Barker Clive 蔮al nocne plemi臋


CLIVE BARKER

Cabal - nocne plemi臋

Cz臋艣膰 I

SZALENIEC

Urodzi艂am si臋 偶ywa.

Czy偶 to nie wystarczaj膮ca kara?

MARY HENDRICKSON

na swoim procesie

o ojcob贸jstwo

Rozdzia艂 I

PRAWDA

Spo艣r贸d wszystkich pochopnych, nocnych obietnic dawanych w imi臋 mi艂o艣ci, 偶adna - jak to wiedzia艂 teraz Boone - nie daje takiej gwarancji z艂amania, jak: Nigdy de nie opuszcz臋.

Je艣li czas nie zabierze ci czego艣 sprzed nosa, reszty dokonaj膮 okoliczno艣ci. Bezcelowe jest mie膰 nadziej臋 na co艣 innego: bezcelowe marzenie, 偶e w gruncie rzeczy 艣wiat chce dla ciebie dobrze. Wszystko, co ma jak膮艣 warto艣膰, wszystko, czego kurczowo si臋 trzymasz, by nie zwariowa膰, zgnije lub zostanie zabrane w ostatecznym rozrachunku, a pod tob膮 rozst膮pi si臋 otch艂a艅, tak jak teraz pod Boone'em, i nagle, bez wyja艣nienia - przepad­艂e艣! - Id藕 do diab艂a - albo gorzej: - zosta艅my przyja­ci贸艂mi - i tyle.

Nie zawsze by艂 takim pesymist膮. Kiedy艣 - ca艂kiem nie -tak dawno - czu艂, jak gdyby ci臋偶ar jego duchowej udr臋ki si臋 zmniejszy艂. Mniej rzut贸w psychotycznych, mniej dni, kiedy wola艂by sobie raczej podci膮膰 偶y艂y ni偶 czeka膰 na nast臋pn膮 dawk臋 lek贸w. Wydawa艂o si臋, 偶e b臋dzie szcz臋艣liwy.

Ta nadzieja spowodowa艂a w艂a艣nie jego wyznanie mi艂o艣ci, to: Nigdy ci臋 nie opuszcz臋, wyszeptane do ucha Lori, gdy le偶eli na w膮skim 艂贸偶ku. Ich 偶ycie mi艂osne, jak tyle innych spraw mi臋dzy nimi, obfitowa艂o w problemy. Gdy jednak inne kobiety zrywa艂y z nim, nie wybaczaj膮c mu jego kl臋ski, ona, na przek贸r, m贸wi艂a, 偶e maj膮 du偶o czasu, aby wszystko si臋 u艂o偶y艂o - ca艂y czas 艣wiata. - Jestem z tob膮, dop贸ki chcesz, 偶ebym by艂a,- zdawa艂a si臋 m贸wi膰 jej cierpliwo艣膰.

Nikt nigdy nie zaproponowa艂 mu takiego zwi膮zku, tote偶 chcia艂 ofiarowa膰 co艣 w zamian. To by艂y s艂owa: Nigdy ci臋 nie opuszcz臋. Tak by艂o.

Wspomnienie jej sk贸ry, niemal 艣wiec膮cej w mroku pokoju, i odg艂osu jej oddechu, gdy wreszcie zasypia艂a u jego boku - wszystko to wci膮偶 chwyta艂o go za serce i 艣ciska艂o a偶 do b贸lu.

T臋skni艂 za tym, by si臋 od tego uwolni膰 - i od pami臋ci, i od s艂贸w, bo teraz okoliczno艣ci zabra艂y wszelk膮 nadziej臋 na spe艂nienie. Nie da艂o si臋 jednak zapomnie膰. To trwa艂o i zadr臋cza艂o go jego w艂asn膮 s艂abo艣ci膮. Niewielk膮 pociech臋 stanowi艂 fakt, 偶e ona - wiedz膮c to, co musia艂a o nim wiedzie膰 - b臋dzie si臋 stara艂a wymaza膰 wszystko z pami臋ci; i 偶e z czasem uda si臋 jej to. Mia艂 tylko nadziej臋, 偶e zrozumie, jak bardzo nie zna艂 samego siebie, czyni膮c t臋 obietnic臋. Nigdy nie zaryzykowa艂by tego b贸lu, gdyby w膮tpi艂, i偶 w ko艅cu wyzdrowienie znalaz艂o si臋 w zasi臋gu r臋ki!

艢nij dalej!

Decker zniszczy艂 te z艂udzenia w dniu, kiedy zam­kn膮艂 na klucz drzwi gabinetu, zaci膮gn膮艂 偶aluzje przed blaskiem wiosennego s艂o艅ca w Albercie i, g艂osem ledwie dono艣niejszym ni偶 szept, powiedzia艂:

- Boone, my艣l臋, 偶e znale藕li艣my si臋 w strasznym k艂opocie, ty i ja.

Dr偶a艂, i Boone to widzia艂 - fakt trudny do ukrycia przy tak pot臋偶nym ciele. Decker mia艂 postur臋 cz艂owieka, kt贸ry podczas gimnastyki usuwa z potem ca艂y sw贸j codzienny Angst. Nawet szyte na miar臋 garnitury, zaw­sze po艂yskliwie czarne, nie mog艂y ujarzmi膰 jego ogromu. To dlatego na pocz膮tku ich wsp贸艂pracy Boone nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰 od uszczypliwo艣ci; czu艂 si臋 onie艣mielo­ny fizyczn膮 i umys艂ow膮 przewag膮 doktora. Teraz widzia艂 s艂abe punkty si艂y, kt贸rej si臋 ba艂. Decker by艂 Opok膮; by艂 Rozumem; by艂 Spokojem. Jego niepok贸j kwestionowa艂 wszystko, co Boone wiedzia艂 o tym cz艂owieku.

- Co艣 jest nie tak? - spyta艂 Boone.

- Siadaj, dobrze? Siadaj, a ja ci opowiem. Boone zrobi艂, co mu kazano. W tym gabinecie Decker by艂 panem. Doktor odchyli艂 si臋 w ty艂 w sk贸rzanym fotelu i oddycha艂 przez nos, k膮ciki zaci艣ni臋tych ust opu艣ci艂.

- Prosz臋 mi powiedzie膰... - odezwa艂 si臋 Boone.

- Od czego zacz膮膰?

- Od czegokolwiek.

- S膮dzi艂em, 偶e tw贸j stan si臋 polepsza - stwierdzi艂 Decker. - Naprawd臋 tak s膮dzi艂em. Obaj tak s膮dzili艣my.

- Ja wci膮偶 tak uwa偶am - powiedzia艂 Boone.

Decker lekko potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Umys艂 mia艂 godny podziwu, lecz w niewielkim stopniu uzewn臋trznia艂y to jego 艣ci艣ni臋te rysy, mo偶e poza oczami, kt贸re w tej chwili nie patrzy艂y na pacjenta, a na st贸艂 mi臋dzy nimi.

- Zacz膮艂e艣 m贸wi膰 podczas naszych sesji - ci膮gn膮艂 Decker - o zbrodniach, kt贸re, twoim zdaniem, pope艂­ni艂e艣. Pami臋tasz co艣 z tego?

- Wie pan, 偶e nie.

Transy, w jakie wprawia艂 go Decker, by艂y na to zbyt g艂臋bokie.

- Pami臋tam tylko wtedy, gdy puszcza pan ta艣my z sesji.

- Nie odtworz臋 ci 偶adnej z tych ta艣m - stwierdzi艂 Decker. - Skasowa艂em je.

- Dlaczego?

- Poniewa偶... Boj臋 si臋, Boone. O ciebie - przer­wa艂. - Mo偶e o nas obu.

W Opoce zarysowa艂a si臋 szczelina i Decker nie m贸g艂 zrobi膰 nic, aby j膮 ukry膰.

- Co to za zbrodnie? - spyta艂 Boone na pr贸b臋.

- Morderstwa. Opowiada艂e艣 o nich obsesyjnie. Najpierw s膮dzi艂em, 偶e to tylko zbrodnie urojone. Zawsze by艂a w tobie jaka艣 gwa艂towno艣膰.

- A teraz?

- Teraz obawiam si臋, 偶e je naprawd臋 pope艂ni艂e艣.

Zapad艂a d艂uga cisza, kiedy Boone bada艂 Deckera - bardziej zaintrygowany ni偶 w艣ciek艂y. 呕aluzje nie zo­sta艂y zaci膮gni臋te do ko艅ca. Promie艅 s艂o艅ca pad艂 na niego i na st贸艂 mi臋dzy nimi. Na szklanej powierzchni sta艂a butelka wody destylowanej, dwa kubki i du­偶a koperta. Decker pochyli艂 si臋 do przodu i pod­ni贸s艂 j膮.

- To, co teraz robi臋, jest prawdopodobnie samo w sobie przest臋pstwem - powiedzia艂 Boone'owi. - Ta­jemnica lekarska to jedna rzecz, ukrywanie zab贸jcy - druga. Ale jaka艣 cz臋艣膰 mojej osoby wci膮偶 ma, na Boga, nadziej臋, 偶e to nieprawda. By艂y post臋py w leczeniu. Razem to osi膮gn臋li艣my. Chc臋 wierzy膰, 偶e jeste艣 zdrowy.

- Jestem zdrowy.

Zamiast odpowiedzi, Decker rozdar艂 kopert臋.

- Chcia艂em, 偶eby艣 spojrza艂 na to - m贸wi艂 wsu­waj膮c d艂o艅 do 艣rodka i wyci膮gaj膮c plik fotografii na 艣wiat艂o dzienne. - Ostrzegam ci臋, nie s膮 przyjemne.

Po艂o偶y艂 je po zastanowieniu tak, 偶e Boone m贸g艂 na nie spojrze膰. Jego ostrze偶enie mia艂o sens. Zdj臋cie na wierzchu pliku podzia艂a艂o jak wstrz膮s. Na jego obliczu pojawi艂 si臋 strach, jakiego nie zna艂, odk膮d znalaz艂 si臋 pod opiek膮 Deckera. Sam widok na fotografii m贸g艂 doprowa­dzi膰 do op臋tania. Mozolnie budowa艂 mur wok贸艂 siebie, by schroni膰 si臋 przed niebezpiecze艅stwem powrotu do sza­le艅stwa, ceg艂a za ceg艂膮, ale teraz zatrz膮s艂 si臋 on i grozi艂 zawaleniem.

- To tylko zdj臋cie.

- Zgadza si臋 - odpar艂 Decker. - To tylko zdj臋cie. Co widzisz?

- Zmar艂ego cz艂owieka.

- Zamordowanego cz艂owieka

- Tak. Zamordowanego cz艂owieka.

Nie po prostu zamordowanego; zaszlachtowanego. W furii ci臋膰 i pchni臋膰 wyr膮bano z niego 偶ycie; krew wycieka艂a na ostrze, kt贸re zdruzgota艂o mu szyj臋, znisz­czy艂o twarz; wyciek艂a na 艣ciany. Mia艂 na sobie tylko szorty, wi臋c rany na ciele dawa艂y si臋 艂atwo policzy膰, mimo krwi. Boone to teraz zrobi艂, aby jako艣 broni膰 si臋 przed ogarniaj膮c膮 go zgroz膮. Nawet tu, w tym poko­ju, gdzie doktor wyrze藕bi艂 inne „ja swego pacjenta, Boone nigdy nie dusi艂 si臋 ze strachu tak,, jak w tej chwi­li.- Poczu艂 jak 艣niadanie, albo l kolacja, podnosz膮 mu si臋 do gard艂a wbrew jego woli. G贸wno w ustach, jak brud jego czynu.

Licz rany, m贸wi艂 do siebie, udawaj, 偶e to koraliki na liczydle. Trzy, cztery, pi臋膰 w brzuch i pier艣; jedna szczeg贸lnie postrz臋piona, bardziej rozdarcie ni偶 rana, tak szeroka, 偶e wn臋trzno艣ci m臋偶czyzny wydosta艂y si臋 na zewn膮trz. Jedna na ramieniu, jeszcze dwie. I potem twarz, zniszczona przez ci臋cia. Tak wiele, 偶e ich liczb臋 trudno by艂o ustali膰, nawet gdyby obserwator bardzo si臋 stara艂. Sprawi艂y, 偶e ofiary nie dawa艂o si臋 rozpozna膰: oczy wyd艂ubane, wargi wydarte, nos posiekany.

- Dosy膰? - odezwa艂 si臋 Decker, jak gdyby to wymaga艂o pytania.

- Tak.

- Jest tu o wiele wi臋cej do ogl膮dania.

Ods艂oni艂 drugie zdj臋cie, pierwsze k艂ad膮c obok. Tym razem kobieta, rozwalona na sofie, a g贸rna i dolna cz臋艣膰 jej cia艂a skr臋cone by艂y pod k膮tem, jakiego si臋 nie spoty­ka. Chocia偶 przypuszczalnie nie mia艂a nic wsp贸lnego z pierwsz膮 ofiar膮, to rze藕nik postara艂 si臋 o to, by by艂o mi臋dzy nimi jakie艣 ohydne podobie艅stwo. Ten sam brak warg, ten sam brak oczu. Zrodzeni z r贸偶nych rodzic贸w, stali si臋 rodze艅stwem w 艣mierci, zdruzgotani t膮 sam膮 r臋k膮.

I ja jestem ich ojcem? - zapyta艂 siebie niemo Boone. Nie - odpowiedzia艂o jego wn臋trze. - Ja tego nie zrobi艂em. Dwie rzeczy powstrzymywa艂y go przed g艂o艣nym zaprzeczeniem. Po pierwsze wiedzia艂, 偶e Decker nie nara偶a艂by na niebezpiecze艅stwo zak艂贸cenia r贸wnowagi psychicznej pacjenta, gdyby nie mia艂 ku temu powa偶­nych powod贸w. Po drugie - zaprzeczenie by艂o bezwar­to艣ciowe, skoro obaj wiedzieli, jak 艂atwo umys艂 Boone'a oszukiwa艂 sam siebie w przesz艂o艣ci. Je艣li by艂 odpowie­dzialny za te okropno艣ci, nie m贸g艂 mie膰 pewno艣ci, 偶e o tym wie.

Milcza艂 zatem, nie o艣mielaj膮c si臋 podnie艣膰 wzroku na Deckera ze strachu, 偶e zobaczy Opok臋 roztrzaskan膮.

- Nast臋pne? - zaproponowa艂 Decker.

- Je艣li musimy.

- Musimy.

Ods艂oni艂 trzeci膮 fotografi臋 i czwart膮, wyk艂adaj膮c zdj臋cia na stole, jak karty we wr贸偶bie tarota, tyle 偶e ka偶da z nich by艂a kart膮 艣mierci. W kuchni na tle otwar­tych drzwi lod贸wki. W sypialni, obok lampy i budzika.

Na szczycie schod贸w; przy oknie. Ofiary w r贸偶nym wieku, r贸偶nych ras; m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci. Jakikol­wiek maniak to zrobi艂 - nie przebiera艂. Po prostu 艣cina艂 偶ycia, tam, gdzie je znalaz艂. Nie szybko, nie metodycznie. Pokoje, w kt贸rych umarli ci ludzie, wyra藕nie przekazy­wa艂y testament, w jaki spos贸b zab贸jca, w dobrym humo­rze, igra艂 z nimi. Poprzesuwane meble, jak gdyby potyka­li si臋, by unikn膮膰 coup de grace, krwawe odciski zo­stawione na 艣cianach. Jeden straci艂 palce, by膰 mo偶e chwytaj膮c za ostrze; wi臋kszo艣膰 straci艂a oczy. Nikt jednak nie ucieka艂, bez wzgl臋du na op贸r, jaki stawia艂. Wszyscy wreszcie padali, zapl膮tani w swoj膮 bielizn臋 lub szukaj膮c schronienia za zas艂on膮. Padali szlochaj膮c, padali wymio­tuj膮c.

W sumie obejrza艂 jedena艣cie fotografii. Ka偶da inna - pokoje du偶e i ma艂e, ofiary nagie i ubrane. Istnia艂y te偶 elementy wsp贸lne: wszystkie zdj臋cia tego odprawionego na scenie szale艅stwa zrobiono, gdy aktor ju偶 opu艣ci艂 scen臋.

Bo偶e wszechmocny, czy to on by艂 tym cz艂owiekiem?

Nie znaj膮c odpowiedzi, zada艂 to pytanie Opoce, m贸wi膮c bez podnoszenia wzroku znad b艂yszcz膮cych kart.

- Czy to ja zrobi艂em?

Us艂ysza艂 westchnienie doktora, lecz Odpowied藕 nie nadchodzi艂a, wi臋c zdoby艂 si臋 na spojrzenie na swego oskar偶yciela. Gdy roz艂o偶ono przed nim fotografie po­czu艂, 偶e badanie tej sprawy b臋dzie jak pe艂zaj膮cy pod czaszk膮 b贸l. Teraz stwierdzi艂 znowu, 偶e Decker odwr贸ci艂 wzrok.

- Prosz臋 mi powiedzie膰 - spyta艂. - Czy ja to zrobi艂em?

Decker wytar艂 wilgotne fa艂dy sk贸ry pod szarymi oczami. Ju偶 nie dr偶a艂.

- Mam nadziej臋, 偶e nie - odpar艂.

Odpowied藕 wyda艂a si臋 absurdalnie 艂agodna. To przecie偶 nie by艂o jakie艣 pomniejsze przekroczenie pra­wa, nad kt贸rym dyskutowali, to by艂a jedenastokrotna 艣mier膰; a ile偶 jeszcze mog艂o zdarzy膰 si臋 opr贸cz tego, poza wzrokiem, poza umys艂em?

- Prosz臋 mi powiedzie膰, o czym m贸wi艂em - pro­si艂. - S艂owa...

- Przewa偶nie m贸wi艂e艣 bez 艂adu i sk艂adu.

- To dlaczego pan uwa偶a, 偶e ja jestem za to odpowiedzialny? Musi pan mie膰 jakie艣 powody.

- Troch臋 to trwa艂o - stwierdzi艂 Decker - zanim u艂o偶y艂em jak膮艣 ca艂o艣膰 - opu艣ci艂 wzrok na fotografie 艣mierci na stole i 艣rodkowym palcem wyprostowa艂 zdj臋­cie, kt贸re le偶a艂o nieco krzywo.

-; Co miesi膮c musz臋 pisa膰 sprawozdanie z wyni­k贸w twojego leczenia. Wiesz o tym. kolejno odtworzy­艂em zatem ta艣my z naszych poprzednich sesji, aby uchwyci膰 sens w tym, co robili艣my... - m贸wi艂 powoli, znu偶ony - ...zauwa偶y艂em, 偶e pewne zwroty powtarzaj膮 si臋 stale w twoich odpowiedziach. Skryte przez d艂ugi czas w innym materiale, ale obecne. Tak jakby艣 przyznawa艂 si臋 do czego艣, co jest tak nie do przyj臋cia przez ciebie, nawet w transie, 偶e nie mog艂e艣 zdecydowa膰 si臋, by to bezpo艣rednio powiedzie膰. I to si臋 ujawni艂o w pewnym kodzie.

Boone zna艂 kody. Otacza艂y go w chwilach ataku choroby. Sygna艂y skryte w szumie radiowym, a nadawa­ne przez wyimaginowanego wroga, albo w szmerze ruchu ulicznego przed 艣witem. Zna艂 t臋 sztuk臋 sam, wi臋c nic go teraz nie zdumia艂o.

- Zasi臋gn膮艂em nieco informacji - ci膮gn膮艂 Decker - w艣r贸d oficer贸w policji, kt贸rych lecz臋. Nic szczeg贸lnego. Powiedzieli mi o zab贸jstwach. O niekt贸rych szczeg贸艂ach dowiedzia艂em si臋 oczywi艣cie z prasy. Wydaje si臋, 偶e to trwa od dw贸ch i p贸艂 roku. Kilka zab贸jstw tutaj w Calgary, reszta w promieniu godziny jazdy samochodem. Dzie艂o jednego cz艂owieka.

- Moje dzie艂o.

- Nie wiem - powiedzia艂 Decker, wreszcie pod­nosz膮c wzrok na Boone'a. - Gdybym by艂 pewien, doni贸s艂bym o wszystkim.

- Ale pan nie jest.

- Nie mog臋 w to uwierzy膰, tak samo jak ty. Gdyby to si臋 okaza艂o prawd膮, mia艂bym du偶e k艂opoty - pojawi艂 si臋 w nim 藕le skrywany gniew. - Dlatego w艂a艣nie czeka艂em. Maj膮c nadziej臋, 偶e b臋dziesz ze mn膮, kiedy wydarzy si臋 nast臋pne zab贸jstwo.

- To znaczy, 偶e niekt贸rzy z tych ludzi zmarli za pana wiedz膮?

- Tak - Decker stwierdzi艂 kategorycznie.

- Jezu!

Ta my艣l poderwa艂a Boone'a z krzes艂a, a偶 zawadzi艂 nog膮 o st贸艂. Sceny morderstw rozpierzch艂y si臋.

- M贸w ciszej - za偶膮da艂 Decker.

- Ludzie umierali, a pan czeka艂?

- Robi艂em to dla ciebie, Boone. Doce艅 to! Boone odwr贸ci艂 si臋 od niego. Na plecach poczu艂 ch艂贸d potu.

- Usi膮d藕 - odezwa艂 si臋 Decker. - Prosz臋 usi膮d藕 i opowiedz, co kojarzy ci si臋, gdy patrzysz na te fotografie.

Mimowolnie Boone przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po twarzy. Wiedzia艂 od Deckera, jakie to mia艂o znaczenie w konkret­nym j臋zyku cia艂a. Umys艂 u偶ywa艂 cia艂a, aby powstrzyma膰 wyjawienie czego艣, albo nawet ca艂kowicie wyciszy膰 ja­k膮艣 spraw臋.

- Boone. Musz臋 zna膰 odpowied藕.

- Nic nie kojarz臋 - stwierdzi艂 Boone, nie od­wracaj膮c si臋.

- W og贸le?

- W og贸le.

- Obejrzyj je jeszcze raz.

- Nie - odpar艂 Boone. - Nie mog臋.

S艂ysza艂 oddech doktora i ju偶 oczekiwa艂 ponowienia 偶膮dania, aby na nowo stan膮艂 w obliczu tej zgrozy. Zamiast tego - ton g艂osu Deckera zabrzmia艂 pojednawczo.

- W porz膮dku, Aaron - powiedzia艂. - W porz膮d­ku. Od艂o偶臋 je.

Boone przycisn膮艂 pi臋艣ci do zamkni臋tych oczu. By艂y gor膮ce i wilgotne.

- Ju偶 ich nie ma, Aaron - odezwa艂 si臋 Decker.

- Nie, wci膮偶 s膮.

By艂y z nim, 艣wietnie zapami臋tane. Jedena艣cie po­koj贸w i jedena艣cie cia艂, utrwalonych oczami duszy, poza wszelkim egzorcyzmem. Mur, kt贸rego budowanie zaj臋艂o Deckerowi pi臋膰 lat, zosta艂 zburzony w ci膮gu paru minut, i to przez swojego architekta. Boone zn贸w by艂 zdany na 艂ask臋 i nie艂ask臋 swojego szale艅stwa. S艂ysza艂, jak kwili w g艂owie z jedenastu p臋kni臋tych tchawic, z jedenastu przebitych brzuch贸w. Oddech i gazy w jelitach 艣piewa艂y star膮 piosenk臋 szale艅ca.

Dlaczego jego fortyfikacje run臋艂y tak 艂atwo, po wykonaniu tak wielkiej pracy? Jego oczy • zna艂y od­powied藕, a p艂yn膮ce 艂zy wyznawa艂y to, czego j臋zyk nie m贸g艂 wyrazi膰. By艂 winny. Nie inaczej. R臋ce, kt贸re teraz wyciera艂 o spodnie, torturowa艂y i szlachtowa艂y. Gdyby nie zaakceptowa艂 tego, skusi艂by je tylko do dalszych zbrodnii. Lepiej, 偶eby si臋 przyzna艂, chocia偶 nic nie pami臋­ta艂. Odrzucenie tego, to propozycja, by jego r臋ce raz jeszcze wymkn臋艂y si臋 spod jego kontroli.

Odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 w twarz Deckerowi, kt贸ry zebra艂 fotografie i po艂o偶y艂 na stole.

- Pami臋tasz co艣? - powiedzia艂 doktor, widz膮c zmian臋 na twarzy Boone'a.

- Tak - odpar艂.

- Co?

- Ja to zrobi艂em - po prostu stwierdzi艂 Boone. - Zrobi艂em to wszystko.

Rozdzia艂 II

NAUKI

1

Decker by艂 naj偶yczliwszy m prokuratorem, jakiego m贸g艂 sobie 偶yczy膰 ka偶dy oskar偶ony. Godziny sp臋dzane przez niego z Boone'em po tamtym pierwszym dniu zosta艂y starannie wype艂nione pytaniami, gdy morder­stwo po morderstwie badali razem ewidencj臋 tajemnego 偶ycia Boone'a. Mimo i偶 pacjent upiera艂 si臋, 偶e dokona艂 tych zbrodnii, Decker zaleca艂 ostro偶no艣膰. Przyj臋cie winy nie oznacza艂o wyroku skazuj膮cego. Musieli by膰 pewni, 偶e przyznanie si臋 nie by艂o po prostu d膮偶eniem Boone'a do samozniszczenia, a zbrodnia - ch臋ci膮 otrzymania kary.

Boone nie podejmowa艂 z Deckerem dyskusji. Le­karz zna艂 go lepiej ni偶 on sam. Nie zapomnia艂 te偶 stwierdzenia Deckera, 偶e je艣li to wszystko oka偶e si臋 prawd膮, to opini臋 o nim jako o zdolnym lekarzu psy­chiatrze, wyrzuci膰 b臋dzie mo偶na na 艣mietnik. 呕adnego z nich nie sta膰 teraz by艂o na pomy艂k臋. Jedyny spos贸b, by uzyska膰 pewno艣膰 - to prze艣ledzi膰 ka偶dy szczeg贸艂 za­b贸jstw - daty, nazwiska, miejsca - w nadziei, 偶e Boone zacznie sobie przypomina膰 szczeg贸艂y. Albo ustal膮, 偶e w czasie pope艂nienia danego morderstwa Boone bezspor­nie znajdowa艂 si臋 gdzie indziej.

Jedyne przed czym uchyla艂 si臋 Boone, to ponowne obejrzenie fotografii. Opiera艂 si臋 delikatnym naciskom Deckera przez czterdzie艣ci osiem godzin, ust臋puj膮c do­piero, gdy dobre maniery lekarza zaczyna艂y si臋 psu膰 i gdy przyst膮pi艂 do obl臋偶enia, oskar偶aj膮c Boone'a o tch贸rzo­stwo i oszustwo. Czy zachowanie Boone'a to - dopyty­wa艂 si臋 Decker - tylko gra; czy 膰wiczenie w samo-umartwieniu, kt贸re 偶adnemu z nich nie przynios艂o w efekcie nic? Je艣li tak, Boone m贸g艂 sobie p贸j艣膰 do diab艂a z jego gabinetu i zn贸w kogo艣 uszkodzi膰.

W ko艅cu Boone zgodzi艂 si臋 przestudiowa膰 foto­grafie.

To, co zobaczy艂, nie wydawa艂o si臋 pobudza膰 jego pami臋ci. Wiele detali urz膮dzenia pokoju rozmy艂o si臋 w b艂ysku flesza; to, co zosta艂o, to banalne szczeg贸艂y. Jedyny widok zdolny wywo艂a膰 u niego jak膮艣 reakcj臋 - twarze ofiar - zosta艂 zamazany przez zab贸jc臋, posieka­ne, nie do rozpoznania; wi臋kszo艣膰 specjalist贸w z za­k艂ad贸w pogrzebowych nie by艂aby w stanie posk艂ada膰 tych poszatkowanych kawa艂k贸w. C贸偶 to znaczy艂o wobec drobiazgowego dochodzenia, gdzie Boone sp臋dzi艂 t臋 czy tamt膮 noc, z kim i co robi膮c. Nigdy nie prowadzi艂 dziennika, wi臋c weryfikowanie fakt贸w przychodzi艂o z trudno艣ci膮, bo przez wi臋kszo艣膰 czasu - opr贸cz godzin sp臋dzonych z Lori lub Deckerem - by艂 sam, nie maj膮c alibi. Pod koniec czwartego dnia jego sprawa zacz臋艂a wygl膮da膰 bardzo przekonywaj膮co.

- Dosy膰 - oznajmi艂 Deckerowi. - Zrobili艣my dosy膰.

- Chcia艂bym jeszcze raz to wszystko przelecie膰.

- Po co? - spyta艂 Boone. - Chc臋 ju偶 z tym sko艅czy膰.

W ci膮gu poprzednich dni i nocy powr贸ci艂o wiele starych objaw贸w, oznak choroby, kt贸rych, jak s膮dzi艂, ju偶 prawie si臋 pozby艂. Udawa艂o mu si臋 zasn膮膰 zaledwie na kilka minut, a przera偶aj膮ce wizje natychmiast wprowa­dza艂y go w stan t臋pego czuwania. Nie m贸g艂 je艣膰 i przez ca艂y dzie艅 dygota艂 od 艣rodka. Chcia艂 temu po艂o偶y膰 kres, chcia艂 o wszystkim opowiedzie膰 i zosta膰 ukarany.

- Daj mi jeszcze troch臋 czasu - m贸wi艂 Decker. - Je艣li teraz p贸jdziemy na policj臋, zabior膮 mi ci臋 z r膮k. Prawdopodobnie nie zezwol膮 na to, 偶ebym mia艂 do ciebie dost臋p. B臋dziesz sam.

- Ju偶 jestem - odrzek艂 Boone. Odk膮d pierwszy raz zobaczy艂 te fotografie, zerwa艂 wszelkie kontakty, nawet z Lori, obawiaj膮c si臋, 偶e m贸g艂by kogo艣 skrzywdzi膰.

- Jestem potworem - stwierdzi艂. - Obaj to wie­my. Zebrali艣my ju偶 ca艂y materia艂, kt贸rego potrzebowali艣my.

- To nie jest kwestia materia艂u.

- Wobec tego, czego?

Decker opar艂 si臋 o ram臋 okienn膮; ostatnio ogrom cia艂a mu ci膮偶y艂.

- Nie rozumiem ci臋, Boone - powiedzia艂.

Wzrok Boone'a przeni贸s艂 si臋 z m臋偶czyzny na niebo. Dzi艣 wia艂 wiatr z po艂udniowego wschodu, goni艂 przed so­b膮 strz臋py chmur. Dobrze tam 偶y膰 - pomy艣la艂 Boone - wysoko, by膰 l偶ejszym od powietrza. Tu wszystko wyda­wa艂o si臋 ci臋偶kie; cia艂o i poczucie winy zgina艂y kark.

- Sp臋dzi艂em cztery lata pr贸buj膮c zrozumie膰 twoj膮 chorob臋 i maj膮c nadziej臋, 偶e mog臋 ci臋 z niej wyleczy膰. S膮dzi艂em, 偶e mi si臋 to uda. 呕e istnieje szansa, aby wszystko zrozumie膰...

Umilk艂, jakby przygnieciony w艂asn膮 pora偶k膮. Bo­one nie by艂 na tyle pogr膮偶ony we w艂asnym cierpieniu, by nie widzie膰, jak g艂臋boko cierpi ten cz艂owiek. Nie m贸g艂 jednak nic zrobi膰, by u艣mierzy膰 jego b贸l. Patrzy艂 tylko na przep艂ywaj膮ce chmury, na 艣wiat艂o w g贸rze i zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nastaj膮 dla niego mroczne czasy.

- Kiedy policja ci臋 zabierze... - odezwa艂 si臋 Dec­ker p贸艂g艂osem - nie tylko ty zostaniesz sam, Boone. Ja te偶 b臋d臋 sam. B臋dziesz pacjentem kogo艣 innego: jakiego艣 psychologa penitencjarnego. Nie b臋d臋 mia艂 ju偶 do ciebie dost臋pu. Dlatego prosz臋... Daj mi jeszcze troch臋 czasu. Pozw贸l zrozumie膰 tyle, ile zdo艂am, zanim mi臋dzy nami wszystko si臋 sko艅czy.

Boone czu艂 niewyra藕nie, 偶e Decker m贸wi jak ko­chanek, jak gdyby z jego punktu widzenia co艣 ich 艂膮czy艂o.

- Wiem, 偶e cierpisz - ci膮gn膮艂 Decker. - Mam wi臋c dla ciebie lekarstwo. Proszki, kt贸re powstrzymaj膮 to, co najgorsze. Na czas, dop贸ki nie sko艅czymy.

- Nie ufam sobie - powiedzia艂 Boone. - M贸g艂­bym zrobi膰 komu艣 krzywd臋.

- Nie zrobisz - odpar艂 pewnie Decker. - Nar­kotyk wyciszy ci臋 na noc. Reszt臋 czasu sp臋dzisz ze mn膮. Ze mn膮 b臋dziesz bezpieczny.

- Ile czasu pan jeszcze potrzebuje?

- Par臋 dni, co najwy偶ej. Nie prosz臋 o wiele, praw­da? Musz臋 wiedzie膰, dlaczego ponie艣li艣my kl臋sk臋.

My艣l o ponownym st膮paniu po krwawym gruncie przera偶a艂a go, ale mia艂 d艂ug do sp艂acenia. Z pomo­c膮 Deckera uwierzy艂 w swoj膮 przysz艂o艣膰, zawdzi臋­cza艂 doktorowi szans臋 uchwycenia czego艣 z ruin tej wizji.

- Tylko szybko - zgodzi艂 si臋.

- Dzi臋kuj臋 ci - odrzek艂 Decker. - To dla mnie du偶o znaczy.

- I b臋d臋 potrzebowa艂 tych proszk贸w.

2

Mia艂 proszki, Decker je zapewni艂. Proszki tak silne, 偶e chyba nie powiedzia艂by nawet, jak si臋 nazywa, gdyby przerwano ich dzia艂anie. Proszki, kt贸re u艂atwia艂y zasy­pianie, a przebudzenie dzi臋ki nim stawa艂o si臋 wizyt膮 w p贸艂-偶yciu, z kt贸rego kiedy艣 uciek艂 i gdzie kiedy艣 by艂 szcz臋艣liwy. Proszki, od kt贸rych w ci膮gu dwudziestu czterech godzin si臋 uzale偶ni艂.

Decker dotrzymywa艂 s艂owa. Gdy poprosi艂 o wi臋cej, dostarczono mu wi臋ksz膮 ilo艣膰 pigu艂ek i dzi臋ki ich nasen­nemu dzia艂aniu powr贸cili do sprawy porz膮dkowania materia艂u, a doktor wci膮偶 na nowo omawia艂 szczeg贸艂y zbrodnii Boone'a w nadziei, 偶e je zrozumie. Nic si臋 jednak nie wydarzy艂o. Wszystko, co Boone i jego coraz bierniejszy umys艂 wynosili z tych sesji, to zlewaj膮ce si臋 obrazy drzwi, przez kt贸re przechodzi艂, i schod贸w, na kt贸re si臋 wspina艂, aby dokona膰 morderstwa. W coraz mniejszym stopniu mia艂 艣wiadomo艣膰 obecno艣ci Deckera, kt贸ry wal­czy艂 wci膮偶 o to, by wydoby膰 co艣 z zamkni臋tego umys艂u pacjenta. Dla Boone'a istnia艂y tylko: sen, wina i nadzieja, coraz wi臋ksza nadzieja.

Jedynie Lori, a raczej wspomnienia o niej, przebi­ja艂y si臋 przez dzia艂anie narkotyku. Czasem s艂ysza艂 jej g艂os wewn臋trznym uchem, wyra藕ny jak dzwonek, powtarza­j膮cy s艂owa, kt贸re wypowiada艂a w jakich艣 przypadko­wych rozmowach, teraz wy艂awianych z przesz艂o艣ci. Zdania te nie mia艂y 偶adnego sensu, mo偶e zwi膮zane by艂y z jakim艣 zapami臋tanym widokiem albo dotykiem. Teraz nie by艂 w stanie przypomnie膰 sobie 偶adnych widok贸w ani zbli偶e艅 - narkotyki nadwer臋偶y艂y powa偶nie jego wy­obra藕ni臋. Zosta艂y mu tylko te oderwane s艂owa, zdania przygn臋biaj膮ce dla niego, bo wypowiada艂 je kto艣 u jego boku, lecz on nie umia艂 przywo艂a膰 ich znaczenia. I, co najgorsze, ich d藕wi臋k przypomina艂 o kobiecie, kt贸r膮 kocha艂 i kt贸rej ju偶 nie zobaczy, chocia偶by w sali s膮dowej. Kobieta, kt贸rej obieca艂 co艣, czego nie dotrzyma艂, a min臋艂o zaledwie par臋 tygodni od z艂o偶enia obietnicy. W swoim nieszcz臋艣ciu nie potrafi艂 w艂a艣ciwie ocenia膰 - ta z艂amana obietnica sta艂a si臋 monstrualnym wydarzeniem, na r贸w­ni ze zbrodniami na fotografii. Przygotowa艂a go do Piek艂a.

Albo do 艣mierci. Lepiej do 艣mierci. Nie by艂 ca艂­kowicie pewien, ile czasu up艂yn臋艂o, odk膮d podj膮艂 wsp贸艂­prac臋 z Deckerem, godz膮c si臋 na ot臋pienie, by skr贸ci膰 o kilka dni 艣ledztwo. By艂 jednak pewien, 偶e doktor znajduje si臋 wraz z nim po jego stronie przepa艣ci.

Wyperswadowa艂 mu pewne rzeczy. Ju偶 nic nie zosta艂o do powiedzenia, ani do us艂yszenia. Pozostawa艂o odda膰 si臋 w r臋ce prawa i wyzna膰 swoje zbrodnie albo zrobi膰 co艣, czego nie mog艂o ju偶 dokona膰 pa艅stwo, i zabi膰 potwora.

Nie o艣mieli艂 si臋 wtajemniczy膰 Deckera w sw贸j plan; wiedzia艂, 偶e doktor zrobi艂by co w jego mocy, aby zapobiec samob贸jstwu pacjenta. I tak jeszcze jeden dzie艅 przera­biali sw贸j niezmienny temat. Potem, obiecawszy Deckerowi, 偶e b臋dzie w gabinecie nazajutrz rano, wr贸ci艂 do domu gotuj膮c si臋 do samob贸jstwa.

Znalaz艂 kolejny list od Lori, czwarty, odk膮d zerwa艂 z ni膮 wszelkie kontakty. Wypytywa艂a, co jest nie tak. Przeczyta艂 uwa偶nie, o ile pozwala艂 mu na to zamroczony umys艂 i pr贸bowa艂 odpowiedzie膰, ale s艂owa, kt贸re usi艂o­wa艂 przela膰 na papier, nie mia艂y sensu. Zamiast tego, w艂o偶y艂 do kieszeni wezwanie, kt贸re mu przys艂a艂a i wy­szed艂 szuka膰 艣mierci.

3

Ci臋偶ar贸wka, pod kt贸r膮 rzuci艂 si臋, nie by艂a wyrozumia­艂a. Zabra艂a mu oddech, ale nie 偶ycie. Pot艂uczony i krwa­wi膮cy, pe艂en otar膰 i skalecze艅 zosta艂 odwieziony do szpitala. Dopiero potem zrozumia艂, 偶e nie dane mu by艂o zgin膮膰 pod ko艂ami ci臋偶ar贸wki, gdy偶 nie to by艂o mu pisane. Siedz膮c na 艂贸偶ku szpitalnym i czekaj膮c a偶 lekarze znajd膮 czas, aby si臋 nim zaj膮膰, m贸g艂 tylko przekl膮膰 swego pecha. Ze straszliw膮 艂atwo艣ci膮 zabiera艂 偶ycie innym; w艂asne stawia艂o op贸r. Nawet w tym przypadku wyst膮pi艂 przeciwko sobie.

Ten pok贸j jednak - chocia偶 nie wiedzia艂 o tym, gdy zosta艂 tu uroczy艣cie wprowadzony, da艂 mu co艣, czego si臋 nie spodziewa艂. Us艂ysza艂 tu nazw臋, kt贸ra z czasem zrobi艂a z niego nowego cz艂owieka. Przywo艂a艂a go moc膮 do siebie, jak potwora, kt贸rym by艂 przecie偶, i zderzy艂a z tym, co cudowne.

Midian.

Ona i on mieli wiele wsp贸lnego, nie tylko to, 偶e dawali obietnice. By艂a jednak r贸偶nica, bowiem o ile jego obietnica-wyznanie wiecznej mi艂o艣ci okaza艂a si臋 pusta w ci膮gu paru tygodni, to obietnicy danej przez Midian, a pochodz膮cej z nocy, z najciemniejszej nocy, takiej jak jego w艂asna - nie mog艂a z艂ama膰 nawet 艣mier膰.

Rozdzia艂 III

WAJDELOTA

Lata choroby, wpisy i wypisy ze szpitali i zak艂ad贸w psychiatrycznych, nauczy艂y Boone'a szacunku do taliz­manu, znaku czy pami膮tki, maj膮cej sta膰 na stra偶y umys艂u i serca. Szybko nauczy艂 si臋 nie gardzi膰 takimi rzeczami. Nie lekcewa偶 tego, co pozwala ci przetrwa膰 noc - oto dewiza, kt贸r膮 sprawdzi艂 w praktyce. Wi臋k­szo艣膰 z tych zabezpiecze艅 przed chaosem znana by艂a jedynie tym, co ich u偶ywali. 艢wiecide艂ka, klucze, ksi膮偶ki i fotografie: pami膮tki dobrych czas贸w, przechowywane troskliwie jako obrona przed z艂em. Niekt贸re z nich jednak nale偶a艂y do wszystkich. To s艂owa, kt贸re s艂ysza艂 wi臋cej ni偶 raz: nonsensowne rymy, kt贸rych rytm po­wstrzymywa艂 b贸l; imiona Bog贸w.

A w艣r贸d nich - Midian.

S艂ysza艂 t臋 nazw臋 wymawian膮 mo偶e p贸艂 tuzina razy przez ludzi spotykanych na swojej drodze, zwykle przez tych, kt贸rzy stracili ju偶 si艂y, by walczy膰 z chorob膮. Gdy przywo艂ywali Midian, by艂o to jak miejsce ucieczki; miej­sce, do kt贸rego mo偶na zosta膰 zabranym. I co艣 wi臋cej: miejsce, gdzie wszelkie pope艂nione przez nich grzechy - rzeczywiste b膮d藕 wyimaginowane - zostan膮 im przeba­czone. Boone nie zna艂 pochodzenia tej mitologii, ale nie by艂 zainteresowany ni膮 na tyle, by si臋 dopytywa膰, gdzie ono le偶y. Nie czu艂 potrzeby przebaczenia, albo tak tylko my艣la艂. Teraz wiedzia艂 lepiej. Teraz wiele spraw czeka艂o na oczyszczenie. By艂y to okropie艅stwa, kt贸re umys艂 ukrywa艂 przed nim, dop贸ki Decker nie wyci膮gn膮艂 ich na 艣wiat艂o dzienne, a od kt贸rych 偶adna instytucja znana Boone'owi nie mog艂a go uwolni膰. Sta艂 si臋 istot膮 innej kategorii.

Midian wzywa艂o.

Zamkni臋ty w swoim nieszcz臋艣ciu, nie by艂 艣wiado­my, 偶e kto艣 dzieli z nim ten bia艂y szpitalny pok贸j, dop贸ki nie us艂ysza艂 ochryp艂ego g艂osu.

- Midian...

My艣la艂 najpierw, 偶e to jeden z g艂os贸w z przesz艂o艣ci, jak g艂os Lori. Ale gdy zn贸w do niego dobieg艂, rozlega艂 si臋 nie u jego boku, jak g艂os Lori, lecz z g艂臋bi pokoju. Otworzy艂 oczy, podni贸s艂 lew膮 powiek臋, klej膮c膮 si臋 od krwi p艂yn膮cej z rozci臋cia na skroni i spojrza艂 w stron臋 m贸wi膮cego. Widocznie jeszcze jeden z tych rannych nocnych spacerowicz贸w, przywieziony do opatrunku i zostawiony samemu sobie, a偶 przyjdzie jego kolej na pozszywanie. Siedzia艂 w rogu pokoju po艂o偶onym najdalej od drzwi, od kt贸rych ani na chwil臋 nie odrywa艂 dzikiego wzroku, jak gdyby my艣la艂, 偶e w ka偶dej chwili poka偶e si臋 w nich jego wybawca. Nie da艂o si臋, zaiste, ustali膰 jego wieku czy rzeczywistego wygl膮du: pokry艂y go brud i zle­piona krew. Musz臋 wygl膮da膰 r贸wnie 藕le albo i gorzej - pomy艣la艂 Boone. Nie zwa偶a艂 na to, ludzie i tak zawsze gapili si臋 na niego. Na widok facet贸w w takim stanie, jak on i m臋偶czyzna w rogu, ludzie woleli przej艣膰 na drug膮 stron臋 ulicy.

Podczas gdy jednak on, w swoich d偶insach, pod­kutych butach i czarnej koszulce by艂 jeszcze jednym nikim, drugi m臋偶czyzna posiada艂 cechy, kt贸re go wyr贸偶­nia艂y. D艂ugi p艂aszcz dodawa艂 mu prawie religijnej po­wagi, szare w艂osy, ciasno zwi膮zane z ty艂u, zwisa艂y do po艂owy plec贸w w spl膮tanym ko艅skim ogonie. Na szyi nosi艂 bi偶uteri臋, prawie ukryt膮 pod wysokim ko艂­nierzem, a na kciukach - dwa sztuczne paznokcie, wygl膮daj膮ce jakby by艂y wykonane ze srebra, zwini臋te w hak.

I wreszcie ta nazwa przeze艅 wypowiedziana.

- Zabierzesz mnie? -- spyta艂 cicho. - Zabierzesz mnie do Midian?

Ani na chwil臋 nie spuszcza艂 wzroku z drzwi. Wy­gl膮da艂o na to, 偶e nie wie nic o obecno艣ci Boone'a, a偶 do momentu, gdy bez ostrze偶enia obr贸ci艂 zranion膮 g艂ow臋 i splun膮艂 przez pok贸j. Flegma z 偶y艂kami krwi trafi艂a na pod艂og臋 u st贸p Boone'a.

- Spieprzaj st膮d! - powiedzia艂. - Przeszkadzasz im w dost臋pie do mnie. Nie przyjd膮, dop贸ki tu jeste艣.

Boone by艂 zbyt zm臋czony na k艂贸tnie i zbyt pot艂u­czony, by si臋 podnie艣膰. Pozwoli艂 m臋偶czy藕nie nawija膰 dalej.

- Wyno艣 si臋! - odezwa艂 si臋 zn贸w. - Oni nie pokazuj膮 si臋 takim jak ty. Nie rozumiesz?

Boone odwr贸ci艂 g艂ow臋 i stara艂 si臋 odsun膮膰 od siebie agresywny b贸l tego cz艂owieka.

- Cholera! - stwierdzi艂 tamten. - Min膮艂em si臋 z nimi. Min膮艂em si臋 z nimi!

Wsta艂 i podszed艂 do okna. Na zewn膮trz panowa艂a nieprzenikniona ciemno艣膰.

- Przeszli obok - wymamrota艂 nagle p艂aczliwie. W nast臋pnej chwili znalaz艂 si臋 o jard od Boone'a, szcze­rz膮c z臋by poprzez brud.

- Masz co艣 na b贸le? - wypytywa艂.

- Piel臋gniarka da艂a mi co艣 - odpar艂 Boone. M臋偶czyzna zn贸w splun膮艂, tym razem nie na Boone'a, lecz na pod艂og臋.

- Pi膰, cz艂owieku - odezwa艂 si臋. - Masz co艣 do picia?

- Nie.

U艣miech natychmiast wyparowa艂, a twarz zacz臋艂a si臋 marszczy膰 pod wp艂ywem 艂ez. Odwr贸ci艂 si臋 od Boone'a, szlochaj膮c i zn贸w zacz膮艂 swoj膮 litani臋.

- Dlaczego mnie nie zabieraj膮? Dlaczego po mnie nie przychodz膮?

- Mo偶e przyjd膮 p贸藕niej? - powiedzia艂 Boone. - Kiedy mnie nie b臋dzie.

M臋偶czyzna zn贸w na niego spojrza艂.

- Sk膮d wiesz? - spyta艂.

Niewiele mia艂 do powiedzenia na ten temat, ale i to, co wiedzia艂, przemilcza艂. Zebra艂 wystarczaj膮co wiele frag­ment贸w mitologii Midian, aby nabra膰 ochoty na wi臋cej. Czy偶 to nie to miejsce, gdzie ci, kt贸rzy ju偶 nie mog膮 dalej ucieka膰, znajduj膮 dom? I czy on sam nie znajdowa艂 si臋 w takim po艂o偶eniu? Nie pozosta艂o mu ju偶 nic. Ani Decker, ani Lori, ani nawet 艣mier膰. Chocia偶 Midian by艂 jeszcze jednym talizmanem, to jednak chcia艂 us艂ysze膰 o nim co艣 jeszcze.

- Opowiedz mi - powiedzia艂.

- Pyta艂em, co wiesz - odrzek艂 m臋偶czyzna.

- Wiem, 偶e u艣mierza b贸l - stwierdzi艂 Boone.

- I?

- Wiem, 偶e nie ma stamt膮d powrotu.

- Nieprawda - brzmia艂a odpowied藕.

- Nie?

- S膮dzisz, 偶e gdyby nie by艂o stamt膮d powrotu, znajdowa艂bym si臋 teraz tutaj? Nie uwa偶asz, 偶e to naj­wi臋ksze miasto na ziemi? Oczywi艣cie, 偶e ludzie mog膮 wr贸ci膰...

Rozja艣nione 艂zami oczy utkwi艂 w Boon'ie. Czy zdaje sobie spraw臋, 偶e nic nie wiem? - zastanawia艂 si臋 Boone. Chyba nie. Cz艂owiek m贸wi艂 dalej, zadowolony, 偶e roz­prawia o tajemnicy. Albo, w艂a艣ciwie, o swoim l臋ku zwi膮zanym z t膮 tajemnic膮.

- Nie id臋, bo mo偶e nie jestem godzien - powie­dzia艂. - A oni 艂atwo nie przebaczaj膮. Oni w og贸le nie przebaczaj膮. Wiesz, co robi膮... z tymi, kt贸rzy nie s膮 godni?

Boone w mniejszym stopniu zainteresowany by艂 rytami przej艣cia do Midian ni偶 przekonaniem tego cz艂o­wieka, 偶e Midian w og贸le istnieje. Nie m贸wi艂 o Midian jak o swego rodzaju Shangrila szale艅c贸w, lecz jak o miejscu, kt贸re mo偶na odszuka膰, wej艣膰 do艅 i pogodzi膰 si臋 z nim.

- Wiesz, jak tam si臋 dosta膰? - zapyta艂.

Cz艂owiek odwr贸ci艂 nagle wzrok. Gdy utracili kon­takt wzrokowy, Boone wpad艂 nagle w panik臋: ba艂 si臋, 偶e ten b臋kart zachowa reszt臋 historii dla siebie.

- Musz臋 wiedzie膰 - stwierdzi艂 Boone. Cz艂owiek zn贸w podni贸s艂 wzrok.

- Rozumiem - powiedzia艂 i g艂os mu si臋 za艂ama艂, jak gdyby bawi艂 go widok rozpaczy Boone'a.

- To na p贸艂nocny zach贸d od Athabaski - odpar艂.

- Tak?

- Tak s艂ysza艂em.

- Nikt tam nie mieszka - odrzek艂 Boone. - Mo偶­na w臋drowa膰 wieczno艣膰, nawet je艣li si臋 ma map臋.

- Midian nie ma na 偶adnej mapie - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Szukaj na wsch贸d od Peace River, ko艂o Shere Neck, na p贸艂noc od Dwyer.

Nie zawaha艂 si臋 recytuj膮c te wsp贸艂rz臋dne. Wierzy艂 w istnienie Midian r贸wnie silnie, a nawet silniej ni偶 wierzy艂 w istnienie czterech 艣cian, w kt贸rych zosta艂 zamkni臋ty.

- Jak si臋 nazywasz? - spyta艂 Boone. To pytanie niemal zbi艂o go z n贸g. Ju偶 dawno nikt nie zadawa艂 sobie trudu, by zapyta膰 go o jego imi臋.

- Narcyz - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - A ty?

- Aaron Boone. Nikt nigdy nie nazywa mnie Aaron. Tylko Boone.

- Aaron - powiedzia艂 tamten..- Gdzie us艂ysza艂e艣 o Midian?

- Tam, gdzie i ty - powiedzia艂 Boone. - Tam, gdzie dowiaduj膮 si臋 wszyscy. Od innych. Od pe艂nych cierpienia ludzi.

- Od potwor贸w - stwierdzi艂 Narcyz.

Boone nie my艣la艂 tak o nich, ale mo偶e w czyich艣 beznami臋tnych oczach tak si臋 jawili. Gadu艂y i p艂aksy, niezdolni trzyma膰 swoje koszmary pod kluczem.

- Tylko ci s膮 dobrze widziani w Midian - wyja艣ni艂 Narcyz. - Je艣li nie jeste艣 besti膮, jeste艣 ofiar膮. Prawda? Mo偶na by膰 tylko tym albo tamtym. Dlatego nie 艣miem i艣膰 tam sam. Czekam, 偶eby przyszli po mnie przyjaciele.

- Ludzie, kt贸rzy ju偶 tam poszli?

- Zgadza si臋 - powiedzia艂 Narcyz. - Niekt贸rzy 偶yj膮. Niekt贸rzy zmarli i przychodz膮 potem. Boone nie by艂 pewien, czy dobrze s艂yszy.

- Przychodz膮 potem? - spyta艂.

- Nie masz czego艣 na b贸l, cz艂owieku? - odezwa艂 si臋 Narcyz, zn贸w zmienionym tonem, tym razem przy­milnym.

- Mam jakie艣 proszki - odpar艂 Boone, pami臋taj膮c pigu艂ki z dostawy Deckera. - Chcesz?

- Co tylko masz.

Boone by艂 zadowolony, 偶e si臋 ich pozb臋dzie. Prosz­ki trzyma艂y jego g艂ow臋 w kleszczach, doprowadzaj膮c go do punktu, gdzie nie zale偶a艂o mu na tym, czy 偶yje, czy ju偶 nie. A teraz mu zale偶a艂o. Znalaz艂 miejsce, do kt贸rego m贸g艂 p贸j艣膰, gdzie przynajmniej znajdzie kogo艣, kto zro­zumie koszmary, kt贸re znosi艂. Nie potrzebuje proszk贸w, by dotrze膰 do Midian. Potrzebuje si艂y i ch臋ci przebacze­nia. T臋 drug膮 mia艂 w sobie. T臋 pierwsz膮 jego poranione cia艂o b臋dzie musia艂o znale藕膰.

- Gdzie one s膮? - dopytywa艂 si臋 Narcyz, a apetyt zaostrzy艂 jego rysy.

Sk贸rzan膮 kurtk臋 艣ci膮gni臋to Boone'owi z plec贸w zaraz po przyj臋ciu przy pobie偶nym badaniu uszkodze艅 cia艂a. Wisia艂a na oparciu krzes艂a, po dwakro膰 zbyteczna sk贸ra. Wsun膮艂 d艂o艅 do wewn臋trznej kieszeni, lecz prze­偶y艂 szok, gdy zauwa偶y艂 brak znajomej fiolki.

- Kto艣 mi grzeba艂 w kurtce.

Przetrz膮sn膮艂 reszt臋 kieszeni. Wszystkie by艂y puste. Li艣ciki Lori, jego portfel, proszki: wszystko znikn臋艂o. W sekund臋 poj膮艂, dlaczego chcieli wiedzie膰, kim jest i jakie mog膮 by膰 tego konsekwencje. Usi艂owa艂 pope艂ni膰 samob贸jstwo; bez w膮tpienia s膮dzili, 偶e zn贸w podejmie pr贸b臋. W portfelu mia艂 adres Deckera. Doktor praw­dopodobnie ju偶 znajdowa艂 si臋 w drodze, aby zabra膰 swego krn膮brnego pacjenta i dostarczy膰 go na policj臋. Znalaz艂szy si臋 raz w r臋kach prawa, nigdy nie zobaczy Midian.

- M贸wi艂e艣, 偶e masz proszki! - rykn膮艂 Narcyz.

- Zabrali mi!

Narcyz wyrwa艂 kurtk臋 z r膮k Boone'a i zacz膮艂 j膮 szarpa膰.

- Gdzie? - rycza艂. - Gdzie?

Twarz jeszcze raz mu si臋 zmarszczy艂a, gdy zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie zazna spokoju. Rzuci艂 kurtk臋 i od­wr贸ci艂 si臋 plecami do Boone'a, a 艂zy zn贸w p艂yn臋艂y mu po twarzy, jednak zarazem u艣miecha艂 si臋 szeroko.

- Wiem, po co jeste艣 - stwierdzi艂, wskazuj膮c na Boone'a. Wydawa艂 na przemian szloch i 艣miech. - Z Mi­dian ci臋 przys艂ali. 呕eby zobaczy膰, czy jestem godzien.

Przyszed艂e艣 zobaczy膰, czy jestem jednym z was, czy nie!

Nie da艂 Boone'owi szansy zaprzeczenia, jego unie­sienie przesz艂o w histeri臋.

- Siedz臋 tu i modl臋 si臋, 偶eby kto艣 przyszed艂; b艂agam, a ty tu jeste艣 ca艂y czas i patrzysz, jak si臋 udupiam! Patrzysz, jak si臋 udupiam!

Za艣mia艂 si臋 ci臋偶ko. Potem ci膮gn膮艂 艣miertelnie po­wa偶nie:

- Nigdy nie zw膮tpi艂em, ani razu. Zawsze wiedzia­艂em, 偶e kto艣 przyjdzie. Oczekiwa艂em jednak twarzy, kt贸r膮 rozpoznam. Mo偶e Marvina. Powinienem wiedzie膰, 偶e przy艣l膮 kogo艣 nowego. To oczywiste. A ty widzia艂e艣, racja? Ty s艂ysza艂e艣. Nie wstydz臋 si臋. Oni mnie nigdy nie zawstydzili. Zapytaj, kogo chcesz. Pr贸bowali. Na okr膮g­艂o. Dobrali si臋 do mojej pieprzonej g艂owy i pr贸bowali j膮 podzieli膰, pr贸bowali wyrwa膰 ze mnie Dzikich. Ale trzy­ma艂em si臋. Wiedzia艂em, 偶e przyjdziesz pr臋dzej czy p贸藕­niej, wi臋c chcia艂em by膰 got贸w. Dlatego to nosz臋.

- Mog臋 ci pokaza膰 - wyci膮gn膮艂 przed siebie kciuki.

Obraca艂 g艂ow膮 w lewo i w prawo.

- Chcesz zobaczy膰? - spyta艂.

Nie czeka艂 na odpowied藕. Ju偶 uni贸s艂 d艂onie z obu stron twarzy, a haki dotkn臋艂y sk贸ry u nasady uszu. Boone patrzy艂 - s艂owa sprzeciwu czy pro艣by by艂y zbyteczne. T臋 chwil臋 Narcyz pr贸bowa艂 niezliczon膮 ilo艣膰 razy nie po to, by si臋 teraz wycofa膰. Nie rozleg艂 si臋 偶aden d藕wi臋k, gdy- haki, ostre jak brzytwa, rozdar艂y sk贸r臋; krew pop艂yn臋艂a natychmiast po szyi i ramionach. Wyraz jego twarzy nie zmieni艂 si臋, mo偶e troch臋 st臋偶a艂: maska, w kt贸rej po艂膮czy艂y si臋 muza komedii z muz膮 tragedii. Potem rozpostar艂 palce po obu stronach twarzy, mocno poci膮gn膮艂 ostre haki ku 偶uchwie. Dzia艂a艂 z precyzj膮 chirurga. Rany otworzy艂y si臋 idealnie symetrycznie - a偶 bli藕niacze haki spotka艂y si臋 na podbr贸dku.

Wtedy opu艣ci艂 jedn膮 d艂o艅, ociekaj膮c膮 krwi膮 z haka i nadgarstka, podczas gdy druga r臋ka b艂膮dzi艂a po twarzy w poszukiwaniu p艂ata sk贸ry, kt贸ry zosta艂 oderwany.

- Chcesz zobaczy膰? - powiedzia艂 zn贸w.

Boone odpar艂 p贸艂g艂osem:

- Nie r贸b tego.

Nie s艂ysza艂. Ostrym szarpni臋ciem do g贸ry Narcyz oderwa艂 mask臋 sk贸ry od mi臋艣ni pod spodem; zdziera艂, a偶 odkry艂 swoj膮 prawdziw膮 twarz.

Boone us艂ysza艂 czyje艣 krzyki dobiegaj膮ce zza niego. Drzwi otwar艂y si臋 i jedna z piel臋gniarek stan臋艂a na progu. Widzia艂 j膮 k膮tem oka: twarz bielsza ni偶 fartuch, usta szeroko otwarte; a za ni膮 korytarz i wolno艣膰. Nie m贸g艂 jednak oderwa膰 wzroku od Narcyza, dop贸ki krew wype艂­niaj膮ca przestrze艅 mi臋dzy nimi wypar艂a ten drugi widok. Chcia艂 zobaczy膰 tajemn膮 twarz tego cz艂owieka. Dzikiego pod sk贸r膮, Dzikiego przygotowuj膮cego go do spokoju Midian. Czerwony deszcz powoli si臋 rozprasza艂. Prze­strze艅 przeja艣nia艂a si臋. Zn贸w ujrza艂 t臋 twarz, przez chwil臋, ale nie rozumia艂 jej z艂o偶ono艣ci. Czy to anatomia bestii obna偶y艂a si臋 przed nim i warcza艂a, czy te偶 tkanka ludzka dogorywa艂a w wyniku samookaleczenia? Jeszcze chwila, a zrozumie...

Potem kto艣 go chwyci艂 za ramiona i powl贸k艂 w stro­n臋 drzwi. W mgnieniu oka zobaczy艂 Narcyza podnosz膮ce­go bro艅 swoich r膮k, by powstrzyma膰 „zbawicieli", potem fartuchy otoczy艂y go i zas艂oni艂y. Boone skorzysta艂 z szan­sy w u艂amku sekundy. Odepchn膮艂 piel臋gniark臋, z艂apa艂 kurtk臋 i wybieg艂 przez nie pilnowane drzwi. Pot艂uczone cia艂o nie by艂o przygotowane do tak gwa艂townego dzia艂a­nia. Potkn膮艂 si臋, md艂o艣ci i rw膮cy b贸l ko艅czyn usi艂owa艂y rzuci膰 go na kolana, lecz widok Narcyza, otoczonego i sp臋tanego, wystarczy艂, by doda膰 mu si艂. Zanim ktokol­wiek zdo艂a艂 za nim pobiec, ju偶 znajdowa艂 si臋 w hallu. Gdy wypad艂 przez drzwi w noc, us艂ysza艂 g艂os Narcyza, podniesiony w prote艣cie: skowyt w艣ciek艂o艣ci, 偶a艂o艣nie ludzki.

Rozdzia艂 IV

NEKROPOLIA

1

Chocia偶 odleg艂o艣膰 z Calgary do Athabaski wynosi艂a nieco wi臋cej ni偶 trzysta mil, ta podr贸偶 przenios艂a w臋d­rowca do granic innego 艣wiata. Na p贸艂nocy autostrady by艂y nieliczne, a ludzi jeszcze trudniej by艂o spotka膰. Na rozleg艂ych obszarach prerii rozci膮ga艂y si臋 lasy, moczary, gdzie zamieszka艂a dziko艣膰. Kraina ta stanowi艂a granic臋 do艣wiadcze艅 dla Boone'a. Wyznacza艂y j膮 Bonnyville na po艂udniowym wschodzie, dok膮d dowi贸z艂 go kierowca ci臋偶ar贸wki, dwudziestolatek; Barrhead na po艂udniowym zachodzie i sama Athabaska. Terytoria le偶膮ce dalej pozostawa艂y nieznane, ot, nazwy na mapie. Czy te偶 艣ci­艣lej - brak tych nazw. Olbrzymie po艂acie ziemi upstrzo­ne gdzieniegdzie ma艂ymi osiedlami rolniczymi, z kt贸rych jedno nosi艂o nazw臋 wymienion膮 przez Narcyza: Shere Neck.

Map臋, na kt贸rej znalaz艂 t臋 informacj臋, zdoby艂 ra­zem z got贸wk膮 wystarczaj膮c膮 akurat na butelk臋 bran­dy, w艂amuj膮c si臋 do trzech samochod贸w na podziem­nym parkingu na przedmie艣ciach Calgary. Uciek艂, z ma­p膮 i z fors膮, zanim stra偶nicy ustalili przyczyn臋 alar­mu.

Deszcz umy艂 mu twarz; zakrwawion膮 koszulk臋 wyrzuci艂 na 艣mietnik, szcz臋艣liwy, 偶e zn贸w czuje na ciele swoj膮 ukochan膮 kurtk臋. Potem z艂apa艂 okazj臋 do Edmonton i nast臋pn膮 do High Prairie. Posz艂o 艂atwo.

2

艁atwo? Szuka膰 miejsca, o kt贸rym tylko s艂ysza艂 plotki w艣r贸d lunatyk贸w? Mo偶e i nie艂atwo. Ale to by艂o konieczne, nawet nieuniknione. Ta podr贸偶 zacz臋艂a si臋 w chwili, gdy ci臋偶ar贸wka, pod kt贸rej ko艂ami mia艂 zgin膮膰, odrzuci艂a go. A chyba nawet na d艂ugo przed tym, tylko nie odczyta艂 poprawnie zaproszenia. Przekonanie o racji swego dzia艂ania uczyni艂o ze艅 niemal fatalist臋. Je艣li Midian istnia艂o i chcia艂o wzi膮膰 go w swoje obj臋cia, to podr贸偶owa艂 do miejsca, gdzie znajdzie wreszcie troch臋 zrozumienia i spokoju. Je艣li nie istnia艂o, je艣li by艂o tylko talizmanem dla przera偶onych i zagubionych - to te偶 mia艂o sens. Chcia艂 spotka膰 艣mier膰, jaka go oczekiwa艂a w poszukiwaniu krainy nigdzie nie istniej膮cej. To lepsze ni偶 proszki, lepsze ni偶 bezowocna gonitwa Deckera w poszukiwaniu zwi膮zk贸w i przyczyn.

Pr贸ba doktora, by wykorzeni膰 potwora z Boone'a, skazana by艂a na niepowodzenie. To jasne jak s艂o艅ce. Boone-cz艂owiek i Boone-potw贸r nie dawali si臋 od siebie oddzieli膰. Stanowili jedno艣膰; podr贸偶owali t膮 sam膮 drog膮 w tym samym ciele i umy艣le. A cokolwiek znajdowa艂o si臋 na ko艅cu tej drogi, 艣mier膰 czy chwa艂a, by艂o przeznacze­niem ich obu.

3

Na wsch贸d od Peace River, m贸wi艂 Narcyz, obok miasteczka Shere Neck, na p贸艂noc od Dwyer.

Musia艂 si臋 przespa膰 pod go艂ym niebem na poboczu High Prairie, a偶 do nast臋pnego ranka, kiedy z艂apa艂 okazj臋 do Peace River. Samoch贸d prowadzi艂a kobieta, grubo po pi臋膰dziesi膮tce, dumna z okolicy, kt贸r膮 zna艂a od dzieci艅­stwa i szcz臋艣liwa, 偶e mo偶e mu udzieli膰 b艂yskawicznej lekcji geografii. Nie wspomnia艂 o Midian, ale Dwyer i Shere Neck zna艂a - to ostatnie, licz膮ce sobie pi臋膰 tysi臋cy dusz, le偶a艂o na wsch贸d od Autostrady numer 67. Zaoszcz臋dzi艂by dobre dwie艣cie mil, gdyby nie zapu艣ci艂 si臋 tak daleko w g艂膮b High Prairie, jak mu kazano, lecz wcze艣niej skierowa艂 si臋 na p贸艂noc. Nie ma sprawy - stwierdzi艂a, zna艂a takie miejsca w Peace River, gdzie farmerzy zatrzymywali si臋 na posi艂ek przed powrotem do swoich gospodarstw. Z艂apie tam okazj臋, dok膮d tylko sobie za偶yczy.

- Znasz tam kogo艣? - spyta艂a.

Odpar艂, 偶e zna.

Zbli偶a艂 si臋 zmrok, gdy ostatni z kierowc贸w wysadzi艂 go o mil臋 czy co艣 ko艂o tego od Dwyer. Patrzy艂, jak ci臋偶ar贸wka oddala si臋 po 偶wirowej drodze w coraz ciemniejsz膮, niebiesk膮 przestrze艅, potem przeszed艂 kr贸­tki odcinek do miasta. Noc pod go艂ym niebem i po­dr贸偶owanie samochodami farmer贸w po drogach, kt贸re naj艣wietniejsze dni mia艂y dawno za sob膮, odbi艂y si臋 na jego ju偶 i tak zdezelowanym zdrowiu. Godzin臋 zaj臋艂o mu, by niezauwa偶enie dotrze膰 na peryferia Dwyer, a w tym czasie zapad艂a noc. Jeszcze raz los u艣miechn膮艂 si臋 do niego. Gdyby nie ciemno艣膰, nie spostrzeg艂by mo偶e 艣wiate艂 migaj膮cych przed nim, nie na powitanie, lecz ostrzegawczo.

