Magia kąsa



ILONA ANDREWS

0x01 graphic

PRZEŁOŻYŁA

Anna Czapla

fabryka

LUBLIN 2010



Seria z Kate Daniels:

  1. Magia kąsa

  2. CMagia parzy


Siedziałam przy stole w mojej ciemnawej kuchni, opróżniając butelkę cytrynowego drinka, kiedy poczułam drgnięcie magicznego pola. Wie­działam, co się dzieje, ochronny krąg, który otaczał mój dom, podlegał coraz silniejszym wibracjom, by w końcu rozpaść się na kawałki jak szkło wprawione w rezonans za pomocą wysokich dźwięków. Wtedy zadrżał ostatni raz i wygasł, pozostawiając budynek bez żadnej ochrony. Jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń, w pustym mieszkaniu nienaturalnie głośno zabrzmiał nagle dźwięk wyłączonego dotąd telewizora, którego ekran zabłysnął migotliwym światłem.

Spojrzałam na butelkę i założyłam się z nią, że za chwilę zostanie podany kolejny pilny komunikat. Butelka przegrała.


- Pilny komunikat - oznajmił dźwięczny głos Margaret Chang. - Prokurator Generalny ostrzega wszyst­kich obywateli, że jakakolwiek próba skontaktowania się oraz każde inne działanie zmierzające do poja­wienia się istot obdarzonych nadprzyrodzoną mocą, może mieć bardzo niebezpieczne skutki zarówno dla osób, które podejmą takie próby, jak i dla wszystkich obywateli.

Ble, ble, ble, wysilała się Margaret. Nie miałam zamiaru dłużej jej słuchać i skupiłam się na pochła­nianiu przyszykowanej uprzednio kanapki. Kogo oni chcą oszukać?! Żadne policyjne działania nie są w stanie powstrzymać ludzi przed przyzywaniem nadprzyrodzonych. Jeżeli bowiem tylko wykwali­fikowany czarodziej potrafił wyczuć, że ktoś właś­nie używa mocy przyzwania, to samego przyzwania mógł spróbować niemal każdy półanalfabeta obda­rzony namiastką mocy oraz bladym pojęciem, jak można jej użyć do sprowadzenia nadprzyrodzonych. Zresztą, zanim ktokolwiek zdał sobie z tego sprawę, świat przypominał przez długą chwilę arenę cyrku, na której występuje szalony iluzjonista. Trzygłowy słowiański bóg wywołał ogólne zamieszanie, lądu­jąc w centrum Atlanty, z nieba spadały uskrzydlone węże, a SWAT domagał się większej ilości amuni­cji. To naprawdę były niebezpieczne czasy. Nieste­ty, w okresie spokoju byłabym kobietą bez pracy. W nowoczesnym, stechnicyzowanym, bezpiecznym świecie niewiele znalazłoby się roboty dla takich na­jemników jak ja - najemników-tropicieli magii.

Kiedy ludzie mieli kłopoty rodzaju magicznego, a więc takie, z którymi tradycyjna policja nie mogła sobie poradzić, wykonywano telefon do Gildii Na­jemników. Jeśli zlecenie przypadało na mój teren, Gildia dzwoniła do mnie. Skrzywiłam się w grymasie bólu, nieopatrznie zahaczając ręką o biodro. Nadal bolało po ostatniej akcji, choć rana goiła się znacz­nie szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Obiecałam sobie, że to był pierwszy i ostatni raz, kiedy zgo­dziłam się walczyć z robakiem impala bez pełnego zabezpieczenia ciała. Postanowiłam, że następnym razem muszą zapewnić mi kombinezon ochronny czwartego stopnia.

Nagle poczułam, że uderza we mnie lodowa­ta fala strachu zmieszanego z odrazą. Mój żołądek skurczył się, wysyłając w stronę przełyku strumień kwasu, który rozlał się u podstawy języka w gorzki posmak. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz, a wszystkie drobne włoski na karku i szyi zjeżyły się na zmrowiałej skórze.

W domu przebywało coś złego.

Odłożyłam kanapkę i ściszyłam telewizor tak bardzo, że z głośników dochodził tylko cichy szum. Na ekranie obok Margaret Chang pojawił się facet o ceglastoczerwonej twarzy i ciemnoszarych oczach, z postawionymi na jeża włosami. Glina, pomyśla­łam. Prawdopodobnie z Wydziału Kontroli Zjawisk Paranormalnych. Wolno opuściłam rękę i położyłam


dłoń na rękojeści sztyletu, który nosiłam przy bio­drze.

Zaczęłam pilnie nasłuchiwać. Czekałam.

Na razie żaden niepokojący dźwięk nie zakłócał ciszy. Bezmyślnie przyglądałam się kropli wody, która utworzyła się na śliskiej i zimnej ściance butelki i te­raz leniwie spływała po jej błyszczącej powierzchni.

Spostrzegłam, że coś dużego bezgłośnie skrada się po suficie korytarza, zmierzając w kierunku kuch­ni. Udawałam, że niczego nie widzę, a ponieważ to coś zatrzymało się nieco na lewo za moimi plecami, nie musiałam w zasadzie wcale udawać, bo po prostu go nie widziałam. Tymczasem intruz chyba trochę się wahał, bo zawrócił, by przyczaić się w rogu po­między sufitem a zbiegiem dwóch ścian. Przysiadł tam, przyczepiając się do boazerii ogromnymi żół­tymi szponami, nieruchomy i niemy jak gargulec w blasku południowego słońca. Pociągnęłam łyk z butelki i przytrzymałam ją tak, żeby móc zobaczyć na jej ściance odbicie tego dziwnego stworzenia. Było nagie i bezwłose, nie miało ani grama tłuszczu, więc przez jego bladą, naprężoną skórę widziałam wyraźnie każdy fragment szkieletu, każde ścięgno i wszystkie napięte mocno mięśnie.

Oho, mruknęłam w duchu, to chyba jakiś bliski krewny Spidermana.

W tej samej chwili stworzenie podniosło łapę. Ostry szpon przeciął powietrze jak zakrzywiona igła do robótek ręcznych. Stwór obrócił psią głowę i za­czął przypatrywać mi się z wyrazem tego szczegól­nego rodzaju szaleństwa w fosforyzujących oczach, które mówiło, że jest bestią spragnioną krwi, zro­dzoną, by zabijać bez żadnego zastanowienia


i ogra­niczeń.

Nie mogłam dłużej czekać. Błyskawicznie obró­ciłam się w kierunku stwora i rzuciłam sztyletem. Ostrze z łatwością wbiło się w jego gardło. Mój jeden ruch sprawił, że wampir zesztywniał, a żółte szpo­ny przestały się poruszać. Gęsta i ciemna, niemal purpurowa krew pojawiła się najpierw wokół ostrza sztyletu, by po chwili wielkimi kroplami spłynąć po nieowłosionej szyi na blade piersi, a stamtąd na pod­łogę.

Twarz wampira wykrzywiła się w grymasie, z tru­dem przybierając inne rysy. Stwór otworzył usta, ob­nażając dwa zakrzywione sierpowato kły o barwie kości słoniowej.

Przez twarz stwora przebiegł skurcz, jakby kon­trolujący go Pan Umarłych usiłował zmrużyć oczy.

Spojrzałam na ciało wampira, życząc sobie w du­chu, by sztylet, którym przebiłam mu szyję, mógł dosięgnąć gardła Ghasteka. Och, z jaką satysfakcją zatopiłabym w nim ostrze. Niestety, ja byłam tu­taj, a Ghastek znajdował się wiele kilometrów stąd, w miejscu chronionym magią.

Nadal nie wiedziałam, dlaczego ze mną rozma­wia.

Nie sądziłam, żeby się przestraszył, i miałam rację - typowym dla niego, beznamiętnym tonem rzucił:

Nonszalancja, z jaką wypowiedział ostatnie zda­nie, sprawiła, że po moim ciele przebiegł dreszcz, a usta złożyły się w jedyne możliwe pytanie:

W tym momencie wampir jednym skokiem ode­pchnął się od ściany i przeleciał przez otwarte okno, oczywiście zabierając ze sobą tkwiący w szyi sztylet. Przeklinając pod nosem, sięgnęłam po telefon i wy­brałam numer Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy. Wiedziałam, że żaden stwór nie mógł naruszyć moich osłon, gdy wibracje magii osiągały pełną moc. Z dru­giej strony jednak, Ghastek nie miał możliwości, by dowiedzieć się, kiedy nastąpi odpływ magii, a za­tem musiał obserwować dom już od jakiegoś czasu, cierpliwie czekając na odpowiednią chwilę. Pociąg­nęłam łyk z butelki. To wszystko razem oznaczało, że kiedy wracałam do domu zeszłej nocy, wampir, który właśnie odleciał z moim nożem, ukrywał się gdzieś w pobliżu, a ja nie zauważyłam ani nie wyczułam jego obecności. No super, zbeształam się w myślach, równie dobrze na moim identyfikatorze najemnika mogłam napisać: „Czujność to ja!". Ha, ha!

W słuchawce, którą trzymałam przy uchu, roz­legał się sygnał wolnej linii, ale nikt nie odbierał. Dlaczego spytał mnie o Grega?

W końcu rozległo się prztyknięcie i ostry kobiecy głos wypowiedział wyuczoną formułkę:

Po dłuższej pauzie w słuchawce znowu rozległ się głos, tym razem męski:

Pomyślałam, że usiłują przeciągnąć rozmowę.

O co, do cholery, chodzi?

Poczułam, że świat pod moimi stopami zatrzy­muje się w miejscu. Miałam wrażenie, że zapadam się w otchłań przerażającej ciszy, jaka zapanowała po słowach mężczyzny, że tracę równowagę. Ściśnięte gardło sprawiało ból. Słyszałam, jak w piersiach wali mi serce.

-Jak to się stało? - Starałam się, by mój głos za­brzmiał bardzo spokojnie.

Nie pozwoliłam mu skończyć, rozłączyłam się i odstawiłam telefon na miejsce.

Mój wzrok padł na duże kwadratowe okno, za którym migotały w promieniach słońca szerokie liście topoli poruszane wiatrem. Jak urzeczona pa­trzyłam na ich taneczne ruchy, wiedząc, że musi im towarzyszyć przyjemny szelest, nie mogłam go jed­nak usłyszeć przez szybę. Nagle kolory liści wydały mi się tak nienaturalnie jasne, żywe i czyste, że przez chwilę pomyślałam, iż to, co widzę, nie jest wca­le naturalnym widokiem za oknem, ale jakąś prze­dziwną akwarelą ożywioną za pomocą magicznego zaklęcia.

Zauroczenie trwało krótko. W moich myślach jak echo rozbrzmiewało pytanie Ghasteka: Kiedy ostatni raz widziałaś swojego opiekuna? Kiedy ostatni raz widziałaś...

Powoli przywoływałam z pamięci wspomnienia tego wieczoru sprzed dwóch tygodni. Siedziałam wtedy dokładnie w tym miejscu, na tym samym krześle, a Greg usadowił się naprzeciwko. Trzymał w dłoniach niebieski kubek zdobiony po wewnętrz­nej stronie wąską złotą obręczą. Przypomniałam so­bie, w jaki sposób mieszał w nim kawę - z taką samą nienaganną precyzją i dokładnością, jak wszystko, co robił. Łyżeczka, delikatnie ujęta jego smukłymi palcami, zataczała w kubku idealnie regularne okrę­gi, nigdy nie dotykając ścianek naczynia. Poczułam, że mnie to irytuje. Złościła mnie w ogóle obecność Grega. Zalała mnie fala wspomnień i przez moment zdawało mi się, że znów widzę Grega, jak siedzi przede mną, mieszając kawę. Patrzył na mnie swy­mi ciemnymi, brązowymi oczami, zasmuconymi jak oczy świętych na rosyjskich ikonach.

Sama nie wiem, co mnie wówczas bardziej roz­drażniło: czy to, że sądził, iż nie darzę go sympatią, czy też jego przekonanie, że nie jestem w stanie go wysłuchać.

Greg skinął głową i spojrzał na mnie w ten wyro­zumiały sposób, który zwykle doprowadza kobiety do szału:

Greg sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej marynarki i wydobył z niej jakiś zwój papieru. Poło­żył go na stole i starannie rozprostował, przytrzymu­jąc końce opuszkami palców.

Greg puścił zwój, odchylił się w tył i rozprosto­wał długie palce, którymi do tej pory przytrzymywał papier. Kształt zwoju nie zmienił się, choć zgodnie z wszelkimi prawami fizyki powinien z powrotem przybrać postać rulonu. Najwyraźniej Greg nie za­wsze pamiętał o prawach fizyki.

-A zatem jesteś świadoma konsekwencji, jakie możesz ponieść.

To nie było pytanie, ale chciałam mu odpowie­dzieć:

Greg westchnął. Ktoś, kto go nie znał, nawet by tego nie zauważył, lecz ja wiedziałam, że przejął się tym, co usłyszał. Zresztą, ze sposobu, w jaki siedział i patrzył na mnie, odgadłam, że domyślił się już, jaka jest moja ostateczna decyzja.

Nie byłam pewna, czy mnie rozumie. Dla nie­go Zakon był czymś, co daje schronienie i bezpie­czeństwo, ale też zapewnia władzę. Jego członko­wie, zjednoczeni wspólnym celem, bez reszty oddali się sprawie, służyli jej z takim poświęceniem, że z czasem organizacja przestała być zbiorem indywi­dualnych jednostek, a stała się jakby bytem samym w sobie, bytem doskonałym, który myśli, decyduje i posiada niewiarygodne wpływy. Greg godził się na to i dlatego stał w szeregu „wygranych". Ja próbowa­łam walczyć i niemal przegrałam.

Greg przyglądał mi się, a w miarę jak mówiłam, jego ciemne oczy stawały się coraz smutniejsze. W przyćmionym świetle niedużej kuchni wydawał się jeszcze przystojniejszy niż zazwyczaj. Złościł mnie, ale też byłam zadowolona, że mój upór zmu­sił go do przyjścia i teraz siedział tak blisko naprze­ciw mnie, piękny i elegancki niczym wiecznie młody książę elfów, równie smutny i zadumany. Boże, jak nienawidziłam siebie za te fantazje małej dziewczyn­ki. Postanowiłam to przerwać:

Zaskoczony Greg zamrugał nerwowo, a potem spokojnie wstał i równie oficjalnie odparł:

Odprowadziłam go do drzwi. Na zewnątrz właś­nie się ściemniało i jasne światło księżyca wysrebrzy­ło trawniki przed domem. Dalej, na tle szarzejącego nieba w lekkiej księżycowej poświacie, stały nieru­chomo topole, jak gdyby ktoś naszkicował je węglem na szorstkim, pożółkłym pergaminie.

Spojrzałam na Grega, który po trzech betono­wych stopniach zszedł właśnie na podwórko przed domem.

Takie było moje ostatnie wspomnienie o Gregu - poświata księżyca na mokrych trawnikach i magicz­na poświata otaczająca mojego opiekuna.

O Boże!

Oparłam twarz na dłoniach. Gorąco pragnęłam płakać, ale łzy nie chciały popłynąć. Otarłam tylko spieczone usta. Właśnie straciłam ostatnią bliską osobę, ostatnią, która łączyła mnie z utraconą rodzi­ną. Nie pozostał nikt. Nie miałam ojca, nie miałam matki, a teraz... nie miałam nawet Grega. Nie po­został mi nikt, powtórzyłam w myślach i zaciskając mocno zęby, zaczęłam się ubierać.


0x01 graphic

rzypływ magii nastąpił, kiedy spakowałam do podręcznej torby niezbędne rzeczy i ruszyłam do samochodu. Zamiast tego, którym jeździłam na co dzień, wzięłam tym razem Karmeliona - starą, poobijaną i nadgryzioną przez rdzę ciężarówkę w ko­lorze zgniłej zieleni, która na dodatek miała zepsuty lewy przedni reflektor. Karmelion miał jednak ważną zaletę - był napędzany wodą i magią, i mogłam nim jechać nawet podczas przypływu. W przeciwieństwie do normalnych samochodów, ciężarówka nie wyda­wała żadnego z dźwięków, których można by się spo­dziewać po pracującym silniku. Kiedy przekręciłam kluczyk, dała się słyszeć seria jęków, powarkiwań i skomleń, zakończona ogłuszającym grzmotem - ciężarówka ruszyła. Prawdę powiedziawszy, nie mia­łam pojęcia, kto i dlaczego nadał jej imię Karmelion, ale kupiłam ją w komisie, z tym właśnie imieniem nabazgranym pośpiesznie na przedniej szybie, i tak już zostało.

Na moje szczęście, na co dzień Karmelion nie był zbytnio eksploatowany i nie pokonywał wielkich od­ległości, co najwyżej jakieś pięćdziesiąt kilometrów do Savannah. Dziś zmusiłam ciężarówkę do znacz­nie większego wysiłku - zamierzałam dojechać do Atlanty. Było tak, jak się spodziewałam - na trasie spisywała się nieźle, ale przejazd przez miasto nie wyszedł jej na dobre. Stała teraz na parkingu i styg­ła - pomiędzy jej kołami powstała kałuża kapiącej wody, a wokół unosiły się kłębiaste opary magii. Za­brałoby mi dobre piętnaście minut, żeby z powrotem rozgrzać generator, ale nie sądziłam, bym musiała to robić. Planowałam pozostać w Atlancie najkrócej, jak tylko się da.

Nienawidziłam Atlanty. W ogóle nienawidziłam miast.

Stałam na chodniku i przyglądałam się małemu, zniszczonemu biurowcowi, który był podobno sie­dzibą miejscowego oddziału Zakonu Rycerzy Miło­siernej Pomocy. Zakon zwykle starał się ukrywać swą prawdziwą wielkość i potęgę, i wkładał w to wie­le wysiłku, ale, jak na mój gust, tym razem grubo przesadził. Trzykondygnacyjny, betonowy budynek sterczał pośród otaczających go okazałych domów z cegły niczym bolący kciuk. Ściany szpeciły rdzawe zacieki zrobione przez deszczówkę kapiącą z dziura­wych metalowych rynien okalających dach, a małe okna, skryte za grubymi kratami i przesłonięte we­neckimi roletami, miały brudne i zmatowiałe szyby.

Pomyślałam, że w mieście musi być jakieś inne miejsce, w którym pracuje sztab decydentów, podczas gdy w tym oto budynku terenowi agenci starają się pokazać i wmówić obywatelom, jaki to Zakon jest przyjazny, uczynny i skromny zarazem. W tamtym właściwym miejscu znajduje się zapewne oddział zbrojowni, sieć komputerowa i baza danych z rejestrem wszystkich: obdarzonych mocą, władają­cych magią i zwykłych obywateli. Gdzieś w tej bazie figuruje również moje nazwisko opatrzone sygnatu­rą: kandydat odrzucony, niezdyscyplinowany i bez­wartościowy. A więc dokładnie tak, jak sobie tego życzyłam.

Chciałam dotknąć ściany budynku, ale jeszcze na centymetr przed betonową powierzchnią wyczułam palcem elastyczny opór, podobny do tego, jaki stawia tenisowa piłeczka, kiedy próbuje się ją ścisnąć. Za­uważyłam, że skóra na palcu zaczęła pulsować srebr­nym, migotliwym światłem, więc cofnęłam dłoń. Budynek musiał być dobrze chroniony przed wrogą magią. Przypuszczalnie, gdyby ktoś rzucił weń ogni­stą kulą, odbiłaby się od jego szarych ścian, sprawia­jąc co najwyżej, że trochę by się rozgrzały.

Otworzyłam jedną z połówek dwuskrzydłowych metalowych wrót i weszłam do środka. Po prawej stronie ciągnął się wąski korytarz zakończony drzwia­mi z wielką czerwono-białą tabliczką z ostrzeżeniem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Nie pozo­stało mi zatem nic innego, jak dostać się na piętro schodami po lewej. Idąc na górę, zastanawiałam się, dlaczego nikt nie pilnuje schodów, nie próbuje mnie zatrzymać ani nie pyta, po co przyszłam. Po chwili doszłam do wniosku, że to rodzaj PR-u. Puste i ogólnie dostępne schody miały mówić obywatelom: Spójrzcie, jacy jesteśmy mili, pomocni i niegroźni, jesteśmy tu tylko po to, by służyć społeczeństwu i każdy, kto zechce, może wejść do naszej siedziby

Nie do końca mogłam to zrozumieć. Przekonywa­nie obywateli o skromności Zakonu - proszę bardzo, ale publiczne przyznawanie się, że cały oddział w At­lancie składa się z dziewięciu rycerzy: mistrza za­konu, wróżbity, tropiciela, trzech obrońców i trzech strażników, naprawdę nie było poważne. Dziewięć osób nadzorujących miasto wielkości Atlanty - że­nujące.


Kiedy skończyły się stopnie, zobaczyłam przed sobą metalowe drzwi w kolorze mdłej zieleni. Na wysokości wzroku widniał na ich powierzchni de­likatny rysunek sztyletu. Pomyślałam, że w tym przypadku pukanie nie jest dobrym pomysłem, więc po prostu pchnęłam drzwi. Za nimi znajdował się długi korytarz, który - dlaczego mnie to nie zdzi­wiło? - okazał się równie kolorowy jak reszta bu­dynku: szarość przechodziła w szarość, by nagle, zupełnie niespodziewanie nabrać odcienia szarości. Szary - nie, przepraszam - jasnoszary był przykrótki dywan pokrywający podłogę. Szare były ściany, choć i tak wykazano wiele inwencji twórczej, bo ich tona­cja zmieniała się od delikatnej szarości na górze do zdecydowanie ciemnej szarości na dole, szare były nawet żarówki lamp oświetleniowych zamontowa­nych w suficie. Prawdopodobnie dekorator nie chciał wyłamywać się z ogólnej konwencji i wybrał przydy­mione szkło.

Pomimo przygnębiającego wrażenia wszystko wydawało się tutaj przemyślane i uporządkowane. Wzdłuż głównego korytarza ciągnęły się drzwi do poszczególnych biur, a na samym końcu znajdowały się jedne szczególne - drewniane, oznaczone czarną tarczą w kształcie rombu. Pośrodku tarczy błyszczał wypolerowany stalowy lew - symbol Mistrza Zako­nu, czyli rycerza-opiekuna, faceta, z którym koniecz­nie musiałam się zobaczyć.

Przemaszerowałam korytarzem w kierunku błysz­czącej tarczy, spoglądając mimochodem na szereg drzwi, które mijałam. Po lewej spostrzegłam mię­dzy innymi wejście do niedużego, jak można się było spodziewać, arsenału. Przed nim, na małej drew­nianej ławce, siedział niski lecz dobrze umięśniony mężczyzna, polerując swoją dha. Szerokie ostrze tej krótkiej wietnamskiej broni przypominającej szablę rzucało na ściany delikatną niebieskawą poświatę za każdym razem, kiedy przeciągał po nim naoliwioną szmatką. Po prawej znajdowało się nieduże, aczkol­wiek bardzo ważne, biuro, w którym za biurkiem siedział wysoki czarny mężczyzna w drogim garnitu­rze. Rozmawiał przez telefon. Kiedy mnie zobaczył, posłał mi urzędowy grzecznościowy uśmiech, ale nie przerwał rozmowy.

Właściwie na jego miejscu nie poświęciłabym sobie więcej uwagi. Ubrana byłam w robocze ciu­chy, czyli dość obszerne dżinsy, co umożliwiało mi kopnięcie wyższego ode mnie człowieka w okolice krtani, luźną zieloną bluzę i wygodne buty treningo­we. Z tyłu, w pochwie częściowo ukrytej pod kurtką, nosiłam moją broń - Zabójcę, czyli miecz, którego rę­kojeść wystawała co prawda ponad prawe ramię, ale skutecznie skrywały ją włosy zebrane w gruby war­kocz. Prawdę powiedziawszy, noszenie warkocza było strasznie niewygodne. Kiedy biegłam, uderzał mnie w plecy, a kiedy walczyłam, przeciwnicy często go wykorzystywali, by mnie przytrzymać. Z pewnością gdybym była choć trochę mniej próżna, obcięłabym warkocz dawno temu, ale ponieważ poświęciłam już dla pracy kobiece ciuchy, makijaż i seksowną bieli­znę, uznałam, że to wystarczająca ofiara, i warkocz pozostał. Poza tym uważałam, że byłabym zgubiona jako kobieta, gdybym poświęciła również włosy.

Stanęłam przed drzwiami Mistrza Zakonu i unio­słam dłoń, by zapukać.

Spojrzałam w kierunku, z którego dochodził, i zo­baczyłam mały pokój dosłownie zastawiony szafami na akta. Pośrodku znajdowało się duże drewniane biurko, zaś na jego blacie stała kobieta w średnim wieku. Kobieta, wysoka i bardzo szczupła, wyglądała na sztywną i zasadniczą. Jej niedostępność i oschłość podkreślała też fryzura upięta z kręconych, farbowa­nych na platynowoszary kolor włosów. Urzędniczka miała na sobie szykowną błękitną garsonkę, nato­miast idealnie pasująca do niej para butów leżała obok krzesła, na które weszła boso, chcąc dostać się wyżej.


Zaczekałam cierpliwie, aż skończy wymianę ża­rówki, i podałam informacje, o które prosiła. Wy­jaśniłam, że jestem tu w związku ze sprawą Grega Feldmana i podałam swoją wizytówkę. Urzędniczka odłożyła ją i sama nie wiedziałam, czy w ogóle nie raczyła rzucić na nią okiem, czy też po prostu treść nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Potem wskaza­ła coś ręką za moimi plecami i powiedziała tylko:

Obróciłam się i weszłam do pomieszczenia, które

okazało się zwykłym biurem, tyle tylko, że wyposa­żonym w okazałą skórzaną sofę i nie mniej szykowne skórzane krzesła. Naprzeciwko drzwi pod ścianą stał niewielki stół, a na nim dzbanek z kawą i dwa stosy małych glinianych filiżanek. Dla osłody, obok filiża­nek postawiono duży słój pełen kostek cukru oraz dwa pudełka „pączków Dunkana". Kiedy zobaczy­łam pączki, moja dłoń jakoś tak machinalnie sięgnęła w ich kierunku, ale w porę opanowałam łakomstwo i zbeształam się w myślach za słabość do słodyczy.

A odmówienie sobie tej przyjemności nie było wcale łatwe. Każdy, kto choć raz spróbował pączków recep­tury starego Szkota, dobrze wiedział, że zwykle nie kończy się na zjedzeniu jednego. Udało mi się jed­nak przekonać samą siebie, że wejście do gabinetu Mistrza Zakonu z rękami umazanymi czekoladowym kremem nie będzie najlepszym sposobem zrobienia na facecie właściwego wrażenia.

Znalazłam sobie bezpieczny punkt przy oknie, z dala od pączków, i przez kraty na zewnątrz gapi­łam się na widoczny pomiędzy dachami domów mały skrawek zasnutego chmurami nieba. Zaczęłam roz­myślać o Zakonie. Oficjalnie Zakon Rycerzy Miło­siernej Pomocy oferował obywatelom właśnie to, co sugerowała jego nazwa: bezinteresowną pomoc dla każdego, kto o nią prosił. W rzeczywistości jednak wyglądało to tak: jeżeli stać cię było na zapłatę za po­moc, mogłeś liczyć na pomyślne rozpatrzenie prośby; jeżeli nie - twoja sprawa trafiała ad acta, chyba że jej załatwienie pokrywało się z interesami Zakonu. Ofi­cjalnie misją organizacji była ochrona ludzkości, jej członkowie zobowiązali się strzec, by żaden człowiek nie został skrzywdzony ani przez magię, ani przez użycie tradycyjnej broni. Problem polegał jednak na tym, że w rozumieniu Zakonu definicja krzywdy była dość elastyczna, a co za tym idzie, mogło okazać się, że w ramach miłosiernej pomocy trzeba na przykład obciąć ci głowę.

Patrząc z perspektywy czasu, trzeba przyznać, że Zakonowi naprawdę dużo uchodziło płazem. Jego członkowie byli zbyt potężni i wpływowi, by nie liczyć się z ich zdaniem, a pokusa, by im ufać i na nich polegać zbyt wielka, żeby szukać innych rozwią­zań. W ten sposób, mając oficjalne poparcie rządu, Zakon stał się jednym z organów triumwiratu sto­jącego na straży prawa. Policyjny Wydział Kontroli Zjawisk Paranormalnych, WOON, czyli Wojskowe Oddziały Obrony przed Nadprzyrodzonymi i Za­kon Rycerzy Miłosiernej Pomocy miały w założeniu współdziałać i strzec bezpieczeństwa publicznego. W rzeczywistości wyglądało to jednak inaczej. Ryce­rze Zakonu byli niezwykle przydatni, kompetentni i niebezpieczni zarazem. W przeciwieństwie do na­jemników Gildii nie motywowała ich chęć zdobycia pieniędzy, piastowali bezpiecznie swoje stanowiska dzięki złożonym przyrzeczeniom. Inna cecha, która odróżniała ich od najemników, to przekonanie, że to oni zawsze wiedzą wszystko najlepiej, co uprawnia ich do osądzania spraw i orzekania wyroków.

Moje rozmyślania o Zakonie przerwało wejście do poczekalni wysokiego mężczyzny. Smród, jaki roztaczał wokół siebie, wyczułam zanim go zobaczy­łam - osłabiająco intensywny i długo utrzymujący się w powietrzu odór gnijących śmieci. Mężczyzna nosił obszerny brązowy trencz, przyozdobiony atra­mentowymi i tłustymi plamami oraz usmarowany taką ilością różnorodnych pozostałości z jedzenia i innych śmieci, że wyglądał jak młody Józef w swej wielobarwnej szacie. Rozpięty trencz odsłaniał rów­nie odrażającą koszulę: niebiesko-czerwoną w zielo­ną szkocką kratę, a brudne spodnie w kolorze khaki trzymały się na ognistopomarańczowych szelkach.

Całości dopełniały stalowoszare spadochroniarskie buty, skórzane rękawiczki z poobcinanymi palcami i filcowy kapelusz w przestarzałym fasonie, zatłuszczony i zabrudzony tak niemiłosiernie, że przecho­dziło to wprost ludzkie pojęcie.

Mężczyzna spostrzegł mnie i uchylił kapelusza, ujmując brzeg palcami w taki sposób, jak palacze trzymają papierosa. Ten gest dał mi możliwość prze­lotnego spojrzenia na twarz faceta - surową i oko­loną trzydniowym zarostem. Dostrzegłam też jego oczy - jasne, bystre i zimne. W zasadzie w spoj­rzeniu nie było niczego groźnego, ale coś, co czaiło się gdzieś w głębi tych oczu, sprawiało, że miałam ochotę unieść ręce i powoli wycofać się z poczekalni, a potem szybko uciec, by ocalić życie.

Do diabła, ale jestem idiotką, przecież to on się

mnie boi. Uśmiechnęłam się do mężczyzny:

Na szczęście w tym właśnie momencie przyszła do poczekalni recepcjonistka ze zbawienną informa­cją:

Mężczyzna usunął się nieco w bok, czyniąc nie­znaczny ukłon głową. Mogłam dość swobodnie przejść obok niego, choć i tak rękawem kurtki do­tknęłam jego trencza. W ten sposób przeniosłam na siebie prawdopodobnie taką ilość bakterii, że wystar­czyłaby do przeprowadzenia ataku biologicznego na małą armię, nie pokazałam jednak nic po sobie i nie odskoczyłam z obrzydzeniem.

Znalazłam się w dużym pomieszczeniu, co naj­mniej dwa razy większym niż biura, które do tej pory widziałam. Okna gabinetu zakrywały story w kolorze burgunda, udrapowane w taki sposób, by wewnątrz panował przyjemny półmrok. Niewątpliwie central­ne miejsce w gabinecie zajmowało masywne biur­ko z politurowanego wiśniowego drewna. Nie dało się również nie zauważyć dużej ilości tekturowych pudeł, ciężkiego drewnianego przycisku do papieru, ozdobionego odznaką strażnika Teksasu, i pary brą­zowych kowbojskich butów. Nogi w butach należały do dość grubego, przygarbionego człowieka, który, siedząc rozparty w ogromnym, czarnym, skórzanym fotelu, słuchał kogoś, z kim rozmawiał przez telefon. Tym człowiekiem za biurkiem był właśnie Mistrz Za­konu.

Wygląd Mistrza świadczył, że kiedyś musiał mieć niezłą muskulaturę, choć dziś jego mięśnie pokryły się tym, co mój ojciec nazywał „zbędnym tłuszczykiem". Wydawało się jednak, że pomimo nadwagi i sporego brzuszka nadal jest bardzo silnym mężczyzną i potrafi poruszać się z dużą szybkością, kiedy tylko zechce.

Nosił dżinsy i granatową koszulę z frędzlami. Swoją drogą, nie wiedziałam, że jeszcze w ogóle produkowa­no takie koszule, to znaczy takie, w których Zachód przegrał, czy łagodniej mówiąc: ogłosił podległość. To ubranie sprawiało, że wyglądał jak legenda muzyki country, Gene Autry wybierający się na imprezę.

Mistrz patrzył na mnie. Miał szeroką twarz z ma­sywną kwadratową szczęką, przenikliwe niebieskie oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami i zniekształ­cony nos, prawdopodobnie z powodu wielokrotnych złamań. Włosy lub, co bardziej prawdopodobne, łysi­nę zakrywał kapelusz, ale byłam gotowa iść o zakład, że jeśli znajdują się tam jakieś resztki włosów, to z pewnością są szare i krótkie.

Wskazał mi ręką jedno z małych, czerwonych krzeseł stojących przed biurkiem. Usiadłam i przyj­rzałam się tekturowemu pudełku na blacie, stwier­dzając ze zdziwieniem, że zawiera ono na wpół zje­dzony pączek z galaretką.

Ponieważ zauważyłam, że mój potencjalny roz­mówca nie zamierza na razie odłożyć słuchawki, za­częłam rozglądać się po gabinecie. Duża bibliotecz­ka wykonana tak jak biurko z wiśniowego drewna, duża drewniana mapa Teksasu ozdobiona kawałka­mi drutu kolczastego, złote tabliczki umieszczone na każdym z mebli zawierające nazwę producenta i rok produkcji, krótko mówiąc: szyk, funkcjonalność i nutka snobizmu w jednym.

Moje oględziny zostały przerwane. Mistrz zakoń­czył rozmowę telefoniczną i bez słowa usprawiedli­wienia zwrócił się do mnie:

Wręczyłam mu identyfikator najemnika i pół tu­zina rekomendacji. Przerzucając je szybko, z delikat­ną kpiną w głosie zapytał:

No proszę, zezłościłam się, prostak z nadwagą zajadający się lukrowanymi pączkami z galaretką, noszący koszulę z frędzlami i identyfikujący tajem­nicze magiczne stwory bez chwili namysłu. Mistrz Zakonu? Raczej mistrz nadzwyczajnego kamuflażu.

Rozczarowałam się. Nawet jeśli to, co usłyszał, zrobiło na nim wrażenie, nie dał nic po sobie poznać. Jakby w odwecie zapytał:

Uśmiechnęłam się do siebie. Chyba usiłował być zabawny, więc podjęłam grę:

W tym samym momencie tamto zdarzenie stanę­ło mi znów przed oczami. Poczułam, jak przedzie­ram się ciemnym kanałem wypełnionym płynnymi ekskrementami i brudami rozpuszczonymi w wo­dzie, która sięga mi do bioder. Lewą nogę rozsadza niesamowity ból, zmagam się z nim i usiłuję ciągnąć ją za sobą. Z każdym przepełnionym bólem krokiem oddalam się od ogromnego, bladego ciała robaka, którego krew spływa ciemnymi strugami do ścieku. Śliska, zielona plama krwi wiruje na powierzchni, a każda z jej komórek jest żywym organizmem ma­jącym jeden cel - połączyć się ponownie, odrodzić.

Nie ma znaczenia, który to raz, nie ma znaczenia, ile kilometrów dzieli poszczególne komórki, regene­racja zawsze przebiega tak samo - zawsze odradza się ten sam osobnik, robak impala. Jest przerażają­cy i niezniszczalny, i... może regenerować się bez końca.

Z pułapki przykrych wspomnień wyrwał mnie odgłos odkładanych na biurko papierów. Spojrza­łam na Mistrza, najwyraźniej skończył przeglądanie moich dokumentów i chciał porozmawiać poważnie. Zaczął bez ogródek:

Tym razem odpowiedź nie była taka prosta, uzna­łam więc, że na początek wystarczy oficjalna formuł­ka:

Uśmieszek zniknął, a zakłopotanie Mistrza miało pokryć następne pytanie:

Masz za swoje, pomyślałam, ale najwyraźniej nie doceniłam przeciwnika.

Odpowiedź na to pytanie mogła być dziecinnie prosta, a na dodatek kompromitująca dla Mistrza, który przymykał oko na protekcje. Na dobrą sprawę sam mógł sięgnąć do dokumentów i zobaczyć, że to właśnie Greg przedłożył i poparł moją kandydaturę na członka Zakonu. Nie chciałam jednak odwoływać się do tamtych faktów, wybrałam inną drogę.

No i bardzo dobrze, powiedziałam sobie w du­chu, a potem wyciągnęłam rękę.

Bez słowa podał mi fotografię i nagle, ni stąd, ni zowąd, rzucił:

-Jeżeli chodzi o majątek w sensie finansowym, w całości zapisał go Zakonowi i Akademii. - Tu za­wiesił głos, jakby czekając na moją reakcję na tę wia­domość. Do diabła, czy ten palant myślał, że zależy mi na pieniądzach Grega? - Wszystkie pozostałe rzeczy, to znaczy biblioteka, broń oraz przedmioty mocy są twoje.

Nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa.

Znieważył mnie i wiedzieliśmy o tym oboje. Po­myślałam, że powinnam mu powiedzieć, że tylko Teksańczyk mógł złożyć taką propozycję komuś, kto nie jest kowbojem z Oklahomy albo meksykańską dziwką, ale to i tak nie miałoby sensu. W końcu nikt raczej nie powinien nazywać Mistrza Zakonu skurwy­synem w jego własnym biurze. Przełknęłam gorycz i odparłam ze sztucznym, uprzejmym uśmiechem:

-Jesteś pewna? - Nie poddawał się, mierząc mnie jednocześnie wzrokiem. - Wyglądasz jak ktoś, komu przydałoby się trochę pieniędzy. Zakon może ci dać

Jego ostatnie słowa sprawiły, że zerknęłam na moje podniszczone trampki. No cóż, lubiłam je. W zasadzie przed przyjściem tutaj mogłam chociaż wyczyścić szmaciaki z plam krwi, które musiały rzu­cać się w oczy. Postanowiłam być złośliwa:

Opłaciło się być złośliwą, Mistrz przestał patrzeć na mnie jak na głupią gęś i stwierdził:

Oho, pomyślałam, zaczynamy wkraczać na cienki lód. Trzeba zachować ostrożność.

Oparłam się wygodnie, starając się pokazać, że nasza rozmowa zupełnie mnie nie stresuje i nadałam głosowi leniwy ton:

Po mojej przemowie nastąpiła chwila ciszy, pod­czas której mierzyliśmy się wzrokiem niczym rywale na ringu bokserskim. W końcu Mistrz, wciągnąwszy ze świstem powietrze przez nos, powiedział:

-Jasne. - Nie mogłam się oprzeć: - Nękasz ludzi

zamieszanych w sprawę dotąd, aż gość, który ma coś na sumieniu, nie spróbuje się ciebie pozbyć.

Mistrz wykrzywił usta w grymasie niezadowole­nia, ale nie podjął gry:

To pytanie zabrzmiało tak, jakby chciał powie­dzieć: Dziewczyno, nawet nie zdajesz sobie sprawy, w co się mieszasz, lepiej stąd zmykaj i pozwól zająć się sprawą ludziom, którzy się na tym znają. O, nie- doczekanie.

Mistrz zacisnął palce w pięść:

Zamyślił się na chwilę nad tym, co powiedziałam,

a potem rzekł:

Tego się nie spodziewałam:

W odpowiedzi Mistrz uśmiechnął się tajemniczo. Z tym uśmiechem przypominał misia grizzly obu­dzonego w środku zimy.

Dostępne dokumenty, a zatem te, które mogą mi pokazać. Oznaczało to jednak, że poznam sprawy, nad którymi pracował Greg, co prawda tylko suche fakty i żadnych albo niewiele wniosków, ale to za­wsze coś. Być może na ich podstawie będę mogła odtworzyć ostatnie poczynania Grega. No cóż, mu­siałam przyznać uczciwie, że otrzymałam więcej, niż mogłam się spodziewać.

-Jestem zobowiązana ujawniać posiadane infor­macje Gildii - odparłam.

Zlekceważył to, rzucając tylko:

O, a odkąd to? Rycerz-opiekun robił dla mnie znacznie więcej, niż powinien zrobić dla bezwar­tościowego najemnika. Dlaczego? Właściwie ludzie, którzy robili mi jakąś przysługę zawsze mnie dener­wowali. Z drugiej jednak strony, darowanemu konio­wi nie zagląda się w zęby, nawet jeżeli darczyńcą jest Teksańczyk z nadwagą, w koszuli z frędzlami.

To był koniec rozmowy. Kiedy wyszłam z gabi­netu, recepcjonistka przywołała mnie gestem ręki

Maxine uśmiechnęła się w odpowiedzi i wróciła do przerwanej pracy.

Dotarłam do pokoju Grega i stanęłam w drzwiach. Biuro nie było zbyt okazałe. Przez jedyne kwadra­towe okno wpadało tu trochę dziennego światła. Zniszczona podłoga, wąskie biurko, dwa stare krze­sła. Przy lewej ścianie, na całej jej długości ciągnęły się półki na książki, niebezpiecznie wygięte pod cię­żarem poustawianych na nich, jeden obok drugiego, tomów. Pod ścianą naprzeciw stały cztery metalowe regały na dokumenty, tak wysokie jak ja. Stosy akt i papierów leżały również w rogach pomieszczenia na podłodze, na krzesłach, a biurko było nimi po prostu zawalone.

Ktoś musiał szperać w papierach Grega i zrobił to bardzo umiejętnie. Co prawda biuro nie wygląda­ło, jakby zostało przeszukane, ale ten ogólny nieład wskazywał, że ktoś dokładnie przejrzał każdy doku­ment, a potem nie potrafił go odłożyć na właściwe miejsce, więc po prostu odkładał tam, gdzie zna­lazło się akurat trochę wolnej przestrzeni. A prze­cież wszystkie te dokumenty stanowiły prywatną własność Grega. Poczułam złość na myśl, że po jego śmierci ktoś dotykał jego rzeczy, czytał jego przemy­ślenia. To nie było w porządku.

Przestąpiłam próg i poczułam, jak za mną zamy­ka się zaklęcie ochronne. Na drewnianej podłodze bladym pomarańczowym światłem zapłonęły tajem­nicze symbole, tworząc skomplikowany wzór. Sym­bole łączyły długie, kręte linie, które krzyżowały się ze sobą, tworząc siatkę, i wiły na powierzchni całej podłogi. Miejsca ich przecięć jarzyły się promieni­ście czerwonymi punktami. Domyśliłam się, co to znaczy. Greg nałożył na pomieszczenie zaklęcie włas­nej krwi, co więcej, uwzględnił w tym zaklęciu moją obecność, bo w przeciwnym razie nie mogłabym go w ogóle zobaczyć. Oznaczało to również, że gdybym użyła w gabinecie magii, nikt po tamtej stronie drzwi nigdy by się o tym nie dowiedział. Zaklęcie było tak silne, że zabrałoby tygodnie, żeby ktoś je wykrył. Sądząc po intensywności koloru świetlnych linii, magia tego pokoju zdolna była wchłonąć wszystko. Dlaczego Greg to zrobił? Dlaczego aż tak bardzo się postarał?

Przeszłam pomiędzy stosami akt i podeszłam do biblioteczki. Znalazłam tu stare wydanie „Almana­chu mistycznych stworzeń" i jeszcze starsze „Księgi zaklęć", Biblię, piękne wydanie Koranu oprawione w skórę grawerowaną złotymi literami i cienki eg­zemplarz „Faerie Queene" Edmunda Spensera.

Teraz postanowiłam sprawdzić metalowe szafki. Tak jak przypuszczałam - puste. Półki były oznaczo­ne jakimś specjalnym, wymyślonym przez Grega ko­dem, którego nie mogłam odszyfrować. Zresztą, to nie miało znaczenia.

Dwie godziny później uporałam się ze wszystkimi papierami z podłogi i krzeseł. Właśnie miałam się za­brać za akta na biurku, kiedy w ręce wpadła mi duża szara koperta. Leżała na samej górze jednego ze sto­sów na biurku, a litery wypisane na niej przez Grega czarnym markerem układały się w moje nazwisko.

Zdjęłam z biurka część dokumentów, by zro­bić trochę miejsca, przyciągnęłam sobie krzesło, a następnie wysypałam zawartość koperty na blat. Znalazłam tam dwie fotografie i list. Na pierwszej fotografii stały obok siebie dwie pary. W jednym z mężczyzn rozpoznałam mojego ojca, niezdarnego, rudowłosego mężczyznę o rozpostartych szeroko, ogromnych ramionach, z których jedno otaczało kobietę, najprawdopodobniej moją matkę. Niektó­re dzieci przechowują w pamięci wspomnienia po zmarłych rodzicach: barwę głosu, zapach, jakiś wize­runek. Ja nie mogłam sobie nic takiego przypomnieć, jakby moja matka nigdy nie istniała. Mój ojciec nie miał żadnych jej zdjęć - widocznie przechowywanie ich uznał za zbyt bolesne - a zatem wiedziałam o niej tyle, ile sam mi powiedział. Mówił, że była piękna i miała długie blond włosy. Wpatrywałam się w ko­bietę na zdjęciu - niewysoką i szczupłą. Rysy twarzy podkreślały tylko tę filigranowość. Delikatne, ale wyraziste, sugerowały, że choć drobna, to na pewno nie jest krucha ani słaba. Przeciwnie, na zdjęciu stała w naturalnej pozie, pewna siebie, pociągająca i kusicielska, i doskonale zdająca sobie sprawę ze swego uroku. Naprawdę była piękna.

Zarówno ojciec, jak i Greg mówili mi, że jestem do niej podobna, ale mimo że wpatrywałam się w zdjęcie już dość długo i bardzo dokładnie, nie mog­łam dostrzec żadnego podobieństwa. Rysy miałam ostrzejsze, a usta szersze i większe. Odziedziczyłam co prawda po mamie kolor oczu - ciemnobrązowy, ale moje, znacznie węższe, przypominały kształtem nieco spłaszczony migdał. Miałam też ciemniejszą cerę. Gdybym odpowiednio umalowała oczy, mog­łabym z powodzeniem uchodzić za Cygankę.

Poza tymi wszystkimi różnicami było jeszcze coś bardzo istotnego. Z twarzy mojej mamy emanowała kobieca łagodność, z mojej nie, no, przynajmniej jeśli się je porównywało. Ponadto wszystkie moje kobiece krągłości dawno zmieniły się w muskuły i zapew­ne, gdybyśmy stanęły z mamą obok siebie w pokoju pełnym ludzi, na mnie nikt by nawet nie spojrzał. A gdyby ktoś jednak zatrzymał się, żeby ze mną po­rozmawiać, to wystarczyłby jeden uśmiech mamy, a on natychmiast zapomniałby o mnie, oczarowany jej urokiem.

Piękna... To za mało powiedziane, tato.

Z drugiej strony, gdyby ci sami ludzie mieli wy­brać jedną z nas w celu kopnięcia w rzepkę, to bez wątpienia wybraliby mnie, miałam to jak w banku.

Obok mojego ojca i mamy stał Greg z pięk­ną Azjatką u boku. Anna była jego pierwszą żoną.

W przeciwieństwie do moich rodziców, Greg i Anna nie obejmowali się. Dzielił ich ledwie dostrzegalny dystans, jakby się obawiali, że ich silne indywidual­ności zaczną iskrzyć, jeśli zbliżą się do siebie. Oczy Grega miały zasmucony wyraz.

Odłożyłam fotografię na biurko. Nie chciałam już na nią patrzeć. Na drugiej rozpoznałam siebie w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat. Ktoś, kto ro­bił zdjęcie, uchwycił moment, gdy skaczę do jezio­ra z gałęzi ogromnej topoli, ale nie wiedziałam, kto i kiedy je zrobił.

Zaczęłam czytać list, kilka krótkich zdań na bia­łym skrawku papieru - fragment wiersza Spensera:

Pewnego dnia napisałem jej imię na brzegu morza, ale przyszła fala i je zmyła. Jeszcze raz napisałem je drugą ręką, ale nadszedł przypływ i uczynił mój ból

swoją zdobyczą.

Poniżej widniały tylko cztery słowa napisane... krwią Grega.

Amehe Tervan Senehe Ud

Kiedy je przeczytałam, zapłonęły czerwonym og­niem. Schwycił mnie potężny skurcz. Nie mogłam oddychać, a cały pokój stanął jakby za mgłą. W tej mgle bicie mojego własnego serca brzmiało niczym uderzenia dzwonu na wieży. Wokół mnie wirowała magiczna energia, chwytając w plątaninę śliskich, elastycznych prądów mocy. Wyrwałam się na ze­wnątrz i złapałam je, a one niosły gdzieś dalej i da­lej, do świata światła i dźwięku. Światło przeniknęło mnie i eksplodowało w głębi mojego umysłu, wysy­łając przez skórę niezliczoną ilość świetlistych iskier. Krew w żyłach wrzała jak stopiony metal.

Czułam, że się zagubiłam. Że zaginęłam w czymś w rodzaju trąby powietrznej ze światła. Otworzyłam usta i usiłowałam wykrzyczeć słowo zaklęcia, ale nie potrafiłam, nie mogłam. Wydawało mi się, że umie­ram i nagle coś się we mnie przełamało, wypowie­działam je, wkładając całą swoją moc w jeden słaby dźwięk.

Hesaad. Do mnie.

Świat wokół przestał wirować. Przed oczami miałam cztery wyrazy, które napisał Greg. Musia­łam wyrzec je jeszcze raz. Panując nad własną mocą, mogłam sprawić, że zawarta w nich energia będzie mi posłuszna, a słowa staną się moje.

Amehe. Tervan. Senehe. Ud.

Strumień mocy stawał się oraz słabszy, odpływał. Wpatrywałam się w pustą kartkę papieru. Zaklęcia znikły, na kartce pozostała tylko niewielka szkarłatna kropla. Dotknęłam jej i poczułam delikatną iskierkę magii. To była moja krew. Krwawiłam z nosa.

Wyjęłam z kieszeni chusteczkę, przycisnęłam ją mocno i odchyliłam głowę w tył. Pomogło. Spojrza­łam na zegarek, wskazywał dwunastą siedemnaście, a więc to, co wydawało mi się chwilą, trwało prawie półtorej godziny.

Myślałam o tym, co się stało, o czterech słowach mocy: Bądź posłuszny. Zabij. Ochraniaj. Giń. Słowach tak pierwotnych, tak niebezpiecznych i potężnych, że pozwalały czerpać moc z najpradawniejszych i naj­bardziej nieokiełznanych źródeł magii. Nikt nie miał pojęcia, jak dużo było takich słów tam, skąd przenik­nęły do naszego świata te cztery. Nikt nie wiedział też, dlaczego miały tak ogromną władzę nad magią. Nawet ludzie, którzy sami nigdy nie używali magii, rozpoznawali znaczenie tych zaklęć i podlegali ich władzy, jak gdyby stanowiły część zbiorowej, ponad­czasowej pamięci rodu ludzkiego.

Ale słów mocy nie wystarczało poznać; trzeba było nad nimi zapanować. Każdy, kto usiłował to zrobić, miał tylko jedną szansę. Jeśli jej nie wyko­rzystał - ginął. To wyjaśniało, dlaczego tak niewiele osób obdarzonych magicznymi zdolnościami posia­dało ich moc. Jeżeli jednak przeszedł próbę, należały do niego już na zawsze. Ale zawładnięcie mocą słów stanowiło zaledwie początek drogi, potem należało nauczyć się kontrolować to, co za sobą kryły - pier­wotną magię. Nie każdy też mógł posługiwać się nimi, ponieważ wymagały zaangażowania tak wiel­kiej ilości własnej energii, że nawet bardzo potężni magowie, używając ich, narażali się na skrajne wy­czerpanie. Przypomniałam sobie również, jak ojciec i Greg ostrzegali mnie, że moc przywołana przez słowa może odmówić posłuszeństwa, lecz jak do tej pory nie miałam okazji tego sprawdzić, bo jeszcze ni­gdy przeciw nikomu ich nie użyłam. Zgodnie z tym, co radzili, traktowałam moc słów jak ostatnią deskę ratunku, gdyby wszystko inne zawiodło.

Teraz miałam moc sześciu słów. Czterech, któ­re otrzymałam w darze od Grega, i dwóch, których dawno temu nauczył mnie ojciec: Mine - „Do mnie" i Dair - „Uwalniam cię". Kiedy w wieku dwunastu lat przejmowałam nad nimi kontrolę, o mało nie umar­łam. Tym razem poszło mi znacznie łatwiej, nawet zbyt łatwo. No chyba że moc krwi z wiekiem staje się coraz silniejsza. Boże, jak bardzo chciałabym za­pytać o to Grega.

Spojrzałam na podłogę. Pomarańczowe linie ochronnego pola stały się mniej wyraźne niż przed­tem. W zasadzie z trudem wyróżniałam je na tle po­sadzki. Wchłonęły w siebie wszystko, co zdołały.

Magiczne słowa krzyczały w mojej głowie, miota­jąc się, jakby usiłowały znaleźć tam dla siebie miej­sce. To był ostatni z darów Grega, najcenniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek od niego dostałam.

Stopniowo zaczęło docierać do mojej świadomo­ści, że ktoś mnie obserwuje. Podniosłam wzrok i zo­baczyłam w drzwiach szczupłego mężczyznę. Przy­pomniałam sobie: to ten człowiek uśmiechnął się do mnie, gdy przed trzema godzinami przechodziłam obok jego biura.

Mężczyzna jednak nadal przyglądał mi się z uwagą

-Jesteś pewna?

Podeszłam do mężczyzny i wzięłam od niego do­kumenty.

Zaczęłam gorączkowo szukać w biurku Grega lusterka. Wiedziałam, że każdy szanujący się mag musiał je mieć pod ręką. Było niezbędne do wielu zaklęć. To należące do Grega, prostokątne i zupełnie zwyczajne, miało drewnianą ramę i uchwyt. Spojrza­łam na swoje odbicie i omal nie wypuściłam lusterka z rąk. Moje włosy świeciły, otaczała je poświata emi­tująca promienie w kolorze jasnego burgunda, które migotały - przygasały i rozbłyskiwały, gdy przesuwa­łam po nich dłonią. Wyglądało to tak, jakby każde pasemko pokrywała fluorescencyjna farba. Potrząs­nęłam głową, ale poświata nie znikła. Warczenie ani strojenie głupich min również nie pomogły, nie miałam zielonego pojęcia, jak pozbyć się tego cho- lerstwa.

W końcu dałam za wygraną. Skoro nie mogłam nic zrobić ze świecącą głową, uznałam, że należy to przeczekać. Schowałam się zatem w najciemniejszym kącie pomieszczenia, żeby nawet ktoś, kto stanął­by w drzwiach nie mógł mnie zobaczyć, i zaczęłam przeglądać przyniesione przez szczupłego mężczyznę dokumenty. Czułam, że zmuszam się do tego. Kie­dy poprzednim razem wchłonęłam w siebie słowa, byłam krańcowo wyczerpana, dziś czułam się pełna energii, rozpierała mnie magiczna moc, nad którą z trudem panowałam. Chciałam działać, skakać, biec gdzieś, zrobić coś. Niestety, zamiast tego musiałam siedzieć w tym głupim kącie i skoncentrować się na przeglądaniu akt.

Zawierały raport koronera, streszczenie policyj­nego sprawozdania, jakieś krótkie notatki i kilka fo­tografii z miejsca zbrodni. Na jednej z nich widać było rozciągnięte na asfalcie dwa martwe ciała. Jedno nagie, blade i sine, drugie zakrwawione i pokaleczo­ne. Przyjrzałam się najpierw zbliżeniom tego zakrwa­wionego. Człowiek leżał na ziemi z rozpostartymi ramionami, w ubraniu przesiąkniętym krwią. Coś rozerwało mu klatkę piersiową, schwyciło mostek i wyrwało z piersi z niewyobrażalną siłą. Otwór, któ­ry powstał w ten sposób, wypełniała wilgotna, nieco połyskująca masa zmiażdżonego serca, której ciemny kolor odcinał się wyraźnie na tle gąbczastej resztki płuc i biało-żółtej plątaniny połamanych żeber. Pra­we ramię, wykręcone w tył, zwisało jak cienki, wąski strzęp tkaniny.

Kolejne zdjęcie przedstawiało zbliżenie twarzy. Smutne oczy, które tak dobrze znałam, patrzyły nie- widzącym wzrokiem prosto w obiektyw aparatu... prosto na mnie. Na Boga, nie potrafiłam wytrzymać tego widoku. Uciekłam spojrzeniem i przeniosłam je na podpis pod fotografią. Nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Zakrwawione, bestialsko sponiewiera­ne szczątki były wszystkim, co zostało po Gregu.

Poczułam, jak moje gardło zaciska się, jak prze­pełnia je bezbrzeżna fala bólu. Znów nie mogłam od­dychać. Musiałam się opanować. Zamknęłam mocno oczy i starałam się złapać oddech, powtarzając sobie, że to, co widzę na zdjęciu, nie jest Gregiem, że to tylko jego zwłoki, że ten prawdziwy Greg tkwi gdzieś w mojej pamięci, ze mną... we mnie... Złapałam od­dech.

Spojrzałam na zbliżenie drugiego ciała. Wydawa­ło się nietknięte, brakowało mu tylko... głowy. Spo­między strzępów porozrywanej tkanki szyi wystawał jedynie złamany kawałek kręgosłupa. Żaden inny ślad nie wskazywał, że w tym miejscu była kiedyś głowa. Dlaczego? Dlaczego tam, gdzie powinna być kałuża krwi, jest zaledwie parę kropel? To przecież niemożliwe. Na zdjęciu widać wyraźnie, że ciało leży pod takim kątem, iż krew z tętnic i żył szyjnych musi wypływać na zewnątrz, gdzie się zatem podziała?

Znalazłam jeszcze cztery inne zdjęcia tych dru­gich zwłok i ułożyłam je obok siebie na podłodze. Gładka, marmurowobiała skóra trupa mocno opina­ła mięśnie, jakby nigdy nie było pod nią ani grama tłuszczu. Skóra wyglądała na zupełnie pozbawioną owłosienia, a moszna na wyschniętą i zadziwiająco małą. Potrzebowałam zbliżenia rąk, chciałam spoj­rzeć na paznokcie, ale nie znalazłam ani jednego. Widocznie ktoś to zlekceważył. Zresztą i bez tego byłam prawie pewna, kogo przedstawiają fotografie... Miałam przed sobą ujęcia martwego wampira.

Może się to wydawać trochę paradoksalne, bo przecież wampiry są martwe niejako z samej de­finicji, ale w tym przypadku chodziło o tak zwany kres egzystencji pośmiertnej. To taki rodzaj śmierci „na zawsze", bo nawet Ghastek, przy użyciu całej swojej nekromanckiej mocy, nie potrafił przywrócić do „życia" wampira bez głowy. Pytanie brzmiało za­tem - do kogo należał ten, bo przecież większość nekromantów Rodu znakowała swoje wampiry? A jeśli rzeczywiście stwór nosił czyjś znak, to dlaczego, do cholery, ten dupek fotograf nie uchwycił go na żad­nym ze zdjęć?

Zastanawiałam się, co mogło być na tyle po­tężne, by zabić wampira i rycerza-wróżbitę? To na­prawdę nie było łatwe. Już sam stwór, na tyle szybki, by samodzielnie poradzić sobie z całym oddziałem SWAT-u, stanowił praktycznie przeciwnika nie do pokonania. Jeśli dodało się do tego magiczną moc Grega, to teoretycznie zabicie ich obu naraz wydawa­ło się po prostu niemożliwe. A jednak obaj nie żyli.

Zaczęłam intensywnie myśleć. Zabójca musiał dysponować ogromną mocą. Musiał być szybszy niż wampir i wystarczająco silny, by oderwać głowę od ciała, bez wątpienia posiadał też na tyle mocne pole ochronne, że obroniło go przed magią Grega i jego buzdyganem. Biorąc to wszystko pod uwagę, zaczę­łam układać listę potencjalnych zabójców. Niestety, okazała się bardzo krótka.

Najpierw przyszło mi na myśl, że śmierci Gre­ga pragnął Ród i że użyto w tym celu wampira jako przynęty. Wiekowy wampir w rękach doświadczo­nego i zdolnego Pana Umarłych stawał się nie byle jaką bronią. Jeżeli zaś brał w tym udział więcej niż jeden wampir, to faktycznie taka grupa mogła zabić i Grega, i jednego ze swoich. Takiego wariantu, choć dość kosztownego i niemal nieprawdopodobnego, zwłaszcza odkąd Greg stał się niezwykle skuteczny w walce z wampirami, nie można było wykluczyć.

Drugi z pomysłów wiązał się obrażeniami, jakie odniósł Greg. Makabryczne rany na jego ciele mogły wskazywać na zmiennokształtnych. Wygląd i roz­miar ran świadczyły, że zostały zrobione za pomocą pazurów i szczęk, a dokładniej przez więcej niż jedną parę szczęk. Mogło to wskazywać na loupa, czyli chorego psychicznie zmiennokształtnego. Osob­nikami tego gatunku zaatakowanymi przez wirus Lycos, czy w skrócie Lyc-V, rządziło jedno pragnie­nie - pragnienie rzezi wszystkiego, co spotkały na swojej drodze, natomiast intelekt i świadomość pod­powiadały im, że muszą starać się zapanować nad krwiożerczą naturą. Jeżeli umysł wygrywał z żądza­mi, zmiennokształtny stawał się zgodnie z kodeksem wolnym człowiekiem i zostawał członkiem świetnie zorganizowanej i wysoce zdyscyplinowanej Groma­dy. Jeśli zaś ciało pokonało umysł, zmiennokształtny przeistaczał się w loupa, mordercę i ludożercę, któ­rego szaleństwem kierował nie rozum, ale instynkt; w bezwzględną bestią, która polowała na wszystko, co żywe i którą wszyscy chcieli zgładzić.

Niestety, teoria z loupem wdawała się jeszcze mniej prawdopodobna niż ta z Rodem i wampirami. Po pierwsze, ciało bezgłowego wampira pozostało w zasadzie nietknięte, oprócz tego oczywiście, że coś oderwało mu głowę, a loupy w swym maniakalnym szale masakrowały i szarpały wszystko, co wpadło im w łapy i zęby. Po drugie, Greg musiałby zabić co najmniej jednego z nich, a przypuszczalnie na­wet kilku, tymczasem policja nie znalazła na miej­scu zbrodni żadnego innego ciała. Po trzecie, gdyby zabójcą był loup lub, co bardziej prawdopodobne, kilku takich osobników, musiałaby zostać po nich masa śladów - ślina, włosy, no i oczywiście krople ich krwi. O ile mi wiadomo, wydział medyczny dys­ponował profilami genetycznymi niemal wszystkich znanych typów zmiennokształtnych, tymczasem wśród dokumentów, które przeglądałam nie było żadnej wzmianki o znalezieniu na miejscu zbrodni śladów DNA przedstawiciela tej rasy.

Potarłam ręką czoło, by zebrać myśli, ale nic nie stało się od tego jaśniejsze. Najprawdopodobniej ża­den z branych przeze mnie pod uwagę wariantów nie był trafny. Grega musiał zabić ktoś inny. Ale kto? Nie miałam pojęcia i nie przypuszczałam, bym w najbliż­szym czasie wymyśliła coś odkrywczego, więc posta­nowiłam dać sobie z tym spokój.

Raport z sekcji zwłok bezgłowego trupa potwier­dzał, że był to homo sapiens immortuus, czyli wampir. Swoją drogą, określenie wydawało się nieprecyzyjne, a nawet zakrawało na ironię, bo przecież ludzki ro­zum umierał, kiedy przejmował nad nim kontrolę in­stynkt wampira. A te nie znały litości, nie odczuwały strachu, nie potrafiły się niczego nauczyć, a przede wszystkim nie miały własnej osobowości. Jeśli cho­dzi o poziom rozwoju tego gatunku, wampiry pla­sowały się gdzieś w pobliżu owadów - posiadały, co prawda, system nerwowy, ale nie były zdolne do abstrakcyjnego myślenia. Rządził nimi nienasycony głód, nakazujący zrobić wszystko i zgładzić każdą istotę, która pojawiła się na ich drodze, byle tylko spróbować go zaspokoić.

Nagle coś sobie uświadomiłam i aż zmarszczyłam brwi ze zdziwienia. Akta nie zawierały m-skanu, czyli dokumentu potwierdzającego zbadanie poziomu ma­gii w miejscu zbrodni. Wyglądało to o tyle dziwnie, że nie tylko w przypadku zabójstw, ale nawet napadów, skanowanie miejsc zdarzeń pod kątem obecności magii należało do czynności rutynowych. Formalnie rzecz ujmując, zarówno policja jak i WOON mogły zażądać dostępu do akt, które przed sobą trzymałam, a jeśli byłoby trzeba, uzyskać nawet nakaz sądowy w tej sprawie. A zatem fakt, że wśród dokumentów nie znalazłam m-skanu oznaczał, że znajdowało się na nim coś, czego Zakon nie miał zamiaru podawać do publicznej wiadomości. No chyba, że ten sam kre­tyn, który robił zdjęcia, uznał m-skan za jakiś niepo­trzebny śmieć i po prostu wyrzucił go do kosza.

Przebrnęłam już niemal przez wszystkie doku­menty. Pozostała tylko kartka z listą kilku kobiecych nazwisk. Sandra Molot, Angelina Gomez, Jennifer Ying, Alisa Konova. Niestety, żadne z tych nazwisk nie brzmiało znajomo, w dokumentach nie wyczyta­łam też ani słowa o tym, dlaczego akurat one znala­zły się na liście. W ten sposób, po przestudiowaniu całych akt sprawy, znajdowałam się dokładnie tam, gdzie zaczęłam przed kilkoma godzinami - w punk­cie wyjścia.

Spojrzałam jeszcze raz w lusterko Grega i stwier­dziłam z ulgą, że z włosami wszystko już w porząd­ku - przestały świecić.

