5 Szarza naŚkote


DAVID ROBBINS

Szara Na Dakot

0x01 graphic

1. Fox - Twierdza mierci

2. Rozkaz: Zabi Arl!

3. Pomci Bliniacze Miasta

4. Kto Zagraa Kalispell?

5. Szara Na Dakot

6. W Sidach Dyktatora

W PRZYGOTOWANIU

KOLEJNE TOMY SERII


Rozdzia l

Czy by to krzyk, czy moe jego wasne uszy spatay mu figla? Mczyzna zatrzyma si. Czarne wosy faloway na wietrze, zakrywajc od czasu do czasu brzowe ciepe oczy, które bacz­enie obserwoway okolic. Do szczytu stromego pagórka pozo­stao ju tylko dwadziecia jardów.

Któ mógby krzycze tutaj, na drodze prowadzcej doni­kd?

Mczyzna ostronie ruszy w gór. Ciemnozielone spodnie i wojskowa bluza znakomicie maskoway go na tle wysokiej trawy. Krpe ciao delikatnie drao, kiedy zawizane na no­gach mokasyny dotykay mikkiego podoa.

„Znowu to samo!" - pomyla.

Rozlegajcy si w powietrzu krzyk by bardzo saby i nie­równomierny. Co chwil cich, zaguszany przez powiewy wia­tru. By jednak na tyle silny, e mczyzna móg bez trudnoci wskaza kierunek, z którego dochodzi.

Rozleg si po przeciwnej stronie wzgórza.

Mczyzna przyspieszy. Arminius 357 magnum, zawieszo­ny na barku, obija si o prawe rami podczas biegu. Na pasie okalajcym biodra mczyzny wisia indiaski tomahawk, a na plecach spoczywa marlin 45-70. adownice, wypenione na­bojami, krzyoway si na piersi ze skórzanym pasem od kara­binu.

W powietrzu rozleg si pojedynczy wystrza.

Na szczycie wzgórza mczyzna przystan i zdj z pleców bro.

W dole widniaa wska dolinka. Ograniczona z trzech stron wzgórzami, wia si niczym w. Pó mili dalej nika w gstym lesie.

ródo krzyku znajdowao si znacznie bliej, kilkaset jar­dów od miejsca, w którym sta mczyzna.

Wsk ciek biega przeraona kobieta.

Mczyzna rozejrza si dookoa i po chwili odkry przyczy­n jej panicznego lku.

Podao za ni omiu jedców. Galopowali na koniach. Niektórzy z nich krzyczeli, wymachujc rkoma. Najwyraniej bawia ich pogo za bezbronn kobiet. W pewnej chwili jeden z nich podniós strzelb i wystrzeli, celujc w beczk, która znajdowaa si na jego drodze. Strza wzmóg prawdopodobnie przeraenie kobiety, gdy natychmiast przyspieszya.

Mczyzna ubrany w zielony maskujcy strój rozwaa, jak powinien si zachowa. Normalnie pospieszyby na pomoc bez wahania, ale dowiadczenia zdobyte ostatnio w górach Montany zmieniy jego sposób mylenia. Zosta oszukany przez ko­biet, której wierzy bezgranicznie, do czasu, gdy omal straci przez ni ycie. Teraz, stojc na szczycie wzgórza, zastanawia si, czy moe tym wytumaczy sw obojtno. Kobieta w do­le prawdopodobnie nie zasugiwaa na to, co przygotowali dla niej przeladowcy.

Bya zmczona, a jej bieg stawa si coraz bardziej chaotycz­ny. Co chwil potykaa si, lecz natychmiast powstawaa i bieg­a dalej.

Jedcy wiwatowali gono, wydawali dzikie okrzyki. Jeden z nich wysun si nieco do przodu, trzyma w rku lasso.

Kobieta obejrzaa si i krzykna z przeraenia.

Stojcy na wzgórzu mczyzna pochyli si i zacz biec w kierunku uciekajcej postaci. Kry si za kpami wysokiej trawy. Jego nogi rytmicznie uderzay o podoe. Nie móg ju duej sta spokojnie i obserwowa, jak jedcy napastuj ko­biet (a przynajmniej maj zamiar co takiego zrobi).

„Gdyby udao mi si zbliy, tak by mnie nie zauwayli, mó­gbym zorientowa si, o co dokadnie chodzi" - pomyla mczyzna.

Wte ciao kobiety ogarniao wielkie zmczenie. Zwolnia. Nie miaa ju si do dalszej ucieczki.

Podajcy przodem jedziec trzyma cigle w rku lasso i kiedy zbliy si do kobiety, zarzuci je na jej ramiona. Zacz ciga ptl. Sznur powoli zaciska si na szyi ofiary. Gdy ko jedca znalaz si w odlegoci okoo dziesiciu jardów od ko­biety, mczyzna popuci lin i z satysfakcj obserwowa, jak ptla opada na ramiona dziewczyny, krpujc jej ruchy. W chwil póniej szarpn gwatownie lin i przycign ko­biet do konia.

- Ya-hoo! - wykrzykn, piecztujc tym samym swoje ko­lejne zwycistwo.

- Nie! - jkna kobieta.

Byo ju za póno. Zostaa brutalnie pocignita w kierunku konia. Przewrócia si i upada twarz w piasek. Nie miaa ju siy, eby si odwróci.

Jedziec ruszy. Co chwil uderza swojego rumaka ostroga­mi, zmuszajc go do szybszego biegu. Od czasu do czasu spo­glda za siebie i wybucha miechem, widzc, jak cignita przez konia kobieta zwija si z bólu.

Pozostali jedcy obserwowali z upodobaniem pokaz siy i brutalnoci. miali si zoliwie. Jeden z nich - brodaty m­czyzna w skórzanych spodniach - by pierwszym, który spo­strzeg przybysza.

Gówny aktor spektaklu nie zdawa sobie sprawy, e jego przedstawienie przestao by interesujce. Spoglda na kole­gów, którzy gestykulowali i co do niego krzyczeli. Wydawao mu si, i wyraaj tym podziw dla jego aktorskich zdolnoci Jednak w chwil póniej zorientowa si, e nie na niego spo­gldali towarzysze. Odwróci si, dostrzegajc ze zdziwieniem, e okoo stu jardów za nim, w wysokiej trawie, stoi ubrany na zielono obcy mczyzna z przyoon do oka strzelb.

„Zbyt dugo interesowaem si tylko sob. Nikt przecie nie zasuguje na tak okrutne traktowanie. Musz pomóc tej kobie­cie"- pomyla.

Wycelowa wic i strzeli. Kolba marlina uderzya go w bark.

Jedziec spad z konia tak gwatownie, e wydawa by si mogo, i zosta uderzony przez jakiego olbrzyma. Jego gowa przemienia si w mieszanin krwi, koci i rozpywajcego si mózgu. Galopujcy ko zwolni, zdziwiony utrat swego pana.

Obcy zaadowa strzelb ponownie i przyoy do oka. Jego twarz wyraaa nienawi i desperacj. Sta jednak spokojnie, obserwujc, jak pozostali jedcy kusuj w jego stron. Nawet, gdy celowa, nie poddawa si emocjom, zimno ocenia sytu­acj. Mczyni jechali na oklep w szaleczym tempie. Czte­rech miao na sobie spodnie ze skóry, ale pozostali nosili zwyk­e dinsy w rónych kolorach. Trzech byo uzbrojonych w strzelby, jeden mia uk i koczan ze strzaami, a pozostali trzymali w rkach rewolwery. Najgroniejsi byli ci ze strzelba­mi.

„Jeszcze kilka jardów" - westchn mczyzna.

Chcia by pewny, chcia wiedzie, e nie zmarnuje nawet pojedynczego strzau. Marlin mia tylko cztery naboje, z któ­rych jeden zabi ju czowieka z lassem.

Rozleg si strza.

Brodaty jedziec w skórzanych spodniach spad z sioda na traw. Pocisk przeszy go na wylot.

Przybysz ponownie zaadowa bro i wycelowa w nast­pnego jedca. W dolinie rozleg si kolejny grzmot wystrzau, a na ziemi spado jeszcze jedno ciao.

.Jeszcze tylko jeden facet ze strzelb" - ucieszy si.

Ostatni grony przeciwnik niespodziewanie skrci w lewo i popuci wodze. Wyszarpn z kabury strzelb i przyoy j do oka.

Dwóch mczyzn wypalio w tym samym momencie, ale tyl­ko jeden pocisk osign swój cel. Jedziec wyprostowa si na koniu, puci lejce i spad na ziemi.

Czterech martwych i czterech na koniach.

Pozostali jedcy, widzc, co si dzieje, zmienili zamiary. Rozpdzone rumaki nagle stany. Mczyni przez minut rozmawiali, po czym odjechali w kierunku drzew.

„Nieza seria!" - pomyla zwycizca.

Potem...

Potem zaadowa marlina i ruszy w kierunku skrzywdzonej dziewczyny.

„Jeli jeszcze yje, trzeba bdzie j zabra, zanim powróc jej przeladowcy z posikami" - postanowi.

Kiedy znalaz si przy niej, z wielkim trudem podniosa si i klkna? Jej dugie wosy byy rozczochrane i przybrudzone piaskiem. Wyblaka niebieska sukienka przedstawiaa opaka­ny widok. Spod poszarpanych strzpów materiau wida byo ciao pokryte krwi i brudem.

- Umówia si z kim? - Zapyta ironicznie mczyzna. Kobieta nie zdawaa sobie sprawy, e kto nad ni stoi. Ner­wowo podniosa gow i obrzucia wzrokiem przybysza.

- Nie jeste jednym z nich?

Pytanie brzmiao raczej jak stwierdzenie faktu.

- Teraz ju nie. Po tym, co zrobiem, nie sdz, eby pozwo­lili mi si do nich przyczy. Wanie straciem szans na zoto z Fortu Knox..

- Co powiedziae?

Mczyzna obserwowa bacznie kobiet. By zadowolony, e nie pacze i nie zwija si z bólu, powodowanego przez rany na jej ciele. Bya twarda. Lubi twardych ludzi, a szczególnie kobiety.

- Niewane. Fort Knox to miejsce, o którym czytaem w Bibliotece.

- Co?

- Wyjani to póni ej. Jak si nazywasz?

Kobiecie udao si wsta. Wida byo, jak dr jej nogi.

- Nazywaj mnie Cyntia Poranna Gobica.

- Cyntia Poranna Gobica? - powtórzy mczyzna z nie­dowierzaniem. - Czy jeste Indiank?

- Tylko czciowo - zauwaya z dum. - Mój ojciec jest biay, a moja matka pochodzi ze szczepu Oglala. Mczyzna rozemia si.

- mieszy ci to? - zapytaa agresywnie Cyntia.

- Nie jest tak, jak mylisz - odrzek. - Kiedy mylaem, wierzyem, e jestem jedynym Indianinem na tej planecie. Te­raz spotykam Indian w kadym miejscu. Jestemy chyba gorsi od królików.

- Jeste Indianinem?

- Niezupenie. W poowie Czarn Stop.

- Jak ci nazywaj? - spytaa kobieta z zaciekawieniem.

- Nazywam si Geronimo.

- Podoba mi si twoje imi - odpowiedziaa Cyntia. - Jest proste, czyste i silne w brzmieniu.

- Tak jak Cyntia Poranna Gobica. Zapada cisza.

- Skd pochodzisz? - zapytaa po chwili Cyntia. - Jak si tutaj znalaze?

- Przyniosy mnie moje wierne stopy. - Geronimo bysn zbami w umiechu. - Ciesz si, e to zrobiy.

Przez krótk chwil ich oczy spotkay si. Wyraay szacu­nek i wzajemne zainteresowanie.

- Lepiej bdzie, jeli si std wyniesiemy - zasugerowa Gronimo, patrzc na wierzchoki drzew. - Twoi przyjaciele mog wróci.

Cyntia spojrzaa za siebie.

- Oni na pewno powróc - stwierdzia - i przyprowadz z sob innych.

- Moesz jecha? - zapyta mczyzna.

W pobliu stay dwa konie. Jeden z nich nalea w niedale­kiej przeszoci do jedca z lassem, który tak okrutnie zaba­wia si z Cyntia, a drugi by wasnoci mczyzny zastrzelo­nego na kocu. Oba rumaki nie znajdoway si dalej ni w od­legoci kilkudziesiciu jardów i stay spokojnie, czekajc na rozkazy nieyjcych ju wacicieli.

- Dam sobie rad - zapewnia Cyntia.

- Zaczekaj tutaj - rozkaza mczyzna.

Z atwoci przyprowadzi dwa konie, które nie wykazyway adnych skonnoci do szalestw. Z pewnoci byy dobrze wyszkolone.

- Wezm tego jasnego - oznajmia Cyntia, kiedy Geronimo powróci z rumakami.

- To znaczy, e mnie pozosta ten czarny olbrzym - skomen­towa mczyzna, trzymajc w rku lejce.

Szybko wskoczy na siodo i spojrza na kobiet. Cyntia z pewnymi trudnociami dosiada konia, potem bez sowa skie­rowaa si na wschód. Geronimo podjecha do niej.

- Wyznaczya sobie jaki specjalny cel swojej podróy? -Zapyta.

- Wschód. Im dalej zajedziemy, tym lepiej - odpara Cyntia. - Jeli przejedziemy jakie dziesi, moe dwadziecia mil, ma­my du szans, e naszym przeladowcom nie bdzie si chciao nas szuka.

- Kim oni s?

- To Legion.

Gdy dojechali do wierzchoka wzniesienia, Geronimo spojrza za siebie, przygldajc si uwanie drzewom, które rosy w oddali. Nadal adnego ladu pocigu.

- Nigdy o nich nie syszae? - zapytaa Cyntia zdziwionym gosem.

- Nie.

- A o Kawalerii?

- Kawaleria? Chodzi ci o oddziay wojskowe?

- Ale nie. Nic w tym stylu - powiedziaa Cyntia, potrzsa­jc przeczco gow.

- Opowiedz mi o tym - nalega Geronimo. - Cofnij si w przeszo, jak daleko moesz, nawet do Wielkiego Wybu­chu.

- Masz na myli trzeci wojn wiatow? - zapytaa Cyntia. - Jak ci si wydaje, ile mog mie lat?

- Z pewnoci nie sto - przyzna Geronimo. - Postaraj si jednak przypomnie sobie jak najwicej, jeli moesz. Im wi­cej si od ciebie dowiem, tym lepiej.

W kilka sekund póniej wjechali na wierzchoek nastpnego wzniesienia. Geronimo rozejrza si ponownie. W zasigu jego wzroku nie byo ladu adnego jedca. Pomyla, e nie mog przemcza koni, ale z drugiej strony im szybciej bd jecha­li, tym wiksz maj szans na ucieczk.

- Nie znam wielu szczegóów - wyjania Cyntia po chwili.

- Pamitam tylko to, co powiedzia mi mój dziadek.

- Pozwól mi wic posucha o tym.

Mczyzna przewiesi sobie przez rami marlina, chwytajc praw rk cugle.

„Dziki ci. Wielki Duchu, e Starsi uczyli nas, jak si jedzi na koniu - pomyla Geronimo. - Szkoda jednak, e Rodzina miaa tylko dziewi koni. Mógbym nauczy si jedzi jesz­cze lepiej".

- Niech sobie przypomn - zacza Cyntia. - Po wojnie i po tym, jak rzd ewakuowa wielu ludzi do specjalnej Strefy

Cywilizowanej oraz ustanowi now stolic w Denver, tu, na tych terenach, pozostali ludzie, którzy odmówili przymusowe­go opuszczenia swoich domów. Jeden z nich by wacicielem ogromnego rancza w Poudniowej Dakocie. Nie pamitam w tej chwili jego imienia, ale to wanie on poczy swoich ssiadów w ochotniczy oddzia zwany Kawaleri. Mieli broni swoich posiadoci przed wóczgami, bandytami i oddziaami rzdowymi. Farmer, który to wszystko zorganizowa, posiada ogromne stada koni i byda, setki sztuk. Jego farma leaa niedaleko Redfield...

- Redfield? przerwa Geronimo.

- Tak. To mae miasteczko, lece okoo szedziesiciu mil std na poudniowy zachód - wyjania Cyntia.

- To, co mi powiedziaa, wyjania pochodzenie Kawalerii - zauway Indianin - ale nadal nie wiem nic o Legionie. Kobieta spojrzaa na niego ze znueniem.

- Farmer zmar wiele lat temu. Jego nastpc zosta mczy­zna nazywany Tannerem. Wkrótce i on zosta zabity. Wadz po nim obj inny farmer - Brent. On take zosta zabity, ale do­wództwo przekaza wczeniej swoim dwóm synom. Rolf i Rory dowodzili oddziaem przez wiele lat...

- I co si stao póniej?

- Dziesi lat temu pokócili si o kobiet.

- A dalej? - zapyta Geronimo, umiechajc si niezbyt m­drze.

- Rolf zabra z sob okoo trzystu ludzi i osiedlili si w Pier-re. Kiedy to miasto byo stolic Poudniowej Dakoty. Ley ja­kie sto pidziesit mil na zachód std. Przepraszam, na pou­dniowy zachód. Niedaleko rzeki Missouri.

- Pozwól, e zgadn, co byo póniej - przerwa Geronimo.

- Ten cay Rolf z jakiego powodu, na pewno niezbyt chwaleb­nego, zdecydowa, e nazwie swój oddzia Legionem. Mam ra­cj?

Cyntia spojrzaa na niego, lekko si umiechajc.

- Cakiem niele; bystry chopak! Od tego czasu Kawaleria i Legion walcz z sob. Najczciej s to mae wypady i drobne utarczki. W tej chwili Legion ma okoo trzystu jedców, a Ka­waleria prawie czterystu. Siy s wic wyrównane, a wojna, je­li midzy nimi wybuchnie, bdzie samobójstwem i wielk gu­pot.

- Dlaczego?

- Poniewa pozostawi wszystkich farmerów bezbronnych wobec oddziaów rzdowych.

- Ach, tak - kiwn gow Geronimo. - Niedawno miaem wtpliw przyjemno spotka si z tymi ludmi.

- I jeste nadal ywy?! - Zawoaa ze zdziwieniem Cyntia. - I wolny?!

- Przypomnij mi, ebym kiedy ci o tym opowiedzia - po­prosi Indianin. - Powiedz mi jednak, w jaki sposób ty si w to wszystko wpakowaa.

- Sprawa jest bardzo prosta. Kawaleria i Legion broni swo­ich terytoriów, chronic tym samym mieszkajcych tam ludzi przed wóczgami, bandytami, mutantami. Moi rodzice s wa­cicielami farmy, lecej okoo dwudziestu mil std. Nie jest ona ani dua, ani maa, taka w sam raz. W zamian za ochron mamy zaopatrywa Kawaleri w ywno. Niestety, onierze nie mog wszdzie by. Wczoraj rano zaatakowa nas patrol Legionistów. Spalili nasz dom i wyrnli zwierzta. Zostaam przez nich porwana. Cae szczcie, e nie zamordowali moich rodziców i modszego brata.

- Dlaczego tego nie zrobili?

- Trudno mi powiedzie - wzruszya ramionami Cyntia. -Chyba kapitan patrolu ich powstrzyma. Myl, e chcia mnie i stwierdzi, i bd ulega, jeli zostawi moich bliskich w spo­koju.

- Potem oddzia rozbi obóz w tej kpie drzew - myla gono Geronimo - a ty skorzystaa z pierwszej nadarzajcej si okazji i ucieka. Cyntia promieniaa.

- Zadziwie mnie. Jeste cholernie rozgarnity! Twoja mat­ka musi by z ciebie dumna. Twarz Indianina wykrzywia si w grymasie.

- Moi rodzice odeszli, kiedy byem may - powiedzia Ge­ronimo i szybko zmieni temat. - Jak wielu jedców jest w tym patrolu?

- Tylu - odpara Cyntia, pokazujc palcem za siebie. - Mi­nus czterech.

Zaskoczony mczyzna odwróci si i ujrza grupk ludzi na zboczu wzgórza.

- Byo trzydziestu dwóch - powiedziaa Cyntia, kiedy mczyni ruszyli galopem. - Teraz ju dwudziestu omiu.

- Czy to wszystko? - zapyta ironicznie Geronimo, pop­dzajc swojego konia.

Tymczasem jedcy przygotowywali si do ataku. W dolinie rozleg si okrzyk:

- Yaa-hoo!

Geronimo pomyla, e wszystko, czego mógby teraz chcie, to spokojny zaktek, gdzie miaby okazj zastanowi si nad sytuacj.

Jego oczekiwania i ambicje byy jednak zbyt wygórowane.

Rozdzia 2

Byo ich trzech. Galopowali, ustawiwszy swoje konie w li­nii. Swoj uwag skupili na trzech puszkach, które leay dwa­dziecia jardów dalej, czekajc na strza.

Pierwszy jedziec by jeszcze prawie dzieckiem. Nie mia wicej ni szesnacie lat. Czarna koszula i spodnie w tym sa­mym kolorze sprawiay, e wyglda nieco starzej. Gste brwi nadaway jego twarzy ostry wygld, szczególnie wtedy gdy mruy oczy, wpatrujc si w jesienne soce. Ani razu jednak nie oderwa wzroku od celu. Jego wosy faloway, poruszane delikatn bryz. W kaburze na prawym boku tkwi byszczcy rewolwer Liama Comanche 357 Magnum.

Dwie pozostae osoby byy kobietami. Obie byy mode i adne. Miay podobne zielone oczy i jasne wosy. Ta, która jechaa w rodku, bya jednak troch wysza i szczuplejsza. Mimo wysokiego wzrostu miaa nadzwyczaj drobne stopy. Wy­stajce koci policzkowe, wysokie czoo i cienkie usta nadawa­y jej twarzy niecodzienny i troch tajemniczy wygld. Dziew­czyna bya ubrana w brzow bluz i zielone obszerne spodnie. W kaburze tkwi czarny byszczcy rewolwer Smith & Wesson 357 Combat Magnum.

Ostatnim czonkiem tria bya kobieta o nieco obszerniej­szych ksztatach i duszych wosach. Lnice biae zby by­szczay w socu za kadym razem, gdy dziewczyna otwieraa usta. Drobne palce znajdoway si o kilka cali od rewolweru Ruger Super Blackhawk 44 Magnum. Lune óte spodnie, któ­re pod wpywem soca zmieniy kolor na prawie biay, trzepo­tay na wietrze.

- Wszyscy gotowi? - zapyta stojcy nie opodal wysoki mczyzna, którego surow twarz zdobiy jasne wosy.

- W kadej chwili, Hickok - zdeklarowa si ubrany na czar­no modzieniec.

- Nie wygupiaj si, Shane - warkn mczyzna. Widzia, jak chopak staje si czerwony na twarzy, i o mao nie wybuch­n miechem.

- Jak dolicz do trzech. Jeden...

Caa trojka znieruchomiaa. Pod skór pulsoway napite do granic minie.

- Dwa...

Gdzie w oddali zawierka ptak.

- Trzy! - krzykn Hickok.

Shane jako pierwszy wyrwa z kabury swój pistolet. Strza, który odda w nieca sekund póniej, trafi w puszk. Potem pady jeszcze dwa strzay, które tak jak poprzedni osigny cel.

Kobiety wystrzeliy sekund póniej. Odgosy ich strzaów zlay si w jeden huk.

Obie spudoway.

- Cholera! - warkna wysza, wyraajc swoje niezadowo­lenie.

- Nie jest le - powiedzia Hickok, podchodzc do strzel­ców. Jego niebieskie oczy byszczay.

- Gówno prawda! - siekna kobieta. - Spudowaymy.

- Odpocznijcie chwil - doradzi mczyzna. - Robicie to w kocu po raz pierwszy. Szybkie strzelanie wymaga wielu wicze. Nie zawsze si te trafia w to, w co si celuje.

- Ale tobie si zawsze udaje - wtrcia druga kobieta. - Ni­gdy nie syszaam, eby kiedykolwiek spudowa.

- Posuchaj, Jenny... - zacz Hickok.

- Jak ty to robisz, kochanie? - zapytaa wysoka blondynka.

- To po prostu talent - wyjani Shane. - On jest najlepszym rewolwerowcem, to znaczy strzelcem, w historii Rodziny, a moe nawet najlepszym, jaki kiedykolwiek y na wiecie.

Wypowied chopca, który by najwikszym wielbicielem Hickoka, zmieszaa mczyzn. Przez chwil nie wiedzia, co powiedzie. Sta wyprostowany, z pochylon gow i stara si zatrze mokasynem nie istniejce na piasku rysunki.

- Nie porównujcie swoich moliwoci z moimi - powie­dzia wreszcie przyciszonym gosem. - Kady posiada jakie talenty, co, co moe wykonywa bardzo dobrze. Naley tylko to odkry.

- A wic co robimy le? - zapytaa Jenny.

- Wy, moje drogie panie, jestecie zbyt nerwowe - stwier­dzi Hickok. - Musicie odpry si. wiczcie kadego dnia, a strzelanie stanie si dla was tak naturalne jak oddychanie czy kochanie.

Sherry zerkna na Jenny, a nastpnie spojrzaa przenikliwie na Hickoka.

- Jeli chodzi o mnie, to wol wiczy kochanie. Najlepszy rewolwerowiec w Rodzinie zaczerwieni si jak burak.

Sherry i Jenny wybuchny serdecznym miechem.

- Hej! - wykrzykn Shane, zdenerwowany dusz rozmo­w, która w ogóle nie dotyczya tego, co przed chwil robili. -A co ze mn?

- A co ma by z tob? - zapyta Hickok.

- Ja przecie nie spudowaem - pochwali si modzieniec. - Moje trzy strzay trafiy w cel.

- Masz racj, kolego - zgodzi si Hickok. Podszed do Shane'a, odchyli gow do tym i pooy sobie rce na karku. -Trafie, co?

- Pewnie, e trafiem - przytakn rozpromieniony chopak.

- No wanie.

Hickok podszed do modzieca, podniós rk i klepn go w czoo. Shane cofn si, wyranie zdumiony.

- O co ci chodzi? - zapyta.

- Zmarnowae a trzy strzay, eby zniszczy jedn ma puszk - zauway Hickok. - O dwa za duo.

- Ale przecie wszystkie trzy trafiy... - zaprotestowa chopak.

- Nie dbam o to, czy trafisz trzy czy sze razy - powiedzia oschej mczyzna, przerywajc Shane'owi. - Zmarnujesz albo dwa, albo pi strzaów. Jak mylisz, dlaczego doradzam za­wsze, eby celowa w gow? Dlatego, e kada kula powinna trafi kogo innego. Jeli postrzelisz kogo w gow, to moesz by prawie pewny, e zabie. Co bdzie, jeli staniesz oko w oko z picioma przeciwnikami i na jednego z nich zmarnu­jesz a trzy strzay? Dajesz im szans.

Shane spojrza zamylonym wzrokiem na puszk.

- Czy pamitasz nasz walk z Kretami? - zapyta Hickok.

- Oczywicie - odpowiedzia cicho chopak.

- Bylimy przez nich otoczeni - powiedzia mczyzna, po­trzsajc gow. - Mieli liczebn przewag. Kiedy rozpocza si strzelanina, oddae trzy strzay do jednego faceta. Tak jak dzisiaj.

- Chciaem by pewny - zauway chopak.

- Nie mog ci o to wini - przyzna Hickok, wpatrujc si w bkitne poranne niebo. - Shane, chcesz zosta Wojowni­kiem. Prosie mnie, ebym ci pomóg, a ja si zgodziem, cho­cia niechtnie. Jeste mody, ale nie jest to argument, którego uywam przeciwko tobie. Ja te byem mody. Ty jeste jednak niedowiadczony i to moe okaza si fatalne w skutkach. Mu­sisz wreszcie zrozumie, co znaczy by Wojownikiem.

- Ale ja rozumiem, co to oznacza - zauway Shane.

- Czyby? - powiedzia Hickok, mierzc chopaka wzro­kiem od stóp do gów. - Wydaje mi si, e dla ciebie Wojownik to kto, kto uwaa obron Rodziny i Domu za podniecajc przygod, za odmian monotonnego ycia. Lepiej obud si, Shane, i zdaj sobie spraw, e jest to co zupenie innego.

Hickok podszed do chopaka i cisn praw rk jego lewy bark.

- Kiedy jeste Wojownikiem, stajesz si morderc - powie­dzia po chwili Hickok. - Jasne i proste, co? Kiedy wchodzisz na t drog, przestajesz by sob, przeistaczasz si w besti, w pozbawiony duszy przedmiot. Zabij albo zabij ciebie. Takie s reguy gry. Musisz sta si najlepszym morderc. Inaczej nie utrzymasz si dugo w tym fachu. Kady z nas musi sobie z te­go zda spraw dla wasnego bezpieczestwa.

Shane w milczeniu rozwaa mdre sowa dowiadczonego Wojownika. Niespodziewanie Sherry pisna cienko i zakla­skaa w donie.

- Czy syszaa, co on powiedzia? - zapytaa, spogldajc na Jenny. - Czy syszaa, co powiedzia mój najdroszy?

- Tak, syszaam - potwierdzia Jenny miejc si.

- Gdzie pomidzy tymi uszami musi by troch rozumu - kontynuowaa Sherry. - Widzisz! Wiedziaam, e pogoski nie s prawdziwe.

- Jakie pogoski? - zapyta Hickok podchwytliwie.

- Ze masz kamienie zamiast mózgu - rzucia dziewczyna chichoczc.

- A od kogo to usyszaa? - zapyta ponownie.

- Od Geronima.

Hickok rozemia si, mylc o swoim najlepszym koledze. Gdzie jest ten ndzny Indianin?

- A waciwie, to gdzie jest teraz Geronimo? - zapyta nagle Shane. - Dugo go nie widziaem.

- Wyjecha prawie dwa tygodnie temu - powiedzia Hickok, starajc przypomnie sobie, jak wtedy wyglda. - Powiedzia nam, e musi wyjecha, eby przemyle to, co si zdayo w Kalispell.

- Byam tam, gdy prosi Platona o pozwolenie na wyjazd - stwierdzia Jenny. - Mylaam, e Platon odmówi, ale widz, e jednak si zgodzi.

- auj, e to zrobi - powiedzia po duszej chwili Hickok, wpatrujc si w ceglany mur, stojcy w odlegoci okoo trzy­dziestu jardów.

By wysoki na dwadziecia stóp, okala szczelnie trzydziestoakrowy teren, który wraz z zabudow nazywano Domem.

- Wic bdziemy wiczy czy nie? - zada wyjanie Shane.

- Tak, zaczynamy wiczenia - odpowiedzia Hickok, zado­wolony ze zmiany tematu. Chcia oddali od siebie myli o przyjacielu, o którego si martwi. Odszed na bok i podniós rk. - Wszyscy gotowi?

Trzy gowy skiny w odpowiedzi.

- Dobrze. Kiedy dolicz do trzech, strzelajcie. Tym razem nie wydawa si tak zdenerwowany.

- Jeden...

Shane umiechn si.

- Dwa...

- To prywatne przyjcie, czy mog si doczy? - rozleg si gos.

Jenny odwrócia si, zatrzymujc spojrzenie na ciemnoskó­rym, dobrze zbudowanym mczynie, który przysania rk oczy, obserwujc strzelców. By ubrany w czarny skórzany kaf­tan, mocno sfatygowane spodnie i mokasyny. Zwisajce po obu stronach kabury z pistoletami nadaway mu jednak powany wygld.

- Blade! - wykrzykna Jenny i pobiega w kierunku swoje­go narzeczonego, zarzucajc mu rce na szyj.

- Mamy teraz lekcj - wymamrota Hickok.

Zakochani nie syszeli tego. Blade pocaowa Jenny i oboje powdrowali w kierunku rosncego nie opodal drzewa.

- Widziae to? - zapytaa Sherry, potrzsajc ramieniem Hickoka. - Niektórzy ludzie wcale si nie czerwieni, okazujc swoje uczucia. To naprawd nie zabija.

- Moje ycie nie powinno interesowa nikogo oprócz mnie - warkn mczyzna. - Wiem, e chciaaby znale si pew­nej nocy w moim óku.

- Brzmi to cakiem niele! - rozemiaa si Sherry. - Nie wstydz si niczego, co robi.

- Czy bya ostatnio w Bibliotece? - zapyta niespodziewa­nie Hickok.

Zdziwiona pytaniem dziewczyna pokrcia przeczco go­w.

- Nie, nie byam. A dlaczego pytasz?

- Kiedy bdziemy tam nastpnym razem - powiedzia - przypomnij mi, ebym pokaza ci, co znaczy sowo „skro­mno". Bdzie to dla ciebie zupena nowo.

Blade i Jenny podeszli do rozmawiajcych.

- Co si tu dzieje? - zapyta Blade, uporczywie spogldajc na Hickoka.

- Dlaczego na mnie patrzysz?

W gosie mczyzny wyczuwao si pewn naiwno.

- Poniewa masz wrodzone zdolnoci do wpadania w ko­poty - odpar Blade. - Jeli co si dzieje, to mog przypusz­cza, e jeste tego czego gównym sprawc.

- To bardzo zy zwyczaj, Blade - wtrcia Sherry.

- Co?

- Przypuszczanie.

- By moe, ale jak na razie nikt mi nie powiedzia, co tutaj si waciwie dzieje.

- To mój pomys - wtrcia Jenny.

- Twój?! - Blade wpatrywa si w dziewczyn, cakowicie zaskoczony nieoczekiwanym wyznaniem. W Rodzinie Jenny bya Uzdrowicielk, kobiet, która umiaa agodzi ból innych. - Po co ci lekcje strzelania? Czy to ju czas na coroczny egza­min?

Kady czonek Rodziny mia obowizek bra udzia w coro­cznych kursach strzelania i pierwszej pomocy. Naturalnie Wo­jownicy doskonalili swoje umiejtnoci znacznie czciej ni inni, ale tylko niewielu mogo to robi tak czsto jak Hickok, czyli przy kadej okazji.

- To nie s przygotowania do egzaminu - odpowiedziaa Jenny, patrzc prosto w twarz Blade'owi.

Jej mczyzna by dowódc Wojowników Rodziny, czowie­kiem odpowiedzialnym za obron Domu. Dziewczyna wiedzia­a, e od czasu do czasu wini siebie za udany atak Trollów, który mia miejsce kilka miesicy temu.

- A wic dlaczego? - zapyta agodnie.

- Myl, e moe mi si to przyda - odpara Jenny. - Po ataku Trollów i utracie Angeli zdaam sobie spraw, e jestem zupenie niezdolna do samoobrony. Chc by przygotowana na kad ewentualno.

- A co ze mn? - zapyta Blade. - Przecie wiesz, e bd was broni do ostatniego tchu.

- Wanie o to chodzi - warkna Jenny. - Nie mog na tobie polega.

Blade chcia co powiedzie, ale dziewczyna nie daa mu doj do sowa.

- Wcale nie chc ci obrazi - kontynuowaa. - Wiem, e mnie kochasz, i wiem, e zrobisz wszystko, eby mnie obroni, ale spójrz obiektywnie na sytuacj. Ostatnio bardzo czsto wy­jedasz z domu, zaatwiajc sprawy dla Platona. Co bdzie, kiedy kto nas zaatakuje, gdy ciebie nie bdzie w pobliu? Kto nas obroni? Hickok? On zwykle jedzi z tob. Geronimo? Z nim jest podobnie. Rikki? On podczas twojej nieobecnoci jest na subie i musi myle o caej Rodzinie, a nie tylko o nas, o mnie... - Jenny przerwaa na chwil, eby zaczerpn tchu. - To, co powiedziaam przed chwil, nie jest obraliwe. Chcia­am ci tylko uzmysowi, e nie moemy zawsze by razem. Wobec tego musz si przygotowa do obrony, kiedy jestemy rozdzieleni. Czy bardzo si na mnie gniewasz?

- Troch - przyzna ze zniecierpliwieniem Blade.

- Czy dlatego e staram si przygotowa na kad sytuacj?

- Nie.

- Wic dlaczego?

- Poniewa wiczysz strzelanie z Hickokiem, a nie ze mn - wyrzuci z siebie Blade.

- Zazdronik! Zazdronik! Zazdronik! - zacz wykrzyki­wa Hickok.

- Poprosiem Nathana o pomoc z dwóch przyczyn - powie­dziaa Jenny, uywajc prawdziwego imienia Hickoka. Nadali mu je przy chrzcie rodzice, a on je póniej zmieni na swym Przezwaniu.

Zaoyciel Rodziny wprowadzi kiedy specjalny obrzd na­dawania imienia czonkowi, który osign wiek szesnastu lat. Kady móg wybra sobie dowolne, wymarzone przezwanie, pod którym byby znany potem przez wszystkich. Zachcano wprawdzie do wybierania imion, które naleay w przeszoci do bohaterów, ale ostateczny wybór zawsze nalea do samego zainteresowanego. W ten sposób chciano zachowa pami o przodkach. Na swoje szesnaste urodziny Nathan wybra sobie imi i nazwisko czowieka, którego uwaa za najlepszego re­wolwerowca wszechczasów - James Butler Hickok. W ten sam sposób szesnastoletni Samotny o sta si Geronimem, a mo­dy Michael wybra sobie imi, które najtrafniej odzwierciedlao jego umiejtnoci posugiwania si bia broni - Blade.

- Wic jakie s te dwie przyczyny? - zapyta Blade.

- Pierwsza jest chyba oczywista - powiedzia Hickok, przy­chodzc dziewczynie z pomoc. - Jestem od ciebie lepszy w strzelaniu.

- Z pewnoci jeste skromniejszy - przyci Blade.

- On ma racj, kochanie - powiedziaa Jenny. - Hickok jest najlepszym strzelcem w Rodzinie i dlatego powinnam uczy si od najlepszego. - Podesza do Blade'a i delikatnie cisna go za rami. - Ty jeste najlepszy w walce na noe ale, po co mi umiejtno posugiwania si noem? W spotkaniu z mutantem taka bro wcale mi nie pomoe. Musz mie bro, której mog uy na odlego, a wic pistolet, który jest lepszy od noa. To pierwsza przyczyna. Dlatego wanie zwróciam si do Natha­na, nie pytajc ci o zdanie.

- A jaka druga?

- Miaam nadziej - rozpocza Jenny, umiechajc si - e uda mi si zachowa to w tajemnicy, a do twojego powrotu z Bliniaczych Miast. Chciaam ci zaskoczy.

Blade umiechn si, rozumiejc, jak wany by drugi po­wód. Problemy z Trollami prawdopodobnie nauczyy czego czonków Rodziny, czego najlepszym dowodem bya postawa dziewczyny.

- Czy teraz mnie rozumiesz? - zapytaa Jenny. W odpowiedzi Blade skin gow.

- Chyba nie jeste zy na mnie?- Wtrci si Hickok.

- A niby dlaczego miabym by? - odpowiedzia pytaniem Blade. Spojrza na Sherry, zdecydowany zmieni temat rozmo­wy.

- Ty te si uczysz strzela dla samoobrony?

- Nie zgade - odpara dziewczyna. - Trenuj, eby sta si Wojownikiem.

- Co? - wykrzyknli jednoczenie mczyni. Blade spojrza na Hickoka i zauway, jak zmieni si na twa­rzy najlepszy rewolwerowiec ostatnich czasów. Sherry nie bya czonkiem Rodziny. Zostaa uratowana przez Hickoka z rk Trollów i, jak powiaday krce od tamtej pory pogoski, niepotwierdzone przez Hickoka, stanowili oni dobran par. Blade przypuszcza, e Sherry prawdopodobnie nie wiedziaa nic o ostatniej mioci swojego wybawiciela: Wojowniku-dziewczynie, która zostaa bestialsko zamordowana na oczach Hi­ckoka. Blade wiedzia, e jego przyjaciel jeszcze cakowicie nie przyszed do siebie po tamtej tragedii. Jak zareaguje na de­cyzj Sherry?

- Czy ty zgupiaa?! - Krzykn mczyzna, opowiadajc tym samym na pytanie Blade'a.

- A co w tym zego? - Zapytaa dziewczyna, nieco zakopo­tana zacitym wyrazem twarzy Hickoka. - Mylaam, i b­dziesz dumny ze mnie, e potrafi speni wymagania stawiane Wojownikowi.

- A wic mylaa le - warkn Hickok.

- Przecie Starszyzna pozwala kobietom na to, eby byy Wojownikami - upieraa si Sherry.

- Ale byo ich tylko kilka - odpar, marszczc brwi.

- No wic, dlaczego nie podoba ci si mój pomys? - obsta­waa przy swoim dziewczyna. - Czy dlatego e nie jestem czonkiem Rodziny?

- Nie, nie dlatego - odburkn Hickok.

- Wic dlaczego? - domagaa si odpowiedzi Sherry. - Chy­ba nie mylisz, e nie jestem zbyt dobra?

- To nie o to chodzi - odpowiedzia ostro mczyzna.

- No wic, moe wreszcie mi powiesz, dlaczego? - zapytaa ponownie Sherry, przestpujc z nogi na nog ze zdenerwowania.

- No wanie... - wtrci Shane. - Co jest zego w tym, e... - Wyraz twarzy Hickoka zniechci go do dalszego wywodu.

- Kiedy bd potrzebowa twojej rady w sprawie osobistej - powiedzia strzelec niskim gosem - poprosz ci o to. Spojrza na Sherry i przez moment co mamrota do siebie, ale adna z otaczajcych go osób nie moga odgadn treci sów, które wypowiedzia. W chwil póniej odwróci si i od­szed w kierunku rosncych nie opodal drzew.

- Uuuf! - westchn Shane, nabierajc w puca powietrza. - Mylaem przez chwil, e chce mnie pobi.

- Nigdy by tego nie zrobi, wiesz o tym - stwierdzi Blade.

- Co si z nim stao? - zapytaa Sherry. - Co ja takiego po­wiedziaam, e a tak si zdenerwowa?

- Czy naprawd nie wiesz? - zagadna Jenny.

- Co miaabym wiedzie?

- Chod lepiej ze mn - powiedziaa Jenny, kadc dziew­czynie rk na ramieniu. - Musimy przeprowadzi babsk roz­mow.

- Wic ty wiesz, dlaczego Hickok tak si zachowa? - zapy­taa z nadziej w gosie Sherry.

- Mam pewne przypuszczenia - odpowiedziaa tajemniczo Jenny. - Musimy znale jakie odludne miejsce.

Dziewczyna pocaowaa Blade'a i poprowadzia Sherry w kierunku miejsca, w którym stay puszki.

- A wic ten trening na dzisiaj skoczony - wymamrota smutno Shane. - Hickok mia racj.

- Jeli chcesz, mog ci pouczy walki noem - zaofiarowa si Blade, poklepujc rkoje.

Shane spojrza na niego z wyranym niesmakiem.

- Dzikuj ci. Blade, ale chyba zrezygnuj. Zobacz lepiej, co si dzieje z moim stadem.

To mówic, umiechn si i odszed, zostawiajc Blade'a samego.

- Co tu si, do diaba, dzieje? - myla gono Wojownik, zastanawiajc si, czy mógby teraz postrzela.

Strzelnica znajdowaa si niedaleko poudniowo-wchodniego kraca domu. Bya od niego oddalona na tyle, by wiczcy nie stanowili zagroenia dla ludzi, przebywajcych w pobliu domostwa. Natomiast caa zachodnia strona Domu przeznaczo­na bya pod upraw.

Blade przyjrza si okolicy. Dziki zaoycielowi Rodziny, producentowi filmów, Kurtowi Carpenterowi, który przezornie zostawi troch miejsca na strzelnic, cae pokolenia mogy wprawia si w sztuce walki. Trzydzieci akrów ziemi otacza wysoki na dwadziecia stóp ceglany mur, na którego szczycie przyczepiono zwoje kolczastego drutu.

Nagle Blade wyczu, e po jego lewej strome co si poruszy­o. Spojrza z ukosa i zobaczy jednego z Wojowników, który peni akurat sub. Chodzi po murze i obserwowa okolic. Po zwycistwie Trollów zwikszono liczb patroli. Wojownicy nie chcieli wicej ryzykowa.

Wojownicy. Blade westchn. Jako dowódca musia podj wkrótce wan decyzj. Naleao wybra nastpnych. Platon i Starszyzna cigle czekali na jego opini. Mia wysun kan­dydatury. Trzeba byo zapeni cztery miejsca. Wszystkich Wo­jowników Rodziny podzielono na cztery grupy, po trzech w kadej. Nazyway si triadami - Alfa, Beta, Gamma i Ome­ga. Gamma potrzebowaa wprawdzie tylko jednego Wojowni­ka, ale Starszyzna postanowia utworzy jeszcze jedn triad - Zulu. Ta triada miaa gównie zajmowa si ochron Domu.

Rozwaania Blade'a zostay nagle przerwane. Od strony Bloków kto nadjeda w wielkim popiechu. Wojownik poo­y donie na rkojeciach swoich noy Bowie, noszcych imi swego wynalazcy.

Na dziedziniec wpad wysoki mczyzna o jasnych wosach i niebieskich byszczcych oczach. Mia na sobie skórzane spodnie i brzow koszul zszyt ze starych worków. Na pasie wisiaa duga szabla.

- Blade... - zacz, ale zabrako mu tchu.

Jego czoo pokryte byo kurzem; przeby wic dug drog, eby przekaza wiadomo.

- Mów, Spartakusie - zachca Blade. Spartakus by czonkiem Triady Gamma. Nalea do najuczciwszych Wojowników w Rodzinie.

- Otrzymalimy sygna - wyjani wreszcie. - Rikki, Teucer i Yama s ju na swoich pozycjach. Jakie s twoje rozkazy? Rikki, Teucer i Yama stanowili Triad Beta.

- Za mn! - rozkaza Blade, ruszajc biegiem przed siebie. A wic stao si. Puapka zostaa zastawiona. Jedyne, co mu­sia teraz zrobi, to wyda odpowiedni rozkaz.

- Czy chcesz ich wzi ywcem? - zapyta Spartakus.

- Ta decyzja naley do Rikkiego - odpar w biegu Blade.

- W takim razie zostanie z nich tylko krwawa miazga.

- Lepiej, e to oni, a nie my.

- Wygldasz na zawzitego - zauway Spartakus. - Rozlu­nij si. Co waciwie ci dranie mog nam zrobi?

Blade spojrza na przyjaciela, zdajc sobie spraw, e Spar­takus nie pojmuje wcale powagi sytuacji.

- Mog zniszczy Dom - odpowiedzia po chwili.

- Zniszczy Dom? - zapyta z niedowierzaniem Spartakus. - Czy s a tak silni?

- S a tak silni - zapewni Blade.

Dwóch Wojowników biego w milczeniu. W cigu minuty przebyli k, na której paso si stado byda. Po chwili dotarli do szeregu maych domków. Mieszkali w nich onaci czonko­wie Rodziny ze swoimi krewnymi.

- Jeszcze raz powtarzam - wydusi z siebie Spartakus, omi­jajc idc w jego kierunku par. - Rikki posieka ich na mae kawaeczki.

- Pomódlmy si do Boga, eby mia racj.

To byo wszystko, co powiedzia Blade. Spartakus nie nale­a do Triady Alfa podczas ostatniej eskapady i nie wiedzia, do czego zdolni s nieprzyjaciele. Teraz mia okazj obserwowa i zrozumie wszystko.

Rozdzia 3

- Zyskujemy nad nimi przewag! - wykrzykna radonie Cyntia, spogldajc w ty przez rami. Jej czarne wosy wiroway w powietrzu, kiedy popdzaa konia. Geronimo galopowa tu za ni, przygldajc si od czasu do czasu przeciwnikom. Cyntia miaa racj. Znajdowali si daleko od cigajcych ich jedców, dalej ni na samym pocztku. By jednak may wyjtek. Cay patrol Legionu znajdowa si w od­legoci okoo trzech czwartych mili, ale jeden z nich by jed­nak znacznie bliej. Moe piset jardów za nimi, i w przeci­wiestwie do pozostaych, nie traci odlegoci.

- Nie oddalajmy si od niego! - krzykn Geronimo, poka­zujc palcem pojedynczego jedca.

- To ten, o którym ci mówiam - odpowiedziaa ze mie­chem Cyntia. - Kapitan. Wydaje mi si, e ma na mnie ochot.

Geronimo zdumia si. Co za kobieta!? artuje w takiej sy­tuacji? Po chwili wjechali na szczyt wzgórza. Dookoa leay ogromne gazy, zasaniajce widok.

- Gdyby udao si nam ukry za tymi gazami, mona by odskoczy w prawo i zatoczy due koo. W ten sposób me moglibymy powstrzyma na chwil pogo - powiedzia Gero­nimo, a dziewczyna przyznaa mu racj.

Pierwsza dojechaa do ska Cyntia, ostronie wprowadzajc swojego konia pomidzy gazy. Geronimo poda tu za ni, dziwic si, z jak atwoci pokonuje kolejne zakrty.

Przed nimi rozcigay si zielone pola.

Kiedy tylko Cyntia wyjechaa na otwart przestrze, zacza nabiera szybkoci. Nagle ko dziewczyny stan dba, a ona sama spada na ziemi.

Jadcy z tyu Geronimo z trudem powstrzymywa swojego rumaka, eby unikn zderzenia.

Co mogo zatrzyma konia Cyntii? Indianin zastanawia si, czy przypadkiem który z onierzy Legionu nie wyprzedzi ich w tym labiryncie z kamieni i nie odci drogi.