Policja przyby艂a tu przed nim, trzy lub cztery samochody, jak oceni艂. Mo偶liwe, 偶e ruszyli w po艣cig za kim艣 innym, ale w to w膮tpi艂. Prawdopodobnie Narcyz, zdany na siebie, powiedzia艂 przedstawicielom prawa to, co powiedzia艂 Boone'owi. W takim razie by艂 to komitet powitalny. Chyba ju偶 go szukali, dom po domu. A je艣li tu, to w Shere Neck tak偶e. Oczekiwano go.

Dzi臋ki zas艂onie nocy, zszed艂 z drogi prosto na pole rzepaku, gdzie m贸g艂 si臋 po艂o偶y膰 i obmy艣li膰 nast臋pne posuni臋cie. Z pewno艣ci膮 niem膮drze by艂oby zjawi膰 si臋 w Dwyer. Lepiej skierowa膰 si臋 teraz do Midian, zapomi­naj膮c o g艂odzie i zm臋czeniu i ufaj膮c, 偶e gwiazdy i instynkt go zaprowadz膮.

Wsta艂, przesi膮kni臋ty zapachem ziemi i skierowa艂, si臋 tam, gdzie jego zdaniem by艂a p贸艂noc. Wiedzia艂, 偶e mo偶e chybi膰 celu o kilka mil, maj膮c tak og贸lne namia­ry, albo r贸wnie 艂atwo nie dostrzec go w ciemno艣ci. Nie­wa偶ne; nie mia艂 wyboru, co stanowi艂o jakie艣 pociesze­nie.

W trakcie swej kr贸tkiej, z艂odziejskiej akcji nie , zdoby艂 zegarka, wi臋c up艂yw czasu m贸g艂 oceni膰 obser­wuj膮c tylko powolny ruch konstelacji nad g艂ow膮. Powie­trze sta艂o si臋 ch艂odne, potem lodowate, ale kroczy艂 dalej pomimo b贸lu, unikaj膮c, jak tylko mo偶liwe, dr贸g, chocia偶 艂atwiej by si臋 po nich sz艂o ni偶 po zaoranym i obsianym gruncie. By艂o to rozs膮dne posuni臋cie. W pewnym momencie zobaczy艂 dwa samochody policyjne, a za nimi czarn膮 limuzyn臋, kt贸re po cichu ci膮gn臋艂y drog膮, kt贸r膮 przekroczy艂 minut臋 wcze艣niej. Nie umia艂 wyt艂umaczy膰 dlaczego, ale by艂 pewien, i to bardzo, 偶e pasa偶erem limuzyny by艂 Decker, dobry doktor, wci膮偶 w pogoni za wiedz膮.

4

I wtedy - Midian.

Znik膮d - Midian. W jednej chwili noc, kt贸ra by艂a bezkszta艂tn膮 ciemno艣ci膮, przeobrazi艂a si臋 w zgrupowanie budynk贸w na horyzoncie, kt贸rych malowane 艣ciany s艂abo 艣wieci艂y szaroniebiesk膮 po艣wiat膮 pod gwiazdami. Boone sta艂 tak przez kilka minut i napawa艂 si臋 widokiem. W 偶adnym z okien nie pali艂o si臋 艣wiat艂o, ani na 偶adnym ganku. Musia艂o by膰 ju偶 dobrze po p贸艂nocy, a m臋偶czy藕ni i kobiety w miasteczku, wstaj膮cy rano do pracy, powinni ju偶 spa膰. Ale ani jednego 艣wiat艂a? To go zdziwi艂o. O ma­艂ym Midian mogli zapomnie膰 kartografowie i ludzie ustawiaj膮cy drogowskazy, ale czy偶 nie znalaz艂 si臋 tu ani jeden cz艂owiek cierpi膮cy na bezsenno艣膰? Czy dziecko, kt贸re ba艂o si臋, gdy lampa nie 艣wieci艂a przez ca艂膮 noc? Bardziej prawdopodobne by艂o to, 偶e czekali na niego Decker i przedstawiciele prawa ukryci w cieniu, a偶 on g艂upi da si臋 z艂apa膰 w pu艂apk臋. Najprostsze rozwi膮za­nie - to da膰 nog臋 i pozwoli膰 im dalej czuwa膰, ale na to nie mia艂 ju偶 si艂y. Je艣li teraz si臋 wycofa, ile b臋dzie musia艂 czeka膰, 偶eby spr贸bowa膰 powr贸ci膰, co godzina przepro­wadzaj膮c rozpoznanie?

Postanowi艂 posuwa膰 si臋 skrajem miasta i zorien­towa膰 si臋 nieco w jego po艂o偶eniu. Je艣li nie znajdzie 艣ladu obecno艣ci policji, wejdzie tam, zdecydowany na wszyst­ko. Nie po to przeby艂 ca艂膮 drog臋, aby teraz zawraca膰.

Midian nie odkry艂o si臋 przed nim, gdy zacz膮艂 je okr膮偶a膰 od po艂udniowo-wschodniego kra艅ca. Widzia艂 tylko pustk臋. Nie tylko ani 艣ladu samochod贸w policyjnych na ulicach czy mi臋dzy domami; w og贸le nie by艂o tam 偶adnych pojazd贸w policyjnych, czy innych - 偶adnych ci臋偶ar贸wek, samochod贸w terenowych. Zaczyna艂 si臋 zastanawia膰, czy przypadkiem nie by艂o to miasto zamieszkane przez jedn膮 z tych wsp贸lnot religijnych, kt贸rych przekonania nie pozwalaj膮 na u偶ywanie elekt­ryczno艣ci czy silnika spalinowego.

Gdy wspina艂 si臋 na grzbiet niewielkiego wzg贸rza, gdzie le偶a艂o Midian, pojawi艂o si臋 drugie, prostsze wyja艣­nienie. Po prostu w Midian nikt nie mieszka艂. Ta my艣l kaza艂a mu si臋 zatrzyma膰. Gapi艂 si臋 na domy, szukaj膮c jakich艣 艣lad贸w rozpadu, ale nie znalaz艂 ich. Dachy nienaruszone, o ile m贸g艂 dostrzec, 偶aden z budynk贸w nie wydawa艂 si臋 rozpada膰. Jednocze艣nie, przy takiej spokoj­nej nocy, s艂ysza艂 szmer gwiazd, lecz nie s艂ysza艂 偶adnych odg艂os贸w dochodz膮cych z miasteczka. Je艣li kto艣 w Mi­dian j臋cza艂 przez sen, noc t艂umi艂a ten d藕wi臋k i pozo­stawa艂a tylko cisza.

Midian to by艂o miasto-widmo.

Nigdy w swoim 偶yciu nie czu艂 si臋 tak opuszczony. Sta艂 jak pies, kt贸ry wraca do domu i nie zastaje swoich w艂a艣cicieli; nie wiedz膮c, co teraz oznacza 偶ycie albo co b臋dzie oznacza艂o.

Tak trwa艂 kilka minut, zanim wyrwa艂 si臋 z tego stanu i kontynuowa艂 sw贸j obch贸d miasta. Dwadzie艣cia jard贸w dalej ujrza艂 jednak widok o wiele bardziej tajem­niczy nawet jak na opustosza艂e Midian.

Po przeciwleg艂ej stronie miasta le偶a艂 cmentarz. Ze swego punktu widokowego widzia艂 go doskonale, cho­cia偶 otacza艂y go wysokie mury. Prawdopodobnie wybu­dowano go, aby s艂u偶y艂 ca艂emu regionowi, bo zajmowa艂 teren znacznie rozleg艂ej szy ni偶 tego wymaga艂y potrzeby Midian. Wiele grobowc贸w imponowa艂o swoimi rozmiara­mi, a nawet z odleg艂o艣ci by艂o wida膰, 偶e uk艂ad alejek, drzew i grob贸w nadawa艂 cmentarzowi wygl膮d ma艂ego miasta.

Boone ruszy艂 w kierunku cmentarza schodz膮c po zboczu wzg贸rza, ca艂y czas dobrze widz膮c samo miasto. Przyp艂yw adrenaliny, zwi膮zany z odnalezieniem i blisko­艣ci膮 miasta, szybko min膮艂, a b贸l i wyczerpanie, dotych­czas st艂umione oczekiwaniem, powr贸ci艂y i m艣ci艂y si臋 na nim. Wiedzia艂, 偶e d艂ugo to nie potrwa, zanim mi臋艣nie zawiod膮 ca艂kowicie i padnie. Mo偶e za murami cmentarza znajdzie jaki艣 k膮cik? Tam ukryje si臋 przed prze­艣ladowcami i da odpocz膮膰 ko艣ciom.

Prowadzi艂y tam dwa wej艣cia. Ma艂a furtka w bocz­nym murze i wielkie podw贸jne wrota, wychodz膮ce wprost na miasto. Wybra艂 pierwsze wej艣cie. By艂o zamkni臋te na klamk臋, lecz nie na klucz. Delikatnie pchn膮艂 furtk臋 i wszed艂. Wra偶enie, jakie odni贸s艂 na wzg贸rzu, znalaz艂o tu potwierdzenie - cmentarz by艂 miastem, grobowce wzno­si艂y si臋 wysoko woko艂o. Ich wielko艣膰 i, co teraz ocenia艂 z bliska, staranno艣膰 ich wykonania, zadziwia艂y. Jakie偶 wspania艂e rodziny zamieszkiwa艂y tutaj, zamo偶ne na tyle, by chowa膰 zmar艂ych w takim przepychu? Ma艂e wsp贸lnoty 偶yj膮ce na prerii trzyma艂y si臋 kurczowo ziemi, jedynego 藕r贸d艂a utrzymania, lecz rzadko si臋 bogaci艂y; a je艣li ju偶, to tylko odkrywaj膮c rop臋 lub z艂oto, ale nigdy szcz臋艣liwc贸w nie by艂o tak wielu. A tu: wspania艂e nagrobki, ca艂e aleje zbudowane w r贸偶norakich stylach, od klasycznego do barokowego, i ozdobione - aczkolwiek nie mia艂 pewno­艣ci, czy znu偶one zmys艂y m贸wi膮 prawd臋 - motywami z rozmaitych, zwalczaj膮cych si臋 religii.

Wszystko ju偶 za nim. Potrzebowa艂 snu. Nagrobki sta艂y tu od, lub d艂u偶ej. Obejrzy je sobie o 艣wicie.

Znalaz艂 legowisko ukryte mi臋dzy dwoma grobami i po艂o偶y艂 si臋. Wiosenna trawa pachnia艂a s艂odko. Spa艂 ju偶 na o wiele mniej wygodnym pos艂aniu.

Rozdzia艂 V

DZIWAD艁O

Obudzi艂y go odg艂osy wydawane przez jakie艣 zwie­rz臋, kt贸rego powarkiwanie wdar艂o si臋 w jego sny i 艣ci膮g­n臋艂o go na ziemi臋. Otworzy艂 oczy i usiad艂. Nie widzia艂 psa, ale wci膮偶 go s艂ysza艂. Mo偶e by艂 za nim; groby odbija艂y echo na wszystkie strony. Bardzo wolno odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 przez rami臋. Panowa艂a g艂臋boka ciemno艣膰, ale nie ca艂kiem skrywa艂a wielk膮 besti臋, z gatunku trudnego do zidentyfikowania. Nie mo偶na si臋 by艂o jednak pomyli膰 - z jej gard艂a p艂yn臋艂a gro藕ba. S膮dz膮c z tonu powarkiwania, nie podoba艂y jej si臋 jego odwiedziny.

- Hej, ch艂opcze - powiedzia艂 cicho. - Wszystko dobrze.

Trzeszcza艂o mu w ko艣ciach, gdy zacz膮艂 si臋 podnosi膰, wiedz膮c, 偶e je艣li zostanie na ziemi, zwierz臋 b臋dzie mia艂o 艂atwy dost臋p do jego gard艂a. Nogi mu zesztywnia艂y od le偶enia na zimnej ziemi i porusza艂 si臋 jak paralityk. Mo偶e to w艂a艣nie powstrzymywa艂o zwierz臋 od zaatakowania, bo tylko po prostu obserwowa艂o go, wytrzeszczaj膮c bia艂ka oczu (jedyny widoczny szczeg贸艂), gdy przyjmowa艂 wyprostowan膮 postaw臋. Ju偶 stoj膮c, zwr贸ci艂 twarz ku stworzeniu, a ono zacz臋艂o zbli偶a膰 si臋 w jego stron臋. Co艣 w jego sposobie poruszania si臋 m贸wi艂o mu, 偶e zwierz臋 jest ranne. S艂ysza艂, jak wlecze za sob膮 jedn膮 z ko艅czyn; pochyla艂o g艂ow臋 i ku艣tyka艂o.

Mia艂 ju偶 na ustach s艂owa pocieszenia, kiedy czyje艣 rami臋 zacisn臋艂o si臋 wok贸艂 jego szyi, a偶 dech mu zapar艂o.

- Rusz si臋 tylko, a ci臋 wypatrosz臋!

Jednocze艣nie z t膮 gro藕b膮 drugie rami臋 przejecha艂o po jego ciele, a palce zag艂臋bi艂y si臋 w brzuchu z tak膮 si艂膮, 偶e bez w膮tpienia ten cz艂owiek m贸g艂 spe艂ni膰 swoj膮 gro藕b臋 go艂ymi r臋kami.

Boone odetchn膮艂 p艂ytko. Nawet najmniejszy ruch wywo艂ywa艂 zaciskanie 艣miertelnego uchwytu na szyi i brzuchu. Czu艂 krew p艂yn膮c膮 po brzuchu do d偶ins贸w.

- Kim jeste艣, do cholery? - dopytywa艂 si臋 g艂os. Nie umia艂 k艂ama膰, bezpieczniej by艂o powiedzie膰 prawd臋.

- Nazywam si臋 Boone. Przyszed艂em tu... Przy­szed艂em znale藕膰 Midian.

Czy偶by uchwyt na brzuchu zel偶a艂 troch臋, gdy wy­mieni艂 sw贸j cel?

- Po co? - dopytywa艂 si臋 teraz drugi g艂os. W u艂am-, ku sekundy Boone zda艂 sobie spraw臋, 偶e g艂os wychodzi艂 z cienia naprzeciw niego, gdzie sta艂a ranna bestia. Na­prawd臋 pochodzi艂 od bestii.

- M贸j przyjaciel zada艂 ci pytanie - powiedzia艂 g艂os przy jego uchu. - Odpowiedz mu!

Boone, zdezorientowany tym atakiem, utkwi艂 spoj­rzenie zn贸w w tym czym艣, co ukrywa艂o si臋 w cieniu i nie wierzy艂 w艂asnym oczom. G艂owa rozm贸wcy nie by艂a cia艂em sta艂ym; wydawa艂a si臋 niemal poch艂ania膰 swoje zb臋dne kontury, a materia g艂owy ciemnia艂a i przep艂ywa­艂a przez oczodo艂y i nozdrza oraz usta z powrotem w g艂膮b siebie.

Znikn臋艂y my艣li o niebezpiecze艅stwie; teraz ogar­n臋艂o go uniesienie. Narcyz nie k艂ama艂. Oto transformacja tej prawdy.

- Przyszed艂em do was - powiedzia艂, odpowiada­j膮c na pytanie cudactwa. - Przyszed艂em, bo nale偶臋 do was.

- Jak on wygl膮da, Peloquin?

To co艣 poch艂on臋艂o swoj膮 twarz bestii. Pod spodem znajdowa艂y si臋 rysy ludzkie, osadzone na ciele bardziej przypominaj膮cym gada ni偶 ssaka. Ko艅czyna, kt贸r膮 wl贸k艂 za sob膮, to by艂 ogon, a jego rana sprawia艂a, 偶e sposobem poruszania si臋 przypomina艂 wyprostowan膮 jaszczurk臋. Widzia艂 to teraz, gdy drgawki przemiany targn臋艂y jego stercz膮cym grzbietem.

- Wygl膮da jak Pierwotny - odpar艂 Peloquin. - Nic to nie znaczy.

Boone dziwi艂 si臋, dlaczego jego napastnik nie wi­dzi go. Zerkn膮艂 na r臋k臋 na swoim brzuchu. Mia艂a sze艣膰 palc贸w zako艅czonych nie paznokciami, lecz pa­zurami, teraz zag艂臋bionymi na p贸艂 cala w jego mi臋­艣niach.

- Nie zabijaj mnie - powiedzia艂. - Przeby艂em d艂ug膮 drog臋, 偶eby tu przyby膰.

- S艂yszysz, Jackie? - spyta艂 Peloquin, odpycha­j膮c si臋 od ziemi czterema nogami, by stan膮膰 prosto naprzeciw Boone'a. Oddech mia艂 gor膮cy jak podmuch z otwartego pieca hutniczego.

- A zatem jakiego gatunku jeste艣 besti膮? - chcia艂 wiedzie膰. Transformacja zako艅czy艂a si臋. Cz艂owiek pod p艂aszczem potwora nie wyr贸偶nia艂 si臋 niczym szczeg贸l­nym. Czterdzie艣ci lat, chudy, 偶贸艂tawa sk贸ra.

- Powinni艣my zabra膰 go na d贸艂 - stwierdzi艂 Jackie. - Lylesburg b臋dzie chcia艂 go widzie膰.

- Prawdopodobnie - odrzek艂 Peloquin. - Ale s膮dz臋, 偶e to strata czasu. To Pierwotny, Jackie. Umiem ich wy w膮cha膰.

- Przela艂em krew - odezwa艂 si臋 Boone p贸艂g艂o­sem. - Zabi艂em jedenastu ludzi.

Niebieskie oczy obejrza艂y go badawczo. Igra艂o w nich rozbawienie.

-r- Chyba nie - powiedzia艂 Peloquin.

- To nie od nas zale偶y - wtr膮ci艂 si臋 Jackie. - Nie mo偶esz go os膮dza膰.

- Mam chyba oczy, no nie? - odpar艂 Peloquin. - Poznaj臋 cz艂owieka, kiedy go widz臋. Pokiwa艂 palcem na Boone'a.

- Nie jeste艣 z Nocnego Plemienia - stwierdzi艂. - Jeste艣 mi臋sem. I tyle. Mi臋sem dla bestii.

Gdy m贸wi艂 to, z jego twarzy znikn臋艂o rozbawienie, a pojawi艂 si臋 g艂贸d.

- Nie mo偶emy tego zrobi膰 - zaprotestowa艂 drugi stw贸r.

- Kto wie? - spyta艂 Peloquin. - Kto si臋 o tym dowie?

- 艁amiemy prawo.

Peloquin nie zareagowa艂 na to. Obna偶y艂 z臋by, a ze szczelin zacz膮艂 s膮czy膰 si臋 ciemny dym i unosi膰 wok贸艂 jego twarzy. Boone wiedzia艂, co teraz nast膮pi. Wydycha艂 to, co przed chwil膮 wch艂on膮艂: swoje jaszczurcze „ja". Propor­cje g艂owy ju偶 si臋 zmieni艂y ledwo uch wy tnie, jak gdyby deformowa艂 czaszk臋 i przeobra偶a艂 si臋 na nowo pod pow艂ok膮 cia艂a.

- Nie mo偶ecie mnie zabi膰 - odezwa艂 si臋. - Nale偶臋 do was.

Czy dym naprzeciwko wyra偶a艂 zaprzeczenie? Je艣li tak, to przesuwaj膮c si臋 straci艂 swe znaczenie. Nie przewi­dziano dalszej dyskusji. Bestia zamierza艂a go zje艣膰...

Poczu艂 ostry b贸l w brzuchu, zerkn膮艂 w d贸艂 i zoba­czy艂, jak r臋ka stwora zako艅czona pazurami oddziela si臋 od jego cia艂a. U艣cisk na szyi rozlu藕ni艂 si臋, a stw贸r za jego plecami powiedzia艂: - Id藕!

Nie potrzebowa艂 zach臋ty. Zanim Peloquin zako艅­czy艂 swoje przeobra偶enie, Boone wy艣lizn膮艂 si臋 z obj臋膰 Jackiego i pobieg艂. Straci艂 wszelkie poczucie kierunku, a sytuacj臋 pogorszy艂 jeszcze ryk pe艂en furii g艂odnej bestii i odg艂osy, niemal natychmiastowe, pogoni.

Nekropolia by艂a labiryntem. Bieg艂 na o艣lep, nur­kuj膮c raz w lewo, raz w prawo, gdzie tylko widzia艂 woln膮 przestrze艅. Nie musia艂 spogl膮da膰 przez rami臋, by zauwa­偶y膰, 偶e prze艣ladowca si臋 zbli偶a. Kiedy bieg艂, w g艂owie rozbrzmiewa艂y mu jego s艂owa, pe艂ne oskar偶enia:

- Nie nale偶ysz do Nocnego Plemienia. Jeste艣 mi臋­sem. Mi臋sem dla bestii.

Te s艂owa bardziej go os艂abi艂y ni偶 b贸l n贸g czy p艂uc. Nawet tu, po艣r贸d potwor贸w Midian, nie nale偶a艂 do nich. A je艣li nie do nich, to do kogo? Goniono go, ale tego wy艣cigu nie m贸g艂 wygra膰.

Zatrzyma艂 si臋. Odwr贸ci艂.

Peloquin znajdowa艂 si臋 pi臋膰, sze艣膰 jard贸w od niego. Cia艂o wci膮偶 mia艂 ludzkie, nagie i bezbronne, ale g艂ow臋 mia艂 ca艂kowicie bestii. Szerokie usta i z臋by jak ciernie. On te偶 si臋 zatrzyma艂, by膰 mo偶e oczekuj膮c, 偶e Boone rzuci bro艅. Gdy to nie nast膮pi艂o, wyci膮gn膮艂 ramiona w stron臋 swojej ofiary i Za nim pojawi艂 si臋 Jackie i na pierwszy rzut oka wyda艂 si臋 Boone'owi cz艂owiekiem. A mo偶e jego wielokrotno艣ci膮. Na jego bry艂owatej g艂owie by艂y dwie twarze, obie strasznie wykrzywione; oczy wyba艂uszone tak, 偶e mog艂y patrze膰 wsz臋dzie, lecz nie przed siebie, usta zro艣ni臋te w pojedyncz膮 szpar臋, dziurki w nosach po­zbawionych ko艣ci. Twarz p艂odu ludzkiego na pokazach dziwol膮g贸w.

Jackie pr贸bowa艂 zawo艂a膰 jeszcze raz, ale wyci膮g­ni臋te ramiona Peloquina ju偶 zmienia艂y si臋 od koniusz­k贸w palc贸w do 艂okci, delikatno艣膰 ust臋powa艂a miejsca nadzwyczajnej sile.

Zanim sko艅czy艂 przemian臋 mi臋艣ni, podszed艂 do Boone'a i skoczy艂, by powali膰 swoj膮 ofiar臋. Boone upad艂 pod jego ci臋偶arem. Za p贸藕no, by 偶a艂owa膰, 偶e nie zdoby艂 si臋 na ucieczk臋. Poczu艂, jak pazury rozrywaj膮 mu kurtk臋, by obna偶y膰 smakowite mi臋so klatki piersiowej. Peloquin podni贸s艂 g艂ow臋 i wyszczerzy艂 z臋by. Jego usta nie do takiego wyrazu by艂y stworzone. Potem ugryz艂. Z臋by nie by艂y d艂ugie, za to liczne. Nie bola艂o tak, jak tego oczeki­wa艂 Boone, Peloquin odsun膮艂 si臋, wyrywaj膮c z臋bami kawa艂 mi臋艣ni, razem ze sk贸r膮 i brodawk膮.

B贸l wyrwa艂 go ze stanu rezygnacji; zacz膮艂 si臋 miota膰 pod Peloquinem. Bestia wyplu艂a k臋s z g臋by i przymierza­艂a si臋 do czego艣 lepszego, zion膮c woni膮 krwi w twarz swojej ofiary. By艂 ku temu pow贸d - nast臋pnym razem mia艂a wygry藕膰 serce i p艂uca z klatki piersiowej Boone'a. Zawo艂a艂 o pomoc, a pomoc nadesz艂a. Zanim nast膮pi艂 zgubny atak, Jackie chwyci艂 Peloquina i odci膮gn膮艂 go od po偶ywienia. Boone poczu艂, jak stworzenie unosi si臋, i ju偶 prawie w zamroczeniu dostrzeg艂, jak jego obro艅ca zmaga si臋 z Peloquinem. Ich wierzgaj膮ce ko艅czyny splata艂y si臋. Nie czeka艂 na zwyci臋zc臋. Przycisn膮艂 d艂o艅 do rany i pod­ni贸s艂 si臋.

Tu nie by艂o dla niego bezpiecznie; Peloquin z pew­no艣ci膮 nie by艂 tu jedynym mieszka艅cem lubi膮cym ludz­kie mi臋so. Czu艂, jak inni patrz膮 na niego, gdy wl贸k艂 si臋 przez nekropoli臋 i czekaj膮, a偶 potknie si臋 i upadnie, a oni dobior膮 si臋 do niego bezkarnie. Jego organizm, kt贸ry dozna艂 tak wiele uraz贸w, nie podda艂 si臋 jednak. Czu艂 moc swoich mi臋艣ni, jak jeszcze nigdy od czasu, gdy zdecydo­wa艂 sko艅czy膰 ze sob膮, a my艣l ta by艂a teraz dla niego zupe艂nie obca. Nawet rana pulsuj膮ca pod d艂oni膮, 偶y艂a swoim 偶yciem i manifestowa艂a to. B贸l min膮艂, a zast膮pi艂o go nie odr臋twienie, lecz wra偶liwo艣膰, niemal erotyczna, ka偶膮ca Boone'owi si臋gn膮膰 do piersi i g艂aska膰 swoje serce. Ubawiony takimi nonsensami pozwoli艂, by instynkt go poprowadzi艂, a on powi贸d艂 go do wielkich, podw贸jnych wr贸t. Klamka stawia艂a op贸r 艣liskim od krwi r臋kom, wi臋c wspi膮艂 si臋, pokonuj膮c wrota z 艂atwo艣ci膮, kt贸ra wywo艂a艂a jego u艣miech. Potem ruszy艂 do Midian, biegn膮c nie ze strachu przed pogoni膮, lecz z przyjemno艣ci tkwi膮cej w szybko艣ci jego n贸g i dozna艅 swych zmys艂贸w.

Rozdzia艂 VI

ROZBITA ILUZJA

Miasto by艂o rzeczywi艣cie opuszczone, tak jak przy­puszcza艂. Chocia偶 z odleg艂o艣ci p贸艂 mili domy sprawia艂y solidne wra偶enie, to jednak bli偶sze ogl臋dziny wykaza艂y, 偶e opuszczenie przez mieszka艅c贸w nie wysz艂o im na dobre. Wci膮偶 mia艂 艣wietne samopoczucie, jakkolwiek obawia艂 si臋, 偶e mo偶e da膰 zna膰 o sobie znaczna utrata krwi. Potrzebowa艂 czego艣, cho膰by prymitywnego 艣rodka do zabanda偶owania rany. Szukaj膮c skrawka zas艂ony albo kawa艂ka po艣cieli, otworzy艂 drzwi jednego z dom贸w i wkroczy艂 do ciemnego wn臋trza.

Nie zdawa艂 sobie sprawy, dop贸ki nie znalaz艂 si臋 w 艣rodku, w jak偶e dziwny spos贸b jego zmys艂y uleg艂y wyostrzeniu. Oczy z 艂atwo艣ci膮 przenika艂y ciemno艣膰, odkrywaj膮c 偶a艂osne rumowisko, kt贸re kiedy艣 zostawili po sobie lokatorzy, wszystko pokryte kurzem naniesio­nym z prerii przez wybite okno i wypaczone drzwi. Znalaz艂 jaki艣 obrus; pas wilgotnego, poplamionego p艂贸t­na, kt贸ry-podar艂 na w臋偶sze paski, trzymaj膮c z臋bami i praw膮 r臋k膮, podczas gdy lewa zakrywa艂a ran臋.

Kiedy to robi艂, us艂ysza艂 skrzypienie desek na we­randzie. Na progu ujrza艂 sylwetk臋 m臋偶czyzny, kt贸rego nazwisko Boone zna艂, chocia偶 twarz skrywa艂a ciemno艣膰. Wyczu艂 zapach wody kolo艅skiej u偶ywanej przez Deckera; s艂ysza艂 bicie serca Deckera; w powietrzu pozna艂 wo艅 potu Deckera.

- Wi臋c to tak - odezwa艂 si臋 doktor. - Tu jeste艣.

Na o艣wietlonej gwiazdami ulicy gromadzili si臋 poli­cjanci. Nadnaturalnie wyostrzonym s艂uchem Boone wy艂a­pywa艂 odg艂osy nerwowych szept贸w, powietrza wci膮ganego do p艂uc i szcz臋k odbezpieczanych pistolet贸w, gotowych 艣ci膮膰 szale艅ca z n贸g, gdyby tylko pr贸bowa艂 si臋 wy艣lizn膮膰.

- Jak mnie znale藕li艣cie? - spyta艂.

- Narcyz, tak si臋 nazywa艂? - powiedzia艂 Dec­ker. - Tw贸j przyjaciel ze szpitala?

- Czy on nie 偶yje?

- Niestety, nie. Umar艂 w walce.

Decker posun膮艂 si臋 o krok w stron臋 domu.

- Jeste艣 ranny - zauwa偶y艂. - Co sobie zrobi艂e艣?

Co艣 powstrzymywa艂o Boone'a od odpowiedzi. Czy tajemnica Midian nie by艂a na tyle dziwaczna, aby tamten w ni膮 uwierzy艂? A mo偶e nie warto by艂o zwierza膰 si臋 Deckerowi? Z pewno艣ci膮 nie o to chodzi艂o. Zaanga偶owa­nie Deckera w zrozumienie potwornych wydarze艅 nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci. Z kim偶e innym m贸g艂by si臋 podzieli膰 swoimi rewelacjami? A jednak zawaha艂 si臋.

- Powiedz - zn贸w odezwa艂 si臋 Decker - jak dosz艂o do zranienia?

- Potem - odpar艂 Boone.

- Nie b臋dzie 偶adnego potem. S膮dz臋, 偶e o tym wiesz.

- Prze偶yj臋 - stwierdzi艂 Boone. - Nie jest tak 藕le, jak wygl膮da. A przynajmniej nie czuj臋 si臋 najgorzej.

- Nie m贸wi臋 o ranie. Mam na my艣li policj臋. Czeka­j膮 na ciebie.

- Wiem.

- I nie zamierzasz wyj艣膰 po dobroci, prawda?

Boone nie mia艂 pewno艣ci. G艂os Deckera przypomi­na艂 mu bezpiecze艅stwo, jakie zapewnia艂 mu lekarz i prawie uwierzy艂, 偶e je艣li doktor tylko tego zapragnie, to na powr贸t je odnajdzie.

Teraz jednak ze strony Deckera nie by艂o mowy o bezpiecze艅stwie. Tylko o 艣mierci.

- Jeste艣 wielokrotnym morderc膮, Boone. Despe­ratem. Niebezpiecznym. Uparcie prosi艂em ich o to, by pozwolili mi do ciebie podej艣膰.

- Ciesz臋 si臋, 偶e pan to zrobi艂.

- Te偶 si臋 ciesz臋 - odrzek艂 Decker. - Chcia艂em mie膰 szans臋 po偶egnania si臋 z tob膮.

- A dlaczego w ten spos贸b?

- Wiesz, dlaczego.

Nie wiedzia艂, naprawd臋. Wiedzia艂 tylko, z coraz wi臋k­sz膮 pewno艣ci膮, 偶e Peloquin m贸wi艂 prawd臋. Powiedzia艂:

- Nie nale偶ysz do Nocnego Plemienia. I nie nale偶a艂; by艂 niewinny.

- Nikogo nie zabi艂em - powiedzia艂 p贸艂g艂osem.

- Wiem o tym - odpar艂 Decker.

- Dlatego nie pami臋ta艂em 偶adnego z tych poko­j贸w. Nigdy tam nie by艂em.

- Ale teraz ju偶 pami臋tasz - stwierdzi艂 Decker.

- Tylko dlatego - Boone przerwa艂 i gapi艂 si臋 na po艂yskliwie czarny garnitur doktora - 偶e pan mi poka­za艂.

- Nauczy艂em ci臋 - poprawi艂 go Decker.

Boone gapi艂 si臋 dalej, czekaj膮c na wyja艣nienie, kt贸rego nie zna艂 zawczasu. To nie m贸g艂 by膰 Decker. Decker by艂 Rozumem, Decker by艂 Spokojem.

- Dzi艣 wieczorem zgin臋艂o dwoje dzieci w Westlock - m贸wi艂 doktor. - Obwiniaj膮 ciebie.

- Nigdy nie by艂em w Westlock - zaprotestowa艂 -Boone.

- Ale ja by艂em - odrzek艂 Decker. - Upewni艂em si臋, 偶e tutejsi ludzie widzieli zdj臋cia; mordercy dzieci - s膮 najgorsi. Lepiej, 偶eby艣 zmar艂 tutaj, ni偶 mia艂 si臋 z nimi spotka膰.

- Pan? - spyta艂 Boone. - Pan to zrobi艂?

- Tak.

- Wszystkich?

- I jeszcze wi臋cej.

- Dlaczego?

Decker zastanawia艂 si臋 nad tym przez chwil臋.

- Bo to lubi臋 - odpowiedzia艂 oboj臋tnym to­nem.

Dalej wygl膮da艂 tak zr贸wnowa偶ony w swoim dobrze skrojonym garniturze. Nawet twarz, kt贸r膮 Boone widzia艂 teraz wyra藕nie, nie zdradza艂a 偶adnego tropu wiod膮cego do ukrytego szale艅stwa. Kt贸偶 by w膮tpi艂, widz膮c za­krwawionego i czystego m臋偶czyzn臋, kt贸ry z nich jest ob艂膮kany, a kt贸ry jest jego uzdrowicielem? Ale wygl膮d zewn臋trzny myli. To doktor by艂 potworem, dzieckiem Midian, kt贸ry w艂a艣nie zmieni艂 cia艂o, by ukry膰 prawdziwe ja". Reszta przyczai艂a si臋 pod mask膮 spokoju i planowa­艂a zab贸jstwa dzieci.

Decker wyci膮gn膮艂 rewolwer z wewn臋trznej kiesze­ni marynarki.

- Uzbroili mnie - powiedzia艂. - Na wypadek, gdyby艣 straci艂 kontrol臋 nad sob膮.

R臋ka mu dr偶a艂a, ale z takiej odleg艂o艣ci trudno by艂o chybi膰. Za chwil臋 wszystko si臋 sko艅czy. Przyleci kula, a on umrze i tyle tajemnic pozostanie nie wyja艣nionych. Rana, Midian, Decker, tak wiele pyta艅, na kt贸re nigdy nie odpowie.

Teraz albo nigdy. Cisn膮艂 obrus, kt贸ry wci膮偶 trzyma艂, w Deckera, a sam rzuci艂 si臋 w bok. Decker wypali艂, a strza艂 wype艂ni艂 pok贸j hukiem i 艣wiat艂em. Zanim obrus spad艂 na ziemi臋, Boone znalaz艂 si臋 przy drzwiach. Gdy pozostawi艂 je za sob膮 o jard, rewolwer zn贸w wypali艂. B艂ysk i natychmiast po nim huk. A potem podmuch w plecy Boone'a, kt贸ry pchn膮艂 go do przodu, przygarbi艂.

Jednocze艣nie rozleg艂 si臋 krzyk Deckera.

- On ma bro艅!

Boone s艂ysza艂, jak cienie postaci przygotowuj膮 si臋, by go osaczy膰. Podni贸s艂 ramiona w ge艣cie poddania si臋, otworzy艂 usta, by og艂osi膰 sw膮 niewinno艣膰.

Ludzie zebrani za samochodami zobaczyli tylko jego zakrwawione r臋ce, wystarczaj膮cy dow贸d winy. Wystrzelili.

Boone us艂ysza艂, jak kule mkn膮 po swoich torach - dwie z lewej, trzy z prawej i jedna prosto z naprzeciwka, wy­mierzona w serce. Starczy艂o mu czasu, by zdziwi膰 si臋, jak wolno i jak muzykalnie pod膮偶aj膮. Potem trafi艂y w niego: udo, pachwina, 艣ledziona, rami臋, policzek i serce. Sta艂 wypro­stowany przez kilka sekund, potem kto艣 zn贸w wystrzeli艂 i nerwowe palce na spustach wyda艂y drug膮 salw臋. Dwa z tych strza艂贸w przesz艂y bokiem. Reszta dosi臋gne艂a celu: brzuch, kolano, dwa w piersi, jeden w skro艅. Tym razem upad艂.

Gdy uderzy艂 o ziemi臋, poczu艂, 偶e rana zadana przez Peloquina wstrz膮sn臋艂a nim, jak drgnienie drugiego ser­ca - i jej obecno艣膰 stanowi艂a dziwne pocieszenie w tych ostatnich chwilach.

Gdzie艣 obok us艂ysza艂 g艂os Deckera i jego kroki, zbli偶aj膮ce si臋 od strony domu - chcia艂 obejrze膰 cia艂o.

- Mamy tego b臋karta - stwierdzi艂 kto艣.

- Nie 偶yje - powiedzia艂 Decker.

- Nie, ja 偶yj臋 - pomy艣la艂 Boone. A potem ju偶 nie my艣la艂 o niczym.

Cz臋艣膰 II

艢MIER膯 TO SUKA

To, co cudowne, tak偶e rodzi si臋,

prze偶ywa sw贸j najlepszy czas

i umiera...

CARMEL SANDS

Orthodoxies

Rozdzia艂 VII

KR臉TE 艢CIE呕KI

1

艢wiadomo艣膰, 偶e Boone odszed艂 od niej by艂a ju偶 sama w sobie przygn臋biaj膮ca, ale to, co nast膮pi艂o p贸藕niej, by艂o jeszcze gorsze. Oczywi艣cie, po pierwsze, ta rozmowa telefoniczna. Spotka艂a doktora Deckera tylko raz i nie pozna艂a jego g艂osu, dop贸ki si臋 nie przedstawi艂.

- Obawiam si臋, 偶e mam z艂e wiadomo艣ci.

- Znalaz艂 pan Boone'a?

- Tak.

- Jest ranny?

Nast膮pi艂a pauza. Wiedzia艂a ju偶, zanim sko艅czy艂a si臋 ta cisza, co teraz us艂yszy.

- Obawiam si臋, 偶e on nie 偶yje, Lori.

Oto ta wiadomo艣膰, kt贸r膮 na wp贸艂 przeczuwa艂a. Nadesz艂a, bo by艂a zbyt szcz臋艣liwa, i to nie mog艂o d艂u偶ej - trwa膰. Boone zmieni艂 jej 偶ycie nie do poznania. Jego 艣mier膰 uczyni to tak偶e.

Podzi臋kowa艂a doktorowi, 偶e by艂 tak dobry i powie­dzia艂 jej o tym osobi艣cie, nie pozostawiaj膮c tego obowi膮z­ku policji. Potem od艂o偶y艂a s艂uchawk臋 i czeka艂a, a偶 wiadomo艣膰 dotrze do niej.

Niekt贸rzy spo艣r贸d jej r贸wie艣nik贸w twierdzili, 偶e nie odpowiedzia艂aby nigdy na zaloty m臋偶czyzny takiego jak Boone, gdyby by艂 zdrowy. Mieli tu na my艣li nie fakt, 偶e choroba kierowa艂a jego 艣lepym wyborem, lecz to, 偶e pi臋kno twarzy takiej jak jego, zach臋caj膮cej ludzi wra偶­liwych na urod臋 do pochlebstw, idzie zwykle w parze z niezr贸wnowa偶onym umys艂em. Takie uwagi g艂臋boko j膮 dotyka艂y, poniewa偶 w g艂臋bi serca uwa偶a艂a je za s艂uszne. Boone niewiele rzeczy posiada艂 na w艂asno艣膰, lecz twarz by艂a jego chwa艂膮 i sk艂ania艂a do uwa偶nego przypatrywania si臋. Wprawia艂o go to w zak艂opotanie i zbija艂o z tropu. Fakt, 偶e kto艣 si臋 na niego gapi nie sprawia艂 mu przyjemno艣ci. Lori te偶 nieraz ba艂a si臋, 偶e go urazi post臋puj膮c na odwr贸t: pr贸buj膮c okaza膰 ca艂kowity brak zainteresowania jego wy­gl膮dem. Widzia艂a, jak po kilka dni si臋 nie k膮pie, jak tygodniami si臋 nie goli i przez p贸艂 roku nie chodzi do fryzjera. To nie zniech臋ca艂o w wi臋kszym stopniu jego entuzjastek. Rzuca艂 na nie urok, bo sam by艂 nawiedzony, po prostu.

Nie marnowa艂a czasu na t艂umaczenie wszystkiego swoim przyjacio艂om. W zasadzie ogranicza艂a rozmowy na jego temat do minimum, zw艂aszcza gdy rozmowa schodzi­艂a na seks. Spa艂a z Boone'em zaledwie trzy razy i za ka偶dym razem by艂a to katastrofa. Wiedzia艂a; co mog膮 wyrz膮dzi膰 plotki. Ale jego czu艂y, 偶arliwy spos贸b, w jaki j膮 traktowa艂, 艣wiadczy艂 o tym, 偶e chcia艂 spe艂ni膰 jej wymaga­nia. Po prostu nie udawa艂o mu si臋, a to go wp臋dza艂o we w艣ciek艂o艣膰 i depresj臋, z kt贸rej ona usi艂owa艂a go wydoby膰, ograniczaj膮c ich kontakt, aby nie da膰 pretekstu do dal­szych niepowodze艅.

Mimo wszystko, cz臋sto o nim 艣ni艂a, a scenariusz tych sn贸w zawsze mia艂 niedwuznacznie seksualn膮 wymow臋. Bez 偶adnej symboliki. Po prostu ona i Boone w pustych pokojach, pieprz膮cy si臋. Czasem do drzwi dobijali si臋 jacy艣 ludzie - chcieli wej艣膰 i popatrze膰, ale nigdy nie wchodzili. Nale偶a艂 do niej bez reszty, w ca艂ym swoim pi臋knie i nieszcz臋艣ciu.

Jednak tylko w snach. Bardziej teraz ni偶 kiedykol­wiek, tylko w snach.

Ich wsp贸lna historia zako艅czy艂a si臋. Nie b臋dzie ju偶 mrocznych dni, kiedy rozmowa nie wychodzi艂a z za­kl臋tego kr臋gu choroby; nie b臋dzie chwili, gdy nagle rozb艂yska s艂o艅ce, bo ona uczepi艂a si臋 jakiego艣 zdania i da艂a mu nadziej臋. Nie by艂a ca艂kiem nie przygotowana na nag艂y koniec. Cho膰 nie na taki: Boone zdemaskowany jako zab贸jca i zastrzelony w mie艣cie, o kt贸rym nigdy nie s艂ysza艂a. To z艂e zako艅czenie.

Z艂e, a jeszcze gorsze mia艂o nast膮pi膰.

Po tamtej rozmowie nast膮pi艂o nieuniknione prze­s艂uchanie na policji: czy podejrzewa艂a go o dzia艂alno艣膰 przest臋pcz膮? Czy kiedykolwiek wobec niej zachowywa艂 si臋 gwa艂townie? Powtarza艂a tuzin razy, 偶e nigdy jej nie dotkn膮艂 poza chwilami zbli偶e艅, a wtedy te偶 ogranicza艂 si臋 do pieszczot. Wydawa艂o si臋, 偶e w jej zapewnieniach o czu艂o艣ci Boone'a policja znajduje milcz膮ce potwierdzenie swoich tez. Wymieniono znacz膮ce spojrzenia, gdy rumieni膮c si臋, opowiada艂a o tym, jak si臋 kochali. Gdy sko艅czono przes艂uchanie, spytano, czy zidentyfikuje cia­艂o. Zgodzi艂a si臋 na ten obowi膮zek. Chocia偶 ostrzegano, 偶e to nie b臋dzie przyjemne, to jednak chcia艂a si臋 po偶egna膰.

Mia艂y jednak nast膮pi膰 jeszcze dziwniejsze rzeczy.

Cia艂o Boone'a znikn臋艂o.

Najpierw nikt nie umia艂 jej powiedzie膰, dlaczego od艂o偶ono identyfikacj臋 zw艂ok. Zbywano j膮 t艂umaczeniami, kt贸re nie brzmia艂y prawdziwie. Wreszcie nie mieli wyboru i powiedzieli jej. Zw艂oki z艂o偶one w kostnicy policyjnej poprzedniego wieczora po prostu znikn臋艂y. Nikt nie wiedzia艂, jak je wykradziono, czy te偶 dlaczego - kostnica by艂a zamkni臋ta na klucz, a zamek nie nosi艂 艣lad贸w w艂amania. Prowadzono poszukiwania, ale wyraz twarzy ludzi, kt贸rzy przyszli z t膮 wiadomo艣ci膮, zdradza艂, 偶e nie robili sobie nadziei na znalezienie porywaczy cia艂a. Dochodzenie w sprawie Aarona Boone'a musia艂o toczy膰 si臋 dalej bez udzia艂u zw艂ok.

2

Dr臋czy艂a j膮 teraz my艣l, 偶e Boone nigdy nie zazna spokoju. Jego cia艂o sta艂o si臋 igraszk膮 zbocze艅ca; ten okropny obraz nawiedza艂 j膮 w dzie艅 i w nocy. Sama by艂a zaszokowana swoj膮 zdolno艣ci膮 do wyobra偶enia sobie, do czego mog艂o pos艂u偶y膰 jego biedne cia艂o. Jej umys艂 dzia艂a艂 jak rozkr臋cona spirala patologii, co napawa艂o j膮 l臋kiem (po raz pierwszy w 偶yciu) przed w艂asnymi procesami psychicznymi.

Boone, gdy 偶y艂, stanowi艂 tajemnic臋, a jego uczucie by艂o cudem, kt贸ry da艂 jej poczucie w艂asnej warto艣ci, jakiego nigdy dot膮d nie mia艂a. Teraz, poprzez 艣mier膰, tajemnica ta jeszcze si臋 pog艂臋bi艂a. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e go wcale nie zna艂a, nawet w chwilach bolesnej szczero艣ci mi臋dzy nimi, gdy got贸w by艂 otworzy膰 swoj膮 czaszk臋, by zabra艂a ca艂e przygn臋bienie mieszcz膮ce si臋 w nim - na­wet wtedy ukrywa艂 przed ni膮 tajemnic臋 swego 偶ycia jako mordercy.

Jak to mo偶liwe! Gdy teraz go sobie wyobra偶a艂a, robi膮cego g艂upie miny czy wyp艂akuj膮cego si臋 na jej 艂o­nie - my艣l, 偶e tak naprawd臋 nigdy go nie zna艂a, wprost fizycznie j膮 rani艂a. I jako艣 musia艂a uleczy膰 t臋 ran臋 albo przygotowa膰 si臋 na wieczne obcowanie ze 艣wiadomo艣ci膮 jego zdrady. Musia艂a wiedzie膰, dlaczego drugie 偶ycie zawr贸ci艂o go w przesz艂o艣膰. Mo偶e najlepszym rozwi膮zaniem by艂oby podj臋cie poszukiwa艅 tam, gdzie go znalezio­no: w Midian. Mo偶e tam znajdzie wyja艣nienie tajemnicy.

Policja poleci艂a jej nie opuszcza膰 Calgary a偶 do zako艅czenia dochodzenia, ale ona, jak i jej matka, kiero­wa艂a si臋 impulsami. Obudzi艂a si臋 o trzeciej nad ranem ow艂adni臋ta ide膮 jazdy do Midian. Do pi膮tej si臋 spakowa艂a i godzin臋 po 艣witaniu sun臋艂a autostrad膮 numer 2 na p贸艂noc.

3

Najpierw rzeczy sz艂y nie藕le. Dobrze by艂o znale藕膰 si臋 z dala od biura (opu艣ci艂a prac臋, ale do diab艂a z tym) i od mieszkania, gdzie wszystko przypomina艂o jej znajomo艣膰 z Boone'em. Jecha艂a na o艣lep. Na 偶adnej z map, kt贸re mia艂a w r臋kach, nie oznaczono miasta o nazwie Midian. W rozmowach z policjantami wyst臋powa艂y jednak i inne miasta. Jedno z nich - Shere Neck zapami臋ta艂a, a ono by艂o oznaczone na mapie. Skierowa艂a si臋 tam.

Wiedzia艂a bardzo ma艂o, a w艂a艣ciwie nic, o okolicy, przez kt贸r膮 jecha艂a. Jej rodzina pochodzi艂a z Toronto - cywilizowanego wschodu, jak zwyk艂a mawia膰 a偶 do 艣mierci jej matka, obra偶ona na ojca za przeprowadzk臋 w g艂膮b kraju. To ju偶 nie mia艂o znaczenia. Widok p贸l pszenicy, rozpo艣cieraj膮cych si臋 jak okiem si臋gn膮膰, nie robi艂 na Lori 偶adnego wra偶enia, nie zwraca艂a uwagi na krajobraz jad膮c przed siebie. Ziarno posiano, 偶eby ro­s艂o - niech plantatorzy i 偶niwiarze robi膮, co do nich nale偶y. Monotonia krajobrazu nu偶y艂a j膮 bardziej, ni偶 mog艂a przypuszcza膰. Przerwa艂a podr贸偶 w McLennan, o godzin臋 jazdy w prostej linii do Peace River, i przespa艂a ca艂膮 noc bez przerwy na 艂贸偶ku metalowym, aby obudzi膰 si臋 wypocz臋ta wcze艣nie rano, i ruszy艂a dalej. Szacowa艂a, 偶e do po艂udnia osi膮gnie Shere Neck. Rzeczy jednak nie ca艂kiem potoczy艂y si臋 wed艂ug planu. Gdzie艣 na wsch贸d od Peace River straci艂a orientacj臋 i musia艂a przejecha膰 czterdzie艣ci mil w z艂ym, jak przypuszcza艂a, kierunku, a偶 znalaz艂a jak膮艣 stacj臋 benzynow膮 i kogo艣, kto m贸g艂 jej pom贸c.

W kurzu, na schodach biura, ch艂opcy-bli藕niacy bawili si臋 plastikowymi 偶o艂nierzykami. Ich ojciec, po kt贸rym odziedziczyli w艂osy blond, wyci膮gn膮艂 papierosa gdzie艣 spomi臋dzy batalion贸w i podszed艂 do samochodu.

- Czym mog臋 s艂u偶y膰?

- Prosz臋 o benzyn臋. I pewne informacje.

- To b臋dzie pani膮 kosztowa艂o - powiedzia艂 bez u艣miechu.

- Szukam miejsca o nazwie Shere Neck. Zna je pan?

Za jego plecami nasili艂y si臋 dzia艂ania wojenne. Odwr贸ci艂 si臋 do dzieci.

- Zamknijcie si臋! - krzykn膮艂.

Ch艂opcy rzucili sobie spojrzenia spod oka i ucichli, dop贸ki zn贸w nie odwr贸ci艂 si臋 do Lori. Lata pracy pod go艂ym niebem, w letnim s艂o艅cu, przedwcze艣nie go po­starzy艂y.

- Po co pani Shere Neck? - odezwa艂 si臋.

- Staram si臋... odnale藕膰 kogo艣.

- Tak? - odpar艂, wyra藕nie zaintrygowany. Wy­szczerzy艂 z臋by, b臋d膮ce niegdy艣 w lepszym stanie. - Kogo艣, kogo znam? Nie mamy tu zbyt wielu znajomych.

Nic nie szkodzi艂o zapyta膰, jak przypuszcza艂a. Si臋g­n臋艂a do samochodu i wyj臋艂a z torebki fotografi臋.

- Jak s膮dz臋, pan nigdy nie widzia艂 tego cz艂owie­ka?

Na schodach trwa艂 Armageddon. Zanim obejrza艂 fotografi臋 Boone'a, zwr贸ci艂 si臋 do dzieci.

- M贸wi艂em wam, 偶eby艣cie si臋 zamkn臋li, do chole­ry! - powiedzia艂 i odwr贸ci艂 si臋, aby zerkn膮膰 na zdj臋cie.

Reakcja nast膮pi艂a natychmiast. - Wie pani, kim jest ten facet?

Lori zawaha艂a si臋. Prosta twarz cz艂owieka naprze­ciwko zachmurzy艂a si臋. Za p贸藕no jednak by艂o na udawa­nie ignorancji.

- Tak - stwierdzi艂a, staraj膮c si臋 nie przybiera膰 zbyt ofensywnego tonu. - Wiem, kim on jest.

- A wie pani, co on zrobi艂? - wywin膮艂 warg臋, kiedy m贸wi艂. - Mieli艣my tu jego zdj臋cia. Widzia艂em je. Zn贸w odwr贸ci艂 si臋 do dzieci.

- Zamknijcie si臋!

- To nie ja - zaprotestowa艂 jeden z bli藕niak贸w.

- 膭 mnie to g贸wno obchodzi! - brzmia艂a od­powied藕.

Ruszy艂 do nich z uniesion膮 r臋k膮. W mgnieniu oka umkn臋li przed jego cieniem, ze strachu porzucaj膮c swoje wojsko. W艣ciek艂o艣膰 na dzieci i niesmak wywo艂any zdj臋­ciem po艂膮czy艂y si臋 teraz.

- Pieprzona bestia - odezwa艂 si臋 do Lori. - Oto, kim on jest. Pieprzon膮 besti膮!

Wr臋czy艂 jej z powrotem poplamion膮 fotografi臋.

- Do cholery, niech go jak najszybciej znajd膮. A pani, co chce zrobi膰, b艂ogos艂awi膰 miejsce, gdzie si臋 ukrywa?

Wyj臋艂a fotografi臋 z jego t艂ustych palc贸w, nie od­powiadaj膮c, lecz wyraz twarzy m贸wi艂 sam za siebie. Nie zra偶ony, kontynuowa艂 tyrad臋.

- Takich ludzi trzeba wyka艅cza膰 jak psy. Jak pieprzone psy..

Wycofa艂a si臋 przed jego atakiem, z r臋kami dr偶膮cymi tak, 偶e z trudem zdo艂a艂a otworzy膰 drzwi samochodu.

- Nie chce pani benzyny? - odezwa艂 si臋 nagle.

- Id藕 do diab艂a! - odrzek艂a. Wygl膮da艂 na zak艂opotanego.

- O co pani chodzi? - odburkn膮艂.

W艂膮czy艂a zap艂on, mamrocz膮c modlitw臋 w intencji samochodu. Mia艂a szcz臋艣cie. Odje偶d偶aj膮c p臋dem, spoj­rza艂a w lusterko i zobaczy艂a, 偶e m臋偶czyzna wykrzykuje co艣 za smug膮 kurzu, kt贸r膮 zostawi艂a. Nie wiedzia艂a, sk膮d si臋 wzi臋艂a jego w艣ciek艂o艣膰, ale wiedzia艂a, na kim j膮 wy艂aduje - na dzieciach. Nie ma si臋 czym denerwowa膰. 艢wiat roi si臋 od brutalnych ojc贸w i matek-tyran贸w, a co za tym idzie - okrutnych, nieczu艂ych dzieci. Tak wy­gl膮da kolej rzeczy. I nikt nic nie poradzi na prawa rz膮dz膮ce gatunkiem.

Ulga spowodowana ucieczk膮 wyciszy艂a wszelkie inne reakcje na jakie艣 dziesi臋膰 minut, ale potem nerwy da艂y o sobie zna膰 i zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰, tak gwa艂townie, 偶e musia艂a si臋 zatrzyma膰 w pierwszym napotkanym cywili­zowanym miejscu, aby troch臋 si臋 uspokoi膰. Spo艣r贸d oko艂o tuzina sklep贸w wybra艂a ma艂膮 restauracyjk臋, gdzie zam贸wi艂a kaw臋 i kawa艂ek s艂odkiego placka, a potem posz艂a do toalety, aby spryska膰 zimn膮 wod膮 swoj膮 za­p艂onione policzki. Samotno艣膰, nawet tak kr贸tka - oto has艂o, kt贸re wywo艂a艂o 艂zy. Gapi膮c si臋 na swoje wzburzo­n膮, pokryt膮 wypiekami twarz, odbit膮 w p臋kni臋tym lust­rze, zacz臋艂a szlocha膰 tak gwa艂townie, 偶e nic, nawet wej艣cie innej klientki, nie mog艂o jej powstrzyma膰.

Nowo przyby艂a kobieta post膮pi艂a zupe艂nie inaczej ni偶 Lori post膮pi艂aby w takiej sytuacji. Nie wycofa艂a si臋. Zamiast tego, uchwyciwszy spojrzenie Lori w lustrze, spyta艂a:

- O co posz艂o? M臋偶czy藕ni czy pieni膮dze? Lori wytar艂a 艂zy palcami.

- Przepraszam - powiedzia艂a.

- Kiedy ja p艂acz臋 - powiedzia艂a dziewczyna, rozczesuj膮c farbowane henn膮 w艂osy - chodzi zawsze albo o m臋偶czyzn臋, albo o pieni膮dze.

Nieskr臋powana ciekawo艣膰 tej dziewczyny pomog艂a powstrzyma膰 potok nowych 艂ez.

- M臋偶czyzna - odpar艂a Lori.

- Zostawi艂 ci臋, prawda?

- Niezupe艂nie.

- Jezu - odezwa艂a si臋 dziewczyna. - Wr贸ci艂? To nawet gorzej.

Ta uwaga wywo艂a艂a blady u艣miech Lori.

- Wracaj膮 zwykle ci, kt贸rych si臋 nie chce, no nie? - ci膮gn臋艂a dziewczyna. - M贸wisz, 偶eby si臋 odwalili, a oni wracaj膮 jak psy...

Na wspomnienie ps贸w Lori stan臋艂a przed oczami scena pod gara偶em i poczu艂a, jak zn贸w jej zbiera si臋 na p艂acz.

- Ach, zamknij si臋 Sheryl - dziewczyna zbeszta艂a sam膮 siebie - wszystko psujesz.

- Nie - powiedzia艂a Lori. - Naprawd臋 nie. Musz臋 si臋 wygada膰.

Sheryl u艣miechn臋艂a si臋.

- Tak bardzo, jak ja musz臋 si臋 napi膰 kawy?

Nazywa艂a si臋 Sheryl Margaret Clark i potrafi艂aby chyba nawet od anio艂贸w wyci膮gn膮膰 informacje. Zanim min臋艂a druga godzina rozmowy i wypi艂a pi膮t膮 kaw臋, Lori opowiedzia艂a jej ca艂膮 smutn膮 histori臋, od momentu spot­kania z Boone'em do momentu, kiedy ona i Sheryl wymieni艂y spojrzenia w lustrze. Sama Sheryl te偶 mia艂a -histori臋 do opowiedzenia - bardziej komedi臋 ni偶 trage­di臋 - o poci膮gu jej kochanka do kart, i o swym w艂asnym poci膮gu do jego brata, co sko艅czy艂o si臋 pysk贸wk膮 i roz­staniem. Ruszy艂a w drog臋, aby zapomnie膰.

- Nie robi艂am tego od dzieci艅stwa - stwierdzi­艂a. - Ot tak i艣膰, dok膮d poniesie mnie fantazja. Zapom­nia艂am ju偶, jakie to fajne uczucie. Mo偶emy jecha膰 razem. Do Shere Neck. Zawsze chcia艂am zobaczy膰 to miasto.

- Naprawd臋? Sheryl za艣mia艂a si臋

- Nie. Ale to cel dobry jak ka偶dy inny. Dla kogo艣 z fantazj膮 ka偶dy kierunek jest dobry.

Rozdzia艂 VIII

TAM, GDZIE PAD艁

Podr贸偶owa艂y zatem zgodnie ze wskaz贸wkami w艂a艣­ciciela restauracji, kt贸ry uwa偶a艂, 偶e ma poj臋cie ciut mniej ni偶 mgliste na temat po艂o偶enia Midian. Wskaz贸wki by艂y dobre. Marszruta prowadzi艂a do Shere Neck, kt贸re oka­za艂o si臋 miastem wi臋kszym ni偶 oczekiwa艂a Lori, a po­tem nie oznakowan膮 drog膮, w teorii prowadz膮c膮 do Midian.

- Po co tam jedziecie? - chcia艂 wiedzie膰 w艂a艣ciciel restauracji. - Nikt ju偶 tam nie je藕dzi. To puste miasto.

- Pisz臋 artyku艂 o gor膮czce z艂ota - odpar艂a Sheryl, k艂ami膮c jak z nut. - A ona jest turystk膮.

- Mo偶e i da si臋 co艣 zwiedzi膰 - brzmia艂a od­powied藕.

Ta ironiczna uwaga, bli偶sza by艂a prawdzie, ni偶 s膮dzi艂 ich rozm贸wca. P贸藕nym popo艂udniem 艣wiat艂o z艂oci­艂o si臋 na 偶wirowej drodze, kiedy ujrza艂y miasto, a dop贸ki nie znalaz艂y si臋 na jego ulicach, by艂y pewne, 偶e to nie to miejsce, bo czy偶 jakie艣 miasto-widmo wygl膮da r贸wnie zapraszaj膮co? Wraz z zachodem s艂o艅ca to wra偶enie jed­nak znik艂o. W opuszczonych domach kry艂o si臋 co艣 bez­nadziejnego, lecz w艂a艣ciwie widok by艂 przygn臋biaj膮cy, ale ani troch臋 nie niesamowity. Pierwsza my艣l Lori po przyje藕dzie: dlaczego Boone tu przyjecha艂?

A druga:

- Nie przyby艂 tu z w艂asnej woli. Gonili go. To przypadek, 偶e w og贸le si臋 tu znalaz艂.

Zaparkowa艂y samoch贸d po艣rodku g艂贸wnej ulicy, jedynej, je偶eli w og贸le uzna膰 j膮 za ulic臋.

- Nie trzeba zamyka膰 - stwierdzi艂a Sheryl. - Nikt przecie偶 nie przyjdzie go ukra艣膰.

Teraz, gdy ju偶 tu dotar艂y, Lori jeszcze bardziej cieszy艂a si臋 z towarzystwa Sheryl. Jej werwa i dobry humor rzuca艂y wyzwanie temu pos臋pnemu miejscu i od­strasza艂y to, co mog艂o je nawiedzi膰.

Duchy da si臋 pokona膰 艣miechem; zwalczy膰 przy­gn臋bienie - o wiele trudniej. Po raz pierwszy, odk膮d zadzwoni艂 do niej Decker, poczu艂a nadci膮gaj膮c膮 偶a艂ob臋. Z 艂atwo艣ci膮 wyobra偶a艂a sobie Boone'a tutaj, samotnego i zagubionego, wiedz膮cego, 偶e prze艣ladowcy nadci膮gaj膮. Jeszcze 艂atwiej przysz艂o jej znale藕膰 miejsce, gdzie go zastrzelili. Dziury po kulach, kt贸re chybi艂y, zosta艂y obwiedzione kred膮; plamy i bryzgi krwi wsi膮k艂y w deski werandy. Sta艂a niedaleko tego miejsca przez kilka minut, niezdolna, by si臋 zbli偶y膰 i zarazem niezdolna, by odej艣膰. Sheryl wycofa艂a si臋 taktownie, nikt wi臋c nie odrywa艂 jej zahipnotyzowanego wzroku od widoku 艂o偶a 艣mierci Boone'a.

Zawsze jej b臋dzie go brakowa艂o. A jednak nie p艂aka艂a. Mo偶e wyszlocha艂a ju偶 艂zy w 艂azience w re­stauracji. Czu艂a natomiast, jak jej t臋sknot臋 podsyca tajemnica: w jaki spos贸b m臋偶czyzna, kt贸rego zna艂a i kocha艂a - czy te偶 kocha艂a i s膮dzi艂a, 偶e zna - m贸g艂 tutaj zgin膮膰 w nast臋pstwie zbrodnii, o kt贸r膮 nigdy by go nie podejrzewa艂a. Mo偶e w艣cieka艂a si臋 na niego i to po­wstrzymywa艂o 艂zy; 艣wiadoma, 偶e pomimo ich mi艂o艣ci tak wiele przed ni膮 ukrywa艂, a teraz nawet nie mog艂a domaga膰 si臋 wyja艣nie艅. Czy nie m贸g艂 zostawi膰 przynaj­mniej jakiego艣 znaku? Zauwa偶y艂a, 偶e gapi si臋 na plamy krwi i zastanawia si臋, czy czyj艣 ostrzejszy wzrok m贸g艂by odczyta膰 z nich jaki艣 sens. Gdyby wr贸偶y膰 z fus贸w po kawie, z pewno艣ci膮 ostatni 艣lad zostawiony przez Boone'a mia艂 jakie艣 znaczenie. Ale ona nie by艂a wr贸偶bitk膮. Znaki, to tylko cz臋艣膰 nie rozwi膮zanej zagadki, zasadnicza cz臋艣膰; uczucie kaza艂o wypowiedzie膰 jej na g艂os, gdy tak sta艂a przy schodach, s艂owa:

- Wci膮偶 ci臋 kocham, Boone.

To dopiero zagadka; pomimo gniewu i szoku od­da艂aby 偶ycie, kt贸re jej jeszcze pozosta艂o, za to, by ujrze膰, jak on wychodzi teraz przez drzwi i obejmuje j膮.

Nie otrzyma艂a jednak 偶adnej odpowiedzi, cho膰by po艣redniej. Nie poczu艂a oddechu 偶adnego ducha na policzku, 偶adnego westchnienia w swoim wn臋trzu. Je艣li Boone obecny by艂 tu wci膮偶 w jakiej艣 formie, to zachowa艂 milczenie i nie oddycha艂; 艣mier膰 nie uwolni艂a go, lecz uczyni艂a swoim wi臋藕niem.

Kto艣 wym贸wi艂 jej imi臋. Podnios艂a wzrok.

- ... nie s膮dzisz? - m贸wi艂a Sheryl.

- S艂ucham?

- Czas na nas - powt贸rzy艂a Sheryl. - Nie s膮dzisz, 偶e czas jecha膰?

- Ach.

- Chyba nie masz mi za z艂e, 偶e to m贸wi臋? Wy­gl膮dasz jak wypluta.

- Dzi臋kuj臋.

Lori wyci膮gn臋艂a r臋k臋, szukaj膮c uspokojenia. Sheryl u艣cisn臋艂a j膮.

- Widzia艂a艣 ju偶 co trzeba, kochanie - stwierdzi艂a.

- Tak...

- Chod藕my.

- Wiesz, to wci膮偶 nie wydaje si臋 ca艂kiem realne - powiedzia艂a Lori. - Nawet to, 偶e tu stoj臋. To, 偶e to widz臋. Nie potrafi臋 do ko艅ca w to uwierzy膰. Jak to mo偶liwe, 偶e wszystko stracone? Musi istnie膰 spos贸b, by do nich dotrze膰, nie uwa偶asz, by do nich dotrze膰 i ich do­tkn膮膰.

- Kogo?

- Umar艂ych. W przeciwnym razie bowiem - wszystko to nonsens, prawda? Sadystyczny nonsens - uwolni艂a r臋k臋 z u艣cisku Sheryl, podnios艂a do czo艂a i potar艂a je palcami.

- Przepraszam - powiedzia艂a. - M贸wi臋 bez 艂adu i sk艂adu, no nie?

- Szczerze? Nie.

Lori wygl膮da艂a na skruszon膮.

- Pos艂uchaj - m贸wi艂a Sheryl. - Stare miasto, nikomu niepotrzebne. My艣l臋, 偶e powinny艣my wynosi膰 si臋 st膮d i niech si臋 to wszystko rozpadnie. Co na to powiesz?

- Jestem za.

- My艣l臋 jeszcze...

- O czym?

- W艂a艣ciwie niezbyt lubi臋 towarzystwo - stwier­dzi艂a. - Nie mam oczywi艣cie na my艣li ciebie - doda艂a pospiesznie.

- A wi臋c kogo?

- Ca艂e to zgromadzenie nieboszczyk贸w.

- Jakich nieboszczyk贸w?

- Za wzg贸rzem, tamten cholerny cmentarz.

- Naprawd臋?

- W twoim stanie umys艂u nie ma sensu go ogl膮­da膰 - Sheryl odrzek艂a pospiesznie.

Wyraz twarzy Lori m贸wi艂 jednak, 偶e nie powinna wyst臋powa膰 z t膮 informacj膮.

- Nie chcesz tego ogl膮da膰 - powiedzia艂a. - Na­prawd臋 nie chcesz.

- Tylko minutk臋 czy dwie - prosi艂a Lori.

- Je艣li zostaniemy tu d艂u偶ej, b臋dziemy wraca膰 w ciemno艣ciach.

- Ju偶 tu nigdy nie przyjad臋.

- Och, z pewno艣ci膮. Powinna艣 zobaczy膰 ten wi­dok. Wspania艂y widok. Domy umar艂ych ludzi. Lori zdoby艂a si臋 na nik艂y u艣miech.

- Szybko wr贸c臋.

Ruszy艂a ulic膮 w kierunku cmentarza. Sheryl zawa­ha艂a si臋. Zostawi艂a sweter w samochodzie, a robi艂o si臋 ch艂odno. Ca艂y czas, kiedy tu przebywa艂y, nie mog艂a si臋 jednak pozby膰 wra偶enia, 偶e s膮 obserwowane. Gdy zbli偶a艂 si臋 zmierzch, nie chcia艂a by膰 sama na ulicy.

