Mortimer蕆ole Idol z telewizji


Carole Mortimer

Idol z telewizji

ROZDZIA艁 PIERWSZY

- Och! - krzykn臋艂a na widok cienia, kt贸ry wychyn膮艂 z mroku, gdy tylko wysz艂a na sk膮pany w 艣wietle ksi臋偶yca taras. I chocia偶 prawie natychmiast rozpozna艂a cz艂owieka, kt贸ry j膮 wystraszy艂, serce jeszcze przez d艂u偶szy czas nie zwolni艂o rytmu. Przystan膮艂 ledwie p贸艂 metra od niej i patrzy艂 jak kot b艂yszcz膮cymi, szarymi oczami.

- Chyba honorowy go艣膰 powinien raczej korzysta膰 w salonie z urok贸w przyj臋cia ni偶...

- ...z ciszy i spokoju z dala od zgie艂ku - doko艅czy艂 za ni膮 Beau Garrett szorstkim tonem.

Jego rozm贸wczyni, zm臋czona pust膮 paplanin膮, sama pr贸bowa艂a niepostrze偶enie opu艣ci膰 dom Madelaine Wilder. Niespodziewane spotkanie bynajmniej jej nie odpowiada艂o.

- Wszyscy na pana czekaj膮 - wytkn臋艂a z wyrzutem.

- Czy偶by? Nawet m贸j str贸j nie pasuje do roli gwiazdy wieczoru - odburkn膮艂 znudzonym tonem.

Rzeczywi艣cie nosi艂 najzwyczajniejszy sweter i spodnie. Przyd艂ugie w艂osy b艂yszcza艂y w blasku ksi臋偶yca. Twarz pozostawa艂a w cieniu.

- „Prosz臋 wpa艣膰 wieczorem, zaprosi艂am paru przyjaci贸艂 na drinka" - przedrze藕nia艂 z talentem wysoki g艂os gospodyni. Nast臋pnie skin膮艂 z niech臋ci膮 w kierunku okna. - No i wpad艂em. Zaprosi艂a co najmniej p贸艂 wsi.

Wysz艂a z cienia i przystan臋艂a obok niego przy balustradzie. Z salonu dochodzi艂y 艣miechy, brz臋k szk艂a i gwar rozm贸w. Przez chwil臋 patrzyli razem na ogr贸d. Panuj膮ce wok贸艂 ciemno艣ci pomog艂y jej prze艂ama膰 nie艣mia艂o艣膰 wobec znakomitego dziennikarza o zapieraj膮cej dech w piersiach powierzchowno艣ci. Od dziesi臋ciu lat przeprowadza艂 wywiady ze znanymi osobisto艣ciami, zaliczane do najpopularniejszych program贸w telewizyjnych. Teraz, z nachmurzon膮 min膮 i w niedba艂ym stroju, w niczym nie przypomina艂 idola telewidz贸w.

- Przykro mi wypomina膰, ale to ju偶 trzecia impreza na pana powitanie w Aberton. Zignorowa艂 pan dwa poprzednie zaproszenia Madelaine.

- To r贸wnie偶 przyj膮艂em bez entuzjazmu, tylko dlatego, 偶eby nie uchybi膰 zasadom dobrego wychowania - mrukn膮艂.

Prawd臋 m贸wi膮c, wytwornymi manierami bynajmniej si臋 nie odznacza艂. Wr臋cz przeciwnie. Beau Garrett zaskakiwa艂 rozm贸wc贸w 艣mia艂ymi pytaniami i kontrowersyjnymi uwagami. W艂a艣nie jego zadziorny spos贸b bycia przyci膮ga艂 publiczno艣膰 przed odbiorniki. Poniewa偶 nigdy nie wiadomo by艂o, jakie niespodzianki zgotuje go艣ciom, jego audycja zachowa艂a urok 艣wie偶o艣ci przez wiele lat, a element niepewno艣ci wci膮偶 na nowo budzi艂 zaciekawienie.

- Biedna Madelaine - westchn臋艂a ze wsp贸艂czuciem.

Sama ocenia艂a gospodyni臋 jako osob臋 wprawdzie nieco egzaltowan膮, ale za to o wielkim sercu.

Beau Garrett zby艂 ostatni膮 uwag臋 lekcewa偶膮cym prychni臋ciem.

- W艂a艣ciwie przyszed艂em tylko po to, 偶eby uzyska膰 od miejscowych konkretn膮 informacj臋. Pani tak偶e st膮d pochodzi. Zadam wi臋c to samo

pytanie, kt贸rym przez ca艂y wiecz贸r zam臋cza艂em wszystkich obecnych: kto m贸g艂by urz膮dzi膰 dla mnie ogr贸d przy Starej Plebanii? Obecnie przedstawia obraz n臋dzy i rozpaczy.

- Co pan do tej pory us艂ysza艂?

- „Jaz Logan" - odrzek艂 nieswoim g艂osem - „Okropne dziwad艂o, ale te偶 wielki talent".

- To major.

- „Tylko Jaz! Zastanie kompletny chaos, a zostawi po sobie wzorowy porz膮dek" - tym razem na艣ladowa艂 damski g艂os.

- Barbara Scott z naszego sklepiku - odgad艂a.

- „Nieoceniony skarb".

- Betty Booth, 偶ona pastora.

- „Tylko Jaz Logan, nasze s艂oneczko kochane" - przedrze藕nia艂 teraz gospodyni臋 z wyra藕nym niesmakiem.

- Jaka偶 ta Madelaine milutka - zachichota艂a jego rozm贸wczyni, szczerze ubawiona.

- Chwileczk臋, to jeszcze nie wszystko: „Dokonuje prawdziwych cud贸w. M贸j male艅ki ogr贸deczek wygl膮da teraz jak z bajki".

- Je偶eli wszyscy m贸wi膮 to samo, nie widz臋 powodu do jakichkolwiek rozterek - odrzek艂a, krztusz膮c si臋 ze 艣miechu. Rzeczywi艣cie parodiowa艂 nowo poznanych z wielkim talentem. Tylko s艂odka Madelaine mog艂a nazwa膰 p贸艂torahektarow膮 posiad艂o艣膰 „male艅kim ogr贸deczkiem".

- Rzecz w tym, 偶e ten ca艂y Jaz Logan sprawia wra偶enie jakiego艣 straszliwie zniewie艣cia艂ego go艣cia. Absolutnie nie 偶ycz臋 sobie s艂odkich rabatek z r贸偶owymi kwiatuszkami. Obraz furtki obramowanej r贸偶yczkami te偶 jako艣 nie przemawia do mojej wyobra藕ni - oznajmi艂 z przek膮sem.

- Skoro tak pana mierzi tradycyjny styl wiejskiej posiad艂o艣ci, czemu w og贸le chce pan tu zamieszka膰?

- To chyba oczywiste. - Zwr贸ci艂 twarz ku 艣wiat艂u ksi臋偶yca. Od brwi a偶 do 偶uchwy bieg艂a czerwona szrama - 艣lad po wypadku, w kt贸rym o ma艂o nie zgin膮艂 przed czterema miesi膮cami.

Na my艣l o tym, ile wycierpia艂, ogarn臋艂o j膮 wsp贸艂czucie. Gorzka ironia w g艂osie dziennikarza wskazywa艂a na to, 偶e jego dusza zosta艂a zraniona jeszcze dotkliwiej ni偶 cia艂o. Stara艂a si臋 jednak nie okaza膰 emocji.

- Wszystkie blizny z czasem bledn膮 - pr贸bowa艂a go uspokoi膰.

- Tak te偶 mi powiedziano - uci膮艂.

Bez trudu odgad艂a pow贸d rozgoryczenia. Zaw贸d Beau Garretta nie pozwala艂 na d艂ug膮 rekonwalescencj臋 ani skazy w wygl膮dzie.

- Mieszka艂 pan kiedy艣 na wsi? - zmieni艂a temat.

- Nie. - Obrzuci艂 j膮 czujnym spojrzeniem.

- Tak te偶 my艣la艂am. Zamieszkuje tu dosy膰 w艣cibska spo艂eczno艣膰. Je艣li poszukiwa艂 pan ciszy i spokoju, czeka pana rozczarowanie.

Beau Garrett niemal odskoczy艂 z powrotem w cie艅.

- Nie zamierzam zaspokaja膰 niczyjej ciekawo艣ci - rzuci艂 gniewnie.

- 呕ycz臋 powodzenia, ale nie wr贸偶臋 sukcesu. Czego ludzie nie us艂ysz膮, sami sobie dopowiedz膮 - ostrzeg艂a, nauczona do艣wiadczeniem.

- Dobrej zabawy - prychn膮艂, skrajnie rozdra偶niony, podchodz膮c do drzwi wej艣ciowych.

- Och, z pewno艣ci膮 ju偶 samo pana przybycie dostarczy艂o plotkarzom niez艂ej rozrywki.

Honorowy go艣膰 bez s艂owa komentarza otworzy艂 drzwi. Bez w膮tpienia wszed艂 do znienawidzonego salonu tylko po to, 偶eby po偶egna膰 si臋 z gospodyni膮 pod jakimkolwiek pretekstem. Je偶eli wyobra偶a艂 sobie, 偶e nigdy wi臋cej nie zobaczy kobiety, z kt贸r膮 przed chwil膮 rozmawia艂, bardzo si臋 myli艂.


ROZDZIA艁 DRUGI

Beau Garrett wszed艂 do zagraconego salonu, s艂u偶膮cego za biuro ma艂ego przedsi臋biorstwa ogrodniczego z samego rana w poniedzia艂ek. M艂oda kobieta podnios艂a wzrok znad sterty niezap艂aconych rachunk贸w kt贸re w艂a艣nie przegl膮da艂a. Nic innego nie mia艂a do roboty. Prawd臋 m贸wi膮c, oczekiwa艂a go.

- Czemu nie powiedzia艂a mi pani w pi膮tek, 偶e pracuje dla Jaza Logana?! - wykrzykn膮艂 z oburzeniem na powitanie.

- Bo pan nie pyta艂. - Wzruszy艂a ramionami.

- Ale偶 to czysta manipulacja! - Wykrzywi艂 twarz z irytacj膮. - Uwierzy艂em, 偶e poleca mi pani tego cz艂owieka z przekonania, a nie dla korzy艣ci.

- W ten spos贸b otrzyma艂 pan kolejn膮 lekcj臋 偶ycia w wiejskiej spo艂eczno艣ci. - U艣miechn臋艂a si臋, bynajmniej niespeszona. - Ka偶dy ch臋tnie wtyka nos w cudze sprawy, ale sami strze偶emy naszej prywatno艣ci jak oka w g艂owie. Sprawy wygl膮daj膮 znacznie gorzej, ni偶 pan przypuszcza: nie pracuj臋 dla Logana. To ja jestem Jaz Logan. - Wytar艂a uwalan膮 ziemi膮 r臋k臋 o drelichowe spodnie i wyci膮gn臋艂a j膮 na przywitanie.

Beau Garrett nie poda艂 jej r臋ki, tylko zmierzy艂 wzrokiem od st贸p do g艂贸w. Bez po艣piechu lustrowa艂 zab艂ocone gumowce, uszargane spodnie, wielk膮 bluz臋 z wytartymi mankietami i dziur膮 na 艂okciu oraz czarne, potargane przez wiatr w艂osy. Pomimo 偶e sp臋dza艂a wiele godzin dziennie na dworze, jej sk贸ra zachowa艂a odcie艅 kwiatu magnolii. Ogrodniczka mia艂a ostro zarysowany podbr贸dek, ma艂y, zadarty nosek, wydatne usta o pe艂niejszej g贸rnej wardze i g艂臋bokie, niebieskie oczy, okolone czarnymi rz臋sami.

- „Okropne dziwad艂o, ale te偶 wielki talent" - ponownie zacytowa艂 starszego wojskowego.

- No c贸偶, major ma nieco staro艣wieckie pogl膮dy. Kobieta jako艣 mu nie pasuje do tego zawodu - skomentowa艂a bez cienia urazy.

- „Zostawi po sobie wzorowy porz膮dek" - przytoczy艂 kolejn膮 opini臋 r贸wnie cierpkim tonem.

- Niech pan tylko wejdzie do sklepu Barbary. Sam pan zobaczy, jaka z niej pedantka. Nawet puszki z zup膮 stoj膮 na p贸艂ce r贸wniutko jak wojsko w szeregu.

- „Prawdziwy skarb".

- Betty nikomu nie 偶a艂uje komplement贸w. Prosz臋 nie zapomina膰 o „naszym kochanym s艂oneczku" - za偶artowa艂a na koniec.

Bynajmniej nie rozproszy艂a ponurego nastroju potencjalnego klienta. Nadaj patrzy艂 na ni膮 spode 艂ba. Da艂a mu po temu powody. Zagra艂a wyj膮tkowo nieczysto, ukrywaj膮c w艂asn膮 to偶samo艣膰. W pi膮tkowy wiecz贸r ciekawo艣膰 przewa偶y艂a nad uczciwo艣ci膮. Chcia艂a, 偶eby powt贸rzy艂 opini臋 o jej pracy bez 偶adnych przemilcze艅. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e takie t艂umaczenie niespecjalnie go przekona. W 艣wietle dnia 艣wie偶a szrama b艂yszcza艂a 偶yw膮 czerwieni膮 na tle bladej sk贸ry. Co dziwne, wcale go nie szpeci艂a. Dodawa艂a mu nawet pewnej tajemniczo艣ci. Dzi臋ki niej m臋ska twarz z przyd艂ugimi w艂osami, przypr贸szonymi na skroniach siwizn膮 przypomina艂a oblicze pirata z film贸w przygodowych. Nie wyrazi艂a g艂o艣no swojej opinii. Lodowate, nieprzyst臋pne spojrzenie wyra藕nie m贸wi艂o, 偶e Beau Garrett nie zniesie jakiegokolwiek komentarza na temat obecnego wygl膮du.

Ten przystojny m臋偶czyzna oko艂o czterdziestki o wzro艣cie ponad metr osiemdziesi膮t od dawna przyci膮ga艂 偶e艅sk膮 cz臋艣膰 telewizyjnej widowni przed odbiorniki. Nie dziwota, 偶e Madelaine, czterdziestopi臋cioletnia pi臋kno艣膰, owdowia艂a przed o艣miu laty, dok艂ada艂a wszelkich stara艅, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 go do siebie. Kole偶anki zapewne p臋ka艂y z zazdro艣ci, 偶e jako pierwsza go艣ci tak znakomit膮 osobisto艣膰, a przede wszystkim tak wspania艂ego kandydata na m臋偶a, jaki nie zawita艂 do wsi od wiek贸w. Jaz nie zna艂a jego stanu cywilnego, nie wr贸偶y艂a jej jednak sukcesu. Rzadko ogl膮da艂a telewizj臋, nie czytywa艂a te偶 plotkarskich czasopism. Jednak zmarszczki goryczy wok贸艂 oczu i ust powiedzia艂y jej, 偶e znany dziennikarz nikomu nie ufa i nie 偶yczy sobie 偶adnych bli偶szych kontakt贸w. Nie martwi艂o jej to specjalnie. Nie szuka艂a m臋偶a. Prowadzenie gospodarstwa ogrodniczego i firmy projektowej nie pozostawia艂o czasu nawet na zadbanie o siebie, a co dopiero na opiek臋 nad m臋偶em i dzie膰mi.

- Dlaczego Jaz? - wyrwa艂 j膮 nagle z zamy艣lenia.

- Skr贸t od Jasminy - odrzek艂a z odraz膮. - Ale z ca艂ego serca odradzam nazywanie mnie w ten spos贸b, je艣li nie chce pan zosta膰 moim wrogiem.

- Rozumiem. - Parskn膮艂 艣miechem. - Tak samo zareagowa艂bym, gdyby kto艣 m贸wi艂 na mnie Beauregard. Rodzice czasami wykazuj膮 r贸wnie wiele fantazji, co braku umiaru, bez zastanowienia nara偶aj膮c Bogu ducha winne dzieciaki na kpiny.

Jaz przyzna艂a mu w duchu racj臋. Trafi艂 jeszcze gorzej ni偶 ona.

- Je偶eli kiedykolwiek urodz臋 dziecko, nadam mu jakie艣 banalne imi臋 typu Mary albo Mark.

Beau Garrett zmarszczy艂 brwi.

- Czemu na szyldzie przedsi臋biorstwa widnieje napis: „J. Logan i Synowie"?

- To taki 偶art mojego ojca. Nazywa艂 si臋 John Logan. Tych syn贸w sobie wymy艣li艂. Naprawd臋 mia艂 tylko jedn膮 c贸rk臋, czyli mnie.

- Aha - mrukn膮艂, bynajmniej nierozbawiony. - Zauwa偶y艂em, 偶e u偶y艂a pani czasu przesz艂ego.

Jaz uzna艂a, 偶e Beau, wychowany w stolicy, wykazuje wi臋cej przenikliwo艣ci ni偶 najbardziej dociekliwe wiejskie kumoszki.

- Tata zmar艂 trzy 艂ata temu. Mia艂am wtedy dwadzie艣cia dwa lata. W艂a艣nie uko艅czy艂am studia. Zostawi艂am ten napis na pami膮tk臋. - Nie doda艂a tylko, 偶e owe wspomnienia z przesz艂o艣ci z niewiadomych przyczyn mobilizowa艂y j膮 do wyt臋偶onej pracy.

- A mama? - dopytywa艂 dalej.

- Dowcipy ojca jej tak偶e nie bawi艂y. Odesz艂a od nas, gdy mia艂am siedemna艣cie lat.

- Och, jak偶e mi przykro!

- Niepotrzebnie - uci臋艂a.

Nie zdradzi艂a, 偶e matka uciek艂a z kochankiem. Zgin臋li w wypadku samochodowym na po艂udniu Francji trzy miesi膮ce p贸藕niej. Usiad艂a za biurkiem.

- Ju偶 wiem, na czym polega pa艅ska recepta na sukces. Niepostrze偶enie wyci膮ga pan z cz艂owieka najg艂臋biej skrywane sekrety - podsumowa艂a ze zdumieniem.

Przez ca艂e lata nie my艣la艂a o minionych wydarzeniach, p贸ki ten obcy nie sk艂oni艂 jej do zwierze艅. Postanowi艂a na przysz艂o艣膰 lepiej strzec w艂asnej prywatno艣ci. Na szcz臋艣cie nie indagowa艂 dalej.

- Przejd藕my do sprawy - zaproponowa艂 powa偶nie. - Czy znajdzie pani czas, 偶eby uporz膮dkowa膰 dla mnie teren wok贸艂 Starej Plebanii?

- Oczywi艣cie - odrzek艂a r贸wnie rzeczowym tonem. - Czy mog臋 wpa艣膰 dzi艣 po po艂udniu, 偶eby oszacowa膰 koszty i okre艣li膰 przypuszczalny termin uko艅czenia rob贸t?

- Nawet nie zajrza艂a pani do terminarza. Z tego wniosek, 偶e w interesach panuje zast贸j,

- Jak zwyk艂e w po艂owie marca, przed sezonem. Akurat doskona艂a pora, 偶eby uprz膮tn膮膰 i ukszta艂towa膰 teren, a tak偶e sporz膮dzi膰 plan nasadze艅 - wyja艣ni艂a.

O tej porze roku 偶aden ze sta艂ych klient贸w nie prosi艂 jeszcze o piel臋gnacj臋 trawnik贸w ani o urz膮dzanie rabatek. Martwi艂o j膮 tylko, 偶e od dawna nie otrzyma艂a 偶adnego zlecenia na wykonanie projektu czy cho膰by prac porz膮dkowych. Niezap艂acone rachunki czeka艂y w szufladzie na lepsze czasy. Gdyby Beau Garrett j膮 zatrudni艂, uregulowa艂aby przynajmniej najpilniejsze. 呕yczy艂a sobie z ca艂ego serca, 偶eby powierzy艂 jej zadanie urz膮dzenia ogrodu przy Starej Plebanii.

- Wierz臋 pani - o艣wiadczy艂 z nieco ironicznym u艣miechem.

- Za to ja z trudem przyjmuj臋 do wiadomo艣ci, 偶e pan tam zamieszka.

Kiedy miesi膮c temu tablica „Do sprzedania" znik艂a sprzed drzwi wej艣ciowych, w ca艂ej wiosce zawrza艂o od spekulacji, kto te偶 zostanie nowym w艂a艣cicielem koszmarnego domostwa. Olbrzymia, zrujnowana budowla 艣wieci艂a pustkami od pi臋ciu lat. Ostatni lokatorzy, zra偶eni k艂opotami z przeciekaj膮cym dachem, przestarza艂膮 kanalizacj膮 i instalacj膮 elektryczn膮 oraz niebotycznymi kosztami ogrzewania znale藕li sobie wygodniejszy dom na ko艅cu wsi.

Beau popatrzy艂 badawczo na Jaz.

- Sugeruje pani, 偶e podj膮艂em pochopn膮 decyzj臋? Dlaczego?

- Stan posesji okre艣li艂abym jako op艂akany. Trudno te偶 st膮d dojecha膰 do Londynu - zauwa偶y艂a.

Beau Garrett przeprowadza艂 swoje wywiady w pi膮tki o dziesi膮tej wiecz贸r. Po zako艅czeniu pracy musia艂by przemierzy膰 noc膮 par臋 setek kilometr贸w.

- Jeszcze jakie艣 zastrze偶enia? - dopytywa艂 dalej z niebezpiecznym b艂yskiem w oku i nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

- Uwa偶am ten dom za zbyt wielki dla samotnego cz艂owieka. Chyba 偶e chce pan sprowadzi膰 swych bliskich - spr贸bowa艂a okr臋偶n膮 drog膮 uzyska膰 informacj臋 o jego sytuacji rodzinnej.

- Nie mam takiego zamiaru - uci膮艂 kr贸tko. - Proponuj臋 powr贸ci膰 do tematu - zasugerowa艂 uprzejmie, ale stanowczo.

Jaz poj臋艂a, 偶e nic od niego nie wyci膮gnie. Uszanowa艂a jego prawo do prywatno艣ci. Nie nalega艂a wi臋cej.

- W porz膮dku. Reszt臋 om贸wimy po po艂udniu. Je偶eli dzisiaj dojdziemy do porozumienia, w 艣rod臋 rozpocz臋艂abym sprz膮tanie posiad艂o艣ci. Wp贸艂 do trzeciej?

- Tak. Mam nadziej臋, 偶e mo偶na na pani bardziej polega膰 ni偶 na tym majstrze budowlanym?

- zapyta艂 na po偶egnanie. W drodze do drzwi przystan膮艂 jeszcze na chwil臋 i doda艂: - Nagabywa艂em go od kilku dni, 偶eby wreszcie raczy艂 przyby膰. Powinien rozpocz膮膰 robot臋 w zesz艂ym tygodniu, tymczasem dzisiaj przyszed艂 po raz pierwszy.

- Ca艂kiem nie藕le. Najwidoczniej zrobi艂 pan na nim dobre wra偶enie - skomentowa艂a ze 艣miechem.

- Umie pan post臋powa膰 z niesolidnymi pracownikami.

- Po prostu nic znosz臋, jak byle g艂upek wodzi mnie za nos - odburkn膮艂.

Jaz w pe艂ni podziela艂a irytacj臋 nowego zleceniodawcy. Doskonale pami臋ta艂a, 偶e sama czeka艂a tygodniami, a偶 Dennis Davis, jedyny fachowiec w okolicy, wymieni u niej dziurawe dach贸wki.

- Ja przyjad臋 punktualnie co do minuty, tak jak panu obieca艂am - zapewni艂a.

- Prosz臋 m贸wi膰 mi po imieniu - za偶yczy艂 sobie do艣膰 szorstkim tonem.

Jaz poczu艂a, 偶e si臋 czerwieni. Perspektywa przej艣cia na „ty" z wynios艂膮 gwiazd膮 telewizji okropnie j膮 kr臋powa艂a, zw艂aszcza 偶e pozornie przyjacielska propozycja absolutnie nie pasowa艂a do ch艂odnego sposobu bycia nowego klienta. Odnosi艂a wra偶enie, 偶e dzieli ich dystans nie do pokonania. Nie pozosta艂o jej nic innego jak przyj膮膰 propozycj臋.

- Jaz - powiedzia艂a kr贸tko. - No to do zobaczenia.

- Je艣li nie zabawi臋 zbyt d艂ugo w sklepie, zd膮偶臋 na czas. - W szarych oczach zamigota艂y weso艂e iskierki.

Widocznie przewidzia艂, 偶e Barbara Scott, znana nie tylko jako wielka pedantka, ale i jako zapalona plotkara, zechce go wyci膮gn膮膰 na pogaw臋dk臋, a potem rozg艂osi wszem i wobec ka偶de us艂yszane s艂owo.

- Widz臋, 偶e pozna艂e艣 ju偶 tutejsze obyczaje - stwierdzi艂a Jaz z uznaniem. - Z czasem do nas przywykniesz.

- W艂a艣nie zaczynam w to w膮tpi膰 - mrukn膮艂 bez entuzjazmu, po czym odszed艂 przez zab艂ocony podjazd w kierunku swego range - rovera.

Jaz pokiwa艂a mu na po偶egnanie. Gdy odjecha艂, u艣miech zgas艂 na jej ustach na widok sterty zaleg艂ych rachunk贸w. Ostatnie zdanie dziennikarza niemal偶e odebra艂o jej nadziej臋, 偶e otrzyma upragnione zlecenie. Nurtowa艂o j膮 tak偶e pytanie, czego s艂awna osobisto艣膰 szuka w takiej zapad艂ej dziurze.


ROZDZIA艁 TRZECI

Jaz natarczywie zapuka艂a do drzwi Starej Plebanii. Gdy tylko Beau Garrett je otworzy艂, wpad艂a jak burza do 艣rodka.

- Przepraszam za sp贸藕nienie. Wyjecha艂am w por臋, ale moja stara ci臋偶ar贸wka z艂apa艂a gum臋. Wymiana kola zaj臋艂a mi sporo czasu - wyrzuci艂a z siebie jednym tchem.

- Nie widz臋 powodu do zdenerwowania - spr贸bowa艂 j膮 uspokoi膰 gospodarz. - Umaza艂a艣 sobie buzi臋. 艁azienka jest na prawo. Kiedy b臋dziesz gotowa, przyjd藕 do kuchni po drugiej stronie korytarza - raczej rozkaza艂, ni偶 poprosi艂.

Jaz znik艂a za wskazanymi drzwiami. Stan臋艂a przed lustrem. Po cichu przeklina艂a idiotyczny przypadek, kt贸ry zatrzyma艂 j膮 w drodze. Zaledwie kilometr od celu p臋k艂a jej d臋tka w oponie. Ko艂o zapasowe wygl膮da艂o niewiele lepiej. W dodatku 艣ruby zardzewia艂y i z typowa, z艂o艣liwo艣ci膮 martwych przedmiot贸w stawia艂y zaci臋ty op贸r przy wykr臋caniu. Cud, 偶e przy ca艂kowitym braku do艣wiadczenia sp贸藕ni艂a si臋 nie wi臋cej ni偶 p贸艂 godziny.

Wesz艂a do kuchni, przeprosi艂a jeszcze raz, po czym zamilk艂a.

艢ci艣le m贸wi膮c, zaniem贸wi艂a z wra偶enia, zaskoczona niezwyk艂膮 przemian膮. Gdy ostami raz widzia艂a to wn臋trze, na pod艂odze straszy艂o porwane linoleum, a na 艣cianie zacieki. Piec dymi艂, a szare meble z czarnymi blatami jeszcze pog艂臋bia艂y przygn臋biaj膮ce wra偶enie. Obecnie pod艂og臋 wy艂o偶ono kamiennymi p艂ytkami w ciep艂ym odcieniu, a 艣ciany 偶贸艂tymi kafelkami. Bure graty wymieniono na meble z jasnego drewna. Nowoczesny grzejnik dostarcza艂 mn贸stwo ciep艂a. Jaz wyda艂a okrzyk zachwytu.

Beau postawi艂 na stole dwa kubki z kaw膮, cukier i 艣mietank臋. Wskaza艂 jej krzes艂o. Usiad艂a z przyjemno艣ci膮.

- To miejsce zawsze mnie przygn臋bia艂o. Teraz wygl膮da fantastycznie - stwierdzi艂a z prawdziwym entuzjazmem.

- Zawsze? - powt贸rzy艂 kluczowe s艂owo. 呕aden szczeg贸艂 nie umkn膮艂 jego uwagi.

- No c贸偶, i tak wcze艣niej czy p贸藕niej kto艣 ci o wszystkim opowie - westchn臋艂a z rezygnacj膮. - Lepiej, 偶ebym zrobi艂a to sama. M贸j dziadek by艂 ostatnim pastorem, kt贸ry tu mieszka艂. Nast臋pny wybudowa艂 now膮 plebani臋 na ko艅cu wsi. Obecnie s艂u偶y Boothom. Jako dziecko cz臋sto tu bywa艂am - doda艂a z wyra藕n膮 niech臋ci膮, po czym szybko zmieni艂a temat; - Jak przebieg艂a wyprawa do sklepu?

- Zgodnie z przewidywaniami. Na szcz臋艣cie po pi臋tnastu minutach nowy klient wybawi艂 mnie od niedyskretnych pyta艅 pani Scott. Uciek艂em w pop艂ochu - zako艅czy艂 z ponur膮 min膮.

- Mniej wi臋cej po dwudziestu latach plotkarze strac膮 zainteresowanie twoj膮 osob膮.

- Cudownie! Zupe艂nie inaczej wyobra偶a艂em sobie 偶ycie na wsi.

- Ju偶 to widz臋. Ptaszki w koronach drzew, dzieci biegaj膮ce po 艂膮ce, pogaw臋dki s膮siad贸w przy p艂ocie, prawda? Zobaczysz to wszystko, ledwie s艂o艅ce przygrzeje. Ale i wtedy plotki nie ucichn膮. Stanowi膮 podstawowe ogniwo, 艂膮cz膮ce cz艂onk贸w lokalnej spo艂eczno艣ci, umacniaj膮 wi臋zi mi臋dzyludzkie.

- Kt贸rych wcale nie potrzebuj臋 - wpad艂 jej w s艂owo. - Poszukuj臋 odosobnienia. Rozczaruj臋 ciekawskich. Zamierzam zachowa膰 dystans wobec innych i unika膰 skandali - zapewni艂 z nachmurzon膮 min膮.

Jaz wola艂a nic wyprowadza膰 go z b艂臋du. Ju偶 samo przybycie do Aberton czo艂owego gwiazdora telewizji wywo艂a艂o niez艂y ferment. Listonosz twierdzi艂, 偶e leczy rany po zawodzie mi艂osnym. Podobno porzuci艂a go sympatia, gdy tylko zobaczy艂a zeszpecon膮 po wypadku twarz. Inni szeptali, 偶e pracuje nad ksi膮偶k膮. Milczenie Beau Garretta tylko podsyca艂o ludzk膮 fantazj臋. Jaz uzna艂a po namy艣le, 偶e gdyby zdradzi艂a mu tajniki funkcjonowania poczty pantoflowej, zrazi艂aby go ostatecznie do zamieszkania w Aberton. Nie le偶a艂o to w jej interesie.

- Do艣膰 tych dyskusji - zadecydowa艂a. - Czeka mnie mn贸stwo pracy w ogrodzie.

- Na razie przypomina raczej d偶ungle - mrukn膮艂

Wsta艂 i wyszed艂 na zewn膮trz.

W艣r贸d chwast贸w wala艂a si臋 masa r贸偶nego rodzaju odpadk贸w. Stare drzewa spr贸chnia艂y, nale偶a艂o je wyci膮膰. Chaszcze wymaga艂y przetrzebienia. Zadbana niegdy艣 szklarnia, oczko w g艂owie babci, zupe艂nie podupad艂a. Jaz nie zauwa偶y艂a ani jednej ca艂ej szyby. Wspomnia艂a z nostalgi膮 niegdysiejsz膮 urod臋 tego zak膮tka, zabawy z dzieci艅stwa, budowanie sza艂as贸w w艣r贸d krzew贸w i pikniki z dziadkami na wypiel臋gnowanych trawnikach. Wyobra偶a艂a sobie, 偶e kiedy doro艣nie, posadzi jab艂onki wok贸艂 w艂asnego domu i zawiesi hu艣tawki dla swoich dzieci. Teraz, w wieku dwudziestu pi臋ciu lat, szczerze w膮tpi艂a, czy kiedykolwiek zrealizuje dziewcz臋ce marzenia. G艂os Beau Garretta przypomina艂, 偶e nie przysz艂a tu z sentymentu, tylko w interesach:

- Ohyda, prawda?

- Bez przesady. Trzeba tylko zacz膮膰 od odgruzowania terenu. Wi臋kszo艣膰 艣mieci mo偶na odda膰 na z艂om.

- Podziwiam tw贸j optymizm. Mnie ten widok zniech臋ca do jakichkolwiek dzia艂a艅 - powiedzia艂 raczej do siebie ni偶 do niej.

- Rozumiem. Marzy艂e艣 o prywatnym raju na ziemi. M贸j dziadek mawia艂, 偶e dopiero wtedy zaznamy szcz臋艣cia, gdy odnajdziemy je w g艂臋bi w艂asnej duszy. - Zajrza艂a mu g艂臋boko w oczy.

Przytoczona sentencja obudzi艂a w niej emocje, do kt贸rych nie chcia艂a si臋 przyzna膰 nawet sama przed sob膮. 呕ycie na og贸艂 nie dawa艂o jej zbyt wielu powod贸w do rado艣ci.

- Zastanawiaj膮ce - powiedzia艂 przez 艣ci艣ni臋te gard艂o.

Jaz czu艂a od niego niemal偶e fizyczny ch艂贸d. Zn贸w rozdzieli艂 ich niewidzialny mur. Intuicja podpowiedzia艂a, 偶e nie艣wiadomie poruszy艂a w nim jak膮艣 czu艂膮 strun臋, chocia偶 my艣la艂a wy艂膮cznie o w艂asnej przesz艂o艣ci i powik艂anych losach swej rodziny. O 偶yciu nowego w艂a艣ciciela Starej Plebanii nic wiedzia艂a przecie偶 nic.

- Chyba pope艂ni艂am jaki艣 nietakt. Przepraszam, nie traktuj tych s艂贸w jako aluzji.

- Niewa偶ne - mrukn膮艂. - Przyjd藕 w 艣rod臋. Zatrudniam ci臋. Okre艣l przypuszczalne koszty, podaj kwot臋 wynagrodzenia i przy艣lij mi rachunek.

- Przede wszystkim potrzebuj臋 kontenera na 艣mieci. Nast臋pnie...

- Po co robisz takie ceregiele zamiast wprost za偶膮da膰 zaliczki? - przerwa艂, wyra藕nie zniecierpliwiony.

- Poniewa偶 nie lubi臋 prosi膰 o pieni膮dze! - wykrzykn臋艂a ura偶ona aroganck膮 uwag膮.

O ile wcze艣niej wsp贸艂czu艂a mu z powodu wypadku i usi艂owa艂a odgadn膮膰 przyczyny sceptycznego podej艣cia do 偶ycia, teraz dra偶ni艂o j膮 grubia艅stwo kapry艣nego gwiazdora. Nie przewidzia艂a jednak najgorszego.

- Teraz rozumiem, czemu je藕dzisz na 艂ysych oponach, przymierasz g艂odem i ubierasz si臋 jak strach na wr贸ble - odparowa艂 ze z艂o艣ci膮 i wyszed艂 do kuchni.

Jaz zaniem贸wi艂a z oburzenia. Najbardziej bola艂o, 偶e rzuci艂 jej w twarz gorzk膮 prawd臋. Ci臋偶ar贸wka po ojcu trzyma艂a si臋 ju偶 tylko na rdzy, interes podupada艂, a ona od niepami臋tnych czas贸w nie kupi艂a sobie 偶adnej sztuki odzie偶y. Co wcale nie upowa偶nia艂o nowo poznanego cz艂owieka do z艂o艣liwych komentarzy.

- Wybacz, Jaz - us艂ysza艂a za plecami g艂os Beau, tym razem 艂agodny i pe艂en skruchy. - Nie powinienem wy艂adowywa膰 swoich humor贸w na niewinnej osobie.

Nie od razu odwr贸ci艂a g艂ow臋. Zamruga艂a, 偶eby nic widzia艂, jak g艂臋boko j膮 zrani艂.

- Nie przepraszaj za szczero艣膰 - odrzek艂a tak spokojnie, jak potrafi艂a. Nie podnios艂a na niego wzroku. - Ja pierwsza ci臋 zdenerwowa艂am. Pozwoli艂am sobie na zbyt osobiste refleksje. Uwierz mi, nie dotyczy艂y ciebie, tylko mnie. To miejsce zbyt silnie oddzia艂uje na moj膮 psychik臋. - Westchn臋艂a ci臋偶ko, P贸藕niej zmarszczy艂a brwi. - Ju偶 zapomnia艂am...

- O czym? - Niemal偶e hipnotyzowa艂 j膮 wzrokiem.

W odruchu obrony odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- Niewa偶ne. - Roze艣mia艂a si臋 sztucznie. Obserwowa艂 j膮 jeszcze przez chwil臋. Nic nie uzyska艂. Jaz zd膮偶y艂a ju偶 opanowa膰 wzburzenie. W ko艅cu da艂 spok贸j. Wzruszy艂 ramionami i wr臋czy艂 jej czek.

