ba艂wanem. Powinienem by艂 zrozumie膰, 偶e 偶arty odno艣nie poucze艅 anio艂 we藕mie sobie za bardzo do serca. Ona ujawnia艂a przede mn膮 swoje uczucia, a ja sobie zakpi艂em...
- Obiecuj臋.
Pu艣ci艂a mnie.
- Ezergil, jeste艣 najbardziej niezno艣nym typem, jakiego znam!
- Ka偶dy ma jakie艣 wady - zauwa偶y艂em filozoficznie. - Ale i ty mi co艣 obiecaj.
- Co?
- 呕e nie b臋dziesz mnie ju偶 niczego uczy艂a, 偶ebym m贸g艂 dotrzyma膰 danego s艂owa... - No i co za... czort... ci膮gnie mnie w takich chwilach za j臋zyk?!
- Ezergil! - Alona przez chwil臋 patrzy艂a na mnie gniewnie. Zamar艂em przestraszony, ale w ko艅cu zachichota艂a. - Jeste艣 niepoprawny.
- Tak - odetchn膮艂em z ulg膮 - ale gdybym by艂 poprawny, to nie by艂bym sob膮.
- Zgadza si臋. To co, zgoda?
U艣cisn膮艂em wyci膮gni臋t膮 r臋k臋.
- Zgoda. Mo偶e podejdziemy do swoich wad z wi臋ksz膮 tolerancj膮?
- Tak zr贸bmy. Ale pami臋taj, 偶e wyci膮gam do ciebie r臋k臋 tylko z powodu Aloszy! Jasne?
- Absolutnie. - Skin膮艂em powa偶nie g艂ow膮. - Ja te偶 robi臋 to tylko dla zaliczenia praktyki.
- No to super, 偶e si臋 tak dobrze rozumiemy.
- Aha. - Kiwn膮艂em g艂ow膮, postanawiaj膮c nie dr膮偶y膰 tego tematu. Naprawd臋 si臋 rozumieli艣my. Nawet usprawiedliwienie dla naszego rozejmu wybrali艣my to samo... - Chod藕my, w kuchni chyba czeka na nas herbata. Nie wiem, z czego ojciec Fiodor j膮 zaparza, ale smakuje fantastycznie. Warto by艂oby poprosi膰 o przepis...
*
Kap艂an prowadzi艂 nas w stron臋 peryferii miasta. Szli艣my za nim, cho膰 nie do ko艅ca rozumia艂em, dok膮d zmierzamy i co mamy tam robi膰. Fiodor Iwanowicz powiedzia艂, 偶e po prostu musi si臋 spotka膰 z pewnym cz艂owiekiem i 偶e poszed艂by do niego jeszcze wczoraj, gdyby ten by艂 u siebie.
- Co to za cz艂owiek? - zainteresowa艂a si臋 Alona.
- Bardzo dobry. M贸j by艂y dow贸dca z Afganistanu.
Nic wi臋cej nie powiedzia艂, ale te偶 niczego wi臋cej nie potrzebowa艂em. Zosta艂em troch臋 w tyle, 偶eby wyj膮膰 sw贸j bezcenny notes. Troch臋 niewygodnie czyta si臋, id膮c, ale mo偶na prze偶y膰. Alona sz艂a obok i zagl膮da艂a mi przez rami臋. Zerkn膮艂em na ni膮 z (dezaprobat膮, ale nie wspomina艂em, 偶e przecie偶 ma w艂asny informator. Niedawno si臋 pogodzili艣my, nic dziwnego, 偶e nie mia艂em najmniejszej ochoty na now膮 k艂贸tni臋. Skoro jej tak wygodnie, niech sobie czyta.
W tym momencie kap艂an zatrzyma艂 przeje偶d偶aj膮cy samoch贸d, zapyta艂 o co艣 kierowc臋 i pomacha艂 do nas r臋k膮.
- Szybko, wsiadajcie!
Popatrzyli艣my z Alon膮 na siebie. Wzruszy艂em ramionami i usiad艂em na tylnim siedzeniu, Alona obok mnie, a ojciec Fiodor z przodu. Samoch贸d ruszy艂, skrzydlata popatrzy艂a uwa偶nie na kierowc臋 i prychn臋艂a.
- Wasze dzieci? - zapyta艂 tamten, patrz膮c w lusterko przed sob膮.
- Nasze, nasze - odpar艂em. - A co, niepodobne?
- Bystry ch艂opak - skomentowa艂.
Alona stara艂a si臋 nie wybuchn膮膰 艣miechem, popatrzy艂em na ni膮 z godno艣ci膮.
- Prosz臋, nawet obcy ludzie to przyznaj膮 - zauwa偶y艂em i zwr贸ci艂em si臋 do kierowcy. - Poza tym jestem jeszcze m膮dry, 艣mia艂y i skromny.
Teraz ju偶 ojciec Fiodor nie wytrzyma艂 i parskn膮艂 艣miechem, a m臋偶czyzna za k贸艂kiem te偶 mia艂 chyba niez艂y ubaw.
- Weso艂o sobie 偶yjecie...
- Nawet pan sobie nie wyobra偶a, jak - powiedzia艂 ojciec Fiodor. - Z t膮 dw贸jk膮 nie spos贸b si臋 nudzi膰.
W ko艅cu samoch贸d zatrzyma艂 si臋 na jakiej艣 ulicy, gdzie sta艂y stare czteropi臋trowe bloki, nazywane przez ludzi „chruszcz贸wkami”; kap艂an zap艂aci艂, wysiedli艣my z samochodu i poszli艣my w stron臋 najbli偶szego podw贸rka.
- Wyja艣nijcie mi co艣 - poprosi艂, id膮c przodem i nie odwracaj膮c si臋 do nas. - Jak rozumiem, ca艂y plan dotycz膮cy zwr贸cenia Aloszy ku wierze wymy艣li艂 w艂a艣nie Ezergil. Rozumiem sztuczk臋 ze sprzeda偶膮 duszy i umow膮. Rozumiem te偶, dlaczego wci膮gn臋li艣cie w to matk臋 ch艂opca, mam poj臋cie, w jakim celu wpakowali艣my w to ojca. Nawet udzia艂 tych ma艂oletnich z艂odziejaszk贸w jest dla mnie zrozumia艂y. Jednego tylko nie mog臋 zrozumie膰: po co by艂o wci膮ga膰 w to wszystko prawdziwych bandyt贸w? Przecie偶 oni nie b臋d膮 偶artowa膰!
- S艂ysza艂 pan o nieprzewidzianych problemach? - zapyta艂em.
- Chcecie powiedzie膰, 偶e to w艂a艣nie taki problem? A nie jest czasem zbyt powa偶ny?
- Powiem tak: nie mia艂em poj臋cia, 偶e ojciec Aloszy poleci do najbli偶szej knajpy i b臋dzie tam opowiada艂 o znalezionych milionach.
- My艣la艂em, 偶e m贸wi艂e艣 o restauracji?
- A co za r贸偶nica?
- No tak, rzeczywi艣cie. Rozumiem, czyli nieprzewidziane problemy. A jaki macie teraz plan? Jak chcecie dzia艂a膰 dalej?
- Nijak.
- To znaczy? - Zaskoczony kap艂an stan膮艂 i odwr贸ci艂 si臋 do nas.
Westchn膮艂em ci臋偶ko.
- Nie mo偶emy oddzia艂ywa膰 na wydarzenia wprost, jedynie po艣rednio. Nie rozumie pan? 艁amanie wolnej woli cz艂owieka jest zabronione.
- Nawet je艣li wolna wola grozi 艣mierci膮?
Teraz ju偶 westchn臋li艣my oboje.
- Niech pan zrozumie - zacz臋艂a Alona. - Dla was 艣mier膰 wydaje si臋 ko艅cem wszystkiego, jednak z naszego punktu widzenia to dla duszy jedynie etap przej艣ciowy. Oczywi艣cie nie mamy zamiaru przyspiesza膰 niczyjej 艣mierci, ka偶dy powinien zrobi膰 na ziemi to, co ma do zrobienia. Zab贸jstwo to r贸wnie偶 wolna wola cz艂owieka, tu ma pan racj臋, ale nie mo偶na da膰 wolnej r臋ki w czynieniu dobra i stawia膰 ogranicze艅 w robieniu z艂a. Je艣li przeszkodzimy komu艣 w pope艂nieniu przest臋pstwa tu i teraz, gdzie艣 na pewno dojdzie do jeszcze wi臋kszej zbrodni. Czy to dla pana jasne?
Zamy艣lony duchowny omin膮艂 ka艂u偶臋.
- Niezupe艂nie - wyzna艂.
- To dlatego, 偶e patrzy pan z punktu widzenia cz艂owieka. Gdy ludzie widz膮, 偶e gdzie艣 panuje z艂o, jest rzecz膮 naturaln膮, 偶e pragn膮 to naprawi膰; i to jest s艂uszne. St艂amszone i zd艂awione z艂o zawsze zrodzi dobro. Ale je艣li ja albo Alona spr贸bujemy mu zapobiec, spowodujemy, i偶 gdzie艣 urodzi si臋 z艂o jeszcze wi臋ksze. Wmieszamy si臋 w podstaw臋 porz膮dku funkcjonowania 艣wiata, Woln膮 Wol臋 Cz艂owieka.
- Rozumiem, czyli nasze problemy b臋dziemy musieli rozwi膮za膰 bez waszego udzia艂u.
- Przecie偶 to w艂a艣nie robicie. Gorzej lub lepiej, ale robicie.
- Hm. - Kap艂an zacz膮艂 pogwizdywa膰 jak膮艣 piosenk臋. Podszed艂 do drzwi klatki schodowej i nagle zamar艂. - Dobrze, w takim razie zaczekajcie tu na mnie. Skoro ju偶 nie mo偶ecie mi pom贸c, zostawcie ludziom ich sprawy. Te偶 mi, anio艂 i diabe艂...
Zostali艣my wi臋c na dworze, a ojciec Fiodor znikn膮艂 w bramie. Wzruszy艂em ramionami i usiad艂em na 艂awce przed klatk膮, obserwuj膮c dzieci bawi膮ce si臋 na podw贸rku. Anielica przysiad艂a obok.
- Chyba si臋 obrazi艂...
- Przecie偶 to cz艂owiek - zauwa偶y艂em. - Je艣li nawet lepszy od innych, zawsze tylko cz艂owiek. Gdy dowiedzia艂 si臋, kim jeste艣my, spodziewa艂 si臋 cudu, a tu si臋 okazuje, 偶e 偶adnych cud贸w nie b臋dzie i 偶e nikt nie ma zamiaru rozwi膮zywa膰 za ludzi ich problem贸w.
- Niepotrzebnie tak m贸wisz. - Alona obj臋艂a mnie ramieniem.
- A co, nie mam racji?
- Nie o to chodzi. Chcia艂 od nas pomocy...
- Nie pomocy, tylko rozwi膮zania problem贸w. Pom贸c mu mo偶emy, ale on sam b臋dzie musia艂 stawi膰 czo艂a trudno艣ciom.
- Tak czy inaczej, nie masz racji.
- Jasne. Rozmowa na poziomie tekst贸w „sam jeste艣 g艂upi”.
- Sam jeste艣 g艂upi.
Parskn膮艂em 艣miechem.
- Macie mo偶e papierosa? - us艂yszeli艣my.
Obejrza艂em od st贸p do g艂owy ch艂opaka, kt贸ry zada艂 to pytanie. Szesnastoletni p臋tak, a obok niego drugi, taki sam. Nieco z tylu drepta艂 jeszcze jeden ch艂opaczek, m艂odszy, mo偶e czternastolatek. Ca艂a tr贸jka patrzy艂a na nas wyczekuj膮co. Zdaje si臋, 偶e papierosy by艂y ostatni膮 rzecz膮, jakiej potrzebowali. Si臋gn膮艂em do kieszeni, wyj膮艂em pe艂n膮 paczk臋, a potem zapalniczk臋. Czego艣 takiego po „inteligentnym fajt艂apie”, za jakiego mnie pewnie wzi臋li, ca艂a tr贸jka wyra藕nie si臋 nie spodziewa艂a. Zaskoczony przyw贸dca wzi膮艂 papierosa i zapali艂 od us艂u偶nie podsuni臋tej zapalniczki. Pewnie, 偶e to stary chwyt, ale nie mia艂em ochoty sili膰 si臋 na co艣 wielce oryginalnego. Jeszcze by tego brakowa艂o, 偶ebym dla r贸偶nych idiot贸w wymy艣la艂 arcydzie艂a. Obejd膮 si臋.
- Niez艂e fajki... - skomentowa艂.
- Uhu - burkn膮艂em, odwracaj膮c si臋 do siedz膮cej obok mnie Alony. - Zatkaj uszy.
Alona zd膮偶y艂a mnie ju偶 pozna膰 na tyle, 偶e nie by艂a zdziwiona moj膮 pro艣b膮, ale bez s艂owa zatka艂a uszy i zacisn臋艂a powieki. Zrobi艂em to samo.
- Co wy? - zdziwi艂 si臋 palacz. O nic wi臋cej nie zd膮偶y艂 zapyta膰. Huk, jaki si臋 rozleg艂, us艂ysza艂em nawet przez mocno przyci艣ni臋te do g艂owy d艂onie. Ma艂oletni palacz z kompletnie czarn膮 twarz膮 sta艂 przed nami i stropiony mruga艂 oczami. Pozosta艂a dw贸jka, zaskoczona wybuchem, odskoczy艂a na boki.
- Chuligani! - krzykn膮艂 kto艣 z okna. Z gara偶u wybieg艂 m臋偶czyzna z kluczem monterskim. Dzieci na placu zabaw rozgl膮da艂y si臋 przestraszone, a doros艂a cz臋艣膰 podw贸rka patrzy艂a na naszego palacza z wyra藕n膮 dezaprobat膮. Kto艣 ju偶 do niego szed艂 z konkretnymi zamiarami wypisanymi na twarzy.
Tr贸jka nastoletnich pr贸偶niak贸w rzuci艂a si臋 do ucieczki, a ja u艣miechn膮艂em si臋 z艂o艣liwie i pomacha艂em im r臋k膮.
- Nie mog艂e艣 wymy艣li膰 nic innego? - zapyta艂a gniewnie Alona. - Wystraszy艂e艣 dzieci!
Wzruszy艂em ramionami.
- Nast臋pnym razem ty wymy艣laj.
- O, 偶eby艣 wiedzia艂...
Tymczasem trzech chuligan贸w ucieka艂o przed doros艂ymi, kt贸rzy gonili ich, gro偶膮c strasznymi konsekwencjami. Ma艂olaty co chwila odwraca艂y si臋, pr贸buj膮c co艣 t艂umaczy膰 i pokazuj膮c na nas, ale poniewa偶 pr贸cz nich nikt nas nie widzia艂, takie gadanie jeszcze bardziej z艂o艣ci艂o pogo艅.
- Co to za cyrk? - zapyta艂 wychodz膮cy z klatki ojciec Fiodor.
- Jakie艣 g艂upki zrobi艂y wybuch i wszystkich wystraszy艂y. Teraz dobrzy ludzie pr贸buj膮 im wyt艂umaczy膰, 偶e 藕le zrobili.
Kap艂an popatrzy艂 na nas podejrzliwie.
- A czy czasem nie macie z tym nic wsp贸lnego?
- Oni zacz臋li.
- A co z woln膮 wol膮?
- Jest jak najbardziej na swoim miejscu. Ja tylko spe艂ni艂em pewn膮 pro艣b臋, chcieli, wi臋c da艂em. Co prawda niedok艂adnie to, co mieli na my艣li, ale i oni pragn臋li otrzyma膰 nie to wcale, czego za偶膮dali...
- Dobrze. - Kap艂an machn膮艂 r臋k膮. - Nie mam teraz g艂owy do twoich rebus贸w. Chod藕my.
- Dok膮d? - zapyta艂a Alona.
- Jak to dok膮d? Do naszego malarza. Skoro nie chcecie pom贸c, musimy rozwi膮za膰 ten problem sami.
Nie mia艂em ju偶 nawet ochoty spiera膰 si臋 i udowadnia膰, 偶e pod poj臋ciem pomocy rozumiemy dwie r贸偶ne rzeczy. To bez sensu... Skoro nawet tak m膮dry cz艂owiek nie pojmuje, jak skomplikowana jest nasza sytuacja w 艣wiecie ludzi...
Tymczasem pop zn贸w z艂apa艂 okazj臋. Tym razem kierowca by艂 ma艂o rozmowny, ca艂膮 podr贸偶 milczeli艣my, cho膰 jechali艣my znacznie d艂u偶ej. Przez ca艂膮 drog臋 oboj臋tnie patrzy艂em w okno, a pod koniec nagle skoczy艂em i z艂apa艂em kierowc臋 za rami臋.
- Niech pan zatrzyma!
Samoch贸d wyhamowa艂 z piskiem opon.
- Zwariowa艂e艣?! - odwr贸ci艂 si臋 do mnie rozgniewany m臋偶czyzna.
A ja patrzy艂em, jak ulic膮 idzie sobie milicjant Lonia z r臋k膮 w gipsie. Jednak nie to zwr贸ci艂o moj膮 uwag臋 - a raczej, nie tylko to. Obok niego szed艂 nie kto inny, tylko przyw贸dca m艂odocianej szajki, od kt贸rej, jak s膮dzi艂em, uwolni艂em si臋 na d艂ugo. Idiota ze mnie! Powinienem by艂 si臋 domy艣li膰, 偶e jako pe艂noletni trafi na normalny komisariat! A najbli偶szym komisariatem by艂 ten, w kt贸rym pracowa艂 Lonia. I to w艂a艣nie on us艂ysza艂 zeznania „ojca chrzestnego” o pewnym typku mieni膮cym si臋 Graczem. Rzecz jasna Leonid nie zna艂 mnie pod tym imieniem, jednak m艂ody mafioso na pewno opisa艂 mnie bardzo dok艂adnie, a milicjant na pewno 艣wietnie mnie pami臋ta艂. Poza tym, nasz pogromca kiosk贸w wiedzia艂, 偶e Alosza jest moim „uczniem” i na pewno nie omieszka艂 wspomnie膰 tak偶e o tym. Lonia spokojnie doda艂 dwa do dw贸ch, dopasowuj膮c do tego wszystkiego tamto zaj艣cie na ulicy i malarza, kt贸ry wstawi艂 si臋 za ch艂opcem. Znalezienie adresu artysty na pewno nie nastr臋czy艂o mu wi臋kszych trudno艣ci.
Alona pozna艂a Loni臋 i „chrzestnego synalka” w tej samej chwili, co ja, i spos臋pnia艂a. Kap艂an, kt贸ry nie zna艂 ani jednego, ani drugiego, popatrzy艂 na mnie rozdra偶niony.
Bez s艂owa wsun膮艂em kierowcy dziesi臋膰 dolc贸w.
- Niech pan jedzie powoli prosto - poleci艂em. - Tylko powoli.
Kierowca przesta艂 przeklina膰, ochoczo spe艂ni艂 moj膮 pro艣b臋. Kap艂an odwr贸ci艂 si臋 do mnie, ale nie odwa偶y艂 si臋 o nic zapyta膰.
- Niech si臋 pan zatrzyma - poprosi艂em. Samoch贸d stan膮艂 dok艂adnie naprzeciwko domu malarza. St膮d by艂 艣wietny widok na to, co dzieje si臋 za furtk膮.
Lonia przystan膮艂, sprawdzi艂 co艣 na kawa艂ku papieru i zdecydowanie nacisn膮艂 dzwonek. Przez chwil臋 nic si臋 nie dzia艂o, w ko艅cu wyjrza艂 Grigorij Iwanowicz. Widz膮c cz艂owieka w mundurze, otworzy艂 furtk臋 i stan膮艂 w niej, zagradzaj膮c sob膮 przej艣cie. Zapyta艂 o co艣, Lonia odpowiedzia艂. Pokaza艂 na ch艂opaka stoj膮cego obok. Grigorij Iwanowicz wzruszy艂 ramionami. Milicjant zacz膮艂 co艣 wyja艣nia膰, to pokazuj膮c na identyfikator, wisz膮cy przy jego pasie, to na swojego towarzysza. Malarz odsun膮艂 si臋 i wpu艣ci艂 milicjanta do domu. Zakl膮艂em przez z臋by.
Kap艂an chyba poj膮艂, 偶e dzieje si臋 co艣 niezrozumia艂ego i niedobrego, ale o nic nie pyta艂. Alona te偶 milcza艂a, marszcz膮c brwi. Min臋艂o dziesi臋膰 minut, gdy furtka zn贸w si臋 otworzy艂a i wyszed艂 z niej Lonia razem z naszym przyw贸dc膮 szajki. Milicjant co艣 powiedzia艂, u艣cisn膮艂 r臋k臋 malarzowi i zacz膮艂 i艣膰 ulic膮. Odwr贸ci艂 si臋, upewni艂, 偶e malarz na niego nie patrzy, a potem przyspieszy艂 kroku, znikaj膮c za zakr臋tem.
Wcisn膮艂em kierowcy jeszcze dziesi臋膰 dolar贸w, wyskoczy艂em z samochodu.
- Chcia艂by艣 mi co艣 wyja艣ni膰? - zapyta艂 kap艂an.
- Nie. Wszystkiego si臋 pan dowie od Aloszy, my艣l臋, 偶e on widzia艂 milicjanta i jego towarzysza.
Kap艂an o nic wi臋cej nie pyta艂, popatrzy艂 na mnie ze z艂o艣ci膮 i poszed艂 pierwszy do domu. Alona przytrzyma艂a mnie.
- No co, nie mog艂e艣 mu wyja艣ni膰? - spyta艂a.
- Mog艂em. Ale widzisz, nie chc臋, 偶eby ludzie po wszystkie odpowiedzi latali do mnie czy do ciebie. Powinni szuka膰 ich sami! A tak to si臋 przyzwyczaj膮, 偶e wszystko dostaj膮 na tacy...
- Czasem ci臋 nie rozumiem - wyzna艂a z westchnieniem.
- Te偶 mi nowina... Czasami to nawet ja nie rozumiem samego siebie. Na przyk艂ad, nie mam bladego poj臋cia, co mnie sk艂oni艂o do przyj臋cia propozycji wujka, 偶eby zaj膮膰 si臋 tym wszystkim.
Alona prychn臋艂a i przyspieszy艂a kroku, doganiaj膮c kap艂ana, jakby uzna艂a, 偶e nie jestem godzien odpowiedzi. Pospieszy艂em za ni膮.
A przy furtce powita艂 nas... No, kto? Oczywi艣cie Ksefon! Tylko jego tutaj brakowa艂o... Nocowa艂 tu, czy co? Rzuci艂em mu niech臋tne spojrzenie, a on popatrzy艂 na mnie jakby stropiony. W tym momencie z ganku dobieg艂y przekle艅stwa kap艂ana. Hm, chyba duchowny nie powinien si臋 tak wyra偶a膰... Z zainteresowaniem zajrza艂em na podw贸rko. Kap艂an sta艂 przed drzwiami i otrzepywa艂 si臋 z wody. Obok, na ziemi, le偶a艂 pusty bidon. Zerkn膮艂em na Ksefona, kt贸ry wygl膮da艂 na niezadowolonego. Aha! Spodziewa艂 si臋, 偶e to ja wejd臋 pierwszy i pewnie tak by si臋 sta艂o, gdyby Alona mnie nie zatrzyma艂a.
Z domu wy艂oni艂 si臋 Grigorij Iwanowicz. Popatrzy艂 zaskoczony na mokrego kap艂ana, potem na le偶膮cy na ziemi bidon, a potem na rozchichotanego mnie i z艂ego Ksefona. Malarz okaza艂 si臋 dobrym psychologiem - bez s艂owa zszed艂 ze schod贸w, z艂apa艂 Ksefona za ucho. Bies wrzasn膮艂, a ja si臋 zgi膮艂em wp贸艂 ze 艣miechu. Co za widok, cz艂owiek ci膮gnie czarta za ucho!... Wprawdzie diabelska solidarno艣膰 powinna mnie sk艂oni膰 do wsp贸艂czucia, ale niedoczekanie! To ostatni z diab艂贸w, dla kt贸rego mia艂bym chocia偶 odrobin臋 sympatii.
Ksefon pr贸bowa艂 skry膰 si臋 za iluzj膮 - nieszcz臋sny... Nawet mu si臋 uda艂o, tylko 偶e ucho nie zrobi艂o si臋 od tego mniej materialne, wi臋c malarz nadal trzyma艂 je mocno. Pocz膮tkowo nieco stropiony znikni臋ciem diab艂a, szybko si臋 opanowa艂; wida膰 wczorajszy wiecz贸r zahartowa艂 jego psychik臋. W milczeniu przeci膮gn膮艂 opieraj膮cego si臋 Ksefona przez p贸艂 podw贸rka i wrzuci艂 go do beczki z deszcz贸wk膮, stoj膮cej na rogu domu pod rynn膮. Ksefon zabulgota艂 wzburzony. Woda strumieniami 艣cieka艂a z jego niewidocznej postaci, a ja p臋ka艂em ze 艣miechu. Przez okno wygl膮da艂 ucieszony Alosza. Podejrzewam, 偶e gdyby to mnie poddano podobnemu zabiegowi, by艂by przeszcz臋艣liwy. Oho, nic z tego. Ja nie jestem drobnym biesem, ja, je艣li ju偶 robi臋 艣wi艅stwa, to nie tak prymitywne. Robi臋 je ze smakiem, na weso艂o. Oczywi艣cie, na weso艂o wed艂ug mojej miary.
- Mam nadziej臋, 偶e wszystko dobrze zrozumia艂e艣? - zapyta艂 sucho Grigorij Iwanowicz. - Nie wiem, jakie tam macie w piekle zwyczaje, ale na razie jeste艣my na ziemi i prosz臋 zachowywa膰 si臋 po ludzku! - Malarz odwr贸ci艂 si臋 do mnie. - Ciebie to te偶 dotyczy!
U艣miechn膮艂em si臋 niewinnie.
- Mnie nie艂atwo b臋dzie z艂apa膰.
Obrzuci艂 mnie surowym spojrzeniem i podszed艂 do kap艂ana.
- Niech pan wejdzie do domu, ojcze Fiodorze. Zaraz znajd臋 panu co艣 do przebrania...
Kap艂an machn膮艂 r臋k膮.
- Nie ma czasu. Kto tu u pana by艂 przed chwil膮?
- Milicjant. Szuka艂 jakich艣 z艂odziei okradaj膮cych mieszkania, w ka偶dym razie tak zrozumia艂em. A co?
Kap艂an odwr贸ci艂 si臋 do otwartego okna, przez kt贸re wygl膮da艂 Alosza.
- Znasz tego milicjanta i ch艂opaka, kt贸ry z nim by艂?
Alosza stropi艂 si臋, a potem spu艣ci艂 oczy.
- Znam. Dlatego si臋 schowa艂em. Nie widzieli mnie.
- Ee... - Grigorij Iwanowicz popatrzy艂 zaskoczony na ch艂opca, a potem na kap艂ana. - A o co chodzi? Kim jest ten milicjant?
Alosza nabzdyczy艂 si臋 i spojrza艂 na mnie. Wzruszy艂em ramionami.
- M贸wi艂em prawd臋 - powiedzia艂em. - Przez tydzie艅 ci臋 broni臋, tydzie艅 up艂ywa za dwa dni.
Ch艂opiec wskaza艂 mnie g艂ow膮.
- On powiedzia艂, 偶e ten milicjant jest z艂y. 呕e pracuje dla ludzi, kt贸rzy szukaj膮 tej walizki z pieni臋dzmi. A razem z nim by艂 Ukleja, to taka ksywka, szef takiej jednej bandy.
No prosz臋, Ukleja! Szkoda, 偶e wcze艣niej nie wiedzia艂em, dopiero bym si臋 zabawi艂! Dobra, nie ma co 偶a艂owa膰...
- I co? - spyta艂 malarz, nic nie rozumiej膮c.
Westchn膮艂em. Ludzie s膮 czasem tacy t臋pi...
- A to - wtr膮ci艂em si臋 - 偶e ten milicjant nie przychodzi艂 tu w poszukiwaniu 偶adnych z艂odziei, tylko dlatego, 偶e szuka艂 ch艂opca! A przyprowadzi艂 go w艂a艣nie Ukleja! My艣l臋, 偶e zdobycie adresu malarza, kt贸ry broni艂 ch艂opca przed chuliganami, nie by艂o dla nich problemem. Grigoriju Iwanowiczu, przecie偶 widzia艂 pan ju偶 tego gnojka! To przyw贸dca tamtej bandy, pami臋ta pan?! Wytr膮ci艂 mu pan wtedy n贸偶!
Grigorij Iwanowicz klepn膮艂 si臋 w czo艂o. No, 艣mia艂o, mo偶e co艣 wyklepie...
- Ale ze mnie osio艂! A ja si臋 zastanawia艂em, gdzie go mog艂em widzie膰! Mam przecie偶 艣wietn膮 pami臋膰 do twarzy... mo偶na powiedzie膰, zawodow膮! Powinienem by艂 sobie przypomnie膰, ale po tym wszystkim...
- No i co teraz robi膰? - W oknie obok Aloszy zjawi艂a si臋 stropiona twarz Wiktora Niko艂ajewicza.
Ucieka膰! - chcia艂em wrzasn膮膰. Co to za g艂upie pytania?! Nie, w艂a艣nie, 偶e nic nie powiem. Jak oberw膮, b臋d膮 mieli przynajmniej nauczk臋. Czyja to b臋dzie wina, je艣li nie domy艣l膮 si臋, 偶e trzeba ucieka膰?
Ale wtedy wtr膮ci艂 si臋 kap艂an, kt贸ry jako by艂y wojskowy, o czym zd膮偶y艂em zapomnie膰, od razu przej膮艂 dowodzenie.
- Musimy si臋 st膮d wynie艣膰 i to jak najszybciej. Grigoriju Iwanowiczu, lepiej b臋dzie, jak p贸jdzie pan z nami. Dwa miliony dolar贸w to du偶a suma... Ci bandyci na pewno wkr贸tce tu przyjad膮 i wtedy nie b臋d膮 ju偶 s艂ucha膰 pa艅skich wyja艣nie艅.
- Ale... ale moja pracownia! Moje obrazy!
- Niech pan wybiera: pracownia i obrazy czy 偶ycie - powiedzia艂 twardo kap艂an. - Co tak stoicie? Szybko, zbierajmy si臋! Wymarsz za pi臋膰 minut!
Alosza znikn膮艂 w domu, skry艂 si臋 r贸wnie偶 Nienaszew. Tylko malarz nadal stal stropiony na podw贸rku, Fiodor Iwanowicz niemal si艂膮 zaci膮gn膮艂 go do domu. Nie widzia艂em, co si臋 tam dzia艂o, ale pi臋膰 minut p贸藕niej Rogo偶ew wyni贸s艂 z domu walizk臋 z rzeczami, w biegu wpychaj膮c dokumenty do kieszeni.
- Tylu ludzi ma p艂aci膰 za twoje b艂臋dy? - us艂ysza艂em szept Alony zwracaj膮cej si臋 do Aloszy. Ch艂opiec sta艂 przed ni膮 ze spuszczon膮 g艂ow膮, tul膮c do siebie podarowanego kotka.
- Nie wiedzia艂em, 偶e tak si臋 stanie, nie chcia艂em...
- Nie wiedzia艂em, nie chcia艂em... Jeste艣 ma艂ym, nieodpowiedzialnym, samolubnym typkiem, skupionym na w艂asnym b贸lu i pragnieniu zemsty!
Oho! Pierwszy raz widz臋 Alon臋 w takim stanie. Chyba naprawd臋 si臋 w艣ciek艂a...
- Ale ja nie chcia艂em!
- Jeszcze by tego brakowa艂o, 偶eby艣 chcia艂. Gdyby艣 chcia艂, to mnie by tu nie by艂o.
- W艂a艣nie! Skoro jeste艣 anio艂em, to mi pom贸偶! Masz obowi膮zek pomaga膰!
- Mo偶e jeszcze mam obowi膮zek podciera膰 ci ty艂ek?! - rykn臋艂a Alona na ca艂y ogr贸d.
Wszyscy popatrzyli na ni膮 os艂upiali, a ja zaklaska艂em.
- Brawo! Jeszcze go raz!
- No bo mnie zdenerwowa艂 tym j臋czeniem... - Alona pr贸bowa艂a si臋 usprawiedliwi膰. - Okazuje si臋, 偶e ka偶dy ma wobec niego jakie艣 powinno艣ci! I w og贸le, odnosz臋 wra偶enie, 偶e nie jestem tu potrzebna. Macie tak膮 wspania艂膮 dru偶yn臋! Dwa nienawidz膮ce si臋 diab艂y, kap艂an, kt贸ry zabija艂 i teraz sam nie wie, w co wierzy, mimo 偶e jest 艣wi臋tym, malarz, dla kt贸rego jego obrazy s膮 wa偶niejsze ni偶 偶ycie wszystkich tu obecnych. Mam do艣膰! Rad藕cie sobie sami!
Tym razem „wszyscy obecni” spu艣cili oczy, wszyscy pr贸cz mnie i Ksefona.
- Ale obieca艂a艣! - zaprotestowa艂 Alosza.
Alona obdarzy艂a go chmurnym spojrzeniem.
- Pom贸c: tak. Robi膰 wszystko za ciebie: nie. My艣l i decyduj sam.
- Ale... ale ja jestem jeszcze ma艂y... - powiedzia艂 Alosza i umilk艂 pod mia偶d偶膮cym wzrokiem Alony.
- Ma艂y?! Gdy zawiera艂e艣 umow臋 z diab艂em, nie by艂e艣 zbyt ma艂y. Gdy grozi艂e艣, 偶e zabijesz ojca, te偶 by艂e艣 doros艂y. Ale gdy przysz艂a pora odpowiada膰 za swoje czyny, to nagle jeste艣 ma艂y? Wiesz co, ma艂y? Albo nauczysz si臋 ponosi膰 odpowiedzialno艣膰 za to, co robisz, albo pog贸d藕 si臋 z tym, co si臋 sta艂o. Przesta艅 walczy膰 z diab艂em i przyjmij jego pomoc. Wtedy wszystko b臋dzie 艂atwe i proste, b臋dziesz mia艂 pieni膮dze i w艂adz臋, a ci bandyci, kt贸rzy teraz na ciebie poluj膮, zaczn膮 ci s艂u偶y膰. Wyb贸r nale偶y do ciebie!
Za plecami ojca Aloszy pokaza艂em Alonie podniesiony w g贸r臋 kciuk, ale dziewczynka tylko 艣ci膮gn臋艂a brwi.
- Ej, chyba nie pos艂uchasz tego tak zwanego anio艂a?! - wtr膮ci艂 si臋 Ksefon. - Przecie偶 to jasne, 偶e ona jest w zmowie z tym... z tym capem ogoniastym!
- Anio艂 i diabe艂 mieliby by膰 w zmowie? - u艣miechn膮艂 si臋 kap艂an.
- A co? - Ksefon popatrzy艂 na niego wyzywaj膮co. - Zdarza艂y si臋 ju偶 przypadki, 偶e anio艂y przechodzi艂y do diab艂贸w, a diab艂y do anio艂贸w. Nawet 艣lepy by zauwa偶y艂, co si臋 tu dzieje! Przecie偶 to jasne jak s艂o艅ce, 偶e zakocha艂a si臋 w tym Ezergilu...
Trzask! Klap!
- Aaa!!! - wrzasn膮艂 Ksefon przewr贸cony pot臋偶nym ciosem miot艂y. Pad艂 prosto na wci艣ni臋te w ziemi臋 ceg艂y ogradzaj膮ce grz膮dki.
Alona unios艂a miot艂臋 do kolejnego ciosu, ale nie zd膮偶y艂a - Ksefon zarobi艂 kopniaka ode mnie. Podskoczy艂 w powietrze z wyciem, ale nawet nie pr贸bowa艂 protestowa膰, po prostu wycofa艂 si臋 do furtki pod naszym podw贸jnym naporem. Alona odrzuci艂a miot艂臋 i wok贸艂 jej g艂owy pojawi艂o si臋 l艣nienie, za moimi plecami zg臋stnia艂a ciemno艣膰. Ksefon przestraszy艂 si臋, przesta艂 przeklina膰 i czkn膮艂, odsuwaj膮c si臋 od nas.
- Jeste艣cie stukni臋ci - wyszepta艂. - Zupe艂nie was powali艂o! Ezergil, o wszystkim powiem panu Wikientijowi! Zostaniesz ukarany! Wyrzuc膮 ci臋 ze szko艂y!
W milczeniu pochyli艂em si臋, wyj膮艂em ceg艂臋 z ziemi, Ksefon od razu czmychn膮艂 z podw贸rka. Od艂o偶y艂em ceg艂臋 na miejsce i u艣miechn膮艂em si臋.
- Jak on mi obrzyd艂! Co za kretyn...
Dopiero teraz Alona i ja odwr贸cili艣my si臋 i spostrzegli艣my, 偶e wszyscy przygl膮daj膮 si臋 nam z niemym przera偶eniem. Popatrzyli艣my na siebie. Ale numer! Przecie偶 mieli艣my ucieka膰, i to szybko! Na szcz臋艣cie kap艂an nie straci艂 g艂owy, nie wiem, czy odczuwa艂 strach czy nie, ale wzi膮艂 si臋 w gar艣膰, dzi臋ki czemu wkr贸tce opu艣cili艣my dom.
- Zaczekaj - poprosi艂a nagle Alona. Pobieg艂a do pracowni, poczu艂em uderzenie si艂y, potem Alona wysz艂a.
- Jeste艣 pewna, 偶e to dobry pomys艂? - zapyta艂em.
Wzruszy艂a ramionami.
- On naprawd臋 jest dobrym malarzem. Pracowa艂 nad tymi obrazami niemal ca艂e 偶ycie. Wyobra偶am sobie, jak si臋 tu zabawi to byd艂o, kt贸re zjawi si臋 po nas... brr...
No dobra, w ko艅cu dlaczego w艂a艣nie ja mam j膮 poucza膰? Przecie偶 ma swoich opiekun贸w! Niech jej wujek wyja艣ni kwesti臋 nieingerencji...
Wyszli艣my z domu niemal w ostatniej chwili - zbyt eleganckie jak na t臋 dzielnic臋 samochody wy艂oni艂y si臋 zza zakr臋tu w艂a艣nie wtedy, gdy wbiegli艣my w w膮skie przej艣cie mi臋dzy domami. Zatrzyma艂em si臋 na chwil臋 i zobaczy艂em, 偶e cztery wozy stan臋艂y przed domem malarza. Wysiedli z nich ludzie, jedni ubrani w eleganckie garnitury, inni w spodnie r贸偶norakiego pochodzenia i podkoszulki; u wszystkich wyczuwa艂em bro艅. Obejrzeli si臋 i zdecydowanie podeszli do furtki.
Nie patrzy艂em ju偶, pobieg艂em, by dogoni膰 reszt臋.
Malarz wyprowadzi艂 nas na niewielk膮 pust膮 przestrze艅 za domami i teraz szli艣my brzegiem lasu, w ko艅cu wdrapali艣my si臋 na niewielkie wzg贸rze, poro艣ni臋te krzewami. Pocz膮tkowo zaskoczony, szybko zrozumia艂em, dlaczego Grigorij Iwanowicz wybra艂 akurat to miejsce - st膮d roztacza艂 si臋 idealny widok na jego podw贸rko, za to stamt膮d nikt nie m贸g艂 nas dostrzec w g臋stych zaro艣lach. Kap艂an r贸wnie偶 to zrozumia艂 - otworzy艂 usta, 偶eby co艣 powiedzie膰, popatrzy艂 na malarza, i nie odezwa艂 si臋. Wida膰 spostrzeg艂, 偶e Grigorijowi jest teraz bardzo ci臋偶ko. Nie chodzi艂o nawet o dom, do kt贸rego wchodzili obcy ludzie z wrogimi zamiarami, lecz o obrazy, w kt贸re Rogo偶ew w艂o偶y艂 ca艂膮 dusz臋 i kt贸rych teraz nie m贸g艂 uratowa膰. Patrzy艂em na jego niem膮 udr臋k臋 i zastanawia艂em si臋 - powiedzie膰 mu? Zerkn膮艂em na Alon臋, dziewczyna te偶 obserwowa艂a Rogo偶ewa. Drgn臋艂a, wyczuwaj膮c moje spojrzenie, odwr贸ci艂a si臋 do mnie i pokr臋ci艂a g艂ow膮. Wzruszy艂em ramionami. Ona to wszystko urz膮dzi艂a, wi臋c niech teraz robi, co chce.
- Mogliby艣cie uratowa膰 obrazy - szepn膮艂 do mnie kap艂an. - Przecie偶 widzicie, ile one dla niego znacz膮.
Bez s艂owa usadowi艂em si臋 wygodnie w zaro艣lach i dopiero wtedy odpowiedzia艂em:
- Je艣li chodzi o ratowanie, to ja nic nie wiem. W ko艅cu jestem diab艂em, nie armi膮 zbawienia... O tych sprawach niech pan rozmawia z Alon膮.
Kap艂an prychn膮艂 i odsun膮艂 si臋 ode mnie. Siedzia艂em i obserwowa艂em dom, ale nic ciekawego si臋 nie dzia艂o. Bandyci 艂azili po ogrodzie, zagl膮dali do pracowni, przeszukiwali wszystkie pomieszczenia. Jednym s艂owem, rz膮dzili si臋.
- Nie do ko艅ca dobrze pan to rozumie - us艂ysza艂em z tylu g艂os Alony.
Obejrza艂em si臋. Okaza艂o si臋, 偶e korzystaj膮c z chwili „przerwy” Wiktor Niko艂ajewicz pr贸bowa艂 wypyta膰 Alon臋 o Niego, o raj i piek艂o. Jednym s艂owem, dysputa filozoficzna. Rozmowie zacz臋li przys艂uchiwa膰 si臋 pozostali, nawet Grigorij Iwanowicz oderwa艂 si臋 od kontemplacji w艂asnego domu. Ja te偶 nadstawi艂em ucha.
Alona uczciwie pr贸bowa艂a wyja艣ni膰, co i jak. To nie jej wina, 偶e jej nie rozumieli. Ludzie! Tak przywykli wierzy膰 w dogmaty, w to, co powszechnie uznane, 偶e oduczyli si臋 samodzielnego my艣lenia.
- Wi臋c B贸g stworzy艂 Ziemi臋? - spyta艂 Alosza.
O matko... No dobrze, ale to przecie偶 tylko ch艂opiec, jemu mo偶na wybaczy膰...
- Nie - odpar艂a cierpliwie Alona. - On stworzy艂 prawa, dzi臋ki kt贸rym mog艂o powsta膰 wszystko, co istnieje. Przecie偶 wiecie! Na pocz膮tku by艂o S艂owo... A czym jest prawo? W艂a艣nie s艂owem! On okre艣li艂, jak to wszystko ma si臋 odbywa膰. A potem da艂 S艂owo, dzi臋ki kt贸remu m贸g艂 si臋 pojawi膰 Rozum.
Zacz臋li zadawa膰 kolejne pytania. Przez jaki艣 czas s艂ucha艂em, jak Alona pr贸buje odpowiada膰 i jak ludzie nadal jej nie rozumiej膮. W ko艅cu nie wytrzyma艂em. Przeturla艂em si臋 po ziemi, odwr贸ci艂em si臋 do nich i opar艂em na 艂okciach.
- S艂uchajcie - wtr膮ci艂em - mog臋 za jednym zamachem odpowiedzie膰 na wszystkie wasze pytania. 呕e tak powiem, odnie艣膰 si臋 do tych kwestii ca艂o艣ciowo i uniwersalnie. Pr贸bujecie za wszelk膮 cen臋 znale藕膰 wyja艣nienia, szukacie ich nie wiadomo gdzie. A zarazem nie wierzycie w to, co znajdujecie, nie dajecie wiary temu, co wam m贸wi膮. Nie szukajcie odpowiedzi na zewn膮trz, poszukajcie ich w sobie! To, co znajdziecie, b臋dzie jak najbardziej s艂uszne.
Odwr贸ci艂em si臋 i kontynuowa艂em obserwacj臋 domu, nie zwracaj膮c uwagi na stropione miny ludzi. Tylko kap艂an wygl膮da艂 na zamy艣lonego.
- A co z rajem i wyp臋dzeniem z niego? - spyta艂 z艂o艣liwie Nienaszew.
Rany, facet ma jaki艣 kompleks, czy co? Co si臋 przyczepi艂? Wiedzia艂 ju偶, 偶e diab艂y i anio艂y istniej膮 naprawd臋, a jednak ca艂y czas pr贸bowa艂 podwa偶y膰 prawdziwo艣膰 naszych opowie艣ci.
- Ach, z rajem i wyp臋dzeniem? - powiedzia艂em r贸wnie z艂o艣liwie, zn贸w odwracaj膮c si臋 do zebranych. - No prosz臋, zastan贸wmy si臋 nad tym. Z logik膮 nie macie 偶adnych problem贸w?
- Co masz na my艣li? - spyta艂 Nienaszew.
- M贸wi臋 o logice, o niczym wi臋cej. Skoro to przedstawiciele mojego plemienia przy艂o偶yli si臋, 偶e tak powiem, do wygnania ludzi z raju, to pozwolicie, 偶e w艂a艣nie ja odpowiem na to pytanie. Pomy艣lmy troch臋, wiem, 偶e to dla niekt贸rych trudne, ale spr贸bujmy. - Wiktor Niko艂ajewicz spos臋pnia艂, ale nie komentowa艂, s艂ucha艂. - Niech pan sobie wyobrazi, 偶e wr贸ci艂 pan z apteki do domu. Przyni贸s艂 pan jakie艣 lekarstwo. Co pan robi? Rzecz jasna, stawia pan lekarstwo w najbardziej widocznym i dost臋pnym miejscu, a potem bierze Alosz臋 za r臋k臋, pokazuje mu buteleczk臋 i m贸wi: „Patrz, synu m贸j! To jest lekarstwo, bardzo smaczne, ale szalenie szkodliwe. Nie wolno ci go nawet dotkn膮膰. Obiecaj mi, 偶e nigdy tego nie zrobisz!” „Obiecuj臋!” - m贸wi pos艂uszny syn i oczywi艣cie go nie dotyka. Zgadza si臋?
- Kpisz sobie? - zapyta艂 niezbyt grzecznie Nienaszew.
- O, naprawd臋 odebra艂 pan moj膮 opowie艣膰 jak kpin臋? No to dlaczego wy tak samo kpicie z Niego? Dlaczego odmawiacie Mu logiki? Pan, cz艂owiek, domy艣la si臋, 偶e przed dzieckiem nale偶y schowa膰 to, co mo偶e by膰 dla niego niebezpieczne i chowa pan to jak najg艂臋biej. I mimo to s膮dzi pan, 偶e On umie艣ci艂by Drzewo Wiadomo艣ci na najbardziej widocznym miejscu i ograniczy艂 si臋 jedynie do zakazu! Gdzie logika? A mo偶e uwa偶a pan Go za g艂upszego od siebie?
- A gdzie logika? - zapyta艂 Grigorij Iwanowicz, nie wytrzymuj膮c ciszy, jaka zapad艂a. Hm, nawet nie zauwa偶y艂em, 偶e wszyscy s艂uchali, wstrzymuj膮c oddech.
- Gdzie logika, gdzie logika... - mrukn膮艂em. - Czy nie przysz艂o wam do g艂owy, 偶e On chcia艂, aby ludzie spr贸bowali tego owocu?
- To po co w takim razie zabrania膰? - zapyta艂 kap艂an.
- A po to - burkn膮艂em. - Dzieci w pewnym okresie 偶ycia 艣lepo wierz膮 swoim rodzicom i ka偶de ich s艂owo traktuj膮 jak objawienie. Zw膮tpienie we wszechwiedz臋 rodzic贸w to pierwsza oznaka dorastania. Problem w tym, 偶e wasz ukochany Adam nie chcia艂 dorosn膮膰. Jak d艂ugo 偶y艂, wed艂ug waszych kronik? Osiemset lat? I co robi艂 przez ca艂y ten czas, opr贸cz jedzenia i... - Zerkn膮艂em na Alon臋. - No, opr贸cz jedzenia? Stworzy艂 jakie艣 arcydzie艂o? Namalowa艂 obraz? - zapyta艂em malarza. - Pom贸g艂 cierpi膮cemu? - zwr贸ci艂em si臋 do kap艂ana. - Wynalaz艂 co艣? - Spojrza艂em na Nienaszewa. - Nie, jemu si臋 tylko nudzi艂o. Ojciec jest oczywi艣cie bardzo cierpliwy. Nudzisz si臋? Prosz臋, masz tu Ew臋, we dw贸jk臋 nie b臋dzie wam tak nudno. Mo偶e to ona ci臋 czego艣 wreszcie nauczy, mo偶e wyja艣ni, 偶e czas dorosn膮膰. Ale nie, Ewa nie okaza艂a si臋 wcale lepsza. Jak bardzo wy, ludzie, lubicie nic nie robi膰!
- Taki jeste艣 pewien, 偶e znasz Jego my艣li? - zapyta艂 duchowny.
- Jestem - uci膮艂em. - To w艂a艣nie powiedzia艂 do nas, gdy prosi艂, 偶eby wp艂yn膮膰 na Jego syna. Po co On, wed艂ug was, stworzy艂 Rozum? 呕eby go zamkn膮膰 w Edenie? On pragn膮艂 wychowa膰 sobie pomocnik贸w! Pomocnik贸w, kt贸rzy mieli mu pom贸c unie艣膰 Jego brzemi臋! Dlaczego nie chcecie tego zrozumie膰!? Cierpliwie czeka艂 osiemset lat, a偶 jego synek doro艣nie, a偶 przyjdzie do niego i powie: „Wybacz, Ojcze nasz, ale nie mog臋 tu d艂u偶ej tkwi膰. Nie rozumiem, po co 偶yj臋, dlaczego da艂e艣 mi rozum, skoro z niego nie korzystam? Po co da艂e艣 mi woln膮 wol臋, skoro jestem ubezw艂asnowolniony? Po co 偶yj臋, skoro nie znam sensu 偶ycia?” A wtedy uradowany Ojciec zawo艂a艂by: „Od dawna czeka艂em na te s艂owa, synu m贸j! Od chwili, gdy si臋 pojawi艂e艣! Id藕 do Drzewa Poznania Dobrego i Z艂ego, by skosztowa膰 jego owocu. Skoro zadajesz takie pytania, to znaczy, 偶e jeste艣 got贸w go skosztowa膰, a wi臋c id藕 i zr贸b to!” Jak偶e inaczej wygl膮da艂oby wasze 偶ycie, gdyby wszystko potoczy艂o si臋 w艂a艣nie tak! A co zamiast tego? Tfu.
Popatrzy艂em na os艂upia艂e twarze ludzi. Kap艂an bezradnie spogl膮da艂 na Alon臋, jakby czeka艂, 偶e wszystkiemu zaprzeczy. Ale dziewczyna skin臋艂a tylko g艂ow膮.
- Ezergil ma racj臋, wy, ludzie, niczego nie zrozumieli艣cie. Adam zosta艂 ukarany nie za to, 偶e wreszcie spr贸bowa艂 owocu, lecz za to, 偶e si臋 t艂umaczy艂.
- W艂a艣nie! - wtr膮ci艂em si臋. - Ile wysi艂ku musieli艣my w艂o偶y膰, 偶eby zmusi膰 Adama i Ew臋 do spr贸bowania tego owocu! To ca艂a historia! A, i jeszcze jedno: uwa偶acie Go za wszechwiedz膮cego i jednocze艣nie s膮dzicie, 偶e w Jego ogrodzie mog艂oby si臋 przed nim co艣 ukry膰. W膮偶 namawia艂 Ew臋, a On tego nie widzia艂? Jasne...
- Wi臋c co... To B贸g prosi艂 w臋偶a, 偶eby j膮 skusi艂? - zapyta艂 oszo艂omiony Nienaszew.
- Nareszcie dotar艂o! Brawo! - Zaklaska艂em w d艂onie. - No pewnie, 偶e On! Obrzyd艂o Mu czekanie, a偶 Jego synek znudzi si臋 pozbawion膮 sensu wegetacj膮 i znalaz艂 spos贸b, 偶eby zmusi膰 swojego syna do zrobienia tego, co ten powinien zrobi膰! A jak zachowali si臋 potem Adam i Ewa? Uderzyli w pokor臋? Nie! Zacz臋li si臋 usprawiedliwia膰! To Ewa mnie nam贸wi艂a... To w膮偶 mnie skusi艂... D偶entelmen, psiakrew. Wy, ludzie, doskonale umiecie usprawiedliwia膰 swoje najgorsze czyny. Ile krwi przez to przelano! I w艂a艣nie to t艂umaczenie si臋 tak Go rozz艂o艣ci艂o. Skoro dzieci nic nie zrozumia艂y, to niech teraz dochodz膮 do prawdy w pocie czo艂a. Id藕cie i dorastajcie, poznawajcie dobro i z艂o na w艂asnej sk贸rze.
Kap艂an potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Ale przecie偶 m贸wi艂e艣, 偶e was, diab艂y, stworzyli ludzie? No to jak kt贸ry艣 z was m贸g艂 namawia膰 Adama, skoro wtedy nie istnieli艣cie nawet w planach?
Skrzywi艂em si臋.
- Bystra uwaga, punkt dla pana. Chcia艂em to wyja艣ni膰 tak, 偶eby by艂o pro艣ciej, 偶eby nie pojawia艂y si臋 zb臋dne pytania. Diab艂贸w faktycznie jeszcze wtedy nie by艂o... Ale zna pan histori臋 o upad艂ym aniele? Dlatego On poprosi艂 swojego pomocnika, najbardziej zaufanego pomocnika. I ten偶e upad艂y anio艂 jest nieoficjalnie uznawany za praojca wszystkich diab艂贸w. Gdy my, to znaczy diab艂y, w ko艅cu si臋 pojawili艣my, w艂a艣nie on przez jaki艣 czas sta艂 na czele piek艂a i da艂 mu prawa. Tak ja艣niej?
- Troch臋. - Skin膮艂 g艂ow膮 pop.
- 艢wietnie. A teraz, je艣li chodzi o raj... Czym, wed艂ug was, jest raj? - zapyta艂em.
- No... - b膮kn膮艂 duchowny.
- Ot贸偶 to w艂a艣nie - przerwa艂em. - Wed艂ug waszych wyobra偶e艅 to wieczne pr贸偶niactwo, co艣 w rodzaju nier贸wnej umowy z Nim, w waszej interpretacji oczywi艣cie. Ja ci zrobi臋 przys艂ug臋 i b臋d臋 przez jakie艣 siedemdziesi膮t, osiemdziesi膮t lat 偶y艂 jak cz艂owiek sprawiedliwy, a w zamian za to ty zapewniasz mi wieczn膮 rozkosz. Nie s膮dzicie, 偶e co艣 tu nie gra?
- Jeste艣 diab艂em...
- A ty cz艂owiekiem. A teraz powiedz, 偶e ludzie k艂ami膮 mniej ni偶 diab艂y.
- Ezergil nie k艂ama艂 - wtr膮ci艂a si臋 Alona - ale te偶 nie m贸wi艂 prawdy. Nie ma jednej absolutnej prawdy, czy nie mo偶ecie tego zrozumie膰? Ka偶dy ma swoj膮 drog臋 i ka偶dy idzie po niej sam. Ka偶dy musi my艣le膰 samodzielnie. Przecie偶 On nie wzywa艂 was do wierzenia, On wzywa艂 was do my艣lenia!
- A ty kaza艂a艣 mi wierzy膰 - wtr膮ci艂 si臋 nagle Alosza.
Popatrzy艂em na ch艂opca. Ciekawe, ile zrozumia艂 z tego, o czym m贸wili艣my...
- Bo wiara jest jak promie艅 s艂o艅ca w nocy, ona daje nadziej臋, gdy wydaje si臋, 偶e dla nadziei nie ma ju偶 miejsca. Ale je艣li nie b臋dziesz my艣le膰, twoja wiara b臋dzie 艣lepa. - Anielica przykucn臋艂a przed ch艂opcem. - Nie wierz temu, kto m贸wi, 偶e wiedza to grzech i 偶e wystarczy sama wiara. Zdobywaj wiedz臋 przez wiar臋, ale nie wierz poprzez 艣lepot臋.
Alosza zamruga艂 oczami i chyba chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale wtedy Grigorij Iwanowicz zawo艂a艂:
- Patrzcie!
Jego krzyk wyrwa艂 wszystkich z zadumy, odwr贸cili艣my si臋 w stron臋 domu.
- Tak - powiedzia艂em stropiony. - Tego si臋 nie spodziewa艂em.
Rozdzia艂 6
Czego艣 takiego naprawd臋 si臋 nie spodziewa艂em, cho膰 tak w艂a艣ciwie mog艂em to przewidzie膰 - niespodziewanie z kilku dom贸w wybiegli s膮siedzi i pospieszyli na podw贸rko. Niekt贸rzy ju偶 k艂贸cili si臋 przez p艂ot z bandytami. Wyt臋偶y艂em s艂uch.
- Czego tu chcecie? - zapyta艂 jaki艣 m臋偶czyzna.
- A co ci臋 to obchodzi? Zje偶d偶aj st膮d - powiedzia艂 leniwie jeden z mi臋艣niak贸w, niedbale pokazuj膮c pistolet.
M臋偶czyzna odsun膮艂 si臋.
- Tu s膮 jacy艣 bandyci! - zawo艂a艂, zwracaj膮c si臋 do s膮siad贸w. - Wezwijcie milicj臋, ch艂opaki!
Po tym okrzyku s膮siedzi b艂yskawicznie odsun臋li si臋 od domu malarza. Kobiety czym pr臋dzej zagoni艂y dzieci do mieszka艅, ale m臋偶czy藕ni nadal obserwowali podw贸rko, cho膰 z pewnej odleg艂o艣ci. Bandytom wyra藕nie si臋 to nie podoba艂o. Ich dzia艂ania sta艂y si臋 nieco nerwowe: jeden z typ贸w, chyba najwa偶niejszy, nawrzeszcza艂 na tego, kt贸ry pokaza艂 bro艅, ten t艂umaczy艂 si臋 g臋sto. Przywyk艂, 偶e na widok jego postury i gnata ludzie wciskaj膮 g艂owy w ramiona, czym pr臋dzej schodz膮 mu z drogi. A tutaj... Nie do艣膰, 偶e nie uciekli, to jeszcze pyskuj膮!
- Ciekawe - powiedzia艂em w zadumie. - Dlaczego ci ludzie tak pana broni膮? Przecie偶 ryzykuj膮...
- W jakim sensie? - zdumia艂 si臋 malarz.
- Mam na my艣li, 偶e chocia偶 to powa偶ne ryzyko, jednak zadzieraj膮 z mafi膮. A przecie偶 bandyci mog膮 ich zdepta膰 i nawet tego nie zauwa偶膮... - K膮tem oka obserwowa艂em Alosz臋. Moje pytanie skierowane by艂o w艂a艣ciwie nie do Grigorija Iwanowicza, lecz do ch艂opca. Niech si臋 nad tym zastanowi. - Co pan im obieca艂?
M贸j manewr si臋 uda艂. Teraz ju偶 patrzy艂y na mnie trzy pary oczu: malarz by艂 zaskoczony, Alona oburzona, Alosza zainteresowany.
- Ale偶 nic! - odpar艂 artysta. - Pomaga艂em im, oni pomagali mnie... Teraz na przyk艂ad pomagam ch艂opcu. - Ruchem brody wskaza艂 Alosz臋.
- No, je艣li chodzi o ma艂ego, to akurat wszystko jasne - odpar艂em. - Jemu pomaga pan z powodu walizki pieni臋dzy, liczy pan, 偶e co艣 panu skapnie...
Malarz odskoczy艂 ode mnie, popatrzy艂 jak na wesz, z pogard膮 i obrzydzeniem. Potem splun膮艂.
- Nieprzyjemny z ciebie typ - zauwa偶y艂.
Wzruszy艂em ramionami.
- Przecie偶 jestem diab艂em. Nikt panu nie obiecywa艂, 偶e diabe艂 b臋dzie przyjemny.
- I po co tak? - zapyta艂a po cichu Alona. - Przecie偶 tak naprawd臋 wcale nie my艣lisz, 偶e on pomaga Aloszy dla pieni臋dzy...
Przez jaki艣 czas patrzy艂em, jak bandyci pr贸buj膮 co艣 wyja艣ni膰 zebranym s膮siadom, a potem spojrza艂em na dziewczyn臋.
- M贸wi艂em, m贸wi臋 i jeszcze b臋d臋 m贸wi艂 wiele rzeczy. Najwi臋kszy problem ludzi polega na tym, 偶e oni zupe艂nie nie chc膮 my艣le膰. Przecie偶 malarz m贸g艂 skojarzy膰, 偶e skoro jestem diab艂em, to widz臋 wszystkie najciemniejsze uczucia ludzi, a wi臋c i chciwo艣膰, i dok艂adnie wiem, kto po偶膮da pieni臋dzy, a kto pomaga bezinteresownie.
- Po co wi臋c by艂 ca艂y ten wyst臋p? - pad艂o znienacka pytanie.
O ma艂o nie podskoczy艂em w miejscu, a Alona nawet podskoczy艂a.
- Tfu! - splun膮艂em. - Ojcze Fiodorze! Zawsze si臋 pan tak podkrada? Prawie zawa艂u dosta艂em!
- Diabe艂? Zawa艂u?
- A cha, cha, bardzo 艣mieszne! Normalnie k膮cik humoru! Chcia艂 pan przez to powiedzie膰, 偶e diab艂y nie maj膮 serca? Tak, zwalcie wszystko na biednego diab艂a... na pozbawionego uczu膰, podst臋pnego drania, kt贸ry my艣li tylko o tym, jak 艣ci膮gn膮膰 ze s艂usznej drogi niewinnych ludzi! Chocia偶 ju偶 sam zwrot „niewinni ludzie” brzmi do艣膰 zabawnie...
- Ezergilu! - powiedzia艂a gro藕nie skrzydlata. - Sko艅cz t臋 komedi臋.
- Ju偶 sko艅czy艂em. A je艣li chodzi o „wyst臋p” to z艂o艣liwie niczego nie wyja艣ni臋. Niech si臋 pan sam zastanowi. W ko艅cu taki diabe艂 jak ja powinien by膰 wredny. No i w og贸le, d艂ugo tu jeszcze b臋dziemy stercze膰?
- A czemu to mieliby艣my gdzie艣 i艣膰? To bardzo dobre miejsce.
Zerkn膮艂em na niego podejrzliwie, a on popatrzy艂 na mnie niewinnymi oczami. I w艂a艣nie dlatego mu nie uwierzy艂em! Sam cz臋sto tak patrz臋, zw艂aszcza gdy bezczelnie k艂ami臋.
- Czego艣 nam pan nie m贸wi...
- Owszem. I nie powiem. Ja te偶 jestem z艂o艣liwy.
Aha, z艂o艣liwy... Ode mnie si臋 nauczy艂. No prosz臋, jaki ja z艂y wp艂yw wywieram na otoczenie!
W tym momencie us艂yszeli艣my syren臋 milicyjn膮. Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby bandyci si臋 wystraszyli, ale w ka偶dym razie troch臋 przystopowali i wyszli z domu malarza. Nie znale藕li tych, kt贸rych szukali, a konflikt z milicj膮 nie by艂 im potrzebny. Jednak zanim przed dom zajecha艂a milicja, zatrzyma艂 si臋 tu inny samoch贸d. Gazela wyjecha艂a zza zakr臋tu i wyhamowa艂a nieopodal wypasionych d偶ip贸w „pan贸w 偶ycia”. Powoli odsun臋艂y si臋 boczne drzwi i na ulic臋 wysz艂o trzech wysportowanych m臋偶czyzn, mogli mie膰 trzydzie艣ci pi臋膰, czterdzie艣ci lat. Z siedzenia obok kierowcy wy艂oni艂 si臋 nieco starszy od nich cz艂owiek. Od ca艂ej czw贸rki na kilometr czu膰 wojskiem. Poruszali si臋 spokojnie i pewnie, jakby nie widzieli stoj膮cych tu zagranicznych bryk ani ludzi dooko艂a. W milczeniu min臋li ich i zajrzeli przez furtk臋, przez kt贸r膮 niedawno wyszli bandyci. Stoj膮cy obok mnie kap艂an zakl膮艂 cicho.
- No i gdzie si臋 pchasz, Misza, przecie偶 powiedzia艂em, 偶eby艣cie tylko postali z boku... Po co tam leziesz?
- Kto to? - zapyta艂 ponuro malarz.
- M贸j dow贸dca - odpar艂 Fiodor Iwanowicz. - Z Afganistanu. A tych trzech to koledzy z wojska, byli艣my w jednym plutonie.
- A...
- By艂em dzi艣 u niego - wyja艣ni艂 kap艂an, nie czekaj膮c na pytania. - Opowiedzia艂em, co i jak, obieca艂 pom贸c. Prosi艂em go, 偶eby si臋 w nic nie pakowa艂, tylko posta艂 z boku, ubezpiecza艂 nas.
Ja i Alona popatrzyli艣my na siebie z niezadowoleniem. Nie wygl膮da艂o to dobrze. Zgodnie z planem Alosza mia艂 szybko uwierzy膰 w siebie, a potem, w oparciu o t臋 wiar臋 oraz przyk艂ad otaczaj膮cych go ludzi, powinien mnie pokona膰 - wtedy wszystko by艂oby tip-top. Tym bardziej, 偶e jego ojciec chyba zaczyna艂 zdawa膰 sobie spraw臋 z tego, co nawyprawia艂. Wprawdzie troch臋 p贸藕no, ale lepiej p贸藕no ni偶 wcale. A co uzyskali艣my w efekcie? Tatulek upija si臋 w pobliskim barze i gromkim g艂osem zawiadamia ca艂膮 okolic臋 o walizce z pieni臋dzmi. Ca艂膮 spraw膮 zaczyna interesowa膰 si臋 mafia, kt贸ra wraz ze sprzedajnymi milicjantami lata teraz po mie艣cie w poszukiwaniu pewnego ch艂opca, kt贸ry nie wiadomo sk膮d wytrzasn膮艂 dwa miliony dolar贸w. Pewnie chcieliby odwiedzi膰 tamto miejsce, a nu偶 im samym co艣 skapnie... I teraz zamiast dawa膰 ch艂opcu dobry przyk艂ad, ca艂e towarzystwo kryje si臋 i ucieka. Do tego wszystkiego w艂膮czy艂 si臋 jeszcze oddzia艂 by艂ych wywiadowc贸w, bo tylko ich brakowa艂o nam do pe艂ni szcz臋艣cia. A przecie偶 ju偶 w pi膮tej klasie m贸wili nam, 偶e im wi臋cej w zadaniu zmiennych, tym trudniejsze jego rozwi膮zanie. I co mamy teraz zrobi膰? Najch臋tniej bym to wszystko rzuci艂 i zwia艂...
Bandyci stali si臋 czujni. Ruszyli w stron臋 przyby艂ych, ale wtedy zza zakr臋tu wyjecha艂 偶贸艂to-niebieski 艂azik i wysiad艂 z niego... Lonia we w艂asnej osobie! Teraz jasne, czemu nasi bandyci si臋 nie denerwowali! Z r臋k膮 na temblaku milicjant skierowa艂 si臋 do bandyt贸w, m贸wi膮c co艣 wa偶nym tonem. Ale artysta! Obok niego sta艂 jaki艣 m艂odziutki funkcjonariusz, najwidoczniej zast臋puj膮cy tamtego ze z艂aman膮 nog膮. Pewnie, 偶e w gipsie ci臋偶ko by mu by艂o zadawa膰 szyku. Szkoda, 偶e nie przyjecha艂, dopiero by wygl膮dali! Para jak z samowara!
Przyw贸dca bandyt贸w zacz膮艂 co艣 grzecznie wyja艣nia膰, Lonia z wa偶n膮 min膮 kiwa艂 g艂ow膮. M贸g艂bym pods艂ucha膰, ale nie mia艂em ochoty. Po pierwsze, i tak mog艂em sobie wyobrazi膰, o czym m贸wi膮, a po drugie, znacznie ciekawsze by艂o obserwowanie 偶o艂nierzy i kap艂ana. Nasz 艂agodny i wybaczaj膮cy ojciec Fiodor spi膮艂 si臋, pi臋艣ci mia艂 zaci艣ni臋te, usta tworzy艂y cienk膮 lini臋. Wydawa艂o si臋, 偶e jeszcze chwila i rzuci si臋 do walki, jak za m艂odych lat.
- Nie mo偶emy tu siedzie膰 - zauwa偶y艂 ponuro. - Musimy pom贸c.
Aha, ju偶 lec臋! Bandytom tylko o to chodzi. Teraz nie b臋d膮 urz膮dza膰 skandalu, bo i po co, ale jak tylko zobacz膮 ch艂opca... Duchowny chyba te偶 to zrozumia艂.
- Nie, nie tak - zdecydowa艂. - Ja p贸jd臋 sam. Powiem, 偶e wyznaczy艂em spotkanie przyjacio艂om i si臋 sp贸藕ni艂em.
- A jak wyja艣nisz, 偶e przyszli艣cie do obcego domu? - spyta艂 rozs膮dnie malarz, westchn膮艂 i wsta艂. - P贸jd臋 z tob膮... Przy takim t艂umie 艣wiadk贸w te typy chyba nie odwa偶膮 si臋 nic zrobi膰... A tak mog膮 pod byle pretekstem zgarn膮膰 i twoich przyjaci贸艂, i bandyt贸w. Swoim kumplom ten sprzedajny glina nic nie zrobi, ale...
Grigorij Iwanowicz nie doko艅czy艂 zdania, ale i tak by艂o jasne, co mia艂 na my艣li.
Wkr贸tce Rogo偶ew i pop skryli si臋 za drzewami. Zerkn膮艂em na Alosz臋. Ten sta艂 ze spuszczon膮 g艂ow膮 i zerka艂 na mnie spode 艂ba. Jego ojciec z ponur膮 min膮 obserwowa艂 艣cie偶k臋, czekaj膮c, a偶 na scenie pojawi膮 si臋 nowi bohaterowie. Zrozumia艂em, 偶e ani jeden, ani drugi nic nie zrobi膮 i westchn膮艂em.
- A wy na co czekacie? - zapyta艂em.
- W jakim sensie? - Nienaszew odwr贸ci艂 si臋 do mnie.
- Dos艂ownym. Czego tu jeszcze chcecie? Bierzcie walizk臋 i w drog臋.
- Dok膮d? - zdumia艂 si臋 Alosza.
- Dok膮d, dok膮d... A co, macie zamiar d艂ugo jeszcze tu stercze膰? 艁apcie walizk臋 i bierzcie nogi za pas! Mam tutaj dwa bilety na Cypr, my艣l臋, 偶e z wasz膮 fors膮 b臋dziecie mogli tam mi艂o sp臋dzi膰 czas. 呕adni bandyci was nie znajd膮.
Alosza spochmurnia艂, a jego ojciec popatrzy艂 na mnie dziwnie. Potem zerkn膮艂 na walizk臋 stoj膮c膮 obok niego. A potem znowu na mnie.
- No i co? B臋dzie pan tak sta艂 i si臋 gapi艂? Przecie偶 ju偶 dawno chcia艂 si臋 pan wyrwa膰 z tego 偶ycia, wi臋c do dzie艂a! Cypr to raj na ziemi! Morze, s艂o艅ce... Pi臋knie! - Wcisn膮艂em Nienaszewowi bilet do r臋ki. - Samolot startuje za pi臋膰 godzin. My艣l臋, 偶e zd膮偶ycie... Tu s膮 fa艂szywe dokumenty, z nimi na pewno nikt was nie znajdzie.
Alosza wyci膮gn膮艂 r臋k臋.
- We藕, we藕. - poradzi艂 zgry藕liwie Ksefon, zjawiaj膮c si臋 za plecami ch艂opca. - We藕, a na zawsze zostaniesz niewolnikiem tego typa. Czy nie rozumiesz, do czego on ci臋 namawia?
Prychn膮艂em. Obecno艣膰 Ksefona wcale mnie nie zdziwi艂a, nawet bez skanowania okolicy by艂em pewien, 偶e gdzie艣 si臋 tu p臋ta. W艂a艣nie dlatego nie t艂umaczy艂em na g艂os mojego niedawnego wyst膮pienia.
Alosza rzuci艂 mu z艂e spojrzenie.
- Wcale nie jeste艣 lepszy od niego! Jeste艣 taki sam! - Ch艂opiec wzi膮艂 dokumenty, obejrza艂 je, podszed艂 do ojca i poda艂 mu jeden z paszport贸w. - To tw贸j.
Wiktor Niko艂ajewicz wzi膮艂 odruchowo, a ch艂opiec, st臋kaj膮c z wysi艂ku, przyci膮gn膮艂 walizk臋 ojcu pod nogi, a potem odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 w stron臋 艣cie偶ki, po drodze dr膮c sw贸j bilet na kawa艂ki.
Ksefon spojrza艂 na mnie triumfalnie i pokaza艂 j臋zyk. No, czy nie idiota?
Alona podesz艂a do mnie, stan臋艂a z boku. Odsun臋艂a ga艂膮zk臋 muskaj膮c膮 jej policzek i spyta艂a:
- A gdyby wzi膮艂 bilet? Co by艣 wtedy zrobi艂?
- Wtedy? - Patrzy艂em, jak ch艂opiec znika w艣r贸d drzew. - Wtedy uzna艂bym, 偶e przegra艂em.
Anielica popatrzy艂a na mnie zdumiona, ale ja m贸wi艂em powa偶nie. Cz艂owiek, zdolny zdradzi膰 ludzi, kt贸rzy gotowi s膮 odda膰 za niego 偶ycie, w艂a艣ciwie przestaje ju偶 by膰 cz艂owiekiem.
- Ale wierzy艂em w niego - doda艂em.
- Aaa!
Odwr贸ci艂em si臋 na ten krzyk. Nienaszew z ca艂ej si艂y kopa艂 walizk臋, niemal po niej skaka艂. Walizka jednak by艂a wyj膮tkowo mocna, nawet si臋 nie otworzy艂a.
- B膮d藕cie przekl臋ci! - zawo艂a艂.
- Jak rozumiem, przeklina pan tych, kt贸rzy s膮 winni pa艅skiego nieszcz臋艣cia? - zapyta艂em z艂o艣liwie. - M贸g艂by pan poda膰 nazwiska tych 艂ajdak贸w? Obiecuj臋, 偶e zostan膮 ukarani. Zrobi臋 panu t臋 uprzejmo艣膰.
Wiktor Niko艂ajewicz obrzuci艂 mnie dzikim wzrokiem, a potem chwyci艂 walizk臋 i polecia艂 za synem.
- Jednak nie przepi艂 wszystkich ludzkich uczu膰 - zauwa偶y艂a Alona.
- Dziwne...
- Co艣 nie wygl膮dasz na zmartwionego pora偶k膮... - Ksefon przygl膮da艂 mi si臋 podejrzliwie.
- Nie martw si臋 o mnie - poradzi艂em dobrodusznie. - Za wcze艣nie, jeszcze s艂o艅ce nie zasz艂o... A teraz spadaj, daj pos艂ucha膰, co si臋 tam dzieje. Musz臋 przecie偶 zaplanowa膰 nowe 艂ajdactwo przeciwko niewinnemu ch艂opcu i jego porz膮dnemu tatusiowi.
Ksefon prychn膮艂 i da艂 mi spok贸j; nie tyle dlatego, 偶e go prosi艂em, ale sam by艂 ciekaw, co si臋 dzieje przed domem. Zw艂aszcza, 偶e w tej chwili pojawili si臋 tam nasi znajomi...
Malarza i kap艂ana zobaczy艂em od razu, jak tylko wyszli na ulic臋 ze 艣cie偶ki mi臋dzy domami. Szli, rozmawiaj膮c jakby nigdy nic.
- To on, to ten palant! - us艂ysza艂em okrzyk kt贸rego艣 z bandyt贸w. Przyjrza艂em si臋 i zrozumia艂em, 偶e to jeden z tych, kt贸rzy oberwali od ojca Fiodora.
Pop spokojnie spojrza艂 na krzykacza.
- Zawsze obra偶asz duchownych, synu m贸j?
- Nie jestem twoim synem, durniu!
Kap艂an roz艂o偶y艂 r臋ce i zapyta艂, zwracaj膮c si臋 w stron臋 wszystkich obecnych:
- Kochani, co tu si臋 dzieje?! To ju偶 nie mo偶na wyj艣膰 na ulic臋, 偶eby kto艣 cz艂owieka nie obrazi艂, i to zupe艂nie bezpodstawnie?
Parskn膮艂em 艣miechem. Lonia by艂 wprawdzie sprzedajnym glin膮, ale nawet jemu by艂oby trudno oskar偶y膰 nowo przyby艂ych o prowokowanie zaj艣cia. I zdaje si臋, 偶e w艂a艣nie o to chodzi艂o Fiodorowi Iwanowiczowi. Pochyli艂 g艂ow臋, prze偶egna艂 krzycz膮cego, a potem podszed艂 do tych, kt贸rzy przyjechali gazel膮 i roz艂o偶y艂 szeroko ramiona.
- Miszka, stary druhu! Kop臋 lat!
U艣ciska艂 go i od razu przeszed艂 do nast臋pnego.
- Wo艂od藕ka, brachu! Ci膮gle taki sam!
Pocmoka艂em j臋zykiem. Ale zalewa... I jak wszystko urz膮dzi艂! Z jednej strony spotkanie starych kumpli z wojska, a z drugiej jakie艣 typy w zachodnich w贸zkach, kt贸rych nikt tu nie zaprasza艂 i kt贸rzy w dodatku obra偶aj膮 ludzi.
Bandyci patrzyli na to wszystko z ponurymi minami, by艂o wida膰, 偶e nie maj膮 poj臋cia, co w tej sytuacji robi膰.
- Kim jeste艣cie? - odezwa艂 si臋 w ko艅cu Lonia.
Kap艂an obejrza艂 milicjanta od st贸p do g艂owy.
- Go艣膰mi. Przyjechali艣my do szanownego Grigorija Iwanowicza. Chcieli艣my z艂o偶y膰 u niego zam贸wienie, 偶e tak powiem. Starzy kumple z wojska.
- Z wojska? - zapyta艂 Lonia.
- Z wojska. - Kap艂an u艣miechn膮艂 si臋 sympatycznie, tylko czemu od tego u艣miechu milicjant a偶 si臋 wzdrygn膮艂? - Druga kompania samodzielnego batalionu szturmowego. Wywiad. Afganistan. Czeczenia.
Milicjant stropiony skin膮艂 g艂ow膮 i zerkn膮艂 na przyw贸dc臋 bandyt贸w, kt贸rzy jako艣 tak przyga艣li. Ci, kt贸rzy rozpoznali kap艂ana, nawet si臋 cofn臋li. Wtedy na scenie, to znaczy na podw贸rku, zjawi艂 si臋 Alosza. By艂 blady, ale zdecydowany. Bez s艂owa omin膮艂 os艂upia艂ego malarza i podszed艂 do najwa偶niejszego bandyty.
- Szukali艣cie mnie? - spyta艂. G艂os mu zadr偶a艂. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby odp臋dzaj膮c strach. - Jestem. Zostawcie wszystkich innych w spokoju, oni i tak wam nie pomog膮. To moje pieni膮dze i to ja je dosta艂em.
- Synku! - Z zau艂ka wyskoczy艂 Wiktor Niko艂ajewicz z walizk膮. Podbieg艂 do Aloszy i schowa艂 go za swoimi plecami, a potem cisn膮艂 walizk臋 pod nogi przyw贸dcy bandyt贸w. - Macie tu swoje pieni膮dze i wyno艣cie si臋. Zostawcie nas w spokoju!
Co za wzruszaj膮ca scena! Ca艂a rodzina w komplecie. Gdybym by艂 sentymentalny, na pewno bym si臋 rozp艂aka艂. Wyt臋偶y艂em wzrok i prychn膮艂em: naprawd臋 by艂a tu ca艂a rodzina, nad g艂ow膮 Aloszy wisia艂a zjawa jego matki. Najwyra藕niej sprawka anielicy, bo bez jej pomocy zjawa by si臋 tu nie dosta艂a. Gro藕nie wystawiaj膮c pi臋艣ci, Zoja Nienaszewa pr贸bowa艂a zas艂oni膰 sob膮 syna, bezskutecznie.
- Ale widok! - zawo艂a艂em zachwycony.
- Ezergilu! - rykn臋艂a na mnie Alona. - Czy nie ma dla ciebie nic 艣wi臋tego?!
- 艢wi臋tego? - zastanowi艂em si臋. - Sma偶one ziemniaki z kotletem i keczupem... Co jeszcze? Grzyby w majonezie...
- Ezergil!
- No co? Sama pyta艂a艣...
Gro藕nie 艣ci膮gn臋艂a brwi i rozejrza艂a si臋 w poszukiwaniu czego艣 ci臋偶kiego. Z ty艂u Ksefon zaklaska艂 w d艂onie.
- Wzruszaj膮cy widoczek! - zawo艂a艂.
Ten to ju偶 nigdy nie zm膮drzeje. Alona od razu przenios艂a ca艂膮 swoj膮 uwag臋 na niego. A gdy Alona jest a偶 tak, powiedzmy, rozz艂oszczona, staje si臋 co najmniej gro藕na. W chwil臋 p贸藕niej Ksefon pchni臋ty mocno polecia艂 w krzaki, zrobi艂 w nich przecink臋 i wpad艂 do parowu.
- Ja ci zaraz!... - hukn膮艂, pr贸buj膮c si臋 wydosta膰.
G艂upek, zapomnia艂, z kim ma do czynienia. Zreszt膮, ja by艂em nie lepszy, zamiast pozwoli膰, 偶eby dziewczyna radzi艂a sobie sama (przecie偶 zrobi艂aby to w try miga!), wyszed艂em i stan膮艂em przed rozgniewanym Ksefonem.
- Spr贸buj najpierw ze mn膮 - poradzi艂em.
Ksefon cofn膮艂 si臋.
- Zakochana para... - burkn膮艂 tylko.
- Dobra, bohaterze. Za艂atwmy t臋 spraw臋 jak na porz膮dne diab艂y przysta艂o.
Ksefon spojrza艂 na mnie podejrzliwie, wietrz膮c podst臋p.
- To znaczy jak?
- Zak艂ad. Za艂贸偶my si臋. Je艣li nie zalicz臋 praktyki, to przez miesi膮c b臋d臋 spe艂nia膰 wszystkie twoje pragnienia; oczywi艣cie te, kt贸re dadz膮 si臋 spe艂ni膰. A je艣li jednak zalicz臋, ty b臋dziesz spe艂nia艂 moje 偶yczenia.
- Ezergilu! - Alona stan臋艂a przede mn膮. - Jak ci nie wstyd!
Odsun膮艂em j膮 delikatnie.
- Bardzo ci臋 prosz臋. To nasze prywatne diabelskie sprawy, nie mo偶esz si臋 wtr膮ca膰.
Alona popatrzy艂a na mnie gniewnie.
- W tym waszym piekle s膮 sami idioci! - zawyrokowa艂a.
- I to jeszcze jacy! - przyzna艂em. - Spr贸buj kiedy艣 obcowa膰 z r贸偶nymi grzesznikami, zobaczymy, czego si臋 od nich nauczysz. A niegdy艣 diab艂y by艂y takie porz膮dne...
Skrzydlata odwr贸ci艂a si臋 demonstracyjnie. Naprawd臋 nie mog艂a wtr膮ca膰 si臋 do tego zak艂adu i 艣wietnie o tym wiedzia艂a, jednak nadal usi艂owa艂a do niego nie dopu艣ci膰.
- Radz臋 ci si臋 zastanowi膰 - rzuci艂a Ksefonowi przez rami臋.
Niepotrzebnie. Ksefon nigdy nie pos艂ucha艂by rady anio艂a, z czystej przekory. Jego b艂膮d, anio艂owie nigdy nikomu 藕le nie radz膮.
- Taki jeste艣 pewien, 偶e zdo艂asz zatrzyma膰 ch艂opca? - u艣miechn膮艂 si臋 Ksefon. - Ostatnie wydarzenia dowodz膮, 偶e jest got贸w pomaga膰 innym, nawet z uszczerbkiem dla siebie.
Wzruszy艂em ramionami.
- Zobaczymy.
- No, to uwa偶aj. - Ksefon wyci膮gn膮艂 do mnie r臋k臋, a ja j膮 u艣cisn膮艂em.
- Umowa zosta艂a zawarta - oznajmi艂em, szybko wyj膮艂em z powietrza dokument z warunkami zak艂adu, podpisa艂em i poda艂em Ksefonowi. Zasapa艂, on nie umia艂by zrobi膰 tej sztuczki, wzi膮艂 umow臋 i wnikliwie przeczyta艂 ka偶dy punkt, by艂o ich zaledwie dwa. W ko艅cu podpisa艂. Kla艣ni臋ciem d艂oni odes艂a艂em dokument dyrektorowi szko艂y, a potem w milczeniu ukry艂em si臋 w iluzji. Alona sapn臋艂a gniewnie. Zdaje si臋, 偶e w艂a艣nie chcia艂a si臋 dumnie odwr贸ci膰, pokaza膰, 偶e niby nie jestem jej do niczego potrzebny, ale ja by艂em szybszy. Wysun膮艂em r臋k臋, z艂apa艂em j膮 za rami臋 i wci膮gn膮艂em za zas艂on臋. Zd膮偶y艂a tylko pisn膮膰.
- D艂ugo jeszcze chcia艂a艣 tu gni膰? - zapyta艂em i nie czekaj膮c na odpowied藕, przez p艂oty i domy, po prostej, poszed艂em w stron臋 epicentrum wydarze艅. „Bomba zawsze trafia w epicentrum” - przypomnia艂em sobie idiotyczn膮 maksym臋. A wi臋c Alosza jest w艂a艣nie t膮 bomb膮, bo gdzie jest on, tam jest epicentrum wydarze艅.
Alona krzykn臋艂a co艣 gniewnie, ale zrozumia艂a, 偶e zosta艂a sama i pobieg艂a za mn膮.
- Jeste艣 prawdziwym diab艂em! - rzuci艂a mi ze z艂o艣ci膮. - Oszuka艂e艣 Ksefona! A przecie偶 to grzech oszukiwa膰 takiego przyg艂upa.
- Grzech to wasza domena - burkn膮艂em. - On jest takim samym diab艂em, jak ja. Powiedz uczciwie, czy ty jako anio艂 masz co艣 przeciwko oszukiwaniu diab艂a?
Popatrzy艂a na mnie zak艂opotana, widocznie nie rozwa偶a艂a jeszcze problemu takiego punktu widzenia.
- Tak czy inaczej, nie aprobuj臋 oszustwa.
- To nie aprobuj, czy kto艣 ci臋 zmusza? Grunt, 偶eby艣 si臋 nie wtr膮ca艂a.
- Diabe艂 - wycedzi艂a Alona przez z臋by i odwr贸ci艂a si臋.
A ja podszed艂em do ca艂ego towarzystwa i stan膮艂em za Alosz膮. Ch艂opiec trzyma艂 si臋 ojca i patrzy艂 na niego z nieukrywanym zdumieniem. Czy mi si臋 wydawa艂o, czy on faktycznie zaczyna艂 by膰 dumny z Wiktora Niko艂ajewicza? Co艣 podobnego! A co do tego doprowadzi艂o? Ingerencja m膮drego i utalentowanego diab艂a! No i jeszcze pomoc anio艂a... Obok Nienaszewa stan膮艂 kap艂an, jego by艂y dow贸dca, koledzy z wojska i Grigorij Iwanowicz. Naprzeciwko stali bandyci. Nieco z boku drepta艂 stropiony Lonia, a wok贸艂 byli jeszcze s膮siedzi malarza. By艂o jasne, 偶e bandyci przegrali t臋 milcz膮c膮 walk臋. Oni sami to rozumieli, ale nie mieli poj臋cia, jak odej艣膰, 偶eby zachowa膰 twarz.
- Czego jeszcze chcecie? - spyta艂 uprzejmie dow贸dca ojca Fiodora. - Dostali艣cie pieni膮dze? To do widzenia.
Boss w ko艅cu zrozumia艂, 偶e musi co艣 zrobi膰, przecie偶 nie b臋d膮 tu tkwi膰 do ko艅ca 艣wiata. W milczeniu wzi膮艂 walizk臋, otworzy艂 j膮 i a偶 gwizdn膮艂. Potem machn膮艂 r臋k膮 swoim ludziom. Cale towarzystwo szybko wsiad艂o do samochod贸w i odjecha艂o, zostawiaj膮c na placu boju skonsternowanego Loni臋. Teraz wszyscy patrzyli na niego. Alosza wysun膮艂 si臋 zza plec贸w ojca i te偶 obserwowa艂 milicjanta. Pod tymi wszystkimi spojrzeniami Leonid czul si臋 bardzo nieswojo. Wtedy do przodu wysz艂a Alona - oczywi艣cie nikt jej nie widzia艂, ale obecno艣膰 anio艂a to niczym p艂omyk w 艣rodku nocy, nie mo偶na tego nie poczu膰. Jakby fala ciep艂a przep艂yn臋艂a po okolicy... Ludzie spowa偶nieli, Lonia si臋 spi膮艂. W ka偶dym spojrzeniu widzia艂 pogard臋. Wydawa艂o mu si臋, 偶e wszyscy wok贸艂 wiedz膮 o jego przest臋pstwach, wielkich grzechach, a nawet drobnych grzeszkach. I wszyscy ci ludzie wydawali mu si臋 bohaterami, kt贸rzy zeszli z p艂贸cien. Wcisn膮艂 g艂ow臋 w ramiona, jakby chcia艂 si臋 schowa膰 i zgarbiony poszed艂 do samochodu, przyspieszaj膮c kroku. Pod koniec ju偶 bieg艂. M艂odziutki milicjant odprowadzi艂 szefa zaskoczonym spojrzeniem i pobieg艂 za nim. Lonia chyba przypomnia艂 sobie, 偶e jedn膮 r臋k膮 nie zdo艂a prowadzi膰 samochodu, wi臋c zamacha艂 zdrow膮 d艂oni膮 na podopiecznego; ten w milczeniu zaj膮艂 miejsce kierowcy. Samoch贸d ruszy艂 z miejsca. Wkr贸tce znikn膮艂 za zakr臋tem.
- Wygram, diable - us艂ysza艂em nagle.
Zerkn膮艂em na wisz膮ce obok mnie widmo. Westchn膮艂em ci臋偶ko.
- Co ci si臋 w raju nie podoba艂o? Kr臋cisz si臋 mi臋dzy 艣wiatami... sprawiasz diab艂om k艂opoty...
- Broni臋 syna!
- Ach, syna. A jak ci te偶 idzie? Obroni艂a艣?
- Ezergil!
Oho, znajomy g艂os i znajomy ton... Ju偶 nied艂ugo ten anio艂 doprowadzi do tego, 偶e zaczn臋 dostawa膰 wysypki na d藕wi臋k w艂asnego imienia.
- Alona! - krzykn膮艂em, przedrze藕niaj膮c j膮.
Popatrzyli艣my na siebie gro藕nie.
- Dobrze wiesz, 偶e to r贸wnie偶 jej zas艂uga, 偶e Alosza nie uleg艂 pokusie! To w艂a艣nie ona wypracowa艂a w swoim dziecku te dobre cechy, kt贸re w nim mo偶na znale藕膰!
- Z艂e r贸wnie偶 - odparowa艂em. - Gdyby nie ona, nigdy nie wpakowa艂by si臋 w tak膮 kaba艂臋.
- Jeste艣 niesprawiedliwy! To tylko dziecko!
- Za to jego ojciec jest doros艂y! I w jego losie ona r贸wnie偶 ma sw贸j udzia艂!
- A w艂a艣nie, 偶e nie!
- A w艂a艣nie, 偶e tak! Ja wiem lepiej!
- Dzieci, dzieci! - Zjawa Zoi Nienaszewej wcisn臋艂a si臋 mi臋dzy nas. - Co wy wyprawiacie? Jak wam nie wstyd! Jeszcze chwila i si臋 pobijecie.
Popatrzyli艣my na widmo, potem na siebie. Pierwszy nie wytrzyma艂em i zacz膮艂em chichota膰, chwil臋 p贸藕niej przy艂膮czy艂a si臋 do mnie Alona i 艣miali艣my si臋 ju偶 razem.
- 艢miejcie si臋, 艣miejcie - powiedzia艂 stoj膮cy obok mnie Ksefon. - A ja chcia艂em powiedzie膰, 偶e ju偶 prawie wygra艂em! Do twojej przegranej zosta艂o ciut-ciut... A tak w og贸le, to co to za zjawa si臋 tu szlaja?
Jak zwykle wyszukana grzeczno艣膰...
- Wstydzi艂by艣 si臋 - powiedzia艂em dobrodusznie. - Przecie偶 to mama Aloszy!
- Aa, ta, co si臋 pcha, gdzie nie trzeba. Z raju zrezygnowa艂a dla syna... g艂upia...
- A kto艣 ty taki m膮dry? - spyta艂a gniewnie Zoja.
Machn膮艂em r臋k膮, bardziej zainteresowany tym, co si臋 dzieje poza granicami mojej iluzji. Grigorij Iwanowicz sko艅czy艂 ju偶 opowiada膰 s膮siadom o ostatnich wydarzeniach. O diab艂ach i anio艂ach chyba nie wspomnia艂, w ka偶dym razie nikt nie wzywa艂 pogotowia. Teraz zaprasza艂 do domu wszystkich uczestnik贸w zaj艣cia. Z przyjaci贸艂mi ojca Fiodora ju偶 by艂 na ty, widzia艂em, jak klepa艂 po ramieniu by艂ego dow贸dc臋, zwracaj膮c si臋 do niego per „Michai艂”. A Alosza nie odst臋powa艂 ojca na krok. Tak, wszystko sz艂o ca艂kiem nie藕le... ca艂kiem nie藕le...