Postanowiłam zaryzykować - podeszłam do tele­fonu i wybrałam numer umieszczony w policyjnym sprawozdaniu. Odpowiedział mi czyjś burkliwy głos, więc siląc się na uprzejmość, spytałam o detektywa prowadzącego sprawę Grega.

- Właśnie przeglądam akta dotyczące zabójstwa rycerza-wróżbity - wyjaśniłam.

Klik. Dźwięk odłożonej słuchawki i ciągły sygnał poinformowały mnie, że połączenie zostało przerwa­ne. A więc to by było tyle, jeśli chodzi o współpracę międzywydziałową. Super.

Mój zegarek wskazywał trzynastą dwadzieścia osiem, miałam zatem jeszcze trochę czasu, by zdą­żyć do kostnicy. Ustawowy okres przetrzymywania zwłok wampirów, wynoszący jeden miesiąc, właści­wie dopiero się rozpoczął, a umieszczona na moim identyfikatorze plakietka WP zapewniała mi bez­problemowe wejście do kostnicy. Odłożyłam zatem akta do najmniej rzucającej się w oczy zamykanej szafki w gabinecie Grega i niepostrzeżenie wyszłam z budynku Zakonu.


Miejska kostnica znajdowała się niemal w samym centrum miasta. Dokładnie naprzeciw niej, za sze­roką przestrzenią Nienazwanego Placu, błyszczały w słońcu złote kopuły gmachu Kapitolu. Jeśli chodzi o historię kostnicy, to była ona dość dramatyczna. Budynek dwa razy został zrównany z ziemią. Za pierwszym razem dokonał tego bezwzględny Pan Umarłych, za drugim pewien golem, któremu miasto zawdzięczało powstanie Nienazwanego Placu. Ów golem po prostu zrównał z ziemią pięć budynków stojących w miejscu dzisiejszego placu, by wyłado­wać swą złość po tym, jak nie udało mu się sforso­wać magicznych tarcz ochronnych Kapitolu. Nawet teraz, sześć lat po tamtym zajściu, Rada Miejska odmawiała przemianowania otaczającego kostnicę placu, tak by nosił bardziej konkretne mia­no, rozumując słusznie, że dopóki nosi tak neutralną nazwę, nikomu nie przyjdzie do głowy przyzywać na nim jakiegoś konkretnego nadprzyrodzonego.

Nowa kostnica zbudowana została w myśl zasa­dy „do trzech razy sztuka". Odzwierciedlająca stan współczesnej wiedzy architektonicznej budowla przypominała skrzyżowanie więzienia z fortecą, któ­remu dla lepszego wrażenia nadano kilka akcentów średniowiecznego zamku. Okoliczni mieszkańcy żar­towali, że jeśli gmach Kapitolu znowu padnie ofiarą ataku, to włodarze będą mogli po prostu przebiec przez plac i schronić się w kostnicy. Prawdę powie­dziawszy, patrząc na rozmieszczenie budynków, by­łam skłonna uwierzyć w tę anegdotę. Surowy i po­sępny gmach kostnicy wyróżniał się na tle pełnych przepychu elewacji wieżowców różnych handlo­wych korporacji, jak Ponury Żniwiarz na proszonej herbatce. Najprawdopodobniej też przedstawiciele tychże korporacji nie cieszyli się zbytnio z takiego sąsiedztwa, ale nie mogli nic na to poradzić. Chociaż, z drugiej strony, ruch związany z obecnością kostnicy w tym miejscu wymiernie wzrósł w ostatnich latach, więc może handlowcy również na tym skorzystali. No cóż, znak czasów - śmierć nakręca interesy. Pa­ranoja!

Szłam w górę masywnymi schodami. Po obu stronach stały szeregiem granitowe kolumny, a na końcu znajdowały się obrotowe drzwi, przez które wkroczyłam do szerokiego holu.

Znajdujące się tu wysokie okna wpuszczały do środka dużą ilość światła dziennego, ale jak dla mnie niewystarczającą, by przezwyciężyć panującą atmo­sferę przygnębienia. Mroczna posępność czaiła się w kątach, czyhała przy ścianach, by pochwycić za kostki nieświadomą niczego przechodzącą tędy oso­bę. Podłogę pokrywały wypolerowane kafle z szarego granitu. W pewnym miejscu korytarz rozgałęział się na dwa mniejsze, oświetlone rażącym elektrycznym światłem. Dokładnie w tym samym miejscu granito­we kafle przechodziły w brudnawożółte linoleum.

W powietrzu rozchodził się zapach śmierci. Nie był to przyprawiający o mdłości smród rozkładają­cych się ciał, ale inny rodzaj fetoru, jakaś mieszanina chloru, formaldehydu i gorzkich oparów lekarstw, z pozoru przypominający ten unoszący się w szpita­lach, a jednak zupełnie inny. W szpitalach poprzez fetor przebijał się wyraźnie zapach życia. Tutaj czuć było tylko fetor.

W miejscu, gdzie rozgałęziały się korytarze, znajdowała się recepcja. Podeszłam i przedstawiłam się siedzącemu tam niepozornemu człowieczkowi w mundurze urzędnika kostnicy.

Nie zadawał żadnych pytań, spojrzał tylko na mój identyfikator, skinął głową i poinformował mnie:

-Jest w bloku siedem C. Chyba wiesz, gdzie to jest - bardziej stwierdził niż zapytał, ale odpowie­działam:

Wiedziałam, o czym mówi. Skręciłam we właści­wy korytarz przy rozgałęzieniu schodów i zaczęłam schodzić do sutereny. Gdy tam dotarłam, przeszłam przez sekcję B i stanęłam przed zamkniętą stalową bramą. Mniej więcej po pięciu minutach na koryta­rzu rozległy się szybkie kroki. Kilka sekund później zobaczyłam kobietę ubraną w zielony uniform i po­plamiony fartuch. W jednej ręce niosła wielki segre­gator, w drugiej komplet kluczy na łańcuszku. Spod czepka sterczało niesfornie kilka blond kosmyków. Nie była najmłodsza, wokół jej oczu zauważyłam sieć drobnych zmarszczek, a skóra twarzy dawno straciła swą sprężystość.


Moja przewodniczka otworzyła bramę i weszła do środka. Podążałam za nią aż do stalowych drzwi, zamkniętych za pomocą magii. Strażniczka otworzyła najpierw w normalny sposób dwa zamki, a potem wypowiedziała zaklęcie:

Poczułam delikatne muśnięcie magii - zaklęcie otworzyło ostatni „zamek". Juliannę pchnęła drzwi. Za nimi, na metalowym stole przytwierdzonym do podłogi, leżały nagie zwłoki. Ich bladość wyraźnie kontrastowała z nieskazitelną stalową powierzchnią, rzucając na nią coś w rodzaju biało różowego cienia. Klatkę piersiową trupa opasywała srebrzysta stalo­wa uprząż, od której odchodził łańcuch gruby jak moja ręka, mocujący ją do metalowego pierścienia w podłodze.

-Jasne. - Skinęłam na znak, że pojmuję wyjątko­wość tego przypadku.

Sięgnęłam po rękojeść mojego miecza i lekko wy­sunęłam go z pochwy.

Schowałam miecz i spytałam:

-Tak - odparła Juliannę. - Raczej trudno byłoby o nim zapomnieć.

Westchnęłam głęboko. Pomyślałam o Gregu, jego ciemnych oczach i przystojnej twarzy, i uzmysłowi­łam sobie, że teraz leży tu rozkrojony i połamany, zamknięty w jakimś pojemniku, w jednym z po­mieszczeń tego bezdusznego, sterylnego budynku. Walczyłam z ochotą, by skulić się w kłębek i zapłakać z żalu.

Juliannę dotknęła mojego ramienia.

-A co się stało, że...

Widziałam, że moje słowa wywarły na Juliannę duże wrażenie. Ze wstrętem patrzyła na nagie zwłoki wampira, a potem powiedziała z wyrzutem w gło­sie:

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem w oczach.

-Ja też mam taką nadzieję - zapewniłam ją i po­stanowiłam spróbować jeszcze raz: - Naprawdę nie ma szans, żebym rzuciła okiem na m-skan?

Juliannę wydęła lekko usta. Widziałam, że zasta­nawia się nad czymś i w końcu spytała:

Pomyślałam, że zwariowała. Nic nie słyszałam.

Dzięki, dzięki, powtarzałam w myślach, przerzu­cając kartki w segregatorze. Znalazłam dokumentację z trzeciego, o której wspomniała. Tego dnia przepro­wadzono osiem sekcji zwłok. Odnalezienie wśród nich wyników dotyczących Grega nie stanowiło problemu.

Materiał dowodowy składał się z czterech wło­sów. Na początku rubryki ktoś napisał ołówkiem: niezid.prawd.poch.kot, czyli niezidentyfikowane, prawdopodobnie pochodzą od kota. A zatem to nie człowiek wilk? Moim zdaniem powinni byli ustalić, że włosy należały do homo sapiens lupus.

Następny dokument - zwinięty w rulon arkusz m-skanu rozpostarłam jednym potrząśnięciem ręki. Zwój miał jakiś metr długości i zawierał wykres na­rysowany cienką igłą skanera magii. Bardzo słabo widoczne, kolorowe linie rysunku były pofalowane, co stanowiło oczywisty dowód, że skaner wychwycił obecność kilku antagonistycznych wobec siebie ma­gicznych mocy, które spotkały się w jednym miejscu. Niestety, nawet przy zastosowaniu najbardziej libe­ralnych norm, żaden sąd nie uznałby tego m-skanu za dowód. Mały napis w górnym rogu określał doku­ment jako kopię. Super.

Zmarszczyłam brwi, starając się to wszystko jakoś ogarnąć. Ciało Grega jeszcze po jego śmier­ci emitowało fale magii, które skaner zarejestrował jako ukośną szarą linię, czasami nieco szerszą, cza­sami prawie niewidoczną. Dziwna, postrzępiona linia w kolorze purpury, przecinająca szarą, była z pewnością rejestrem mocy wampira. Przyjrzałam się rysunkowi bliżej. Pojawiała się tam również trzecia linia, a właściwie kilka, bardzo nikłych i dość fantazyjnych pod względem kształtu, które występo­wały w nieregularnych odstępach. Najdłuższa z nich, o nieokreślonym kolorze, miała około centymetra. Podniosłam wykres, by światło żarówki na suficie prześwietliło papier. Udało się. Mogłam zobaczyć kolor - były żółte. Ale co, u licha, emitowało moc, którą skaner zarejestrował jako żółtą?

Szarpnęłam rysunek i oddarłam część wzdłuż perforacji. Potem szybko schowałam zdobycz do torby, słusznie przewidując, że Juliannę niebawem wróci po swą „zgubę". Miałam rację. Weszła do Sali rzuciła w ramach kontynuacji odegranej uprzednio sceny:

- Nikogo tam nie było. W takim razie popracuj sobie spokojnie.

Zabrała segregator i wyszła, zostawiając mnie z ciałem bezgłowego wampira. Włożyłam parę chi­rurgicznych rękawiczek i podeszłam do zwłok.

Umiejscowienie na ciele stwora znaku identyfi­kacyjnego i jego kształt zależały wyłącznie od osobi­stych upodobań właściciela. Na przykład jeden z Pa­nów Umarłych, Phillian, znakował wampiry wielkim Okiem Horusa i umieszczał je na środku ich czoła. Natomiast Konstancja znakowała swoje pod lewą pa­chą. Ponieważ głowa mojego egzemplarza przepadła gdzieś bez śladu, mogłam przypuszczać, że należał do Philliana. Postanowiłam jednak poszukać znaku na innych częściach ciała.

Miejsca pod pachami oceniłam jako „czyste", to samo dotyczyło klatki piersiowej, kręgosłupa, pleców, pośladków oraz wewnętrznych stron ud i kostek. Jedynym miejscem, które pozostało mi do oględzin, była moszna, zatem nie bez obrzydzenia rozchyliłam wampirowi nogi. Jak mogłam się spo­dziewać, jądra okazały się wyjątkowo małe. Na ich rozmiar miały wpływ dwa czynniki - po pierwsze, zmniejszały się zaraz po śmierci człowieka, po dru­gie, wysychały i kurczyły się w czasie całego „życia" wampira. Istniała nawet odrębna dziedzina nauki zajmująca się oznaczaniem wieku wampirów na pod­stawie rozmiarów ich narządów reprodukcyjnych.


W zasadzie nie obchodziło mnie, ile lat ma ten, któ­ry zabił Grega, ale „to", co zobaczyłam, wskazywa­ło, że jest koło pięćdziesiątki. Niestety, był również czysty. Nie miał żadnych znaków. Znalazłam jednak coś, co mnie zaintrygowało - małą bliznę przebie­gającą przez mosznę po jej spodniej, lewej stronie. Wyglądała tak, jakby ktoś zszył ze sobą dwa płaty naciągniętej nieco skóry.

Rozejrzałam się wokół i szybko doszłam do wniosku, że w tym pomieszczeniu raczej nie znajdę żadnego skalpela. Nie namyślając się długo, wyjęłam z pochwy miecz. Magiczne ostrze wyczuło wampira, najpierw wydało cichy syk, a potem uniósł się z nie­go cieniutki obłok białego dymu.

- Nie waż się kapać, nie możemy pobrudzić pod­łogi - zamruczałam i przyłożyłam ostry szpic mie­cza do szramy. Tkanki nieumarłego dymiły, kiedy ostrze zatapiało się w jego bladym ciele. Kiedy we­szło w głąb na dwa centymetry, wyciągnęłam miecz. Zostawił małe, zgrabne nacięcie. Ujmując kawałek naciętej skóry, odchyliłam go lekko od pachwiny. Pod nim znajdowała się blizna po oparzeniu szeroka na trzy i długa na dwa centymetry. Pośrodku tej blizny wypalony został znak - strzała zakończona okręgiem zamiast grotu. Wiedziałam z całą pewnością, kto w ten sposób znakował wampiry - Ghastek. Dlacze­go wcale nie zaskoczyło mnie to, co odkryłam? To pytanie raczej nie wymagało odpowiedzi.

Odwróciłam się szybko, nadal trzymając miecz w dłoni. W drzwiach stał wysoki mężczyzna. Nosił mundur pracownika kostnicy, co oznaczało, że to nie ja, ale on był u siebie.

-Ja również - odparł, a potem dodał - oczywiście z wyjątkiem przypadków, kiedy zaskakują mnie mło­de, atrakcyjne kobiety.

Ruszył w moją stronę i dopiero wtedy zobaczy­łam wyraźnie jego twarz. Miał koło trzydziestki, choć trudno było to stwierdzić z całą pewnością, bo sze­roki uśmiech nadawał mu nieco chłopięcy wygląd. Przemknęło mi przez myśl: Co cię, do diabła, tak bawi w tej sytuacji? Jasnopomarańczowe naszyw­ki na pagonach wskazywały, że mam do czynienia z osobą posiadającą trzeci poziom dostępu. Potwier­dzała to plakietka przypięta do munduru - zostałam przyłapana przez nadzorcę zwłok i ich części.

Wiedziałam, że ktoś taki jak on ma prawo zabić niepożądaną tu osobę szybciej, niż ta zdąży mrugnąć okiem.

Mężczyzna poczekał, aż przestanę się gapić na identyfikator, a potem wyciągnął do mnie lewą rękę:

Nie odkładając miecza, ściągnęłam szybko ręka­wiczkę i uścisnęłam mu dłoń.

Zabawny facet, pomyślałam, może nawet uda mi się stąd wyjść bez podbitego oka za to, że pokroiłam zwłoki.


Podszedł do stołu, by przyjrzeć się z bliska mo­jej „ręcznej robótce". Stanęłam po drugiej stronie stołu. Teraz mogłam go dokładnie obejrzeć. Miał kasztanowe włosy, był wysoki i nieźle umięśniony, jak sądziłam po muskulaturze przedramienia. Miał miły wyraz twarzy, taki szczery i uczciwy, i wyraźnie wyrzeźbione rysy. Pełne usta sprawiały wrażenie zmysłowych. Atrakcyjny facet, przyznałam uczci­wie, nie, żeby klasycznie przystojny, ale jednak... No, na przykład teraz, kiedy raz po raz przenosił wzrok z martwego ciała na mnie i uśmiechał się, był na­prawdę całkiem przystojny. Z promiennym uśmie­chem mężczyzny kontrastowały oczy, bardzo ciemne, niemal czarne i nie wiadomo dlaczego przywodzące na myśl miękki aksamit.

Odwzajemniłam jego uśmiech, starając się poka­zać, że ma do czynienia z osobą przyzwoitą i uczci­wą. Moje oczy mówiły natomiast: Będę dla ciebie bardzo miła, tylko proszę, nie wyrzucaj mnie z kost­nicy.

-Ja również - przyznałam szczerze.

Speszył się i spuścił wzrok na stół ze zwłokami.

Pomyślałam, że chociaż w ten sposób mogę od­wdzięczyć się za jej przysługę.

Oho, w mojej głowie zapaliła się ostrzegawcza czerwona lampka. Nasz dobry doktorek jest stanow­czo zbyt uczynny. Będę musiała się później upew­nić, czy Juliannę rzeczywiście otrzymała moją wia­domość.

Mężczyzna jeszcze raz pochylił się nad ciałem wampira, zmarszczył brwi i rzucił do mnie:

No cóż, Ghastek to raczej szczwany lis, pomyśla­łam, a doktor dodał:

Znów nastąpiła chwila ciszy, a potem usłyszałam pytanie:

O, jak miło! Cwaniak! Jest taki uroczy, bo chce mieć pewność, że nie pokroję mu innych zwłok. W odpowiedzi na ofertę posłałam Grzebykowi je­den z moich wyuczonych zniewalających uśmiechów i odparłam:

Pan doktor nie wyglądał jednak na oczarowane­go. Cholerka, mój uśmiech nie zadziałał już drugi raz tego dnia.

Wyszliśmy z sali. Zaczekałam chwilę, aż zamknie kratę i spytałam:

Na jego twarzy pojawił się lekki grymas.

Skinęłam głową w geście zrozumienia.

Dotarliśmy na piętro. Doktor czekał cierpliwie, aż załatwię z urzędnikiem formalności związane z wyj­ściem z kostnicy i zapiszę numer Juliannę, potem odprowadził mnie do drzwi.

Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że moja ciężarówka ma towarzystwo. Oparty o jej maskę mężczyzna miał na sobie ciemnoszarą koszulę, czar­ne dżinsy, których nogawki wpuszczone były w cho­lewki miękkich butów, i czarny, obszerny płaszcz, z powodzeniem mogący udawać pelerynę. Kiedy siedziałam w kostnicy, słońce przedarło się przez chmury i zalało ulice radosnym blaskiem. Facet zda­wał się odbijać od siebie słoneczne promienie, to znaczy - nie on sam, ale prostokąt ciemności, jaki tworzył na tle słonecznego światła.

Strumień ludzi, który płynął w górę ulicy, omi­jał mężczyznę w czerni szerokim łukiem. Przechod­nie jakby go nie widzieli. Tak bardzo koncentrowali się na ignorowaniu jego obecności, że nawet gdyby upuścił dwudziestodolarowy banknot, nikt by tego nie zauważył.

Oczy mężczyzny skierowały się prosto na mnie. Zatrzymałam się zatem w pewnej odległości od sa­mochodu i spojrzałam na niego.

Wtedy z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął coś, co wydawało mi się długą, żółtą wstążką i rzu­cił w moim kierunku. Złapałam ją w locie. W tej samej chwili mój nadgarstek oplotło gładkie, zimne i umięśnione ciało, a wężowata głowa uniosła się na wysokość twarzy, by zaatakować. Szybko złapałam szyję gada drugą ręką i przytrzymałam, mocno ścis­kając, gdy łebek był zaledwie pięć centymetrów od mojego policzka. Widziałam, jak język węża wysu­wa się łakomie i drga pomiędzy pokrytymi łuskami wargami. Z obu stron jego głowy zamigotała krwi­stoczerwona błona z odcieniem wspaniałej purpury, rozpościerając się jak skrzydła ogromnego motyla. Młody skrzydlaty wąż wił się i drżał w moich dło­niach, usiłując poderwać się do lotu, ale trzymałam go mocno.

- Wybacz, Jim - krzyknęłam w stronę mężczyz­ny.

Uniósł ręce, pokazując coś szerokiego na metr. Nie mogłam nie zauważyć, że jego płaszcz rozchylił się na tyle, by ukazać umięśnione ciało pod tkaniną koszulki.

Wąż skręcał się w mej dłoni, próbując zatopić zęby w ramieniu. Nie mogłam do tego dopuścić. Wiedziałam, co prawda, że trójkątne kły nie zawie­rają jadu, ale i bez tego ugryzienie boli jak diabli.

Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałam się, że Jim przejmie się tą wiadomością, tymczasem nastą­piła dłuższa chwila milczenia. Potem padło krótkie pytanie:

To brzmiało jak stwierdzenie, więc tylko skinę­łam głową. Zapanowała bolesna cisza. Potem Jim ruszył w moim kierunku z wdziękiem, zwinnością i taką płynnością ruchów, jaką mógł osiągnąć tyłko zmiennokształtny.

-Jeśli będziesz czegoś potrzebować, wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedział po prostu i odwrócił się.

Machinalnie przytaknęłam. Patrzyłam, jak idzie w stronę kostnicy i wchodzi po stopniach do góry.

-Jim? - zawołałam.

Rzucił mi groźne spojrzenie przez ramię.

W zasadzie nie dał mi powodu, bym poczuła się urażona. W naszych niespokojnych czasach każdy mógł mieć w kostnicy sprawę do załatwienia. Nawet Jim. Zeszłej zimy zaciągnęłam u niego dług wdzięcz­ności. Wydobył mnie wtedy z błotnistego dołu peł­nego roztopionego śniegu i hydr. Był najbardziej zamkniętym i tajemniczym partnerem, jakiego mia­łam w życiu - to znaczy od czasu, kiedy zostaliśmy partnerami jako najemnicy Gildii. Następnym razem to ja powinnam stanąć w jego obronie. Byłam mu to winna. Ale najpierw musiałam dowiedzieć się, kto zabił Grega. By to zrobić, należało przede wszyst­kim zbadać, jaką rolę odegrał w tej sprawie nieżywy wampir Ghasteka.

Delikatnie rozluźniłam uścisk na szyi węża i ła­godnie podrzuciłam go w górę. Gad opadł na mo­ment, by natychmiast wzbić się w powietrze. Wzno­sił się wyżej i wyżej ponad dachami domów, leciał wprost w światło słonecznej tarczy, aż zupełnie stra­ciłam go z oczu. Kiedy masz wątpliwości i potrzebujesz informacji, znajdź kapusia i przyciśnij go. Była to jedna z wielu technik dochodzeniowych, którą znałam dość dob­rze. Inna zasada brzmiała: drażnij lwa dotąd, dopóki nie zechce cię zjeść, i akurat ta dużo lepiej do mnie pasowała. No dobra, bierz się za robotę, Sherlocku.

Należało zacząć od tego, że w sprawie „uśmierco­nego" wampira Ghasteka istniały poważne nieścisło­ści domagające się wyjaśnienia. Na szczęście znałam osobę, która odpowiednio potraktowana mogła mnie nieco oświecić. Ów facet - który kazał nazywać się Bono, ponoć po jakimś dawno zapomnianym piosen­karzu - nosił czarną skórę i z pewnością czesał się u najgorszego z fryzjerów. Aha, i co najważniejsze, był czeladnikiem Ghasteka.

W naszych czasach, jeżeli ktoś miał talent do nekromancji i nekronawigacji, czyli potrafił kontrolować zmarłych i kierować nimi, mógł dostąpić zaszczytu pobierania nauk u mistrza. Jeżeli okazał się pojętnym uczniem i po pewnym czasie dysponował odpowied­nią wiedzą, zostawał czeladnikiem. By wspiąć się wyżej po szczeblach kariery, musiał mieć wrodzoną moc magiczną i dużo samozaparcia. W konsekwencji ludzie pochodzący z Rodu zwykle kończyli karierę na stopniu czeladniczym. Bono pełnił tę funkcję już od dwóch lat. Jego wiedza o nieumarłych była niemal encyklopedyczna. Kiedy spotkaliśmy się ostatnio, dał mi wycięty z gazety artykuł o jakimś słowiańskim pożeraczu zwłok - stworzeniu zwany strzygoniem. Oczywiście włożyłam ten wycinek do mojego alma­nachu potworów. Jeśli jednak chodzi o Bono, intuicja podpowiadała mi, że jego wiedza na temat różnego rodzaju nadprzyrodzonych istot ogranicza się do te­orii. Miałam zatem nadzieję, że nie zamierza zbyt szybko awansować na Pana Umarłych.

Znalezienie Bono nie stanowiło problemu. Czę­sto gościł w barze Andriano, jednym ze spokoj­niejszych lokali w mieście. W przeciwieństwie do większości nowo powstałych undergroundowych barów i klubów w Atlancie, które w rzeczywistości przypominały zwykłe mordownie i nawet w nazwie miały słowo „mord" - Bawimorda czy Mordor - bar Andriano mieścił się w ładnym małym zakątku Alei Euklidesa, w dzielnicy o nazwie Pięć Małych Punk­tów, i najczęściej odwiedzali go klienci z tak zwanej „prawie" średniej klasy.

Bono był dość przystojnym facetem, miał ładną twarz, a jego włosy i ciuchy sprawiały, że wydawał się interesujący. Kobiety lubiły jego towarzystwo, a on lubił kobiety. Pojawiał się tutaj jednak pewien problem, bowiem Bono szedł w ilość. Innymi słowy, nigdy nie widziałam go dwa razy z tą samą kobietą. Właśnie z tego powodu Bono zwykle obrywał lub prawie obrywał, zdarzały się bowiem osoby, które w takich sytuacjach reagowały gwałtownie i koniecz­nie chciały obić mu twarzyczkę oraz zostawić trochę jego cennej krwi na meblach i podłodze baru. Ale

Bono tak łatwo się nie poddawał - był twardym za­wodnikiem, jak przystało na kogoś, kto spędził naj­lepsze lata na pilnowaniu wampirów.

W zasadzie mogłam zasięgnąć informacji u źród­ła, czyli spytać Ghasteka o jego wampira. Problem polegał na tym, że, by to zrobić, musiałabym pójść do Kasyna, w którym Ród miał swoją „kwaterę głów­ną". Z kolei wejście do Kasyna oznaczałoby spotka­nie z Natarają, wielkim szefem Rodu w tym mie­ście oraz szefem i nadzorcą Ghasteka. Nataraja był najgorszym rodzajem glisty, ale, trzeba to przyznać, miał niesamowitą wrażliwość na wszelką magię. Jak zatem się domyślałam, nie był do końca pewien, co czuje, kiedy znajdowałam się gdzieś w pobliżu, choć bez wątpienia bardzo chciał się tego dowiedzieć. Za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, nasza rozmo­wa przekształcała się w usilne starania Natarai, by zmusić mnie do ujawnienia mocy. Nie mogłam na to pozwolić, zwłaszcza teraz, gdy moją głowę rozsadza­ły cztery nowe słowa. Oczywiście brałam pod uwa­gę, że w końcu i tak będę musiała pójść do Kasyna, jednak na razie przyciśnięcie czeladnika Ghasteka powinno wystarczyć.


Weszłam do Andriano. Przez całą jego długość ciągnął się kontuar, wzdłuż którego stały szeregiem wysokie, okrągłe stołki. Na samym końcu kontuaru kilku stałych klientów bezmyślnie wpatrywało się w swoje drinki. Jakaś wymalowana blondynka sączy­ła coś owocowego z kieliszka do margarity. Przez za­kończony łukiem otwór drzwiowy widziałam drugie pomieszczenie z czerwonymi intymnymi boksami, którego wystrój Andriano musiał zapożyczyć od ja­kiejś sieci barów szybkiej obsługi.

Kątem oka spostrzegłam, że długonogi, ciemno­włosy facet za barem zauważył moją obecność. Był szczupły, flegmatyczny, miał pociągłą, inteligentną twarz i wyglądał bardziej na intelektualistę niż na barmana. Miał na imię Sergio i wiedział, ile plaster­ków limonki należy wrzucić do drinka Corona, co czyniło z niego naprawdę wartościowego człowie­ka. Podałam mu dwie dwudziestki. Nachylił się do mnie.

Bystrzak, pomyślałam z uznaniem i wyjaśniłam:

Sergio wskazał ruchem głowy pomieszczenie z czerwonymi boksami i, wzruszając ramionami, schował pieniądze w dłoni.

Pomieszczenie z tyłu oświetlono tylko magicz­nymi latarniami, więc panował w nim tajemniczy półmrok. Bono wybierał zawsze boks w rogu, naj­bardziej oddalony od drzwi. Zatrzymałam się na chwilę, mierząc salę wzrokiem. Dostrzegłam kępę jego kędzierzawych, czarnych włosów i ruszyłam w tym kierunku, niby w pokojowych zamiarach, ale gotowa na każdą ewentualność.

Bono miał towarzystwo. Sądząc z uśmiechu, któ­ry przyozdabiał mu twarz i mówił: „Hej, mała, je­stem studentem magii", było to towarzystwo rodzaju żeńskiego. Zresztą guzik mnie to obchodziło. Bono nagle przerwał zaloty i rozejrzał się dookoła. Zauwa­żył mnie. Musiał też dostrzec coś, co go zaniepo­koiło, bo uśmiech momentalnie spełzł mu z twarzy. Usiadł wyprostowany.

Sięgnęłam za plecy, moje palce zacisnęły się na rękojeści Zabójcy, który płynnym ruchem zaczął wy­suwać się z pochwy. W tym samym momencie Bono opuścił ręce pod stół, szukając po omacku pistoletu. Wiedziałam, że w kieszeni marynarki nosi „dzie­wiątkę". Jednym susem pokonałam dystans dzielący mnie od boksu. W środku, naprzeciw mojego przyja­ciela, siedziała jakaś rudowłosa piękność w krótkiej sukience bez ramiączek. Położyłam miecz na stole. Bono śmierdział wampirami, więc broń zaczęła sła­bo błyszczeć fluoryzującym światłem. Wyglądało to zjawiskowo - księżycowa, srebrna poświata na tle ciemnego blatu stołu. Oczy rudowłosej panienki roz­szerzyły się ze zdziwienia, natomiast z twarzy Bono zniknął grymas strachu połączonego z zaciętością, choć nadal nie spuszczał ze mnie wzroku.

Prysła ostatnia nadzieja czeladnika na mile spę­dzony wieczór.

Ruda kobieta podniosła się i chyłkiem wyszła z boksu, starając się ocalić w ten sposób resztki god­ności. Bono rzucił za nią tęskne spojrzenie, a potem odwrócił się do mnie.

Uniosłam brwi i pełnym skupienia wzrokiem zlu­strowałam wolne miejsce, na którym siedział rudzie­lec. Bono kontynuował.

Czubkami palców przeciągnęłam po ostrzu Za­bójcy. Poczułam delikatne ukłucie - magiczna moc emitowana przez miecz łaskotała moją skórę.

Bono pokazał zęby w kpiącym uśmiechu.

Moja dłoń zacisnęła się na rękojeści Zabójcy.

Bono nie wyglądał na przestraszonego albo

świetnie udawał. Oparł się wygodnie i z uśmiechem powiedział:

Wykrzywiłam usta w szyderczym grymasie.

Patrząc mu w oczy, miałam świadomość, że mój szyderczy uśmiech zmienia się w grymas wyrażający dziką żądzę krwi.

Magia wokół mnie stawała się coraz bardziej intensywna, zaczynała przypominać coś w rodzaju wydobywającej się ze mnie chmury. Pomyślałam, że gdyby magia mogła przybierać kolory, znajdowała­bym się teraz w samym centrum czerwonego wiru. Nakarmiony gniewem miecz zapłonął srebrzystym światłem. Wiedziałam, co to oznacza. Moja broń miała ochotę zatopić się w jakimś ciele, a ja miałam ochotę jej na to pozwolić.

Bono zamrugał. Wyczuł przypływ magicznej mocy, zrobił głęboki wdech i krzyknął:

-Jesteś szalona!

Rysy jego twarzy stężały, a ja zdałam sobie spra­wę, że oboje stąpamy po kruchym lodzie. Wiedzia­łam też, że dzisiaj nie może dojść do żadnej walki. Nie dzisiaj.

Bono pochylił się w moją stronę:

No tak, „my", pomyślałam. Zastanowiłam się chwilę nad tym, co powiedział, i odrzekłam:

Bono gapił się na mnie przez chwilę, a potem rzucił z lekką pretensją w głosie:

Wzruszyłam ramionami.

Nie odpowiedział, pokręcił tylko głową i spytał:

Bono został zapędzony w narożnik. Z tego ringu nie było ucieczki.

Bono wahał się przez chwilę, ale odpowiedział:

Mój przyjaciel rozłożył bezradnie ręce.

Coś tam słyszałam na ten temat, ale jak to mó­wią, więcej informacji nigdy nie zaszkodzi, więc za­chęciłam Bono:

-Jeżeli nie zapewnisz sobie wystarczającej ochro­ny, przeżywasz to samo, co wampir, cierpisz jak on i doświadczasz szoku śmierci. Jeżeli ktoś pozbawia wampira głowy, to odczuwasz to tak, jakby odrywa­no twoją własną, I nie tylko odczuwasz. Twój mózg sądzi, że tak właśnie jest. Dodaj do tego uderzenie mocą, którą roztoczył wokół siebie wróżbita i ma­giczny atak drugiego napastnika, a dowiesz się, co zostało z Merkowitza. W zasadzie nigdy nie lubiłem tego dupka, ale muszę przyznać, że stał się pięknym warzywem.

Miałam wrażenie, że moje serce na chwilę prze­stało bić.

-Jest równie komunikatywny jak ściana z cegieł - przyznał Bono.

-Jak długo może być w takim stanie?

Bono spojrzał na ścianę gdzieś ponad moją gło­wą.

Odczekałam kilka minut i przeszłam do baru. Zamówiłam coronę z limonką i zaczęłam popijać drink małymi łyczkami. Wiedziałam, że śmiertelnie wystraszyłam Bono i jakaś maleńka część mojego sumienia miała z tym problem. Zaraz jednak przy­pomniałam sobie, że przecież Bono zarabia na życie kontrolowaniem wampirów i jest bezwzględny dla swoich wrogów.

Znowu przed oczami stanęła mi twarz Gre- ga. Wzięłam duży łyk corony. Czułam się przybita i zmęczona. Boże, co za długi dzień... Liczyłam, że dowiem się od Bono znacznie więcej. Ale może nie było aż tak źle. Miałam nazwisko i bazę danych Grega, w której mogłam je odszukać. Dzień nie okazał się do końca zmarnowany.

Na klatce schodowej wiodącej do apartamentu Gre- ga panowała zupełna ciemność. Betonowych scho­dów nie oświetlała ani jedna lampa. Kiedy weszłam do holu, zobaczyłam, dlaczego. Wszystkie żarówki eksplodowały. Czasami dochodziło do tego podczas przypływów mocy w miejscach, gdzie magia uderzała najmocniej. Magiczne latarnie fluorescencyjne zwyk­le nie reagowały na takie wahnięcia - funkcjonowały w oparciu o przekształcanie słabej magii unoszącej się w powietrzu na niebieskawe światło - ale te u Grega również zgasły. Pływy musiały być na tyle silne, że konwertery latarni przegrzały się i spaliły.

Poczułam się dziwnie w domu Grega. Nie cho­dziło o to, że działo się ze mną coś niedobrego - po prostu nie czułam się tutaj tak dobrze, jak przedtem, kiedy żył Greg. Niestety, nie miałam wyboru. Musia­łam spędzić trochę czasu w tym cholernym mieście i potrzebowałam bazy wypadowej. Apartament mo­jego opiekuna idealnie się na nią nadawał. Zaklęcia ochronne uwzględniały moją obecność, a ponadto Greg miał zawsze duży zapas niezbędnych magowi ziół, sporą kolekcję ważnych książek oraz mnóstwo innych niezwykle użytecznych przedmiotów. Jedyną niedogodnością był fakt, że choć arsenał Grega zo­stał przyzwoicie zaopatrzony, to składał się głównie z broni przeznaczonej dla męskich, silnych ramion, podczas gdy ja wolałam mój miecz - Zabójcę. Buz­dygany i młoty wymagały naprawdę sporej siły. Co prawda byłam silna jak na kobietę, ale nie miałam złudzeń. W konfrontacji z umięśnionym mężczyzną mojego wzrostu, który przeszedł podobne do mojego szkolenie, nie miałabym żadnych szans, po prostu zrobiłby ze mnie utłuczony pulpet. No, ale praw­dę powiedziawszy - i na całe szczęście! - nigdy nie spotkałam mężczyzny równie dobrze wyszkolonego jak ja.

Weszłam do środka po ciemnych schodach, ma­rząc o czymś do zjedzenia i o prysznicu. Jutro będę musiała zrobić sobie powrotną wycieczkę do domu, żeby przywieźć kilka niezbędnych rzeczy i sprowa­dzić Betsi, na wypadek gdyby nastąpił odpływ magii, co z całą pewnością mogło się zdarzyć.

Zaklęcie strzegące drzwi apartamentu ustąpiło pod dotykiem mojej dłoni i pozwoliło mi wejść do środka, zachęcając pulsującym, błękitnym świat­łem. Zaraz po przestąpieniu progu zdjęłam z nóg przepocone buty i jednym kopnięciem odrzuciłam je w kąt przedpokoju. Potem weszłam do kuchni. Nie mogłam zapomnieć o Zabójcy. Zaletą posiadania ma­gicznej broni było to, że w zetknięciu z jej ostrzem ciało nieumarłego po prostu się topiło; wadą, że na­leżało nakarmić ją

w ten sposób przynajmniej raz w miesiącu, inaczej stawała się krucha i łamliwa.

Wyciągnęłam spod jednej z szafek długą na pół­tora metra wannę i znalazłam torbę z „karmą" dla Zabójcy, którą na wszelki wypadek przechowywa­łam w apartamencie Grega. Szarawobrązowy proszek przypominał gruboziarnistą mąkę pszenną. Większą część tej mieszaniny stanowiła rzeczywiście mąka pszenna, ale znajdowały się w niej też opiłki metali: miedzi, żelaza i srebra oraz zmielone muszle, które pomagały oczyścić broń z kurzu, podobnie jak starte na proszek kości i kreda.

Napełniłam zbiornik wodą, dodałam do niej fi­liżankę „karmy" i mieszałam miksturę długą drew­nianą łyżką, aż do momentu kiedy stała się jedno­rodnym roztworem, a na dnie naczynia nie pozostał żaden stały składnik. Zrobione, powiedziałam do siebie, zanurzyłam miecz w przygotowanym roztwo­rze i umyłam ręce.

Zauważyłam, że sekretarka telefoniczna mruga malutkim rubinowym światełkiem. Pomyślałam, że urządzenie nie powinno działać, skoro przypływ ma­gii poczynił w tym domu takie spustoszenia. No cóż, wyglądało na to, że magia lubiła płatać figle - czasa­mi telefony działały, a czasem nie.

Usiadłam wygodnie w fotelu i nacisnęłam kla­wisz odsłuchiwania wiadomości.

Sekretarka powtarzała jej słowa:

Zmęczenie w głosie Anny podpowiedziało mi, że właśnie miała wizję. To, że jestem w mieszka­niu Grega, było dla niej tak oczywiste, że nawet nie próbowała tłumaczyć, dlaczego dzwoni właśnie tu. Swoją drogą, bycie jasnowidzem czasami miało swo­je plusy.

No pięknie, wszystko, co dziś zjadłam, uniosło się w stronę mojego gardła, usiłując opuścić mój or­ganizm.

- Wiem, że Greg nie żyje - powiedziała Anna. - Wiem też, że szukasz jego mordercy, ale musisz to zostawić, odpuścić. Kate, wiem, że zlekceważysz moje ostrzeżenie, ale musiałam to zrobić. Musiałam cię ostrzec. Proszę, zostaw to. Odkrycie prawdy nie przyniesie ci nic dobrego. Nikomu nie przyniesie.


0x01 graphic

I budziłam się osiem godzin później, zmę- czona i niewyspana. Okropnie bolała mnie głowa. Zdawałam sobie sprawę, że muszę zadzwonić do Anny, ale moje ciało jakimś dziwnym sposobem przekonało mózg, że powinnam się jeszcze zagłębić w miękkiej pościeli, by wziąć sobie odwet za wczo­rajszy dzień i koszmarną noc.

Telefon milczał. Siedziałam na łóżku i gapiłam się na niego, a jednocześnie intensywnie rozmyśla­łam nad swoją sytuacją. Czym dysponowałam? Po pierwsze, danymi na temat znalezionych na miejscu zbrodni włosów, ale do samych włosów nie miałam dostępu. Po drugie, widziałam linie na wydruku z m-skanera, które mogły, choć wcale nie musiały, powstać w wyniku awarii urządzenia. Po trzecie, zna­łam nazwisko pewnego typka spod ciemnej gwiazdy, podane mi przez przypartego do muru przedstawi­ciela Rodu, czeladnika, który zrobiłby wszystko, żeby tylko się mnie pozbyć. Na domiar złego na zwłokach wampira zidentyfikowano prawdopodobnie kocią sierść, co oznaczało, że jestem na najlepszej drodze do poróżnienia ze sobą Rodu i Gromady. Wyobrazi­łam sobie dwa olbrzymy, które biegną przez miasto, by zmierzyć się ze sobą w walce, jak monstrualne potwory z dawnych horrorów, widziałam też oczyma wyobraźni moje miejsce w tym starciu - znajdowa­łam się dokładnie pośrodku, w centrum przyszłej walki, niczym komar pomiędzy dwiema dłońmi.

Gdyby naprawdę doszło do takiego starcia, z pew­nością ucierpiałaby większa część miasta. Problem polegał zatem nie na tym, jak przeżyć taką wojnę, ale jak do niej nie dopuścić. W wyobraźni wygląda­ło to na dziecinnie łatwe. Komar po prostu kopnął jednego kolosa w pachwinę, a drugiego poskromił zamaszystym ciosem z góry.

Sprawdziłam jeszcze raz telefon. Nadal nie dzia­łał, więc zaklęłam tylko pod nosem i zaczęłam się ubierać.

Godzinę później wśliznęłam się do biura Grega. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nikt mnie nie spraw­dzał, nie pytał dlaczego, do cholery, nie znalazłam jeszcze zabójcy Grega ani dlaczego przyjechałam tak późno. Swoją drogą, poczułam się trochę rozczarowa­na, że nie zainteresowano się moją skromną osobą.

Przejrzałam bazę danych Grega. W żadnej z sza­fek nie znalazłam akt z nazwiskiem „Corwin", ale w ostatniej znajdował się cały stos teczek oznaczo­nych znakiem zapytania. Zabrałam się zatem za ich przeglądanie z nieśmiałą nadzieją, że może tam coś znajdę. Nie znalazłam. Pomyślałam, że jedyny sposób, jaki mi pozostał, by dowiedzieć się czegoś o Corwinie, to zatrzymywanie na ulicy przypadko­wych ludzi i zadawanie im tego samego pytania: Człowieku, znasz Corwina? Wiesz, gdzie on jest?

Greg oznaczył akta rodzajem specyficznego kodu złożonego ze skrótów. Przypatrywałam się uważnie niezrozumiałym kombinacjom liter i cyfr: „Glop. Ag. Kai. T. „Kał." to mógł być skrót od kaliber. „Ag" prawdopodobnie było chemicznym symbolem sre­bra. Ale co, do cholery, oznacza „Glop"? Nie miałam pojęcia.

Nadzieje na odnalezienie nazwiska „Corwin" malały wraz z każdą przerzuconą przeze mnie stro­ną. Po pewnym czasie zorientowałam się nawet, że robię to zupełnie machinalnie, a mój mózg w ogóle nie kontroluje tej czynności. Nagle na jednej z kar­tek dostrzegłam nabazgrane niewyraźnie słowo „Corwin", a obok niego znajdowały się dwa rysunki. Jeden z nich, bardzo niezdarny, przedstawiał ręka­wiczkę z metalowymi ostrzami wystającymi z miejsc, gdzie dłoń ma kłykcie. Drugi rysunek wydawał się czymś w rodzaju dziwacznych bazgrołów w ciemnym półkolu. Zaczęłam gapić się na te bazgroły, ale nic mi nie przypominały.

Zadzwonił telefon.


Spojrzałam na aparat. Telefon odezwał się po­nownie. Zastanawiałam się, czy powinnam odebrać. Niemal w tej samej chwili odezwał się interkom a

głos Maxine poradził mi:

- Powinnaś odebrać, kochana. To do ciebie.

Pod­niosłam słuchawkę. Cześć, słoneczko! - odezwał się Jim.

Odwróciłam kartkę i jeszcze raz przyjrzałam się bazgrołom. Nie pomogło.

Zaciekawił mnie, ale spróbowałam jeszcze obró­cić kartkę do góry nogami. W końcu powiedziałam:

-Ja nie żartuję! - zganił mnie Jim.

W odpowiedzi na moją tyradę Jim obniżył głos i zaczął wypowiadać każde słowo bardzo wyraźnie:

Oniemiałam. Sprawił to sposób, w jaki Jim zaak­centował swoją wypowiedź. Siedziałam nieruchomo, zadając sobie pytanie, jakiż to rodzaj „człowieka" skłonił Jima do przekazania mi informacji takim to­nem. Zaryzykowałam:

No jasne.

Władca Bestii - król Gromady i przywódca zmiennokształtnych, zarządzający swymi braćmi żelazną ręką. Surowy, okrutny, konsekwentny i bez­względny. Mało kto kiedykolwiek go widział, ale wystarczyło wymienić jego imię, by zamknąć usta nawet najbardziej niebezpiecznemu zmiennokształtnemu. Innymi słowy, Władca Bestii był dokładnie takim człowiekiem, przed jakimi przestrzegali mnie i ojciec, i Greg. Zacisnęłam zęby, rozmyślając, jak się z tego wykręcić. Zdawałam sobie sprawę, że prędzej czy później będę musiała iść do siedziby Rodu, by porozmawiać o wampirze, jednak jak dotąd nic nie zmuszało mnie do wejścia w paszczę lwa, czyli do kryjówki Gromady.

Rozłączył się. Zaczęłam stukać palcami w blat biurka. Nareszcie odkryłam sens bazgrołów. Rysu­nek przedstawiał zarys głowy wyjącego wilka na tle księżyca w nowiu. To nie pozostawiało żadnych wąt­pliwości. Corwin należał do Gromady.

Nacisnęłam klawisz interkomu. Jeśli się nie my­liłam, poprzednio Maxine usłyszała moje myśli. Mó­wiłam wtedy do siebie, ale z moich ust nie wydo­bywały się żadne słowa. Wiedziałam, że prawdziwi komunikatorzy potrafili wystarczająco się skupić, by nadać swe myśli, nie wypowiadając ich głośno, ale ja nie miałam wprawy w robieniu takich rzeczy.


Maxine? - pomyślałam, a moje wargi złożyły się w bezgłośnym szepcie.

Znów sformułowałam w myślach pytanie:

Odłożyłam akta na miejsce i wyszłam z gabinetu. Teraz miałam pewność. Maxine to telepatka. A więc dlatego pracowała dla Zakonu. Oznaczało to jednak, że myślenie w biurze mogło okazać się ryzykowne, jeśli miało się coś do ukrycia.

Musiałam szybko wyjść na zewnątrz, niemal zbiegłam po schodach. Jakoś nie mogłam pogodzić się z myślą, że ktoś może grzebać w mojej głowie.

Wróciłam do apartamentu Grega. Usiadłam na podłodze, oparłam się o drzwi i wzięłam głęboki oddech. Przez całe swoje życie starałam się trzymać z daleka od wpływowych, posiadających władzę lu­dzi. Nie zwracać na siebie uwagi. Nie popisywać się. Stosowałam kilka prostych zasad: strzeż swojej krwi, bo może cię zdradzić; jeżeli będziesz krwawić, wy­trzyj plamy do czysta i spal szmatę, którą wycierałaś ślady, spal również bandaże; jeżeli ktoś zdobędzie próbkę twojej krwi, zabij go i zniszcz tę próbkę. Po pierwsze, jest to sprawa przetrwania. Po drugie - zemsty.

Spotkanie z Władcą Bestii oznaczało mieszanie się w sprawy Atlanty związane z nadprzyrodzonymi. Mój przyszły rozmówca należał do samej śmietan­ki politycznej. Biłam się z myślami. Jeżeli chodziło

W apartamencie Grega panowała cisza. Niemal wyczuwałam tu jego obecność, jakby w pomieszcze­niach unosiły się wciąż te same fluidy, wszystko to, co uczyniło Grega właśnie takim, jakim był.

Przypominał mi ojca. Tak samo niezależny, nieugię­ty i wykonujący swą robotę niezależnie od tego, co mówili o tym inni.

Nie mogłam tego tak zostawić. Musiałam zna­leźć zabójcę Grega i ukarać go. Nawet nie po to, by pomścić mojego opiekuna. Musiałam to zrobić dla siebie, inaczej nie mogłabym spojrzeć sobie w oczy.

Kiedy życie zapędza cię do narożnika i nie oferuje żadnego wyjścia, kiedy opuścili cię przyjaciele, żona, kochanka i pies, kiedy nie widzisz przed sobą celu, jesteś przestraszony, samotny i niemal odchodzisz od zmysłów, dałbyś wszystko, byle tylko pozbyć się kłopotów - wtedy, zdesperowany, wpadasz do Zauł­ka Jednorożca i szukasz ukojenia w jego magii i se­kretach. Zgadzasz się na wszystko, zapłacisz każdą cenę. Zaułek Jednorożca wciągnie cię, roztoczy nad tobą swoją magiczną moc, rozwiąże twoje problemy, a potem zażąda zapłaty. Wtedy dopiero dowiesz się, co oznacza „zgadzać się na wszystko".

Każde miasto ma taką dzielnicę - niebezpieczną, groźną i tak perfidną, że unikają jej nawet przestępcy polujący na innych przestępców. Zaułek Jednorożca był właśnie taką dzielnicą. Trzydzieści bloków ciągną­cych się w ośmiu rzędach przecinało Śródmieście jak ślad po sztylecie. Stały tu na wpół rozpadające się dra­pacze chmur - niemi świadkowie dawnej cywilizacji: ruiny GLG Grand, Promenada II i Pasaż Atlantycki, wszystko zrównane z ziemią przez magię. Na ulicach zalegały zwały gruzu, a ścieki kanalizacyjne wylewały się cuchnącymi strumieniami przez uszkodzone rury. Magia osiadła w tym miejscu, a jej fale cały czas były niezwykle silne, dzięki czemu mogły znaleźć tu bez­pieczne schronienie wszystkie ohydztwa kryjące się przed światłem słonecznym. W ciemnych, wypatro­szonych szczątkach zabudowań mieszkali obłąkani magowie, okrutni i zdeprawowani zmiennokształtni, na których Gromada wydała wyrok śmierci, sataniści i perwersyjni nekromanci. Wszyscy szukali tu schro­nienia, bo jeśli tylko udało im się dotrzeć do Zaułka Jednorożca i przeżyć, to nie było takiej siły ani prawa, które mogłyby ich stąd usunąć. Stawali się częścią tego miejsca, a ono pilnie ich strzegło.

Cholernie paskudne miejsce na spotkanie, pomy­ślałam.

Podjechałam w górę Czternastą ulicą i zaparko­wałam Karmeliona w zacisznej alei. Przeszłam obok dwóch ocalałych bloków. Przed sobą miałam popę­kaną i rozpadającą się kamienną ścianę - żałosną pamiątkę po staraniach jakiegoś głupca z Rady Miej­skiej, który chciał odgrodzić Zaułek od reszty miasta. Starałam się wspiąć po gruzach, ale przejście zagro­dził mi wielki betonowy blok, połyskujący srebrem w świetle księżyca. Wyglądał na śliski, jakby pokryty jakąś mazią, więc przeskoczyłam nad nim.

W tej dzielnicy nawet światło księżyca wydawało się pienić i warczeć jak wściekły pies, a magia ude­rzała bez ostrzeżenia.

Kiedy od Zaułka Jednorożca dzieliło mnie jakieś pięć minut, zniszczony napis na ścianie opuszczonego domu powiedział mi, że dotarłam do celu - rogu Jednorożca i Trzynastej. Naprzeciwko mnie stał zde­wastowany budynek zwrócony w stronę ulicy sze­regiem wybitych okien. Po prawej stronie szczątki stalowej konstrukcji i betonu świadczyły, że kiedyś stał tu biurowiec. Gruzu było tak dużo, że chodnik i ulica zupełnie zginęły pod jego masą. Jedynie po lewej ocalał mały fragment wolnej przestrzeni, ale i on tonął w mroku. Stałam, starając się nie wydawać najmniejszego odgłosu, czekałam i słuchałam.

Blask księżyca oświetlał szczyty ruin miasta, sprawiając, że nabierały srebrzystoołowianego po­łysku. Niżej zalegała gruba, atramentowa ciemność. Wypełzała z czarnych zagłębień i nor, i sunąc dalej, mieszała się ze światłem, spowijając wszystko ro­dzajem półcienia, który zdawał się zacierać granice pomiędzy tym, co realne, a iluzją. Niesamowity kra­jobraz okazywał się złudny, jak gdyby ruiny budyn­ków zniknęły, pozostawiając po sobie fałszywe cienie swych pierwotnych kształtów Z otchłani ciemności panującej w Zaułku nagle doszło mnie przeraźliwe wycie, które zabrzmiało jak krzyk udręczonej duszy. Poczułam mrowienie, ciało pokryła gęsia skórka, a włosy na karku zjeżyły się ze strachu.

Ktoś albo coś obserwowało mnie z ciemności. Niemal fizycznie czułam na sobie spojrzenie. Trwało to dość długo, jakby minuty zwolniły i przedłużały się w nieskończoność. Postanowiłam spojrzeć na ze­garek. Zatrzymał się.

Gdzieś tam w ciemnościach czaił się Władca Be­stii. Nie wiedziałam, jak wygląda. Nie wiedziałam, w postaci jakiego zwierzęcia występuje. Co praw­da kilku ludzi spoza Gromady twierdziło, że kiedyś spotkało Władcę Bestii, ale nikt z nich nie chciał opowiadać o tym doświadczeniu. Jedyną pewną rze­czą, jaką o nim wiedziałam, to że posiadał ogromną moc i władzę. Wedle ostatnich danych, jako jednowładca dowodził siłami trzystu trzydziestu siedmiu zmiennokształtnych w Atlancie. Nie został wybrany z powodu wybitnej inteligencji czy dlatego, że cieszył się największą popularnością; rządził, ponieważ ze wszystkich tych trzystu trzydziestu siedmiu zmien­nokształtnych był bez wątpienia najsilniejszy. Stał się odpowiedzialny za całą Gromadę z tej prostej przyczyny, że nie znalazł się jeszcze nikt, kto potra­fiłby go pokonać.

Wśród zmiennokształtnych najliczniejszą gru­pę stanowiły wilki, potem kolejno lisy, szakale, szczury, hieny oraz mniejsze kotowate: rysie, rysie amerykańskie i gepardy. Zmiennokształtni mogli przybierać też bardziej egzotyczne formy: bawołów i węży, ale bawoły tworzyły swoje własne Stado na Środkowym Zachodzie, a węże uchodziły za samot­ników. Wszystkie ze zwierzęco-ludzkich form były większe niż ich prawdziwe odpowiedniki. Na przy­kład zmiennokształtny przybierający kształt wilka ważył około stu dziesięciu kilogramów, podczas gdy zwykły szary wilk ważył o jakieś pięćdziesiąt kilo­gramów mniej. Z biologicznego punktu widzenia, transformacja osiemdziesięciopięciokilogramowego człowieka w studziesięciokilogramowe zwierzę nie miała sensu, ale jeżeli wziąć pod uwagę, że chodziło

Kolejny odgłos wycia przerwał ciszę, był jednak nadal zbyt odległy, by należało się go obawiać. Przy­szło mi na myśl, że Władca Zwierząt, lider, samiec alfa musiał narzucić innym swoje przywództwo po­przez przybranie formy, która w fizyczny sposób do­minowała nad innymi. Z pewnością musiał nieraz tłumić bunty poddanych, mało prawdopodobne za­tem, by zmieniał się w wilka. Wilk nie miałby szans w starciu z dużym kotowatym, takim jak tygrys czy lew. Ponadto wilki polowały w sforze, raniąc ofiarę


Przypomniałam sobie pogłoski o dziwnych zda­rzeniach w Atlancie, legendy o Kodiaku, ogromnym, pokrytym bliznami niedźwiedziu, który wędro­wał ulicami miasta w poszukiwaniu przestępców skazanych przez Gromadę. Gromada, jak każda inna społeczna organizacja, musiała wałczyć z osobnika­mi, które łamały jej prawo. Instytucją wykonującą jej wyroki był Kodiak. A może Jego Wysokość występuje właśnie w formie niedźwiedzia. Do licha, mogłam przynieść miód.

Lewa stopa, na której opierałam ciężar ciała, zdążyła mi zdrętwieć. Zaczęłam więc przestępować z nogi na nogę.

Nagle usłyszałam coś, co sprawiło, że uniesio­na noga zawisła przez moment w powietrzu. Ciche ostrzegawcze warczenie. Dochodziło z ciemności, z ziejących czarnymi wnętrznościami budynków wzdłuż ulicy i przetaczało się przez ruiny, budząc stare wspomnienie o czasach, gdy ludzie byli bez­włosymi stworzeniami skulonymi wokół słabego ognia pierwszego ogniska, które miało ustrzec ich przed dzikimi zwierzętami i monstrualnymi, głodny­mi zabójcami. Gdzieś wewnątrz odczułam paniczny strach. Postanowiłam jednak go opanować i dyskret­nie rozejrzałam się wokoło.

Kątem oka zauważyłam jakiś ruch w bezbrzeżnej głębi otaczającej mnie ciemności. Na lewo, na kawał­ku betonowego bloku stał niesamowicie piękny jagu­ar, wyglądający jak posąg odlany ze światła księżyca.

Homo Panthera Onca. Zabójca, który potrafi powa­lić ofiarę jednym skokiem.

Cześć Jim, powiedziałam w myślach. Jaguar po­patrzył na mnie bursztynowymi oczami, a jego kocie usta wykrzywiły się w zadziwiająco ludzkim uśmie­chu.

Śmiej się, pomyślałam, śmiej się, masz szczęście, że nie wiesz, jak wysoka jest stawka.

Jim odwrócił łeb i zaczął lizać łapę.

Zacisnęłam mocno dłoń na mieczu i ruszyłam wzdłuż ulicy, zagłębiając się w mrok. W końcu po­chłonęła mnie kompletna ciemność.

W pewnej chwili w nozdrza uderzył koci piżmo­wy zapach. Unosił się w powietrzu. A zatem Władca Bestii nie jest niedźwiedziem.

Gdzie on był, do cholery? Wpatrywałam się w ru­iny budynków, usiłując dojrzeć coś przez spowija­jącą je zasłonę ciemności. Światło księżyca przeni­kało przez szpary w ścianach, stwarzając złudzenie brzasku i rozświetlając ciemne zakamarki. Zdawałam sobie sprawę, że Władca Bestii wciąż mnie obserwo­wał. Bawił się tym.

Chwyciłam miecz. Zauważyłam, jak na tle jedno­licie szarej, zacienionej ściany przesuwa się ciemniej­szy kształt. Czarny cień sięgał do poziomu mojej talii i nie zareagował w żaden sposób na to, że sięgnęłam po broń.

Dyplomacja nigdy nie byłą moją mocną stroną, a zatem cierpliwość szybko mi się skończyła. Przy­kucnęłam i patrząc na cień, zaczęłam wołać:

- Tutaj, koteczku, chodź do mnie, kici, kici, kici.

W mroku rozbłysła para złotych oczu. Ciemny kształt i para oczu zaczęły podnosić się i podnosić, by w końcu spojrzeć na mnie z góry. Nienaturalnie wielka łapa przesunęła się w świetle księżyca, pod­nosząc kurz z brudnej ulicy. Z łapy wysunęły się na moment wielkie, brudne pazury, by zaraz schować się w miękkich fałdach futra. Przez chwilę widziałam masywną kończynę wyciągającą się w moją stronę, pokrytą szarym futrem z ledwie widocznymi ciem­niejszymi paskami. Obserwując cień, spostrzegłam, jak


ogromna sylwetka posuwa się w moim kierunku. Zachwiałam się, stąpając ostrożnie do tyłu i straciw­szy równowagę, usiadłam na tyłek. Na Boga, to nie mógł być zwykły lew!

To coś miało barki szerokie co najmniej na półtora metra. A może to jednak ogrom­ny lew, tylko dlaczego, do diabła, w paski?!

Potężny kot krążył wokół mnie, raz po raz znika­jąc w cieniu i ukazując się w przyćmionym świetle, a ciemna grzywa falowała z każdym jego ruchem. Wspięłam się na palcach i niemal zderzyłam z jego szarym pyskiem. Mierzyliśmy się wzrokiem, lew i ja, nasze oczy były teraz dokładnie naprzeciw siebie. Trwało to dobrą chwilę, a potem odwróciłam się i za­częłam otrzepywać dżinsy z kurzu w sposób daleko odbiegający od dobrych manier. Po prostu klepałam się po tyłku.

Tymczasem lew zniknął gdzieś w ciemnym kącie. W powietrzu pulsowała delikatna aura mocy, draż­niąca moje zmysły. Nie wiedziałam tego na pewno, ale przypuszczałam, że właśnie zmienił kształt.

- Kici, kici? - spytał niski, męski głos.

Wzdrygnęłam się ze zdziwienia. Według mojej wiedzy, żaden zmiennokształtny nie mógł przejść z formy zwierzęcej w ludzką, nie zapadając w sen. Bez drzemki możliwa była tylko zmiana na formę przejściową, człeko-zwierzę, ale osobnik w tym sta­dium raczej nie potrafił mówić lub miał z tym spore problemy.

- Rzeczywiście - odparłam. - Zaskoczyłeś mnie trochę i przyszłam nieprzygotowana. Następnym razem przyniosę trochę śmietanki i jakieś kocie za­bawki.

-Jeżeli będzie jakiś następny raz - powiedział.

Obróciłam się i spojrzałam za siebie. Stał tam, ubrany w luźną bluzę i podniszczone spodnie. Cóż za skromny zmiennokształtny, jak miło. Gdyby nie to, że na jego skórze błyszczały kropelki wilgoci, nikt nawet nie domyśliłby się, że właśnie zmienił formę.

Zbliżył się do mnie z kocią gracją i zatrzymał tyl­ko o pół metra od miejsca, w którym stałam. Znowu walczyłam ze sobą, by nie zrobić kroku w tył. Był kil­ka centymetrów wyższy ode mnie. Miał blond wło­sy, przycięte tak krótko, że nie sposób byłoby za nie chwycić. Sposób, w jaki się zachowywał i poruszał, wskazywał, jak wielka czai się w nim moc. Jego oczy, ukryte pod rudawymi brwiami, miały szarozieloną barwę i złote plamki. W ich wyrazie nie wyczytałam groźby, ale wiedziałam, czułam to podświadomie, że mógłby mnie zabić bez jednego mrugnięcia.

Powoli lustrował mnie wzrokiem, oceniał, spraw­dzał, na ile mnie stać. Mogłam się wstydliwie zaru­mienić albo zrobić dokładnie to samo, co on. Posta­nowiłam się nie rumienić.

Władca Bestii miał silną, kwadratową szczękę. Jego nos był wąski i nieco zniekształcony, co świad­czyło, że musiał być co najmniej kilka razy złamany i źle się zrastał. Biorąc pod uwagę regeneracyjne zdolności zmiennokształtnych, ktoś musiał chyba przyłożyć Jego Wysokości młotem kowalskim.

-Jaka kobieta pozdrawia Władcę Bestii słowami: Tutaj, koteczku, chodź do mnie, kici, kici, kici?

-Jedna z wielu kobiet - mruknęłam oczywistą odpowiedź.

Na pierwszy rzut oka wyglądał na dwadzieścia kilka lat, ale jego sylwetka mówiła co innego. Miał szerokie ramiona, a umięśnione plecy i klatka pier­siowa, świadczące o niebywałej sile, były rozwinięte jak u faceta po trzydziestce. Z oczu biła mu wielka pewność siebie granicząca niemal z arogancją. Nie miałam wątpliwości, że Władca Bestii oczekuje od wszystkich wokół posłuszeństwa, a uległość wobec siebie traktuje jako rzecz naturalną i po prostu mu należną.

Przełknęłam ślinę. Ten sposób, w jaki na mnie patrzył... Nie podobało mi się to. Spoglądał tak, jak­bym była myszką, którą za chwilę się pobawi.

-Jestem władcą wolnych zwierząt - powiedział.


Mam nadzieję, że nie spodziewał się po mnie dygnięcia, przebiegło mi przez myśl.

Pochylił się nade mną i patrzył jak na zagadkowe­go, dziwnie wyglądającego robaka, a potem spytał:

W odpowiedzi posłałam mu tylko tajemniczy uśmiech.

Zmarszczył brwi. Nie spodobała mu się moja od­powiedź.

Nie rozmawia się o wynikach śledztwa z jednym z podejrzanych, dodałam w myślach.

Władca Bestii zrobił krok w moją stronę. Blask księżyca oświetlił jego twarz. Patrzył mi prosto w oczy. Trudno było wytrzymać to spojrzenie. Mimo to nie poddawałam się, nasze spojrzenia zapowia­dały walkę. Zacisnęłam zęby. Pięć sekund rozmowy, a on śmiał gapić się na mnie jak samiec alfa. Jeżeli zacznie na mnie cmokać, będę musiała stąd uciekać. Względnie zapoznać go z moim mieczem.

Nic nie odpowiedział, więc wyjaśniłam:

Oczy Władcy Bestii zapłonęły złotym blaskiem, a jego wzrok stał się trudny do zniesienia.

Mocno, aż do bólu, zacisnęłam dłoń na rękojeści Zabójcy. Miałam wrażenie, że spojrzenie tych złotych oczu przewierca mnie, sięgając gdzieś w głąb duszy. Usłyszałam własny głos:

Przez jego prawą rękę przeszedł skurcz. Pod na­piętą skórą dostrzegłam naprężające się mięśnie, a ra­mię zaczęło porastać sierścią. Z pogrubiających się palców wysunęły się pazury. Na wpół zwierzęca łapa wystrzeliła w moim kierunku z nieludzką szybkością. Uskoczyłam w tył i tylko to uratowało mnie przed głębokim zadrapaniem, jakie z pewnością pozosta­wiłby mi na twarzy pazur Władcy Bestii. Kosmyki fu­tra musnęły mój policzek i zahaczyły o warkocz. Nie zdołał mnie zranić. Łapa z pazurami cofnęła się.