- To powinno wystarczy膰 na pierwsze wydatki. Jaz os艂upia艂a na widok szeregu cyfr. Gdyby to ona

okre艣la艂a stawk臋, za偶膮da艂aby podobnej kwoty nie w charakterze zaliczki, lecz wynagrodzenia za ca艂e zlecenie, Potrzebowa艂a tych pieni臋dzy. R贸wnocze艣nie duma nie pozwala艂a jej ich przyj膮膰. Po d艂ugiej wewn臋trznej walce uzna艂a, 偶e nie pope艂nia 偶adnego wykroczenia. Nie wy艂udzi艂a ich przecie偶. Odpracuje hojne honorarium, a potem pop艂aci rachunki i wreszcie zafunduje sobie porz膮dniejszy obiad ni偶 nie艣miertelna fasola i grzanki z pomidorem. Niemal偶e czu艂a zapach pieczonego kurczaka. 艁akomstwo przewa偶y艂o szal臋. Podzi臋kowa艂a i w艂o偶y艂a czek do kieszeni spodni. W tym momencie us艂yszeli ha艂as na dachu. Unie艣li g艂owy. Dennis Davis mocowa艂 elementy rusztowania. Nie poczyni艂 wielkich post臋p贸w od momentu przybycia Jaz. Beau skrzywi艂 si臋.

- Najbardziej odpowiada艂oby mi, gdyby艣 zaczyna艂a o dziewi膮tej. P贸藕niej panuje tu rozgardiasz jak na placu budowy. Chcia艂bym przynajmniej ranki sp臋dza膰 w spokoju.

Jaz bez wahania wyrazi艂a zgod臋. Doskonale wiedzia艂a, co go czeka. Na wieczory w domowym zaciszu raczej nie m贸g艂 liczy膰. Gdyby po wizycie u Madelaine nie przyj膮艂 kolejnych zaprosze艅, obrazi艂by wszystkie pozosta艂e panie domu. By膰 mo偶e nawet bez wi臋kszych skrupu艂贸w. Nie wygl膮da艂 na cz艂owieka przesadnie dbaj膮cego o opini臋. Nie zastanawia艂a si臋 nad tym d艂u偶ej. Niewiele j膮 obchodzi艂o, jak przybysz u艂o偶y sobie stosunki z innymi mieszka艅cami Aberton. Najwa偶niejsze, 偶e zapewni艂 jej 艣rodki na uregulowanie d艂ug贸w. By艂a mu naprawd臋 wdzi臋czna.

- Doskona艂y pomys艂. Przy okazji przypilnuj臋 Dennisa. Lubi sobie czasem urz膮dzi膰 wagary w najmniej odpowiednim momencie.

- Ze mn膮 taki numer nie przejdzie - o艣wiadczy艂 ch艂odno.

Jaz nie w膮tpi艂a, 偶e Beau Garrett pokona ka偶dy op贸r i wyegzekwuje dotrzymanie umowy nawet od patentowanego lenia. Zdawa艂a sobie r贸wnie偶 spraw臋, 偶e je艣li nie odsunie na bok wszystkich przygn臋biaj膮cych wspomnie艅 i nic skupi ca艂ej uwagi na wykonaniu zadania, utraci intratne zlecenie. Przyrzek艂a sobie, 偶e da z siebie wszystko. Po偶egna艂a go pospiesznie. Powr贸t do miejsc znanych z dzieci艅stwa kompletnie j膮 wyczerpa艂.


ROZDZIA艁 CZWARTY

- Co to ma znaczy膰?!

Jaz odwr贸ci艂a g艂ow臋 na d藕wi臋k g艂osu pracodawcy. S艂ysza艂a w nim mieszanin臋 zaskoczenia i oburzenia. Przeszkodzi艂 jej. D藕wiga艂a w艂a艣nie wyj膮tkowo ci臋偶ki kamie艅. Kiedy przyby艂a rano, nie zasta艂a ani gospodarza, ani jego auta na podje藕dzie. Tylko Dennis stuka艂 m艂otkiem na dachu. Otworzy艂a sobie furtk臋 i zacz臋艂a sprz膮ta膰. Od razu zauwa偶y艂a nowy kontener przy p艂ocie. Ucieszy艂 j膮 ten widok. 艢wiadczy艂 o tym, 偶e szef zwyk艂 dotrzymywa膰 s艂owa. Silny wiatr rozwia艂 jej w艂osy. Prawie nie widzia艂a rozm贸wcy przez ich g臋st膮 zas艂on臋. Beau podszed艂 bli偶ej. Wyj膮艂 z jej r膮k kamie艅 i odrzuci艂 go ze wstr臋tem. Dopiero kiedy uwolni艂 j膮 od ci臋偶aru, za艂o偶y艂a za uszy niesforne pasma. Popatrzy艂a na niego z bezgranicznym zdumieniem. Nawet w najzwyklejszym swetrze i drelichowych spodniach wygl膮da艂 osza艂amiaj膮co. Natomiast marsowe oblicze nie zapowiada艂o przyjaznej konwersacji. Prawd臋 m贸wi膮c, stawia艂o pod znakiem zapytania mo偶liwo艣膰 jakiejkolwiek dalszej wsp贸艂pracy. Nie rozumia艂a, w czym zawini艂a.

- Nie wyrzucam ich, sk艂adam tylko w jedno miejsce.

- Nie dbam o ten gruz. Mo偶esz go sobie rozbi膰 w py艂. Pytam tylko, dlaczego je sama d藕wigasz. Zak艂ada艂em, 偶e do ci臋偶kich prac fizycznych zatrudniasz m臋偶czyzn臋.

Przerazi艂o j膮 to stwierdzenie. Gdyby wynaj臋艂a robotnika, nie wystarczy艂oby jej pieni臋dzy nawet na zap艂acenie najpilniejszych rachunk贸w. Wyprostowa艂a si臋. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e ani jej drobna sylwetka, ani wzrost - niewiele ponad metr pi臋膰dziesi膮t - nie robi膮 imponuj膮cego wra偶enia. Niemniej jednak zaciek艂e broni艂a swego stanowiska:

- Prowadz臋 jednoosobowe przedsi臋biorstwo. Tylko stary Fred pomaga mi czasem w szk艂ami. Nie jestem wprawdzie zbyt dorodna, ale si艂 mi nie brakuje. Wszystkie zadania realizuj臋 samodzielnie, panie Garrett.

- Beau - przypomnia艂 oschle. - Wierz臋 ci. Mimo wszystko nie pozwol臋, 偶eby艣 sama d藕wiga艂a ci臋偶ary.

Jaz wpad艂a w panik臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e on nie ust膮pi. Mia艂a racj臋.

- Pomog臋 ci - powiedzia艂, jakby odgad艂 jej obawy;

Staro艣wieckie, d偶entelme艅skie podej艣cie do kobiet wzruszy艂o Jaz. Zaczyna艂a go nawet lubi膰. Co nie zmienia艂o faktu, 偶e wprawi艂 j膮 w wielkie zak艂opotanie. Nie mie艣ci艂o jej si臋 w g艂owie, 偶e najprzystojniejszy m臋偶czyzna, jakiego w 偶yciu widzia艂a, od lat wygrywaj膮cy w rankingach na najatrakcyjniejszego prezentera telewizji, zamierza tyra膰 jak prosty robotnik. Co gorsza, przez kilka godzin b臋dzie ogl膮da艂 j膮 spocon膮, rozczochran膮, dysz膮c膮 z wysi艂ku, ubran膮 "jak strach na wr贸ble", Czu艂a si臋 w tym momencie r贸wnie poci膮gaj膮ca jak zardzewia艂y rower, kt贸ry przed chwil膮 wrzuci艂a do pojemnika. Nie robi艂a sobie 偶adnych z艂udze艅. Nawet gdyby w艂o偶y艂a od艣wi臋tny str贸j, nie oczarowa艂aby znakomitego szefa. Niemniej jednak z艂o艣liwa uwaga sprzed dw贸ch dni nadal bola艂a. Najch臋tniej odes艂a艂aby go na koniec 艣wiata, 偶eby nie ogl膮da艂 jej w tak 偶a艂osnej kondycji. Spr贸bowa艂a nawet to zrobi膰:

- Wykluczone. Przy tego typu zaj臋ciach 艂atwo o skaleczenie. Moja polisa ubezpieczeniowa nie obejmuje ewentualnych pomocnik贸w.

- Do diab艂a z ubezpieczeniem - warkn膮艂.

- Nikt mi nie zabroni robi膰 porz膮dk贸w wok贸艂 domu. - Chwyci艂 najwi臋kszy z od艂amk贸w skalnych i rzuci艂 na taczk臋. - Kto tu tyle tego naznosi艂?

- wycedzi艂 przez zaci艣ni臋te z臋by.

- Moja babcia. Urz膮dzi艂a prze艣liczny skalny ogr贸dek. Uwielbia艂a go - doda艂a z figlarnym u艣miechem.

Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e Beau Garrett nie podziela jej zachwytu. Wyprostowa艂 plecy. Jaz zauwa偶y艂a ironiczne b艂yski w szarych oczach.

- Pomo偶esz mi czy zamierzasz sta膰 i obserwowa膰 mnie przez ca艂y dzie艅?

- Wybacz, wci膮偶 nie mog臋 uwierzy膰 w艂asnym oczom - wymamrota艂a z wypiekami na twarzy.

Podnios艂a jaki艣 mniejszy od艂amek, odwr贸cona ty艂em, 偶eby nie widzia艂 jej za偶enowania.

- Na razie z艂o偶ymy je w szklarni, 偶eby nie przeszkadza艂y. P贸藕niej prawdopodobnie za艂o偶臋 nowy skalniak.

- 呕e te偶 sam na to nie wpad艂em! - wykrzykn膮艂, wyra藕nie niezadowolony z siebie.

Chwyci艂 r膮czki nape艂nionych ju偶 taczek i popchn膮艂 j膮 energicznie w kierunku zaro艣ni臋tej chwastami 艣cie偶ki.

Transport pot臋偶nego 艂adunku po wyboistej, naje偶onej przeszkodami drodze wymaga艂 zar贸wno si艂y fizycznej, jak i pe艂nej koncentracji uwagi. Jaz by艂a mu szczerze wdzi臋czna za pomoc. Po chwili obydwoje rami臋 w rami臋 uk艂adali g艂azy w rogu szk艂ami jak para koleg贸w. Przynajmniej tak to z zewn膮trz wygl膮da艂o. Jaz bowiem ukradkiem obserwowa艂a gibk膮 sylwetk臋 i zwinne ruchy towarzysza. Gdyby kto艣 tydzie艅 temu powiedzia艂 jej, w jaki spos贸b sp臋dzi dzie艅 z gwiazd膮 telewizji, wy艣mia艂aby go. Dziesi臋膰 minut p贸藕niej uko艅czyli prac臋. Beau zarz膮dzi艂 przerw臋 na kaw臋. - Czy Dennis te偶 przyjdzie?

- Nie - odburkn膮艂 z wyra藕n膮 niech臋ci膮.

- W takim razie nie r贸b sobie k艂opotu ze mn膮. Wzi臋艂am ze sob膮 kanapki i termos - zaprotestowa艂a, za偶enowana niezbyt sprawiedliwym, jej zdaniem, wyr贸偶nieniem.

- Zachowaj je na p贸藕niej. - Samo spojrzenie m贸wi艂o, 偶e nie uzna 偶adnych kontrargument贸w.

Jaz zaniecha艂a oporu. Z oci膮ganiem pod膮偶y艂a za szefem. Stukanie m艂otka na dachu przypomina艂o, 偶e korzysta z niezas艂u偶onych przywilej贸w. Zostawi艂a kalosze na schodach. Wesz艂a do pokoju w samych skarpetkach. Po kilku minutach aromat wybornej kawy rozproszy艂 wyrzuty sumienia. Beau postawi艂 na stole cukier i 艣mietank臋. P贸藕niej poda艂 jej kubek z gor膮cym napojem. Upi艂a 艂yk.

- Delicje - pochwali艂a. - Nie gniewaj si臋 za tamt膮 uwag臋 w ogrodzie. Nie w膮tpi艂am w twoj膮 pracowito艣膰 czy mo偶liwo艣ci. Zrozum, pospolite zaj臋cia nie pasuj膮 do twego zwyk艂ego wizerunku. Kiedy ostatnio widzia艂am ci臋 w telewizji, rozmawia艂e艣 z laureatk膮 Oscara... - Zamilk艂a nagle na widok lodowatego spojrzenia i zaci艣ni臋tych szcz臋k Beau. Najwidoczniej zn贸w go urazi艂a mimo woli. Nie wiedzia艂a, jak z nim post臋powa膰. - Chyba zn贸w co艣 paln臋艂am - wykrztusi艂a. - Wybacz.

- Je偶eli nie przestaniesz przeprasza膰 co pi臋膰 minut, trudno mi b臋dzie z tob膮 wytrzyma膰. - Pos艂a艂 jej jaki艣 dziwny, nieweso艂y u艣miech. Przez ca艂y czas nie odrywa艂 od niej wzroku. - Chyba wiesz, 偶e jeste艣 podobna do Catherine Zeta - Jones? To pi臋kna kobieta!

- Tak m贸wi膮 - mrukn臋艂a za偶enowana, a jednocze艣nie rada z por贸wnania do s艂ynnej pi臋kno艣ci.

- Koniec przerwy, wracamy do pracy. - Przyjrza艂 jej si臋 badawczo. - Nawiasem m贸wi膮c, wcale nie pr贸bowa艂em czarowa膰. Trudno przeoczy膰 to zmys艂owe wygi臋cie g贸rnej wargi, ten sam pe艂ny zarys dolnej,.. - powiedzia艂 powoli, jakby z rozmarzeniem.

Jaz instynktownie obliza艂a usta ko艅cem j臋zyka, Natarczywe spojrzenie Beau zapar艂o jej dech w piersiach. 呕aden z niewielu ch艂opc贸w, z kt贸rymi flirtowa艂a jako nastolatka, nie po偶era艂 jej wzrokiem w taki spos贸b. Po dwudziestym roku 偶ycia nie spotyka艂a si臋 ju偶 prawie z nikim.

- Chyba czas pomy艣le膰 o wizycie u okulisty - za偶artowa艂a, 偶eby pokry膰 zmieszanie.

Szczery u艣miech rozbawienia w u艂amku sekundy nada艂 twarzy Beau szelmowski, niemal偶e ch艂opi臋cy wygl膮d. Wprawi艂 Jaz w absolutny zachwyt. Szkoda tylko, 偶e prawie natychmiast zgas艂 Czar prys艂.

- Racja, staruszkowie przewa偶nie nosz膮 okulary - odburkn膮艂 z chmurn膮 min膮.

Jaz os艂upia艂a. Kolejny raz zbi艂 j膮 z tropu. Ulubieniec telewizyjnej publiczno艣ci wygl膮da艂, jakby dopiero niedawno przekroczy艂 trzydziestk臋. Nawet nie przemkn臋艂o jej przez g艂ow臋, 偶e potraktuje niewinne przekomarzanie jako aluzj臋 do swego wieku. Zawstydzi艂a si臋. Wola艂a nie przed艂u偶a膰 rozmowy i nie ryzykowa膰 kolejnych nieporozumie艅.

- Praca czeka - wykrztusi艂a niezr臋cznie. Dopi艂a zimn膮 ju偶 kaw臋, wsta艂a i ruszy艂a ku drzwiom.

- Jaz?! - zawo艂a艂 za ni膮 mi臋kko. Przystan臋艂a w miejscu. Zanim odwr贸ci艂a ku niemu g艂ow臋, wyr贸wna艂a oddech. Wyprostowa艂a plecy.

- S艂ucham? - prawie wyszepta艂a, niepewna co dalej nast膮pi.

Podszed艂 bli偶ej. Dostrzeg艂a wahanie w jego oczach.

- Pewnie nie ja pierwszy zauwa偶y艂em, jaka jeste艣 pi臋kna...

- No nie, tego ju偶 za wiele! - wykrzykn臋艂a ura偶ona.

Rozczarowa艂o j膮, 偶e pr贸buje prowadzi膰 jak膮艣 gr臋. Przed chwil膮, gdy pomaga艂 jej w ogrodzie, uzna艂a go za d偶entelmena.

Nie zd膮偶y艂a opu艣ci膰 domu. Beau delikatnym, lecz zdecydowanym ruchem po艂o偶y艂 jej obie d艂onie na ramionach. Powoli przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie. Ciep艂y gest bynajmniej nie poprawi艂 jej nastroju. Po ucieczce matki we wsi hucza艂o od plotek. Wszyscy wzi臋li j膮 na j臋zyki. S艂ucha艂a nietaktownych aluzji z wysoko podniesion膮 g艂ow膮, udaj膮c, 偶e nic sobie z nich nie robi. W ko艅cu s膮siedzi znale藕li sobie nowe obiekty zainteresowania, ale Jaz nigdy nie zapomnia艂a gorzkiej lekcji. Po latach wzgl臋dnego spokoju wcale nie pragn臋艂a mocnych wra偶e艅. Nie 偶yczy艂a sobie, 偶eby ledwie poznany m臋偶czyzna wprowadza艂 na nowo zamieszanie w jej 偶ycie.

Kolejny raz wym贸wi艂 jej imi臋. Zmarszczy艂 brwi. Popatrzy艂 na ni膮 pytaj膮co. Gdy us艂ysza艂 pukanie do drzwi, opu艣ci艂 r臋ce. Dennis Davis wparowa艂 do 艣rodka, nie czekaj膮c na zaproszenie, w momencie, gdy szef i pracownica stali zaledwie p贸艂 kroku od siebie - zdecydowanie za blisko jak na dwie osoby, kt贸re 艂膮cz膮 jedynie stosunki s艂u偶bowe.


ROZDZIA艁 PI膭TY

Segregowanie korespondencji nie nale偶a艂o do ulubionych zaj臋膰 Jaz. Na og贸艂 nie zawiera艂a nic przyjemnego - przewa偶nie rachunki do zap艂acenia. Tym razem na jednej z kartek papieru nie znalaz艂a znienawidzonych cyfr. Widnia艂y na niej tylko cztery s艂owa, znacznie gorsze ni偶 wezwanie do zap艂aty:

Jaka matka, taka c贸rka.

R臋ka Jaz bezw艂adnie opad艂a na biurko. Czyta艂a znane przys艂owie wci膮偶 na nowo, coraz bardziej zdenerwowana. Bez w膮tpienia kto艣 chcia艂 jej dokuczy膰. Bezpodstawnie. Nie odnajdowa艂a w swojej osobowo艣ci 偶adnych cech matki. Przemierzy艂a pok贸j chyba ze sto razy, szukaj膮c w zakamarkach pami臋ci potencjalnego wroga. Nagle dozna艂a ol艣nienia. Koperta! Nie spodziewa艂a si臋 znale藕膰 adresu zwrotnego, lecz kr贸j liter, a przede wszystkim stempel z dat膮 i miejscem nadania powinny dostarczy膰 jakich艣 informacji. Tak bywa艂o w powie艣ciach kryminalnych. Natomiast w rzeczywisto艣ci zar贸wno tekst, jak i nazwisko adresatki napisano na komputerze standardow膮 czcionk膮 bez 偶adnych znak贸w szczeg贸lnych. Ani 艣ladu znaczka czy piecz膮tki. Wskazywa艂o to na miejscowego nadawc臋. List le偶a艂 na pod艂odze wraz z reszt膮 korespondencji, gdy przysz艂a do domu wieczorem po zako艅czeniu pracy. Nie potrafi艂a nawet okre艣li膰, kiedy go podrzucono. Poczu艂a skurcz w 偶o艂膮dku na my艣l, 偶e zna艂a, mo偶e nawet lubi艂a autora wrednego anonimu.

- Jest kto艣 w domu?

Jaz bez trudu rozpozna艂a g艂os Beau Garretta.

- Tak! - zawo艂a艂a.

Pospiesznie wsun臋艂a anonim do koperty. Zamkn臋艂a go w szufladzie i docisn臋艂a j膮 brzuchem, tak jakby skrawek papieru m贸g艂 wype艂zn膮膰 na blat i zaprezentowa膰 go艣ciowi zawarto艣膰. Przez chwil臋 rozwa偶a艂a mo偶liwo艣膰 opowiedzenia pracodawcy o dziwacznej przesy艂ce. Szybko odrzuci艂a ten pomys艂. Nie powinna zawraca膰 mu g艂owy swoimi k艂opotami. Zreszt膮 nic widzia艂a sensu zawierzania swych trosk komukolwiek. Jednak bystre oko dziennikarza od razu dostrzeg艂o zmian臋 na jej twarzy.

- Strasznie poblad艂a艣 - zauwa偶y艂. - Czy co艣 si臋 sta艂o?

- Nic szczeg贸lnego. To chyba z g艂odu. Poza tym przed chwil膮 otrzyma艂am rachunek za pr膮d - uspokoi艂a go z przyjaznym u艣miechem.

- Jasne. W takim razie zechciej ze mn膮 zje艣膰 kolacj臋 w pubie. Zobaczy艂em 艣wiat艂o w oknie i pomy艣la艂em sobie, 偶e po ci臋偶kim dniu pewnie brakuje ci si艂 na gotowanie tak samo jak mnie.

Jaz otworzy艂a szeroko oczy ze zdumienia. Sam Beau Garrett zaprasza艂 j膮 do restauracji. Najprawdopodobniej 偶a艂owa艂 swego wcze艣niejszego post臋powania i postanowi艂 naprawi膰 wzajemne stosunki. Jaz uciek艂a z kuchni zaraz po wej艣ciu Dennisa Davisa a o godzinie siedemnastej, po zako艅czeniu pracy wyjecha艂a bez po偶egnania. Beau najwyra藕niej uzna艂, 偶e zbyt d艂ugo rozwa偶a propozycj臋.

- Zapraszam ci臋 na kolacj臋 - powt贸rzy艂 powoli, jakby t艂umaczy艂 ma艂emu dziecku wyj膮tkowo skomplikowane zagadnienie. - Na m贸j koszt - doda艂 z naciskiem.

Dopiero ostatnia uwaga wywo艂a艂a 偶ywsz膮 reakcj臋. Jaz pokra艣nia艂a na twarzy.

- Nie zwyk艂am korzysta膰 z dobroczynno艣ci, panie Garrett - rzuci艂a oschle.

- Nie oferowa艂em ja艂mu偶ny, panno Logan - odparowa艂 r贸wnic nieuprzejmie. - Zale偶y mi na tym, 偶eby osoba, kt贸r膮 zatrudniam, nie opad艂a z si艂 przed uko艅czeniem zlecenia.

Jaz przyznawa艂a w duchu, 偶e zas艂u偶y艂a na tak ostr膮 reprymend臋. Tym razem to ona wy艂adowa艂a z艂o艣膰 na niewinnym, szczodrym cz艂owieku, kt贸ry nie ponosi艂 偶adnej odpowiedzialno艣ci za to, 偶e kto艣 inny zrani艂 jej uczucia. Prawd臋 m贸wi膮c, odpowiada艂a byle co, poniewa偶 przez ca艂y czas sporz膮dza艂a w my艣lach list臋 potencjalnych wrog贸w. W ko艅cu dosz艂a do wniosku, 偶e jaki艣 m艂odociany mi艂o艣nik powie艣ci kryminalnych spr贸bowa艂 na艣ladowa膰 czarne charaktery z ksi膮偶ek Agathy Christie. Westchn臋艂a g艂臋boko. Uzna艂a, 偶e lepiej sp臋dzi膰 wiecz贸r w艣r贸d ludzi, ni偶 siedzie膰 za biurkiem i podejrzewa膰 o najgorsze intencje wszystkich razem i ka偶dego z osobna. Przywo艂a艂a na twarz najuprzejmiejszy z u艣miech贸w.

- Przepraszam za nietaktown膮 odzywk臋. Z przyjemno艣ci膮 wyjd臋 z tob膮 co艣 zje艣膰. Pozw贸l tylko, 偶e zmieni臋 ubranie.

Po powrocie z pracy zamieni艂a roboczy str贸j na czysty, domowy, r贸wnie偶 niezbyt wytworny: drelichowe portki i spran膮 koszul臋 po ojcu.

- Mo偶esz i艣膰 tak, jak stoisz - zapewni艂. - Poinformowano mnie, 偶e w miejscowym pubie podaj膮 „wy艣mienite steki" - oznajmi艂 g艂osem Barbary Scott.

Wreszcie rozbawi艂 Jaz. Krztusi艂a si臋 ze 艣miechu, wk艂adaj膮c ci臋偶k膮 jesionk臋.

- Nigdy nie my艣la艂e艣 o aktorstwie? - zapyta艂a w drodze do samochodu.

- Nigdy. A ty? Czy od pocz膮tku chcia艂a艣 i艣膰 w 艣lady ojca? - Pospiesznie odwr贸ci艂 uwag臋 od swojej osoby.

- Tak. Mam ogrodnictwo we krwi. Uwielbiam zbiera膰 nasiona, piel臋gnowa膰 sadzonki tak jak moja babcia - ta, kt贸ra zaprojektowa艂a i stworzy艂a skalny ogr贸dek - przypomnia艂a z ci臋偶kim sercem.

Rozmowa o rodzinnych upodobaniach przypomnia艂a, 偶e nieznany nieprzyjaciel przypisywa艂 jej cechy matki. Nies艂usznie. By艂a to osoba samolubna, nieodpowiedzialna i kapry艣na. Jaz nie odnajdowa艂a w swoim charakterze 偶adnej z tych cech. Natychmiast zmieni艂a temat:

- Nie odpowiedzia艂e艣 na moje pytanie.

- W艂a艣ciwie nie - uci膮艂 kr贸tko z zagadkowym u艣miechem.

Zdecydowany ton 艣wiadczy艂 o tym, 偶e nadal nie zamierza tego robi膰.

Jaz stwierdzi艂a, 偶e skryte usposobienie Beau wcale jej nie przeszkadza, a nawet stanowi interesuj膮c膮 odmian臋. Nieliczni m臋偶czy藕ni, kt贸rych dot膮d spotyka艂a, nawet podczas randek m贸wili wy艂膮cznie o sobie. Nie okre艣la艂a w ten spos贸b dzisiejszego spotkania. Nie zna艂a nawet stanu cywilnego Beau Garretta. Co i tak nie mia艂o 偶adnego znaczenia. Dzieli艂a ich znaczna r贸偶nica wieku i 偶yciowych do艣wiadcze艅. Przez lata pracy w telewizji przebywa艂 w towarzystwie pi臋knych, wytwornych kobiet. Zaniedbana ogrodniczka nie wzbudzi艂a jego zachwytu. Ju偶 na pocz膮tku znajomo艣ci jasno wyrazi艂 dezaprobat臋 dla jej ubioru i stylu 偶ycia.

Podjechali pod budynek pubu. Beau wy艂膮czy艂 silnik.

- Odwagi, Jaz - zach臋ci艂. - Zapewniam ci臋, 偶e nie idziesz na kolacj臋 z 偶onatym cz艂owiekiem.

- Jak odgad艂e艣 moje obawy? - wykrztusi艂a prawie bez tchu.

- Nic trudnego. Sama ostrzega艂a艣 mnie przed z艂o艣liwymi j臋zykami. Kilka dni temu pyta艂a艣, czy sprowadz臋 rodzin臋. Pomy艣la艂em, 偶e nie chcesz zaszarga膰 sobie opinii - Urwa艂 - Przed laty mia艂em 偶on臋. P贸藕niej r贸wnie偶 nie prowadzi艂em pustelniczego 偶ywota, ale obecnie jestem sam - doko艅czy艂 zmienionym, nieco schrypni臋tym g艂osem.

Jaz docenia艂a jego takt. Faktycznie przera偶a艂a j膮 perspektywa ponownego znalezienia si臋 w centrum zainteresowania. Wystarczy艂o, 偶e jej rodzinne problemy przez lata stanowi艂y ulubiony temat dyskusji mieszka艅c贸w Aberton. Niepokoi艂o j膮 tylko, 偶e nowy znajomy bez trudu odgad艂, co j膮 dr臋czy, jakby mia艂a l臋k wypisany na twarzy.

- Chyba sprawiam wra偶enie zahukanej prowincjuszki - stwierdzi艂a ze smutkiem w drodze od samochodu do lokalu.

- Ale偶 sk膮d! Twoja prostolinijno艣膰 wnosi w moje 偶ycie powiew 艣wie偶o艣ci.

Weszli do gustownie urz膮dzonej sali z kominkiem w rogu. P艂on膮ce w nim polana o艣wietla艂y wn臋trze ciep艂ym blaskiem. Beau obrzuci艂 lokal uwa偶nym spojrzeniem.

- Nie przypuszcza艂em, 偶e jeszcze istniej膮 tak urocze knajpki - stwierdzi艂 z aprobat膮.

- A Stara Karczma w Londynie? Podobno serwuj膮 tam znakomite piwo - zaoponowa艂a z figlarnym u艣miechem. - Tutaj zreszt膮 te偶.

- Ej偶e. nie r贸b mi wstydu! - podchwyci艂 z szelmowskim b艂yskiem w oku. - Prze偶y艂em w stolicy trzydzie艣ci dziewi臋膰 lat.

Usiedli przy stoliku nieopodal kominka. Jaz odnosi艂a wra偶enie, 偶e w momencie ich przybycia przycich艂y rozmowy. Nie dziwi艂o jej to. Pojawienie si臋 znanej osobisto艣ci zawsze budzi sensacj臋.

- Dobry wiecz贸r, Jaz. Dawno ci臋 nie widzia艂em! - zawo艂a艂 na powitanie Tom, w艂a艣ciciel lokalu.

Powiedzia艂 szczer膮 prawd臋. Skromne, nieregularne dochody nie pozwala艂y Jaz na jadanie w restauracjach. Poza tym zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e obecno艣膰 samotnej kobiety nie robi w takich miejscach najlepszego wra偶enia. Towarzystwo znanego dziennikarza zapewni艂o jej 偶yczliwe przyj臋cie. Kilka os贸b pozdrowi艂o j膮 serdecznie. Beau przyni贸s艂 napoje i kart臋 da艅. Kiedy usiad艂, gwar rozm贸w ponownie przybra艂 na sile. Utwierdzi艂o to Jaz w przekonaniu, 偶e wzbudzili sensacj臋. Albo te偶 ona dosta艂a obsesji po otrzymaniu anonimu. Obserwowa艂a znajomych wyj膮tkowo uwa偶nie. Nie wyklucza艂a, 偶e gdzie艣 w pobli偶u siedzi nieznany prze艣ladowca. Beau pod膮偶y艂 za jej wzrokiem.

- Wygl膮daj膮 wyj膮tkowo sympatycznie - o艣wiadczy艂.

- I tacy w wi臋kszo艣ci s膮 - potwierdzi艂a. Usi艂owa艂a zapomnie膰 o obel偶ywym li艣cie i jego nieznanym autorze. Popatrzy艂a na menu. Na widok samych nazw takich jak „kurczak pieczony po domowemu" czy „ paszteciki z szynk膮" lecia艂a jej 艣linka. A ju偶 „sma偶ona pol臋dwica wo艂owa z podr贸bkami, grzybami i kr膮偶kami cebuli" stanowi艂a nieodpart膮 pokus臋. Nie pami臋ta艂a, kiedy ostatni raz pr贸bowa艂a podobnych rarytas贸w.

- Poprosz臋 makaron z warzywami. - Wybra艂a najta艅sz膮 potraw臋.

- Naprawd臋 to lubisz? - zapyta艂 z niedowierzaniem, jakby odgad艂, 偶e o wyborze zadecydowa艂a cena. Uni贸s艂 brwi. - Chyba nie jeste艣 wegetariank膮? Ja zam贸wi臋 stek z pol臋dwicy.

Jaz, podobnie jak wi臋kszo艣膰 nastolatek, rozwa偶a艂a kiedy艣 pomys艂 rezygnacji z potraw mi臋snych. W ko艅cu da艂a sobie spok贸j. Wystarczy艂 sam zapach sma偶onego boczku, by z艂ama艂a postanowienie. Spo偶ywanie dietetycznego dania, podczas gdy Beau b臋dzie pa艂aszowa艂 smakowite mi臋so, by艂oby dla niej prawdziw膮 tortur膮.

- Jem wszystko - wyzna艂a. - Nie chcia艂am tylko nadu偶ywa膰 twojej uprzejmo艣ci.

Beau nie zadawa艂 wi臋cej pyta艅. Poprosi艂 c贸rk臋 Toma, Sharon, kt贸ra us艂ugiwa艂a jako kelnerka, o dwa steki.

- Mi艂o z twojej strony - podzi臋kowa艂a Jaz, okropnie zak艂opotana po czym szybko zwr贸ci艂a si臋 do dziewczyny: - Jak tam przygotowania do 艣lubu?

- 艢wietnie - pad艂a lakoniczna odpowied藕. Kole偶anki zawsze okazywa艂y Jaz nieufno艣膰, gdy rozmowa dotyczy艂a cudzych m臋偶贸w czy narzeczonych, poniewa偶 jej matka uciek艂a z 偶onatym m臋偶czyzn膮. Jaz z ci臋偶kim sercem stwierdzi艂a, 偶e nadawca z艂o艣liwego anonimu wyrazi艂 tylko powszechn膮, jak偶e niesprawiedliw膮 opini臋. Sharon, smuk艂a blondynka w nieprawdopodobnie obcis艂ej, kr贸tkiej sp贸dnicy wychodzi艂a za trzy tygodnie za jednego z miejscowych farmer贸w. Nie ukrywa艂a rado艣ci, 偶e ma艂偶e艅stwo uwolni j膮 od nudnych obowi膮zk贸w.

Jaz po偶a艂owa艂a, 偶e w jej szafie wisz膮 g艂贸wnie spodnie. Postanowi艂a przy nast臋pnej okazji wyeksponowa膰 atuty w艂asnej sylwetki. W膮tpi艂a tylko, czy kiedykolwiek otrzyma ku temu okazj臋. Nie liczy艂a na ponowne zaproszenie.

Szorstki glos towarzysza wyrwa艂 j膮 z zamy艣lenia:

- Czemu zam贸wi艂a艣 warzywa, kiedy mia艂a艣 ochot臋 na stek?

- Nie chcia艂am wykorzystywa膰 twej hojno艣ci - powt贸rzy艂a zgodnie z prawd膮.

- Kto ci臋 wp臋dzi艂 w tak straszliwe kompleksy, 偶e wstydzisz si臋 nawet tak naturalnej rzeczy jak apetyt? - zapyta艂 z wyra藕n膮 dezaprobat膮.

- Radz臋 ci natychmiast pozrywa膰 znajomo艣ci z nieodpowiednimi osobami. Przy takich przyjacio艂ach nie potrzebujesz ju偶 wrog贸w - podsumowa艂 z odraz膮.

- Nie wydawaj pochopnych s膮d贸w. To sprawa wychowania. Od dzieci艅stwa uczono mnie skromno艣ci.

Nie przekona艂a go. Nadal patrzy艂 na ni膮 podejrzliwie.

- Przyjmij wi臋c do wiadomo艣ci, 偶e to ty mi wy艣wiadczasz przys艂ug臋. Nie cierpi臋 spo偶ywa膰 posi艂k贸w w samotno艣ci.

Uwierzy艂a mu. chocia偶 wcze艣niej twierdzi艂, 偶e poszukuje odosobnienia. Gdyby przyszed艂 sam, ka偶dy z go艣ci pr贸bowa艂by nawi膮za膰 bli偶sz膮 znajomo艣膰 ze znanym cz艂owiekiem. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e taka perspektywa mu nie odpowiada艂a. Jaz spr贸bowa艂a wprowadzi膰 swobodniejsz膮 atmosfer臋:

- W takim razie o艣miel臋 si臋 poprosi膰 o deser.

- Brawo! Teraz wierz臋, 偶e jutro zdo艂asz wraz ze mn膮 wykarczowa膰 przynajmniej cz臋艣膰 chaszczy!

Jaz zd膮偶y艂a ju偶 zapomnie膰, 偶e je kolacj臋 z pracodawc膮. Postanowi艂a na przysz艂o艣膰 pami臋ta膰, 偶e interesuj膮 go wy艂膮cznie jej kwalifikacje zawodowe.


ROZDZIA艁 SZ脫STY

Reszta wieczoru przebieg艂a w mi艂ej atmosferze. Jedyny mankament stanowi艂a nieustanna krz膮tanina Sharon. Przysz艂a m臋偶atka raz po raz podchodzi艂a tanecznym krokiem do stolika. Ze s艂odkim u艣miechem pyta艂a Beau o 偶yczenia, wra偶enia i zastrze偶enia. Wprost wychodzi艂a ze sk贸ry, 偶eby zwr贸ci艂 na ni膮 uwag臋. Pochwyciwszy chmurne spojrzenie Jaz, Beau stwierdzi艂 lekkim tonem, 偶e uwa偶a us艂u偶n膮 kelnerk臋 za wyj膮tkowo mi艂膮 dziewczyn臋. Jaz ocenia艂a j膮 zupe艂nie inaczej. Chodzi艂y razem do szko艂y. Po ucieczce matki to w艂o艣nie Sharon prze艣ladowa艂a j膮 w najbardziej wyrafinowany spos贸b. Nie wierzy艂a, 偶e z wiekiem wyszlachetnia艂a. Beau wyczu艂 jej przygn臋bienie. Popatrzy艂 na ni膮 z trosk膮.