Wtedy zauwa偶y艂em, 偶e Ksefon wskoczy艂 na podw贸rko za go艣膰mi. Do domu nie m贸g艂 wej艣膰 bez zaproszenia po tym, jak ojciec Fiodor na艂o偶y艂 b艂ogos艂awie艅stwo i teraz lata艂 dooko艂a, zagl膮daj膮c do okien. Chyba chcia艂 przypilnowa膰, 偶eby niedobry Ezergil nie wykr臋ci艂 jakiego艣 numeru. Niech sobie pilnuje. O, i zjawa tak samo! Zreszt膮, Zoj臋 akurat rozumia艂em, ona wie, 偶e niepr臋dko b臋dzie mog艂a znowu zobaczy膰 syna. Ja i Alona zostali艣my sami. Odprowadzi艂em wzrokiem ca艂e towarzystwo, odwr贸ci艂em si臋 do dziewczyny.
- Alona... - powiedzia艂em i zamilk艂em. Dziwne... Od kiedy to czuj臋 si臋 niezr臋cznie w czasie rozmowy? Musz臋 chyba wybra膰 si臋 do lekarza. I to szybko.
- S艂ucham? - Ona te偶 si臋 stropi艂a.
Normalnie jaka艣 epidemia!
- Zdaje si臋, 偶e b臋d膮 teraz 艣wi臋towa膰...
- Chyba tak...
- Nie jeste艣my im potrzebni. Po co przeszkadza膰 i przypomina膰, 偶e w 偶yciu maj膮 czasem pod g贸rk臋...
- No...
- To co, mo偶e my te偶 urz膮dzimy sobie 艣wi臋to? Chyba zas艂u偶yli艣my? Wszystko posz艂o dobrze, teraz ju偶 naprawd臋 zosta艂o niewiele. Alosza i jego ojciec maj膮 prawdziwych przyjaci贸艂, by膰 mo偶e Wiktorowi Niko艂ajewiczowi uda si臋 zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku...
- Tak, mo偶e mu si臋 uda. A co to ma by膰 za 艣wi臋to?
- No, po prostu troch臋 si臋 rozerwiemy! Mamy prawo? Mamy! Zas艂u偶yli艣my! Ka偶da dobrze wykonana praca zas艂uguje na nagrod臋. Mo偶e na przyk艂ad p贸jdziemy do kawiarni?
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie, nie chc臋. 呕adnych kawiarni czy innych g艂o艣nych miejsc. P贸jdziemy nad rzek臋. Znajdziemy jakie艣 spokojne miejsce i posiedzimy. Patrz, jaki dzi艣 pi臋kny dzie艅...
- Super - przyzna艂em. By艂em w tak podnios艂ym nastroju, 偶e zgodzi艂bym si臋 na wszystko.
Poda艂a mi r臋k臋.
- To chod藕my.
Ostro偶nie uj膮艂em jej d艂o艅.
- Lepiej pobiegnijmy. A, do licha z t膮 iluzj膮! Dzisiaj b臋dziemy najzwyklejszymi lud藕mi!
Wzi臋li艣my si臋 za r臋ce i zacz臋li艣my biec ulic膮, ze 艣miechem strasz膮c wrony i go艂臋bie. Alona wyrwa艂a mi si臋 nagle.
- Go艅 mnie! - zawo艂a艂a.
Pobieg艂em za ni膮. W tej chwili 偶ycie by艂o takie pi臋kne...
*
Rzeczka leniwie toczy艂a swoje wody na po艂udnie. W g贸rze szemra艂o listowie ko艂ysane lekkim wietrzykiem. Ga艂膮zka wierzby dotkn臋艂a lustrzanej powierzchni, sprawiaj膮c, 偶e rozesz艂y si臋 po niej delikatne kr臋gi. Z ga艂膮zki osun膮艂 si臋 jaki艣 偶uk, brz臋cz膮c z niezadowoleniem. Rzadkie promienie s艂o艅ca przenika艂y przez wisz膮ce nad brzegiem li艣cie i muska艂y m贸j policzek. Zmarszczy艂em brwi i spr贸bowa艂em r臋k膮 ustawi膰 nad sob膮 wi臋cej ga艂膮zek. Siedz膮ca obok mnie Alona wyci膮gn臋艂a witk臋 i dotkn臋艂a mojego nosa. Kichn膮艂em og艂uszaj膮co, ostatecznie strasz膮c wszystkie owady w okolicy i usiad艂em.
- No nie, taki sen mi przerwa艂a艣 - mrukn膮艂em niezadowolony.
Alona roze艣mia艂a si臋.
- Ty udawaczu! - zawo艂a艂a. - My艣la艂by kto, 偶e spa艂e艣.
- Nie spa艂em. - Unios艂em w g贸r臋 palec wskazuj膮cy. - My艣la艂em.
- I o czym my艣la艂e艣?
- O raporcie, jaki z艂o偶臋 komisji do spraw praktyki. Trzeba wcze艣niej wszystko przemy艣le膰 i ubra膰 w odpowiednie s艂owa.
- Ezergil, jeste艣 niepoprawny!
- Oczywi艣cie. Bo tak w艂a艣ciwie to nawet nie chc臋 si臋 poprawia膰. I tak si臋 sobie podobam.
- Pomy艣l o tym, 偶eby podoba膰 si臋 r贸wnie偶 innym.
- A po co? Wystarczy, 偶e podobam si臋 sobie.
- Ach, ty! - Zerwa艂a si臋 oburzona i chlasn臋艂a mnie witk膮, kt贸r膮 trzyma艂a w r臋ku. Zrobi艂em unik i schowa艂em si臋 za drzewo. Alona pr贸bowa艂a dosi臋gn膮膰 mnie od drugiej strony.
- Lito艣ci! - poprosi艂em ze 艣miechem.
- Guzik! - zawo艂a艂a 偶artobliwie-z艂owieszczo Alona. - Nie b臋dziesz mnie wi臋cej dra偶ni艂!
- Konsekwencje twojego okrucie艅stwa spadn膮 na ciebie!
- Jakie konsekwencje?
- A takie! - zawo艂a艂em i niespodziewanie wyskoczy艂em zza drzewa, zanurkowa艂em pod r臋k膮 Alony i da艂em susa do wody.
Dziewczyna krzykn臋艂a i podbieg艂a do rzeki.
- Wariat! Nienormalny! Wy艂a藕, wy艂a藕 szybko! Jeste艣 ca艂y mokry! W co si臋 teraz przebierzesz?
- A w nic! - Nabra艂em gar艣ci膮 wody i chlapn膮艂em Alon臋.
Dziewczyna z piskiem odskoczy艂a.
- No, uwa偶aj! Jak tylko wyjdziesz...!
- Nie wyjd臋 - oznajmi艂em bezczelnie, wchodz膮c g艂臋biej. - Nie wyjd臋, dop贸ki mi nie wybaczysz.
- Ezergil!
- Tak? S艂ucham was, milady?
- Do艣膰 tych wyg艂up贸w! Wy艂a藕!
- A co z waszym przebaczeniem?
- Dobrze, ju偶 dobrze, przebaczam, tylko wy艂a藕, na Boga!
- Wzywasz diab艂a, 偶eby wyszed艂 dla Niego? Bardzo zabawne. Ja wychodz臋 tylko dla ciebie.
- Wariat!
- Zgadza si臋.
Powoli wylaz艂em na brzeg i pochyli艂em si臋, pozwalaj膮c, 偶eby woda sp艂yn臋艂a z ubrania na ziemi臋. Brr, ma艂o przyjemnie. Szybko 艣ci膮gn膮艂em koszul臋 i pr贸bowa艂em j膮 wycisn膮膰. Alona w milczeniu zabra艂a mi jeden koniec i teraz wy偶ymali艣my j膮 wsp贸lnie.
- Idiota! Ba艂wan! Kretyn! - powtarza艂a Alona przy ka偶dym szarpni臋ciu. - Co ci臋 pcha艂o do tej rzeki?
Szybko zabra艂em koszul臋 z r膮k anielicy. Tak si臋 zaanga偶owa艂a, 偶e ubranie mog艂o lada chwil臋 trzasn膮膰.
- Kry艂em si臋 przed tob膮 - odpar艂em, - Jak si臋 zaczynasz z艂o艣ci膰, od razu trzeba bra膰 nogi za pas.
- Dzi臋ki za dobre s艂owo.
- Ale偶 prosz臋 - w moim g艂osie by艂o tyle samo sarkazmu, co w g艂osie Alony.
Nagle dziewczyna znieruchomia艂a.
- Co jest? - Popatrzy艂em na ni膮 zdumiony.
Alona unios艂a ostrzegawczo r臋k臋.
- Co艣 si臋 sta艂o... Czuj臋, 偶e przydarzy艂o si臋 jakie艣 nieszcz臋艣cie komu艣, kogo znamy.
Popatrzyli艣my na siebie strwo偶eni.
- Alosza! - zawo艂ali艣my ch贸rem i rzucili艣my si臋 biegiem do miasta.
Rozdzia艂 7
Woda chlupa艂a mi w butach i przeszkadza艂a biec, strumieniami sp艂ywaj膮c z nogawek. Koszul臋 wycisn臋li艣my, ale spodni rzecz jasna nie zdejmowa艂em. My艣la艂em przecie偶, 偶e i tak wyschn臋 w letnim s艂o艅cu, bez po艣piechu. A tu prosz臋! Pr贸bowa艂em wysuszy膰 si臋 w biegu, ale nie przychodzi艂 mi do g艂owy 偶aden spos贸b. Jak tam w raju wysuszyli mi ubranie, gdy wszed艂em do archiwum? Ech, szkoda, 偶e nie spyta艂em, teraz mia艂bym jak znalaz艂... Zatrzyma艂em si臋, zdj膮艂em z nogi jeden but, potem drugi i nakierowa艂em na nie pot臋偶ny strumie艅 ciep艂a. Alona zd膮偶y艂a przebiec spory kawa艂ek drogi, nim zrozumia艂a, 偶e zosta艂em z ty艂u. Zatrzyma艂a si臋 i odwr贸ci艂a, w mig oceniaj膮c sytuacj臋.
- Kretynie! Kto ci臋 prosi艂, 偶eby艣 si臋 k膮pa艂 w ubraniu?!
- Nie trzeba by艂o wp臋dza膰 mnie do wody - odci膮艂em si臋. - Nie dam rady tak biec. Alona podbieg艂a do mnie i wyrwa艂a mi buty z r膮k. Popatrzy艂a na moje nogi w skarpetach i jej oczy cisn臋艂y co艣 w rodzaju b艂yskawic. Podskoczy艂em.
- Zwariowa艂a艣?! - zawy艂em, przeskakuj膮c z nogi na nog臋. - Naprawd臋 my艣lisz, 偶e bez n贸g b臋d臋 szybszy?
- Twoim nogom nic si臋 nie stanie, a skarpetki ju偶 wysch艂y.
Popatrzy艂em na swoje stopy, poruszy艂em palcami. Naprawd臋 wysch艂y! No, no, te anio艂y... powinny w pralni pracowa膰...
Tymczasem skrzydlata zajmowa艂a si臋 moimi butami. Kolejne dwie b艂yskawice... Z but贸w buchn臋艂a para, a gdy wzi膮艂em je do r臋ki, okaza艂y si臋 zupe艂nie suche.
- Super! A m贸wi艂a艣, 偶e nic nie umiesz.
- To umiem. Teraz zajm臋 si臋 twoimi spodniami.
Odskoczy艂em przera偶ony.
- Nie, nie trzeba! Same wyschn膮! W przeciwie艅stwie do mokrych but贸w one tak nie przeszkadzaj膮 w biegu.
Alona wzruszy艂a ramionami. Chyba poczu艂a si臋 ura偶ona. No, nic na to nie poradz臋... Faktycznie suszy na medal, ale je艣li chce doprowadzi膰 do porz膮dku ubranie na mnie... Nie, wielkie dzi臋ki, nie mam ochoty prze偶ywa膰 tego jeszcze raz. Dobrze, musimy si臋 spieszy膰! Szybko w艂o偶y艂em buty, a i tak przez ca艂y czas towarzyszy艂o mi wra偶enie, 偶e ju偶 si臋 sp贸藕nili艣my, i to katastrofalnie.
Do domu Grigorija Iwanowicza dobiegli艣my pi臋膰 minut p贸藕niej. Nikogo tu nie by艂o, ale za zakr臋tem ulicy wyra藕nie czu艂o si臋 b贸l i trwog臋. Nie umawiaj膮c si臋, poszli艣my tam od razu, nawet nie wchodz膮c na podw贸rko.
Za rogiem zobaczy艂em wszystkich naszych znajomych - opr贸cz Aloszy... i kap艂ana. Ale tego ostatniego spostrzeg艂em bardzo szybko, le偶a艂 w kurzu na poboczu drogi. Obok niego siedzia艂 kotek Aloszy, i ze stoickim spokojem si臋 my艂. Z jego punktu widzenia nie dzia艂o si臋 tu nic niezwyk艂ego. Wok贸艂 rannego sta艂a spora grupa ludzi, chyba zebrali si臋 tu ze wszystkich okolicznych ulic. By艂 r贸wnie偶 Ksefon.
- Co si臋 tu sta艂o?! - Z艂apa艂em go za koszul臋 na piersi.
- To ja si臋 ciebie pytam, co si臋 sta艂o! - zawo艂a艂 w艣ciek艂y. - Przyznaj si臋, to twoja sprawka?!
- O czym ty m贸wisz?
- O czym?! O tym! Twoja robota?!
- Powali艂o ci臋? - A偶 go pu艣ci艂em.
- Jasne! A gdzie艣 by艂 przez ca艂y ten czas? Pewnie szuka艂e艣 tych bandyt贸w i o czym艣 im powiedzia艂e艣!
- Mo偶esz m贸wi膰 ja艣niej? Jacy bandyci? Sk膮d? Przecie偶 odjechali!
- Odjechali, a jak偶e. Mo偶e by odjechali, gdyby nie ty! Na pewno ich nam贸wi艂e艣, 偶eby tu czekali. No to czekali! A ch艂opiec chcia艂 przygotowa膰 ojcu jak膮艣 niespodziank臋, jakby na pogodzenie, i nam贸wi艂 ojca Fiodora, 偶eby ten poszed艂 z nim do sklepu. Potem us艂yszeli艣my strza艂y, przybiegli艣my, a tu duchowny le偶y w ka艂u偶y krwi, a ch艂opiec znikn膮艂! Ezergil, ale z ciebie bydlak! Z艂ama艂e艣 nasze prawa...
- Zamknij si臋! - wrzasn膮艂em.
- Nie ujdzie ci to na sucho! Ba艂e艣 si臋, 偶e przegrasz, co?!
- Zamknij si臋, powiedzia艂em!
Pochyli艂em si臋 nad kap艂anem, kt贸ry ju偶 prawie nie oddycha艂. Uuu, co za dra艅stwo, dra艅stwo, dra艅stwo! Obok pochylili si臋 jego przyjaciele 偶o艂nierze, mnie oczywi艣cie nie widzieli. Dow贸dca przykucn膮艂 obok popa, z oczu p艂yn臋艂y mu 艂zy.
- Fiedia! - powtarza艂. - Fiodor, niech ci臋 diabli wezm膮! Trzymaj si臋! Nie wa偶 si臋 umrze膰! S艂yszysz? Nie wa偶 si臋! Zaraz przyjedzie pogotowie... No gdzie to cholerne pogotowie?!
Jego koledzy milczeli pos臋pnie. Grigorij Iwanowicz wygl膮da艂 na wstrz膮艣ni臋tego. A Nienaszew... ten to w og贸le by艂 szary. A偶 si臋 przestraszy艂em, 偶e co艣 mu si臋 stanie.
W oddali zawy艂a syrena pogotowia. Lekarze wyskoczyli z samochodu i podbiegli do rannego, lekarka szybko wyj臋艂a stetoskop i przy艂o偶y艂a do piersi.
- Stymulator, szybko! - zadysponowa艂a. Od razu podano jej walizeczk臋, zacz臋艂a w niej grzeba膰, wyj臋艂a strzykawk臋 i jak膮艣 ampu艂k臋. Drugi lekarz pr贸bowa艂 powstrzyma膰 krwotok, przyk艂adaj膮c do piersi tampon. I w tym momencie Nienaszew upad艂 na ziemi臋. Lekarka popatrzy艂a na niego przelotnie, ale jego wygl膮d wyra藕nie jej si臋 nie spodoba艂, zakl臋艂a przez z臋by i skoczy艂a do niego.
- Pani doktor! - zawo艂a艂 Misza, wskazuj膮c na ojca Fiodora. - Przecie偶 ten cz艂owiek umrze, je艣li mu pani nie pomo偶e!
Kobieta wyszarpn臋艂a r臋kaw.
- Ten r贸wnie偶! Kt贸remu z nich mam pom贸c? Niech pan zdecyduje!
Misza zamar艂. Bezradnie popatrzy艂 na by艂ego kompana i podw艂adnego. Potem na Nienaszewa. I wtedy niespodziewanie kap艂an otworzy艂 oczy i dotkn膮艂 r臋ki Michai艂a.
- Dow贸dco... - zakas艂a艂. - Dow贸dco, odszukaj ch艂opca. Prosz臋 ci臋... pom贸偶 im i... ratujcie Wiktora. Dla niego to wa偶niejsze...
- O czym ty m贸wisz? - Misza pochyli艂 si臋 nad nim.
- O czym... - Kap艂an zn贸w zakas艂a艂, a potem u艣miechn膮艂 si臋. - Przyjaciele zapewniali mnie, 偶e trafi臋 do raju. M贸wili, 偶e jestem prawie 艣wi臋ty... - Na ustach ojca Fiodora pojawi艂 si臋 nik艂y u艣miech. - A Wiktor... on jeszcze musi odkupi膰 swoje grzechy... dla niego 偶ycie jest wa偶niejsze ni偶 dla mnie... Zaufaj mi, Misza... Prosz臋...
Odchrz膮kn膮艂em i odwr贸ci艂em si臋. K膮tem oka zauwa偶y艂em, 偶e Alona te偶 si臋 odwr贸ci艂a, szybko zas艂aniaj膮c oczy.
Co za dra艅stwo!!!
Michai艂 wyprostowa艂 si臋. Popatrzy艂 jako艣 tak dziwnie na kap艂ana. Otworzy艂 usta... Zamkn膮艂 je. Wszystkie oczy by艂y teraz zwr贸cone na niego.
- Niech si臋 pan szybciej decyduje - powiedzia艂a lekarka zm臋czonym g艂osem. - Ten cz艂owiek ma zawa艂. Je艣li mu nie pomo偶emy...
Michai艂 spojrza艂 na nieprzytomnego Nienaszewa z nieukrywan膮 z艂o艣ci膮.
- Mam nadziej臋, 偶e jeste艣 tego wart - wyszepta艂. - To tylko dla twojego syna... - Zwr贸ci艂 si臋 do lekarki. - Prosz臋 pom贸c jemu. Nazywa si臋 Wiktor Niko艂ajewicz Nienaszew.
Lekarka skin臋艂a g艂ow膮 i rzuci艂a si臋 do zawa艂owca. Oczywi艣cie, Fiodorem Iwanowiczem te偶 si臋 w tym czasie zajmowali sanitariusze, ale wykwalifikowanym lekarzem by艂a tylko ona, a przecie偶 nie mog艂a si臋 rozerwa膰, chocia偶 wyra藕nie pr贸bowa艂a.
Kuksn膮艂em Alon臋 w bok. Dziewczynka poruszy艂a ramieniem, ale nie odwr贸ci艂a si臋. Szturchn膮艂em znowu.
- Czego chcesz? - chlipn臋艂a.
- Patrz...
Odwr贸ci艂a si臋. Nieopodal stal anio艂 i diabe艂, obserwuj膮cy ca艂膮 t臋 krz膮tanin臋. Anio艂 by艂 ca艂y w bieli, diabe艂, rzecz jasna, w czerni. Stali z boku i cierpliwie czekali.
Wymienili艣my z dziewczyn膮 spojrzenia. Zdaje si臋, 偶e mi臋dzy nami zacz臋艂a tworzy膰 si臋 telepatyczna wi臋藕. Wystarczy艂o, 偶eby艣my na siebie popatrzyli, a ju偶 wiedzieli艣my, o czym my艣limy. Nie umawiaj膮c si臋, podeszli艣my do doros艂ych, Alona do anio艂a, ja do diab艂a. Ci spojrzeli na nas z zaciekawieniem.
- Szanowny... - odchrz膮kn膮艂em speszony. - Mam pro艣b臋... ten cz艂owiek... on jest naszym przyjacielem... dobrym przyjacielem... chcieliby艣my... bardzo prosz臋... chcieliby艣my go sami odprowadzi膰.
- To niezgodne z zasadami - nachmurzy艂 si臋 diabe艂.
- Co znacz膮 zasady dla diab艂a? - u艣miechn膮艂em si臋. - Poza tym... - Przywo艂a艂em go palcem i gdy ten si臋 pochyli艂, zaszepta艂em mu na ucho, wskazuj膮c g艂ow膮 Alon臋. Diabe艂 te偶 na ni膮 popatrzy艂 i u艣miechn膮艂 si臋.
- Naprawd臋 tak ci na tym zale偶y?
Skin膮艂em g艂ow膮.
Zastanowi艂 si臋, a potem machn膮艂 r臋k膮.
- Dobrze, umowa stoi. Ale pami臋taj, 偶eby艣 dotrzyma艂 obietnicy!
Przy艂o偶y艂em do serca zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰.
- Mur-beton.
Odwr贸cili艣my si臋 do anio艂a i Alony. Dziewczynie chyba nie sz艂o zbyt dobrze. Prawie p艂aka艂a, a anio艂 tylko kr臋ci艂 g艂ow膮.
- Zdaje si臋, 偶e s膮 problemy - prychn膮艂 diabe艂. - Co robimy?
U艣miechn膮艂em si臋.
- A czy nie mo偶na by... - zacz膮艂em.
- Rozumiem. - Trzasn膮艂 ogonem i znale藕li艣my si臋 na pustkowiu; wok贸艂 nas, jak okiem si臋gn膮膰, ros艂a tylko trawa.
- Ej, Zauren, co to za 偶arty? - Skrzydlaty odwr贸ci艂 si臋 do diab艂a.
- To nie 偶arty - odpar艂 ogoniasty. - Po prostu spe艂ni艂em pro艣b臋 mojego pobratymca. Zrozumia艂e艣, o co prosz膮 ci m艂odzi ludzie?
- Zrozumia艂em, ale to niezgodne z zasadami!
- Lej na to!
- Co to znaczy „lej”? Chwileczk臋, chcesz powiedzie膰, 偶e da艂e艣 si臋 nam贸wi膰 temu...
Zamiast odpowiedzi diabe艂 podskoczy艂, jego ogon wypr臋偶y艂 si臋 jak szpada i odpad艂, w jednej chwili przemieniaj膮c si臋 w co艣 niematerialnego, przypominaj膮cego dym. Ostro偶nie wzi膮艂 to do r臋ki, wr臋czy艂 mi, ja przyj膮艂em czarci atrybut i sk艂oni艂em si臋. Wiedzia艂em, co trzeba zrobi膰 dalej, jedna chwila i ju偶 mia艂em ogon. Odwr贸ci艂em si臋 do anio艂a, ten sta艂 z otwartymi ustami i patrzy艂 na mnie wstrz膮艣ni臋ty.
- Zauren, ty kompletnie zwariowa艂e艣! Zawsze wiedzia艂em, 偶e diab艂y s膮 stukni臋te, ale 偶eby do tego stopnia?... Da膰 ogon dziecku?... Czy ty w og贸le wiesz, co robisz? B臋d臋 zmuszony o tym zameldowa膰!
- Melduj sobie, na zdrowie. - Diabe艂 machn膮艂 r臋k膮. - Dlaczego mia艂bym nie pom贸c dzieciom, skoro prosz膮? Ich przyjaciel umiera. Przecie偶 jeste艣 anio艂em! Powiniene艣 pomaga膰!
- To nie pomoc, ale brak odpowiedzialno艣ci!
- Zgadzam si臋 - przytakn膮艂em. - Tej dziewczynce nie wolno powierza膰 skrzyde艂, ona jest kompletnie nieodpowiedzialna. Kiepsko si臋 uczy, a 偶eby pan s艂ysza艂, jak przeklina... Co z niej za anio艂?
Alona popatrzy艂a na mnie jak na zdrajc臋 i odwr贸ci艂a si臋. Usta jej zadr偶a艂y, chyba nie spodziewa艂a si臋 po mnie czego艣 takiego.
- No wi臋c - kontynuowa艂em - ma pan absolutn膮 racj臋. P贸jd臋 razem z panem.
- Ja z tob膮? Zauren!!!
Zauren tylko wzruszy艂 ramionami i u艣miechn膮艂 si臋.
- Nie mog臋 nic zrobi膰, Lokurd. Ju偶 obieca艂em i nie mog臋 z艂ama膰 danego s艂owa.
Anio艂 zamy艣li艂 si臋, a potem machn膮艂 r臋k膮.
- Niech b臋dzie... A czy ty chocia偶 wiesz, jak pos艂ugiwa膰 si臋 ogonem?
- Teoretycznie - u艣miechn膮艂em si臋. - O, niech pan popatrzy. Je艣li trzasn臋 tak, to powinienem wzlecie膰 na dwa metry w g贸r臋.
Trzasn膮艂em i wzlecia艂em, ale spod ogona wylecia艂y kamienie. Kilka sztuk pomkn臋艂o w stron臋 anio艂a, ten ledwie zd膮偶y艂 si臋 uchyli膰.
- Ojej. - Usiad艂em na ziemi i spu艣ci艂em oczy. - Bardzo przepraszam, troch臋 藕le wyliczy艂em. Jak to by艂o... Aa, nie uwzgl臋dni艂em amplitudy. To by艂 bojowy chwyt obronny...
- Bojowy?! - zawo艂a艂 anio艂. - St贸j!
Za p贸藕no. Zn贸w trzasn膮艂em ogonem. Dwie b艂yskawice zje偶y艂y w艂osy na g艂owie Lokurda. Rajski pos艂aniec czym pr臋dzej si臋 odsun膮艂.
- Zn贸w co艣 藕le wyliczy艂em - mrukn膮艂em przepraszaj膮co. - Co jest nie tak? Mo偶e powinienem inaczej trzaska膰? Mo偶e trzeba z przyklaskiem?
- St贸j! - Anio艂 a偶 si臋 uni贸s艂. - Przesta艅!
- Dobrze - powiedzia艂em - z trzaskaniem rzeczywi艣cie 艣rednio mi wychodzi. To co, lecimy na spotkanie? A czy ja m贸g艂bym poprowadzi膰? Prosz臋!!! Wiem, jak si臋 robi przemieszczenie... trzeba zakr臋ci膰 ogon w prawo... a mo偶e w lewo... niewa偶ne, po drodze si臋 zorientuj臋... O, i jeszcze wiem, jak si臋 robi tunel...
- Do艣膰! Zauren, natychmiast odbierz mu ogon! Przecie偶 on zabije i siebie, i mnie!
Zauren zn贸w si臋 u艣miechn膮艂 i roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Przepraszam ci臋, ale umowa to umowa.
Anio艂 wygl膮da艂 na nieco skonsternowanego. Z wyra藕n膮 obaw膮 obserwowa艂 ruchy mojego ogona, got贸w do zrobienia uniku.
- Mog艂abym polecie膰 zamiast pana - odezwa艂a si臋 Alona, kt贸ra chyba ju偶 zrozumia艂a m贸j plan. - Przypilnuj臋 tego nieuka. Mam na niego dobry wp艂yw...
- 呕ebym ja pu艣ci艂 dziecko z tym... z tym...
- Z tym dzieckiem - podpowiedzia艂 uprzejmie Zauren. - Lokurd, wydaje mi si臋, 偶e ch艂opiec raczej nie wyrz膮dzi krzywdy dziewczynce, a tobie m贸g艂by.
- To gro藕ba?
Diabe艂 wzruszy艂 ramionami.
- Sam zdecyduj... Albo lecisz razem z nim, albo pozwalasz na to dziewczynce. Zadanie musi zosta膰 wykonane.
- Prosz臋, niech pan leci ze mn膮! - poprosi艂em. - Poka偶臋 panu salto z ogonem! Wie pan, czyta艂em, 偶e jak si臋 robi salto, to przeciwnika mo偶e wywr贸ci膰 na nice!
- I ja mam pu艣ci膰 z nim dziecko?
- Ja si臋 nie boj臋 - wtr膮ci艂a si臋 zn贸w Alona. - Tak w og贸le to on si臋 mnie s艂ucha. Ezergil, przecie偶 nie b臋dziesz robi艂 salta?
Wzruszy艂em ramionami.
- Jak ci tak zale偶y, to nie b臋d臋, tylko nie rozumiem, co w tym takiego strasznego?
- Zdaje si臋, 偶e dzieci 艣wietnie si臋 rozumiej膮, Lokurd. Pozw贸l im, na moj膮 odpowiedzialno艣膰...
- Co mi po twojej odpowiedzialno艣ci, je艣li ten diabe艂 zabije dziewczynk臋?
Zauren zdecydowanie podni贸s艂 g艂ow臋.
- Lokurd, decyduj! Czas min膮艂!
Anio艂 popatrzy艂 stropiony najpierw na mnie, potem na Alon臋. Demonstracyjnie pomacha艂em ko艅c贸wk膮 ogona. Oderwa艂a si臋 od niego niewielka b艂yskawica, Lokurd cofn膮艂 si臋 szybko.
- Skoro na twoj膮 odpowiedzialno艣膰... - Pospiesznie zrzuci艂 skrzyd艂a.
Alona pisn臋艂a i podbieg艂a do nich. Chwil臋 p贸藕niej skrzyd艂a ju偶 rozk艂ada艂y si臋 za jej plecami. Zamar艂em z wra偶enia... Nie przypuszcza艂em, 偶e Alona mo偶e tak pi臋knie wygl膮da膰! Cz臋sto wyobra偶a艂em j膮 sobie ze skrzyd艂ami, ale moje fantazje blad艂y wobec rzeczywisto艣ci. Tak si臋 zmieni艂a... a偶 trudno to wyrazi膰. Niby wygl膮da艂a tak samo, te same w艂osy zwi膮zane w ko艅ski ogon, ta sama twarz, ale... teraz jakby ja艣nia艂a od 艣rodka cudownym 艣wiat艂em. A skrzyd艂a... skrzyd艂a mieni艂y si臋 wszystkimi kolorami. By艂y jednocze艣nie materialne i niematerialne... Alona machn臋艂a nimi, lekki wietrzyk rozwia艂 mi w艂osy. Ostro偶nie podszed艂em do... do anio艂a i wyci膮gn膮艂em r臋k臋 z lekkim uk艂onem. Alona u艣miechn臋艂a si臋 - jedna chwila i jej str贸j przemieni艂 si臋 w pi臋kn膮 bia艂膮 sukni臋, falami spadaj膮c膮 a偶 do pi臋t. Wsun臋艂a swoj膮 d艂o艅 w moj膮 i wtedy zmieni艂o si臋 r贸wnie偶 moje ubranie: mia艂em na sobie elegancki ciemny garnitur.
Odsun膮艂em si臋, puszczaj膮c dziewczyn臋 przodem, jednak ca艂y czas trzymaj膮c j膮 za r臋k臋. Przesz艂a z gracj膮 obok os艂upia艂ego Lokurda.
- Mam wra偶enie, 偶e te dzieci naprawd臋 nie藕le si臋 rozumiej膮 - zauwa偶y艂 z u艣mieszkiem Zauren.
- To nieprawid艂owe! - krzycza艂 Lokurd. - On jest diab艂em, a ona anio艂em! Nie powinno tak by膰! Nie wierz臋! Przemiana! Niemo偶liwe! Nie wierz臋!
- Czasy b臋d膮 si臋 zmienia膰, m贸j przyjacielu i wrogu - powiedzia艂 w zadumie Zauren. - Zmian dokonaj膮 w艂a艣nie takie dzieci. Teraz ju偶 rozumiem...
Machn膮艂em ogonem, otwieraj膮c Drog臋 i oboje weszli艣my w powsta艂y prze艣wit.
- Ten ch艂opak ca艂kiem nie藕le pos艂uguje si臋 tym diabelstwem! - zawo艂a艂 anio艂. - Zdaje si臋, 偶e zosta艂em wystrychni臋ty na dudka!
Ostatnia rzecz, jak膮 us艂ysza艂em, nim zamkn膮艂 si臋 za nami tunel, to g艂o艣ny 艣miech Zaurena.
*
Na pierwszy rzut oka na ulicy nic si臋 nie zmieni艂o. Tak samo t艂oczyli si臋 tu ludzie, tak samo krz膮ta艂a si臋 za艂oga karetki. Ale teraz, maj膮c ogon, czu艂em, 偶e dusza jednego z obecnych gotowa jest do tego, by oderwa膰 si臋 od cia艂a. Z kolei inna dusza trzyma艂a si臋 cia艂a z trudem, ale nie mia艂a zamiaru go opuszcza膰.
- Wiktorze Niko艂ajewiczu Nienaszewie - powiedzia艂em uroczy艣cie. - Teraz mnie pan nie s艂yszy, ale zapami臋ta pan moje s艂owa. Pewien bardzo dobry cz艂owiek po艣wi臋ci艂 siebie, 偶eby da膰 panu mo偶liwo艣膰 naprawienia b艂臋d贸w. Ma pan szans臋, trzeba si臋 okaza膰 jej godnym.
- Wiktorze Niko艂ajewiczu Nienaszewie - odezwa艂a si臋 Alona. - Licz臋 na pana i wierz臋 w pana. Niechaj i pan uwierzy w siebie. Zosta艂 panu syn. To wspania艂y ch艂opiec. Ale je艣li nie otrzyma pa艅skiej pomocy, je艣li w艂a艣nie pan nie wska偶e mu s艂usznej drogi, nikt inny tego nie zrobi. Je艣li drogowskazem nie b臋dzie ojciec, to kto? Zawini艂 pan wobec niego, bardzo pan zawini艂, ale nie mo偶na odkupi膰 grzech贸w, 偶yj膮c tylko przesz艂o艣ci膮. Niech pan pami臋ta o przesz艂o艣ci, ale nie pozwoli, 偶eby wp艂yn臋艂a ona na tera藕niejszo艣膰. Niech pan bardziej liczy si臋 z tym, co ma nadej艣膰.
- Ej, a sk膮d ty masz ogon? - us艂ysza艂em okrzyk. - Wiesz, co ci zrobi膮 za tak膮 kradzie偶?
Odwr贸ci艂em si臋 powoli do Ksefona. W moim spojrzeniu musia艂o by膰 co艣 strasznego, bo Ksefon nagle zje偶y艂 si臋 i cofn膮艂. W tym momencie wydawa艂 si臋 tak 偶a艂osny, 偶e nawet nie mog艂em nim pogardza膰. Mog艂em mu tylko wsp贸艂czu膰.
- Ksefonie - powiedzia艂em, sam zdumiony si艂膮, jak d藕wi臋cza艂a w moim g艂osie. - Prosz臋, zejd藕 mi z oczu. Nie chc臋 ci臋 teraz widzie膰. Spotkamy si臋 potem, gdy to wszystko si臋 sko艅czy.
I Ksefon znikn膮艂, a ja wiedzia艂em, 偶e on naprawd臋 si臋 st膮d wyni贸s艂, 偶e nie poka偶e si臋 a偶 do ko艅ca, nie zdo艂a z艂ama膰 mojego zakazu.
Alona podesz艂a do mnie i po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na ramieniu.
- S艂usznie. Nie nale偶y pogardza膰 kim艣, kto nie ma nawet 偶adnego celu w 偶yciu. Zrobi膰 komu艣 艣wi艅stwo i uciec, oto ca艂y Ksefon. On sam nie zdaje sobie sprawy, jaki jest 偶a艂osny. Zostaw go. Mamy inne zadanie.
W milczeniu skin膮艂em g艂ow膮. Id膮c poprzez sylwetki ludzi, zbli偶y艂em si臋 do le偶膮cego na ziemi ojca Fiodora. Obok mnie stan臋艂a Alona, rozk艂adaj膮c skrzyd艂a. Rozb艂ys艂o l艣nienie, ale teraz, o dziwo, zupe艂nie mnie nie parzy艂o - otuli艂em si臋 mrokiem jak p艂aszczem. Ja i anielica jednocze艣nie wyci膮gn臋li艣my r臋ce. Cia艂o Fiodora Iwanowicza zacz臋艂o si臋 艣wieci膰 od 艣rodka. Pochwycili艣my ten blask i pomogli艣my mu si臋 uwolni膰.
- Jeszcze raz dzie艅 dobry, Fiodorze Iwanowiczu - u艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem Alona.
Kap艂an znieruchomia艂 na chwil臋, popatrzy艂 na siebie, a potem na swoje cia艂o.
- O, 偶e偶 ty - wymamrota艂, a potem spojrza艂 na nas. - Kim jeste艣cie?
Odsun膮艂em zas艂on臋 mroku z twarzy, Alona przygasi艂a l艣nienie.
- To wy? - Fiodor Iwanowicz popatrzy艂 na nas os艂upia艂y, a potem ostro偶nie wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i musn膮艂 skrzyd艂o Alony. Nie sprzeciwia艂a si臋, nawet przysun臋艂a si臋 bli偶ej i rozwin臋艂a je, 偶eby mu by艂o wygodniej. Kap艂an przesun膮艂 d艂oni膮 po powierzchni skrzyd艂a, kt贸re wydawa艂o si臋 utkane z powietrza, a potem odwr贸ci艂 si臋 do mnie.
- No, no, no - a偶 si臋 cofn膮艂em. - Niech panu nie przyjdzie do g艂owy dotyka膰 mojego ogona. On nie po to jest.
Kap艂an u艣miechn膮艂 si臋.
- Nawet gdybym nie widzia艂 twojej twarzy, to od razu bym ci臋 pozna艂 po s艂owach. Ale co si臋 dzieje? Co si臋 sta艂o?
Alona machn臋艂a skrzyd艂em i wszystko wok贸艂 pokry艂o si臋 lekk膮 zas艂on膮. Podnios艂em ogon i szybko nim zakr臋ci艂em. Kap艂an przymkn膮艂 oczy.
- Wi臋c to tak... To znaczy... to znaczy, 偶e umar艂em.
Skin膮艂em g艂ow膮 i spu艣ci艂em oczy.
- Bardzo mi przykro, 偶e tak si臋 sta艂o. Naprawd臋... To dra艅stwo! - nie wytrzyma艂em. - Powinienem by艂 przewidzie膰, 偶e ci bandyci tak 艂atwo nie ust膮pi膮. Powinienem by艂! A ja si臋 odpr臋偶y艂em! My艣la艂em, 偶e ju偶 po wszystkim!
Kap艂an podszed艂 do mnie i spr贸bowa艂 po艂o偶y膰 mi r臋k臋 na ramieniu, ale odsun膮艂em si臋, tak na wszelki wypadek. Z takimi lud藕mi lepiej mie膰 si臋 na baczno艣ci. Pop najpierw popatrzy艂 na mnie zaskoczony, a potem zrozumia艂 i u艣miechn膮艂 si臋 przepraszaj膮co. Cofn膮艂 r臋k臋, m贸wi膮c:
- Nie bierz na siebie zbyt wiele. Nawet je艣li jeste艣 diab艂em, nie mo偶esz wiedzie膰 wszystkiego.
Spojrza艂em na niego zdumiony.
- Wsp贸艂czuje mi pan, mimo 偶e jestem winien pana 艣mierci?
- Nie. Jaka jest w tym twoja wina? Nie bierz na siebie zbyt wiele, ma艂y.
- Ma艂y? - prychn膮艂em i popatrzy艂em bezradnie na Alon臋. - Wiesz - powiedzia艂em do niej - po raz pierwszy w 偶yciu mi wstyd. Sko艅czmy to.
Machn膮艂em ogonem. Alona roz艂o偶y艂a oba skrzyd艂a, poruszy艂a nimi szybko, jakby chcia艂a wywo艂a膰 burz臋. Wok贸艂 niej zacz膮艂 tworzy膰 si臋 wir. No, no, ca艂kiem nie藕le jej to wychodzi, nie jest takim znowu nieukiem...
Zaczeka艂em na odpowiedni moment, by wbi膰 ogon niczym szpad臋 w sk艂臋biony eter. Wtedy wir wyci膮gn膮艂 si臋 w przeciwnym kierunku, po czym nagle czubek tak powsta艂ego sto偶ka przylgn膮艂 do ogona, za艣 szeroka podstawa unios艂a si臋 w g贸r臋, a偶 do chmur. Delikatnie ruszy艂em diabelskim atrybutem, przesuwaj膮c sto偶ek, a potem ostro poci膮gn膮艂em, wierzcho艂ek otworzy艂 si臋, ukazuj膮c d艂ugi tunel.
Spojrzeli艣my na Fiodora Iwanowicza.
- Czas na nas - powiedzia艂a Alona.
Kap艂an obejrza艂 si臋, podszed艂 do swojego cia艂a, nad kt贸rym pochyla艂 si臋 jego dow贸dca i przyjaciel. Przykucn膮艂 obok.
- Przepraszam, Misza - powiedzia艂 cicho. - Ale wierz臋, 偶e jeszcze si臋 spotkamy. Jeszcze si臋 spotkamy... - Pr贸bowa艂 dotkn膮膰 swojego towarzysza, ale r臋ka zapad艂a si臋, nie napotykaj膮c oporu. Duchowny cofn膮艂 r臋k臋 i wsta艂. Zauwa偶y艂em, 偶e zacisn膮艂 szcz臋ki. Odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i zrobi艂 krok w stron臋 tunelu. Chcia艂em go uspokoi膰, ale Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Zostaw. Pozw贸l cz艂owiekowi przywykn膮膰.
W milczeniu skin膮艂em g艂ow膮. Stan臋li艣my po obu stronach kap艂ana, wzi臋li艣my go pod r臋ce i przenie艣li艣my przez tunel. W tym momencie nie m贸g艂 nas widzie膰.
Przelecieli艣my nad Pa艂acem Sprawiedliwo艣ci i wyl膮dowali艣my na jego progu. Kap艂an drgn膮艂, jakby si臋 ockn膮艂, rozejrza艂 si臋.
- Gdzie my jeste艣my?
- To Pa艂ac Sprawiedliwo艣ci - wyja艣ni艂em. - Albo Sumienia, mo偶e go pan nazywa膰, jak panu wygodnie. Tutaj znajdzie si臋 pan sam na sam ze swoim sumieniem... Nie boi si臋 pan?
- Prosz臋 go nie s艂ucha膰! - wtr膮ci艂a si臋 Alona. - Nie ma w tym nic strasznego, cho膰 oczywi艣cie bycie sam na sam ze sob膮 jest raczej trudne. Ale nie b臋dzie si臋 pan ba艂, obiecuj臋. Tam boj膮 si臋 zupe艂nie inni ludzie.
- A sk膮d ty wiesz, 偶e on nie jest naszym klientem? - zapyta艂em.
- Ezergil! - Odwr贸ci艂a si臋 do mnie gwa艂townie. - 艢wietnie wiesz, 偶e mam racj臋! Po co m贸wi膰 takie rzeczy?
- W ko艅cu jestem diab艂em, no nie? - Wzruszy艂em ramionami. - Musz臋 zachowywa膰 si臋 stosownie do swojego image'u.
Fiodor Iwanowicz u艣miechn膮艂 si臋, zrobi艂 krok w stron臋 Pa艂acu, a potem podszed艂 do nas i nagle obj膮艂 nas oboje.
- Ech, dzieciaki, jacy wy jeste艣cie fajni. Alona, nie zwracaj uwagi na tego gadu艂臋, specjalnie si臋 z tob膮 dra偶ni, a tak naprawd臋 bardzo mu si臋 podobasz. Jak on prze偶ywa艂, 偶e mu nie wybaczysz wtedy przy wannie.
- Ja? - Podrzuci艂em dumnie g艂ow臋. - Nigdy! Jeszcze by tego brakowa艂o, 偶ebym co艣 prze偶ywa艂 z powodu jakiej艣 tam dziewczynki! Znam takich na p臋czki!
- A nie m贸wi艂em, 偶e mu si臋 podobasz. - Fiodor Iwanowicz u艣miechn膮艂 si臋, a potem pu艣ci艂 nas i zdecydowanym krokiem wszed艂 do Pa艂acu.
Alona odwr贸ci艂a si臋 do mnie.
- Aha, czyli na p臋czki? - zapyta艂a 艂agodnie.
- Hej, nie wyg艂upiaj si臋! Ja tu jestem na stanowisku! Pami臋tasz zasady?! W tym miejscu nikt nie mo偶e wyrz膮dzi膰 nikomu krzywdy! Je艣li mnie zabijesz, wieczna ha艅ba spadnie na raj i anio艂贸w, a na ciebie w szczeg贸lno艣ci.
Alona prychn臋艂a.
- Phi, ju偶 nie mam co robi膰, tylko ci臋 zabija膰... - powiedzia艂a i nagle jej usta wygi臋艂y si臋 w podk贸wk臋. Usiad艂a na ziemi i rozp艂aka艂a si臋.
Nie mia艂em poj臋cia, co zrobi膰!... Siad艂em wi臋c obok i dotkn膮艂em jej ramienia.
- Obrazi艂a艣 si臋? No, co艣 ty. Jak chcesz, to mnie walnij, tylko nie p艂acz...
- Nie chodzi o ciebie! To... to niesprawiedliwe, 偶eby taki dobry cz艂owiek i 偶eby tak... tak podle...
- Tak, to niesprawiedliwe i niedobre - powiedzia艂em po chwili milczenia. - W艂a艣nie dla takich, kt贸rzy czyni膮 podobne rzeczy, istniejemy my. Obiecuj臋, 偶e dla tego typa, kt贸ry strzela艂 do ojca Fiodora zatrzymam najlepsze polano, jakie tylko znajd臋. Najlepsze!
- Ale ten etap jest ju偶 dla kap艂ana sko艅czony. Nic ju偶 nie mo偶na zrobi膰... - powiedzia艂a Alona. - Czy ukaranie przest臋pcy zwr贸ci komu艣 偶ycie?
- Nie. Ale by膰 mo偶e dzi臋ki temu przest臋pca w nast臋pnym wcieleniu troch臋 si臋 zastanowi. I... przecie偶 mnie te偶 jest ci臋偶ko... Alona, przecie偶 to ja jestem winien. Nie masz poj臋cia, jak bardzo mi z tym 藕le.
- Ju偶 m贸wi艂e艣. Ale nie mog艂e艣 przecie偶 przewidzie膰, co zrobi膮 ci...
- Nie o to chodzi! Ja z nimi gra艂em, rozumiesz! Gra艂em! Bawi艂em si臋 偶ywymi lud藕mi jak lalkami! Dla mnie nie istnia艂o nic pr贸cz praktyki i zak艂adu Wikientija z dyrektorem! A ludzie... ludzie byli po prostu zmiennymi, kt贸re nale偶y ustawi膰 w odpowiednim porz膮dku, 偶eby rozwi膮za膰 r贸wnanie. Zupe艂nie nie my艣la艂em o tym, co musz膮 znosi膰 w imi臋 mojego sukcesu. Nie szkoda mi Aloszy czy jego ojca, bo dla nich, je艣li prze偶yj膮, b臋dzie to po偶yteczne do艣wiadczenie, ale dlaczego ucierpia艂 ojciec Fiodor? Dlaczego ryzykowali 偶yciem ci ludzie, kt贸rzy bronili domu malarza? Dlaczego ma ucierpie膰 sam Rogo偶ew, gdy rzuci si臋 ch艂opcu na ratunek?! A przecie偶 zrobi to!
- Czy w takim razie ja jestem lepsza od ciebie? - zapyta艂a cicho Alona. - Przecie偶 popiera艂am ci臋 zawsze i we wszystkim.
- Ty? Ty nie. Nie mia艂a艣 wyj艣cia, by艂a艣 zwi膮zana s艂owem.
- Nie masz racji... - us艂ysza艂em z ty艂u.
Odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie i zerwa艂em z ziemi.
- Wujek?! - spyta艂em z niedowierzaniem.
- No przecie偶 nie duch z Canterville - u艣miechn膮艂 si臋 anio艂. - Witaj, Alono. Jak ci si臋 podoba m贸j bratanek? Nicpo艅, co? Ale utalentowany nicpo艅.
- Wujku, przesta艅! Sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣?!
- Jak to sk膮d... W ko艅cu jestem opiekunem praktyki tej m艂odej os贸bki, kt贸ra teraz chowa si臋 za twoimi plecami.
Odwr贸ci艂em si臋. Rzeczywi艣cie, na widok wujka Monterreya Alona schowa艂a si臋 za mn膮. Po chwili, ze spuszczonymi oczami, porzuci艂a to marne schronienie i stan臋艂a przed wujkiem.
- Przepraszam... - wymamrota艂a. - Nie spe艂ni艂am pok艂adanych we mnie nadziei. Przepraszam... - zaszlocha艂a.
Anio艂 podszed艂 i obj膮艂 j膮.
- Bo偶e, male艅ka, za co przepraszasz?! Wspaniale sobie poradzi艂a艣! Brawo!
- Ja?...
- I ty, i ten obwie艣, kt贸ry stoi z ty艂u. M贸j bratanek zrozumia艂, 偶e ludzie nie s膮 tylko pionkami w jego grze, a to bardzo wa偶ne. A ty... ty nauczy艂a艣 si臋 od niego zdecydowania. Naprawd臋 pomog艂a艣 ch艂opcu i jego ojcu. W艂a艣nie ty, a nie m贸j bratanek, bez wzgl臋du na to, co sobie my艣li.
Prychn膮艂em i odwr贸ci艂em si臋.
- Nie prychaj! Ciekaw jestem, jak by艣 sobie poradzi艂 bez Alony, bez jej umiej臋tno艣ci wsp贸艂czucia. Ile razy k艂ad艂a ci 艂opat膮 do g艂owy m膮dre rzeczy, co, kochanie艅ki?
Nie odpowiedzia艂em.
- A ojciec Fiodor?
Wujek odsun膮艂 Alon臋 i przykucn膮艂. Za nim od razu pojawi艂 si臋 fotel, w kt贸rym m贸g艂 zasi膮艣膰. Westchn膮艂em z zawi艣ci膮, ja tak nie umia艂em.
- Tak, tu pope艂nili艣cie b艂膮d, dzieciaki. Jednak wasza wina nie jest a偶 tak wielka, jak s膮dzicie.
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- To przez nas zgin膮艂! Gdyby艣my nie zmusili go do pomocy...
- No, no? - Wujek spojrza艂 zaciekawiony na Alon臋. - Do czego go zmusili艣cie? Do tego, 偶eby pom贸g艂 Aloszy? Dziewczynko, jeszcze nikt nie odebra艂 ludziom wolnej woli! Gdyby pop nie chcia艂 pom贸c ch艂opcu, nikt by go do tego nie zmusi艂! Przypomnij sobie kap艂ana, kt贸rego pozbawi艂a艣 b艂ogos艂awie艅stwa.
Alona poczerwienia艂a, wujek u艣miechn膮艂 si臋.
- Tak, tak... On nie chcia艂 pomaga膰, wi臋c nie pomaga艂. I teraz 偶yje sobie spokojnie, o nic si臋 nie martwi膮c. Zazdro艣cisz mu? Nie! Wasz przyjaciel sam dokona艂 wyboru, sam poszed艂 wyznaczon膮 przez siebie 艣cie偶k膮.
- Tw贸j wujek ma racj臋, Ezergilu - powiedzia艂 Fiodor Iwanowicz, kt贸ry w艂a艣nie stan膮艂 na progu Pa艂acu. Ale wygl膮da艂! Jakby wch艂on膮艂 ca艂膮 m膮dro艣膰 艣wiata...
Wsta艂em.
- Tw贸j wujek ma racj臋 - powt贸rzy艂. - Dokonuj膮c takiego czy innego czynu, b膮d藕 got贸w przyj膮膰 jego konsekwencje. Przecie偶 wiedzia艂em, 偶e pomagaj膮c Aloszy bardzo ryzykuj臋. Mog艂em si臋 wycofa膰. Ale ja ju偶 dawno dokona艂em wyboru... Na wojnie zabija艂em i to mi si臋 nie spodoba艂o, postanowi艂em wi臋c pomaga膰.
- I zostanie pan za to nagrodzony - rzek艂 wujek.
Kap艂an pokiwa艂 g艂ow膮.
- A przecie偶 by艂em ateist膮... dopiero potem uwierzy艂em... na wojnie. Po jednym wypadku.
- Wiem. - Wujek skin膮艂 g艂ow膮. - Wiem przecie偶 o panu wszystko. Jestem pa艅skim nast臋pnym przewodnikiem.
- A...
- A oni musz膮 jeszcze zaliczy膰 praktyk臋. Zostawili na ziemi niedoko艅czone sprawy, prawda? Przecie偶 nie porzucicie swojej pracy tylko dlatego, co艣 wam si臋 nie uda艂o?
- Ale... - pr贸bowa艂a zaprotestowa膰 Alona.
Wujek zmarszczy艂 brwi.
- S艂ucham? Chcesz powiedzie膰, 偶e to wszystko ci艣niesz? I zostawisz ch艂opca w r臋kach bandyt贸w, a jego dusz臋 w r臋kach mojego bratanka? Przecie偶 umowa jeszcze dzia艂a!
Alona zamruga艂a oczami.
- Ja... po prostu my艣la艂am, 偶e pan b臋dzie chcia艂 sam...
- Ja mia艂bym naprawia膰 wasze b艂臋dy? O, co to, to nie! Sami narobili艣cie ba艂aganu, sami musicie go posprz膮ta膰! I 偶eby艣 mi si臋 nie zjawia艂a, dop贸ki nie wykonasz pracy, kt贸rej si臋 podj臋艂a艣. Chyba nie pozwolisz, 偶eby Ezergil zrobi艂 wszystko sam? Przecie偶 on tylko naknoci!
- Wujku! - zawo艂a艂em oburzony, ale napotka艂em surowe spojrzenie kap艂ana, a potem spojrza艂em na przygn臋bion膮 Alon臋 i wszystko zrozumia艂em. - No... w艂a艣ciwie... oczywi艣cie... - wymrucza艂em. - Faktycznie, sporo namiesza艂em. A teraz...
Nagle podszed艂em do anielicy i wzi膮艂em j膮 za r臋k臋.
- Nie zostawiaj mnie, prosz臋... - powiedzia艂em. - Potrzebuj臋 ci臋.
- Ale...
- Wprawdzie mojej winy jest tu wi臋cej ni偶 twojej, jednak wujek ma racj臋: to nasze b艂臋dy i to my musimy je naprawi膰. A ile ich bym pope艂ni艂, gdy ci臋 przy mnie nie by艂o? Przed iloma mnie ustrzeg艂a艣?
- Ja przecie偶...
- Prosz臋 ci臋!
Alona westchn臋艂a.
- No, nie wiem... Ale skoro tak...
- Id藕cie, dzieci - ponagli艂 nas wujek. - I nie zapomnijcie odda膰 ogona oraz skrzyde艂 ich w艂a艣cicielom.
Prychn膮艂em, a potem wzi膮艂em dziewczyn臋 za r臋k臋. 呕eby zn贸w przebi膰 przestrze艅, musieli艣my oddali膰 si臋 od Pa艂acu. Spojrza艂em za siebie - wujek sta艂 obok ojca Fiodora i u艣miecha艂 si臋 do niego. Widz膮c, 偶e na nich patrz臋, podni贸s艂 kciuk w g贸r臋. Od razu lepiej. B臋dzie mnie tu wyzywa艂 od nicponi贸w...
- Chod藕, Alona. Stw贸rz przej艣cie. Wracamy na ziemi臋.
Alona skin臋艂a g艂ow膮. Wargi mia艂a mocno zaci艣ni臋te, spojrzenie zdecydowane.
Ha! Dr偶yjcie, wrogowie! Zdaje si臋, 偶e ta dziewczyna w艂a艣nie wkroczy艂a na wojenn膮 艣cie偶k臋! Dziewczyna rozpostar艂a skrzyd艂a...
Cz臋艣膰 czwarta
By膰 cz艂owiekiem
Rozdzia艂 1
Maszeruj膮c ulic膮, Alona rzuci艂a mi gniewne spojrzenie.
- Ezergil, musia艂e艣 koniecznie 偶artowa膰 z tego anio艂a?
- To czemu m贸wi艂, 偶e go ok艂ama艂em?
- A nie mia艂 racji?
- Mia艂. Ale kto da艂 mu prawo mie膰 racj臋 w sporze ze mn膮?
Dziewczyna przewr贸ci艂a oczami.
- Jeste艣 niezno艣ny! I w og贸le, nie gadaj tyle! Chyba nie zapomnia艂e艣, po co jeste艣my na ziemi?
Ja gadam?! 艁adne rzeczy! Sama nie robi nic innego przez ca艂膮 drog臋, tylko ciosa mi ko艂ki na g艂owie z powodu niewinnego 偶arciku, a teraz si臋 okazuje, 偶e to ja gadam! Zerkn膮艂em za siebie. Niestety, ogona ju偶 nie by艂o. Ech, mia艂em go tylko kilka godzin, a ju偶 si臋 przyzwyczai艂em... Dlaczego nie daj膮 diab艂om ogon贸w zaraz po urodzeniu? Dlaczego trzeba czeka膰 do osi膮gni臋cia pe艂noletno艣ci! A je艣li ja ju偶 teraz pos艂uguj臋 si臋 ogonem lepiej ni偶 niejeden pe艂noletni? M贸j braciszek, na przyk艂ad? Nie ma sprawiedliwo艣ci na tym 艣wiecie. Zauwa偶y艂em, 偶e Alona r贸wnie偶 od czasu do czasu ogl膮da si臋 za siebie i, pr贸buj膮c roz艂o偶y膰 nieobecne skrzyd艂a, porusza ramionami, a potem si臋 krzywi. Kurde, kiedy my wreszcie dotrzemy do domu malarza? A wszystko przez tego anio艂a. Nie m贸g艂 nas bli偶ej dostarczy膰? Widocznie chcia艂 si臋 odegra膰 za tamten 偶art... Przecie偶 tylko na chwil臋 zamieni艂em jego skrzyd艂a w ogon. Pewnie, 偶e to by艂a jedynie iluzja, bo nie mam w艂adzy nad anielskimi skrzyd艂ami. Ale si臋 zdziwi艂, gdy Alona poda艂a mu „ogon”... Sama te偶 by艂a nie藕le zdziwiona. Ledwie zd膮偶y艂em przed nimi uciec. Nawet teraz Alona jeszcze burczy pod nosem co艣 na temat moich idiotycznych 偶art贸w. Niech sobie burczy. Za to oderwa艂a si臋 od samooskar偶e艅... 呕eby tak jeszcze mnie kto艣 od nich oderwa艂... Zreszt膮, ja nigdy nie zamartwiam si臋 w niesko艅czono艣膰 tym, czego nie mo偶na ju偶 naprawi膰. Moje zamartwianie si臋 i tak niczego nie zmieni, a to znaczy, 偶e trzeba my艣le膰 o przysz艂o艣ci, a nie o przesz艂o艣ci. Widocznie Alona nie ma tak bogatego do艣wiadczenia w „stawaniu na grabie” jak ja. To nic, z czasem si臋 przyzwyczai.
- Nareszcie... - westchn臋艂a i przez p艂ot wesz艂a do ogrodu. Ja za ni膮.
W domu by艂o pusto. Popatrzyli艣my na siebie.
- Nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰 - westchn膮艂em. - Przecie偶 pogotowie zabra艂o Nienaszewa i cia艂o ojca Fiodora... Przyjaciele popa pewnie pojechali z nimi, a malarz do nich do艂膮czy艂...
- To co teraz zrobimy? - zapyta艂a Alona.
Wtedy skrzypn臋艂y drzwi i w szczelinie pojawi艂a si臋 ciekawska mordka kotka. Obw膮cha艂 powietrze i prychn膮艂. Nie widzia艂 nas, lecz wyczu艂. Te koty! Nigdy ich nie lubi艂em za t臋 ich nadwra偶liwo艣膰. Alona od razu zrzuci艂a iluzj臋, wzi臋艂a zwierz膮tko na r臋ce i przytuli艂a do siebie. Kociak zamrucza艂, z b艂ogo艣ci膮 przymykaj膮c oczy i nadstawiaj膮c brzuszek.
- G艂upie stworzenie - burkn膮艂em. - Jego pan w opa艂ach, a ono ma to gdzie艣.
- Przecie偶 on jest jeszcze ma艂y i g艂upiutki. Powiedz lepiej, co mamy robi膰?
- A co mo偶emy zrobi膰? Czekamy! Alosz臋 znale藕liby艣my bez problemu, tylko co dalej? Sami i tak nie mo偶emy dzia艂a膰.
- Nie mo偶emy - westchn臋艂a Alona. - Wy艂膮cznie poprzez ludzi.
- Zaczekamy zatem na tych ludzi i przy okazji odpoczniemy. - Usiad艂em na kanapie, odwr贸ci艂em si臋 do 艣ciany. - Tobie te偶 radzi艂bym odpocz膮膰. Obawiam si臋, 偶e ju偶 wkr贸tce nie b臋dzie na to czasu.
- Ale ja nie mog臋! Kiedy pomy艣l臋 o Aloszy... jak on si臋 tam musi czu膰 u tych bandyt贸w?
- Rozumiem, ale nic mu to nie da, je艣li doprowadzisz si臋 do stanu skrajnego wyczerpania. Dlatego odpocznij, w ten spos贸b te偶 pomo偶esz ch艂opakowi, bo z trze藕wym umys艂em b臋dziesz mog艂a efektywniej dzia艂a膰.
Alona przyzna艂a mi w ko艅cu racj臋. Skin臋艂a g艂ow膮, podesz艂a do drugiej kanapy, zdj臋艂a buty i po艂o偶y艂a si臋, umieszczaj膮c kotka obok siebie. Ten zacz膮艂 si臋 kr臋ci膰 niezadowolony, wtuli艂 nos w twarz dziewczynki i zamrucza艂. Skrzydlata pog艂aska艂a go odruchowo, lekko odsuwaj膮c od siebie i zamkn臋艂a oczy. I bardzo dobrze. Naprawd臋 powinni艣my odpocz膮膰...
Nie wiem, jak d艂ugo spali艣my, ale obudzi艂o nas ostre 艣wiat艂o, kt贸re rozb艂ys艂o w pokoju. 艢wiat艂o? Przybyli艣my tu w dzie艅, wi臋c co, ju偶 wiecz贸r? Zamruga艂em powiekami, przyzwyczajaj膮c si臋 do blasku i rozejrza艂em niezadowolony. Na progu sta艂 Misza - przyjaciel i by艂y dow贸dca Fiodora Iwanowicza. Zamar艂, z pewnym os艂upieniem patrz膮c na mnie i Alon臋.
- O, masz! Nie wiedzia艂em, 偶e malarz ma dzieci!
- Jakie dzieci? - us艂ysza艂em g艂os Grigorija Iwanowicza. Chwil臋 p贸藕niej on te偶 wszed艂 do pokoju i zobaczy艂 nas. - A to wy... - burkn膮艂 z kwa艣n膮 min膮. - Mia艂em nadziej臋, 偶e ju偶 was wi臋cej nie zobacz臋. I co, jeste艣cie zadowoleni z tego, co si臋 sta艂o?
- Dlaczego pan tak m贸wi? - spyta艂a cicho Alona, mrugaj膮c oczami.
Grigorij Iwanowicz przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy.
- Przepraszam - powiedzia艂 ze zm臋czeniem. - Nie chcia艂em ci臋 urazi膰. Ale ten tw贸j kole偶ka...
- On te偶 nie ma z tym nic wsp贸lnego! - wypali艂a Alona, patrz膮c gniewnie na malarza. - Przez ca艂y czas by艂 ze mn膮! A pan... pan go wcale nie zna!
Zaatakowany Grigorij Iwanowicz a偶 si臋 cofn膮艂.
- Nic dziwnego, 偶e ona go broni! - zauwa偶y艂 gniewnie Ksefon. Michai艂 popatrzy艂 na niego jak na zjaw臋. Ksefon w milczeniu przeszed艂 przez niego, a potem nie wytrzyma艂, odwr贸ci艂 si臋 i pokaza艂 mu j臋zyk. Chyba eksdow贸dca zwiadu nie by艂 przyzwyczajony do takiego traktowania - bez s艂owa wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i z艂apa艂 biesa za ucho. A dure艅 szarpn膮艂 si臋 mocno, omal nie urywaj膮c sobie ma艂偶owiny.
- Ty... - zacz膮艂.
- Zamilknij! - poleci艂em.
Chyba chcia艂 co艣 jeszcze powiedzie膰, ale widz膮c m贸j wzrok, odsun膮艂 si臋 wystraszony.
- Normalnie zbzikowa艂e艣 z t膮 swoj膮 anielic膮 - paln膮艂.
Nie dopytywa艂em si臋, co mia艂 na my艣li, obrzuci艂em go tylko ponurym spojrzeniem, a potem zwr贸ci艂em si臋 do malarza.
- No i 艣wietnie. Jakie macie plany?
- Ezergilu. - Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Nie trzeba.
- Dobrze, w takim razie, prosz臋, ty z nimi rozmawiaj - rzuci艂em nieco rozdra偶niony. - Bo ja tu jeszcze takich rzeczy nagadam...
Misza tylko mruga艂 oczami, patrz膮c to na Alon臋, to na Ksefona.
- Kim wy jeste艣cie? - spyta艂 w ko艅cu.
Wyj膮艂em notes.
- Michai艂 Leonidowicz Ma艂ow. Major rezerwy. Walczy艂 w Afganistanie, potem w Czeczenii. Zwolniony z wojska z powodu... napisano, 偶e z powodu okrutnych dzia艂a艅 w stosunku do cywil贸w. Jak rozumiem, t艂umaczenie, 偶e owi cywile strzelali do pa艅skich 偶o艂nierzy, nie zosta艂o wzi臋te pod uwag臋, przecie偶 by艂y to tylko pa艅skie s艂owa. Przy okazji, mog臋 panu powiedzie膰, 偶e z tamtych ludzi tylko dw贸ch strzela艂o, pozostali znale藕li si臋 tam przypadkiem.
- Ale kim ty jeste艣?
- Czy to wa偶ne? - w艂膮czy艂a si臋 Alona. - Pami臋ta pan ostatni膮 pro艣b臋 Fiodora?
- Co? - Zza plec贸w by艂ego dow贸dcy wy艂oni艂 si臋 jeszcze jeden m臋偶czyzna; duchowny zwraca艂 si臋 do niego „W艂adimir”. - Sk膮d o tym wiecie?
- Oni wszystko wiedz膮 - burkn膮艂 malarz.
Alona w milczeniu podesz艂a do niego i poda艂a mu kotka.
- Pami臋ta pan? Chce pan pom贸c ch艂opcu?
- Ch艂opcu, tak. Ale wy...
- My te偶 pope艂niamy b艂臋dy, bez wzgl臋du na to, co wy, ludzie, sobie my艣licie.
- Ludzie? - Michai艂 Leonidowicz by艂 zupe艂nie zszokowany. - Kim jeste艣cie?!
- My? - wtr膮ci艂em si臋. - Jak powiem, to i tak pan nie uwierzy. Lepiej niech on wam powie.
- Kto? - spyta艂 Wo艂odia.
- On sam. - Skierowa艂em wzrok na anielic臋 i unios艂em brwi.
- Jeste艣 pewien? - spyta艂a z pow膮tpiewaniem.
- Jestem. W przeciwnym razie a偶 do Dnia S膮du b臋dziemy wyja艣nia膰, kim jeste艣my. - Wsta艂em z 艂贸偶ka i poprawi艂em ubranie. A potem skin膮艂em g艂ow膮 Alonie. - Zaczynaj ty, przecie偶 znalaz艂 si臋 w waszej diecezji.
Alona westchn臋艂a. Zamkn臋艂a oczy, powoli podnios艂a praw膮 r臋k臋. Z otwartej d艂oni zacz臋艂o p艂yn膮膰 艣wiat艂o. Wszyscy odsun臋li si臋 odruchowo, ale 艣wiat艂o nie by艂o ostre. Teraz na 艣cianie zap艂on臋艂a jasna plama, a na niej powoli pojawi艂a si臋 posta膰 cz艂owieka. Pocz膮tkowo tylko zarysy, ale stopniowo zacz臋艂a nabiera膰 g艂臋bi.
- Fiodor... - wykrztusi艂 Michai艂 Leonidowicz.
Wo艂odia cofn膮艂 si臋, Grigorij Iwanowicz trwa艂 w miejscu, jedynie bardzo zblad艂. Posta膰 zmaterializowa艂a si臋 ostatecznie i chocia偶 na tle 艣wiat艂a p艂yn膮cego ze 艣ciany ci臋偶ko j膮 by艂o dojrze膰, by艂o jasne, 偶e to Fiodor Iwanowicz.
- Witaj, dow贸dco. - Posta膰 u艣miechn臋艂a si臋 samymi wargami. - Zdziwiony?
- Bo偶e... - Michai艂 Leonidowicz odruchowo podni贸s艂 d艂o艅, 偶eby si臋 prze偶egna膰, ale w ostatniej chwili z艂apa艂em go za r臋k臋.
- No, no! Obejdziemy si臋 bez tego, dobrze? Jak wyjd臋, b臋dzie si臋 pan m贸g艂 偶egna膰 do woli.
Major popatrzy艂 na mnie zupe艂nie oszo艂omiony, chyba w og贸le nie rozumia艂, co do niego m贸wi臋. Zerkn膮艂em kontrolnie na Ksefona; po tym typku mo偶na si臋 wszystkiego spodziewa膰... Ale by艂 zaj臋ty jakimi艣 swoimi sprawami... Dopiero po chwili zrozumia艂em, 偶e usi艂uje przeszkodzi膰 mi w zerwaniu kontaktu mi臋dzy Alon膮 i ojcem Fiodorem. Co za kretyn! Naprawd臋 my艣li, 偶e stan臋 na drodze anio艂owi? Cymba艂... Ale co tam, niech pracuje, najwa偶niejsze, 偶eby nie kr臋ci艂 si臋 pod nogami. Westchn膮艂em i ostro偶nie zacz膮艂em pr贸bowa膰 zerwa膰 po艂膮czenie Alony i kap艂ana. Ech, zgubi mnie kiedy艣 moja dobro膰... nie mog臋 patrze膰, jak kto艣 si臋 niepotrzebnie m臋czy... Tak si臋 biedak stara, niech ma t臋 satysfakcj臋, niech my艣li, 偶e zniweczy艂 m贸j podst臋pny plan...
Tymczasem Michai艂 Leonidowicz ostro偶nie podszed艂 do Fiodora z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮, kt贸ra rzecz jasna przesz艂a przez zjaw臋 na wylot.
Ojciec Fiodor u艣miechn膮艂 si臋.
- Ja te偶 si臋 pocz膮tkowo denerwowa艂em. Ale szybko przywyk艂em.
- Ty... ty...
- Tak, jestem zjaw膮. Misza, co z tob膮? My艣la艂em, 偶e b臋dziesz mocniejszy.
Michai艂 potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Nie wierz臋! To jaki艣 trick! Tu musi by膰 jaki艣 projektor holograficzny...
- Aha. - Ojciec Fiodor skin膮艂 g艂ow膮. - I my艣lisz, 偶e projektor holograficzny wie to, o czym ci zaraz powiem? Pami臋tasz, w g贸rach Afganu? Otoczyli nas wtedy i przemykali艣my si臋 艣cie偶k膮... Omal nie spad艂em w przepa艣膰, ale mnie z艂apa艂e艣. Chcia艂em si臋 zastrzeli膰. Pami臋tasz? Odci膮gn膮艂e艣 mnie wtedy na bok... Mam powt贸rzy膰, co mi w贸wczas powiedzia艂e艣? Przecie偶 byli艣my sami, nikt pr贸cz nas nie wie, o czym rozmawiali艣my. Opowiedzia艂e艣 mi wydarzenie ze swojego dzieci艅stwa. Pami臋tasz?
- Fiodor?! - zawo艂a艂 Michai艂. - To naprawd臋 ty?
- Naprawd臋 ja, mimo 偶e ci臋偶ko mnie dotkn膮膰. Dow贸dco, mam do ciebie pro艣b臋. Ostatni膮.
- Ja... ja... wszystko, co chcesz...
- M贸wi艂em wam ju偶, tylko nie wiem, czy us艂yszeli艣cie. Pom贸偶cie ch艂opcu. Nie macie poj臋cia, jakie to wa偶ne. Ale nawet gdyby nie by艂o wa偶ne... Po prostu pom贸偶cie mu, przez wzgl膮d na mnie i na niego.
Pomy艣la艂em sobie, 偶e wystarczy tego biernego przygl膮dania si臋, czas odegra膰 rol臋 „z艂ego diab艂a”.
- Hej, hej, stop! Oszuka艂a艣 mnie! Powiedzia艂a艣, 偶e tylko si臋 po偶egnaj膮, a on powie, kim jeste艣my. 呕adnych zada艅! Ch艂opak jest m贸j i jego matka tak偶e!
- A guzik! - zawo艂a艂a Alona.
- Guzik czy nie guzik, nie b臋dzie 偶adnych zada艅. Fiodorze Iwanowiczu, niech si臋 pan po偶egna, czas na pana. Bo zaraz przerw臋 to spotkanie.
Ojciec Fiodor u艣miechn膮艂 si臋 do mnie, a potem spojrza艂 na Ksefona, kt贸ry zaciekle stawia艂 op贸r mojej mizernej pr贸bie przerwania kontaktu. Kap艂an pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zerkn膮艂 na mnie z dezaprobat膮. No, co?! Ksefon sam wybra艂 swoj膮 drog臋, gdy postanowi艂 mi przeszkodzi膰. M贸g艂 nie przyj膮膰 tego zadania. A teraz ja mam by膰 winien, tak? Nic z tego! Fig臋! Jak m贸wi膮 m膮drzy ludzie: kto pod kim do艂ki kopie...
Fiodor zrozumia艂 moje spojrzenie i odwr贸ci艂 si臋.
- 呕egnaj, dow贸dco. Mam nadziej臋, 偶e si臋 potem spotkamy... z naszymi wszystkimi ch艂opakami te偶, z tymi, kt贸rzy zostali w tych przekl臋tych g贸rach... Obiecano mi...
Michai艂 nagle szybko przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy, strz膮saj膮c nieproszone 艂zy. Ojciec Fiodor zacz膮艂 powoli cofa膰 si臋 do 艣ciany. Nagle znieruchomia艂.
- Grigorij, nie naskakuj na dzieci. One nie ponosz膮 odpowiedzialno艣ci za nasz膮 g艂upot臋. Nie s膮 winne temu, co si臋 ze mn膮 sta艂o, nikt nie jest winien... Po prostu tak si臋 z艂o偶y艂o... - Duch cofn膮艂 si臋 do 艣ciany, zgas艂o 艣wiat艂o i sylwetka cz艂owieka znikn臋艂a.
Mniej wi臋cej z minut臋 panowa艂a martwa cisza. Taktownie milcza艂em, siadaj膮c w najodleglejszym k膮cie pokoju. Alona r贸wnie偶 si臋 wycofa艂a. Tylko Ksefon sta艂 prawie na 艣rodku, dobrze chocia偶, 偶e nic nie m贸wi艂.
- Wi臋c kim jeste艣cie? - zapyta艂 Michai艂.
- Diab艂em jestem. Diab艂em - powiedzia艂em z takim samym zm臋czeniem. Przecie偶 wiedzia艂em, 偶e i tak nie uwierzy. - A ona jest anio艂em, je艣li jeszcze pan tego nie zrozumia艂.
- Jasne, a ja jestem papie偶em!
- Prosz臋 bardzo. - Wzruszy艂em ramionami i machn膮艂em r臋k膮. Z g贸ry spad艂y papieskie szaty, przywali艂y by艂ego dow贸dc臋 zwiadowc贸w. Michai艂 Leonidowicz, kln膮c jak szewc, odrzuci艂 je na bok.
- Co to za kawa艂y?!
- Sam pan powiedzia艂, 偶e skoro ja jestem diab艂em, to pan jest papie偶em. O co wi臋c chodzi? Zaraz przyjad膮 po pana z Watykanu.
- Nie chc臋 by膰 papie偶em!!! - Michai艂 odskoczy艂 przera偶ony od sterty ubra艅.
- To chc臋, to nie chc臋... - burkn膮艂em i sprawi艂em, 偶e odzienie znikn臋艂o. - Z wami, lud藕mi, nie dojdziesz do 艂adu... Dobra, niech pan szybko m贸wi, czego pan chce, to od razu wszystko za艂atwimy. - Wyj膮艂em notes, d艂ugopis i przygotowa艂em si臋 do pisania.
- Czego chc臋? - spyta艂 zaskoczony Michai艂, patrz膮c to na Grigorija Iwanowicza, to na swojego koleg臋.
- No co, znowu pan czego艣 nie rozumie? Pa艅skie 偶yczenie, moja praca. Oczywi艣cie w zamian za dusz臋. Szybciutko, niech pan wypowie 偶yczenie.
- Kpisz sobie? - spyta艂 stropiony Grigorij Iwanowicz.
- A pan to nie?! - rykn膮艂em, ostatecznie wytr膮cony z r贸wnowagi. - D艂ugo jeszcze b臋dziecie si臋 tu zajmowa膰 g艂upotami?!
- A co ty si臋 tak troszczysz o ch艂opca? - zapyta艂 z niedowierzaniem Ksefon.
- Co, co! A to! Zawar艂em z nim umow臋, nie?! I mam obowi膮zek jeszcze przez dwie doby go chroni膰. Dlatego musz臋 zorganizowa膰 ratunek!
- No, staraj si臋, staraj, ale jego duszy i tak nie dostaniesz!
- Jeszcze zobaczymy!
- A zobaczymy!
- Cisza! - rykn膮艂 Michai艂, r贸wnie偶 wyprowadzony z r贸wnowagi. Oho, od razu wida膰 by艂ego wojskowego, ten to umie rozkazywa膰. Zamilk艂em grzecznie i popatrzy艂em na niego, Michai艂 Leonidowicz przeni贸s艂 wzrok na Alon臋. - Dziewczynko, wydajesz si臋 najrozs膮dniejsza...
- Tylko si臋 wydaje - wtr膮ci艂em si臋, ale od razu ugryz艂em si臋 w j臋zyk, zmro偶ony ponurym i znacz膮cym wzrokiem Michai艂a Leonidowicza. Poczeka艂 na cisz臋 i zn贸w spojrza艂 na Alon臋.
- Mog艂aby艣 wyja艣ni膰, o co tu chodzi?
Anielica pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie mog臋, bo i tak pan nie uwierzy. I po prostu nie zrozumie pan si艂y wiary, jest pan zbyt wielkim materialist膮.
- Je艣li wiara pomo偶e mi spe艂ni膰 ostatnie 偶yczenie Fiodora...
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie tak. Najpierw niech pan sobie odpowie na pytanie: czy chce pan uratowa膰 ch艂opca tylko po to, 偶eby spe艂ni膰 ostatnie 偶yczenie ojca Fiodora, czy po prostu chce go pan uratowa膰? Je艣li to pierwsze, niech pan sobie lepiej da spok贸j. Teraz chodzi nie tyle o 偶ycie ch艂opca, co o jego dusz臋 i trzeba ratowa膰 w艂a艣nie j膮.
- To wszystko bzdury, o dusz臋 niech si臋 martwi膮 inni. Mnie chodzi o ch艂opca. I nie my艣l, 偶e chc臋 mu pom贸c tylko dlatego, 偶e prosi艂 mnie o to przyjaciel. I tak bym go nie zostawi艂.
Dziewczyna opu艣ci艂a ramiona.
- Tak przypuszcza艂am, 偶e pan nie zrozumie. To oczywi艣cie dobrze, 偶e chce go pan uratowa膰, ale... - Alona machn臋艂a r臋k膮. - Szkoda, 偶e jest pan takim materialist膮...
- C贸偶 pocz膮膰, tego nie zmieni臋. A ty, niematerialistka, mo偶esz pom贸c?
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie mog臋, nie mam prawa. Wtedy r贸wnie偶 druga strona otrzyma艂aby prawo do ingerencji. My nie mo偶emy w tym 艣wiecie dzia艂a膰 bezpo艣rednio, jedynie poprzez ludzi.
- To jaki z ciebie po偶ytek, aniele?
Spojrza艂a twardo na Michai艂a Leonidowicza.
- Pomagamy ludziom wierzy膰. Wierzy膰 wtedy, gdy nie ma ju偶 nadziei. Czy to ma艂o?
Po raz pierwszy ujrza艂em, jak speszy艂 si臋 ten, zdawa艂oby si臋, 偶elazny cz艂owiek. Jak wstydliwie odwr贸ci艂 oczy.
- Dobrze... W takim razie poradzimy sobie sami.
- Mog臋 da膰 wam rad臋, jedn膮.
- Hola, wtedy ja r贸wnie偶 b臋d臋 m贸g艂 da膰 rad臋! - zawo艂a艂em szybko.
Alona odwr贸ci艂a si臋 do mnie gwa艂townie i przez kilka sekund patrzy艂a, jakby widzia艂a mnie po raz pierwszy.
- Umowa stoi - powiedzia艂a w ko艅cu, a potem odwr贸ci艂a si臋 do Michai艂a. - Pami臋ta pan tego milicjanta, kt贸ry tu by艂... no, tego z r臋k膮 w gipsie... On pracuje dla ludzi, kt贸rzy porwali Alosz臋.
- Wi臋c to tak... - powiedzia艂 cicho Michai艂 Leonidowicz i odwr贸ci艂 si臋 do swojego by艂ego podw艂adnego. - Wo艂odia?
Ten skin膮艂 g艂ow膮.
- Jestem z tob膮, dow贸dco.
- Nie zapomnijcie o mnie! A o co chodzi? - Do pokoju wszed艂 jeszcze jeden m臋偶czyzna, kt贸rego widzia艂em ju偶 z Michai艂em i W艂adimirem, ale przez ca艂y ten czas by艂 troch臋 z boku.
Major wprowadzi艂 go w spraw臋, a ten gwizdn膮艂.
- Ale numer... Tu trzeba wszystko przemy艣le膰, dow贸dco, nie ma co lecie膰 na z艂amanie karku. A z drugiej strony, nie mo偶na zostawi膰 ch艂opca tym bydlakom...
- Pomy艣limy - uci膮艂 dow贸dca. - Zorientujemy si臋 na miejscu i pomy艣limy. Co tam u ciebie?
- Ojca ch艂opaka zawieziono do szpitala. Na razie bez zmian. A Fiodor... Fiodora te偶 zawie藕li...
Michai艂 Leonidowicz w milczeniu poklepa艂 przyjaciela po plecach i szybko wyszed艂 z domu. Za nim poszli jego koledzy. Ku mojemu zaskoczeniu, malarz do艂膮czy艂 do nich.
Michai艂 odwr贸ci艂 si臋 do niego zdumiony.
- Id臋 z wami - o艣wiadczy艂 Rogo偶ew.
- Ee... to mo偶e by膰 troch臋...
- Niebezpieczne? Wiem. Jestem doros艂y i sam odpowiadam za swoje czyny. Nie oddam ch艂opca tym bydlakom. A ojciec Fiodor... zna艂em go kr贸cej ni偶 wy, ale... by艂 dobrym cz艂owiekiem, a ci... - Malarz zamilk艂 i tylko machn膮艂 r臋k膮.
Major przez kilka sekund przygl膮da艂 si臋 Grigorijowi Iwanowiczowi, a potem skin膮艂 g艂ow膮 i wyci膮gn膮艂 do niego r臋k臋.
- Michai艂.
- Grigorij.
Hm, przypuszczam, 偶e ju偶 wcze艣niej przeszli na „ty”, przecie偶 przez ca艂y dzie艅 siedzieli w domu malarza. Tu chodzi艂o raczej o jaki艣 rytua艂, ludzie lubi膮 wszystko komplikowa膰.
- W艂adimir - zrobi艂 krok do przodu drugi zwiadowca.
- Grigorij.
- Siemion - przedstawi艂 si臋 trzeci.
- Grigorij.
Rany! Normalnie wzruszy艂em si臋 do 艂ez! Zamiast ratowa膰 dziecko, b臋d膮 tu teraz ceremonie urz膮dza膰! Mo偶e jeszcze rozpoczn膮 uroczyste picie herbaty? A co? Pasowa艂oby w sam raz! Za znajomo艣膰 i przyja藕艅... Chocia偶 nie, nie jeste艣my w Chinach. Czyli raczej uroczyste picie w贸dki, nawet lepiej. A potem 艣wi臋to kaca. A nast臋pnie bez po艣piechu zabior膮 si臋 do pracy... Tak, chyba jestem dzisiaj nie w sosie. Za bardzo si臋 denerwuj臋 o tego ch艂optysia, kt贸ry lekk膮 r臋k膮 odda艂 mi swoj膮 dusz臋. Co by nie m贸wi膰, martwi艂em si臋... Dobra, niewa偶ne...
Malarz i przyjaciele Fiodora wyszli z domu. Zdaje si臋, 偶e postanowili nas zignorowa膰... Prosz臋, prosz臋, robi膮 si臋 bezczelni!
Wtedy pochwyci艂em podejrzliwe spojrzenie Ksefona.
- Chyba ich popilnuj臋 - rzuci艂. - 呕eby艣 im nie przeszkodzi艂 - doda艂 i znikn膮艂.
- Popilnuj, popilnuj - burkn膮艂em. Tak w艂a艣ciwie to nie ich powinien pilnowa膰, tylko mnie. Ale Ksefon, mimo 偶e jest g艂upi, to co艣 nieco艣 jednak rozumie i wie, 偶e mnie nie upilnuje, cho膰by p臋k艂. Doskonale zna swoje i moje mo偶liwo艣ci. A dla mnie to nawet lepiej, mniej k艂opot贸w.
Wtedy Alona z艂apa艂a mnie za rami臋.
- Co艣 ty sobie za rad臋 wytargowa艂?
- Ja???
- Tak, ty! Powiedzia艂e艣, 偶e skoro ja daj臋 im rad臋, to i ty mo偶esz da膰. Jak膮 i komu?
- Alona, no przecie偶 ja tylko tak powiedzia艂em! 呕eby nie wyj艣膰 z roli tego z艂ego. No i w ramach poparcia twojej tezy o r贸wnowadze...
- Ezergil, ty mi tu nie ple膰! Mog艂o ci si臋 udawa膰 wcze艣niej, jak ci臋 jeszcze nie zna艂am, ale teraz ju偶 mnie nie nabierzesz na to swoje uczciwe spojrzenie.
- Czyli co? Powinienem przej艣膰 na spojrzenia nieuczciwie, wtedy zaczniesz mi wierzy膰?
- Ezergil!
- Dobrze, dobrze. Tylko nie rozumiem, co tu jest zagadkowego? Alosza jest nadal m贸j, umowa pozostaje w mocy, a on mnie jeszcze nie pokona艂...
- Co planujesz?
- Zobaczysz. Ale najpierw musimy znale藕膰 ch艂opca. Naprz贸d! - Wzi膮艂em dziewczyn臋 za r臋k臋 i skierowa艂em si臋 do wyj艣cia, ci膮gn膮c j膮 za sob膮 i nie zwracaj膮c uwagi na okrzyki i pytania. Z kobietami tak w艂a艣nie trzeba. Surowo!
Trzask!
- Za co?! - Podskoczy艂em, 艂api膮c si臋 za szyj臋.
Alona sta艂a z boku i kiwa艂a do艣膰 poka藕n膮 ga艂膮zk膮. Nawet nie zauwa偶y艂em, kiedy j膮 z艂apa艂a, pewnie wtedy, gdy j膮 ci膮gn膮艂em przez podw贸rko.
- Potrafi臋 sama chodzi膰, nie musisz mnie wlec! - Alona odrzuci艂a ga艂膮zk臋. - I nie pr贸buj mnie tak traktowa膰!
- Jak?
- Tak! Do艣膰 gadania! Zdaje si臋, 偶e gdzie艣 si臋 wybiera艂e艣?
Te kobiety!!! Odwr贸ci艂em si臋 i zacz膮艂em i艣膰 ulic膮 szybkim krokiem. Obok mnie sz艂a Alona. Zerka艂em na ni膮 spod oka, a nu偶 znowu mi czym艣 przy艂o偶y? I to ma by膰 anio艂! Nie, za 偶adne skarby 艣wiata nie poszed艂bym do raju! Je艣li wszystkie anio艂y s膮 takie, to... Ratunku!
P臋dzi艂em ulic膮 ze spor膮 pr臋dko艣ci膮, prawie nie zwracaj膮c uwagi na przechodni贸w. Alona pod膮偶a艂a za mn膮, po drodze przepraszaj膮c tych, kt贸rych potr膮ci艂em. W ko艅cu mnie wyprzedzi艂a, znacz膮co spojrza艂a mi w oczy. Zrozumia艂em aluzj臋, troch臋 przyhamowa艂em i teraz ju偶 szed艂em ostro偶niej.
M贸j plan by艂 bardzo prosty: skoro doro艣li zajmuj膮 si臋 „wujkiem milicjantem”, to my mo偶emy zaj膮膰 si臋 Uklej膮. Oczywi艣cie, nie ryb膮, tylko tym typkiem, kt贸ry komenderuje ma艂oletnimi kryminalistami. To znaczy, przynajmniej po艂owie szajki ju偶 organizuj膮 czas w areszcie albo izbie dziecka, ale przyw贸dca, dzi臋ki znajomo艣ciom z wujkiem milicjantem, znalaz艂 si臋 na wolno艣ci i nie zanosi艂o si臋, 偶eby mia艂o to ulec zmianie. Pewnie Lonia by艂 teraz bardzo zaj臋ty... Ciekawe, swoj膮 drog膮, jak mu si臋 uda艂o uchroni膰 od wi臋zienia tego suszonego 艂uskowatego?
Gdy z g艂贸wnej ulicy skr臋ci艂em w zau艂ki, Alona chyba zrozumia艂a, dok膮d si臋 wybieram, bo nawet przesta艂a si臋 obra偶a膰.
- Dzieciaki... - us艂ysza艂em nagle pijacki g艂os.
Odwr贸ci艂em si臋 powoli, nie cierpi臋, jak kto艣 tak do mnie m贸wi, i zobaczy艂em, 偶e nieopodal sta艂o trzech m臋偶czyzn w nieokre艣lonym wieku, najwyra藕niej cierpi膮cych na pot臋偶nego kaca. Zupe艂nie jak w dowcipie... Ca艂a ta tr贸jka gapi艂a si臋 teraz na nas.
- No, chod藕cie do nas. Nie b贸jcie si臋.
Ja mia艂bym si臋 ba膰?! Ale nie mamy czasu na takie rozrywki...
- Czego? - burkn膮艂em.
Trzech typ贸w, troch臋 si臋 chwiej膮c, stan臋艂o tak, 偶eby zastawi膰 nam wszystkie mo偶liwe drogi ucieczki. Bior膮c pod uwag臋, 偶e przej艣cie by艂o tu w膮skie, nie mieli z tym wi臋kszych trudno艣ci.
- Jaki niegrzeczny ch艂opiec - u艣miechn膮艂 si臋 jeden. - Przecie偶 nie odm贸wisz nam pomocy?
- Ja? Pomocy? - spyta艂em tonem oburzonego pioniera i ju偶 spokojniej doko艅czy艂em: - Oczywi艣cie, 偶e odm贸wi臋.
To by艂o kompletnym zaskoczeniem dla ca艂ej tr贸jki. 艢ci膮gn臋li brwi, chyba my艣leli. No tak, w ko艅cu to ci臋偶ka praca...
Alona stan臋艂a przestraszona za moimi plecami, 艂api膮c mnie za r臋k臋. Od razu poczu艂em si臋 ra藕niej, nawet zrobi艂em si臋 dumny. Co to dla mnie jaka艣 tam tr贸jka pijaczk贸w? Dajcie mi tuzin!
M臋偶czy藕ni zastanowili si臋. Jeden, widocznie najm膮drzejszy, wyszed艂 do przodu.
- Ty tego... no jak to... no, pocz臋stuj wujk贸w.
- Nie pij臋.
- G艂upi! Pieni膮dze dawaj!
- A, pieni膮dze! - zawo艂a艂em rado艣nie. - Czemu od razu nie powiedzieli艣cie? A ja si臋 tu zastanawiam, co艣cie si臋 przyczepili...
M臋偶czy藕ni popatrzyli na siebie zaskoczeni, a ja machn膮艂em r臋k膮 w stron臋 pobliskiego 艣mietnika.
- Bierzcie, ile chcecie! Mnie nie szkoda. - Oczywi艣cie, mog艂em wymy艣li膰 co艣 bardziej wysublimowanego, ale traci膰 czas i fantazj臋 na tych, na tych... a偶 mi zabrak艂o okre艣lenia... nie mia艂em najmniejszego zamiaru.
Tr贸jka odwr贸ci艂a si臋 zdumiona i znieruchomia艂a. Tam, gdzie przedtem sta艂o kilka kub艂贸w i le偶a艂a g贸ra 艣mieci, teraz widnia艂y banknoty o r贸偶nych nomina艂ach. Gdzieniegdzie b艂yszcza艂o z艂oto, a na wierzchu spoczywa艂y jeszcze drogie kamienie. Ca艂a tr贸jka jednocze艣nie przetar艂a oczy.
- Ee...
- Aa...
Trzeci okaza艂 si臋 bardziej rozgarni臋ty - zamiast wyg艂asza膰 kolejne samog艂oski, bez s艂owa rzuci艂 si臋 do tego ca艂ego dobra i teraz zanurkowa艂 w g贸r臋 forsy, pospiesznie wciskaj膮c j膮 sobie za pazuch臋. Pozosta艂a dw贸jka z dzikim rykiem rzuci艂a si臋 do sterty pieni臋dzy i ju偶 po chwili w tym bogactwie k膮pali si臋 w komplecie. Alona ostro偶nie wysun臋艂a si臋 zza mojego ramienia.