Z moich palców wydobyły się iskierki magii, spłynęły do rękojeści Zabójcy i rozświetliły ostrze, pokrywając gładki metal mlecznobiałą poświatą.

Uśmiechnął się pobłażliwie.

Był imponujący. Musiałam mu to przyznać. Mach­nęłam mieczem, próbując rozgrzać dłoń przed walką. Narysował w powietrzu świetlistą elipsę, rozrzucając na ziemi drobne, błyszczące iskierki. Niektóre z nich upadły w pobliżu stóp Władcy Bestii - cofnął się.

Podnosząc tumany kurzu z chodnika, zaczęliśmy krążyć jak dwoje zwierzęta, które przed starciem mierzą swoje siły i czekają na dogodną chwilę. Zda­łam sobie sprawę, że chcę z nim walczyć, choćby tylko po to, by przekonać się, czy potrafię go poko­nać.

Wargi mojego przeciwnika rozchyliły się, a spo­między nich wydobyło się ciche warczenie. Spró­bowałam ocenić dystans pomiędzy nami, chciałam upewnić się, że ostrze mojego miecza go dosięgnie.

Wtedy uzmysłowiłam sobie, że gdyby naprawdę doszło do walki i gdybym nawet przeżyła, to nigdy nie dowiedziałabym się, kto zabił Grega. Poza tym Gromada najprawdopodobniej rozerwałaby mnie na strzępy. Nie, to bezsprzecznie prowadziło donikąd. W sumie nie miałam do stracenia nic poza twarzą. Przestałam krążyć i opuściłam broń. Słowa, które zamierzałam wypowiedzieć, nie chciały mi przejść przez gardło, ale postanowiłam się zmusić:

Władca Bestii uśmiechnął się.

Patrząc na niego, z całych sił starałam się zigno­rować wyniosłość i pobłażliwość, które dostrzegłam w wyrazie jego twarzy.

Wyciągnęłam do niego rękę. Zawahał się, przy­glądając mi się uważnie, a potem jego sierść zaczę­ła zanikać, jakby wchłaniały ją z powrotem torebki włosowe, z których się wyłoniła. W końcu Władca Bestii ujął moją dłoń ludzką ręką i uścisnął ją w ge­ście powitania.

- Koniec walki. Obecnie też nie jestem sobą - powiedział z czymś w rodzaju ulgi, chociaż te sło­wa zabrzmiały w jego ustach jak kiepski żart. Będąc władcą wolnych zwierząt, prawdopodobnie nigdy nie mógł być sobą.

Złoto w tęczówkach jego oczu skurczyło się do normalnych rozmiarów i przybrało postać niewiel­kich plamek. Przypomniałam sobie, że większość bardziej zaawansowanych w sztuce zmiennokształtnych mogła dokonywać zmian w zakresie trzech form: człowieka, zwierzęcia i człeko-zwierzęcia. Zmiana tylko jednej części ciała w jakąś inną formę, podczas gdy reszta pozostawała w już osiągniętej, była po prostu nieprawdopodobna. Przynajmniej tak sądziłam do tego wieczora.

Władca Bestii usiadł na chodniku. Nie miałam innego wyjścia, musiałam zrobić to samo. Przebiegło mi przez myśl, że w tej sytuacji moje wcześniejsze otrzepywanie dżinsów z kurzu okazało się czynno­ścią równie bezsensowną, jak idiotyczną.

-Jeżeli ci udowodnię, że Gromada nie miała żadnego interesu w zabójstwie wróżbity, uwierzysz mi? - spytał.

Sięgnął pod bluzę i wyjął czarną, skórzaną, za­piętą na zamek teczkę. Wyciągnęłam rękę, ale cofnął dłoń i moje palce tylko musnęły skórę aktówki. Za­częłam się zastanawiać, czy potrafi być szybszy niż ja. W zasadzie fajnie byłoby to sprawdzić...

-Wszystko zostaje między nami - zastrzegł sta­nowczo, kładąc kres moim namysłom.


Wewnątrz znajdowały się zdjęcia zwłok. Nie­które z ciał były ludzkie, inne częściowo zwierzęce, ale wszystkie jednakowo zmasakrowane i zakrwa­wione. Jaskrawa, przerażająca czerwień krwi, której domyśliłam się mimo otaczającego mnie półmroku, dominowała na fotografiach i utrudniała rozróżnie­nie szczegółów. Mimo to spróbowałam coś na nich dojrzeć. Poszarpane i wypatroszone ciała leżały obok siebie w kałużach krwi. Zrobiło mi się niedobrze.

Spojrzałam jeszcze raz, usiłując dojrzeć rany, któ­re spowodowały tak obfite krwawienie.

Nagle doznałam olśnienia:

Nie jestem pewny - odparł z rezygnacją w gło­sie, ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz zaciętości. - Nie wiem, ale na pewno się dowiem.

To miało sens. Zakon nie darzył sympatią Gro­mady, była dla nich zbyt zorganizowana i zbyt nie­bezpieczna. Mimo to, jeśli miał wybierać pomiędzy Rodem i zmiennokształtnymi, brał zawsze stronę Gromady. Mogło być tak, że Greg śledził wampira, kiedy coś go zabiło. Musiał zginąć, by nie wyszło na jaw to, co zobaczył lub miał zobaczyć. Możliwe też, że to wampir wplątał się w jakąś walkę. Ale mogło być również tak, że wampir śledził Grega i widział, jak ktoś go zabija, ponieważ Greg zobaczył zbyt dużo. Albo...

Władca Bestii nie okazał poruszenia.

Nie widziałam sensu kłamać.

Wyjęłam swoje m-skany z kostnicy i rozpostar­łam je przed Władcą Bestii.

Zmarszczył brwi. Jemu nie przeszkadzał brak oświetlenia.

Miałam jeszcze włosy, ale postanowiłam o nich nie mówić. Przezorny zawsze ubezpieczony. A poza tym nie powiedział mi nic takiego, czego nie mog­łabym się dowiedzieć od Mistrza Zakonu. No, przy­najmniej teoretycznie. Mimo iż Władca Bestii z pew­nością zaoszczędził mi wiele pracy, wątpiłam, by struktura DNA włosów Corwina mogła zmienić się aż tak bardzo w ludzkiej postaci, by nie pasować do próbki znalezionej na miejscu zbrodni.


Władca Bestii uważnie przyglądał się fotogra­fiom, powoli je przekładając. Wyglądał niemal jak człowiek. Sposób, w jaki na nie patrzył, uzmysłowił mi, że nie jest taki jak Nataraja i całe jego towarzy­stwo. Nie potrafi, jak oni, patrzeć na śmierć obojęt­nie. Dla istot takich jak Nataraja utrata wampira czy wiernego czeladnika oznaczała niepowodzenie w in­teresach. Oczywiście, odczuwali stratę, lecz tylko w wymiarze finansowym i w kontekście prowadzenia biznesu - nie było tu mowy o żadnym emocjonalnym stosunku do czyjejś śmierci. Tymczasem na twarzy mężczyzny, który siedział obok mnie, malował się smutek. Widziałam, że stracił przyjaciół. To byli jego ludzie, ludzie, których dobrze znał i za których czuł się odpowiedzialny. Jako przywódca Gromady miał obowiązek ich chronić i... zawiódł.

Kiedy przyglądał się zamordowanym, na jego twarzy pojawił się wyraz determinacji i rozdrażnie­nia, który po chwili stał się grymasem czystej złości, zrodzonej z poczucia winy i ogromnego smutku. Na określenie tej złości można było użyć tylko jednego słowa - gniew.

Rozumiałam go bardzo dobrze. Czułam taki gniew za każdym razem, kiedy myślałam o Gregu. Wiedziałam, że od tej pory będę musiała być bardzo ostrożna, bo nie umiałam już zachować neutralności w stosunku do Władcy Bestii, a jeśli to jednak on zabił Grega, z pewnością niełatwo będzie mi prze­konać samą siebie o jego winie.

Myśleć, że znalazłam bratnią duszę we Władcy Bestii! Co za nonsens! Śmierć Grega sprawiła chyba, że kompletnie oszalałam. Może jeszcze razem zła­piemy mordercę? On go przytrzyma, a ja odetnę mu głowę...

Dostrzegłam, jak Władcy Bestii zadrgały policzki, jakby za chwilę z jego ust miało wydobyć się dzikie warczenie.

-Jesteś zadowolony?

Skinął głową.

Jego oczy znów zabłysły złotem.

Władca Bestii zebrał zdjęcia.

Pokręcił głową.


chwilę przed szczeliną w pękniętej ścianie.

-Jeszcze jedno, Wasza Wysokość. - To miało za­brzmieć troszkę złośliwie. - Muszę napisać raport o naszym spotkaniu i pisząc o tobie, będę musiała użyć jakiegoś imienia. Wolałabym nie wystukiwać za każdym razem „Przywódca Południowej Groma­dy Zmiennokształtnych". Jak więc mogę cię nazwać nieco krócej?

Przewróciłam oczami z udawanym oburzeniem. Nie przejął się tym zupełnie.

No cóż, wiedziałam, że to będzie trudna noc i na razie nic nie zapowiadało, że ma się skończyć. Wspięłam się po stercie gruzu i wyszłam z Zaułka. Nie dostrzegałam już nigdzie Jima.

Nagle wzdrygnęłam się. Coś dotknęło moje­go ramienia. Obróciłam się, to był Władca Bestii. Nie dotykał mnie w sposób fizyczny, patrzył tylko ze szczeliny w ścianie. Dzieliła nas odległość trzech metrów.

- Curran - powiedział tak zupełnie zwyczajnie, jakbyśmy byli przyjaciółmi. - Możesz nazywać mnie Curran.

Po tych słowach rozpłynął się w ciemności. Za­czekałam chwilę, by upewnić się, że naprawdę od­szedł, ale jakoś nikt nie wyskoczył już na mnie spo­między ruin.

W dali, ponad zgliszczami, widziałam błękitne światła miasta. Tam właśnie zmierzałam. Nadszedł czas, by pokazać mój m-skan ekspertowi. Co praw­da rzadko przyjmował nocnych gości, ale trudno, ta sprawa nie mogła czekać. Iglicę Zwycięzców można było znaleźć bez trudu. To jedyny wieżowiec, który jeszcze stał. Kiedyś nazy­wano go Szczytem Lenoxa, ale budynek odnawiano tyle razy i tak często zmieniał się jego właściciel, że o starej nazwie zupełnie już zapomniano. Okolony posadzonymi tu ze względu na walory estetyczne i przycinanymi specjalnie iglakami, siedemnastopiętrowy budynek z czerwonej cegły i betonu górował nad pobliskimi sklepami i barami Buckheadu niczym mistyczna wieża. Jego ściany i balkony otaczała lekka mgiełka, zakrywająca prawdziwe, nadane mu przez budowniczych kształty, jak zasilana stale magią ochronna pajęczyna, która sprawiała, że wieżowiec przypominał ogromną skałę. Niestety, w pajęczynie były pewne braki, skutek uboczny działania zaklę­cia - rozchodziły się one nierówno po całej konstruk­cji, powodując, że niektóre części budynku wyglądały jak strome granitowe klify.

Wrażenie, jakie robił wieżowiec, musiało też od­powiednio kosztować, choć nic nie dawało gwarancji, że kolejne uderzenia magii nie zniszczą go jeszcze bardziej. Trzeba jednak przyznać, że umiejscowienie drapacza chmur sprzyjało oporowi wobec magii. Było to dość niezrozumiałe i przeczyło prawom fizyki, ale z całą pewnością niezwykle opłacalne. Właściciele tej inwestycji mogli z zadowoleniem zacierać ręce. Ich nakłady zwróciły się już parokrotnie, a wiele osób wynajmujących tu mieszkania z radością przepro­wadziłoby się gdzie indziej, gdyby nie to, że zapłacili czynsz za rok z góry.

Zaparkowałam Karmeliona w towarzystwie cadillaków i dystyngowanych lincolnów oraz dziwacznego mechanizmu, który miał transportować kierowców, kiedy następował przypływ magii. Nie wiedziałam, co mam zrobić z m-skanem, który niosłam, więc złoży­łam go i wsunęłam pomiędzy strony mojego almana­chu. Zadął nocny wiatr, przynosząc ze sobą z daleka zapach palonego drewna i pieczonego mięsa. Prze­szłam przez parking i skierowałam się na betonowe schody otoczone z obu stron zielonymi krzewami. Dotarłam do szklanych drzwi obrotowych. Działanie magii uczyniło szkło trochę mniej przezroczystym. Wejście znajdowało się za ciężką metalową kratą, do której co prawda dotarłam bez problemu, ale która broniła dostępu do holu i małej budki strażnika. Ten, widząc mnie, wymierzył w moim kierunku elektrycz­ną kuszę.

Sięgnęłam na lewo i przycisnęłam guzik interkomu. Zasyczał.

-Chcę wejść na piętnaste piętro, do apartamentu sto pięćdziesiąt osiem - powiedziałam.

Głos strażnika, nieco zniekształcony przez interkom, polecił:

-Proszę podać hasło.

-„Płyń śmiało pomiędzy Scyllą a Charybdą, bo­gowie czuwają nad tobą". - Bez podania tego ha­sła strażnik trzymałby mnie na zewnątrz do czasu, aż skontaktuje się z apartamentem sto pięćdziesiąt osiem, a i tak nie mogłabym wejść bez rewizji osobi­stej i oddania na przechowanie Zabójcy. A rozstanie z moją bronią w ogóle nie wchodziło w grę. Nie było takiej opcji.


Metalowa krata przesunęła się w bok.

-Proszę wejść - powiedział strażnik. Przez obro­towe drzwi weszłam do holu oświetlonego magiczny­mi latarniami. Dźwięk stąpania po wypolerowanych kaflach z czerwonego granitu rozchodził się echem po całym pomieszczeniu. Dotarłam do windy. Dziś magia działała, ale byłam tu również wtedy, gdy dało się odczuć jej wyraźne odpływy, więc wiedziałam, że winda funkcjonuje bez względu na okoliczności.

Podłogę na piętnastym piętrze pokrywał ele­gancki, zielony dywan. Grubszy niż materace, na jakich sypiałam. Zagłębiając stopy w jego puszystości, dotarłam do drzwi oznaczonych numerem 158. Nacisnęłam dzwonek i jednocześnie zapukałam, na wypadek, gdyby magia go przytłumiła. Odczekałam chwilę. Z całą pewnością nikogo nie było w domu.

Na drzwiach umieszczono zabezpieczający, me­talowy czytnik kart o wymiarach około piętnastu na dziesięć centymetrów. Jak wszystkie rzeczy w Igli­cy Zwycięzców, zamek tylko wyglądał na zwykły, a w rzeczywistości był magiczny. Zabójca, jak za­wsze, gdy wyciągałam go z pochwy, cicho zamruczał. Wsunęłam ostrze w wąskie nacięcie czytnika. Kon­centrując się na mieczu, położyłam dłoń na klindze. Z palców spłynął strumień magii i wniknął w stal, a myśli uformowały się w rozkaz „Otwórz".

Zamek kliknął i ciężkie drzwi ustąpiły pod napo­rem dłoni. Wyciągnęłam Zabójcę ze szpary, weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Sięgnęłam do okrągłej gałki włączającej magiczne latarnie i prze­kręciłam ją. Zapłonęły szerokimi językami błękitnych płomieni, oświetlając cały apartament. Jego widok przypomniał mi, że nie zarobiłabym na życie jako dekoratorka wnętrz. W moim domu panował zawsze usprawiedliwiony wygodą chaos. Meble nie pasowały do siebie, były za to bardzo funkcjonalne. Estetycz­ne walory każdego ze sprzętów stawały się sprawą drugorzędną w stosunku do wartości użytkowych, w tym, przede wszystkim, wygody. Zresztą, dla mnie luksus oznaczał posiadanie tuż przy kanapie małego stolika, na którym mogłam postawić lampkę nocną czy kubek kawy. To wnętrze wyglądało zupełnie inaczej. Już w momencie, kiedy przekroczyłam próg aparta­mentu, nie miałam wątpliwości, że jego właściciel przykładał dużą wagę do estetyki, a każda znajdują­ca się w mieszkaniu rzecz była wybierana z rozmy­słem i smakiem. Patrzyłam na efekt wieloletnich, bardzo przemyślanych zakupów zrobionych przez osobę, która nie znała słowa „wyprzedaż". Umeb­lowanie, dywan, wystrój - wszystko wzajemnie się uzupełniało, tworząc doskonale harmonijną całość. Podziwiając ten apartament, miało się podobne wra­żenie, jakie odczuwa się, oglądając w zoo świetnie zrekonstruowaną afrykańską sawannę. Wszystko tu do siebie pasowało, mimo że stanowiło połączenie różnych materiałów: szkła, stali i białego pluszu, jak­by jedno przechodziło w drugie za pomocą obłych płaszczyzn i łuków.

W salonie znajdowało się troje drzwi. Jedne pro­wadziły do sypialni, drugie do łazienki z dwoma umy­walkami i kabiną prysznicową, trzecie do laborato­rium. Magiczna pajęczyna, która chroniła budynek na zewnątrz, nie wpływała na widok z wnętrza mieszka­nia, więc przez ogromne okna dokładnie widać było uśpione miasto i niekończącą się przestrzeń czarnego nieba. Słabe światło pojedynczej magicznej latarni skierowane wprost na okienną szybę sprawiało, że stawała się ona niewidoczna. Ciemność przenikają­ca przez szkło do wnętrza dawała złudzenie ciągło­ści, jakby apartament stanowił część nocnego nieba, zbudowaną ze szkła i kamienia, ale połączoną ze światem na zewnątrz. Gdybym stanęła bardzo blisko okna, mogłabym sobie nawet wyobrazić, że po prostu wkraczam w tę ciemność i unoszę się, lecę nad mia­stem... Nagle tysiące maleńkich światełek rozbłysło jak drobne iskierki na zgięciu czarnego aksamitu i uliczne latarnie zalały aleję pode mną sztucznym światłem. Błękitne światła wewnątrz apartamentu zamigotały i zgasły, a pokój zatonął w blasku elek­trycznych lamp, niszcząc iluzję i oddzielając mnie od nieskończonej czerni za oknem. Szyba w oknie stała się przejrzysta, ale widoczna, co sprawiło, że poczu­łam się jak zamknięta wewnątrz przezroczystej klat­ki. Drażniło mnie to jaskrawe światło, więc zgasiłam wszystkie lampy z wyjątkiem jednej, przeznaczonej do czytania, wykonanej ze stali i mlecznego szkła.


Umyłam twarz i ręce aż do łokci i wytarłam je w biały, puszysty ręcznik, który wisiał na haczyku obok umywalki. Przeszłam do pokoju i usiadłam na supernowoczesnym tapczanie. Otworzyłam mój al­manach, spomiędzy jego stron wyciągnęłam m-skan i złożony na pół, wycięty z gazety artykuł, który dał mi Bono. Rzucając jeszcze raz okiem na m-skan, od­łożyłam go na szklany stolik i zabrałam się za czyta­nie artykułu. Pomyślałam, że właściciel apartamentu powinien niedługo się pojawić. Rzadko przebywał poza domem dłużej niż do drugiej w nocy, twierdząc, że godzina trzecia jest pechowa.

Dwie godziny później usłyszałam, jak aleją pod ok­nami podjeżdża pod budynek taksówka. Odłożyłam książkę i podniosłam do oczu lornetkę.

Drzwi taksówki otworzyły się i z samochodu wy­siadła szczupła, wysoka blondynka. Jej wąskie biodra i smukłą talię opinała czarna krótka sukienka, która uwydatniała pokaźny biust. Wyglądał na nieco za duży w stosunku do reszty ciała. Włosy miała pro­ste, opadające na ramiona i tak jasne, że sprawiały wrażenie białych.

Jej twarz była jakby doskonale wymodelowana - wydatne kości policzkowe, orli nos, duże oczy i peł­ne usta. Kiedy zmierzała do budynku, na tej uroczej twarzy malował się wyraz, który każda mniej atrak­cyjna osoba musiałaby uznać za na wpół pogardli­wy, na wpół szyderczy uśmieszek. Elegancka, pełna wdzięku i arogancji w tym swoim pięknie, była jak młody arabski koń, wyniosła, okrutna i nieprawdo­podobnie wyzywająca. Chyba nie istniał na świecie facet, który potrafiłby się jej oprzeć. ■ Jakiś przypadkowy przechodzień zatrzymał się na jej widok, żeby choć przez chwilę móc popatrzeć na ideał. Możliwe, że nawet zagwizdał z podziwu, ale tego nie mogłam być pewna. Blondynka nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi, jakby był powietrzem. Dla niej tacy ludzie po prostu nie istnieli. Odłożyłam lornetkę i wróciłam do swojego artykułu.

Pięć minut później zamek w drzwiach kliknął i blondynka weszła do środka. Zobaczyła mnie i sta­nęła nieruchomo. Z jej ust zniknął uśmieszek.

- Dobrze, że jesteś - rzuciła. - Mam coś dla cie­bie.

Znowu to samo, pomyślałam.

Tymczasem kobieta weszła do kuchni, wyjęła z szafki kilka puszek z odżywkami proteinowymi i położyła je na blacie. Po chwili do puszek dołączyły: torebka suszonych moreli, torebka cukru, tabliczka czekolady i ogromny blender. Blondynka wyciągnęła też z lodówki wytłoczkę z jajkami i trzy z nich wbi­ła prosto do blendera. Za nimi wrzuciła tam garść moreli, kilka filiżanek cukru, czekoladę i w końcu zawartość sześciu puszek.

Przestała na chwilę pić.

Kiedy skończyła, odstawiła blender i bezceremo­nialnie zdjęła przez głowę sukienkę. Spuściłam oczy na mój artykuł.

Zapanowała chwila milczenia, a potem usłysza­łam pytanie:

-Jak wyglądam?


Podniosłam wzrok znad artykułu. Blondynka sta­ła przede mną nago.

Skrzywiła się.

Blondynka nie odpowiedziała, uśmiechnęła się

tylko tajemniczo, ukazując rząd białych zębów. Zda­wałam sobie sprawę, co to oznacza. Nawet taki fi­nansowy ignorant jak ja wiedział, że cena tego ro­dzaju informacji może być astronomiczna.

Nagle mięśnie kobiety poruszyły się, rozciągając się i kurcząc, jakby pod jej skórą wiła się plątanina robaków. Poczułam, że żołądek znowu podchodzi mi do gardła. Zacisnęłam mocno zęby, starając się po­zostawić obiad tam, gdzie było jego miejsce. Ciało blondynki zaczęło tracić kobiece kształty, miednica zmieniła położenie, barki stały się potężniejsze, uda grubsze, natomiast biust zanikł niemal zupełnie, for­mując się w masywną męską klatkę piersiową. Wiąz­ki mięśni ścieśniły się i napęczniały, tworząc silne nogi i potężne bicepsy. Kości kobiecej twarzy zaczęły poruszać się pod skórą. Nos stał się grubszy, a zarys szczęk mocniejszy i bardziej kwadratowy. Kolor oczu przybrał ostry i intensywny niebieski odcień. Włosy znikły i pojawiły się ponownie. Tym razem ciemno­brązowe. Spojrzałam na stojącego przede mną męż­czyznę. Był umięśniony jak zawodowy kulturysta, potężny i nieźle obdarzony przez naturę. Z płaskiej twarzy patrzyły na mnie oczy urodzonego wojow­nika. Ta twarz nie miała ostrych krawędzi, nie mia­ła wystających kości, słowem żadnych części, które łatwo można by uszkodzić podczas walki. Przyszło mi na myśl, że wystarczyłoby trochę go opancerzyć i mógłby zarabiać na życie jako najemnik jakiejś bar­barzyńskiej hordy.

Przypatrując mu się uważnie, stwierdziłam:

Pochylił się nade mną. Jego niebieskie oczy pło­nęły obietnicą, że może mnie zaspokoić. Bardzo sta­rałam się nie myśleć o łóżku.

„Barbarzyński król", stojący przede mną, potarł w zamyśleniu nos.


Skinął głową, opróżniając szklankę i napełniając ją po raz drugi.

Spojrzał na mnie spod uniesionych brwi w spo­sób, który tak bardzo przypominał mój gest, że mog­łabym przysiąc, iż skopiował go ode mnie. To było bardzo prawdopodobne. Saiman słynął z tego, że często naśladował ruchy i mimikę klientów. Robił to z pełną premedytacją, wiedząc, że w ten sposób wyprowadzi ich z równowagi.

Przypuszczam, że moje ciało magazynuje magię jak bateria. A może nawet produkuje swoją własną.

Opróżnił drugą szklankę i podszedł do tapczanu, na którym siedziałam.

Przez chwilę sądziłam, że zrobi jakąś zgryźliwą uwagę na temat mojego wyglądu, a wtedy nie potra­fiłabym się powstrzymać przed zasugerowaniem mu, by włożył coś na swój „wygląd". Na szczęście sam poszedł do sypialni.

Zdawałam sobie sprawę, dlaczego zachowuje się tak dziwnie. Saimanem kierowało pragnienie stwo­rzenia nadczłowieka, superfaceta, któremu nie mog­łaby się oprzeć żadna kobieta. Wiedziałam również, że seksualny aspekt tych dążeń jest dla niego mniej ważny niż sam cel. Z naukowego punktu widzenia chciał stworzyć coś w rodzaju człowieka doskona­łego. Nie wiedziałam, po co to robi, dlaczego tak uparcie poszukuje jakichś ostatecznych ludzkich kształtów, bo prawdę powiedziawszy, nie domyśla­łam się, co miałby zrobić z tym swoim nadczłowiekiem. Niemniej podchodził do tego wyzwania z taką samą pasją i metodyczną logiką jak do każdej rzeczy, którą robił, tyle że w tej kwestii szukał wiadomo­ści u „źródeł". „Źródła" nie miały jednak zielonego pojęcia, o co mu chodzi, bo tak naprawdę każdy ma inne wyobrażenie idealnego faceta.

Dawno temu pokłóciłam się nawet z Saimanem, twierdząc, że nie ma czegoś takiego, jak nadczłowiek i że nawet, gdyby zdołał osiągnąć kształt idealnego samca, to i tak nie zaspokoiłby swoich oczekiwań. Zbyt wiele zależy od wzajemnych relacji, które na­wiązują się pomiędzy dwojgiem ludzi i w konse­kwencji właśnie „to coś" prowadzi do prawdziwego zbliżenia. Pamiętam, że nie chciał się wtedy ze mną zgodzić, przekonywał mnie długo, że nie mam racji. To doświadczenie nauczyło mnie, że sprzeczanie się z Saimanem jest bezsensowne i nie prowadzi do ni­czego.

Poznaliśmy się rok temu podczas jednego z mo­ich zleceń. Zostałam wówczas jego ochroniarzem. Był unieruchomiony w szpitalnym łóżku, miał jakieś komplikacje po operacji żołądka. Nie potrafił kon­trolować swojego ciała - gdy walczyło z infekcją, nie panował nad zmianami. Zdołałam zabić wtedy tylko dwóch z nasłanych morderców, z trzecim policzył się sam, wbijając mu ołówek w oko. Myślałam, że spar­taczyłam robotę, ale okazało się, że od tamtego zda­rzenia mogę liczyć na jego dozgonną wdzięczność. W sumie tylko na tym skorzystałam. Usługi Saimana nie należały do tanich.

Wrócił z sypialni w luźnym ciemnoniebieskim dresie, który przypominałby zwykły strój treningo­wy, gdyby nie metki znanego projektanta. Podszedł do mnie i spojrzał na leżący na moich kolanach al­manach, a raczej na artykuł, który kilka dni temu dał mi Bono.

- Wycięty z „Volshebstva e Kołduni" - zauwa­żył. - Cóż za pretensjonalny tytuł. Gdyby napisali „Zaklęcia i Uroki" po rosyjsku, może cieszyliby się większą wiarygodnością. Nie wiedziałem, że czytu­jesz takie szmatławce.

To był bardzo stary i bardzo ważny argument. To nie ludzie używali magii, to magia wykorzystywała ludzi. Jeżeli wystarczająco pragnęli, by coś się urze­czywistniło, magia robiła im uprzejmość i spełniała życzenie.

Saiman przeczytał artykuł.

-Jest niekompetentny i pełen bzdur, jak zawsze - podsumował. - Zaliczają strzygonia do gatunku nieumarłych jedzących zwłoki. Spójrz, sami sobie zaprzeczają: piszą, że strzygoń należy do nieumar­łych, a jednocześnie, że ma ogromny popęd płciowy, tymczasem nieumarli nie odczuwają pożądania, nie szukają partnerki, a zatem strzygoń nie może należeć do tego gatunku. Jest tu też wzmianka, że może pró­bować się łączyć z każdym gatunkiem ssaków, a na­wet zapłodnić swoją partnerkę, zapomnieli tylko do­dać, że potomstwo z takiego związku przeżywa tylko po to, by służyć strzygoniowi. - Ze wstrętem rzucił artykuł na stół. - Jeżeli naprawdę będziesz chciała dowiedzieć się czegoś więcej o tym stworzeniu, daj mi znać.

Znowu uniósł brew w taki sposób, jak ja. Pomy­ślałam, że chyba mogłabym go znienawidzić.

Saiman skrzywił się.

Delikatnie ujął swymi długimi palcami wykres m-skanu.

- Aha.

Ruszyłam za nim do laboratorium. W środku znajdowała się taka ilość urządzeń, że przyprawi­łaby o zawrót głowy nauczyciela odpowiedzialnego za pracownię chemiczną przeciętnej szkoły średniej. Czarne blaty stołów pokrywała niezliczona ilość sprzętów laboratoryjnych. Saiman włożył zielony, wodoodporny fartuch i parę śliskich, nieprzezroczy­stych rękawiczek, sięgnął pod stół i wyjął stamtąd ceramiczny podajnik.

Pociągnął dźwignię - szklany sześcian uniósł się na metalowym łańcuchu. Saiman wsunął ceramicz­ny podajnik na platformę i opuścił sześcian. Szkło otoczyło podajnik i zamknęło wewnątrz kostki. Pa­trzyłam, jak palce mężczyzny biegają po klawiaturze komputera, a w szklanej kabinie raz po raz rozbłys­kują zabarwione na zielono eksplozje. Przygasały, rozbłyskiwały ponownie, znów przygasały, a na dru­gim stole zaterkotała drukarka, wypluwając kawałek papieru.


-

Oderwał go i pokazał mi. Papier był czysty, co świadczyło, że w sześcianie nie ma śladów magii.

Saiman umieścił na podajniku m-skan i powtó­rzył operację z zamykaniem go w szklanej kostce. Tym razem drukarka wyrzuciła dokładną kopię mo­jego m-skanu.

Widziałam, jak chwilę zastanawia się, trzymając wydruk w dłoni i opierając się o stół.

Serce mi zamarło.

Mój mózg usiłował nadążać za wywodem Saimana, lecz zaczynał się chyba gotować.

Saiman skinął głową.

To ostatnie słowo wymówiłam po krótkiej prze­rwie, bo uzmysłowiłam sobie, że pomarańczowy pochodzi od koloru czerwonego, a kolorem czerwo­nym skaner oznacza nekromancką magię. Saiman potwierdził moje wnioskowanie.

-Tak, to jest jakieś zwierzę, które ma związek z magią nekromancką. Nie wiem, jakiego rodzaju. To na pewno nie jest zwierzęcy zombie, bo wtedy rejestry pokazałyby go jako ciemną czerwień. No cóż, reszta należy do ciebie. Baw się dobrze.

W odpowiedzi tylko jęknęłam.

-Nie.

Spojrzał na zegarek.

-Jesteś mi winna za trzydzieści siedem minut.

Wypisałam czek na dziewięćset sześćdziesiąt dwa dolary, co sprawiło, że na moim koncie pozostało tyl­ko czterysta dolarów i dziewięć centów. Co prawda, miałam jeszcze pięćset dolarów oszczędności na tak zwaną czarną godzinę, ale jeśli w najbliższym czasie nie zdobędę żadnych pieniędzy, wpadnę w poważne tarapaty.

Wręczyłam Saimanowi czek. Nawet na niego nie spojrzał, wiedział, że go nie oszukam.

Przed oczami stanęła mi ogromna postać bar­barzyńcy, z jego przenikliwymi niebieskimi oczami i anormalnym umięśnieniem. Pewnie dlatego wygi­nęły smoki, przemknęło mi przez myśl.

Kiedy wychodziłam z apartamentu, zdecydowa­łam, że jednak nie lubię uśmieszku, który pojawił się na ustach Saimana. No jasne, charytatywny pracownik kostnicy o imieniu czy pseudonimie pasującym do Ulicy Sezamkowej. Jak, do cholery, zdobył numer do mnie? Postarałam się jednak być uprzejma.

Uparty gnojek, pomyślałam, ale oczywiście nie powiedziałam nic w tym stylu.

A to sprytny doktorek, pomyślałam, ale głośno rzuciłam tylko:

-Jestem bardzo zajęta - odparłam sucho.

Zastanowiłam się przez chwilę nad propozycją Grzebyka i zrozumiałam, że w sumie chcę się z nim spotkać. To było zupełnie niedorzeczne i śmieszne. Siedziałam na bombie, zarówno przedstawiciele Gro­mady, jak i Rodu stali i czekali, by zapalić lont, a ja beztrosko zmierzałam umówić się na randkę. Kupa śmiechu. Boże, ile to czasu minęło od mojej ostatniej prawdziwej randki? Dwa lata? Anna chyba miała ra­cję. Powinnam pójść do terapeuty.

Wiedział.

-I, doktorze Grzebyk...?

Spodziewałam się, że się sprzeciwi, że będzie na­legał, przekonywał, tymczasem usłyszałam tylko uro­cze i staroświeckie: „Jak sobie życzysz, pani!" oraz odgłos odkładanej słuchawki.

Wchodząc pod prysznic, zadawałam sobie pyta­nie, dlaczego zgodziłam się z nim spotkać. Musiał być jakiś powód. Coś poza tym, że czułam się samot­na i zmęczona, i pragnęłam kontaktu z innym czło­wiekiem... Z człowiekiem... Mężczyzną, ale z takim mężczyzną, który nie wygląda jak mutant i nie prze­suwa mięśni pod skórą z taką samą łatwością, jak zmienia się ubranie. A może powinnam wykorzystać okazję, żeby wydobyć z niego informacje, co dzieje się w kostnicy z nieżywym wampirem? Tak, to jest to. O matko, ale się żałośnie usprawiedliwiam.

Stałam wciąż pod prysznicem, kiedy ponownie odezwał się dźwięk telefonu. Zakręciłam wodę i po­biegłam go odebrać, zostawiając po drodze wilgotne, mydlane ślady na linoleum.

Odłożyłam słuchawkę i wróciłam pod prysznic.

Gorąca woda uderzyła we mnie silnym strumieniem, przyjemnie pieszcząc mięśnie i kojąc ich napięcie.

Znów zadzwonił telefon.

Zawarczałam ze złości i nie troszcząc się o za­kręcenie wody, wyszłam z łazienki i ciężko stąpając, podążyłam do salonu.

-Wybacz mi, że przerwałam twoją cudowną drzemkę - odpowiedziałam równie miłym tonem.

- Dobrze wiesz, że to są ściśle tajne informacje. Myślisz, że kim, do cholery, jesteś?

-Jestem jedyną osobą, którą to gówno obchodzi. Spójrz za okno. Widzisz te tłumy ludzi, które tylko czekają, by pomóc waszym futrzastym dupom?

Trzasnęłam słuchawką i wróciłam pod prysznic. Gdybym była mądrzejsza i bardziej spostrzegawcza, a może mniej zdenerwowana, pewnie zaniepokoiłaby mnie nieobecność pary, ale ponieważ nie posiadałam pewnie żadnej z tych zalet, a ponadto kipiałam ze złości, weszłam prosto pod lodowato zimną kaskadę wody. Po prostu kiedy rozmawiałam, z nieznanych mi przyczyn przestała lecieć ciepła woda i ani stuka­nie w rurkę, ani rozpaczliwe ruchy kurkiem niczego nie zmieniły. Dałam zatem za wygraną, zakręciłam wodę i zaczęłam się wycierać. To nie wróżyło dobrze. Już przypuszczałam, jaki dzień mnie czeka.

Usiadłam w jednym z głębokich krzeseł stojących w biurze Mistrza Zakonu. Tym razem Ted nie roz­mawiał przez telefon. Zamiast tego przyglądał mi się zza biurka niczym średniowieczny król, który zza wałów ochronnych swej fortecy obserwuje oblegają­cych zamek Saracenów.

Minuty zdawały ciągnąć się w nieskończoność.

W końcu Mistrz odezwał się pierwszy.

O cholera!

„W" czyli „wybraniec". W sumie nic takiego, na­prawdę.

Wiedziałam. Greg mówił mi to tyle razy, że chyba powinnam mieć już dziury w bębenkach, ale infor­mowanie o tym Mistrza Zakonu nie wydawało mi się dobrym pomysłem. Brzmiałoby raczej jak prowoka­cja, więc trzymałam język za zębami i starałam się udawać nieświadomą.

Próbowałam zachować poważną minę.

Mistrz przesunął pióro o pięć centymetrów w lewo, rozejrzał się uważnie dookoła i znów spoj­rzał na mnie.

W chwili, kiedy wypowiadałam te słowa, w gło­wie odezwał się pełen pretensji głos Grega: „I stałaś się najemnikiem, mieczem do wynajęcia. Zabijasz, nie znając celu ani przyczyny".

Mistrz odezwał się znowu:

-Tak.

-Jak się z tym czujesz?

Zlekceważył mój dowcip.

Mistrz pokiwał głową.

Rozluźniłam się. Nareszcie zszedł ze mnie.

Twierdzi, że nie chcesz z nim rozmawiać na temat sprawy Grega, a podobno ma dużo do powie­dzenia.

Mistrz pokiwał głową, pokazując, że zgadza się z moimi wnioskami.

Skinęłam na znak, że wiem, o co chodzi.


Usiadłam wygodniej i zaczęłam opowiadać. Po­wiedziałam mu o nieżywym wampirze i jego ukry­tym znaku, o spotkaniu z Władcą Bestii, który kazał nazywać się Curran, o żółtych liniach na m-skanie i o widzeniu Anny.

Siedział, słuchając uważnie, przytakując od czasu do czasu. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Kiedy skończyłam, rzucił tylko jedno słowo:

Zrozumiałam, że spotkanie dobiegło końca i wy­szłam z biura. Tym razem Saraceni nie zostali po­traktowani wrzącym olejem, uciekli bez szwanku na ciele.

Poszłam do biura Grega. Od ostatniej nocy coś nie dawało mi spokoju i dopiero dzisiaj rano, kiedy mój umysł został pobudzony przez lodowaty prysznic, zdałam sobie sprawę, co mnie tak dręczy - nazwiska kobiet, które znalazłam w bazie danych Grega. Za­pomniałam o tych czterech nazwiskach, pozwoliłam im jakoś umknąć z pamięci i dopiero teraz uświado­miłam sobie, że było to z mojej strony bardzo nieod­powiedzialne i głupie. Należało to naprawić.

Odnalezienie akt i wyciągnięcie z nich listy z na­zwiskami zabrało mi pięć sekund. Sandra Molot, An­gelina Gomez, Jennifer Ying, Alisa Konova. Sprawdzi­łam pozostałe akta w nadziei, że któraś z tych kobiet ma swoją własną teczkę. Niestety, żadna nie miała. Każda pochodziła z innej grupy etnicznej, nic ich ze sobą nie łączyło. Zaczęłam gorączkowo przetrząsać zawartość szafek i szuflad w poszukiwaniu książki telefonicznej. W końcu znalazłam ją w najniższej szufladzie i natychmiast zabrałam się za kartkowa­nie. Nazwiska Gomez i Ying powtarzały się wiele razy, Molot również nie należało do rzadkich, skupi­łam się więc na nazwisku Konova. Znalazłam dwóch mężczyzn o nazwisku Konov, jeden z nich miał na imię Anatolij, drugi Denis. Rosjanie oznaczają rodzaj żeński przez dodanie samogłoski do męskiej formy nazwiska, a zatem żeńska forma od „Konov" powinna brzmieć „Konova". Kiedy sobie to przypomniałam, uznałam, że warto sprawdzić oba numery.

Wybrałam pierwszy z nich. Jakiś żeński głos obo­jętnym tonem poinformował mnie: „Nie ma takie­go numeru". A zatem numer został zlikwidowany. Zadzwoniłam pod drugi. Ktoś podniósł słuchawkę, a po chwili usłyszałam w niej głos starszej kobiety mówiącej z lekkim akcentem:

-Tak?

Po drugiej stronie nikt długo się nie odzywał.

Spróbowałam jeszcze raz:

Usłyszałam coś w rodzaju westchnienia, a potem padły słowa:

Odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłam o cokol­wiek zapytać.

Ponieważ nazwisko Molot było drugie w moim rankingu popularności, skupiłam się na nim i zna­lazłam sześciu Molotów. Postawiłam na czwartego. Młody mężczyzna powiedział mi, że Sandra jest jego siostrą i niechętnie poinformował, że ona również zaginęła i nie ma jej już od czternastu miesięcy. Nie chciał powiedzieć nic więcej, dodał tylko: „Policja na­dal jej szuka". Podziękowałam mu i rozłączyłam się.

Zadzwoniłam potem do dziewiętnastu osób, które nosiły nazwisko Ying i dwudziestu siedmiu o nazwisku Gomez. Nie znalazłam ani jednej Jenni­fer Ying, za to wśród Gomezów trafiłam na aż dwie Angeliny. Jedna miała dwa lata, druga dwadzieścia i, o dziwo, także zaginęła.

Dysponując tymi wszystkimi danymi, doszłam do wniosku, iż istnieje duże prawdopodobieństwo, że Jennifer Ying spotkał taki sam los, co pozostałe trzy kobiety. Z początku miałam zamiar odwiedzić dziel­nicę, w której mieszkały, ale rozsądek podpowiadał, że ich rodziny nie tylko mogłyby wyrzucić mnie bez słowa, lecz też ściągnąć na mą skromną osobę uwagę innych, utrudniając śledztwo, które i tak należało do tak zwanych przypadków beznadziejnych. Co prawda policjanci mieli szacunek dla pełnoprawnych ryce­rzy Zakonu, jednak z nimi nie współpracowali. No... chyba że okoliczności nie zostawiały im wyboru. Ale, kurczę, ja nie byłam nawet rycerzem.

Istniała możliwość, że każda z tych zaginionych pań porosła kiedyś pazurami i futrem oraz wezwała imię Władcy Bestii. W takim przypadku logiczne, że znikły, ponieważ znalazły się w niewłaściwym miej­scu o niewłaściwej porze i to ich ciała leżały pośród trupów tych siedmiu zabitych zmiennokształtnych. Postanowiłam zweryfikować swoje przypuszcze­nia, konsultując się z Jimem, ale albo nie było go w domu, albo nie odbierał telefonu ode mnie. Nie zostawiłam mu wiadomości.

Uzmysłowiłam sobie, że na razie nic więcej nie mogę zrobić. Odłożyłam akta. Zbliżał się czas lun­chu, a ja przecież miałam „umówione spotkanie" z chirurgiem plastycznym. Dekorator wnętrza Las Colimas musiał być wielbi­cielem dwóch rzeczy - kultury wczesnych Azteków i meksykańskich fast foodów Taco Bell. Restauracja była klasyczną mieszaniną wielobarwnych stoisk, jaskrawych ogródków i sztucznej zieleni. Na dłu­gim barowym blacie znajdowały się pokryte żywicą czaszki autentycznych azteckich ofiar. Na parapetach okiennych, pomiędzy plastikowymi owocami umiesz­czonymi w wiklinowych rogach obfitości, znajdowały się małe, terakotowe repliki tajemniczych relikwii.

W sumie wystrój nie miał znaczenia. W chwili gdy weszłam do środka, owionął mnie aromatyczny zapach potraw i poczułam, że muszę natychmiast coś zjeść. Ruszyłam zatem przed siebie i niemal zde­rzyłam się z rudowłosą kelnerką.

Kiedy prowadziła mnie obok bufetu, usłyszałam męski głos:

Na taki pomysł mógł wpaść tylko ktoś z Połu­dnia.

Kobieta zaprowadziła mnie do narożnego boksu, gdzie skupiony doktor Grzebyk z uwagą studiował menu.

Grzebyk spojrzał na nią znad menu i posłał jej uroczy uśmiech.

Kelnereczka zachichotała.

Nigdy nie sądziłam, że tak kościstym tyłkiem można kręcić w taki seksowny sposób. Rudowłosa udowodniła, że się myliłam.

Głos mojego towarzysza przywrócił mnie do rze­czywistości.

Należało zbagatelizować i wyśmiać sprawę, więc zadrwiłam:

-Jesteś tu od pięciu minut, a kelnerka już nie może oderwać od ciebie oczu. - Tu zrobiłam znaczą­cą pauzę, po czym dodałam kpiąco: - To musi być wrodzony talent.

Grzebyk rozwinął swoją serwetkę, wyjął z niej nóż z ząbkami i udał, że został ugodzony w samo serce.

Zabrałam mu nóż, zanim zdołał zrobić sobie nim krzywdę i położyłam na stole. Rudowłosa Grace po­deszła do stolika, obdarzyła nas kolejnym uśmie­chem ze swego bogatego repertuaru i spytała, czy jesteśmy gotowi, by coś zamówić. Zrobiłam to, nie patrząc w menu, natomiast Grzebyk z nienagannym hiszpańskim akcentem zamówił churassco i chimichur. Grace spojrzała na niego pustym wzrokiem.

Twarz Grace pojaśniała.

Oboje zamówiliśmy wodę z lodem i kelnerka odeszła, kręcąc zawzięcie biodrami.

Grzebyk się skrzywił.

Wzruszyłam tylko ramionami.

Wysłuchał spokojnie moich zarzutów i przyjął inną taktykę natarcia.

-Jeśli chcesz, będę stawiać opór - rzucił wesoło.

W sumie, to naprawdę było zabawne. Posłałam mu całą serię moich specjalnych uśmiechów.

Uśmiechnęliśmy się do siebie poprzez stół.

Niemal w tym samym momencie nadeszła Grace, niosąc dwa półmiski. Postawiła je przed nami i na szczęście, zanim zdążyła po raz kolejny olśnić dok­tora bielą swych zębów, ktoś ją zawołał.

-Jedzenie jest pyszne - stwierdził Grzebyk po dwóch pierwszych kęsach.

A ponadto tanie, dodałam w myślach, unosząc brew w sposób, który wskazywał, że podzielam opi­nię doktora.

Uniosłam z zaciekawieniem brwi, biorąc pikant­ny sos w butelce o kształcie stylizowanej figurki, która stała przed Grzebykiem.

Doktor mówił, a ja przyglądałam się mu i słu­chałam melodyjnego, kojącego głosu. Było w facecie coś takiego, co przynosiło ulgę i pozwalało na chwilę zapomnieć o problemach. Nie miałam pewności, czy sprawiał to swobodny sposób bycia, czy też kom­pletna obojętność na moje groźne spojrzenia. Był zabawny bez silenia się na opowiadanie głupich ka­wałów, inteligentny bez popisywania się erudycją, a wszystko co robił, robił naturalnie, nie licząc na uznanie czy brawa.

Lunch przeciągał się i nagle zorientowałam się, że czas na mnie - zrobiło się wpół do drugiej.

Rzucił mi niepewne spojrzenie, jakby nie do koń­ca wierzył moim słowom i sądził, że żartuję.

Uparłam się, żeby zapłacić swoją połowę rachun­ku i nie pozwoliłam odprowadzić się do samochodu. Przebiegło mi przez myśl, że dzień, w którym to ja poproszę kogoś o ochronę, będzie oznaczał, iż Kate Daniels właśnie odeszła na zasłużoną emeryturę i przekazała miecz komuś, kto zrobi z niego jeszcze użytek.

Westchnęłam i stukając palcami w kuchenny stół w apartamencie Grega, rzuciłam w słuchawkę:

Po drugiej stronie słuchawki zapanowała nagle przedłużająca się cisza, po której Charles nieco spię­tym głosem wydusił z siebie:

-Jedną chwileczkę.

Czekałam przy telefonie bardzo z siebie zadowo­lona. Rowena i ja znałyśmy się nie od dziś i zawsze potrafiłyśmy dojść do porozumienia. Po krótkiej chwili w słuchawce coś kliknęło i po drugiej stronie odezwał się dobrze mi znany głos Roweny:

Punkt dla mnie, pomyślałam.

No, punkt dla ciebie, Rowena, musiałam przy­znać uczciwie, więc odpowiedziałam:

Pożegnałyśmy się i zakończyłyśmy rozmowę. Ro­wena miała kłopotliwy dla rozmówcy zwyczaj trakto­wania każdej wymiany zdań bardzo osobiście, jakby przedmiot dyskusji miał bezpośredni wpływ na jej własne życie, w związku z czym odnosiło się wra­żenie, że odmowa będzie równoznaczna ze zranie­niem i obrażeniem samej Roweny. Działało to zresz­tą i w drugą stronę - kiedy zgadzałeś się spełnić jej prośbę, zachowywała się tak, jakbyś to jej osobiście zrobił ogromną uprzejmość. Rowena była mistrzynią w tej sztuce, której z przyjemnością sama bym się nauczyła, niestety, nie miałam ani czasu, ani cierpli­wości, żeby ją opanować.

Nie wiedząc, co mam na razie ze sobą zrobić, stukałam machinalnie paznokciami w blat stołu. Do czasu spotkania z Corwinem nie mogłam wykluczyć go z kręgu podejrzanych, a jak do tej pory innych podejrzanych nie miałam. Może jeśli nie zirytu­ję zbytnio Natarai, podpowie mi jakieś inne tropy,

Kiedy pięć godzin później obudziłam się w wy­sprzątanym apartamencie, świat na zewnątrz przy­brał fioletowy odcień późnego wieczoru. Leżałam na łóżku, patrząc na wdzierające się między zasłonami światła ulicy, kiedy przyszedł mi do głowy pewien ciekawy pomysł. Podniosłam się więc i powędrowa­łam do kuchni, by zadzwonić do Zakonu. Miałam nadzieję, że zastanę tam jeszcze Maxine. To, czego zamierzałam się dowiedzieć, mogłoby mi bardzo po­móc.

Po chwili czekania w słuchawce zabrzmiał zna­jomy głos.

Powiedziałam jej o zaginionych kobietach.

Coś jakby drapało w kuchenne okno, jak sucha gałązka drzewa uderzająca w szybę przy podmu­chach wiatru.

Ale to nie mogło być to. Znajdowałam się na trzecim piętrze, a w pobliżu budynku nie rosło ani jedno drzewo.

Stuk. Dźwięk znowu się powtórzył. Najciszej jak potrafiłam, wyszłam z kuchni do korytarza i wzię­łam do ręki Zabójcę, ciągle trzymając słuchawkę przy uchu za pomocą ramienia, którym dociskałam ją do policzka.

Omal nie podskoczyłam, kiedy ponownie ode­zwała się Maxine:

-Jennifer Ying nie ma żadnych akt.

Stuk. Stuk.

Podeszłam do okna.

Ujęłam zasłonę okienną i szybkim ruchem od­sunęłam ją w bok. Zza szyby patrzyła na mnie para bursztynowych oczu, w których czaiły się pożądanie i głód. Twarz, będąca połączeniem wilczych i ludz­kich rysów, niemal opierała się o szkło. Przerażające, zniekształcone szczęki stwora były lekko rozchylone i wyraźnie widziałam, jak spomiędzy jego zakrzywio­nych, żółtawych zębów cieknie lepka ślina.

Skóra wokół wilczego nosa zmarszczyła się, jakby to koszmarne coś wąchało szybę. Wciągało powie­trze przez czarne nozdrza i wydmuchiwało, robiąc na jej zewnętrznej stronie kółeczka pary. Po chwili podniosło zniekształconą dłoń i zastukało w szybę długimi na trzy centymetry pazurami.

Stuk. Stuk. Stuk.

W słuchawce znów zabrzmiał głos Maxine:

No jasne, pomyślałam, jak mogłam zapomnieć, że jest telepatką. Ostrożnie odłożyłam telefon. Trzy­mając w dłoni Zabójcę, wymamrotałam zaklęcie od­wołujące magiczną ochronę okna. Pazury stworzenia zaczepiły się o jego krawędź i bez wysiłku przesunę­ły w górę. Wilkołak wsunął powoli do środka jedną owłosioną, żylastą łapę, a po chwili stał przede mną w kuchni, wysoki na dwa metry. Jego głowę, ramio­na, plecy i kończyny pokrywało gęste, szare futro, podczas gdy paskudna twarz i umięśniona klatka piersiowa pozostawały bezwłose, dzięki czemu mog­łam zobaczyć mnóstwo ciemnych, okrągłych plamek na skórze wokół jego piersi.

Wyciągnął w moim kierunku łapę, w pazurach której przytrzymywał dość dużą kopertę zabezpie­czoną pieczęcią z czerwonego wosku.

Wilkołak niezdarnie złamał pieczęć i wyjął z ko­perty pojedynczą kartkę papieru, a potem mi ją po­dał. Wzięłam kartkę z jego łapy. Na papierze widocz­ne były drobne rozerwania powstałe od pazurów stwora.

Spojrzałam na treść. Pięknie wykaligrafowane trzy linijki tekstu mówiły:

Jego Wysokość Curran, wybrany Władca Wolnych Zwierząt, ma zaszczyt zaprosić na spotkanie swojej Gromady, które odbędzie się dziś w nocy o godzinie 22:00.

Pod nimi znajdował się nieczytelny podpis.

Wilk gapił się na mnie. Ślina, cieknąca z jego pyska, kapała na kuchenne linoleum, tworząc małe, lepkie kałuże. Pomyślałam, że już niedługo znajdę się sama pośród takich śliniących się potworów, z których każdy jest dużo silniejszy i szybszy niż ja, gotowych porozrywać mnie na części na polecenie swego przywódcy. Na tę myśl poczułam niepokojący skurcz w żołądku. Do diabła! Wcale nie mam ochoty tam iść.

Monstrum otworzyło paszczę, a spomiędzy jego warg wydobyło się niskie, gardłowe warczenie. Po­znałam po tonie, że się denerwuje. Dawał mi znać, że należy do istot obdarzonych zdolnością mówienia, ale „zamknięty" w takiej formie ciała nie jest w sta­nie wypowiadać słów. Rzeczywiście, tylko najbardziej biegli zmiennokształtni potrafili mówić, przybrawszy pośrednią formę człeko-zwierzęcia.

Wilkołak powoli przytaknął.

Jeszcze raz skinął łbem.

Wychodząc do sypialni, zatrzymałam się w ko­rytarzu. Dotknęłam ściany, aktywując zaklęcie za­bezpieczające. W wejściu do kuchni pojawiła się czerwona, przezroczysta poświata, oddzielając po­mieszczenie i potwora od reszty apartamentu. Teraz spokojnie mogłam iść się przebrać.

Wybrałam luźne, ciemnoszare spodnie sięgające niemal do ziemi. Kiedy kopałam, zakrywały mi sto­py. Perspektywa setek pazurów za moimi plecami podpowiedziała mi, że należałoby się nieco uzbroić; niestety, uniform został w moim domu razem z całą resztą potrzebnego sprzętu. Przypomniałam sobie o tym o wiele za późno. Oczywiście nie sądziłam, by posiadanie przy sobie tych przedmiotów mogło mi w jakikolwiek sposób pomóc - nie w samym środ­ku kryjówki Gromady. Zaczęłam grzebać w szafie, w której trzymałam trochę ubrań na zmianę. Kiedy żył Greg, przychodziłam do jego apartamentu tylko w ostatecznych przypadkach, co zwykle oznaczało, że mocno krwawiłam, a moja odzież była w strzę­pach.

Przerzucałam ciuchy w szafie, gdy nagle wyczu­łam pod palcami skórę. Czarna, skórzana marynar­ka. Jak przez mgłę przypomniałam sobie, kiedy ją zakładałam. To musiało być w te dni, gdy chciałam powiedzieć wszystkim wokoło: Spójrzcie, jaki ze mnie twardziel! Włożyłam marynarkę i spojrzałam w lustro w sypialni. Wyglądałam świetnie. No dobra, może nie aż tak, ale zawsze lepsze to niż nic. Zdję­łam marynarkę i zmieniłam T-shirt na ciemnoszary podkoszulek, zapięłam na sobie uprząż podtrzymują­cą na plecach pochwę na miecz i włożyłam ponownie czarną skórę. Znów spojrzałam w lustro. Zbiry spod ciemnej gwiazdy to my. Wszystko, czego mi brako­wało, to odpowiednia charakteryzacja twarzy i bujny koński ogon, i w zasadzie mogłabym zagrać czarny charakter.

Poprzestałam na moim zwykłym warkoczu.

Przerwałam na chwilę rozplatanie włosów, zasta­nawiając się, jaką bronią dysponuję. Mogłam włożyć cienkie bransoletki ze srebrnymi igłami i nie brać nic więcej oprócz Zabójcy, choć miałam pełną świado­mość, że na bandę dwustu rozwścieczonych zmiennokształtnych potrzebowałabym skrzynki granatów i powietrznego wsparcia. Obciążanie się dodatkową bronią nie miało sensu. Chociaż z drugiej strony... Może powinnam wziąć nóż? Jeden nóż, tak na wszel­ki wypadek? No dobra, dwa. Ale to wszystko. Tak jest, tak właśnie zrobię.

Uzbrojona i ubrana tak, by zabijać albo raczej umrzeć szybko, za to w pięknym stylu, dołączyłam do wilkołaka i razem zeszliśmy mrocznymi schoda­mi na ulicę. Przytrzymałam drzwi samochodu, żeby mój „ochroniarz" mógł bezpiecznie wsiąść na tylne siedzenia. Kiedy tylko ruszyliśmy z parkingu, po­czułam, że pazur zmiennokształtnego stuka w moje ramię. Odwróciłam się - wskazywał, że powinnam skręcić w lewo. Obrałam ten kierunek.

Zwykły miejski ruch prawie nie istniał. Przed nami rozciągały się opustoszałe ulice, zalane żółtym elektrycznym światłem. Obecnie niewielu ludzi po­siadało tradycyjne samochody działające w oparciu o zwykłą mechanikę. Nie było potrzeby w nie inwe­stować, gdyż w pojedynku techniki z magią ta druga zyskiwała znaczną przewagę.

Wiekowa niebieska honda podjechała do ulicz­nych sygnalizatorów i stanęła na lewym pasie, tuż obok nas. Na przednich siedzeniach jechała para - mężczyzna i kobieta. Żywo o czymś rozprawiali. Nie widziałam dokładnie mężczyzny, siedział w taki sposób, że mogłam zobaczyć tylko jego ciemny pro­fil, za to na twarzy kobiety malował się błogi, nieco rozmarzony wyraz, jakby przypominała sobie same szczęśliwe chwile. Na tylnym siedzeniu samocho­du zauważyłam małego chłopczyka o kasztanowych włosach.

Chłopiec odwrócił się w naszą stronę i zobaczył potwora w moim samochodzie. Już miałam krzyk­nąć, kiedy spostrzegłam, że mały mruży oczy, by widzieć dokładniej i... uśmiecha się szeroko. Zerk­nęłam we wsteczne lusterko - wilkołak udawał, że ziaje, a jego czarne wargi ułożyły się w radosny psi uśmiech. Mrok panujący we wnętrzu samochodu skrywał większą część twarzy mojego towarzysza, światło wpadające z zewnątrz oświetlało tylko pysk i błyszczące oczy, i to właśnie widział chłopiec.

Jego usta złożyły się w jakieś słowa i choć ich nie słyszałam, mogłam przypuszczać, że było to coś w rodzaju: „dobry piesek". Światła sygnalizatorów zmieniły się i honda zniknęła w ciemnościach, zabie­rając gdzieś daleko chłopca i jego rodziców, pozosta­wiając po sobie tylko wspomnienie.

My również jechaliśmy dalej, drogą na północny zachód w kierunku Suwanee. Niemal godzinę zabrało nam dotarcie na teren zmiennokształtnych, a w do­datku musieliśmy przejechać przez miasto, żeby się tam dostać. Siedziba Gromady, zupełnie niewidoczna z autostrady, przypominała twierdzę i mieściła się dokładnie pośrodku wyrębu. Granice terenu wyzna­czała gęsta ściana krzewów i dębów, które wyglądały na kilkadziesiąt lat starsze, niż mogły być w rzeczy­wistości. Jedynym znakiem czyjejkolwiek obecności na tym odludziu była wąska, pełna wybojów droga, która łączyła się z główną w tak niespodziewanym miejscu, że mimo obecności wilka-przewodnika przegapiłam ją i musiałam zawracać.

Wyboista droga zaprowadziła nas na niewielki parking. Zatrzymałam się obok jakiegoś starego, cię­żarowego chevroleta, otworzyłam drzwi i przytrzy­małam je, by wilkołak mógł wygodnie wysiąść. Kiedy stanął obok samochodu, wykonał coś w rodzaju po­zdrowienia. Spojrzałam w tym kierunku i zobaczy­łam, jak spomiędzy zieleni wynurza się warownia - ponury kwadratowy budynek z szarego kamienia, wysoki na około dwadzieścia metrów. Jego wąskie, łukowato zakończone okna, zabezpieczone metalo­wymi kratami, spowijał gęsty mrok. Pomyślałam, że to miejsce wygląda raczej jak ufortyfikowana wieża zamku niż jak nowoczesny fort.

Mój wilkołak uniósł wąski pysk i z jego gardła dobyło się długie, płaczliwe wycie. Poczułam, jak lo­dowate palce strachu przesuwają się po moim krę­gosłupie i chwytają za gardło. Przeciągłe, przypra­wiające o dreszcz wycie odbijało się echem od ścian i wypełniało noc obietnicą nocnego polowania. Do tego zewu dołączył następny z wierzchołka fortecy, potem trzeci, gdzieś z boku, i czwarty... Wkrótce wyli już wszyscy wartownicy wokół nas, a ja stałam w sa­mym centrum ich wojennych okrzyków i czułam się jak zdobycz, która za chwilę stanie się łupem stada. Zaczęłam się jednak zastanawiać, czy to stopniowa­nie dramatyzmu nie jest przypadkiem zupełnie za­mierzone. Miałam dziwne przeczucie, że za pomocą tego teatralnego wycia pragną pokazać mi, jak łatwo jest zmienić takiego jak ja twardziela w pokorne, za­szczute zwierzę skomlące o łaskę.

W końcu, wyraźnie usatysfakcjonowany, mój przewodnik umilkł i dużymi krokami skierował się w stronę budynku. Podążyłam za nim, słucha­jąc, jak ostatnie echa krwawego hymnu rozpływają się gdzieś w ciemności nocy. Wilkołak stanął przed dużymi metalowymi drzwiami i zapukał. Drzwi ot­worzyły się i weszliśmy do środka - do małego kory­tarza oświetlonego elektrycznymi lampami.

Czekała na nas niska kobieta o mocno kręconych blond włosach. Zrozumiałam, że mój przewodnik poinformował ją o czymś bez słów, bo spojrzała na mnie i powiedziała:

Podążyłam za nią i po chwili trafiłam do okrągłe­go pomieszczenia. Znajdowały się w nim spiralne schody, które od poziomu podłogi biegły w dwu kie­runkach - w górę i w dół. Z zadartą głową usiłowa­łam dostrzec, gdzie prowadzą; zobaczyłam tylko, że wiją się bez końca w górę, by ostatecznie roztopić się w ciemności.

Znalazłam się w ogromnym, przypominającym kształtem stożek pomieszczeniu, skąpanym w przy­jemnym blasku elektrycznych lamp, których ostre światło tłumiło mlecznie zabarwione szkło. Ściany nachylały się łagodnie w dół, zupełnie jak w sali wy­kładowej uniwersytetu, zbiegając się ku środkowi przypominającemu płaską scenę. Po lewej stronie tej sceny, tuż obok drzwi, w szerokim na stopę me­talowym kominku jasno płonął ogień, z którego dym unosił się pionowo w górę. Od drzwi wejściowych do sceny prowadziło łagodne zejście. Pozostała część pochyłej podłogi wznosiła się piętrowo, podzielona na szerokie na dwa metry „stopnie" i właśnie na tych stopniach, pokrytych jednolitymi niebieskimi der­kami, siedzieli zmiennokształtni. Większość z nich przybrała ludzką formę; niektórzy, półleżąc, odpoczy­wali; niektórzy przyszli tu z całymi rodzinami. Obo­wiązywała zasada: jedna rodzina, jedna derka - jakby wybrali się na coś w rodzaju podziemnego pikniku. Z przerażeniem oszacowałam, że jest ich tu więcej niż trzystu. O wiele więcej!

Currana nigdzie nie dostrzegłam.

Drzwi za mną zamknęły się, wydając charaktery­styczny odgłos. Jeden ze zmiennokształtnych zarea­gował na ten dźwięk, odwrócił się i spojrzał na mnie. Ciekawe, jak by zareagował, gdybym powiedziała, że przyszłam pożyczyć szklankę cukru...

Usłyszałam, że drzwi za mną ponownie się ot­wierają, do sali weszły dwa wielkie samce. Kiedy poczułam ich oddech na szyi, zrozumiałam wiado­mość - miałam iść w dół aż do sceny. Kilku zmienno­kształtnych podniosło się ze swoich posłań i stanęło pośrodku zejścia, zagradzając mi drogę.

Komitet powitalny. Jak miło.

Nie zważając na nich, zderzyłam się z jednym z nich i wycedziłam przez zęby:

Po sali przetoczyła się fala gwizdów i powarkiwań, zabrzmiało to tak, jakby ktoś je wyreżysero­wał, niczym w sitkomie z publicznością w studiu. Mik mierzył mnie wzrokiem. Nawet jego szydercze spojrzenie zdawało się być dobrze wyćwiczone. Nie czaiła się w nim groźba, stanowiło tylko test, miało sprawdzić, co zrobię. Musiałam szybko coś wymyślić i to bez użycia broni, bo w przeciwnym wypadku Gromada nigdy nie zgodziłaby się ze mną współ­pracować. Niedorzeczność całej tej sytuacji była wprost zdumiewająca.