- Przywyk艂em do takiego zachowania - wyja艣ni艂 zwi臋藕le. - Ludzie z niewiadomych przyczyn wierz膮, 偶e znajomo艣膰 z kim艣 popularnym ich samych opromieni s艂aw膮.

Jaz przypuszcza艂a raczej, 偶e to osza艂amiaj膮cy wygl膮d przyci膮ga ku niemu kobiety. Da艂a spok贸j ja艂owym rozwa偶aniom. Postanowi艂a ignorowa膰 zabiegi g艂upiutkiej kokietki. Jakiekolwiek przejawy zazdro艣ci narazi艂yby j膮 tylko na 艣mieszno艣膰. Beau wyra藕nie zaznaczy艂, 偶e funduje jej posi艂ek nie z powodu osobistego zainteresowania, tylko z dba艂o艣ci o fizyczn膮 kondycj臋 pracownicy. Jednak wrodzona uczciwo艣膰 kaza艂a jej wyprowadzi膰 go z b艂臋du:

- Nie doceniasz w艂asnej atrakcyjno艣ci. Sharon ci臋 prowokuje, poniewa偶 wpad艂e艣 jej w oko.

- Nawet mi co艣 takiego nie przysz艂o do g艂owy. - Delikatnie uj膮艂 Jaz pod brod臋 i odwr贸ci艂 jej twarz ku sobie. Pos艂a艂 jej drwi膮ce spojrzenie.

Mimo 偶e lubi艂 sprawia膰 wra偶enie pewnego siebie twardziela, Jaz wierzy艂a, 偶e pod nieprzyst臋pn膮 mask膮 ukrywa wra偶liw膮, ludzk膮 twarz. W swoim programie zadawa艂 go艣ciom trudne pytania, bez skrupu艂贸w demaskowa艂 ich s艂abostki. Przypuszcza艂a jednak, 偶e skrywa w sercu znacznie wi臋cej 偶yczliwo艣ci wobec 艣wiata, ni偶 wskazywa艂by na to jego telewizyjny wizerunek. Przekona艂 j膮 o tym dotyk ciep艂ej d艂oni na twarzy. Coraz bardziej go lubi艂a. Wino, do kt贸rego nie przywyk艂a, zacz臋艂o uderza膰 do g艂owy. Pe艂ny 偶o艂膮dek, 偶ar kominka, a przede wszystkim towarzystwo wyj膮tkowo atrakcyjnego m臋偶czyzny wprawi艂y j膮 w dobry nastr贸j.

Beau zajrza艂 jej g艂臋boko w oczy.

- Powinienem zapyta膰 na samym pocz膮tku, czy nasze spotkanie nie zrani czyich艣 uczu膰.

- Nie - wykrztusi艂a.

- A by艂 kiedykolwiek kto艣 taki?

Jaz energicznie pokr臋ci艂a g艂ow膮. Nie rozumia艂a, do czego zmierza. Usta Beau wykrzywi艂 ironiczny grymas.

- To potwierdza moj膮 tez臋, 偶e w Aberton brakuje m臋偶czyzn z krwi i ko艣ci. Na przyj臋ciu u Madelaine przewa偶a艂y kobiety. W dodatku te niezam臋偶ne, z gospodyni膮 na czele, najwyra藕niej nawet we mnie widzia艂y doskona艂y materia艂 na m臋偶a.

Jaz uwa偶a艂a, 偶e w艂a艣ciwie go oceni艂y. Natychmiast przegna艂a niestosown膮 my艣l. By艂a wdzi臋czna, 偶e ostrzeg艂 j膮 w por臋. Wiedzia艂a ju偶, jak dalej post臋powa膰. Jakakolwiek forma kokieterii zepchn臋艂aby j膮 do tej samej, tak bardzo pogardzanej kategorii, co inne wolne mieszkanki wioski. 呕a艂owa艂a tylko, 偶e Beau nie polubi艂 sympatycznej wdowy. Po ucieczce matki tylko ona jedna okaza艂a Jaz 偶yczliwo艣膰.

- Biedna Madelaine - westchn臋艂a. - To przemi艂a osoba, nieprawda偶?

- Och, wyj膮tkowo - potwierdzi艂 piskliwym g艂osem, na艣laduj膮c spos贸b m贸wienia czterdziestopi臋cioletniej pi臋kno艣ci. Uni贸s艂 szklank臋 i szybko zmieni艂 temat: - Faktycznie daj膮 tu niez艂e piwo.

Zaskoczona nag艂ym zako艅czeniem dyskusji Jaz szuka艂a przyczyn jego niech臋ci. Odnosi艂a wra偶enie, 偶e Sharon r贸wnie偶 nie zaskarbi艂a sobie sympatii Beau. Prawdopodobnie wzmianka o kobietach szukaj膮cych m臋偶a stanowi艂a zakamuflowane ostrze偶enie przed zaanga偶owaniem emocjonalnym. Albo te偶 dawa艂 Jaz do zrozumienia, 偶e nie powinna obdarza膰 obydwu znajomych zbyt wielkim zaufaniem. Nag艂e wtargni臋cie Dennisa Davisa, jeszcze w kombinezonie roboczym, uniemo偶liwi艂o jej rozszyfrowanie sensu zagadkowych komentarzy. Nierzetelny fachowiec, r贸wie艣nik jej ojca, pozdrowi艂 ich z daleka tak g艂o艣no, 偶e wszyscy konsumenci zwr贸cili g艂owy w ich kierunku. Szanse na to, 偶e ktokolwiek przeoczy艂 ich obecno艣膰 w lokalu, zmala艂a do zera. Jaz by艂a pewna, 偶e nast臋pnego dnia we wsi zahuczy od spekulacji, co te偶 robi艂a c贸rka Janie i Johna Logan贸w w towarzystwie znanego dziennikarza. Beau powita艂 przybysza zdawkowym skinieniem g艂owy.

- Wpad艂em tylko na piwo w drodze z pracy - wyja艣ni艂 nowo przyby艂y, bynajmniej nie zra偶ony ch艂odnym przyj臋ciem.

- Czy偶by? - Beau uni贸s艂 brwi do g贸ry. - Dwie godziny temu spakowa艂e艣 wszystkie narz臋dzia.

- Nie spos贸b pracowa膰 w ciemno艣ciach na dachu - odpar艂 robotnik. - Za to w 艣rodku pozosta艂o jeszcze wiele do zrobienia.

Akurat we wn臋trzu Jaz nie zauwa偶y艂a najmniejszych nawet post臋p贸w. Doskonale wiedzia艂a, 偶e ledwie pracodawca zejdzie Dennisowi z oczu, wyrusza on w odwiedziny do pewnej m臋偶atki z odleg艂ej o osiem kilometr贸w wioski. Najwyra藕niej taki uk艂ad bardzo mu odpowiada艂. Beau, zamieszka艂y w Aberton od niedawna, bez trudu odgad艂, 偶e to nie zapa艂 do pracy powstrzyma艂 robotnika przed wcze艣niejszym odwiedzeniem gospody.

- Nie b臋dziemy ci臋 zatrzymywa膰 - podkre艣li艂 z naciskiem. - Mi艂ego wypoczynku.

Dennis z oci膮ganiem odszed艂 w kierunku wolnego stolika. Gdy zostali sami. Jaz wyrazi艂a obaw臋, 偶e Dennis rozg艂osi wszem i wobec nowin臋 o spotkaniu i doda w艂asny, zgo艂a fa艂szywy komentarz.

- No i dobrze - skwitowa艂 Beau. - Mam nadziej臋, 偶e odstraszy ode mnie potencjalne kandydatki do ma艂偶e艅stwa.

Nie艣wiadomie urazi艂 uczucia Jaz. Nie 偶ywi艂a wobec niego 偶adnych z艂udze艅, ale rola tarczy ochronnej nie przynosi艂a jej zaszczytu.

- 艁adnie to pokazywa膰 wielbicielkom plecy? - za偶artowa艂a, 偶eby ukry膰 przygn臋bienie.

- Prz贸d nie wygl膮da zbyt efektownie - przypomnia艂 oschle.

- Je偶eli blizna uniemo偶liwia ci prowadzenie programu, pomy艣l o operacji plastycznej.

- W niczym mi nie przeszkadza - odburkn膮艂 gniewnie. - Je偶eli zjad艂a艣, proponuj臋, 偶eby艣my ju偶 poszli. - Odsun膮艂 talerz, wsta艂 i ruszy艂 ku drzwiom.

- Dzi臋kuj臋 za pocz臋stunek. Wr贸c臋 piechot膮 - zaproponowa艂a.

- Wolne 偶arty!

- Aberton to nie Londyn. Nic mi tu nie grozi. - zapewni艂a.

- Ostro偶no艣膰 nigdy nie zawadzi, ale chodzi艂o mi o co艣 innego - powiedzia艂.

- O co?

Bez s艂owa wyszed艂 na zewn膮trz. Pod膮偶y艂a za nim. 呕a艂owa艂a z ca艂ego serca, 偶e go urazi艂a. Po raz pierwszy od niepami臋tnych czas贸w sp臋dzi艂a tak mi艂y wiecz贸r. Gor膮czkowo my艣la艂a, jak przywr贸ci膰 pogodny nastr贸j. Beau dopiero na parkingu udzieli艂 jej wyja艣nienia:

- Wygl膮dasz na wyczerpan膮. Nie przesz艂aby艣 nawet kilometra. Je偶eli porz膮dnie nie wypoczniesz, nie sko艅czysz porz膮dk贸w w ogrodzie przed up艂ywem tygodnia.

Znowu to samo! Nadal w膮tpi艂 w mo偶liwo艣ci Jaz mimo wszystkich pochlebnych opinii, jakie us艂ysza艂. Kolejny gest mi艂osierdzia nie poprawi艂 jej humoru. Nie znosi艂a lito艣ci. G艂o艣no wyrazi艂a dezaprobat臋 wobec korzystania z dobroczynno艣ci. Zamiast odpowiedzi us艂ysza艂a wysoki g艂os Madelaine, kt贸ra w艂a艣nie wysiad艂a ze swego jaguara:

- Jak mi艂o ci臋 widzie膰, Beau! Ciebie, Jaz, r贸wnie偶. P贸jdziecie z nami na kolacj臋? - zaproponowa艂a z entuzjazmem. B艂臋kitne oczy promienia艂y szcz臋艣ciem.

- Ju偶 jedli艣my - mrukn膮艂 Beau. Podszed艂 do Jaz i uj膮艂 j膮 pod rami臋.

- Wielka szkoda. Mo偶e chocia偶 si臋 czego艣 napijemy? - nie dawa艂a za wygran膮.

Major wysiad艂 z samochodu i do艂膮czy艂 do towarzystwa. Popar艂 propozycj臋 wdowy bez wi臋kszego entuzjazmu. Chocia偶 sze艣膰dziesi臋ciopi臋cioletni m臋偶czyzna mieszka艂 w Aberton od dwudziestu lat, nikt nie potrafi艂 powiedzie膰, czy rzeczywi艣cie s艂u偶y艂 w wojsku i w jakiej formacji. Zawsze nosi艂 starannie odprasowane cywilne ubrania, do tego wojskowy krawat, zwi膮zany 艣ci艣le pod szyj膮, jak nakazywa艂 regulamin. Jego z艂otow艂osa partnerka wygl膮da艂a w jasnym, jedwabnym kostiumie od dobrego projektanta jak porcelanowa laleczka. Jaz popatrzy艂a z odraz膮 na w艂asne, znoszone ubranie.

- Nie mo偶emy wam towarzyszy膰. Obowi膮zki czekaj膮 - Beau odrzuci艂 zaproszenie, nie pytaj膮c Jaz o zdanie.

- Jakie? - zainteresowa艂a si臋 Madelaine.

- W moim fachu zawsze jest co艣 do zrobienia na przedwczoraj - wtr膮ci艂a Jaz do艣膰 og贸lnikowo, lecz zgodnie z prawd膮. - Mo偶e nast臋pnym razem - spr贸bowa艂a zatuszowa膰 nieprzyjemny wyd藕wi臋k odmowy Beau.

- Oczywi艣cie - podchwyci艂 major rado艣nie. Jaz wsp贸艂czu艂a mu serdecznie. Z pewno艣ci膮

liczy艂 na romantyczny wiecz贸r we dwoje z dwadzie艣cia lat m艂odsz膮 wybrank膮. Od dawna zabiega艂 o jej wzgl臋dy bez widocznego rezultatu. Powabna, zamo偶na wd贸wka przyjmowa艂a jego zaproszenia tylko wtedy, gdy okoliczno艣ci wymaga艂y przybycia z osob膮 towarzysz膮c膮. Traktowa艂a sympatycznego, lecz nudnawego staruszka jak nieszkodliwego ramola. Jaz nawet j膮 rozumia艂a. Nie pasowali do siebie pod 偶adnym wzgl臋dem.

Madelaine po偶egna艂a ich wylewnie. Stan臋艂a na palcach i poca艂owa艂a nowego znajomego w policzek. Nast臋pnie powt贸rzy艂a t臋 sam膮 procedur臋 wobec Jaz. Niedobrana pani znik艂a w drzwiach lokalu.

- Nie wiem, co mnie przera偶a w tej kobiecie - wyzna艂 Beau. - Niby 艂adna i sympatyczna, a ilekro膰 j膮 widz臋, mam ochot臋 zwia膰 gdzie pieprz ro艣nie.

- Tch贸rz! - zachichota艂a Jaz, potrz膮saj膮c z niedowierzaniem g艂ow膮. Intuicja m贸wi艂a jej, 偶e zdradzi艂 swe prawdziwe odczucia.

- 艢wi臋ta prawda! - potwierdzi艂. - Uciek艂em na odludzie przed drapie偶nymi Kobietami tylko po to, 偶eby mnie 艣ciga艂y nast臋pne.

Wsiedli do samochodu. Beau zapali艂 silnik. Ruszyli w stron臋 domu Jaz. Zastanawia艂a si臋, jak Beau j膮 postrzega. Na pewno nie jak drapie偶nika. Mo偶e nawet wcale nie widzia艂 w niej kobiety. Raczej dziewczynk臋, m艂odsz膮 siostrzyczk臋, wymagaj膮c膮 opieki. I dobrze. Nie zagra偶a艂a jego niezale偶no艣ci. Rozbite ma艂偶e艅stwo rodzic贸w podkopa艂o jej wiar臋 w sta艂o艣膰 zwi膮zk贸w ma艂偶e艅skich. Po koszmarze, kt贸ry prze偶y艂a, nie ufa艂a ju偶 nikomu. A jednak skrycie, w tajemnicy przed sob膮 sam膮 t臋skni艂a za zachwyconym spojrzeniem m臋偶czyzny. Po cichu 偶a艂owa艂a, 偶e Beau Garrett ani razu nie popatrzy艂 na ni膮 w ten spos贸b.

- A jednak czekaj膮 ci臋 tu jakie艣 obowi膮zki - zagadn臋艂a.

- Sk膮d偶e! Wymy艣li艂em pierwszy lepszy pretekst, 偶eby sp艂awi膰 Dziwn膮 Par臋.

- Wcale nic s膮 par膮 - zaprotestowa艂a z wrodzonej uczciwo艣ci. S膮dzi艂a, 偶e atrakcyjna wdowa wola艂aby uchodzi膰 za woln膮 w oczach tak znakomitego kandydata na m臋偶a, za jakiego uzna艂a Beau.

- Madelaine to najsympatyczniejsza osoba, jak膮 znam. Uwa偶a majora za nieszkodliwego dziwaka.

- Rozumiem. 艁askawie przyjmuje zaproszenia jedynie z dobroci serca.

- Twoja ironia graniczy z grubia艅stwem. - By艂a oburzona, 偶e urz膮dza sobie kpiny z ludzi, kt贸rych prawie nie zna.

Wsp贸艂czu艂a go艣ciom jego programu. Krytycy ch贸rem wychwalali „bezkompromisow膮 postaw臋" redaktora Garretta. Jeden z dziennikarzy napisa艂 nawet z zachwytem., 偶e "wymusza zeznania." od najbardziej skrytych rozm贸wc贸w, co oznacza艂o, 偶e nie szanuje niczyich uczu膰. Mo偶e zreszt膮 nic wyrz膮dza艂 im wielkiej krzywdy. Zwykle zaprasza艂 silne, kontrowersyjne osobowo艣ci.

- C贸偶, nigdy nic zabiega艂em o niczyje wzgl臋dy

- wyzna艂 bez cienia wstydu. - Widz臋, 偶e po dzisiejszym wieczorze uzna艂a艣 mnie za wyj膮tkowo zgry藕liwego typa.

- Mo偶e nawet wcze艣niej - odparowa艂a roze藕lona.

- W takim razie jeszcze jedna zniewaga nie zaszkodzi mojej reputacji - zadrwi艂.

Jaz czeka艂a na kolejn膮 z艂o艣liw膮 uwag臋 pod swoim lub cudzym adresem. Nic takiego nie nast膮pi艂o. Beau przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i gwa艂townie, nami臋tnie poca艂owa艂 w usta. Czu艂a w tym momencie wszystko pr贸cz urazy: zdumienie, oczarowanie, s艂odycz, a przede wszystkim przyjemne ciep艂o w ca艂ym ciele. Ca艂kowicie podda艂a si臋 jego woli. Mog艂aby tak trwa膰 godzinami w stanie b艂ogiego zawieszenia pomi臋dzy niebem a ziemi膮. Niestety Beau zupe艂nie nieoczekiwanie odchyli艂 g艂ow臋. Odsun膮艂 j膮 od siebie delikatnym, lecz stanowczym ruchem. Westchn臋艂a cichutko, rozczarowana.

- Twoje usta prowokuj膮 do poca艂unk贸w - powiedzia艂 jakby na usprawiedliwienie. Po艂o偶y艂 obie r臋ce na kierownicy. - A teraz zmykaj,' zanim przyjdzie mi do g艂owy co艣 jeszcze gorszego.

Jaz bez s艂owa wysz艂a z samochodu. Wskutek oszo艂omienia uczyni艂a to w wyj膮tkowo niezgrabny spos贸b. Pospieszy艂a ku drzwiom, nie obejrzawszy si臋 za znikaj膮cym z nadmiern膮 pr臋dko艣ci膮, samochodem.

Nie bardzo rozumia艂a, co j膮 spotka艂o. Do艣wiadczonemu, przystojnemu gwiazdorowi z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie brakowa艂o ciekawszych okazji do flirtu. Raczej nie pr贸bowa艂 ca艂owa膰 ka偶dej napotkanej dziewczyny o wyzywaj膮cych ustach. Czemu wi臋c w艂a艣nie j膮 wybra艂? Natychmiast odrzuci艂a najprostsze wyja艣nienie, 偶e mu si臋 spodoba艂a. W przypadku tak z艂o偶onej osobowo艣ci logiczne rozumowanie prowadzi艂o donik膮d. Dosz艂a tylko do jednego wniosku: lepiej unika膰 zbyt bliskich kontakt贸w z atrakcyjnym pracodawc膮, inaczej czekaj膮 j膮 nieprzewidziane k艂opoty.

Mia艂a kompletny zam臋t w g艂owie. Dopiero znacznie p贸藕niej, tu偶 przed za艣ni臋ciem przypomnia艂a sobie o z艂o艣liwym anonimie. Brak艂o jej si艂, 偶eby wsta膰 i go zniszczy膰. Postanowi艂a zrobi膰 to rano.


ROZDZIA艁 SI脫DMY

Oko艂o dwudziestej pierwszej gwa艂towne pukanie do drzwi wyci膮gn臋艂o Jaz spod prysznica. Pospiesznie narzuci艂a p艂aszcz k膮pielowy, owin臋艂a mokre w艂osy r臋cznikiem. Zaniem贸wi艂a z wra偶enia, gdy ujrza艂a na schodach Beau Garretta. Nie widzia艂a go od poprzedniego wieczoru.

- Wyt艂umacz mi, co si臋 z tob膮 dzieje? - za偶膮da艂 od progu.

Jaz nie rozumia艂a, o co mu chodzi. O nieszcz臋snym anonimie nie wiedzia艂 nikt pr贸cz niej i nadawcy. Zniszczy艂a go z samego rana. Nierozwi膮zana zagadka oraz wspomnienie wieczornego poca艂unku rozprasza艂y j膮 nieco podczas pracy, ale Beau nic widzia艂 ani jej roztargnienia, ani czerwonych z niewyspania oczu. Przebywa艂 poza domem przez ca艂y dzie艅. Kiedy przyjecha艂a, nie zasta艂a range - rovera na podje藕dzie. W chwili obecnej przeszkadza艂o jej jedynie, 偶e pracodawca ogl膮da j膮 w r臋czniku na g艂owie.

- Nie mam 偶adnych problem贸w poza niekompletnym strojem - wykrztusi艂a. - Wejd藕, prosz臋. Poczekaj w salonie, a偶 si臋 ubior臋.

Beau kiwn膮艂 g艂ow膮 na znak zgody. Nieufne spojrzenie wyra藕nie m贸wi艂o, 偶e nie wierzy jej s艂owom. Uwa偶nie obejrza艂 niewielki hol, po czym pod膮偶y艂 we wskazanym kierunku. Jaz pop臋dzi艂a na g贸r臋 co si艂 w nogach. Dopiero gdy w艂o偶y艂a d偶insy i koszul臋, odzyska艂a nieco pewno艣ci siebie. Nie do ko艅ca. Beau onie艣miela艂 j膮 po wczorajszym poca艂unku i p贸藕niejszej ucieczce jeszcze bardziej ni偶 do tej pory. Od rana my艣la艂a, jak spojrzy mu w oczy nast臋pnego dnia. Na jego widok zawsze brakowa艂o jej tchu, a serce przyspiesza艂o. Zebra艂a ca艂膮 odwag臋, 偶eby wr贸ci膰 na d贸艂.

Ciep艂y blask ognia nadawa艂 skromnemu pokoikowi do艣膰 przytulny wygl膮d. Ca艂e umeblowanie stanowi艂a sofa, jedno krzes艂o i st贸艂, zawalony stert膮 czasopism ogrodniczych. Beau sta艂 przy piecu. W zamy艣leniu patrzy艂 w ogie艅. Najwyra藕niej co艣 go dr臋czy艂o. Dopiero po kilku sekundach wyczu艂 obecno艣膰 drugiej osoby. Odwr贸ci艂 w jej kierunku zatroskan膮 twarz. Na widok gospodyni wyda艂 westchnienie ulgi.

- Wygl膮da na to, 偶e ju偶 lepiej si臋 czujesz?

- O, tak - potwierdzi艂a z rumie艅cem na policzkach. - Co mog臋 dla ciebie zrobi膰?

- Tego typu pytania mog膮 ci臋 wp臋dzi膰 w k艂opoty - zauwa偶y艂 z szelmowskim u艣miechem. Na widok niepewnej miny Jaz natychmiast spowa偶nia艂. - Na pocz膮tek chcia艂bym ci臋 prosi膰 o wyja艣nienie paru kwestii. Co oznaczaj膮 niewybredne aluzje Dennisa Davisa pod twoim adresem? Czemu pani Scott tak wylewnie dzi臋kowa艂a mi, 偶e zaopiekowa艂em si臋 "nieszcz臋sn膮 Jaz"? Dlaczego Betty Booth r贸wnie偶 sk艂ada艂a mi wyrazy wdzi臋czno艣ci? I wreszcie dlaczego Madelaine Wilder wpad艂a do mnie „przejazdem", 偶eby wyrazi膰 ubolewanie, 偶e nie do艂膮czyli艣my do nich wczoraj? Przy okazji nie omieszka艂a nadmieni膰, 偶e „biedna Jaz" powinna sobie jak najszybciej znale藕膰 odpowiedniego ch艂opca. - Wykrzywi艂 usta w grymasie odrazy. Przez ca艂y czas obserwowa艂 gospodyni臋 spod wp贸艂przymkni臋tych powiek. - Nale偶y przypuszcza膰, 偶e nie mnie mia艂a na my艣li - dorzuci艂 na koniec i nieweso艂ym u艣miechem.

Jaz poblad艂a. Wierzy艂a, 偶e znajomi dobrze jej 偶ycz膮, by艂o jej przykro, 偶e nawet przed nowo przyby艂ym nie ukrywaj膮 politowania. Zwil偶y艂a j臋zykiem wyschni臋te wargi. Zaproponowa艂a mu co艣 gor膮cego do picia. Podobnie jak ojciec nie kupowa艂a alkoholu, Czasami wypija艂a tylko szklaneczk臋 wina z przyjaci贸艂mi.

- Poprosz臋 o kaw臋. I tak nie mam nic lepszego do roboty. - Wzruszy艂 ramionami, nic spuszczaj膮c wzroku z twarzy Jaz.

- Dzi臋ki za komplement - mrukn臋艂a, rozdra偶niona.

- Je偶eli 艂akniesz pochlebstw, trafi艂a艣 pod niew艂a艣ciwy adres - odpar艂 z chmurn膮 min膮.

Jaz wysz艂a do kuchni zagotowa膰 wod臋, a przede wszystkim och艂on膮膰 po tym, co przed chwil膮 us艂ysza艂a. Dra偶ni艂a j膮 niedyskrecja mieszka艅c贸w Aberton. Wiele ju偶 z jej powodu ucierpia艂a.

- Czy proboszcz i jego 偶ona byli rodzicami twego taty czy mamy? - us艂ysza艂a od progu g艂os go艣cia.

Podszed艂 cicho jak kot, nie wiadomo kiedy. O ma艂o nie wypu艣ci艂a kubka z r臋ki. Odwr贸ci艂a g艂ow臋. Pot臋偶na sylwetka niemal wype艂nia艂a ca艂膮 woln膮 przestrze艅 ma艂ej kuchenki.

- Mamy - odpowiedzia艂a z oci膮ganiem. - Czemu pytasz?

- Ot tak, z ciekawo艣ci. Nie przypuszcza艂em, 偶eby syn duchownego wybra艂 sobie tak ci臋偶ki zaw贸d - wyja艣ni艂 bezbarwnym g艂osem.

Jaz pochwyci艂a badawcze spojrzenie szarych oczu. Nadal prowadzi艂 prywatne 艣ledztwo. Absolutnie nie wygl膮da艂 na cz艂owieka, usposobionego do swobodnej pogaw臋dki. Zastanawia艂a si臋, jak zareagowa艂by na wie艣膰, 偶e jej matka zerwa艂a z rodzinn膮 tradycj膮 w znacznie bardziej radykalny spos贸b. Roze艣mia艂a si臋 nieweso艂o.

- Nie wszystkie dzieci id膮 w 艣lady rodzic贸w - wyja艣ni艂a do艣膰 og贸lnikowo.

- Opowiedz, prosz臋, o swoim dzieci艅stwie. Ciekaw jestem, jak te偶 duchowni wychowuj膮 dzieci i wnuki.

Jaz przeklina艂a jego dociekliwo艣膰. Dziecinne lata nie pozostawi艂y w jej pami臋ci mi艂ych wspomnie艅.

- Straszliwa nuda, nie ma o czym m贸wi膰! Dziadkowie wymagali ode mnie doskona艂o艣ci we wszystkich dziedzinach. A dzieciaki ze wsi nieustannie dokucza艂y uk艂adnej dziewczynce.

Nie doda艂a, 偶e najwi臋cej przykro艣ci dozna艂a od d艂ugonogiej Sharon. Poniewa偶 rodzice byli nieustannie zaj臋ci, cz臋sto podrzucali c贸rk臋 na plebani臋. Sp臋dza艂a tam ka偶de wakacje i prawie wszystkie wolne dni w ci膮gu roku szkolnego. Pastor i jego 偶ona bardzo kochali jedyn膮 wnuczk臋. Dok艂adali wszelkich stara艅, 偶eby wychowa膰 ja na warto艣ciowego cz艂owieka. Niestety w najmniejszym stopniu nie rozumieli potrzeb dziecka. Jaz wspomina艂a tamte czasy jak koszmarny sen.

Beau dostrzeg艂 jej przygn臋bienie. Pokiwa艂 g艂ow膮 ze zrozumieniem.

- Wyobra偶am sobie, 偶e nie by艂o ci lekko.

- Mog艂am trafi膰 gorzej - zby艂a s艂owa wsp贸艂czucia wzruszeniem ramion. Postawi艂a kubki i dzbanuszki na tacy. - M贸g艂by艣 otworzy膰 mi drzwi? - poprosi艂a z pozornie beztroskim u艣miechem.

Spe艂ni艂 jej pro艣b臋 z dziwnym b艂yskiem w oku. Weszli do niewielkiej jadalni.

- Jak tu przytulnie - pochwali艂. - Szkoda, 偶e nie kupi艂em sobie starej wiejskiej chaty zamiast tego upiornego domostwa.

- 呕a艂uj raczej, 偶e nie zosta艂e艣 w Londynie. Nie pasujesz do tutejszego 艣rodowiska. - Wr臋czy艂a mu kubek z kaw膮, podsun臋艂a dzbanuszek i cukiernic臋, po czym usiad艂a w fotelu. - Wyja艣nij, czemu zdecydowa艂e艣 si臋 zamieszka膰 na wsi. Tylko bez 偶adnych wykr臋t贸w - ostrzeg艂a. Robi艂a, co mog艂a, 偶eby zapomnia艂 o niewygodnych pytaniach, kt贸re 艣ci膮gn臋艂y go do jej domu o tak p贸藕nej porze.

Go艣膰 usiad艂 na sofie. Wla艂 sobie troch臋 艣mietanki do kawy. Po cukier nie si臋gn膮艂. Bez po艣piechu upi艂 艂yk napoju. Szare oczy obserwowa艂y Jaz z uwag膮.

- Powiem prosto z mostu. - Zrobi艂 efektown膮 pauz臋. - Pilnuj swojego nosa, Jaz. I wyt艂umacz wreszcie, w jaki spos贸b zas艂u偶y艂a艣 sobie na tyle wsp贸艂czucia, 偶e przyjaciele traktuj膮 wsp贸lny wypad do knajpy jak akt mi艂osierdzia z mojej strony.

Jaz poj臋艂a, 偶e 偶adne wybiegi nie zamydl膮 oczu dociekliwego redaktora. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e mieszka艅cy Aberton nadal patrz膮 na ni膮 z politowaniem z powodu pami臋tnego skandalu sprzed lat. Wtedy te偶 nie u艂atwiali jej 偶ycia. Ucieczka matki i rozg艂os z ni膮 zwi膮zany odebra艂y spok贸j jej samej, ojcu i dziadkom. Pu艣ci艂a w niepami臋膰 dramatyczne wydarzenia tak szybko, jak jej na to pozwolono. Nie my艣la艂a o nich wi臋cej a偶 do czasu, gdy przybysz z wielkiego 艣wiata u艣wiadomi艂 jej, 偶e szepty za plecami nigdy nie ucich艂y.

- Normalna rzecz. We wszystkich ma艂ych spo艂eczno艣ciach ludzie wtykaj膮 nos w nic swoje sprawy. Wr臋cz uwielbiaj膮 dawa膰 innym dobre rady. - Wyruszy艂a ramionami.

- Co wcale nie wyja艣nia, czemu Dennis Davis tr膮ca艂 mnie 艂okciem jak kompana od kielicha i wypowiada艂 niezbyt eleganckie uwagi.

Jaz o ma艂o nie zemdla艂a. Czu艂a, jak krew odp艂ywa jej z twarzy. Dennis nigdy nie ukrywa艂 pogardy dla matki ani niech臋ci do c贸rki. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 wierzy艂 w prawdziwo艣膰 porzekad艂a o dziedziczeniu cech charakteru. Czy偶by znalaz艂a autora anonimu? Przypomnia艂a sobie, 呕e Dennis posiada komputer. Nie stanowi艂o to 偶adnego dowodu. Prawie ka偶dy we wsi mia艂. z wyj膮tkiem jej ornej. I prawie ka偶dy traktowa艂 j膮 z r贸wn膮 nieufno艣ci膮, po tym jak powszechnie uznano Janie Logan za kobiet臋 upad艂膮, m臋偶czy藕ni zacz臋li czyni膰 Jaz obra藕liwe propozycje. 呕aden m艂ody cz艂owiek nie wi膮za艂 z ni膮 plan贸w na przysz艂o艣膰, natomiast wielu pr贸bowa艂o nawi膮za膰 romans. Z 偶elazn膮 konsekwencj膮 odprawia艂a natr臋t贸w, nie szcz臋dz膮c ostrych s艂贸w. W ko艅cu dali jej spok贸j. Co nie oznacza艂o, 偶e zmienili zdanie.

- Och, Dennis uwa偶a si臋 za 艣wiatowca. Ciebie te偶. Dlatego pozwoli艂 sobie na odrobin臋 poufa艂o艣ci - zbagatelizowa艂a spraw臋.

- Co艣 przede mn膮 ukrywasz.

- Ty r贸wnie偶, ale ja nie narzekam - wytkn臋艂a.

- Co ci臋 interesuje? - zapyta艂 Beau ze znudzon膮 min膮.

Poniewa偶 Jaz tylko patrzy艂a na niego z uraz膮, poprawi艂 si臋 w fotelu, upi艂 艂yk kawy i rozpocz膮艂 opowie艣膰 takim tonem, jakby udziela艂 wywiadu namolnemu dziennikarzowi:

- Mam trzydzie艣ci dziewi臋膰 lat. Jestem jedynakiem. Oboje rodzice 偶yj膮. Mieszkaj膮 w Surrey. Sko艅czy艂em szko艂臋 z internatem w Winchester, a potem nauki polityczne na uniwersytecie w Cambridge. - M贸wi艂 powoli, rozwlekle, z przerwami.

- Po studiach porzuci艂em polityk臋 dla dziennikarstwa. Od dwudziestu lat pracuj臋 w telewizji, je艣li ju偶 koniecznie chcesz wiedzie膰 - zako艅czy艂.

Jaz w niesko艅czono艣膰 czeka艂a na dalszy ci膮g. Bez skutku. Oficjalny, zwi臋z艂y 偶yciorys w艂a艣ciwie nie przybli偶y艂 jej postaci nowego znajomego. W ko艅cu poj臋艂a, 偶e nic wi臋cej nic us艂yszy. Westchn臋艂a z rezygnacj膮.

- Niewiele uzyska艂am - podsumowa艂a.

- Zdrad藕 chocia偶, czemu zamieszka艂e艣 tak daleko od miejsca pracy.

- Nic pracuj臋 w Londynie - uci膮艂.

- Chyba nie przeniesiono studia telewizyjnego do innego miasta? - wypali艂a bez zastanowienia.

- Znam ci臋 wprawdzie od niedawna, ale nie pos膮dzam o brak inteligencji - odparowa艂.

Jaz poczerwienia艂a. W pe艂ni zas艂u偶ona reprymenda zawiera艂a ukryty komplement. Poczu艂a ciep艂o w okolicy serca. Przez jej g艂ow臋 z zawrotn膮 pr臋dko艣ci膮 mkn臋艂y cale 艂awice sprzecznych my艣li.

W ko艅cu z tego zam臋tu wy艂oni艂o si臋 jedno straszliwe podejrzenie, kt贸re powstrzyma艂o Jaz od dalszej indagacji:

Od chwili wypadku, to jest od czterech miesi臋cy, telewizja nie nadawa艂a wywiad贸w Beau Garretta. On sam twierdzi艂 wprawdzie, 偶e blizna na twarzy mu nie przeszkadza, co nie oznacza艂o, 偶e szefowie zaakceptowali naznaczony skaz膮 wizerunek idola. Czy偶by zwolnili utalentowanego dziennikarza z tak b艂ahego powodu? Czy uwa偶ali widz贸w za bezduszny mot艂och?


ROZDZIA艁 脫SMY

Beau odwr贸ci艂 do 艣wiat艂a zraniony policzek. Szrama wygl膮da艂a okropnie. Z czasem zblednie, pozostanie po niej ledwie widoczna, srebrzysta linia. Jaz w膮tpi艂a, czy dyrekcja studia telewizyjnego zechce czeka膰 tak d艂ugo na zako艅czenie rekonwalescencji. Oburza艂o j膮 takie instrumentalne podej艣cie do cz艂owieka, a przede wszystkim traktowanie widowni jak zgrai nieczu艂ych idiot贸w.

- No i co o tym my艣lisz?

Wzburzenie odebra艂o Jaz mow臋, 偶al 艣ciska艂 za gard艂o. Nienawidzi艂a bezwzgl臋dnego 艣wiata medi贸w. Je偶eli zwolniono ulubie艅ca publiczno艣ci tylko z powodu defektu urody, 偶adne s艂owa wsp贸艂czucia nie mog艂y zrekompensowa膰 mu straty. Jakikolwiek komentarz rozdrapa艂by tylko niezabli藕nion膮 ran臋 w sercu. Bystre oko dziennikarza uwa偶nie 艣ledzi艂o zmiany na jej twarzy. Nagle wsta艂.

- Chyba ju偶 p贸jd臋. Przyznaj臋, 偶e liczy艂em na wi臋cej szczero艣ci z twojej strony - stwierdzi艂 z kwa艣n膮 min膮.

Jaz odczuwa艂a dok艂adnie takie samo rozczarowanie. Oficjalny 偶yciorys nie pom贸g艂 jej rozszyfrowa膰 jego zagadkowej osobowo艣ci. Ona r贸wnie偶 wsta艂a z fotela.

- Nie zaspokoi艂am wprawdzie twojej ciekawo艣ci, ale milo mi, 偶e mnie odwiedzi艂e艣 - zapewni艂a, ignoruj膮c r贸wnie cierpkie, co trafne spostrze偶enie.