Ciao dziewczyny uderzyo o ziemi. Po kilku sekundach oszoomiona Cyntia spróbowaa si podnie, ale nie moga. Geronimo myla teraz tylko o tym, jak pomóc dziewczynie. Nie zwraca uwagi na to, co dziao si dookoa. Podniós wzrok dopiero wtedy, gdy jaka posta stana obok niego.

„To niemoliwe - przemkna mu przez gow myl. - Nie w takim momencie!"

A jednak stao si. Mutant. Przeraajcy twór postnukleamej ery. Nikt dokadnie nie wiedzia, czy przyczyn zmian zacho­dzcych w organizmach tych stworów by dugi okres przeby­wania w strefach radioaktywnych, czy te rodki chemiczne, jakich uywano podczas wojny. Kiedy Platon sdzi, e móg to by efekt tych dwóch czynników. Czonkowie Rodziny znali przypadki, gdy ssaki z niewiadomych powodów zaczy prze­istacza si w okrutne bestie. Ich skóra stawaa si wyschnita i popkana. Czsto pokrywaa si ropnymi wrzodami, zmienia­jc kolor na brzowy. Z uszu wydobywa si zazwyczaj zielony cuchncy pyn, zby óky. Jedynym celem kadego mutanta byo zabijanie wszystkich ywych istot. Zabi i zje, nawet in­nego mutanta - tego, jak powszechnie sdzono, pragny.

Tym razem Geronimo wiedzia, e to co, co stano nad jego gow, byo w przeszoci bizonem. Zwierz stracio ca sier, pozostaa tylko pokryta rop skóra. Nawet wspaniae owosienie karku tego zwierzcia znikno. Bizon sta w odle­goci kilkunastu jardów od Geronimo. Pochyli nisko gow i parskajc, skierowa rogi na dziewczyn.

- Cyntia! - krzykn Geronimo, sigajc po swoj strzelb. Wiedzia, e nie zdy strzeli.

Niespodziewanie pomidzy bizonem a dziewczyn pojawi si ko. Potne rogi mutanta z ogromn si zanurzyy si w brzuchu zwierzcia. Z wntrza wytrysna krew zmieszana z nie strawionymi resztkami pokarmu. Kiedy bizon uderzy po raz drugi, ko upad, przygniatajc swoim ciarem dziewczyn.

- Cyntia! - krzykn po raz drugi Geronimo i przyoy mar-lina do barku.

Dziewczyna z wielkim trudem wydostaa si spod dogo­rywajcego w konwulsjach rumaka. Spojrzaa na mutanta. To byo wszystko, co zdya zauway.

Potne zwierz wycofao si. Bizon pochyli gow i ude­rzajc kopytem w traw, gotowa si do kolejnego ataku.

„Jeszcze tylko sekunda" - pomyla Geronimo.

W popiechu wycelowa i pocign za spust. Wystrzeli tak szybko, jak tylko móg, nie pozwalajc zbliy si zwierzciu do dziewczyny.

Z lufy 45-70 wytrysn ogie. Kula uderzya bizona w czoo. Chwil póniej z jego gowy wystrzeli gejzer krwi, ropy i ja­kiej bezbarwnej substancji o galaretowatej konsystencji. Bi­zon, poraony straszliwym bólem, przewróci si na ziemi, przygniatajc swoim masywnym cielskiem martwego ju ko­nia. Jego rogi zanurzyy si w ciele wierzchowca.

Geronimo na wszelki wypadek zaadowa jeszcze jeden na­bój. By przekonany, e tym razem pokona besti. Zajty obser­wowaniem bizona, nie przewidzia dwóch rzeczy. Najpierw je­go ko sposzy si, przeraony bliskoci zdeformowanego zwierzcia, a potem stan dba. Cyntia poderwaa si na nogi i zacza ucieka. Nie przebiega nawet kilku jardów, gdy trafi­a praw stop w jak dziur. Ponownie upada. miertelnie ranny mutant wyczu, e co si dzieje. Skierowa wzrok na le­c dziewczyn. Geronimo wyta wszystkie siy, próbujc uspokoi swojego rumaka. Lew rk trzyma wodze, praw marlina. Udao mu si wreszcie przydusi konia do ziemi.

Tymczasem Cyntia próbowaa wsta. Widziaa, jak potne cielsko mutanta zblia si do niej. Bya tak przeraona, e za­cza krzycze. Rozpostara przed sob ramiona w gecie ocze­kiwania na nieuchronn mier.

- Nieee! - krzykn Geronimo.

W prawym rku trzyma strzelb. Byskawicznie wycelowa w brzuch mutanta i strzeli. Trafiony pociskiem zwierz zatrzy­ma si i powiód wzrokiem dookoa. Gdy tylko dojrza India­nina wraz z czarnym koniem - ruszy do przodu.

Kiedy potwór zblia si, Geronimo puci wodze, majc nadziej, e nacisk kolan wystarczy do przytrzymania konia. Chwyci strzelb w obie rce i dokadnie wycelowa.

Mutant zmierza w jego kierunku. W socu lniy wspania­e, splamione krwi rogi.

- Najedz si do syta, sukinsynu! - zawoa Geronimo. Kolejna kula trafia besti pomidzy oczy. Mczyzna bez

wahania zaadowa jeszcze raz.

Mutant zwolni, wstrzsajc konwulsyjnie gow. Pomidzy przekrwionymi oczami wida byo czarn dziur.

- Jeszcze jeden na szczcie!

Geronimo wycelowa dokadnie i strzeli. Kula trafia dwa cale obok poprzedniej. To by ju koniec. Ciaem bizona wstrzsny drgawki. Po raz ostatni w swoim yciu wierzgn i w chwil póniej zwali si na ziemi.

Geronimo zelizgn si z konia i podbieg do dziewczyny.

- Wszystko w porzdku? - zapyta, klkajc obok.

- Nie - odpara Cyntia, masujc kostk.

- Zamana?

- Kostka? Nie, wszystko w porzdku. Moe lekko zwich­nita.

- Ale powiedziaa... - zacz Geronimo.

- Czy syszae mnie? - zapytaa Cyntia z irytacj. - Byam bezradna. Krzyczaam. Syszae?

- Tak, ale...

- Robiam to ju wczeniej - powiedziaa, potrzsajc go­w. - Kiedy mnie cigali Legionici. mieszne. Nigdy nie my­laam, e jestem tchórzem.

- Nie jeste...

- Mog ci powiedzie jedno - przyrzeka dziewczyna. - Nie zamierzam stchórzy nastpnym razem.

- Ale ty nie jeste...

- Tak jest - kontynuowaa Cyntia, zapominajc, e Geronimo chcia co powiedzie. - Nigdy ju nie usyszysz mojego krzyku.

- Nie moesz siebie wini - powiedzia Geronimo, zaczy­najc dusz rozmow.

Przerwa jednak, gdy Cyntia przeniosa wzrok na co, co wy­woao w jej oczach przeraenie.

Krzykna.

Czyby bizon oy?

Geronimo odrzuci marlina z pustym magazynkiem i odwró­ci si, sigajc po zawieszonego pod prawym ramieniem arminiusa. Ale przecie widzia mier mutanta.

Co, do licha...

Co poruszyo si w ich kierunku, szorujc apami o piasek.

Geronimo opuci wzrok.

Mutant preriowego psa zatrzyma si w odlegoci kilku jar­dów od dziury, w któr wpada dziewczyna. Nawet jeli po­da przedtem za bizonem, teraz ruszy w kierunku ludzi.

Wyuczonym ruchem Geronimo wyszarpn pistolet i strzeli. By nawet troch zdziwiony, widzc, jak maa gówka zwierz­cia opada na traw.

- Niezy strza - skomentowaa wydarzenie Cyntia. Teraz ju bya spokojna.

- Tylko nie pro mnie, ebym zrobi to jeszcze raz - powie­dzia Geronimo, patrzc na martwe ciaa mutantów.

- Moe bd musiaa - zauwaya dziewczyna, przyciszajc gos.

- Co? Dlaczego? - zapyta Indianin i spojrza na Cynti. Jej gos zaskoczy go.

- Czyby nie wiedzia? - spytaa. - Psy preriowe yj w gromadach. Spójrz!

To mówic, podniosa praw rk i wskazaa kolejnego mu­tanta, który wanie wyoni si z oddalonej o dwadziecia jar­dów nory.

Geronimo strzeli mu w gow.

- Tam jest nastpny - pisna dziewczyna.

Indianin spojrza i strzeli ponownie. I tym razem nie chybi.

- Lepiej uciekajmy std! - krzykna Cyntia, biegnc w kie­runku czarnego rumaka.

- Uwaaj! - zawoa Geronimo. Zabi jeszcze jednego psa, który znajdowa si tu obok nogi dziewczyny.

Czarny ko poruszy si, oddali od Cyntii. Sposzya go strzelanina i to, co si dziao dookoa.

- Nie moemy pozwoli mu uciec! - wykrzykna zrozpa­czona Cyntia.

Geronimo stan, zastanawia si, czy nie powinien zaado­wa swojego arminiusa. W bbenku zostay ju tylko dwa na­boje. Co bdzie, gdy pojawi si wicej zmutowanych piesków? Umys Indianina pracowa bardzo intensywnie. Przypomnia sobie dni spdzone w Domu. Uczy si wtedy obyczajów zwie­rzt Ameryki Pónocnej. Pamita, e pieski preriowe to „czon­kowie" duej rodziny ssaków. yj zwykle w gromadzie i s bardzo towarzyskie. Ale przecie to nie miao adnego sensu. Jeli te zamieszkae tutaj s mutantami, to powinny atakowa siebie nawzajem. Nie robiy tego. Wydawao si raczej, e wspódziaaj.

- Niemoliwe - powiedzia do siebie.

- Geronimo! - krzykna nagle Cyntia, przerywajc India­ninowi rozwaania.

Z trzech rónych nor, które znajdoway si w odlegoci nie wikszej ni dwadziecia stóp od miejsca, w którym sta m­czyzna, wyoniy si trzy pieski.

- Zabij je! - krzykna Cyntia, cofajc si w kierunku India­nina.

Pierwszym strzaem pooy najbliszego napastnika. Drugi pocisk zabi tego, który ju zblia si do nogi dziewczyny. Z pysków zwierzt wydobywaa si ropa. Pozosta tylko jeden, ale... ale w pistolecie nie byo ju naboi.

Geronimo odrzuci niepotrzebn bro i wycign zza pasa tomahawk. Mia tylko jedn szans! Jeli spuduje, jeli mutant zrani które z nich i do krwiobiegu dostanie si cho odrobina ropy, nie przeyj nawet kilku dni.

Napastnik by oddalony o dziesi stóp. Jego naturalne a­godne usposobienie ulego decydujcej przemianie.

Geronimo podniós tomahawk i czeka, a piesek rzuci si do przodu. Kiedy zwierz znajdzie si w powietrzu, niezdolny do zmiany kierunku, bdzie mona go zabi. Trzeba tylko uchwy­ci ten moment.

Nagle mutant ruszy, wzbi si w powietrze. Zamiast jednak zaatakowa Indianina, wybra Cynti. Geronimo uderzy toma­hawkiem. Trafi mutanta w prawy bok. Cicie oszoomio na­pastnika, ale nie byo na tyle silne, eby go powstrzyma.

Pies chwyci dziewczyn za lew stop. Ostre jak brzytwy zby rozciy skór nogi. Geronimo zauway ran dugoci jednego cala. Cyntia nosia sanday zrobione z cienkiej, lecz mocnej skóry jelenia. Dziki temu unikna powaniejszych obrae.

Napastnik odskoczy i gotowa si do nastpnego ataku. Tym razem Indianim by nieomylny. Silne uderzenie zmiadyo mutantowi czaszk. Bezwadne ciao opado na ziemi.

Przeraona Cyntia usiada na ziemi i zacza przyglda si swojej nodze. Geronimo wyrwa tomahawk z gowy zwierzcia i uklk obok niej.

- Jestem ju martwa - powiedziaa dziewczyna z rozpacz. - Jestem ju martwa.

- Moe jeszcze masz szans - odpar Indianin, przygldajc si badawczo ranie. - Moe ropa nie dostaa si do krwi.

- Dzisiaj miaam pecha - zauwaya Cyntia. - Nie licz na to, e teraz mi si uda.

- Dookoa chyba ju nie ma adnych piesków - powiedzia Geronimo. - A twoja rana na pewno si zagoi...

- Nie sdz - przerwaa mu dziewczyna.

Oboje prawie jednoczenie odwrócili si. Zdali sobie spra­w, e s otoczeni przez jedców, którzy stali w milczeniu w niewielkiej odlegoci od nich.

Jeden z nich, siedzcy na zotym rumaku mczyzna w skó­rzanych spodniach, sta najbliej. W prawym rku trzyma win­chestera 94 lever carbine, który by wymierzony w Indianina i dziewczyn.

- To chyba nie jest mój dzie - powiedziaa Cyntia, z rezyg­nacj potrzsajc gow.

- Zawsze jest jakie wyjcie - stwierdzi Geronimo. Umiechem dodawa jej otuchy.

- Wyjcie? - powtórzy jedziec, który prawdopodobnie usysza sowa Indianina - Jakie wyjcie?

Geronimo rozejrza si dookoa.

- Mog zawsze zapyta, czy si nie poddacie. W odpowiedzi dowódca patrolu zaadowa bro i zatrzasn zamek karabinu.

Rozdzia 4

Wschodnia cz Domu bya czsto wykorzystywana przez czonków Rodziny w najrozmaitszych celach. Kurt Carpenter zbudowa sze skalnych budynków, zwanych blokami. Two­rzyy one co w rodzaju trójkta, którego centrum znajdowao si wanie we wschodniej czci. Najbardziej oddalony na po­udnie by Blok A, który suy jako zbrojownia. Zosta on za­opatrzony przez Kurta we wszelkie moliwe rodzaje broni. Sto jardów na pónocny zachód od zbrojowni znajdowa si Blok B - dom dla panien i kawalerów. Sto jardów dalej w tym samym kierunku znajdowa si Blok C - szpital. Sto jardów dalej, ale tym razem na wschód, sta Blok D. Budynek ten by miejscem, gdzie koncentrowao si ycie caej Rodziny. Blok E, oddalony równie o sto jardów od Bloku D, by bibliotek wypenion tysicami woluminów, ksig w rónych dziedzin. Ostatni budy­nek - Blok F - wykorzystali jako kuchni oraz miejsce, w któ­rym handlowano wszelkimi wyrobami. Wszystkie budynki tworzyy ogromny trójkt.

Obszar ziemi, znajdujcy si w rodku, by czym w rodzaju wielkiego centrum kulturalnego. Tutaj odbyway si wszelkie narady, uroczystoci i naboestwa, a w wolnych chwilach dzieci gray w pik.

Kiedy Blade i Spartakus przebiegali przez dziedziniec w kie­runku wyjcia, krztao si na nim kilkunastu czonków Rodzi­ny, którzy zajci byli rónymi czynnociami.

- Zdaje si, e jestemy obiektem zainteresowania - zauwa­y Spartakus, dobiegajc do drewnianych drzwi jednego z do­mów.

- Nic na to nie poradzimy - odpar Blade.

Wszyscy czonkowie Rodziny wiedzieli, e kiedy Wojowni­cy gdzie si piesz, musi si dzia co ciekawego.

Blade pierwszy dobieg do schodów prowadzcych na wa obronny nad bram. Platon ju na niego czeka. Jego dugie siwe wosy powieway na wietrze. Nosi zielon tunik i spod­nie zrobione przez jego ukochan on, Nadine. Obok sta Joshua, jeden z Wróów, czowiek posiadajcy nadprzyrodzone zdolnoci psychiczne.

- Przykro mi to mówi Blade - powiedzia w pewnej chwili stojcy obok Spartakus - ale on wywouje u mnie gsi skór.

Blade doskonale zdawa sobie spraw, o kogo chodzi, Gremlin. Blade przywióz go z sob, wracajc z Kalispell w Montanie. Wrogowie stali si po pewnym czasie dobrymi przyjaciómi. Poczyy ich przygody, jakie wspólnie przeyli, walczc z onierzami z Cywilizowanej Strefy.

Skóra Gremlina bya jasnopopielata, co nie byo jeszcze ni­czym nadzwyczajnym, ale rysy twarzy mogy przyprawi o dreszcze... Dugany szpiczasty nos, zdeformowane usta i gowa bez wosów nie stanowiy przyjemnego widoku. Grem­lin mia jeszcze okrge misiste uszy i wypuke oczy z czerwo­nymi tczówkami. Cao w istocie nie moga wywoywa estetycznych wrae. Dobrze, e by chocia ubrany w skórza­n kurtk...

- Blade! - przywita go stworek. - Jak dobrze ci widzie, tak? Twoja zasadzka dziaa, nie?

- Syszaem wanie o tym - odpowiedzia Blade, podcho­dzc do brzegu obronnego wau.

Stara si nie zahaczy o zwoje drutu kolczastego.

- Otrzymalimy sygna - stwierdzi Platon.

- Spartakus poinformowa mnie o tym - odpar Blade, spo­gldajc przed siebie.

Za równin rozciga si las. Trzysta jardów od bramy wznosi si samotny pagórek porosy traw. Blade wiedzia, e cho­dzi wanie o to miejsce.

- Czy woa innych Wojowników? - zapyta Spartakus. Blade zacz rozmyla. Geronimo by gdzie daleko. Hickok znajdowa si na miejscu, ale jego kondycja umysowa i psychiczna bya bardzo za. Poza tym wczenie go do jakiej akcji oznaczao, e Triada Alfa stanie si wanie bezuyteczna. A Triada Beta dowodzona przez Riki-Tiki-Taviego, która zna­jdowaa si gdzie za wzgórzem, stoczy niedugo mierteln walk. Triad Gamma rozbito. Spartakus by z nim, a Seiko...

- Gdzie jest Seiko? - spyta Blade.

- Ma sub na murze wschodnim - odpar Spartakus. Blade zamyli si ponownie. Nie powinien odwoywa Seika ze suby. Nie mona zostawi wschodniej strony bez jakiej­kolwiek osony. W taki wanie sposób miesic temu udao si Trollom wtargn do Domu.

- A co z Triad Omega? - zagadn Blade.

- pi - wyjani Spartakus. - Mieli nocn wart.

- Wic nie zostaje nam wielu Wojowników, którzy mogliby pomóc prawda?

- Teraz chyba w peni doceniasz nasz propozycj utworze­nia jeszcze jednej Triady - powiedzia Platon cichym gosem. - Trzech Wojowników wicej to nieoceniona pomoc w kryty­cznych dla Rodziny sytuacjach.

- To wcale nie s argumenty - odpar Blade.

- Nie mog wprost uwierzy, e kto jest za tym wzgórzem - zagai Joshua, kiwajc gow. - Obserwatorzy nie mog wie­dzie, e tutaj jestemy.

„I nie wiedz" - pomyla Blade.

Przez umys przeleciay wspomnienia z ostatniej podróy do Kalispell w Montanie. Platon wysa Triad Alfa, bez Hickoka, eby sprawdzili informacj o szpitalu w tym miecie. Mówio­no, e pozosta nietknity, a sprzt medyczny jest nadal sprawny. Rodzina bardzo potrzebowaa takiego sprztu. Wielu czon­ków Rodziny cierpiao na chorob przedwczesnej staroci. Jeli nie udaoby si odizolowa róda choroby, skutki byyby tra­giczne. Jak przewidywa Platon, nikt w przyszoci nie doyby wieku powyej trzydziestu, czterdziestu lat.

Wyprawa do Kalispell zakoczya si niepowodzeniem. Wo­jowników schwytano i osadzono w areszcie. Przebywajc w wizieniu, Blade zdoby jednak wiele informacji na temat obecnych Stanów Zjednoczonych. Dowiedzia si, e rzd ewa­kuowa wiele tysicy ludzi na tereny pooone w samym rod­ku kraju, niedaleko od Gór Skalistych. Caa akcja bya przepro­wadzona bezporednio po zakoczeniu trzeciej wojny wiato­wej. Obszar ten zosta nazwany Stref Cywilizowan. Jego wadc zosta byy minister zdrowia i edukacji. Samuel Hyde. By jedynym czowiekiem z krgów rzdowych, który prze­trwa wojn. Czonkowie wszystkich innych najwyszych in­stytucji pastwowych, takich jak Kongres i Sd Najwyszy, zginli w pierwszych dniach wojny. Wtedy to Samuel Hyde ogosi nowe prawo i zosta dyktatorem nowego pastwa. Kie­dy zmar, sched po nim przej jego syn, który przybra imi Samuela II. By jeszcze bardziej bezwzgldny od ojca. Ponadto Zacz przejawia ch podbicia caego obszaru byych Stanów Zjednoczonych. Obecnie Strefa Cywilizowana obejmowaa tylko teren Nebraski, Kansas, Colorado, poudniow cz Wyoming, wschodni cz Arizony, cay Nowy Meksyk i wreszcie pónocn cz Teksasu.

Samuel II planowa przej kontrol nad Montan, Pónocn i Poudniow Dakot oraz nad Minnesot. Te wanie stany by­y zamieszkane w bardzo maym stopniu i nie mogy stawi po­wanego oporu. Oddziaom rzdowym zostaa powierzona mi­sja zbadania wszystkich terenów w tych stanach - w celu oceny moliwoci szybkiego podboju. onierze ci znani byli od tego czasu jako Wypatrywacze. Wielu czonków Rodziny uywao na ich okrelenie wanie takiej nazwy.

Podczas swojej podróy do Montany Blade odkry, e armia rzdowa zaatakowaa i zniszczya osiedla Indian Paskie Go­wy. Dowiedzia si równie, e onierze coraz czciej bd penetrowa obszary otaczajce Dom.

- Czy nie powiniene wysa Rikkiemu sygnau? - zapyta Platon, przerywajc Blade'owi chwil zadumy.

Wojownik podniós gow i spojrza przed siebie. Za wzgó­rzem znajdowali si jego przyjaciele, którzy ju niedugo bd musieli stoczy walk z oddziaami Samuela. Cay plan by po­mysem Blade'a, który chcia zapa kilku onierzy. Ju nie­dugo dowie si, czy jego zamys powiedzie si. Martwio go tylko to, e wiedzia, i oddziay rzdowe skaday si z dobrze uzbrojonych i wyszkolonych onierzy. Mogli oni pokona Triad Beta. Wprawdzie Blade by przekonany o zdolnociach Rikkiego, ale pamita, e w dotychczasowych potyczkach je­go Wojownicy rzadko odnosili zwycistwa.

„Czy tym razem si uda?" - rozwaa w myli.

Istnia tylko jeden sposób, eby si o tym przekona.

- Gdzie jest lustro? - zapyta Blade, wycigajc rk.

- Trzymaj - odpowiedzia Spartakus, podajc przyjacielowi okrgy przedmiot.

Blade przez chwil przyglda si socu. Wystarczyo usta­wi lusterko pod odpowiednim ktem, eby Rikki otrzyma sygna.

- Modl si do Wielkiego Ducha, eby im pomaga - powie­dzia Joshua.

- S Wojownikami - powiedzia dumnie Spartakus. - Sami sobie pomog.

- eby jego ciga ochrona nie bya potrzebna - cign Jo­shua. - ebymy mogli y na tej planecie w doskonaej har­monii.

- Zwyke marzenia, bracie - parskn Spartakus.

- Czy nadal si zastanawiasz? - zapyta Platon, obserwujc wahanie Blade'a.

- Nie jest to atwa decyzja - odpar Wojownik, spogldajc przed siebie. - Trudno wyda rozkaz, który moe sta si przy­czyn mierci przyjació.

- Pomyl o Wielkim Duchu - poradzi mu Platon. - Pomyl o tym, co moe przynie Rodzinie zdobycie informacji.

Blade skin gow. Nie byo sposobu, eby tego unikn. Przechyli lusterko, chwytajc promie soca. Sygna zosta wysany. Pozostao tylko kilka sekund.

Zrobi to.

Reszta naleaa do Rikkiego.

Blade przypomnia sobie sowa z Eklezjastes: „Na wszystko jest czas, kady cel ma okrelony okres do realizacji, czas na­rodzin i czas mierci".

Czy wanie wysa Triadzie Beta rozkaz mierci?

Rozdzia 5

- Musz przyzna, e zrobie na mnie wielkie wraenie - powiedzia kapitan. - Nigdy jeszcze nie widziaem czowieka, który zaatwiby tyle mutantów i przey, eby o tym opowie­dzie.

Posuwali si w kierunku poudniowo-zachodnim. Geronimo jecha na czarnym koniu. Cyntia podaa tu za kapitanem. Reszta onierzy okrya ich, uniemoliwiajc ucieczk. Dwóch jedców wysuno si na wier mili do przodu. Sta­nowili stra przedni.

- Nazywamy je mutantami - powiedzia Geronimo po kil­kunastu minutach jazdy. - Ale póki nie zabijam ich dla przyje­mnoci, Wielki Duch bdzie nade mn czuwa.

- Kogo masz na myli, mówic „my"? - zapyta kapitan. - Ju kilkakrotnie mówie w ten sposób.

- Och! Chodzi mi o Garfielda, Snoopy'ego i oczywicie siebie.

- Garfieid? Snoopy? Czy oni s tak samo dowiadczonymi wojownikami jak ty?

- Zapytaj o to Czerwonego Barona - odpowiedzia tajemni­czo Geronimo, miejc si w duchu ze zmieszania swego roz­mówcy.

Kapitan nie mia okazji zapozna si z bibliotek Rodziny, gdzie zgromadzonych byo tysice woluminów. Ksiki uczce przetrwania, poradniki rybackie, ksiki dla myliwych, stola­rzy i lekarzy. Mnóstwo tomów, zawierajcych wiedz o wie­cie. Byy tam równie pozycje zwizane z taktyk wojenn. Geronimo czyta je najchtniej. Biblioteka zawieraa równie do pokany zbiór ksiek humanistycznych, wydanych tu przed wybuchem wojny, która bya chyba artem na miar wie­ków. art ten pogrzeba w pomieniach tysice lat pracy i myli ludzkiej. Z tego te powodu Biblioteka bya jednym z najpopu­larniejszych miejsc w Domu. Kady czonek Rodziny spdza tam niezliczone godziny, czytajc prawie wszystko, co wpado w rce. Najbardziej wartociowymi ksikami byy te ze zdj­ciami zrobionymi jeszcze przed wojn.

- Bardzo si martwi tym, e nie chcesz nam powiedzie, kim jeste i skd pochodzisz - odezwa si kapitan, przerywajc Indianinowi rozmylania.

- Mógbym ci zaufa, gdybym równie wiedzia troch o to­bie - odpowiedzia Geronimo. - Powiedz, chocia, jak si nazy­wasz.

Zw mnie Kilrane - wyjani kapitan.

- Z cakiem niez reputacj - dodaa niespodziewanie Cyn­tia.

- On? - zdziwi si Geronimo. - To dziwne. Nigdy jeszcze nie syszaem tego imienia.

- To prawa rka Rolfa - wyjania Cyntia.

- No, prosz! - odpar Indianin z udanym zdziwieniem.

- Jest bardzo szybki - kontynuowaa dziewczyna. - Niektó­rzy uwaaj, e najszybszy na caym wiecie.

Geronimo spojrza na wystajc rczk rewolweru, który wi­sia na prawym biodrze Kilrane'a.

- Czy to prawda? Jeste tak szybki, jak ona mówi?

Kapitan spojrza na Geronima tak, jakby chcia powiedzie, e nie powinien w to wtpi.

- Tak mówi wszyscy.

- Mam przyjaciela o imieniu Hickok - zacz Indianin. - On jest najszybszy i dlatego moesz zaj tylko drugie miejsce.

- Mylisz, e ten twój przyjaciel mógby mnie pokona? - zapyta Kilrane chichoczc.

- Nie ma co do tego adnej wtpliwoci - odpar niewzru­szenie Geronimo.

- Nie mówmy o tym - powiedzia pojednawczo kapitan. - Powiedz mi jednak, jak masz na imi.

- Geronimo.

- Mio mi ci pozna. By moe bdziesz mia jeszcze przy­jemno przedstawi mnie swojemu przyjacielowi, Hickokowi.

- Mylisz, e bd tak dugo y? - zapyta Indianin.

- To, niestety, nie zaley ode mnie - poinformowa go Kilrane. - Rolfo tym zadecyduje.

- Wieziecie mnie do niego? - Dopytywa si Geronimo.

- Pi punktów za domylno - powiedzia Kilrane. - Te­raz jest w Pierre i tam wanie si udajemy.

- Ile czasu zajmie nam dotarcie do tego miejsca?

- Cztery, moe pi dni. Zaley to od szybkoci naszych ko­ni - odpowiedzia Kilrane, a po chwili doda: - A dlaczego py­tasz?

- Mino ju wiele czasu, odkd opuciem Rodzin - od­par Geronimo. - Pewnie martwi si o mnie.

- To bardzo dobrze - umiechn si Kilrane. - Moe wyl kogo za tob. Moe bdzie to Hickok.

Geronimo ucich i zacz zastanawia nad swoim pooe­niem. Kilrane móg mie racj. Platon zaniepokojony dug nieobecnoci jednego ze swoich najlepszych Wojowników móg wysa kogo na poszukiwania. Jeli to zrobi, to t osob by na pewno Hickok.

„Co za idiota ze mnie - pomyla. - Dlaczego pozostawiem wszystkich, których kochaem, i pojechaem sam, nie wiadomo dokd?"

- Hej, Geronimo! - zawoaa Cyntia. - Dlaczego jeste taki ponury? Oni nie zamierzaj ci zabi, a przynajmniej nie od razu.

Geronimo umiechn si i powróci do wspomnie. Jak powiedzie Cyntii o Montanie? Jak opowiedzie jej o wszystkim, co tam przeszed? Jak opowiedzie o zdradzie, która go dotkn­a ze strony Indianki? Pomóg jej, a ona próbowaa go zabi. Na dodatek ju prawie przekonaa go, eby opuci Rodzin i za­mieszka razem z ni. Dlaczego jego lojalno wobec przyja­ció, wspóbraci bya a tak pytka? Jak móg odrzuci Rodzi­n?

- Rolf mógby zostawi ci przy yciu - powiedzia nagle Kilrane. - On nie jest tak zoliwy jak ten sukinsyn Rory.

Geronimo spojrza na kapitana i stwierdzi, e ten czowiek musi by gociem z charakterem. By chyba naturalnym przy­wódc, kim bardzo wanym w oddziale. Jego ludzie wypenia­li rozkazy bez szemrania. Kiedy on i Cyntia zostali otoczeni, rzuci tylko kilka stów, a onierze zabrali mu bro.

Kilrane zaj si teraz zbadaniem nogi dziewczyny. Jego diagnoza potwierdzia przypuszczenia Geronima. adna z ran nie bya zanieczyszczona rop. Jeli w cigu kilku najbliszych dni stan Cyntii nie pogorszy si, to bdzie oznacza, e krew nie zostaa zatruta. Dziewczyna przeyje. W przeciwnym ra­zie...

Kilrane najwyraniej bardzo si spieszy. Rozkaza Indiani­nowi, eby ten cign dziewczyn za sob na specjalnie przy­gotowanych noszach. Geronimo nie musia specjalnie wysila swojego umysu, eby odgadn przyczyn popiechu kapita­na. Farma Cyntii bya pooona na terytorium Kawalerii. Kil­rane obawia si, e kto móg usysze strzay. Nie byo w tym nic dziwnego, e kapitan chcia jak najszybciej wydosta si z niebezpiecznego obszaru, zanim natnie si na wroga, który prawdopodobnie bdzie mia przewag.

- Zdaje mi si - rozpocz Geronimo, starajc si uzyska od kapitana jakie informacje. - Zdaje mi si, e ci dwaj bracia nie kochaj si zbyt mocno.

- Kochaj?! - parskn Kilrane. - Oni si nienawidz.

- Czy nie jest to troch dziwne? - zapyta Geronimo. Kilrane spojrza na Indianina z wyrazem wciekoci w oczach.

- A co by zrobi, mdralo, gdyby twój wasny brat zgwaci dziewczyn, któr kochae?

Geronimo i Cyntia wymienili midzy sob znaczce spojrze­nia. To, czego si dowiedzieli, byo cakiem nowym elementem ukadanki.

- Czy chcesz przez to powiedzie, e Rory zgwaci dziew­czyn Rolfa?

Kilrane potakujco skin gow.

- Jakie dziesi lat temu - doda po chwili.

- Dlaczego Rolf go nie zabi? - zapyta Geronimo.

- Trudno mi powiedzie - odpar kapitan. - Na jego miejscu dawno bym to zrobi. Nawet sam ju kiedy chciaem zrobi to za Rolfa. Obiecaem sobie, e odstrzel mu kutasa, ale Rolf po­wiedzia, e nie chce o tym sysze. On jest cholernie porzdny.

- Czy Rolf nie móg si zmusi i zabi tego sukinsyna?

- Musisz go zrozumie - wyjani Kilrane. - Rory zawsze sprawia kopoty. Dopóki y ich ojciec Brent, nie byo to a takie dokuczliwe. On zawsze potrafi utrzyma Rory'ego w ry­zach. Kiedy zosta zastrzelony, wszystko si zmienio. Rory sta­wa si coraz gorszy. Sprawia kopoty, kiedy tylko mia okazj. Pewnego dnia Rolf zakocha si w kobiecie o imieniu Adriana. Rory stwierdzi, e j take musi mie dla siebie. Wywióz j i zwyczajnie zgwaci...

- Co si stao potem? - zapytaa Cyntia.

Przez dusz chwil Kirlane nie odpowiada.

- Byem tam wtedy - przyzna w kocu. - Rory, groc pi­stoletem, kaza mi przysic, e nigdy nikomu tego nie powiem.

- Ja nie jestem w Kawalerii - nalega Geronimo. - Mnie moesz powiedzie.

Indianin wyczuwa instynktownie, e kapitan paa ogromn potrzeb zwierzenia si komu ze swojego sekretu.

Kilrane rozejrza si dookoa, upewniajc si, czy nikt z jedców nie podsuchuje. Na szczcie najbliszy z nich znajdowa si o dziesi jardów dalej.

- Rory wymia Rolfa - zacz kapitan. - Chcia go sprowo­kowa do wycignicia karabinu. Wiedziaem, e Rolf chcia tego, ale Adriana mu przeszkodzia. Rolf przecie nie wiedzia, e jego dziewczyna zostaa zgwacona. Nie mówiem mu o tym. Adriana nie czekaa, a Rolf odkryje ca prawd. Nie chciaa, eby obaj bracia pozabijali si. Adriana jest cudown kobiet. Nie skrzywdziaby nawet muchy.

Kapitan zrobi krótk przerw.

- Rolf wci j kocha, ale jest honorowym czowiekiem. Dowiedzia si o wszystkim, lecz Adriana uprosia go, eby oszczdzi Rory'ego. Po tym wszystkim Rolf odczy si od Kawalerii. Poniewa by bardzo lubiany, wielu ludzi Rory'ego poszo za nim. I w ten sposób powsta Legion.

- Cyntia opowiadaa mi o tym - przyzna Geronimo. - Co si jednak stao z Adrian? Posza wraz z Rolfem? Kilrane zacisn pici ze zoci.

- Nie! - powiedzia. - Stwierdzia, e za bardzo kocha Rolfa i nie mogaby go prosi o wychowanie dziecka Rory'ego. Po­zostaa z tym skurwielem! Czy moesz sobie to wyobrazi?! Ma teraz ju dziesicioletniego syna, Calhouna.

- A jak si czuje Rolf? - wypytywa nadal Geronimo.

Kilrane spojrza na Indianina.

- al ciska serce, gdy go widz. To nie czowiek, ale cie. Wprawdzie na zewntrz jest nadal taki sam, ale jego dusza umara.

- Czy Rory i Rolf widzieli si przez te dziesi lat?

- Nie!

- Kto jest starszy?

- Nikt - odburkn Kilrane.

- Nie rozumiem - przyzna Geronimo.

- Jeszcze ci nie mówiem? - odpar zdziwiony kapitan. - Oni s bliniakami.

W tej samej chwili jeden z jedców podjecha do Kilrane'a. By to may czowiek z du brod, ubrany w obcise brzowe spodnie.

- O co chodzi, Hamlin? - zapyta Kilrane.

- Czy nie jestemy blisko Strefy mierci?

- Zgadza si, Hamlin - odpar dowódca.

Usta czowieczka wykrzywiy si w lekkim umiechu.

- Nic z tego nie bdzie! - warkn Kilrane. - Wiem, o czym mylisz, ale nie skorzystamy z tej szansy. Powinnimy wróci na nasze terytorium nie napromieniowani.

- Chyba masz racj - przyzna Hamlin.

- Co jest takiego szczególnego w tej strefie? - zapyta Ge­ronimo.

- Nigdy czego takiego nie widziae? - powiedziaa Cyntia ze zdumieniem.

Geronimo potrzsn przeczco gow.

- Teraz takich stref jest troch wicej - powiedzia Kilrane. - Ale ta jest wyjtkowa.

- Wanie chciabym dowiedzie si, na czym polega ta wy­jtkowo.

- Strefy mierci s obszarami pozbawionymi ycia - po­wiedziaa Cyntia.

- Tyle to ja wiem - odpar Geronimo. - Czonkowie mojej Rodziny nazywaj te obszary Gorcymi Plamami. S to tereny dotknite promieniowaniem radioaktywnym. Jak dotd nie spenetrowalimy adnej, ale, niestety, nie mamy sposobu oceny stopnia skaenia.

- No wic, po co pytasz? - zdziwia si Cyntia.

- Nadal nie wiem, dlaczego ta strefa jest taka wyjtkowa? -przypomnia Geronimo.

- Jeli nasze informacje s prawdziwe - zacz Hamlin - to w tej kto yje.

- Skd to wiecie?

- Od pewnego czowieka, który powróci stamtd ywy -wyjani Kilrane. - Osoba ta opowiedziaa nam o fantastycz­nych krwioerczych potworach. Niestety, niedugo po tym czowiek ten umar. To byo kilka lat temu. Wielu miaków wyruszyo na poszukiwania, ale nikt nie wróci.

- Czy mog ci jeszcze o co zapyta? - powiedzia niepew­nie Geronimo.

- Sucham - odrzek Kilrane.

- Czy umiesz czyta?

- Tak, moi rodzice nauczyli mnie. Ale po co ci to?

Zanim Geronimo zdy odpowiedzie, wtrcia si Cyntia.

- Ja take umiem czyta - oznajmia z dum. - Moja rodzi­na posiada elementarz i troch innych ksiek. To znaczy mie­limy, zanim dom si spali. To mówic, uderzya gow w pra­we rami kapitana.

Geronimo po raz kolejny analizowa informacje, jakie udao mu si usysze.

- Co myl obie strony o konflikcie pomidzy brami? - za­pyta Geronimo.

- Nie podoba im si to. Nigdy nie poznali prawdziwej przy­czyny tej wani. Wikszo chciaaby, eby obie grupy znowu si poczyy. Obecna sytuacja jest nie do zniesienia. Wczorajsi przyjaciele s teraz wrogami. Brat wystpuje przeciwko bratu, kuzyn przeciwko kuzynowi. Czy moesz to sobie wyobrazi?

Kapitan przerwa i przez moment nad czym si zastanawia.

- Wielu z nas uwaa, e po mierci Rolfa albo Rory'ego wszystko powróci do dawnego stanu. Niektórzy zastanawiaj si, jak tego dokona. Chyba rozumiesz, co mam na myli?

- W rzeczy samej - odpowiedzia Geronimo.

- Hej! - wtrci si Hamlin, patrzc na Indianina. - Dlacze­go pytae o czytanie? Ja nie potrafi czyta i nie wiem, czy chciabym umie. Co mog ci da gupie ksiki?

- Caa moja Rodzina potrafi czyta - oznajmi Geronimo. - Kiedy wszyscy ludzie umieli czyta i pisa, ale to ju mino.

- A co daje czytanie? - nalega Hamlin.

- Czytajcy potrafi myle - stwierdzi Geronimo.

- Ale do czego potrzebne jest mylenie? - dopytywa si Hamlin.

Geronimo chcia ju odpowiedzie, lecz ich rozmow prze­rway wystrzay z karabinu. Kilrane natychmiast cign cu­gle, zatrzyma konia. Pozostali poszli w jego lady. Dwóch o­nierzy, stanowicych przedni stra, wracao szybko do oddzia­u. Wzniecali przy tym tumany kurzu.

- Co si tam dzieje? - zapyta zdenerwowany Hamlin.

Geronimo zna odpowied, zanim nadjechaa dwójka zwia­dowców.

- Kawaleria! - wykrzykn jeden z nich. - Okoo czterdzie­stu ludzi.

- Oddali do nas kilka strzaów - dorzuci drugi. - Byli troch za daleko, eby nas trafi.

- Skrcamy na poudniowy wschód - rozkaza Kilrane. - Moe uda nam si ich zgubi. Cay oddzia skierowa si w jedn stron.

- Patrzcie! - krzykn nagle jeden z onierzy. - Jest ich wicej.

Geronimo obejrza si. Wedug niego od poudniowego za­chodu zbliay si co najmniej trzy tuziny jedców. Razem da­wao to okoo osiemdziesiciu ludzi. Kilrane nie mia duego pola manewru. Jeli ruszy na poudnie, otocz go zbliajce si oddziay. Pozostaa tylko jedna moliwo.

- Jedziemy na pónoc! - zawoa.

- Nie moemy! - krzykn Hamlin. - Spójrz!

Od pónocy zbliaa si równie dua grupa jedców.

- Jestemy w puapce! - krzykn nerwowo jeden z onie­rzy.

- Nie jestemy! - odkrzykn Kilrane, wskazujc na pónocno-zachodni kierunek.

Wszyscy spojrzeli z przeraeniem na rozpocierajce si przed nimi tereny.

- Strefa mierci - wyszepta Hamlin.

- A nie moglibycie si podda? - zapyta Geronimo.

- Rory zastrzeliby nas - odpowiedzia Kilrane. - Nie, takie rozwizanie nie wchodzi w gr. Mamy tylko jedno wyjcie. Za­o si, e oni to zaplanowali.

- Chc nas tam zepchn? - powiedzia Geronimo. Kilrane smtnie pokiwa gow; spojrza na zbliajcych si przeciwników.

- S silniejsi od nas - powiedzia po chwili. - Ale chyba nie bd marnowali ludzi i amunicji, jeli mog nas zmusi do wkroczenia w Stref mierci.

- Moe pozostalibymy tutaj - zasugerowa cicho Hamlin.

Kilrane nie waha si. Podniós rk i wskazujc kierunek, pody przodem. Po chwili ruszy cay oddzia.

Geronimo trzyma si blisko kapitana; spoglda od czasu do czasu na Cynti, która bya teraz blada jak ciana.

„Kogo si baa? Czy tego, o czym opowiada Kilrane? Krwioerczych potworów?" - rozmyla.

Wspaniale! Po prostu wspaniale! Nastpnym razem zostanie sam. Wykopie sobie jak dziur; bdzie w niej siedzia i my­la tak dugo, dopóki nie minie niebezpieczestwo. Kto powi­nien go ostrzec!

Autoanaliza jest niebezpieczna dla zdrowia.

A moe Hamlin mia racj?

Komu, do cholery, potrzebne jest mylenie?!

Rozdzia 6

Rikki-Tikki-Tavi by powanie zaniepokojony. Drobny, y­lasty dowódca Triady Beta doliczy si jedenastu onierzy. 0znaczao to, e zbliajcy si przeciwnik mia przewag. Na jednego Wojownika przypadao czterech onierzy. Zreszt li­czba wrogów nie miaa wikszego znaczenia. Nawet gdyby ich byo dwudziestu piciu, rozkaz naleao wykona. Postawiono im trudne zadanie.

- Nie mog powróci do dowództwa z informacjami o na­szym Domu - powiedzia Rikki do dwóch pozostaych czon­ków Triady. - Zabijcie ich. Jeli si uda, to zapcie chocia jed­nego czowieka. Caa reszta musi zgin. Zrozumiano?

Dwie gowy skiny twierdzco.

Rikki przykucn za gazem, który znajdowa si po zachod­niej stronie pagórka. Jak zwykle by ubrany w czarne spodnie, czarn koszul i wysokie mokasyny, sigajce kolan. Czarne wosy i ciemne drapiene oczy doskonale pasoway do jego kanciastej twarzy. W lewej rce ciska dug czarn pochw, która skrywaa najcenniejsz, zdaniem Rikkiego, rzecz na wie­cie. By to prawdziwy japoski miecz, katana, który nalea kiedy do samuraja, a teraz stanowi wasno Rodziny. Rikki otrzyma go w nagrod za swoj waleczno. Hickok dosta prawdziwe kolty pytony. Obaj byli najlepsi w swoim fachu.

Kady mczyzna musia uczy si sztuki walki pod nadzo­rem najstarszego i najbardziej dowiadczonego Wojownika. W ramach tych wicze doskonalono wybrane style walki. Rikki uczy si obrony z podrcznika Bruce'a Tegnera. Z tego powodu lekcje te nazywa kiedy lekcjami Tegnera. Ksika pochodzia z biblioteki Rodziny, zaoonej jeszcze przez Kurta Carpentera. Byy tam równie inne podrczniki: judo, karate, kung fu, jujitsu oraz aikido. Po wielu latach wicze Rikki zo­sta mistrzem walk Wschodu.

Klkajc za gazem, dowódca Triady Beta rozglda si do­okoa. Po chwili zauway ukrytego za drzewami Teucera z je­go nieodcznym skadanym ukiem. Przez plecy przewieszony mia koczan. Zielona koszula i spodnie w takim samym kolo­rze stanowiy doskonay kamufla. W poczeniu z jasnymi wosami i brod wygldao to troch dziwacznie. Rikki zawsze zastanawia si, dlaczego Teucer wybra sobie wanie to imi, a nie na przykad Robin Hood albo Wilhelm Tell. Prawdopo­dobnie zrobi to z tych samych co Rikki przyczyn. Teucer by arliwym czytelnikiem i wielbicielem Homera. Rikki uwielbia Kiplinga.

Ostatni czonek Triady Beta lea za przewróconym pniem, który by chyba jedyn pozostaoci wielkiego, rosncego tu kiedy lasu.

Rikki widzia tylko jego wywiczone, napite minie rk. Ze wszystkich Wojowników Rodziny wanie on wzbudza swoj budow najwikszy postrach wród przeciwników. Ponadto by znakomitym strzelcem, tylko troch gorszym od Hickoka. Gdyby doszo do walki, to Yama mógby konkurowa zarówno z Rikkim, jak i z Seikiem. Potrafi walczy w kadych okolicznociach. Rikki cieszy si, e ten Wojownik zosta przydzielony do Triady Beta. Jedyna rzecz, która nie podobaa si Rikkiemu, to jego imi. Jak mona sobie wzi za patrona boga Hindu? Ale któ inny mógby prosi tkaczy, eby wyszyli mu na koszulce granatow czaszk? Tylko Yama.

Pomidzy nim a innymi Wojownikami istniaa jeszcze jedna zasadnicza rónica. Kady z Wojowników umia posugiwa si kadym rodzajem broni, ale specjalizowa si w wybranej dziedzinie walki. Blade uwielbia nó, Hickok - pistolet, Geronimo - tomahawk. Yama lubi, co prawda krótki miecz, ale do perfekcji opanowa walk wrcz. Zawsze by kompletnie uzbrojony. U pasa wisia mu miecz, na prawym udzie znajdowa si nó. Pod lewym ramieniem trzyma dziewiciomilimetrowego browninga, a pod drugim nosi rewolwer Magnum 586. Na dodatek mia jeszcze karabin Wilkinson, który zosta przerobiony na automat z pidziesicionabojowym magazyn­kiem. Lepiej byo mie w Yamie przyjaciela, a nie wroga.

Rikki podziwia jego zdyscyplinowanie.

Nagle od strony Domu co bysno. Raz. Dwa. Sygna zosta przesany. Nadesza pora dziaania.

Rikki przyglda si z ukrycia onierzom, nalecym do ar­mii Samuela. W Rodzinie nazywano ich Wypatrywaczami. By­li wyposaeni w sprzt radiowy sucy do podsuchu. Wpraw­dzie Rikki nie by przekonany o jego skutecznoci, ale wie­dzia, e dziki niemu mona podsuchiwa rozmowy z duych odlegoci. Wypatrywacze mieli te sprzt fotograficzny. Caa aparatura ustawiona bya na trójnogu, przy którym siedzia o­nierz ze suchawkami na uszach. Obok niego sta drugi, z kar­tk papieru do notowania. Nie opodal stali jeszcze dwaj onie­rze z czym, co przypominao olbrzymi aparat fotograficzny z wielkim teleobiektywem. Pozostali Wypatrywacze stali do­okoa. Byli bardzo spokojni. Chyba nie spodziewali si kopotów.

Tak jak mówi Blade, Wypatrywacze zajmowali si szpiego­stwem. Robili to ju od kilku lat i byli w tym dobrzy. Jednak tym razem nie mogli wiedzie, e zastawiono na nich puapk.

Zbliajcych si nieprzyjació pierwszy usysza Yama. W mgnieniu oka wszyscy Wojownicy z Triady Beta ukryli si. Rikki, uywajc maego lusterka, nada sygna do bazy i ocze­kiwa odpowiedzi. Niebawem nadesza.

