CLIVE BARKER
Cabal - nocne plemie
Cz I
SZALENIEC
Urodziam si ywa.
Czy to nie wystarczajca kara?
MARY HENDRICKSON
na swoim procesie
o ojcobójstwo
Rozdzia I
PRAWDA
Sporód wszystkich pochopnych, nocnych obietnic dawanych w imi mioci, adna - jak to wiedzia teraz Boone - nie daje takiej gwarancji zamania, jak: Nigdy ci nie opuszcz.
Jeli czas nie zabierze ci czego sprzed nosa, reszty dokonaj okolicznoci. Bezcelowe jest mie nadziej na co innego: bezcelowe marzenie, e w gruncie rzeczy wiat chce dla ciebie dobrze. Wszystko, co ma jak warto, wszystko, czego kurczowo si trzymasz, by nie zwariowa, zgnije lub zostanie zabrane w ostatecznym rozrachunku, a pod tob rozstpi si otcha, tak jak teraz pod Boone'em, i nagle, bez wyjanienia - przepade! - Id do diaba - albo gorzej: - zostamy przyjaciómi - i tyle.
Nie zawsze by takim pesymist. Kiedy - cakiem nie tak dawno - czu, jak gdyby ciar jego duchowej udrki si zmniejszy. Mniej rzutów psychotycznych, mniej dni, kiedy wolaby sobie raczej podci yy ni czeka na nastpn dawk leków. Wydawao si, e bdzie szczliwy.
Ta nadzieja spowodowaa wanie jego wyznanie mioci, to: Nigdy ci nie opuszcz, wyszeptane do ucha Lori, gdy leeli na wskim óku. Ich ycie miosne, jak tyle innych spraw midzy nimi, obfitowao w problemy. Gdy jednak inne kobiety zryway z nim, nie wybaczajc mu jego klski, ona, na przekór, mówia, e maj duo czasu, aby wszystko si uoyo - cay czas wiata. - Jestem z tob, dopóki chcesz, ebym bya,- zdawaa si mówi jej cierpliwo.
Nikt nigdy nie zaproponowa mu takiego zwizku, tote chcia ofiarowa co w zamian. To byy sowa: Nigdy ci nie opuszcz. Tak byo.
Wspomnienie jej skóry, niemal wieccej w mroku pokoju, i odgosu jej oddechu, gdy wreszcie zasypiaa u jego boku - wszystko to wci chwytao go za serce i ciskao a do bólu.
Tskni za tym, by si od tego uwolni - i od pamici, i od sów, bo teraz okolicznoci zabray wszelk nadziej na spenienie. Nie dao si jednak zapomnie. To trwao i zadrczao go jego wasn saboci. Niewielk pociech stanowi fakt, e ona - wiedzc to, co musiaa o nim wiedzie - bdzie si staraa wymaza wszystko z pamici; i e z czasem uda si jej to. Mia tylko nadziej, e zrozumie, jak bardzo nie zna samego siebie, czynic t obietnic. Nigdy nie zaryzykowaby tego bólu, gdyby wtpi, i w kocu wyzdrowienie znalazo si w zasigu rki!
nij dalej!
Decker zniszczy te zudzenia w dniu, kiedy zamkn na klucz drzwi gabinetu, zacign aluzje przed blaskiem wiosennego soca w Albercie i, gosem ledwie dononiejszym ni szept, powiedzia:
- Boone, myl, e znalelimy si w strasznym kopocie, ty i ja.
Dra, i Boone to widzia - fakt trudny do ukrycia przy tak potnym ciele. Decker mia postur czowieka, który podczas gimnastyki usuwa z potem cay swój codzienny Angst. Nawet szyte na miar garnitury, zawsze poyskliwie czarne, nie mogy ujarzmi jego ogromu. To dlatego na pocztku ich wspópracy Boone nie móg si powstrzyma od uszczypliwoci; czu si oniemielony fizyczn i umysow przewag doktora. Teraz widzia sabe punkty siy, której si ba. Decker by Opok; by Rozumem; by Spokojem. Jego niepokój kwestionowa wszystko, co Boone wiedzia o tym czowieku.
- Co jest nie tak? - spyta Boone.
- Siadaj, dobrze? Siadaj, a ja ci opowiem.
Boone zrobi, co mu kazano. W tym gabinecie Decker by panem. Doktor odchyli si w ty w skórzanym fotelu i oddycha przez nos, kciki zacinitych ust opuci.
- Prosz mi powiedzie... - odezwa si Boone.
- Od czego zacz?
- Od czegokolwiek.
- Sdziem, e twój stan si polepsza - stwierdzi Decker. - Naprawd tak sdziem. Obaj tak sdzilimy.
- Ja wci tak uwaam - powiedzia Boone.
Decker lekko potrzsn gow. Umys mia godny podziwu, lecz w niewielkim stopniu uzewntrzniay to jego cinite rysy, moe poza oczami, które w tej chwili nie patrzyy na pacjenta, a na stó midzy nimi.
- Zacze mówi podczas naszych sesji - cign Decker - o zbrodniach, które, twoim zdaniem, popenie. Pamitasz co z tego?
- Wie pan, e nie.
Transy, w jakie wprawia go Decker, byy na to zbyt gbokie.
- Pamitam tylko wtedy, gdy puszcza pan tamy z sesji.
- Nie odtworz ci adnej z tych tam - stwierdzi Decker. - Skasowaem je.
- Dlaczego?
- Poniewa... Boj si, Boone. O ciebie - przerwa. - Moe o nas obu.
W Opoce zarysowaa si szczelina i Decker nie móg zrobi nic, aby j ukry.
- Co to za zbrodnie? - spyta Boone na prób.
- Morderstwa. Opowiadae o nich obsesyjnie. Najpierw sdziem, e to tylko zbrodnie urojone. Zawsze bya w tobie jaka gwatowno.
- A teraz?
- Teraz obawiam si, e je naprawd popenie.
Zapada duga cisza, kiedy Boone bada Deckera - bardziej zaintrygowany ni wcieky. aluzje nie zostay zacignite do koca. Promie soca pad na niego i na stó midzy nimi. Na szklanej powierzchni staa butelka wody destylowanej, dwa kubki i dua koperta. Decker pochyli si do przodu i podniós j.
- To, co teraz robi, jest prawdopodobnie samo w sobie przestpstwem - powiedzia
Boone'owi. - Tajemnica lekarska to jedna rzecz, ukrywanie zabójcy - druga. Ale jaka cz mojej osoby wci ma, na Boga, nadziej, e to nieprawda. Byy postpy w leczeniu. Razem to osignlimy. Chc wierzy, e jeste zdrowy.
- Jestem zdrowy.
Zamiast odpowiedzi, Decker rozdar kopert.
- Chciaem, eby spojrza na to - mówi wsuwajc do do rodka i wycigajc plik fotografii na wiato dzienne. - Ostrzegam ci, nie s przyjemne.
Pooy je po zastanowieniu tak, e Boone móg na nie spojrze. Jego ostrzeenie miao sens. Zdjcie na wierzchu pliku podziaao jak wstrzs. Na jego obliczu pojawi si strach, jakiego nie zna, odkd znalaz si pod opiek Deckera. Sam widok na fotografii móg doprowadzi do optania. Mozolnie budowa mur wokó siebie, by schroni si przed niebezpieczestwem powrotu do szalestwa, cega za ceg, ale teraz zatrzs si on i grozi zawaleniem.
- To tylko zdjcie.
- Zgadza si - odpar Decker. - To tylko zdjcie. Co widzisz?
- Zmarego czowieka.
- Zamordowanego czowieka
- Tak. Zamordowanego czowieka.
Nie po prostu zamordowanego; zaszlachtowanego. W furii ci i pchni wyrbano z niego ycie; krew wyciekaa na ostrze, które zdruzgotao mu szyj, zniszczyo twarz; wycieka na ciany. Mia na sobie tylko szorty, wic rany na ciele daway si atwo policzy, mimo krwi. Boone to teraz zrobi, aby jako broni si przed ogarniajc go zgroz. Nawet tu, w tym pokoju, gdzie doktor wyrzebi inne „ja” swego pacjenta, Boone nigdy nie dusi si ze strachu tak,, jak w tej chwili.- Poczu jak niadanie, albo i kolacja, podnosz mu si do garda wbrew jego woli. Gówno w ustach, jak brud jego czynu.
Licz rany, mówi do siebie, udawaj, e to koraliki na liczydle. Trzy, cztery, pi w brzuch i pier; jedna szczególnie postrzpiona, bardziej rozdarcie ni rana, tak szeroka, e wntrznoci mczyzny wydostay si na zewntrz. Jedna na ramieniu, jeszcze dwie. I potem twarz, zniszczona przez cicia. Tak wiele, e ich liczb trudno byo ustali, nawet gdyby obserwator bardzo si stara. Sprawiy, e ofiary nie dawao si rozpozna: oczy wydubane, wargi wydarte, nos posiekany.
- Dosy? - odezwa si Decker, jak gdyby to wymagao pytania.
- Tak.
- Jest tu o wiele wicej do ogldania.
Odsoni drugie zdjcie, pierwsze kadc obok. Tym razem kobieta, rozwalona na sofie, a górna i dolna cz jej ciaa skrcone byy pod ktem, jakiego si nie spotyka. Chocia przypuszczalnie nie miaa nic wspólnego z pierwsz ofiar, to rzenik postara si o to, by byo midzy nimi jakie ohydne podobiestwo. Ten sam brak warg, ten sam brak oczu. Zrodzeni z rónych rodziców, stali si rodzestwem w mierci, zdruzgotani t sam rk.
I ja jestem ich ojcem? - zapyta siebie niemo Boone. Nie - odpowiedziao jego wntrze. - Ja tego nie zrobiem. Dwie rzeczy powstrzymyway go przed gonym zaprzeczeniem. Po pierwsze wiedzia, e Decker nie naraaby na niebezpieczestwo zakócenia równowagi psychicznej pacjenta, gdyby nie mia ku temu powanych powodów. Po drugie - zaprzeczenie byo bezwartociowe, skoro obaj wiedzieli, jak atwo umys Boone'a oszukiwa sam siebie w przeszoci. Jeli by odpowiedzialny za te okropnoci, nie móg mie pewnoci, e o tym wie.
Milcza zatem, nie omielajc si podnie wzroku na Deckera ze strachu, e zobaczy Opok roztrzaskan.
- Nastpne? - zaproponowa Decker.
- Jeli musimy.
- Musimy.
Odsoni trzeci fotografi i czwart, wykadajc zdjcia na stole, jak karty we wróbie tarota, tyle e kada z nich bya kart mierci. W kuchni na tle otwartych drzwi lodówki. W sypialni, obok lampy i budzika. Na szczycie schodów; przy oknie. Ofiary w rónym wieku, rónych ras; mczyni, kobiety i dzieci. Jakikolwiek maniak to zrobi - nie przebiera. Po prostu cina ycia, tam, gdzie je znalaz. Nie szybko, nie metodycznie. Pokoje, w których umarli ci ludzie, wyranie przekazyway testament, w jaki sposób zabójca, w dobrym humorze, igra z nimi. Poprzesuwane meble, jak gdyby potykali si, by unikn coup de grace, krwawe odciski zostawione na cianach. Jeden straci palce, by moe chwytajc za ostrze; wikszo stracia oczy. Nikt jednak nie ucieka, bez wzgldu na opór, jaki stawia. Wszyscy wreszcie padali, zapltani w swoj bielizn lub szukajc schronienia za zason. Padali szlochajc, padali wymiotujc.
W sumie obejrza jedenacie fotografii. Kada inna - pokoje due i mae, ofiary nagie i ubrane. Istniay te elementy wspólne: wszystkie zdjcia tego odprawionego na scenie szalestwa zrobiono, gdy aktor ju opuci scen.
Boe wszechmocny, czy to on by tym czowiekiem?
Nie znajc odpowiedzi, zada to pytanie Opoce, mówic bez podnoszenia wzroku znad byszczcych kart.
- Czy to ja zrobiem?
Usysza westchnienie doktora, lecz Odpowied nie nadchodzia, wic zdoby si na spojrzenie na swego oskaryciela. Gdy rozoono przed nim fotografie poczu, e badanie tej sprawy bdzie jak pezajcy pod czaszk ból. Teraz stwierdzi znowu, e Decker odwróci wzrok.
- Prosz mi powiedzie - spyta. - Czy ja to zrobiem?
Decker wytar wilgotne fady skóry pod szarymi oczami. Ju nie dra.
- Mam nadziej, e nie - odpar.
Odpowied wydaa si absurdalnie agodna. To przecie nie byo jakie pomniejsze przekroczenie prawa, nad którym dyskutowali, to bya jedenastokrotna mier; a ile jeszcze mogo zdarzy si oprócz tego, poza wzrokiem, poza umysem?
- Prosz mi powiedzie, o czym mówiem - prosi. - Sowa...
- Przewanie mówie bez adu i skadu.
- To dlaczego pan uwaa, e ja jestem za to odpowiedzialny? Musi pan mie jakie powody.
- Troch to trwao - stwierdzi Decker - zanim uoyem jak cao - opuci wzrok na fotografie mierci na stole i rodkowym palcem wyprostowa zdjcie, które leao nieco krzywo.
- Co miesic musz pisa sprawozdanie z wyników twojego leczenia. Wiesz o tym. Kolejno odtworzyem zatem tamy z naszych poprzednich sesji, aby uchwyci sens w tym, co robilimy... - mówi powoli, znuony - ...zauwayem, e pewne zwroty powtarzaj si stale w twoich odpowiedziach. Skryte przez dugi czas w innym materiale, ale obecne. Tak jakby przyznawa si do czego, co jest tak nie do przyjcia przez ciebie, nawet w transie, e nie moge zdecydowa si, by to bezporednio powiedzie. I to si ujawnio w pewnym kodzie.
Boone zna kody. Otaczay go w chwilach ataku choroby. Sygnay skryte w szumie radiowym, a nadawane przez wyimaginowanego wroga, albo w szmerze ruchu ulicznego przed witem. Zna t sztuk sam, wic nic go teraz nie zdumiao.
- Zasignem nieco informacji - cign Decker - wród oficerów policji, których lecz. Nic szczególnego. Powiedzieli mi o zabójstwach. O niektórych szczegóach dowiedziaem si oczywicie z prasy. Wydaje si, e to trwa od dwóch i pó roku. Kilka zabójstw tutaj w Calgary, reszta w promieniu godziny jazdy samochodem. Dzieo jednego czowieka.
- Moje dzieo.
- Nie wiem - powiedzia Decker, wreszcie podnoszc wzrok na Boone'a. - Gdybym by pewien, doniósbym o wszystkim.
- Ale pan nie jest.
- Nie mog w to uwierzy, tak samo jak ty. Gdyby to si okazao prawd, miabym due kopoty - pojawi si w nim le skrywany gniew. - Dlatego wanie czekaem. Majc nadziej, e bdziesz ze mn, kiedy wydarzy si nastpne zabójstwo.
- To znaczy, e niektórzy z tych ludzi zmarli za pana wiedz?
- Tak - Decker stwierdzi kategorycznie.
- Jezu!
Ta myl poderwaa Boone'a z krzesa, a zawadzi nog o stó. Sceny morderstw rozpierzchy si.
- Mów ciszej - zada Decker.
- Ludzie umierali, a pan czeka?
- Robiem to dla ciebie, Boone. Doce to! Boone odwróci si od niego. Na plecach poczu chód potu.
- Usid - odezwa si Decker. - Prosz usid i opowiedz, co kojarzy ci si, gdy patrzysz na te fotografie.
Mimowolnie Boone przecign doni po twarzy. Wiedzia od Deckera, jakie to miao znaczenie w konkretnym jzyku ciaa. Umys uywa ciaa, aby powstrzyma wyjawienie czego, albo nawet cakowicie wyciszy jak spraw.
- Boone. Musz zna odpowied.
- Nic nie kojarz - stwierdzi Boone, nie odwracajc si.
- W ogóle?
- W ogóle.
- Obejrzyj je jeszcze raz.
- Nie - odpar Boone. - Nie mog.
Sysza oddech doktora i ju oczekiwa ponowienia dania, aby na nowo stan w obliczu tej zgrozy. Zamiast tego - ton gosu Deckera zabrzmia pojednawczo.
- W porzdku, Aaron - powiedzia. - W porzdku. Odo je.
Boone przycisn pici do zamknitych oczu. Byy gorce i wilgotne.
- Ju ich nie ma, Aaron - odezwa si Decker.
- Nie, wci s.
Byy z nim, wietnie zapamitane. Jedenacie pokojów i jedenacie cia, utrwalonych oczami duszy, poza wszelkim egzorcyzmem. Mur, którego budowanie zajo Deckerowi pi lat, zosta zburzony w cigu paru minut, i to przez swojego architekta. Boone znów by zdany na ask i nieask swojego szalestwa. Sysza, jak kwili w gowie z jedenastu pknitych tchawic, z jedenastu przebitych brzuchów. Oddech i gazy w jelitach pieway star piosenk szaleca.
Dlaczego jego fortyfikacje runy tak atwo, po wykonaniu tak wielkiej pracy? Jego oczy znay odpowied, a pynce zy wyznaway to, czego jzyk nie móg wyrazi. By winny. Nie inaczej. Rce, które teraz wyciera o spodnie, torturoway i szlachtoway. Gdyby nie zaakceptowa tego, skusiby je tylko do dalszych zbrodnii. Lepiej, eby si przyzna, chocia nic nie pamita. Odrzucenie tego, to propozycja, by jego rce raz jeszcze wymkny si spod jego kontroli.
Odwróci si i spojrza w twarz Deckerowi, który zebra fotografie i pooy na stole.
- Pamitasz co? - powiedzia doktor, widzc zmian na twarzy Boone'a.
- Tak - odpar.
- Co?
- Ja to zrobiem - po prostu stwierdzi Boone. - Zrobiem to wszystko.
Rozdzia II
NAUKI
1
Decker by najyczliwszym prokuratorem, jakiego móg sobie yczy kady oskarony. Godziny pdzane przez niego z Boone'em po tamtym pierwszym dniu zostay starannie wypenione pytaniami, gdy morderstwo po morderstwie badali razem ewidencj tajemnego ycia Boone'a. Mimo i pacjent upiera si, e dokona tych zbrodnii, Decker zaleca ostrono. Przyjcie winy nie oznaczao wyroku skazujcego. Musieli by pewni, e przyznanie si nie byo po prostu deniem Boone'a do samozniszczenia, a zbrodnia - chci otrzymania kary.
Boone nie podejmowa z Deckerem dyskusji. Lekarz zna go lepiej ni on sam. Nie zapomnia te stwierdzenia Deckera, e jeli to wszystko okae si prawd, to opini o nim jako o zdolnym lekarzu psychiatrze, wyrzuci bdzie mona na mietnik. adnego z nich nie sta teraz byo na pomyk. Jedyny sposób, by uzyska pewno - to przeledzi kady szczegó zabójstw - daty, nazwiska, miejsca - w nadziei, e Boone zacznie sobie przypomina szczegóy. Albo ustal, e w czasie popenienia danego morderstwa Boone bezspornie znajdowa si gdzie indziej.
Jedyne przed czym uchyla si Boone, to ponowne obejrzenie fotografii. Opiera si delikatnym naciskom Deckera przez czterdzieci osiem godzin, ustpujc dopiero, gdy dobre maniery lekarza zaczynay si psu i gdy przystpi do oblenia, oskarajc Boone'a o tchórzostwo i oszustwo. Czy zachowanie Boone'a to - dopytywa si Decker - tylko gra; czy wiczenie w samoumartwieniu, które adnemu z nich nie przynioso w efekcie nic? Jeli tak, Boone móg sobie pój do diaba z jego gabinetu i znów kogo uszkodzi.
W kocu Boone zgodzi si przestudiowa fotografie.
To, co zobaczy, nie wydawao si pobudza jego pamici. Wiele detali urzdzenia pokoju rozmyo si w bysku flesza; to, co zostao, to banalne szczegóy. Jedyny widok zdolny wywoa u niego jak reakcj - twarze ofiar - zosta zamazany przez zabójc, posiekane, nie do rozpoznania; wikszo specjalistów z zakadów pogrzebowych nie byaby w stanie poskada tych poszatkowanych kawaków. Có to znaczyo wobec drobiazgowego dochodzenia, gdzie Boone spdzi t czy tamt noc, z kim i co robic. Nigdy nie prowadzi dziennika, wic weryfikowanie faktów przychodzio z trudnoci, bo przez wikszo czasu - oprócz godzin spdzonych z Lori lub Deckerem - by sam, nie majc alibi. Pod koniec czwartego dnia jego sprawa zacza wyglda bardzo przekonywajco.
- Dosy - oznajmi Deckerowi. - Zrobilimy dosy.
- Chciabym jeszcze raz to wszystko przelecie.
- Po co? - spyta Boone. - Chc ju z tym skoczy.
W cigu poprzednich dni i nocy powrócio wiele starych objawów, oznak choroby, których, jak sdzi, ju prawie si pozby. Udawao mu si zasn zaledwie na kilka minut, a przeraajce wizje natychmiast wprowadzay go w stan tpego czuwania. Nie móg je i przez cay dzie dygota od rodka. Chcia temu pooy kres, chcia o wszystkim opowiedzie i zosta ukarany.
- Daj mi jeszcze troch czasu - mówi Decker. - Jeli teraz pójdziemy na policj, zabior mi ci z rk. Prawdopodobnie nie zezwol na to, ebym mia do ciebie dostp. Bdziesz sam.
- Ju jestem - odrzek Boone.
Odkd pierwszy raz zobaczy te fotografie, zerwa wszelkie kontakty, nawet z Lori, obawiajc si, e mógby kogo skrzywdzi.
- Jestem potworem - stwierdzi. - Obaj to wiemy. Zebralimy ju cay materia, którego potrzebowalimy.
- To nie jest kwestia materiau.
- Wobec tego, czego?
Decker opar si o ram okienn; ostatnio ogrom ciaa mu ciy.
- Nie rozumiem ci, Boone - powiedzia.
Wzrok Boone'a przeniós si z mczyzny na niebo. Dzi wia wiatr z poudniowego wschodu, goni przed sob strzpy chmur. Dobrze tam y - pomyla Boone - wysoko, by lejszym od powietrza. Tu wszystko wydawao si cikie; ciao i poczucie winy zginay kark.
- Spdziem cztery lata próbujc zrozumie twoj chorob i majc nadziej, e mog ci z niej wyleczy. Sdziem, e mi si to uda. e istnieje szansa, aby wszystko zrozumie...
Umilk, jakby przygnieciony wasn porak. Boone nie by na tyle pogrony we wasnym cierpieniu, by nie widzie, jak gboko cierpi ten czowiek. Nie móg jednak nic zrobi, by umierzy jego ból. Patrzy tylko na przepywajce chmury, na wiato w górze i zdawa sobie spraw, e nastaj dla niego mroczne czasy.
- Kiedy policja ci zabierze... - odezwa si Decker pógosem - nie tylko ty zostaniesz sam, Boone. Ja te bd sam. Bdziesz pacjentem kogo innego: jakiego psychologa penitencjarnego. Nie bd mia ju do ciebie dostpu. Dlatego prosz... Daj mi jeszcze troch czasu. Pozwól zrozumie tyle, ile zdoam, zanim midzy nami wszystko si skoczy.
Boone czu niewyranie, e Decker mówi jak kochanek, jak gdyby z jego punktu widzenia co ich czyo.
- Wiem, e cierpisz - cign Decker. - Mam wic dla ciebie lekarstwo. Proszki, które powstrzymaj to, co najgorsze. Na czas, dopóki nie skoczymy.
- Nie ufam sobie - powiedzia Boone. - Mógbym zrobi komu krzywd.
- Nie zrobisz - odpar pewnie Decker. - Narkotyk wyciszy ci na noc. Reszt czasu spdzisz ze mn. Ze mn bdziesz bezpieczny.
- Ile czasu pan jeszcze potrzebuje?
- Par dni, co najwyej. Nie prosz o wiele, prawda? Musz wiedzie, dlaczego ponielimy klsk.
Myl o ponownym stpaniu po krwawym gruncie przeraaa go, ale mia dug do spacenia. Z pomoc Deckera uwierzy w swoj przyszo, zawdzicza doktorowi szans uchwycenia czego z ruin tej wizji.
- Tylko szybko - zgodzi si.
- Dzikuj ci - odrzek Decker. - To dla mnie duo znaczy.
- I bd potrzebowa tych proszków.
2
Mia proszki, Decker je zapewni. Proszki tak silne, e chyba nie powiedziaby nawet, jak si nazywa, gdyby przerwano ich dziaanie. Proszki, które uatwiay zasypianie, a przebudzenie dziki nim stawao si wizyt w pó-yciu, z którego kiedy uciek i gdzie kiedy by szczliwy. Proszki, od których w cigu dwudziestu czterech godzin si uzaleni.
Decker dotrzymywa sowa. Gdy poprosi o wicej, dostarczono mu wiksz ilo piguek i dziki ich nasennemu dziaaniu powrócili do sprawy porzdkowania materiau, a doktor wci na nowo omawia szczegóy zbrodnii Boone'a w nadziei, e je zrozumie. Nic si jednak nie wydarzyo. Wszystko, co Boone i jego coraz bierniejszy umys wynosili z tych sesji, to zlewajce si obrazy drzwi, przez które przechodzi, i schodów, na które si wspina, aby dokona morderstwa. W coraz mniejszym stopniu mia wiadomo obecnoci Deckera, który walczy wci o to, by wydoby co z zamknitego umysu pacjenta. Dla Boone'a istniay tylko: sen, wina i nadzieja, coraz wiksza nadzieja.
Jedynie Lori, a raczej wspomnienia o niej, przebijay si przez dziaanie narkotyku. Czasem sysza jej gos wewntrznym uchem, wyrany jak dzwonek, powtarzajcy sowa, które wypowiadaa w jakich przypadkowych rozmowach, teraz wyawianych z przeszoci. Zdania te nie miay adnego sensu, moe zwizane byy z jakim zapamitanym widokiem albo dotykiem. Teraz nie by w stanie przypomnie sobie adnych widoków ani zblie - narkotyki nadweryy powanie jego wyobrani. Zostay mu tylko te oderwane sowa, zdania przygnbiajce dla niego, bo wypowiada je kto u jego boku, lecz on nie umia przywoa ich znaczenia. I, co najgorsze, ich dwik przypomina o kobiecie, któr kocha i której ju nie zobaczy, chociaby w sali sdowej. Kobieta, której obieca co, czego nie dotrzyma, a mino zaledwie par tygodni od zoenia obietnicy. W swoim nieszczciu nie potrafi waciwie ocenia - ta zamana obietnica staa si monstrualnym wydarzeniem, na równi ze zbrodniami na fotografii. Przygotowaa go do Pieka.
Albo do mierci. Lepiej do mierci. Nie by cakowicie pewien, ile czasu upyno, odkd podj wspóprac z Deckerem, godzc si na otpienie, by skróci o kilka dni ledztwo. By jednak pewien, e doktor znajduje si wraz z nim po jego stronie przepaci.
Wyperswadowa mu pewne rzeczy. Ju nic nie zostao do powiedzenia, ani do usyszenia.
Pozostawao odda si w rce prawa i wyzna swoje zbrodnie albo zrobi co, czego nie mogo ju dokona pastwo, i zabi potwora.
Nie omieli si wtajemniczy Deckera w swój plan; wiedzia, e doktor zrobiby co w jego mocy, aby zapobiec samobójstwu pacjenta. I tak jeszcze jeden dzie przerabiali swój niezmienny temat. Potem, obiecawszy Deckerowi, e bdzie w gabinecie nazajutrz rano, wróci do domu gotujc si do samobójstwa.
Znalaz kolejny list od Lori, czwarty, odkd zerwa z ni wszelkie kontakty. Wypytywaa, co jest nie tak. Przeczyta uwanie, o ile pozwala mu na to zamroczony umys i próbowa odpowiedzie, ale sowa, które usiowa przela na papier, nie miay sensu. Zamiast tego, woy do kieszeni wezwanie, które mu przysaa i wyszed szuka mierci.
3
Ciarówka, pod któr rzuci si, nie bya wyrozumiaa. Zabraa mu oddech, ale nie ycie. Potuczony i krwawicy, peen otar i skalecze zosta odwieziony do szpitala. Dopiero potem zrozumia, e nie dane mu byo zgin pod koami ciarówki, gdy nie to byo mu pisane. Siedzc na óku szpitalnym i czekajc a lekarze znajd czas, aby si nim zaj, móg tylko przekl swego pecha. Ze straszliw atwoci zabiera ycie innym; wasne stawiao opór. Nawet w tym przypadku wystpi przeciwko sobie.
Ten pokój jednak - chocia nie wiedzia o tym, gdy zosta tu uroczycie wprowadzony, da mu co, czego si nie spodziewa. Usysza tu nazw, która z czasem zrobia z niego nowego czowieka. Przywoaa go moc do siebie, jak potwora, którym by przecie, i zderzya z tym, co cudowne.
Midian.
Ona i on mieli wiele wspólnego, nie tylko to, e dawali obietnice. Bya jednak rónica, bowiem o ile jego obietnica-wyznanie wiecznej mioci okazaa si pusta w cigu paru tygodni, to obietnicy danej przez Midian, a pochodzcej z nocy, z najciemniejszej nocy, takiej jak jego wasna - nie moga zama nawet mier.
Rozdzia III
WAJDELOTA
Lata choroby, wpisy i wypisy ze szpitali i zakadów psychiatrycznych, nauczyy Boone'a szacunku do talizmanu, znaku czy pamitki, majcej sta na stray umysu i serca. Szybko nauczy si nie gardzi takimi rzeczami. Nie lekcewa tego, co pozwala ci przetrwa noc - oto dewiza, któr sprawdzi w praktyce. Wikszo z tych zabezpiecze przed chaosem znana bya jedynie tym, co ich uywali. wiecideka, klucze, ksiki i fotografie: pamitki dobrych czasów, przechowywane troskliwie jako obrona przed zem. Niektóre z nich jednak naleay do wszystkich. To sowa, które sysza wicej ni raz: nonsensowne rymy, których rytm powstrzymywa ból; imiona Bogów.
A wród nich - Midian.
Sysza t nazw wymawian moe pó tuzina razy przez ludzi spotykanych na swojej drodze, zwykle przez tych, którzy stracili ju siy, by walczy z chorob. Gdy przywoywali Midian, byo to jak miejsce ucieczki; miejsce, do którego mona zosta zabranym. I co wicej: miejsce, gdzie wszelkie popenione przez nich grzechy - rzeczywiste bd wyimaginowane - zostan im przebaczone. Boone nie zna pochodzenia tej mitologii, ale nie by zainteresowany ni na tyle, by si dopytywa, gdzie ono ley. Nie czu potrzeby przebaczenia, albo tak tylko myla. Teraz wiedzia lepiej. Teraz wiele spraw czekao na oczyszczenie. Byy to okropiestwa, które umys ukrywa przed nim, dopóki Decker nie wycign ich na wiato dzienne, a od których adna instytucja znana Boone'owi nie moga go uwolni. Sta si istot innej kategorii.
Midian wzywao.
Zamknity w swoim nieszczciu, nie by wiadomy, e kto dzieli z nim ten biay szpitalny pokój, dopóki nie usysza ochrypego gosu.
- Midian...
Myla najpierw, e to jeden z gosów z przeszoci, jak gos Lori. Ale gdy znów do niego dobieg, rozlega si nie u jego boku, jak gos Lori, lecz z gbi pokoju. Otworzy oczy, podniós lew powiek, klejc si od krwi pyncej z rozcicia na skroni i spojrza w stron mówicego. Widocznie jeszcze jeden z tych rannych nocnych spacerowiczów, przywieziony do opatrunku i zostawiony samemu sobie, a przyjdzie jego kolej na pozszywanie. Siedzia w rogu pokoju pooonym najdalej od drzwi, od których ani na chwil nie odrywa dzikiego wzroku, jak gdyby myla, e w kadej chwili pokae si w nich jego wybawca. Nie dao si, zaiste, ustali jego wieku czy rzeczywistego wygldu: pokryy go brud i zlepiona krew. Musz wyglda równie le albo i gorzej - pomyla Boone. Nie zwaa na to, ludzie i tak zawsze gapili si na niego. Na widok facetów w takim stanie, jak on i mczyzna w rogu, ludzie woleli przej na drug stron ulicy.
Podczas gdy jednak on, w swoich dinsach, podkutych butach i czarnej koszulce by jeszcze jednym nikim, drugi mczyzna posiada cechy, które go wyróniay. Dugi paszcz dodawa mu prawie religijnej powagi, szare wosy, ciasno zwizane z tyu, zwisay do poowy pleców w spltanym koskim ogonie. Na szyi nosi biuteri, prawie ukryt pod wysokim konierzem, a na kciukach - dwa sztuczne paznokcie, wygldajce jakby byy wykonane ze srebra, zwinite w hak.