Mężczyźni pokrzykiwali coraz głośniej, brak mo­jej reakcji ich ośmielał. Nastolatek, który wcześniej zastąpił mi drogę, uśmiechnął się znacząco i zapro­ponował:

Cała grupa wybuchła spontanicznym śmiechem, więc tym razem dzieciak improwizował. Dumny z siebie, wyciągnął rękę i musnął palcami mój po­liczek.

W chwili gdy jego palce dotknęły mojej skóry, wyszeptałam tylko jedno słowo i to tak cicho, że na­wet ja sama nie usłyszałam własnego głosu:

Słowo mocy przeniknęło do miejsca, gdzie mnie dotykał. Z mojego ciała odpłynął tak silny strumień magii, że niemal padłam na kolana. Chłopak znie­ruchomiał. Wszystko to stało się na tyle szybko, że cała reszta, zajęta robieniem hałasu, niczego nie za­uważyła.

A zatem Mik również niczego nie dostrzegł, cho­ciaż stał tak blisko.

Zwróciłam wzrok na chłopaka i rozkazałam:

Ciało Dereka zaczęło nagle na przemian skrę­cać się i naprężać, zostawiając na podłodze mokre ślady, a po chwili gładkowłosy wilk skoczył na zde­zorientowanego Mika, pozbawiając go równowagi.

Mężczyzna upadł ciężko na plecy, a ogromny szary wilk stanął łapami na jego piersi. Z gardła zwierzęcia wydobywało się pełne nienawiści, dzikie warczenie, a obnażone kły były o włos od krtani ofiary.

Wilk nadal cicho warczał, a jego czarne wargi nie­spokojnie drgały.

W sali zapanowała cisza jak w grobowcu. Miałam nadzieję, że nie będzie to mój grobowiec.

Wilk zawarczał.

Z lewej podniosła się ze swego miejsca jakaś ko­bieta. Jej usta drżały, a wypowiadane słowa przecho­dziły w warkot:

Rozejrzałam się po sali. Sytuacja zmieniła się dia­metralnie. Zmiennokształtni nie byli już rozbawieni i krzykliwi. Gra się skończyła, w ich oczach płonął gniew, a włosy się zjeżyły. W powietrzu unosił się zapach żądzy mordu.

-To jest Zabójca - powiedziałam głośno, uno­sząc miecz, by wszyscy mogli dokładnie go widzieć. Moja broń wrzała, z ostrza unosiły się migotające światłem smugi dymu. - Ten miecz nosił już wiele imion, a jedno z nich brzmiało Rozpruwacz Wilków. Spróbujcie mnie tylko dotknąć, a pokażę wam, w jaki sposób je otrzymał.

Zapanowała bezwzględna cisza. Poczucie jedności i lojalności w Gromadzie było silniejsze niż ich złość, ale ja i tak nie odważyłabym się posunąć dalej.

Zmiennokształtni, którzy zastępowali mi drogę, natychmiast odsunęli się na boki. Zobaczyłam Wład­cę Bestii stojącego w dole przy kominku. Zwróciłam wzrok na szarego wilka i wydałam mu rozkaz:

Zwierzę niepewnie zdjęło łapy z piersi leżącego na podłodze Mika. Ruszyłam w stronę Currana, a wilk dreptał u mojego boku jak wielki pies obronny.

Zatrzymałam się na scenie. Na tęczówkach Currana wyraźnie odznaczały się złote smugi. Był wściekły. Zignorowałam go i podeszłam do paleni­ska, podwinęłam prawy rękaw bluzy i przesunęłam przedramieniem nad ogniem. Poczułam okropny ból. W powietrzu uniósł się ohydny swąd przypa­lonej skóry i spalonych włosów. Przez salę przebiegł pomruk uznania. Udowodniłam Gromadzie, że je­stem człowiekiem i że potrafię zapanować nad swo­im ciałem. Zrobiłam coś, czego nie potrafił żaden zmiennokształtny banita. Nikt, kto opuścił Gromadę i pozwolił przejąć nad sobą kontrolę zwierzęcej oso­bowości, nawet jeśli przybierał ludzki kształt, nie po­trafił dotknąć ognia. Próba ognia była bardzo starym i bardzo tajemnym rytuałem, toteż nikt nie spodzie­wał się, że go znam.

Twarz Currana nadal miała kamienny wyraz.

Zeszliśmy ze sceny, przez kolejne drzwi weszli­śmy do dużo mniejszego pomieszczenia, w którym na wyściełanych krzesłach siedziało ośmioro ludzi. Na widok Currana powstali ze swoich miejsc i tak już pozostali - trzy kobiety i pięciu mężczyzn. Przyj­rzałam się uważniej i zobaczyłam wśród nich Jima. Więc mój stary kumpel jest członkiem Rady Groma­dy. Niesamowite!

Wszystkie osiem osób gapiło się na wilka, na mnie, na moją broń, a w końcu na Currana. Spostrzeg­łam, że Jim otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko zamknął je z powrotem.

Wilk odwrócił się i spojrzał na niego. Widzia­łam, jak mruży ślepia, broniąc się przed płomien­nym wzrokiem Currana; blask oczu Władcy Bestii zdawał się razić zwierzę aż do bólu. W końcu wilk poddał się, usiadł i zamarł jak zahipnotyzowany. Wtedy Curran wydał z siebie niesamowity dźwięk. Było to coś w rodzaju mieszaniny warczenia i słów, ale nie miałam wątpliwości, że tak właśnie wydał wilkowi rozkaz. Szczupłe ciało zwierzęcia przebiegł dreszcz. Curran powtórzył polecenie. Wilk drżał coraz bardziej, jakby targały nim konwulsje, a z py­ska dobywał się cichy skowyt.

Władca zmiennokształtnych spojrzał na mnie:

Przez twarz Currana przebiegł skurcz, jakby lew, który w nim mieszkał, usiłował wydostać się na ze­wnątrz, szarpiąc pazurami skórę od środka.

Uklękłam obok wilka i wsunęłam dłoń pomiędzy sierść jego grubego futra, by dotrzeć palcami do skó­ry. Zwierzę zadrżało.

Curran skinął potakująco. Spojrzałam zatem na wilka i wyszeptałam: Dair. Uwalniam cię. Siła słów mocy ponownie mną wstrząsnęła. Przed oczami przepływały mi czerwone okręgi. Potrząsnęłam gło­wą, żeby znów normalnie widzieć. Wilk leżał roz­ciągnięty na podłodze, jakby w jednej chwili jego żylaste łapy zostały pozbawione jakiejkolwiek siły. Curran zawarczał i leżące przed nami zwierzę roz­wiało się gdzieś w gęstej mgle. Na podłodze pozostał tylko nagi, pokryty kroplami potu Derek.

-Ja... nie mógłbym... - zajęczał, mając na myśli zdarzenie z Mikiem.

Dzieciak westchnął i zemdlał. Jedna z kobiet, dłu­gonoga, szczupła brunetka około trzydziestki, okryła go kocem.

Curran odwrócił się do mnie, w jego oczach pło­nął gniew.

Poczułam, że zaczynam się bać, więc sztucznie roześmiałam mu się w twarz.

Sądzisz, że następnym razem mógłbyś tego dokonać sam jeden, ważniaku? - kpiłam. - Zasta­nów się jeszcze i lepiej znów przyprowadź ze sobą trochę swoich, żeby mogli mnie osaczyć, jak dzi­siaj. - Zrobiłam pauzę, a potem dodałam: - Robisz się miękki. Ktoś stojący za Curranem wydał z siebie zduszo­ny warkot. No tak, przemknęło mi przez myśl, już nie żyję.

Twarz Władcy Bestii drgała, jakby coś usiło­wało rozerwać ją od wewnątrz. Widziałam wyraźnie, jak zmaga się ze sobą, by nie ulec budzącej się w nim krwiożerczej bestii. W końcu ogromnym wysiłkiem woli odzyskał nad sobą kontrolę. Ten wysiłek miał niemal fizyczny charakter. Obserwowałam mięśnie twarzy mężczyzny, jeden po drugim rozluźniały się, jakby jego złość eksplodowała i rozchodziła się we­wnątrz czaszki. Szaleństwo w oczach Currana zgas­ło, pozostawiając po sobie tylko słabo tlące się bur­sztynowe iskierki. Stał teraz przede mną odprężony, rozluźniony i spokojny. Nie potrafię powiedzieć, dla­czego, ale wydało mi się to najbardziej przerażającą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam.

Czarnobrody mężczyzna otworzył drzwi po lewej stronie i przytrzymał z galanterią.

Przystałam na jego zaproszenie.

Szliśmy obok siebie krętym korytarzem - męż­czyzna z czarną brodą i ja - nie wypowiadając ani słowa. W końcu czarnobrody przerwał milczenie.

-Jasne - stwierdził krótko, a potem dodał, chi­chocząc: - Ale byłoby jeszcze milej, gdybyśmy się spotkali w bardziej sprzyjających okolicznościach.

Postanowiłam zrewanżować się dowcipem:

Mój przewodnik zasępił się, a później wyjaśnił:


Wiedziałam, co mówiłam. Co prawda bardzo rzadko, ale zdarzało się, że któryś ze zmiennokształt­nych wybierał własną drogę i dobrowolnie opuszczał Gromadę. Tacy indywidualiści nazywani byli samot­nikami, a społeczność traktowała ich z wielką podej­rzliwością i niechęcią.

Mahoń pochylił głowę i spuścił oczy, potwierdza­jąc w ten sposób moje rozeznanie i ocenę sytuacji, a potem zauważył spokojnie:

Zatrzymaliśmy się przed jakimiś drzwiami.

Spojrzałam na paskudną czerwoną oparzelinę szpecącą skórę.

Kiedy tylko weszłam, zamknął je za mną. Po­mieszczenie było małe. Jedyna w pokoju lampa rzu­cała ostry słup światła na sam środek znajdującego się tu stołu. Obok niego postawiono dwa krzesła. Na jednym z nich, stojącym dalej, siedział mężczy­zna. Pomyślałam, że celowo wybrał takie miejsce, by ukryć twarz w mroku.

W ogóle cała sceneria tego pomieszczenia przy­pomniała filmy szpiegowskie, które oglądałam w dzieciństwie

Z trudem przełknęłam tę wiadomość.

-Jak chyba wiesz, uznaje Currana za swego lide­ra - powiedział mężczyzna.

Wzruszył tylko ramionami.

Ona ma z tym problem. Chyba tego nie ogar­nia - odezwał się Curran tuż za moimi plecami.


Tym razem nie podskoczyłam, choć niewątpliwie mnie zaskoczył. Brawo, pogratulowałam sobie, cze­goś się nauczyłam od ostatniego spotkania.

Curran, ciągle opanowany i spokojny, opierał się o ścianę.

Spojrzałam w tym kierunku i od razu dostrzeg­łam weneckie lustro. Odwróciłam się do Corwina.

-Jesteś pewna?

-Jak najbardziej.

Przesunął się w stronę lampy i światło padło wprost na jego twarz. Przerażającą twarz. Ogrom­ne, głęboko osadzone w czaszce oczy, patrzące ka­miennym wzrokiem, ocieniały krzaczaste brwi. Miał masywny nos i szczękę zbyt dużą i wyrazistą jak na człowieka. Zębami mógł chyba przegryźć bez więk­szego wysiłku stalowy drut. Jego grube, przypomina­jące futro czerwonawe włosy, zaczesane były z tyłu w kucyk. Po obu stronach twarzy zwisały tylko dłu­gie baki, które spływały wzdłuż kości policzkowych i sięgały aż do klatki piersiowej. Spomiędzy nich wy­stawały długie, spiczaste uszy z małymi kępkami ru­dej sierści na końcach. Tej samej barwy włosy, tylko krótsze i grubsze pokrywały szyję i krtań, bezwłosy był jedynie podbródek, na którym odznaczała się wy­raźna linia golenia.

Ręce mężczyzny, niekształtne i nieproporcjonal­ne w stosunku do ciała, spoczywały na stole. Po­myślałam, że pomimo krótkich palców, każdą dłonią mógłby bez problemu objąć całą moją głowę. Na nich również miał włosy, wyrastały kępami czerwonego futra z kłykci.

Corwin spojrzał na mnie i uśmiechnął się szy­derczo, obnażając zęby. Były ogromne i ostro zakoń­czone, podobnie jak sierpowate pazury, które wyra­stały z czubków krótkich i grubych palców. Corwin rozprostował palce kocim ruchem i usłyszałam, jak pazury drapią drewnianą powierzchnię stołu.

Corwin spojrzał na mnie, oblizując kły, i zwrócił się do Currana:

-Jestem tu, żeby zadać ci pytania w celu potwier­dzenia bądź wykluczenia twojego udziału w morder­stwie jako głównego podejrzanego. Jeżeli popełniłeś tę zbrodnię, odpowiadając na moje pytania, możesz przyznać się do winy, ale nie mogę cię zmusić, byś na nie odpowiadał.

-Jasne, słoneczko. - Corwin przesłał mi specjal­ny uśmiech.

Odwzajemniłam go i kontynuowałam:


Corwin znów zahuśtał się na krześle, a z jego gardła wydobył się dziwny bulgoczący dźwięk. Do­piero chwilę później zrozumiałam, że on po prostu się śmieje.

-Nie.

Potem zadałam kolejne kluczowe pytania. Z od­powiedzi wynikało, że Corwin wie tylko o tym, co znałam już z akt sprawy, a poza tym nie miał nic do dodania. Z całą pewnością nigdy nie spotkał Grega ani wampira. Nie miał zielonego pojęcia, kto mógł ich zabić i nie wiedział nawet, kim jest Ghastek.

Corwin wychylił się w moją stronę i wymruczał niskim głosem:

Pochyliłam się, nasze oczy znalazły się dokładnie naprzeciw siebie.

Pod wpływem impulsu wyciągnęłam rękę i po­drapałam Corwina pod brodą. Zamknął oczy i za­mruczał.

Przerwałam to przedstawienie i usiadłam z po­wrotem na krześle.

Czekałam, aż go dostarczą. Nawet przenośny ska­ner ważył ponad czterdzieści kilogramów, tymczasem przyniosła go kobieta i bez większego wysiłku usta­wiła w rogu pokoju. Urządzenie stanowiło połączenie metalu i drewna, i przypominało nieco maszynę do szycia po przejściach - jakby jakiś celtycki wojownik używał go w czasie bitwy. Kobieta przyjrzała się kry­tycznie skanerowi i jedną ręką przesunęła go o parę centymetrów od ściany. Pomyślałam, że zmiennokształtni nie mogą narzekać na brak siły.

Przytaknęłam. Wyciągnęłam z otworu skanera

szklany podajnik i uśmiechnęłam się do Corwina:

Schwycił kosmyk swoich baków i napiął go, po­tem błysnął pazurem i po chwili kępka czerwona­wych włosów upadła na podajnik. Wsunęłam je z po­dajnikiem do komory analizującej. Zabłysły snopy zielonego światła, drukarka zaczęła pracować.


Kiedy skończyła, ze szczeliny skanera wysunął się wydruk. Oderwałam go. Na wydruku pojawiły się linie, cała seria krótkich, jasno zabarwionych linii, ale nie w tym miejscu, w którym się ich spodziewałam. Obróciłam wydruk, starając się uchwycić właściwy kąt padania światła. Linie były żółtozielone, a nie żółte. Nie pa­sowały. A zatem straciłam jedynego podejrzanego.

Jesteś zadowolona? - spytał Curran.

Po moich słowach Curran wykonał jeden gest, na co posłuszny mu Corwin podniósł się z krzesła i wyszedł z pomieszczenia.

Curran spojrzał się w stronę otwartych drzwi, w których ukazał się Derek. Kolana się pod nim ugi­nały, nagle zahaczył o framugę i upadł. Miał wychu­dzoną twarz i wyglądał, jakby potrzebował jeszcze wielu godzin snu i obfitego posiłku. Poczułam się winna. Pomyślałam, że Derek to przecież tylko umę­czony dzieciak, który został wplątany w kretyńską potyczkę pomiędzy mną i swoim przywódcą.

Zamrugałam ze zdziwienia.

-Jako ochroniarza. Na znak umowy z Gromadą. Weź go jako broń.

Curran nic nie mówił, tylko patrzył na mnie.

Spojrzałam na Dereka, który opierał się o ścianę, i postanowiłam przedstawić Curranowi rozsądne ar­gumenty, by zakończyć tę kwestię ostatecznie.

- Jeśli go nie zabierzesz i tak będziesz winna jego cierpieniu - spokojnie odparł Curran, zakładając ręce na piersi. - Zapanowałaś nad moim wilkiem na oczach całej Gromady.

Curran zignorował to, co powiedziałam, i ciągnął swoje:

Jeszcze raz potrząsnęłam głową.


Z oblicza Dereka odpłynęła krew. Jeszcze mocniej oparł się o ścianę i stał nieruchomy jak posąg.

Sierpowato zakrzywione pazury przesunęły się niebezpiecznie blisko żyły pulsującej na szyi Dereka. Przebiegło mi przez myśl, że powinnam w końcu na­uczyć się nie składać obietnic bez pokrycia.

- Wygrałeś, Wasza Wysokość - skapitulowałam. - Proszę cię, jeśli masz związać go przysięgą, zrób to teraz. Za trzy godziny mam spotkanie. Trzy jasnoczerwone krople spadły na rozżarzony węgiel w metalowym palenisku, zawrzały i wydały cichy syk. W powietrzu rozszedł się swąd spalonej ludzkiej krwi, podsycając splątane strumienie magii. Skrzywiłam się.

Trwał rytuał związania, rytuał przywiązania przy­sięgi Dereka do magii jego krwi. Problem polegał tylko na tym, że taka przysięga gwarantowała bardzo niewiele. Dokonana w takich okolicznościach, stano­wiła dla chłopaka problem, którego pewnie chętnie by się pozbył. Kiedy będzie musiał wybierać pomię­dzy zerwaniem przysięgi i ważniejszym zobowiąza­niem, jakim jest lojalność wobec Gromady, bardziej prawdopodobne, że zerwie przysięgę.

Wysoki, szczupły wilk alfa zaintonował sło­wa przyrzeczenia. Derek powtórzył je, prądy mocy obiegły pomieszczenie dookoła, wznosząc się na nieprawdopodobną wysokość wzdłuż ścian, sięgając sufitu i znikając gdzieś w ciemnościach. Członkowie Rady, którzy utworzyli krąg wokół paleniska, inkantowali jednocześnie to samo. Derek trzymał rękę nad płomieniami. Wilk alfa rozciął jego przedramię, by krew z rany mogła spaść w ogień i przypieczętować przysięgę. Przyrzeczeń było wiele, a ponieważ krew zmiennokształtnych szybko krzepnie, wilk alfa mu­siał otwierać ranę ponownie po upływie każdych trzydziestu sekund. Przysięga trwała prawie pięt­naście minut. Już w połowie Derek zaczął zaciskać zęby, kiedy nóż dotykał jego skóry. Ręka musiała go strasznie boleć.

Słuchałam ślubów. Derek przyrzekał chronić mnie z narażeniem własnego życia, jeśli zajdzie taka potrzeba. Przyrzekał być zawsze po mojej stronie, zarówno w niebezpieczeństwie, jak w czasie pokoju, tak długo jak zażąda tego Gromada. Przyrzekał prze­strzegać honoru Gromady jako całości, a w szcze­gólności honoru Klanu Wilków. Słuchając tego wszystkiego, zdałam sobie sprawę, że nie dostaję ochroniarza. Dostałam coś w rodzaju drugiego życia, bo gdyby tylko ktoś krzywo na mnie spojrzał, Derek byłby zaszczycony, że może porąbać go na kawałki.

Stał tutaj, coraz bardziej krzywiąc się z bólu, wyglądał na zagubionego i godnego politowania. Odwróciłam się i po cichu wyszłam do mrocznego korytarza. Tutaj chłodne powietrze pachniało lekko cytryną. Oparłam się o ścianę i ukryłam twarz w dło­niach, odgradzając się od otaczającej mnie rzeczywi­stości. Przysięga krwi trwała tylko chwilę, ale Derek musiał w niej wytrwać, w innym przypadku jego przyrzeczenie stałoby się bezwartościowe. Musi spać w moim apartamencie, jadać ze mną obiady i pójść ze mną do Kasyna... Kasyno. O cholera!

Nie podskoczyłam ze strachu. To było tylko takie nieznaczne wzdrygnięcie, naprawdę.

Potarłam twarz rękami, jednak uczucie znużenia nie ustąpiło. Najwyraźniej spadła mi adrenalina. Po­myślałam, że potrzebuję kilku minut i znowu będę jak nowa.

Nie, do cholery.

Chciałam jeszcze o coś zapytać, ale powstrzyma­łam się. Nie powinnam być tak gadatliwa.

Spojrzał na mnie. Zaskoczony, Wasza Wysokość? Tak, czytałam go. Wiełe razy.

Teraz poczułam się naprawdę zmęczona. Powoli osunęłam się po ścianie i usiadłam na podłodze. Pieprzyć Currana, skoro chce stać nade mną, niech sobie stoi.

W tej samej chwili moja pamięć usłużnie przy­wołała obrazy tamtych wspomnień. Podwórko przed domem Buchanana, które stało się polem bitwy, rów i barykada, zza której strzelała do nas jego obłąka­na sfora. Pożółkła trawa usiana ciałami martwych loupów, dziecięcy nadmuchiwany basen - niebieski w żółte kaczuszki - pełen krwi i poskręcanych w nieforemne bryły ludzkich wnętrzności, i kobieta, naga i zakrwawiona, z czarnymi dziurami w miejscu, gdzie kiedyś były jej oczy. Szła po omacku z wyciągniętymi przed siebie rękami, jakby czegoś szukała. Potknęła się o zwłoki, ale zdołała uchronić się przed upad­kiem, opierając ręce o pień sosny. Objęła go i zaczęła wołać, ale jej głos przypominał szept: „Megan! Me­gan!". I nikt z nas, nikt z dwudziestu czterech najem­ników nie potrafił powiedzieć jej o drobnym, ciemno­włosym ciałku, z zaciśniętą na szyi pętlą, zwisającym bezwładnie z gałęzi drzewa, którego się trzymała.

Zagryzłam wargi.

Potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się wspo­mnień pod powiekami, podobnie jak pies otrząsa się z wody. Tak wyglądała moja trzecia robota dla Gildii. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, lecz nocne kosz­mary wciąż mnie nękały. A Buchanan uciekł nam wtedy, zbiegł do lasu, kiedy my rozprawialiśmy się z szaleńcami z jego sfory i zamienialiśmy ich w mo­krą papkę. Nigdy nie złapaliśmy Buchanana i ta świa­domość była gorsza od nocnych koszmarów.

Curran obserwował mnie uważnie. Już otworzy­łam usta, by spytać, dlaczego nic nie zrobił w spra­wie tego wściekłego loupa, ale przypomniałam sobie, że Hrabstwo Jackson zabroniło wtedy Gromadzie in­terweniować. To działo się sześć lat temu. Dzisiaj nie ośmielono by się zrobić czegoś takiego.

Wciąż miałam otwarte usta, więc spytałam:

Przytaknęłam na znak, że wiem, o czym mówi. Popadanie w fanatyzm religijny nie było niczym nie­zwykłym. Niemal połowa mieszkańców górskich miasteczek była głęboko religijna, jeszcze zanim pojawił się nowy ruch „Życie na Zawsze z Bogiem" i dał im nowe dogmaty.

Curran potarł szyję, pod rękawem koszuli zagrały mięśnie.

Usiadł obok mnie.

Z trudem przełknęłam ślinę, słowa nie chciały przejść przez ściśnięte gardło:

-Jak długo to trwało?

-Jak to się skończyło?

Forma zwierzęca to forma bojowa, natomiast podstawową i nadrzędną formą zmiennokształtnych jest połączenie człowieka i zwierzęcia. Większość zmiennokształtnych pierwszej generacji miała kło­pot z formą bojową, nie potrafili utrzymać jej dłużej niż kilka sekund. Co prawda można było poprawić ten wynik za pomocą treningu, ale wymagało to wielkiego wysiłku i wielu łat ćwiczeń metodą prób i błędów.

-I po tym wszystkim dajesz mi Dereka? - Nie mieściło mi się to w głowie. - Dlaczego, Curran? Przecież ja nie mogę brać za niego odpowiedzialno­ści, mam taką gównianą robotę, że muszę odpowia­dać sama za siebie.

Jego spojrzenie wyrażało taki ocean pogardy, że mogłabym się w nim utopić.

Wróciliśmy do środka. Curran szepnął kilka słów Mahonowi i wyszedł. Kodiak z Atlanty zbliżył się do mnie.

Mahoń poprowadził mnie inną niż poprzednio drogą, przez labirynty ciemnych kanałów i rozwid­lających się tuneli, które w końcu przywiodły nas przed drewniane drzwi. Mahoń pchnął je dłonią.

W salce, na zwykłym metalowym stole pod szkla­nym kloszem zabezpieczonym zaklęciem leżała gło­wa Sama Buchanana.

ROZDZIAŁ 5

Betsi nie zapaliła. Szczurołak mechanik rzucił okiem pod maskę samochodu, wymamrotał o alternatorze i wskazał mi stajnie. Jednak zanim tam poszłam, wyciągnęłam z Betsi swój „bagaż" - związany sznurami długi rulon naoliwionej skóry, i pociągając za sznurki, rozwinęłam go na ziemi. Wewnątrz, w skórzanych uchwytach, spały spokoj­nie moje miecze i sztylety. Teraz ich ostrza zalśniły srebrnym blaskiem w świetle księżyca.

-O, kurde... - z ust Dereka wyrwał się okrzyk zachwytu.

Faceci i miecz. Mój ojciec mawiał, że jeżeli umieści się sprawnego fizycznie faceta w pomieszczeniu, gdzie znajduje się miecz oraz manekin do ćwiczeń i zostawi go samego, to obojętnie, jak pokojowe usposobienie ma ów facet, zawsze podniesie broń i spróbuje dźgnąć manekina. Taka jest ludzka natura. Mój młody wilk niczym się pod tym względem nie różnił od ludzi.

-Wybierz broń - poleciłam Derekowi.

-Którąkolwiek zechcę? - spytał niepewnie.

-Którąkolwiek zechcesz - potwierdziłam.

Sprawdził kilka noży. Jego twarz przybrała wy­raz pełen zamyślenia. Sądziłam, że wybierze ostrze w kształcie liścia, ale nie zainteresował się nim. Jego palce dotykały Bora. To był bardzo dobry miecz, zwłaszcza dla początkujących, z długim na osiem­dziesiąt centymetrów ostrzem i szorstką, prawie dwudziestocentymetrową rękojeścią. Miał prosty stalowy jelec, z końcami skierowanymi ku masywnej głowni. Jak każda moja broń, miecz był też pierwszo­rzędnie wyważony.

Derek trzymał go pionowo.

-Jaki lekki! - powiedział zachwycony. - Poje­chałem kiedyś na targ, gdzie sprzedawano broń, i wszystkie miecze były dużo cięższe.

-Taka właśnie jest różnica pomiędzy praw­dziwym mieczem a zwykłym, który jest po prostu przedmiotem - wyjaśniłam Derekowi. - To, co wi­działeś na targu, w większości przypadków jest dość udanymi podróbkami. Jarmarczne miecze są duże i ciężkie i gdybyś chciał nimi walczyć, poruszałbyś się równie zgrabnie jak słoń w składzie porcelany. Ten tutaj waży zaledwie kilogram.

Derek machnął mieczem, markując cięcie.

-To broń do ćwiczeń - wyjaśniłam mu. - Nie złamie się i nie prześle do twojej dłoni wibracji po­wstających przy uderzeniu w cel.

-Podoba mi się - zawołał.

-Jest twoja - rzuciłam wspaniałomyślnie.

-Dziękuję. - Oczy Dereka mówiły, że jest na­prawdę wdzięczny.

Byliśmy gotowi do drogi. Wzięłam podręczny bagaż i ze zdziwieniem patrzyłam, jak Derek obwą­chuje go, głośno wciągając powietrze.

-Czuję benzynę - powiedział, odwracając się w moją stronę.

-No i bardzo dobrze czujesz - pochwaliłam go, nie wyjaśniając, o co chodzi. Rzecz polegała na tym, że zawsze woziłam ze sobą w torbie pojemnik z ben­zyną na wypadek, gdybym zostawiła gdzieś ślady swojej krwi i trzeba było szybko się ich pozbyć, ale wyjaśnienie tego wszystkiego Derekowi wydawało mi się zbyt skomplikowane.

Gromada wypożyczyła mi klacz. Miała na imię Frau. Stajenny przysięgał, że odkąd przestała być najszyb­szym koniem w stadzie, jest posłuszna, silna i wytrzy­mała niczym skały Gibraltaru. W sumie nie miałam żadnego powodu, żeby wątpić w jego zapewnienia.

Ciemnobrązowy wałach Dereka stanowił idealną parę z moją Frau. Pozwalał jej prowadzić. Chłopak jechał sztywno, jak jeździec, który do tej pory nie miał zbyt dużo do czynienia z wierzchowcami i nie czuje się dobrze w siodle. Przypomniałam sobie, że niektórzy zmiennokształtni jeździli na koniach, jak­by byli centaurami. Derek na pewno nie należał do tej grupy.

Wciąż jechaliśmy w milczeniu. Odkąd opuścili­śmy siedzibę zmiennokształtnych, upłynęło pięćdzie­siąt minut, a my nadal nie zamieniliśmy ani słowa.

Pomyślałam, że jeżeli mamy razem pracować, to w końcu będziemy zmuszeni nauczyć się ze sobą roz­mawiać. Zwolniłam, żeby nasze konie zrównały krok i szły obok siebie.

Dźwięk końskich kopyt niósł się echem po wy­ludnionych ulicach.

-Dlaczego przedramię? - spytał Derek, patrząc na moje oparzenie.

Tak zwany obyczaj nakazywał włożyć w ogień dłoń.

-Ponieważ nie regeneruję się tak szybko, jak wy, a w dłoni muszę trzymać broń.

-Przepraszam, to było głupie pytanie.

Chłopak spojrzał w dal, w kierunku miasta. Spo­kojna i uśpiona Atlanta wyglądała na wolną od ma­gii, ale też pełną obaw, że ten błogi stan wkrótce może się zmienić.

Na czarnym aksamicie nieba nieśmiało świecił księżyc, jakby chciał ukryć swą bladosrebrną twarz za zasłoną cienia. Jego delikatne promienie wydawa­ły się drgać, co sprawiało wrażenie, że srebrny blask i ciemność pulsują na przemian, by ostatecznie zgi­nąć gdzieś w zatoce ostrego światła rzucanego przez uliczne lampy. Elektryczne oświetlenie, podobnie jak słońce, nie pozostawiało żadnych kompromisów. Nie było tu miejsca na cień zmieszany z blaskiem, nie było miejsca na dwoistość, na obietnicę, że coś zostanie głęboko schowane, nie było miejsca na ta­jemnicę. Nie było tu nic prócz światła - czystego, niczym niezmąconego, a jednocześnie tak prymityw­nego i oczywistego.

-Zauważyłaś kiedyś, że niektóre urządzenia pra­cują w czasie przypływu magii, a niektóre nie? - spy­tał Derek.

-Na przykład?

-Na przykład telefony. Czasami działają podczas przypływu, a czasem nie.

Zauważyłam, że chce ze mną rozmawiać, szu­ka jakiegoś wspólnego tematu. Byłabym kretynką, gdybym nie wykorzystała tej okazji, zaczęłam zatem wyjaśniać:

-Jest na ten temat kilka teorii. Jedna z nich mówi, że intensywność magicznych fal determinuje zasięg technicznych awarii.

-A druga? - spytał niecierpliwie Derek.

Przybrałam specjalny grymas twarzy i powiedzia­łam:

-Magia jest płynna, jest strumieniem. Nie jest jakąś stałą, materialną strukturą ukształtowaną raz na zawsze. Każdy z nas filtruje przez siebie magię, nasze myśli i uczucia kształtują ją i zmieniają. Sły­szałeś, jak potężny jest papież?

-Tak - odpowiedział chłopak.

-Czerpie siłę wyłącznie z wiary swoich wyznaw­ców. Setki tysięcy ludzi wierzą, że może uzdrawiać chorych, a zatem potrafi to robić. A teraz dla odmia­ny weźmy samochód. Wiesz, jak działa?

Derek zmarszczył brwi.


-Nie jestem pewien. Na pewno jest tam silnik, który spala benzynę i zamieniają w gaz. Gaz rozsze­rza się i popycha coś tam, jakieś różnego rodzaju za­wory, co powoduje, że koła się obracają. Coś w tym stylu.

Skinęłam głową.

-Bardzo dobrze, a teraz powiedz mi, jak działa telefon.

Spojrzał na mnie zmieszany.

-Hm, głos powoduje wibracje drutu?

-Tak - potwierdziłam. - Ale jak to się dzieje, że wybranie numeru przekształca się w połączenie z właściwą osobą? I co się stanie, jeśli na drucie usią­dzie ptak? Dalej będzie wibrował?

Derek wzruszył ramionami.

-Nie mam zielonego pojęcia.

-Ja również nie. I uwierz mi, że większość ludzi nie wie. Ale nikomu z nich nie przyjdzie do głowy, żeby choć przez chwilę pomyśleć nad tym, jak one działają. Po prostu działają i tyle. Z samochodami jest trochę inna sprawa. Wymagają ciągłych napraw i psują się znacznie częściej niż telefon, no i oczywi­ście oddanie samochodu do mechanika kosztuje tyle, że wielu właścicieli aut stara się poznać ich wnętrze i dokonywać napraw samodzielnie, przynajmniej do pewnego stopnia.

-Do momentu, aż samochód nie rozleci się zu­pełnie - stwierdził wesoło Derek.


-Tak jest - przyznałam. - Ta druga teoria mówi, że skoro tak wielu ludzi nie ma pojęcia o podstawo­wych zasadach działania telefonów, to równie dobrze mogą oni uważać je za rzeczy magiczne. Tacy ludzie święcie wierzą, że telefony muszą działać, i dzięki temu one faktycznie działają. Z drugiej strony, sa­mochody są postrzegane jako zbiór mechanicznych części, które mogą się popsuć, a zatem, kiedy uderza magia, po prostu się psują.

-To niezła teoria - skwitował Derek.

-Niestety, czyni moją pracę dużo trudniejszą.

Niespodziewanie uderzyła w nas fala magii.

Zgasły elektryczne lampy i miasto pogrążyło się w zupełnej ciemności. W chwili, kiedy moje oczy już dostosowały się do braku światła, skręciliśmy za róg ulicy. Tu stał rząd błękitnych latarni. Za kolejnym zakrętem mieściło się Kasyno.

-Wiesz, dokąd jedziemy? - spytałam.

-Do pierdzielonej jaskini Rodu.

Pokręciłam głową, żegnając się z ostatnią nadzie­ją, że będę potrafiła zachować przy Dereku neutral­ność.

-Żebyśmy mieli jasność - powiedziałam. - Wo­lałabym, żebyś nie zmieniał kształtu, aż do chwili, kiedy nie będziesz miał innego wyjścia. Nie wyczują, kim jesteś, bo wziąłeś prysznic. Dopóki nie pokryjesz się sierścią, nie ma możliwości, by dowiedzieli się, że należysz do Gromady, a ja będę chciała utwierdzić ich w tym przekonaniu.

-Dlaczego? - spytał Derek.

-Przede wszystkim dlatego, że zamierzam utrzy­mać moją współpracę z Gromadą w tajemnicy. Ogól­nie rzecz biorąc, jest ona raczej czymś niestosow­nym.

-Przecież nekromanci z Rodu nie byliby zdziwie­ni, gdyby się dowiedzieli, że masz ze sobą wilkołaka.

-Jasne - powiedziałam. Mój pracodawca, Mistrz Zakonu, pewnie też nie byłby zdziwiony. - Po dru­gie - kontynuowałam - jeśli zmienisz się w wilka, będziesz później potrzebował pożywienia i spokoj­nego miejsca, żeby odespać przemianę, a nie zawsze jest takie pod ręką.

-Zrozumiałem - powiedział Derek. - Możesz na mnie liczyć.

-To dobrze.

Miasto było puste i ciche, nareszcie księżyc schwycił je w pulsującą sieć swego srebrzystego światła i cieni. Może zdarzy się cud i chłopak na­prawdę zdoła utrzymać w Kasynie ludzkie kształty? Miałam taką nadzieję.

Magia miała wybiórczy apetyt. Kiedy zabrała się za budynki, w pierwszej kolejności zmiotła z po­wierzchni ziemi drapacze chmur. Potem przesunęła się w dół i zabrała się za wszystko, co było duże, rozległe i nowe. Najpierw padł Bank America Pla­ża, następnie wieżowiec Suntrust. Jeszcze później magia uderzyła w Centrum Atlanta i Plac Brzoskwi­niowych Drzew, zapadł się nawet nowy budynek koncernu Coca-Cola. Kopuła Georgii rozleciała się na kawałki, zanim opadł przysłowiowy kurz po po­przednich zniszczeniach, a za nią cała reszta monu­mentalnych pomników ludzkich dokonań architek­tonicznych, jakby spieszno im było popełnić seppuku zanim staną twarzą w twarz ze szturmem magii.

W konsekwencji, kiedy budynek Centrum Świato­wego Kongresu Georgii zaczął wydawać niepokoją­ce odgłosy i chwiać się jak mleczny ząb na chwilę przed wypadnięciem, a następnie runął, wznosząc ogromną chmurę pyłu, lokalne gazety nawet o tym nie wspomniały.

Tylko nieliczni wierzyli, że Ród będzie w stanie to wszystko udźwignąć. Prawie nikt nie spodziewał się, że zdoła uprzątnąć gruzy i wznieść swoje Tadż Mahal w miejscu ruin w ciągu zaledwie pięciu lat. A kiedy już bogato zdobione drzwi tej magicznej budowli ot­worzyły się i ludzie zobaczyli rzędy błyszczących au­tomatów do gry, stanęli jak osłupiali, mimo iż wyda­wałoby się, że mieszkając w takim mieście, widzieli już wszystko. Ale ten zbiorowy szok trwał tylko do chwili, kiedy pierwszy głupiec zorientował się, że ma w kieszeni kilka groszy. Teraz Kasyno było jednym z siedmiu cudów Atlanty zachęcającym tłumy chęt­nych do zostawienia w nim pieniędzy. Na szczęście dla mnie i dla Dereka zrobiło się już bardzo późno nawet dla najbardziej wytrwałych hazardzistów, nie musieliśmy więc przedzierać się przez ludzką ciżbę w drodze do małego gniazdka Natarai.

Widziałam Kasyno wiele razy, ale zawsze mnie zaskakiwało. Wznosiło się w centrum ogromnego placu jak eteryczny pałac z fatamorgany, której do­świadczało się podczas podróży po pustyni. Budynek górował nad miastem - biały w dzień i błyszczący na żółtopomarańczowo w nocy, rozświetlony potężnymi elektrycznymi lampami albo magicznymi latarniami.


Wysmukłe minarety Kasyna, sięgające niemal chmur, łączyły się labiryntami długich, wąskich schodów z elegancką kopułą wewnętrznego kompleksu. Cały teren otaczały wysokie mury z wieżami strażniczy­mi wyposażonymi w haubice i magiczne wyrzutnie, a wzdłuż bogato zdobionych gzymsów przechadzali się poważnie wyglądający strażnicy. Naprzeciwko łukowato wygiętych bram rozciągały się długie, pro­stokątne, podświetlane od dołu fontanny, w których woda mieniła się na niebiesko, zielono i turkusowo. Ponad lustrem wody wznosiły się mosiężne posą­gi jakichś obcych bóstw. Rozpoznałam kilka z nich, ale hinduska mitologia nigdy nie była moją mocną stroną.

Największy z posągów stał w okrągłej fontan­nie na wprost wejścia. Ta dziwna figura, uchwyco­na jakby w ferworze ognistego tańca, utrzymywa­ła równowagę, stojąc jedną stopą na ciele jakiegoś szkaradnego demona. Z ramion posągu wyrastały dwie pary rąk. Jedna dłoń trzymała płomień, dru­ga uderzała w bęben, trzecia wskazywała uniesioną stopę, a czwarta wykonywała gest błogosławieństwa. Kosmiczny tancerz gestem deptania wyrażał pogardę dla całej niewiedzy na świecie, jego ciało ogarniały płomienie, ale twarz miał pogodną. Posąg przedsta­wiał Nataraję jako Sivę, Pana Tańca.

Przechodziliśmy na tyle wolno obok figury, że Derek mógł dobrze się jej przyjrzeć. Po chwili rzucił groźne spojrzenie w kierunku pałacu i spytał:

- Więc ma się za Boga?

-Owszem.

W naszych czasach ludzie mieli szczególny rodzaj czelności, by nadawać sobie imiona różnych bóstw. Pomyślałam, że akurat czelność to cecha, której właś­ciciel Kasyna ma aż w nadmiarze, ale jeżeli chciał do­równać Sivie, to czekała go naprawdę długa droga.

Nataraja był miejscowym przywódcą Rodu. Ród definiował siebie jako nową rasę społeczeństwa ludz­kiego, względnie jako najstarszą z ras, w zależności z kim się rozmawiało. Tak samo jak Zakon, jego członkowie mieli wiele posiadłości niemal w całym kraju, ale w przeciwieństwie do Zakonu gromadzili bogactwa tylko po to, by finansować badania nad „ta­jemnicą życia i śmierci" - a przynajmniej tak mówiła wydawana przez nich broszura. Ród wykazywał się dużą biegłością zarówno na polu techniki, jak i ma­gii, zwłaszcza w zakresie nekromancji i nekronawigacji.

Nekromanci z Rodu posiedli również władzę. Byli niebezpieczni jak cholera i podnieśli nekromancję do rangi sztuki wykazując się dużym stopniem profe­sjonalizmu we wszystkim, co robili. Muszę przyznać, że podziwiałam ich za to, co oczywiście nie przeszka­dzało mi nimi również gardzić.

Wejście do Kasyna było otwarte i dostępne dla wszystkich. Przywiązaliśmy konie do znajdującej się na zewnątrz barierki, a potem przeszliśmy pomię­dzy dwoma niemal identycznymi wartownikami, ubranymi w kolczugi, czarne płaszcze i wyposażo­nymi w broń, która nosiła ślady wielokrotnego uży­wania.

Weszliśmy do głównego pomieszczenia. Niena­widziłam kasyn. Pokusa łatwych pieniędzy ściągała tu ludzi najgorszego pokroju. W powietrzu unosił się zapach chciwości, rozczarowania i desperacji.

Przechodziliśmy z Derekiem wzdłuż automatów do gry, odnawianych, by można było je obsługiwać ręcznie. Nieobecni dla reszty świata, skoncentrowani na tym, by nakarmić automat jak największą ilością pieniędzy, gracze wyglądali jak nieumarli wykonujący monotonne ruchy na podobieństwo robotów. Jakaś kobieta wygrała i zaczęła szaleńczo podskakiwać, gdy jej maszyna wypluwała kaskadę monet, napełniając nimi cały przeznaczony na tę okoliczność pojemnik. Na jej twarzy malował się zachwyt graniczący z obłę­dem.

Minęliśmy stoliki z grami karcianymi i skręci­liśmy do niedużego służbowego wejścia. Znaleźli­śmy się małym pokoju, otwartym z jednej strony na schody. Przy okalających je balustradach stało dwóch chudych strażników, noszących takie same stroje jak dwójka wartowników na zewnątrz. Kiedy tylko sta­nęliśmy przed schodami, pojawiła się kobieta, zupeł­nie jakby ktoś poinformował ją o naszym przybyciu. Rowena.


Miała jakiś metr siedemdziesiąt, była parę cen­tymetrów ode mnie niższa. Szmaragdowozielona sukienka nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do kształtu figury jej posiadaczki. Nie była ani smukła, ani wiotka. Kiedy autorzy soczystych ro­mansów pisali z namaszczeniem o „wspaniałych krągłościach przechodzących w cienką talię" oraz

W zasadzie zazdrościłam Rowenie tylko włosów. Bujne, ogniście czerwone, spadały wielką burzą lo­ków i loczków, mieniących się czerwonym złotem, aż do bioder. Derek przyglądał się kobiecie z wyrazem nieskrywanego pożądania na twarzy. W odpowiedzi na zachwyt chłopaka, Rowena obdarzyła go takim uśmiechem, jakby właśnie przeczytał jej własnoręcz­nie napisany wiersz miłosny.

Spojrzałam na Dereka. Jakimś cudem chłopak nie zmienił się w bezmózgą galaretkę, chociaż jego wzrok na dobre przykleił się do biustu Roweny. Uni­ka kontaktu wzrokowego, pomyślałam ironicznie, no cóż, niezła strategia.

Ruszyliśmy schodami w górę, a potem długim korytarzem.

Zamrugał oczami, a po chwili uświadomił sobie,

że nie mówię o siedzeniu Roweny.

Twarz Dereka przybierała coraz bardziej zdziwio­ny wyraz.

Ulubiony wąż Natarai - wyjaśniłam. - Zgubił się kilka tygodni temu. Odszukałam go dla Natarai na zlecenie Gildii. - Wspominanie Derekowi, że spę­dziłam całe cztery dni, obozując na bagnach, pokryta torfem i brudem, bez możliwości zmiany ubrania, chyba nie wpłynęłoby najlepiej na mój autorytet.

Nagle przebiegł mnie dreszcz. Włoski na karku stanęły dęba. Przeczucie mnie nie myliło, za zakrę­tem korytarza zobaczyliśmy wampira. Trzymając się sufitu, zmierzał w przeciwnym do nas kierunku. Jego lepkie muskuły pracowały pod mocno naciągniętą skórą, która za życia stworzenia była najprawdopo­dobniej ciemna, ale teraz przybrała niebieskawo- purpurową barwę. Rowena spojrzała na wampira i pomachała do niego, tak jak w czasach, gdy trium­fowała technika, ludzie machali do kamer monitoru­jących pomieszczenia. Poczułam, że płynie od dziew­czyny jakiś szczególny rodzaj leniwej magicznej fali.

Z moim żołądkiem działy się dziwne rzeczy. Prze­łknęłam ślinę, żeby nie zwymiotować.

Nieumarły usiadł nienaturalnie cicho. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, by go zabić. Ręka nie­mal swędziała, chcąc zacisnąć się na Zabójcy spoczy­wającym w skórzanej pochwie na plecach. Spojrza­łam w puste, martwe oczy stworzenia i zaczęłam się zastanawiać, jak by to było zanurzyć ostrze w jego wnętrznościach i zrobić mu jajecznicę z mózgu. Ale jeszcze bardziej pragnęłam zabić człowieka, który sterował tym wampirem.

Wampir sprężył się i przesunął z dużą szybko­ścią.


- Proszę za mną - powiedziała Rowena, obda­rzając nas kolejnym olśniewającym uśmiechem. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko skorzystać z jej zaproszenia. Tymczasem wampir zniknął za zało­mem ściany.

Korytarz kończył się ogromnymi, łukowato skle­pionymi drzwiami, które otworzyły się, kiedy się do nich zbliżaliśmy. Zobaczyliśmy pięciokątny pokój tronowy Natarai, wyglądający jak senne marzenie zapożyczone z „Baśni tysiąca i jednej nocy". Pełne wdzięku posągi stały skąpane w niezwykłej poświa­cie magicznych lamp, przetykanej delikatnymi re­fleksami blasków odbijających się od złotego tronu. Na podłodze z włoskich kafelków leżały rozrzucone aksamitne poduszki. Ogólnemu wrażeniu nadmier­nego przepychu i wytworności miały nadać znajdu­jące się w pomieszczeniu bezcenne dzieła sztuki.

Sam Nataraja odpoczywał na tronie niczym sułtan z arabskich legend.

Ten dupek, ubrany jak zwykle na biało, miał na sobie ciuchy, które z pewnością stanowiły równowar­tość mojej sześciomiesięcznej pensji. Pomyślałam, że jednak fajnie być sułtanem.

Tron Natarai wyglądał na złoty i prawdopodobnie taki był. Nie potrafiłam jednak zaakceptować faktu, że takie bogactwo może się marnować, stanowiąc siedzisko dla tyłka jakiegoś dupka. Ukształtowany w formie jajka osadzonego na szerszym końcu i ucię­tego w połowie długości, wznosił się na dwa metry w górę. Jego powierzchnię zdobiły stylizowane wi­zerunki egzotycznych zwierząt, kiedyś uważanych za mityczne, dziś po prostu nadzwyczaj niebezpiecz­nych. Ich postaci pokrywały zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną powierzchnię „jajka", a oczy zwie­rząt, wykonane z drogocennych kamieni, błyszczały w świetle niezliczonych lamp.

Nataraja spoczywał na tronie, na wpół siedząc, na wpół leżąc, oparty na łokciu zagłębionym w pluszo­wej, białej poduszce. Jego wiek trudno było określić. Osądzając go wyłącznie na podstawie wyglądu, nikt nie powiedziałby, że ma więcej niż czterdzieści lat. Ale wizualne wrażenia niewiele znaczyły. Wyczuwa­łam, że jest starszy, dużo starszy niż ja. Być może miał dwieście lat, może trzysta, a może jeszcze wię­cej. Kiedyś powiedziałabym, że taka długowieczność jest niemożliwa, ale od ponad wieku technologia na­brała takiego tempa, że trudno było za nią nadążyć, no i czas spędzony w najemnej służbie nauczył mnie, że trzeba być bardzo ostrożnym z wypowiadaniem słów „nigdy" i „to niemożliwe".

Nataraja patrzył na mnie, nieco rozbawiony moją obecnością na terenie Kasyna. Miał oliwkową cerę i choć był szczupły, emanował władzą w sposób, w jaki niektórzy mężczyźni potrafią emanować fi­zyczną siłą. Włosy, czarne i proste, okalały kancia­stą twarz z szerokim, ale wysokim czołem, dobrze ukształtowanymi kośćmi policzkowymi i małym podbródkiem, schowanym w umiejętnie przystrzy­żonym, krótkim zaroście. Oczy mężczyzny, bardzo ciemne i przenikliwe, miały jakąś przyciągającą moc. Kiedy na kogoś patrzył, wydawało się, że spogląda w głąb człowieka, odkrywając najbardziej skryte myśli i najgłębsze pragnienia i przejmując je jako własne. Spojrzenie Natarai było tak przenikliwe, że z trudem dało się cokolwiek przed nim ukryć. Na szczęście ja nadal potrafiłam to zrobić.

Wąż zasyczał, kiedy zbliżyłam się do tronu. Mie­rzył mnie pustymi, pełnymi nienawiści oczami i wę­szył. Rozdwojony na końcu język drżał pomiędzy wąskimi, łuskowatymi wargami. Mnie też miło cię widzieć, kochana, pomyślałam. Ciekawe, czy pamię­tasz, jak pięknie się z tobą obeszłam?

Głos Natarai zabrzmiał jak drapanie po szorstkim kamieniu.

Wiesz, że możesz to zrobić i ja wiem, że mogę to zrobić, przesyłałam mentalny komunikat w nadziei, że Nataraja go usłyszy. Więc miejmy to za sobą. Prze­testuj mnie, ty skurczybyku, żebym mogła pokonać cię kolejny raz, a wtedy zaczniemy rozmawiać.

Moc uderzyła we mnie, przyciskając do podłogi. Oczy Natarai stały się bezdennymi dziurami, rozka­zującymi i wszechpotężnymi. Wsysały mnie w swoją przerażającą głębię, gdzie czaiła się obietnica niewoli i bólu.

Zacisnęłam zęby i starałam się wytrzymać to spojrzenie, próbując jednocześnie otoczyć tarczą ochronną Dereka.


Nataraja uderzył mocniej, jego siła tryskała jak lawina niszcząca świat, odsuwająca go gdzieś w dal tak, żeby nie pozostało nic prócz mojej i jego mocy zmagających się ze sobą. Poczułam bolesny dreszcz. Twarz Natarai wykrzywił skurcz, mężczyzna zagryzł wargi.

Przerażający nacisk stał się przez chwilę nieco słabszy. Wykorzystałam przerwę, by zebrać całą ma­gię, którą dysponowałam, i sięgnąć po wszystkie jej rezerwy. Uderz chłopca, Nate. Uderz, a zabiję cię, powtarzałam w myślach.

Napór nagle zelżał i poczułam, że coś z wielką siłą wyrzuca mnie z długiego, czarnego tunelu z po­wrotem do realnego świata. Nataraja wycofał się, wyczuwając niebezpieczeństwo. A niech to.

Spojrzałam na Dereka. Z jego twarzy odpłynęła cała krew, dłonie zacisnęły się w pięści.

Nataraja z powrotem wszedł w rolę uroczego go­spodarza domu.

Zachowywał się tak, jakby nic się nie stało, ale z jego twarzy można było wyczytać obietnicę: Na­dejdzie taki dzień. Nadejdzie dzień, kiedy policzymy się ze sobą.


Jakiś szelest oznajmił przybycie nowego gościa. Przez drzwi zwieńczone łukiem wszedł Ghastek, ubrany w spodnie koloru khaki i czarny sweter z golfem, niosąc pod pachą aktówkę. Wyglądał tak absurdalnie na tle sali tronowej Natarai, że niemal się roześmiałam.

Ghastek pozdrowił mnie skinieniem głowy, a po­tem stanął obok mistrza. Obaj mężczyźni byli ra­czej drobnej budowy, z tym że Nataraja był smukły, a Ghastek po prostu chudy. Dieta składająca się ze steków i wiele godzin w siłowni mogłyby sprawić, że stanie się szczupły i żylasty, ale bardzo wątpiłam, by kiedykolwiek choć spojrzał na han tle - a właś­ciwie mogłam się nawet o to założyć. Zaczynał ły­sieć i powstające zakola sprawiały, że jego czoło wy­dawało się dość wysokie. Twarz Ghasteka nie była wyjątkowa, przed przeciętnością ratowały ją ciemne oczy zdradzające inteligencję i ten wyraz dystansu, który cechował ludzi spędzających większość czasu na rozmyślaniach.

Naraja wybuchnął gromkim śmiechem.

Uśmiechnęłam się sztucznie.

Wyszczerzyłam do niego zęby.

Nataraja nie odezwał się ani słowem, więc kon­tynuowałam:

Z prawdziwym zadowoleniem i rozbawieniem obserwowałam, jakie wrażenie wywarło na obu wy­mienione przeze mnie imię. Byli wstrząśnięci, jakby kopnął ich prąd.

-Jak zatem panowie widzą, mam dostęp do bazy danych Zakonu. - Oczywiście kłamałam, ale moi rozmówcy nie mieli o tym zielonego pojęcia. Imię

Rolanda spowodowało, że przestali myśleć logicznie. Byłam skłonna się założyć, że gdyby dowiedzieli się, w jaki sposób naprawdę poznałam imię ich lidera, trafiłaby ich apopleksja. - Powiem wam wszystko, co wiem, i proszę, poprawcie mnie, jeżeli się mylę. Wampir-cień Ghasteka śledził Grega Feldmana. Wampir został nagle zabity, a ty, Ghastek, nie potra­fiłeś wydobyć obrazu zabójcy z umysłu czeladnika, który nim sterował. Nie poinformowałeś o tym Za­konu, co skądinąd jest zrozumiałe, bo przecież nie mogłeś im powiedzieć, dlaczego twój wampir śledził wróżbitę. Jedyną rzeczą, której nie potrafię zrozu­mieć, jest to, dlaczego zrobiłeś taki szum z powodu śmierci jednego wampira.

Zapanowała długa chwila ciszy, potem Nataraja wykonał dłonią gest w stylu „powiedz jej" i spojrzał gdzieś w dal, jakby stracił całe zainteresowanie na­szą rozmową. Rowena milczała, trzymając rękę na łbie węża. Zastanawiałam się, co też chodzi jej po głowie.

Ghastek otworzył aktówkę i wyciągnął z niej stos fotografii. O kurczę, déjà vu, przebiegło mi przez myśl. Ghastek szedł w moim kierunku. Niespodzie­wanie drogę zastąpił mu Derek, stając pomiędzy nami, a następnie biorąc z rąk Ghasteka fotografie, by przekazać je mnie.


Patrzyłam na czarno-białe zdjęcia nieżywego wampira. Ciało krwiopijcy przypominało zgniecioną kupkę żałośnie wyglądających resztek. Bladą skórę pokrywała gruba warstwa zastygłej krwi. Był nią cały umazany, jakby ktoś zanurzył rękę w jego wnętrz­nościach i rozsmarował krew po ciele tak, jak naciera się olejem kurczaka przed pieczeniem. Łysa czaszka wampira została zupełnie roztrzaskana, a miejsce, w którym przedtem znajdował się mózg, świeciło teraz wilgotną pustką.

Drugie zdjęcie przedstawiało tego samego wam­pira, tym razem ułożonego na plecach, by lepiej uwidocznić długie, głębokie rozcięcie przebiegające wzdłuż tułowia od genitaliów po środek klatki pier­siowej. Spomiędzy czarnej od skrzepłej krwi tkanki wystawały żółtawe żebra. Ktoś musiał użyć napraw­dę bardzo ostrego noża, żeby rozciąć chrząstki kil­ku żeber po lewej stronie mostka w taki sposób, by oddzielić je od niego. Ponadto zauważyłam, że żebra nie zostały odpiłowane, ale odcięte jednym pociąg­nięciem noża przy użyciu ogromnej siły. Wampir musiał zostać odwrócony na plecy już po śmierci, bo inaczej z jego wnętrza wypadłaby żylasta pląta­nina niemal zanikłych już jelit. Nie było wokół nich ani grama tłuszczu, który przytwierdzałby je do jamy brzusznej, więc morderca nie miał problemu z ich odcięciem. To samo dotyczyło pęcherza i okrężnicy, oba organy niemal całkowicie zanikły przez tygodnie, które upłynęły od czasu, gdy stał się nieumarłym, zatem zabójca nie musiał poświęcać im czasu.


Przepona została starannie rozcięta, po pierwsze po to, by usunąć pozostałe wnętrzności, po drugie, żeby dostać się do przełyku. Zabójca z pewnością włożył przez rozerwaną przeponę rękę i sięgnął do klatki piersiowej, by uchwycić przełyk, a następnie go uciąć. W ten sposób mógł go łatwo wyciągnąć przez zrobioną dziurę, a wraz z nim przesiąknięte krwią płuca i napęczniałe serce. Pomyślałam, że musiałam widzieć coś podobnego już wcześniej. Po chwili zastanowienia przypomniałam sobie - tak się patroszyło jelenia.

Zmarszczyłam brwi, nie widziałam na zdjęciach jelit. Ghastek podpowiedział mi:

Spojrzałam na nią i zobaczyłam ohydną, wilgotną kupkę wnętrzności w kałuży krwi. Tak jak myślałam, ponieważ nie służyły wampirowi już od dawna, skur­czyły się i wyschły do tego stopnia, że przypominały plątaninę żylastych sznurków.

Ghastek spojrzał na mnie takim wzrokiem, jak­bym oskarżyła go o pożeranie małych dzieci.

Ghastek zrobił minę, jakby ugryzł właśnie coś kwaśnego lub gorzkiego.

-One są martwe, Kate! - krzyknął Nataraja, jakby budząc się z letargu. - Dlaczego nie spytasz Currana i jego ulubionego lympago, co zrobiono z naszą własnością?

Nazwa „lympago" była niepoprawnym określe­niem Corwina, ale Nate wydawał się wyjątkowo szczęśliwy, że na nią wpadł, w związku z czym posta­nowiłam nie wyprowadzać go z błędu i pozwoliłam mu się nacieszyć jego niewiedzą.

Cholera. Mam za długi język. Powinnam nosić wielki transparent z napisem: „Poufne Informacje Wyjawiane za Darmo!". Przynajmniej ludzie wie­dzieliby, z kim mają do czynienia.

Niemal usłyszałam, jak po moich słowach mózg Ghasteka zaczął pracować na wysokich obrotach.

Uśmiechnęłam się znacząco w odpowiedzi i za­proponowałam:

Udałam, że biorę to pod uwagę, a po chwili po­wiedziałam:

Ghastek posłał mi zagadkowe spojrzenie i wy­szedł z nami na zewnątrz, zostawiając w pokoju Ro- wenę i Nataraję.

Kiedy znaleźliśmy się w miejscu, gdzie Nataraja nie mógł nas usłyszeć, zatrzymałam się:

Ghastek spojrzał na mnie.

-Jeżeli chciałabym skazić żywe zwierzę nekromantyczną magią, to jak mogłabym to zrobić?

-A przez skażenie rozumiesz...? - Ghastek za­wiesił głos.

Nie było sposobu, by odpowiedzieć na to pytanie bez ujawniania pewnych tajemnic. Cholera, jestem za głupia do tej roboty.

-Jaka ilość nekromantycznej magii jest potrzeb­na, żeby uzyskać na skanerze pomieszanie kolorów?

Omal nie zazgrzytałam zębami.

Widziałam, że zastanawia się nad tym.

Ghastek przytaknął.

-Jeśli mnie ładnie poprosisz, mogę ci to wyjaś­nić - zaoferował Ghastek.

Przełamałam się.

Ghastek pozwolił sobie na zagadkowy uśmiech, ale nie chciał, bym go dostrzegła. Jego usta wygięły się na moment i natychmiast wróciły do zwyczajowej pozycji, jakby przez twarz przeszedł tylko niekontro­lowany skurcz. Postanowiłam go zachęcić i posłałam mu szeroki, choć sztuczny uśmiech.

-Jesteś dużo milsza, kiedy mówisz jak istota ludzka - rzucił. Widocznie rozbroił go mój uśmiech. - Zuchwałość jest zabawna, ale jeśli jej się nadużywa, staje się nudna.

Westchnęłam.

-Jestem najemnikiem. Chodzę jak najemnik, mówię jak najemnik, zachowuję się jak najemnik.

Przez chwilę sądziłam, że pojął głębsze znaczenie

moich słów, ale Ghastek wrócił już do poprzedniej kwestii:

Teoretycznie - zaczął - jeżeli wezmę samicę szczura i nakarmię ją mięsem nieumarłego, a potem pozwolę, żeby się rozmnażała i urodziła potomstwo, a następnie powtórzę ten sam proces z potomstwem, to na wykresie m-skanera linia oznaczająca potomka normalnego szczura może pokazywać trwały wpływ nekromantycznej magii i właśnie to spowoduje po­mieszanie kolorów na odczycie. Taka linia będzie na wydruku jasnopomarańczowa.


Woda z fontanny Sivy była orzeźwiająca. Ochlapałam sobie nią twarz, zwalczając ogarniające mnie prag­nienie drzemki na ślicznych kafelkach. Krótki test przeprowadzony przez Nataraję wyczerpał moje re­zerwy sił, ale pozostawała mi satysfakcja, że po raz kolejny zapobiegłam pokazowi mocy, który usiłował sprowokować. Usiadłam na murku okalającym fon­tannę:

Derek uchwycił rękami brzeg fontanny i zanurzył głowę w wodzie. Potrząsnął nią, rozpraszając wilgot­ne krople z mokrych włosów i opróżnił nozdrza tak, jak robili to zmiennokształtni, kiedy chcieli pozbyć się silnych, drażniących nos zapachów.

-To miejsce pachnie śmiercią - stwierdził.

-1 kto to mówi? - zadrwił.

Skrzywiłam się, ale postanowiłam mu to wyjaś­nić.

-Jesteś dowcipniejsza niż Rowena - usiłował się zrehabilitować. - I uderzasz mocniej.

Derek wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zbliżyliśmy się do koni.

W odpowiedzi posłał mi zagadkowe spojrzenie i powiedział:

-Jestem po to, żeby cię chronić, więc to ty mu­sisz na siebie uważać.

Skinęłam głową. Nareszcie miałam swojego ryce­rza w lśniącej zbroi. Szkoda tylko, że ten rycerz był nastoletnim wilkołakiem.


-Jakie znowu zagrożenie? - Derek wzruszył ra­mionami.

Uśmiechnęłam się - już zapomniałam, jak miło jest dzielić się z kimś swoimi teoriami.

-Nie.

-Jakieś dziewięć lat temu pewien Pan Umarłych, Gilbert Caillard, próbował przejąć przywództwo nad Rodem, wrabiając Nataraję w aferę seksualną. Co, prawdę mówiąc, zakrawa na ironię, bo bardzo wąt­pię, by ten podstępny wąż kiedykolwiek uprawiał seks, raczej obsługuje się własnoręcznie. W każdym razie Gilbert wywnioskował, że jeśli członkowie Rodu będą Natarają rozczarowani i zostanie areszto­wany, to właśnie on przejmie inicjatywę i odpowied­nio wszystkim pokieruje. Miał wystarczającą ilość mocy i prawie mu się udało.

I uwierz mi, dociekliwy chłopcze, że wiem aż za dużo. Znam jego przyzwyczajenia. Wiem, co mu smakuje, jakie kobiety podobają mu się na tyle, by zabrał je do łóżka, jakie książki lubi czytać. Wiem wszystko, co mój ojciec wiedział o Rolandzie. Znam nawet jego prawdziwe imię, pomyślałam.

Strumień ludzi przechodzących przez białą, łuko­wato sklepioną bramę wyraźnie zmalał. Pomyślałam, że jest późno albo bardzo wcześnie, zależy jak na to spojrzeć. Nagle coś zmroziło mój kręgosłup i zjeży- ło włosy na karku i rękach. Nie mogłam się mylić, gdzieś w pobliżu czaił się wampir.

Wałach Dereka zarżał, ale moja Frau zachowała stoicki spokój. Uwielbiałam tego konia.

Obróciłam się powoli i zobaczyłam wampira schodzącego po ścianie Kasyna. Spełzał głową w dół, jak zmutowany gekon, wbijając długie żółte szpony w tynk. Jego blade ciało, napięta, sucha skóra i ży­laste muskuły połyskiwały w świetle księżyca, jakby pokrywała je wilgoć.

Wreszcie głowa wampira znalazła się na wysoko­ści mojej. Podniósł ją i mogłam zobaczyć jego twarz. Za życia musiał być kobietą. Delikatne kiedyś rysy teraz wyostrzyły się, sprawiając, że wyglądał jak ofia­ra obozu koncentracyjnego. Stwór gapił się na mnie nawiedzonym wzrokiem, a potem uniósł w górę cienką rękę, w której trzymał coś niedużego. Powoli otworzył paszczę, w świetle księżyca błysnęły ostre jak igły zęby. Twarz wampira wykrzywiła się, usiłując przybrać nieco inny kształt.