- Zaczekaj - zadecydowa艂a i do艂膮czy艂a do Lori, widocznej ju偶 pod murem cmentarza.

- Czemu jest taki rozleg艂y? - zdziwi艂a si臋 Lori na g艂os.

- B贸g jeden wie. Mo偶e wszyscy wymarli nagle.

- Tak wielu? To w艂a艣ciwie ma艂e miasto.

- Racja.

- A zobacz rozmiary grob贸w.

- S膮dzisz, 偶e zrobi膮 na mnie wra偶enie?

- Wejdziesz?

- Nie. I nie bardzo chc臋.

- Tylko troch臋 za mur.

- Gdzie ja to ju偶 s艂ysza艂am?

Lori nie odpowiedzia艂a. By艂a teraz przy bramie cmentarnej, si臋ga艂a przez kraty do klamki. Uda艂o si臋 jej. Jedna po艂owa drzwi otworzy艂a si臋 na tyle, 偶e mog艂a si臋 przecisn膮膰. Wesz艂a. Wahaj膮c si臋, Sheryl pod膮偶y艂a za ni膮.

- Dlaczego tak wiele? - Lori zn贸w si臋 odezwa艂a. Nie tylko ciekawo艣膰 kaza艂a jej zadawa膰 pytania; ten dziwny spektakl sprawi艂, 偶e zn贸w zacz臋艂a si臋 zastana­wia膰, czy Boone zap臋dzi艂 si臋 tu przez przypadek, czy te偶 Midian by艂o jego miejscem przeznaczenia. Mo偶e po­chowano tu kogo艣, kogo mia艂 nadziej臋 znale藕膰 偶ywego? A mo偶e przy jego grobie chcia艂 wyzna膰 swoje zbrodnie? To zaledwie domys艂y, a jednak aleje grobowc贸w wydawa艂y si臋 obiecywa膰 jak膮艣 s艂ab膮 nadziej臋 na zrozumienie, dlaczego przela艂 krew - ale bez rezultatu rozgl膮da艂a si臋 po terenie, a偶 zapad艂 zmrok.

- Ju偶 p贸藕no - przypomnia艂a Sheryl.

- Tak.

- I jest mi zimno.

- Tak?

- Chcia艂abym i艣膰, Lori.

- Och... przepraszam. Tak. Oczywi艣cie. Robi si臋 zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec.

- Zauwa偶y艂a艣.

Ruszy艂y z powrotem pod g贸r臋, do miasta, Sheryl nadawa艂a tempo. Resztki 艣wiat艂a znik艂y niemal kiedy dotar艂y na peryferie miasta. Sheryl posz艂a do samo­chodu, a Lori zatrzyma艂a si臋, aby po raz ostatni spoj­rze膰 na cmentarz. Z tego punktu widokowego przypo­mina艂 fortec臋. Mo偶e wysokie mury broni艂y go przed zwierz臋tami, chocia偶 wydawa艂o si臋 to zbyteczn膮 ostro­偶no艣ci膮. Umarli z pewno艣ci膮 byli bezpieczni pod swoi­mi kamieniami nagrobnymi. Mury mia艂y raczej chro­ni膰 偶a艂obnik贸w, by umarli nie zyskali nad nimi w艂adzy. Za t膮 bram膮 ziemia zosta艂a po艣wi臋cona umar艂ym i tro­szczy艂a si臋 o nich. Na zewn膮trz - 艣wiat nale偶a艂 do 偶ywych, kt贸rzy nie naucz膮 si臋 niczego od tych, kt贸rych utracili.

Nie by艂a na tyle arogancka. Tak wiele chcia­艂a powiedzie膰 dzi艣 umar艂ym, i tyle us艂ysze膰. Szko­da.

Wr贸ci艂a do samochodu dziwnie o偶ywiona. Drzwi natychmiast zamkn臋艂y si臋 i ruszy艂 silnik, a Sheryl powie­dzia艂a:

- Kto艣 nas obserwuje.

- Jeste艣 pewna?

- Przysi臋gam. Widzia艂am go, kiedy podesz艂am do samochodu - energicznie tar艂a piersi. - Jezu, brodawki mi sztywniej膮, kiedy jest zimno.

- Jak on wygl膮da艂? - spyta艂a Lori. Sheryl wzruszy艂a ramionami.

- Zbyt ciemno, 偶eby dostrzec. To teraz bez zna­czenia. Jak powiedzia艂a艣, nie wr贸cimy tu wi臋cej.

Racja, pomy艣la艂a Lori. Mog膮 odjecha膰 prost膮 drog膮 i nie odwraca膰 si臋. Mo偶e zmarli obywatele Midian zazdro艣cili im tego, za murami swojej for­tecy.

Rozdzia艂 IX

NAWIEDZONA

1

Wyb贸r miejsca noclegu w Shere Neck nie nale偶a艂 do trudnych: by艂y tylko dwie mo偶liwo艣ci. Jeden z hoteli zosta艂 ju偶 zaj臋ty przez uczestnik贸w gie艂dy sprz臋tu rol­niczego, a cz臋艣膰 z tego najazdu rolnik贸w zatrzyma艂a si臋 w drugim budynku, Sweetgrass Inn. Sheryl nie uznawa艂a przymilania si臋 w recepcji i grozi艂o im, 偶e st膮d te偶 ode艣l膮 je z kwitkiem, ale w ko艅cu znaleziono pok贸j, kt贸ry mog艂y zaj膮膰 wsp贸lnie, z podw贸jnym, zestawionym 艂贸偶kiem, prosty, ale wygodny.

- Wiesz, co zwyk艂a mawia膰 moja matka? - spyta­艂a Sheryl, rozk艂adaj膮c swoje kosmetyki w 艂azience.

- Co?

- Zwyk艂a mawia膰: jest gdzie艣 m臋偶czyzna dla cie­bie, Sheryl, chodzi gdzie艣 w pobli偶u z twoim imieniem na ustach. I to m贸wi艂a kobieta, kt贸ra szuka艂a swojego szczeg贸lnego m臋偶czyzny przez trzydzie艣ci lat i nigdy go nie znalaz艂a. Zawsze jednak trzyma艂a si臋 tej romantycz­nej prawdy. Widzisz, m臋偶czyzna z twoich sn贸w czeka za rogiem. Cholera, ona mnie te偶 do tego przekona艂a.

- Wci膮偶 w to wierzysz?

- O tak. Wci膮偶 szukam. My艣lisz pewnie, 偶e po tym wszystkim, co przesz艂am, zm膮drza艂am. Chcesz pierwsza wzi膮膰 prysznic?

- Nie. Id藕 najpierw!

W s膮siednim pokoju zacz臋艂o si臋 jakie艣 przyj臋cie, a zbyt cienkie 艣ciany nie t艂umi艂y jego odg艂os贸w. Kiedy Sheryl bra艂a prysznic, Lori le偶a艂a w 艂贸偶ku, a wydarzenia minionego dnia k艂臋bi艂y si臋 jej w g艂owie. Nie trwa艂o to d艂ugo. Ze snu wyrwa艂a j膮 Sheryl, wyk膮pana i gotowa wyruszy膰 do miasta.

- Idziesz? - chcia艂a wiedzie膰.

- Jestem zbyt zm臋czona - stwierdzi艂a Lori. - Baw si臋 dobrze!

- O ile mo偶na tu si臋 dobrze bawi膰 - ze smutkiem zauwa偶y艂a Sheryl.

- Na pewno ci si臋 uda - odrzek艂a Lori. - Oby艣 tylko mia艂a o czym rozmawia膰!

Sheryl obieca艂a jej to i zostawi艂a Lori, 偶eby od­pocz臋艂a. Cho膰 i na to czu艂a si臋 zbyt zm臋czona. Zdo艂a艂a zaledwie zapa艣膰 w drzemk臋, i tak przerywan膮 co jaki艣 czas odg艂osami pijackiej burdy z przyleg艂ego pokoju.

Wsta艂a by poszuka膰 syfonu z wod膮 sodow膮 i lodu. Wr贸ci艂a ze szklank膮 dietetycznego napoju do 艂贸偶ka, ale za 艣cian膮 wci膮偶 ha艂asowano. Postanowi艂a wzi膮膰 k膮piel, zanim trunki i zm臋czenie nie ucisz膮 jej s膮siad贸w. Zanu­rzona po szyj臋 w gor膮cej wodzie czu艂a, jak mi臋艣nie rozlu藕niaj膮 si臋, a zanim wysz艂a z wanny, by艂a w znacznie lepszym nastroju. 艁azienka nie mia艂a poch艂aniacza pary, wi臋c oba lustra zaparowa艂y. By艂a im wdzi臋czna za swoist膮 dyskrecj臋. Katalog s艂abych stron jej cia艂a mia艂 wystarczaj膮c膮 obj臋to艣膰, by nie wyd艂u偶a膰 go dodatkowy­mi samoogl臋dzinami. Szyja zbyt gruba, twarz zbyt szczu­p艂a, oczy zbyt du偶e, nos zbyt ma艂y. W艂a艣ciwie sk艂ada艂a si臋 z samych nadmiar贸w i niedomiar贸w, a wszelkie wysi艂ki, 偶eby ukry膰 wady tylko je eksponowa艂y. W艂osy, kt贸re zapu艣ci艂a, by艂y tak bujne i ciemne, 偶e w ich ramie twarz wygl膮da艂a jak chora. Usta, przypominaj膮ce w ka偶dym calu usta jej matki, wygl膮da艂y naturalnie, cokolwiek nawet nieprzyzwoicie, ale tuszowanie ich barwy blad膮 szmink膮 powi臋ksza艂o jeszcze oczy i czyni艂o je bardziej bezbronnymi.

W sumie jednak jej twarz nie by艂a nieatrakcyjna. Mog艂a wybiera膰 m臋偶czyzn. K艂opot w tym, 偶e jej wygl膮d nie odzwierciedla艂 jej wn臋trza. S艂odka buzia - a nie by艂a wcale s艂odka, nie chcia艂a by膰 s艂odka, i nie pragn臋艂a, 偶eby tak o niej my艣lano. Mo偶e silne wra偶enia, kt贸re j膮 spotka艂y w ci膮gu kilku ostatnich godzin (widok krwi, gro­b贸w), stanowi艂y jaki艣 znak. Mia艂a tak膮 nadziej臋. Ich wspomnienie wci膮偶 j膮 porusza艂o, wzbogaca艂o, chocia偶 tak偶e bola艂o.

Naga, pow臋drowa艂a z powrotem do sypialni. Tak jak si臋 spodziewa艂a, towarzystwo baluj膮ce za 艣cian膮 uciszy艂o si臋. Nie s艂ysza艂a ju偶 rock and roll'a, lecz co艣 stonowanego. Usiad艂a na skraju 艂贸偶ka i przebiega艂a d艂o艅mi po piersiach ciesz膮c si臋 ich g艂adko艣ci膮. Jej oddech dostosowa艂 si臋 do wolnego rytmu muzyki za 艣ciana: muzyki do ta艅czenia biodro przy biodrze, usta przy ustach. Po艂o偶y艂a si臋 na 艂贸偶ku, a prawa r臋ka sun臋艂a w d贸艂 cia艂a. Czu艂a wo艅 narzuty, przesi膮kni臋tej papierosowym dymem z paru miesi臋cy. Nadawa艂o to pokojowi charakteru miejsca prawie publicznego, miejsca nocnych scha­dzek. My艣l o nago艣ci w takim pokoju i zapach jej czy­stej sk贸ry w zat臋ch艂ym 艂贸偶ku stawa艂y si臋 coraz wyra藕­niejsze.

W艂o偶y艂a kciuk i 艣rodkowy palec do swojej szpary, unosz膮c nieco biodra, aby u艂atwi膰 dzia艂anie. Na t臋 zaba­w臋 nie pozwala艂a sobie zbyt cz臋sto: katolickie wychowa­nie k艂ad艂o cie艅 winy mi臋dzy instynkt a koniuszki palc贸w. Ale dzi艣 wieczorem by艂a inn膮 kobiet膮. Szybko znalaz艂a najwra偶liwsze miejsce; opar艂a stopy na kraw臋dziach 艂贸偶ka i szeroko roz艂o偶y艂a nogi, aby da膰 pole do popisu obu d艂oniom.

Przy pierwszym przyp艂ywie ciep艂a nie pomy艣la艂a o Boon'ie. Zmarli m臋偶czy藕ni to kiepscy kochankowie. Lepiej o nim zapomnie膰. Mia艂 艂adn膮 twarz, ale nigdy ju偶 jej nie poca艂uje. Mia艂 tak偶e niez艂ego cz艂onka, ale ju偶 go nigdy nie pog艂aszcze, ani nie posi膮dzie. Mia艂a wi臋c tylko siebie - przyjemno艣膰 dla czystej przyjemno艣ci. Tak w艂a艣nie sobie wyobra偶a艂a akt, kt贸ry odgrywa艂a: czyste cia艂o, nagie, na zat臋ch艂ym 艂贸偶ku. Kobieta w obcym pokoju rozkoszuj膮ca si臋 swoim obcym "ja".

Rytm muzyki ju偶 ni膮 nie kierowa艂. Znalaz艂a w艂asny rytm, wznoszenie i opadanie, wznoszenie i opadanie, za ka偶dym razem wspina艂a si臋 coraz wy偶ej. Bez ko艅ca, szczyt za szczytem, a偶 sp艂yn臋艂a potem i ogarn膮艂 j膮 przesyt. Le偶a艂a spokojnie przez kilka minut. Potem, czuj膮c nadci膮gaj膮cy sen i obawiaj膮c si臋, 偶e zaskoczy j膮 w tej dziwnej pozycji, odrzuci艂a po艣ciel, przykry艂a si臋 tylko prze艣cierad艂em, po艂o偶y艂a g艂ow臋 na poduszce i da艂a nura w przestrze艅 pod powiekami.

2

Pot na ciele och艂贸d艂 pod cienkim prze艣cierad艂em. 艢ni艂o si臋 jej, 偶e znajduje si臋 w nekropolii w Midian, a ze wszystkich uliczek wiatr zbieg艂 na jej spotkanie - z p贸艂­nocy, po艂udnia, wschodu i zachodu - zi臋bi膮c j膮 i pod­nosz膮c w艂osy na g艂owie, wdzieraj膮c si臋 pod bluzk臋. Wiatr wcale nie niewidzialny. Dotykalny poprzez ci臋偶ar niesio­nego kurzu, py艂k贸w klej膮cych powieki i zatykaj膮cych nos, znajduj膮cych doj艣cie pod bielizn臋 i do wn臋trza cia艂a tak偶e.

Wiatr o艣lepi艂 ju偶 j膮 ca艂kowicie, gdy zda艂a sobie spraw臋, 偶e to w艂a艣ciwie szcz膮tki zmar艂ych, wiekowych nieboszczyk贸w, rozwiewane przez wiatry na wszystkie strony 艣wiata z piramid i mauzole贸w, nagrobk贸w i pod­ziemi, kostnic i krematori贸w. Py艂 trumien i ludzki popi贸艂, i ko艣ci w kawa艂eczkach, unoszone w stron臋 Midian i dopadaj膮ce j膮 na skrzy偶owaniach.

Czu艂a umar艂ych w sobie. Pod powiekami, w gardle, wciskaj膮cych si臋 do 艂ona. Jednak pomimo ch艂odu i furii czterech sztorm贸w nie ba艂a si臋 ich, nie chcia艂a ich odp臋dzi膰. Szukali przecie偶 jej ciep艂a i kobieco艣ci. Nie odrzuci ich.

- Gdzie Boone? - spyta艂a we 艣nie, przypusz­czaj膮c, 偶e umarli b臋d膮 wiedzie膰. Przecie偶 by艂 jednym z nich.

Wiedzia艂a, 偶e nie znajduje si臋 daleko, ale wiatr stawa艂 si臋 silniejszy, miota艂 ni膮 na wszystkie strony, skowycza艂 wok贸艂 g艂owy.

- Boone? - odezwa艂a si臋 zn贸w. - Chc臋 Boone'a. Przyprowad藕cie go do mnie.

Wiatr us艂ucha艂. Zaskowycza艂 g艂o艣niej.

Jeszcze kto艣 by艂 w pobli偶u, przeszkadzaj膮c w us艂y­szeniu odpowiedzi.

- On nie 偶yje, Lori - powiedzia艂 jaki艣 g艂os.

Pr贸bowa艂a zignorowa膰 idiotyczny g艂os i skupi膰 si臋 na zrozumieniu wiatru. Wypad艂a jednak z rozmowy i musia艂a zaczyna膰 od nowa.

- Pragn臋 Boone'a - stwierdzi艂a. - Przyprowad藕­cie go...

- Nie!

Zn贸w ten przekl臋ty g艂os.

Spr贸bowa艂a po raz trzeci i gwa艂towno艣膰 wiatru zmieni艂a si臋 W inn膮 gwa艂towno艣膰. Potrz膮sano ni膮.

- Lori! Obud藕 si臋!

Przywar艂a do snu, do snu o wietrze. M贸g艂by jej powiedzie膰 to, czego potrzebowa艂a, gdyby jeszcze chwil臋 odpar艂a atak 艣wiadomo艣ci.

- Boone! - zawo艂a艂a zn贸w, lecz wiatr odchodzi艂 i zabiera艂 ze sob膮 umar艂ych. Sw臋dzi艂o j膮, gdy wychodzili z jej 偶y艂 i zmys艂贸w. Je艣li znali jak膮艣 tajemnic臋, zabierali j膮 teraz ze sob膮. Nie by艂a w stanie ich powstrzyma膰.

- Lori.

Odeszli ju偶, wszyscy odeszli. Uniesieni przez sztorm.

Nie mia艂a wyboru; otworzy艂a oczy wiedz膮c, 偶e ujrzy Sheryl, z krwi i ko艣ci, siedz膮c膮 w nogach 艂贸偶ka i u艣miech­ni臋t膮.

- Koszmary? - spyta艂a.

- Nie. Niezupe艂nie.

- Wo艂a艂a艣 jego imi臋.

- Wiem.

- Powinna艣 p贸j艣膰 ze mn膮 - stwierdzi艂a Sheryl.- Wyrzu膰 go ze swojej duszy.

- Mo偶e.

Sheryl promienia艂a, wyra藕nie chcia艂a podzieli膰 si臋 wie艣ciami.

- Pozna艂a艣 kogo艣? - zgad艂a Lori. Sheryl wyszczerzy艂a z臋by.

- Kto by pomy艣la艂? - powiedzia艂a. - Matka mog艂a rzeczywi艣cie mie膰 racj臋.

- A偶 tak dobrze?

- Dobrze.

- Opowiedz o wszystkim!

- Nie ma wiele do opowiadania. Po prostu znalaz­艂am jaki艣 bar i spotka艂am tam 艣wietnego faceta. Kto by pomy艣la艂? - powt贸rzy艂a. - W 艣rodku cholernej prerii. Mi艂o艣膰 mnie szuka艂a.

Nie panowa艂a nad swoim podnieceniem; z trudem hamowa艂a entuzjazm, gdy zdawa艂a Lori pe艂n膮 relacj臋 ze swego nocnego romansu. M臋偶czyzna nazywa艂 si臋 Curtis; bankier, urodzony w Vancouver, rozwiedziony, ostatnio przeprowadzi艂 si臋 do Edmonton. Idealnie si臋 uzupe艂niali, jak twierdzi艂a: jako znaki zodiaku, pod wzgl臋dem upodo­ba艅 kulinarnych i alkoholowych, do艣wiadcze艅 rodzin­nych. A co najwa偶niejsze, chocia偶 rozmawiali przez kilka godzin, ani razu nie namawia艂 jej do rozebrania si臋. By艂 d偶entelmenem: uk艂adny, inteligentny, t臋skni膮cy za 偶y­ciem kulturalnym Zachodniego Wybrze偶a -, gdzie, jak da艂 do zrozumienia, powr贸ci艂by, gdyby znalaz艂 odpo­wiednie towarzystwo. Mo偶e jej towarzystwo.

- Mam si臋 z nim zn贸w spotka膰 jutro wieczorem - powiedzia艂a Sheryl. - Mo偶e nawet zostan臋 tu kilka tygodni, je艣li sprawy dobrze si臋 u艂o偶膮.

- Na pewno - odpar艂a Lori. - Zas艂u偶y艂a艣, 偶eby ci si臋 powiod艂o.

- Wracasz jutro do Calgary? - spyta艂a Sheryl.

- Tak - chcia艂 odpowiedzie膰 jej umys艂. Ale sen by艂 od niej szybszy l odpowiedzia艂 inaczej.

- My艣l臋, 偶e najpierw wr贸c臋 do Midian - odezwa艂a si臋. - Chc臋 jeszcze raz zobaczy膰 to miejsce. Twarz Sheryl posmutnia艂a.

- Prosz臋, nie nalegaj, 偶ebym pojecha艂a z tob膮. Nie zdob臋d臋 si臋 na drug膮 tak膮 wizyt臋.

- Nie ma problemu - odrzek艂a Lori. - Z rado艣ci膮 pojad臋 sama.

Rozdzia艂 X

S艁O艃CE I CIE艃

Nad Midian rozci膮ga艂o si臋 niebo bez chmur, a po­wietrze wydawa艂o si臋 jakby podminowane. Ca艂y nie­pok贸j, jaki czu艂a podczas pierwszej wizyty znikn膮艂. Chocia偶 by艂o to wci膮偶 miasto, gdzie umar艂 Boone, nie mog艂a go za to nienawidzi膰. Wr臋cz przeciwnie - ona i miasto sprzymierzyli si臋, oboje naznaczeni odej艣ciem Boone'a.

Nie przyby艂a tu jednak z wizyt膮 do miasta jako takiego, lecz na cmentarz - i nie zawiod艂a si臋. S艂o艅ce miga艂o na mauzoleach, ostre cienie podkre艣la艂y kunszt rzemie艣lnik贸w. Nawet ziele艅 trawy, wyros艂ej mi臋dzy grobami, wydawa艂a si臋 soczystsza ni偶 wczoraj. W 偶adnej z kwater nie wia艂 wiatr, nie czu艂a oddechu sztorm贸w ze snu, unosz膮cych umar艂ych. W obr臋bie wysokich mur贸w panowa艂a niezwyk艂a cisza, jak gdyby 艣wiat zewn臋trzny w og贸le nie istnia艂. Oto 'i miejsce po艣wi臋cone umar­艂ym, kt贸rzy nie odeszli po prostu z 偶ycia, lecz stano­wili odr臋bny gatunek, rz膮dz膮cy si臋 swoimi obrz膮dkami i modl膮cy si臋 w sobie tylko w艂a艣ciwy spos贸b. Ze wszyst­kich stron otacza艂y j膮 takie znaki: epitafia po angielsku, francusku, polsku i rosyjsku; obrazy zawoalowanych kobiet i rozbitych urn 艣wi臋tych, kt贸rych sensu m臋cze艅­stwa mog艂a si臋 tylko domy艣la膰; kamienne psy 艣pi膮ce przy grobach swoich pan贸w - ca艂a symbolika towarzysz膮ca owym ludziom. Im bardziej si臋 w to zag艂臋bia艂a, tym wyra藕niej pojmowa艂a, 偶e zadaje sobie pytanie, trapi膮ce j膮 od wczoraj: czemu ten cmentarz jest taki wielki? I dlacze­go - co stawa艂o si臋 coraz bardziej widoczne w miar臋 jak bada艂a nagrobki - spoczywa艂o tu tyle narodowo艣ci? My艣la艂a o swoim 艣nie; o wietrze, kt贸ry przylecia艂 ze wszystkich zak膮tk贸w ziemi. Jak gdyby by艂o w tym co艣 proroczego. Ta my艣l nie zmartwi艂a jej. Je艣li tak toczy si臋 艣wiat, przy udziale omen贸w i proroctw, musi istnie膰 jaki艣 system jego uporz膮dkowania, kt贸rego dotychczas nie zna艂a. Mi艂o艣膰 zawiod艂a, mo偶e ten nowy system nie zawiedzie.

Godzin臋 trwa艂o, zanim przew臋drowa艂a spokojnymi alejkami do tylnego muru cmentarza i znalaz艂a tam rz膮d grob贸w, w kt贸rych pochowano zwierz臋ta: koty pogrze­bane obok ptak贸w, psy obok kot贸w - wszyscy pogodze­ni, jakby z jednej byli gliny. Osobliwy widok. Chocia偶 wiedzia艂a o cmentarzach zwierz膮t, nigdy nie s艂ysza艂a, aby udomowione zwierz臋ta chowano w tej samej po­艣wi臋conej ziemi, co ich w艂a艣cicieli. Ale czy cokolwiek tutaj powinno j膮 dziwi膰? To miejsce po艂o偶one z dala od siedzib ludzkich, samo stanowi艂o dla siebie prawa, wi臋c nie znalaz艂 si臋 nikt, kogo mog艂oby to wszystko obchodzi膰, czy m贸g艂by wyrazi膰 pot臋pienie.

Wracaj膮c od tylnego muru, nie widzia艂a, gdzie mog艂aby si臋 znajdowa膰 brama wej艣ciowa, nie pami臋ta艂a te偶, kt贸ra z alejek tam prowadzi艂a. Niewa偶ne. Czu艂a si臋 bezpieczna w pustce tego miejsca i tyle mia艂a do obej­rzenia: grobowce, kt贸rych architektura g贸rowa艂a, nad innymi, domaga艂y si臋 podziwu. Zaplanowa艂a tras臋 obej­muj膮c膮 p贸艂 tuzina najbardziej okaza艂ych i leniwie ruszy艂a w drog臋 powrotn膮. Z ka偶d膮 chwil膮 s艂o艅ce, pn膮ce si臋 ku po艂udniu, 艣wieci艂o coraz mocniej. Chocia偶 kroczy艂a wol­no, sp艂ywa艂a potem, a gard艂o jej wysycha艂o. Trzeba b臋dzie przejecha膰 spory kawa艂, zanim znajdzie miejsce, gdzie ugasi pragnienie. Z wysuszonym gard艂em, czy nie - nie spieszy艂a si臋 jednak. Wiedzia艂a, 偶e nigdy ju偶 tu nie wr贸ci. Zamierza艂a utrwali膰 swoje wspom­nienia.

Po drodze widzia艂a kilka grob贸w dos艂ownie opano­wanych przez m艂ode drzewka zasadzone w pobli偶u. Przewa偶a艂y drzewka wiecznie zielone, przypominaj膮ce o 偶yciu wiecznym, bujnie rosn膮ce w zaciszu mur贸w, kar­mione obficie przez 偶yzn膮 gleb臋. W paru przypadkach rozrastaj膮ce si臋 korzenie rozsadzi艂y nagrobki, w pobli偶u kt贸rych zasadzono drzewka, aby dawa艂y cie艅 i schronienie. Owo po艂膮czenie zieleni i ruin szczeg贸lnie j膮 porusza艂o. Przystan臋艂a nagle, kiedy idealna cisza zosta艂a zm膮cona.

Kto艣 (lub co艣) ukryty w listowiu dysza艂. Cofn臋艂a si臋 odruchowo poza cie艅 drzewa i wysz艂a na s艂o艅ce. Szok - serce zabi艂o jej gwa艂townie, 偶e a偶 zag艂uszy艂o d藕wi臋k, kt贸ry przed chwil膮 j膮 zaintrygowa艂. Musia艂a poczeka膰 przez moment i bacznie si臋 ws艂uchiwa膰, aby nabra膰 pewno艣ci, 偶e nic sobie nie wyobrazi艂a. Co艣 kry艂o si臋 pod ga艂臋ziami drzewa, kt贸rego ci臋偶kie listowie przygina艂o je prawie do ziemi. D藕wi臋k, badany teraz uwa偶nie, nie by艂 wydawany przez cz艂owieka, ani istot臋 zdrow膮. Chrapliwo艣膰 sugerowa艂a, 偶e nale偶y do zdychaj膮cego zwie­rz臋cia.

Sta艂a tak w 偶arze s艂o艅ca przez minut臋 lub odrobin臋 d艂u偶ej, po prostu gapi膮c si臋 na g膮szcz listowia i cie艅, - usi艂uj膮c dostrzec to stworzenie. Czasem porusza艂o si臋: cia艂o daremnie pr贸buj膮ce si臋 podnie艣膰, desperacko skro­bi膮ce ziemi臋, 偶eby wsta膰. Ta bezradno艣膰 wzruszy艂a j膮. Je艣li nie zrobi czego艣 - zwierz臋 z pewno艣ci膮 zginie. 艢wiadomo艣膰, 偶e kto艣 s艂ysza艂 agoni臋 zwierz臋cia i prze­szed艂 obok oboj臋tnie, popchn臋艂a j膮 do dzia艂ania.

Zn贸w wesz艂a w cie艅. Z tej odleg艂o艣ci wydawa艂o si臋, 偶e dyszenie ca艂kowicie usta艂o. Mo偶e stworzenie ba艂o si臋 jej i - poczytuj膮c zbli偶enie si臋 jako agresj臋 - przy­gotowa艂o si臋 do ostatecznej obrony? Zapewniaj膮c sobie odwr贸t przed pazurami i z臋bami, rozsun臋艂a ga艂膮zki i zerkn臋艂a przez pl膮tanin臋 konar贸w. Pierwsze wra偶enie nie dotyczy艂o wzroku czy s艂uchu, lecz powonienia: gorzko-s艂odka wo艅, nawet przyjemna, kt贸rej 藕r贸d艂em by艂o stoj膮ce z boku blade stworzenie, teraz wy艂aniaj膮ce si臋 z mroku i wpatruj膮ce w jej szeroko otwarte oczy. M艂ode zwierz臋, jak przypuszcza艂a, ale gatunku nie by艂a w stanie okre艣li膰. Mo偶e jaki艣 dziki kot, ale futerko zwierz臋cia przypomina艂o bardziej jelenia. Patrzy艂o na ni膮 ostro偶nie, a szyja z trudem d藕wiga艂a ci臋偶ar delikatnie zarysowanej g艂owy. Nawet gdy odwzajemni艂a mu spojrzenie, wyda­wa艂o si臋 ca艂kowicie zrezygnowane. Zamkn臋艂o oczy i opu­艣ci艂o g艂ow臋 na ziemi臋.

Spr臋偶ysto艣膰 ga艂臋zi utrudnia艂a dalsze podej艣cie. Za­miast usi艂owa膰 je odgi膮膰, zacz臋艂a je 艂ama膰, aby dosta膰 si臋 do umieraj膮cego stworzenia. Drzewo zachowywa艂o si臋 jak 偶ywe, walczy艂o. W po艂owie drogi przez g膮szcz jaka艣 szczeg贸lnie oporna ga艂膮藕 uderzy艂a j膮 w twarz z tak膮 si艂膮, 偶e krzykn臋艂a z b贸lu. Przy艂o偶y艂a d艂o艅 do policzka.

Sk贸ra a偶 do prawego k膮cika ust zosta艂a rozci臋ta. Ociera­j膮c krew, zaatakowa艂a ga艂膮藕 z jeszcze wi臋kszym wigo­rem, docieraj膮c wreszcie na wyci膮gni臋cie r臋ki do zwie­rz臋cia. Niemal nie reagowa艂o na dotyk; oczy zatrzepota艂y przez chwil臋, gdy pog艂adzi艂a mu bok, a potem zn贸w si臋 zamkn臋艂y. Nie mog艂a dostrzec 偶adnej rany, ale cia艂o pod jej d艂o艅mi by艂o rozpalone i dygota艂o.

Gdy zmaga艂a si臋, by je podnie艣膰, zwierz臋 zacz臋艂o oddawa膰 mocz, posiusia艂o jej r臋ce i bluzk臋, ale nie przejmowa艂a si臋 tym, trzymaj膮c ci臋偶ar. Poza spazmami przebiegaj膮cymi system nerwowy zwierz臋cia, w mi臋艣­niach nie zosta艂o ani krzty si艂y. Ko艅czyny zwisa艂y bez­w艂adnie, g艂owa tak samo. Tylko zapach, kt贸ry pozna艂a na pocz膮tku, zachowa艂 jeszcze jak膮艣 moc, nawet jakby wi臋ksz膮, w miar臋 zbli偶ania si臋 ko艅ca.

Co艣 jak westchnienie dobieg艂o jej uszu. Zamar艂a.

Zn贸w ten d藕wi臋k. Wysz艂a z cienia wiecznie zie­lonego listowia, nios膮c umieraj膮ce zwierz臋. Gdy 艣wiat­艂o s艂oneczne pad艂o na stworzenie, zareagowa艂o tak gwa艂townie, 偶e ca艂kowicie zada艂o k艂am swojej s艂a­bo艣ci, machaj膮c szale艅czo ko艅czynami. Wr贸ci艂a do cienia, przy czym to raczej instynkt ni偶 rozumowa analiza podpowiedzia艂 jej, 偶e to promienie s艂oneczne wywo艂a艂y t臋 reakcj臋. Dopiero wtedy spojrza艂a w kie­runku, sk膮d dobiega艂 szloch. Drzwi jednego z mauzo­le贸w po艂o偶onych dalej przy tej alejce - masywnej budowli z pop臋kanego marmuru - sta艂y uchylone, a w s艂upie ciemno艣ci za nimi mog艂a niewyra藕nie do­strzec ludzk膮 posta膰. Niewyra藕nie, bo by艂a ubrana na czarno i chyba w woalce.

Nie pojmowa艂a sensu wydarze艅. Umieraj膮ce zwie­rz臋, m臋czone przez 艣wiat艂o; szlochaj膮ca kobieta - z pew­no艣ci膮 kobieta - w drzwiach, ubrana jak 偶a艂obnica. Jak to wszystko skojarzy膰?

- Kim pani jest?! - zawo艂a艂a.

呕a艂obnica jak gdyby cofn臋艂a si臋 w cie艅, gdy j膮 zagadni臋to, potem po偶a艂owa艂a tego ruchu i zn贸w zbli偶y艂a si臋 do otwartych drzwi, z takim jednak wahaniem, 偶e jasny stawa艂 si臋 zwi膮zek mi臋dzy zwierz臋ciem i kobiet膮.

Ona te偶 boi si臋 s艂o艅ca - pomy艣la艂a Lori. Nale偶eli do siebie, zwierz臋 i 偶a艂obnica, kobieta szlochaj膮ca za stwo­rzeniem, kt贸re Lori trzyma艂a na r臋kach.

Spojrza艂a na chodnik rozci膮gaj膮cy si臋 od miejsca, gdzie sta艂a - do mauzoleum. Czy zdo艂a艂aby dotrze膰 do grobu, nie wychodz膮c na s艂o艅ce i nie przyspieszaj膮c tym samym zgonu zwierz臋cia? Mo偶e i tak, przy zachowaniu ostro偶no艣ci. Planuj膮c sobie tras臋, zacz臋艂a posuwa膰 si臋 do mauzoleum, u偶ywaj膮c plam cienia jako miejsc postoju. Nie spogl膮da艂a na drzwi, ca艂膮 uwag臋 skupiaj膮c na chro­nieniu zwierz臋cia przed 艣wiat艂em, a jednak czu艂a obec­no艣膰 偶a艂obnicy i jej ch臋膰, by sz艂a dalej. Raz kobieta odezwa艂a si臋 - nie s艂owami, lecz jakim艣 cichym d藕wi臋­kiem, tak jak ucisza si臋 dziecko w ko艂ysce, skierowanym nie do Lori, lecz do umieraj膮cego zwierz臋cia.

Znalaz艂szy si臋 o trzy czy cztery jardy od drzwi mauzoleum, Lori o艣mieli艂a si臋 podnie艣膰 wzrok. Kobieta w drzwiach nie mog艂a d艂u偶ej zachowa膰 cierpliwo艣ci. Wychyli艂a si臋 ze swego schronienia, a szata jej zsun臋艂a si臋 na plecy, ods艂aniaj膮c ramiona i wystawiaj膮c cia艂o na s艂o艅ce. Bia艂a sk贸ra-jak l贸d, jak papier - ale tylko przez chwil臋. Gdy palce wyci膮gn臋艂y si臋, by uwolni膰 Lori od jej ci臋偶aru, pociemnia艂y i spuch艂y, jak gdyby nagle zosta艂y st艂uczone. 呕a艂obnicy wyda艂a okrzyk b贸lu i niemal wpad­艂a z powrotem do grobu, gdy cofn臋艂a ramiona, lecz sk贸ra pop臋ka艂a i smugi cia艂a, 偶贸艂tawe jak py艂ek kwiatowy, wybuch艂y jej z palc贸w i spad艂y w promieniach s艂o艅ca na patio.

W sekund臋 p贸藕niej Lori znalaz艂a si臋 przy drzwiach, a potem za nimi, w bezpiecznej ciemno艣ci. To pomiesz­czenie by艂o zaledwie przedpokojem. Dwoje drzwi prowa­dzi艂o dalej: jedne do swego rodzaju kaplicy, drugie pod ziemi臋. Kobieta w 偶a艂obie sta艂a przy tych drugich drzwiach, otwartych, jak najdalej od pora偶aj膮cego 艣wiat­艂a. W po艣piechu zgubi艂a woalk臋. Twarz pod spodem mia艂a pi臋knie ukszta艂towane ko艣ci, tak szczup艂e, 偶e gro偶膮ce uszkodzeniem, co podkre艣la艂o jeszcze wyraz jej oczu, odbijaj膮ce, nawet w najmroczniejszym k膮cie po­mieszczenia, troch臋 艣wiat艂a zza otwartych drzwi, tak 偶e wydawa艂y si臋 niemal 艣wieci膰.

Lori nie czu艂a wcale strachu. To tamta kobieta dr偶a艂a, gdy piel臋gnowa艂a swoje poparzone s艂o艅cem r臋ce. Jej spojrzenie w臋drowa艂o od zdumionej twarzy Lori do zwierz臋cia.

- Obawiam si臋, 偶e nie 偶yje - odezwa艂a si臋 Lori, nie wiedz膮c, jaka choroba dotkn臋艂a t臋 kobiet臋, lecz rozumiej膮c jej 偶al, p艂yn膮cy ze zbyt 艣wie偶ych do艣wiad­cze艅.

- Nie:- spokojnie zaprzeczy艂a kobieta. - Ona nie mo偶e umrze膰.

To brzmia艂o jak o艣wiadczenie, nie b艂aganie, lecz spok贸j kszta艂tu spoczywaj膮cego w ramionach Lori kaza艂 nie wierzy膰 w pewno艣膰 kobiety. Je艣li stworzenie jeszcze nie umar艂o, nie by艂o ju偶 dla niego ratunku.

- Dasz mi j膮? - spyta艂a kobieta.

Lori zawaha艂a si臋. Chocia偶 ci臋偶ar tego cia艂a spra­wia艂 jej b贸l i chcia艂a ju偶 to mie膰 za sob膮, wola艂a nie wchodzi膰 do krypty.

- Prosz臋 - powiedzia艂a kobieta, wyci膮gaj膮c pora­nione r臋ce.

Lori ust膮pi艂a, opu艣ci艂a bezpieczne miejsce przy drzwiach i nas艂onecznione patio za sob膮. Post膮pi艂a dwa, trzy kroki, gdy us艂ysza艂a odg艂osy szept贸w. Mog艂y one dobiega膰 tylko z jednego miejsca - ze schod贸w. Przy­stan臋艂a, odezwa艂y si臋 w niej l臋ki z dzieci艅stwa. Strach przed grobami; strach przed schodami prowadz膮cymi w d贸艂; strach przed Podziemnym 艢wiatem.

- Tam nikogo nie ma - m贸wi艂a kobieta z twarz膮 艣ci膮gni臋t膮 b贸lem. - Prosz臋, daj mi Babette.

Aby udobrucha膰 Lori, odesz艂a krok 贸d schod贸w, przemawiaj膮c p贸艂g艂osem do zwierz臋cia zwanego przez ni膮 Babette. Albo te s艂owa, albo blisko艣膰 kobiety, czy te偶 ch艂odna ciemno艣膰 krypty spowodowa艂y reakcj臋 stworze­nia: dr偶enie przebieg艂o przez jego grzbiet jak wy艂adowa­nie elektryczne, tak silne, 偶e Lori niemal wypu艣ci艂a zwierz臋 z r膮k. Kobieta mamrota艂a coraz g艂o艣niej, jak gdyby 艂aja艂a umieraj膮c膮 istot臋; jej niepok贸j wzrasta艂. Nast膮pi艂 impas. Lori nie chcia艂a przybli偶y膰 si臋 bardziej do wej艣cia do krypty, a kobieta - do drzwi zewn臋trznych, a podczas tych sekund zastoju w zwierz臋 wst膮pi艂o nowe 偶ycie.

Jeden z jego pazur贸w zahaczy艂 pier艣 Lori, gdy zacz臋艂o wi膰 si臋 w jej obj臋ciach.

Reprymenda przesz艂a w krzyk:

- Babette!

Ale je艣li nawet stworzenie s艂ysza艂o, nie zwa偶a艂o na to. Rusza艂o si臋 coraz gwa艂towniej jakby w parkosyzmach. W pewnej chwili zadr偶a艂o jak torturowane, w na­st臋pnej porusza艂o si臋 jak w膮偶 zrzucaj膮cy sk贸r臋.

- Nie patrz, nie patrz! - us艂ysza艂a g艂os kobiety, lecz Lori nie zamierza艂a odrywa膰 wzroku od budz膮cego groz臋 ta艅ca. Nie mog艂a te偶 odda膰 stworzenia kobiecie, dop贸ki pazur zaciska艂 si臋 na niej tak mocno, 偶e ka偶da pr贸ba oderwania go ko艅czy艂a si臋 krwawieniem.

To „nie patrz!" mia艂o jednak sw贸j sens. Teraz przysz艂a kolej na Lori, by podnie艣膰 g艂os w panice, gdy zorientowa艂a si臋, 偶e to, co si臋 dzieje w jej ramionach, zaprzecza zdrowemu rozs膮dkowi.

- Jezu Chryste!

Zwierz臋 zmienia艂o si臋 w oczach. W spazmach, zrzucaj膮c sk贸r臋, przestawa艂o by膰 besti膮: nie organizo­wa艂o na nowo swojej anatomii, lecz stopi艂o ca艂e swoje „ja" do ko艣ci, a偶 to co by艂o cia艂em sta艂ym zmieni艂o si臋 w miazg臋. Oto i 藕r贸d艂o gorzko-s艂odkiego zapachu, kt贸ry poczu艂a pod drzewem: materia rozpuszczonej be­stii.

W chwili, gdy przesta艂a istnie膰 sp贸jno艣膰, miazga mog艂a wysun膮膰 si臋 z jej obj臋膰, ale istota bytu (mo偶e wola, mo偶e dusza) powstrzymywa艂a j膮, dop贸ki nie zajdzie proces przemiany. Ostatni膮 cz臋艣ci膮 bestii, kt贸ra przesz艂a stopienie, by艂 pazur, a jego dezintegracja dostarczy艂a cia艂u Lori prawdziwej przyjemno艣ci. Nie odwr贸ci艂o to jej uwagi od faktu, 偶e by艂a wolna. Przera偶ona, nie zd膮偶y艂a pozby膰 si臋 tego, co trzyma艂a w swoich obj臋ciach, a tylko przechyli艂a t臋 miazg臋 w stron臋 wyci膮gni臋tych r膮k 偶a艂ob­nicy, niczym ekskrementy.

- Jezu - powiedzia艂a cofaj膮c si臋. - Jezu, Jezu.

Na twarzy kobiety nie malowa艂a si臋 jednak zgro­za - tylko rado艣膰. 艁zy powitania sp艂yn臋艂y po jej bladych policzkach i wpad艂y do tygla, kt贸ry trzyma艂a. Lori spojrza艂a za siebie w s艂o艅ce. Po mroku wn臋trza - o艣lepia艂o. Natychmiast straci艂a orientacj臋 i zamkn臋艂a oczy, aby zapomnie膰 o grobie, i o 艣wietle.

Szlochanie zn贸w kaza艂o jej otworzy膰 oczy. Tym razem szlocha艂a nie kobieta, lecz dziecko, dziewczynka cztero- czy pi臋cioletnia, le偶膮ca nago w miejscu, gdzie znajdowa艂a si臋 miazga transformacji.

- Babette - odezwa艂a si臋 kobieta.

To niemo偶liwe - podpowiada艂 rozum. To szczup艂e bia艂e dziecko nie mog艂o by膰 zwierz臋ciem, kt贸re ocali艂a pod drzewem. Zr臋czno艣膰 prestidigatora, albo z艂udzenie idioty - tak pr贸bowa艂a mami膰 sam膮 siebie; to wszystko niemo偶liwe.

- Ona lubi si臋 bawi膰 na zewn膮trz - m贸wi艂a kobieta, przenosz膮c wzrok z dziecka na Lori. - A ja jej powtarzam: nigdy, nigdy w s艂o艅cu. Nigdy nie baw si臋 w s艂o艅cu. Ale to jeszcze dziecko. Nie rozumie.

Niemo偶liwe - powtarza艂 rozum. Gdzie艣 jednak we wn臋trzu Lori uwierzy艂a. Zwierz臋 istnia艂o realnie. Prze­miana mia艂a miejsce. Ot贸偶 i 偶ywe dziecko, p艂acz膮ce w ramionach matki. Ona te偶 by艂a realna. Ka偶da chwila, w kt贸rej pr贸bowa艂a zaprzeczy膰 temu, co widzia艂a, od­dala艂a zrozumienie tego, co widzia艂a. Jej 艣wiatopogl膮d nie obejmowa艂 takiej tajemnicy, ale jej rozwik艂anie pozostawia艂a sobie na kiedy indziej. Teraz po prostu chcia艂a odej艣膰 w s艂o艅ce, tam, gdzie ba艂y si臋 wycho­dzi膰 istoty zmieniaj膮ce kszta艂t. Nie o艣mieli艂a si臋 oder­wa膰 od nich oczu, dop贸ki nie znajdzie si臋 w s艂o艅cu. Dotkn臋艂a muru, aby kierowa艂 jej ostro偶nymi krokami. Matka Babette chcia艂a jednak zatrzyma膰 j膮 jeszcze na chwil臋.

- Zawdzi臋czam ci co艣 - odezwa艂a si臋.

- Nie - odpar艂a Lori. - Nie chc臋... nic... od ciebie.

Chcia艂a ju偶 odej艣膰, ale scena, kt贸ra si臋 przed ni膮 rozgrywa艂a: dziecko dotykaj膮ce policzka matki i szlo­chaj膮ce - wzruszy艂a j膮. Niesmak zosta艂 zast膮piony przez zaszokowanie, strach, zmieszanie.

- Pozw贸l pom贸c sobie - powiedzia艂a kobieta. - Wiem, dlaczego tu przysz艂a艣.

- W膮tpi臋 - stwierdzi艂a Lori.

- Nie marnuj czasu - odrzek艂a kobieta. - Nic tu po tobie. Midian to dom Nocnego Plemienia. Tylko dla Nocnego Plemienia.

- 艢ciszy艂a g艂os niemal do szeptu.

- Nocne Plemi臋? - spyta艂a Lori nieco g艂o艣niej. Kobieta mia艂a b贸l w oczach.

- Ciii - odezwa艂a si臋. - Nie powinnam ci tego m贸wi膰, ale przecie偶 tyle ci zawdzi臋czam.

Lori zatrzyma艂a si臋 przy wej艣ciu. Instynkt kaza艂 jej czeka膰.

- Znasz cz艂owieka nazwiskiem Boone? - spyta艂a.

Kobieta otworzy艂a usta, 偶eby odpowiedzie膰, jej twarz wyra偶a艂a sprzeczne uczucia. Chcia艂a odpowie­dzie膰, to jasne, lecz strach powstrzymywa艂 j膮 przed m贸wieniem. I tak nie mia艂o to znaczenia, jej wahanie wystarcza艂o za odpowied藕. Zna艂a Boone'a - teraz lub w przesz艂o艣ci.

- Rachel.

Zza drzwi prowadz膮cych pod ziemi臋 rozleg艂 si臋 jaki艣 g艂os. G艂os m臋偶czyzny.

- Chod藕 tutaj - domaga艂 si臋. - Nie masz nic do powiedzenia.

Kobieta zerkn臋艂a w stron臋 schod贸w.

- Panie Lylesburg - powiedzia艂a g艂osem pe艂nym formalno艣ci. - Ona ocali艂a Babette.

- Wiemy - brzmia艂a odpowied藕 z ciemno艣ci. - Widzieli艣my. A jednak musisz wr贸ci膰.

Widzieli艣my - powt贸rzy艂a w my艣li Lori. Ilu jeszcze by艂o pod ziemi膮, ilu z Nocnego Plemienia?

Blisko艣膰 otwartych drzwi kusi艂a j膮, by zdoby膰 si臋 na odwag臋 i rzuci艂a wyzwanie g艂osowi, kt贸ry usi艂owa艂 uci­szy膰 jej informatork臋.

- Uratowa艂am dziecko - powiedzia艂a. - My艣l臋, 偶e za to zas艂u偶y艂am na wdzi臋czno艣膰.

W ciemno艣ci zaleg艂a cisza, potem rozb艂ysn膮艂 punk­cik gor膮cego popio艂u i Lori zda艂a sobie spraw臋, 偶e Pan Lylesburg stoi niemal u szczytu schod贸w, gdzie 艣wiat艂o z zewn膮trz powinno go w艂a艣ciwie o艣wietla膰, chocia偶 s艂abo, ale cie艅 jako艣 zakrzep艂 na jego sylwetce i uczyni艂 niewidzialnym - opr贸cz papierosa.

- Dziecko nie ma 偶ycia, 偶eby mo偶na je by艂o ratowa膰 - odezwa艂 si臋 do Lori - ale to co ma, nale偶y do ciebie, je艣li chcesz. Przerwa艂.

- Chcesz tego? Je艣li tak, bierz j膮. Ona nale偶y do ciebie.

Uwaga ta przerazi艂a j膮.

- Za kogo wy mnie bierzecie? - spyta艂a.

- Nie wiem - odpar艂 Lylesburg. - Ty jedna za偶膮da艂a艣 rekompensaty.

- Chc臋 tylko odpowiedzi na par臋 pyta艅 - za­protestowa艂a Lori. - Nie chc臋 dziecka. Nie jestem dzikusem.

- Nie - cicho stwierdzi艂 g艂os. - Nie jeste艣. Wi臋c odejd藕. Nie masz tu nic do roboty.

Zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem i w jego blasku mign臋­艂y rysy rozm贸wcy. Lori wyczu艂a, 偶e ch臋tnie by si臋 teraz pokaza艂 - odrzuci艂 woal cienia za kilka chwil spotkania z ni膮 twarz膮 w twarz. Podobnie jak Rachel, by艂 wyniszczony; wydawa艂 si臋 jeszcze chudszy - bo mia艂 ko艣ciec grubszej budowy i obszerne ubranie. Teraz, gdy oczy zapad艂y si臋, a mi臋艣nie twarzy uwi­doczni艂y pod sk贸r膮 jak papier, w jego wygl膮dzie rzu­ca艂y si臋 w oczy brwi jak szczotki i czo艂o pobru偶d偶one i chore.

- To by艂 przypadek - powiedzia艂. - Nie mia艂a艣 tego ogl膮da膰.

- Wiem - odrzek艂a Lori.

- Wiesz zatem tak偶e, 偶e m贸wienie o tym przynie­sie straszne konsekwencje.

- Nie gro藕cie mi.

- Nie tobie - ci膮gn膮艂 Lylesburg. - Nam.

Poczu艂a uk艂ucie wstydu, 偶e go nie zrozumia艂a. Ona nie by艂a podatna na promienie s艂oneczne: mog艂a chodzi膰 w s艂o艅cu.

- O niczym nie powiem - zapewni艂a go.

- Dzi臋kuj臋 - odpar艂.

Zn贸w zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem i ciemny dym za­kry艂 twarz.

- To co pod ziemi膮... - odezwa艂 si臋 zza swego woalu - ... pozostanie pod ziemi膮.

Rachel westchn臋艂a na to cicho, spogl膮daj膮c na dzie­cko, kt贸re delikatnie ko艂ysa艂a.

- Odejd藕 - rozkaza艂 jej Lylesburg i cienie, kt贸re go spowija艂y, ruszy艂y w d贸艂 schod贸w.

- Musz臋 i艣膰 - powiedzia艂a Rachel i odwr贸ci艂a si臋, by pod膮偶y膰 za nim. - Zapomnij, 偶e tu kiedy艣 by艂a艣. Nie mo偶esz nic zrobi膰. S艂ysza艂a艣 Pana Lylesburga. To co pod ziemi膮...

- ...pozostanie pod ziemi膮. Tak, s艂ysza艂am.

- Midian nale偶y do Plemienia. Nikt tu ci臋 nie potrzebuje...

- Powiedz mi tylko - 偶膮da艂a Lori. - Jest tu Boone?

Rachel znajdowa艂a si臋 ju偶 u szczytu schod贸w i zaczyna艂a schodzi膰.

- Jest tu, prawda? - spyta艂a Lori, porzucaj膮c bezpieczne miejsce przy otwartych drzwiach i id膮c przez krypt臋 w stron臋 Rachel. - To wy ukradli艣cie cia艂o!

Brzmia艂o to jak straszny, makabryczny 偶art. Miesz­ka艅cy katakumb, owo Nocne Plemi臋, nie pozwala艂o Boone'owi na zaznanie wiecznego spoczynku.

- To wy! Ukradli艣cie go!

Rachel stan臋艂a i obejrza艂a si臋 na Lori; twarz ledwie widoczna w mroku schod贸w.

- Niczego nie ukradli艣my - odpowiedzia艂a, nie 偶ywi膮c urazy.

- Wi臋c gdzie on jest? - dopytywa艂a si臋 Lori. Rachel odwr贸ci艂a si臋 i cie艅 poch艂on膮艂 j膮 ca艂kowicie.

- Powiedz! Prosz臋, na Boga! - wo艂a艂a za ni膮 Lori. Nagle zap艂aka艂a: to w艣ciek艂o艣膰, strach i frustracja znalaz­艂y swe uj艣cie. - Powiedz, prosz臋!

Desperacja popchn臋艂a j膮 w d贸艂 schod贸w, za Rachel, a krzyki przesz艂y w b艂agania.

- Poczekaj... porozmawiaj ze mn膮... Pokona艂a trzy stopnie, potem czwarty. Na pi膮tym stan臋艂a - czy te偶 raczej jej cia艂o zatrzyma艂o si臋, mi臋艣nie n贸g zesztywnia艂y same z siebie i odm贸wi艂y cho膰by jednego kroku dalej w ciemno艣膰 krypty.

Nagle pokry艂a si臋 g臋si膮 sk贸rk膮, szumia艂o jej w uszach. 呕adn膮 si艂a woli nie by艂a w stanie zwalczy膰 zwierz臋cego imperatywu zakazuj膮cego jej schodzi膰; mo­g艂a tylko sta膰 jak wmurowana i gapi膰 si臋 w g艂膮b. Nawet 艂zy nagle wysch艂y i 艣lina odp艂yn臋艂a w g艂膮b z ust, wi臋c nie mog艂a tak偶e m贸wi膰. Nie zdo艂a艂aby teraz zawo艂a膰 w ciem­no艣膰, by wymusi膰 jak膮艣 odpowied藕. Chocia偶 nie widzia艂a nikogo, wiedzia艂a intuicyjnie, 偶e s膮 o wiele straszniejsi ni偶 Rachel i jej dziecko-bestia. Zmiana kszta艂tu to niemal naturalny akt na tle innych umiej臋tno艣ci, jakie posiedli. Czu艂a ich perwersyjno艣膰 w powietrzu. Wdycha艂a i wydy­cha艂a j膮. To oczy艣ci艂o jej p艂uca i przyspieszy艂o akcj臋 serca.

Je艣li zw艂oki Boone'a s艂u偶y艂y im za igraszk臋, nie by艂o o czym m贸wi膰. Musia艂a si臋 pocieszy膰 nadziej膮, 偶e jego duch by艂 gdzie艣 w jasno艣ci.

Pokonana, cofn臋艂a si臋 o krok. Cienie jednak nie­ch臋tnie j膮 opuszcza艂y. Czu艂a, jak wciskaj膮 si臋 pod jej bluzk臋 i chwytaj膮 za rz臋sy; tysi膮c ma艂ych uchwyt贸w na jej ciele, spowalniaj膮cych odwr贸t.

- Nikomu nie powiem - stwierdzi艂a p贸艂g艂osem. - Prosz臋, pozw贸lcie mi i艣膰!

Ale cienie trzyma艂y si臋, zapowiadaj膮c odwet, gdyby chcia艂a je odtr膮ci膰.

- Obiecuj臋 - powiedzia艂a. - C贸偶 wi臋cej mog臋 zrobi膰?

I nagle, skapitulowa艂y. Nie zdawa艂a sobie sprawy, z jak膮 si艂膮 dzia艂a艂y, dop贸ki nie odst膮pi艂y. Potkn臋艂a si臋 i pad艂a u szczytu schod贸w w 艣wiat艂o panuj膮ce w przedpo­koju. Odwracaj膮c si臋 plecami do krypty, wpad艂a na drzwi i wysz艂a na s艂o艅ce.

By艂o za jasno. Zakry艂a oczy. Trzyma艂a si臋 prosto dzi臋ki temu, 偶e pochwyci艂a kamienny portyk, a偶 przywy­k艂a do 艣wiat艂a. Trwa艂o to kilka minut; sta艂a przy mauzo­leum, dr偶膮ca i sztywna. Gdy tylko poczu艂a, 偶e mo偶e patrze膰 przez na wp贸艂 przymkni臋te oczy, spr贸bowa艂a i艣膰 do g艂贸wnej bramy, b艂膮dz膮c i myl膮c kierunki.

Kiedy tam wreszcie dotar艂a, przywyk艂a jako艣 do bezdusznego 艣wiat艂a i nieba. Nogi odm贸wi艂y pos艂usze艅st­wa i nie by艂a w stanie i艣膰 dalej ni偶 kilka krok贸w pod g贸r臋 do Midian. Wydawa艂o si臋, 偶e zaraz zwali si臋 na ziemi臋. Organizm, przesycony adrenalin膮, a偶 t臋tni艂. Ale przynajmniej 偶y艂a. Przez kr贸tk膮 chwil臋 tam, na schodach, wa偶y艂y si臋 jej losy. Cienie mog艂y j膮 zabra膰, nie w膮tpi艂a w to. Chcia艂y j膮 zabra膰 do Podziemnego 艢wiata i odebra膰 nadziej臋. Czemu j膮 uwolni艂y? Mo偶e dlatego, 偶e uratowa艂a dziecko; mo偶e dlatego, 偶e przyrzek艂a milcze膰 i zaufano jej. Nie wygl膮da艂o to jednak na post臋powanie potwor贸w, a musia艂a wierzy膰, 偶e to, co 偶y艂o pod cmentarzem w Midian, zas艂u偶y艂o na to miano. Kt贸偶 inny ni偶 potwory wije sobie gniazdo w艣r贸d umar艂ych? Mog膮 si臋 nazywa膰 Nocnym Plemieniem, lecz ani s艂owa, ani gesty dobrej woli nie zamaskuj膮 ich prawdziwej natury.

Uciek艂a demonom - istotom ze zgnilizny i nikczemno艣ci i powinna wznosi膰 mod艂y dzi臋kczynne za ocalenie, je艣li niebo nie by艂oby tak bezchmurne i jasne, i tak wyra藕nie pozbawione b贸stw, by ich wys艂ucha艂y.

Cz臋艣膰 III

WZIEMI臉WST膭PIENIE

... na miasto, w dw贸ch postaciach.

Sk贸ra i cia艂o. Trzech, je艣li liczy膰

czo艂o. Wszyscy na miasto, by ich

dotyka膰 dzi艣 wiecz贸r, psze pana.

Wszyscy gotowi, by ich pociera膰

i obw膮chiwa膰, i kocha膰 dzi艣 wiecz贸r,

psze pana.

CHARLES KYD

Hanging by a thread

Rozdzia艂 XI

PODCHODY

1

Wracaj膮c do Shere Neck, w艂膮czy艂a radio na ca艂y regulator, aby jako艣 trzyma膰 si臋 przy 偶yciu i nie my艣le膰 o niczym. Z ka偶d膮 mil膮 u艣wiadamia艂a sobie jednak coraz silniej, 偶e nie zdo艂a ukry膰 swoich prze偶y膰 przed Sheryl i tym samym - nie dotrzyma danej obietnicy. To, co prze偶y艂a, musi by膰 widoczne, w twarzy, w g艂osie. Ale jej obawy okaza艂y si臋 bezpodstawne. Mo偶e potrafi艂a ukrywa膰 wn臋trze lepiej, ni偶 s膮dzi艂a, a mo偶e Sheryl okaza艂a si臋 mniej spostrzegawcza? W ka偶dym razie Sheryl zada艂a tylko kilka zdawkowych pyta艅 dotycz膮cych jej powt贸rnej wizyty w Midian, zanim przesz艂a do opowiedzenia o Curtisie.

- Chc臋, 偶eby艣 go pozna艂a - powiedzia艂a. - Po prostu upewnisz mnie, 偶e nie 艣ni臋.

- Zamierzam jecha膰 do domu, Sheryl - odrzek艂a Lori.

- Chyba nie dzi艣 wiecz贸r. Za p贸藕no ju偶.

Mia艂a racj臋, dzie艅 ju偶 si臋 ko艅czy艂 i Lori nie powinna my艣le膰 o podr贸偶y do domu. Nie mog艂a jednak wymy艣li膰 偶adnego powodu, by odm贸wi膰 pro艣bie Sheryl, tak, by jej nie urazi膰.

- Obiecuj臋, 偶e nie b臋dziesz si臋 czu艂a jak brzydula na doczepk臋 - stwierdzi艂a Sheryl. - On powiedzia艂, 偶e chce ci臋 pozna膰. Opowiedzia艂am mu wszystko o tobie. To znaczy... nie wszystko. Ale wystarczaj膮co wiele, o na­szym spotkaniu - zrobi艂a beznadziejn膮 min臋. - Po­wiedz, 偶e przyjdziesz - prosi艂a.

- Przyjd臋.

- Fantastycznie! Zaraz do niego zadzwoni臋.

Kiedy Sheryl wysz艂a do telefonu, Lori wzi臋艂a pry­sznic. Po dw贸ch minutach dowiedzia艂a si臋 ju偶 o szcze­g贸艂ach wieczornego spotkania.

- Um贸wili艣my si臋 w restauracji, kt贸r膮 on zna, ko艂o 贸smej - zawo艂a艂a Sheryl. - Ma nawet znale藕膰 dla ciebie towarzystwo.

- Nie, Sheryl...

- S膮dz臋, 偶e 偶artowa艂 - odpowiedzia艂a. Pojawi艂a si臋 w drzwiach 艂azienki. - Ma zabawne poczucie humo­ru - odezwa艂a si臋. - Rozumiesz, nigdy nie wiadomo, czy 偶artuje, czy m贸wi powa偶nie. W艂a艣nie taki on jest.

Wspaniale, pomy艣la艂a Lori, marnuje si臋, m贸g艂by by膰 dobrym komikiem. W obecno艣ci Sheryl, z jej dziew­cz臋cym zapa艂em, znajdowa艂a zn贸w pocieszenie. To gada­nie bez ko艅ca o Curtisie, nie da艂o Lori nic wi臋cej ni偶 konturowy portret postaci, wyci臋ty przez ulicznego ar­tyst臋: zarys, 偶adnych szczeg贸艂贸w. A mimo wszystko odrywa艂o to Lori od my艣li o Midian i jego tajemnicach.

Pocz膮tek wieczoru pe艂en by艂 dobrego humoru i przygotowa艅 do wyj艣cia na miasto, tak 偶e chwilami zastanawia艂a si臋, czy to, co zdarzy艂o si臋 w nekropolii, nie by艂o tylko jej halucynacj膮. Ale mia艂a dow贸d potwier­dzaj膮cy wspomnienia: rozci臋cie przy ustach, dzie艂o krn膮b­rnej ga艂臋zi. Niewielki 艣lad, ale pami臋膰 b贸lu nie pozwala艂a w膮tpi膰 w jej zdrowe zmys艂y. By艂a w Midian. Trzyma艂a w ramionach stworzenie zmieniaj膮ce kszta艂t i sta艂a na schodach krypty, patrz膮c na wyziewy, tak intensywne, 偶e zachwia艂aby si臋 nawet wiara 艣wi臋tego.

Chocia偶 ca艂y 艣wiat pod cmentarzem by艂 odleg艂y od Sheryl i wiru jej romansu tak jak noc od dnia, nie stawa艂 si臋 przez to mniej realny. Kiedy艣 jednak b臋dzie musia艂a do艣wiadczy膰 tej rzeczywisto艣ci, znale藕膰 dla niej w sobie miejsce, cho膰by to przeczy艂o wszelkiemu rozs膮dkowi, wszelkiej logice. Na razie jednak tai艂a wszystko w sobie, a ci臋cie przy ustach piecz臋towa艂o stra偶 pami臋ci; po­stanowi艂a cieszy膰 si臋 wieczorem, kt贸ry mia艂a przed sob膮.

2

- To 偶art - stwierdzi艂a Sheryl, kiedy sta艂y przed Hudson Bay Sunset. - Wspomina艂am ci przecie偶, 偶e on ma dziwaczne poczucie humoru?

Wymieniona przez niego restauracja by艂a doszcz臋t­nie wypalona, a po偶ar mia艂 miejsce kilka tygodni wcze艣­niej, s膮dz膮c ze stanu belek.

- Jeste艣 pewna, 偶e to tu? - spyta艂a Lori. Sheryl roze艣mia艂a si臋.

- M贸wi臋 ci, 偶e to jeden z jego 偶art贸w - powie­dzia艂a.

- No to u艣mia艂y艣my si臋. A kiedy b臋dziemy je艣膰? - nastawa艂a Lori.

- On nas prawdopodobnie obserwuje - Sheryl pr贸bowa艂a podtrzyma膰 fason.

Lori rozejrza艂a si臋 w poszukiwaniu podgl膮dacza. Nie by艂o czego si臋 ba膰 na ulicach miasta takiego jak to, nawet w sobotni wiecz贸r, ale okolica nie wygl膮da艂a zach臋caj膮co. Ka偶dy sklep w pasa偶u zamkni臋ty, kilka - nawet na sta艂e; chodniki - kompletnie opustosza艂e. W tym miejscu nie chcia艂yby si臋 zatrzyma膰.

- Nie widz臋 go - odezwa艂a si臋.

- Ja te偶.

- I co teraz robimy? - spyta艂a Lori, staraj膮c si臋 jak mog艂a nie zdradza膰 swojej irytacji. Je艣li to mia艂 by膰 pomys艂 Curtisa-Pi臋knisia na sp臋dzenie wolnego czasu, w takim razie dobry smak Sheryl sta艂 pod znakiem zapytania. Czy偶 jednak Lori mia艂a prawo j膮 os膮dza膰? Sama kocha艂a i nast臋pnie straci艂a psychopat臋.

- On musi gdzie艣 tu by膰 - w g艂osie Sheryl zabrzmia艂a nadzieja. - Curtis? - zawo艂a艂a, otwieraj膮c pchni臋ciem osmalone drzwi.

- Czemu nie zaczeka膰 na niego tutaj, Sheryl?

- On chyba jest w 艣rodku.

- Tam mo偶e by膰 niebezpiecznie. Zignorowa艂a t臋 uwag臋.

- Sheryl.

- S艂ysz臋. Wszystko w porz膮dku - zanurkowa艂a w ciemno艣膰 wn臋trza. Wo艅 spalonego drewna i tkanin zaatakowa艂a nozdrza Lori.

- Curtis? - us艂ysza艂a wo艂anie Sheryl.

Przejecha艂 jaki艣 samoch贸d, ze 藕le wyregulowanym silnikiem. Pasa偶er, m艂odzieniec, przedwcze艣nie 艂ysiej膮­cy, wychyli艂 si臋 przez okno.

- Pom贸c w czym艣?

- Nie, dzi臋kuj臋 - odpowiedzia艂a Lori, niepewna, czy pytanie poczyta膰 za ma艂omiasteczkow膮 uprzejmo艣膰, czy te偶 za podrywanie. Pewnie to drugie, zdecydowa艂a, a samoch贸d nabra艂 szybko艣ci i znikn膮艂; ludzie wsz臋dzie s膮 tacy sami. Jej nastr贸j poprawiaj膮cy si臋 b艂yskawicznie, odk膮d zn贸w przebywa艂a w towarzystwie Sheryl, raptow­nie skwa艣nia艂. Nie lubi艂a ulic opustosza艂ych, gdy dzie艅 mia艂 si臋 ku ko艅cowi. Noc, zawsze nios膮ca jak膮艣 obietni­c臋, zbyt silnie kojarzy艂a si臋 z Plemieniem, kt贸re przy­bra艂o przecie偶 jej imi臋 - Nocne Plemi臋. A czemu偶 by nie? Ciemno艣膰 to ciemno艣膰, zawsze i wsz臋dzie. Ciem­no艣膰 serca, ciemno艣膰 niebios; jedna i ta sama ciemno艣膰. Nawet teraz, w Midian, otwieraj膮 si臋 wrota mauzole贸w, a 艣wiat艂o gwiazd im nie przeszkodzi. Zadr偶a艂a na my艣l o tym.

W oddali, na jednej z ulic us艂ysza艂a odg艂os silnika samochodu, ha艂as, potem pisk hamulc贸w. Czy to' Dobry Samarytanin na swoim drugim obchodzie?

- Sheryl? - zawo艂a艂a. - Gdzie jeste艣?