- To okrutne, Ezergilu.
- Tylko mi nie m贸w, 偶e ci ich szkoda.
- To nieszcz臋艣liwi ludzie i zas艂uguj膮 na wsp贸艂czucie.
- Sami unieszcz臋艣liwili siebie i pewnie jeszcze kilka os贸b.
Alona nie odpowiedzia艂a.
Wtedy zza zakr臋tu wy艂oni艂 si臋 jaki艣 cz艂owiek. Zauwa偶y艂 naszych nieszcz臋艣nik贸w, przystan膮艂 stropiony i patrzy艂, jak trzech doros艂ych m臋偶czyzn niemal nurkowa艂o w g贸rze 艣mieci. Jeden z zachwytem przebiera艂 zat臋ch艂y groch, podnosz膮c go do twarzy i wpatruj膮c si臋 we艅 z b艂ogim u艣miechem... Ale ostatecznie dobi艂 przechodnia pijaczek, kt贸ry chwyci艂 ze sterty 艣mieci co艣 o艣lizg艂ego i 艣mierdz膮cego i zacz膮艂 to sobie wciska膰 do kieszeni. Przechodzie艅 zblad艂, odwr贸ci艂 si臋 szybko i uciek艂.
- Co艣 mi si臋 wydaje - powiedzia艂em - 偶e ju偶 nied艂ugo naszymi przyjaci贸艂mi zajm膮 si臋 specjali艣ci. A na nas ju偶 czas.
- Ezergil, nie mo偶esz ich tak zostawi膰!
- Nie mog臋? Jeszcze jak mog臋. Chcieli pieni臋dzy, to dostali.
- My艣l臋, 偶e chcieli prawdziwych pieni臋dzy, nie iluzji.
- Otrzymali tyle, na ile zapracowali. I nie k艂贸膰 si臋 ze mn膮, to w ko艅cu z mojej diecezji. Dostali, na co zas艂u偶yli.
Westchn臋艂a i popatrzy艂a ze smutkiem na t臋 tr贸jk臋, ale doskonale wiedzia艂a, 偶e nie mo偶e nic zrobi膰.
- Nie masz prawa ingerowa膰 bezpo艣rednio - spr贸bowa艂a jeszcze.
- Nie ingeruj臋, jedynie spe艂niam ich pro艣by. Tyle mog臋. A swoje dusze ju偶 dawno mi oddali.
Alona westchn臋艂a jeszcze smutniej. Popatrzy艂em na ni膮, potem na pijaczk贸w. Kurcz臋, kim oni s膮, 偶ebym z ich powodu psu艂 sobie stosunki z Alon膮? Niech si臋 st膮d wynosz膮... i tak b臋d膮 musieli za wszystko zap艂aci膰, jak nie teraz, to p贸藕niej. Machn膮艂em r臋k膮, odwr贸ci艂em si臋 i poszed艂em dalej, nie s艂uchaj膮c rozczarowanego wycia pijaczk贸w. Chyba nie byli zadowoleni, 偶e pozbawiono ich iluzji.
Alona dogoni艂a mnie i teraz sz艂a obok.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a po chwili.
- Nie ma za co - burkn膮艂em.
- I tak dzi臋kuj臋. Jeste艣 dobry, Ezergilu, chocia偶 starasz si臋 udawa膰 wrednego.
- Jestem diab艂em, prawda? A wszyscy wiedz膮, 偶e diab艂y s膮 podst臋pne, z艂e i pozbawione sumienia i my艣l膮 tylko o tym, jak by tu odebra膰 ludziom ich niewinne dusze, jak by tu zepchn膮膰 ich ze s艂usznej drogi r贸偶nymi pokusami.
Spos臋pnia艂a.
- Czemu tak m贸wisz?
- A co, mo偶e nie mam racji? Zobacz, 偶adnemu z tych ludzi, z kt贸rymi si臋 kontaktowa艂em, nawet nie przysz艂o do g艂owy, 偶e mo偶e by膰 inaczej! Nikt nie dziwi艂 si臋 temu idiotyzmowi z umow膮! Powiedz, dlaczego oni zawsze zwalaj膮 na nas swoje s艂abo艣ci? Dlaczego maj膮 o nie pretensje do nas, a nie do siebie? Dlaczego zamiast si臋 poprawi膰, pr贸buj膮 zniszczy膰 nas?!
Alona stan臋艂a przede mn膮, po艂o偶y艂a mi r臋ce na ramionach, zajrza艂a prosto w oczy.
- Ezergilu... wybacz mi, je艣li zdo艂asz... Zanim ciebie pozna艂am, nie mia艂am poj臋cia, jaki ci臋偶ar spoczywa na diab艂ach... Trudno by膰 anio艂em, ale wam jest znacznie ci臋偶ej.
Zaskoczony zamruga艂em oczami.
- Naprawd臋 tak my艣lisz?
- S膮dzisz, 偶e mog艂abym k艂ama膰?
Stali艣my tak naprzeciwko siebie chyba z pi臋膰 minut. W ko艅cu ostro偶nie uj膮艂em jej r臋ce i zdj膮艂em ze swoich ramion.
- Chod藕my. Musimy przecie偶 pom贸c Aloszy.
Skin臋艂a g艂ow膮. Tego, co teraz powiedzieli艣my sobie wzrokiem, nie da艂oby si臋 ubra膰 w 偶adne s艂owa. Po prostu nie starczy艂oby na to czasu. Nie starczy艂oby nawet naszego 偶ycia, a co dopiero ludzkiego. Zreszt膮, 偶adne s艂owa nie by艂y nam teraz potrzebne.
Wkr贸tce dotarli艣my do znajomej sutereny. Nie zawracaj膮c sobie g艂owy otwieraniem drzwi, po prostu przez nie przeszed艂em. Pomieszczenie by艂o puste. Aha, to w艂a艣nie przy tym stole ogra艂em 偶a艂osnych, m艂odocianych z艂odziei...
- Chyba nikogo nie ma - powiedzia艂a Alona, staj膮c obok mnie.
- Mhm... Ale wiesz, mam wra偶enie, 偶e Ukleja zaraz tu przyjdzie. Musi przyj艣膰.
- Jeste艣 pewien?
- Mo偶e to dziwne, ale jestem - odpar艂em, gdy ws艂ucha艂em si臋 w siebie. - Chyba budz膮 si臋 we mnie diabelskie instynkty, zaczynam wyczuwa膰 klient贸w, bez wzgl臋du na to, gdzie oni s膮. I teraz w艂a艣nie czuj臋, 偶e nasz drogi przyjaciel ju偶 do nas zmierza. Zaczekajmy.
Alona zerkn臋艂a na mnie z niedowierzaniem, ale nie spiera艂a si臋, podesz艂a do kanapy i usiad艂a. Ja ulokowa艂em si臋 w fotelu Uklei. W zamy艣leniu z艂膮czy艂em koniuszki palc贸w. Ciekawe... Wybieraj膮c si臋 na ziemi臋, my艣la艂em tylko o tym, 偶eby wygra膰 zak艂ad, dosta膰 pi臋膰set monet, utrze膰 nosa Ksefonowi i zaliczy膰 praktyk臋. A teraz? Ju偶 ze trzy dni nie my艣la艂em ani o zak艂adzie, ani o praktyce. To wszystko sta艂o si臋 nagle niewa偶ne... Oto siedz臋 w towarzystwie anio艂a i martwi臋 si臋 o jakiego艣 ludzkiego ch艂opaczka. W dodatku strasznie bym chcia艂, 偶eby wytrzyma艂 moj膮 ostatni膮 pr贸b臋, i to nie dlatego, 偶e wtedy wygram zak艂ad, ale po prostu... no, dlatego, 偶e chc臋 w niego wierzy膰...
Drzwi skrzypn臋艂y cichutko, rozpaczliwie pomacha艂em Alonie r臋k膮 i ukry艂em si臋 za iluzj膮. Dziewczyna popatrzy艂a na mnie zaskoczona, ale zrobi艂a to samo, co ja.
Ukleja ostro偶nie wszed艂 do sutereny, rozgl膮daj膮c si臋 zaszczutym wzrokiem. By艂 jaki艣 rozkojarzony, wzburzony... Odsun膮艂 krzes艂o, podszed艂 do komody, kucn膮艂 i wsun膮艂 r臋k臋 w szczelin臋 pod ni膮. Pomaca艂... chwil臋 p贸藕niej ju偶 trzyma艂 w r臋ku foliowy woreczek z czym艣 pod艂u偶nym w 艣rodku. Podszed艂 do sto艂u, szybko rozwin膮艂 foli臋 i po艂o偶y艂 na stole plik pieni臋dzy.
- Aha, czyli tamte dwadzie艣cia tysi臋cy to wcale nie by艂y wszystkie wasze pieni膮dze? - zauwa偶y艂em drwi膮co. - S膮 jeszcze zask贸rniaki.
Ukleja podskoczy艂 z wra偶enia, odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie, patrz膮c na mnie z przestrachem. Rozejrza艂 si臋 nerwowo, widocznie szuka艂 kogo艣 jeszcze.
- Ty?!
- Ja. - Skin膮艂em uprzejmie g艂ow膮.
- Ty... sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣?
- Siedz臋 tu od d艂u偶szego czasu. By艂em ciekaw, co teraz zrobisz.
- Ty! To wszystko przez ciebie!
Unios艂em brew.
- Przeze mnie? Co przeze mnie? Przeze mnie zacz膮艂e艣 rabowa膰 kioski? Przeze mnie grali艣cie w karty na pieni膮dze? Przeze mnie pr贸bowali艣cie wcisn膮膰 kasjerce w sklepie kserowan膮 fors臋?
- Tak, przez ciebie! To ty podsun膮艂e艣 nam te pieni膮dze!
- A co, mo偶e mia艂em odda膰 prawdziwe?
- Wszystko przez ciebie!
- Dobrze, niech b臋dzie, 偶e przeze mnie. I co dalej?
- A to! - Gro藕nie zmarszczy艂 brwi. - Nie wiem, kim jeste艣, ale teraz ci臋 zabij臋!
- Naprawd臋? - Popatrzy艂em na niego zaciekawiony. - A co, ju偶 kogo艣 kiedy艣 zabi艂e艣? A mo偶e postanowi艂e艣 uzupe艂ni膰 braki w przest臋pczym wykszta艂ceniu?
Ukleja spojrza艂 na mnie zaskoczony. Widocznie s膮dzi艂, 偶e taki szczeniak jak ja powinien trz膮艣膰 si臋 ze strachu przed takim twardzielem jak on. A tu jawna drwina i zero l臋ku.
- Kim jeste艣, niech mnie diabli wezm膮?
- Wiesz co, na twoim miejscu ostro偶niej dobiera艂bym s艂owa. Przecie偶 mo偶e si臋 zdarzy膰, 偶e faktycznie wezm膮... Zas艂u偶y艂e艣 na to. A je艣li chodzi o mnie, mo偶esz zwraca膰 si臋 do mnie tak, jak poprzednio: „Graczu”.
Ukleja jeszcze raz rozejrza艂 si臋 uwa偶nie. Fakt, 偶e by艂em sam, chyba go uspokoi艂. Wzi膮艂 si臋 w gar艣膰 i zapyta艂:
- I czego chcesz, Mister Gracz? Zabra膰 mi r贸wnie偶 te pieni膮dze?
- Pieni膮dze? Czym s膮 pieni膮dze? To tylko kolorowy papier, kt贸ry wy, ludzie, cenicie nieadekwatnie wysoko. Zreszt膮, nie zrozumiesz tego, dlatego b臋d臋 bardziej przyziemny. Pieni膮dze nie s膮 mi potrzebne. Gdyby by艂y, wzi膮艂bym je, zanim si臋 zjawi艂e艣 i dawno sobie poszed艂. Potrzebuj臋 ciebie. A m贸wi膮c 艣ci艣lej, informacji.
- I my艣lisz, 偶e ci co艣 powiem? Po tym, co zrobi艂e艣?
- Powiesz.
- Jeste艣 pewien? A ile jeste艣 got贸w zap艂aci膰 za informacje?
- A co powiesz na czyste sumienie? - rozleg艂o si臋 od strony kanapy.
Ukleja odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i ujrza艂 Alon臋.
- Sk膮d ona si臋 tu wzi臋艂a, niech to diabli wezm膮?
- Prosi艂em, 偶eby艣 uwa偶a艂 na to, co m贸wisz - pouczy艂em go. - Przecie偶 naprawd臋 mog臋 wzi膮膰...
Jednak bandziorek pu艣ci艂 moje s艂owa mimo uszu. Zdetonowany patrzy艂 na dziewczynk臋, kt贸ra zjawi艂a si臋 nie wiadomo sk膮d. Jego szok mnie nie dziwi艂: m贸g艂 doj艣膰 do wniosku, 偶e mnie po prostu nie zauwa偶y艂 z po艣piechu, ale przecie偶 potem uwa偶nie si臋 rozejrza艂 i by艂 pewien, 偶e pr贸cz nas nikogo wi臋cej w melinie nie by艂o! A ju偶 na pewno na kanapie! A tu prosz臋! Siedzi sobie dziewczynka, kt贸ra wzi臋艂a si臋 nie wiadomo sk膮d, i jeszcze dyskutuje! W jednej chwili utraci艂 cz臋艣膰 艣wie偶o odzyskanej pewno艣ci siebie. Ech, o tym, 偶e on jest tch贸rzem, wiedzia艂em ju偶 wcze艣niej. 呕aden pe艂noletni facet nie wi膮za艂by si臋 z ma艂olatami i nie tworzy艂 z nich bandy, gdyby czu艂 si臋 pewnie w艣r贸d swoich r贸wie艣nik贸w. Zdaje si臋, 偶e si臋 z nimi nie dogadywa艂, 偶e si臋 ich ba艂... Ufa艂 tylko tym, kt贸rych zd艂awi艂 si艂膮 i autorytetem. A zd艂awi膰 umia艂 jedynie s艂abszych i m艂odszych. Ale teraz, gdy znalaz艂 si臋 w matni, bez wahania porzuca艂 tych, kt贸rzy mu ufali, 偶eby ratowa膰 w艂asn膮 sk贸r臋. - A kim ty jeste艣?!
- Za艂贸偶my, 偶e twoim sumieniem.
Ukleja nawet nie mia艂 poj臋cia, jak prawdziwe jest to, co w艂a艣nie powiedzia艂a Alona.
- Aha. Wiesz co, sumienie? Zabieraj swojego kawalera i wyno艣cie si臋 st膮d, p贸kim dobry.
- Mo偶esz uciec ju偶 teraz - oznajmi艂em spokojnie. - Mo偶esz ucieka膰 tak偶e w przysz艂o艣ci. Przed ni膮, przede mn膮... Ale wcze艣niej czy p贸藕niej spotkamy si臋 i co艣 mi si臋 zdaje, 偶e raczej jednak na moich warunkach. Ucieczka nie ma sensu, Niko艂aju. Mo偶na albo walczy膰, albo si臋 podda膰. Ty si臋 ju偶 chyba podda艂e艣, uznaj膮c swoj膮 kl臋sk臋 za zwyci臋stwo.
Patrzy艂 na mnie oszala艂ym wzrokiem.
- Sk膮d znasz moje imi臋? Nikt go tu nie zna!
- Naprawd臋 chcesz uzyska膰 odpowied藕 na to pytanie? - Popatrzy艂em mu prosto w oczy.
Przez jaki艣 czas wytrzyma艂 moje spojrzenie, ale w ko艅cu si臋 podda艂.
- Czego chcesz?
- No przecie偶 wiesz. Gdzie jest ch艂opak? Kto go zabra艂?
- Aha! - Skoczy艂. - Wi臋c tego chcecie?! Tacy wszyscy jeste艣cie dobrzy! Je艣li powiem, to mog膮 mnie zabi膰! Nie b臋d臋 ryzykowa艂 z powodu szczeniaka!
- Nikt ci臋 nie prosi, 偶eby艣 ryzykowa艂 - oznajmi艂a ch艂odno Alona. - Prosimy tylko, 偶eby艣 powiedzia艂, co wiesz. A potem mo偶esz spada膰.
- Aha. Tylko, 偶e potem oni mnie wsz臋dzie znajd膮.
- Mo偶e znajd膮 - skin膮艂em g艂ow膮 - a mo偶e nie. Masz szans臋 zrobi膰 prawdziwie dobry uczynek. Nie zmarnuj jej.
- Id藕cie w choler臋! - Ukleja z艂apa艂 pieni膮dze, wsun膮艂 je sobie za pazuch臋 i pobieg艂 do wyj艣cia. - Wariaci! - krzykn膮艂.
S艂ysza艂em, jak trzasn膮艂 drzwiami, jak potem je czym艣 podpar艂. Zostali艣my sami.
- Powinien by艂 dosta膰 szans臋 - powiedzia艂a Alona, jakby si臋 t艂umacz膮c. - Ka偶dy cz艂owiek ma prawo...
- Ma - westchn膮艂em. - I dali艣my mu szans臋. Sam z niej zrezygnowa艂.
- Tak - westchn臋艂a ze smutkiem.
- Tylko mi nie m贸w, 偶e ci go 偶al!
- Zawsze mi 偶al, gdy ludzie nie spe艂niaj膮 pok艂adanych w nich nadziei...
- Twoich nadziei.
- I twoich te偶. A mo偶e nie? Och, Ezergilu, znowu usi艂ujesz udawa膰 gorszego, ni偶 jeste艣.
- Nie, po prostu usi艂uj臋 by膰 realist膮. Wy, anio艂y, jeste艣cie zbyt idealistyczne. Ja tam wol臋 mile si臋 rozczarowywa膰. Niestety, tym razem zupe艂nie si臋 nie rozczarowa艂em.
Alona poruszy艂a si臋 na kanapie.
- Czyli nie mo偶emy si臋 otwarcie wtr膮ci膰?
- Nie mo偶emy. Gdyby ten Ukleja...
- Niko艂aj.
- Ukleja. Jakby by艂 Niko艂ajem, to nas by tu nie by艂o. Wi臋c gdyby ten gnojek cho膰 odrobin臋 si臋 ukorzy艂... powiedzia艂, co wie...
- Nie s膮dz臋, 偶eby wiedzia艂 zbyt wiele.
Machn膮艂em r臋k膮.
- Znowu pr贸bujesz go t艂umaczy膰. Czy my potrzebowali艣my informacji? Nie! Informacje zdob臋dziemy bez niego, wystarczy si臋gn膮膰 po notes. Potrzebowali艣my jego skruchy, 偶eby zyska膰 mo偶liwo艣膰 wp艂yni臋cia na wydarzenia. Niestety, w tej sytuacji pozostaje nam tylko rola widz贸w. Jednak przedtem musz臋 jeszcze wykona膰 jedn膮 nieprzyjemn膮 prac臋.
- Co艣 ty wymy艣li艂?
- Mam prawo udzieli膰 jednej rady, zapomnia艂a艣? Sama mi je da艂a艣. Ukleja ju偶 dokona艂 wyboru, teraz dajmy tak膮 mo偶liwo艣膰 innemu cz艂owiekowi. Chod藕.
Wsta艂em z fotela, podszed艂em do drzwi. Alona w milczeniu posz艂a za mn膮. Co si臋 z ni膮 dzieje? 呕adnych pyta艅, 偶adnego domagania si臋, 偶ebym wyja艣ni艂, co chc臋 zrobi膰... Widocznie zrozumia艂a, 偶e dopytywanie si臋 nie ma sensu. Albo... albo nasza rozmowa nie przesz艂a bez echa...
Ju偶 na podw贸rku odwr贸ci艂em si臋 do wej艣cia, kt贸re, jak si臋 okaza艂o, Ukleja zablokowa艂 trzonkiem 艂opaty. Przez jaki艣 czas patrzy艂em na drzwi, jakbym widzia艂 je po raz pierwszy. Dziewczyna cierpliwie czeka艂a, od czasu do czasu zerkaj膮c w tym samym kierunku, jakby chcia艂a zrozumie膰, co mnie tak zaintrygowa艂o.
- Co jest? - nie wytrzyma艂a w ko艅cu.
- Boj臋 si臋 - wyzna艂em niespodziewanie dla samego siebie. - Boj臋 si臋 kolejnego rozczarowania.
- Spr贸buj uwierzy膰.
- Wierz臋. Ale czy wierzy Alosza? Dobrze, chod藕my. Nawet je艣li si臋 boj臋, to 偶aden strach nie sk艂oni mnie do rezygnacji.
Alona skin臋艂a g艂ow膮.
Rozdzia艂 2
Bez problemu dowiedzieli艣my si臋, gdzie trzymaj膮 Alosz臋, wystarczy艂o u偶y膰 naszych cudownych notes贸w i zada膰 odpowiednie pytanie. Tylko, 偶e wtedy pozbawiali艣my si臋 mo偶liwo艣ci wtr膮cenia si臋 w bieg wydarze艅. Ten zakaz by艂 nie tyle nawet prawem, co podwalin膮 艣wiata i jego porz膮dku. 呕aden diabe艂 ani 偶aden anio艂 nie m贸g艂 ograniczy膰 wolnej woli cz艂owieka - niewa偶ne, 偶e chcieliby艣my ograniczy膰 jego woln膮 wol臋 dla jego w艂asnego dobra. Wi臋c nie mieli艣my wi臋kszego wyboru.
- Ciekaw jestem, co robi膮 nasi dzielni przyjaciele, kt贸rych poszczu艂a艣 na tego nieszcz臋snego milicjanta.
- Ja poszczu艂am?! - Alona oderwa艂a si臋 od ogl膮dania domku w lesie i popatrzy艂a na mnie z oburzeniem.
U艣miechn膮艂em si臋.
- A co, mo偶e nie? Kto im powiedzia艂 o zdrajcy? I co, nie 偶al ci go? - podpu艣ci艂em j膮.
- Aloszy 偶a艂uj臋 znacznie bardziej. On jest niewinny.
- Aha, niewinny jak baranek... I kiosk贸w nie napada艂, i pieni臋dzy nie krad艂... Ty zarazo! - zakl膮艂em, t艂uk膮c komara. No przecie偶 nie wyt艂umacz臋 g艂upiemu stworzeniu, 偶e nie jestem cz艂owiekiem i 偶e mojej krwi si臋 nie napije...
Alona popatrzy艂a na mnie z dezaprobat膮 i wr贸ci艂a do obserwacji domu.
Trzeba przyzna膰, 偶e dom robi艂 wra偶enie. Uwa偶nie obejrza艂em masywne ogrodzenie zwie艅czone drutem kolczastym. 艁adnie si臋 urz膮dzi艂... Trzeba b臋dzie tam u nas podrzuci膰 pomys艂, 偶eby w艂a艣ciciela tego domku wsadzili do kot艂a umieszczonego w takiej samej willi. By艂oby mu mi艂o... Chyba. Trzeba by zapyta膰... Ech, znowu my艣l臋 o g艂upstwach, a tu nale偶y wraca膰 do pracy. Przymkn膮艂em oczy i starannie zbada艂em las dooko艂a. Nikogo i niczego. A, zaraz, nie - kto艣 tam by艂, jednak do艣膰 daleko i na razie nas nie interesowa艂.
- No to co, z艂o偶ymy wizyt臋 grzeczno艣ciow膮? - zapyta艂em.
- Diabe艂? Grzeczno艣ciow膮? - prychn臋艂a Alona. - Wiesz chocia偶, co to znaczy „grzeczno艣膰”?
Podrapa艂em si臋 po karku.
- Chyba widzia艂em raz w s艂owniku... Co艣 tam by艂o takiego... Zdaje si臋, 偶e to nazwa nowego rodzaju tortur.
Alona parskn臋艂a, a ja si臋 u艣miechn膮艂em.
- Ponure masz 偶arciki - stwierdzi艂a.
- Staram si臋 odpowiada膰 wysokiej randze diab艂a - zameldowa艂em.
Alona 偶artobliwie pogrozi艂a mi palcem. Za艣 ja z min膮 winowajcy spu艣ci艂em g艂ow臋, u艣miechaj膮c si臋 k膮cikami ust. Jednak dziewczyna by艂a powa偶na.
- Ezergil, jeste艣 pewien, 偶e chcesz to zrobi膰?
- Zupe艂nie nie - uspokoi艂em j膮 - ale inaczej si臋 nie da. Alosza musi si臋 ode mnie uwolni膰 albo zosta膰 ze mn膮 do ko艅ca 偶ycia. Ale to musi zrobi膰 zupe艂nie sam. Gdyby nasz dzielny wojskowy uwierzy艂 w ciebie, by艂oby znacznie 艂atwiej, ale Michai艂 to straszny materialista. Nie zdo艂ali艣my go przekona膰, 偶e chodzi o co艣 znacznie wi臋cej ni偶 tylko 偶ycie, wi臋c w pewnych momentach musimy decydowa膰 sami. - 艢ci膮gn膮艂em brwi. - Je艣li Alosza nie wytrzyma pr贸by, wtedy nie zdo艂am ju偶 nic zrobi膰 ani dla nich, ani dla ch艂opaka. A ty nie b臋dziesz w stanie przeszkodzi膰.
Alona 艣cisn臋艂a moj膮 r臋k臋.
- Wierz臋 w ciebie.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- To nie we mnie masz wierzy膰, nie jestem Nim. Wierz lepiej w Alosz臋. Wierz w to, 偶e ch艂opiec znajdzie w sobie si艂y, 偶eby odrzuci膰 moj膮 propozycj臋. W to, 偶e jest Cz艂owiekiem.
Odwr贸ci艂em si臋 i poszed艂em prosto do ogrodzenia. Nie omijaj膮c krzak贸w, przenikn膮艂em przez nie tak, jak zwyk艂em to robi膰 w przypadku drzwi czy 艣cian. Alona sz艂a za mn膮. Zatrzyma艂em si臋 i obejrza艂em.
- Pi臋knie tu... Ptaki, jezioro... Dlaczego wszystkie bydlaki osiedlaj膮 si臋 w takich w艂a艣nie miejscach, paskudz膮c swoj膮 obecno艣ci膮 ca艂e pi臋kno?
Alona otworzy艂a usta, 偶eby co艣 odpowiedzie膰, ale powstrzyma艂em j膮 gestem.
- To by艂o pytanie retoryczne. No wi臋c tak: lepiej nie pokazuj si臋 nikomu na oczy. Przebywanie tu mo偶e by膰 dla ciebie niebezpieczne. To moje terytorium. Ale jak tu pi臋knie... Starannie przystrzy偶ony trawnik, niewielka szopa na r贸偶ne ogrodowe utensylia schowana w krzakach... Szopa? Widzia艂em domy wygl膮daj膮ce znacznie gorzej ni偶 ta szopa...
Niespodziewanie zza domu wybieg艂y dwa psy i, w臋sz膮c, ruszy艂y w moj膮 stron臋. Cholera... Ugry藕膰 mnie nie mog膮, ale przecie偶 czuj膮... Alona wymin臋艂a mnie i podesz艂a do czworono偶nych str贸偶贸w. Przykucn臋艂a przed nimi i na chwil臋 zrzuci艂a z siebie iluzj臋. Psy pow膮cha艂y j膮, po czym z miejsca przekr臋ci艂y si臋 na grzbiet i podstawi艂y brzuszki, merdaj膮c ogonami. Ale numer... Ech, 偶eby si臋 da艂o z lud藕mi... Niestety, ludzie to nie psy, nie s膮 tak wra偶liwi na dobro. Wobec nich trzeba stosowa膰 inne „艣rodki”, najlepiej ci臋偶kie i najlepiej od razu w 艂eb, 偶eby m贸zg zacz膮艂 w艂a艣ciwie pracowa膰.
- Droga wolna - oznajmi艂a Alona.
Kiwn膮艂em g艂ow膮. Skoro wolna, to idziemy dalej.
Pod膮偶a艂em 艣cie偶k膮, rozgl膮daj膮c si臋 dooko艂a i zapami臋tuj膮c usytuowanie wszystkich budowli. Obok nas przeszed艂 ochroniarz z pistoletem pod pach膮; odprowadzi艂em go wzrokiem. Ciekawe, dlaczego ochroniarzami s膮 zawsze takie mi臋艣niaki? Owszem, zgoda, robi膮 wra偶enie, ale co z nich za ochrona? Zreszt膮, nie moja sprawa. Ten towarzysz, kt贸ry wcale nie jest naszym towarzyszem, mo偶e najmowa膰 na ochroniarzy kogo tylko zechce. Mo偶e trzyma膰 ca艂膮 armi臋 prawnik贸w i rozdawa膰 milionowe 艂ap贸wki. Pr臋dzej czy p贸藕niej trafi pod S膮d. Nasz S膮d. Zobaczymy, jak mu wtedy pomog膮 jego miliony i prawnicy.
Alona chyba zrozumia艂a pow贸d naszej przechadzki wok贸艂 domu i nie protestowa艂a, jedynie rozgl膮da艂a si臋 uwa偶nie. Teraz stan臋艂a obok kamiennych sfinks贸w, umieszczonych przed g艂贸wnym wej艣ciem do willi. Od razu wdrapa艂em si臋 na jednego z nich, przyj膮艂em bohatersk膮 poz臋 i spyta艂em:
- Jak wygl膮dam?
Alona spojrza艂a na mnie chmurnie.
- Jak ch艂opiec, kt贸ry udaje nie wiadomo kogo.
Bez s艂owa zszed艂em na ziemi臋.
- Ca艂y dowcip mi zepsu艂a艣 - zauwa偶y艂em ponuro.
- Dowcip?! Ezergil, czy chocia偶 raz m贸g艂by艣 pomy艣le膰 o czym艣 innym ni偶 twoje 偶arty?! Spr贸buj sobie wyobrazi膰, 偶e jeste艣 na miejscu Aloszy...
- Nie mam zamiaru. I tak nigdy nie znajd臋 si臋 na jego miejscu. Trzeba by膰 frajerem, 偶eby si臋 tam znale藕膰. A na 偶arty ka偶da pora jest dobra. Dobry kawa艂 wyd艂u偶a 偶ycie!
- Znowu zachowujesz si臋 jak...
- Ju偶, ju偶 milcz臋. Zajmijmy si臋 prac膮. Chod藕, idziemy dalej...
Min臋li艣my sfinksy i znale藕li艣my si臋 w do艣膰 przestronnym holu... domu? Willi? No dobrze, niech b臋dzie willi. Wszystko mi jedno. Mam wra偶enie, 偶e po tym, jak wpadnie tu dzielna dru偶yna Michai艂a, z willi zostanie tylko nazwa i kupa gruzu. Hm, co艣 dzisiaj jestem wyj膮tkowo z艂y, atakuj臋 niewinne domy... A ten naprawd臋 jest 艂adny. W holu brakuje jedynie fontanny, bo dywany i kryszta艂owe 偶yrandole ju偶 s膮... I schody prowadz膮ce na pi臋tro...
- Zaczniemy od g贸ry? - spyta艂a Alona, ogl膮daj膮c obraz na 艣cianie.
- Nie s膮dz臋, 偶eby trzymali Alosz臋 na g贸rze... Raczej na dole... na pewno na dole. - Ws艂ucha艂em si臋 w siebie. - Ale i tak zaczniemy od g贸ry. Musimy przeprowadzi膰 rekonesans i znale藕膰 drogi odwrotu.
- Dla kogo?
- Wszystko jedno. Je艣li nasi przegraj膮, te drogi przydadz膮 si臋 nam. A je艣li wygraj膮, to wtedy nale偶y je odci膮膰, 偶eby ci 藕li nie uciekli.
Alona popatrzy艂a na mnie z niezadowolon膮 min膮.
- Je艣li Alosza jest na dole, chyba lepiej od razu tam zej艣膰.
- Musimy zrobi膰 zwiad. - Z tymi s艂owami wszed艂em na schody.
Dom mia艂 dwa pi臋tra, wi臋c, nie zatrzymuj膮c si臋 na pierwszym, poszed艂em na sam膮 g贸r臋. Drugie pi臋tro stanowi艂o jedno du偶e pomieszczenie, w kt贸rym sta艂y dwa sto艂y bilardowe. W k膮cie mie艣ci艂 si臋 bar, w przeszklonej szafce wida膰 by艂o butelki i kieliszki. Najwyra藕niej podejmowano tu najbardziej zaufanych go艣ci... Rozejrza艂em si臋, przesun膮艂em d艂oni膮 po boku sto艂u bilardowego, rzuci艂em kul臋... Obszed艂em dooko艂a ca艂y pok贸j, zajrza艂em za niepozorne drzwi w k膮cie - we wn臋ce sta艂y kije zapasowe, w skrzynce le偶a艂y bile.
- D艂ugo masz zamiar tu siedzie膰? - zniecierpliwi艂a si臋 Alona.
- Nie rozumiem, dok膮d ci tak pilno. Przecie偶 my i tak nie mo偶emy nic zrobi膰, a nasi dzielni wybawcy pewnie nie pojawi膮 si臋 przed wieczorem. Nie s膮 g艂upi, 偶eby pcha膰 si臋 tu w 艣rodku dnia. Chocia偶, mo偶e masz racj臋, po nich mo偶na si臋 wszystkiego spodziewa膰... a tutaj i tak ju偶 wszystko obejrzeli艣my.
Zszed艂em na pierwsze pi臋tro. Aha, tu ju偶 by艂o ciekawiej. Sypialnie i gabinet. Do sypialni zajrza艂em przelotnie, ale gabinet ch臋tnie obejrza艂bym dok艂adniej, gdyby tylko gospodarz mi nie przeszkadza艂. Wsun膮艂em g艂ow臋 przez drzwi i ujrza艂em naszego g艂贸wnego mafioso: siedzia艂 przy biurku. Pisa艂 co艣. Przeszed艂em przez drzwi, podszed艂em do gospodarza i uwa偶nie obejrza艂em go ze wszystkich stron. Alona sta艂a w drzwiach, kul膮c si臋 i obejmuj膮c ramionami.
- Nie podoba mi si臋 tu - powiedzia艂a cicho.
- Nic dziwnego - odpar艂em, nie odrywaj膮c oczu od pracuj膮cego cz艂owieka. - Pierwszy raz widz臋 kogo艣 tak zimnego. Jasne, 偶e czyta艂em o nim w archiwach i wiem, i偶 zosta艂 prawie bez duszy, ale co innego czyta膰, a co innego zobaczy膰 na w艂asne oczy. Jego duchowe wn臋trze nie jest warte z艂amanego szel膮ga... Ten cz艂owiek jest ca艂kowicie i zupe艂nie nasz. Nawet nie zagl膮daj膮c do notesu, mog臋 powiedzie膰, 偶e trafi do nas nie po raz pierwszy, za to, by膰 mo偶e, po raz ostatni. Jego dusza jest tak wy偶arta, 偶e nie wiadomo, jakim cudem jeszcze istnieje! Tak, to dla niego ostatnia inkarnacja... No, mo偶e ewentualnie dostanie jeszcze jedno. I koniec, jego kaleka dusza wi臋cej nie wytrzyma, rozwieje si臋.
- Mnie to m贸wisz? - Alona odsun臋艂a si臋 w najdalszy k膮t. - P艂ynie od niego taki ch艂贸d, 偶e z ch臋ci膮 w艂o偶y艂abym futro, ale to i tak by nie pomog艂o. Chod藕my st膮d.
- Mia艂bym odej艣膰 i zostawi膰 tak ciekawego osobnika? Nie... Nale偶y pozna膰 wszystkie strony ludzkiego bytu. Dziwne, zanim ujrza艂em tego faceta, my艣la艂em, 偶e absolut nie istnieje. A tu prosz臋... Wprawdzie jeszcze nie osi膮gn膮艂 doskona艂o艣ci, ale jest ju偶 bliski.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e ten cz艂owiek jest absolutnym z艂em?
- Z艂o, dobro... To tylko s艂owa. Oczywi艣cie, 偶e nie; w tym sensie, 偶e nie d膮偶y do zniszczenia 艣wiata czy podboju innych kraj贸w. Jego cele s膮 znacznie skromniejsze, on tylko chce wygodnie 偶y膰... a jednocze艣nie nie obchodzi go nic, opr贸cz jego samego.
Jeszcze raz obszed艂em go dooko艂a. Ten jakby co艣 poczu艂, oderwa艂 si臋 od papier贸w i zaskoczony popatrzy艂 przed siebie. Obejrza艂 si臋, b艂ysn臋艂y okulary. By艂 nieco t臋gi, ale nie przesadnie, poza tym doskonale skrojony garnitur idealnie tuszowa艂 wszelkie niedoskona艂o艣ci figury. Okr膮g艂a, dobra twarz... I tylko oczy mia艂 niespokojne, rozbiegane. Najwyra藕niej ten cz艂owiek nie przywyk艂 patrze膰 w 藕renice rozm贸wcy. Nie ufa艂bym temu, kto podczas rozmowy unika spojrzenia. Chocia偶... M臋偶czyzna nie na darmo nosi艂 ciemne okulary... To tylko ja widz臋, jaki ma rozbiegany wzrok, a zwykli ludzie nawet tego nie zauwa偶膮, zw艂aszcza, gdy posadzi si臋 ich pod 艣wiat艂o. Ten go艣膰 najwyra藕niej doskonale zdawa艂 sobie z tego spraw臋, a to 艣wiadczy艂o o nieprzeci臋tnym umy艣le... Ech, gdyby tak jeszcze wykorzystywa艂 inteligencj臋 na po偶ytek ludzko艣ci... Ale on wybra艂 drog臋 zniszczenia, przede wszystkim samego siebie, w艂asnej duszy. C贸偶, wolna wola... M贸g艂bym mu pom贸c, ale ironia sytuacji polega艂a na tym, 偶e wtedy musia艂bym go pozbawi膰 tej偶e wolnej woli le偶膮cej u podstaw ca艂ego 艣wiata. Czasem si臋 zastanawiam, czy ludzie powinni mie膰 woln膮 wol臋, skoro prowadzi ich ona do autodestrukcji? Czy On si臋 nad tym zastanawia艂? Mog臋 mie膰 tylko nadziej臋, 偶e Stw贸rca wie, co robi. Bardzo mo偶liwe, 偶e gdy dorosn臋, b臋d臋 ju偶 stary i m膮dry, lepiej zrozumiem Jego plany. A na razie pozostaje mi tylko wiara...
Rozczarowany odwr贸ci艂em si臋 od m臋偶czyzny i wyszed艂em z gabinetu. Alona wyskoczy艂a za mn膮 z westchnieniem ulgi.
- Ale koszmar...
- Koszmar - przyzna艂em. - Jednak w istocie rzeczy ten cz艂owiek jest bardzo nieszcz臋艣liwy, chocia偶 nie zdaje sobie z tego sprawy. Wiesz, nawet nie mam ochoty go ukara膰. Przecie偶 jego 艣mier膰 mo偶e naprawd臋 sta膰 si臋 艢mierci膮, ostateczn膮 i nieodwracaln膮. W dodatku sam do tego doprowadzi艂...
- A gdyby tak podda膰 go pr贸bie? - zapyta艂a nie艣mia艂o Alona. - Tak, jak Alosz臋?
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- To nic nie da. Jest ju偶 za p贸藕no. Tylko si臋 roze藕li, a i tak niczego nie zrozumie. Niech si臋 cieszy tym kawa艂kiem egzystencji, kt贸ry mu jeszcze pozosta艂. W jego ostatnim 偶yciu wiele rzeczy b臋dzie si臋 udawa艂o i umrze po osi膮gni臋ciu wszystkiego, do czego d膮偶y艂. Ale nigdy nie zazna szcz臋艣cia, sam si臋 go pozbawi艂.
- A co b臋dzie potem?
Zatrzyma艂em si臋 i spojrza艂em na drzwi gabinetu.
- Dla tego cz艂owieka nie b臋dzie ju偶 偶adnego potem.
Alona zastyg艂a i popatrzy艂a na mnie z przera偶eniem.
- Musimy mu pom贸c!
Nie zwracaj膮c uwagi na jej krzyki, zacz膮艂em schodzi膰 na parter.
- Ezergil, s艂yszysz mnie?!
- S艂ysz臋. Ale co mo偶emy zrobi膰, je艣li on sam nie chce sobie pom贸c?
- To niemo偶liwe!
Zatrzyma艂em si臋 i obejrza艂em.
- Alona, zobaczymy, jak sko艅czy si臋 ten dzie艅. Tak czy inaczej, jeszcze dzi艣 otrzymamy odpowiedzi na wiele pyta艅. Dobrze, zrobi臋 to dla ciebie i dam mu szans臋. Jedn膮. Daj膮c mu t臋 szans臋, b臋d臋 ryzykowa艂, dzia艂a艂 na granicy... Ale zrobi臋 to.
- Powiemy, 偶e dzia艂ali艣my razem.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Dzi臋kuj臋, ale i tak nikt ci nie uwierzy. Anio艂y zupe艂nie nie umiej膮 k艂ama膰. Chocia偶... tobie i tak wychodzi to lepiej, ni偶 innym - wsadzi艂em jej szpil臋.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e dobrze k艂ami臋?! - wybuchn臋艂a od razu.
Jakie to proste z tymi anio艂ami, jak 艂atwo zmieni膰 temat...
- Aha. - Skin膮艂em g艂ow膮, szybko zbiegaj膮c na d贸艂. 呕eby mi przy艂o偶y膰, Alona musia艂aby mnie dogoni膰 - a praktycznie nie da si臋 dogoni膰 diab艂a, je艣li on tego nie chce. Ukry艂em si臋 za ochroniarzem czytaj膮cym gazet臋. Anielica pogna艂a za mn膮, wyci膮gn臋艂a r臋ce, ale oczywi艣cie umkn膮艂em. Zn贸w spr贸bowa艂a i znowu bez efektu.
- O, ja ci to jeszcze przypomn臋! - obieca艂a, ci臋偶ko dysz膮c.
- A ja s膮dzi艂em, 偶e anio艂y powinny by膰 艂agodne i wybaczaj膮ce! - odpar艂em drwi膮co zza plec贸w stra偶nika, wok贸艂 kt贸rego biegali艣my przez ostatnie par臋 minut.
Goryl od czasu do czasu odrywa艂 si臋 od lektury i nas艂uchiwa艂, ale za ka偶dym razem wzrusza艂 ramionami i wraca艂 do lektury. Mia艂em ochot臋 wytr膮ci膰 mu gazet臋 z r膮k, 偶eby sprawdzi膰, jak zareaguje. Pewnie nawet wtedy wzruszy艂by ramionami, podni贸s艂 gazet臋 i wr贸ci艂 do czytania, zwalaj膮c win臋 na przeci膮g. Co za niewra偶liwy typ.
- Najpierw ci臋 ze dwa razy trzasn臋, a potem od razu przebacz臋 - obieca艂a Alona. - I znowu b臋d臋 艂agodna i pokojowo nastawiona.
Znowu? Ciekawe, kiedy ona by艂a tak膮 艂agodn膮 pacyfistk膮, bo jako艣 nie pami臋tam? Ale rozs膮dnie nie wyg艂asza艂em podobnych uwag. Wtedy bieg przez p艂otki zacz膮艂by si臋 na nowo, a co by nie m贸wi膰, przyszli艣my tu w konkretnej sprawie, trzeba jeszcze odwiedzi膰 Alosz臋.
Piwnic臋 obejrza艂em znacznie dok艂adniej ni偶 pozosta艂e pomieszczenia. Kocio艂 gazowy, spi偶arnia pe艂na zapas贸w: pod 艣cianami sta艂y pot臋偶ne lod贸wy, nast臋pnie pomieszczenia z szafami, w kt贸rych mie艣ci艂y si臋 inne niezb臋dne w gospodarstwie towary... Alosz臋 trzymano w niewielkim pokoju na samym ko艅cu piwnicy. By膰 mo偶e by艂 to pok贸j, w kt贸rym odpoczywali jacy艣 pracownicy fizyczni, sta艂 tu skromny st贸艂 i 艂贸偶ko. Na 艂贸偶ku, z kolanami pod brod膮 siedzia艂 Alosza i z rzadka ociera艂 艂zy, starannie rozmazuj膮c brud po ca艂ej twarzy. Niewiele to dawa艂o. Alona ju偶 chcia艂a do niego podbiec, ale w ostatniej chwili z艂apa艂em j膮 za r臋k臋.
- Dok膮d?! Zapomnia艂a艣 o obietnicy? Teraz ja wychodz臋 na scen臋. Ty si臋 nie wtr膮caj i nawet si臋 nie pokazuj, chc臋 z nim pogada膰 w cztery oczy.
- To co, mam zaczeka膰 na korytarzu?
Zastanowi艂em si臋.
- Nie musisz. Lepiej pos艂uchaj, o czym b臋dziemy rozmawia膰. Ale prosz臋 ci臋, niczego nie m贸w, dop贸ki nie pozwol臋! B艂agam!
Skin臋艂a g艂ow膮.
- Obiecuj臋. Ezergil, wierz臋 w ciebie.
Zn贸w to samo? Lepiej niech wierzy w Alosz臋...
Po chwili wahania stan膮艂em naprzeciwko ch艂opca. Poczeka艂em, a偶 zn贸w zacznie wyciera膰 艂zy i przestanie widzie膰 cokolwiek, dopiero wtedy zrzuci艂em iluzj臋. Alosza oderwa艂 d艂o艅 od twarzy, zobaczy艂 mnie i drgn膮艂, szeroko otwieraj膮c oczy.
- Ty?!
Przeszed艂em si臋 po pokoju, rozejrza艂em.
- Niczego sobie mieszkanko... Sympatycznie urz膮dzone... Skromnie, ale ze smakiem.
- Ch臋tnie odst膮pi臋 - odci膮艂 si臋 ch艂opak. Otrz膮sn膮艂 si臋 ju偶 z pierwszego szoku i teraz by艂 naje偶ony.
- Przyjacielu, jeste艣 niesprawiedliwy - zauwa偶y艂em. - Ja tu z nara偶eniem wszystkiego przenikam do siedziby bandyty, 偶eby pom贸c kumplowi i co mnie za to spotyka?
- Szukaj sobie kumpli gdzie indziej!
- Ech, Loszka, Loszka, ale艣 ty jeszcze g艂upi. Czy mo偶na tak z punktu odrzuca膰 pomoc?
- A czego chcesz za t臋 swoj膮 pomoc?
- Ja? Jak mog艂e艣 w og贸le tak pomy艣le膰! Czy ja jestem cz艂owiekiem, 偶ebym od razu 偶膮da艂 zap艂aty? Przecie偶 zawarli艣my umow臋, prawda? Zgodnie z ni膮 mia艂em ci przez tydzie艅 pomaga膰. Tydzie艅 jeszcze nie min膮艂. Jednym s艂owem, nie jeste艣 mi nic winien. Pomagam ci zupe艂nie szczerze i kompletnie bezinteresownie.
- Dzi臋ki, ju偶 mi raz pomog艂e艣 - mrukn膮艂 Alosza, ale nie by艂 ju偶 tak wrogo nastawiony, wi臋cej, wg艂臋bi jego duszy zatli艂a si臋 iskierka nadziei. - To przez t臋 twoj膮 fors臋 tu siedz臋!
- Moj膮 fors臋? - u艣miechn膮艂em si臋. - Czy ja si臋 nie przes艂ysza艂em? Powiedzia艂e艣: „moj膮 fors臋”? Trafi艂e艣 tu nie przez fors臋, tylko dlatego, 偶e nie s艂ucha艂e艣 m膮drych rad!
- Twoich, co?
- Moich. Przecie偶 m贸wi艂em, 偶e zdoby膰 pieni膮dze to jedno, ale wyja艣ni膰, sk膮d je masz, to ju偶 zupe艂ne co innego. Uprzedza艂em czy nie?
Alosza spochmurnia艂.
- Uprzedza艂e艣.
- A co ty zrobi艂e艣? Oczywi艣cie pos艂ucha艂e艣 moich rad i odm贸wi艂e艣 jednemu bezczelnemu typowi, kt贸ry ot tak podarowa艂 ci walizk臋 dolar贸w.
- Noo...
- Ot贸偶 to, nie odm贸wi艂e艣 - pokiwa艂em g艂ow膮. - Dlaczego wi臋c teraz mnie oskar偶asz? I o co? 呕e nie zdo艂a艂e艣 wymy艣li膰 sensownego wyja艣nienia? Przy okazji, czego ten Pawe艂 Konstantinowicz od ciebie chce?
- Jaki Pawe艂 Konstantinowicz?
- Ten go艣膰 w okularach, do kt贸rego nale偶y willa. Czego chce?
- Jakby艣 nie wiedzia艂 - burkn膮艂 Alosza.
- Wiem, ale mam ochot臋 us艂ysze膰 od ciebie.
- Czego chce, czego chce... 呕ebym opowiedzia艂, gdzie znalaz艂em t臋 walizk臋. Powiedzia艂, 偶e daje mi czas do jutra. A potem b臋dzie ze mn膮 藕le.
Skin膮艂em g艂ow膮 z wyrazem wsp贸艂czucia na twarzy.
- No tak... A on naprawd臋 mo偶e zrobi膰 ci co艣 z艂ego. Poczyta艂em sobie o nim... Jednego swojego wroga kaza艂 wsadzi膰 do beczki, przywi膮za艂 do niej ci臋偶ar i wrzuci艂 do jeziora. Czyta艂e艣 bajk臋 o carze Saltanie? No widzisz, on te偶 czyta艂.
Alosza zblad艂 i popatrzy艂 na mnie z przera偶eniem. Z drugiej strony pochwyci艂em w艣ciek艂y wzrok skrzydlatej, kt贸ra znacz膮co pociera艂a pi臋艣膰. No, no... Ale mi si臋 anio艂eczek trafi艂. Ciesz si臋, diable, je艣li z 偶yciem ujdziesz. Alosza chcia艂 chyba co艣 odpowiedzie膰, ale g艂os odm贸wi艂 mu pos艂usze艅stwa, otwiera艂 tylko i zamyka艂 usta. Uda艂em, 偶e nie dostrzegam jego przera偶enia.
- Albo inny przeciwnik naszego gospodarza, by艂y przyjaciel. Kiedy艣 uratowa艂 Paw艂owi Konstantinowiczowi 偶ycie, ale jak wida膰, w niczym mu ta zas艂uga nie pomog艂a. Ot贸偶, tego swojego przyjaciela kaza艂...
Ch艂opiec rozp艂aka艂 si臋 nagle i zatka艂 sobie uszy.
- Zamknij si臋! - prawie wrzeszcza艂.
Na szcz臋艣cie zawczasu zadba艂em o zag艂uszenie ewentualnych krzyk贸w, wi臋c nikt opr贸cz mnie i Alony ich nie s艂ysza艂. Dlatego te偶 nie przeszkadza艂em Aloszy biadoli膰.
- Uspokoi艂e艣 si臋? - spyta艂em, gdy na chwil臋 umilk艂. - Nie chcesz s艂ucha膰, to nie, trzeba by艂o od razu m贸wi膰. Po co si臋 drze膰? Po prostu my艣la艂em, 偶e jeste艣 ciekaw, warto pozna膰 swojego wroga.
- Chyba m贸wi艂e艣, 偶e chcesz mi pom贸c? - Spojrza艂 na mnie z nadziej膮.
- Co? A, tak, oczywi艣cie. Widzisz, nie mog臋 ci pom贸c w ucieczce, nie mam do tego prawa. Jak ju偶 m贸wi艂em, mog臋 dzia艂a膰 w tym 艣wiecie jedynie za po艣rednictwem ludzi. Ale dam ci jedn膮 rad臋, je艣li jej pos艂uchasz, to ratunek masz zagwarantowany. Nie na sto procent oczywi艣cie, ale na dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 przecinek dziewi臋膰.
- Jak膮 rad臋?
- Co? A, tak! Bardzo prost膮. Wsta艅, zastukaj do drzwi i powiedz, 偶e chcesz o wszystkim powiedzie膰, 偶e wyjawisz, gdzie znalaz艂e艣 pieni膮dze. A gdy ci臋 zaprowadz膮 do Paw艂a Konstantinowicza powiesz, 偶e tak naprawd臋 pieni膮dze nale偶膮 do pewnego malarza, Grigorija Iwanowicza Rogo偶ewa. Podobno on w tajemnicy sprzedaje swoje obrazy obcokrajowcom i w sumie zarobi艂 oko艂o trzech milion贸w, a dwa z nich w艂a艣nie mu ukrad艂e艣.
- Co?!
- Nic. Oczywi艣cie przeszukaj膮 dom malarza jeszcze raz, tym razem to znacznie dok艂adniej, w efekcie znajd膮 tam jeszcze jeden milion; mo偶esz mi wierzy膰, 偶e pieni膮dze tam b臋d膮, ju偶 ja si臋 o to postaram. A dalej to tylko kwestia techniki. Przy okazji spe艂ni膮 si臋 inne twoje pragnienia. Chcia艂e艣, 偶eby wszyscy si臋 ciebie bali, prawda? My艣l臋, 偶e Pawe艂 Konstantinowicz doceni to, i偶 zdo艂a艂e艣 gwizdn膮膰 fors臋 tak, 偶e nikt ci臋 nie podejrzewa艂. Bardzo mo偶liwe, 偶e dzi臋ki mojej pomocy zdo艂asz zaj膮膰 miejsce... jakby to powiedzie膰? To nie pu艂k, wi臋c nie b臋dziesz synem pu艂ku, ale jest akurat wakat syna mafii. Mog臋 zagwarantowa膰, 偶e nim zostaniesz.
Alosza popatrzy艂 na mnie z dziwn膮 min膮.
- Co si臋 wtedy stanie z Grigorijem Iwanowiczem?
- A co ma si臋 sta膰? Nic takiego. Pobij膮 go troch臋, pole偶y sobie w szpitalu. Ma艂e piwko. My艣lisz, 偶e go zabij膮? Sk膮d! Komu on potrzebny? Pieni膮dze zdoby艂 nielegalnie, wi臋c wszyscy dojd膮 do wniosku, 偶e nie b臋dzie si臋 skar偶y艂, a sam z siebie nie jest niebezpieczny.
Alosza zastanowi艂 si臋. Zastyg艂em. Alona te偶 znieruchomia艂a i przygryz艂a wargi. Mnie by艂o gorzej, bo nie mog艂em sobie niczego przygry藕膰. Musia艂em by膰 absolutnie spokojny. Ale jak膮 cen臋 p艂aci艂em za ten zewn臋trzny spok贸j... Mia艂em ochot臋 wrzasn膮膰, 偶eby si臋 pr臋dzej decydowa艂.
- Co si臋 sta艂o z ojcem Fiodorem? - zapyta艂 nagle ch艂opak.
- A co mia艂o si臋 sta膰? - uda艂em zdumienie.
- S艂ysza艂em strza艂, jak mnie ju偶 zaci膮gn臋li do samochodu. Widzia艂em, 偶e pop rzuci艂 si臋 na pomoc... Potem wci膮gn臋li mnie do samochodu, a jeszcze p贸藕niej us艂ysza艂em strza艂.
Machn膮艂em r臋k膮.
- Ju偶 nie masz o czym my艣le膰... G艂upiec rzuci艂 si臋 pod kule. Takiemu pisana g艂upia 艣mier膰.
Alosza zamar艂.
- 艢mier膰?...
- No tak. Po co si臋 pcha艂? Przecie偶 widzia艂, 偶e bandyci maj膮 bro艅 i 偶e jest ich za du偶o, a jednak nie odpu艣ci艂. Kim wi臋c jest innym, jak nie g艂upcem?
Alosza siedzia艂 na 艂贸偶ku, wyprostowany i zesztywnia艂y, wpatruj膮c si臋 w jeden punkt. Po jego policzku sp艂yn臋艂a 艂za, ale nawet jej nie zauwa偶y艂. Potem powoli odwr贸ci艂 do mnie g艂ow臋.
- Tak - powiedzia艂 martwym g艂osem. - By艂 g艂upi, bo rzuci艂 si臋, 偶eby mi pom贸c, a ja... ja nie jestem tego wart. Odda艂em ci dusz臋... No to zabieraj j膮 wreszcie! Zabieraj! Ale innych zostaw w spokoju! A teraz wyno艣 si臋! Nie potrzebuj臋 twojej pomocy! Id藕 st膮d! Wynocha! - Nagle zerwa艂 si臋 i cisn膮艂 we mnie poduszk膮. - Won!
Uchyli艂em si臋, zaczeka艂em a偶 m艂ody Nienaszew troch臋 si臋 uspokoi.
- S艂uchaj, chocia偶 ty nie b膮d藕 g艂upi - pr贸bowa艂em przem贸wi膰 mu do rozumu. - Idiotycznym bohaterstwem nie zwr贸cisz mu 偶ycia... Pomy艣l o sobie! Ten tw贸j ukochany malarz nie umrze, to ci gwarantuj臋! A ty dostaniesz wszystko, co chcesz. Czego chcesz? M贸w.
- Chc臋, 偶eby艣 si臋 ode mnie odczepi艂!
Wzruszy艂em ramionami.
- Jak sobie 偶yczysz. Ale umow臋 nadal mam u siebie. Jak ci臋 zabij膮, twoja dusza trafi pro艣ciutko do piek艂a. A jak prze偶yjesz, mo偶esz jeszcze to i owo naprawi膰.
- Nie chc臋 niczego naprawia膰! Rozumiesz? Nie chc臋! 呕膮dasz mojej duszy?! Prosz臋 bardzo! Bierz! Jak chcesz, to jeszcze jedn膮 umow臋 podpisz臋, zaprzedam si臋 jeszcze raz, w prezencie! Tylko zostaw nas wszystkich w spokoju! Zostaw moich przyjaci贸艂!
- Jak sobie 偶yczysz. - Podszed艂em do sto艂u i po艂o偶y艂em na nim zwitek, kt贸ry wyj膮艂em z kieszeni. - Jednak dam ci szans臋. Przed tob膮 d艂uga noc, je艣li zmienisz zdanie, gwizdnij w ten zwitek. Wtedy przyjd臋.
Alosza bez s艂owa wzi膮艂 papier, popatrzy艂 na niego, a potem rzuci艂 na pod艂og臋 i z m艣ciwym zadowoleniem wdepta艂 w pyl.
- A masz!
Cofn膮艂em si臋 o krok... Nagle zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie czuj臋 ju偶 w sobie obecno艣ci ch艂opca. To mog艂o znaczy膰 tylko jedno - jego poryw nie by艂 poz膮. Wyj膮艂em z powietrza umow臋 i obejrza艂em j膮. Alosza zobaczy艂 znajomy dokument i zblad艂. W tej chwili spoczywaj膮cy w moich d艂oniach cyrograf buchn膮艂 p艂omieniem - pomy艣la艂em, 偶e nie zaszkodzi odrobina efekt贸w specjalnych. Jedna chwila i garstka popio艂u spad艂a na pod艂og臋. Spojrza艂em na ch艂opca z u艣miechem.
- No c贸偶, mo偶esz si臋 cieszy膰. Uda艂o ci si臋 wyrwa膰 z moich r膮k... Gratuluj臋. Nie mam ju偶 nad tob膮 偶adnej w艂adzy. Teraz zobaczymy, czy zdo艂asz uciec Paw艂owi Konstantinowiczowi. Od niego tak 艂atwo si臋 nie uwolnisz... 呕egnaj.
Powoli rozp艂yn膮艂em si臋 w powietrzu. W tej samej chwili co艣 przera藕liwie piszcz膮cego zawis艂o mi na szyi. Z trudem u艣wiadomi艂em sobie, 偶e to Alona. P艂acz膮c i 艣miej膮c si臋, uczepi艂a si臋 mnie z ca艂ej si艂y, macha艂a nogami. Nie zdo艂a艂em utrzyma膰 r贸wnowagi i upad艂em na pod艂og臋, co wcale nie ostudzi艂o zapa艂u dziewczyny, kt贸ra z rado艣ci zacz臋艂a b臋bni膰 we mnie pi臋艣ciami.
- Zwyci臋stwo, zwyci臋stwo!!! - wrzeszcza艂a.
Odsun膮艂em si臋 od niej czym pr臋dzej.
- Wariatka - burkn膮艂em, chocia偶 sam cieszy艂em si臋 wcale nie mniej. - S艂uchaj, nie mog艂aby艣 wyra偶a膰 rado艣ci w nieco bardziej stonowany spos贸b? Po co zwyci臋偶a膰, je艣li potem masz umrze膰 ze szcz臋艣cia? Ja chc臋 偶y膰 i cieszy膰 si臋 sukcesem!
W tym momencie w pokoju zjawi艂 si臋 Ksefon.
- Tu jeste艣 - burkn膮艂 na widok Aloszy, ci膮gle jeszcze oszo艂omionego moim znikni臋ciem.
Od razu skoczy艂em do Alony, przycisn膮艂em j膮 do pod艂ogi i zatka艂em d艂oni膮 usta. Najpierw szarpn臋艂a si臋, a potem, widz膮c Ksefona, znieruchomia艂a. Bies, nie zawracaj膮c sobie g艂owy sprawdzaniem, czy mnie tu nie ma, od razu podszed艂 do ch艂opca i potrz膮sn膮艂 nim.
- Co z tob膮? Mam dla ciebie wiadomo艣膰.
Alosza popatrzy艂 zaskoczony na Ksefona. Chyba wizyta kolejnego diab艂a wcale go nie ucieszy艂a.
- Te偶 przyszed艂e艣 mnie ratowa膰? - spyta艂 ze z艂o艣ci膮. - Dzi臋kuj臋, nie chc臋. Nic od was nie chc臋! Powiedzia艂em ju偶 o tym twojemu kumplowi!
- Jak to nie... - Ksefon urwa艂 i spojrza艂 uwa偶niej na ch艂opaka. - Jakiemu kumplowi?
- Ezergilowi, bo chyba tak si臋 nazywa. Te偶 proponowa艂 mi pomoc, ale odm贸wi艂em. Ty te偶 daj mi spok贸j!
- A co on zaproponowa艂? - Ksefon, spi臋ty, nachyli艂 si臋 do ch艂opca. Alosza cofn膮艂 si臋.
- Co, co! A co wy mo偶ecie doradzi膰! Nic dobrego. Namawia艂, 偶ebym zwali艂 ca艂膮 win臋 na Grigorija Iwanowicza! I to po tym, jak tamten mi pom贸g艂! Po tym, jak zgin膮艂 ojciec Fiodor, pr贸buj膮c mnie broni膰!
Ksefon zamacha艂 r臋k膮 w powietrzu, 偶e niby wszystko niewa偶ne. Alosza zrozumia艂 gest i skrzywi艂 si臋.
- A ja nie chc臋 偶y膰 wed艂ug waszej logiki! Rozumiesz?!
Ksefon a偶 si臋 za艣wieci艂 ze szcz臋艣cia i s艂owo po s艂owie wyci膮gn膮艂 z ch艂opca ca艂膮 nasz膮 rozmow臋. Pod koniec nie ukrywa艂 rado艣ci.
- Kole艣, jeste艣 idiot膮, to wszystko, co ci mog臋 powiedzie膰. Ezergil zawsze mia艂 艂eb... No prosz臋, jak sprytnie to wykombinowa艂... A najwa偶niejsze, 偶e faktycznie mog艂o si臋 uda膰... No c贸偶, odm贸wi艂e艣, i dobrze. Wobec tego ju偶 nic od ciebie nie chc臋. 呕egnaj, g艂upcze. Mog艂e艣 si臋 uratowa膰, ale sam wybra艂e艣 inn膮 drog臋.
- To wszystko, co masz mi do powiedzenia? - Alosza spojrza艂 na niego z niedowierzaniem. - Nie zaproponujesz 偶adnej mo偶liwo艣ci ratunku?
Ksefon roze艣mia艂 si臋.
- Ale z ciebie kretyn... Na choler臋 jeste艣 mi potrzebny? Przecie偶 przez ca艂y ten czas nie pomaga艂em tobie, tylko walczy艂em z Ezergilem. A ty... zwisa mi, co si臋 z tob膮 stanie. Sam wybra艂e艣 swoj膮 drog臋... Dzi臋ki, nie spodziewa艂em si臋, 偶e poradzisz sobie z tym spryciarzem Ezergilem... A teraz jest ju偶 po sprawie!
Ksefon odchyli艂 g艂ow臋 i za艣mia艂 si臋. A potem zn贸w popatrzy艂 na ch艂opca.
- Kiedy ju偶 trafisz tam - Ksefon wskaza艂 palcem sufit - przeka偶 pozdrowienia swojej matce. Bohater-g艂upol! - Bies znowu si臋 za艣mia艂 i powoli rozp艂yn膮艂 w powietrzu.
A ch艂opiec siad艂 na 艂贸偶ku, zas艂oni艂 twarz r臋kami i rozp艂aka艂 si臋.
- Zabij臋 tego Ksefona - obieca艂a z艂owieszczo Alona.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Nie trzeba. Zabije go wynik praktyki. A na razie niech si臋 cieszy... biedaczyna.
- A czy to nie jest zbyt okrutne?
- Przecie偶 nie chcesz, 偶eby ten debil zacz膮艂 teraz robi膰 jakie艣 g艂upstwa? A wiesz, 偶e m贸g艂by... Nie, dla nas najbezpieczniejszy Ksefon to taki, kt贸ry jest pewien zwyci臋stwa. Wiesz co, chod藕my za nim. Do jutra rana Aloszy i tak nic nie grozi.
Dziewczyna popatrzy艂a niepewnie na p艂acz膮cego ch艂opca, a potem na mnie.
- Wola艂abym nie zostawia膰 go w takim stanie.
- Je艣li jego decyzja jest ostateczna, niech to b臋dzie dla niego ostatnia pr贸ba. Przypomnij sobie: „Wtedy idzie z nimi Jezus do ogrodu, zwanego Getsemane...” Wiedzia艂, co go czeka w tym ogrodzie, m贸g艂 przecie偶 odej艣膰. Ale wybra艂 inn膮 drog臋.
- No i co? - naburmuszy艂a si臋 Alona.
- Nic. Ka偶dy ma sw贸j ogr贸d Getsemane. Alosza wybra艂 ju偶 swoj膮 drog臋, nie jeste艣my mu teraz potrzebni. Albo utwierdzi si臋 w swoim postanowieniu, albo zacznie 偶a艂owa膰. Zobaczymy.
Anielica te偶 zerkn臋艂a na Alosz臋.
- Nie b臋dzie 偶a艂owa艂.
Skin膮艂em g艂ow膮.
- I ja tak my艣l臋. A teraz chod藕my. Mam wra偶enie, 偶e powinni艣my popatrze膰, co zrobi Ksefon.
Nietrudno by艂o go znale藕膰. Nawet nie pr贸bowa艂 maskowa膰 swojej obecno艣ci, a raczej maskowa艂 j膮, ale tylko przed lud藕mi. Ja i Alona s艂yszeli艣my jego krzyki odbijaj膮ce si臋 echem w lesie.
- Zwyci臋偶y艂em! - wrzeszcza艂. - No i co teraz powiesz, Ezergilu?!
Popatrzyli艣my z anielic膮 na siebie i pobiegli艣my w stron臋 ha艂asu. Ksefon sta艂 na polance w lesie, rycza艂 rado艣nie i rozgl膮da艂 si臋 dooko艂a.
- Hej, Ezergil! Jeste艣 tu?! S艂yszysz mnie?! Pokona艂em ci臋!
- Pokona艂e艣, pokona艂e艣 - odpar艂em niedbale. - Pewnie, 偶e pokona艂e艣. Alosza nie ma tu nic do rzeczy.
Na wszelki wypadek postara艂em si臋, 偶eby Ksefon mnie nie s艂ysza艂. Nie chcia艂em pokazywa膰 mu si臋 na oczy, nie potrafi艂bym udawa膰 przygn臋bienia, jak przysta艂o na przegranego.
Ksefon w ko艅cu zm臋czy艂 si臋 wrzaskami.
- Zawsze to samo... - mrukn膮艂. - Jak chce mi zrobi膰 jakie艣 艣wi艅stwo, to jest na miejscu, ale jak przegrywa, od razu chowa si臋 w krzaki, boi si臋 pokaza膰...
Popatrzy艂em na jego plecy.
- P贸藕niej z tob膮 pogadam - obieca艂em z艂owieszczo. - I poka偶臋 ci si臋, ale na komisji do spraw letniej praktyki. Tam ci wyja艣ni臋, kto komu ba艂 si臋 pokaza膰 na oczy.
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Tak nie mo偶na, Ezergil. Przecie偶 Ksefon i tak ju偶 dosta艂 za swoje.
- Ka偶demu wed艂ug zas艂ug. Czy ja go zmusza艂em, 偶eby pragn膮艂 mojego poni偶enia? On sam tego chce, wi臋c otrzyma odpowiednie wynagrodzenie. Alona, przepraszam ci臋, ale to ju偶 s膮 nasze wewn臋trzne sprawy.
Wymrucza艂a co艣 niepochlebnego pod adresem diab艂贸w, piek艂a oraz mnie i Ksefona w szczeg贸lno艣ci. Uda艂em, 偶e tego nie s艂ysz臋.
Tymczasem m贸j kolega z klasy wyszed艂 na drog臋 prowadz膮c膮, jak wiedzieli艣my, do najbli偶szej wioski, a dok艂adniej wsi typu miejskiego - w艂a艣nie st膮d wyruszyli艣my z dziewczyn膮 do Paw艂a Konstantinowicza. Hm... wyruszyli艣my... zabrzmia艂o, jak meldunek wojskowy... A zreszt膮, dlaczego nie? Przecie偶 to w艂a艣ciwie wojna... Dobra, niewa偶ne.
Ksefon, nie kryj膮c si臋 zupe艂nie, bieg艂 ulic膮 niewielkiego miasteczka... to znaczy wsi typu miejskiego. Zupe艂nie nie rozumiem tych ludzi! Mnie tam wszystko jedno, czy to miasteczko czy wie艣, ale chcia艂bym jako艣 nazywa膰 to miejsce - a tu co? Jaka艣 tam „wie艣 typu miejskiego”? I co to za miejski typ, kt贸rego imieniem nazwano wie艣? I dlaczego tak nieuprzejmie? A mo偶e ten typ zapewnia wsi ochron臋? Nic nie pojmuj臋...
Ksefon tymczasem wpad艂 do jakiej艣 knajpki, na kt贸rej dachu widnia艂 dumny szyld: PIWO. No pewnie, a gdzie indziej mogliby siedzie膰 nasi bohaterowie? Tak jak si臋 spodziewa艂em, by艂 tam tak偶e Michai艂 Leonidowicz, i jego wsp贸lni... to znaczy, byli podkomendni. Jednak, z tego co zauwa偶y艂em, prawie nie pili. Do nich w艂a艣nie podbieg艂 rozpromieniony Ksefon.
- Zwyci臋偶y艂em! - zawo艂a艂 skromnie. - S艂yszycie?! Zwyci臋偶y艂em!
Wszyscy go艣cie baru spojrzeli na niego z niejakim zdumieniem. Michai艂 Leonidowicz zorientowa艂 si臋 pierwszy, zakl膮艂 cicho, z艂apa艂 Ksefona za r臋k臋 i wyci膮gn膮艂 g艂upka z sali. Za nim od razu poszli W艂adimir i Siemion, za艣 Grigorij Iwanowicz zosta艂 w tyle, chyba z zaskoczenia - jeszcze nie przywyk艂 do zgranego dzia艂ania dru偶yny Michai艂a.
Major zawl贸k艂 Ksefona za jakie艣 szopy i potrz膮sn膮艂 nim jak workiem.
- Czego si臋 drzesz? Nie mo偶esz opowiedzie膰 sensownie?
Ksefon u艣miechn膮艂 si臋.
- A o czym tu m贸wi膰? Ten przyg艂up Ezergil...
Przyg艂up?! U艣miechn膮艂em si臋 z艂owrogo. Poczekaj, jeszcze zobaczymy, kto jest przyg艂upem.
- ...przylecia艂 do Aloszy i proponowa艂 mu pomoc. 呕e niby uwolni ch艂opaka, je艣li ten wystawi swoich przyjaci贸艂... - I Ksefon z krzywym u艣mieszkiem opowiedzia艂 o tym, co us艂ysza艂 od Aloszy.
- M贸wisz, 偶e ch艂opiec odrzuci艂 propozycj臋? - zapyta艂 malarz jakim艣 dziwnym g艂osem.
- Przecie偶 m贸wi臋, 偶e to g艂upek. Wy, ludzie, wszyscy jeste艣cie zdrowo szurni臋ci. Po co si臋 tam pchacie? Co was to obchodzi? Nawet lepiej, jak szczeniak wcze艣niej zginie, bo szybciej trafi do raju! A tak, je艣li b臋dzie d艂u偶ej 偶y艂, mo偶e jeszcze zej艣膰 z dobrej drogi...
- To m贸wisz, 偶e lepiej? - zapyta艂 gro藕nie Michai艂.
Gdybym by艂 na miejscu Ksefona i us艂ysza艂 zdanie wypowiedziane takim tonem, od razu bym si臋 zamkn膮艂 i postara艂 jak najszybciej znikn膮膰. Ale Ksefon, upojony poczuciem triumfu, nie us艂ysza艂 ostrze偶enia.
- No pewnie! I dla was pro艣ciej...
Wtedy do rozmowy w艂膮czy艂 si臋 W艂adimir.
- S艂uchaj no, ty... - Z ogromnym wysi艂kiem powstrzyma艂 si臋 od soczystego epitetu. - Pozwolisz, 偶e sami b臋dziemy decydowa膰, co jest dla nas dobre, a co nie.
Ksefon prychn膮艂.
- A co mnie to... Decydujcie sobie! To On tak zarz膮dzi艂, 偶e niby wolna wola i tak dalej. Gdyby to zale偶a艂o ode mnie, to od razu pokaza艂bym wam, jak 偶y膰. No bo co jest najwa偶niejsze? Racjonalizm!
Filozof! Geniusz! Tak, on by dopiero pokaza艂...
Alona spos臋pnia艂a.
- S艂uchaj, zr贸b mi przyjacielsk膮 przys艂ug臋... - zwr贸ci艂a si臋 do mnie. - Gdy ten dure艅 b臋dzie zalicza艂 praktyk臋 przed t膮 wasz膮 komisj膮... Wyja艣nij mu, jakim jest kretynem.
- A jaki to problem? Z przyjemno艣ci膮...
Ksefon przemawia艂 dalej, ale teraz s艂uchano go ju偶 z jawnym rozdra偶nieniem.
- Pos艂uchaj - nie wytrzyma艂 w ko艅cu Michai艂 - sam chcia艂e艣 nam pom贸c. Obieca艂e艣, 偶e przeprowadzisz zwiad. Dawaj konkrety!
- Konkrety? - Ksefon urwa艂. - Chcecie konkret贸w? Prosz臋 bardzo! Tak konkretnie, to jeste艣cie mi teraz na wuj potrzebni! Oto s膮 konkrety! Nie mam zamiaru pomaga膰 temu idiocie. Taki jest szlachetny, 偶e odrzuci艂 pomoc. Wolna wola, panowie! Kim ja jestem, 偶eby wyst臋powa膰 przeciwko niej? - U艣miechn膮艂 si臋 nieprzyjemnie. - Przecie偶 ja wcale wam nie pomaga艂em, tylko walczy艂em z Ezergilem! A teraz, jak ju偶 go pokona艂em, 偶egnam si臋 z wami, wszystkiego dobrego!
Cofn膮艂 si臋 o krok, podni贸s艂 g艂ow臋 do nieba i zawo艂a艂:
- Panie Wikientiju! Wykona艂em zadanie! Niech mnie pan st膮d zabierze!
Z jasnego b艂臋kitu spad艂 nagle ciemny ob艂ok, zawirowa艂 niczym tornado, jeszcze chwila i Ksefon znikn膮艂.
- A to bydl臋 - burkn膮艂em. - No co mu szkodzi艂o na koniec troch臋 pom贸c ludziom? By艂, jest i b臋dzie bydlakiem. Tyle dobrego, 偶e wreszcie przestanie nam si臋 pl膮ta膰 pod nogami.
Michai艂 Leonidowicz zakl膮艂. To by艂a efektowna, koszarowa wi膮zanka, d艂uga i pe艂na tre艣ci.
- Prawdziwy diabe艂 - podsumowa艂. - A ja nie wierzy艂em w ich istnienie.
E, przesada... Ksefon nigdy nie b臋dzie prawdziwym diab艂em. Maksimum, co mo偶e osi膮gn膮膰, to drobny bies. Gdzie mu tam do diabla z jego g艂upot膮 i pod艂膮 natur膮...
- I co teraz zrobimy? - spyta艂 niepewnie Grigorij Iwanowicz.
- A co mamy robi膰... B臋dziemy dzia艂a膰 sami, nie prosz膮c o pomoc ani diab艂贸w, ani anio艂贸w.
- Wiesz - zwr贸ci艂em si臋 do Alony - to najm膮drzejsze, co mo偶na us艂ysze膰 od cz艂owieka.
- Szkoda, 偶e nie mo偶emy im pom贸c...
- Pom贸c mo偶emy - zauwa偶y艂em. - Na przyk艂ad opowiedzie膰 o tym, co mia艂 przekaza膰 Ksefon. Ale nie zrobimy tego. Ludzie musz膮 nauczy膰 si臋 liczy膰 tylko na siebie.
Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem.
- Wiem, 偶e to s艂uszne, ale tak bym chcia艂a, 偶eby im si臋 wszystko uda艂o... - W zadumie obejrza艂a czw贸rk臋 m臋偶czyzn. - B臋d臋 si臋 modli膰 za ich powodzenie. - Nagle zaja艣nia艂a znajomym blaskiem. - B艂ogos艂awi臋 was wszystkich! - doko艅czy艂a.
M臋偶czy藕ni drgn臋li, popatrzyli na siebie, Michai艂 wyprostowa艂 si臋.
- Zdaje si臋 - rzek艂 - 偶e mo偶emy zaczyna膰. I wiecie, jako艣 tak wierz臋, 偶e nam si臋 uda.
W艂adimir i Siemion popatrzyli na siebie.
- My te偶 tak my艣limy, dow贸dco. Zastan贸wmy si臋 nad wariantami...
Major pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Nie tutaj. Na razie musimy zorientowa膰 si臋, co i jak. Popyta膰 miejscowych... Tylko ostro偶nie. No, ch艂opaki, naprz贸d.
- Naprz贸d, dow贸dco.
Ca艂a czw贸rka skierowa艂a si臋 do wyj艣cia zza szop i tylko Grigorij Iwanowicz nagle zatrzyma艂 si臋 i spu艣ci艂 g艂ow臋.
- Zaczynamy wierzy膰 wtedy, gdy ju偶 nie ma nadziei... - powiedzia艂 w zadumie, a potem rozejrza艂 si臋 i u艣miechn膮艂. - Dzi臋kuj臋, aniele. Dzi臋kuj臋.
- Grigorij! Co ty tam robisz? - dobieg艂o wo艂anie.
- Id臋 ju偶, id臋! - odkrzykn膮艂 malarz.
Popatrzy艂em na u艣miechni臋t膮 Alon臋 i obj膮艂em j膮 ramieniem.
- Zuch z ciebie - powiedzia艂em. - Nawet ludzie to docenili.
Popatrzy艂a na mnie b艂yszcz膮cymi oczami.
- Ty te偶 jeste艣 zuch.
Speszy艂em si臋.
- Jaki tam ze mnie zuch... Jestem diab艂em. A ka偶dy wie, 偶e my potrafimy tylko robi膰 艣wi艅stwa.
Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie zaczynaj.
- Nie b臋d臋 - u艣miechn膮艂em si臋. - Oboje jeste艣my zuchy.
Rozdzia艂 3
Alona chodzi艂a tam i z powrotem po niewielkim parowie, w kt贸rym ulokowali艣my si臋 w oczekiwaniu na pocz膮tek operacji uwolnienia ch艂opca.
- Wprawdzie nie wolno nam pomaga膰 bezpo艣rednio, ale mo偶emy zadba膰 o to, 偶eby naszych „ratownik贸w” nie spotka艂y jakie艣 niemi艂e niespodzianki - oznajmi艂a znienacka.
- Co masz na my艣li?
- A nic. Chod藕, sprawdzimy tras臋.
Popatrzy艂em na ni膮 niepewnie. Co tu jest do sprawdzania? Las to las, jakie tu mog膮 czeka膰 niespodzianki? Jednak z do艣wiadczenia wiedzia艂em, 偶e spieranie si臋 z Alon膮 nie ma 偶adnego sensu. Jak ona wbije sobie co艣 do g艂owy...
- Od czego proponujesz zacz膮膰?
- Od cmentarza.
Zakrztusi艂em si臋 z wra偶enia.
- Od czego?!
- Od cmentarza. Proponuj臋 zacz膮膰 od tego, 偶e odwiedzimy Zoj臋 Nienaszew膮 i opowiemy jej o wszystkim, co si臋 tu dzia艂o.
- Po co?
- Ezergil, ty zimny draniu! Przecie偶 to matka! Martwi si臋!
- Tym bardziej nie rozumiem, po co jej o wszystkim opowiada膰? Powiemy, kiedy ju偶 Alosza zostanie pomy艣lnie uwolniony. A jak go uwolni膮 niepomy艣lnie, to sama si臋 wszystkiego dowie.
- Nie m贸wi艂am, 偶e jeste艣 bez serca?! Tak ci ci臋偶ko polecie膰 do cmentarza?
- Nie, tylko nie widz臋 sensu. Poza tym i tak b臋dziesz musia艂a powiedzie膰 jej o wszystkim sama. Po co ja jestem potrzebny?
- Ezergil, prosz臋 ci臋...
No i pozamiatane. Nie mog臋, jak ona tak na mnie patrzy! Ten anio艂 doprowadzi mnie kiedy艣... Co by艣cie zrobili, gdyby naj艂adniejsza dziewczyna na 艣wiecie patrzy艂a na was z tak膮 nadziej膮? W艂a艣nie...
- Chod藕my - westchn膮艂em.
- Dzi臋kuj臋, Ezergil! - Alona podskoczy艂a i cmokn臋艂a mnie w policzek. A potem zaczerwieni艂a si臋 i odskoczy艂a. Ja te偶 spiek艂em raka.
- Jakie艣 czu艂o艣ci... - mrukn膮艂em speszony. - Chod藕my lepiej...
*
W艂a艣ciwy cmentarz by艂 bardzo daleko, ale dotarli艣my do niego w rekordowym czasie trzech godzin. Nie do pobicia! Przebywaj膮c na ziemi, nauczyli艣my si臋 robi膰 r贸偶ne rzeczy na tip-top. Alona dzia艂a艂a teraz pewniej, nie myli艂a si臋 i nie waha艂a - i tu bez fa艂szywej skromno艣ci musz臋 powiedzie膰, 偶e wielu rzeczy nauczy艂a si臋 dzi臋ki mnie...
Dotarli艣my do nekropolii, wyl膮dowali艣my obok ogrodzenia. Od razu po艂o偶y艂em si臋 w cieniu.
- Id藕 - machn膮艂em r臋k膮. - Ja tu sobie pole偶臋, zdrzemn臋 si臋. Mo偶ecie sobie gada膰, ile chcecie i o czym chcecie, o r贸偶nych tam szmatkach i pomadkach...
Alona popatrzy艂a na mnie ponuro, ale nie skomentowa艂a. Z jednej strony mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e wtedy przesadzi艂a, ale z drugiej dawa艂a mi do zrozumienia, i偶 nie uwa偶a mnie za d偶entelmena - d偶entelmen nie powinien wytyka膰 damie jej b艂臋d贸w. No i dobrze, ja nie jestem wzorcem uprzejmo艣ci tylko diab艂em. Dlatego b臋d臋 jej wytyka艂 b艂臋dy, 偶eby nie pope艂nia艂a ci膮gle tych samych. Bycie diab艂em ma swoje dobre strony...
Nie dane mi by艂o jednak d艂ugo odpoczywa膰, p贸艂 godziny p贸藕niej ujrza艂em wisz膮c膮 nad ogrodzeniem zjaw臋, a obok niej anielic臋, kt贸ra wygl膮da艂a jednocze艣nie na zadowolon膮 i zak艂opotan膮; nie mam poj臋cia, jak ona to robi.
- Opowiedzia艂am Zoi o wszystkim - oznajmi艂a.
Jasne. I co teraz? Popatrzy艂em pytaj膮co na obie.
- Tak, Alona opowiedzia艂a mi... - zaszemra艂a zjawa. - Zapewne powinnam ci podzi臋kowa膰... - zamilk艂a. - Jednak nie potrafi臋 czu膰 dla ciebie wdzi臋czno艣ci. Aby osi膮gn膮膰 w艂asny cel, bawi艂e艣 si臋 lud藕mi niby lalkami.
- A czy cel by艂 z艂y?
- Chcesz powiedzie膰, 偶e cel u艣wi臋ca 艣rodki? To stare has艂o. G艂osz膮c je, przelano morze krwi...
U艣miechn膮艂em si臋.
- No c贸偶, ludzie s膮 g艂upi. Pani za艣 zapomina, 偶e ja nie jestem cz艂owiekiem. Jestem S臋dzi膮. Ostatni膮 instancj膮, kt贸ra og艂asza wyrok.
- Tak. Ale nie masz w艂adzy nad 偶yj膮cymi.
- Nie mam i nigdy jej sobie nie uzurpowa艂em. Ja tylko dawa艂em ludziom to, czego chcieli. A potem oni robili to, co im odpowiada艂o. Wyb贸r nale偶a艂 do nich.
Zoja popatrzy艂a na mnie w zadumie.
- Nie chc臋 si臋 z tob膮 k艂贸ci膰. Pomog艂e艣 mojemu synowi, chocia偶 na sw贸j, nieco okrutny spos贸b.
- Szczepionka r贸wnie偶 jest okrucie艅stwem, przecie偶 w organizmie umieszcza si臋 drobnoustroje... A ja nie tylko pomaga艂em pani synowi. Wiele os贸b dosta艂o nauczk臋 za swoje czyny i wiele jeszcze dostanie.
- Tak. Takie s膮 twoje regu艂y gry. Imi臋 Gracz, kt贸re przybra艂e艣, bardzo do ciebie pasuje... - Zoja zamy艣li艂a si臋. - Ale czy naprawd臋 nie wyci膮gn膮艂e艣 偶adnych wniosk贸w?
Teraz z kolei ja si臋 zamy艣li艂em.
- Wyci膮gn膮艂em - przyzna艂em. - Ma pani racj臋. Jestem Graczem i do pewnego momentu wszystko by艂o dla mnie gr膮. Teraz dowiedzia艂em si臋, czym jest 偶ycie. Jako Gracz by艂em got贸w sam ponosi膰 odpowiedzialno艣膰 za swoje czyny. Ale w 偶yciu... w 偶yciu czasem inni ponosz膮 odpowiedzialno艣膰 za moje dzia艂ania. Dobrze zapami臋ta艂em t臋 lekcj臋. Prosz臋 mi wybaczy膰, je艣li pani zdo艂a.
Zjawa lekko zadr偶a艂a.
- Nie przypominasz diab艂贸w, kt贸re wyobra偶a艂am sobie w dzieci艅stwie.
- Bo patrzy pani z innej strony. Ci, kt贸rzy do nas trafiaj膮, widz膮 wiele podobie艅stw do swoich wyobra偶e艅.
Zoja u艣miechn臋艂a si臋 nagle.
- Mimo wszystko jeste艣 zabawny, cho膰 jeste艣 diab艂em. Wcze艣niej by艂am zbyt poch艂oni臋ta swoj膮 rozpacz膮... Ciesz臋 si臋, 偶e jeste艣... i 偶e zaprzyja藕ni艂e艣 si臋 z takim wspania艂ym anio艂em. - Odwr贸ci艂a si臋 do Alony i mrugn臋艂a do niej. Bardzo ciekawe, o czym one tam plotkowa艂y?! Kurcz臋, kobiety zawsze si臋 dogadaj膮! - Mam nadziej臋, 偶e b臋dzie mia艂a na ciebie dobry wp艂yw.
- Aha. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Albo ja na ni膮 z艂y.
Zoja zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a.
- Nie s膮dz臋. A teraz czas na mnie, zbyt d艂ugo ju偶 tu jestem... Do widzenia, dzieciaki. Alono, dzi臋kuj臋 ci.
Rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu.
- No i prosz臋 bardzo - zwr贸ci艂em si臋 obra偶ony do anielicy. - Plan by艂 m贸j, wykonanie r贸wnie偶, i co? Tobie „dzi臋kuj臋”, a mnie? „Jednak nie mog臋 czu膰 wdzi臋czno艣ci”. Gdzie tu sprawiedliwo艣膰?
Alona po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na ramieniu.
- Ty jeste艣 sprawiedliwo艣ci膮. Czy偶 nie?
Zerkn膮艂em na ni膮 gniewnie. Patrzy艂a na mnie z zadum膮, u艣miechaj膮c si臋 lekko. Westchn膮艂em.
- S艂usznie - powiedzia艂em i te偶 si臋 u艣miechn膮艂em. - Jestem sprawiedliwo艣ci膮. A skoro tak, to trzeba j膮 jeszcze gdzieniegdzie przywr贸ci膰. Chod藕my.
Alona rado艣nie skin臋艂a g艂ow膮.
- Chod藕my.
*
W okolicy willi Paw艂a Konstantinowicza niewiele si臋 zmieni艂o od czasu, gdy byli艣my tu kilka godzin temu. Siedzieli艣my teraz naprzeciwko bramy i obserwowali艣my ludzi przebywaj膮cych wewn膮trz. W tym celu musieli艣my sprawi膰, 偶eby 艣ciany i ogrodzenie sta艂y si臋 przezroczyste - taki drobiazg. Alona 艣wietnie sobie poradzi艂a, cho膰 nie omieszka艂a gdera膰 na temat podgl膮dania. Z anio艂ami czasem jest tak ci臋偶ko... A teraz, wygodnie ulokowani pod drzewem, prowadzili艣my obserwacj臋.
- Razem z Paw艂em Konstantinowiczem jest ich tam siedmiu - zauwa偶y艂em. - A naszych tylko trzech.
- Czterech.
- Czterech, je艣li b臋dziemy liczy膰 malarza, kt贸rego najwi臋ksz膮 broni膮 jest p臋dzel.
- Nie masz racji. Przypomnij sobie, jak rozgoni艂 tych, kt贸rzy napadli Alosz臋. Nie zawaha艂 si臋 nawet przed no偶em.
Wzruszy艂em ramionami i zerkn膮艂em na s艂o艅ce, kt贸re w艂a艣nie dotkn臋艂o czubk贸w drzew. Zaczyna艂 zapada膰 zmierzch. Wsta艂em z ziemi i przeci膮gn膮艂em si臋.
- Dobra, starczy tego le偶akowania. Zobaczyli艣my ju偶 wszystko, co mogli艣my, nic nowego nie b臋dzie. Chod藕my na spacer.
Alona popatrzy艂a na mnie niezadowolona.
- A je艣li zaczn膮 uwalnia膰 ch艂opca pod nasz膮 nieobecno艣膰?
- Radz臋 czyta膰 wi臋cej ksi膮偶ek, towarzyszu aniele. Wynika z nich jasno, 偶e do szturmu rusza si臋 zwykle nad ranem, gdy sen jest najmocniejszy.
Alona chyba poczu艂a si臋 ura偶ona.
- My艣l臋, 偶e ci w willi te偶 czytaj膮 ksi膮偶ki.
- Mo偶e czytaj膮, a mo偶e nie. Co z tego? Czy oni spodziewaj膮 si臋 ataku?
- Jak uwa偶asz. - Alona nie podj臋艂a dyskusji, chyba naprawd臋 si臋 obrazi艂a.
Jeszcze raz obejrzeli艣my sobie ca艂膮 tras臋. Ku mojemu zaskoczeniu, dziewczyna ca艂膮 drog臋 czyta艂a co艣 w swoim notesie. Od czasu do czasu zostawa艂em w tyle i pr贸bowa艂em zajrze膰 jej przez rami臋, ale by艂a czujna i wszystkie moje pr贸by od razu udaremnia艂a.
- Co ty tam piszesz? - w ko艅cu nie wytrzyma艂em.
- To, co trzeba. Zobaczysz. Pomy艣la艂am sobie tak: uwolni膮 ch艂opca i co dalej? Przecie偶 ci bandyci si臋 nie odczepi膮! A my, obserwuj膮c dom, dowiedzieli艣my si臋 tylu rzeczy...
- No i co? - nie zrozumia艂em.
- No i to - uci臋艂a, znowu zag艂臋biaj膮c si臋 w notes.
Weszli艣my do wsi: ja rozgl膮daj膮c si臋 na boki, Alona z nosem w notesie.
- Znalaz艂am! - krzykn臋艂a nagle. - To jest to, czego potrzebujemy!
- My? - zapyta艂em uprzejmie.
- No, ja. - Machn臋艂a r臋k膮. - Czekaj tu na mnie, zaraz wr贸c臋.
Nie zd膮偶y艂em otworzy膰 ust, gdy ona pomkn臋艂a w niebo i po chwili znikn臋艂a w promieniach zachodz膮cego s艂o艅ca. Zakl膮艂em. Ciekawe, kto j膮 nauczy艂 takiego niekulturalnego zachowania?! Nie, szkoda moich nerw贸w, 偶eby wkurza膰 si臋 na ni膮...
Przeszed艂em si臋 po wsi. W pierwszym kiosku kupi艂em sok i usiad艂em na 艂awce przy autobusowym przystanku. Pij膮c sok przez s艂omk臋, z rzadka zerka艂em na niebo. 艢ciemnia艂o si臋, mo偶na ju偶 by艂o dostrzec pierwsze gwiazdy. Stara艂em si臋 oszcz臋dza膰 sok, 偶eby starczy艂o go na d艂u偶ej, ale i tak sko艅czy艂 si臋 przed powrotem Alony. Wyrzuci艂em pusty kartonik do 艣mietnika i poszed艂em obejrze膰 wie艣. No dobrze, „obejrze膰” to jednak za du偶e s艂owo, po prostu chodzi艂em tam i z powrotem po ulicy, na kt贸rej Alona kaza艂a mi czeka膰. 艁adne rzeczy, ona sobie gdzie艣 lata, a ja? Co niby mam robi膰? Przecie偶 nawet nie mog臋 nigdzie p贸j艣膰! Mo偶e znowu z kim艣 gada o szmatkach? Je艣li tak... je艣li naprawd臋 tak, to... To ja... ja... Co „ja”? Wybacz臋 jej, oczywi艣cie. Z czasem. No dobrze, wcale nie z czasem. U艣miechnie si臋 przepraszaj膮co I wybacz臋 od razu. Ale si臋 wpakowa艂em! Nawet nie potrafi臋 si臋 na ni膮 gniewa膰...
Zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno. A poniewa偶 to mimo wszystko by艂a wie艣, a nie miasteczko, o艣wietlenie uliczne by艂o... w og贸le go nie by艂o. Musia艂em przej艣膰 na noktowizj臋. Kurde, gdzie ona jest?! Przecie偶 powinni艣my ju偶 zaj膮膰 pozycje!
Z nud贸w wyci膮gn膮艂em z krzak贸w puszk臋 po jakiej艣 konserwie i zacz膮艂em j膮 kopa膰. Nagle obok mnie zahamowa艂 samoch贸d tak brudny, 偶e trudno by艂o rozpozna膰 mark臋.
- Hej, ch艂opcze! - zawo艂a艂 kierowca.
Odwr贸ci艂em si臋 do niego zaskoczony, na wszelki wypadek rozgl膮daj膮c si臋, czy nie ma gdzie艣 w okolicy jakiego艣 innego nastolatka.
- M贸wi pan do mnie?
- Tak. Mo偶esz podej艣膰?
Ciekawe, czego on chce... Mo偶e mnie porwie? Ale by艂oby 艣miesznie! Przynajmniej troch臋 bym si臋 rozerwa艂. Podszed艂em.
- S艂ucham?
- Mo偶esz mi powiedzie膰, jak dojecha膰 do willi Paw艂a Konstantinowicza Wokutowa?
Stropiony zamruga艂em oczami. Czy偶by wsparcie? Ale w takim samochodzie? Przecie偶 nie dopuszcz膮 go do posiad艂o艣ci nawet na odleg艂o艣膰 strza艂u! Kim jest ten m臋偶czyzna? Nie mia艂em czasu na rozmy艣lania, musia艂em szybko podj膮膰 decyzj臋... Mo偶e by go pos艂a膰 w przeciwn膮 stron臋? Nie wiem, kto to jest, ale lepiej, 偶eby dzisiaj nikt nie przeszkadza艂 naszym. Ju偶 by艂em got贸w wprowadzi膰 sw贸j plan w 偶ycie, gdy obok mnie pojawi艂a si臋 dziewcz臋ca g艂贸wka.
- Szuka pan willi Paw艂a Konstantinowicza? - spyta艂a. - Ju偶 m贸wi臋...
Popatrzy艂em os艂upia艂y na g艂ow臋, potem na tu艂贸w i gestykuluj膮ce 偶ywo r臋ce. Kierowca uprzejmie podzi臋kowa艂 za wskazanie drogi i ruszy艂.
- I co to wszystko znaczy? - spyta艂em.
- A to, 偶e teraz wszystko idzie zgodnie z moim planem. Rozumiesz? - Alona poparzy艂a na mnie wyzywaj膮co. - I bardzo mi zale偶y, 偶eby ten samoch贸d dojecha艂 do willi bez problem贸w. Ju偶 ja ci臋 znam, pos艂a艂by艣 go gdzie艣... do s膮siedniego miasta na przyk艂ad.
Przyzna艂em, 偶e taki w艂a艣nie mia艂em zamiar.
- No widzisz! Tylko ci w g艂owie chuliga艅skie wybryki...
To by艂a tak ra偶膮ca niesprawiedliwo艣膰, 偶e mnie zatka艂o. Owszem, chcia艂em pos艂a膰 ten samoch贸d w inn膮 stron臋, ale przecie偶 nie dla 偶artu!
Alona zrozumia艂a i po przyjacielsku klepn臋艂a mnie w rami臋.
- No, Ezergil, nie obra偶aj si臋. Przecie偶 widzisz, 偶e 偶artuj臋. Ja si臋 nie obra偶am za twoje dowcipy.
Aha, nie obra偶a si臋! Nie obra偶a, tylko od razu bije.
W tym momencie obok nas przejecha艂y dwa autobusy, tak samo brudne jak samoch贸d. Odprowadzi艂em je wzrokiem i odwr贸ci艂em si臋 do Alony.
- Wyk艂adaj kaw臋 na 艂aw臋, co艣 ty wymy艣li艂a?
- Ju偶 - u艣miechn臋艂a si臋... i postawi艂a na 艂awce fili偶ank臋 z kaw膮. Cofn膮艂em si臋 zaskoczony.
- My艣la艂em - wykrztusi艂em - 偶e g艂upie 偶arty to moja specjalno艣膰.
- Kto z kim przestaje... - roze艣mia艂a si臋 Alona, rozwiewaj膮c iluzj臋. - Ezergil, wytrzymaj jeszcze troch臋. A na razie mo偶esz trzyma膰 kciuki za powodzenie.
Popatrzy艂em na swoje palce, potem na dziewczynk臋 i splun膮艂em.
- Chod藕my lepiej. Gadaj tu z tob膮...
- Aha, to teraz wiesz, jak si臋 czu艂am, gdy nie zna艂am twoich plan贸w, a ty ci膮ga艂e艣 mnie w r贸偶ne miejsca i prosi艂e艣, 偶ebym jeszcze troch臋 wytrzyma艂a! Teraz ty wytrzymaj. Zobaczymy, jak ci si臋 to spodoba.
- Co to, zemsta? Ze strony anio艂a?
- Owszem - przyzna艂a ze s艂odkim u艣miechem.
Zrozumia艂em, 偶e jej nie przekonam i da艂em spok贸j.
Spacer noc膮 po lesie to 偶adna frajda, nawet je艣li potrafi si臋 widzie膰 w ciemno艣ciach. Dobrze jeszcze, 偶e by艂a pe艂nia. Spojrza艂em na ksi臋偶yc.
- Pe艂nia - oznajmi艂em odkrywczo.
Alona r贸wnie偶 zerkn臋艂a na niebo.
- Aha. Czas ciemnych si艂, diab艂贸w i innych istot w tym rodzaju.
Zmarszczy艂em brwi.
- Skoro to nasz czas, to co ty tu robisz?
- Jestem z tob膮 - odpar艂a, zupe艂nie niespeszona. - Mog臋?
- A je艣li powiem „nie”? - zainteresowa艂em si臋 przekornie.
- To z艂ami臋 zakaz.
No nie! A ja my艣la艂em, 偶e wtedy ona b臋dzie mnie prosi膰, 偶ebym pozwoli艂 jej zosta膰... Ja oczywi艣cie troch臋 bym si臋 poopiera艂, ale w ko艅cu przecie偶...
- Uu! - zawy艂em, odskakuj膮c od drzewa i trzymaj膮c si臋 za czo艂o. - Kto tu nastawia艂 tyle tych badyli?!
- Fakt - przytakn臋艂a Alona. - Ale granda. 呕eby w lesie ros艂y drzewa? Koszmar! Poka偶, popatrz臋, jak to wygl膮da.
Odsun臋艂a moj膮 r臋k臋 od czo艂a i przyjrza艂a si臋.
- Zadrapanie - zawyrokowa艂a. - A my go tak... - Przesun臋艂a d艂oni膮 nad skaleczeniem. B贸l od razu znikn膮艂.
Z niedowierzaniem pomaca艂em g艂ow臋. Nie by艂o ani krwi, ani guza.
- Ale super... A m贸wi艂a艣, 偶e nic nie umiesz.
- Przy tobie mo偶na si臋 niejednego nauczy膰... - mrukn臋艂a. - O czym tak intensywnie my艣la艂e艣, 偶e nie zauwa偶y艂e艣 pnia?
- O tobie - odpar艂em szczerze.
- G艂upi. - Odwr贸ci艂a si臋 i szybkim krokiem posz艂a w stron臋 willi.
- Pewnie, 偶e g艂upi.
Rzuci艂a mi przez rami臋 gniewne spojrzenie, a zaraz potem znieruchomia艂a, patrz膮c gdzie艣 w bok. Zacz膮艂em nas艂uchiwa膰. Z prawej strony dobiega艂y dziwne ha艂asy... Chyba kto艣 tam by艂. I to nie sam.
- Co to mo偶e by膰? - spyta艂em, zerkaj膮c na Alon臋.
- Czemu na mnie patrzysz? Sk膮d mam wiedzie膰? P贸jdziemy, to zobaczymy. Lepiej, 偶eby dzisiaj w tym lesie nikogo nie by艂o... A skoro ju偶 jest, to trzeba mu uprzejmie poradzi膰, 偶eby znika艂.
W zasadzie mia艂a racj臋, ale... Czy mi si臋 wydaje, czy Alona zacz臋艂a mn膮 dyrygowa膰? Nie, trzeba od razu po艂o偶y膰 temu kres, bo jeszcze troch臋 i si臋 przyzwyczai! W艂a艣nie chcia艂em zaj膮膰 stanowisko w tej sprawie, gdy zobaczy艂em, 偶e stoj臋 na 艣cie偶ce sam - dziewczyna ju偶 sz艂a w stron臋 podejrzanych ha艂as贸w. A taki by艂 z niej cichy anio艂ek, zanim mnie pozna艂a...
We dw贸jk臋 ostro偶nie wyjrzeli艣my zza drzew. Na polanie naliczy艂em siedem os贸b: sze艣ciu ma艂olat贸w w wieku od trzynastu do szesnastu lat i jeden ca艂kiem doros艂y facet. Co oni kombinuj膮 przy kamieniu? Wszyscy ubrani w jakie艣 p艂aszcze z prze艣cierade艂...
- Chyba si臋 w co艣 bawi膮... - powiedzia艂a niepewnie Alona.
Wtedy ciemno艣膰 rozdar艂 koci wrzask.
- Aha, bawi膮! - przyzna艂em. - W sk艂adanie ofiar. Widzisz, rozci膮gn臋li kota na g艂azie... Biedne zwierz臋.
- Zwyrodnialcy! - Oczy anielicy gro藕nie b艂ysn臋艂y w ciemno艣ci. - Ezergil, i ty nic nie zrobisz?
- A co ja mam do tego?
- A to, 偶e to chyba twoi klienci.
- Nie wydaje mi si臋... - Nadstawi艂em uszu, Alona r贸wnie偶.
Doros艂y podszed艂 do kamienia, na kt贸rym przera藕liwie miaucza艂 kot. Twarz m臋偶czyzny by艂a zas艂oni臋ta kapturem, bia艂e prze艣cierad艂o si臋ga艂o a偶 do ziemi. Uni贸s艂 n贸偶 nad g艂ow臋.
- Szatanie, przyjmij nasz膮 ofiar臋. We藕 krew i daj nam si艂y.
- Wszystko jasne. - Opar艂em si臋 o drzewo. - To nie moi klienci, to klienci zupe艂nie innego zak艂adu. Konkretnie: zak艂adu zamkni臋tego.
- Czy twoi, czy zak艂adu, wszystko jedno, ale kota zabij膮 naprawd臋! Poza tym, wydaje mi si臋, 偶e to wszystko nie jest takie proste. Dzieciaki chyba s膮 czym艣 otumanione, ale ten cz艂owiek dobrze wie, co robi i wcale nie wierzy w to, co m贸wi.
- Ach, nie wierzy? - Teraz z moich oczu doby艂 si臋 blask. - Ha, zaraz zobaczymy... Na d艂ugo zapami臋taj膮 t臋 noc...
Wsta艂em i wyszed艂em na 艣rodek kr臋gu. Przyjrza艂em si臋 twarzom dzieci - rzeczywi艣cie, naw膮cha艂y si臋 jakiego艣 艣wi艅stwa... Poci膮gn膮艂em nosem. Od niewielkiego ogniska p艂yn膮艂 otumaniaj膮cy zapach, nawet mnie zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie. Te ma艂olaty w og贸le nie wiedz膮, co tu si臋 dzieje... Ba, s膮 tu nawet dziewczynki!... Przyjrza艂em si臋 uwa偶niej m臋偶czy藕nie. Hm, facet wyra藕nie mia艂 jakie艣 konkretne plany i chyba faktycznie wiedzia艂, co robi. Nie znosz臋 takich drani, kt贸rzy wykorzystuj膮 ludzi do w艂asnych brudnych cel贸w. Swo艂ocz za pomoc膮 tajemnych obrz臋d贸w przywi膮偶e do siebie te dzieciaki, a potem... potem zaczn膮 si臋 prawdziwe przest臋pstwa. Najpierw kot, nast臋pnie cz艂owiek - to przecie偶 ju偶 tylko jeden krok. No dobra, zabawimy si臋...
Utkwi艂em wzrok w ognisku i nieznacznie zmieni艂em sk艂ad 艣wi艅stwa p艂on膮cego w ogniu. Za minut臋 dzieci powinny doj艣膰 do siebie... Wszed艂em na kamie艅 i stan膮艂em nad kotem. Dranie wbili wok贸艂 kamienia patyki: do czterech przywi膮zali 艂apy nieszcz臋snego zwierz臋cia, do pi膮tego ogon. Nieszcz臋艣nik nie m贸g艂 si臋 ruszy膰, tylko miaucza艂 rozpaczliwie.
A m臋偶czyzna co艣 jeszcze m贸wi艂 o przyj艣ciu szatana, kt贸ry nagrodzi wierne s艂ugi. Nie s艂ucha艂em zbyt uwa偶nie, wychwytuj膮c jedynie sens. Czyli przyj艣cie Szatana, tak? Dobra, wobec tego powitajcie tego, kt贸rego wzywacie. Zmieni艂em wygl膮d - teraz by艂em wielki, rogaty, ogoniasty, i ohydny. Obejrza艂em si臋 dok艂adnie, us艂ysza艂em opodal 艣mieszek Alony. Pogrozi艂em jej pi臋艣ci膮. Ona nie musia艂aby si臋 tak przebiera膰, z jakiego艣 powodu ludzie nie wyobra偶aj膮 sobie anio艂贸w z kopytami, rogami i fizjonomi膮 capa. Tylko diab艂y musz膮 cierpie膰 i dopasowywa膰 si臋 do wyobra偶e艅 tych... tych... powiedzia艂bym kogo, ale dobre wychowanie nie pozwala.
No dobrze, czy o czym艣 nie zapomnia艂em? Ach tak, jeszcze siarka, Szatan powinien zjawi膰 si臋 w k艂臋bach siarki. Brrr! Czy ten, kto na to wpad艂, w膮cha艂 kiedykolwiek p艂on膮c膮 siark臋? I za co tak nienawidzi艂 diab艂贸w?! Mo偶e wiedzia艂, gdzie znajdzie si臋 po 艣mierci i w ten spos贸b si臋 m艣ci艂? B臋d臋 musia艂 poszuka膰 u nas tego „wymy艣lacza”... Ju偶 ja mu do艂o偶臋 drew pod kocio艂, niech za偶yje 艂a藕ni...
Przygotowa膰 si臋... M臋偶czyzna podni贸s艂 r臋k臋 z no偶em... Machn膮艂em d艂oni膮. Wybuch: huk, dym i smr贸d p艂on膮cej siarki. Przy okazji jednym ruchem przeci膮艂em wi臋zy kota. Uszcz臋艣liwione zwierz臋 pomkn臋艂o w stron臋 Alony, a ja z trudem powstrzymuj膮c kaszel, tar艂em 艂zawi膮ce oczy. Przekl臋ty zapach!
呕eby nie wygl膮da膰 偶a艂o艣nie, szybko wzi膮艂em si臋 w gar艣膰, wstrzyma艂em oddech i na艂o偶y艂em mask臋 na oczy. I tak nic nie widzia艂em, bo lecia艂y mi 艂zy, a tak przynajmniej nikt nie b臋dzie ogl膮da艂 mojej m臋ki. Pomacha艂em ogonem. Niech to, zupe艂nie jak pies... Znieruchomia艂em, unosz膮c kit臋 w g贸r臋.
- Wo艂ali艣cie mnie? - spyta艂em g艂臋bokim basem, pr贸buj膮c dostrzec cokolwiek przez 艂zy. W ko艅cu uda艂o mi si臋 przetrze膰 oczy i rozejrze膰 si臋.
Na polanie le偶eli plackiem oszo艂omieni satani艣ci nowicjusze i patrzyli na mnie z przera偶eniem. Zdaje si臋, 偶e 艣rodek odurzaj膮cy ju偶 przesta艂 dzia艂a膰; jeden ch艂opak nawet pr贸bowa艂 na czworakach uciec w krzaki. Oburzy艂o mnie to: jedno machni臋cie ogona i wok贸艂 polany powsta艂a 艣wiec膮ca si臋 klatka. Oczywi艣cie, istnia艂a wy艂膮cznie dzi臋ki przera偶eniu obecnych, ale o tym nie musieli przecie偶 wiedzie膰.
- To jak, b臋dziemy gada膰, czy nie? - spyta艂em.
- Kim jeste艣? - spyta艂 m臋偶czyzna dr偶膮cym g艂osem, nadal 艣ciskaj膮c w r臋ku n贸偶.
- Kim, kim... - odburkn膮艂em. - Sam mnie wo艂a艂e艣, a teraz si臋 pytasz.
- Szatan? - spyta艂 z niedowierzaniem i czkn膮艂 ze strachu.
- A ju偶, sam najwy偶szy W艂adca Ciemno艣ci b臋dzie lecia艂 do r贸偶nych wypierdk贸w! - Rany, co ja plot臋, jaki w艂adca ciemno艣ci, dlaczego ciemno艣膰 mia艂aby mie膰 w艂adc臋? - Ma do tego wys艂annika. Mo偶esz nazywa膰 mnie Graczem. No wi臋c... - Rozejrza艂em si臋, zeskoczy艂em z kamienia i usiad艂em na nim, zak艂adaj膮c nog臋 na nog臋. D艂ugi ogon zarzuci艂em sobie na rami臋, oganiaj膮c si臋 przed komarami. - No wi臋c - powt贸rzy艂em - siedzi sobie w艂adca, a tu przychodzi wezwanie. Rzecz jasna, od razu wo艂a mnie. Le膰, m贸wi, na ziemi臋 i zobacz, co to za przyg艂upy mnie wzywaj膮. Powiedzia艂, 偶e tak mu ju偶 dopiek艂y te wezwania, i偶 nawet mo偶e zacz膮膰 sam zareagowa膰. Ech, jak ja mam was dosy膰... Nie mog臋 mu przecie偶 na to pozwoli膰, bo rozp臋ta艂oby si臋 co艣 takiego... i dlatego sam ganiam. M贸wcie szybko, czego chcecie, to spiszemy standardow膮 umow臋 na wasze dusze. Wszystko jak nale偶y, mo偶ecie by膰 spokojni. W艂adza, bogactwo, a po 艣mierci, rzecz jasna, kocio艂 piekielny i m臋ki. Ej, co艣cie tak zbledli? Gorzej wam?
W odpowiedzi us艂ysza艂em 偶a艂osne j臋ki. Jaka艣 dziewczynka pr贸bowa艂a uciec, spojrza艂em ura偶ony, w my艣lach chwyci艂em j膮 za nog臋 i przyci膮gn膮艂em do siebie. Zacisn臋艂a powieki ze strachu.
- Co, taki jestem straszny? - zapyta艂em. - A pewnie, 偶e jestem. A co艣 ty my艣la艂a? Kogo spodziewa艂a艣 si臋 zobaczy膰, wzywaj膮c Szatana? Bogatego wujka z Ameryki?
- Ja... ja... to...
- Ty „to”? - zdumia艂em si臋. - A co „to”? Zreszt膮, niewa偶ne. Powiedz, co by艣 chcia艂a dosta膰 za swoj膮 dusz臋? A, ju偶 wiem, chcesz by膰 naj艂adniejsz膮 dziewczynk膮 na 艣wiecie, 偶eby wszyscy ch艂opcy si臋 w tobie kochali. Za艂atwione. Zaraz spiszemy umow臋 na twoj膮...
- Ja nie chc臋! - Dziewczynka rozpaczliwie pokr臋ci艂a g艂ow膮 i rozp艂aka艂a si臋. - Ja chc臋 do domu! Do mamy!
- Nie rozumiem? W takim razie po co艣cie to wszystko urz膮dzili? Po co niepokoicie mojego w艂adc臋?!
- My艣my... my艣my si臋 tylko bawili! - Teraz ju偶 dziewczynka p艂aka艂a na ca艂ego. - Ja nie my艣laa艂aam...
- Aha, nie my艣la艂am?! - Wsta艂em z gniewn膮 min膮, wok贸艂 mnie pojawi艂y si臋 b艂yskawice i zn贸w zapachnia艂o siark膮. Jak ja nie znosz臋 siarki! - Bawili艣cie si臋? Bawili艣cie?! No, to teraz ja si臋 z wami pobawi臋!
- Nie! W艂adco!!!
Ech, jak mi si臋 to podoba... Balsam na dusz臋. W艂adca... To brzmi niczym najpi臋kniejsza muzyka... Spojrza艂em gniewnie na kl臋cz膮cego m臋偶czyzn臋, wyra藕nie spanikowanego.
- S艂ucham ci臋.
- W艂adco, chcia艂em ci z艂o偶y膰 ofiar臋!
- Ty, co, gnojku, 偶arty sobie urz膮dzasz? I po co to ple艣膰 po pr贸偶nicy? Nazywasz ofiar膮 to bezm贸zgie bydl臋? Zaraz ga艂y wykluj臋, ba艂wanie jeden! To b臋dzie prawdziwa ofiara.
M臋偶czyzna poszarza艂 na twarzy.
- Nie, nie, panie... - Oho, jeszcze i „panie”! Wys艂a艂em w jego kierunku dodatkow膮 fal臋 strachu. - To by艂a tylko lekcja dla tych pocz膮tkuj膮cych... - powiedzia艂 szybko. - Je艣li chcesz, panie, to jestem got贸w z艂o偶y膰 w ofierze... w ofierze... w ofierze...
Matko, zaci膮艂 si臋, czy co? Przygl膮da艂em mu si臋 zaciekawiony, a m臋偶czyzna tymczasem rozgl膮da艂 si臋 w panice, a potem nagle skoczy艂 do dziewczynki, z kt贸r膮 niedawno rozmawia艂em. Chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i rzuci艂 mi pod nogi, przystawiaj膮c jej n贸偶 do gard艂a.
- Chcesz, panie, t臋 dziewic臋? Jest zupe艂nie niewinna!
Dziewczynka patrzy艂a z przera偶eniem to na mnie, to na swojego niedawnego opiekuna. Co za bydlak...
- Zdurnia艂e艣 kompletnie?! - warkn膮艂em. - G艂upich ksi膮偶ek 偶e艣 si臋 naczyta艂, cymbale?
- Panie?! - Popatrzy艂 na mnie zaskoczony.
- Je艣li jest niewinna - wyja艣ni艂em idiocie - to jej dusza p贸jdzie prosto do raju! - Bekn膮艂em prosto w twarz 艂ajdaka, niech sobie pooddycha. M臋偶czyzna skrzywi艂 si臋, ale nie mia艂 odwagi odwr贸ci膰 g艂owy. - Ty kmiocie... S艂uchaj no, frajerze, przyszed艂em tu, bo my艣la艂em, 偶e to jacy艣 powa偶ni ludzie, a tu... Ma艂olaty, a z nimi doros艂y kretyn. Zastan贸w si臋, kole艣, czy jest jaki艣 pow贸d, dla kt贸rego nie mia艂bym po偶re膰 twojego serca. Przecie偶 nie jeste艣 niewinn膮 dziewic膮... - zarechota艂em, na艣laduj膮c 艣miech mojego brata. - Twoja dusza trafi pro艣ciutko do mojego pana.
M臋偶czyzna zblad艂 jeszcze bardziej.
- Panie...
- Co „panie”? Co „panie”? Czy to ja ci臋 wzywa艂em? Sam prosi艂e艣! Przybywaj, szatanie, przybywaj! No to w艂adca mnie wys艂a艂. I co?
- Panie... - Ten g艂upiec prawie p艂aka艂. - Je艣li chcesz, mog臋 ich wszystkich z艂o偶y膰 w ofierze. Wystarczy jedno twoje s艂owo...
Ale si臋 uwzi膮艂! R贸偶nych 艂ajdak贸w w 偶yciu widzia艂em, ale 偶eby co艣 takiego... Zerkn膮艂em na reszt臋. Dzieciaki ju偶 kompletnie „wytrze藕wia艂y” i teraz ca艂a sz贸stka patrzy艂a na opiekuna z przera偶eniem. Czasem zerkali w moj膮 stron臋, z nadziej膮.
- A wy co powiecie? - zwr贸ci艂em si臋 do nich. - W zasadzie to was nie potrzebuj臋, jeste艣cie jeszcze za mali i zbyt niewinni. Od razu by艣cie poszli pod skrzyd艂a anio艂贸w... nie zd膮偶yli艣cie jeszcze na艣wini膰 na tym 艣wiecie. Ale wasz przewodnik zd膮偶y艂... Sprawa wygl膮da wi臋c tak: z艂o偶ycie mi teraz w ofierze tego typka i jeste艣cie wolni. Jego dusza b臋dzie moja, zreszt膮 wasze po zab贸jstwie te偶. Za to zostaniecie przy 偶yciu. Jednym s艂owem, wszyscy powinni by膰 zadowoleni. A je艣li kto艣 odm贸wi, no to sorki, rozka偶臋 swoim nowym s艂ugom, a oni ju偶 was... tego. Wprawdzie wasze dusze p贸jd膮 wtedy do nieba na zmarnowanie, ale sami rozumiecie, 艣wiadkowie mi niepotrzebni.
- Panie! - wrzasn膮艂 m臋偶czyzna, padaj膮c mi do n贸g. - Zmi艂uj si臋!
Chlasn膮艂em go ogonem. Oczywi艣cie, ogon by艂 tylko na niby, ale gdy strach za膰miewa umys艂... Na efekty nie trzeba d艂ugo czeka膰.
- I czego wyjesz, frajerze niedobity? Co to sobie my艣la艂e艣? Twoja dusza i tak ju偶 jest moja, teraz potrzebne mi te dzieciaki. Jak ci臋 zabij膮, zaczn膮 mi s艂u偶y膰. Kr贸tko m贸wi膮c, ko艅czmy ten cyrk i spadam lulu do 艂贸偶eczka. - Ziewn膮艂em demonstracyjnie. - A 偶eby go艣膰 nie stawia艂 oporu, zrobimy tak...
Popatrzy艂em na sznurki, kt贸rymi uprzednio przywi膮zano nieszcz臋snego kota, pod moim spojrzeniem zacz臋艂y si臋 wyd艂u偶a膰, zrobi艂y si臋 grubsze... A potem, wij膮c si臋 niczym w臋偶e, skoczy艂y na m臋偶czyzn臋, p臋taj膮c go od st贸p do g艂owy. Ten zawy艂 ze strachu i szarpn膮艂 si臋, chc膮c si臋 uwolni膰. Spojrza艂em wyczekuj膮co na sz贸stk臋 ma艂olat贸w.
- To jak b臋dzie? Aa, no tak, przecie偶 n贸偶 jest tylko jeden, zupe艂nie nie pomy艣la艂em. Macie tu jeszcze pi臋膰. - Machn膮艂em r臋k膮 i z nieba spad艂o pi臋膰 ostrzy, dok艂adne kopie tego, kt贸rym kilka minut temu wymachiwa艂 m臋偶czyzna. - Bierzcie i do roboty. Ciosy nale偶y zada膰 jednocze艣nie... Niech nikt nie pr贸buje udawa膰 - b臋d臋 pilnowa艂!
*
- Ja nie chc臋... - Dziewczynka rozp艂aka艂a si臋, pozostali mieli niezbyt t臋gie miny.
- Nie rozumiem? - Unios艂em brew. - Skoro nie chcia艂a艣, to co tu robisz w nocy w tym stroju?
- To by艂a zabawa!!!
- Zabawa?! Dziecko, z tym nie ma 偶art贸w. Wzywaj膮c Si艂y Ciemno艣ci, b膮d藕 przygotowana, 偶e odpowiedz膮! Tw贸j m艂ody wiek nie b臋dzie mia艂 偶adnego znaczenia! Poza tym, ostre przedmioty nie s艂u偶膮 do zabawy, nikt wam o tym nie m贸wi艂? Kr贸tko m贸wi膮c, dzieciaki, ko艅czmy to, chce mi si臋 spa膰.
Ca艂a sz贸stka niepewnie wzi臋艂a no偶e do r臋ki i na sztywnych nogach zacz臋艂a i艣膰 w stron臋 m臋偶czyzny. Obserwowa艂em ich z zainteresowaniem. Czy chocia偶 jedno odm贸wi? Czy kt贸re艣 wybierze honor, a nie 偶ycie?
Wszyscy si臋 potwornie bali. P艂akali, ale szli.
Trzasn膮艂em ogonem.
- Ruchy, ruchy! Mieli艣cie wystarczaj膮co du偶o czasu, 偶eby dokona膰 wyboru mi臋dzy dusz膮 i cia艂em! Naprz贸d!
Sze艣膰 no偶y unios艂o si臋 i sze艣膰 ostrzy b艂ysn臋艂o w 艣wietle ksi臋偶yca. Czeka艂em. Czy naprawd臋 nikt nie odm贸wi?! M臋偶czyzna zawy艂 i szarpn膮艂 si臋 w wi臋zach. Szybko go uspokoi艂em, teraz nie m贸g艂 ju偶 nawet j臋cze膰, jedynie w艣ciekle przewraca艂 oczami.
Obejrzeli si臋, sze艣膰 par oczu popatrzy艂o na mnie z niemym b艂aganiem. Nad moj膮 g艂ow膮 zata艅czy艂a z艂owieszcza b艂yskawica. No偶e zal艣ni艂y, ponownie uniesione. Czeka艂em... Ostrza spad艂y w d贸艂 - wszyscy zadali cios jednocze艣nie.
- Bydl臋ta! - warkn膮艂em, wstaj膮c. Iluzja gro藕nego s艂ugi piekie艂 rozwia艂a si臋 i teraz by艂em w swojej zwyk艂ej postaci. Omin膮艂em zszokowane, p艂acz膮ce ma艂olaty i podszed艂em do le偶膮cego na ziemi m臋偶czyzny, z kt贸rego opad艂y sznury. Tr膮ci艂em go nog膮.
- Wstawaj, ty... Widzisz, nic ci si臋 nie sta艂o.
Odwr贸ci艂em si臋 do m艂odych satanist贸w. Przyjrza艂em im si臋.
- Bydl臋ta - powt贸rzy艂em. - Wszyscy jeste艣cie bydlakami. 呕adne z was nie odm贸wi艂o, 偶adne nie wybra艂o honoru! Czy wy w og贸le wiecie, co to jest honor?! Tfu, a偶 si臋 nie chce na was patrze膰. Wybrali艣cie 偶ycie? To 偶yjcie i na zawsze zapami臋tajcie to, co si臋 tu sta艂o!
Odwr贸ci艂em wzrok.
- Nie mog臋 na was patrze膰. Wynocha! Wyda艂bym inny werdykt, gdyby nie to, 偶e pewien cz艂owiek, m艂odszy od was ch艂opiec podj膮艂 s艂uszn膮 decyzj臋 i got贸w by艂 odda膰 偶ycie za swoich przyjaci贸艂. Won!!!
- Panie... - wymamrota艂 m臋偶czyzna.
Pozostali patrzyli na mnie z niedowierzaniem. W ich oczach by艂a rado艣膰 i... smutek.
- Won! - powt贸rzy艂em. - Wszyscy poszli won! - Za moimi plecami rozhula艂 si臋 wiatr, w ziemi臋 uderzy艂 grom. Wymiot艂o ich z polany w jednej chwili.
- Surowy jeste艣 - powiedzia艂a w zadumie Alona, podchodz膮c do mnie. - Czemu w艂a艣nie tak? Przecie偶 oni nie rozumiej膮...
- Oni wszystko rozumiej膮 - burkn膮艂em. - Nie masz poj臋cia, jak podle si臋 czuj臋... 呕eby chocia偶 jeden si臋 sprzeciwi艂! Ale nie, wszyscy jak jeden m膮偶...
- Ezergil, nie mo偶na tak 藕le my艣le膰 o wszystkich. Przypomnij sobie Alosz臋... Poza tym, my艣l臋, 偶e wielu z nich, je艣li nie wszyscy, wyci膮gn膮 wnioski z dzisiejszej lekcji.
- Nic im to nie pomo偶e! - burkn膮艂em bez przekonania.
- Dlaczego nie chcesz w nich uwierzy膰?
- Uwierz臋. Je艣li cho膰 jeden z tej sz贸stki do nas nie trafi, przyznam ci racj臋. Sprawdzimy za sze艣膰dziesi膮t lat.
- Dobrze, a teraz chod藕my. Nie zapomnia艂e艣, po co tu jeste艣my?
- Nie - burkn膮艂em. - Ale pewnie nie spotkamy ju偶 w lesie 偶adnych idiot贸w... Chyba nikogo wi臋cej tu nie ma. Ruszamy do willi i obserwujemy?
- A co nam pozostaje? Chod藕, s艂ugo W艂adcy Ciemno艣ci... - prychn臋艂a Alona.
- Ech - u艣miechn膮艂em si臋. - Czego ci ludzie nie wymy艣l膮... W艂adca Ciemno艣ci! Jak oni to sobie wyobra偶aj膮? Jak mo偶na w艂ada膰 Si艂膮, kt贸ra istnia艂a na d艂ugo przed Nim?
- Daj spok贸j, jeszcze nam tylko dysput filozoficznych brakowa艂o. I bez tego mamy mas臋 problem贸w.
Faktycznie, co racja, to racja, tego towaru mieli艣my pod dostatkiem. Musimy pilnie obserwowa膰 przebieg operacji, 偶eby nie dosz艂o do wpadki. Nie wybaczy艂bym sobie jeszcze jednego takiego b艂臋du, jak wtedy z ojcem Fiodorem. S艂owem, musimy o wszystko zadba膰 zawczasu. Ech, szkoda, 偶e mamy tak ograniczone mo偶liwo艣ci ingerencji...
Rozdzia艂 4
Siedzieli艣my na czubku drzewa, mieli艣my st膮d wspania艂y widok na will臋 Paw艂a Konstantinowicza oraz podej艣cia do niej. Idealne miejsce do obserwacji. Zreszt膮, takich miejsc by艂a tu ca艂a masa, w ko艅cu dooko艂a by艂 las. Tyle, 偶e ciemno... Musia艂em do granic mo偶liwo艣ci wyt臋偶a膰 noktowizj臋.
- S艂uchaj - Alona tr膮ci艂a mnie 艂okciem - ju偶 przedtem chcia艂am ci臋 o to zagadn膮膰...
Popatrzy艂em na ni膮 pytaj膮co.
- Zauren powiedzia艂 wtedy, 偶eby艣 dotrzyma艂 obietnicy. Jak膮 obietnic臋 mia艂 na my艣li?
- Zauren? - zdziwi艂em si臋.
- Ten diabe艂, kt贸ry da艂 ci ogon. Jak odprowadzali艣my ojca Fiodora.
- Aa...
- Co mu obieca艂e艣?
Speszy艂em si臋.
- A, takie tam... G艂upstwo...
- Powiedz!
- Obieca艂em, 偶e zaprosz臋 go na wesele.
- 呕e co? - Dziewczyna popatrzy艂a na mnie wstrz膮艣ni臋ta, a potem wybuchn臋艂a. - Ach ty... ty... ja ci臋...
Dos艂ownie zatchn臋艂a si臋 przepe艂niaj膮cymi j膮 emocjami. Na wszelki wypadek odsun膮艂em si臋 od niej na tyle, na ile pozwala艂a ga艂膮藕.
- Nie przejmuj si臋 tak - uspokoi艂em j膮. - Nie z tob膮 to wesele.
- Idiota! - rykn臋艂a. Zamachn臋艂a si臋 i z ca艂ej si艂y uderzy艂a mnie pi臋艣ci膮.
Omal nie spad艂em z drzewa.
- Uwa偶aj! - wycharcza艂em.
Zamiast odpowiedzi us艂ysza艂em szlochanie. Wyt臋偶y艂em s艂uch, najwyra藕niej p艂aka艂a... Westchn膮艂em. We藕 tu zrozum kobiety... Najpierw si臋 denerwuj膮 z powodu g艂upiego 偶artu, a potem, jak je pr贸bujesz uspokoi膰, to p艂acz膮. Przysun膮艂em si臋 bli偶ej.
- Czemu si臋 tak denerwujesz? Przecie偶 偶artowa艂em. Daj臋 ci s艂owo honoru, 偶e 偶adnego wesela nie b臋dzie.
- G艂upi!
Westchn膮艂em znowu.
- No dobrze, jestem g艂upi, czy to moja wina?... Faktycznie 艂atwiej przerzuci膰 most przez ocean, ni偶 zrozumie膰 kobiety!
Us艂ysza艂em st艂umiony chichot. Alona spojrza艂a na mnie i zn贸w zachichota艂a. A potem nie wytrzyma艂a i roze艣mia艂a si臋, ocieraj膮c r臋kawem 艂zy. Popatrzy艂em na ni膮 ponuro. No i co zobaczy艂a we mnie takiego 艣miesznego?...
- Tak zabawnie wygl膮dasz, gdy usi艂ujesz przybra膰 min臋 winowajcy... - powiedzia艂a przez 艣miech.
Teraz to ja si臋 obrazi艂em. Wi臋c jestem 艣mieszny, gdy pr贸buj臋 wygl膮da膰 przepraszaj膮co? Pr贸buj臋?! Ju偶 chcia艂em powiedzie膰, co o niej my艣l臋, ale w tym momencie ona ostrzegawczo podnios艂a r臋k臋.
- Cicho... Chyba si臋 zaczyna.
W jednej chwili zapomnia艂em o wszelkich urazach i sta艂em si臋 czujny. Rzeczywi艣cie, kto艣 skrada艂 si臋 przez las. I wyra藕nie nie by艂 to jeden cz艂owiek. Zmarszczy艂em brwi.
- S艂uchaj, zdaje si臋, 偶e jest ich tam wi臋cej ni偶 czterech.
- Pewnie, 偶e wi臋cej. - Alona machn臋艂a r臋k膮. - Powinno by膰 wi臋cej.
Popatrzy艂em na ni膮 podejrzliwie.
- Mo偶e ju偶 czas, 偶eby艣 wtajemniczy艂a mnie w sw贸j chytry plan? Bo jeszcze co艣 zrobi臋 藕le, ze zwyk艂ej niewiedzy...
- Nie zdo艂asz - uci臋艂a. - Tym razem b臋dziemy grzeczni i w nic si臋 nie wpakujemy.
Nie chcia艂em jej obci膮偶a膰 moimi w膮tpliwo艣ciami, chocia偶 mia艂em ich sporo. I to ca艂kiem du偶ych. Jak to si臋 m贸wi, dobrymi ch臋ciami wybrukowane jest... Zreszt膮, zobaczymy. Bardzo mo偶liwe, 偶e faktycznie wszystko obejdzie si臋 bez naszego udzia艂u.
W tym momencie na niewielk膮 polank臋 mi臋dzy drzewami wysz艂o trzech m臋偶czyzn, wszyscy uzbrojeni, w drelichach i kamizelkach kuloodpornych. Jeden z nich przysun膮艂 co艣 do ust.
- Pierwszy, jeste艣my na miejscu, odbi贸r - us艂ysza艂em.
Taak. Powoli odwr贸ci艂em si臋 do Alony. Wygl膮da艂a na bardzo zadowolon膮. Widz膮c moje spojrzenie, zaczerwieni艂a si臋, ale usi艂owa艂a przybra膰 bojow膮 min臋.
- A co my艣la艂e艣? Przecie偶 m贸wi艂am: to, 偶e nasi przyjaciele uwolni膮 Alosz臋, jest rozwi膮zaniem kr贸tkowzrocznym. W tych bydlak贸w trzeba uderzy膰 porz膮dnie! My艣l臋, 偶e oddzia艂 szybkiego reagowania przy komendzie okr臋gowej szybko nauczy ich rozumu...
No, no, sk膮d u anio艂a takie wojownicze zap臋dy? Ode mnie si臋 nauczy艂a, czy co? Ale przecie偶 ja jestem diab艂em nastawionym pokojowo i nie znosz臋 przemocy!
- I ty...
- W艂a艣nie. Odszuka艂am cz艂owieka, kt贸ry kiedy艣 pr贸bowa艂 walczy膰 z t膮 band膮. Uczciwy i z zasadami, sprawdzi艂am. No i... odrobin臋 go przekona艂am...
Westchn膮艂em ci臋偶ko.
- Opowiadaj, jak by艂o naprawd臋. Mo偶e jeszcze mamy szans臋 si臋 z tego wypl膮ta膰.
Alona popatrzy艂a na mnie przepraszaj膮co.
- W艂a艣nie dlatego nie chcia艂am ci nic m贸wi膰. Je艣li kogo艣 oskar偶膮 o ingerencj臋, to tylko mnie. Ty naprawd臋 nic nie wiedzia艂e艣 o moim pomy艣le.
- Opowiadaj! - niemal rykn膮艂em.
- A o czym tu opowiada膰? Znalaz艂am w notesie pewnego 艣ledczego... znaczy, ustawi艂am parametry wyszukiwania i on okaza艂 si臋 najbardziej odpowiedni... Posz艂am do niego do pracy... bo jeszcze tam siedzia艂... i troch臋 mu to zasugerowa艂am. Tylko troch臋, s艂owo honoru! Nie rozkazywa艂am, po prostu da艂am do zrozumienia, 偶e je艣li dzisiaj zdecyduje si臋 nakry膰 ca艂膮 t臋 band臋 w willi, mo偶e liczy膰 na szcz臋艣cie.
- On b臋dzie mia艂 szcz臋艣cie, a my pogrom - skonstatowa艂em. - Te偶 mi si臋 trafi艂a wr贸偶ka od siedmiu... sugestii! Szkoda, 偶e mu si臋 jeszcze nie pokaza艂a艣 w kolorowej chu艣cie i zapasce. „Daj r臋k臋, kochaniutki, Cyganka prawd臋 ci powie. Szcz臋艣cie wielkie czeka ci臋 dzisiaj...” Nie mog艂a艣 wymy艣li膰 nic m膮drzejszego?
Alona spochmurnia艂a.
- Przecie偶 zadzia艂a艂o!
Trudno si臋 by艂o z tym nie zgodzi膰. Faktycznie, zadzia艂a艂o. Ma艂o tego, nasz 艣ledczy bynajmniej nie przyszed艂 sam, zabra艂 ze sob膮 niez艂e wsparcie. Ca艂膮 t臋 akcj臋 zorganizowa艂 w ci膮gu czterech godzin; i to wszystko jedynie w oparciu o niejasne wra偶enie, 偶e b臋dzie mia艂 dzisiaj szcz臋艣cie? Spojrza艂em na anielic臋 tak gro藕nie, jak tylko potrafi艂em.
- Sp贸jrz mi w oczy. Ale ju偶! Powiedz, 偶e zrobi艂a艣 tylko tyle, 偶eby tw贸j 艣ledczy poczu艂, 偶e czeka go powodzenie.
Wyd臋艂a wargi.
- A niby z jakiej racji mam si臋 przed tob膮 t艂umaczy膰?
- M贸w! - za偶膮da艂em ponuro.
- No dobrze, nie tylko! Zadowolony?! Przysz艂am do niego do gabinetu... ale nie m贸wi艂am, kim tak naprawd臋 jestem.
- A pewnie, i tak by nie uwierzy艂. Jak膮 historyjk臋 mu sprzeda艂a艣?
- 呕adnej! Powiedzia艂am, 偶e dzisiaj w willi znajdzie dowody przeciwko Paw艂owi Konstantinowiczowi. Przecie偶 od dawna na niego poluje, tylko nie mo偶e nic udowodni膰.
- I on uwierzy艂?!
- Noo... nie od razu. Przedstawi艂am mu dowody, opowiedzia艂em o tym, o czym nie mo偶e wiedzie膰 nikt, pr贸cz 艣ledczego i szefa gangu. I tyle.
W milczeniu odchyli艂em si臋, chc膮c si臋 oprze膰 o pie艅 i o ma艂o nie gruchn膮艂em na ziemi臋, w ostatniej chwili z艂apa艂em si臋 ga艂臋zi. Zakl膮艂em. Dobrze, przede wszystkim musz臋 zachowa膰 spok贸j. Grunt to opanowanie! Przecie偶 nic strasznego si臋 nie sta艂o. W sumie ja sam w czasie tej praktyki wyczynia艂em gro藕niejsze rzeczy. A w ka偶dym razie by艂em bli偶szy o wiele powa偶niejszym wykroczeniom. Ale ja przynajmniej wiem, co robi臋! W odr贸偶nieniu od tej... od tej... od tego nieuka! Ale poza tym to ju偶 wszystko by艂o super...
- Co masz z „podwalin 艣wiata”? - spyta艂em ze znu偶eniem, wiedzia艂em, 偶e i tak jej nie przekonam. Przecie偶 jestem taki sam.
Spojrza艂a na mnie ura偶ona.
- A bo co?
- A bo nic. Drobiazg. Jedynie dwa czy trzy razy naruszy艂a艣 Prawo. Szczeg贸艂.
Alona zblad艂a.
- Ale ja... ja nic...
Machn膮艂em r臋k膮.
- Zapomnij. Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie. Nie ma sensu teraz si臋 o to martwi膰. Musimy si臋 zastanowi膰, jak wybrn膮膰 z sytuacji. Czyli m贸wisz, 偶e tylko mu opowiedzia艂a艣?
- Tak - teraz Alona odpowiada艂a znacznie ch臋tniej. - Przedstawi艂am si臋 jako przyjaciel tego cz艂owieka, kt贸remu nabru藕dzi艂 Pawe艂 Konstantinowicz. Powiedzia艂am, 偶e obserwowa艂am dom i widzia艂am, 偶e co艣 si臋 tam szykuje.
- Uff! - odetchn膮艂em z ulg膮. - Trzeba by艂o tak od razu! A ju偶 si臋 przerazi艂em, 偶e艣my naprawd臋 wdepn臋li.
- A co to za r贸偶nica? - zapyta艂a Alona, nie rozumiej膮c przyczyn mojej niespodziewanej rado艣ci.
- Jest r贸偶nica! Wyst膮pi艂a艣 nie jako anio艂, tylko jako cz艂owiek. Przekaza艂a艣 innemu cz艂owiekowi informacje, a dalej on ju偶 zadzia艂a艂 sam! To by艂a jego decyzja i wolna wola nie zosta艂a niczym ograniczona.
Dziewczyna popatrzy艂a na mnie ze zdumieniem.
- Nadal nic nie rozumiem. Przecie偶 zdoby艂am te informacje jako anio艂, czyli przekaza艂am mu je te偶 jako wys艂annik nieba.
- A guzik! - powiedzia艂em rado艣nie. - Da艂a艣 mu tyle samo informacji, ile maj膮 nasi bohaterowie, kt贸rzy skradaj膮 si臋 przez las... M贸wi臋 o Michaile Leonidowiczu i jego oddziale.
- Domy艣li艂am si臋. - Anielica, rozdra偶niona, poruszy艂a ramieniem.
- To 艣wietnie. Kr贸tko m贸wi膮c, zapomnij o tym. Reszt臋 zostaw mnie.
- Nie podoba mi si臋 to! - oznajmi艂a twardo. - Je艣li naprawd臋 jestem winna, chc臋 ponie艣膰 kar臋. Nie zamierzam ukry膰 si臋 za twoj膮 paplanin膮! Dobrze wiem, 偶e wy, diab艂y, jeste艣cie w stanie czarne przemieni膰 w bia艂e i na odwr贸t, wystarczy was chwil臋 pos艂ucha膰...
- Co艣 takiego jest za trudne nawet dla nas - odpar艂em zadowolony. - Ale o tej sprawie naprawd臋 mo偶esz zapomnie膰. Stop, id膮 nasi. Za chwil臋 spotkaj膮 si臋 z komandosami... Ale si臋 b臋dzie dzia艂o...
Zapominaj膮c o niedawnym sporze, zgodnie wpatrzyli艣my si臋 w ciemno艣膰, ws艂uchuj膮c si臋 w cichy szmer, jaki wydawa艂 oddzia艂 „ratownik贸w” id膮cy przez las. Najpierw zobaczy艂em czyj膮艣 sylwetk臋, potem rozpozna艂em w niej majora. Podni贸s艂 r臋k臋, 偶eby wszyscy ucichli i zacz臋li nas艂uchiwa膰. By膰 mo偶e nawet wyczu艂by zasadzk臋 przed sob膮 - z jego do艣wiadczeniem! - ale akurat w tym momencie malarz musia艂 potkn膮膰 si臋 o co艣 w ciemno艣ci i upa艣膰. W nocnym lesie zabrzmia艂o to jak strza艂. Widzia艂em, z jakim rozdra偶nieniem Michai艂 Leonidowicz odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na winowajc臋. Pozostali skoczyli do malarza i pomogli mu wsta膰. S膮dz膮c z ich min, oni r贸wnie偶 mieli mu wiele do powiedzenia, ale taktownie milczeli.
- Wiesz co, Grisza? - us艂ysza艂em szept Michai艂a Leonidowicza. - Zostaniesz tutaj na czatach. Gdyby co艣 nam si臋 sta艂o... zadzwonisz pod ten numer, pomog膮 ci. Szkoda, 偶e nie mamy czasu, bo 艣ci膮gn膮艂bym naszych ch艂opak贸w... Wtedy by艣my t臋 will臋 roznie艣li w py艂.
Rogo偶ew 艣wietnie rozumia艂, 偶e zwiadowcy po prostu si臋 go pozbywaj膮, ale tak偶e zdawa艂 sobie doskonale spraw臋, 偶e od tej pory b臋dzie dla nich tylko ci臋偶arem. Dlatego skin膮艂 g艂ow膮 i wzi膮艂 kartk臋 z telefonem. I wtedy w艂a艣nie nast膮pi艂 atak - zza drzew wyskoczy艂o kilka cieni. Michai艂 Leonidowicz zareagowa艂 b艂yskawicznie, wzi膮艂 na siebie pierwszego napastnika w masce, pochyli艂 si臋 i cz艂owiek przelecia艂 przez niego. Drugiego powita艂 kopni臋ciem, gdyby komandos nie mia艂 kamizelki, po czym艣 takim podnosi艂by si臋 przez tydzie艅, a tak to tylko odrzuci艂o go na dwa metry. Ale w tym momencie trzeci podci膮艂 Michai艂owi nogi i weteran upad艂. Przeturla艂 si臋, spr贸bowa艂 wsta膰, ale wtedy natkn膮艂 si臋 na luf臋 automatu przystawion膮 do piersi. W tej sytuacji rozs膮dnie postanowi艂 nie robi膰 zbyt gwa艂townych ruch贸w, zakl膮艂 tylko przez z臋by i po艂o偶y艂 si臋 na plecach. Nie pozwolono mu jednak zbyt d艂ugo pozosta膰 w tej pozycji: dw贸ch 偶o艂nierzy postawi艂o go szarpni臋ciem na nogi, za艂amuj膮c mu r臋ce za plecy. Towarzysze Michai艂a Leonidowicza do tego czasu zostali ju偶 zneutralizowani przez reszt臋 oddzia艂u.
- Towarzyszu majorze, zatrzymali艣my tu takich... mieli przy sobie to... - zameldowa艂 jeden z komandos贸w wysokiemu m臋偶czy藕nie, pokazuj膮c trzy pistolety Makarowa.
K膮tem oka zerkn膮艂em na Alon臋.
- I co teraz? Nielegalne posiadanie broni. Pr贸ba wtargni臋cia na teren prywatny. Naszym przyjacio艂om nie藕le si臋 oberwie...
Dziewczyna obserwowa艂a ca艂e zaj艣cie wyra藕nie zdenerwowana. Gryz膮c wargi, machn臋艂a na mnie r臋k膮.
- Patrz lepiej! Je艣li dobrze pozna艂am charakter tego majora... Sam zobaczysz.
Patrzy艂em wi臋c. A co innego mia艂em niby robi膰? I tak nie mogli艣my si臋 wtr膮ca膰...
- Taak. - Major powoli przeszed艂 si臋 przed zatrzymanymi. - Co my tu mamy?
Odpowiedzi膮 by艂o ponure milczenie.
- Czyli nie b臋dziemy gada膰?
- Mog臋 wiedzie膰, z kim rozmawiam? - zapyta艂 Michai艂 Leonidowicz. Zauwa偶y艂em, 偶e uwa偶nie obserwuje wszystko wok贸艂, jakby wypatrywa艂 mo偶liwo艣ci ucieczki. - Pytaj膮cy powinien si臋 najpierw przedstawi膰.
My艣la艂em, 偶e major wpadnie w gniew, ale on tylko si臋 u艣miechn膮艂.
- Logiczne - przyzna艂. - Niech b臋dzie. Jestem major Swiridow, Walerij Fiodorowicz. 艢ledczy od spraw specjalnych prokuratury okr臋gowej. Wystarczy?
- Major? 艢ledczy? - zdumia艂 si臋 Michai艂 Leonidowicz. - A co pan tu robi?
- Ciekawe - u艣miechn膮艂 si臋 znowu major. - W艂a艣nie chcia艂em spyta膰 was o to samo.
Przez jaki艣 czas m臋偶czy藕ni w milczeniu mierzyli si臋 wzrokiem, w ko艅cu major machn膮艂 r臋k膮.
- Dobrze, nie mam czasu si臋 tu z wami bawi膰. Zabierzcie ich do samochodu, potem si臋 nimi zajmiemy.
- Niech pan zaczeka! - Michai艂 Leonidowicz szarpn膮艂 si臋 w mocnym u艣cisku komandos贸w. - Porozmawiajmy! Zdaje si臋, 偶e jeste艣my tu z tego samego powodu...
- No, ciekawe, ciekawe... - Major popatrzy艂 na je艅ca i da艂 znak swoim ludziom, 偶eby si臋 wstrzymali. - Z jakiego偶 to?
- Ch艂opiec.
- Ch艂opiec? - Major by艂 wyra藕nie zdumiony. - Jaki ch艂opiec? Wie pan co, najlepiej niech pan opowie wszystko po kolei.
Weteran skin膮艂 g艂ow膮.
- Nazywam si臋 Michai艂 Leonidowicz Ma艂ow. Major w stanie spoczynku, by艂y dow贸dca kompanii zwiadowczej. Ci dwaj to moi dawni podkomendni. W艂adimir Tarasowicz Prihodko i Siemion Wasiljewicz Danta艂ow. S艂u偶yli艣my w Afganistanie.
- Bardzo interesuj膮ce. - Swiridow spojrza艂 na zegarek. - Ale to jeszcze nie wyja艣nia, co tu robicie.
- Chcemy uratowa膰 ch艂opca. W艂a艣ciciel tej posiad艂o艣ci porwa艂 dziecko. Jego ludzie zabili mojego by艂ego podw艂adnego i zarazem bliskiego przyjaciela.
- Tak! - Major przesta艂 mie膰 znudzon膮 min臋 i wpi艂 si臋 wzrokiem w Ma艂owa. - Poprosz臋 ze szczeg贸艂ami. Co to za ch艂opiec, gdzie dosz艂o do zab贸jstwa?
Michai艂 Leonidowicz szybko wprowadzi艂 go w spraw臋. Opowiedzia艂, jak ojciec Fiodor zjawi艂 si臋 u niego rano z pro艣b膮 o pomoc, poniewa偶 bandyci grozili ch艂opcu i jego ojcu, o tym, jak przyjechali do mieszkania malarza i co si臋 tam wydarzy艂o.
艢ledczy w zadumie b臋bni艂 palcami w pie艅 drzewa, o kt贸re si臋 opar艂. Potem skin膮艂 g艂ow膮 cz艂owiekowi stoj膮cemu obok niego. Ten natychmiast znikn膮艂. Szkoda tylko, 偶e ja nic nie zrozumia艂em... To nie fair! Szybciutko, prosz臋 zwerbalizowa膰 ten rozkaz, kt贸ry pobieg艂 wykona膰 podw艂adny! Nie umiem czyta膰 w my艣lach! Aha, ju偶 lec膮 do mnie z wyja艣nieniami! Jedyne, co mog艂em zrobi膰, to czeka膰.
呕o艂nierz szybko wr贸ci艂.
- Dok艂adnie tak, towarzyszu majorze. Jest w raporcie. Strzelanina na ulicy Sadowej. Jeden zabity, jeden z atakiem serca na oddziale reanimacji.
- To ojciec ch艂opca - wyja艣ni艂 Michai艂 Leonidowicz.
Major pokiwa艂 g艂ow膮, w potem gwa艂townie odwr贸ci艂 si臋 do Ma艂owa.
- A sk膮d w og贸le wzi臋艂y si臋 w sprawie te pieni膮dze? Co to za walizka z dolarami, przez kt贸r膮 wszyscy dostali amoku?
- Poj臋cia nie mam - odpar艂 szczerze Michai艂 Leonidowicz. - Fiodor co艣 m贸wi艂 o jakiej艣 pr贸bie, ale nic z tego nie zrozumia艂em.
- Czyli pa艅ski przyjaciel wiedzia艂, jakie jest pochodzenie dolar贸w?
- Wiedzia艂, ale nie zd膮偶y艂em go o to spyta膰. Najpierw nie by艂o na to czasu, potem by艂o za du偶o ludzi wok贸艂, a potem... - Michai艂 Leonidowicz zamilk艂 i doko艅czy艂 po d艂u偶szej chwili: - A potem by艂o ju偶 za p贸藕no.
Swiridow odszed艂 nieco na bok i zamy艣li艂 si臋. Wtedy poczu艂em, jak Alona bole艣nie 艣cisn臋艂a moje rami臋. Ledwie powstrzyma艂em si臋 od krzyku. Odwr贸ci艂em si臋, 偶eby jej nagada膰, ale widz膮c jej min臋, zrezygnowa艂em. Alona z rozpaczliw膮 nadziej膮 patrzy艂a na majora, szepcz膮c co艣 pod nosem.
- Tylko mu niczego nie sugeruj! - ostrzeg艂em. - 呕adnej sugestii! Pe艂na swoboda decyzji! To musi wyj艣膰 od niego.
Anielica poruszy艂a si臋 rozdra偶niona.
- Wiem! Wszystko wiem. Nie mam zamiaru si臋 wtr膮ca膰...
Skin膮艂em g艂ow膮, ale na wszelki wypadek obserwowa艂em j膮 po kryjomu. Kto wie, co jej zn贸w wpadnie do g艂owy? Pewnie pomog艂aby im wszystkim nawet za cen臋 rezygnacji ze skrzyde艂! Bo anio艂, kt贸ry z艂ama艂 Prawo, nigdy nie otrzyma skrzyde艂. A nu偶 Alona uzna, 偶e sprawa jest warta takiej ceny?
- Nie chodzi tylko o skrzyd艂a - powiedzia艂em w przestrze艅. - 艁ami膮c woln膮 wol臋 ludzi, krzywdzisz ich.
- Wcale o tym nie my艣la艂am - burkn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋 ode mnie.
- Bardzo dobrze, nie my艣l - poradzi艂em, patrz膮c, co si臋 dzieje na dole.
A tam dow贸dca akcji chyba podj膮艂 jak膮艣 decyzj臋. Odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do Michai艂a.
- Dobrze. Je艣li twoje informacje s膮 pewne, to tym razem tego gangstera nie uratuj膮 偶adni prawnicy. Porwanie dziecka...
- Majorze! - powiedzia艂 ostro Ma艂ow. - Szczerze m贸wi膮c, lej臋 na tego waszego bossa. - Ton g艂osu Michai艂a Leonidowicza wyra藕nie m贸wi艂, 偶e gdyby to od niego zale偶a艂o, to szef mafii ju偶 nigdy nie potrzebowa艂by 偶adnego prawnika. - Chodzi mi wy艂膮cznie o 偶ycie dziecka.
- Mnie r贸wnie偶! - 艢ledczy spojrza艂 wyzywaj膮co na rozm贸wc臋. - Ale moje zadanie polega tak偶e na tym, 偶eby ju偶 nikt nigdy nie znalaz艂 si臋 w takiej sytuacji, w jakiej znalaz艂 si臋 wasz Alosza.
- Nikt si臋 nie znajdzie, je艣li...
- Je艣li zabijemy tego gada, Paw艂a Konstantinowicza? A co to da? Struktura organizacji zostanie! Trzeba j膮 zniszczy膰! Dobrze, co ja tu z wami gadam... B臋dziecie siedzie膰 spokojnie, czy zaku膰 was w kajdanki?
- Majorze, chcemy i艣膰 z wami!
- Majorze, nie mog臋 na to pozwoli膰!
Przypomnia艂a mi si臋 wyliczanka: wcze艣nie rano dw贸ch baran贸w... ee, major贸w...
Michai艂 Leonidowicz nagle jako艣 tak przysiad艂 - i dwaj jego konwojenci od razu odlecieli na bok, przy czym jeden zosta艂 pozbawiony broni. Trzeci, kt贸ry skoczy艂 kolegom na pomoc pad艂 od ciosu kolanem. Ma艂ow uczyni艂 zdobytym automatem taki ruch, jakby chcia艂 otworzy膰 ogie艅 i rzuci艂 bro艅 na ziemi臋.
Komandosi, kt贸rzy ju偶 mieli na niego skoczy膰, zostali powstrzymani ruchem r臋ki Walerego Fiodorowicza.
- Jeszcze nie zapomnia艂em, czego mnie uczyli - zauwa偶y艂 spokojnie Michai艂 Leonidowicz. - Przyda si臋 wam moje do艣wiadczenie! Poza tym, siedzieli艣my tu ca艂y dzie艅 i zbadali艣my okolic臋. A wy, z tego, co zrozumia艂em, przyjechali艣cie niedawno.
艢ledczy spojrza艂 w stron臋 willi i zakl膮艂 przez z臋by. Ciekawe, co on tam zobaczy艂? Z miejsca, w kt贸rym stali budynek by艂 zupe艂nie niewidoczny. Poza tym, za du偶a odleg艂o艣膰... Mi臋dzy innymi w艂a艣nie dzi臋ki temu ca艂e towarzystwo mog艂o odby膰 tu narad臋. Wtedy do majora podszed艂 jeden z jego ludzi i poda艂 mu jak膮艣 kartk臋. Swiridow wyrwa艂 j膮 z r膮k podw艂adnego, przebieg艂 wzrokiem, a potem zacz膮艂 czyta膰 uwa偶niej. Zerkn膮艂 na Ma艂owa.
- My te偶 nie siedzieli艣my z za艂o偶onymi r臋kami - burkn膮艂, a po chwili zastanowienia powiedzia艂: - Dobrze, niech ci臋 licho. Ale 偶eby艣 nie odst臋powa艂 mnie nawet na krok! 呕adnego wysuwania si臋 do przodu. Mo偶e si臋 przydasz, je艣li cho膰 po艂owa tego, co o tobie napisali - potrz膮sn膮艂 papierem - jest prawd膮.
- Nie s膮dz臋, 偶eby znali o mnie cho膰 膰wier膰 prawdy - u艣miechn膮艂 si臋 Michai艂 Leonidowicz.
Major rzuci艂 mu rozdra偶nione spojrzenie.
- Tylko spr贸buj si臋 ode mnie oddali膰 - ostrzeg艂 jeszcze raz. - Wsadz臋 ca艂e to wasze towarzystwo za nielegalnie posiadanie broni! Reszta zaczeka w autobusie. Safonow, zaprowad藕 ich. Pozostali zajmuj膮 swoje pozycje. I tak stracili艣my kup臋 czasu, wasza ma膰. Uwaga, pe艂na gotowo艣膰! Safonow, znajd藕 pasuj膮c膮 kamizelk臋 i daj naszemu pomocnikowi. A jednego 偶o艂nierza ode艣lij do autobusu, niech przypilnuje tych cholernych m艣cicieli.
Tym mocnym akcentem Walery Fiodorowicz zako艅czy艂 narad臋 i pewnym krokiem ruszy艂 w stron臋 willi.
- 呕e te偶 si臋 na to zgodzi艂em... - burcza艂 jeszcze. - Jak co艣 si臋 panu stanie, to mnie 偶ywcem zjedz膮, 偶e dopu艣ci艂em cywila do operacji!
Michai艂 Leonidowicz taktownie milcza艂.
- No c贸偶, Alona, zaraz si臋 zacznie - powiedzia艂em. - Na wszelki wypadek trzymaj kciuki.
- Wielkie dzi臋ki - odpar艂a ch艂odno. - Ale z tymi waszymi zabobonami to nie do mnie.
- Przynajmniej si臋 pom贸dl - poradzi艂em.
Nie odpowiedzia艂a.
Nie wiem, czym kierowali si臋 komandosi, wybieraj膮c chwil臋 rozpocz臋cia szturmu, ale mnie zaskoczyli. Jeszcze przed chwil膮 panowa艂 spok贸j, a teraz nagle od drzew odklei艂o si臋 kilkana艣cie cieni. Kr贸tkimi skokami dotarli do ogrodzenia, jeszcze chwila i ju偶 kilku siedzia艂o na nim. Nawet nie zauwa偶y艂em, kiedy si臋 tam dostali! Prosz臋, jacy szybcy, jak tak dalej p贸jdzie, to przegapimy najciekawsze momenty!
Poci膮gn膮艂em skrzydlat膮 za r臋k臋.
- Chod藕! - zawo艂a艂em i, nie czekaj膮c na odpowied藕, zsun膮艂em si臋 po pniu, poszed艂em w stron臋 domu.
Alona, kln膮c pod nosem, schodzi艂a szybko z drzewa. Wkr贸tce mnie dogoni艂a.
- Nie za wcze艣nie idziemy? - spyta艂a, otrzepuj膮c ubranie.
- Nie s膮dz臋. Zobacz, jak oni grzej膮.
W tym momencie dotarli艣my do g艂贸wnej bramy. Furtka by艂a otwarta, przechodzili w艂a艣nie przez ni膮 Michai艂 Leonidowicz i major. Poniewa偶 w tej chwili brama mog艂a by膰 zbyt uwa偶nie obserwowana, przenikn臋li艣my po prostu przez ogrodzenie. Rozejrza艂em si臋; wsz臋dzie panowa艂 spok贸j, jakby minut臋 temu wcale nie wchodzi艂 tu pluton specjalny. No, gdzie si臋 wszyscy podziali? Aha, zdaje si臋, 偶e skrzypn臋艂y drzwi.
- Tam. - Machn膮艂em r臋k膮 w stron臋 domu. - To, co najciekawsze, wydarzy si臋 w艂a艣nie tam.
Alona chwyci艂a mnie za r臋k臋, nim zd膮偶y艂em si臋 ruszy膰.
- Chod藕my do Aloszy. Mo偶e potrzebowa膰 pomocy.
- Jakiej pomocy?! - oburzy艂em si臋. - Zobacz, jak oni dzia艂aj膮! 呕aden bandyta nawet nie zd膮偶y si臋 obudzi膰, od razu wszystkich zwi膮偶膮... Jak my艣lisz, kiedy jeszcze b臋d臋 mia艂 okazj臋 zobaczy膰 akcj臋 takiej jednostki? Przecie偶 od nich mo偶na si臋 sporo nauczy膰!
- Podobno nie lubisz przemocy?!
- Nie lubi臋. Ale na wypadek, gdyby kiedy艣 kto艣 chcia艂 u偶y膰 jej wobec mnie, powinienem pozna膰 mo偶liwo艣ci obrony.
- Idziemy do Aloszy! - oznajmi艂a kategorycznie Alona. - Gwi偶d偶臋 na to, czego si臋 tu mo偶esz nauczy膰! A je艣li jednak kto艣 si臋 obudzi? Mo偶e chcesz powt贸rki tego, co si臋 sta艂o z ojcem Fiodorem?
Otworzy艂em usta, 偶eby co艣 powiedzie膰... i zamkn膮艂em je. Drugi raz pope艂ni膰 ten sam b艂膮d? O nie! Wtedy m贸g艂bym od razu zapomnie膰 o wszystkich swoich planach. Ale trzeba przyzna膰, 偶e Alona dojrzewa w oczach...
Westchn膮艂em.
- Dobrze, chod藕my do tego twojego Aloszy.
Ch艂opiec nie spa艂, nadal siedzia艂 na 艂贸偶ku z kolanami pod brod膮 i wpatrywa艂 si臋 w co艣 niewidz膮cym wzrokiem. Po jego policzkach p艂yn臋艂y 艂zy. Patrz膮c na niego, poczu艂em lito艣膰. W ko艅cu jestem diab艂em, a nie cz艂owiekiem i mog臋 wsp贸艂czu膰 wszystkiemu, co 偶yje. To tylko ludzie potrafi膮 by膰 tacy bezduszni.
Zrobi艂em krok w stron臋 ch艂opca, ale Alona z艂apa艂a mnie za r臋k臋.
- Nie, teraz moja kolej.
Skoro tak chce... Przecie偶 nie b臋d臋 si臋 k艂贸ci艂. Pos艂usznie stan膮艂em z boku. Dziewczyna wysz艂a do przodu, zrzucaj膮c iluzj臋. P艂yn膮ce od niej l艣nienie o艣wietli艂o ca艂y pok贸j. Alosza drgn膮艂, popatrzy艂 na jasn膮 posta膰 i u艣miechn膮艂 si臋 przez 艂zy.
- Czeka艂em na ciebie - szepn膮艂. - My艣la艂em, 偶e ju偶 nie przyjdziesz.
Podesz艂a do niego i usiad艂a obok. Obj臋艂a go, a ch艂opak przytuli艂 si臋 do niej z ufno艣ci膮.
- Czy ja umr臋? - zapyta艂.
- Nie. Jeszcze nie czas na ciebie. Musisz 偶y膰 i zaopiekowa膰 si臋 ojcem.
Alosza drgn膮艂 i odsun膮艂 si臋.
- Co z moim ojcem?
- Bardzo si臋 o ciebie martwi艂 i serce nie wytrzyma艂o. Jest teraz w szpitalu, w ci臋偶kim stanie.
Ch艂opiec zblad艂.
- On...
- Chcesz wiedzie膰, czy umrze? Nie. Dla niego r贸wnie偶 nie nadszed艂 jeszcze czas. Nie odejdzie z tego 艣wiata, je艣li ty go nie zostawisz.
- Ja?...
Alona wsta艂a, uj臋艂a r臋ce ch艂opca i sk艂oni艂a go, 偶eby stan膮艂 naprzeciwko niej.
- W艂a艣nie ty. Mo偶esz odepchn膮膰 tat臋, nie pozwalaj膮c mu tym samym na naprawienie b艂臋d贸w i wymazanie winy. Po czym艣 takim po prostu nie b臋dzie mia艂 po co 偶y膰. Ale je艣li dasz mu cho膰 jedn膮 szans臋... cho膰by jedn膮...
M艂ody Nienaszew spu艣ci艂 g艂ow臋.
- Zn贸w b臋dzie pi艂 i bi艂 mnie. Jak mam臋.
- Czekasz na jak膮艣 odpowied藕? - Alona popatrzy艂a badawczo w jego oczy. - Nie znam jej. Musisz zdecydowa膰. Teraz mo偶esz albo zem艣ci膰 si臋 na ojcu, albo wybaczy膰 mu. A na razie przygotuj si臋, twoi przyjaciele o tobie nie zapomnieli.
- Moi przyjaciele? - Alosza popatrzy艂 wstrz膮艣ni臋ty na anielic臋. - Przecie偶 ja nie mam przyjaci贸艂!
- Czy偶by? Jeden z nich odda艂 za ciebie 偶ycie. A jego przyjaciele s膮 teraz twoimi. W艂a艣nie id膮 ci z pomoc膮. Wi臋c trzymaj si臋, ma艂y. Wszystko, co najgorsze masz ju偶 za sob膮. Jeste艣 zuch, zdo艂a艂e艣 zrobi膰 to, co najwa偶niejsze.
- Ale co ja takiego zrobi艂em? - Popatrzy艂 zdumiony na Alon臋. - Ja tylko wpakowa艂em si臋 w k艂opoty. Przeze mnie zgin膮艂 cz艂owiek, teraz ratuj膮 mnie obcy ludzie... Nic dobrego nie zrobi艂em.
- Tak s膮dzisz? - Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋. No prosz臋, niekt贸rzy naprawd臋 potrafi膮 si臋 u艣miecha膰! Musz臋 koniecznie potrenowa膰 i te偶 si臋 tak nauczy膰... - Ma艂y, zdo艂a艂e艣 zrobi膰 rzecz najwa偶niejsz膮: pozosta艂e艣 cz艂owiekiem, a to bardzo trudne. W 偶yciu mo偶na osi膮gn膮膰 r贸偶ne rzeczy, doj艣膰 do s艂awy, bogactwa, mie膰 wszelkie powodzenie, ale najtrudniej by膰 po prostu cz艂owiekiem.
- Cz艂owiekiem?
- Tak, cz艂owiekiem. Nie zdradzi艂e艣 przyjaci贸艂. Nie odrzuci艂e艣 ich. Wytrzyma艂e艣 najci臋偶sz膮 pr贸b臋. Teraz b臋dzie ci ju偶 tylko l偶ej. Wierz mi. I niech zostanie przy tobie moje b艂ogos艂awie艅stwo.
- Ty... ty wiesz...
- Wiem bardzo wiele. Jestem tu dlatego, 偶e zdo艂a艂e艣 przezwyci臋偶y膰 pokus臋. - Alona zacz臋艂a nas艂uchiwa膰. - A teraz przygotuj si臋, id膮 twoi wybawcy. Ja ju偶 si臋 z tob膮 偶egnam. B膮d藕 szcz臋艣liwy, ma艂y. Pami臋taj o ojcu.
Alona unios艂a r臋k臋 w po偶egnalnym salucie i rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu.
Alosza nadal sta艂 obok 艂贸偶ka, patrz膮c na miejsce, w kt贸rym jeszcze przed chwil膮 sta艂a anielica. U艣miecha艂 si臋, wycieraj膮c wierzchem d艂oni nieproszone 艂zy. I ci膮gle tak sta艂, gdy rozleg艂o si臋 pierwsze uderzenie, potem kolejne, wreszcie, nie wytrzymuj膮c naporu, drzwi spad艂y z zawias贸w. Pierwszy wbieg艂 do pokoju Michai艂 Leonidowicz, rozejrza艂 si臋 i przyskoczy艂 do ch艂opca, kt贸ry odwr贸ci艂 si臋 do niego.
- Dzie艅 dobry, wujku Misza. Czeka艂em na pana. Ona powiedzia艂a, 偶e pan przyjdzie i mnie uratuje.
Ma艂ow szybko pochyli艂 si臋 i obj膮艂 ch艂opca.
- Oczywi艣cie, 偶e przyszli艣my. My艣la艂e艣, 偶e ci臋 zostawimy? My nigdy nie porzucamy przyjaci贸艂, zapami臋taj to, ma艂y.
- Czyli tu te偶 mia艂a racj臋 - szepn膮艂 Alosza. - Bo przecie偶 jest pan moim przyjacielem?
- Oczywi艣cie! Chyba w to nie w膮tpi艂e艣? Ale jaka ona? - Michai艂 Leonidowicz przykl臋kn膮艂 przed ch艂opcem i ogl膮da艂 go uwa偶nie, jakby si臋 ba艂, 偶e jest ranny.
- Anio艂 - powiedzia艂 ch艂opiec, przytulaj膮c si臋 do m臋偶czyzny.
Michai艂 Leonidowicz 艣ci膮gn膮艂 brwi, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i szybko wsta艂, bior膮c wi臋藕nia na r臋ce.
- Chod藕my st膮d, ma艂y.
- Chod藕my, wujku Misza.
Major wyszed艂 z pokoju, mijaj膮c 艣ledczego, kt贸ry z pewnym zainteresowaniem obserwowa艂 ich od drzwi. Swiridow u艣miechn膮艂 si臋, obejrza艂 na wszelki wypadek pok贸j i poszed艂 za nim. Ja i Alona pod膮偶yli艣my za nimi.
W holu ju偶 dzia艂ali komandosi w maskach. Na pod艂odze twarz膮 do ziemi, z r臋kami na karku le偶eli ochroniarze. Michai艂 Leonidowicz nie zwr贸ci艂 na nich uwagi, ale id膮cy za nim major obrzuci艂 wszystkich uwa偶nym spojrzeniem.
- Gdzie gospodarz? - zapyta艂. - Jeszcze nie znale藕li艣cie?
Jeden z komandos贸w wskaza艂 na g贸r臋.
- Powinien tam by膰, zaraz go zrzuc膮.
Jednak nie uda艂o si臋 „zrzuci膰”, a raczej uda艂o si臋, ale gospodarzowi. Rozleg艂 si臋 艂oskot, jeden z 偶o艂nierzy zeskoczy艂 i od razu zanurkowa艂 do kryj贸wki, machn膮艂 wszystkim r臋k膮, 偶eby si臋 schowali.
W jednej chwili znalaz艂em si臋 na g贸rze. Rozejrza艂em si臋 i od razu wszystko zrozumia艂em. Pawe艂 Konstantinowicz nie by艂 taki g艂upi, jakim艣 sz贸stym zmys艂em wyczu艂 niebezpiecze艅stwo i zd膮偶y艂 si臋 przygotowa膰. Gdy dw贸ch funkcjonariuszy wpad艂o do pokoju, licz膮c, 偶e zastan膮 go 艣pi膮cego, czeka艂 na nich w pe艂nym uzbrojeniu. Naboje z jego pistoletu nie mog艂y przebi膰 kamizelki, wi臋c szef strzeli艂 napastnikowi w r臋k臋. Kula trafi艂a chyba w ko艣膰 i 偶o艂nierz straci艂 przytomno艣膰 z b贸lu, ale 偶y艂. Drugiego komandosa Pawe艂 Konstantinowicz kopni臋ciem wyrzuci艂 za drzwi i chyba chcia艂 mu strzeli膰 w g艂ow臋, jednak tamten zareagowa艂 b艂yskawicznie - uchyli艂 si臋 przed strza艂em, ale przy tym musia艂 sturla膰 si臋 po schodach. Nie czekaj膮c na dalsze strza艂y i rozumiej膮c, 偶e nie pomo偶e swojemu rannemu towarzyszowi, zeskoczy艂 na d贸艂. Komandosi zareagowali od razu, ale nie zobaczyli przeciwnika. Pawe艂 Konstantinowicz by艂 ju偶 bowiem na parterze - zbieg艂 po schodach ukrytych w gabinecie. Przezorny typ, pomy艣la艂em z podziwem, wszystko przewidzia艂. Teraz obserwowa艂 sytuacj臋 przez umieszczone w 艣cianie lustro weneckie. Nikt z przebywaj膮cych w pokoju nie mia艂 o tym poj臋cia. Niemal wszyscy rzucili si臋 na g贸r臋, a ci, kt贸rzy zostali, wyci膮gn臋li pomocnik贸w i ochroniarzy mafiosa na zewn膮trz. Zosta艂 tylko major, Michai艂 Leonidowicz i Alosza, kt贸ry sta艂 teraz obok zwiadowcy i mocno trzyma艂 go za r臋k臋.
Zszed艂em na d贸艂 i wskaza艂em Alonie lustro. Dziewczyna zmru偶y艂a oczy, przygl膮daj膮c mu si臋 uwa偶nie.
- Ale spryciarz - mrukn臋艂a.
- Geniusz - powiedzia艂em z zachwytem. - Przygotowa艂 si臋 na ka偶膮 ewentualno艣膰. Nie zdziwi艂bym si臋, gdyby w domu by艂o jeszcze podziemne przej艣cie.
Popatrzy艂a na mnie podejrzliwie.
- Zdaje si臋, 偶e on ci imponuje?
- By艂oby grzechem nie podziwia膰 inteligentnego przeciwnika.
- 呕eby diabe艂 m贸wi艂 o grzechu... - burkn臋艂a.
Tylko my wiedzieli艣my, gdzie jest przyw贸dca lokalnej mafii i tylko my widzieli艣my, jak wycelowa艂... przyjrza艂em si臋... do Aloszy?! Ciekawe. Kiedy ten ch艂opiec zd膮偶y艂 mu tak zale藕膰 za sk贸r臋? 呕e niby co, przez niego wpad艂em, to teraz si臋 na nim zemszcz臋? Cholera wie, czym kierowa艂 si臋 ten typ, mierz膮c nie do uzbrojonych m臋偶czyzn, lecz do bezbronnego dziecka.
Stoj膮ca za mn膮 Alona krzykn臋艂a i skoczy艂a do przodu, zas艂aniaj膮c sob膮 ch艂opca.
- Wariatko! - wrzasn膮艂em. - Przecie偶 on jest bezduszny!!!
Anielica by艂a bardzo blada, ale nie mia艂a zamiaru schodzi膰 z linii strza艂u. Podbieg艂em do niej i odepchn膮艂em j膮 na bok. Musia艂em, niestety, zrzuci膰 iluzj臋 - w przeciwnym razie kule przesz艂yby przeze mnie na wylot.
- A sk膮d si臋 tu wzi膮艂 ten dzieciak? - zawo艂a艂 zdumiony major.
Mrugn膮艂em do niego.
- Przechodzi艂 obok...
Na zawsze pozosta艂o zagadk膮, co chcia艂 mi odpowiedzie膰 艣ledczy, w tym momencie hukn臋艂y strza艂y. Us艂ysza艂em brz臋k t艂uczonego szk艂a i poczu艂em mocne uderzenie w rami臋, a potem w okolicy serca. O kurde, ale b贸l... Nigdy bym nie pomy艣la艂, 偶e to a偶 tak boli... Zachwia艂em si臋; przez rozbite lustro ju偶 wyskakiwa艂 Pawe艂 Konstantinowicz. Wyskoczy艂 i zastyg艂, wpatruj膮c si臋 we mnie. A ja, nie maj膮c zamiaru umiera膰, spokojnie sta艂em przed Alosz膮 i ogl膮da艂em dziurki po kulach w swojej koszuli. Og贸lnie musia艂 to by膰 niez艂y widok, skoro wszyscy patrzyli teraz w艂a艣nie na mnie. W艂o偶y艂em r臋k臋 za pazuch臋 i wysun膮艂em palce przez te otworki na wysoko艣ci serca. Popatrzy艂em na os艂upia艂ego gangstera.
- Ty draniu! - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Czy ty wiesz, ile zap艂aci艂em za ten ciuch?! I czego艣 si臋 na mnie upar艂? Stoj臋 sobie spokojnie, nikomu nie przeszkadzam, a ten nagle strzela!
Przygl膮daj膮ca mi si臋 z boku Alona nagle parskn臋艂a 艣miechem. Rzuci艂em jej ura偶one spojrzenie.
- Ciebie to 艣mieszy? A ja pieni膮dze na t臋 koszul臋 zarobi艂em w艂asnymi r臋kami! I teraz jaki艣 kretyn mi j膮 podziurawi艂!
- Zaszyj臋 ci - obieca艂a. - Dzi臋kuj臋, Ezergil.
- Nie ma za co - burkn膮艂em.
Wtedy niespodziewanie ockn膮艂 si臋 Pawe艂 Konstantinowicz i znowu strzeli艂 - zn贸w do mnie! Tylko tym razem w g艂ow臋! Cholera!!! Niech go szlag!!! Stary capie, je艣li twoja dusza si臋 tym razem sama nie rozwieje, to tyle drew podrzuc臋 ci pod kocio艂, 偶e zapomnisz, z kt贸rej strony 艂apie si臋 za bro艅! B臋dziesz mnie na kolanach prosi艂 o wybaczenie! B臋dziesz...
Nie zd膮偶y艂em pomy艣le膰, co on jeszcze b臋dzie, bo w艂膮czy艂 si臋 major, kt贸ry ockn膮艂 si臋 z os艂upienia niemal w tej samej chwili, co mafioso. Przewr贸ci艂 go, a wtedy przybieg艂o dw贸ch ludzi. Nast膮pi艂a kr贸tka walka, a po chwili rozleg艂 si臋 bezsilny ryk przyduszonego do pod艂ogi szefa.
- O, teraz to ju偶 si臋 nie wywiniesz! - obieca艂 mu ze z艂o艣ci膮 艣ledczy. - 呕aden adwokat ci nie pomo偶e! Ale chcia艂bym wiedzie膰, sk膮d tu si臋 wzi臋艂y te dzieci... - Obejrza艂 si臋... i mia艂em okazj臋 na w艂asne oczy zobaczy膰, jak komu艣 oczy wychodz膮 z orbit. Jemu niemal wysz艂y - bo ani mnie, ani Alony ju偶 nie zobaczy艂.
- Trzeba by mu wyja艣ni膰 - zauwa偶y艂a anielica, dotykaj膮c mojej r臋ki. - Bo jeszcze sobie pomy艣li nie wiadomo co.
- My艣lisz, 偶e gdy us艂yszy prawd臋, poczuje si臋 lepiej?
- Prawda jest zawsze najlepsza.
- To ju偶 jak zechcesz. Powiedz Aloszy, 偶eby poprosi艂 majora i Michai艂a Leonidowicza o pozostanie. No i 偶eby sprowadzili malarza. A tak偶e przyjaci贸艂 naszego dzielnego zwiadowcy.
Alona skin臋艂a g艂ow膮, podesz艂a do ch艂opca, pochyli艂a si臋 do niego i co艣 mu zaszepta艂a na ucho. Alosza drgn膮艂, przestraszony, i zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰. Dziewczyna widocznie go uspokoi艂a, poniewa偶 znieruchomia艂 i zacz膮艂 s艂ucha膰. Potem skin膮艂 g艂ow膮 i co艣 powiedzia艂.
- Co? - spyta艂 Michai艂, nachylaj膮c si臋 do niego.
By艂o wida膰, 偶e jeszcze nie otrz膮sn膮艂 si臋 po tym, co zobaczy艂. Alosza zacz膮艂 mu co艣 szepta膰, weteran s艂ucha艂 z niedowierzaniem, w ko艅cu pokr臋ci艂 g艂ow膮. Alosza tupn膮艂 gniewnie nog膮.
- No przecie偶 nie prosz臋 o wiele! Niech mi pan uwierzy! Przecie偶 wszystko pan widzia艂!
Michai艂 zn贸w pokr臋ci艂 g艂ow膮, ale teraz w tym ge艣cie wi臋cej by艂o niedowierzania, ni偶 przeczenia. Podszed艂 do majora i zacz膮艂 mu co艣 wyja艣nia膰. Ku mojemu zdumieniu, major zgodzi艂 si臋 prawie od razu. Spojrza艂 tylko badawczo na m艂odego Nienaszewa i skin膮艂 g艂ow膮.
- Obaj co艣 widzieli艣my - rzek艂. - Tylko co? Albo wszyscy mieli艣my halucynacje, albo ch艂opiec wie co艣, czego nie wiemy my. My艣l臋, 偶e warto go pos艂ucha膰 Krz膮tanin臋 powsta艂膮 po zako艅czeniu operacji ogl膮dali艣my z absolutn膮 oboj臋tno艣ci膮.
- A nie skrzycz膮 nas? Przecie偶 naruszyli艣my woln膮 wol臋 ludzi - zapyta艂a Alona.
- Trzeba by艂o wcze艣niej o tym my艣le膰 - burkn膮艂em. - Zanim rzuci艂a艣 si臋 pod kule.
Wzruszy艂a ramionami.
- Wtedy by艂o mi wszystko jedno.
Odwr贸ci艂em si臋 do niej gwa艂townie.
- To znaczy, 偶e wiedzia艂a艣?!
Uciek艂a spojrzeniem.
- Ju偶 w pierwszej klasie nam m贸wi膮, jakie niebezpiecze艅stwa gro偶膮 anio艂owi na ziemi. Tylko bezduszni mog膮 zabi膰 skrzydlatego.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- I ty... Wariatko! Przecie偶 nie jeste艣 cz艂owiekiem! Nie masz duszy! Ty... ty...
Alona sta艂a odwr贸cona do mnie ty艂em, ale wiedzia艂em, 偶e p艂acze. Ju偶 nie mia艂em ochoty na ni膮 krzycze膰. Po prostu podszed艂em i obj膮艂em j膮. Stali艣my tak, a ludzie w willi nadal biegali. Dopiero nad ranem wszystko zacz臋艂o si臋 uspokaja膰, odjecha艂 oddzia艂 komandos贸w i w willi zostali tylko eksperci oraz zwykli milicjanci w charakterze ochrony. Michai艂 Leonidowicz z ch艂opcem zostali odes艂ani na miejscowy posterunek milicji na nocleg - we wsi nie by艂o przecie偶 hotelu. Grigorij Iwanowicz, W艂adimir i Siemion ju偶 tam byli. Major Swiridow zjawi艂 si臋 dopiero o dziewi膮tej rano.
Rozdzia艂 5
W czasie, gdy nasza dzielna dru偶yna czeka艂a na majora, ja i Alona nie zamienili艣my ze sob膮 ani s艂owa. Po prostu siedzieli艣my obok siebie i milczeli艣my. Dziewczyna dr偶a艂a. Przytula艂em j膮 do siebie, czuj膮c, 偶e j膮 to uspokaja. Zwariowana anieliczka... 呕eby tak po prostu rzuci膰 si臋 pod kule?! Dobrze, 偶e nie pozwoli艂em jej zosta膰 w tym domu i zabra艂em razem z Alosz膮 i Michai艂em Leonidowiczem.
A jednak jest bardzo dzielna... Wprawdzie siedzi blada jak 艣ciana i ca艂a si臋 trz臋sie, ale jak ja bym si臋 czu艂, gdyby strzela艂 do mnie kto艣, kto mo偶e mnie zabi膰? Pewnie wlaz艂bym w najciemniejsze krzaki i tam dygota艂, pragn膮c za wszelk膮 cen臋 wr贸ci膰 do piek艂a.
Nad ranem, ju偶 spokojniejsza, Alona zacz臋艂a si臋 ode mnie odsuwa膰.
- I co teraz b臋dzie? - zapyta艂a. - Przecie偶 z艂ama艂am Prawo. Wygoni膮 mnie, nie pozwol膮 by膰 anio艂em?
Roze艣mia艂em si臋.
- Ciebie? Nie roz艣mieszaj mnie. Je艣li ciebie wygoni膮, to nie wiem, kto tam u was w og贸le jest w stanie sprosta膰 tak surowym wymogom. Absolutni 艣wi臋ci?
- M贸wi臋 powa偶nie - powiedzia艂a, u艣miechaj膮c si臋 s艂abo.
- Ja r贸wnie偶. Kto ci臋 niby ma wygoni膰? Czy to twoja wina, 偶e ten kretyn strzela艂 akurat tam, gdzie sta艂a艣? Tak pechowo stan臋艂a艣, co poradzi膰? Z kolei moim obowi膮zkiem by艂o ratowanie gapowatego anio艂a, i wtedy ten kretyn zacz膮艂 strzela膰 do mnie. - Potar艂em bol膮ce jeszcze czo艂o. - To jego wina, 偶e ze wszystkich os贸b, przebywaj膮cych w pokoju wybra艂 w艂a艣nie mnie w charakterze celu. Gdzie tu z艂amanie Prawa?
- Ezergilu, jeste艣 drobnym, nudnym cwaniakiem.
- Cwaniakiem owszem, ale dlaczego drobnym i nudnym?
Nie otrzyma艂em odpowiedzi, poniewa偶 w tym momencie drzwi gabinetu otworzy艂y si臋 i na progu stan膮艂 d艂ugo oczekiwany Walerij Fiodorowicz Swiridow. Chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale widz膮c 艣pi膮cego Alosz臋 gestem poprosi艂 wszystkich, 偶eby wyszli na zewn膮trz. M臋偶czy藕ni bez s艂owa opu艣cili pok贸j. Poniewa偶 jednak korytarz nie by艂 dobrym miejscem na rozmow臋, major po prostu zaprowadzi艂 ca艂膮 grup臋 na podw贸rko komisariatu. Odszed艂 na bok i popatrzy艂 pytaj膮co.
- Chcia艂bym si臋 dowiedzie膰, co si臋 tu dzieje?
- Ja te偶 bym chcia艂 - burkn膮艂 Michai艂 Leonidowicz. - Alosza wspomnia艂, 偶e chce mnie pozna膰 z anio艂em.
- Ciekawe, a z diab艂em nie chcia艂 was pozna膰? - zapyta艂 z pewnym rozdra偶nieniem major. Rozumia艂em go, cz艂owiek ca艂膮 noc na nogach, nie spa艂 nawet minuty, a tu takie szopki. Ale nie mia艂em zamiaru tolerowa膰 takiego stosunku do diab艂贸w.
- Co si臋 panu w diab艂ach nie podoba? - spyta艂em wojowniczo, wychodz膮c zza jego plec贸w.
Major odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i otworzy艂 szeroko oczy.
- Ty... by艂e艣 w willi! - stwierdzi艂.
- By艂em. - Skin膮艂em g艂ow膮. - I co z tego?
- Przecie偶 on ci臋 trafi艂! Strzela艂 i trafi艂! Dosta艂e艣 w g艂ow臋! Sam widzia艂em!
Odruchowo potar艂em czo艂o.
- Tak, prosto w g艂ow臋 - potwierdzi艂a Alona, r贸wnie偶 pojawiaj膮c si臋 na scenie... ee, placyku. - Ezergil chyba nawet dozna艂 wstrz膮su m贸zgu. Je艣li oczywi艣cie ma m贸zg.
Popatrzy艂em na ni膮 spode 艂ba i u艣miechn膮艂em si臋. Skoro 偶artuje, to znaczy, 偶e ju偶 dosz艂a do siebie. Tylko obiekt kpin wybra艂a niezbyt udatnie...
- A kim ty jeste艣? - spyta艂 ponuro major.