W pewnej chwili Rikki zauway jaki dziwny przedmiot, przypominajcy ogromny talerz. Wojownik pamita, e Blade kiedy o czym takim wspomina. Widzia to w Montanie i opo­wiedzia o wszystkim w Domu. Co to byo...?

- Sygna jest niewyrany, sir - powiedzia onierz ze su­chawkami na uszach. - Gdzie w pobliu znajduje si co, co zakóca sygna.

„Tak! To byo wanie to! - Rikki w kocu sobie przypo­mnia. - Mikrofon paraboliczny".

- Spróbuj jeszcze raz - rozkaza onierz, który najpra­wdopodobniej by dowódc oddziau, gdy oprócz niego nikt nie nosi zoce na konierzu munduru.

- Poczyem si z pukownikiem Jamsem, poruczniku Putnam.

Oficer podszed do mikrofonu i zbliy go do ust.

- Porucznik Putnam melduje si na rozkaz. Rikki znajdowa si o dwadziecia jardów od oficera i do­kadnie sysza kade jego sowo.

- Nie, sir. adnych problemów.

Nastpia przerwa, podczas której porucznik otrzyma pra­wdopodobnie jakie instrukcje od pukownika.

- Niedawno si rozlokowalimy. Przerwa.

- Tak, sir. Dwadziecia cztery godziny. Przerwa.

- Mamy wystarczajc liczb kaset. Czy s jakie szczegól­ne rozkazy?

Tym razem przerwa bya nieco dusza.

- Tak jest. Wszystko, co si wie z pobytem Blade'a w Montanie, zostanie natychmiast przesane. Równie wszy­stkie informacje dotyczce przyspieszonego procesu starzenia. Przekaemy je od razu.

A wic Wypatrywacze wiedzieli o tragedii, jaka spotkaa Ro­dzin.

- Mylaem, e jest to niemoliwe - mówi porucznik Putnam. - Lekarz musi by wcieky. Tak, zgadzam si. Dostanie wszystko, czego bdzie potrzebowa. Wzmianki na temat góra zostan równie przesane natychmiast.

Rikki zastanawia si, co byo tematem tajemniczej rozmo­wy porucznika Putnama z pukownikiem Jarrisem. GOR to symbol oznaczajcy stwora nazywanego Gremlinem. Po swo­im pobycie w Montanie Blade dostarczy Rodzinie bardzo inte­resujcych materiaów na ten temat.

Stolic tego, co pozostao po Stanach Zjednoczonych, byo Denver w stanie Colorado. Nie tylko to miasto ocalao. Gdzie istniaa równie tak zwana cytadela Cheyenne. Miejsce to znaj­dowao si prawdopodobnie w stanie Wyoming. Stacjonoway tam jednostki armii Samuela. Jednak nad tym wszystkim czu­wa pewien tajemniczy czowiek, zwany Doktorem. Wystar­czyo tylko, eby kto uy tego sowa, a onierzy ogarnia paniczny strach. Nikt dokadnie nie wiedzia, czym zajmuje si Doktor i jak peni funkcj w rzdzie nowej Ameryki. Blade odkry, e Doktor znajduje si bardzo blisko Samuela II. Do­wiedzia si ponadto, e kieruje czym, co nazywano Genety­cznym Oddziaem Rozpoznawczym. Gremlin, zanim zdezerte­rowa i przyczy si do Rodziny, suy w tej jednostce, o czym wiedzia Blade.

- Samochody? - zapyta porucznik. - Zostawilimy je, pu­kowniku, tam gdzie zwykle. Nie bdzie adnych kopotów. Bez odbioru.

Czyby przyjechali dipami? Rikki zastanawia si, w jaki sposób mona by je wykorzysta.

Chyba tylko do transportu.

Porucznik Putnam odoy suchawk i podszed do dwóch onierzy, pracujcych przy parabolicznym mikrofonie.

- Czy wszystko ju w porzdku? - zapyta.

- Tak jest, sir. - odpowiedzieli obaj.

- Dobrze. Zaczynajmy wic. Upewnijcie si, czy zapis na tamie jest wystarczajco wyrany.

- Tak jest, sir!

Rikki spojrza na Teucera i Yam. Obaj Wojownicy cigle znajdowali si na swoich stanowiskach i czekali tylko na roz­kaz. onierze byli tak zajci swoimi czynnociami, e wcale nie spostrzegli Wojowników, którzy siedzieli tu obok.

„Doskonale! - pomyla Rikki. - Moe uda si pokona wro­gów przy minimalnym wysiku".

Swoim atakiem zaskocz onierzy. Sytuacja nie moga by lepsza. Wydawao si, e nic nie moe przeszkodzi w realiza­cji zamierze.

Nagle, jakby na przekór wszelkim planom, rozleg si krzyk.

Rikki-Tikki-Tavi spojrza w kierunku, z którego dochodzi.

„Na Wielkiego Ducha! Nie teraz!" - pomyla z trwog.

Dwadziecia metrów nad Yam siedziaa na konarze sójka i dara si przeraliwie, ostrzegajc wszystkich o grocym nie­bezpieczestwie .

Czy onierze zwrócili na to uwag? Czy s w stanie rozpo­zna krzyk ostrzegawczy ptaka? Przez gow Rikkiego przele­ciay w jednej chwili setki myli.

Jeden z onierzy, trzymajc w rku M-16, przyglda si ptakowi. Nie zdawa sobie jednak sprawy, e znajduje siew od­legoci okoo szeciu jardów od przeciwnika.

Rikki zamar w bezruchu. Czy ten onierzyk uzna krzyk ptaka za co naturalnego, czy bdzie stara si wyjani jego przyczyn?

Stranik zrobi kilka kroków w kierunku drzewa, nie spusz­czajc wzroku z sójki.

Yama nie móg wykona adnego ruchu, eby nie ryzykowa wykrycia. Na szczcie nie zauwaono go.

Sójka cigle dara si wniebogosy.

„Zamknij si, pieprzony ptaku!" - rozkaza jej w myli Rikki.

Jego prawa rka machinalnie zacisna si na rkojeci mie­cza.

onierz nie przestawa wpatrywa si w ptaka. Na dodatek umiecha si gupkowato.

„Dobrze! Teraz odwró si i wró na swoje miejsce!"

Wartownik powoli odwraca si, zgodnie z yczeniem Rikkiego. Gdy mia si ju oddali, zauway, e sójka jest wyranie zaniepokojona czym, co znajduje si pod drzewem. Zawaha si.

Rikki próbowa wyobrazi sobie, co myli wartownik.

„Pójdzie sprawdzi czy nie? Nie rób tego! Odejd, skd przyszede? Pozostaw wszystko w spokoju!" - baga go w mylach.

onierz powoli podniós luf M-16 i wycelowa j w korze drzewa. Nie spodziewa si jednak adnego niebezpieczestwa. Robi to z nawyku.

Rikki wycign z pochwy miecz, a Teucer napi uk, celu­jc w stranika.

Drugi stranik od pewnego czasu obserwowa poczynania kolegi i wreszcie zdecydowa si, e podejdzie do niego.

Stojcy koo pnia onierz ruszy w kierunku Wojowników.

Rikki móg sobie tylko wyobrazi jego min, gdy odkryje, e za pniem ley uzbrojony po zby czowiek.

Rozdzia 7

- Tutaj jeste! Wszdzie ci szukaam. Mczyzna siedzia obok fosy przy pónocno-wschodnim kocu zabudowa.

- Wolabym by sam - odburkn nieprzytomnie. Jego twarz wyraaa smutek. - Nie mamy o czym rozmawia.

- Pozwól, e ci przeszkodz - powiedziaa dziewczyna, sa­dowic si obok niego. - Nigdy nie mylaam, e zobacz ci w takim stanie. Syszaam, e na Wielkiego Hickoka nic nie dziaa. No, moe prawie nic.

Nathan spojrza na dziewczyn.

- Zostaw mnie w spokoju. Sherry. Prosz ci - powiedzia ostro.

- A jeli nie odejd? - spytaa niewinnie dziewczyna. - Czy wyjmiesz wtedy swoje sawne kolty, eby mnie przegoni? Przez moment Hickok przyglda si Sherry.

- Dlaczego mi to robisz? - zapyta po chwili.

- Nie pozwol ci tutaj siedzie i wini si za wszystko - od­para szorstko dziewczyna.

- Gdyby wiedziaa, dlaczego...

- Wiem dlaczego - poinformowaa go Sherry. - Jenny po­wiedziaa mi o wszystkim. Kochae Joann, prawda? Jak zo­staa zabita?

Hickok milcza.

Dziewczyna przysuna si do niego i delikatnie pooya mu rk na ramieniu.

- Nie wiedziaam, co si stao z Joann, kiedy zaproponowano mi, ebym zostaa Wojownikiem. Ale i tak nie zmienia­bym zdania.

Hickok chcia co powiedzie, lecz poczu na wargach dotyk doni dziewczyny.

- Wysuchaj mnie najpierw, kochanie - powiedziaa Sherry i zamilka na moment. Zastanawiaa si nad czym.

- Chyba ju ci mówiam, e moje ycie w Kanadzie, nim porwali mnie Trolle, byo bardzo nieciekawe. Waciwie nud­ne. Nigdy go nie lubiam i zawsze chciaam czego wicej. Wtedy zjawie si ty.

Hickok owi uchem kade sowo dziewczyny. Jego twarz zagodniaa.

- Uratowae mnie z rk tych drani. Mój wymarzony ksi przyby by mnie ocali. Nie chciaam ju nigdy wicej wraca do Kanady i namówiam ci, eby mnie zabra z sob. Ja na­prawd chc tutaj zosta. Podoba mi si Dom. Musz jednak co robi. Kady ma tu do wykonania jakie zadanie. Kim ja tu mog by? Murarzem? Tkaczkem? To byoby jeszcze nudniejsze ni moje ycie w Kanadzie. Co wicej mi pozostao? Nie mam talentu, aby zosta Wróem...

- Ale dlaczego chciaa i chcesz zosta Wojownikiem? - za­pyta Hickok.

- To chyba oczywiste - wyjania Sherry. - Bardzo dobrze radz sobie z broni. Sam wiesz, jak strzelam.

- Wiem - przytakn smutno.

- Chyba wic rozumiesz, e ten wybór by jedynym logicz­nym rozwizaniem.

- By Wojownikiem to co wicej ni umiejtno strzela­nia i walki.

- Mog si te nauczy sztuki wojennej - powiedziaa pew­nie Sherry.

- Nie w tym rzecz - odpar Hickok. - eby zosta Wojownikiem, trzeba posiada pewn cech umysu i duszy, której nie mona si nauczy. W przeciwnym razie twoja nauka zako­czyaby si po piciu minutach.

- O jak cech chodzi?

- Chodzi o to, e zabijanie musi ci wej w krew. Albo ty zabijesz, albo ciebie zabij. Te rozmowy o ochronie Domu to wielka bzdura. Sta si Wojownikiem, to by morderc.

Sherry zacza si mia.

- Co ci tak mieszy? - warkn Hickok.

- Zauwayam, e na razie nie przypomniae swoich zwy­kych gadek.

- Mylaem, e rozmawiamy na serio. Ty si jednak dobrze bawisz.

- Przepraszam - powiedziaa pojednawczo Sherry. - Bar­dzo moliwe, e zawód mordercy nie jest moim przeznacze­niem, ale mog zosta Wojownikiem.

- Moesz zgin, zanim cokolwiek zrozumiesz - powie­dzia Hickok, chocia dobrze wiedzia, e Sherry to zlekcewa­y.

Jego przypuszczenia sprawdziy si.

- Powiedz mi w takim razie, co jest zego w profesji zabój­cy? Przecie ty jeste jednym z nich. I Blade, Geronimo, Rikki i wielu, wielu innych. Nie wyglda na to, eby si tym zbytnio przejmowa. Dlaczego to ma by takie ze dla mnie?

- Nadal nic nie rozumiesz - wymamrota Hickok ze znie­chceniem.

- Niestety, chyba masz racj - powiedziaa dziewczyna. - Nadal nic nie rozumiem. Dlaczego mnie nie owiecisz? Hickok podniós gow i spojrza przed siebie.

- Nie chc, eby historia powtórzya si - oznajmi w ko­cu.

- Czy chcesz przez to powiedzie, e boisz si straci mnie, tak jak stracie Joann? Czy o to chodzi?

Hickok nie odpowiedzia.

- Nic nie sysz - nalegaa dziewczyna.

Hickok poruszy si nerwowo i spojrza ze zoci na Sherry.

- Tak! - krzykn - Nie chc ci straci! Zadowolona?! Po raz pierwszy w yciu Sherry nie wiedziaa, co powiedzie. Przez dusz chwil siedziaa, wpatrujc si w Hickoka. Dopiero teraz przekonaa si, e Nathan martwi si o ni.

- Przepraszam - wyszeptaa w kocu. - Nie miaam pojcia.

Hickok wyrwa z ziemi kp trawy i cisn j daleko przed siebie.

- Jeli nie chcesz, ebym zostaa Wojownikiem, to postpi wedug twojego yczenia - zaproponowaa cicho Sherry.

- To twoje ycie - odburkn Hickok. - Rób z nim, co chcesz.

Dziewczyna przysuna si do mczyzny.

- Nie chc robi czego, co moe ci zrani. Znaczysz dla mnie zbyt wiele. Jeste dla mnie wszystkim.

Hickok poniós gow i spojrza prosto w zielone oczy Sherry.

- Mówi powanie - cigna dziewczyna. - Nathan, ko­cham ci! I ty dobrze o tym wiesz. Jeli tak bardzo nie chcesz, ebym zostaa Wojownikiem, jeli to tak bardzo ci boli, to po­stpi, jak uwaasz.

- Czy naprawd zrezygnowaaby dla mnie ze swoich marze? - zapyta Hickok.

- Tak! - pada jednoznaczna odpowied.

Wojownik zamyli si.

- A wic zaatwione - powiedzia w kocu.

- Chcesz, ebym zrezygnowaa? - zapytaa z przestrachem Sherry.

- Z pewnoci nie - umiechn si Hickok. - Chyba nie mógbym y z myl, e przeze mnie nie speniy si twoje marzenia. Jeli chcesz zosta cholernym damskim Wojowni­kiem, to niech tak si stanie. Howgh!

Sherry pisna z radoci i rzucia si Hickokowi w ramiona.

- Wiedziaam, e si zgodzisz - szepna mu do ucha.

- Tylko nie mów o tym nikomu - ostrzeg. - Gdyby inni do­wiedzieli si, e jestem taki mikki, to stracibym reputacj.

- Pewno ju duo wczeniej zmienie zdanie - stwierdzia Sherry, gaszczc Wojownika po jasnych wosach.

- Niezupenie - zauway Hickok. - Siedziaem tutaj i my­laem o swoim zachowaniu. Uwiadomiem sobie, e byem zbyt samolubny. Przecie to twoje ycie. Mogem wprawdzie by niezadowolony z twojego pomysu, ale jeli rzeczywicie chcesz zosta Wojownikiem, to nie mam prawa ci w tym prze­szkodzi.

- Doceniam to - szepna Sherry.

- Stawiam jednak jeden warunek - powiedzia twardo Hi­ckok. - Musisz uczy si od najlepszych. Ja naucz ci strzela, Blade walki noem, Geronimo tropienia ladów i walki toma­hawkiem. Inni naucz ci tego, co sami umiej najlepiej. Do czasu rozpoczcia nauki popracuj troch nad sob, a obiecuj ci, e bdziesz doskonaa.

- Nie artuj sobie ze mnie - powiedziaa Sherry, ukazujc w umiechu lnice zby.

Hickok nagle spochmumia.

- O co chodzi tym razem? - zapytaa dziewczyna.

- Co przyszo mi do gowy - wyjani.

- Co takiego?

- By moe pewnej nocy przyjdzie mi ochota porozmawia z tob... Bybym bardzo niezadowolony, gdyby wtedy wymó­wia si bólem gowy od tych cholernych wicze!

Sherry mocno przytulia si do Hickoka.

- Nie denerwuj si tym - zachichotaa. - Co takiego nigdy si nie zdarzy. Na przykad dzisiaj nic mnie nie boli.

- Naprawd?

Sherry i Hickok wzili si w objcia. Dziewczyna wtulia si w ciepe i twarde ciao Wojownika. Ich usta zczyy si w du-gin pocaunku.

- To byo wspaniae! - powiedziaa Sherry. -Zrób to jeszcze raz.

- Wszystko, czego... - zacz Hickok, ale nie zdy doko­czy.

- Czy co si stao? - zapytaa dziewczyna. - Zobaczye co?

- Suchaj.

- Czego?

- Bd cicho i suchaj.

Hickok puci dziewczyn i pooy rce na swoich rewolwe­rach.

- Nic nie...

W oddali rozleg si dziwny dwik.

- To s odgosy strzelaniny - oznajmi Hickok, spogldajc w kierunku zachodnim.

- Moe to Wojownicy trenuj? - zasugerowaa Sherry.

- To niemoliwe - odpar Hickok, potrzsajc gow. - Za daleko. Co to moe by?

- Moe kto poluje? - zastanawiaa si gono dziewczyna.

- Zbyt duo wystrzaów jak na... - zacz Hickok. - Ale ze mnie idiota! To przecie musi by wanie to!

- To znaczy co? - zapytaa zdezorientowana Sherry.

- Chod ze mn - rzuci, podrywajc si do biegu.

- Poczekaj! - Zawoaa dziewczyna.

Hickok zwolni troch, eby moga go dogoni.

Rozdzia 8

Strefa mierci z pewnoci nazywaa si tak nie bez powodu. Podczas swoich podróy Geronimo nigdy nie spotka obsza­ru cakowicie pozbawionego ycia. Wraenie byo niesamowi­te. Wydawao mu si, e zosta przeniesiony na inn planet.

Na rozlegym obszarze nie byo wcale rolinnoci. Nawet wiatr wydawa si nienaturalnie ciepy i jakby ociay. Ziemia miaa dziwny odcie brunatnej cegy.

W jaki sposób w takich warunkach mogo istnie jakiekol­wiek ycie - stanowio zagadk przyrody...

Cay patrol Legionu zgromadzi si na szczycie niewielkiego pagórka. Wszyscy zsiedli z koni.

- Nie wida, eby nas gonili - zauway Hamlin. - Co o tym mylisz, Kilrane?

Kapitan przez dusz chwil obserwowa znajdujc si pod nimi dolin.

- Chyba masz racj - zgodzi si z twierdzeniem przyjaciela.

- Na pewno z nas zrezygnowali - cign Hamlin. - Dobrze wiedzieli, e nas nie zapi.

- Albo wykonali swoje zadanie i wycofali si - zasugerowa Kilrane.

- Co masz na myli?

- Pewnie ocenili, e jestemy ju wystarczajco gboko w Strefie mierci i uznali, e nie ma sensu dalej nas ciga -wyjani kapitan. - Jestemy jakie pitnacie mil od granic Strefy.

- I co teraz? - zapytaa Cyntia.

Tak, to by bardzo istotny problem. Geronimo rozmyla nad tym od dobrych kilku minut. Stara si okreli w przyblieniu obecne pooenie oddziau. Wiedzia, e Kawaleria i Legion zajmoway wschodni cz Poudniowej Dakoty. Kawaleria kontrolowaa wschodnie skrawki tego terenu, a Legion - za­chodnie. Musieli si teraz znajdowa na terenie nalecym do wroga. Geronimo stara si w pamici odtworzy map stanu, któr widzia w atlasie podczas podróy do Montany. To dziw­ne, ale nie przypomina sobie adnych wanych obiektów mili­tarnych czy cywilnych, które mogyby znajdowa si na tym obszarze. Dlaczego wic wanie tutaj nastpio uderzenie j­drowe? Moe to bya jaka pomyka? Z nagra magnetofono­wych i gazet z okresu wojny, które zdoby podczas licznych wypraw, dowiedzia si, e wielu strategicznych celów nie bombardowano. Natomiast tereny pozbawione takich obiektów zostay zupenie zniszczone. Ten paradoks stara si kiedy wy­jani jeden ze Starszyzny Rodziny. Powiedzia wtedy, e pra­wdopodobnie rakiety nie byy tak dokadne, jak to zakadali ich konstruktorzy. Mona zaoy, i jest to nawet moliwe, e ra­kieta, skierowana na tereny pooone w Dakocie Pónocnej, zbacza o kilkaset mil i uderza w obszar Dakoty Poudniowej. Kiedy trasa lotu wynosi tysice mil, to drobne odchylenie kursu moe wywoa taki wanie skutek. Ksiki zgromadzone w bibliotece Rodziny informoway o takich wypadkach. Zda­rzay si one podczas prób z broni jdrow.

- Moe powinnimy skierowa si na poudniowy zachód -zaproponowa Hamlin. - W ten sposób wczeniej dojechaliby­my do Pierre.

- Mylaem o tym - przyzna Kilrane. - Kawaleria moga to jednak przewidzie i zablokowa nam drog. Z drugiej strony nie moemy zbyt dugo pozostawa w tej strefie. Im szybciej si std wydostaniemy, tym lepiej dla nas.

- Widzisz to? - zapyta jeden z jedców, zwracajc si do Hamlina.

Geronimo odwróci si i spojrza w kierunku zachodnim. To, co zobaczy, zaskoczyo go.

W odlegoci dwóch mil od nich wznosi si olbrzymi sto­kowaty kopiec. By tak wysoki, e wydawao si, i zahacza o chmury pynce po niebie.

- Co to jest, do diaba? - wykrzykn zdziwiony Hamlin.

- Moe to miejsce, w które uderzya rakieta - powiedziaa niepewnie Cyntia.

- Na pewno nie - odpar Geronimo. - Wybuch jdrowy po­zostawiby ogromn dziur, a nie kopiec o tak dziwnych kszta­tach. To co musiao zosta stworzone.

- Czy móg to by... - zacz Hamlin.

- Wulkan? - odpowiedzia Indianin.

Hamlin skin potakujco gow.

- Chyba nie - stwierdzi Geronimo. - Nigdy nie syszaem o wulkanach w Poudniowej Dakocie.

- Spójrzcie na szczyt kopca! - krzykna nagle Cyntia. Indianin podniós wzrok, a jego ciaem wstrzsn dreszcz. Na brzegu stoka co si poruszao. Posta widzieli niewy­ranie ze wzgldu na odlego. Nikt jednak nie mia wtpliwo­ci, e by to jaki organizm ywy. Albo robot.

- Spieprzajmy std! - krzykn przeraony Hamlin.

- Jazda! - zawoa Kilrane, wskazujc rk poudniowy za­chód.

Po chwili wida ju byo tylko tumany brunatnego piasku. Podczas jazdy Geronimo zastanawia si, co to mogo by. Czy moe jakie zwierz, które po Wielkim Wybuchu przysto­sowao si do ycia w tak ekstremalnych warunkach. Tak zwani „eksperci" stwierdzili kiedy, e radioaktywne rodowisko, pene rónego rodzaju toksycznych substancji, wpynie na wy­tworzenie si mutantów, zdolnych wytrzyma prawie wszy­stko. Kombinacje nieznanych rodków mogy doprowadzi do powstania zadziwiajcych form ywych. Mutanty pojawiay si dosownie wszdzie. Zielone potwory rozmnaay si z zadzi­wiajcym tempie. Jeden z mutantów zabi Kurta Carpentera, zaoyciela Rodziny i Domu. Innym nieszczciem byy czste przypadki gigantyzmu wród owadów. Nikt nie móg przewi­dzie wszelkich niebezpieczestw. Platon susznie kiedy za­uway, e proces rozmnaania si tych dziwnych stworów mo­e doprowadzi do zagady rodzaju ludzkiego.

Nagle uwag Indianina zwróci ogromny dó, obok którego wanie przejedali. Na jego dnie co si poruszao. Geronimo próbowa przyjrze si bliej temu czemu, ale szarpicy si wci ko bardzo mu to utrudnia. Wydawao si, e wewntrz tego otworu o rednicy trzydziestu stóp znajdoway si dwie fi­gurki koloru brunatnego, przypominajce swym wygldem kije.

Co to byo?

Wojownik zauway, e Kilrane take przyglda si tym stworom.

- Widzisz to? - zapyta Geronimo. Kapitan skin gow.

- Wiesz, co to moe by?

Kilrane wzruszy ramionami.

Cyntia równie wpatrywaa si w otwór. Jej twarz staa si blada, a szczupe rce zacisny si na ramionach Kilrane'a.

Geronimo denerwowa si troch zachowaniem dziewczyny. Uwaa, e lepiej by byo, gdyby Cyntia siedziaa z nim na ko­niu. Pomimo krótkiej znajomoci by ju zazdrosny. Uwaa, e jest bardzo atrakcyjn dziewczyn.

Jedcy zauwayli nastpne wzgórza.

Na czele orszaku nadal znajdowa si Kilrane. Przed nimi pojawia si nieoczekiwanie druga dziura. Kapitan podjecha do krawdzi otworu. onierze pospieszyli za nim.

Dwóch jedców postpio inaczej.

Jechali przez cay czas z tyu. Tumany kurzu, jakie pozosta­wiali podajcy przodem, cakowicie przesaniay widoczno. Dlatego jadcy z tyu nie widzieli drogi. Zanim zoriento­wali si, e inni zmienili tras, byo ju za póno.

Rozlegy si krzyki przeraenia i po chwili zapada cisza. Geronimo zareagowa byskawicznie. Odwróci si i ktem oka zauway wpadajcych do krateru ludzi.

Kapitan mia, niestety, nieco gorszy refleks. Usysza tylko krzyk. By jednak na tyle przytomny, by natychmiast zatrzyma konia.

- Co to byo? - zapyta, rozgldajc si dookoa.

- Dwóch twoich ludzi tam wpado - powiedzia Geronimo, wskazujc ciemn krawd krateru.

- Co? - zapyta jeszcze raz Kilrane.

Natychmiast zawróci konia i podjecha do Indianina, który znajdowa si ju na skraju dziury. Ko kapitana podniós eb do góry i zacz parska tak, jakby zwszy niebezpieczestwo. Wcale nie reagowa na polecenia jedca. Kilrane próbowa zmusi go do posuszestwa, uywajc ostróg, ale nie przynios­o to oczekiwanego skutku. Kapitan musia zsi z konia i po­dej do krateru.

Geronimo stan tu obok, mimo e wyczuwa tak jak zwie­rz niebezpieczestwo. Hamlin by zbyt przestraszony, eby zbliy si do otworu. Pozostali onierze oddalili si od krate­ru, z trudnoci panujc nad sposzonymi komi.

- Gdzie oni s, do cholery?! - zapyta Kilrane, stojc nad krawdzi otworu.

Geronimo bada wanie wzrokiem dziur. Bya bardziej ta­jemnicza od pozostaych. Tak jak poprzednia miaa okoo trzy­dziestu stóp rednicy. Wydrenie w ziemi zwao si, a na gbokoci kilkunastu stóp niko w ciemnociach. ciany kra­teru byy idealnie gadkie. Nic nie wskazywao na to, e przed chwil wpadli tam dwaj ludzie wraz z komi.

- Co si z nimi stao? - Zapyta Hamlin.

Nagle z ciemnoci szybu wyonia si para kijoksztatnych stworów, które rozpoczy dziwaczny taniec.

- Nie podoba mi si to! - Wycedzi Kilrane przez zacinite usta. - Mam przeczucie, e lepiej bdzie, jak si std wyniesie­my.

- Patrz! - krzykn nagle Geronimo, wskazujc czerwone postacie.

Kilrane zawróci konia i pogardliwie spojrza na Indianina.

- Oddajcie mi bro! - Zada Geronimo.

- Co takiego? - Zakpi Hamlin. - Co ty sobie wyobraasz, waniaku? Jak mylisz, kim jeste? Przypomn ci, durniu. Je­ste zwyczajnym jecem!

Kilrane przyglda si dziwnemu otworowi, z którego znikny ju taczce postacie.

- Oddaj mu bro! - Rozkaza.

- Co? - Zaprotestowa Hamlin. - Od kiedy to pozwalamy naszym jecom na posiadanie broni?

- Od teraz - uci kapitan. - Nie mam teraz czasu na wyja­nienia, mój przyjacielu. A teraz oddaj mu bro.

- Dzikuj - powiedzia Geronimo. Poczu si pewniej z broni u boku.

Gdyby kto ich teraz zaatakowa, to przynajmniej miaby szans obroni siebie i Cynti.

- Jestem twoim dunikiem - powiedzia po chwili, patrzc w niebieskie oczy Kilrane'a.

- Mam nadziej, e bd y odpowiednio dugo, eby z te­go skorzysta - odpar kapitan, spinajc konia ostrogami.

Rumak ruszy z kopyta w wyznaczonym przez jedca kie­runku.

Wszyscy skupili si wokó kapitana. Czekali na jego rozkazy. Geronimo obserwowa Cynti, która kurczowo trzymaa si Kilrane'a.

Po przebyciu jeszcze jednej mili natknli si na kolejny kra­ter. Tym razem wszyscy ostronie mijali zdradliwy otwór.

- Wiesz - powiedzia w pewnej chwili Hamlin. - Nie jest tak le. Jeszcze troch, a wyjedziemy z tego przekltego miej­sca.

Geronimo nie odpowiedzia. Wpatrywa si tylko w hory­zont, nie sysza sów Hamlina. Nie wiedzia, e ten w ogóle co mówi.

Nagle rozleg si okrzyk:

- Spójrzcie!

Wszyscy stanli od razu, spogldajc w oszoomieniu przed siebie.

„O, nie, tylko nie to" - pomyla Geronimo.

wier mili przed nimi pojawi si ogromny obok piasku, który zasania cae niebo. Nadcigaa burza piaskowa.

Kilrane zacz krzycze, eby wszyscy jechali na zachód. Mia nadziej, e uda si omin burz. Niestety, myli si.

onierzom Legionu udao si przejecha zaledwie tysic jardów, gdy spotkaa ich burza. Powietrze byo gorce. Piasek przypala skór i utrudnia oddychanie zarówno koniom, jak i ludziom. Zostali zaskoczeni na otwartej przestrzeni, nie mogli, wic nigdzie si ukry.

Geronimo z trudnoci rozpoznawa sylwetk idcego przed nim Kilrane'a. A przecie dzielia ich niewielka odlego. In­dianin stara si zasoni usta i nos przed gstym kurzem, ale jego wysiki byy daremne. Drobne ziarenka pyu dostaway si do oczu, pod ubranie, raniy ciao.

- Trzymajcie si razem! - Krzycza kapitan. - Niech nikt si nie zatrzymuje! Jedcie za mn!

atwiej byo powiedzie ni wykona. Geronimo z trudno­ci dostrzega poruszajce si za nim ksztaty. Byo ich tylko kilka. „Gdzie jest reszta oddziau? - Zastanawia si. - Oby bu­rza skoczya si jak najszybciej!"

Byy to nabone yczenia, które nie chciay si speni. Wi­chura stawaa si coraz silniejsza. Geronimo obserwowa jad­cego z przodu kapitana. Wiedzia, e nie moe straci go z oczu. Musia na niego uwaa, ze wzgldu na Cynti.

„Jak dugo moe trwa taka burza?" - Rozmyla.

W pewnym momencie Geronimo zauway, e jego ko chwieje si. Na szczcie udao mu si odzyska równowag. Geronimo poczu wdziczno dla swojego rumaka. Zwierz musiao by bardzo zmczone, ale nie poddawao si, szo z wysikiem dalej.

Geronimo zastanawia si nad planem, który przed kilkoma minutami przyszed mu do gowy. Gdyby udao mu si uwolni Cynti z rk Kilrane'a, mógby uciec. Teraz wszystko zaleao od ywiou. Burza musiaa si kiedy skoczy. Naleao tylko wykorzysta odpowiedni moment. Piasek stanowiby oson dla niego i Cyntii. Niezauwaeni przez jedców Legionu, od­daliliby si bezpiecznie od oddziau.

Taki moment musia nastpi.

Geronimo wyczekiwa go z niecierpliwoci. Co chwila do­tyka palcem broni. Zrozumia, e jest to pierwsza oznaka zde­nerwowania. A wanie teraz powinien by spokojny.

„Wielki Duchu, dopomó swojemu sudze i synowi. Uchro dzieci, które oddaway ci cze. Jestemy dziemi pokoju, zmu­szonymi wbrew sobie do walki" - powtarza w myli.

W pewnej chwili Indianin wyczu, e burza ma si ku koco­wi. Wiatr sab, a powietrze stawao si czystsze. Geronimo do­strzeg Kilrane'a i Cynti w odlegoci okoo piciu jardów od siebie.

„Teraz!" - Postanowi.

Spi konia i ruszy w ich stron. Byskawicznie znalaz si obok Kilrane'a. Szybkim ruchem obj dziewczyn w pasie i cign z konia. W chwil póniej ruszy galopem przed sie­bie.

- Stój! - krzycza Kilrane.

Indianin nie zareagowa i pdzi dalej. W tej chwili nic si ju nie liczyo. Wana bya tylko Cyntia.

- Stój! - krzykn jeszcze raz Kilrane.

- Zgubisz go! - zawoaa dziewczyna, trzymajc si kurczo­wo Indianina.

Py powoli zacz opada, ale nadal ogranicza widoczno. Geronimo widzia obszar o promieniu co najwyej dziesiciu jardów.

- Geronimo! - zawoa po raz ostatni Kilrane.

Udao si! Indianin obejrza si za siebie. Z ulg stwierdzi, e nikt ich nie goni.

Zblia si wieczór.

„Jeli niedugo zapadn ciemnoci, bdziemy bezpieczni" -myla Geronimo. Czu, jak Cyntia ciska jego muskularne ra­miona, szukajc w nich oparcia.

- Uwaaj! - krzykna nagle.

Geronimo natychmiast cign cugle, ale byo ju za póno. Poczu, e razem z koniem wpada w jak otcha. Uderzenie o podoe rozdzielio ich.

- Geronimo! - krzykna Cyntia.

Indianin nie potrafi jej pomóc. By bezradny. Próbowa pod­nie si i oceni sytuacj, ale ze wzgldu na panujce ciemno­ci nic nie widzia.

Co si stao? Gdzie s? Gdzie Cyntia? Koatao mu w go­wie.

Nagle zobaczy wiato, które wpadao przez jaki otwór o rednicy okoo trzydziestu stóp.

Krater?

Przestraszy si.

W jednej chwili zrozumia, gdzie si znajduj. Kiedy stara si podnie, usysza za plecami podejrzany szelest. Chcia od­wróci si, ale kto by szybszy.

Twardy przedmiot uderzy go w gow. Geronimo osun si bezwadnie. Czerwony py wypeni jego usta i nos. Myli spl­tay si.

„Tak mi przykro, Cyntio!" - pomyla z rozpacz.

Niewola w oddziale Legionu bya niczym w porównaniu z jego obecn sytuacj. W caym tym zamieszaniu, on, do­wiadczony Wojownik popeni niewybaczalne gupstwo. Takie bdy kosztuj zwykle ycie. Nie zabezpieczy pistoletu, od­wróci si tyem do wroga, a potem...

A potem wpad do tej cholernej wielkiej dziury w Strefie mierci.

Geronimo wyta wszystkie siy, eby si podnie albo, chocia uklkn. Nie zwraca uwagi ani na szum w gowie, ani na lepki pyn, spywajcy mu po twarzy. Wiedzia, e to krew.

W kocu udao mu si podnie. Szczcie nie trwao jednak dugo. Poczu raptowny zawrót gowy.

- Geronimo! - krzyczaa w tym czasie Cyntia.

Indianin ju jej nie sysza. Straci przytomno.

Rozdzia 9

Stranik powinien by najpierw strzeli, a potem przeklina. Na szczcie dla Yamy postpi inaczej. Dlatego musia zgin. Kula rozerwaa mu czaszk.

Niespodziewany grzmot strzau wywoa zamieszanie wród pozostaych Wypatrywaczy. W tym czasie Yama wsta z ziemi i jednym strzaem zabi drugiego stranika. Wszystko dookoa byo zbroczone krwi.

Jednemu z onierzy udao si dostrzec napastnika. Odda w jego kierunku seri ze swojego M-16, ale Yama zdoa si schowa. Kolejny onierz nie zdy nawet zdj z pleców ka­rabinu, gdy przez jego gow przelecia pocisk. Upadajc jkn z bólu i po chwili ju nie y.

Rikki-Tiki-Tavi równie walczy zawzicie. Pochwa leaa za gazem, a w jego rkach poyskiwa miecz. Wojownik skie­rowa si teraz w stron radiostacji. Jednemu z onierzy udao si nawet zaadowa bro, ale bya to jego ostatnia czynno. Katana, ostry jak brzytwa miecz, spad na pozbawion ochrony gow. Trysna krew.

Pozostali przy yciu onierze natychmiast wczyli si do akcji. W kierunku pnia, za którym skry si Yama, poleciaa se­ria z kilku karabinów. Wypatrywacze strzelali bez opamitania, nie zdajc sobie sprawy, e niebezpieczestwo zagraa im ze wszystkich stron.

Jeden z operatorów radiostacji zdy wycelowa w Rikkiego i wystrzeli. Uderzenie odrzucio Wojownika do tyu. Po­tworny ból sparaliowa na moment lew cz ciaa. Rikki nadludzkim wysikiem opanowa si i z wciekoci ci swoim mieczem. Pistolet wraz z doni spad na piasek, barwic go na jaskrawoczerwony kolor. Chwil póniej ostrze katany za­gbio si w czole onierza, rozcinajc je jak arbuz.

Ostatnim onierzem, pozostajcym przy radiostacji, by po­rucznik Putnam. Byskawiczny atak zaskoczy go. Przez kilka­nacie sekund sta w bezruchu, nie wiedzc, co si dzieje. Ob­serwowa tylko rozgrywajce si przed nim sceny. Powoli jed­nak otpienie mijao, a kiedy przed oczami porucznika pojawi si Rikki, jego wiadomo pracowaa ju normalnie.

Wojownik pozwoli Putnamowi zbliy si do siebie, gdy uzna, e bdzie z niego dobry jeniec. Obaj mczyni chwycili si za bary. Pocztkowo porucznikowi udao si przygnie do ziemi Rikkiego, ale jego triumf by przedwczesny. Wprawdzie Putnam way o okoo dwudziestu kilogramów wicej, ale w tej walce nie odgrywao to wikszej roli.

Rikki umiechn si przekornie i byskawicznie uderzy po­rucznika gow w nos. wiea krew spyna po twarzy Wypatrywacza. Putnam jkn z bólu i puci Rikkiego. W tym mo­mencie zosta uderzony pici w szczk. Caa twarz porucznika stanowia ju tylko krwaw mozaik. Ostatni cios Rikkiego by majstersztykiem. Jego okie wyldowa na skroni Putnama, który od razu pad na ziemi.

Jednak bitwa trwaa nadal.

Rikki, lec na plecach, rozejrza si dookoa. Obok siebie zauway jakiego onierza ze strza w piesiach. Siedmiu Wypatrywaczy spotkaa mier. Pozostao tylko czterech.

Pierwszy z nich znajdowa si po lewej stronie; ukryty by za niewielkim gazem. Bezustannie strzela w kierunku drzew, gdzie czai si prawdopodobnie Teucer. Pozostaych trzech ce­lowao w pie, za którym lea Yama. Czekali na to, eby Wo­jownik wychyli si.

Yama zrobi to.

Gdy tylko wychyli si ze swojej kryjówki, rozleg si strza. W chwil póniej jeden z onierzy osun si z jkiem na zie­mi. Pozostali otworzyli ogie ze swoich karabinów.

Rikki wsta, starajc si odwróci uwag strzelajcych. Jeden z nich spojrza w kierunku Rikkiego. Wycelowa. Zapomnia jednak o ukrytym uczniku.

Rka Teucera bya jak zwykle niezawodna. Wypatrywacz pad na ziemi ze strza w gardle. Na placu boju pozostao ju tylko dwóch przeciwników.

Jeden z nich strzela na olep. Bieg jednoczenie w stron kryjówki Yamy. By zaledwie kilka kroków od celu, gdy maga­zynek jego karabinu wyczerpa si. Kiedy zamiast strzau roz­leg si tylko mechaniczny trzask, onierz przystan i zacz adowa bro.

Yama wyskoczy z kryjówki i rzuci si na onierza. Rikki ju bieg koledze na pomoc. onierz nie zdy zaadowa bro­ni, ale za to udao mu si zbiec przed szalonym atakiem Wojow­nika. Ktem oka Rikki zobaczy jeszcze, jak Teucer schodzi ze swego stanowiska. Zabi przedostatniego Wypatrywacza.

- Wy dwaj, oczycie teren! - rzuci Rikki do Teucera i Ya­my, a nastpnie puci si w pogo za uciekajcym onierzem.

Byo wicej ni prawdopodobne, e Wypatrywacz ucieka w kierunku ukrytego jeepa. Rikki wiedzia, e nie moe pozwo­li mu na ucieczk. Gdyby Samuel II dowiedzia si o zasadzce, mógby zorganizowa kolejn, o wiele silniejsz, wypraw. Rikki ba si o Rodzin i jej bezpieczestwo. Wprawdzie Dom by dobrze ufortyfikowany, a jego obrocy uzbrojeni, ale siy rzdowe liczyy setki onierzy. Wobec takiej potgi Wojowni­cy nie mieli adnych szans.

Rikki wyrwa si z zamylenia. Gdzie przed nim rozlegy si trzaski amanych gazi.

„Bardzo dobrze! To uatwi mi zadanie" - pomyla.

Wojownik usysza niedaleko jakie podejrzane odgosy. Stwierdzi, e przeciwnik znajduje si okoo dwudziestu jardów od niego. Troch na lewo. Musia znale odpowied na jeszcze jedno pytanie: jak daleko od wzgórz zostay ukryte samochody. Na pewno nie byo to zbyt daleko, poniewa przeniesienie sprztu zajoby Wypatrywaczom zbyt wiele czasu. Z drugiej strony - nie mogli ich ukry zbyt blisko, bo zachodzia obawa, e czonkowie Rodziny odkryliby je bardzo szybko.

Nagle Wypatrywacz zmieni kierunek swej ucieczki. Bieg teraz na zachód. Czyby nie wiedzia, gdzie s jeepy? Czy mo­e widzia, e jest cigany i próbowa zgubi przeladowc? Ist­niaa równie moliwo, i powodowa nim lk. By tak prze­straszony, e sam nie wiedzia, dokd ucieka.

Tak czy owak - znalaz si w puapce. Nie mia szans.

Rikki przyspieszy. Bieg teraz na poudniowy zachód tak szybko i cicho, jak tylko potrafi. Wiedzia, e jeli zmusi si do wikszego wysiku, to moe mu si uda wyprzedzi onierza i zaatakowa go znienacka.

Po kilkunastu sekundach biegu wpad na polan. Co teraz powinien zrobi? Jeli wyjdzie na otwart przestrze, Wypatry­wacz zauway go. Chyba e zosta w lesie i...

Nagle onierz wyoni si z zaroli, w odlegoci okoo pit­nastu jardów od kryjówki Rikkiego. Nie spodziewajc si ni­czego, maszerowa spokojnie przez polan. Cigle wpatrywa si w przeciwlegy jej koniec. W pewnej chwili na jego twarzy pojawi si radosny umiech.

W zarolach stay cztery samochody.

Rikki, zachowujc wszelkie rodki ostronoci, pody za onierzem. Znajdowa si okoo dwunastu jardów za nim. Wo­jownik posuwa si bezszelestnie, napinajc minie do granic wytrzymaoci: miay by gotowe na kad ewentualno.

Idcy w stron samochodów onierz musia albo co usy­sze, albo wyczu obecno przeciwnika. Nagle obejrza si do tyu. Na widok posuwajcego si za nim Wojownika jego oczy zrobiy si szerokie ze zdziwienia. Strach doda mu si. Byska­wicznie zerwa si do biegu.

Rikki-Tikki-Tavi w jednej sekundzie zanalizowa sytuacj. Do samochodów pozostao okoo pidziesiciu jardów. Dogo­nienie onierza byo prawie niemoliwe. Wypatrywacz zdy­by uruchomi pojazd i odjecha albo uy M-16.

Rikki wiedzia, e musi postpi inaczej. Jedyn jego szans byo zabicie onierza z odlegoci. Wojownik zwolni i sign rk po skórzan torb przypit do pasa. Szybkim ruchem otworzy zamek i wyj z niej metalow gwiazdk, uwaajc, eby nie skaleczy si o jej ostre krawdzie.

W tym samym czasie Wypatrywacz dobiega ju do samo­chodów. By prawie przekonany, e wygra swoj walk o y­cie. Rikki znajdowa si okoo pitnastu jardów za nim. W pra­wym rku trzyma swoj ostatni szans, a w lewej dziery nieodczny miecz, katan.

Do samochodów pozostao siedem jardów.

Rikki zatrzyma si i podniós do góry rk, przymierzajc si do rzutu. Taka sztuczka z odlegoci okoo dwudziestu jar­dów bya niezwykle trudna.

Trzy jardy.

Rikki napry ramiona, oceniajc si, z jak powinien rzu­ci gwiazdk.

Dwa jardy.

Jeden.

onierz dobieg do samochodów. Wskoczy do pierwszego z nich i zoy si do strzau. Na jego twarzy pojawi si wyraz ulgi.

W chwili gdy Wypatrywacz skada si do strzau, Rikki z ogromn si rzuci gwiazdk. Od metalu odbiy si promienie soneczne. W mgnieniu oka zabójcza zabawka pokonaa odle­go pomidzy Rikkim a onierzem i utkwia w czole tego ostatniego.

Z bezwadnej rki Wypatrywacza wypada bro, a nastpnie cae ciao opado na siedzenie samochodu. onierz próbowa jeszcze co powiedzie, ale z jego krtani nie wydoby si aden dwik. Tylko otwiera i zamyka usta. Kilkanacie sekund póniej jego ciao zaczo sztywnie. By martwy.

Rikki ostronie podszed do samochodu. By troch zdziwio­ny, e nie napotka adnej stray. Dookoa panowa spokój. Pta­ki wierkay i wydawao si, e wszystko jest w porzdku.

Jeepy byy ju do stare. Opony niektórych cakowicie si zdary, tak, e wida byo druciany kord. Zardzewiae karoserie nadaway si tylko na zom. Jeden z pojazdów mia nawet roz­bit przedni szyb. Wszystkie pokryte byy grub warstw ku­rzu, piasku i zaschnitego bota. Pomimo to mogyby z powo­dzeniem uzupeni baz transportow Rodziny, skadajc si, jak dotd, z jedynego pojazdu - FOKI.

Rikki spokojnie przeszuka samochody, ale nie zauway nic ciekawego. Odnalaz tylko kluczyki do jednego pojazdu. Po chwili namysu stwierdzi, e trzeba by przeszuka ciaa zabi­tych onierzy.

W pewnym momencie w lesie zapanowaa zupena cisza. Rikki odruchowo zacisn do na mieczu i odwróci si. Przez chwil przyglda si badawczo otaczajcej go rolinnoci.

Co mogo si wydarzy? Czyby pojawiy si mutanty?

Sta w bezruchu. Czeka na sygna, który zdemaskowaby ewentualnego przeciwnika.

Nic.

Po chwili las ponownie wypeni si normalnymi odgosami ycia. Na drzewach odezway si ptaki, zaczy brzcze chra­bszcze.

Rikki postanowi wróci na wzgórze do pozostaych Wojow­ników. Pochyli si nad martwym onierzem i wyj z jego czoa metalow gwiazdk. Wytar o traw splamione krwi pal­ce i ruszy przed siebie.

Dobra robota! Platon i Blade powinni by zadowoleni z wy­niku bitwy. Od rannych jeców, o ile tacy pozostali. Rodzina dowie si czego konkretnego o Samuelu II i cywilizacji, która rozwija si pod jego rzdami. Im wicej wiadomoci, tym lepiej.

Rikki szybko opuci polan i znikn za drzewami. W chwil po jego odejciu, na polanie pojawiy si dwie gro­teskowe postacie, które wyszy z lasu i podeszy do jeepów.

- Powinnimy go zaatwi, gdy bya okazja - oznajmio stworzenie, mierzce siedem stóp wysokoci i wace okoo dwustu kilogramów.

Obie istoty byy cakowicie nagie. Na ich biodrach wisiay jedynie jakie postrzpione skrawki materiau. Ich skóra miaa jasnoniebieski kolor. Z daleka mogo si wydawa, e jest po­kryta usk. Spod krzaczastych brwi byszczay czerwone oczy.

- Na pewno - odpowiedzia drugi stwór. - W taki gupi spo­sób wzbudzilibymy ich podejrzenia. Jeste wprost genialny.

- artujesz sobie ze mnie, Ferret? - zapyta gigant. Nisze stworzenie cmokno. Mierzyo tylko okoo czterech stóp, wayo okoo trzydziestu kilogramów. Cae ciao pokry­way grube i krótkie wosy koloru brunatnego. Jedynym jego przykryciem byy skrawki materiau na biodrach.

- Nawet o tym nie pomylaem, Ox - odpowiedzia Ferret.

- To masz szczcie.

- Czy widziae drog, któr pody ten czowiek? - zapy­ta Ferret.

- Nie - odpar Ox. - Ci Wojownicy s cholernie dobrze wy­szkoleni.