Z wn臋trza budynku dobieg艂 艣miech, gulgocz膮cy 艣miech Sheryl. Nie by艂a jednak pewna czy to ona, wkroczy艂a wi臋c przez drzwi, aby poszuka膰 偶artownisi贸w.

Zn贸w rozleg艂 si臋 艣miech, a gdy ucich艂, Sheryl powiedzia艂a:

- Curtis - tonem 偶artobliwego oburzenia, kt贸re przesz艂o zn贸w w pusty 艣miech.

A wi臋c wspania艂y kocha艣 tam by艂. Ju偶 chcia艂a wraca膰 na ulic臋, by wsi膮艣膰 do samochodu. A te przekl臋te g艂upki niech prowadz膮 swoje gierki. My艣l o samotnym wieczorze w pokoju hotelowym i s艂uchaniu, jak inni si臋 bawi膮 popchn臋艂a j膮 jednak do kolejnego podej艣cia do pogorzeliska.

Gdyby nie jasno艣膰 klepek pod艂ogowych, odbijaj膮­cych 艣wiat艂o ulicy w stron臋 obelkowania sufitu, nie odwa偶y艂aby si臋 zapu艣ci膰 tak daleko. Ale przed sob膮 widzia艂a w p贸艂mroku sklepione przej艣cia, przez kt贸re dobiega艂 艣miech Sheryl. Ruszy艂a w tym kierunku. Wszy­stkie d藕wi臋ki ucich艂y. Obserwowali jej ka偶dy ostro偶ny krok. Czu艂a badawcze spojrzenia.

- Chod藕cie偶, wariaci - odezwa艂a si臋. - 呕art sko艅czony. Jestem g艂odna.

Odpowied藕 nie nadesz艂a. Za sob膮, na ulicy, us艂ysza­艂a nawo艂ywania Samarytanina. Powr贸t nie by艂 wskaza­ny. Posz艂a naprz贸d pod sklepieniami. Jej pierwsza my艣l: on sk艂ama艂 tylko w po艂owie - to by艂a restauracja. Dotar艂a do kuchni, gdzie prawdopodobnie zapr贸szy艂 si臋 ogie艅. Bia艂e kafelki, chocia偶 osmalone, wci膮偶 przydawa­艂y ca艂emu wn臋trzu jakiej艣 niesamowitej luminescencji. Stan臋艂a w drzwiach i bacznie ogl膮da艂a pomieszczenie. Najwi臋ksza z kuchenek sta艂a po艣rodku, a haki z naczy­niami wci膮偶 wisia艂y nad ni膮, zas艂aniaj膮c widok od g贸ry. 呕artownisie musieli si臋 ukry膰 z drugiej strony, tylko tam by艂o jakie艣 wyj 艣pi臋.

Pomimo l臋k贸w, odezwa艂y si臋 w niej wspomnienia dawnych zabaw w chowanego. Jej pierwsza zabawa, bo przecie偶 najprostsza. Jak偶e uwielbia艂a, gdy ojciec j膮 straszy艂, goni艂, a potem chwyta艂. Gdyby偶 to on si臋 tu teraz chowa艂 i czeka艂, 偶eby z艂apa膰 i przytuli膰. Ale rak z艂apa艂 go ju偶 dawno temu, za gard艂o.

- Sheryl? - powiedzia艂a.,- Poddaj臋 si臋. Gdzie jeste艣cie?

Gdy to m贸wi艂a, odkry艂a w zasi臋gu wzroku jednego z graczy i zabawa si臋 sko艅czy艂a.

Sheryl nie kry艂a si臋, to 艣mier膰 pozosta艂a w ukryciu. Przykucn臋艂a przy kuchence; ciemno艣膰 wok贸艂 niej wyda­wa艂a si臋 zbyt mokra na cie艅, a g艂ow臋 mia艂a odrzucon膮 do ty艂u i wyr膮ban膮 twarz.

- Jezu Chryste!

Za Lori rozleg艂 si臋 jaki艣 d藕wi臋k. Kto艣 nadchodzi艂, 偶eby j膮 znale藕膰. Za p贸藕no na ukrycie. Z艂apana. I to nie przez kochaj膮ce ramiona, nie przez ojca, udaj膮cego potwora. Przez samego potwora.

Odwr贸ci艂a si臋, 偶eby zobaczy膰 jego twarz, zanim j膮 dopadnie, ale w jej stron臋 bieg艂o pude艂ko z przyborami do szycia: suwak zamiast ust, guziki zamiast oczu, a wszyst­ko przyszyte na bia艂ym lnie, tak ciasno przylegaj膮cym do potwora, 偶e 艣lina zrobi艂a 艣lad wok贸艂 jego ust. Ukry艂 twarz, lecz nie z臋by. Trzyma艂 je wysoko nad g艂ow膮, b艂yszcz膮ce no偶e, a ich ostrza pochyla艂y si臋 jak 艂odygi trawy, by wyk艂u膰 jej oczy. Uchyli艂a si臋 przed nimi, ale natychmiast znalaz艂y si臋 przy niej; usta za suwakiem zawo艂a艂y j膮 po imieniu.

- Lepiej sko艅czmy z tym, Lori.

.Ostrza zn贸w si臋 zbli偶a艂y, ale by艂a szybsza. Maska nie wydawa艂a si臋 spieszy膰, nadci膮ga艂a wolno, wstr臋tnie poufa艂a.

- Sheryl by艂a rozs膮dniejsza - stwierdzi艂. - Po prostu sta艂a i czeka艂a na to, co si臋 zdarzy.

- Pieprz臋 ci臋.

- Mo偶e p贸藕niej.

Przejecha艂 jednym z ostrzy po rz臋dzie wisz膮cych garnk贸w, a偶 zazgrzyta艂o i posz艂y iskry.

- Ale potem, kiedy troch臋 ostygniesz - za艣mia艂 si臋 rozdziawiaj膮c suwak. - Jest na co czeka膰.

Pozwoli艂a mu m贸wi膰, wci膮偶 staraj膮c si臋 wymy艣li膰 jak膮艣 tras臋 ucieczki. Ale szans臋 by艂y nik艂e. Wyj艣cie przeciwpo偶arowe zosta艂o zablokowane przez spalone belki; jedyn膮 szans臋 dawa艂a ucieczka przez wej艣cie, kt贸rym tu wkroczy艂a, a mi臋dzy ni膮 a tym przej艣ciem sta艂a Maska, ostrz膮c swoje z臋by jeden o drugi.

Zn贸w nadci膮ga艂. Ju偶 bez drwin, sko艅czy艂 si臋 czas na gadanie. Gdy si臋 zbli偶a艂, pomy艣la艂a o Midian. Z pewno艣­ci膮 nie po to tyle przesz艂a, 偶eby da膰 si臋 posieka膰 przez jakiego艣 samotnego psychopat臋!

Pieprzy膰 go.

Gdy no偶e sun臋艂y w jej stron臋, chwyci艂a z wieszaka powy偶ej jaki艣 garnek i wymierzy艂a w jego twarz. Trafi艂a w sam 艣rodek. Si艂a, z jak膮 go uderzy艂a, zaszokowa艂a j膮. Cz艂owiek-Maska zatoczy艂 si臋, upuszczaj膮c jedno z ostrzy. Zza p艂贸tna nie dobieg艂 jednak 偶aden d藕wi臋k. Przeni贸s艂 tylko pozosta艂e ostrze z prawej r臋ki do lewej, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jak gdyby odp臋dza艂 dzwonienie w czaszce i zn贸w gor膮czkowo przyst膮pi艂 do niej. Mia艂a czas zaledwie na to, by podnie艣膰 garnek w swojej obronie. Ostrze ze艣lizn臋艂o si臋 i dosi臋g艂o jej r臋ki. Przez moment nie czu艂a b贸lu, nie by艂o krwi. Potem b贸l i krew pojawi艂y si臋, a偶 w nadmiarze, a garnek upad艂 u jej st贸p. I teraz napastnik wyda艂 g艂os, przechylaj膮c g艂ow臋, jak gdyby gapi艂 si臋 na krew p艂yn膮c膮 z rany, kt贸rej by艂 sprawca.

Spojrza艂a w stron臋 drzwi, obliczaj膮c, jakiego po­trzebuje czasu, by dotrze膰 tam szybciej ni偶 po艣cig prze­艣ladowcy. Zanim zacz臋艂a dzia艂a膰, Cz艂owiek-Maska przy­pu艣ci艂 sw贸j ostatni atak. Nie podni贸s艂 no偶a, ani g艂osu, kiedy przem贸wi艂:

- Lori - powiedzia艂. - Musimy porozmawia膰, ty i ja.

- Odpieprz si臋!

Ku jej zdumieniu pos艂ucha艂 zlecenia. Poj臋艂a, jak niewiele czasu ma na to, by podnie艣膰 upuszczony przez niego n贸偶 z pod艂ogi. Druga, nie zraniona r臋ka, nie by艂a tak sprawna, ale on stanowi艂 dobry cel. Mog艂a mu zrobi膰 krzywd臋, najch臋tniej - uszkodzi膰 serce.

- Tym w艂a艣nie zabi艂em Sheryl - stwierdzi艂. - Na twoim miejscu od艂o偶y艂bym to. Czu艂a w d艂oni lepk膮 stal.

- Tak, tym rozp艂ata艂em Sheryl, od ucha do ucha - ci膮gn膮艂. - A teraz ty zostawi艂a艣 odciski palc贸w, na ca艂ej powierzchni. Powinna艣 nosi膰 r臋kawiczki, jak ja.

My艣l o tym, co zrobi艂o ostrze, zatrwo偶y艂a j膮, ale nie zamierza艂a go rzuca膰 i stan膮膰 bez broni.

- Oczywi艣cie, zawsze mo偶na zwali膰 win臋 na Boone'a - m贸wi艂a Maska. - Powiedz policji, 偶e on to zrobi艂.

- Sk膮d wiesz o Boonie? - spyta艂a. Czy偶 Sheryl nie powiedzia艂a, 偶e nic mu nie m贸wi艂a?

- Wiesz, gdzie on jest? - spyta艂a Maska.

- Nie 偶yje - odpar艂a.

Pude艂ko z przyborami do szycia zaprzeczy艂o ru­chem g艂owy.

- Nie, obawiam si臋, 偶e nie. Wsta艂 i poszed艂. B贸g jeden wie, jak to zrobi艂. Ale wsta艂 i poszed艂. Mo偶esz sobie wyobrazi膰? Cz艂owiek nafaszerowany kulami. Widzia艂a艣 krew, kt贸r膮 z siebie wytoczy艂?

Obserwowa艂 nas ca艂y czas - pomy艣la艂a. 艢ledzi艂 nas do Midian, tego pierwszego dnia. Ale dlaczego? Tu w艂a艣nie nie widzia艂a sensu; dlaczego?

- ...krew, kule i jeszcze nie le偶y martwy.

- Kto艣 ukrad艂 cia艂o - odezwa艂a si臋.

- Nie - brzmia艂a odpowied藕 - to nie tak si臋 odby艂o.

- Kim do diab艂a jeste艣?

- Dobre pytanie. Nie widz臋 powodu, dlaczego nie mia艂aby艣 pozna膰 odpowiedzi.

Podni贸s艂 r臋k臋 do twarzy i 艣ci膮gn膮艂 mask臋. Pod spodem ukaza艂 si臋 Decker, spocony i u艣miechni臋ty.

- Szkoda, 偶e nie wzi膮艂em aparatu fotograficzne­go - powiedzia艂. - Wygl膮d twojej twarzy...

Nie mog艂a go zmieni膰, chocia偶 nienawidzi艂a samej mo偶liwo艣ci, 偶e go to bawi. Szok sprawi艂, 偶e dysza艂a jak ryba. Decker to Curtis, wed艂ug Sheryl - Pan Wspania艂y.

- Dlaczego? - dopytywa艂a si臋.

- Dlaczego co?

- Dlaczego zabi艂e艣 Sheryl?

- Z tego samego powodu, co wszystkich innych - odpar艂 g艂adko, jak gdyby pytanie nie zniecierpliwi艂o go. Potem, ze 艣mierteln膮 powag膮: - Dla zabawy, oczywi艣­cie. Dla przyjemno艣ci. D艂ugo rozmawiali艣my o tym dlaczego, Boone i ja. Kopali艣my g艂臋boko, wiesz, staraj膮c si臋 zrozumie膰. Ale kiedy ju偶 m贸wimy o tym z ca艂膮 odpowiedzialno艣ci膮, robi臋 to, bo to lubi臋.

- Boone by艂 niewinny.

- Jest niewinny, gdziekolwiek si臋 ukrywa. Co stanowi problem, poniewa偶 zna fakty i pewnego dnia mo偶e znale藕膰 kogo艣, kogo przekona o swojej pra­wdzie.

- Wi臋c chcesz go powstrzyma膰?

- A ty by艣 nie chcia艂a? Ca艂y k艂opot w tym, 偶e wkroczy艂em. M贸g艂 umrze膰 jako cz艂owiek winny. Sam nawet pos艂a艂em mu jedn膮 kul臋, a tu on wstaje i od­chodzi.

- Powiedziano mi, 偶e nie 偶yje. Byli pewni.

- Kostnica zosta艂a otwarta od wewn膮trz. Nie po­wiedzieli ci tego? Na klamce by艂y jego odciski palc贸w, na pod艂odze - jego odciski st贸p. Nie powiedzieli ci tego? Nie, oczywi艣cie, 偶e nie. Ale ja ci m贸wi臋. Ja wiem. Boone 偶yje. A twoja 艣mier膰 wyci膮gnie go z ukrycia. Za艂o偶臋 si臋. B臋dzie si臋 musia艂 pokaza膰.

Powoli, kiedy m贸wi艂, wznosi艂 n贸偶.

- Je艣li tylko b臋dzie po kim nosi膰 偶a艂ob臋.

Nagle by艂 przy niej. Ostrze, kt贸re zabi艂o Sheryl, nastawi艂a mi臋dzy sob膮 a nim. To troch臋 zwolni艂o jego atak, ale nie zatrzyma艂o go.

- Naprawd臋 mog艂aby艣 to zrobi膰? - odezwa艂 si臋. - Nie s膮dz臋. M贸wi臋 z w艂asnego do艣wiadczenia. Ludzie s膮 przeczuleni na punkcie uczciwo艣ci, nawet gdy w gr臋 wchodzi ich 偶ycie. A ten n贸偶, oczywi艣cie, st臋pi艂 si臋 ju偶 na biednej Sheryl. B臋dziesz musia艂a ostro nim pogrzeba膰, 偶eby zrobi膰 na mnie jakie艣 wra偶enie.

M贸wi艂 niemal igraj膮c i wci膮偶 si臋 przybli偶a艂.

- Chcia艂bym zobaczy膰, jak pr贸bujesz. Naprawd臋 chcia艂bym. Chcia艂bym zobaczy膰, jak pr贸bujesz.

K膮tem oka dostrzeg艂a, 偶e stoi na wysoko艣ci stosu talerzy, znajduj膮cych si臋 o kilka cali od jej 艂okcia. Mo偶e one dadz膮 jej czas, by dopa艣膰 drzwi - zastanawia艂a si臋. W walce na no偶e mo偶e z tym maniakiem przegra膰, co do tego nie mia艂a w膮tpliwo艣ci. Ale mo偶e go jeszcze wywie艣膰 w pole.

- No chod藕, spr贸buj, zabij mnie, je艣li potrafisz. Za Boone'a. Za biednego, szalonego Boone'a.

Gdy te s艂owa przechodzi艂y w 艣miech, wyprostowa艂a ranne rami臋, zgarn臋艂a talerze i cisn臋艂a na pod艂og臋, przed Deckera. Potem nast臋pny stos, i nast臋pny. Chi艅skie skorupy lata艂y na wszystkie strony. Cofn膮艂 si臋 o krok, podni贸s艂 r臋ce do twarzy, 偶eby si臋 broni膰, a ona wykorzys­ta艂a swoj膮 szans臋 i czmychn臋艂a przez sklepione przej艣cie. Przedosta艂a si臋 do cz臋艣ci restauracyjnej, zanim us艂ysza艂a odg艂osy po艣cigu. Wystarczy艂o jej jednak czasu na dotar­cie do drzwi zewn臋trznych. Wypad艂a na ulic臋. Na chod­niku natychmiast odwr贸ci艂a si臋 twarz膮 do drzwi, przez kt贸re mia艂 nadej艣膰. Ale on nie zamierza艂 wychodzi膰 za ni膮 na 艣wiat艂o.

- Sprytna suka - powiedzia艂 z ciemno艣ci. - Do­stan臋 ci臋. Kiedy dostan臋 Boone'a, wr贸c臋 po ciebie; mo偶esz ju偶 zacz膮膰 liczy膰 swoje oddechy.

Ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, posuwa艂a si臋 po chodniku ty艂em do samochodu. Dopiero teraz zda艂a sobie spraw臋, 偶e trzyma narz臋dzie zbrodnii, w tak moc­nym uchwycie, 偶e czu艂a si臋 do艅 przyklejona. Nie mia艂a wyboru, tylko je zabra膰 i odda膰 policji, razem ze swoim zeznaniem. Wci膮偶 ty艂em do samochodu, otworzy艂a drzwi i wsiad艂a, obejrzawszy si臋 tylko na wypalony budynek, kiedy ju偶 zablokowa艂a zamki. Potem cisn臋艂a n贸偶 na pod­艂og臋 przed siedzeniem pasa偶era, w艂膮czy艂a silnik i odjecha艂a.

3

Wyb贸r stoj膮cy przed ni膮 sprowadza艂 si臋 do dw贸ch mo偶liwo艣ci: policja albo Midian. Noc przes艂ucha艅 albo powr贸t do nekropolii. Je艣li wybierze to pierwsze, nie b臋dzie mog艂a ostrzec Boone'a przed Deckerem. Przypu艣膰my jed­nak, 偶e Decker k艂ama艂, a Boone nie prze偶y艂 kul? Wtedy nie tylko nie uniknie pos膮dzenia o morderstwo, lecz znajdzie si臋 w zasi臋gu Nocnego Plemienia, ca艂kiem bez potrzeby.

Wczoraj wybra艂aby oddanie si臋 w r臋ce prawa. Ufa艂a­by, 偶e 艣ledztwo wyja艣ni tajemnic臋, 偶e uwierz膮 w jej histori臋 i Deckera dosi臋gnie rami臋 sprawiedliwo艣ci. Jeszcze wczo­raj s膮dzi艂a, 偶e bestie to bestie, a dzieci to dzieci; s膮dzi艂a, 偶e tylko umarli 偶yj膮 pod ziemi膮 i znajduj膮 tam spok贸j wieczny. S膮dzi艂a, 偶e lekarze lecz膮, a kiedy szaleniec podnosi mask臋, trzeba stwierdzi膰: „Ale偶 oczywi艣cie, to twarz szale艅ca."

Wszystko by艂o nie tak, zupe艂nie nie tak. Wczorajsze przekonania min臋艂y z wiatrem. Wszystko mo偶e by膰 prawdziwe.

Boone mo偶e 偶y膰.

Pojecha艂a do Midian.

Rozdzia艂 XII

NA ZIEMI I POD ZIEMI膭

1

Gdy jecha艂a autostrad膮, opanowa艂y j膮 wizje, skutek szoku i utraty krwi ze sprawnej, cho膰 zranionej r臋ki. Podobne to by艂o do tego, jakby pada艂 艣nieg na szyb臋.

Iskierki jak 艣nie偶ynki przenika艂y szk艂o i przelatywa艂y obok niej sycz膮c. Gdy coraz bardziej zapada艂a w sen, tym bardziej by艂a przekonana, 偶e widzi nadlatuj膮ce twarze, 偶ywe przecinki - niczym p艂ody ludzkie - szepcz膮ce co艣 na po偶egnanie. To, co widzia艂a, nie przygn臋bia艂o j膮, lecz wr臋cz przeciwnie wydawa艂o si臋 potwierdza膰, to co rodzi­艂o si臋 w jej umy艣le. Ona te偶, jak Boone, potrafi艂a 偶y膰 w nieziemskim wymiarze. Dzi艣 wieczorem nic nie mog艂o wyrz膮dzi膰 jej krzywdy. Zraniona r臋ka zdr臋twia艂a teraz tak silnie, 偶e Lori nie mog艂a utrzyma膰 kierownicy, mimo 偶e musia艂a prowadzi膰 samoch贸d przy pe艂nej pr臋dko艣ci po nie o艣wietlonej drodze. Nie po to jednak los pozwoli艂 jej prze偶y膰 atak Deckera, 偶eby mia艂a si臋 zabi膰 na auto­stradzie.

Wyczuwa艂a w powietrzu zapowied藕 ponownego po艂膮czenia. To dlatego przysz艂y wizje, zbiega艂y si臋 w 艣wietle przednich 艣wiate艂 i skaka艂y wok贸艂 samochodu, wybuchaj膮c jej nad g艂ow膮 fontann膮 bia艂ego 艣wiat艂a. W ten spos贸b j膮 wita艂y.

W Midian.

2

Zerkn臋艂a w lusterko i wyda艂o jej si臋, 偶e widzi za sob膮 jaki艣 samoch贸d jad膮cy za ni膮 z wy艂膮czonymi 艣wiat­艂ami. Gdy spojrza艂a jednak jeszcze raz, nie zobaczy艂a go. Mo偶e nigdy go nie by艂o. Przed ni膮 le偶a艂o miasto, a przed­nie 艣wiat艂a samochodu prze艣wietla艂y stoj膮ce tam ciemne domy. Przejecha艂a g艂贸wn膮 ulic臋 a偶 do wr贸t cmentarza.

Utrata krwi i wyczerpanie st臋pi艂y jej strach przed tym miejscem. Je艣li uda艂o jej si臋 prze偶y膰 z艂o艣liwo艣膰 偶ywych, z pewno艣ci膮 prze偶yje z艂o艣liwo艣膰 umar艂ych lub ich towarzyszy. A Boone tam by艂 i wreszcie b臋dzie mog艂a wzi膮膰 go w ramiona.

Wygramoli艂a si臋 z samochodu i niemal upad艂a na twarz.

- Wstawaj - powiedzia艂a samej sobie.

Miriady iskierek wci膮偶 nadci膮ga艂y, cho膰 ona sama ju偶 tkwi艂a w bezruchu; teraz przesta艂y by膰 ostre i przenikliwe. Sta艂y si臋 tylko jasno艣ci膮, a ich gwa艂towno艣膰 grozi艂a, 偶e ogarn膮 ca艂y 艣wiat. Wiedz膮c, 偶e nadci膮ga koniec, podesz艂a do wr贸t, wo艂aj膮c Boone'a. Odpowied藕 nadesz艂a natychmiast, ale nie ta, kt贸rej szuka艂a.

- Czy on tu jest? - zapyta艂 kto艣. - Czy Boone jest tutaj?

Trzymaj膮c si臋 kurczowo bramy, odwr贸ci艂a swoj膮 oci臋偶a艂膮 g艂ow臋 i w smudze 艣wiat艂a zobaczy艂a Deckera, stoj膮cego o kilka jard贸w od niej. Za nim - samo­ch贸d ze zgaszonymi 艣wiat艂ami. Mimo 偶e by艂a oszo艂omio­na, to jednak zda艂a sobie spraw臋, 偶e ni膮 manipulowano. Decker pozwoli艂 jej uciec, wiedz膮c, 偶e odszuka jego wroga.

- G艂upia! - powiedzia艂a do siebie.

- Masz racj臋. Ale co mia艂a艣 w艂a艣ciwie robi膰? Bez w膮tpienia s膮dzi艂a艣, 偶e mo偶esz go ocali膰.

Nie mia艂a ju偶 ani si艂y, ani rozumu, 偶eby stawia膰 op贸r temu cz艂owiekowi. Odst膮pi艂a od bramy i zataczaj膮c si臋 wkroczy艂a na cmentarz.

- Boone! - krzycza艂a. - Boone!

Decker nie od razu poszed艂 za ni膮; nie musia艂. By艂a rannym zwierz臋ciem poszukuj膮cym innego rannego zwierz臋cia. Zerkaj膮c za siebie spostrzeg艂a, 偶e przy zapalo­nych przednich 艣wiat艂ach sprawdza sw贸j pistolet. Potem pchni臋ciem otworzy艂 bram臋 szerzej i ruszy艂 w po艣cig.

W eksplozjach 艣wiate艂 nad g艂ow膮 widzia艂a zaledwie alejki znajduj膮ce si臋 tu偶 przed ni膮. By艂a jak 艣lepa kobieta, szlochaj膮ca, gdy si臋 potyka艂a, i niepewna nawet tego, czy Decker idzie za ni膮, czy ju偶 j膮 wyprzedzi艂. W ka偶dej chwili m贸g艂 j膮 zg艂adzi膰. Jedna kula - i jej 偶ycie w tym niezwyk艂ym wymiarze zako艅czy si臋.

3

Pod powierzchni膮 ziemi Plemi臋 s艂ysza艂o, kiedy przyby艂a, nastawiaj膮c swoje zmys艂y na panik臋 i rozpacz. Wiedzia艂o, 偶e zbli偶a si臋 tak偶e my艣liwy; te odg艂osy zna艂o na pami臋膰. Czeka艂o teraz, wsp贸艂czuj膮c kobiecie w tych ostatnich chwilach, lecz zbyt zatroskane o w艂asny los, by ryzykowa膰 jej pom贸c. Niewiele ju偶 zosta艂o takich kryj贸­wek, gdzie potwory mog艂y znale藕膰 spok贸j. Nie b臋d膮 swojej samotni nara偶a膰 na niebezpiecze艅stwo, by rato­wa膰 tylko ludzkie 偶ycie.

A jednak to ich bola艂o - s艂yszeli jej wym贸wki i nawo艂ywania. Dla jednego z nich te odg艂osy by艂y szczeg贸lnie nie do zniesienia.

- Pozw贸lcie mi i艣膰 do niej.

- Nie mo偶esz. Wiesz, 偶e nie mo偶esz.

- Mog臋 go zabi膰. I kto si臋 dowie, 偶e tu byt?.

- Nie jest sam. Inni czekaj膮 za murami. Pami臋­tasz, jak przyszli po ciebie?

- Nie mog臋 pozwoli膰 jej umrze膰.

- Boone! Prosz臋, na Boga...

To gorsze ni偶 wszystko, co przecierpia艂: s艂ysze膰, jak ona wo艂a i mie膰 艣wiadomo艣膰, 偶e prawo Midian nie pozwala mu pom贸c jej.

- Pos艂uchajcie jej, na lito艣膰 bosk膮! - odezwa艂 si臋. - Pos艂uchajcie.

- Obieca艂e艣, kiedy ci臋 przyj臋li艣my - przypomina艂 mu Lylesburg.

- Wiem. Rozumiem.

- Zastanawiam si臋, czy rzeczywi艣cie. Nie dope艂ni艂e艣 formalno艣ci. Je艣li z艂amiesz obietnic臋, nie b臋dziesz nigdzie nale偶a艂. Ani do nas: Ani do nich.

- Chcecie, 偶ebym s艂ucha艂, jak ona umiera.

- To zas艂on uszy. Wkr贸tce b臋dzie po wszystkim.

4

Nie starcza艂o jej ju偶 tchu, by wo艂a膰 jego imi臋. Niewa偶ne. Nie by艂o go tu. A je艣li by艂, to martwy, pod ziemi膮, zepsuty. Bezsilny. Nie mo偶e nic da膰 ani nic wzi膮膰.

Zosta艂a sama, a m臋偶czyzna z pistoletem zbli偶a艂 si臋.

Decker wyj膮艂 z kieszeni mask臋, mask臋 z guzikami, za kt贸r膮 czu艂 si臋 tak bezpiecznie. Och, ile偶 razy w tych m臋cz膮cych dniach sp臋dzonych z Boone'em na wyuczaniu go dat i miejsc zbrodnii, kt贸re mia艂 odziedziczy膰, duma

Deckera buntowa艂a si臋 i a偶 go 艣wierzbi艂o, 偶eby odzyska膰 swoje zbrodnie. Ale bardziej potrzebowa艂 koz艂a ofiarnego ni偶 szybkiego dreszczu spowiedzi. Musia艂 pozosta膰 poza po­dejrzeniami. Przyznanie si臋 Boone'a do zbrodnii nie oznacza­艂o oczywi艣cie ko艅ca sprawy. Po jakim艣 czasie Maska zacznie zn贸w przemawia膰 do swojego w艂a艣ciciela, domagaj膮c si臋, by zn贸w pokry艂 j膮 krwi膮. Zab贸jstwa zaczn膮 si臋 na nowo. Ale nie wcze艣niej, ni偶 Decker znajdzie sobie nowe nazwisko i nowe miasto, gdzie roz艂o偶y sw贸j kramik. Boone zepsu艂 te dobrze obmy艣lone plany, ale nie b臋dzie ju偶 m贸g艂 powiedzie膰, co wie. Stara Twarz z Guzikami tego przypilnuje.

Decker naci膮gn膮艂 mask臋. Pachnia艂a podnieceniem. Ju偶 po pierwszym oddechu stwardnia艂 mu cz艂onek. Stwardnia艂 nie do seksu, lecz do 艣mierci, do morderstwa. Czerpa艂 dla niego powietrze, nawet przez grub膮 warstw臋 spodni i bielizny. Maska nie zwa偶a艂a, czy zdobycz by艂a kobiet膮; cz艂onek twardnia艂 do ka偶dego morderstwa. Czasem zapala艂 si臋 do starych m臋偶czyzn, szczaj膮cych, gdy przed nim padali; czasem do dziewcz膮t, do kobiet; nawet do dzieci. Stara Twarz z Guzikami jednakowymi oczami patrzy艂a na ca艂y ludzki r贸d.

A ta w艂a艣nie kobieta w ciemno艣ci nie znaczy艂a dla Maski wi臋cej ni偶 ktokolwiek inny. Kiedy okazywali prze­ra偶enie i krwawili - wszyscy byli tacy sami. Szed艂 za ni膮 spokojnym krokiem (to jeden ze znak贸w firmowych G艂owy z Guzikami), krokiem oprawcy. Rozp艂ywa艂a si臋 przed nim. Jej wym贸wki przechodzi艂y w dyszenie i smar­kanie. Chocia偶 brakowa艂o jej tchu, by wo艂a膰 swojego bohatera, bez w膮tpienia modli艂a si臋, 偶eby przyby艂. Biedna suka. Czy偶 nie wiedzia艂a, 偶e on nigdy si臋 nie poka偶e? W takich sytuacjach jak ta s艂ysza艂 zawsze wo艂ania, b艂aga­nia, targowanie si臋 o 偶ycie, wzywanie b贸stw, mistrz贸w i obro艅c贸w - ale jak dot膮d nikt si臋 nigdy nie pokaza艂.

Ju偶 wkr贸tce jej agonia si臋 sko艅czy. Strza艂 w ty艂 g艂owy, 偶eby upad艂a, a potem wyjmie du偶y n贸偶, ci臋偶ki n贸偶, podniesie do jej twarzy, tak jak to robi艂 ze wszyst­kimi. Rach-ciach, rach-ciach, tak jak nici przy guzi­kach na oczach, a偶 nie b臋dzie ju偶 na co patrze膰, tylko mi臋so.

A! Upad艂a. Zbyt zm臋czona, 偶eby dalej biec.

Otworzy艂 stalowe usta Starej G艂owy z Guzikami i przem贸wi艂 do le偶膮cej dziewczyny.

- Tylko spokojnie - powiedzia艂. - Tak b臋dzie szybciej.

* * *

Pr贸bowa艂a raz jeszcze si臋 podnie艣膰, ale nogi ca艂­kiem odm贸wi艂y jej pos艂usze艅stwa i ca艂a jasno艣膰, kt贸r膮 czu艂a w sobie, praktycznie si臋 wyczerpa艂a. Oszo艂omiona, odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 g艂osu Deckera i w przerwie mi臋dzy jedn膮 fal膮 a drug膮 spostrzeg艂a, 偶e zn贸w za艂o偶y艂 mask臋. To by艂a g艂owa 艣mierci.

Podni贸s艂 pistolet...

Poczu艂a, 偶e ziemia pod ni膮 zadr偶a艂a. Mo偶e to odg艂os strza艂u? Nie widzia艂a ju偶 ani pistoletu, ani Deckera. Ostatnia fala jasno艣ci zmy艂a ich postacie z jej g艂owy. Ale cia艂o czu艂o ko艂ysanie si臋 ziemi, a przez kwilenie w swoim m贸zgu us艂ysza艂a, 偶e kto艣 wo艂a imi臋 cz艂owieka, kt贸rego mia艂a nadziej臋 tu odnale藕膰.

Boone!

Nie us艂ysza艂a odpowiedzi - mo偶e i pad艂a - lecz wo艂anie zn贸w nast膮pi艂o, jak gdyby kto艣 przyzywa艂 go z powrotem w g艂膮b ziemi.

Zanim zebra艂a resztk臋 si艂, by krzykn膮膰, jej sprawne rami臋 ugi臋艂o si臋 i upad艂a twarz膮 do ziemi.

G艂owa z Guzikami kroczy艂a w stron臋 swojej zdoby­czy, rozczarowana, 偶e kobieta bez 艣wiadomo艣ci przyjmie jego ostatnie b艂ogos艂awie艅stwo. Lubi艂 wyg艂osi膰 kilka s艂贸w zaimprowizowanych w tym przedostatnim momen­cie; s艂贸w, kt贸rych nigdy nie planowa艂, lecz sp艂ywa艂y jak poezja z ust zapi臋tych na suwak. Czasem 艣miali si臋 z jego kaza艅, a to podsyca艂o w nim okrucie艅stwo. Ale je艣li p艂akali, co si臋 cz臋sto zdarza艂o, stawa艂 si臋 艂askawszy i zapewnia艂 szybki i bezbolesny ostatni terminalny mo­ment.

Kopniakiem obr贸ci艂 kobiet臋 na plecy, aby spraw­dzi膰, czy da si臋 j膮 obudzi膰. Tak, jej oczy lekko zatrze­pota艂y.

- Dobrze - stwierdzi艂, wymierzaj膮c pistolet w jej twarz.

Czu艂a, jak m膮dro艣膰 sp艂ywa na jego usta i wtedy us艂ysza艂a jaki艣 pomruk. Na chwil臋 oderwa艂 wzrok od kobiety. Gdzie艣 zerwa艂 si臋 bezg艂o艣ny wiatr i drzewa drgn臋艂y. W ziemi pod stopami zabrzmia艂a jaka艣 skarga.

Maska pozosta艂a niewzruszona. Spacer po cmen­tarzu nie podni贸s艂 ani w艂osa na karku. To by艂a Nowa 艢mier膰, ujrzana dzisiaj twarz jutra: czy偶 kurz m贸g艂 uczyni膰 jej jak膮艣 krzywd臋.

Za艣mia艂 si臋 z melodramatyzmu ca艂ej sytuacji. Od­rzuci艂 g艂ow臋 w ty艂 i za艣mia艂 si臋.

Kobieta u jego st贸p zacz臋艂a j臋cze膰. Czas, by zamilk­艂a! Wymierzy艂 cios w jej otwarte usta.

Kiedy rozpozna艂 s艂owo, kt贸re usi艂owa艂a wym贸wi膰, ciemno艣膰 przed nim rozst膮pi艂a si臋 i s艂owo to wysz艂o z ukrycia.

- Boone - powiedzia艂a.

To by艂 on.

Pojawi艂 si臋 z cienia dr偶膮cych drzew, ubrany tak, jak zapami臋ta艂a Maska, w brudn膮 koszulk臋 i d偶insy. A w oczach-mia艂 jednak jasno艣膰, kt贸rej Maska nie pami臋ta艂a i kroczy艂 - pomimo ku艂, kt贸re w sobie nosi艂 - jak cz艂owiek, kt贸ry nigdy w 偶yciu nie pozna艂, co to b贸l.

Dosy膰 tajemnicze! Ale nie koniec na tym. Gdy tylko pojawi艂 si臋, zacz膮艂 si臋 zmienia膰. Wydychaj膮c woal dymu, kt贸ry spowija艂 jego cia艂o w fantastyczn膮 zas艂on臋.

Ot贸偶 i kozio艂 ofiarny - a zarazem nie. O, nie!

Cz艂owiek-Maska spojrza艂 w d贸艂 na kobiet臋, aby si臋 upewni膰, 偶e oboje widz膮 to samo, ale ona zn贸w straci艂a przytomno艣膰. Musia艂 ufa膰 temu, co powiedz膮 jego przy­szyte oczy, a to, co one widzia艂y, budzi艂o groz臋.

Mi臋艣nie ramion i szyi Boone'a marszczy艂y si臋, staj膮c si臋 to jasne, to ciemne. Palce pot臋偶nia艂y; twarz za zas艂on膮 wydychanego dymu wydawa艂a si臋 sk艂ada膰 z zamaskowa­nych w艂贸kien, opisuj膮cych ukryty kszta艂t, do kt贸rego mia艂y si臋 dostosowa膰 mi臋艣nie i ko艣ci g艂owy.

I jeszcze jedna intryguj膮ca rzecz, g艂os. To nie ten g艂os, kt贸ry pami臋ta艂a Maska. Nie g艂os koz艂a ofiarnego, przyt艂umiony poczuciem winy. To ryk furii.

- Musisz umrze膰, Decker! - krzycza艂 potw贸r.

Maska nienawidzi艂a tego nazwiska, tego: Decker. Decker to po prostu pewien m臋偶czyzna, dawna mi艂o艣膰, kt贸r膮 pieprzy艂a Maska od czasu do czasu. Przy takim podnieceniu, z cz艂onkiem tak stwardnia艂ym do morderst­wa, Stara G艂owa z Guzikami z trudem pami臋ta艂a, czy doktor Decker jeszcze 偶yje.

Potw贸r wci膮偶 wo艂a艂 go po nazwisku.

- S艂yszysz mnie, Decker? - pyta艂.

B臋karcie g贸wno - pomy艣la艂a Maska. Niedorobione, b臋karcie g贸wno, z nieprawego 艂o偶a. Wymierzy艂 pis­tolet w jego serce. Potw贸r zako艅czy艂 transformacj臋 i sta艂 przed swoim wrogiem w ca艂ej okaza艂o艣ci, je艣li istot臋 urodzon膮 na rze藕nickim pie艅ku mo偶na nazwa膰 w pe艂ni okaza艂膮. Z matki wilczycy, z ojca klowna, 艣mieszny a偶 do przesady. Dla niego nie b臋dzie b艂ogos艂awie艅stwa - po­stanowi艂a Maska. Tylko spluni臋cie w twarz-hybryd臋, gdy ju偶 si臋 znajdzie martwy na ziemi.

Nie zastanawiaj膮c si臋, wystrzeli艂. Kula zrobi艂a dziu­r臋 po艣rodku koszulki Boone'a i w zmienionym ciele pod ni膮, ale stw贸r' tylko wyszczerzy艂 z臋by.

- Tego ju偶 pr贸bowa艂e艣, Decker - stwierdzi艂 Boone. - Nic si臋 nie nauczy艂e艣?

- Nie jestem Decker - odpar艂a Maska i zn贸w wystrzeli艂a. Nast臋pna dziura powsta艂a obok pierwszej, ale obie nie krwawi艂y.

Boone zacz膮艂 i艣膰 wprost na pistolet. Nie chwiejnym, konaj膮cym krokiem, lecz spokojnie - i Maska rozpo­zna艂a krok oprawcy. Czu艂a wo艅 brudu bestii, nawet przez p艂贸tno na twarzy. Gorzko-s艂odk膮 wo艅, kt贸ra wy­wo艂ywa艂a nudno艣ci.

- St贸j spokojnie - odezwa艂 si臋 potw贸r. - Tak b臋dzie szybciej.

Ukradziony Masce krok by艂 ju偶 wystarczaj膮c膮 znie­wag膮, ale us艂ysze膰 w艂asne, krystaliczne s艂owa wydoby­wane z nieludzkiego gard艂a - to pozbawi艂o Mask臋 zmys艂贸w. Wrzasn臋艂a przez p艂贸tno i skierowa艂a pistolet w usta Boone'a. Zanim ustrzeli艂a bezczelny j臋zyk Bo­one, jego opuch艂e r臋ce wyci膮gn臋艂y si臋 i chwyci艂y za bro艅. Gdy wyrwa艂y pistolet, Maska poci膮gn臋艂a jeszcze za spust, wypalaj膮c w jedn膮 z r膮k. Kule odstrzeli艂y mu palec. Twarz Boone'a skrzywi艂a si臋. Wyszarpn膮艂 bro艅 z r膮k Maski i odrzuci艂. Potem przyci膮gn膮艂 do siebie tego, kt贸ry go okaleczy艂.

W obliczu zag艂ady Maska oddzieli艂a si臋 od swego nosiciela. Stara G艂owa z Guzikami nie wierzy艂a, 偶e kiedy艣 mo偶e umrze膰. Decker wierzy艂. Jego z臋by za­zgrzyta艂y o suwak jak o krat臋 na ustach, gdy zacz膮艂 b艂aga膰.

- Boone... nie wiesz, co robisz.

Czu艂, jak Maska z furi膮 zaciska si臋 wok贸艂 g艂owy, s艂ysz膮c te s艂owa tch贸rza, ale Decker m贸wi艂 dalej, staraj膮c si臋 udobrucha膰 Boone'a tonem swojego g艂osu, jak to dawniej bywa艂o.

- Jeste艣 chory, Boone.

Nie b艂agaj - s艂ysza艂 Mask臋 - nie 艣miej b艂aga膰.

- Ale pan mnie mo偶e uleczy膰, prawda? - powie­dzia艂 potw贸r.

- O tak - odpar艂 Decker. - Z pewno艣ci膮. Daj mi tylko troch臋 czasu.

Zraniona r臋ka Boone'a pog艂aska艂a mask臋.

- Czemu si臋 za tym kryjesz? - spyta艂.

- Ona ka偶e mi si臋 kry膰. Nie chc臋, ale ona mi ka偶e.

Gniew Maski nie zna艂 granic. Piszcza艂a w g艂owie Deckera, s艂ysz膮c, jak zdradza swego mistrza. Je艣li prze­偶yje dzisiejszy wiecz贸r, za偶膮da najpodlejszej rekompen­saty za te k艂amstwa. Zap艂aci co do grosza, jutro. Ale musi wywie艣膰 w pole t臋 besti臋, 偶eby troch臋 jeszcze po偶y膰.

- Musisz si臋 chyba czu膰 tak samo jak ja - powie­dzia艂. - Pod sk贸r膮, kt贸r膮 musisz nosi膰.

- Tak samo? - spyta艂 Boone.

- Jak w potrzasku. Musisz rozlewa膰 krew. Nie chcesz rozlewa膰 krwi tak jak ja.

- Nie rozumiesz - stwierdzi艂 Boone. - Nie jestem za t膮 twarz膮. Ja jestem t膮 twarz膮. Decker potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Chyba nie. My艣l臋, 偶e gdzie艣 wewn膮trz jeste艣 wci膮偶 Boone'em.

- Boone nie 偶yje. Boone'a zastrzelono na twoich oczach. Pami臋tasz? Sam pos艂a艂e艣 mu kule.

- Ale prze偶y艂e艣.

- Ale nie jako 偶ywy.

Wielka g艂owa Deckera dr偶a艂a. Teraz przesta艂a. Ka偶dy mi臋sie艅 cia艂a zesztywnia艂, gdy przysz艂o wyja艣­nienie tajemnicy.

- Ty mnie pchn膮艂e艣 w r臋ce potwor贸w, Decker. I sta艂em si臋 jednym z nich. Ale nie takim jak ty. Nie bezdusznym potworem - przyci膮gn膮艂 Deckera bardzo blisko, jego twarz znalaz艂a si臋 o cal od maski. - Umar­艂em, Decker. Twoje kule nie maj膮 ju偶 dla mnie znaczenia. Mam w swoich 偶y艂ach krew Midian. To znaczy, 偶e sam si臋 lecz臋. Ale ty...

R臋ka g艂aszcz膮ca mask臋 teraz zacisn臋艂a si臋 na tkani­nie.

- ...ty, Decker... kiedy umrzesz, to umrzesz. A ja chc臋 widzie膰 twoj膮 twarz, kiedy to si臋 zdarzy.

Boone poci膮gn膮艂 mask臋. Trzyma艂a si臋 mocno i nie chcia艂a zej艣膰. Musia艂 zacisn膮膰 pazury na wszystkich w艂贸knach i wypuk艂o艣ciach, aby j膮 zedrze膰 i odkry膰 spocon膮 twarz pod spodem. Ile偶 to godzin sp臋dzi艂 obser­wuj膮c t臋 twarz, 艂api膮c si臋 ka偶dego przeb艂ysku aprobaty? Tyle zmarnowanego czasu. Oto prawdziwy stan lekarza: zagubiony, s艂aby, p艂acz膮cy.

- Ba艂em si臋 - odezwa艂 si臋 Decker. - Rozumiesz, prawda? Mogli mnie znale藕膰, ukara膰. Musia艂em zwali膰 na kogo艣 win臋.

- Wybra艂e艣 niew艂a艣ciwego cz艂owieka.

- Cz艂owieka? - zabrzmia艂 cichy g艂os w ciemno­艣ci. - Nazywasz si臋 cz艂owiekiem? Boone poprawi艂 si臋.

- Potwora. 艢miech. A potem:

- Zamierzasz go wreszcie zabi膰, czy nie?

Boone odwr贸ci艂 wzrok od Deckera na m贸wi膮cego, kt贸ry przykucn膮艂 na grobie. Jego twarz sk艂ada艂a si臋 z pl膮taniny blizn.

- Czy on mnie pami臋ta? - m臋偶czyzna spyta艂 Boone'a.

- Nie wiem. Pami臋tasz? - rzuci艂 Deckerowi. - Nazywa si臋 Narcyz.

Decker tylko wytrzeszczy艂 oczy.

- Jeszcze jeden ze szczepu Midian - stwierdzi艂 Boone.

- Nigdy nie by艂em pewny, czy do niego nale偶臋 - zaduma艂 si臋 Narcyz. - Dop贸ki nie musia艂em wyjmowa膰 ku艂 z twarzy. S膮dzi艂em, 偶e mi si臋 to wszystko 艣ni.

- Ba艂e艣 si臋 -"powiedzia艂 Boone.

- Tak. Wiesz, co robi膮 z normalnymi lud藕mi. Boone skin膮艂 g艂ow膮.

- Wi臋c go zabij - wypowiedzia艂 si臋 Narcyz. - Wygry藕 mu jego oczy, albo ja to zrobi臋 za ciebie.

- Nie, dop贸ki nie wydob臋d臋 z niego wyznania.

- Wyznania - odezwa艂 si臋 Decker, a oczy mu si臋 rozszerzy艂y na my艣l o odroczeniu wyroku. - Je艣li tego chcesz, powiedz tylko s艂owo.

Zacz膮艂 szpera膰 w marynarce, jak gdyby szukaj膮c pi贸ra.

- Po co ci to pieprzone wyznanie? - pyta艂 Nar­cyz. - My艣lisz, 偶e kto艣 ci teraz wybaczy? Sp贸jrz na siebie! Zeskoczy艂 z grobu.

- Zobacz - wyszepta艂. --Je艣li Lylesburg si臋 dowie, 偶e tu przyszed艂em, wyrzuci mnie. Daj mi tylko jego oczy, cholera. A reszta nale偶y do ciebie.

- Nie pozw贸l mu, 偶eby mnie dotkn膮艂 - Decker b艂aga艂 Boone'a. - Wszystko, co zechcesz... pe艂ne wy­znanie... wszystko. Ale trzymaj go z dala ode mnie!

Za p贸藕no, Narcyz ju偶 si臋 do niego dobiera艂, za pozwoleniem, czy te偶 bez pozwolenia Boone'a. Boone usi艂owa艂 go powstrzyma膰 woln膮- r臋k膮, ale Narcyz zbyt rwa艂 si臋 do zemsty. Wcisn膮艂 si臋 pomi臋dzy Boone'a i jego ofiar臋.

- Popatrz sobie ostatni raz - wyszczerzy艂 z臋by podnosz膮c hakowate kciuki.

Decker szpera艂 jednak po kieszeniach nie tylko w panice. Gdy haki zbli偶y艂y si臋 do jego oczu, wyci膮gn膮艂 du偶y n贸偶, ukryty w marynarce i zag艂臋bi艂 w brzuchu atakuj膮cego. Spokojnie, z ca艂ym kunsztem. Ci臋cie, kt贸re zada艂 Narcyzowi, charakterystyczne dla patroszenia; nauczy艂 si臋 go od Japo艅czyk贸w: g艂臋boko w jelita i w g贸r臋 do p臋pka, ci膮gn膮c ostrze obur膮cz, aby pokona膰 ci臋偶ar mi臋sa. Narcyz krzykn膮艂 - nie z b贸lu, raczej na wspo­mnienie o b贸lu.

Jednym g艂adkim ruchem Decker wyci膮gn膮艂 du偶y n贸偶, b臋d膮c pewnym, 偶e dobrze upakowana zawarto艣膰 brzucha, powinna teraz wypa艣膰. Nie myli艂 si臋. Wn臋trzno­艣ci Narcyza rozwin臋艂y si臋 i wypad艂y jak fartuch z cia艂a do kolan w艂a艣ciciela. Rana, kt贸ra 偶ywego cz艂owieka zwali­艂aby z n贸g na miejscu, z Narcyza zrobi艂a tylko klowna. Skowycz膮c z niesmaku na widok w艂asnych wn臋trzno艣ci, przypad艂 do Boone'a.

- Pom贸偶 mi - prosi艂. - Jestem zgubiony.

Decker wykorzysta艂 moment. Gdy Narcyz trzyma艂 Boone'a, lekarz rzuci艂 si臋 do bramy. Nie by艂o to daleko. Zanim Boone uwolni艂 si臋 od Narcyza, jego wr贸g znalaz艂 si臋 poza zasi臋giem po艣wi臋conej ziemi. Boone ruszy艂 w pogo艅, ale gdy pokona艂 zaledwie po艂ow臋 drogi do bramy, us艂ysza艂 trzask klamki w samochodzie Deckera i zapuszczany silnik. Doktor odjecha艂. Cholera, odjecha艂!

- Co mam zrobi膰 z t膮 pieprzon膮 rzecz膮? - us艂ysza艂 szloch Narcyza. Wr贸ci艂 od bramy. Narcyz trzyma艂 flaki w r臋kach, jak rob贸tki na drutach.

- Id藕 pod ziemi臋 - Boone stwierdzi艂 kategorycz­nie. Nie mia艂o sensu przeklinanie go za to, 偶e si臋 wmie­sza艂. - Kto艣 ci pomo偶e.

- Nie mog臋. Dowiedz膮 si臋, 偶e by艂em na g贸rze.

- S膮dzisz, 偶e jeszcze nie wiedz膮? - odrzek艂 Bo­one. - Wiedz膮 wszystko.

Nie martwi艂 si臋 wi臋cej o Narcyza. Inne cia艂o le偶a艂o w alejce i wymaga艂o jego uwagi. W swoim nienasyceniu, by zastraszy膰 Deckera, zapomnia艂 ca艂kiem o Lori.

- Wyrzuc膮 st膮d nas obu - m贸wi艂 Narcyz.

- Mo偶e.

- Co zrobimy?

- Id藕 teraz pod ziemi臋 - powiedzia艂 znu偶ony Bo­one. - Powiedz Panu Lylesburgowi, 偶e to ja ci臋 sprowa­dzi艂em na manowce.

- Ty? - spyta艂 Narcyz. A potem, zapalaj膮c si臋 do tego pomys艂u: - Tak, chyba tak by艂o.

Nios膮c swoje flaki, poku艣tyka艂 z powrotem. Boone ukl膮k艂 przy Lori. Jej zapach przyprawi艂 go o zawr贸t g艂owy; mi臋kko艣膰 sk贸ry pod jego d艂o艅mi zaw艂ad­n臋艂a nim. 呕y艂a, puls by艂 mocny mimo koszmar贸w, kt贸re musia艂a wycierpie膰 ze strony Deckera. Patrz膮c na jej 艂agodn膮 twarz, pomy艣la艂, 偶e mo偶e si臋 obudzi膰 i zobaczy膰 go w kszta艂cie, kt贸ry odziedziczy艂 po ugryzieniu przez Peloquina; ta my艣l niebywale go przygn臋bi艂a. W obecno­艣ci Deckera dumny by艂 nazywaj膮c si臋 potworem i pre­zentuj膮c swoje nocnoplemienne ja. Teraz jednak, widz膮c kobiet臋, kt贸r膮 kocha艂 i przez kt贸r膮 by艂 kochany za swoj膮 s艂abo艣膰 i ludzko艣膰, odczuwa艂 wstyd.

Wci膮gn膮艂 powietrze, a jego wola czyni艂a z cia艂a dym, kt贸ry p艂uca wci膮ga艂y na powr贸t do wn臋trza. Proces dziw­ny, zar贸wno je艣li chodzi o jego 艂atwo艣膰, jak i istot臋. Jak偶e szybko przywyk艂 do tego, co niegdy艣 nazywa艂 cudownym.

Nie mia艂 jednak w膮tpliwo艣ci, nic si臋 nie r贸wna艂o z t膮 kobiet膮. Fakt, 偶e starczy艂o jej wiary, by tutaj go szuka膰, gdy 艣mier膰 depta艂a jej po pi臋tach - to wi臋cej, ni偶 wszystko, na co m贸g艂 liczy膰 jakikolwiek ziemski m臋偶­czyzna. Dla niego - prawdziwy cud.

Dumny by艂, 偶e ona nale偶y do ludzi, bo kiedy艣 by艂 cz艂owiekiem i wci膮偶 udawa艂, 偶e nim jest.

Podni贸s艂 j膮 wi臋c, maj膮c ju偶 ludzki kszta艂t, i trosk­liwie zani贸s艂 do podziemi.

Rozdzia艂 XIII

DZIECKO - PROROK

Lori s艂ucha艂a rozw艣cieczonych g艂os贸w.

- Oszuka艂e艣 nas! Najpierw m贸wi艂 Lylesburg.

- Nie mia艂em wyboru! Teraz Boone.

- Wi臋c Midian ma si臋 nara偶a膰 na ryzyko w imi臋 twoich wy偶szych uczu膰?

- Decker nikomu nie powie - odpar艂 Boone. - C贸偶 ma wyjawi膰? 呕e pr贸bowa艂 zabi膰 dziewczyn臋 i po­wstrzyma艂 go umar艂y cz艂owiek? Gadanie od rzeczy.

- Nagle zrobi艂e艣 si臋 ekspertem, Par臋 dni tutaj i tworzysz nowe prawo. R贸b to gdzie indziej, Boone! Zabieraj kobiet臋 i odejd藕!

Lori chcia艂a otworzy膰 oczy i i艣膰 do Boone'a; uspoko­i膰 go, zanim powie albo zrobi co艣 g艂upiego. Cia艂o mia艂a jednak odr臋twia艂e. Nawet mi臋艣nie twarzy nie reagowa艂y na impuls. Mog艂a tylko le偶e膰 cicho i s艂ucha膰 coraz ostrzejszej k艂贸tni.

- Nale偶臋 do was - powiedzia艂 Boone. - Jestem teraz jednym z Nocnego Plemienia.

- Ju偶 nie.

- Nie mog臋 偶y膰 gdzie indziej.

- A my 偶yli艣my. Przez ca艂e pokolenia pr贸bowali艣­my 偶y膰 w normalnym 艣wiecie i to nas prawie zniszczy艂o. Teraz ty przychodzisz i, cholera, niemal niszczysz nasz膮 jedyn膮 nadziej臋 przetrwania. Je艣li Midian zostanie ujaw­nione, ty i kobieta b臋dziecie za to odpowiedzialni. Pomy艣l o tym podczas swoich dalszych podr贸偶y.

Zapad艂a d艂uga cisza. Potem odezwa艂 si臋 Boone:

- Pozw贸lcie mi odpokutowa膰.

- Za p贸藕no. Prawo nie zna wyj膮tk贸w. Ten drugi te偶 odejdzie..

- Narcyz? Nie. Z艂amiecie mu serce. P贸艂 偶ycia czeka艂, 偶eby tu przyby膰.

- Decyzja zapad艂a.

- Kto j膮 podj膮艂? Ty? Czy Bafomet?

Na d藕wi臋k tego imienia Lori poczu艂a ch艂贸d. Samo s艂owo nic nie znaczy艂o dla niej, ale wyra藕nie znaczy艂o wiele dla innych. Wok贸艂 siebie s艂ysza艂a echo szept贸w, powtarzanych zda艅 oddaj膮cych cze艣膰.

- 呕膮dam rozmowy z nim - stwierdzi艂 Boone.

- Nie ma mowy.

- Czego si臋 boisz? Utraty w艂adzy nad szczepem? Chc臋 si臋 widzie膰 z Bafometem. Je艣li zamierzasz mnie powstrzyma膰, zr贸b to teraz.

Gdy Boone rzuci艂 swoje wyzwanie, Lori otworzy艂a oczy. Nad ni膮 znajdowa艂 si臋 sklepiony sufit, niegdy艣 udajacy niebo. Namalowano na nim gwiazdy; wi臋cej ogni sztucznych ni偶 cia艂 niebieskich, fajerwerki sypi膮ce iskry na kamiennym niebie.

Pochyli艂a nieco g艂ow臋. Znajdowa艂a si臋 w krypcie. Po obu jej stronach sta艂y zapiecz臋towane trumny, szczy­tem do 艣ciany. Z lewej - wiele grubych 艣wiec, z brud­nego wosku, o s艂abym, jak Lori, p艂omieniu. Z prawej - Babette, siedz膮ca po turecku na pod艂odze, obserwowa艂a j膮 uwa偶nie. Dziecko by艂o ubrane ca艂e na czarno, a jego oczy wychwytywa艂y 艣wiat艂o 艣wiec i t艂umi艂y jego migota­nie. Babette nie by艂a 艂adna - mia艂a zbyt powa偶n膮 twarz. Nawet u艣miech, kt贸ry pos艂a艂a Lori widz膮c jej przebudze­nie, nie m贸g艂 zatrze膰 smutku jej rys贸w. Lori stara艂a si臋 odwzajemni膰 przyjazne spojrzenie, ale nie mia艂a pewno­艣ci, czy oczy jej pos艂uchaj膮.

- Wyrz膮dzi艂 nam straszn膮 krzywd臋 - powiedzia艂a Babette.

Lori przypuszcza艂a, 偶e ma na my艣li Boone'a. Ale dalsze s艂owa dziecka wyprowadzi艂y j膮 z b艂臋du.

- Rachel oczy艣ci艂a to. Teraz nie dokucza. Podnios艂a praw膮 r臋k臋. Zosta艂a obanda偶owana cie­mnym p艂贸tnem wok贸艂 kciuka i palca wskazuj膮cego.

- Tobie te偶 nie.

Zbieraj膮c si艂y, Lori podnios艂a w艂asn膮 r臋k臋. Zosta艂a obanda偶owana identycznie.

- Gdzie... jest Rachel? - spyta艂a Lori, g艂osem ledwie s艂yszalnym, Babette us艂ysza艂a jednak pytanie wyra藕nie.

- Gdzie艣 w pobli偶u - odpar艂a.

- Mo偶esz j膮 tu sprowadzi膰?

Wieczny wyraz dezaprobaty na twarzy Babette jeszcze si臋 pog艂臋bi艂.

- Przyby艂a艣 tu na zawsze? - spyta艂a.

- Nie - pad艂a odpowied藕, nie z ust Lori, lecz Rachel, kt贸ra pojawi艂a si臋 przy drzwiach - nie zostaje. Musi wkr贸tce odej艣膰.

- Dlaczego? - odezwa艂a si臋 Babette.

- S艂ysza艂am Lylesburga - stwierdzi艂a Lori p贸艂­g艂osem.

- Pana Lylesburga - poprawi艂a Rachel podchodz膮c do miejsca, gdzie le偶a艂a Lori. - Boone z艂ama艂 przysi臋g臋, wychodz膮c na powierzchni臋, 偶eby ci臋 przy­prowadzi膰. Narazi艂 nas wszystkich na niebezpiecze艅st­wo.

Lori rozumia艂a tylko strz臋py historii Midian, ale wystarczaj膮co Wiele, by wiedzie膰, 偶e maksyma, kt贸r膮 us艂ysza艂a z ust Lylesburga („co jest pod ziemi膮, pozo­stanie pod ziemi膮") nie by艂a tylko pr贸偶n膮 sentencj膮. To by艂o prawo i mieszka艅cy Midian przysi臋gali mu wierno艣膰 na 偶ycie, ryzykuj膮c utrat臋 prawa do zamieszkiwania tutaj.

- Mo偶esz mi pom贸c? - spyta艂a. Czu艂a si臋 bardzo s艂aba le偶膮c tak na pod艂odze.

To jednak nie Rachel przysz艂a jej z pomoc膮, lecz Babette, k艂ad膮c swoj膮 ma艂膮, obanda偶owan膮 d艂o艅 na 偶o艂膮dku Lori. Jej organizm natychmiast zareagowa艂 na dotyk dziecka i wszelki 艣lad odr臋twienia od razu opu艣ci艂 jej cia艂o. Pami臋ta艂a takie samo uczucie, albo podobne, ze swojego ostatniego spotkania z dziewczynk膮: uczucie przep艂ywaj膮cej si艂y, gdy bestia rozp艂ywa艂a si臋 w jej ramionach.

- Jeste艣cie ze sob膮 silnie zwi膮zane - powiedzia艂a Rachel.

- Na to wygl膮da - Lori usiad艂a. - Czy jest ranna?

- Dlaczego mnie nie spytasz? - odezwa艂a si臋 Babette. - Ja te偶 tu jestem.

- Przepraszam - zmitygowa艂a si臋 Lori. - Te偶 si臋 skaleczy艂a艣?

- Nie. Ale czu艂am twoj膮 ran臋.

- Odbiera 艣wiat przede wszystkim empatycznie - wyja艣ni艂a Rachel. - Czuje to, co czuj膮 inni, zw艂aszcza, gdy pozostaje z kim艣 w silnym zwi膮zku emocjonalnym.

- Wiedzia艂am, 偶e tu jedziesz - powiedzia艂a Babet­te. - Widzia艂am twoimi oczyma. A ty potrafisz widzie膰 moimi.

- Czy to prawda? - Lori spyta艂a Rachel.

- Uwierz jej - brzmia艂a odpowied藕. Lori nie by艂a ca艂kiem pewna, 偶e uda jej si臋 podnie艣膰 na nogi, ale zdecydowa艂a si臋 podda膰 cia艂o pr贸bie. Posz艂o 艂atwiej, ni偶 si臋 spodziewa艂a. Stan臋艂a sprawnie, na mocnych nogach i z wypocz臋t膮 g艂ow膮.

- Zaprowadzisz mnie do Boone'a? - poprosi艂a.

- Je艣li tego chcesz.

- By艂 tu ca艂y czas, prawda?

- Tak.

- Kto go przyprowadzi艂?

- Przyprowadzi艂?

- Do Midian.

- Nikt.

- By艂 prawie nie偶ywy - m贸wi艂a Lori. - Kto艣 musia艂 go zabra膰 z kostnicy.

- Ty wci膮偶 nic nie rozumiesz - ponuro stwier­dzi艂a Rachel.

„ - Tego, co dotyczy Midian? Nie, nie ca艂kiem.

- Nie sprawy Midian. Sprawy Boone'a i tego, sk膮d si臋 tu wzi膮艂.

- On my艣li, 偶e nale偶y do Nocnego Plemienia - powiedzia艂a Lori.

- Nale偶a艂, dop贸ki nie z艂ama艂 obietnicy.

- Wi臋c odejdziemy - odpar艂a Lori. - Tego chce Lylesburg, tak? Nie mam zamiaru tu zosta膰.

- Dok膮d p贸jdziecie? - spyta艂a Rachel.

- Nie wiem. Mo偶e wr贸cimy do Calgary. Nie powin­no by膰 trudno udowodni膰 win臋 Deckera. Potem za­czniemy od pocz膮tku.

Rachel potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- To niemo偶liwe.

- Czemu nie? Macie do niego co艣 wa偶nego?

- Przyszed艂 tu, bo jest jednym z nas.

- Nas - czyli kogo? - Lori odrzek艂a ostro. By艂a ju偶 zm臋czona wykr臋tami i insynuacjami. - Kim jeste艣­cie? Chorzy ludzie 偶yj膮cy w ciemno艣ci. Boone nie jest chory. Jest normalny. Normalny, zdrowy cz艂owiek.

- Proponuj臋, 偶eby艣 go zapyta艂a, czy dobrze si臋 czuje - brzmia艂a riposta Rachel.

- Och, zrobi臋 to, kiedy przyjdzie pora.

Na Babette te偶 wp艂ywa艂a ta wymiana inwektyw.

- Nie wolno ci odej艣膰 - odezwa艂a si臋 do Lori.

- Musz臋.

- Nie na 艣wiat艂o - gwa艂townie z艂apa艂a Lori za r臋kaw. - Nie mog臋 tam i艣膰 z tob膮.

- Ona musi odej艣膰 - Rachel pr贸bowa艂a wyt艂uma­czy膰 dziecku konieczno艣膰 rozstania. - Ona nie nale偶y do nas.

Babette szybko przerwa艂a.

- Ale mo偶e - stwierdzi艂a, podnosz膮c wzrok ku Lori. - To 艂atwe.

- Ona nie chce - zaoponowa艂a Rachel. Babette spojrza艂a na Lori.

- To prawda? - spyta艂a.

- Powiedz jej - Rachel nie ukrywa艂a zadowolenia z zak艂opotania Lori. - Powiedz jej, 偶e jest u艂omn膮 istot膮 ludzk膮.

- Ale my 偶yjemy wiecznie - powiedzia艂a Babette. Rzuci艂a spojrzenie matce. - Prawda?

- Niekt贸rzy z nas.

- Wszyscy z nas. Je艣li chcemy 偶y膰 wiecznie. A pe­wnego dnia, kiedy zajdzie s艂o艅ce...

- Dosy膰! - przerwa艂a Rachel.

Babette mia艂a jednak wi臋cej do powiedzenia.

- ... Kiedy s艂o艅ce zajdzie i b臋dzie tylko noc, za­czniemy 偶y膰 na powierzchni ziemi. B臋dzie nasza. Teraz z kolei Rachel czu艂a si臋 nieswojo.

- Ona nie wie, co m贸wi - wymamrota艂a.

- My艣l臋, 偶e bardzo dobrze wie - odpar艂a Lori.

Blisko艣膰 Babette i 艣wiadomo艣膰, 偶e 艂膮czy j膮 z dzie­ckiem jaka艣 wi臋藕, nagle j膮 zmrozi艂a. To, co dotyczy­艂o Midian, ju偶 zaczyna艂o uk艂ada膰 si臋 w jej umy艣le i na­gle - chaos. Bardziej ni偶 kiedykolwiek chcia艂a zna­le藕膰 si臋 daleko st膮d, z dala od dzieci, kt贸re m贸wi­艂y o ko艅cu 艣wiata, od 艣wiec i trumien i 偶ycia w gro­bowcach.

- Gdzie Boone? - odezwa艂a si臋 do Rachel.

- Poszed艂 do 艣wi膮tyni. Do Bafometa.

- Kto to jest Bafomet?

Rachel uczyni艂a rytualny gest na wspomnienie Bafometa, dotykaj膮c palcem wskazuj膮cym j臋zyka i serca. By艂 to dla niej tak naturalny znak, 偶e Lori w膮tpi艂a, czy Rachel uczyni艂a go 艣wiadomie.

- Bafomet jest Chrzcicielem - obja艣ni艂a - kt贸ry stworzy艂 Midian. Kt贸ry nas tu wezwa艂. Palec zn贸w dotkn膮艂 j臋zyka i serca.

- Zabierzesz mnie do 艣wi膮tyni? - spyta艂a Lori. Odpowied藕 Rachel zabrzmia艂a wyra藕nie i prosto:

- Nie.

- Daj mi przynajmniej wskaz贸wki.

- Ja ci臋 zabior臋 - zg艂osi艂a si臋 na ochotnika Babette.

- Nie zrobisz tego - odezwa艂a si臋 Rachel, tym razem odrywaj膮c d艂o艅 dziecka od r臋kawa Lori z tak膮 szybko艣ci膮, 偶e Babette nie mog艂a si臋 nawet przeciw­stawi膰.

- Sp艂aci艂am sw贸j d艂ug wobec ciebie - oznajmi艂a Rachel - lecz膮c twoj膮 ran臋. Nie mamy ju偶 o czym m贸wi膰.

Obj臋艂a Babette i podnios艂a. Dziecko wi艂o si臋 w u艣ci­sku matki, 偶eby spojrze膰 na Lori.

- Chc臋, 偶eby艣 za mnie obejrza艂a pi臋kne rzeczy.

- Ucisz si臋 - zgani艂a j膮 Rachel.

- To co ty zobaczysz, ja te偶 zobacz臋. Lori skin臋艂a g艂ow膮.

- Tak? - upewni艂a si臋 Babette.

- Tak.

Zanim dziecko zdo艂a艂o wypowiedzie膰 jeszcze jakie艣 s艂owo lamentu, Rachel wynios艂a j膮 z pomieszczenia, zostawiaj膮c Lori w towarzystwie trumien.

Lori sk艂oni艂a g艂ow臋 do ty艂u i zacz臋艂a wolno od­dycha膰. Spokojnie, pomy艣la艂a; spokojnie. Wkr贸tce wszy­stko si臋 sko艅czy.