- W膮tpi臋. Wczorajsze po偶egnanie nie wypad艂o zbyt elegancko. To z powodu trudno艣ci adaptacyjnych. Okropnie mi wstyd, 偶e pad艂a艣 ofiar膮 moich frustracji - wyzna艂 z pokor膮.

Jaz nie 偶ywi艂a do niego najmniejszej urazy. Natomiast wspomnienie o zako艅czeniu wieczornego wypadu nadal wprawia艂o j膮 w pewne zak艂opotanie. Nie tak wielkie, jak pocz膮tkowo przypuszcza艂a. Sp臋dzi艂a bezsenn膮 noc, a p贸藕niej przez ca艂y dzie艅 艂ama艂a sobie g艂ow臋, jak spojrzy mu w oczy po tamtym poca艂unku. Odetchn臋艂a z ulg膮, gdy wywnioskowa艂a z zachowania Beau, 偶e nie przywi膮zuje do niego zbyt wielkiej wagi. Z drugiej strony 偶a艂owa艂a, 偶e nie zrobi艂a na nim wi臋kszego wra偶enia.

- Nie ma sprawy. Co ci臋 dr臋czy?

- Widz臋, 偶e 偶aden szczeg贸艂 nie umknie twojej uwagi, panno Jasmino. Stanowisz fascynuj膮c膮 mieszank臋 inteligencji i niewinno艣ci...

- Zabraniam ci zwraca膰 si臋 do mnie w ten spos贸b! - wykrzykn臋艂a.

Wyperswadowa艂a wszystkim znajomym u偶ywanie pe艂nego imienia. Jego brzmienie przyprawia艂o j膮 o md艂o艣ci. Tylko jedna matka nigdy nie uszanowa艂a jej woli. Kiedy och艂on臋艂a, po偶a艂owa艂a, 偶e przerwa艂a tok my艣li Beau w najciekawszym momencie. Ch臋tnie pozna艂aby jego zdanie na sw贸j temat. Wiedzia艂a jednak, 偶e bezpowrotnie zaprzepa艣ci艂a szans臋 na chwil臋 szczero艣ci. Go艣膰 odstawi艂 kubek na tace, a nast臋pnie zdecydowanym krokiem ruszy艂 ku drzwiom. Przystan膮艂 z r臋k膮 na klamce. Odwr贸ci艂 ku niej g艂ow臋.

- Jutro wyje偶d偶am na weekend. Je偶eli czego艣 potrzebujesz, powiedz mi teraz.

Pytanie, kt贸re w oczywisty spos贸b dotyczy艂o brak贸w w zaopatrzeniu, wywo艂a艂o w umy艣le Jaz zgo艂a nieoczekiwane skojarzenia. Pomy艣la艂a, 偶e w najbli偶szych dniach nie zabraknie jej niczego pr贸cz towarzystwa Beau Garretta. Przywyk艂a ju偶 do pogaw臋dek w ogrodzie, niezapowiedzianych odwiedzin, polubi艂a nawet sprzeczki. Dawno wybaczy艂a mu zar贸wno szorstki spos贸b bycia, jak i niedyskretne pytania. Wni贸s艂 w jej szar膮 egzystencj臋 o偶ywczy powiew nowo艣ci. I co艣 jeszcze: uczucie, kt贸rego wcale nie pragn臋艂a. Wzmianka o wyje藕dzie u艣wiadomi艂a jej, 偶e b臋dzie za nim t臋skni膰. Niewiele brakowa艂o, a spyta艂aby, bynajmniej nie z pustej ciekawo艣ci, czy odwiedzi rodzic贸w w Surrey, czy te偶 kogo艣 innego. Niepokoi艂o j膮, 偶e przybysz z dalekiego 艣wiata zapad艂 w jej serce tak g艂臋boko w ci膮gu zaledwie kilku dni. Spostrzeg艂a, 偶e Beau zagl膮da jej g艂臋boko w oczy. Czeka艂 na odpowiedz. Przegna艂a niestosowne my艣li. Wyprostowa艂a plecy.

- Niczego od ciebie nie potrzebuj臋 - rzuci艂a wbrew sobie z beztroskim u艣miechem.

- Umiesz sprowadzi膰 m臋偶czyzn臋 na ziemi臋 - zauwa偶y艂 ze zjadliw膮 ironi膮. - W towarzystwie tych wszystkich pa艅 poluj膮cych na m臋偶a woda sodowa mog艂aby mi uderzy膰 do g艂owy. Przy tobie raczej mi to nie grozi.

Tym razem nie odgad艂 jej uczu膰. 艢wiadomo艣膰, 偶e dobrze strze偶e tajemnic swego serca, nie przynios艂a Jaz satysfakcji. Czeka艂a na spotkania z Beau, wypatrywa艂a za nim oczy, podczas gdy on widzia艂 w niej zaledwie ma艂膮, przekorn膮 dziewczynk臋. Pewnie jako jedynak marzy艂 o m艂odszej siostrze. Wskazywa艂y na to jego sk艂onno艣ci opieku艅cze. Nagle uderzy艂a j膮 nieoczekiwana zmiana w wyrazie twarzy go艣cia. Ze zdumieniem spostrzeg艂a, 偶e jego uwag臋 przyku艂 dywanik pod drzwiami. Pod膮偶y艂a za jego wzrokiem. Od razu dostrzeg艂a bia艂y prostok膮t na ciemnym tle. Straszliwe przeczucie dos艂ownie j膮 sparali偶owa艂o. Zanim wykona艂a jakikolwiek ruch, Beau podni贸s艂 interesuj膮cy go przedmiot.

- Co to? - spyta艂a prawie szeptem, chocia偶 doskonale wiedzia艂a.

- List - poinformowa艂: - Od wyj膮tkowo ubogiego nadawcy. Nie sta膰 go nawet na znaczek.

Ledwie doko艅czy艂 zdanie, Jaz wyrwa艂a mu kopert臋 z r臋ki.

- Mam nadziej臋, 偶e zawiera czek. Paru zleceniodawc贸w zalega艂o z zap艂at膮 - obwie艣ci艂a przesadnie radosnym tonem.

Nie bardzo wierzy艂a w sw贸j talent aktorski, ale uczyni艂aby wszystko, 偶eby zapobiec dalszym pytaniom. Za 偶adne skarby nie zawierzy艂aby mu swych trosk. S膮dzi艂a bowiem, 偶e kto艣 prze艣laduje j膮 w艂a艣nie z powodu znajomo艣ci ze znanym dziennikarzem. P贸ki nie zacz臋艂a dla niego pracowa膰, nikt jej nie dr臋czy艂. W dodatku wygl膮da艂o na to, 偶e wsp贸lny wypad do restauracji sprowokowa艂 nieprzyjaciela do dzia艂ania po kilku dniach wzgl臋dnego spokoju. Nie wyrazi艂a g艂o艣no swych podejrze艅. Otworzy艂a drzwi, ignoruj膮c pytaj膮ce spojrzenie.

- O, jak zimno! - wykrzykn臋艂a, symuluj膮c dreszcze. - Sadzonki przemarzn膮! Trzeba w艂膮czy膰 ogrzewanie w szklarni! Nic zapowiadali ocieplenia. Uwa偶aj na go艂oled藕 podczas podr贸偶y - ostrzeg艂a na koniec, gotowa ci膮gn膮膰 konwersacj臋 o pogodzie do rana, byleby nie wr贸ci艂 do niewygodnego pytania.

Beau uni贸s艂 g艂ow臋. Przez chwil臋 obserwowa艂 mkn膮ce po niebie ciemne chmury.

- Jakbym s艂ysza艂 moj膮 mam臋 - odburkn膮艂, wykrzywiaj膮c wargi.

- Trudno uzna膰 takie stwierdzenie za komplement - zauwa偶y艂a cierpko. - Ja przy tobie tak偶e raczej nic wpadn臋 w dum臋.

Beau powoli uni贸s艂 r臋k臋 i pog艂aska艂 Jaz po policzku. Nieoczekiwana pieszczota sprawi艂a jej wielk膮 przyjemno艣膰, a r贸wnocze艣nie wprawi艂a w zak艂opotanie. Zwykle szorstki w obej艣ciu m臋偶czyzna patrzy艂 na ni膮 niemal偶e z czu艂o艣ci膮. Odruchowo obliza艂a wargi koniuszkiem j臋zyka.

- My艣l臋, 偶e powinna艣 od czasu do czasu us艂ysze膰 par臋 mi艂ych s艂贸w. Widz臋, 偶e podejrzliwe spojrzenia po艂owy mieszka艅c贸w Aberton i wyrazy ubolewania ze strony pozosta艂ych wp臋dzi艂y ci臋 w nie lada kompleksy... - Opu艣ci艂 r臋k臋, jakby nagle zrezygnowa艂 z zamiaru wypowiedzenia jakiej艣 niezwykle istotnej kwestii. - Skoro nie pomog艂a艣 mi wyja艣ni膰 przyczyny tego ca艂ego szumu wok贸艂 twojej osoby, sam j膮 odnajd臋 - zapewni艂 z naciskiem.

Jaz dos艂ownie zaniem贸wi艂a. Brakowa艂o jej tchu. Oceni艂 sytuacj臋 z przenikliwo艣ci膮 zawodowego psychologa po nieca艂ym tygodniu pobytu w Aberton. Nie zamierza艂a podawa膰 mu klucza do rozwi膮zania zagadki. Zbyt s艂abo go zna艂a. Nieszcz臋sny list niemal偶e parzy艂 j膮 w palce. Marzy艂a o tym, 偶eby go艣膰 wreszcie sobie poszed艂. Nad -

ludzkim wysi艂kiem wydoby艂a g艂os ze 艣ci艣ni臋tego

gard艂a:

- Ponosi ci臋 wyobra藕nia, Beau. Zar贸wno Barbara, jak Madelaine czy Berty 偶ycz膮 mi jak najlepiej.

- I z tej wielkiej 偶yczliwo艣ci rozgaduj膮 twoje sekrety nieznajomym - skomentowa艂 z kwa艣n膮 min膮. - Szkoda, 偶e nie pomieszka艂em troch臋 na wsi, zanim kupi艂em t臋 ruder臋. Uwa偶a艂em Londyn za siedlisko plotkarzy, ale w por贸wnaniu z tym, co tu znalaz艂em, to istna oaza spokoju.

- Przesadzasz.

- Nawet przy maksimum dobrej woli trudno uzna膰 komentarze Dennisa za przejaw serdeczno艣ci - przypomnia艂.

- Widzisz, Dennis Davis by艂 najlepszym przyjacielem ojca. Cierpia艂 razem z nim, gdy mama nas opu艣ci艂a.

- A ty nie?! 艁adny mi przyjaciel! Zamiast wesprze膰 ci臋 w nieszcz臋艣ciu, okaza膰 odrobin臋 ciep艂a, cudowni s膮siedzi do reszty zrujnowali twoj膮 psychik臋. Podkopali twoj膮 wiar臋 w siebie, okazuj膮c politowanie, zatruli 偶ycie uprzedzeniami! - wyrzuci艂 z siebie ca艂y gniew.

- Nic nie rozumiesz - zaprotestowa艂a s艂abo, zaszokowana trafno艣ci膮 oceny.

Gdyby Beau zna艂 ca艂膮 histori臋, mo偶e wykaza艂by wi臋cej tolerancji. Jednak wstyd nie pozwoli艂 jej zdradzi膰 najbardziej drastycznych szczeg贸艂贸w dramatu sprzed lat.

- Przede wszystkim nie pojmuj臋, czemu jeszcze tkwisz w tym gnie藕dzie 偶mij. Rodzice nie 偶yj膮, dziadkowie te偶. Co ci臋 tu trzyma?

Uczciwa odpowied藕 brzmia艂a: nic pr贸cz przyzwyczajenia. Przez ca艂e 偶ycie nawet nie za艣wita艂a jej my艣l o zmianie miejsca zamieszkania. Nawet w艣r贸d swoich by艂a zagubiona, jak偶e odnalaz艂aby si臋 w wielkim 艣wiecie, gdzie nic zna艂a nikogo? Pr贸cz niema艂ej wiedzy ogrodniczej nie posiada艂a 偶adnych praktycznych umiej臋tno艣ci, co wyklucza艂o przeprowadzk臋 do miasta. Przypuszcza艂a jednak, 偶e 偶aden z tych argument贸w nie przekona rozm贸wcy, podobnie jak stwierdzenie, 偶e pozostanie w Aberton wymaga艂o od niej wi臋cej odwagi ni偶 pr贸ba ucieczki. W oczach 艣wiatowego cz艂owieka przywi膮zanie do ojcowizny uchodzi艂o z pewno艣ci膮 za pospolite tch贸rzostwo. Najch臋tniej pomin臋艂aby dra偶liw膮 kwesti臋 milczeniem. Beau nic zamierza艂 na to pozwoli膰:

- Stanowczo doradzam ci wyjazd.

Wyprowadzi艂 j膮 z r贸wnowagi. Natarczywe spojrzenie wyra藕nie m贸wi艂o, 偶e nie pozwoli na 偶adne uniki. Zastosowa艂a najprostsz膮 taktyk臋 obronn膮: atak.

- Zbyt hojnie szafuje pan dobrymi radami, panie Garrett, jak na cz艂owieka, kt贸ry... - zamilk艂a, przera偶ona w艂asn膮 艣mia艂o艣ci膮.

- Nie potrafi odnale藕膰 w艂asnej drogi, prawda? - dopytywa艂.

- Powiedzia艂abym raczej, 偶e w艂a艣nie stoi na rozdro偶u i jeszcze nie okre艣li艂 dalszych 偶yciowych plan贸w - sprostowa艂a z oci膮ganiem. - To chyba logiczny wniosek. Wywiady redaktora Garretta znik艂y z programu cztery miesi膮ce temu i nic nie zapowiada powrotu... - Urwa艂a.

- Teraz rozumiem, czemu s艂u偶y艂o to ca艂e 艣ledztwo W sprawie przyczyn mojego przyjazdu do Aberton. Przyjmij do wiadomo艣ci, 偶e nie zamierzam zaspokaja膰 ciekawo艣ci plotkarzy. Twojej r贸wnie偶 - o艣wiadczy艂 lodowatym tonem z zawzi臋tym wyrazem twarzy. - Zmarzniesz - doda艂, widz膮c, 偶e dr偶y.

Nie trz臋s艂a si臋 z zimna. To jego obecno艣膰 wywo艂ywa艂a mimowoln膮 reakcj臋 mimo nieustannych nieporozumie艅.

- Szcz臋艣liwej drogi - powiedzia艂a 艂agodnie na po偶egnanie.

- Mi艂ego weekendu - odrzek艂 z ironicznym skinieniem g艂owy.

Kiedy Jaz zosta艂a sama, pomy艣la艂a, 偶e jego 偶yczenia zabrzmia艂y jak drwina. Nadal trzyma艂a w r臋ku drugi list, kt贸ry dopiero czeka艂 na otwarcie.


ROZDZIA艁 DZIEWI膭TY

Jaz wpad艂a do Madelaine w drodze do domu. Przez ca艂y dzie艅 ci臋偶ko pracowa艂a w ogrodzie przy Starej Plebanii. Prze偶y艂a naprawd臋 wyj膮tkowo ci臋偶ki dzie艅. Unika艂a Dennisa Davisa jak ognia. T臋skni艂a za damskim towarzystwem. Jedynie Madelaine obdarza艂a pe艂nym zaufaniem. Podziwia艂a j膮 i szanowa艂a. Przyjaci贸艂ka przyby艂a wraz z m臋偶em do Aberton przed pi臋tnastu laty. Pozosta艂a tu na sta艂e po jego 艣mierci. Mieszka艂a w eleganckim, wype艂nionym antykami domu. W oczach Jaz stanowi艂a uosobienie wdzi臋ku i elegancji. Odznacza艂a si臋 manierami szlachcianki, nienagannym wygl膮dem i drogimi, wytwornymi ubraniami. Stanowi艂a ca艂kowite przeciwie艅stwo Jaz. Utrzymywa艂a gosposi臋, kt贸ra mieszka艂a u niej, gotowa艂a i sprz膮ta艂a. Przyj臋艂a j膮 jak zwykle Z wielkim entuzjazmem. Roboczy str贸j m艂odszej kole偶anki wcale jej nie przeszkadza艂. Pocz臋stowa艂a j膮 fili偶ank膮 gor膮cego napoju. Jaz zdradzi艂a jej, 偶e rozwa偶a mo偶liwo艣膰 zmiany miejsca zamieszkania:

- Tutaj nie wy偶yj臋 z ogrodnictwa. Bez przerwy ton臋 w d艂ugach. Od niepami臋tnych czas贸w nikt mi nie zleci艂 projektu. Ted Soanes, przysz艂y m膮偶 Sharon, wielokrotnie proponowa艂, 偶e odkupi moj膮 ziemi臋, przylegaj膮c膮 do jego grunt贸w. Pragnie powi臋kszy膰 i tak niema艂y area艂 - argumentowa艂a. - Uwa偶am, 偶e to niez艂a idea. Sama na to nie wpad艂am. Kto艣 rozs膮dny podsun膮艂 mi ten pomys艂. Madelaine poda艂a jej z tacy ciastko z powid艂ami i 艣mietank膮, upieczone przez nieocenion膮 gosposi臋. Popatrzy艂a na ni膮 z figlarnym u艣miechem.

- Czy ten kto艣 nie nazywa si臋 przypadkiem Beau Garrett?

Jaz poczu艂a, 偶e p艂on膮 jej policzki. O osobie doradcy wola艂a w tej chwili nie my艣le膰. Zdenerwowa艂 j膮. Poucza艂 innych, jak powinni 偶y膰, a sam po zwolnieniu z telewizji uciek艂 na wie艣, zamiast 偶膮da膰 przywr贸cenia do pracy. Gdyby nie ugryz艂a si臋 w j臋zyk w odpowiedniej chwili, rzuci艂aby mu w twarz par臋 s艂贸w gorzkiej prawdy.

- Wygl膮da na to, 偶e w ci膮gu ostatniego tygodnia bardzo si臋 do siebie zbli偶yli艣cie - zauwa偶y艂a Madelaine.

- Ale偶 sk膮d! Tylko dla niego pracuj臋.

- Moje drogie dziecko - zachichota艂a Madelaine. - Wie艣膰 o waszej wsp贸lnej wyprawie do pubu obieg艂a ju偶 ca艂膮 wiosk臋.

- Jeden posi艂ek o niczym nie 艣wiadczy - uci臋艂a Jaz. Przemilcza艂a, 偶e pierwsze od niepami臋tnych czas贸w spotkanie z m臋偶czyzn膮 znaczy艂o dla niej znacznie wi臋cej, ni偶 powinno. - Dzieli nas wszystko: pochodzenie, do艣wiadczenie, r贸偶nica wieku - wylicza艂a cierpliwie. - Poza tym nie wyobra偶am sobie, 偶eby kto艣 taki jak Beau Garrett m贸g艂 si臋 mn膮 zainteresowa膰.

Madelaine kr臋ci艂a g艂ow膮 z niedowierzaniem przez ca艂y czas trwania przem贸wienia. Upi艂a male艅ki 艂yk herbaty z delikatnej, porcelanowej fili偶anki. Wygl膮da艂a bardzo pi臋knie w jedwabnym kostiumie koloru czekolady. Nosi艂a eleganck膮, prawdziw膮 bi偶uteri臋. Dwie siedz膮ce naprzeciwko siebie kobiety wygl膮da艂y na wyj膮tkowo niedobran膮 par臋, ale Jaz darzy艂a starsz膮 przyjaci贸艂k臋 bezgranicznym zaufaniem. Zdradzi艂aby jej nawet takie tajemnice, kt贸rych nie powierzy艂aby nikomu innemu.

- Nie doceniasz swoich walor贸w, kochana

- podsumowa艂a Madelaine po chwili namys艂u. Obrzuci艂a posta膰 Jaz krytycznym spojrzeniem.

- Niepotrzebnie ukrywasz swoje atuty. Masz wspania艂e w艂osy, pi臋knie rze藕bione ko艣ci policzkowe. Dobra stylistka potrafi zdzia艂a膰 cuda. Gdyby艣 zechcia艂a, zabra艂abym ci臋 do Londynu do fryzjera, kosmetyczki, manikiurzystki. Odwiedzi艂yby艣my te偶 par臋 niez艂ych butik贸w.

Jaz popatrzy艂a z niesmakiem na sw贸j obszerny kombinezon po ojcu, w wyj膮tkowo szkaradnym odcieniu zieleni. Zachodzi艂a w g艂ow臋, sk膮d wytrzasn膮艂 takie paskudztwo. Nawet gdyby mog艂a sobie pozwoli膰 na lepsze stroje, ocenia艂aby swoje szanse u s艂ynnego dziennikarza jako mizerne.

- Nie sta膰 mnie na takie ekstrawagancje - u - ci臋艂a.

- Wkr贸tce s膮 twoje urodziny.

- Nie, dzi臋kuj臋 - przerwa艂a. - To nie w moim stylu. Czu艂abym si臋, jakbym przyoblek艂a cudz膮 sk贸r臋 - wyja艣ni艂a ze 艣miechem. Nawet nie potrafi艂a sobie wyobrazi膰 zmienionego wizerunku. Obca jej by艂a wszelka pr贸偶no艣膰. - Przysz艂am do ciebie, 偶eby przedyskutowa膰 znacznie wa偶niejsz膮 kwesti臋 ewentualnego wyjazdu.

Starsza przyjaci贸艂ka przez kilka sekund rozwa偶a艂a jej s艂owa.

- Brzmi bardzo kusz膮co. - Patrzy艂a na Jaz badawczo spod zmarszczonych brwi. - Co ci臋 do tego sk艂ania? Czy co艣 si臋 sta艂o?

Jaz zesztywnia艂a. Robi艂a, co mog艂a, 偶eby nie okaza膰 wzburzenia. Przemilcza艂a spraw臋 anonimowych list贸w. Po otrzymaniu drugiego dowodu na istnienie ukrytego wroga zacz臋艂a na serio rozwa偶a膰 pomys艂 wyjazdu. Otworzy艂a kopert臋 poprzedniego wieczoru, gdy tylko jego samoch贸d znik艂 za zakr臋tem. Zawiera艂a jeszcze gorsze s艂owa ni偶 pierwsza:

Poszukaj sobie w艂asnego m臋偶czyzny zamiast zabiera膰 cudzego jak twoja matka.

To jedno zdanie zdumia艂o j膮 i przerazi艂o. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e autor czy te偶 raczej autorka z艂ym okiem patrzy na jej znajomo艣膰 z Beau. Nikogo innego nie mog艂o to dotyczy膰. Od lat nie spotyka艂a si臋 z 偶adnym m臋偶czyzn膮. Podejrzenie, 偶e 偶ona lub narzeczona pr贸buje j膮 od niego odstraszy膰, doprowadzi艂o Jaz do rozpaczy. Kiedy troch臋 och艂on臋艂a, przypomnia艂a sobie jego sceptyczny stosunek do sta艂ych zwi膮zk贸w. Po namy艣le uzna艂a, 偶e gdyby by艂 偶onaty lub zar臋czony, rozg艂osi艂by t臋 informacj臋 wszem i wobec, 偶eby ewentualne wielbicielki da艂y mu spok贸j. W takim razie nadawca bezpodstawnie oskar偶a艂 j膮 o nak艂anianie do zdrady. Tylko uwaga o matce odpowiada艂a prawdzie. Nie zdradzi艂a swego sekretu Madelaine.

- Dyskusja na temat ewentualnej przeprowadzki rozbudzi艂a we mnie potrzeb臋 odmiany - zapewni艂a z udawanym entuzjazmem. - Zapachnia艂o mi wielk膮 przygod膮. Zapragn臋艂am pozna膰 nowych ludzi, podj膮膰 nowe wyzwania. Nie rozumiem, czemu wcze艣niej nie przysz艂o mi co艣 takiego do g艂owy. Z dala od rodzinnych stron szybko zapomnia艂abym o dramacie z przesz艂o艣ci.

Wdowa patrzy艂a na ni膮 ciep艂o, ze zrozumieniem. Mieszka艂a w Aberton do艣膰 d艂ugo, 偶eby wiedzie膰, przez jakie piek艂o przesz艂a m艂odsza kole偶anka. Skin臋艂a powa偶nie g艂ow膮.

- 艁adnie powiedziane. Ta sama t臋sknota sk艂oni艂a mnie kiedy艣 do wyprowadzki z Londynu. Polubi艂am wasz膮 wiosk臋. Nie potrafi艂abym ju偶 mieszka膰 gdzie indziej. Ale ja wyjecha艂am wraz z m臋偶em i sporym zasobem got贸wki, co u艂atwi艂o mi nowy start. Tobie nie b臋dzie tak 艂atwo. Nie wyobra偶am sobie, w jaki spos贸b zarobi艂aby艣 gdzie indziej na 偶ycie.

- Pieni膮dze ze sprzeda偶y ziemi i domu wystarcz膮 mi na kupno skromnej chatki. P贸jd臋 do pracy w czyim艣 przedsi臋biorstwie ogrodniczym. Zdecydowanie wola艂abym regularn膮 pensj臋 od ci膮g艂ego zabiegania o klient贸w.

- Zaplanowa艂a艣 wszystko 艂膮cznic z najdrobniejszymi szczeg贸艂ami - pochwali艂a Madelaine. - Nie znalaz艂am w twoim rozumowaniu 偶adnych mankament贸w. Nie bierzesz tylko pod uwag臋, jak bardzo dokucza samotno艣膰 w obcym miejscu. Przyznam, 偶e gdyby艣 wyjecha艂a, bardzo by mi ci臋 brakowa艂o - zako艅czy艂a ze smutkiem.

Jaz czu艂a to samo. Pr贸cz tej wieloletniej przyja藕ni nic w艂a艣ciwie nie trzyma艂o jej w Aberton. A omawiany plan na przysz艂e 偶ycie powsta艂 w jej g艂owie dopiero w trakcie rozmowy z 偶yczliw膮 wdow膮.

- Czy znajomo艣膰 z Beau Garrettem w jaki艣 spos贸b zawa偶y艂a na twojej decyzji?

- Absolutnie nie! - wykrzykn臋艂a Jaz. Pochwyciwszy ura偶one spojrzenie Madelaine, doda艂a ju偶 艂agodniej: - On mnie tylko wynaj膮艂. S膮dz臋, 偶e po wykonaniu zlecenia wi臋cej go nie ujrz臋 na oczy.

- Po偶yjemy, zobaczymy - mrukn臋艂a starsza z kobiet z zagadkowym u艣miechem.

Jaz nie oponowa艂a, ale te偶 nie zmieni艂a zdania. Wci膮偶 偶ywi艂a uraz臋 do w艣cibskiego dziennikarza. Rodowity londy艅czyk wykazywa艂 wi臋ksz膮 sk艂onno艣膰 do ingerowania w cudze 偶ycie ni偶 wszystkie wiejskie plotkary razem wzi臋te. Przysi臋g艂a sobie, 偶e wi臋cej nie pozwoli mu wykroczy膰 poza ramy stosunk贸w s艂u偶bowych.

W sobot臋 rano Madelaine zadzwoni艂a do Jaz z zaproszeniem na kolacj臋. Urz膮dza艂a ma艂e przyj臋cie na cze艣膰 go艣ci z Londynu. Wykorzystywa艂a ka偶d膮 okazj臋 do spotka艅 towarzyskich. Jaz przyj臋艂a propozycj臋 z wielkim entuzjazmem. Pracowa艂a ostatnio tak ci臋偶ko, 偶e wieczorem brakowa艂o si艂 na gotowanie. Go艣cinno艣膰 Madelaine uwolni艂a j膮 od dodatkowego obowi膮zku. Pole偶a艂a sobie d艂u偶ej w wannie. P贸藕niej bez po艣piechu wyj臋te z szafy ma艂膮 czarn膮 sukienk臋, t臋 sam膮, kt贸r膮 w艂o偶y艂a poprzednio. Kupi艂a j膮 podczas studi贸w. W prostym fasonie do kolan, z kr贸tkimi r臋kawami, odpowiednim na ka偶d膮 okazj臋, wygl膮da艂a korzystnie. Zreszt膮 innej nie mia艂a. 艢wie偶o umyte w艂osy sp艂ywa艂y obfitymi falami na plecy. Ledwie na艂o偶y艂a b艂yszczyk na usta, kto艣 zadzwoni艂 do drzwi. Na widok Beau Garretta zaniem贸wi艂a z wra偶enia. W wyci臋ciu jesionki dostrzeg艂a klapy wieczorowej marynarki, ko艂nierzyk bia艂ej koszuli i muszk臋. Zmierzy艂 j膮 wzrokiem od st贸p do g艂贸w. Dostrzeg艂a aprobat臋 w szarych oczach.

- Gotowa? Madelaine ju偶 pewnie na nas czeka. Jaz zmarszczy艂a brwi.

- Twierdzi艂e艣, 偶e wyje偶d偶asz na weekend - wykrztusi艂a, nadal ogromnie zaskoczona. Spodziewa艂a si臋 zasta膰 londy艅skich przyjaci贸艂 gospodyni, mo偶e jeszcze par臋 os贸b z s膮siedztwa, ale na pewno nic jego.

- W艂a艣nie wr贸ci艂em - oznajmi艂. - Madelaine prosi艂a, 偶ebym po ciebie wpad艂. Zn贸w zapowiadaj膮 mr贸z i 艣nieg. Nie potrzeba nam dw贸ch samochod贸w, skoro jedziemy w to samo miejsce.

Ani opady, ani przenikliwe zimno, ani kwestia zu偶ycia paliwa nie martwi艂y Jaz w tej chwili. Co艣 znacznie wa偶niejszego zaprz膮ta艂o jej my艣li. Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e wdowa pr贸buje ich wyswata膰. Nigdy wcze艣niej nie wykazywa艂a tego rodzaju upodoba艅.

- Chod藕my - poprosi艂 Beau - zd膮偶y艂em ju偶 zmarzn膮膰.

Dopiero teraz Jaz spostrzeg艂a, 偶e zaciera zzi臋bni臋te d艂onie. Zawstydzi艂a si臋, 偶e tak d艂ugo trzyma艂a go艣cia za drzwiami. Poprosi艂a go do 艣rodka. Wyj臋艂a z szafy palto do kostek w odcieniu krwistej czerwieni. Kupi艂a je kiedy艣 pod wp艂ywem impulsu i prawie natychmiast przesta艂a lubi膰. W domu przed lustrem stwierdzi艂a, 偶e przypomina przebranie 艢wi臋tego Miko艂aja. Beau by艂 innego zdania:

- 艁adnie ci w czerwonym.

Jaz ukradkiem sprawdzi艂a, czy nie 偶artuje. Dopiero potem podzi臋kowa艂a. Nie zdo艂a艂a ukry膰 za偶enowania. Beau pochwyci艂 jej nieufne spojrzenie. Przytrzyma艂 dla niej drzwi.

- Wi臋kszo艣膰 kobiet reaguje u艣miechem na komplementy. Tobie najwyra藕niej nie sprawiaj膮 przyjemno艣ci - zauwa偶y艂 ze smutkiem. - Wyt艂umacz mi, dlaczego.

- Nigdy nie wiem, ile prawdy zawieraj膮, zw艂aszcza gdy ty je wypowiadasz - mrukn臋艂a.

- Czemu nie wierzysz w siebie? - dopytywa艂 natarczywie.

- P贸藕no ju偶, dawno powinni艣my wyjecha膰 - zignorowa艂a pytanie.

Ledwie zacz臋艂a m贸wi膰, Beau delikatnie uj膮艂 jej twarz w d艂onie i obr贸ci艂 ku sobie. Blask ksi臋偶yca o艣wietla艂 chmurne oblicze ze zmarszczonymi brwiami. Patrzy艂 jej w oczy intensywnie, g艂臋boko, jakby zagl膮da艂 w g艂膮b duszy. Spr贸bowa艂a odtr膮ci膰 jego d艂o艅 i odwr贸ci膰 g艂ow臋. Dzia艂a艂 na ni膮 zbyt silnie. Wygl膮da艂 osza艂amiaj膮co, jak przysta艂o na prawdziwego gwiazdora. I pachnia艂 tak bosko, 偶e brakowa艂o jej tchu. Czu艂a, jak jej serce t艂ucze si臋 o 偶ebra.

- Dziesi臋膰 minut w t臋 czy we w t臋 nie zrobi 偶adnej r贸偶nicy. - Jego oczy zw臋zi艂y si臋 w szparki.

- Nie ukryjesz przede mn膮, 偶e co艣 z tob膮 nie jest w porz膮dku.

Jaz tylko machn臋艂a lekcewa偶膮co r臋k膮.

- Czemu wszyscy zadaj膮 mi ostatnio tyle k艂opotliwych pyta艅? - westchn臋艂a ci臋偶ko.

- Nie wszyscy, tylko osoby, kt贸rym zale偶y na twoim szcz臋艣ciu, czyli ja i Madelaine. Nikogo innego tw贸j los nie obchodzi - sprostowa艂.

Jaz poczu艂a, 偶e p艂on膮 jej policzki.

- Nie masz prawa... - zacz臋艂a.

Nie zd膮偶y艂a doko艅czy膰 protestu. Zamkn膮艂 jej usta gor膮cym poca艂unkiem. Jej cia艂o zmi臋k艂o, wola te偶. Przez ostatnich pi臋膰 dni przysi臋ga艂a sobie, 偶e nie pozwoli temu w艣cibskiemu, aroganckiemu m臋偶czy藕nie na 偶adne poufa艂o艣ci. Mog艂a sobie do woli wmawia膰, 偶e go nie lubi. Wystarczy艂o jedno dotkni臋cie, 偶eby zapomnia艂a nie tylko o wszystkich pretensjach, ale i o ca艂ym 艣wiecie. Obj膮艂 j膮 mocno ramionami i ca艂owa艂 do utraty tchu. Ch艂on臋艂a ciep艂o jego cia艂a i smak cudownych, gor膮cych ust. Rozpali艂 krew w jej 偶y艂ach. Pragn臋艂a go do szale艅stwa. Nagle zaprzesta艂 czu艂o艣ci. Odsun膮艂 Jaz na odleg艂o艣膰 ramienia. W szarych, badawczych oczach migota艂o 艣wiat艂o ksi臋偶yca.

- Czy ktokolwiek w 偶yciu ofiarowa艂 ci cho膰 troch臋 ciep艂a?

Jaz poblad艂a. Zesztywnia艂a, jakby wymierzy艂 jej policzek. Bez s艂owa patrzy艂a na niego w os艂upieniu ogromnymi, niebieskimi oczami. Czar prys艂. Ze wzburzenia brakowa艂o jej tchu. Upokorzy艂 j膮. Poca艂owa艂 z lito艣ci! Nie tego pragn臋艂a. Odepchn臋艂a jego r臋k臋. Odst膮pi艂a krok do ty艂u. Ciasno owin臋艂a po艂y p艂aszcza wok贸艂 talii.

- Zbyt 艂atwo wydajesz s膮dy o innych. Par臋 dni znajomo艣ci nie upowa偶nia ci臋 do wyci膮gania tak daleko id膮cych wniosk贸w. I nie 偶ycz臋 sobie wi臋cej 偶adnych poca艂unk贸w - doda艂a lodowatym tonem. B贸l rozsadza艂 jej serce.

- A co zrobisz, je偶eli nie zdo艂am odeprze膰 pokusy?

- Radz臋 ci wyrobi膰 w sobie si艂臋 woli - odburkn臋艂a z gniewnym b艂yskiem w oku.

Beau patrzy艂 jej w oczy jeszcze przez kilka d艂ugich sekund bez 艣ladu zmieszania.

- Ostrzegam, 偶e je艣li mnie sprowokujesz, nie r臋cz臋 za siebie - o艣wiadczy艂 z rozbawieniem.

Nie mia艂a takiego zamiaru. Beau otworzy艂 drzwi samochodu. Wsiedli do 艣rodka.


ROZDZIA艁 DZIESI膭TY

Jaz i Beau oddali p艂aszcze wynaj臋tej pokoj贸wce. Wkroczyli do wytwornego salonu.

- Beau, kochanie! - Smuk艂a blondynka podbieg艂a w ob艂oku drogich perfum do upatrzonego m臋偶czyzny. Po drodze o ma艂o nie wywr贸ci艂a Jaz.

Wyci膮gn膮艂 ku niej ramiona. Zbyt ch臋tnie, zdaniem Jaz. Pi臋kno艣膰 wyda艂a jeszcze jeden okrzyk zachwytu, po czym przyssa艂a si臋 do ust Beau. Jaz cierpia艂a m臋ki zazdro艣ci. Wbrew wcze艣niejszym postanowieniom nie sta膰 jej by艂o na oboj臋tno艣膰.

- Camilla! - zawo艂a艂 Beau, gdy wreszcie zalotnica uwolni艂a go z u艣cisku. Zabrzmia艂o to do艣膰 ch艂odno.

- Ta sama i jedyna! - zapewni艂a Camilla 偶arliwie. Pos艂a艂a mu s艂odki u艣miech.

Beau nie okazywa艂 ani 艣ladu niech臋ci czy za偶enowania. Odwzajemnia艂 u艣miechy i spojrzenia, jakby zupe艂nie zapomnia艂, z kim przyszed艂. Jaz przypomnia艂a mu o tym w do艣膰 obcesowy spos贸b. Wyci膮gn臋艂a z torebki chusteczk臋 higieniczn膮.