I wreszcie ta nazwa przeze wypowiedziana.
- Zabierzesz mnie? - spyta cicho. - Zabierzesz mnie do Midian?
Ani na chwil nie spuszcza wzroku z drzwi. Wygldao na to, e nie wie nic o obecnoci Boone'a, a do momentu, gdy bez ostrzeenia obróci zranion gow i splun przez pokój. Flegma z ykami krwi trafia na podog u stóp Boone'a.
- Spieprzaj std! - powiedzia. - Przeszkadzasz im w dostpie do mnie. Nie przyjd, dopóki tu jeste.
Boone by zbyt zmczony na kótnie i zbyt potuczony, by si podnie. Pozwoli
mczynie nawija dalej.
- Wyno si! - odezwa si znów. - Oni nie pokazuj si takim jak ty. Nie rozumiesz?
Boone odwróci gow i stara si odsun od siebie agresywny ból tego czowieka.
- Cholera! - stwierdzi tamten. - Minem si z nimi. Minem si z nimi! Wsta i podszed do okna. Na zewntrz panowaa nieprzenikniona ciemno.
- Przeszli obok - wymamrota nagle paczliwie. W nastpnej chwili znalaz si o jard od
Boone'a, szczerzc zby poprzez brud.
- Masz co na bóle? - wypytywa.
- Pielgniarka daa mi co - odpar Boone. Mczyzna znów splun, tym razem nie na Boone'a, lecz na podog.
- Pi, czowieku - odezwa si. - Masz co do picia?
- Nie.
Umiech natychmiast wyparowa, a twarz zacza si marszczy pod wpywem ez. Odwróci si od Boone'a, szlochajc i znów zacz swoj litani.
- Dlaczego mnie nie zabieraj? Dlaczego po mnie nie przychodz?
- Moe przyjd póniej? - powiedzia Boone. - Kiedy mnie nie bdzie. Mczyzna znów na niego spojrza.
- Skd wiesz? - spyta.
Niewiele mia do powiedzenia na ten temat, ale i to, co wiedzia, przemilcza. Zebra wystarczajco wiele fragmentów mitologii Midian, aby nabra ochoty na wicej. Czy to nie to miejsce, gdzie ci, którzy ju nie mog dalej ucieka, znajduj dom? I czy on sam nie znajdowa si w takim pooeniu? Nie pozostao mu ju nic. Ani Decker, ani Lori, ani nawet mier. Chocia Midian by jeszcze jednym talizmanem, to jednak chcia usysze o nim co jeszcze.
- Opowiedz mi - powiedzia.
- Pytaem, co wiesz - odrzek mczyzna.
- Wiem, e umierza ból - stwierdzi Boone.
- I?
- Wiem, e nie ma stamtd powrotu.
- Nieprawda - brzmiaa odpowied.
- Nie?
- Sdzisz, e gdyby nie byo stamtd powrotu, znajdowabym si teraz tutaj? Nie uwaasz, e to najwiksze miasto na ziemi? Oczywicie, e ludzie mog wróci...
Rozjanione zami oczy utkwi w Boon'ie. Czy zdaje sobie spraw, e nic nie wiem? - zastanawia si Boone. Chyba nie. Czowiek mówi dalej, zadowolony, e rozprawia o tajemnicy. Albo, waciwie, o swoim lku zwizanym z t tajemnic.
- Nie id, bo moe nie jestem godzien - powiedzia. - A oni atwo nie przebaczaj. Oni w ogóle nie przebaczaj. Wiesz, co robi... z tymi, którzy nie s godni?
Boone w mniejszym stopniu zainteresowany rytami przejcia do Midian ni przekonaniem tego czowieka, e Midian w ogóle istnieje. Nie mówi o Midian jak o swego rodzaju Shangrila szaleców, lecz jak o miejscu, które mona odszuka, wej do i pogodzi si z nim.
- Wiesz, jak tam si dosta? - zapyta.
Czowiek odwróci nagle wzrok. Gdy utracili kontakt wzrokowy, Boone wpad nagle w panik: ba si, e ten bkart zachowa reszt historii dla siebie.
- Musz wiedzie - stwierdzi Boone.
Czowiek znów podniós wzrok.
- Rozumiem - powiedzia i gos mu si zaama, jak gdyby bawi go widok rozpaczy Boone'a. - To na pónocny zachód od Athabaski - odpar.
- Tak?
- Tak syszaem.
- Nikt tam nie mieszka - odrzek Boone. - Mona wdrowa wieczno, nawet jeli si ma map.
- Midian nie ma na adnej mapie - powiedzia mczyzna. - Szukaj na wschód od Peace River, koo Shere Neck, na pónoc od Dwyer.
Nie zawaha si recytujc te wspórzdne. Wierzy w istnienie Midian równie silnie, a nawet silniej ni wierzy w istnienie czterech cian, w których zosta zamknity.
- Jak si nazywasz? - spyta Boone. To pytanie niemal zbio go z nóg. Ju dawno nikt nie zadawa sobie trudu, by zapyta go o jego imi.
- Narcyz - odezwa si w kocu. - A ty?
- Aaron Boone. Nikt nigdy nie nazywa mnie Aaron. Tylko Boone.
- Aaron - powiedzia tamten..- Gdzie usyszae o Midian?
- Tam, gdzie i ty - powiedzia Boone. - Tam, gdzie dowiaduj si wszyscy. Od innych. Od penych cierpienia ludzi.
- Od potworów - stwierdzi Narcyz.
Boone nie myla tak o nich, ale moe w czyich beznamitnych oczach tak si jawili. Gaduy i paksy, niezdolni trzyma swoje koszmary pod kluczem.
- Tylko ci s dobrze widziani w Midian - wyjani Narcyz. - Jeli nie jeste besti, jeste ofiar. Prawda? Mona by tylko tym albo tamtym. Dlatego nie miem i tam sam. Czekam, eby przyszli po mnie przyjaciele.
- Ludzie, którzy ju tam poszli?
- Zgadza si - powiedzia Narcyz. - Niektórzy yj. Niektórzy zmarli i przychodz potem. Boone nie by pewien, czy dobrze syszy.
- Przychodz potem? - spyta.
- Nie masz czego na ból, czowieku? - odezwa si Narcyz, znów zmienionym tonem, tym razem przymilnym.
- Mam jakie proszki - odpar Boone, pamitajc piguki z dostawy Deckera. - Chcesz?
- Co tylko masz.
Boone by zadowolony, e si ich pozbdzie. Proszki trzymay jego gow w kleszczach, doprowadzajc go do punktu, gdzie nie zaleao mu na tym, czy yje, czy ju nie. A teraz mu zaleao. Znalaz miejsce, do którego móg pój, gdzie przynajmniej znajdzie kogo, kto zrozumie koszmary, które znosi. Nie potrzebuje proszków, by dotrze do Midian. Potrzebuje siy i chci przebaczenia. T drug mia w sobie. T pierwsz jego poranione ciao bdzie musiao znale.
- Gdzie one s? - dopytywa si Narcyz, a apetyt zaostrzy jego rysy.
Skórzan kurtk cignito Boone'owi z pleców zaraz po przyjciu przy pobienym badaniu uszkodze ciaa. Wisiaa na oparciu krzesa, po dwakro zbyteczna skóra. Wsun do do wewntrznej kieszeni, lecz przey szok, gdy zauway brak znajomej fiolki.
- Kto mi grzeba w kurtce.
Przetrzsn reszt kieszeni. Wszystkie byy puste. Liciki Lori, jego portfel, proszki: wszystko znikno. W sekund poj, dlaczego chcieli wiedzie, kim jest i jakie mog by tego konsekwencje. Usiowa popeni samobójstwo; bez wtpienia sdzili, e znów podejmie prób. W portfelu mia adres Deckera. Doktor prawdopodobnie ju znajdowa si w drodze, aby zabra swego krnbrnego pacjenta i dostarczy go na policj. Znalazszy si raz w rkach prawa, nigdy nie zobaczy Midian.
- Mówie, e masz proszki! - rykn Narcyz.
- Zabrali mi!
Narcyz wyrwa kurtk z rk Boone'a i zacz j szarpa.
- Gdzie? - rycza. - Gdzie?
Twarz jeszcze raz mu si zmarszczya, gdy zda sobie spraw, e nie zazna spokoju. Rzuci kurtk i odwróci si plecami do Boone'a, a zy znów pyny mu po twarzy, jednak zarazem umiecha si szeroko.
- Wiem, po co jeste - stwierdzi, wskazujc na Boone'a. Wydawa na przemian szloch i miech. - Z Midian ci przysali. eby zobaczy, czy jestem godzien. Przyszede zobaczy, czy jestem jednym z was, czy nie!
Nie da Boone'owi szansy zaprzeczenia, jego uniesienie przeszo w histeri.
- Siedz tu i modl si, eby kto przyszed; bagam, a ty tu jeste cay czas i patrzysz, jak si udupiam! Patrzysz, jak si udupiam!
Zamia si ciko. Potem cign miertelnie powanie:
- Nigdy nie zwtpiem, ani razu. Zawsze wiedziaem, e kto przyjdzie. Oczekiwaem jednak twarzy, któr rozpoznam. Moe Marvina. Powinienem wiedzie, e przyl kogo nowego. To oczywiste. A ty widziae, racja? Ty syszae. Nie wstydz si. Oni mnie nigdy nie zawstydzili. Zapytaj, kogo chcesz. Próbowali. Na okrgo. Dobrali si do mojej pieprzonej gowy i próbowali j podzieli, próbowali wyrwa ze mnie Dzikich. Ale trzymaem si. Wiedziaem, e przyjdziesz prdzej czy póniej, wic chciaem by gotów. Dlatego to nosz.
- Mog ci pokaza - wycign przed siebie kciuki. Obraca gow w lewo i w prawo.
- Chcesz zobaczy? - spyta.
Nie czeka na odpowied. Ju uniós donie z obu stron twarzy, a haki dotkny skóry u nasady uszu. Boone patrzy - sowa sprzeciwu czy proby byy zbyteczne. T chwil Narcyz próbowa niezliczon ilo razy nie po to, by si teraz wycofa. Nie rozleg si aden dwik, gdy haki, ostre jak brzytwa, rozdary skór; krew popyna natychmiast po szyi i ramionach. Wyraz jego twarzy nie zmieni si, moe troch sta: maska, w której poczyy si muza komedii z muz tragedii. Potem rozpostar palce po obu stronach twarzy, mocno pocign ostre haki ku uchwie. Dziaa z precyzj chirurga. Rany otworzyy si idealnie symetrycznie - a bliniacze haki spotkay si na podbródku.
Wtedy opuci jedn do, ociekajc krwi z haka i nadgarstka, podczas gdy druga rka bdzia po twarzy w poszukiwaniu pata skóry, który zosta oderwany.
- Chcesz zobaczy? - powiedzia znów. Boone odpar pógosem:
- Nie rób tego.
Nie sysza. Ostrym szarpniciem do góry Narcyz oderwa mask skóry od mini pod spodem; zdziera, a odkry swoj prawdziw twarz.
Boone usysza czyje krzyki dobiegajce zza niego. Drzwi otwary si i jedna z pielgniarek stana na progu. Widzia j ktem oka: twarz bielsza ni fartuch, usta szeroko otwarte; a za ni korytarz i wolno. Nie móg jednak oderwa wzroku od Narcyza, dopóki krew wypeniajca przestrze midzy nimi wypara ten drugi widok. Chcia zobaczy tajemn twarz tego czowieka. Dzikiego pod skór, Dzikiego przygotowujcego go do spokoju Midian. Czerwony deszcz powoli si rozprasza. Przestrze przejaniaa si. Znów ujrza t twarz, przez chwil, ale nie rozumia jej zoonoci. Czy to anatomia bestii obnaya si przed nim i warczaa, czy te tkanka ludzka dogorywaa w wyniku samookaleczenia? Jeszcze chwila, a zrozumie... Potem kto go chwyci za ramiona i powlók w stron drzwi. W mgnieniu oka zobaczy Narcyza podnoszcego bro swoich rk, by powstrzyma „zbawicieli", potem fartuchy otoczyy go i zasoniy. Boone skorzysta z szansy w uamku sekundy. Odepchn pielgniark, zapa kurtk i wybieg przez nie pilnowane drzwi. Potuczone ciao nie byo przygotowane do tak gwatownego dziaania. Potkn si, mdoci i rwcy ból koczyn usioway rzuci go na kolana, lecz widok Narcyza, otoczonego i sptanego, wystarczy, by doda mu si. Zanim ktokolwiek zdoa za nim pobiec, ju znajdowa si w hallu. Gdy wypad przez drzwi w noc, usysza gos Narcyza, podniesiony w protecie: skowyt wciekoci, aonie ludzki.
Rozdzia IV
NEKROPOLIA
1
Chocia odlego z Calgary do Athabaski wynosia nieco wicej ni trzysta mil, ta podró przeniosa wdrowca do granic innego wiata. Na pónocy autostrady byy nieliczne, a ludzi jeszcze trudniej byo spotka. Na rozlegych obszarach prerii rozcigay si lasy, moczary, gdzie zamieszkaa dziko. Kraina ta stanowia granic dowiadcze dla Boone'a. Wyznaczay j Bonnyville na poudniowym wschodzie, dokd dowióz go kierowca ciarówki, dwudziestolatek; Barrhead na poudniowym zachodzie i sama Athabaska. Terytoria lece dalej pozostaway nieznane, ot, nazwy na mapie. Czy te cilej - brak tych nazw. Olbrzymie poacie ziemi upstrzone gdzieniegdzie maymi osiedlami rolniczymi, z których jedno nosio nazw wymienion przez Narcyza: Shere Neck.
Map, na której znalaz t informacj, zdoby razem z gotówk wystarczajc akurat na butelk brandy, wamujc si do trzech samochodów na podziemnym parkingu na przedmieciach Calgary. Uciek, z map i z fors, zanim stranicy ustalili przyczyn alarmu.
Deszcz umy mu twarz; zakrwawion koszulk wyrzuci na mietnik, szczliwy, e znów czuje na ciele swoj ukochan kurtk. Potem zapa okazj do Edmonton i nastpn do High Prairie. Poszo atwo.
2
atwo? Szuka miejsca, o którym tylko sysza plotki wród lunatyków? Moe i nieatwo. Ale to byo konieczne, nawet nieuniknione. Ta podró zacza si w chwili, gdy ciarówka, pod której koami mia zgin, odrzucia go. A chyba nawet na dugo przed tym, tylko nie odczyta poprawnie zaproszenia. Przekonanie o racji swego dziaania uczynio ze niemal fatalist. Jeli Midian istniao i chciao wzi go w swoje objcia, to podróowa do miejsca, gdzie znajdzie wreszcie troch zrozumienia i spokoju. Jeli nie istniao, jeli byo tylko talizmanem dla przeraonych i zagubionych - to te miao sens. Chcia spotka mier, jaka go oczekiwaa w poszukiwaniu krainy nigdzie nie istniejcej. To lepsze ni proszki, lepsze ni bezowocna gonitwa Deckera w poszukiwaniu zwizków i przyczyn.
Próba doktora, by wykorzeni potwora z Boone'a, skazana bya na niepowodzenie. To jasne jak soce. Boone-czowiek i Boone-potwór nie dawali si od siebie oddzieli. Stanowili jedno; podróowali t sam drog w tym samym ciele i umyle. A cokolwiek znajdowao si na kocu tej drogi, mier czy chwaa, byo przeznaczeniem ich obu.
3
Na wschód od Peace River, mówi Narcyz, obok miasteczka Shere Neck, na pónoc od Dwyer.
Musia si przespa pod goym niebem na poboczu High Prairie, a do nastpnego ranka, kiedy zapa okazj do Peace River. Samochód prowadzia kobieta, grubo po pidziesitce, dumna z okolicy, któr znaa od dziecistwa i szczliwa, e moe mu udzieli byskawicznej lekcji geografii. Nie wspomnia o Midian, ale Dwyer i Shere Neck znaa - to ostatnie, liczce sobie pi tysicy dusz, leao na wschód od Autostrady numer 67. Zaoszczdziby dobre dwiecie mil, gdyby nie zapuci si tak daleko w gb High Prairie, jak mu kazano, lecz wczeniej skierowa si na pónoc. Nie ma sprawy - stwierdzia, znaa takie miejsca w Peace River, gdzie farmerzy zatrzymywali si na posiek przed powrotem do swoich gospodarstw. Zapie tam okazj, dokd tylko sobie zayczy.
- Znasz tam kogo? - spytaa.
Odpar, e zna.
Zblia si zmrok, gdy ostatni z kierowców wysadzi go o mil czy co koo tego od Dwyer. Patrzy, jak ciarówka oddala si po wirowej drodze w coraz ciemniejsz, niebiesk przestrze, potem przeszed krótki odcinek do miasta. Noc pod goym niebem i podróowanie samochodami farmerów po drogach, które najwietniejsze dni miay dawno za sob, odbiy si na jego ju i tak zdezelowanym zdrowiu. Godzin zajo mu, by niezauwaenie dotrze na peryferia Dwyer, a w tym czasie zapada noc. Jeszcze raz los umiechn si do niego. Gdyby nie ciemno, nie spostrzegby moe wiate migajcych przed nim, nie na powitanie, lecz ostrzegawczo.
Policja przybya tu przed nim, trzy lub cztery samochody, jak oceni. Moliwe, e ruszyli w pocig za kim innym, ale w to wtpi. Prawdopodobnie Narcyz, zdany na siebie, powiedzia przedstawicielom prawa to, co powiedzia Boone'owi. W takim razie by to komitet powitalny. Chyba ju go szukali, dom po domu. A jeli tu, to w Shere Neck take. Oczekiwano go.
Dziki zasonie nocy, zszed z drogi prosto na pole rzepaku, gdzie móg si pooy i obmyli nastpne posunicie. Z pewnoci niemdrze byoby zjawi si w Dwyer. Lepiej skierowa si teraz do Midian, zapominajc o godzie i zmczeniu i ufajc, e gwiazdy i instynkt go zaprowadz.
Wsta, przesiknity zapachem ziemi i skierowa, si tam, gdzie jego zdaniem bya pónoc. Wiedzia, e moe chybi celu o kilka mil, majc tak ogólne namiary, albo równie atwo nie dostrzec go w ciemnoci. Niewane; nie mia wyboru, co stanowio jakie pocieszenie.
W trakcie swej krótkiej, zodziejskiej akcji nie, zdoby zegarka, wic upyw czasu móg oceni obserwujc tylko powolny ruch konstelacji nad gow. Powietrze stao si chodne, potem lodowate, ale kroczy dalej pomimo bólu, unikajc, jak tylko moliwe, dróg, chocia atwiej by si po nich szo ni po zaoranym \\\\\\\\\\\\\\\\i obsianym gruncie. Byo to rozsdne posunicie. W pewnym momencie zobaczy dwa samochody policyjne, a za nimi czarn limuzyn, które po cichu cigny drog, któr przekroczy minut wczeniej. Nie umia wytumaczy dlaczego, ale by pewien, i to bardzo, e pasaerem limuzyny by Decker, dobry doktor, wci w pogoni za wiedz.
4
I wtedy - Midian.
Znikd - Midian. W jednej chwili noc, która bya bezksztatn ciemnoci, przeobrazia si w zgrupowanie budynków na horyzoncie, których malowane ciany sabo wieciy szaroniebiesk powiat pod gwiazdami Boone sta tak przez kilka minut i napawa si widokiem. W adnym z okien nie palio si wiato, ani na adnym ganku. Musiao by ju dobrze po pónocy, a mczyni i kobiety w miasteczku, wstajcy rano do pracy, powinni ju spa. Ale ani jednego wiata? To go zdziwio. O maym Midian mogli zapomnie kartografowie i ludzie ustawiajcy drogowskazy, ale czy nie znalaz si tu ani jeden czowiek cierpicy na bezsenno? Czy dziecko, które bao si, gdy lampa nie wiecia przez ca noc? Bardziej prawdopodobne byo to, e czekali na niego Decker i przedstawiciele prawa ukryci w cieniu, a on gupi da si zapa w puapk. Najprostsze rozwizanie - to da nog i pozwoli im dalej czuwa, ale na to nie mia ju siy. Jeli teraz si wycofa, ile bdzie musia czeka, eby spróbowa powróci, co godzina przeprowadzajc rozpoznanie?
Postanowi posuwa si skrajem miasta i zorientowa si nieco w jego pooeniu. Jeli nie znajdzie ladu obecnoci policji, wejdzie tam, zdecydowany na wszystko. Nie po to przeby ca drog, aby teraz zawraca.
Midian nie odkryo si przed nim, gdy zacz je okra od poudniowo-wschodniego kraca. Widzia tylko pustk. Nie tylko ani ladu samochodów policyjnych na ulicach czy midzy domami; w ogóle nie byo tam adnych pojazdów policyjnych, czy innych - adnych ciarówek, samochodów terenowych. Zaczyna si zastanawia, czy przypadkiem nie byo to miasto zamieszkane przez jedn z tych wspólnot religijnych, których przekonania nie pozwalaj na uywanie elektrycznoci czy silnika spalinowego.
Gdy wspina si na grzbiet niewielkiego wzgórza, gdzie leao Midian, pojawio si drugie, prostsze wyjanienie. Po prostu w Midian nikt nie mieszka. Ta myl kazaa mu si zatrzyma. Gapi si na domy, szukajc jakich ladów rozpadu, ale nie znalaz ich. Dachy nienaruszone, o ile móg dostrzec, aden z budynków nie wydawa si rozpada. Jednoczenie, przy takiej spokojnej nocy, sysza szmer gwiazd, lecz nie sysza adnych odgosów dochodzcych z miasteczka. Jeli kto w Midian jcza przez sen, noc tumia ten dwik i pozostawaa tylko cisza.
Midian to byo miasto-widmo.
Nigdy w swoim yciu nie czu si tak opuszczony. Sta jak pies, który wraca do domu i nie zastaje swoich wacicieli; nie wiedzc, co teraz oznacza ycie albo, co bdzie oznaczao.
Tak trwa kilka minut, zanim wyrwa si z tego stanu i kontynuowa swój obchód miasta. Dwadziecia jardów dalej ujrza jednak widok o wiele bardziej tajemniczy nawet jak na opustoszae Midian.
Po przeciwlegej stronie miasta lea cmentarz. Ze swego punktu widokowego widzia go doskonale, chocia otaczay go wysokie mury. Prawdopodobnie wybudowano go, aby suy caemu regionowi, bo zajmowa teren znacznie rozleglejszy ni tego wymagay potrzeby Midian. Wiele grobowców imponowao swoimi rozmiarami, a nawet z odlegoci byo wida, e ukad alejek, drzew i grobów nadawa cmentarzowi wygld maego miasta.
Boone ruszy w kierunku cmentarza schodzc po zboczu wzgórza, cay czas dobrze widzc samo miasto. Przypyw adrenaliny, zwizany z odnalezieniem i bliskoci miasta, szybko min, a ból i wyczerpanie, dotychczas stumione oczekiwaniem, powróciy i mciy si na nim. Wiedzia, e dugo to nie potrwa, zanim minie zawiod cakowicie i padnie. Moe za murami cmentarza znajdzie jaki kcik? Tam ukryje si przed przeladowcami i da odpocz kociom.
Prowadziy tam dwa wejcia. Maa furtka w bocznym murze i wielkie podwójne wrota, wychodzce wprost na miasto. Wybra pierwsze wejcie. Byo zamknite na klamk, lecz nie na klucz. Delikatnie pchn furtk i wszed. Wraenie, jakie odniós na wzgórzu, znalazo tu potwierdzenie - cmentarz by miastem, grobowce wznosiy si wysoko wokoo. Ich wielko i, co teraz ocenia z bliska, staranno ich wykonania, zadziwiay. Jakie wspaniae rodziny zamieszkiway tutaj, zamone na tyle, by chowa zmarych w takim przepychu? Mae wspólnoty yjce na prerii trzymay si kurczowo ziemi, jedynego róda utrzymania, lecz rzadko si bogaciy; a jeli ju, to tylko odkrywajc rop lub zoto, ale nigdy szczliwców nie byo tak wielu. A tu: wspaniae nagrobki, cae aleje zbudowane w rónorakich stylach, od klasycznego do barokowego, i ozdobione - aczkolwiek nie mia pewnoci, czy znuone zmysy mówi prawd - motywami z rozmaitych, zwalczajcych si religii.
Wszystko ju za nim. Potrzebowa snu. Nagrobki stay tu od, lub duej. Obejrzy je sobie o wicie.
Znalaz legowisko ukryte midzy dwoma grobami i pooy si. Wiosenna trawa pachniaa sodko. Spa ju na o wiele mniej wygodnym posaniu.
Rozdzia V
DZIWADO
Obudziy go odgosy wydawane przez jakie zwierz, którego powarkiwanie wdaro si w jego sny i cigno go na ziemi. Otworzy oczy i usiad. Nie widzia psa, ale wci go sysza. Moe by za nim; groby odbijay echo na wszystkie strony. Bardzo wolno odwróci si i spojrza przez rami. Panowaa gboka ciemno, ale nie cakiem skrywaa wielk besti, z gatunku trudnego do zidentyfikowania. Nie mona si byo jednak pomyli - z jej garda pyna groba. Sdzc z tonu powarkiwania, nie podobay jej si jego odwiedziny.
- Hej, chopcze - powiedzia cicho. - Wszystko dobrze.
Trzeszczao mu w kociach, gdy zacz si podnosi, wiedzc, e jeli zostanie na ziemi, zwierz bdzie miao atwy dostp do jego garda. Nogi mu zesztywniay od leenia na zimnej ziemi i porusza si jak paralityk. Moe to wanie powstrzymywao zwierz od zaatakowania, bo tylko po prostu obserwowao go, wytrzeszczajc biaka oczu (jedyny widoczny szczegó), gdy przyjmowa wyprostowan postaw. Ju stojc, zwróci twarz ku stworzeniu, a ono zaczo zblia si w jego stron. Co w jego sposobie poruszania si mówio mu, e zwierz jest ranne. Sysza, jak wlecze za sob jedn z koczyn; pochylao gow i kutykao.
Mia ju na ustach sowa pocieszenia, kiedy czyje rami zacisno si wokó jego szyi, a dech mu zaparo.
- Rusz si tylko, a ci wypatrosz!
Jednoczenie z t grob drugie rami przejechao po jego ciele, a palce zagbiy si w brzuchu z tak si, e bez wtpienia ten czowiek móg speni swoj grob goymi rkami.
Boone odetchn pytko. Nawet najmniejszy ruch wywoywa zaciskanie miertelnego uchwytu na szyi i brzuchu. Czu krew pync po brzuchu do dinsów.
- Kim jeste, do cholery? - dopytywa si gos.
Nie umia kama, bezpieczniej byo powiedzie prawd.
- Nazywam si Boone. Przyszedem tu... Przyszedem znale Midian.
Czyby uchwyt na brzuchu zela troch, gdy wymieni swój cel?
- Po co? - dopytywa si teraz drugi gos.
W uamku sekundy Boone zda sobie spraw, e gos wychodzi z cienia naprzeciw niego, gdzie staa ranna bestia. Naprawd pochodzi od bestii.
- Mój przyjaciel zada ci pytanie - powiedzia gos przy jego uchu. - Odpowiedz mu!
Boone, zdezorientowany tym atakiem, utkwi spojrzenie znów w tym czym, co ukrywao si w cieniu i nie wierzy wasnym oczom. Gowa rozmówcy nie bya ciaem staym; wydawaa si niemal pochania swoje zbdne kontury, a materia gowy ciemniaa i przepywaa przez oczodoy i nozdrza oraz usta z powrotem w gb siebie.
Znikny myli o niebezpieczestwie; teraz ogarno go uniesienie. Narcyz nie kama.
Oto transformacja tej prawdy.
- Przyszedem do was - powiedzia, odpowiadajc na pytanie cudactwa. - Przyszedem, bo nale do was.
- Jak on wyglda, Peloquin?
To co pochono swoj twarz bestii. Pod spodem znajdoway si rysy ludzkie, osadzone na ciele bardziej przypominajcym gada ni ssaka. Koczyna, któr wlók za sob, to by ogon, a jego rana sprawiaa, e sposobem poruszania si przypomina wyprostowan jaszczurk. Widzia to teraz, gdy drgawki przemiany targny jego sterczcym grzbietem.
- Wyglda jak Pierwotny - odpar Peloquin. - Nic to nie znaczy.
Boone dziwi si, dlaczego jego napastnik nie widzi go. Zerkn na rk na swoim brzuchu. Miaa sze palców zakoczonych nie paznokciami, lecz pazurami, teraz zagbionymi na pó cala w jego miniach.
- Nie zabijaj mnie - powiedzia. - Przebyem dug drog, eby tu przyby.
- Syszysz, Jackie? - spyta Peloquin, odpychajc si od ziemi czterema nogami, by stan prosto naprzeciw Boone'a.
Oddech mia gorcy jak podmuch z otwartego pieca hutniczego.
- A zatem jakiego gatunku jeste besti? - Chcia wiedzie. Transformacja zakoczya si. Czowiek pod paszczem potwora nie wyrónia si niczym szczególnym. Czterdzieci lat, chudy, ótawa skóra.
- Powinnimy zabra go na dó - stwierdzi Jackie. - Lylesburg bdzie chcia go widzie.
- Prawdopodobnie - odrzek Peloquin. - Ale sdz, e to strata czasu. To Pierwotny, Jackie. Umiem ich wy wcha.
- Przelaem krew - odezwa si Boone pógosem. - Zabiem jedenastu ludzi.
Niebieskie oczy obejrzay go badawczo. Igrao w nich rozbawienie.
- Chyba nie - powiedzia Peloquin.
- To nie od nas zaley - wtrci si Jackie. - Nie moesz go osdza.
- Mam chyba oczy, no nie? - odpar Peloquin. - Poznaj czowieka, kiedy go widz. Pokiwa palcem na Boone'a.
- Nie jeste z Nocnego Plemienia - stwierdzi. - Jeste misem. I tyle. Misem dla bestii. Gdy mówi to, z jego twarzy znikno rozbawienie, a pojawi si gód.
- Nie moemy tego zrobi - zaprotestowa drugi stwór.
- Kto wie? - spyta Peloquin. - Kto si o tym dowie?
- amiemy prawo.
Peloquin nie zareagowa na to. Obnay zby, a ze szczelin zacz sczy si ciemny dym i unosi wokó jego twarzy. Boone wiedzia, co teraz nastpi. Wydycha to, co przed chwil wchon: swoje jaszczurcze „ja". Proporcje gowy ju si zmieniy ledwo uchwytnie, jak gdyby deformowa czaszk i przeobraa si na nowo pod powok ciaa.
- Nie moecie mnie zabi - odezwa si. - Nale do was.
Czy dym naprzeciwko wyraa zaprzeczenie? Jeli tak, to przesuwajc si straci swe znaczenie. Nie przewidziano dalszej dyskusji. Bestia zamierzaa go zje...
Poczu ostry ból w brzuchu, zerkn w dó i zobaczy, jak rka stwora zakoczona pazurami oddziela si od jego ciaa. Ucisk na szyi rozluni si, a stwór za jego plecami powiedzia:
- Id!
Nie potrzebowa zachty. Zanim Peloquin zakoczy swoje przeobraenie, Boone wylizn si z obj Jackiego i pobieg. Straci wszelkie poczucie kierunku, a sytuacj pogorszy jeszcze ryk peen furii godnej bestii i odgosy, niemal natychmiastowe, pogoni.
Nekropolia bya labiryntem. Bieg na olep, nurkujc raz w lewo, raz w prawo, gdzie tylko widzia woln przestrze. Nie musia spoglda przez rami, by zauway, e przeladowca si zblia. Kiedy bieg, w gowie rozbrzmieway mu jego sowa, pene oskarenia:
- Nie naleysz do Nocnego Plemienia. Jeste misem. Misem dla bestii.
Te sowa bardziej go osabiy ni ból nóg czy puc. Nawet tu, poród potworów Midian, nie nalea do nich. A jeli nie do nich, to do kogo? Goniono go, ale tego wycigu nie móg wygra.
Zatrzyma si. Odwróci.
Peloquin znajdowa si pi, sze jardów od niego. Ciao wci mia ludzkie, nagie i bezbronne, ale gow mia cakowicie bestii. Szerokie usta i zby jak ciernie. On te si zatrzyma, by moe oczekujc, e Boone rzuci bro. Gdy to nie nastpio, wycign ramiona w stron swojej ofiary i Za nim pojawi si Jackie i na pierwszy rzut oka wyda si Boone'owi czowiekiem. A moe jego wielokrotnoci. Na jego bryowatej gowie byy dwie twarze, obie strasznie wykrzywione; oczy wybauszone tak, e mogy patrze wszdzie, lecz nie przed siebie, usta zronite w pojedyncz szpar, dziurki w nosach pozbawionych koci. Twarz podu ludzkiego na pokazach dziwolgów.