- I to by wanie powód, dla którego nie zabilimy Wojow­nika uzbrojonego w miecz - wyjani Ferret. - Ponadto nie za­pominaj o poleceniach Doktora. Jeli co spieprzymy, to b­dziemy martwi. Wiesz chyba o tym.

Ox zadra na caym ciele.

- Cakiem o tym zapomniaem. Musimy zrobi dokadnie to, co powiedzia Doktor.- Ferret dotkn swojej metalowej obroy na szyi. W jej rod­kowej czci znajdowaa si maa lampka.

- Nie mamy innego wyjcia - oznajmi.

- Musimy by dobrzy - powtarza cigle Ox. - Nie wolno nam zdenerwowa Doktora.

- Nie zdenerwujemy go - obieca Ferret. - Dzi w nocy za-kradniemy si do ich osady i zabijemy go, jak nam kazano. We­jdziemy i wyjdziemy, zanim ktokolwiek si zorientuje.

- Czy ja mog go wykoczy? - zapyta proszco Ox. -Wiesz, jak bardzo lubi rozrywa zbami ich delikatne garda.

To mówic, zapa kami lewe rami polegego Wypatrywacza i odgryz j e.

- Co robisz! - wrzasn Ferret.

Ox popatrzy na swego kompana ze zdziwieniem. Po chwili podsun mu pod nos odgryzione rami.

- Ox potrzebuje przekski. Chcesz kawaek?

- Nie jestem godny - odpowiedzia Ferret.

- Twoja sprawa - wzruszy ramionami gigant. - Nie ma nic lepszego od wieego misa.

Wypowiedziawszy te sowa, zacz ze spokojem obgryza wystajc ko.

Rozdzia 10

Byo ich dziewidziesiciu. Obóz rozbili w dolinie znajdu­jcej si na poudniowy zachód od Strefy mierci. Wieczorem wikszo z nich spaa. Tylko dwunastu ludzi bezustannie pa­trolowao teren dookoa obozowiska. Inni dogldali licznych ognisk, odstraszajcych wóczce si po okolicy dzikie zwie­rzta. Mogy one stanowi powane niebezpieczestwo. Ci, którzy nie penili warty, a nie mogli zasn, siedzieli przed na­miotami i wpatrywali si w gwiadziste niebo. Snuli refleksje nad yciem. Dwóch z nich stao przy najwikszym ognisku, wiodc oywion dyskusj.

- Uwaam, e powinnimy oddali si od Czerwonego Pola - powiedzia jeden z nich. - Pozostajc tutaj, marnujemy tylko czas.

- Nie mylisz chyba, e odwoam rozkaz? - odpar gniewnie drugi.

- Powiniene wiedzie to lepiej ode mnie, Rory.

- Czy ja wiem? Czy ja naprawd wiem, Boone? Boone podniós gow i spojrza w niebo. Donie opar na dwóch rewolwerach Magnum Hombre zwisajcych po obu stronach bioder i czeka na dalsze wynurzenia przyjaciela. By bardzo wysoki. Sze stóp wzrostu, szerokie ramiona i wska talia wiadczyy o dobrej kondycji fizycznej. Na sobie mia ty­powy strój ery powojennej. Dugie ciemne wosy powieway na wietrze.

Rory by troch niszy od Boone'a, ale mia bardziej masyw­n sylwetk. Nosi brzowe spodnie i koszul w tym samym kolorze. Strój by uszyty przez jego on, Adrian. Tak jak Boone, Rory uzbrojony by w dwa pistolety, dwa szybkostrzelne auto­maty Star Bm.

- Bylicie kiedy dobrymi przyjaciómi - zacz Boone, spogldajc na kompana. Jego brzowe oczy zwziy si.

- Wiem o tym dobrze - odburkn Rory. - To by równie twój przyjaciel. Wiem, jak si teraz czujesz. Tak jak ja.

Boone odwróci si plecami do Rory'ego. Spoglda cigle w niebo.

- Tak, Kilrane i ja bylimy bardzo dobrymi przyjaciómi. I co z tego? To byo przed podziaem.

Rory pooy donie na pistoletach automatycznych. Przez kilka sekund waha si, czy zastrzeli Boone'a teraz, czy pocze­ka na lepsz okazj. Nie móg duej ufa temu czowiekowi. Czu, e on nie by zadowolony z utrzymujcego si rozamu. Rory zdawa sobie spraw, i jego ludzi mczya ta sytuacja. Prawie wszyscy pragnli poczenia. Ale to si nie zdarzy - przynajmniej do czasu, gdy Rolfnie zginie.

Boone odwróci si plecami do Rory'ego.

Palce dowódcy Kawalerii powoli zaciskay si na kolbach pistoletów. Boone móg mu chyba najbardziej zagrozi. Wszy­scy bardzo go szanowali i liczyli si z jego zdaniem. To bardzo niepokoio Rory'ego. Ba si, e straci autorytet u swoich ludzi. Jeli pragn zjednoczenia, to mog kiedy pody za Boone'em.

Rory nie móg na to pozwoli.

Czy powinien to zrobi teraz?

Nie. Powstrzymyway go dwie rzeczy. Boone mia zbyt wie­lu przyjació i kilku z nich mogoby szuka zemsty, gdyby go zabito. Uczciwy pojedynek take nie wchodzi w rachub. Boone by szybszy. By prawie tak dobry w strzelaniu jak Kilrane. W pojedynku na tak ma odlego Boone zastrzeliby Rory'ego, zanim ten wycignby pistolety. Nie mona ryzykowa.

- Czy jeste pewny, e to by on? - zapyta nagle Boone.

- Nie mam co do tego adnych wtpliwoci - odpar Rory. - Widziaem go przez lornetk.

- Czy mylisz, e wpadli w burz piaskow? - zapyta zno­wu Boone, spogldajc w stron Strefy mierci.

- Kto to moe wiedzie? Dziki tobie nas omina. Jeli wszystko pójdzie po naszej myli, to Kilrane i jego oddzia nie wyjedzie nigdy z tej strefy.

- Mylisz, e potwory wykonaj brudn robot? - zapyta Boone. - Jeli tak sdzisz, to pojak choler tutaj siedzimy? Wracajmy do domu.

- Musz by cakiem pewny, e nikt nie przeyje - odpar twardo Rory. - Jeli który z nich wydostanie si, to bdzie mu­sia jecha t drog. Pobdziemy tutaj kilka dni. Jeli niczego nie odkryjemy, to wrócimy w stron Czerwonego Pola.

Rory na chwil przerwa.

- Mielimy szczcie, e jeden z naszych onierzy zauwa­y ich krótko po tym, jak wjechali na nasz teren. Nieczsto udaje si zapa patrol Legionu.

- Tak. Mielimy szczcie - przyzna bez entuzjazmu Boone.

- Czy moesz sobie wyobrazi - kontynuowa Rory - twarz mojego kochanego brata, Rolfa? Chyba wyjdzie z siebie, kiedy dowie si, e zabiem jego najlepszego kumpla Kilrane'a. Mo­liwe, e nawet dostanie ataku serca.

Rory triumfowa.

Boone spojrza na niego z kwan min. Z trudnoci po­wstrzymywa si od wypowiedzenia kilku ostrych sów. ao­wa, e nie odszed razem z Rolfem i Kilranem. Gdyby czas móg si cofn o dziesi lat! Dlaczego wtedy tego nie zrobi? Chyba dlatego, e nigdy nie pozna przyczyn rozamu. Potem mino zbyt wiele czasu. Dobrze pozna Rory'ego. Przekona si, e to zy, mciwy czowiek, gotowy na wszystko. Co zrobi teraz? Zastrzeli Rory'ego? Wyzwa na pojedynek? Czy ludzie zrozumiej? Nie wszyscy poznali si na Rorym.

„Co zrobi? Co zrobi?" - powtarza w myli Boone.

- Moe ukochany braciszek spróbuje pomci mier przy­jaciela - cign z rozkosz Rory. - Moe wkroczy na nasze terytorium, eby mnie odnale? Czy nie byoby to wspania­e? Miabym tego sukinsyna dokadnie tam, gdzie chc go mie!

Boone przygryz warg.

- Potem Kawaleria i Legion stanowiyby znowu jedn ca­o! - wykrzykiwa Rory. Jego czoo pokryo si potem, a oczy wychodziy na zewntrz, tak jakby zobaczy samego diaba. - Mam pewien plan! Wielki plan! Zobaczysz.

Co trzeba byo zrobi z tym czowiekiem. Im szybciej to nastpi, tym lepiej dla wszystkich.

Boone ruszy powoli przed siebie i po chwili znikn w cie­mnociach.

Cay czas rozmyla nad jednym pytaniem, które drczyo go od godziny, a waciwie od dziesiciu lat: Co zrobi?

Rozdzia 11

- Geronimo! Syszysz mnie? Geronimo! Musisz mnie usy­sze!

Wojownikowi wydawao si, e kto potrzsa jego ciaem. Gdzie w podwiadomoci koataa mu si myl, e dobrze by byo, gdyby ten kto nie robi tego. Krew pulsowaa coraz szyb­ciej. Zawarto odka podchodzia prawie do garda.

- Jego powieki poruszaj si! - zawoa kto. - On yje! Geronimo otworzy oczy, ale nadal mia wraenie, e s zamknite.

Gdzie wiato? Gdzie soce? Dlaczego otaczajcy wiat jest czarny jak smoa?

- Obud si! - ponagla go kobiecy gos. Powoli otworzy usta. Sprawio mu to wielk trudno. Po­czu ból.

- Gdzie ja jestem? - wykrztusi w kocu.

- Obudzie si! - jkna kobieta, przytulajc go do siebie. Geronimo zda sobie spraw, e ley na zimnej, ziarnistej powierzchni. Po duszej chwili jego oczy przyzwyczaiy si do przytumionego wiata i ujrza Cynti, siedzc obok niego. Dziewczyna trzymaa jego gow i delikatnie gaskaa.

- Co si stao? - zapyta.

Krew w yach cigle pulsowaa. Geronimo nie móg jasno myle, nie mia na to do siy.

- Wjechae do jednego z doów - powiedzia uprzejmie ja­ki mczyzna.

Geronimo odwróci gow i ujrza ciemn posta, stojc w odlegoci kilku stóp od niego.

- Kilrane, czy to ty? - zapyta.

- Nikt inny - odpowiedzia kapitan.

- Chyba powoli wszystko sobie przypominam - oznajmi po duszym namyle Indianin. - Burza piaskowa. Wielkie i dziw­ne dziury. Musiaem wpa w jedn z nich.

Nagle gwatownie si odwróci i spojrza na dziewczyn.

- Nie jeste ranna, Cyntio?

- Nic mi si nie stao - odpowiedziaa pogodnie dziewczy­na. - Ale ty miae bardzo niebezpieczny upadek. Na dodatek jedno z tych stworze uderzyo ci w gow.

- Stworzenie? Jakie stworzenie? - zapyta zdziwiony Wo­jownik.

- Nie mam pojcia, co to jest - powiedziaa Cyntia cichym gosem. - Chciay ciebie zje. Nie mogam na to patrze.

- Zje mnie? - wyszepta z odraz Geronimo.

- Tak. Na szczcie nad krawdzi pojawi si Kilrane i za­cz strzela. Trudno mi nawet opisa to okropne wydarzenie. Musiaby sysze gos tych stworów.

Cyntia przerwaa. Na jej twarzy pojawi si grymas obrzy­dzenia.

- W chwil póniej ucieky - kontynuowaa dziewczyna. - Potem Kilrane odnalaz jaskini, w której teraz siedzimy.

- Gdzie jestemy? - zapyta Geronimo.

Zacz rozglda si dookoa. Otaczay go ciemne skalne ciany. Kilrane znajdowa si w odlegoci kilku stóp od niego. Za kapitanem co szarzao. Prawdopodobnie wyjcie.

- Przed chwil ci mówiam, e jestemy w jaskini - powie­dziaa dziewczyna. - Bylibymy ju martwi, gdyby nie on.

- Martwi? Dlaczego?

- Zrozumiesz, kiedy to zobaczysz - powiedzia tajemniczo Kilrane.

- Co? Mów troch janiej.

- Zobaczysz.

- Dlaczego nie wyjdziemy teraz? - niecierpliwi si Geroni­mo. Irytowaa go lakoniczno Kilrane'a.

- Bo jest teraz rodek nocy i nic nie bdziemy widzieli - wyjani kapitan. - One najwyraniej bardzo dobrze widz w ciemnoci. Obok nas przesza caa ich horda. Bye wtedy nieprzytomny. Dziki Bogu adne z nich nas nie zauwayo.

Geronimo przekona si, e moe wsta. Poniewa jednak strop by niski, otar gow o sufit. Kawaki skay spady mu na wosy. Mimo to podszed do Kilrane'a.

- Zawdziczam ci ycie - powiedzia. - Dzikuj.

- Nie miaem wyboru - odpar kapitan. - Gdybym nie za­strzeli tego stwora, to on zaatakowaby mnie.

- Czy wpade do tej samej dziury, co ja? - zapyta Geronimo.

- Co w tym rodzaju.

- Jak daleko jestemy od otworu? - spyta Indianin, podcho­dzc do wyjcia.

- Nie wicej ni dwadziecia jardów - oznajmi Kilrane. - Dotarlimy tutaj w momencie, gdy caa ich gromada próbowaa zaskoczy nas w dziurze.

Geronimo obserwowa teren. Chcia wyj z jaskini.

- Na twoim miejscu nie robibym tego - powiedzia Kilrane.

- Dlaczego?

- Poniewa one mog wróci w kadej chwili.Rozerw ci na strzpy w cigu paru chwil. Nie zdysz nawet krzykn. Geronimo zatrzyma si nagle.

- Czy moemy tak gono rozmawia? - zapyta. Obawia si, e ich gosy mog przycign stwory.

- Lepiej by byo, gdyby mówi troch ciszej - powiedzia Kilrane. - Nie sdz, eby w tej chwili byy akurat przed nasz kryjówk, ale nigdy nic nie wiadomo. Wikszo chyba odesza o zmroku. Zreszt, jeli zaczn si zblia, to je usyszymy.

- Kilrane uratowa twój karabin - powiedziaa nagle Cyntia.

Geronimo z czuoci chwyci bro. Dokadnie sprawdzi ' zamek, luf i magazynek. Wszystko byo w porzdku.

- Dziki ci, Wielki Duchu! - szepn. Nie móg jednak odaowa tomahawka.

- Czy kto z was wie, jak si std wydostaniemy? - zapytaa Cyntia.

- Myl nad tym - odpar Kilrane.

- Czy masz swoj bro? - zapyta Geronimo, zwracajc si do kapitana.

- Nie zdyem - odpowiedzia kapitan. - Udao mi si wzi tylko lin.

- Co mona zrobi z gupi lin? - zauwaya ironicznie Cyntia.

Geronimo opar si o cian, dotykajc doni skroni.

- Nie bd chyba czeka do rana - powiedzia po chwili. - Kilrane, czy widziae, co mnie zaatakowao?

- Mrówka.

- Co?! Powtórz jeszcze raz.

- Gigantyczna mrówka - powiedzia Kilrane. - Musisz to zobaczy, bo inaczej chyba nie uwierzysz.

- To nie jest konieczne - odpar Indianin. - Chyba mog ufa twoim sowom. Widziaem ju co takiego wczeniej. Kil­ka miesicy temu ja i kilku moich przyjació mielimy spotka­nie z gigantycznym pajkiem.

- I co si stao? - zapytaa Cyntia z ciekawoci.

- Chcia nas tylko zje - umiechn si Indianin.

- Moe przespalibymy si? - zaproponowa Kilrane. - Do rana i tak nic nie wymylimy.

- Nie zmru oka! - zaprotestowaa dziewczyna.

- Ja ju wystarczajco dugo spaem - rzek Geronimo. - Jeli czujesz si zmczony, to prosz bardzo, pij sobie. Bd sta na warcie.

- Nie sdz, ebym móg dugo spa - zauway Kilrane.

Nagle Indianin wybuchn miechem.

- Co ci tak mieszy? - zapytaa Cyntia.

- Kilrane... - zacz Geronimo, ale nie zdy dokoczy. Przerwa mu kapitan:

- Co znów takiego zrobiem?

- To, co powiedziae przed chwil, przypomniao mi moje­go najlepszego koleg, który czasami dla kawau lubi uywa takich sformuowa. Bardzo czsto mówi „mniemam" i „nie sdz, ebym"...

- Czy tym przyjacielem nie jest przypadkiem Hickok?

- Skd wiesz? - odpar zdziwiony Indianin. Kilrane chrzkn.

- Kiedy o nim opowiadae, ton twojego gosu wyraa uczucia. Nie byo mi trudno odgadn, e mówisz o nim. To chyba wspaniaa rzecz mie tak bliskiego przyjaciela.

- Czyby nie mia takiego? - zapyta zdziwiony Geronimo.

- Niestety, nie - odpar smutno Kilrane.

- A Rolf albo Hamlin?

- Rolf jest dowódc Legionu. Bardzo go szanuj, ale mi­dzy nami nigdy nie byo mowy o przyjani - oznajmi Kilrane. - Jeli chodzi o Hamlina, to on jest bardzo dobrym koleg, ale traktuje mnie tylko jak swojego dowódc.

- Ale chyba miae kiedy prawdziwego przyjaciela?

- Tak. On yje. Nazywa si Boone.

- A gdzie jest teraz?

- Boone pozosta z Rorym - powiedzia Kilrane ze smutkiem.

- Moe... - zacz Geronimo, ale natychmiast urwa, wsu­chujc si w odgosy dobiegajce z zewntrz.

- To one! - zawoaa Cyntia.

- Pospieszmy si! - rzuci Kilrane. - Ukryjcie si gdzie w tylnej czci jaskini. Moe nas nie zauwa.

Caa trójka ruszya we wskazanym kierunku. Po kilku chwi­lach znaleli si w najbardziej odlegym miejscu groty.

Odgos wydawany przez mrówki narasta. Stawa si coraz nieprzyjemniejszy dla ucha. Cyntia, drc na caym ciele, przy­tulia si do Indianina.

- Mrówki chyba odchodz - wyszeptaa.

Gdyby Geronimo móg wyjrze, to zobaczyby wielkie czar­ne ksztaty, maszerujce obok jaskini. Jak duo mogo ich by?

Indianin zastanawia si, w jaki sposób wydostan si z kry­jówki, która w tej chwili zamienia si w puapk. Bez koni ich szanse ucieczki zmalay do zera.

Zamkn oczy i zacz si modli do Wielkiego Ducha.

- Te mrówki s w rzeczywistoci czerwone - wyjania Cyntia.- Tylko w ciemnociach wygldaj na czarne. Geronimo przerwa modlitw.

- Wiesz - powiedziaa znowu Cyntia. - To bardzo le, e nie ma z nami twego przyjaciela, Hickoka. Mógby nam teraz pomóc.

- Wiem o tym - odpar Geronimo i modli si dalej.

- Co robisz? - zapytaa dziewczyna, widzc, e Indianin jest jakby nieobecny.

- Modl si - wyszepta.

- Jeste wierzcy? - zapytaa z niedowierzaniem.

- Oczywicie. A ty nie?

- Prawd mówic, nigdy si nad tym nie zastanawiaam - przyznaa Cyntia. - Wierz, e Bóg istnieje, ale niezbyt regu­larnie uczszczaam na msze.

- Na msze?

- Tak. Mamy kilka uduchowionych osób, które nazywamy pa­storami. Raz w tygodniu odprawiaj msze. To takie spotkania, na których mówi nam o Bogu i innych rzeczach. To gadanie zawsze mnie nudzio. Nigdy bym jednak nie pomylaa, e jeste religijny.

- Dlaczego? - zapyta.

- Waciwie to nie wiem. Moe, dlatego e jeste Wojowni­kiem, a nasi pastorowie zawsze mówi, e zabijanie to zo.

- Czy czytaa kiedy Bibli?

- Nie - przyznaa dziewczyna.

- To bardzo le. Moe wtedy by zrozumiaa. Stary Testa­ment mówi bardzo duo o wojownikach, którzy jednoczenie byli gboko wierzcymi ludmi. Tacy jak Samson, David czy Joshua. Byo ich znacznie wicej. U nas, w Rodzinie, jest wielu Wojowników i wszyscy wierz w Boga.

- Bdziesz musia mi kiedy o tym opowiedzie - powie­dziaa Cyntia.

- Wszystko, co zechcesz, ale najpierw musimy si std wy­dosta - odpowiedzia Geronimo, mylc ju o zupenie czym innym.

Ciepe ciao dziewczyny i jej miarowy oddech powodoway, e Wojownik rozmarzy si. Jak móg si modli, gdy siedzia obok adnej, niekompletnie ubranej dziewczyny? Nawet mnich by si skusi.

Postanowi si jednak uspokoi.

Cyntia jeszcze mocniej przylgna do torsu Indianina.

- Nie jestem pewna, czy uda nam si std wydosta - powie­dziaa ledwo syszalnym szeptem. - Chciaabym, eby opo­wiedzia mi to teraz. Bardzo ci lubi, Geronimo, i chciaabym ci lepiej pozna, a to jest co, co... „

Nagle dziewczyna przerwaa.

- Czy co do mnie czujesz? - zapytaa.

Indianin pokrci przeczco gow i nagle poczu, e usta dziewczyny przylgny do jego warg.

Mrówki cigle maszeroway przez tunel. Có za zwariowana sytuacja. Tylko kompletny idiota albo szaleniec mógby cao­wa si z dziewczyn, znajdujc si w samym rodku gigan­tycznego mrowiska.

Kilrane!

Wiedzia przecie, e kapitan te interesuje si Cyntia. Spo­jrza na niego, ale twarz jego nie wyraaa adnych uczu. In­dianinowi wydawao si, e Kilrane odczytywa jego myli.

- Nie zwracaj na mnie uwagi - powiedzia kapitan. - Wiem, kiedy dostaj kosza, i jestem czowiekiem, nie brutalem, który wymusza uczucia na kobiecie.

- Poza tym - wtrcia si Cyntia - kapitan wie, co do ciebie czuj, Geronimo.

- Wie? - zdziwi si Indianin.

- Powiedziaam mu, kiedy jechalimy.

- Powiedziaa mu?

- Tak. Powiedziaam mu, e czuj do ciebie sympati.

- Naprawd mu to powiedziaa?! - zawoa Geronimo, nie kryjc zdziwienia.

- Musiaam to zrobi - odpara dziewczyna. - Wiedziaam, e go pocigam, i nie chciaam robi mu zudnych nadziei.

Geronimo ziewn.

- Co z tob? - zapytaa Cyntia. - Czyby by niemiay?

- To nie jest odpowiednie miejsce ani czas na takie rzeczy.

- Moe nie bdziemy mieli innej okazji - przypomniaa mu dziewczyna.

- Nie jestem taki jak mój przyjaciel Hickok - rzek Indianin. - On robi te rzeczy bez namysu, spontanicznie. Ja najpierw si zastanawiam. Nie lubi niespodzianek.

- Wyobra sobie, e jeste Hickokiem - zasugerowaa Cyntia.

- Co?

- Albo lepiej ja bd udawa, e nim jestem.

Zanim Geronimo zdy co powiedzie, usta Cyntii dotkn­y jego warg. Rozchyli je, a potem poczu jzyk dziewczyny wnikajcy do rodka.

Kilrane zamia si.

Pod wpywem ciepa promieniujcego z ciaa Cyntii, India­nin rozluni si. Nie móg ju wytrzyma.

Kobieta wygraa.

Rozdzia 12

Do Domu przyjechali we wczesnych godzinach rannych, za­nim jeszcze jasne promienie soca pojawiy si nad horyzon­tem.

Bram wejciow zbudowano bardzo solidnie. Niepodani gocie mieli problemy z jej przekroczeniem. Zbiorniki uzdat­nianej wody otaczay Dom i utrudniay nieprzyjacioom wtarg­nicie na jego teren. Strumie, ujty w system akweduktów i rurocigów, zaopatrywa mieszkaców w wod.

Obaj przybysze dobrze znali plan Domu. Ich informacje byy bardzo dokadne. Wskoczyli do wody i nurkujc, przepynli pod murem. Wynurzyli si ju w Domu. aden ze straników nie móg ich zauway. Obcy wyszli na dziedziniec i zaczli obserwowa otaczajcy ich teren.

Czonkowie Rodziny byli pogreni w gbokim nie.

- Gdzie on moe by? - zapyta Ox, spogldajc na kompana.

- Nie wiem - odrzek Ferret. - Bdziemy szuka tak dugo, a go znajdziemy.

- Moe powinnimy si rozdzieli?

- Nie. Dziaamy razem. Na pewno ja pierwszy go wywsz.

- Jak chcesz - powiedzia pojednawczo Ox.

Dwa stwory zaczy ostronie przeszukiwa zachodni sektor Domu. Unikali otwartych przestrzeni; zdawali sobie spraw, e w kadej chwili mog ich dostrzec stranicy. Chowali si, gdy tylko mogli. Krzewy i wysokie trawy rosnce dookoa stanowi­y doskona oson. Pierwszym obiektem, który dostrzegli, by Wojownik pilnujcy zachodniego muru. Bardzo rzadko spoglda na podwórze. Sw uwag skupi na terenie otaczajcym po­siado. Tylko stamtd mona byo oczekiwa ataku. Mina pierwsza godzina poszukiwa.

- Gdzie on jest, do diaba? - zacz denerwowa si Ox. Obaj zatrzymali si na chwil w kpie krzaków, w rodkowej czci placu.

- To dziwne, ale nie mog wyczu jego zapachu - powie­dzia Ferret.

- Moe dokd wyjecha? - zasugerowa Ox.

- Chyba nie. Dokd? Przecie nie wróci do Strefy Cywili­zowanej. Jedyni przyjaciele, jakich ma, znajduj si tutaj. Po­zostanie tak dugo, jak tylko bdzie móg. Dobrze wie, e Do­ktor chce go dorwa.

- Moe rzeczywicie nigdy go tutaj nie byo - zastanawia si gono Ox. - Moe Doktor si myli.

Ferret by przeraony gupot Oxa. Spojrza na obro, która otaczaa olbrzymi szyj kompana i czeka, a zapali si niebie­skie wiateko, a Ox padnie na ziemi w miertelnej agonii. Nic takiego jednak nie nastpio. Dopiero po chwili Ox zda sobie spraw, jak gaf popeni.

- Nie miaem tego na myli... - zajkn si.

- Doktor wie, e nie miae - powiedzia Ferret. - To chyba jedyny powód tego, e jeszcze yjesz. - Czoo Oxa pokryo si perlistym potem.

- Zaraz, zaraz! - zawoa nagle Ferret. - Ten dra jest tutaj, ale nie pi razem z wszystkimi. Znalaz sobie pewno jakie miejsce, gdzie moe by sam. Nie wyjdzie z niego a do rana.

- To co teraz zrobimy? - zapyta bezradnie Ox. Ferret popatrzy w stron wschodniej strony Domu.

- Tam jest bardzo duo drzew - powiedzia po chwili. - Mo­emy si ukry i obserwowa cay teren. Prdzej czy póniej bdzie musia wyj i pokae nam swoj wstrtn gb. Wtedy zrobimy dokadnie to, czego oczekuje od nas Doktor. Skoczy­my z tym przybd.

Ox przyglda si przez chwil kpie drzew wskazanej przez Ferreta.

- Myl, e moemy si tam ukry - powiedzia w kocu.

- A wic idziemy.

Ferret pamita, e domki stojce w tej czci, byy zamiesz­kane przez pary maeskie. Ostronie podszed do drzwi i sprawdzi, czy przypadkiem nikt si nie obudzi.

Nagle drzwi jednej z nich otworzyy si, a w progu stana moda dziewczyna.

Ferret i Ox natychmiast padli na ziemi. W tym czasie dziewczyna zamkna drzwi i wysza na dwór.

- Moe by bardzo smaczna - szepn Ox, oblizujc usta. Ferret potrzsn gow i lekko wychyli gow. Trwa w tej pozycji, dopóki dziewczyna nie znika z pola widzenia. Ferret wolaby, eby Doktor wysa go na t misj z kim innym ni Ox. Olbrzym cigle by godny i powica temu zbyt wiele uwagi. Sabo ta moga spowodowa fatalne konsekwencje.

Dwóch zabójców zaczo si skrada wzdu zabudowa. Poruszali si cicho, bezszelestnie i wykorzystywali naturaln oson rolinn.

- Zaczekamy tutaj - oznajmi Ferret, kiedy dotarli do drzew.

- Mam nadziej, e nie potrwa to zbyt dugo - mrukn Ox.

- Dlaczego? - zapyta podchwytliwie Ferret. Ale zna odpowied.

- Poniewa - zacz Ox. - Poniewa jestem... .

- Kto tam jest?

Gos mczyzny dochodzi z odlegoci okoo pidziesiciu metrów.

- Ferret, ty skurwysynu!

May stworek byskawicznie schowa si za krzakami, cze­kajc, a starszy czowiek odejdzie. Ferret mia tak doskonay wch, e wyczu niewiey zapach mskiego ciaa. Due uszy pozwalay na wyowienie bicia serca czowieka ubranego w wyblaky drelich. Ferret cierpliwie czeka, wiedzc, e czo­wiek, jeli nie usyszy niczego podejrzanego, to wkrótce ode­jdzie.

Stao si jednak co, czego nie przewidzia.

Ze zdziwieniem ujrza wychodzcego zza krzaka Oxa, który zmierza w kierunku czowieka. Rolnik wyczu niebezpiecze­stwo i odwróci si. Zrobi to jednak zbyt póno, bo olbrzymie rce Oxa zacisny si wanie na jego gardle. Twarz czowieka zrobia si purpurowa. Próbowa za wszelk cen zapa od­dech, ale ucisk by zbyt silny. Ox wyszczerzy wielkie zby, zaciskajc jednoczenie kociste palce, które miadyy czo­wiekowi szyj. Rolnikiem wstrzsny konwulsje. Chwil póniej potwór szarpn rk i oderwa gow od wijcego si tuowia. Korpus opad na ziemi. Z pourywanych y wydoby­waa si krew. Podniecony widokiem Ox umiechn si i przy­tkn gow czowieka do swoich ust, wbijajc zachannie zby w mikk skór.

Ferret nie wytrzyma i wyskoczy z ukrycia.

- Ty cholerny idioto! Co sobie, do diaba, mylisz?! Chyba pamitasz, po co tutaj przyszlimy?

Ox przerwa i odrzuci na bok ogryzion gow. Zdziwi si.

- Usysza nas - powiedzia, przeykajc ostatni ks. - Nie moglimy pozwoli mu odej. Przecie zaalarmowaby in­nych.

- Ty cholerny idioto! - rykn Ferret. - On po prostu sysza jakie gosy. Gdyby pozwoli mu odej, to nic by si nie stao.

Ox wpatrywa si w bezgowy korpus z zawstydzeniem.

- Nie mylaem, e...

- Ty nigdy nie mylisz, kretynie! - krzycza Ferret, zapomi­najc o koniecznoci zachowania ciszy. - Nie masz nawet móz­gu!

- No dobrze. Nic wielkiego si nie stao - powiedzia pojed­nawczo Ox. - Mamy przynajmniej troch jedzenia. Rozwcieczony Ferret kopn kompana w gole.

- Jedzenie! To wszystko, o czym mylisz! Mimo e Ox ledwo poczu kopnicie, skrzywi si.

- Przepraszam ci. Nie zo si na Oxa.

- Musimy gdzie ukry ciao - powiedzia spokojniej Ferret, rozgldajc si dookoa. - Zacigniemy je do drzew i tam zako­piemy. Miejmy nadziej, e nikt nie bdzie tskni za tym far­merem i nie pole Wojowników na jego poszukiwania. Musimy najpierw wypeni swoje zadanie.

- Prosz, nie bd zy na Oxa - powtórzy niebieski kolos. Ferret popatrzy na zasmuconego kompana.

- Jak mog by zy na kogo, kto nie potrafi odróni prawej stopy od lewej.

Zakopotany Ox spuci wzrok.

- Co moje stopy maj do tego? - zapyta.

Ferret potrzsn gow.

- Czy wci jeste zy? - zapyta Ox.

- Nie - odpar Ferret. - Nie jestem na ciebie zy, ale lepiej bdzie, jeli dasz mi sowo, e ju nigdy nie zrobisz niczego bez mojego pozwolenia.

Ox pokiwa potakujco gow.

- Ox nie zabije nastpnej osoby, zanim nie zapyta ciebie, czy moe.

- Dobrze - powiedzia pojednawczo Ferret. - Ty go zabie, to teraz ty bdziesz go niós. Ruszaj si!

W chwil póniej oba stwory znalazy si w krzakach.

- To jest dobre miejsce - powiedzia Ferret, wkazujc na ziemi. - Zaczynaj kopa.

- Co tylko zechcesz - odpar usunie Ox. - Przytrzymaj jego gow.

Trofeum Oxa byo fascynujce i przeraajce zarazem. Szeroko otwarte niebieskie oczy farmera wpatryway si w Ferreta. Z posiniaych ust wystawa jzyk. Ferret powstrzyma si, eby nie wzdrygn si ze wstrtu. Móg zabija i okalecza, ale ni­gdy nie rozkoszowa si tym, co robi. Róni si tym od swoich kolegów. Ferret nie pragn nigdy krwi. By pewnie wyjtkiem. Wszystkie okazy GOR stworzono tylko po to, by zabijay. Byli przybocznymi mordercami Doktora, speniajcymi kady jego rozkaz. Tacy jak Ferret, cho nigdy publicznie nie kwestiono­wali polece Doktora z obawy przed konsekwencjami, prywat­nie nienawidzili tego czowieka i pragnli jak najszybciej uciec od niego.

- Czy jest wystarczajco gboki? - zapyta Ox, Ferret zamruga powiekami i spojrza na kompana, nie bar­dzo wiedzc, o co mu chodzi. Dopiero po chwili zrozumia.

- Moe by - oznajmi askawie. - Wrzu teraz ciao i zasyp.

- Czy mog zatrzyma sobie gow? - zapyta niemiao Ox.

- Po co ci ona?

- Mózg czowieka jest moim smakoykiem.

- Niech ci bdzie! - powiedzia Ferret. - Nie chc jednak sysze adnego mlaskania, dopóki nie skoczymy roboty.

Zadowolony Ox podniós swoje trofeum.

Ferret pogry si w mylach. Odszed kilka kroków i opar si o pie drzewa. eby tylko udao si im wypeni zadanie i powróci do Strefy Cywilizowanej. Ferret wierzy w duchu, e uda mu si wyrwa z rk Doktora. Wiedzia jednak, e udao si to bardzo nielicznym. Spojrza na Oxa, który by zajty za­sypywaniem grobu. Ferret wiedzia, e najpierw musi wypeni polecenie Doktora. Albo bdzie posuszny, albo umrze. Nie by­o innego wyjcia.

Gremlin musi zgin.

Rozdzia 13

Soce powoli unosio si nad horyzontem. Niebo byo po­kryte chmurami. Ptaki pieway. Caa przyroda witaa nowy dzie.

Blade wyszed wanie z Bloku B i leniwie si przecign. By ubrany w zielone wypowiae spodnie. Na jego biodrach wisia szeroki skórzany pas uzbrojony w dwa noe Bowie. Wo­jownik mia zamiar uda si do Bloku C i odwiedzi winiów. Jeden z nich by onierzem, oficerem i mia strzaskany nos, a drugi potulnym Wypatrywaczem. Obaj byli ranni. Blade by bardzo ciekawy ich zezna, ale Platon nie pozwoli na adne przesuchania, dopóki obaj nie wyzdrowiej.

Blade skrci w lewo i ruszy w kierunku Bloku C. Idc prze­bieg wzrokiem przestrze pomidzy poszczególnymi blokami. Jego szare oczy zatrzymay si na FOCE. Co byo nie w po­rzdku.

FOKA bya dum i zabawk zaoyciela Rodziny, Kurta Carpentera. Na konstrukcj tego pojazdu wyda on miliony do­larów, trafnie przewidujc, e bdzie potrzebny czonkom Ro­dziny. Suy do przemieszczania si w terenie bardzo znisz­czonym w wyniku dziaa wojennych. Nazwa FOKA bya akronimem sów: Fotoelektryczno-Ogniwowa Kuloodporna Amfibito. Zielony pojazd, przypominajcy wygldem furgonet­k, by napdzany energi soneczn. Na jego dachu znajdowa­y si dwie wielkie baterie, które ogniskoway promienie so­ca, przetwarzajc je w energi. Energi t magazynowano w szeciu ogromnych akumulatorach. FOKA bya wykonana ze specjalnie wzmacnianych mas plastycznych. Cztery ogromne koa zrobiono równie z tworzyw sztucznych, wzmacnia­nych wóknami szklanymi. Dla Rodziny FOKA bya czym nie­odzownym, szczególnie podczas dugich podróy po okolicy.

Zwykle FOK zamykano. Przed dwoma miesicami zostaa uszkodzona przez sabotayst, który dosta si do Domu i pod­oy dynamit. Na szczcie Blade'owi udao si zapa przest­pc, a tym samym zapobiec powaniejszym uszkodzeniom. Wydano wówczas zarzdzenie, e kady Wojownik ma obo­wizek sprawdza pojazd, gdy ma tylko wolny czas. Platon sam pilnowa pojazdu noc. Poprzedniego dnia Blade widzia na­wet, jak zamyka drzwi na klucz. Teraz drzwi byy otwarte na ocie.

Czyby Platon zajmowa si pojazdem ju od samego rana?

Byo to niezwyke.

Blade pooy rk na rkojeci noa i podbieg do pojazdu. Któ mógby potrzebowa transportera? Wojownik by przeko­nany, e nikt. Tylko czonkowie Triady Alfa wiedzieli, jak si kieruje pojazdem, a przecie Hickok nadal spa. Geronima nie mona byo bra pod uwag, bo znajdowa si poza Domem, a jeliby wróci, to najpierw przywitaby si z przyjaciómi.

A wic, kto to by?

Dziesi jardów przed pojazdem Blade zwolni i wyj nó, przygotowujc si do ewentualnej walki. Jeli by to jeszcze jeden sabotaysta, to musia by dobry.

Kiedy Blade znajdowa si w odlegoci piciu jardów od maski pojazdu, usysza gos.

„Co, do cholery, ten kto tam robi?" - przeklina w duchu intruza.

Osob t bya moda dziewczyna ubrana w sukienk z kolej skóry. Ukrya si pod tablic rozdzielcz. Pikne czarne wosy opaday jej na twarz. Dziewczyna miaa na imi Gwiazdka. By­a jedynym yjcym potomkiem Indian z Montany. Pozostali czonkowie jej szczepu zginli w bitwie pod cytadel Cheyenne.

Dziewczyn zaadoptowa Platon, ulegajc probom ony. Od tej pory traktowano j jak rodzon córk. Bardzo szybko przy­zwyczaia si do nowego otoczenia.

Blade bezszelestnie podszed do dziewczyny.

- Hej! - krzykn jej prosto do ucha. Przestraszona dziewczyna podskoczya i uderzya gow o kierownic. Na widok Blade'ajej ciemne oczy zalniy.

- Moja gowa! - jkna, marszczc brwi. Blade zacz si mia.

- Dlaczego to zrobie? - zapytaa gniewnie. - Mogam si zrani.

- Naleao ci si! - odpowiedzia Blade chichoczc.

- Ale za co?

- Za co? Za to, e ukrada kluczyki od pojazdu i za to, e wesza do FOKI bez niczyjego pozwolenia.

- Skd o tym wiesz? - zapytaa zdziwiona Gwiazdka.

- Nie byo to zbyt trudne - odpar Blade. - Moje pytanie brzmi: Dlaczego?

- Dlaczego tutaj jestem?

- Dziesi punktów za inteligencj.

- Szukam ladów - odpara dziewczyna.

- ladów?

- Tak. Czego, co daoby nam informacj o przyciskach. Przyciski! Blade zmarszczy czoo i spojrza na przeczniki, znajdujce si na desce rozdzielczej. Kady z nich by oznaczo­ny liter: M, S, F i R. Nikt nie wiedzia, do czego su. Kurt Carpenter zabra tajemnic z sob. Schowa FOK w wybudo­wanym przez siebie podziemnym garau. Nakaza, by nikt nie rusza pojazdu bez pozwolenia, a do chwili, gdy przywódca Rodziny nie zdecyduje o jego uytkowaniu. Po stu latach od zakoczenia wojny liderem zosta Platon, który postanowi skorzysta ze swoich uprawnie. Gara otwarto. Wewntrz sa­mochodu czonkowie Rodziny znaleli dokadn instrukcj obsugi. Nie wiedzieli tylko, do czego su cztery tajemnicze przeczniki. Platon wyda nawet specjalne zarzdzenie, zwa­szcza dla Wojowników Triady Alfa, eby nikt nie dotyka przy­cisków, dopóki ich tajemnica nie zostanie wyjaniona.

Tylko jedna osoba zamaa zakaz: Gwiazdka...

W Montanie, podczas bitwy z oddziaami rzdowymi, dziewczyna przez przypadek nacisna przycisk oznaczony liter R. Efekt tego dziaania by byskawiczny. Nikt na zewntrz nie przey. Blade i Gwiazdka, którzy siedzieli wówczas w sa­mochodzie, pamitali tylko, e pojazd przechyli si w wyniku potnej eksplozji. W jednej chwili wszyscy przeciwnicy po­nieli mier.

Ale dlaczego?

Co mogo spowodowa tak straszliwe skutki?

- Dlaczego tak ci interesuj te przeczniki? - zapyta Blade.

- Zwyka ciekawo - odpara dziewczyna.

- A dlaczego mylisz, e wanie tutaj uda ci si co odkry?

- Bo to jedyne moliwe miejsce.

- I do czego ju dosza? - zapyta z zainteresowaniem Blade.

- Ten wasz fundator zaplanowa wszystko cholernie dokad­nie - odpara Gwiazdka. - Zbudowa Dom, zgromadzi wszy­stkie potrzebne zapasy i kaza skonstruowa ten dziwny pojazd. Niczego nie pomin. Przewidzia chyba wasz przyszo. Gdzie tutaj musi znajdowa si instrukcja dotyczca tych gu­zików.

Blade nie wiedzia, co odpowiedzie dziewczynie. Jak na dwunastoletni pann bya zadziwiajco bystra, nawet w po­równaniu z innymi niezwykle inteligentnymi czonkami Ro­dziny. Gwiazdka bya arliw czytelniczk. Od momentu gdy przybya do Domu, kad woln chwil spdzaa w Bibliotece.

- Zgadzasz si ze mn? - zapytaa dziewczyna.

- To, co mówisz, ma sens - powiedzia po duszym namyle. - Musisz jednak wzi pod uwag fakt, e instrukcja moga zagin.

- Co?

- Jak prawdopodobnie wiesz - zacz Blade - Kurt Carpenter obawia si, e kto moe ukra FOK. Dlatego pojazd ukryto w specjalnym podziemnym garau. Przywódcy Rodzi­ny przekazywali sobie informacj o jego istnieniu z ust do ust. By moe to wanie z tego powodu informacji o przeczni­kach nie ma. Moga zosta zapomniana.

Gwiazdka zamylia si na moment. Przez dusz chwil spogldaa na cztery przeczniki. W gbi serca Blade podzi­wia dziewczynk i jej nadzwyczaj chonny umys. Zastanawia si, jaki zawód wybierze w przyszoci.

- Nie wydaje mi si, eby mia racj - powiedziaa w kocu.

- Prawd mówic - stwierdzi Blade - ja te tak nie myl. Kurt wyda mnóstwo pienidzy na konstrukcj i udoskonalenie pojazdu, na jego uzbrojenie. Nie sdz, eby informacj doty­czc tych przycisków chcia zachowa tylko dla siebie. Myl, e s one bardzo istotne dla dziaania FOKI. Liderzy naszej Ro­dziny pewnie wiedzieli o tym. Kurt na pewno chcia, eby po­jazd dobrze suy jego potomkom.

- Dlaczego wic nic nie wspomnia o guzikach? - zapytaa Gwiazdka.

Blade spojrza na tylne siedzenie. Leaa tam instrukcja ob­sugi. Podniós j i poda dziewczynie.

- Przeczytaem to chyba ze trzy razy - powiedzia. - Ni­gdzie nie ma nic o tych dziwnych przyciskach.

Gwiazdka wzia ksik i otworzya j na stronie, na której znajdowa si spis treci. Podrcznik skada si z dwudziestu czterech rozdziaów, które opisyway silnik, akumulator, skrzy­ni biegów i wiele innych mechanizmów.

- Nie rozumiem wielu spraw - przyznaa.

- Nie martw si. My te wielu rzeczy nie rozumielimy, do­póki Platon nam nie wyjani...

- Dlaczego to robisz? - zapytaa niespodziewanie Gwiazdka.

- Co takiego?

- Znaczysz strony w ten sposób.

- O czym ty mówisz? - zapyta Blade, wycigajc rk po ksik.

- Tutaj - odpara Gwiazdka, podajc mu podrcznik. - Zo­bacz sam. Blade wzi instrukcj i zacz si j ej przyglda.

- Nie wiem, o co chodzi - przyzna po chwili. - To zwyczaj­ny spis treci. Nie widz nic nadzwyczajnego.

- Przyjrzyj si dobrze - nalegaa Gwiazdka, podsuwajc ksik bliej oczu Blade'a.

- Patrz, ale nic nie widz - stwierdzi zakopotany Wojow­nik.

- Widzisz to? Kto sysza o stawianiu kropki nad H?

Kropki nad H? O czym ona...

- Cholera! - zawoa, dostrzegajc wreszcie dziwny zapis. Litera H miaa nad sob malek, prawie niewidoczn krop­k, któr mona byo uwaa za pyek na papierze. W nastpnej linijce tak kropk miaa litera E. Podobnie byo z literami L, L i O. Kropki byy ju nieco mniejsze i wcale nie zwracay uwa­gi, chyba, e kto szuka jakiej ukrytej informacji. Z liter uka­da si znany wyraz H-E-L-L-0.

- Hello! — powiedzia gono Blade.

- Hello! - powtórzya Gwiazdka z umiechem. - Mylisz, e co znalelimy?

- Myl, e gdyby bya o dziesi lat starsza, to Jenny mia­aby rywalk.

Dziewczynka umiechna si niewinnie.

- Tylko jej tego nie mów - poprosi Blade. - Moja Jenny mogaby by zazdrosna. - Wojownik zamkn ksik i wrczy j  dziewczynce.

- Zanie to Platonowi - poleci.

Gwiazdka ruszya w kierunku zabudowa, ale po chwili sta­na.

- A jeli on wci pi? Ostatnio nie czuje si zbyt dobrze.

- Obud go i nalegaj. Powiedz, e to bardzo wana sprawa, i od razu opowiedz o naszym odkryciu. Platon ma u siebie duo papieru i oówków. Bdzie móg odczyta ca wiadomo.

- Mylisz, e jest to jaka informacja o przyciskach? - zapy­taa Gwiazdka, spogldajc na Blade'a.

- Mog si zaoy.

- Ale dlaczego Kurt zaszyfrowa t informacj? Dlaczego w taki sposób?

- Jeli chodzi o sposób, to nie wiem. Myl jednak, e chcia zachowa informacj w tajemnicy - odpowiedzia Blade. - Moe jeden z wczeniejszych liderów wiedzia o tym, ale nie przywizywa do tego wagi. Któ to moe wiedzie?!

Blade odwróci si i klepn dziewczynk w poladek.

- Id!

Gwiazdka posusznie ruszya w wyznaczonym kierunku.

- Zaczekaj! - zawoa po chwili Blade.

- Co si stao? - zapytaa dziewczynka zatrzymujc si. Wojownik wycign kluczyki ze stacyjki, zamkn drzwi i poda je Gwiazdce.

- Nie chcielibymy chyba, eby kto dosta si do rodka naszej FOKI, prawda?

Dziewczynka umiechna si i wzia kluczyki. Odwrócia si i ruszya w kierunku zabudowa.

- Bardzo podniecajce, tak? - powiedzia jaki gos. Blade odwróci si. Przy wejciu do podziemnego garau sta Gremlin.

- Dzie dobry, nie? - przywita go rosy stworek. - Ranne ptaszki, nie?

- Ranne ptaszki - potwierdzi Blade. - Jeste zbyt blisko Hickoka. Twoje arty s podobne do jego numerów. Gremlin zachichota.

- Ze wieci, tak? Mózg Gremlina funkcjonowa tak jak Hickoka, nie? Jakie okropne!

Wspomnienie o mózgu przypomniao Blade'owi rozmow, jak odby z Gremlinem w Montanie.

- Jeli nie masz nic przeciwko temu, to chciabym z tob porozmawia - owiadczy Blade.

- O mózgu Hickoka? - zachichota sztuczny czowiek.

- Nie. O tobie.

- Czy jest to konieczne, tak? — zapyta powanie.

- Obawiam si, e tak.

- Dlaczego?

Blade spojrza do góry i po chwili pooy rk na ramieniu Gremlina.

- Musimy zastanowi si nad moj sytuacj. Wiem, e nie lubisz rozmawia o swojej przeszoci, ale tego nie da si unik­n. Jestem przywódc Wojowników, co oznacza, e odpowia­dam równie za bezpieczestwo Rodziny. Jestemy sami, wic moemy wyjani sobie kilka spraw, okey?

- Jeli trzeba, to trzeba, tak? - powiedzia Gremlin, wzdy­chajc ciko.