- Zetrzyj to. Nie do twarzy ci ze szmink膮 na ustach.

Zanim Beau zd膮偶y艂 wykona膰 jakikolwiek ruch, Camilla z chichotem wyrwa艂a chusteczk臋 z r臋ki oszo艂omionej Jaz. Wyciera艂a mu usta d艂ugo, czu艂e, jak kochaj膮ca 偶ona. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e tych dwoje 艂膮czy bliska za偶y艂o艣膰. Jaz do reszty zw膮tpi艂a w swoje szanse. Zrezygnowa艂a z walki. Do艂膮czy艂a do jakiej艣 pary, wychodz膮cej do drugiego pokoju. Sz艂a sztywno, z nieprzytomnym spojrzeniem, nieobecna duchem. Nigdy wcze艣niej nic dozna艂a zazdro艣ci. Odczuwa艂a gniew, uraz臋, b贸l, niesmak, a przede wszystkim z艂o艣膰 na siebie, 偶e uleg艂a czarowi m臋偶czyzny, najwyra藕niej zainteresowanego inn膮. Nie zapomnia艂a tak jak Beau o niedawnym poca艂unku. Pali艂 j膮 wstyd, 偶e nie opar艂a si臋 arogantowi, kt贸ry tyle razy doprowadzi艂 j膮 do pasji. W ko艅cu przesta艂a robi膰 sobie wyrzuty. Trudno wymaga膰 si艂y woli od zakochanej kobiety - stwierdzi艂a. Ostatnia my艣l nieomal 艣ci臋艂a j膮 z n贸g. Przystan臋艂a w miejscu. Co mi przysz艂o do g艂owy? - pyta艂a sam膮 siebie. - Chyba straci艂am rozum.

- Witaj, Jaz? - Madelaine Wilder podbieg艂a do niej z u艣miechem. Zgas艂 na jej ustach, gdy ujrza艂a Beau, wchodz膮cego do salonu w towarzystwie Camilli. - Tak mi przykro! - j臋kn臋艂a, spogl膮daj膮c na pogr膮偶on膮 w rozmowie par臋. Pokr臋ci艂a g艂ow膮 z dezaprobat膮. - Wygl膮da na to, 偶e niepr臋dko wypu艣ci go ze swych szpon贸w. Kiedy zapowiedzia艂am wasze przybycie, nawet s艂owem nie wspomnia艂a, 偶e go zna.

Jaz ani razu nie spojrza艂a w tamt膮 stron臋. Przenios艂a wzrok na pozosta艂ych o艣miu czy dziewi臋ciu go艣ci.

- Wiem, czemu prosi艂a艣, 偶eby Beau mnie podwi贸z艂. Doceniam twoje dobre intencje, ale zapewniam ci臋, 偶e b艂臋dnie oceni艂a艣 sytuacj臋 - oznajmi艂a rzeczowym tonem. Z wysi艂kiem odwr贸ci艂a g艂ow臋 w kierunku tamtych dwojga. - Teraz zobaczy艂a艣 na w艂asne oczy, jakie kobiety preferuje Beau. Naprawd臋 nie pasujemy do siebie pod 偶adnym wzgl臋dem. Brakuje mi odpowiedniej klasy.

- Nie doceniasz go. Jestem pewna, 偶e pr贸偶ne laleczki nudz膮 go tak szybko, jak mnie - pociesza艂a przyjaci贸艂ka. Poklepa艂a Jaz po ramieniu.

Nie przekona艂a jej. Jaz jeszcze raz rzuci艂a okiem na Camill臋. Westchn臋艂a ci臋偶ko na widok 艣mia艂ej wersji „ma艂ej czarnej" bez rami膮czek, ciasno opinaj膮cej smuk艂e kszta艂ty rywalki. Skromniutka sukienka Jaz wygl膮da艂a w por贸wnaniu z ni膮 jak habit.

- Nic nie szkodzi, pozosta艂o nam wiele czasu - stwierdzi艂a zagadkowo Madelaine. - Chod藕my lepiej pogada膰 z Boothami. - Poci膮gn臋艂a Jaz w pobli偶e kominka, gdzie pastor i jego m艂oda 偶ona gaw臋dzili z dwojgiem ludzi.

Jaz odetchn臋艂a z ulg膮. Ochoczo ruszy艂a we wskazanym kierunku. Zawsze lubi艂a t臋 pozornie niedobran膮 par臋. Powa偶ny, dystyngowany Robert mia艂 oko艂o czterdziestu lat. Betty, zaledwie rok starsza od Jaz, sprawia艂a wra偶enie roztrzepanej trzpiotki. W rzeczywisto艣ci wspiera艂a m臋偶a, wzorowo prowadzi艂a ksi臋gi i dba艂a o prawid艂ow膮 organizacj臋 zaj臋膰 w parafii. Gospodyni opu艣ci艂a towarzystwo po kr贸tkiej wymianie uprzejmo艣ci, 偶eby powita膰 nowo przyby艂e osoby. Betty wychwala艂a pod niebiosa jej go艣cinno艣膰. Cieszy艂a j膮 ka偶da okazja do ucieczki od codziennej rutyny. Jaz, wnuczka pastora, doskona艂e wiedzia艂a, jak pracowitym dniem bywa sobota dla duchownych. Robert Booth jak zwykle zachowa艂 pow艣ci膮gliwo艣膰, lecz jego promienne spojrzenie wyra藕nie m贸wi艂o, 偶e ch臋tnie skorzysta艂 z zaproszenia, 偶eby sprawi膰 偶onie przyjemno艣膰.

- Obydwie zas艂u偶y艂y艣my na odpoczynek - stwierdzi艂a Jaz z u艣miechem. - Ja te偶 nie pr贸偶nowa艂am przy sobocie.

- Dobrze wiedzie膰 - us艂ysza艂a za plecami g艂os Beau. - Przynios艂em ci szampana.

Jaz odwr贸ci艂a g艂ow臋. Ze zdumieniem stwierdzi艂a, 偶e przyszed艂 sam. Zastanawia艂a si臋, gdzie podzia艂 pi臋kn膮 blondynk臋. Pochwyci艂 jej pytaj膮ce spojrzenie.

- Camilla do艂膮czy艂a do narzeczonego - oznajmi艂 zwi臋藕le z drwi膮cym u艣miechem.

Jaz wsp贸艂czu艂a nieznajomemu z ca艂ego serca.

Wyobra偶a艂a sobie, 偶e czu艂 to samo co ona, patrz膮c, jak ukochana wisi na innym m臋偶czy藕nie.

- Przykro mi, 偶e uciek艂a艣. Mo偶e jestem nieco staro艣wiecki, ale nie lubi臋, jak partnerka opuszcza mnie zaraz po rozpocz臋ciu przyj臋cia.

Robert i Betty natychmiast poparli stanowisko Beau. Nie pozosta艂o jej nic innego, jak przeprosi膰 za nietakt, kt贸rego nic pope艂ni艂a, 偶eby nie wzbudza膰 sensacji. Beau zignorowa艂 jej gniewne spojrzenie.

- Wybaczam. Spr贸buj szampana. Wy艣mienity! - Poda艂 jej kieliszek. W szarych oczach migota艂y figlarne iskierki.

Jaz upi艂a 艂yk, 偶eby zaj膮膰 usta. Gdyby nic obecno艣膰 pastora, w dosadny spos贸b wyrazi艂aby oburzenie. Zapad艂a k艂opotliwa cisza. Na szcz臋艣cie kr贸tkotrwa艂a. Sympatyczna Betty nie potrafi艂a d艂ugo milcze膰. Pochwali艂a potrawy, talenty kulinarne gosposi i od razu przywr贸ci艂a pogodny nastr贸j. Jaz popatrzy艂a po zebranych. W salonie przebywa艂o oko艂o dwunastu os贸b, przewa偶nie przyjaci贸艂 gospodyni z Londynu. Nie zauwa偶y艂a w艣r贸d nich majora. Madelaine zawo艂a艂a Roberta, 偶eby przedstawi膰 mu nowo przyby艂ych go艣ci. Przeprosi艂 i pospieszy艂 w jej kierunku wraz z ma艂偶onk膮. Kiedy tylko znikli im z oczu. Jaz zwr贸ci艂a chmurne oblicze na towarzysza.

- Z t膮 partnerk膮 to troch臋 przesadzi艂e艣.

- Wcale nie. Zostali艣my razem zaproszeni.

Zobaczysz, 偶e Madelaine usadzi nas ko艂o siebie przy stole. Niech B贸g b艂ogos艂awi z艂ote serce naszej kochanej swatki - zako艅czy艂.

Jaz za nic nie wyrazi艂aby g艂o艣no w艂asnych odczu膰. Nie czu艂a wdzi臋czno艣ci. Nie chcia艂a rozbudza膰 w sobie pr贸偶nej nadziei, poniewa偶 nic wierzy艂a, 偶e kiedykolwiek zostan膮 prawdziw膮 par膮.

- To, 偶e mnie podwioz艂e艣, nie zobowi膮zuje ci臋 do sp臋dzenia ze mn膮 ca艂ego wieczoru - zaprotestowa艂a. Pr贸bowa艂a w ten spos贸b dyskretnie wysondowa膰 jego nastawienie.

- Za to ciebie brak samochodu zmusza do pilnowania kierowcy - przypomnia艂 z niewinn膮 mink膮.

Zabawna uwaga nie powstrzyma艂a Jaz od dalszego dociekania prawdy:

- Nie uwa偶asz, 偶e to troch臋 kr臋puj膮ce?

- Potwornie? - potwierdzi艂 z kamienn膮 twarz膮. - Jednak poniewa偶 nie mam ochoty na inne towarzystwo, musisz jako艣 wytrwa膰 do ko艅ca.

W艣ciekle spojrzenia pozosta艂ych kobiet wyra藕 - nie m贸wi艂y, 偶e ka偶da ch臋tnie by j膮 zast膮pi艂a. Jaz r贸wnie偶 wola艂aby zwr贸ci膰 mu wolno艣膰. Obawia艂a si臋, 偶e po kilku dalszych godzinach przebywania w jego pobli偶u wpadnie z kretesem. Ju偶 straci艂a dla niego g艂ow臋. Zatopiona w nieweso艂ych rozwa偶aniach zbyt p贸藕no spostrzeg艂a, 偶e Beau co艣 do niej m贸wi. Patrzy艂 natarczywie w oczy, jakby pr贸bowa艂 odgadn膮膰 jej my艣li. Odwr贸ci艂a g艂ow臋. Udawa艂a, 偶e obserwuje zebranych, 偶eby ukry膰 roztargnienie. Pr贸cz trojga miejscowych wszystkie osoby pochodzi艂y z zewn膮trz. Po艣r贸d wytwornych m臋偶czyzn i pi臋knych kobiet rozpozna艂a kilka twarzy z telewizji.

- Cz臋sto bywasz na takich przyj臋ciach?

- Nie, od kilku tygodni ani w jednym nie uczestniczy艂em.

To znaczy od momentu przeprowadzki do Aberton - skomentowa艂a w my艣lach.

- W Londynie r贸wnie偶 unika艂em du偶ych zgromadze艅 - rozproszy艂 wszelkie w膮tpliwo艣ci z przenikliwo艣ci膮 jasnowidza.

- Trudno w to uwierzy膰 - mrukn臋艂a.

W ma艂ej wiosce tego typu okazje trafia艂y si臋 bardzo rzadko. Przypuszcza艂a jednak, 偶e nawi膮zywanie kontakt贸w w odpowiednich kr臋gach nale偶y do nieformalnych obowi膮zk贸w zwi膮zanych z telewizj膮 os贸b.

- Gdyby Madelaine nie poinformowa艂a mnie, 偶e ciebie r贸wnie偶 zaprosi艂a, najch臋tniej zosta艂bym w domu.

Jaz us艂ysza艂a jak膮艣 dziwn膮 nut臋 w jego g艂osie, ale nie potrafi艂a nic wyczyta膰 z wyrazu twarzy.

- Co za r贸偶nica, jedna osoba mniej czy wi臋cej? - Usi艂owa艂a nada膰 g艂osowi oboj臋tny ton. Nie bardzo jej to wysz艂o.

Musia艂 dostrzec zdumienie i zachwyt w jej oczach. Ostatnie zdanie zabrzmia艂o niemal偶e jak deklaracja, o jakiej nie 艣mia艂a nawet marzy膰. Z wra偶enia zabrak艂o jej tchu. Uzna艂a, 偶e szampan uderzy艂 jej do g艂owy. Postanowi艂a raz na zawsze porzuci膰 romantyczne rojenia. Skromna ogrodniczka nie mog艂a liczy膰 na jakiekolwiek uczucie pr贸cz lito艣ci ze strony tak fascynuj膮cego m臋偶czyzny z wy偶szych sfer. A tego sobie zdecydowanie nie 偶yczy艂a. Madelaine obwie艣ci艂a w艂a艣nie, 偶e podano do sto艂u. Jaz szybko skorzysta艂a z okazji.

- Cofam ostatnie pytanie - rzuci艂a pospiesznie.

Odstawi艂a kieliszek na gzyms kominka. Przysi臋g艂a sobie, 偶e nie tknie wi臋cej alkoholu. W towarzystwie obiektu po偶膮dania wszystkich kobiet zdecydowanie potrzebowa艂a trze藕wego umys艂u. Ruszy艂a w kierunku jadalni tak szybko, jakby gna艂 j膮 straszliwy g艂贸d.

Beau zatrzyma艂 j膮, k艂ad膮c r臋k臋 na ramieniu.

- Ja o nim nie zapomn臋. Wr贸cimy jeszcze do tej kwestii.


ROZDZIA艁 JEDENASTY

W drodze powrotnej Beau zwr贸ci艂 Jaz uwag臋, 偶e przez ca艂y czas przygryza wargi. Zignorowa艂a napomnienie. Gdyby nic trzyma艂a j臋zyka za z臋bami, wypali艂aby mu w oczy par臋 s艂贸w gorzkiej prawdy. Nawet przy maksimum dobrej woli nie zaliczy艂aby imprezy do udanych. Tak jak przewidywa艂 Beau, gospodyni posadzi艂a ich obok siebie. Najgorsze, 偶e miejsce u jego drugiego boku wyznaczy艂a Camilli. Zaborcza pi臋kno艣膰 przez ca艂y wiecz贸r zawraca艂a mu g艂ow臋. Dawa艂a do zrozumienia, 偶e nie zamierza dzieli膰 zainteresowania ulubie艅ca z prost膮, wiejsk膮 dziewczyn膮, za jak膮 bez w膮tpienia uwa偶a艂a Jaz. Kokietowa艂a Beau otwarcie, ignoruj膮c przy tym w艂asnego towarzysza. Jaz serdecznie mu wsp贸艂czu艂a.

- Jeste艣 pewien, 偶e Camilla i Gerald stanowi膮 par臋?

- Poniek膮d. Camilla odgrywa rol臋 zas艂ony dymnej, je艣li rozumiesz, co mam na my艣li.

- Czy to znaczy, 偶e on woli...? - zacz臋艂a niepewnie.

- W艂a艣nie - potwierdzi艂 jej podejrzenia. - Jego ojciec jest prezesem telewizji Barnet. Nie pochwali艂by upodoba艅 syna. Na szcz臋艣cie nic o nich nie wie. Za to cz臋sto ostatnio wyra偶a艂 niepok贸j, 偶e Gerald nic d膮偶y do zmiany stanu cywilnego. 呕eby odsun膮膰 od siebie podejrzenia, nasz przedsi臋biorczy m艂ody cz艂owiek znalaz艂 sobie sympati臋. 呕e艅sk膮 - doda艂, 偶eby rozproszy膰 ewentualne w膮tpliwo艣ci. - Co nie znaczy, 偶e wykorzystuje Camill臋. Jej ten uk艂ad r贸wnie偶 ze wszech miar odpowiada. Jaz otworzy艂a szeroko oczy ze zdumienia. Sama nigdy by nie odgad艂a preferencji Geralda. Zamieni艂a z nim zaledwie kilka s艂贸w. Nie dostrzeg艂a niech臋ci do kobiet. Wywar艂 na niej bardzo korzystne wra偶enie.

- Czy偶by Camilla r贸wnie偶 odczuwa艂a poci膮g do w艂asnej p艂ci? - spyta艂a, ca艂kowicie 2bita z tropu.

- Co to, to nie! - zachichota艂 Beau. - Camilla jest bardzo ambitn膮 m艂od膮 dam膮. A Gerald, podobnie jak tata, ma doskonale uk艂ady w 艣wiecie filmu i telewizji. Dlatego Camilla ch臋tnie pe艂ni obowi膮zki oficjalnej, tymczasowej narzeczonej.

- W zamian za konkretne us艂ugi - doko艅czy艂a Jaz z odraz膮. - Nie bulwersuje mnie niczyja orientacja seksualna, natomiast takie handlowe podej艣cie do cz艂owieka uwa偶am za wyj膮tkowo bezduszne - o艣wiadczy艂a, nie kryj膮c dezaprobaty.

U艣wiadomi艂a sobie, 偶e niepotrzebnie zmarnowa艂a wiecz贸r. Szala艂a z zazdro艣ci z powodu kobiety, kt贸ra traktowa艂a m臋偶czyzn jak kolejne stopnie na drodze do kariery. Niewykluczone, 偶e w tym samym celu uwodzi艂a Beau.

- Szkoda, 偶e traci艂a na mnie czas - stwierdzi艂 Beau ponuro.

Jaz usi艂owa艂a rozszyfrowa膰 sens ostatniego zdania. Albo nie by艂 zainteresowany wyrachowan膮 pi臋kno艣ci膮 albo te偶... Nic doko艅czy艂a my艣li. Beau zrobi艂 to za ni膮:

- Nie nale偶臋 ju偶 do tego 艣wiatka, jak trafnie odgad艂a艣.

Tyle to i ona wiedzia艂a. C贸偶 z tego? Nadal nie rozstrzygn膮艂 w膮tpliwo艣ci, czy odszed艂 z w艂asnej woli, czy te偶 zwolniono go z powodu oszpecenia. Na podstawie poprzednich rozm贸w oraz niezwyk艂ej wprost dra偶liwo艣ci Beau przyjmowa艂a raczej t臋 drug膮 ewentualno艣膰.

Pos艂a艂 jej pytaj膮ce spojrzenie.

- Madelaine zwr贸ci艂a mi dzisiaj uwag臋, 偶e „namiesza艂em w g艂owie m艂odej dziewczynie". Nie wiesz przypadkiem, o co jej chodzi艂o?

Jaz wpad艂a w panik臋. Nabra艂a przekonania, 偶e serdeczna przyjaci贸艂ka w najlepszej wierze poprosi艂a Beau, 偶eby nie igra艂 z jej uczuciami. Co za wstyd! Odebra艂o jej mow臋. Siedzia艂a jak skamienia艂a bez s艂owa przez co najmniej kilka sekund. Zanim och艂on臋艂a, Beau u艣ci艣li艂 informacj臋:

- Najpierw zarzucasz mi brak dyskrecji, a potem rozpowiadasz, 偶e namawia艂em ci臋 na wyjazd - wypomnia艂 z uraz膮 w g艂osie.

- Raczej dokucza艂e艣 mi, 偶e tkwi臋 bez sensu w jednym miejscu - odpar艂a z r贸wn膮 niech臋ci膮.

- Nie obgadywa艂am ci臋. Rozwa偶a艂am tylko twoj膮 sugesti臋.

- I do jakich wniosk贸w dosz艂a艣?

- Uzna艂am twoje argumenty, ale jeszcze nie podj臋艂am decyzji.

- Pilnie strze偶esz swoich tajemnic. 艁atwiej us艂ysze膰, jak trawa ro艣nie, ni偶 wyci膮gn膮膰 ci臋 na zwierzenia - mrukn膮艂.

- O tej porze roku ro艣nie wyj膮tkowo cicho

- odpowiedzia艂a 偶artem.

- Stanowisz dla mnie wieczn膮 zagadk臋. Nie grozi mi przy tobie nuda - oznajmi艂 z szelmowskim u艣miechem.

- Mi艂o mi, 偶e przynajmniej dostarczam ci rozrywki - skwitowa艂a cierpko.

Ukryta w s艂owach przygany pochwa艂a sprawi艂a jej wi臋ksz膮 przyjemno艣膰, ni偶 chcia艂a przyzna膰.

- Zapro艣 mnie na kaw臋 - poprosi艂 Beau.

Jaz spojrza艂a przez przedni膮 szyb臋. Nawet nie zauwa偶y艂a, kiedy podjechali pod dom. Odwr贸ci艂a g艂ow臋 w kierunku towarzysza. Siedzia艂 sztywno wyprostowany. Patrzy艂 na ni膮 wyczekuj膮co. Wprawi艂 j膮 w zak艂opotanie. Nic wiedzia艂a, co robi膰. Ostatnio ko艅czyli ka偶de spotkanie poca艂unkiem. Co jej wcale nie przeszkadza艂o. Lubi艂a, kiedy j膮 ca艂owa艂, a偶 za bardzo. Obawia艂a si臋 tylko, jak sko艅czy si臋 to nocne spotkanie, je偶eli w og贸le si臋 sko艅czy.

- No, zaryzykuj, pozw贸l mi wpa艣膰 na chwil臋 - zach臋ca艂 Beau.

Akurat ryzyko wcale jej nie poci膮ga艂o po otrzymaniu dw贸ch anonimowych list贸w. Spr贸bowa艂a wym贸wi膰 si臋 p贸藕n膮 por膮, zm臋czeniem, wreszcie od艂o偶y膰 zaproszenie na poniedzia艂ek. Bez skutku. Beau nalega艂 nieustannie, z 偶elazn膮 konsekwencj膮 zbija艂 wszystkie kontrargumenty. Obydwoje nie dawali za wygran膮. Jaz wyszukiwa艂a kolejne, uprzejme wym贸wki, Beau je bagatelizowa艂. Wreszcie wyci膮gn膮艂 r臋k臋, delikatnie pog艂adzi艂 Jaz po policzku, po czym o艣wiadczy艂, 偶e mimo wszystko do niej wst膮pi. Szare oczy b艂yszcza艂y w ciemno艣ciach. 艁agodna pieszczota spowodowa艂a przyspieszenie akcji serca i oddechu Jaz. Zanim och艂on臋艂a, opu艣ci艂 r臋k臋. Wysiad艂 z samochodu, jakby wiedzia艂, 偶e nie zamierza ust膮pi膰. Czy odgad艂 r贸wnie偶, jak silnie na ni膮 dzia艂a? Czy z samego spojrzenia wyczyta艂 ukryte t臋sknoty? Nie mia艂a odwagi na niego spojrze膰. Ruszy艂a oblodzon膮 艣cie偶k膮, grzebi膮c w torebce za kluczami. Dopiero na schodach zerkn臋艂a ukradkiem na towarzysza. Napotka艂a jego wzrok.

- Patrzysz na mnie jak sp艂oszona sarna - zauwa偶y艂 ze smutkiem. - Przera偶am ci臋? - Mimo woli przesun膮艂 palcami wzd艂u偶 szramy na policzku.

Jaz wyczula, 偶e wystarczy powiedzie膰 „tak", 偶eby da艂 jej spok贸j. Nie ulega艂o jednak w膮tpliwo艣ci, w jaki spos贸b Beau zinterpretowa艂by odrzucenie. Nawet mu przez my艣l nie przesz艂o, jak bardzo j膮 poci膮ga. Przeciwnie, by艂 przekonany, 偶e budzi odraz臋. Gdyby go odepchn臋艂a, zada艂aby jego zranionej duszy kolejny dotkliwy cios. Nie mia艂a sumienia go skrzywdzi膰.

- Nie ciebie si臋 boj臋 - zacz臋艂a i na tym zako艅czy艂a.

Brak艂o jej odwagi, by wyzna膰, 偶e tylko l臋k przed w艂asn膮 s艂abo艣ci膮 powstrzymuje j膮 od zaproszenia go do 艣rodka. Gdyby pozosta艂a z nim sam na sam, skruszy艂by jej op贸r jednym poca艂unkiem. Wprawdzie i teraz w ca艂ej okolicy nie by艂o 偶ywej duszy, ale w 艣ci臋tym mrozem ogrodzie nara偶ona by艂a na mniejsze pokusy. Sta艂a przed nim zagubiona, niezdecydowana, z kluczami w r臋ku. Podszed艂 p贸艂 kroku bli偶ej. Niemal偶e jej dotyka艂.

- Czy uwierzysz mi. Jaz, 偶e nigdy, przenigdy nie chcia艂bym ci臋 skrzywdzi膰? - zapyta艂 powa偶nie, zagl膮daj膮c jej g艂臋boko w oczy.

Jaz o ma艂o nie zemdla艂a. Brakowa艂o jej tchu. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e Beau jej pragnie. Z wzajemno艣ci膮 - Gdyby mu si臋 odda艂a, a potem by j膮 zostawi艂, cierpia艂aby do ko艅ca 偶ycia. Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Zrobisz to mimo woli - stwierdzi艂a ze smutkiem.

Beau poblad艂 na twarzy. Patrzy艂 na ni膮 d艂ugo, powa偶nie, w niesko艅czono艣膰. Wreszcie westchn膮艂 ci臋偶ko.

- Tak bardzo chcia艂bym zas艂u偶y膰 na twoje zaufanie. Ale sam prze偶ywam wyj膮tkowo trudny okres. Uczciwie m贸wi膮c, stoj臋 w艂a艣nie na rozdro偶u. Nie odnalaz艂em jeszcze samego siebie. - Odst膮pi艂 krok do ty艂u.

Wyznanie Beau w nieoczekiwany spos贸b pomog艂o Jaz okre艣li膰 w艂asne stanowisko. Wszystkie rozterki, obawy, zas艂u偶enia w jednej sekundzie posz艂y w niepami臋膰. Wiedzia艂a ju偶, czego pragnie. Jego! Kocha艂a go ca艂ym sercem. Kilka godzin wcze艣niej, kiedy po ni膮 przyjecha艂, serce podskoczy艂o jej z rado艣ci. Wtedy jeszcze oszukiwa艂a sam膮 siebie, walczy艂a z nierozs膮dnym, jej zdaniem, uczuciem. Teraz przesta艂a zaprzecza膰, 偶e od samego pocz膮tku przyci膮ga艂 j膮 jak magnes. Poj臋艂a, 偶e nadszed艂 prze艂omowy moment. Je偶eli zn贸w stch贸rzy, utraci go na zawsze.

- By膰 mo偶e ty r贸wnie偶 potrzebujesz bratniej duszy - wyszepta艂a.

Stan臋艂a na palcach i nie艣mia艂o poca艂owa艂a go w usta.

Beau sta艂 bez ruchu przez kilka potwornie d艂ugich sekund. Nast臋pnie gwa艂townym ruchem przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie. Pog艂臋bi艂 poca艂unek. Zanurzy艂a r臋ce w g臋stwin臋 ciemnych w艂os贸w. Przylgn臋艂a do niego ca艂ym cia艂em. Ca艂owa艂a nami臋tnie, gor膮co, bez ko艅ca. Beau wsun膮艂 r臋k臋 pod palto Jaz. Dotyk gor膮cej d艂oni na wezbranej piersi przyspieszy艂 jej oddech. Wzdycha艂a z rozkoszy. Beau pie艣ci艂 j膮 coraz intensywniej. W dw贸ch cia艂ach p艂on膮艂 ogie艅 nami臋tno艣ci.

O艣lepiaj膮cy blask 艣wiate艂 przeje偶d偶aj膮cego samochodu przywr贸ci艂 ich do rzeczywisto艣ci. Dwie g艂owy odskoczy艂y od siebie, jakby kto艣 wyla艂 na nich kube艂 lodowatej wody. Jaz nie potrafi艂a odczyta膰 偶adnych uczu膰 z jasno o艣wietlonej twarzy Beau. Wiedzia艂a tylko, 偶e magiczna chwila przemin臋艂a bezpowrotnie. Mia艂a nadziej臋, 偶e nie dostrzeg艂 rozczarowania w jej oczach. Wyprostowa艂a si臋. Z wysi艂kiem przywo艂a艂a mo偶liwie beztroski u艣miech.

- Teraz widzisz, 偶e to nie by艂 najszcz臋艣liwszy pomys艂.

- Masz racj臋 - przyzna艂 ze zwyk艂膮 rezerw膮.

- Id藕 ju偶. - Z trudem wydoby艂a g艂os ze 艣ci艣ni臋tego gard艂a. Pragn臋艂a, 偶eby odszed艂, zanim z oczu pociekn膮 jej 艂zy. Gdyby w tej chwili zacz膮艂 t艂umaczy膰, z jakich powod贸w unika osobistego zaanga偶owania, p臋k艂oby jej serce. - To wszystko moja wina. Sprowokowa艂am ci臋.

- Poniewa偶 odgad艂a艣, dlaczego nalega艂em, 偶eby艣 mnie zaprosi艂a. Nie my艣l, 偶e mnie nie poci膮gasz. Tylko nie jestem pewny, czy zostan臋 tu na sta艂e.

Jaz nie potrzebowa艂a 偶adnych dalszych wyja艣nie艅. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e zaraz po powrocie do stolicy s艂ynny gwiazdor zapomni o ogrodniczce z prowincji, niezale偶nie od tego, czy wr贸ci na dawne stanowisko czy te偶 podejmie nowe wyzwania. Wzruszy艂a ramionami z udawan膮 oboj臋tno艣ci膮.

- W takim razie lepiej, 偶e nie uleg艂am twoim namowom. Dzi臋ki nieznanemu kierowcy opami臋tanie przysz艂o w sam膮 por臋.

- Jak zwykle mnie zaskakujesz. Jeste艣 wyj膮tkowo tajemnicz膮 m艂od膮 dam膮, Jaz.

Prawdopodobnie w艂a艣nie w r贸偶nicy wieku i do艣wiadczenia upatrywa艂 g艂贸wn膮 przeszkod臋. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie艣mia艂a, wra偶liwa wie艣niaczka nic stanowi艂a odpowiedniej partii dla 艣wiatowego cz艂owieka.

- 艁adnie to uj膮艂e艣 - skomentowa艂a tak beztroskim tonem, na jaki by艂o j膮 sta膰. - Dzi臋kuj臋 za mile s艂owa, ale ju偶 pora spa膰. Jestem bardzo zm臋czona.

- Wobec tego przyjd藕 w poniedzia艂ek p贸藕niej do pracy. - Odst膮pi艂 krok do ty艂u nadal z r臋kami w kieszeniach. Jaz odetchn臋艂a z ulg膮, 偶e nie wr贸ci艂 do osobistych temat贸w.

- Skoro nie zamierzasz u nas osi膮艣膰 na sta艂e, rozwa偶, czy warto traci膰 czas i pieni膮dze na urz膮dzanie ogrodu, kt贸rego nie b臋dziesz ogl膮da艂. Oczywi艣cie je艣li zdecydujesz opu艣ci膰 Aberton, zwr贸c臋 ci zaliczk臋 - doda艂a z oci膮ganiem.

Przemilcza艂a, 偶e zd膮偶y艂a ju偶 wyda膰 spor膮 cz臋艣膰 honorarium na uzupe艂nienie zapas贸w w zamra偶arce i zakup paru niezb臋dnych drobiazg贸w. W膮tpi艂a, czy przyj膮艂by tytu艂em rekompensaty mro偶one warzywa albo pantofelki na obcasach, nie wspominaj膮c o damskiej bieli藕nie!

- Jeszcze nie podj膮艂em decyzji. Na razie niech zostanie tak, jak jest - wybawi艂 j膮 z opresji. - Wracaj do domu, zsinia艂a艣 z zimna.

Rzeczywi艣cie temperatura mocno spad艂a. Mr贸z ponownie 艣ci膮艂 ziemi臋 i zamieni艂 warstewk臋 艣wie偶ego 艣niegu w niebezpieczn膮 艣lizgawk臋.

- Uwa偶aj na siebie - upomnia艂a go bez zastanowienia.

Wbrew jej obawom nie wytkn膮艂 tym razem, 偶e przemawia jak nadopieku艅cza mamu艣ka. Otworzy艂a drzwi i wesz艂a do 艣rodka. Nadmiar wra偶e艅 odebra艂 jej resztki si艂. W ci膮gu zaledwie kilku godzin prze偶y艂a wszystkie mo偶liwe rozterki, towarzysz膮ce pierwszej mi艂o艣ci. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e na dywaniku przed drzwiami nie znalaz艂a kolejnego listu od nieznanego nadawcy.


ROZDZIA艁 DWUNASTY

Jaz 藕le spala tej nocy. Nie mog艂a sobie darowa膰 bezwstydnego, jej zdaniem, zachowania po powrocie z przyj臋cia u Madelaine. Pali艂 j膮 wstyd, 偶e zainicjowa艂a poca艂unek, kt贸ry wprowadzi艂 tyle zamieszania. Do p贸藕na w nocy wierci艂a si臋 w 艂贸偶ku, rozwa偶aj膮c wszelkie mo偶liwe konsekwencje w艂asnej lekkomy艣lno艣ci. O wp贸艂 do 贸smej rano zesz艂a na d贸艂 zaparzy膰 kaw臋. Jeszcze na schodach zerkn臋艂a z niepokojem na dywanik przed drzwiami wej艣ciowymi. Widok znajomego bia艂ego prostok膮ta na ciemnym tle nie poprawi艂 jej nastroju. Najwyra藕niej nieprzyjaciel r贸wnie偶 nie spa艂. Trzeci list zawiera艂 tylko jedno s艂owo:

Suka.

Zemdli艂o j膮. Wyobrazi艂a sobie mglist膮 posta膰 bez twarzy, kr膮偶膮c膮 gdzie艣 w pobli偶u niby koszmarna zjawa. Kto艣 nienawidzi艂 jej do tego stopnia, 偶e zarwa艂 noc, 偶eby zatru膰 jej poranek. Na my艣l o tym. 偶e niewidzialny wr贸g jeszcze przebywa gdzie艣 w pobli偶u, przez cia艂o Jaz przebiegi Jodowa艂y dreszcz. Pr贸bowa艂a odgadn膮膰 jego to偶samo艣膰. Bez skutku. Nie pojmowa艂a, co sk艂ania tego cz艂owieka do zadawania innym cierpie艅. W ko艅cu przedar艂a list wraz z kopert膮 na p贸艂 i wrzuci艂a do pojemnika na 艣mieci. Niewiele jej to pomog艂o. Jedyne s艂owo na 艣rodku bia艂ej kartki wci膮偶 sta艂o jej przed oczami. Ten, kto je napisa艂, z pewno艣ci膮 wiedzia艂, 偶e posz艂a na przyj臋cie do Madelaine w towarzystwie Beau. Ataki z regu艂y nast臋powa艂y po wsp贸lnych wypadach. Co wcale nie u艂atwia艂o rozwi膮zania zagadki. W ma艂ej miejscowo艣ci trudno zachowa膰 w tajemnicy najb艂ahsze nawet wydarzenie.

Jaz doskonale zna艂a mechanizm funkcjonowania poczty pantoflowej. Wystarczy艂o, 偶e Betty Booth wymieni艂a o 艣wicie par臋 zda艅 z mleczarzem, aby wie艣膰 dotar艂a do wszystkich os贸b zamawiaj膮cych mleko, czyli co najmniej do polowy mieszka艅c贸w. Wbrew pozorom to w艂a艣nie powszechna dost臋pno艣膰 informacji zapewnia艂a nadawcy anonimowo艣膰. Im wi臋kszy kr膮g podejrzanych, tym trudniej wykry膰 sprawc臋. Niewykluczone, 偶e listy podrzuca艂 kierowca samochodu, kt贸ry przeszkodzi艂 w intymnym poca艂unku. 呕a艂owa艂a, 偶e nie zwr贸ci艂a uwagi przynajmniej na mark臋. Kolor i tablice rejestracyjne pozostawa艂y niewidoczne w ciemno艣ciach. Ale w tamtej chwili Beau interesowa艂 j膮 o wiele bardziej. Pociesza艂a si臋, 偶e i tak nie spos贸b stwierdzi膰, czy auto przeje偶d偶a艂o tamt臋dy przypadkiem, czy te偶 kierowca ich 艣ledzi艂. Nie pozosta艂o jej nic innego, ni偶 uzna膰, 偶e listy wysy艂a kto艣, kogo i tak nie lubi. Co nie przeszkadza艂o, 偶e nadal odchodzi艂a od zmys艂贸w. Grozi艂o jej, 偶e popadnie w mani臋 prze艣ladowcz膮, zacznie podejrzewa膰 wszystkich znajomych, notowa膰 numery ka偶dego samochodu i wa偶y膰 ka偶de s艂owo, 偶eby nic da膰 broni do r臋ki nieznanemu wrogowi.

Ju偶 teraz wystraszy艂 j膮 najzwyklejszy dzwonek telefonu. Podesz艂a do aparatu na mi臋kkich nogach. Kto jej szuka艂 przed 贸sm膮 rano? Czy偶by prze艣ladowca si臋gn膮艂 po bardziej radykalne 艣rodki. 偶eby zatru膰 jej 偶ycie? Nie mia艂a innego wyj艣cia, jak podnie艣膰 s艂uchawk臋 i sprawdzi膰, kto i dlaczego n臋ka j膮 o tej porze. Zacisn臋艂a z臋by.

- Dzie艅 dobry, Jaz - pozdrowi艂 j膮 weso艂o Beau. S艂ysz膮c jej dr偶膮cy g艂os, zapyta艂 z trosk膮: - Masz jakie艣 k艂opoty? 殴le spa艂a艣?