Jackie próbowa zawoa jeszcze raz, ale wycignite ramiona Peloquina ju zmieniay si od koniuszków palców do okci, delikatno ustpowaa miejsca nadzwyczajnej sile.
Zanim skoczy przemian mini, podszed do Boone'a i skoczy, by powali swoj ofiar. Boone upad pod jego ciarem. Za póno, by aowa, e nie zdoby si na ucieczk. Poczu, jak pazury rozrywaj mu kurtk, by obnay smakowite miso klatki piersiowej. Peloquin podniós gow i wyszczerzy zby. Jego usta nie do takiego wyrazu byy stworzone. Potem ugryz. Zby nie byy dugie, za to liczne. Nie bolao tak, jak tego oczekiwa Boone, Peloquin odsun si, wyrywajc zbami kawa mini, razem ze skór i brodawk.
Ból wyrwa go ze stanu rezygnacji; zacz si miota pod Peloquinem. Bestia wyplua ks z gby i przymierzaa si do czego lepszego, zionc woni krwi w twarz swojej ofiary. By ku temu powód - nastpnym razem miaa wygry serce i puca z klatki piersiowej Boone'a. Zawoa o pomoc, a pomoc nadesza. Zanim nastpi zgubny atak, Jackie chwyci Peloquina i odcign go od poywienia. Boone poczu, jak stworzenie unosi si, i ju prawie w zamroczeniu dostrzeg, jak jego obroca zmaga si z Peloquinem. Ich wierzgajce koczyny splatay si. Nie czeka na zwycizc. Przycisn do do rany i podniós si.
Tu nie byo dla niego bezpiecznie; Peloquin z pewnoci nie by tu jedynym mieszkacem lubicym ludzkie miso. Czu, jak inni patrz na niego, gdy wlók si przez nekropoli i czekaj, a potknie si i upadnie, a oni dobior si do niego bezkarnie. Jego organizm, który dozna tak wiele urazów, nie podda si jednak. Czu moc swoich mini, jak jeszcze nigdy od czasu, gdy zdecydowa skoczy ze sob, a myl ta bya teraz dla niego zupenie obca. Nawet rana pulsujca pod doni, ya swoim yciem i manifestowaa to. Ból min, a zastpio go nie odrtwienie, lecz wraliwo, niemal erotyczna, kaca Boone'owi sign do piersi i gaska swoje serce. Ubawiony takimi nonsensami pozwoli, by instynkt go poprowadzi, a on powiód go do wielkich, podwójnych wrót. Klamka stawiaa opór liskim od krwi rkom, wic wspi si, pokonujc wrota z atwoci, która wywoaa jego umiech. Potem ruszy do Midian, biegnc nie ze strachu przed pogoni, lecz z przyjemnoci tkwicej w szybkoci jego nóg i dozna swych zmysów.
Rozdzia VI
ROZBITA ILUZJA
Miasto byo rzeczywicie opuszczone, tak jak przypuszcza. Chocia z odlegoci pó mili domy sprawiay solidne wraenie, to jednak blisze ogldziny wykazay, e opuszczenie przez mieszkaców nie wyszo im na dobre. Wci mia wietne samopoczucie, jakkolwiek obawia si, e moe da zna o sobie znaczna utrata krwi. Potrzebowa czego, choby prymitywnego rodka do zabandaowania rany. Szukajc skrawka zasony albo kawaka pocieli, otworzy drzwi jednego z domów i wkroczy do ciemnego wntrza.
Nie zdawa sobie sprawy, dopóki nie znalaz si w rodku, w jake dziwny sposób jego zmysy ulegy wyostrzeniu. Oczy z atwoci przenikay ciemno, odkrywajc aosne rumowisko, które kiedy zostawili po sobie lokatorzy, wszystko pokryte kurzem naniesionym z prerii przez wybite okno i wypaczone drzwi. Znalaz jaki obrus; pas wilgotnego, poplamionego pótna, który podar na wsze paski, trzymajc zbami i praw rk, podczas gdy lewa zakrywaa ran.
Kiedy to robi, usysza skrzypienie desek na werandzie. Na progu ujrza sylwetk mczyzny, którego nazwisko Boone zna, chocia twarz skrywaa ciemno. Wyczu zapach wody koloskiej uywanej przez Deckera; sysza bicie serca Deckera; w powietrzu pozna wo potu Deckera.
- Wic to tak - odezwa si doktor. - Tu jeste.
Na owietlonej gwiazdami ulicy gromadzili si policjanci. Nadnaturalnie wyostrzonym suchem Boone wyapywa odgosy nerwowych szeptów, powietrza wciganego do puc i szczk odbezpieczanych pistoletów, gotowych ci szaleca z nóg, gdyby tylko próbowa si wylizn.
- Jak mnie znalelicie? - spyta.
- Narcyz, tak si nazywa? - powiedzia Decker. - Twój przyjaciel ze szpitala?
- Czy on nie yje?
- Niestety, nie. Umar w walce.
Decker posun si o krok w stron domu.
- Jeste ranny - zauway. - Co sobie zrobie?
Co powstrzymywao Boone'a od odpowiedzi. Czy tajemnica Midian nie bya na tyle dziwaczna, aby tamten w ni uwierzy? A moe nie warto byo zwierza si Deckerowi? Z pewnoci nie o to chodzio. Zaangaowanie Deckera w zrozumienie potwornych wydarze nie ulegao wtpliwoci. Z kime innym mógby si podzieli swoimi rewelacjami? A jednak zawaha si.
- Powiedz - znów odezwa si Decker - jak doszo do zranienia?
- Potem - odpar Boone.
- Nie bdzie adnego potem. Sdz, e o tym wiesz.
- Przeyj - stwierdzi Boone. - Nie jest tak le, jak wyglda. A przynajmniej nie czuj si najgorzej.
- Nie mówi o ranie. Mam na myli policj. Czekaj na ciebie.
- Wiem.
- I nie zamierzasz wyj po dobroci, prawda?
Boone nie mia pewnoci. Gos Deckera przypomina mu bezpieczestwo, jakie zapewnia mu lekarz i prawie uwierzy, e jeli doktor tylko tego zapragnie, to na powrót je odnajdzie.
Teraz jednak ze strony Deckera nie byo mowy o bezpieczestwie. Tylko o mierci.
- Jeste wielokrotnym morderc, Boone. Desperatem. Niebezpiecznym. Uparcie prosiem ich o to, by pozwolili mi do ciebie podej.
- Ciesz si, e pan to zrobi.
- Te si ciesz - odrzek Decker. - Chciaem mie szans poegnania si z tob.
- A dlaczego w ten sposób?
- Wiesz, dlaczego.
Nie wiedzia, naprawd. Wiedzia tylko, z coraz wiksz pewnoci, e Peloquin mówi prawd. Powiedzia:
- Nie naleysz do Nocnego Plemienia. I nie nalea; by niewinny.
- Nikogo nie zabiem - powiedzia pógosem.
- Wiem o tym - odpar Decker.
- Dlatego nie pamitaem adnego z tych pokojów. Nigdy tam nie byem.
- Ale teraz ju pamitasz - stwierdzi Decker.
- Tylko dlatego - Boone przerwa i gapi si na poyskliwie czarny garnitur doktora - e pan mi pokaza.
- Nauczyem ci - poprawi go Decker.
Boone gapi si dalej, czekajc na wyjanienie, którego nie zna zawczasu. To nie móg by Decker. Decker by Rozumem, Decker by Spokojem.
- Dzi wieczorem zgino dwoje dzieci w Westlock - mówi doktor. - Obwiniaj ciebie.
- Nigdy nie byem w Westlock - zaprotestowa -Boone.
- Ale ja byem - odrzek Decker. - Upewniem si, e tutejsi ludzie widzieli zdjcia; mordercy dzieci - s najgorsi. Lepiej, eby zmar tutaj, ni mia si z nimi spotka.
- Pan? - spyta Boone. - Pan to zrobi?
- Tak.
- Wszystkich?
- I jeszcze wicej.
- Dlaczego?
Decker zastanawia si nad tym przez chwil.
- Bo to lubi - odpowiedzia obojtnym tonem.
Dalej wyglda tak zrównowaony w swoim dobrze skrojonym garniturze. Nawet twarz, któr Boone widzia teraz wyranie, nie zdradzaa adnego tropu wiodcego do ukrytego szalestwa. Któ by wtpi, widzc zakrwawionego i czystego mczyzn, który z nich jest obkany, a który jest jego uzdrowicielem? Ale wygld zewntrzny myli. To doktor by potworem, dzieckiem Midian, który wanie zmieni ciao, by ukry prawdziwe „ja”. Reszta przyczaia si pod mask spokoju i planowaa zabójstwa dzieci.
Decker wycign rewolwer z wewntrznej kieszeni marynarki.
- Uzbroili mnie - powiedzia. - Na wypadek, gdyby straci kontrol nad sob.
Rka mu draa, ale z takiej odlegoci trudno byo chybi. Za chwil wszystko si skoczy. Przyleci kula, a on umrze i tyle tajemnic pozostanie nie wyjanionych. Rana, Midian, Decker, tak wiele pyta, na które nigdy nie odpowie.
Teraz albo nigdy. Cisn obrus, który wci trzyma, w Deckera, a sam rzuci si w bok. Decker wypali, a strza wypeni pokój hukiem i wiatem. Zanim obrus spad na ziemi, Boone znalaz si przy drzwiach. Gdy pozostawi je za sob o jard, rewolwer znów wypali. Bysk i natychmiast po nim huk. A potem podmuch w plecy Boone'a, który pchn go do przodu, przygarbi.
Jednoczenie rozleg si krzyk Deckera.
- On ma bro!
Boone sysza, jak cienie postaci przygotowuj si, by go osaczy. Podniós ramiona w gecie poddania si, otworzy usta, by ogosi sw niewinno.
Ludzie zebrani za samochodami zobaczyli tylko jego zakrwawione rce, wystarczajcy dowód winy. Wystrzelili.
Boone usysza, jak kule mkn po swoich torach - dwie z lewej, trzy z prawej i jedna prosto z naprzeciwka, wymierzona w serce. Starczyo mu czasu, by zdziwi si, jak wolno i jak muzykalnie podaj. Potem trafiy w niego: udo, pachwina, ledziona, rami, policzek i serce. Sta wyprostowany przez kilka sekund, potem kto znów wystrzeli i nerwowe palce na spustach wyday drug salw. Dwa z tych strzaów przeszy bokiem. Reszta dosignea celu: brzuch, kolano, dwa w piersi, jeden w skro. Tym razem upad.
Gdy uderzy o ziemi, poczu, e rana zadana przez Peloquina wstrzsna nim, jak drgnienie drugiego serca - i jej obecno stanowia dziwne pocieszenie w tych ostatnich chwilach.
Gdzie obok usysza gos Deckera i jego kroki, zbliajce si od strony domu - chcia obejrze ciao.
- Mamy tego bkarta - stwierdzi kto.
- Nie yje - powiedzia Decker.
- Nie, ja yj - pomyla Boone. A potem ju nie myla o niczym.
Cz II
MIER TO SUKA
To, co cudowne, take rodzi si,
przeywa swój najlepszy
czas i umiera...
CARMEL SANDS
Orthodoxies
Rozdzia VII
KRTE CIEKI
1
wiadomo, e Boone odszed od niej bya ju sama w sobie przygnbiajca, ale to, co nastpio póniej. byo jeszcze gorsze. Oczywicie, po pierwsze, ta rozmowa telefoniczna. Spotkaa doktora Deckera tylko raz i nie poznaa jego gosu, dopóki si nie przedstawi.
- Obawiam si, e mam ze wiadomoci.
- Znalaz pan Boone'a?
- Tak.
- Jest ranny?
Nastpia pauza. Wiedziaa ju, zanim skoczya si ta cisza, co teraz usyszy.
- Obawiam si, e on nie yje, Lori.
Oto ta wiadomo, któr na wpó przeczuwaa. Nadesza, bo bya zbyt szczliwa, i to nie mogo duej - trwa. Boone zmieni jej ycie nie do poznania. Jego mier uczyni to take.
Podzikowaa doktorowi, e by tak dobry i powiedzia jej o tym osobicie, nie pozostawiajc tego obowizku policji. Potem odoya suchawk i czekaa, a wiadomo dotrze do niej.
Niektórzy sporód jej rówieników twierdzili, e nie odpowiedziaaby nigdy na zaloty mczyzny takiego jak Boone, gdyby by zdrowy. Mieli tu na myli nie fakt, e choroba kierowaa jego lepym wyborem, lecz to, e pikno twarzy takiej jak jego, zachcajcej ludzi wraliwych na urod do pochlebstw, idzie zwykle w parze z niezrównowaonym umysem. Takie uwagi gboko j dotykay, poniewa w gbi serca uwaaa je za suszne. Boone niewiele rzeczy posiada na wasno, lecz twarz bya jego chwa i skaniaa do uwanego przypatrywania si. Wprawiao go to w zakopotanie i zbijao z tropu. Fakt, e kto si na niego gapi nie sprawia mu przyjemnoci. Lori te nieraz baa si, e go urazi postpujc na odwrót: próbujc okaza cakowity brak zainteresowania jego wygldem. Widziaa, jak po kilka dni si nie kpie, jak tygodniami si nie goli i przez pó roku nie chodzi do fryzjera. To nie zniechcao w wikszym stopniu jego entuzjastek. Rzuca na nie urok, bo sam by nawiedzony, po prostu.
Nie marnowaa czasu na tumaczenie wszystkiego swoim przyjacioom. W zasadzie ograniczaa rozmowy na jego temat do minimum, zwaszcza gdy rozmowa schodzia na seks. Spaa z Boone'em zaledwie trzy razy i za kadym razem bya to katastrofa. Wiedziaa co mog wyrzdzi plotki. Ale jego czuy, arliwy sposób, w jaki j traktowa, wiadczy o tym, e chcia speni jej wymagania. Po prostu nie udawao mu si, a to go wpdzao we wcieko i depresj, z której ona usiowaa go wydoby, ograniczajc ich kontakt, aby nie da pretekstu do dalszych niepowodze.
Mimo wszystko, czsto o nim nia, a scenariusz tych snów zawsze mia niedwuznacznie seksualn wymow. Bez adnej symboliki. Po prostu ona i Boone w pustych pokojach, pieprzcy si. Czasem do drzwi dobijali si jacy ludzie - chcieli wej i popatrze, ale nigdy nie wchodzili. Nalea do niej bez reszty, w caym swoim piknie i nieszczciu.
Jednak tylko w snach. Bardziej teraz ni kiedykolwiek, tylko w snach.
Ich wspólna historia zakoczya si. Nie bdzie ju mrocznych dni, kiedy rozmowa nie wychodzia z zakltego krgu choroby; nie bdzie chwili, gdy nagle rozbyska soce, bo ona uczepia si jakiego zdania i daa mu nadziej. Nie bya cakiem nie przygotowana na nagy koniec. Cho nie na taki: Boone zdemaskowany jako zabójca i zastrzelony w miecie, o którym nigdy nie syszaa. To ze zakoczenie.
Ze, a jeszcze gorsze miao nastpi.
Po tamtej rozmowie nastpio nieuniknione przesuchanie na policji: czy podejrzewaa go o dziaalno przestpcz? Czy kiedykolwiek wobec niej zachowywa si gwatownie? Powtarzaa tuzin razy, e nigdy jej nie dotkn poza chwilami zblie, a wtedy te ogranicza si do pieszczot. Wydawao si, e w jej zapewnieniach o czuoci Boone'a policja znajduje milczce potwierdzenie swoich te. Wymieniono znaczce spojrzenia, gdy rumienic si, opowiadaa o tym, jak si kochali. Gdy skoczono przesuchanie, spytano, czy zidentyfikuje ciao. Zgodzia si na ten obowizek. Chocia ostrzegano, e to nie bdzie przyjemne, to jednak chciaa si poegna.
Miay jednak nastpi jeszcze dziwniejsze rzeczy.
Ciao Boone'a znikno.
Najpierw nikt nie umia jej powiedzie, dlaczego odoono identyfikacj zwok. Zbywano j tumaczeniami, które nie brzmiay prawdziwie. Wreszcie nie mieli wyboru i powiedzieli jej. Zwoki zoone w kostnicy policyjnej poprzedniego wieczora po prostu znikny. Nikt nie wiedzia, jak je wykradziono, czy te dlaczego - kostnica bya zamknita na klucz, a zamek nie nosi ladów wamania. Prowadzono poszukiwania, ale wyraz twarzy ludzi, którzy przyszli z t wiadomoci, zdradza, e nie robili sobie nadziei na znalezienie porywaczy ciaa. Dochodzenie w sprawie Aarona Boone'a musiao toczy si dalej bez udziau zwok.
2
Drczya j teraz myl, e Boone nigdy nie zazna spokoju. Jego ciao stao si igraszk zboczeca; ten okropny obraz nawiedza j w dzie i w nocy. Sama bya zaszokowana swoj zdolnoci do wyobraenia sobie, do czego mogo posuy jego biedne ciao. Jej umys dziaa jak rozkrcona spirala patologii, co napawao j lkiem (po raz pierwszy w yciu) przed wasnymi procesami psychicznymi.
Boone, gdy y, stanowi tajemnic, a jego uczucie byo cudem, który da jej poczucie wasnej wartoci, jakiego nigdy dotd nie miaa. Teraz, poprzez mier, tajemnica ta jeszcze si pogbia. Wydawao si jej, e go wcale nie znaa, nawet w chwilach bolesnej szczeroci midzy nimi, gdy gotów by otworzy swoj czaszk, by zabraa cae przygnbienie mieszczce si w nim - nawet wtedy ukrywa przed ni tajemnic swego ycia jako mordercy.
Jak to moliwe! Gdy teraz go sobie wyobraaa, robicego gupie miny czy wypakujcego si na jej onie - myl, e tak naprawd nigdy go nie znaa, wprost fizycznie j rania. I jako musiaa uleczy t ran albo przygotowa si na wieczne obcowanie ze wiadomoci jego zdrady. Musiaa wiedzie, dlaczego drugie ycie zawrócio go w przeszo. Moe najlepszym rozwizaniem byoby podjcie poszukiwa tam, gdzie go znaleziono: w Midian. Moe tam znajdzie wyjanienie tajemnicy.
Policja polecia jej nie opuszcza Calgary a do zakoczenia dochodzenia, ale ona, jak i jej matka, kierowaa si impulsami. Obudzia si o trzeciej nad ranem owadnita ide jazdy do Midian. Do pitej si spakowaa i godzin po witaniu suna autostrad numer 2 na pónoc.
3
Najpierw rzeczy szy niele. Dobrze byo znale si z dala od biura (opucia prac, ale do diaba z tym) i od mieszkania, gdzie wszystko przypominao jej znajomo z Boone'em. Jechaa na olep. Na adnej z map, które miaa w rkach, nie oznaczono miasta o nazwie Midian. W rozmowach z policjantami wystpoway jednak i inne miasta. Jedno z nich - Shere Neck zapamitaa, a ono byo oznaczone na mapie. Skierowaa si tam.
Wiedziaa bardzo mao, waciwie nic, o okolicy, przez któr jechaa. Jej rodzina pochodzia z Toronto - cywilizowanego wschodu, jak zwyka mawia a do mierci jej matka, obraona na ojca za przeprowadzk w gb kraju. To ju nie miao znaczenia. Widok pól pszenicy, rozpocierajcych si jak okiem sign, nie robi na Lori adnego wraenia, nie zwracaa uwagi na krajobraz jadc przed siebie. Ziarno posiano, eby roso - niech plantatorzy i niwiarze robi, co do nich naley. Monotonia krajobrazu nuya j bardziej, ni moga przypuszcza. Przerwaa podró w McLennan, o godzin jazdy w prostej linii do Peace River, i przespaa ca noc bez przerwy na óku metalowym, aby obudzi si wypoczta wczenie rano, i ruszya dalej. Szacowaa, e do poudnia osignie Shere Neck. Rzeczy jednak nie cakiem potoczyy si wedug planu. Gdzie na wschód od Peace River stracia orientacj i musiaa przejecha czterdzieci mil w zym, jak przypuszczaa, kierunku, a znalaza jak stacj benzynow i kogo, kto móg jej pomóc.
W kurzu, na schodach biura, chopcy-bliniacy bawili si plastikowymi onierzykami. Ich ojciec, po którym odziedziczyli wosy blond, wycign papierosa gdzie spomidzy batalionów i podszed do samochodu.
- Czym mog suy?
- Prosz o benzyn. I pewne informacje.
- To bdzie pani kosztowao - powiedzia bez umiechu.
- Szukam miejsca o nazwie Shere Neck. Zna je pan?
Za jego plecami nasiliy si dziaania wojenne. Odwróci si do dzieci.
- Zamknijcie si! - krzykn.
Chopcy rzucili sobie spojrzenia spod oka i ucichli, dopóki znów nie odwróci si do Lori. Lata pracy pod goym niebem, w letnim socu, przedwczenie go postarzyy.
- Po co pani Shere Neck? - odezwa si.
- Staram si... odnale kogo.
- Tak? - odpar, wyranie zaintrygowany. Wyszczerzy zby, bdce niegdy w lepszym stanie. - Kogo, kogo znam? Nie mamy tu zbyt wielu znajomych.
Nic nie szkodzio zapyta, jak przypuszczaa. Signa do samochodu i wyja z torebki fotografi.
- Jak sdz, pan nigdy nie widzia tego czowieka?
Na schodach trwa Armageddon. Zanim obejrza fotografi Boone'a, zwróci si do dzieci.
- Mówiem wam, ebycie si zamknli, do cholery! - powiedzia i odwróci si, aby zerkn na zdjcie.
Reakcja nastpia natychmiast.
- Wie pani, kim jest ten facet?
Lori zawahaa si. Prosta twarz czowieka naprzeciwko zachmurzya si. Za póno jednak byo na udawanie ignorancji.
- Tak - stwierdzia, starajc si nie przybiera zbyt ofensywnego tonu. - Wiem, kim on jest.
- A wie pani, co on zrobi? - wywin warg, kiedy mówi. - Mielimy tu jego zdjcia. Widziaem je.
Znów odwróci si do dzieci.
- Zamknijcie si!
- To nie ja - zaprotestowa jeden z bliniaków.
- mnie to gówno obchodzi! - brzmiaa odpowied.
Ruszy do nich z uniesion rk. W mgnieniu oka umknli przed jego cieniem, ze strachu porzucajc swoje wojsko. Wcieko na dzieci i niesmak wywoany zdjciem poczyy si teraz.
- Pieprzona bestia - odezwa si do Lori. - Oto, kim on jest. Pieprzon besti!
Wrczy jej z powrotem poplamion fotografi.
- Do cholery, niech go jak najszybciej znajd. A pani, co chce zrobi, bogosawi miejsce, gdzie si ukrywa?
Wyja fotografi z jego tustych palców, nie odpowiadajc, lecz wyraz twarzy mówi sam za siebie. Nie zraony, kontynuowa tyrad.
- Takich ludzi trzeba wykacza jak psy. Jak pieprzone psy…
Wycofaa si przed jego atakiem, z rkami drcymi tak, e z trudem zdoaa otworzy drzwi samochodu.
- Nie chce pani benzyny? - odezwa si nagle.
- Id do diaba! - odrzeka.
Wyglda na zakopotanego.
- O co pani chodzi? - odburkn.
Wczya zapon, mamroczc modlitw w intencji samochodu. Miaa szczcie. Odjedajc pdem, spojrzaa w lusterko i zobaczya, e mczyzna wykrzykuje co za smug kurzu, któr zostawia. Nie wiedziaa, skd si wzia jego wcieko, ale wiedziaa, na kim j wyaduje - na dzieciach. Nie ma si czym denerwowa. wiat roi si od brutalnych ojców i matek-tyranów, a co za tym idzie - okrutnych, nieczuych dzieci. Tak wyglda kolej rzeczy. I nikt nic nie poradzi na prawa rzdzce gatunkiem.
Ulga spowodowana ucieczk wyciszya wszelkie inne reakcje na jakie dziesi minut, ale potem nerwy day o sobie zna i zacza si trz, tak gwatownie, e musiaa si zatrzyma w pierwszym napotkanym cywilizowanym miejscu, aby troch si uspokoi. Sporód okoo tuzina sklepów wybraa ma restauracyjk, gdzie zamówia kaw i kawaek sodkiego placka, a potem posza do toalety, aby spryska zimn wod swoj zaponione policzki. Samotno, nawet tak krótka - oto haso, które wywoao zy. Gapic si na swoj wzburzon, pokryt wypiekami twarz, odbit w pknitym lustrze, zacza szlocha tak gwatownie, e nic, nawet wejcie innej klientki, nie mogo jej powstrzyma.
Nowo przybya kobieta postpia zupenie inaczej ni Lori postpiaby w takiej sytuacji. Nie wycofaa si. Zamiast tego, uchwyciwszy spojrzenie Lori w lustrze, spytaa:
- O co poszo? Mczyni czy pienidze?
Lori wytara zy palcami.
- Przepraszam - powiedziaa.
- Kiedy ja pacz - powiedziaa dziewczyna, rozczesujc farbowane henn wosy - chodzi zawsze albo o mczyzn, albo o pienidze.
Nieskrpowana ciekawo tej dziewczyny pomoga powstrzyma potok nowych ez.
- Mczyzna - odpara Lori.
- Zostawi ci, prawda?
- Niezupenie.
- Jezu - odezwaa si dziewczyna. - Wróci? To nawet gorzej.
Ta uwaga wywoaa blady umiech Lori.
- Wracaj zwykle ci, których si nie chce, no nie? - cigna dziewczyna. - Mówisz, eby si odwalili, a oni wracaj jak psy...
Na wspomnienie psów Lori stana przed oczami scena pod garaem i poczua, jak znów jej zbiera si na pacz.
- Ach, zamknij si Sheryl - dziewczyna zbesztaa sam siebie - wszystko psujesz.
- Nie - powiedziaa Lori. - Naprawd nie. Musz si wygada. Sheryl umiechna si.
- Tak bardzo, jak ja musz si napi kawy?
Nazywaa si Sheryl Margaret Clark i potrafiaby chyba nawet od anioów wycign informacje. Zanim mina druga godzina rozmowy i wypia pit kaw, Lori opowiedziaa jej ca smutn histori, od momentu spotkania z Boone'em do momentu, kiedy ona i Sheryl wymieniy spojrzenia w lustrze. Sama Sheryl te miaa -histori do opowiedzenia - bardziej komedi ni tragedi - o pocigu jej kochanka do kart, i o swym wasnym pocigu do jego brata, co skoczyo si pyskówk i rozstaniem. Ruszya w drog, aby zapomnie.
- Nie robiam tego od dziecistwa - stwierdzia. - Ot tak i, dokd poniesie mnie fantazja. Zapomniaam ju, jakie to fajne uczucie. Moemy jecha razem. Do Shere Neck. Zawsze chciaam zobaczy to miasto.
- Naprawd?
Sheryl zamiaa si
- Nie. Ale to cel dobry jak kady inny. Dla kogo z fantazj kady kierunek jest dobry.
Rozdzia VIII
TAM, GDZIE PAD
Podróoway zatem zgodnie ze wskazówkami waciciela restauracji, który uwaa, e ma pojcie ciut mniej ni mgliste na temat pooenia Midian. Wskazówki byy dobre. Marszruta prowadzia do Shere Neck, które okazao si miastem wikszym ni oczekiwaa Lori, a potem nie oznakowan drog, w teorii prowadzc do Midian.
- Po co tam jedziecie? - chcia wiedzie waciciel restauracji. - Nikt ju tam nie jedzi. To puste miasto.
- Pisz artyku o gorczce zota - odpara Sheryl, kamic jak z nut. - A ona jest turystk.
- Moe i da si co zwiedzi - brzmiaa odpowied.
Ta ironiczna uwaga, blisza bya prawdzie, ni sdzi ich rozmówca. Pónym popoudniem wiato zocio si na wirowej drodze, kiedy ujrzay miasto, a dopóki nie znalazy si na jego ulicach, byy pewne, e to nie to miejsce, bo czy jakie miasto-widmo wyglda równie zapraszajco? Wraz z zachodem soca to wraenie jednak zniko. W opuszczonych domach kryo si co beznadziejnego, lecz waciwie widok by przygnbiajcy, ale ani troch nie niesamowity. Pierwsza myl Lori po przyjedzie: dlaczego Boone tu przyjecha?
A druga:
- Nie przyby tu z wasnej woli. Gonili go. To przypadek, e w ogóle si tu znalaz. Zaparkoway samochód porodku gównej ulicy, jedynej, jeeli w ogóle uzna j za ulic.
- Nie trzeba zamyka - stwierdzia Sheryl. - Nikt przecie nie przyjdzie go ukra.
Teraz, gdy ju tu dotary, Lori jeszcze bardziej cieszya si z towarzystwa Sheryl. Jej werwa i dobry humor rzucay wyzwanie temu pospnemu miejscu i odstraszay to, co mogo je nawiedzi.
Duchy da si pokona miechem; zwalczy przygnbienie - o wiele trudniej. Po raz pierwszy, odkd zadzwoni do niej Decker, poczua nadcigajc aob. Z atwoci wyobraaa sobie Boone'a tutaj, samotnego i zagubionego, wiedzcego, e przeladowcy nadcigaj. Jeszcze atwiej przyszo jej znale miejsce, gdzie go zastrzelili. Dziury po kulach, które chybiy, zostay obwiedzione kred; plamy i bryzgi krwi wsiky w deski werandy. Staa niedaleko tego miejsca przez kilka minut, niezdolna, by si zbliy i zarazem niezdolna, by odej. Sheryl wycofaa si taktownie, nikt wic nie odrywa jej zahipnotyzowanego wzroku od widoku oa mierci Boone'a. Zawsze jej bdzie go brakowao. A jednak nie pakaa. Moe wyszlochaa ju zy w azience w restauracji. Czua natomiast, jak jej tsknot podsyca tajemnica: w jaki sposób mczyzna, którego znaa i kochaa - czy te kochaa i sdzia, e zna - móg tutaj zgin w nastpstwie zbrodnii, o któr nigdy by go nie podejrzewaa. Moe wciekaa si na niego i to po- wstrzymywao zy; wiadoma, e pomimo ich mioci tak wiele przed ni ukrywa, a teraz nawet nie moga domaga si wyjanie. Czy nie móg zostawi przynajmniej jakiego znaku? Zauwaya, e gapi si na plamy krwi i zastanawia si, czy czyj ostrzejszy wzrok mógby odczyta z nich jaki sens. Gdyby wróy z fusów po kawie, z pewnoci ostatni lad zostawiony przez Boone'a mia jakie znaczenie. Ale ona nie bya wróbitk. Znaki, to tylko cz nie rozwizanej zagadki, zasadnicza cz; uczucie kazao wypowiedzie jej na gos, gdy tak staa przy schodach, sowa:
- Wci ci kocham, Boone.
To dopiero zagadka; pomimo gniewu i szoku oddaaby ycie, które jej jeszcze pozostao, za to, by ujrze, jak on wychodzi teraz przez drzwi i obejmuje j.
Nie otrzymaa jednak adnej odpowiedzi, choby poredniej. Nie poczua oddechu adnego ducha na policzku, adnego westchnienia w swoim wntrzu. Jeli Boone obecny by tu wci w jakiej formie, to zachowa milczenie i nie oddycha; mier nie uwolnia go, lecz uczynia swoim winiem.
Kto wymówi jej imi. Podniosa wzrok.
- ... nie sdzisz? - mówia Sheryl.
- Sucham?
- Czas na nas - powtórzya Sheryl. - Nie sdzisz, e czas jecha?
- Ach.
- Chyba nie masz mi za ze, e to mówi? Wygldasz jak wypluta.
- Dzikuj.
Lori wycigna rk, szukajc uspokojenia. Sheryl ucisna j.
- Widziaa ju co trzeba, kochanie - stwierdzia.
- Tak...
- Chodmy.
- Wiesz, to wci nie wydaje si cakiem realne - powiedziaa Lori. - Nawet to, e tu stoj. To, e to widz. Nie potrafi do koca w to uwierzy. Jak to moliwe, e wszystko stracone? Musi istnie sposób, by do nich dotrze, nie uwaasz, by do nich dotrze i ich dotkn.
- Kogo?
- Umarych. W przeciwnym razie bowiem - wszystko to nonsens, prawda? Sadystyczny nonsens - uwolnia rk z ucisku Sheryl, podniosa do czoa i potara je palcami.
- Przepraszam - powiedziaa. - Mówi bez adu i skadu, no nie?
- Szczerze? Nie.
Lori wygldaa na skruszon.
- Posuchaj - mówia Sheryl. - Stare miasto, nikomu niepotrzebne. Myl, e powinnymy wynosi si std i niech si to wszystko rozpadnie. Co na to powiesz?
- Jestem za.
- Myl jeszcze...
- O czym?