- To anio艂 - powiedzia艂 Grigorij Iwanowicz, wpatruj膮c si臋 w Alon臋 jak zahipnotyzowany.
Prosz臋, zawsze to samo. Niby za co anio艂y spotyka taka cze艣膰? Dlaczego nie okazuje si臋 podobnego respektu diab艂om?! Je艣li nawet kto艣 si臋 do nas zwraca, to tylko prosi o jakie艣 艣wi艅stwo. My艣la艂by kto, 偶e potrafimy pope艂nia膰 艂otrostwa lepiej ni偶 ludzie.
Wszyscy spojrzeli na malarza - g艂贸wnie ze wsp贸艂czuciem. Niekt贸rzy nawet sugerowali, 偶eby wezwa膰 lekarza. Westchn膮艂em ci臋偶ko. Wiedzia艂em, 偶e nikt tutaj niczego nie zrozumie. Ludzie, cho膰by zobaczyli cud na w艂asne oczy, i tak przejd膮 oboj臋tnie, znajduj膮c jakie艣 logiczne, z ich punktu widzenia, wyt艂umaczenie. A niekt贸rzy nie b臋d膮 nawet pr贸bowali szuka膰 wyt艂umaczenia. Alona chyba dosz艂a do tego samego wniosku, bo popatrzy艂a na zgromadzonych ze smutkiem.
- Tak - przyzna艂a. - Ludziom brakuje wiary... Nawet nie w Boga, lecz po prostu wiary. Wiary w co艣 dobrego. Ka偶dy 偶yje swoim ma艂ym 偶yciem, nie chc膮c si臋 zag艂臋bia膰 w nic poza tym... Chyba, 偶e jest to spowodowane bezwzgl臋dn膮 s艂u偶bow膮 konieczno艣ci膮... - Spojrza艂a na Swiridowa. - Albo spe艂niaj膮c pro艣b臋 zmar艂ego przyjaciela. - Spojrzenie w stron臋 Michai艂a Leonidowicza. Ten zacz膮艂 si臋 t艂umaczy膰, lecz dziewczyna podnios艂a r臋k臋, prosz膮c o cisz臋. - Wiem, 偶e nawet bez tej pro艣by poszed艂by pan ratowa膰 ch艂opca. Ale czy wtedy robi艂by pan to z takim 偶arem? Niech pan odpowie, nie mnie, lecz sobie...
Major spu艣ci艂 oczy.
- Teraz tak - burkn膮艂 ponuro.
- Teraz tak. - Alona skin臋艂a g艂ow膮. - A pa艅scy przyjaciele? Czy szli ratowa膰 dziecko, czy mo偶e pod膮偶ali za panem, jak za dawnym dow贸dc膮, przyjacielem? - Spojrza艂a na W艂adimira i Siemiona. M臋偶czy藕ni milczeli, ale to milczenie by艂o bardzo wymowne.
- Ja wierzy艂em - wtr膮ci艂 si臋 Grigorij Iwanowicz.
Alona podesz艂a do niego, po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu i spojrza艂a w oczy.
- Wiem. Jest pan jedynym, kt贸ry zrozumia艂, 偶e tutaj nie chodzi tylko o 偶ycie. Pan i ojciec Fiodor. On by艂 prawdziwym cz艂owiekiem i zdo艂a艂 nauczy膰 tego tak偶e Alosz臋. 呕y艂 na ziemi kr贸cej, ni偶 m贸g艂by, ale zd膮偶y艂 zrobi膰 bardzo wiele. Wielu ludziom podarowa艂 nadziej臋, wielu uzmys艂owi艂, jak powinna wygl膮da膰 prawdziwa wiara.
Sta艂em nieco z boku, obserwuj膮c scen臋. Wszyscy o mnie zapomnieli i nawet mi to odpowiada艂o. Diabe艂 zrobi艂 swoje, diabe艂 mo偶e odej艣膰... W 艣wietle reflektor贸w staj膮 anio艂y. No c贸偶, c'est la vie, jak m贸wi膮 ludzie.
Jednak wtedy poczu艂em na sobie spojrzenie Grigorija Iwanowicza, a chwil臋 p贸藕niej patrzyli ju偶 na mnie wszyscy. Prosz臋, prosz臋, ledwie zd膮偶y艂em pomy艣le膰, 偶e dobrze by艂oby zosta膰 w cieniu, a tu...
- A jaka jest jego rola? - spyta艂 Rogo偶ew. - Przecie偶 je艣li on...
- Tak, jest diab艂em - przyzna艂a spokojnie Alona. - A jego rola... jest taka sama jak moja. Stanowimy pewn膮 ca艂o艣膰. 艢wiat艂o i ciemno艣膰, jin i jang. Robimy te same rzeczy, tylko jego zadanie jest znacznie trudniejsze ni偶 moje.
- Ale... skoro on...
- Czy pan naprawd臋 wierzy w to, co m贸wi膮 te dzieci?! - wybuchn膮艂 艣ledczy.
Michai艂 Leonidowicz popatrzy艂 na niego w zadumie. Jego przyjaciele, W艂adimir i Siemion, patrzyli z kolei na swego dow贸dc臋.
- U偶y艂 pan s艂owa „wiara”, zauwa偶y艂 pan? - spyta艂a Alona. - Wszystko znowu sprowadza si臋 do niej. Majorze, to pana sprawa, w co pan wierzy, my si臋 nie narzucamy.
- Udowodnijcie! Je艣li jeste艣 anio艂em, udowodnij to!
- A co uzna艂by pan za wystarczaj膮cy dow贸d? - Skrzydlata przechyli艂a g艂ow臋 na bok i spogl膮da艂a badawczo na Swiridowa. - Niech pan powie. Co?
Ju偶 chcia艂 co艣 powiedzie膰, otworzy艂 usta, ale zamkn膮艂 je zaraz. Zastanowi艂 si臋.
- Nie ma w panu wiary - ci膮gn臋艂a Alona. - A je艣li nie mo偶e jej pan w sobie odnale藕膰, to jakich chcia艂by pan dowod贸w? Nie, Walera, b臋dzie pan musia艂 sam uwierzy膰 lub nie.
- Walera?
- Jestem od pana du偶o starsza, mam prawo zwraca膰 si臋 w ten spos贸b.
- I znowu wszystko sprowadza si臋 do wiary?
- To pa艅ska sprawa. My po prostu uznali艣my, 偶e macie prawo wiedzie膰. Chcieli艣my wam podzi臋kowa膰.
- Co za bzdury - burkn膮艂 major.
- Przypomnimy panu te s艂owa - zrobi艂em krok do przodu - za jakie艣 czterdzie艣ci lat... Czy starczy panu 艣mia艂o艣ci, 偶eby powt贸rzy膰 je... Tam? - Zrobi艂em nieokre艣lony ruch r臋k膮. - A teraz 偶egnajcie. My wykonali艣my ju偶 swoj膮 prac臋, mam nadziej臋, 偶e i pan doko艅czy swoj膮 i Pawe艂 Konstantinowicz nie b臋dzie ju偶 psu艂 ludziom krwi.
- Nie b臋dzie - obieca艂 major. - Nigdy i nikomu. Ale chcia艂bym zada膰 wam kilka pyta艅, dzieci. Wydaje mi si臋, 偶e cokolwiek za du偶o wiecie o tej sprawie...
- Nie radz臋, majorze. My, diab艂y, bardzo nie lubimy, gdy zadaje nam si臋 niepotrzebne pytania. Mo偶e pan zasi臋gn膮膰 w tej sprawie opinii Lo艅ki... To ten gliniarz ze z艂aman膮 r臋k膮. - Zerkn膮艂em na Michai艂a Leonidowicza. - Chyba 偶e po spotkaniu z panem ma w gipsie co艣 jeszcze?
- Ja bym go ca艂ego zagipsowa艂 - burkn膮艂 Michai艂. - Ale ten dra艅 okaza艂 si臋 strasznym tch贸rzem. Tylko na pocz膮tku troch臋 si臋 stawia艂, potem wszystko wy艣piewa艂.
艢ledczy spojrza艂 na Michai艂a Leonidowicza z lekkim rozdra偶nieniem. Chyba ju偶 zna艂 t臋 histori臋 i wcale mu si臋 ona nie podoba艂a. Oczywi艣cie Lo艅ka by艂 bydlakiem i zdrajc膮, ale mimo wszystko by艂 r贸wnie偶 milicjantem i napadaj膮c na niego, afga艅scy weterani pope艂nili przest臋pstwo. Jednak z powod贸w czysto ludzkich major po prostu nie m贸g艂 postawi膰 im zarzutu. Nawet mnie ciekawi艂o, czy uda mu si臋 zatuszowa膰 udzia艂 dzielnych „cywil贸w” w akcji... Zreszt膮, je艣li b艂ogos艂awie艅stwo anio艂a ma jakiekolwiek znaczenie, wszyscy wyjd膮 z tej sytuacji „z tarcz膮”.
Alona cofn臋艂a si臋 o krok.
- Czas na nas. Do widzenia... Mam nadziej臋, 偶e do widzenia.
Nie wiem, czy zrozumieli znaczenie ostatnich s艂贸w... Ten, kto trafi do nas, nie mo偶e ju偶 przecie偶 spotka膰 anio艂a. Niby drobiazg, ale je艣li obok nie ma niebia艅skich skrzyde艂, to nie ma te偶 i wiary, nie ma nadziei. Spr贸bujcie kiedy艣 偶y膰 bez wiary i nadziei... Spr贸bujcie.
Wycofa艂em si臋 razem z Alon膮. Tym razem nie robili艣my sztuczki ze znikaniem, po prostu odwr贸cili艣my si臋 i poszli艣my do wyj艣cia. Dziewczyna milcza艂a ponuro, ja te偶 si臋 nie odzywa艂em. Rozumia艂em, 偶e rozmowa przebieg艂a nie tak, jak by tego chcia艂a, nie tak, jak si臋 spodziewa艂a. Liczy艂a, 偶e ludzie wyci膮gn臋li wnioski z tego, co si臋 sta艂o. Pragn臋艂a im pom贸c i je艣li b臋dzie trzeba, umocni膰 ich w wierze. A tu co? Kompletne niezrozumienie. Oczywi艣cie ludzie si臋 zmienili, ale nie a偶 tak, jak by si臋 czasem mog艂o wydawa膰... Zerkn膮艂em na anielic臋. Spr贸bowa膰 j膮 pocieszy膰? Wyja艣ni膰, 偶e nigdy nie dzieje si臋 tak, jak by艣my chcieli? Przecie偶 w odr贸偶nieniu od niej ja widzia艂em odwrotn膮 stron臋 ludzi, t臋 z艂膮. Widzia艂em, jak bardzo zmienili si臋 ci, z kt贸rymi si臋 zetkn臋li艣my. Patrz膮c od ciemnej strony ich osobowo艣ci, spodziewa艂em si臋 znacznie skromniejszego rezultatu. Ale jak to wyja艣ni膰? Przecie偶 dla niej bolesny jest ju偶 sam fakt, 偶e nie wszyscy dooko艂a zmienili si臋 na lepsze.
U艣wiadomi艂em sobie, 偶e tego nie dam rady wyt艂umaczy膰. Zrozumienie przyjdzie p贸藕niej, wraz z wiekiem i zdobywanym do艣wiadczeniem. Hm, my艣la艂by kto, 偶e jestem od niej starszy... No dobrze, ale w takim razie dlaczego ja rozumiem t臋 prawd臋, a ona nie? W piekle dorasta si臋 szybciej, przypomnia艂em sobie s艂owa wujka. Dok艂adnie tak...
- Dzieciaki! Poczekajcie! Poczekajcie!
Odwr贸ci艂em si臋 zdumiony. Kto nas wo艂a? Uszli艣my ju偶 spory kawa艂ek drogi... O, rany! By艂y zwiadowca!
Michai艂 Leonidowicz podbieg艂 do nas i stan膮艂, 艂api膮c oddech.
- Mo偶emy porozmawia膰?
Wymienili艣my spojrzenia.
- Prosz臋 - powiedzia艂a ostro偶nie Alona. - Tylko chod藕my st膮d, niezr臋cznie tak tkwi膰 na 艣rodku drogi, tamuj膮c przej艣cie.
Michai艂 Leonidowicz skin膮艂 g艂ow膮, stan膮艂 mi臋dzy nami, wzi膮艂 nas pod r臋ce, a potem nagle si臋 cofn膮艂.
- Ee... mog臋 tak? - By艂 wyra藕nie zbity z panta艂yku i nie bardzo wiedzia艂, jak ma si臋 zachowa膰.
- Oczywi艣cie - odpar艂em. - Nie gryziemy, s艂owo. To znaczy za ni膮 nie mog臋 r臋czy膰, ale ja na pewno.
- Ezergil! - rykn臋艂a Alona, rzucaj膮c mi gniewne spojrzenie zza szerokich plec贸w zwiadowcy.
Ten u艣miechn膮艂 si臋 i rozlu藕ni艂, poczu艂 si臋 nieco pewniej, i o to w艂a艣nie chodzi艂o. A ja popatrzy艂em niewinnie na dziewczyn臋 i wyja艣ni艂em:
- Chcia艂em tylko powiedzie膰, 偶e przy mnie jeszcze nikogo nie ugryz艂a艣, jednak sama przyznasz, 偶e nie mog臋 z ca艂ym przekonaniem twierdzi膰, i偶 nigdy tego nie robisz.
- Ach, ty! - Za plecami Michai艂a Leonidowicza waln臋艂a mnie pi臋艣ci膮 pod 艂opatk臋. - Cham!
- Oczywi艣cie! - u艣miechn膮艂em si臋 znowu. - A czego si臋 spodziewa艂a艣 po kim艣 pozbawionym m贸zgu?
Zasapa艂a gniewnie.
- 呕artowa艂am!
- Ja te偶 偶artowa艂em.
- Umiesz si臋 broni膰 - u艣miechn膮艂 si臋 do mnie Michai艂 Leonidowicz.
- Pewnie, w ko艅cu jestem diab艂em, no nie?
Wtedy by艂y zwiadowca spos臋pnia艂, jakby przypomnia艂 sobie, 偶e chcia艂 pom贸wi膰 o czym艣 wa偶nym.
- Tak... w艂a艣nie o tym chcia艂em z wami porozmawia膰 - zamilk艂, a potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - By艂em w zwiadzie, a tam ucz膮 zwraca膰 uwag臋 na drobiazgi. Zauwa偶a膰 i wyci膮ga膰 wnioski. Na ty艂ach przeciwnika najdrobniejszy, pozornie nieistotny szczeg贸艂 mo偶e uratowa膰 偶ycie. My艣la艂em, 偶e znam si臋 na ludziach, a jednak nie uda艂o mi si臋 zrozumie膰, kim jeste艣cie.
- Noo... - powiedzia艂em w zadumie. - Kto艣 powiedzia艂, 偶e jeste艣my zielonymi ludzikami i przylecieli艣my z kosmosu. Mo偶e ten wariant b臋dzie panu odpowiada艂?
- W willi zjawi艂e艣 si臋 znienacka. Wszystkie kule trafi艂y w ciebie zamiast w Aloszk臋. Gdyby nie ty, ch艂opak ju偶 by nie 偶y艂.
Machn膮艂em niedbale r臋k膮.
- Czysty przypadek. Po prostu sta艂em sobie spokojnie, a ten idiota zacz膮艂 do mnie strzela膰. Przy okazji, dlaczego chcia艂 zabi膰 ma艂ego?
- Postanowi艂 si臋 na koniec zem艣ci膰. Z jakiego艣 powodu my艣la艂, 偶e to ch艂opiec go wrobi艂... przynajmniej tak zrozumia艂em Waler臋.
Hm, mo偶e i tak. Pewnie nigdy nie poznamy prawdy. Je艣li to ostatnie wcielenie Paw艂a Konstantinowicza, to... No i dobrze. Chocia偶... troch臋 te偶 szkoda.
- Niech i tak b臋dzie - powiedzia艂em. - Co si臋 panu nie podoba?
- Dosta艂e艣 trzy razy - dwie kule w serce i jedn膮 w g艂ow臋. A jednak 偶yjesz. Musisz przyzna膰, 偶e to do艣膰 niezwyk艂e.
- Ii tam... My, zielone ludziki, mamy wiele r贸偶nych niespodzianek. R贸偶ne tam pola si艂owe, kombinezony ochronne...
- Za艂贸偶my - przyzna艂 Michai艂 Leonidowicz. - Ale obserwowa艂em ci臋. Kule sprawi艂y ci b贸l, widzia艂em to na twojej twarzy! Przecie偶 wesz艂y w twoje cia艂o. Wesz艂y, rozumiesz? A ty nie masz nawet dra艣ni臋cia!
- Za to mam podziurawion膮 koszul臋. Przez miesi膮c na ni膮 oszcz臋dza艂em. Z kieszonkowego odk艂ada艂em! Ten wasz Pawe艂 Konstantinowicz to jaki艣 psychopata! Co mu zrobi艂a moja koszula?
Michai艂 Leonidowicz przez kilka sekund przygl膮da艂 mi si臋 bardzo uwa偶nie, nawet przystan膮艂. Dobrze, 偶e nie na 艣rodku chodnika, tylko nieco z boku. Stan膮艂em naprzeciwko niego i spokojnie patrzy艂em mu w oczy.
- Kolego, potrafisz bardzo zr臋cznie zmienia膰 temat. Tylko, 偶e ja nie jestem taki g艂upi.
- Czyli nie tak znowu zr臋cznie - westchn膮艂em. - Nie rozumiem, czego pan chce. W to, 偶e jestem diab艂em pan nie wierzy, w to, 偶e jestem zielonym ludzikiem r贸wnie偶. No to czego by pan chcia艂? Prosz臋 wobec tego wymy艣li膰 swoj膮 wersj臋, a ja j膮 potwierdz臋, specjalnie, 偶eby pana uspokoi膰.
- Chc臋 zna膰 prawd臋!
- A czym jest prawda, m艂ody cz艂owieku?
Odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie.
- Wujek! - zawo艂a艂em i rzuci艂em mu si臋 na szyj臋. - Jak si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋!
- I ja si臋 ciesz臋, Ezergilu. Obserwowa艂em twoje sukcesy na ziemi.
- Nie wiem czemu, ale tak mi si臋 w艂a艣nie wydawa艂o - burkn膮艂em. - I w og贸le, mam ci bardzo wiele do powiedzenia. Ale to potem, jak ju偶 wr贸cimy do domu. Nazbiera艂o mi si臋 mn贸stwo pyta艅.
Anio艂 roze艣mia艂 si臋 i podrzuci艂 mnie do g贸ry.
- Zupe艂nie si臋 nie zmieni艂e艣. A pani, lady, co powie? - Nadal trzymaj膮c mnie na r臋kach, spojrza艂 na Alon臋.
Anielica spu艣ci艂a oczy.
- Ja te偶 mam pytanie... Czy specjalnie wys艂a艂 mnie pan na ziemi臋, 偶ebym pomog艂a pa艅skiemu bratankowi?
- Ach, wi臋c o to chodzi. - Wujek postawi艂 mnie na ziemi. - Powiedz, pozna艂a艣 go dobrze?
Alona zamruga艂a oczami i popatrzy艂a zdetonowana na wujka.
- W jakim sensie?
- No, czy wystarczaj膮co pozna艂a艣 jego charakter?
- Chyba... Chyba tak. Przecie偶 ca艂y czas byli艣my razem.
- Jak s膮dzisz, czy gdybym faktycznie zrobi艂 co艣 takiego wy艂膮cznie po to, 偶eby mu pom贸c, pozosta艂by potem moim przyjacielem?
Alona popatrzy艂a stropiona najpierw na mnie, potem na niego.
- W takim razie po co mnie pan wys艂a艂?
- Zapytaj o to Ezergila. Mam wra偶enie, 偶e on si臋 czego艣 domy艣li艂.
Zadar艂em dumnie nos.
- Oczywi艣cie, 偶e si臋 domy艣li艂em, jak tylko zobaczy艂em tw贸j podpis w jej dzienniczku letniej praktyki. Zn贸w jakie艣 wasze rajskie intrygi?
- Ch艂opcze, jak ci nie wstyd!
- O, przepraszam, wujku. - Spu艣ci艂em g艂ow臋. - Zapomnia艂em, 偶e u was w raju to nie s膮 intrygi, tylko prace maj膮ce na celu zmian臋 linii rozwoju.
Spojrza艂 na mnie surowo, ale potem niespodziewanie odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u i roze艣mia艂 si臋.
- Zawsze ci臋 lubi艂em za twoj膮 bezpo艣rednio艣膰... Chocia偶 czasem jest ona zupe艂nie nie na miejscu. Dobrze, wydaje mi si臋, 偶e oboje zas艂u偶yli艣cie na prawd臋. Wasz towarzysz te偶 pewnie ch臋tnie pos艂ucha. W ramach, 偶e tak powiem, u艣wiadomienia i resocjalizacji pogl膮d贸w. Specjalnie dla niego zaczn臋 swoj膮 opowie艣膰 niemal偶e od Adama i Ewy...
Michai艂 Leonidowicz na widok wujka stropi艂 si臋 wyra藕nie, a potem uwa偶nie przys艂uchiwa艂 si臋 naszej rozmowie. Z ka偶d膮 chwil膮 jego twarz coraz bardziej wyci膮ga艂a si臋 ze zdziwienia. A偶 mu zacz膮艂em wsp贸艂czu膰, tyle si臋 na niego zwali艂o... A anio艂 zwr贸ci艂 si臋 do niego, jak gdyby nigdy nic:
- Proponuj臋 jednak, 偶eby艣my porozmawiali w jakim艣 bardziej odpowiednim miejscu, gdzie nikt nie b臋dzie przeszkadza艂. Nie ma pan nic przeciwko?
Michai艂 Leonidowicz pokr臋ci艂 g艂ow膮, ale przypuszczam, 偶e nie do ko艅ca zrozumia艂, co w艂a艣ciwie znaczy艂o to pytanie.
- To 艣wietnie. - Na kr贸tk膮 chwil臋 za plecami wujka pojawi艂y si臋 skrzyd艂a i wok贸艂 nas powsta艂 niewielki huragan, kt贸ry pochwyci艂 ca艂膮 nasz膮 czw贸rk臋. Lot nie trwa艂 d艂ugo, ju偶 wkr贸tce znale藕li艣my si臋 w jakim艣 pokoju z czterema fotelami. Na 艣cianie wisia艂 gobelin, za oknem wida膰 by艂o morze. Wszystko to oczywi艣cie iluzja, ale wykonana diablo realistycznie. Musz臋 jako艣 podej艣膰 wujka, 偶eby nauczy艂 mnie materializowa膰 iluzje. Mo偶e mi si臋 to kiedy艣 bardzo przyda膰...
Tymczasem wujek gestem zaprosi艂 nas, 偶eby艣my usiedli w fotelach. Sam siad艂 na najbli偶szym. Michai艂 Leonidowicz zapad艂 si臋 w fotel kompletnie nieprzytomny - niespodziewana podr贸偶 by艂a kropl膮, kt贸ra przepe艂ni艂a czar臋. Anio艂 lekko 艣ci膮gn膮艂 brwi, patrz膮c na niego, a potem zn贸w roz艂o偶y艂 skrzyd艂a za plecami. Poczu艂em, jak przez pok贸j przesz艂a fala spokoju. Michai艂 Leonidowicz od razu o偶y艂, wzi膮艂 si臋 w gar艣膰 i znowu patrzy艂 na nas znajomym wzrokiem: inteligentnym, uwa偶nym i nieco twardym. Usatysfakcjonowany wujek skin膮艂 g艂ow膮.
- A wi臋c, jak ju偶 powiedzia艂em, specjalnie dla naszego go艣cia zaczn臋 z innej beczki. Wam, moi drodzy, r贸wnie偶 dobrze zrobi, je艣li wys艂uchacie tej historii. Wydarzy艂o si臋 to ju偶 za waszego 偶ycia... Zaczn臋 od reform Gorujana. Sto dziesi臋膰 lat temu naczelny w艂adca piek艂a, Gorujan, rozpocz膮艂 s艂ynne reformy, kt贸rych celem by艂o zako艅czenie odwiecznego stanu wojny mi臋dzy piek艂em i rajem. Teraz ju偶 nikogo nie dziwi stwierdzenie, 偶e anio艂y i diab艂y robi膮 w艂a艣ciwie to samo, tylko z r贸偶nych stron. Jednak w tamtych czasach taki pogl膮d nie by艂, delikatnie m贸wi膮c, zbyt popularny, chocia偶 wszyscy wiedzieli, 偶e jest prawdziwy. Ale c贸偶 pocz膮膰, jeste艣my jedynie odbiciem ludzi i ich wyobra偶enia o 艣wiecie, dlatego reformy sta艂y si臋 mo偶liwe dopiero w chwili, gdy zmieni艂y si臋 wyobra偶enia ludzi, kiedy przestali pali膰 na stosach heretyk贸w. Nie ma pan na razie pyta艅, m艂ody cz艂owieku? - Wujek popatrzy艂 uwa偶nie na Michai艂a Leonidowicza.
- Nie. Wol臋 najpierw wszystkiego wys艂ucha膰, a dopiero potem zadawa膰 pytania.
- S艂usznie. Bardzo dobra zasada. W takim razie b臋d臋 kontynuowa艂. Reformy zosta艂y zwie艅czone sukcesem, jednak nawet po nich piek艂o i raj traktowa艂y si臋 z nieufno艣ci膮. Ale i tu i tam byli tacy, kt贸rzy rozumieli, 偶e w nowych warunkach zwyk艂a tolerancja i zawieszenie broni to troch臋 za ma艂o. Nale偶a艂o przej艣膰 na nowy poziom - wsp贸艂prac臋. Jednak po obu stronach by艂o zbyt du偶o starej gwardii, kt贸ra pami臋ta艂a jeszcze czasy inkwizycji oraz wojny diab艂贸w i anio艂贸w o dusze ludzi. W艂a艣nie ta stara gwardia nie chcia艂a nawet s艂ysze膰 o wsp贸艂pracy.
- A co my mamy z tym wsp贸lnego? - zapyta艂em. - To znaczy, ja i Alona?
- Ty wpakowa艂e艣 si臋 w t臋 spraw臋 jak zawsze z w艂asnej inicjatywy i zupe艂nie przypadkiem - wyja艣ni艂 wujek.
- Z w艂asnej inicjatywy? - oburzy艂em si臋. - A co, mo偶e zostawi艂e艣 mi wyb贸r?!
- Owszem, mia艂e艣 wyb贸r. Mog艂e艣 sam sobie znale藕膰 zadanie, nikt nie kaza艂 ci zwleka膰 do ostatniej chwili... a ju偶 tym bardziej nikt ci nie kaza艂 w艂贸czy膰 si臋 po korytarzach ministerstwa kar. Gdy opowiedzia艂e艣 o tej zb艂膮kanej duszy, z pocz膮tku po prostu zrobi艂o mi si臋 jej 偶al. Mia艂em jej sam pom贸c, ale przypomnia艂em sobie o twojej praktyce i... Jednym s艂owem, doszed艂em do wniosku, 偶e nic nie stoi na przeszkodzie, 偶eby艣 pom贸g艂 tej duszy. W ko艅cu to 艣wietne zadanie, prawda?
- Wielkie dzi臋ki - powiedzia艂em zjadliwie. - Nigdy tego nie zapomn臋.
- Mog艂e艣 odm贸wi膰 - u艣miechn膮艂 si臋 wujek.
- Jasne - burkn膮艂em.
- Sam jeste艣 sobie winien, Ezergilu. Gdyby艣 nie odk艂ada艂 za艂atwienia praktyki do ostatniej chwili, nie dosta艂by艣 tego zadania.
- Wezm臋 to pod uwag臋 w przysz艂o艣ci - obieca艂em.
- Mog臋 kontynuowa膰 opowie艣膰, sko艅czy艂e艣 ju偶 dyskusj臋?
Skin膮艂em ponuro g艂ow膮.
- No i tak to by艂o. A gdy opowiedzia艂e艣 mi o zak艂adzie twojego wychowawcy z dyrektorem szko艂y, zrozumia艂em, 偶e rozwi膮zali mi r臋ce pod innym wzgl臋dem. Pomy艣la艂em sobie, 偶e skoro i tak wykonujesz t臋 prac臋, to czemu by nie rozwi膮za膰 przy okazji innego zadania? Wsp贸艂praca diab艂贸w i anio艂贸w w imi臋 wsp贸lnego celu! Wy, m艂odzi uczniowie, pasowali艣cie tu idealnie. Nie by艂o was na 艣wiecie, gdy szala艂y ludzkie wojny religijne, wi臋c nie mogli艣cie wch艂on膮膰 tamtej nienawi艣ci. Byli艣cie maluchami, gdy w piekle wybuch艂 kryzys zrodzony reformami Gorujana i nie zostali艣cie ska偶eni podzia艂em, jaki panowa艂 w spo艂ecze艅stwach obu 艣wiat贸w. I wreszcie, dorastali艣cie ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e diab艂y i anio艂y stanowi膮 jedno艣膰 w swoich r贸偶nicach i wykonuj膮 to samo zadanie. Kto, je艣li nie wy, m贸g艂by udowodni膰, 偶e piek艂o i raj sta膰 na co艣 wi臋cej ni偶 tylko tolerowanie si臋 nawzajem? I wtedy postanowi艂em pos艂a膰 na ziemi臋 r贸wnie偶 anio艂a, 偶eby on pom贸g艂 tobie i 偶eby艣 ty pom贸g艂 jemu. By艣cie w imi臋 wsp贸lnego celu po艂膮czyli swoje wysi艂ki.
- A gdyby艣my nie po艂膮czyli? - zapyta艂a cicho Alona. - Gdyby艣my dzia艂ali oddzielnie?
- W贸wczas nie zdo艂aliby艣cie osi膮gn膮膰 celu. Oboje zawaliliby艣cie zadanie i zostali na drugi rok. Tym samym udowodniliby艣cie, 偶e diab艂y i anio艂y nie doros艂y do prawdziwej wsp贸艂pracy.
- A co wtedy grozi艂oby tobie? - zapyta艂em.
Wujek chcia艂 odwr贸ci膰 wzrok, jednak szybko wzi膮艂 si臋 w gar艣膰 i spojrza艂 na mnie.
- Pozbawiono by mnie skrzyde艂.
- Co?! - zawo艂ali艣my ch贸rem.
- W艂a艣nie to. Postawi艂em na ten projekt wszystko... By艂em bardzo aktywny na zebraniach rz膮du, robi艂em ustalenia z rajem i z piek艂em... Ten pomys艂 traktowano z du偶膮 nieufno艣ci膮, wiele os贸b zwyczajnie we艅 nie wierzy艂o, lecz ostatecznie postanowiono spr贸bowa膰. Gdyby ca艂a rzecz spali艂a na panewce, oskar偶ono by mnie o nieumiej臋tno艣膰 prognozowania, za艣 sam projekt wsp贸艂pracy zosta艂by pogrzebany na bardzo d艂ugo. My艣l臋, 偶e najwcze艣niej wyp艂yn膮艂by za jakie艣 pi臋膰set lat. Tylko 偶e wtedy mog艂oby si臋 okaza膰, i偶 jest za p贸藕no... Ziemia znajduje si臋 teraz w stanie krytycznym, w chwiejnej r贸wnowadze mi臋dzy chaosem i dobrobytem, i to, na kt贸r膮 stron臋 przechyli si臋 szala, zale偶y od wszystkich: od diab艂贸w, anio艂贸w i samych ludzi. Przede wszystkim od ludzi. Tylko wsp贸lnym wysi艂kiem mo偶emy przekona膰 rodzaj ludzki, by uwierzy艂 w siebie, w ca艂e to dobro, kt贸re znajduje si臋 w ka偶dym cz艂owieku.
- To znaczy... chcesz powiedzie膰 - zacz膮艂em dziwnie schrypni臋tym g艂osem - 偶e ode mnie i Alony zale偶a艂y losy ca艂ego 艣wiata?
- Och, nie bierz na siebie zbyt wiele, Ezergilu. Jeste艣cie jedynie pierwszymi jask贸艂kami, latarni膮 morsk膮, na kt贸r膮 orientowa膰 si臋 b臋d膮 inni. Ale og贸lnie mo偶na powiedzie膰, 偶e masz racj臋.
- Ale dlaczego wybra艂 pan mnie?! - zawo艂a艂a Alona, kt贸ra s艂ucha艂a wujka z otwartymi ustami. - Jak m贸g艂 pan powierzy膰 tak wa偶n膮 spraw臋 komu艣 takiemu?! Przecie偶 nie jestem prymusk膮! Jestem zaledwie 艣redniakiem... a szczerze m贸wi膮c, jad臋 na tr贸jach. - U艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem.
Wujek patrzy艂 na ni膮 promiennym wzrokiem. Zna艂em go wystarczaj膮co dobrze, 偶eby wiedzie膰 - jest zachwycony t膮 dziewczyn膮. I troch臋 by艂em o to zazdrosny. Ale tylko troch臋.
- Alono, po co si臋 tak zadr臋cza膰 - powiedzia艂. - Przecie偶 jeste艣 znacznie lepsza od tych wszystkich znakomitych uczennic, kt贸re patrzy艂y na ciebie z g贸ry! Bardzo starannie wybra艂em kandydata, kt贸ry mia艂 si臋 sta膰 latarni膮 dla wszystkich tkwi膮cych w przesz艂o艣ci starc贸w. Zrobi艂a艣 wszystko bardzo dobrze! Potencjalnie jeste艣 najlepszym anio艂em ze wszystkich, kt贸re znam! Znacznie lepszym od twoich pi膮tkowych przyjaci贸艂ek.
- Ja?! - Patrzy艂a na niego niemal z przera偶eniem. - Ale zawsze m贸wili mi, 偶e jestem zbyt wybuchowa... zbyt niecierpliwa...
- Mo偶liwe... - Wujek nadal u艣miecha艂 si臋 swoim najbardziej czaruj膮cym u艣miechem. - Ale jeste艣 szczera w swoich uczuciach. Jeste艣 otwarta. My艣lisz, 偶e twoje przyjaci贸艂ki nie czuj膮 rozdra偶nienia czy gniewu? Jednak one posz艂y nies艂uszn膮 drog膮, wstydz膮 si臋 tych uczu膰, kt贸re uwa偶aj膮 za ciemne, niegodne prawdziwego anio艂a. Boj膮 si臋 je okaza膰, bo anio艂 powinien by膰 艂agodny i cierpliwy, bez wzgl臋du na wszystko. Ot贸偶, jako posiadacz skrzyde艂 zapewniam ci臋: to bzdura! Kompletna bzdura! Dla anio艂a znacznie wa偶niejsza... wi臋cej nawet, najwa偶niejsza! jest umiej臋tno艣膰 bycia szczerym, a nie 艂agodnym ob艂udnikiem. Je艣li ci smutno, p艂acz. Je艣li jeste艣 zagniewana, z艂o艣膰 si臋. Je艣li ci weso艂o, 艣miej si臋. B膮d藕 sob膮! Zawsze i w ka偶dych okoliczno艣ciach. Nie chowaj si臋 za fa艂szywymi uczuciami. To w艂a艣nie swoj膮 szczero艣ci膮 wtedy mnie podbi艂a艣. Gdy si臋 nudzisz, nie udajesz przyk艂adnego anio艂eczka, siedz膮c na lekcji dlatego, 偶e tak wypada, lecz uciekasz z niej. 呕adnego udawania! Rzadko spotyka si臋 tak膮 szczero艣膰... Dlatego w艂a艣nie m贸wi臋, 偶e jeste艣 potencjalnie najlepszym anio艂em, jakiego znam. Najwa偶niejsze: pozosta艅 taka, jaka jeste艣. Zadziorna, bojowa, weso艂a i oczywi艣cie, szczera.
Alona siedzia艂a czerwona jak rak, boj膮c si臋 podnie艣膰 wzrok. Chyba rzadko s艂ysza艂a tyle pochwa艂 naraz. A ja u艣miecha艂em si臋 pod nosem. To, co m贸wi艂 teraz wujek, ja zrozumia艂em ju偶 dawno. Dziwne, jak bardzo ona sama siebie nie zna艂a... Jednak nie mog艂em powstrzyma膰 si臋 od drobnej z艂o艣liwo艣ci.
- S艂usznie, s艂usznie. - Skin膮艂em wujkowi g艂ow膮. - Je艣li nudzisz si臋 na lekcji, jedyn膮 s艂uszn膮 rzecz膮, jak膮 mo偶esz zrobi膰, to uciec z niej. Tylko wtedy b臋dziesz prawdziwym anio艂em.
Wujek drgn膮艂 i przez jaki艣 czas przygl膮da艂 mi si臋 w milczeniu, a potem zachichota艂.
- Nie to mia艂em na my艣li - rzek艂, gdy ju偶 si臋 uspokoi艂. - Nie nale偶y bra膰 tego tak dos艂ownie. Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e teraz Alona b臋dzie si臋 bardziej przyk艂ada膰 do lekcji, skoro ju偶 wie, 偶e wiedza bywa bardzo przydatna. - Spojrza艂 badawczo na podopieczn膮, a ona skin臋艂a g艂ow膮.
- Ale - powiedzia艂a niepewnie - ja i tak my艣l臋, 偶e nie pasuj臋 do takiego wielkiego przedsi臋wzi臋cia. Nie nale偶a艂o a偶 tak ryzykowa膰, uzale偶niaj膮c ode mnie powodzenie tej sprawy.
- Czy偶by? A co, okaza艂o si臋, 偶e nie mam racji?
- Nie, ale... Przecie偶 kilka razy by艂am o w艂os od poddania si臋! I na pocz膮tku... gdyby nie Ezergil...
- To si臋 nie liczy - stwierdzi艂 wujek. - Poza tym, przecie偶 nie na darmo chcia艂em po艂膮czy膰 wasze wysi艂ki. Razem osi膮gn臋li艣cie cel znacznie szybciej, ni偶 gdyby艣cie dzia艂ali oddzielnie, je艣li w og贸le zdo艂aliby艣cie wtedy czego艣 dokona膰. Zdaje si臋, 偶e rz膮dz膮cy w piekle i raju b臋d膮 mieli si臋 nad czym zastanawia膰, studiuj膮c wasze raporty.
- Ojej! - Alona przycisn臋艂a d艂o艅 do ust i popatrzy艂a na mnie bezradnie. - Ja nie wiedzia艂am, jakie to wszystko wa偶ne! Nie my艣la艂am, 偶e zajmuj膮 si臋 tym tak wysoko postawione osoby! Co oni sobie o mnie pomy艣l膮, wszystko popsu艂am! Bo偶e, po takiej ha艅bie...
Ja i wujek popatrzyli艣my na siebie i parskn臋li艣my 艣miechem. Anio艂owi a偶 艂zy pociek艂y. Wy艣mia艂 si臋, wsta艂 i podszed艂 do dziewczyny. Przykucn膮艂 przed ni膮, wzi膮艂 jej r臋ce w swoje.
- Moje dziecko, co ty opowiadasz! Powinna艣 by膰 dumna! Wszystko zrobi艂a艣 tak, jak nale偶a艂o! Wierz mi! Uwierz staremu, m膮dremu anio艂owi. Niewielu poradzi艂oby sobie lepiej od ciebie.
- Naprawd臋? - Popatrzy艂a na niego niepewnie.
- My艣lisz, 偶e m贸g艂bym sk艂ama膰?
Alona speszy艂a si臋. Zarzuci膰 anio艂owi k艂amstwo... karko艂omna sprawa.
- Przepraszam - wymamrota艂a, jednak po chwili zn贸w potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Ale dlaczego ja?! I dlaczego Ezergil?! Nie mo偶na by艂o wys艂a膰 kogo艣 bardziej do艣wiadczonego?
- Ech, dziewczynko... Jeszcze nie zrozumia艂a艣? Histori臋 tworz膮 m艂odzi. Na scen臋 wchodzi nowe pokolenie. W艂a艣nie wy b臋dziecie tworzy膰 histori臋 w tym tysi膮cleciu. Kto inny mia艂 wskaza膰 drog臋 nam, starej gwardii? Wytyczy膰 nowy kierunek, wej艣膰 na 艣cie偶k臋 wsp贸艂pracy.
- Ale... ale co by si臋 sta艂o, gdybym nie zacz臋艂a wsp贸艂dzia艂a膰 z Ezergilem?
- Zacz臋艂aby艣. Nale偶ysz do os贸b, dla kt贸rych los bli藕niego jest wa偶niejszy od wszelkich ambicji czy regu艂. To r贸wnie偶 cecha prawdziwego anio艂a. W imi臋 pomocy innym jeste艣 gotowa gwizdn膮膰 na wszystkie zasady, pisane i niepisane prawa czy opinie. Znowu wr贸c臋 do twoich przyjaci贸艂ek, kt贸re proponujesz mi zamiast siebie. Powiedz, ile z nich zgodzi艂oby si臋 wsp贸艂pracowa膰 z diab艂em, nawet w imi臋 pomocy? Przecie偶 to prymuski! - Wujkowi uda艂o si臋 nada膰 temu s艂owu negatywny wyd藕wi臋k. A偶 poczu艂em si臋 ura偶ony, w ko艅cu te偶 jestem prymusem! - I one 艣wietnie pami臋taj膮 lekcj臋 o podst臋pno艣ci i pod艂o艣ci mieszka艅c贸w piek艂a.
Alona zmarszczy艂a brwi.
- Ja takiej lekcji na pewno nie pami臋tam.
Wujek u艣miechn膮艂 si臋.
- Bo j膮 opu艣ci艂a艣. Specjalnie sprawdzi艂em.
Dziewczyna znowu poczerwienia艂a, poruszy艂a si臋 niespokojnie. Wujek wsta艂 i pog艂adzi艂 j膮 po g艂owie.
- Zuch z ciebie.
Teraz zupe艂nie si臋 speszy艂a, nawet wcisn臋艂a si臋 g艂臋biej w fotel. A wujek wr贸ci艂 na swoje miejsce i popatrzy艂 na Michai艂a Leonidowicza.
- No i co, m艂ody cz艂owieku, ma pan jakie艣 pytania?
- Nie jestem taki znowu m艂ody - burkn膮艂 Michai艂. - Czterdziestka na karku.
- Prosz臋! - zachwyci艂 si臋 wujek. - C贸偶, m艂ody cz艂owieku, gdy do偶yje pan do mojej sze艣膰setki, wtedy porozmawiamy o pa艅skiej m艂odo艣ci lub staro艣ci. Nie mia艂em zamiaru pana obrazi膰, po prostu... Niech pan przyjmie jako fakt, 偶e jest tutaj najm艂odszy. Nawet m贸j bratanek, cho膰 to jeszcze ch艂opiec, ma wi臋cej do艣wiadczenia 偶yciowego ni偶 pan. Chocia偶... tu wszystko jest wzgl臋dne...
Weteran potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Ci臋偶ko mi do tego przywykn膮膰. Ca艂e 偶ycie uwa偶a艂em, 偶e piek艂o i niebo to bajki. Anio艂y, diab艂y... A nawet je艣li dopu艣ci膰 ich istnienie, wyobra偶a艂em je sobie inaczej... Jako co艣... co艣... innego. Trudno to wyja艣ni膰.
- Ale偶 dlaczego, wszystko zrozumia艂em. - Wujek skin膮艂 g艂ow膮. - Spodziewa艂 si臋 pan czego艣 niezwyk艂ego, pi臋knego, a tu niemal偶e ziemia. Te same intrygi, wojny, walki...
Michai艂 Leonidowicz pokiwa艂 g艂ow膮.
- Tak, chyba mniej wi臋cej o to chodzi.
- Nie b臋d臋 panu t艂umaczy艂, czym jest raj, a czym piek艂o, sam pan to kiedy艣 zrozumie. A co si臋 tyczy wyobra偶e艅... Widzi pan, gdyby stworzy艂 nas sam B贸g, pa艅skie wyobra偶enia by艂yby bliskie prawdy. Rzecz jednak w tym, 偶e naszymi stw贸rcami jeste艣cie wy, ludzie... to wasza wiara powo艂a艂a nas do 偶ycia. Istniejemy dop贸ty, dop贸ki w nas wierzycie. A poniewa偶 w艂a艣nie wy jeste艣cie naszymi stw贸rcami, nie mo偶emy by膰 lepsi od was. Za to mo偶emy dorasta膰, podobnie jak wy dorastacie. To, 偶e niebo i piek艂o zaczn膮 wsp贸艂pracowa膰, to r贸wnie偶 wasza zas艂uga. My pomagamy wam przej艣膰 wasz膮 drog臋, a wy pomagacie nam. Mo偶e pan potraktowa膰 to jako symbioz臋.
- No dobrze... Za艂贸偶my. Ale jaki jest wasz ostateczny cel? Przecie偶 wszystko musi mie膰 sw贸j cel...
- Cel? - Wujek zgarbi艂 si臋. - Owszem, jest... Naszym celem jest pom贸c wam zosta膰 bogami...
- Co??? - Michai艂 Leonidowicz by艂 w szoku.
- Tak. Czemu si臋 pan dziwi? Przecie偶 powiedziane jest, 偶e On stworzy艂 ludzi na sw贸j obraz i podobie艅stwo. Nie tworzy艂 zabawek, lecz pomocnik贸w. A tak膮 w艂adz臋, jak膮 posiada w waszym rozumieniu B贸g, mog膮 otrzyma膰 tylko ludzie tego godni. Ludzie o czystej duszy. Jeste艣cie przysz艂ymi stw贸rcami. A Ziemia... Ziemia to jakby ci膮g pr贸b dla waszych dusz. Niekt贸rzy, jak Pawe艂 Konstantinowicz, gardz膮 w艂asn膮 dusz膮, maj膮 j膮 za nic. Zabijaj膮 w sobie Boga, z uporem i zdecydowaniem. To ich droga, wolny wyb贸r. W ko艅cu uda im si臋 osi膮gn膮膰 tyle, 偶e ich dusza umrze. Rozwieje si臋 w niesko艅czono艣ci... Oczywi艣cie, nie od razu, ludzki duch jest bardzo 偶ywotny. Cz艂owiek zawsze otrzymuje kilka szans. A my... my pomagamy. W raju pokazujemy, co mo偶na osi膮gn膮膰, wzmacniaj膮c w sobie Boga, za艣 w piekle... my艣l臋, 偶e teraz ju偶 rozumie pan funkcj臋 piek艂a. Kto艣 musi wykonywa膰 r贸wnie偶 tak膮 prac臋. Mo偶e pan uzna膰 diab艂y za swego rodzaju s臋dzi贸w waszego 艣wiata. S臋dzi贸w, kt贸rzy wydaj膮 wyrok i s膮 jego wykonawcami.
Michai艂 Leonidowicz potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Ale przecie偶 Ezergil pomaga艂 duszy, nie kara艂 jej? A pan m贸wi艂, 偶e istnieje podzia艂... obowi膮zk贸w.
- Zgadza si臋. Jednakowo偶 skoro przedstawiciele piek艂a i raju maj膮 nauczy膰 si臋 wsp贸艂pracowa膰, powinni mie膰 r贸wnie偶 wsp贸lny cel. Takim celem mo偶e by膰 pomoc cz艂owiekowi, kt贸rego spotka艂o nieszcz臋艣cie, albo ukaranie jawnego 艂ajdaka. Jednak problem polega na tym, 偶e anio艂y... jakby to powiedzie膰... s膮 nieco konserwatywne. Bardzo trudno by艂o im zrozumie膰 dzia艂ania Alony i Ezergila, kiedy chcieli wyrz膮dzi膰 komu艣 krzywd臋. Bo przecie偶 kara, nawet dla prawdziwego z艂oczy艅cy, to mimo wszystko krzywda.
- A jak w piekle zostanie odebrane to, 偶e Ezergil pomaga艂? - zainteresowa艂 si臋 Michai艂 Leonidowicz.
- Z ca艂kowitym spokojem. Piek艂o jest w tym wzgl臋dzie znacznie bardziej demokratyczne. Wy, ludzie, s艂usznie m贸wicie: „w piekle demokracja, na niebie kr贸lestwo”. Diab艂om jest tak w艂a艣ciwie oboj臋tne, co Ezergil robi艂 na ziemi. Najwa偶niejsze, 偶eby nie 艂ama艂 Prawa i osi膮gn膮艂 za艂o偶ony cel. Je艣li mu si臋 uda艂o, zostanie wysoko oceniony.
Michai艂 Leonidowicz zamy艣li艂 si臋.
- W 偶yciu bym nie przypuszcza艂... - Pokr臋ci艂 g艂ow膮. I wtedy jakby dozna艂 ol艣nienia, i zawo艂a艂: - Chwileczk臋! Czyli wychodzi na to, 偶e b臋d臋 偶y艂 na ziemi niejeden raz?
- M贸wi膮c dok艂adnie, to pa艅skie pi膮te 偶ycie - wyzna艂 wujek, kt贸rego zupe艂nie nie zdziwi艂a zmiana tematu.
- A dok膮d... dok膮d trafia艂a poprzednio moja dusza?
Wujek spochmurnia艂.
- Po co panu ta wiedza? My艣li pan, 偶e b臋dzie panu l偶ej?
- My艣l臋, 偶e nie - odpar艂 Michai艂 Leonidowicz po zastanowieniu. - Prosz臋 mi tylko powiedzie膰... co si臋 stanie z wami. Chodzi mi o to, co si臋 z wami stanie, gdy ludzie zostan膮 stw贸rcami, a ci niegodni rozwiej膮 si臋 w kosmosie?
- Odejdziemy. Nasza praca zostanie zako艅czona. Istniejemy dop贸ty, dop贸ki jeste艣my wam potrzebni. Prawdziwi stw贸rcy nie b臋d膮 nas potrzebowa膰.
- Po prostu znikniecie i ju偶?
- I ju偶. - Skin膮艂 g艂ow膮 wujek. - Rozumiem, do czego pan zmierza, ale my nie mamy duszy, jak wy. Nas nie stworzy艂 B贸g, a wy jeszcze nie mo偶ecie dawa膰 istotom dusz. Dla nas 艣mier膰 nie b臋dzie przej艣ciem w inny stan, ale prawdziwym ko艅cem. Bezpowrotnie i ostatecznie.
- To znaczy, 偶e jeste艣cie 艣miertelni?
- Tak. 呕yjemy bardzo d艂ugo, znacznie d艂u偶ej od was, ale jeste艣my 艣miertelni. Ma艂o tego, mo偶na nas zabi膰.
- Widzia艂em przecie偶 jak pa艅ski... bratanek zosta艂 trzy razy trafiony z pistoletu i tylko potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
No, 偶eby tak do ciebie strzelili trzy razy! Zobaczyliby艣my, jakby艣 g艂ow膮 trz膮s艂! Znalaz艂 si臋 m膮drala...
- Na ziemi rzeczywi艣cie jeste艣my prawie nietykalni... ale jednak mo偶na nas zabi膰. Przy okazji, gdyby Pawe艂 Konstantinowicz strzeli艂 do Alony, to ona by zgin臋艂a. Widzi pan, dla anio艂贸w w waszym 艣wiecie nie istniej膮 przeszkody i zakazy, ale wys艂annika nieba jest w stanie zabi膰 osobnik pozbawiony duszy. Taki, kt贸rego nazywacie bezdusznym, kt贸ry wytrwale zabija w sobie Boga. A przecie偶 takich jest niema艂o. Pami臋ta pan liczb臋 Bestii? To nie 偶arty.
- To znaczy, 偶e gangster m贸g艂 j膮 zg艂adzi膰? - zapyta艂 Michai艂 Leonidowicz i jako艣 tak dziwnie spojrza艂 na dziewczyn臋.
- M贸g艂by i zrobi艂by to - burkn膮艂em. - To ona zas艂oni艂a sob膮 Alosz臋, a potem ja j膮 odepchn膮艂em. Mnie ten mafioso nie m贸g艂 nic zrobi膰, przecie偶 i tak nale偶y do nas.
Michai艂 Leonidowicz skin膮艂 g艂ow膮, jakbym powiedzia艂 co艣, co potwierdza艂o jego my艣li.
Przestraszony wujek spojrza艂 na Alon臋 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- I ona jeszcze w膮tpi, czy dokona艂em s艂usznego wyboru...
Anielica nie odezwa艂a si臋, ja r贸wnie偶.
- A kto m贸g艂by zabi膰 ciebie? - zapyta艂 mnie Michai艂 Leonidowicz.
- Mnie? Pa艅ski przyjaciel Fiodor.
- Diab艂om jest 艂atwiej - u艣miechn膮艂 si臋 krzywo by艂y zwiadowca. - Takich ludzi jak Fiodor jest niewielu. I oni nie zabij膮, je艣li nie zachodzi absolutna konieczno艣膰. Zw艂aszcza kogo艣, kto wygl膮da jak dziecko.
- Nie tylko wygl膮da - wtr膮ci艂 szybko wujek. - Ezergil naprawd臋 jest jeszcze dzieckiem, w naszym rozumieniu...
- W艂a艣nie - burkn膮艂em. - A je艣li chodzi o to 艂atwiej... Spr贸bowa艂by pan mie膰 stale do czynienia z takimi lud藕mi, jak ten Pawe艂 Konstantinowicz. A na ziemi... To prawda, 偶e na ziemi nie艂atwo nas zabi膰, ale za to u was jest wiele miejsc dla nas niedost臋pnych. Jeste艣my tu bardziej ograniczeni. Czyli wszystko jest sprawiedliwie.
Wujek wsta艂.
- Dobrze. Michaile, opowiedzieli艣my panu wiele rzeczy, o kt贸rych w zasadzie nie powinien pan wiedzie膰. Nie b臋d臋 偶膮da艂, 偶eby da艂 mi pan s艂owo, 偶e nie b臋dzie pan o tym rozpowiada艂. I tak pan nie b臋dzie. Poza tym, nikt by panu nie uwierzy艂. Pan sam nie do ko艅ca zosta艂 przekonany. Przecie偶 ca艂y czas uwa偶a pan, 偶e to, co si臋 dzieje, to tylko czyj艣 kawa艂.
Nie czekaj膮c na odpowied藕 majora, wujek machn膮艂 skrzyd艂ami i po chwili znale藕li艣my si臋 na tej ulicy, z kt贸rej przedtem zostali艣my zabrani. Ludzie mijali nas, nie zauwa偶aj膮c. Wujek odwr贸ci艂 si臋 do by艂ego zwiadowcy.
- Do widzenia, Michaile Leonidowiczu. My艣l臋, 偶e jeszcze si臋 spotkamy.
Wyci膮gn膮艂 d艂o艅, Michai艂 Leonidowicz u艣cisn膮艂 j膮 mocno. Ja te偶 zrobi艂em krok do przodu i po偶egna艂em si臋. Alona r贸wnie偶; jej r臋k臋 Michai艂 przytrzyma艂 d艂u偶ej.
- Zdaje si臋, 偶e jednak wam wierz臋 - powiedzia艂. - A ty naprawd臋 jeste艣 dzieln膮 dziewczyn膮. Broni艂a艣 innych, ryzykuj膮c w艂asnym 偶yciem, cho膰 wiedzia艂a艣, 偶e potem... potem nie b臋dzie ju偶 nic.
- Pan r贸wnie偶 ryzykowa艂 - zauwa偶y艂a Alona. - Nie wierz膮c w piek艂o, raj i nast臋pne 偶ycie.
- Tak... Ale wiesz, mnie jednak by艂o l偶ej. Nawet najbardziej niewierz膮cy z nas w g艂臋bi duszy wierzy, 偶e tam, poza granic膮, mimo wszystko co艣 jest...
Alona zmarszczy艂a brwi, zastanawiaj膮c si臋 nad jego s艂owami. A Michai艂 Leonidowicz pu艣ci艂 w ko艅cu jej r臋k臋, pomacha艂 nam, a potem odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂. Dziewczyna ockn臋艂a si臋 z zamy艣lenia, pobieg艂a za nim.
- Misza!... Niech pan zaczeka. Ja tylko... chcia艂am panu powiedzie膰, 偶e my te偶 wierzymy. Wie pan, ka偶dy z nas... i diabe艂, i anio艂 wierzy, 偶e je艣li dobrze wykonuje swoj膮 prac臋, to B贸g... po 艣mierci... potem... no, generalnie wierzymy, 偶e gdy umrzemy, to narodzimy si臋 jako ludzie... 偶e ka偶dy z nas po 艣mierci stanie si臋 cz艂owiekiem.
Michai艂 Leonidowicz zamar艂 i patrzy艂 na ni膮 oszo艂omiony. Alona nie czekaj膮c na jego odpowied藕, odwr贸ci艂a si臋 i pobieg艂a do nas.
Wujek po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu.
- No i co, or艂y, wracamy do domu? Praca sko艅czona?
Popatrzyli艣my z Alon膮 na siebie i u艣miechn臋li艣my si臋.
- Tak. - Skin臋li艣my g艂owami.
- A wi臋c w drog臋... - powiedzia艂 wujek i rozpostar艂 skrzyd艂a...
Cz臋艣膰 pi膮ta
Rozdanie s艂onik贸w
Rozdzia艂 1
Stali艣my we tr贸jk臋 na dworcu w pobli偶u Pa艂acu Sprawiedliwo艣ci. Zerka艂em niespokojnie na wznosz膮c膮 si臋 nieopodal budowl臋. Dlaczego, wracaj膮c z ziemi, wszyscy - i diab艂y, i anio艂y - musz膮 znale藕膰 si臋 w艂a艣nie tutaj? Niestety, by艂a to jedna z podstawowych i niezmiennych zasad. Na ziemi臋 mo偶na by艂o wyruszy膰 zar贸wno z piek艂a, jak i z raju, ale wraca艂o si臋 wy艂膮cznie tutaj. Wyobra偶am sobie, jak musia艂y si臋 czu膰 anio艂y i diab艂y sze艣膰set lat temu, gdy szala艂y wojny religijne. Oto trwa walka mi臋dzy skrzydlatym a ogoniastym, kto艣 wygra艂, kto艣 przegra艂, ale obaj s膮 藕li - i nagle, wracaj膮c z ziemi, l膮duj膮 w tym samym miejscu - obok Pa艂acu! A przecie偶 nawet nie mo偶na tu powiedzie膰, co si臋 my艣li o przeciwniku, bo od razu wraca jeszcze gorsze zmaterializowane przekle艅stwo. Nawet nie mo偶na sobie ul偶y膰 z艂orzeczeniem... Jednym s艂owem, kicha.
Wujek wzi膮艂 rzeczy Alony i poszed艂 na dworzec, w stron臋 poci膮gu. Jasne, a ja musz臋 sam d藕wiga膰 swoje baga偶e... Zawsze to samo... Nie, nie ma sprawiedliwo艣ci na tym 艣wiecie...
Wujek podszed艂 do 艂awki i postawi艂 na niej walizk臋. Usiad艂em obok.
- Jeste艣my na miejscu. Wybacz, Ezergilu, ale nie b臋d臋 ci臋 odprowadza艂. My艣l臋, 偶e sam trafisz.
A nie m贸wi艂em, 偶e nie ma sprawiedliwo艣ci?...
- Mam do za艂atwienia pewne niecierpi膮ce zw艂oki sprawy. Ty i Alona mo偶ecie si臋 teraz po偶egna膰 - zako艅czy艂.
Alona niepewnie podesz艂a do mnie ze smutnym u艣miechem.
- Zdaje si臋, 偶e nasza wsp贸lna przygoda dobieg艂a ko艅ca... - zauwa偶y艂a, spuszczaj膮c g艂ow臋.
- Zdaje si臋, 偶e tak - przyzna艂em. Dziwne... Zupe艂nie nie wiedzia艂em, co powiedzie膰. Zwykle nie mam takich problem贸w, a teraz nie mog艂em skleci膰 jednego zdania.
- Ale przecie偶 mo偶emy si臋 jeszcze spotka膰? - zapyta艂a.
- Aha - przyzna艂em bez entuzjazmu.
Oboje rozumieli艣my, 偶e ja jestem diab艂em, a ona anio艂em i mi臋dzy nami zieje przepa艣膰. Gdy spotkamy si臋 nast臋pnym razem, mo偶emy mie膰 zupe艂nie r贸偶ne zadania, kto wie? Wtedy zauwa偶y艂em, 偶e wujek przygl膮da si臋 nam z u艣miechem. Co on w tym widzi 艣miesznego? Pewnie znowu co艣 knuje... Ciekawe, o czym teraz my艣li... Dziewczyna, pod膮偶aj膮c za moim wzrokiem, drgn臋艂a nagle.
- Panie Monterrey... - zacz臋艂a niepewnie. - M贸wi艂 pan, 偶e mog臋 zosta膰 bardzo dobrym anio艂em?
- Zgadza si臋 - skin膮艂 g艂ow膮 wujek.
- A Ezergil? Czy on m贸g艂by zosta膰 anio艂em?
A偶 si臋 zakrztusi艂em. Ale propozycja! Wujek u艣miechn膮艂 si臋.
- Rozumiem, do czego zmierzasz. Czy m贸j bratanek m贸g艂by by膰 anio艂em? My艣l臋, 偶e tak i to ca艂kiem niez艂ym, pod warunkiem, 偶e zrezygnuje z cz臋艣ci siebie. Ale czy zadowoli ci臋 cz臋艣膰 Ezergila? Czy ci wystarczy?
- Ale... to co my mamy zrobi膰?!
My?! Te偶 co艣! A czy kto艣 mnie spyta艂 o zdanie, zainteresowa艂 si臋, czego ja chc臋? Musz臋 im koniecznie przypomnie膰, 偶e te偶 mam prawo g艂osu...
- Wujek ma bez w膮tpienia racj臋 - zauwa偶y艂em. - Nie wiem zupe艂nie, co mia艂bym robi膰 w raju. Po miesi膮cu zwariowa艂bym z nud贸w. Nie, to nie dla mnie... Jestem zadowolony z mojej obecnej sytuacji. Ale ty... Pos艂uchaj, z ciebie wyszed艂by 艣wietny diabe艂! Co ty na to? Pod moim kierownictwem...
Na twarzy Alony odmalowa艂o si臋 takie przera偶enie, 偶e zamilk艂em. Wujek zn贸w si臋 u艣miechn膮艂. Co go niby tak bawi?
- Tak, to jest problem - rzek艂. - Zdaje si臋, 偶e nie chcecie si臋 rozstawa膰. Musz臋 przyzna膰, 偶e tego si臋 nie spodziewa艂em. Ale... W ko艅cu jestem anio艂em czy nie? Chcia艂bym zaproponowa膰 wam inn膮 drog臋. Ale uprzedzam, 偶e jest bardzo trudna. By膰 mo偶e nie starczy wam si艂, 偶eby ni膮 p贸j艣膰.
- Trudna, m贸wisz? - u艣miechn膮艂em si臋 zjadliwie. S艂owa wujka diablo przypomina艂y wyzwanie. - No, no, wi臋c co to za droga?
Alona zerkn臋艂a niepewnie na m贸j u艣miech i demonstracyjnie westchn臋艂a, jakby chcia艂a powiedzie膰: niczego innego si臋 po tobie nie spodziewa艂am. A przy tym patrzy艂a na wujka z nie mniejsz膮 niecierpliwo艣ci膮 ni偶 ja. A on 艣mia艂 si臋 ju偶 otwarcie.
- Droga jest trudna, jak ka偶da droga, kt贸r膮 idzie si臋 pierwszy raz. Wspomina艂em ju偶, 偶e wasze dzia艂ania obserwowano r贸wnie uwa偶nie i w piekle, i w raju. Swoimi sukcesami udowodnili艣cie, 偶e diab艂y i anio艂y mog膮 wsp贸艂pracowa膰 w imi臋 osi膮gni臋cia wsp贸lnego celu. Teraz pozostaje ju偶 tylko przekona膰 rz膮dz膮cych, 偶e po艂膮czone dru偶yny diab艂贸w i anio艂贸w mog膮 istnie膰, 偶e b臋dzie to z korzy艣ci膮 dla rozwi膮zania wielu specyficznych zada艅, z kt贸rymi jedna tylko strona nie mo偶e sobie poradzi膰. Jednak w piekle i raju bardzo 偶ywe s膮 stare przes膮dy i uprzedzenia; nie zapominajcie, 偶e rz膮dz膮cy dorastali w epoce wojen. I chocia偶 wasz przyk艂ad zachwia艂 ich przekonaniami, to jednak nie rozwia艂 wszystkich w膮tpliwo艣ci. Jestem got贸w wyst膮pi膰 z inicjatyw膮 utworzenia pierwszego po艂膮czonego oddzia艂u, ale... czy jeste艣cie przygotowani na tak膮 odpowiedzialno艣膰? B臋dziecie musieli bardzo si臋 stara膰, by przekona膰 wszystkich, 偶e wsp贸艂praca anio艂贸w i diab艂贸w mo偶e przynie艣膰 ogromne korzy艣ci.
Ja ju偶 wszystko zrozumia艂em.
- O, my艣l臋, 偶e zdo艂amy przekona膰 wszystkich o naszej po偶yteczno艣ci.
Alona popatrzy艂a na m贸j u艣miech i westchn臋艂a z udawanym wsp贸艂czuciem:
- Biedni rz膮dz膮cy, jeszcze nie wiedz膮, z kim si臋 zwi膮zali...
Roze艣mieli艣my si臋 wszyscy troje, jednak wujek szybko spowa偶nia艂.
- 呕arty 偶artami, ale czy rozumiecie, co to znaczy przeciera膰 szlaki, by膰 pionierami? Co znaczy zmienia膰 艣wiat? Czy zdajecie sobie spraw臋, ilu b臋dziecie mie膰 wrog贸w po obu stronach. Wielu nie spodoba si臋 takie zbli偶enie diab艂贸w i anio艂贸w? I je艣li anio艂y b臋d膮 was obserwowa膰, rejestruj膮c ka偶d膮 wasz膮 wpadk臋, to diab艂y b臋d膮 wam bardzo aktywnie przeszkadza膰. Wasze sukcesy b臋d膮 pomniejszane, a potkni臋cia wyolbrzymiane do granic absurdu. Jeste艣cie gotowi na podobne wyzwanie?
Popatrzyli艣my na siebie z Alon膮. Nawet nie zauwa偶y艂em, kiedy jej d艂o艅 znalaz艂a si臋 w mojej. Nie odrywaj膮c oczu od dziewczyny, skin膮艂em g艂ow膮.
- Tak - powiedzia艂em.
- Tak - powt贸rzy艂a jak echo.
Wujek pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Ech, m艂odo艣膰, m艂odo艣膰... Ja te偶 w waszym wieku my艣la艂em, 偶e mog臋 zmieni膰 艣wiat... Jednak, o dziwo, wam mo偶e si臋 to uda膰. Powodzenia, dzieciaki. Oczywi艣cie, zawsze b臋d臋 z wami i pomog臋 w miar臋 mo偶liwo艣ci. Niech was b艂ogos艂awi...
- No, no, no! - Odskoczy艂em szybko. - Tylko bez tych waszych sztuczek!
- Ezergilu, nie b膮d藕 taki przes膮dny. Po prostu chcia艂em wam 偶yczy膰 powodzenia.
- Za艂贸偶my, 偶e ju偶 to zrobi艂e艣. O, jest m贸j poci膮g! - Z艂apa艂em swoje torby. - Do widzenia, wujku! Do zobaczenia, Alka! Napisz臋 do ciebie, jak tylko sko艅czy si臋 to zamieszanie z zaliczeniem praktyki.
- Ja te偶 do ciebie napisz臋! - Alona macha艂a mi r臋k膮. - Tylko nie wa偶 si臋 m贸wi膰 do mnie Alka!
U艣miechn膮艂em si臋 szelmowsko i znikn膮艂em w wagonie. Poci膮g sta艂 tu nied艂ugo i ju偶 pi臋膰 minut p贸藕niej, nabieraj膮c pr臋dko艣ci, ruszy艂 do piek艂a. A ja jeszcze przez jaki艣 czas sta艂em przy oknie, patrz膮c tam, gdzie zosta艂 wujek i anielica. Za oknem przesuwa艂y si臋 lasy i jeziora, ale ja ci膮gle mia艂em przed oczami peron i machaj膮c膮 mi na po偶egnanie Alon臋...
*
Nareszcie w domu! Nawet nie zdawa艂em sobie sprawy, jak si臋 za wszystkim tutaj st臋skni艂em! Zdawa艂o mi si臋, 偶e nawet powietrze jest czystsze ni偶 gdzie indziej... Zreszt膮, mo偶liwe, 偶e wcale mi si臋 nie zdawa艂o. W ko艅cu u nas nie ma tylu samochod贸w, co na ziemi. Mo偶e to i lepiej...
Szed艂em do domu, d藕wigaj膮c wszystkie swoje rzeczy, kt贸re wujek jakim艣 cudem zdo艂a艂 dostarczy膰 do przedzia艂u. M贸g艂by przecie偶 odes艂a膰 je od razu do domu. Ale nie, musz臋 teraz targa膰 ten ca艂y nab贸j... Wchodz膮c na podw贸rko, zobaczy艂em kilku koleg贸w z klasy, kt贸rzy powitali mnie wsp贸艂czuj膮cymi spojrzeniami.
- Ezergil, no i jak to tak? - zapyta艂 Turon, podchodz膮c bli偶ej. Pozostali otoczyli mnie ko艂em.
- Co „jak to tak”? - zdumia艂em si臋, stawiaj膮c baga偶e na ziemi.
- Ta sprawa z Ksefonem - doda艂 Melissa. - By艂 tu niedawno, tr膮bi艂 o swoim zwyci臋stwie i o tym, jak uda艂o mu si臋 ciebie oszuka膰.
- Aa, to... - Odetchn膮艂em z ulg膮. Ju偶 my艣la艂em, 偶e pod moj膮 nieobecno艣膰 co艣 si臋 sta艂o w domu. - Bywa... - Zrobi艂em smutn膮 min臋. - Pomyli艂em si臋... ale co tam si臋 tym przejmowa膰, niewa偶ne.
Wszyscy westchn臋li ze wsp贸艂czuciem, w naszej klasie ma艂o kto lubi艂 Ksefona.
- A to prawda, 偶e chcesz si臋 przenie艣膰 do raju? - wyrwa艂 si臋 znowu Melissa. - Ksefon m贸wi艂, 偶e sprzeda艂e艣 si臋 jakiej艣 anielicy.
- Wcale nie jakiej艣! - wkurzy艂em si臋 od razu. - I wcale si臋 nie sprzeda艂em! Ksefon jak zwykle nic nie rozumie!
- Aha... - za艣mia艂 si臋 Werilij - wi臋c anio艂 jednak by艂. Gadaj, Ezergil, 艂adna?
Zamkn膮艂em oczy i przywo艂a艂em z pami臋ci twarz Alony.
- Ona jest... niezwyk艂a - westchn膮艂em.
Wszyscy si臋 roze艣miali.
- Chyba si臋 domy艣lam, dlaczego Ksefon wygra艂 - zauwa偶y艂 Turon. - Ten anio艂 na pewno ci przeszkadza艂. A ty jako prawdziwy rycerz, nie mog艂e艣 wygra膰 z dam膮.
Tym razem 艣miech by艂 jeszcze g艂o艣niejszy, ale serdeczny, dobroduszny.
- Ech... - westchn膮艂em tylko z rozmarzeniem.
- Zdaje si臋, 偶e dla tego twojego anio艂a faktycznie warto by艂o zosta膰 na drugi rok - zauwa偶y艂 Werilij, klepi膮c mnie po ramieniu.
Podnios艂em z ziemi swoje baga偶e i zarzuci艂em na plecy.
- Jeszcze zobaczymy, kto zostanie na drugi rok... Dobrze, s艂uchajcie, czas na mnie. Pewnie rodzice nie mog膮 si臋 mnie doczeka膰.
Nie zadawali wi臋cej pyta艅, znali mnie i wiedzieli, 偶e i tak nie odpowiem. Przeszed艂em przez ogr贸d i wszed艂em na ganek. Drzwi by艂y otwarte, wi臋c nie musia艂em wyci膮ga膰 kluczy.
- Ciesz臋 si臋, 偶e panicz wr贸ci艂, paniczu - us艂ysza艂em g艂os naszego domowego.
- Ja te偶 si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 wi... ee... s艂ysz臋, Nafania.
Otworzy艂em drzwi, wszed艂em do przedpokoju, jednak tu czeka艂a niemi艂a niespodzianka w postaci brata.
- Aha! - zawo艂a艂 zadowolony. - Jeste艣! Zawali艂e艣 praktyk臋 i teraz spokojnie wracasz do domu, co?! Nie wstyd ci?! Taki obciach! Ja nigdy nie zostawa艂em na drugi rok. W kogo艣 ty si臋 wrodzi艂, nieuku?!
- Spadaj - burkn膮艂em. Przypomnia艂em sobie, 偶e brat nie wiedzia艂, jakie mam zadanie praktyczne, s艂ysza艂 tylko, 偶e chodzi艂o o jak膮艣 dusz臋 i to wszystko. W takim razie sam jest sobie winien. Skoro nie interesuje si臋 sprawami rodzonego brata, niech sobie teraz gada, zobaczymy, jak b臋dzie 艣piewa艂, gdy przynios臋 wyniki ze szko艂y. - Na pewno nie w ciebie, geniuszu - doko艅czy艂em.
- Jeszcze pyskujesz?!
- Zoreg, zostaw dziecko w spokoju. - Do przedpokoju wyszed艂 ojciec. Mia艂 na sobie stary podkoszulek i podarte dresy, nawet si臋 nie przebra艂 na przyjazd rodzonego syna, a przecie偶 nie by艂o mnie a偶 dziesi臋膰 dni! - Nie widzisz, 偶e ch艂opak zm臋czony po podr贸偶y?
- Ale, tato, przecie偶 ten nicpo艅 zawali艂 praktyk臋! Wstyd dla ca艂ej rodziny!
- Zawali艂, i co z tego? - spyta艂 niewinnie m贸j ojciec. Odwr贸ci艂 si臋 do mnie, i gdy Zoreg nie m贸g艂 ju偶 widzie膰 jego twarzy, mrugn膮艂. Oczywi艣cie! Ojciec na pewno zna艂 moje zadanie, zna艂 te偶 wynik. Wujek mu przekaza艂, co trzeba.
- Nic mu wi臋cej nie powiesz? - oburzy艂 si臋 m贸j brat.
No c贸偶, rozumiem go. Rodzice zawsze stawiali mnie za przyk艂ad, to si臋 teraz odgrywa艂, napawaj膮c si臋 moj膮 kl臋sk膮. Sk膮d si臋 bior膮 tacy bracia? Powinien wesprze膰 m艂odszego, a tu nie, jeszcze by nog臋 podstawi艂. Czekaj, bratku... Ciekaw jestem, czy zosta艂o mi jeszcze troch臋 sadzy...
Chyba Zoreg domy艣li艂 si臋, 偶e co艣 knuj臋, bo zawo艂a艂:
- O, tato, sp贸jrz tylko na niego! Zn贸w jakie艣 dra艅stwo wymy艣li艂! Wcale nie czuje si臋 winny!
- To nie dawaj mu powod贸w do robienia dra艅stw - uci膮艂 ojciec. Podszed艂 do mnie i wzi膮艂 mnie za 艂okie膰. - Chod藕my do mojego gabinetu, tam mi o wszystkim opowiesz.
- S艂usznie! Nak艂ad藕 mu po uszach! - wyrwa艂 si臋 m贸j braciszek, opacznie odczytuj膮c s艂owa ojca.
Nie zareagowali艣my na jego krzyki.
Jednak zanim ojciec wpu艣ci艂 mnie do gabinetu, wpad艂a mama.
- Syneczku! - zawo艂a艂a i rozp艂aka艂a si臋, biegn膮c do mnie. - Nareszcie wr贸ci艂e艣 z tej zepsutej i okrutnej ziemi! Jeste艣 ca艂y? Nic ci臋 nie boli? Ci 藕li, podst臋pni ludzie nic ci nie zrobili? - wykrzykiwa艂a, jednocze艣nie ogl膮daj膮c mnie i szukaj膮c z艂ama艅 albo siniak贸w.
- Cicho, kobieto! - hukn膮艂 ojciec. - Syn wr贸ci艂 z pierwszego samodzielnego zadania, mo偶na powiedzie膰, 偶e sta艂 si臋 m臋偶czyzn膮, a ty... ty zachowujesz si臋 jak kwoka!
- Sam b膮d藕 cicho! - odci臋艂a si臋 mama. - Znalaz艂 si臋 m臋偶czyzna! Ile razy prosi艂am ci臋, wielki m臋偶czyzno, 偶eby艣 zrobi艂 cieplarni臋 dla moich kwiat贸w? To niby nie jest m臋skie zadanie?! P贸ki sama si臋 za to nie wzi臋艂am, nie doczeka艂am si臋 od ciebie pomocy! A wszystko...
Ojciec speszy艂 si臋.
- Dobrze, ju偶 dobrze. - Jego g艂os nie brzmia艂 ju偶 wojowniczo, raczej pojednawczo. - Widzisz przecie偶, 偶e nic mu si臋 nie sta艂o, jest ca艂y i zdrowy, wi臋c czego jeszcze chcesz?
Sta艂em z boku i d艂uba艂em noskiem kapcia w pod艂odze. Z do艣wiadczenia wiedzia艂em, 偶e takie spory mog膮 si臋 ci膮gn膮膰 w niesko艅czono艣膰 i najlepsze, co mog艂em zrobi膰, to nie odzywa膰 si臋; zw艂aszcza, 偶e obiektem k艂贸tni by艂em w艂a艣nie ja. Kiedy艣 zrobi艂em ten b艂膮d i si臋 wtr膮ci艂em, oberwa艂em w贸wczas od obu stron. Ju偶 lepiej postoj臋 sobie z boku... A niech mnie! I to si臋 nazywa wr贸ci膰 w zacisze domowego ogniska! Na ziemi lata艂em ca艂ymi dniami jak z pieprzem, prawie bez chwili wytchnienia, wracam do domu, a tu te偶 nie dadz膮 spokojnie odpocz膮膰. Mama jest przekonana, 偶e tylko ona wie, jak troszczy膰 si臋 o dum臋 i chlub臋 rodziny, ojciec jest pewien, 偶e on. Dos艂ownie rozkoszuj膮 si臋 tymi k艂贸tniami... A czy kto艣 pomy艣la艂, jak ja si臋 czuj臋? Czy chocia偶 raz spytali t臋 dum臋 i chlub臋, czego ona by chcia艂a? Zreszt膮, nie ma sensu przejmowa膰 si臋 takimi drobiazgami, 艂atwiej jest siedzie膰 cicho, a potem zrobi膰 wszystko po swojemu. Szkoda nerw贸w...
Ojcu jednak uda艂o si臋 wyrwa膰 mnie z r膮k mamy i zaci膮gn膮膰 do gabinetu. Posadzi艂 mnie w fotelu dla czcigodnych go艣ci, sam usiad艂 obok.
- Opowiadaj. Tw贸j marnotrawny wuj oczywi艣cie m贸wi艂 mi co艣 o twoich przygodach, ale sam rozumiesz, 偶e nie do ko艅ca mu wierz臋. Czego mo偶na si臋 spodziewa膰 po diable, kt贸ry przekwalifikowa艂 si臋 na anio艂a?
Uprzejmie skin膮艂em g艂ow膮, a potem zacz膮艂em m贸wi膰.
- I ty... ty zwi膮za艂e艣 si臋 z tym... tym anio艂em?! - oburzy艂 si臋 ojciec. - Nie mog艂e艣 obej艣膰 si臋 bez niego?
- Bez niej, tato - poprawi艂em.
- Tym gorzej! Nie do艣膰, 偶e anio艂, to jeszcze kobieta! Gdybym ja by艂 na miejscu w艂adcy raju, nie pozwoli艂bym kobiecie nawet zbli偶y膰 si臋 do skrzyde艂!
- Mo偶e w艂a艣nie dlatego nie zosta艂e艣 do tej pory w艂adc膮 raju - nie wytrzyma艂em.
Ojciec pu艣ci艂 moj膮 uwag臋 mimo uszu i nadal t艂umaczy艂, jaki b艂膮d pope艂ni艂em, wi膮偶膮c si臋 z anio艂em. Grzecznie kiwa艂em g艂ow膮 - przecie偶 nie b臋d臋 si臋 z nim k艂贸ci艂.
Ojciec troch臋 och艂on膮艂 i poprosi艂, 偶ebym opowiada艂 dalej. Za ka偶dym razem, gdy wspomina艂em o Alonie, krzywi艂 si臋. Je艣li m贸wi艂em o jakich艣 jej potkni臋ciach zadowolony klepa艂 si臋 po kolanie, wo艂aj膮c: „A nie m贸wi艂em?! Ale czego si臋 spodziewa膰 po aniele!”. Je艣li za艣 przeciwnie, chwali艂em Alon臋, podkre艣laj膮c jej pomoc, czasem niezast膮pion膮, ojciec tylko wygina艂 wargi w niech臋tnym grymasie.
- To ju偶 nie mog艂e艣 sam pomy艣le膰! - burcza艂. - Ju偶 nie masz jej za co chwali膰... I w og贸le, co ty j膮 tak wychwalasz? Zapami臋taj, nigdy nie wi膮偶 si臋 z anio艂ami! Zrobi膮 ci wod臋 z m贸zgu... - Przerwa艂 nagle, patrz膮c na mnie podejrzliwie. - Mam nadziej臋, 偶e nie nam贸wi艂a ci臋, 偶eby艣 przeni贸s艂 si臋 do anio艂贸w?
- Nie, nie. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Zreszt膮 za nic bym nie poszed艂.
- I dobrze.
- Ale proponowa艂a.
- O! Prosz臋! A nie m贸wi艂em?! Wszystkie anio艂y s膮 podst臋pne i przebieg艂e! Zale偶y im tylko na jednym: aby niewinne, niedo艣wiadczone diab艂y wpad艂y w ich sieci!
- A ja zaproponowa艂em, 偶eby przesz艂a do diab艂贸w.
- Ha! Za艂o偶臋 si臋, 偶e odm贸wi艂a!
- Tak. I dlatego zaprosi艂em j膮 w go艣ci.
- A nie m贸wi艂em... Co?! Co zrobi艂e艣?! Zaprosi艂e艣 anio艂a w go艣ci?!
- Aha. - Skin膮艂em spokojnie g艂ow膮, nie zwracaj膮c uwagi na reakcj臋 taty.
- Matka! Czy ty to s艂yszysz?! - Zerwa艂 si臋 z fotela, otworzy艂 na o艣cie偶 drzwi gabinetu, wychylaj膮c si臋 niemal do polowy. Mama, przestraszona krzykiem, wybieg艂a do przedpokoju. - Czy ty s艂ysza艂a艣, co wymy艣li艂 nasz syn?! Zaprosi艂 w go艣ci anio艂a! To艣my si臋 doczekali! Jeszcze nie zd膮偶y艂em przywykn膮膰, 偶e m贸j w艂asny brat zosta艂 skrzydlatym, a tu zdradza mnie m贸j w艂asny syn!
- Ej... - obrazi艂em si臋. - Wcale nie chc臋 zosta膰 anio艂em! Przeciwnie, mo偶e dzi臋ki temu uda mi si臋 j膮 przekona膰, 偶eby zosta艂a diab艂em.
Mama obrzuci艂a mnie d艂ugim spojrzeniem, chyba nie wierzy艂a, 偶e z mojej strony to tylko fortel.
- Wiesz co, Ezergilu? Id藕 do przedszkola po siostr臋.
- Ale mamo, ja dopiero co wr贸ci艂em! Musz臋 odpocz膮膰!
- Nic ci si臋 nie stanie, jak si臋 przelecisz. Poza tym my艣l臋, 偶e taki spacer jest przyjemniejszy ni偶 s艂uchanie wrzask贸w twojego ojca.
- Ja nie wrzeszcz臋! Ja tylko daj臋 wyraz swojemu oburzeniu! I niech tylko ta twoja anielica si臋 tu zjawi! Ju偶 j膮 ugoszcz臋! Tak j膮 ugoszcz臋! - I wtedy ojciec przesta艂 krzycze膰, za to do艣膰 spokojnie zapyta艂: - A w艂a艣nie, kiedy ona ma tu przyjecha膰?
- Um贸wili艣my si臋, 偶e najpierw zdamy praktyk臋. Musimy przecie偶 przygotowa膰 sprawozdanie... Wi臋c my艣l臋, 偶e za jakie艣 dwa tygodnie.
- Nawet dok艂adnie nie wie! Ha! - zawo艂a艂 m贸j ojciec. - Ale to nic, ju偶 ja was przyjm臋! O, na d艂ugo zapami臋tacie te odwiedziny! Anio艂 w moim domu?! Nigdy!!!
Czym pr臋dzej wybieg艂em z mieszkania. Faktycznie, lepiej si臋 przej艣膰, ni偶 tego s艂ucha膰. Ojciec b臋dzie jeszcze d艂ugo szala艂. Hm, je艣li w drodze do przedszkola wst膮pi臋 do przyjaciela, zejdzie jeszcze troch臋 czasu... A potem p贸jd臋 z siostr膮 do parku na karuzel臋... Tak, do chwili naszego powrotu wapniak powinien si臋 ju偶 uspokoi膰. Mo偶e nie powinienem by艂 wali膰 go t膮 wiadomo艣ci膮 jak obuchem? Mo偶e nale偶a艂o go przygotowa膰?... Ale z drugiej strony, teraz ma wi臋cej czasu, 偶eby pogodzi膰 si臋 z faktami...
*
Przez kilka nast臋pnych dni nie dzia艂o si臋 nic specjalnego, w艂a艣ciwie jeden dzie艅 by艂 podobny do drugiego... Z atrakcji: poszed艂em do szko艂y i zameldowa艂em dyrektorowi o zako艅czeniu praktyki. Ten powita艂 mnie zadowolonym u艣miechem i oznajmi艂, 偶e Wikientij jeszcze niczego nie podejrzewa. Nie chcia艂 nawet s艂ucha膰 mojego ustnego raportu.
- Wszystko sobie przeczytam w sprawozdaniu. - Machn膮艂 r臋k膮. - Ciekaw jestem, co ty tam nawymy艣lasz...
Zrozumia艂em, 偶e moje przygody na ziemi nie s膮 dla niego tajemnic膮. Bardzo dobrze... Mog艂em mie膰 b艂og膮 pewno艣膰, 偶e dyrektor b臋dzie milcza艂, r贸wnie dobrze jak ja rozumia艂, 偶e pewnych... ee... szczeg贸艂贸w lepiej nie wywleka膰 na 艣wiat艂o dzienne.
Wychodz膮c ze szko艂y, wpad艂em na Ksefona i od razu zrobi艂em kwa艣n膮 min臋, na co on odpowiedzia艂 szcz臋艣liwym u艣miechem. A pewnie... „Dobry uczynek zrobi艂em, s膮siadowi 艣wini臋 pod艂o偶y艂em”... Tak, to ca艂y on...
Co zrobi膰, drobny bies zawsze b臋dzie drobnym biesem... Przez minut臋 ze sm臋tn膮 min膮 s艂ucha艂em kpin Ksefona, a potem uciek艂em, w przeciwnym razie wybuchn膮艂bym 艣miechem przy nim. Nad臋ty ba艂wan!
Potem nie zjawia艂em si臋 ju偶 w szkole; jak donie艣li mi przyjaciele, Ksefon niemal偶e tam nocowa艂, czyhaj膮c na mnie. Prosz臋, prosz臋, do jakich po艣wi臋ce艅 zdolni s膮 niekt贸rzy, 偶eby tylko napawa膰 si臋 cierpieniem innych... C贸偶, b臋d臋 musia艂 podzi臋kowa膰 mu za te czuwania... przy okazji. A na razie musz臋 przygotowa膰 sprawozdanie.
Przez trzy dni praktycznie nie wychodzi艂em z domu. Zamkni臋ty w pokoju skrupulatnie opisywa艂em swoje przygody, przemy艣lenia i mo偶liwe warianty rozwi膮zania postawionego problemu. Pisa艂em r贸wnie偶, dlaczego wybra艂em w艂a艣nie t臋, a nie inn膮 drog臋. Jednocze艣nie nie mog艂em da膰 si臋 porwa膰 natchnieniu, 偶eby nie naskroba膰 zbyt wiele. Zreszt膮, zawsze mo偶na wprowadzi膰 poprawki, 偶eby do sprawozdania nie trafi艂o to, co nie powinno.
Od czasu do czasu do drzwi dobija艂 si臋 Zoreg. Pewnie chcia艂 si臋 porozkoszowa膰 ha艅b膮 m艂odszego brata. Zabawny z niego diabe艂...
Czwartego dnia niewoli przyjecha艂 do nas wujek. O jego wizycie dowiedzia艂em si臋, s艂ysz膮c ryk ojca:
- Zn贸w tego anio艂ka tutaj przynios艂o?! Znowu b臋dzie pr贸bowa艂 sprowadzi膰 niewinne diab艂y na z艂膮 drog臋?! Co, chcia艂e艣 mojego syna przerobi膰 na skrzydlatego?! Nic z tego nie b臋dzie!
Czym pr臋dzej otworzy艂em drzwi i dzi臋ki temu us艂ysza艂em drwi膮c膮 odpowied藕 wujka:
- Ezergila na anio艂a? 呕eby mi ca艂y raj wywr贸ci艂 do g贸ry nogami? Nigdy! Poza tym nie s膮dz臋, 偶eby chcia艂 pracowa膰 u nas.
- Wcale nie chc臋 - zapewni艂em, wychodz膮c z pokoju. - Jak tam Alona?
Ojciec wyda艂 z siebie gniewny ryk i popatrzy艂 na mnie oburzony. Wujek u艣miechn膮艂 si臋.
- W porz膮dku. Co prawda nie widzia艂em jej od dw贸ch dni, pisze sprawozdanie. Podejrzewam, 偶e ty r贸wnie偶?
Westchn膮艂em.
- Ech... Nied艂ugo dostan臋 odcisk贸w. Musz臋 sobie sprawi膰 komputer, taki, jak maj膮 ludzie.
Ojciec spojrza艂 na mnie z jeszcze wi臋ksz膮 w艣ciek艂o艣ci膮.
- Nie wspominaj nawet o tych nowomodnych zabawkach! Przez tysi膮ce lat 偶yli艣my bez ludzkich rzeczy i jeszcze nie tyle prze偶yjemy! Co ci si臋 nie podoba w pi贸rze-samopisie? Dyktujesz mu, a ono pisze! Lepsze ni偶 te twoje... putery.
- Co mi si臋 nie podoba? - oburzy艂em si臋. - Wszystko by mi si臋 podoba艂o, gdyby to twoje pi贸ro umia艂o pisa膰! W trzyliterowym s艂owie robi cztery byki! Trzeba mie膰 nie lada zdolno艣ci, 偶eby w s艂owie „rozwi膮zanie” napisa膰 wsz臋dzie „j”!
Wujek zachichota艂.
- Goszter, na twoim miejscu pos艂ucha艂bym syna. To my, starzy, lubimy 偶y膰 po staremu, a m艂odych ci膮gnie post臋p.
Ojciec pomrucza艂 co艣 niepochlebnego o anio艂ach lubi膮cych dawa膰 niepotrzebne rady, ale Monterrey tylko si臋 u艣miechn膮艂.
- Czy ci si臋 to podoba czy nie, b臋dziesz musia艂 ust膮pi膰 synowi albo wiecznie b臋dziesz go mia艂 pod swoj膮 opiek膮. M艂odzi musz膮 pope艂nia膰 w艂asne b艂臋dy. Kiedy艣 my te偶 byli艣my przekonani, 偶e post臋p zmieni ludzi na lepsze...
Ech, chcia艂bym pos艂ucha膰, co oni tam we dw贸jk臋 niegdy艣 planowali, ale nawet nie ma co prosi膰 i tak nie powiedz膮. Nie, to nie, bez 艂aski.
- Wujku - odezwa艂em si臋, chc膮c zwr贸ci膰 na siebie uwag臋. - Przyszed艂e艣 do mnie?
- W zasadzie tak. Przynios艂em ci oficjalne zaproszenie od starszyzny raju, chodzi o to, o czym ju偶 rozmawiali艣my. Wysun膮艂em konkretn膮 propozycj臋.
Poczu艂em, 偶e zasch艂o mi w gardle. Stan膮膰 przed starszyzn膮? Przed tymi, kt贸rzy decyduj膮 o polityce? Koszmar! Tak, ale je艣li chc臋, 偶eby moje marzenia nie pozosta艂y tylko marzeniami, nie mog臋 teraz stch贸rzy膰. Czym pr臋dzej wzi膮艂em si臋 w gar艣膰, 偶eby nie okaza膰 zdenerwowania.
- Dobrze. Przyjmuj臋 ich zaproszenie. Niech im to wujek przeka偶e.
Chrz膮kn膮艂, popatrzy艂 na mnie zak艂opotany, a potem roze艣mia艂 si臋.
- No nie, on przyjmuje zaproszenie! Ezergilu, daleko zajdziesz!
- Wiem - odpar艂em bez cienia w膮tpliwo艣ci.
Ojciec popatrzy艂 na mnie z dum膮 i oburzeniem jednocze艣nie.
- M贸j syn! - powiedzia艂 i zaraz hukn膮艂: - Ale co wy tam macie za sekrety?! Monterreyu, w jakiej sprawie dogadywa艂e艣 si臋 ze swoj膮 starszyzn膮?
- Nic takiego. Chodzi艂o o praktyk臋 Ezergila. Przecie偶 nie co dzie艅 zdarza si臋, 偶eby diabe艂 pomaga艂 ludziom. Dlatego maj膮 pewne w膮tpliwo艣ci i pytania.
- Taak? - powiedzia艂 ojciec nieufnie. Wida膰 by艂o, 偶e nie uwierzy艂 bratu, ale nie mia艂 si臋 do czego przyczepi膰: wujek by艂 anio艂em, wi臋c nie k艂ama艂. Tato zerkn膮艂 na mnie, ale zrobi艂em niewinn膮 min臋. Ojciec prychn膮艂, a wujek poda艂 mi zaproszenie.
- Prosz臋. To m贸wisz, 偶e kiedy zdajesz praktyk臋?