Oddech wampira cuchnął śmiercią. Świerzbiła

mnie ręka, żeby złapać sztylet i wbić go krwiopijcy w blade oko, a potem pokroić mu mózg na plaster­ki, by zerwać połączenie z Ghastekiem. Potrafiłam się jednak kontrolować i wyszczerzyłam tylko zęby w głupawym uśmiechu.

Ghastek dobrze wiedział, gdzie znajduje się apar­tament Grega. Ponadto prawdopodobnie cały czas mieli na oku miejsca zbrodni.

Pogłaskałam Frau po szyi, odwiązałam lejce i wskoczyłam na siodło.

-Jestem alergikiem. No, ale w tych okoliczno­ściach to nie ma znaczenia.

No tak, Ghastek w swojej stajni trzymał nieumar­łych, stare, dobre, żywe konie wywoływały u niego atak kichania.

Wampir ruszył przed siebie wyprostowany, nie­zdarnym, wyuczonym truchtem. Krwiopijcy nie byli przystosowani do biegania po ziemi, wymagało to bowiem koordynacji ruchów i oddychania. Oczywiste jest, że proces ten nie może przebiegać w naturalny sposób u kogoś, kto nie musi oddychać.

Lekko ścisnęłam Frau kolanami. Klacz ruszy­ła z miejsca, by po chwili przejść w spokojny kłus.


Derek na swoim wałachu trzymał się blisko za nami. Miałam wrażenie, że jeśli wampir nie zachowa odpo­wiedniego dystansu, Frau spróbuje się dowiedzieć, czy można po nim przebiec.

Ghastek skierował swojego stwora w stronę zabudowań, by ten mógł poruszać się sprawniej. Krwiopijca wspiął się natychmiast na jedną ze ścian budynku, żeby, wbrew zasadom grawitacji, przesko­czyć z niej na sąsiedni dom. Jego wychudzona syl­wetka przesuwała się sprawnie wzdłuż trzech rzę­dów okien, wczepiając się szponami w tynk, by po chwili odbić się od ściany. Wszystko odbywało się bezgłośnie i niemal niezauważalnie, jak w dobrym horrorze.

Wybieraliśmy małe, boczne uliczki, oddalone od głównej ulicy, po których poruszały się dziwne pojaz­dy krztuszące się, wyjące i piszczące w godnych poli­towania wysiłkach, by przezwyciężyć opór magicznej atmosfery spowijającej miasto. W pewnym momen­cie przejechał obok nas mężczyzna na śnieżnobiałym wałachu, pełnym gracji i prawdopodobnie jedynym w swoim rodzaju. Jeździec niiał na sobie drogą, skó­rzaną kurtkę obszytą wilczym futrem. Otaksował mnie i Dereka krótkim spojrzeniem i pośpieszył w swoją stronę, poprawiając kuszę, którą miał na plecach. Spojrzałam uważniej na gościa, szukając znaku, który informowałby: „Jestem bogaty, proszę mnie okraść". Ponieważ jednak go nie dostrzegłam, doszłam do wniosku, że mężczyzna stwierdził, iż jego koń stanowi wystarczające świadectwo.

Dojechaliśmy do Rufusa i skręciliśmy na północ, w kierunku ulicy Białej, która zawdzięczała swą na­zwę pewnej anomalii pogodowej. Otóż pewnego dnia brzydki asfalt pokryła dziesięciocentymetrowa war­stwa śniegu, co w Atlancie samo w sobie nie byłoby niczym niezwykłym, gdyby nie fakt, że owo wydarze­nie miało miejsce w maju, a śnieg nie chciał stopnieć przez wiele kolejnych miesięcy, mimo że tempera­tura dochodziła do pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Dopiero trzy i pół roku później śnieg dał za wygraną i roztopił się podczas Indiańskiego Lata.

Dotarłam do rogu i zatrzymałam się. Wampir Ghasteka usadowił się na szczycie latarni ulicznej i owinął wokół niej niczym wąż wokół gałęzi drze­wa. Patrzył na mnie, a jego oczy błyszczały ciemną czerwienią, zdradzając przypływ magii. Ghastek mu­siał się bardzo mocno koncentrować, żeby utrzymać stwora na miejscu.

Wyjęłam Zabójcę i przełożyłam go przez grzbiet Frau. Miecz rozżarzył się mleczną bielą. Ostrze za­częło dymić, a jednocześnie na jego powierzchni rozbłysły kropelki wilgoci. Mogła być to reakcja na wampira Ghasteka, ale mogła też na zupełnie kogoś innego.

Za moimi plecami zarżał nieśmiało wałach Dereka.

Zsunęłam się z Frau i przywiązałam konia do żelaznego ogrodzenia. Wampir Ghasteka odwinął chude ciało ze słupa latarni i ześliznął się bezgłoś­nie na ziemię. Po chwili, zataczając się, niepewnym krokiem ruszył w stronę skrzyżowania.

Zaprzężony w dwa gniadosze wóz gnał ulicą


z zawrotną prędkością. Konie wyczuły wampira i spłoszyły się. Szarpnęły wóz w bok, ale niewiele to dało. Prawe koło uderzyło w wampira z głośnym, ale stłumionym grzmotnięciem, odrzucając jego ciało na chodnik. Woźnica zaklął głośno i ściągnął wodze, zmuszając gniadosze do szaleńczego galopu. Wóz zjechał z hukiem w dół ulicy, by w mgnieniu oka zniknąć gdzieś w ciemnościach.

Gdzieś przed nami kilkoro dzieci tłoczyło się wo­kół ognia płonącego jasno w metalowej beczce. Po­marańczowe płomienie lizały ścianki beczki, rzucając jasnożółtą poświatę na brudne twarze dzieci. Chudy chłopiec w zaplamionej bluzie i z piórami w sztyw­nych włosach zaintonował pieśń pełnym dramaty­zmu głosem i wrzucił do ognia coś, co wyglądało jak martwy szczur. W sumie nic w tym dziwnego, w naszych czasach każdy był czarnoksiężnikiem.

Dzieciaki patrzyły na mnie, kiedy przejeżdżałam obok. Jedno z nich zaklęło soczyście, próbując mnie sprowokować. Zaśmiałam się tylko serdecznie i po­jechałam dalej.

Zaczęłam rozmyślać nad naszą sytuacją, bo jeśli zamierzaliśmy szukać Pana Umarłych, to nie miałam najbledszego pojęcia, jak się za to zabrać. Może po­winnam przygotować jakąś pułapkę z wampirem?


Spojrzałam na chodnik. Ciało wampira przypomi­nało żałosną, zgniecioną kupkę skóry i kości.

Trzymając Zabójcę w ręce, wyszłam na ulicę.

- Ghastek? - zawołałam cicho.

Okrążyłam stwora z uniesionym mieczem. Na twarzy krwiopijcy zastygł paskudny wyraz, lewą nogę miał wykrzywioną pod idiotycznym kątem.

Nagle moją uwagę przyciągnął znajomy syk. Po ostrzu Zabójcy przesuwała się mała kropla lśniącej wilgoci, by w końcu upaść na asfalt.

Jak uderzenie młotem dopadło mnie uczucie niewyobrażalnej grozy. Obróciłam się, zdana na in­stynkt, i poczułam, że ostrze miecza zahacza o jakiś pokraczny kształt, który zaatakował mnie z góry. Stworzenie uniknęło cięcia, wykonując obrót w po­wietrzu, po czym wylądowało miękko na ziemi w pewnej odległości ode mnie.

Koń Dereka zarżał przeraźliwie i puścił się galo­pem, unosząc ze sobą swojego jeźdźca.


Wróciłam do ciała wampira Ghasteka. Stwór ru­szył za mną na czworakach. To również był wampir, ale tak wiekowy, że nie potrafił chodzić wyprosto­wany. Kości kręgosłupa i miednicy przesunęły się, by w trwały sposób przystosować go do poruszania się na czterech kończynach. Powłoka ciała tego stwo­rzenia, gruba i połyskująca jak lakierowana skóra, mocno opinała silne mięśnie, nadając wampirowi groteskowy wygląd. Długie na trzy centymetry, przy­pominające kolce kości grzbietu wyrastały z poszcze­gólnych kręgów, chroniąc kręgosłup. Głowa i twarz wyglądały koszmarnie, przede wszystkim z powodu kształtu czaszki - długiej, jajowatej i wychylonej do tyłu dla zrównoważenia ciężaru strasznych, masyw­nych szczęk. Ogromne usta niemal przecinały twarz na pół. Stworzenie nie miało nosa, nawet w postaci samej nasady. Wielkie, okrągłe oczy, oczy nocnego drapieżnika, pałały wściekłością i szaleństwem.

Stworzenie przypatrywało mi się intensywnie. Źrenice, podobne do sowich, błyszczały czerwienią.

Nagle wampir skoczył z nieludzką prędkością. Mierzyłam w gardło, ale chybiłam, ostrze miecza aż po rękojeść zatopiło się w ramieniu stwora. Podciął mi nogi. Upadłam, uderzając mocno o ziemię. Głową huknęłam o chodnik i świat wokół mnie zawirował. Napór na klatkę piersiową wycisnął mi powietrze z płuc. Olbrzymim wysiłkiem posłałam wstrząs mocy przez ostrze Zabójcy.

Rękojeść miecza została wyszarpnięta z mojej dłoni, ale w tej samej chwili dławiący ucisk płuc ustą­pił. Wciągnęłam potężny haust powietrza i ostrożnie stanęłam na nogi, trzymając w ręce sztylet.


Stworzenie stało kilka kroków ode mnie, wyda­wało się oszołomione i niepewne, drżało. Z pleców wystawało mu cienkie ostrze mojej broni. Gdyby weszło pięć centymetrów niżej i bardziej w lewo, przebiłoby serce. Ramię stwora szarpnęło się i skrę­ciło pod wpływem potężnego skurczu - to Zabójca wchodził coraz głębiej w tułów, szukając serca. Ciało wokół jego ostrza stawało się miękkie jak topiący się wosk.

Wampir gwałtownie obrócił głowę i spojrzał mi w oczy. Tylko pięć centymetrów. To powinno zabrać Zabójcy najwyżej trzy minuty. Musiałam przeżyć najbliższe trzy minuty.

Nie ma problemu, powiedziałam sobie.

Rzuciłam sztyletem. Ostrze odbiło się od kości grzbietu. No, świetnie.

Stworzenie skoczyło nagle, z łatwością pokonując w powietrzu odległość czterech metrów, która nas dzieliła, ale w połowie lotu zderzyło się z futrzastym kształtem. Wampir i wilkołak upadli na ziemię i prze­toczyli się kilka razy. Ze zwartej plątaniny dochodzi­ło warczenie jednego i syk drugiego. Pobiegłam za nimi. Przez chwilę Derek przytrzymywał krwiopijcę i wydawało się, że zaraz rozszarpie go pazurami, jed­nak wampirowi udało się jakoś oswobodzić z uścisku i zrzucić z siebie wilkołaka.


Doskoczyłam. Stwór nie spodziewał się ataku z mojej strony, więc bez trudu zdołałam mocno kop­nąć go w ramię. Poczułam, jakbym kopnęła w mar­murową kolumnę. Usłyszałam chrzęst kości, więc szybko zadałam dwa ciosy w szyję wampira. Stwór rzucił się, rozszarpując z furią moje ubranie za po­mocą zębów i pazurów. Na tyle, na ile mogłam, pró­bowałam chronić się przed ciosami i odpierać atak. Z ust stworzenia nie wydobywał się najmniejszy dźwięk. W końcu dosięgną! mnie pazurem i poczu­łam przeszywający ból w okolicy żeber i żołądka. Jęk­nęłam i niemal w ostatniej sekundzie spostrzegłam pełną zębów paszczę o centymetr od twarzy. Szarp­nęłam się, sądząc, że za chwilę te przerażające szczę­ki schwycą moją głowę, ale wampir pozwolił mi się odchylić i cofnął o krok.

Za jego plecami pojawiły się inne wampirze ręce. Stwór obrócił się i zobaczyłam wampira Ghasteka, który zaciskał dłonie na jego szyi.

Krwiopijca Ghasteka uczepił się pleców potwo­ra, szarpiąc pazurami jego masywną szyję. Porośnię­te futrem łapy Dereka schwyciły wampira za nogi, Ten usiłował się wyrwać, ale Derek trzymał mocno. Wzięłam zamach i wymierzyłam kopniaka prosto w poranioną klatkę piersiową potwora. Usłyszałam chrzęst kości, ciało wampira rozdarło się jak worek napełniony wodą, a ze środka wylał się strumień cuchnącego płynu.

Stworzenie po raz pierwszy tej nocy wrzasnęło przeraźliwie, wydając pełen wściekłości zgrzytliwy krzyk. Poniosło dzisiaj zbyt wiele szkód, by nie ulec krwiożerczym instynktom i przerwać kontrolę swego mistrza. Żyły pod jego bladą skórą nabrzmiały, oczy zapłonęły głęboką, krwawą czerwienią, oświetlając upiorną twarz. Odrzucił na bok wampira Ghasteka, jak terier podrzuca szczura, którym się bawi. Zauwa­żyłam, że Derek, chyba nieświadomie, nadal przy­trzymuje wampira pazurami.

- Natychmiast odsuń się od niego! - krzyknęłam i kopnęłam wilkołaka. Warknął z wściekłością, więc kopnęłam go jeszcze raz. W końcu puścił wampira i podszedł do mnie, ale nadal warczał. Kazałam mu stanąć z boku.

Potwór nieustannie wrzeszczał, jego ciało skręca­ło się i wyginało, podobnie mięśnie, które wydawały się kotłować i rwać pod skórą. Kościste kolce prze­biły ramiona, zakrzywiając się na końcach jak rogi. Podniósł się i przesunął stopy po chodniku, zosta­wiając za sobą rozorany asfalt. Przez dziurę w klatce piersiowej mogłam zobaczyć ostrze Zabójcy.

Wampir znów zaatakował. Ruszył na mnie ze zdumiewającą prędkością. Nie było mowy, by zdołał się zatrzymać. Uderzył we mnie z całym impetem, ale to dało mi możliwość uchwycenia rękojeści Za­bójcy. Złapałam i pchnęłam z całych sił. Upadliśmy na asfalt i przeszorowaliśmy po nim kawałek, zanim uderzyliśmy o ścianę. Swoją drogą, dobrze, że aku­rat znalazła się na naszej drodze, bo mogłabym tak szorować po asfalcie plecami i szorować...

Leżałam nieruchomo. Krew stworzenia, wypły­wająca z przebitego serca, zupełnie mnie przemo­czyła. Przed oczami zawirowały mi kolorowe kółka. Stopniowo zaczęłam uświadamiać sobie, że sponad trupa wampira spogląda na mnie łagodnie para żół­tych oczu. Zamrugałam, starając się podregulować ostrość obrazu tej zjawy z koszmarnego snu.

- Wszystko w porządku? - spytałam i niemal nie poznałam swojego głosu, był stłumiony i ochrypły. Warcząc coś pod nosem, Derek odciągnął ciało wam­pira i postawił mnie na nogi. - Dzięki - wychrypia­łam.

Derek krwawił. Na jego prawej nodze dostrzegłam długie, głębokie rozcięcie, na ramieniu miał krwawe, poszarpane rany zadane pazurami. Zobaczył, że się mu przyglądam, zawarczał i przekuśtykał nieco da­lej, żebym nie widziała jego biodra. Też krwawiło. Ja również odczuwałam piekący ból w okolicy talii, bolało tak, że nie mogłam pochylić się w przód.

Oparłam stopę na zwłokach i wyciągnęłam Za­bójcę. Nie poczułam oporu, ciało stopiło się pod wpływem magii miecza. Przyjęłam odpowiednią po­zycję i jednym cięciem oddzieliłam głowę wampira od tułowia. Zdeformowany łeb odskoczył i potoczył się po ulicy. Podniosłam go. Ogień w przerażających oczach zgasł. Były teraz puste. Martwe.

Przemoczona cuchnącą krwią, ranna, zaczęłam szukać Frau. Pomimo wszystkiego, co tu zaszło, klacz stała tam, gdzie ją zostawiłam. Nie mogłam w to uwie­rzyć. Szłam w jej kierunku, potykając się. Chodzenie z jakiegoś powodu sprawiało mi sporo kłopotu. Jed­nak w połowie drogi zatrzymałam się i postanowiłam sprawdzić najpierw, co z wampirem Ghasteka.

Leżał na brzuchu z twarzą zwróconą w moim kie­runku. Schyliłam się, spojrzałam w półprzymknięte oczy stworzenia i zastukałam palcami w jego łeb.

-To chyba załatwia sprawę. Ghastek, ile to coś ma lat? Trzysta? Więcej?

Widziałam, że wampir usilnie stara się coś po­wiedzieć.

Potrząsnęłam głową.

-Dobra, nie fatyguj się. Sama się dowiem. Dzię­kuję ci za pomoc. Powiedz Natarai, że może zabrać swoją ochronę i pozdrów go.

Wampir zacisnął palce na mojej stopie.

Delikatnie zdjęłam jego dłoń z pokrwawionego buta i ruszyłam w stronę konia.

Derek wpatrywał się w wampira Ghasteka. W jego oczach płonęła złość.

-Zostaw go - poprosiłam. - Musimy się stąd wy­dostać, zanim pojawi się ekipa sprzątająca Rodu.

Poklepałam Frau i wcisnęłam łeb potwora do sa­kwy zwisającej przy siodle. Klacz parsknęła, obrażo­na, że każę jej wąchać tak okropny zapach.

-Przepraszam, kochana - szepnęłam.

Odpięłam od siodła dużą, wojskową, nieprzema­kalną torbę.

-To benzyna - wyjaśniłam Derekowi, jak gdyby sam nie mógł tego poczuć. Rozlałam paliwo i odrzu­ciłam torbę na bok. Sięgnęłam po zapałki. Trzęsły mi się ręce. Złamałam pierwszą zapałkę, drugą, benzyna zapaliła się dopiero od czwartej. Wampir Ghasteka i ślady mojej krwi na jego ciele zniknęły w płomie­niach.

Dosiadłam Frau i podążyłam w mrok nocy, a mój lojalny wilk, kulejąc, pobiegł za mną. Gdy dotarliśmy do miejsca, w którym dzieci rzucały uroki za pomocą martwego szczura, Derek zasłabł. Upadł, uderzając wilczym pyskiem w asfalt. Dzieci gapiły się na nas, przestraszone, ale nie uciekły. Moim wilkołakiem wstrząsnął słaby dreszcz. Nad jego ciałem pojawił się kłąb pary, a kiedy opadł, zobaczyłam, że na ziemi leży nagi, ranny człowiek. Dzieci wydawały się nie wierzyć własnym oczom.

Cięta rana na jego udzie była głębsza, niż sądzi­łam. Pazury stwora oderwały sporą część mięśnia czterogłowego. Spojrzałam w głąb rany i zobaczyłam postrzępioną arterię udową. Zranione mięśnie drża­ły, ale rozerwane kawałki ciała już zaczęły zbliżać się do siebie, rozpoczynając proces gojenia.

Lyc-V rozpoczął naprawcze działanie, odbierając Derekowi świadomość.

Nagły ból przeszedł od mojej talii aż po klatkę piersiową. Zacisnęłam zęby, przewróciłam Dereka na brzuch i spróbowałam go podnieść, przekładając jedną rękę pod jego biodrami, a drugą pod ramio­nami. Był cięższy, niż na to wyglądał. Ważył około siedemdziesięciu, może siedemdziesięciu pięciu ki­logramów. Zresztą nieważne.

-Hej, proszę pani! - zawołało dziecko z piórami we włosach.

Spojrzałam w kierunku dzieciaków. Stały zbite w ciasną gromadkę. Przebiegło mi przez myśl, że musieliśmy dać niecodzienny spektakl - Derek, któ­ry z futrzastej istoty przemienił się w nagiego czło­wieka, i ja, cała przemoczona od krwi, z mieczem wciąż syczącym w futerale.

-Potrzebujecie pomocy? - spytał chłopaczek.

-Tak - odpowiedziałam wciąż ochrypłym gło­sem.

Podszedł do nas i schwycił stopy Dereka, po czym odwrócił się do swojej grupy i zawołał:

-Mike.

Mike splunął i spróbował zrobić lekceważącą minę.

Chłopak z piórami skarcił go wzrokiem i powtó­rzył zdecydowanie: - Mike!

Dzieciak znowu splunął na pokaz, choć nie zo­stało mu zbyt wiele śliny, a potem podszedł do nas i niezręcznie ujął Dereka pod ramiona.

-Trzymaj go pod pachami - poprosiłam.

Spojrzał na mnie. W jego oczach zobaczyłam strach, szczęki miał mocno zaciśnięte, ale posłuchał mnie, przesunął uchwyt.

-Na trzy - wymamrotałam. - Trzy...

Podnieśliśmy Dereka. Zakręciło mi się w głowie od przejmującego bólu, ale po chwili wilkołak leżał już przewieszony przez zad konia. Miałam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Lyc-V naprawi jego ciało i jutro rano chłopak będzie jak nowy. Natomiast ja... Plama krwi rozprzestrzeniała się pod moją kurtką w zawrotnym tempie. Jeżeli zaczęłaby kapać, mia­łabym naprawdę poważne kłopoty. No, ale przynaj­mniej nadal odczuwałam ból, gdyby było inaczej, to...

-Dziękuję - powiedziałam cicho do dzieci.

-Mam na imię Czerwony - przedstawił się ten z piórami.

Wsunęłam rękę do kieszeni w spodniach. Palca­mi wymacałam wizytówkę i wręczyłam ją chłopcu, uprzednio starannie wytarłszy z niej smugę krwi. Nie, nie mojej... Dereka.

-Gdybyś kiedykolwiek potrzebował pomocy...

Chłopiec wziął wizytówkę z wielkim namaszcze­niem i skinął głową.

Na schodach było cholernie ciemno. Wrzuciłam so­bie Dereka na plecy. Zauważyłam, że jeśli właściwie się zegnę, ból daje się wytrzymać, więc zaczęłam wciągać wilkołaka i torbę z głową wampira, posuwa­jąc się na górę krok po kroku. Starałam się utrzymać równowagę i uważałam, gdzie stawiam stopę. Nie wiedziałam, czy wilkołak przeżyłby złamanie karku, ale ja na pewno nie przeżyłabym takiej „kontuzji".

Zatrzymałam się na półpiętrze, by złapać oddech, i spojrzałam na drzwi mojego mieszkania wyżej.

Na stopniach, z głową opartą o ścianę, siedział mężczyzna. Łagodnie opuściłam Dereka na posadzkę i wróciłam po miecz. Klatka piersiowa mężczyzny unosiła się w miarowym tempie. Facet po prostu spał. Ruszyłam po cichu, oddychając przez zaciśnięte zęby, dopóki nie zobaczyłam jego twarzy. Grzebyk! Nie obudził się.

Dotknęłam jego głowy ułożoną na płasko pochwą Zabójcy. Kiedy ja się budziłam, moja ręka niemal machinalnie szukała miecza, zanim jeszcze zdąży­łam otworzyć powieki. Doktorek przebudził się jak człowiek nienawykły do niebezpieczeństwa, powoli i leniwie. Zamrugał oczami i stłumił potężne ziew­nięcie, usiłując jednocześnie zobaczyć mnie w miarę wyraźnie spomiędzy szparek zaspanych oczu.

Dałam mu chwilę, żeby mógł mnie rozpoznać.

-Kate? - spytał niepewnie.

-Co ty tu robisz? - rzuciłam z rozdrażnieniem.

-Przyniosłem ci obiad. Byliśmy umówieni - od­powiedział spokojnie.

Cholera! Zupełnie zapomniałam o spotkaniu.

-Przyszedłem koło dziesiątej - kontynuował. - Nie zastałem cię, więc usiadłem sobie na schodach na parę minut. No, a potem to już nie pamiętam. Spójrz, mam chińszczyznę. - Trzymał w rękach pa­pierową torbę pełną białych kartoników ozdobionych stylizowanymi rysunkami pagody. Dopiero teraz mózg Grzebyka zarejestrował przesiąknięte krwią ubranie, miecz i smugę zaschniętej krwi na mojej twarzy. Oczy doktora stały się nagle okrągłe.

-Wszystko z tobą w porządku? - spytał przestra­szony.


-Będę żyć - ucięłam krótko.

Zamrugał ze zdziwieniem.

Otworzyłam drzwi apartamentu i odwołałam za­klęcia ochronne.

-Na podeście leży nagi mężczyzna - wyjaśniłam, uprzedzając następne pytanie Grzebyka. - Zamie­rzam przytaszczyć go do tego mieszkania.

Na moje słowa doktor rzucił w kąt korytarza torbę z jedzeniem i nie mówiąc ani słowa, zbiegł po schodach. Wspólnie wnieśliśmy Dereka na górę i ułożyliśmy na dywanie w korytarzu. Zamknęłam drzwi, zostawiając za nimi całą resztę świata i głę­boko odetchnęłam.


Jednym kopnięciem pozbyłam się lewego buta, przekręciłam włącznik latarni i to samo zrobiłam z drugim butem. Oba znowu były zakrwawione. Tym razem chyba żaden wybielacz nie da im rady, pomyślałam.

Słabe płomyki magicznych latarni zaczęły deli­katnie pełgać, wypełniając apartament relaksującym, łagodnym światłem. Grzebyk uklęknął, by przyjrzeć się nodze Dereka.

-On potrzebuje natychmiastowej pomocy - stwierdził poważnie. W jego głosie wyczułam ener­gię, profesjonalizm i ten specyficzny ton, którym lekarze mówili w sytuacjach stresowych.

-Nie sądzę - odparłam.


Spojrzał na mnie zdziwiony.

-Kate - usiłował mnie przekonać - rana jest głę­boka i zabrudzona, a arteria najprawdopodobniej przecięta. Wykrwawi się na śmierć.

Poczułam zawrót głowy, zatoczyłam się. Bardzo chciałam usiąść, ale pomyślałam, że tapczany i krze­sła znacznie trudniej czyści się z krwi niż parę bu­tów.

-On wcale nie krwawi - powiedziałam spokoj­nie.

Grzebyk otworzył usta ze zdziwienia i jeszcze raz uważnie obejrzał ranę.

-Cholera - wyrwało mu się.

-Wirus Lycos już działa - wyjaśniłam i weszłam do kuchni. W zamrażalniku nie znalazłam gotowych kostek lodu, a biorąc pod uwagę to, jak się czułam, zeskrobywanie szronu ze ścianek nie wchodziło w grę. Włożyłam zatem torbę do zlewu i zmagając się z bólem, zdjęłam z siebie poszarpaną kurtkę.

Podkoszulek był przesiąknięty krwią. Spróbowałam rozsunąć zamek błyskawiczny, ale po kilku próbach musiałam się poddać. Zaczęłam przetrząsać wszyst­kie szuflady w poszukiwaniu nożyczek, w końcu ja­kieś znalazłam.

Nożyczki nie chciały ciąć namokniętego krwią materiału. Zaklęłam paskudnie i w tej samej chwili pojawił się obok mnie Grzebyk. Wziął ode mnie no­życzki.

-Z tego, co pamiętam, ty nie możesz liczyć na Lyc-V - powiedział. Przecięty podkoszulek upadł na podłogę jak mokra, ciężka, czerwona szmata.

Uklęknął, by przyjrzeć się z bliska poszarpanym ranom na moim brzuchu.

-Jak to wygląda? - spytałam.

-Większość ran jest płytka. Tylko dwie są dość głębokie, tu i tu. - Dotknął palcem obu miejsc bar­dzo delikatnie, ale i tak się skrzywiłam.

-Boli... - przyznałam się.

--Wyobrażam sobie. Chcesz, żebym zabrał cię do szpitala?

-W żadnym wypadku - zaprzeczyłam stanow­czo. - Na stole w pokoju gościnnym leży coś w ro­dzaju apteczki.

W przypadku magii o tak dużej mocy, preparaty regenerujące były niemal tak samo skuteczne, jak za­klęcie. Kosztowały mnie sporo, ale nie żałowałam. Magia regenerująca praktycznie nie pozostawiała blizn.

Doktor spojrzał na mnie.

-Jesteś pewna? Rany można by zszyć.

-Jestem pewna - uspokoiłam go.

Poszedł po worek z preparatami. Jedyny problem polegał na tym, że czasami, jak zresztą wszystkie ma­giczne rzeczy, przynosiły odwrotny skutek od zamie­rzonego i wżerały się w ranę, zamiast ją wyleczyć.

Zdjęłam spodnie, majtki, biustonosz i weszłam pod prysznic. Woda spłukiwała krew. Bolało. Kiedy wokół moich stóp przestała wirować krwawo zabar­wiona woda, zakręciłam prysznic i zawołałam Grzeby­ka. Wszedł do łazienki z rolką brązowego papieru.

-Wiesz, jak się z tym obchodzić? - spytałam.

-Jestem lekarzem - powiedział nieco urażony.

-Wybacz, ale niektórzy lekarze nie chcą mieć do czynienia z preparatami regeneracyjnymi.

-Nie dajesz mi wyboru - mruknął. - Podnieś ręce.

Położyłam ręce na głowie i zaintonowałam za­klęcie. Grzebyk rozwiązał sznurek owijający papier i rozwinął arkusz. W środku znajdował się bandaż oraz długi pasek nasmarowany brązową maścią, przykrytą nawoskowanym papierem. Grzebyk ode­rwał papier i uchwycił pasek za dwa końce, by nie zetrzeć maści. Cały czas mruczałam zaklęcie - pod jego wpływem maść posłusznie zaczęła roztapiać się i wilgotnieć. Pomieszczenie wypełnił ostry zapach gałki muszkatołowej.

Grzebyk przyłożył pasek do mojego brzucha. Ten przykleił się natychmiast, uwalniając do moich pora­nionych mięśni kojący chłód, który powoli przeradzał się w przyjemne ciepło rozchodzące się po brzuchu i tłumiące ból.

-Już lepiej - wymruczałam do Grzebyka, kiedy obwiązywał mnie bandażem. Słabe światło magicz­nej latarni podziałało na doktorka rozluźniająco, łagodząc naprężenie mięśni i zmywając z twarzy wyraz maksymalnej koncentracji. Po długim dniu w pracy przyszedł tu tylko po to, by mnie zobaczyć. Ciekawe, dlaczego? Ciekawe też, co by było, gdybym przywlekła się do domu po ciężkim dniu i zamiast w samotności lizać rany w ciemnym, pustym domu, znalazła właśnie jego. Mógłby na przykład siedzieć na tapczanie. Czytać książkę. Może odłożyłby ją na mój widok i powiedział z uśmiechem: „Cieszę się, że już wróciłaś. Napijesz się kawy?".

Palce Grzebyka musnęły tatuaż na moim ramie­niu.

-Dlaczego akurat kruk?

-Przez szacunek dla ojca.

Palce nie przestawały łagodnie przesuwać się po mojej skórze.

-A ten napis pod spodem, czy to cyrylica?

-Tak.

-Co tam jest napisane? - spytał z zaciekawie­niem.

-Dar Worona czyli Dar Kruka. Innymi słowy, je­stem prezentem mojego ojca.

-Dla kogo?

-O tym, drogi doktorku, następnym razem - po­wiedziałam i uśmiechnęłam się zagadkowo.

-Kruk trzyma zakrwawiony miecz. - Grzebyk przyglądał się uważnie tatuażowi.

-Nigdy nie twierdziłam, że to był miły prezent.

Skończył bandażowanie i spojrzał krytycznie na swoje dzieło.

-Zdajesz sobie sprawę, że takie rzeczy bywają zawodne. - Jego głos przybrał ton wyrzutu.

-Statystyki wskazują, że jedenaście na dwanaście razy działają rewelacyjnie. Mogę też dodać, że szanse na prawidłowe działanie preparatu są większe niż szanse na orgazm po randce w ciemno, a jednak ko­biety wciąż próbują.

Grzebyk przymknął oczy i roześmiał się.

-Nigdy nie wiem, co powiesz za chwilę.

-Pociesz się, że ja również.

Doktor wstał i otoczył mnie ramionami. Bardzo serdecznie. Stłumiłam impuls, by go odepchnąć.

-Jesteś głodna? - spytał cicho.

-Jak wilk - zamruczałam.

-Jedzenie prawdopodobnie jest już zimne - po­wiedział.

-Nie szkodzi.

Pocałował mnie w szyję. Ten pocałunek spowo­dował, że dziwne, miłe ciepło rozeszło się po całym moim ciele, aż po koniuszki palców. Odwróciłam się, doktor znowu mnie pocałował, tym razem w usta. Byłam taka zmęczona... Pragnęłam zostać w jego ra­mionach i pozwolić, by mnie tak trzymał bez końca.

-Próbujesz wykorzystać nagą, ranną kobietę - ostrzegłam tonem, w którym zabrzmiała nuta po­żądania.

Wiem - wyszeptał mi wprost do ucha, przycią­gając mocniej do siebie. - To okropne.

Proszę, nie przestawaj. Boże, o czym ja myślę? Czyżbym była aż tak zdesperowana? Wzięłam głębo­ki oddech i delikatnie odepchnęłam Grzebyka.

-Muszę skończyć robotę - powiedziałam su­cho. - Wątpię, żebyś chciał na to patrzeć.

-Zrobisz to później - wyszeptał i znów mnie pocałował. Nie wiem dlaczego, ale zamiast walnąć go porządnie za to, co zrobił, wtuliłam się w niego. W tej chwili nie pragnęłam niczego więcej, poza bli­skością. Chciałam, by otulał mnie swymi ramionami. Chciałam czuć zapach jego skóry, dotyk jego ust na moich... Ale wtedy głowa wampira straciłaby resztki zawartej w niej magii. Wysiłek mój i Dereka poszedł­by na marne. Zrobiło mi się bardzo żal wilkołaka, który tak mężnie stawał w mojej obronie.

-Nie - rzuciłam zdecydowanie i zrobiłam odpo­wiedni grymas. - Za chwilę może być za późno.

-Widzę, że w twoim życiu pierwsze miejsce zaj­muje praca - powiedział Grzebyk z lekką rezygna­cją.

-Tylko dzisiaj - zapewniłam. - Nie zawsze tak jest.

-Chcę zostać i zobaczyć, co robisz - stwierdził.

-Z pewnością tego nie chcesz, uwierz mi - usi­łowałam go przekonać.

-Twoja praca to część ciebie, prawda? - zawiesił na moment głos. - A zatem chcę poznać tę część.

Tylko po co? - zadałam sobie w myślach pytanie. Wzruszyłam ramionami i poszłam do sypialni, żeby coś na siebie włożyć. Doktor został tam, gdzie był.

Na środku kuchennego stołu ustawiłam dużą, srebr­ną tacę. Wsparta na czterech nóżkach, wznosiła się jakieś dziesięć centymetrów nad powierzchnią blatu. Greg miał w swoim apartamencie wszystkie potrzeb­ne mi zioła. Łącząc je w odpowiednich proporcjach, pokryłam aromatyczną mieszaniną niemal całą po­wierzchnię tacy. Grzebyk siedział na krześle w kącie i przyglądał mi się z uwagą.

Rozwiązałam torbę i wyjęłam głowę wampira. Umieściłam ją pośrodku przygotowanej mikstury, starając się postawić ją na tym, co pozostało po szyi stwora.

-Co to, do cholery, jest?! - spytał przerażony doktor.

-Wampir - odpowiedziałam beznamiętnie.

-Nie żartuj. Widziałem rysunki. Wampiry nie wyglądają jak to coś.

-Ten jest bardzo stary - wyjaśniłam. - Przypusz­czam, że żyje już co najmniej kilkaset lat. Nieumarli ulegają pewnym anatomicznym zmianom - kon­tynuowałam. - Niektóre zachodzą natychmiast po śmierci, inne przebiegają wolniej. Im więcej lat ma nieumarły, tym stają się one wyraźniejsze. W sumie proces przemiany w wampira nigdy się nie kończy. Z każdym dniem wampiry są bardziej niebezpieczne i odrażające.


Fakt, że jeszcze dwieście lat temu, kiedy triumfo­wała technika, nikt nawet nie przypuszczał, by wam­piry mogły kiedykolwiek zaistnieć, przeszkadzał mi myśleć logicznie. Moje doświadczenia i wszystko to, czego mnie nauczono, nie dostarczały mi żadnego wyjaśnienia obecności na ziemi wampira, który miał ponad trzysta lat. Uznałam zatem, iż nie ma sensu dłużej się nad tym zastanawiać i postanowiłam od­łożyć rozważania na później.

Wyjęłam płytką, szklaną patelnię, jaką zwykle używa się do przygotowania lasagne, umieściłam ją z przodu nieco poniżej tacy i wlałam do niej dwa litry gliceryny. Przezroczysty, lepki płyn pokrył całą patelnię i osiadł na jej dnie.

Wyciągnęłam z futerału jeden ze sztyletów do rzucania. Grzebyk uśmiechnął się, widząc czarne ostrze.

-Dość oryginalne - zauważył.

-Tak - skomentowałam krótko, nie mając ochoty niczego wyjaśniać.

Zdawałam sobie sprawę, że to, co zamierzałam zrobić, wcale nie będzie przyjemne, zresztą nie był to rodzaj magii, który często uprawiałam. Coś we mnie buntowało się przeciwko takim praktykom, coś, co zapewne miało początek w naukach ojca i stało się wkrótce potem moimi własnymi poglądami na świat i na moje miejsce w tym świecie.

Głowa wampira leżała na ziołach. Miałam tylko pół godziny. Wiedziałam, że po upływie tego czasu stanie się bezużyteczna.


Ukłułam palec sztyletem. Na skórze pokazała się natychmiast jasna kropla krwi. Czułam, jak w palcu pulsuje moc. Dotknęłam ziół. Magia krwi przepły­nęła do nich, działając niczym katalizator, łącząc, kształtując i formując naturalną siłę wysuszonych roślin. Powstała moc płynęła w górę, przenikała do szyi wampira, rozpierała naczynia włoskowate twa­rzy, by w końcu dostać się do mózgu stwora i nasycić jego martwą tkankę. Kierowałam nią, pomagając jej równomiernie przeniknąć, aż cała głowa wypełniła się magią. Wtedy dotknęłam palcem grubej skóry na czole wampira, zostawiając na nim krwawą smugę i przesłałam wstrząs mocy do martwego ciała.

-Obudź się! - zażądałam.

Martwe oczy wampira spojrzały na mnie natych­miast niewidzącym wzrokiem. Obrzydliwe usta bez­głośnie otworzyły się i zamknęły, wykrzywiając się z nieprawdopodobną elastycznością.

Grzebyk opadł na krzesło. Oczy wampira wciąż wpatrywały się we mnie bez najmniejszego mrugnię­cia. Twarz krwiopijcy wiła się w spazmach.

-Gdzie jest twój pan? Pokaż mi swojego mi­strza - rozkazałam.

Z głowy wydobywały się opary czarnej magii, stopniowo wypełniając pokój duszącym zapachem. Unosiły się, przepełnione nienawiścią i furią, jak roz­wścieczone zwierzę gotowe do ataku. Z kąta usłysza­łam głośny, urywany oddech Grzebyka. Przez głowę wampira przeszedł dreszcz. Gałki oczne niemal wy­szły na zewnątrz czaszki. Czarny, długi i płaski język zwisający między gadzimi wargami, przebity jednym z sierpowatych kłów, nie krwawił. Szarpał się tylko w sposób, który wydał mi się sprośny. Nacisnęłam mocniej, zmieniając siłę magii na elastyczną nekro- magię.

-Pokaż mi swojego pana! - ponowiłam żądanie.

Białka oczu wampira zabarwiły się czerwienią.

Przez coś, co funkcjonowało kiedyś jako kanały łzo- we, wylały się dwa szerokie strumienie ciemnej krwi. Spłynęły przez twarz i wsiąkły w zioła, mieszając się z krwią wypływającą z szyi wampira. Cuchnąca mie­szanina przelała się przez brzeg tacy i spadała wielki­mi kroplami do gliceryny, tworząc na jej powierzch­ni nieregularne, poszarpane plamy. Krew robiła się coraz ciemniejsza, aż stała się prawie czarna, a ja mogłam zobaczyć w niej zniekształcony, ale na tyle wyraźny obraz, że trudno byłoby go nie rozpoznać. Zobaczyłam ruiny wieżowca z ledwie widocznym spod gruzu okrągłym logo Coca-Coli.

Cholera, pomyślałam. Zaułek Jednorożca. Dla­czego to zawsze musi być Zaułek Jednorożca?

Głowa wampira drgnęła. Kości czaszki zatrzesz­czały jak zgniatana w dziadku do orzechów łupina. Z twarzy zaczęła odrywać się skóra, spadając w po­staci długich, poskręcanych pasów na tacę z zioła­mi i odsłaniając galaretowatą substancję mózgu prześwitującą pomiędzy kośćmi. Kuchnię wypełnił przyprawiający o mdłości smród gnijących tkanek. Zarzuciłam na głowę wampira plastikowy worek na śmieci i odwróciłam tacę. Głowa i zioła wylądowały w worku. Związałam worek i postawiłam go w kącie kuchni. Krew w glicerynie skrzepła w ohydną gnijącą masę. Wylałam wszystko do zlewu.

Grzebyk otarł twarz z potu.

-Ostrzegałam cię - powiedziałam usprawiedli­wiająco.

Przytaknął w odpowiedzi.

Umyłam ręce i przedramiona aż do łokci kwiato- wo pachnącym mydłem i przeszłam do pokoju goś­cinnego, sprawdzając po drodze, jak czuje się De­rek. Spał jak dziecko. Usiadłam na kanapie, oparłam się wygodnie i zamknęłam oczy. To była ta chwila, w której większość mężczyzn biegła, by okryć i za­dbać o bezpieczeństwo kobiety, która właśnie zrobiła coś tam dla ludzkości.

Siedziałam i odpoczywałam. Pragnienie intym­ności zupełnie mi przeszło i cała moja tęsknota za bliskością i czułością wydawała się w tej chwili zu­pełnie nierealna i ulotna jak na wpół zapomniany sen.

Grzebyk usiadł obok mnie. Nie otwierałam oczu, więc tylko usłyszałam jego kroki, a potem poczułam, jak uginają się sprężyny kanapy.


-Więc to jest to, czym się zajmujesz? - spytał.

-Tak.

Zapanowało kłopotliwe milczenie.

-Mogę z tym żyć - powiedział w końcu.

Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. Wzru­szył ramionami i wyjaśnił:

-Nie zamierzam tego oglądać kolejny raz, ale mogę żyć ze świadomością, że właśnie tym się zaj­mujesz. - Pochylił się i oparł łokcie na kolanach. - Czy kiedyś spotkałaś kogoś i poczułaś... Nie wiem, jak to opisać, poczułaś... - Słowa przychodziły mu z trudnością. - Że umyka ci szansa na coś. Sam nie wiem... - Znowu zrobił pauzę. - Nieważne, zapomnij o tym, co powiedziałem.

Wiedziałam, o czym mówił. Opisywał ten mo­ment, kiedy człowiek uświadamia sobie, że jest sa­motny. Przez jakiś czas jesteś sam, czujesz się z tym świetnie i nawet nie przyjdzie ci do głowy, że twoje życie mogłoby wyglądać inaczej, a potem, pewnego dnia, spotykasz kogoś i nagle dochodzisz do wnios­ku, że doskwiera ci samotność. To uczucie jest jak uderzenie, sprawia niemal fizyczny ból, czujesz się jednocześnie pokrzywdzony i zły - pokrzywdzony, bo bardzo chciałbyś być z tą osobą i zły, bo jej nieobec­ność sprawia, że cierpisz. To bardzo dziwne uczucie, niemal jak desperacja, uczucie, które powoduje, że niecierpliwie czekasz na telefon, nawet jeśli wiesz, że zadzwoni dopiero za godzinę.

Nie, skarciłam się w myślach, nie mogę sobie na to pozwolić... Jeszcze nie teraz.

Usiadłam bliżej Grzebyka i położyłam głowę na jego ramieniu. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że seks nie wchodzi w grę.

- Masz coś przeciwko, żebym został? - spytał ci­cho.

-Nie.

To była bardzo krótka, ale szczera odpowiedź. Po­tem po prostu zasnęłam, wsparta na jego ramieniu.

ROZDZIAŁ 6

Obudziłam się z uczuciem, że ktoś się we mnie wpatruje.

-Nie wiesz, że to niegrzecznie gapić się na ko­goś, ciekawski chłopcze? - wycedziłam.

Derek patrzył na Grzebyka z ironicznym wyrazem twarzy. Miał na sobie sweter, którego nie rozpozna­łam. Z pewnością nie pochodził z garderoby Grega. Musiał go zdobyć gdzieś na zewnątrz, ale w takim razie, gdzie wychodził?

W nocy przesunęliśmy się trochę i leżałam teraz z głową na piersiach Grzebyka - z pewnością właś­nie to tak zniesmaczyło mojego wilkołaka. Usiadłam prosto i spytałam bez ogródek:

-Masz coś przeciwko?

Potrząsnął głową.

-To nie moja sprawa - rzucił krótko.

-Ale go nie lubisz, co?

-On i ty... - Rozpostarł palce obu rąk, jakby chciał spleść dłonie, ale w końcu tego nie zrobił. - Nie wyglądacie dobrze razem.

-Dlaczego nie? - spytałam trochę zdziwiona, a trochę rozbawiona, że opinię na temat mojego związku wyraża wilkołak.

-Jesteś silniejsza niż on - wyjaśnił.

-A co w tym złego?

-To mężczyzna powinien być silniejszy. Wtedy może bronić kobiety.

-Sądzisz, że potrzebuję kogoś, kto by mnie chro­nił? - Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało, ale do mojego głosu wkradł się ton pogróżki.

-Nigdy ci się nie sprzeciwi - stwierdził z zaska­kującą logiką Derek.

Wpatrywałam się w niego, dopóki nie spuścił wzroku, a potem powiedziałam:

-Bardzo niewielu mi się sprzeciwia.

-No tak - przyznał z rezygnacją.

-Jak tam twoja noga? - postanowiłam zmienić temat.

-Dobrze.

-Wychodziłeś gdzieś, kiedy spałam?

-Owszem - przyznał się bez wykrętów. - Poszed­łem trochę pobiegać.

-No... to może powinieneś sobie pobiegać jesz­cze trochę? - zaproponowałam.

Wyszedł z pokoju, nie mówiąc ani słowa. Obu­dziłam Grzebyka.

-Czas iść - wyszeptałam.

Przeciągnął palcami po twarzy, jakby chciał ze­trzeć z niej sen.

-Zaspałem? - spytał ochryple.

-Jest szósta trzydzieści.

Potrząsnął głową, usiłując się rozbudzić.

-Najwyższy czas wrócić do domu i zmienić ubra­nie - westchnął. - Kiedy się znów zobaczymy?

Pomyślałam o przysypanym przez gruz budynku z logo Coca-Coli i o dwustuletnim wampirze. A za­tem - pewnie nigdy.

-Co powiesz o piątku? Taki termin dałby nam kilka dni, żeby ochłonąć.

-Niech będzie piątek - zgodziłam się, przyznając w duszy, że jestem niekonsekwentną idiotką.

Grzebyk wyszedł bez pożegnania. Nawet mnie nie pocałował.

Zerknęłam ciekawie na otwarte opakowanie z chińszczyzną i dotknęłam palcem jego zawartości. Je­dzenie było letnie. Przeszło mi przez myśl, że może powinnam wrzucić to na patelnię i doprowadzić do jadalnej temperatury, ale odgrzewanie warzyw na kuchennym piecyku sprawiało zwykle, że stawały się gąbczaste i jak dla mnie niejadalne. Mój ojciec, wielki smakosz mięsnych rosołów i zwolennik przy­rządzania warzyw w taki sposób, by zachowywały jak najwięcej witamin i minerałów, gotował pyszne, gorące i bardzo wartościowe zupy. Pomyślałam, że umarłby na zawał, gdyby zobaczył, że pochłaniam w pośpiechu rozgotowaną kapustę i niedosmażoną cebulę. Uśmiechnęłam się do swoich myśli i do za­wartości pudełka i nie zastanawiając się zbyt długo, wyjęłam z szuflady widelec. Hmm... gorące jedzenie jest chyba przereklamowane.

Nabiłam na widelec kawałek kurczaka i uważnie obierając go z pasków zielonej papryki, zdałam sobie sprawę, że naprawdę jestem cholernie głodna.

Ktoś zapukał do drzwi.

Kurczak zatrzymał się w połowie drogi do moich ust. Spojrzałam na drzwi. Pukanie nie ustawało. To z pewnością nie Derek - jego pukanie byłoby ostroż­ne, przepraszające. Ten dupek pukał tak, jakby dobi­jał się do własnego domu.

Rzuciłam okiem na kurczaka, potem na drzwi i bez chwili namysłu wpakowałam kawałek do ust, i ruszyłam do wejścia, żeby przekonać się, kto śmie przeszkadzać mi w konsumpcji.

Otworzyłam. Za drzwiami stał... Curran. Miał na sobie stare dżinsy i zieloną bluzę, a w rękach trzymał brązowy, papierowy worek. Podniósł głowę i zwycza­jem zmiennokształtnych wciągnął powietrze przez nozdrza.

-Umm... - pochwalił. - Chińszczyzna, pysz­ne owoce morza i smażony ryż. Podzielisz się ze mną?

Oparłam się o ścianę. Drzwi były otwarte, ale progu ciągle strzegło zaklęcie, co dawało mi chwilę do namysłu.

-Ach, to ty - powiedziałam i pogrzebałam widel­cem w kartoniku z chińszczyzną, starając się pokazać Curran owi, jak mało obchodzi mnie jego wizyta. - Sądziłam, że to ktoś ważny.

Curran postąpił krok naprzód i musnął ciałem magiczną tarczę ochronną. W tym samym momencie drzwi wejściowe rozbłysły karminowym światłem. Władca zamiennokształtnych nie zamierzał ryzyko­wać - wycofał się.

-Zabezpieczenie - stwierdził.

-1 to dobre - przytaknęłam skwapliwie.

Curran ułożył dłoń tak, by skierować moc prze­ciw zaklęciu ochronnemu. Czerwień pulsująca z jego palców uderzyła w zaklęcie i odbiła się od niego jak kamyki, którymi puszcza się kaczki na sta­wie.

-Mogę ją zniszczyć - powiedział groźnie.

Uniosłam brew i zachęciłam go

-Ależ proszę bardzo. Nie krępuj się.

Zmiennokształtni mają naturalną odporność na

zaklęcia, stąd ich obietnice zwykle nie są słowami rzucanymi na wiatr. Mimo wszystko wzmocniłam wszystkie zabezpieczenia założone przez Grega. Nawet jeśli Curran złamałby zaklęcie, to w wyniku rezonansu pewnie dostałby okropnej migreny, ale wątpiłam, by mógł to zrobić.

Spojrzałam w jego oczy i zobaczyłam, że bierze pod uwagę takie rozwiązanie. Przez chwilę wydawa­ło mi się nawet, że zaczyna próbować, a tymczasem nagle wzruszył ramionami i powiedział:

-Mogę przerwać twoje zabezpieczenia albo mo­żemy zachować się jak cywilizowani ludzie, tyle że musiałabyś wpuścić mnie do środka.

Zmęczył cię pokaz siły, co, Wasza Wysokość? - przygadałam mu w myślach.

Zdjęłam zaklęcie ochronne, z górnej framugi drzwi spłynęła srebra poświata, rozpraszając się na podłodze.

-Wchodź.

Curran ruszył w kierunku kuchni, zatrzymał się jednak w połowie drogi, zmarszczył nos, a na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania i zdziwie­nia.

-Co ty, do cholery, trzymasz w swojej spiżarni martwego wampira?


-Nie - wyjaśniłam spokojnie. - Tylko łeb jednego z nich. - Swoją drogą byłam jednak pełna podziwu dla Currana. Zapakowałam głowę aż w dwie plasti­kowe torby i mocno je zawiązałam, a mimo to wy­czuł zapach wampira.

Usadowiłam się na skraju stołu i wskazałam sto­jące na nim białe pudełka.

-Częstuj się - zachęciłam. - W którymś z nich jest smażony ryż.

Odłożył papierowy worek na podłogę i sięgnął po jeden z identycznie wyglądających kartoników. Chwycił łyżkę, którą mu podałam.

-Groszek? - rzucił z obrzydzeniem. - Dlaczego zawsze muszą dodawać do tego groszek?

-A zatem, co sprowadza cię do mnie tak wczes­nym rankiem? - spytałam.

Curran w wielkim skupieniu starał się właśnie powybierać groszek, z niesmakiem wyrzucając go do śmieci.

-Słyszałem, że coś masz.

-Twój wścibski chłopak już ci na mnie doniósł?

-Owszem.

-Kiedy? - chciałam wiedzieć. - Dziś rano?

Curran skinął twierdząco.

-Na tym polega przysięga krwi. Na przykład, je­żeli ktoś rozerwałby Derekowi nogę na strzępy, to obowiązkiem Dereka byłoby przyjść i ostrzec nas, że mimo najlepszych chęci, nie może cię dłużej chronić tak skutecznie, jak do tej pory. Wtedy ktoś musiałby się tu pofatygować i ocenić sytuację.

-A odkąd to tym ktosiem jesteś ty? - prychnę- łam rozdrażniona, że już o wszystkim wie. - Czyżbyś nie miał wystarczającej liczby ludzi, którzy pilnują twoich spraw?

Wzruszył tylko ramionami.

-Po prostu troszczę się o dzieciaka.

-Ma uszkodzone biodro - powiedziałam już spo­kojniej. - Ostatniej nocy jego noga wyglądała jak wy­jęta z szatkownicy, ale nawet nie pozwolił mi się jej przyjrzeć. Sądzę jednak, że kość jest nienaruszona. - Wiedziałam, że rany u zmiennokształtnych goją się w ciągu zaledwie kilku dni, jednak uleczenie kości trwa znacznie dłużej.

Curran przełknął porcję ryżu, którą właśnie wło­żył do ust.

--Też tak myślę. Jest młody. A młody wilkołak powinien być także zrównoważony. A jak było z De- rekiem, zdenerwował cię?

-Nie... - wykręciłam się. - Wysłałam go na po­ranny jogging. Mam nadzieje, że wkrótce w ogóle nie będzie kulał.

-Pokażesz mi, co mu tak urządziło nogę? - po­prosił.

-Jak tylko skończę jeść.

-Słaby żołądek? - przypomniał sobie.

-Nie, po prostu nie chce mi się stąd ruszać tył­ka.

Naszą rozmowę przerwało ostrożne, miarowe stukanie. Podeszłam do drzwi i wpuściłam Dereka. Na widok swego przywódcy chłopak znieruchomiał na chwilę, a potem usiadł na krześle gdzieś z boku. Spojrzałam na Currana.

-Zostało jeszcze trochę ryżu?

Wziął jedno z pudełek i podał mi. Otworzyłam kartonik i podsunęłam Derekowi.

-Jedz - powiedziałam.

Derek nie wziął ode mnie jedzenia. Czekał.

Wiedziałam, że musiał umierać z głodu. Ilość ka­lorii potrzebna do regeneracji jego ciała sprawiała, że na samo wspomnienie o jedzeniu powinien zacząć się ślinić.

-Jedz, Derek - powtórzyłam.

Uśmiechnął się, ale nadal siedział bez ruchu.

Coś było nie tak. Spojrzałam na Currana i zrozu­miałam, o co biega.

-To jest m ó j dom - powiedziałam twardo.

Obaj spojrzeli na mnie z wyrazem twarzy, któ­ry przypominał miny japońskich tradycjonalistów cierpliwie znoszących głupie zachowanie gejszy py­tającej, dlaczego robią tyle problemów z wypiciem jednej filiżanki herbaty.


-Nie będzie jadł, dopóki mu nie pozwolę albo dopóki sam nie skończę jeść - wyjaśnił Curran. - W tym przypadku nie ma znaczenia, czyj jest to dom.

Odłożyłam swojego kurczaka na stół i założyłam ręce na piersiach. Pomyślałam, że najprawdopodob­niej mogłabym sprzeczać się z nimi, aż dostałabym wypieków na twarzy, a i tak pewnie żaden by nie ustąpił. Wilki o niższej pozycji w stadzie nigdy nie jedzą przed królem Gromady. To jedna z ważniej­szych zasad Kodeksu. Członkowie Gromady nie mieli wyboru, mogli żyć według zasad albo utracić człowieczeństwo.

Curran włożył kolejną łyżkę ryżu do ust. Wyda­wało mi się, że przeżuwa jedzenie w nieskończoność. Derek nadal siedział nieruchomo. Miałam ochotę przyłożyć Curranowi i czułam, że za chwilę nie będę w stanie nad sobą zapanować.

Przywódca zmiennokształtnych wyskrobał z dna pudełka resztki, a następnie oblizał łyżkę, sięgnął przez stół i odsunął od Dereka kartonik z ryżem, za­stępując go brązowym, papierowym workiem, któ­ry przyniósł. Derek zajrzał do worka i wyjął z niego pakunek owinięty nawoskowanym papierem i prze­wiązany sznurkiem. W środku była soczysta dwukilogramowa pieczeń z udźca.

Curran ruchem głowy wskazał chłopakowi ko­rytarz.

-Nie rób z siebie widowiska - przykazał sucho.

Derek podniósł się, zabierając pieczeń, i wyszedł.

Spojrzałam na Currana.

-Lubię smażony ryż - powiedział, wzruszając ramionami, i wsunął łyżkę pod wieczko kolejnego kartonowego pudełka. Otworzył je i zaczął starannie wybierać groszek.

Z korytarza dochodziły ciche odgłosy mlaskania ucztującego drapieżnika.

-Nie wstawaj - powiedział Curran, nie podno­sząc głosu.

Mlaskanie ucichło.

-A zatem co masz?

Opowiedziałam z grubsza, co się stało w nocy, łącznie z tym, jak weszłam w posiadanie głowy wam­pira. Kiedy otworzyliśmy worek, okazało się, że ciało nieumarłego zmieniło się przez noc w czarną, gnijącą masę. Bijący z worka smród był tak silny i odrażają­cy, że oboje z trudem powstrzymywaliśmy odruchy wymiotne. W końcu Curran rzucił ostatnie spojrze­nie na zniekształconą czaszkę i z powrotem mocno zawiązał worek.

-Powinniśmy byli to zrobić przed jedzeniem - zauważył, kiedy w końcu wrzuciliśmy łeb do ko­sza.

-Zgadzam się - powiedziałam, otwierając okno i wpuszczając do kuchni świeże, chłodne powie­trze.

-Chcesz zająć się tym sama? Nie potrzebujesz niczyjej pomocy?

-Dokładnie - potwierdziłam.

-Nie zawiadomisz policji?

Skrzywiłam się. Właśnie ta kwestia męczyła mnie, odkąd się obudziłam. Pójście na policję oznaczało mieszanie się do spraw Wydziału Kontroli Zjawisk Paranormalnych, a ten z kolei, zgodnie z przepisa­mi, zawiadomiłby natychmiast WOON. W efekcie wojsko chciałoby załatwić wszystko samo. Wydział Zjawisk mógłby się również odwołać do sądu, co sprawiłoby, że cała sprawa ciągnęłaby się przez wie­le tygodni. Do tego czasu moja zagadkowa Nemezis zdążyłaby zniknąć albo, co gorsza, przejąć władzę nad Rodem. Fakt, że miałam dużo przypuszczeń i dziwną czaszkę, nie byłby dla organów władzy żad­nym argumentem, i tak zaczęliby rywalizować ze sobą, przypisując sobie moje osiągnięcia.

Gildia z pewnością nie zaoferowałaby mi pomo­cy. Nie miała żadnych wolnych funduszy, a gdybym powiedziała Zakonowi, że jakiś dupek usiłuje wy­wołać wojnę pomiędzy Gromadą i Rodem, wykorzy­stując do tego celu dwustuletniego wampira, mistrz odsunąłby mnie od sprawy szybciej, niż zdążyłabym mrugnąć. Z drugiej strony, dążenie do konfrontacji z Panem Umarłych równało się niemal samobójstwu. Może i lubiłam wyzwania, ale nie byłam głupia.

Uświadomiłam sobie, że Curran cały czas przy­gląda mi się z uwagą, więc odpowiedziałam na jego pytanie:

-Sama jeszcze nie wiem, co zrobię.

-Mógłbym rozwiązać twój problem.

Zrozumiałam, że ma na myśli wsparcie ze strony

Gromady. Byłabym idiotką, gdybym nie przyjęła tej oferty.

Spojrzałam na Currana, marszcząc brwi.

-Dlaczego chcesz mi pomóc?


-Ponieważ mam sześćdziesiąt trzy szczury, które trzy dni temu pochowały swojego samca alfa. Wyją za krwią, a ja jestem bezsilny.

-To duże ryzyko zrobić coś takiego tylko po to, żeby się wykazać.

Wzruszył ramionami.

-Cała władza polega na nieustannym wykazywa­niu się. Poza tym, kto wie? Skoro kiedyś śnieg padał w maju, to nawet ty możesz mieć rację.

-A co, jeśli nie mam? - spytałam.

-Wtedy przynajmniej będę wiedział, że próbo­wałem coś zrobić.

Pomyślałam, że na swój dziwny sposób to, co mówił, miało sens.

-Kto przyjdzie?

-Kilku członków.

-Jim? - powiedziałam z nadzieją w głosie.

-Nie.

-Dlaczego?

-Ponieważ ktoś z Rady musi stać na czele Gromady i zadbać o jej jedność, jeżeli bym zginął. Ostatnio wilk alfa został ranny i Mahoń musiał go zastąpić, a nowy szczur alfa nie ma jeszcze wystar­czającego doświadczenia, więc...

-Co stało się wilkowi alfa? - przerwałam mu.

-Lego.

-Lego? - nie zrozumiałam. Zabrzmiało jak grec­ka nazwa, a nie przypominałam sobie żadnej mito­logicznej istoty o takim imieniu.

-Niósł pranie do sutereny i stanął na starym kom­plecie klocków LEGO, które jego dzieci zostawiły na schodach. Złamał dwa żebra i kostkę. Nie może peł­nić swojej funkcji przez co najmniej dwa tygodnie. - Curran pokręcił głową, jakby nie chciał przystać na to, co się przydarzyło. - Nie mógł sobie wybrać lep­szej chwili na taki wypadek. Cholera! Gdybym go tak nie potrzebował, to osobiście bym go zabił.

Przyjechałam pod zniszczony budynek Coca-Coli i schowałam się w ciemnej i od dawna niesprawnej kabinie telefonicznej stojącej przed ruinami wie­żowca. Logo Coca-Coli ledwie wystawało z gruzów czegoś, co kiedyś było wspaniałą budowlą, a teraz przypominało wielką stertę pokrytych pyłem kamie­ni. Drapacz wzniesiono zaledwie dziesięć lat przed uderzeniem niezwykle silnej i kapryśnej magii, która zrównała go z ziemią.

Nie mogłam nigdzie dostrzec zmiennokształtnych. Po drugiej stronie ulicy widziałam tylko splą­drowany budynek, sterczący wśród kupy zakurzone­go, stłuczonego szkła. Nie zabrało mi wiele czasu, by znaleźć szparę w rozpadającej się ścianie. Przecisnę­łam się przez nią i zobaczyłam parę świecących oczu gapiących się na mnie.

Trwały zaawansowane przygotowania do bitwy. Różowe i czarne języki oblizywały rozwarte szczęki i ogromne zęby, a ostrzone na betonowej podłodze długie pazury wydawały cichy, ale bardzo nieprzyjem­ny odgłos. Osiem par oczu wpatrywało się w ciem­ność, szukając łupu. Przepełniały je głód i żądza krwi.

Poczułam, jak coś pierwotnego w mojej podświado­mości zaczyna wyć i skamleć z przerażenia.

-Ach, to ty - zabrzmiał cicho głos Currana. - A ja myślałem, że słoń.

-Nie zwracaj na niego uwagi - mruknął ktoś po lewej stronie. - Urodził się złośliwy.

Przyjrzałam się uważniej szczupłemu kształto­wi. Jennifer, kobieta-wilczyca w pośredniej formie. Słowa, które wypowiedziała, graniczyły z zuchwało­ścią, musiała być zatem albo jego główną partnerką, albo samicą alfa wilków. Po lewej dostrzegłam także ogromnego, kudłatego niedźwiedzia Kodiaka, któ­ry górował nad pozostałymi jak ciemna góra futra i mięśni. Na jego pysku widoczne były jasne miejsca, świadectwo licznych ran, które dawno się zabliźniły, ale nie porosły futrem. Mahoń przechodził właśnie przemianę. Obok niego zauważyłam coś ogromnego, wysokiego prawie na dwa i pół metra. Miało humanoidalny kształt i stało na dwóch potężnych, poroś­niętych futrem nogach. Głowę i masywny kark pora­stała skudlona, szarawa grzywa. Ogromną i dobrze umięśnioną pierś zdobiły natomiast długie, splecio­ne w kształcie siatki paski, niezbyt wyraźne, raczej przydymione jak cętki na futrze pantery.

Spojrzałam na twarz dziwnego stwora i moc, któ­ra biła z jego złotych oczu, przygwoździła mnie do chodnika. Poczułam, że na całym ciele mam gęsią skórkę. Nie mogłam się poruszyć. To coś, co stało przede mną, mogłoby rzucić się na mnie, a ja w ża­den sposób nie potrafiłabym się obronić. Mamucie muskuły jego karku nabrzmiały jak poduszki, kiedy rozgrzewając mięśnie, pokręcił łbem najpierw w jed­ną, a potem w drugą stronę. Rozchylił wargi jak pies, który marszczy pysk, by obnażyć zęby, odsłaniając długie na osiem centymetrów kły. Gdy oblizał wargi, zobaczyłam, jak zadrgały mu baki na skroniach, a po chwili usłyszałam głęboki, warczący głos:

-Czyż nie jestem piękny?

To był Curran w swojej zwierzęcej formie. Uwol­niłam się od jego spojrzenia.

-Po prostu uroczy.

Potwór z nocnego koszmaru zrobił ledwo dostrze­galny ruch głową, a człowiek-szczur ruszył z nieludz­ką zwinnością i skoczył, wykorzystując pochyłość stromej ściany. Zaczął się wspinać, aż dotarł do znaj­dującej się cztery metry nad podłogą szpary, a następ­nie zanurkował przez nią. Wywiad został wysłany.