- Zacznijmy wic od najmniej kopotliwych pyta - powie­dzia Blade. - Co robie w garau?

- Spaem tam - odpowiedzia stworek.

- Spae tam na dole? - zapyta ze zdziwieniem Blade. - Dlaczego? Przecie moesz spa w Bloku B.

Gremlin pokrci przeczco gow.

- Gremlin wie, e spora cz Rodziny obawia si go, tak? Nie chcie zakóca im snu, nie? Spa sam.

Blade wiedzia, e Gremlin ma racj. Niektórzy z czonków Rodziny, a szczególnie dzieci, lubiy dziwacznego stworka. Byli te jednak tacy, którym nie udao si go zaakceptowa. Blade postanowi zmieni temat rozmowy.

- Jest jeszcze co, o co musz zapyta. Pamitasz, wtedy w Montanie postrzeliem ci.

- Gremlin nie zapomina takich spraw, tak? - odpar zoli­wie stworek.

- Bardzo szybko wyzdrowiae. A przecie trafiem w twój yciowy organ. Mimo to powrócie do zdrowia w byskawicz­nym tempie. To samo byo z twoj ran na szyi. Wszystko za­goio si nieprawdopodobnie szybko. Jak to moliwe?

Gremlin uderzy si w pier.

- Przyspieszony proces regeneracji, tak? - powiedzia.

- Nie rozumiem - przyzna Wojownik. - Opowiedz mi o tym.

- Wszystko?

- Tak. Wszystko jest bardzo wane - zapewni go Blade. -Wiem ju o tobie bardzo wiele. Dowiedziaem si, e pocho­dzisz z cytadeli Cheyenne i naleae do jednostki zwanej Ge­netyczny Oddzia Rozpoznawczy w skrócie GÓR. Oddzia ten zosta stworzony przez czowieka nazywanego Doktorem. Wiem równie, dlaczego mówisz w taki dziwny sposób: twój mózg zosta przeprogramowany przez Doktora. Podobno, tak mówie, kiedy bye czowiekiem. Czy to wszystko prawda?

Gremlin smutno pokiwa gow.

- Musz dowiedzie si wicej - nalega Blade. - Mam prze­czucie, e Rodzina znalaza si w straszliwym niebezpiecze­stwie. Chodzi mi o Doktora i Samuela II. Im wicej si do­wiem, tym lepiej.

Wojownik przerwa, spogldajc na zasmuconego Gremlina.

- Odtwórzmy wszystko jeszcze raz - poprosi. - Co rozumiesz, mówic, e bye kiedy czowiekiem? Czy bye taki jak ja?

- Prawie czowiek, tak? - przerwa mu Gremlin. - Bybym, nie?

Blade potrzsn gow.

- Obawiam si, e teraz ju nic nie rozumiem.

- Doktor...- powiedzia Gremlin amicym si gosem.- Doktor zmienia ludzkie embriony, tak? Tworzy nas, GÓR-y. Ro­zumie, nie?

- Chcesz powiedzie, e Doktor bierze normalny ludzki em­brion i zmienia go?

Gremlin przytakn.

Blade nie móg zebra myli. Wiadomo porazia go. Eks­perymenty na ludzkim podzie! Ten pomys by okropny, odra­ajcy.

- Czy Doktor jest zdolny do takich okropnoci? Czy jest na tyle zdolny, eby robi co takiego?

- To wcielenie diaba, tak? - powiedzia Gremlin, cigle ki­wajc gow. - Genialny szatan. Specjalista w dziedzinie che­mii, elektroniki, genetyki i jeszcze innych, tak?

- Czy oprócz ciebie s jeszcze podobne istoty?

- Tysic piset, tak? Ani mniej, ani wicej, nie? Tysic piset!

Sysza t liczb podczas pobytu w Montanie, ale nie wierzy, e jest prawdziwa.

- Czy wszyscy w GOR s stworzeni tak jak ty? Z embrio­nów?

- Nie - odpowiedzia Gremlin. - Niektórzy, tak? Wszyscy, nie. Inni Doktor stworzy w jego laboratorium.

- Co jeszcze robi ten Doktor?

- Przez cay czas eksperymentowa, uywa do tego y­wych organizmów, nie?

- Eksperymentuje na ywych ludziach? - przerwa Blade.

- Tak. Szczególnie na niemowltach. Bardzo lubi dzieci, tak?

Blade by oszoomiony.

- Dlaczego ludzie w Strefie Cywilizowanej nie powstrzy­maj go?

- Jak? - zapyta Gremlin, wzruszajc ramionami. Jego gest wyraa bezradno i rezygnacj. - Posiado Doktora ufor­tyfikowana, tak? Stra przyboczna skada si ze stworów takich jak ja, ale uzbrojonych, nie? Ludzie nie mog nic poradzi.

- Syszaem od pewnego onierza, e Doktor i Samuel II s sobie bliscy? Czy to prawda?

- Prawda, tak? Pracowa razem i razem chcie podbi cae Stany Zjednoczone, a raczej to, co po nich pozostao, nie? Gremlin ma nadziej, e im si to nie uda, tak?

- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, eby temu zapobiec - przyrzek Blade. - Mówie mi, e przez pewien czas kwatera Doktora miecia si w cytadeli Cheyenne. Jak dugo tam by?

- Od pocztku wojny, tak? - odpowiedzia Gremlin, patrzc przed siebie.

- Od pocztku - powtórzy Blade i zacz si mia. - Nie zrozumiae mojego pytania.

- Gremlin wiedzie, o co pytae - odpar ze zoci stwór. - Doktor by w Cheyenne od pocztku wojny.

- Przecie trzecia wojna wiatowa bya sto lat temu - przy­pomnia Blade.

- Gremlin wiedzie o tym - stwierdzi z oburzeniem.

- Czy chcesz mi wmówi, e Doktor ma ponad sto lat? -zapyta z niedowierzaniem Wojownik.

Gremlin spojrza na Blade'a z widocznym zdenerwowa­niem.

- Niczego nie próbowa wmówi. Powiedziaem, e Doktor ma ponad sto lat i to jest prawda, nie?

- Ale to niemoliwe! - wykrzykn Blade. By zdruzgotany.

- Spójrz na mnie i przekonaj si, tak? - powiedzia Gremlin.

Nieobecnym wzrokiem Wojownik zacz wpatrywa si w rosnce niedaleko drzewa, zastanawiajc si jednoczenie nad tym, co usysza. Czy byo to moliwe? Przecie od czasu Wielkiego Wybuchu dugo ludzkiego ycia znacznie zmala­a. Gremlin musia by w bdzie. To przecie absurd. Co jed­nak zrobi z pozostaymi informacjami, które otrzyma od tego stworka? Eksperymenty, Genetyczny Oddzia Rozpoznawczy, niemowlta, zmiana pamici. W jaki sposób to wszystko byo z sob powizane? Jaki by rzeczywisty cel Doktora?

Gremlin podrapa si po szyi.

- Chcie podzikowa za zdjcie obroy - powiedzia po chwili. - Jeszcze raz, tak?

Na podstawie tego, co Blade usysza, metalowe konierze miay zmusza czonków GOR do wykonywania polece Do­ktora. W tych kawakach metalu znajdoway si urzdzenia ele­ktroniczne, poczone z satelit, które przekazyway wszelkie wiadomoci o noszcych je osobnikach. Doktor móg wic kontrolowa wszystkich agentów z GÓR. Gdy kto nie wyko­nywa rozkazów, raony by prdem elektrycznym.

- Czy moesz mi jeszcze co powiedzie? - poprosi Blade. - Ja...

Wojownik przerwa, syszc za sob odgos kroków. Obaj odwrócili si w jednej chwili. W ich kierunku biega Sherry. Dzisiaj bya ubrana w dinsy i bia koszul.

- Dzie dobry! - zawoaa, umiechajc si do Blade'a. - Zobaczyam ci i chciaabym zamieni sówko. Masz woln chwil?

- Przeszkadza, nie? - odpowiedzia Gremlin. - Ja ju od­chodzi, tak?

- Zosta, Gremlin. To nie s sprawy prywatne - powiedziaa Sherry.

- O co chodzi? - zapyta Blade.

- Chciaabym wiedzie, czy podje ju decyzj o nowych Wojownikach?

- Jeszcze nie, ale wkrótce to zrobi. Dlaczego pytasz?

- Poniewa zawaram z Hickokiem ukad. Nie jest wpraw­dzie zachwycony, ale powiedzia, e nie bdzie si sprzeciwia. Chc zosta Wojownikiem, ale mam pewien problem.

- Sucham.

Sherry obserwowaa twarz Blade'a, starajc si przewidzie jego reakcj.

- Kandydaci na Wojowników maj zwykle porczycieli. Hickok zgodzi si wczeniej porczy za Shane'a i nie moe si teraz wycofa. Chciaabym, eby mi pomóg.

- Jak mógbym... - zacz Blade, ale przerwa, napotka­wszy wzrok dziewczyny.

- Chc tylko, eby za mnie porczy przed Rad Starszych - oznajmia Sherry.

- Sam nie wiem... - zawaha si Blade.

- Dlaczego? - spytaa dziewczyna. - Czy ju za kogo po­rczye?

- Nie.

- Nie wierzysz, e kobiety mog by dobrymi Wojownika­mi?

- Nie o to chodzi.

- Wic o co? Czy moe dlatego, e jestem obca?

- Wojownik spoza Rodziny to wyjtek, ale nie w tym rzecz.

- A o co chodzi?

Blade zatrzyma si i spojrza na dziewczyn.

- To jest niemoliwe.

- Ale dlaczego?

- Poniewa - zacz. - Poniewa jestem tym, który ostate­cznie przedstawia swoj opini Radzie. Nie mog nikogo fawo­ryzowa. Gdybym porczy za ciebie, uwaaliby, e jestem stronniczy, co nie spodobaoby si pozostaym kandydatom.

Sherry bya rozczarowana. Powiedziaa niepewnie:

- Ale w takim razie, jeli nikt za mnie nie porczy, nie bd miaa adnych szans. Hickok zamierza przedstawi Radzie Shane'a. Wszyscy inni kandydaci ju maj swoich porczycie­li. Tylko ja nie mam nikogo.

- Jest pewne wyjcie - powiedzia tajemniczo Blade.

- Jakie? - zapytaa z entuzjazmem Sherry.

- Znajd kogo innego.

- Innego porczyciela? Kogo? Oprócz ciebie nikogo dobrze nie znam.

Sherry zrobia smutn min. Jej nadzieje znowu opady.

- Spróbuj poprosi Rikkiego - zasugerowa Blade.

- Rikki-Tikki-Taviego? Ale ja rozmawiaam z nim tylko kil­ka razy. Mylisz, e zgodzi si za mnie porczy?

- Zaufaj mi.

Tym razem dziewczyna zacza si waha.

- Sama nie wiem... - powiedziaa.

- Jeli nie chcesz prosi Rikkiego, to porozmawiaj z Yam - zaproponowa Blade.

- Z Yam? artujesz chyba. Boj si go! - Blade umiechn si.

- Wszystko zaley od ciebie - powiedzia. - Jeli chcesz zo­sta Wojownikiem, to musisz porozmawia z jednym z nich. Niech to bdzie pierwsz prób.

Sherry chciaa co powiedzie, ale nie zrobia tego. Jej zielne oczy nagle rozszerzyy si. Twarz wyraaa najwysze zdumienie.

Blade spojrza na dziewczyn i gwatownie odwróci si w kierunku, w którym spogldaa. Jego rka spocza na nou.

Byo ich dwóch. Stali w cieniu drzew w odlegoci okoo dziesiciu jardów od Blade'a. Jeden z nich by bardzo wysoki, z niebiesk skór, a drugi duo niszy, obronity futrem.

Gremlin, który szed obok Blade'a, zasycza:

- Wy!

- Nasz przyjaciel! - powiedzia z umiechem mniejszy osobnik. - Czy spodziewae si, Ox, e zastaniemy tutaj Santa Clausa?

Olbrzym zacz si mia.

- Santa Claus! To byo dobre, Ferret!

- Kim jestecie? - zapyta ostro Blade. - Czego tu chcecie?

- Zapytaj o to twojego przyjaciela - odpar Ferret.

- Czy ci dwaj to twoi przyjaciele? - spyta Blade, zwracajc si do Gremlina.

- To GOR - odpar. - Ale to nie s przyjaciele.

- Jak si tutaj dostalicie? - zapyta Blade. - Czego chcecie?

Ferret parskn miechem.

- Wasz wspaniay Dom nie jest wcale tak dobrze strzeony. Mona tutaj wej w kadej chwili, szczególnie jeli umie si pywa. Chcesz wiedzie, dlaczego tutaj jestemy? Poproszono nas o przesanie wiadomoci dla twojego przyjaciela, nie?

- Co to za wiadomo? - zapyta Blade.

- Jest bardzo krótka - odpowiedzia Ferret. - Bardzo krótka i bardzo prosta. Przerwa i umiechn si nieprzyjemnie.

- Umieraj! - krzykn i rzuci si do przodu.

Rozdzia 14

- Umieraj!

Okrzyk ten rozleg si równie w obszernej izbie. Znajdowa si w niej szczupy, kocisty mczyzna. Jego szerokie ramiona okrywa dugi biay fartuch. Czowiek ów sta obok konsolety i umiecha si nieprzyjemnie, ukazujc dwa rzdy spróchnia­ych zbów. Gboko osadzone oczy byszczay zadowoleniem. Mczyzna by ju prawie ysy. Wydawa si nieprawdopodob­nie stary, ale jednoczenie bardzo silny. Obok niego sta mody chopak, ubrany w zielony mudur. Mczyzna w fartuchu od­wróci si.

- Sucham pana, kapitanie - powiedzia niskim gosem. Przestraszony modzieniec przekn szybko lin.

- Przepraszam, e panu przeszkadzam, sir.

- Wszystko w porzdku - oznajmi starzec, kiwajc poba­liwie gow w stron rozmówcy. - Nie przeszkodzie mi w ni­czym wanym.

Kapitan zwróci uwag na dwiki wydobywajce si z go­nika. Stary mczyzna zauway to.

- To, co syszysz, jest epilogiem pewnej sprawy, która ostat­nio mnie martwia - powiedzia, patrzc prosto w brzowe oczy modego kapitana. - Obaj wiemy, jak rozprawiam si z tymi, którzy staj mi na drodze, prawda?

Kapitan bez sowa skin gow.

- Powiedz mi teraz, co mog zrobi dla ciebie? - zapyta starzec, wyczajc gonik.

- Jestem z cznoci, sir - powiedzia onierz. Przekn nerwowo lin.

- Wiem o tym. Kapitan Miller, nieprawda? Jeste w Cyta­deli od dwóch tygodni?

- Tak jest, Doktorze - potwierdzi oficer. „Skd ten czowiek to wszystko wie, do diaba?" - Pomyla chopak.

Wszyscy wiedzieli, e Doktor jest poinformowany o wszy­stkim, ma doskona pami wzrokow. Teraz okazao si na­wet, i zna kady raport. Nic si przed nim nie ukryje.

- A wic sucham. O co chodzi?

Kapitan uniós rk i poda starcowi wiadomo.

- Co si tym razem stao? - mrukn Doktor. Chocia na kartce byo ponad dwadziecia wierszy. Doktor przeczyta wszystko w dwadziecia sekund. Kapitan Miller po­czu, jak dostaje gsiej skórki. Chciaby by teraz wszdzie, tyl­ko nie tutaj.

Doktor gwatownym ruchem zgniót kartk i wrzuci j do kosza.

- Do diaba! - wrzasn. - Ten wariat to najlepszy dowód na to, e gupota jest dziedziczna.

Kapitana obla zimny pot.

- Czy ten idiota - cign Doktor, spogldajc przenikliwie na kapitana - nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji swoich dziaa? Przecie to jest cholernie niebezpieczne.

Kapitan przemóg wreszcie strach.

- Kazano mi poczeka na pask odpowied, sir.

- Dostaniesz j zaraz - rzuci Doktor. - To tylko jedno sowo.

- Jakie sowo, sir?

- Nie! - wrzasn starzec.

Kapitan nie mia ju o nic pyta. Starzec wpad w furi. Jed­n z najgorszych. Chopak nie chcia ryzykowa.

- Znasz raporty dotyczce Rodziny? - zapyta niespodzie­wanie Doktor.

- Myl, e tak, sir - odpar cicho kapitan Miller. - Od czasu do czasu przegldam depesze na ich temat. To chyba ci, co mie­szkaj w stanie Minnesota.

- Tak, to ci - potwierdzi Doktor. - Zapamitaj, e stanowi powane zagroenie dla Strefy Cywilizowanej.

- Chodzi panu o Rodzin, sir? Przecie oni maj zaledwie kilkunastu Wojowników. Moglibymy ich atwo zniszczy - powiedzia kapitan Miller, aujc w nastpnych kilkunastu se­kundach, e w ogóle si odezwa.

- Mylisz tak samo jak ten idiota, Samuel II! - Rykn sta­rzec, czerwieniejc na twarzy. - Cigle jeszcze nie potrafi wy­tumaczy temu aosnemu gupcowi, który udaje inteligenta, jak bardzo ci ludzie s niebezpieczni.

Doktor z trudem opanowywa emocje.

- Groba, e Rodzina przyjmie nasz system i nasz struktu­r, nie jest tak istotna. Ich podstawow broni s wartoci mo­ralne i duchowa orientacja. Czy to rozumiesz?

- Obawiam si, e nie bardzo pana pojmuj - powiedzia kapitan, krcc gow.

Doktor popatrzy na modzieca ze smutkiem.

- Niestety, jestem otoczony band niekompetentnych idio­tów - powiedzia. - Mam tylko nadziej, e spotkam kiedy prawdziwego intelektualist.

Jeszcze raz spojrza na Millera.

- Wyjani ci to, jak mog najlepiej. Oni wierz w Boga.

- W Boga, sir? - zamia si kapitan. - Przecie wszyscy wiedz, e nie ma Boga.

- Cigle nic nie rozumiesz. Ty moe wiesz, e nie ma ad­nego Boga. Ja te o tym wiem. Zdaem sobie z tego spraw, kiedy miaem cztery lata. Koncepcja nadprzyrodzonej istoty stoi w jawnej sprzecznoci z rzeczywistoci. A wic o tym wiesz ty, ja i moe jeszcze kilka innych osób. A co z bezmyl­nymi masami? Co z nimi?

- Masy? Wszyscy dobrze wiedz, e wiara w Boga jest za­broniona.

Oczy Doktora zapony zoci.

- I co z tego? A czy prawa nie mona zama?

Kapitanowi zabrako stów.

- Prawa, mój kochany chopcze - powiedzia doktor - pra­wa tak dugo obowizuj, dopóki istnieje sia militarna, która zmusza wszystkich do ich respektowania. Najlepszym rozwi­zaniem jest pastwo policyjne. Kady aspekt codziennego y­cia mas powinien by kontrolowany. Wszystko, od momentu gdy wstan z óek, a do czasu kiedy pójd spa, musi podle­ga kontroli. Kady drobny przejaw ich kultury, myli i przeko­na naley ocenzurowa i wypleni. Wszystko powinno zosta podporzdkowane narzuconej doktrynie. Jednak wszelkie te manipulacje trzeba wykonywa tak, eby stworzy masom zu­dzenie wolnoci. Najwikszym sekretem sprawnego rzdzenia jest to, eby masy nie wiedziay, i s kontrolowane. Wszyscy musz by przekonani, e prawa ustanawia si dla ich dobra. Czy teraz rozumiesz, co mam na myli?

- Tak, Doktorze - odpowiedzia szybko Miller.

- To dobrze. Teraz nastpi druga lekcja. Przyjmijmy, e ist­nieje spoeczestwo podporzdkowane rzdowi w taki sposób, e wykonuje kade jego polecenie i myli tak, jak ten rzd chce. Powiedz mi, co si stanie, jeli to mylenie wypaczy jaka nowa idea?

- Jaka?

- Na przykad taka: uczymy wszystkich, e Bóg nie istnieje, e ycie doczesne jest wszystkim. Wpajamy im, e nie ma ad­nego nieba i pieka. Istnieje tylko ycie o redniej dugoci oko­o siedemdziesiciu lat, po którym nastpuje mier, zapomnie­nie, pustka, nico. W ten sposób rozbudzilimy w nich panicz­ny wprost lk przed mierci jako kocem wszystkiego. Przez to wzbudzilimy w nich ochot do spenienia kadego naszego zarzdzenia. Wszyscy wiedz, e w razie sprzeciwu czeka ich pustka. Czy nadasz za moim tokiem mylenia?

- Tak, sir.

- wietnie. Co si wic stanie, gdy do wiadomoci naszego spoeczestwa trafi nowa idea? Co si stanie, jeli ludzie zaczn wierzy w ycie po mierci? Jeli uwierz, e skadaj si z du­szy, zawartej w cielesnej powoce, przestan ba si mierci. A jeli przestan ba si umierania, to z jakiej racji maj su­cha naszych rozkazów? Jeli uwierz, e s obdarzeni nie­mierteln dusz, i jeli ich wiara bdzie opieraa si na zapew­nieniu wiecznego ycia, to odkryj, i prawa, które nimi rzdz, s niepotrzebne, a nawet ze. Jeli nie bd ba si mierci, to nie bd ba si równie konsekwencji, jakie wynikaj z nie­przestrzegania narzuconych im zakazów i regu postpowania.

- Tak, to prawda - potwierdzi kapitan.

- Moe wreszcie teraz zrozumiesz, jak grob stanowi dla nas Rodzina. Ten idiota Samuel nie jest do tego zdolny. Doktor przerwa na chwil. Zmarszczy brwi.

- Mam teraz bardzo wan spraw do zaatwienia, kapita­nie. Id do Samuela, przeka mu moj odpowied i wró z li­stem od niego. To wszystko.

- Tak jest, sir - odpowiedzia kapitan i zasalutowa. Miller odchodzi zadowolony, e Doktor nie zdenerwowa si zbyt mocno. By taki mdry, a martwi si sprawami bez znaczenia. Armii Samuela nie mona przecie pokona. Jej do­wódcy byli twardymi ludmi. W razie walki Samuel na pewno odniósby zwycistwo. Rebelianci nie zdyliby si nawet zo­rientowa. Dlaczego ten potny czowiek martwi si garstk wierzcych w Boga przeciwników?

Tymczasem Doktor spoglda na wychodzcego oficera. Ta­ki sam maoletni imbecyl! Przypomina tym Samuela. Nigdy nie pojmie powagi sytuacji. Jedno jest pewne. Im szybciej pokona si Rodzin, tym lepiej.

- Idiota! - mrukn do siebie starzec, wcieky na Samuela za to, e odrzuci jego prob.

Trzeba jak najszybciej wysa armi, która zniszczy Rodzi­n. Ten ignorant odpowiada: nie teraz. Nie wolno oszczdza wrogów. Po co przygotowywa si do ofensywy na Kawaleri i Legion, jeli obie te siy s nadal rozdzielone? Có za nie­wyobraalna gupota!

Doktor uderzy pici w stó. Gdyby nie niech do sprawo­wania wadzy, ju dawno przejby rzdy w pastwie i usun tego idiot. Samuela. Wtedy mona by si zaj Rodzin. Moe kiedy indziej...

Starzec spojrza na pokryte zmarszczkami rce. Byo ich dwa razy wicej ni wczoraj.

Doktor pochyli si nad konsolet i wczy gonik. Czeka na wynik rozgrywajcej si walki. Cisza.

Co si mogo sta? Rozejrza si dookoa. Dostrzeg migaj­ce niebieskie wiateko. Poniej trzy rzdy arówek wieciy czerwonym wiatem.

A wic jednak.

Doktor wyczy gonik i wyprostowa si. Rodzina pocze­ka jeszcze troch. Teraz trzeba byo zaatwi kilka innych spraw. Starzec rozejrza si, szukajc swojej asystentki. Moda dziewczyna o ostrych rysach, ótej twarzy, ze skonymi ocza­mi staa przy stole. Znajdoway si na nim probówki.

- Klarysa! - zawoa Doktor. - Ju czas!

Klarysa spojrzaa na starca, marszczc czoo.

- Wszystko w porzdku - powiedziaa. - Zaczynamy jesz­cze raz.

Dziewczyna postawia probówk na stole.

- Jaka pe tym razem? - zapytaa.

Doktor zastanowi si przez dusz chwil.

- Niech bdzie dziewczynka, ale nie starsza ni sze mie­sicy. Indianka. Klarysa pokiwaa gow i ruszya w stron drzwi.

- Nie zapomnij o niczym! - rzuci za ni Doktor.

- Oczywicie - odpara dziewczyna, spogldajc przez ra­mi.

Doktor umiechn si. Za par dni bdzie znowu jak nowo narodzony i pojedzie do Denver na rozmow z tym kretynem Samuelem. Wczeniej czy póniej Rodzina i tak zostanie zni­szczona. Na sam myl o tym Doktor wybuchn miechem.

Rozdzia 15

- Geronimo! Obud si!

Wojownik powoli otworzy oczy, spojrza do góry. Nad nim klczaa Cyntia i gaskaa go po policzku.

- Jak twoja gowa? - zapytaa.

- Troch lepiej ni wczoraj - odpar Indianin. Geronimo zastanawia si, czy na skutek upadku nie dozna wstrzsu mózgu. Po krótkiej chwili podniós gow i rozejrza si dookoa.

Przy przeciwlegej cianie siedzia Kilrane. Geronimo uwia­domi sobie, e cigle znajdowali si w jaskini.

- Moe by wzi si w gar - zaproponowa kapitan.

- Co masz na myli?

- May rekonesans - powiedzia Kilrane, wskazujc palcem wyjcie z jaskini. - Jest dzie, a od duszego czasu nie sysza­em adnych odgosów.

- Moe s aktywne tylko w nocy - wnioskowa Geronimo. - W dzie pewno odpoczywaj. Wczoraj byy szczególnie ru­chliwe.

Indianin spojrza w kierunku wyjcia, zdziwiony porzd­kiem, jaki panowa dookoa. Do jaskini wpado jasne soneczne wiato, które olepiao ich, nawykych do ciemnoci.

- Teraz jest najlepszy moment, eby si std wydosta - oznajmi Kilrane.

Podniós si i powoli zacz posuwa do wyjcia. Indianin pody za nim.

- Miejmy nadziej, e macie racj - wyszeptaa Cyntia.

Kilrane ostronie zbliy si do wyjcia. Delikatnie stawia stopy na kamienistym podou. W kocu dotar do szczeliny, gdzie si zatrzyma, czekajc na Indianina i dziewczyn. W miejscu, w którym sta kapitan, jaskinia czya si z tune­lem. Mogli wic swobodnie stan obok siebie.

Geronimo spojrza na przyjació i ostronie wychyli gow. Dokadnie rozejrza si dookoa. Tunel, którym przechodziy mrówki, znajdowa si po prawej strome. Oznaczao to, e wy­jcie z jaskini znajdowao si nie opodal. Pracowite stworzenia zbudoway przejcie o rednicy dziesiciu stóp. ciany tego tu­nelu byy idealnie gadkie, a podoga wycieana kamieniami i piaskiem. Tunel by pusty.

- Powiedz mi, Kilrane - zacz Geronimo - dlaczego nie starae si wydosta z tej dziury, gdy Cyntia i ja tam wpadli­my? Dlaczego zacigne nas do tej jaskini?

- A czy miaem jaki wybór? - zapyta kapitan. - Twój ko zgin podczas upadku. Mogem wspi si z powrotem, ale ciany tego krateru s zbyt gadkie, ebym móg ciebie z niego wycign. Wcignem was tutaj, majc nadziej, e znajd jaki boczny tunel, gdzie bdziemy mogli si ukry. Mielimy szczcie.

- Czy bdziemy musieli biec? - zapytaa Cyntia.

- Do wyjcia z krateru jest okoo dwudziestu jardów, ale nie wiem, jak si z niego wydostaniemy. Co bdzie, jeli mrówki zauwa nas, gdy bdziemy wspina si po cianach krateru?

- Otó to - przytakn Geronimo.

Zastanawia si, co powinni teraz zrobi.

Kilrane mia racj. Jeli spróbuje ucieczki po zboczu, mrów­ki mog ich atwo odkry. Ale jeeli nie uciekn teraz, w cigu dnia, to bd musieli spdzi w jaskini nastpn noc. A mrówki mogy w kadej chwili ich odnale i zaatakowa. adna z tych moliwoci im nie odpowiadaa. Kadej mona byo co zarzu­ci.

- Suchajcie! - szepna nagle Cyntia.

Geronimo usysza dwik dobiegajcy od strony krateru. Mrówka powracaa do tunelu.

Wszyscy zamarli, wstrzymujc oddech. Geronimo wiedzia ju, jak wielki jest ich przeciwnik. Ale jego widok zupenie go oszoomi. Na szczcie czerwony gigant min ich w bezpie­cznej odlegoci. Sze nóg owada poruszao si z doskona precyzj. Wydawao si, e pynie w powietrzu. Mrówka miaa co najmniej siedem stóp wysokoci i dwadziecia dugoci. W szczce niosa jaki przedmiot i prawdopodobnie dlatego nie rozgldaa si na boki.

Co niós ten potwór? Prawdopodobnie jak yw istot. Skd mrówki zdobyway pokarm w Strefie mierci?

Geronimo stara si przypomnie sobie zajcia z biologii. Wykady w Domu dotyczyy ssaków, gadów i innych form y­wych, wystpujcych tam, gdzie mieszkali. Pamita tylko, e kiedy mieli kilka godzin zaj na temat mrówek. Niestety, pa­mi go zawioda.

Co waciwie wiedzia o mrówkach? yy w spoeczno­ciach. Zamieszkiway albo pod ziemi, albo w zeschych drze­wach. Ich kolonie nazywane byy mrowiskami. Geronimo za­stanawia si, czy przypadkiem kopiec na skraju Strefy mierci nie by gównym mrowiskiem. Jeli tak, to oznaczaoby, e te­raz znajduj si w tunelu pomocniczym. W pobliu kopca licz­ba mrówek zwikszyaby si. A wic w jednym tunelu moe by bardzo wiele mrówek.

Co jeszcze pamita o tych owadach? Ich ciao skadao si z gowy, tuowia i odwoka. W kadej spoecznoci „mrówko­wej" yy robotnice, onierze i królowa. Królowe byy zwykle ukryte w rodkowej czci mrowiska. Na zewntrz wychodziy tylko robotnice i onierze. W jaki sposób odróni robotnic od onierza? Geronimo nie móg sobie tego przypomnie. A bya to wana informacja. Robotnice nie byy prawdopodob­nie tak grone i agresywne jak onierze.

Mrówka niosca pokarm znika w czeluciach korytarza.

- Cae szczcie - szepna Cyntia. - Przez moment myla­am, e nas zobaczy.

- Wydaje mi si, e za ni nie id inne - powiedzia Kilrane, patrzc w kierunku wyjcia. - Czy nie powinnimy troch po­czeka?

- Nie widz powodów, dla których mielibymy to robi - stwierdzi Geronimo. - Nie chciabym spdzi ostatnich chwil ycia na rozmylaniu: czy zostaniemy zjedzeni, czy te zginie­my z godu.

- A dokd pójdziemy, jeli si std wydostaniemy? - zapy­taa Cyntia. - Bez koni nie przetrwamy dugo.

- A jak dugo wytrzymamy tutaj? - zapyta Geronimo.

Cyntia pokrcia gow.

- Wci nie wida adnej mrówki - poinformowa Kilrane.

- Niech nas prowadzi Wielki Duch - powiedzia Indianin i wyszed z jaskini.

Tunel by pusty. Geronimo szed powoli, trzymajc rk na nou. Po chwili zatrzyma si i da zna przyjacioom, e droga jest wolna. Kilrane ruszy jako nastpny. Szed, trzymajc w doni lasso. Ostatnia ruszya Cyntia. Dziewczyna wzia g­boki oddech i podya za mczyznami.

- Chyba natrudzie si, dwigajc mnie do jaskini, kiedy byem nieprzytomny - stwierdzi Geronimo, spogldajc na Kilrane'a.

- Tak wanie byo - przyzna kapitan umiechajc si. - Powiniene chyba troch schudn, bo nie chciabym powta­rza tego wyczynu.

- Ledwo mona dostrzec jaskini z tego miejsca - zauway­a Cyntia. - Jeli...

Nagle usyszeli zowrogi dwik.

- Mrówka! - pisna dziewczyna.

- Idzie do wyjcia - powiedzia Geronimo, pokazujc za siebie.

- Idziemy dalej czy wracamy? - zapyta Kilrane.

- Idziemy! - zdecydowa Indianin.

Ruszy biegiem w kierunku wyjcia.

Wszyscy podyli za nim. Do otworu pozostao niecae dwa­dziecia jardów.

Cyntia i Kilrane biegli tu za plecami Indianina. Po chwili dotarli do wyjcia. Teraz pozosta ju tylko problem wydostania si z krateru. Zbocza dziury byy bardzo gadkie i strome. Wy­jcie wydawao si niemoliwe.

- Idcie pierwsi - rozkaza Geronimo. - Ja tu zostan, dopó­ki nie bdziecie bezpieczni.

- Dlaczego ty? - sprzeciwi si Kilrane.

- Dlatego, e ty nie masz karabinu, a lasso nie zatrzyma na­wet sonia po czterdziestce.

- Co to jest so? - zapyta kapitan.

- Nie syszae nigdy o soniu?

- Nie.

Geronimo umiechn si. Przypomnia sobie, e nie wszy­scy mieli dostp do wiedzy o dawnych czasach.

- Co to jest so? - pyta cigle Kilrane.

- Co takiego jak ta mrówka, ale z duym nosem - rzuci Indianin. - A teraz ruszaj!

Cyntia ju si wspinaa po zboczu. Jej stopy lizgay si po gadkiej powierzchni.

- Nie zostawi ci - powiedzia stanowczo Kilrane. Geroni­mo spojrza w niebieskie oczy kapitana.

- Doceniam to, ale musisz i. Ja zostan tutaj tak dugo, a bdziecie bezpieczni.

- Jeszcze nigdy w yciu nie opuciem przyjaciela - powie­dzia wyzywajco kapitan. - Tym razem te nie zamierzam tego zrobi.

Geronimo rozumia intencje Kilrane'a, ale nie mia wyboru.

- Prosz ci. Zabierz std dziewczyn. Zrób to dla mnie.

Kapitan spojrza na Indianina i skin gow. Odwróci si, a nastpnie ruszy za Cynti. Po chwili zatrzyma si.

- Zrobi to - powiedzia. - Nie licz jednak na to, e strac jeca. Wróc po ciebie.

Oczy dwóch mczyzn spotkay si na chwil. Obaj rozu­mieli, e od tej pory zostali przyjaciómi.

Geronimo odwróci si w stron tunelu i czeka. Cynti i Kilrane wspinali si tak szybko, jak tylko mogli. Widniejca u góry krawd bya ich ratunkiem. Geronimo sysza, jak Kilrane wdrapuje si do góry, ale nie oglda si do tyu. Nie móg po­zwoli sobie na chwil dekoncentracji, któr mrówki na pewno by wykorzystay. Geronimo by dowiadczonym Wojowni­kiem, nie pozwala wic na to, eby przeciwnik uzyskiwa prze­wag.

Indianin myla o Domu i Rodzinie. Tskni ze wszystkimi, a najbardziej za najlepszym przyjacielem, Hickokiem. Byo to zabawne. Gdy przebywa w Domu, nie odczuwa potrzeby spo­tykania si u nim. Dopiero teraz, gdy go zabrako, naprawd zatskni. Przez wszystkie lata, kiedy dzieli z nim rado, smu­tek i cierpienie, nigdy czego takiego nie odczuwa, nigdy nie myla, e mog si rozsta na stae. Geronimo przypomnia sobie dawne czasy. Czy jeszcze kiedy zobaczy swego przyja­ciela? Albo Blade'a? Albo...

Nagle podejrzany szelest przerwa jego rozmylania.

W szczelinie co si poruszyo.

Geronimo przyklkn i cisn w rku karabin. Cigle sy­sza, jak Cynti i Kilrane próbuj si wydosta z krateru.

Ze szczeliny wyonia si para czuek.

Geronimo cierpliwie czeka, trzymajc palec na spucie.

Po chwili ukazaa si gowa mrówki. Owad waha si. Pró­bowa jakby oceni przeciwnika.

„wietnie! Odliczaj swój czas, poczwaro" - powiedzia w duchu Geronimo.

Jak dugo uda mu si wytrwa na pozycji? Jego karabin móg zabi kilka mrówek. Co bdzie, gdy pojawi si ich wicej? Wte­dy nic go nie uratuje.

W szczelinie pojawia si mrówka w caej okazaoci.

Nagle Geronimo wpad na wietny, jak mu si wydawao, po­mys. Jeli uda mu si zabi kilka owadów, to ich martwe ciaa zablokuj otwór na pewien czas. To umoliwi Kilrane'owi i Cyntii bezpiecznie opuci krater.

Mia nadziej, e plan si powiedzie.

By tylko jeden sposób, eby si o tym przekona.

Geronimo wycelowa karabin, wstrzyma oddech i pocign za spust. W powietrzu rozleg si huk. Indianinowi przez du­sz chwil dzwonio w uszach. Machinalnie zaadowa bro i strzeli jeszcze raz.

Po pierwszym strzale mrówka zachwiaa si i ruszya do przodu, wydajc straszliwe dwiki. Drugi strza osadzi po­twora na miejscu. Mrówka upada, ale nadal poruszaa si.

Strza w gow zabi owada.

Geronimo strzeli znowu. Tym razem mrówka pada w tune­lu i zastyga w bezruchu.

Podniecony Indianin ponownie zaadowa bro. Jego kara­bin by skuteczny! Znaczyo to, e moe osania uciekajc dwójk tak dugo, jak starczy mu amunicji.

Za martwym korpusem mrówki co si poruszyo. Indianin zmruy oczy, wpatrujc si w szczelin.

Kolejny owad pcha zwoki mrówki, wydajc straszliwe pi­ski. Mrówki musiay posiada jaki wasny system komuniko­wania si. Posiki z pewnoci ju nadchodziy. Ile ich byo? Dziesi mrówek? Sto?

Jakie to miao zreszt znaczenie?

Geronimo wycelowa i wpakowa nastpnej mrówce trzy kule w gow. Potwór osun si na ciao swego towarzysza. Szczelina zmniejszya si.

Geronimo pomyla, e walka nie jest wcale taka trudna.

Ze szczeliny zacza wypeza trzecia mrówka. Rozleg si strza. Owad zosta trafiony, ale nadal próbowa si wydosta przez szpar, jak pozostawiy dwie poprzednie mrówki. Gero­nimo strzeli powtórnie, celujc w gow owada. Mrówka wzdrygna si i opada na ziemi wierzgajc odnóami.

Indianin wyrzuci zbdn usk i zaadowa bro. Nie móg sobie pozwoli na strat czasu. Kiedy nadejd nastpne, musi by gotowy.

W korytarzu co si dziao.

Czyby usuwano martwe ciaa owadów?

Geronimo zbliy si do szczeliny. Czy przywidziao mu si, czy rzeczywicie martwe mrówki pezy w jego stron?

Sprawa szybko si wyjania. Pade owady pchane byy przez nacierajce mrówki. Stanowiy tarcz ochronn dla posi­ków.

Czy to moliwe, eby mrówki byy a tak inteligentne?

Martwe korpusy znajdoway si ju w odlegoci dwunastu jardów i cigle zbliay si.

Co teraz? Co robi?

Geronimo wiedzia, e nie mona marnowa kul. Móg uczy­ni tylko jedno. Czeka. Zimny pot obla ciao Wojownika.

Ruchoma tarcza zbliya si na dziesi jardów.

Czy Kilrane. i Cyntia zdoali uciec? Geronimo chcia si obejrze, ale mogo go to kosztowa ycie.

Osiem jardów...

Wojownik dostrzeg, e znad martwych cia wyania si go­wa mrówki. Wystrzeli. Usysza przeraliwy pisk. Gowa owa­da znika z pola widzenia.

Sze jardów...

Palce Indianina dray, a donie byy mokre od potu. „Nie­dugo wszystko si skoczy. Za kilkanacie sekund mrówki do­padn mnie" - myla w przestrachu.

Nagle wszystko ucicho.

Geronimo uklk na kolano. Gdzie si podziay te kreatury? Co teraz kombinuj?

W powietrzu rozleg si wist i martwy korpus mrówki, zna­jdujcy si na samym szczycie, opad na dó. Kolejny owad pró­bowa przecisn si przez szpar. Geronimo strzeli mrówce w gow. Przeciwnik pad martwy.

Jak dotd wszystko szo zbyt atwo! Co teraz kombinuj te krwioercze kreatury?

Posta Indianina otoczyy kby kurzu. Geronimo zacz ka­szle. Prawdopodobnie na dó spada grudka wyschnitej ziemi.

Nagle mrówki zaczy robi straszny haas. Z góry spady kolejne grudy ziemi, wzniecajc coraz wiksze tumany kurzu. A wic to mrówki obsuway ziemi! Czyby próboway po­grzeba go ywcem?

Owady cigle haasoway. Na Indianina zaczy spada ko­lejne grudy ziemi. Jego ubranie byo ju pokryte grub warstw pyu.

Co, na mio bosk, robi te stwory?!

Geronimo zaryzykowa i spojrza do góry. To, co zobaczy, przerazio go. W poowie odlegoci pomidzy krawdzi kra­teru a jego dnem wystawaa gowa gigantycznej mrówki.

Indianin podniós karabin. Zda sobie spraw, e zosta otoczony przez czerwone diaby. Wykopay pewno nowy tunel.

Geronimo wiedzia, e znalaz si w puapce. Zmutowane mrówki byy przed nim i za nim. Pomyla, e chyba nigdy nie zobaczy Hickoka.

Chwyci karabin i przyoy sobie do skroni. Wola popeni samobójstwo, ni zgin rozszarpany przez wcieke mrówki. Chcia zgin jak Wojownik.

Ju mia pocign za spust, kiedy zobaczy nad sob Kilrane'a i Cynti. Znajdowali si dokadnie nad nim.

W tym samym czasie mrówka wydostaa si z wykopanego nowego korytarza i ruszya w kierunku Indianina, piszczc ra­donie.

Rozdzia 16

Blade wycign z pochwy swój nó Bowie w tym samym momencie, gdy niebieski gorowiec rzuci si na niego. Znisz­czona skóra, czerwone ponce oczy i czarne, pozlepiane w strki wosy wyglday przeraajco. Wojownik wiedzia, e jeli dostanie si w apy potwora, to zginie.

Nie móg do tego dopuci.

Gdy stwór lecia w jego kierunku. Blade gwatownie skoczy do przodu, mijajc przeciwnika w powietrzu. Chcia uderzy go swoim lewym noem w gardo, ale ostrze wbio si w korpus stwora. Rozwcieczona kreatura wyszarpna nó i wielk ap uderzya Wojownika w gow.

Oszoomiony ciosem Blade potoczy si po trawie. Utrata orientacji trwaa bardzo krótko. Po chwili Wojownik znowu by gotowy do walki. Zobaczy, jak drugi stwór, zwany Ferretem, szarpie si z Gremlinem. Obok nich staa Sherry, sparaliowana ze strachu. Blade nie mia jednak czasu na zastanawianie si nad innymi. Musia walczy o swoje ycie. Przeciwnik by tu obok.

Wielka niebieska kreatura spojrzaa wciekle na niego. W piersi potwora tkwi nó. Kociste palce stwora zacisny si w pi.

- Ox chce ciebie zabi! - wysapa gorowiec - Zranie Oxa.

- A, wic nazywasz si Ox: wó - zadrwi Blade umiechajc si. - Doktor z pewnoci nazwa ci tak ze wzgldu na twoje moliwoci intelektualne.

Ox by wcieky. Ponownie rzuci si na Wojownika, ryczc jak zarzynane zwierz. Tym razem dopad go i przycisn do ziemi.

Blade mia wicej szczcia ni rozumu. Udao mu si drugi nó wbi w plecy potwora. Raniony Ox zerwa si i odskoczy do tyu.

Kiedy zderzyli si ponownie, oddech gorowca by ju prze­rywany. Udao mu si jednak uderzy gow w brzuch Blade'a. Wojownik upad. Rozwcieczony Ox wyrwa mu z rki nó i odrzuci za siebie.

- Zobaczymy, jak sobie poradzisz bez tej maej szpilki! - Wrzasn.

Blade przerazi si. Potny stwór sta nad nim i mia si.

- Spróbuj jeszcze raz, drobny czowieku! Teraz ju nie mo­esz zrani Oxa.

Równie Gremlin znajdowa si w opaach. Walczc zajadle z Ferretem, potkn si i upad. Nie zdy wsta, gdy przeciw­nik znalaz si na nim, bijc rkoma z caej siy.

Na szczcie Sherry odzyskaa panowanie nad sob i pobieg­a w kierunku zabudowa, wzywajc pomocy.

- Ratunku! - krzyczaa.

Ox na chwil straci orientacj.

- Ucisz j! - rozkaza Ferret, walczc z Gremlinem. Sherry cigle biega w stron chat.

- Na pomoc! Pomócie nam! Tutaj! Prdko!

- Do diaba! - wrzasn Ferret. - Ucisz j wreszcie! Ox posucha, zapominajc cakowicie o swoim przeciwniku. Odwróci si w stron biegncej dziewczyny i ruszy za ni. Blade natychmiast wykorzysta sytuacj i stan na nogi.

- Sherry, uwaaj! - zawoa.

Dziewczyna odwrócia si i stana oko w oko z wielkim po­tworem. Panika ustpia miejsca zdecydowaniu.

Blade natychmiast podbieg do dziewczyny. Ba si o ni. Dziewczyna bya przecie nieuzbrojona i niewyszkolona. Gorowiec mia nad ni ogromn przewag. Way przecie okoo stu pidziesiciu kilogramów. Jak drobna dziewczyna moga walczy z takim kolosem?

Sherry zamiast ucieka, zbliya si do potwora. To zasko­czyo Oxa; zwolni.

Sherry znajdowaa si o niecae dwa jardy od Oxa, kiedy na­gle potkna si i upada. Si rozpdu potoczya si do przodu i uderzya ciaem o nogi potwora. Ten straci równowag. Ox zamacha rkoma, próbujc utrzyma si na nogach. Sia ude­rzenia bya jednak zbyt dua. Ox polizgn si i upad, uderza­jc kolanem w skro Sherry. Nie udao jej si odskoczy na bok.

Blade za wszelk cen chcia pomóc dziewczynie. Nie za­uway, e Ferret nie bije ju Gremlina, lecz spieszy na pomoc swojemu kompanowi. May GOR brutalnie uderzy Blade'a, któ­rego ten cios na chwil pozbawi przytomnoci.

Ferret podbieg do wstajcego powoli Oxa.

- Czy ty potrafisz co porzdnie zrobi?! - wrzasn. - Za­jmij si nim! - doda, wskazujc Blade'a. - Ja zajm si Grem­linem.

- Ox myla, e zabijemy obu - powiedziaa kreatura, zbli­ajc si do Wojownika.

Z atwoci zarzuci sobie omdlaego Blade'a na ramiona. To samo zrobi Ferret z Gremlinem.

- Okay! - powiedzia do Oxa. - Uciekajmy. e te ta gupia dziwka musiaa zaalarmowa wszystkich Wojowników. Zaraz tutaj bd. Musimy si ulotni.

- Ox nie boi si tych gupich ludzi - powiedziaa butnie nie­bieska kreatura. W rejonie zabudowa rozlegy si przeraone gosy.

- Rusz swoj wielk dup! - sykn Ferret. Oba stwory weszy do lasku. Nasuchujc odgosów pogoni, choway si za krzakami.

- Ox nadal nie rozumie, dlaczego ich nie zabilimy?

- Poniewa - odpar Ferrct, ogldajc si do tyu - poniewa Doktor powiedzia nam, ebymy zlikwidowali Gremlina w odpowiedni sposób. Pamitasz?

- Tak. Doktor chce, eby ten Gremlin by przykadem dla innych.

- O to wanie chodzi. Doktor bardzo nie lubi, gdy zawodz go jego poddani. To le na niego wpywa.

- Tak. Doktor bardzo tego nie lubi - powtórzy Ox. Oba stwory przeszy jeszcze okoo piciuset metrów, kiedy Ferret uzna, e ju s bezpieczni.

- Rzu go tutaj - rozkaza Oxowi, opuszczajc ciao Grem­lina. - Zrobimy to tutaj, na tej maej polanie. Blade i Gremlin leeli obok siebie.

- Czy ju? - zapyta Ox, niecierpliwie oblizujc usta.

- Nie, jeszcze nie - odwarkn Ferret. Wochaty stwór stan nad Gremlinem i uderzy go po twa­rzy. Gremlin otworzy oczy, ale nadal by nieprzytomny.

- Czego chcesz?! - krzykn, próbujc si podnie. Ferret przewróci go na ziemi.

- Zosta na swoim miejscu, zdrajco - rozkaza. - Ciesz si lepiej swoimi ostatnimi minutami ycia.

- Teraz? - zapyta znowu Ox. Ferret spojrza na swojego kompana.

- Czy znowu jeste godny?

- Oczywicie! - odpowiedzia Ox. - Ja zawsze jestem godny. Ferret spojrza na Gremlina.