Malowane gwiazdy ta艅czy艂y nad g艂ow膮; wydawa艂y si臋 wirowa膰, gdy na nie patrzy艂a. Czy to ich bunt, czy tylko fantazja artysty - zastanawia艂a si臋, a mo偶e w ten spos贸b niebiosa patrz膮 na Plemi臋, gdy wychodzi ze swoich mauzole贸w noc膮, 偶eby zaczerpn膮膰 powietrza?

Lepiej tego nie wiedzie膰. Wystarcza艂o ju偶, 偶e owe stworzenia mia艂y dzieci i sztuk臋; to, 偶e mog艂y mie膰 wizje, stanowi艂o zbyt niebezpieczn膮 my艣l.

Gdy po raz pierwszy ich spotka艂a, na schodach do ich podziemnego 艣wiata, obawia艂a si臋 o w艂asne 偶ycie. I wci膮偶 si臋 ba艂a, w jakim艣 cichym zak膮tku ja". Nie, 偶e mo偶na jej zabra膰 偶ycie, lecz 偶e mo偶na je zmieni膰, naznaczy膰 je w pewien spos贸b ich rytami i wizjami, tak 偶e nie zdo艂a ich wymaza膰 z umys艂u.

Im szybciej st膮d odejdzie, z Boone'em przy boku, tym szybciej wr贸ci do Calgary. Tam ulice s膮 jasno o艣wietlone. Lampy przy膰miewaj膮 gwiazdy.

Pokrzepiona t膮 my艣l膮, ruszy艂a na poszukiwanie Chrzciciela.

Rozdzia艂 XIV

艢WI膭TYNIA

Oto i prawdziwe Midian. Nie puste miasto na wzg贸rzu; nawet nie nekropolia u jego st贸p; lecz sie膰 tuneli i komnat, rozci膮gaj膮ca si臋 przypuszczalnie pod ca艂ym cmentarzem. Niekt贸re grobowce zajmowali tylko zmarli, a ich trumny na poszczeg贸lnych p贸艂kach pr贸ch­nia艂y. A mo偶e byli to pierwsi lokatorzy cmentarza, z艂o偶eni tu na wieczny spoczynek, zanim Nocne Plemi臋 przej臋艂o teren w swoje posiadanie? A mo偶e to cz艂onkowie Plemienia, kt贸rzy umarli (prowadz膮c p贸艂-偶ycie) pora偶eni przez 艣wiat艂o s艂o艅ca; czy te偶 zwi臋dli z t臋sknoty? I tak stanowili tu mniejszo艣膰. Wi臋kszo艣膰 z komnat dzier偶awi艂y bardziej 偶ywotne dusze, a ich kwatery o艣wietla艂y lampy lub 艣wiece, a czasem sam lokator, istota pal膮ca si臋 w艂asnym 艣wiat艂em.

Rzuci艂a przelotne spojrzenie na tak膮 posta膰, le偶膮c膮 na wznak na materacu w swoim buduarze. By艂a naga, korpulentna i bezp艂ciowa, a jej obwis艂e cia艂o sk艂ada艂o si臋 z mieszaniny ciemnej, t艂ustej sk贸ry oraz wewn臋trznych b艂ysk贸w 艣wiat艂a, kt贸rych fosforescencja nas膮cza艂a proste 艂o偶e. Wydawa艂o si臋, 偶e ka偶de drzwi prowadz膮 do r贸wnie tajemniczych zjawisk, a jej reakcja na nie by艂aby r贸wnie zagadkowa, jak one same. Po prostu skr臋ca艂 si臋 jej 偶o艂膮dek, gdy widzia艂a jakiego艣 stygmatyka otoczonego kompanami o ostrych z臋bach, ha艂a艣liwie siorbi膮cych z jego ran; albo czu艂a podniecenie, konfrontuj膮c legend臋 z autentycznym wampirem. Czy tylko to? A c贸偶 mia艂a powiedzie膰 m臋偶czy藕nie, kt贸rego cia艂o rozproszy艂o si臋 w gromad臋 ptak贸w, kiedy zobaczy艂, 偶e mu si臋 przypat­ruje? C贸偶 powiedzie膰 o panterze z g艂ow膮 psa, kt贸r膮 odwraca艂a z fresku i zach臋ca艂a, by przy艂膮czy膰 si臋 do jego terminatora, mieszaj膮cego farb臋? Albo o mechanicznych bestiach o nogach jak macki, biegaj膮cych po 艣cianach. Po przej艣ciu tuzina korytarzy nie odr贸偶nia艂a ju偶 zgrozy od fascynacji. Mo偶e nigdy tego nie dost膮pi?

Mog艂a tu sp臋dzi膰 ca艂e dnie i podziwia膰 widoki, ale szcz臋艣cie (lub instynkt) przywiod艂y j膮 ju偶 za blisko Boone'a, 偶eby mog艂a przerwa膰 dalszy marsz. To cie艅 Lylesburga pojawi艂 si臋 przed ni膮, jak gdyby wychodz膮c z masywnej 艣ciany.

- Nie wolno ci i艣膰 dalej.

- Zamierzam znale藕膰 Boone'a - powiedzia艂a.

- Nie chc臋 ci czyni膰 zarzut贸w. Rozumiem ci臋. Ale ty z kolei musisz zrozumie膰 nas: to, co zrobi艂 Boone, nara偶a nas wszystkich na niebezpiecze艅stwo...

- Pozw贸l mi wi臋c przem贸wi膰 do niego. Odejdzie­my st膮d razem.

- To by艂oby mo偶liwe jaki艣 czas temu - stwierdzi艂 Lylesburg, a jego g艂os wydobywa艂 si臋 z zas艂ony cienia zr贸wnowa偶ony i pe艂en autorytetu jak zawsze.

- A teraz?

- Znalaz艂 si臋 poza moim zasi臋giem. I twoim te偶. Odwo艂a艂 si臋 do ca艂kiem innej si艂y.

Gdy m贸wi艂, us艂ysza艂a ha艂as pochodz膮cy z g艂臋bi katakumb - d藕wi臋k niepodobny do niczego, co dot膮d zna艂a. Najpierw by艂a pewna, 偶e jest to trz臋sienie ziemi; d藕wi臋k wy doby wa艂 si臋 jak gdyby w ziemi i z ziemi. Ale gdy zabrzmia艂 po raz drugi, us艂ysza艂a w nim co艣 zwierz臋­cego: j臋k, mo偶e b贸lu, mo偶e ekstazy... Z pewno艣ci膮 to by艂 Bafomet - Kt贸ry Stworzy艂 Midian, jak powiedzia艂a Rachel. Jaki偶 inny g艂os zdo艂a艂by wstrz膮sn膮膰 posadami tego miejsca?

Lylesburg potwierdzi艂 to.

- Oto dok膮d uda艂 si臋 Boone, 偶eby pertraktowa膰 - odezwa艂 si臋. - Albo tak s膮dzi.

- Pozw贸l mi i艣膰 do niego.

- Zosta艂 ju偶 poch艂oni臋ty. Zabrany przez p艂omie艅.

- Chc臋 zobaczy膰 na w艂asne oczy - za偶膮da艂a Lori.

Nie chc膮c ju偶 odwleka膰 tej chwili, popchn臋艂a Lylesburga spodziewaj膮c si臋 oporu. Jej d艂onie jednak zanurzy­艂y si臋 w ciemno艣ci, kt贸ra go spowija艂a i dotkn臋艂y 艣ciany za jego plecami. Nie by艂 materialny. Nie m贸g艂 jej powstrzy­ma膰 od p贸j艣cia dok膮dkolwiek.

- Ciebie te偶 zabije - us艂ysza艂a jego ostrze偶enie, gdy bieg艂a na poszukiwanie 藕r贸d艂a d藕wi臋ku. Ha艂as ota­cza艂 j膮 zewsz膮d, lecz wyczuwa艂a, sk膮d si臋 rozchodzi. Z ka偶dym jej krokiem stawa艂 si臋 g艂o艣niejszy, bogatszy, ka偶da z jego warstw sk艂adowych dotyka艂a innej cz臋艣ci jej organizmu: g艂owy, serca, 艂ona.

Szybkie spojrzenie za siebie potwierdzi艂o to, czego si臋 domy艣la艂a: Lylesburg nie pr贸bowa艂 nawet i艣膰 za ni膮. Skr臋ci艂a raz i drugi, a g艂osy wci膮偶 narasta艂y, a偶 zacz臋艂a i艣膰 pod pr膮d, jakby pod silny wiatr, z opuszczon膮 g艂ow膮, zgarbionymi ramionami.

Wzd艂u偶 przej艣cia nie by艂o ju偶 komnat, a co za tym idzie - 艣wiate艂. Widzia艂a jednak przed sob膮 po艣wiat臋 - migocz膮c膮 i zimn膮, lecz na tyle jasn膮, by o艣wietli膰 zar贸wno teren, na kt贸rym si臋 potyka艂a (go艂膮 ziemi臋), jak i srebrzysty szron na 艣cianach.

- Boone? - krzykn臋艂a. - Jeste艣 tam? Boone?

Po tym, co powiedzia艂 Lylesburg, nie mia艂a zbyt wielkiej nadziei na odpowied藕, ale uzyska艂a j膮. Jego g艂os wyszed艂 na jej spotkanie z samego 艣rodka 艣wiat艂a i d藕wi臋­ku. W ca艂ym zgie艂ku s艂ysza艂a jednak tylko:

- Nie...

Co nie? - zastanawia艂a si臋.

Nie id藕 dalej? Nie zostawiaj mnie tutaj?

Zwolni艂a kroku i zn贸w zawo艂a艂a, ale ha艂as wywo艂a­ny przez Chrzciciela dos艂ownie zatapia艂 jej w艂asny g艂os, a co dopiero odpowied藕. Doszed艂szy tak daleko, musia艂a i艣膰 naprz贸d, nie wiedz膮c, czy jego zawo艂anie oznacza艂o ostrze偶enie, czy te偶 nie.

Przej艣cie zacz臋艂o stromo opada膰 - przechodz膮c niemal w urwisko. Zatrzyma艂a si臋 u szczytu i mru偶膮c oczy spojrza艂a w jasno艣膰. Oto i nora Bafometa, bez w膮tpienia. Ha艂as, kt贸ry wydawa艂, naruszy艂 艣ciany stro­mizny i powia艂 py艂em prosto w jej twarz. W oczach mia艂a 艂zy, kt贸re zmy艂y kamienny kurz. Ale py艂 wci膮偶 j膮 atakowa艂. Og艂uszona d藕wi臋kiem, o艣lepiona py艂em, tkwi­艂a na kraw臋dzi stromizny, niezdolna, by ruszy膰 w prz贸d lub w ty艂.

Nagle Chrzciciel umilk艂 i wszystkie warstwy d藕wi臋­ku natychmiast ca艂kowicie zamar艂y.

Nast膮pi艂a cisza, jeszcze bardziej przera偶aj膮ca ni偶 ha艂as, kt贸ry j膮 poprzedza艂. Czy zamilk艂, bo wiedzia艂, 偶e w pobli偶u pojawi艂 si臋 intruz? Wstrzyma艂a oddech, oba­wiaj膮c si臋 wyda膰 jaki艣 d藕wi臋k.

U st贸p stromizny znajdowa艂o si臋 艣wi臋te miejsce, co do tego nie mia艂a w膮tpliwo艣ci. Gdy zwiedza艂a s艂ynne katedry Europy, z matk膮, wiele lat temu i gapi艂a si臋 na okna i o艂tarze, nie doznawa艂a tego uczucia nag艂ego wgl膮du, kt贸re teraz prze偶ywa艂a. Nigdy te偶, w ca艂ym swoim 偶yciu, we 艣nie czy na jawie, nie do艣wiadcza艂a tak sprzecznych bod藕c贸w. Chcia艂a natychmiast uciec z tego miejsca, porzuci膰 je i zapomnie膰, a zarazem to miejsce przyzywa艂o j膮. To nie obecno艣膰 Boone'a wzywa艂a, lecz magia 艣wi臋to艣ci albo wyst臋pku, albo jednego i drugiego; nie mo偶na si臋 by艂o jej oprze膰.

艁zy sp艂uka艂y teraz py艂 z jej oczu. Tylko tch贸rzostwo mog艂o j膮 wstrzyma膰. Zacz臋艂a schodzi膰 po stromi藕nie. Zej艣cie liczy艂o oko艂o trzydziestu jard贸w, lecz pokona艂a dopiero nie wi臋cej ni偶 jedn膮 trzeci膮 drogi, gdy na dole pojawi艂a si臋 znajoma posta膰.

Ostatni raz widzia艂a Boone'a na powierzchni ziemi, gdy wyszed艂, aby zmierzy膰 si臋 z Deckerem. W ci膮gu kilku sekund, zanim zemdla艂a, widzia艂a go w nowej, nie znanej dot膮d postaci: m臋偶czyzn臋, kt贸ry ca艂kiem zapomnia艂, co to b贸l i kl臋ska. Teraz wygl膮da艂 ca艂kiem inaczej. Ledwie m贸g艂 si臋 utrzyma膰 na nogach.

Wyszepta艂a jego imi臋, a s艂owo to nabra艂o ci臋偶aru, kiedy p艂yn臋艂o ku niemu.

Us艂ysza艂 i zwr贸ci艂 g艂ow臋 w jej stron臋. Nawet w naj­gorszych czasach, gdy ko艂ysa艂a go i uspokaja艂a l臋ki, nie widzia艂a takiego smutku na jego twarzy. 艁zy p艂yn臋艂y bez przerwy, a rysy tak zmarszczy艂 偶al, 偶e wygl膮da艂 jak noworodek.

Schodzi艂a dalej, a ka偶dy jej krok, ka偶dy oddech zosta艂y zwielokrotnione przez akustyk臋 urwiska.

Widz膮c, 偶e si臋 zbli偶a, pu艣ci艂 si臋, 偶eby do niej poma­cha膰, ale straci艂 r贸wnowag臋 i upad艂 ci臋偶ko. Przyspieszy­艂a, nie dbaj膮c teraz o ha艂as. Jakakolwiek si艂a mieszka艂a w jamie na dole, musia艂a us艂ysze膰, 偶e Lori przysz艂a. Zna艂a te偶 pewnie jej histori臋. Nie ba艂a si臋 s膮du tej istoty. Wkroczy艂a tu z mi艂o艣ci, bez broni, sama. Je艣li Bafomet by艂 naprawd臋 architektem Midian, zrozumie jej s艂abo艣膰 i nie wyst膮pi przeciwko niej. Znajdowa艂a si臋 teraz o pi臋膰 jard贸w od Boone'a. A on usi艂owa艂 przewr贸ci膰 si臋 na plecy.

- Poczekaj! - powiedzia艂a, kierowana despera­cj膮.

Ale to nie na ni膮 patrzy艂. Gdy tylko przewr贸ci艂 si臋 na plecy, podni贸s艂 wzrok na Bafometa. Pod膮偶y艂a za jego spojrzeniem. Ujrza艂a pok贸j o 艣cianach z zamarz艂ej ziemi i takiej samej pod艂odze, p臋kni臋tej od rogu do rogu, a z powsta艂ej tak szczeliny wydobywa艂 si臋 p艂omienisty s艂up, wysoko艣ci czterech czy pi臋ciu ludzi. Bi艂 od niego raczej gorzki ch艂贸d ni偶 偶ar, a wn臋trze s艂upa nie migota艂o, lecz kot艂owa艂o si臋, obracaj膮c jak膮艣 dziwn膮 materi臋, kt贸rej najpierw nie rozpozna艂a, ale jej przera偶one spoj­rzenie nagle poj臋艂o,

W ogniu by艂o cia艂o, podwieszone za ko艅czyny ludz­kie (co rozpozna艂a po mi臋sie), ale nic wi臋cej nie da艂o si臋 powiedzie膰. Prawdopodobnie cia艂o nale偶a艂o do Bafome­ta, a tych m膮k doznawa艂o wskutek wizyty intruza.

Boone wypowiedzia艂 teraz imi臋 Chrzciciela, a ona przygotowywa艂a si臋 na widok jego twarzy. I ona j膮 pozna艂a, kiedy stw贸r tam si臋 znajduj膮cy - nie umar艂y, lecz 偶ywy, nie mieszkaniec, lecz tw贸rca Midian - od­wr贸ci艂 g艂ow臋 w chaosie p艂omieni i spojrza艂 na ni膮.

Oto i Bafomet. Ta dziwaczna, pokr臋cona posta膰. Ujrzawszy twarz, krzykn臋艂a. 呕adne opowiadanie czy film, 偶adna kl臋ska czy rozkosz nie przygotowa艂y jej na spot­kanie z tw贸rc膮 Midian. Niezaprzeczalna 艣wi臋to艣膰, bo co艣 tak skrajnego musi by膰 艣wi臋te. Rzecz ponad innymi rzeczami. Poza mi艂o艣ci膮 czy nienawi艣ci膮, poza ich sum膮. Wreszcie - poza granic膮 艣wiadomo艣ci; niepoj臋te, nie poddaj膮ce si臋 klasyfikacji. Natychmiast odwr贸ci艂a wzrok, a ka偶dy 艣lad w pami臋ci wymaza艂a, zamkn臋艂a w jakim艣 zakamarku, aby 偶adna tortura czy namowa nie kaza艂y jej zn贸w na to patrze膰.

Nie zna艂a swojej w艂asnej si艂y do chwili, gdy szalona ch臋膰 wyrwania si臋 st膮d nie pchn臋艂a jej do pod藕wigni臋cia Boone'a i taszczenia jego cia艂a pod g贸r臋 stromizny. Niewiele m贸g艂 jej pom贸c. Czas, kt贸ry sp臋dzi艂 w obecno艣ci Bafometa pozbawi艂 go zupe艂nie w艂adzy w mi臋艣niach. Lori wydawa艂o si臋, 偶e wyci膮ganie Boone'a na szczyt urwiska trwa wieki, a lodowe 艣wiat艂o p艂omienia rzuca przed nimi cie艅 postaci niby jakie艣 proroctwo.

Przej艣cie na g贸rze by艂o puste. Po trosze spodziewa­艂a si臋, 偶e czeka gdzie艣 na nich Lylesburg w towarzystwie kompan贸w, ale z komnaty poni偶ej nios艂a si臋 przez tunel cisza. Kiedy zaci膮gn臋艂a ju偶 Boone'a poza szczyt stromiz­ny, p艂uca pali艂y j膮 od wysi艂ku. Smutek i strach, obecne na jego twarzy w chwili spotkanie, powoli znika艂y.

- Znasz wyj艣cie st膮d? - spyta艂a.

- Chyba tak - odpar艂.

- B臋dziesz musia艂 mi troch臋 pom贸c. Nie mog臋 ci臋 ju偶 d艂u偶ej podtrzymywa膰.

Skin膮艂 g艂ow膮, potem obejrza艂 si臋 na wej艣cie do jamy Bafometa.

- Co widzia艂a艣?

- Nic.

- To dobrze.

Zakry艂 jej twarz r臋koma. Spostrzeg艂a, 偶e brakuje mu jednego palca; 艣wie偶a rana. Wydawa艂 si臋 tym nie przejmowa膰, wi臋c nie zadawa艂a pyta艅, lecz skupi艂a si臋 na tym, aby zach臋ci膰 go do ruchu. By艂 niech臋tny, pos臋pny po tych wielkich emocjach, ale dotaszczyli si臋 jako艣 do stromych schod贸w, wiod膮cych przez jedno z mauzole贸w w noc.

Powietrze pachnia艂o przestrzeni膮 po czasie sp臋­dzonym w uwi臋zieniu pod ziemi膮, zamiast jednak na­cieszy膰 si臋, Lori proponowa艂a jak najszybciej opu艣ci膰 cmentarz. Przesuwali si臋 przez labirynt grob贸w do bra­my. Tam Boone przystan膮艂.

- Samoch贸d jest tu偶 za murem - powiedzia艂a. Dr偶a艂, chocia偶 noc nale偶a艂a do ciep艂ych.

- Nie mog臋...

- Czego nie mo偶esz?

- Tu jest moje miejsce.

- Nie - stwierdzi艂a. - Twoje miejsce jest przy mnie. Nale偶ymy do siebie.

Sta艂a blisko, ale on odwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 cienia. Uj臋艂a w d艂onie jego twarz i spojrza艂a mu prosto w oczy.

- Nale偶ymy do siebie, Boone. Dlatego 偶yjesz. Nie rozumiesz? Po tym wszystkim. Po tym, co przeszli艣my. Prze偶yli艣my.

- To nie takie 艂atwe.

- Wiem. Oboje prze偶yli艣my straszne chwile. Ro­zumiem, 偶e nigdy nie b臋dzie ju偶 tak samo. Nie chc臋, 偶eby by艂o.

- Nie wiesz... - zacz膮艂.

- Wi臋c mi powiesz. Kiedy przyjdzie pora. Musisz zapomnie膰 Midian, Boone. Ono ju偶 o tobie zapomnia艂o.

Dreszcze, kt贸re nim wstrz膮sn臋艂y, nie bra艂y si臋 z zimna, lecz zapowiada艂y 艂zy. Pop艂yn臋艂y strumieniem.

- Nie mog臋 i艣膰. Nie mog臋 i艣膰.

- Nie mamy wyboru - przypomnia艂a. - Mamy tylko siebie.

B贸l niemal zgi膮艂 go w p贸艂.

- Wyprostuj si臋, Boone - powiedzia艂a. - Obejmij mnie ramionami. Plemi臋 nie chce ciebie, nie potrzebuje ciebie. Ja potrzebuj臋. Boone. Prosz臋.

Powoli wyprostowa艂 si臋 i obj膮艂 j膮.

- Mocno - kaza艂a. - Trzymaj mnie mocno, Bo­one.

Jego uchwyt zacisn膮艂 si臋. Gdy oderwa艂a d艂onie od jego twarzy, aby odwzajemni膰 u艣cisk, nie patrzy艂 na nekropoli臋. Patrzy艂 na ni膮.

- Musimy wr贸ci膰 do hotelu i zabra膰 wszystkie moje-rzeczy, tak? Musimy to zrobi膰. Tam s膮 listy, foto­grafie, wiele drobiazg贸w, kt贸rych nikt nie powinien znale藕膰.

- A potem? - spyta艂.

- Potem ustalimy, dok膮d jecha膰, aby nikt nas nie szuka艂 i zastanowimy si臋, jak udowodni膰, 偶e jeste艣 nie­winny.

- Nie lubi臋 艣wiat艂a - stwierdzi艂.

- Wi臋c b臋dziemy go unika膰 - odrzek艂a. - A偶 ujrzysz to przekl臋te miejsce we w艂a艣ciwych proporcjach.

Na jego twarzy nie znalaz艂a nawet 艣ladu echa jej optymizmu. Oczy mu b艂yszcza艂y, ale tylko od 艂ez. Reszta jego osoby pozosta艂a tak zimna, jakby wci膮偶 by艂 cz臋艣ci膮 ciemno艣ci Midian. Lori nie dziwi艂a si臋 temu. Po tej ca艂ej nocy (i dniach, kt贸re j膮 poprzedza艂y) sama zdumia艂a si臋, sk膮d w niej tyle nadziei. Mia艂a j膮 jednak w sobie, siln膮 jak bicie serca i nie pozwoli艂aby, aby l臋ki wywo艂ane przez Plemi臋 j膮 zniszczy艂y.

- Kocham ci臋, Boone - wyzna艂a, nie oczekuj膮c odpowiedzi.

Mo偶e z czasem on te偶 si臋 odezwie. Je艣li nie s艂owami mi艂o艣ci, to przynajmniej wyja艣nieniami. A je艣li nie, albo nie b臋dzie m贸g艂, nic si臋 nie stanie. Mia艂a jego istnienie, jego cia艂o, cia艂o silne w jej ramionach. Jakiekolwiek pretensje Midian ro艣ci艂o sobie do jego wspomnie艅, Lylesburg wyrazi艂 si臋 jasno: nigdy nie b臋dzie mu wolno tam powr贸ci膰. Zamiast tego zn贸w b臋dzie przy niej w nocy, a jego obecno艣膰 jest o wiele cenniejsza ni偶 nami臋tno艣膰 na pokaz.

Z czasem Lori sprawi, 偶e Boone zapomni o m臋kach zwi膮zanych z Midian, tak jak to zrobi艂a z m臋kami szale艅stwa, w kt贸re sam siebie wp臋dza艂. Wcale nie ponios艂a wtedy pora偶ki, jak stara艂 si臋 jej wm贸wi膰 Decker. Boone nie prowadzi艂 sekretnego 偶ycia w tajemnicy przed ni膮; by艂 niewinny. Tak jak ona. Oboje niewinni, co pozwoli艂o im prze偶y膰 t臋 niebezpieczn膮 noc i dotrwa膰 do bezpiecznego dnia.

Cz臋艣膰 IV

艢WI臉CI I GRZESZNICY

Chcesz mojej rady?

Poca艂uj Diabla, zjedz glist臋.

JAN DE MODY

Another matter;

or, Man remade

Rozdzia艂 XV

KRWAWE 呕NIWO

1

S艂o艅ce wschodzi艂o jak striptizerka, kryj膮c swoj膮 wspania艂o艣膰 za murami, a偶 wydawa艂o si臋 ju偶, 偶e spektakl si臋 nie odb臋dzie, i wtedy zrzuci艂o swoje szmatki. W miar臋 jak rozja艣nia艂o si臋; pogarsza艂o si臋 samopoczucie Boone'a. Lori poszpera艂a w skrytce przy kierownicy i wyci膮gn臋艂a okulary przeciws艂oneczne, kt贸re Boone za艂o偶y艂, aby uchroni膰 nadwra偶liwe oczy. Ale musia艂 schyli膰 g艂ow臋 i odwraca膰 j膮 od ja艣niej膮cego wschodu.

Prawie nie rozmawiali. Lori zbyt by艂a skoncent­rowana na prowadzeniu samochodu i walce ze zm臋cze­niem, a Boone nie stara艂 si臋 przerwa膰 ciszy. Pogr膮偶y艂 si臋 we w艂asnych my艣lach i nie zdradza艂 ich kobiecie u swego boku. W przesz艂o艣ci Lori znaczy艂a dla niego bardzo wiele, ale teraz nie by艂 w stanie odnowi膰 tych uczu膰. Czu艂, jakby ca艂kiem usuni臋to go z jej 偶ycia, w og贸le z 偶ycia. W czasie swojej choroby zawsze trzyma艂 si臋 jaki艣 regu艂, kt贸re dostrzega艂 w 偶yciu: jakiej艣 czynno­艣ci, kt贸ra prowadzi艂a nieuchronnie do nast臋pnej, to samo dotyczy艂o uczu膰. Brn膮艂 dalej, potykaj膮c si臋, ale widzia艂, 偶e 艣cie偶ka, kt贸r膮 przeby艂, 艂膮czy si臋 z t膮, kt贸r膮 ma przed sob膮. Teraz nie widzia艂 nic za sob膮 ani przed sob膮, tylko mrok.

Najja艣niejszy punkt w jego umy艣le - Bafomet, Podzielony. Ze wszystkich mieszka艅c贸w Midian ten mia艂 najwi臋ksz膮 moc, a zarazem by艂 najs艂abszy, rozdarty przez dawnych wrog贸w, lecz chroniony, cierpi膮cy na okr膮g艂o w p艂omieniu, kt贸ry Lylesburg nazwa艂 Ogniem Pr贸by. Boone poszed艂 do jamy Bafometa z nadziej膮, 偶e przedyskutuje sw贸j przypadek, ale to Chrzciciel przem贸wi艂, gdy jego urwana g艂owa wyg艂osi艂a s艂owa wyroczni.

Nie pami臋ta艂 teraz tych s艂贸w, ale mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e wie艣ci by艂y ponure.

Spo艣r贸d wspomnie艅 z czas贸w, gdy by艂 ca艂o艣ci膮 i cz艂owiekiem, najwyra藕niejsze dotyczy艂o Deckera. M贸g艂 posk艂ada膰 kilka fragment贸w ich wsp贸lnej historii. Cho膰 wiedzia艂, 偶e go to rozw艣cieczy, nie m贸g艂 si臋 zdoby膰 na nienawi艣膰 do cz艂owieka, kt贸ry doprowadzi艂 go do g艂臋bin Midian - podobnie, jak nie m贸g艂 si臋 zdoby膰 na mi艂o艣膰 do kobiety, kt贸ra go stamt膮d zabra艂a. To by艂y epizody ca艂kiem r贸偶nych 偶yciorys贸w, niezupe艂nie jego w艂asnej biografii.

Nie zdawa艂 sobie sprawy, ile Lori rozumia艂a z jego po艂o偶enia, ale podejrzewa艂, 偶e o wi臋kszo艣ci spraw nie mia艂a poj臋cia. To, co przypuszcza艂a, zdawa艂o si臋 jej wystarcza膰, aby mog艂a go zaakceptowa膰 takim, jaki jest, a on w prosty, zwierz臋cy spos贸b potrzebowa艂 jej obecno­艣ci na tyle, by nie ryzykowa膰 wyjawiaj膮c jej prawd臋, o ile nawet znalaz艂by odpowiednie s艂owa. By艂 tylko tym i a偶 tym, kim by艂. Cz艂owiekiem. Potworem. Umar艂ym. 呕y­wym. W Midian poj膮艂, 偶e wszystkie te postacie skupi艂y si臋 w jednym Stworzeniu i chyba wszystkie zawiera艂y si臋 te偶 w nim samym. Ludzi, kt贸rzy mogli pom贸c mu zrozumie膰, jak wsp贸艂istniej膮 te przeciwie艅stwa, zostawi艂 w nekro­polii. Gdy zainicjowali d艂ugi, 偶mudny proces uczenia si臋 historii Midian, opu艣ci艂 ich. Teraz zosta艂 wygnany na zawsze i nigdy si臋 nie dowie prawdy.

Ot贸偶 i paradoks. Lylesburg ostrzega艂 go do艣膰 wyra­藕nie, kiedy stali razem w tunelach i s艂yszeli wo艂anie Lori o pomoc; da艂 mu niedwuznacznie do zrozumienia, 偶e je艣li wyjdzie na powierzchni臋, zerwie umow臋 z Plemieniem.

- Pami臋taj, kim jeste艣 teraz - powiedzia艂. - Nie mo偶esz jej ocali膰 i znale藕膰 u nas schronienia. Wi臋c musisz pozwoli膰 jej umrze膰.

A jednak nie m贸g艂. Chocia偶 Lori nale偶a艂a do innego 艣wiata, 偶ycia, kt贸re on utraci艂 na zawsze, nie m贸g艂 jej zostawi膰 maniakowi. Co to znaczy艂o, o ile w og贸le co艣 znaczy艂o, nie by艂 w stanie teraz poj膮膰. Tych kilka my艣li op臋ta艂o go teraz i gdy samoch贸d sun膮艂 szos膮, zapomnia艂 zupe艂nie, gdzie si臋 znajduje i sta艂o mu si臋 oboj臋tne, dok膮d jedzie.

2

Doje偶d偶ali do Sweetgrass Inn, kiedy Lori przysz艂o do g艂owy, 偶e u celu ich podr贸偶y mo偶e si臋 ju偶 roi膰 od policji, je艣li cia艂o Sheryl znaleziono.

Zatrzyma艂a samoch贸d.

- Co艣 nie tak? - spyta艂 Boone. Wyja艣ni艂a mu swoje obawy.

- Mo偶e b臋dzie bezpieczniej, je艣li pojad臋 tam sa­ma - powiedzia艂a. - Je艣li si臋 oka偶e, 偶e panuje spok贸j, zabior臋 swoje rzeczy i wr贸c臋 do ciebie.

- Nie - odpar艂. - To niedobry pomys艂. Za okularami nie widzia艂a jego oczu, ale g艂os prze­straszy艂 j膮.

- Szybko wr贸c臋.

- Nie.

- Dlaczego nie?

- Lepiej zosta艅my tutaj - odrzek艂. Przy艂o偶y艂 d艂onie do twarzy, tak jak u wr贸t Midian. - Nie zostawiaj mnie samego - odezwa艂 si臋 cicho. - Nie wiem, gdzie jestem, Lori. Nie wiem nawet, kim jestem. Zosta艅 ze mn膮!

Pochyli艂a si臋 nad nim i poca艂owa艂a go w r臋k臋. Odsun膮艂 d艂onie od twarzy. Poca艂owa艂a go w policzek, potem w usta. Potem pojechali razem do hotelu.

Jej obawy okaza艂y si臋 w rzeczywisto艣ci bezpod­stawne. Je艣li cia艂o Sheryl naprawd臋 znaleziono w no­cy - co by膰 mo偶e by艂o ma艂o prawdopodobne, zwa偶ywszy jego po艂o偶enie - nie powi膮zano tego faktu z hotelem. Nie tylko nie by艂o tu policji, ale w og贸le ma艂o by艂o oznak 偶ycia. Pustki nawet w hallu, a recepcjonist臋 zbyt po­ch艂ania艂o ogl膮danie Telewizji 艢niadaniowej, by zwraca艂 uwag臋 na cokolwiek. D藕wi臋ki 艣miechu i muzyki nios艂y si臋 za nimi przez hali i po schodach, gdy wchodzili na pierwsze pi臋tro. Przysz艂o im to z 艂atwo艣ci膮, a jednak zanim doszli do pokoju Lori, jej r臋ce tak ju偶 dr偶a艂y, 偶e z trudem trafi艂a kluczem do zamka. Odwr贸ci艂a si臋 po pomoc do Boone'a, ale spostrzeg艂a, 偶e nie trzyma si臋 ju偶 jej, lecz rozgl膮da po ca艂ym korytarzu stoj膮c przy scho­dach. Zn贸w przeklina艂a okulary przeciws艂oneczne, ktre nie pozwala艂y jej czyta膰 jego uczu膰. Dop贸ki nie opar艂 si臋 plecami o 艣cian臋. Boone szuka艂 palcami jakiego艣 niewidzialnego celu.

- O co chodzi, Boone?

- Nie ma tu nikogo - stwierdzi艂.

- To chyba dobrze dla nas, prawda?

- Ale czuj臋 wo艅...

- Jak膮 wo艅? Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Powiedz mi!

- Czuj臋 krew.

- Boone?

- Wyra藕nie czuj臋 krew.

- Gdzie? Sk膮d?

Nie odpowiedzia艂, ani nie spojrza艂 na ni膮, ale gapi艂 si臋 gdzie艣 na korytarz.

- Zaraz wr贸c臋 - stwierdzi艂a. - Zosta艅, tu, gdzie stoisz, a ja przyjd臋 po ciebie.

Przykl臋kn膮wszy, niezdarnie wsadzi艂a klucz do za­mka, a potem wsta艂a i otworzy艂a drzwi. W pokoju nie by艂o zapachu krwi, tylko st臋ch艂a wo艅 perfum - pozo­sta艂o艣膰 minionej nocy. Od razu przypomnia艂a si臋 jej Sheryl i dobre chwile, kt贸re sp臋dzi艂y razem, nawet w wirze tego, co z艂e. Nieca艂e dwadzie艣cia cztery godziny wcze艣niej razem 艣mia艂y si臋 w tym pokoju i rozmawia艂y o jej p贸藕niejszym mordercy - jak o m臋偶czy藕nie jej marze艅.

My艣l膮c o tym, obejrza艂a si臋 na Boone'a. Wci膮偶 przywiera艂 do 艣ciany, jak gdyby tylko w tej pozycji mia艂 pewno艣膰, 偶e 艣wiat si臋 nie zawali. Zostawiaj膮c go tak, wkroczy艂a do pokoju i zacz臋艂a pakowanie. Najpierw w 艂azience zebra艂a kosmetyki, potem w sypialni - roz­rzucone ubrania. Dopiero kiedy postawi艂a na 艂贸偶ku torb臋, aby wszystko do niej zapakowa膰, zauwa偶y艂a p臋k­ni臋cie na 艣cianie. Jakby co艣 uderzy艂o w 艣cian臋 z drugiej strony. Tynk odpad艂 grudkami i za艣mieci艂 pod艂og臋 mi臋­dzy 艂贸偶kami. Przez moment gapi艂a si臋 na p臋kni臋cie. Czy zabawa zrobi艂a si臋 na tyle zawadiacka, 偶e balowicze ciskali meblami?

Zaciekawiona, podesz艂a do 艣ciany. Nie tylko odpad艂 tynk, lecz powsta艂a dziura. Str膮ci艂a zwisaj膮cy p艂at tynku i przy艂o偶y艂a oko do szpary.

W pokoju obok zas艂ony by艂y jeszcze zaci膮gni臋te, ale s艂o艅ce 艣wieci艂o na tyle silnie, 偶e p贸艂mrok w pokoju przybra艂 barw臋 ochry. Zabawa poprzedniego wieczoru musia艂a by膰 jeszcze bardziej rozpustna ni偶 ta przed­wczorajsza - pomy艣la艂a. Plamy wina na 艣cianach, a ba­艂o wie偶e wci膮偶 spali na pod艂odze.

Ale ta wo艅: to nie wino.

Odskoczy艂a od 艣ciany. Poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka.

Owoce nie wydzielaj膮 soku o takiej woni...

Krok wstecz.

... to wo艅 mi臋sa. A je艣li czu艂a wo艅 krwi, to widzia艂a te偶 krew. To nie byli 艣pi膮cy, bo kt贸偶 le偶y w rze藕ni? Tylko umarli.

Szybko podesz艂a do drzwi. Boone wci膮偶 by艂 na korytarzu, ale kucn膮艂 przy 艣cianie, obejmuj膮c kolana. Przez jego twarz, kiedy j膮 obr贸ci艂, przebiega艂y tiki nerwowe.

- Wstawaj - rozkaza艂a.

- Czuj臋 krew - powiedzia艂 cicho. - Masz racj臋. Wi臋c wstawaj. Szybko. Pom贸偶 mi.

Ale on by艂 odr臋twia艂y. By艂 jak przymurowany do pod艂ogi. Zna艂a t臋 pozycj臋 starca: skulony w rogu, dr偶膮cy jak bity pies. W przesz艂o艣ci znajdowa艂a s艂owa pociesze­nia, ale teraz nie by艂o na to czasu. Mo偶e kto艣 prze偶y艂 rze藕 w s膮siednim pokoju? Je艣li tak, musia艂a pom贸c, sam膮 czy z Boone'em. Nacisn臋艂a klamk臋 w drzwiach szlachtuza i otworzy艂a je.

Gdy wo艅 krwi dotar艂a do nich, Boone zacz膮艂 j臋cze膰.

- ... krew! ... - powtarza艂.

Wsz臋dzie krew. Sta艂a i gapi艂a si臋 przez ca艂膮 minut臋, zanim zmusi艂a si臋 do przekroczenia progu i poszukiwa­nia oznak 偶ycia. Jednak nawet szybki rzut oka na ka偶de cia艂o potwierdza艂, 偶e ta sama zbrodnia dosi臋g艂a wszyst­kich sze艣膰 os贸b. Zna艂a imi臋 zbrodniarza. Zostawi艂 sw贸j znak, wycinaj膮c rysy twarzy no偶em, tak jak w przypad­ku Sheryl. Trzy spo艣r贸d sze艣ciu os贸b zosta艂o z艂apanych In flagrante delicto. Dwaj m臋偶czy藕ni i kobieta, cz臋艣ciowo rozebrani, padli na siebie na 艂贸偶ku w 艣miertelnej pl膮taninie. Inni wyzion臋li ducha w r贸偶nych punktach poko­ju, chyba nawet we 艣nie. Zas艂aniaj膮c r臋k膮 usta, aby nie wdycha膰 tej woni i nie szlocha膰, wysz艂a z pokoju, czuj膮c 偶o艂膮dek w gardle. Gdy stan臋艂a na korytarzu, k膮tem oka dostrzeg艂a Boone'a. Ju偶 nie siedzia艂, lecz powoli zbli偶a艂 si臋 do niej.

- Musimy... wyj艣膰... st膮d! - stwierdzi艂a. Niczym si臋 nie zdradzi艂, 偶e us艂ysza艂, co powiedzia艂a, ale podszed艂 do niej.

- Decker... - odezwa艂a si臋. - To Decker. Wci膮偶 nie odpowiada艂.

- Powiedz co艣 do mnie, Boone! Wymamrota艂 co艣.

- On tu mo偶e wci膮偶 by膰 - zauwa偶y艂a. - Musimy si臋 spieszy膰.

Ale on ju偶 wkroczy艂, aby obejrze膰 rze藕 z bliska. Nie chcia艂a patrze膰 po raz drugi. Wr贸ci艂a wi臋c do swojego pokoju, aby sko艅czy膰 pospiesznie pakowanie. S艂ysza艂a, jak Boone chodzi po s膮siednim pokoju, oddychaj膮c nie­mal z b贸lem. Boj膮c si臋 go zostawi膰 samego, przesta艂a zbiera膰 wszystkie rzeczy, lecz skupi艂a si臋 na najwa偶niej­szych, mi臋dzy innymi na fotografiach i notesie z ad­resami, a potem wysz艂a na korytarz.

Dobieg艂 tam jej ha艂as syren policyjnych i przera藕­liwy ryk wp臋dzi艂 j膮 w panik臋. Samochody znajdowa艂y si臋 jeszcze daleko, ale bez w膮tpienia pod膮偶a艂y w艂a艣nie tutaj. D藕wi臋ki syren nadci膮ga艂y do Sweetgrass Inn, 偶膮dne schwytania winnego.

Zawo艂a艂a Boone'a.

- Sko艅czy艂am! Chod藕my! Z pokoju nie by艂o odpowiedzi.

- Boone?

Podesz艂a do drzwi, staraj膮c si臋 nie patrze膰 na zw艂oki. Boone sta艂 w g艂臋bi pokoju, odcinaj膮c si臋 na tle zas艂on. Nie s艂ysza艂a jego oddechu.

- S艂yszysz mnie? - spyta艂a.

Nie poruszy艂 偶adnym mi臋艣niem. Nie mog艂a dostrzec wyrazu jego twarzy w p贸艂mroku, ale zauwa偶y艂a, 偶e zdj膮艂 okulary.

- Mamy ma艂o czasu - powiedzia艂a. - Idziesz?

Kiedy m贸wi艂a, Boone wydycha艂 powietrze. To nie by艂 normalny oddech i wiedzia艂a o tym, zanim jeszcze dym wydoby艂 si臋 z jego gard艂a. Kiedy si臋 pojawi艂, podni贸s艂 r臋ce do ust, jak gdyby chcia艂 go zatrzyma膰, ale zawis艂y na wysoko艣ci podbr贸dka i zacz臋艂y dr偶e膰.

- Odejd藕 - powiedzia艂, na tym samym oddechu, kt贸ry miesza艂 si臋 z dymem.

Nie mog艂a si臋 poruszy膰, ani nawet oderwa膰 od niego wzroku. P贸艂mrok nie by艂 na tyle g臋sty, aby nie zauwa偶y艂a nadchodz膮cej zmiany. Jego twarz ulega艂a transformacji za woalem dymu, 艣wiat艂o p艂on臋艂o w ramionach i falami wspina艂o si臋 po szyi, aby roztopi膰 ko艣ci g艂owy.

- Nie chc臋, 偶eby艣 patrzy艂a - b艂aga艂 j膮 zamieraj膮­cym g艂osem.

Za p贸藕no. Widzia艂a ju偶 cz艂owieka z cia艂em pogr膮偶o­nym w ogniu w Midian; i panter臋 z g艂ow膮 psa i jeszcze wi臋cej. A teraz Boone rozbiera艂 swoj膮 ludzk膮 posta膰 w jej oczach. Jak istota z koszmar贸w. Nic dziwnego, 偶e wy艂, z odrzucon膮 w ty艂 g艂ow膮, kiedy jego twarz rozp艂ywa艂a si臋.

Ten d藕wi臋k zosta艂 jednak niemal ca艂kiem zag艂uszo­ny przez syreny. Policja znajdowa艂a si臋 nie dalej ni偶 o minut臋 drogi. Gdyby teraz wyszli, zd膮偶yliby uciec.

Naprzeciw niej sta艂 gotowy Boone, ca艂kiem z艂o偶ony (albo roz艂o偶ony). Opu艣ci艂 g艂ow臋, resztki dymu unosi艂y si臋 woko艂o. Potem zacz膮艂 si臋 porusza膰, a nowa muskulatura unosi艂a go lekko, jak atlet臋.

Mia艂a nadziej臋, 偶e teraz zrozumie niebezpiecze艅st­wo i podejdzie do drzwi, aby szuka膰 ocalenia. Ale nie. Poszed艂 w stron臋 zmar艂ych, tam gdzie wci膮偶 le偶a艂o menage a trois, i zanim zd膮偶y艂a pomy艣le膰, jedna z pazurzastych r膮k si臋gn臋艂a po zw艂oki ze sterty, przyci膮gaj膮c je do swoich ust.

- Nie, Boone! - wrzasn臋艂a. - Nie!

Jej g艂os dotar艂 do niego, czy te偶 - do tej cz臋艣ci, kt贸ra wci膮偶 by艂a Boonem, ale uton膮艂 w chaosie potwora. Oderwa艂 si臋 od mi臋sa i spojrza艂 na ni膮. Wci膮偶 mia艂 niebieskie, pe艂ne 艂ez oczy.

Ruszy艂a w jego Stron臋.

- Nie - b艂aga艂a.

Przez chwil臋 wydawa艂o si臋, 偶e wa偶y mi艂o艣膰 i apetyt. Potem zapomnia艂 o niej i podni贸s艂 ludzkie mi臋so do ust. Nie patrzy艂a, jak zaciskaj膮 si臋 szcz臋ki, ale dobieg艂y j膮 odg艂osy jedzenia. Z trudem zachowa艂a 艣wiadomo艣膰, s艂y­sz膮c, jak Boone rozdziera i 偶uje mi臋so.

Na dole zgrzyta艂y hamulce, trzaska艂y klamki. Zaraz otocz膮 budynek, zablokuj膮 wszelk膮 nadziej臋 ucieczki, po chwili b臋d膮 na schodach. Nie mia艂a wyboru - mu­sia艂a zostawi膰 besti臋 z jej g艂odem. Boone by艂 dla niej stracony.

Wybra艂a powr贸t nie t膮 drog膮, kt贸r膮 przyszli, lecz tylnymi schodami. Dobra decyzja; kiedy tylko skr臋ci艂a g贸rnym korytarzem, us艂ysza艂a policj臋 na drugim jego ko艅cu, dobijaj膮c膮 si臋 do drzwi. Niemal w tej偶e chwili us艂ysza艂a, jak policjanci forsuj膮 wej艣cie i wydaj膮 okrzyki niesmaku. Jeszcze nie znale藕li Boone'a, on nie przebywa艂 za zamkni臋tymi drzwiami. Wyra藕nie odkryli co艣 jeszcze na g贸rnym korytarzu. Instynkt m贸wi艂 jej wyra藕nie, 偶e Decker by艂 poprzedniej nocy skrupulatny. Gdzie艣 w bu­dynku prze偶y艂 pies; przegapi艂 te偶 w swojej pasji niemow­l臋, ale reszcie nie przepu艣ci艂. Wr贸ci艂 prosto z Midian, po swoich niepowodzeniach i zabi艂 ka偶d膮 偶yw膮 istot臋 w tym miejscu.

Na g贸rze i na dole oficerowie 艣ledczy zapoznawali si臋 ze wszystkimi faktami, ale szok, jakiego doznali, czyni艂 ich nieudolnymi. Lori bez trudu wymkn臋艂a si臋 z budynku i pobieg艂a w stron臋 zagajnika na ty艂ach, gdzie znalaz艂a schronienie w艣r贸d drzew. Jeden z policjant贸w wychyn膮艂 zza w臋g艂a, ale nie mia艂 zamiaru jej szuka膰. Gdy tylko znikn膮艂 kolegom z oczu, zwymiotowa艂 艣niadanie, a potem wytar艂 starannie usta chusteczk膮 i wr贸ci艂 na­tychmiast do pracy.

By艂a bezpieczna, bo zanim nie sko艅cz膮 poszukiwa艅 wewn膮trz, nie zajm膮 si臋 otoczeniem. Czeka艂a. Co zrobi膮 z Boonem, kiedy go znajd膮? Pewnie go zastrzel膮. W 偶aden inny spos贸b nie mog艂a go przed tym ustrzec. Ale minuty mija艂y, a chocia偶 w budynku rozlega艂y si臋 jakie艣 krzyki, nie s艂ysza艂a strza艂贸w. Musieli go do tego czasu znale藕膰. Mo偶e lepszy widok na to, co si臋 dzieje, mia艂aby od frontu budynku.

Z trzech stron hotel otacza艂y zaro艣la i drzewa. Z trudem przedziera艂a si臋 przez poszycie na pobocze zagajnika, a z ka偶dym jej ruchem przybywa艂o policjan­t贸w z ty艂u budynku, kt贸rzy przychodzili tu od frontu i zajmowali pozycje. Przyby艂y jeszcze dwa wozy pat­rolowe. Pierwszy by艂 pe艂en uzbrojonych policjant贸w, a w drugim przyby艂a ekipa specjalist贸w. Za nimi przyje­cha艂y dwie karetki.

Potrzeba b臋dzie ich wi臋cej - pomy艣la艂a ponuro. O wiele wi臋cej.

Chocia偶 zgromadzenie tylu samochod贸w i uzbrojo­nych ludzi przyci膮ga艂o publiczno艣膰 z艂o偶on膮 z przechod­ni贸w, sytuacja od frontu budynku zosta艂a opanowana i wszystko wygl膮da艂o niemal banalnie. Ten dom zamieni艂 si臋 w dwupi臋trow膮 trumn臋. Prawdopodobnie zamor­dowano tu wi臋cej ludzi w ci膮gu tej jednej nocy, ni偶 zgin臋艂o 艣mierci膮 gwa艂town膮 w Shere Neck od czasu za艂o偶enia miasta. Ka偶dy, kto si臋 tu znalaz艂 dzi艣 rano, sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 historii. Ta 艣wiadomo艣膰 ucisza艂a ludzi.

Lori przenios艂a swoj膮 uwag臋 ze 艣wiadk贸w na grup臋 stoj膮c膮 przy pierwszym samochodzie. Wy艂om w wianusz­ku dyskutant贸w umo偶liwi艂 jej dostrze偶enie cz艂owieka po艣rodku. Elegancko ubrany, wypolerowane okulary b艂yszcz膮ce w s艂o艅cu. Decker trzyma艂 fason. O czym przekonywa艂: czy o szansie pokojowego wyprowadzenia swojego pacjenta na powietrze? Je艣li mia艂 taki pomys艂, zosta艂 on odrzucony przez jedynego w tym gronie umun­durowanego policjanta, szefa policji w Shere Neck, kt贸ry na jego apel machn膮艂 tylko r臋k膮, a potem ca艂kiem wy艂膮czy艂 si臋 z tej dyskusji. Z oddali trudno by艂o odczyta膰 reakcj臋 Deckera, ale wydawa艂o si臋, 偶e wspaniale panuje nad sob膮; nachyli艂 si臋 do ucha innego policjanta, kt贸ry uwa偶nie skin膮艂 g艂ow膮.

Poprzedniej nocy Lori widzia艂a Deckera jako zde­maskowanego szale艅ca. I teraz zn贸w chcia艂a go zdemas­kowa膰. Zedrze膰 t臋 fasad臋 ucywilizowanego zatroskania. Ale jak? Je艣li wyjdzie z ukrycia i rzuci mu wyzwanie (spr贸buje wyja艣ni膰, co widzia艂a i prze偶y艂a w ci膮gu ostat­nich dwudziestu czterech godzin) - za艂o偶膮 jej kaftan bezpiecze艅stwa, zanim zipnie.

To on paradowa艂 w 艣wietnie skrojonym garniturze, mia艂 doktorat i ustosunkowanych przyjaci贸艂, to on by艂 m臋偶czyzn膮, g艂osem rozs膮dku i analitycznym umys艂em, a ona - tyko kobiet膮! I kto za ni膮 sta艂? Kochanek szaleniec, od czasu do czasu bestia... Nocna twarz Deckera czu艂a si臋 ca艂kiem bezpiecznie.

Nagle z wn臋trza budynku buchn臋艂y krzyki. Na rozkaz swojego szefa policjanci wymierzyli bro艅 w drzwi frontowe, reszta wycofa艂a si臋 o kilka jard贸w. Dwaj policjanci z wycelowan膮 w kogo艣 broni膮 wyszli ty艂em. Zaraz za nimi, z r臋koma skutymi z przodu Boone, kt贸ry zosta艂 wypchni臋ty na 艣wiat艂o, kt贸re niemal go o艣lepi艂o. Pr贸bowa艂 odwr贸ci膰 si臋 od blasku, wycofa膰 do cienia, ale dwaj uzbrojeni m臋偶czy藕ni po­pchn臋li go naprz贸d.

Nie pozosta艂o nic ze stwora, kt贸rym si臋 sta艂, ale istnia艂y wystarczaj膮ce dowody jego g艂odu. Krew za­krzep艂a na koszulce a偶 po pier艣, zbryzga艂a mu twarz i ramiona.

Publiczno艣膰 wyrazi艂a aprobat臋 dla dzia艂a艅 policjant贸w na widok zab贸jcy w kajdankach. Do艂膮czy艂 si臋 Dec­ker, kiwaj膮c g艂ow膮 i u艣miechaj膮c si臋, kiedy prowadzono Boone'a, z g艂ow膮 odwr贸con膮 od s艂o艅ca, i wsadzano na tylne siedzenie jednego z samochod贸w.

Nat艂ok uczu膰 ogarn膮艂 Lori, gdy patrzy艂a na t臋 scen臋. Ulga, 偶e Boone'a nie zastrzelono na jej oczach miesza艂a si臋 ze zgroz膮, bo wiedzia艂a, kim on jest; w艣ciek艂o艣膰 na gr臋 Deckera i niesmak, 偶e tylu si臋 na to nabra艂o.

Tak wiele masek. Czy tylko ona nie mia艂a sekret­nego 偶ycia, 偶adnego innego „ja" w swoim szpiku czy psychice? Je艣li tak, to mo偶e nie by艂o dla niej miejsca w grze pozor贸w, mo偶e Boone i Decker byli tu praw­dziwymi kochankami, zmieniaj膮cymi twarze, walcz膮cy­mi ze sob膮, ale niezb臋dnymi sobie.

A ona obejmowa艂a tego cz艂owieka, 偶膮da艂a, 偶eby on te偶 j膮 obejmowa艂, przyk艂ada艂a wargi do jego twarzy. Ju偶 nigdy tego nie zrobi, wiedz膮c, co kry艂o si臋 za jego wargami, za jego oczami. Nigdy nie mog艂aby poca艂owa膰 bestii.

Dlaczego zatem jej serce wali艂o teraz jak m艂ot?

Rozdzia艂 XVI

TERAZ ALBO NIGDY

1

- Co pan mi opowiada? 呕e dotyczy to wi臋kszej liczby ludzi? Jaki艣 rodzaj kultu?

Decker nabra艂 powietrza, aby jeszcze raz wyg艂osi膰 swoje ostrze偶enie przed Midian. Komandosi r贸偶nie nazy­wali swojego szefa, ale nigdy nie m贸wili o nim za jego plecami po nazwisku. Pi臋膰 minut w jego obecno艣ci - i Decker wiedzia艂 dlaczego; dziesi臋膰 - i mia艂 ch臋膰 go por膮ba膰. Ale nie dzisiaj. Dzi艣 potrzebowa艂 Irwina Eigermana, a Eigerman jego, cho膰 on nie wiadomo czy u艣wia­damia艂 to sobie. Za dnia Midian by艂o s艂abe, a wi臋c musieli dzia艂a膰 szybko. Ju偶 pierwsza po po艂udniu. Do zmroku jeszcze daleko, lecz i do Midian tak偶e. Przewiezienie tam oddzia艂贸w, kt贸re zniszcz膮 to miejsce to robota na kilka godzin, a ka偶da minuta stracona na dyskusje to minuta stracona na dzia艂anie.

- Pod cmentarzem - powiedzia艂 Decker, star­tuj膮c zn贸w od miejsca, w kt贸rym zacz膮艂 p贸艂 godziny wcze艣niej.

Eigerman ledwie udawa艂, 偶e s艂ucha. Jego euforia wzrasta艂a wprost proporcjonalnie do liczby cia艂 wyno­szonych ze Sweetgrass Inn, a dochodz膮cej obecnie do szesnastu. Mia艂 nadziej臋 na wi臋cej. Jedyn膮 ludzk膮 istot膮, kt贸ra prze偶y艂a, by艂o roczne niemowl臋, znalezione w pl膮­taninie zakrwawionych prze艣cierade艂. Osobi艣cie wyni贸s艂 je z budynku, ku zadowoleniu fotoreporter贸w. A jutro kraj pozna jego imi臋. Wszystko to oczywi艣cie nie by艂oby mo偶liwe bez udzia艂u Deckera, dlatego z pob艂a偶aniem traktowa艂 tego cz艂owieka, aczkolwiek w tym stadium post臋powania, w obecno艣ci dziennikarzy i flesz贸w, by艂by g艂upi, gdyby zacz膮艂 szuka膰 winowajcy w艣r贸d paru 艣wir贸w uwielbiaj膮cych towarzystwo zw艂ok, a to w艂a艣nie sugerowa艂 mu Decker.

Wyci膮gn膮艂 grzebie艅 i zacz膮艂 czesa膰 swoj膮 prze­rzedzon膮 fryzur臋 z nadziej膮, 偶e oszuka aparaty fotograficzne. Nie by艂 przystojny, wiedzia艂 o tym. A gdyby czasem zapomnia艂, Annie zaraz mu przypomni. Lubi艂a robi膰 uwagi w stylu: „Wygl膮dasz jak locha", zwykle przed snem w sobotni wiecz贸r. Ale ludzie zawsze widz膮 to, co chc膮 zobaczy膰. A po dzisiejszym dniu b臋dzie wygl膮da艂 jak bohater.

- Czy pan s艂ucha? - spyta艂 Decker.

- S艂ysz臋 pana. Ludzie rabuj膮 groby. S艂ysz臋.

- Nie rabuj膮. I nie ludzie.

- 艢wiry - powiedzia艂 Eigerman. - Widzia艂em ju偶 takich.

- Na pewno nie takich.

- Chyba nie twierdzi pan, 偶e paru z nich by艂o w Sweetgrass Inni

- Nie.

- Tutaj z艂apali艣my cz艂owieka winnego?

- Tak.

- Zosta艂 zamkni臋ty.

- Tak. Ale w Midian s膮 inni.

- Mordercy?

- Prawdopodobnie.

- Nie jest pan pewien?

- Niech pan tam po prostu wy艣le paru swoich ludzi.

- Po co ten po艣piech?

- Ju偶 raz m贸wi艂em, po co si臋 powtarza膰?

- Niech pan powie jeszcze raz.

- Trzeba ich pogoni膰 przy 艣wietle dziennym.

- A kim oni s膮? Rodzajem pijawek? - zachichota艂 sam do siebie. - Tym s膮?

- Poniek膮d.

- C贸偶, poniek膮d musz臋 panu powiedzie膰, 偶e to musi poczeka膰. Maj膮 ze mn膮 przeprowadzi膰 wywiad r贸偶ni ludzie, doktorze. Nie mog臋 odm贸wi膰 pro艣bom, to by艂oby niegrzeczne.

- Pieprzona grzeczno艣膰. Ma pan przecie偶 swoich zast臋pc贸w, prawda? Czy w tym mie艣cie jest tylko jeden policjant?

Eigerman wyra藕nie si臋 opanowa艂.

- Mam zast臋pc贸w.

- Czy m贸g艂bym zatem zasugerowa膰, 偶eby kilku z nich wys艂a膰 do Midian?

- I co tam maj膮 robi膰?

- Kopa膰.

- To chyba po艣wi臋cona ziemia, prosz臋 pana - od­par艂 Eigerman. - To 艣wi臋to艣膰.

- Ale to co jest pod spodem, nie - Decker odrzek艂 z powag膮, kt贸ra zgasi艂a Eigermana. - Raz mi pan zaufa艂, Irwin - stwierdzi艂. - I z艂apa艂 pan zab贸jc臋. Niech mi pan zn贸w zaufa. Musicie przenicowa膰 Midian.

2

Prze偶y艂a straszne chwile, ale podstawowe potrzeby pozosta艂y: cia艂o musi je艣膰, musi spa膰. Po wyj艣ciu ze Sweetgrass Inn Lori zaspokoi艂a to pierwsze. W臋drowa艂a ulicami, a偶 znalaz艂a odpowiedni, ruchliwy sklep, gdzie mog艂a wej艣膰 nie zwracaj膮c niczyjej uwagi. Kupi艂a troch臋 偶ywno艣ci: p膮czki z kremem, pieczone jab艂ko, mleko czekoladowe, ser. Potem usiad艂a na s艂o艅cu i jad艂a, a jej zdr臋twia艂y umys艂 niezdolny by艂 do my艣lenia o czymkol­wiek opr贸cz wykonywania prostych czynno艣ci: gryzie­nia, 偶ucia, po艂ykania. Po偶ywienie wprawi艂o j膮 w senno艣膰, tak 偶e nie mog艂a si臋 powstrzyma膰 od za艣ni臋cia, chocia偶 pr贸bowa艂a. Kiedy si臋 obudzi艂a, strona ulicy, po kt贸rej siedzia艂a, przedtem sk膮pana w s艂o艅cu, teraz ton臋艂a w cie­niu. Kamienne schody by艂y ch艂odne, a cia艂o bola艂o. Ale jedzenie i odpoczynek, c贸偶, 偶e prymitywne, dobrze jej zrobi艂y. Zacz臋艂a porz膮dkowa膰 swoje my艣li.

Niewiele mia艂a powod贸w do optymizmu, to pewne, ale kiedy pierwszy raz znalaz艂a si臋 w tym mie艣cie, w poszukiwaniu miejsca, gdzie pad艂 Boone, sytuacja przedstawia艂a si臋 r贸wnie nieweso艂o. Wtedy wierzy艂a, 偶e cz艂owiek, kt贸rego kocha艂a nie 偶yje i podj臋艂a pielgrzymk臋 wdowy. Teraz przynajmniej wiedzia艂a, 偶e on 偶yje, jakkol­wiek jeden B贸g zna艂, jaki koszmar z gro­bowc贸w w Midian nim zaw艂adn膮艂. Zwa偶ywszy ten fakt, mo偶e i dobrze si臋 sta艂o, 偶e znalaz艂 si臋 bezpieczny w r臋­kach prawa, a dalsze powolne post臋powanie da jej czas na przemy艣lenie ca艂ej sprawy. Najpilniejsza rzecz - to w jaki艣 spos贸b zdemaskowa膰 Deckera. Nikt nie zdo艂a艂­by zabi膰 tylu ludzi bez pozostawienia jakichkolwiek 艣lad贸w. Mo偶e trzeba wr贸ci膰 do restauracji, gdzie zamor­dowa艂 Sheryl. W膮tpi艂a, czy zaprowadzi艂 tam policj臋, tak jak do hotelu. Wprowadzi艂oby to dodatkowe komplikacje z oskar偶onym, gdyby ujawni膰 wszystkie miejsca zbrodnii. Zaczeka wi臋c na przypadkowe znalezienie innych zw艂ok, wiedz膮c, 偶e zbrodnia zostanie przypisana Boone'owi. Co oznacza - by膰 mo偶e - 偶e to miejsce pozosta艂o nie­tkni臋te, a ona mog艂aby znale藕膰 tam jaki艣 trop obci膮偶aj膮cy go, albo przynajmniej rzucaj膮cy cie艅 na jego oficjaln膮 twarz.

Powr贸t tam, gdzie zamordowano Sheryl i gdzie Lori prze偶y艂a spotkanie z Deckerem, nie b臋dzie po prostu piknikiem, ale to dla niej teraz jedyna mo偶liwo艣膰.

Ruszy艂a szybko. Mia艂a nadziej臋, 偶e przy 艣wietle dziennym zdob臋dzie si臋 na odwag臋, by przekroczy膰 nadpalone drzwi. W nocy - o, to ca艂kiem inna sprawa.

3

Decker przygl膮da艂 si臋, jak Eigerman robi odpraw臋 swoich zast臋pc贸w, czterech m臋偶czyzn, kt贸rzy podobnie jak szef, wygl膮dali na zadowolonych z siebie byczk贸w.

- Ufam naszemu 藕r贸d艂u informacji - powiedzia艂 wspania艂omy艣lnie, rzucaj膮c spojrzenie Deckerowi - a skoro ten pan mi m贸wi, 偶e co艣 z艂ego dzieje si臋 w Midian, to s膮dz臋, 偶e warto go pos艂ucha膰. Chc臋, 偶eby艣cie tam troch臋 pokopali. Zobaczcie, ile si臋 da.

- A czego w艂a艣ciwie szukamy? - chcia艂 wiedzie膰 jeden z nich. Nazywa艂 si臋 Pettine. Czterdziestolatek o szerokiej, pustej twarzy jak maska aktora, zbyt ha艂a艣­liwym g艂osie i poka藕nym brzuszku.

- Wszystkiego, co dziwne - powiedzia艂 mu Eiger­man.

- Jak ludzie 偶ywi膮cy si臋 umar艂ymi? - pyta艂 naj­m艂odszy z ca艂ej czw贸rki.

- Mo偶liwe, Tommy - stwierdzi艂 Eigerman.

- I jeszcze czego艣 wi臋cej - w艂膮czy艂 si臋 Decker. - S膮dz臋, 偶e Boone ma przyjaci贸艂 na cmentarzu.

- Takie 艣cierwo ma przyjaci贸艂? - odezwa艂 si臋 Pettine. - Cholernie chcia艂bym wiedzie膰, jak oni wy­gl膮daj膮.

- Wi臋c ich ze sob膮 przyprowad藕cie, ch艂opcy.

- A je艣li nie zechc膮 przyj艣膰?

- O co pytasz, Tommy?

- U偶y膰 si艂y?

- U偶y膰, zanim oni u偶yj膮 jej w stosunku do was, ch艂opcy!

***

- To dobrzy ludzie - Eigerman powiedzia艂 Deckerowi, kiedy wys艂ali t臋 czw贸rk臋. - Je艣li jest tam cokolwiek do znalezienia, oni to znajd膮.

- To wystarczy.

- Zamierzam zobaczy膰 wi臋藕nia. Chce pan i艣膰 ze mn膮?

- Widzia艂em ju偶 Boone'a tyle razy, 偶e odechcia艂o mi si臋 raz na zawsze.

- Niema sprawy - stwierdzi艂 Eigerman i zostawi艂 Deckera z jego my艣lami. Ju偶 prawie si臋 zdecydowa艂 jecha膰 z komandosami do Midian, ale tutaj mia艂 zbyt wiele pracy - musia艂 przygotowa膰 si臋 na nadchodz膮ce rewelacje. A b臋d膮 rewelacje. Chocia偶 na razie Boone odmawia艂 odpowiedzi nawet na najprostsze pytania, kiedy艣 przerwie to milczenie, a kiedy to si臋 stanie, Decker zada mu kilka pyta艅. Nie by艂o mo偶liwo艣ci, by podwa偶y膰 w jakimkolwiek punkcie oskar偶enie skiero­wane wobec Boone'a: znaleziono go z ludzkim mi臋sem w ustach, zakrwawionego od st贸p do g艂贸w; zaistnia艂y jednak ostatnio takie elementy, kt贸re nawet Deckera wprowadzi艂y w zak艂opotanie i dop贸ki ka偶da zmiana scenariusza nie zostanie dok艂adnie zbadana, niepok贸j pozostanie.

Na przyk艂ad: co si臋 sta艂o z Boone'em? Jak ten kozio艂 ofiarny, nafaszerowany kulami i opatrzony 艣wiadect­wem zgonu nagle zosta艂 偶ar艂ocznym potworem, przez kt贸rego Decker omal nie straci艂 偶ycia poprzedniej nocy? Boone nawet podkre艣la艂, 偶e jest umar艂y, na lito艣膰 bosk膮, a przera偶ony sytuacj膮 Decker o ma艂y w艂os nie wpad艂 w psychoz臋. Teraz patrzy艂 na sprawy trze藕wiej. Eigerman mia艂 racj臋. To 艣wiry, tyle 偶e inne ni偶 zazwyczaj. Istoty 偶yj膮ce wbrew naturze, kt贸re trzeba wyci膮gn膮膰 spod ich kamieni i obla膰 benzyn膮. Z rado艣ci膮 sam by zapali艂 zapa艂k臋...

- Decker?

Uspokoi艂 my艣li i zobaczy艂, 偶e Eigerman zamyka drzwi przed zgraj膮 dziennikarzy. Nie by艂o 艣ladu poprzed­niej poufa艂o艣ci. Poci艂 si臋 obficie.

- Okay. Co si臋 dzieje do cholery?

- Jaki艣 problem, Irwin?

- To 偶ywe 艣cierwo, z nim jest problem.

- Z Boone'em?

- Oczywi艣cie, z Boone'em.

- A co?

- W艂a艣nie zbadali go lekarze. Rutynowe post臋po­wanie.

- I?

- Ile razy pan go trafi艂? Trzy, cztery?

- Taaak, mo偶liwe.

- Wi臋c te kule wci膮偶 w nim siedz膮.

- To mnie nie dziwi - stwierdzi艂 Decker. - M贸wi艂em, 偶e mamy tu do czynienia nie z normalnymi lud藕mi. Co m贸wi膮 lekarze? Powinien nie 偶y膰?

- On nie 偶yje.

- Kiedy zmar艂?

- Nie chodzi mi o to, 偶e le偶y nie偶ywy, 艣cierwo. Chodzi o to 偶e siedzi w pieprzonej celi nie偶ywy. Jego serce nie bije.