Zerkn膮艂em na wisz膮cy na 艣cianie kalendarz.
- Za dwa dni.
- Doskonale. Czyli za tydzie艅 po ciebie przyjad臋. Goszter, mam nadziej臋, 偶e nie b臋dziesz dziecku przeszkadza艂?
Ojciec burkn膮艂 co艣 pod nosem, a na g艂os powiedzia艂:
- Ufam mojemu synowi i wiem, 偶e nie zrobi 偶adnego g艂upstwa.
Wujek parskn膮艂 艣miechem. Zdaje si臋, 偶e jego zdaniem ju偶 zrobi艂em g艂upstwo. No c贸偶, zgadza艂em si臋 z nim w zupe艂no艣ci, 偶e te偶 musia艂em zakocha膰 si臋 w艂a艣nie w aniele...
- Alona r贸wnie偶 zosta艂a zaproszona? - zapyta艂em niewinnie.
Moja mina nie zmyli艂a wujka.
- Oczywi艣cie! - odpar艂 weso艂o. - We dw贸jk臋 nawarzyli艣cie piwa, teraz we dw贸jk臋 b臋dziecie je pi膰.
Z tymi s艂owami, ku zadowoleniu mojego starego, poszed艂 do wyj艣cia. Ojciec demonstracyjnie wzi膮艂 miot艂臋 i zacz膮艂 starannie zamiata膰 za nim pod艂og臋, jakby wujek zostawia艂 brudne 艣lady.
- Pom贸c ci? - spyta艂 anio艂.
- Poradz臋 sobie - burkn膮艂 ojciec. - Id藕, id藕...
Gdy za wujkiem zamkn臋艂y si臋 drzwi, tato ze wstr臋tem rzuci艂 miot艂臋 w k膮t i odwr贸ci艂 si臋 do mnie.
- Synu, i co ty na to?!
- Musz臋 doko艅czy膰 sprawozdanie - powiedzia艂em szybko. - Sam s艂ysza艂e艣, 偶e za dwa dni zdaj臋 praktyk臋.
- 呕eby艣 tak jeszcze mia艂 co zdawa膰 - wtr膮ci艂 si臋 m贸j brat, wychodz膮c z pokoju, gdzie ukry艂 si臋 przed wujkiem. - Co za r贸偶nica, czy napiszesz sprawozdanie czy nie? Praktyk臋 i tak obla艂e艣.
- Cicho b膮d藕! - krzykn膮艂 ojciec, zadowolony, 偶e wreszcie ma na kim odreagowa膰 niezbyt udan膮 rozmow臋 z bratem. - Zdrowy jak byk, a 偶adnej porz膮dnej pracy nie umie znale藕膰! Czym ty si臋 niby zajmujesz?! Mo偶esz nam opowiedzie膰 o swoich wielkich sukcesach?! To czemu atakujesz brata?!
Zoreg czym pr臋dzej wycofa艂 si臋 do swojego pokoju, a ja, korzystaj膮c z nieuwagi ojca, r贸wnie偶 si臋 zmy艂em. W pokoju rozwin膮艂em zaproszenie i uwa偶nie przeczyta艂em. Za tydzie艅... rada starszyzny... Oczywi艣cie jako diabe艂 mog艂em spokojnie zignorowa膰 zar贸wno rad臋, jak i zaproszenie, jednak doskonale rozumia艂em, 偶e nie mog臋 tego zrobi膰. Chocia偶 troch臋 si臋 ba艂em...
- Trudno艣ci s膮 po to, 偶eby je pokonywa膰 - powiedzia艂em do swojego odbicia w lustrze. - I 偶aden strach nie sk艂oni mnie do wycofania si臋. W przeciwnym razie... w przeciwnym razie nie nazywam si臋 Ezergil! O!
W艂o偶y艂em zaproszenie do biurka i wr贸ci艂em do sprawozdania. Zosta艂o mi ju偶 niewiele, ale musia艂em si臋 spr臋偶a膰. Wprawdzie praktyk臋 zdawa艂em pojutrze, ale jutro rano musia艂em zanie艣膰 raport do szko艂y, 偶eby komisja mog艂a si臋 z nim zapozna膰.
Sko艅czy艂em dopiero pod wiecz贸r. Przeczyta艂em swoj膮 prac臋 po raz ostatni, starannie z艂o偶y艂em kartki, podpisa艂em i po艂o偶y艂em na biurku. Teraz mog艂em wreszcie p贸j艣膰 spa膰. No c贸偶, Ksefonie, sprawozdanie gotowe, a pojutrze... pojutrze nastanie chwila prawdy.
Rozdzia艂 2
Nast臋pnego dnia wsta艂em bardzo wcze艣nie i poszed艂em do du偶ego pokoju. Wszyscy jeszcze spali. Brat szed艂 dzisiaj na drug膮 zmian臋, a rodzice mieli dzie艅 wolny. Po cichu zjad艂em 艣niadanie i, w biegu ko艅cz膮c kanapk臋, poszed艂em do siebie, 偶eby wzi膮膰 teczk臋.
Wyszed艂em na ulic臋 i spojrza艂em na wschodz膮ce s艂o艅ce, dopiero zaczyna艂o wy艂ania膰 si臋 zza horyzontu. Szko艂a by艂a jeszcze zamkni臋ta, ale na razie wcale si臋 tam nie wybiera艂em. Wsta艂em tak wcze艣nie specjalnie po to, 偶eby popatrze膰 na wsch贸d s艂o艅ca. Gdy musia艂em podj膮膰 wa偶n膮 decyzj臋, kt贸ra mia艂a zawa偶y膰 na moim 偶yciu, szed艂em o wschodzie s艂o艅ca nad rzek臋. W艂a艣ciwie nigdy przedtem nie musia艂em podejmowa膰 a偶 tak wa偶nych decyzji. Owszem, mia艂y swoje znaczenie, ale nie a偶 takie...
Szed艂em pustymi o tej porze ulicami, dotar艂em na parking mo藕dzierzy i wzi膮艂em pierwszy z brzegu. Jeszcze jeden anachronizm... Czy na ziemi mo偶na zobaczy膰 teraz zwyk艂y mo藕dzierz? A fig臋! Dlatego musimy korzysta膰 z u偶ywanych. Na ziemi nie dzia艂aj膮, a u nas mog膮 dzia艂a膰 pod warunkiem, 偶e zosta艂y wykonane przez ludzi. Te miasta piek艂a, kt贸re dzia艂aj膮 na Bliskim Wschodzie maj膮 艂atwiej... Pe艂no tam dywan贸w, a z ka偶dego mo偶na zrobi膰 prosty lataj膮cy kobierzec. A co my mamy zrobi膰? Kto to w og贸le wymy艣li艂, 偶eby lata膰 w mo藕dzierzu?!
Wszed艂em do 艣rodka i przybra艂em najwygodniejsz膮 pozycj臋, jak膮 mog艂em. Mo藕dzierz zaskrzypia艂. Znieruchomia艂em. Je艣li si臋 teraz zepsuje... Zreszt膮, lepiej, 偶eby zepsu艂 si臋 teraz, ni偶 mia艂by si臋 rozpa艣膰 w powietrzu. Poruszy艂em miot艂膮, zmusi艂em mo藕dzierz do uniesienia si臋. O matko kochana, jeszcze mi tylko ko艣cianej nogi brakuje...
Narzekanie narzekaniem, ale musia艂em przyzna膰, 偶e mimo wszystko mo藕dzierz by艂 wygodnym i stosunkowo szybkim 艣rodkiem transportu.
Dolecia艂em do rzeki, zostawi艂em sw贸j wehiku艂 w krzakach, a sam wyszed艂em na brzeg i ulokowa艂em si臋 na stromym zboczu. P贸艂le偶膮c, obserwowa艂em wsch贸d s艂o艅ca. Mia艂em sporo spraw do przemy艣lenia, jednak d藕wi臋ki natury dzia艂a艂y tak uspokajaj膮co, 偶e nawet nie zauwa偶y艂em, kiedy pogr膮偶y艂em si臋 w dziwnym p贸艂艣nie: niby rejestrowa艂em, co si臋 dzia艂o dooko艂a, ale umys艂 mia艂em wy艂膮czony. Wok贸艂 mnie 艣piewa艂y ptaki zaj臋te swoimi sprawami. Niekt贸re zdobywa艂y po偶ywienie dla piskl膮t, inne dopiero budowa艂y gniazda... Obok mnie usiad艂a kawka. Przechyli艂a g艂ow臋 na bok i przygl膮da艂a mi si臋 przez chwil臋. Patrzy艂em na ni膮 spod p贸艂przymkni臋tych powiek. W ko艅cu kawka dosz艂a do wniosku, 偶e nie jestem gro藕ny, podlecia艂a do mojej r臋ki i zacz臋艂a co艣 szybko dzioba膰. Z tej pozycji nie mog艂em zobaczy膰, co zwierz膮tko robi, a nie chcia艂em podnie艣膰 g艂owy, 偶eby go nie sp艂oszy膰. Kawka sko艅czy艂a swoje sprawy i odlecia艂a, a ja usiad艂em, opieraj膮c si臋 r臋kami o ziemi臋 i popatrzy艂em na rzek臋.
Kto艣 m贸g艂by pomy艣le膰, 偶e trac臋 czas. To nieprawda... Je艣li jednak kto艣 nie rozumie pi臋kna otaczaj膮cego go 艣wiata, je艣li ci膮gle gdzie艣 goni, boi si臋 przystan膮膰 cho膰by na chwil臋, 偶eby si臋 rozejrze膰 - on mnie nie zrozumie, bez wzgl臋du na to, jakie b臋d臋 przytacza艂 argumenty. A ja po prostu podziwia艂em przyrod臋. Oddycha艂em pe艂n膮 piersi膮 i patrzy艂em. Obserwowa艂em pracowite mr贸wki, ptaki, ryby... Patrzy艂em i uczy艂em si臋, uczy艂em si臋 od 艣wiata, wch艂aniaj膮c go w siebie. S艂o艅ce ju偶 dawno wzbi艂o si臋 wysoko nad horyzont, a ja ci膮g艂e siedzia艂em na brzegu...
M贸g艂bym tak trwa膰 jeszcze d艂ugo, ale spojrza艂em na zegarek, westchn膮艂em z 偶alem i wsta艂em. Od trosk mo偶na uciec tylko na chwil臋, potem rzeczywisto艣膰 bezlito艣nie o sobie przypomina. Wypocz臋ty i pe艂en si艂 ruszy艂em do szko艂y. Teraz ju偶 czu艂em pewno艣膰 i by艂em got贸w podj膮膰 ka偶d膮 decyzj臋 i ka偶d膮 walk臋. Niech kto艣 spr贸buje wyst膮pi膰 przeciwko mnie teraz, gdy ca艂y 艣wiat jest moim sprzymierze艅cem!
Do szko艂y poszed艂em pieszo, odstawiaj膮c mo藕dzierz na parking. Tak jak si臋 spodziewa艂em, przed budynkiem czeka艂 ju偶 Ksefon. Pewnie te偶 wsta艂 o 艣wicie; nie po to, 偶eby si臋 nim zachwyca膰, lecz 偶eby mnie nie przegapi膰. C贸偶, ka偶dy otrzymuje to, czego 偶膮da... Jedni dostaj膮 艣wiat i jego pi臋kno na dok艂adk臋, a inni - wieczn膮 zawi艣膰 i niesmak z powodu cudzych sukces贸w. A je艣li komu艣 zamiast sukces贸w zdarz膮 si臋 pora偶ki, ciesz膮 si臋, jakby wygrali los na loterii... Takie ju偶 s膮 te ma艂e rado艣ci ma艂odusznych istot...
- Idziesz? - spyta艂 Ksefon.
- Id臋 - odpar艂em. - A ty wci膮偶 czekasz? Ksefon, to niesamowite, nawet wygrywaj膮c, udaje ci si臋 przegra膰. Pod艂膮 rado艣ci膮 z niepowodze艅 innych niszczysz 偶ycie samemu sobie. Na pewno nie umiesz wygrywa膰. Pozostaje jeszcze tylko sprawdzi膰, czy przegrywa膰 potrafisz.
- Przegrywanie zostawiam takim frajerom jak ty, m膮dralo - powiedzia艂 gniewnie. - Bo ty umiesz tylko to jedno.
Nie odpowiedzia艂em, wymin膮艂em go i wszed艂em do szko艂y, m贸j wr贸g pospieszy艂 za mn膮.
- Ksefon, co艣 ty si臋 do niego przyczepi艂?
Odwr贸ci艂em si臋. Na korytarzu przed tablic膮 og艂osze艅 sta艂o kilku koleg贸w z klasy. Pewnie przyszli dowiedzie膰 si臋 czego艣 w sprawie swoich praktyk.
- Musisz koniecznie go dr臋czy膰, chocia偶 wygra艂e艣 z nim tylko dlatego, 偶e ci na to pozwoli艂?
Ksefon popatrzy艂 na mnie z nienawi艣ci膮. Aha, teraz wiele rzeczy staje si臋 jasne. Okazuje si臋, 偶e moi koledzy dobrze zapami臋tali tamt膮 rozmow臋 na podw贸rku, przekazali j膮 dalej i teraz wszyscy s膮 przekonani, 偶e przegra艂em tylko dlatego, i偶 nie chcia艂em wygra膰 z anio艂em. Takie plotki nie mog艂y ucieszy膰 Ksefona, kt贸ry marzy艂 o wygranej czystej i absolutnej. A tu si臋 okazuje, 偶e nikt nie uwa偶a jego triumfu za triumf, wszyscy s膮 przekonani, 偶e nigdy by nie zwyci臋偶y艂, gdybym mu na to nie pozwoli艂. Dlatego teraz si臋 w艣cieka i przy ka偶dej okazji stara si臋 udowodni膰, jaki jest bystry i jak sobie ze mn膮 sprytnie poradzi艂. Przywita艂em si臋 z przyjaci贸艂mi, a potem odwr贸ci艂em si臋 do biegn膮cego za mn膮 Ksefona.
- Teraz, gdy ju偶 wszystko jest jasne, mo偶e powiesz mi wreszcie, po jakie licho lata艂e艣 za mn膮 na ziemi, za wszelk膮 cen臋 staraj膮c si臋 mi przeszkodzi膰?
Wyra藕nie si臋 stropi艂. Kumple patrzyli na niego z zainteresowaniem. Zdaje si臋, 偶e ta sprawa ich zaintrygowa艂a i teraz te偶 chcieli us艂ysze膰 odpowied藕. Ksefon r贸wnie偶 zrozumia艂, 偶e nie wykr臋ci si臋 sianem, bo faktycznie, czemu jeden ucze艅 lata wsz臋dzie za drugim uczniem i robi wszystko, 偶eby przeszkodzi膰 mu w zaliczeniu praktyki? Co, nie ma nic innego do roboty?
- A co za r贸偶nica? - odci膮艂 si臋 bardzo inteligentnie po chwili ci臋偶kiego namys艂u.
- O nie! - Do przodu wyst膮pi艂 Rohgu艂, klasowy si艂acz. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Ksefona, a tego a偶 przygi臋艂o do ziemi. - Ezergil zada艂 dobre pytanie. Czemu lata艂e艣 za nim i przeszkadza艂e艣? Ja te偶 chcia艂bym to wiedzie膰! - Rohgu艂 u艣miechn膮艂 si臋. - Bo mo偶e zaczniesz lata膰 r贸wnie偶 za mn膮?
Zapytany wzdrygn膮艂 si臋. Wprawdzie Rohgu艂 nie by艂 mistrzem intelektu, jednak gdyby zacz膮艂 podejrzewa膰, 偶e kto艣 pr贸buje przeszkodzi膰 mu w zaliczeniu praktyki... O, nie chcia艂bym by膰 w sk贸rze takiego idioty. Nic dziwnego, 偶e Ksefon si臋 spietra艂.
- Ja... ja nie... ja bym nigdy! Przecie偶 jeste艣 moim przyjacielem!
- Ja? Twoim przyjacielem? - zdumia艂 si臋 Rohgu艂. - Pr臋dzej wzi膮艂bym na przyjaciela jadowit膮 偶mij臋!
No, no, jednak ma troch臋 oleju w g艂owie...
Pomacha艂em kolegom r臋k膮 i poszed艂em korytarzem. Skoro kto艣 w tej chwili zajmuje si臋 Ksefonem, ja mog臋 spokojnie odda膰 sprawozdanie.
Komisja, powiadomiona przez dyrektora, 偶e dw贸ch uczni贸w uko艅czy艂o letni膮 praktyk臋, zebra艂a si臋 w gabinecie, do kt贸rego w艂a艣nie zaprosi艂 mnie dyrektor. By艂 tu r贸wnie偶 Wikientij; popatrzy艂 na mnie do艣膰 przychylnie. Co mu si臋 sta艂o? Aa, pewnie my艣li, 偶e jego protegowany zwyci臋偶y艂! S膮dz膮c po wsp贸艂czuj膮cych spojrzeniach rzucanych w moj膮 stron臋 przez niekt贸rych cz艂onk贸w komisji, Wikientij zd膮偶y艂 ju偶 o tym rozpowiedzie膰. Gdy wszed艂em do sali, w odleg艂ym ko艅cu korytarza pojawi艂 si臋 zasapany Ksefon. Po chwili wpad艂 do gabinetu i przywita艂 si臋 pospiesznie.
- Sp贸藕niasz si臋, Ksefonie - zwr贸ci艂 mu uwag臋 dyrektor.
Wikientij pokr臋ci艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 powiedzie膰: skoro ju偶 przegra艂e艣 zak艂ad, nie ma co wy艂adowywa膰 z艂o艣ci na biednym dziecku... Zdaje si臋, 偶e m贸j wychowawca nie tylko to pomy艣la艂, ale nawet szeptem powiedzia艂 dyrektorowi, bo ten obrzuci艂 podw艂adnego ponurym spojrzeniem, lecz nie odpowiedzia艂. Nad臋ty bufon chyba nie藕le dzia艂a艂 mu na nerwy... Wiem, wiem, 偶e nie艂adnie tak m贸wi膰 o nauczycielu, ale co zrobi膰, kiedy to prawda?
Zaj臋li艣my miejsca przed katedr膮, za kt贸r膮 zebrali si臋 cz艂onkowie komisji - sze艣ciu diab艂贸w. Wikientij, jako opiekun praktyki stan膮艂 obok swojego podopiecznego, dyrektor szko艂y obok mnie.
- Panie przewodnicz膮cy... - odezwa艂 si臋 Wikientij i zrobi艂 krok do przodu, uprzedzaj膮c dyrektora.
To zrozumia艂e, 偶e on nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, kiedy pochwali si臋 zwyci臋stwem, ale 偶eby pcha膰 si臋 przed w艂asnego szefa? Zasady elementarnej uprzejmo艣ci obowi膮zuj膮 wszystkich! Dyrektor obrzuci艂 nauczyciela morderczym spojrzeniem, ale nic nie powiedzia艂.
- Ja, Wikientij, opiekun letniej praktyki, przedstawiam mojego ucznia Ksefona - m贸wi艂 tymczasem wychowawca.
Ksefon wysun膮艂 si臋 do przodu, zaprezentowa艂 pi臋kny uk艂on.
- Jestem dumny z zaszczytu, jakiego dost膮pi艂em i got贸w dalej s艂u偶y膰 dla dobra piek艂a tak, jak s艂u偶y艂em do tej pory - oznajmi艂 uroczy艣cie.
Nieszcz臋sne piek艂o...
- Panie przewodnicz膮cy - zabra艂 g艂os dyrektor. - Przedstawiam panu jednego z najlepszych uczni贸w naszej szko艂y, Ezergila. Nie przesadz臋, je艣li powiem, 偶e czeka go wspania艂a przysz艂o艣膰. I zdziwi艂bym si臋, gdyby jego imi臋 nie by艂o kiedy艣 s艂awne i w piekle, i w raju...
O, stanie si臋 to szybciej, ni偶 my艣lisz... Wystarczy, 偶e m贸j wujek og艂osi decyzj臋 obu rz膮d贸w... Ale i tak pochwa艂a dyrektora sprawi艂a mi przyjemno艣膰. A偶 si臋 zaczerwieni艂em, co mi si臋 zdarza艂o niezwykle rzadko.
- My艣l臋, 偶e po przeczytaniu jego sprawozdania docenicie talent tego m艂odego diabla i nie b臋dziecie s膮dzi膰 go zbyt surowo. Jako dyrektor szko艂y mog臋 powiedzie膰 tylko jedno: jestem bardzo rad, 偶e ten m艂odzieniec uczy si臋 w艂a艣nie tutaj.
Sko艅czy艂 i cofn膮艂 si臋, oddaj膮c mi g艂os. Zawaha艂em si臋, ale szybko wzi膮艂em si臋 w gar艣膰.
- Panie przewodnicz膮cy - wykona艂em p艂ytki uk艂on. - Pan Morsefey, dyrektor naszej szko艂y, wyra偶a si臋 o mnie zbyt pochlebnie... Mog臋 tylko powiedzie膰, 偶e obiecuj臋 spe艂ni膰 pok艂adane we mnie nadzieje.
Cofn膮艂em si臋. O dziwo, moje s艂owa chyba spodoba艂y si臋 komisji. Tylko dw贸ch cz艂onk贸w patrzy艂o na mnie bez cienia sympatii, jeden z nich wsta艂 i odezwa艂 si臋:
- Wszystko to bardzo pi臋knie, ale prawdziwy diabe艂 powinien zwyci臋偶a膰! P贸藕niejsze usprawiedliwienia nie zmieni膮 jego sytuacji. Praktyka tych dw贸ch uczni贸w by艂a do艣膰 niezwyk艂a, zak艂ada艂a, 偶e wygra膰 mo偶e tylko jeden z nich. W zwi膮zku z tym, zdecydowali艣my, 偶eby dwa przes艂uchania po艂膮czy膰 w jedno. - M贸wca popatrzy艂 na siwego starca, siedz膮cego po艣rodku, ten skin膮艂 g艂ow膮. - Odb臋dzie si臋 ono - m贸wi艂 dalej orator - jutro, o godzinie dwunastej. Do tego czasu komisja zapozna si臋 ze sprawozdaniami. Na jutrzejszym posiedzeniu zostanie og艂oszony wynik. A teraz opiekunowie s膮 proszeni o przekazanie komisji raport贸w uczni贸w.
Wikientij czym pr臋dzej wyrwa艂 teczk臋 z r膮k Ksefona, podbieg艂 do siwego starca i sk艂oni艂 si臋 lekko, podaj膮c mu teczk臋.
- Prosz臋, panie przewodnicz膮cy.
Przewodnicz膮cy popatrzy艂 uwa偶nie na Wikientija. Skuli艂em si臋. A偶 do tej chwili nie traktowa艂em powa偶nie tego staruszka, ale to spojrzenie... gorej膮ce i przeszywaj膮ce na wylot... Nie chcia艂bym, 偶eby by艂 moim wrogiem.
- Dzi臋kuj臋, panie Wikientiju - rzek艂 przewodnicz膮cy g艂osem wypranym z emocji. - Zapoznam si臋 ze sprawozdaniem pa艅skiego protegowanego. - Ale nie wyci膮gn膮艂 r臋ki, 偶eby wzi膮膰 teczk臋, i Wikientij musia艂 po艂o偶y膰 j膮 na stole przed starcem. Nawet wtedy przewodnicz膮cy nie zaszczyci艂 teczki spojrzeniem.
Dyrektor Morsefey nie spieszy艂 si臋. Spokojnie wzi膮艂 ode mnie sprawozdanie i, trzymaj膮c przed sob膮, co艣 szepn膮艂, a potem lekko je podrzuci艂. Plask! - na jego d艂oni wyl膮dowa艂y dwie jednakowe teczki. Jeszcze chwila i by艂o ich ju偶 cztery. Dyrektor od艂o偶y艂 dwie teczki na bok i podrzuci艂 pozosta艂e. Nast臋pnie spokojnie z艂o偶y艂 wszystkie razem i podszed艂 do sto艂u.
- Panie przewodnicz膮cy, prosz臋 mi wybaczy膰 to nieznaczne naruszenie zasad, ale pomy艣la艂em, 偶e dobrze by by艂o, by ka偶dy cz艂onek komisji mia艂 w艂asny egzemplarz. B臋dzie wtedy m贸g艂 spokojnie si臋 z nim zapozna膰, prosz臋 mi wierzy膰, jest tego warte. Tylko dlatego pozwoli艂em sobie skorzysta膰 z us艂ug kopist贸w.
Dyrektor otworzy艂 d艂o艅 i ukaza艂 ca艂膮 koloni臋 istot, nieco podobnych do mr贸wek. Bez trudu rozpozna艂em kopist贸w - po偶yteczne istoty, zdolne powieli膰 ka偶d膮 rzecz tak dok艂adnie, 偶e 偶adna ekspertyza nie wyka偶e najmniejszych r贸偶nic mi臋dzy kopi膮 i orygina艂em.
Przewodnicz膮cy popatrzy艂 na dyrektora z zainteresowaniem.
- To sprawozdanie r贸wnie偶 przeczytam z uwag膮. - Skin膮艂 g艂ow膮.
Morsefey obszed艂 wszystkich cz艂onk贸w komisji, rozdaj膮c egzemplarze mojego sprowadzania. Jeden z cz艂onk贸w, niedawny orator, z rozdra偶nieniem zako艂ysa艂 teczk膮 i rzuci艂 j膮 na st贸艂.
- Panie dyrektorze, powiedzia艂em ju偶, 偶e nie mam zamiaru czyta膰 usprawiedliwie艅 pa艅skiego drogiego ucznia i rzekomej chluby szko艂y. Je艣li ta chluba nie jest w stanie wykona膰 prostego zadania, mog臋 tylko wsp贸艂czu膰 pa艅skiej plac贸wce. Pan Wikientij zapozna艂 mnie ju偶 ze spraw膮 i zapewniam, 偶e to mi wystarczy.
- Ach tak? - rzek艂 dyrektor, my艣l膮c o czym艣 intensywnie. Zerkn膮艂 k膮tem oka na przewodnicz膮cego, ale ten zachowa艂 niewzruszony spok贸j. - Mimo to uwa偶am, 偶e warto zapozna膰 si臋 z tym raportem.
- Nie mam zamiaru! - rzek艂 twardo orator.
Zdaje si臋, 偶e dla niego by艂a to ju偶 kwestia pryncypi贸w. Nie ma nic gorszego ni偶 tacy osobnicy s艂uchaj膮cy jedynie siebie.
Morsefey podni贸s艂 odrzucon膮 teczk臋.
- Jak pan sobie 偶yczy - powiedzia艂 spokojnie. - Prosz臋 o zanotowanie, 偶e szanowny Kordu艂 odm贸wi艂 przeczytania sprawozdania mojego podopiecznego. Prosz臋, 偶eby zosta艂o to zaprotoko艂owane.
Kordu艂 machn膮艂 r臋k膮.
- Niech pan sobie robi, co chce - rzek艂, po czym wsta艂 i poszed艂 do wyj艣cia.
Przewodnicz膮cy odprowadzi艂 go wzrokiem, zaczeka艂, a偶 za oratorem zamkn膮 si臋 drzwi, po czym rzek艂:
- Kordu艂 zbyt pochopnie wyci膮ga wnioski, zbytnio gor膮czkuje si臋, wydaj膮c os膮dy. Lepiej dokonywa膰 oceny, zapoznawszy si臋 z ca艂ym dost臋pnym materia艂em.
Te s艂owa by艂y jak sygna艂, pozostali cz艂onkowie komisji czym pr臋dzej podj臋li po艂o偶one przed nimi kopie sprawozdania. Przewodnicz膮cy odwr贸ci艂 si臋 do mnie i przez kilka sekund przygl膮da艂 mi si臋 badawczo. Poczu艂em si臋, jakby prze艣wietla艂 mnie niewidzialnymi promieniami.
- A co ty powiesz?
- Je艣li pan pozwoli, zachowam teraz milczenie - powiedzia艂em po chwili zastanowienia. - Wszystko powiem jutro, na komisji.
Przewodnicz膮cy skin膮艂 g艂ow膮.
- Zdaje si臋, 偶e masz sporo do przekazania... No c贸偶, jeszcze raz obiecuj臋, 偶e bardzo uwa偶nie przeczytam twoje sprawozdanie.
Ksefon skoczy艂 do przodu, chyba chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale ugryz艂 si臋 w j臋zyk, bo przewodnicz膮cy przeszy艂 go spojrzeniem.
- Twoje sprawozdanie r贸wnie偶 przeczytam bardzo uwa偶nie. Dzi臋kuj臋 panom. - Szef komisji wsta艂. - Posiedzenie zosta艂o zako艅czone. Ksefonie i Ezergilu, macie stawi膰 si臋 tu jutro o godzinie dwunastej. W贸wczas zostanie wydany ostateczny werdykt w sprawie waszej praktyki. Do widzenia.
Uk艂oni艂em si臋, ca艂a komisja w pe艂nym sk艂adzie opu艣ci艂a sal臋.
- Jutro ci wszystko przypomn臋 - wysycza艂 mi Ksefon do ucha.
Nie odpowiedzia艂em.
Dyrektor zaczeka艂, a偶 ten durny bies wraz z protektorem opuszcz膮 gabinet i odwr贸ci艂 si臋 do mnie.
- Co powiesz?
- Powiem, 偶e nie zazdroszcz臋 Ksefonowi. Jutro mu odp艂ac臋... Dopiek艂 mi, nale偶y si臋 ma艂y rewan偶.
- Zemsta. - Dyrektor skin膮艂 g艂ow膮. - Nie najgorsze diabelskie uczucie. W艂a艣ciwie mo偶na powiedzie膰, 偶e ca艂y czas zajmujemy si臋 zemst膮, odgrywamy si臋 na tych, kt贸rych nie mogli ukara膰 sami ludzie.
- Ja nie nazwa艂bym tego zemst膮... raczej s膮dem.
Dyrektor spojrza艂 na mnie uwa偶nie.
- C贸偶, teraz wierz臋, 偶e jeste艣 godzien misji, kt贸r膮 proponuje Monterrey. Tak, tak, nie r贸b takich wielkich oczu. Anio艂 by艂 u mnie, rozmawiali艣my o tobie prawie ca艂膮 noc. Nie powiem, 偶eby cieszy艂y mnie jego projekty, ale... Ezergilu, wyk艂adam w tej szkole od czterystu lat, widzia艂em tyle dzieci... Wiem, 偶e 艣wiat musi si臋 zmienia膰 i 偶e zmieni膰 go mo偶ecie tylko wy. Najpierw si臋 ba艂em, 偶e ulegniesz wp艂ywowi anio艂a, zapomnisz, i偶 ka偶da moneta ma dwie strony i w艂a艣nie piek艂o jest t膮 drug膮 stron膮. Widz臋 jednak, 偶e na szcz臋艣cie wszystko sam doskonale rozumiesz.
- I... nie b臋dzie pan protestowa艂?
- Ja? No, za艂贸偶my, 偶e b臋d臋. I co wtedy? Zmienisz zdanie?
- Nie. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Zaciekawi艂o mnie to. To prawdziwe wyzwanie... Wsp贸艂praca diab艂a i anio艂a... Wywr贸cimy wszystko do g贸ry nogami! Mia艂bym straci膰 tak膮 okazj臋?!
- Oczywi艣cie - zauwa偶y艂 z u艣miechem Morsefey. - A czy urok pewnego anio艂a nie mia艂 nic wsp贸lnego z twoj膮 decyzj膮?
- Absolutnie - odpar艂em.
- Ach, absolutnie?! - rozleg艂 si臋 z ty艂u znajomy g艂os. - Wi臋c to tak!
Odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie.
- Alona?! Co ty tu robisz?!
- Zaprosi艂em j膮 - odpar艂 dyrektor. - Chcia艂em porozmawia膰 z tym kim艣, kto zdo艂a艂 wywrze膰 na ciebie taki wp艂yw. Rozmowa by艂a bardzo... poznawcza. No dobrze, dzieci, id藕cie ju偶, nie b臋d臋 was zatrzymywa艂. Ezergilu, na twoim miejscu pokaza艂bym go艣ciowi nasze miasto.
- Oczywi艣cie panie, dyrektorze. Dzi臋kuj臋... - Chwyci艂em Alon臋 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂em za sob膮.
Dziewczyna tylko pisn臋艂a, ale na korytarzu od razu wyrwa艂a mi r臋k臋, kuksn臋艂a mnie w bok. Oto i nasz 艂agodny, cierpliwy przedstawiciel nieba...
- Nie musisz mnie wlec! - zasycza艂a. - Potrafi臋 sama chodzi膰!
- Przepraszam - powiedzia艂em bez cienia skruchy. - Po prostu s膮 tu pewne osoby, z kt贸rymi nie chc臋 si臋 dzisiaj spotka膰...
- Kogo my tu mamy? - zapyta艂 czyj艣 z艂o艣liwy g艂os. - Czy偶by to ten sam anio艂ek?
Przymkn膮艂em oczy i odwr贸ci艂em si臋 powoli.
- Ksefon, co ty tu jeszcze robisz? My艣la艂em, 偶e poszed艂e艣 do domu szykowa膰 si臋 do jutrzejszego 艣wi臋ta?
- Jeszcze zd膮偶臋 - odpar艂, obchodz膮c Alon臋 dooko艂a i ogl膮daj膮c jak jakie艣 dziwo. Prawdziwy kretyn. Po co on igra z ogniem?... - Kogo my tu mamy? Anio艂! Ciekawe, ciekawe... I co te偶 szanowna pani robi w piekle? Przecie偶 tu wasze sztuczki nie b臋d膮 dzia艂a艂y... Jeste艣my sobie r贸wni...
Zdaje si臋, 偶e nie wybaczy艂 jej tamtego zaj艣cia na ziemi.
- Na twoim miejscu... - zacz膮艂em.
- Zamknij si臋, durniu! W og贸le, od teraz mo偶esz do mnie m贸wi膰 „prosz臋 pana”! Jutro si臋 wszystko oka偶e. B臋dziesz powtarza艂 czterdziest膮 dziewi膮t膮 klas臋!
Zamkn膮艂em si臋 pos艂usznie. Chcia艂em go lojalnie ostrzec, ale jak nie, to nie. Alona spokojnie znosi艂a kpinki Ksefona, ale gdy ten wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby szarpn膮膰 j膮 za w艂osy, b艂yskawicznie z艂apa艂a jego nadgarstek i wykr臋ci艂a. Diabe艂 wrzasn膮艂, za艣 Alona z kamienn膮 twarz膮 wykr臋ca艂a mu r臋k臋 coraz mocniej, a wreszcie, odwr贸ciwszy przeciwnika plecami do siebie, pu艣ci艂a nagle, sprzedaj膮c mu kopniaka w ty艂ek, tak 偶e polecia艂 prosto pod nogi kumpli z klasy. Rohgu艂 patrzy艂 z zachwytem na Alon臋, reszta 艣mia艂a si臋 z rozz艂oszczonego Ksefona.
- Chcia艂em ci臋 tylko ostrzec, 偶e ona sko艅czy艂a kurs samoobrony - powiedzia艂em.
- Anio艂? - zdumia艂 si臋 kto艣.
Dziewczyna popatrzy艂a na wszystkich wyzywaj膮co.
- Tak, anio艂! Kto艣 ma co艣 przeciwko?
Wszyscy rozs膮dnie milczeli, Rohgu艂 pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Anio艂 czy nie - powiedzia艂 z podziwem, podchodz膮c do niej - oto moja r臋ka. Jakby kto艣 kiedy艣 ci臋 tu obrazi艂, wystarczy, 偶e mi powiesz.
Alona speszona u艣cisn臋艂a podan膮 d艂o艅.
- Tak w艂a艣ciwie to sama potrafi臋 si臋 obroni膰...
- O, na pewno. A ty, kole艣 - Rohgu艂 odwr贸ci艂 si臋 do Ksefona - lepiej nie podskakuj. Zostaw tego anio艂a w spokoju. Jasne?
Ksefon, kln膮c na ca艂y g艂os, zabra艂 si臋 i poszed艂 do wyj艣cia, obiecuj膮c, 偶e jutro to dopiero mnie urz膮dzi.
- Jeszcze mu nie powiedzia艂e艣? - zdumia艂a si臋 anielica.
Wzruszy艂em ramionami.
- Po co? Niech si臋 na razie cieszy.
Spojrza艂a na przeklinaj膮cego Ksefona i skin臋艂a g艂ow膮.
- Aha. Niech si臋 cieszy.
Rohgu艂 klepn膮艂 mnie w rami臋, a偶 przysiad艂em.
- Teraz rozumiem, dlaczego postanowi艂e艣 przegra膰 z Ksefonem. Dla niej to i ja bym przegra艂...
Potar艂em rami臋, krzywi膮c si臋 i nie komentuj膮c jego o艣wiadczenia.
Alona poczeka艂a, a偶 wszyscy si臋 rozejd膮 i popatrzy艂a na mnie zdumiona.
- Co on mia艂 na my艣li?
- A sk膮d ja mog臋 wiedzie膰? Przecie偶 to Rohgu艂 - powiedzia艂em tak, jakby to wszystko wyja艣nia艂o, jednak od razu u艣wiadomi艂em sobie, 偶e ona nic nie rozumie i doda艂em: - Jest najsilniejszy z ca艂ej klasy, czuje respekt jedynie przed si艂膮. Po tym, jak za艂atwi艂a艣 Ksefona, nabra艂 do ciebie szacunku. Wystarczy mu pokaza膰, 偶e umiesz si臋 broni膰 i na wieki jeste艣 jego przyjacielem.
- Tak? A jak ty przeszed艂e艣 t臋 pr贸b臋? Zdawa艂o mi si臋, 偶e nie lubisz si臋 bi膰.
- I tak jest. Ale czasem musz臋... Jednak zupe艂nie nie rozumiem, co niekt贸rzy widz膮 w bijatykach? Zero estetyki! A je艣li chodzi o Rohgu艂a... Po prostu przez pewien czas udowadnia艂em mu, 偶e mo偶na si臋 broni膰 nie tylko pi臋艣ciami, 偶e czasem warto ruszy膰 g艂ow膮. Gdy to zrozumia艂, zacz膮艂 i mnie szanowa膰. Doceni艂 po prostu moje skromne talenty.
- Skromne?
- Oczywi艣cie - powiedzia艂em, chocia偶 m贸j ton m贸g艂 艣wiadczy膰 o wszystkim, tylko nie o skromno艣ci.
Alona rzuci艂a mi kose spojrzenie i prychn臋艂a.
- Ezergil... Dam ci rad臋: nie pr贸buj udawa膰 skromnego. Kiepsko ci to wychodzi.
- Do licha ze skromno艣ci膮. Przecie偶 je艣li sam si臋 nie pochwal臋, to...
- To ja ci臋 pochwal臋. Chod藕my st膮d. Znudzi艂o mi si臋 stanie w tym ponurym gmachu, przez pomy艂k臋 nazywanym szko艂膮.
Ponurym gmachu? Obejrza艂em si臋. Budynek wygl膮da艂 normalnie... Po prostu Alona nie widzia艂a prawdziwie ponurych budynk贸w, gdzie faktycznie przed wej艣ciem nale偶a艂oby powiesi膰 sakramentalne: „Porzu膰cie wszelk膮 nadziej臋 ci, kt贸rzy tu wchodzicie”. Powinienem jej kilka takich pokaza膰, 偶eby wiedzia艂a, co to znaczy prawdziwie ponury budynek.
Wyszli艣my ze szko艂y. Dopiero na ulicy zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e Alona ubrana jest tak, jak swego czasu radzi艂a jej Zoja Nienaszewa. Niebieska sp贸dnica do kolan, bia艂a bluzka bez r臋kaw贸w... Poprzednim razem ten str贸j wygl膮da艂 na stworzony w po艣piechu - nie chodzi艂o nawet o to, 偶e by艂 iluzj膮, po prostu wtedy dziewczyna nie do ko艅ca wiedzia艂a, czego chce i niezupe艂nie zrozumia艂a obja艣nienia. A teraz... teraz to ubranie le偶a艂o na niej jak ula艂. Przy tym w艂osy spada艂y na ramiona, ale nie tak po prostu: by艂y starannie u艂o偶one, przez co nabra艂y niezwyk艂ej lekko艣ci. Chyba ka偶dy w艂osek w tej fryzurze mia艂 swoje 艣ci艣le okre艣lone miejsce.
Zastyg艂em zdumiony. Alona najpierw nie zrozumia艂a powodu mojego szoku, a potem zaczerwieni艂a si臋. Obr贸ci艂a si臋 lekko, pozwalaj膮c mi obejrze膰 si臋 ze wszystkich stron.
- Ale numer! - powiedzia艂em zachwycony.
- To dzi臋ki Zojeczce... - wyja艣ni艂a Alona. - Cz臋sto si臋 z ni膮 spotykam; opowiada mi o swoim synu... Zaprzyja藕ni艂y艣my si臋 i pomog艂a mi wszystko skompletowa膰. Ezergil, ona jest urodzonym tw贸rc膮 pi臋kna! Wiesz... - Zamy艣li艂a si臋. - Je艣li jej dusza stanie si臋 kiedy艣 stw贸rc膮, to chcia艂abym mieszka膰 w jej 艣wiecie. Na pewno b臋dzie pi臋kny...
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Nawet nie wiesz, jak 艂adnie wygl膮dasz!
- Dopiero teraz to zauwa偶y艂e艣? - spyta艂a przekornie.
Ech, te kobiety! Czego ona jeszcze chce? 呕ebym bez przerwy m贸wi艂, jaka jest 艣liczna?
- Dopiero teraz - potwierdzi艂em. - I dlatego je艣li tu jeszcze chwil臋 postoimy, to mog臋 nie wytrzyma膰 i wtedy ca艂a twoja fryzura si臋 rozsypie.
- Grubianin! - powiedzia艂a, ale bez gniewu, chyba ju偶 przywyk艂a do moich 偶art贸w. - Dobrze, chod藕my... Tylko dok膮d?
- O to si臋 nie martw. Obiecuj臋, 偶e poka偶臋 ci wszystkie kr臋gi piek艂a.
- Brzmi ciekawie - roze艣mia艂a si臋.
Ogl膮dali艣my miasto do czwartej. Odwiedzili艣my nawet ministerstwo kar, gdzie odbywa艂em praktyk臋. Alona d艂ugo ogl膮da艂a budynek, a potem odwr贸ci艂a si臋 do mnie.
- Biedaku - powiedzia艂a ze wsp贸艂czuciem. - Ja nigdy nie wesz艂abym do 艣rodka. Stch贸rzy艂abym... Przypomina ponury stary zamek pokryty ple艣ni膮.
- Aha - przytakn膮艂em. A potem przypomnia艂em sobie Zoj臋 Nienaszew膮 i doda艂em: - I, jak w starym zamku, nawet zjawy tam mo偶na spotka膰.
Potem urz膮dzili艣my sobie wy艣cigi w mo藕dzierzach. Pod koniec m贸j mo藕dzierz, nie przeznaczony do ostrych manewr贸w, przechyli艂 si臋 i wpad艂em do jeziora. Alona ze 艣miechem zjecha艂a do mnie i poda艂a mi miot艂臋. I tak, na holu, dotar艂em do brzegu. Wyszed艂em, przeklinaj膮c g艂upi mo藕dzierz, kt贸ry teraz bez sensu wisia艂 nad 艣rodkiem jeziora, zdj膮艂em koszul臋 i zacz膮艂em j膮 wy偶yma膰. Alona, nie przestaj膮c si臋 艣mia膰, polecia艂a po m贸j pojazd.
- Dziwny macie transport - zauwa偶y艂a, l膮duj膮c obok mnie. - U nas nikt nie u偶ywa takich anachronizm贸w.
- A pewnie - burkn膮艂em. - Gdybym mia艂 skrzyd艂a, te偶 nie wsiad艂bym do czego艣 takiego. Problem w tym, 偶e u nas jest kiepsko z komunikacj膮. Piek艂o zajmuje spory obszar, a sama widzisz, jak si臋 poruszamy. Diab艂y ze szczeg贸lnym dost臋pem nie maj膮 tego problemu, trzasn膮 ogonem i ju偶 s膮 w wybranym punkcie piek艂a. Ale co maj膮 robi膰 zwykli mieszka艅cy, kt贸rzy nie umiej膮 si臋 przenosi膰? A przecie偶 jest ich ca艂kiem sporo... Musimy wi臋c u偶ywa膰 tego, co dostali艣my w spadku po poprzednich epokach.
- Tak, macie problemy... - prychn臋艂a Alona.
- Nawet nie m贸w. - Otrzepa艂em koszul臋 i w艂o偶y艂em przez g艂ow臋. - Brr...
- Wiesz co, Ezergil, chyba powiniene艣 si臋 przebra膰, jeszcze si臋 przezi臋bisz...
- Jakby艣 powiedzia艂a ludziom, 偶e w piekle mo偶na si臋 przezi臋bi膰, to by p臋kli ze 艣miechu - burkn膮艂em.
- Ale ty nie jeste艣 cz艂owiekiem. R贸b, co chcesz, ale nigdzie z tob膮 nie p贸jd臋, dop贸ki nie zmienisz ubrania.
Westchn膮艂em. Faktycznie spacer w mokrych ciuchach to 艣rednia przyjemno艣膰.
- Dobrze. W takim razie chod藕my do mnie, poznam ci臋 z rodzicami.
Alona znieruchomia艂a.
- Ee... a mo偶e zaczekam na ciebie tutaj? Skoczysz na jednej nodze, przebierzesz si臋 i wr贸cisz?
- Piek艂o dla niepe艂noletniego anio艂a nie jest najlepszym miejscem na samotne spacery - powiedzia艂em pouczaj膮co. - Co ty, boisz si臋?
Zawaha艂a si臋 przez mgnienie oka, a potem niepewnie skin臋艂a g艂ow膮.
- A jak twoi rodzice zareaguj膮 na anio艂a?
- Normalnie. Zd膮偶yli przywykn膮膰. Zapomnia艂a艣, kim jest m贸j wujek?
Alona opiera艂a si臋 jeszcze chwil臋, ale w ko艅cu zdo艂a艂em j膮 przekona膰 i ju偶 wkr贸tce stali艣my przed moim domem. Odwr贸ci艂em si臋 do drzwi plecami i za艂omota艂em w nie nog膮.
- I po co to tak wali膰, paniczu? Jeszcze nie og艂uch艂em.
- Ja te偶 ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 s艂ysz臋, Nafania. Poznajcie si臋, to moja przyjaci贸艂ka Alona, anio艂. Razem odbywali艣my praktyk臋.
I wtedy tu偶 przede mn膮 zjawi艂o si臋 co艣 niewielkiego, okr膮g艂ego i puszystego, i w tej puchatej pi艂ce wida膰 by艂o dwoje wielkich oczu.
- Oo, to dla mnie wielki zaszczyt pozna膰 m艂od膮 pani膮... - wymamrota艂 domowy.
Patrzy艂em na niego zaskoczony. Nigdy przedtem Nafania nie pokazywa艂 si臋 go艣ciom! Ja sam przez ca艂e 偶ycie widzia艂em go mo偶e dwa razy... Nafania nale偶a艂 do starych skrzat贸w, 偶yj膮cych w przekonaniu, 偶e domowy nigdy nie powinien pokazywa膰 si臋 obcym, a i nawet gospodarze powinni widywa膰 go jak najrzadziej. Dobry s艂uga to taki, kt贸ry rzetelnie wykonuje swoj膮 prac臋, nie rzucaj膮c si臋 w oczy - twierdzi艂. A tu prosz臋, wyszed艂 do go艣cia! Najwyra藕niej zbli偶a si臋 koniec 艣wiata... Nawet wyjrza艂em na dw贸r, ale nie, s艂o艅ce 艣wieci艂o jak przedtem, nawet 艣ladu apokalipsy.
Nafania poda艂 Alonie kapcie, dziewczynka podzi臋kowa艂a mu uprzejmie.
- Ale偶... - oburzy艂 si臋. - To tylko moja praca.
- Jaki grzeczny domowy - zwr贸ci艂a si臋 do mnie anielica.
- Te偶 jestem zdziwiony - odpar艂em zaskoczony.
- Nafania! - rozleg艂 si臋 znajomy ryk mojego brata. A ten co tu robi? Przecie偶 powinien by膰 w pracy! - Kto tam?!
- Pa艅ski brat Ezergil i jego go艣膰 - pad艂a odpowied藕.
- A, ju偶 przylaz艂... Zaczekaj, powiedzia艂e艣 „go艣膰”?
- Zoreg! - us艂ysza艂em g艂os mamy. - Co si臋 z tob膮 dzieje?! Przesta艅 atakowa膰 brata, m贸wi臋 ci ostatni raz! Ezergilu, dlaczego trzymasz go艣cia w przedpokoju?
Wycieraj膮c r臋ce o fartuszek wysz艂a do przedpokoju i znieruchomia艂a.
- Anio艂! - powiedzia艂a. - Ooo...
- Mamo - odezwa艂em si臋 szybko - poznaj Alon臋, razem odbywali艣my praktyk臋. Pomog艂a mi i nawet raz mnie uratowa艂a.
- Uratowa艂a? - Mama popatrzy艂a na mnie zaskoczona.
Przez chwil臋 walczy艂y we mnie dwa pragnienia: z jednej strony zale偶a艂o mi, 偶eby mama zaakceptowa艂a Alon臋, a z drugiej nie chcia艂em jej straszy膰. Wybra艂em wariant po艣redni.
- No, tam, na ziemi, by艂 taki jeden typek... Chlusn膮艂 na mnie 艣wi臋con膮 wod膮, a Alona mnie zas艂oni艂a... Jednym s艂owem, nic takiego.
- Och! Zawsze m贸wi艂am, 偶e ci ludzie s膮 okrutni, podli, bez czci i sumienia! 呕eby krzywdzi膰 dziecko! Ale dziewczynko, czemu ty stoisz? Wchod藕! W艂a艣nie ugotowa艂am zup臋, nalej臋 wam. Gwarantuj臋, 偶e czego艣 takiego u siebie w raju jeszcze nie jad艂a艣.
Alona pr贸bowa艂a si臋 wykr臋ci膰, ale gdzie tam! Skoro mama postanowi艂a kogo艣 nakarmi膰, ten kto艣 musi zosta膰 nakarmiony. Poza tym, 艣wietnie wiedzia艂em, 偶e Alona od rana nic nie jad艂a, podobnie zreszt膮 jak ja.
Mama zaprowadzi艂a nas do sto艂owego i wtedy w drzwiach stan膮艂 ojciec w swoich podartych dresach i za艣winionym podkoszulku. Na widok go艣cia krzykn膮艂 cicho i szybko zatrzasn膮艂 drzwi. Alona odwr贸ci艂a si臋, s艂ysz膮c ha艂as, ale nie zd膮偶y艂a go dostrzec. Spojrza艂a na mnie.
- Wszystko w porz膮dku - uspokoi艂em j膮. - To m贸j tata. Chyba si臋... potkn膮艂 - zmy艣li艂em na poczekaniu.
Mama szybko nakry艂a do sto艂u, postawi艂a talerz przed Alon膮, a potem wnios艂a du偶膮 waz臋 i postawi艂a j膮 na 艣rodku sto艂u.
- Ezergilu! - spojrza艂a na mnie z wyrzutem. - Gdzie twoje maniery?! Czemu nie zajmujesz si臋 go艣ciem?
Speszy艂em si臋. Czym pr臋dzej wsta艂em, wzi膮艂em talerz dziewczyny i nala艂em jej zupy.
- A oto i my... - Do pokoju wszed艂 ojciec, nios膮c pokrojony chleb.
Mama zastyg艂a z otwartymi ustami. Ojciec wygl膮da艂 bardzo szykownie: wprawdzie nie w艂o偶y艂 garnituru, ale w por贸wnaniu z jego zwyk艂ym „strojem”, to, co mia艂 teraz na sobie, mo偶na by艂o przyr贸wna膰 do fraka.
Zerkn膮艂em na mam臋 - patrzy艂a to na ojca, to na Alon臋. U艣miechn膮艂em si臋 w my艣lach. No, teraz ju偶 anielica ma w naszym domu jednego gwarantowanego stronnika - mam臋.
Ile偶 to razy walczy艂a z m臋偶em, 偶eby nie siada艂 do sto艂u w dresach i podkoszulku! Ile razy domaga艂a si臋, 偶eby nie smarka艂 przy jedzeniu i nie wyciera艂 r膮k o ubranie! Ten, kto sk艂oni艂by go do rezygnacji z nawyk贸w by艂by dla mamy co najmniej herosem! A tu prosz臋, jedna chwila i za艂atwione!
Ojciec podszed艂 do Alony i przem贸wi艂 pi臋kn膮 francuszczyzn膮.
- Mademoiselle, pani pozwoli, 偶e si臋 przedstawi臋... Goszter, diabe艂 Goszter, do pani us艂ug. Jestem ojcem tego tu nicponia, kt贸ry teraz pani us艂uguje. To dla mnie zaszczyt, 偶e mog臋 podj膮膰 pani膮 w swoim domu... Pozwoli pani, 偶e wyra偶臋 sw贸j zachwyt. Jest pani wspania艂a...
Zamar艂em. Wi臋c o to ojcu chodzi艂o, gdy m贸wi艂, 偶e na d艂ugo zapami臋tamy dzie艅, w kt贸rym odwiedzi nas anio艂... Rzeczywi艣cie, czego艣 takiego d艂ugo nie zapomnimy. Ciekawe tylko, jakie ludzkie j臋zyki zna Alona?...
- Dzi臋kuj臋 panu, monsieur - odpowiedzia艂a Alona w r贸wnie pi臋knym francuskim. - Ale to raczej dla mnie wielkim zaszczytem jest go艣ci膰 u pa艅stwa. Pa艅ski syn umie robi膰 wa偶enie.
- I nic wi臋cej - mrukn膮艂 dobrodusznie ojciec. - Ale ciesz臋 si臋, 偶e uda艂o mu si臋 zrobi膰 wra偶enie na takiej pi臋kno艣ci... Jednak znam Ezergila i my艣l臋, 偶e ol艣ni艂a go nie tylko pani uroda.
Alona speszy艂a si臋, a ojciec z zadowolon膮 min膮 siad艂 przy stole.
- Ech, m艂odo艣膰... - powiedzia艂 ju偶 w normalnym, mi臋dzy艣wiatowym j臋zyku. - Jak ja niegdy艣 b艂yszcza艂em na dworze Ludwika XIV! To by艂y czasy! Jakie damy...
- Gosza, tu s膮 dzieci! - upomnia艂a go mama.
- Czy ja co艣 m贸wi臋? Ja nic nie m贸wi臋! To ju偶 w rozmowie z dzie膰mi nie mo偶na wspomnie膰 o damach? No dobrze... Zoreg, gdzie jeste艣?! Lucy, d艂ugo jeszcze b臋dziemy na was czeka膰?
Minut臋 p贸藕niej do pokoju weszli razem m贸j brat i ukochana siostrzyczka. Lucy zupe艂nie niespeszona podesz艂a do Alony i obejrza艂a j膮 od st贸p do g艂owy.
- Jeste艣 艂adna - zawyrokowa艂a. - Ja, jak dorosn臋, te偶 b臋d臋 艂adna.
- Na pewno - u艣miechn臋艂a si臋 Alona.
- Nazywam si臋 Lucy - przedstawi艂a si臋 moja siostra, podaj膮c r臋k臋. - Mi艂o mi ci臋 pozna膰. Co prawda, nasz tata m贸wi, 偶e wszystkie anio艂y s膮 podst臋pne i z艂e, i 偶e chodzi im tylko o to, 偶eby sprowadzi膰 uczciwe diab艂y na z艂膮 drog臋, ale ty chyba taka nie jeste艣?
Ojciec zakas艂a艂, t艂umi膮c 艣miech; Alona zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a.
- Nie jestem. Tw贸j tata m贸wi艂 zapewne o innych anio艂ach.
- Na pewno. Ty zupe艂nie nie wygl膮dasz na podst臋pn膮 i z艂膮.
- Dzi臋kuj臋.
Wsadzi艂em nos w zup臋, walcz膮c z buzuj膮c膮 we mnie weso艂o艣ci膮. Siostrzyczka rzuci艂a mi kose spojrzenie i powiedzia艂a:
- I w odr贸偶nieniu od mojego brata jeste艣 dobrze wychowana. Nie 艣miejesz si臋 ze mnie, gdy m贸wi臋 rzeczy, kt贸re doro艣li uwa偶aj膮 za g艂upstwa.
Alona pog艂adzi艂a j膮 po g艂owie i zerkn臋艂a na mnie.
- Niech si臋 艣mieje... Przecie偶 obie wiemy, 偶e wszyscy m臋偶czy藕ni s膮 odrobin臋 g艂uptasami i nie rozumiej膮 prostych spraw.
- Z艂ote s艂owa! - zawo艂a艂a mama, zwracaj膮c si臋 do ojca. - S艂ysza艂e艣, Goszter?!
- Oczywi艣cie, moja droga - rzek艂 ojciec powa偶nie, ale oczy mu si臋 艣mia艂y.
Alona spojrza艂a na Zorega, kt贸ry jako jedyny nie bra艂 udzia艂u w powszechnej weso艂o艣ci.
- Zoreg - przedstawi艂 si臋 kr贸tko z ponur膮 min膮.
Dziewczyna zerkn臋艂a na mnie speszona, a ja machn膮艂em r臋k膮.
- Nie zwracaj uwagi. On ju偶 taki jest.
- Przymknij si臋, ma艂y - burkn膮艂 m贸j brat.
- Tak w og贸le to jest grzeczny, dobry i m膮dry - wyja艣ni艂em Alonie. - Tylko jako艣 nigdy nie potrafi tego okaza膰.
Nie wytrzyma艂a i parskn臋艂a 艣miechem. Ojciec rzuci艂 mi chmurne spojrzenie, a Zoreg ch臋tnie wystartowa艂by do mnie z pi臋艣ciami, ale spojrzenie mamy zmusi艂o go do pozostania na miejscu. Wymamrota艂 jak膮艣 obietnic臋 pod moim adresem i burkn膮艂 ju偶 spokojniej:
- Za to w odr贸偶nieniu od ciebie, ja nigdy nie zawali艂bym praktyk. Zw艂aszcza z powodu jakiego艣 tam anio艂a.
- Ale przecie偶 pa艅ski brat nie zawali艂 praktyki - odezwa艂a si臋 Alona, ze zdumienia a偶 odk艂adaj膮c 艂y偶k臋. Popatrzy艂a na mnie. Chyba nie przysz艂o jej do g艂owy, 偶e m贸g艂bym ukrywa膰 co艣 przed w艂asn膮 rodzin膮. - Anio艂 nie ma tu nic do rzeczy. Ja i pa艅ski brat po prostu dzia艂ali艣my razem. Mieli艣my wsp贸lny cel.
- Anio艂 i diabe艂? Wsp贸lny cel? Nie opowiadajcie mi bajek!
- Faktycznie, Ala, nie opowiadaj mu bajek, on ju偶 dawno wyr贸s艂 z wieku, w kt贸rym si臋 ich s艂ucha.
- A ja bardzo lubi臋 s艂ucha膰 bajek - wtr膮ci艂a si臋 Lucy, roz艂adowuj膮c napi臋cie.
W ci膮gu ca艂ego obiadu brat nie odezwa艂 si臋 wi臋cej ani s艂owem, a po posi艂ku zaci膮gn膮艂em Alon臋 do swojego pokoju.
Ostro偶nie przesz艂a przez le偶膮c膮 na pod艂odze walizk臋 i omal nie nadepn臋艂a na m贸j eksperymentalny model wiatraka. Czym pr臋dzej wsun膮艂em go pod 艂贸偶ko, ale wtedy z drugiej strony wylaz艂y inne 艣mieci. Z rozdra偶nieniem obszed艂em mebel i wcisn膮艂em 艣mieci z powrotem. Wysun膮艂 si臋 wiatrak...
Alona zachichota艂a.
- Nie zwracaj uwagi, ja zaraz... - mrukn膮艂em. - Po prostu pracowa艂em nad now膮 pu艂apk膮.
- I co, ju偶 zadzia艂a艂a? - spyta艂a z艂o艣liwie Alona, ogl膮daj膮c porozrzucane po ca艂ym pokoju bambetle.
Machn膮艂em r臋k膮.
- Dobra, mam tego do艣膰. Jedn膮 chwileczk臋... - zamkn膮艂em oczy, skupi艂em si臋 i pstrykn膮艂em palcami. - Wszystko na swoje miejsca! Ju偶!
Rzeczy od razu unios艂y si臋 w powietrze i zawirowa艂y. 艁贸偶ko natychmiast si臋 za艣cieli艂o, wszystkie porozrzucane klamoty pomkn臋艂y na swoje miejsca. A偶 mnie zatka艂o... Nigdy przedtem mi si臋 to nie udawa艂o! No, powiedzmy, 偶e jeden czy dwa przedmioty, ale ca艂y pok贸j?! I to tak idealnie?!
Alona te偶 by艂a wstrz膮艣ni臋ta.
- Ezergil, twoje talenty zdumiewaj膮 mnie coraz bardziej. Skoro umiesz robi膰 takie sztuczki, czemu wcze艣niej nie posprz膮ta艂e艣?
- Ach - machn膮艂em r臋k膮 - ci膮gle zapominam... Wiesz, jacy my, geniusze, bywamy roztargnieni... Wiecznie wylatuje nam co艣 z g艂owy...
Zacz臋艂a si臋 艣mia膰 i pad艂a na 艂贸偶ko.
- Ezergil, jeste艣 niesamowity!
- Tak w艂a艣ciwie to nawet si臋 tego domy艣la艂em... Alona 艣mia艂a si臋, a ja ostro偶nie wychyli艂em si臋 za pr贸g pokoju i szepn膮艂em:
- Dzi臋ki za pomoc, Nafania. Nie zapomn臋 ci tego.
- Nie ma za co, paniczu - odpar艂 z u艣miechem domowy. - Nigdy nie opuszczam gospodarzy w biedzie. Ciesz臋 si臋, 偶e mog艂em by膰 przydatny.
*
Alona siedzia艂a u mnie jeszcze z godzin臋. Pokaza艂em jej wszystkie wymy艣lone przeze mnie pu艂apki, swoje ksi膮偶ki, opowiada艂em zabawne historie z 偶ycia naszej klasy. I w艂a艣nie zacz膮艂em m贸wi膰 o ostatniej b贸jce z Ksefonem, gdy nagle wsta艂a.
- Ezergil, bardzo tu u ciebie milo, ale musz臋 ju偶 i艣膰... I tak zasiedzia艂am si臋 du偶o d艂u偶ej, ni偶 planowa艂am. Moi rodzice pewnie odchodz膮 od zmys艂贸w.
- No, to zadzwo艅my...
- Daj spok贸j. Nie zapominaj, 偶e jutro masz wyst膮pi膰 przed komisj膮.
- To co, do jutra?
Z roztargnieniem skin臋艂a g艂ow膮, ale od razu drgn臋艂a.
- Hej, jak to „do jutra”? Przecie偶 nie m贸wi艂am, 偶e jutro przyjad臋!
- Alu, przecie偶 nie zostawisz mnie w trudnej chwili zdawania praktyki?
Popatrzy艂a na mnie badawczo.
- Co艣 艣ciemniasz, Ezergil? M贸w, o co chodzi.
Westchn膮艂em. Tak, nic si臋 przed ni膮 nie ukryje, ju偶 mnie pozna艂a...
- Po prostu my艣la艂em, 偶e dobrze by by艂o, 偶eby艣my byli razem, je艣li nie rozmy艣li艂a艣 si臋 w sprawie propozycji wujka. Niech si臋 przyzwyczajaj膮... I by艂oby dobrze zacz膮膰 od razu na komisji.
- Zwariowa艂e艣! - przerazi艂a si臋. - Ja... ja my艣la艂am, 偶e pan Monterrey jako艣 p贸藕niej sam zaproponuje stworzenie po艂膮czonego oddzia艂u...
- Na pewno to zrobi, ale przecie偶 mamy w艂asny rozum. A mo偶e chcesz wiecznie chodzi膰 za kim艣 na smyczy? Najlepiej, 偶eby艣my wzi臋li spraw臋 w swoje r臋ce, nie czekaj膮c na czyje艣 zmi艂owanie.
- Ee... Ezergil, jeste艣 pewien, 偶e to dobry pomys艂?
- Nie jestem. Ale przecie偶 nie dowiemy si臋, je艣li nie spr贸bujemy. Tak czy inaczej, nie chc臋, 偶eby kto艣 mn膮 kierowa艂, nawet gdyby tym kim艣 mia艂 by膰 m贸j wujek. Mam zamiar osi膮gn膮膰 wszystko w艂asnymi r臋kami.
- Zarozumia艂y jak zawsze.
- Nie odrzucam pomocy Monterreya, ale nie mam zamiaru ca艂kowicie zda膰 si臋 na niego. To jak, jeste艣 ze mn膮 czy nie? Alona, przecie偶 w przysz艂o艣ci, je艣li wszystko si臋 uda, b臋dziemy musieli sami podejmowa膰 r贸偶ne decyzje i to szybko! Wtedy nie b臋dzie nikogo, kto m贸g艂by nas wesprze膰. Je艣li nie jeste艣 na to gotowa, lepiej, 偶eby艣my z tego wszystkiego zrezygnowali. Zadzwoni臋 do wujka...
- Stop! Nie zap臋dzaj si臋. Nie powiedzia艂am, 偶e chc臋 zrezygnowa膰, m贸wi艂am tylko, 偶e wyst膮pienie razem na komisji niezupe艂nie mi si臋 podoba. Ale w jednym punkcie masz racj臋: je艣li nie spr贸bujesz, to nie dowiesz si臋, jak bardzo szalony jest tw贸j pomys艂.
- Zgadza si臋.
- W takim razie przyjad臋. Na pewno. Tylko musz臋 przekona膰 rodzic贸w. Oni nawet dzi艣 nie chcieli mnie pu艣ci膰 samej, na szcz臋艣cie tw贸j wujek ich przekona艂. Ale s膮dz臋, 偶e sobie poradz臋...
Wyszli艣my z pokoju.
- Ju偶 idziesz? - spyta艂a mama, zjawiaj膮c si臋 w przedpokoju.
- Tak... Bardzo dzi臋kuj臋 za wszystko... Musz臋 wraca膰 do domu.
- Ezergil, mam nadziej臋, 偶e odprowadzisz go艣cia? - spyta艂 surowo ojciec.
- Oczywi艣cie, tato. Przecie偶 widzisz, 偶e si臋 ubieram.
- Ale偶 po co, mog臋 sama...
- Ani s艂owa, m艂oda damo. Dla Ezergila to 偶aden k艂opot. Ech, gdzie jeste艣, moja m艂odo艣ci?... Gdybym teraz mia艂 moj膮 szpad臋, kapelusz z pi贸rem... Gdyby艣cie widzieli, jak b艂yszcza艂em na balach... O, Ezergilu, wtedy na pewno spr贸bowa艂bym odbi膰 ci twoj膮 dam臋.
- Nic by ci z tego nie wysz艂o - odpar艂em, nie podnosz膮c g艂owy, poch艂oni臋ty zawi膮zywaniem sznurowade艂. - Wyzwa艂bym ci臋 na pojedynek i przebi艂 bez lito艣ci.
- O! S艂ysza艂a pani, moda damo? To m贸wi rodzony syn! 呕adnego szacunku dla starszych...
Alona u艣miechn臋艂a si臋, ojciec te偶. Wsta艂em i otworzy艂em przed ni膮 drzwi. Po偶egna艂a si臋 ze wszystkimi i wyszli艣my.
Rozdzia艂 3
Nast臋pnego ranka obudzi艂em si臋 p贸藕no, a偶 by艂em zdziwiony. Zwykle wstaj臋 wcze艣nie, a tu... Dobra, nie ma co p艂aka膰, najwa偶niejsze, 偶e nie sp贸藕ni艂em si臋 na komisj臋.
Rodzic贸w ju偶 w domu nie by艂o, rodze艅stwa te偶. Siostr臋 zawie藕li do przedszkola, brat poszed艂 do pracy. Mog臋 spokojnie zje艣膰, bez 偶adnych przykrych niespodzianek.
W kuchni nakryta 艣ciereczk膮 sta艂a miseczka ze 艣niadaniem i szklanka soku. Z jakiego艣 powodu mama uwa偶a, 偶e brakuje mi witamin i intensywnie mnie nimi dokarmia. Brr... 呕eby jeszcze sok by艂 jaki艣 porz膮dny, a tu co, 偶urawinowy! Ale偶 kwas... Rozejrza艂em si臋 dyskretnie i gdy zyska艂em pewno艣膰, 偶e mama nie zostawi艂a nigdzie nic pods艂uchuj膮cego ani podgl膮daj膮cego, wyla艂em sok do zlewu. Za to wtrz膮chn膮艂em ca艂膮 kasz臋 j臋czmienn膮. Zerkn膮艂em na zegarek. Za kwadrans jedenasta. Dobrze, mo偶na zacz膮膰 si臋 szykowa膰.
Poszed艂em do pokoju i otworzy艂em szaf臋. Co mu tu mamy? Sweter... Sweter latem? Co on tu robi? Sio, na bok, na bok... O, idealnie - garnitur tr贸jka. Tak, to jest to. Przecie偶 najwa偶niejsze jest pierwsze wra偶enie...
Przebra艂em si臋 szybko i obejrza艂em w lustrze. Super! Granatowy krawat, jasnoszara koszula i ciemny garnitur. Wygl膮da艂em zab贸jczo. Teraz fryzura... Zaczesa艂em w艂osy, robi膮c na czole co艣 w rodzaju grzywki i spryska艂em lakierem, 偶eby si臋 trzyma艂a... Chyba wystarczy. Prezentuj臋 si臋 solidnie, ale grzywka nadaje mi wygl膮d dziecka. W dziesi膮tk臋. Nie mia艂em zamiaru wygl膮da膰 na zbyt doros艂ego, od takich paniczyk贸w zwykle wi臋cej si臋 wymaga. A tak, po prostu mi艂y dzieciak.
W przedpokoju starannie wyczy艣ci艂em garnitur szczotk膮, w czym bardzo pom贸g艂 mi domowy.
- Panie Ezergilu, wygl膮da pan wspaniale - powiedzia艂.
Ostatni raz obejrza艂em si臋 w lustrze.
- A wiesz, 偶e masz racj臋? 呕e te偶 wcze艣niej nie zauwa偶y艂em, jaki jestem wspania艂y...
- Nie zaszkodzi艂aby jednak odrobina skromno艣ci - odpar艂 burkliwie.
- Obowi膮zkowo - u艣miechn膮艂em si臋. - Jak tylko zrozumiem, po co mi skromno艣膰, od razu troch臋 nab臋d臋.
Nie czeka艂em na odpowied藕 i wybieg艂em z domu. Przed gankiem czeka艂a Alona.
- O, cze艣膰! - powiedzia艂em zdumiony. - Ju偶 my艣la艂em, 偶e nie przyjdziesz. Czemu nie wesz艂a艣? Trzeba by艂o zadzwoni膰, Nafania by ci臋 wpu艣ci艂.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- A po co... Pochodzi艂am sobie troch臋, obejrza艂am okolic臋.
- A... - Skin膮艂em g艂ow膮 ze zrozumieniem. - Boisz si臋. Ja te偶.
- Kto tu si臋 boi?! - zje偶y艂a si臋 od razu.
- Ja. A ty nie?
Nie odpowiedzia艂a, tylko obejrza艂a mnie od st贸p do g艂owy.
- Ezergil, 艣wietnie wygl膮dasz!
- Szczerze m贸wi膮c, ty te偶 wygl膮dasz bardzo 艂adnie, chocia偶 w por贸wnaniu ze mn膮...
- Ezergil!!!
- Czy ja co艣 m贸wi臋? Przecie偶 nic nie m贸wi臋. Chcia艂em tylko powiedzie膰, 偶e nawet w por贸wnaniu ze mn膮.
- Ezergil!
- Milcz臋 ju偶, milcz臋. Jakie wy, kobiety, jeste艣cie wra偶liwe...
- Zaraz dostaniesz w 艂eb! Zobaczymy, jak b臋dziesz wtedy wygl膮da艂 przed komisj膮. I przekonamy si臋, kto tu jest wra偶liwy.
- O, zawsze to samo. Jak tylko co艣, od razu gro藕by. A potem szanta偶.
Popatrzyli艣my na siebie i zachichotali艣my.
- Przesta艅 mnie roz艣miesza膰! - wyj臋cza艂a.
- Jeszcze nie zacz膮艂em...
Przekomarzaj膮c si臋 w ten spos贸b, doszli艣my do szko艂y.
- Widz臋, 偶e bardzo ci weso艂o... Ciekawe, z jakiego powodu? - wycedzi艂 Ksefon, gdy spotkali艣my si臋 przed wej艣ciem. - O, przyprowadzi艂e艣 tego oswojonego anio艂eczka?
Alona spi臋艂a si臋, a ja szybko chwyci艂em j膮 za r臋k臋.
- Nie widzisz powodu? - zapyta艂em. - Zaraz zobaczysz. Ju偶 nied艂ugo...
Z tymi s艂owami wymin膮艂em go i trzymaj膮c Alon臋 za r臋k臋, wszed艂em do budynku. Kilku uczni贸w, kt贸rzy przyszli tu w jakich艣 swoich sprawach, odprowadzi艂o nas zdumionymi spojrzeniami. Ci臋偶ko by艂oby nie zauwa偶y膰, 偶e Alona jest anio艂em, ale jeszcze trudniej by艂o uwierzy膰, 偶e anio艂 idzie r臋ka w r臋k臋 z diab艂em szkolnym korytarzem w piekle! Sam bym si臋 zdziwi艂, gdybym co艣 takiego wcze艣niej zobaczy艂. Alona by艂a spi臋ta, chocia偶 nie dawa艂a tego po sobie pozna膰, tylko mog艂em si臋 domy艣la膰, r臋ka, za kt贸r膮 j膮 trzyma艂em, by艂a zupe艂nie sztywna. Tr膮ci艂em anielic臋 lekko w bok i u艣miechn膮艂em si臋. Odpowiedzia艂a mi wymuszonym u艣miechem.
- Gdybym wiedzia艂a, 偶e b臋d膮 tak na nas patrze膰 - wyszepta艂a - za nic bym tu nie przysz艂a.
- Niech sobie patrz膮. Te偶 mi dziwowisko. Anio艂 i diabe艂 id膮 razem. Ale heca...
Alona nie odpowiedzia艂a, tylko jeszcze mocniej 艣cisn臋艂a moj膮 d艂o艅.
Przed wej艣ciem do gabinetu, w kt贸rym zasiada艂a komisja, powita艂 mnie dyrektor. Z zainteresowaniem spojrza艂 na dziewczyn臋, ale zwr贸ci艂 si臋 tylko do mnie.
- Jeste艣 got贸w?
- Jeste艣my gotowi - podkre艣li艂em.
- Och, dzieci, dzieci... Gdyby艣cie zdawali sobie spraw臋 z tego, co robicie, czym pr臋dzej by艣cie uciekli.
- My艣l臋, 偶e sobie poradzimy - odezwa艂a si臋 Alona, a ja zdecydowanie skin膮艂em g艂ow膮.
- Chcia艂bym w to wierzy膰 - westchn膮艂 dyrektor. - Naprawd臋 chcia艂bym wierzy膰, 偶e zdo艂acie zmieni膰 ten 艣wiat. No c贸偶, pr贸bujcie, pr贸bujcie...
- I tak pan to zostawi?! - us艂ysza艂em gro藕ny g艂os Wikientija. - Anio艂 w szkole, a pan nic z tym nie zrobi?!
- Panie Wikientiju... - Morsefey odwr贸ci艂 si臋 do naszego wychowawcy. - Co pa艅skim zdaniem powinienem przedsi臋wzi膮膰? Jak rozumiem, ten anio艂 zosta艂 tu zaproszony przez Ezergila. Ucze艅 ma pe艂ne prawo zaprosi膰 na komisj臋 kogo chce, w ramach wsparcia. Takie s膮 zasady naszej szko艂y.
- Zmieni臋 je, jak tylko zostan臋 dyrektorem! - paln膮艂 wychowawca.
- Ach, tak? - Dyrektor obrzuci艂 go uwa偶nym spojrzeniem. - Wi臋c tu pan mierzy? C贸偶, gdy ju偶 b臋dzie pan dyrektorem, w贸wczas pan b臋dzie ustala艂 prawa, a na razie prosz臋 艂askawie przestrzega膰 moich.
Wikientij odburkn膮艂 co艣, ale szybko si臋 wycofa艂, poszed艂 szuka膰 Ksefona. Zreszt膮, nie musia艂 d艂ugo szuka膰, bo ten w艂a艣nie szed艂 z promiennym u艣miechem na ustach.
Opiekun odszed艂 z nim na bok i zacz膮艂 mu co艣 klarowa膰, z rzadka rzucaj膮c mnie i Alonie chmurne spojrzenia. Czasem zerka艂 r贸wnie偶 na dyrektora. Morsefey chyba to spostrzeg艂.
- Nie艂adnie m贸wi膰 藕le o pedagogach przy uczniach, ale ten napuszony kogut tak mi ju偶 obrzyd艂...
- Nic nie szkodzi. - Machn膮艂em r臋k膮. - My w klasie nazywamy go jeszcze gorzej.
Dyrektor spojrza艂 na mnie srogo.
- M艂ody cz艂owieku, starszych nale偶y szanowa膰 - ju偶 chocia偶by za ich wiek.
- Wiek - odparowa艂em - to, w odr贸偶nieniu od rozumu, rzecz nabyta.
Dyrektor chcia艂 si臋 chyba rozgniewa膰, ale niespodziewanie si臋 u艣miechn膮艂.
- Ma艂y, daleko zajdziesz, je艣li wcze艣niej nie zgubi ci臋 zarozumia艂o艣膰. Spr贸buj j膮 czasem pohamowa膰.
- Je艣li jemu si臋 nie uda, ja to zrobi臋 - obieca艂a Alona, pokazuj膮c mi pi臋艣膰.
Dyrektor roze艣mia艂 si臋. Zauwa偶y艂em, 偶e Wikientij i Ksefon patrz膮 na nas ze zdumieniem i czujno艣ci膮. Chyba powoli zacz臋艂o do nich dociera膰, 偶e co艣 tu jest nie tak. Bo sk膮d niby taka weso艂o艣膰 u przegranych?! Jednak nie mieli czasu g艂臋biej si臋 nad tym zastanowi膰.
- Panowie praktykanci, opiekunowie... - Drzwi gabinetu otworzy艂y si臋 na o艣cie偶. - Zapraszam.
Ksefon i Wikientij weszli pierwsi. Potem dyrektor, a za nim ja, holuj膮c Alon臋, kt贸ra w ostatniej chwili dosz艂a do wniosku, 偶e poczeka na mnie na korytarzu...
Tym razem by艂o mniej uroczy艣cie - hurm膮 podeszli艣my do 艂awek i usiedli艣my, jak kto chcia艂. Dyrektor siad艂 w 艂awce r贸wnoleg艂ej do mojej, dzieli艂o nas tylko przej艣cie, Alon臋 si艂膮 posadzi艂em obok siebie. Ksefon i Wikientij zaj臋li miejsca w pobli偶u komisji. Zerkn膮艂em na nich przelotnie i skoncentrowa艂em si臋 na s臋dziach.
Przewodnicz膮cy, ten sam starzec, kt贸ry ju偶 wczoraj zrobi艂 na mnie du偶e wra偶enie, nie odrywa艂 ode mnie wzroku. Poczu艂em si臋 bardzo nieswojo. Nawet si臋 obejrza艂em, w nadziei, 偶e mo偶e jednak patrzy na kogo艣 innego... Widz膮c moje zdenerwowanie, odwr贸ci艂 wzrok. Odetchn膮艂em z ulg膮 i zacz膮艂em si臋 przygl膮da膰 pozosta艂ym. Zna艂em imi臋 tylko jednego z nich, to, kt贸re wczoraj wymieni艂 przewodnicz膮cy - Kordu艂. Zdaje si臋, 偶e by艂 dobrym znajomym Wikientija, cho膰 by艂o to niezgodne z zasadami. By膰 mo偶e znalaz艂 si臋 w tej komisji przypadkiem... a mo偶e i nie.
Przewodnicz膮cy wsta艂 bardzo powoli. Mo偶na by to t艂umaczy膰 podesz艂ym wiekiem, ale zdaje si臋, 偶e on specjalnie tak wstawa艂. Nikomu do g艂owy by nie przysz艂o, 偶eby rzuci膰 mu si臋 z pomoc膮.
Patrzy艂 teraz na mnie.
- Dlaczego znajduje si臋 tutaj anio艂? - zapyta艂.
Dyrektor zerwa艂 si臋. Spojrza艂em na niego i zrozumia艂em, 偶e on te偶 czuje si臋 nieswojo w obecno艣ci tego s臋dziwego diab艂a.
- Panie przewodnicz膮cy, zgodnie z zasadami naszej szko艂y, ka偶dy praktykant ma prawo zaprosi膰 jednego przyjaciela. Ezergil zdecydowa艂 si臋 na anio艂a... Gdy przyjmowali艣my t臋 zasad臋, nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e mo偶e powsta膰 taka sytuacja... Jednak teraz nie mog臋 tak po prostu odwo艂a膰 tego prawa.
- To oburzaj膮ce! - zawo艂a艂 Kordu艂, zrywaj膮c si臋 z miejsca. - 呕膮dam, 偶eby skrzydlata opu艣ci艂a nasze zebranie!
Przewodnicz膮cy odwr贸ci艂 si臋 do niego.
- Panie Kordu艂, niech si臋 pan tak nie gor膮czkuje. Nawet ja nie mog臋 nikogo zmusi膰 do z艂amania prawa. W ko艅cu nie jeste艣my lud藕mi. Prosi艂bym pana o okazanie szacunku gospodarzowi tej szko艂y. - Kordu艂 poczerwienia艂 i usiad艂, a przewodnicz膮cy odwr贸ci艂 si臋 do Alony. - M艂oda damo, witam pani膮 w naszym skromnym towarzystwie.
Dziewczyna w milczeniu wsta艂a i sk艂oni艂a si臋, przewodnicz膮cy odpowiedzia艂 r贸wnie uprzejmym uk艂onem, a potem powoli usiad艂.
- Jaki to niesamowity starzec - szepn臋艂a mi Alona. - A偶 ma si臋 ochot臋 sta膰 przed nim na baczno艣膰!...
Skin膮艂em g艂ow膮.
- A wi臋c - odezwa艂 si臋 zn贸w szef komisji - w planie dnia mamy wyg艂oszenie werdyktu odno艣nie przysz艂o艣ci dw贸ch praktykant贸w. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e ich losy s膮 ze sob膮 powi膮zane i sukces jednego oznacza kl臋sk臋 drugiego. Wszyscy obecni zostali wprowadzeni w spraw臋, ale jednak przypomn臋, o co chodzi. Szanowny dyrektor szko艂y Morsefey i nauczyciel tej偶e szko艂y Wikientij za艂o偶yli si臋, kt贸ry ucze艅 oka偶e si臋 lepszy. Morsefey twierdzi艂, 偶e Ezergil, za艣 Wikientij uwa偶a艂, 偶e ten do niczego si臋 nie nadaje. Nazwa艂 go nawet anio艂eczkiem... - Przewodnicz膮cy spojrza艂 na wychowawc臋, kt贸ry poruszy艂 si臋 niespokojnie na krze艣le. - Panie Wikientiju - ci膮gn膮艂 dalej - uwa偶amy za nies艂uszne, gdy dzieci publicznie obra偶aj膮 nauczycieli, twierdz膮c, 偶e to podwa偶a autorytet nauczycieli. Ale jeszcze bardziej nies艂uszne jest publiczne obra偶anie ucznia przez nauczyciela. Dziecko nie mo偶e mu odpowiedzie膰 i jest bezradne wobec autorytetu starszego wiekiem i pozycj膮.
- Ja... przepraszam, panie przewodnicz膮cy - wykrztusi艂 Wikientij, rzucaj膮c mi z艂e spojrzenie.
- Tak w艂a艣ciwie powinien pan przeprosi膰 nie mnie, lecz swojego ucznia. Tak samo publicznie, jak publicznie go pan obrazi艂.
- Co jest obra藕liwego w s艂owie „anio艂”?! - Alona wsta艂a gwa艂townie i spojrza艂a gniewnie na przewodnicz膮cego. Poci膮gn膮艂em j膮 za r臋k臋, 偶eby usiad艂a, ale op臋dzi艂a si臋 ode mnie. - Prosz臋 mi powiedzie膰, co jest w tym obra藕liwego?!
Przewodnicz膮cy odwr贸ci艂 si臋 do Alony, jednak ku mojemu zdumieniu ona wytrzyma艂a jego przenikliwe spojrzenie. I wtedy sta艂o si臋 co艣 niewiarygodnego, stary diabe艂 u艣miechn膮艂 si臋 do niej! Samymi k膮cikami ust, ale jednak!
- Nic - odpar艂. - I dlatego nie zmuszam pana Wikientija do przeprosin. Tak w艂a艣ciwie on skomplementowa艂 swojego ucznia, albowiem to bardzo dobrze, gdy w diable jest co艣 z anio艂a. To pozwoli mu unikn膮膰 cynizmu w naszej pracy. I bardzo dobrze, je艣li w aniele jest co艣 z diab艂a, bo to u艂atwia podejmowanie stanowczych krok贸w w trudnych chwilach, nawet je艣li decyzje stoj膮 w pewnej sprzeczno艣ci z tym, czego go uczono...
Aluzja by艂a bardzo czytelna. Alona zaczerwieni艂a si臋 i usiad艂a. Cz艂onkowie komisji nadal dawali g艂o艣no wyraz swojemu oburzeniu, ale b艂yskawicznie umilkli pod spojrzeniem przewodnicz膮cego. Gdy w pokoju zapanowa艂a cisza, starzec wr贸ci艂 do przerwanego w膮tku.
- Je艣li w tej kwestii ju偶 wszystko jest jasne, to prosz臋, aby pan Wikientij wyci膮gn膮艂 w艂a艣ciwie wnioski z tego, co zosta艂o tu powiedziane. - Nauczyciel pokiwa艂 szybko g艂ow膮, jednak nikt nie zwr贸ci艂 na niego uwagi. - A teraz oddaj臋 g艂os praktykantowi Ksefonowi.
Ksefon wsta艂, ustawiaj膮c si臋 tak, 偶ebym widzia艂 jego dumny profil i u艣miech. Z du偶膮 pewno艣ci膮 siebie podszed艂 do miejsca, z kt贸rego mia艂 wyg艂osi膰 raport.
- Opowiedz o swoim zadaniu - poprosi艂 przewodnicz膮cy.
Ksefon do艣膰 konkretnie i zwi臋藕le opowiedzia艂, jak pan Wikientij zatrzyma艂 go po lekcjach i wyznaczy艂 mu zadanie specjalne: przeszkodzi膰 uczniowi Ezergilowi w zaliczeniu praktyki.
- W ten spos贸b mia艂em udowodni膰, 偶e Ezergil to zwyk艂y kujon i lizus, uwa偶any za prymusa tylko dlatego, 偶e os艂ania go dyrektor szko艂y.
O, to ju偶 na pewno nie by艂y s艂owa Ksefona i raczej nie nale偶a艂o ich wyg艂asza膰. Wikientij zakr臋ci艂 si臋 na krze艣le pod spojrzeniami wszystkich obecnych, jednocze艣nie boj膮c si臋 spotka膰 wzrokiem z dyrektorem.
- Zdaje si臋 - odezwa艂 si臋 przewodnicz膮cy - 偶e tutaj zak艂ad szed艂 nie mi臋dzy uczniami, lecz pedagogami. Ka偶dy uwa偶a艂 swoje metody wychowawcze za najlepsze. C贸偶, s膮dz臋, 偶e wyniki tych praktyk powiedz膮 nam, kto mia艂 racj臋. Zgadza si臋 pan, panie Wikientiju?
- Tak! - zawo艂a艂 ten, rozw艣cieczony. - Ezergil da艂 si臋 pozna膰 jako zupe艂nie niezdolny diabe艂! Jego w艂asne uczucia przes艂oni艂y mu cel, przes艂oni艂y wszystko! Czy taki diabe艂 mo偶e wyrosn膮膰 na kogo艣 sensownego?! Bardzo mi przykro, 偶e dyrektor nie by艂 w stanie dostrzec tej jego s艂abo艣ci! Zmyli艂y go rzekome dobre wyniki Ezergila, za kt贸rymi kryje si臋 jedynie t臋pe wkuwanie!
Przymkn膮艂em oczy, hamuj膮c z艂o艣膰. T臋pe wkuwanie?! Czu艂em na sobie spojrzenia obecnych. Zacisn膮艂em z臋by. Nie powiem nic, ani s艂owa. Je艣li kto艣 chce ode mnie cokolwiek us艂ysze膰, niech spyta wprost.
- Ezergilu - us艂ysza艂em g艂os przewodnicz膮cego. - Nie chcesz skomentowa膰 s艂贸w swojego pedagoga?
- Nie - wycedzi艂em przez z臋by. - Niech mu inni powiedz膮. Potem...
- Nie chcesz poci膮gn膮膰 go do odpowiedzialno艣ci za obraz臋? Masz takie prawo.
- Nie. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Nie zdo艂am obrazi膰 go bardziej, ni偶 on obrazi艂 sam siebie.
Zdaje si臋, 偶e tylko przewodnicz膮cy zrozumia艂 moje s艂owa, zosta艂em zaszczycony nik艂ym u艣miechem.
- Tak - skin膮艂 g艂ow膮 starzec. - A panu, panie Wikientiju, radzi艂bym powstrzyma膰 si臋 od obra藕liwych okre艣le艅. Je艣li oka偶e si臋, 偶e Ezergil jednak nie jest takim oferm膮, jak go nam pan przedstawi艂, b臋dzie to oznacza艂o, 偶e to w艂a艣nie pan nie pozna艂 si臋 na uczniach. I kto wtedy oka偶e si臋 beztalenciem? Kontynuujcie, mistrzu Ksefon.
Ksefon kontynuowa艂. Ha, i to mnie Alona zarzuca艂a chwalipi臋ctwo i zarozumia艂o艣膰?! O, to tylko dlatego, 偶e za ma艂o obcowa艂a z Ksefonem... Ten to si臋 dopiero chwali艂! Jak zr臋cznie zdo艂a艂 przenikn膮膰 do ministerstwa, jak depta艂 mi po pi臋tach, usi艂uj膮c zrozumie膰, jakie mam zadanie. Jak dzi臋ki swojemu talentowi i b艂yskotliwemu intelektowi w ko艅cu rozgryz艂 t臋 zagadk臋...
- Od razu zrozumia艂em, 偶e Ezergil postanowi艂 zgubi膰 ch艂opca i zaci膮gn膮膰 jego dusz臋 do piek艂a. Wtedy matka Aloszy, zgodnie ze swoj膮 obietnic膮, musia艂aby p贸j艣膰 za synem. Gdyby do tego dosz艂o, Ezergil zdoby艂by zaliczenie praktyki.
- Wi臋c, wed艂ug ciebie, na czym mia艂o polega膰 zadanie Ezergila? - sprecyzowa艂 przewodnicz膮cy.
- Mia艂 zdoby膰 dusz臋 znajduj膮c膮 si臋 na granicy piek艂a i raju - odpar艂 dumnie Ksefon. - I wtedy ja postanowi艂em mu przeszkodzi膰, a mog艂em to uczyni膰, jedynie pomagaj膮c Aleksiejowi Nienaszewowi. Uratowanie go gwarantowa艂o, 偶e nic ju偶 nie b臋dzie trzyma膰 jego matki na ziemi i b臋dzie mog艂a uda膰 si臋 do raju.
Zerkn膮艂em na cz艂onk贸w komisji. Niekt贸rzy patrzyli na Ksefona z lekkim zdumieniem, jeden omal si臋 nie roze艣mia艂 i tylko Kordu艂 wygl膮da艂 na os艂upia艂ego. Wikientij chyba zrozumia艂, 偶e co艣 tu jest nie tak.
- Aha. - Przewodnicz膮cy skin膮艂 g艂ow膮. - Piek艂o nie mog艂o si臋 wprost doczeka膰 duszy tej kobiety, za ma艂o jej si臋 dosta艂o za 偶ycia... Ten Ezergil to jednak okrutnik, 偶eby cz艂owieka, kt贸ry tak si臋 nacierpia艂 na ziemi po 艣mierci ci膮gn膮膰 jeszcze do piek艂a...
Przewodnicz膮cy otwarcie kpi艂 z Ksefona, ale ten oczywi艣cie tego nie zrozumia艂.
- To samo m贸wi臋! - podchwyci艂 rado艣nie. - Bo co pan Wikientij m贸wi艂 nam na lekcji? - Wyra藕nie chcia艂 si臋 podliza膰 szefowi komisji. - Diab艂y to s臋dziowie, kt贸rzy zawsze musz膮 by膰 sprawiedliwi. A jaka tu mo偶e by膰 sprawiedliwo艣膰, je艣li kobieta, kt贸ra nie mia艂a lekkiego 偶ycia, po 艣mierci znajdzie si臋 w piekle?
- A ty chcia艂e艣, 偶eby sprawiedliwo艣膰 zatriumfowa艂a - powiedzia艂 przewodnicz膮cy. - C贸偶, bardzo chwalebne. M贸w dalej.
- No i ja mu w tym przeszkodzi艂em. Pomog艂em ch艂opcu unikn膮膰 r贸偶nych pu艂apek Ezergila i uratowa艂em jego dusz臋.
- A, od tego miejsca prosi艂bym ju偶 z detalami.
Ksefon zacz膮艂 snu膰 szczeg贸艂ow膮 opowie艣膰 - ze swojego punktu widzenia. Co robi艂 i jak... Wspomnia艂 r贸wnie偶 o swoim genialnym posuni臋ciu z walizk膮 i dwoma milionami dolar贸w, z kt贸r膮 Alosza mia艂 p贸j艣膰 do cerkwi, 偶eby zmaza膰 swoje grzechy.