- Waciwie niezbyt lubi towarzystwo - stwierdzia. - Nie mam oczywicie na myli ciebie - dodaa pospiesznie.
- A wic kogo?
- Cae to zgromadzenie nieboszczyków.
- Jakich nieboszczyków?
- Za wzgórzem, tamten cholerny cmentarz.
- Naprawd?
- W twoim stanie umysu nie ma sensu go oglda - Sheryl odrzeka pospiesznie.
Wyraz twarzy Lori mówi jednak, e nie powinna wystpowa z t informacj.
- Nie chcesz tego oglda - powiedziaa. - Naprawd nie chcesz.
- Tylko minutk czy dwie - prosia Lori.
- Jeli zostaniemy tu duej, bdziemy wraca w ciemnociach.
- Ju tu nigdy nie przyjad.
- Och, z pewnoci. Powinna zobaczy ten widok. Wspaniay widok. Domy umarych ludzi. Lori zdobya si na niky umiech.
- Szybko wróc.
Ruszya ulic w kierunku cmentarza. Sheryl zawahaa si. Zostawia sweter w samochodzie, a robio si chodno. Cay czas, kiedy tu przebyway, nie moga si jednak pozby wraenia, e s obserwowane. Gdy zblia si zmierzch, nie chciaa by sama na ulicy.
- Zaczekaj - zadecydowaa i doczya do Lori, widocznej ju pod murem cmentarza.
- Czemu jest taki rozlegy? - zdziwia si Lori na gos.
- Bóg jeden wie. Moe wszyscy wymarli nagle.
- Tak wielu? To waciwie mae miasto.
- Racja.
- A zobacz rozmiary grobów.
- Sdzisz, e zrobi na mnie wraenie?
- Wejdziesz?
- Nie. I nie bardzo chc.
- Tylko troch za mur.
- Gdzie ja to ju syszaam?
Lori nie odpowiedziaa. Bya teraz przy bramie cmentarnej, sigaa przez kraty do klamki. Udao si jej. Jedna poowa drzwi otworzya si na tyle, e moga si przecisn. Wesza. Wahajc si, Sheryl podya za ni.
- Dlaczego tak wiele? - Lori znów si odezwaa. Nie tylko ciekawo kazaa jej zadawa pytania; ten dziwny spektakl sprawi, e znów zacza si zastanawia, czy Boone zapdzi si tu przez przypadek, czy te Midian byo jego miejscem przeznaczenia. Moe pochowano tu kogo, kogo mia nadziej znale ywego? A moe przy jego grobie chcia wyzna swoje zbrodnie? To zaledwie domysy, a jednak aleje grobowców wydaway si obiecywa jak sab nadziej na zrozumienie, dlaczego przela krew - ale bez rezultatu rozgldaa si po terenie, a zapad zmrok.
- Ju póno - przypomniaa Sheryl.
- Tak.
- I jest mi zimno.
- Tak?
- Chciaabym i, Lori.
- Och... przepraszam. Tak. Oczywicie. Robi si zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec.
- Zauwaya.
Ruszyy z powrotem pod gór, do miasta, Sheryl nadawaa tempo. Resztki wiata zniky niemal, kiedy dotary na peryferie miasta. Sheryl posza do samochodu, a Lori zatrzymaa si, aby po raz ostatni spojrze na cmentarz. Z tego punktu widokowego przypomina fortec. Moe wysokie mury broniy go przed zwierztami, chocia wydawao si to zbyteczn ostronoci. Umarli z pewnoci byli bezpieczni pod swoimi kamieniami nagrobnymi. Mury miay raczej chroni aobników, by umarli nie zyskali nad nimi wadzy. Za t bram ziemia zostaa powicona umarym i troszczya si o nich. Na zewntrz - wiat nalea do ywych, którzy nie naucz si niczego od tych, których utracili.
Nie bya na tyle arogancka. Tak wiele chciaa powiedzie dzi umarym, i tyle usysze. Szkoda.
Wrócia do samochodu dziwnie oywiona. Drzwi natychmiast zamkny si i ruszy silnik, a Sheryl powiedziaa:
- Kto nas obserwuje.
- Jeste pewna?
- Przysigam. Widziaam go, kiedy podeszam do samochodu - energicznie tara piersi. - Jezu, brodawki mi sztywniej, kiedy jest zimno.
- Jak on wyglda? - spytaa Lori.
Sheryl wzruszya ramionami.
- Zbyt ciemno, eby dostrzec. To teraz bez znaczenia. Jak powiedziaa, nie wrócimy tu wiej.
Racja, pomylaa Lori. Mog odjecha prost drog i nie odwraca si. Moe zmarli obywatele Midian zazdrocili im tego, za murami swojej fortecy.
Rozdzia IX
NAWIEDZONA
1
Wybór miejsca noclegu w Shere Neck nie nalea do trudnych: byy tylko dwie moliwoci. Jeden z hoteli zosta ju zajty przez uczestników giedy sprztu rolniczego, a cz z tego najazdu rolników zatrzymaa si w drugim budynku, Sweetgrass Inn. Sheryl nie uznawaa przymilania si w recepcji i grozio im, e std te odel je z kwitkiem, ale w kocu znaleziono pokój, który mogy zaj wspólnie, z podwójnym, zestawionym ókiem, prosty, ale wygodny.
- Wiesz, co zwyka mawia moja matka? - spytaa Sheryl, rozkadajc swoje kosmetyki w azience.
- Co?
- Zwyka mawia: jest gdzie mczyzna dla ciebie, Sheryl, chodzi gdzie w pobliu z twoim imieniem na ustach. I to mówia kobieta, która szukaa swojego szczególnego mczyzny przez trzydzieci lat i nigdy go nie znalaza. Zawsze jednak trzymaa si tej romantycznej prawdy. Widzisz, mczyzna z twoich snów czeka za rogiem. Cholera, ona mnie te do tego przekonaa.
- Wci w to wierzysz?
- O tak. Wci szukam. Mylisz pewnie, e po tym wszystkim, co przeszam, zmdrzaam. Chcesz pierwsza wzi prysznic?
- Nie. Id najpierw!
W ssiednim pokoju zaczo si jakie przyjcie, a zbyt cienkie ciany nie tumiy jego odgosów. Kiedy Sheryl braa prysznic, Lori leaa w óku, a wydarzenia minionego dnia kbiy si jej w gowie. Nie trwao to dugo. Ze snu wyrwaa j Sheryl, wykpana i gotowa wyruszy do miasta.
- Idziesz? - chciaa wiedzie.
- Jestem zbyt zmczona - stwierdzia Lori. - Baw si dobrze!
- O ile mona tu si dobrze bawi - ze smutkiem zauwaya Sheryl.
- Na pewno ci si uda - odrzeka Lori. - Oby tylko miaa o czym rozmawia!
Sheryl obiecaa jej to i zostawia Lori, eby odpocza. Cho i na to czua si zbyt zmczona. Zdoaa zaledwie zapa w drzemk, i tak przerywan co jaki czas odgosami pijackiej burdy z przylegego pokoju.
Wstaa by poszuka syfonu z wod sodow i lodu. Wrócia ze szklank dietetycznego napoju do óka, ale za cian wci haasowano. Postanowia wzi kpiel, zanim trunki i zmczenie nie ucisz jej ssiadów. Zanurzona po szyj w gorcej wodzie czua, jak minie rozluniaj si, a zanim wysza z wanny, bya w znacznie lepszym nastroju. azienka nie miaa pochaniacza pary, wic oba lustra zaparoway. Bya im wdziczna za swoist dyskrecj. Katalog sabych stron jej ciaa mia wystarczajc objto, by nie wydua go dodatkowymi samoogldzinami. Szyja zbyt gruba, twarz zbyt szczupa, oczy zbyt due, nos zbyt may. Waciwie skadaa si z samych nadmiarów i niedomiarów, a wszelkie wysiki, eby ukry wady tylko je eksponoway. Wosy, które zapucia, byy tak bujne i ciemne, e w ich ramie twarz wygldaa jak chora. Usta, przypominajce w kadym calu usta jej matki, wyglday naturalnie, cokolwiek nawet nieprzyzwoicie, ale tuszowanie ich barwy blad szmink powikszao jeszcze oczy i czynio je bardziej bezbronnymi.
W sumie jednak jej twarz nie bya nieatrakcyjna. Moga wybiera mczyzn. Kopot w tym, e jej wygld nie odzwierciedla jej wntrza. Sodka buzia - a nie bya wcale sodka, nie chciaa by sodka, i nie pragna, eby tak o niej mylano. Moe silne wraenia, które j spotkay w cigu kilku ostatnich godzin (widok krwi, grobów), stanowiy jaki znak. Miaa tak nadziej. Ich wspomnienie wci j poruszao, wzbogacao, chocia take bolao.
Naga, powdrowaa z powrotem do sypialni. Tak jak si spodziewaa, towarzystwo balujce za cian uciszyo si. Nie syszaa ju rock and roll'a, lecz co stonowanego. Usiada na skraju óka i przebiegaa domi po piersiach cieszc si ich gadkoci. Jej oddech dostosowa si do wolnego rytmu muzyki za ciana: muzyki do taczenia biodro przy biodrze, usta przy ustach. Pooya si na óku, a prawa rka suna w dó ciaa. Czua wo narzuty, przesiknitej papierosowym dymem z paru miesicy. Nadawao to pokojowi charakteru miejsca prawie publicznego, miejsca nocnych schadzek. Myl o nagoci w takim pokoju i zapach jej czystej skóry w zatchym óku staway si coraz wyraniejsze.
Woya kciuk i rodkowy palec do swojej szpary, unoszc nieco biodra, aby uatwi dziaanie. Na t zabaw nie pozwalaa sobie zbyt czsto: katolickie wychowanie kado cie winy midzy instynkt a koniuszki palców. Ale dzi wieczorem bya inn kobiet. Szybko znalaza najwraliwsze miejsce; opara stopy na krawdziach óka i szeroko rozoya nogi, aby da pole do popisu obu doniom.
Przy pierwszym przypywie ciepa nie pomylaa o Boon'ie. Zmarli mczyni to kiepscy kochankowie. Lepiej o nim zapomnie. Mia adn twarz, ale nigdy ju jej nie pocauje. Mia take niezego czonka, ale ju go nigdy nie pogaszcze, ani nie posidzie. Miaa wic tylko siebie - przyjemno dla czystej przyjemnoci. Tak wanie sobie wyobraaa akt, który odgrywaa: czyste ciao, nagie, na zatchym óku. Kobieta w obcym pokoju rozkoszujca si swoim obcym „ja”.
Rytm muzyki ju ni nie kierowa. Znalaza wasny rytm, wznoszenie i opadanie, wznoszenie i opadanie, za kadym razem wspinaa si coraz wyej. Bez koca, szczyt za szczytem, a spyna potem i ogarn j przesyt. Leaa spokojnie przez kilka minut. Potem, czujc nadcigajcy sen i obawiajc si, e zaskoczy j w tej dziwnej pozycji, odrzucia pociel, przykrya si tylko przecieradem, pooya gow na poduszce i daa nura w przestrze pod powiekami.
2
Pot na ciele ochód pod cienkim przecieradem. nio si jej, e znajduje si w nekropolii w Midian, a ze wszystkich uliczek wiatr zbieg na jej spotkanie - z pónocy, poudnia, wschodu i zachodu - zibic j i podnoszc wosy na gowie, wdzierajc si pod bluzk. Wiatr wcale nie niewidzialny. Dotykalny poprzez ciar niesionego kurzu, pyków klejcych powieki i zatykajcych nos, znajdujcych dojcie pod bielizn i do wntrza ciaa take.
Wiatr olepi ju j cakowicie, gdy zdaa sobie spraw, e to waciwie szcztki zmarych, wiekowych nieboszczyków, rozwiewane przez wiatry na wszystkie strony wiata z piramid i mauzoleów, nagrobków i podziemi, kostnic i krematoriów. Py trumien i ludzki popió, i koci w kawaeczkach, unoszone w stron Midian i dopadajce j na skrzyowaniach.
Czua umarych w sobie. Pod powiekami, w gardle, wciskajcych si do ona. Jednak pomimo chodu i furii czterech sztormów nie baa si ich, nie chciaa ich odpdzi. Szukali przecie jej ciepa i kobiecoci. Nie odrzuci ich.
- Gdzie Boone? - spytaa we nie, przypuszczajc, e umarli bd wiedzie. Przecie by jednym z nich.
Wiedziaa, e nie znajduje si daleko, ale wiatr stawa si silniejszy, miota ni na wszystkie strony, skowycza wokó gowy.
- Boone? - odezwaa si znów. - Chc Boone'a. Przyprowadcie go do mnie.
Wiatr usucha. Zaskowycza goniej.
Jeszcze kto by w pobliu, przeszkadzajc w usyszeniu odpowiedzi.
- On nie yje, Lori - powiedzia jaki gos.
Próbowaa zignorowa idiotyczny gos i skupi si na zrozumieniu wiatru. Wypada jednak z rozmowy i musiaa zaczyna od nowa.
- Pragn Boone'a - stwierdzia. - Przyprowadcie go...
- Nie!
Znów ten przeklty gos.
Spróbowaa po raz trzeci i gwatowno wiatru zmienia si w inn gwatowno. Potrzsano ni.
- Lori! Obud si!
Przywara do snu, do snu o wietrze. Mógby jej powiedzie to, czego potrzebowaa, gdyby jeszcze chwil odpara atak wiadomoci.
- Boone! - zawoaa znów, lecz wiatr odchodzi i zabiera ze sob umarych. Swdzio j, gdy wychodzili z jej y i zmysów. Jeli znali jak tajemnic, zabierali j teraz ze sob. Nie bya w stanie ich powstrzyma.
- Lori.
Odeszli ju, wszyscy odeszli. Uniesieni przez sztorm.
Nie miaa wyboru; otworzya oczy wiedzc, e ujrzy Sheryl, z krwi i koci, siedzc w nogach óka i umiechnit.
- Koszmary? - spytaa.
- Nie. Niezupenie.
- Woaa jego imi.
- Wiem.
- Powinna pój ze mn - stwierdzia Sheryl.- Wyrzu go ze swojej duszy.
- Moe.
Sheryl promieniaa, wyranie chciaa podzieli si wieciami.
- Poznaa kogo? - zgada Lori. Sheryl wyszczerzya zby.
- Kto by pomyla? - powiedziaa. - Matka moga rzeczywicie mie racj.
- A tak dobrze?
- Dobrze.
- Opowiedz o wszystkim!
- Nie ma wiele do opowiadania. Po prostu znalazam jaki bar i spotkaam tam wietnego faceta. Kto by pomyla? - powtórzya. - W rodku cholernej prerii. Mio mnie szukaa.
Nie panowaa nad swoim podnieceniem; z trudem hamowaa entuzjazm, gdy zdawaa Lori pen relacj ze swego nocnego romansu. Mczyzna nazywa si Curtis; bankier, urodzony w Vancouver, rozwiedziony, ostatnio przeprowadzi si do Edmonton. Idealnie si uzupeniali, jak twierdzia: jako znaki zodiaku, pod wzgldem upodoba kulinarnych i alkoholowych, dowiadcze rodzinnych. A co najwaniejsze, chocia rozmawiali przez kilka godzin, ani razu nie namawia jej do rozebrania si. By dentelmenem: ukadny, inteligentny, tsknicy za yciem kulturalnym Zachodniego Wybrzea - gdzie, jak da do zrozumienia, powróciby, gdyby znalaz odpowiednie towarzystwo. Moe jej towarzystwo.
- Mam si z nim znów spotka jutro wieczorem - powiedziaa Sheryl. - Moe nawet zostan tu kilka tygodni, jeli sprawy dobrze si uo.
- Na pewno - odpara Lori. - Zasuya, eby ci si powiodo.
- Wracasz jutro do Calgary? - spytaa Sheryl.
- Tak - chcia odpowiedzie jej umys. Ale sen by od niej szybszyil odpowiedzia inaczej.
- Myl, e najpierw wróc do Midian - odezwaa si. - Chc jeszcze raz zobaczy to miejsce.
Twarz Sheryl posmutniaa.
- Prosz, nie nalegaj, ebym pojechaa z tob. Nie zdobd si na drug tak wizyt.
- Nie ma problemu - odrzeka Lori. - Z radoci pojad sama.
Rozdzia X
SOCE I CIE
Nad Midian rozcigao si niebo bez chmur, a powietrze wydawao si jakby podminowane. Cay niepokój, jaki czua podczas pierwszej wizyty znikn. Chocia byo to wci miasto, gdzie umar Boone, nie moga go za to nienawidzi. Wrcz przeciwnie - ona i miasto sprzymierzyli si, oboje naznaczeni odejciem Boone'a.
Nie przybya tu jednak z wizyt do miasta jako takiego, lecz na cmentarz - i nie zawioda si. Soce migao na mauzoleach, ostre cienie podkrelay kunszt rzemielników. Nawet ziele trawy, wyrosej midzy grobami, wydawaa si soczystsza ni wczoraj. W adnej z kwater nie wia wiatr, nie czua oddechu sztormów ze snu, unoszcych umarych. W obrbie wysokich murów panowaa niezwyka cisza, jak gdyby wiat zewntrzny w ogóle nie istnia. Oto i miejsce powicone umarym, którzy nie odeszli po prostu z ycia, lecz stanowili odrbny gatunek, rzdzcy si swoimi obrzdkami i modlcy si w sobie tylko waciwy sposób. Ze wszystkich stron otaczay j takie znaki: epitafia po angielsku, francusku, polsku i rosyjsku; obrazy zawoalowanych kobiet i rozbitych urn witych, których sensu mczestwa moga si tylko domyla; kamienne psy pice przy grobach swoich panów - caa symbolika towarzyszca owym ludziom. Im bardziej si w to zagbiaa, tym wyraniej pojmowaa, e zadaje sobie pytanie, trapice j od wczoraj: czemu ten cmentarz jest taki wielki? I dlaczego - co stawao si coraz bardziej widoczne w miar jak badaa nagrobki - spoczywao tu tyle narodowoci? Mylaa o swoim nie; o wietrze, który przylecia ze wszystkich zaktków ziemi. Jak gdyby byo w tym co proroczego. Ta myl nie zmartwia jej. Jeli tak toczy si wiat, przy udziale omenów i proroctw, musi istnie jaki system jego uporzdkowania, którego dotychczas nie znaa. Mio zawioda, moe ten nowy system nie zawiedzie.
Godzin trwao, zanim przewdrowaa spokojnymi alejkami do tylnego muru cmentarza i znalaza tam rzd grobów, w których pochowano zwierzta: koty pogrzebane obok ptaków, psy obok kotów - wszyscy pogodzeni, jakby z jednej byli gliny. Osobliwy widok. Chocia wiedziaa o cmentarzach zwierzt, nigdy nie syszaa, aby udomowione zwierzta chowano w tej samej powiconej ziemi, co ich wacicieli. Ale czy cokolwiek tutaj powinno j dziwi? To miejsce pooone z dala od siedzib ludzkich, samo stanowio dla siebie prawa, wic nie znalaz si nikt, kogo mogoby to wszystko obchodzi, czy mógby wyrazi potpienie.
Wracajc od tylnego muru, nie widziaa, gdzie mogaby si znajdowa brama wejciowa, nie pamitaa te, która z alejek tam prowadzia. Niewane. Czua si bezpieczna w pustce tego miejsca i tyle miaa do obejrzenia: grobowce, których architektura górowaa, nad innymi, domagay si podziwu. Zaplanowaa tras obejmujc pó tuzina najbardziej okazaych i leniwie ruszya w drog powrotn. Z kad chwil soce, pnce si ku poudniu, wiecio coraz mocniej. Chocia kroczya wolno, spywaa potem, a gardo jej wysychao. Trzeba bdzie przejecha spory kawa, zanim znajdzie miejsce, gdzie ugasi pragnienie. Z wysuszonym gardem, czy nie - nie spieszya si jednak. Wiedziaa, e nigdy ju tu nie wróci. Zamierzaa utrwali swoje wspomnienia.
Po drodze widziaa kilka grobów dosownie opanowanych przez mode drzewka zasadzone w pobliu. Przewaay drzewka wiecznie zielone, przypominajce o yciu wiecznym, bujnie rosnce w zaciszu murów, karmione obficie przez yzn gleb. W paru przypadkach rozrastajce si korzenie rozsadziy nagrobki, w pobliu których zasadzono drzewka, aby daway cie i schronienie. Owo poczenie zieleni i ruin szczególnie j poruszao. Przystana nagle, kiedy idealna cisza zostaa zmcona.
Kto (lub co) ukryty w listowiu dysza. Cofna si odruchowo poza cie drzewa i wysza na soce. Szok - serce zabio jej gwatownie, e a zaguszyo dwik, który przed chwil j zaintrygowa. Musiaa poczeka przez moment i bacznie si wsuchiwa, aby nabra pewnoci, e nic sobie nie wyobrazia. Co kryo si pod gaziami drzewa, którego cikie listowie przyginao je prawie do ziemi. Dwik, badany teraz uwanie, nie by wydawany przez czowieka, ani istot zdrow. Chrapliwo sugerowaa, e naley do zdychajcego zwierzcia.
Staa tak w arze soca przez minut lub odrobin duej, po prostu gapic si na gszcz listowia i cie, - usiujc dostrzec to stworzenie. Czasem poruszao si: ciao daremnie próbujce si podnie, desperacko skrobice ziemi, eby wsta. Ta bezradno wzruszya j. Jeli nie zrobi czego - zwierz z pewnoci zginie. wiadomo, e kto sysza agoni zwierzcia i prze- szed obok obojtnie, popchna j do dziaania.
Znów wesza w cie. Z tej odlegoci wydawao si, e dyszenie cakowicie ustao. Moe stworzenie bao si jej i - poczytujc zblienie si jako agresj - przygotowao si do ostatecznej obrony? Zapewniajc sobie odwrót przed pazurami i zbami, rozsuna gazki i zerkna przez pltanin konarów. Pierwsze wraenie nie dotyczyo wzroku czy suchu, lecz powonienia: gorzko-sodka wo, nawet przyjemna, której ródem byo stojce z boku blade stworzenie, teraz wyaniajce si z mroku i wpatrujce w ej szeroko otwarte oczy. Mode zwierz, jak przypuszczaa, ale gatunku nie bya w stanie okreli. Moe jaki dziki kot, ale futerko zwierzcia przypominao bardziej jelenia. Patrzyo na ni ostronie, a szyja z trudem dwigaa ciar delikatnie zarysowanej gowy. Nawet gdy odwzajemnia mu spojrzenie, wydawao si cakowicie zrezygnowane. Zamkno oczy i opucio gow na ziemi.
Sprysto gazi utrudniaa dalsze podejcie. Zamiast usiowa je odgi, zacza je ama, aby dosta si do umierajcego stworzenia. Drzewo zachowywao si jak ywe, walczyo. W poowie drogi przez gszcz jaka szczególnie oporna ga uderzya j w twarz z tak si, e krzykna z bólu. Przyoya do do policzka.
Skóra a do prawego kcika ust zostaa rozcita. Ocierajc krew, zaatakowaa ga z jeszcze wikszym wigorem, docierajc wreszcie na wycignicie rki do zwierzcia. Niemal nie reagowao na dotyk; oczy zatrzepotay przez chwil, gdy pogadzia mu bok, a potem znów si zamkny. Nie moga dostrzec adnej rany, ale ciao pod jej domi byo rozpalone i dygotao.
Gdy zmagaa si, by je podnie, zwierz zaczo oddawa mocz, posiusiao jej rce i bluzk, ale nie przejmowaa si tym, trzymajc ciar. Poza spazmami przebiegajcymi system nerwowy zwierzcia, w miniach nie zostao ani krzty siy. Koczyny zwisay bezwadnie, gowa tak samo. Tylko zapach, który poznaa na pocztku, zachowa jeszcze jak moc, nawet jakby wiksz, w miar zbliania si koca.
Co jak westchnienie dobiego jej uszu. Zamara.
Znów ten dwik. Wysza z cienia wiecznie zielonego listowia, niosc umierajce zwierz. Gdy wiato soneczne pado na stworzenie, zareagowao tak gwatownie, e cakowicie zadao kam swojej saboci, machajc szaleczo koczynami. Wrócia do cienia, przy czym to raczej instynkt ni rozumowa analiza podpowiedzia jej, e to promienie soneczne wywoay t reakcj. Dopiero wtedy spojrzaa w kierunku, skd dobiega szloch. Drzwi jednego z mauzoleów pooonych dalej przy tej alejce - masywnej budowli z popkanego marmuru - stay uchylone, a w supie ciemnoci za nimi moga niewyranie dostrzec ludzk posta. Niewyranie, bo bya ubrana na czarno i chyba w woalce.
Nie pojmowaa sensu wydarze. Umierajce zwierz, mczone przez wiato; szlochajca kobieta - z pewnoci kobieta - w drzwiach, ubrana jak aobnica. Jak to wszystko skojarzy?
- Kim pani jest?! - zawoaa.
aobnica jak gdyby cofna si w cie, gdy j zagadnito, potem poaowaa tego ruchu i znów zbliya si do otwartych drzwi, z takim jednak wahaniem, e jasny stawa si zwizek midzy zwierzciem i kobiet.
Ona te boi si soca - pomylaa Lori. Naleeli do siebie, zwierz i aobnica, kobieta szlochajca za stworzeniem, które Lori trzymaa na rkach.
Spojrzaa na chodnik rozcigajcy si od miejsca, gdzie staa - do mauzoleum. Czy zdoaaby dotrze do grobu, nie wychodzc na soce i nie przyspieszajc tym samym zgonu zwierzcia? Moe i tak, przy zachowaniu ostronoci. Planujc sobie tras, zacza posuwa si do mauzoleum, uywajc plam cienia jako miejsc postoju. Nie spogldaa na drzwi, ca uwag skupiajc na chronieniu zwierzcia przed wiatem, a jednak czua obecno aobnicy i jej ch, by sza dalej. Raz kobieta odezwaa si - nie sowami, lecz jakim cichym dwikiem, tak jak ucisza si dziecko w koysce, skierowanym nie do Lori, lecz do umierajcego zwierzcia.
Znalazszy si o trzy czy cztery jardy od drzwi mauzoleum, Lori omielia si podnie wzrok. Kobieta w drzwiach nie moga duej zachowa cierpliwoci. Wychylia si ze swego schronienia, a szata jej zsuna si na plecy, odsaniajc ramiona i wystawiajc ciao na soce. Biaa skóra - jak lód, jak papier - ale tylko przez chwil. Gdy palce wycigny si, by uwolni Lori od jej ciaru, pociemniay i spuchy, jak gdyby nagle zostay stuczone. aobnicy wydaa okrzyk bólu i niemal wpada z powrotem do grobu, gdy cofna ramiona, lecz skóra popkaa i smugi ciaa, ótawe jak pyek kwiatowy, wybuchy jej z palców i spady w promieniach soca na patio.
W sekund póniej Lori znalaza si przy drzwiach, a potem za nimi, w bezpiecznej ciemnoci. To pomieszczenie byo zaledwie przedpokojem. Dwoje drzwi prowadzio dalej: jedne do swego rodzaju kaplicy, drugie pod ziemi. Kobieta w aobie staa przy tych drugich drzwiach, otwartych, jak najdalej od poraajcego wiata. W popiechu zgubia woalk. Twarz pod spodem miaa piknie uksztatowane koci, tak szczupe, e groce uszkodzeniem, co podkrelao jeszcze wyraz jej oczu, odbijajce, nawet w najmroczniejszym kcie pomieszczenia, troch wiata zza otwartych drzwi, tak e wydaway si niemal wieci.
Lori nie czua wcale strachu. To tamta kobieta draa, gdy pielgnowaa swoje poparzone socem rce. Jej spojrzenie wdrowao od zdumionej twarzy Lori do zwierzcia.
- Obawiam si, e nie yje - odezwaa si Lori, nie wiedzc, jaka choroba dotkna t kobiet, lecz rozumiejc jej al, pyncy ze zbyt wieych dowiadcze.
- Nie - spokojnie zaprzeczya kobieta. - Ona nie moe umrze.
To brzmiao jak owiadczenie, nie baganie, lecz spokój ksztatu spoczywajcego w ramionach Lori kaza nie wierzy w pewno kobiety. Jeli stworzenie jeszcze nie umaro, nie byo ju dla niego ratunku.
- Dasz mi j? - spytaa kobieta.
Lori zawahaa si. Chocia ciar tego ciaa sprawia jej ból i chciaa ju to mie za sob, wolaa nie wchodzi do krypty.
- Prosz - powiedziaa kobieta, wycigajc poranione rce.
Lori ustpia, opucia bezpieczne miejsce przy drzwiach i nasonecznione patio za sob. Postpia dwa, trzy kroki, gdy usyszaa odgosy szeptów. Mogy one dobiega tylko z jednego miejsca - ze schodów. Przystana, odezway si w niej lki z dziecistwa. Strach przed grobami; strach przed schodami prowadzcymi w dó; strach przed Podziemnym wiatem.
- Tam nikogo nie ma - mówia kobieta z twarz cignit bólem. - Prosz, daj mi Babette.
Aby udobrucha Lori, odesza krok ód schodów, przemawiajc pógosem do zwierzcia zwanego przez ni Babette. Albo te sowa, albo blisko kobiety, czy te chodna ciemno krypty spowodoway reakcj stworzenia: drenie przebiego przez jego grzbiet jak wyadowanie elektryczne, tak silne, e Lori niemal wypucia zwierz z rk. Kobieta mamrotaa coraz goniej, jak gdyby ajaa umierajc istot; jej niepokój wzrasta. Nastpi impas. Lori nie chciaa przybliy si bardziej do wejcia do krypty, a kobieta - do drzwi zewntrznych, a podczas tych sekund zastoju w zwierz wstpio nowe ycie.
Jeden z jego pazurów zahaczy pier Lori, gdy zaczo wi si w jej objciach. Reprymenda przesza w krzyk:
- Babette!
Ale jeli nawet stworzenie syszao, nie zwaao na to. Ruszao si coraz gwatowniej jakby w parkosyzmach. W pewnej chwili zadrao jak torturowane, w nastpnej poruszao si jak w zrzucajcy skór.
- Nie patrz, nie patrz! - usyszaa gos kobiety, lecz Lori nie zamierzaa odrywa wzroku od budzcego groz taca. Nie moga te odda stworzenia kobiecie, dopóki pazur zaciska si na niej tak mocno, e kada próba oderwania go koczya si krwawieniem.
To „nie patrz!" miao jednak swój sens. Teraz przysza kolej na Lori, by podnie gos w panice, gdy zorientowaa si, e to, co si dzieje w jej ramionach, zaprzecza zdrowemu rozsdkowi.
- Jezu Chryste!
Zwierz zmieniao si w oczach. W spazmach, zrzucajc skór, przestawao by besti: nie organizowao na nowo swojej anatomii, lecz stopio cae swoje „ja” do koci, a to co byo ciaem staym zmienio si w miazg. Oto i ródo gorzko-sodkiego zapachu, który poczua pod drzewem: materia rozpuszczonej bestii.
W chwili, gdy przestaa istnie spójno, miazga moga wysun si z jej obj, ale istota bytu (moe wola, moe dusza) powstrzymywaa j, dopóki nie zajdzie proces przemiany. Ostatni czci bestii, która przesza stopienie, by pazur, a jego dezintegracja dostarczya ciau Lori prawdziwej przyjemnoci. Nie odwrócio to jej uwagi od faktu, e bya wolna. Przeraona, nie zdya pozby si tego, co trzymaa w swoich objciach, a tylko przechylia t miazg w stron wycignitych rk aobnicy, niczym ekskrementy.
- Jezu - powiedziaa cofajc si. - Jezu, Jezu.
Na twarzy kobiety nie malowaa si jednak zgroza - tylko rado. zy powitania spyny po jej bladych policzkach i wpady do tygla, który trzymaa. Lori spojrzaa za siebie w soce. Po mroku wntrza - olepiao. Natychmiast stracia orientacj i zamkna oczy, aby zapomnie o grobie, i o wietle.
Szlochanie znów kazao jej otworzy oczy. Tym razem szlochaa nie kobieta, lecz dziecko, dziewczynka cztero-czy picioletnia, leca nago w miejscu, gdzie znajdowaa si miazga transformacji.
- Babette - odezwaa si kobieta.
To niemoliwe - podpowiada rozum. To szczupe biae dziecko nie mogo by zwierzciem, które ocalia pod drzewem. Zrczno prestidigatora, albo zudzenie idioty - tak próbowaa mami sam siebie; to wszystko niemoliwe.
- Ona lubi si bawi na zewntrz - mówia kobieta, przenoszc wzrok z dziecka na Lori. - A ja jej powtarzam: nigdy, nigdy w socu. Nigdy nie baw si w socu. Ale to jeszcze dziecko. Nie rozumie.