Curran obrócił się i podszedł do ściany w miej­scu, gdzie widniało długie, szerokie pęknięcie. Pazu- rzasta łapa uderzyła w szparę i rozkruszyła mur. Jego kawałki posypały się na zewnątrz, spadając na ulicę w postaci gruzu i pyłu. Władca Bestii przeszedł przez zrobiony przez siebie wyłom, a my, jeden po drugim, podążyliśmy za nim.

Curran zatrzymał się. Idący po jego lewej stronie Niedźwiedź zakrzyknął do pozostałych, by też sta­nęli. Kobieta-wilczyca alfa stąpała cicho po prawej, ostrożnie stawiając łapy z pazurami wśród gru­zu i pyłu. Teraz ona również stanęła nieruchomo. Zamarliśmy w ciszy, chowając się za dziwacznymi posągami na placu Gorgona, czekając na coś, czego nie mogłam jeszcze ani zobaczyć, ani usłyszeć.

Powietrze przesycał fetor śmierci. Znajdowali­śmy się w szerokim foyer. Wykafelkowana i niegdyś wypolerowana podłoga, dziś zniszczona i brudna, była ledwie widoczna spod sterty gruzu i kurzu. Na ohydnych ścianach dojrzałam wielkie pęknięcia, któ­re miejscami przechodziły w ciemne, postrzępione dziury. Przed nami w oparach pyłu wznosiły się za­śmiecone schody.

Z lewej dobiegł mnie cichy odgłos pazurów dra­piących po kamieniu. W jednej ze szpar w betono­wej ścianie zobaczyłam parę płonących w ciemnoś­ci czerwono-czarnych oczu. Po chwili ze szczeliny wysunął się gładki, futrzany kształt - to człowiek - szczur przeszedł przez dziurę i zeskoczył na ziemię. Jeżeli wilkołaki można nazwać nocnymi koszmara­mi, to szczurołak był po prostu odpychający - chudy i porośnięty gładką, ciemną sierścią. Futro nie rosło tylko na twarzy, przedramionach i silnych łydkach. W tych miejscach odsłonięta skóra miała jasnoróżową barwę i wyglądała na miękką, niemal ludzką. Ogromne stopy i dłonie kończyły się ostrymi pazu­rami. Niekształtną paszczę gryzonia, zakończoną ustami, wypełniały nierówne, żółtawe zęby. Poruszał się dziwnie, jakby czymś zaniepokojony, a jego ludz­kie oczy wciąż śledziły wszystko dookoła.

Pokonał odległość dzielącą go od Currana paro­ma zwinnymi susami, wzbijając przy każdym skoku niewielkie obłoki pyłu.

- Dużżpomiehszenieh. - Budowa jego okropnej szczęki sprawiła, iż niewyraźnie wymawiał słowa „duże pomieszczenie".

Podał Curranowi coś białego. Władca Bestii chwycił przedmiot masywną dłonią, przyjrzał mu się uważnie, a następnie przekazał go mnie - ludzką kość udową.

Ktoś o bardzo ostrych zębach i dużej wytrwałości zdarł z obu jej końców chrząstki, zostawiając tylko drobne rysy na trzonie. Obróciłam kość, starając się wykorzystać światło księżyca wpadające przez szcze­liny w ścianach i przez łukowato sklepiony otwór wejścia, by lepiej ją obejrzeć. W dwóch miejscach znajdowały się na niej pasy gładszej, jaśniejszej tkanki zrostowej. Nie miałam wątpliwości, były to ślady działania Lyc-V, który pomagał zrastać się złamaniom. Zrozumiałam, że trzymam w ręce kość zmiennokształtnego.


Koszmarna twarz Currana spochmurniała jak bezksiężycowa noc. Człowiek-szczur przebił się przez foyer do dziury w podłodze, a my wszyscy podążyliśmy za nim. Szczelina miała w najszerszym miejscu jakieś dwa metry długości i półtora szero­kości. Włożyłam w nią głowę i spojrzałam w głąb. Zobaczyłam tylko pustkę, rozciągającą się aż po po­łożoną pięć metrów niżej podłogę.

Tuż za mną rozległ się ryk niedźwiedzia. Curran skinął głową, przyzwalając, by ogromny Kodiak za­wrócił. Nie było mowy, by zmieścił się w szczelinie.

Zmiennokształtni, jeden po drugim, zagłębiali się w szparę, aż w końcu zostałam sama. Usiadłam na brudnych kaflach, wkładając nogi do dziury i nieco się opuszczając. W ten sposób skróciłam dystans na tyle, na ile mogłam, a potem skoczyłam.

Odczułam boleśnie lądowanie na twardej pod­łodze.

Nikt na mnie nie czekał. Zmiennokształtni gdzieś się ulotnili. No pięknie.

Przede mną, w długim, wąskim i ciemnym tunelu zobaczyłam w oddali słabiutkie, nieśmiałe światło. Za mną, na rozległej powierzchni rozciągały się ruiny podziemnego garażu. Zawróciłam w stronę tunelu i pobiegłam nim w dół, ostrożnie przeskakując nad betonowymi słupkami rozrzuconymi na ziemi.

Kiedy skończył się tunel, znalazłam się w ogrom­nym pomieszczeniu wypełnionym zebranymi tu umięśnionymi postaciami zmiennokształtnych, których plecy zasłaniały mi szerszą perspektywę. Pomieszczenie oświetlały zatknięte na ścianach pochodnie płonące ciepłym, jasnym ogniem. Biała barwa płomieni i brak dymu podpowiedziały mi, że ogień musi być magiczny. Sufit znajdował się na jakiejś niebotycznej wysokości i ozdobiony był wy­myślnymi stiukami. Podłoga najprawdopodobniej wyłożona została parkietem.

Jakiś rodzaj sali bankietowej, pomyślałam.

Usłyszałam kobiecy głos, szorstki i surowy, z nie­mal metalicznym pogłosem:

- Witaj u kresu podróży, mieszańcu - przemawia­ła. - Tutaj umrzesz, jak reszta twojej rasy.

Mieszańcu? Cóż za dziwny pomysł, żeby nazywać tak zmiennokształtnych. Przesunęłam się w stronę

Jennifer i zobaczyłam, kto ośmiela się mówić w ten sposób. Miałam przed sobą Pana Umarłych, a raczej Panią. Stała pośrodku pomieszczenia, prosta i sztyw­na jak drut, ubrana w suknię z lejącego się, wielo­barwnego materiału. Biel u ramion przechodziła na wysokości talii w błękit, który ku dołowi stawał się coraz ciemniejszy i zmieniał w głęboki fiolet zakoń­czony jaskrawą, krwawoczerwoną lamówką. Wło­sy kobiety, długie i lśniąco czarne, były splecione w warkocz związany sztywną wstążką, ozdobioną małymi plastikowymi paciorkami. Wytężyłam wzrok i ze zdziwieniem stwierdziłam, że to, co wzięłam za plastikowe koraliki, najprawdopodobniej wcale nie jest plastikowe. Powiedzmy sobie szczerze, kto robił­by paciorki w kształcie kości ludzkich palców?

Nie poczułam, by od stojącej kobiety emanowała jakaś moc. Z pozoru nie było w niej nic dziwnego, zupełnie nic, poza wiekiem. Wyczułam, że musi być starsza niż Nataraja.

-Jestem Olathe - przedstawiła się z tą samą dostojnością, z jaką z pewnością przedstawiali się swym śmiertelnym dzieciom greccy bogowie. - Je­stem Panią Umarłych i ulubioną konkubiną Rolanda, Ojca Rodu.

Aha, czyli w porządku - przebiegło mi przez myśl, ale Curran najwidoczniej nie podzielał moje­go zdania.

- Czy mogłabyś powtórzyć? - powiedział. Jego głos zabrzmiał jak ciche warczenie, ale słowa wypo­wiadał z nienaganną dykcją. - Przegapiłem tę część, która miała zrobić na mnie wrażenie.

Kobieta spojrzała na niego surowo. Pomyślałam, że jeżeli nawet była konkubiną Rolanda, to raczej od niedawna, bo w przeciwnym wypadku wszystkie in­formacje o Rolandzie, jakie usłyszałam od ojca, oka­załyby się zupełnie nieprawdziwe. Przede wszystkim nie była wystarczająco ładna. Miała regularne rysy, lecz ukształtowane z przesadną elegancją i wynio­słością. Promieniowała magią, ale ogień, który płonął w oczach, pozbawiał jej twarz autentycznego piękna. Przypominała manekina - doskonała i bezduszna.

W oddali na ścianie za plecami kobiety przesunął się jakiś cień, a za nim kolejne przygarbione sylwet­ki. Kiedy sięgnęłam magią w tamtym kierunku, wy­czułam zimno i opór. Wycofałam się. Pomyślałam, że nikt nie powinien prowokować Pani Umarłych, zanim Curran nie będzie gotowy.


-Jestem ciekaw, jak długo Roland pieprzył się z tobą? - Curran szedł w jej kierunku wielkimi kro­kami, a zmiennokształtni ruszyli za nim. - No, jak długo to trwało? Rok? Sześć miesięcy?

Curran wciąż zbliżał się do niej. Wiedziałam, że im dłużej będzie prowadzić tę słowną rozgrywkę, tym bliżej podejdziemy. Zresztą, jak się spodziewa­łam, doprowadzanie kogoś do furii za pomocą słów nie sprawiało mu większego kłopotu.

Odchyliła się w tył i krzyknęła:

Pomyślałam, że z technicznego punktu widzenia jest to możliwe. Jeśli rzeczywiście wymieniali płyny ustrojowe, kobieta mogłaby otrzymać cząstkę jego mocy.

Nie odpowiedziała.

Tym razem zaśmiała się Olathe. Głośny, dudniący śmiech odbił się od ścian. Miałam wrażenie, jakby dochodził ze wszystkich stron jednocześnie.

Po tych słowach zasłony ochronne Pani Umar­łych opadły. Wyczuwałam przemieszczające się za jej plecami cienie - rozwścieczone, wygłodniałe wampi­ry, młodsze niż ten, którego pozbawiłam głowy, ale równie odrażające i niebezpieczne. Do ich ciał, jak gnijące powłoki przylegała magia zła, podsycając ich szaleństwo i wściekłość

Kobieta wymówiła ochrypłym głosem jedno sło­wo i zjawy wyskoczyły z cienia spragnione krwi, roz­taczając wokół odór nieumarłych.

Zmiennokształtni rozproszyli się, szykując się do walki wręcz. Zostałam sama pośrodku pomiesz­czenia. Gadanina Currana pozwoliła nam się zbliżyć o jakieś sześć metrów, ale wampiry zaatakowały ze zdumiewającą szybkością. Nagle znalazłam się na ziemi. To pierwszy z wampirów, przelatując, prze­wrócił mnie.

Szybko przekręciłam się na plecy. Nad moim ciałem przeskoczył drugi wampir. Uniesione ostrze Zabójcy prześliznęło się po jego tułowiu, z rany trysnęła czarna krew, spadając zaledwie o centyme­try od mojej głowy. Wampir rzucił się na Currana, zupełnie nie zwracając uwagi na draśnięcie. Władca Bestii zaryczał. Pomyślnych łowów, życzyłam mu w myślach.

Wstałam i ruszyłam w kierunku Olathe. Od­wróciła się do mnie, w jej ręce dostrzegłam mały, sierpowato zakrzywiony nóż. Przeciągnęła ostrzem po swoim przedramieniu. Uderzyła we mnie moc jej krwi, dostałam zawrotów głowy i zachwiałam się. Olathe zaczęła obracać się wokół własnej osi, jej wło­sy wirowały, a oczy nabrały dzikiego wyrazu. Krew z rany na przedramieniu spadała na podłogę, tworząc wyraźny, duży okrąg. W końcu krwawe krople zapło­nęły i w górę wzbiła się ściana karminowych płomie­ni, otaczając kobietę magicznym kręgiem. Krąg opie­kuńczy krwi. Jednym sposobem, by się przez niego przedostać, było użycie magii krwi. Cholera.

W tej chwili poczułam atak kolejnego wampira, tym razem z boku. Uchwycił się mnie, jego szczę­ki chrupnęły, kiedy przetoczyliśmy się po podłodze.

Poczułam ostry ból w okolicy żołądka. O nie! Tyl­ko znowu nie to! Magia wewnątrz mnie zawrzała. Schwyciłam ostrze Zabójcy, zapominając, że oparzy mnie lodowatym ogniem, i wepchnęłam je w blade, martwe oko wampira. Zabójca syczał triumfalnie. Wampir upadł obok w drgawkach, umierał. Uwolni­łam się od jego ciała kopniakiem.

Rzucił się na mnie następny krwiopijca. Odsko­czyłam na bok, zrobiłam wypad w przód i drasnęłam jego szyję czubkiem Zabójcy. Wampir obrócił się i za­topił pazury w moim udzie. W rewanżu wepchnę­łam miecz do jego gardła, przecinając arterię i kości szyi. Potwór otworzył paszczę, z jego ust buchała krew. Kopnęłam go w nogę i usłyszałam chrupot ła­miącej się kości. Wampir upadł na własne wnętrz­ności. Wyszarpnęłam miecz z jego ciała i ruszyłam szukać Olathe. Gdzieś za moimi plecami rozproszył się w powietrzu ostatni przebłysk wampirzej magii zabitego krwiopijcy.

Piąty z kolei wampir skoczył na mnie z obrzydli­wą, rozwartą paszczą. Wykonałam szybki ruch, miecz przebił klatkę piersiową, z łatwością docierając mię­dzy żebrami do serca. Zdążyłam jeszcze wyciągnąć ostrze z ciała, zanim bezwładnie osunęło się na zie­mię. Mogłam kontynuować poszukiwania.

Sala tonęła we krwi. Zmiennokształtni walczyli parami, a ich ruchy były skoordynowane z niemal wojskową precyzją. W jednym z kątów pomieszcze­nia dostrzegłam leżące na ziemi dwa pokryte futrem ciała. Górowała nad nimi postać Currana walczącego z trzema krwiopijcami naraz.

Z boku zobaczyłam Jennifer i kogoś nakrapiane- go cętkami jak leopard. Oparci o siebie plecami od­pierali atak czterech wampirów. Jennifer przysiadła i kopnęła jednego, jej pazury sięgnęły boków potwo­ra i rozdarły je, wyrywając krwawe kawałki żeber. Partner wilczycy zaatakował drugiego, rozrywając na strzępy jego szyję. Pozostałe dwa wampiry usiłowały atakować od góry, ale niewiele mogły zrobić.

Teraz nikt nie zwracał na mnie uwagi. W bitwie potworów byłam tylko człowiekiem. Mogłam iść da- lej.

Wschodnia ściana zadrżała. Zakurzony tynk niemal eksplodował w powietrze i rozsypał się na podłodze, a z powstałej wyrwy wyskoczyło coś du­żego, rycząc jak tornado. To coś zaatakowało grupę wampirów z niewyobrażalną siłą. Ciała nieumarłych wyleciały w powietrze i uderzyły o ścianę. Jeden z wampirów odbił się na swoich gadzich stopach i zaatakował ponownie, ale już w połowie lotu za­trzymała go ogromna łapa, łamiąc kręgosłup stwora jak suchą gałązkę. Niedźwiedź z Atlanty dopiero się rozgrzewał.

Nagle wyrosła przede mną magiczna ściana krwi. Olathe stała w samym środku okręgu, przyglądając się rzezi. Krew z jej przedramienia spływała w kie­runku palców i plamiła suknię. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Z czego, do cholery, tak się cie­szyła?

Zerknęłam jeszcze raz, nie przestawała się uśmiechać. Na jej twarzy malowała się jakaś chora radość.

- Lubisz krew? - wycharczałam. - Dobrze. Poka­żę ci krew.

Gdy ostrze Zabójcy przecięło moją dłoń, walczące w sali wampiry zamarły na jedno uderzenie serca. Poznały, co to za krew, wyczuły, czyja moc płynie w moich żyłach. Przez moment stały nieruchomo jak zahipnotyzowane, oddając hołd magii, a potem wróciły do swoich ofiar.

Włożyłam zakrwawioną rękę do czerwonego kręgu ognia. Płonął i krzepnął, wydając odgłos przy­pominający łamanie szkła. Z twarzy Olathe zniknął uśmiech. Karminowy ogień przygasł. Tysiące małych płomyków spadły u moich stóp. Wskoczyłam do wy­gasłego kręgu krwi i zadałam cios.

Olathe nie wykonała żadnego ruchu, by odeprzeć uderzenie mojego miecza. Jego ostrze zagłębiło się w żołądku Pani Umarłych, usłyszałam specyficzny odgłos przebijania narządów, coś pomiędzy mlaska­niem a ssaniem. Przeciągnęłam miecz w górę, rozci­nając wnętrzności, rozpruwając wątrobę i szatkując przeponę. Kobieta zawisła na ostrzu miecza, ale w jej oczach dostrzegłam satysfakcję. Rozpoznała ostrze, które ją zabijało. Rozpoznała też moją krew. Wie­działa, z czyjej ręki ginie.

Wyszarpnęłam Zabójcę z jej ciała i pozwoliłam, by upadła na brudną podłogę. Leżała na plecach, oddychając krótko, urywanie. Ciemna plama krwi na sukni w okolicy brzucha stawała się coraz bar­dziej intensywna i rozległa. Pani Umarłych posiad­ła nienaturalną siłę życiową, ale byłam pewna, że wkrótce magia utrzymująca ją przy życiu rozproszy się. Wydalała ją z własnego ciała z każdym ciężkim oddechem.

Patrzyłam, jak wokół kobiety rośnie plama krwi, ale nie miałam już siły na gniew. Poczułam się zmę­czona. Rany na udzie i brzuchu bolały tak, jakby ktoś przypalał je rozżarzonym żelazem.

Magiczne płomienie krwawego kręgu buchnę­ły na nowo, kiedy tylko go przekroczyłam. Mogły tak płonąć aż do chwili, kiedy nie wyschnie ostat­nia kropla krwi Olathe, oświetlając salę bankietową ścianą rubinowych płomieni. Pomyślałam, że to już niedługo.

Spojrzałam w górę i wtedy zrozumiałam, dlacze­go Olathe się uśmiechała.

Pod sufitem kłębiły się setki wampirów.

Były upakowane obok siebie jak sardynki w pusz­ce. Nagie, blade ciała pokrywały całą powierzchnię sufitu, przypominając średniowieczny plafon przed­stawiający piekło, który jakimś cudem ożył. Krwio­pijców przybywało z każdą chwiłą, jeden za drugim wyłaziły z ciemnej dziury w rogu.

Zadałam sobie pytanie, ile mogło ich być. Czter­dzieści? Pięćdziesiąt? Sto? I ile wśród nich było tych najbardziej wiekowych? Gdy spróbowałam to wy­czuć, zostałam zalana falą zimnej nienawiści. Doli­czyłam się dwudziestu.

Wszystkie kręciły się niespokojnie. A więc tak wyglądała ta miła niespodzianka zgotowana nam przez Olathe.

Prawdopodobnie planowała, żeby rzuciły się na nas, kiedy będziemy sądzić, że wygraliśmy. Nawet jeśli nie brała pod uwagę, że zginie, to z pewnością chciała uwolnić wampiry spod swojej kontroli i po­zwolić im na krwawą, szaleńczą ucztę.

Teraz horda wygłodniałych potworów kierowa­ła się tylko żądzą krwi. Zdałam sobie sprawę, że za chwilę wszyscy możemy tu zginąć. Curran, Mahoń, Jennifer, ja. A najprawdopodobniej śmierć zbierze jeszcze większe żniwo, bo monstra z pewnością po­lecą szukać ofiar na ulicach, kiedy skończą z nami.

Pod drugiej stronie pomieszczenia Curran roze­rwał jakiegoś wampira na pół i rzucił jego szczątki na ziemię.

Pomyślałam, że za sekundy tysiące śpiących teraz spokojnie i niczego nieświadomych ludzi mogą stracić życie. Za moment to z ich dziećmi wampiry zrobią to, co właśnie zrobił Curran, a oni będą tylko bezsilnie patrzeć na śmierć najbliższych, krzycząc z rozpaczy.

Upadłam na kolana przy Olathe. Przecięłam ostrzem miecza ciało kobiety i chrząstki łączące że­bra, a następnie rozwarłam jej klatkę piersiową, tak jak się otwiera pułapkę na niedźwiedzie. Pani Umar­łych patrzyła na mnie. Sięgnęłam w głąb i chwyci­łam jej serce, tworząc pomiędzy nami więź. Przez jej krew wyczułam mnóstwo wampirzych umysłów przepełnionych ich własnych szaleństwem.

To zła droga - usłyszałam w głowie głos ojca. - Nie ulegaj temu.

Ojcze, w tym przypadku nie ma właściwej drogi.

Przecięłam głębiej swoją rękę, pozwalając zmie­szać się mojej krwi z krwią Olathe, powoli przejmo­wałam kontrolę nad wampirami. Kobietą wstrząsały drgawki, pięty uderzały w podłogę. Jeżeli pozwoli­łabym jej umrzeć teraz, straciłabym kontrolę nad hordą krwiopijców, bo nie zdążyłabym przejąć mocy w całości. Nie miałam też żadnego doświadczenia w kierowaniu nieumarłymi, więc jedynym wyjściem, jakie mi pozostało, było połączenie naszych mocy przez związek krwi. Kontrolując moment śmierci Olathe, mogłam sprawić, by nieumarli, w chwili gdy umrze i zniknie z ich umysłów, od razu poczuli moje zwierzchnictwo.

Olathe wiedziała, co robię. Obnażyła zęby w dzi­kim grymasie, ale nie miała siły, by powstrzymać połączenie. Magia mojej krwi była silniejsza niż jej. Moja moc rosła, przenikała już do wampirzych umy­słów. Zaciskając zęby, coraz mocniej miażdżyłam ser­ce Olathe, by w końcu zmiażdżyć je zupełnie, a tym samym odebrać jej życie. W mojej pięści eksplodo­wała moc, przenikając mnie od stóp do głów.

Ciałem Olathe wstrząsnął skurcz. Zobaczyłam białka jej oczu i w tej samej chwili poczułam, że kon­trola nad hordą w pełni należy do mnie.

Zadrżałam. Zbyt wielu. Było ich zbyt wielu.

W piersiach zapłonął mi ogień, czułam, jak się rozprzestrzenia, sięga do gardła i głowy, jak ściska mnie, dławi. Chciałam wstać, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Otworzyłam usta. Nie mogłam od­dychać. Brakowało mi powietrza.

Domyślałam się, że pomimo mojej sztuczki nie zdobyłam kontroli nad wszystkimi wampirami. Wy­czuwałam, że umysły niektórych się nie poddały, że zatraciły się bez reszty w szaleńczej żądzy krwi. Przeciwko tym nielicznym zwróciłam resztę hor­dy. Sufit pokrył się krwawą masą rozrywających się wzajemnie ciał. Pół metra ode mnie uderzył o pod­łogę oderwany kawał tynku, rozbijając się w pył. Po­tem trzask krwawych płomieni zagłuszył wszystkie dźwięki w pomieszczeniu.

Rozłożyłam szeroko ręce, usiłując utrzymać rów­nowagę. Spojrzałam oczami wampirów i spostrzeg­łam długie pękniecie w tynku. Dzięki ci, Boże, po­myślałam.

Sufit drżał, kiedy w tynk wbijały się setki pazu­rów, rozrywając go na kawałki.

Jak przez mgłę zobaczyłam sylwetkę Jennifer majaczącą za ścianą płomieni. Moje usta ułożyły się w słowo:

Patrzyła na mnie, ale krwawe płomienie tłumiły głos, nie mogła mnie usłyszeć.


Nagle obok Jennifer znalazł się Curran. Powie­dział coś do dziewczyny.

Uciekajcie! Już! Uciekajcie! - Spróbowałam jeszcze raz. Curran włożył rękę w płomienie i natychmiast odskoczył w tył. Futro na jego ramieniu stopiło się od żaru, a skóra pokryła czerwienią, sugerując rychłe powstanie pęcherzy. Na podłogę poza płomiennym kręgiem upadł kolejny kawał ciężkiego tynku. Nie doszedł do mnie huk, ale Curran i Jennifer usłyszeli głuchy łomot i aż podskoczyli, a potem spojrzeli na sufit. Jennifer skuliła się jak zbity pies.

Curran gapił się na mnie.

- Uciekajcie teraz! Uciekajcie! Uciekajcie! - krzy­czałam.

Zrozumiał. Jego poszarpana pazurami ręka objęła ramię Jennifer i pchnęła ją. Wilczyca zawahała się, a potem zaczęła biec.

Przestałam widzieć cokolwiek. Uderzenia serca huczały mi w uszach jak bicie wielkiego dzwonu. Nie czułam własnego ciała, jakby przestało istnieć. Śle­pa i głucha, pozostawałam w samym środku nicości, podczas gdy nade mną wampiry zrzucały na ziemię sufit. Przebiły się przez strop i dostały do konstruk­cji ze stalowych belek, utrzymujących na sobie cię­żar pięciu betonowych kondygnacji ponad nami. Ich chude ramiona uchwyciły belki i pociągnęły z nad­naturalną siłą.

Zaczęłam się modlić. Boże, nie byłam dobrym człowiekiem.

Metal zajęczał, poddając się z trudem.

Powinnam była bardziej się starać. Mogłam być lepsza. Teraz stoję przed Tobą taka, jaka jestem. Nie mam dla siebie żadnego usprawiedliwienia.

Belki zaczęły się wyginać.

Proszę, miej dla mnie litość, Panie.

Umysłem sięgnęłam poza krąg i zobaczyłam ła­miący się szkielet budynku, kawały tynku, cementu i stali spadające na wampiry i... na mnie. Przykryły nas tony gruzu, tworząc grobowiec, z którego nawet nieumarły nie byłby w stanie się wydostać.

Czułam, jak jeden po drugim umierają przepeł­nione głodem i nienawiścią umysły wampirów. Na­reszcie mogłam stąd pójść. Pozbyłam się ogromnego brzemienia i... straciłam świadomość.


ROZDZIAŁ 7

Zabójca leżał w swojej pochwie na nocnym stoliku, a obok jakiś mężczyzna czytał wiekową książczynę, na okładce której facet w brązowym gar­niturze i kapeluszu tego samego koloru obejmował omdlewającą blondynkę w białej sukni. Próbowałam skupić się na tytule, ale litery wciąż pozostawały roz­mazane.

Mężczyzna miał na sobie niebieski fartuch sięga­jący połowy ud, a pod nim sprane, niebieskie dżinsy. Przekręciłam nieco głowę, by zobaczyć nogi faceta. Nogawki dżinsów znikały w ciężkich, roboczych bu­ciorach.

Opadłam z powrotem na poduszkę. Mój dziadek miał rację: niebo istnieje i znajduje się na Południu.

Mężczyzna opuścił książkę i spojrzał na mnie. Niezbyt wysoki i raczej krępy, miał ciemną skórę po­łyskującą hebanowym odcieniem, jego czarne, przy­prószone siwizną włosy były obcięte bardzo krótko, na wojskową modłę. Patrzył na mnie zza okularów w cienkich oprawkach inteligentnym i wesołym wzrokiem. Wyglądał tak, jakby przed chwilą ktoś opowiedział mu świetny kawał, a on z całej siły sta­rał się nie roześmiać.

  1. Śliczny poranek, prawdaż? - spytał radośnie. W jego głosie usłyszałam wyraźnie harmonijną wibra­cję charakterystyczną dla ludzi z wybrzeża Georgii.

  2. Czy to nie powinno brzmieć „nieprawdaż"? - spytałam nieśmiało, choć mój szept i bez tego za­brzmiał bardzo słabo.

  3. Owszem - przyznał. - Gdybym chciał uchodzić za mądrzejszego niż jestem w rzeczywistości albo wstydził się swego pochodzenia. Ale ja jestem już za stary, by cokolwiek udawać czy ukrywać.

Rozciągnął słowo „ja" w sposób, w jaki zwykł ro­bić to mój dziadek. Pomyślałam, że gdybym zamknę­ła oczy, mogłabym ich nawet pomylić.

Pochylił się i ujął mój nadgarstek. Domyśliłam się, że chce zmierzyć puls. Poruszał delikatnie us­tami, odliczając uderzenia serca. Potem bardzo ostrożnie dotknął palcami mojego brzucha. Poczu­łam taki ból, jakby ktoś przebił mnie lancą. Napię­łam mięśnie, broniąc się przed dotykiem i zaczęłam szybko oddychać.

-Jak boli... w skali od jednego do dziesięciu? - spytał, jego palce badały tym razem moje ramię.

Skrzywiłam się.

-Jakieś pięć - odpowiedziałam szczerze.

Przewrócił oczami.

-Boże, dopomóż! - zakrzyknął cicho. - Mam ko­lejny ciężki przypadek.

Zapisał coś na żółtej szpitalnej karcie. Rozejrza­łam się dookoła. Znajdowaliśmy się w małym pokoju o kremowych ścianach i suficie wyłożonym kaseto­nami. Przez dwa duże okna wpadały do pomiesz­czenia promienie słoneczne, rozlewając się bladym światłem na podłodze i jasnoniebieskiej kołdrze okrywającej moje nogi.

Mężczyzna odłożył pióro.

-A teraz coś ci powiem, moja mała - zaczął za­gadkowo. - Ktokolwiek powiedział ci, że możesz po­legać na regenerujących preparatach i zaraz po ich zastosowaniu stawać do bitwy, zasługuje na tęgie lanie. Jeśli jakakolwiek magia uderzy w taką ranę, cały proces regeneracji się popieprzy.

-Popieprzy? - powtórzyłam. - Czy to medyczny termin?

-Oczywiście - potwierdził. - Śledź oczyma mój palec. Nie kręć głową.

Wystawił jeden z palców lewej ręki, a ja powiod­łam za nim wzrokiem.

-Bardzo dobrze - przyznał nieco zaskoczony. - Policz wstecz od dwudziestu pięciu do jednego.

Bezbłędnie wykonałam polecenie. Skinął z satys­fakcją głową.

-Wygląda na to, że uniknęłaś wstrząsu psychicz­nego.

-Kim jesteś? - spytałam obcesowo.

-Możesz nazywać mnie doktorem Doolittle - po­wiedział. - Podróżowałem przez dzień i noc przez wiele tygodni do świata dzikich. I teraz jestem ich osobistym lekarzem.


-To był Max - wyjęczałam, bo moje biodro prze­szył atak bólu. - Nie doktor Doolittle.

-O! - wyraził uznanie. - Jak to miło spotkać wy­kształconą osobę.

Spojrzałam podejrzliwie na doktora, ale nie wy­buchnął śmiechem, śmiały się tylko jego oczy.

-Gdzie jesteśmy? - spytałam.

-W twierdzy Gromady.

-Jak się tu dostałam?

-Zostałaś przyniesiona - odrzekł tajemniczo.

Chciałam otrzeć sobie czoło, ale w mojej ręce

tkwił wenflon.

-A mogę się dowiedzieć, kto mnie tutaj przy­niósł?

-Oczywiście, że możesz. Jego Wysokość wyniósł cię z budynku, potem przewiesił Mahonowi przez plecy, a ten przytargał cię pod moje drzwi.

-Ale jak Curran zdołał mnie stamtąd wydo­stać? - nie mogłam ukryć zdziwienia.

-Jeżeli dobrze zrozumiałem, skoczył przez jakiś ogień, złapał cię i przeskoczył z powrotem. To zresz­tą tłumaczy, skąd na jego ciele wzięły się oparzenia trzeciego stopnia. Zastanawia mnie natomiast, dla­czego ty nie masz takich oparzeń. Poszarpane bio­dro, poważne rany brzucha, duża utrata krwi, ale ani śladu oparzeń. Możesz mi to wyjaśnić?

-Jestem dość specyficzna - powiedziałam tylko. Nie mieściło mi się w głowie, że Curran przeszedł przez płomienie krwawego kręgu. I to dwa razy. I to, żeby mnie ratować. Idiota!

-Czyli niczego więcej się nie dowiem? - zrozu­miał.

-Niestety.

-1 to ma być wdzięczność... - westchnął z uda­wanym smutkiem. - Kiedy cię tu przyniesiono, spę­dziłem ponad cztery godziny na naprawianiu twojego ciała, przy czym większość tego czasu - tu spojrzał na mnie wymownie - poświęciłem cerowaniu brzucha.

-Oparzenie trzeciego stopnia - powtórzyłam w zamyśleniu.

-No, pięknie. Pewnie nie usłyszałaś ani słowa z tego, co mówiłem? - żachnął się doktor.

-Ależ słyszałam wszystko - zapewniłam go. - Cztery godziny, brzuch, biodro, utrata krwi. Ale nie przeprowadził pan transfuzji, prawda? - Nawet nie chciałam myśleć, co magia w mojej krwi zrobiłaby z obcym substytutem.

-Boże broń! - stanowczo zaprzeczył doktor. - No chyba nie sądzisz, że masz do czynienia z ama­torem.

Wymówił „amator" bardziej jak „amatur". Mu­siałam się uśmiechnąć.

-A co z moimi bandażami?

Potrząsnął głową, pokazując, że wie, o co cho­dzi.

-Składałem przysięgę lekarską, moja panno, i nigdy jej jeszcze nie złamałem. Twoje zakrwawio­ne bandaże i ubranie zostały przeze mnie osobiście spalone na popiół.

-Dziękuję - powiedziałam z ulgą.

-Nie ma za co. - Uśmiechnął się.


-Oparzenie trzeciego stopnia oznacza, że wszyst­kie warstwy skóry zostały spalone - stwierdziłam, oczekując, że doktor przyzna mi rację.

-Dokładnie tak. - Doolittle skinął głową i do­dał: - Wygląda to bardzo źle, ale jeszcze gorzej boli.

-W skali od jednego do dziesięciu? - Wykorzy­stałam jego test.

-Jakieś jedenaście - odparł zupełnie poważnie.

Zamknęłam oczy. Nawet nie chciałam sobie wy­obrażać, jak czuje się Curran.

-Nasz Władca ma teraz na sobie piękną złocistą skorupę - powiedział Doolittle miękko. - Sądzę, że bez trudu dostałby rolę w jakimś staromodnym hor­rorze. Ale myślę, że teraz, kiedy sobie pływa, jest mu nawet dość przyjemnie.

-Pływa? - powtórzyłam zdziwiona.

-Zaleciłem mu basen. To coś w rodzaju ogrom­nego akwarium wypełnionego pewną mieszaniną, która, rozpuszczona w wodzie, przyspiesza regene­rację naskórka. Gdyby Jego Wysokość był zwykłym człowiekiem, jedynym sposobem zrekonstruowania jego skóry byłby przeszczep, ale ponieważ jest nie­zwykły, będzie sobie pływał w basenie przez kilka dni, a potem wyjdzie z niego pokryty nową skórą. No i będzie miał trochę dłuższe ramiona. Oho, to mi o czymś przypomniało. - Doktor podniósł się i wychylił głowę za drzwi. - Powiedz Kodiakowi, że nasz gość się obudził - polecił komuś.

Wróciwszy do mnie, zaczął szukać czegoś wśród stojących na stoliku buteleczek.

-Ramiona? - spytałam zdziwiona.

-Z jego słów wynika, że jakiś niewielki kawa­łek sufitu nieszczęśliwie wylądował właśnie na nim i zmiażdżył mu ramię.

Odwrócił się do mnie, trzymając w ręce strzy­kawkę.

-Nie - rzuciłam ostro.

-Nie będę się z tobą sprzeczać - powiedział. - Cierpisz, więc zamierzam podać ci coś tak staroświec­kiego jak zastrzyk przeciwbólowy.

-Nie możesz tego zrobić - upierałam się.

-To demerol. Jest bardzo łagodny

-Nie. Nie znoszę demerolu. Wprowadza mój umysł w stan nieważkości. - Nie dość, że znalazłam się w samym środku terytorium Gromady osłabio­na fizycznie, to miałam pozwolić, żeby wprowadził w podobny stan moją głowę? Nigdy w życiu.

-Opowiadasz bzdury - żachnął się. - Bądź grzecz­ną dziewczynką i pozwól podać sobie lekarstwo.

Zrobił krok w moją stronę.

-Jeśli podejdziesz do mnie z tą igłą - ostrzegłam, starając się nadać głosowi ton groźby - to wbiję ci ją w tyłek.

Roześmiał się.

-Dokładnie to samo powiedziała Jennifer, kie­dy próbowałem założyć szwy na jej pośladku. Na szczęście nie muszę robić ci zastrzyku.

Mówiąc to, pokazał mi pustą strzykawkę. Przy­mknęłam oczy i poczułam w sobie miły, kojący chłód. A więc wstrzyknął demerol do kroplówki. To dupek.

Powieki same mi opadły. Głowa stała się lekka, a ja poczułam się bardzo zmęczona, choć nadal bo­lało.

W pokoju rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Mia­łam gościa i choć był to tylko jeden zmiennokształt- ny, nie znaczyło wcale, że nie zamierzał mnie za­bić.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak Mahoń kiwa głową w uznaniu i ściszając maksymalnie grzmiący głos, mówi do mojego miłego doktorka:

-Dobra robota.

Mahoń podszedł do łóżka, przyciągnął sobie krze­sło i usiadł obok mnie, opierając masywne ręce na kolanach. Miał na sobie czarny podkoszulek w roz­miarze XXXL, który mocno opinał jego ogromne , plecy, ale był o wiele za długi. Do tego nosił nieco przepocone spodnie, lecz był bez skarpetek. Owło­sione, bose stopy spoczywały po prostu na nagrzanej słońcem podłodze.

Brązowe oczy Mahona napotkały moje spojrze­nie.

-Gromada docenia twoje poświęcenie - powie­dział z uroczystą miną.

-Nie było żadnego poświęcenia - odparłam sła­bo. - Przecież żyję.

Za to Curran jest spalony niemal do kości, prze­biegło mi przez myśl.

Potrząsnął głową.

-Chciałaś się poświęcić i jesteśmy ci za to bardzo wdzięczni. Zdobyłaś zaufanie i przyjaźń Gromady. Możesz przychodzić tu, kiedy tylko zechcesz. Możesz prosić nas o pomoc za każdym razem, kiedy będziesz jej potrzebować, a my zrobimy wszystko, by ci po­móc. To nie było „nic takiego", Kate.

Po tym, co usłyszałam, powinnam była powie­dzieć coś formalnego i kwiecistego, ale demerol tak pogmatwał mi myśli, że poklepałam tylko Mahona po ogromnej ręce i wymamrotałam:

-Dzięki.

Spojrzał na mnie ciepło.

-Nie ma za co.

W piątek pozwolono mi wstać i trochę pospacero­wać. Ubrana w dopasowany szary sweter i za duże trampki - obie rzeczy dostałam od Gromady - po­konywałam korytarz wolnym, ale wytrwałym kro­kiem. Miałam zawroty głowy i musiałam się dobrze pilnować, żeby się nie zatoczyć i nie wylądować na ścianie.

„Czary" Doolittle'a sprawiły, że rana na brzuchu prawie nie bolała, chyba że zgięłam się jakoś niefor­tunnie, ale i wtedy ból był raczej stępiony i dawał się wytrzymać. Doktor obiecywał też, że blizny będą nie­mal niewidoczne i nie wiem dlaczego, ale mu uwie­rzyłam. Moje udo nie miało tyle szczęścia. Wampir odgryzł mi kawałek ciała i pomimo wysiłków lekarza szrama w tym miejscu miała przypominać mi zda­rzenie już do końca życia. Prawdę powiedziawszy, wcale się tym nie przejmowałam. Byłam wdzięczna, że w ogóle zostało mi jeszcze parę lat do przeżycia.

Na końcu korytarza znajdowało się ogromne po­mieszczenie o rozmiarach sali gimnastycznej. Wypeł­niały je różnego rodzaju urządzenia, starannie roz­mieszczone na kamiennej podłodze. Niektóre z nich były dziełem ludzkiej techniki, inne magii, a kilka ze sprzętów stanowiło ich zagmatwane połączenie.

Jakaś żylasta, dość szczupła kobieta w moim wie­ku siedziała na wyściełanym, kwadratowym łóżku polowym obok drzwi. Przypominało trochę zbyt duże posłanie dla psa. Kobieta chrupała głośno słone kra­kersy. Była prawdopodobnie szczurołakiem. Przed­stawiciele tej rasy musieli nieustannie coś jeść.

Spojrzała na mnie przez kaskadę cienkich, ciem­nych warkoczyków. Na końcu każdego z nich znaj­dował się drewniany koralik.

-Tak? - spytała.

Jestem przyjacielem, powiedziałam w myślach.

-Mam spotkanie - wyjaśniłam.

-Tak? - powtórzyła się, nie okazując mi większe­go zainteresowania.

Wzruszyłam tylko ramionami i przeszłam obok niej. Nie zatrzymywała mnie.


Basen znajdował się przy lewej ścianie, w po­łowie schowany za dużą kamienną płytą, na której ktoś narysował kredą kabalistyczne symbole. Znaki wyglądały na bzdurne: zniekształcone veve, które po­winny mieć czerwony kolor; dwa symbole egipskie, jeden znad Nilu, drugi z Kanopy, i jeszcze coś, co trochę przypominało japoński znak smoka.

Szłam skrajem tego marnotrawstwa przestrzeni, zbliżając się do basenu. Miał jakieś dwa i pół metra wysokości i kształt sześcianu. Przez szklane ściany widziałam wypełniającą go nieprzezroczystą, zielon­kawą ciecz, w której dało się zauważyć kontur wiszą­cego bez ruchu ludzkiego ciała.

Zapukałam w szybę. Ciało poruszyło się i Curran wypłynął z pluskiem. Zdjął maskę tlenową i uchwy­cił się krawędzi, żeby utrzymać głowę na powierzch­ni. Oczywiście w wyniku tego ruchu cała reszta jego ciała przylgnęła do szyby. Właśnie o to mi chodziło. Oto miałam przed sobą Władcę Bestii w całym jego nagim majestacie, zanurzonego w błotnistej, zielonej wodzie.

Jego nowa skóra była bardzo blada, a cienkie blond włosy na głowie i brwi nad oczami tylko nieco dłuższe niż poranny męski zarost.

-Dziękuję - powiedziałam, patrząc mu w oczy.

-Proszę bardzo - odrzekł.

Czułam się zakłopotana i walczyłam z ochotą, żeby zacząć przestępować z nogi na nogę.

-Odchodzę - rzuciłam w końcu.

--Kiedy?

-Zaraz po naszej rozmowie.

-Doolittle cię wypuścił? - spytał zdziwiony.

Wspomnienie podstarzałego doktora patrzące­go na mnie z wielkim oburzeniem sprawiło, że się uśmiechnęłam.

-W zasadzie nie miał wyboru.

-Możesz zostać, jeśli chcesz. - Curran otarł krop­le spadające z podbródka.

-Nie, dziękuję. Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiliście, i twoją propozycję, ale już czas na mnie.

-Czekają miejsca, w których musisz być, i ludzie, których musisz spotkać? - rzucił ze zrozumieniem.

-Właśnie, coś w tym stylu.

-Jesteś pewna, że nie chcesz do mnie dołączyć? Woda jest świetna.

Zaskoczył mnie tą propozycją i przez chwilę ga­piłam się na niego jak niemowa. Curran roześmiał się, każda sekunda rozmowy ze mną sprawiała mu wielką radość.

-Och, co? Nie... - zdołałam wydukać.

-Nie wiesz, co tracisz - powiedział z zagadko­wym wyrazem twarzy.

Robił mi propozycję, czy tylko bawił się ze mną? Prawdopodobnie to drugie. Skoro tak, to dobrze, dołączę do zabawy. Spojrzałam wymownie na jego ciało, skupiając wzrok nieco poniżej torsu.

-Nie, dziękuję - odparłam z przekąsem. - Do­kładnie wiem, co tracę.

Curran wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Przybrałam poważną minę.

-Przyszłam porozmawiać o Dereku.

Curran wzruszył ramionami, nadal trzymając się krawędzi basenu.

-Zwolniłem go z przysięgi krwi.

-Wiem - powiedziałam. - Ale on upiera się, że zostaje, a ja tego nie chcę. Próbowałam mu wyjaś­nić, że wykonuję niebezpieczną pracę za niewielkie pieniądze i że przebywanie ze mną może zagrażać jego zdrowiu.

-A co on na to? - spytał Curran.

-Powiedział: „Tak, ale dostaję za to kurczaki".

Curran wybuchnął śmiechem i zanurkował jak

delfin, a kiedy się wynurzył, obiecał:

-Porozmawiam z nim.

-A mógłbyś to zrobić raczej wcześniej niż póź­niej? - poprosiłam. - Derek zamierza odwieźć mnie do domu.

-Nie ma sprawy - rzucił. - Powiedz Key, tej, któ­ra siedzi przy drzwiach, żeby przysłała go do mnie.

-Dzięki. - Kamień spadł mi z serca.

Odwróciłam się, by odejść.

-Jak to zrobiłaś, że przeszłaś przez ogień? - Do­biegło mnie zachowane na koniec pytanie Currana.

O, kurde.

-Nie mam pojęcia - zmyślałam na poczekaniu. - Po prostu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Jak sam wiesz, choć bardzo chciałam, nie mogłam się wydostać z kręgu. Myślę, że kiedy tam wchodziłam, Olathe była cholernie zajęta spuszczaniem mi sufitu na głowę.

-Rozumiem - odparł Curran, ale nie mogłam stwierdzić, czy uwierzył w to, co usłyszał.

Dla żartu wykonałam poddańczy ukłon, na co brzuch zareagował koszmarnym bólem.

-Czy coś jeszcze, Wasza Wysokość?

Nie obraził się. Podjął grę i wykonując rytualny ruch nadgarstka, powiedział wyniośle:

-Możesz odejść.


Curran był zbyt niebezpieczny, bym mogła mu powiedzieć prawdę. Zbyt potężny i zbyt nieprzewi­dywalny, a co najgorsze, miał wrodzony talent do wy­prowadzania mnie z równowagi i rozwścieczania.

Pomyślałam, że przy odrobinie szczęścia nasze drogi już nigdy się nie przetną.

Do apartamentu Grega odwiózł mnie młody wilk, którego imienia nie znałam. Podziękowałam mu i ru­szyłam schodami w górę. Na drzwiach wejściowych znalazłam krótki liścik przytwierdzony pineską. Wia­domość brzmiała:

Kate, usiłowałem się do ciebie dodzwonić, ale nie odbierałaś. Mam nadzieję, że nasze wieczorne spotkanie jest nadal aktualne. Zrobiłem rezerwację w „Fernando" na szóstą.

Grzebyk

Zerwałam kartkę, zgniotłam ją i odrzuciłam na bok. Weszłam do domu. Kiedy za moimi plecami zamigotały zaklęcia ochronne oddzielające mnie od reszty świata, odetchnęłam z ulgą. Zrzuciłam poda­rowane mi przez Gromadę trampki, padłam na łóżko i natychmiast zasnęłam.


Kiedy się obudziłam, było późne popołudnie, a w za­sadzie wczesny wieczór. Czułam się wyczerpana i niespokojna zarazem. Zupełnie jakbym zapomniała o czymś ważnym albo coś przegapiła. Zaczęłam prze­szukiwać mózg, by odkryć przyczynę tak podłego nastroju, nic jednak nie znalazłam i poczułam się jeszcze gorzej.

Leżałam w łóżku i gapiłam się w sufit, rozważa­jąc, czy nie powinnam zadzwonić do Grzebyka i po­wiedzieć, że zapomniałam o spotkaniu. Wydawało mi się to najrozsądniejszą rzeczą, jaką mogłam zro­bić w mojej sytuacji. Niestety, nie należałam do osób poddających się bez walki i zrezygnowanie z randki byłoby dla mnie równoznaczne z tchórzostwem. Po­włócząc nogami, poszłam do łazienki i ochlapałam twarz zimną wodą. Nie pomogło.

Miałam tylko jedną sukienkę, którą mogłabym włożyć na kolację w „Fernando". Po pierwsze, była to jedyna wizytowa sukienka, jaką posiadałam, a po drugie, w ogóle jedyna sukienka wisząca w aparta­mencie Grega w szafie dla gości. Ostatni raz zało­żyłam ją w listopadzie, kiedy Greg wyciągnął mnie na oficjalne spotkanie, na którym spędziłam dwie godziny, wysłuchując ludzi uwielbiających brzmienie własnego głosu.

Wyjęłam sukienkę z szafy i rzuciłam ją na łóżko, a potem poszłam do kuchni i nalałam sobie szklan­kę wody. Podobno straciłam dużo krwi. Wmusiłam w siebie wodę i napełniłam szklankę po raz drugi, tym razem zabierając ją do sypialni i popijając małymi łykami. Sukienka leżała na pościeli, skąpana w ostat­nich promieniach zachodzącego słońca. Miała prosty krój, ale niezwykły kolor i nieokreślony odcień, coś w rodzaju połączenia brzoskwini, khaki i mosiądzu. To Anna wybrała ją dla mnie. Przypomniałam so­bie, jak przechodziła wśród sukienek wiszących na drucianych wieszakach, przesuwając szybko jedną po drugiej, a niesamowicie szczupła ekspedientka przyglądała się temu ze zgrozą w oczach.

- Nie musi cię wyszczuplać - wyjaśniała Anna. - Ani pogrubiać. Wszystko, czego potrzebujesz, to miękkość, powinna złagodzić twoje rysy. Nie jest to łatwe zadanie, ale odpowiedni krój powinien to za­łatwić. Na szczęście masz idealną cerę do noszenia kolorów. Sprawiają, że wyglądasz bardziej tajemni­czo, co wcale nie jest takie złe.

Przyglądając się sukience, przypomniałam sobie, jak dziwnie się poczułam, kiedy włożyłam ją pierwszy raz. Po prostu nie mogłam się poznać. Jestem zbudo­wana dość proporcjonalne. Można nawet powiedzieć, że dość szczupła, ale na pewno nie smukła.

Kobiety w większości nie przybierają zbyt łatwo masy mięśniowej, natomiast kiedy ja zgięłam rękę, mogłam spokojnie konkurować twardością bicepsa z niejednym mężczyzną. Nie miało znaczenia, jak dużo ćwiczyłam, by stracić na wadze czy stać się szczuplejszą - wszystko, co osiągałam, to większy przyrost mięśni. W końcu, gdy miałam czternaście lat, postanowiłam dać sobie z tym spokój i nie starać się dopasować do ideału wiotkiej, zwiewnej kobiety. Potem zdrowy rozsądek i wola przetrwania podpo­wiedziały mi, że moda to rzecz, która jest mi w życiu najmniej potrzebna. Cóż, może nie ważyłam pięć­dziesięciu kilogramów, ale wciąż byłam dość wąska w talii, by się sprawnie zginać i potrafiłam złamać facetowi kark jednym kopnięciem.

Ta sukienka zakrywała muskuły, zwodziła oczy, sprawiając, że dostrzegały miękkość ciała tam, gdzie jej w ogóle nie było. Problem polegał na tym, iż nie miałam pewności, czy naprawdę chcę ją dzisiaj zało­żyć dla Grzebyka.

Dotknęłam miękkiej tkaniny i pomyślałam, że bardzo bym chciała, żeby zadzwoniła Anna.

Niemal w tej samej chwili rozległ się sygnał te­lefonu.

Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos Anny:

-Jak ty to robisz? - spytałam kompletnie zasko­czona.

Słuchając jej, popijałam wodę. Wiedziałam, że sama nie wspomni o tamtej wizji, chyba że to ja spy­tam, ale jakoś nie miałam ochoty

Usłyszałam w słuchawce westchnienie, a po chwili Anna stwierdziła:

Już otwierałam usta, żeby powiedzieć „tak", gdy uświadomiłam sobie przyczynę mojego niepokoju.

-Jest zbyt wiele osób z Rodu, których nie po­trafię nigdzie przyporządkować. Po pierwsze, nadal nie jestem pewna, kto zabił Grega. Sądzę, że mógł być to jeden z jej wampirów, ale nie umiem wyjaśnić zwierzęcej mocy, którą zarejestrował m-skaner na wykresie, no i podczas walki nie widziałam żadnych zwierząt.

-Jako pożywienie dla wampirów? - zaryzykowała Anna.

Wzięłam do ust kolejny łyk wody i przełknęłam głośno.

-Ja również nie wiem. Ale mój wróg w twojej wi­zji był mężczyzną. Tych znaków zapytania jest o wie­le więcej... Nie pamiętam teraz wszystkiego. Poza tym, mam to okropne uczucie, że coś przeoczyłam, i to coś śmiesznie oczywistego.

Zamilkłam. Nie miałam siły dalej wyjaśniać An­nie, jak czuję się bezsilna. A ona czekała spokojnie, aż coś powiem.

Och! - Głos Anny wydawał się być lekko pod­ekscytowany. - Czyżbyś miała coś pilniejszego do zrobienia? Już wie, pomyślałam, ale udałam głupią.

-Kto?

Anna to wyczuła.

Dla mnie określenie „swoboda seksualna" było oksymoronem. Seks sprawiał, że czułam się bez­bronna i zależna, a te uczucia na pewno nie miały nic wspólnego ze swobodą. Nie zaliczałam się do zwo­lenniczek przedłużania w nieskończoność tak zwa­nego „chodzenia" polegającego na romantycznych randkach i mogłabym się nawet przespać z męż­czyzną, którego nie kocham, ale nigdy z facetem, któremu nie ufam i którego nie szanuję. Nie wiedzia­łam jeszcze na tyle dużo o Grzebyku, by go szanować czy darzyć zaufaniem, a mimo to pociągał mnie. Na Boga, przecież paradowałam przed nim nago.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. W koń­cu Anna wyszeptała:

-Jesteś maksymalistką, Kate. Wszystko albo nic.

Może on zasługuje na swoją szansę?

Anna westchnęła.

-Tak.

Weszłam do „Fernando" z rozpuszczonymi włosami. Sięgały mi poniżej talii, a opadając pasmami z obu stron twarzy nadawały jej delikatniejszy wyraz. Z ma­kijażem, w sukience i dobranych do niej szpilkach nareszcie wyglądałam jak kobieta, która mogła jadać w „Fernando". Niestety, noszenie szpilek sprawiło, że nieznośnie bolało mnie zranione udo.

Podałam nazwisko nieskazitelnie wyglądającemu kierownikowi sali, a ten poprowadził mnie w głąb re­stauracji. Szłam, stukając obcasikami o marmurową posadzkę, mijając stoły nakryte śnieżnobiałymi obru­sami. Przy stolikach siedzieli mężczyźni w drogich garniturach i eleganckie kobiety w sukniach, których wartość przekraczała z pewnością moje miesięczne wynagrodzenie. Wszyscy wyglądali na ludzi, którzy w wolnym czasie zwykle przychodzą tu zjeść coś dobrego i niezobowiązująco porozmawiać. Wzdłuż ścian stało kilkanaście ceramicznych donic z winoro­ślą okrytą białymi kwiatami o intensywnym zapachu. Swoją drogą, ktoś musiał zadać sobie wiele trudu, by ułożyć na ścianach ich łodygi z tak wielką precyzją.

Nienawidziłam tego miejsca. Grzebyk siedział przy stole w rogu, przeglądając menu z ponurą miną. Kiedy jednak podniósł gło­wę i spojrzał na mnie, zastygł w bezruchu. Może to płytkie i głupie, ale ten wyraz oczarowania i zdziwie­nia na jego twarzy sprawił, że poczułam się lepiej. Piękna nigdy nie byłam, ale najwyraźniej potrafiłam zachwycić.

Poruszając się z gracją tancerza, kierownik sali odsunął mi krzesło. Podziękowałam mu, co prawdo­podobnie było nietaktem z mojej strony, i usiadłam. Grzebyk cały czas wpatrywał się we mnie.

- Czy myśmy się przypadkiem gdzieś nie spotka­li? - spytałam, żeby jakoś sprowadzić go na ziemię.

Stwierdziłam, że już czas przerwać tę iluzję.

Podziałało, przestał się na mnie gapić maślanym wzrokiem.

Faceci, żachnęłam się w myślach.

Do naszego stolika podszedł kelner i zajął Grze­byka rozmową, której ani nie zrozumiałam, ani nie chciałam słuchać, więc po prostu gapiłam się na in­nych klientów, aż padły zaczarowane słowa:

Zapanowało kłopotliwe milczenie. Doktorek wy­glądał na zadowolonego, gapiąc się na mnie ciągle, ale ja nie miałam pojęcia, co z sobą zrobić.

Rozglądając się po sali, przyłapałam też jednego gapiącego się na mnie faceta, siedzącego przy stoliku obok. Pomyślałam, że chyba powinno mi to schle­biać.

-Jak tam w pracy? - odezwałam się w końcu, żeby w ogóle coś powiedzieć.


Uśmiechnęłam się do mojego doktorka. Być może pewnego dnia przedstawię go Saimanowi.

Podszedł kelner z kartą win. Grzebyk coś zamówił i nadal rozpływał się nad genialnością Lyc-V, podając tyle technicznych szczegółów, że z moimi ograniczo­nymi kompetencjami w tej dziedzinie rozumiałam co drugie słowo. Udając, że słucham i uprzejmie wpatrując się w niego, zastanawiałam się, dlaczego Olathe porwała kobiety. Coś mi w tym wszystkim nie pasowało.

Grzebyk przestał mówić, więc mrugnęłam i wy­łączyłam autopilota.

Nie, rzuciłam w myślach, ale oczywiście nie po­wiedziałam tego głośno.

-Jasne, że cię słucham. Mów dalej, proszę.

Wzruszyłam ramionami.

Grzebyk spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

Doktor sięgnął przez stół i dotknął mojej ręki. Miał suche i ciepłe palce i z nieznanego mi powodu ten gest sprawił mi przyjemność.

-Już się zamykam - zapewnił solennie.

Nagle świat zatrząsł się w posadach od uderzenia

magii. Rozmowy przy stolikach zamarły, ale już po chwili wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Kelner przyniósł nasz obiad. Mój składał się z liści sałaty apetycznie ułożonych w obramowaniu z cząstek pomarańczy, poprzetykanych fragmentami jakieś innej zieleniny. Bezmyślnie pogrzebałam wi­delcem w talerzu. Właściwie nie byłam głodna.

-Jak tam twoja sałatka? - spytał Grzebyk.

Nabiłam na widelec cząstkę pomarańczy i wło­żyłam ją do ust.

Uśmiechnął się, widać było, że to, co usłyszał,

sprawiło mu dużą przyjemność. Dopiero wtedy przy­pomniałam sobie radę, której ktoś udzielił mi dawno temu: „Jeśli facet zabiera cię do restauracji, którą sam wybrał, nie praw mu komplementów. Raczej pogry- maś i powybrzydzaj nad jakością jedzenia, a stanie się wystraszony i uległy, bo to on cię tam zaprosił".

Rozmawialiśmy przez kilka minut o wszystkim i niczym, ale konwersacja wyraźnie się nie kleiła. Nastrój, który panował podczas naszego spotkania w La Colimas, gdzieś prysł i nie potrafiliśmy go już odtworzyć. Pogrzebałam znowu widelcem w sałacie i spojrzałam na Grzebyka. Patrzył z zaniepokojeniem na coś ponad moim ramieniem.

-Jakiś facet bez przerwy gapi się na ciebie - wy­jaśnił. - To zaczyna być niegrzeczne. Chyba powinie­nem podejść do niego i zapytać, o co mu chodzi.

Obróciłam się i dwa stoły dalej zobaczyłam dob­rze znaną mi twarz. Bokiem do stolika, tak by mieć lepszy widok w naszym kierunku, siedział Curran.


A niech to, pomyślałam, więc nie zdołałam się od niego uwolnić.


Władcy Bestii towarzyszyła atrakcyjna Azjatka, ubrana w małą czarną. Kobieta wyglądała na zde­nerwowaną, jej szczupłe palce skręcały machinalnie róg serwetki. Rzuciła mi przestraszone spojrzenie, jak gazela zaspokajająca pragnienie, pochylona nad źródłem, a potem szybko odwróciła głowę. Nato­miast Curran sprawiał wrażenie beztroskiego.

Gdy nasze spojrzenia spotkały się, przywódca zmiennokształtnych obdarzył mnie szerokim uśmie­chem.

Skinęłam na kelnera, podszedł do nas z uprzej­mym uśmiechem.

Wskazałam na Currana.

Kelner nawet nie mrugnął, co świadczyło, że ob­sługa w „Fernando" jest po prostu doskonale wy­szkolona i przyzwyczajona do różnych dziwnych zachcianek gości.

Grzebyk przyglądał mi się, wyraźnie oczekując jakiegoś wyjaśnienia.

Kelner podał Curranowi mleko i wyszeptał mu coś na ucho. Władca Bestii uśmiechnął się odrobinę drapieżnie, ale uniósł spodek w geście toastu. Jego tęczówki przez ułamek sekundy zabłysły złotym blaskiem, który pojawił się i zniknął tak szybko, że gdybym nie patrzyła mu prosto w oczy nie zdołała­bym niczego zauważyć. Potem podniósł spodek do ust i przechylając go, zaczął pić mleko.

Rzeczywiście, Curran nie pasował do takiej re­stauracji, wyglądał raczej na faceta stołującego się w barach szybkiej obsługi serwujących krwiste steki, albo w knajpach z chińszczyzną.

Grzebyk poskładał swoją serwetkę i położył ją na stole, mimo że na jego talerzu pozostała chyba po­nad połowa piersi kurczaka.

Odsunęłam talerz z prawie nietkniętą sałatą. W sumie Curran zrobił mi przysługę, bo naprawdę nie miałam ochoty na jedzenie.

Do stolika podszedł kelner, Grzebyk zapłacił ra­chunek i wyszliśmy z lokalu. Doktorek skierował się w lewo.

Grzebyk zorientował się chyba, o co chodzi, bo powiedział szarmancko:

Kiedy szliśmy do jego samochodu, poczułam, że ktoś mnie obserwuje. Zatrzymałam się, udając, że poprawiam pasek szpilki, i rzuciłam okiem na drugą stronę ulicy. Był tam, opierał się o ścianę budynku naprzeciwko. Ta skórzana kurtka i burza włosów mogły należeć tylko do jednej osoby. Do Bono. A za­tem Ghastek mnie śledzi, tyle że tym razem zamiast wampira przysłał swojego czeladnika. Dobry wybór. Bono nadal miał do mnie żal o naszą małą pogawęd­kę w „Adriano". Ciekawe, czy Ghastek wiedział, że zmusiłam do mówienia jego czeladnika, a ten napro­wadził mnie na trop nieoznakowanych wampirów swojego mistrza? A może mylnie interpretowałam całą tę sytuację?

Bono przesunął się trochę, żeby nie stracić mnie z oczu. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego śledzi mnie teraz, kiedy Olathe nie żyje. A może Bono był sługusem Olathe? Tak, to miałoby sens. Gdyby chcia­ła przejąć władzę Natarai, musiałaby zrekrutować młodych czeladników, a z jej wyglądem i mocą sku­szenie takich młokosów nie wydawało się zbyt trud­ne. Czy Bono przyszedł tutaj, by się zemścić? Chyba że w tej rozgrywce rozdawał karty zupełnie ktoś inny i to od niego Bono dostał rozkaz śledzenia mnie.

A zatem gra jeszcze się nie skończyła. Instynkt podpowiadał mi wcześniej, że wszystko jak dotąd poszło zbyt łatwo, zbyt gładko i teraz Bono potwier­dzał moje przeczucia. Czy on się domyślał, że nadal nie mam zielonego pojęcia, o co chodzi w całej tej sprawie? Przyszło mi na myśl, że mogłabym przejść przez ulicę i przyłożyć Bono, okładać go pięściami, aż nie wyjawiłby mi wszystkiego, co wie, z najmniejszy­mi szczegółami. Mogłabym też walnąć go w głowę cegłą i zawlec gdzieś dalej w ciemną alejkę, a nawet jeszcze lepiej: rzucić na ścianę, a potem zapakować do samochodu. W tej okolicy nikt nawet nie zwrócił­by uwagi na kobietę w wieczorowej sukni i jej przy­stojnego faceta, który najprawdopodobniej za dużo wypił i dlatego kobieta musi pomagać mu iść. Mogła­bym zatem spokojnie wepchnąć Bono do samochodu i zawieźć gdzieś w ustronne miejsce.

Patrzył na mnie z uprzejmym uśmiechem na us­tach. Psiakrew.

Uśmiechnęłam się do niego, a przynajmniej sta­rałam się, żeby tak to wyglądało. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na Bono i pozwoliłam, by Grzebyk ot­worzył przede mną drzwi. Wsiadłam, powtarzając sobie w myślach: później, Bono, zawsze mogę cię znaleźć.

Grzebyk jeździł drogim samochodem o opływowych kształtach, w kolorze szary metalik. Teraz stał przy otwartych drzwiach i czekał, aż wygodnie usadowię się na skórzanym fotelu pasażera. Potem usiadł za kierownicą i ruszyliśmy. Wnętrze auta było nieska­zitelnie czyste. Żadnych zużytych, zmiętych chuste­czek higienicznych w uchwytach na kubki. Żadnych starych rachunków czy pogniecionych pokwitowań na podłodze. Żadnego brudu na desce rozdzielczej. Samochód wyglądał po prostu na pedantycznie wy­sprzątany, niemal sterylny.

Przyglądając się temu wszystkiemu, postanowi­łam coś sprawdzić.

Fajnie, choć na pewno nie dziś wieczór, mruknę­łam w duchu, a głośno powiedziałam:

Za oknami samochodu przesuwało się miasto, jego ulice, po których przejeżdżały od czasu do czasu auta na benzynę, żałosne świadectwa śmierci tech­nologii. W sumie naliczyłam tyle samo jeźdźców na koniach, co samochodów, a jeszcze piętnaście lat temu największą bolączkę miasta stanowiły ciągnące się kilometrami korki.

I dla mojego także, dodałam w myślach. Wy­przedził nas śnieżnobiały buick, zmieniając pas ru­chu i zatrzymując się z piskiem opon na światłach. Grzebyk przewrócił oczami. Sygnalizatory migały, raz rozbłyskując z oślepiającą intensywnością, innym razem ledwie jarząc się słabą poświatą.

Ciekawe, gdzie tak dużo nauczył się o skutkach

uderzeń magii.

To ma sens - powiedział do siebie Grzebyk, za­trzymując auto przed wielkim budynkiem. - Jeste­śmy na miejscu - poinformował mnie. Drzwi samochodu otworzył mi lokaj. Wysiadłam i stanęłam na chodniku. Przed gmachem stało już mnóstwo różnorakich pojazdów i powozów, więc samochód Grzebyka znalazł się w doborowym to­warzystwie. Z zatrzymujących się obok nas volvo, cadillaców i lincolnów wysiadali elegancko ubrani ludzie: kobiety uśmiechające się tak szeroko, że ist­niała obawa, czy nie rozerwą sobie ust, oraz kroczący z powagą, dumni i ważni mężczyźni. Wszystkie pary zmierzały do wysokiego budynku wznoszącego się naprzeciw.