Blady jak 艣ciana Wikientij odwr贸ci艂 si臋 w moj膮 stron臋. Spojrza艂em na niego twardo. Nauczyciel chyba wszystko zrozumia艂. Krew odp艂yn臋艂a mu z twarzy, otworzy艂 usta, jakby chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale od razu je zamkn膮艂.
- Chcia艂 pan o co艣 zapyta膰 t臋pego kujona? - spyta艂em g艂o艣no, nie odwracaj膮c oczu. To by艂o jak nokaut. Nawet je艣li Wikientij mia艂 jeszcze jakie艣 w膮tpliwo艣ci, to w tym momencie je utraci艂.
- Ty?... - wykrztusi艂.
- Tak. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Genialne posuni臋cie Ksefona: da膰 walizk臋 z pieni臋dzmi ch艂opcu, 偶eby poszed艂 do cerkwi prosi膰 o odpuszczenie grzech贸w.
Niekt贸rzy cz艂onkowie komisji z wyra藕nym trudem powstrzymywali 艣miech. Tylko Kordu艂 siedzia艂 ponury, on jeden nie wiedzia艂, o co chodzi. Przewodnicz膮cy komisji zachowa艂 niewzruszony spok贸j.
- Czy kto艣 ma jakie艣 pytania do praktykanta? - zapyta艂.
Pyta艅 nie by艂o.
- Ezergilu, twoja kolej.
Wyszed艂em do przodu. Spojrza艂em na Wikientija. Ten patrzy艂 na mnie jak kr贸lik na w臋偶a i chyba tak samo jak kr贸lik nie m贸g艂 oderwa膰 ode mnie wzroku.
- Gdy by艂em z wujkiem w ministerstwie kar - zacz膮艂em - natkn膮艂em si臋 tam na pewn膮 zb艂膮kan膮 dusz臋. M贸j krewny, wiedz膮c, 偶e jeszcze nie znalaz艂em dla siebie zadania praktycznego, zaproponowa艂, 偶ebym pom贸g艂 tej duszy uzyska膰 spok贸j. Jako diab艂u ten pomys艂 nie bardzo mi si臋 spodoba艂. Pomaganie jest niezgodne z profilem naszej dzia艂alno艣ci. Wprawdzie, karz膮c za z艂o, w pewnym sensie pomagamy ludziom, jednak to by艂o co艣 zupe艂nie innego. Mimo to postanowi艂em spr贸bowa膰 i w szkole otrzyma艂em to zadanie ju偶 oficjalnie.
Dalej opowiedzia艂em o swoich przygodach - o tym, jak pods艂ucha艂em rozmow臋 Wikientija i dyrektora, jak musia艂em d艂ugo wmawia膰 Ksefonowi, 偶e moje zadanie polega w艂a艣nie na zaci膮gni臋ciu duszy Zoi Nienaszewej do piek艂a.
- To znaczy - wtr膮ci艂 si臋 przewodnicz膮cy - 偶e wykorzysta艂e艣 wysi艂ki wroga dla swoich cel贸w?
- Tak. Uzna艂em, 偶e to dobre rozwi膮zanie.
- Z ca艂膮 pewno艣ci膮 艣wiadczy o du偶ym mistrzostwie.
Kontynuowa艂em opowie艣膰, rzecz jasna przemilczaj膮c pewne momenty. Przecie偶 komisja wcale nie musi wiedzie膰 o tym, 偶e kilka razy balansowa艂em na granicy z艂amania Prawa... I przez ca艂y ten czas nie odrywa艂em wzroku od Wikientija, a on wpatrywa艂 si臋 we mnie jak zahipnotyzowany.
- A dlaczego zdecydowa艂e艣 si臋 na wsp贸艂prac臋 z anio艂em? - spyta艂 mnie kt贸ry艣 z cz艂onk贸w komisji. - Przecie偶 do tej pory nie by艂o ani jednego przypadku takiego wsp贸艂dzia艂ania.
- Owszem, ale to jeszcze nie pow贸d, 偶eby nie spr贸bowa膰 - zareplikowa艂em. - Kiedy艣 zawsze nast臋puje ten pierwszy raz. Poza tym, pomy艣la艂em tak: ja i anio艂 mamy to samo zadanie. Je艣li zaczniemy ze sob膮 rywalizowa膰, b臋dziemy tylko sobie przeszkadza膰. W efekcie i ona zawali praktyk臋, i ja. A tu jeszcze kr臋ci si臋 Ksefon i bru藕dzi nam obojgu. Mo偶na w艂a艣ciwie powiedzie膰, 偶e nie mia艂em wyboru. Jak si臋 p贸藕niej okaza艂o, podj膮艂em s艂uszn膮 decyzj臋. I dlatego... - nabra艂em powietrza w p艂uca, jak przed skokiem w otch艂a艅 i powiedzia艂em - bior膮c pod uwag臋 sukces, jakim zako艅czy艂a si臋 nasza wsp贸艂praca, proponuj臋 utworzy膰 zespo艂y sk艂adaj膮ce si臋 z anio艂贸w i diab艂贸w, przeznaczone do rozwi膮zywania tych zada艅, kt贸re mog膮 by膰 zbyt trudne dla dzia艂aj膮cych pojedynczo przedstawicieli nieba i piek艂a. Ziemia wchodzi w okres prze艂omowy i my艣l臋, 偶e powo艂anie takich zespo艂贸w pozwoli艂oby na rozwi膮zanie wielu dra偶liwych kwestii. B臋dzie to z korzy艣ci膮 zar贸wno dla ziemi, jak i dla nas.
Kordu艂 spojrza艂 na mnie gniewnie. W komisji zawrza艂o. Kto艣 rzuca艂 g艂o艣ne oskar偶enia, kto艣 inny wo艂a艂, 偶e taka wsp贸艂praca jest niemo偶liwa z za艂o偶enia.
- Rozumiem jednokrotne wykorzystanie anio艂a do swoich cel贸w! - wo艂a艂 wzburzony Kordu艂. - Co艣 takiego nie uda艂o si臋 jeszcze nikomu. Jestem nawet got贸w og艂osi膰 Ezergila bohaterem. To oczywiste, 偶e praktyk臋 zda艂 celuj膮co, jednak jego ostatnie o艣wiadczenie sprawia, 偶e zaczynam w膮tpi膰 w jego zdrowy rozs膮dek!...
To by艂a jawna pr贸ba przekupstwa, na dobr膮 spraw臋 w艂a艣nie otrzyma艂em propozycj臋 zaliczenia praktyki z wynikiem „celuj膮cym” pod warunkiem, 偶e zrezygnuj臋 ze swojego „chorego” pomys艂u. Wi臋cej nawet! Proponowano mi niemal偶e zostanie bohaterem narodowym, kt贸ry zdo艂a艂 przechytrzy膰 anio艂a! Kusz膮ca oferta... Wtedy w艂a艣ciwie by艂bym ju偶 skazany na sukces. Otworzy艂yby si臋 przede mn膮 drogi do najwy偶szych urz臋d贸w... Je艣li za艣 zrezygnuj臋 z tego uk艂adu... By膰 mo偶e co艣 osi膮gn臋, ale z du偶o wi臋kszym prawdopodobie艅stwem skr臋c膮 mi kark. A wszystko to w zamian za w膮tpliw膮 przyjemno艣膰 dzia艂ania rami臋 w rami臋 z tym wrednym anio艂kiem. Zerkn膮艂em na Alon臋 - siedzia艂a ze spuszczon膮 g艂ow膮, zdaje si臋, 偶e i ona 艣wietnie to wszystko rozumia艂a... Tak, je艣li przyjm臋 t臋 propozycj臋 i otwarcie oznajmi臋, 偶e po prostu wykorzysta艂em anio艂a do osi膮gni臋cia w艂asnego celu, nigdy wi臋cej jej nie zobacz臋... Co wybra膰?... Spojrza艂em na przewodnicz膮cego. Ten 艣ci膮gn膮艂 brwi, ale nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Podnios艂em r臋k臋, prosz膮c o uwag臋. No c贸偶, by膰 mo偶e skr臋c膮 mi kark, ale za to jakie ciekawe b臋dzie moje 偶ycie!
- Widzi pan, to by艂o w naszym wypadku obustronne - wyja艣ni艂em. - Wykorzysta艂em anielic臋 w tej samej mierze, w jakiej ona wykorzysta艂a mnie. Dzia艂ali艣my razem, 偶eby osi膮gn膮膰 ten sam cel. To si臋 nazywa wsp贸艂praca i w艂a艣nie takiego okre艣lenia wola艂bym u偶ywa膰.
Podnios艂em g艂ow臋 i napotka艂em spojrzenie Alony. Jej oczy wyra偶a艂y zachwyt i niedowierzanie zarazem. Chyba by艂a pewna, 偶e jednak przyjm臋 propozycj臋 Kordu艂a. I bardzo s艂usznie! W ko艅cu jestem diab艂em, a czego mo偶na spodziewa膰 si臋 po diab艂ach? Wy艂膮cznie mataczenia...
Chyba wszystkie te my艣li odbi艂y si臋 na mojej twarzy, bo dziewczyna poczerwienia艂a i spu艣ci艂a wzrok, a potem wysz艂a z 艂awki, podesz艂a do mnie i stan臋艂a obok - po prostu stan臋艂a, nie m贸wi膮c ani s艂owa.
W pomieszczeniu zapanowa艂a cisza. Przewodnicz膮cy odchrz膮kn膮艂.
- S膮dz臋 - przem贸wi艂 - 偶e to zbyt powa偶na sprawa, by dyskutowa膰 o niej w takim ba艂aganie. Co si臋 za艣 tyczy praktyki, uwa偶am, 偶e Ezergil zas艂u偶y艂 na ocen臋 celuj膮c膮. Sk艂oni膰 przeciwnika, 偶eby pracowa艂 dla ciebie, oto wy偶sza klasa sztuki diabelskiej. A je艣li chodzi o mistrza Ksefona, niestety, b臋dzie musia艂 w przysz艂ym roku spr贸bowa膰 jeszcze raz. Panie Wikientiju, Zarz膮d Zak艂adu Piekielnych Gier Hazardowych oficjalnie informuje pana, 偶e przegra艂 pan z Morsefeyem. Mistrzu Ezergil, lady Alono, s膮dz臋, 偶e szko艂a nie jest odpowiednim miejscem dla takich demonstracji. Wasza propozycja zostanie rozpatrzona, ale nie tu i nie teraz. Wszystkiego dobrego, prosz臋 pa艅stwa. Do widzenia.
Wsta艂 i poszed艂 do wyj艣cia. Nikt si臋 z nim nie spiera艂, nikt nie protestowa艂, ca艂a komisja ruszy艂a za nim w milczeniu. Gdy ju偶 opu艣cili sal臋, usiad艂em na 艂awce, ocieraj膮c spocone czo艂o. Wtedy podbieg艂 do mnie Ksefon.
- My艣lisz, 偶e jeste艣 najm膮drzejszy, co? - zasycza艂 z nienawi艣ci膮. - Jeszcze zobaczymy! Ja tego tak nie zostawi臋! Ja ci臋 dorw臋! Dorw臋 i pogr膮偶臋!
Machn膮艂em tylko r臋k膮, ale wtedy wtr膮ci艂 si臋 dyrektor.
- Ksefonie - powiedzia艂 zimno - pr贸cz tego, 偶e nie umie pan my艣le膰 i wyci膮ga膰 wniosk贸w, nie umie pan r贸wnie偶 przegrywa膰, a prosz臋 mi wierzy膰, to bardzo wa偶na umiej臋tno艣膰. Czasem 艂adna przegrana jest warta ka偶dej wygranej... Co zarzuca pan swojemu koledze z klasy? To, 偶e okaza艂 si臋 sprytniejszy? Mieli艣cie jednakowe szanse.
Ksefon nie odwa偶y艂 si臋 dyskutowa膰 z dyrektorem i wybieg艂, nawet na niego nie patrz膮c. Nie po偶egna艂 si臋 te偶 z Wikientijem. Wychowawca przez ca艂y ten czas siedzia艂 w 艂awce ze zwieszon膮 g艂ow膮, lecz gdy za Ksefonem trzasn臋艂y drzwi, drgn膮艂 i wsta艂. Chcia艂 wyj艣膰 niezauwa偶ony, jednak natkn膮艂 si臋 na Alon臋. Dziewczyna odsun臋艂a si臋, ale na Wikientija ju偶 zwr贸cono uwag臋. Zastyg艂 i podni贸s艂 g艂ow臋, nasze spojrzenia spotka艂y si臋. Na ustach nauczyciela zago艣ci艂 krzywy u艣miech. Odwr贸ci艂 si臋 do dyrektora. Chyba chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale tylko bezg艂o艣nie poruszy艂 wargami. Wreszcie zrezygnowa艂, skierowa艂 si臋 do wyj艣cia.
- Panie Wikientiju! - zawo艂a艂 Morsefey. Wychowawca zatrzyma艂 si臋 przy drzwiach, ale nie odwr贸ci艂 g艂owy. - Czekam na pana dzisiaj w sprawie dope艂nienia zak艂adu. Poza tym, my艣l臋, 偶e b臋dzie chcia艂 pan wyrazi膰 jeszcze jedno 偶yczenie. Prywatne.
Wychowawca wyszed艂, dyrektor pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Nie mia艂em zamiaru go zwalnia膰 - powiedzia艂 do nas, jakby si臋 t艂umacz膮c. - To dobry pedagog, jedynie zbyt zarozumia艂y i to zarozumialstwo chcia艂em utemperowa膰. Jednak dzisiaj sam wybra艂 swoj膮 drog臋, m贸wi膮c, 偶e chce zaj膮膰 moje miejsce...
Tak w sumie to nieszczeg贸lnie mnie to obesz艂o. Co wi臋cej, cieszy艂em si臋, 偶e Wikientij nie b臋dzie ju偶 naszym Wychowawc膮. I tak nasze stosunki by艂y bardzo napi臋te, a ju偶 tej wygranej nie wybaczy艂by mi na pewno. A belfer to nie Ksefon, mo偶e naprawd臋 zaszkodzi膰... Czym pr臋dzej zmieni艂em temat, 偶eby dyrektor nie zacz膮艂 偶a艂owa膰 swojej szczero艣ci.
- Panie dyrektorze, a co z nasz膮 umow膮? Zdaje si臋, 偶e nale偶y mi si臋 pi臋膰set monet...
Dyrektor za艣mia艂 si臋.
- Pami臋tam, nie martw si臋. Zaraz dostan臋 od Wikientija moj膮 wygran膮 i oddam ci twoj膮 cz臋艣膰. Musz臋 przyzna膰, 偶e zas艂u偶y艂e艣. Oczywi艣cie wiedzia艂em, 偶e zwyci臋偶ysz, ale 偶eby zmusi膰 wroga, aby ci s艂u偶y艂... Tu mnie zaskoczy艂e艣. Dobrze, musz臋 jeszcze porozmawia膰 z Wikientijem. Przyjd藕 za godzin臋, nagroda b臋dzie na ciebie czeka膰.
Skin膮艂em g艂ow膮.
- Dobrze... A na razie p贸jdziemy na spacer. Alona, chod藕my do parku, zdaje si臋, 偶e mieli otworzy膰 now膮 atrakcj臋...
Bez s艂owa wysz艂a na korytarz, ale tam spojrza艂a na mnie surowo.
- Ezergilu! Powiniene艣 zrezygnowa膰 z tej wygranej! To nieuczciwe! Wychodzi na to, 偶e pomaga艂e艣 Aloszy nie dlatego, 偶e on potrzebowa艂 pomocy, lecz dlatego, 偶e chcia艂e艣 wygra膰 pieni膮dze!
- No pewnie - przyzna艂em. - Poza tym, dosta艂em zaliczenie praktyki. Jak my艣lisz, czy zaliczenie i pi臋膰set monet to w sumie jednak nie jest troch臋 za ma艂o za ci臋偶k膮 prac臋, jak膮 wykona艂em, pomagaj膮c ludziom?
- Ezergil! Jeste艣 niezno艣ny! Co za chamstwo!
- Wiem, nieraz o tym m贸wi艂a艣. Mam propozycj臋. Na przysz艂o艣膰 w ramach zaoszcz臋dzenia czasu, zamiast wymy艣la膰 mi od r贸偶nych palant贸w, cham贸w i tym podobnych typ贸w powiedz po prostu „diabe艂”. Zrozumiem.
Alona westchn臋艂a ci臋偶ko.
- Czasami nie rozumiem, kiedy 偶artujesz, a kiedy m贸wisz powa偶nie.
- O, to bardzo proste. Gdy jestem powa偶ny, to 偶artuj臋, a gdy 偶artuj臋, to jestem 艣miertelnie powa偶ny.
- Specjalnie pr贸bujesz mi namiesza膰?
- Czy ja wiem? Moim skromnym zdaniem namiesza膰 mo偶na tylko temu, kto tego chce. To co, idziemy do parku?
- Nie. - Odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a korytarzem do wyj艣cia ze szko艂y.
Dogoni艂em j膮.
- Co艣 ty, obrazi艂a艣 si臋?
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie. Ale obieca艂am, 偶e przyjad臋 tylko na komisj臋. Zda艂e艣 ju偶 swoj膮 praktyk臋, a ja jeszcze nie.
- A czemu si臋 denerwujesz? My艣lisz, 偶e co艣 p贸jdzie nie tak?
- Nie wiem. Pope艂ni艂am du偶o b艂臋d贸w. Przecie偶 przeze mnie zgin膮艂 ojciec Fiodor. Do tej pory nie mog臋 sobie tego darowa膰.
Przez chwil臋 szed艂em obok niej w milczeniu, potem w zadumie skin膮艂em g艂ow膮.
- Tak naprawd臋 by艂o w tym wi臋cej mojej winy. To ja opracowa艂em plan.
- Nie jestem g艂upia! Potrafi臋 my艣le膰, a skoro potrafi臋, mog艂am znale藕膰 jakie艣 wyj艣cie! Wiedzia艂am tyle, co i ty, powinnam ruszy膰 g艂ow膮...
- Wiesz co, teraz to ju偶 g艂upio si臋 oskar偶a膰. Owszem, jest w tym nasza wina. Pope艂nili艣my b艂膮d, ale nie zdo艂amy go naprawi膰. Mo偶emy przyj膮膰 go do wiadomo艣ci i wi臋cej nie pope艂nia膰. Gdybym by艂 na twoim miejscu, po prostu wykluczy艂bym b艂臋dy ze sprawozdania.
Alona spojrza艂a na mnie z pot臋pieniem.
- Nie w膮tpi臋 - rzuci艂a zgry藕liwie.
- Nie. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Nie rozumiesz. Je艣li co艣 robisz, a nie wylegujesz si臋 na piecu, wtedy potkni臋cia s膮 nieuniknione i nic si臋 na to nie poradzi. Chodzi o co innego: o nasz stosunek do pomy艂ek. Mo偶na do ko艅ca 偶ycia bi膰 si臋 w piersi i ba膰 si臋 kichn膮膰, bo a nu偶 kogo艣 przypadkiem zarazisz, a mo偶na uczy膰 si臋 na b艂臋dach. Tak czy inaczej, najlepiej jest, gdy wiesz o nich tylko ty, inni wcale nie musz膮 by膰 tacy u艣wiadomieni.
- Pomy艣l臋 nad tym - odpar艂a ch艂odno.
- Pomy艣l. B艂臋dy nale偶y naprawia膰, je艣li si臋 da i stara膰 si臋 ich nie powtarza膰 w miar臋 mo偶liwo艣ci. Nie chodzi o to, 偶eby si臋 kaja膰 i wystawia膰 na widok publiczny, bo to ju偶 pachnie masochizmem. Mo偶e jeszcze p贸jdziesz za przyk艂adem ludzi, we藕miesz jaki艣 ka艅czug, zdejmiesz buty i p贸jdziesz w 艣wiat, ch艂ostaj膮c si臋 batem po plecach. Wtedy wszyscy b臋d膮 widzieli tw贸j szczery 偶al.
Alona nie zaszczyci艂a mnie odpowiedzi膮.
- S艂uchaj, je艣li mi nie wierzysz, to spytaj mojego wujka - wzruszy艂em ramionami.
Zatrzyma艂a si臋, na jej twarzy odmalowa艂o si臋 pow膮tpiewanie.
- My艣lisz, 偶e on ci臋 poprze?
Zawaha艂em si臋.
- Na pewno nie w ka偶dym punkcie - przyzna艂em szczerze. - My艣l臋, 偶e wiele kwestii pozostawi twojemu sumieniu. Jednak znam go na tyle dobrze, 偶eby wiedzie膰, co my艣li. Jest szczero艣膰 i Szczero艣膰. Jedn膮 wystawia si臋 na pokaz, a druga po prostu jest. Zastan贸w si臋, kt贸rej z nich wi臋cej zawar艂a艣 w sprawozdaniu.
Przygryz艂a warg臋 i popatrzy艂a na mnie w milczeniu. Sta艂em naprzeciwko niej i te偶 milcza艂em.
- Wy, diab艂y, jeste艣cie dziwni. Teraz zacz臋艂am w膮tpi膰 w siebie, zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, na ile moje czyny by艂y szczere, a ile by艂o w nich pozerstwa.
- Tfu, tfu! I ty te偶 splu艅. Wcale nie o to mi chodzi艂o! W ko艅cu w ka偶dym z nas 偶yje aktor i wszyscy w jakim艣 stopniu gramy swoje role. Nie koncentruj si臋 na tym... A najlepiej porozmawiaj z wujkiem. My艣l臋, 偶e on mo偶e podrzuci膰 sporo materia艂u do przemy艣le艅.
- Dobrze.
- Tylko zr贸b to przed oddaniem raportu.
- Ju偶 powiedzia艂am, 偶e porozmawiam.
- 艢wietnie. Wi臋c jak, jeste艣 pewna, 偶e nie chcesz i艣膰 do parku?
- Ezergil, to i tak cud, 偶e mama pozwoli艂a mi jeszcze dzi艣 przyjecha膰 do piek艂a. Przecie偶 musz臋 si臋 przygotowa膰... Jutro zdaj臋 praktyk臋.
- To ci臋 chocia偶 odprowadz臋. Przylecia艂a艣 czy przyjecha艂a艣 poci膮giem?
- Poci膮giem.
- Super, odstawi臋 ci臋 na dworzec i wr贸c臋 do szko艂y.
Alona skin臋艂a g艂ow膮.
Na stacj臋 szli艣my bez po艣piechu. Milczeli艣my, z rzadka tylko wymieniaj膮c kilka nic nieznacz膮cych s艂贸w. Oboje rozumieli艣my, 偶e zrobili艣my dzi艣 pierwszy krok, kt贸ry zupe艂nie zmieni nasze 偶ycie. Alon臋 pewnie dr臋czy艂y w膮tpliwo艣ci, tak samo jak mnie, tylko jej gorzej wychodzi艂o ukrywanie tego. Nie umia艂a udawa膰. O, teraz te偶 si臋 zamy艣li艂a i na pytania odpowiada艂a lekko bez sensu. Gdy ju偶 byli艣my obok dworca, zatrzyma艂em si臋 nagle. Dziewczyna sz艂a dalej, ale w pewnej chwili zorientowa艂a si臋, 偶e nie ma mnie obok, zawr贸ci艂a i spojrza艂a na mnie zaskoczona.
- Co艣 ty?
- Pos艂uchaj, je艣li masz w膮tpliwo艣ci, je艣li nie jeste艣 pewna albo nie chcesz, to jeszcze wszystko mo偶na odkr臋ci膰.
- Co?
- Alu, nie udawaj! 艢wietnie wiesz, o czym m贸wi臋. Mo偶emy si臋 po prostu rozsta膰 i ju偶! Powiem, 偶e 偶artowa艂em z tym po艂膮czeniem si艂 piek艂a i raju. Widzia艂a艣, jak zareagowali na moj膮 propozycj臋. A przecie偶 to i tak by艂a bardzo opanowana reakcja, w komisji nie siedzieli zajadli ortodoksi. Wyobra偶am sobie, jaki krzyk podnios膮 wyznawcy starego porz膮dku...
- A co ty wtedy powiesz?
- Popr臋 ci臋.
- Nie kr臋膰.
- Nawet nie pr贸buj臋. Ale ja jestem diab艂em. Walka to m贸j 偶ywio艂. M贸wi艂em ci, pami臋tasz? Pojedynek umys艂贸w. To przecie偶 Gra, z wielkiej litery! A ja jestem Graczem z natury... Im silniejsi s膮 moi przeciwnicy, tym lepiej. Rozkoszowa艂em si臋 nawet t膮 gr膮 z Ksefonem, cho膰 to nie m贸j format tylko drobnica, zwyk艂y bies. A ja chc臋 by膰 w pierwszej lidze! Wi臋cej, chc臋 przeciera膰 艣cie偶ki, wytycza膰 szlaki! Zamierzam i艣膰 drog膮, kt贸r膮 nikt przede mn膮 nie szed艂! To ju偶 nawet nie jest pierwsza liga, to sam szczyt! Nawet, je艣li skr臋c臋 kark, to nie strac臋 偶ycia na wydeptanej 艣cie偶ce, lecz wspinaj膮c si臋 na sam szczyt, tam, gdzie jeszcze nikt przede mn膮 nie by艂. B臋d臋 pionierem!
Alona przechyli艂a g艂ow臋, patrz膮c na mnie badawczo.
- Wiesz, mo偶e jestem nienormalna... albo zarazi艂am si臋 od ciebie... ale mnie te偶 si臋 to podoba.
- Po prostu r贸wnie偶 jeste艣 z natury bojownikiem. Zrozumia艂em to ju偶 na ziemi. Dlatego mi si臋 spodoba艂a艣. Nigdy si臋 nie poddawa艂a艣.
- Tak? A kto na pocz膮tku chcia艂 wszystko rzuci膰?
Machn膮艂em r臋k膮.
- Po prostu brak ci by艂o pewno艣ci siebie. Ale wystarczy艂o troch臋 ci臋 wesprze膰, podkr臋ci膰 i ju偶 stawa艂a艣 do walki! Tworzymy idealn膮 par臋. Poza tym...
- Tak? - spyta艂a, widz膮c, 偶e si臋 speszy艂em.
A ja zawaha艂em si臋, nie wiedz膮c jak doko艅czy膰, a potem odwr贸ci艂em si臋.
- Poza tym ci臋 lubi臋 - doko艅czy艂em. - I nie chcia艂bym, 偶eby nasza wsp贸艂praca pozosta艂a tylko wspomnieniem.
Nie patrzy艂em na ni膮, wi臋c nie widzia艂em, jak do mnie podesz艂a, po prostu nagle poczu艂em r臋ce na swoich ramionach. Odwr贸ci艂em si臋. Alona sta艂a bardzo blisko, czu艂em p艂yn膮ce od niej ciep艂o. Pochyli艂a si臋 do przodu i poca艂owa艂a mnie w policzek. Zamar艂em.
- Ja te偶 ci臋 lubi臋 - wyzna艂a. - Mimo niekt贸rych cech twojego wrednego charakteru. Je艣li chcesz, przyjed藕 jutro do mnie. Twoj膮 rodzin臋 ju偶 widzia艂am, teraz ty pozna艂by艣 moj膮.
Zdo艂a艂em tylko skin膮膰 g艂ow膮. Alona pobieg艂a w stron臋 dworca.
- Nie odprowadzaj mnie dalej! - poprosi艂a.
Odruchowo pomacha艂em jej r臋k膮, a potem dotkn膮艂em policzka. Patrzy艂em w 艣lad za ni膮, ale znikn臋艂a ju偶 w t艂umie. Chyba z dziesi臋膰 minut sta艂em tak na 艣rodku placu, trzymaj膮c si臋 za policzek. Wi臋c naprawd臋 mnie lubi? Czy to mo偶liwe? Przecie偶 jestem diab艂em! A ona...
W ko艅cu zda艂em sobie spraw臋, 偶e wygl膮dam do艣膰 g艂upio, wi臋c czym pr臋dzej zszed艂em z placu. Ale przecie偶 sama powiedzia艂a, 偶e mnie lubi! Sama! A anio艂y nie k艂ami膮! Czyli?... Roze艣mia艂em si臋. M贸j nastr贸j si臋gn膮艂 niebywa艂ych wy偶yn i to wcale nie z powodu zdanej praktyki. O, a jak jeszcze dostan臋 swoj膮 wygran膮... I pogwizduj膮c weso艂o, pobieg艂em z powrotem do szko艂y.
Rozdzia艂 4
Chyba teraz ka偶dy ranek b臋dzie przynosi艂 mi co艣 nowego... Wczoraj po powrocie ze szko艂y w milczeniu po艂o偶y艂em na stole swoje 艣wiadectwo z ocen膮 z praktyki i pi臋膰set monet. M贸j brat d艂ugo ogl膮da艂 dokument, z niedowierzaniem skrobi膮c paznokciem podpisy cz艂onk贸w komisji.
- Ale przecie偶 przegra艂e艣?... - dziwi艂 si臋.
- Aha - odpar艂em, zgarn膮艂em pieni膮dze i z dumnie podniesion膮 g艂ow膮 poszed艂em do siebie. - Chcia艂em tylko powiedzie膰 - zawo艂a艂em zza drzwi - 偶e jutro jad臋 do raju! I prosz臋, 偶eby nie pakowa膰 mi 偶adnych rzeczy, jad臋 tylko na jeden dzie艅. Wracam wieczorem. 呕adne walizy nie b臋d膮 potrzebne.
Wbrew temu, czego si臋 spodziewa艂em, rodzice nie protestowali, nawet brat si臋 nie odezwa艂.
- Nasz synek sta艂 si臋 doros艂y - w g艂osie mamy zabrzmia艂o jednocze艣nie zadowolenie i smutek. - Samodzielny...
- Tak... - to ju偶 g艂os ojca. - Prawdziwy diabe艂...
W taki oto spos贸b zacz臋艂o si臋 dla mnie zupe艂nie nowe 偶ycie. Niby min膮艂 tylko jeden wiecz贸r i ranek, ale nast膮pi艂y niesamowite zmiany: mama ju偶 nie biega艂a za mn膮 i nie domaga艂a si臋, 偶ebym zmieni艂 skarpetki, czy ubra艂 si臋 ciep艂o, bo na dworze zi膮b. Dzi艣 spostrzeg艂em, 偶e chcia艂aby, jak zwykle, da膰 mi na drog臋 kup臋 rzeczy i jeszcze wi臋ksz膮 kup臋 dobrych rad. Powstrzyma艂a si臋 jednak. Zauwa偶y艂em, 偶e ojciec zacz膮艂 mnie traktowa膰 jak... jak r贸wnego sobie. Nawet brat nie wyrywa艂 si臋, 偶eby mn膮 komenderowa膰.
Zjad艂em 艣niadanie razem ze wszystkimi.
- No to jad臋 - powiedzia艂em, kieruj膮c si臋 do wyj艣cia.
- Na razie. - Ojciec skin膮艂 g艂ow膮, nie daj膮c mi 偶adnych poucze艅.
- Przygotuj臋 co艣 smacznego na kolacj臋 - obieca艂a mama.
Popatrzy艂em na ni膮 od drzwi. Ile musia艂o j膮 kosztowa膰 puszczenie mnie w podr贸偶 bez zwyk艂ych komentarzy, bez spakowania mnie na drog臋? Podszed艂em i obj膮艂em j膮.
- Dzi臋kuj臋. Postaram si臋 szybko wr贸ci膰.
Mama chlipn臋艂a i machn臋艂a r臋k膮.
- Id藕 ju偶, nieszcz臋艣cie ty moje.
Wybieg艂em za drzwi. Na chwil臋 zatrzyma艂em si臋 na ganku, wci膮gn膮艂em w p艂uca poranny ch艂贸d. Posta艂em tak chwil臋, a potem zbieg艂em na d贸艂. Postanowi艂em uda膰 si臋 na lotnisko. Bez wzgl臋du na to, co wujek m贸wi艂 o ludzkich wynalazkach, samoloty s膮 znacznie wygodniejsze od lataj膮cych dywan贸w. Ponadto piloci raczej nie wyskakuj膮 z nich z powodu g艂upich 偶art贸w... I wygodniej si臋 siedzi. By艂em ju偶 teraz samodzielny, wi臋c mog艂em sam wybra膰 艣rodek transportu do podr贸偶y mi臋dzy 艣wiatami. Nic dziwnego, 偶e m贸j wyb贸r pad艂 w艂a艣nie na samolot, przecie偶 od dawna chcia艂em si臋 nim przelecie膰. P艂on膮c z niecierpliwo艣ci, wybieg艂em na ulic臋 i z艂apa艂em taks贸wk臋.
- Na lotnisko.
Samoloty nie cieszy艂y si臋 tak膮 popularno艣ci膮 jak stare 艣rodki transportu, wi臋c uda艂o mi si臋 kupi膰 bilet bez wi臋kszego trudu. Ju偶 p贸艂 godziny p贸藕niej zaj膮艂em miejsce, rozgl膮daj膮c si臋 z zainteresowaniem.
Jednak sam lot troch臋 mnie rozczarowa艂. Przez ma艂e okienka niewiele wida膰 i prawie w og贸le nie ma si臋 wra偶enia podr贸偶owania w powietrzu. Po co lecie膰, skoro tego nie czujesz? O, gdyby tak pod艂oga by艂a przezroczysta... Ju偶 szykowa艂em si臋 do przeprowadzenia eksperymentu, ale powstrzyma艂em si臋 w ostatniej chwili - przypomnia艂em sobie, czym sko艅czy艂 si臋 m贸j 偶art na lataj膮cym dywanie. Tam chocia偶 by艂 wujek, a kto by tutaj 艣ci膮gn膮艂 z powrotem pilot贸w i pasa偶er贸w, spanikowanych, 偶e samolot nagle straci艂 pod艂og臋? Ale warto podrzuci膰 komu艣 ten pomys艂... niech nasi troch臋 podrasuj膮 ludzk膮 technik臋.
Rozmy艣laj膮c nad sposobami udoskonalenia technicznych nowinek, dotar艂em do domu wujka. Zadzwoni艂em. Drzwi otworzy艂y si臋, ale nikogo za nimi nie by艂o. Ostro偶nie wsun膮艂em g艂ow臋, rozgl膮daj膮c si臋 czujnie. Pusto.
- Profania, a gdzie jest wujek?
- Pan Monterrey poszed艂 do szko艂y, przyjmuje dzisiaj praktyk臋 - rozleg艂 si臋 z pustki znajomy g艂os.
Otworzy艂em drzwi na o艣cie偶 i wszed艂em do domu.
- Jak to wyszed艂, przecie偶 praktyk臋 b臋dzie przyjmowa艂 dopiero za trzy godziny?
- Z tego, co zrozumia艂em, chcia艂 si臋 do czego艣 przygotowa膰. Poza tym, dzwoni艂 do kogo艣.
- Dzwoni艂? To ciekawe... - Szybko zdj膮艂em buty i podszed艂em do p贸艂ki z telefonem, nad kt贸r膮 siedzia艂 znany mi ju偶 doskonale ptaszek.
Na m贸j widok sp艂oszy艂 si臋 i zamacha艂 skrzyd艂ami, ale szybko si臋 opanowa艂 i zastyg艂 na swojej 偶erdzi.
- Papuziu - powiedzia艂em czule - czy by艂by艣 tak uprzejmy i powiedzia艂 mi, dok膮d dzwoni艂 m贸j wujek przed wyj艣ciem?
Ptak zaniepokoi艂 si臋 nie na 偶arty.
- Mistrzu Ezergil! - krzykn膮艂. - Niech偶e si臋 pan zlituje! Nie mog臋 tego powiedzie膰, to poufna informacja! Ja nie chc臋 do zupy!!!
- Zamknij si臋 - burkn膮艂em. No i gdzie si臋 podzia艂a moja wyszukana grzeczno艣膰?
Zamy艣li艂em si臋. By艂o jasne, 偶e papuga nic mi nie powie i gro藕ba wsadzenia jej do garnka tym razem nie zadzia艂a. Wtedy bezczelny k艂臋bek pi贸r wiedzia艂, 偶e jest winien, ale mia艂 za sob膮 prawo.
- Dobrze... W takim razie wiesz co? Znajd藕 mi wujka. Ile pami臋tasz telefon贸w? Dzwo艅 wsz臋dzie, do szko艂y, gdzie tam jeszcze... Jak go znajdziesz, zawo艂aj mnie natychmiast. Mo偶esz to dla mnie zrobi膰?
- Dla pana - zawo艂a艂a rado艣nie papuga - dla pana wszystko, czego pan tylko zechce, mistrzu Ezergil! W tej chwili! Prosz臋 si臋 nie martwi膰, nawet nie zd膮偶y pan usi膮艣膰.
O, prosz臋. Od razu wida膰, 偶e to wzorowy egzemplarz. No bo co jest najwa偶niejsze w kontaktach z drug膮 istot膮? Tak jest, najwa偶niejsza rzecz to dobra膰 do rozm贸wcy odpowiedni kluczyk.
Sk艂oni艂em g艂ow臋 i poszed艂em do kuchni.
- Profania, nie napi艂by艣 si臋 ze mn膮 herbaty? Nudno tak siedzie膰 samemu.
- Je艣li jest pan pewien, mistrzu Ezergil... - powiedzia艂 nie艣mia艂o domowy.
- Oczywi艣cie, 偶e jestem pewien. Nigdy nie m贸wi臋 tego, czego nie jestem pewien. I przesta艅 nazywa膰 mnie mistrzem. M贸w mi po prostu Ezergil.
Ju偶 by艂em w kuchni i ustawia艂em na stole fili偶anki - ale cukier i esencja zjawi艂y si臋 bez mojego udzia艂u. Jednocze艣nie na kuchni zagotowa艂a si臋 woda w czajniku.
- Dzi臋kuj臋, Profania - powiedzia艂em do domowego, gdy ten nala艂 mi wrz膮tku do fili偶anki.
Do obu fili偶anek dola艂em esencji, a tymczasem na krze艣le pojawi艂o si臋 co艣 kosmatego i z apetytem zacz臋艂o pi膰 herbat臋. Podsun膮艂em mu talerzyk z ciastem, skrzat skin膮艂 g艂ow膮. Jednak nie dane mi by艂o nacieszy膰 si臋 herbat膮, zd膮偶y艂em wypi膰 zaledwie p贸艂 fili偶anki, gdy do kuchni wlecia艂a papuga.
- Mistrzu Ezergil, pa艅ski wujek na linii!
Zakl膮艂em cicho, wsta艂em i wzi膮艂em s艂uchawk臋.
- Halo? Tak, to ja. Jestem u wujka w domu. Tak, przyjecha艂em w odwiedziny, ale okaza艂o si臋, 偶e wyszed艂e艣. No, a jak my艣lisz, po co przyjecha艂em? A to ju偶 nie by艂o potrzebne... i prosi艂bym bez aluzji! Wujku, zamiast si臋 艣mia膰, lepiej by艣 mi powiedzia艂, jak znale藕膰 szko艂臋, do kt贸rej ona chodzi... Bo wezm臋, obra偶臋 si臋 i od艂o偶臋 s艂uchawk臋... Aha, no to w艂a艣nie nie od艂o偶臋, dop贸ki mi wujek nie poda adresu...
W ko艅cu dosta艂em ten adres, po偶egnali艣my si臋 i od艂o偶y艂em s艂uchawk臋 na wide艂ki.
- I jeszcze si臋 艣mieje! - burkn膮艂em.
Poszed艂em do kuchni, ale herbat臋 dopi艂em ju偶 bez wi臋kszej przyjemno艣ci.
- Id藕, Ezergil. - Domowy machn膮艂 r臋k膮. - Ja posprz膮tam.
- O, wielkie dzi臋ki! - powiedzia艂em i pobieg艂em do przedpokoju. W艂o偶y艂em szybko buty i wyskoczy艂em z mieszkania.
Szko艂a, do kt贸rej chodzi艂a Alona, znajdowa艂a si臋 do艣膰 daleko, musia艂em skorzysta膰 z us艂ug pegaza. D艂ugo zastanawia艂em si臋, czy to ten sam pegaz, kt贸ry podwozi艂 mnie poprzednim razem, czy nie. Niby nie wygl膮da艂o na to, 偶e mnie pozna艂, ale z drugiej strony, bardzo mo偶liwe, 偶e dla pegaz贸w ka偶dy diabe艂 wygl膮da tak samo - podobnie jak dla nas wszystkie pegazy. G艂贸wkowa艂em nad tym ca艂膮 drog臋. Pewnie, 偶e to g艂upi problem, ale lepiej ju偶 my艣le膰 o nim, ni偶 o czekaj膮cym mnie spotkaniu. Ciekawe, jak anio艂y zareaguj膮 na przybycie czarta?
Pegaz wyl膮dowa艂 przed szko艂膮.
- Nale偶y si臋 moneta - oznajmi艂.
Moneta? Za pi臋膰 minut lotu? Granda! Za monet臋...
Widocznie te my艣li odbi艂y si臋 na mojej twarzy, bo pegaz spokojnie powiedzia艂:
- Trzeba by艂o i艣膰 piechot膮, skoro tak ci szkoda pieni臋dzy.
- A co z tym gadaniem, 偶e wszyscy powinni sobie pomaga膰? - spyta艂em k膮艣liwie.
- No to mi pom贸偶 - odpar艂 pegaz tak samo spokojnie. - Zap艂a膰 za przejazd.
Co by nie m贸wi膰, te skrzydlate konie s膮 jednak strasznie bezczelne. Pewnie my艣l膮, 偶e skrzyd艂a czyni膮 je podobnymi do anio艂贸w! Ale przecie偶 nie b臋d臋 si臋 z nim wyk艂贸ca艂... Wyj膮艂em monet臋 i wsun膮艂em koniowi do torby wisz膮cej na jego szyi.
- I po co si臋 by艂o wyk艂贸ca膰? - zapyta艂.
Nie zaszczyci艂em go odpowiedzi膮, odwr贸ci艂em si臋 i poszed艂em do szko艂y. Zdaje si臋, 偶e to zupe艂nie nie urazi艂o skrzydlatego wierzchowca... Nie, to chyba jednak nie by艂 tamten pegaz...
Wszed艂em przez a偶urowe szklane drzwi i rozejrza艂em si臋. Holl by艂 do艣膰 przestronny, pod艂ogi wydawa艂y si臋 marmurowe, ale leciutko spr臋偶ynowa艂y. A偶 je pomaca艂em - rzeczywi艣cie zrobiono je z jakiego艣 mi臋kkiego materia艂u. Na takich nie strach si臋 przewr贸ci膰... Pewnie u偶yto tego materia艂u w艂a艣nie ze wzgl臋d贸w bezpiecze艅stwa, widocznie anielskie dzieci zachowywa艂y si臋 nie lepiej ni偶 diabelskie.
Zapatrzony, nie od razu zauwa偶y艂em wujka, kt贸ry siedzia艂 w jednym z mi臋kkich foteli stoj膮cych pod 艣cianami i przygl膮da艂 mi si臋 z u艣mieszkiem.
- Podoba ci si臋? - zapyta艂, gdy w ko艅cu go zauwa偶y艂em.
- Podoba.
- Nie masz ochoty zamieni膰 swojej szko艂y na t臋?
Nie odpowiedzia艂em, takie pytanie nie zas艂ugiwa艂o na odpowied藕. Zreszt膮, wujek wcale si臋 jej nie spodziewa艂. Wsta艂 i gestem r臋ki poprosi艂, 偶ebym szed艂 za nim.
- Twoja dziewczyna jeszcze nie przysz艂a - oznajmi艂, gdy wchodzili艣my po schodach.
- Taka ona moja, jak i wujka - zje偶y艂em si臋 od razu.
- Mo偶liwe - nie spiera艂 si臋. - Ale ja nie jecha艂bym z piek艂a do raju tylko po to, 偶eby by膰 obecnym na zaliczeniu jej praktyki. Zreszt膮, podejrzewam, 偶e ona te偶 nie pojecha艂aby dla mnie do piek艂a.
Gdy m贸j skrzydlaty krewny jest w takim szampa艅skim nastroju, lepiej nie wchodzi膰 mu w oczy, a jak si臋 ju偶 wesz艂o, to siedzie膰 cicho i tak膮 w艂a艣nie taktyk臋 przyj膮艂em. Ale okaza艂o si臋, 偶e niepotrzebnie, wujek nie wyg艂asza艂 ju偶 偶adnych z艂o艣liwych komentarzy, spojrza艂 na zegarek i nagle zacz膮艂 si臋 spieszy膰.
- Dobrze, Ezergilu, musz臋 ci臋 teraz przeprosi膰. My艣l臋, 偶e nie b臋dziesz si臋 tu sam nudzi艂, poza tym, wkr贸tce powinna przyj艣膰 twoja dziewczyna. Czekaj pod gabinetem numer czterdzie艣ci dwa, ja jeszcze musz臋 wykona膰 jeden telefon.
Skin膮艂em g艂ow膮. Pewnie, 偶e nie jest mi艂o p臋ta膰 si臋 samemu w obcym miejscu, ale to lepsze ni偶 s艂ucha膰 z艂o艣liwostek wujka.
Anio艂 tymczasem ju偶 znikn膮艂. Poszed艂em szuka膰 gabinetu numer czterdzie艣ci dwa, jednocze艣nie zwiedzaj膮c szko艂臋, w kt贸rej ucz膮 si臋 anio艂y. Wkr贸tce doszed艂em do wniosku, 偶e to nie szko艂a tylko normalnie jaki艣 pa艂ac... Przezroczysty dach, dzi臋ki temu korytarze s膮 o艣wietlone naturalnym 艣wiat艂em; lekcje odbywa艂y si臋 rano i w dzie艅, wieczorem nikt si臋 tu nie uczy艂. Ciekawe, czy w pochmurny dzie艅 ucz膮 si臋 w p贸艂mroku? A mo偶e maj膮 wolne?
Raz pewna wied藕ma m艂oda
Mieszka艂a w le艣nej g艂uszy.
I kiedy艣 chorzy ch艂opi,
Po pomoc do niej przyszli.
Wyt臋偶y艂em s艂uch. Jaki艣 g艂os starannie powtarza艂 s艂owa ballady. Zna艂em j膮, kiedy艣 uczyli艣my si臋 tego w szkole, w najm艂odszych klasach. Ostro偶nie wyjrza艂em zza rogu i zobaczy艂em anio艂ka wygodnie usadowionego na krze艣le. W jednej r臋ce trzyma艂 ksi膮偶k臋, drug膮 sobie dyrygowa艂, pewnie pomaga艂o mu to w zapami臋tywaniu wiersza. Zadeklamowa艂 cztery wersy, por贸wna艂 z ksi膮偶k膮, po czym zadowolony skin膮艂 g艂ow膮. Zn贸w zamkn膮艂 ksi膮偶k臋 i wyg艂osi艂 nast臋pn膮 zwrotk臋.
Prosili, by im pom贸c,
Tak bali si臋 umiera膰,
呕e dusze za t臋 rad臋,
Pragn臋li wied藕mie sprzeda膰.
Anio艂ek zobaczy艂 mnie i u艣miechn膮艂 si臋 rado艣nie.
- Cze艣膰! - pomacha艂 r臋k膮.
Obejrza艂em si臋, mo偶e pr贸cz mnie jest tu kto艣 jeszcze? Ale nie, w tej cz臋艣ci budynku byli艣my tylko my dwaj. Zrobi艂em krok do przodu, siad艂em na krze艣le obok.
- Cze艣膰 - odpar艂em nieco zaskoczony, nie rozumiej膮c, z czego tak si臋 ucieszy艂 ten szkrab.
- Nie pom贸g艂by艣 mi? - zapyta艂.
M贸g艂 chodzi膰 najwy偶ej do dwunastej klasy.
- Ja? - zdumia艂em si臋 jeszcze bardziej. - Hm... A o co chodzi?
- No bo tak... Mamy si臋 nauczy膰 wiersza na pami臋膰, a mnie si臋 nie udaje. Ka偶dej zwrotki z osobna si臋 nauczy艂em, ale jak chc臋 powiedzie膰 wszystkie razem, to mi nie wychodzi, zapominam...
Wzi膮艂em ksi膮偶k臋 z r膮k ch艂opca i zerkn膮艂em.
- „Ballada o ludzkiej wdzi臋czno艣ci”. Znam... ale nie przypuszcza艂em, 偶e i u was si臋 j膮 omawia.
Ch艂opiec popatrzy艂 na mnie zdumiony.
- Jak to „u nas”? A ty sk膮d jeste艣?
- Ee... - Machn膮艂em r臋k膮. - Stamt膮d. Przyjecha艂em w odwiedziny... No dobra, spr贸bujemy. We藕 ksi膮偶k臋 i przeczytaj ca艂y wiersz. - Zmieni艂em temat, zerkaj膮c w stron臋 gabinetu numer czterdzie艣ci dwa, kt贸ry znajdowa艂 si臋 w pobli偶u. Dlaczego nie mia艂bym pom贸c dziecku, zw艂aszcza 偶e i tak nie mia艂em nic lepszego do roboty?
Ch艂opiec wzi膮艂 ksi膮偶k臋, wyprostowa艂 si臋 na krze艣le i odetchn膮艂. Zastyg艂 na chwil臋, a potem z uczuciem zadeklamowa艂:
Raz pewna wied藕ma m艂oda,
W le艣nej 偶y艂a komyszy.
I kiedy艣 chorzy ch艂opi,
Po pomoc do niej przyszli.
Prosili, by im pom贸c,
Gdy偶 bali si臋 umiera膰.
I dusze za porad臋
Pragn臋li wied藕mie sprzeda膰.
„Nie trzeba mi dusz waszych,
Z艂a nie ma w moich czynach.
Bo ca艂y sekret w wiedzy,
W leczniczych tkwi ro艣linach.
To dla mnie trud jest 偶aden,
I wnet was wykuruj臋
A napar wam leczniczy
Od razu przygotuj臋”.
I min膮艂 tydzie艅 ca艂y,
Niedziela ju偶 nastaje.
Podst臋pna, z艂a choroba
Cierpi膮cym spok贸j daje.
Z wdzi臋czno艣ci nasi ch艂opi,
Na wied藕m臋 wraz donie艣li.
Oddzia艂y inkwizycji,
W zielony las powlekli.
Rozwar艂y si臋 drzwi chaty,
呕o艂nierze si臋 cofn臋li,
Za艣 ojczulkowie 艣wi臋ci,
Wraz krzy偶e swe podj臋li.
Spojrza艂a na nich wied藕ma...
„Czeka艂am na was dawno!
Sko艅czone moje dzie艂a,
P艂omienie mnie ogarn膮.
A wy, ju偶 dzisiaj zdrowi,
Wspomnicie czas ten p贸藕niej
I t臋, kt贸ra przed 艣mierci膮,
Uratowa艂a ludzi.
Gdybym nie dala lek贸w,
Gdyby si臋 tak zdarzy艂o,
呕eby艣cie scze藕li w m臋ce
Zbrojnych by tu nie by艂o.
Szkoda, 偶e nie potrafi臋,
Patrze膰 na ludzk膮 n臋dz臋.
I za ten grzech 艣miertelny
Dzi艣 偶ycia si臋 pozb臋d臋”.
W艣r贸d nocy stos zap艂on膮艂,
A iskry mkn膮 ju偶 w dal...
Rozprawa trwa艂a kr贸tko:
T艂um wo艂a: „Spal j膮, spal!”.
Czas p艂ynie i stuleci,
Min臋艂o ma艂o-wiele...
Wszak ludzie si臋 zmienili,
Nieprawda偶, przyjaciele?
Lecz nagle s艂ycha膰 znowu
„Jest z艂em! „- to 艣lepc贸w krzyk.
I znowu ob艂膮kane:
„Na krzy偶 go! Hej! Na krzy偶!”
- Bardzo dobrze - pochwali艂em. - A teraz to samo tylko bez ksi膮偶ki.
Tu ju偶 by艂o gorzej.
Pierwsze dwie zwrotki jeszcze jako tako, ale dalej wychodzi艂 groch z kapust膮.
- S艂abo mi idzie - westchn膮艂 ch艂opiec, gdy ju偶 sam zrozumia艂, 偶e si臋 zapl膮ta艂.
Zn贸w wzi膮艂em do r臋ki ksi膮偶k臋, popatrzy艂em...
- Mo偶e dlatego, 偶e nieprawid艂owo czytasz. Ch艂opiec popatrzy艂 na mnie zdumiony.
- Nieprawid艂owo? A jak trzeba?
- Hm, a mo偶e tak... - Wzi膮艂em ksi膮偶k臋. Zmarszczy艂em czo艂o i wsta艂em, trzymaj膮c ksi膮偶k臋 w wyci膮gni臋tej r臋ce. - A wi臋c, ballada...
Pewna dziewczyna m艂oda,
mieszka艂a w le艣nej g艂uszy.
Dostatnio sobie 偶y艂a
I nikt jej tam nie ruszy艂.
A okoliczni ch艂opi
my艣leli:”Co tam kryje?
Co dziewka tam wyrabia?
I z czego ona 偶yje?
I co to zn贸w za draby,
Noc w noc przy艂a偶膮 do niej?
I czemu od wieczora,
Ogie艅 pod kuchni膮 p艂onie?”
I tak za rad膮 rada
Do wniosku doszli smerdzi,
呕e dziewka tam rozrabia
I bimber w chacie p臋dzi.
Przyjezdnym wci膮偶 nalewa
I zgarnia gruby szmalec!
Ale by da膰 s膮siadom?!
To nie, nawet na palec!
To chciwe dziewuszysko!
Wtedy stwierdzili ch艂opi,
呕e trzeba inkwizycji
Szybko powiedzie膰 o tym.
呕e dziewka nielegalnie,
Wyp臋dza bimber w chacie -
Chocia偶 patentu nie ma!
呕yciem niech za to p艂aci!
Do lasu przyszli mnisi,
Ju偶 do drzwi chaty wal膮.
Nieszcz臋sna, 艣mier膰 nadchodzi,
Wnet j膮 na stosie spal膮.
„No, dawaj, kole偶anko,
- i w 艂aw臋 wal膮 kubkiem -
Co p臋dzisz? M贸w nam zaraz
Wszak wzi膮膰 musimy pr贸bk臋!”
„Zapraszam was, ojcowie,
Niech ka偶dy z was spr贸buje.
Napije si臋 i powie,
Czy kunszt m贸j wam smakuje”.
Poweseleli mnisi,
I krzy偶e od艂o偶yli.
Na stole ju偶 zak膮ska,
Ojcowie si臋 popili.
Zacz臋艂a si臋 hulanka!
Wnet si臋 upili w dym
Rado艣ci nie sprawili
Donosicielom cnym
Nazajutrz wcze艣nie rano,
Ch艂opi ze s艂o艅cem wstali,
I mnich贸w pijaniutkich
Pod chat膮 pozbierali.
- Czego ty uczysz dziecko?! - us艂ysza艂em oburzony okrzyk za plecami.
Odwr贸ci艂em si臋 szybko.
- A, cze艣膰, Ala. Czeka艂em na ciebie... My tu z ch艂opcem tego... pracujemy. Uczy si臋 wiersza.
- Widz臋. - Ani w g艂osie, ani w spojrzeniu Alony nie by艂o nawet cienia podziwu dla mojego po艣wi臋cenia. - Co to za wiersze?
- A takie jakie艣... teraz mi si臋 przypl膮ta艂y.
- Aha. - Alona wyrwa艂a mi ksi膮偶k臋 z r臋ki i spojrza艂a na wiersz. - Cudownie. Ch艂opiec ma si臋 nauczy膰 ballady na pami臋膰, a ty czego go uczysz?!
- Tego, co trzeba - odpowiedzia艂em z wa偶n膮 min膮 i odwr贸ci艂em si臋 do malca. - Podoba艂o ci si臋?
Maluch skin膮艂 rado艣nie g艂ow膮.
- Tak! A co to znaczy „rozrabia膰”?
- Nie s艂uchaj byle czego - odezwa艂a si臋 Alona, zanim zd膮偶y艂em cokolwiek powiedzie膰. - Ten du偶y nicpo艅 sam nie wie, co m贸wi. Najlepiej od razu zapomnij, co ci nagada艂.
Ch艂opiec wzruszy艂 ramionami, a potem spojrza艂 na zegarek i powiedzia艂:
- Musz臋 ju偶 i艣膰. - Zebra艂 ksi膮偶ki i rzek艂: - Do widzenia.
- Do widzenia - odpar艂em.
Ma艂y wzi膮艂 torb臋 i poszed艂 do wyj艣cia.
- Pewna dziewczyna m艂oda mieszka艂a w le艣nej g艂uszy... - us艂yszeli艣my jego radosny g艂os.
Alona popatrzy艂a na mnie pos臋pnie.
- Zadowolony?!
- Za to si臋 nauczy艂, prawda? - Wzruszy艂em ramionami. - Zobacz, dzieciak si臋 m臋czy, uczy si臋 tej ballady, nic mu nie wychodzi, a tu prosz臋, od razu wszystko zapami臋ta艂!
- Jeszcze mu porad藕, 偶eby tak odpowiedzia艂 na lekcji.
- A co, 藕le wysz艂o? Moim zdaniem niczego sobie.
Alona obrzuci艂a mnie ci臋偶kim spojrzeniem, wi臋c szybko zmieni艂em temat, najwyra藕niej ja i Alona lubimy r贸偶ne rodzaje poezji... No c贸偶, w ko艅cu nawet ona nie jest doskona艂a, ka偶dy ma jakie艣 wady... Ale te przemy艣lenia zostawi艂em ju偶 dla siebie.
- Ala, co si臋 czepiasz wierszy... My艣la艂em, 偶e si臋 ucieszysz na m贸j widok.
Alona popatrzy艂a na mnie uwa偶nie, a ja odpowiedzia艂em uczciwym spojrzeniem.
- Ciesz臋 si臋. I dzi臋kuj臋. Ale jeszcze bardziej bym si臋 cieszy艂a, gdyby艣 przynajmniej raz od wielkiego dzwonu da艂 spok贸j swoim sztuczkom.
- Wtedy by艂bym anio艂em, a nie diab艂em - odpar艂em rezolutnie.
- A pewnie! - prychn臋艂a. - Najwyra藕niej potrzebny ci nadzorca.
- Tak? A jeden d偶in wspomina艂 o kaga艅cu.
- Kaganiec te偶 by nie zaszkodzi艂 - za艣mia艂a si臋. - Wyobra藕 sobie, jak 艂adnie by艣 wygl膮da艂...
- Wyobrazi艂em - odburkn膮艂em.
W tym momencie drzwi gabinetu numer czterdzie艣ci dwa otworzy艂y si臋, na progu stan膮艂 wujek. Alona natychmiast spowa偶nia艂a i skuli艂a si臋. Nasze 偶arty pozwoli艂y jej zapomnie膰 o zdawaniu praktyki, odpr臋偶y膰 si臋, a teraz zn贸w przypomnia艂a sobie, po co tu przysz艂a. A偶 zblad艂a... 呕eby doda膰 jej otuchy, tr膮ci艂em j膮 w bok i pokaza艂em uniesiony do g贸ry kciuk: wszystko super, trzymaj si臋! U艣miechn臋艂a si臋 s艂abo i na sztywnych nogach wesz艂a do gabinetu. Po co si臋 tak denerwuje? Przecie偶 to jasne, 偶e zda.
Poszed艂em za ni膮, ale w tym momencie na moim ramieniu spocz臋艂a r臋ka wujka.
- A ty dok膮d? Wybacz, ale to nie wasza szko艂a. Teraz odb臋dzie si臋 narada i obecno艣膰 os贸b postronnych jest absolutnie niewskazana.
- A to dlaczego?! - oburzy艂em si臋.
- A dlatego! Chcia艂by艣 wywn臋trza膰 si臋 przed ca艂ym t艂umem s艂uchaczy? A przecie偶 ona, w odr贸偶nieniu od ciebie, nie b臋dzie k艂ama膰...
Oczywi艣cie wujek mia艂 racj臋. Czego jak czego, ale k艂ama膰 Alona nie umia艂a kompletnie. To znaczy, nigdy nie s艂ysza艂em, 偶eby ze艂ga艂a, wi臋c nie mog艂em z ca艂膮 pewno艣ci膮 powiedzie膰, czy potrafi czy nie, jednak wydawa艂o mi si臋, 偶e nie.
- Dobrze, poczekam - burkn膮艂em.
- I s艂usznie. - Wujek wr贸ci艂 do gabinetu, starannie zamykaj膮c za sob膮 drzwi.
Niepotrzebnie, i tak nie mia艂em zamiaru pods艂uchiwa膰. Wydawa艂o mi si臋, 偶e by艂oby to nieuczciwe wobec Alony. Przecie偶 tak naprawd臋 nie wiedzia艂em, co ona b臋dzie opowiada膰... A mo偶e nie chcia艂aby, 偶ebym s艂ysza艂? Taak. Doczeka艂em si臋... Chyba zaczynam ju偶 rozumie膰 t臋 s艂ynn膮 moralno艣膰 anio艂贸w, kt贸ra powstrzymuje je od r贸偶nych czyn贸w. Jaki ja by艂em g艂upi, 偶e si臋 z niej 艣mia艂em!
Usiad艂em na krze艣le i zacz膮艂em czeka膰. Kurcz臋... Przecie偶 to nie ja zdaj臋, a denerwuj臋 si臋 bardziej ni偶 Alona. Naj艣mieszniejsze by艂o, 偶e 艣wietnie wiedzia艂em, i偶 ona zaliczy praktyk臋, ale czu艂em, 偶e tak naprawd臋 nie chodzi o zaliczenie... Za tymi wszystkimi zadaniami praktycznymi kry艂o si臋 co艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂a ch臋膰 pedagog贸w pozn臋cania si臋 nad dzie膰mi i obrzydzenia im wakacji.
Anielica wysz艂a z gabinetu po godzinie, zamy艣lona I lekko smutna. A偶 si臋 przestraszy艂em: czy偶by nie zda艂a? Ale gdy spojrza艂em na wychodz膮cego za ni膮 wujka, odetchn膮艂em z ulg膮. Dlaczego w takim razie jest smutna?
Wujek popatrzy艂 na mnie, potem na Alon臋 i powiedzia艂:
- Dzieciaki, mog臋 si臋 z wami troch臋 przej艣膰? Chcia艂bym wam co艣 wyja艣ni膰.
Skin膮艂em g艂ow膮. No, no, robi艂o si臋 coraz ciekawiej. Alona wykona艂a jaki艣 ruch r臋k膮, kt贸ry nie wiadomo co mia艂 oznacza膰, jednak wujek uzna艂 to za znak zgody. Stan膮艂 mi臋dzy nami i poszli艣my razem do wyj艣cia. Przez ca艂y czas milcza艂, ja te偶. Gdy znale藕li艣my si臋 na dworze, anio艂 przystan膮艂 i rozejrza艂 si臋.
- Chod藕my do Parku Wodnego, tam sobie porozmawiamy. Woda dzia艂a na mnie uspokajaj膮co.
S艂ysza艂em o tym Parku, by艂 tylko jeden taki na ca艂y raj. Jedyne miejsce w trzech 艣wiatach, gdzie woda p艂yn臋艂a do g贸ry. Tam dzia艂a艂y zupe艂nie inne prawa.
A偶 do samego Parku wszyscy milczeli艣my. Ja dlatego, 偶e wiedzia艂em, i偶 nie ma sensu o nic pyta膰, za艣 Alona rozmy艣la艂a o jakich艣 swoich sprawach. Wida膰 by艂o, 偶e rozmowa z komisj膮 wywar艂a na niej du偶e wra偶enie...
Wujek o偶ywi艂 si臋 dopiero wtedy, gdy dotarli艣my na miejsce. Zatrzyma艂 si臋 przed fontann膮... Woda wzbija艂a si臋 na pi臋膰 metr贸w i wype艂nia艂a na g贸rze pot臋偶n膮 mis臋. Gdy misa przepe艂nia艂a si臋, woda sp艂ywa艂a w d贸艂 do wi臋kszej misy, z tej z kolei woda sp艂ywa艂a do trzeciej, jeszcze wi臋kszej, i tak a偶 do samej ziemi. Niby nic takiego, a jak 艂adnie wygl膮da... Wujek sta艂 przed t膮 fontann膮 ze trzy minuty, a potem ruszy艂 Alej膮 Wodn膮. Tu ju偶 by艂o znacznie ciekawiej. Po obu stronach wznosi艂y si臋 cienkie 艣ciany wody, 艂膮cz膮c si臋 w g贸rze i tworz膮c sklepienie. Przy tym ani jedna kropla nie spadla na drog臋, a odwiedzaj膮cy park szli alejk膮 pod prawdziwym dachem wody. Promienie s艂o艅ca, natrafiaj膮c na t臋 przeszkod臋, za艂amywa艂y si臋, tworz膮c w 艣rodku t臋czowy tunel. To by艂o... przepi臋kne. Odwr贸ci艂em si臋 w 艣rodku tej t臋czy, patrz膮c, jak moje ubranie mieni si臋 wszystkimi kolorami.
- Co o tym my艣lisz, Ezergilu? - wyrwa艂 mnie z zamy艣lenia g艂os wujka.
- To wspania艂e - odpar艂em szczerze.
Odwr贸ci艂 si臋 do mnie gwa艂townie, 艣ci膮gn膮艂 brwi, a potem u艣miechn膮艂 si臋, chyba zrozumia艂, o czym m贸wi臋.
- Nie chodzi艂o mi o Alej臋.
- A o co?
- Uch! Ezergil, gdybym nie wiedzia艂, jaki jeste艣 inteligentny, pomy艣la艂bym, 偶e艣 si臋 wczoraj urodzi艂! Przesta艅 si臋 wyg艂upia膰, ja m贸wi臋 powa偶nie.
- Ale ja naprawd臋 nie rozumiem!
- Chodzi mi o wasz膮 decyzj臋. Nie rozmy艣lili艣cie si臋 jeszcze?
Alona w milczeniu pokr臋ci艂a g艂ow膮 i, jakby wystraszona, spojrza艂a na mnie pytaj膮co.
- Du偶o o tym rozmawiali艣my - przyzna艂em. - Podoba mi si臋 ten pomys艂. Jest niezwyk艂y i szokuj膮cy.
- Tak, w twoim stylu - u艣miechn膮艂 si臋 wujek. - A czy zdajecie sobie spraw臋 z konsekwencji?
- Nawet ju偶 widzieli艣my pewne konsekwencje - przyzna艂a si臋 cicho Alona. - Jak by艂am z Ezergilem na jego praktyce.
- Tak, wiem, o czym m贸wisz. Nie b臋d臋 pyta艂, po co 偶e艣cie to zrobili, mog臋 si臋 tylko domy艣la膰, czyj to by艂 pomys艂. Nawet w drobiazgach nie chcesz nic nikomu zawdzi臋cza膰, prawda, bratanku?
Wzruszy艂em ramionami.
- Dzi臋ki temu mam wi臋ksze pole manewru. Wdzi臋czno艣膰 zaw臋偶a mo偶liwo艣膰 dzia艂ania.
- Tak s膮dzisz? - Wujek przygryz艂 warg臋. - Kiedy艣 i ja tak my艣la艂em...
Zerkn膮艂em na niego zaskoczony - nigdy go takim nie widzia艂em. A wujek, jakby nie widz膮c mojego spojrzenia, sta艂 zapatrzony w dal.
- Nie opowiada艂em ci, dlaczego postanowi艂em zosta膰 anio艂em? - odezwa艂 si臋. - Ale偶 oczywi艣cie, 偶e nie. Nikomu o tym nie opowiada艂em. - Oho, robi si臋 ciekawie... Ja i Alona popatrzyli艣my na siebie. - Nie opowiada艂em, poniewa偶 wiedzia艂em, 偶e nikt mnie nie rozumie. Ale teraz... teraz my艣l臋, 偶e wy dwoje zdo艂acie to poj膮膰. Kiedy艣, dawno temu pokocha艂em anio艂a...
Wujek zakochany?! Ten, dla kt贸rego praca by艂a wszystkim?! A to ci nowina! Zacz膮艂em s艂ucha膰 bardzo uwa偶nie.
- A ona... ona powiedzia艂a, 偶e robi臋 to wszystko tylko po to, 偶eby podst臋pnie przeci膮gn膮膰 j膮 na stron臋 piek艂a. Nie wierzy艂a mi. - Zn贸w wymienili艣my z Alon膮 spojrzenia. - Ju偶 wtedy proponowa艂em jej, 偶eby艣my dzia艂ali razem, m贸wi艂em, 偶e to szansa dla nas wszystkich... ale ona dopatrywa艂a si臋 w moich s艂owach podst臋pu i nie chcia艂a mi wierzy膰. By膰 mo偶e dzia艂o si臋 to zbyt wcze艣nie... Musia艂o doj艣膰 do reform Gorujana, 偶eby艣my zacz臋li inaczej na siebie patrze膰. 呕eby艣cie wy, nowe pokolenie, zyskali szans臋...
Wujek zamilk艂. Stali艣my w ciszy d艂u偶sz膮 chwil臋; dopiero, gdy zrozumia艂em, 偶e nic wi臋cej nie powie, zapyta艂em nie艣mia艂o:
- Jak si臋 to sko艅czy艂o?
- Jak? - Popatrzy艂 na mnie. - Kiedy艣 ona znalaz艂a si臋 w opresji, dzia艂o si臋 to na ziemi. Mia艂a ogromne problemy i nigdy nie zdo艂a艂aby si臋 stamt膮d sama wydosta膰. Ale ja j膮 wyci膮gn膮艂em, uratowa艂em... Anio艂y! Wtedy ich nie rozumia艂em. Powiedzia艂a, 偶e chc臋 j膮 do siebie przywi膮za膰 wdzi臋czno艣ci膮, 偶eby zwabi膰 w piekielne sieci. 呕eby do tego nie dopu艣ci膰, sko艅czy艂a ze sob膮.
- Ale g艂upia! - nie wytrzyma艂a Alona. - Musia艂a zupe艂nie nie mie膰 serca, skoro nie potrafi艂a odr贸偶ni膰 mi艂o艣ci od udawania!
My艣la艂em, 偶e wujek si臋 rozz艂o艣ci, ale on tylko skin膮艂 g艂ow膮.
- Masz racj臋, dziecko. Dopiero gdy zosta艂em anio艂em, zrozumia艂em, 偶e m贸j wymarzony idea艂 tak naprawd臋 by艂 tylko pust膮 b艂yskotk膮. Jednak 偶eby to zrozumie膰, musia艂em zabi膰 w sobie mi艂o艣膰. I tak to w艂a艣nie by艂o... Ale to stare dzieje, nie s膮dz臋, 偶eby was interesowa艂y. Lepiej pom贸wmy o dniu dzisiejszym. Z rado艣ci膮 musz臋 powiedzie膰, 偶e oboje wywi膮zali艣cie si臋 ze swoich zada艅 i to dobrze.
- Zaraz tam dobrze - burkn臋艂a Alona. - Tyle b艂臋d贸w pope艂nili艣my... Przez nas zgin膮艂 ojciec Fiodor...
- Ach tak... - Wujek pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Wiedzia艂em, 偶e ta sprawa wkr贸tce wyp艂ynie. C贸偶, zapytajmy o to samego zainteresowanego... - Anio艂 machn膮艂 r臋k膮 i wtedy z naprzeciwka podszed艂 do nas jaki艣 cz艂owiek - zastrzelony kap艂an! Obok niego sz艂a Zoja Nienaszewa.
- Dzie艅 dobry - u艣miechn膮艂 si臋 duchowny.
- Dzie艅 dobry - odpar艂em, przechylaj膮c g艂ow臋 na bok i przygl膮daj膮c si臋 obojgu. - A wy nie tego... No, nie wyruszyli艣cie do swoich 艣wiat贸w?
- Nie - odrzek艂 z u艣miechem. - Pan Monterrey prosi艂, 偶eby艣my zostali jeszcze troch臋, 偶eby si臋 z wami spotka膰. By艂 pewien, 偶e b臋dziecie obwinia膰 si臋 o moj膮 艣mier膰.
- A nie mamy racji? - zapyta艂a nie艣mia艂o Alona. - Nie jeste艣my winni?
- Jak by wam powiedzie膰... Za艂贸偶my, 偶e wtedy zamiast si臋 odpr臋偶y膰, przewidzieliby艣cie, co si臋 stanie. Co by艣cie zrobili? Jak mogliby艣cie wp艂yn膮膰 na sytuacj臋?
- Co艣 by艣my wymy艣lili - zapewni艂em.
- W tamtej konkretnej sytuacji by膰 mo偶e. A potem? Mo偶e s膮dzicie, 偶e ci ludzie odpu艣ciliby sobie? Nie, to by艂 wy艂膮cznie nasz problem, ludzi. I je艣li mia艂bym kogo艣 obwinia膰 o swoj膮 艣mier膰, to tylko siebie. Przecie偶 wiedzia艂em tyle samo, co wy, sam mog艂em wszystko przewidzie膰.
- M贸wi pan to, 偶eby nas uspokoi膰? - zapyta艂a Alona.
- Tak. Czy to za ma艂o? A mo偶e s膮dzisz, 偶e was oszukuj臋?
- Alono, wierz mi, nie warto si臋 obwinia膰 - wtr膮ci艂a Zoja. - Fiodor wiele mi opowiedzia艂, r贸wnie偶 o tym, o czym wy nie m贸wili艣cie.
Zje偶y艂em si臋 pod bacznym spojrzeniem Nienaszewej. Zgadza si臋, nie m贸wi艂em jej wszystkiego. No i co? Po co mia艂aby wszystko wiedzie膰? Czy mog艂aby pom贸c?
- Potrafi臋 zrozumie膰, dlaczego kazali艣cie mi si臋 denerwowa膰 i rozumiem, 偶e m贸j syn musia艂 sam przej艣膰 przez wasze pr贸by. - Zoja westchn臋艂a ci臋偶ko.
- Mo偶ecie by膰 z siebie dumni - rzek艂 wujek. - Popatrzcie... - Ostro偶nie przesun膮艂 r臋k膮 przed sob膮 i ziemia rozst膮pi艂a si臋...
Patrzyli艣my w d贸艂, ale tam nie by艂o ciemno. Nasze spojrzenia pobieg艂y w g艂膮b i nagle wyrwa艂y si臋 na otwart膮 przestrze艅. Wok贸艂 p艂yn臋艂y chmury, przez prze艣wity wida膰 by艂o ziemi臋, kt贸ra nagle pomkn臋艂a w nasz膮 stron臋. Przechodzili艣my przez 艣ciany dom贸w i drzewa, wszystko zla艂o si臋 w ci膮g, a potem zatrzyma艂o gwa艂townie. Rozejrza艂em si臋. Zdaje si臋, 偶e byli艣my w szpitalu, w jakiej艣 sali...
Na 艂贸偶ku le偶a艂 m臋偶czyzna pod艂膮czony do kropl贸wki, pikaj膮cy przyrz膮d na szafce rejestrowa艂 jego stan. A obok 艂贸偶ka, na krze艣le siedzia艂 ch艂opiec, patrzy艂 na m臋偶czyzn臋 i mocno 艣ciska艂 jego r臋k臋. M臋偶czyzna spogl膮da艂 na ch艂opaka. Wygl膮da艂o to tak, jakby badali si臋 wzrokiem.
- Synku... - westchn臋艂a stoj膮ca obok mnie Zoja.
Dopiero wtedy pozna艂em Alosz臋 i jego ojca... Chyba nas nie widzieli i nie s艂yszeli, w ka偶dym razie nie zareagowali na nasze pojawienie si臋. Zoja podesz艂a do syna, chcia艂a pog艂aska膰 go po g艂owie, ale jej r臋ka przesz艂a przez ch艂opca. Zoja zaszlocha艂a, za艣 Alosza chyba co艣 poczu艂, drgn膮艂, rozejrza艂 si臋 i u艣miechn膮艂.
- Alosza... - powt贸rzy艂a Zoja, kl臋cz膮c przy nim. 艁zy p艂yn臋艂y jej po policzkach.
- Mama? - szepn膮艂 ch艂opiec.
Zdumiony odwr贸ci艂em si臋 do wujka, ale on by艂 tak samo wstrz膮艣ni臋ty. Alona u艣miecha艂a si臋, ale ona r贸wnie偶 nie mia艂a z tym nic wsp贸lnego - ch艂opiec sam co艣 poczu艂.
M臋偶czyzna mocniej 艣cisn膮艂 r臋k臋 ch艂opca.
- Synku - odezwa艂 si臋. Po jego policzku te偶 sp艂yn臋艂a 艂za. - Czy zdo艂asz mi kiedykolwiek przebaczy膰?
- Tato... - Alosza odwr贸ci艂 si臋 do ojca. - Przecie偶 teraz wszystko b臋dzie dobrze, prawda?
- Prawda. Obiecuj臋 ci. I twoja mama b臋dzie mog艂a by膰 z ciebie dumna. Wyro艣niesz na prawdziwego cz艂owieka... Innego ni偶 ja.
Wujek ostro偶nie dotkn膮艂 r臋ki Zoi.
- Czas na nas.
Nienaszewa od razu wsta艂a i szybko wytar艂a 艂zy.
- Tak, czas na nas... - szepn臋艂a, a potem odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie do wujka. - Dlaczego nie mog臋 zobaczy膰, jak b臋dzie dorasta艂 m贸j syn?! Dlaczego nie mog臋 go wychowa膰?! Dlaczego?!
Anio艂 roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Przepraszam... - powiedzia艂 nie wiadomo dlaczego.
Sala szpitalna nagle zgas艂a i zn贸w znale藕li艣my si臋 w Alei Wodnej.
- Naprawd臋 wszystko b臋dzie z Aloszk膮 dobrze? - spyta艂a Zoja.
- To ju偶 zale偶y od niego... Ale wiele zrozumia艂 i wiele si臋 dowiedzia艂. I teraz ma ojca.
Zoja zamilk艂a, a potem odwr贸ci艂a si臋 do mnie.
- Tak, diable, mimo wszystko wygra艂e艣. Przyznaj臋, 偶e wszystkie moje cierpienia by艂y tego warte. By艂am gotowa p贸j艣膰 do piek艂a, 偶eby tylko pom贸c synowi...
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- To nie moja zas艂uga. Ch艂opak po prostu sobie poradzi艂. Ja pi臋trzy艂em przed nim przeszkody, ale to on je pokonywa艂, sam lub z pomoc膮 przyjaci贸艂. Te pr贸by zahartowa艂y go, a przecie偶 kogo艣 innego mog艂yby z艂ama膰. Pani syn m贸g艂 zosta膰 bogatym i wp艂ywowym cz艂owiekiem, a to wielka pokusa. Gdyby chcia艂, takim bym go uczyni艂. Jednak on zdo艂a艂 przezwyci臋偶y膰 chciwo艣膰 i ma艂oduszno艣膰, i zrobi艂 to dla swoich przyjaci贸艂. Nie b臋dzie mia艂 w艂adzy i milion贸w, ale b臋dzie szcz臋艣liwy.
- A to jest dro偶sze od w艂adzy i pieni臋dzy - wtr膮ci艂 si臋 ojciec Fiodor. - My艣l臋, 偶e dokona艂 s艂usznego wyboru.
- Sama go pani o to zapyta - odezwa艂a si臋 Alona. - Za jakie艣 sze艣膰dziesi膮t, siedemdziesi膮t lat.
- My艣l臋, 偶e on potwierdzi moje s艂owa - u艣miechn膮艂 si臋 kap艂an.
Nawet nie zauwa偶y艂em, kiedy wyszli艣my z Alei Wodnej i znale藕li艣my si臋 przed Bram膮 Raju. Wujek stan膮艂 przed dwoma 艣wietlistymi s艂upami, ojciec Fiodor i Zoja zamarli. Ja i Alona stan臋li艣my nieco z ty艂u.
- Czas na was. - Anio艂 odsun膮艂 si臋 na bok.
Wyprostowa艂em si臋, chcia艂em wydawa膰 si臋 wy偶szy.
Zerkn膮艂em na Alon臋, dziewczynka ukradkiem ociera艂a 艂zy. No tak, mo偶e jest najlepsz膮 dziewczyn膮 na 艣wiecie, ale mimo wszystko dziewczyn膮. Po co teraz p艂aka膰? Przecie偶 wszystko si臋 dobrze sko艅czy艂o...
Niespodziewanie anielica podbieg艂a do Zoi i zawis艂a jej na szyi.
- Nigdy pani nie zapomn臋! - wyszepta艂a przez 艂zy.
Nienaszewa pog艂adzi艂a dziewczynk臋 po g艂owie.
- I ja nie zapomn臋 ciebie. Chcia艂abym mie膰 tak膮 c贸rk臋 jak ty.
- A pewnie - burkn膮艂em pod nosem tak, 偶eby mnie nikt nie s艂ysza艂. - Ka偶dy by chcia艂 mie膰 c贸rk臋 anio艂a. Ale syna diab艂a to ju偶 nie... Ech, nie jestem nikomu potrzebny...
Nie wiem czemu, ale zrobi艂o mi si臋 smutno, nawet odsun膮艂em si臋 na bok. W艂a艣ciwie nie by艂o powod贸w do smutku, w ko艅cu nie dzia艂o si臋 nic niezwyk艂ego. Diab艂y odwalaj膮 najbrudniejsz膮 robot臋 i nawet nikt nam za to nie podzi臋kuje. Nie, to nie. Dla nas to nic nowego, przez ubieg艂e tysi膮clecia zd膮偶yli艣my przywykn膮膰... Po prostu trzeba si臋 wzi膮膰 za kolejn膮 robot臋...
Ale wtedy Zoja podesz艂a do mnie i poca艂owa艂a mnie w policzek.
- I tobie r贸wnie偶 dzi臋kuj臋.
A potem odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a prosto w 艣wiec膮cy s艂up. Jeszcze przez chwil臋 by艂o w nim wida膰 jej posta膰 - a potem znikn臋艂a. A ja sta艂em obok Bramy i trzyma艂em si臋 r臋k膮 za policzek. Ojciec Fiodor popatrzy艂 na mnie, u艣miechn膮艂 si臋 i pomacha艂 r臋k膮 na po偶egnanie.
- 呕egnaj, Ezergilu. Spr贸buj wyja艣ni膰 swojej przyjaci贸艂ce, 偶e nie jest winna mojej 艣mierci. Dzi臋kuj臋 wam.
Zostali艣my we tr贸jk臋.
Rozdzia艂 5
Wujek popatrzy艂 w zadumie na mnie i na Alon臋.
- No c贸偶, my艣l臋, 偶e oboje wiele zyskali艣cie dzi臋ki tej praktyce. Bardzo mo偶liwe, 偶e sami o tym nie wiedz膮c, wywarli艣cie na siebie du偶y wp艂yw...
- W艂a艣nie. - Skin膮艂em g艂ow膮. - We藕my na ten przyk艂ad Alon臋. Pod moim wp艂ywem zacz臋艂a powa偶niej traktowa膰 nauk臋 i zacz臋艂a docenia膰 pi臋kno 偶art贸w. Ja za艣 pod jej wp艂ywem sta艂em si臋 bardziej wyrozumia艂y i 艂agodniejszy. I teraz z ca艂ym zrozumieniem i 艂agodno艣ci膮 od razu wal臋 wrog贸w czym艣 ci臋偶kim.
Za moimi plecami zasycza艂a Alona. Nie odwracaj膮c si臋, schyli艂em g艂ow臋 i dzi臋ki temu unikn膮艂em ciosu w kark. Szybko skoczy艂em do przodu, wychodz膮c ze strefy ataku, za艂o偶y艂em r臋ce na piersi i wznios艂em oczy ku niebu.
- Odpu艣膰 naszym winowajcom, jako i my odpuszczamy... Albowiem oni nie wiedz膮, co czyni膮... - Zerkn膮艂em na wujka. - Widzisz, jaki jestem 艂agodny? A wszystko dzi臋ki niej!
Dziewczyna rzuci艂a si臋 na mnie jak rozz艂oszczona kotka. Znowu si臋 uchyli艂em. Wujek si臋 艣mia艂, Alona biega艂a za mn膮, 偶eby mi nak艂a艣膰 po karku, a ja, nie chc膮c do tego dopu艣ci膰, robi艂em uniki. W ko艅cu wujek nie wytrzyma艂 i z艂apa艂 nas za r臋ce.
- Starczy tego dobrego - powiedzia艂. - Nie urz膮dzajcie mi tu przedstawie艅. Alona, mojego bratanka znam od dawna, ale ty... Dziewczynka, anio艂 i zachowujesz si臋 jak...
- Przecie偶 m贸wi臋 - wtr膮ci艂em si臋 znowu. - Ka偶de z nas nauczy艂o si臋 czego艣 od drugiego.
- Ezergilu, chcia艂bym z wami powa偶nie porozmawia膰. Od waszych odpowiedzi zale偶y bardzo wiele. Alono, co tobie da艂a ta praktyka?
Zastanowi艂a si臋.
- Chyba nauczy艂am si臋 lepiej rozumie膰 ludzi. I zrozumia艂am, 偶e dla innych warto czasem od艂o偶y膰 na bok swoje zasady.
Wujek pokiwa艂 g艂ow膮.
- Wiele bym da艂, 偶eby niekt贸re diab艂y i anio艂y w imi臋 wsp贸lnej sprawy cho膰 na chwil臋 zapomnia艂y o 偶elaznych zasadach. A ty, Ezergilu, co powiesz?
- Co powiem? R贸wnie偶 wyci膮gn膮艂em z tego nauk臋.
- Jak膮偶 to? - zapyta艂 wujek bardzo podejrzliwie.
- A tak膮 - wzruszy艂em ramionami - 偶e niepe艂noletnie diab艂y nie powinny zwraca膰 uwagi na nieznajome dusze w艂贸cz膮ce si臋 po ministerstwie kar.
- Ezergilu... - Wujek pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Kiedy ty wreszcie spowa偶niejesz?
- Jestem absolutnie powa偶ny. Niech mi wujek powie, kogo mo偶e obchodzi膰, co ja zyska艂em w czasie tej praktyki? To moja sprawa, i by膰 mo偶e jeszcze Alony, je艣li zaczniemy razem pracowa膰. Na pewno nie dotyczy to waszych siwow艂osych m臋drc贸w. Bo przecie偶 na ich pro艣b臋 zadawa艂 nam wujek te pytania?
U艣miechn膮艂 si臋.
- No c贸偶, uznajmy, 偶e od ciebie te偶 otrzyma艂em odpowied藕. W ko艅cu odmowa to r贸wnie偶 jaka艣 informacja. W ka偶dym razie mog臋 艣mia艂o powiedzie膰, 偶e oboje czego艣 si臋 nauczyli艣cie. Bez wzgl臋du na to, jak silne wydaje si臋 by膰 z艂o, dobro zawsze zwyci臋偶y...
- Tak jest - przerwa艂em mu. - Dobro zwyci臋偶y艂o. Czyli ten, kto zwyci臋偶y艂, jest dobry. Wujku, nie r贸b nam tu wyk艂adu o wszech艣wiatowym dobru, tylko powiedz wprost, o co chodzi, przecie偶 widz臋, 偶e nie na darmo zacz膮艂e艣 t臋 rozmow臋.
Zobaczy艂em oszo艂omione spojrzenie Alony i u艣miechn膮艂em si臋 pod nosem. No jasne, dla niej m贸j wujek by艂 tym s艂ynnym Monterreyem, kt贸ry sprawi艂, 偶e nawet piek艂o o nim m贸wi艂o, a tu... 呕arciki, wchodzenie w s艂owo... Zreszt膮, nic w tym dziwnego. Przecie偶 znam go od najwcze艣niejszego dzieci艅stwa, niemal偶e mnie nia艅czy艂! Ja go nie czci艂em, nie stawia艂em na piedestale. Poza tym wujek ju偶 dawno przywyk艂 do moich 偶art贸w. O, nawet teraz tylko pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Ezergilu, powiniene艣 dosta膰 w sk贸r臋, 偶eby艣 oduczy艂 si臋 przerywania starszym, ale obawiam si臋, 偶e troch臋 ju偶 na to za p贸藕no. Z czystej uprzejmo艣ci m贸g艂by艣 udawa膰, 偶e mnie uwa偶nie s艂uchasz. Ale skoro tak... Jednym s艂owem, zgad艂e艣, nie bez kozery zacz膮艂em t臋 rozmow臋. Chcia艂em, 偶eby艣cie powoli zacz臋li u艣wiadamia膰 sobie ca艂膮 spoczywaj膮c膮 na was odpowiedzialno艣膰, ale zdaje si臋, 偶e to niepotrzebne. Kr贸tko m贸wi膮c, jeste艣cie dzi艣 zaproszeni na narad臋. B臋dzie tam starszyzna obu 艣wiat贸w.
- Jak to?! - zawo艂a艂em zdumiony. - Wujku, przecie偶 m贸wi艂e艣, 偶e to spotkanie odb臋dzie si臋 dopiero za cztery dni?!
- M贸wi艂em, i tak by by艂o. - Wujek zmia偶d偶y艂 mnie wzrokiem. - Gdyby pewna osoba nie wyrwa艂a si臋 na zaliczeniu praktyki ze swoj膮 inicjatyw膮... I to przed kim! Przed Ostragorem!
- Aha. - Skin膮艂em g艂ow膮 i nagle wzdrygn膮艂em si臋. - Hej, jak to?... Ostragorem? Ale to... no... to chyba nie... nie Najwy偶szy?!
- W艂a艣nie on.
- O matko moja... - z wra偶enia a偶 usiad艂em na ziemi. - Przecie偶 ja przed nim wyst臋powa艂em!
- Trzeba zna膰 swoje zwierzchnictwo - prychn膮艂 wujek.
J臋cz膮c, obj膮艂em g艂ow臋 r臋kami.
- O, rany, a ja tam takich rzeczy nagada艂em! Pewnie pomy艣la艂, 偶e jestem idiot膮!
Wujek u艣miechn膮艂 si臋.
- Nawet nie. Ma艂o tego, najwyra藕niej mu si臋 spodoba艂e艣. Wyra偶a艂 si臋 o tobie bardzo pozytywnie.
- Aha. - Zgn臋biony skin膮艂em g艂ow膮 i wtedy do mnie dotar艂o. - M贸wi艂 ci?! Rozmawia艂e艣 z nim?!
- Oczywi艣cie. A my艣la艂e艣, 偶e z kim b臋d臋 rozmawia膰 o waszych pomys艂ach?
- Chwileczk臋 - wtr膮ci艂a si臋 Alona. - Bo czego艣 nie rozumiem... Kto to jest Ostragor?
- Ludzie nazwaliby go Wielkim Wezyrem - odpar艂 wujek. - To prawdziwy w艂adca piek艂a.
- Prawdziwy? A Skr贸t?
- Figurant. Jego stanowisko nie na darmo nosi nazw臋 „Przedstawiciel”. - Widz膮c, 偶e Alona dalej nie rozumie, wyja艣ni艂: - Skr贸t wyst臋puje w imieniu i na polecenie. Wyg艂asza mowy, pokazuje si臋... Jednym s艂owem, jest cz艂owiekiem publicznym, lecz nie ma w艂adzy, prawdziw膮 w艂adz臋 ma Ostragor, cho膰 oficjalnie jest tylko sekretarzem. Zreszt膮, ci, kt贸rzy wiedz膮 w czym rzecz i tak nazywaj膮 go Najwy偶szym.
- A po co takie stanowisko? - spyta艂a Alona, nic nie rozumiej膮c. - Niech by sobie rz膮dzi艂.
- Taki zwyczaj - odpar艂em, ci膮gle prze偶ywaj膮c swoj膮 kl臋sk臋. 呕eby nie pozna膰 Ostragora... do tego trzeba mie膰 wybitne zdolno艣ci... - Ten, kto publicznie reprezentuje piek艂o, musi mie膰 odpowiedni wygl膮d, robi膰 wra偶enie na otoczeniu. A rzeczywisty w艂adca musi by膰 przede wszystkim dobrym organizatorem, inteligentnym i utalentowanym. W powszechnym g艂osowaniu nie zawsze zwyci臋偶a m膮dry, lecz ten, kto zrobi najwi臋ksze wra偶enie na t艂umie, i taki w艂a艣nie jest przedstawiciel piek艂a. Za艣 realn膮 w艂adz臋 ma ten, kto zdo艂a pokona膰 swoich rywali w grze wyborczej. Tam s膮 do艣膰 skomplikowane zasady... to troch臋 jakby model kierowania minipa艅stwami. Kto zwyci臋偶y w tej rozgrywce, a ka偶dy mo偶e wzi膮膰 w niej udzia艂, ten zostaje sekretarzem. Bardzo proste.
- Brr. - Alona potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Ale koszmar! Nawymy艣lali nie wiadomo czego, groch z kapust膮... A Gorujan? Przecie偶 on te偶 by艂 Przedstawicielem!
- On po prostu 艂膮czy艂 oba stanowiska - odpar艂em. - To nie jest zabronione, ale 偶eby odnie艣膰 taki sukces, trzeba by膰 nie lada osobowo艣ci膮. W ca艂ej historii piek艂a by艂y zaledwie trzy takie przypadki. Alona, na twoim miejscu nie zawraca艂bym sobie tym g艂owy, po prostu przyjmij do wiadomo艣ci, 偶e realnie panuje Ostragor. A poniewa偶 rzadko pokazuje si臋 publicznie, nic dziwnego, 偶e jest ma艂o znany.
- To czemu j臋czysz?
- Dlatego, 偶e JA powinienem wiedzie膰, kto rz膮dzi.
- M贸j bratanek chce przez to powiedzie膰 - wyja艣ni艂 wujek - 偶e on sam d膮偶y do w艂adzy i dlatego studiuje wszystkich, kt贸rzy zwyci臋偶aj膮 w grze wyborczej.
- O, bez w膮tpienia - prychn臋艂a Alona. - Te偶 masz do czego d膮偶y膰... do w艂adzy!