Niemoliwe - powtarza rozum. Gdzie jednak we wntrzu Lori uwierzya. Zwierz istniao realnie. Przemiana miaa miejsce. Otó i ywe dziecko, paczce w ramionach matki. Ona te bya realna. Kada chwila, w której próbowaa zaprzeczy temu, co widziaa, oddalaa zrozumienie tego, co widziaa. Jej wiatopogld nie obejmowa takiej tajemnicy, ale jej rozwikanie pozostawiaa sobie na kiedy indziej. Teraz po prostu chciaa odej w soce, tam, gdzie bay si wychodzi istoty zmieniajce ksztat. Nie omielia si oderwa od nich oczu, dopóki nie znajdzie si w socu. Dotkna muru, aby kierowa jej ostronymi krokami. Matka Babette chciaa jednak zatrzyma j jeszcze na chwil.
- Zawdziczam ci co - odezwaa si.
- Nie - odpara Lori. - Nie chc... nic... od ciebie.
Chciaa ju odej, ale scena, która si przed ni rozgrywaa: dziecko dotykajce policzka matki i szlochajce - wzruszya j. Niesmak zosta zastpiony przez zaszokowanie, strach, zmieszanie.
- Pozwól pomóc sobie - powiedziaa kobieta. - Wiem, dlaczego tu przysza.
- Wtpi - stwierdzia Lori.
- Nie marnuj czasu - odrzeka kobieta. - Nic tu po tobie. Midian to dom Nocnego Plemienia. Tylko dla Nocnego Plemienia. - ciszya gos niemal do szeptu.
- Nocne Plemi? - spytaa Lori nieco goniej.
Kobieta miaa ból w oczach.
- Ciii - odezwaa si. - Nie powinnam ci tego mówi, ale przecie tyle ci zawdziczam.
Lori zatrzymaa si przy wejciu. Instynkt kaza jej czeka.
- Znasz czowieka nazwiskiem Boone? - spytaa.
Kobieta otworzya usta, eby odpowiedzie, jej twarz wyraaa sprzeczne uczucia. Chciaa odpowiedzie, to jasne, lecz strach powstrzymywa j przed mówieniem. I tak nie miao to znaczenia, jej wahanie wystarczao za odpowied. Znaa Boone'a - teraz lub w przeszoci.
- Rachel.
Zza drzwi prowadzcych pod ziemi rozleg si jaki gos. Gos mczyzny.
- Chod tutaj - domaga si. - Nie masz nic do powiedzenia. Kobieta zerkna w stron schodów.
- Panie Lylesburg - powiedziaa gosem penym formalnoci. - Ona ocalia Babette.
- Wiemy - brzmiaa odpowied z ciemnoci. - Widzielimy. A jednak musisz wróci.
Widzielimy - powtórzya w myli Lori. Ilu jeszcze byo pod ziemi, ilu z Nocnego Plemienia?
Blisko otwartych drzwi kusia j, by zdoby si na odwag i rzucia wyzwanie gosowi, który usiowa uciszy jej informatork.
- Uratowaam dziecko - powiedziaa. - Myl, e za to zasuyam na wdziczno.
W ciemnoci zalega cisza, potem rozbysn punkcik gorcego popiou i Lori zdaa sobie spraw, e Pan Lylesburg stoi niemal u szczytu schodów, gdzie wiato z zewntrz powinno go waciwie owietla, chocia sabo, ale cie jako zakrzep na jego sylwetce i uczyni niewidzialnym - oprócz papierosa.
- Dziecko nie ma ycia, eby mona je byo ratowa - odezwa si do Lori - ale to co ma, naley do ciebie, jeli chcesz. Przerwa.
- Chcesz tego? Jeli tak, bierz j. Ona naley do ciebie.
Uwaga ta przerazia j.
- Za kogo wy mnie bierzecie? - spytaa.
- Nie wiem - odpar Lylesburg. - Ty jedna zadaa rekompensaty.
- Chc tylko odpowiedzi na par pyta - zaprotestowaa Lori. - Nie chc dziecka. Nie jestem dzikusem.
- Nie - cicho stwierdzi gos. - Nie jeste. Wic odejd. Nie masz tu nic do roboty.
Zacign si papierosem i w jego blasku migny rysy rozmówcy. Lori wyczua, e chtnie by si teraz pokaza - odrzuci woal cienia za kilka chwil spotkania z ni twarz w twarz. Podobnie jak Rachel, by wyniszczony; wydawa si jeszcze chudszy - bo mia kociec grubszej budowy i obszerne ubranie. Teraz, gdy oczy zapady si, a minie twarzy uwidoczniy pod skór jak papier, w jego wygldzie rzucay si w oczy brwi jak szczotki i czoo pobrudone i chore.
- To by przypadek - powiedzia. - Nie miaa tego oglda.
- Wiem - odrzeka Lori.
- Wiesz zatem take, e mówienie o tym przyniesie straszne konsekwencje.
- Nie grocie mi.
- Nie tobie - cign Lylesburg. - Nam.
Poczua ukucie wstydu, e go nie zrozumiaa. Ona nie bya podatna na promienie soneczne: moga chodzi w socu.
- O niczym nie powiem - zapewnia go.
- Dzikuj - odpar.
Znów zacign si papierosem i ciemny dym zakry twarz.
- To co pod ziemi... - odezwa si zza swego woalu - ... pozostanie pod ziemi.
Rachel westchna na to cicho, spogldajc na dziecko, które delikatnie koysaa.
- Odejd - rozkaza jej Lylesburg i cienie, które go spowijay, ruszyy w dó schodów.
- Musz i - powiedziaa Rachel i odwrócia si, by pody za nim. - Zapomnij, e tu kiedy bya. Nie moesz nic zrobi. Syszaa Pana Lylesburga. To co pod ziemi...
- ...pozostanie pod ziemi. Tak, syszaam.
- Midian naley do Plemienia. Nikt tu ci nie potrzebuje...
- Powiedz mi tylko - daa Lori. - Jest tu Boone?
Rachel znajdowaa si ju u szczytu schodów i zaczynaa schodzi.
- Jest tu, prawda? - spytaa Lori, porzucajc bezpieczne miejsce przy otwartych drzwiach i idc przez krypt w stron Rachel. - To wy ukradlicie ciao!
Brzmiao to jak straszny, makabryczny art. Mieszkacy katakumb, owo Nocne Plemi, nie pozwalao Boone'owi na zaznanie wiecznego spoczynku.
- To wy! Ukradlicie go!
Rachel stana i obejrzaa si na Lori; twarz ledwie widoczna w mroku schodów.
- Niczego nie ukradlimy - odpowiedziaa, nie ywic urazy.
- Wic gdzie on jest? - dopytywaa si Lori. Rachel odwrócia si i cie pochon j cakowicie.
- Powiedz! Prosz, na Boga! - woaa za ni Lori. Nagle zapakaa: to wcieko, strach i frustracja znalazy swe ujcie. - Powiedz, prosz!
Desperacja popchna j w dó schodów, za Rachel, a krzyki przeszy w bagania.
- Poczekaj... porozmawiaj ze mn... Pokonaa trzy stopnie, potem czwarty. Na pitym stana - czy te raczej jej ciao zatrzymao si, minie nóg zesztywniay same z siebie i odmówiy choby jednego kroku dalej w ciemno krypty.
Nagle pokrya si gsi skórk, szumiao jej w uszach. adn sia woli nie bya w stanie zwalczy zwierzcego imperatywu zakazujcego jej schodzi; moga tylko sta jak wmurowana i gapi si w gb. Nawet zy nagle wyschy i lina odpyna w gb z ust, wic nie moga take mówi. Nie zdoaaby teraz zawoa w ciemno, by wymusi jak odpowied. Chocia nie widziaa nikogo, wiedziaa intuicyjnie, e s o wiele straszniejsi ni Rachel i jej dziecko-bestia. Zmiana ksztatu to niemal naturalny akt na tle innych umiejtnoci, jakie posiedli. Czua ich perwersyjno w powietrzu. Wdychaa i wydychaa j. To oczycio jej puca i przyspieszyo akcj serca.
Jeli zwoki Boone'a suyy im za igraszk, nie byo o czym mówi. Musiaa si pocieszy nadziej, e jego duch by gdzie w jasnoci.
Pokonana, cofna si o krok. Cienie jednak niechtnie j opuszczay. Czua, jak wciskaj si pod jej bluzk i chwytaj za rzsy; tysic maych uchwytów na jej ciele, spowalniajcych odwrót.
- Nikomu nie powiem - stwierdzia pógosem. - Prosz, pozwólcie mi i! Ale cienie trzymay si, zapowiadajc odwet, gdyby chciaa je odtrci.
- Obiecuj - powiedziaa. - Có wicej mog zrobi?
I nagle, skapituloway. Nie zdawaa sobie sprawy, z jak si dziaay, dopóki nie odstpiy. Potkna si i pada u szczytu schodów w wiato panujce w przedpokoju. Odwracajc si plecami do krypty, wpada na drzwi i wysza na soce.
Byo za jasno. Zakrya oczy. Trzymaa si prosto dziki temu, e pochwycia kamienny portyk, a przywyka do wiata. Trwao to kilka minut; staa przy mauzoleum, drca i sztywna. Gdy tylko poczua, e moe patrze przez na wpó przymknite oczy, spróbowaa i do gównej bramy, bdzc i mylc kierunki.
Kiedy tam wreszcie dotara, przywyka jako do bezdusznego wiata i nieba. Nogi odmówiy posuszestwa i nie bya w stanie i dalej ni kilka kroków pod gór do Midian. Wydawao si, e zaraz zwali si na ziemi. Organizm, przesycony adrenalin, a ttni. Ale przynajmniej ya. Przez krótk chwil tam, na schodach, wayy si jej losy. Cienie mogy j zabra, nie wtpia w to. Chciay j zabra do Podziemnego wiata i odebra nadziej. Czemu j uwolniy? Moe dlatego, e uratowaa dziecko; moe dlatego, e przyrzeka milcze i zaufano jej. Nie wygldao to jednak na postpowanie potworów, a musiaa wierzy, e to, co yo pod cmentarzem w Midian, zasuyo na to miano. Któ inny ni potwory wije sobie gniazdo wród umarych? Mog si nazywa Nocnym Plemieniem, lecz ani sowa, ani gesty dobrej woli nie zamaskuj ich prawdziwej natury.
Ucieka demonom - istotom ze zgnilizny i nikczemnoci i powinna wznosi mody dzikczynne za ocalenie, jeli niebo nie byoby tak bezchmurne i jasne, i tak wyranie pozbawione bóstw, by ich wysuchay.
Cz III
WZIEMIWSTPIENIE
... na miasto, w dwóch postaciach.
Skóra i ciao. Trzech, jeli liczy czoo.
Wszyscy na miasto, by ich dotyka dzi wieczór, psze pana.
Wszyscy gotowi, by ich pociera i obwchiwa, i kocha dzi wieczór,
psze pana.
CHARLES KYD
Hanging by a thread
Rozdzia XI
PODCHODY
1
Wracajc do Shere Neck, wczya radio na cay regulator, aby jako trzyma si przy yciu i nie myle o niczym. Z kad mil uwiadamiaa sobie jednak coraz silniej, e nie zdoa ukry swoich przey przed Sheryl i tym samym - nie dotrzyma danej obietnicy. To, co przeya, musi by widoczne, w twarzy, w gosie. Ale jej obawy okazay si bezpodstawne. Moe potrafia ukrywa wntrze lepiej, ni sdzia, a moe Sheryl okazaa si mniej spostrzegawcza? W kadym razie Sheryl zadaa tylko kilka zdawkowych pyta dotyczcych jej powtórnej wizyty w Midian, zanim przesza do opowiedzenia o Curtisie.
- Chc, eby go poznaa - powiedziaa. - Po prostu upewnisz mnie, e nie ni.
- Zamierzam jecha do domu, Sheryl - odrzeka Lori.
- Chyba nie dzi wieczór. Za póno ju.
Miaa racj, dzie ju si koczy i Lori nie powinna myle o podróy do domu. Nie moga jednak wymyli adnego powodu, by odmówi probie Sheryl, tak, by jej nie urazi.
- Obiecuj, e nie bdziesz si czua jak brzydula na doczepk - stwierdzia Sheryl. - On powiedzia, e chce ci pozna. Opowiedziaam mu wszystko o tobie. To znaczy... nie wszystko. Ale wystarczajco wiele, o naszym spotkaniu - zrobia beznadziejn min. - Powiedz, e przyjdziesz - prosia.
- Przyjd.
- Fantastycznie! Zaraz do niego zadzwoni.
Kiedy Sheryl wysza do telefonu, Lori wzia prysznic. Po dwóch minutach dowiedziaa si ju o szczegóach wieczornego spotkania.
- Umówilimy si w restauracji, któr on zna, koo ósmej - zawoaa Sheryl. - Ma nawet znale dla ciebie towarzystwo.
- Nie, Sheryl...
- Sdz, e artowa - odpowiedziaa. Pojawia si w drzwiach azienki. - Ma zabawne poczucie humoru - odezwaa si. - Rozumiesz, nigdy nie wiadomo, czy artuje, czy mówi powanie. Wanie taki on jest.
Wspaniale, pomylaa Lori, marnuje si, mógby by dobrym komikiem. W obecnoci Sheryl, z jej dziewczcym zapaem, znajdowaa znów pocieszenie. To gadanie bez koca o Curtisie, nie dao Lori nic wicej ni konturowy portret postaci, wycity przez ulicznego artyst: zarys, adnych szczegóów. A mimo wszystko odrywao to Lori od myli o Midian i jego tajemnicach.
Pocztek wieczoru peen by dobrego humoru i przygotowa do wyjcia na miasto, tak e chwilami zastanawiaa si, czy to, co zdarzyo si w nekropolii, nie byo tylko jej halucynacj. Ale miaa dowód potwierdzajcy wspomnienia: rozcicie przy ustach, dzieo krnbrnej gazi. Niewielki lad, ale pami bólu nie pozwalaa wtpi w jej zdrowe zmysy. Bya w Midian. Trzymaa w ramionach stworzenie zmieniajce ksztat i staa na schodach krypty, patrzc na wyziewy, tak intensywne, e zachwiaaby si nawet wiara witego.
Chocia cay wiat pod cmentarzem by odlegy od Sheryl i wiru jej romansu tak jak noc od dnia, nie stawa si przez to mniej realny. Kiedy jednak bdzie musiaa dowiadczy tej rzeczywistoci, znale dla niej w sobie miejsce, choby to przeczyo wszelkiemu rozsdkowi, wszelkiej logice. Na razie jednak taia wszystko w sobie, a cicie przy ustach piecztowao stra pamici; postanowia cieszy si wieczorem, który miaa przed sob.
2
- To art - stwierdzia Sheryl, kiedy stay przed Hudson Bay Sunset. - Wspominaam ci przecie, e on ma dziwaczne poczucie humoru?
Wymieniona przez niego restauracja bya doszcztnie wypalona, a poar mia miejsce kilka tygodni wczeniej, sdzc ze stanu belek.
- Jeste pewna, e to tu? - spytaa Lori.
Sheryl rozemiaa si.
- Mówi ci, e to jeden z jego artów - powiedziaa.
- No to umiaymy si. A kiedy bdziemy je? - nastawaa Lori.
- On nas prawdopodobnie obserwuje - Sheryl próbowaa podtrzyma fason.
Lori rozejrzaa si w poszukiwaniu podgldacza. Nie byo czego si ba na ulicach miasta takiego jak to, nawet w sobotni wieczór, ale okolica nie wygldaa zachcajco. Kady sklep w pasau zamknity, kilka - nawet na stae; chodniki - kompletnie opustoszae. W tym miejscu nie chciayby si zatrzyma.
- Nie widz go - odezwaa si.
- Ja te.
- I co teraz robimy? - spytaa Lori, starajc si jak moga nie zdradza swojej irytacji. Jeli to mia by pomys Curtisa-Piknisia na spdzenie wolnego czasu, w takim razie dobry smak Sheryl sta pod znakiem zapytania. Czy jednak Lori miaa prawo j osdza? Sama kochaa i nastpnie stracia psychopat.
- On musi gdzie tu by - w gosie Sheryl zabrzmiaa nadzieja. - Curtis? - zawoaa, otwierajc pchniciem osmalone drzwi.
- Czemu nie zaczeka na niego tutaj, Sheryl?
- On chyba jest w rodku.
- Tam moe by niebezpiecznie. Zignorowaa t uwag.
- Sheryl.
- Sysz. Wszystko w porzdku - zanurkowaa w ciemno wntrza. Wo spalonego drewna i tkanin zaatakowaa nozdrza Lori.
- Curtis? - usyszaa woanie Sheryl.
Przejecha jaki samochód, ze le wyregulowanym silnikiem. Pasaer, modzieniec, przedwczenie ysiejcy, wychyli si przez okno.
- Pomóc w czym?
- Nie, dzikuj - odpowiedziaa Lori, niepewna, czy pytanie poczyta za maomiasteczkow uprzejmo, czy te za podrywanie. Pewnie to drugie, zdecydowaa, a samochód nabra szybkoci i znikn; ludzie wszdzie s tacy sami. Jej nastrój poprawiajcy si byskawicznie, odkd znów przebywaa w towarzystwie Sheryl, raptownie skwania. Nie lubia ulic opustoszaych, gdy dzie mia si ku kocowi. Noc, zawsze niosca jak obietnic, zbyt silnie kojarzya si z Plemieniem, które przybrao przecie jej imi - Nocne Plemi. A czemu by nie? Ciemno to ciemno, zawsze i wszdzie. Ciemno serca, ciemno niebios; jedna i ta sama ciemno. Nawet teraz, w Midian, otwieraj si wrota mauzoleów, a wiato gwiazd im nie przeszkodzi. Zadraa na myl o tym.
W oddali, na jednej z ulic usyszaa odgos silnika samochodu, haas, potem pisk hamulców. Czy to `Dobry Samarytanin' na swoim drugim obchodzie?
- Sheryl? - zawoaa. - Gdzie jeste?
Z wntrza budynku dobieg miech, gulgoczcy miech Sheryl. Nie bya jednak pewna czy to ona, wkroczya wic przez drzwi, aby poszuka artownisiów.
Znów rozleg si miech, a gdy ucich, Sheryl powiedziaa:
- Curtis - tonem artobliwego oburzenia, które przeszo znów w pusty miech.
A wic wspaniay kocha tam by. Ju chciaa wraca na ulic, by wsi do samochodu. A te przeklte gupki niech prowadz swoje gierki. Myl o samotnym wieczorze w pokoju hotelowym i suchaniu, jak inni si bawi popchna j jednak do kolejnego podejcia do pogorzeliska.
Gdyby nie jasno klepek podogowych, odbijajcych wiato ulicy w stron obelkowania sufitu, nie odwayaby si zapuci tak daleko. Ale przed sob widziaa w pómroku sklepione przejcia, przez które dobiega miech Sheryl. Ruszya w tym kierunku. Wszystkie dwiki ucichy. Obserwowali jej kady ostrony krok. Czua badawcze spojrzenia.
- Chodcie, wariaci - odezwaa si. - art skoczony. Jestem godna.
Odpowied nie nadesza. Za sob, na ulicy, usyszaa nawoywania Samarytanina. Powrót nie by wskazany. Posza naprzód pod sklepieniami. Jej pierwsza myl: on skama tylko w poowie - to bya restauracja. Dotara do kuchni, gdzie prawdopodobnie zaprószy si ogie. Biae kafelki, chocia osmalone, wci przydaway caemu wntrzu jakiej niesamowitej luminescencji. Stana w drzwiach i bacznie ogldaa pomieszczenie. Najwiksza z kuchenek staa porodku, a haki z naczyniami wci wisiay nad ni, zasaniajc widok od góry.
artownisie musieli si ukry z drugiej strony, tylko tam byo jakie wyj pi.
Pomimo lków, odezway si w niej wspomnienia dawnych zabaw w chowanego. Jej pierwsza zabawa, bo przecie najprostsza. Jake uwielbiaa, gdy ojciec j straszy, goni, a potem chwyta. Gdyby to on si tu teraz chowa i czeka, eby zapa i przytuli. Ale rak zapa go ju dawno temu, za gardo.
- Sheryl? - powiedziaa.,- Poddaj si. Gdzie jestecie?
Gdy to mówia, odkrya w zasigu wzroku jednego z graczy i zabawa si skoczya.
Sheryl nie krya si, to mier pozostaa w ukryciu. Przykucna przy kuchence; ciemno wokó niej wydawaa si zbyt mokra na cie, a gow miaa odrzucon do tyu i wyrban twarz.
- Jezu Chryste!
Za Lori rozleg si jaki dwik. Kto nadchodzi, eby j znale. Za póno na ukrycie. Zapana. I to nie przez kochajce ramiona, nie przez ojca, udajcego potwora. Przez samego potwora.
Odwrócia si, eby zobaczy jego twarz, zanim j dopadnie, ale w jej stron biego pudeko z przyborami do szycia: suwak zamiast ust, guziki zamiast oczu, a wszystko przyszyte na biaym lnie, tak ciasno przylegajcym do potwora, e lina zrobia lad wokó jego ust. Ukry twarz, lecz nie zby. Trzyma je wysoko nad gow, byszczce noe, a ich ostrza pochylay si jak odygi trawy, by wyku jej oczy. Uchylia si przed nimi, ale natychmiast znalazy si przy niej; usta za suwakiem zawoay j po imieniu.
- Lepiej skoczmy z tym, Lori.
.Ostrza znów si zbliay, ale bya szybsza. Maska nie wydawaa si spieszy, nadcigaa wolno, wstrtnie poufaa.
- Sheryl bya rozsdniejsza - stwierdzi. - Po prostu staa i czekaa na to, co si zdarzy.
- Pieprz ci.
- Moe póniej.
Przejecha jednym z ostrzy po rzdzie wiszcych garnków, a zazgrzytao i poszy iskry.
- Ale potem, kiedy troch ostygniesz - zamia si rozdziawiajc suwak. - Jest na co czeka.
Pozwolia mu mówi, wci starajc si wymyli jak tras ucieczki. Ale szans byy nike. Wyjcie przeciwpoarowe zostao zablokowane przez spalone belki; jedyn szans dawaa ucieczka przez wejcie, którym tu wkroczya, a midzy ni a tym przejciem staa Maska, ostrzc swoje zby jeden o drugi.
Znów nadciga. Ju bez drwin, skoczy si czas na gadanie. Gdy si zblia, pomylaa o Midian. Z pewnoci nie po to tyle przesza, eby da si posieka przez jakiego samotnego psychopat!
Pieprzy go.
Gdy noe suny w jej stron, chwycia z wieszaka powyej jaki garnek i wymierzya w jego twarz. Trafia w sam rodek. Sia, z jak go uderzya, zaszokowaa j. Czowiek-Maska zatoczy si, upuszczajc jedno z ostrzy. Zza pótna nie dobieg jednak aden dwik. Przeniós tylko pozostae ostrze z prawej rki do lewej, potrzsn gow, jak gdyby odpdza dzwonienie w czaszce i znów gorczkowo przystpi do niej. Miaa czas zaledwie na to, by podnie garnek w swojej obronie. Ostrze zelizno si i dosigo jej rki. Przez moment nie czua bólu, nie byo krwi. Potem ból i krew pojawiy si, a w nadmiarze, a garnek upad u jej stóp. I teraz napastnik wyda gos, przechylajc gow, jak gdyby gapi si na krew pync z rany, której by sprawca.
Spojrzaa w stron drzwi, obliczajc, jakiego potrzebuje czasu, by dotrze tam szybciej ni pocig przeladowcy. Zanim zacza dziaa, Czowiek-Maska przypuci swój ostatni atak. Nie podniós noa, ani gosu, kiedy przemówi:
- Lori - powiedzia. - Musimy porozmawia, ty i ja.
- Odpieprz si!
Ku jej zdumieniu posucha zlecenia. Poja, jak niewiele czasu ma na to, by podnie upuszczony przez niego nó z podogi. Druga, nie zraniona rka, nie bya tak sprawna, ale on stanowi dobry cel. Moga mu zrobi krzywd, najchtniej - uszkodzi serce.
- Tym wanie zabiem Sheryl - stwierdzi. - Na twoim miejscu odoybym to. Czua w doni lepk stal.
- Tak, tym rozpataem Sheryl, od ucha do ucha - cign. - A teraz ty zostawia odciski palców, na caej powierzchni. Powinna nosi rkawiczki, jak ja.
Myl o tym, co zrobio ostrze, zatrwoya j, ale nie zamierzaa go rzuca i stan bez broni.
- Oczywicie, zawsze mona zwali win na Boone'a - mówia Maska. - Powiedz policji, e on to zrobi.
- Skd wiesz o Boonie? - spytaa. Czy Sheryl nie powiedziaa, e nic mu nie mówia?
- Wiesz, gdzie on jest? - spytaa Maska.
- Nie yje - odpara.
Pudeko z przyborami do szycia zaprzeczyo ruchem gowy.
- Nie, obawiam si, e nie. Wsta i poszed. Bóg jeden wie, jak to zrobi. Ale wsta i poszed. Moesz sobie wyobrazi? Czowiek nafaszerowany kulami. Widziaa krew, któr z siebie wytoczy?
Obserwowa nas cay czas - pomylaa. ledzi nas do Midian, tego pierwszego dnia. Ale dlaczego? Tu wanie nie widziaa sensu; dlaczego?
- ...krew, kule i jeszcze nie ley martwy.
- Kto ukrad ciao - odezwaa si.
- Nie - brzmiaa odpowied - to nie tak si odbyo.
- Kim do diaba jeste?
- Dobre pytanie. Nie widz powodu, dlaczego nie miaaby pozna odpowiedzi.
Podniós rk do twarzy i cign mask. Pod spodem ukaza si Decker, spocony i umiechnity.
- Szkoda, e nie wziem aparatu fotograficznego - powiedzia. - Wygld twojej twarzy...
Nie moga go zmieni, chocia nienawidzia samej moliwoci, e go to bawi. Szok sprawi, e dyszaa jak ryba. Decker to Curtis, wedug Sheryl - Pan Wspaniay.
- Dlaczego? - dopytywaa si.
- Dlaczego co?
- Dlaczego zabie Sheryl?
- Z tego samego powodu, co wszystkich innych - odpar gadko, jak gdyby pytanie nie zniecierpliwio go. Potem, ze mierteln powag: - Dla zabawy, oczywicie. Dla przyjemnoci. Dugo rozmawialimy o tym dlaczego, Boone i ja. Kopalimy gboko, wiesz, starajc si zrozumie. Ale kiedy ju mówimy o tym z ca odpowiedzialnoci, robi to, bo to lubi.
- Boone by niewinny.
- Jest niewinny, gdziekolwiek si ukrywa. Co stanowi problem, poniewa zna fakty i pewnego dnia moe znale kogo, kogo przekona o swojej prawdzie.
- Wic chcesz go powstrzyma?
- A ty by nie chciaa? Cay kopot w tym, e wkroczyem. Móg umrze jako czowiek winny. Sam nawet posaem mu jedn kul, a tu on wstaje i odchodzi.
- Powiedziano mi, e nie yje. Byli pewni.
- Kostnica zostaa otwarta od wewntrz. Nie powiedzieli ci tego? Na klamce byy jego odciski palców, na pododze - jego odciski stóp. Nie powiedzieli ci tego? Nie, oczywicie, e nie. Ale ja ci mówi. Ja wiem. Boone yje. A twoja mier wycignie go z ukrycia. Zao si. Bdzie si musia pokaza.
Powoli, kiedy mówi, wznosi nó.
- Jeli tylko bdzie po kim nosi aob.
Nagle by przy niej. Ostrze, które zabio Sheryl, nastawia midzy sob a nim. To troch zwolnio jego atak, ale nie zatrzymao go.
- Naprawd mogaby to zrobi? - odezwa si. - Nie sdz. Mówi z wasnego dowiadczenia. Ludzie s przeczuleni na punkcie uczciwoci, nawet gdy w gr wchodzi ich ycie. A ten nó, oczywicie, stpi si ju na biednej Sheryl. Bdziesz musiaa ostro nim pogrzeba, eby zrobi na mnie jakie wraenie.
Mówi niemal igrajc i wci si przyblia.
- Chciabym zobaczy, jak próbujesz. Naprawd chciabym. Chciabym zobaczy, jak próbujesz.
Ktem oka dostrzega, e stoi na wysokoci stosu talerzy, znajdujcych si o kilka cali od jej okcia. Moe one dadz jej czas, by dopa drzwi - zastanawiaa si. W walce na noe moe z tym maniakiem przegra, co do tego nie miaa wtpliwoci. Ale moe go jeszcze wywie w pole.
- No chod, spróbuj, zabij mnie, jeli potrafisz. Za Boone'a. Za biednego, szalonego Boone'a.
Gdy te sowa przechodziy w miech, wyprostowaa ranne rami, zgarna talerze i cisna na podog, przed Deckera. Potem nastpny stos, i nastpny. Chiskie skorupy latay na wszystkie strony. Cofn si o krok, podniós rce do twarzy, eby si broni, a ona wykorzystaa swoj szans i czmychna przez sklepione przejcie. Przedostaa si do czci restauracyjnej, zanim usyszaa odgosy pocigu. Wystarczyo jej jednak czasu na dotarcie do drzwi zewntrznych. Wypada na ulic. Na chodniku natychmiast odwrócia si twarz do drzwi, przez które mia nadej. Ale on nie zamierza wychodzi za ni na wiato.
- Sprytna suka - powiedzia z ciemnoci. - Dostan ci. Kiedy dostan Boone'a, wróc po ciebie; moesz ju zacz liczy swoje oddechy.
Ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, posuwaa si po chodniku tyem do samochodu. Dopiero teraz zdaa sobie spraw, e trzyma narzdzie zbrodnii, w tak mocnym uchwycie, e czua si do przyklejona. Nie miaa wyboru, tylko je zabra i odda policji, razem ze swoim zeznaniem. Wci tyem do samochodu, otworzya drzwi i wsiada, obejrzawszy si tylko na wypalony budynek, kiedy ju zablokowaa zamki. Potem cisna nó na podog przed siedzeniem pasaera, wczya silnik i odjechaa.
3
Wybór stojcy przed ni sprowadza si do dwóch moliwoci: policja albo Midian. Noc przesucha albo powrót do nekropolii. Jeli wybierze to pierwsze, nie bdzie moga ostrzec Boone'a przed Deckerem. Przypumy jednak, e Decker kama, a Boone nie przey kul? Wtedy nie tylko nie uniknie posdzenia o morderstwo, lecz znajdzie si w zasigu Nocnego Plemienia, cakiem bez potrzeby.
Wczoraj wybraaby oddanie si w rce prawa. Ufaaby, e ledztwo wyjani tajemnic, e uwierz w jej histori i Deckera dosignie rami sprawiedliwoci. Jeszcze wczoraj sdzia, e bestie to bestie, a dzieci to dzieci; sdzia, e tylko umarli yj pod ziemi i znajduj tam spokój wieczny. Sdzia, e lekarze lecz, a kiedy szaleniec podnosi mask, trzeba stwierdzi: „Ale oczywicie, to twarz szaleca."
Wszystko byo nie tak, zupenie nie tak. Wczorajsze przekonania miny z wiatrem. Wszystko moe by prawdziwe.
Boone moe y. Pojechaa do Midian.
Rozdzia XII
NA ZIEMI I POD ZIEMI
1
Gdy jechaa autostrad, opanoway j wizje, skutek szoku i utraty krwi ze sprawnej, cho zranionej rki. Podobne to byo do tego, jakby pada nieg na szyb.
Iskierki jak nieynki przenikay szko i przelatyway obok niej syczc. Gdy coraz bardziej zapadaa w sen, tym bardziej bya przekonana, e widzi nadlatujce twarze, ywe przecinki - niczym pody ludzkie - szepczce co na poegnanie. To, co widziaa, nie przygnbiao j, lecz wrcz przeciwnie wydawao si potwierdza, to co rodzio si w jej umyle. Ona te, jak Boone, potrafia y w nieziemskim wymiarze. Dzi wieczorem nic nie mogo wyrzdzi jej krzywdy. Zraniona rka zdrtwiaa teraz tak silnie, e Lori nie moga utrzyma kierownicy, mimo e musiaa prowadzi samochód przy penej prdkoci po nie owietlonej drodze. Nie po to jednak los pozwoli jej przey atak Deckera, eby miaa si zabi na autostradzie.
Wyczuwaa w powietrzu zapowied ponownego poczenia. To dlatego przyszy wizje, zbiegay si w wietle przednich wiate i skakay wokó samochodu, wybuchajc jej nad gow fontann biaego wiata. W ten sposób j witay.
W Midian.
2
Zerkna w lusterko i wydao jej si, e widzi za sob jaki samochód jadcy za ni z wyczonymi wiatami. Gdy spojrzaa jednak jeszcze raz, nie zobaczya go. Moe nigdy go nie byo. Przed ni leao miasto, a przednie wiata samochodu przewietlay stojce tam ciemne domy. Przejechaa gówn ulic a do wrót cmentarza.