Lokaj wsiadł do samochodu i odjechał, by go za­parkować, zostawiając nas pod obstrzałem spojrzeń. Widziałam, jak ludzie gapią się na mnie. Grzebyk również został zlustrowany od stóp do głów.

Spojrzałam zdziwiona. Mogłam jeszcze zaakcep­tować uprzejmość w stylu otwierania przede mną drzwi, ale opieranie się na jego przedramieniu było zupełnie inną sprawą i wcale mi się nie podobało. Udałam, że nie zauważyłam gestu, i ruszyłam z rę­kami opuszczonymi wzdłuż tułowia.

-Jasne. Zamiast zbudować nowy teatr, świeży i sterylny, zebrali kamienie przesiąknięte śmiercią, miłosnymi zawodami i cierpieniem, i wykorzystali je do budowy, zmieniając tylko miejsce. Genialne.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

Zastanowiłam się, w jaki czuły punkt doktora uderzyłam. Pan Zgodny nagle stał się skłonny do konfrontacji.

Weszliśmy do ciemnawego holu, oświetlonego pochodniami, choć na ścianach i suficie znajdowały się elektryczne żarówki. Otaczający nas ludzie sunęli wolno do dwuskrzydłowych drzwi umieszczonych na przeciwległej ścianie. Podążyliśmy za tłumem, przechodząc do dużej sali koncertowej wypełnionej rzędami czerwonych foteli.

Ludzie nadal się na nas gapili, tak jak na parkin­gu. Grzebyk mógł się podobać, choć w sumie obo­je byliśmy w centrum uwagi jako wyjątkowa para. Wysoki elegancki doktor i jego egzotyczna partnerka w wyróżniającej się na tle innych sukience, z długą blizną na ramieniu. Tylko Grzebyk nie zwracał na mnie uwagi, nie zauważył, że ten gapiący się tłum zaczyna mnie drażnić, ani że już od jakiegoś czasu kuleję. Pomyślałam, że gdybym mu o tym powiedzia­ła, tylko pogorszyłabym sprawę, więc szłam dzielnie, udając, że się uśmiecham i z wszystkich sił starając się nie upaść.

W końcu usiedliśmy gdzieś w środku sali i na­reszcie mogłam odetchnąć z ulgą - siedzenie w szpil­kach z bolącym brzuchem i udem było jednak o wiele łatwiejsze niż stanie.

Nie miałam zielonego pojęcia, kim jest Aivisha.

Oparłam się wygodnie i czekałam w milczeniu. Wokół nas ludzie zajmowali wolne miejsca. Jakaś starsza kobieta ubrana w nieskazitelnie białą su­kienkę w towarzystwie dystyngowanego, starszego dżentelmena zatrzymała się przy naszych fotelach. Grzebyk poderwał się natychmiast, a ja pomyśla­łam: o Boże, muszę wstać? Mimo to podniosłam się, uśmiechnęłam i zaczekałam uprzejmie, aż wszyscy zostaną sobie przedstawieni. Grzebyk i starsza pani paplali o czymś przez kilka minut, podczas gdy jej to­warzysz i ja cierpieliśmy w milczeniu, dzieląc naszą niedolę. W końcu kobieta raczyła się ruszyć.

- Pani Emerson - powiedział Grzebyk niemal z za­chwytem i poklepał mnie po ręce. - Prawdopodobnie ostatnia prawdziwa dama z Południa. Bardzo ładnie się zachowałaś - zauważył, a zabrzmiało to, jakby mówił „dobry piesek". - Sądzę, że cię polubiła.

Już otwierałam usta, żeby powiedzieć mu coś do słuchu, ale powstrzymałam się. Po prostu stałam i uśmiechałam się głupkowato, jak dobrze wycho­wane dziecko albo wytresowane zwierzątko. Czy on oczekiwał ode mnie, że padnę do stóp pani Emerson i ucałuję jej bucik?

Rozległ się dzwonek zarządzający ciszę na sali. Kiedy zamilkły ostatnie szepty i pochrząkiwania, ak­samitna kurtyna powoli rozsunęła się na boki, a na­szym oczom ukazała się niewysoka kobieta. Miała ciemną skórę i ciężkie, połyskujące zwoje kruczo­czarnych włosów, upięte wysoko na głowie w opada­jące na ramiona pukle. Długa suknia ze srebrzystej tkaniny spływała z jej ramion kaskadą fal i zagięć, lśniąc, jakby była utkana z refleksów słońca na wo­dzie.

Aivisha popatrzyła na widownię, jej ciemne oczy wydawały się nie mieć dna, i zrobiła krok w przód, wprawiając w ruch otaczający ją woal srebrnych blas­ków. Potem otworzyła usta i pozwoliła popłynąć gło­sowi.

Był niewiarygodny. Zaskakiwał czystością i pięk­nem, wznosił się, nabierał mocy, wypełniając salę koncertową i wprawiając w milczący zachwyt zdu­mioną widownię. Ja również poddałam się jego cza­rowi. Zapomniałam o Grzebyku, o Olathe, o mojej pracy. Słuchałam, całkowicie pochłonięta harmonią i pięknem tego cudownego głosu.

Aivisha uniosła ręce. Z jej palców wystrzeliły drobinki lodowych kryształków, tańcząc i wirując w doskonałej zgodności z rytmem melodii. Z czasem kryształki zaczęły łączyć się w nieprawdopodobnie misterną koronkową konstrukcję z lodu, która roz­ciągnęła się na całej długości sceny, by wspiąć się na boczne kolumny i opleść je, tworząc pęki iskrzą­cych się, lodowych pióropuszy. Mieniąca się blaska­mi koronka wolno sunęła w stronę sukni Aivishy, by przytulić się do jej brzegów jak posłuszne zwie­rzątko liczące na pieszczoty i po chwili trudno było powiedzieć, gdzie kończy się kryształowa czystość lodu i zaczyna srebro tkaniny, wszystko stopiło się w jedną całość.

Aivisha śpiewała i śpiewała, a lód tańczył dla niej, posłuszny każdemu jej kaprysowi. My również poddawaliśmy się mocy melodii, siedząc jak zahip­notyzowani i wstrzymując oddech, kiedy jej głos wznosił się na nieprawdopodobną wysokość. Nagle postać artystki zaczęła pulsować błękitnym blas­kiem, który rozświetlił lodową konstrukcję. Niemal w tej samej chwili krystaliczna koronka rozerwała się na miliony lodowych iskierek, a te wzbiły się w po­wietrze i natychmiast zamieniły w parę. Przez krótki moment publiczność siedziała osłupiała z zachwytu, by w końcu wstać z miejsc i napełnić salę wybuchem gromkich owacji.

Grzebyk ścisnął moją dłoń, a ja odwzajemniłam uścisk. Było warto tu przyjść.

Dwadzieścia pięć minut później zatrzymaliśmy się na parkingu przed budynkiem, w którym znaj­dował się apartament Grega.

-Jesteś pewna? - próbował jeszcze, ale widzia­łam, jak w jego oczach gaśnie nadzieja. Zrobiło mi się żal doktorka i nawet zaczęłam być zła na siebie, ale naprawdę nie mogłam tego zrobić. Coś mi mó­wiło, że muszę to zakończyć tu i teraz.

-Jestem pewna - odparłam zdecydowanie. - Dziękuję za obiad i miłe towarzystwo.

Dotknęłam jego dłoni koniuszkami palców.

Otworzyłam drzwi i wysiadłam. Grzebyk ociągał się chwilę, a potem ruszył z piskiem opon. Zbyt póź­no przyszło mi do głowy, że spodziewał się pocałun­ku na dobranoc.

Udo bolało mnie coraz mocniej, a od czasu kiedy wysiadłam z samochodu i przeszłam przez parking, tępy ból zmienił się w świdrujący, przyprawiający niemal o skurcz.

Nagle jedną stopą natrafiłam na nierówność chodnika, pośliznęłam się i omal nie wylądowałam na tyłku. Przez nogę przeszła fala bólu tak silna, że musiałam zgiąć się w przód i czekając, aż ból nieco zelżeje, mamrotałam pod nosem jakieś nieokreślone przekleństwa.

Obróciłam się i wymierzyłam uderzenie w tors mojego niespodziewanego towarzysza. Pięść zderzy­ła się z solidną ścianą mięśni.

Dobry cios - pochwalił Curran. - Jak na czło­wieka - dodał po chwili z kpiącym uśmiechem. Śmiej się, śmiej, mruknęłam w duchu. Wyraź­nie słyszałam, jak z trudem łapałeś oddech, kiedy ci przyłożyłam. Nie czaruj, poczułeś to.

Ruszyłam w stronę budynku. Jedynym sposo­bem na pozbycie się Currana było zamknięcie drzwi apartamentu zaklęciami ochronnymi tuż przed jego nosem.

Dotarłam do schodów i usiadłam na stopniu. Moje udo wymagało krótkiego odpoczynku.

Spojrzałam w górę na nocne niebo usiane maleń­kimi punkcikami gwiazd.

-Jestem zmęczona, boli mnie biodro, w głowie kłębi mi się mnóstwo pytań, na które chciałabym znać odpowiedzi, a jak do tej pory nie znalazłam ani jednej.

Westchnęłam ciężko i zaczęłam wyliczać.

Curran pochylił się w moją stronę i stwierdził:

-Jesteś człowiekiem znikąd, najemnikiem i zu­pełnie nieoczekiwanie wszyscy chcą z tobą rozma­wiać. Najpotężniejsi brokerzy w mieście znają numer twojego telefonu. To wszystko sprawiło, że nareszcie poczułaś się kimś ważnym. A teraz zabawa się skoń­czyła. Współczuję. - W jego głosie zabrzmiała źle ukryta drwina. - Ale jednak się skończyła.

Curran odwrócił się i zaczął oddalać.

Zignorował mnie.

Zmusiłam się, by wstać, i ruszyłam schodami w górę. Weszłam do apartamentu, zmieniłam ubra­nie, spakowałam do torby rzeczy, bez których nigdzie się nie ruszałam, wzięłam Zabójcę i wróciłam na par­king. Odpaliłam Karmeliona i mrucząc magiczne sło­wa, wyjechałam z parkingu. Miałam serdecznie dość tego całego krwawego miasta. Wracałam do domu. Do mojego prawdziwego domu.

ROZDZIOAŁ 8

Światło dzienne wpadające przez okno łasko- tało mnie w twarz. Ziewnęłam i skuliłam się pod kołdrą. Nie chciałam się jeszcze budzić. Jesz­cze nie w tej chwili. Prawdę powiedziawszy, pomysł wyruszenia z Atlanty po północy i jazdy z bolącym biodrem nie należał do najszczęśliwszych, szczegól­nie gdy wzięło się pod uwagę, iż około czwartej z po­wodów technicznych musiałam zostawić samochód jakiś kilometr od domu. Dotarłam do niego jednak przed wschodem słońca. Teraz leżałam w swoim łóż­ku i z tej perspektywy wszystkie wcześniejsze wy­padki nie miały żadnego znaczenia. Nareszcie byłam u siebie.

Wtuliłam twarz w poduszkę, ale promienie słoń­ca uparły się, by dotrzeć i tam, więc westchnęłam głęboko i przeciągnęłam się. Spuściłam nogi na roz­grzaną słońcem podłogę i cała szczęśliwa podrepta­łam do kuchni zrobić sobie kawę.

Na zewnątrz rozgościło się popołudnie. Czyste niebo aż raziło w oczy błękitem. Nawet najmniejszy wiatr nie poruszał liści na topolach. Miałam wrażenie, że kuchenne okno aż prosi się, bym je otworzyła. Pod­ciągnęłam szybę o połowę do góry, pozwalając, by do kuchni wpadł świeży powiew morskiego powietrza. Nareszcie w domu, powtórzyłam sobie. Nareszcie.

Nagle zdałam sobie sprawę, że przez okno widzę coś, czego widzieć nie powinnam. Na podwórku, w miejscu, które widoczne było zarówno z kuchni, jak i z ganku, stał wbity w ziemię kij, a na nim za­tknięta... odcięta ludzka głowa.

Zwisały z niej długie, pobrudzone krwią włosy. Wybałuszone oczy niemal wypadały z czaszki, a spo­między poranionych warg wylatywały zielone muchy, które rozmnożyły się we wnętrzu szeroko otwartych ust.

To, co zobaczyłam, tak bardzo nie pasowało do mojego zalanego słońcem świata za oknem, że przez moment wydało mi się nierealne. Nie, to nie mogło być prawdziwe.

Ale odór gnijącego ciała, który po chwili doleciał do kuchni przez otwarte okno, przekonał mnie, że nie mogę dłużej zaprzeczać temu, co widzę.

Pobiegłam do sypialni, krzywiąc się po drodze z bólu, bo biodro nie wytrzymywało gwałtownych ruchów, chwyciłam Zabójcę i podeszłam do fronto­wych drzwi. Magiczna ochrona działała. Ostrożnie odwołałam pierwszą zasłonę i wyszłam na ganek.

Nic się nie stało.

Nie usłyszałam żadnego dźwięku. Nie wyczułam żadnej obcej mocy.

Nie wydarzyło się nic niepokojącego ani niezwy­kłego oprócz zatkniętej przed domem na palu gniją­cej ludzkiej głowy.

Zbliżyłam się do kija i powoli obeszłam go do­okoła. Głowa należała do młodej kobiety. Musiała umrzeć niedawno, bo na jej twarzy wciąż widoczny był zastygły wyraz śmiertelnego przerażenia.

Do potylicy za pomocą dużego gwoździa przypię­ta była złożona kartka. Strąciłam ją ostrzem Zabójcy i rozłożyłam. Papier pokrywały koślawe litery ukła­dające się w przerażającą treść:

Podoba Ci się mój prezent? Zrobiłem to specjal­nie dla Ciebie. Kiedy spotkasz swojego przyjaciela mieszańca, powiedz mu, żeby się nie martwił, nie zmarnuję jego głowy jak tej tutaj. Oddzielę od kości każdy najmniejszy kawałek mięsa. Będę obżerał się jego padliną tak długo, aż nie ruszę się z przejedze­nia. Wtedy pozwolę zjeść resztki moim dzieciom, a sam w tym czasie zabawię się z kobietami mie­szańca. Co prawda mięso mieszańców smakuje jak gówno, ale jest bardzo wartościowe. Olathe nigdy nie potrafiła tego docenić. Przykro mi z powodu jej sukni. Nie miała gustu.

Wróciłam do domu i wybrałam numer Jima.

Martwa głowa patrzyła na Jima, a Jim na nią.


Jim powąchał martwe ciało.

Jim wzruszył ramionami. Pracowaliśmy ze sobą wystarczająco długo, by wiedzieć, że żadnemu z nas nie zależy na rozgłosie.

Nie odpowiedziałam na jego żart. Nie było mi do śmiechu.

-Jak stary? - wtrącił pytanie Jim.

- Z epoki neolitu. Pierwotni myśliwi rozkładali kości upolowanych ofiar wokół swych osad. Ta forma pradawnej magii miała utworzyć łańcuch pomiędzy skałami, kośćmi i drzewami. Używając skał i drzew, by otrzymać moc kości, łączysz wszystkie trzy skład­niki, a zatem jeśli zwrócisz kości skałom i drzewom, zapewnisz sobie ochronę. To właśnie w ten sposób morderca zapewnił sobie bezpieczne przejście i mógł bezkarnie wędrować po moim podwórku, gdzie­kolwiek tylko zapragnął. To tak proste zaklęcie, że dziś prawie nikt go już nie używa. Można je złamać w dziecinny sposób, należy po prostu usunąć kości. Problem polega na tym, że nie dostrzeżesz ich, do­póki się o nie nie potkniesz.

Podniosłam z podłogi inną czaszkę i wręczyłam Jimowi. Wziął ją i cofnął się, sycząc. Jego oczy zabar­wiły się na zielono.

Podania ludowe nie mijały się z prawdą, mówiąc, że po śmierci ciało zmiennokształtnego wraca do for­my, w jakiej się narodziło. To mogła być forma ludzka albo zwierzęca, ale działanie Lyc-V zawsze zostawia trwałe ślady w strukturze kości, które ujawniają się za życia albo w momencie śmierci. Na czaszce, którą trzymał Jim, były takie ślady. Występowały w postaci kilku długich, połyskujących pasów w charaktery­stycznych miejscach - ponad szczęką i wzdłuż kości policzkowych.

Jim uporczywie przypatrywał się kościom.


Westchnęłam ciężko, ale postanowiłam spróbo­wać go przekonać.

-Jim, nie jestem patologiem. Bez analizy krwi i użycia m-skanera nie potrafię rozpoznać, które na­leżą do wampirów. W przeciwieństwie do mnie, ty mógłbyś je rozpoznać po zapachu.

Spojrzał na mnie, jego oczy nabrały dzikiego wy­razu.

- Przejrzysz te kości - rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu - a jeśli będziesz miała jakiś problem, dasz mi znać.

Słowa Jima zabrzmiały jak rozkaz, a on sam wy­szedł na podwórko. Wzruszyłam ramionami i zabra­łam się do segregowania.

Usiadłam na ganku pomiędzy dwoma stosami kości, przyglądając się jak kotołak-jaguar na moim podwór­ku zatacza niewielkie okręgi wokół kija, na którym wisiała gnijąca głowa młodej kobiety. Czułam, że w jakiś sposób ją zawiodłam. Byłam jedyną osobą, która mogła zobaczyć akta Grega, lecz niestety, wy­ciągnęłam błędne wnioski. I teraz co? Ja siedziałam sobie żywa na ganku domu, podczas gdy ona musiała zapłacić za moją głupotę i arogancję.

Jim nadal krążył wokół kija, stawiając stopy miękkim, płynnym ruchem jedna za drugą, jakby podkradał się po okręgu do niewidocznej zdoby­czy. Jego oczy płonęły zielenią, a górna warga drżała i marszczyła się od czasu do czasu, obnażając kły. Uzmysłowiłam sobie, że dopóki kot nie ziewnie, lu­dzie nawet nie zdają sobie sprawy, że ma w mordce garnitur kłów gotowych do zatopienia w czyjejś ręce czy szyi. Jim właśnie gotował się, by zatopić swe kły w czyjejś szyi. Wydawało się, że krążąc, czeka na ta­kiego ochotnika.

- Przestań! - zawołałam. - Wydepczesz mi dziurę w podwórku.

Jim zatrzymał się i spojrzał na mnie.

Do podjazdu zbliżała się ciemna furgonetka. Była napędzana wodą i magią, tak jak Karmelion, i robiła wystarczający hałas, by utwierdzić mnie w przekonaniu, że nie lubię tego typu samochodów. Wysiadło z niej czterech zmiennokształtnych o ka­miennych twarzach i podeszło do mnie, trzymając w rękach kilka brezentowych toreb. Odsunęłam się na bok, by mieli swobodny dostęp do ułożonych w stosy kości. Zaczęli pakować połamane części szkieletów pobratymców do przyniesionych toreb, układając je starannie, niczym sprzedawcy porce­lany przekładający z półki na półkę najcenniejszy towar.

Z furgonetki wysiadł też Doolittle. Był ubrany w dżinsowy kombinezon, pod pachą niósł przenośny m-skaner. Przechodząc obok Jima, szepnął mu kilka słów, a następnie skierował się w stronę zatkniętej na kiju głowy.

Jim podszedł do mnie. Spojrzał mi w oczy i po­wiedział:

Curran chce, żebyś wróciła do twierdzy. Potrze­buje cię - dodał.

Potrząsnęłam przecząco głową.

Doolittle wyjął właśnie gwóźdź z kartki, którą znalazłam przy głowie dziewczyny i dokładnie ją rozłożył.

Wyjęłam papier z rąk doktora. Strona pochodziła z „Volshebstva e Kołduni", egzemplarza brukowca, którego wiarygodność Saiman tak łatwo podważył.


Chciało mi się płakać. Jak mogłam być tak głu­pia? Przyniosłam almanach i wręczyłam doktorowi artykuł, który dostałam od Bono. Przeczytał kilka zdań.

Doolittle czytał dalej.

Doktor podniósł wzrok i spojrzał na mnie zna­cząco, po czym powiedział:

Już otwierałam usta, żeby się sprzeciwić, ale uci­szył mnie gestem ręki.

Rada Gromady siedziała na wyściełanych krzesłach wokół stołu, pośrodku którego pod szklaną kopułą zabezpieczoną zaklęciami ochronnymi leżała rozkła­dająca się głowa Jennifer Ying, przyniesiona tu przez doktora jako dowód. W ten nieco makabryczny spo­sób głowa dziewczyny stała się niemym świadkiem wszystkiego, co zostało powiedziane przy stole. Obok kopuły umieszczono głośnik telefoniczny, z którego dobywał się chodny i opanowany głos Saimana:

- Wszystkie strzygonie są mężczyznami. Historia tego gatunku jest nadzwyczaj stara. Bardzo prawdo­podobne, że te stwory były integralną częścią kultów urodzaju pierwotnych rolniczych społeczeństw z epo­ki brązu. Podczas obrzędu młode kobiety, ucieleśnia­jące boginie, przyprowadzano do strzygonia, by mógł odegrać rolę ich małżonka poprzez kopulowanie. Oczywiście taka kopulacja nader często kończyła się śmiercią dziewczyny i w takich przypadkach strzy- goń mógł odbyć pełny obrządek, czyli pożreć jej ciało. Nadejście epoki żelaza i jej patriarchalnych bogów- -herosów oznaczało odejście kultu bogiń i strzygonie stopniowo musiały przesiedlać się na coraz bardziej


odległe i nieprzystępne obszary. Za najlepsze miejsce uznały rozległe rosyjskie lasy. Mimo że strzygoniem kieruje żądza i pragnienie płodzenia dzieci, interesuje go tylko obdarzony mocą męski potomek, czyli na­stępny strzygoń. Dzieci płci żeńskiej rodzą się mar­twe. Kiedy narodzi się chłopiec, strzygoń zjada mat­kę dziecka i odprawia syna poza swoje terytorium. Trzeba jednak zaznaczyć, że tylko kobieta obdarzona mocą jest zdolna wytworzyć wystarczającą ilość ma­gii, by spłodzić i donosić dziecko-strzygonia.

Curran skinął głową na Mahona. Niedźwiedź przemówił:

Mahoń zakończył rozmowę.


Wzdrygnęłam się.

Nie odezwałam się już ani słowem, oburzona tą zdradą. Powinnam była się domyślić. Kiedy coś się działo, członkowie Gromady zawsze pojawiali się pierwsi. Zachowywali się jak zawodowi paranoicy.

-Jak poznaliście się z Grzebykiem? - spytał wil­kołak alfa.

Nie odpowiadałam.

Jim sięgnął przez stół i dotknął mojej dłoni.

W zasadzie miał rację. Nie mogłam nic zrobić. Nie mogłam stąd po prostu wyjść. A jeśli Grzebyk naprawdę był strzygoniem, nie mogłam zatrzymać go na własność, żeby się z nim rozprawić. Nie mia­łam wyjścia, musiałam im wszystko powiedzieć.


-Jak zareagował? - spytała krępa, dość pulchna kobieta w średnim wieku, z siwiejącymi włosami upiętymi w kok. Pozostali nazywali ją Ciocią B., z jakiego powodu - nie mam pojęcia. Wyglądała jak dobrotliwa, ukochana babcia, choć w rzeczywisto­ści była samicą alfa czterech hien, które wchodziły w skład Gromady.

Przez Radę przeszedł głuchy, znaczący pomruk.

Usiłowałam nie zgrzytać zębami.

No, wielkie dzięki, Derek, żachnęłam się w my­ślach.

Curran przestał podpierać ścianę.

Głos zabrał Doolittle:

-Jedynym sposobem, by się upewnić, Władco, jest przeskanowanie próbki krwi. Krew nie może ukryć magii, gdy jest oddzielona od ciała. Najważ­niejszy w tej kwestii jest czas. Im mniej składników krwi ulegnie degradacji, tym lepiej. Sugeruję, żeby wziąć przenośny skaner.

-Jeżeli jest tym, czym sądzimy, że jest - powie­dział wilkołak alfa - będziemy musieli zadziałać siłą.

Zmuszanie kogoś do oddania próbki krwi w celu jej zeskanownia było nielegalne. Stanowiło to po­gwałcenie prywatności i tylko sądy mogły wydać nakaz zbadania krwi. Gdyby Grzebyk udowodnił, że jest człowiekiem, narobiłby Gromadzie smrodu na całe lata.

Przez chwilę rozważali to, co powiedziałam. Wreszcie odezwał się Curran:

Oddział zmiennokształtnych sprawdził schody prowadzące do holu. Strażnik, szczupły człowiek

Sześcioro z nas wbiegło po schodach, zmierzając na trzecie piętro. Pierwszy szedł Curran, za nim Jim, Doolittle, Jennifer, a na końcu, jako tylna straż, ja

Curran zapukał do drzwi. Usłyszałam głos nicze­go niepodejrzewającego Grzebyka:

-Tak?

Curran spojrzał na mnie znacząco.

-To ja, Kate - powiedziałam. - Nie jestem sama i muszę z tobą porozmawiać.

Zapanowała cisza. Chyba zastanawiał się, co zro­bić. W końcu drzwi stanęły przed nami otworem. Rozczochrany doktorek wyglądał, jakby właśnie wstał z łóżka. Przyglądał mi się, zerkając mimocho­dem na kamienne twarze moich towarzyszy. Potem zrobił krok w tył i powiedział:

Skorzystaliśmy z zaproszenia. Zmiennokształtni przesunęli się w głąb mieszkania i otoczyli doktorka kręgiem, utrzymując przez cały czas dystans kilku­dziesięciu centymetrów pomiędzy sobą nawzajem i mężczyzną w środku. Ten dystans był konieczny, żeby każdy z nich mógł swobodnie skoczyć na Grze­byka, nie przeszkadzając drugiemu.

Grzebyk skamieniał.

Doolittle zrobił krok w przód.

-Jeśli będziesz tak łaskawy i dobrowolnie dasz nam próbkę swojej krwi, cała sprawa wyjaśni się w ciągu kilku minut.

Grzebyk spojrzał na chłopaka ze strzelbą. Nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił. Wyłączając jego sa­mego, syn Cioci B. był najmniej niebezpieczną osobą w całym towarzystwie.

Grzebyk spojrzał na mnie.

W twarzy doktorka odbijały się targające nim emocje. Zrozumiał, że go zdradziłam. I niestety miał rację.

Nie chcę, żeby cię skrzywdzili, dodałam w my­ślach, choć nie mógł tego usłyszeć.

Zmiennokształtni wokół nas szykowali się do ataku, naprężając mięśnie. Grzebyk zacisnął zęby, spojrzał mi w oczy, a potem podwinął rękaw koszuli i odkrył przedramię.

Doolittle przewiązał jego biceps gumowym pas­kiem. Długa igła przebiła skórę i do wnętrza steryl­nej strzykawki wpłynęła struga ciemnej, czerwonej krwi.

Jim wykrzywił twarz w grymasie uśmiechu.

Doolittle przeniósł próbkę na skaner.

-Jak miło. - Na twarzy doktora pojawiał się co­raz wyraźniejszy kpiący uśmiech.

Skaner pracował. Wydając cichy stukot, druko­wał na papierze znaki. Jim przestał gadać i pochy­lił się, wbijając wzrok w Grzebyka. Zresztą wszyscy zmiennokształtni byli teraz o krok od porzucenia człowieczeństwa i przekształcenia się w bestie go­towe rozszarpać pazurami i zębami jeszcze ciepłe mięso pana doktora. Oddychali głęboko, ich napięte mięśnie nieznacznie drgały, a w szeroko otwartych oczach czaiło się pragnienie mordu. Ich ofiara, sa­motny człowiek stojący pośrodku pokoju, otoczo­ny przez głodne bestie, patrzył na mnie wzrokiem zagubionego dziecka. Wysunęłam Zabójcę z pochwy i trzymałam go w gotowości. W końcu padły słowa, na które wszyscy czekali.

-Jesteś pewny? - spytał Curran.

Odprężenie było aż namacalne. Odłożyłam Za­bójcę. Curran patrzył na mnie. Miał spokojną twarz, ale tym szczególnym rodzajem spokoju, który zapo­wiadał burzę.

Aż mnie zatkało. Przecież to Curran pierwszy po­sądził doktorka!

Władca Bestii zwrócił się do Grzebyka:

Grzebyk machnął ręką.

Curran przemierzył pokój dużymi krokami w kie­runku drzwi. Zmiennokształtni, idąc za nim gęsie­go, jeden po drugim wychodzili, aż zostaliśmy tylko Grzebyk i ja.


Obrócił się do mnie.

Cokolwiek bym teraz powiedziała i tak zabrzmia­łoby głupio, więc milczałam. Twarz Grzebyka stała się blada i zawzięta, a usta zacisnęły się w wąską kreskę.

Pokręciłam energicznie głową.

Przerwał na chwilę, a potem spytał: - Czy naprawdę musiałbym być potworem, żebyś się ze mną kocha­ła?

Te słowa miały zranić i zraniły. Poczułam, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce. Spojrzałam na niego i po­wiedziałam tylko:

Grzebyk wykonał rękami gest, jakby chciał złapać powietrze przed sobą.

Wyszłam na korytarz, a Grzebyk zamknął za mną drzwi. Miałam nadzieję, że nimi trzaśnie, ale on zamknął je bardzo wolno i delikatnie.

Na schodach nikt na mnie nie czekał. Zeszłam na parter i zatrzymałam się obok strażnika.

Bez słowa wskazał w dół holu. Ruszyłam w tym kierunku i wyszłam z budynku.

Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko iść dalej przed siebie. Zmiennokształtni mogli znaleźć mnie po zapachu, gdyby tylko chcieli. Bez trudu wytropi­liby moje ślady, a ja nie mogłabym ich powstrzymać. Miałam jednak przeczucie, że Curran wcale nie chce mnie znaleźć, że nie ma chęci dłużej troszczyć się o mnie w taki czy inny sposób. Przywołałam konną taksówkę i zapłaciłam woźnicy pięćdziesiąt dolarów, by zawiózł mnie do domu.

Siedziałam na ganku, popijając prosto z butelki na przemian cytrynowego drinka i Sangrię, i oddychałam nocnym powietrzem. Wokół pa­nowała cisza. Wieczorny wietrzyk zamarł, ciemne liście na gałęziach topoli były niemal nieruchome. Nie poruszały się nawet źdźbła trawy rosnącej na podwórku.

Wzięłam duży łyk wina, a potem drugi drinka. Nie chciałam pić dużo, ale zamierzałam się upić. Chciałam, żeby moje ciało poczuło się tak samo fa­talnie, jak umysł. Żałowałam, że nie mam jeszcze piwa, by przepijać wino. Szybciej bym się wtedy spiła.

Szło mi całkiem nieźle. Ciężko było siedzieć tutaj ze świadomością, że zawiodłam. Nie zdołałam zna­leźć zabójcy Grega. Mógł nadal zabijać, mordować młode kobiety, mordować zmiennokształtnych, a ja nawet nie wiedziałam, gdzie go szukać. Przestałam być wiarygodna dla Gromady. Zakon pewnie uważał tak samo. Chodziłam sobie z miłym mężczyzną. Nie


był doskonały, ale przynajmniej mnie lubił. Bardzo się starał. Taki normalny, przyzwoity facet, a ja zniszczy­łam nasze relacje na zawsze. Sprawa nie do naprawie­nia. Nie należał do mojego świata, więc wyrzuciłam go z niego. Schrzaniłam to na własne życzenie.

Podniosłam jedną z butelek do ust, przechylając ją mocno. Piłam łapczywie, dopóki niemal nie za­częłam się dławić. Potem uniosłam flaszkę w stronę odległych drzew.

- Na zdrowie - zawołałam.

Niestety, drzewa nie odpowiedziały na mój toast. Potrząsnęłam głową i sięgnęłam po drugą butelkę.

I nagle zobaczyłam na podwórku jakiegoś stwora. Siedział przygarbiony, węsząc w powietrzu. Gnojek był duży, ważył co najmniej osiemdziesiąt kilogra­mów. Jego wynędzniałe ciało porastało gdzieniegdzie długie, szarawe futro. Pomiędzy plamami futra o nie­regularnych kształtach widoczne były bezwłose pła­ty bladej, pomarszczonej skóry. Nagi brzuch stwora przecinały długie, poszarpane blizny. Z pleców wyra­stał niewielki garb. Futro na garbie, dłuższe i gęstsze niż na tułowiu, tworzyło splątaną grzywę przykry­wającą dość dużą głowę z zaokrąglonymi ludzkimi uszami.


Tylne kończyny stworzenia były masywne, dob­rze umięśnione i przypominały kształtem nogi psa. Natomiast przednie łapy, krótsze i niepokojąco ludzkie w swym kształcie, trzymały coś ciemnego. Wytężyłam wzrok, by dostrzec, czym jest ta ciemna plama. Wiewiórka. Stworzenie wąchało swoją zdo­bycz długim, pomarszczonym pyskiem. Otworzyło masywne szczęki i rozerwało wiewiórkę na strzępy. Ciszę nocną przerwał obrzydliwy odgłos chrupania miażdżonych zębami kości.

To coś przeżuwało zdobycz z wielkim zapałem, trzymając pokrwawione zwłoki w łapach i spogląda­jąc na mnie od czasu do czasu. Małe, wwiercające się we mnie, nabiegłe krwią oczy były niezaprzeczalnie ludzkie. Kiedy patrzyło się w oczy zmiennokształt- nych, widziało się zwierzę pragnące się wydostać z ludzkiego ciała. Patrząc w ślepia tego stworzenia, wiedziałam, że musi być rozumne, inteligentne, zdolne do odczuwania smutku i cierpienia.

Stwór uniósł obrzydliwą paszczę, zadzierając ją ku niebu i wydał z siebie niesamowite, przepełnio­ne tęsknotą wycie, brzmiące tak, jak gdyby tysiące dźwięków złożyło się w tę samą frazę. Po chwili wycie ustało i stworzenie zatopiło zęby w zwłokach wiewiórki, by odgryźć kolejny kawałek.

Usłyszałam ciche skrobanie pazurów. Rozejrza­łam się dookoła. W zacienionych miejscach podwó­rza dostrzegłam jakieś groteskowe kształty. Niektóre z nich były bardzo małe, inne nieco większe. Sie­działy na ogrodzeniu, skradały się wokół schodów prowadzących na ganek, wpełzały pod zaparkowaną na podjeździe ciężarówkę, cały czas krążąc i przesu­wając się wokół mnie.

Przyłożyłam do ust butelkę i pociągnęłam łyk, a tymczasem stwory podchodziły coraz bliżej.

- Biedny Grzebyk - wyszeptał aksamitny głos. - Żyję na świecie już od trzystu lat, ale nie przypomi­nam sobie, żebym się kiedyś tak uśmiał.

Powoli opuściłam butelkę i spojrzałam w kierun­ku, skąd dobiegał głos.

- To ty - stwierdziłam. - Cholera. Nigdy bym nie przypuszczała.

Bono uśmiechnął się do mnie, odsłaniając zęby - białe i nieludzko ostre. Ponadto było ich bardzo dużo, za dużo. Zabawne, że nie zauważyłam tego wcześniej.

Zamiast czarnych, sterczących, nasmarowanych żelem włosów, miał teraz długie, gładkie pukle opa­dające do ramion. Szare, poprzetykane ciemniejszy­mi, jakby brudnymi pasmami. Jego skóra była blada i gładka, a widziałam jej naprawdę dość dużo, bo Bono nie miał na sobie prawie nic. Nosił tylko coś w rodzaju kiltu czy skąpej spódniczki założonej na biodra, ledwie zakrywającej to, co przypuszczalnie znajdowało się pod spodem.

Świat wokół zaczął przybierać rozmazane kształ­ty. Otarłam czoło. Wino chyba zaczynało działać.

Bono zeskoczył z ogrodzenia, na którym siedział. Płynnymi, zwinnymi ruchami przemierzył podwórko i pochylił się, aby usiąść obok mnie na drewnianej podłodze ganku.

Dostrzegłam, że we wszystkim, co robił, było coś obcego. W tym, jak się poruszał, jak siadał, jak pachniał, jak patrzył na mnie oczami przepełnionymi nienawiścią, zauważyłam coś tak nieludzkiego, że poczułam, jak mój umysł uderza w tę nieludzkość niczym w ścianę z cegieł. Bono sprawiał, że miałam ochotę krzyczeć.

Zmusiłam się, żeby pozostać, gdzie siedziałam. Moje zmagania z samą sobą spaliły częściowo alko­hol i obraz przede mną stał się nieco mniej rozma­zany

Na podwórku kilka małych stworzeń czekało niecierpliwie, aż to większe skończy jeść swoją wie­wiórkę.

Podniosłam butelkę do ust i pociągnęłam nie­wielki łyk.

Strzygoń położył się na ganku na boku, opierając głowę na zgiętej ręce.

Wzruszyłam ramionami. Na podwórku to, co upo­lowało wiewiórkę, uderzyło jakieś mniejsze ohydne stworzenie, które rzuciło się, by uszczknąć choć ka­wałek padliny. Mniejszy stwór zaskowyczał, przygo­towując się do kolejnej próby, ale nagle zamarł; jego krótki, niemal przezroczysty ogon zadrgał, jakby zo­stał uchwycony niewidzialną ręką. Stworzenie stało sztywno na szeroko rozstawionych łapach. Drżenie przesuwało się w kierunku kręgosłupa i dotarło aż do szyi. Widmowa ręka zacisnęła się mocno na szyi stwora, by po chwili ją puścić. Stworzenie szarpnęło się i upadło. Potem, jęcząc i zawodząc, pozbierało się jakoś i umknęło, podkuliwszy ogon.

Spojrzał na większe stworzenie, a ono ruszyło w naszym kierunku.


Kreatura przyglądała mi się z żałością. Ludzkie oczy, osadzone głęboko w zdeformowanej czaszce, wyglądały na załzawione.

Potwór spojrzał w dół na swoje łapy. Przestąpił z nogi na nogę, jakby niepewnie i wydobył z siebie długi, zniekształcony skrzek przypominający drapa­nie paznokciem po szkolnej tablicy.

Strzygoń machnął na niego ręką, jakby chciał go odprawić.

Przełknęłam spory łyk wina.

Wzruszyłam ramionami i znowu pociągnęłam

z butelki.

-Jadłeś też zmiennokształtnych - zauważyłam.

Jego palce dotknęły moich włosów. Ujął jedno pasemko i przyłożył do swoich nozdrzy.

Pochylił się w moją stronę, czułam jego oddech na policzku.

Wybuchnął śmiechem, a ja powstrzymałam się, by nie krzyknąć.

Sztuczka polegała na tym, żeby wyciągnąć cię z dob­rze strzeżonego domu na poszukiwania zabójcy.

Polizał mój podbródek.

Nie powiedziałam nic.

Dobry Boże! Dla niego słowa mocy były po pro­stu językiem, którym się posługiwał. Poczułam




364 Ilona Andrews

jak chwyta mnie moc starożytnej magii, ściskając z ogromną siłą mój umysł. Wokół wirowała łuna światła, unosząc mnie gdzieś daleko, do jakichś nieznanych głębin. Przygryzłam język i posmakowa­łam swojej krwi. Poczułam, jak wewnątrz mnie coś wściekłego i rozszalałego rośnie i zaczyna krzyczeć. Oślepiona blaskiem, usłyszałam, jak wypowiadam jedno słowo:

Światło osłabło i zobaczyłam wpatrujące się we mnie oczy Bono. W umyśle pojawiały się niezna­ne mi słowa, wynurzając się gdzieś z zapomnienia i sprawiając, że ich znaczenie stawało się dla mnie zrozumiałe:

Uderzyłam butelką o schody. Szkło roztrzaskało się o beton. Z całej siły wepchnęłam ostro zakoń­czoną szyjkę butelki w gardło strzygonia. Spryskała mnie krew. Krzyknęłam:

Ziemia zatrzęsła się od mocy, która przeniknę­ła do świata. Strzygoń upadł, z jego gardła tryskała krew. Skoczyłam do drzwi i wpadłam do domu. Za­klęcia ochronne zamknęły się za mną.

Z miejsca, gdzie leżał strzygoń, dochodziły jakieś dziwne, bulgoczące dźwięki. Wydobywały się z roz- haratanego gardła, z którego wypływały teraz ciemne strugi krwi pieniące się jak mydliny. Bono sięgnął do szyi. Palce zacisnął na zakrwawionym szkle i przesu­nął wzdłuż ostrej krawędzi, rozcinając skórę i ciało dłoni niemal do kości. Wyciągnął rozbitą butelkę,


po czym delikatnie położył ją na ganku. Bulgoczą­cy dźwięk nasilił się. Z każdym kaszlnięciem z szyi strzygonia tryskała fontanna krwi. W szkarłatnym strumieniu płynęły wydostające się z rany kawałki szkła. Jakieś ohydne stworzenie podkradło się bli­żej, by powąchać zakrwawioną butelkę. Bono schwy­cił dwudziestokilogramowego potwora jedną ręką i przerzucił przez ogrodzenie jak kociaka.

Potem musnął palcami okropną ranę na szyi, wycierając krew. Nie mogłam uwierzyć w to, co zo­baczyłam. Rana już się zabliźniała. Kiedy zamknęła się zupełnie, bulgoczący dźwięk przeszedł w jeszcze głośniejszy. Oniemiałam: Bono krztusił się ze śmie­chu.

Skoczył w otwarte drzwi. Futrynę wypełniła eks­plozja purpury, strzygoń zawył, odrzucony do tyłu. Otrzepał się i spojrzał na mnie. Jego oczy płonęły, a sączące się z nich srebro wypłynęło na policzki, osadzając się na skórze. Teraz nie było w nim nic z człowieka.

Spróbował ponownie i wtedy zobaczył ostre, spiczaste kości wampira chroniące drzwi od strony domu.

Zaczął ryczeć tak głośno, że zadrżały szyby w ok­nach. Zatkałam dłońmi uszy Bono walił pięściami w podłogę ganku, aż połamał deski.

Wpatrywał się we mnie. Srebrzyste smugi zwil­żyły mu twarz, jakby płakał metalem zamiast łzami. Jego monstrualny synalek drżał, przytulony do zie­mi.

Zeskoczył z ganku, znikając gdzieś w ciemno­ściach nocy, a jego syn podążył za nim.

Oparłam głowę o ścianę. Alkohol sprawiał, że logiczne myślenie przychodziło mi z trudem. Nie umarł. Prawdę powiedziawszy, wcale nie sądziłam, że umrze. Ktoś, kto potrafi łączyć wyrazy mocy w zdania, nie może zginąć od pojedynczego słowa.

Kot? Powiedział, że zabije kota. Czy mówił o Ji­mie? Nie, o Curranie. To musiał być Curran. Jim nie miał wystarczającej mocy, by mi się oprzeć. Cur­ran miał. Wszyscy zmiennokształtni mieli natural­ną odporność na zaklęcia ochronne, pochodzącą ze zwierzęcej części ich natury. Odporność Currana była największa. Mogłabym zadzwonić do Jima i go ostrzec.

Ale kto mi uwierzy?

Mimo wszystko zadzwoniłam do Jima. Nie ode­brał, nawet nie włączyła się automatyczna sekretar­ka.

Przez moją czaszkę przetoczył się wstrząs łamanych zaklęć ochronnych. Pękała mi głowa, a senność ule­ciała gdzieś bezpowrotnie.

Ktoś wszedł do domu.

Wsunęłam rękę pod poduszkę. Palcami namaca- łam rękojeść sztyletu. Jeżeli intruz był wampirem, Zabójca rozżarzyłby się i zdradził, gdzie jestem.

Leżałam i oddychałam spokojnie, całkowicie już przebudzona. W pokoju panowały cisza i ciemność. Nie musiałam ruszać na polowanie. Ktokolwiek wszedł do mojego domu, przyjdzie do mnie.

Z korytarza wynurzył się ciemny kształt wielkości człowieka i zaczął przesuwać się blisko ściany.

Sunął w moim kierunku. Przymknęłam oczy i ob­serwowałam go przez rzęsy.

Zbliżał się. Był dwa metry ode mnie. Zaczerpnę­łam powietrza.

Półtora metra.

Metr. Teraz stał wystarczająco blisko.

Cisnęłam sztyletem.

Czarne ostrze obróciło się w powietrzu i uderzy­ło w ramię cienia. Cholera, chybiłam!


Cień skoczył w moją stronę. Zerwałam się, by chwycić Zabójcę, ale ten gnojek był szybszy. Kopnę- lam go mocno obiema stopami. Odchylił się zręcznie i schwycił mnie za prawy nadgarstek. Stalowe palce zacisnęły się na moim przegubie, poczułam, że dłoń zaczyna mi drętwieć. Uderzyłam lewą ręką prosto w krtań. Zawarczał i dopiero wtedy zobaczyłam wpa­trujące się we mnie żółte oczy.

Curran spełnił moje żądanie. Roztarłam nadgar­stek.

Gapił się na mnie, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi. Chciałam włączyć światło, ale przypomnia­łam sobie o przypływie magii i zamiast tego wzięłam świecę z nocnej szafki. Zapaliłam zapałkę i przytknę­łam do knota. Zapłonął wąski, migotliwy płomyk. Curran stał za mną, miał szeroko rozwarte oczy, nie mrugał. Jego twarz i ręce pokrywały niewielkie czer­wone ranki. Dotknęłam jego dłoni. W koniuszkach palców poczułam ukłucie magii. Krew. Ciało Currana pokrywała lekko zakrzepła krew. Przełamał moje za­klęcia ochronne, przeszedł przez nie i to były właś­nie konsekwencje jego czynu - cena, którą musiał zapłacić.

Nie dawał żadnego znaku, że mnie słyszy. Musiał

być w szoku po zniszczeniu zaklęć.

Ból rozrywał mi czaszkę, jakby ktoś walił w nią młotem. Zapierając się stopami, złapałam Currana pod ramiona, zawlokłam go do łazienki i wepchnę­łam pod prysznic. Odkręciłam zimną wodę i skiero­wałam lodowaty strumień prosto na jego twarz.


Opuściłam deskę klozetową i usiadłam na niej, opierając głowę na rękach. Słuchałam szumu lejącej się wody i myślałam, że mogłabym teraz nawet zabić za tabletkę aspiryny.

Curran ocknął się, zrobił głęboki wdech i wy­dech. Widziałam po jego oczach, że wraca mu świa­domość.

Sięgnęłam po omacku i rzuciłam mu ręcznik, a sama ruszyłam w kierunku kuchni. Kiedy szłam przez korytarz, poczułam, że coś spada mi na głowę. Skoczyłam w bok i złapałam to coś. Spojrzałam na dłoń - trzymałam w palcach gałązkę.

Co, do cholery?!

Uniosłam głowę i popatrzyłam w górę. Nad sobą miałam nocne niebo. W dachu mojego domu ziała wielka, nieregularna dziura. Curran wybrał najwyż­szy punkt budynku, gdzie zaklęcia ochronne zwykle działały najsłabiej i przebił się przez nie, niszcząc przy okazji dach.

Zgrzytnęłam zębami i weszłam do kuchni. Zna­lazłam latarnię. Po chwili starań udało mi się ją zapa­lić i błękitne światło rozlało się miękko po pomiesz­czeniu. W drzwiach ukazał się Curran.

-To było łatwiejsze niż sforsowanie drzwi.

Potarłam skronie. Boże, od tej chwili ani kropli wina więcej.


Coś stuknęło. Spojrzałam - to Curran odkładał mój sztylet na stół.

-Jak tam twoje ramię? - spytałam przez grzecz­ność.

Wyjaśnianie mu, iż celowałam w gardło, a nie w ramię, zupełnie nie leżało w moim interesie.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

-A co z Corwinem? - spytałam, przeczuwając coś strasznego.

-Jak bardzo?

- Trzecie drzewo po lewej - powiedział Curran. Staliśmy ramię w ramię na ganku mojego domu, wpatrując się w ciemność nocy.


Curran podszedł do drzewa. Stwór popatrzył na niego ogromnymi, okrągłymi oczami. Curran pod­skoczył, chwytając rosnącą niżej gałąź i rzucił się na potwora. Gadzie monstrum zasyczało. Pobiegłam do szopy i przyniosłam stamtąd zwój kabla. Curran schwycił stworzenie za kark. Zapiszczało i puściło konar. Zrzucił je na ziemię, a ja stanęłam na nim no­gami i zadzierzgnęłam kabel wokół jego szyi. Miało prześwitującą oliwkową skórę, pokrytą równie prze­zroczystymi łuskami. Curran zeskoczył z topoli i za­wiązał drugi koniec kabla wokół drzewa.

Na podjeździe czekały na nas dwa konie. Dosiedliśmy ich i ruszyliśmy szybko w kierunku linii ley.

Siedzieliśmy na wąskiej drewnianej platformie zbi­tej niedbale z kawałków przypadkowych desek. Ley- taksówki - tanie, drewniane konstrukcje, które stały w pobliżu każdego punktu ley. Żaden śmiertelnik nie mógł jeździć liniami ley, nie mając jakiegoś pod­parcia dla nóg. Jeśli ktoś był na tyle głupi, żeby jed­nak próbować jechać z nogami spuszczonymi z plat­formy, magiczne prądy mogły urwać mu je powyżej kolan.

Linia ley niosła nas na północ, w kierunku Atlan­ty, z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na go­dzinę. Magia utrzymywała taksówkę w taki sposób, iż wydawało się, że to ziemia pod drewnianą platfor­mą kręci się wesoło, a ona sama wisi w powietrzu bez najmniejszego ruchu.

Patrzyłam, jak zmienia się krajobraz wokół nas, jak przesuwają się z obu stron zanurzone w ciem­nościach doliny i wzgórza. Pomyślałam o Dereku i poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Zacisnęłam mocno zęby.

Dopiero dzisiaj, z perspektywy czasu, widzę, jak wszystko do siebie pasuje. - Przepełniała mnie gorycz. - Był czeladnikiem Ghasteka, a zatem miał najlepsze miejsce do przeprowadzenia rekonesansu w Rodzie. Wiedział, kiedy wampiry wychodzą i do­kąd są kierowane. Wiedział też, jaką trasą członkowie Gromady chodzą do miasta z waszego terenu. A cały wolny czas spędzał w barze, wybierając kobiety. - Oparłam się plecami o słupek. Dostałam w prezencie od Anny jej wizję, ale zrozumiałam ją zbyt późno. Boże, jaka byłam głupia! Curran nie odezwał się ani słowem.

Nad nami błyszczały gwiazdy, mrugały beztrosko, jak gdyby sobie z nas kpiły, jakby śmiały się z dwojga ludzi przemierzających świat na kawałku starego ru­piecia. Zamknęłam oczy, ale sen nie chciał przyjść.

Almanach mówił, że strzygoń jest odporny na metal, drewno, kamienie, zęby i pazury. Jak, do cho­lery, mieliśmy go zabić?

Curran wyciągnął rękę. Jego ciepła dłoń gładziła przez chwilę moje ramię. Sama nie wiem dlaczego, ale ten gest sprawił, że poczułam się lepiej. Nie mia­łam zielonego pojęcia, czemu się tak stało, po prostu się stało. Zamknęłam oczy, ułożyłam głowę na pach­nących wilgocią deskach i zasnęłam.

Obudziło mnie lekkie dotknięcie.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam świat przekręco­ny do góry nogami. Czekało na nas kilka wysokich postaci.

Platforma przechyliła się. Stare, napięte przez od­kształcenie deski skrzypnęły i zsunęliśmy się wprost w pazurzaste ręce tuzina zmiennokształtnych, którzy koniecznie chcieli pomóc nam zejść z platformy. Na szczęście w porę zeskoczyłam z niej sama.

Zawarczała, jej niedopasowane szczęki kłapnęły i z grupy wystąpił zmiennokształtny w człowieczej formie.

Curran skinął głową i poszedł w górę zarośnię­tą ścieżką, wzdłuż której ciągnęły się gęste krzaki. Gdzieś z oddali dobiegał potworny warkot jakiegoś mechanicznego pojazdu.

Wszystkie krzaki wokół nas ożyły i stały się

zwinnymi kształtami. Obserwowały nas błyszczą­ce oczy, śledząc każdy nasz ruch. Gromada została zmobilizowana, ciągnęła do twierdzy. Żaden zmien- nokształtny nie mógł pozostać poza jej murami i do­póki ostatni z nich nie przestąpił progu fortecy, pro­wadzące do niej drogi były pilnie strzeżone.

- Nikt nie potrafi żyć w stanie nieustannego za­grożenia - powiedział Curran, jakby słyszał moje myśli. - Kiedy zabiliśmy Olathe, pozwoliłem im opuścić twierdzę.

Przyjęłam to do wiadomości, chociaż wiedziałam, że nie tyłko o to chodziło.

Warkot napędzanego wodą pojazdu stał się zbyt głośny, by można było rozmawiać. Zza zakrętu drogi wynurzył się z ciemności przerobiony jeep, chronio­ny przez trzy wilki. Wsiedliśmy i Curran obrał kie­runek na twierdzę.


Weszliśmy do szpitala Gromady. Doolittle spojrzał na nas znad biurka. Na jego twarzy malowały się powaga i skupienie.

W pokoju naprzeciwko siebie stały pod ścianami dwa łóżka. Na jednym leżał Corwin.

Ryś umierał. Jego ciężki, urywany oddech rozle­gał się w pokoju jak bicie żałobnego dzwonu. Znie­kształcona twarz kota była wychudła, a szara skóra niemal oddzielała się od kości. Wlepił we mnie roz­palone gorączką oczy.


- Las wzywa - wyszeptał. Dotknęłam jego ręki, lecz niespodziewanie wysunęły się z niej pazury i zraniły mnie. - Dobre polowanie - wyszeptał koto- łak.

Delikatnie uwolniłam rękę z uścisku i pogłaska­łam Corwina po pokrytym futrem gardle.

Spojrzałam na Doolittle'a, ale potrząsnął tylko głową.

Nagle Corwin poderwał się i chwycił mnie za ra­miona. Jego zielone oczy stały się nagle przytomne i błyszczące.

Odsunęłam się posłusznie, doktor gorączkowo szykował strzykawkę. Curran ujął mnie za ramiona i pchnął lekko w kierunku drugiego łóżka.

-Jest tu jeszcze ktoś, kogo musisz dla mnie zi­dentyfikować.

Zobaczyłam mężczyznę leżącego na plecach, przykrytego aż po podbródek kocem. W jego sztyw­nej pozie było coś nienaturalnego. Curran zerwał koc i zobaczyłam, że mężczyzna jest przywiązany do łóżka. Skupiłam uwagę na brudnych, brązowych wło­sach i zaciętej twarzy. Dostrzegłam w niej coś znajo­mego. Musiałam go już kiedyś widzieć. Mężczyzna uniósł powieki, a ja cofnęłam się o krok, w jednej sekundzie rozpoznawszy te jasne, płonące obietnicą oczy. Włóczęga z biura Mistrza Zakonu.

Curran spojrzał na mnie zdziwiony.

Z łóżka Corwina doszedł nas rozpaczliwy jęk, przypominający przepełnione bólem, ochrypłe wycie umierającego zwierzęcia. Przez chwilę Curran wyglą­dał tak, jakby zamierzał walić pięściami w ścianę, ale trwało to krótko i kiedy ponownie na niego spojrza­łam, oddychał już spokojnie, a jego twarz przybrała zwykły wyraz.

Usiadłam na skraju łóżka. W spojrzeniu krzyżow­ca widziałam coś obłąkanego, ale, w zasadzie, wszys­cy krzyżowcy byli szaleni. Przypuszczam, że zapis na ten temat figurował nawet w ich umowie o pracę. Wiedziałam, że gdyby w tym momencie naprawdę chciał się uwolnić, spróbowałby zabić wszystkie oso­by w pokoju.

Krzyżowiec przewiercał mnie wzrokiem. Było w nim coś przerażającego. Kiedy tak patrzył, czło­wiek zaczynał się pocić, tężały mu mięśnie i w końcu dochodził do wniosku, że ma tylko dwie opcje: wal­czyć albo uciekać. Teraz jednak przestał się wpatry­wać, słuchał.

Krzyżowiec zdecydował się przemówić.

Możemy mu ją zwrócić, jeśli przysięgnie, że nie będzie atakował moich ludzi i pozostanie w twierdzy. Nie mam czasu się teraz nim zajmować. Albo zgodzi się walczyć razem z nami, albo pozostanie przywią­zany do łóżka.

Spojrzałam na krzyżowca. Wściekłość zapłonęła w jego oczach i zaraz zgasła.

Wyjęłam zza pasa nóż i przecięłam więzy krępu­jące jego ręce. Krzyżowiec usiadł, rozcierając nad­garstki. Podałam mu nóż, a on przeciął sznury na kostkach.

-Jak masz na imię? - spytałam.

Spojrzałam na Currana.

Curran skinął ręką, byśmy poszli za nim. Wyszli­śmy z sali do holu, a potem, idąc korytarzem w dół, dotarliśmy pod drzwi jakiegoś pomieszczenia.

Curran otworzył przed nami drzwi i odszedł, a my weszliśmy do środka.

Pod ścianą stało jedno łóżko, tuż obok znajdował się mały kredens i biurko zawalone jakimiś metalo­wymi rzeczami. Pokój nie wyglądał na zamieszkany, na meblach nie stały żadne osobiste drobiazgi, bra­kowało porozrzucanych ubrań. Spod sufitu zwisał tylko duży worek treningowy. Zaczęłam się zasta­nawiać, czy właśnie tak wygląda standardowe wy­posażenie pokojów w twierdzy. Usiadłam na łóżku, a Nick podszedł do biurka.

Najwyraźniej został rozbrojony przez Kodiaka, kiedy pojmali go zmiennokształtni. Na biurku znaj­dowało się mnóstwo zębów rekina, dziewięciomili- metrowy Sig Sauer, „dwudziestka dwójka", strzelba, kilka zacisków i pudełka z posegregowaną amuni­cją. Na strzelbie leżał długi, zwinięty łańcuch ze sre­bra, sądząc po kolorze. Obok znajdował się miecz z krótką klingą w otoczeniu kilku ostrych sztyletów i zakrzywionych w półksiężyc ząbkowanych noży przeznaczonych do podcinania gardła. Jeden z na­rożników biurka zawalony był plątaniną sznurów i drewnianych elementów - chyba garotą. Znalazł się tu również bardzo funkcjonalny pas, dwa skórza­ne karwasze z kieszonkami na zęby rekina, pochwa przeznaczona do noszenia miecza na plecach, torba z preparatami regenerującymi i bandaże.


Nick rozebrał się do połowy, obnażając pokryty bliznami tors. Gdy odwinął bandaż z lewego ramie­nia, zobaczyłam, że ma pod nim świeżą ranę z po­szarpanymi brzegami. Położył na ranę preparat, wziął z biurka czysty zwitek gazy i zaczął opatrywać ramię. Stanęłam za Nickiem, żeby pomóc mu przekładać bandaż przez plecy.

Pracowaliśmy w milczeniu, aż rana została na­leżycie opatrzona. Nick włożył z powrotem koszulę i wziąwszy z biurka pas, zapiął go na biodrach. -Jak długo go tropisz? - spytałam. Nie patrzył na mnie, całą jego uwagę pochłaniały przedmioty rozłożone na biurku.

Wskazałam na blat i stwierdziłam:

co powiedziałam, nie ma dla krzyżowca żadnego zna­czenia. Musiał ścigać strzygonia i próbować zabić, tylko to się liczyło.

ka?

-Ja jestem lepszym celem - powiedziałam, kła­dąc nacisk na słowo „ja".

Nie - zaprzeczył stanowczo. - Ciebie chce mieć żywą, jesteś mu potrzebna do urodzenia dziedzi­ca. - Stanął naprzeciwko i dotknął mojej ręki. Na koniuszkach jego palców zabłysło słabe światło i na­tychmiast znikło. - Moc - powiedział z naciskiem. - Moc przyciąga go tak, jak światło ćmę. Nie musiał demonstrować swojej mocy. Wystar­czył ten dotyk. Usiłowałam przypomnieć sobie, czy dotknął moich pleców w Biurze Zakonu, na pewno otarliśmy się o siebie.

Cholera, miał rację. Zgrzytnęłam zębami.

Przyglądał mi się przez moment, jego twarz po­bladła. W końcu wycedził ochrypłym głosem:

Ruszyliśmy na siebie w tym samym momencie. Wpatrywałam się w lufę Sig Sauera, podczas gdy czubek Zabójcy znalazł się przy tętnicy szyjnej Ni­cka. Skądś wiedziałam, że mnie zaatakuje.

Powoli otworzyły się drzwi. Ktoś chciał wejść do pomieszczenia i zatrzymał się nagle. Ani ja, ani krzy­żowiec nie mieliśmy ochoty sprawdzić, kto to. Drzwi trzasnęły, zamykając się z powrotem, a po chwili roz­legło się donośne pukanie.

Skrzywiłam twarz i zaproponowałam Nickowi:

-Jeśli chcesz coś zrobić, to zrób, bo w przeciw­nym wypadku to ja rozplatam ci gardło.

Pukanie nie ustawało.

Drzwi się otworzyły, stała za nimi zmiennokształtna.

Zaprowadziła mnie do pokoju Rady, położonego

za salą zgromadzeń i przytrzymała drzwi, wykonując dłonią zapraszający gest. Weszłam do środka i zoba­czyłam na podłodze martwą dziewczynę. Leżała na boku, miała rozłożone w lubieżnej pozie nogi i wy­ciągnięte przed siebie ręce. Jej poszarpana koszulka była wilgotna. Przez rozerwany materiał wysunął się łańcuszek ze złotym serduszkiem, taki, jakie zwyk­le kupowały sobie nastolatki. Na deskach podłogi zauważyłam ślady licznych, długich zadrapań zro­bionych pazurami. Przed śmiercią musiała zmienić kształt.

Głowa dziewczyny wygięta była pod nienatural­nym kątem, niewidzące niebieskie oczy wpatrywały się w sufit. Wyglądała na młodą, przerażająco młodą, mogła mieć najwyżej czternaście lat. Bez trudu domy­śliłam się, jak zginęła. Ktoś skręcił jej kark i zrobił to szybko, precyzyjnie, jednym silnym szarpnięciem.

Curran przyglądał się zwłokom, a na jego twarzy malował się wyraz przygnębienia i smutku. Mahoń siedział pod ścianą, ocierając z czoła pot. Zauważy­łam, że trzyma w dłoni kawałek białej kartki.

Mahoń ukrył twarz w ogromnych dłoniach. Już wiedziałam, jak to było, niemal widziałam: dziewczy­na rzuca się do ataku, w jej niebieskich, obłąkanych oczach odbija się spojrzenie strzygonia. Warcząc, za­czyna przybierać formę pośrednią; Kodiak z Atlanty instynktownie chwyta ją swymi ogromnymi dłoń­mi i miażdży kruche kości, zanim mózg dziewczyny zdąży cokolwiek zarejestrować, kobieta ponownie zmienia kształt i upada na podłogę... Nie spytałam już, gdzie na jej ciele znaleźli notkę z numerem te­lefonu.

Curran podniósł słuchawkę i wybrał numer. W pokoju rozbrzmiał jeden długi sygnał, potem dru­gi. Kliknięcie oznajmiło, że ktoś odebrał telefon i ze słuchawki odezwał się głos Bono:

Twarz Currana wydała mi się rozluźniona, niemal spokojna.


-Jest tam z tobą twoja dziewczyna? - spytał Bono, a potem dalej paplał podekscytowany, jak­by się czegoś naćpal. - Taka wysoka, ciemnowłosa, z przejmującym spojrzeniem. Szukałem jej, ale znik­ła, więc wziąłem sobie ludzką blondyneczkę, z którą spotykałeś się przedtem. Mam zamiar zjeść ją jutro na lunch. Problem ze świeżym mięsem polega na tym, że należy poddać je termicznej obróbce. No, ale skoro ty jadasz mięso surowe, to zapoznawanie cię z subtelnościami sztuki kulinarnej byłoby stratą czasu. Moje dzieci właśnie mają zamiar przygoto­wać filety z twojej dziewczyny. Chcesz posłuchać jej wrzasku?

Ze słuchawki doszedł nas dźwięk otwieranych drzwi i rwący się kobiecy głos:

- Proszę, nie... - błagała panicznie. - Proszę, pro­szę, proszę...

Zacisnęłam zęby. Nie mogłam nic zrobić, mog­łam tylko słuchać.

Twarz Currana była nadal spokojna. Podniósł krzesło i powoli, metodycznie zaczął wyginać jego metalowe nogi, nadając im kształt poskręcanych łu­ków

Nagle kobieta w słuchawce zakrztusiła się, od na­rastającego przerażenia jej głos przeszedł najpierw w szloch, a potem w rozpaczliwy, łapiący za serce krzyk. Jej rozpacz wypełniła cały pokój. Nie miała już nadziei. Wiedziała, że umrze, że nie ma dla niej żadnego ratunku. Krzyknęła przeraźliwie raz, drugi i po chwili wszystko ucichło.

Ze słuchawki dobiegł nas warczący głos Bono: „Idiota!" i nieludzki, odrażający skowyt Araga.

Skowyt w słuchawce stawał się coraz cichszy, jak­by oddalał się od telefonu.

-Jestem. - Twarz Currana była niezmiennie spo­kojna. -1 ja także chcę, żebyś czegoś posłuchał. Kate, powiedz mu „cześć".

W słuchawce zapanowała cisza.

-Jak tam szyja? - spytałam. - Nadal srasz kawał­kami szkła?

-1 tak w końcu ją dostanę. - Głos Bono zdradzał zdenerwowanie.



Curran głośno westchnął. - Chcesz posłuchać, co będziemy teraz robić? Bono trzasnął słuchawką. Odwróciłam się i wy­szłam z pokoju.

Przemierzałam korytarze, aż znalazłam pokój, w któ­rym pomiędzy mną a krzyżowcem o mało nie doszło do małej rozprawy. Nick gdzieś wyszedł. Miałam na­dzieję, że ma na tyle rozsądku, by pozostać na tere­nie Gromady. Wkurzanie Currana w obecnej chwili równało się po prostu samobójstwu.