- Nie najgorzej - sk艂ama艂a.

Zapad艂a d艂uga cisza, jakby rozm贸wca rozwa偶a艂, co powiedzie膰.

- Nie przychod藕 dzisiaj do ogrodu. Lepiej odpocznij. Mr贸z uniemo偶liwia jakiekolwiek prace ziemne, a meteorolodzy nie zapowiadaj膮 ocieplenia.

Za艂ama艂 j膮 do reszty. W obliczu nieznanego wroga tylko nadzieja na sp臋dzenie kilku godzin w jego towarzystwie podtrzymywa艂a j膮 na duchu.

Beau dawa艂 jej oparcie, zapewnia艂 poczucie bezpiecze艅stwa. Z niecierpliwo艣ci膮 czeka艂a na spotkanie. Wpad艂a w rozpacz, 偶e jej nie potrzebuje. Czeka艂 j膮 d艂ugi, nudny dzie艅, wype艂niony ja艂owymi rozwa偶aniami. Nie pozosta艂o jej nic innego, jak pom贸c staremu Fredowi w szklarni. Zanim Beau przyjecha艂 do Aberton, piel臋gnacja sadzonek dawa艂a jej wiele satysfakcji. Teraz te same czynno艣ci nie przynosi艂y zadowolenia, gdy jego nie by艂o w pobli偶u.

- Skoro dysponujesz czasem, zapraszam na obiad o wp贸艂 do pierwszej.

W sercu Jaz rozb艂ys艂a nik艂a iskierka nadziei.

- Sam przygotujesz?

- Uwa偶asz, 偶e nie umiem?

- Nie, sk膮d, tylko jak zwykle mnie zaskoczy艂e艣. Nie spos贸b przewidzie膰, jak post膮pisz.

- Zapewniam ci臋, 偶e taka zmienno艣膰 nastroj贸w nie le偶y w mej naturze. To rodzaj samoobrony. Intrygujesz mnie i r贸wnocze艣nie wprawiasz w zak艂opotanie, panno Logan. Do tej pory prowadzi艂em uregulowany tryb 偶ycia. Wiedzia艂em, czego chc臋. W pewnym momencie z oczywistych wzgl臋d贸w zapragn膮艂em odmiany. Nic przewidzia艂em tylko, 偶e spotkam kogo艣 takiego jak ty.

- Przyjd臋 z wielk膮 ch臋ci膮. Przy okazji wybadam, co s膮dzisz o „osobie takiej jak ja" - rzuci艂a beztrosko. Jej dusza 艣piewa艂a z rado艣ci, 偶e wkr贸tce go zobaczy. Jednym zdaniem rozproszy艂 wszystkie l臋ki. Gdyby bezimienny prze艣ladowca stan膮艂 w tej chwili w drzwiach, pokaza艂aby mu j臋zyk. Poniewa偶 tego nie uczyni艂, wykona艂a obra藕liwy gest w stron臋 dywanika, na kt贸ry uprzednio spogl膮da艂a z takim niepokojem.

- Niedoczekanie! Wystarczy, 偶e wbrew rozs膮dkowi zapraszam ci臋 na obiad.

- Bardzo uprzejmie z twojej strony - wytkn臋艂a rozbawiona.

Nie docieka艂a, czemu uzna艂 przygotowanie dla niej posi艂ku za nieroztropno艣膰. Grunt, 偶e propozycja brzmia艂a obiecuj膮co. Zar贸wno serce, jak i rozum nakazywa艂y Jaz przyj膮膰 j膮 bez dalszych komentarzy.

- Nikt do tej pory nie pos膮dza艂 mnie o nadmiar kurtuazji - odparowa艂 Beau r贸wnie lekkim tonem.

- Chcesz, 偶ebym co艣 przynios艂a? - spyta艂a, zadowolona, 偶e droczy si臋 z ni膮 jak za najlepszych czas贸w.

- Tylko siebie.

- Dobrze, b臋d臋 o wp贸艂 do pierwszej - zapewni艂a.

Poczu艂a przyjemne ciep艂o w okolicy serca. Sta艂a jeszcze d艂ugo w holu, oszo艂omiona i bezgranicznie szcz臋艣liwa. Dopiero p贸藕niej przysz艂a typowo kobieca refleksja, 偶e nie ma co na siebie w艂o偶y膰. Jedyn膮 wieczorow膮 sukienk臋 uzna艂a za zbyt strojn膮 na niezobowi膮zuj膮c膮 wizyt臋, spodnie i bluz臋 za beznadziejne.

Wesz艂a na g贸r臋, by poszuka膰 w szafie czego艣 przyzwoitego. Na schodach dopad艂o j膮 przygn臋bienie ze znacznie powa偶niejszego powodu. Ostatnio Beau sprawia艂 wra偶enie rozczarowanego atmosfera i obyczajami prowincji. Wygl膮da艂o na to, 偶e nawet ogr贸d niespecjalnie go ju偶 interesuje, jakby na serio rozwa偶a艂 my艣l o powrocie do Londynu. Zadawa艂a sobie pytanie, co ze sob膮 zrobi, je偶eli go utraci. Kocha艂a go do szale艅stwa. Po jego odje藕dzie nic czeka艂o jej nic pr贸cz cierpienia i t臋sknoty. W ko艅cu powiedzia艂a sobie, 偶e musi twardo st膮pa膰 po ziemi. 呕y艂a tyle lat bez niego, prze偶yje i nast臋pne. I tak nie ma 偶adnego wp艂ywu na jego decyzje. Logiczne rozumowanie nic przynios艂o jednak ukojenia zbola艂ej duszy.

Jaz zatrzyma艂a samoch贸d na podje藕dzie. Nie od razu wysiad艂a. Powr贸t na Star膮 Plebani臋 zawsze j膮 przygn臋bia艂. Widok wn臋trz, kt贸re pami臋ta艂a z dzieci艅stwa, przywo艂ywa艂 niemi艂e wspomnienia. Wr贸ci艂y dopiero przed domem. Wcze艣niej nie odczuwa艂a nic pr贸cz radosnej euforii przed spotkaniem z ukochanym. Niecierpliwie wyczekiwa艂a um贸wionej godziny. A jednak kiedy wreszcie nadesz艂a, Jaz pod膮偶a艂a znajom膮 艣cie偶k膮 powoli, ze spuszczon膮 g艂ow膮, jak na szafot. Odetchn臋艂a z ulg膮, kiedy Beau zaproponowa艂, 偶e zjedz膮 w kuchni. Po remoncie nie przypomina艂a w niczym pomieszczenia sprzed lat. Jaz nie zd膮偶y艂a przybra膰 pogodnego wyrazu twarzy. Bystre oko dziennikarza dostrzeg艂o smutek w jej oczach.

- Nie lubisz tego domu - raczej stwierdzi艂, ni偶 zapyta艂. - Hu艣tawka w ogrodzie i kolorowe wzorki w sypialni to tylko iluzja. Nie zazna艂a艣 tu szcz臋艣cia.

Jaz wzi臋艂a g艂臋boki oddech. Wsun臋艂a obydwie r臋ce do kieszeni nowych spodni.

Beau obserwowa艂 j膮 bacznie spod wp贸艂przymkni臋tych powiek.

- Nie os膮dzaj zbyt surowo moich dziadk贸w. Dok艂adali wszelkich stara艅, 偶eby nas dobrze wychowa膰.

- Ale ponie艣li pora偶k臋, w艂a艣ciwie dwie - doko艅czy艂.

- Za du偶o sobie pozwalasz! - krzykn臋艂a ura偶ona. - Spr贸buj ich przynajmniej zrozumie膰. Byli dobrymi lud藕mi. Zbyt p贸藕no zostali rodzicami, dopiero oko艂o czterdziestki. Nie umieli post臋powa膰 z dzieckiem. A mama... - Pokr臋ci艂a g艂ow膮 ze smutkiem. - No c贸偶, powiem ci, nim zrobi to kto艣 inny.

- Czemu kto艣 mia艂by informowa膰 obc膮 osob臋 o dziejach twojej rodziny?

- Ludzie zawsze plotkuj膮.

- Nie wszyscy. Ci, kt贸rych znam, zwykle zachowuj膮 dyskrecj臋, ale co do miejscowych przyznaj臋 ci racj臋.

Ostatnie stwierdzenie wyprowadzi艂o Jaz z r贸wnowagi.

- Czy zaprosi艂e艣 mnie po to, 偶eby mnie dr臋czy膰? - spyta艂a przez 艂zy.

- Oczywi艣cie, 偶e nie - o艣wiadczy艂 艂agodniejszym ju偶 g艂osem. R贸wnocze艣nie pos艂a艂 jej ostrzegawcze spojrzenie. - Nie rozumiem, czemu dra偶ni ci臋 ka偶de moje s艂owo.

Jaz poj臋艂a, 偶e przebra艂a miar臋. Mieszka艅cy Aberton nie wy艣wiadczyli jej a偶 tyle dobra, 偶eby broni膰 ich honoru kosztem przyja藕ni. Jeszcze nie och艂on臋艂a po odczytaniu ostatniej porcji obelg, co nie upowa偶nia艂o jej do obra偶ania Bogu ducha winnego gospodarza. Nie Beau Garrett, lecz nadawca anonimowych list贸w ponosi艂 odpowiedzialno艣膰 za jej z艂y nastr贸j. Nie zdradzi艂a jednak prawdziwej przyczyny swego przygn臋bienia.

- Wybacz. Straci艂am kontrol臋 nad sob膮. To miejsce zawsze budzi przykre wspomnienia. - Przywo艂a艂a na twarz u艣miech. - Lepiej powiedz, jakie przysmaki przygotowa艂e艣.

Beau zignorowa艂 pytanie. Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z dezaprobat膮.

- Bardzo 艂atwo ci臋 zrani膰, Jaz. Uwa偶am, 偶e kto艣 powinien si臋 tob膮 zaopiekowa膰.

Jaz odetchn臋艂a z ulg膮, 偶e wreszcie przesta艂 bada膰 jej przesz艂o艣膰. Spr贸bowa艂a nada膰 rozmowie l偶ejszy ton:

- Za takie stwierdzenie feministki okrzykn臋艂yby ci臋 m臋skim szowinist膮.

- Nies艂usznie. Jestem doros艂ym m臋偶czyzn膮, a nie mia艂bym nic przeciwko temu, gdyby kto艣 si臋 o mnie zatroszczy艂.

Jaz wyczu艂a, 偶e zn贸w wkroczyli na niepewny grunt. Beau chyba doszed艂 do tego samego wniosku. Milcza艂 przez d艂ugi czas. Patrzyli sobie w oczy niemal偶e w niesko艅czono艣膰. Napi臋cie ros艂o z ka偶d膮 chwil膮. Dopiero dzwonek minutnika wybawi艂 ich z niezr臋cznej sytuacji. Beau pospiesznie otworzy艂 piekarnik. Oparzy艂 sobie przy tym r臋k臋. Zakl膮艂 pod nosem.

- Mia艂e艣 racj臋, stanowczo potrzebujesz opieki - mrukn臋艂a Jaz.

- Na opakowaniu napisali, 偶e b臋d膮 gotowe za czterdzie艣ci pi臋膰 minut.

- I s膮. - Jaz wyci膮gn臋艂a z kuchenki dymi膮ce lasagne.

Postawi艂a brytfank臋 no blacie. Smakowity aromat wype艂ni艂 kuchni臋.

- W lod贸wce jest sa艂atka, w piecyku pieczone ziemniaki.

Jaz z trudem powstrzymywa艂a wybuch 艣miechu. Beau got贸w by艂 do p贸艂nocy rozprawia膰 o jedzeniu, byle nie wr贸ci艂a do 艣liskiego tematu. Spr贸bowa艂a go uspokoi膰:

- Kiedy wspomina艂am o osobie do pomocy, my艣la艂am o gosposi. Czemu nie zatrudnisz jakiej艣 kobiety do prac domowych?

- Nic znosz臋 obcych w domu - odburkn膮艂.

- Moja 偶ona po 艣lubie stanowczo odm贸wi艂a sprz膮tania i gotowania. Zabra艂a do nas swoj膮 pomoc domow膮. Twierdzi艂a, 偶e cz艂owiek na moim stanowisku powinien zatrudnia膰 s艂u偶b臋. Chyba nigdy nie doros艂em do mojej pozycji, bo czu艂em si臋 jak intruz we w艂asnym domu. Obie panie omawia艂y mi臋dzy sob膮 jad艂ospis, nie pytaj膮c mnie o zdanie. W rezultacie przewa偶nie jada艂em potrawy, kt贸rych nie lubi臋. Kiedy chcia艂em odpocz膮膰 we w艂asnej sypialni, wys艂uchiwa艂em napomnie艅, 偶ebym nie naba艂agani艂. Go艣膰 w hotelu ma wi臋cej swobody! Kiedy Veronica mnie opuszcza艂a, za偶膮da艂em, 偶eby zabra艂a sw膮 nieocenion膮 gosposi臋.

- Jak d艂ugo byli艣cie ma艂偶e艅stwem?

- Dziesi臋膰 miesi臋cy, trzy dni i sze艣膰 godzin - wyliczy艂, jakby podawa艂 czas trwania kampanii wojennej. - Uzna艂em, 偶e jedno tego typu do艣wiadczenie wystarczy w zupe艂no艣ci. Postanowi艂em, 偶e nigdy wi臋cej nie pope艂ni臋 tego samego b艂臋du - zako艅czy艂 z chmurn膮 min膮.

O ile precyzyjna wyliczanka rozbawi艂a Jaz, o tyle ostatnia uwaga do reszty popsu艂a jej nastr贸j. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nic dotyczy艂a zatrudniania s艂u偶by. Stanowi艂a ostrze偶enie, 偶eby nic robi艂a sobie zbyt wielkich nadziei. Nic m贸g艂 ja艣niej wyrazi膰 awersji do instytucji ma艂偶e艅stwa. Chocia偶 do tej pory Jaz nic 艣mia艂a nawet marzy膰, 偶e kto艣 taki jak Beau Garrett poprosi j膮 o r臋k臋, poczu艂a w sercu uk艂ucie rozczarowania. Na szcz臋艣cie gospodarz, zaj臋ty wyk艂adaniem potrawy na talerze, nie dostrzeg艂 smutku w jej oczach. Jaz sta艂a bezczynnie z boku. St贸艂 by艂 ju偶 nakryty, sztu膰ce roz艂o偶one, nic wi臋cej nie pozosta艂o do zrobienia. Zadzwoni艂 telefon. Beau, zniecierpliwiony, poprosi艂, 偶eby odebra艂a. Przeszkodzono mu w najmniej odpowiednim momencie.

Jaz sta艂a w miejscu z niepewn膮 min膮. Postawi艂 j膮 w niezr臋cznej sytuacji. Gdyby telefonowa艂a bliska przyjaci贸艂ka Beau, nic wiedzia艂aby, jak usprawiedliwi膰 swoj膮 obecno艣膰 w jego domu. Us艂ysza艂a drugi dzwonek, trzeci i czwarty, ale brakowa艂o jej odwagi, by spe艂ni膰 pro艣b臋 gospodarza. Ponagli艂 j膮 niecierpliwie, nie ukrywaj膮c irytacji, 偶e tak d艂ugo zwleka. Podnios艂a s艂uchawk臋 bez dalszego oci膮gania. Je偶eli jemu nic przeszkadza艂o, 偶e rozm贸wca us艂yszy kobiecy g艂os, jej tym bardziej.

- S艂ucham?! - zawo艂a艂a. Odpowiedzia艂a jej cisza.

- Halo! - powt贸rzy艂a raz i drugi.

Znowu nic. S艂ysza艂a tylko czyj艣 oddech, a potem trza艣niecie odk艂adanej s艂uchawki. Po plecach przebieg艂 jej zimny dreszcz. Straszliwe podejrzenie odebra艂o jej spok贸j do reszty.

- Kto to? - zapyta艂 Beau.

- Ju偶 nikt. Najprawdopodobniej pomy艂ka - odrzek艂a tak spokojnie, jak potrafi艂a.

By艂a pewna, 偶e rozm贸wca nie pomyli艂 numer贸w, tylko zasta艂 przy aparacie niew艂a艣ciw膮 osob臋.

Natychmiast skojarzy艂a niemego rozm贸wc臋 z bezimiennym nadawc膮 obra藕liwych list贸w. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e dobrze zna艂 Beau i nie darzy艂 sympati膮 Jaz. Nikt inny nie mia艂 powod贸w, by ukrywa膰 przed ni膮 swoj膮 to偶samo艣膰.


ROZDZIA艁 TRZYNASTY

Kiedy Jaz u艣wiadomi艂a sobie, 偶e odebra艂a telefon od wroga, poczu艂a, 偶e traci grunt pod nogami. Krew odp艂yn臋艂a z jej twarzy, kolana zacz臋ty dr偶e膰. Beau spostrzeg艂, 偶e zas艂ab艂a. Zareagowa艂 natychmiast. Cisn膮艂 nieopr贸偶nion膮 jeszcze brytfank臋 na suszark臋 do naczy艅 i pospieszy艂 z pomoc膮. Posadzi艂 Jaz na krze艣le. Pochyli艂 jej tu艂贸w do przodu, 偶eby krew nap艂yn臋艂a do g艂owy. Ukl膮k艂 obok i podtrzymywa艂 dot膮d, a偶 odzyska艂a 艣wiadomo艣膰. Wyprostowa艂a si臋, gdy tylko wr贸ci艂y jej si艂y.

- Co ci jest? - zapyta艂 Beau z trosk膮.

- Sama nie wiem. Nagle zrobi艂o mi si臋 s艂abo.

- Po odebraniu telefonu.

- Kto艣 wybra艂 niew艂a艣ciwy numer - obstawa艂a przy swoim.

- Pierwszy raz w 偶yciu widzia艂em, 偶eby cz艂owiek poblad艂 jak 艣ciana z powodu zwyk艂ej pomy艂ki - nie ust臋powa艂. - Powiedz, us艂ysza艂a艣 co艣 przykrego? Naubli偶ano ci? - nalega艂. Obserwowa艂 Jaz zw臋偶onymi w szparki oczami.

Jaz gor膮czkowo poszukiwa艂a sposobu, 偶eby odwr贸ci膰 jego uwag臋. Popatrzy艂a znacz膮co na brytfank臋 na suszarce do naczy艅.

- Obiad stygnie.

- Do diab艂a zjedzeniem! - krzykn膮艂 rozdra偶niony. - O ma艂o nie zemdla艂a艣. Co艣 przede mn膮 ukrywasz. Je偶eli my艣lisz, 偶e zasi膮d臋 do sto艂u, zanim opowiesz, co ci臋 spotka艂o, to jeste艣 w b艂臋dzie.

- Wielka szkoda. Prawdopodobnie zas艂ab艂am z g艂odu - sk艂ama艂a, chocia偶 nie by艂a pewna, czy by艂aby w stanie cokolwiek prze艂kn膮膰.

Nadal strzeg艂a swej tajemnicy. Gdyby wyzna艂a, co j膮 dr臋czy, Beau zmusi艂by j膮 do odtworzenia najdrobniejszych szczeg贸艂贸w. W ko艅cu doszed艂by do tego samego wniosku co ona: 偶e to ich przyja藕艅 wywo艂a艂a lawin臋 anonimowych list贸w, zako艅czon膮 g艂uchym telefonem. Zbyt s艂abo go zna艂a, 偶eby przewidzie膰, co zrobi, gdy pozna prawd臋. Beau pos艂a艂 jej gro藕ne spojrzenie. Patrzy艂 jej w oczy przez kilka d艂ugich, pe艂nych napi臋cia sekund. W ko艅cu da艂 za wygran膮:

- Dobrze, nakarmi臋 ci臋, ale potem ju偶 nie unikniesz odpowiedzi. Prawdziwej - doda艂 po chwili przerwy ostrzegawczym tonem, jakby zna艂 jej zamiary.

Jaz ani przez chwil臋 nie w膮tpi艂a, 偶e Beau zaraz po obiedzie przyst膮pi do wymuszania zezna艅. Dobrze, 偶e przynajmniej da艂 jej nieco czasu na wymy艣lenie wiarygodnej opowie艣ci. Sprawy anonimowych list贸w nadal nie zamierza艂a porusza膰. Przynajmniej nie w jego obecno艣ci, aczkolwiek dopuszcza艂a mo偶liwo艣膰 zawierzenia swych trosk innej zaprzyja藕nionej osobie. Przez nast臋pne p贸艂 godziny prowadzi艂a niezobowi膮zuj膮c膮 konwersacj臋 o niczym. Robi艂a, co mog艂a, 偶eby uwierzy艂, 偶e chwilowe za艂amanie min臋艂o bez 艣ladu. Kosztowa艂o j膮 to wiele wysi艂ku. Gospodarz przez ca艂y czas nie spuszcza艂 z niej oka. Jaz wmusza艂a w siebie jedzenie, kt贸rego smaku w og贸le nie czu艂a. Obawia艂a si臋, 偶e zaraz dostanie md艂o艣ci. Wreszcie Beau wsta艂. Odsun膮艂 na bok nieopr贸偶nione talerze.

- Jeszcze nie sko艅czyli艣my - zaprotestowa艂a.

- Widocznie niespecjalnie nam smakowa艂o - uci膮艂. Pos艂a艂 jej drwi膮cy u艣mieszek. - Zwlekanie nic ci nie da. Musz臋 wiedzie膰, jaka przykro艣膰 ci臋 spotka艂a - doda艂 ju偶 艂agodniej.

Ciep艂y ton jego g艂osu zupe艂nie rozbroi艂 Jaz. D艂ugo powstrzymywane 艂zy pop艂yn臋艂y nieprzerwanym strumieniem. Beau podbieg艂 do niej, podni贸s艂 j膮 z krzes艂a i utuli艂 w ramionach. Opar艂a g艂ow臋 o mocn膮 pier艣, obj臋艂a go w talii i p艂aka艂a bez ko艅ca jak skrzywdzone dziecko. Beau g艂adzi艂 j膮 po w艂osach, szepta艂 do ucha s艂owa pocieszenia. W ko艅cu p艂acz usta艂, 艂zy obesch艂y. Jaz sta艂a jeszcze cicho, wtulona w ukochanego m臋偶czyzn臋. Z przyjemno艣ci膮 korzysta艂a z chwili wzgl臋dnego spokoju, 偶eby zebra膰 my艣li. Niestety przemin臋艂a zbyt szybko. Beau bezb艂臋dnie odgad艂 jej intencje.

- Nie kombinuj, Jaz. S艂ysz臋, jak pracuj膮 trybiki w twoim m贸zgu. Lepiej powiedz prawd臋.

Wiedzia艂a, 偶e nie ust膮pi. Nagle za艣wita艂a jej my艣l, 偶e by膰 mo偶e nies艂usznie przypisywa艂a g艂uchy telefon anonimowemu oszczercy. Je偶eli dwie osoby z r贸偶nych powod贸w ukrywa艂y to偶samo艣膰, przedstawi艂aby Beau zafa艂szowany obraz sytuacji. Uspokoiwszy w ten spos贸b sumienie, zdecydowa艂a skierowa膰 rozmow臋 na bezpo艣redni膮 przyczyn臋 omdlenia:

- Kto艣 odwiesi艂 s艂uchawk臋. Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e damski g艂os po drugiej stronie wyprowadzi艂 jak膮艣 pani膮 z r贸wnowagi.

- To jeszcze nie pow贸d do rozpaczy.

Dla zakochanej kobiety najgorszy z mo偶liwych - pomy艣la艂a z gorycz膮. Z oczywistych powod贸w zatai艂a t臋 refleksj臋 przed rozm贸wc膮. Czu艂a, 偶e zn贸w zabrn臋艂a w 艣lep膮 uliczk臋. Gor膮czkowo szuka艂a logicznego wyja艣nienia.

- Po偶a艂owa艂am z ca艂ego serca, 偶e podesz艂am do telefonu. Dr臋czy艂y mnie wyrzuty sumienia, 偶e popsu艂am ci uk艂ady z blisk膮 osob膮. Zawsze by艂e艣 dla mnie taki dobry...

- Niczego nie popsu艂a艣 - zapewni艂 zdecydowanym tonem, co wcale jej nie uspokoi艂o. Brak do艣wiadczenia nie pozwala艂 jej rozstrzygn膮膰, czy Beau nie ma sympatii, czy te偶 pozostaje w lu藕nym zwi膮zku, kt贸ry wyklucza ataki zazdro艣ci.

- Zapewniam ci臋, 偶e nie znam ani te偶 nie chc臋 zna膰 tak 藕le wychowanych kobiet - u艣ci艣li艂, widz膮c jej niepewn膮 min臋. - I co teraz powiesz?

- 呕e twoje znajomo艣ci to nie moja sprawa. - Machn臋艂a lekcewa偶膮co r臋k膮.

- Dobrze, zacznijmy z drugiej strony. No pocz膮tku wizyty wspomnia艂a艣 o mamie... - Zawiesi艂 g艂os.

- Nie wracajmy do przesz艂o艣ci - mrukn臋艂a, zirytowana, 偶e jej wysi艂ki spe艂z艂y na niczym. Wiedzia艂a, 偶e p贸ki u niego zostanie, dociekliwy reporter nie zaprzestanie 艣ledztwa. Spojrza艂a na zegarek. - Czas na mnie. Biedny Fred sam pracuje przez ca艂y dzie艅.

- Do tej pory jako艣 ci臋 to nie martwi艂o.

- Poniewa偶 przed sezonem nie mia艂am klient贸w. A dzisiaj z samego rana przysz艂o dw贸ch.

Beau skrzy偶owa艂 r臋ce na piersi. Obrzuci艂 j膮 ironicznym spojrzeniem. Nawet cz艂owiek zupe艂nie niewtajemniczony odgad艂by, 偶e nie zrobi艂a wielkiego interesu. Jedna osoba kupi艂a tuzin sadzonek, druga dwie torebki nawozu. Groszowy zarobek utwierdzi艂 j膮 w przekonaniu, 偶e w Aberton nie wy偶yje z ogrodnictwa. Zacz臋艂a nawet ponownie rozwa偶a膰 pomys艂 opuszczenia rodzinnej miejscowo艣ci.

- Dzi臋kuj臋 za pocz臋stunek - usi艂owa艂a pospiesznie zako艅czy膰 wizyt臋.

- Kt贸ry okaza艂 si臋 totaln膮 kl臋sk膮 - doko艅czy艂 z ironicznym b艂yskiem w oku.

- Jestem innego zdania. Przyznaj臋, 偶e niepotrzebnie wpad艂am w panik臋 z powodu g艂upiej pomy艂ki. Przepraszam, 偶e narobi艂am tyle zamieszania.

Poza tym jednym incydentem Jaz rzeczywi艣cie uwa偶a艂a spotkanie za bardzo udane. Beau ugo艣ci艂 j膮 po kr贸lewsku, przy stole mi艂o gaw臋dzili, a co najwa偶niejsze ona skutecznie ukry艂a prawdziw膮 przyczyn臋 swego zas艂abni臋cia. Beau zn贸w podszed艂 do niej bli偶ej. Po艂o偶y艂 r臋ce na jej ramionach, lecz tym razem lekko ni膮 potrz膮sn膮艂.

- Zrozum, Jaz. Nie mam do ciebie o nic pretensji. Nie znajduj臋 偶adnego powodu, 偶eby przesta膰 ci臋 lubi膰.

- A szukasz? - wykrztusi艂a z niedowierzaniem. Beau zblad艂. Zacisn膮艂 szcz臋ki.

- Bardzo intensywnie. Mo偶e m贸wisz przez sen? Chrapiesz? - Przerwa艂, widz膮c, jak kr臋ci g艂ow膮 po ka偶dym pytaniu. - Nie, 偶adna z tych wad nie zrazi艂aby mnie do ciebie.

- A moje niebotyczne kompleksy? - podpowiedzia艂a.

- Te偶 nie.

- Przykro mi, 偶e ci nie pomog艂am.

- No i jak tu si臋 na ciebie gniewa膰! - wybuchn膮艂 艣miechem. - Potrafisz mnie rozbawi膰 nawet wtedy, gdy jestem na ciebie z艂y. Co ja mam z tob膮 zrobi膰? - zapyta艂 bezradnie.

Jaz milcza艂a. Patrzy艂a na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Czu艂a, 偶e nadchodzi decyduj膮ca chwila. Palce Beau nie uciska艂y ju偶 jej ramion, g艂adzi艂y je teraz czule. Nie odnajdowa艂a w nim ani 艣ladu dawnego wzburzenia. Zwil偶y艂a wyschni臋te wargi.

- A co by艣 chcia艂? - spyta艂a r贸wnie nie艣mia艂o co prowokuj膮co.

- Pozw贸l, 偶e przemilcz臋 t臋 kwesti臋. Gdyby chodzi艂o o kogo艣 innego, bez wahania d膮偶y艂bym do zaspokojenia moich pragnie艅. - Westchn膮艂 g艂臋boko. - Ale jeste艣 taka m艂odziutka, a ja za dwa miesi膮ce, dziesi膮tego maja, sko艅cz臋 czterdzie艣ci lat.

- Za dwa miesi膮ce, dziesi膮tego maja, ja sko艅cz臋 dwadzie艣cia sze艣膰 - zachichota艂a Jaz.

- No nie, tego ju偶 za wiele! - wykrzykn膮艂. Odszed艂 na drugi koniec kuchni. - Opu艣ci艂em Londyn, 偶eby odpocz膮膰 od miasta, od zgie艂ku, od nadmiaru wra偶e艅, a zamiast wydarzonego spokoju niebiosa zes艂a艂y mi ciebie! - Uni贸s艂 wzrok do g贸ry, jakby b艂aga艂 Opatrzno艣膰 o zmi艂owanie.

- Chyba chcia艂e艣 powiedzie膰, 偶e diabli mnie nadali - roze艣mia艂a si臋 znowu.

- Wcale tak nie my艣l臋! - zaprzeczy艂 gwa艂townie. Jaz podesz艂a ca艂kiem blisko. Stan臋艂a zaledwie p贸艂 kroku od niego. Pos艂a艂a mu nie艣mia艂y u艣miech. Je偶eli dobrze odczyta艂a aluzj臋, nie by艂a mu oboj臋tna. Walczy艂 z rodz膮cym si臋 uczuciem r贸wnie zawzi臋cie jak ona. Mimo niepewno艣ci postanowi艂a wykorzysta膰 szans臋. By膰 mo偶e jedyn膮.

- Ty r贸wnie偶 bardzo mi si臋 podobasz - wyzna艂a z za偶enowaniem.

Beau opu艣ci艂 powieki. Oddycha艂 ci臋偶ko. Jaz widzia艂a, 偶e toczy wewn臋trzn膮 walk臋. Kiedy znowu otworzy艂 oczy, b艂yszcza艂y srebrzystym blaskiem.

- Nie wypada m贸wi膰 m臋偶czy藕nie takich rzeczy. Tym bardziej 偶e dzieli nas nie tylko r贸偶nica wieku, ale i 偶yciowych do艣wiadcze艅. - Usi艂owa艂 nada膰 g艂osowi szorstkie brzmienie, lecz nic by艂 w stanie ukry膰 wzruszenia. Skrzy偶owa艂 r臋ce na piersiach. Pokr臋ci艂 g艂ow膮 ze smutkiem. - Mia艂em 偶on臋, mn贸stwo romans贸w zar贸wno przed 艣lubem, jak i po rozwodzie. W por贸wnaniu ze mn膮 jeste艣 niewinna jak ma艂a dziewczynka, z g艂ow膮 pe艂n膮 niespe艂nionych marze艅 - wyrzuci艂 z siebie jednym tchem.

Jaz obserwowa艂a go uwa偶nie. Umia艂a ju偶 odczytywa膰 mow臋 jego cia艂a. Nic zmyli艂 jej zawzi臋ty wyraz twarzy. Przyj膮艂 postaw臋 obronn膮. Postanowi艂a j膮 prze艂ama膰 za wszelk膮 cen臋. Nie mia艂a nic do stracenia. Zebra艂a ca艂膮 odwag臋. Serce wali艂o jej jak m艂otem.

- Z twoich opowie艣ci wnioskuj臋, 偶e ty r贸wnie偶 nie zazna艂e艣 spe艂nienia. 呕yciowe rozczarowania sk艂oni艂y ci臋 do rezygnacji z marze艅. 艁膮czy nas o wiele wi臋cej, ni偶 chcesz przyzna膰.

- W jaki spos贸b w tak kr贸tkim 偶yciu zdo艂a艂a艣 nagromadzi膰 tyle wiedzy psychologicznej, panno Logan? - zadrwi艂 z nutk膮 podziwu w glosie.

- Broda nie czyni z cz艂owieka m臋drca - zacytowa艂a znane przys艂owie.

- przypuszczam, 偶e wyci膮gn臋艂a艣 wiele wniosk贸w z obserwacji pokole艅 rodzic贸w i dziadk贸w.

- Tak - potwierdzi艂a bez komentarza. 呕ycie w ma艂ej spo艂eczno艣ci stwarza艂o wi臋cej okazji do poznawania ludzkiej natury ni偶 liczne, lecz powierzchowne znajomo艣ci mieszka艅c贸w wielkich miast.

Beau zupe艂nie nieoczekiwanie przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie. Pochyli艂 g艂ow臋, dotkn膮艂 wargami jej ust. Oplot艂a mu szyj臋 ramionami, zanurzy艂a palce w g臋stwinie w艂os贸w i z pasj膮 oddawa艂a poca艂unki. Pod艣wiadomie czeka艂a na t臋 chwil臋 przez ca艂y poprzedni wiecz贸r, noc i ranek. Kocha艂a go, marzy艂a, 偶eby sp臋dzi膰 reszt臋 偶ycia przy jego boku. Poniewa偶 nie istnia艂a na to nawet najmniejsza szansa, bra艂a 艂apczywie wszystko, co zechcia艂 ofiarowa膰 w tej chwili. Rozpi臋艂a mu koszul臋. Usta pod膮偶a艂y za ruchem d艂oni. Smakowa艂a go, ch艂on臋艂a ciep艂o rozgrzanego cia艂a, syci艂a wzrok widokiem ukochanej postaci. Nie odczuwa艂a wstydu, nie przeszkadza艂 jej brak do艣wiadczenia. Wiedziona naturalnym instynktem zatraci艂a si臋 w nami臋tno艣ci.

Co艣 stukn臋艂o nad ich g艂owami. P贸藕niej us艂yszeli 艂oskot, wreszcie jaki艣 przedmiot uderzy艂 z brz臋kiem o ziemi臋 gdzie艣 na zewn膮trz, w pobli偶u okna od kuchni.


ROZDZIA艁 CZTERNASTY

Jaz i Beau zamarli w bezruchu na u艂amek sekundy. Nast臋pnie obydwoje r贸wnocze艣nie zwr贸cili g艂owy w stron臋 藕r贸d艂a ha艂asu.

- Dennis! - krzykn臋艂a Jaz.

- Davis! - zawt贸rowa艂 jej Beau.

Ruszyli p臋dem ku drzwiom. Wybiegli na 艣cie偶k臋. Razem zadarli g艂owy do g贸ry. Dennis Davis siedzia艂 na dachu. Spogl膮da艂 w d贸艂 z sennym wyrazem twarzy. Wyja艣ni艂 spokojnie, 偶e dach贸wka wypad艂a mu z r膮k.

Jaz popatrzy艂a pod nogi. Wok贸艂 jej st贸p le偶a艂o mn贸stwo od艂amk贸w terakoty. Na jednym nawet sta艂a. Zanim wyskoczy艂a do ogrodu, my艣la艂a, 偶e to sam robotnik spad艂 z dachu. Odetchn臋艂a z ulg膮, gdy zasta艂a go przy 偶yciu. Dopiero p贸藕niej ogarn臋艂a j膮 z艂o艣膰. Do艣wiadczony fachowiec, pracuj膮cy na wysoko艣ciach, powinien bardziej uwa偶a膰. Gdyby jaki艣 cz艂owiek przechodzi艂 poni偶ej, spadaj膮cy ci臋偶ar roztrzaska艂by mu g艂ow臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e Beau pomy艣la艂 o tym samym. Gniewna mina nie wr贸偶y艂a nic dobrego.

- Natychmiast schod藕 z mojego dachu! - rozkaza艂.

- Ale偶 jeszcze nie sko艅czy艂em roboty - protestowa艂 majster.

- Prawd臋 m贸wi膮c, zaledwie zacz膮艂e艣. Z艂a藕 natychmiast!

- To tylko niegro藕ny wypadek, Beau - wtr膮ci艂a nie艣mia艂o Jaz.

- Kt贸ry nie powinien si臋 zdarzy膰 - odburkn膮艂 Beau. - Drogo ci臋 to b臋dzie kosztowa艂o, Davis. Zabieraj sw贸j sprz臋t i jazda st膮d! Zwalniam ci臋 bez mo偶liwo艣ci powrotu.

Jaz pr贸bowa艂a broni膰 Dennisa. Uwa偶a艂a, 偶e Beau wymierzy艂 starszemu, niezbyt sprawnemu przecie偶 cz艂owiekowi nieproporcjonaln膮 do przewinienia kar臋. Nie s艂ucha艂 偶adnych argument贸w. Nawet mu przez my艣l nie przesz艂o, 偶e nie znajdzie w okolicy innego fachowca. Dennis z oci膮ganiem pozbiera艂 narz臋dzia. Powoli, ostro偶nie zszed艂 na ziemi臋. Stan膮艂 na wprost srogiego pracodawcy. Zmierzy艂 go wzrokiem od st贸p do g艂贸w.