Utrata krwi i wyczerpanie stpiy jej strach przed tym miejscem. Jeli udao jej si przey zoliwo ywych, z pewnoci przeyje zoliwo umarych lub ich towarzyszy. A Boone tam by i wreszcie bdzie moga wzi go w ramiona.
Wygramolia si z samochodu i niemal upada na twarz.
- Wstawaj - powiedziaa samej sobie.
Miriady iskierek wci nadcigay, cho ona sama ju tkwia w bezruchu; teraz przestay by ostre i przenikliwe. Stay si tylko jasnoci, a ich gwatowno grozia, e ogarn cay wiat. Wiedzc, e nadciga koniec, podesza do wrót, woajc Boone'a. Odpowied nadesza natychmiast, ale nie ta, której szukaa.
- Czy on tu jest? - zapyta kto. - Czy Boone jest tutaj?
Trzymajc si kurczowo bramy, odwrócia swoj ocia gow i w smudze wiata zobaczya Deckera, stojcego o kilka jardów od niej. Za nim - samochód ze zgaszonymi wiatami. Mimo e bya oszoomiona, to jednak zdaa sobie spraw, e ni manipulowano. Decker pozwoli jej uciec, wiedzc, e odszuka jego wroga.
- Gupia! - powiedziaa do siebie.
- Masz racj. Ale co miaa waciwie robi? Bez wtpienia sdzia, e moesz go ocali.
Nie miaa ju ani siy, ani rozumu, eby stawia opór temu czowiekowi. Odstpia od bramy i zataczajc si wkroczya na cmentarz.
- Boone! - krzyczaa. - Boone!
Decker nie od razu poszed za ni; nie musia. Bya rannym zwierzciem poszukujcym innego rannego zwierzcia. Zerkajc za siebie spostrzega, e przy zapalonych przednich wiatach sprawdza swój pistolet. Potem pchniciem otworzy bram szerzej i ruszy w pocig.
W eksplozjach wiate nad gow widziaa zaledwie alejki znajdujce si tu przed ni. Bya jak lepa kobieta, szlochajca, gdy si potykaa, i niepewna nawet tego, czy Decker idzie za ni, czy ju j wyprzedzi. W kadej chwili móg j zgadzi. Jedna kula - i jej ycie w tym niezwykym wymiarze zakoczy si.
3
Pod powierzchni ziemi Plemi syszao, kiedy przybya, nastawiajc swoje zmysy na panik i rozpacz. Wiedziao, e zblia si take myliwy; te odgosy znao na pami. Czekao teraz, wspóczujc kobiecie w tych ostatnich chwilach, lecz zbyt zatroskane o wasny los, by ryzykowa jej pomóc. Niewiele ju zostao takich kryjówek, gdzie potwory mogy znale spokój. Nie bd swojej samotni naraa na niebezpieczestwo, by ratowa tylko ludzkie ycie.
A jednak to ich bolao - syszeli jej wymówki i nawoywania. Dla jednego z nich te odgosy byy szczególnie nie do zniesienia.
- Pozwólcie mi i do niej.
- Nie moesz. Wiesz, e nie moesz.
- Mog go zabi. I kto si dowie, e tu byt?.
- Nie jest sam. Inni czekaj za murami. Pamitasz, jak przyszli po ciebie?
- Nie mog pozwoli jej umrze.
- Boone! Prosz, na Boga...
To gorsze ni wszystko, co przecierpia: sysze, jak ona woa i mie wiadomo, e prawo Midian nie pozwala mu pomóc jej.
- Posuchajcie jej, na lito bosk! - odezwa si. - Posuchajcie.
- Obiecae, kiedy ci przyjlimy - przypomina mu Lylesburg.
- Wiem. Rozumiem.
- Zastanawiam si, czy rzeczywicie. Nie dopenie formalnoci. Jeli zamiesz obietnic, nie bdziesz nigdzie nalea. Ani do nas: Ani do nich.
- Chcecie, ebym sucha, jak ona umiera.
- To zaso uszy. Wkrótce bdzie po wszystkim.
4
Nie starczao jej ju tchu, by woa jego imi. Niewane. Nie byo go tu. A jeli by, to martwy, pod ziemi, zepsuty. Bezsilny. Nie moe nic da ani nic wzi.
Zostaa sama, a mczyzna z pistoletem zblia si.
Decker wyj z kieszeni mask, mask z guzikami, za któr czu si tak bezpiecznie. Och, ile razy w tych mczcych dniach spdzonych z Boone'em na wyuczaniu go dat i miejsc zbrodnii, które mia odziedziczy, duma Deckera buntowaa si i a go wierzbio, eby odzyska swoje zbrodnie. Ale bardziej potrzebowa koza ofiarnego ni szybkiego dreszczu spowiedzi. Musia pozosta poza podejrzeniami. Przyznanie si Boone'a do zbrodnii nie oznaczao oczywicie koca sprawy. Po jakim czasie Maska zacznie znów przemawia do swojego waciciela, domagajc si, by znów pokry j krwi. Zabójstwa zaczn si na nowo. Ale nie wczeniej, ni Decker znajdzie sobie nowe nazwisko i nowe miasto, gdzie rozoy swój kramik. Boone zepsu te dobrze obmylone plany, ale nie bdzie ju móg powiedzie, co wie. Stara Twarz z Guzikami tego przypilnuje.
Decker nacign mask. Pachniaa podnieceniem. Ju po pierwszym oddechu stwardnia mu czonek. Stwardnia nie do seksu, lecz do mierci, do morderstwa. Czerpa dla niego powietrze, nawet przez grub warstw spodni i bielizny. Maska nie zwaaa, czy zdobycz bya kobiet; czonek twardnia do kadego morderstwa. Czasem zapala si do starych mczyzn, szczajcych, gdy przed nim padali; czasem do dziewczt, do kobiet; nawet do dzieci. Stara Twarz z Guzikami jednakowymi oczami patrzya na cay ludzki ród.
A ta wanie kobieta w ciemnoci nie znaczya dla Maski wicej ni ktokolwiek inny. Kiedy okazywali przeraenie i krwawili - wszyscy byli tacy sami. Szed za ni spokojnym krokiem (to jeden ze znaków firmowych Gowy z Guzikami), krokiem oprawcy. Rozpywaa si przed nim. Jej wymówki przechodziy w dyszenie i smarkanie. Chocia brakowao jej tchu, by woa swojego bohatera, bez wtpienia modlia si, eby przyby. Biedna suka. Czy nie wiedziaa, e on nigdy si nie pokae? W takich sytuacjach jak ta sysza zawsze woania, bagania, targowanie si o ycie, wzywanie bóstw, mistrzów i obroców - ale jak dotd nikt si nigdy nie pokaza.
Ju wkrótce jej agonia si skoczy. Strza w ty gowy, eby upada, a potem wyjmie duy nó, ciki nó, podniesie do jej twarzy, tak jak to robi ze wszystkimi. Rach-ciach, rach-ciach, tak jak nici przy guzikach na oczach, a nie bdzie ju na co patrze, tylko miso.
A! Upada. Zbyt zmczona, eby dalej biec.
Otworzy stalowe usta Starej Gowy z Guzikami i przemówi do lecej dziewczyny.
- Tylko spokojnie - powiedzia. - Tak bdzie szybciej.
* * *
Próbowaa raz jeszcze si podnie, ale nogi cakiem odmówiy jej posuszestwa i caa jasno, któr czua w sobie, praktycznie si wyczerpaa. Oszoomiona, odwrócia gow w stron gosu Deckera i w przerwie midzy jedn fal a drug spostrzega, e znów zaoy mask. To bya gowa mierci.
Podniós pistolet...
Poczua, e ziemia pod ni zadraa. Moe to odgos strzau? Nie widziaa ju ani pistoletu, ani Deckera. Ostatnia fala jasnoci zmya ich postacie z jej gowy. Ale ciao czuo koysanie si ziemi, a przez kwilenie w swoim mózgu usyszaa, e kto woa imi czowieka, którego miaa nadziej tu odnale.
Boone!
Nie usyszaa odpowiedzi - moe i pada - lecz woanie znów nastpio, jak gdyby kto przyzywa go z powrotem w gb ziemi.
Zanim zebraa resztk si, by krzykn, jej sprawne rami ugio si i upada twarz do ziemi.
Gowa z Guzikami kroczya w stron swojej zdobyczy, rozczarowana, e kobieta bez wiadomoci przyjmie jego ostatnie bogosawiestwo. Lubi wygosi kilka sów zaimprowizowanych w tym przedostatnim momencie; sów, których nigdy nie planowa, lecz spyway jak poezja z ust zapitych na suwak. Czasem miali si z jego kaza, a to podsycao w nim okruciestwo. Ale jeli pakali, co si czsto zdarzao, stawa si askawszy i zapewnia szybki i bezbolesny ostatni terminalny moment.
Kopniakiem obróci kobiet na plecy, aby sprawdzi, czy da si j obudzi. Tak, jej oczy lekko zatrzepotay.
- Dobrze - stwierdzi, wymierzajc pistolet w jej twarz.
Czu, jak mdro spywa na jego usta i wtedy usysza jaki pomruk. Na chwil oderwa wzrok od kobiety. Gdzie zerwa si bezgony wiatr i drzewa drgny. W ziemi pod stopami zabrzmiaa jaka skarga.
Maska pozostaa niewzruszona. Spacer po cmentarzu nie podniós ani wosa na karku. To bya Nowa mier, ujrzana dzisiaj twarz jutra: czy kurz móg uczyni jej jak krzywd.
Zamia si z melodramatyzmu caej sytuacji. Odrzuci gow w ty i zamia si. Kobieta u jego stóp zacza jcze. Czas, by zamilka! Wymierzy cios w jej otwarte usta.
Kiedy rozpozna sowo, które usiowaa wymówi, ciemno przed nim rozstpia si i sowo to wyszo z ukrycia.
- Boone - powiedziaa.
To by on.
Pojawi si z cienia drcych drzew, ubrany tak, jak zapamitaa Maska, w brudn koszulk i dinsy. A w oczach mia jednak jasno, której Maska nie pamitaa i kroczy - pomimo kul, które w sobie nosi - jak czowiek, który nigdy w yciu nie pozna, co to ból.
Dosy tajemnicze! Ale nie koniec na tym. Gdy tylko pojawi si, zacz si zmienia. Wydychajc woal dymu, który spowija jego ciao w fantastyczn zason.
Otó i kozio ofiarny - a zarazem nie. O, nie!
Czowiek-Maska spojrza w dó na kobiet, aby si upewni, e oboje widz to samo, ale ona znów stracia przytomno. Musia ufa temu, co powiedz jego przyszyte oczy, a to, co one widziay, budzio groz.
Minie ramion i szyi Boone'a marszczyy si, stajc si to jasne, to ciemne. Palce potniay; twarz za zason wydychanego dymu wydawaa si skada z zamaskowanych wókien, opisujcych ukryty ksztat, do którego miay si dostosowa minie i koci gowy.
I jeszcze jedna intrygujca rzecz, gos. To nie ten gos, który pamitaa Maska. Nie gos koza ofiarnego, przytumiony poczuciem winy. To ryk furii.
- Musisz umrze, Decker! - krzycza potwór.
Maska nienawidzia tego nazwiska, tego: Decker. Decker to po prostu pewien mczyzna, dawna mio, któr pieprzya Maska od czasu do czasu. Przy takim podnieceniu, z czonkiem tak stwardniaym do morderstwa, Stara Gowa z Guzikami z trudem pamitaa, czy doktor Decker jeszcze yje.
Potwór wci woa go po nazwisku.
- Syszysz mnie, Decker? - pyta.
Bkarcie gówno - pomylaa Maska. Niedorobione, bkarcie gówno, z nieprawego oa. Wymierzy pistolet w jego serce. Potwór zakoczy transformacj i sta przed swoim wrogiem w caej okazaoci, jeli istot urodzon na rzenickim pieku mona nazwa w peni okaza. Z matki wilczycy, z ojca klowna, mieszny a do przesady. Dla niego nie bdzie bogosawiestwa - postanowia Maska. Tylko splunicie w twarz-hybryd, gdy ju si znajdzie martwy na ziemi.
Nie zastanawiajc si, wystrzeli. Kula zrobia dziur porodku koszulki Boone'a i w zmienionym ciele pod ni, ale stwór tylko wyszczerzy zby.
- Tego ju próbowae, Decker - stwierdzi Boone. - Nic si nie nauczye?
- Nie jestem Decker - odpara Maska i znów wystrzelia. Nastpna dziura powstaa obok pierwszej, ale obie nie krwawiy.
Boone zacz i wprost na pistolet. Nie chwiejnym, konajcym krokiem, lecz spokojnie - i Maska rozpoznaa krok oprawcy. Czua wo brudu bestii, nawet przez pótno na twarzy. Gorzko-sodk wo, która wywoywaa nudnoci.
- Stój spokojnie - odezwa si potwór. - Tak bdzie szybciej.
Ukradziony Masce krok by ju wystarczajc zniewag, ale usysze wasne, krystaliczne sowa wydobywane z nieludzkiego garda - to pozbawio Mask zmysów. Wrzasna przez pótno i skierowaa pistolet w usta Boone'a. Zanim ustrzelia bezczelny jzyk Boone, jego opuche rce wycigny si i chwyciy za bro. Gdy wyrway pistolet, Maska pocigna jeszcze za spust, wypalajc w jedn z rk. Kule odstrzeliy mu palec. Twarz Boone'a skrzywia si. Wyszarpn bro z rk Maski i odrzuci. Potem przycign do siebie tego, który go okaleczy.
W obliczu zagady Maska oddzielia si od swego nosiciela. Stara Gowa z Guzikami nie wierzya, e kiedy moe umrze. Decker wierzy. Jego zby zazgrzytay o suwak jak o krat na ustach, gdy zacz baga.
- Boone... nie wiesz, co robisz.
Czu, jak Maska z furi zaciska si wokó gowy, syszc te sowa tchórza, ale Decker mówi dalej, starajc si udobrucha Boone'a tonem swojego gosu, jak to dawniej bywao.
- Jeste chory, Boone.
Nie bagaj - sysza Mask - nie miej baga.
- Ale pan mnie moe uleczy, prawda? - powiedzia potwór.
- O tak - odpar Decker. - Z pewnoci. Daj mi tylko troch czasu. Zraniona rka Boone'a pogaskaa mask.
- Czemu si za tym kryjesz? - spyta.
- Ona kae mi si kry. Nie chc, ale ona mi kae.
Gniew Maski nie zna granic. Piszczaa w gowie Deckera, syszc, jak zdradza swego mistrza. Jeli przeyje dzisiejszy wieczór, zada najpodlejszej rekompensaty za te kamstwa. Zapaci co do grosza, jutro. Ale musi wywie w pole t besti, eby troch jeszcze poy.
- Musisz si chyba czu tak samo jak ja - powiedzia. - Pod skór, któr musisz nosi.
- Tak samo? - spyta Boone.
- Jak w potrzasku. Musisz rozlewa krew. Nie chcesz rozlewa krwi tak jak ja.
- Nie rozumiesz - stwierdzi Boone. - Nie jestem za t twarz. Ja jestem t twarz.
Decker potrzsn gow.
- Chyba nie. Myl, e gdzie wewntrz jeste wci Boone'em.
- Boone nie yje. Boone'a zastrzelono na twoich oczach. Pamitasz? Sam posae mu kule.
- Ale przeye.
- Ale nie jako ywy.
Wielka gowa Deckera draa. Teraz przestaa. Kady misie ciaa zesztywnia, gdy przyszo wyjanienie tajemnicy.
- Ty mnie pchne w rce potworów, Decker. I staem si jednym z nich. Ale nie takim jak ty. Nie bezdusznym potworem - przycign Deckera bardzo blisko, jego twarz znalaza si o cal od maski. - Umarem, Decker. Twoje kule nie maj ju dla mnie znaczenia. Mam w swoich yach krew Midian. To znaczy, e sam si lecz. Ale ty...
Rka gaszczca mask teraz zacisna si na tkaninie.
- ...ty, Decker... kiedy umrzesz, to umrzesz. A ja chc widzie twoj twarz, kiedy to si zdarzy.
Boone pocign mask. Trzymaa si mocno i nie chciaa zej. Musia zacisn pazury na wszystkich wóknach i wypukociach, aby j zedrze i odkry spocon twarz pod spodem. Ile to godzin spdzi obserwujc t twarz, apic si kadego przebysku aprobaty? Tyle zmarnowanego czasu. Oto prawdziwy stan lekarza: zagubiony, saby, paczcy.
- Baem si - odezwa si Decker. - Rozumiesz, prawda? Mogli mnie znale, ukara. Musiaem zwali na kogo win.
- Wybrae niewaciwego czowieka.
- Czowieka? - zabrzmia cichy gos w ciemnoci. - Nazywasz si czowiekiem?
Boone poprawi si.
- Potwora.
miech. A potem:
- Zamierzasz go wreszcie zabi, czy nie?
Boone odwróci wzrok od Deckera na mówicego, który przykucn na grobie. Jego twarz skadaa si z pltaniny blizn.
- Czy on mnie pamita? - mczyzna spyta Boone'a.
- Nie wiem. Pamitasz? - rzuci Deckerowi. - Nazywa si Narcyz.
Decker tylko wytrzeszczy oczy.
- Jeszcze jeden ze szczepu Midian - stwierdzi Boone.
- Nigdy nie byem pewny, czy do niego nale - zaduma si Narcyz. - Dopóki nie musiaem wyjmowa kul z twarzy. Sdziem, e mi si to wszystko ni.
- Bae si - powiedzia Boone.
- Tak. Wiesz, co robi z normalnymi ludmi.
Boone skin gow.
- Wic go zabij - wypowiedzia si Narcyz. - Wygry mu jego oczy, albo ja to zrobi za ciebie.
- Nie, dopóki nie wydobd z niego wyznania.
- Wyznania - odezwa si Decker, a oczy mu si rozszerzyy na myl o odroczeniu wyroku. - Jeli tego chcesz, powiedz tylko sowo.
Zacz szpera w marynarce, jak gdyby szukajc pióra.
- Po co ci to pieprzone wyznanie? - pyta Narcyz. - Mylisz, e kto ci teraz wybaczy? Spójrz na siebie! Zeskoczy z grobu.
- Zobacz - wyszepta. - Jeli Lylesburg si dowie, e tu przyszedem, wyrzuci mnie. Daj mi tylko jego oczy, cholera. A reszta naley do ciebie.
- Nie pozwól mu, eby mnie dotkn - Decker baga Boone'a. - Wszystko, co zechcesz... pene wyznanie... wszystko. Ale trzymaj go z dala ode mnie!
Za póno, Narcyz ju si do niego dobiera, za pozwoleniem, czy te bez pozwolenia
Boone'a. Boone usiowa go powstrzyma woln rk, ale Narcyz zbyt rwa si do zemsty.
Wcisn si pomidzy Boone'a i jego ofiar.
- Popatrz sobie ostatni raz - wyszczerzy zby podnoszc hakowate kciuki.
Decker szpera jednak po kieszeniach nie tylko w panice. Gdy haki zbliyy si do jego oczu, wycign duy nó, ukryty w marynarce i zagbi w brzuchu atakujcego. Spokojnie, z caym kunsztem. Cicie, które zada Narcyzowi, charakterystyczne dla patroszenia; nauczy si go od Japoczyków: gboko w jelita i w gór do ppka, cignc ostrze oburcz, aby pokona ciar misa. Narcyz krzykn - nie z bólu, raczej na wspomnienie o bólu.
Jednym gadkim ruchem Decker wycign duy nó, bdc pewnym, e dobrze upakowana zawarto brzucha, powinna teraz wypa. Nie myli si. Wntrznoci Narcyza rozwiny si i wypady jak fartuch z ciaa do kolan waciciela. Rana, która ywego czowieka zwaliaby z nóg na miejscu, z Narcyza zrobia tylko klowna. Skowyczc z niesmaku na widok wasnych wntrznoci, przypad do Boone'a.
- Pomó mi - prosi. - Jestem zgubiony.
Decker wykorzysta moment. Gdy Narcyz trzyma Boone'a, lekarz rzuci si do bramy. Nie byo to daleko. Zanim Boone uwolni si od Narcyza, jego wróg znalaz si poza zasigiem powiconej ziemi. Boone ruszy w pogo, ale gdy pokona zaledwie poow drogi do bramy, usysza trzask klamki w samochodzie Deckera i zapuszczany silnik. Doktor odjecha. Cholera, odjecha!
- Co mam zrobi z t pieprzon rzecz? - usysza szloch Narcyza. Wróci od bramy. Narcyz trzyma flaki w rkach, jak robótki na drutach.
- Id pod ziemi - Boone stwierdzi kategorycznie. Nie miao sensu przeklinanie go za to, e si wmiesza. - Kto ci pomoe.
- Nie mog. Dowiedz si, e byem na górze.
- Sdzisz, e jeszcze nie wiedz? - odrzek Boone. - Wiedz wszystko.
Nie martwi si wicej o Narcyza. Inne ciao leao w alejce i wymagao jego uwagi. W swoim nienasyceniu, by zastraszy Deckera, zapomnia cakiem o Lori.
- Wyrzuc std nas obu - mówi Narcyz.
- Moe.
- Co zrobimy?
- Id teraz pod ziemi - powiedzia znuony Boone. - Powiedz Panu Lylesburgowi, e to ja ci sprowadziem na manowce.
- Ty? - spyta Narcyz. A potem, zapalajc si do tego pomysu: - Tak, chyba tak byo. Niosc swoje flaki, pokutyka z powrotem. Boone uklk przy Lori. Jej zapach przyprawi go o zawrót gowy; mikko skóry pod jego domi zawadna nim. ya, puls by mocny mimo koszmarów, które musiaa wycierpie ze strony Deckera. Patrzc na jej agodn twarz, pomyla, e moe si obudzi i zobaczy go w ksztacie, który odziedziczy po ugryzieniu przez Peloquina; ta myl niebywale go przygnbia. W obecnoci Deckera dumny by nazywajc si potworem i prezentujc swoje nocnoplemienne ja. Teraz jednak, widzc kobiet, któr kocha i przez któr by kochany za swoj sabo i ludzko, odczuwa wstyd.
Wcign powietrze, a jego wola czynia z ciaa dym, który puca wcigay na powrót do wntrza. Proces dziwny, zarówno jeli chodzi o jego atwo, jak i istot. Jake szybko przywyk do tego, co niegdy nazywa cudownym.
Nie mia jednak wtpliwoci, nic si nie równao z t kobiet. Fakt, e starczyo jej wiary, by tutaj go szuka, gdy mier deptaa jej po pitach - to wicej, ni wszystko, na co móg liczy jakikolwiek ziemski mczyzna. Dla niego - prawdziwy cud.
Dumny by, e ona naley do ludzi, bo kiedy by czowiekiem i wci udawa, e nim jest.
Podniós j wic, majc ju ludzki ksztat, i troskliwie zaniós do podziemi.
Rozdzia XIII
DZIECKO - PROROK
Lori suchaa rozwcieczonych gosów.
- Oszukae nas!
Najpierw mówi Lylesburg.
- Nie miaem wyboru!
Teraz Boone.
- Wic Midian ma si naraa na ryzyko w imi twoich wyszych uczu?
- Decker nikomu nie powie - odpar Boone. - Có ma wyjawi? e próbowa zabi dziewczyn i powstrzyma go umary czowiek? Gadanie od rzeczy.
- Nagle zrobie si ekspertem. Par dni tutaj i tworzysz nowe prawo. Rób to gdzie indziej, Boone! Zabieraj kobiet i odejd!
Lori chciaa otworzy oczy i i do Boone'a; uspokoi go, zanim powie albo zrobi co gupiego. Ciao miaa jednak odrtwiae. Nawet minie twarzy nie reagoway na impuls. Moga tylko lee cicho i sucha coraz ostrzejszej kótni.
- Nale do was - powiedzia Boone. - Jestem teraz jednym z Nocnego Plemienia.
- Ju nie.
- Nie mog y gdzie indziej.
- A my ylimy. Przez cae pokolenia próbowalimy y w normalnym wiecie i to nas prawie zniszczyo. Teraz ty przychodzisz i, cholera, niemal niszczysz nasz jedyn nadziej przetrwania. Jeli Midian zostanie ujawnione, ty i kobieta bdziecie za to odpowiedzialni. Pomyl o tym podczas swoich dalszych podróy.
Zapada duga cisza. Potem odezwa si Boone:
- Pozwólcie mi odpokutowa.
- Za póno. Prawo nie zna wyjtków. Ten drugi te odejdzie..
- Narcyz? Nie. Zamiecie mu serce. Pó ycia czeka, eby tu przyby.
- Decyzja zapada.
- Kto j podj? Ty? Czy Bafomet?
Na dwik tego imienia Lori poczua chód. Samo sowo nic nie znaczyo dla niej, ale wyranie znaczyo wiele dla innych. Wokó siebie syszaa echo szeptów, powtarzanych zda oddajcych cze.
- dam rozmowy z nim - stwierdzi Boone.
- Nie ma mowy.
- Czego si boisz? Utraty wadzy nad szczepem? Chc si widzie z Bafometem. Jeli zamierzasz mnie powstrzyma, zrób to teraz.
Gdy Boone rzuci swoje wyzwanie, Lori otworzya oczy. Nad ni znajdowa si sklepiony sufit, niegdy udajcy niebo. Namalowano na nim gwiazdy; wicej ogni sztucznych ni cia niebieskich, fajerwerki sypice iskry na kamiennym niebie.
Pochylia nieco gow. Znajdowaa si w krypcie. Po obu jej stronach stay zapiecztowane trumny, szczytem do ciany. Z lewej - wiele grubych wiec, z brudnego wosku, o sabym, jak Lori, pomieniu. Z prawej - Babette, siedzca po turecku na pododze, obserwowaa j uwanie. Dziecko byo ubrane cae na czarno, a jego oczy wychwytyway wiato wiec i tumiy jego migotanie. Babette nie bya adna - miaa zbyt powan twarz. Nawet umiech, który posaa Lori widzc jej przebudzenie, nie móg zatrze smutku jej rysów. Lori staraa si odwzajemni przyjazne spojrzenie, ale nie miaa pewnoci, czy oczy jej posuchaj.
- Wyrzdzi nam straszn krzywd - powiedziaa Babette.
Lori przypuszczaa, e ma na myli Boone'a. Ale dalsze sowa dziecka wyprowadziy j z bdu.
- Rachel oczycia to. Teraz nie dokucza. Podniosa praw rk. Zostaa obandaowana ciemnym pótnem wokó kciuka i palca wskazujcego.
- Tobie te nie.
Zbierajc siy, Lori podniosa wasn rk. Zostaa obandaowana identycznie.
- Gdzie... jest Rachel? - spytaa Lori, gosem ledwie syszalnym, Babette usyszaa jednak pytanie wyranie.
- Gdzie w pobliu - odpara.
- Moesz j tu sprowadzi?
Wieczny wyraz dezaprobaty na twarzy Babette jeszcze si pogbi.
- Przybya tu na zawsze? - spytaa.
- Nie - pada odpowied, nie z ust Lori, lecz Rachel, która pojawia si przy drzwiach - nie zostaje. Musi wkrótce odej.
- Dlaczego? - odezwaa si Babette.
- Syszaam Lylesburga - stwierdzia Lori pógosem.
- Pana Lylesburga - poprawia Rachel podchodzc do miejsca, gdzie leaa Lori. - Boone zama przysig, wychodzc na powierzchni, eby ci przyprowadzi. Narazi nas wszystkich na niebezpieczestwo.
Lori rozumiaa tylko strzpy historii Midian, ale wystarczajco Wiele, by wiedzie, e maksyma, któr usyszaa z ust Lylesburga („co jest pod ziemi, pozostanie pod ziemi”) nie bya tylko prón sentencj. To byo prawo i mieszkacy Midian przysigali mu wierno na ycie, ryzykujc utrat prawa do zamieszkiwania tutaj.
- Moesz mi pomóc? - spytaa.
Czua si bardzo saba lec tak na pododze.
To jednak nie Rachel przysza jej z pomoc, lecz Babette, kadc swoj ma, obandaowan do na odku Lori. Jej organizm natychmiast zareagowa na dotyk dziecka i wszelki lad odrtwienia od razu opuci jej ciao. Pamitaa takie samo uczucie, albo podobne, ze swojego ostatniego spotkania z dziewczynk: uczucie przepywajcej siy, gdy bestia rozpywaa si w jej ramionach.
- Jestecie ze sob silnie zwizane - powiedziaa Rachel.
- Na to wyglda - Lori usiada. - Czy jest ranna?
- Dlaczego mnie nie spytasz? - odezwaa si Babette. - Ja te tu jestem.
- Przepraszam - zmitygowaa si Lori. - Te si skaleczya?
- Nie. Ale czuam twoj ran.
- Odbiera wiat przede wszystkim empatycznie - wyjania Rachel. - Czuje to, co czuj inni, zwaszcza, gdy pozostaje z kim w silnym zwizku emocjonalnym.
- Wiedziaam, e tu jedziesz - powiedziaa Babette. - Widziaam twoimi oczyma. A ty potrafisz widzie moimi.
- Czy to prawda? - Lori spytaa Rachel.
- Uwierz jej - brzmiaa odpowied.
Lori nie bya cakiem pewna, e uda jej si podnie na nogi, ale zdecydowaa si podda ciao próbie. Poszo atwiej, ni si spodziewaa. Stana sprawnie, na mocnych nogach i z wypoczt gow.
- Zaprowadzisz mnie do Boone'a? - poprosia.
- Jeli tego chcesz.
- By tu cay czas, prawda?
- Tak.
- Kto go przyprowadzi?
- Przyprowadzi?
- Do Midian.
- Nikt.
- By prawie nieywy - mówia Lori. - Kto musia go zabra z kostnicy.
- Ty wci nic nie rozumiesz - ponuro stwierdzia Rachel.
- Tego, co dotyczy Midian? Nie, nie cakiem.
- Nie sprawy Midian. Sprawy Boone'a i tego, skd si tu wzi.
- On myli, e naley do Nocnego Plemienia - powiedziaa Lori.
- Nalea, dopóki nie zama obietnicy.
- Wic odejdziemy - odpara Lori. - Tego chce Lylesburg, tak? Nie mam zamiaru tu zosta.
- Dokd pójdziecie? - spytaa Rachel.
- Nie wiem. Moe wrócimy do Calgary. Nie powinno by trudno udowodni win Deckera. Potem zaczniemy od pocztku.
Rachel potrzsna gow.
- To niemoliwe.
- Czemu nie? Macie do niego co wanego?
- Przyszed tu, bo jest jednym z nas.
- Nas - czyli kogo? - Lori odrzeka ostro. Bya ju zmczona wykrtami i insynuacjami. - Kim jestecie? Chorzy ludzie yjcy w ciemnoci. Boone nie jest chory. Jest normalny. Normalny, zdrowy czowiek.
- Proponuj, eby go zapytaa, czy dobrze si czuje - brzmiaa riposta Rachel.
- Och, zrobi to, kiedy przyjdzie pora.
Na Babette te wpywaa ta wymiana inwektyw.
- Nie wolno ci odej - odezwaa si do Lori.
- Musz.
- Nie na wiato - gwatownie zapaa Lori za rkaw. - Nie mog tam i z tob.
- Ona musi odej - Rachel próbowaa wytumaczy dziecku konieczno rozstania. - Ona nie naley do nas.
Babette szybko przerwaa.
- Ale moe - stwierdzia, podnoszc wzrok ku Lori. - To atwe.
- Ona nie chce - zaoponowaa Rachel. Babette spojrzaa na Lori.
- To prawda? - spytaa.
- Powiedz jej - Rachel nie ukrywaa zadowolenia z zakopotania Lori. - Powiedz jej, e jest uomn istot ludzk.
- Ale my yjemy wiecznie - powiedziaa Babette. Rzucia spojrzenie matce. - Prawda?
- Niektórzy z nas.
- Wszyscy z nas. Jeli chcemy y wiecznie. A pewnego dnia, kiedy zajdzie soce...
- Dosy! - przerwaa Rachel.
Babette miaa jednak wicej do powiedzenia.
- ... Kiedy soce zajdzie i bdzie tylko noc, zaczniemy y na powierzchni ziemi. Bdzie nasza. Teraz z kolei Rachel czua si nieswojo.
- Ona nie wie, co mówi - wymamrotaa.
- Myl, e bardzo dobrze wie - odpara Lori.
Blisko Babette i wiadomo, e czy j z dzieckiem jaka wi, nagle j zmrozia. To, co dotyczyo Midian, ju zaczynao ukada si w jej umyle i nagle - chaos. Bardziej ni kiedykolwiek chciaa znale si daleko std, z dala od dzieci, które mówiy o kocu wiata, od wiec i trumien i ycia w grobowcach.