- To niemo偶liwe.

- Dw贸ch gnojk贸w twierdzi, 偶e nie偶ywy cz艂owiek chodzi po celi i zapraszaj膮, 偶ebym sarn to sobie obejrza艂. Co pan mi na to powie, doktorze?

Rozdzia艂 XVII

MAJACZENIE

Lori sta艂a po drugiej stronie ulicy przed spalon膮 restauracj膮, wypatruj膮c jakich艣 oznak 偶ycia wewn膮trz. Nie dostrzeg艂a nic. Dopiero teraz, w pe艂nym 艣wietle dnia, zda艂a sobie spraw臋, jak opustosza艂a by艂a okolica. Decker dobrze wybra艂. Szansa, 偶e ktokolwiek zauwa偶y, jak wchodzi do lokalu, lub wychodzi st膮d, by艂a bliska zeru. Nawet teraz, po po艂udniu, 偶aden przechodzie艅 nie poja­wi艂 si臋 na chodniku, a par臋 pojazd贸w przemkn臋艂o jezdni膮 spiesz膮c si臋 do bardziej przytulnych miejsc.

Co艣 w tej scenerii - mo偶e 偶ar s艂oneczny, kontra­stuj膮cy z nieoznaczonym grobem Sheryl - zn贸w przy­wiod艂o jej na my艣l niesamowit膮 przygod臋 w Midian, a zw艂aszcza - spotkanie z Babette. Dziewczynka za­czarowa艂a nie tylko jej oczy wewn臋trzne. Wydawa艂o si臋, 偶e ca艂e cia艂o Lori na nowo prze偶ywa ich pierwsze spot­kanie. Czu艂a na piersi ci臋偶ar bestii, kt贸r膮 podnios艂a pod drzewem. S艂ysza艂a ci臋偶ki oddech, a w nozdrzach czu艂a gorzk膮 s艂odycz.

Te wra偶enia nasz艂y j膮 z tak膮 si艂膮, 偶e rozumia艂a je niemal jak wezwanie: minione niebezpiecze艅stwo syg­nalizowa艂o to, kt贸re nast膮pi. Chyba widzia艂a dziecko patrz膮ce na ni膮, gdy je trzyma艂a w ramionach, chocia偶 nigdy nie trzyma艂a przecie偶 na r臋kach Babette w ludzkiej postaci. Usta dziecka otwiera艂y si臋 i zamyka艂y, wo艂aj膮c do Lori co艣, czego nie umia艂a odczyta膰 z samego ruchu warg.

Potem, tak jak zaciemnienie obrazu mi臋dzy sek­wencjami filmu, obrazy znika艂y i pami臋ta艂a tylko jeden obraz: ulica, s艂o艅ce i spalony budynek naprzeciwko.

Nie by艂o powodu, by odk艂ada膰 moment spotkania ze z艂em. Przesz艂a przez jezdni臋, pokona艂a chodnik i po­wstrzymuj膮c si臋 od zwolnienia kroku, wkroczy艂a przez ram臋 zw臋glonych drzwi w mrok wn臋trza. Tak nagle ciemno艣膰! Tak nagle ch艂贸d! Jeden krok poza obr臋b 艣wiat艂a s艂onecznego - i znalaz艂a si臋 w innym 艣wiecie. Teraz troch臋 zwolni艂a, jak gdyby bada艂a labirynt rumo­wiska mi臋dzy drzwiami frontowymi a kuchni膮. Stara艂a si臋 my艣le膰 tylko 艣ci艣le o swoim zamiarze - znale藕膰 jaki艣 艣lad, kt贸ry doprowadzi艂by do skazania Deckera. Musia艂a odsun膮膰 od siebie wszelkie inne my艣li: wstr臋t, 偶al, strach. Musia艂a by膰 ch艂odna i spokojna. Gra膰 gr臋 Deckera.

Zebra艂a si臋 w sobie i przesz艂a pod sklepieniem.

Ale nie do kuchni; do Midian.

Pami臋ta艂a chwil臋, w kt贸rej to si臋 sta艂o i gdzie - ch艂odu i ciemno艣ci grobowc贸w nie mo偶na pomyli膰 z czym­kolwiek. Kuchnia po prostu znikn臋艂a, co do kafelka.

Po przeciwnej stronie krypty sta艂a Rachel, patrz膮c w g贸r臋 na sufit z niepokojem na twarzy. Przez chwil臋 przygl膮da艂a si臋 Lori, nie dziwi膮c si臋 jej obecno艣ci. Potem wr贸ci艂a do obserwacji sufitu i nas艂uchiwania.

- Co艣 nie tak? - spyta艂a Lori.

- Cicho! - rzuci艂a ostro Rachel, a potem chyba po偶a艂owa艂a swojej szorstko艣ci i otworzy艂a ramiona.

- Chod藕 do mnie, dziecko!

Dziecko. A wi臋c tym by艂a. Nie by艂a w Midian, by艂a w Babette i patrzy艂a oczami dziecka. Wspomnienia, kt贸re pojawi艂y si臋 tak intensywnie na ulicy, stanowi艂y prelu­dium do po艂膮czenia psychik.

- Czy to istnieje realnie? - spyta艂a.

- Realnie? - wyszepta艂a Rachel. - Oczywi艣cie, realnie...

Wym贸wi艂a te s艂owa z wahaniem i spojrza艂a na c贸rk臋 pytaj膮co.

- Babette?

- Nie... - odpar艂a Lori.

- Babette. Co ty robisz?

Podesz艂a do dziecka, kt贸re by艂o od niej odwr贸cone. Patrzenie przez ukradzione oczy dawa艂o Lori posmak powrotu do przesz艂o艣ci. Rachel wydawa艂a si臋 niewiary­godnie wysoka, jej ruchy - niezdarne.

- Co robisz? - spyta艂a po raz drugi.

- Przyprowadzi艂am j膮 - powiedzia艂a dziewczyn­ka - 偶eby zobaczy艂a.

Na twarzy Rachel malowa艂 si臋 gniew. Chcia艂a chwyci膰 c贸rk臋 za rami臋. Ale dziecko by艂o szybsze. Zanim jej dosi臋g艂a, c贸rka znalaz艂a si臋 poza zasi臋giem matki. Wewn臋trzne oczy Lori towarzyszy艂y jej, a szybko艣膰 wydarze艅 przyprawia艂a j膮 o zawr贸t g艂owy.

- Wracaj tutaj - wyszepta艂a Rachel.

Babette zignorowa艂a polecenie i wbieg艂a w tunele, nurkuj膮c za ka偶dym rogiem z 艂atwo艣ci膮 kogo艣, kto zna labirynt na wylot. Marszruta zaprowadzi艂a biegn膮c膮 i jej „pasa偶erk臋" poprzez g艂贸wne przej艣cia do ciemniejszych, w臋偶szych korytarzy, a偶 Babette zyska艂a pewno艣膰, 偶e nikt jej nie 艣ciga. Dosz艂y do otworu w 艣cianie, zbyt ma艂ego, by przecisn臋艂a si臋 przeze艅 osoba doros艂a. Babette przedo­sta艂a si臋 do pomieszczenia nie wi臋kszego ni偶 lod贸wka i r贸wnie zimnego, kt贸re s艂u偶y艂o dziecku za kryj贸wk臋. Tutaj dziewczynka usiad艂a, 偶eby odsapn膮膰, a jej czu艂e oczy przenika艂y totaln膮 ciemno艣膰. Zgromadzi艂a tu swoje nieliczne skarby. Lalka zrobiona z trawy i ukoronowana wiosennymi kwiatami, dwie ptasie czaszki, ma艂y zbi贸r kamyk贸w. Przy ca艂ej swojej odmienno艣ci Babette by艂a jak ka偶de dziecko: wra偶liwa, lubi艂a rytualne gesty. Tu mia艂a sw贸j 艣wiat. To, 偶e pozwoli艂a Lori go zobaczy膰, stanowi艂o niema艂y komplement.

Przyprowadzi艂a tu jednak Lori nie tylko po to, 偶eby obejrza艂a jej skarby. Nad g艂ow膮 s艂ycha膰 by艂o jakie艣 g艂osy, wyra藕nie, a wi臋c ca艂kiem blisko.

- Hej wy! Widzicie to g贸wno? Mo偶na tu ukry膰 ca艂膮 pieprzon膮 armi臋.

- Nie m贸w, Cas.

- Co, ju偶 srasz w gacie, Tommy?

- Nieee.

- A tak co艣 zaje偶d偶a.

- Spieprzaj.

- Zaniknijcie si臋 obaj. Mamy robot臋 do wykona­nia.

- Od czego zaczynamy? - Poszukamy wszelkich oznak niepokoju.

- Tu s膮 ludzie. Czuj臋 ich. Decker mia艂 racj臋.

- Wi臋c wykurzmy tych pojeba艅c贸w, kiedy tylko ich zobaczymy.

- Chcesz...'i艣膰 na d贸艂? Ja nie zejd臋.

- Nie potrzeba.

- Wi臋c jak, do kurwy n臋dzy, ich wyci膮gniemy, ty dupo?

W odpowiedzi pad艂o nie s艂owo, lecz strza艂, od艂upuj膮cy kawa艂 kamienia.

- B臋dziemy strzela膰 jak do ryb w beczce - ode­zwa艂 si臋 kto艣. - Je艣li nie wyjd膮, zostan膮 tam na dole na sta艂e.

- To nam oszcz臋dzi rozkopywania grob贸w!

Kim s膮 ci ludzie? - my艣la艂a Lori. Zanim zd膮偶y艂a zada膰 pytanie, Babette ju偶 wsta艂a i pokonywa艂a w膮ski wlot do pokoju zabaw. Jej ma艂e cia艂o ledwie si臋 mie艣ci艂o, a Lori poczu艂a przyp艂yw klaustrofobii. Ale szybko zna­laz艂a rekompensat臋. 艢wiat艂o dzienne nad g艂ow膮 i zapach 艣wie偶ego powietrza ogrza艂y nie tylko sk贸r臋 Babette, lecz i Lori.

Przej艣cie stanowi艂o widocznie cz臋艣膰 jakiego艣 sys­temu odwadniaj膮cego. Dziecko wij膮c si臋 pokonywa艂o rumowisko, a zatrzyma艂o si臋 tylko po to, 偶eby omin膮膰 cia艂o jakiej艣 wied藕my, kt贸ra zmar艂a w tunelu. G艂osy z powierzchni ziemi dobiega艂y niepokoj膮co wyra藕nie.

- M贸wi臋, 偶eby zacz膮膰 tutaj i otworzy膰 ka偶dy przekl臋ty gr贸b, a偶 znajdziemy co艣, co mo偶na zabra膰 ze sob膮.

- A ja bym nie chcia艂 niczego st膮d zabiera膰 ze sob膮.

- Cholera, Pettine, chc臋 zakuwa膰 w kajdanki! Ile si臋 tylko da zgarn膮膰 tych skurwysyn贸w!

- Mo偶e powinni艣my najpierw zadzwoni膰? - spy­ta艂 teraz czwarty z rozm贸wc贸w. Tego g艂osu dotychczas nie s艂ysza艂a. - Mo偶e szef ma dla nas jakie艣 艣wie偶e instrukcje.

- Pieprz臋 szefa - stwierdzi艂 Pettine.

- Tylko je艣li ci臋 poprosi - odparowa艂 Cas. Poza 艣miechem nast膮pi艂o jeszcze kilka uwag, g艂贸w­nie obscenicznych. Pettine uciszy艂 ich weso艂o艣膰.

- Okay. Zacznijmy wreszcie do cholery!

- Pr臋dzej czy p贸藕niej - powiedzia艂 Cas. - Tommy gotowy?

- Zawsze jestem gotowy.

Nagle sta艂o si臋 widoczne 藕r贸d艂o 艣wiat艂a, ku kt贸remu pe艂z艂a Babette: krata z boku tunelu.

Trzymaj si臋 z dala od s艂o艅ca - us艂ysza艂a swoje my艣li Lori.

W porz膮dku, odpowiedzia艂y my艣li Babette. Z pew­no艣ci膮 to nie pierwszy raz, kiedy korzysta艂a ze swego wewn臋trznego judasza. Jak wi臋zie艅, nie maj膮cy nadziei na poznanie has艂a, czerpa艂a przyjemno艣膰 z podr贸偶y w czasie. Obserwacja 艣wiata z tego miejsca stanowi艂a niezwyk艂膮 rozrywk臋, a ona dobrze wybra艂a sw贸j punkt widokowy. Krata otwiera艂a widok na alejki, a tak zosta艂a umieszczona w murze mauzoleum, 偶e 艣wiat艂o s艂oneczne nie pada艂o na ni膮 bezpo艣rednio. Babette przycisn臋艂a twarz do pr臋t贸w, aby lepiej uchwyci膰 ca艂膮 scen臋 na zewn膮trz.

Lori widzia艂a trzech z czterech rozm贸wc贸w. Wszys­cy w mundurach, wszyscy - pomimo 艣mia艂o艣ci w g艂o­sie - wygl膮dali jak ludzie, kt贸rzy chcieliby stokro膰 bardziej znajdowa膰 si臋 w tej chwili w innym miejscu. Nawet przy silnym 艣wietle dziennym, uzbrojeni po z臋by i bezpieczni w s艂o艅cu czuli si臋 nieswojo. Nietrudno zgadn膮膰 dlaczego. Gdyby przyszli aresztowa膰 kogo艣 z jakiej艣 kamienicy czynszowej, nie rozgl膮daliby si臋 woko艂o z takim niepokojem, nie okazywaliby tych ner­wowych tik贸w. Ale tu rozci膮ga艂o si臋 terytorium 艢mierci, a oni czuli si臋 na nim jak intruzi.

W innych okoliczno艣ciach ubawi艂aby si臋 patrz膮c, jak s膮 zbici z tropu. Ale nie tutaj, nie teraz. Wiedzia艂a, do jakiego strachu i strachu przed strachem zdolni s膮 ludzie.

Znajd膮 nas - us艂ysza艂a my艣li Babette.

Miejmy nadziej臋, 偶e nie - odpar艂y jej my艣li.

Ale znajd膮 - stwierdzi艂o dziecko. - Tak m贸wi Prorok.

Kto?

Odpowied藕 Babette by艂a obrazem stwora, kt贸rego widzia艂a przelotnie podczas poszukiwania Boone'a w tu­nelach: bestii z ukrytymi ranami, le偶膮cej na materacu w pustej celi. Teraz widzia艂a j膮 w innych okoliczno艣ciach, uniesion膮 ponad g艂owami zgromadzenia przez dw贸ch cz艂onk贸w Plemienia, po kt贸rych spoconych ra­mionach sp艂ywa艂a p艂on膮ca krew. Przemawia艂a, ale Lori nic nie s艂ysza艂a. Jakie艣 proroctwa, jak przypuszcza艂a, a mi臋dzy nimi ta scena.

Znajd膮 nas i spr贸buj膮 nas wszystkich zabi膰 - my艣la艂o dziecko.

I zabij膮?

Dziecko milcza艂o.

Zabij膮, Babette?

Prorok tego nie widzi, bo nale偶y do tych, kt贸rzy zgin膮. Mo偶e ja te偶 zgin臋.

Ta bezg艂o艣na my艣l przysz艂a jak czyste uczucie, jak fala smutku, kt贸rej Lori nie mog艂a si臋 oprze膰, kt贸rej nie mog艂a uleczy膰.

Jeden z m臋偶czyzn, jak zauwa偶y艂a teraz Lori, prze­myka艂 chy艂kiem do koleg贸w i ukradkiem wskazywa艂 grobowiec po prawej. Mia艂 lekko uchylone drzwi. Wewn膮trz trwa艂 jaki艣 ruch. Lori widzia艂a, co nadchodzi, tak jak i dziecko. Poczu艂a dreszcz przebiegaj膮cy przez plecy Babette, poczu艂a, jak jej palce zaciskaj膮 si臋 na pr臋tach, na zapowied藕 grozy, kt贸ra nast膮pi. Nagle dw贸ch m臋偶­czyzn znalaz艂o si臋 przy drzwiach grobowca i otworzy艂o je na o艣cie偶 kopniakiem. Z wn臋trza dobieg艂 krzyk, kto艣 upad艂. Pierwszy z gliniarzy by艂 natychmiast w 艣rodku, za nim nast臋pny, a ha艂as zaalarmowa艂 trzeciego i czwar­tego, by przybiec do drzwi grobowca.

- Z drogi! - wrzasn膮艂 gliniarz we wn臋trzu. Poli­cjant zrobi艂 krok wstecz i szczerz膮c z臋by z zadowolenia wyci膮gn膮艂 swego aresztanta z kryj贸wki, a kolega do艂o偶y艂 kopniaka z ty艂u.

Lori widzia艂a ich ofiar臋 zaledwie w mgnieniu oka, ale szybko Babette nazwa艂a go w my艣lach.

- Ohnaka.

- Na kolana, ty dupo - zawo艂a艂 gliniarz z ty艂u i kopn膮艂 aresztanta w nogi. Cz艂owiek upad艂, pochy­laj膮c g艂ow臋, aby s艂o艅ce nie sforsowa艂o ronda jego kapelu­sza.

- Dobra robota, Gibbs - wyszczerzy艂 z臋by Pettine.

- Wi臋c gdzie jest reszta? - dopytywa艂 si臋 najm艂od­szy z czw贸rki, chudy ch艂opak z fantazyjnym grzebieniem na g艂owie.

- W podziemiach, Tommy - obwie艣ci艂 czwarty m臋偶czyzna. - Tak w艂a艣nie m贸wi艂 Eigerman. Gibbs zbli偶y艂 si臋 do Ohnaki.

- Zabierzmy tego pierdolca, 偶eby nam pokaza艂 - stwierdzi艂. Spojrza艂 na towarzysza Tommy'ego, niskiego, kr臋pego m臋偶czyzn臋. - Ty jeste艣 niez艂y w przes艂ucha­niach, Cas.

- Jeszcze mi nikt nigdy nie powiedzia艂 nie - od­par艂 m臋偶czyzna. - M贸wi臋 prawd臋 czy nie?

- Prawd臋 m贸wisz - potwierdzi艂 Gibbs.

- Chcesz, 偶eby ten cz艂owiek si臋 tob膮 zaj膮艂? - Pettine zapyta艂 Ohnak臋. Aresztant nie odezwa艂 si臋.

- Nie my艣l, 偶e us艂ysza艂 - stwierdzi艂 Gibbs. - Ty go zapytaj, Cas.

- Tak, 偶eby wystarczy艂o.

- Spytaj go twardo.

Cas podszed艂 do Ohnaki, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zdar艂 mu z g艂owy kapelusz. Natychmiast Ohnaka zacz膮艂 krzycze膰.

- Zamknij si臋 do cholery! - wrzasn膮艂 Cas, kopi膮c go w brzuch.

Ohnaka krzycza艂 dalej, krzy偶uj膮c r臋ce nad ob­na偶on膮 g艂ow膮, aby zas艂oni膰 si臋 przed s艂o艅cem. Podni贸s艂 si臋 i desperacko rzuci艂 szukaj膮c pomocy w ciemno艣ci za otwartymi drzwiami, ale m艂ody Tommy ju偶 tam by艂 i blokowa艂 wej艣cie.

- Dobry jeste艣, Tommy! - zawo艂a艂 Pettine. - Za­bieraj go, Cas!

Zmuszony do powrotu na s艂o艅ce, Ohnaka zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰; chwyci艂o go na dobre.

- Co jest do cholery? - spyta艂 Gibbs.

Ramiona aresztanta nie mia艂y ju偶 si艂y chroni膰 jego g艂owy. Opu艣ci艂 je; dymi艂y. Tommy m贸g艂 mu teraz spoj­rze膰 prosto w twarz. M艂ody gliniarz nie wyrzek艂 ani s艂owa. Zrobi艂 tylko dwa kroki w ty艂, potykaj膮c si臋 i opu艣ci艂 bro艅.

- Co robisz, ty o艣le? - zawo艂a艂 Pettine. Potem chwyci艂 Ohnak臋 za rami臋, aby nie si臋gn膮艂 po porzucon膮 bro艅. W zamieszaniu Lori nie mog艂a dostrzec, co si臋 sta艂o potem, ale wydawa艂o si臋, 偶e cia艂o Ohnaki zamiera. Cas wyda艂 z siebie okrzyk niesmaku, a Pettine - gniewu, kiedy cofn膮艂 swoj膮 r臋k臋 i odrzuci艂 gar艣膰 materia艂u i py艂u.

- Co jest do cholery? - krzycza艂 Tommy. - Co jest do cholery? Co jest do cholery?

- Zamknij si臋! - kaza艂 mu Gibbs, ale ch艂opiec nie panowa艂 nad sob膮. Wci膮偶, na okr膮g艂o to samo pytanie:

- Co jest do cholery?

Nie poruszony panik膮 Tommy'ego, Cas uderzy艂 Ohnak臋, 偶eby powali膰 go na kolana. Cios okaza艂 si臋 niszczycielski. Z艂ama艂 rami臋 Ohnaki w 艂okciu i r臋ka upad艂a u st贸p Tommy'ego. Jego krzyk przeszed艂 w wy­mioty. Nawet Cas si臋 cofn膮艂, potrz膮saj膮c g艂ow膮 z niedo­wierzaniem.

Ohnaka przekroczy艂 ju偶 punkt, sk膮d nie ma po­wrotu. Nogi ugi臋艂y si臋 pod nim, cia艂o s艂ab艂o coraz bardziej pod wp艂ywem zab贸jczego s艂o艅ca. A jego twarz, teraz skierowana w stron臋 Pettine'a, wydawa艂a najg艂o艣niejsze krzyki, kiedy odpada艂o od niej cia艂o, a przez oczodo艂y wychodzi艂 dym, jak gdyby m贸zg p艂on膮艂.

Ju偶 nie skowycza艂. Nie mia艂 si艂y. Po prostu osuwa艂 si臋 na ziemi臋, z odrzucon膮 do ty艂u g艂ow膮, jak gdyby zapraszaj膮c s艂o艅ce do szybszego dzia艂ania i zako艅czenia agonii. Zanim pad艂 na bruk, jaki艣 ostatni fragment jego istoty trzasn膮艂, co zabrzmia艂o jak strza艂. Gnij膮ce szcz膮tki rozlecia艂y si臋 fontann膮 krwawego py艂u i ko艣ci.

Lori chcia艂a, 偶eby Babette odwr贸ci艂a wzrok, tak w swoim imieniu, jak i dla dobra dziecka. Ale ona odm贸wi艂a. Nawet gdy sko艅czy艂 si臋 ten horror i cia艂o Ohnaki rozprys艂o si臋 po alejce, Babette wci膮偶 przy­ciska艂a twarz do kraty, jak gdyby chcia艂a pozna膰 艣mier膰 od 艣wiat艂a s艂onecznego ze wszystkimi szczeg贸艂ami. Lori musia艂a gapi膰 si臋 na ten sam widok. Czu艂a ka偶de dr偶enie ko艅czyn Babette, smak 艂ez powstrzymywanych, by nie zas艂ania艂y obrazu. Ohnaka nie 偶y艂, lecz jego oprawcy nie sko艅czyli dzia艂a艅. By艂o na co popatrze膰, wi臋c dziecko obserwowa艂o dalej.

Tommy usi艂owa艂 zetrze膰 rozbryzgane wymioty z munduru. Pettine kopa艂 szcz膮tki zw艂ok Ohnaki. Cas wyjmowa艂 papierosa z kieszeni na piersiach Gibbsa.

- Dawaj ognia! - Gibbs dr偶膮cymi r臋koma szuka艂 zapa艂ek w kieszeni spodni, ze wzrokiem utkwionym w dymi膮cych szcz膮tkach.

- Nigdy czego艣 takiego nie widzia艂em - stwierdzi艂 Pettine, niemal oboj臋tnym tonem.

- Tym razem si臋 zesra艂e艣, Tommy? - powiedzia艂 Gibbs.

- Odpieprz si臋 - pad艂a odpowied藕. Jasna sk贸ra Tommy'ego poczerwienia艂a. - Cas m贸wi艂, 偶e powinni艣­my zadzwoni膰 do szefa. I mia艂 racj臋.

- A co do cholery robi teraz Eigerman? - spyta艂 na to Pettine i splun膮艂 na czerwony py艂 u st贸p.

- Widzia艂e艣 twarz, tego pierdolca? - odezwa艂 si臋 Tommy. - Widzia艂e艣, jak na mnie patrzy艂? Prawie umar艂em, powiadani wam. M贸g艂 mnie zaprawi膰.

- O co tu chodzi? - w艂膮czy艂 si臋 Cas.

Gibbs udzieli艂 niemal prawid艂owej odpowiedzi.

- 艢wiat艂o s艂oneczne - odpar艂. - S艂ysza艂em, 偶e s膮 takie choroby. To s艂o艅ce go dorobi艂o.

- Cz艂owieku, to niemo偶liwe - oponowa艂 Cas. - Nigdy nie widzia艂em czego艣 takiego, ani nie s艂ysza艂em o podobnych rzeczach.

- No to teraz widzieli艣my i s艂yszeli艣my - Pettine m贸wi艂 z niema艂膮 satysfakcj膮. - To nie by艂a halucynacja.

- Wi臋c co robimy? - chcia艂 wiedzie膰 Gibbs. Mia艂 trudno艣ci z doniesieniem zapalonej zapa艂ki w dr偶膮cych d艂oniach do papierosa w ustach.

- Szukamy dalej - odrzek艂 Pettine.

- Ja nie - stwierdzi艂 Tommy - dzwoni臋 do tego pieprzonego szefa. Nie wiemy, ilu takich 艣wir贸w tu jest. Mo偶e setki. Sam tak m贸wi艂e艣. M贸wi艂e艣, 偶e mo偶na tu schowa膰 ca艂膮 armi臋.

- Czego si臋 tak boisz? - odpar艂 Gibbs. - Widzia­艂e艣, co robi z nimi s艂o艅ce.

- Tak. A co b臋dzie, kiedy zajdzie s艂o艅ce, pieprzone m膮drale? - pad艂a riposta Tommy'ego.

P艂omie艅 zapa艂ki przypali艂 palce Gibbsa. Rzuci艂 j膮, przeklinaj膮c.

- Widzia艂em to na filmach - powiedzia艂 Tom-my. - Noc膮 dziej膮 si臋 dziwne rzeczy.

S膮dz膮c z wyrazu twarzy, Gibbs ogl膮da艂 te same filmy.

- Mo偶e powinni艣cie zadzwoni膰 po jak膮艣 pomoc. Po prostu na wszelki wypadek.

My艣li Lori pospiesznie przemawia艂y do dziecka.

Musisz ostrzec Rachel. Opowiedz jej, co widzia艂y艣­my.

Oni ju偶 wiedz膮 - brzmia艂a odpowied藕 dziecka.

Powiedz im mimo wszystko. Zapomnij o mnie! Powiedz im, Babette zanim b臋dzie za p贸藕no.

Nie chc臋 ci臋 opu艣ci膰.

Nie mog臋 ci pom贸c, Babette. Nie nale偶臋 do was. Jestem...

Pr贸bowa艂a ustrzec si臋 od my艣li, kt贸ra j膮 nasz艂a, ale by艂o za p贸藕no.

...jestem z normalnego 艣wiata. Sionce nie zabije mnie tak jak was. Jestem 偶ywa. Jestem cz艂owiekiem. Nie nale偶臋 do was.

Nie zdo艂a艂a oceni膰 jej pospiesznej reakcji. Kon­takt zosta艂 przerwany natychmiast, a widok poprzez oczy Babette znikn膮艂. Lori znalaz艂a si臋 na progu kuchni.

W g艂owie s艂ysza艂a wyra藕ne odg艂osy wydawane przez muchy. Ich bzyczenie nie by艂o echem Midian, lecz czym艣 realnym. Lata艂y w k贸艂ko po pomieszczeniu nad jej g艂ow膮. A偶 za dobrze wiedzia艂a, jaka wo艅 je tu przywiod艂a, jajeczkuj膮ce i g艂odne; mia艂a te偶 ca艂kowit膮 pewno艣膰, 偶e po tym wszystkim, co zobaczy艂a w Midian, nie zdo艂a wyko­na膰 jeszcze jednego kroku w stron臋 zw艂ok na pod艂odze. To ju偶 za du偶o 艣mierci ^ jej 艣wiecie, w jej g艂owie i dooko艂a. Je艣li nie ucieknie, oszaleje. Musia艂a wraca膰 na 艣wie偶e powietrze, gdzie mog艂aby swobodnie odetchn膮膰. Mo偶e znale藕膰 jaki艣 niewielki sklep i pogada膰 ze sprzeda­wczyni膮, ot tak, o pogodzie, o cenach r臋cznik贸w papiero­wych, o czymkolwiek, r贸wnie d艂ugo, co banalnie, niecie­kawie.

Ale muchy chcia艂y bzycze膰 w jej uszach. Pr贸bowa艂a je odgoni膰. Wci膮偶 przylatywa艂y jednak do niej, do niej, ze skrzyde艂kami lepkimi od 艣mierci, odn贸偶ami czer­wonymi od 艣mierci.

- Dajcie mi spok贸j - szlocha艂a. Ale jej gwa艂towne zachowanie przyci膮ga艂o tylko coraz wi臋ksze ich chmary, zrywaj膮ce si臋 na d藕wi臋k jej g艂osu od swego sto艂u jadal­nego, niewidocznego za plecami. Umys艂 Lori walczy艂, by zachowa膰 dystans do rzeczywisto艣ci, w kt贸r膮 zn贸w zo­sta艂a rzucona, cia艂o b艂aga艂o by wyj艣膰 z kuchni.

I umys艂, i cia艂o zawiod艂y. Nadlecia艂a chmura much, tak wielka, 偶e same siebie pogr膮偶y艂y w ciemno艣ci. Niejas­no zda艂a sobie spraw臋, 偶e taka obfito艣膰 jest niemo偶liwa i 偶e to jej psychika tworzy obrazy grozy w swoim pomieszaniu. Ale ta my艣l by艂a za s艂aba, by powstrzyma膰 szale艅stwo. Rozum si臋ga艂 po t臋 my艣l, lecz chmura by艂a coraz bli偶ej. Czu艂a ich odn贸偶a na swoich ramionach i twarzy, zostawiaj膮ce smu偶ki substancji, w kt贸rej by艂y unurzane: krwi Sheryl, 偶贸艂ci Sheryl, potu i 艂ez Sheryl. Nadlatywa艂o ich tak wiele, 偶e nie wszystkie mog艂y znale藕膰 dla siebie miejsce na ciele Lori, wi臋c szuka艂y drogi do jej warg, pe艂z艂y w nozdrza i oczy.

Raz we 艣nie o Midian, 艣mier膰 przysz艂a jak py艂, ze wszystkich zak膮tk贸w 艣wiata, czy tak? I czy偶 nie sta艂a po艣rodku burzy, pieszczona i szcz臋艣liwa 艣wiadomo艣ci膮, 偶e umarli sk艂adaj膮 si臋 na ten wiatr? I oto druga cz臋艣膰 tamtego snu: horror wobec wspania艂o艣ci cz臋艣ci pierw­szej. 艢wiat much wsp贸艂zawodniczy z tamtym 艣wiatem py艂u; 艣wiat niezrozumienia i 艣lepoty; umar艂ych bez pogrzebu i bez wiatru, kt贸ry by ich zabra艂. Tylko muchy na nich ucztuj膮 i rozmna偶aj膮 si臋.

W tym wsp贸艂zawodnictwie py艂u i much sta艂a po jednej stronie; wiedzia艂a, nawet gdy ca艂kiem traci艂a przytomno艣膰, 偶e je艣li Midian umrze, a ona nic w tej sprawie nie zrobi, je艣li Pettine, Gibbs i ich kumple rozkopi膮 azyl Nocnego Plemienia, wtedy ona, pewnego dnia obr贸cona w proch, dotkni臋ta losem Midian, nie b臋dzie mia艂a dok膮d ulecie膰 i dostanie si臋 w r臋ce much, cia艂em i dusz膮.

Uderzy艂a w kafelki.

Rozdzia艂 XVIII

GNIEW SPRAWIEDLIWO艢CI

1

Wed艂ug Eigermana b艂yskotliwe pomys艂y i wydala­nie to rzeczy nierozerwalnie ze sob膮 zwi膮zane. Urucha­mia艂 wszystkie szare kom贸rki siedz膮c ze spodniami spuszczonymi do kostek w klozecie. Nieraz, podchmielo­ny, wyja艣nia艂 ka偶demu, kto chcia艂 s艂ucha膰, 偶e pok贸j 艣wiatowy i lekarstwo na raka to zadania do rozwi膮zania z dnia na dzie艅, je艣li ludzie m膮drzy i dobrzy po prostu usiedliby razem do wsp贸lnej defekacji.

Na trze藕wo, my艣l o kolektywnym za艂atwianiu naj­bardziej prywatnych potrzeb trwo偶y艂a go. Kibel jest miejscem samotnych wysi艂k贸w, gdzie ci wyniesieni na wysokie urz臋dy mog膮 wygospodarowa膰 troch臋 czasu, 偶eby medytowa膰 nad ci臋偶arem swojej odpowiedzial­no艣ci.

Ogl膮da艂 napisy na drzwiach naprzeciwko. Nic no­wego opr贸cz obscenicznych tre艣ci, co dzia艂a艂o uspokaja­j膮co. Te same stare 艣wi艅stwa, wyskrobane przez kogo艣, kogo 艣wierzbi艂a wyobra藕nia. Doda艂y mu odwagi, by zmierzy膰 si臋 z w艂asnymi problemami.

Mia艂y one w swej istocie dwoisty charakter. Po pierwsze, mia艂 pod opiek膮 nie偶ywego cz艂owieka. To, jak graffiti, stara historia. Ale zombie to temat na kino nocne, tak jak sodomia - na 艣cian臋 w toalecie. Nie ma dla nich miejsca w realnym 艣wiecie. To prowadzi do nast臋pnego problemu: przera偶ony telefon od Tommy'ego Caana, melduj膮cego, 偶e co艣 z艂ego dzieje si臋 w Midian. Do tych dw贸ch problem贸w po namy艣le doda艂 teraz trzeci: doktor Decker. Nosi艂 eleganckie garnitury, pi臋knie si臋 wys艂a­wia艂, ale mia艂 w sobie co艣 niezdrowego. Eigerman nie 偶ywi艂 wobec niego 偶adnych podejrze艅 a偶 do teraz, gdy siedzia艂 na kiblu. Nagle wyda艂o mu si臋 to proste, jak w艂asny drut. Ten b臋kart wiedzia艂 wi臋cej, ni偶 m贸wi艂: nie tylko o umar艂ym cz艂owieku Boon'ie, lecz o Midian i o tym, co si臋 tam dzia艂o. Je艣li w ten spos贸b przygotowywa艂 najpi臋kniejszy koniec kariery w Shere Neck - nadszed艂 w艂a艣nie czas rozrachunk贸w, pewne jak g贸wno, i teraz po偶a艂uje.

A jednocze艣nie szef musia艂 podj膮膰 jakie艣 decyzje. Zacz膮艂 dzie艅 jako bohater, aresztuj膮c zab贸jc臋 z Calgary, ale instynkt m贸wi艂 mu, 偶e wydarzenia mog膮 bardzo szybko wynikn膮膰 mu si臋 z r膮k. W tym wszystkim by艂o tyle rzeczy nieuchwytnych, tyle pyta艅 bez odpowiedzi. Istnia艂o oczywi艣cie 艂atwe wyj艣cie. M贸g艂 zadzwoni膰 do swoich prze艂o偶onych w Edmonton i przekaza膰 im ten ca艂y pasztet, 偶eby si臋 nim zaj臋li. Ale je艣li rezyg­nuje z problemu - rezygnuje z chwa艂y. Alternatyw臋 stanowi艂o dzia艂anie, teraz, przed zapadni臋ciem nocy. Tak powtarza艂 Tommy, a ile czasu zosta艂o? Trzy, cztery godziny, 偶eby wypleni膰 wszelkie obrzydliwo艣ci Midian. Je艣li mu si臋 powiedzie, podwoi szeregi swoich po­mocnik贸w. Pewnego dnia nie tylko przywiedzie ludzkie z艂o przed oblicze sprawiedliwo艣ci, lecz oczy艣ci ohydn膮 jam臋, w kt贸rej z艂o ma swoje zaplecze: lito艣膰 i wsp贸艂­czucie.

Zn贸w ko艂ata艂y w jego g艂owie pytania, na kt贸re niby ju偶 odpowiedzia艂, a nie nale偶a艂y do 艂atwych. Je艣li wierzy膰 lekarzom, kt贸rzy badali Boone'a i meldunkom nadcho­dz膮cym z Midian, rzeczy zas艂yszane tylko w bajkach okazywa艂y si臋 realne. Czy naprawd臋 mia艂 si臋 zmierzy膰 z umar艂ym cz艂owiekiem, kt贸ry chodzi艂, i z bestiami, kt贸re zabija 艣wiat艂o s艂oneczne?

Siedzia艂, wydala艂 i rozwa偶a艂 r贸偶ne mo偶liwo艣ci. Zaj臋艂o mu to p贸艂 godziny, ale wreszcie podj膮艂 de­cyzj臋. Jak zwykle, kiedy przesta艂 si臋 poci膰, wszyst­ko wydawa艂o si臋 proste. Mo偶e dzi艣 艣wiat nie by艂 tym samym 艣wiatem, co wczoraj. Jutro, za spraw膮 Boga, 艣wiat wygl膮da膰 b臋dzie po staremu: umarli b臋d膮 umarli, a sodomia tylko na 艣cianach w pewnych miej­scach. Je艣li nie wykorzysta swojej szansy, by sta膰 si臋 m臋偶em opatrzno艣ciowym, nigdy nie dostanie dru­giej, a przynajmniej nie szybciej ni偶 si臋 zestarzeje i zajmie wy艂膮cznie swoimi hemoroidami. To B贸g zes艂a艂 mu mo偶liwo艣膰 wykazania si臋. Nie sta膰 go na jej zmar­nowanie.

Z nowym wewn臋trznym przekonaniem wytar艂 ty­艂ek, podci膮gn膮艂 spodnie, sp艂uka艂 kup臋 i wyszed艂 na spotkanie ze swoim wyzwaniem. Z podniesion膮 g艂o­w膮.

2

- Potrzebuj臋 ochotnik贸w, Cormack, kt贸rzy poja­d膮 ze mn膮 do Midian i zaczn膮 kopa膰.

- Na kiedy ich potrzebujesz?

- Teraz. Mamy ma艂o czasu. Zacznij od bar贸w! We藕 ze sob膮 Hollidaya!

- A co im m贸wi膰 o celu tej wyprawy? Eigerman poduma艂 nad tym przez chwil臋: co m贸­wi膰?

- Powiedz, 偶e szukamy rabusi贸w grob贸w. To zgromadzi t艂um. Ka偶dy ze strzelb膮 i 艂opat膮 si臋 nada. Chc臋, 偶eby zebrali si臋 za godzin臋. A nawet szybciej, je艣li zdo艂acie.

Decker u艣miechn膮艂 si臋, kiedy Cormack ruszy艂 w drog臋.

- Teraz jest pan szcz臋艣liwy? - spyta艂 Eigerman.

- Ciesz臋 si臋, widz膮c, 偶e pos艂ucha艂 pan moich rad.

- Pa艅skich rad, g贸wno! Decker tylko si臋 u艣miechn膮艂.

- Spieprzaj st膮d pan - odezwa艂 si臋 Eigerman. - Mam robot臋. Niech pan wr贸ci, je艣li zorganizuje pan sobie pistolet.

- Zaraz to zrobi臋.

Eigerman patrzy艂, jak wychodzi, potem podni贸s艂 s艂uchawk臋 telefonu. My艣la艂 o wykr臋ceniu tego numeru, odk膮d zdecydowa艂 si臋 pojecha膰 do Midian; numeru, pod kt贸ry ju偶 dawno nie mia艂 powodu dzwoni膰. Zadzwoni艂 teraz. W par臋 sekund na linii pojawi艂 si臋 ojciec Ashbery.

- S艂ysz臋, 偶e ojciec zdysza艂 si臋? Ashbery od razu wiedzia艂, kto dzwoni.

- Eigerman.

- Za pierwszym razem trafione. Czym si臋 ojciec teraz zajmowa艂?

- Wyszed艂em pobiega膰.

- Dobry pomys艂. Wypoci膰 brzydkie my艣li.

- Czego pan chce?

- A jak ojciec my艣li? Potrzebuj臋 ksi臋dza.

- Nie pope艂ni艂em 偶adnego przest臋pstwa.

- Nic o tym nie s艂ysza艂em.

- Nie u偶ywam, Eigerman. Bo偶e, przebacz mi moje grzechy.

- To nie ulega kwestii.

- Wi臋c prosz臋 mi da膰 spok贸j.

- Prosz臋 si臋 nie roz艂膮cza膰!

Ashbery natychmiast wyczu艂 niepok贸j w g艂osie Eigermana.

- No c贸偶 - odezwa艂 si臋.

- S艂ucham?

- Ma pan problem?

- Mo偶e obaj mamy.

- O czym pan my艣li?

- Chc臋, 偶eby ojciec pojawi艂 si臋 tu jak najszybciej ze wszystkimi akcesoriami w rodzaju krucyfiks贸w i wo­dy 艣wi臋conej.

- Po co?

- Prosz臋 mi zaufa膰. Ashbery za艣mia艂 si臋.

- Nie jestem na pana us艂ugi, Eigerman. Pilnuj臋 swojej trz贸dki.

- Wi臋c niech pan to zrobi dla wiernych.

- O czym pan m贸wi?

- Naucza ksi膮dz o S膮dzie Ostatecznym, prawda? No wi臋c w Midian zanosi si臋 na t臋 chwil臋.

- Jak to?

- Nie wiem kto i nie wiem dlaczego. Wiem tylko, 偶e potrzebujemy po naszej stronie troch臋 艣wi臋­to艣ci, a ojciec jest tu jedynym ksi臋dzem, jakiego mamy.

- To pa艅ska sprawa, Eigerman.

- Chyba ksi膮dz mnie nie s艂ucha. M贸wi臋 tutaj rozs膮dne g贸wna.

- Nie wezm臋 udzia艂u w 偶adnej pana przekl臋tej grze.

- Wyra偶臋 si臋 jasno. Je艣li ksi膮dz nie p贸jdzie dob­rowolnie, zmusz臋 ksi臋dza.

- Spali艂em negatywy, Eigerman. Jestem wolnym cz艂owiekiem.

- Zachowa艂em kopie.

Ojciec umilk艂 na chwil臋. A potem:

- Pan przysi臋ga艂.

- Sk艂ama艂em - pad艂a odpowied藕.

- Ty b臋karcie.

- A ksi膮dz nosi koronkow膮 bielizn臋. Wi臋c kiedy ksi膮dz tu b臋dzie? Cisza.

- Ashbery. Zada艂em pytanie.

- Dajcie mi godzin臋.

- Ma ojciec czterdzie艣ci pi臋膰 minut.

- Pieprz臋 to!

- I to mi si臋 podoba: bogobojna paniusia!

3

Musi panowa膰 upa艂, pomy艣la艂 Eigerman, kiedy zobaczy艂, ilu ludzi zebrali Cormack i Holliday w ci膮gu sze艣膰dziesi臋ciu minut. Upa艂 zawsze zacietrzewia ludzi, pobudzaj膮c do cudzo艂贸stwa albo do zabijania. A Shere Neck to mie艣cina o ograniczonych mo偶liwo艣ciach, nie tak 艂atwo tu o seks na zawo艂anie, a teraz nadarza艂a si臋 okazja postrzelania. Na zewn膮trz w s艂o艅cu zebra艂o si臋 dwudzie­stu m臋偶czyzn i trzy czy cztery kobiety, kt贸re przysz艂y z nimi, plus Ashbery z jego wod膮 艣wi臋con膮.

W ci膮gu minionej godziny by艂y jeszcze dwa telefony z Midian. Jeden od Tommy'ego, kt贸remu nakaza艂 wr贸ci膰 na cmentarz, by pom贸g艂 Pettine'owi w pilnowaniu nie­przyjaciela, dop贸ki nie przyb臋d膮 posi艂ki. Drugi telefon od samego Pettine'a, kt贸ry informowa艂 Eigermana, 偶e jeden z mieszka艅c贸w Midian podj膮艂 pr贸b臋 ucieczki. Wy艣lizn膮艂 si臋 przez g艂贸wn膮 bram臋, podczas gdy jego wsp贸lnicy zorganizowali dywersj臋. Pettine krztusi艂 si臋 sk艂adaj膮c meldunek, a pogo艅 nie powiod艂a si臋. Dlaczego? Kto艣 podpali艂 opony w samochodach. Po偶ar szybko strawi艂 pojazdy, w艂膮cznie z odbiornikiem radiowym, przez kt贸ry nadawano meldunek. Pettine wyja艣nia艂 w艂a艣nie, 偶e nie b臋dzie wi臋cej raport贸w, kiedy radio umilk艂o.

Eigerman zachowa艂 t臋 informacj臋 dla siebie, bo obawia艂 si臋, 偶e ostudzi zapa艂 innych do przygody. Zabija­nie jest w porz膮dku, ale nie mia艂 pewno艣ci, czy znajdzie si臋 wielu gotowych do wyruszenia, je艣li dowiedz膮 si臋, 偶e niekt贸rzy z tych b臋kart贸w b臋d膮 si臋 broni膰.

Kiedy konw贸j odje偶d偶a艂, spojrza艂 na zegarek. Zo­sta艂o im mo偶e dwie i p贸艂 godziny dobrego 艣wiat艂a, zanim zacznie si臋 zmierzcha膰. Trzy kwadranse drogi do Midian, wi臋c zosta艂a godzina i trzy kwadranse, 偶eby za艂atwi膰 tych sukinsyn贸w, zanim noc stanie po stronie nieprzyjaciela. To wystarczy, je艣li si臋 dobrze zorganizuj膮. Najlepiej potraktowa膰 ich jak zwierz臋ta w gnie藕dzie. Tak przypu­szcza艂 Eigerman. Wyp臋dzi膰 na 艣wiat艂o i patrze膰, co si臋 stanie. Je艣li rozejd膮 si臋 w szwach, jak opowiada艂 szczaj膮c po nogach Tommy, to wystarczy jako dow贸d dla s臋dzie­go, 偶e te istoty by艂y nie艣wi臋te jak piek艂o. Je艣li nie - je艣li Decker k艂ama艂, je艣li Pettine by艂 zn贸w nabuzowany, a wszystko to jaka艣 g艂upia sprawa - znajdzie kogo艣, kogo si臋 zastrzeli, 偶eby to nie by艂a zmarnowana podr贸偶. Mo偶e si臋 po prostu odwr贸ci膰 i pos艂a膰 kul臋 zombie w celi numer pi臋膰, cz艂owiekowi bez pulsu, za to z krwi膮 na twarzy.

W ka偶dym razie nie pozwoli, 偶eby dzie艅 sko艅czy艂 si臋 bez czyich艣 艂ez.

Cz臋艣膰 V

DOBRA NOC

呕aden miecz ci臋 nie dotknie.

Chyba 偶e m贸j.

ANONIM

Przysi臋ga kochank贸w

Rozdzia艂 XIX

SAMOTNA TWARZ

1

Dlaczego musia艂a si臋 obudzi膰? Dlaczego musia艂 nast膮pi膰 powr贸t? Czy nie mog艂a po prostu si臋 zanurza膰, zanurza膰 coraz g艂臋biej w nico艣膰 - tam, gdzie znalaz艂a azyl? Ale nico艣膰 jej nie chcia艂a. Nie chc膮c, podnios艂a si臋 z niej i wst膮pi艂a w dawny 艣wiat b贸lu 偶ycia i 艣mierci.

Muchy odlecia艂y. Przynajmniej to. Podnios艂a swoje nieruchawe cia艂o, zdezorientowana. Kiedy usi艂owa艂a wy­czy艣ci膰 zakurzone ubranie, us艂ysza艂a jaki艣 g艂os wo艂aj膮cy j膮 po imieniu. Przez upiorn膮 chwil臋 my艣la艂a, 偶e to g艂os Sheryl; 偶e muchom uda艂o si臋 doprowadzi膰 j膮 do szale艅­stwa. Ale gdy us艂ysza艂a g艂os po raz drugi, przypisa艂a go komu innemu: - Babette. To dziecko j膮 wzywa艂o. Staj膮c plecami do kuchni, podnios艂a torb臋 i ruszy艂a przez rumowisko na ulic臋. Odk膮d przesz艂a pierwszy raz przez jezdni臋 min臋艂o wiele czasu. Zegarek rozbity w czasie upadku, nie m贸g艂 jej powiedzie膰, jak wiele.

Na ulicy panowa艂 wci膮偶 b艂ogi spok贸j, ale 偶ar po­艂udnia dawno si臋 sko艅czy艂. Popo艂udnie te偶 mia艂o si臋 ku ko艅cowi. Wkr贸tce zapadnie zmrok.

Zacz臋艂a i艣膰, ani razu nie ogl膮daj膮c si臋 na restaura­cj臋. Dozna艂a w niej dziwnego uczucia, 偶e 艣wiat przesta艂 by膰 realny, ale g艂os Babette nakazywa艂 odej艣膰 stamt膮d, a Lori czu艂a si臋 dziwnie pogodnie, jak gdyby wyja艣ni艂y si臋 jakie艣 tajniki istnienia 艣wiata.

Nawet nie zastanawiaj膮c si臋 zbytnio, wiedzia艂a, co si臋 sta艂o. Jaka艣 istotna cz臋艣膰 jej cia艂a, serce czy g艂owa, albo - i to, i to, zawar艂o pok贸j z Midian i wszystkim, co zawiera艂o w sobie ducha Midian. W jego kryptach nic nie znajdowa艂o si臋 w takim stanie, jak to, co j膮 spotka艂o w tym wypalonym budynku: samotno艣膰 zw艂ok Sheryl, od贸r post臋puj膮cej zgnilizny, nieuchronno艣膰 tego proce­su. A z drugiej strony: potwory Midian, ulegaj膮ce trans­formacji, buduj膮ce na nowo sw贸j organizm, ambasadoro­wie jutrzejszego cia艂a, przypominaj膮cy o ciele wczoraj­szym, tak pe艂ni r贸偶nych mo偶liwo艣ci. Czy te stwory dysponowa艂y zdolno艣ciami, kt贸rych im zazdro艣ci艂a? Umie膰 lata膰, przepoczwarza膰 si臋, pozna膰 偶ycie bestii, pokona膰 艣mier膰?

To, czego po偶膮da艂a lub zazdro艣ci艂a innym istotom gatunku ludzkiego, teraz wydawa艂o si臋 bezwarto艣ciowe. Marzenia o idealnej anatomii (twarz jak z popularnego serialu, proporcjonalne cia艂o) - poci膮ga艂y j膮 obietnicami prawdziwego szcz臋艣cia. Puste obietnice. Wspania艂o艣膰 cia艂a nie trwa wiecznie, oczy nie zawsze b艂yszcz膮. Wkr贸t­ce zapadn膮 si臋 w nico艣膰.

A potwory by艂y wieczne. Cz臋艣膰 jej zakazanego, ja". Jej mroczne, zmieniaj膮ce si臋 noc膮 „ja". T臋skni艂a, by zosta膰 jednym z potwor贸w.

Wiele rzeczy musi jeszcze przemy艣le膰, nie tylko kwesti臋 ich apetytu na ludzkie mi臋so, co na w艂asne oczy widzia艂a w Sweetgrass Inn. Ale mo偶na si臋 nauczy膰 rozumienia. W zasadzie nie mia艂a wyboru. Zosta艂a pora­偶ona wiedz膮, kt贸ra zmieni艂a jej pejza偶 wewn臋trzny, nie do poznania. Nie by艂o powrotu na niewinne pastwiska wieku m艂odzie艅czego i wczesnej kobieco艣ci. Trzeba i艣膰 naprz贸d. A na dzi艣 wiecz贸r znaczy艂o to - i艣膰 t膮 pust膮 ulic膮, aby zobaczy膰, co trzyma w zanadrzu nadchodz膮ca noc.

Silnik samochodu, pracuj膮cy na wolnych obrotach po drugiej stronie ulicy, przyci膮gn膮艂 jej uwag臋. Zerkn臋艂a w tym kierunku. Samoch贸d mia艂 zamkni臋te wszystkie okna - pomimo ciep艂ej pogody - co j膮 od razu zdziwi艂o. Nie widzia艂a kierowcy; okna boczne i przedni膮 szyb臋 pokrywa艂a gruba warstwa brudu. Zacz臋艂a jednak nabie­ra膰 niepokoj膮cych podejrze艅. Z pewno艣ci膮 ten cz艂owiek czeka艂 na kogo艣. A skoro na ulicy nie by艂o nikogo innego, to ten kto艣 czeka艂 na ni膮.

Je艣li tak, kierowc膮 m贸g艂 si臋 okaza膰 tylko jeden cz艂owiek, jedyny, kt贸ry mia艂 wed艂ug niej pow贸d, 偶eby tu si臋 znale藕膰: Decker.

Zacz臋艂a biec.

Silnik zawarcza艂. Obejrza艂a si臋. Samoch贸d ruszy艂 z miejsca parkowania, powoli. Nie musia艂 si臋 spieszy膰: na ulicy ani 艣ladu 偶ycia. Bez w膮tpienia powinna biec po pomoc - ale dok膮d? Samoch贸d ju偶 zmniejszy艂 dystans o po艂ow臋. Chocia偶 wiedzia艂a, 偶e nie zdo艂a mu uciec, bieg艂a dalej, a silnik warcza艂 coraz g艂o艣niej. Us艂ysza艂a pisk opon przy chodniku. Potem samoch贸d pojawi艂 si臋 tu偶 przy niej i dotrzymywa艂 jej kroku.

Drzwi otworzy艂y si臋. Bieg艂a dalej. Samoch贸d do­trzymywa艂 jej towarzystwa, drzwi skroba艂y o beton.

Teraz z wn臋trza przysz艂o zaproszenie.

- Wsiadaj!

B臋kart, jaki uprzejmy - pomy艣la艂a.

- Wsiadaj wreszcie, zanim nas aresztuj膮!

To nie Decker. Zda艂a sobie z tego spraw臋 w nag艂ym przeb艂ysku zrozumienia: to nie Decker przemawia艂 z sa­mochodu. Przesta艂a biec, a cia艂o czyni艂o wysi艂ki, by z艂apa膰 oddech.

Samoch贸d te偶 si臋 zatrzyma艂.

- Wsiadaj - zn贸w powiedzia艂 kierowca.

- Kto...? - pr贸bowa艂a zapyta膰, ale p艂uca zach艂an­nie zabra艂y ca艂y oddech potrzebny do wypowiedzenia paru s艂贸w.

Odpowied藕 pad艂a i tak.

- Przyjaciel Boone'a.

Wci膮偶 stroni艂a od otwartych drzwi.

- Babette powiedzia艂a mi, jak ci臋 znale藕膰 - ci膮g­n膮艂 m臋偶czyzna.

- Babette?

- Wsi膮dziesz wreszcie? Mamy spraw臋 do za艂at­wienia.

Podesz艂a do drzwi. Wtedy m臋偶czyzna odezwa艂 si臋:

- Nie krzycz!

Nie mia艂a tchu, by wyda膰 jaki艣 d藕wi臋k, ale z pew­no艣ci膮 chcia艂aby to zrobi膰, gdy jej wzrok pad艂 na twarz w mroku samochodu. To by艂 jeden ze stwor贸w Midian, bez w膮tpienia, lecz nie brat wspania艂ych istot, kt贸re widzia艂a w tunelach. Przera偶aj膮cy widok, twarz surowa, czerwona jak w膮tr贸bka przed usma偶eniem. Nie wzbudzi艂a jej zaufania, wiedzia艂a, 偶e mog膮 istnie膰 udawacze. Ten stw贸r nie udawa艂 jednak niczego: rany s艂u偶y艂y za 偶ywe 艣wiadectwo.

- Na imi臋 mam Narcyz - powiedzia艂. - Zaniknij drzwi, prosz臋! Przed 艣wiat艂em. I przed muchami.

2

Opowiadanie jego historii, a w艂a艣ciwie streszczenie, zaj臋艂o mu dwie i p贸艂 przecznicy. Jak si臋 spotka艂 po raz pierwszy z Boone'em, jak obaj z艂amali prawo obowi膮zuj膮ce w Midian i wyszli na powierzchni臋. Po tej przygodzie zo­sta艂a mu pami膮tka, jak opowiedzia艂 Lori, rana w brzuchu, tak straszna, 偶e nie powinna jej ogl膮da膰 偶adna kobieta.

- A wi臋c wygnali ci臋, jak Boone'a? - stwierdzi艂a.

- Pr贸bowali - odrzek艂. - Ale kr臋ci艂em si臋 tam dalej, z nadziej膮, 偶e mo偶e uzyskam przebaczenie. Potem, gdy przybyli komandosi, pomy艣la艂em sobie: c贸偶, to my ich tu sprowadzili艣my. Powinienem spr贸bowa膰 znale藕膰 Boone'a. Spr贸bowa膰 przerwa膰 to, co zacz臋li艣my.

- S艂o艅ce ci臋 nie zabija?

- Mo偶e nie jestem jeszcze wystarczaj膮co d艂ugo martwy, ale niezbyt je toleruj臋.

- Wiesz, 偶e Boone jest w wi臋zieniu?

- Tak, wiem. Dlatego prosi艂em to dziecko, 偶eby mi pomog艂o ci臋 znale藕膰. S膮dz臋, 偶e razem uda nam si臋 go wyci膮gn膮膰.

- Jak to na Boga zrobimy?

- Nie wiem - wyzna艂 Narcyz. - Ale do cholery, lepiej spr贸bowa膰. I pospieszy膰 si臋. Sprowadzili ju偶 chyba ludzi do Midian, 偶eby kopali.

- Nawet je艣li zdo艂amy uwolni膰 Boone'a, nie rozu­miem, co mo偶emy zrobi膰.

- On poszed艂 do komnaty Chrzciciela - odpar艂 Narcyz, unosz膮c palec do warg i serca. - Rozmawia艂 z Bafometem. Z tego, co s艂ysza艂em, nikt inny poza Lylesburgiem tego nigdy nie dokona艂, i nie prze偶y艂. Przypuszczam, 偶e Chrzciciel zna jakie艣 sposoby. Co艣, co nam pozwoli powstrzyma膰 zag艂ad臋.

Lori przypomnia艂a sobie przera偶on膮 twarz Boone'a, kiedy potykaj膮c si臋 wyszed艂 z komnaty.

- Nie s膮dz臋, 偶e Bafomet mu cokolwiek powie­dzia艂 - odezwa艂a si臋. - Ledwie uszed艂 z 偶yciem. Narcyz za艣mia艂 si臋.

- Uszed艂, prawda? My艣lisz, 偶e Chrzciciel pozwoli艂­by na to bez 偶adnego powodu?

- W porz膮dku... wi臋c jak si臋 do niego dostaniemy? Czy nie s膮dzisz, 偶e stra偶nicy nie odst臋puj膮 go na krok? Narcyz u艣miechn膮艂 si臋.

- Co w tym 艣miesznego?

- Zapominasz, kim on jest teraz. On ma moc,

- Nie zapominam - odrzek艂a Lori. - Po prostu nie wiem.

- Nie powiedzia艂 ci?

- Nie.

- Pojecha艂 do Midian, bo uwa偶a艂, 偶e winien jest przelewu krwi...

- Tyle si臋 domy艣lam.

- Oczywi艣cie, nie by艂 winien. I dlatego sta艂 si臋 mi臋sem.

- Chodzi ci o to, 偶e go zaatakowano?

- Prawie zabito. Ale uciek艂, przynajmniej do mia­steczka.

- Gdzie czeka艂 na niego Decker - zako艅czy艂a opowie艣膰 Lori. A mo偶e rozpocz臋艂a? - Mia艂 cholerne szcz臋艣cie, 偶e 偶aden ze strza艂贸w go nie zabi艂.

U艣miech Narcyza, b艂膮kaj膮cy si臋 na jego twarzy od czasu uwagi Lori na temat pilnowania Boone'a zni­kn膮艂.

- Co masz na my艣li... - powiedzia艂 - ... 偶aden ze strza艂贸w go nie zabi艂? A jak twoim zdaniem dosta艂 si臋 zn贸w do Midian? Dlaczego za drugim razem otwarto przed nim grobowiec?

Lori gapi艂a si臋 na niego z pustym wyrazem twarzy.

- Nie nad膮偶am - stwierdzi艂a szczerze. - O czym ty opowiadasz?

- Ugryz艂 go Peloquin - wyja艣ni艂 Narcyz. - Ugryz艂 i zarazi艂. Balsam dosta艂 si臋 do jego krwi... - Prze­sta艂 m贸wi膰. - ... Chcesz, 偶ebym m贸wi艂 dalej?

- Tak.

- Balsam dosta艂 si臋 do jego krwi. Da艂 mu moc. Da艂 mu g艂贸d. I pozwoli艂, 偶eby wsta艂 po tej jatce i cho­dzi艂...

M贸wi艂 coraz ciszej, reaguj膮c w ten spos贸b na szok, kt贸ry wyra偶a艂a twarz Lori.

- On jest martwy? - wymamrota艂a. Narcyz kiwn膮艂 g艂ow膮.

- My艣la艂em, 偶e to zrozumiesz - przyzna艂. - My艣­la艂em, 偶e sobie robisz 偶arty... o tym pilnowaniu... Po tej uwadze nast膮pi艂a cisza.

- Tego ju偶 za wiele - stwierdzi艂a Lori. Zacisn臋艂a r臋k臋 na klamce, ale zabrak艂o jej si艂y, by otworzy膰. - ... za wiele.

- 艢mier膰 nie jest z艂a - odezwa艂 si臋 Narcyz. - Nawet nie jest taka wyj膮tkowa. Po prostu jest... nieocze­kiwana.

- M贸wisz z w艂asnego do艣wiadczenia?

- tak.

Odsun臋艂a r臋k臋 od drzwi. Ulecia艂a z niej ostatnia porcja si艂.

- Nie zostawiaj mnie teraz - poprosi艂. Martwy, ca艂y martwy. W jej ramionach, w jej umy艣le.

- Lori, odezwij si臋! Powiedz co艣, nawet je艣li to po偶egnanie.

- Jak... mo偶esz... 偶artowa膰 z tego? - spyta艂a.

- Je艣li tanie jest 艣mieszne, to jakie? Smutne. Nie chc臋 by膰 smutny. U艣miechnij si臋, co? Jedziemy uratowa膰 twojego kochasia, ty i ja.

Nie odpowiedzia艂a.

- Czy milczenie jest zgod膮? Wci膮偶 nie odpowiada艂a.

- A wi臋c zgoda.

Rozdzia艂 XX

PODNIECONY

1

Eigerman by艂 tylko raz w Midian, kiedy zabez­piecza艂 dzia艂ania ekipy z Calgary poszukuj膮cej Boone'a. To wtedy spotka艂 Deckera, bohatera dnia, ryzykuj膮cego 偶ycie, by wyci膮gn膮膰 z kryj贸wki swojego pacjenta. Oczy­wi艣cie nie uda艂o mu si臋. Ca艂a sprawa sko艅czy艂a si臋 dora藕n膮 egzekucj膮 Boone'a, kiedy wyszed艂. I je艣li jakiko­lwiek cz艂owiek powinien upa艣膰 i umrze膰, to na pewno Boone. Eigerman nigdy nie widzia艂 tylu ku艂 w jednym kawa艂ku mi臋sa. A Boone nie pad艂. A raczej - nie le偶a艂 d艂ugo. I chodzi艂 sobie, a serce mu nie bi艂o, za艣 cia艂o mia艂 koloru martwej ryby.

艢mierdz膮ca sprawa. Eigerman chcia艂 si臋 schowa膰 pod ziemi臋, kiedy o tym my艣la艂. I nie dlatego, 偶eby musia艂 si臋 z kim艣 dzieli膰 tym faktem. Nawet nie z pasa偶erami na tylnym siedzeniu, ksi臋dzem i doktorem, kt贸rzy mieli w艂asne tajemnice. Sekret Ashbery'ego zna艂. Ten cz艂o­wiek lubi艂 nosi膰 damskie majtki, a Eigerman raz przyuwa偶y艂 ten fakt i wykorzystywa艂 jako okoliczno艣膰 艂ago­dz膮c膮, gdy sam potrzebowa艂 rozgrzeszenia. Z paru wy­st臋pk贸w. Ale sekrety Deckera pozostawa艂y niewiadom膮. Jego twarz niczego nie zdradza艂a, nawet oku tak wy­膰wiczonemu w rozpoznawaniu winy, jak oko Eigermana.

Przestawiaj膮c lusterko wsteczne, szef spojrza艂 na Ashbery'ego, a ten odpowiedzia艂 pos臋pnym wzrokiem.

- Egzorcyzmowa艂 ju偶 ojciec kogo艣? - spyta艂 ksi臋­dza.

- Nie.

- A patrzy艂 ksi膮dz, jak to si臋 robi? Zn贸w: - Nie.

- Ale ksi膮dz w to chocia偶 wierzy?

- W co?

- A Niebo i Piek艂o, na rany Chrystusa.

- Prosz臋 zdefiniowa膰 te terminy.

- Co?

- Co pan rozumie przez Niebo i Piek艂o?

- Jezu, nie chc臋 tu 偶adnych pieprzonych dyskusji. Pan jest ksi臋dzem, Ashbery. Ksi膮dz powinien wierzy膰 w Boga. Mam racj臋, Decker?

Doktor chrz膮kn膮艂. Eigerman nastawa艂.

- Ka偶dy widzia艂 co艣 - czego nie umie wyja艣ni膰. Zw艂aszcza lekarze, prawda? Mia艂 pan pacjent贸w, kt贸rzy odzyskiwali mow臋...

- Nie mog臋 stwierdzi膰, 偶e mia艂em - odpar艂 Dec­ker.

- Czy to prawid艂owe? To 艣ci艣le naukowe?

- Tak bym to uj膮艂.

- Uj膮艂by pan. A co by pan powiedzia艂 o Boonie? - nalega艂 Eigerman. - Czy je艣li kto艣 jest cholernym zombie, to te偶 jest fakt naukowy?

- Nie wiem - wymamrota艂 Decker.

- C贸偶, patrzcie tylko. Mamy ksi臋dza, kt贸ry nie wierzy w diab艂a i lekarza, kt贸ry nie odr贸偶nia nauki od w艂asnej dupy. Czuj臋 si臋 naprawd臋 podniesiony na duchu.

Decker nie odpowiada艂. Ashbery zabra艂 g艂os.

- Pan naprawd臋 s膮dzi, 偶e tam si臋 co艣 dzieje, tak? Strasznie si臋 pan poci.

- To niech si臋 ksi膮dz nie pcha, kochanie - od­parowa艂 Eigerman. - Prosz臋 sobie tylko wyci膮gn膮膰 ksi膮偶eczk臋 na temat egzorcyzm贸w. Chc臋 odes艂a膰 te 艣wiry tam, sk膮d do cholery przyby艂y. A ksi膮dz powinien wiedzie膰, jak to zrobi膰.

- Obecnie istniej膮 i inne wyja艣nienia - odpo­wiedzia艂 Ashbery. - To nie Salem. Nie jedziemy do po偶aru.

Eigerman okaza艂 teraz swoje zainteresowanie Deckerowi, rzucaj膮c od niechcenia:

- Co pan s膮dzi, doktorku? Mo偶e powinni艣my po艂o­偶y膰 zombie na tapczanie? Zapyta膰 go, czy chcia艂 kiedy艣 pieprzy膰 swoj膮 siostr臋? - Eigerman rzuci艂 spojrzenie Ashbery'emu. - A mo偶e ubra膰 go w jej bielizn臋?

- Uwa偶am, 偶e jednak jedziemy do Salem - od­rzek艂 Decker. W jego g艂osie brzmia艂a jaka艣 nuta, kt贸rej Eigerman nie s艂ysza艂 wcze艣niej. - I my艣l臋 tak偶e, 偶e nie ma pan pieprzonego poj臋cia o tym, w co ja wierz臋 czy nie wierz臋. I tak chce ich pan wykurzy膰.

- Natychmiast - powiedzia艂 Eigerman z gard艂o­wym 艣miechem.

- A ja s膮dz臋, 偶e Ashbery ma racj臋. Pan jest przera偶ony.

To uciszy艂o 艣miech.

- W dupie! - cicho stwierdzi艂 Eigerman.

Reszt臋 drogi przebyli w milczeniu. Eigerman wy­znacza艂 now膮 tras臋 dla konwoju. Decker obserwowa艂, jak z ka偶d膮 chwil膮 艣wiat艂o s艂oneczne s艂abnie. Ashbery po chwili zadumy kartkowa艂 stronice o barwie 艂upiny cebuli w poszukiwaniu „Ryt贸w Wyp臋dzania".

2

Pettine czeka艂 na nich pi臋膰dziesi膮t jard贸w od wr贸t nekropolii, z twarz膮 osmalon膮 przez p艂on膮ce wci膮偶 samo­chody.

- Jak wygl膮da sytuacja? - chcia艂 wiedzie膰 Eiger­man.

Pettine obejrza艂 si臋 na cmentarz.

- Nie ma tam 偶adnych oznak ruchu od czasu tej ucieczki. Ale s艂yszeli艣my ich.

- I jak?