- Przykro mi - powiedzia. - Niestety, rozkazy s rozkaza­mi. To nie sprawa osobista. Chyba to rozumiesz?

- Gremlin rozumie wszystko, tak? Nie gniewa si. Gremlin ju dawno wiedzie, e Doktor kogo wysa, ale dlaczego ciebie?

- Doktor nas stworzy - odpowiedzia smutno Ferret. - Zna nasze saboci i zdolnoci lepiej ni my sami. Wie, jaki jeste szybki. Wie równie, e ja jestem szybszy od ciebie. Nie nale do silnych, dlatego wysa ze mn tego imbecyla. Ferret wskaza palcem na Oxa.

- Co to jest imbecyl? - zapyta gupkowato Ox.

- Doktor musi was kontrolowa, tak? - powiedzia Gremlin, wpatrujc si w obro na szyi Ferreta.

- Tak, robi to nieustannie. Dziwi mnie fakt, e tobie udao si jej pozby.

- Zwyczajny cud, nie? - odpar Gremlin, spogldajc na Blade'a.

- Zawdziczasz to jemu, tak? - Ferret spojrza Gremlinowi w oczy. - Jak? Jak udao ci si tego pozby? Przecie dobrze wiesz, co si dzieje, gdy próbujemy uwalnia si od konierza. Jak si tego pozbye?

- Gremlin nie jest pewny. Pamita, e walczy z Blade'em w jeziorze, w Montanie. Moe woda spowodowa spicie i przerwa obwód, tak?

- Rozumiem - odrzek Ferret, dotykajc palcami swojej ob­roy. - Nadal nie mog jednak poj, e jeden z nas jest wolny.

- Dlaczego, do diaba, rozmawiacie o tym wszystkim? - za­pyta ze zoci Ox. - Doktor powiedzia, e mamy go zabi. Zróbmy to wic, zanim kto przyjdzie.

Ferret zmarszczy brwi.

- Doktor powiedzia, e chciaby, eby to zrobi w odpo­wiedni sposób. Przeznaczenie musi si i tak wypeni.

- Jakie przeznaczenie? - zapyta Gremlin.

- Bd ci trzyma, a Ox zje ci ywcem.

- Zje ywcem?! - wykrzykn przeraony Gremlin.

- Ox jest ju gotowy - oznajmi olbrzym. - Zaczn od twego mikkiego brzucha.

- Pomyl, Ferret, bdzie dzie i to moe spotka ciebie, nie? - powiedzia Gremlin, uporczywie mylc o tym, jak si urato­wa.

- Zaczynamy - powiedzia Ox ze zniecierpliwieniem. Ferret pokiwa gow i spojrza na Gremlina. Jego oczy byy pene alu.

- Naprawd bardzo mi przykro, ale nie mam wyboru. Ox ju pochyla si nad Gremlinem, szczerzc zby, kiedy ten nagle napry minie i z caej siy kopn Ferreta w kro­cze. Stwór zakoysa si i upad na ziemi. Gremlin gwatownie powsta, a potem rzuci si do ucieczki. Nie zdy przebiec na­wet dwóch kroków, kiedy co cikiego spado mu na plecy. By to Ox.

- Odchodzisz? - zapyta ironicznie. - Nie lubi, gdy mój posiek ucieka w ten sposób.

Gremlin próbowa si wyrwa, ale Ox by zbyt silny.

- Siadaj! - wrzasn olbrzym, uderzajc go w nogi.

Wijc si z bólu, Gremlin upad na kolana.

- Teraz bdziesz ju grzeczny - powiedzia Ox, szczerzc swoje ky w umiechu.

- Moe jednak nie! - zawoa jaki gos.

Ox odwróci si do tyu. Kilka kroków za nim sta Blade.

Wojownik troch si zdziwi, widzc swój nó Bowie tkwi­cy cigle w brzuchu olbrzyma. Rzuci si do przodu i z caych si docisn ostrze. Ox zawy z bólu, zachwia si, ale nie upad. Przebieg kilka kroków, pochyli gow i zaatakowa Blade'a. Wojownik walczy dzielnie, ale w starciu w takim przeciwni­kiem nie mia wielkich szans. Stara si uchwyci swój nó.

W pewnej chwili poczu, e ucisk staje si coraz lejszy. Z caej siy uderzy wic czoem w nos olbrzyma. Po twarzy Oxa spyna krew.

Stwór cisn Wojownika na bok i próbowa lew rk zata­mowa krwotok.

Tymczasem Gremlin lea na ziemi, zwijajc si z bólu. Fer­ret nadal trzyma si za krocze i jcza.

- Ty skurwielu! - rykn Ox i rzuci si na Blade'a.

Na szczcie Wojownikowi udao si odskoczy. Rozwcie­czony Ox spad na ziemi. W chwil póniej wsta i gotowa si do nastpnego ataku.

Kiedy Ox ruszy, Blade rzuci si w jego kierunku i wbi nó w prawe udo przeciwnika. Olbrzym chyba wcale nie poczu ciosu, gdy odwróci si i z kamienn twarz chwyci nadgar­stek Wojownika. Blade odpowiedzia natychmiast. Ostrze noa zagbio si w przedramieniu Oxa.

Tym razem cios by na tyle bolesny, e olbrzym wypuci Blade'a ze swojego ucisku i zacz si cofa, próbujc jedno­czenie wycign nó. Kiedy mu si to udao, podbieg do Wo­jownika i kopn go w brzuch.

- Blade! - krzycza Gremlin, który stara si przyj z po­moc przyjacielowi.

Oszoomiony potnym ciosem Blade nie zauway, jak Ox zaszed go od tyu i wielk pici uderzy w kark. Wojownik pad.

W tym samym czasie Ferret zdoa przezwyciy ból i wsta.

- Dobra robota! - pochwali Oxa. - Teraz skoczmy z tym jak najszybciej. Chc si wreszcie wydosta z tego pieka.

- Nie ma sprawy! - odpar Ox. - To zajmie mi tylko minut.

Podszed do Gremlina, który pomimo straszliwego bólu pró­bowa wsta, i uderzy go pici w gow.

Gremlin upad.

Ox umiechn si i obliza sobie usta, czujc zapach krwi swoich wasnych ran. Ten zapach doda mu si.

- Zaczynaj! - rzek z niechci Ferret.

- Nie denerwuj si - uspokoi go Ox, pochylajc gow nad Gremlinem. Jego usta znalazy si w odlegoci kilku cali nad brzuchem ofiary. - To bdzie wspaniaa uczta!

Ju chcia zatopi swoje ky w ciele Gremlina, gdy...

- Czy kto mnie woa? - rozlego si pytanie.

Rozdzia 17

Geronimo szybko cofn si. Odlego midzy nim a mrów­k zmniejszaa si. W pewnej chwili zatrzyma si, wycelowa i strzeli. Owad zadra od uderzenia kuli, ale cigle trzyma si na nogach. Geronimo strzeli ponownie. Tym razem mrówka pada martwa.

Odpoczynek nie trwa dugo. Z otworu wynurzya si gowa kolejnej mrówki. Ciao poprzedniej zostao wypchnite i spad­o na dno krateru.

Dziesita! Geronimo umiechn si. Chciaby mie takie stwory w swoim oddziale!

Mrówka, która wychylia si z otworu, zacza porusza czukami. Poowa jej ciaa wystawaa z otworu.

„Zachowaj t pozycj, zociutka!" Geronimo westchn i po­cign za cyngiel. W uszach rozbrzmia odgos wystrzau.

Mrówka cofna si do dziury. Indianinowi wydawao si, e strza j rozerwa. Niestety, byo to tylko zudzenie.

W chwil póniej mrówka wysuna si z otworu i ruszya w stron czowieka.

Dlaczego Stwórca nie da swojemu najdoskonalszemu two­rowi skrzyde?

Raptem poczu, e jego nogi staj si mikkie. Mimo to od­wróci si i zacz ucieka. Wreszcie stan i wycelowa. Mrówka znajdowaa si w od­legoci dziesiciu jardów od niego. Bya ju na dnie krateru.

Geronimo wstrzyma oddech. Powoli naciska spust

Co jest, do cholery?! Przecie to niemoliwe!

Karabin nie by naadowany. On, dowiadczony Wojownik, zapomnia naadowa bro!

„Idiota!" - skarci si w myli.

Mrówka bya oddalona tylko o pi jardów. Jej szczki poru­szay si rytmicznie.

Geronimo podniós karabin i cisn go w mrówk.

Najedz si, ty potworze!

Pozostaa tylko jedna szansa. Trzeba si wdrapa na gór. Niestety, byo to niemoliwe. ciany stay si gadkie i mokre. Indianin zrezygnowa i odwróci si w przeczuciu nadchodz­cego niebezpieczestwa.

Mrówka cigle sza w jego kierunku.

Cztery jardy.

Geronimo sign po pistolet. Jego magnum by potn bro­ni w starciu z ludmi, ale czy przyda mu si teraz, podczas spotkania z gigantyczn mrówk? Istnia tylko jeden sposób, eby si o tym przekona.

Indianin wystrzeli dwa razy.

Mrówka zatrzymaa si. Dzieliy ich tylko dwa jardy. Jej czuki poruszay si gwatownie, wyczuwajc ofiar.

Geronimo wystrzeli cay magazynek i szybko oddali si. Mrówka pisna. Przewrócia si. Przez kilkanacie sekund drgaa w przedmiertnych konwulsjach, a wreszcie zastyga w bezruchu.

Geronimo schowa pistolet i spojrza w kierunku tunelu, a potem otworu w cianie. Nigdzie nie byo wida mrówek.

Czas rusza w drog.

Indianin wsta i zacz wspina si do góry. Nigdzie nie móg dostrzec ani Cyntii, ani Kilrane'a. Dobrze! Chyba zdyli uciec, podczas gdy on walczy z mrówkami. W pewnej chwili Geronimo polizgn si. Przylgn do ciany i spojrza w dó. Chcia i dalej, ale w promieniach soca ujrza przed sob ja­ki ksztat.

Mrówka ruszya do ataku. Z ogromn szybkoci zelizgna si na dó i zanim Geronimo zdy wykona jaki ruch, chwy­cia go szczkami w pasie. Podniosa ciao Wojownika do góry i ruszya przed siebie.

Na Boga, nie!

Próbowa walczy. Szybko jednak stwierdzi, e bez broni nie ma adnych szans. Wymaca rk swój tomahawk i uderzy nim mrówk w lew szczk. To, czym bya pokryta, przypo­minao skamieniae drzewo.

Geronimo postanowi, e uderzy owada w gow. Jeli jego kule mogy spowodowa miertelne rany, to ostrze tomahawka bdzie równie skutecznie. Ju mia wykona to, co zamierza, gdy nagle mrówka zatrzymaa si. Geronimo zastanawia si, dlaczego nie zmiadya go. Staa i rozgldaa si na boki, sprawdzajc, czy nikogo nie ma w pobliu.

Na co czeka?

Geronimo waha si. Jeli mrówka do tej pory nie rozerwaa go na drobne kawaki, to moe przygotowaa dla niego co spe­cjalnego.

Dlaczego jednak nie zabia?

Indianin zacz intensywnie myle. Z wszystkich si stara si znale jakie logiczne rozwizanie. Czy ta mrówka bya robotnic, czy onierzem? Czy miao to jakie znaczenie? Czy robotnice równie zabijay? Czy moe ich rola ograniczaa si tylko do kopania tuneli, budowania mrowiska i znoszenia mar­twego pokarmu? A jak odróni robotnic od onierza?

Geronimo zesztywnia, czekajc na to, co zrobi owad. Trwa w nieruchomej pozycji przez dobr minut, ale nic si nie wy­darzyo.

Szczki owada zaciskay si z t sam si; wystarczajc, by uniemoliwi ucieczk ofierze. Geronimo zdawa sobie spra­w, e silniejszy ucisk móg by miertelny.

No, dawaj! Zrób co, ty przebrzydy owadzie!

Nic si jednak nie stao.

Indianin poczu, e skóra zaczyna go swdzi. Byo to do nieprzyjemne uczucie, któremu nie móg zaradzi.

Nagle mrówka poruszya si i nieoczekiwanie skierowaa si do tunelu.

Nie!

Geronimo poczu, e nadchodzi mier. Z caej siy odchyli si do tyu i tomahawkiem uderzy mrówk w gow. Ostrze trafio owada w czoo. Z rany wypyn bezbarwny gsty pyn.

Mrówka zareagowaa natychmiast. Upucia zdobycz i in­stynktownie cofna si. Geronimo spad na ziemi, ale w chwil póniej by ju na nogach. Spojrza na mrówk i za­machn si, uderzajc owada po raz drugi. Mrówka zakoysaa si i ruszya do ataku. Geronimo odskoczy, a potem uderzy po raz trzeci. Kleista substancja wystrzelia z rany zadanej owado­wi. Przeraona mrówka ucieka w stron tunelu.

Geronimo wsta i rzuci si w kierunku zbocza krateru. By ju prawie na cianie, kiedy potkn si o co i upad. Szybko powsta i spojrza za siebie.

W polu widzenia pojawiy si jednoczenie dwie mrówki. Jedna z nich wysza z tunelu, a druga z otworu w cianie. Spot­kay si na dnie krateru i ruszyy w kierunku Indianina.

Geronimo przyspieszy. Znajdowa si o kilkanacie stóp od krawdzi krateru. Rce odmawiay mu posuszestwa. By u kresu wytrzymaoci. Buty lizgay si po cianie, na której nie mona byo znale adnego oparcia. W pewnej chwili Ge­ronimo wykona desperacki ruch, majc nadziej, e jego palce uchwyc krawd krateru. Potem z atwoci mógby podcig­n si do góry.

Nie udao si jednak. Przez moment jego ciao zawiso w po­wietrzu. Potem Indianin spad na cian krateru i zacz osuwa si na dó. Lecia prosto na mrówki.

Próbowa zatrzyma si, wierzga nogami i szuka jakiego oparcia dla rk. Chmura kurzu uniosa si nad nim, gdy udao mu si wbi palce w mikki kawaek ciany. Nie pomogo to na dugo. Nadal spada.

Mrówki zatrzymay si i czekay na dnie krateru.

Geronimo próbowa wbi tomahawk w podoe. Wprawdzie próba speza na niczym, ale prdko spadania wyranie si zmniejszya.

Czy tylko uda mu si wyhamowa na czas? Od mierci dzie­lio go dwadziecia jardów. Co bdzie, jeli nie zdoa si zatrzy­ma? Pitnacie jardów.

„Najlepiej, gdybym wpad pod jedn z nich i uderzy w mikkie podbrzusze" - pomyla.

Pi jardów.

Nagle Geronimo zatrzyma si. Cakiem nieoczekiwanie na­trafi na wystajcy kamie. Sia uderzenia obezwadnia go. Po­czu dotkliwy ból w piersi. Przez dusz chwil nie by w sta­nie myle o niczym innym.

W tej samej chwili jedna z mrówek ruszya w jego stron.

Geronimo wyczu zbliajce si niebezpieczestwo. Potrzs­n gow, odzyskujc pen wiadomo. Mrówka bya tu nad nim. Indianin spojrza do góry i zobaczy poruszajce si szcz­ki. Pomimo potwornego bólu w klatce piersiowej, przetoczy si w prawo.

Do ataku ruszya druga mrówka.

Próboway go okry.

Geronimo zawaha si. Myla intensywnie, co ma uczyni. Wiedzia, e nigdy nie dotrze do krawdzi krateru, a z tunelu wypeznie zaraz wicej mrówek. Prawdopodobiestwo uciecz­ki równao si zeru.

Indianin umiechn si. Nadszed widocznie czas jego mierci. Trzeba uda si w podró do innego wiata. Musi teraz pokaza Wielkiemu Duchowi, e potrafi mnie znie swoje przeznaczenie.

Mrówki znajdoway si po obu stronach krateru. Zajy swo­je miejsca i przygotoway si do ataku. Geronimo wsta, ciska­jc w rku tomahawk. Spoglda to na jedn, to na drug. Kwe­stia, która zaatakuje pierwsza, nie miaa znaczenia. Geronimo podniós gow i spojrza w bkitne niebo. Potem zaatakowa.

Gwatownie si odwróci i ruszy na pierwszego przeciwni­ka. By zdecydowany walczy do ostatniej kropli krwi. Zama­chn si i uderzy owada w gow. Mrówka odpara jego ude­rzenie, wysuwajc do przodu szczk, Indianinowi wosy zjeyy si na gowie. Wyczu, e druga mrówka ruszya do ataku.

Stan w rozkroku i ci tomahawkiem w odnóa. Ostrze za­topio si w ciele mrówki, która pisna i cofna si. Indianin natychmiast odwróci si, oczekujc ataku z tyu. Zanim jednak uczyni cokolwiek, co cikiego uderzyo go w gow. Gero­nimo czu, e traci przytomno. Zda sobie tylko spraw, e co cisno jego rce i unioso do góry.

„Staraem si, jak mogem. Szkoda, e nikt si nie dowie o mojej bohaterskiej mierci. Caa Rodzina, a zwaszcza Hickok, bd wierzyli, i jeszcze yj. Jak mogem zostawi przy­jació? Biedny Hickok! Któ bdzie si o niego troszczy?" - tylko to zdy jeszcze pomyle.

Potem zapada ciemno.

Rozdzia 18

Ferret odwróci si w stron przybysza.

Obcy sta na skraju polany. By dobrze zbudowanym m­czyzn o jasnych wosach i wsach w takim samym kolorze. Mia na sobie tylko skórzane spodnie, wpuszczone w buty z cholewami. Na biodrach zwisa mu pas z dwoma olstrami, w których znajdoway si rewolwery o perowych rkoje­ciach. Jego niebieskie oczy zatrzymay si na lecym Wojow­niku, a przez twarz przemkn grymas niezadowolenia. Luno zwisajce rce napryy si nieznacznie.

Ferret natychmiast rozpozna przybysza. Pamita jego zdj­cie z akt dotyczcych Rodziny.

- Wojownik! - sykn. Mczyzna spojrza na niego.

- Czy co mówia, futrzasta mapo?

- Wiem, kim jeste - oznajmi Ferret. - Nazywasz si Hickok.

- Niedugo dowiesz si take, co zamierzam z tob zrobi - powiedzia mczyzna.

- Co takiego? - zapyta Hichok?.

Ferret wiele czyta o tym czowieku. By przecie sawny. Nikt inny nie potrafi posugiwa si broni paln tak jak on. By diabemie szybki. Ferret nie wierzy jednak, eby kto móg go pokona. Wierzy w siebie. Uwarunkowania genetyczne ludzi byy znacznie gorsze.

- Kim jeste? - zapyta Ox.

- Nie powiniene tego robi z moim przyjacielem - powie­dzia Hickok, wskazujc palcem na Blade'a.

- I tak poczysz si z nim w moim brzuchu - warkn aro­gancko Ox, zy, e po raz kolejny przerwano mu posiek.

Waciwie to go jeszcze nie rozpocz. Twarz Wojownika staa.

Ox spojrza na kompana. Ferret da mu dyskretny znak i ol­brzym zacz powoli zblia si do Hickoka. Ferret zachodzi go z prawej strony.

- Wy, chopcy, nie jestecie tak sprytni, jak wam si wydaje.

- Ox zamierza oderwa ci gow - obieca potwór. Wojownik tylko pokiwa gow.

- Lepiej si cofnijcie - powiedzia.

- Rzu bro! - wrzasn Ferret, zbliajc si do czowieka.

- Chyba artujesz - zamia si Hickok. Ferret spry si. Czowiek znajdowa si w zasigu Oxa. Tylko cztery jardy.

- Czy masz jakie yczenie? - zapyta Hickok. W odpowiedzi Ox wrzasn i rzuci si do przodu. Przez kilka lat ycia Ferret obserwowa ludzi posugujcych si broni. Wielu z nich byo naprawd szybkich, ale nie dorów­nywali refleksem im, gorowcom, genialnym tworom Doktora. Ten by inny.

Rce Hickoka tylko migny i ju trzymay dwa rewolwery, z których jeden wystrzeli. Kula trafia Oxa w lewe rami. Ol­brzym zachwia si.

- Musisz to zrobi lepiej! - krzykn stwór miejc si.

- Moe tak? - odpar Hickok i nacisn spust niedbale trzy­manego rewolweru.

Na czole Oxa pojawia si maa dziurka, a trawa za nim po­krya si mieszanin krwi i mózgu olbrzyma. W oczach mu po­ciemniao. Nadal nie zdawa sobie sprawy z przyczyny bólu. Tylko zamyka i otwiera usta - tak jakby chcia zapa gbszy oddech. Po chwili zacisn pici i zrobi chwiejny krok do przodu.

Ferret rzuci si na Wojownika, ale zauway wycelowany w siebie rewolwer.

- Na twoim miejscu nawet bym nie próbowa - doradzi Hickok, nie spuszczajc wzroku z Oxa. - Strzeliem twojemu koledze w rami, bo chciaem, eby y. By chyba mao inteli­gentny. Ty wygldasz mi na mdrzejszego.

Ferret zamar w bezruchu i spojrza na saniajcego si kom­pana.

- Który z was zrani moj pani? - zapyta Hickok. Ferret jak zahipnotyzowany wpatrywa si w rewolwery.

- Odpowiedz mi! - wrzasn Wojownik.

- Ja jej nie dotknem - wyjka Ferret.

- To bardzo le dla twojego przyjaciela - powiedzia Hi­ckok, naciskajc spust. Kula trafia Oxa w lewy sutek.

- To za Blade'a - oznajmi Wojownik i strzeli powtórnie. Tym razem znikn prawy sutek olbrzyma.

- A to za Gremlina i za moj pani.

Oczy Oxa zmieniy si w dwa puste otwory.

Hickok woy jeden rewolwer w olstro, a drugi wycelowa w gow Ferreta.

Podziurawiony Ox zgi si w pasie i upad na kolana. Chwia si jeszcze przez chwil, a wreszcie upad. Jego ciao zaczo drga w konwulsjach. Nie trwao to dugo. Po kilkuna­stu sekundach Ox zesztywnia.

- Teraz twoja kolej - oznajmi Wojownik, zwracajc si do Ferreta. - Podziurawi twoj pikn twarz jak sito. Dwie dziury w nosie ju masz.

Ferret umiechn si.

- Mog ci pogratulowa, Hickok - powiedzia. - Nigdy nie widziaem kogo tak szybkiego. Jeszcze kilka minut temu wie­rzyem, e pozbdziemy si ciebie w par chwil.

- Temu, kto to zrobi, nie bdzie atwo - powiedzia Hickok. - Znasz moje imi i jeste bardzo podobny do Gremlina. Musisz wic pochodzi z jego stron, prawda? Jeste gorem, co?

Ferret skin gow.

- Gremlin wszystko nam o was opowiedzia - przyzna Hi­ckok. - Noszenie takiej obroy musi by pewnie bardzo niewy­godne.

- Obroy? - powtórzy Ferret.

Hickok wskaza na szyj Ferreta.

- Gremlin mówi nam, e nie moecie ich nigdy zdejmowa, poniewa dziki temu Doktor sprawuje nad wami kontrol. Ferret smutno skin gow.

- Robimy to, co nam ka, albo giniemy poraeni prdem elektrycznym. Doktor sprawuje nad nami kontrol dziki syste­mowi satelitarnemu. Te obroe su do transmisji dwiku. Ich zasig jest nieograniczony.

To mówic, Ferret ruszy w kierunku Hickoka. Wojownik zareagowa byskawicznie. cisn kolb swojego kolta pytona i wymierzy w zbliajcego si stwora.

- Ostrzegam!

Ferret umiechn si lekcewaco.

- Czy uwaasz, e rozerwanie twojego mózgu jest a tak zabawne?- zapyta Hickok.

- Nie mam innego wyjcia - stwierdzi smutno Ferret.

- Dlaczego?

- Nie wypeniem swojej misji - powiedzia gorowiec. - Doktor nie toleruje niepowodze. W kadej chwili moe nacis­n guzik w swoim laboratorium w Cheyenne. Zostanie po mnie tylko mokra plama. Niezbyt ciekawa perspektywa, jeli wemiemy pod uwag fakt, e przez par minut bd si sma­y. Ty zrobisz to szybciej i w mniej bolesny sposób.

- Chcesz, ebym ci zabi? - zapyta Hickok ze zdumie­niem.

- Tak.

- Nie zrobi tego. Najpierw Platon musi ci przesucha.

- Obawiam si, e rozczaruj go. Nie bd tak dugo y. Prosz ci, skocz ze mn! Zrób to, zanim bdzie za póno!

- Przesta!

- Czy ty niczego nie rozumiesz, durniu!? - warkn Ferret.

- To, co si przydarzyo Gremlinowi, byo tylko szczliwym trafem. Nikomu wicej nie udao si uciec z rk Doktora. Nie ma adnego sposobu, eby pozby si tej cholernej obroy.

Hickok pokrci gow.

- W takim razie zmusz ci do tego - powiedzia Ferret. -Jeli nie strzelisz do mnie, to rozerw ci na kawaki.

Przez chwil Wojownik wpatrywa si w obro wykonan z byszczcego metalu. Znajdowaa si na nim niebieska lamp­ka, która nie wiecia si. Zapalenie si jej byo równoznaczne ze mierci waciciela metalowego konierza.

- Zrób to! - baga Ferret.

- Moe powinienem pozwoli Doktorowi, eby ci usmay - stwierdzi Hickok. - Po tym, co zrobie moim przyjacioom, naleaoby ci si.

- Musiaem to zrobi - odpowiedzia stwór. - Nie miaem innego wyjcia. Gremlin to zrozumia. To jest walka o ycie.

- Cigle nie wiem, czy powinienem wywiadczy ci t przy­sug - oznajmi Hickok.

Po przeciwnej stronie polany rozlegy si odgosy nadcho­dzcych ludzi.

Ferret spojrza na Gremlina z uczuciem ulgi. Bardzo dobrze, e nie udao si go zabi. Potem przeniós wzrok na Oxa. Byo mu al tego wielkiego gupka. Ferret wiedzia, e za chwil po­dzieli jego los. Na co czeka Doktor?

Z pewnoci kontrolowa kade ich posunicie i teraz czeka, upajajc si zemst. Ferret wiedzia, i za chwil porazi go prd. Nie móg znie oczeki­wania. Spojrza do góry i rzuci si na Hickoka.

Z lufy kolta pytona wystrzeli ogie. Kula trafia Ferreta.

Upad w krzaki. Trzyma si za szyj. Par razy szarpn si, ale nie móg ju zapanowa nad wasn saboci.

- Ostrzegaem ci - powiedzia ze smutkiem Wojownik, chowajc rewolwer do kabury. - Dlaczego to zrobie?

Na polan weszo szeciu czonków Rodziny. Rikki-Tikki-Tavi kroczy na czele. Tu za nim szli: Yama, Teucer, Platon, Jenny i Joshua.

- Wszystko w porzdku? - zapyta Rikki, badajc wzro­kiem polan.

- Tak - odpar Hickok.

- Co to bya za strzelanina? - spyta Platon.

- Ten bydlak mia brak witamin - odrzek Hickok, wskazu­jc na Ferreta.

- Co mia? - zapyta Platon, marszczc brwi.

- Brak witamin - powtórzy Wojownik. - Powiedzia mi, e potrzebuje troch oowiu.

Jenny podbiega do Blade'a i delikatnie zacza go gaska po wosach.

- Jest ranny! - krzykna przeraona.

- Nie denerwuj si - powiedzia spokojnie Hickok. - Dosta tylko lekko w gow. Nic mu nie bdzie.

- A jeli si mylisz? - zapytaa dziewczyna. - Musimy ich obu zabra do szpitala. Natychmiast!

Platon pokiwa tylko gow i podszed do Rikkiego. Wojow­nik z pomoc swego przyjaciela Yamy podniós rannego Blade'a z ziemi. Jeden z nich chwyci go za kostki, a drugi trzyma pod pachami. Teucer i Joshua zrobili to samo z Gremlinem.

- Tylko si nie przewrócie - ostrzega Jenny, spogldajc na odchodzcych Wojowników. Platon podszed do Hickoka.

- Czy miae z nimi jakie kopoty? - zapyta, wskazujc palcem dwa lece ciaa.

- adnych - odpar spokojnie Wojownik. - Pomimo strasz­nego wygldu nie byli wcale tacy groni. Zwyczajni amatorzy.

- Wydaje mi si, e z tego wikszego zrobie sitko - stwier­dzi Platon, spogldajc na dziury w ciele Oxa.

- Nie lubi, gdy kto zbyt wiele gada.

- A co z tym maym, owosionym? - zapyta Platon, pod­chodzc do Ferreta.

- To zaley od tego, czy trafiem - powiedzia Hickok.

Wojownik podszed do lecego stworka i chwyci go za przegub rki. Pocztkowo nie móg wyczu pulsu, ale po chwili stwierdzi, e jego serce bije.

- Cigle jeszcze yje - poinformowa lider Rodziny. Platon szuka wzrokiem rany, ale szyja Ferreta bya czysta.

- Jak to zrobie? - zapyta zdziwiony.

Hickok bez sowa podniós lec obok metalow obro.

- Nie rozumiem... - zacz Platon, ale po chwili zrozumia, w czym rzecz.

Kula wystrzelona z rewolweru Hickoka uderzya w metal. Rozcia skór, ale poza tym Ferret nie odniós powaniejszych obrae. Obroa pka i w ten sposób przerwany zosta obwód elektryczny.

- Musimy zabra go do szpitala - stwierdzi Platon. - Jeli jeszcze yje, moe dostarczy mam bezcennych informacji o Doktorze, Samuelu i caej tej Strefie Cywilizowanej.

- Tak te mylaem - powiedzia Hickok.

Platon chrzkn znaczco. Wojownik zachowywa si czasami bardzo lekkomylnie, ale tym razem postpi rozsdnie. O ile oczywicie mówi prawd. Platon umiechn si do si ciebie.

- Co ci tak mieszy? - zapyta Hickok, chowajc rewolwer do kabury.

- Nie, zupenie nic - odpar Platon. - Musisz mi pomóc za­nie tego stwora do naszego szpitala.

Hickok rozejrza si dookoa, a potem popatrzy przenikliwie na Platona.

- Jestemy teraz sami i musz ci co powiedzie.

- Tak? A có to takiego?

- Z pewnoci bdziesz chcia mnie po tym zbeszta, ale ju si zdecydowaem.

- No, to zaczynaj - powiedzia z umiechem Platon.

- Jutro zamierzam wyjecha.

- Znowu? Przecie niedawno wrócie z podróy. Byem wcieky, kiedy wtedy nagle nas opucie...

- Przecie musiaem pojecha po Shane'a - przerwa Hi­ckok.

- Przyznaj, e uratowae wtedy chopaka - powiedzia Platon - ale obiecae mi, e ju nigdy nas nie opucisz. A przy­najmniej nie bez mojej zgody.

- Wanie ci o ni prosz - odpar Hickok.

- Nie podoba mi si to! Chodzi ci o Geronima? - Oczy Hickoka zwziy si.

- Mojego przyjaciela nie ma ju zbyt dugo. Powiedzia, e wróci za tydzie. Myl, e ma kopoty, i chc go odnale.

- Ale w jaki sposób? Przecie nie masz najmniejszego poj­cia, dokd si uda.

- Zabior psa, który odnajdzie jego trop - oznajmi Hickok. Psy byy chlub Rodziny. Sze wyjtkowych zwierzt po­trafio odnale zagubionych ludzi. Stanowiy dla Wojowni­ków nieocenion pomoc.

- Nigdy nie pozwoliem Indianinowi na opuszczenie Domu - powiedzia Platon. - Nie chciabym, eby ty to zrobi. Nie wiadomo, kiedy Wypatrywacze nas zaatakuj. Moe Doktor wysa nastpnych zabójców? Rodzina nie moe straci kolej­nego Wojownika.

- Rozumiem ci - powiedzia Hickok. - Niestety, zoyem przysig przed Wojownikami z mojej triady, przed ca Rodzin i przed naszym Domem. Nie spoczn, dopóki nie dowiem si, co si stao. Platon przygryz warg i smutno pokiwa gow.

- Zdaj sobie spraw, e dalsze przekonywanie ci nie ma sensu. Masz swój rozum i nie bd marnowa czasu. Prosz ci tylko o jedno.

- Strzelaj.

- Poczekasz jeszcze jeden tydzie?

- No, nie wiem, czy...-zacz Hickok.

- Tylko tydzie - poprosi Platon. - Jeli Geronimo nie po­wróci do tego czasu, dostaniesz moje bogosawiestwo i poje­dziesz go szuka.

- Ale dlaczego wanie tydzie? - zapyta Hickok.

- Tak sobie! - odpar Platon. - Po prostu ryzykuj. Mam tylko nadziej, e do tej pory nasz brat powróci i nie bdziesz musia wyrusza.

- Tydzie zwoki nie robi mi rónicy. Jeli mój przyjaciel nie yje, to i tak prdzej czy póniej odnajd tego, kto go zabi, i wpakuj mu kul midzy oczy. A wic zgoda.

Platon spojrza na Hickoka.

- Czy mog zada ci jeszcze jedno pytanie?

- Mów.

- Jeste jednym z najlepszych Wojowników Rodziny - za­cz. - Zabie chyba najwicej wrogów.

- Niby si zgadza - przyzna Hickok, nie wiedzc, do czego zmierza lider.

- Czy nigdy nie czue si zmczony tym zabijaniem? - za­pyta Platon, patrzc w oczy Wojownikowi. - Naprawd nie po­trafi poj, jak ty to robisz. Ja chyba nigdy nie mógbym by Wojownikiem. Zabijanie przeciwników szybko by mnie znu­dzio. Czy ty kiedykolwiek bye tym znudzony?

- Nigdy w ten sposób nie mylaem o zabijaniu. Wiem, e caa nasza Rodzina jest moj rodzin. Joshua utwierdza nas w przekonaniu, e kady czowiek to nasz brat. Jestem pewien, e kiedy trafi do nieba. Zrozum, Plato, e ja nigdy nie zabija­em wroga dla przyjemnoci. Nie jestem pozbawionym uczu najemnym morderc. Zawsze staj z przeciwnikiem twarz w twarz. Wtedy nie mam czasu zastanawia si nad tym, czy to grzech, czy nie. Poczytaj zreszt Bibli. Zawsze uczono nas o wielkich Wojownikach, takich jak Samson czy Dawid. Oni te zabijali, a pomimo to wierzyli w Boga. Zabicie zego czo­wieka nie jest dla mnie, wbrew pozorom, tym samym co zabicie zajca czy mutanta. Czy teraz ju wszystko jasne?

- Tak - przyzna Platon.

- To dobrze - powiedzia Hickok. - Wiem, e moja filozofia jest pena sprzecznoci. Nie jest te oryginalna. Znalazem j w jakiej ksice z naszej biblioteki. Opisywaa ona ycie Jamesa Butlera Hickoka, który by wielkim wojownikiem swoich czasów. Kiedy tak wanie odpowiedzia dziennikarzowi na podobne pytanie. Dlatego przyjem jego imi.

- Wiem o tym, przyjacielu - powiedzia Platon i spojrza na lecego stwora. - Jeli mi pomoesz, to zaniesiemy go do szpi­tala i kaemy zbada.

- Nie mcz si - odpar Hickok. - Ten chyba nie jest taki ciki.

To mówic, chwyci Ferreta za obie rce i zarzuci go sobie na plecy.

- Dasz rad sam?

- To dla mnie ciastko z kremem! - odpowiedzia Hickok, podnoszc wzrok ku niebu.

- Bdziesz chyba zadowolony, jeli ci powiem, e Sherry nic si nie stao - powiedzia po chwili Platon. - Mówia nam, e pobiege za uciekajcymi stworami, które uprowadziy Bla­de i Gremlina.

- Byem po prostu najbliej - wyjani. - Sherry rozgldaa si dookoa. Nie wyglda na ciko rann. Kiedy powiedziaa mi, co si stao, ruszyem w pocig.

- Powiniene poczeka na pomoc - stwierdzi Platon.

- Nie byo czasu. Przeszli par kroków.

- Mam nadziej, e rana Gremlina nie jest zbyt powana - zacz Platon, kiedy mijali gaz.

- Przywizae si do niego? - zapyta Hickok.

- Chyba tak. Pomóg nam podczas bada nad wczesn sta­roci. Poza tym posiada cakiem niez wiedz chemiczn.

- Chyba artujesz!

- Wcale nie - odrzek Platon. - Gremlin musia spdzi wie­le godzin w laboratorium Doktora w Cheyenne. Z jego pomoc udao nam si wykry przyczyn tej choroby. Jeli bdziemy mieli szczcie, to moe uda nam si odkry jakie lekarstwo.

Hickok wiedzia, e Platon by jedn z ofiar przedwczesnej staroci. Wojownik spojrza na lidera Rodziny.

- Jak si trzymasz, staruszku? - zapyta umiechajc si.

- Cakiem dobrze. Dzikuj ci, Nathan. Wprawdzie mój artretyzm pogbia si z tygodnia na tydzie, ale jeszcze nie jest tak le.

- Na pewno znajdziemy jakie lekarstwo - pociesza go Hickok.

- Musimy! - odpar Platon. - Od tego zaley los naszej Ro­dziny.

- Jeli chodzi o nasz los — kontynuowa Wojownik - to co zrobimy z Doktorem i band jego kompanów?

- A co moemy zrobi? Jestemy zbyt sabi. On ma za sob ca armi Samuela i swoich poddanych. To tysice onierzy. Zgodnie z tym, co mówi nam Gremlin, Doktor ma na swoich usugach dokadnie tysic piciuset gorowców. Gdyby nas za­atakowali, nie mielibymy najmniejszych szans.

- Jak na razie udaje nam si tego unikn - stwierdzi ponu­ro Hickok.

- To prawda - przytakn Platon. - Musisz jednak przyzna, e w potyczce z Wypatrywaczami i stworami Doktora mieliby­my sporo szczcia. Nie zaskoczyli nas. Na dodatek nasi Wo­jownicy s lepiej wyszkoleni.

- Mylisz, e nie spodziewali si, i jestemy tacy dobrzy? - zapyta Hickok - Co teraz bdziemy robi? Bdziemy czeka na nastpny atak?

- A co nam pozostaje? Maa liczba Wojowników nie pozwa­la nam na dziaania zaczepne.

- Ale przecie nie moemy zwyczajnie siedzie na tykach i czeka, a kto nas std wykurzy! - wrzasn Hickok.

- Jestem otwarty na wszelkie sugestie - owiadczy Platon. - Byle miay jaki sens.

- A co powiesz na to: moglibymy wysa którego z na­szych ludzi, eby zgadzi Doktora i Samuela.

Platon spojrza z zaskoczeniem na Wojownika.

- Mówisz powanie?

- Oczywicie!

- To bardzo ciekawa koncepcja, ale waciwie niewykonal­na - stwierdzi Platon. - A nawet gdyby udao si zabi tych ludzi, to nie wiadomo, czy odnalelibymy zwycistwo.

- Czy mógby powiedzie mi to po angielsku? - poprosi zoliwie Hickok.

- mier Samuela nie rozwizuje niczego - powiedzia Pla­ton. - Nie zapewni to nam bezpieczestwa.

- Dlaczego?

- Po nim przyjd inni, moe nawet gorsi. Wrócimy do pun­ktu wyjcia - stwierdzi Platon, krcc gow. - To nie jest do­bre rozwizanie.

- No to co bdziemy robi?

- Musimy zorganizowa odpowiednio wielk druyn, gotow do obrony przed Wypatrywaczami i do ataku na armi Sa­muela. Hickok chrzkn.

- Znowu mówisz niezrozumiale.

W chwil póniej obaj mczyni znaleli si na terenie do­mostwa.

- Czy wszystko w porzdku? - krzykn kto. Platon pomacha rk i skin gow.

- W jak najlepszym! Nasi Wojownicy panuj nad sytuacj! Wracajcie do swoich zaj! Hickok i Platon ruszyli w stron szpitala.

- Powiedz mi - zacz Hickok - w jaki sposób zamierzasz utworzy tak armi?

- Moemy zawrze ukad z Kretami.

Hickok chrzkn. Kiedy ju spotka si z nimi. By wtedy razem z Blade'em i Geronimem w Kalipsell w Montanie. Kre­ci yli w wielkim kopcu, znajdujcym si okoo stu mil na po­udniowy zachód od Domu. Utrzymywali si z grabiey. Napa­dali inne spoecznoci i kradli, co tylko si dao.

- Jeli czekasz na wiadomo od nich, to porzu raczej na­dzieje.

- A co mylisz o ludziach z Bliniaczych Miast?

Hickok zatrzyma si i gronie spojrza na przyjaciela.

- Jeli o nich chodzi, to chyba powiniene ju zna moje zdanie na ten temat. Bylimy tam miesic temu. Ja i Geronimo. Zaoferowalimy im przyja. Powiedzielimy, e niedugo wrócimy. Zobacz, ile czasu ju mino! Oni chcieli si do nas przyczy i y tutaj. Jeli nie w Domu, to, chocia w jego po­bliu, Chcieli zosta naszymi przyjaciómi, a my powiedzieli­my: nie.

- Nikomu nie mówilimy „nie"! - wykrzykn zagniewany Platon. - Chyba wiesz, e w tym czasie byo wiele innych spraw do zaatwienia. Niektóre duo waniejsze. Jeeli zawodzi ci pami, to przypominam ci. Wanie wtedy walczylimy o odzyskanie lekarstw tak potrzebnych naszej spoecznoci.

- Chcesz, eby Triada Alfa powrócia do Dwumiasta? - na­ciska Hickok.

- Tak - odpowiedzia spokojnie Platon. - Jeli tylko Gero­nimo...

- To moe trwa tygodnie - przerwa Hickok. - Kto wie, jak dugo zabierze mi odnalezienie tego przekltego Indianina. Co bdzie, jeli nie powróci w cigu tygodnia?

- Nic na to nie poradz - odrzek smutno Platon.

- Niestety, wiem o tym - warkn Hickok.

- Mam jednak pewien plan zwizany bezporednio z Do­ktorem i Samuelem - powiedzia tajemniczo Platon.

- Co takiego? - zdziwi si Hickok. - Mylaem, e mój pomys by do kitu.

- Ja myl o szpiegostwie.

- Szpiegostwie?

- Tak. Dokadnie tak.

- Co przez to rozumiesz? - zapyta Hickok. Platon zamyli si i zacz si gaska po brodzie.

- Uwaam, e powinnimy wysa jednego z naszych Wo­jowników, eby obserwowa i zbada dokadnie Stref Cywili­zacji - powiedzia w kocu. - Zdaj sobie spraw, e nie bdzie to zadanie atwe, ale gdyby si powiodo, gdyby nasz wysannik powróci do Domu, uzyskalibymy bezcenne informacje o ar­mii Samuela. Znalibymy ich silne i sabe punkty.

- Chodzi ci o Stref jako cao czy te masz jakie konkret­ne cele? - zapyta Hickok. Platon umiechn si.

- Bardzo bystre spostrzeenie, Nathan. Mylaem o wysa­niu kogo do cytadeli Cheyenne, do samego centrum. Mogliby­my wykorzysta pojazdy, które zdobylimy na patrolu. To wanie by jeden z powodów, dla których przygotowaem za­sadzk. Hickok gwizdn ze zdumienia.

- Wspaniae wyzwanie! Zgaszam si na ochotnika.

- Dzikuj ci, ale to nie bdzie konieczne.

- Dlaczego?

- Ta misja jest zbyt niebezpieczna. Zdecydowaem, e po­zostaniesz z nami - powiedzia Platon. Poczu nagle ból w lewym udzie.

- Kiedy miaaby ruszy ta caa wyprawa? - zapyta Wojow­nik ze zniechceniem.

- Jeli nic nie stanie na przeszkodzie, to szpiega wylemy wtedy, gdy Triada Alfa wyruszy do Bliniaczych Miast.

- To pozbawi Dom naleytej ochrony - stwierdzi Hickok.

- Wcale nie. Musimy stworzy tylko now Triad i uzupe­ni Triad Gamma - powiedzia Platon.

- Tak jak zawsze, staruszku - powiedzia z uznaniem w go­sie Hickok. - Przemylae wszystko.

- Kiedy jest si odpowiedzialnym za ycie ludzi, trzeba my­le za nich. I nie myli si.

- A wic kiedy zorganizujemy przysig dla nowych Wo­jowników? - zapyta Hickok.

- Wtedy gdy Blade przedstawi nam swoje ostateczne kan­dydatury - powiedzia Platon. - Rada Starszych wemie pod uwag jego sugestie i zbada kandydatów. Jeli Blade zadekla­ruje si w cigu najbliszych dni, to myl, e ceremoni zor­ganizujemy jeszcze w tym tygodniu.

- Cakiem niele! - skomentowa Hickok, zastanawiajc si, czy Sherry bdzie jednym z kandydatów.

Obaj mczyni znajdowali si na samym rodku placu i po­woli zmierzali do Bloku C.

Przed szpitalem zgromadzio si wielu czonków Rodziny.

Wszyscy dyskutowali z oywieniem. Gwar sta si jeszcze do­niolejszy, kiedy pojawi si Platon wraz z Hickokiem.

- Co si stao, Plato?

- Co z Blade'em?

- Co to bya za strzelanina?

- Kim jest ten kto, kogo niesie Hickok?

Platon zatrzyma si i podniós do góry ramiona. Tum ucich.

- Bracia i siostry! Po raz kolejny odparlimy atak si ze Stre­fy Cywilizowanej. aden z czonków Rodziny nie zosta zabi­ty. Kilku odnioso niewielkie obraenia. W cigu nastpnej go­dziny bd rozmawia z osobami zamieszanymi w ten incydent i skonsultuj si z naszym Uzdrowicielem. Bd informowa o stanie zdrowia poszkodowanych. Mam nadziej, e jeszcze dzisiaj wszystko wyjani. Prosz, aby do tego czasu nikt nie zadawa mi wicej pyta.

Platon umiechn si i razem z Hickokiem wszed do szpi­tala. Z czterech Uzdrowicieli Rodziny na dyurze by jeden. Na jednym z óek lea Gremlin. Nie odzyska jeszcze przyto­mnoci. Opatrywano go dwóch pielgniarzy. W rogu leao dwóch pojmanych Wypatrywaczy.

- Mamy dla ciebie prezent - powiedzia Hickok, zwracajc si do kobiety, znajdujcej si w pokoju.

Nightingale spojrzaa znad óka, na którym lea Gremlin i otara pot z czoa.

- Dzikuj. Wanie tego potrzebowaam. Jeli chcesz, to moesz zostawi go dla siebie.

- Kiedy tylko zapragniesz - powiedzia Hickok. - A dlacze­go tu jest taki baagan? Nikt ci o tym nie mówi?

Gdyby spojrzenia mogy zabija, to Hickok leaby trupem na pododze.

- Poó to, co przyniose, na jednym z óek - powiedziaa chodno Nightingale, wskazujc puste miejsce.

- Obraalska!- burkn Hickok. Uoy Ferreta na óku.

- Gdzie jest Blade? - zapyta Platon. Dziewczyna wskazaa tylne wyjcie z bloku.

- Nie by ciko ranny. Jenny opatrzya go i wyszli oboje. Ona powiedziaa, e musi z nim porozmawia.

- Gdzie jest Sherry? - zapyta z kolei Hickok.

- Stuka sobie tylko skro - odpara dziewczyna. - Ucieka jak oparzona. Powiniene j widzie...

- Nie widziaem j ej - stwierdzi, krcc gow.

- Moe zgubia nas w lasku? - zasugerowa Platon. - Z pewnoci zaraz tutaj bdzie.

Nightingale badaa ostronie nog Gremlina.

- Czy jest mocno ranny? - spyta Platon.

- Troch si potuk - odpara dziewczyna. - Nic powane­go z wyjtkiem nóg.

- A co z nogami?

- Myl, e prawa jest zamana - powiedziaa Nightingale. - Co do lewej, to jeszcze nie jestem pewna.

- Badaj dalej - poleci Platon. - Bd na zewntrz. Daj mi zna, kiedy bdziesz wiedziaa co wicej. To powiedziawszy. Platon wyszed.

- Czy Blade powiedzia, e tam bdzie? - zapyta Hickok, wskazujc palcem tylne drzwi.

- Tak - potwierdzia dziewczyna i wrócia do swoich zaj. Hickok wyszed ze szpitala i spotka Spartakusa, który aku­rat peni sub. By stranikiem w szpitalu.

- Co to jest za stwór? - zapyta.

- Pilnuj go dobrze - poleci Hickok. - To jeden z gorowców Doktora.

Spartakus wycign miecz i umiechn si.

- Czy mog przeci go na pó?

- Najpierw upewnij si, czy nie bdzie chcia uciec albo skrzywdzi kogo. Jeli bdzie co kombinowa, to rób swoje.

- Oczywicie, bd czeka, a czego nie wywinie - obieca Spartakus.

Hickok wybieg ze szpitala i zacz szuka Blade'a. Za wiel­kim drzewem po prawej stronie usysza gosy. Ju chcia prze­szkodzi rozmawiajcym, ale wstrzyma si.

- Nie moemy tego odkada duej - mówia Jenny. - Dae mi swoje sowo i teraz dam, eby go dotrzyma.

- Ale teraz nie czas na maestwo - wykrca si Blade.