- Czy偶bym w czym艣 przeszkodzi艂? - zapyta艂 z dziwnym b艂yskiem w oku.

- Id藕 ju偶 - warkn膮艂 Beau.

Dennis nie protestowa艂 wi臋cej. Ruszy艂 wolnym krokiem w kierunku furtki. Dopiero teraz Jaz zauwa偶y艂a, 偶e Beau w po艣piechu zapomnia艂 zapi膮膰 koszul臋. Poj臋艂a przyczyn臋 nag艂ego przeb艂ysku jasnowidzenia zwykle do艣膰 wolno my艣l膮cego robotnika. Rzuci艂a okiem na pier艣 m臋偶czyzny, kt贸rego przed kilkoma minutami tak nami臋tnie ca艂owa艂a. Poczerwienia艂a na twarzy. By艂a pewna, 偶e zwolniony pracownik wykorzysta okazj臋 do zemsty i opowie o tym, co widzia艂, ka偶demu, kto zechce s艂ucha膰. Beau dostrzeg艂 jej zmieszanie. Pos艂a艂 jej pytaj膮ce spojrzenie. Pokr臋ci艂a g艂ow膮 z dezaprobat膮.

- Uwa偶am, 偶e podj膮艂e艣 pochopn膮 decyzj臋.

- Nie potrzebuj臋 partacza! - odburkn膮艂. Spojrza艂 na ni膮 spode 艂ba. - Gdyby艣 sta艂a na dole, ponios艂aby艣 艣mier膰 na miejscu.

- Albo ty - wyszepta艂a. Omal nie zemdla艂a na my艣l, 偶e mog艂aby go utraci膰.

Beau post膮pi艂 krok w jej kierunku. Zanim zd膮偶y艂 co艣 powiedzie膰, us艂yszeli przyjazny okrzyk Madelaine. Jak zwykle pozdrawia艂a ich z daleka z wylewn膮 serdeczno艣ci膮.

- Zapnij koszul臋 - szepn臋艂a Jaz.

Zas艂oni艂a sob膮 Beau. Powita艂a przyjaci贸艂k臋 ciep艂ym u艣miechem i potokiem mi艂ych, nic nieznacz膮cych s艂贸w. Wprost wychodzi艂a ze sk贸ry, 偶eby odwr贸ci膰 jej uwag臋 od niekompletnie ubranego m臋偶czyzny. Madelaine wygl膮da艂a jak zwykle elegancko i 艣wie偶o, Nikt by nie odgad艂, 偶e przez ostatnie dwa dni przyjmowa艂a go艣ci i wydawa艂a na ich cze艣膰 trwaj膮ce do p贸藕na przyj臋cia. W艂o偶y艂a ciemnoczerwony 偶akiet ze spodniami, do tego 艣nie偶nobia艂膮, jedwabn膮 bluzk臋. Uca艂owa艂a Jaz w obydwa policzki.

- Spotka艂am po drodze bardzo przygn臋bionego Dennisa Davisa. Odnios艂am wra偶enie, 偶e spotka艂a go jaka艣 przykro艣膰.

Beau wyszed艂 zz3 plec贸w Jaz w koszuli zapi臋tej na ostatni guzik.

- Zosta艂 zwolniony z pracy za nieudolno艣膰 - poinformowa艂 zwi臋藕le.

- Ostrzega艂am, 偶e nie mo偶na na nim polega膰 - westchn臋艂a Madelaine ze wsp贸艂czuciem.

- Patentowany dure艅 - odburkn膮艂 Beau.

Madelaine wygi臋艂a w podk贸wk臋 starannie umalowane usteczka. Oburzenie odebra艂o jej mow臋. Jaz r贸wnie偶 milcza艂a. Nie popiera艂a post臋powania Beau. Po cichu przyznawa艂a mu troch臋 racji, lecz by艂o jej 偶al starszego m臋偶czyzny. Pope艂nia艂 ju偶 gorsze b艂臋dy, a nikt jeszcze nie potraktowa艂 go tak bezwzgl臋dnie. Beau dostrzeg艂 zdegustowan膮 min臋 wdowy. Westchn膮艂 ci臋偶ko.

- Wybacz, nie powinienem zapomina膰 o zasadach dobrego wychowania z powodu jakiego艣 nieudacznika. Zapraszamy na kaw臋.

- Cudownie! W艂a艣nie odwioz艂am go艣ci na stacje.. Zobaczy艂am Jaz i wst膮pi艂am., 偶eby 偶yczy膰 wam mi艂ego dnia - zaszczebiota艂a wdowa. - Mam nadziej臋, 偶e wam nie przeszkadzam.

- Nie, sk膮d偶e, w艂a艣nie wychodzi艂am - odpar艂a Jaz.

Okropnie j膮 kr臋powa艂o, 偶e obydwoje u偶ywali liczby mnogiej, jakby ona i Beau stanowili par臋.

Beau usadzi艂 j膮 w miejscu srogim spojrzeniem. Albo rozgniewa艂 si臋, 偶e nie chce zosta膰, albo dawa艂 jej do zrozumienia, 偶eby nic zostawia艂a go sam na sam z Madelaine. Jaz nigdy nie potrafi艂a odgadn膮膰 jego intencji. Jednak zdecydowa艂a si臋 spe艂ni膰 niem膮 pro艣b臋.

- Co mi szkodzi zosta膰 jeszcze chwil臋 - rzuci艂a lekkim tonem. - I tak zamierza艂am zadzwoni膰, 偶eby podzi臋kowa膰 za sobotnie przyj臋cie.

Weszli do kuchni. Beau nastawi艂 czajnik. Obydwie kobiety usiad艂y przy stole.

- Dobrze si臋 bawili艣cie w sobot臋? - spyta艂a Madelaine.

Jaz nie okre艣li艂aby prze偶y膰 tamtego wieczoru mianem dobrej zabawy. Nie wyrazi艂a g艂o艣no swych prawdziwych odczu膰. Gospodyni nie ponosi艂a 偶adnej odpowiedzialno艣ci za jej z艂y nastr贸j. Beau postawi艂 na stole dzbanek, fili偶anki, cukier i 艣mietank臋.

- Wspaniale! - zapewni艂. - Dzi臋ki twej go艣cinno艣ci prze偶yli艣my niezapomniane chwile. Nast臋pnym razem my ci臋 zapraszamy. Je偶eli Jaz umie przyrz膮dzi膰 co艣 wi臋cej ni偶 gotowe mro偶onki, jakimi j膮 przed chwil膮 uraczy艂em, nam贸wi臋 j膮, 偶eby co艣 przygotowa艂a na sobot臋. - Zwr贸ci艂 spojrzenie w jej kierunku. - No jak, umiesz gotowa膰 Jaz?

Jaz os艂upia艂a. Beau postawi艂 j膮 w sytuacji bez wyj艣cia. Nie przera偶a艂a jej sama perspektywa naszykowania kolacji. Po odej艣ciu matki samodzielnie prowadzi艂a gospodarstwo domowe. Gotowa艂a dla siebie i dla ojca. Wiele zapomnia艂a od tego czasu. Kiedy zmar艂, zadowala艂a si臋 gotowymi produktami, tanimi i 艂atwymi w przygotowaniu. Odgrzebanie starych przepis贸w nie stanowi艂o problemu. Niepokoi艂o j膮 natomiast, 偶e Beau przemawia w jej imieniu, jakby 艂膮czy艂o ich znacznie wi臋cej ni偶 przyja藕艅. Pytanie o talenty kulinarne bez w膮tpienia s艂u偶y艂o utwierdzeniu Madelaine w b艂臋dnym przekonaniu.

- Nie doceniasz swych zdolno艣ci, Beau - zaprotestowa艂a Madelaine.

- Powiedzia艂bym raczej, 偶e nie przeceniam. Pami臋taj, 偶e czekamy na rewizyt臋 - doda艂 z wyszukan膮 uprzejmo艣ci膮, nie pytaj膮c Jaz o zdanie.

- Cudownie! - zaszczebiota艂a wdowa. - Przyjad臋 do ciebie w sobot臋.

Jaz nie podziela艂a ich entuzjazmu. By艂a pewna, 偶e wcze艣niej czy p贸藕niej w ca艂ej wsi zahuczy od domys艂贸w, z jakich powod贸w biesiadowali we tr贸jk臋. Wie艣膰 bez w膮tpienia dotrze do bezimiennego prze艣ladowcy. Jaz nie potrafi艂a przewidzie膰, jak zareaguje. Madelaine i Beau nie mieli powodu obawia膰 si臋 plotek. Nikt ich nie zniewa偶a艂 na pi艣mie, a o atakach na Jaz nie wiedzieli. Gdyby spr贸bowa艂a odm贸wi膰, musia艂aby poda膰 przyczyn臋. Nie pozosta艂o jej nic innego ni偶 przywo艂a膰 u艣miech na twarz i wyrazi膰 zgod臋. Co te偶 uczyni艂a. Zdecydowa艂a, 偶e gdy zostan膮 sami, poszuka wiarygodnej wym贸wki i przekona Beau, 偶eby odwo艂a艂 spotkanie. Niepr臋dko otrzyma艂a po temu okazj臋. Madelaine gaw臋dzi艂a w niesko艅czono艣膰, zdecydowanie za d艂ugo jak na przypadkowe odwiedziny. Wreszcie zerkn臋艂a na zegarek.

- 呕a艂uj臋, 偶e musz臋 ju偶 i艣膰, ale jestem um贸wiona z fryzjerk膮 - westchn臋艂a. - Za to w sobot臋 znowu was zobacz臋 - doda艂a weso艂o. Pos艂a艂a Jaz dziwne, nieco drwi膮ce spojrzenie.

- Czekamy z niecierpliwo艣ci膮 - zapewni艂 Beau na koniec.

- Na przysz艂o艣膰 zapraszaj go艣ci tylko w swoim imieniu - napad艂a na niego Jaz, gdy tylko Madelaine odjecha艂a.

Beau spokojnie sprz膮tn膮艂 kubki ze sto艂u.

- Uwa偶a艂em za oczywiste, 偶e obydwoje jeste艣my jej winni zaproszenie - wyja艣ni艂. - Wyb贸r miejsca te偶 nie nastr臋cza艂 problem贸w. M贸j dom jest wi臋kszy i wygodniejszy ni偶 tw贸j, a Madelaine wygl膮da艂a na bardzo zadowolon膮.

Jaz w duchu przyznawa艂a mu racj臋. Przyjaci贸艂ka tyle razy j膮 go艣ci艂a, 偶e dawno powinna pomy艣le膰 o rewan偶u. Nie znajdowa艂a 偶adnych luk w rozumowaniu Beau, nie rozumia艂a tylko przyczyn nag艂ego wybuchu serdeczno艣ci. Do tej pory unika艂 Madelaine jak zarazy. W dodatku dopiero co przeklina艂 chwil臋, w kt贸rej pozna艂 Jaz. I nagle jedn膮 zaprasza艂, a drugiej powierzy艂 rol臋 pani domu, chocia偶 nie widzia艂 w niej 偶yciowej partnerki. Wyobrazi艂a sobie, jakie m臋ki b臋dzie cierpia艂a, odgrywaj膮c g艂贸wn膮 rol臋 w tej farsie. I co j膮 czeka, gdy Beau wr贸ci do Londynu, a ona zostanie sama w gnie藕dzie plotkarzy.

- Szkoda tylko, 偶e nie skonsultowa艂e艣 ze mn膮 swojej propozycji - mrukn臋艂a.

- Trudno dyskutowa膰 o takich sprawach w obecno艣ci zaproszonego go艣cia - odpar艂. Podszed艂 ca艂kiem blisko. Dzieli艂y ich zaledwie centymetry. Obrzuci艂 Jaz drwi膮cym spojrzeniem spod uniesionych brwi. - Zanim Davis zrzuci艂 dach贸wk臋, przysi膮g艂bym, 偶e perspektywa zjedzenia ze mn膮 kolacji nie napawa ci臋 odraz膮.

Jaz poczu艂a, 偶e p艂on膮 jej policzki. Gdyby Dennis nie narobi艂 ha艂asu, Madelaine zasta艂aby ich w znacznie bardziej niezr臋cznej sytuacji.

Beau pog艂aska艂 j膮 po policzku, musn膮艂 wargi opuszk膮 kciuka. Jego rysy nag艂e z艂agodnia艂y.

- Nast臋pnym razem, kiedy zapragniemy odrobiny czu艂o艣ci, proponuj臋 przej艣膰 do sypialni, 偶eby nikt nam nic przeszkodzi艂 - powiedzia艂 mi臋kko.

Jaz zabrak艂o tchu. Planowa艂 nast臋pny raz! Jego gor膮ce spojrzenie wyra藕nie m贸wi艂o, jak bardzo jej po偶膮da. Z wzajemno艣ci膮. Serce Jaz przyspieszy艂o rytm. O niczym innym nie marzy艂a. Kocha艂a go do szale艅stwa. Tylko 艣wiadomo艣膰, 偶e p贸藕niej nic zniesie rozstania, powstrzymywa艂a j膮 przed spe艂nieniem wsp贸lnego marzenia. Na sam膮 my艣l o wyje藕dzie Beau b贸l rozsadza艂 jej serce. Nie liczy艂a na to, 偶e go zatrzyma. Zaciekle broni艂 swej niezale偶no艣ci, unika艂 osobistego zaanga偶owania. Odst膮pi艂a krok do ty艂u. R臋ka Beau opad艂a bezw艂adnie.

- Uwa偶am, 偶e to z艂y pomys艂 - o艣wiadczy艂a dr偶膮cym g艂osem wbrew w艂asnym odczuciom. - Natomiast co do zaproszenia Madelaine przyznaj臋 ci racj臋. Masz znacznie lepsze warunki do przyjmowania go艣ci ni偶 ja.

Beau pokr臋ci艂 g艂ow膮 ze smutkiem.

- Wstyd mi, 偶e nie zapyta艂em ci臋 o zdanie. Nie wzi膮艂em pod uwag臋 twojej przesz艂o艣ci. Zbyt p贸藕no zrozumia艂em, 偶e Stara Plebania to ostatnie miejsce, w kt贸rym chcia艂aby艣 pe艂ni膰 honory pani domu. Zadzwoni臋 do Madelaine i poinformuj臋 j膮, 偶e zmienili艣my plany.

Jaz by艂a mu wdzi臋czna za zrozumienie. R贸wnocze艣nie czu艂a potrzeb臋 zrewan偶owania si臋 przyjaci贸艂ce za go艣cinno艣膰. Uzna艂a w ko艅cu, 偶e lepiej pozosta膰 przy dotychczasowych ustaleniach, 偶eby nie sprawia膰 jej przykro艣ci.

- Niech tak zostanie. Jako艣 przywykn臋 do tego miejsca. P贸jd臋 ju偶, czeka mnie wiele pracy - doda艂a z niepewnym u艣miechem.

W rzeczywisto艣ci nie grozi艂o jej przeci膮偶enie nadmiarem obowi膮zk贸w. Potrzebowa艂a spokoju, 偶eby zebra膰 my艣li. Bystry dziennikarz jak zwykle odgad艂 jej rozterki bez s艂贸w.

- Je偶eli ci臋 to pocieszy, ja r贸wnie偶 czuj臋 si臋 bardzo zagubiony - pr贸bowa艂 doda膰 jej otuchy.

Niewiele jej to wyznanie pomog艂o. I bez tego wiedzia艂a, 偶e toczy ci臋偶k膮 wewn臋trzn膮 walk臋. Przewidywa艂a, 偶e w jego przypadku rozum zwyci臋偶y nad uczuciem, przeciwnie ni偶 u niej.

Po偶egna艂a go i wysz艂a. W drodze do domu pomy艣la艂a, 偶e ona i Beau przypominaj膮 dwa magnesy, kt贸re r贸wnocze艣nie przyci膮gaj膮 si臋 i odpychaj膮. Nie potrafi艂a powiedzie膰, kt贸ra z si艂 przewa偶y.


ROZDZIA艁 PI臉TNASTY

Gdy tylko otworzy艂a drzwi, ujrza艂a na dywaniku znajom膮 bia艂膮 kopert臋. Kolejny anonim zawiera艂 trzykrotnie powt贸rzone s艂owo:

K艂amczucha, k艂amczucha, K艁AMCZUCHA,

Jaz odnios艂a wra偶enie, 偶e w autorze podczas pisania narasta艂a z艂o艣膰. Nogi odm贸wi艂y jej pos艂usze艅stwa. Kompletnie wyczerpana, usiad艂a na schodach. 艁zy pociek艂y jej z oczu obfitym, nieprzerwanym strumieniem. Wreszcie wyp艂aka艂a ca艂y 偶al. Kiedy och艂on臋艂a, poczu艂a pal膮c膮 potrzeb臋 zawierzenia swoich trosk jakiej艣 bratniej duszy. Wybra艂a jedyn膮 przyjazn膮 osob臋: Madelaine. Niecierpliwie czeka艂a, a偶 przyjaci贸艂ka wr贸ci z salonu pi臋kno艣ci. Kiedy uzna艂a, 偶e powinna by膰 ju偶 w domu, wyruszy艂a na spotkanie. Opowiedzia艂a jej ca艂膮 histori臋, nie pomijaj膮c 偶adnych szczeg贸艂贸w. Madelaine wys艂ucha艂a jej z rosn膮cym zaniepokojeniem, spogl膮daj膮c raz po raz na ostatni z anonim贸w, kt贸ry wr臋czy艂a jej Jaz. Krwistoczerwone, 艣wie偶o umalowane paznokcie kontrastowa艂y z biel膮 papieru.

- Przypuszczam, 偶e nie rozmawia艂a艣 o tym z Beau?

- Nie. Ju偶 wcze艣niej wspomina艂, 偶e pobyt na wsi go rozczarowa艂. Rozwa偶a艂 nawet pomys艂 powrotu do Londynu. Gdyby zobaczy艂 na w艂asne oczy, jak podli bywaj膮 nasi ziomkowie, uciek艂by st膮d natychmiast gdzie pieprz ro艣nie - wyja艣ni艂a Jaz.

- Nie doceniasz go. S膮dz臋 raczej, 偶e spr贸bowa艂by ci pom贸c rozwik艂a膰 zagadk臋.

Jaz nic podziela艂a jej optymizmu. By艂a pewna, 偶e przenikliwy dziennikarz odgad艂by bez trudu, 偶e to ich przyja藕艅 sprowokowa艂a prze艣ladowc臋 do dzia艂ania. M贸g艂by zerwa膰 znajomo艣膰, 偶eby ochroni膰 Jaz przed kolejnymi atakami. Nie zdradzi艂a przyjaci贸艂ce swych obaw. Popatrzy艂a jej tylko b艂agalnie w oczy.

- Wola艂abym nie rozg艂asza膰 tej wstydliwej historii. Przyrzeknij, 偶e nikomu nic powiesz - poprosi艂a.

- No dobrze. - Madelaine popatrzy艂a na ni膮 z trosk膮. - Uwa偶am jednak, 偶e powinna艣 zameldowa膰 o przest臋pstwie na policji. Grozi ci wielkie niebezpiecze艅stwo. Listy przychodz膮 coraz cz臋艣ciej, s膮 coraz bardziej zjadliwe. Szkoda, 偶e zniszczy艂a艣 poprzednie. Mog艂yby u艂atwi膰 艣ledztwo - przekonywa艂a, coraz bardziej zmartwiona.

- Naprawd臋 wierzysz, 偶e prze艣ladowca zaatakuje bezpo艣rednio? - spyta艂a Jaz z niedowierzaniem.

Do tej pory nie rozwa偶a艂a takiej ewentualno艣ci. Jednak na widok rozszerzonych z przera偶enia oczu Madelaine ogarn膮艂 j膮 l臋k. Spr贸bowa艂a przegna膰 z艂e przeczucia i uspokoi膰 roztrz臋sion膮 przyjaci贸艂k臋:

- To tylko s艂owa. Z艂e, niesprawiedliwe, ale nic poza tym. Podejrzewam, 偶e jaki艣 z艂o艣liwiec dokucza mi z powodu uczynk贸w mojej matki - zapewni艂a zdecydowanym tonem.

- A nie z powodu twojego zwi膮zku z Beau Garrettem? - zasugerowa艂a Madelaine.

- Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie. Po pierwsze, nie 艂膮czy nas nic poza przyja藕ni膮. Po drugie, Beau nie jest obecnie 偶onaty ani zar臋czony. Komu mog艂aby przeszkadza膰 niewinna znajomo艣膰?

- Na przyk艂ad Davisom - orzek艂a po namy艣le wdowa. - Margaret Davis jest najbardziej sfrustrowan膮 star膮 pann膮, jak膮 w 偶yciu spotka艂am. Niewykluczone, 偶e przybysz wpad艂 jej w oko. W dodatku Beau Garrett zwolni艂 dzisiaj jej brata. I on, i ona maj膮 wszelkie powody, 偶eby was nienawidzi膰.

Jaz doskonale pami臋ta艂a z艂o艣liwe komentarze Dennisa. Nigdy nie ukrywa艂 niech臋ci do Jaz. Nie szuka艂 jednak okr臋偶nych dr贸g. Bez wahania m贸wi艂, co mu le偶a艂o na sercu. Jego niezam臋偶nej, zgry藕liwej siostry r贸wnie偶 nie pos膮dza艂a o podst臋pne knowania. Zdecydowanie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Chyba 偶adne z nich nic zna nawet podstaw obs艂ugi komputera - powiedzia艂a z pow膮tpiewaniem.

- Ale偶 Margaret doskonale sobie radzi. Prowadzi bratu dokumentacj臋, sporz膮dza wszystkie faktury. - Podesz艂a do biurka, wysun臋艂a szuflad臋, pogrzeba艂a chwil臋, wreszcie wyci膮gn臋艂a z艂o偶on膮 kartk臋 papieru. Wr臋czy艂a j膮 Jaz.

Rachunek za prace remontowe zosta艂 wypisany na identycznym papierze jak anonimowe listy, t膮 sam膮, standardow膮 czcionk膮.

- To 偶aden dow贸d - stwierdzi艂a Jaz. - W dzisiejszych czasach prawie ka偶dy posiada komputer i umie go obs艂ugiwa膰.

- Jednak radzi艂abym ci zameldowa膰 o wszystkim na policji - nalega艂a Madelaine, coraz bardziej zaniepokojona.

- Nie widz臋 powodu. We藕 pod uwag臋, 偶e nadawca kierowa艂 pod moim adresem zniewagi, a nie gro藕by. Wola艂abym o nich zwyczajnie zapomnie膰 - doda艂a.

呕a艂owa艂a teraz, 偶e zdradzi艂a sw贸j wstydliwy sekret przyjaci贸艂ce. Przyrzek艂a sobie, 偶e sama znajdzie autora obra藕liwej korespondencji i powie mu prosto w oczy, co o nim my艣li.

Madelaine nie wygl膮da艂a na przekonan膮. Nadal patrzy艂a z trosk膮 na m艂odsz膮 przyjaci贸艂k臋.

- Obawiam si臋, 偶e przest臋pca nie zechce zapomnie膰 o tobie.

Mimo najlepszych intencji na nowo zasia艂a niepok贸j w sercu Jaz.

- Wstawaj, Jaz! Najwy偶sza pora na powa偶n膮 rozmow臋, o ile ju偶 nic jest za p贸藕no.

Jaz rozpozna艂a ukochany, szorstki g艂os. Jeszcze nie oprzytomnia艂a. Ledwo uchyli艂a ci臋偶kie powieki. Nadal walczy艂a z senno艣ci膮. Z trudem rozpozna艂a w艂asny kominek. Ze zdumieniem stwierdzi艂a, 偶e zasn臋艂a w fotelu.

- Nie udawaj, 偶e 艣pisz! - Beau podni贸s艂 g艂os. - Nie wyjd臋 stad, p贸ki nie uzyskam wyja艣nie艅.

Jaz nie rozumia艂a, jakim sposobem znalaz艂 si臋 w jej salonie. Otworzy艂a oczy. Zastosowa艂a sw膮 zwyk艂膮 taktyk臋 obronn膮 - atak:

- Nie znasz przys艂owia: „M贸j dom jest moj膮 twierdz膮"?

- Znam. - Beau pos艂a艂 jej zgry藕liwy u艣miech. - Powinna艣 ju偶 wiedzie膰, 偶e twoje docinki na mnie nie dzia艂aj膮. Zapuka艂em, jak nakazuje dobry obyczaj, odczeka艂em, ile trzeba, a poniewa偶 nie us艂ysza艂em odpowiedzi, nacisn膮艂em klamk臋. Nie zanikn臋艂a艣 drzwi - wyja艣nia艂 krok po kroku jak ma艂emu dziecku. Uni贸s艂 w g贸r臋 zmi臋ty skrawek papieru. - Co to jest?

Jaz od razu rozpozna艂a anonimowy list. Sama zgniot艂a go w kulk臋 i rzuci艂a w k膮t godzin臋 wcze艣niej, kiedy wr贸ci艂a od Madelaine. Poczerwienia艂a na twarzy. Wzruszy艂a ramionami.

- Jaki艣 艣wistek - mrukn臋艂a. - Przy艂apa艂e艣 mnie na ba艂aganiarstwie. Powinnam go wrzuci膰 do kominka. Nawet nie pami臋tam, co tam jest napisane - usi艂owa艂a zbagatelizowa膰 spraw臋. Wsta艂a i spr贸bowa艂a wyj膮膰 mu list z r臋ki.

Beau udaremni艂 jej wysi艂ki. B艂yskawicznie uni贸s艂 r臋k臋 wysoko do g贸ry.

- Nic r贸b ze mnie durnia - wycedzi艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. - Zaczynam traci膰 cierpliwo艣膰 - pos艂a艂 jej ostrzegawcze spojrzenie.

Jaz nie potrafi艂a odgadn膮膰, w jaki spos贸b dowiedzia艂 si臋 o anonimach. Pr贸cz niej i Madelaine wiedzia艂 o nich tylko nadawca. Pos艂a艂a mu podejrzliwe spojrzenie.

- Rozmawia艂e艣 z Madelaine? - spyta艂a dr偶膮cym g艂osem.

- Nie widzia艂em jej od czasu jej niezapowiedzianej wizyty w po艂udnie. - Pos艂a艂 jej zdumione spojrzenie spod uniesionych brwi. - O czym mia艂aby mi powiedzie膰?

- O niczym. Specjalnie prosi艂am j膮, 偶eby nie rozg艂asza艂a... - Urwa艂a.

Zbyt p贸藕no u艣wiadomi艂a sobie, 偶e zabrn臋艂a za daleko. Beau zacisn膮艂 woln膮 r臋k臋 w pi臋艣膰, po czym wsun膮艂 j膮 do kieszeni. Jaz pomy艣la艂a, 偶e gdyby tego nie zrobi艂, chwyci艂by j膮 pewnie za gard艂o i wydusi艂 zeznania. Nie pozosta艂o jej nic innego, jak powiedzie膰 przynajmniej cz臋艣膰 prawdy.

- Od kilku tygodni otrzymuj臋 anonimowe listy. Chyba jaki艣 z艂o艣liwy dzieciak wypisuje g艂upoty - wykrztusi艂a.

- Ile ich by艂o? - dr膮偶y艂 dalej.

- Kilka. - Na widok gro藕nie zmarszczonych brwi doda艂a pospiesznie: - Dok艂adnie cztery.

- Co zawiera艂y?

- Stek bzdur - mrukn臋艂a. - Same przykre rzeczy, zrozumia艂e chyba tylko dla nadawcy, jak to zwykle bywa w takich przypadkach - wzruszy艂a ramionami.

- Tego wieczoru, kiedy podnios艂em z dywanika kopert臋, usi艂owa艂a艣 odwr贸ci膰 moj膮 uwag臋 - zacz膮艂 z drugiej strony. - Podejrzewa艂a艣, co zawiera?

- Tak - przyzna艂a bez dalszych wykr臋t贸w.

I tak nadu偶y艂a ju偶 zaufania Beau. Wiedzia艂a, 偶e nic si臋 nie ukryje przed jego bystrym okiem. Wola艂a nie ryzykowa膰 kolejnego oskar偶enia o kr臋tactwo.

Beau popatrzy艂 z chmurn膮 min膮 na zmi臋ty papier.

- Czemu kto艣 nazwa艂 ci臋 k艂amczuch膮? Sama zadawa艂a sobie to pytanie. Akurat w ustach Beau nabiera艂o ponurego sensu.

- Nie mam poj臋cia. M贸wi艂am ci, 偶e to jaki艣 be艂kot. - Pokr臋ci艂a bezradnie g艂ow膮.

- Nie uwierz臋, p贸ki nie zobacz臋 poprzednich list贸w - powiedzia艂 z wymuszon膮 艂agodno艣ci膮.

Zaci艣ni臋te szcz臋ki i napi臋te mi臋艣nie twarzy 艣wiadczy艂y o skrajnym zdenerwowaniu.

Jaz westchn臋艂a ci臋偶ko.

- Zniszczy艂am je i wyrzuci艂am - przyzna艂a zawstydzona. - Madelaine u艣wiadomi艂a mi dzisiaj, 偶e post膮pi艂am bardzo nierozs膮dnie. - Wsta艂a gwa艂townie. Przeszkadza艂o jej, 偶e Beau patrzy na ni膮 z g贸ry spod zmarszczonych brwi jak surowy s臋dzia.

Niewiele zyska艂a. Nie zmniejszy艂a dystansu, Beau bowiem natychmiast usiad艂. Teraz sta艂a przed nim jak niegrzeczna uczennica przed dyrektorem szko艂y.

- Dobrze, 偶e przynajmniej z ni膮 porozmawia艂a艣. Jedyna rozs膮dna decyzja od paru tygodni. Na co wcze艣niej liczy艂a艣? 呕e prze艣ladowcy znudzi si臋 ta zabawa? 呕e z w艂asnej woli zaprzestanie atak贸w? - Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z dezaprobat膮.

- Szczerze m贸wi膮c, mia艂am nadziej臋, 偶e prze艣ladowca w ko艅cu uzna, 偶e nic sobie nie robi臋 z jego oszczerstw, i da mi spok贸j - przyzna艂a.

- O 艣wi臋ta naiwno艣ci! Zrozum, 偶e cz艂owiek, kt贸ry dr臋czy innych, czerpie rado艣膰 z ich cierpienia. Z przyjemno艣ci膮 obserwuje, jak ofiara dr偶y ze strachu, zamyka si臋 w sobie i patrzy podejrzliwie na wszystkich doko艂a. Prowadzi艂em kiedy艣 program na ten temat - wyja艣ni艂, widz膮c jej pytaj膮ce spojrzenie. - Wiele rozmawia艂em z odbiorcami anonim贸w, dotar艂em nawet do nadawc贸w. Przypuszczam, 偶e twoje milczenie nic zniech臋ci艂o przeciwnika do dzia艂ania?

- To prawda.

- Podejrzewam tez, 偶e strumie艅 anonimowych list贸w niepr臋dko wyschnie.

Jaz przyznawa艂a mu w duchu racj臋. By艂a pewna, 偶e wr贸g nie zostawi jej w spokoju, p贸ki Beau nie wyjedzie z Aberton.

- Mimo wszystko nie zamierzam wybiec na ulic臋 i krzycze膰, 偶e mnie prze艣laduj膮 - odpar艂a z gorzk膮 ironi膮.

- Jak my艣lisz, co sprowokowa艂o tego cz艂owieka? - pad艂o decyduj膮ce pytanie.

Poniewa偶 Jaz nie odpowiedzia艂a, Beau zada艂 nast臋pne:

- Kiedy otrzyma艂a艣 pierwszy anonim? No, kiedy? - powt贸rzy艂, widz膮c jej wahanie.

- W dniu, kiedy rozpocz臋艂am prac臋 w ogrodzie przy Starej Plebanii, je偶eli ju偶 musisz wiedzie膰 - odpowiedzia艂a z oci膮ganiem.

- Musz臋 - zapewni艂 szorstkim tonem. - Doskonale pami臋tam twoje sp艂oszone spojrzenie i poblad艂膮 twarz. Wyja艣ni艂a艣 wtedy, 偶e zblad艂a艣 na widok rachunku za pr膮d.

- Rzeczywi艣cie go otrzyma艂am. Tamten list, bez znaczka i stempla, le偶a艂 wraz z reszt膮 poczty na pod艂odze - doda艂a, uprzedzaj膮c nast臋pne pytanie.

- Z tego wniosek, 偶e kto艣, kto go podrzuci艂, wiedzia艂, 偶e przebywasz poza domem - wymamrota艂 pod nosem, bardziej do siebie ni偶 do niej.

- Chyba tak - potwierdzi艂a. Ju偶 wcze艣niej dosz艂a do podobnego wniosku, co nie wskazywa艂o na nikogo konkretnego i ani o krok nie przybli偶y艂o jej do rozwi膮zania upiornej 艂amig艂贸wki.

- Co tam by艂o napisane? - kontynuowa艂 艣ledztwo, nie zwa偶aj膮c na zm臋czenie Jaz.

- „Jaka matka, taka c贸rka" - westchn臋艂a ci臋偶ko.

- Pami臋tam, 偶e twoja mama opu艣ci艂a ojca, kiedy mia艂a艣 siedemna艣cie 艂at. Nie ona pierwsza i nie ostatnia.

- Uciek艂a z cudzym m臋偶em, w艂a艣nie jako pierwsza i jak do tej pory jedyna tutaj. W Aberton wybuch艂 wielki skandal. - Jaz odwr贸ci艂a wzrok. Gdyby ujrza艂a odraz臋 w jego oczach, p臋k艂oby jej serce.

- Takie rzeczy te偶 si臋 zdarzaj膮. Ale ty nie ponosisz odpowiedzialno艣ci za jej post臋powanie. Nie widz臋 te偶 偶adnej analogii w twoim 偶yciu osobistym. Widywano nas wprawdzie razem, ale przecie偶 nie jestem 偶onaty. Komu mog艂a przeszkadza膰 nasza przyja藕艅? - Wbi艂 w ni膮 pytaj膮ce spojrzenie.

- Naprawd臋 nie mam poj臋cia! - krzykn臋艂a, bliska p艂aczu.

- Przykro mi, 偶e ci臋 mecz臋, ale je偶eli chcemy rozwi膮za膰 zagadk臋, musimy przez to przej艣膰. Wytrzymaj jeszcze troch臋 - nalega艂. - Czy wcze艣niej, kiedy by艂a艣 zwi膮zana z kim艣 innym, spotka艂o ci臋 co艣 podobnego?

- Nie by艂am z nikim „zwi膮zana", jak to okre艣lasz. Z tob膮 te偶 nie - odburkn臋艂a rozdra偶niona.

- Ten kto艣 w to nie wierzy. Ciekawe... - Pokiwa艂 g艂ow膮.

- Ja nie widz臋 w tym koszmarze nic interesuj膮cego. Dla mnie to bolesne, upokarzaj膮ce, wstr臋tne! - wykrzycza艂a. - Dajmy ju偶 z tym spok贸j. Powiedz lepiej, po co naprawd臋 przyszed艂e艣? - spyta艂a.

Nie przypomina艂a sobie, 偶eby w po艂udnie zapowiada艂 nast臋pn膮 wizyt臋. O anonimowych listach dowiedzia艂 si臋 przypadkowo dopiero u niej w domu, kiedy znalaz艂 zmi臋t膮 kartk臋. A wi臋c sprowadzi艂o go co艣 innego.

Beau d艂ugo milcza艂. Stan膮艂 przy kominku i niemal偶e w niesko艅czono艣膰 patrzy艂 w ogie艅. Jego blask o艣wietla艂 blizn臋 na policzku. Jaz powt贸rzy艂a pytanie. W napi臋ciu czeka艂a na odpowied藕, Beau w艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni, wzi膮艂 g艂臋boki oddech, wreszcie powoli odwr贸ci艂 ku niej twarz.

- Przyszed艂em ci臋 poinformowa膰, 偶e w najbli偶sz膮 sobot臋 opuszczam Aberton.

Jaz zaniem贸wi艂a. Poblad艂a. Patrzy艂a na Beau rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Jej najgorsze przeczucia sprawdzi艂y si臋 znacznie szybciej, ni偶 przypuszcza艂a.

- Dopiero kupi艂e艣 dom - wyj膮ka艂a.

- Co z tego? Mog艂aby艣 w nim mieszka膰?

- Ja nie - zacz臋艂a. - Ale...

- Ja te偶 nie. Sprzedam go. Nic dla mnie nie znaczy.

Jaz nie potrafi艂a odgadn膮膰, co w tej chwili ma dla niego znaczenie. W ka偶dym razie nie ona.

- Chcia艂bym, 偶eby艣 wyjecha艂a razem ze mn膮.


ROZDZIA艁 SZESNASTY

Jaz trwa艂a w niemym odr臋twieniu jeszcze przez d艂ugi, d艂ugi czas. Nawet nie pami臋ta艂a, w jaki spos贸b Beau przeszed艂 od 艣ledztwa w sprawie anonimowych list贸w do propozycji wsp贸lnego wyjazdu. Kiedy wreszcie och艂on臋艂a, wyszepta艂a prawie bezg艂o艣nie wyschni臋tymi wargami tylko jedno, jedyne s艂owo:

- Dlaczego?

- To chyba oczywiste - odpar艂, nie ukrywaj膮c zniecierpliwienia.