- To tak, jakby usi膮艣膰 na kopcu termit贸w - stwie­rdzi艂 Pettine. Co艣 si臋 rusza pod ziemi膮. Bez w膮tpienia. To si臋 czuje, tak jak si臋 s艂yszy.

Decker, kt贸ry jecha艂 jednym z nast臋pnych samo­chod贸w, podszed艂 i przy艂膮czy艂 si臋 do dyskusji; przerywa­j膮c w p贸艂 s艂owa Pettine'owi, zwr贸ci艂 si臋 do Eigermana:

- Mamy godzin臋 i dwadzie艣cia minut do zachodu s艂o艅ca.

- Potrafi臋 liczy膰 - odpar艂 Eigerman.

- Wi臋c zacznijmy kopa膰.

- Ja zadecyduj臋 kiedy, Decker.

- Decker ma racj臋, szefie - powiedzia艂 Pettine. - To s艂o艅ca boj膮 si臋 te b臋karty. M贸wi臋 wam, nie s膮dz臋, 偶e b臋dziemy chcieli tu jeszcze by膰, gdy zapadnie noc. Jest ich zbyt wielu pod ziemi膮.

- B臋dziemy tu tak d艂ugo, a偶 sprz膮tniemy to g贸w­no - odezwa艂 si臋 Eigerman. - Ile wej艣膰 tam pro­wadzi?

- Dwa. To du偶e i jeszcze jedno od strony p贸艂no­cno-wschodniej.

- W porz膮dku. Nietrudno wi臋c b臋dzie ich poz­biera膰. Postawcie jedn膮 z ci臋偶ar贸wek przed g艂贸w­n膮 bram膮, a wtedy rozstawimy posterunki w pew­nych odst臋pach wok贸艂 muru, aby mie膰 pewno艣膰, 偶e nikt si臋 nie wydostanie. A jak ich zapiecz臋tujemy, podejdziemy.

- Widz臋, 偶e przywi贸z艂 pan pewne zabezpiecze­nie - skomentowa艂 Pettine, zerkaj膮c na Ashbery'ego. Eigerman zwr贸ci艂 si臋 do ksi臋dza.

- Umie ojciec pob艂ogos艂awi膰 wod臋? Po艣wi臋ci膰 j膮? '- Tak.

- Wi臋c prosz臋 to zrobi膰. Wszelk膮 wod臋, kt贸r膮 znajdziemy. Prosz臋 pob艂ogos艂awi膰. Pokropi膰 ni膮 ludzi. Mo偶e to w czym艣 pomo偶e, skoro kule nie skutkuj膮. A pan, Decker, niech si臋 trzyma z dala od tej pieprzonej im­prezy. To teraz sprawa policji.

Po wydaniu rozkaz贸w, Eigerman ruszy艂 w stron臋 wr贸t cmentarza. Id膮c przez unosz膮cy si臋 kurz poj膮艂 nagle, co Pettine rozumia艂 przez kopiec termit贸w. Pod ziemi膮 co艣 si臋 dzia艂o. Wydawa艂o mu si臋 nawet, 偶e s艂yszy g艂osy, przemawiaj膮ce do umys艂u my艣lami o przedwczes­nym pogrzebie. Widzia艂 ju偶 kiedy艣 co艣 takiego, czy raczej skutki takiego faktu. Pracowa艂 艂opat膮 przy ekshumacji kobiety, kt贸rej krzyk dobiega艂 spod ziemi. Mia艂a ku temu pow贸d: urodzi艂a dziecko i zmar艂a w trumnie. Niedoroz­wini臋te dziecko prze偶y艂o. Sko艅czy艂o w wariatkowie prawdopodobnie. A mo偶e tutaj, w ziemi, z ca艂膮 reszt膮 tych sukinsyn贸w.

Je艣li tak, m贸g艂 policzy膰 na palcach jednej r臋ki minuty, kt贸re im zosta艂y z n臋dznego 偶ycia. Kiedy tylko poka偶膮 g艂owy spod ziemi. Eigerman przykopie im tak, 偶e od razu wr贸c膮 tam, sk膮d si臋 wzi臋li. Kulka w m贸zg. No, niech tylko wyjd膮. Niech spr贸buj膮 si臋 wydoby膰.

Jego obcas czeka艂.

3

Decker obserwowa艂, jak organizuj膮 si臋 oddzia艂y, dop贸ki nie zacz膮艂 si臋 czu膰 nieswojo. Wtedy wycofa艂 si臋 na stok wzg贸rza. Czu艂 wstr臋t, kiedy patrzy艂 na cudz膮 prac臋; czu艂 si臋 jak impotent. Rwa艂 si臋 wtedy, by pokaza膰, co sam potrafi. A to zawsze niebezpieczna pokusa. Bo tylko on m贸g艂 patrze膰 bezpiecznie na stwardnia艂ego do morderst­wa cz艂onka, a nawet wtedy musia艂 zamyka膰 oczy ze strachu, 偶e opowiedz膮, co widzia艂y.

Odwr贸ci艂 si臋 plecami do cmentarza i rozkoszowa艂 planami na przysz艂o艣膰. Po zako艅czeniu procesu Boone'a b臋dzie wolny i na nowo zacznie dzie艂o Maski. Oczekiwa艂 tego nami臋tnie. Znajdzie terytoria gdzie艣 dalej. Urz膮dzi rze藕nie w Manitobie i SaskatcheWan, a mo偶e i w Vancouver. Robi艂o mu si臋 przyjemnie gor膮co na sam膮 my艣l o tym. Prawie s艂ysza艂, jak w walizeczce, kt贸r膮 ni贸s艂 wzdycha przez swoje srebrzyste z臋by Stara Twarz z Gu­zikami.

- Cicho. - rzek艂 do siebie, gdy zauwa偶y艂, 偶e odezwa艂 si臋 do Maski.

- Co tam?

Decker odwr贸ci艂 si臋. O jard od niego sta艂 Pettine.

- M贸wi艂 pan co艣? - chcia艂 wiedzie膰 gliniarz. On p贸jdzie do muru - stwierdzi艂a Maska.

- Tak - odpar艂 Decker.

- Nie dos艂ysza艂em.

- Tylko m贸wi艂em do siebie. Pettine wzruszy艂 ramionami.

- S艂贸wko od szefa. M贸wi艂, 偶e wkraczamy. Chce pan nam towarzyszy膰?

Jestem gotowa - powiedzia艂a Maska.

- Nie - powiedzia艂 Decker.

- Nie mamy pretensji. Pan jest tylko lekarzem od g艂owy?

- Tak. A o co chodzi?

- S膮dz臋, 偶e wkr贸tce b臋dziemy potrzebowa膰 leka­rzy. Oni si臋 nie poddadz膮 bez walki.

- Nie mog臋 pom贸c. Ja nawet nie lubi臋 widoku krwi.

Z walizeczki dobieg艂 艣miech, tak g艂o艣ny, 偶e Decker mia艂 pewno艣膰, 偶e Pettine us艂yszy. Ale nie.

- Wi臋c prosz臋 si臋 trzyma膰 w bezpiecznej odleg艂o­艣ci - zaleci艂 i uda艂 si臋 na teren akcji.

Decker podni贸s艂 walizeczk臋 na wysoko艣膰 piersi i mocno trzyma艂 w ramionach. S艂ysza艂, jak wewn膮trz otwiera si臋 i zamyka suwak; otwiera i zamyka.

- Zamknij si臋 do cholery - szepn膮艂.

Nie trzymaj mnie w zamkni臋ciu - piszcza艂a Ma­ska. - Nie dzisiaj, spo艣r贸d wszystkich nocy nie dzisiaj. Je艣li nie lubisz widoku krwi, pozw贸l mi patrze膰 za ciebie.

- Nie mog臋.

Jeste艣 moim w艂a艣cicielem. Zapar艂e艣 si臋 mnie w Midian, pami臋tasz?

- Nie mia艂em wyboru.

Teraz masz. Mo偶esz wypu艣ci膰 mnie troch臋 na po­wietrze. Wiesz, 偶e ci si臋 to spodoba.

- Zobacz膮 mnie.

Wi臋c wkr贸tce.

Decker nie odpowiada艂.

Wkr贸tce! - wrzasn臋艂a Maska.

- Cicho. Tylko powiedz.

- ... prosz臋... Powiedz.

- Tak. Wkr贸tce.

Rozdzia艂 XXI

PO呕膭DANIE

1

Na posterunku postawiono dw贸ch m臋偶czyzn, aby pilnowali wi臋藕nia w celi numer pi臋膰. Eigerman da艂 im jednoznaczne instrukcje. Pod 偶adnym pozorem nie wol­no im by艂o otwiera膰 celi, nawet je艣li us艂ysz膮 stamt膮d nie wiadomo jakie odg艂osy. 呕adna osoba z zewn膮trz - s臋­dzia, lekarz czy sam dobry B贸g - tak偶e nie mia艂a dost臋pu do niego. A 偶eby wyegzekwowa膰 te polecenia i w razie potrzeby u偶y膰 si艂y, policjanci Cormack i Koestenbaum otrzymali klucze od zbrojowni i carte blanche na za­stosowanie szczeg贸lnych 艣rodk贸w, gdyby posterunek znalaz艂 si臋 w niebezpiecze艅stwie. Nie dziwi艂o ich to. Shere Neck prawdopodobnie nigdy ju偶 nie ujrzy wi臋藕nia, kt贸ry mia艂by tak膮 szans臋 na znalezienie si臋 w anna艂ach okropie艅stwa, jak Boone. Gdyby wymkn膮艂 si臋 spod opieki Eigermana, jego dobre imi臋 zosta艂oby zha艅bione od Zachodniego do Wschodniego Wybrze偶a.

By艂a te偶 jeszcze jedna kwestia i obaj o tym wiedzie­li. Chocia偶 szef nie wyrazi艂 si臋 jasno na temat kondycji wi臋藕nia, szerzy艂y si臋 liczne plotki. Ten cz艂owiek mia艂 w sobie co艣 osobliwego; zaw艂adn臋艂y nim moce, kt贸re uczyni艂y ze艅 jednostk臋 niebezpieczn膮, nawet za za­mkni臋tymi na klucz, zaryglowanymi drzwiami.

Cormack by艂 zatem wdzi臋czny, 偶e przypad艂o mu pilnowanie posterunku od frontu, podczas gdy Koestenbaumowi - samej celi. Ca艂e to miejsce wygl膮da艂o jak forteca. Wszystkie okna i drzwi zaplombowane. Teraz pozostawa艂o po prostu siedzie膰 z broni膮 gotow膮 do strza艂u, dop贸ki oddzia艂 nie powr贸ci z Midian.

To nie powinno potrwa膰 d艂ugo. Ten rodzaj ludz­kiego 艣miecia, kt贸ry znajd膮 zapewne w Midian - 膰puny, zbocze艅cy, awanturnicy - mo偶na za艂atwi膰 w par臋 go­dzin, a konw贸j po powrocie zmieni stra偶nik贸w na poste­runku. Jutro przyjedzie ekipa z Calgary, aby przej膮膰 wi臋藕nia i wszystko wr贸ci do normalnego trybu. Cormack nie po to s艂u偶y艂 w policji, 偶eby siedzie膰 i si臋 poci膰. By艂 w policji, bo lubi艂 to uczucie pojawiaj膮ce si臋 w letni膮 noc, gdy wyje偶d偶a艂 zza rogu ulic South i Emmett i zmusza艂 jedn膮 z zawodowych dziwek, 偶eby przytkn臋艂a twarz do jego podbrzusza na p贸艂 godziny. To lubi艂, po to jest prawo. A nie jaka艣 forteca czekaj膮ca na g贸wniane obl臋偶enie.

- Na pomoc - powiedzia艂 kto艣. Us艂ysza艂 te s艂owa ca艂kiem wyra藕nie. Jaka艣 kobieta sta艂a pod frontowymi drzwiami.

- Prosz臋 mi pom贸c.

Takiego b艂agalnego apelu nie m贸g艂 zignorowa膰. Z odbezpieczon膮 strzelb膮 podszed艂 do drzwi. Nie by艂o w nich 偶adnej szybki, nawet judasza, wi臋c nie widzia艂 osoby na schodach. Ale zn贸w j膮 us艂ysza艂. Najpierw szloch, potem ciche stukanie, kt贸re r贸wnie szybko si臋 sko艅czy艂o.

- Musi pani i艣膰 gdzie indziej - powiedzia艂. - Te­raz nie mog臋 pani pom贸c.

- Jestem ranna - nie by艂 pewien, czy akurat to m贸wi艂a. Przy艂o偶y艂 ucho do drzwi.

- S艂yszy mnie pani? - spytaj. - Nie mog臋 pom贸c. Prosz臋 i艣膰 dalej, do apteki.

Nie odpowiedzia艂 nawet szloch. Tylko s艂abiutki oddech.

Cormack lubi艂 kobiety, lubi艂 odgrywa膰 pana i 偶ywi­ciela. A nawet bohatera, dop贸ki nie kosztowa艂o go to zbyt wiele wysi艂ku. Wbrew zdrowemu rozs膮dkowi by艂oby nie otworzy膰 drzwi kobiecie b艂agaj膮cej o pomoc. Jej g艂os brzmia艂 m艂odo i rozpaczliwie. Serce mu zmi臋k艂o, gdy pomy艣la艂 o jej bezbronno艣ci. Sprawdzi艂 najpierw, czy Koestenbaum nie jest 艣wiadkiem 艂amania rozkaz贸w Eigermana i szepn膮艂:

- Niech si臋 pani trzyma.

Odryglowa艂 g贸r臋 i d贸艂 drzwi.

Gdy tylko otworzy艂 je na cal, wcisn臋艂a si臋 przez nie r臋ka, a kciuk rozharata艂 mu twarz. O centymetr od oka, ale tryskaj膮ca krew przys艂oni艂a mu 艣wiat. Na wp贸艂 o艣lepiony, rzuci艂 si臋 w ty艂, gdy na drzwi zadzia艂a艂a si艂a od zewn膮trz. Nie wypu艣ci艂 jednak broni z r臋ki. Wystrzeli艂, najpierw do kobiety (chybi艂), potem do jej towarzysza, kt贸ry bieg艂 w stron臋 Cormacka skulony, aby unikn膮膰 ku艂. Drugi strza艂, chybiony jak pierwszy, przyni贸s艂 jed­nak krew. Nie osoby, do kt贸rej celowa艂, lecz jego w艂asn膮. Krew, cia艂o i ko艣膰 rozprysn臋艂y si臋 po pod艂odze.

- Jezu Chryste, cholera!

Ze zgroz膮 wypu艣ci艂 strzelb臋 z r臋ki. Wiedz膮c, 偶e nie zdo艂a si臋 schyli膰 i schwyci膰 jej, nie trac膮c r贸wnowagi, odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 podskakiwa膰 do biurka, gdzie le偶a艂 pistolet.

Srebrny Kciuk "by艂 ju偶 tam i po艂yka艂 naboje jak pigu艂ki.

Poniechawszy obrony i wiedz膮c, 偶e nie uda mu si臋 utrzyma膰 r贸wnowagi d艂u偶ej ni偶 par臋 sekund, zacz膮艂 wy膰.

2

Koestenbaum trwa艂 na posterunku przed cel膮 nu­mer pi臋膰. Trzyma艂 si臋 rozkaz贸w. Cokolwiek dzia艂oby si臋 za drzwiami, we frontowej cz臋艣ci budynku, mia艂 sta膰 i pilnowa膰 celi, broni膮c jej przed atakiem. I zamie­rza艂 to wykona膰, chocia偶by Cormack wrzeszcza艂 wniebo­g艂osy.

Przygryzaj膮c papierosa, odsun膮艂 zas艂onk臋 na ju­daszu i przy艂o偶y艂 oko. Morderca poruszy艂 si臋 w ci膮­gu ostatnich paru minut, stopniowo przemieszczaj膮c si臋 do k膮ta, jak gdyby 艣cigany przez smug臋 s艂abego 艣wiat艂a s艂onecznego padaj膮cego przez malutkie okien­ko wysoko ponad nim. Teraz nie mia艂 ju偶 dok膮d si臋 przesun膮膰. Zaklinowany w k膮cie, zwini臋ty w k艂臋­bek. Nieruchomy, wygl膮da艂 jakby by艂o mu wszystko jedno - jak wrak. Nie stanowi艂 dla nikogo niebez­piecze艅stwa.

Pozory myl膮, oczywi艣cie. Zbyt d艂ugo Koestenbaum nosi艂 mundur, by by膰 naiwny. Ale umia艂 rozpozna膰 cz艂owieka pokonanego. Boone nawet nie podni贸s艂 wzro­ku, kiedy Cormack wrzasn膮艂 raz jeszcze. Patrzy艂 tylko k膮tem oka na sun膮cy promie艅 i trz膮s艂 si臋.

Koestenbaum zas艂oni艂 judasza i odwr贸ci艂 si臋, aby obserwowa膰 drzwi, przez kt贸re mieli nadej艣膰 napastnicy. Zastan膮 go gotowego, czekaj膮cego z b艂yszcz膮cym pis­toletem.

Nie mia艂 wiele czasu na kontemplowanie swego ostatniego zadania, bo wybuch wyrwa艂 zamek i po艂ow臋 drzwi, a powietrze wype艂ni艂o si臋 od艂amkami i dymem. Wypali艂 w to k艂臋bowisko, widz膮c, 偶e kto艣 idzie w jego stron臋. Ten cz艂owiek odrzuci艂 strzelb臋, kt贸rej u偶y艂 do odstrzelenia drzwi i podni贸s艂 d艂onie. B艂ysn臋艂y, kiedy zamachn臋艂y si臋 na oczy Koestenbauma. Policjant waha艂 si臋 na tyle d艂ugo, by uchwyci膰 widok twarzy swego napastnika - podobnej do czego艣, co powinno si臋 znale藕膰 albo pod warstw膮 banda偶y, albo sze艣膰 st贸p pod ziemi膮. Potem wypali艂. Kula trafi艂a w cel, ale nie zatrzyma艂a m臋偶czyzny ani o krok, a zanim m贸g艂 wypali膰 po raz trzeci, zosta艂 przyci艣ni臋ty do 艣ciany i zobaczy艂 su­row膮 twarz o kilka cali od swojej. Teraz zrozumia艂 a偶 za dobrze, co b艂ysn臋艂o w d艂oniach tego cz艂owieka. Hak mign膮艂 o cal od jego oka. Drugi znalaz艂 si臋 w okolicach krocza.

- Bez czego wolisz 偶y膰? - spyta艂 m臋偶czyzna.

- Nie trzeba - powiedzia艂 kobiecy g艂os, zanim Koestenbaum zdo艂a艂 wybra膰 mi臋dzy wzrokiem a sek­sem.

- Pozw贸l mi - prosi艂 Narcyz.

- Nie pozwalaj - wymamrota艂 Koestenbaum. - Prosz臋... nie pozwalaj!

Teraz pojawi艂a si臋 kobieta. To, co by艂o wida膰, wydawa艂o si臋 ca艂kiem normalne, ale nie za艂o偶y艂by si臋, jak wygl膮da艂a pod bluzk膮. Mia艂a chyba wi臋cej cyck贸w ni偶 suka. Dosta艂 si臋 w r臋ce odmie艅c贸w.

- Gdzie jest Boone? - dopytywa艂a si臋.

Nie by艂o .potrzeby ryzykowania jajami, okiem czy czymkolwiek. I tak znajd膮 aresztanta, z jego pomoc膮, czy te偶 bez.

- Tutaj - odpowiedzia艂, spogl膮daj膮c na cel臋 nu­mer pi臋膰.

- A klucze?

- Przy moim pasku.

Kobieta si臋gn臋艂a i zabra艂a klucze.

- Kt贸ry to?

- Z niebiesk膮 tasiemk膮 -- odrzek艂.

- Dzi臋kuj臋. Przesz艂a obok drzwi.

- Zaczekaj - odezwa艂 si臋 Koestenbaum.

- Co?

- ... powiedz, 偶eby mnie zostawi艂 w spokoju.

- Narcyz - upomnia艂a.

Hak odsun膮艂 si臋 od jego oka, ale ten przy kroczu pozosta艂 i uwiera艂.

- Musimy si臋 pospieszy膰 - powiedzia艂 Narcyz.

- Wiem - odpar艂a kobieta.

Koestenbaum us艂ysza艂, jak otwieraj膮 si臋 drzwi. Obejrza艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e kobieta wkracza do celi. Kiedy odwr贸ci艂 g艂ow臋, na jego twarzy wyl膮dowa艂a pi臋艣膰 i upad艂 na pod艂og臋 ze szcz臋k膮 z艂aman膮 w trzech miejscach.

3

Cormack prze偶y艂 ten b艂yskawiczny atak. Kiedy na­st膮pi艂, le偶a艂 ju偶 na pod艂odze, wi臋c unikn膮艂 pobicia do nieprzytomno艣ci. Znalaz艂 si臋 tylko w stanie oszo艂omienia, z kt贸rego szybko si臋 otrz膮sn膮艂. Doczo艂ga艂 si臋 do drzwi i pod藕wign膮艂 wolniutko na nogi. Potem poku艣tyka艂 na ulic臋. Godzina szczytu min臋艂a, ale wci膮偶 przeje偶d偶a艂y jakie艣 pojazdy w obu kierunkach, a widok policjanta bez palc贸w u stopy, kt贸ry utykaj膮c wszed艂 na 艣rodek jezdni z unie­sionymi ramionami wystarczy艂, by samochody zacz臋艂y si臋 z piskiem zatrzymywa膰. Ale gdy kierowcy i pasa偶erowie wysiadali z ci臋偶ar贸wek i samochod贸w osobowych, aby przyj艣膰 mu z pomoc膮, Cormack odczu艂 nagle sp贸藕niony szok spowodowany wcze艣niejszymi wydarzeniami i jego system nerwowy uleg艂 zablokowaniu. Wypowiadane do艅 s艂owa jawi艂y si臋 w jego zamroczonej psychice jako nonsens.

My艣la艂 (i mia艂 nadziej臋), 偶e kto艣 powiedzia艂:

- Wezm臋 pistolet.

Ale nie m贸g艂 by膰 pewny.

Mia艂 nadziej臋 (modli艂 si臋), 偶e jego wywieszony j臋zyk powie im, gdzie szuka膰 zbrodniarzy, lecz tego by艂 jeszcze mniej pewny.

Kiedy wianuszek twarzy wok贸艂 niego zanika艂, zda艂 so­bie jednak spraw臋, 偶e krwawi膮ca stopa zostawi艂a 艣lad, kt贸ry zaprowadzi ich do napastnik贸w. Uspokojony, odp艂yn膮艂.

4

- Boone - powiedzia艂a.

Jego sine cia艂o, obna偶one do pasa - pokryte bliz­nami, bez jednej brodawki - zadr偶a艂o, kiedy wym贸wi艂a jego imi臋. Ale nie podni贸s艂 wzroku.

- Niech si臋 podniesie i zabieraj go, dobra?

Narcyz sta艂 w drzwiach, gapi膮c si臋 na aresztanta.

- Nie wrzeszcz, bo nie pos艂ucham - stwierdzi­艂a. - Zostaw nas na chwil臋, co?

- Nie ma czasu na bara-bara.

- Ju偶, wy艂a藕!

- Okay.- Podni贸s艂 ramiona w 偶artobliwym ge艣­cie poddania si臋. -- Id臋.

Zamkn膮艂 drzwi. Teraz by艂a tylko ona i Boone. 呕ywa i umar艂y.

- Wstawaj - kaza艂a. Dr偶a艂 tylko.

- Wstaniesz wreszcie? Mamy ma艂o czasu.

- Wi臋c mnie zostawcie - odezwa艂 si臋. Wzruszy艂o j膮 to; liczy艂 si臋 fakt, 偶e prze艂ama艂 mil­czenie.

- M贸w do mnie - prosi艂a.

- Nie powinna艣 wraca膰 - w jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o echo kl臋ski. - Ryzykujesz ca艂kiem bez sensu.

Nie tego oczekiwa艂a. Gniewu - tak, 偶e zostawi艂a go w Sweetgrass lnu. Podejrze艅 nawet - tak, 偶e wr贸ci艂a tu z kim艣 z Midian. Ale nie tego, 偶e pokonany stw贸r b臋dzie mamrota艂, przycupni臋ty w k膮cie, jak bokser, co stoczy艂 o tuzin rund za wiele. Czy to ten sam cz艂owiek, kt贸rego widzia艂a w hotelu, zmieniaj膮cy swe cia艂o na jej oczach? Czyjego moc i apetyt by艂y przypadkowe? Wydawa艂o si臋, 偶e z trudem udaje mu si臋 podnie艣膰 g艂ow臋, a gdzie偶 dopiero mi臋so do ust?

Ot贸偶 i przyczyna, nagle zrozumia艂a. Zakazane mi臋so.

- Wci膮偶 czuj臋 ten smak - powiedzia艂. W jego g艂osie da艂 si臋 s艂ysze膰 wstyd: oto cz艂owiek, kt贸ry czu艂 wstr臋t do tego, czym si臋 sta艂.

- Nie odpowiada艂e艣 za siebie - zauwa偶y艂a. - Nie panowa艂e艣 nad sob膮.

- Ale teraz tak - odpar艂. Zag艂臋biaj膮c paznokcie we w艂asnych przedramionach, jak gdyby chcia艂 si臋 pow­艣ci膮gn膮膰. - Nie zamierzam st膮d i艣膰. Zaczekam tu, a偶 przyjd膮 mnie powiesi膰.

- To na nic si臋 nie zda, Boone - przypomnia艂a mu.

- Jezu... - s艂owa przesz艂y w 艂zy. - Wiesz wszy­stko?

- Tak, Narcyz mi powiedzia艂. Jeste艣 umar艂y. Wi臋c czemu 偶yczysz sobie, 偶eby ci臋 powiesili? I tak ci臋 nie mog膮 zabi膰.

- Znajd膮 jaki艣 spos贸b - stwierdzi艂. - Utn膮 mi g艂ow臋. Odstrzel膮 m贸zg.

- Nie m贸w tak!

- Musz膮 ze mn膮 sko艅czy膰, Lori. Uwolni膰 mnie od mojego nieszcz臋艣cia.

- Nie chc臋, 偶eby艣 sko艅czy艂 ze swoim nieszcz臋艣­ciem - sprzeciwi艂a si臋.

- Ale ja chc臋! - odrzek艂, podnosz膮c na ni膮 wzrok pierwszy raz. Widz膮c t臋 twarz, przypomnia艂a sobie, jak wiele dziewcz膮t kocha艂o go do szale艅stwa Zrozumia艂a dlaczego. Mo偶na go wielbi膰 nie tylko za cierpienie, lecz i za ko艣ci, za oczy.

- Chc臋 sko艅czy膰 z tym - powiedzia艂. - Z tym cia艂em. Z tym 偶yciem.

- Nie mo偶esz. Midian ci臋 potrzebuje. Grozi mu zniszczenie, Boone.

- Chod藕my! Chod藕my wszyscy. Midian to tylko dziura w ziemi, pe艂na rzeczy, kt贸re powinny tam le偶e膰 i umrze膰. Oni to dobrze wiedz膮, wszyscy. Po prostu maj膮 cykora, 偶eby zrobi膰 to, co trzeba.

- Nic nie trzeba - powiedzia艂a, zanim zd膮偶y艂a pomy艣le膰 (jak偶e d艂ug膮 drog臋 przeby艂a do tego ponurego relatywizmu moralnego) - poza tym, co czujesz i wiesz.

Jego wybuch gniewu powoli s艂ab艂. Zast膮pi艂 go smutek, g艂臋bszy ni偶 kiedykolwiek.

- Czuj臋 si臋 umar艂y - odezwa^ si臋. - Nic nie wiem.

- To nieprawda - odpar艂a, czyni膮c w jego stron臋 kilka krok贸w, pierwszych od wej艣cia do celi. Wysun膮艂 r臋ce, jakby si臋 obawia艂, 偶e Lori go uderzy.

- Znasz mnie. Czujesz mnie - m贸wi艂a. Wzi臋艂a go za rami臋 i przyci膮gn臋艂a do siebie. Nie zd膮偶y艂 zacisn膮膰 pi臋艣ci. Po艂o偶y艂a jego d艂o艅 na swoim brzuchu.

- S膮dzisz, 偶e mnie odpychasz, Boone? S膮dzisz, 偶e mnie przera偶asz? Nie.

Przyci膮gn臋艂a jego r臋k臋 do swojej piersi.

- Ja wci膮偶 ci臋 chc臋, Boone. Midian tak偶e ciebie chce, aleja chc臋 bardziej. Chc臋 ciebie zimnego, je艣li taki jeste艣. Chc臋 ciebie umar艂ego, je艣li taki jeste艣. I przyjd臋 do ciebie, je艣li ty nie przyjdziesz do mnie. Niech mnie zastrzel膮. -

- Nie - powiedzia艂.

U艣cisk na jego r臋ce zel偶a艂 teraz. M贸g艂 j膮 wysun膮膰. Ale zostawi艂 d艂o艅 na jej ciele, okrytym tylko przez cienki materia艂 bluzki. Chcia艂aby, 偶eby m贸g艂 rozpu艣ci膰 ten materia艂 na zawo艂anie, 偶eby g艂aska艂 jej sk贸r臋 mi臋dzy piersiami.

- Pr臋dzej czy p贸藕niej przyjd膮 po nas - stwier­dzi艂a.

I nie blefowa艂a. Z zewn膮trz dobiega艂y g艂osy. Zbiera艂 si臋 mot艂och 偶膮dny linczu. Mo偶e i potwory 偶yj膮 wiecznie. Ale ich prze艣ladowcy r贸wnie偶.

- Za艂atwi膮 nas oboje, Boone. Ciebie za to, kim jeste艣. Mnie za to, 偶e ci臋 kocham. I ju偶 nigdy ci臋 nie przytul臋. A ja tak nie chc臋, Boone. Nie chc臋, by艣my stali si臋 py艂em unoszonym przez ten sam wiatr. Chc臋, by艣my mieli cia艂o.

Jej j臋zyk wyprzedzi艂 intencje. Nie zamierza艂a tego powiedzie膰 tak otwarcie. Ale zosta艂o powiedziane. Praw­da. Nie wstydzi艂a si臋 jej.

- Nie pozwol臋, 偶eby艣 si臋 mnie wypar艂, Boone - powiedzia艂a. S艂owa kierowa艂y jej gestami. R臋ka pow臋d­rowa艂a do zimnej czupryny Boone'a, 艣ciskaj膮c gar艣膰 g臋stych w艂os贸w.

Nie m贸g艂 si臋 jej oprze膰. R臋ka na jej piersi zacisn臋艂a si臋 na bluzce, a on osun膮艂 si臋 na kolana i przycisn膮艂 twarz do krocza Lori. Liza艂 je, jak gdyby j臋zyk m贸g艂 zmy膰 ubranie i wej艣膰 w ni膮 a偶 do zapomnienia, a偶 do stopienia si臋 w jedno.

Pod materia艂em by艂a wilgotna, W膮cha艂 偶ar, kt贸ry p艂on膮艂 dla niego. Wiedzia艂, 偶e nie k艂ama艂a. Ca艂owa艂 jej szpar臋, czy te偶 raczej materia艂 kryj膮cy szpar臋, wci膮偶, i jeszcze raz, i jeszcze.

- Przebacz sam sobie, Boone - prosi艂a. Skin膮艂 g艂ow膮.

Chwyci艂a go mocniej za w艂osy i odci膮gn臋艂a od rozkosznej woni kobiety.

- Powiedz to - nalega艂a. - Powiedz, 偶e przeba­czasz sobie.

Podni贸s艂 wzrok, odrywaj膮c si臋 od swojej przyjem­no艣ci. Zauwa偶y艂a, zanim przem贸wi艂, 偶e ci臋偶ar ha艅by znikn膮艂 z jego twarzy. Pod u艣miechem Boone'a widzia艂a oczy potwora, ciemniej膮ce, gdy si臋ga艂 do rozkoszy.

To spojrzenie zabola艂o j膮.

- Prosz臋 .... - wymamrota艂a - ... kochaj mnie!

Poci膮gn膮艂 j膮 za bluzk臋. Rozdar艂a si臋. Jednym g艂adkim ruchem znalaz艂 si臋 wewn膮trz, za stanikiem, przy piersiach. To ju偶 by艂o czyste szale艅stwo. Je艣li nie wyjd膮 st膮d szybko, pojawi si臋 mot艂och. Ale przecie偶 szale艅stwo wci膮gn臋艂o j膮 w ten kr膮g py艂u i much. Czemu偶 dziwi膰 si臋, 偶e podr贸偶 przywiod艂a j膮 znowu do kolejnego szale艅stwa? Lepsze to ni偶 偶ycie bez niego. Lepsze to ni偶 w艂a艣ciwie wszystko.

Podnosi艂 si臋 na nogi, pieszczot膮 wydobywaj膮c pier艣 z ukrycia, przyciskaj膮c zimne usta do jej gor膮cej broda­wki, szczypi膮c j膮, li偶膮c we wspania艂ej grze j臋zyka i z臋­b贸w. 艢mier膰 zrobi艂a z niego kochanka. Da艂a mu wiedz臋 o ciele i o tym, jak je polubi膰; zaznajomi艂a go z tajem­nicami cia艂a. Zaw艂adn膮艂 teraz ca艂膮 Lori, tar艂 swoimi biodrami ojej, zataczaj膮c powolne ko艂a; sun膮艂 j臋zykiem od jej piersi do zag艂臋bienia pomi臋dzy obojczykami i w g贸­r臋 po grani gard艂a a偶 do podbr贸dka, a stamt膮d do ust.

Tylko raz w ca艂ym swoim 偶yciu czu艂a takie po偶膮da­nie. W Nowym Jorku, par臋 lat wcze艣niej, spotka艂a i piep­rzy艂a si臋 z cz艂owiekiem, kt贸rego imienia nigdy nie po­zna艂a, ale kt贸rego r臋ce i wargi wydawa艂y si臋 zna膰 j膮 lepiej, ni偶 ona sama.

- Napijemy si臋? - spyta艂a, kiedy odkleili si臋 od siebie.

Powiedzia艂 - nie - niemal z 偶alem, jak gdyby litowa艂 si臋 nad kim艣, kto nie przestrzega regu艂 gry. Patrzy艂a wi臋c, jak si臋 ubiera i wychodzi, z艂a na siebie, 偶e go o to pyta艂a i z艂a na niego za tak bezduszne odej艣cie. Ale 艣ni艂a o nim z tuzin razy w ci膮gu nast臋pnych tygodni, na nowo prze偶ywaj膮c ich bezwstydne chwile, t臋skni膮c do nich jak do jedzenia.

Teraz prze偶ywa艂a je zn贸w. Boone okaza艂 si臋 ko­chankiem z mrocznego zau艂ka, jeszcze nawet wspanial­szym. Ch艂odny i nami臋tny, szybki i wyrachowany. Tym razem zna艂a jego imi臋, ale on wci膮偶 by艂 dla niej obcy. W ferworze jego op臋tania i jej podniecenia czu艂a, jak ten inny kochanek i wszyscy kochankowie, kt贸rzy przy­chodzili i odchodzili przed Boone'em, wypalili si臋 teraz. Pozosta艂 w niej tylko popi贸艂, tam, gdzie bywa艂y ich j臋zyki i cz艂onki. Mia艂a nad nimi w艂adz臋 absolutn膮.

Boone rozpi膮艂 suwak. Wzi臋艂a jego m臋sko艣膰 do r臋ki. Teraz przysz艂a kolej na jego westchnienia, gdy przebie­ga艂a palcami po dolnej powierzchni napi臋tej sk贸ry, od j膮der do pier艣cienia blizny po obrzezaniu, z kt贸rego wy艂ania艂a si臋 bry艂ka czu艂ego cia艂a. G艂adzi艂a go tam delikatnymi ruchami, aby jego j臋zyk nie przesta艂 si臋 przesuwa膰 w prz贸d i wstecz wewn膮trz jej ust. Popchn臋艂a go plecami do 艣ciany, 艣ci膮gn臋艂a mu d偶insy do wysoko艣ci ud. Potem, obj膮wszy go jednym ramieniem za szyj臋, drug膮 r臋k膮 pie艣ci艂a jedwabistego cz艂onka, a偶 wprowadzi­艂a go w siebie. Opiera艂 si臋 tej szybko艣ci; cudowna wojna 偶膮dz, kt贸ra trzyma艂a j膮 przez sekundy na granicy krzy­ku. Nigdy nie by艂a tak otwarta, ani nawet nie potrzebo­wa艂a tego. Wype艂ni艂 j膮 po brzegi.

A potem naprawd臋 si臋 zacz臋艂o. Po wszystkich obietnicach, dow贸d. Przyciskaj膮c plecy do 艣ciany, wygi膮艂 si臋, jak gdyby wrzuca艂 w ni膮 cz艂onka, a jej ci臋偶ar napiera艂 z g贸ry. Liza艂a mu twarz. Wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu. Splun臋艂a mi臋dzy nie. Za艣mia艂 si臋 i odplun膮艂.

- Tak - m贸wi艂a. - Tak. Dalej. Tak.

Mog艂a tylko potwierdza膰. Tak - na 艣lin臋, tak - na cz艂onka, tak - na 偶ycie w 艣mierci i rado艣膰 w 偶yciu - w 艣mierci na zawsze.

Odpowiedzia艂 s艂odk膮 gr膮 bioder, dzia艂aniem bez s艂贸w, z zaci艣ni臋tymi z臋bami i zmarszczonymi brwiami. Wyraz jego twarzy sprawi艂, 偶e szpara Lori wpad艂a w spa­zmy. Widzie膰, jak zamyka oczy wobec jej rozkoszy; wiedzie膰, 偶e widok jej rozkoszy nie pozwala mu panowa膰 nad sob膮. Mieli nad sob膮 tak膮 w艂adz臋, jedno nad drugim. Swoim ruchem wymusza艂a jego ruch. Jedn膮 r臋k膮 chwyci艂a si臋 ceg艂y za jego g艂ow膮, tak by mog艂a unie艣膰 si臋 nad jego m臋sko艣ci膮 i zn贸w nadzia膰 si臋 na pal. Nie zna艂a wspanialszego b贸lu. Chcia艂a, 偶eby nigdy si臋 nie sko艅czy艂. Ale od drzwi dobieg艂 jaki艣 g艂os. S艂ysza艂a go jak przez mg艂臋.

- Szybko! To Narcyz.

- Szybko! - Boone te偶 go us艂ysza艂, i ha艂as z ze­wn膮trz, gdzie zbierali si臋 zwolennicy linczu. Z艂apa艂 jej nowy rytm, prowadz膮cy do szczytu.

- Otw贸rz oczy - kaza艂a.

Pos艂ucha艂, u艣miechaj膮c si臋 na to polecenie. To ju偶 za wiele dla niego - spotka膰 jej wzrok. Za wiele dla niej - spotka膰 jego wzrok. Ich pakt zosta艂 zerwany, rozdzielili si臋, a偶 szpara Lori obejmowa艂a sam膮 g艂贸wk臋 cz艂onka - tak 艣lisk膮, 偶e m贸g艂 z niej wypa艣膰 - a potem po艂膮czyli si臋 w ostatnim u艣cisku.

Rozkosz kaza艂a jej krzycze膰, ale zdusi艂 ten wrzask swoim j臋zykiem, zamykaj膮c wsp贸ln膮 erupcj膮 wewn膮trz ich ust. Ni偶ej by艂o inaczej. Po tylu miesi膮cach postu wypu艣ci艂 potop, kt贸ry sp艂yn膮艂 po jej udach, zimniejszy ni偶 jego czo艂o czy poca艂unki.

Narcyz wyprowadzi艂 ich ze 艣wiata kochank贸w. Otworzy艂 drzwi. Patrzy艂 bez za偶enowania.

- Sko艅czyli艣cie? - chcia艂 powiedzie膰. Boone wytar艂 swoje wargi o usta Lori, rozprowa­dzaj膮c ich 艣lin臋 po policzkach.

- Na razie - powiedzia艂, wpatruj膮c si臋 w ni膮.

- Mo偶emy zatem i艣膰? - spyta艂.

- Zaraz. Wsz臋dzie.

- Do Midian - pad艂a natychmiast odpowied藕.

- A wi臋c do Midian.

Kochankowie oderwali si臋 od siebie. Lori poprawi艂a bielizn臋. Boone usi艂owa艂 schowa膰 cz艂onka, wci膮偶 napi臋­tego, do rozporka.

- Tam si臋 zebra艂 ca艂y t艂um - powiedzia艂 Nar­cyz. - Jak do diab艂a mamy przez to przej艣膰?

- Oni s膮 wszyscy tacy sami - stwierdzi艂 Boone - wszyscy si臋 boj膮.

Lori, odwr贸cona plecami do Boone'a poczu艂a, jak zmienia si臋 powietrze wok贸艂 niej. Jaki艣 cie艅 wpe艂za艂 na 艣ciany z lewej i prawej, k艂ad艂 si臋 na jej plecach, ca艂owa艂 jej kark, grzbiet, po艣ladki i cia艂o pomi臋dzy nimi. To by艂a ciemno艣膰 Boone'a. By艂 w niej powierzchni膮 i oddechem tej ciemno艣ci.

Nawet Narcyz okazywa艂 napi臋cie.

- 艢wi臋te g贸wno - wymamrota艂, a potem szeroko otworzy艂 drzwi, aby wpu艣ci膰 noc.

5

Mot艂och chcia艂 igrzysk. Jedni przynie艣li z samochod贸w pistolety i strzelby; inni, podr贸偶uj膮cy z linami w ci臋偶ar贸w­kach, 膰wiczyli p臋tanie; ci bez sznur贸w i broni podnosili ka­mienie. Aby znale藕膰 potwierdzenie dla swych dzia艂a艅, nie musieli patrze膰 dalej ni偶 na rozbryzgane szcz膮tki stopy Cormacka na pod艂odze posterunku. Przyw贸dcy grupy - samozwa艅cy z naturalnej selekcji (mieli dono艣niejsze g艂osy i sku­teczniejsz膮 bro艅) - deptali w艂a艣nie po czerwonym pod艂o偶u, gdy ich uwag臋 przyci膮gn臋艂y odg艂osy z s膮siedztwa cel.

Kto艣 z ty艂u t艂umu zacz膮艂 krzycze膰:

- Zastrzeli膰 tych b臋kart贸w!

To nie na cieniu Boone'a skupi艂y si臋 oczy zg艂od­nia艂ych celu przyw贸dc贸w. To Narcyz. Jego zmasakrowa­na twarz wywo艂a艂a okrzyk niesmaku gawiedzi i 偶膮dania, by z nim sko艅czy膰.

- Zastrzeli膰 skurwysyna!

- Prosto w serce!

Przyw贸dcy nie wahali si臋. Trzech z nich wystrzeli­艂o. Jeden trafi艂, a kula dosi臋g艂a ramienia Narcyza i prze­szy艂a j膮 na wylot. T艂um zakrzykn膮艂 rado艣nie. O艣mieleni t膮 pierwsz膮 ran膮, nap艂ywali na posterunek coraz liczniej. Ci z ty艂u chcieli zobaczy膰, jak leci krew, ci z przodu zdawali si臋 niemal 艣lepi na fakt, 偶e ich cel nie broczy艂 ani kropl膮. I nie upad艂, to ju偶 zauwa偶yli. I teraz jeden czy drugi chcia艂 to naprawi膰, wypalaj膮c w Narcyza z woleja. Wi臋kszo艣膰 strza艂贸w chybi艂a, ale nie wszystkie.

Gdy trzecia kula osi膮gn臋艂a cel, wstrz膮sn膮艂 jednak pokojem ryk furii bestii; rozbi艂 lamp臋 na biurku, a z sufitu posypa艂 si臋 py艂.

S艂ysz膮c go, jeden czy dw贸ch z tych, co w艂a艣nie przekraczali pr贸g zmieni艂o zamiar. Nagle nie dbali o to, co mog膮 pomy艣le膰 inni i rzucili si臋 z powrotem na dw贸r. Na ulicach by艂o jeszcze jasno i ciep艂o, wi臋c os艂abi艂o to troch臋 wra偶enie strasznego ch艂odu, jaki przebieg艂 po grzbietach wszystkich tych, co s艂yszeli ten wrzask. Ale dla tych na czele mot艂ochu nie by艂o odwrotu. Drzwi zamkn臋艂y si臋. Mogli tylko sta膰 w miejscu i wymierzy膰 bro艅, kiedy z ciemno艣ci na zapleczu posterunku wy艂oni艂 si臋 ten, kt贸ry krzycza艂.

Kto艣 by艂 艣wiadkiem zaj艣膰 w Sweetgrass Inn tego ranka i pozna艂 m臋偶czyzn臋 zbli偶aj膮cego si臋 teraz do nich. To zab贸jca, widzia艂, jak go aresztowano. Zna艂 te偶 jego nazwisko.

- To on! - zacz膮艂 wo艂a膰. - To Boone!

Cz艂owiek, kt贸ry jako pierwszy odda艂 strza艂 do Narcyza, wycelowa艂 strzelb臋.

- Sko艅czy膰 z nimi! - wrzasn膮艂 kto艣.

Cz艂owiek wystrzeli艂.

Do Boone'a strzelano ju偶 wcze艣niej, nie tylko raz. Ta ma艂a kulka, kt贸ra przeszy艂a mu pier艣 i zawadzi艂a o serce, to nic. Za艣mia艂 si臋 tylko i szed艂 dalej, czuj膮c, 偶e zaczyna si臋 zmienia膰, gdy wydycha powietrze. Zmienia艂 si臋 w ciecz. Rozpada艂 si臋 na kropelki i stawa艂 si臋 czym艣 nowym: cz臋艣ciowo besti膮, kt贸rej kszta艂t odziedziczy艂 po Peloquinie; cz臋艣ciowo wojownikiem cienia, jak Lylesburg; cz臋艣ciowo Boone'em-szale艅cem, wreszcie zadowolonym ze swoich wizji. A jak膮 rozkosz mu to dawa艂o; uczucie, 偶e jego moc wyzwala i przebacza; rozkosz panowania nad ludzkim stadem; obserwowanie, jak 艂amie si臋 przed nim ten mot艂och.

Czu艂 ich podniecenie. Wywo艂ywali w nim g艂贸d. Widzia艂 ich przera偶enie i czerpa艂 z niego si艂臋. Przyw艂asz­czyli sobie w艂adz臋, samozwa艅cy. Arbitrzy dobra i z艂a, tego co naturalne i nieludzkie, usprawiedliwiaj膮cy swe okrucie艅stwo fa艂szywymi prawami. A teraz zobacz膮, jak dzia艂a prostsze prawo, a ich flaki zapami臋taj膮 najpier­wotniejszy strach. Strach przed staniem si臋 zdobycz膮.

Wiali przed nim; panika wybuch艂a w ich niezbornych szeregach. W chaosie zapomnieli o strzelbach i kamieniach, a zew krwi przeszed艂 w zew ucieczki. Tratuj膮c si臋 w po艣piechu, szarpali si臋 i walczyli o wyj艣cie na ulic臋.

Jeden ze strzelc贸w zosta艂 na miejscu, mo偶e spara­li偶owany szokiem. Obrzmia艂a r臋ka Boone'a wyrwa艂a mu bro艅, a cz艂owiek rzuci艂 si臋 w t艂um, aby unikn膮膰 dalszej konfrontacji.

S艂o艅ce wci膮偶 艣wieci艂o, tote偶 Boone z niech臋ci膮 wyszed艂 na ulic臋, lecz Narcyz przejawia艂 oboj臋tno艣膰 wobec takich drobiazg贸w. Szed艂 艣mia艂o w 艣wietle dnia, przemykaj膮c po艣r贸d czmychaj膮cego t艂umu, a偶 dotar艂 do samochodu.

Boone zauwa偶y艂 przegrupowanie si艂. Cz臋艣膰 ludzi na odleg艂ym chodniku, uspokojona 艣wiat艂em s艂onecznym i odleg艂o艣ci膮 od bestii, z podnieceniem dyskutowa艂a, czy zaatakowa膰. Podniesiono z ziemi porzucon膮 bro艅. Tylko kwesti膮 czasu m贸g艂 by膰 kolejny atak, kiedy opadnie fala szoku spowodowana widokiem przeistoczenia Boone'a.

Ale Narcyz dzia艂a艂 szybko. By艂 w samochodzie i zapu艣ci艂 silnik, zanim Lori dotar艂a do drzwi. Boone ubezpiecza艂 j膮 od ty艂u, a dotyk jego cienia (ci膮gn膮cy si臋 jak dym) odsuwa艂 strach, kt贸ry mog艂aby odczuwa膰 przed przekszta艂conym cia艂em. Lori zauwa偶y艂a, 偶e wyobra偶a sobie, jak to by by艂o: pieprzy膰 si臋 z nim w tej postaci; odda膰 si臋 cieniowi i bestii.

Samoch贸d ju偶 podjecha艂 do drzwi z piskiem hamul­c贸w, w chmurze spalin.

- Id藕! - kaza艂 Boone, wpychaj膮c j膮 przez drzwi, a jego cie艅 pokry艂 chodnik, aby odp臋dzi膰 "wzrok nie­przyjaciela. I nie bez powodu. Strza艂 roztrzaska艂 tyln膮 szyb臋, gdy tylko wskoczy艂a do samochodu. Potem posy­pa艂 si臋 grad kamieni.

Boone siedzia艂 ju偶 przy niej i zamyka艂 drzwi.

- Oni zamierzaj膮 jecha膰 za nami! - powiedzia艂 Narcyz.

- Niech jad膮 - odpar艂 Boone.

- Do Midian?

- To ju偶 nie sekret.

- Racja.

Narcyz nacisn膮艂 gaz i odjechali.

- Zaprowadzimy ich do Piek艂a - stwierdzi艂 Boone, gdy cztery samochody wyruszy艂y w pogo艅 - je艣li tam chc膮 jecha膰.

Jego gard艂owy 艣miech wydobywa艂 si臋 z krtani po­twora, kt贸rym si臋 sta艂, ale wkr贸tce brzmia艂 jak typowy 艣miech Boone'a, jak gdyby zawsze nale偶a艂 do tej bestii. W jego ludzkiej postaci nie by艂o miejsca na tak spontanicz­ne poczucie humoru. Wreszcie znalaz艂o sw贸j cel i wyraz.

Rozdzia艂 XXII

TRIUMF MASKI

1

Je艣li ju偶 nigdy nie mia艂bym prze偶y膰 takiego dnia - pomy艣la艂 Eigerman - nie skar偶y艂bym si臋 zbytnio Bogu, gdyby ten powo艂a艂 mnie ju偶 do siebie. Najpierw widok, Boone'a w kajdankach. Potem wyniesienie niemowl臋cia na oczach fotoreporter贸w i 艣wiadomo艣膰, 偶e jego twarz znajdzie si臋 na ok艂adkach wszystkich gazet w kraju jutro rano. A teraz: wspania艂y widok Midian w p艂omieniach.

By艂 to pomys艂, cholernie sprytny, Pettine'a. Nala膰 p艂on膮cej benzyny do gardzieli grob贸w, aby wykurzy膰 na 艣wiat艂o cokolwiek kry艂o si臋 pod ziemi膮. Poskutkowa艂o to lepiej ni偶 obaj oczekiwali. Kiedy dym g臋stnia艂 a po偶ar si臋 rozprzestrzeni艂, nieprzyjaciel nie mia艂 wyboru, tylko musia艂 wyj艣膰 ze swoich nor na 艣wie偶e powietrze, gdzie dobre Bo偶e s艂oneczko unicestwi艂o b艂yskawicznie wielu z nich.

Jednak偶e nie wszystkich. Niekt贸rzy mieli czas, by przygotowa膰 si臋 na wyj艣cie i chronili si臋 przed 艣wiat艂em wszelkimi rozpaczliwymi sposobami. Daremny wysi艂ek. Przed stosem nie by艂o ucieczki: bramy strze偶one, mury obsadzone lud藕mi. Niezdolni, by ucieka膰 w niebo, na skrzyd艂ach, z g艂owami chronionymi przed s艂o艅cem, wci膮gni臋ci zostali w wir po偶ogi.

W innych okoliczno艣ciach Eigerman nie pozwoli艂by sobie na tak otwarte rozkoszowanie si臋 spektaklem. Te stworzenia nie by艂y jednak lud藕mi, tyle zdo艂a艂 dostrzec nawet z bezpiecznej odleg艂o艣ci. Poronione skurwiele, ka偶dy inny; by艂 pewien, 偶e nawet 艣wi臋ci p臋kaliby ze 艣miechu, widz膮c jak ich wyprowadzono w pole. S膮d Diab艂a w tej kwestii to ju偶 osobista sprawa Pana Boga.

To nie b臋dzie trwa膰 wiecznie. Wkr贸tce zapadnie noc. Wtedy dzia艂ania przeciwko nieprzyjacielowi stan膮 si臋 niewidoczne i sytuacja mo偶e si臋 odwr贸ci膰. B臋d膮 musieli zostawi膰 p艂on膮ce ca艂膮 noc ognisko, a o 艣wicie powr贸ci膰, aby wykopa膰 tych, co prze偶yli z ich zakamar­k贸w i sko艅czy膰 z nimi. Przed 艣witem nie maj膮 wi臋kszych szans na ucieczk臋 w obecno艣ci krzy偶y i wody 艣wi臋conej na murach i bramach. Eigerman nie mia艂 pewno艣ci co do tego, jaka moc mo偶e pokona膰 potwory: ogie艅, woda, 艣wiat艂o dzienne, wiara, wszystkie te moce, czy jakie艣 ich po艂膮czenie. Niewa偶ne. Najwa偶niejsze, 偶e posiada艂 moc, kt贸ra roztrzaska ich g艂owy.

U st贸p wzg贸rza rozleg艂 si臋 jaki艣 okrzyk, kt贸ry przerwa艂 tok my艣li Eigermana.

- Musicie to przerwa膰!

To Ashbery. Wygl膮da艂, jakby sta艂 za blisko p艂omie­ni. Twarz jak na wp贸艂 ugotowana, zlana potem.

- Co przerwa膰? - odkrzykn膮艂 Eigerman.

- T臋 masakr臋.

- Nie widz臋 偶adnej masakry.

Ashbery znajdowa艂 si臋 par臋 jard贸w od Eigermana, ale wci膮偶 musia艂 przekrzykiwa膰 ha艂asy dobiegaj膮ce spod ziemi: odg艂osy wydawane przez odmie艅c贸w i po偶ar przeplata艂y si臋, narastaj膮c w miar臋 jak 偶ar kruszy艂 p艂yty kamienne, a mauzolea wali艂y si臋.

- Nie dali艣cie im szansy! - wrzeszcza艂 Ashbery.

- Nie brali艣my tego pod uwag臋 - odpar艂 Eiger­man.

- Ale wy nie wiecie, kto tam jest pod spodem! Eigerman!... Nie wiecie, kogo zabijacie! Szef wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

- Cholernie dobrze wiem - stwierdzi艂 z takim wyrazem oczu, jaki Ashbery widzia艂 tylko u w艣ciek艂ych ps贸w. - Zabijam umar艂ych, i co w tym z艂ego? Co? Niech ksi膮dz odpowie, Ashbery. Co z艂ego w tym, 偶e zmuszam umar艂ych do tego, by pozostali w ziemi i byli umar艂ymi?

- Tam s膮 dzieci, Eigerman - odpowiedzia艂 Ash­bery, wskazuj膮c palcem na Midian.

- O tak. Z oczami jak przednie 艣wiat艂a w samo­chodzie! I z臋bami! Widzia艂 ksi膮dz z臋by tych pierdolc贸w? To dzieci Diab艂a, Ashbery.

- Pan postrada艂 zmys艂y.

- A ksi膮dz nie ma jaj i nie wierzy w to, prawda? W og贸le bez jaj!

Zrobi艂 krok w stron臋 ksi臋dza i chwyci艂 go za sutann臋.

- A mo偶e wolisz ich ni偶 nas, tak, Ashbery? Czujesz zew dziko艣ci, prawda?

Ashbery wyrwa艂 szat臋 z uchwytu Eigermana. Roz­dar艂a si臋.

- W porz膮dku - powiedzia艂. - Pr贸bowa艂em dys­kutowa膰 z panem. Je艣li macie takich boj膮cych si臋 Boga oprawc贸w, to mo偶e cz艂owiek Boga ich zatrzyma.

- Zostaw w spokoju moich ludzi! - odezwa艂 si臋 Eigerman.

Ashbery znajdowa艂 si臋 ju偶 jednak w po艂owie drogi od wzg贸rza, a jego g艂os unosi艂 si臋 ponad tunelem.

- Przesta艅cie! - krzycza艂. - Od艂贸偶cie bro艅!

Dok艂adnie naprzeciwko g艂贸wnych wr贸t, widoczny by艂 dla sporej liczby ludzi Eigermana, i chocia偶 niewielu z nich odwiedzi艂o ko艣ci贸艂 od czasu 艣lubu czy chrztu, teraz us艂uchali go. Chcieli jakiego艣 wyt艂umaczenia fakt贸w, kt贸re obserwowali przez ostatni膮 godzin臋. Mieli szcz臋艣­cie, 偶e nie musieli w tym bezpo艣rednio uczestniczy膰, ale intuicyjnie czuli, 偶e to ich w艂asne g艂臋boko skrywane wizje i trzymali si臋 z daleka, pod murami, szepcz膮c modlitwy z dzieci艅stwa.

Eigerman wiedzia艂, 偶e tylko w jego obecno艣ci ludzie zachowaj膮 dyscyplin臋. Nie s艂uchali go dlatego, 偶e ko­chali prawo. Byli pos艂uszni Eigermanowi, bo bardziej bali si臋 wycofa膰 na oczach towarzyszy, ni偶 wykonywa膰 zadania. Byli pos艂uszni, bo nie mogli oprze膰 si臋 pokusie patrzenia przez szk艂o powi臋kszaj膮ce na mr贸wki, bezbronne, zdane ca艂kowicie na ich 艂ask臋. Byli pos艂uszni, bo tak w og贸le jest pro艣ciej.

Ashbery m贸g艂 zmieni膰 ich nastawienie. Nosi艂 sutan­n臋, umia艂 g艂osi膰 kazania. Je艣li mu nie przeszkodzi, got贸w zepsu膰 wszystko.

Eigerman wyj膮艂 pistolet z kabury i ruszy艂 w d贸艂 wzg贸rza za ksi臋dzem. Ashbery zobaczy艂, 偶e nadchodzi, zobaczy艂 pistolet w jego r臋ce.

Podni贸s艂 jeszcze g艂os.

- Nie tego chce B贸g! - krzycza艂. - Ani wy tego nie chcecie, nie chcecie niewinnej krwi na swoich r臋­kach.

Ksi膮dz od siedmiu bole艣ci, pomy艣la艂 Eigerman, rozgrzeszaj膮c si臋 z winy.

- Zamknij g臋b臋, palancie! - wrzasn膮艂. Ashbery nie mia艂 takiego zamiaru, nie teraz, kiedy widzia艂 swoj膮 publiczno艣膰 jak na d艂oni.

- Tam nie ma zwierz膮t! - stwierdzi艂. - To ludzie. A zabijacie ich tylko dlatego, 偶e ka偶e wam ten szaleniec.

S艂owa ksi臋dza potraktowano powa偶nie, nawet w艣r贸d ateist贸w. Wyra偶a艂 w膮tpliwo艣ci, kt贸re nosili w so­bie, ale nikt nie o艣mieli艂 si臋 z nimi zdradzi膰. P贸艂 tuzina nie umundurowanych ludzi zacz臋艂o si臋 wycofywa膰 do swo­ich samochod贸w, a ca艂y entuzjazm towarzysz膮cy ekster­minacji wyparowa艂. Jeden z ludzi Eigermana tak偶e opu艣ci艂 posterunek przy bramie, najpierw id膮c powoli, a potem biegn膮c, kiedy dow贸dca odda艂 strza艂 w jego kierunku.

- Zosta艅 na miejscu! - rykn膮艂. Ale cz艂owiek ju偶 znikn膮艂 w tumanie dymu.

Eigerman zn贸w skierowa艂 sw贸j gniew na Ashbery'ego.

- Mam z艂e nowiny - powiedzia艂, zbli偶aj膮c si臋 do ksi臋dza.

Ashbery spojrza艂 na prawo i lewo, czy kto艣 go obroni, ale nikt si臋 nie poruszy艂.

- Zamierzacie tak patrze膰, jak on mnie zabije? - zawo艂a艂. - Na lito艣膰 bosk膮 niech mi kto艣 pomo偶e.

Eigerman wycelowa艂 pistolet. Ashbery nie mia艂 zamiaru ucieka膰 przed kul膮. Pad艂 na kolana.

- Ojcze nasz... - zacz膮艂.

- M贸w za siebie, mineciarzu - mrukn膮艂 Eigerman. - Nikt ci臋 nie s艂ucha.

- Nieprawda - powiedzia艂 kto艣.

- Co?

Modlitwa umilk艂a.

- Ja s艂ucham.

Eigerman obr贸ci艂 si臋 plecami do ksi臋dza. Jaka艣 posta膰 wy艂oni艂a si臋 z dymu o dziesi臋膰 jard贸w od niego. Wymierzy艂 pistolet w kierunku przybysza.

- Kim jeste艣?

- S艂o艅ce prawie zasz艂o - odpar艂 tamten.

- Jeszcze jeden krok, a ci臋 zastrzel臋.

- Wi臋c strzelaj - stwierdzi艂 m臋偶czyzna i post膮pi艂 w stron臋 pistoletu. Strz臋py spalenizny, kt贸re przywar艂y do niego, teraz ulecia艂y i oczom Eigermana ukaza艂 si臋 wi臋zie艅 z celi numer pi臋膰. Jasna sk贸ra, jeszcze ja艣niej­sze oczy. Zupe艂nie nagi. Po艣rodku klatki piersiowej widnia艂a dziura po kuli, a inne rany woko艂o zdobi艂y jego cia艂o.

- Umar艂y - powiedzia艂 Eigerman.

- A za艂贸偶 si臋!

- Panie Jezu!

Cofn膮艂 si臋 o krok, potem drugi.

- Mo偶e dziesi臋膰 minut do zachodu s艂o艅ca - ode­zwa艂 si臋 Boone. - Potem 艣wiat nale偶y do nas. Eigerman potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie we藕miesz mnie. Nie pozwol臋 ci si臋 wzi膮膰!

Cofa艂 si臋 coraz szybciej i nagle rzuci艂 si臋 do ucieczki, nie ogl膮daj膮c si臋. Gdyby obejrza艂 si臋, zobaczy艂by, 偶e Boone nie zamierza go 艣ciga膰. Zamiast tego pod膮偶a艂 do obl臋偶onych wr贸t Midian. Ashbery tam kl臋cza艂.

- Wstawaj - kaza艂 mu Boone.

- Je艣li zamierzasz mnie zabi膰, zr贸b to, dobrze? - odezwa艂 si臋 Ashbery. - Sko艅cz ju偶 z tym.

- Czemu mam ci臋 zabi膰? - spyta艂 Boone.

- Jestem ksi臋dzem.

- No i?

- Ty jeste艣 potworem.

- A ty nie?

Ashbery podni贸s艂 wzrok na Boone'a.

- Ja?

- Nosisz koronki pod sutann膮, Ashbery zakry艂 rozdarte po艂y szaty.

- Czemu to ukrywasz?

- Daj mi spok贸j.

- Przebacz sam sobie - stwierdzi艂 Boone. - Ja to zrobi艂em.

Poszed艂 za Ashberym do bramy.

- Zaczekaj! - powiedzia艂 ksi膮dz.

- Na twoim miejscu poszed艂bym st膮d jak najszyb­ciej. Nie lubi膮 tu widoku sutanny. Z艂e wspomnienia.

- Chc臋 patrze膰 - zdecydowa艂 Ashbery.

- Dlaczego?

- Prosz臋, we藕 mnie ze sob膮!

- Na twoje ryzyko.

- Podejm臋 je.

2

Z oddali trudno by艂o si臋 zorientowa膰, co si臋 dzieje przy bramie cmentarza, ale co do dw贸ch fakt贸w doktor mia艂 pewno艣膰: Boone wr贸ci艂 i w jaki艣 spos贸b pokona艂 Eigermana. Dostrzeg艂szy jego przybycie, Decker schro­ni艂 si臋 w jednym z samochod贸w policyjnych. Siedzia艂 tam teraz, z walizeczk膮 w r臋ce, pr贸buj膮c u艂o偶y膰 plan nast臋p­nej akcji.

By艂o to trudne - dwa g艂osy radzi艂y zupe艂nie co innego. Jego oficjalne „ja" nakazywa艂o mu, by si臋 wy­cofa艂, zanim wypadki potocz膮 si臋 jeszcze niebezpiecz­niej.

Odejd藕 teraz - m贸wi艂o. Po prostu odejd藕. Niech wszyscy razem zgin膮.

Tkwi艂a w tym jaka艣 m膮dro艣膰. Kiedy zapadnie noc, a Boone poprowadzi mieszka艅c贸w Midian, mog膮 zwyci臋­偶y膰. A je艣li im si臋 uda, znajd膮 Deckera i wyrw膮 mu serce z piersi.

Drugi g艂os jednak偶e prosi艂 o uwag臋.

Zosta艅 - m贸wi艂.

G艂os Maski, dobiegaj膮cy z walizeczki na kolanach.

Ju偶 raz si臋 mnie wypar艂e艣 - powiedzia艂 g艂os. Tak by艂o - przyzna艂, wiedz膮c, 偶e nadejdzie czas na sp艂at臋 d艂ug贸w.

- Nie teraz - szepn膮艂.

Teraz - m贸wi艂o drugie „ja".

Wiedzia艂, 偶e racjonalne argumenty nie znacz膮 nic dla tego g艂osu, b艂aganiem te偶 nic nie zdzia艂a.

U偶yj臋 twoich oczu. Mam co艣 do zrobienia - stwier­dzi艂 g艂os.

C贸偶 widzia艂 g艂os, czego Decker nie dostrzeg艂? Wyj­rza艂 przez okno.

Nie widzisz jej?

Teraz zobaczy艂. Zafascynowany Boonem, nagim u bramy, przeoczy艂 innego przybysza na pole bitwy: kobiet臋 Boone'a.

Widzisz t臋 suk臋? - spyta艂a Maska.

- Widz臋 j膮.

艢wietnie si臋 sk艂ada, co? W tym chaosie kt贸偶 spo­strze偶e, jak j膮 wyko艅cz臋? Nikt. A kiedy ona zginie, nie zostanie nikt, kto zna nasz sekret.

- Jest jeszcze Boone.

On nigdy nie z艂o偶y zeznania - za艣mia艂a si臋 Maska. Jest umar艂ym cz艂owiekiem, na lito艣膰 bosk膮. Co warte s艂owo zombie, powiedz tylko?

- Nic - stwierdzi艂 Decker.

W艂a艣nie. On nie stanowi dla nas niebezpiecze艅­stwa. Ale kobieta - tak. Uciszmy j膮.

- Przypu艣膰my, 偶e kto艣 ci臋 zobaczy, co wtedy? No to przypu艣膰my - odpar艂a Maska. - Pomy艣l膮, 偶e jestem jednym z cz艂onk贸w klanu Midian.

- Ty nie - zaoponowa艂 Decker.

My艣l, 偶e jego warto艣ciowe Drugie Istnienie mo偶e by膰 policzone mi臋dzy tych degenerat贸w z Midian, przy­prawi艂a go o md艂o艣ci.

- Ty jeste艣 czysta - oznajmi艂.

Pozw贸l mi to udowodni膰 - domaga艂a si臋 Maska.

- Ale tylko kobieta? Tylko kobieta. Potem odje偶d偶amy. Wiedzia艂, 偶e ta rada ma sens. Nigdy nie znajd膮 lepszej sposobno艣ci, by zabi膰 t臋 suk臋.

Zacz膮艂 otwiera膰 zamek walizeczki. Ros艂o podniece­nie Maski ukrytej w 艣rodku.

Szybciej, bo nam umknie!

Palce 艣lizga艂y si臋 po przyciskach, gdy wybiera艂 szyfr.

Szybciej, cholera!

Ostatni przycisk zaskoczy艂. Zamek otworzy艂 si臋.

Stara Twarz z Guzikami nigdy nie wygl膮da艂a pi臋kniej.

3

Chocia偶 Boone radzi艂 Lori zosta膰 z Narcyzem, widok p艂on膮cego Midian wystarczy艂, by jej towarzysz zapomnia艂 o bezpiecze艅stwie i zszed艂 ze wzg贸rza do bramy cmentarza. Sz艂a przez pewien czas za nim, ale jej obecno艣膰 wydawa艂a si臋 zak艂贸ca膰 jego smutne my艣li, wi臋c zosta艂a kilka krok贸w z ty艂u, a dym i g臋stniej膮cy mrok rozdzieli艂 ich wkr贸tce.

Przed ni膮 roztacza艂 si臋 obraz totalnego zamieszania. Odk膮d Boone przegoni艂 Eigermana nie udawa艂 si臋 偶aden atak na nekropoli臋. I jego ludzie, i cywile wycofali si臋 spod mur贸w. Niekt贸rzy ju偶 odjechali. Wi臋kszo艣膰 boj膮c si臋 tego, co nast膮pi wraz ze znikni臋ciem s艂o艅­ca za horyzontem. Ci, kt贸rzy zostali przygotowy­wali si臋 wprawdzie do odparcia ataku, ale hipnoty­zowa艂 ich ten spektakl zniszczenia. Wodzili wzro­kiem po sobie, szukaj膮c jakiego艣 znaku swoich uczu膰, ale ich twarze by艂y puste. Wygl膮daj膮 jak maski 艣mierci pomy艣la艂a Lori - niezdolni, by zareagowa膰. Ale Lori zna艂a teraz 艣mier膰 i umar艂ych. Chodzi艂a z nimi, rozmawia艂a z nimi. Widzia艂a, jak czuj膮 i p艂acz膮. Kim偶e zatem byli prawdziwi umarli? Istotami o nie bij膮cym sercu, wci膮偶 wra偶liwymi na b贸l, czy te偶 ich szklistookimi prze艣ladowcami?