- Gdzie Boone? - odezwaa si do Rachel.
- Poszed do wityni. Do Bafometa.
- Kto to jest Bafomet?
Rachel uczynia rytualny gest na wspomnienie Bafometa, dotykajc palcem wskazujcym jzyka i serca. By to dla niej tak naturalny znak, e Lori wtpia, czy Rachel uczynia go wiadomie.
- Bafomet jest Chrzcicielem - objania - który stworzy Midian. Który nas tu wezwa.
Palec znów dotkn jzyka i serca.
- Zabierzesz mnie do wityni? - spytaa Lori.
Odpowied Rachel zabrzmiaa wyranie i prosto:
- Nie.
- Daj mi przynajmniej wskazówki.
- Ja ci zabior - zgosia si na ochotnika Babette.
- Nie zrobisz tego - odezwaa si Rachel, tym razem odrywajc do dziecka od rkawa Lori z tak szybkoci, e Babette nie moga si nawet przeciwstawi.
- Spaciam swój dug wobec ciebie - oznajmia Rachel - leczc twoj ran. Nie mamy ju o czym mówi.
Obja Babette i podniosa. Dziecko wio si w ucisku matki, eby spojrze na Lori.
- Chc, eby za mnie obejrzaa pikne rzeczy.
- Ucisz si - zgania j Rachel.
- To co ty zobaczysz, ja te zobacz.
Lori skina gow.
- Tak? - upewnia si Babette.
- Tak.
Zanim dziecko zdoao wypowiedzie jeszcze jakie sowo lamentu, Rachel wyniosa j z pomieszczenia, zostawiajc Lori w towarzystwie trumien.
Lori skonia gow do tyu i zacza wolno oddycha. Spokojnie, pomylaa; spokojnie. Wkrótce wszystko si skoczy.
Malowane gwiazdy taczyy nad gow; wydaway si wirowa, gdy na nie patrzya. Czy to ich bunt, czy tylko fantazja artysty - zastanawiaa si, a moe w ten sposób niebiosa patrz na Plemi, gdy wychodzi ze swoich mauzoleów noc, eby zaczerpn powietrza?
Lepiej tego nie wiedzie. Wystarczao ju, e owe stworzenia miay dzieci i sztuk; to, e mogy mie wizje, stanowio zbyt niebezpieczn myl.
Gdy po raz pierwszy ich spotkaa, na schodach do ich podziemnego wiata, obawiaa si o wasne ycie. I wci si baa, w jakim cichym zaktku „ja”. Nie, e mona jej zabra ycie, lecz e mona je zmieni, naznaczy je w pewien sposób ich rytami i wizjami, tak e nie zdoa ich wymaza z umysu.
Im szybciej std odejdzie, z Boone'em przy boku, tym szybciej wróci do Calgary. Tam ulice s jasno owietlone. Lampy przymiewaj gwiazdy.
Pokrzepiona t myl, ruszya na poszukiwanie Chrzciciela.
Rozdzia XIV
WITYNIA
Oto i prawdziwe Midian. Nie puste miasto na wzgórzu; nawet nie nekropolia u jego stóp; lecz sie tuneli i komnat, rozcigajca si przypuszczalnie pod caym cmentarzem. Niektóre grobowce zajmowali tylko zmarli, a ich trumny na poszczególnych pókach próchniay. A moe byli to pierwsi lokatorzy cmentarza, zoeni tu na wieczny spoczynek, zanim Nocne Plemi przejo teren w swoje posiadanie? A moe to czonkowie Plemienia, którzy umarli (prowadzc pó-ycie) poraeni przez wiato soca; czy te zwidli z tsknoty? I tak stanowili tu mniejszo. Wikszo z komnat dzierawiy bardziej ywotne dusze, a ich kwatery owietlay lampy lub wiece, a czasem sam lokator, istota palca si wasnym wiatem.
Rzucia przelotne spojrzenie na tak posta, lec na wznak na materacu w swoim buduarze. Bya naga, korpulentna i bezpciowa, a jej obwise ciao skadao si z mieszaniny ciemnej, tustej skóry oraz wewntrznych bysków wiata, których fosforescencja nasczaa proste oe. Wydawao si, e kade drzwi prowadz do równie tajemniczych zjawisk, a jej reakcja na nie byaby równie zagadkowa, jak one same. Po prostu skrca si jej odek, gdy widziaa jakiego astygmatyka otoczonego kompanami o ostrych zbach, haaliwie siorbicych z jego ran; albo czua podniecenie, konfrontujc legend z autentycznym wampirem. Czy tylko to? A có miaa powiedzie o mczynie, którego ciao rozproszyo si w gromad ptaków, kiedy zobaczy, e mu si przypatruje? Có powiedzie o panterze z gow psa. Albo o mechanicznych bestiach o nogach jak macki, biegajcych po cianach. Po przejciu tuzina korytarzy nie odróniaa ju zgrozy od fascynacji. Moe nigdy tego nie dostpi?
Moga tu spdzi cae dnie i podziwia widoki, ale szczcie (lub instynkt) przywiody j ju za blisko Boone'a, eby moga przerwa dalszy marsz. To cie Lylesburga pojawi si przed ni, jak gdyby wychodzc z masywnej ciany.
- Nie wolno ci i dalej.
- Zamierzam znale Boone'a - powiedziaa.
- Nie chc ci czyni zarzutów. Rozumiem ci. Ale ty z kolei musisz zrozumie nas: to, co zrobi Boone, naraa nas wszystkich na niebezpieczestwo...
- Pozwól mi wic przemówi do niego. Odejdziemy std razem.
- To byoby moliwe jaki czas temu - stwierdzi Lylesburg, a jego gos wydobywa si z zasony cienia zrównowaony i peen autorytetu jak zawsze.
- A teraz?
- Znalaz si poza moim zasigiem. I twoim te. Odwoa si do cakiem innej siy.
Gdy mówi, usyszaa haas pochodzcy z gbi katakumb - dwik niepodobny do niczego, co dotd znaa. Najpierw bya pewna, e jest to trzsienie ziemi; dwik wy doby wa si jak gdyby w ziemi i z ziemi. Ale gdy zabrzmia po raz drugi, usyszaa w nim co zwierzcego: jk, moe bólu, moe ekstazy... Z pewnoci to by Bafomet - Który Stworzy Midian, jak powiedziaa Rachel. Jaki inny gos zdoaby wstrzsn posadami tego miejsca?
Lylesburg potwierdzi to.
- Oto dokd uda si Boone, eby pertraktowa - odezwa si. - Albo tak sdzi.
- Pozwól mi i do niego.
- Zosta ju pochonity. Zabrany przez pomie.
- Chc zobaczy na wasne oczy - zadaa Lori.
Nie chcc ju odwleka tej chwili, popchna Lylesburga spodziewajc si oporu. Jej donie jednak zanurzyy si w ciemnoci, która go spowijaa i dotkny ciany za jego plecami. Nie by materialny. Nie móg jej powstrzyma od pójcia dokdkolwiek.
- Ciebie te zabije - usyszaa jego ostrzeenie, gdy biega na poszukiwanie róda dwiku. Haas otacza j zewszd, lecz wyczuwaa, skd si rozchodzi. Z kadym jej krokiem stawa si goniejszy, bogatszy, kada z jego warstw skadowych dotykaa innej czci jej organizmu: gowy, serca, ona.
Szybkie spojrzenie za siebie potwierdzio to, czego si domylaa: Lylesburg nie próbowa nawet i za ni. Skrcia raz i drugi, a gosy wci narastay, a zacza i pod prd, jakby pod silny wiatr, z opuszczon gow, zgarbionymi ramionami.
Wzdu przejcia nie byo ju komnat, a co za tym idzie - wiate. Widziaa jednak przed sob powiat - migoczc i zimn, lecz na tyle jasn, by owietli zarówno teren, na którym si potykaa (go ziemi), jak i srebrzysty szron na cianach.
- Boone? - krzykna. - Jeste tam? Boone?
Po tym, co powiedzia Lylesburg, nie miaa zbyt wielkiej nadziei na odpowied, ale uzyskaa j. Jego gos wyszed na jej spotkanie z samego rodka wiata i dwiku. W caym zgieku syszaa jednak tylko:
- Nie...
Co nie? - zastanawiaa si. - Nie id dalej? Nie zostawiaj mnie tutaj?
Zwolnia kroku i znów zawoaa, ale haas wywoany przez Chrzciciela dosownie zatapia jej wasny gos, a co dopiero odpowied. Doszedszy tak daleko, musiaa i naprzód, nie wiedzc, czy jego zawoanie oznaczao ostrzeenie, czy te nie.
Przejcie zaczo stromo opada - przechodzc niemal w urwisko. Zatrzymaa si u szczytu i mruc oczy spojrzaa w jasno. Oto i nora Bafometa, bez wtpienia. Haas, który wydawa, naruszy ciany stromizny i powia pyem prosto w jej twarz. W oczach miaa zy, które zmyy kamienny kurz. Ale py wci j atakowa. Oguszona dwikiem, olepiona pyem, tkwia na krawdzi stromizny, niezdolna, by ruszy w przód lub w ty.
Nagle Chrzciciel umilk i wszystkie warstwy dwiku natychmiast cakowicie zamary. Nastpia cisza, jeszcze bardziej przeraajca ni haas, który j poprzedza. Czy zamilk, bo wiedzia, e w pobliu pojawi si intruz? Wstrzymaa oddech, obawiajc si wyda jaki dwik.
U stóp stromizny znajdowao si wite miejsce, co do tego nie miaa wtpliwoci. Gdy zwiedzaa synne katedry Europy, z matk, wiele lat temu i gapia si na okna i otarze, nie doznawaa tego uczucia nagego wgldu, które teraz przeywaa. Nigdy te, w caym swoim yciu, we nie czy na jawie, nie dowiadczaa tak sprzecznych bodców. Chciaa natychmiast uciec z tego miejsca, porzuci je i zapomnie, a zarazem to miejsce przyzywao j. To nie obecno Boone'a wzywaa, lecz magia witoci albo wystpku, albo jednego i drugiego; nie mona si byo jej oprze.
zy spukay teraz py z jej oczu. Tylko tchórzostwo mogo j wstrzyma. Zacza schodzi po strominie. Zejcie liczyo okoo trzydziestu jardów, lecz pokonaa dopiero nie wicej ni jedn trzeci drogi, gdy na dole pojawia si znajoma posta.
Ostatni raz widziaa Boone'a na powierzchni ziemi, gdy wyszed, aby zmierzy si z Deckerem. W cigu kilku sekund, zanim zemdlaa, widziaa go w nowej, nie znanej dotd postaci: mczyzn, który cakiem zapomnia, co to ból i klska. Teraz wyglda cakiem inaczej. Ledwie móg si utrzyma na nogach.
Wyszeptaa jego imi, a sowo to nabrao ciaru, kiedy pyno ku niemu.
Usysza i zwróci gow w jej stron. Nawet w najgorszych czasach, gdy koysaa go i uspokajaa lki, nie widziaa takiego smutku na jego twarzy. zy pyny bez przerwy, a rysy tak zmarszczy al, e wyglda jak noworodek.
Schodzia dalej, a kady jej krok, kady oddech zostay zwielokrotnione przez akustyk urwiska.
Widzc, e si zblia, puci si, eby do niej pomacha, ale straci równowag i upad ciko. Przyspieszya, nie dbajc teraz o haas. Jakakolwiek sia mieszkaa w jamie na dole, musiaa usysze, e Lori przysza. Znaa te pewnie jej histori. Nie baa si sdu tej istoty. Wkroczya tu z mioci, bez broni, sama. Jeli Bafomet by naprawd architektem Midian, zrozumie jej sabo i nie wystpi przeciwko niej. Znajdowaa si teraz o pi jardów od Boone'a. A on usiowa przewróci si na plecy.
- Poczekaj! - powiedziaa, kierowana desperacj.
Ale to nie na ni patrzy. Gdy tylko przewróci si na plecy, podniós wzrok na Bafometa. Podya za jego spojrzeniem. Ujrzaa pokój o cianach z zamarzej ziemi i takiej samej pododze, pknitej od rogu do rogu, a z powstaej tak szczeliny wydobywa si pomienisty sup, wysokoci czterech czy piciu ludzi. Bi od niego raczej gorzki chód ni ar, a wntrze supa nie migotao, lecz kotowao si, obracajc jak dziwn materi, której najpierw nie rozpoznaa, ale jej przeraone spojrzenie nagle pojo,
W ogniu byo ciao, podwieszone za koczyny ludzkie (co rozpoznaa po misie), ale nic wicej nie dao si powiedzie. Prawdopodobnie ciao naleao do Bafometa, a tych mk doznawao wskutek wizyty intruza.
Boone wypowiedzia teraz imi Chrzciciela, a ona przygotowywaa si na widok jego twarzy. I ona j poznaa, kiedy stwór tam si znajdujcy - nie umary, lecz ywy, nie mieszkaniec, lecz twórca Midian - odwróci gow w chaosie pomieni i spojrza na ni.
Oto i Bafomet. Ta dziwaczna, pokrcona posta. Ujrzawszy twarz, krzykna. adne opowiadanie czy film, adna klska czy rozkosz nie przygotoway jej na spotkanie z twórc Midian. Niezaprzeczalna wito, bo co tak skrajnego musi by wite. Rzecz ponad innymi rzeczami. Poza mioci czy nienawici, poza ich sum. Wreszcie - poza granic wiadomoci; niepojte, niepoddajce si klasyfikacji. Natychmiast odwrócia wzrok, a kady lad w pamici wymazaa, zamkna w jakim zakamarku, aby adna tortura czy namowa nie kazay jej znów na to patrze.
Nie znaa swojej wasnej siy do chwili, gdy szalona ch wyrwania si std nie pchna jej do podwignicia Boone'a i taszczenia jego ciaa pod gór stromizny. Niewiele móg jej pomóc. Czas, który spdzi w obecnoci Bafometa pozbawi go zupenie wadzy w miniach. Lori wydawao si, e wyciganie Boone'a na szczyt urwiska trwa wieki, a lodowe wiato pomienia rzuca przed nimi cie postaci niby jakie proroctwo.
Przejcie na górze byo puste. Po trosze spodziewaa si, e czeka gdzie na nich Lylesburg w towarzystwie kompanów, ale z komnaty poniej niosa si przez tunel cisza. Kiedy zacigna ju Boone'a poza szczyt stromizny, puca paliy j od wysiku. Smutek i strach, obecne na jego twarzy w chwili spotkanie, powoli znikay.
- Znasz wyjcie std? - spytaa.
- Chyba tak - odpar.
- Bdziesz musia mi troch pomóc. Nie mog ci ju duej podtrzymywa. Skin gow, potem obejrza si na wejcie do jamy Bafometa.
- Co widziaa?
- Nic.
- To dobrze.
Zakry jej twarz rkoma. Spostrzega, e brakuje mu jednego palca; wiea rana. Wydawa si tym nie przejmowa, wic nie zadawaa pyta, lecz skupia si na tym, aby zachci go do ruchu. By niechtny, pospny po tych wielkich emocjach, ale dotaszczyli si jako do stromych schodów, wiodcych przez jedno z mauzoleów w noc.
Powietrze pachniao przestrzeni po czasie spdzonym w uwizieniu pod ziemi, zamiast jednak nacieszy si, Lori proponowaa jak najszybciej opuci cmentarz. Przesuwali si przez labirynt grobów do bramy. Tam Boone przystan.
- Samochód jest tu za murem - powiedziaa.
Dra, chocia noc naleaa do ciepych.
- Nie mog...
- Czego nie moesz?
- Tu jest moje miejsce.
- Nie - stwierdzia. - Twoje miejsce jest przy mnie. Naleymy do siebie.
Staa blisko, ale on odwróci gow w stron cienia. Uja w donie jego twarz i spojrzaa mu prosto w oczy.
- Naleymy do siebie, Boone. Dlatego yjesz. Nie rozumiesz? Po tym wszystkim. Po tym, co przeszlimy. Przeylimy.
- To nie takie atwe.
- Wiem. Oboje przeylimy straszne chwile. Rozumiem, e nigdy nie bdzie ju tak samo. Nie chc, eby byo.
- Nie wiesz... - zacz.
- Wic mi powiesz. Kiedy przyjdzie pora. Musisz zapomnie Midian, Boone. Ono ju o tobie zapomniao.
Dreszcze, które nim wstrzsny, nie bray si z zimna, lecz zapowiaday zy. Popyny strumieniem.
- Nie mog i. Nie mog i.
- Nie mamy wyboru - przypomniaa. - Mamy tylko siebie.
Ból niemal zgi go w pó.
- Wyprostuj si, Boone - powiedziaa. - Obejmij mnie ramionami. Plemi nie chce ciebie, nie potrzebuje ciebie. Ja potrzebuj. Boone. Prosz.
Powoli wyprostowa si i obj j.
- Mocno - kazaa. - Trzymaj mnie mocno, Boone.
Jego uchwyt zacisn si. Gdy oderwaa donie od jego twarzy, aby odwzajemni ucisk, nie patrzy na nekropoli. Patrzy na ni.
- Musimy wróci do hotelu i zabra wszystkie moje rzeczy, tak? Musimy to zrobi. Tam s listy, fotografie, wiele drobiazgów, których nikt nie powinien znale.
- A potem? - spyta.
- Potem ustalimy, dokd jecha, aby nikt nas nie szuka i zastanowimy si, jak udowodni, e jeste niewinny.
- Nie lubi wiata - stwierdzi.
- Wic bdziemy go unika - odrzeka. - A ujrzysz to przeklte miejsce we waciwych proporcjach.
Na jego twarzy nie znalaza nawet ladu echa jej optymizmu. Oczy mu byszczay, ale tylko od ez. Reszta jego osoby pozostaa tak zimna, jakby wci by czci ciemnoci Midian. Lori nie dziwia si temu. Po tej caej nocy (i dniach, które j poprzedzay) sama zdumiaa si, skd w niej tyle nadziei. Miaa j jednak w sobie, siln jak bicie serca i nie pozwoliaby, aby lki wywoane przez Plemi j zniszczyy.
- Kocham ci, Boone - wyznaa, nie oczekujc odpowiedzi.
Moe z czasem on te si odezwie. Jeli nie sowami mioci, to przynajmniej wyjanieniami. A jeli nie, albo nie bdzie móg, nic si nie stanie. Miaa jego istnienie, jego ciao, ciao silne w jej ramionach. Jakiekolwiek pretensje Midian rocio sobie do jego wspomnie, Lylesburg wyrazi si jasno: nigdy nie bdzie mu wolno tam powróci. Zamiast tego znów bdzie przy niej w nocy, a jego obecno jest o wiele cenniejsza ni namitno na pokaz.
Z czasem Lori sprawi, e Boone zapomni o mkach zwizanych z Midian, tak jak to zrobia z mkami szalestwa, w które sam siebie wpdza. Wcale nie poniosa wtedy poraki, jak stara si jej wmówi Decker. Boone nie prowadzi sekretnego ycia w tajemnicy przed ni; by niewinny. Tak jak ona. Oboje niewinni, co pozwolio im przey t niebezpieczn noc i dotrwa do bezpiecznego dnia.
Cz IV
WICI I GRZESZNICY
Chcesz mojej rady?
Pocauj Diaba, zjedz glist.
JAN DE MODY
Another matter; or,
Man remade
Rozdział XV
KRWAWE NIWO
1
Soce wschodzio jak striptizerka, kryjc swoj wspaniao za murami, a wydawao si ju, e spektakl si nie odbdzie, i wtedy zrzucio swoje szmatki. W miar jak rozjaniao si; pogarszao si samopoczucie Boone'a. Lori poszperaa w skrytce przy kierownicy i wycigna okulary przeciwsoneczne, które Boone zaoy, aby uchroni nadwraliwe oczy. Ale musia schyli gow i odwraca j od janiejcego wschodu.
Prawie nie rozmawiali. Lori zbyt bya skoncentrowana na prowadzeniu samochodu i walce ze zmczeniem, a Boone nie stara si przerwa ciszy. Pogry si we wasnych mylach i nie zdradza ich kobiecie u swego boku. W przeszoci Lori znaczya dla niego bardzo wiele, ale teraz nie by w stanie odnowi tych uczu. Czu, jakby cakiem usunito go z jej ycia, w ogóle z ycia. W czasie swojej choroby zawsze trzyma si jaki regu, które dostrzega w yciu: jakiej czynnoci, która prowadzia nieuchronnie do nastpnej, to samo dotyczyo uczu. Brn dalej, potykajc si, ale widzia, e cieka, któr przeby, czy si z t, któr ma przed sob. Teraz nie widzia nic za sob ani przed sob, tylko mrok.
Najjaniejszy punkt w jego umyle - Bafomet, Podzielony. Ze wszystkich mieszkaców Midian ten mia najwiksz moc, a zarazem by najsabszy, rozdarty przez dawnych wrogów, lecz chroniony, cierpicy na okrgo w pomieniu, który Lylesburg nazwa Ogniem Próby. Boone poszed do jamy Bafometa z nadziej, e przedyskutuje swój przypadek, ale to Chrzciciel przemówi, gdy jego urwana gowa wygosia sowa wyroczni.
Nie pamita teraz tych sów, ale mia wiadomo, e wieci byy ponure.
Sporód wspomnie z czasów, gdy by caoci i czowiekiem, najwyraniejsze dotyczyo Deckera. Móg poskada kilka fragmentów ich wspólnej historii. Cho wiedzia, e go to rozwcieczy, nie móg si zdoby na nienawi do czowieka, który doprowadzi go do gbin Midian - podobnie, jak nie móg si zdoby na mio do kobiety, która go stamtd zabraa. To byy epizody cakiem rónych yciorysów, niezupenie jego wasnej biografii.
Nie zdawa sobie sprawy, ile Lori rozumiaa z jego pooenia, ale podejrzewa, e o wikszoci spraw nie miaa pojcia. To, co przypuszczaa, zdawao si jej wystarcza, aby moga go zaakceptowa takim, jaki jest, a on w prosty, zwierzcy sposób potrzebowa jej obecnoci na tyle, by nie ryzykowa wyjawiajc jej prawd, o ile nawet znalazby odpowiednie sowa. By tylko tym i a tym, kim by. Czowiekiem. Potworem. Umarym. ywym. W Midian poj, e wszystkie te postacie skupiy si w jednym Stworzeniu i chyba wszystkie zawieray si te w nim samym. Ludzi, którzy mogli pomóc mu zrozumie, jak wspóistniej te przeciwiestwa, zostawi w nekropolii. Gdy zainicjowali dugi, mudny proces uczenia si historii Midian, opuci ich. Teraz zosta wygnany na zawsze i nigdy si nie dowie prawdy.
Otó i paradoks. Lylesburg ostrzega go do wyranie, kiedy stali razem w tunelach i syszeli woanie Lori o pomoc; da mu niedwuznacznie do zrozumienia, e jeli wyjdzie na powierzchni, zerwie umow z Plemieniem.
- Pamitaj, kim jeste teraz - powiedzia. - Nie moesz jej ocali i znale u nas schronienia. Wic musisz pozwoli jej umrze.
A jednak nie móg. Chocia Lori naleaa do innego wiata, ycia, które on utraci na zawsze, nie móg jej zostawi maniakowi. Co to znaczyo, o ile w ogóle co znaczyo, nie by w stanie teraz poj. Tych kilka myli optao go teraz i gdy samochód sun szos, zapomnia zupenie, gdzie si znajduje i stao mu si obojtne, dokd jedzie.
2
Dojedali do Sweetgrass Inn, kiedy Lori przyszo do gowy, e u celu ich podróy moe si ju roi od policji, jeli ciao Sheryl znaleziono.
Zatrzymaa samochód.
- Co nie tak? - spyta Boone.
Wyjania mu swoje obawy.
- Moe bdzie bezpieczniej, jeli pojad tam sama - powiedziaa. - Jeli si okae, e panuje spokój, zabior swoje rzeczy i wróc do ciebie.
- Nie - odpar. - To niedobry pomys.
Za okularami nie widziaa jego oczu, ale gos prze- straszy j.
- Szybko wróc.
- Nie.
- Dlaczego nie?
- Lepiej zostamy tutaj - odrzek. Przyoy donie do twarzy, tak jak u wrót Midian. - Nie zostawiaj mnie samego - odezwa si cicho. - Nie wiem, gdzie jestem, Lori. Nie wiem nawet, kim jestem. Zosta ze mn!
Pochylia si nad nim i pocaowaa go w rk. Odsun donie od twarzy. Pocaowaa go w policzek, potem w usta. Potem pojechali razem do hotelu.
Jej obawy okazay si w rzeczywistoci bezpodstawne. Jeli ciao heryl naprawd znaleziono w nocy - co by moe byo mao prawdopodobne, zwaywszy jego pooenie - nie powizano tego faktu z hotelem. Nie tylko nie byo tu policji, ale w ogóle mao byo oznak ycia. Pustki nawet w hallu, a recepcjonist zbyt pochaniao ogldanie Telewizji niadaniowej, by zwraca uwag na cokolwiek. Dwiki miechu i muzyki niosy si za nimi przez hali i po schodach, gdy wchodzili na pierwsze pitro. Przyszo im to z atwoci, a jednak zanim doszli do pokoju Lori, jej rce tak ju dray, e z trudem trafia kluczem do zamka. Odwrócia si po pomoc do Boone'a, ale spostrzega, e nie trzyma si ju jej, lecz rozglda po caym korytarzu stojc przy schodach. Znów przeklinaa okulary przeciwsoneczne, które nie pozwalay jej czyta jego uczu. Dopóki nie opar si plecami o cian. Boone szuka palcami jakiego niewidzialnego celu.
- O co chodzi, Boone?
- Nie ma tu nikogo - stwierdzi.
- To chyba dobrze dla nas, prawda?
- Ale czuj wo...
- Jak wo?
Potrzsn gow.
- Powiedz mi!
- Czuj krew.
- Boone?
- Wyranie czuj krew.
- Gdzie? Skd?
Nie odpowiedzia, ani nie spojrza na ni, ale gapi si gdzie na korytarz.
- Zaraz wróc - stwierdzia. - Zosta, tu, gdzie stoisz, a ja przyjd po ciebie.
Przyklknwszy, niezdarnie wsadzia klucz do zamka, a potem wstaa i otworzya drzwi.
W pokoju nie byo zapachu krwi, tylko stcha wo perfum - pozostao minionej nocy. Od razu przypomniaa si jej Sheryl i dobre chwile, które spdziy razem, nawet w wirze tego, co ze. Niecae dwadziecia cztery godziny wczeniej razem miay si w tym pokoju i rozmawiay o jej póniejszym mordercy - jak o mczynie jej marze.
Mylc o tym, obejrzaa si na Boone'a. Wci przywiera do ciany, jak gdyby tylko w tej pozycji mia pewno, e wiat si nie zawali. Zostawiajc go tak, wkroczya do pokoju i zacza pakowanie. Najpierw w azience zebraa kosmetyki, potem w sypialni - rozrzucone ubrania. Dopiero kiedy postawia na óku torb, aby wszystko do niej zapakowa, zauwaya pknicie na cianie. Jakby co uderzyo w cian z drugiej strony. Tynk odpad grudkami i zamieci podog midzy ókami. Przez moment gapia si na pknicie. Czy zabawa zrobia si na tyle zawadiacka, e balowicze ciskali meblami?
Zaciekawiona, podesza do ciany. Nie tylko odpad tynk, lecz powstaa dziura. Strcia zwisajcy pat tynku i przyoya oko do szpary.
W pokoju obok zasony byy jeszcze zacignite, ale soce wiecio na tyle silnie, e pómrok w pokoju przybra barw ochry. Zabawa poprzedniego wieczoru musiaa by jeszcze bardziej rozpustna ni ta przedwczorajsza - pomylaa. Plamy wina na cianach, a balowicze wci spali na pododze.
Ale ta wo: to nie wino.
Odskoczya od ciany. Poczua skurcz odka. Owoce nie wydzielaj soku o takiej woni...
Krok wstecz.
... to wo misa. A jeli czua wo krwi, to widziaa te krew. To nie byli picy, bo któ ley w rzeni? Tylko umarli.
Szybko podesza do drzwi. Boone wci by na korytarzu, ale kucn przy cianie, obejmujc kolana. Przez jego twarz, kiedy j obróci, przebiegay tiki nerwowe.
- Wstawaj - rozkazaa.
- Czuj krew - powiedzia cicho.
- Masz racj. Wic wstawaj. Szybko. Pomó mi.
Ale on by odrtwiay. By jak przymurowany do podogi. Znaa t pozycj starca: skulony w rogu, drcy jak bity pies. W przeszoci znajdowaa sowa pocieszenia, ale teraz nie byo na to czasu. Moe kto przey rze w ssiednim pokoju? Jeli tak, musiaa pomóc, sam czy z Boone'em. Nacisna klamk w drzwiach szlachtuza i otworzya je.
Gdy wo krwi dotara do nich, Boone zacz jcze.
- ... krew! ... - powtarza.
Wszdzie krew. Staa i gapia si przez ca minut, zanim zmusia si do przekroczenia progu i poszukiwania oznak ycia. Jednak nawet szybki rzut oka na kade ciao potwierdza, e ta sama zbrodnia dosiga wszystkich sze osób. Znaa imi zbrodniarza. Zostawi swój znak, wycinajc rysy twarzy noem, tak jak w przypadku Sheryl. Trzy sporód szeciu osób zostao zapanych In flagrante delicto. Dwaj mczyni i kobieta, czciowo rozebrani, padli na siebie na óku w miertelnej pltaninie. Inni wyzionli ducha w rónych punktach pokoju, chyba nawet we nie. Zasaniajc rk usta, aby nie wdycha tej woni i nie szlocha, wysza z pokoju, czujc odek w gardle. Gdy stana na korytarzu, ktem oka dostrzega Boone'a. Ju nie siedzia, lecz powoli zblia si do niej.
- Musimy... wyj... std! - stwierdzia.
Niczym si nie zdradzi, e usysza, co powiedziaa, ale podszed do niej.
- Decker... - odezwaa si. - To Decker.
Wci nie odpowiada.
- Powiedz co do mnie, Boone! Wymamrota co.
- On tu moe wci by - zauwaya. - Musimy si spieszy.
Ale on ju wkroczy, aby obejrze rze z bliska. Nie chciaa patrze po raz drugi. Wrócia wic do swojego pokoju, aby skoczy pospiesznie pakowanie. Syszaa, jak Boone chodzi po ssiednim pokoju, oddychajc niemal z bólem. Bojc si go zostawi samego, przestaa zbiera wszystkie rzeczy, lecz skupia si na najwaniejszych, midzy innymi na fotografiach i notesie z adresami, a potem wysza na korytarz.
Dobieg tam jej haas syren policyjnych i przeraliwy ryk wpdzi j w panik. Samochody znajdoway si jeszcze daleko, ale bez wtpienia poday wanie tutaj. Dwiki syren nadcigay do Sweetgrass Inn, dne schwytania winnego.
Zawoaa Boone'a.
- Skoczyam! Chodmy! Z pokoju nie byo odpowiedzi.
- Boone?
Podesza do drzwi, starajc si nie patrze na zwoki. Boone sta w gbi pokoju, odcinajc si na tle zason. Nie syszaa jego oddechu.
- Syszysz mnie? - spytaa.
Nie poruszy adnym miniem. Nie moga dostrzec wyrazu jego twarzy w pómroku, ale zauwaya, e zdj okulary.
- Mamy mao czasu - powiedziaa. - Idziesz?
Kiedy mówia, Boone wydycha powietrze. To nie by normalny oddech i wiedziaa o tym, zanim jeszcze dym wydoby si z jego garda. Kiedy si pojawi, podniós rce do ust, jak gdyby chcia go zatrzyma, ale zawisy na wysokoci podbródka i zaczy dre.
- Odejd - powiedzia, na tym samym oddechu, który miesza si z dymem.
Nie moga si poruszy, ani nawet oderwa od niego wzroku. Pómrok nie by na tyle gsty, aby nie zauwaya nadchodzcej zmiany. Jego twarz ulegaa transformacji za woalem dymu, wiato pono w ramionach i falami wspinao si po szyi, aby roztopi koci gowy.
- Nie chc, eby patrzya - baga j zamierajcym gosem.
Za póno. Widziaa ju czowieka z ciaem pogronym w ogniu w Midian; i panter z gow psa i jeszcze wicej. A teraz Boone rozbiera swoj ludzk posta w jej oczach. Jak istota z koszmarów. Nic dziwnego, e wy, z odrzucon w ty gow, kiedy jego twarz rozpywaa si.
Ten dwik zosta jednak niemal cakiem zaguszony przez syreny. Policja znajdowaa si nie dalej ni o minut drogi. Gdyby teraz wyszli, zdyliby uciec.
Naprzeciw niej sta gotowy Boone, cakiem zoony (albo rozoony). Opuci gow, resztki dymu unosiy si wokoo. Potem zacz si porusza, a nowa muskulatura unosia go lekko, jak atlet.