- A na co ty czekasz? - zapytaa Jenny. - Na pokój na Ziemi i powszechn mio pomidzy wszystkimi ludmi? Bd re­alist! Dae mi zreszt sowo, e wemiemy lub tu po twoim powrocie z Bliniaczych Miast. Tak si nie stao. Potem by wy­jazd do Kalispell, a wkrótce pewnie Platon wyle ci znowu gdzie indziej. Jestem ju zmczona cigym czekaniem!

- Czy nie byoby lepiej - zacz niemiao Blade - gdyby­my poczekali do...

- A kiedy to bdzie? - zapytaa Jenny. - Oboje wiemy, e Platon wyle Triad Alfa na jeszcze jedn wycieczk... Dziewczyna westchna gboko.

- Nawet jeli osiedlisz si tam, gdzie zamierzasz, to i tak nie zagwarantujesz sobie bezpieczestwa. Przypomnij sobie, ile ra­zy atakowano Dom. Nawet tutaj nie jestemy bezpieczni.

W pewnej chwili gos Jenny zacz si ama i dziewczyna rozpakaa si.

Hickok zacz si powoli odsuwa, aujc, e podsuchiwa. Ju mia ochodzi, kiedy sowa Jenny zatrzymay go w miej­scu.

- Czy niczego nie nauczye si od mierci Joanny? - zapy­taa Jenny, wci szlochajc. - Czy nie potrafisz doceni, jak wany jest kady moment spdzony razem? Musimy kocha si i wspólnie dzieli kad chwil, któr daje nam Bóg. Kto wie kiedy nastpi koniec? Pomyl tylko, co mogo si dzisiaj zda­rzy. Mogli ci zabi! Spójrz na biednego Nathana!

- A co z nim? - zapyta przestraszony Blade.

- Wiesz chyba, jak dugo on i Joanna byli razem, zanim jej nie zamordowano - powiedziaa Jenny. - Czy wiesz, jak bardzo musi si teraz obwinia o to, e nie byo go wtedy, gdy potrze­bowaa pomocy? Chcesz, eby to samo stao si z nami? Ze mn i z tob?

Blade'owi wydawao si, e na nowo przeywa tamt trage­di.

- Masz racj, Jenny. To nie moe trwa w nieskoczono - wykrztusi wreszcie Wojownik. - Czy naprawd chcesz wyj za mnie? Za cztery dni? Tyle czasu potrzeba na zorganizowanie uroczystoci. Ja chciabym to zrobi jak najszybciej.

Odpowiedzi by okrzyk radoci, syszany prawdopodobnie w promieniu mili.

Stojcy nie opodal Hickok zamyli si. Powoli ruszy w kie­runku szpitala. Zobaczy go jeden z Wypatrywaczy.

- Hej! Co z tob? - krzykn, parskajc miechem. - Wygl­dasz tak, jakby zobaczy ducha? Czy nie moesz...

onierz nagle zamilk. Zamar z przeraenia, szeroko otwie­rajc usta, kiedy zimna lufa kolta pytona wcisna si w jego nos. Jego dowódca, porucznik Putnam ze strachu schowa si pod óko, chocia by owinity bandaami od stóp do gowy. Zna czowieka, który mierzy do onierza. O nim i jego by­skawicznych rkach kryy legendy. Putnam doskonale wie­dzia, jak nieprzyjemne mog by srebrzyste kolty pytony.

Hickok powoli naciska spust rewolweru. Spartakus i Setko stali obok, zdziwieni reakcj przyjaciela.

- Ja... ja naprawd nie miaem niczego zego na myli - wy­jka przeraony onierz.

- Hickok! - krzykn Spartakus. - O co chodzi? On nie jest tego wart. Przecie sam mówie, e Platon chce go mie ywe­go!

- Masz racj, przyjacielu - powiedzia mikko Hickok. - To cierwo nie jest godne nawet stpa po ziemi, po której chodzia Joanna. Ale ona odesza. Dlaczego? Poniewa tacy jak ten skur­wysyn nie chc zostawi nas w spokoju.

Przerwa, a jego bkitne oczy ciskay byskawice.

- Jeli Platon chce go mie ywego, to tak bdzie. Pozwol mu y. Na razie.

Wojownik schowa rewolwer i wszed do Bloku C. Mody onierz westchn z ulg.

- Widziae to? - zwróci si do Putnama. - Co go ugryzo? Ci tak zwani Wojownicy z pewnoci nie mog...

Modzieniec zamilk. Miejsce rewolweru zaj teraz ostry jak brzytwa miecz. onierz poczu go przy swoim nosie.

- Wiesz, przyjacielu - powiedzia Spartakus - masz zbyt wielk gb. My tutaj tego nie lubimy. Jeli kto ma zbyt duy pysk, to znaczy, e naley go zamkn. Rozwizujemy ten problem przez odcicie jzyka. Po prostu odcinamy i ju. Jeeli w przyszoci bdziesz chcia jeszcze co powiedzie, to przy­pomnij sobie moje sowa.

Wypatrywacz gorliwie pokiwa gow.

- Nie jeste szczery, przyjacielu - stwierdzi Spartakus, cho­wajc miecz. - eby tylko nie aowa. To mówic, spojrza na kompana.

- O co chodzio Hickokowi? - zapyta. Seiko wzruszy ramionami.

- Nie udawaj, e nie wiesz - nalega Spartakus. - Przecie stae bliej. Co syszae? Czemu by taki smutny?

- Joanna - powiedzia Seiko, patrzc na drzwi prowadzce do Bloku C. Spartakus pokiwa ze zrozumieniem gow.

Biedny chopak. Potrzebuje kogo, kto oderwie go od wspomnie.

Tymczasem Hickok wyszed ze szpitala i zmierza na spot­kanie z czonkami Rodziny. Mia odpowiada na ich pytania. Drczyy go wspomnienia. Przypomnia sobie mikkie usta dziewczyny i t straszn chwil, kiedy zostaa zamordowana przez Trollów.

„Dobry Boe! Jak bd y bez niej? - pomyla. - Dlaczego byem wtedy tak nieustpliwy? Dlaczego powiedziaem Joan­nie, e nie chc si angaowa w nic trwalszego? Co za idiota ze mnie! Teraz pozosta mi tylko smutek".

- Hickok!

Wojownik obejrza si i zobaczy biegnc Sherry. Dziew­czyna rzucia mu si w ramiona i przylgna do niego z caej siy.

Obsypaa go tysicami pocaunków.

- Dziki Bogu, yjesz! - wykrzykna w kocu. - Tak si baam, e ci zabij.

Hickok zarumieni si, przyciskajc dziewczyn do siebie.

- Czuem si tak samo - powiedzia - kiedy widziaem ci lec na ziemi.

- Nie martw si, kochanie - powiedziaa Sherry, caujc Hickoka. - Nie mog si doczeka, kiedy znowu bdziemy ra­zem.

- Ja take. Chc si z tob oeni. Za cztery dni.

Zaskoczona Sherry odsuna si.

- Chcesz? Czego?

- Oeni si z tob - powtórzy wyranie Hickok.

Dziewczyna jeszcze mocniej przylgna do jego masywnego ciaa.

- Mówisz serio?

- Nigdy w yciu nie byem powaniejszy - odpowiedzia szczerze.

Ale tak nagle? - zapytaa Sherry. - Zupenie mnie zasko­czye. Czy jeste zupenie pewny?

- Ile razy bd ci musia to powtarza? - burkn Hickok. - Tak, jestem zupenie pewny.

- Nie chciaabym, eby zrobi co, czego potem bdziesz aowa - powiedziaa dziewczyna.

- Dlaczego miabym aowa?

- Poniewa twoja swoboda zostanie ograniczona.

Hickok umiechn si.

- Jedynej rzeczy, jakiej si boj, to gupoty. Nie chc jeszcze raz popeni tego samego bdu.

- Nie rozumiem? - powiedziaa Sherry.

- Niewane. Musisz tylko zrozumie, e staram si tob opiekowa i boj si o ciebie. Bylimy razem ju trzy, nie! czte­ry tygodnie. Jeli uwaasz, e potrzebujesz troch wicej czasu na przemylenie sprawy, to...

- Nie! - wykrzykna Sherry. - Wiem, co czujesz, a ty wiesz, e kocham ci.

- A wic: czy wyjdziesz za mnie? Sherry zacisna ramiona wokó jego szyi.

- Och, tak! - pisna. - Tak, mój wielki Wojowniku. Czy sdzisz, e mogabym ci odmówi? Bd si jednak czua winna.

- Winna? Dlaczego?

- Poniewa wykorzystaam twoje szalestwo - powiedziaa Sherry miejc si.

- To chyba stao si moj drug natur - powiedzia Hickok, kiedy szli w kierunku zabudowa.

- Jest to chyba najlepsze przyzwyczajenie, o jakim sysza­am - powiedziaa dziewczyna chichoczc. - Czy zdajesz sobie spraw, e publicznie mnie pocaowae? Mylaam, e jeste jedynym facetem, który nigdy nie okae publicznie swych uczu.


- Kada regua ma swoje wyjtki - stwierdzi uczenie Hi-ckok. - To bya specjalna okazja.

- Jestem bardzo szczliwa - westchna Sherry.

- Chc jednak, eby co wiedziaa - powiedzia powanym gosem Hickok. - Nie bd skada adnych obietnic. Nie za­mierzam mówi, e bdzie si nam yo atwo. Prawdopodob­nie nie bdzie. Nie zamierzam równie przesta by Wojowni­kiem. Jeli powiem ci kiedy, e nie lubi jakiej potrawy, to oznacza, e nigdy wicej nie chc tego czego widzie na stole. Jeli...

Sherry pocaowaa Hickoka w usta.

- Wspaniaa para! - powiedzia kto obok.

Hickok i Sherry odwrócili si. Kilka kroków za nim szli Jenny i Blade.

- Czy dobrze zrozumielimy? - spytaa Jenny. - Czy ten wielbd owiadczy ci si?

- Tak! - odpowiedziaa z zapaem Sherry. - Czy moesz w to uwierzy?

- To nic trudnego - powiedziaa Jenny, spogldajc ukosem na Blade'a. - Owiadczyny s dzisiaj prawdziw epidemi. Blade podniós gow do góry i spojrza w niebo.

- Te kobiety musiay doda dzisiaj czego do jedzenia - po­wiedzia po chwili. - Obawiam si, e wszyscy zapadn niedu­go na now chorob.

- No wic, kiedy chcecie si pobra? - zapytaa Sherry.

- Za cztery dni.

- Co? My te wtedy wemiemy lub.

- Có za zbieg okolicznoci! - zawoa Blade, wznoszc oczy ku niebu.

- Wiem! - wykrzykna radonie Jenny. - Zrobimy podwój­n uroczysto.

- Wspaniale! - pisna Sherry.

Kobiety odeszy, eby wspólnie przedyskutowa problem uroczystoci weselnej, a Blade podszed do Hickoka.

- Gratuluj - powiedzia mikko.

- Dziki, przyjacielu.

- Powiedz mi, Nathan - kontynuowa Blade. - Czy to nie ty stae pod drzewami za Blokiem C?

Hickok kiwn gow i podszed do kobiet.

- Powiedz Jenny, o czym mylaem.

- A o czym? - spytaa Sherry.

- No, o naszym lubie. Wydaje mi si, e Geronimo powi­nien by naszym drub. Moe poczekamy do jego powrotu? Jenny i Sherry spojrzay na siebie.

- Nie! - odpowiedziay jednoczenie.

- Ja tylko pytaem - stwierdzi Hickok.

- Do czego to podobne? - wtrci si Blade. - Nie powie­dzielimy jeszcze „tak", a wy ju nami rzdzicie.

- Przypomniao mi si, co mawia mój witej pamici dzia­dek - powiedzia Hickok, puszczajc oko do Blade'a.

- Co takiego? - uda zainteresowanie Blade.

- Mówi, i zaraz po lubie tak kocha on, e mógby j zje.

- I co dalej? - zapytaa zniecierpliwiona Jenny.

- W póniejszych latach mawia, e auje, i tego nie zro­bi.


Rozdzia 19

Umys Indianina zmaga si z ciemnoci. Geronimo przez chwil nie odzyskiwa przytomnoci. Póniej próbowa przy­pomnie sobie ostatnie wydarzenia. Po chwili znów straci przytomno. Stan taki trwa jednak tylko kilkanacie sekund. Stopniowo odzyskiwa wiadomo i pami. Przypomniaa mu si wielka dziura. Widzia siebie trzymajcego tomahawk i... Ogarno go uczucie zmczenia.

„Mrówki! - przypomnia sobie nagle. - Mrówki! Gdzie one s?" Natychmiast odzyska przytomno. Otworzy oczy.

- Obudzi si - powiedzia jaki mski gos.

- Najwyszy czas - doda inny.

Geronimo rozejrza si dookoa. By cigle oszoomiony, niepewny tego, co zobaczy. Myla, e dalej ni.

Wokó niego stao dziesiciu onierzy Legionu. Wród nich byli Kilrane, Hamlin i... Cyntia! Dwaj mczyni stali obok i przygldali mu si. Dziewczyna siedziaa obok, delikatnie trzymajc go za rami.

- Jak si czujesz? - zapytaa.

- Czy syszaa kiedy o d`eja vu? - odpar Geronimo.

- Nie - przyznaa Cyntia. - Czy to jaka potrawa?

- Czy moesz jecha? - zapyta Kilrane.

- Myl, e tak. Jak dugo byem nieprzytomny?

- Kilka godzin - odpar Hamlin. - Jest teraz kilka minut po dwunastej.

Geronimo zwróci oczy ku socu.

- Mamy dla ciebie zapasowego konia - poinformowa Kil­rane. - Powinnimy si std jak najszybciej wynosi. Musimy pokona spory odcinek drogi. Dobrze by byo, gdyby udao si nam wydosta ze Strefy mierci przed noc.

- Wci jestemy w tej Strefie? - Zapyta Indianin ze zdzi­wieniem.

Podniós rk i delikatnie dotkn gowy. Nigdzie nie byo ladów krwi.

- Jestemy tylko mil od mrowiska - oznajmi Kilrane. - Za tym wzgórzem panosz si mrówki. Niewiele ich wyszo. Mia­e racj, mówic, e nie lubi wiata sonecznego.

Geronimo odoy na ziemi swój tomahawk.

- Kiedy ci wycigalimy, trzymae go kurczowo - powie­dzia Kilrane. - Chyba nie puciby go za nic na wiecie.

- W jaki sposób udao mi si wydosta z jamy? - zapyta Geronimo.

- Wycignlimy ci - wyjani Kilrane. - Zapaem ci na lasso, a potem wszyscy mi pomagali. Zdziwilimy si, e mrówki nas nie goniy. Zajte byy ciaami swych polegych towarzyszy. Day nam kilkadziesit minut spokoju. To wystar­czyo, eby si ukry.

Geronimo rozejrza si dookoa i dostrzeg konia kapitana.

- Poczekaj! Co si dzieje? - zapyta, zwracajc si do Kilra­ne.

- Powiedziae, e wpade z koniem do jamy. Przecie on yje.

- Nigdy nie powiedziaem, e wpadem - wyjani kapitan. - Widziaem tylko, jak wy wpadacie. Podjechaem do krateru, zeskoczyem z konia, wydaem polecenia Hamlinowi i skoczy­em za wami.

- Wskoczye? Pospieszye nam na pomoc? - zdziwi si Geronimo, powoli wstajc.

175


- Zrobibym to samo dla kadego z moich ludzi - odpar Kilrane. - Dla wszystkich przyjació. Geronimo podniós si i pooy rk na ramieniu Kilrane'a.

- Dzikuj.

- Tak to wygldao - powiedzia Hamlin. - Kapitan rozka­za nam, ebymy czekali tak blisko, jak tylko moemy. Przez cay czas obserwowalimy jam przez lornetk. Kiedy zoba­czylimy, e nasz kapitan wychodzi z niej z Cynti, pospieszy­limy na pomoc. Reszt ju znasz.

- Czy z patrolu zostao tylko tylu ludzi? - zapyta Geronimo. Kilrane smutno pokiwa gow.

- Nie wiadomo, co si stao z reszt. Moe zgubili si pod­czas burzy piaskowej, a moe dopady ich mrówki. Nie ma spo­sobu, eby si o tym przekona. Jedynie, co teraz mog zrobi, to uratowa tych, którzy pozostali przy yciu. Lepiej bdzie, jeli natychmiast ruszymy.

Cynti chwycia cugle brzowego konia i podesza do India­nina.

- Trzymaj. Bdziemy na nim jecha.

Kilrane dosiad swego rumaka.

- Do wieczora musimy opuci Stref mierci! - zawoa. - Czy dasz sobie rad?

- Przekonamy si o tym wkrótce! - odkrzykn Geronimo i wdrapa si na konia. Po chwili poda rk dziewczynie. Pomóg jej wsi.

- Jak bdziesz si le czu, krzyknij - poprosi Kilrane i da znak, eby wszyscy ruszyli.

Konie rzuciy si do przodu.

Jechali galopem, kierujc si na poudniowy zachód. Przez cay czas Cynti szeptaa co Wojownikowi do ucha.

- To najgortsza cz dnia. Jeli te mrówki naprawd nie lubi soca, to ich nie zobaczymy.

- Mam nadziej - odpar Geronimo.

Indianin czu si le. Szybka jazda pogarszaa jeszcze jego samopoczucie. Bolaa go gowa, a odek podchodzi do gard­a. Mimo to jecha dalej. Zacisn zby i cierpia. Zdawa sobie spraw, e nie przeyby nastpnej nocy w Strefie mierci. Wraz ze zmierzchem mrówki opuszcz swoje siedziby i rusz na poszukiwanie ywnoci. Geronimo nie chcia zosta jednym z da w ich menu.

Soce wiecio bardzo mocno. Panowa nieznony upa. Po­obijane ciao Wojownika ledwo trzymao si na koniu. Wstrz­sy wywoyway bóle gowy. Geronimo zastanawia si, czy nie dozna przypadkiem udaru mózgu. Soce cigle znajdowao si w zenicie.

Indianin czu zacinite rce dziewczyny i ciepy oddech, który owiewa jego kark. Przypomnia sobie, jak dobrze mu z ni byo. Chciaby, eby byo wicej takich nocy. Ale jak to zrobi? Ze wszystkich moliwoci, jakie rozwaa, pozostay tylko dwie. Móg z ni pozosta i uda si do jej rodzinnej far­my albo zaoy now. Jednak praca na roli nie odpowiadaa mu z dwóch powodów. Nie zna si na uprawie. By przecie Wojownikiem.

Pozostawao wic drugie rozwizanie. Móg zabra Cynti do Domu. Tylko co ona mu odpowie? Czy zechce porzuci wasn rodzin i zamieszka z kim, kogo zna od kilku dni?

- O czym mylisz? - zapytaa dziewczyna.

- O tobie.

- O mnie? To powiedz mi.

- Jeste pewna, e chcesz to usysze?

Cynti zamiaa si.

- Teraz nie mam nic do roboty.

Geronimo wzi gboki oddech.

- W porzdku, ale ostrzegam, e moe ci si to nie spodo­ba.

- Pozwól, e sama to osdz - odpara Cynti.

Przez dusz chwil Geronimo zastanawia si, jak przed­stawi jej swoj propozycj. „Przecie to nic wielkiego!" - wmawia sobie.

Rozdzia 20

Platon spotka Blade'a i Hickoka siedzcych na zielonej tra­wie w pobliu FOKI. Rozmawiali.

- Ach! Tutaj jestecie! - zawoa lider Rodziny, podchodzc do pojazdu. - Szukaem was. Hickok podniós gow.

- Staramy si unika rozmów z naszymi kobietami - wyja­ni. - Wierc nam dziury w brzuchach, gadajc na okrgo o przygotowaniach do podwójnej ceremonii.

- Wierz wam. Wanie widziaem je przed Blokiem A - po­wiedzia Platon. - One równie szukaj was obu. Czy mam po­wiedzie, e was znalazem?

- Nie! - Wykrzykn Hickok. - Nie dadz nam spokoju, do­póki nie padniemy. Zróbcie to. Zróbcie tamto. Sprawdcie, czy to jest zrobione. Gdybym wiedzia, w co si pakuj, to chyba nigdy nie poprosibym Sherry o rk.

- A to nowo dla mnie! - powiedzia z umiechem Platon.

- Co masz na myli? - zapyta zakopotany Hickok.

- Chyba powinnimy jeszcze raz nada ci przezwanie - za­sugerowa Platon. — Zamiast Hickok nazywaby si Pantoflarz.

Blade rozemia si.

- Dwa punkty dla niego! - powiedzia w kocu, tumic miech.

- Blade wanie opowiada mi o tym, co odkrya Gwiazdka - powiedzia Hickok, zmieniajc szybko temat rozmowy - Dla­czego nas szukae?

- eby wam to pokaza - odpar Platon, wycigajc z kie­szeni kartk papieru.

- A co to jest? - zapyta zaciekawiony Blade.

- Przeczytaj to Nathanowi - poleci Platon.

Blade wzi kartk papieru i przeczyta pierwsze sowo:

- „Hello!"

Przerwa i spojrza na przywódc.

- Wic odszyfrowae sekretn depesz Carpentera, zawart w instrukcji obsugi, prawda?

- Czytaj - poleci Platon. - To tylko poowa.

- „Hello!" - powtórzy Blade - „Musz was przeprosi za to, e w tak podstpny sposób ukryem t informacj. Chodzio mi o bezpieczestwo Rodziny. Gdyby kto niepodany prze­czyta t notatk o uzbrojeniu FOKI, mógby wykorzysta je dla wasnych celów..."

- Dobrze, e Napoleon nie wiedzia, i nasz pojazd jest uzbrojony - przerwa Hickok, wracajc wspomnieniami do jedy­nego w stuletniej historii Rodziny Wojownika, który by odpo­wiedzialny za wzniecenie rebelii.

Blade skin gow i kontynuowa:

- „Zdecydowaem si ukry informacj o uzbrojeniu FOKI, a wiadomo o jej istnieniu przekazywa z pokolenia na poko­lenie. Zdaj sobie spraw z ryzyka, jakie pociga za sob takie postpowanie. Musiaem jednak zachowa ostrono..."

- A wic - znowu przerwa Hickok. - Jeden z liderów prze­kaza informacj o istnieniu FOKI, ale zapomnia poinformo­wa, e opis jej uzbrojenia jest ukryty w instrukcji obsugi.

- Dokadnie! - potwierdzi Platon. - Czy pozwolisz Bla­de'owi dokoczy?

- A co go powstrzymuje? - zapyta Hickok. Blade spojrza wymownie na Platona.

- „Instrukcja obsugi - kontynuowa - zawiera wszelkie szczegóy o uzbrojeniu. Wiedza ta powinna by zastrzeona tylko dla lidera i kilku jego najbardziej zaufanych ludzi".

- To zawiera takie samo przesanie jak list, który znale­limy w tym sekretnym garau, gdzie ukryta bya FOKA.

- Cicho! - sykn Hickok. - Czy nie widzisz, e ten czo­wiek próbuje czyta...?

Blade zacz znowu, zanim Platon i Nathan zaczli si kó­ci.

- „Zdecydowaem si wprowadzi kilka modyfikacji do po­jazdu w przewiadczeniu, e moe to pomóc mieszkacom Do­mu. Wykorzystaj to do pracy i do obrony. Na tablicy rozdziel­czej znajduj si cztery przyciski. Kontroluj one uzbrojenie. Konstruktorzy zapewnili mnie, e uzbrojenie jest skuteczne, trwae, a co najwaniejsze: nieawaryjne. Przyciski oznaczone s literami, które oznaczaj poszczególne rodzaje broni. Te li­tery to: M, S, F i R.

M oznacza karabiny maszynowe. Dwa pidziesiciomilimetrowe karabiny ukryte s w przedniej czci pojazdu, tu pod wiatami. Gdy przycisk jest wczony, kara­biny wydostaj si. W momencie, gdy maa metalowa pytka uniesie si, karabiny automatycznie zaczynaj strzela. Przy­cisk oznaczony liter S wcza wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze. Miniaturowe pociski ukryte s w dachu tu nad siedze­niem kierowcy. Po wczeniu przycisku wyrzutnia wysuwa si i rakieta zostaje odpalona. Rakiety te nazywaj si Stringer. S sterowane elektronicznie. Ich zasig wynosi dziesi mil".

- Niesamowite! -wykrzykn Hickok.

- Rzeczywicie - zgodzi si Blade i czyta dalej: - „Przy­cisk F uruchamia miotacz ognia. Urzdzenie to znajduje si w przedniej czci samochodu. Kiedy przycisk jest wczony, dziako wysuwa si na sze cali do przodu i strzela. Moi eks­perci poinformowali mnie, e jest to jedno z najnowszych urz­dze, przeznaczonych dla wojska. Jego maksymalny zasig wynosi dwadziecia jardów. Powiedzieli take, e transporter powinien w momencie strzau sta w miejscu. W przeciwnym razie moe wybuchn".

- Nigdy nie bd w nim spa - stwierdzi Hickok.

- „Ostatni przycisk oznaczony jest liter R - kontynuowa Blade. - Jest to dua wyrzutnia rakiet. Kiedy przycisk jest w­czony, rakiety startuj w kikusekundowych odstpach. Naley zachowa wyjtkow ostrono. Jeden bd moe by tragicz­ny w skutkach. Jeli chodzi o amunicj do karabinów, pyn do miotacza ognia i rakiety obu typów, to s one ukryte w tym sa­mym garau, co FOKA. Trzeba zbada jej pónocn cian. W lewym kcie ukryta jest dwignia, któr naley pocign do siebie. Po kilku sekundach otworz si drzwi, prowadzce do zbrojowni. Niech Wielki Duch pobogosawi wszystkie wa­sze dziaania. Musiaem bardzo si spieszy, zanim przybyli­cie do tego miejsca, eby przetrwa. Z mioci - Kurt Carpenter".

- Ten przyrzd jest uzbrojony po zby - stwierdzi Hickok. - Powiedz, Platon, czy bdziemy mogli uy miotacza ognia podczas rodzinnego przyjcia? Pieczone miso byoby wspa­niae!


Rozdzia 21

- Jak daleko jeszcze? - spytaa Cyntia.

- Nie wiem, ale chyba ju niedugo - odpar Geronimo.

- Dlaczego tak sdzisz?

Indianin podniós rk i wskaza co na niebie.

- Widzisz tego sokoa?

- Chcesz powiedzie, e ten may czarny punkcik tam wy­soko na niebie jest sokoem? Musisz mie fantastyczny wzrok.

- To sokó szukajcy ofiary - odpar Geronimo. - Wydaje mi si, e w Strefie mierci aden by nie polowa. Nie ma tu w okolicy ladów drobnej zwierzyny, a ten ptak z pewnoci poluje na królika. Z tego wniosek, e jeli jeszcze znajdujemy si w Strefie, to powinnimy j opuci za kilkanacie minut.

Oddzia przejecha jeszcze okoo mili i znalaz si na zielonej ce.

- Nigdy jeszcze nie byem tak szczliwy, widzc zielon traw - powiedzia Kilrane. - Najgorsze, e chopcy z Kawale­rii mog cigle by w pobliu.

- Wtpi w to - powiedzia Hamlin. - Stwierdzili pewno, e mrówki wykonay za nich robot i teraz s ju pewnie w domu.

- Miejmy nadziej.

Jedcy przemierzyli k i wjechali w dolin pomidzy dwoma niewysokimi wzgórzami.

- Musimy znale wod dla koni - owiadczy Kilrane. Nagle kapitan osadzi w miejscu swego konia. Wszyscy po­szli za jego przykadem.

- Dlaczego to zrobie? - zapyta Hamlin.

- Co syszaem - odpar Kilrane, krcc gow.

Uwanie nasuchiwa.

- Co takiego?

- Jakby ttent koni - odpowiedzia kapitan. W tej samej chwili zza wzgórza wyonili si ludzie na ko­mach.

- Skurwysyn - wykrzykn jeden z onierzy. Kilka tuzinów jedców zmierzao ku nim. Otaczali ich ze wszystkich stron. Mogli wic wróci tylko do Strefy mierci.

- Zapali nas w puapk! - zawoa jeden z onierzy.

- Ilu ich jest? - zapytaa Cyntia, próbujc policzy przeciw­ników.

- Osiemdziesiciu lub dziewidziesiciu - odpar Kilrane.

- Co robimy? - zapyta Hamlin. - Wracamy do Strefy mierci? Kapitan pokrci gow.

- Oni wanie tego oczekuj. Nie przetrwalibymy nast­pnej nocy.

- No to co robimy? - powtórzy Hamlin.

- Czekamy - odpar Kilrane. Jego niebieskie oczy byszczay.

- Jeste szalony! - wykrzykn Hamlin. - Przecie w walce nie mamy adnych szans.

- Lepsze to ni walka z mrówkami - stwierdzi kapitan. Oddzia Kawalerii szybko si zblia.

- Wykocz nas - jcza Hamlin.

Geronimo zauway, e Kilrane przyglda si uwanie jed­nemu z jedców. Sta w pierwszej lini..

- Kogo widzisz? - zapyta Wojownik.

- To chyba niemoliwe! - wykrzykn kapitan. - Zostali­my zaszczyceni obecnoci samego wodza.

- Rory? - zapyta Hamlin. - Rory jest z nimi?

Kilrane kiwn gow.

- A wic jest i Boone - stwierdzi Hamlin. - Nie przypuszczaem, e ten tchórz opuci kiedykolwiek Redfield. Co mogo go do tego skoni?

- Za moment si przekonamy - oznajmi Kilrane. - Zbliaj si do nas! - krzykn który z Legionistów.

Geronimo podjecha do konia, na którym siedzia kapitan.

- Czy Rory moe zastrzeli ciebie z zimn krwi?

- Myl, e nie - odpowiedzia po chwili namysu Kilrane - On si chce nade mn najpierw poznca. Lubi bawi si ofia­rami. To bardzo dobrze.

- Dobrze?! - zdumiaa si Cyntia. - Jak moesz tak mówi?

- Zobaczysz - odpar tajemniczo Kilrane.

Geronimo zatrzyma wzrok na zbliajcych si jedcach. Dwóch z nich wzbudzao jego szczególne zainteresowanie. Je­den by wysokim, przystojnym mczyzn w skórzanych spod­niach i brzowej koszuli. Indianin domyla si, e to Rory. Niszy to pewnie Boone.

Oddzia Kawalerii zatrzyma si w odlegoci okoo piciu jardów od patrolu Legionu.

- Witaj znowu, skurwielu - powiedzia Kilrane, zwracajc si do niszego jedca.

- Czy nie mógby przywita naszego przywódcy odpo­wiedniejszymi sowami? - zapyta ironicznie ten wyszy.

Geronimo westchn. Byo wic na odwrót. Mczyzna w skórzanych spodniach to Boone.

- Dugo si nie widzielimy - powiedzia Kilrane do Bonne'a. Mczyzna pokiwa gow.

- Mino duo czasu — powiedzia.

- Có za wzruszajca scena! - wykrzykn sarkastycznie Rory, spogldajc na Boone'a. - Czy jeste pewny, po której stoisz stronie?

Boone spojrza na przywódc i odwróci si.

- Popatrzcie, przyjaciele! - krzykn Rory do swoich jedców. - Przypatrzcie si dobrze wielkiemu Kilrane'owi. Jest tylko zdrajc i zasuguje na kar. Taki twój los...

- Jaki to los? - zapyta Kilrane.

- Czyby nie wiedzia? - odpar Rory. - Mówiem o po­wieszeniu.

- Czy sam chcesz zaoy stryczek na moj szyj? - zapyta kapitan.

- Uwielbiam to! - krzykn Rory.

- Rolfowi by si to nie spodobao - odpowiedzia Kilrane. Na dwik tego sowa Rory wpad w zo. Poczerwienia na twarzy i sign po pistolety. Ju chcia wycign bro, gdy zobaczy wycelowane w siebie rewolwery. Kilrane by szybszy.

Nikt si nie poruszy. Jedcy obu patroli wymieniali nerwo­we spojrzenia. Kilku z nich chwycio nawet za bro.

- Powiniene zastrzeli mnie od razu - powiedzia spokoj­nie Kilrane, a po chwili zwróci si do otaczajcych go m­czyzn: - Suchajcie mnie wszyscy. To jest rozgrywka midzy mn a Rorym! Niestety, dotyczy nas wszystkich, a wic musi­cie mnie wysucha!

Jedcy uspokoili si.

- Znacie mnie - cign Kilrane. - Wiecie dobrze, e zawsze mówi prawd. Jeli kto ma odmienne zdanie, to niech je wy­powie.

W szeregach powstao zamieszanie, ale nikt si nie odezwa.

- W porzdku. To, co teraz wam powiem, jest czyst pra­wd.

Kilrane zawaha si i spojrza na Rory'ego. Ten umiecha si lekcewaco.

- Wszyscy jestemy zmczeni rozamem. Kady cierpi z te­go powodu. Wszyscy te chcemy, eby Kawaleria i Legion znowu stanowiy jedno. Znów chcemy by tylko Kawaleri. Czy mam racj?!

Geronimo obserwowa Jedców. Wszyscy zaczli krzy­cze:

- Wierz dobrze, e chcemy!

- Oczywicie!

- Niech yje Kawaleria!

Kilrane poczeka, a wrzawa uciszy si, i cign dalej.

- W porzdku! Jeli chcemy znowu si poczy, to musicie pozna prawdziwe przyczyny podziau. Czy kto wie, dlaczego tak si stao?

Dookoa panowaa cisza.

- Czy naprawd nikt z was nie zna przyczyn podziau?

Nikt nie odpowiedzia.

- Dobrze! A wic powiem wam! - wykrzykn Kilrane. Twarz Rory'ego stawaa si powoli czerwona.

- Byem wiadkiem tego, co spowodowao rozam - powie­dzia kapitan i rozejrza si dookoa. - Mylaem wiele o tej sprawie i dopiero teraz wiem, jacy bylimy gupi. Tak, gupi! Dlaczego? Dlatego, e zostalimy wmieszam w osobiste pora­chunki midzy brami, którzy rozdzielili nas. Zerwali dawn jedno i kazali nam walczy z sob, wbrew naszej woli. Nie chcemy si dalej zabija. Wiemy przecie, e bycie onierzem Kawalerii i Legionu to jedno i to samo. Jestemy wci brami! Jestemy jednoci!

Kilrane przerwa i palcem wskaza Indianina.

- Spójrzcie na tego czowieka. On jest dla nas obcy. Nie zna­cie go. Kiedy przedzieralimy si przez Stref mierci, powie­dzia mi o czym, co mnie zastanowio. Mylaem o tym dugo. Powiedzia mi mianowicie, e czonkowie jego Rodziny mar­twi si o niego. Na pewno próbuj ju go szuka. To zrobio na mnie wielkie wraenie. Pomylcie o tym! Ja ju to zrobiem! Przypomnijcie sobie, jacy bylimy przed rozamem. Jeli kto zaatakowa chocia jednego z nas, musia stawi czoo wszystkim. Jestemy Kawaleri i, do diaba, to nas czy na dobre i na ze! Pamitacie?

Wszdzie rozlegy si okrzyki aprobaty. Kilrane czeka, a wrzawa ucichnie.

- Spójrzcie teraz na siebie! Brat zabija brata, a kuzyn kuzy­na! Dlaczego? Powiem wam, dlaczego!

Kilrane podniós rk i oskarycielskim gestem wskaza Rory'ego.

- Przez tego czowieka! Z powodu tego skurwysyna dzie­si lat temu rozdzielilimy si. To byo wówczas, gdy Rolf oznajmi, e wyjeda i wielu z nas ochotniczo podyo za nim, nie wiedzc, dlaczego. Przysigaem, e bd milcza, ale ju nie mog dotrzyma obietnicy. Zbyt wiele cierpienia przy­nioso moje milczenie.

Kilrane przerwa i wzi gboki oddech.

- Rolf wyjecha i zabra z sob niektórych onierzy, dlate­go e jego kochany brat zgwaci kobiet, któr Rolf ubóstwia. To bydl zgwacio Adrian!

Ostatnie sowa Kilrane wykrzycza. Geronimo zauway, e wszyscy patrz na Rory'ego. Sprawdzali, czy Kilrane mówi prawd.

- Zgwaci Adrian...? - powtpiewa kto. - Jeli tak byo, to dlaczego Rolf nie zabi brata?

- Wszyscy doskonale znacie Rolfa. Chyba pamitacie, e pozwala bratu na wszystko. Zawsze by mikki, jeli chodzio o Rory'ego. Moe dlatego e s bliniakami. Nie wiem zre­szt.

- No i co z tego? - zapyta kto. - Czy to rzeczywicie jedy­ny powód rozamu?

Kilrane skin gow.

Od pewnego czasu Geronimo bacznie przypatrywa si jedcom. Wielu z nich sceptycznie kiwao gowami, inni szep­tali, mówili co do siebie.

- Suchajcie! - odezwa si ponownie Kilrane. - Szczerze mówic, mam ju tego do. Jestem zmczony i chc, ebymy si wreszcie poczyli. Powinnimy stanowi znowu jedn spo­eczno! Czy jestecie ze mn?

Odpowiedzia mu zgodny okrzyk wszystkich zgromadzo­nych.

- A kto bdzie naszym dowódc? - zapyta jeden z jedców, kiedy umilka wrzawa.

Wszyscy spojrzeli po sobie.

- Wiadomo kto! - wykrzykn nagle Hamlin. - Któ móg­by by lepszy od Kilrane'a? Niech Kilrane nami dowodzi!

- Kilrane!!! - krzyknli jedcy.

Kapitan powoli podniós rce do góry, tak eby wszyscy wi­dzieli, i chce co powiedzie.

- Doceniam to - powiedzia - ale tym razem zrobimy co innego. Bdziemy gosowa. Niech wszyscy zdecyduj o tym, kto ma dowodzi Kawaleri.

- A co z Rolfem? - zapyta jaki jedziec.

- Rolf te moe kandydowa, jeli chce by dowódc - od­powiedzia Kilrane.

- Dla formalnoci - odezwa si inny. - Co zrobimy z Rorym?

- Powiesi skurwiela!

- Wykastrowa bydlaka!

Geronimo spojrza na Rory'ego. Mczyzna rozglda si niepewnie dookoa, szukajc poparcia.

- A moe wylemy go do Strefy mierci? - zaproponowa Kilrane. - Bez konia.

Przeraony Rory odezwa si w kocu:

- To nieprawda! Jak moecie mu wierzy! Nigdy nie zgwa­ciem Adriany! Mówi prawd!

Jego wysiki byy daremne. Zda sobie spraw, e nie moe liczy na pomoc. Widzia wszdzie nieprzyjazne, grone twa­rze.

- Nikt z tob ju nie pojdzie - powiedzia Kilrane. — Skocz z tym. Jak mier wybierasz? Moe kula w eb? Uwielbiam to robi!

Rory obliza suche wargi. Usilnie stara si znale jakie wyjcie.

- Zadam pojedynku! - wykrzykn nagle.

Geronimo spostrzeg, e jego sowa wywoay zamieszanie w szeregach jedców.

- Pojedynek? - powiedzia Kilrane, marszczc brwi.

- To moje prawo - oznajmi Rory. - Dobrze wiesz, e tak jest. Takie jest prawo onierzy Kawalerii.

Kilrane spojrza na Boone'a, który pokiwa gow.

- Bydlak ma racj - powiedzia. - Takie jest nasze prawo.

- Rory prosi o pojedynek! - zawoa Kilrane. - Nie mamy wyboru! Musimy speni jego prob. Dookoa zawrzao.

- Dobrze, Rory - powiedzia Kilrane. - Gdybymy odmó­wili ci tego prawa, dalibymy zy przykad innym. Jeli wy­grasz, to uzyskasz wolno, ale bdziesz musia odej. Zgod­nie z prawem, moesz wybra sobie bro i przeciwnika.

- Wybieram lanc - oznajmi bez namysu Rory.

- Przebiegy jest ten skurwiel! - szepn Hamlin, zwracajc si do Indianina. - Wie, e mao kto potrafi mu w tym dorów­na.

- A wic pojedynek na lance - stwierdzi Kilrane. - A teraz przeciwnik.

Rory spojrza na jedców, szukajc najwygodniejszego przeciwnika. Trwao to do dugo.

- Nie mamy caego dnia - pogania go Kilrane. Nieoczekiwanie Rory umiechn si.

- Ju si zdecydowaem - powiedzia.

- Wic kto to jest? - zapyta Kilrane. - Kto bdzie mia za­szczyt wykoczy ci?

Rory wyszczerzy zby i powoli podniós praw rk. Wszyscy wstrzymali oddech. Rory wycign palec i odezwa si:

- Mam prawo walczy! Mam równie prawo wybra sobie przeciwnika. A bdzie nim... on! - Rory wskaza wybranego do pojedynku mczyzn.

Geronimo zastanawia si przez chwil, kogo wybra Rory. Wreszcie zrozumia.

Palec wskazywa na niego!

Rozdzia 22

Byo ju póne popoudnie. Soce znajdowao si jeszcze dosy wysoko na bkitnym niebie. Wszyscy czonkowie Ro­dziny zgromadzeni byli na placu midzy budynkami. Czekali na przemówienie Platona. Wyjtek stanowili Wojownicy z Triady Beta, penicy obowizki na murach, oraz Spartakus i Seiko, którzy pilnowali winiów.

Mczyni, kobiety i dzieci stali stoczeni na placu, oczeku­jc mowy. Ich twarze byy zwrócone w kierunku Platona i kilku innych czonków Starszyzny. Blade sta okoo dziesiciu stóp od mówcy.

- Postaram si skróci przemówienie. Bd si streszcza - zacz Platon. - Ogaszam wszystkim, e w okresie nastpnych czterech dni dwie pary zamierzaj poczy si zwizkiem ma­eskim. Wiem, jak wszyscy lubimy plotki, i mog sobie wy­obrazi wasz ciekawo. Chciabym mniejszym ogosi, e Blade i Jenny oraz Hickok i Sherry zamierzaj si pobra.

Sowa mówcy przyjto z aplauzem. Na twarzach kilku ko­biet wykwity rumiece zadowolenia i zakopotania. Kto ar­towa na temat nocy polubnej.

- Nie tylko to chciaem przekaza - cign Platon. - Jeste­my wiadomi niedoboru panujcego wród Wojowników. Mu­simy wzmocni obron Domu. W zwizku z tym Rada Star­szych postanowia utworzy jeszcze jedn Triad. Do Alfy, Be­ty, Gammy i Omegi doczy Triada Zulu. Prócz tego musimy uzupeni brak w Triadzie Gamma, jaki powsta po odejciu jej dowódcy.

W tumie rozlegy si szepty. Niektórzy dyskutowali przyci­szonymi gosami o pechu Napoleona, który dowodzi oddziaem.

- Ponadto - cign Platon - podjlimy decyzj, e Triada Alfa powinna jak najszybciej powróci. Wracajc do sprawy nowego oddziau, chciabym przedstawi kandydatów na Wo­jowników. Chcielimy zapewni troch wicej czasu na tre­ning, czego, jak wszyscy wiecie, jestem zwolennikiem. Zrezyg­nowalimy z dugich treningów, poniewa musimy si spie­szy. Triada Alfa powróci do Bliniaczych Miast, aby zawrze pokój z naszymi dotychczasowymi przeciwnikami, a wic... - przerwa, spogldajc na otaczajcych go ludzi. - Jeli nie ma sprzeciwu, wyjawi teraz nazwiska nowych Wojowników.

Nikt si nie sprzeciwi.

- Wspaniale! - stwierdzi Platon. - Tym razem mamy za­szczyt przedstawi dziesiciu kandydatów do stanu Wojowni­ków. Niestety, potrzebujemy czterech. Z alem musz stwier­dzi, i oznacza to, e szeciu odrzucimy. Chc jednak zazna­czy, i w przyszoci bd mogli ponownie ubiega si o to, by przyjto ich do Triady. Dzisiaj albo ju niedugo spotka ich ten zaszczyt. Wybierajc czterech, kierujemy si potrzeb chwili.

- Wiesz, przyjacielu - wyszepta Hickok, stojc obok Blade'a i Sherry - zawsze mówie, e czasami gadam gupstwa, ale teraz przynajmniej kto mnie zrozumia.

- Najpierw chciabym ogosi nazwisko nowego czonka Triady Gamma - kontynuowa Platon. - Osoba ta wykazaa si ostatnio odwag, a szczególnie podczas walki z Kretami. Ko­lejnym czynnikiem przemawiajcym za jego kandydatur jest wstawiennictwo Hickoka. Rada Starszych wybraa Shane'a ja­ko...

Przemówienie przerwa gony okrzyk aprobaty i miech ra­doci. Tak zareagowano na kandydatur Shane'a.

- ... nowego Wojownika Triady Gamma. Ogaszam te, e dowódc tego oddziau zostanie Spartakus. Czynimy to w uznaniu jego zasug oraz na wniosek Blade'a.

Z tumu wyrwaa si moda kobieta, narzeczona Spartakusa. Jej czarne wosy powieway na wietrze, gdy biega przekaza dobre wiadomoci swojemu ukochanemu.

- Jeli chodzi o now Triad Zulu - cign Platon - wybra­limy trzech modych ludzi. Pierwszym jest Crockett. Dobry strzelec, a jednoczenie odwany chopak. Pamitamy chyba wszyscy, jak uratowa kilkoro dzieci przed wilkiem-mutantem. Naszym drugim wybracem jest Samson. Bezspornie najbar­dziej opanowany z kandydatów. Dorównuje chyba nawet Blade'owi. Cecha ta, w porównaniu z lojalnoci wobec Rodziny, stanowi bdzie gówny jego atut.

Platon przerwa na chwil, eby zaczerpn tchu, ale po chwili kontynuowa ju swoj wypowied:

- Zanim ujawni nazwisko trzeciego kandydata, musz chy­ba co wyjani. Niektórzy z was mog kwestionowa jego za­lety, ale mam nadziej, e zrozumiej pobudki, jakie nami kie­roway. Niech wysuchaj krótkiego wyjanienia. Jak wszy­stkim wiadomo, w ostatnim czasie liczba osób nie nalecych do Rodziny zwikszya si. Witamy ich, oczywicie, z rado­ci. Cieszymy si, gdy s zadowoleni z poznawania nas i na­szej kultury. Jeden z nich zaimponowa nam, mile zaskoczy swoj uczciwoci i odwag. Dzisiejszego ranka, gdy nasz po­siado zaatakoway mutanty, osoba ta okazaa mstwo w wal­ce z nimi...

Hickok cofn si, kiedy paznokcie Sherry wbiy si delikat­nie w skór na jego karku.

-... doznajc nieznacznych ran. Trzej nasi najznakomitsi Wojownicy poprosili Rad Starszych, eby wobec tej osoby za­stosowa normaln procedur przyjcia do stanu Wojowników. Naszym zwyczajem jest, e pozwalamy tylko jednemu Wojow­nikowi wstawi si za kandydatur innej osoby, ale tym razem zrobilimy wyjtek. Kiedy tacy Wojownicy, jak: Blade, Rik-k-Tikki-Tavi, a nawet Yama przyszli do nas i nalegali, by za­akceptowa t kandydatur, nie mielimy wyboru... Sherry pocaowaa Hickoka w ucho.

- A trzech? - zapytaa zdziwiona. - Przecie Yam znam tylko troch. Dlaczego wszyscy wstawili si za mn?

- Poniewa ich o to prosiem - odpowiedzia Hickok cicho.

- Naprawd?

- Nie. Zagroziem im, e powiem, jak pi w ubraniach ze swoimi onami.

- ... tym samym mam zaszczyt obwieci, e Sherry, dziew­czyna z Kanady, zostaa wybrana trzecim Wojownikiem Triady Zulu.

Hickok chcia uciska swoj ukochan, ale nie zdy. Sher­ry wyrwaa si i pobiega w kierunku mówcy. Zacza go cao­wa i dzikowa. Nie posiadaa si z radoci i dawaa temu wyraz.

- Dzikuj! - wykrzykna uszczliwiona. - Dzikuj! To najlepszy lubny prezent, jaki dostaam.

W chwil póniej ju biega w kierunku Hickoka.

- Dziki, Wielki Duchu, e nie wszyscy Wojownicy maj kobiety - zaartowa speszony Platon, nie dajc po sobie po­zna, jakie wraenie zrobia na nim reakcja dziewczyny. - Bo moja ona mogaby by zazdrosna.

Platon cieszy si sukcesem dziewczyny. Przeywa go pra­wie tak samo jak ona.

- Na zakoczenie - rozpocz ponownie Platon-chciabym wyrazi nadziej, e czonkowie Rodziny zauwa dziaalno nowo utworzonego oddziau. Dziki temu bdziemy mogli zwikszy liczb patroli na murach, a jednoczenie pozwoli innym Wojownikom na duszy odpoczynek. Jest to konieczne, dlatego e zmczony Wojownik nie moe funkcjonowa tak, jak powinien, a tym samym moe narazi Rodzin na straty. Czy jest kto, kto chciaby skomentowa nasz wybór?

adna rka nie uniosa si do góry.

- Bardzo dobrze. Dokonajmy teraz krótkiego przegldu. Na stanowisku dowódcy pozostaje Blade, który nadal bdzie do­wodzi wszystkimi druynami. Triada Alfa bdzie skadaa si z Blade'a, Hickoka oraz Geromino. Triada Beta...

- A gdzie jest Geronimo? - krzykn kto z tumu.