Prze艣wit w艣r贸d k艂臋b贸w dymu ods艂oni艂 s艂o艅ce, zmie­rzaj膮ce na skraj 艣wiata. Czerwone 艣wiat艂o o艣lepi艂o j膮. Zamkn臋艂a przed nim oczy.

W ciemno艣ci us艂ysza艂a jaki艣 oddech niedaleko za sob膮. Otworzy艂a oczy i zacz臋艂a si臋 odwraca膰, przeczuwa­j膮c, 偶e nadchodz膮 k艂opoty. Zbyt p贸藕no, by ich umkn膮膰. Maska znajdowa艂a si臋 o jard od niej i wci膮偶 si臋 przy­bli偶a艂a.

Sekundy min臋艂y, zanim dosi臋gn膮! j膮 n贸偶, ale to wystarczy艂o, by zobaczy艂a Mask臋 tak dok艂adnie, jak nigdy przedtem. Oto i pustka twarzy wprost idealna; ludzki diabe艂 przekuty w mit. Nie trzeba go nazywa膰 Deckerem. To nie by艂 Decker. Nie trzeba nazywa膰 go czymkolwiek. By艂 tak bezimienny, jak ona bezbronna, by go powstrzyma膰.

Ciachn膮艂 jej rami臋. Jeszcze raz, i jeszcze raz.

Tym razem nie mia艂 czasu na szyderstwa. Przyszed艂 tylko, 偶eby j膮 zg艂adzi膰.

Rany bola艂y. Instynktownie przy艂o偶y艂a do nich r臋k臋, a ten ruch da艂 mu sposobno艣膰, by kopniakiem zbi膰 j膮 z n贸g. Nie mia艂a czasu, by zamortyzowa膰 upadek. Straci艂a oddech. 艁api膮c powietrze, obr贸ci艂a twarz do ziemi, aby uchroni膰 j膮 przed no偶em. Ziemia pod ni膮 jak­by zadr偶a艂a. Z艂udzenie, zapewne. A jednak to si臋 po­wt贸rzy艂o.

Zerkn臋艂a na Mask臋. Ona tak偶e poczu艂a dr偶enie i spogl膮da艂a w stron臋 cmentarza. To os艂abienie uwagi by艂o jedyn膮 szans膮 dla Lori i musia艂a j膮 wykorzysta膰. Wytoczy艂a si臋 z cienia rzucanego przez Mask臋 i podnios艂a na nogi. Nie widzia艂a ani 艣ladu Narcyza, ani Rachel, ani nadziei na pomoc ze strony policjant贸w o zamar艂ych twarzach, kt贸rzy zapomnieli o czujno艣ci i uciekali od dymu, gdy nasili艂y si臋 wstrz膮sy. Z oczami utkwionymi w bramie, kt贸r膮 przechodzi艂 Boone, schodzi艂a potykaj膮c si臋 ze wzg贸rza, a stopy jej wzbija艂y kurz.

Midian by艂o 藕r贸d艂em tego ca艂ego poruszenia. Jego odpowied藕, znikni臋cie s艂o艅ca, a co za tym idzie - 艣wiat艂a, kt贸re trzyma艂o Plemi臋 pod ziemi膮. To odg艂osy przez nich wydawane zatrz臋s艂y ziemi膮. Niszczyli sw贸j azyl. To, co znajdowa艂o si臋 pod ziemi膮, nie mog艂o d艂u偶ej tam pozosta膰.

Nocne Plemi臋 powsta艂o.

Ta 艣wiadomo艣膰 nie powstrzyma艂a Lori od dalszego marszu. Ju偶 dawno zawar艂a pok贸j z tym wszystkim, co istnia艂o za bram膮. Mog艂a liczy膰 na mi艂osierdzie. A po zgrozie za plecami, pe艂zn膮cej krok za krokiem, nie mog艂a si臋 spodziewa膰 niczego dobrego.

Jej drog臋 o艣wietla艂y teraz tylko ognie wydobywaj膮­ce si臋 z grobowc贸w; drog臋 us艂an膮 艣mieciami obl臋偶enia. Puszki po ropie, 艂opaty, porzucona bro艅. By艂a ju偶 prawie u bramy, gdy ujrza艂a nagle Babette stoj膮c膮 tu偶 pod murem z twarz膮 艣ci臋t膮 groz膮.

- Biegnij! - krzykn臋艂a, boj膮c si臋, 偶e Maska zrani dziecko.

Babette zrobi艂a, jak jej kazano. Jej cia艂o wydawa艂o si臋 topi膰, zmienia膰 w besti臋, gdy odwr贸ci艂a si臋 i ucieka艂a przez bram臋. Lori sz艂a kilka krok贸w za ni膮, lecz zanim przekroczy艂a pr贸g, dziecko ju偶 znikn臋艂o w dymie wype艂­niaj膮cym alejki. Tutaj wstrz膮sy mia艂y tak膮 si艂臋, 偶e prze­mieszcza艂y p艂yty kamienne i wywraca艂y mauzolea, jak gdyby jaka艣 si艂a podziemia - mo偶e Bafomet, Kt贸ry Stworzy艂 Midian - trz臋s艂a fundamentami, aby ca艂e miejsce zamieni膰 w ruin臋. Nie przewidywa艂a tak gwa艂­townego obrotu sprawy. Mia艂a nik艂e szans臋 przetrwania tego kataklizmu.

Lepiej jednak da膰 si臋 pogrzeba膰 pod rumowiskiem ni偶 ulec Masce. W ko艅cu lepiej zgin膮膰 w chwale, a Los dawa艂 jej wyb贸r drogi zag艂ady.

Rozdzia艂 XXIII

M臉CZARNIA

1

Kiedy siedzia艂 w celi w Shere Neck, m臋czy艂y go wspo­mnienia o labiryncie Midian. Gdy zamyka艂 oczy przed s艂o艅­cem, s膮dzi艂, 偶e nie zdo艂a ich zn贸w otworzy膰, by dostrzec pl膮tanin臋 labiryntu w liniach papilarnych palc贸w i w 偶y­艂ach na ramionach. 呕y艂ach nie przewodz膮cych ciep艂a. Wszystko to przypomina艂o mu, jak Midian, o jego ha艅bie.

Lori przerwa艂a ten zakl臋ty kr膮g rozpaczy. Przysz艂a, nie 偶eby b艂aga膰, lecz 偶eby 偶膮da膰, aby sam sobie przeba­czy艂.

Teraz, znalaz艂szy si臋 z powrotem w alejkach, gdzie narodzi艂 si臋 jako potw贸r, czu艂, 偶e mi艂o艣膰 Lori tchn臋艂a we艅 偶ycie, a s膮dzi艂, 偶e 偶ycie si臋 ju偶 dla niego sko艅czy艂o.

W tym pandemonium Boone potrzebowa艂 pocie­szenia. Nocne Plemi臋 nie niszczy艂o, ot tak, po pro­stu, Midian. Cz艂onkowie Plemienia niszczyli ka偶dy trop wiod膮cy do nich. Widzia艂, jak wsz臋dzie uwijali si臋, aby sko艅czy膰 to, co zacz膮艂 bicz Eigermana. Zbierali szcz膮tki fragmenty swoich umar艂ych i rzucali je w p艂omienie, pa­lili ich 艂贸偶ka, ubranie, wszystko, co mogliby ze sob膮 zabra膰.

By艂y to nie tylko przygotowania do ucieczki. Obser­wowa艂 cz艂onk贸w Plemienia przybieraj膮cych kszta艂ty, jakich nigdy przedtem nie dane mu by艂o widzie膰: roz­wijali skrzyd艂a, rozprostowywali ko艅czyny. Jednostki stawa艂y si臋 mnogo艣ci膮 (cz艂owiek - gromad膮); mnogo艣膰 zmienia艂a si臋 w jednostk臋 (trzech kochank贸w - w chmu­r臋). Wsz臋dzie woko艂o - ryty odej艣cia.

Ashbery, napi臋ty, wci膮偶 trzyma艂 si臋 boku Boone'a.

- Dok膮d oni id膮?

- Sp贸藕ni艂em si臋 - powiedzia艂 Boone. - Opusz­czaj膮 Midian.

Pokrywa grobowca przed nimi odpad艂a i jakie艣 widmo ulecia艂o w nocne niebo jak rakieta.

- Pi臋knie - stwierdzi艂 Ashbery. - Czym oni s膮? Dlaczego nigdy ich nie pozna艂em?

Boone potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Jak偶e mia艂 opisywa膰 Ple­mi臋 takim, jakie by艂o w dawnej postaci. Nie nale偶a艂o do Piek艂a, ani do Nieba. Stanowi艂o gatunek, do kt贸­rego nale偶a艂 teraz Boone, a ten zwi膮zek stawa艂 si臋 nie do zniesienia. Nie-ludzie, anty-szczep, ludzki wo­rek rozwi膮zany i zszyty na powr贸t z ksi臋偶ycem w 艣ro­dku.

A teraz, zanim zdo艂a艂 ich pozna膰, i kiedy pozna艂 w艂a艣ciwie z w艂asnego do艣wiadczenia - traci艂 ich. W swo­ich kom贸rkach znajdowali si艂臋 do odlotu i wznosili si臋 w noc.

- Za p贸藕no - powiedzia艂 zn贸w, a b贸l rozstania sprawi艂, 偶e w jego oczach pojawi艂y si臋 艂zy.

Ucieczka cz艂onk贸w Plemienia nabiera艂a rozp臋du. Wsz臋dzie otwiera艂y si臋 drzwi, przewraca艂y p艂yty kamien­ne, a duchy pojawia艂y si臋 w niezliczonych kszta艂tach. Nie wszystkie ulatywa艂y. Niekt贸re wychodzi艂y jako kozio艂 czy tygrys i bieg艂y przez p艂omienie do bramy. Wi臋kszo艣膰 wyst臋powa艂a samotnie, lecz cz臋艣膰 (ani 艣mier膰, ani Midian nie os艂abi艂y ich p艂odno艣ci) sz艂a z rodzinami licz膮cymi sze艣膰 i wi臋cej os贸b, nios膮c najm艂odsze dzieci na r臋kach. Boone by艂 艣wiadkiem mijania pewnej epoki; ko艅ca, kt贸ry zacz膮艂 si臋 w chwili, gdy po raz pierwszy postawi艂 stop臋 na terytorium Midian. Boone mia艂 艣wiadomo艣膰 tego. To on sta艂 si臋 sprawc膮 zniszczenia, chocia偶 nie podpali艂 ani nie przewr贸ci艂 偶adnego grobowca. Ale on przyprowadzi艂 do Midian ludzi. Dokonuj膮c tego, znisz­czy艂 miasto. Nawet Lori nie mog艂a go nak艂oni膰, by rozgrzeszy艂 si臋 z tego. I ta my艣l kusi艂a, by rzuci膰 si臋 w p艂omienie. Ale us艂ysza艂 dziecko wo艂aj膮ce jego imi臋.

Dziewczynka zachowa艂a ludzk膮 posta膰 w stopniu pozwalaj膮cym u偶ywa膰 s艂贸w.

- Lori - powiedzia艂a.

- Co z ni膮?

- Z艂apa艂a j膮 Maska.

Maska? To m贸g艂 by膰 tylko Decker.

- Gdzie?

2

Blisko, coraz bli偶ej.

Wiedz膮c, 偶e nie mo偶e go wyprzedzi膰, spr贸bowa艂a go unikn膮膰 i i艣膰 tam, gdzie, jak mia艂a nadziej臋, on nie p贸jdzie. Ale on zbyt si臋 napali艂 na jej 偶ycie, aby da膰 si臋 wykiwa膰. Pod膮偶y艂 za ni膮 na obszar, gdzie ziemia eksplo­dowa艂a pod stopami, a woko艂o pada艂 deszcz dymi膮cych kamieni.

Ale to nie jego g艂os zawo艂a艂:

- Lori! T臋dy!

Rzuci艂a rozpaczliwe spojrzenie, a tam - Bo偶e, b艂ogos艂aw go! - sta艂 Narcyz. Skin膮艂 na ni膮. Zesz艂a ze 艣cie偶ki, a w艂a艣ciwie czego艣, co kiedy艣 nazywa艂o si臋 艣cie偶k膮, w jego stron臋, nurkuj膮c mi臋dzy mauzoleami, kiedy rozlatywa艂y si臋 witra偶e, a w smudze cienia znaj­dowa艂y schronienie gwiazdy. Podziwia艂a ten skrawek nocnego nieba. Nale偶a艂 do Pana Niebios.

Zapatrzona, zwolni艂a krok i to okaza艂o si臋 fatalne w skutkach. Maska zmniejszy艂a odst臋p mi臋dzy nimi i chwyci艂a j膮 za bluzk臋. Rzuci艂a si臋 do przodu, aby unikn膮膰 pchni臋cia, kt贸re powinno nast膮pi膰, upad艂a, rozdzieraj膮c materia艂. Tym razem cz艂owiek-Maska mia艂 j膮. Gdy z艂apa艂a si臋 muru, aby pod藕wign膮膰 cia艂o na nogi, poczu艂a d艂o艅 w r臋kawiczce na karku.

- To ten skurwysyn? - krzykn膮艂 kto艣.

Podnios艂a wzrok i ujrza艂a Narcyza na drugim ko艅cu przej艣cia mi臋dzy mauzoleami. Sprytnie zwr贸ci艂 na siebie uwag臋 Deckera. Uchwyt na jej szyi zel偶a艂. Nie wystar­czy艂o to, aby wy艣lizn臋艂a si臋 na wolno艣膰, ale gdyby Narcyz zdo艂a艂 skupi膰 na sobie uwag臋, sztuczka mog艂a si臋 uda膰.

- Mam co艣 dla ciebie - powiedzia艂 i wyj膮艂 r臋ce z kieszeni, aby pokaza膰 srebrzyste haki na kciukach.

Uderzy艂 hakami o siebie. Posypa艂y si臋 iskry.

Decker pozwoli艂 szyi Lori wy艣lizn膮膰 si臋 z jego palc贸w. Poza zasi臋giem Deckera, zacz臋艂a z trudem i艣膰 do Narcyza. On kroczy艂 przej艣ciem w jej stron臋, a raczej w stron臋 Deckera, w kt贸rym utkwi艂 wzrok.

- Nie - wysapa艂a. - On jest niebezpieczny.

Narcyz us艂ysza艂, wyszczerzy艂 z臋by na to ostrze偶e­nie, ale nie odpowiedzia艂. Sun膮艂 tylko dalej do niej, 偶eby zast膮pi膰 drog臋 zab贸jcy.

Lori obejrza艂a si臋. Kiedy par臋 m臋偶czyzn dzieli艂 jard, Maska wyci膮gn臋艂a z kieszeni drugi n贸偶, o ostrzu szero­kim jak maczeta. Zanim Narcyz zacz膮艂 si臋 broni膰, rze藕nik wykona艂 szybkie ci臋cie w d贸艂, kt贸re za jednym zama­chem oddzieli艂o lew膮 r臋k臋 Narcyza w nadgarstku od reszty cia艂a. Potrz膮saj膮c g艂ow膮, Narcyz zrobi艂 krok wstecz, lecz cz艂owiek-Maska zd膮偶y艂, podni贸s艂 maczet臋 po raz drugi i zag艂臋bi艂 w czaszce ofiary. Ci臋cie rozp艂ata艂o g艂ow臋 Narcyza od skalpu po kark. Takiej rany nie prze偶y艂by nawet 偶ywy cz艂owiek. Cia艂o Narcyza zacz臋艂o si臋 trz膮艣膰, a potem, jak Ohnaka w potrzasku 艣wiat艂a s艂onecznego, z trzaskiem rozpad艂o si臋, wydaj膮c przy tym ca艂y ch贸r skowyt贸w i j臋k贸w i ulecia艂o.

Lori wyda艂a jeden j臋k, ale st艂umi艂a nast臋pne. Nie by艂o czasu na op艂akiwanie. Je艣li b臋dzie czeka艂a i uroni cho膰by 艂z臋, Maska dopadnie j膮, a ca艂e po艣wi臋cenie Narcyza p贸jdzie na marne. Zacz臋艂a si臋 cofa膰. Po obu jej stronach dr偶a艂y mury. Wiedzia艂a, 偶e powinna biec, ale nie mog艂a si臋 oderwa膰 od widoku Maski. Tkwi膮c w艣r贸d owoc贸w swej rzezi, Decker nadzia艂 po艂贸wk臋 g艂owy Nar­cyza na ostrze wspanialszego ze swych no偶y, potem opar艂 n贸偶 na ramieniu, jak trofeum, zanim podj膮艂 pogo艅.

Teraz wybieg艂a z cienia mauzole贸w na g艂贸wn膮 alej臋. Nawet je艣li pami臋膰 mog艂a jej da膰 jakie艣 wskaz贸wki, wszystkie pomniki wygl膮da艂y ju偶 tak samo: jedno rumo­wisko. Nie odr贸偶ni艂aby p贸艂nocy od po艂udnia. Gdziekol­wiek by si臋 nie odwr贸ci艂a - te same ruiny i ten sam prze艣ladowca. Je艣li mia艂 za ni膮 i艣膰 wiecznie (a zamie­rza艂), po c贸偶 偶y膰 w strachu? Niech sko艅czy z tym w swo­im stylu, na ostro. Jej serce nie zdo艂a ju偶 bi膰 szyb­ciej.

Gdy tak przygotowywa艂a si臋, by p贸j艣膰 pod n贸偶, wybrukowany odcinek alejki mi臋dzy ni膮 a jej rze藕nikiem otworzy艂 si臋 z trzaskiem i k艂膮b dymu oddzieli艂 j膮 od Maski. Chwil臋 p贸藕niej rozst膮pi艂a si臋 ca艂a alejka. Upad艂a. Nie na ziemi臋. Nie by艂o ju偶 ziemi. Upad艂a w ziemi臋.

3

- ...upada! - powiedzia艂o dziecko. Szok niemal wytr膮ci艂 j膮 z ramion Boone'a. Pod­trzyma艂 j膮. Gwa艂townie schwyci艂a go za w艂osy.

- Ju偶 dobrze? - spyta艂.

- Tak.

Dziecko s膮dzi艂o, 偶e towarzystwo Ashbery'ego nie by艂o im potrzebne. Zostawili go wi臋c samemu sobie w wirze wydarze艅, a oni poszli szuka膰 Lori.

- Naprz贸d - powiedzia艂a swojemu oddzia艂owi. - To niedaleko.

Ogie艅 dogasa艂, po偶ar艂szy wszystko, czego m贸g艂 dotkn膮膰 swoim j臋zykiem. Zimn膮 ceg艂臋 m贸g艂 tylko wyli­za膰 na czarno, potem wy偶艂obi膰. Ale podziemne wstrz膮sy nie usta艂y. Wci膮偶 dr偶a艂 kamie艅 na kamieniu. A poprzez odbite d藕wi臋ki przedziera艂 si臋 inny odg艂os. Boone nie tyle s艂ysza艂 go, co czu艂: wn臋trzno艣ciami, j膮drami, z臋bami.

Dziecko si艂膮 woli odwr贸ci艂o jego g艂ow臋.

- T臋dy - odezwa艂o si臋.

Po偶ar wygasa艂, wi臋c by艂o 艂atwiej i艣膰, ale jasno艣膰 藕le wp艂ywa艂a na oczy Boone'a. Przyspieszy艂, chocia偶 alejki zosta艂y zatarasowane przez zwa艂y ziemi.

- Daleko to? - spyta艂.

- Cicho - odpar艂a.

- Co?

- B膮d藕 cicho.

- Ty te偶 to s艂yszysz? - upewnia艂 si臋.

- Tak.

- Co to?

Nie odpowiedzia艂a od razu, lecz jeszcze nas艂uchi­wa艂a.

Potem odezwa艂a si臋:

- Bafomet.

W areszcie nieraz my艣la艂 o komnacie Chrzciciela, o czasie ch艂odu, kt贸ry sp臋dzi艂 jako 艣wiadek podzielonego Boga. Czy偶 nie wyjawi艂 mu proroctw? Czy偶 nie szepta艂 do jego g艂owy i 偶膮da艂, by s艂ucha艂? Widzia艂 t臋 ruin臋. Powie­dzia艂, 偶e nadci膮ga ostatnia godzina Midian. Ale nie rzuca艂 oskar偶e艅, chocia偶 musia艂 wiedzie膰, 偶e rozmawia z cz艂o­wiekiem odpowiedzialnym za wszystko. Zamiast tego wydawa艂 si臋 niemal przyjazny, co przerazi艂o go bardziej ni偶 jakikolwiek atak. Nie m贸g艂 by膰 powiernikiem tego, co boskie. Przyszed艂 zwr贸ci膰 si臋 do Bafometa jako jeden z nowych umar艂ych, 偶膮daj膮cy miejsca pod ziemi膮. Zosta艂 jednak powitany jak aktor w jakim艣 przysz艂ym drama­cie. Nazwany nawet innym imieniem. Nie chcia艂 tego. Ani przepowiedni, ani imienia. Przeciwstawia艂 si臋, od­wr贸ci艂 plecami do Chrzciciela, wyszed艂 potykaj膮c si臋 i wytrz膮saj膮c z g艂owy owe szepty.

Nie powiod艂o mu si臋. Na my艣l o obecno艣ci Bafometa, jego s艂owa i nowe imi臋 powr贸ci艂y jak Furie.

- Jeste艣 Cabal - powiedziano mu.

Wtedy wypar艂 si臋 tego; wypar艂 si臋 tego i teraz. Litowa艂 si臋 nad tragedi膮 Bafometa, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e nie mo偶e uciec przed zniszczeniem, lecz pilniejsze sprawy domaga艂y si臋 jego wsp贸艂czucia.

Nie m贸g艂 ocali膰 Chrzciciela. Ale m贸g艂 ocali膰 Lori.

- Ona jest tam! - powiedzia艂o dziecko.

- Kt贸r臋dy?

- Naprz贸d! Patrz!

Wida膰 by艂o tylko chaos. Alejka przed nimi roz­st膮pi艂a si臋; 艣wiat艂o i dym wydoby艂y si臋 przez p臋kni臋t膮 ziemi臋. 呕adnych oznak 偶ycia.

- Nie widz臋 jej -- stwierdzi艂.

- Jest pod ziemi膮 - odpar艂o dziecko. - W jamie.

- Prowad藕 mnie tam.

- Nie mog臋 i艣膰 dalej.

- Dlaczego nie?

- Postaw mnie! Doprowadzi艂am ci臋 tak daleko, jak mog艂am. -Ledwie skrywana panika da艂a si臋 s艂ysze膰 w jej g艂osie. - Postaw mnie! - nalega艂a.

Boone przykucn膮艂, a dziecko wy艣lizn臋艂o si臋 z jego ramion.

- Co艣 nie tak? - spyta艂.

- Nie wolno mi i艣膰 z tob膮. To niedozwolone. Po ca艂ej zgrozie, przez kt贸r膮 przebrn臋li, jej przera­偶enie mog艂o dziwi膰.

- Czego si臋 boisz? - wypytywa艂.

- Nie mog臋 patrze膰 - odrzek艂a. - Nie na Bafo­meta.

- To tutaj?

Kiwn臋艂a g艂ow膮, odst臋puj膮c od niego, gdy nast臋pny wstrz膮s poszerzy艂 szczelin臋 przed nimi.

- Id藕 do Lori - powiedzia艂a. - Zabierz j膮. Jeste艣 wszystkim, co ona ma.

Potem odesz艂a. Z dw贸ch n贸g zrobi艂y si臋 cztery, kiedy ucieka艂a, zostawiaj膮c Boone'a przed jam膮.

4

Lori straci艂a 艣wiadomo艣膰 podczas upadku. Gdy dosz艂a do siebie par臋 sekund p贸藕niej, le偶a艂a w po艂owie wysoko艣ci urwiska. Strop ponad ni膮 wci膮偶 by艂 nienaru­szony, ale strasznie pop臋kany. Na jej oczach ukazywa艂y si臋 p臋kni臋cia, zapowiadaj膮c ca艂kowite zawalenie si臋. Je艣li nie ruszy st膮d szybko, zostanie pochowana 偶ywcem. Spojrza艂a ku szczytowi stromizny. Tunel poprzeczny otwiera艂 si臋 na niebo. Zacz臋艂a czo艂ga膰 si臋 w jego stron臋, a ziemia sypa艂a si臋 jej na g艂ow臋 i 艣ciany trzeszcza艂y, jak gdyby co艣 zmusza艂o je do poddania si臋.

- Jeszcze nie... - mamrota艂a. - Prosz臋, jeszcze nie...

Gdy znalaz艂a si臋 ju偶 o sze艣膰 st贸p od szczytu, jej przyt臋pione zmys艂y rozpozna艂y t臋 stromizn臋. To, po tej pochy艂o艣ci odci膮ga艂a Boone'a od si艂y mieszkaj膮cej w komnacie na dnie. Czy wci膮偶 jeszcze patrzy艂a na gramol膮c膮 si臋 Lori? A mo偶e ca艂y kataklizm stanowi艂 dow贸d jej odej艣cia, co艣 w rodzaju po偶egnania architekta? Nie czu艂a istnienia tej si艂y, ale w og贸le niewiele od­czuwa艂a. Jej cia艂o i umys艂 dzia艂a艂y zgodnie z instynktem. Na szczycie stromizny by艂o 偶ycie. Cal za calem pe艂z艂a na jego spotkanie.

Jeszcze minuta - i dotar艂a do tunelu, a w艂a艣ciwie 艣cian bez dachu. Przez chwil臋 le偶a艂a na plecach, gapi膮c si臋 w niebo. Odetchn膮wszy, podnios艂a si臋 i zbada艂a zranione rami臋. Rany oblepi艂y si臋 brudem, ale przynaj­mniej krew przesta艂a p艂yn膮膰.

Gdy stara艂a si臋 poruszy膰 nogami, co艣 mokrego pad艂o w py艂 przed ni膮. To Narcyz; spojrza艂 na ni膮 po艂ow膮 swojej twarzy. Wyszlocha艂a jego imi臋 i od­wr贸ci艂a wzrok. Dostrzeg艂a Mask臋. Decker siedzia艂 okra­kiem nad tunelem, jak grabarz, potem rzuci艂 si臋 w d贸艂 za ni膮.

Wymierzy艂 ostrze w jej serce. Je艣li mia艂by wi臋cej si艂, wcelowa艂by bezb艂臋dnie, ale ziemia u szczytu urwiska ust膮pi艂a jej spod n贸g, gdy zrobi艂a krok wstecz, tak, 偶e nic nie powstrzyma艂o jej przed upadkiem i pokozio艂kowa艂a w d贸艂 zbocza...

Jej krzyk wskaza艂 Boone'owi kierunek. Przedosta艂 si臋 przez zwalone p艂yty kamienne do otwartych tuneli, potem przez labirynt przewr贸conych mur贸w i gasn膮cego ognia - w jej stron臋. Ale to nie jej posta膰 ujrza艂 w przej艣ciu przed sob膮, lecz kogo艣 z no偶ami gotowymi do ciosu.

To wreszcie by艂 doktor.

Ze stromizny, z miejsca ma艂o bezpiecznego, Lori zobaczy艂a, jak Maska odwraca si臋 od niej, jakby inny cel przyku艂 jego uwag臋. Uda艂o jej si臋 zahamowa膰 upadek wczepiaj膮c si臋 w szczelin臋 w murze zdrow膮 r臋k膮, kt贸ra wytrzyma艂a na tyle d艂ugo, by Lori ujrza艂a w przej艣ciu na g贸rze Boone'a. Widzia艂a, co maczeta zrobi艂a z Narcyzem. Nawet umarli s膮 艣miertelni. Zanim jednak zdo艂a艂a wydu­si膰 z siebie jakie艣 ostrze偶enie dla Boone'a, fala zimnej mocy ruszy艂a za ni膮 po zboczu. Bafomet nie opu艣ci艂 swojego p艂omienia. Wci膮偶 w nim mieszka艂, a jego moc odrywa艂a palce Lori od 艣ciany.

Niezdolna, by si臋 oprze膰, ze艣lizgn臋艂a si臋 ni偶ej do eksploduj膮cej komnaty.

Wniebowzi臋cie Plemienia nie zrobi艂o na Deckerze wra偶enia. Podszed艂 do Boone'a jak pracownik rze藕ni, maj膮cy sko艅czy膰 ub贸j, od kt贸rego co艣 go odci膮gn臋艂o: bez fanfar, bez nami臋tno艣ci.

To go czyni艂o niebezpiecznym. Uderzy艂 szybko, nie sygnalizuj膮c swego zamiaru. Cienkie ostrze wbi艂o si臋 prosto w szyj臋 Boone'a.

Aby rozbroi膰 nieprzyjaciela, Boone po prostu cofn膮艂 si臋. N贸偶 wy艣lizgn膮艂 si臋 z palc贸w Deckera, wci膮偶 tkwi膮c w ciele Boone'a. Doktor nie stara艂 si臋 go wyci膮gn膮膰. W zamian, chwyci艂 obur膮cz n贸偶, kt贸ry s艂u偶y艂 ju偶 raz do rozp艂atania czaszki. Teraz wyda艂 z siebie d藕wi臋k: niski j臋k przechodz膮cy w sapanie, kiedy rzuci艂 si臋 naprz贸d, by rozr膮ba膰 ofiar臋.

Boone uchyli艂 si臋 przed rozcinaj膮cym ciosem i ostrze wbi艂o si臋 w 艣cian臋 tunelu. Grudki ziemi obsypa艂y ich obu, kiedy Decker wyci膮ga艂 n贸偶. Potem zn贸w si臋 zamachn膮艂, tym razem mijaj膮c twarz Boone'a o palec.

Trac膮c r贸wnowag臋, Boone prawie upad艂. Mimo spuszczonych oczu dojrza艂 trofeum Deckera. Nie m贸g艂 nie rozpozna膰 tej okaleczonej twarzy. Narcyz, rozp艂atany i martwy, pokryty brudem.

- Ty b臋karcie! - rykn膮艂.

Decker zatrzyma艂 si臋 na moment i patrzy艂 na Boone'a. Potem przem贸wi艂. Nie w艂asnym g艂osem, lecz g艂osem kogo艣 innego, g艂osem szyderczo poj臋kuj膮cym.

- Ty te偶 mo偶esz umrze膰!

Kiedy m贸wi艂, macha艂 ostrzem w ty艂 i w prz贸d, nie pr贸buj膮c dosi臋gn膮膰 Boone'a, lecz tylko demonstruj膮c swoj膮 w艂adz臋. Ostrze 艣wiszcza艂o jak ludzki g艂os; muzyka muchy w trumnie, tam i z powrotem od 艣ciany do 艣ciany.

Boone cofn膮艂 si臋 przed tym pokazem, 艣miertelnie przera偶ony. Decker mia艂 racj臋. Umar艂y mo偶e umrze膰.

Wci膮gn膮艂 powietrze przez usta i przedziurawi艂 sobie gard艂o. Zrobi艂 fatalny b艂膮d, zachowuj膮c ludzk膮 posta膰 w obecno艣ci Maski. I po co? Dla jakiej艣 absurdalnej idei, 偶e ta ostateczna konfrontacja musi postawi膰 cz艂owieka przeciwko cz艂owiekowi, 偶e b臋d膮 rozmawia膰 podczas walki i 偶e on zniszczy „ego" doktora, zanim zniszczy jego 偶ycie.

To nie tak. To nie by艂a zemsta pacjenta na zboczo­nym uzdrowicielu; tu walczyli bestia i rze藕nik, z臋by z no偶em.

Wypu艣ci艂 powietrze i prawda, kt贸r膮 kry艂 w kom贸r­kach swego cia艂a ujawni艂a si臋 jak nektar. Nerwy od­czuwa艂y rozkosz, cia艂o pulsowa艂o wzbieraj膮c. W 偶yciu nigdy nie czu艂 si臋 tak 偶ywy jak w tej chwili, pozbywaj膮c si臋 ludzkiej postaci i zak艂adaj膮c „nocny kostium".

- Nigdy wi臋cej... - stwierdzi艂 i pozwoli艂, by wy­sz艂a z niego bestia.

Decker podni贸s艂 maczet臋, aby sko艅czy膰 z nieprzy­jacielem, zanim dope艂ni si臋 jego przemiana. Boone nie chcia艂 tego. Wci膮偶 przechodz膮c transformacj臋, z艂apa艂 rze藕nika za twarz, zrywaj膮c mask臋 - guziki, suwak i wszystko - aby odkry膰 s艂abo艣膰 pod spodem.

Decker zaskowycza艂. Zdemaskowany, podni贸s艂 r臋­ce do twarzy, 偶eby chocia偶 cz臋艣ciowo zas艂oni膰 j膮 przed spojrzeniem bestii.

Boone podni贸s艂 mask臋 z ziemi i zacz膮艂 j膮 drze膰. Pazury rozrywa艂y p艂贸tno. Decker zaskowycza艂 g艂o艣niej. Odsuwaj膮c r臋k臋 od twarzy, uderzy艂 w Boone'a z szale艅­cz膮 odwag膮. Ostrze dosi臋g艂o piersi Boone'a, rozci臋艂o j膮; ale gdy powr贸ci艂o, by zada膰 drugi cios, Boone odrzuci艂 strz臋py maski i powstrzyma艂 ci臋cie. Przypar艂 rami臋 Deckera do 艣ciany z tak膮 si艂膮, 偶e po艂ama艂 mu ko艣ci. Maczeta upad艂a na ziemi臋, a Boone si臋gn膮艂 do twarzy Deckera.

Niesamowity skowyt sko艅czy艂 si臋, gdy dopad艂y go pazury. Usta zamkn臋艂y si臋, rysy rozlu藕ni艂y. Przez chwil臋 Boone patrzy艂 na twarz, kt贸r膮 studiowa艂 ca艂ymi godzina­mi, ch艂on膮c jej ka偶de s艂owo. Na t臋 my艣l r臋ka pow臋d­rowa艂a od twarzy do szyi. Si臋gn膮艂 do tchawicy Deckera, 藕r贸d艂a tylu k艂amstw. Zacisn膮艂 pi臋艣膰. Pazury zag艂臋bi艂y si臋 w mi臋sie gard艂a Deckera. Potem poci膮gn膮艂. Ca艂a maszyneria zosta艂a wydobyta, sk膮pana we krwi. Oczy Deckera rozszerzy艂y si臋, utkwione w tym, kt贸ry go uciszy艂. Boone poci膮gn膮艂 jeszcze raz, i jeszcze raz. Oczy patrzy艂y. Cia艂o dr偶a艂o, potem zacz臋艂o wiotcze膰.

Boone nie da艂 mu upa艣膰. Trzyma艂 je jak w ta艅cu i niszczy艂 cia艂o i ko艣ci tak, jak niszczy艂 mask臋. Strz臋py zw艂ok Deckera l膮dowa艂y na 艣cianach. Teraz ledwie pami臋ta艂 o zbrodniach Deckera. Dar艂 cia艂o z gorliwo­艣ci膮 cz艂onka Plemienia. Czerpa艂 potworn膮 satysfakcj臋 z czynu potwora. Gdy zrobi艂 ju偶 najgorsze, cisn膮艂 wrak na ziemi臋 i zako艅czy艂 taniec z partnerem pod stopami.

Dla tego cia艂a nie b臋dzie zmartwychwstania. 呕ad­nej nadziei. Nawet sk膮pany we krwi swego doktora Boone powstrzyma艂 si臋 od ugryzienia, kt贸re mog艂o tchn膮膰 偶ycie po艣miertne w organizm Deckera. Teraz jego zw艂oki nale偶a艂y tylko do much i ich potomstwa, a reputa­cja lekarza - zale偶a艂a od fantazji tych, kt贸rzy b臋d膮 opowiada膰 jego dzieje. Nie obchodzi艂o to Boone'a. Je艣li nawet nigdy nie strz膮sn膮艂by z siebie zbrodnii, kt贸re przypisa艂 mu Decker, teraz nie mia艂o to i tak znaczenia. Ju偶 nie by艂 niewinny. Dokonuj膮c tej rzezi, sta艂 si臋 zab贸jc膮, tak jak wmawia艂 mu Decker. Morduj膮c proroka, wype艂ni艂 proroctwo.

Zostawi艂 le偶膮ce cia艂o i poszed艂 szuka膰 Lori. Mog艂a i艣膰 tylko w jedno miejsce: po stromi藕nie do komnaty Bafometa. Widzia艂 w tym pewien sens. Chrzciciel spro­wadzi艂 j膮 tutaj, otworzy艂 ziemi臋 pod jej stopami, aby jej 艣ladem sprowadzi膰 Boone'a.

P艂omie艅, w kt贸rym mieszka艂o jego podzielone cia­艂o, rzuca艂 zimny blask na twarz Boone'a. Ruszy艂 w d贸艂 urwiska w tamt膮 stron臋, odziany w krew swego nie­przyjaciela.

Rozdzia艂 XXIV

CABAL

1

Zagubionego na spustoszonym terenie Ashbery'ego odnalaz艂o 艣wiat艂o, dochodz膮ce spomi臋dzy pop臋kanych p艂yt chodnika. By艂o niezwykle lodowate i lepkie. Przywiera艂o do jego r臋kawa i r臋ki, potem znika艂o. Zaintrygowany, poszed艂 do jego 藕r贸d艂a, od jed­nego 艣wiec膮cego punktu do nast臋pnego, coraz ja艣niej­szego.

W m艂odo艣ci pracowa艂 naukowo, a wi臋c powinien zna膰 imi臋 Bafomet, kt贸re kto艣 mu kiedy艣 szepn膮艂, i rozu­mie膰, dlaczego 艣wiat艂o, tryskaj膮ce z p艂omienia bosko艣ci, pr贸bowa艂o go schwyta膰. Powinien zna膰 t臋 bosko艣膰 - boga i bogini臋 w jednym ciele. Powinien tak偶e wiedzie膰, 偶e czciciele tej bosko艣ci cierpieli za swojego idola, p艂on臋li jako heretycy; cierpieli za zbrodnie przeciwko naturze. Powinien ba膰 si臋 mocy, kt贸ra 偶膮da艂a takiego ho艂du. Powinien.

Ale tego wszystkiego nikt mu nie powiedzia艂. I by艂o tylko 艣wiat艂o, kt贸re go przyci膮ga艂o.

2

Chrzciciel nie by艂 sam w swojej komnacie, jak zauwa偶y艂 Boone. Naliczy 艂 jedenastu cz艂onk贸w Plemienia pod 艣cianami, kl臋cz膮cych z zas艂oni臋tymi oczami ty艂em do p艂omienia. W艣r贸d nich - Pan Lylesburg i Rachel.

Na ziemi po prawej stronie drzwi le偶a艂a Lori. Mia艂a krew na ramieniu i na twarzy, zamkni臋te oczy. Ale kiedy tylko podszed艂, by jej pom贸c, istota w p艂omieniach utkwi艂a w nim wzrok i lodowatym dotykiem odwr贸ci艂a go. Mia艂a do niego spraw臋 i nie zamierza艂a jej odk艂ada膰.

- Zbli偶 si臋 - powiedzia艂a. - Z w艂asnej wolnej woli.

Ba艂 si臋. P艂omie艅 bij膮cy z ziemi by艂 teraz dwa razy wi臋kszy ni偶 kiedy wszed艂 tu ostatnio, uderza艂 o dach komnaty. Kawa艂ki ziemi, zamienionej w l贸d lub popi贸艂, pada艂y jak b艂yszcz膮cy deszcz i za艣mieca艂y pod艂og臋. W od­leg艂o艣ci dwunastu jard贸w od p艂omienia jego energia atakowa艂a brutalnie. A jednocze艣nie Chrzciciel zapra­sza艂 go bli偶ej.

- Jeste艣 bezpieczny - m贸wi艂. - Przyszed艂e艣 we krwi twego nieprzyjaciela. Ona ci臋 ogrzeje.

Zrobi艂 krok w stron臋 ognia. Chocia偶 od czasu swej 艣mierci do艣wiadczy艂 ju偶 ku艂 i ostrza, nie czu艂 ich. Ch艂贸d p艂omienia Bafometa czu艂 natomiast wyra藕nie. Porusza艂 jego nago艣膰, mrozi艂 oczy. Ale s艂owa Bafometa nie zawie­ra艂y czczej obietnicy. Krew, kt贸r膮 na sobie nosi艂, roz­grzewa艂a si臋, podczas gdy powietrze wok贸艂 stawa艂o si臋 ch艂odniejsze. Czerpa艂 z tego pocieszenie i Odwag臋, by uczyni膰 ostatnie kilka krok贸w.

- Bro艅 - rzek艂 Bafomet. - Rzu膰 j膮. Zapomnia艂 o no偶u tkwi膮cym w szyi. Wyci膮gn膮艂 go z cia艂a i odrzuci艂.

- Jeszcze bli偶ej - nakaza艂 Chrzciciel.

Erupcja p艂omienia zas艂ania艂a, nie licz膮c chwil jak mgnienie oka, wszystko, co p艂omie艅 w sobie zawiera艂. Przeb艂yski wystarczy艂y jednak, by Boone utwierdzi艂 si臋 w swoich wra偶eniach z pierwszego spotkania z Bafometem: je艣li to b贸stwo tworzy艂o inne istoty na sw贸j obraz i podobie艅stwo, nigdy nie chcia艂by ich ogl膮da膰. Nawet w snach, niczego, co by艂oby podobne do Bafometa. On by艂 jedyny, niepowtarzalny.

Nagle jaka艣 cz臋艣膰 b贸stwa si臋gn臋艂a po niego z p艂o­mienia. Czy to kt贸ra艣 z ko艅czyn, czy kt贸ry艣 narz膮d - Boone nie zd膮偶y艂 zauwa偶y膰. To co艣 chwyci艂o go za szyj臋 i w艂osy i poci膮gn臋艂o do ognia. Krew Deckera nie chroni艂a go teraz; l贸d 艣ci膮艂 mu sk贸r臋 twarzy. To nie by艂a walka wr臋cz. B贸stwo zanurzy艂o g艂ow臋 Boone'a w p艂omieniu, mocno trzymaj膮c. Wiedzia艂, co znaczy chwila, gdy p艂o­mie艅 otacza g艂ow臋: Chrzest.

Na potwierdzenie tej my艣li us艂ysza艂 w my艣lach g艂os Bafometa:

Jeste艣 Cabal!

B贸l r贸s艂. Boone otworzy艂 usta, by odetchn膮膰, a ogie艅 wdar艂 si臋 przez gard艂o do brzucha i p艂uc, a potem do ca艂ego organizmu. Ni贸s艂 ze sob膮 nowe imi臋 i chrzci艂 Boone'a od 艣rodka.

Nie by艂 ju偶 Boone. Nazywa艂 si臋 Cabal. Po艂膮czenie wielu.

Po tym oczyszczeniu b臋dzie zdolny do nami臋tno艣ci i krwi, i p艂odzenia dzieci: oto dar Bafometa, kt贸ry 贸w sam posiada艂. Cabal b臋dzie te偶 s艂aby, a nawet s艂abszy ni偶 on. Nie dlatego, 偶e krwawi, lecz dlatego, 偶e ma do wykonania misj臋.

- Dzi艣 wieczorem musz臋 si臋 ukry膰 - stwierdzi艂 Bafomet. - Wszyscy mamy wrog贸w, ale m贸j 偶yje d艂u偶ej i nauczy艂 si臋 wi臋kszego okrucie艅stwa ni偶 wi臋kszo艣膰 z nich. Zostan臋 st膮d zabrany i ukryty przed nim.

Teraz obecno艣膰 Plemienia nabiera艂a sensu. Jego cz艂onkowie pozostali tu, aby zabra膰 cz膮stk臋 Chrzciciela i ukry膰 przed mocami, kt贸re go 艣ciga艂y.

- To twoja sprawka, Cabal - powiedzia艂 Bafo­met. - Nie oskar偶am ci臋. To mia艂o si臋 wydarzy膰. 呕aden azyl nie trwa wiecznie. Ale daj臋 ci zadanie...

- Tak? Powiedz.

- Odbuduj to, co zniszczy艂e艣.

- Nowe Midian?

- Nie.

- C贸偶 zatem?

- Musisz odkry膰 dla nas 艣wiat ludzi.

- Pom贸偶 mi.

- Nie mog臋. Odt膮d, to ty musisz mi pom贸c. Znisz­czy艂e艣 艣wiat. Teraz musisz go stworzy膰 na nowo.

P艂omie艅 zadr偶a艂. Ryty Chrztu mia艂y si臋 ku ko艅­cowi.

- Od czego zacz膮膰? - spyta艂 Cabal.

- Ulecz mnie - odpar艂 Bafomet. - Odszukaj mnie i ulecz! Ocal mnie przed wrogami!

G艂os, kt贸ry si臋 do niego zwraca艂, teraz zmieni艂 nagle sw贸j ton. Znikn臋艂a nuta rozkazuj膮ca. Ju偶 tylko prosi艂, by go uleczy膰 i nie pozwoli膰, by wyrz膮dzono mu krzywd臋. Cichy szept do ucha. Nawet „smycz", kt贸ra unierucho­mi艂a g艂ow臋 Cabala znikn臋艂a i m贸g艂 teraz swobodnie patrze膰 w lewo i prawo. Zawo艂anie, kt贸rego nie us艂ysza艂, wezwa艂o wyznawc贸w Bafometa spod 艣cian. Pomimo zas艂oni臋tych oczu kroczyli pewnie do skraju p艂omienia, ju偶 teraz nie tak dzikiego. Podnie艣li ramiona spowite kirem i s艂up p艂omienia rozproszy艂 si臋, a fragmenty cia艂a Bafometa wpad艂y w oczekuj膮ce r臋ce podr贸偶nik贸w. Na­tychmiast je zawini臋to i ukryto przed niepowo艂anymi oczyma.

To ju偶 by艂a agonia. Cabal czu艂 ten b贸l jak w艂asny, wype艂niaj膮cy jego wn臋trze - a偶 nie do zniesienia. Aby go unikn膮膰, zacz膮艂 odst臋powa膰 od ognia.

I wtedy jeden z fragment贸w cia艂a Chrzciciela poja­wi艂 si臋 przed nim. G艂owa Bafometa. Obr贸cona w je­go stron臋, ogromna, bia艂a, o niewiarygodnej symetrii. Wok贸艂 niej unios艂o si臋 ca艂e jego cia艂o: oczy, 艣lina i cz艂o­nek. Serce zacz臋艂o bi膰. Zakrzep艂a krew wzburzy艂a si臋 jak relikwie 艣wi臋tych. Zacz臋艂a p艂yn膮膰. J膮dra nabrzmia­艂y, sperma pop艂yn臋艂a przez cz艂onek. Wytrysn膮艂 w p艂o­mie艅, a pere艂ki nasienia dosi臋g艂y twarzy Chrzci­ciela.

Spotkanie sko艅czone. Potykaj膮c si臋, odszed艂 od ognia, kiedy Lylesburg, ostatni z obecnych w komnacie wyznawc贸w, wyj膮艂 z p艂omieni g艂ow臋 i spakowa艂 j膮.

Wszyscy cz艂onkowie Plemienia odeszli, a p艂omie艅 wybuchn膮艂 ze zdwojon膮 energi膮. Cabal cofn膮艂 si臋, gdy rozszala艂 si臋 ten straszny 偶ywio艂.

Na ziemi nad sob膮 Ashbery poczu艂, jak wybucha moc i usi艂owa艂 odej艣膰 od niej, ale umys艂 wype艂nia艂y mu sprawy, kt贸re wyszpiegowa艂, a ich waga sprawi艂a, 偶e oci膮ga艂 si臋. Z艂apa艂 go ogie艅, kt贸ry wystrzeli艂 w niebo. Wrzaskiem zareagowa艂 na dotyk p艂omienia i posmak Bafometa, rozp艂ywaj膮cy si臋 w jego organizmie. Liczne maski Ashbery'ego zosta艂y spalone. Najpierw sutanna, potem koronki pod spodem, bez kt贸rych nie prze偶y艂 ani jednego dnia w doros艂ym 偶yciu. Potem szczeg贸艂y anato­mii p艂ciowej, kt贸re nigdy nie sprawia艂y mu szczeg贸lnej rado艣ci. A wreszcie - cia艂o. By艂 oczyszczony. Pad艂 na ziemi臋 bardziej nagi ni偶 w 艂onie matki. I 艣lepy. Wstrz膮s nieodwracalnie pozbawi艂 go r膮k i n贸g.

A pod ziemi膮 Cabal trz膮s艂 si臋, oszo艂omiony ob­jawieniem. Ogie艅 wypali艂 dziur臋 w stropi臋 komnaty i rozprzestrzenia艂 si臋 na wszystkie strony. M贸g艂 po­ch艂on膮膰 cia艂o, a r贸wnie 艂atwo ziemi臋 czy kamie艅. Musz膮 wyj艣膰 st膮d, zanim ogie艅 ich znajdzie. Lori ockn臋艂a si臋. Podejrzliwe spojrzenie jej oczu, kiedy si臋 zbli偶a艂, m贸wi艂o jasno, 偶e widzia艂a Chrzest i ba艂a si臋 go.

- To ja - odezwa艂 si臋. - To wci膮偶 ja. Poda艂 jej r臋k臋. Wzi臋艂a j膮, a on poci膮gn膮艂 i pom贸g艂 jej wsta膰.

- Wyprowadz臋 ci臋 - powiedzia艂.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Jej oczy pow臋drowa艂y od niego do czego艣 na pod艂odze za nim. Pospieszy艂 za jej wzro­kiem. Przy szczelinie le偶a艂 n贸偶 Deckera, tam, gdzie rzuci艂 go cz艂owiek, kt贸rym Cabal by艂 przed Chrztem.

- Chcesz to?

- Tak.

Chroni膮c g艂ow臋 przed rumowiskiem, cofn膮艂 si臋 po w艂asnych 艣ladach i podni贸s艂 n贸偶.

- On nie 偶yje? - spyta艂a, gdy wr贸ci艂 do niej.

- Nie 偶yje.

Nie by艂o 艣ladu po zw艂okach, aby m贸g艂 to jej udowo­dni膰. Tunel zapad艂 si臋 i pogrzeba艂 cia艂o, tak jak pogrzeba艂 wszystko w Midian. Gr贸b grobowc贸w.

Na tak wyr贸wnanej powierzchni bez trudu znale藕li drog臋 do bramy g艂贸wnej. Nie spotkali 艣ladu 偶adnego z mieszka艅c贸w Midian. Albo ogie艅 poch艂on膮艂 ich szcz膮­tki, albo ruiny i ziemia je pokry艂y.

Ju偶 za bram膮 zosta艂a pami膮tka dla Lori po kim艣, o kogo szcz臋艣liw膮 ucieczk臋 modli艂a si臋. W miejscu, gdzie nie mogli jej przeoczy膰, le偶a艂a lalka Babette - upleciona z trawy i ukoronowana wiosennymi kwiatami, w k贸艂ku u艂o偶onym z kamyk贸w. Gdy palce Lori dotkn臋艂y zabawki, wyda艂o si臋 jej, 偶e jeszcze jeden ostatni raz patrzy oczami dziecka - na ruchomy krajobraz, widziany przez kogo艣, kto szuka bezpiecznego schronienia. Wizja kr贸tka jak mgnienie oka. Nie mia艂a czasu, by zm贸wi膰 modlitw臋 za pomy艣lno艣膰 dziecka, bo jaki艣 ha艂as za plecami oderwa艂 j膮 od rozmy艣la艅. Odwr贸ci艂a si臋 i ujrza艂a, 偶e filary pod­trzymuj膮ce wrota Midian zaczynaj膮 si臋 wali膰. Cabal chwyci艂 j膮 za rami臋, gdy dwa kamienne s艂upy uderzy艂y o siebie, g艂owa o g艂ow臋, jak zapa艣nicy, a potem pad艂y obok i uderzy艂y w miejsce, gdzie przed chwil膮 stali Lori i Cabal.

3

Chocia偶 nie mia艂 zegarka, aby odczyta膰 dok艂adn膮 godzin臋, Cabal kierowa艂 si臋 intuicyjnym poczuciem cza­su - mo偶e to dar Bafometa? - i wiedzia艂, ile pozosta艂o do 艣witu. Wewn臋trznymi oczami widzia艂 planet臋, jak tarcz臋 zegara ozdobion膮 morzami, a po jej powierzchni pe艂z艂a granica dnia i nocy.

Nie obawia艂 si臋 pojawienia s艂o艅ca na horyzoncie. Chrzest da艂 mu si艂臋, kt贸rej nie posiadali jego bracia i siostry. S艂o艅ce nie zabije go. To nie ulega艂o kwestii. Bez w膮tpienia oznacza艂o to dla niego niewygod臋. Wsch贸d ksi臋偶yca b臋dzie zawsze wita艂 rado艣niej ni偶 艣wit. Ale jego dzia艂alno艣膰 nie ograniczy si臋 do godzin nocnych. Nie potrzebowa艂 ju偶 chowa膰 g艂owy przed s艂o艅cem, jak czyni膰 musieli jego wsp贸艂plemie艅cy. Teraz pewnie szukaj膮 jakiego艣 azylu przed nastaniem poranka.

Wyobrazi艂 ich sobie na niebie nad Ameryk膮, jako grupy pod膮偶aj膮ce wzd艂u偶 autostrad, dziel膮ce si臋, gdy kto艣 spo艣r贸d nich odczuwa zm臋czenie, szukaj膮ce schro­nienia; wtedy reszta w臋druje dalej, jeszcze bardziej zdesperowana chwil膮. W duchu 偶yczy艂 im bezpiecznej podr贸偶y i przystani.

I wi臋cej: obiecywa艂, 偶e z czasem ich odnajdzie. Zbierze ich i po艂膮czy, tak jak tego dokona艂o Midian. Mimo woli uczyni艂 im krzywd臋. Teraz musia艂 j膮 naprawi膰, ile by to nie mia艂o zaj膮膰 czasu.

- Musz臋 zacz膮膰 dzi艣 wiecz贸r - powiedzia艂 Lori.- Inaczej zgubi臋 trop i nigdy ju偶 ich nie odnajd臋.

- Nie idziesz ze mn膮, Boone?

- Nie jestem ju偶 Boone - stwierdzi艂.

- Dlaczego?

Usiedli na wzg贸rzu patrz膮c na-nekropoli臋 i Cabal wyrecytowa艂 wszystko, czego nauczy艂 si臋 poprzez Chrzest. Trudne to by艂y lekcje, a jemu brakowa艂o s艂贸w, aby przekaza膰 ich tre艣膰. Czu艂a si臋 zm臋czona, dr偶a艂a, lecz nie pozwala艂a mu przerwa膰.

- M贸w dalej... - powtarza艂a, kiedy milkn膮艂. - Powiedz mi wszystko.

Wi臋kszo艣膰 z tego zna艂a. By艂a instrumentem Bafometa jak on, a mo偶e i w wi臋kszym stopniu. By艂a cz臋艣ci膮 proroctwa. Bez niej nigdy nie powr贸ci艂by do Midian, aby je ocali膰 - i ponie艣膰 kl臋sk臋. Konsekwencj膮 tego powrotu i kl臋ski sta艂o si臋 zadanie, kt贸re przed nim sta艂o.

Jednocze艣nie - buntowa艂a si臋.

- Nie mo偶esz mnie opu艣ci膰 - powiedzia艂a. - Nie po tym wszystkim, co si臋 sta艂o. Po艂o偶y艂a r臋k臋 na jego nodze.

- Pami臋tasz w celi... - wymamrota艂a. Spojrza艂 na ni膮.

- Kaza艂a艣 wtedy, 偶ebym przebaczy艂 sam sobie. To by艂a dobra rada. Ale to nie znaczy, 偶e mog臋 odwr贸ci膰 si臋 plecami do tego, co si臋 wydarzy艂o tutaj. Bafomet, Lylesburg, oni wszyscy... Zniszczy艂em jedyny dom, jaki mieli.

- Nie ty go zniszczy艂e艣.

- Gdybym tam nie przyby艂, ten dom wci膮偶 by sta艂 - odpar艂. - Musz臋 naprawi膰 szkod臋.

- Zabierz mnie wi臋c ze sob膮 - prosi艂a. - P贸j­dziemy razem.

- Tak nie mo偶na. Ty jeste艣 偶ywa, Lori. Ja - nie. Wci膮偶 jeste艣 istot膮 ludzk膮. A ja nie.

- Mo偶esz to zmieni膰.

- Co ty m贸wisz?

- Mo偶esz sprawi膰, 偶e stan臋 si臋 taka jak ty. To nietrudne. Jedno ugryzienie i Peloquin zmieni艂 ci臋 na zawsze. Wi臋c zmie艅 mnie.

- Nie mog臋.

- Zmienisz zdanie.

Obraca艂a czubek no偶a Deckera w b艂ocie.

- Nie chcesz by膰 ze mn膮. Po prostu, prawda? - u艣miechn臋艂a si臋 z zaci艣ni臋tymi ustami. - Boisz si臋 to powiedzie膰? .

- Kiedy sko艅cz臋 moje dzie艂o... - odpowiedzia艂. - Mo偶e wtedy.

- Och, za sto lat? - wymamrota艂a, zaczynaj膮c p艂aka膰. - Wtedy przyjdziesz po mnie, tak? Odkopiesz mnie. Wyca艂ujesz. Powiesz, 偶e wr贸ci艂by艣 wcze艣niej, ale dni tak szybko przemija艂y...

- Lori.

- Zamknij si臋! Nie wynajduj wi臋cej wym贸wek! To mnie tylko obra偶a - patrzy艂a na ostrze, nie na niego. - Masz swoje powody. My艣l臋, 偶e 艣mierdz膮ce, ale trzymaj si臋 ich. Musisz mie膰 co艣, przy czym m贸g艂by艣 trwa膰.

Nie poruszy艂 si臋.

- Na co czekasz? Nie zamierzam stwierdzi膰, 偶e to w porz膮dku. Po prostu id藕! Nie chc臋 ci臋 wi臋cej widzie膰.

Wsta艂. Jej gniew bola艂, ale 艂atwiej go znie艣膰 ni偶 艂zy. Cofn膮艂 si臋 trzy czy cztery kroki i rozumiej膮c, 偶e nie zaszczyci go u艣miechem, a nawet spojrzeniem, odwr贸ci艂 si臋.

Dopiero wtedy podnios艂a wzrok. Nie patrzy艂 na ni膮. Teraz albo nigdy. Przy艂o偶y艂a czubek no偶a Decke­ra do brzucha. Wiedzia艂a, 偶e nic nie zdzia艂a jedn膮 r臋k膮, wi臋c przykl臋k艂a, opar艂a trzonek o ziemi臋 i opu艣ci艂a ca艂y ci臋偶ar cia艂a na ostrze. Zabola艂o strasznie. Krzykn臋艂a z b贸lu.

Odwr贸ci艂 si臋 i ujrza艂, jak si臋 skr臋ca, a krew kapie na ziemi臋. Podbieg艂, po艂o偶y艂 na plecach. Ogarnia艂 j膮 ju偶 艣miertelny spazm.

- Sk艂ama艂am - wymamrota艂a. - Boone... Sk艂a­ma艂am. Tylko ciebie chc臋 ogl膮da膰.

- Nie umieraj - prosz臋. - O Bo偶e na Niebiosach, nie umieraj!

- Wi臋c zatrzymaj mnie.

- Nie wiem jak.

- Zabij mnie! Ugry藕 mnie... daj mi sw贸j balsam! B贸l wykr臋ci艂 jej twarz. Sapa艂a.

- Albo pozw贸l mi umrze膰, je艣li nie mo偶esz mnie zabra膰 ze sob膮. To lepsze ni偶 偶ycie bez ciebie.

Ko艂ysa艂 j膮, jego 艂zy kapa艂y na twarz Lori. Oczy Lori wywraca艂y si臋 pod powiekami, j臋zyk wype艂z艂 na wargi. Za par臋 sekund odejdzie, wiedzia艂 to. Raz umar艂a, wy­mknie si臋 jego w艂adzy wskrzeszania.

- Czy... to... Nie? - odezwa艂a si臋. I ju偶 go nie widzia艂a.

Otworzy艂 usta i odpowiedzia艂: podni贸s艂 jej szyj臋, aby ugry藕膰. Sk贸ra Lori wydziela艂a kwa艣n膮 wo艅. Ugryz艂 g艂臋boko i poczu艂 krew na j臋zyku, a balsam przez gard艂o przedosta艂 si臋 do jej krwiobiegu. Ale drgawki jej cia艂a w艂a艣nie usta艂y. Opad艂a w ramionach Cabala.

Podni贸s艂 g艂ow臋 znad ugryzionej szyi i po艂kn膮艂 to, co mia艂 w ustach. Za d艂ugo czeka艂. Cholera! By艂a jego nau­czycielem i powiernikiem, a pozwoli艂, by od niego odesz艂a. 艢mier膰 znalaz艂a si臋 przy niej, zanim zacz膮艂 dzia艂a膰.

Zatrwo偶ony swoj膮 ostatni膮, najbole艣niejsz膮 pora偶k膮 po艂o偶y艂 j膮 przed sob膮 na ziemi.

Gdy wyci膮gn膮艂 r臋ce spod cia艂a Lori, otworzy艂a oczy.

- Nigdy ci臋 nie opuszcz臋 - powiedzia艂a.

Rozdzia艂 XXV

WYTRWAJ ZE MN膭

1

To Pettine znalaz艂 Ashbery'ego, cho膰 dopiero Eigerman rozpozna艂 w resztkach cz艂owieka, kt贸rym one kiedy艣 by艂y. W ksi臋dzu wci膮偶 ko艂ata艂o si臋 偶ycie, co bior膮c pod uwag臋 straszliwo艣膰 obra偶e艅 - graniczy艂o z cudem. W nast臋pnych dniach amputowano mu obie nogi i jedno z ramion w po艂owie bicepsa. Pozostawa艂 w stanie 艣pi膮­czki pooperacyjnej, ale nie umiera艂, chocia偶 ka偶dy chi­rurg twierdzi艂, 偶e szans臋 s膮 zerowe. Ten sam ogie艅, kt贸ry go okaleczy艂, da艂 mu jednak nadnaturalny hart ducha. Wbrew wszystkiemu - prze偶y艂.

Nie sam sp臋dza艂 swoje dni i noce w nie艣wiadomo艣ci. Eigerman trwa艂 przy nim dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋, czekaj膮c jak pies na skrawki z pa艅skiego sto艂u i przekonany, 偶e ksi膮dz zaprowadzi go do z艂a, kt贸re zniszczy艂o 偶ycie im obu.

Otrzyma艂 wi臋cej, ni偶 zabiega艂. Gdy Ashbery wresz­cie powsta艂 z otch艂ani, po dw贸ch miesi膮cach zagra偶aj膮cej 艣mierci, okaza艂 si臋 bardzo elokwentny. Szalony, lecz elokwentny. Nazywa艂 si臋 Bafomet. Nazywa艂 si臋 Cabal. Opowiada艂 j臋zykiem hieroglif贸w swego nieprawdopodo­bnego szale艅stwa, jak Plemi臋 zabra艂o szcz膮tki cia艂a swego b贸stwa i ukry艂o je. I wi臋cej. Twierdzi艂, 偶e potrafi zn贸w znale藕膰 cz艂onk贸w Plemienia. Dotkni臋ty ogniem Chrzciciela i jego zbawicieli, pragn膮艂 by zn贸w go do­tkni臋to.

- Czuj臋 wo艅 Boga - m贸wi艂 na okr膮g艂o.

- Mo偶esz nas do niego zaprowadzi膰? - pyta艂 Eigerman.

Odpowied藕 zawsze brzmia艂a: tak.

- B臋d臋 zatem twoimi oczami - zg艂osi艂 si臋 na ochotnika Eigerman. - P贸jdziemy razem.

Nikt inny nie potrzebowa艂 zezna艅 Ashbery'ego, bo zawiera艂y zbyt wiele nonsens贸w, je艣li odnie艣膰 je do twardej rzeczywisto艣ci. W艂adze ch臋tnie zleci艂y opiek臋 nad ksi臋dzem Eigermanowi. Zas艂u偶yli na siebie nawza­jem - oto powszechna opinia. Nie 艂膮czy艂o ich ani jedno ogniwo normalno艣ci.

Ashbery by艂 ca艂kowicie uzale偶niony od Eigermana: niezdolny, przynajmniej na pocz膮tku, by samemu je艣膰, wydala膰 czy my膰 si臋. Odpychaj膮cy, niemal imbecyl, wed艂ug Eigermana stanowi艂 dar od Boga. Poprzez niego m贸g艂 zem艣ci膰 si臋 za upokorzenia ostatnich godzin Midian. W gadaninie Ashbery'ego zakodowane zosta艂y 艣lady prowadz膮ce do nieprzyjaciela. Z czasem uda sieje odszyf­rowa膰.

A kiedy ju偶 tego dokona (och, kiedy on tego doko­na), nadejdzie taki dzie艅 obrachunku, 偶e Ostatni Atut przy nim zblednie.

2

Go艣cie przychodzili noc膮, ukradkiem i zajmowali jaki艣 azyl, gdziekolwiek go znale藕li.

Niekt贸rzy odwiedzili ponownie miejsca kiedy艣 ulu­bione przez ich przodk贸w, miasteczka w szczerym polu, gdzie wierni wci膮偶 艣piewaj膮 w niedziel臋, a p艂oty z ko艂k贸w malowane s膮 ka偶dej wiosny. Inni pod膮偶yli do du偶ych miast: do Toronto, Waszyngtonu, Chicago, z nadziej膮, 偶e 艂atwiej unikn膮 wytropienia tam, gdzie ulice s膮 przepe艂­nione, a to co wczoraj nazywano korupcj膮, dzi艣 mieni si臋 handlem. W takich miejscach ich obecno艣ci mo偶na nie zauwa偶y膰 przez rok, dwa, nawet trzy. Ale nie wiecznie. Czy znajdowali azyl w kanionie wielkiego miasta, w ja­kiej艣 zatoce czy na pustyni, nikt nie udawa艂, 偶e to ju偶 miejsce sta艂ego pobytu. Z czasem kto艣 ich wykryje i wykurzy. Szerzy艂o si臋 nowe szale艅stwo, zw艂aszcza w艣r贸d ich starych nieprzyjaci贸艂 Chrze艣cijan, kt贸rzy codziennie odprawiali sw贸j spektakl, opowiadali o swoim m臋czenniku i wo艂ali o czystki w jego imieniu.

Z takiej wolno艣ci mo偶na si臋 u艣mia膰. B臋d膮 zdobywa膰 mi臋so, gdy g艂贸d stanie si臋 a偶 parali偶uj膮cy. B臋d膮 starannie szuka膰 ofiary, kt贸rej znikni臋cie nikogo nie zaalarmuje. Nie b臋d膮 zara偶a膰 innych, aby nie zdradzi膰 si臋 ze swoj膮 obecno艣ci膮. Je艣li kto艣 z nich zostanie odkryty, nikt nie zaryzykuje bezpiecze艅stwa innych, by przyj艣膰 mu z po­moc膮. Twarde prawa, ale nie tak ci臋偶kie, jak konsekwen­cje ich z艂amania.

Reszta zale偶y od ich cierpliwo艣ci, a do tego przy­zwyczaili si臋. Mo偶e kiedy艣 nadejdzie oswobodziciel, o ile tylko przetrwaj膮 czas oczekiwania. Niewielu wiedzia艂o o znakach, po kt贸rych go rozpoznaj膮. Wszyscy jednak znali jego imi臋.

Nazwano go Cabal Kt贸ry Zniszczy艂 Midian.

On wype艂nia艂 ich modlitwy. Niech przyb臋dzie z na­st臋pnym wiatrem. Je艣li nie teraz, to jutro.

Mo偶e nie modliliby si臋 z tak膮 偶arliwo艣ci膮, gdyby wiedzieli, jak膮 zmian臋 ocean贸w przyniesie jego nadej艣­cie. Mo偶e wcale by si臋 nie modlili, gdyby wiedzieli, 偶e modl膮 si臋 do samych siebie. Te objawienia nale偶膮 jednak do p贸藕niejszych dni. Na dzi艣 mieli zwyczajne troski. Pilnowa膰 dzieci, 偶eby noc膮 nie chodzi艂y po dachach, 偶eby nie p艂aka艂y zbyt g艂o艣no. Pilnowa膰, 偶eby podrostki nie zakocha艂y si臋 w jaki艣 ludzkich istotach.

Oto 偶ycie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clive?rker ?bal Nocne Plemie
Clive?rker ?bal nocne plemie v 1 1
Barker Clive Cabal nocne plemie
Barker Clive Cabal nocne plemi臋
Barker Clive Cabal nocne plemi臋 2
Barker, Clive ?bal
Clive Barker Cabal nocne plemie
CLIVE?RKER Nocne Plemi臋
Barker Clive Sakrament (PERN)
Cabal nocne plemie
Barker Clive Madonna
Barker Clive Um臋czone dusze Legenda Primordium
Barker Clive Wybrzeze Amen
Barker Clive Ksiega Krwi V

wi臋cej podobnych podstron