- Dla mnie nie. - Energicznie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Czarne w艂osy zawirowa艂y wok贸艂 twarzy niczym welon z po艂yskliwego jedwabiu.

- Zawsze odpowiadasz w tym stylu na o艣wiadczyny?

Sens ostatniej wypowiedzi dotar艂 do Jaz ze znacznym op贸藕nieniem. Powinna pa艣膰 mu w ramiona i wykrzycze膰 w radosnym uniesieniu: „Tak! Tak! Tak!". I pewnie by to uczyni艂a, gdyby Beau poprosi艂 j膮 o r臋k臋 z mi艂o艣ci. Szczerze w to w膮tpi艂a. Nie wygl膮da艂 na zakochanego. Wola艂a pozna膰 jego motywy, zanim podejmie decyzj臋. Wzi臋艂a g艂臋boki oddech.

- Nikt wcze艣niej nie proponowa艂 mi ma艂偶e艅stwa - wyzna艂a. - Brak mi do艣wiadczenia w takich sprawach. Dlaczego chcesz, 偶ebym za ciebie wysz艂a?

- Te偶 pytanie! - prychn膮艂, najwyra藕niej ura偶ony. - Nie pasujesz do 艣rodowiska wiejskiego tak samo jak ja. Interesy id膮 fatalnie. Atmosfera w Aberton ci nie s艂u偶y. Pomy艣la艂em, 偶e zechcesz rozpocz膮膰 gdzie indziej nowe, lepsze 偶ycie.

- Z cz艂owiekiem, kt贸ry proponuje mi ma艂偶e艅stwo jako wyj艣cie awaryjne z beznadziejnej sytuacji? - wpad艂a mu w s艂owo. Gwa艂townie wsta艂a z miejsca. - Przenigdy! Nie potrzebuj臋 lito艣ci. Id藕 ju偶 i nie obra偶aj mnie wi臋cej! - wykrzycza艂a oburzona. Beau jednym zdaniem otworzy艂 dla niej bramy raju, a nast臋pnym str膮ci艂 j膮 na dno piekie艂.

Beau zesztywnia艂. Przesun膮艂 d艂oni膮 wzd艂u偶 blizny na policzku.

- Nie przypuszcza艂em, 偶e potraktujesz moj膮 propozycj臋 jak zniewag臋 - powiedzia艂 z gorzk膮 ironi膮. Ruszy艂 w kierunku drzwi. Przystan膮艂 jeszcze z r臋k膮 na klamce. - Gdyby艣 do soboty zmieni艂a zdanie, daj mi zna膰.

- Wykluczone - odrzek艂a Jaz bezbarwnym g艂osem. Z trudem wytrzyma艂a jego spojrzenie. - Id藕 ju偶. Przed wyjazdem zwr贸c臋 ci zaliczk臋 - doda艂a.

- Nie zale偶y mi na pieni膮dzach.

- Mnie te偶.

- Zrobisz, jak uznasz za s艂uszne, mnie to ju偶 oboj臋tne - mrukn膮艂 na odchodnym.

Ledwie wyszed艂, Jaz opad艂a z p艂aczem na fotel. B贸l rozsadza艂 jej serce. Beau potwierdzi艂 jej najgorsze podejrzenia. Nie obchodzi艂o go, jak膮 decyzj臋 podejmie, poniewa偶 wcale mu na niej nie zale偶a艂o. Nie widzia艂 w niej 偶yciowej partnerki. Zaproponowa艂 jej ma艂偶e艅stwo tylko z lito艣ci. 艁zy p艂yn臋艂y z oczu Jaz nieprzerwanym strumieniem.

Jaz posz艂a odwiedzi膰 Madelaine. Przyjaci贸艂ka na powitanie oznajmi艂a, 偶e wypij膮 herbat臋 w towarzystwie jeszcze jednego go艣cia. Gosposia wprowadzi艂a j膮 do przytulnego salonu. Na widok Beau Garretta Jaz przystan臋艂a w drzwiach, niezdecydowana. Spotka艂 j膮 zaw贸d. Liczy艂a na rozmow臋 w cztery oczy. Beau wsta艂 i pozdrowi艂 j膮 uprzejmie. Wygl膮da艂 wspaniale w niebieskiej koszuli, o ton ciemniejszym kaszmirowym swetrze i ciemnych spodniach. Jego twarz nie wyra偶a艂a 偶adnych uczu膰. Jaz nie potrafi艂a odgadn膮膰, czy zdziwi艂a go jej wizyta. Ona sama prze偶y艂a wstrz膮s, widz膮c go w tym miejscu. Nie spotka艂a go od dnia, w kt贸rym odrzuci艂a o艣wiadczyny. Powtarza艂a sobie w k贸艂ko, 偶e podj臋艂a s艂uszn膮 decyzj臋, ale nie zazna艂a ukojenia. Wiedzia艂a, 偶e dopiero czas, d艂ugi czas po jego znikni臋ciu, uleczy rany. Madelaine wskaza艂a jej miejsce na sofie. Jaz sta艂a bez ruchu na 艣rodku pokoju, niepewna, czy powinna zosta膰 czy wyj艣膰 pod jakimkolwiek pretekstem.

- Je偶eli nie usi膮dziesz, mnie r贸wnie偶 nic wypada - zwr贸ci艂 jej uwag臋 Beau.

Jaz z ura偶on膮 min膮 usadowi艂a si臋 w rogu kanapy jak najdalej od niego.

- Por贸偶nili艣cie si臋! - zachichota艂a Madelaine. - Ju偶 wszyscy we wsi o tym m贸wi膮.

- Mam po dziurki w nosie plotkarzy! - mrukn膮艂 Beau. - Niech lepiej pilnuj膮 w艂asnych spraw.

- Kiedy cudze s膮 o wiele ciekawsze - zaszczebiota艂a Madelaine z szelmowskim u艣miechem.

Jaz pos艂a艂a mu wyzywaj膮ce spojrzenie.

- Czy to znaczy, 偶e jutro opuszczasz Aberton z powodu ludzkiego gadania? - zadrwi艂a.

Madelaine poblad艂a. Zaniem贸wi艂a z wra偶enia. Oddycha艂a szybko, jej pier艣 falowa艂a.

- Wyje偶d偶asz? Na zawsze? - dopytywa艂a natarczywie, gdy ju偶 odzyska艂a g艂os. - Dlaczego mi nie powiedzia艂e艣? - doda艂a oskar偶ycielskim tonem.

- Jeszcze nie poda艂em moich plan贸w do publicznej wiadomo艣ci - wycedzi艂 przez z臋by. Pos臋pne spojrzenie powiedzia艂o Jaz, co my艣li o rozgadywaniu cudzych tajemnic.

- A jednak Jaz wiedzia艂a! - krzykn臋艂a ura偶ona Madelaine.

- To co innego. - Wzruszy艂 ramionami. - Ona jedzie razem ze mn膮.

Jaz nie rozumia艂a, do czego zmierza. Nie zmieni艂a decyzji, nie zamierza艂a do niego do艂膮czy膰, zreszt膮 nawet nie zapyta艂 jej powt贸rnie o zdanie. Madelaine gwa艂townie powsta艂a z miejsca. Zmierzy艂a j膮 z g贸ry oskar偶ycielskim spojrzeniem.

- Co za fa艂sz! Nie pisn臋艂a艣 ani s艂owem. - M贸wi艂a z przerwami, z trudem 艂api膮c oddech, jakby nagle zabrak艂o jej powietrza. - Jak mog艂a艣 mi to zrobi膰? Jak mog艂a艣?

- Wyt艂umacz, prosz臋, o co ci chodzi - wtr膮ci艂 Beau 艂agodnym tonem.

Jaz gestem usi艂owa艂a zmusi膰 go do milczenia. Nie zareagowa艂. Wbi艂 wzrok w starsz膮 z kobiet i ponownie za偶膮da艂 wyja艣nienia. Madelaine zacisn臋艂a pi臋艣ci. Pi臋kn膮 twarz wykrzywi艂 nieprzyjemny grymas. Oczy rzuca艂y b艂yskawice.

- Jaka艣 ty podobna do matki, Jaz! - krzykn臋艂a. - Nie tylko z urody, z charakteru r贸wnie偶! Janie by艂a r贸wnie pi臋kna, nieokie艂znana i dzika. Zanim Charles mnie dla niej porzuci艂, por贸wna艂 nas do ognia i lodu! - wykrzycza艂a ca艂e nagromadzone przez lata rozgoryczenie.

Jaz zesztywnia艂a z przera偶enia. Odczuwa艂a r贸wnocze艣nie wstr臋t, rozczarowanie i wsp贸艂czucie. Od dnia, kiedy Beau przybli偶y艂 jej spos贸b my艣lenia nadawc贸w anonimowej korespondencji, gor膮czkowo poszukiwa艂a cz艂owieka, kt贸ry m贸g艂by odpowiada膰 opisowi. Przeanalizowa艂a charaktery, przesz艂o艣膰 i obyczaje wszystkich mieszka艅c贸w Aberton. Eliminowa艂a kolejne osoby, a偶 zosta艂a tylko jedna - ta, kt贸r膮 m膮偶 porzuci艂 dla jej matki. Ta, kt贸rej bezgranicznie ufa艂a, kt贸r膮 nazywa艂a najlepsz膮 przyjaci贸艂k膮! Mia艂a do Madelaine wielki 偶al. R贸wnocze艣nie wyobra偶a艂a sobie, jakie m臋ki cierpia艂a przez te wszystkie lata, skrywaj膮c przed 艣wiatem zapiek艂膮 nienawi艣膰. Dostrzeg艂a w oczach Beau lustrzane odbicie w艂asnych uczu膰. Nagle poj臋艂a, 偶e prawda nie wysz艂a na jaw przypadkiem. Identyczne podejrzenia sprowadzi艂y ich w tym samym czasie w jedno miejsce. Beau wsta艂. Stan膮艂 pomi臋dzy dwoma kobietami z twarz膮 zwr贸con膮 ku gospodyni.

- Czemu prze艣ladowa艂a艣 Jaz? - zapyta艂 oskar偶ycielskim tonem. - Nie wyrz膮dzi艂a ci przecie偶 偶adnej krzywdy.

- Jej matka ukrad艂a mi m臋偶a! Gdyby nie zgin膮艂 w wypadku wraz z pod艂膮 Janie, zrozumia艂by w ko艅cu, dla jakiej n臋dznej kreatury mnie zostawi艂! To przez ni膮 straci艂am go bezpowrotnie - o艣wiadczy艂a z wysoko uniesion膮 g艂ow膮.

Jaz o ma艂o nie zemdla艂a. Do wczoraj uwa偶a艂a Madelaine za jedyn膮 bratni膮 dusz臋. Zbli偶y艂o je wsp贸lne nieszcz臋艣cie, co uwa偶a艂a za zupe艂nie naturalne. Nawet jej przez my艣l nie przesz艂o, 偶e go艣cinna, serdeczna Madelaine hoduje w sercu tak wielk膮 uraz臋. G艂ow臋 by da艂a, 偶e rozumie j膮 i jej wsp贸艂czuje. Obydwie cierpia艂y wskutek porzucenia przez najbli偶sze sercu osoby.

Dopiero teraz zrozumia艂a, 偶e wdowa przenios艂a na ni膮 ca艂e rozgoryczenie po ucieczce kochank贸w. Poniewa偶 ci, kt贸rzy j膮 skrzywdzili, przedwcze艣nie stracili 偶ycie, dokona艂a zemsty na c贸rce winowajczyni. Jaz d艂ugo nie przyjmowa艂a do wiadomo艣ci jedynego logicznego rozwi膮zania ponurej 艂amig艂贸wki. Naprowadzi艂a j膮 na nie tre艣膰 ostatniego z anonim贸w. Przywo艂a艂a na pami臋膰 ostatnie i dawniejsze spotkania z mieszka艅cami Aberton. Nie da艂a nikomu podstaw do oskar偶e艅 o k艂amstwo. Tylko wobec jednej osoby zatai艂a prawd臋: ukrywa艂a przed Madelaine sw膮 mi艂o艣膰 do Beau, poniewa偶 nie liczy艂a na wzajemno艣膰. Z nikim innym nie rozmawia艂a o sprawach osobistych. Nikt inny nie wypytywa艂 te偶 o ich wzajemne relacje. Kiedy Madelaine wykry艂a, 偶e Jaz tylko udaje oboj臋tno艣膰, oszala艂a z zazdro艣ci. Mimo oczywistych poszlak Jaz do ko艅ca nie chcia艂a uwierzy膰 w jej win臋. Odwiedzi艂a Madelaine w nadziei, 偶e jej przypuszczenia oka偶膮 si臋 fa艂szywe. Nigdy by jej przez my艣l nic przesz艂o, 偶e w tak okrutny spos贸b zawiedzie jej zaufanie. Ponad wszystko pragn臋艂a oczy艣ci膰 przyjaci贸艂k臋 z zarzut贸w.

- Jaz nie ponosi 偶adnej odpowiedzialno艣ci za uczynki matki - usi艂owa艂 t艂umaczy膰 Beau mo偶liwie spokojnym g艂osem. - Wraz z ojcem przesz艂a przez takie samo piek艂o jak ty.

- Zas艂u偶yli na cierpienie! - wrzasn臋艂a Madelaine. - Gdyby John Logan lepiej pilnowa艂 偶ony, ja do dzi艣 mia艂abym m臋偶a! Przez jego nieudolno艣膰 zosta艂am sama, nieszcz臋艣liwa, pod obstrza艂em drwi膮cych spojrze艅 s膮siad贸w. Charles sporo mi zostawi艂, ale przez lata maj膮tek zd膮偶y艂 ju偶 stopnie膰... - Pomy艣la艂a艣 sobie, 偶e dobrze by by艂o, gdyby nowy, zamo偶ny m膮偶 podreperowa艂 tw贸j bud偶et - podpowiedzia艂 Beau.

- W艂a艣nie - potwierdzi艂a bez zastanowienia.

- Tymczasem zamiast u艂o偶y膰 sobie 偶ycie na nowo, musia艂am patrze膰, jak c贸rka wrednej Janie sprz膮ta mi sprzed nosa jedynego odpowiedniego kandydata.

Jaz o ma艂o nie zemdla艂a. Ju偶 samo odkrycie skrywanej przez lata nienawi艣ci Madelaine podkopa艂o jej wiar臋 w ludzi. 艢wiadomo艣膰, 偶e jej przyjazd z Beau sprowokowa艂a szalon膮 kobiet臋 do bezpo艣redniego ataku, za艂ama艂a j膮 do reszty. Zaniem贸wi艂a ze zgrozy. Beau na szcz臋艣cie zachowa艂 zimn膮 krew.

- Przykro mi, ale nawet gdybym nie pozna艂 Jaz. pozosta艂bym poza twoim zasi臋giem. Nie jeste艣 w moim typie.

- Nie wierz臋. M贸wisz tak tylko dlatego, 偶e ona nas s艂ucha! - wykrzykn臋艂a ura偶ona kobieta, nerwowo potrz膮saj膮c g艂ow膮.

- Nie, Madelaine - zaprzeczy艂 bezbarwnym g艂osem. - To prawda.

Madelaine gwa艂townym ruchem wyrzuci艂a do przodu obydwie r臋ce z rozczapierzonymi palcami. Gdyby Beau b艂yskawicznie nic chwyci艂 jej za nadgarstki, krwistoczerwone szpony rozora艂yby mu twarz. Odsun膮艂 j膮 mocno na odleg艂o艣膰 ramienia z grymasem obrzydzenia na twarzy.

- Pewnie rozpiera was duma, 偶e mnie przechytrzyli艣cie?! - wrzeszcza艂a histerycznie Madelaine.

- Pi臋kna, zawsze u艣miechni臋ta buzia przypomina艂a teraz wykrzywion膮 mask臋 z film贸w grozy.

- Mo偶e rzeczywi艣cie jeste艣cie siebie warci! - doda艂a zbola艂ym g艂osem. Nagle ca艂a z艂o艣膰 gdzie艣 wyparowa艂a. B艂臋kitne oczy nie wyra偶a艂y teraz nic pr贸cz bezbrze偶nego b贸lu. Pop艂yn臋艂y z nich 艂zy.

Jaz spr贸bowa艂a wsta膰. Beau ruchem g艂owy nakaza艂 jej pozostanie na miejscu. Przez ca艂y czas mocno przytrzymywa艂 Madelaine.

- Skoro nie przyjmujesz do wiadomo艣ci, 偶e Jaz jest tak膮 sam膮 niewinn膮 ofiar膮 jak ty, nie pozostaje mi nic innego, jak zaproponowa膰, 偶eby艣 skorzysta艂a z pomocy specjalisty - o艣wiadczy艂 schrypni臋tym ze wzburzenia g艂osem. - Je偶eli zechcesz, skontaktuj臋 ci臋 ze znajomym psychiatr膮.

Jaz popatrzy艂a na Beau z uznaniem. Wybawi艂 j膮 z k艂opotu. Sama wiele wycierpia艂a, ale przera偶a艂a j膮 my艣l, 偶e mog艂aby zostawi膰 chor膮 bez pomocy. Uwa偶a艂a tak samo jak on, 偶e nie dojdzie do r贸wnowagi psychicznej o w艂asnych si艂ach. Nie zna艂a jednak nikogo, kto m贸g艂by udzieli膰 jej wsparcia. Kompletnie zdruzgotana Madelaine po raz pierwszy w 偶yciu wygl膮da艂a na swoje czterdzie艣ci pi臋膰 lat. Jaz patrzy艂a na ni膮 z coraz wi臋kszym przera偶eniem.

- Policj臋 te偶 zawiadomicie? - spyta艂a zrezygnowana Madelaine.

Beau stanowczo zaprzeczy艂 w swoim imieniu. Posia艂 Jaz pytaj膮ce spojrzenie.

- Nie b贸j si臋 ja te偶 tego nie zrobi臋 - pr贸bowa艂a j膮 uspokoi膰. - Przykro mi, 偶e moja mama ci臋 skrzywdzi艂a. I 偶e na mnie przenios艂a艣 ca艂e rozgoryczenie. - Zamilk艂a.

Pokr臋ci艂a bezradnie g艂ow膮. Marzy艂a tylko o tym, 偶eby uciec z tego domu jak najpr臋dzej i w samotno艣ci leczy膰 w艂asne rany.

Beau pu艣ci艂 r臋ce Madelaine. Opad艂a bezw艂adnie na fotel.

- Mam zadzwoni膰 do lekarza? - zapyta艂.

- Tak, oczywi艣cie. Wybacz mi, Jaz. - Popatrzy艂a na m艂od膮 kobiet臋 nieprzytomnym wzrokiem. P贸藕niej gwa艂townie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, jakby pr贸bowa艂a przebudzi膰 si臋 z nocnego koszmaru.

Beau pospiesznie po偶egna艂 Madelaine. Uj膮艂 Jaz pod rami臋 i poci膮gn膮艂 ku wyj艣ciu. Dr偶a艂a na ca艂ym ciele, bliska omdlenia. Gdyby jej nie prowadzi艂, nie dosz艂aby o w艂asnych si艂ach do samochodu.

Beau odwi贸z艂 Jaz do domu. Usadzi艂 j膮 w fotelu. Sam zaparzy艂 dla obojga mocn膮 herbat臋. Wr贸ci艂 do pokoju. Zaj膮艂 miejsce naprzeciwko kompletnie wyczerpanej Jaz. Dopiero gdy nieco och艂on臋艂a, zapyta艂a, w jaki spos贸b wpad艂 na w艂a艣ciwy trop.

- Przez przypadek, jak to zwykle bywa - odrzek艂. - Dzisiaj rano poszed艂em po zakupy. Barbara Scott oczywi艣cie nie omieszka艂a wyci膮gn膮膰 mnie na pogaw臋dk臋. Wychwala艂a pod niebiosa wasz膮 przyja藕艅. Przy okazji nadmieni艂a, 偶e z艂膮czy艂o was wsp贸lne nieszcz臋艣cie. Szkoda, 偶e dopiero od niej dowiedzia艂em si臋, 偶e twoja mama uciek艂a z m臋偶em Madelaine. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z dezaprobat膮. - Gdyby艣 nie pomin臋艂a najwa偶niejszego szczeg贸艂u ca艂ej historii, oszcz臋dzi艂aby艣 mi trudu, a sobie wielu bolesnych prze偶y膰.

- Uwa偶a艂am, 偶e nie musisz wiedzie膰 takich rzeczy - mrukn臋艂a zawstydzona Jaz. Czu艂a, 偶e p艂on膮 jej policzki.

- Jestem pewien, 偶e sprowadzi艂o ci臋 do jej domu to samo podejrzenie, co mnie.

- Tak, ale wci膮偶 nie mog艂am uwierzy膰, 偶e to Madelaine mnie dr臋czy艂a. Odwiedzi艂am j膮, poniewa偶 pragn臋艂am znale藕膰 dowody jej niewinno艣ci - wyzna艂a z za偶enowaniem.

- Czasami trac臋 do ciebie cierpliwo艣膰! - krzykn膮艂 Beau. Wsta艂 gwa艂townie z miejsca. - Nawet nie pomy艣la艂a艣, na co si臋 nara偶asz! Trudno przewidzie膰, jak post膮pi niezr贸wnowa偶ony, op臋tany nienawi艣ci膮 cz艂owiek. No i jak ja mam ci臋 tu sam膮 zostawi膰? Cho膰bym uciek艂 na koniec 艣wiata, niepok贸j o ciebie b臋dzie mi stale towarzyszy艂.

- Nie widz臋 powodu do obaw - zaprotestowa艂a s艂abo Jaz. - Madelaine wyrazi艂a przecie偶 zgod臋 na leczenie. Nie s膮dzisz chyba, 偶e po twoim wyje藕dzie zmieni zdanie? - popatrzy艂a na niego niepewnie.

- Nie dopuszcz臋 do tego! - zapewni艂 z ca艂膮 moc膮. - Ale mniejsza o ni膮. Pr贸cz tego, 偶e przeze mnie sta艂a艣 si臋 obiektem atak贸w szalonej kobiety, wprowadzi艂em w twoje 偶ycie sporo zamieszania. Czuj臋 si臋 za ciebie odpowiedzialny. Wizyty w Starej Plebanii przypomnia艂y ci smutne dzieci艅stwo. Ludzie zn贸w wzi臋li ci臋 na j臋zyki. Wreszcie moja dach贸wka o ma艂y w艂os nie roztrzaska艂a ci g艂owy - wylicza艂, coraz bardziej sfrustrowany.

Jaz wys艂ucha艂a ca艂ego przem贸wienia z rosn膮cym niedowierzaniem. Beau nie ponosi艂 偶adnej odpowiedzialno艣ci ani za surowe metody wychowawcze dziadk贸w, ani za zdrad臋 jej matki czy 艣mier膰 ojca, ani te偶 za niedbalstwo Dennisa. A jednak obchodzi艂 go jej los. Taka troska poruszy艂a j膮 do g艂臋bi. Czu艂a, jak jej zzi臋bni臋te, obola艂e serce powoli topnieje. Rozb艂ysn膮艂 w nim p艂omyk nadziei. Nie 艣mia艂a go roznieci膰. Nie mog艂a jednak przegapi膰 jedynej w 偶yciu, ostatniej szansy. Spr贸bowa艂a delikatnie wybada膰 intencje ukochanego m臋偶czyzny:

- Dlaczego zaproponowa艂e艣 mi ma艂偶e艅stwo?

- To chyba oczywiste - powt贸rzy艂 wymijaj膮c膮 odpowied藕 sprzed paru dni.

- Ju偶 m贸wi艂am, 偶e nie.

- Co by ci臋 przekona艂o? Bukiety r贸偶, pier艣cionek, przem贸wienia na kl臋czkach?

- Tak, odrobina romantyzmu by nie zaszkodzi艂a - potwierdzi艂a z ciep艂ym u艣miechem. - Gdybym us艂ysza艂a kilka mi艂ych s艂贸w, uwierzy艂abym w nie bez zastrze偶e艅,

- Nawet gdyby nie by艂y prawdziwe? - spyta艂 z nieweso艂ym u艣miechem.

Jaz wyczu艂a wahanie w jego g艂osie. A przede wszystkim l臋k. Dosz艂a do wniosku, 偶e rzeczowy ton poprzednich o艣wiadczyn stanowi艂 rodzaj taktyki obronnej. Postanowi艂a to sprawdzi膰 za wszelk膮 cen臋. Nast臋pnego dnia wyje偶d偶a艂. Nie mia艂a ju偶 nic do stracenia pr贸cz godno艣ci. Doskonale wiedzia艂a, 偶e je艣li si臋 myli, przyjdzie jej d艂ugo leczy膰 z艂amane serce, niemniej jednak podj臋艂a ryzyko. Zebra艂a ca艂膮 odwag臋. Zajrza艂a mu g艂臋boko w oczy.

- Te, kt贸re ja powiem, to szczera prawda: kocham ci臋, Beuregardzie Garrett - o艣wiadczy艂a powa偶nie.

- Ty? Niemo偶liwe! - Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem. Z trudem chwyta艂 powietrze. - Przed chwil膮 nazwa艂a艣 moje o艣wiadczyny zniewag膮. Och, nie! - wykrzykn膮艂, jakby nagle dozna艂 ol艣nienia.

- Nie mi艂o艣膰 odrzuca艂a艣, lecz wsp贸艂czucie. Obydwoje pope艂nili艣my wielki b艂膮d. Uwierz mi, nigdy si臋 nad tob膮 nie litowa艂em. Pragn膮艂em zadba膰 o ciebie, poniewa偶 ci臋 kocham, kocham nad 偶ycie.

- Dlaczego tego wcze艣niej nie powiedzia艂e艣?

- Spyta艂a ze 艂zami szcz臋艣cia w oczach. - Dlaczego?

- Dlatego - zwr贸ci艂 ku niej naznaczony blizn膮 policzek. Przeci膮gn膮艂 po niej palcami od g贸ry do do艂u. - My艣la艂em, 偶e czujesz do mnie wstr臋t, poniewa偶 jestem brzydki i za stary dla ciebie. - Zamilk艂. Przez d艂u偶szy czas kr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem. - Jaz, czy ty naprawd臋 powiedzia艂a艣, 偶e mnie kochasz?

- Tak. Tylko ciebie jednego - wyszepta艂a w uniesieniu. - Pragn臋 zosta膰 z tob膮 na zawsze. Moim zdaniem ta g艂upia blizna ci臋 wcale nic szpeci. Gardz臋 producentami z telewizji za to, 偶e wyrzucili ci臋 z tak b艂ahego powodu - zapewni艂a z pe艂nym przekonaniem.

- Nie zosta艂em zwolniony - zaprzeczy艂. - Sam odm贸wi艂em przed艂u偶enia kontraktu. Ale nie pora o tym dyskutowa膰. Teraz pragn臋 ponad wszystko poca艂owa膰 narzeczon膮. Na wyja艣nienia przyjdzie czas p贸藕niej. - Pochyli艂 ku niej g艂ow臋. Szczery, radosny u艣miech nada艂 mu niemal偶e ch艂opi臋cy wygl膮d.

- Twoja propozycja brzmi bardzo, bardzo obiecuj膮co - odrzek艂a bezgranicznie szcz臋艣liwa, Jaz. Wtuli艂a si臋 w niego.

- Tylko 偶e... - szepn膮艂 z wahaniem. Jego usta znajdowa艂y si臋 zaledwie kilka centymetr贸w od twarzy Jaz.

Zamar艂a w bezruchu. Czeka艂a na kolejne zastrze偶enia jak na wyrok. Dr偶a艂a z niepokoju, 偶e wymarzony m臋偶czyzna nast臋pnym zdaniem ugasi p艂omie艅 nadziei, kt贸ry roznieci艂.

- Jeszcze nie poprosi艂em ci臋 o r臋k臋 we w艂a艣ciwy spos贸b - doko艅czy艂 z figlarnym b艂yskiem w oku. Nagle spowa偶nia艂. Nabra艂 powietrza w p艂uca. - Kocham ci臋 do szale艅stwa, Jaz. Pragn臋 sp臋dzi膰 z tob膮 reszt臋 偶ycia, dba膰 o ciebie i prosi膰, 偶eby艣 i ty si臋 o mnie zatroszczy艂a. Czy wyjdziesz za mnie'.

- Tak - wyszepta艂a w ekstazie.

Znacznie p贸藕niej, gdy ju偶 le偶eli na sofie, spleceni ze sob膮, nasyceni mi艂o艣ci膮, Beau poprosi艂, 偶eby opowiedzia艂a o mamie. Teraz, kiedy nale偶eli do siebie bez reszty, uczyni艂a to bez 偶adnych opor贸w. Wszelkie zahamowania znik艂y bez 艣ladu. Ufa艂a narzeczonemu bezgranicznie.

- Dziadkowie twierdzili, 偶e mama od najm艂odszych lat sprawia艂a k艂opoty wychowawcze. Nie znosi艂a powa偶nej, pos臋pnej atmosfery plebanii. Kiedy sko艅czy艂a siedemna艣cie lat, John Logan przyjecha艂 do Aberton, 偶eby za艂o偶y膰 tu gospodarstwo ogrodnicze. Po trzech miesi膮cach znajomo艣ci zasz艂a z nim w ci膮偶臋. Miesi膮c p贸藕niej wzi臋li 艣lub. Przypuszczam, 偶e w ma艂偶e艅stwie dostrzeg艂a szans臋 ucieczki spod kurateli surowych rodzic贸w. Jeszcze przed moim urodzeniem stwierdzi艂a, 偶e zamieni艂a stare wi臋zienie na nowe. Za p贸藕no. Prze偶y艂a z ojcem dalszych siedemna艣cie lat, ale szcz臋艣cia nie zazna艂a.

- A jednak wytrwa艂a przy niekochanym m臋偶u a偶 do okresu dorastania jedynej c贸rki - zauwa偶y艂 Beau. Zmarszczy艂 brwi, jakby rozwa偶a艂 istotn膮 kwesti臋. - Uprzedzi艂a ci臋 o swoich zamiarach, czy te偶 wyjecha艂a bez po偶egnania?

- Pewnego dnia znik艂a bez 艣ladu. No, niezupe艂nie. Zostawi艂a mi list z przeprosinami. Zapewnia艂a, 偶e kiedy osi膮d膮 gdzie艣 na sta艂e z Charlesem, przy艣le po mnie. Lecz zanim odnale藕li w艂asne miejsce na ziemi, zgin臋li w wypadku - zako艅czy艂a z ci臋偶kim westchnieniem.

Beau patrzy艂 z czu艂o艣ci膮 na pi臋kn膮, smutn膮 buzi臋 narzeczonej.

- Z twojej opowie艣ci wynika, 偶e mama bardzo ci臋 kocha艂a. Je偶eli by艂a cho膰 troch臋 podobna do ciebie, z pewno艣ci膮 rozkocha艂a w sobie Johna do szale艅stwa.

- To prawda - przyzna艂a Jaz.

Oskar偶enia Madelaine w艂a艣nie dlatego tak bardzo j膮 zabola艂y, 偶e przypomina艂a matk臋 zar贸wno pod wzgl臋dem urody, jak i buntowniczego usposobienia.

- Wyobra偶am sobie, jakie m臋ki cierpia艂 tw贸j tata, gdy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e Janie go nie kocha艂a, 偶e potraktowa艂a go jak ko艂o ratunkowe - powiedzia艂 ze smutkiem. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i pieszczotliwym gestem przesun膮艂 palcem po mi臋kkich wargach Jaz.

Oplot艂a jego szyj臋 ramionami, tuli艂a go do piersi jak zmartwione dziecko.

- Ja w odr贸偶nieniu od mamy po艣lubi臋 ciebie z wielkiej, bezgranicznej mi艂o艣ci. Kocham ci臋 ca艂ym sercem i pragn臋 zosta膰 z tob膮 do ko艅ca moich dni - zapewni艂a uroczy艣cie.

- Czy zechcesz wyjecha膰 ze mn膮 do Londynu? Tydzie艅 temu om贸wi艂em z wytw贸rni膮 projekt nowego kontraktu. W ci膮gu d艂ugich tygodni, kt贸re sp臋dzi艂em w szpitalu, zrobi艂em rachunek sumienia. Przeprowadzanie wywiad贸w z gwiazdami przesta艂o mi dawa膰 satysfakcj臋. Chcia艂bym wznowi膰 cykl reporta偶y, dotycz膮cych spraw kryminalnych. Mimo 偶e zapragn膮艂em odmiany, uczucie do ciebie traktowa艂em z pocz膮tku jako wyj膮tkowo trudne i zgo艂a niepo偶膮dane wyzwanie - wyzna艂 na koniec z rozbrajaj膮c膮 szczero艣ci膮.

- Biedny Beau - westchn臋艂a Jaz. U艣miech zgas艂 na jej ustach.

- Nie zas艂uguj臋 na wsp贸艂czucie - powt贸rzy艂 jej ulubione zdanie z figlarnym u艣miechem. - Naprawd臋 dopisa艂o mi szcz臋艣cie. Proponuj膮 mi sze艣ciomiesi臋czny kontrakt. Otrzyma艂em te偶 gwarancj臋 ca艂kowitej swobody dzia艂ania bez 偶adnych ogranicze艅, je艣li go podpisz臋. Ale wszystko zale偶y od ciebie. Je偶eli nie zechcesz wyjecha膰, zrezygnuj臋 z tej propozycji i zostan臋 z tob膮.

- Wykluczone! - zaprotestowa艂a Jaz, zdumiona i zachwycona, 偶e stawia jej potrzeby na pierwszym miejscu. - Gdzie ty, tam ja. Wszystko mi jedno, gdzie zamieszkam, byle tylko razem z tob膮. Nawiasem m贸wi膮c, ju偶 sprzeda艂am dom farmerowi z s膮siedztwa. Musz臋 si臋 wyprowadzi膰 w ci膮gu miesi膮ca.

- Jak to ju偶? Niby kiedy? - Beau wbi艂 w ni膮 zdumione spojrzenie. - Przecie偶 dopiero dzisiaj przyj臋艂a艣 o艣wiadczyny! Czy偶by艣 zamierza艂a st膮d sama wyjecha膰 bez konsultacji ze mn膮? I dok膮d?

- dopytywa艂 natarczywie.

- Kiedy podejmowa艂am t臋 decyzj臋, nic wiedzia艂am jeszcze, 偶e ci na mnie zale偶y - wyzna艂a.

- Na samym pocz膮tku znajomo艣ci rozbudzi艂e艣 we mnie potrzeb臋 odmiany. S膮siad zaproponowa艂 mi wi臋ksz膮 sum臋, ni偶 oczekiwa艂am. Postanowi艂am wi臋c najpierw zobaczy膰 kawa艂ek 艣wiata, a potem poszuka膰 w艂asnego miejsca na ziemi gdzie艣 we Francji czy Hiszpanii. Tam r贸wnie偶 potrzebuj膮 ogrodnik贸w.

- Nigdzie beze mnie nie pojedziesz. Chocia偶 nie widz臋 przeszk贸d, 偶eby艣my razem wyruszyli gdzie艣 po wielk膮 przygod臋.

- A kontrakt?

- Poczeka. Dla mnie liczy si臋 tylko twoje szcz臋艣cie. Je偶eli marzysz o zagranicznych podr贸偶ach, nic nie stoi na przeszkodzie, 偶ebym ci towarzyszy艂.

W rzeczywisto艣ci obce kraje wcale nie interesowa艂y Jaz. Nie pragn臋艂a niczego pr贸cz mi艂o艣ci umi艂owanego m臋偶czyzny. Zaplanowa艂a wycieczk臋 jako lekarstwo na z艂amane serce jeszcze wtedy, gdy nie liczy艂a, 偶e Beau j膮 pokocha. Teraz 艣wiat przesta艂 dla niej istnie膰. Pragn臋艂a tylko ogl膮da膰 ukochanego przez reszt臋 偶ycia.

- Wobec tego jedziemy do Londynu. Tam te偶 jeszcze nie by艂am - zadecydowa艂a. Zebra艂a ca艂膮 odwag臋, 偶eby wyrazi膰 jeszcze jedno, najskrytsze marzenie. - Mo偶e z czasem pomy艣limy r贸wnie偶 o dziecku?

- O Mary czy o Marku? - przypomnia艂 z figlarnym u艣miechem.

- Kwesti臋 imienia jeszcze przemy艣l臋 - roze艣mia艂a si臋.

- Zostawiam ci wolno艣膰 wyboru pod warunkiem, 偶e nie zmienisz zdania na m贸j temat.

- Przenigdy - zapewni艂a 偶arliwie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
060 Mortimer Carole Idol z telewizji
艢060 DUO Mortimer Carole Idol z telewizji
Telewizja sojusznik, czy wr贸g
101 Rodzaje program贸w telewizyjnych IIid 11554
Podstawowe procesy w torze telewizyjnym
Dziecko przed telewizorem, Media a rodzina
Wz贸r rezygnacji z us艂ugi NEOSTRADA z TELEWIZJ膭 w T.P, Wzory
Internet pokona艂 telewizj臋, NAUKA, DZIENNIKARSTWO, Dziennikarstwo
Przedszkolak i?jki telewizyjneprzedszkolu
Realizacja telewizyjna
Recenzja sztuki Teatru Telewizji pod tytu艂em
Reporta偶e telewizyjne
094 Radofonia i telewizja w Polsce IIid 8130
Mortimer Carole Paryskie sekrety
analiza programow iformacyjnych, reklama media komunikacja publiczna, komunikacja telewizyjna

wi臋cej podobnych podstron