- To cel r贸wnie dobry jak ka偶dy inny - odparowa艂em. - Rzecz w tym, do czego u偶ywasz w艂adzy. Je艣li najlepsi odwr贸c膮 si臋 ze wzgard膮 od polityki, wtedy na szczycie wyl膮duj膮 najgorsi.
- Siebie oczywi艣cie zaliczasz do tych najlepszych.
- Oczywi艣cie - odpar艂em z wa偶n膮 min膮.
Alona roze艣mia艂a si臋, ja si臋 obrazi艂em i w tym momencie wtr膮ci艂 si臋 wujek.
- Podyskutujecie sobie o tym przy okazji, a tymczasem musimy si臋 ju偶 uda膰 na spotkanie. Czeka na was starszyzna.
- Ostragor te偶? - spyta艂em wystraszony.
- Nie, on przyb臋dzie p贸藕niej. Najpierw chce z tob膮 porozmawia膰 przedstawicielstwo raju.
- Ale wujku! Ja jestem nieprzygotowany!
- Za p贸藕no. Koniec dyskusji. Czas na nas. Zreszt膮, mo偶esz jeszcze zrezygnowa膰.
Nic nie powiedzia艂em... za to pomy艣la艂em. O, pomy艣la艂em sobie takie rzeczy... Dobrze, 偶e anio艂 nie mo偶e czyta膰 w my艣lach. I co艣 mi si臋 zdawa艂o, 偶e on specjalnie nas tym wszystkim og艂uszy艂. Nie wierz臋, 偶e dopiero dzi艣 si臋 o tym dowiedzia艂 i teraz zgarnia艂 nas na chybcika. A gdybym nie przyjecha艂 do raju? Nie, wujek na pewno wiedzia艂 o wszystkim wcze艣niej, tylko z jakiego艣 powodu powiedzia艂 nam dopiero teraz. Przecie偶 musz臋 p贸j艣膰! Drugi raz nikt nie b臋dzie na nas czeka膰, po prostu nie dadz膮 nam nast臋pnej szansy... Skoro nie przyszli艣my, to znaczy, 偶e nie jeste艣my zainteresowani. Po raz kolejny pomy艣la艂em, 偶e chyba wybra艂em zbyt trudn膮 drog臋... Ale, z drugiej strony, ta droga by艂a po pierwsze - kr贸tsza, a po drugie - mo偶na j膮 by艂o przej艣膰 razem z Alon膮. Tylko po co ja j膮 w to wszystko wpl膮tuj臋...
Wtedy dziewczyna z艂apa艂a mnie za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a za sob膮.
- D艂ugo jeszcze b臋dziesz tu siedzia艂 i drapa艂 si臋 po g艂owie? - zasycza艂a. - Wszystkie my艣li sobie wydrapiesz! A mo偶e s膮dzisz, 偶e specjalnie dla nas zbior膮 si臋 po raz drugi? Czy ty rozumiesz, 偶e w艂a艣nie dzi艣 zapadnie decyzja?! A mo偶e si臋 rozmy艣li艂e艣? Je艣li tak, powiedz...
Delikatnie uwolni艂em r臋k臋.
- Nie musisz mnie podpuszcza膰, ju偶 to przerabiali艣my. Nie zmieni艂em zdania, po prostu si臋 zastanawiam. To powa偶na sprawa...
- Jed藕my - zadysponowa艂 wujek. - Bo czuj臋, 偶e mo偶ecie tak tu siedzie膰 do wieczora i dyskutowa膰 o tym, kto si臋 boi i艣膰, a kto nie. Naprz贸d.
Rozpostar艂 skrzyd艂a i zanim zd膮偶y艂em co艣 powiedzie膰, otoczy艂o nas pot臋偶niej膮ce 艣wietliste tornado. Mocno pracuj膮c skrzyd艂ami, wujek znalaz艂 si臋 w samym jego 艣rodku. Poczu艂em jak silny wicher porywa mnie i niesie gdzie艣, i nagle wszystko si臋 sko艅czy艂o - ca艂a nasza tr贸jka znalaz艂a si臋 w zupe艂nie innym punkcie raju. Zdaje si臋, 偶e to by艂o nawet inne miasto.
Zacz膮艂em si臋 rozgl膮da膰, a wujek klepn膮艂 mnie w rami臋, 偶eby zwr贸ci膰 na siebie moj膮 uwag臋.
- Co, nigdy miasta nie widzia艂e艣? - zapyta艂. - Idziemy tam...
Odwr贸ci艂em si臋 w stron臋, kt贸r膮 pokazywa艂. Oho, ho... Rozgl膮daj膮c si臋 na boki, nie zauwa偶y艂em gmachu, kt贸ry mia艂em przed samym nosem - i to do艣膰 specyficznego gmachu. Kopu艂y wyra藕nie zapo偶yczono od prawos艂awnych cerkwi, wysoka wie偶a kojarzy艂a si臋 z minaretem. Z czterech stron ka偶dej kopu艂y wznosi艂y si臋 gotyckie iglice. A偶 przetar艂em oczy ze zdumienia.
- Co to? - wykrzykn膮艂em zdumiony.
- To? - Wujek skrzywi艂 si臋. - Dom Zgody i Pojednania. W ka偶dym razie, taki by艂 zamys艂. Zaczekaj, nie widzia艂e艣 jeszcze drugiej strony. Tam s膮 elementy buddyjskich 艣wi膮ty艅, synagogi, a nawet pewne rysy poga艅skich kaplic. Jednym s艂owem, koszmar. Zamys艂 by艂 dobry, ale wykonanie...
- A ja my艣la艂em, 偶e tylko u nas s膮 obrzydliwe budynki - oznajmi艂em, ogl膮daj膮c t臋 per艂臋 architektury.
- Ezergilu, nie udawaj prostaka. Dobrze wiesz, 偶e nikt nie ma monopolu na m膮dro艣膰, i raj, niestety, nie jest tu wyj膮tkiem. Gdy budynek ju偶 powsta艂, wiele os贸b zwr贸ci艂o uwag臋 na jego, 偶e tak powiem, oryginalno艣膰. Ale przecie偶 go nie zburz膮! W raju nie ma zwyczaju burzenia tego, co ju偶 stworzono. Dlatego dyskretnie odwr贸cono od niego uwag臋, mo偶e go zobaczy膰 tylko ten, kto si臋 do niego udaje. Pewnie zdziwi艂e艣 si臋, 偶e nie zauwa偶y艂e艣 go od razu.
- Ja te偶 nie wiedzia艂am o istnieniu tego... tego... - Alona usi艂owa艂a znale藕膰 odpowiednie okre艣lenie.
- Niesamowitego budynku - podpowiedzia艂 wujek.
Tak, budowla robi艂a niesamowite wra偶enie, wujek mia艂 racj臋.
- Tak czy inaczej - odezwa艂 si臋 znowu - udajemy si臋 w艂a艣nie tutaj. Ten gmach od trzystu lat jest miejscem oficjalnych spotka艅 reprezentant贸w piek艂a i raju. Poniewa偶 raj zrezygnowa艂 z zatrzymania go dla siebie...
- Jak ja ich rozumiem - westchn膮艂em.
- ...a piek艂o r贸wnie偶 nie wyrazi艂o pragnienia przej臋cia go...
- Dziwne. Bior膮c pod uwag臋 niekt贸re nasze wytwory architektury, pasowa艂by idealnie.
- Ezergilu, m贸g艂by艣 powstrzyma膰 si臋 od komentarzy? I tak mamy ma艂o czasu. Piek艂o odm贸wi艂o, ale nie z przyczyn estetycznych.
- O, z pewno艣ci膮.
- Ezergil! - rykn膮艂 wujek.
- Czy ja co艣 m贸wi臋? Czy to moja wina, 偶e najlepsi ludzcy architekci trafiaj膮 do raju? Ci, kt贸rzy l膮duj膮 u nas wybudowali takie potworki, 偶e czym pr臋dzej ukryto je w chaosie. I tak niespecjalnie si臋 od niego r贸偶ni艂y. A toto chocia偶 przypomina dom. Wi臋c dlaczego piek艂o odm贸wi艂o przyj臋cia tego budynku?
- Je艣li ju偶 sko艅czy艂e艣, pozw贸l, 偶e odpowiem - rzek艂 zgry藕liwie wujek. - Odm贸wiono dlatego, 偶e znajduje si臋 na terenie raju, a w tamtych czasach co艣 takiego by艂o nie do przyj臋cia. Dlatego gmach og艂oszono terenem neutralnym. Obie strony zadba艂y, 偶eby w 艣rodku z zasady nie by艂o 偶adnego przedstawicielstwa. I tam si臋 w艂a艣nie udajemy.
- Domy艣li艂em si臋 - odpar艂em z艂o艣liwie.
Alona roze艣mia艂a si臋, a ja i wujek popatrzyli艣my na ni膮 zaskoczeni.
- 呕eby艣cie widzieli, jacy jeste艣cie teraz do siebie podobni - zauwa偶y艂a. - Od razu wida膰, 偶e rodzina!
Zaczerwienili艣my si臋 obaj, a Alona roze艣mia艂a si臋 jeszcze d藕wi臋czniej.
- Nawet peszycie si臋 podobnie!
- Dobrze, ju偶 czas, chod藕my. - Wujek odwr贸ci艂 si臋 szybko i skierowa艂 do otwieraj膮cych si臋 us艂u偶nie drzwi. Poszli艣my za nim.
W 艣rodku budynek wygl膮da艂 bardzo przyzwoicie - chyba starano si臋 zrekompensowa膰 jego wygl膮d zewn臋trzny. W przestronnym holu powita艂 nas anio艂 i diabe艂, obaj w uroczystych strojach. Robi艂o to wra偶enie... Szli z obu stron, nieco z przodu, niczym eskorta.
- Podskok w miejscu b臋dzie traktowany jako pr贸ba odlotu? - zapyta艂em anio艂a.
Diab艂u, kt贸ry szed艂 obok nas, lekko drgn臋艂y k膮ciki ust, jakby chcia艂 si臋 u艣miechn膮膰, ale si臋 powstrzymywa艂. Anio艂 nie zareagowa艂. Za to zareagowa艂a Alona - chyba nie czu艂a si臋 zbyt dobrze w tym pompatycznym wn臋trzu.
- Ezergil! - wysycza艂a. - B臋dziesz 偶artowa艂 nawet wtedy, gdy zaprowadz膮 ci臋 do kot艂a ze 艣wi臋con膮 wod膮!
- Co za okrutny pomys艂! - zachwyci艂em si臋.
Nie odpowiedzia艂a, wida膰 uzna艂a, 偶e w ten spos贸b tylko podkr臋ci艂aby dyskusj臋. W sumie mia艂a racj臋... Ale dzi臋ki takim przekomarzaniom mogli艣my zapomnie膰 na chwil臋, po co tu przyszli艣my. Tak... Najwa偶niejsze, to wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. Wielkie mi co, spotkanie z najpot臋偶niejszymi anio艂ami, a potem z w艂adc膮 piek艂a... Ha, ha... Niech raczej oni si臋 trz臋s膮 na my艣l o spotkaniu ze mn膮!
Wyprostowa艂em si臋 i rozejrza艂em dumnie. G艂owa uniesiona, twardy krok... O, teraz pod wzgl臋dem majestatycznego chodu nie ust臋powa艂em naszym konwojentom. Bior膮c pod uwag臋 moc, jak膮 emanowa艂o to wn臋trze i respekt, jaki budzi艂o, anio艂 i diabe艂 pilnowali po prostu, aby odwiedzaj膮cy nie dali nogi. C贸偶, my nie uciekniemy, nawet niech na to nie licz膮... Ale gdy spojrza艂em na Alon臋, nie by艂em ju偶 tego taki pewien. Zdaje si臋, 偶e ona w艂a艣nie pragn臋艂aby da膰 nog臋, jak najszybciej i jak najdalej... Chcia艂em doda膰 jej otuchy, ale nie zd膮偶y艂em. Nasi konwojenci zatrzymali si臋 przed jakimi艣 drzwiami, stan臋li po obu stronach i jednocze艣nie otworzyli skrzyd艂a drzwi. No, nawet nie zd膮偶y艂em przyjrze膰 si臋 tym drzwiom - a przecie偶 na pewno by艂y tego warte! Istne dzie艂o sztuki! 呕e te偶 do piek艂a nigdy nie trafiaj膮 mistrzowie, kt贸rzy potrafi膮 stworzy膰 co艣 takiego? Dlaczego musimy zadowala膰 si臋 zwyk艂ymi wyrobnikami? Gdzie tu sprawiedliwo艣膰?!
Wujek lekko popchn膮艂 mnie w plecy. Zrobi艂em krok, potem jeszcze jeden... No c贸偶, teraz nie ma co si臋 waha膰... Zdecydowanie podnios艂em g艂ow臋, wszed艂em do sali i popatrzy艂em na siedz膮c膮 za sto艂em starszyzn臋.
- Dzie艅 dobry - powiedzia艂em g艂o艣no. - Dosz艂y mnie s艂uchy, 偶e chcieli艣cie mnie widzie膰. Oto jestem.
Nie musia艂em si臋 odwraca膰 i tak wiedzia艂em, jak na moje o艣wiadczenie zareagowali Alona i wujek. Zreszt膮, nie mia艂em zamiaru na nich patrze膰, ca艂膮 uwag臋 skupi艂em na starszy藕nie. Anio艂owie popatrzyli na siebie.
- Chcieli艣my widzie膰 nie tylko ciebie - odezwa艂 si臋 jeden z nich.
- Zgadza si臋. Ale wydaje mi si臋, 偶e jednak mnie przede wszystkim.
- Masz racj臋: wydaje ci si臋.
- No c贸偶, by膰 mo偶e... - nie spiera艂em si臋. - Ale tak czy inaczej jestem. Ezergil, do waszych us艂ug. - Sk艂oni艂em lekko g艂ow臋.
- Znamy twoje imi臋 - powiedzia艂 ten sam anio艂.
- Bardzo mo偶liwe - przyzna艂em - jednak s膮dzi艂em, 偶e uprzejmo艣膰 nakazuje przedstawi膰 si臋 temu, kogo widzi si臋 po raz pierwszy.
Za moimi plecami Alona wyda艂a cichy okrzyk. Chyba by艂a bliska utraty przytomno艣ci.
Skrzydlaty, kt贸ry ze mn膮 rozmawia艂, wsta艂.
- Gdyby艣 nam pozwoli艂, przedstawiliby艣my si臋. Jednak my uwa偶amy, 偶e jeszcze bardziej nieuprzejme jest przerywanie temu, kto przemawia.
Ha, masz za swoje, Ezergilu. My艣la艂e艣, 偶e jeste艣 tu najm膮drzejszy? Dosta艂e艣 wi臋c po nosie. Tak, jeszcze jeste艣 za cienki, 偶eby stawa膰 w szranki z tymi anio艂ami... Ale to nic, zobaczymy w przysz艂o艣ci, kto kogo. Ale przyznaj臋, 偶e pierwsz膮 rund臋 wygrali. Potrafi臋 uzna膰 swoje pora偶ki, tylko tak mo偶na si臋 czego艣 nauczy膰. Gdy ignorujesz w艂asne przegrane, masz du偶e szanse ponownie nadepn膮膰 na te same grabie.
Znowu sk艂oni艂em g艂ow臋.
- Przepraszam.
Nikogo z obecnych nie zdziwi艂o, 偶e diabe艂 przeprasza - no tak, przecie偶 to nie jest nieokrzesany t艂um, te anio艂y 艣wietnie wiedz膮, 偶e diab艂y nie s膮 idiotami. Tylko kompletne nieuki wierz膮 w diabelskie chamstwo i brak obycia. Bo czy kto艣 kiedy艣 widzia艂 bezczelnego i chamskiego oszusta? W sensie - oszusta odnosz膮cego sukcesy? A mimo to uwa偶a si臋, 偶e mieszka艅cy piek艂a s膮 bezczelni i niewychowani...
Anio艂 skin膮艂 g艂ow膮, przyjmuj膮c moje przeprosiny i m贸wi艂 dalej:
- Nazywam si臋 Wojstrer, starszy anio艂 Wojstrer. A to moi pomocnicy: Tregor i Legengor.
- Bardzo mi mi艂o - skin膮艂em g艂ow膮. - A to moi towarzysze: wujek Monterrey i anio艂 Alona.
Wojstrer u艣miechn膮艂 si臋. Zdaje si臋, 偶e ta runda nale偶a艂a do mnie. Tylko troch臋 zacz臋艂y mnie bole膰 plecy. Musz臋 przy najbli偶szej okazji wyja艣ni膰 tej dziewczynie, 偶e nie艂adnie tak kogo艣 szturcha膰. To niekulturalne i nie przystoi anio艂om! A ju偶 zw艂aszcza nie nale偶y szturcha膰 tak mocno! Aha, ju偶 widz臋, jak jej wyja艣ni艂em. Ona sama ka偶demu wszystko wyja艣ni - i to bardzo dobitnie. Tak, jak mnie teraz.
- Mnie r贸wnie偶 bardzo mi艂o. Monterreyu, Alono... - Wojstrer lekko sk艂oni艂 si臋 ka偶demu. - C贸偶, mo偶emy uzna膰 prezentacj臋 za zako艅czon膮. - Teraz odwr贸ci艂 si臋 do wujka. - Szanowny Monterreyu, pozwoli pan, 偶e teraz porozmawiamy z dzie膰mi.
Wujek sk艂oni艂 si臋 i poszed艂 do wyj艣cia. Ej, dok膮d to? Nie taka by艂a umowa! Ja wcale nie chc臋, 偶eby on wychodzi艂!
Wojstrer chyba zawa偶y艂, co si臋 ze mn膮 dzieje.
- Nie denerwuj si臋 tak, Ezergilu. Tw贸j krewny zaczeka na was na korytarzu. Chcieli艣my porozmawia膰 w艂a艣nie z wami, tak 偶eby nikt nam nie przeszkadza艂.
- Mnie wujek nie przeszkadza艂 - burkn膮艂em.
- Ale nam tak. Ot贸偶 chcia艂bym zapyta膰, czy wasz pomys艂 o wsp贸lnym... wsp贸lnym dzia艂aniu anio艂贸w i diab艂贸w... czy sami na to wpadli艣cie?
- Nie, duch 艣wi臋ty nam podszepn膮艂 - burkn膮艂em. Straci艂em ca艂y humor i teraz by艂o mi ju偶 wszystko jedno, co m贸wi臋 i do kogo. Jednak anio艂 by艂 bardzo cierpliwy.
- Nie 偶artuj w ten spos贸b. Chcemy po prostu wiedzie膰...
- Dobrze - przerwa艂em. - Chcecie wiedzie膰? Prosz臋 bardzo. Dosta艂em zadanie, jakiego nie dosta艂 nigdy 偶aden diabe艂 i gdyby nie Alona, pewnie bym sobie z nim nie poradzi艂. I uwa偶am, 偶e jej r贸wnie偶 przyda艂a si臋 moja pomoc. Razem mogli艣my dzia艂a膰 du偶o bardziej efektywnie. A na ziemi nastaj膮 teraz takie czasy, 偶e je艣li nie chcemy znikn膮膰 razem z lud藕mi, musimy zacz膮膰 pracowa膰 z wi臋kszym nastawieniem na efekt.
- To wszystko? - spyta艂 Wojstrer.
- Tak... nie... Nie wszystko. Po prostu... Lubi臋 j膮. I nie chcia艂bym si臋 z ni膮 rozstawa膰. Zaprzyja藕nili艣my si臋. Czy to wystarczy?
- Diabe艂! - prychn膮艂 Tregor. - Diabe艂 b臋dzie m贸wi艂 o przyja藕ni! Panie Wojstrer, przecie偶 on po prostu chce wykorzysta膰 sytuacj臋 i zdoby膰 zaufanie dziewczynki, 偶eby potem wykr臋ci膰 co艣 paskudnego!
- Ach, tak? - Alona wysun臋艂a si臋 do przodu. Zobaczy艂em znajomy b艂ysk w jej oczach i zacz膮艂em wsp贸艂czu膰 Tregorowi. Alonie te偶 ju偶 by艂o wszystko jedno, co i do kogo m贸wi. - A wi臋c jestem g艂uptasem, kt贸rego ka偶dy mo偶e oszuka膰, zaskarbi膰 sobie moje bezkrytyczne zaufanie?
- Nie - speszy艂 si臋 Tregor. - Ale jeste艣 jeszcze bardzo m艂oda i nie mo偶esz...
- Ja jestem m艂oda? - Skoro Alona przerwa艂a rozm贸wcy, to znaczy, 偶e Tregorowi uda艂o si臋 j膮 rozgniewa膰... - C贸偶, to mo偶liwe. Za to ten podst臋pny i pod艂y diabe艂, kt贸ry zaskarbi艂 sobie moje 艂aski, jest oczywi艣cie wytrawnym kusicielem. On wcale nie jest m艂ody i, rzecz jasna, ma znacznie wi臋ksze do艣wiadczenie ni偶 ja.
Tregor skrzywi艂 si臋 i zerkn膮艂 na mnie.
- Pod艂o艣膰 diab艂贸w jest powszechnie znana. Wszyscy wiedz膮, jakie s膮, wiek nie ma tu nic do rzeczy.
- Je艣li wszyscy, to nie ja! - sparowa艂a Alona. - Tak, zdaje si臋, m贸wi艂 Syn Bo偶y? Dlaczego powtarza pan to, co m贸wi t艂um? Wydaje mi si臋, 偶e sama potrafi臋 rozporz膮dza膰 moim 偶yciem i ufa膰 temu, komu chc臋, a nie temu, kogo mi kto艣 wska偶e.
- I tak w艂a艣nie jest - powiedzia艂 艂agodnie Tregor. - Ale najpierw troch臋 podro艣nij. Jak b臋dziesz pe艂noletnia, wtedy prosz臋 bardzo, a na razie... Wasza decyzja jest zbyt pochopna i nieprzemy艣lana. Zrozumcie, chodzi nam tylko o wasze dobro!
Przynajmniej gramy w otwarte karty - Tregor jest naszym wrogiem. „Chodzi nam tylko o wasze dobro” - tak zwykle m贸wi膮 ci, kt贸rzy maj膮 nasze dobro w g艂臋bokim powa偶aniu i troszcz膮 si臋 tylko o siebie.
- Przepraszam, 偶e si臋 wtr膮cam - powiedzia艂em grzecznie - ale pozwoli pan, panie Tregorze, 偶e zauwa偶臋, i偶 nie da艂em panu prawa troszczy膰 si臋 o moje dobro. Takie prawo maj膮 tylko moi rodzice, przyjaciele oraz wujek, a ja ze swej strony troszcz臋 si臋 o nich. Pan, o ile mi wiadomo, nie jest moim rodzicem, przyjacielem ani wujkiem. Dlatego bardzo prosz臋, niech pan przestanie si臋 o mnie troszczy膰. Niech pan pozwoli mi pope艂nia膰 w艂asne g艂upstwa, je艣li uwa偶a pan, 偶e to, co zamy艣lamy z Alon膮, jest g艂upstwem.
- Co za brak szacunku!
- Tregorze - poprosi艂 cicho Wojstrer - prosz臋 nie krzycze膰. Mnie r贸wnie偶 nie spodoba艂oby si臋, gdyby kto艣 wbrew mojej woli m贸wi艂 mi, co jest dla mnie dobre, a co nie. Ch艂opiec ma racj臋.
- Panie Wojstrer, czy naprawd臋 poprze pan to... t臋 g艂upot臋?!
- Niech pan najpierw udowodni, 偶e to g艂upota.
- Ale... - Tregor stropi艂 si臋. - Przecie偶 to jasne, 偶e anio艂y i diab艂y nie mog膮 wsp贸艂dzia艂a膰!
- Naprawd臋? - spyta艂 Wojstrer tak samo cicho. - Zdawa艂o mi si臋, 偶e pan r贸wnie偶 czyta艂 sprawozdania tych dzieci. Ca艂kiem nie藕le wysz艂o im to, co uwa偶a pan za niemo偶liwe.
- Anio艂 dzia艂a艂 dobrze, p贸ki pomaga艂 ch艂opcu. Ale przecie偶 anio艂 nie zdo艂a wyrz膮dzi膰 krzywdy jakiemukolwiek stworzeniu!
Chrz膮kn膮艂em g艂o艣no.
- Naprawd臋? W takim razie, niech mi pan wyja艣ni, jak mo偶na komu艣 pom贸c, nie wyrz膮dzaj膮c krzywdy komu艣 innemu?
- Co masz na my艣li? - zapyta艂 trzeci anio艂, przygl膮daj膮c mi si臋 z zaciekawieniem.
- A to, 偶e te sprawy niezwykle cz臋sto s膮 ze sob膮 nierozerwalnie z艂膮czone. Pomagaj膮c Aloszy, zaszkodzili艣my wielu ludziom, na przyk艂ad chuliganom, kt贸rzy wy艂udzali od ch艂opca pieni膮dze. A 贸w szef, kt贸ry teraz czeka na rozpraw臋, raczej nie podzi臋kowa艂by skrzydlatemu za to, 偶e ten pom贸g艂 jego wrogom.
- Oni nale偶膮 do was, diable. Raj nie jest nimi zainteresowany.
- Ach, tak? - Przechyli艂em g艂ow臋 na bok i popatrzy艂em uwa偶nie na Tregora. - Wobec tego nie rozumiem, czemu martwi pana to, 偶e ja i Alona b臋dziemy w przysz艂o艣ci dzia艂a膰 przeciwko ludziom, kt贸rymi raj si臋 nie interesuje. Przecie偶 zwalczaj膮c ich, Alona b臋dzie pomaga膰 tym dobrym, kt贸rzy przez nich cierpi膮! Nie widzi pan, 偶e to dwie strony tego samego medalu?
Wojstrer i Legengor z zaciekawieniem spojrzeli na Tregora, a ten, nie mog膮c g艂osi膰 prawd „objawionych”, zmuszony do pos艂ugiwania si臋 logik膮 w argumentowaniu swoich pogl膮d贸w, wyra藕nie zmiesza艂 si臋. Chyba pierwszy raz znalaz艂 si臋 w takiej sytuacji.
- Przecie偶 m贸wi艂em ci to samo - odezwa艂 si臋 Legengor. - Ale ty nie s艂ucha艂e艣. Nie mo偶emy pom贸c jednej osobie, nie wp艂ywaj膮c tym samym na innych ludzi. Ch艂opiec ma racj臋.
- A my nie mo偶emy kogo艣 ukara膰 i nie wp艂yn膮膰 na innych - popar艂em go. Zdaje si臋, 偶e mamy te偶 przyjaciela. Nie wiedzia艂em tylko, jakie stanowisko zajmie najwy偶szy ze starszyzny.
Tregor chyba zrozumia艂, 偶e przegra艂 i westchn膮艂 ze smutkiem. Tak wzdycha艂, jakby przygniata艂o go brzemi臋 odpowiedzialno艣ci za ca艂y 艣wiat... Teraz rozumiem, dlaczego wujek uwa偶a艂 szczero艣膰 za najwa偶niejsz膮 cech臋 anio艂贸w. C贸偶, Tregor na pewno by艂 niegdy艣 szczery, lecz nie wytrzyma艂 pr贸by w艂adzy. Zdarza si臋... Nale偶a艂oby go poobserwowa膰. Nie chcia艂bym sta膰 si臋 taki jak on, gdy dotr臋 na szczyt.
- Ale kto b臋dzie decydowa艂, komu pomaga膰, a kogo kara膰? - spyta艂 jeszcze. - Diabe艂?!
- Ja b臋d臋 decydowa艂, kogo kara膰 - odezwa艂em si臋, a ona - skin膮艂em na Alon臋 - komu pomaga膰. A mo偶e chce pan powiedzie膰, 偶e w ca艂ej historii piek艂a cho膰 jeden diabe艂 podj膮艂 niew艂a艣ciw膮 decyzj臋? Albo cho膰 jeden anio艂 pom贸g艂 nie temu cz艂owiekowi, co potrzeba?
- Gdy diabe艂 wda si臋 w spraw臋, nic nie jest pewne - odci膮艂 si臋 Tregor. Chyba mu dopiekli艣my, zabrak艂o mu argument贸w i teraz zacz膮艂 si臋 z艂o艣ci膰. - Kto wie, jaki wp艂yw wywrzesz na anio艂a?
- Ach tak? Wi臋c do tego stopnia nie wierzy pan w anio艂y?
- A co to ma niby znaczy膰? - obruszy艂 si臋 Tregor.
Legengor r贸wnie偶 spojrza艂 na mnie ze zdumieniem, tylko Wojstrer lekko si臋 u艣miechn膮艂.
- Nic takiego. Wp艂yn膮膰 mo偶na na tego, kto nie jest pewien s艂uszno艣ci swojej drogi. Na tego, kto jest s艂aby. A mo偶e to nie ja wywr臋 na ni膮 wp艂yw, lecz ona na mnie? Tego wariantu nie bierze pan pod uwag臋?
- Kto艣 mia艂by wywrze膰 dobry wp艂yw na diab艂a? - prychn膮艂 Tregor.
- O tym w艂a艣nie m贸wi臋. Zatem uwa偶a pan, 偶e wszystkich anio艂贸w nale偶y odizolowa膰, 偶eby nigdy nie mieli styczno艣ci z pod艂ymi i z艂ymi diab艂ami. Bo jeszcze podst臋pne diab艂y wywr膮 negatywny wp艂yw na anio艂y, wpoj膮 im z艂e nawyki! A 偶e anio艂 m贸g艂by wp艂yn膮膰 na diab艂a i nauczy膰 go czego艣 dobrego... Ech, kto by wierzy艂 w takie bajki! Skrzydlaci nie s膮 w stanie na nikogo wp艂yn膮膰, s膮 zupe艂nie bezbronni, nale偶y ich chroni膰 i ukrywa膰.
Wojstrer roze艣mia艂 si臋 nagle.
- Tregorze, niech pan przyzna, 偶e ch艂opiec ma racj臋. Pa艅ska troska o m艂ode pokolenie przekracza wszelkie granice. Nale偶a艂oby jeszcze zamkn膮膰 wszystkie dzieci w jakim艣 Edenie do czasu osi膮gni臋cia przez nie pe艂noletno艣ci.
- Ja r贸wnie偶 zgadzam si臋 z Ezergilem - odezwa艂a si臋 Alona. - Jestem wystarczaj膮co doros艂a, 偶eby odr贸偶ni膰 dobro od z艂a. By膰 mo偶e pope艂ni臋 jaki艣 b艂膮d, ale wiem, 偶e mam do kogo zwr贸ci膰 si臋 o rad臋 i, przepraszam bardzo, ale to nie b臋dzie pan, panie Tregorze. Bo w ko艅cu, czy nikt z was nigdy si臋 nie omyli艂, nigdy nie pope艂ni艂 b艂臋du?
Obrzuci艂a wszystkich trzech anio艂贸w bacznym wzrokiem. Wojstrer u艣miecha艂 si臋, Legengor skin膮艂 g艂ow膮, Tregor siedzia艂 naburmuszony.
- Ot贸偶 to - oznajmi艂 nasz przeciwnik. - Ju偶 znalaz艂a艣 si臋 pod wp艂ywem tego diab艂a.
- Mo偶liwe. Ale to jest m贸j w艂asny b艂膮d!
- Ciekawe - wtr膮ci艂em si臋 - 偶e 艣wi臋cie strzeg膮c wolnej woli ludzi, pozwalamy im pope艂nia膰 b艂臋dy, uwa偶amy bowiem, 偶e w ten spos贸b si臋 ucz膮. Dlaczego wi臋c tak usilnie pr贸bujecie chroni膰 nas przed pope艂nianiem b艂臋d贸w? Nie wierzy pan, 偶e tylko one mog膮 nas czego艣 naprawd臋 nauczy膰? Panie Tregorze, rozumiem, 偶e jest pan przeciwnikiem wsp贸艂pracy diab艂贸w i anio艂贸w i uwa偶a pan to za niew艂a艣ciwie. Dlaczego wi臋c nie pozwoli nam pan dzia艂a膰? Przecie偶 je艣li nam si臋 nie uda, wtedy nasza kl臋ska dowiedzie wszystkim, 偶e mia艂 pan s艂uszno艣膰, sprzeciwiaj膮c si臋 temu pomys艂owi. Czego si臋 pan boi? 呕e mimo wszystko mo偶emy odnie艣膰 sukces?
- Nigdy! To g艂upota!
- W takim razie prosz臋 pozwoli膰 nam pracowa膰! Nasza pora偶ka b臋dzie pa艅skim sukcesem. Je艣li za艣 teraz nam zabronicie... Ciekawe, ile czasu up艂ynie, zanim kto艣 inny spr贸buje wcieli膰 t臋 ide臋 w 偶ycie? Przecie偶 zakaz jej nie zniszczy, a plotka o wsp贸艂pracy anio艂a i diab艂a ju偶 obieg艂a piek艂o i raj.
- Zdaje si臋, 偶e ten m艂ody diabe艂 ma racj臋 - us艂ysza艂em i zobaczy艂em, jak z bocznych drzwi wychodzi... Ostragor. Aha! Czyli na pewno s艂ysza艂 wszystko od samego pocz膮tku! To zosta艂o ukartowane! Ju偶 sam fakt, 偶e anio艂贸w nie zdziwi艂 jego widok... Wiedzieli, 偶e on tu jest! - Gdy us艂ysza艂em o tym pomy艣le - ci膮gn膮艂 - ja r贸wnie偶 nie by艂em zachwycony. A potem postanowi艂em przyjrze膰 si臋 tej parce.
Ostragor popatrzy艂 uwa偶nie najpierw na mnie, potem na Alon臋.
- Zdaje si臋, 偶e s膮 bardzo zdecydowani i nasze pozwolenie to dla nich tylko formalno艣膰. Dlatego jedyne, co mo偶emy zrobi膰, to pozwoli膰 im dzia艂a膰. Wtedy zobaczymy, czy skr臋c膮 sobie karki czy nie.
Surowo, ale szczerze. Za to w艂a艣nie szanuj臋 naszych - nie uciekaj膮 si臋 do ukrywania prawdy pod pi臋knymi s艂贸wkami.
- Ostragorze, przecie偶 to tylko dzieci... - Zmarszczy艂 brwi Legengor.
- Skoro zd膮偶yli postawi膰 na rz臋sach piek艂o i raj, chyba zas艂u偶yli na to, 偶eby nie traktowa膰 ich jak dzieci. Zw艂aszcza, 偶e od sukcesu czy kl臋ski tej dw贸jki b臋dzie zale偶e膰 dalsza polityka piek艂a i raju.
- Rozumiem, Ostragorze, 偶e pan ich popiera?
Ostragor prychn膮艂 i podszed艂 do mnie. Przez kilka chwil patrzy艂 mi prosto w oczy. Wytrzyma艂em przenikliwe spojrzenie, cho膰 wiele mnie to kosztowa艂o. Ostragor znowu prychn膮艂 i podszed艂 do Alony. Dziewczyna twardo patrzy艂a mu w oczy. Ostragor przygl膮da艂 jej si臋 nieco d艂u偶ej ni偶 mnie. Chyba mu si臋 nie spodoba艂o, 偶e anio艂 nie odwr贸ci艂 wzroku. M贸g艂 zachwyci膰 si臋 mn膮 - ro艣nie nowa zmiana! Ale zwyci臋stwo anio艂a nie mog艂o mu si臋 podoba膰.
Wreszcie da艂 spok贸j anielicy i powoli podszed艂 do niebia艅skiej starszyzny.
- Powtarzam. Nasze pozwolenie to dla nich tylko formalno艣膰. Oni i tak b臋d膮 dzia艂a膰 razem. Chocia偶 w tym wypadku mog膮 narobi膰 wiele z艂ego... Dlatego lepiej, 偶eby dzia艂ali pod nadzorem. Jestem za.
- Ja r贸wnie偶. - Legengor wsta艂. - I zgadzam si臋 z panem Monterreyem. Musimy zacz膮膰 zmiany w prowadzeniu polityki.
- Ja r贸wnie偶 jestem za - rzek艂 Tregor, wstaj膮c. - Ale tylko dlatego, 偶eby wszyscy zobaczyli totaln膮 kl臋sk臋 i 偶eby nikomu wi臋cej nie przysz艂a do g艂owy idiotyczna my艣l wsp贸艂pracy anio艂a i diab艂a.
Teraz wszyscy patrzyli na Wojstrera. Ten siedzia艂 z g艂ow膮 zwieszon膮 na pier艣 i nad czym艣 my艣la艂. Wstrzyma艂em oddech. Obok mnie znieruchomia艂a Alona. W ko艅cu wsta艂.
- C贸偶... Ja r贸wnie偶 to popieram. Zgadzam si臋 zar贸wno z Legengorem, jak i z Tregorem. Ziemia zmienia si臋 bardzo szybko, nie nad膮偶amy za lud藕mi... Naprawd臋 potrzebujemy nowych pomys艂贸w. Ale i Tregor ma racj臋, czego艣 takiego jeszcze nie by艂o i dlatego warto popatrze膰, co z tego wyjdzie. Kl臋ska lub sukces tych stanowczych dzieci zdeterminuje wszystko. Powiedzia艂em.
Uff... Chyba mo偶na powiedzie膰, 偶e ju偶 po wszystkim... Ale nie wiedzie膰 czemu, nie czu艂em rado艣ci, tylko znu偶enie. Alona r贸wnie偶 sta艂a przygarbiona. Jednak moje zm臋czenie nie przeszkodzi艂o mi zauwa偶y膰, 偶e po og艂oszeniu werdyktu wszyscy obecni bacznie nam si臋 przygl膮dali. To, 偶e nie okazali艣my burzliwej rado艣ci, spodoba艂o si臋 wszystkim, opr贸cz Tregora - ten westchn膮艂 rozczarowany.
- Zdaje si臋, 偶e rozumiecie powag臋 swojej decyzji - rzek艂 Wojstrer. - Powag臋 i odpowiedzialno艣膰.
Ja i Alona skin臋li艣my g艂owami i skierowali艣my si臋 do wyj艣cia.
- Skoro ju偶 tak - us艂ysza艂em burczenie Tregora - to mo偶na by艂o znale藕膰 do tego eksperymentu kogo艣 starszego! Powierzanie tak wa偶nego zadania dzieciom...
- Problem w tym - odpar艂 ze 艣mieszkiem Wojstrer - 偶e nie ma doros艂ych ochotnik贸w. Nie wierz膮c w powodzenie tego zamys艂u, od pocz膮tku byliby skazani na kl臋sk臋 W ten spos贸b niczego by艣my si臋 nie dowiedzieli i nic nie zrozumieli. Nie, Tregorze, musz膮 dzia艂a膰 ci, kt贸rzy g艂臋boko pragn膮 osi膮gn膮膰 ten cel, kt贸rym zale偶y na sukcesie. Je艣li im si臋 nie uda, w贸wczas b臋dziemy mogli powiedzie膰: tak, to nie by艂 dobry pomys艂. Ale wiesz, co jest naj艣mieszniejsze? Ja naprawd臋 chcia艂bym, 偶eby tym dzieciom si臋 uda艂o. Podoba mi si臋 pomys艂 wsp贸艂pracy. Ile偶 mogliby艣my osi膮gn膮膰, gdyby艣my tylko przestali wsp贸艂zawodniczy膰 z piek艂em!...
- Herezja - odburkn膮艂 Tregor.
Dalszej rozmowy ju偶 nie s艂ysza艂em, bo wyszli艣my na korytarz. Tu czeka艂 wujek, chyba zna艂 ju偶 decyzj臋 rady. W milczeniu podszed艂 i przyjrza艂 si臋 nam uwa偶nie.
- C贸偶 - rzek艂. - Nawet nie wiem, czy powinienem gratulowa膰, czy sk艂ada膰 kondolencje. Ale, tak czy inaczej, od dzisiaj wszystko jest w waszych r臋kach.
W艂a艣nie, pomy艣la艂em. A tak偶e w r臋kach tych, kt贸rzy b臋d膮 nam rzuca膰 k艂ody pod nogi, a tacy znajd膮 si臋 na pewno.
- B臋d膮 wam przeszkadza膰 - rzek艂 wujek, jakby czyta艂 w moich my艣lach. - A jednak, je艣li jeste艣cie naprawd臋 zdecydowani, macie szans臋.
- Mhm - mrukn臋艂a Alona.
- Ju偶 偶a艂ujesz, 偶e si臋 w to wszystko wpakowa艂a艣?
- Nie. - Alona pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Po prostu przyzwyczajam si臋 do nowej sytuacji.
- Aha, mam dla was jeszcze jedn膮 nowin臋. Zg艂osi艂em pro艣b臋, 偶eby nie czekaj膮c a偶 uzyskacie pe艂noletno艣膰, wydano wam skrzyd艂a i ogon.
- Coo? - Wytrzeszczy艂em oczy.
- Oao? - wykrztusi艂a anielica.
- A co my艣leli艣cie? - Wujek skwitowa艂 艣miechem nasz膮 reakcj臋. - Skoro macie rozwi膮zywa膰 kwestie takiej wagi, to nale偶y umo偶liwi膰 wam normaln膮 prac臋, w przeciwnym razie nie b臋dzie to miarodajne. Jak mo偶na osi膮gn膮膰 sukces, nie posiadaj膮c niezb臋dnych narz臋dzi?
- No i co? - zapyta艂em ostro偶nie.
- Na razie my艣l膮. Dobrze, dzieci, id藕cie sobie pospacerowa膰, a ja tu jeszcze zostan臋. Sami rozumiecie... Wprawdzie decyzja zosta艂a podj臋ta, ale pozostaje jeszcze ca艂a masa punkt贸w do uzgodnienia. To was nie zainteresuje, rozerwijcie si臋 troch臋, macie przecie偶 wakacje.
A pewnie. Ju偶 czuj臋, jaka b臋dzie ta letnia przerwa. Alona chyba mia艂a podobne przeczucia, bo westchn臋艂a. Ale, tak czy inaczej, nie mieli艣my tu ju偶 nic do roboty.
Szli艣my w milczeniu szerok膮 艣cie偶k膮 obok starannie przyci臋tych krzak贸w. Alona by艂a milcz膮ca i zamy艣lona. Ja r贸wnie偶.
- Ale艣my wdepn臋li - odezwa艂a si臋 w ko艅cu, gdy ju偶 oddalili艣my si臋 od Domu Pojednania. - To si臋 w艂a艣nie nazywa: da膰 si臋 wrobi膰.
Zgadza艂em si臋 z ni膮 w zupe艂no艣ci. Musz臋 przyzna膰, 偶e wyobra偶a艂em to sobie nieco inaczej... Zwr贸ci膰 na siebie uwag臋, sprawi膰, 偶eby wszyscy o tobie m贸wili... na dodatek, by膰 razem z Alon膮... A co nam wysz艂o? Okazuje si臋, 偶e od naszych dzia艂a艅 ma zale偶e膰 dalsza polityka piek艂a i raju! Taak, to si臋 nazywa zyska膰 popularno艣膰... Najgorszemu wrogowi nie 偶ycz臋...
- My艣l臋, 偶e damy rad臋 - powiedzia艂em, jednak w moim g艂osie nie by艂o pewno艣ci.
Alona wyczu艂a to, czym pr臋dzej zmieni艂a temat.
- Jak s膮dzisz - zapyta艂a - czy naprawd臋 dadz膮 nam skrzyd艂a i ogon?
Zastanowi艂em si臋.
- Kto ich tam wie - wzruszy艂em ramionami. - Mog臋 powiedzie膰 tylko tyle, 偶e po tym wszystkim b臋dziemy mieli zar贸wno przyjaci贸艂, jak i wrog贸w, i zar贸wno jednych jak i drugich mo偶emy nigdy nie zobaczy膰 na oczy. Przyjaciele b臋d膮 nam pomaga膰, ale wrogowie... Kto nie chce 偶adnych zmian, ten na pewno b臋dzie pr贸bowa艂 nam przeszkodzi膰. I nie b臋d膮 to wrogowie klasy Ksefona... Jednak na razie s膮 nieco stropieni, wi臋c propozycja wujka mo偶e przej艣膰. Tak czy inaczej, chc臋, skoro ju偶 w to weszli艣my, porz膮dnie wstrz膮sn膮膰 piek艂em, rajem i ziemi膮. Nie zaszkodzi im strz膮艣ni臋cie starych dogmat贸w... Z twoj膮 pomoc膮 oczywi艣cie - doda艂em szybko, widz膮c min臋 Alony.
Dziewczynka westchn臋艂a.
- Tak, twoje zarozumialstwo faktycznie nale偶y czasem hamowa膰.
- No widzisz, jaki z nas zgrany zesp贸艂! - zawo艂a艂em i chcia艂em doda膰 co艣 jeszcze, ale spojrzenie Alony sprawi艂o, 偶e prze艂kn膮艂em nast臋pne s艂owa i powiedzia艂em tylko: - Kr贸tko m贸wi膮c, my艣l臋, 偶e wszystko b臋dzie dobrze.
- Miejmy nadziej臋... Powiedz, co teraz b臋dziemy robi膰?
- Na pocz膮tek jed藕my do twojego miasta. Jak mo偶na si臋 tam dosta膰? Pewnie dobrze by艂oby wzi膮膰 lataj膮cy dywan... bo chyba nie masz tu znajomego anio艂a, kt贸ry by nas podrzuci艂?
- Mo偶emy po prostu kogo艣 poprosi膰...
- Nie lubi臋 by膰 nic nikomu d艂u偶ny. Jed藕my do d偶inportu.
- Jed藕my, skoro tak chcesz. A jak ju偶 b臋dziemy w moim mie艣cie, zapraszam ci臋 do domu. Twoj膮 rodzin臋 ju偶 pozna艂am, teraz pojedziemy w go艣ci do mnie.
Od razu straci艂em pewno艣膰 siebie.
- Ee... w艂a艣ciwie chyba powinienem wraca膰. Czekaj膮 na mnie... no i w og贸le...
- Chyba si臋 nie boisz? - zapyta艂a z艂o艣liwie Alona. - Co ja widz臋? Nieustraszony, pewny siebie Ezergil, kt贸ry nie zadr偶a艂 przed w艂adcami raju i piek艂a, nagle przestraszy艂 si臋 spotkania z moimi rodzicami!
- Ja si臋 wcale nie boj臋 - burkn膮艂em. - Tylko l臋kam - doda艂em nieco ciszej.
- Chod藕my i ju偶 si臋 nie k艂贸膰. - Wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a za sob膮.
Nie opiera艂em si臋 d艂u偶ej. C贸偶, pr臋dzej czy p贸藕niej i tak b臋d臋 musia艂 pozna膰 jej rodzic贸w. A wi臋c naprz贸d! W ko艅cu nie b臋dzie to najgorsza rzecz, jaka mnie czeka w 偶yciu, skoro ju偶 wpakowali艣my si臋 w t臋 histori臋...
- Naprz贸d! - powiedzia艂em, doganiaj膮c Alon臋.
Rozdzia艂 6
Do miasta dotarli艣my w ci膮gu p贸艂 godziny. Ech, szkoda, 偶e wujek by艂 zaj臋ty i nie m贸g艂 nas zawie藕膰... Ciach-mach i ju偶! A tak musieli艣my lecie膰 na dywanie bez ciep艂ego odzienia.
Brr! Pod koniec lotu tak zmarz艂em, 偶e po wyl膮dowaniu nie mog艂em uczyni膰 kroku. Za to Alona czu艂a si臋 wy艣mienicie, nawet jej si臋 humor poprawi艂.
- Naprawd臋 nie by艂o ci zimno? - zapyta艂em z niedowierzaniem.
- By艂o - odpar艂a dziewczyna, zerkaj膮c na mnie z u艣mieszkiem. - Ale w odr贸偶nieniu od niekt贸rych ja nie jestem zmarzluchem. Poza tym, od dawna zajmuj臋 si臋 specjalnymi 膰wiczeniami, kt贸re pozwalaj膮 wytrzymywa膰 du偶e skoki temperatury.
Patrzcie pa艅stwo... Zerkn膮艂em z szacunkiem na jej szczup艂膮 figur臋.
- Poza tym - doda艂a - gdy robi si臋 zimno, moja sukienka si臋 nagrzewa.
- A niech ci臋! - nie wytrzyma艂em i roze艣mia艂em si臋. Nabra艂a mnie, naprawd臋 mnie nabra艂a! I to kto, ta dziewczyna-nieuk! Alona te偶 si臋 u艣miechn臋艂a i zerka艂a na mnie ze s艂uszn膮 dum膮. Wyci膮gn膮艂em do niej r臋k臋. - B臋dzie nam si臋 艣wietnie pracowa艂o, partnerze.
- I ja tak my艣l臋 - uroczy艣cie u艣cisn臋艂a moj膮 d艂o艅. A potem oboje parskn臋li艣my 艣miechem. - Przejd藕my si臋 - zaproponowa艂a nagle. - Nie mam ju偶 ochoty niczym jecha膰 ani lecie膰.
- Jak chcesz - zgodzi艂em si臋. Nie mia艂em nic przeciwko spacerowi.
Niespiesznie szli艣my ulicami miasta, rozmawiaj膮c o wszystkim i o niczym.
W pewnej chwili u艣miechn膮艂em si臋 szelmowsko.
- O co chodzi? - zdziwi艂a si臋 Alona.
- A nic, co艣 mi si臋 przypomnia艂o. Ksefon jest mi co艣 winien.
- Co? - spyta艂a podejrzliwie.
- Pami臋tasz, 偶e si臋 za艂o偶yli艣my? Ten, kto przegra zak艂ad, przez miesi膮c spe艂nia 偶yczenia zwyci臋zcy.
- Te偶 masz sobie o czym przypomina膰... - prychn臋艂a Alona. - Da艂by艣 mu spok贸j. I tak mu ci臋偶ko... Praktyk臋 zawali艂, zosta艂 na drugi rok, a nauczyciel, kt贸ry go wspiera艂, ju偶 nie uczy w szkole.
- Ciekawa rzecz, ale w og贸le mu nie wsp贸艂czuj臋... - mrukn膮艂em. - On na pewno by mi nie odpu艣ci艂, mo偶esz by膰 pewna.
- Zgadza si臋. Ale nie b膮d藕 taki jak on. Sam m贸wisz, 偶e to drobny podlec. B膮d藕 ponad to.
- B臋d臋. Na pewno b臋d臋. I dlatego nie b臋d臋 mu dawa艂 偶adnych poni偶aj膮cych polece艅, a mog臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e on na pewno by tak zrobi艂. Ale tak 艂atwo si臋 nie wymiga.
- Ezergil!
- Co? Zn贸w jestem czemu艣 winien? Nie, nie ma mowy. Nawet mnie nie pro艣... Nie, nie, nie, nie dam si臋 przekona膰. Alka, no przesta艅 tak na mnie patrze膰! Wiesz, 偶e diab艂y maj膮 serce z kamienia i nie mo偶na nas wzruszy膰. Och, no dobra, niech ci b臋dzie!!! Nie rusz臋 tego twojego Ksefona! Dam mu spok贸j. S艂owo.
- Dzi臋kuj臋, Ezergil! Wiedzia艂am, 偶e w g艂臋bi duszy jeste艣 dobry i nie b臋dziesz si臋 pastwi艂 nad pokonanym.
Wymrucza艂em pod nosem co艣 niezbyt pochlebnego o anio艂ach, kt贸re pchaj膮 nos w nie swoje sprawy.
- Tylko nie m贸w nikomu o tej mojej dobroci - poprosi艂em.
- No co艣 ty? - zdumia艂a si臋 Alona. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e nie cierpisz na nadmiern膮 skromno艣膰.
- Przyjmijmy, 偶e si臋 zarazi艂em od ciebie, ale nie martw si臋, samo przejdzie. To przelotne.
Alona prychn臋艂a i zacz臋艂a skaka膰 na jednej nodze. Popatrzy艂em na to z politowaniem. No nie, istne przedszkole! My tu tworzymy histori臋, a ona si臋 bawi jak pierwszoklasistka... Ale po chwili ja te偶 podnios艂em nog臋 i zacz膮艂em skaka膰 za ni膮.
- Nie zatrzymuj si臋! - krzykn膮艂em. - Zobaczymy, kto d艂u偶ej wytrzyma!
Obejrza艂a si臋 i skin臋艂a g艂ow膮.
- Stoi! Przegrany dostaje pstryczka.
O, i to ma by膰 dobre towarzystwo! Co艣 mi si臋 wydaje, 偶e je艣li przegram, anielica nie b臋dzie mia艂a dla mnie tyle wsp贸艂czucia, co dla Ksefona. A czy ja jestem gorszy od niego? Na to nie ma odpowiedzi... Podobnie jak nie ma sprawiedliwo艣ci na 艣wiecie. Dawno to m贸wi艂em...
Wygra艂em i Alona si臋 nabzdyczy艂a, powiedzia艂a, 偶e kantowa艂em. Ciekawe, jak ona to sobie wyobra偶a艂a? Ale zgodzi艂em si臋 z ni膮 - przecie偶 jestem dobry... Zw艂aszcza, 偶e faktycznie troch臋 kantowa艂em. A potem szlachetnie wybaczy艂em jej pstryczek. Spr贸bowa艂bym nie wybaczy膰!
Do jej domu dotarli艣my godzin臋 p贸藕niej. W tym czasie zd膮偶yli艣my si臋 dwa razy pok艂贸ci膰 i tyle偶 razy pogodzi膰. Oczywi艣cie, za ka偶dym razem okazywa艂o si臋, 偶e to moja wina - szkoda tylko, 偶e nie zdo艂a艂em zrozumie膰, na czym konkretnie polega艂a. Ale to drobiazg... Je艣li nie zwraca膰 uwagi na drobnostki, to Alona jest naprawd臋 superdziewczyn膮.
Gdy znale藕li艣my si臋 na miejscu, wprowadzi艂a mnie do przedpokoju i rozejrza艂a si臋 ostro偶nie.
- Zaraz wracam - szepn臋艂a, znikaj膮c w pokoju.
Zosta艂em sam, nie bardzo wiedz膮c, co mam zrobi膰. Ucieka膰? Wej艣膰? Ale chwil臋 p贸藕niej Alona faktycznie wr贸ci艂a.
- Poprosi艂am naszego domowego, 偶eby uprzedzi艂 rodzic贸w. A ty co tak stoisz, czemu nie zdejmiesz but贸w?
Powstrzyma艂em si臋 od komentarzy, schyli艂em si臋 i zacz膮艂em rozwi膮zywa膰 sznurowad艂a. Skrzydlata tymczasem trajkota艂a mi nad uchem.
- Ju偶 opowiada艂am o tobie rodzicom. Zainteresowa艂e艣 ich. Powiedzieli, 偶e musisz by膰 niemal 艣wi臋tym, skoro tyle ze mn膮 wytrzyma艂e艣.
艢wi臋te s艂owa... Zdj膮艂em buty, wyprostowa艂em si臋 i spotka艂em wzrokiem z kobiet膮, kt贸ra sta艂a w przej艣ciu.
- A wi臋c tak wygl膮dasz, Ezergilu - powiedzia艂a.
Przejrza艂em si臋 w lustrze.
- Tak - przyg艂adzi艂em lekko w艂osy. - Tak wygl膮dam.
Kobieta u艣miechn臋艂a si臋.
- W艂a艣nie tak sobie ciebie wyobra偶a艂am.
- To okropne! - zawo艂a艂em. - Przecie偶 powinienem by膰 niewyobra偶alny, straszliwy, pot臋偶ny, z艂y... Dzie艅 dobry... Nazywam si臋 Ezergil, jak ju偶 si臋 pani domy艣li艂a.
Kobieta u艣miechn臋艂a si臋 jeszcze szerzej.
- I jeste艣 takim 偶artownisiem, jak m贸wi艂a moja c贸rka. Dzie艅 dobry. Jak ju偶 si臋 domy艣li艂e艣, jestem mam膮 Alony. Nazywam si臋 Eleja.
- Bardzo mi mi艂o. - Sk艂oni艂em si臋 wytwornie.
- Wejd藕, prosz臋. - Mama Alony odsun臋艂a si臋, puszczaj膮c mnie przodem.
Kiedy tylko odwr贸ci艂em si臋 do Elei plecami, u艣miech znik艂 z jej twarzy, a na czole pojawi艂a si臋 zmarszczka. By艂a pogr膮偶ona we w艂asnych my艣lach i nie zauwa偶y艂a, 偶e obserwuj臋 j膮 w wisz膮cym naprzeciwko lustrze. Odwr贸ci艂em wzrok. C贸偶, chyba niezbyt si臋 tu ciesz膮 z mojego przybycia... Ale czego powinienem si臋 tak w艂a艣ciwie spodziewa膰? Kwiat贸w i braw?
Wszed艂em do pokoju i zobaczy艂em m臋偶czyzn臋 siedz膮cego w fotelu. Wsta艂, podszed艂 do mnie.
- Klot - przedstawi艂 si臋, wyci膮gaj膮c r臋k臋. - Ojciec Alony.
- Ezergil. - U艣cisn膮艂em jego d艂o艅 i zerkn膮艂em na Alon臋, kt贸ra zastyg艂a nieco z boku, trwo偶nie zerkaj膮c na ojca. Tak, zdaje si臋, 偶e co艣 si臋 tu szykuje i to co艣 wcale Alony nie cieszy...
Klot przygl膮da艂 mi si臋 uwa偶nie, a ja lekko roz艂o偶y艂em r臋ce i okr臋ci艂em si臋 powoli, prezentuj膮c si臋 ze wszystkich stron. Anio艂 u艣miechn膮艂 si臋 i machn膮艂 r臋k膮, wskazuj膮c fotel obok siebie.
- Siadaj, szkoda n贸g. Kobiety zajm膮 si臋 przygotowaniem obiadu, a my porozmawiamy sobie jak m臋偶czyzna z m臋偶czyzn膮.
- Tato! - pisn臋艂a oburzona Alona.
Ojciec obrzuci艂 j膮 surowym spojrzeniem i dziewczyna szybko wybieg艂a z pokoju. Za ni膮 wysz艂a Eleja. Gdy zamkn臋艂y si臋 drzwi, podnios艂em r臋ce do g贸ry.
- Nie wzi膮艂em pojedynkowych szpad - wyzna艂em.
- Jakich szpad?
- Pojedynkowych. Przecie偶 chcia艂 pan ze mn膮 pom贸wi膰 jak m臋偶czyzna z m臋偶czyzn膮, a wi臋c szpady by艂yby bardzo wskazane.
Klot u艣miechn膮艂 si臋.
- Moja c贸rka mia艂a racj臋, jeste艣 bardzo wymowny. I od razu starasz si臋 przej膮膰 inicjatyw臋. Jednak mylisz si臋, pojedynku nie b臋dzie. Znam dobrze Alon臋 i wiem, 偶e nie mog艂e艣 wci膮gn膮膰 jej w 偶adn膮 kaba艂臋 wbrew woli. Nie rozumiem tylko, czym j膮 tak oczarowa艂e艣, 偶e gotowa jest p贸j艣膰 za tob膮.
Przechyli艂em g艂ow臋 w lewo.
- Pomys艂 wsp贸艂pracy anio艂贸w i diab艂贸w uwa偶a pan za awantur臋?
- A nie powinienem? - odpowiedzia艂 pytaniem. - Nie wiem, co m贸wi艂e艣 na komisji, ale mnie mo偶esz wyzna膰, 偶e urz膮dzi艂e艣 to wszystko dla mojej c贸rki. Chcia艂e艣 zrobi膰 na niej wra偶enie, tak?
Przechyli艂em g艂ow臋 w drug膮 stron臋 i przez kilka sekund patrzy艂em na niego.
- Dlaczego tak pan nie ufa swojej c贸rce? Dlaczego my艣li pan, 偶e jest niegodna tego, by kto艣 spr贸bowa艂 zrobi膰 na niej wra偶enie?
Klot speszy艂 si臋.
- Nie jeste艣 diab艂em - powiedzia艂 w ko艅cu.
- Dlaczego?
- No, bo diab艂y...
- Niech pan kontynuuje, bez kr臋pacji. S膮 z艂e, podst臋pne, k艂amliwe. O niczym nie zapomnia艂em? Ale widzi pan, rzecz w tym, 偶e Alona 艣wietnie o tym wie. My艣l臋, 偶e ona nie ma z艂udze艅 co do mojej moralno艣ci, z punktu widzenia anio艂贸w. Ale o艣miel臋 si臋 pana zapewni膰, 偶e mam r贸wnie偶 zalety. Pana c贸rka zdo艂a艂a je dostrzec i w jej oczach przewa偶y艂y moje wady. Wi臋c dlaczego nie mia艂by pan najpierw przyjrze膰 si臋 moim dobrym i z艂ym stronom, a potem wyci膮ga膰 wnioski?
Klot 艣ci膮gn膮艂 brwi, ale ja nie odwr贸ci艂em wzroku.
- Niezwykle skromne o艣wiadczenie - stwierdzi艂.
- By膰 mo偶e z punktu widzenia anio艂贸w nie jest skromne - skin膮艂em g艂ow膮. - Ale jak rozumiem, ju偶 pr贸bowa艂 pan porozmawia膰 z c贸rk膮 i domy艣lam si臋, 偶e nic to nie da艂o. Ale skoro tu jestem, to znaczy, 偶e jednak zgodzi艂 si臋 pan najpierw mnie obejrze膰, a dopiero potem wyda膰 werdykt.
- Tak - przyzna艂. - Moja c贸rka jest bardzo uparta i potrafi postawi膰 na swoim.
- Uparta na pewno. Ale ka偶dy ma jakie艣 wady. Na przyk艂ad moj膮 jest to, 偶e jestem diab艂em.
Klot zmarszczy艂 brwi, patrz膮c na mnie spode 艂ba.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e moje wnioski s膮 subiektywne?
- Pan to powiedzia艂.
Ojciec Alony spos臋pnia艂 jeszcze bardziej, a potem nagle roze艣mia艂 si臋.
- Jeste艣 bezczelny - powiedzia艂 w ko艅cu. - Teraz rozumiem, czemu zrobi艂e艣 takie wra偶enie na dziewczynie... Ale powiedz mi, po co by艂o wymy艣la膰 t臋 awantur臋?
- Rzecz w tym, 偶e to wcale nie jest awantura, bez wzgl臋du na to, co kto sobie my艣li.
- Ale anio艂y i diab艂y nie mog膮 wsp贸艂pracowa膰! Chyba 偶e wtedy, gdy odprowadzaj膮 dusze ludzi.
- Alona jest anio艂em, ja diab艂em. Wsp贸艂pracowali艣my. Wydaje mi si臋, 偶e to wystarczy do obalenia powszechnie panuj膮cej opinii? Chocia偶 mo偶e nale偶a艂oby raczej powiedzie膰 - b艂臋dnego przekonania.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e ty jeden si臋 nie mylisz?
- Nie. Ale mam powody, by obali膰 t臋 opini臋 i teraz chc臋 spr贸bowa膰 przemieni膰 pojedynczy sukces w regu艂臋.
Klot obrzuci艂 mnie badawczym spojrzeniem. Nie wiedzia艂em, czego by艂o wi臋cej w tym wzroku - aprobaty czy oskar偶enia.
- Nie rozmieniasz si臋 na drobne. Od razu porywasz si臋 na podstawowe zasady.
- Tak jest znacznie ciekawej. Poza tym... Je艣li nasz pomys艂 jest tylko awantur膮, to nie rozumiem, czemu wszyscy atakuj膮 go z tak膮 zajad艂o艣ci膮. Pozw贸lcie dzieciom troch臋 si臋 pobawi膰. Pobawi膮 si臋, zrozumiej膮, 偶e nie mia艂y racji i wszystko rozjedzie si臋 po ko艣ciach. O co tyle krzyku...
Ojciec Alony zamy艣li艂 si臋, a potem skin膮艂 g艂ow膮.
- C贸偶, musz臋 przyzna膰, 偶e nie patrzy艂em na spraw臋 z tego punktu widzenia. Tu mnie masz... Mo偶esz uzna膰, 偶e mnie zaintrygowa艂e艣.
- Umiem intrygowa膰 - przyzna艂em.
- Ale skromno艣ci nie zawadzi艂oby si臋 poduczy膰.
- Tak, pana c贸rka cz臋sto to powtarza.
- Weso艂y z ciebie ch艂opak - zawyrokowa艂 Klot. - A grasz mo偶e w szachy?
- O, uwielbiam szachy! - odpar艂em bez cienia ironii. - To jedna z niewielu moich ulubionych gier. Prawdziwy trening dla umys艂u.
Anio艂 wsta艂 z fotela, podszed艂 do szafki i wyj膮艂 pude艂ko.
- W takim razie, co powiesz na partyjk臋?
- Dobrze. Tylko... - Zerkn膮艂em stron臋 kuchni.
- Tym si臋 nie przejmuj. Jak nasze damy dorw膮 si臋 do kuchni... Wierz mi, zaj臋cia starczy im jeszcze na d艂ugo.
To zapewnienie rozwia艂o moje ostatnie w膮tpliwo艣ci i z entuzjazmem zacz膮艂em rozstawia膰 bia艂e figury.
- A nie kantujesz? - zapyta艂 nag艂e Klot.
- Nigdy! - zawo艂a艂em. - Szachy to szlachetna gra, to starcie dw贸ch intelekt贸w! Wygrana zdobyta kanciarstwem by艂aby poni偶ej mojej godno艣ci... Po czym艣 takim przesta艂bym si臋 szanowa膰.
- Nie gor膮czkuj si臋 tak. Po prostu znam kilku diab艂贸w, kt贸rzy lubi膮 szachrowa膰 przy grze w karty.
- W karty to i ja lubi臋 oszukiwa膰. - Machn膮艂em wzgardliwie r臋k膮. - No bo po co innego gra si臋 w karty? Albo dla rozrywki, albo dla pieni臋dzy. Je艣li dla rozrywki, to czemu by troch臋 nie poszachrowa膰? I trening, i zabawa... A je艣li gra si臋 na pieni膮dze, o, tu ju偶 chodzi o to, kto szybciej i lepiej oszuka.
Klot zastyg艂 z wie偶膮 w r臋ku, kt贸r膮 w艂a艣nie stawia艂 na szachownicy.
- Wi臋c uwa偶asz, 偶e w jednej grze mo偶na gra膰 uczciwie, a w drugiej nie?
- Oczywi艣cie. - Postawi艂em na desce ostatni膮 figur臋. - Karty to tylko zabawa... A szachy to co innego. Tu nawet przegrana mo偶e przynie艣膰 zaszczyt. Gdy przegrywam z silnym przeciwnikiem, jest to dla mnie nauka i bodziec do dalszego doskonalenia si臋... A popro艣, m贸j ruch. I pojedziemy... pojedziemy... e2 na e4.
Ojciec Alony zapewne mia艂by mi wiele do powiedzenia na temat oszustwa - 偶e albo jest si臋 uczciwym albo nie, 偶e nie mo偶na by膰 szlachetnym wybi贸rczo. By艂em w stanie przewidzie膰 wszystkie jego pytania i mia艂em na podor臋dziu odpowiednie repliki. Jednak Klot wyra藕nie nale偶a艂 do os贸b, kt贸re z pasj膮 oddaj膮 si臋 ulubionemu zaj臋ciu, a zdaje si臋, 偶e szachy lubi艂 naprawd臋. Nie potrafi艂 jednocze艣nie gra膰 i prowadzi膰 dysputy na tematy abstrakcyjne, dlatego da艂 spok贸j i zag艂臋bi艂 si臋 w grze. Zreszt膮, pod tym wzgl臋dem niewiele si臋 od niego r贸偶ni艂em...
Pogr膮偶eni w szachowym pojedynku nie mieli艣my poj臋cia, co dzieje si臋 wok贸艂 nas.
- Mamo, popatrz tylko! - wyrwa艂 mnie z zadumy okrzyk Alony. - Zdaje si臋, 偶e ojciec znalaz艂 sobie wsp贸lnika!
Do pokoju wesz艂a szybko Eleja. Pewnie pomy艣la艂a, 偶e si臋 tu prawie bijemy.
- Klot! - zawo艂a艂a ura偶ona. - Przecie偶 obieca艂e艣, 偶e porozmawiasz...
Ojciec Alony spojrza艂 na 偶on臋 stropionym i ma艂o przytomnym wzrokiem.
- No... porozmawiali艣my. W zasadzie wszystko om贸wili艣my... Moja droga, nie masz poj臋cia, jaki to interesuj膮cy przeciwnik! Niekt贸re jego kombinacje s膮 wr臋cz wstrz膮saj膮ce w swej prostocie i nieprzewidywalno艣ci! Bardzo interesuj膮cy przeciwnik. Bardzo... - Klot znowu przeni贸s艂 wzrok na szachownic臋.
Matka i c贸rka popatrzy艂y na siebie. Zdaje si臋, 偶e by艂y do tego przyzwyczajone. Eleja odwr贸ci艂a si臋 do mnie.
- Ezergilu, jak ju偶 sko艅czycie parti臋, przyjd藕cie do jadalni. Mojemu m臋偶owi nie ma sensu tego m贸wi膰, on i tak zapomni. Mam nadziej臋, 偶e teraz ju偶 nie potrwa to d艂ugo?
Popatrzy艂em na szachownic臋.
- Nie - odpar艂em. - Za jakie艣 dziesi臋膰 ruch贸w wszystko stanie si臋 jasne.
Klot obrzuci艂 mnie roztargnionym spojrzeniem.
- Jest pan zbyt zarozumia艂y, m艂ody cz艂owieku. A ja przesun臋 go艅ca tutaj...
W milczeniu przesun膮艂em pionka i oceni艂em spojrzeniem now膮 pozycj臋. Ci臋偶kiego westchnienia Elei ju偶 nie us艂ysza艂em...
Moje za艂o偶enie, 偶e sytuacja wyja艣ni si臋 po dziesi臋ciu ruchach by艂o troch臋 zbyt optymistyczne, ale w sumie niewiele si臋 pomyli艂em. W dwunastym ruchu wszystko naprawd臋 sta艂o si臋 jasne. Wprawdzie straci艂em hetmana i wie偶臋, ale wyci膮gn膮艂em wrogiego kr贸la prawie na 艣rodek szachownicy, gdzie znalaz艂 si臋 bez obstawy swoich figur. Kilka szach贸w z mojej strony i kr贸l znalaz艂 si臋 w sytuacji bez wyj艣cia. Klot przez pi臋膰 minut ocenia艂 sytuacj臋, a potem westchn膮艂 smutno i odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a.
- Poddaj臋 si臋. A z ciebie to jednak prawdziwy mistrz... Tak mnie z艂apa膰 na tego hetmana! A ja patrzy艂em tak i siak, i nie zauwa偶y艂em pu艂apki! Ju偶 my艣la艂em, 偶e si臋 przechwala艂e艣, m贸wi膮c, 偶e umiesz gra膰.
- Nie, ale z hetmanem naprawd臋 ryzykowa艂em. Gdyby nie da艂 si臋 pan z艂apa膰 na t臋 przyn臋t臋, gdyby wysun膮艂 pan do przodu wie偶臋, moja flanka zosta艂aby niemal kompletnie zniszczona. Wtedy ju偶 po艣wi臋canie wa偶nej figury nie mia艂oby sensu i musia艂bym j膮 ratowa膰, a to oznacza艂oby utrat臋 tempa. Mog艂em uciec hetmanem tylko w jedn膮 stron臋, a tam ju偶 zosta艂bym zagoniony w kozi r贸g.
- Dosta艂em nauczk臋 - przyzna艂 spokojnie ojciec Alony - nigdy nie lekcewa偶y膰 偶adnego przeciwnika. To co, rewan偶?
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Przepraszam, ale pana 偶ona zaprasza艂a nas do jadalni. Prosi艂a, 偶eby艣my przyszli jak tylko sko艅czymy gr臋.
- Naprawd臋? - zdumia艂 si臋 Klot. - A co, by艂a tu?
- Tak.
- Hm, dziwne, co艣 szybko si臋 uwin臋艂y...
Zerkn膮艂em na zegar.
- Nie tak znowu szybko, dwie i p贸艂 godziny.
Ojciec Alony odwr贸ci艂 si臋 i popatrzy艂 na zegar jak na ducha.
- Matko kochana... - wymamrota艂. - Zupe艂nie straci艂em poczucie czasu... - Zacz膮艂 szybko wk艂ada膰 figury na miejsce.
Schowa艂 szachownic臋 i czym pr臋dzej poszed艂 do jadalni, ja za nim. Alona i Eleja powita艂y nas r贸wnie nieprzyjaznymi spojrzeniami, tyle 偶e Alona patrzy艂a na mnie, a Eleja na Klota.
- Kochanie - powiedzia艂 zak艂opotany anio艂 do 偶ony, jak na m贸j gust troch臋 nazbyt rado艣nie i nazbyt pospiesznie - jaka to by艂a wspania艂a partia! Nie masz poj臋cia, jakie emocje, jaka walka! Ezergil po艣wi臋ci艂 hetmana i wie偶臋, 偶eby wyci膮gn膮膰 z ukrycia mojego kr贸la... A jak膮 kombinacj臋 mia艂...
- Bardzo si臋 ciesz臋, 偶e ci si臋 podoba艂o - odpar艂a ch艂odno Eleja - jednak mo偶na by艂o chyba kontrolowa膰 czas...
- No wiesz - usprawiedliwia艂em si臋 cicho przed Alon膮 - tw贸j ojciec faktycznie 艣wietnie gra. A ja... Nie na darmo nazywaj膮 mnie Graczem...
- To ty si臋 tak nazwa艂e艣 - burkn臋艂a. - I w og贸le, przyszed艂e艣 tu do mnie, czy gra膰 z moim ojcem w szachy?
- Oczywi艣cie, 偶e do ciebie, co za pytanie? Ale rozumiesz, jedn膮 parti臋 mo偶na rozegra膰...
- Jasne - westchn臋艂a Alona. - Czyli na przysz艂o艣膰 lepiej ci臋 nie zaprasza膰. Ojciec znalaz艂 sobie „partnera”. Chocia偶...
- No w艂a艣nie - pokiwa艂em g艂ow膮. - Graj膮c z twoim tat膮, umacniam swoj膮 pozycj臋 w oczach twoich rodzic贸w.
Nie odpowiedzia艂a. W milczeniu obr贸ci艂a si臋 na krze艣le i utkwi艂a wzrok w swoim talerzu, uprzednio podsuwaj膮c mi m贸j.
- A my trzy razy podgrzewa艂y艣my...
- Przepraszam, naprawd臋... Mam ukl臋kn膮膰?
- Lepiej nie - prychn臋艂a. - Rodzice mogliby tego nie zrozumie膰.
I jako艣 tak samo wysz艂o, 偶e ja i Klot znale藕li艣my si臋 obok siebie, razem odpieraj膮c atak. Eleja popatrzy艂a na nas ponuro.
- Trafi艂 sw贸j na swego - skonstatowa艂a. - Ot, i ca艂a rozmowa.
Teraz bli偶ej nas przesun臋艂a si臋 Alona. Nie ukry艂o si臋 to przed Elej膮, kt贸ra obrzuci艂a mnie d艂ugim spojrzeniem.
- Naprawd臋 jeste艣 diab艂em - powiedzia艂a ze z艂o艣ci膮. - Uda艂o ci si臋 oczarowa膰 moj膮 c贸rk臋 i przekabaci膰 m臋偶a.
- Przepraszam - powiedzia艂em grzecznie, lecz twardo - ale przyjaci贸艂 nie oczarowuj臋 i nie przekabacam. Przy nich jestem po prostu sob膮. Zbyt wielu mam wrog贸w, 偶eby ryzykowa膰 utrat臋 sprzymierze艅c贸w. A ju偶 na pewno nie stara艂em si臋 oczarowa膰 pani c贸rki. Po prostu pod wieloma wzgl臋dami jeste艣my do siebie podobni, cho膰 mamy r贸偶ne charaktery...
To popo艂udnie by艂o do艣膰 m臋cz膮ce dla wszystkich, g艂贸wnie z powodu mamy Alony, kt贸ra traktowa艂a mnie z dystansem. Udawa艂em, 偶e tego nie dostrzegam i uprzejmie odpowiada艂em na pytania. Klot g艂贸wnie milcza艂, od czasu do czasu wypowiada艂 tylko moj膮 my艣l - pozw贸lmy si臋 dzieciom pobawi膰, a wkr贸tce im si臋 to znudzi. Na takie s艂owa Alona od razu si臋 je偶y艂a. W ko艅cu postanowi艂em przerwa膰 t臋 uci膮偶liw膮 dla wszystkich sytuacj臋.
- No c贸偶, chyba za bardzo si臋 zasiedzia艂em. Powinienem wraca膰 do domu...
- Odprowadz臋 ci臋. - Zerwa艂a si臋 szybko Alona.
Chcia艂em powiedzie膰, 偶e sam trafi臋, poza tym, nie ma zwyczaju, 偶eby damy odprowadza艂y kawaler贸w, ale ona ju偶 wybieg艂a z pokoju.
Od razu zrozumia艂em, 偶e po prostu nie chcia艂a zostawa膰 na rozmow臋, do kt贸rej pewnie dosz艂oby tu偶 po moim wyj艣ciu.
Zjawi艂a si臋 p贸艂 godziny p贸藕niej, uczesana i odpowiednio ubrana. Niby nic takiego, normalny str贸j wyj艣ciowy, ale wygl膮da艂a wspaniale. Matka popatrzy艂a na ni膮 z aprobat膮.
- Przynajmniej jeden pozytywny efekt tej praktyki - zauwa偶y艂a. - Alona zacz臋艂a si臋 normalnie ubiera膰. Zoja wywar艂a na ni膮 dobry wp艂yw... Bo tak to wiecznie chodzi艂a nie wiadomo w czym, nie dziewczyna tylko istny oberwaniec.
Ja i Klot popatrzyli艣my na siebie i westchn臋li艣my. „Och, te kobiety!” - m贸wi艂o nasze westchnienie. I wtedy zrozumieli艣my, 偶e tworzymy wsp贸lny m臋ski front. Roze艣mia艂em si臋, on za艣mia艂 si臋 r贸wnie偶.
- 艢miejecie si臋, tak? 艢miejecie?! - spyta艂a gro藕nie Alona i w chwil臋 p贸藕niej uchyla艂em si臋 od ci艣ni臋tej we mnie poduszki. Ale naj艣mieszniejsze by艂o to, 偶e taka sama poduszka ju偶 lecia艂a w stron臋 Klota - rzucona przez jego 偶on臋. Zachwyci艂o mnie to. Anio艂 ci膮gle si臋 艣mia艂.
- Stary - zwr贸ci艂 si臋 do mnie. - Ja ju偶 rozumiem... Tak naprawd臋 to nie nasza c贸rka wpakowa艂a si臋 w k艂opoty! To ty wdepn膮艂e艣! Na twoim miejscu ucieka艂bym, p贸ki czas!
- To nic - odpar艂em z godno艣ci膮, zdejmuj膮c z g艂owy poduszk臋. - Przywyk艂em do pokonywania r贸偶nych trudno艣ci. Pani... - Uprzejmie poda艂em Alonie r臋k臋 i razem wyszli艣my do przedpokoju, zostawiaj膮c niezadowolon膮 Elej臋 i roze艣mianego Klota.
- Moja droga, s膮dz臋, 偶e nie masz racji - us艂ysza艂em.
- W jakim punkcie?
- Je艣li chodzi o rzekomy wp艂yw Zoi. Na pewno dzi臋ki niej nasza c贸rka wyrobi艂a sobie dobry gust, ale wcale nie dla niej si臋 tak stroi. My艣l臋, 偶e to nagle obudzone zainteresowanie strojami jest ukierunkowane na pewnego znanego nam diab艂a...
Nie s艂ucha艂em dalej. Faktycznie, nie艂adnie pods艂uchiwa膰. Zreszt膮, nie by艂o ju偶 czego - rodzice Alony wyszli do przedpokoju, 偶eby nas odprowadzi膰. Zauwa偶y艂em, 偶e teraz Eleja uwa偶niej przygl膮da艂a si臋 mnie i c贸rce. Westchn臋艂a. A gdy wychodzi艂em, nawet si臋 do mnie u艣miechn臋艂a.
- Dobrze - powiedzia艂a na po偶egnanie. - Przychod藕, kiedy zechcesz, skoro ju偶 tak si臋 z艂o偶y艂o. Jednak ja nadal mam nadziej臋, 偶e ta zabawa szybko wam si臋 znudzi.
- By膰 mo偶e. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Ale przecie偶 ja jestem graczem i potrafi臋 bardzo d艂ugo gra膰 w co艣, co mi si臋 spodoba艂o. A to jeszcze mi si臋 nie znudzi艂o... Ale z pani zaproszenia na pewno skorzystam. Dzi臋kuj臋.
I wysz艂o na to, 偶e po偶egnanie wypad艂o o wiele lepiej ni偶 ca艂y wiecz贸r, je艣li oczywi艣cie nie liczy膰 partii szach贸w z ojcem Alony. Naprawd臋 b臋d臋 musia艂 kiedy艣 ich odwiedzi膰. To bardzo ciekawy przeciwnik. Bardzo.
Ju偶 na dworze Alona odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na dom.
- Niech sobie porozmawiaj膮 sami, tylko bym im przeszkadza艂a. Ale zdaje si臋, 偶e spodoba艂e艣 si臋 i mamie, i ojcu.
- Twojemu ojcu tak, ale je艣li chodzi o mam臋, nie powiedzia艂bym.
- Spodoba艂e艣 si臋. Gdyby ci臋 nie polubi艂a, by艂aby wobec ciebie taka uprzejma, jakby艣 by艂 nie wiem jak膮 szych膮. To co, odprowadz臋 ci臋 do d偶inportu.
- Mo偶e po prostu si臋 przejdziemy? - zaproponowa艂em niepewnie. - D偶inport jest daleko, a ty potem b臋dziesz musia艂a jeszcze wr贸ci膰. Robi si臋 p贸藕no.
- Co艣 ty, odprowadz臋 ci臋! Przecie偶 to raj, co mi si臋 mo偶e sta膰? Dziwny jeste艣, ju偶 nie masz si臋 o co martwi膰...
A jednak po d艂ugiej dyskusji postawi艂em na swoim. Raj czy nie, mia艂em staromodne zasady i nie mog艂em dopu艣ci膰, 偶eby dziewczyna mnie odprowadza艂a. Alona chyba to zrozumia艂a i przesta艂a si臋 upiera膰. Chyba nawet jej si臋 to spodoba艂o. I w ten w艂a艣nie spos贸b dziewczyny wchodz膮 nam na g艂ow臋... Ale najciekawsze by艂o to, 偶e w艂a艣ciwie nie mia艂em nic przeciwko, 偶eby wesz艂a mi na g艂ow臋. Widocznie by艂em jednak chory...
Spojrza艂em na zegarek, by艂o wp贸艂 do sz贸stej. Z jednej strony jeszcze wcze艣nie, ale z drugiej... przecie偶 musz臋 dosta膰 si臋 do piek艂a, a to co najmniej p贸艂torej godziny. Poza tym chcia艂em jak najszybciej pochwali膰 si臋 rodzicom, 偶e nasz plan zosta艂 przyj臋ty na po艂膮czonym posiedzeniu w艂adc贸w piek艂a i raju. Hm, pochwali膰... „Hura, kat zgodzi艂 si臋 艣ci膮膰 mi g艂ow臋!” O, to w艂a艣nie co艣 w tym stylu...
- Nad czym tak rozmy艣lasz? - zapyta艂a Alona, przygl膮daj膮c mi si臋.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- A tak, o niczym. Obmy艣lam nasze przysz艂e zadanie. Cz艂owieka uratowali艣my, to teraz zosta艂 ju偶 drobiazg. Nast臋pny w kolejce czeka ca艂y 艣wiat.
- Nie rozmieniasz si臋 na drobne - prychn臋艂a Alona. - Ale wydaje mi si臋, 偶e najpierw musimy dosta膰 skrzyd艂a i ogon, a dopiero potem zacz膮膰 szuka膰 bohaterskich zada艅.
Naiwna. Kto pozwoli nam spokojnie po偶y膰 po tym, co rozp臋tali艣my w dw贸ch 艣wiatach?! B臋d膮 chcieli jak najszybciej pogrzeba膰 nas razem z naszymi pomys艂ami. Oczywi艣cie nie w sensie dos艂ownym - nie nas, tylko nasze idee... A najlepszy spos贸b to sprawi膰, 偶e z hukiem zawalimy kolejne zadanie. Czyli now膮 prac臋 dostaniemy ju偶 wkr贸tce. Ale nie podzieli艂em si臋 z Alon膮 tymi przemy艣leniami. Po co psu膰 dziewczynie dobry humor? Sama z czasem zrozumie.
Wtedy u艣wiadomi艂em sobie, 偶e zupe艂nie nie boj臋 si臋 ewentualnych nieprzyjemno艣ci - przeciwnie, czekam na nie z niecierpliwo艣ci膮! To dopiero b臋dzie gra, to dopiero b臋dzie pojedynek umys艂贸w i woli! B臋d臋 mia艂 okazj臋 sprawdzi膰, ile jestem wart! Bo przecie偶 Ksefon nie by艂 powa偶nym przeciwnikiem.
- Co艣 ty? - Alona odsun臋艂a si臋 ode mnie. - Czemu si臋 u艣miechasz?
- Tak tylko... Zastanawiam si臋, kiedy dadz膮 nam nast臋pne zadanie. - I kr贸tko opowiedzia艂em jej o swojej niecierpliwo艣ci.
Popatrzy艂a na mnie zszokowana.
- Jednak jeste艣 wariat, od razu wiedzia艂am. Co ci si臋 nie podoba w spokojnym 偶yciu?
- W艂a艣nie to, 偶e jest spokojne. Dobrze, dajmy temu spok贸j. Obiecuj臋 tylko, 偶e ze mn膮 nie b臋dziesz si臋 nudzi膰. I jeszcze docenisz pi臋kno Gry.
Alona prychn臋艂a.
- Jeste艣 stukni臋ty razem z t膮 swoj膮 Gr膮.
- Jasne. To dok膮d p贸jdziemy?
- Donik膮d. Id藕my po prostu przed siebie i zobaczymy...
Hm, nigdy nie lubi艂em zdawa膰 si臋 na 艂ask臋 losu. Nie znosz臋, gdy co艣 nie zale偶y ode mnie. Ale z drugiej strony... Co w艂a艣ciwie mo偶e si臋 wydarzy膰? Przecie偶 to nie jest kwestia 偶ycia i 艣mierci. Dlaczego nie mia艂bym zda膰 si臋 raz na 艂ask臋 losu?
- Chod藕my.
Ulice wisia艂y ponad miastem, otwarte na s艂o艅ce i wiatr. Jednak my znale藕li艣my si臋 na 艣cie偶ce, kt贸ra wi艂a si臋 po ziemi, klucz膮c mi臋dzy drzewami. Ale nie mia艂em nic przeciwko temu, wr臋cz przeciwnie. Przechodni贸w by艂o niewielu, a cienie drzew i promienie s艂o艅ca, przenikaj膮ce przez korony, tworzy艂y romantyczny nastr贸j. O czym rozmawiali艣my? O wszystkim i o niczym... Alona opowiada艂a mi o swojej szkole, ja jej o swojej. Ca艂kiem sympatyczna przechadzka...
- Ty, patrz, 艣wierzbowy!!! - us艂ysza艂em krzyk za plecami.
Oboje odwr贸cili艣my si臋; przy艂o偶y艂em r臋k臋 do czo艂a, os艂aniaj膮c oczy od s艂o艅ca.
Za nami sta艂o trzech typk贸w - diab艂贸w - i gapi艂o si臋 na nas. 艢wierzbowy? I wtedy ich pozna艂em. Moja pierwsza samodzielna wycieczka do raju. Poci膮g, przedzia艂 i trzech cham贸w, kt贸rzy nie dali mi zasn膮膰. M贸j 偶art. U艣miechn膮艂em si臋.
- Co za spotkanie! - szepn膮艂em rado艣nie.
- Znasz ich? - zdumia艂a si臋 Alona.
- Niezbyt dobrze. Przelotnie.
- A dlaczego m贸wi膮 na ciebie „艣wierzbowy”? By艂e艣 chory?
- Nie - u艣miechn膮艂em si臋. - To tylko traumatyczne wspomnienia nie daj膮 im spokoju.
- My艣la艂am, 偶e ich znasz.
Typki tymczasem przygl膮da艂y mi si臋 badawczo.
- No pewnie, 偶e to on! - krzykn膮艂 drugi. - Hej, st贸j! - To ju偶 by艂o do mnie.
Zrobi艂em przera偶on膮 min臋.
- Nie, prosz臋! Nie chcia艂em nic z艂ego! Chcia艂em si臋 tylko przespa膰! Prosz臋, nie bijcie mnie!
Alona spojrza艂a na mnie ze zdziwieniem.
- Alka, zdaje si臋, 偶e to ju偶 koniec spaceru - szepn膮艂em. - To na razie, b臋d臋 ju偶 lecia艂. Spotkamy si臋 jutro.
- Ezergil, przecie偶 to jest raj, je艣li si臋 boisz...
艁ypn膮艂em oczami.
- Nie b臋d臋 si臋 wi膮za艂 z waszymi s艂u偶bami... - Nie mog艂em powiedzie膰 nic wi臋cej: trzech ch艂opak贸w, widz膮c, 偶e wcale nie mam zamiaru odda膰 si臋 dobrowolnie w ich r臋ce, zacz臋艂o biec w moj膮 stron臋. Rzuci艂em si臋 do ucieczki.
- Do zobaczenia jutro! - krzykn膮艂em do Alony.
Patrzy艂a zdumiona. Wygl膮da艂em na przera偶onego, co by艂o do mnie zupe艂nie niepodobne. Nagle zachichota艂a. Spojrza艂em na ni膮 zaskoczony, ale nie by艂o czasu na zadawanie pyta艅, jeszcze chwila i zrobi膮 ze mnie sieka艅ca. Ale zaraz domy艣li艂em si臋, o co jej chodzi艂o. Alona z pewno艣ci膮 przypomnia艂a sobie wyraz moich oczu na widok tych kretyn贸w, musia艂a dostrzec na dnie 藕renic znajomy drwi膮cy p艂omyk. Zapewne przypomina艂em kota, kt贸ry zobaczy艂 mysz i przeci膮ga si臋, oblizuj膮c. A偶eby zdobycz nie uciek艂a, udaje, 偶e jest przera偶ony spotkaniem. - Przyjed藕 do mnie! - krzykn膮艂em jeszcze, znikaj膮c za drzewami.
Trzech ch艂opak贸w przebieg艂o p臋dem obok niej. Pewnie nawet troch臋 im wsp贸艂czu艂a. Ale tylko troch臋 - w ko艅cu by艂o ich trzech, wi臋c szanse mieli doprawdy niewielkie... Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Ten Ezergil... - zamrucza艂a. - On jest zupe艂nie niezno艣ny. Bezczelny grubianin, chwalipi臋ta, kawalarz... i... i ca艂a reszta... Jutro na pewno z tob膮 pogadam, Ezergil! Obiecuj臋! - zawo艂a艂a, a potem odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a do domu.
Musz臋 przyzna膰, 偶e nie藕le si臋 bawi艂em, s艂uchaj膮c jej monologu. Tymczasem trzech 偶膮dnych zemsty m艂odzie艅c贸w ugania艂o si臋 za moim fantomem.
- On si臋 tam zabawia, a ja si臋 o niego martwi臋 - mamrota艂a Alona pod nosem. - Ale je艣li jutro zjawi si臋 ca艂y poobijany, to niech nie liczy na wsp贸艂czucie. O, niedoczekanie...
Wysz艂a z lasku i odwr贸ci艂a si臋, nas艂uchuj膮c.
- Nie my艣l, 偶e b臋d臋 si臋 o ciebie martwi膰! - krzykn臋艂a.
- Ja te偶 ci臋 lubi臋. - U艣miechn膮艂em si臋, porzucaj膮c iluzj臋 i wychodz膮c z krzak贸w.
- Ezergil! - pisn臋艂a rado艣nie, podbiegaj膮c do mnie, ale od razu znieruchomia艂a. - Ty bezczelny, pozbawiony sumienia...
- S艂uchaj - wpad艂em jej w s艂owo - najlepiej nagraj to wszystko na ta艣m臋, a potem w艂膮czaj w odpowiednich momentach.
- Cham!
- Aha. Tak w og贸le to wpad艂em tylko na chwil臋. - Obejrza艂em si臋. - P贸ki tamci nie wygrzebi膮 si臋 z parowu. Nie zd膮偶y艂em jeszcze wszystkiego powiedzie膰... Kr贸tko m贸wi膮c, do jutra, cze艣膰! - Pomacha艂em r臋k膮 i uda艂em si臋 w stron臋 miasta.
- A co chcia艂e艣 powiedzie膰? - zawo艂a艂a za mn膮.
Przystan膮艂em, spojrza艂em na ni膮 i zaczerwieni艂em si臋.
- No... to tak tylko... 偶eby艣 si臋 nie denerwowa艂a.
- Wcale nie mia艂am zamiaru!
- To dobrze - odpar艂em i poszed艂em dalej.
Po chwili odwr贸ci艂em si臋 znowu; Alona sta艂a o艣wietlona promieniami s艂o艅ca przebijaj膮cymi si臋 przez korony drzew i patrzy艂a na mnie z powag膮.
- Dzi臋kuj臋... - powiedzia艂a cichutko.
Spojrza艂em na ni膮 zaskoczony, a potem zrozumia艂em.
- Nie ma za co - burkn膮艂em. Stali艣my tak z minut臋, patrz膮c na siebie, a偶 w ko艅cu si臋 ockn膮艂em. - Dobrze, b臋d臋 ju偶 lecia艂. Musz臋 jeszcze dojecha膰 do domu, a ci... - machn膮艂em r臋k膮 w stron臋 okrzyk贸w - mog膮 zjawi膰 si臋 w ka偶dej chwili.
Alona skin臋艂a g艂ow膮 i odwr贸ci艂a si臋. Jeszcze przez chwil臋 patrzy艂em za ni膮, a potem poszed艂em w stron臋 d偶inportu. Nast臋pny dzie艅 zapowiada艂 si臋 r贸wnie interesuj膮co...
Koniec