- Wanie - doda drugi. - Nie widzielimy go przez dugi czas. Platon zmarszczy brwi.

- Geronimo prosi nas o pozwolenie na dugi wyjazd. Otrzy­ma je. Niestety, przebywa poza nasz spoecznoci duej, ni to zostao zaplanowane. Z przykroci musz stwierdzi, e nikt z nas nie zna obecnego miejsca jego pobytu. Podjlimy jednak decyzj, e jeli nie powróci w cigu tygodnia, to uczy­nimy wszystko, eby go odnale.

- Mam nadziej, e nic mu si nie stao - powiedziaa jaka dziewczyna.

Platon pozna j po gosie. Gwiazdka przyjania si z Geronimem. Prawdopodobnie dlatego, e w caej spoecznoci byli jedynymi potomkami Indian.

- Triada Beta - zacz znowu Platon - bdzie skadaa si z Rikki-Tikki-Taviego, jako dowódcy, Teucera oraz Yamy. Triada Gamma to: Spartakus, Setko i Shane. W skad Omegi wejd: Carter, Gideon i Ares. Ich dowódc bdzie Carter...

- Czy mamy to wszystko zapamita? - zapyta jaki m­czyzna, którego gos zosta zaguszony miechem pozostaych zgromadzonych na placu ludzi.

- ... natomiast jeli chodzi o najnowsz Triad Zulu, to w jej skad wejd: Crockett, Samson i nasza bohaterka. Sherry. To jest caa nasza armia. Pitnastu Wojowników odpowiedzial­nych za obron Domu. Niech Wielki Duch da im si i odwag, eby mogli wypeni swój obowizek, tak jak powinni. Prosz teraz o wystpienie nowo wybranych Wojowników.

Blade podszed do miejsca, w którym sta Platon i w milcze­niu obserwowa, jak z tumu wyoniy si cztery postacie. Sher­ry zdya podbiec jeszcze do Hickoka i pocaowa go. Z tyu rozlegy si szepty.

- Podniecie praw rk i powtarzajcie za mn - powiedzia

Blade, tumic emocje.

Czwórka modych ludzi ochoczo wykonaa jego polecenie. Blade spoglda na nich: obserwowa dokadnie ich twarze, gdy powtarzali za nim przyrzeczenie Wojownika:

- Przysigam ochrania Dom i broni Rodziny, bez wzgl­du na cen, a jeli zajdzie potrzeba, zo w ofierze moje ycie. Bd wykonywa wszystkie rozkazy o kadej porze dnia i nocy. Przysigam wypenia sumiennie naoone na mnie obowizki...

Czterech kandydatów powtarzao sowa przysigi powa­nym gosem.

- ... bd lojalny wobec Rodziny, przyjació Wojowników i triady. W obliczu Wielkiego Ducha, jako wiadka, przysi­gam, e bd si stara zosta jak najlepszym Wojownikiem, chc y i umrze dla Rodziny.

Blade przerwa i spojrza przenikliwie na stojcych przed nim modych ludzi.

- Przysigam! - odpowiedzieli chóralnie.

- Gratuluj - rzek Blade. - Teraz jestecie Wojownikami. Crockett. Wysoki chopak o ciemnych wosach ubrany w skórzane spodnie. Samson. Muskularny byczek w przetar­tych dinsach. Shane... Shane zachowywa si dosy dziwnie. Otworzy usta i wpatrywa si prosto przed siebie.

- Wszystko w porzdku? - zapyta Blade, podchodzc do chopaka.

- To mnie przytacza - powiedzia Shane.

- Co takiego?

- Fakt, e jestem Wojownikiem! - wykrzykn podekscyto­wany.

- To prawda - skin gow Blade. - Jeste teraz prawdzi­wym Wojownikiem. Zrób mi t przyjemno i nie daj si zabi bez potrzeby. Oczekujemy, e bdziesz robi wszystko tak, jak potrafisz najlepiej.

- Nie musisz si o to martwi - zapewni go Shane.

- Nie musz? Dlaczego?

- Poniewa - powiedzia chopak - zamierzam zosta najle­pszym Wojownikiem w historii Rodziny. Bd tak dobry jak mój bohater.

- Twój bohater? - powtórzy Blade.

- Tak.

- A kto jest twoim bohaterem? - zapyta Blade.

- A któ móg nim by? - odpowiedzia zaskoczony cho­pak. - Hickok!

- Chwileczk - powiedzia powoli Blade. - Zamierzasz wic by taki jak Hickok?

- Wanie tak.

- We wszystkich szczegóach?

- Dokadnie! - odpar Shane, kiwajc gow. Blade zamyli si, a po chwili ostentacyjnie chwyci si za gow.

- Co w tym zego? - zapyta chopak z lekk irytacj.

- To mi si po prostu nie mieci w gowie! - odpar Blade.

- Co takiego?

- Dwóch Hickoków na jednej planecie! Nie jestem pewny, czy zdoamy to przetrzyma!

Rozdzia 23

- Nie musisz tego robi!

- Chyba oszalae, jeli zamierzasz to zrobi!

- Nie rób tego! Prosz. Dla mnie.

Geronimo spoglda na mówicych do niego ludzi. Kilrane, Hamlin i Cyntia. Boone sta nieco z boku i tylko potrzsn gow.

- Nadal tego nie rozumiem - przyzna Geronimo. - Dlacze­go wybra mnie? Nie jestem przecie ani czonkiem Kawalerii, ani Legionu.

- On tak samo si nad tym zastanawia - odpar Kilrane. - Ale przecie jechae z nami, a wic teoretycznie móg wybra ciebie.

- Ale sam powiedzia, e jestem obcy - zauway Geroni­mo. - Dlaczego wic mnie wybra?

Kilrane spojrza z wciekoci na Rory'ego, oddalonego o okoo pidziesit jardów od nich. Mczyzna siedzia na ko­niu i trzyma w prawym rku lanc zakoczon metalowym ostrzem.

- Ten sukinsyn nie chce wpa w kopoty. Wybra ciebie, bo myla, e mu si uda. Widzisz, wikszo z nas ma ju dosy jego wygupów. Nie moemy jednak postpi wbrew naszemu prawu.

- Nawet po tym, co ten idiota zrobi Adrianie? - wtrcia si Cyntia.

- Nawet po tym. Ci ludzie cigle chc, eby Rory zgin. Musimy jednak da mu szans - stwierdzi Kilrane. - Nigdy jeszcze nie zabilimy nikogo bez przyczyny. Dobrze o tym wiesz. Oskarony ma zawsze szans obrony. Wierzymy w na­sze uczciwe zasady.

- Co bdzie, jeli odmówi walki z nim? - zapyta Geronimo.

- Wtedy ten sukinsyn zada grzywny - wyjani Kilrane - i odjedzie wolny jak ptak.

- Czy mógby z czystym sumieniem zada od Geronima, eby walczy z tym bydlakiem? - zapytaa Cyntia.

- Wszystko zaley od niego - odpowiedzia spokojnie Kilrane. - Do diabla, sam chciabym z nim walczy, ale wiem, e odmówi, i co wtedy? Jeli zastrzel go z zimn krwi, zostan napitnowany.

- Ale przecie przed chwil wszyscy gosowali za jego mierci - przypomniaa Cyntia.

- I rzeczywicie chc, eby umar - powiedzia stanowczo Kilrane. - Ale wszyscy domagali si uczciwej walki. Nie mo­emy wic si sprzeciwia.

- Wyjanij mi to - odezwa si Geronimo. - Jeli powiesz Rory'emu, e nie jestem z Kawalerii i nie bd z nim walczy, to odjedzie wolny?

- Wanie tak - odpar Kilrane.

- A jeli osobicie mu powiem, e nie chc z nim walczy - cign Geronimo - to bdzie móg zada grzywny i równie odjecha?

- Tak, niestety, to wyglda.

- A wic jedynym sposobem, eby zatrzyma tego ajdaka - stwierdzi Geronimo - jest zabicie go podczas pojedynku?

- Zgadza si - stwierdzi Kilrane. - Chyba e który z nas zabije go z pistoletu.

- Chciabym, eby by ze mn Hickok - powiedzia Geroni­mo, wpatrujc si w swojego przeciwnika.

- A dlaczego? - zapytaa Cyntia.

- Dlatego e poszedby do Roiy'ego, pozwoli policzy do trzech, a potem strzeliby mu w eb niezalenie od tego czy Rory wycignby pistolet, czy nie.

- Czy ten Hickok naprawd zrobiby co takiego? - zapyta zaskoczony Kilrane.

- Bez wahania - zapewni Geronimo.

- Chciabym kiedy spotka tego czowieka - stwierdzi Kilrane. - Wyglda mi na gocia, z którym, mógbym si zaprzyjani.

- No wic, co zamierzasz zrobi? - zapytaa Cyntia Indiani­na.

- Myl, e jest we mnie co z Hickoka - zauway Geroni­mo. - Niech kto da mi lanc.

- Nie! - zaprotestowaa Cyntia. - Nie rób tego.

- Ona ma racj - powiedzia Hamlin, wczajc si do dyskusji. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie powiniene tego robi.

- Co za powód?

- Czy kiedykolwiek uywae lancy? - zapyta Hamlin

- Nie - przyzna Geronimo. - Nigdy czego takie gonie uywaem.

Hamlin spojrza na Rory'ego.

- On jest w tym dobry - powiedzia po chwili. - Bardzo do­bry. Wiele czasu spdza na treningach. Zabi ju wielu prze­ciwników. Lanca to bro uywana przez niewielu. Na pewno wie, e prawdopodobnie nigdy nie walczye w ten sposób

- Nie mamy wic wyboru - powiedzia Boone -Nie moe­my pozwoli naszemu przyjacielowi walczy z tym czowie­kiem.

- Rzyga mi si chce, ale musz przyzna ci racj - odpar Kilrane. - To byoby samobójstwo.

- wietnie! - powiedziaa Cyntia z umiechem na twarzy. - Wic postanowione.

- Nie - odrzek twardo Geronimo. - Bd z nim walczy.

- Ale dlaczego?

- Dlatego - powiedzia Indianin, zwracajc si do dziew­czyny - dlatego e zawdziczam Kilrane'owi ycie. Dlatego e ó mnie zalewa na myl, i Rory mógby odjecha w spokoju. Dlatego e ten dra wyzwa mnie na pojedynek, bo myla, i stchórz. A wreszcie, dlatego e jestem Wojownikiem. Nie dbam o to, czy w niebezpieczestwie znajduje si kto z mojej Rodziny, czy ktokolwiek inny. Musz nie pomoc potrzebuj­cemu. Dawno temu daem sowo. Przysigaem, e bd stara si zosta najlepszym Wojownikiem. aden prawdziwy Wo­jownik nie pozwoliby ludziom takim jak Rory uciec, eby mo­gli dalej zabija i gwaci. Spotkaem ju kiedy podobnego czowieka. Nie zasugiwa na to, by y.

Kilrane umiechn si.

- Hickok nie jest jedynym czowiekiem, z którym chcia­bym si zaprzyjani - powiedzia po chwili. - Czonkowie twojej Rodziny musz by twardymi ludmi. Nie chciabym z nimi zadziera.

- Gdy to si skoczy - zaproponowa Geronimo - wezm was z sob. Myl, e dobrze by byo mie w was przyjació.

- To brzmi obiecujco - stwierdzi Kilrane. - Wybierzemy delegacj i odstawimy ci do domu.

- Czy nie wybiegamy mylami zbyt daleko? - wtrci si Hamlin.

Cyntia chciaa ju co powiedzie, ale nagle rozleg si krzyk Rory'ego.

- Zacznijmy wreszcie! Czy on bdzie walczy, czy nie? Nie mam wolnego caego dnia.

- Skurwiel! - warkn Hamlin, spluwajc w stron mczy­zny na koniu.

- Jeli ju si zdecydowae - powiedzia Kilrane - to mu­sisz zrobi to dobrze. Zapomnij o tym brzowym koniu.

- To na czym bd jecha?

Mczyzna odwróci si i poda Indianinowi lejce swojego Palomina.

- Masz. We mojego konia. By specjalnie trenowany do walki z lanc. Musisz spi go ostrogami, a on ci poprowadzi. Zrobi dla ciebie wszystko. Ty masz tylko woy ostrze w ebra .Rory'ego.

- Jeste przekonany, e tego chcesz? - zapyta Geronimo. - To bardzo dobry ko. Nie chciabym, eby co mu si stao.

- Bd powany, czowieku! - warkn Kilrane. - Co jest waniejsze? Twoje ycie czy ko?

Kiedy pomidzy Kilrane a Geronimo trwaa wymiana zda, jeden z jedców przyniós lanc i wrczy j Boone'owi, który z kolei poda j Indianinowi.

Geronimo chwyci bro., Lanca miaa dziesi stóp dugoci. Gruboci przypominaa ludzkie przedrami. Na samym jej kocu lni metalowy grot. Pomimo swych wymiarów bya nadzwyczaj lekka.

- Geronimo! - krzykna Cyntia, chwytajc Indianina za ra­mi.

- Wszystko bdzie w porzdku - przyrzek Wojownik.

- Uwaaj na siebie - powiedziaa cicho dziewczyna i poca­owaa go w policzek.

Geronimo pochyli gow. Wskoczy na konia.

- Trzymaj lanc mocno - poradzi Kilrane. - Ale nie blokuj okcia, na wypadek, gdyby chcia ni szybko uderzy.

- Przylgnij do konia, jak moesz najmocniej - powiedzia Boone.- in mniejszym bdziesz celem, tym trudniej bdzie ci trafi.

- Zabij tego palanta - wtrci Hamlin. - Rory lubi szybko zawraca po miniciu przeciwnika i atakowa od tyu.

- Zapamitaj jedno - doda Kilrane. - Jeli strcisz go z ko­nia, moesz wykoczy go w dowolny sposób. Takie s zasady.

- Bd pamita - powiedzia Geronimo.

- Trzymaj si! - rzucia jeszcze raz Cyntia.

- Jeden raz ode mnie! - doda Hamlin.

- Teraz rozjedziecie si na odlego dwudziestu jardów - zacz wyjania Kilrane. - Kiedy usyszysz wystrza z pistole­tu, walka si rozpocznie. Zapamitaj, e Palomino wie, co ro­bi. Polegaj na jego instynkcie.

Geronimo jeszcze raz skin gow, spogldajc na swoich nowych przyjació. W chwil póniej ruszy.

Rory widzia, jak jego przeciwnik zblia si, zaciskajc do na lancy. By gotowy do walki.

Czarny ko Rory'ego drepta niespokojnie na placu, gdzie mia odby si pojedynek. By take dobrze wytrenowany, po­dobnie jak ten, którego dosiada Geronimo.

Indianin obejrza si do tyu. Kilrane trzyma ju rewolwer gotowy do strzau.

Zostao tylko kilka sekund do walki.

W jednej chwili Geronimo przypomnia sobie wszystkie ra­dy, jakich mu udzielono. Sowa przelatyway w umyle z szyb­koci byskawicy. Jeszcze raz i jeszcze raz. Rozlunij si. Trzymaj si blisko konia. Wysu przed siebie tylko dwie trzecie lancy. Nie blokuj okcia. Wszystko brzmiao prosto, ale jeden bd moe kosztowa ycie. Najlepiej strci Rory'ego z konia. Bdzie móg wykoczy przeciwnika wedug wasnego ycze­nia. Uyje arminiusa, eby...

„Ale czy naadowaem bro po walce z mrówkami? - pomy­la. - Nie!"

Przez setne czci sekundy Geronimo zastanawia si, czy nie spróbowa zaadowa broni jeszcze przed rozpoczciem walki. Nie, zbyt ryzykowne. Poza tym jest jeszcze tomahawk przy pasie. Jeli przyjdzie co do czego, trzeba bdzie uy tej broni.

Rory bada wzrokiem przeciwnika. Na jego twarzy pojawiy si zmarszczki.

Hamlin mia racj. Delikatnie mówic, Rory to kawa skur­wysyna!

Usysza nagle strza. Smuga ognia, która wydostaa si z pi­stoletu Kilrane'a, bya sygnaem do rozpoczcia walki.

Rory byskawicznie pochyli lanc do przodu i ruszy galo­pem w stron Indianina. Geronimo ledwo przycisn kolana do boków Palomina, gdy ten ruszy z kopyta. Ju na samym po­cztku mona byo stwierdzi, e utrzymanie lancy przed sob nie jest prost spraw. Jeszcze trudniej byo ni celowa w zbli­ajcego si przeciwnika.

Zwierzta w byskawicznym tempie przebyway dzielc je odlego. Geronimo zda sobie spraw, e nie uda mu si str­ci Rory'ego ju za pierwszym uderzeniem. Postanowi si wic skoncentrowa, tak aby unikn uderzenia przeciwnika.

Rory jecha wyprostowany. Jego lanca nakierowana bya na tuów Indianina. W chwil póniej pochyli si do przodu i przycisn rkoje do ciaa.

Geronimo ujrza skierowany w siebie kawaek zaostrzonego metalu, który lada chwila rozpata mu brzuch. Postpi, wic tak, jak przystao na prawdziwego Wojownika. Instynktownie podkurczy kolana, wciskajc si w sier rumaka.

Rory chybi.

Geronimo wyprostowa si, próbujc utrzyma lanc w po­zycji poziomej. Dolecia go odgos wiwatujcego tumu. Nie byo jednak czasu do zastanowienia. Rory zawróci konia i go­towa si do nastpnego ataku. Na jego twarzy malowaa si zo.

Geronimo zawróci konia i ruszy do przodu, wpatrujc si w ostrze lancy swojego przeciwnika.

Kiedy oba konie znajdoway si w odlegoci nie wikszej ni kilka jardów, Rory wykona nagy ruch i pchn lanc w Indianina. Geronimo nie zdy si uchyli. Poczu, jak ostrze lancy rozcina mu prawy bok. Wiedzia, e zbyt mocno wysun swoj, eby odpowiedzie tym samym.

Konie zawróciy i ruszyy do nastpnego ataku.

Geronimo zmieni uchwyt, wysuwajc ostrze bardziej przed siebie. Mia nadziej, e wyrówna tym strat, spowodowan brakiem dowiadczenia.

Rory ruszy, ufny w swoj przewag. Geronimo oceni wzro­kiem odlego i przygotowa si do rozegrania tej partii we­dug nieco innej taktyki.

Pitnacie jardów.

Dziesi.

Indianin napry minie. Do zacisna si na lancy tak silnie, e palce stay si biae.

Pi jardów!

„Teraz" - pomyla.

Geronimo rzuci si w lewo, kiedy lanca Rory'ego znajdo­waa si o kilka cali od jego ciaa. Ostrze jednak mino pier Wojownika. W tym samym momencie prawa rka Indianina wykonaa gwatowny ruch. Rory zosta uderzony w ebro drewnian czci wóczni, ale ju to wystarczyo, eby obser­wujcy walk jedcy podnieli wrzaw.

„Co za idiota zacz pierwszy wiwatowa? Przecie Rory nie zosta trafiony" - pomyla Geronimo.

Zda sobie nagle spraw, e Rory puci wodze. Dlaczego? Co ten sukinsyn teraz knuje? Siedzi tylko i obserwuje. Dlacze­go? Tysice pyta, na które nie byo odpowiedzi, przemkny przez gow Indianina.

- Jeste lepszy, ni mylaem! - zawoa nagle Rory. Co on chce zrobi? Psychologiczny eksperyment? Geronimo umiechn si i podniós lanc.

- Zamierzam wpakowa to w ciebie. Spróbuj jeszcze raz.

- Szybko chcesz umrze! - warkn Rory.

- Nie! - odkrzykn Geronimo. - Chc szybko z tob sko­czy.

- Nawet mnie nie znasz!

- To prawda - potwierdzi Indianin.- Ale chyba nie chcia­bym. Syszaem o tobie niezbyt pochlebne rzeczy.

W odpowiedzi Rory pochyli si do przodu i spi konia pi­tami.

„To by byo na tyle, panie Przyjacielski!" - powiedzia w du­chu.

Geronimo pochyli si nad rumakiem, który w mgnieniu oka ruszy galopem do przodu. Indianin wiedzia, e musi spróbo­wa czego nowego i cakowicie zaskakujcego. Jak dotd tyl­ko gupie szczcie i jego byskawiczny refleks chroniy go przed przegran.

Dwadziecia jardów.

Pomylmy! Co moe zaskoczy Rory'ego?

Pitnacie jardów.

Co moe by...?

Kiedy odlego pomidzy przeciwnikami wynosia okoo dziesiciu jardów, przez gow Geronima przeleciaa z szybko­ci byskawicy pewna myl. Szarpn za uzd, dajc rumakowi znak, e chce si zatrzyma. Palomino zareagowa natychmiast. Indianin chwyci mocno lanc i odchyli prawe rami do tyu.

Rory'ego zaskoczyo nieoczekiwane zachowanie przeciwni­ka. Chcia skrci, ale byo ju za póno.

Przegra.

Geronimo rzuci lanc tak, jak to robi dawniej z wóczni. Wród typów broni znajdujcej si w arsenale Kurta Carpentera byo te kilka wóczni. W dziale nazwanym Wczesna Ame­ryka Pónocna znajdoway si oryginay indiaskie. Geronimo uywa ich kiedy z wielk wpraw. Spdza wtedy wiele go­dzin na wiczeniu rzutów. Wysiki Wojownika przyniosy teraz efekty.

Lanca opucia do Indianina, wzbijajc si w powietrze. W chwil póniej uderzya Rory'ego w mostek.

Mczyzna krzykn przeraliwie i wypuci wodze. Po chwili zsun si z konia, potem upad na ziemi. Geronimo za­wróci konia. Zeskoczy z sioda i, spadajc na traw, wycig­n zza pasa tomahawk.

W tym czasie Rory zdy podnie si na kolana. Chwyci praw rk tkwic w jego ciele lanc i pocign z caej siy.

Geronimo podchodzi do Rory'ego.

Rory widzia, jak jego przeciwnik powoli zblia si do niego. Ponownie spróbowa wyrwa lanc; tym razem chwyci j obu­rcz. Z rany trysna krew. Osabiony Rory z wielkim trudem wyj z kabury pistolet.

Geronimo zda sobie spraw, e nie uda mu si podej do przeciwnika, póki tamten trzyma w rku pistolet. Arminius by pusty. A wic nie byo innego wyboru.

Ostrze tomahawka rozcio powietrze.

Rory wanie podnosi pistolet, próbujc wycelowa. Wyda­o si, e caa akcja rozgrywa si w zwolnionym tempie. Gero­nimo widzia, jak jego tomahawk zatacza koa, nieuchronnie zbliajc si do celu. Zauway grymas bólu na twarzy Rory'ego i zwierzcy strach w jego oczach. Spostrzeg, jak ostrze to­mahawka uderza w czoo Rory'ego i wbija si w czaszk. Trys­na krew.

Pistolet wypali, ale na szczcie kula trafia w ziemi o kilka cali od nogi Geronima. Nagle wszystko powrócio do normal­nego rytmu.

Rory otworzy usta. Chcia co powiedzie, ale aden dwik nie wydoby si z jego krtani. Zacz tylko macha rkoma tak, jakby brakowao mu powietrza. Nie trwao to dugo. W kilka­nacie sekund póniej bezwadne ciao osuno si na ziemi. Rory upad na prawe rami, wypuszczajc z rki pistolet. Nie y.

Geronimo spojrza na swojego byego przeciwnika i wes­tchn z ulg. Czu si zmczony. Chcia tylko powróci do Do­mu, do miejsc, które kocha, chcia odpocz i znowu cieszy si z ycia.

Jaki haas zwróci jego uwag. To zebrani dookoa jedcy wznosili okrzyki zadowolenia.

Geronimo podszed wolno do ciaa Rory'ego. Schyli si i pooy rk na rkojeci tomahawka. Szarpn. Zakrwawione ostrze wydobyo si z lecego ciaa. Indianin usysza odgos kroków. W chwil póniej jakie donie zacisny si na jego szyi.

- Zrobie to! yjesz!

- Co by powiedziaa na jeszcze jedn rund? - zapropono­wa Geronimo.

Cyntia rozlunia ucisk. Indianin umiechn z zadowole­niem, widzc podziw w oczach dziewczyny.

- Mylaam, e dostan ataku serca! - wykrzykna Cyntia.

- Ty? - rozemia si Geronimo. - Prdzej ja.

- Bye bardzo dobry - powiedzia kto gosem Kilrane'a. Geronimo rozejrza si dookoa. Kilrane, Boone i Hamlin stali z tyu. Hamlin obserwowa z zainteresowaniem ciao Rory'ego.

- Nigdy bym w to nie uwierzy - powiedzia po chwili - gdybym nie zobaczy na wasne oczy.

- Zapamitaj t technik, gdyby kiedykolwiek musia wal­czy na lance - zaproponowa Geronimo.

- Zapamitam na pewno - przyrzek Hamlin. - Jest to co, o czym bd opowiada moim wnukom.

- Co z twoim bokiem? - zapyta Bonne. Geronimo spojrza w dó, dziwic si, e po nogawkach jego spodni spywa struka krwi.

- Jeste ranny! - wykrzykna Cyntia.

Nic takiego. To tylko lekkie zadrapanie - zauway India­nin.

- Pozwól, e sama to oceni - powiedziaa Cyntia. - Siadaj! Geronimo wykona polecenie, miejc si pod nosem.

- Czy kto moe mi przynie jakie szmaty i troch wody? - zapytaa dziewczyna, spogldajc na Kilrane'a.

- Oczywicie - odpar mczyzna.

- Zdejmij ubranie - powiedziaa Cyntia, zwracajc si do Indianina.

- Zdaje si, e bawi ci ajanie mnie - stwierdzi kwano Geronimo.

Dziewczyna spojrzaa mu prosto w oczy.

- Lepiej do tego przywyknij!

- Bd si stara.

- Nigdy nie widziaem, eby kto uywa topora w taki spo­sób - powiedzia Bonne, zbliajc si do Geronima.

- To nie jest topór - odpar Indianin, chwytajc rkoje. -to jest tomahawk.

- Czy mógby kiedy nauczy mnie rzucania tym czym? -zapyta Boone. - Moe mi si przyda ta umiejtno.

- Kiedy tylko zechcesz - zapewni Geronimo.

- Oczywicie, nie nastpi to w tym momencie - wtrcia si Cyntia, dajc obu mczyznom do zrozumienia, e ona te ma co do powiedzenia. - On na razie nie bdzie niczym rzuca. Przynajmniej do czasu, gdy rana si zablini.

Boone mrugn do Indianina.

- Czy nie jest to prawdziwa mio?

Cyntia kopna mczyzn w praw nog.

- Czy nie masz nic innego do roboty oprócz gadania?

- Nie bardzo - odpowiedzia z umiechem Boone.

Do rozmawiajcych podszed Kilrane, niosc szmaty i wod w kanistrze. Za nim poda Hamlin.

- Trzymaj - powiedzia Kilrane, wrczajc dziewczynie niesione przedmioty. - Jeli bdzie trzeba, moesz podrze przecierado.

- Dzikuj - odpara Cyntia i zabraa si do pracy. - Mogli­bycie napoi konie - dodaa po chwili.

- Zaraz to zrobimy - odpar ze miechem Kilrane. - Naj­pierw musz jednak powiedzie co naszemu przyjacielowi.

- To nie jest konieczne - stwierdzi Geronimo.

- Jednak jest. Przez to, e zgodzie si walczy z Rorym, spacie swój dug wdzicznoci z nadwyk. Dae nam szan­s. Moemy rozpocz nowe ycie. Teraz znowu zjednoczymy si w jeden oddzia. Wszystko bdzie tak jak za starych dobrych czasów. Kawaleria na nowo odya!

- Ciesz si, e mogem wam pomóc - stwierdzi skromnie Geronimo.

- Chciaby chyba jak najszybciej powróci do bliskich, prawda?

Geronimo skin tylko gow.

- Tak mylaem - powiedzia Kilrane. - Zobacz, co si da zrobi. Zamierzam wysa goców do Pierre. Jeli bd jechali ca noc i poycz konie od okolicznych farmerów, to powinni dorczy moj depesz Rolfowi najpóniej jutro w poudnie. Przeka mu, eby pojecha do Redfield. Myl, e wybór no­wego przywódcy nie bdzie trwa zbyt dugo. Po tym wszy­stkim odstawi ci do Rodziny caego i zdrowego. Zgadzasz si?

Geronimo spojrza na Cynti, która skina potakujco go­w.

- Jeli nie sprawi wam to kopotu - zacz po chwili - to chciabym prosi ci o jeszcze jedn przysug.

- Prawdziwi przyjaciele zrobi dla siebie wszystko - stwier­dzi Kilrane. - Mów, czego potrzebujesz.

- Chciabym wysa kilku jedców - wyjani Geronimo.

- Dokd? Do Domu?

- Nie - odpar Indianin i spojrza znaczco na dziewczyn. - Ty mu powiedz. I Cyntia powiedziaa.

- Do cholery! - wykrzykn Kilrane, mrugajc oczami. - Czybycie zamierzali si pobra? Bd mia chyba kaca przez cay tydzie.

- Ja te - doda Geronimo.

- Chyba po moim trupie - warkna Cyntia.

- A dlaczego nie?

- Poniewa bdziesz zajty innymi sprawami. Wybuch miechu K.ilrane'a wypeni ca dolin.

Rozdzia 24

- Czy mog ci co powiedzie, przyjacielu?

- Oczywicie.

- Ale musisz przyrzec, e nikomu o tym nie powiesz.

- Przyrzekam.

- Czy jeste cakowicie pewien, e nikomu nie powiesz? Blade spojrza na przyjaciela lekko rozdraniony.

- Suchaj, Nathan, jeli ci to martwi, to po prostu nic mi nie mów.

Hickok nerwowo zaciska donie.

- Musz to komu powiedzie.

- No to wreszcie gadaj!

Hickok rozejrza si bacznie dookoa, eby sprawdzi, czy s sami.

Pod drzewami stao dwóch Wojowników ubranych w najle­psze stroje. Hickok zaoy nowe skórzane spodnie i now par mokasynów. Jego pytony byy wypolerowane i byszczay w socu perowymi wykadzinami rkojeci. Blade natomiast zaoy spodnie, które kiedy zabra jakiemu Wypatrywaczowi. Mia te na sobie bia koszul i czarn kamizelk.

Dwadziecia jardów od nich stali czonkowie Rodziny. Wszyscy byli ubrani w odwitne stroje. Wprawdzie Triada Omega penia tego dnia sub, ale Spartakus i Setko zostali zwolnieni z obowizku pilnowania winiów.

- Nie pozwól, eby to si roznioso - powiedzia cicho Hi­ckok - ale po raz pierwszy w yciu jestem tak przeraony! Chy­ba zlej si w spodnie.

- Lepiej nie rób tego - poradzi mu Blade. - O ile wiem, uszya je dla ciebie Sherry, i wydaje mi si, e nie byaby spe­cjalnie zadowolona, gdyby zobaczya na nich jakie plamy.

- Czy nie jeste troch zdenerwowany? - zapyta Hickok.

- Zdenerwowany? A czym?

- Tym, e si enisz! Koczy si okres swobody. Zostaniea my uwizani na acuchach.

- Czy naprawd tak to widzisz? - prychn Blade. Hickok zastanawia si przez chwil.

- No, chyba nie. Myl, e zbyt dugo suchaem gadania Spartakusa.

- On jest w tym najlepszy - stwierdzi Blade. - Zao si, e bdzie nastpny w kolejce.

- Teraz tak si boj, e chtnie bym si z nim zamieni - wymamrota Hickok.

- Sherry to bardzo dobra dziewczyna - powiedzia spokoj­nie Blade. - Jeste szczciarzem.

- A co bdzie, jeli zrujnuj jej ycie? - zapyta Hickok ci­chym gosem.

- O czym ty bredzisz?

- Nie wiem, czy bdzie ze mn szczliwa - powiedzia Hickok. - Jestem tylko Wojownikiem. Nie mog jej obieca wymylnych ciuchów. Wiem, e nie uda mi si ich zdoby.

- A kto, do diaba, w naszej Rodzinie byby w stanie speni takie yczenie?! - wrzasn rozelony Blade.

- Chciaem powiedzie - cign Hickok, ignorujc wybuch gniewu przyjaciela - e mog przecie zgin. A moe nie zdoam jej utrzyma, zapewni bezpieczestwa. Co bdzie, jeli nie bd móg wykonywa swojej pracy?

- Czy zamierzasz nas opuci? - przerwa Blade.

- No, nie.

- Wic przesta si martwi o utrzymanie. Jeli bdzie trze­ba, moesz liczy na nasz pomoc. Jedyn rzecz, jak musisz robi, to walczy w obronie Rodziny. Reszta sama zadba o siebie.

214


- A jeli zgin? - nie dawa za wygran Hickok. - Co b­dzie, gdy urodz si nam dzieci? Kto zaopiekuje si wtedy Sher­ry i maymi? Kto powie im, e ich tata zosta rozszarpany w tra­kcie penienia suby?

Blade odwróci si i spojrza w niebo, a nastpnie pooy r­k na barkach przyjaciela.

- Posuchaj mnie, Nathan. Martwisz si tym, czym nie po­winiene. Sherry wie, e jeste Wojownikiem, i wtpi, czy chciaaby, eby si zmieni. W naszej Rodzinie zawsze byli Wojownicy. Wielu z nich miao ony i dzieci. Sherry dobrze wie, e nie moe oczekiwa tylko spokoju i bezpieczestwa.

- Ale... - zacz Hickok.

- Pozwól mi dokoczy - przerwa natychmiast Blade. - Jak dugo bdziesz Wojownikiem, tak dugo kady czonek Ro­dziny pomoe Sherry w razie jakiego wypadku. Musisz kiedy porozmawia z Yam. On wyznaje bardzo ciekaw filozofi mierci. Wszystko i wszyscy kiedy umr. Dlaczego wic tylu ludzi na wiecie tak bardzo si tym martwi? mier jest tylko sposobem wydostania si z miejsca, gdzie obecnie si znajdu­jemy. Platon i Joshua mówi, e odejdziemy std na wyyny. Wic...

- Ale... - próbowa wtrci si Hickok.

- Czy pozwolisz mi skoczy? - warkn Blade. - Wic, jak ju ci mówiem, nie ma sensu martwi si mierci. Zreszt Sherry te jest Wojownikiem i moe zgin tak samo jak ty. Wasze dzieci zrozumiej wszystko. Kady czonek Rodziny bdzie si nimi opiekowa. Mog ci osobicie zapewni, e je­li tobie i Sherry co si stanie, to ja i Jenny przyjmiemy wasze dzieci. Co wicej...

- Ale...

Blade nie wytrzyma. Zdj rk z ramienia przyjaciela i spojrza na niego wciekle.

- Suchaj! - wrzasn. - Stoj tu i staram si przeprowadzi z tob msk rozmow, a ty mi cigle przerywasz. Ale! Ale? Ale! Ale co, do diaba? Twarz Hickoka zbielaa.

- Doceniam twój wysiek, przyjacielu - powiedzia powoli - ale to wszystko moe teraz poczeka.

- A to dlaczego?

- Poniewa nadszed dzie lubu - zauway Hickok. Blade odwróci si i zobaczy, jak kilku czonków Rodziny wymachuje w ich kierunku.

- Dlaczego mi nie powiedziae?

- Próbowaem - odpar Hickok. - Niestety, nic do ciebie nie docierao. Machaj ju do nas od momentu, gdy zacze swój wywód.

Dwóch mczyzn ruszyo szybkim krokiem w kierunku ze­branych ludzi podzielonych na dwie równe grupy. Wszyscy spogldali na czowieka odprawiajcego ceremoni. By to Joshua. Wyglda bardzo dostojnie.

- Mam nadziej - szepn Hickok - e Josh nie spadnie pod­czas swojej przemowy.

- Joshua jest w tym samym wieku, co ty - zauway Blade.

- Utrzyma si na nogach.

Tak jak to byo w zwyczaju, dwóch Wojowników stao na kocu wskiego i krtego przejcia pomidzy dwiema grupami ludzi. Stali sami przed ca Rodzin. Po przeciwnej stronie sta Joshua. Jego dugie brzowe wosy faloway na wietrze. Na piersiach mia krzy na zotym acuchu. By ubrany w czarny, lekko wyblaky strój i bia koszul.

- Wyglda jak niewiasta - mrukn pod nosem Hickok. Blade tymczasem odwróci si w stron Bloku B, zastanawiajc si, dlaczego kobiety jeszcze nie wychodz. Wreszcie zobaczy je. Stay w niewielkiej odlegoci od nich.

- Moe powinienem da Sherry wicej czasu do namysu - zastanawia si gono Hickok. - Przecie nie mona si spie­szy z czym tak wanym jak maestwo. Zao si, e...

Blade uderzy przyjaciela w plecy i ruszy w kierunku ko­biet.

- Wielki Duchu! Czy one nie s pikne! - wykrzykn za­chwycony Hickok.

Blade te tak sdzi. Jeny wygldaa cudownie, gdy sza w jego stron. Miaa na sobie sukni lubn, tak, jakie kobiety nosiy przed wojn. Znalaza fotografi w jakiej ksice i z po­moc kilku przyjacióek uszya sobie tak sam.

Sherry ubraa si w zwyke biae spodnie. Pewna starsza ko­bieta posiadaa jeszcze kawaek takiego pótna i daa go Sherry w prezencie.

miejc si obie dziewczyny podeszy do swoich wybra­ców.

- Jeste pikna - wyszepta Hickok, wpatrujc si w Sherry.

- Moesz i pierwszy - powiedzia Blade do Hickoka. Hickok spojrza na stojcy przed nim tum i zadra.

- Nie, przyjacielu - powiedzia po chwili. - Lepiej bdzie, jeli ty zrobisz to pierwszy.

- Nie. Ty pierwszy.

Hickok dobrotliwie pokiwa gow.

- Zrób to ty. Ty jeste wikszy.

- A co to ma za znaczenie?

Joshua obserwowa kóccych si mczyzn ze zniecierpli­wieniem.

Wtedy Jenny spojrzaa na Sherry i chwycia Blade'a, wypy­chajc go do przodu. Za nim pody Hickok wraz z Sherry.

- Posuchaj - zacz Hickok. - Jeli masz aowa tego, co...

Nie zdy dokoczy. Dziewczyna daa mu kuksaca, tak e omal nie straci równowagi.

Joshua mia nadziej, e wsy i broda ukryy wyraz rozba wienia, jaki pojawi si na jego twarzy. Czeka na mode pary. Wkrótce Blade i Jenny stanli po stronie prawej, a Hickok i Sherry po lewej.

Przed tumem sta Platon ze swoj on Nadine, która miaa zy w oczach. Joshua podniós rce, dajc znak do rozpoczcia ceremonii.

- Bracia i siostry! - zacz. - Ukochane dzieci naszego Stwórcy! Zgromadzilimy si tutaj, eby wzi udzia w bardzo szczególnej ceremonii, ceremonii zalubin tych oto dwóch par. Biorc Wielkiego Ducha na wiadka, bdziemy si modli o szczcie dla nich.

Joshua zoy rce i popatrzy na czwórk stojc przed nim.

- Maestwo - kontynuowa - jest zwizane z odpowie­dzialnoci. - Zwizek kobiety i mczyzny musi polega na partnerstwie. Ma opiera si na lojalnoci i mioci. Kobieta zgadza si towarzyszy mczynie przez cae ycie i pomaga mu z caych si. Musi by mu podpor w wychowywaniu dzieci i utrzymaniu rodziny.

Joshua spojrza na Blade'a i Hickoka.

- Mczyzna powinien docenia powicenie kobiety, która bierze na siebie duo wikszy ciar. Wychowanie dzieci. M­czyzna musi zaofiarowa onie nie tylko ochron przed zem tego wiata, ale równie pomóc w rozwizaniu problemów.

Josh mówi coraz goniej.

- Kobieta i mczyzna cz si nie tylko z sob, ale te z Wielkim Duchem, jako przewodnikiem ich ycia i twórc ostatecznego przeznaczenia.

Joshua spojrza na dwie kobiety.

- Czy wy, Jenny i Sherry, bierzecie tych dwóch mczyzn za mów i obiecujecie kocha ich, póki mier was nie roz­czy?

- Tak - odpowiedziaa Jenny.

- Tak - pospieszya z odpowiedzi Sherry.

- Czy wy. Wojownicy, bierzecie sobie te kobiety za maon­ki i obiecujecie je kocha, póki mier was nie rozczy?

- Tak - odpar Blade.

Hickok chcia co powiedzie, ale zakrztusi si i zacz ka­szle. Sherry rzucia mu zdziwione spojrzenie.

- Tak! - wykrzykn Hickok tak gono, e musiano go sy­sze na caym placu.

- Pamitajcie o swojej przysidze - podsumowa Joshua. - Kiedy nad waszymi gowami pojawi si czarne chmury choro­by albo niebezpieczestwa, miejcie zawsze w pamici to przy­rzeczenie mioci.

Przerwa.

- Jestecie mami i onami. Pocaujcie si, piecztujc w ten sposób wasze zwizki.

Kiedy Blade caowa Jenny, rozlegy si oklaski.

Hickok wa­ha si jednak.

- Lepiej mnie pocauj - ostrzega Sherry.

- Teraz? Przed tymi ludmi?

- Chcesz dosta causa czy kuksaca?

Hickok skapitulowa. Obj dziewczyn i ucaowa j w usta.

- O, dobry Boe! - zawoaa Sherry, chwytajc Nathana za wosy i przycigajc do siebie.

Ich jzyki poczyy si w pocaunku, który Hickok zapami­ta do koca ycia.

Nagle w oddali rozleg si grzmot. Hickok zareagowa jak prawdziwy Wojownik. Odwróci gow w kierunku, z którego doszed odgos.

- Hej! Co ty wyprawiasz? Nie podoba ci si mój pocaunek? - zaprotestowaa Sherry.

- Cicho!

Grzmot rozleg si jeszcze dwa razy w krótkich odstpach. Wszyscy ludzie zgromadzeni na placu rzucili si w kierunku wschodnich murów.

- Co si dzieje? - zapytaa Sherry.

- Sygna, e zblia si jakie niebezpieczestwo - wyjani Hickok i chwyci dziewczyn za rami. - Schowaj si gdzie, zanim nie dowiem si, o co chodzi.

- Nie! - zaprotestowaa dziewczyna. - Jestem teraz Wojow­nikiem i pójd tam dokd ty.

- A wic dobrze - zgodzi si Hickok. - Trzymaj si blisko mnie.

Ruszyli w stron wschodniego muru. Przed nim szli Blade i Jenny.

W chwil póniej Hickok by ju na murze, obok swego kompana.

- Wyglda mi to na czterdziestu jedców - stwierdzi Bla­de, spogldajc przed siebie.

- Nie wiesz, kto to? - zapyta Hickok.

Jedcy zbliali si do granicy lasu. Znajdowali si wic oko­o stu pidziesiciu jardów od murów. Obszar, otaczajcy Dom, by pozbawiony wszelkiej rolinnoci ze wzgldów bez­pieczestwa.

- To nie s Wypatrywacze - stwierdzi po chwili Blade. - Nie wygldaj take na bandytów. Krety nie maj koni, ludzie z Bliniaczych Miast równie. Nie mam zielonego pojcia, kim mog by.

Trzech jedców oddzielio si od pozostaych i powoli zbli­ali si do muru.

- Czy jeden z nich nie jest przypadkiem kobiet? - zapytaa Sherry, wychylajc si troch.

Rikki, który wanie w tej chwili podszed, mia przy sobie lornetk.

- Trzymaj - powiedzia do Blade'a, wciskajc mu przed­miot. - Spójrz, kto przyjecha. Blade przyoy lornetk do oka i rozemia si.

- A niech to jasna cholera!

- Co si dzieje? - zapyta natarczywie Hickok.

- Sam zobacz.

Hickok spojrza tylko raz. Gwatownie si odwróci i pobieg do ludzi, stojcych przy mechanizmie do podnoszenia i opusz­czania mostu.

- Czego tak si gapicie?! - krzykn do nich. - Opuszczajcie most, tylko szybko!

Mczyni wymienili badawcze spojrzenia, ale posuchali rozkazu. Hickok odrzuci lornetk Blade'owi i zbieg na dó. Z niecierpliwoci czeka, a most opadnie. Potem szybko po­bieg w kierunku zbliajcych si jedców.

- Nic nie rozumiem - powiedziaa Sherry.

- Zaraz zrozumiesz - odpar tajemniczo Blade. Trzech mczyzn zbliao si ju do Hickoka.

- Nareszcie w domu, przyjacielu! - wykrzykn Hickok, chwytajc jednego z nich. - Dugo si nie widzielimy.

- Czyby za mn tskni? - zapyta Geronimo.

Hickok otworzy usta w udanym gecie zdumienia.

- Ale nie! Nawet nie zauwayem, e wyjechae. Dopiero dzisiaj rano...

- To przykre - stwierdzi rozbawiony Geronimo. - Czy co si wydarzyo podczas mojej nieobecnoci?

- Nie. Nic nadzwyczajnego. A co z tob? Czy miae jakie kopoty na tym duym zym wiecie?

- Bardzo nudna wyprawa - odpowiedzia Geronimo. - Nic ciekawego mnie nie spotkao.

Siedzca na koniu kobieta spojrzaa przenikliwie na Indianina.

- Nie mylisz si? - zapytaa.

Geronimo przekn lin.

- No, moe z maym wyjtkiem - przyzna.

- Co takiego, przyjacielu?

- Oeniem si.

- Co zrobie?! - wykrzykn Hickok, nie kryjc zdziwienia.

- Rodzice nie pozwolili jej przyjecha tutaj przed lubem, a wic musiaem si oeni - wyjani Geronimo. - Dlatego nie mogem ci zaprosi na lub.

- Nie martw si - pocieszy go Hickok.

- Dlaczego?

- Poniewa ja i Blade te si enimy.

- Kiedy? Jak?

- Wanie przerwae nam ceremoni - poinformowa Hi­ckok.

- Staralimy si przyby tak szybko, jak to tylko byo mo­liwe - powiedzia do Hickoka jedziec o brzowych wosach i jasnych niebieskich oczach.

- Suchaj, Hickok - powiedzia nagle Geronimo. - To jest Kilrane, dowódca Kawalerii.

- Czego?

- Niewane. Wyjani ci póniej.

- Jestem szczliwy, e mog ci pozna - rzek Kilrane, wycigajc rk. Hicko ucisn do nieznajomego.

- Wiele syszaem o tobie - doda Kilrane.

- I ja take - stwierdzia Cyntia.

- Musisz by szczliwa - zauway Hickok, potrzsajc doni dziewczyny.

- Mam na imi Cyntia.

Hickok spojrza na Indianina i po chwili namysu wycign rk.

- Pozwól, e bd pierwszym, który zoy ci gratulacje.

- Dzikuj - odpar Geronimo i pochyli gow do przodu. To, co nastpio póniej, zaskoczyo go zupenie. Hickok chwyci go za nadgarstek i pocign w swoj stron. Zanim Geronimo ochon, Hickok trzyma go za kurtk i gwatownie szarpa.

- Nigdy wicej mi tego nie rób! - wrzeszcza. - Czy masz pojcie, jak si o ciebie martwiem? Chciaem ju za tob je­cha, pieprzony draniu! Zniszczye mój miodowy miesic! A wiesz chocia, dlaczego? Dlatego, gamoniu, e nie potrafisz odnale drogi do Domu bez niczyjej pomocy!

Geronimo znajdowa si w do niezrcznej sytuacji.

- Wic - cign Hickok, zniajc nieco gos. - Dlaczego nie wejdziesz i nie przywitasz si z dziewczynami?

- Masz na myli Sherry? - zapyta Indianin.

- Nie enibym si z Yam, prawda?

Dwóch mczyzn ruszyo spacerkiem przez zwodzony most.

- Hej! - krzykna Cyntia. - A co ze mn?

- Ty i inni macie wolny wstp do naszego Domu - powie­dzia niski gos, dobiegajcy znad murów obronnych.

Cyntia i Kilrane podnieli gowy. Nad nimi sta wysoki i muskulamie zbudowany mczyzna. Stranik?

- Czy na pewno wszystko jest w porzdku? - zapyta Kilra­ne, spogldajc na noe Bowie w rkach mocarza.

- Daj wam sowo! - zapewni mczyzna. - Witajcie w na­szym Domu! Jestecie gomi Rodziny. Przyjaciele Geronima s naszymi przyjaciómi.

- Nie macie ich chyba zbyt wielu na tym wiecie - powie­dzia Kilrane.

Blade rozejrza si dookoa. Rozpoczyna si nowy dzie, a moe nowa epoka...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ostatnia szarza
Niezwykła Szarża. Domany 22 lutego 1655 roku, ā˜… Wszystko w Jednym ā˜…
Rekordowa Szarża - Kutyszcze 26 IX 1660, ā˜… Wszystko w Jednym ā˜…
David Morrell Ostatnia szarza POPRAWIONY
Robbins David Cień Zagłady 05 Szarża na Dakotę
David Morrell Ostatnia Szarża (m76)
David Morrell (1977) Ostatnia szarza
Morrell David Ostatnia Szarża 2
D Morrell Ostatnia szarża
David Morrell Ostatnia Szarża
Szarża pancernych serwerĆ³w
David Morrell Ostatnia Szarża
Morrell David Ostatnia szarża 2

więcej podobnych podstron