Zamknęłam drzwi i podeszłam do okna. Lało. Sta­lowe niebo wyrzucało z siebie szare strugi deszczu na spłowiałą, rosnącą na podwórku trawę. Szarość zza okna przesączała się do wnętrza pokoju, wysysając barwy z nielicznych sprzętów. Pomyślałam, że prze­cież deszcz kiedyś przestanie padać, a trawa i drze­wa nabiorą dzięki niemu świeżości. Jakie to jednak dziwne, że coś tak szarego i monotonnego sprawia, iż świat ożywa i staje się bardziej kolorowy.

W małym kredensie obok łóżka nie było nic, poza parą szarych ubrań treningowych. Położyłam Zabójcę w pochwie na cienkim niebieskim kocu, rozebrałam się i włożyłam znaleziony dres. Zaczęłam powoli, rozciągając się i skacząc na niewidocznej skakance, aż mięśnie wystarczająco się rozgrzały. Pokręciłam parę razy szyją i zaatakowałam worek treningowy.

Nie miałam pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd zaczęłam ćwiczyć. Podkoszulek i bluza przesiąkły


potem, przykleiły mi się do pleców. Kiedy zaczęły mnie już boleć nogi, usłyszałam pukanie. Mój mózg zignorował odgłos. Kopnęłam kolejny raz, wyprowa­dziłam uderzenie i znów kopnęłam, i dopiero wtedy mózg kazał mi przerwać.

Do pokoju wszedł Curran i zamknął za sobą drzwi. Otarłam pot z czoła i przeciągnęłam się. Władca Bestii usiadł na krześle, opierając ręce na kolanach, wbił wzrok w podłogę i czekał, aż skoń­czę.

Usiadłam na łóżku. A więc wszystko może się ro­zegrać nie tak, jak zaplanowaliśmy. Bono nie dał się sprowokować, zdając sobie sprawę, że Gromada ma liczebną przewagę. W naszych czasach o losie mas decydowała walka jednostek.


Bono wyzwie Currana. To wydawało się nieunik­nione, Curran podważył jego męskość; dla niego sta­ło się to sprawą osobistą i kiedy przyjdzie wyzwanie, Curran nie będzie mógł odmówić. Był przywódcą Gromady, samcem alfa, któremu nie przysługuje przywilej wycofania się z pojedynku. Poza tym nie będzie przecież ukrywać się za murami twierdzy, kie­dy oszalały z wściekłości strzygoń będzie mordować każdą osobę, której śmierć sprawi nam ból.

Spojrzałam na Currana.

-Twoja... - urwałam, szukając odpowiedniego słowa. „Dziewczyna" wydało mi się nieodpowied­nie, „kobieta" brzmiałoby zbyt bezosobowo. - Twoja pani - zdecydowałam się w końcu. - Czy jest bez­pieczna?

Wyszedł z pokoju.

Rozsiadłam się na łóżku wygodniej i zaczęłam rozmyślać. Każdy ma jakąś słabość. Takie jest prawo natury. Każda istota ma swego przeciwnika, słaby punkt, trzeba tylko go znaleźć. Strzygoń też musi mieć jakąś słabość. Z pewnością jednak nie napisano o tym w żadnej z książek, bo gdyby tak było, Nick już dawno by ją znalazł.

Rozmyślałam o wszystkim, co zdarzyło się od śmierci Grega, analizując dokładnie każde zdarzenie i próbując przypomnieć sobie każdy szczegół. Myśla­łam o Bono, o miejscach, w których bywał, o ludziach, których mógł spotkać, o rzeczach, które zrobił.

Deszcz padał coraz mocniej, ale do pokoju wkradł się już brzask poranka, delikatnie rozświetlając wnę­trze. Poczułam, że robi mi się zimno od przepoco- nego dresu.

W pokoju nie było telefonu. Podniosłam się za­tem z łóżka i poszłam w dół korytarzem, sprawdzając po drodze, czy w którymś z pomieszczeń znajdę te­lefon. W końcu znalazłam. Zamknęłam drzwi i wy­brałam numer.

Uprzejmy facet najwyraźniej usłyszał w moim głosie coś, co go zaniepokoiło, bo doszedł mnie dźwięk odkładanej słuchawki, a po sekundzie ode­zwał się Ghastek.

W tle usłyszałam jakąś burzliwą rozmowę - a za­tem Ghastek miał towarzystwo.

W moim głosie brzmiała taka wściekłość, że nie odważył się powiedzieć ani słowa.

Zamknęłam oczy i próbowałam oczyścić umysł. Mogłam tam pójść i zabić wszystkich, którzy staną mi na drodze, tak bardzo chciałam dać upust ogar­niającej mnie bezsilności i frustracji. Zanim zdołaliby mnie obezwładnić, siedziba Rodu tonęłaby we krwi. Mogłam to zrobić. Bardzo chciałam to zrobić, tylko że to wcale nie rozwiązałoby mojego największego problemu.

-A więc gadaj, co wiesz! - krzyknęłam do słu­chawki. - Mów!

Po drugiej stronie panowała cisza. Czekałam. Mi­nęła jedna minuta, następna.

Odwróciłam się wolno i zamrugałam, zapomi­nając o ciętej ripoście. Nick, dzięki uprzejmości Gromady, miał na sobie szare ubranie treningowe. Jego włosy, zaczesane w kucyk, wyglądały na umy­te i o dwa tony jaśniejsze. Z twarzy zniknął zarost, ukazując surowe, ale miłe i szczere oblicze. Nick przemierzył pokój, poruszając się jak doświadczony wojskowy taktyk, pewny swych umiejętności i nieza- mierzający udowadniać nikomu przewagi, ale nadal zbyt młody i zbyt szczupły, by poszczycić się brzusz­kiem charakterystycznym dla ludzi tej rangi. Według mnie jego sprawność stała na równie wysokim po­ziomie, a rozmiar mięśni sugerował, że nie musiał się specjalnie zastanawiać, jak sparować kopnięcie czy uderzenie.

Zatrzymał się w pewnej odległości, a ja uświa­domiłam sobie, że pachnie mydłem „Irish Spring". Przez chwilę zastanawiałam się, czy naprawdę mam do czynienia z tym samym mężczyzną, ale kiedy spotkały się nasze spojrzenia, poczułam znajomą presję, żeby zrobić krok w tył.

Rzucił mi miażdżące spojrzenie.

-Jestem ciekawa - powiedziałam - czy kiedy pa­trzysz na ludzi w ten sposób, to zwykle zaczynają się trząść i padają na ziemię, drżąc ze strachu?

Zwykle po prostu umierają zdziwieni - odpo­wiedział.

Nick przerzucił przez ramię duży plecak.

Przetarłam dłońmi twarz. Faktycznie, miałam wilczy jad, byłabym idiotką, gdybym zaryzykowała wejście na teren Gromady, nie mając go ze sobą. Prawdopodobnie umiałam też z niego korzystać znacznie sprytniej niż Nick.

Wpatrywałam się w Nicka. Zbliżał się powoli, a potem dotknął mojej dłoni. Poczułam na skórze ostre iskierki magii. Palce krzyżowca rozbłysły biały­mi promieniami, jakby zanurzył rękę we fluorescen­cyjnej farbie.

Odskoczyłam.

Patrzył, jakby próbował prześwietlić mnie na wy­lot.

-Jestem całkiem pewna, że pochodzę od mamy

i taty - zaczęłam drwić. - No wiesz, kiedy mężczyzna wkłada penisa do pochwy kobiety...

Zamilkłam.

Nick zbliżył twarz do mojej.


Potrząsnął głową.

Nick wyszeptał mi do ucha:

- Pomogę ci - powiedziałam zdecydowanie. - Ale kiedy będziesz już na zewnątrz, chciałabym, żebyś zrobił mi przysługę. Przynieś mi upominek, Nick.

Curran patrzył na mnie. Nie rzucał groźnych spoj­rzeń. Po prostu patrzył, bez żadnych emocji.

W pokoju było siedem osób: Curran, Jim w po­staci jaguara, Mahoń, dwa wilki wartownicy, stajenny i ja. Wartownicy i stajenny wyglądali nieszczególnie. Ich oczy wciąż łzawiły od wilczego jadu, a u straż­nika po lewej wystąpiła nawet reakcja alergiczna w postaci czerwonej wysypki i pełnego nosa, który najprawdopodobniej rozpaczliwie chciał wytrzeć. Gdyby w pokoju nie było Currana, z pewnością wy­smarkałby się w chusteczkę, ale obecność Władcy Bestii zmuszała go do zachowania postawy na bacz­ność. Więc po prostu stał, a z obu dziurek ciekł mu katar.


Curran spokojnie skinął głową, udając zrozumie­nie. Jak na mój gust, był zbyt opanowany. Ja na jego miejscu już dawno bym wybuchła. Wygięłam lekko dłonie, czując, jak końce srebrnych igieł umocowane w skórzanych nadgarstnikach ocierają o moją skó­rę. Mahoń zaproponował mi grzecznie, że potrzyma Zabójcę, podczas gdy ja i Curran odbędziemy krótką rozmowę. Tyle że przecież nie mogłam zabić Currana teraz. Chociaż powinnam. Ale nie teraz. Mogę spró­bować go zabić, ale później.

Władca Bestii założył ręce na piersiach. Wciąż nie tracił łagodnego wyrazu twarzy, choć wiedziałam, że to cisza przed burzą.

Jaguar leżący u moich stóp spróbował się skulić, by wyglądać na mniejszego i nie rzucać się w oczy.

Nick musiał jakoś odwrócić od siebie uwagę, kiedy wystrzelił jak rakieta ze stajni, uciekając na uprowadzonym Gromadzie koniu. Zapewniłam mu potrzebny czas, wysyłając Jima i jego oddział roz­juszonych zmiennokształtnych w wesoły pościg po okolicy.

Złapał mnie za gardło i przycisnął do ściany. Czu­łam, że moje stopy tracą kontakt z podłogą. Nagle zaczęło mi brakować powietrza.

Ścisnęłam rękę, którą mnie trzymał, i wbiłam długą, srebrną igłę w nerw znajdujący się między palcem wskazującym a kciukiem. Rozcapierzył pal­ce, uwalniając moje gardło. Zsunęłam się po ścia­nie, upadłam na podłogę i natychmiast podcięłam Currana. Przewrócił się. Przeturlałam się na bok i skoczyłam na równe nogi. Po drugiej stronie po­koju Curran uniósł się do półprzysiadu. Jego oczy zapłonęły złotem.

Wszystko trwało może dwie sekundy. Zaskocze­ni widzowie tego spektaklu nie mieli najmniejszych szans, by w jakikolwiek sposób zareagować.

Curran sięgnął po igłę, wyciągnął ją i rzucił za siebie, nie spuszczając mnie z oczu.

Wprost z półprzysiadu wykonał spektakularny skok. Ruszyłam do przodu, by pozwolić mu prze­lecieć ponad sobą i jednocześnie wbić igłę w jego brzuch. Niestety, oboje zderzyliśmy się z Mahonem, który stanął między nami, rycząc:

Odbiłam się od nóg niedźwiedzia tak mocno, że aż usiadłam z plaskiem na tyłku, głupio mrugając. Mahoń chwycił Currana i usiłował utrzymać na miej­scu. Muskuły nabrzmiały mu tak, że rozerwały szwy rękawów koszuli.

Wstałam. Ręce Mahona drżały, a twarz Currana pobladła z napięcia. Niedźwiedź walczył z Lwem. Powietrze w pokoju tak zgęstniało od testosteronu, że można było niemal kroić je nożem. Spojrzałam na wartowników.

Młodszy z nich podniósł dumnie głowę.

Wyszli z pokoju, zabierając ze sobą jaguara.

Podeszłam do splecionych w uścisku mężczyzn,

delikatnie ujęłam Currana za prawy nadgarstek i po­ciągnęłam.

Z twarzy Currana wolno zaczęło ustępować na­pięcie. Złoto w oczach przygasło. Rozluźnił palce i obaj mężczyźni odskoczyli od siebie.

Mahoń dyszał jak koń wyczerpany długą orką.

Wzruszyłam ramionami i skinęłam głową w kie­runku Currana.

-Jeszcze gorzej działam na niego.

-A gdyby strzygoń cię złapał? - spytał spokoj­nym głosem Mahoń. - Co byś wtedy zrobiła?

Wyjęłam z kieszeni kulkę, którą dał mi Nick. Była wielkości orzecha włoskiego, metaliczna i na tyle mała, że doskonale mieściła się w dłoni. Ścisnęłam ją delikatnie, z kulki wysunęły się trzy wypełnione płynem kolce.


Obaj gapili się na mnie, zaskoczeni tym, co usły­szeli.

Curran poczuł się dotknięty.

Powęszyłam w powietrzu.

Dochodziłam już prawie do mojego pokoju, kie­dy zdałam sobie sprawę, że wypełniłam posłusznie polecenie Mahona, nie zadając żadnych pytań, ba, nie mając nawet wątpliwości. Kodiak z Atlanty miał w sobie coś ojcowskiego, za każdym razem potrafił zbić mnie z tropu. Nie było przed tym żadnej obrony, a przynajmniej ja o takowej nie wiedziałam. Ale nie użył umiejętności perswazji, kiedy walczył z Curra- nem. Sumiennie okładając pięściami worek trenin­gowy, zastanawiałam się, dlaczego tego nie zrobił. W moich ciosach, należących raczej do tych żałos­nych, znać było przemęczenie. Jakieś dwadzieścia minut później odpuściłam sobie, wzięłam prysznic i rzuciłam się na spartańskie łóżko, nie znalazłszy odpowiedzi na to pytanie.

Ktoś stał nade mną. Otworzyłam szybko oczy y | kiedy zogniskowałam wzrok, zobaczyłam twarz Currana. Opierał się o ścianę przy łóżku i gapił na mnie. Nie słyszałam, jak wchodził. Sposób, w jaki się poruszał, doprowadzał mnie do furii - robił to bezgłośnie i płynnie niczym kot na polowaniu, co, moim zdaniem, pozostawało w kompletnej sprzecz­ności z jego potężną budową ciała. Byłam zła jak diabli, że za każdym razem mnie zaskakiwał.

Usiadłam na łóżku.

O nie, krzyknęłam w myślach, a głośno spyta­łam:

Czy Bono wyznaczył jakieś warunki?

Jak miło. Przyjęcie dla osób zajmujących trzy czo­łowe miejsca na liście poszukiwanych strzygonia.

Potarłam rękami twarz, by pozbyć się resztek snu.

Patrol schwytał mnie o siódmej rano, poszłam do łóżka około ósmej, czyli spałam tylko cztery godziny.

Usłyszawszy to, opadłam z powrotem na łóżko, naciągnęłam na siebie koc i ziewnęłam.

-Mówi o tobie jako o swojej małej przekąsce - przypomniał Curran.

Podniosłam głowę na tyle wysoko, by spojrzeć mu w oczy.

-Jestem dobra w łóżku. Idź już, proszę.

Curran zignorował mój dowcip.

Curran odlepił się od ściany.

-Jak znajdę krzyżowca? - spytał sucho.

Curran odwrócił się i wyszedł, a ja wzięłam głę­boki oddech, próbując oczyścić mózg ze wszystkich myśli i zasnąć.

Nick wszedł do pokoju o piętnastej czterdzieści. Obudziłam się już jakiś czas temu i właśnie wkła­dałam buty.

Zamknął drzwi i oparł się o nie. Na twarzy miał zarost, a jego włosy znów wyglądały na brudne.

-Jak ty to robisz? - spytałam.

Wstałam. Przekręcił klucz w zamku i wyjął spod

płaszcza skórzany zwój. Położył go na stole, rozwią­zał sznurek i rozwinął jednym ruchem. W środku znajdowały się dwa żółtawe ostrza, jedno długie prawie na trzydzieści centymetrów, drugie rozmia­rów mojej dłoni. Wybrałam większe. Było zrobione z ludzkiej kości udowej przekrojonej na pół. Wzdłuż całego ostrza, dokładnie pośrodku, biegła długa bruzda, kiedyś wypełniona szpikiem kostnym.

-1 łamliwe - dodał Nick. - Złamałem już cztery takie.

Oczy krzyżowca błysnęły.

Przesunęłam palcem wzdłuż ostrza. Biorąc pod uwagę, jak mało czasu miał Nick, nie mogłam wyjść z podziwu, że spisał się aż tak dobrze.

_ Będziesz miała tylko jedną szansę - stwierdził Nick.

Skinęłam głową i wsunęłam nóż do pochwy.

_ Nadal masz cyjanek? - spytał.

Znowu skinęłam głową.

_ I nadal zamierzasz go użyć?

Wsunęłam rękę do kieszeni, by poczuć niosący ulgę metal kulki z trucizną. Gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że jednak jej nie użyję. Zamierzałam wałczyć do samego końca, walczyć, aż będzie zmu­szony pociąć mnie na kawałki. Wiedziałam, że jeśli będę musiała, zrobię wszystko, żeby mnie zabił. By­łam tylko człowiekiem, wolałam śmierć niż...

Zerknęłam na Nicka i zrozumiałam, że dokładnie wie, o czym myślę.

_ Tylko, jeśli nie będę miała wyboru - powiedzia­łam.

Dosiadałam jednego z koni należących do Gromady, solidnego, dobrze umięśnionego zwierzęcia o niezi­dentyfikowanej maści. Jedyne, co przychodziło mi do głowy na określenie jego koloru, to mieszanina błota i sadzy- Walił w ziemię kopytami, jakby podejrzewał, że pod cienką warstwą gleby ukryte są gniazda wiją­cych się węży, które zmiażdży, jeśli tylko stąpnie na nie z wystarczającą siłą.

_ Wiatr - rzucił gburowato wilkołak zaraz po tym, jak wzięłam z jego rąk wodze.


Biorąc pod uwagę, że przed dwunastoma godzi­nami sypnęłam temu człowiekowi w twarz wilczym jadem, z pewnością nie zajmowałam wysokiego miejsca na liście jego kolegów

Z początku chciałam zapytać, kto wpadł na po­mysł, by nieprawemu potomkowi ze związku rycer­skiego ogiera z ogromną klaczą pociągową nadać imię gwiazdy torów wyścigowych, ale doszłam do wniosku, że chyba nie powinnam. Teraz Wiatr prze­mierzał pogrążone w ciemnościach miasto, uderzając wesoło kopytami i poruszając się z prędkością zmę­czonego chodziarza. Z przodu dochodził mnie ryk silnika jeepa Currana i tętent kopyt konia Nicka. Jego czerwony wałach wystartował razem z pierwszym warkotem napędzanego magicznie silnika i cały czas utrzymywał dystans.

Poklepałam kark mojego „czołgu".

Równie dobrze mogłabym przekrzykiwać torna­do. Cholerny jeep zagłuszał każdy dźwięk, wygrywał każdą bitwę w zmaganiach o liczbę decybeli.

Magia wokół stawała się coraz gęstsza i gęstsza, zalewając uśpione miasto z ogromną mocą. Mieszała się ze światłem starego księżyca, wirowała w alejach, kłębiła wśród zrujnowanych, sterczących jak szkiele­ty szczątków budynków, pochłaniała beton i plastik. Kiedy przejeżdżaliśmy przez ruiny dzielnicy prze­mysłowej, zmierzając w kierunku Conyers i punktu ley, widzieliśmy rozpadające się wraki - niegdyś dumne konstrukcje - zmieniające się powoli w ni­cość, jak wszystko, nad czym zatriumfowała magia. Nietrudno było odczytać znaczenie tych widoków. Osoba przesądna mogłaby uznać to za omen, przy­gnębiającą przepowiednię czasów, które nadchodziły. Popatrzyłam gniewnie na to cmentarzysko ludzkich ambicji i jechałam dalej. Dziś wieczorem oddałabym dziesięć lat życia, by czasy, gdy triumfowała techni­ka, powróciły chociaż na kilka godzin. Choć pewnie nie miałam już przed sobą żadnych dziesięciu lat do ofiarowania ich w jakimkolwiek celu.

Przed nami pojawił się punkt ley, krótkie błyski przywróciły mnie do rzeczywistości niczym ukłucie igłą. Dotarliśmy na miejsce równocześnie, warkot jeepa Currana o mało nie doprowadził wałacha Ni­cka do paniki.

lej.

-Co?

Gest Currana wyraźnie pokazał mi, co mogę zro­bić z koniem, o którego pytam.

Jakieś zwierzę wyrwało się do przodu i zatrzyma­ło przed nami. Przypominało amerykańskiego rysia, ale tylko trochę. Było dużo większe, ważyło chyba ze trzydzieści kilogramów, grzbiet i nogi miało zbyt długie i nieproporcjonalnie chude, jak u dorastające­go kota. Górna część pyska była niewątpliwie kocia, natomiast dolna mogła poszczycić się niemal ludzką szczęką z małymi, kształtnymi, różowymi ustami. Przyznam, że efekt takiego połączenia trochę mnie przerażał.

Zaczęłam się domyślać, skąd wzięły się włosy na miejscu zabójstwa Grega.

Upewniwszy się, że go zobaczyliśmy, koszmarny ryś ruszył w dół autostrady z niespodziewaną szyb­kością. Nick podążył za stworzeniem, to samo zrobił Curran, puszczając się w pogoń jeepem. Natomiast mój inteligentny Wiatr po dłuższej chwili namo­wy zrozumiał wreszcie, że chcę, by się ruszył, i na szczęście wyświadczył mi tę uprzejmość.

Podążaliśmy za rysiem autostradą niemal go­dzinę. Wierzchowce zaczynały odczuwać zmęcze­nie, a zwierzę przed nami ani trochę nie zwalnia­ło. W końcu skręciło w boczną drogę biegnącą pod koronami wysokich sosen. Skierowałam tam konia i zatrzymałam się. Nawierzchnia szosy była cała po­pękana, niemal rozłupana przez rosnące pod jej po­wierzchnią korzenie drzew.

Jej stan mógł znacznie spowolnić jazdę konną, a samochód w ogóle nie miał szans tędy przejechać.


Spojrzałam na Nicka - zdecydował się kontynuo­wać pościg za rysiem. Kiedy zastanawiałam się, czy mam zrobić to samo, zobaczyłam, że Curran zatrzy­muje samochód na poboczu autostrady i wysiada. Wyglądało na to, że zamierza za nami biec. Ścisnę­łam boki Wiatra kolanami. Choć nie spodziewałam się, że zrozumie subtelną wskazówkę, o dziwo po­derwał się i ruszył z kopyta za Nickiem.

Dogoniłam krzyżowca na końcu drogi, gdzie drze­wa stopniowo przechodziły w wielką polanę. Przed sobą ujrzeliśmy ogromną, ponurą budowlę z czerwo­nej cegły i betonu. Otaczał ją wysoki na około dwa i pół metra betonowy mur, sponad którego widocz­ne były tylko trzy najwyższe piętra. Rozejrzałam się dookoła. Zarośnięta chaszczami polana mogła da­wać niejakie pojęcie, jak niegdyś wyglądała okolica. Zachwaszczone chodniki prowadziły do uchylonej ciężkiej, metalowej bramy. Przez nią widać było nie­wielką część podwórza za murem. Nasz ryś popędził do bramy i zniknął za nią.

Było coś znajomego w tym budynku. Prosty, nie­mal prymitywny w swej konstrukcji, przypominał kanciaste, czteropiętrowe pudełko z wąskimi oknami zabezpieczonymi przez metalowe kraty. Już sam wy­gląd budowli przerażał.

Zza zakrętu drogi wyłonił się Curran, biegnący spokojnym truchtem. Na twarzy nie miał nawet kro­pli potu. Kurczę, fajnie być zmiennokształtnym.

Nick spojrzał na mnie pytająco.

Przesunęłam się w siodle. To, co wzięłam za stos gruzu usypany na lewo od głównego budynku, teraz przybrało wyraźny kształt zniszczonej wieży strażni­czej. Dlaczego, do cholery, drzewa rosną tak szybko? Wyglądały, jakby miały co najmniej kilkaset lat.

Sięgnęłam magią za mur, by poczuć obecność mocy i cofnęłam się. Więzienie okrywała gęsta i straszna zasłona magii. Przenikała ściany i zale­wała cały budynek, falując wokół niego jak macki niewidocznej ośmiornicy poszukujące łupu. Sięgnę­łam jeszcze raz i w grubej warstwie magii znalazłam plątaninę nekromantycznych nitek. Coś karmiło się mocą wiezienia, wchłaniało ją, aby wzmocnić siebie. To coś musiało być nieumarłe i bardzo potężne.

Metalowa brama wciąż pozostawała uchylona, jakby zapraszając nas do środka. Nie chciałam tam wchodzić. W mojej głowie zakiełkowała szalona myśl - przecież po prostu mogę stąd odjechać. Mogę zawrócić i jechać daleko, daleko stąd, nie oglądając się za siebie.

Nie musiałam tam wchodzić.

Zsunęłam się z siodła i przywiązałam konia do drzewa. Byłabym wobec niego nie w porządku, gdy­bym zabrała go w to przeklęte miejsce. Potem sięg­nęłam na plecy i wyjęłam Zabójcę z pochwy.

Nick również zsiadł ze swojego wałacha i przy­wiązał go do drzewa obok Wiatra.

Nie czekając na niego, ruszyłam w stronę bra­my.

-Jeśli będę tu stać choć minutę dłużej, to w ogó­le tam nie wejdę. - Wiedziałam, co mówię: drżały mi kolana, wkładałam też dużo wysiłku, by nie usłysze­li, jak szczękają mi zęby.

Curran przyciągnął mnie i pocałował. Jego poca­łunek rozszedł się falą gorąca od ust po całym ciele aż po koniuszki palców.

- Nie mogę się doczekać - powiedział Curran z rozbrajającym uśmiechem.

-Jeśli skończyliście już te miłosne podchody, pta­szyny - rzucił w naszą stronę Nick - to może wresz­cie się ruszcie.

Curran dokonał natychmiastowej transformacji, ubranie wprost na nim eksplodowało. Nie byłam pewna, co mnie bardziej przeraża - czy to, co czeka­ło nas za bramą, czy ta okropna krzyżówka człowie­ka i prehistorycznego lwa stojąca obok mnie. W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia. Naj­bardziej ciążyła mi kulka z cyjankiem, którą miałam w kieszeni.

Podeszliśmy razem do bramy. Curran uderzył we wrota, które otworzyły się szerzej, ukazując podwó­rze, a na nim trzy ogniska. Zrobiłam krok i zatrzy­małam się osłupiała.

Pośrodku podwórka w blasku ognisk stał strzy­gom Miał na sobie kilt. Szeroki pas ze srebrnych tarcz otaczał pokryte futrem biodra, zwisała z nie­go kość uwiązana na skórzanym rzemieniu. Barki chroniły ozdobne naramienniki wykonane ze srebra, połączone ze sobą za pomocą łańcucha metalowych tarcz przebiegającego przez obnażoną klatkę pier­siową. Od nadgarstków do łokci ręce osłaniały do­pasowane karwasze, na dłoniach nie zauważyłam rękawic. Golenie miał obwiązane jakąś tkaniną, ale stopy bose. Stał lekko pochylony, gotowy do sko­ku. Trzymał włócznię zakończoną długim, zakrzy­wionym ostrzem. Błyszczało, odbijając blask ognia, który migotał też w oczach strzygonia. Wyglądał bardzo dziwnie, stojąc tak pośrodku podwórka, na tle prymitywnego, nowoczesnego budynku. Jak jakiś starożytny, ale żywy posąg, który znalazł się tutaj wskutek zawirowań czasu. Mrugałam tylko oczami, bo nie mogłam znaleźć odpowiednich słów.

Ta drwina rozwiała iluzję. Pstryknęłam palcami.

Strzygoń roześmiał się, błyskając ostrymi zęba­mi.

Spojrzałam tam i zobaczyłam je - blade, kamien­ne posągi. Kobiety. Co najmniej dwa tuziny kobiet. Stały na parapetach sztywno i cicho, w porozrywa­nych, zakrwawionych ubraniach. Niektóre wyglądały na martwe, inne jeszcze żyły, ponadto kilka wisiało na grubym łańcuchu zamocowanym pod sufitem. Wszystkie zdawały się patrzeć na mnie. Ich twarze wyglądały tak, jakby ktoś zabrał im dusze, zastygły w grymasie śmiertelnego przerażenia. Widziałam też, że Bono musiał umieścić tu ciała kobiet dopiero teraz, nie było ich, kiedy sondowałam to miejsce zza muru.

Zabójca świecił ostrym światłem, karmiąc się moją wściekłością, a z czubka jego ostrza kapała gę­sta, nieprzezroczysta, błyszcząca ciecz, która zmie­niała się w parę, zanim jeszcze dotknęła ziemi. Coś poruszyło się wewnątrz olbrzymiego stosu gruzu i śmieci usypanego przy znajdującej się w głę­bi podwórza ścianie. Po chwili góra odpadów za­drżała i zaczęła podnosić się na nieprawdopodobną wysokość. W nozdrza uderzył mnie przyprawiający

- Smok dla rycerza - zawołał drwiąco strzygoń. - O, czyżbyś nie był zadowolony, krzyżowcu? Przecież daję ci pretekst, żebyś nie musiał ze mną walczyć.

Nick przebiegł obok mnie, kręcąc srebrnym łańcuchem. Zamachnął się na strzygonia, ale ten odskoczył w tył. Nagle tuż przed Nickiem wyrosła ogromna, gnijąca stopa, oddzielając go od Bono. Kościosmok kłapnął na krzyżowca.

Z drzwi budynku wypadła horda potomstwa strzygonia i rzuciła się na mnie. Zaczęłam ciąć mie­czem, rozrąbując niektóre z futrzastych stworów niemal na pół i prawie w tej samej chwili zobaczy­łam, że Curran skacze na ramię smoka. Poczekał na odpowiedni moment i zeskoczył za plecy stwora, gdzie stał uśmiechający się szyderczo Bono.

Wokół mnie pojawiało się coraz więcej zwierzę­cych bestii. Zabójca ciął z sykiem. Łapy z ostrymi pa­zurami usiłowały sięgnąć moich stóp i natychmiast się cofały.

Coś było nie tak.

Rąbnęłam mieczem jakiś świński pysk i zoba­czyłam gasnące życie w ludzkich oczach stworzenia. Kudłate ciało osunęło się na ziemię, a liczne rodzeń­stwo zgromadziło się nad nim w zwartym szeregu. Podniosłam dłoń, by zadać kolejny cios.

Bestie nie atakowały. Krążyły tylko, warcząc, ale w moją stronę nie wysunęły się żadne uzbrojone w kły paszcze, które chciałyby mnie rozerwać. Opuś­ciłam ostrze, a bestie patrzyły na nie, jakby zahipno­tyzowane jego światłem.

Zrozumiałam, o co chodzi - znalazły się tutaj, by mnie powstrzymać. Miały być karmą dla mojego miecza, czymś, co dałoby mi zajęcie i trzymało z da­leka od walki. Zrobiłam krok w przód. Stworzenia nadal nie atakowały. Jakiś szerokopaszczy łaciaty stwór sięgnął, chcąc uderzyć mnie w rękę, ale chy­bił. A zatem ich zadaniem było nie pozwolić mi się ruszyć z tego miejsca.

Mogłam po prostu zabić je wszystkie. Powinnam je zabić. Ale coś wewnątrz mnie buntowało się prze­ciwko dokonaniu rzezi na tych żałosnych mieszań­cach patrzących ludzkimi oczami. Rozejrzałam się wokół, szukając przywódcy grupy i znalazłam Araga. Stał nieco pochylony, kołysał się lekko na boki. Jego przerażająca twarz była jakaś martwa, pozbawiona wyrazu.

- Arag! - zawołałam.

Nie dawał żadnego znaku, że mnie słyszy. Jego szczęki rozwarły się, obnażając żółte kły i gruby ję­zyk.

-Arag! - zawołałam jeszcze raz.

Spojrzał na mnie z głupią miną. Przesunęłam się, chcąc obejść go z lewej strony. Zawarczał, jakby wra­cając do życia. Nie zatrzymywałam się. Uderzył mnie ogromną głową w bok z przerażającą siłą. Przewróci­łam się i zobaczyłam nad sobą jego pysk. Z paszczy i kłów ściekały mi na twarz krople obrzydliwej śli­ny. Stał nade mną na sztywnych nogach, jego czarne wargi drżały. Trwało to tylko chwilę, zaraz znów stał się jedynie apatycznym zwierzęciem, które wróciło do szeregu futrzastych krewnych.

Podniosłam się. Musiałam mieć się na baczności, Bono trzymał potomstwo na krótkiej telepatycznej smyczy.

Za ich plecami rozgrywała się walka pomiędzy Nickiem a kościosmokiem. Krzyżowiec zamachnął się i wrzucił coś w otwartą paszczę smoka zombie. Czekałam na głośną eksplozję, ale nic takiego nie nastąpiło. Granaty Nicka okazały się bezużyteczne. Magia była zbyt silna, by mogły zadziałać.

Gdzieś w oddali po lewej walczyli Curran i Bono. Bono poruszał się błyskawicznie, dorównując zmien- nokształtnemu zarówno szybkością, jak i zwinno­ścią. Długie włosy fruwały wokół jego głowy. Skoczył i okręcił się w powietrzu niczym derwisz. Obracał włócznią z taką prędkością, że utworzyła przed nim ścianę, przez którą Curran nie potrafił się przebić. Plecy Władcy Bestii szpeciła długa, nabrzmiała od krwi rana. Wiedziałam, że nie ma szans się zabliźnić, została zadana grotem zawierającym srebro.


Bono walczył z Curranem i jednocześnie kon­trolował swoje potomstwo. No cóż, człowiek wielu talentów, przebiegło mi przez myśl.

Najwyższy czas się wtrącić.

Przyjrzałam się otaczającej mnie hordzie i wybra­łam grube, łyse zwierzę. Stało przede mną na nie­proporcjonalnie chudych nogach, gapiąc się tępymi oczami. Tłusty brzuch zwisał mu niemal do ziemi.

Cięłam z nadgarstka. Ciężki, okrągły łeb potoczył się w błoto, tryskając krwią. Serce bestii uderzyło jeszcze kilka razy, nie wiedząc, że kreatura już nie żyje, i wyrzuciło przez kikut szyi czerwoną, spienio­ną krew, która napełniła powietrze ostrym, metalicz­nym zapachem.

W hordzie zapanowało poruszenie. Odrąbany łeb leżał na rozmokłej ziemi, a otaczające mnie zwierzęta pochylały się nad nim zgodnie, wpatrując się w ścier­wo jak zahipnotyzowane. Rozerwałam brzuch bestii, wylały się z niego krwawe, splątane wnętrzności.

Odcięłam kawałek, nadziałam na czubek Zabójcy i zanurzyłam w kałuży krwi. Oczy całej hordy śledzi­ły mój ruch. Podsunęłam ostrze pod nos Araga.

- Krew - powiedziałam.

Pawianie nozdrza Araga poruszyły się. Wciągał zapach ścierwa. Wysunął gruby język i chciwie ła­pał unoszącą się woń. Drgający na ostrzu, ociekający krwią kawałek jelita kusił. Zrobiłam krok w tył, a Arag ruszył za mną ze wzrokiem utkwionym w ochłapie.

Zrobiłam kolejny krok. Arag podążył za mną i szarpnął się, jakby coś go powstrzymało. Kuszący kawałek żarcia wisiał tuż przed jego nosem, tak bli­sko, że wystarczyło pochylić się i sięgnąć. Wiedzia­łam, że bardzo go pragnął. Pragnął ponad wszystko, a pomimo to nie ruszył się z miejsca.

Kontrola Bono nad potomstwem była zbyt silna. Nie mogłam nic zrobić, by ją przerwać.

Każda chwila, która opóźniała mój udział w wal­ce, kosztowała Currana i Nicka kolejne rany.

Horda bestii patrzyła na mnie, wyglądając tak żałośnie.

Strzepnęłam z Zabójcy ochłap mięsa, podrzucając go w górę. Przeleciał wysokim łukiem przez nocne powietrze. Zanim zdążył upaść na ziemię, Arag już nie żył.

Dla Bono była to nowość, nie widział jeszcze, jak zabijam. A teraz uśmiercałam jego dzieci, jed­no po drugim, szybko, metodycznie, z mechaniczną wręcz precyzją. Niektóre ze stworów usiłowały ze mną walczyć, kiedy nacierałam, inne po prostu stały bez ruchu, gapiąc się głupawo, kiedy dymiące ostrze Zabójcy przecinało ich ciała, rozrywając na strzępy mięśnie i ścięgna. W trzy minuty było po wszystkim, a ja, przestępując trupy, ruszyłam przez podwórko w stronę Currana i Bono.

Kościosmok zaatakował, próbując mnie po­wstrzymać. Uderzył kościstym ogonem. Upadłam i natychmiast przetoczyłam się z miejsca, gdzie po­stawił ogromną łapę z zamiarem zagrodzenia mi dro­gi. Ruszył na mnie, kłapiąc przerażającymi szczęka­mi. Skoczyłam na nogi i cięłam smoka przez gnijące odnóże. Zabójca z łatwością rozrąbał rozkładającą się tkankę. Smok ponownie uderzył ogonem. Mój bok eksplodował bólem, miałam wrażenie, jakby po­trąciła mnie ciężarówka. Przeleciałam kilka metrów w powietrzu i wylądowałam w samym środku krwa­wej masy ciał, które sama pozbawiłam życia.

Próbując się podnieść, pośliznęłam się na krwi dzieci Bono, wystawiłam więc tylko głowę spomię­dzy zwłok, wśród których leżałam. Gdzie, do cholery, był Nick?


Smok szedł, by mnie zabić. Sięgał w moją stro­nę ogromnymi szczękami. Odepchnęłam się od ja­kichś zwłok i prześliznęłam na plecach przez cały ten krwawy bałagan. Paszcza smoka kłapnęła w miejscu, gdzie znajdowałam się jeszcze przed chwilą.

Martwe oczy gada obróciły się, próbując mnie wytropić. Smok znowu zaatakował. Przetoczyłam się na bok. Ogromne zęby zaryły w ziemię. W tej sa­mej sekundzie zatopiłam Zabójcę w policzku bestii. Smok szarpnął łbem, a ja zawisłam na mieczu sześć metrów nad ziemią. Szczęki gada na przemian otwie­rały się i zamykały, próbując skruszyć moją broń. Du­sił mnie wydobywający się z paszczy odór rozkładu. Widziałam cienki jak wstążka, zwinięty język, który miotał się w paszczy potwora, uderzając o kły.

Zabójca pożywiał się ciałem nieumarłego, roz­puszczając ścięgna i mięśnie. Smok potrząsnął głową jak pies, który trzyma w zębach martwego szczura. Coś trzasnęło i ogromna żuchwa oderwała się od czaszki, a ja spadałam razem z nią. Próbowałam ob­rócić się w powietrzu, żeby wylądować na stopach. Upadłam jednak na plecy i natychmiast poczułam piekący ból w żebrach. Zawyłam z bólu, zmuszając ciało do podniesienia się na nogi. Nad sobą zamiast nieba widziałam szponiastą łapę. Uskoczyłam w bok, smocza łapa chybiła.

Mój trud poszedł na marne. Mogłabym poszatko- wać stwora na plasterki, a on i tak atakowałby mnie każdym zdrowym odnóżem.

Zacisnęłam zęby, walcząc z potwornym bólem że­ber. Zobaczyłam, jak nade mną Nick usiłuje wejść na dach budynku. Zmierzał na sam jego koniec, gdzie przy otworze wentylacyjnym skupiło się kilka posta­ci.

Smok pędził w moją stronę. Cofnęłam się i omal nie wpadłam w ognisko.

Nick wskoczył na dach i sprintem rzucił się w kie­runku siedzących. Nawigatorzy! - zrozumiałam. Kie­rują kościosmokiem. Jeśli Nick poradzi sobie z nimi, gad uwolni się spod ich wpływu, a wtedy będę mieć szansę go zabić.

Cisnęłam w gada gałęzią z ogniska. Wzbiła się ku niebu, a potem uderzyła w ogromną klatkę piersiową, roztrzaskując się o mięśnie. Gnijące mięcho nie zajęło się ogniem. Smok nadal się zbliżał. Biegałam wokół ogniska, starając się, by rozdzielały nas płomienie.

Bestia warczała wściekle, ale trzymała się z dale­ka od ognia. Nade mną Nick walczył ze stworzeniami na dachu, jakieś kudłate ciało z przeraźliwym wrzas­kiem spadło na ziemię.

Smok szedł skrajem ogniska, zmuszając mnie do ciągłego ruchu. Biegnąc, wsunęłam rękę pod koszul­kę. Kiedy palcami namacałam złamaną kość, poczu­łam, jak zalewa mnie fala oślepiającego bólu. Nie jest dobrze, powiedziałam do siebie.

Smok nagle zawahał się i odwrócił. Ogromny łeb uniósł się na nieprawdopodobnie długiej szyi, gad próbował sięgnąć na dach.

Tylko nie to. Panie, modliłam się w duszy, spraw, by nawigator okazał się tchórzem. Daj mi kilka mi­nut, tylko kilka minut, to wszystko, czego mi teraz trzeba.

Zaintonowałam pieśń pod nosem. Poczułam, że magia napływa do mnie, skrada się jak kot, który zobaczył wróbla. Wbiłam Zabójcę w ziemię, dłońmi ucisnęłam żebra. Palce pokryły się ciepłą krwią, wsu­nęłam ręce w ogień. Płomienie lizały skórę, a krew syczała i parowała. Nie przestawałam zaklinać.

Na dachu Nick zmagał się z czymś wysokim i uzbrojonym w pazury. Walka trwała, dopóki nie usłyszeli pomruku smoka, który usiłował dosięgnąć ich obu swymi kłami.

Magia rosła, płynęła do mnie przez krew i przez ciało stykające się z ogniem.

Dłonie pokryły się pęcherzami - taka była cena za przysługę ognia.

Hesaad, wyszeptałam do płomienia. Do mnie. Po­łączony z moją krwią ogień drgnął i cofnął się jak żywa istota. To nie był zwykła reakcja utleniania, ale siła życia wyposażona w moc użyczoną mu przez ma­gię. Amehe. Bądź posłuszny. Amehe, amehe, amehe...

Płomienie oderwały się od drewna, które do tej pory stanowiło jedyne źródło ich blasku. Przede mną unosiła się ogromna ognista kula. Jednym gestem ręki uwolniłam ją. Przemknęła przez podwórze, zo­stawiając za sobą ogniste bruzdy i rycząc z furią, ude­rzyła w wyszczerbiony kręgosłup smoka. Siła uderze­nia złamała go na pół. Tylna część ciała upadła na ziemię, płonąc. Przednia, pozbawiona podparcia, na moment zawisła w powietrzu. Ogromny łeb jeszcze wyciągał się bezradnie, jeszcze próbował dosięgnąć walczących na dachu mężczyzn. Ale i on w końcu roztrzaskał się z hukiem.

Płomienie trawiły gnijące cielsko. Tak bardzo kusiło mnie, by po prostu położyć się i przyglądać tańcowi języków ognia, ale wiedziałam, że gdybym to zrobiła, już więcej bym się nie podniosła.

Kiedy chwyciłam rękojeść Zabójcy, pękła spalona skóra dłoni. Krzyknęłam z bólu i puściłam miecz. Ból był zbyt dotkliwy. Poparzonymi palcami sięgnęłam do skórzanego pasa, by wydobyć flakonik. Znieczu­lenie. Musiałam znieczulić sobie ręce. Nie dawałam rady wysupłać fiolki. Płakałam z bólu. W końcu mi się udało, chwyciłam korek zębami i wyciągnęłam. Kiedy potrząsnęłam buteleczką, w powietrzu unio­sła się chmura pyłu. Weszłam w nią, trzymając ręce przed sobą. Świat wokół mnie zawirował, ale prze­stało boleć.

Widziałam, jak sięgam po miecz, jak chwytam za rękojeść, ale nie czułam ani chwytu, ani tego, że wyciągam ostrze z ziemi. Obróciłam się i powlokłam przez podwórze, tam gdzie Curran wciąż walczył ze strzygoniem.

Przez huk buzującego ognia przebiło się przeszy­wające wycie, krzyk tak potężnej, czystej wściekłości, że mógł się wydobyć tylko z ludzkiej piersi. Z da­chu spadły dwa ciała. Jedno z nich miało na sobie trencz.

- Żegnaj, Nick - wyszeptałam, kiedy ciało uderzy­ło o ziemię. Wrzask krzyżowca umarł razem z nim. Smok topił się w ogniu, stając się na moich oczach kupką kości i błota.

Powlokłam się dalej. Dopiero teraz dostrzegłam powiększającą się plamę krwi na mojej koszulce. Nie zostało mi dużo czasu.

Zobaczyłam Currana, był śmiertelnie wyczerpa­ny i krwawił z wielu ran. Ciało Bono wydało mi się zniekształcone, jakby coś oderwało mu całe partie mięśni, a skóra po prostu się zabliźniła.

Strzygoń sięgnął po włócznię tkwiącą w jego szyi, wyrwał ją z łatwością i wbił w udo Currana. Curran z warczeniem skoczył na Bono, wyszarpując pazu­rami wielkie kawały mięsa z jego klatki piersiowej. Strzygoń zawył i odskoczył. Skóra nad raną zrosła się w mgnieniu oka.

Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, upadłam. Kula z trucizną wypadła mi z kieszeni i potoczyła się gdzieś poza zasięg rąk.

Przekręciłam głowę i przyglądałam się walczącym, niezdolna do żadnego ruchu; nie potrafiłam cofnąć się nawet wówczas, gdy ochlapała mnie ich krew.

Byli zmęczeni. Obaj. Nie wymieniali już złośli­wych uwag, nie pokrzykiwali z animuszem. Skupili się wyłącznie na walce - przerażającej, krwawej i ob­liczonej na zadanie przeciwnikowi jak największego bólu.

Jeszcze raz Bono lekko odskoczył w tył. Curran zawarczał cicho i wtedy mnie zobaczył. Jego oczy mówiły, że nadszedł decydujący moment.

Bono zaatakował włócznią. Curran odparł pchnię­cie i rzucił się w stronę nogi strzygonia, celowo spo­walniając ruch. Bono zdążył uskoczyć i ponownie zadał cios. Ostry jak brzytwa grot włóczni wszedł w brzuch Currana i przebił go na wylot, przyszpi- lając do ziemi. Bono pochylił się, wkładając całą siłę w pchnięcie. Ale wtedy masywne ręce Currana chwyciły strzygonia za ramiona. Ogromne mięśnie zmiennokształtnego naprężyły się, a z pyska wydarł się przerażający okrzyk. Chrupnęły łamane kości i przez klatkę piersiową Bono zobaczyłam światło. Curran po prostu rozdarł tułów strzygonia na dwie części. Przez chwilę Bono jeszcze stał nieruchomo, potem jednak lewa część tułowia, z głową i szyją, wychyliły się pod dziwnym kątem, a strzygoń stracił równowagę i przewrócił się.

Curran zwiotczał. Z ust buchnęła mu krew, twarz poszarzała.

- Nie - usłyszałam własny szept. - Proszę, nie. Ciałem Bono szarpnęło. Przez rozerwaną klat­kę piersiową przebiegło drżenie i strzygoń powoli podniósł się na kolana. Przez chwilę utrzymywał się w pionie, po czym upadł ponownie i zaczął czoł­gać się w moim kierunku przez pokryte sadzą po­dwórko.

Patrzyłam, jak pełznie, a jego ciało usiłuje w tym samym czasie zasklepić liczne rany. Głowa strzygonia znalazła się przy mojej. Przez rozerwaną klatkę pier­siową mogłam zobaczyć czerwone, pulsujące serce, schowane za poszarpanymi gąbczastymi płucami.

Wepchnęłam kościane ostrze w serce Bono.

Wrzasnął. Potężny ryk wstrząsnął budynkiem więzienia tak, że szyby w oknach eksplodowały. Ma­chał rękami w powietrzu, usiłując dosięgnąć ostrza, ale było zbyt małe, by mógł je odnaleźć i uchwycić. Zacisnął dłoń na mojej szyi, lecz ja nic nie poczułam. Zresztą, to nie miało znaczenia. To ostatnie pchnię­cie zabrało mi resztkę sił, jaką jeszcze miałam.


Nie pozostało mi nic do zrobienia, jak tylko leżeć tutaj i patrzeć, jak strzygoń umiera pierwszy. Widzieć jego śmierć, zanim sama odejdę - to było wszystko, czego teraz pragnęłam.

Bono leżał na plecach. Jego oczy wpatrywały się w niebo.

Ciało Bono zaczęło płonąć. Najpierw skórę okryła cienka warstwa niebieskawo połyskującego dymu, który zaczął formować się w długie, błyszczące, błę­kitnawe pasma, wzbijające się w stronę nocnego nieba.

-Moja moc... opuszcza mnie - chrypiał Bono. Dym stawał się coraz gęstszy, a strzygoń szeptał w języku mocy. Nie rozumiałam sensu jego słów. Intonował coś gorączkowo, próbując utrzymać się przy życiu. A może po prostu się modlił, nie byłam pewna.

Zmasakrowanym ciałem Bono wstrząsnął dreszcz. Słowa ucichły. Stopy zadrgały jeszcze kilka razy. Niebieski dym znikł, niczym płomień zdmuch­niętej świecy. Niewidzące oczy strzygonia wpatrywa­ły się w noc. To był koniec.

Żałowałam, że brakuje mi sił, by podczołgać się do Currana. Może miałabym z kim walczyć po dru­giej stronie, gdybyśmy odeszli razem.

Pocałunek Currana prowadził do piekła.

Zabrała mnie ciemność.

Piekło bardzo przypominało mój dom.

Leżałam pod czymś, co wyglądało jak jeden z moich koców, na czymś, co wydawało się moim łóżkiem. W żebrach czułam tępy, łamiący ból. Czy ludzie nadal odczuwają ból w życiu po śmierci?

Na nocnej szafce stojącej obok łóżka dostrzegłam szklankę z wodą. Nagle poczułam, że jestem bardzo spragniona. Sięgnęłam po nią i zorientowałam się, że moje ręce są owinięte bandażami. Patrzyłam głupa­wym wzrokiem to na bandaże, to na szklankę.

Jakaś ręka w rękawiczce z obciętymi palcami pod­niosła szklankę i umieściła ją przed moim nosem.

Wziął ode mnie szklankę i wstał, ocierając brze­giem trencza o koc.



Opadłam na poduszkę i zamknęłam oczy. Miał rację. Nie mogę się dłużej kryć, bo oszaleję. Przez całe życie wykonuję jakieś bzdurne prace na zlece­nia, podczas gdy ludzie obdarzeni ułamkiem mocy, którą ja posiadam, nadstawiają karku, robiąc rzeczy tylko dlatego, że ktoś to robić musi. Tak, mam moc i z pewnością powinnam użyć jej w lepszym celu niż siedzenie w domu i gapienie się w butelkę.

Położył na kocu mały prostokąt papieru i odwró­cił się w kierunku drzwi. Sięgnęłam po kartkę. Był na niej numer telefonu - żadnego nazwiska, żadne­go adresu, tylko numer. Wetknęłam kartkę pod po­duszkę.

Sięgnęłam jeszcze raz pod poduszkę i uśmiech­nęłam się.

Nieco później odwiedził mnie Doolittle. Zmienił mi bandaże, pomógł przejść do łazienki i opowie­dział, jak Mahoń, pomimo wyraźnego zakazu Curra- na, wysłał za nami ekipę tropiąco-ratunkową i jak jej członkowie nie mogli do nas dotrzeć z powodu pola ochronnego, które otoczyło Czerwony Punkt. Naj­prawdopodobniej umarlibyśmy tam, gdzie leżeliśmy, gdyby nie Nick, który dowlókł się za bramę.

Znaleźli w Czerwonym Punkcie szesnaście ko­biet, zmaltretowanych i sponiewieranych, bliskich śmierci. Dla siedmiu innych było już za późno. Te opuściły Czerwony Punkt w workach na zwłoki.

Ktoś w końcu zadzwonił na policję i Wydział Kontroli Zjawisk Paranormalnych rzucił się na stare więzienie jak sfora psów na zagubionego kociaka. W jednej z piwnic znaleźli cmentarzysko ludzkich kości - wystarczającą liczbę szkieletów, by kostnica miała co robić przez najbliższy rok. Znaleźli też De- reka zamkniętego w jednym z niedużych pokoi.

Doolittle zabronił mi ruszać bandaży przez na­stępne czterdzieści osiem godzin i wyszedł, obiecaw­szy, że przyśle pielęgniarkę. Kiedy zniknął, poczułam uderzenie magii i kolejne dwie godziny spędziłam na mamrotaniu zaklęć regeneracyjnych - po pierwsze, by zająć się moimi rękami, a po drugie, by załatać magiczną barierę wokół domu. Do czasu, gdy przyje­chała pielęgniarka, ochrona działała już w pełni, więc jej wysiłki, by dostać się do domu oczywiście spełz­ły na niczym. Musiałam co prawda przez dwadzieś­cia minut wysłuchiwać jej wrzasków dobiegających sprzed drzwi, ale w końcu odpuściła.

Nie miałam ochoty oglądać teraz kogokolwiek. Chciałam po prostu być sama.

Leżałam w łóżku, co jakiś czas odbywając heroicz­ną wyprawę do łazienki i dużo rozmyślałam. Zresztą nie miałam nic innego do roboty prócz myślenia.

Po jakimś czasie złożyli mi wizytę przedstawi­ciele Wydziału Kontroli Zjawisk Paranormalnych, których, niestety, nie powstrzymały zaklęcia ochron­ne. Dwóch ubranych w jasne mundury policjantów usiłowało bawić się ze mną w dobrego i złego glinę, próbując na zmianę schlebiać mi lub zastraszać. Ko­niecznie chcieli, żebym bez obecności przedstawicie­la Gildii złożyła sprawozdanie z tamtych wydarzeń, na co oczywiście nie mogłam się zgodzić. Po czter­dziestu pięciu minutach bezsensownej rozmowy straciłam w końcu cierpliwość i udałam, że zasnę­łam, zmuszając ich tym samym do wyjścia.


Następnego ranka zaczęłam chodzić - niezbyt dobrze, ale przynajmniej się ruszałam. Wziąwszy pod uwagę tak szybką poprawę, odważyłam się zdjąć bandaże z dłoni. Zobaczyłam, że co prawda nie mam paznokci, ale poza tym moje ręce wyglądały normalnie. Bardzo blado, lecz normalnie. Gdyby nie działanie magii, potrzebowałabym miesięcy na ich wygojenie. Z drugiej strony, gdyby nie magia, nie siedziałabym w całym tym bałaganie.

Zadzwoniła Anna. Zaczęłyśmy rozmawiać, ale z minuty na minutę nasza konwersacja stawała się coraz bardziej wymuszona. W końcu Anna stwier­dziła:

Potrzebowałam, ale nie chciałam, żeby Anna tu przychodziła i sama nie wiedziałam, dlaczego.

Anna nie nalegała, za co byłam jej wdzięczna.


Następnego wieczoru złożył mi ponownie wizytę Doolittle, który zrobił taką awanturę pod drzwiami, że po prostu musiałam go wpuścić. Kiedy odwinął bandaże z moich żeber, zobaczyłam, że cały tułów szpeci długa, postrzępiona blizna. Doktor stwierdził, że po jakimś czasie szrama powinna zniknąć, ale ja­koś mu nie uwierzyłam. Nawet gdyby miał rację, i tak zostaną inne rany, te w mojej psychice, i żadna magia nie pomoże mi ich zagoić.

Kolejny tydzień przeszedł bez nowych wiado­mości. Kiedy byłam już w stanie utrzymać w ręce pióro, napisałam długie sprawozdanie zawierające szczegóły śledztwa, przewiązałam je śliczną niebie­ską wstążką i zaadresowałam do Zakonu, dołączając prośbę, by kopię raportu przesłano do Gildii. Potem zadzwoniłam do sklepu Fila z prośbą, by ktoś go do­starczył pod wskazany adres.

Zauważyłam, że zaczęły odrastać mi paznokcie, z czego bardzo się ucieszyłam, bo palce wyglądały bez nich jakoś dziwnie. Rósł także stos nieotwar- tych listów, powoli wypełniając kosz przy drzwiach. Wśród przesyłek z pewnością była spora ilość banko­wych zawiadomień, grożących mi strasznymi konse­kwencjami, jeśli nie ureguluję w terminie debetu na koncie. Nie miałam ochoty się tym zajmować.

Popijając mrożoną herbatę w słoneczne dni, wie­czorami zaś kawę, dużo rozmyślałam i czytałam. Znowu zadzwoniła Anna, ale wyczuwając, że nie mam ochoty rozmawiać, zakończyła kłopotliwą dla mnie konwersację bardzo szybko.

Któregoś dnia zaatakowałam szafkę, w której trzymałam wino, i wylałam zawartość niemal wszyst­kich flaszek do zlewu, zostawiając sobie tylko jedną butelkę Sangrii. Na specjalną okazję.

Następnej niedzieli obudziłam się dość wcześ­nie, zaniepokojona głośnym łomotem. Rozbrzmie­wał w całym domu, odbijając się echem od ścian.

Wsłuchiwałam się przez chwilę w ten piekielny huk, upewniając się, że nie jest produktem mojej wyob­raźni, a potem niechętnie zwlokłam się z łóżka i po­szłam przeprowadzić śledztwo w tej sprawie.

Szybki rekonesans pozwolił mi zidentyfikować źródło dźwięku - był nim... mój dach. Wyszłam na po­dwórko, by zobaczyć dokładnie, o co chodzi. Właśnie wstało słońce i zaczęło już porządnie prażyć. Spojrza­łam w górę i zobaczyłam... Władcę Bestii. W złach- manionej koszulce i pobrudzonych farbą dżinsach w bardzo fachowy sposób trzymał młotek, którym raz po raz wykonywał szerokie zamachy. Obok niego siedział Derek, posłusznie podając mu gonty.

Świat musiał zwariować.

Curran przestał walić młotkiem.

Dziura nad korytarzem była prawie załatana, ale Curran ani myślał posłuchać mojego polecenia.

-Jeden z tych dwóch buldog... profesjonalnych przedstawicieli prawa, którzy mnie odwiedzili?

Odgłos walenia stał się bardziej intensywny, jak­by Curran zamierzał wbić dom w grunt. Domyśli­łam się, że próbuje przybić każdy z gwoździ jednym uderzeniem.

-Jestem tutaj razem z rycerzem-obrońcą Mona- hanem. Poinformował mnie o twoim zaangażowaniu w sprawę morderstw w Czerwonym Punkcie Mania­ka - zabrzmiało ponownie w słuchawce.

Czerwony Punkt Maniaka... Boże. Brzmi jak jakiś niedorobiony tytuł serialu telewizyjnego.

Walenie w dach przybierało na sile.

-Jesteśmy pod wielkim wrażeniem... Proszę nie mieć mi za złe tego pytania, ale co to za hałas?

Warknął coś, ale walenie w dach ustało.

Derek zaczął krztusić się ze śmiechu.

Na dachu Derek zanosił się rechotem.


Współpraca pomiędzy Gildią i Zakonem. Stała pensja, jak na razie pewnie śmiesznie mała, ale za­wsze pensja. Na nieszczęście w mojej obecnej sytu­acji finansowej przymiotnik „mała" stanowił pewien problem.

W słuchawce usłyszałam stłumione odgłosy ja­kiejś rozmowy, w końcu Gray powiedział:

Szturchnęłam nogą kosz ze stosem listów, a te rozsypały się po podłodze.

Wyłowiłam ze stosu niebieską kopertę i otwo­rzyłam ją, ostrożnie przyciskając słuchawkę telefonu ramieniem do ucha. Zobaczyłam piękny rachunek, opiewający na sześć tysięcy dolarów, które zostały zdeponowane na moim koncie. W rubryce „tytułem" widniało: „Zapłata za wykonane usługi, zgodna z Ar­tykułem Ml". Ml oznaczał krzyżowców. W przeci­wieństwie do innych rycerzy Zakonu, krzyżowcy nie pobierali stałego wynagrodzenia, płacono im za „robotę".

Dzięki, Ted, uśmiechnęłam się w myślach.

Spojrzałam za okno. Właśnie zaczął się piękny,

słoneczny dzień, a na moim dachu siedziało dwóch zmiennokształtnych.

-Jutro - powiedziałam bez chwili wahania. - Mogę zacząć jutro.

marakihan - mityczny duży morski stwór z głową człowie­ka i ciałem ryby, występujący u wybrzeży Nowej Zelandii; swym długim wężowatym językiem wciąga pod wodę kanoe i małe ło­dzie, a potem je pożera (przyp. tłum.).

loup (loup-garou, loogaroo) - potwór zdolny zmieniać kształt z człowieka w wilka i na odwrót (wilkołak, człowiek wilk); wg wierzeń voodoo na Haiti loup-garou to czarnoksiężnik, który przybiera postać ducha moskita i wysysa życie z dzieci (przyp. tłum.)

Lycantrope - wilkołak, człowiek-wilk (przyp. tłum.)

Max - tutaj: bohater ilustrowanej bajki dla dzieci pt. Where the Wild Things Are Maurice Sendaka.

Rozdział pierwszy i 9

Rozdział pierwszy i 9

14 | Ilona Andrews

Rozdział pierwszy i 9

14 | Ilona Andrews

Rozdział pierwszy i 9

Ilona Andrews

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi [ 47

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi [ 47

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi | 67

Rozdział drugi [ 47

| Ilona Andrews

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi [ 47

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi | 67

Rozdział drugi [ 47

| Ilona Andrews

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi [ 47

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi | 67

Rozdział drugi [ 47

14 | Ilona Andrews

Rozdział drugi | 67

Ilona Andrews

96 | Ilona Andrews

97 | Ilona Andrews

21 | Ilona Andrews

Rozdział piąty j 194

193 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 204

Rozdział piąty j 203

8 Ilona Andrews

9 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 208

Rozdział piąty j 207

Rozdział piąty j 12

11 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 216

Rozdział piąty j 217

20 Ilona Andrews

19 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 218

Rozdział piąty j 217

Rozdział piąty j 22

Rozdział piąty j 23

21 Ilona Andrews

220 Ilona Andrews

221 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 226

Rozdział piąty j 227

Rozdział piąty j 226

Rozdział piąty j 225

32 Ilona Andrews

31 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 2

Rozdział piąty j 229

Rozdział piąty j 234

Rozdział piąty j 233

Rozdział piąty j 38

37 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 34

35 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 238

Rozdział piąty j 237

42 Ilona Andrews

41 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 240

Rozdział piąty j 239

Rozdział piąty j 250

Rozdział piąty j 249

Rozdział piąty j 50

Rozdział piąty j 2

49 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 44

45 Ilona Andrews

60 Ilona Andrews

61 Ilona Andrews

Rozdział piąty j 256

Rozdział piąty j 255

Rozdział piąty j 254

Rozdział piąty j 255

260 | Ilona Andrews

Rozdział szósty ! 259

Rozdział szósty ! 268

Rozdział szósty ! 267

Rozdział szósty ! 72

Rozdział szósty ! 261

71 Ilona Andrews

Rozdział szósty ! 76

| Ilona Andrews

Rozdział szósty ! 78

79 Ilona Andrews

Rozdział szósty ! 84

| Ilona Andrews

288 Ilona Andrews

3 Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 294

Rozdział siódmy j 293

292 | Ilona Andrews

4 | Ilona Andrews

3 | Ilona Andrews

296 | Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 297

Rozdział siódmy j 12

Rozdział siódmy j 11

292 | Ilona Andrews

13 | Ilona Andrews

308 | Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 307

Rozdział siódmy j 20

Rozdział siódmy j 293

19 | Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 314

Rozdział siódmy j 313

312 | Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 24

23 | Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 293

Rozdział siódmy j 317

Rozdział siódmy j 28

29 | Ilona Andrews

292 | Ilona Andrews

323 | Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 32

Rozdział siódmy j 33

330 | Ilona Andrews

Rozdział siódmy j 329

332 Ilona Andrews

331 Ilona Andrews

338 Ilona Andrews

3 Ilona Andrews

Rozdział ósmy 337

Rozdział ósmy 6

7 Ilona Andrews

344 ] Ilona Andrews

345 ] Ilona Andrews

Rozdział ósmy 16

17 Ilona Andrews

354 ] Ilona Andrews

Rozdział ósmy j 353

Rozdział dziewiąty | 360

Rozdział dziewiąty | 359

358 ] Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 24

Rozdział dziewiąty | 25

Rozdział dziewiąty | 32

Ilona Andrews

Ilona Andrews

362 ] Ilona Andrews

344 ] Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 361

Rozdział dziewiąty | 362

366 ] Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 367

| Ilona Andrews

| Ilona Andrews

370 Ilona Andrews

3 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 369

Rozdział dziewiąty | 376

Rozdział dziewiąty | 375

40 Ilona Andrews

39 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 38

Rozdział dziewiąty | 42

41 Ilona Andrews

378 ] Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 379

Rozdział dziewiąty | 24

Rozdział dziewiąty | 381

52 Ilona Andrews

51 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 384

Rozdział dziewiąty | 383

Rozdział dziewiąty | 52

51 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 390

Rozdział dziewiąty | 389

Rozdział dziewiąty | 60

Rozdział dziewiąty | 59

3 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 62

61 Ilona Andrews

398 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 397

76 Ilona Andrews

77 Ilona Andrews

408 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 407

78 Ilona Andrews

77 Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 418

Rozdział dziewiąty | 417

Rozdział dziewiąty | 84

85 Ilona Andrews

Ilona Andrews

424 ] Ilona Andrews

Rozdział dziewiąty | 425

Ilona Andrews

Ilona Andrews

Epilog j 429

Rozdział dziewiąty | 427

Epilog

Epilog

3 Ilona Andrews

432 ] Ilona Andrews

433 ] Ilona Andrews

Epilog

| Ilona Andrews

Ilona Andrews

Rozdział szósty ! 92



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KP kasa przyjmie
Magia świec(1)
Magia Magiczne symbole (2)
BRZOZOWA MAGIA, okultyzm i magia, magia, szamanizm
TAROT- magia i wiedza(1), Dla Poszukujących, Magia, Tarot i Drzewo Życia
Zajęcia kursu kasa (finanse zastępu), Kurs zastępowych
O Aniołach, Biała Magia
kasa
Magia imion żeńskie
Okultyzm,magia, spirytyzm,czary, wróżby,New Age,bioenergioterapia,medycyna alternatywna,niekonwencjo
magia anten begerage cz1
Co to jest Wicca, Magia, Czarostwo & Wicca
Współczesna biała magia, Magia Wicca(1)
1.Herosi umysłu, psychologia, Magia, Enneagram, Krzysztof Wirpsza

więcej podobnych podstron