Miaa nadziej, e teraz zrozumie niebezpieczestwo i podejdzie do drzwi, aby szuka ocalenia. Ale nie. Poszed w stron zmarych, tam gdzie wci leao menage a trois, i zanim zdya pomyle, jedna z pazurzastych rk signa po zwoki ze sterty, przycigajc je do swoich ust.
- Nie, Boone! - wrzasna. - Nie!
Jej gos dotar do niego, czy te - do tej czci, która wci bya Boonem, ale uton w chaosie potwora. Oderwa si od misa i spojrza na ni. Wci mia niebieskie, pene ez oczy.
Ruszya w jego Stron.
- Nie - bagaa.
Przez chwil wydawao si, e way mio i apetyt. Potem zapomnia o niej i podniós ludzkie miso do ust. Nie patrzya, jak zaciskaj si szczki, ale dobiegy j odgosy jedzenia. Z trudem zachowaa wiadomo, syszc, jak Boone rozdziera i uje miso.
Na dole zgrzytay hamulce, trzaskay klamki. Zaraz otocz budynek, zablokuj wszelk nadziej ucieczki, po chwili bd na schodach. Nie miaa wyboru - musiaa zostawi besti z jej godem. Boone by dla niej stracony.
Wybraa powrót nie t drog, któr przyszli, lecz tylnymi schodami. Dobra decyzja; kiedy tylko skrcia górnym korytarzem, usyszaa policj na drugim jego kocu, dobijajc si do drzwi. Niemal w teje chwili usyszaa, jak policjanci forsuj wejcie i wydaj okrzyki niesmaku. Jeszcze nie znaleli Boone'a, on nie przebywa za zamknitymi drzwiami. Wyranie odkryli co jeszcze na górnym korytarzu. Instynkt mówi jej wyranie, e Decker by poprzedniej nocy skrupulatny. Gdzie w budynku przey pies; przegapi te w swojej pasji niemowl, ale reszcie nie przepuci. Wróci prosto z Midian, po swoich niepowodzeniach i zabi kad yw istot w tym miejscu.
Na górze i na dole oficerowie ledczy zapoznawali si ze wszystkimi faktami, ale szok, jakiego doznali, czyni ich nieudolnymi. Lori bez trudu wymkna si z budynku i pobiega w stron zagajnika na tyach, gdzie znalaza schronienie wród drzew. Jeden z policjantów wychyn zza wga, ale nie mia zamiaru jej szuka. Gdy tylko znikn kolegom z oczu, zwymiotowa niadanie, a potem wytar starannie usta chusteczk i wróci natychmiast do pracy. Bya bezpieczna, bo zanim nie skocz poszukiwa wewntrz, nie zajm si otoczeniem. Czekaa. Co zrobi z Boonem, kiedy go znajd? Pewnie go zastrzel. W aden inny sposób nie moga go przed tym ustrzec. Ale minuty mijay, a chocia w budynku rozlegay si jakie krzyki, nie syszaa strzaów. Musieli go do tego czasu znale. Moe lepszy widok na to, co si dzieje, miaaby od frontu budynku.
Z trzech stron hotel otaczay zarola i drzewa. Z trudem przedzieraa si przez poszycie na pobocze zagajnika, a z kadym jej ruchem przybywao policjantów z tyu budynku, którzy przychodzili tu od frontu i zajmowali pozycje. Przybyy jeszcze dwa wozy patrolowe. Pierwszy by peen uzbrojonych policjantów, a w drugim przybya ekipa specjalistów. Za nimi przyjechay dwie karetki.
Potrzeba bdzie ich wicej - pomylaa ponuro. O wiele wicej.
Chocia zgromadzenie tylu samochodów i uzbrojonych ludzi przycigao publiczno zoon z przechodniów, sytuacja od frontu budynku zostaa opanowana i wszystko wygldao niemal banalnie. Ten dom zamieni si w dwupitrow trumn. Prawdopodobnie zamordowano tu wicej ludzi w cigu tej jednej nocy, ni zgino mierci gwatown w Shere Neck od czasu zaoenia miasta. Kady, kto si tu znalaz dzi rano, sta si czci historii. Ta wiadomo uciszaa ludzi.
Lori przeniosa swoj uwag ze wiadków na grup stojc przy pierwszym samochodzie. Wyom w wianuszku dyskutantów umoliwi jej dostrzeenie czowieka porodku. Elegancko ubrany, wypolerowane okulary byszczce w socu. Decker trzyma fason. O czym przekonywa: czy o szansie pokojowego wyprowadzenia swojego pacjenta na powietrze? Jeli mia taki pomys, zosta on odrzucony przez jedynego w tym gronie umundurowanego policjanta, szefa policji w Shere Neck, który na jego apel machn tylko rk, a potem cakiem wyczy si z tej dyskusji. Z oddali trudno byo odczyta reakcj Deckera, ale wydawao si, e wspaniale panuje nad sob; nachyli si do ucha innego policjanta, który uwanie skin gow.
Poprzedniej nocy Lori widziaa Deckera jako zdemaskowanego szaleca. I teraz znów chciaa go zdemaskowa. Zedrze t fasad ucywilizowanego zatroskania. Ale jak? Jeli wyjdzie z ukrycia i rzuci mu wyzwanie (spróbuje wyjani, co widziaa i przeya w cigu ostatnich dwudziestu czterech godzin) - zao jej kaftan bezpieczestwa, zanim zipnie.
To on paradowa w wietnie skrojonym garniturze, mia doktorat i ustosunkowanych przyjació, to on by mczyzn, gosem rozsdku i analitycznym umysem, a ona - tyko kobiet! I kto za ni sta? Kochanek szaleniec, od czasu do czasu bestia... Nocna twarz Deckera czua si cakiem bezpiecznie.
Nagle z wntrza budynku buchny krzyki. Na rozkaz swojego szefa policjanci wymierzyli bro w drzwi frontowe, reszta wycofaa si o kilka jardów. Dwaj policjanci z wycelowan w kogo broni wyszli tyem. Zaraz za nimi, z rkoma skutymi z przodu Boone, który zosta wypchnity na wiato, które niemal go olepio. Próbowa odwróci si od blasku, wycofa do cienia, ale dwaj uzbrojeni mczyni popchnli go naprzód.
Nie pozostao nic ze stwora, którym si sta, ale istniay wystarczajce dowody jego godu. Krew zakrzepa na koszulce a po pier, zbryzgaa mu twarz i ramiona.
Publiczno wyrazia aprobat dla dziaa policjantów na widok zabójcy w kajdankach. Doczy si Decker, kiwajc gow i umiechajc si, kiedy prowadzono Boone'a, z gow odwrócon od soca, i wsadzano na tylne siedzenie jednego z samochodów.
Natok uczu ogarn Lori, gdy patrzya na t scen. Ulga, e Boone'a nie zastrzelono na jej oczach mieszaa si ze zgroz, bo wiedziaa, kim on jest; wcieko na gr Deckera i niesmak, e tylu si na to nabrao.
Tak wiele masek. Czy tylko ona nie miaa sekretnego ycia, adnego innego „ja” w swoim szpiku czy psychice? Jeli tak, to moe nie byo dla niej miejsca w grze pozorów, moe Boone i Decker byli tu prawdziwymi kochankami, zmieniajcymi twarze, walczcymi ze sob, ale niezbdnymi sobie.
A ona obejmowaa tego czowieka, daa, eby on te j obejmowa, przykadaa wargi do jego twarzy. Ju nigdy tego nie zrobi, wiedzc, co kryo si za jego wargami, za jego oczami. Nigdy nie mogaby pocaowa bestii.
Dlaczego zatem jej serce walio teraz jak mot?
Rozdzia XVI
TERAZ ALBO NIGDY
1
- Co pan mi opowiada? e dotyczy to wikszej liczby ludzi? Jaki rodzaj kultu?
Decker nabra powietrza, aby jeszcze raz wygosi swoje ostrzeenie przed Midian. Komandosi rónie nazywali swojego szefa, ale nigdy nie mówili o nim za jego plecami po nazwisku. Pi minut w jego obecnoci - i Decker wiedzia dlaczego; dziesi - i mia ch go porba. Ale nie dzisiaj. Dzi potrzebowa Irwina Eigermana, a Eigerman jego, cho on nie wiadomo czy uwiadamia to sobie. Za dnia Midian byo sabe, a wic musieli dziaa szybko. Ju pierwsza po poudniu. Do zmroku jeszcze daleko, lecz i do Midian take. Przewiezienie tam oddziaów, które zniszcz to miejsce to robota na kilka godzin, a kada minuta stracona na dyskusje to minuta stracona na dziaanie.
- Pod cmentarzem - powiedzia Decker, startujc znów od miejsca, w którym zacz pó godziny wczeniej.
Eigerman ledwie udawa, e sucha. Jego euforia wzrastaa wprost proporcjonalnie do liczby cia wynoszonych ze Sweetgrass Inn, a dochodzcej obecnie do szesnastu. Mia nadziej na wicej. Jedyn ludzk istot, która przeya, byo roczne niemowl, znalezione w pltaninie zakrwawionych przecierade. Osobicie wyniós je z budynku, ku zadowoleniu fotoreporterów. A jutro kraj pozna jego imi. Wszystko to oczywicie nie byoby moliwe bez udziau Deckera, dlatego z pobaaniem traktowa tego czowieka, aczkolwiek w tym stadium postpowania, w obecnoci dziennikarzy i fleszów, byby gupi, gdyby zacz szuka winowajcy wród paru wirów uwielbiajcych towarzystwo zwok, a to wanie sugerowa mu Decker.
Wycign grzebie i zacz czesa swoj przerzedzon fryzur z nadziej, e oszuka aparaty fotograficzne. Nie by przystojny, wiedzia o tym. A gdyby czasem zapomnia, Annie zaraz mu przypomni. Lubia robi uwagi w stylu: „Wygldasz jak locha”, zwykle przed snem w sobotni wieczór. Ale ludzie zawsze widz to, co chc zobaczy. A po dzisiejszym dniu bdzie wyglda jak bohater.
- Czy pan sucha? - spyta Decker.
- Sysz pana. Ludzie rabuj groby. Sysz.
- Nie rabuj. I nie ludzie.
- wiry - powiedzia Eigerman. - Widziaem ju takich.
- Na pewno nie takich.
- Chyba nie twierdzi pan, e paru z nich byo w Sweetgrass Inni
- Nie.
- Tutaj zapalimy czowieka winnego?
- Tak.
- Zosta zamknity.
- Tak. Ale w Midian s inni.
- Mordercy?
- Prawdopodobnie.
- Nie jest pan pewien?
- Niech pan tam po prostu wyle paru swoich ludzi.
- Po co ten popiech?
- Ju raz mówiem, po co si powtarza?
- Niech pan powie jeszcze raz.
- Trzeba ich pogoni przy wietle dziennym.
- A kim oni s? Rodzajem pijawek? - zachichota sam do siebie. - Tym s?
- Poniekd.
- Có, poniekd musz panu powiedzie, e to musi poczeka. Maj ze mn przeprowadzi wywiad róni ludzie, doktorze. Nie mog odmówi probom, to byoby niegrzeczne.
- Pieprzona grzeczno. Ma pan przecie swoich zastpców, prawda? Czy w tym miecie jest tylko jeden policjant?
Eigerman wyranie si opanowa.
- Mam zastpców.
- Czy mógbym zatem zasugerowa, eby kilku z nich wysa do Midian?
- I co tam maj robi?
- Kopa.
- To chyba powicona ziemia, prosz pana - odpar Eigerman. - To wito.
- Ale to co jest pod spodem, nie - Decker odrzek z powag, która zgasia Eigermana. - Raz mi pan zaufa, Irwin - stwierdzi. - I zapa pan zabójc. Niech mi pan znów zaufa. Musicie przenicowa Midian.
2
Przeya straszne chwile, ale podstawowe potrzeby pozostay: ciao musi je, musi spa. Po wyjciu ze Sweetgrass Inn Lori zaspokoia to pierwsze. Wdrowaa ulicami, a znalaza odpowiedni, ruchliwy sklep, gdzie moga wej nie zwracajc niczyjej uwagi. Kupia troch ywnoci: pczki z kremem, pieczone jabko, mleko czekoladowe, ser. Potem usiada na socu i jada, a jej zdrtwiay umys niezdolny by do mylenia o czymkolwiek oprócz wykonywania prostych czynnoci: gryzienia, ucia, poykania. Poywienie wprawio j w senno, tak e nie moga si powstrzyma od zanicia, chocia próbowaa. Kiedy si obudzia, strona ulicy, po której siedziaa, przedtem skpana w socu, teraz tona w cieniu. Kamienne schody byy chodne, a ciao bolao. Ale jedzenie i odpoczynek, có, e prymitywne, dobrze jej zrobiy. Zacza porzdkowa swoje myli.
Niewiele miaa powodów do optymizmu, to pewne, ale kiedy pierwszy raz znalaza si w tym miecie, w poszukiwaniu miejsca, gdzie pad Boone, sytuacja przedstawiaa si równie niewesoo. Wtedy wierzya, e czowiek, którego kochaa nie yje i podja pielgrzymk wdowy. Teraz przynajmniej wiedziaa, e on yje, jakkolwiek jeden Bóg zna, jaki koszmar z grobowców w Midian nim zawadn. Zwaywszy ten fakt, moe i dobrze si stao, e znalaz si bezpieczny w rkach prawa, a dalsze powolne postpowanie da jej czas na przemylenie caej sprawy. Najpilniejsza rzecz - to w jaki sposób zdemaskowa Deckera. Nikt nie zdoaby zabi tylu ludzi bez pozostawienia jakichkolwiek ladów. Moe trzeba wróci do restauracji, gdzie zamordowa Sheryl. Wtpia, czy zaprowadzi tam policj, tak jak do hotelu. Wprowadzioby to dodatkowe komplikacje z oskaronym, gdyby ujawni wszystkie miejsca zbrodnii. Zaczeka wic na przypadkowe znalezienie innych zwok, wiedzc, e zbrodnia zostanie przypisana Boone'owi. Co oznacza - by moe - e to miejsce pozostao nietknite, a ona mogaby znale tam jaki trop obciajcy go, albo przynajmniej rzucajcy cie na jego oficjaln twarz.
Powrót tam, gdzie zamordowano Sheryl i gdzie Lori przeya spotkanie z Deckerem, nie bdzie po prostu piknikiem, ale to dla niej teraz jedyna moliwo.
Ruszya szybko. Miaa nadziej, e przy wietle dziennym zdobdzie si na odwag, by przekroczy nadpalone drzwi. W nocy - o, to cakiem inna sprawa.
3
Decker przyglda si, jak Eigerman robi odpraw swoich zastpców, czterech mczyzn, którzy podobnie jak szef, wygldali na zadowolonych z siebie byczków.
- Ufam naszemu ródu informacji - powiedzia wspaniaomylnie, rzucajc spojrzenie Deckerowi - a skoro ten pan mi mówi, e co zego dzieje si w Midian, to sdz, e warto go posucha. Chc, ebycie tam troch pokopali. Zobaczcie, ile si da.
- A czego waciwie szukamy? - chcia wiedzie jeden z nich.
Nazywa si Pettine. Czterdziestolatek o szerokiej, pustej twarzy jak maska aktora, zbyt haaliwym gosie i pokanym brzuszku.
- Wszystkiego, co dziwne - powiedzia mu Eigerman.
- Jak ludzie ywicy si umarymi? - pyta najmodszy z caej czwórki.
- Moliwe, Tommy - stwierdzi Eigerman.
- I jeszcze czego wicej - wczy si Decker. - Sdz, e Boone ma przyjació na cmentarzu.
- Takie cierwo ma przyjació? - odezwa si Pettine. - Cholernie chciabym wiedzie, jak oni wygldaj.
- Wic ich ze sob przyprowadcie, chopcy.
- A jeli nie zechc przyj?
- O co pytasz, Tommy?
- Uy siy?
- Uy, zanim oni uyj jej w stosunku do was, chopcy!
* * *
- To dobrzy ludzie - Eigerman powiedzia Deckerowi, kiedy wysali t czwórk. - Jeli jest tam cokolwiek do znalezienia, oni to znajd.
- To wystarczy.
- Zamierzam zobaczy winia. Chce pan i ze mn?
- Widziaem ju Boone'a tyle razy, e odechciao mi si raz na zawsze.
- Niema sprawy - stwierdzi Eigerman i zostawi Deckera z jego mylami. Ju prawie si zdecydowa jecha z komandosami do Midian, ale tutaj mia zbyt wiele pracy - musia przygotowa si na nadchodzce rewelacje. A bd rewelacje. Chocia na razie Boone odmawia odpowiedzi nawet na najprostsze pytania, kiedy przerwie to milczenie, a kiedy to si stanie, Decker zada mu kilka pyta. Nie byo moliwoci, by podway w jakimkolwiek punkcie oskarenie skierowane wobec Boone'a: znaleziono go z ludzkim misem w ustach, zakrwawionego od stóp do gów; zaistniay jednak ostatnio takie elementy, które nawet Deckera wprowadziy w zakopotanie i dopóki kada zmiana scenariusza nie zostanie dokadnie zbadana, niepokój pozostanie.
Na przykad: co si stao z Boone'em? Jak ten kozio ofiarny, nafaszerowany kulami i opatrzony wiadectwem zgonu nagle zosta arocznym potworem, przez którego Decker omal nie straci ycia poprzedniej nocy? Boone nawet podkrela, e jest umary, na lito bosk, a przeraony sytuacj Decker o may wos nie wpad w psychoz. Teraz patrzy na sprawy trzewiej. Eigerman mia racj. To wiry, tyle e inne ni zazwyczaj. Istoty yjce wbrew naturze, które trzeba wycign spod ich kamieni i obla benzyn. Z radoci sam by zapali zapak...
- Decker?
Uspokoi myli i zobaczy, e Eigerman zamyka drzwi przed zgraj dziennikarzy. Nie byo ladu poprzedniej poufaoci. Poci si obficie.
- Okay. Co si dzieje do cholery?
- Jaki problem, Irwin?
- To ywe cierwo, z nim jest problem.
- Z Boone'em?
- Oczywicie, z Boone'em.
- A co?
- Wanie zbadali go lekarze. Rutynowe postpowanie.
- I?
- Ile razy pan go trafi? Trzy, cztery?
- Taaak, moliwe.
- Wic te kule wci w nim siedz.
- To mnie nie dziwi - stwierdzi Decker. - Mówiem, e mamy tu do czynienia nie z normalnymi ludmi. Co mówi lekarze? Powinien nie y?
- On nie yje.
- Kiedy zmar?
- Nie chodzi mi o to, e ley nieywy, cierwo. Chodzi o to, e siedzi w pieprzonej celi nieywy. Jego serce nie bije.
- To niemoliwe.
- Dwóch gnojków twierdzi, e nieywy czowiek chodzi po celi i zapraszaj, ebym sam to sobie obejrza. Co pan mi na to powie, doktorze?
Rozdzia XVII
MAJACZENIE
Lori staa po drugiej stronie ulicy przed spalon restauracj, wypatrujc jakich oznak ycia wewntrz. Nie dostrzega nic. Dopiero teraz, w penym wietle dnia, zdaa sobie spraw, jak opustoszaa bya okolica. Decker dobrze wybra. Szansa, e ktokolwiek zauway, jak wchodzi do lokalu, lub wychodzi std, bya bliska zeru. Nawet teraz, po poudniu, aden przechodzie nie pojawi si na chodniku, a par pojazdów przemkno jezdni spieszc si do bardziej przytulnych miejsc.
Co w tej scenerii - moe ar soneczny, kontrastujcy z nieoznaczonym grobem Sheryl - znów przywiodo jej na myl niesamowit przygod w Midian, a zwaszcza - spotkanie z Babette. Dziewczynka zaczarowaa nie tylko jej oczy wewntrzne. Wydawao si, e cae ciao Lori na nowo przeywa ich pierwsze spotkanie. Czua na piersi ciar bestii, któr podniosa pod drzewem. Syszaa ciki oddech, a w nozdrzach czua gorzk sodycz.
Te wraenia naszy j z tak si, e rozumiaa je niemal jak wezwanie: minione niebezpieczestwo sygnalizowao to, które nastpi. Chyba widziaa dziecko patrzce na ni, gdy je trzymaa w ramionach, chocia nigdy nie trzymaa przecie na rkach Babette w ludzkiej postaci. Usta dziecka otwieray si i zamykay, woajc do Lori co, czego nie umiaa odczyta z samego ruchu warg.
Potem, tak jak zaciemnienie obrazu midzy sekwencjami filmu, obrazy znikay i pamitaa tylko jeden obraz: ulica, soce i spalony budynek naprzeciwko.
Nie byo powodu, by odkada moment spotkania ze zem. Przesza przez jezdni, pokonaa chodnik i powstrzymujc si od zwolnienia kroku, wkroczya przez ram zwglonych drzwi w mrok wntrza. Tak nagle ciemno! Tak nagle chód! Jeden krok poza obrb wiata sonecznego - i znalaza si w innym wiecie. Teraz troch zwolnia, jak gdyby badaa labirynt rumowiska midzy drzwiami frontowymi a kuchni. Staraa si myle tylko cile o swoim zamiarze - znale jaki lad, który doprowadziby do skazania Deckera. Musiaa odsun od siebie wszelkie inne myli: wstrt, al, strach. Musiaa by chodna i spokojna. Gra gr Deckera.
Zebraa si w sobie i przesza pod sklepieniem. Ale nie do kuchni; do Midian.
Pamitaa chwil, w której to si stao i gdzie - chodu i ciemnoci grobowców nie mona pomyli z czymkolwiek. Kuchnia po prostu znikna, co do kafelka.
Po przeciwnej stronie krypty staa Rachel, patrzc w gór na sufit z niepokojem na twarzy. Przez chwil przygldaa si Lori, nie dziwic si jej obecnoci. Potem wrócia do obserwacji sufitu i nasuchiwania.
- Co nie tak? - spytaa Lori.
- Cicho! - rzucia ostro Rachel, a potem chyba poaowaa swojej szorstkoci i otworzya ramiona.
- Chod do mnie, dziecko!
Dziecko. A wic tym bya. Nie bya w Midian, bya w Babette i patrzya oczami dziecka. Wspomnienia, które pojawiy si tak intensywnie na ulicy, stanowiy preludium do poczenia psychik.
- Czy to istnieje realnie? - spytaa.
- Realnie? - wyszeptaa Rachel. - Oczywicie, realnie...
Wymówia te sowa z wahaniem i spojrzaa na córk pytajco.
- Babette?
- Nie... - odpara Lori.
- Babette. Co ty robisz?
Podesza do dziecka, które byo od niej odwrócone. Patrzenie przez ukradzione oczy dawao Lori posmak powrotu do przeszoci. Rachel wydawaa si niewiarygodnie wysoka, jej ruchy - niezdarne.
- Co robisz? - spytaa po raz drugi.
- Przyprowadziam j - powiedziaa dziewczynka - eby zobaczya.
Na twarzy Rachel malowa si gniew. Chciaa chwyci córk za rami. Ale dziecko byo szybsze. Zanim jej dosiga, córka znalaza si poza zasigiem matki. Wewntrzne oczy Lori towarzyszyy jej, a szybko wydarze przyprawiaa j o zawrót gowy.
- Wracaj tutaj - wyszeptaa Rachel.
Babette zignorowaa polecenie i wbiega w tunele, nurkujc za kadym rogiem z atwoci kogo, kto zna labirynt na wylot. Marszruta zaprowadzia biegnc i jej „pasaerk” poprzez gówne przejcia do ciemniejszych, wszych korytarzy, a Babette zyskaa pewno, e nikt jej nie ciga. Doszy do otworu w cianie, zbyt maego, by przecisna si przeze osoba dorosa. Babette przedostaa si do pomieszczenia nie wikszego ni lodówka i równie zimnego, które suyo dziecku za kryjówk. Tutaj dziewczynka usiada, eby odsapn, a jej czue oczy przenikay totaln ciemno. Zgromadzia tu swoje nieliczne skarby. Lalka zrobiona z trawy i ukoronowana wiosennymi kwiatami, dwie ptasie czaszki, may zbiór kamyków. Przy caej swojej odmiennoci Babette bya jak kade dziecko: wraliwa, lubia rytualne gesty. Tu miaa swój wiat. To, e pozwolia Lori go zobaczy, stanowio niemay komplement.
Przyprowadzia tu jednak Lori nie tylko po to, eby obejrzaa jej skarby. Nad gow sycha byo jakie gosy, wyranie, a wic cakiem blisko.
- Hej wy! Widzicie to gówno? Mona tu ukry ca pieprzon armi.
- Nie mów, Cas.
- Co, ju srasz w gacie, Tommy?
- Nieee.
- A tak co zajeda.
- Spieprzaj.
- Zaniknijcie si obaj. Mamy robot do wykonania.
- Od czego zaczynamy? - Poszukamy wszelkich oznak niepokoju.
- Tu s ludzie. Czuj ich. Decker mia racj.
- Wic wykurzmy tych pojebaców, kiedy tylko ich zobaczymy.
- Chcesz... i na dó? Ja nie zejd.
- Nie potrzeba.
- Wic jak, do kurwy ndzy, ich wycigniemy, ty dupo?
W odpowiedzi pado nie sowo, lecz strza, odupujcy kawa kamienia.
- Bdziemy strzela jak do ryb w beczce - odezwa si kto. - Jeli nie wyjd, zostan tam na dole na stae.
- To nam oszczdzi rozkopywania grobów!
Kim s ci ludzie? - mylaa Lori. Zanim zdya zada pytanie, Babette ju wstaa i pokonywaa wski wlot do pokoju zabaw. Jej mae ciao ledwie si miecio, a Lori poczua przypyw klaustrofobii. Ale szybko znalaza rekompensat. wiato dzienne nad gow i zapach wieego powietrza ogrzay nie tylko skór Babette, lecz i Lori.
Przejcie stanowio widocznie cz jakiego systemu odwadniajcego. Dziecko wijc si pokonywao rumowisko, a zatrzymao si tylko po to, eby omin ciao jakiej wiedmy, która zmara w tunelu. Gosy z powierzchni ziemi dobiegay niepokojco wyranie.
- Mówi, eby zacz tutaj i otworzy kady przeklty grób, a znajdziemy co, co mona zabra ze sob.
- A ja bym nie chcia niczego std zabiera ze sob.
- Cholera, Pettine, chc zakuwa w kajdanki! Ile si tylko da zgarn tych skurwysynów!
- Moe powinnimy najpierw zadzwoni? - spyta teraz czwarty z rozmówców. Tego gosu dotychczas nie syszaa. - Moe szef ma dla nas jakie wiee instrukcje.
- Pieprz szefa - stwierdzi Pettine.
- Tylko jeli ci poprosi - odparowa Cas. Poza miechem nastpio jeszcze kilka uwag, gównie obscenicznych. Pettine uciszy ich wesoo.
- Okay. Zacznijmy wreszcie do cholery!
- Prdzej czy póniej - powiedzia Cas. - Tommy gotowy?
- Zawsze jestem gotowy.
Nagle stao si widoczne ródo wiata, ku któremu peza Babette: krata z boku tunelu. Trzymaj si z dala od soca - usyszaa swoje myli Lori.
W porzdku, odpowiedziay myli Babette. Z pewnoci to nie pierwszy raz, kiedy korzystaa ze swego wewntrznego judasza. Jak wizie, nie majcy nadziei na poznanie hasa, czerpaa przyjemno z podróy w czasie. Obserwacja wiata z tego miejsca stanowia niezwyk rozrywk, a ona dobrze wybraa swój punkt widokowy. Krata otwieraa widok na alejki, a tak zostaa umieszczona w murze mauzoleum, e wiato soneczne nie padao na ni bezporednio. Babette przycisna twarz do prtów, aby lepiej uchwyci ca scen na zewntrz.
Lori widziaa trzech z czterech rozmówców. Wszyscy w mundurach, wszyscy - pomimo miaoci w gosie - wygldali jak ludzie, którzy chcieliby stokro bardziej znajdowa si w tej chwili w innym miejscu. Nawet przy silnym wietle dziennym, uzbrojeni po zby i bezpieczni w socu czuli si nieswojo. Nietrudno zgadn dlaczego. Gdyby przyszli aresztowa kogo z jakiej kamienicy czynszowej, nie rozgldaliby si wokoo z takim niepokojem, nie okazywaliby tych nerwowych tików. Ale tu rozcigao si terytorium mierci, a oni czuli si na nim jak intruzi. W innych okolicznociach ubawiaby si patrzc, jak s zbici z tropu. Ale nie tutaj, nie teraz. Wiedziaa, do jakiego strachu i strachu przed strachem zdolni s ludzie.
Znajd nas - usyszaa myli Babette.
Miejmy nadziej, e nie - odpary jej myli.
Ale znajd - stwierdzio dziecko. - Tak mówi Prorok.
Kto?
Odpowied Babette bya obrazem stwora, którego widziaa przelotnie podczas poszukiwania Boone'a w tunelach: bestii z ukrytymi ranami, lecej na materacu w pustej celi. Teraz widziaa j w innych okolicznociach, uniesion ponad gowami zgromadzenia przez dwóch czonków Plemienia, po których spoconych ramionach spywaa ponca krew. Przemawiaa, ale Lori nic nie syszaa. Jakie proroctwa, jak przypuszczaa, a midzy nimi ta scena.
Znajd nas i spróbuj nas wszystkich zabi - mylao dziecko.
I zabij?
Dziecko milczao.
Zabij, Babette?
Prorok tego nie widzi, bo naley do tych, którzy zgin. Moe ja te zgin.
Ta bezgona myl przysza jak czyste uczucie, jak fala smutku, której Lori nie moga si oprze, której nie moga uleczy.
Jeden z mczyzn, jak zauwaya teraz Lori, przemyka chykiem do kolegów i ukradkiem wskazywa grobowiec po prawej. Mia lekko uchylone drzwi. Wewntrz trwa jaki ruch. Lori widziaa, co nadchodzi, tak jak i dziecko. Poczua dreszcz przebiegajcy przez plecy Babette, poczua, jak jej palce zaciskaj si na prtach, na zapowied grozy, która nastpi. Nagle dwóch mczyzn znalazo si przy drzwiach grobowca i otworzyo je na ocie kopniakiem. Z wntrza dobieg krzyk, kto upad. Pierwszy z gliniarzy by natychmiast w rodku, za nim nastpny, a haas zaalarmowa trzeciego i czwartego, by przybiec do drzwi grobowca.
- Z drogi! - wrzasn gliniarz we wntrzu. Policjant zrobi krok wstecz i szczerzc zby z zadowolenia wycign swego aresztanta z kryjówki, a kolega dooy kopniaka z tyu.
Lori widziaa ich ofiar zaledwie w mgnieniu oka, ale szybko Babette nazwaa go w mylach.
- Ohnaka.
- Na kolana, ty dupo - zawoa gliniarz z tyu i kopn aresztanta w nogi. Czowiek upad, pochylajc gow, aby soce nie sforsowao ronda jego kapelusza.
- Dobra robota, Gibbs - wyszczerzy zby Pettine.
- Wic gdzie jest reszta? - dopytywa si najmodszy z czwórki, chudy chopak z fantazyjnym grzebieniem na gowie.
- W podziemiach, Tommy - obwieci czwarty mczyzna. - Tak wanie mówi Eigerman.
Gibbs zbliy si do Ohnaki.
- Zabierzmy tego ierdolca, eby nam pokaza - stwierdzi.
Spojrza na towarzysza Tommy'ego, niskiego, krpego mczyzn.
- Ty jeste niezy w przesuchaniach, Cas.
- Jeszcze mi nikt nigdy nie powiedzia nie - odpar mczyzna. - Mówi prawd czy nie?
- Prawd mówisz - potwierdzi Gibbs.
- Chcesz, eby ten czowiek si tob zaj? - Pettine zapyta Ohnak.
Aresztant nie odezwa si.
- Nie myl, e usysza - stwierdzi Gibbs. - Ty go zapytaj, Cas.
- Tak, eby wystarczyo.
- Spytaj go twardo.
Cas podszed do Ohnaki, wycign rk i zdar mu z gowy kapelusz. Natychmiast
Ohnaka zacz krzycze.
- Zamknij si do cholery! - wrzasn Cas, kopic go w brzuch.
Ohnaka krzycza dalej, krzyujc rce nad obnaon gow, aby zasoni si przed socem. Podniós si i desperacko rzuci szukajc pomocy w ciemnoci za otwartymi drzwiami, ale mody Tommy ju tam by i blokowa wejcie.
- Dobry jeste, Tommy! - zawoa Pettine. - Zabieraj go, Cas!
Zmuszony do powrotu na soce, Ohnaka zacz si trz; chwycio go na dobre.
- Co jest do cholery? - spyta Gibbs.
Ramiona aresztanta nie miay ju siy chroni jego gowy. Opuci je; dymiy. Tommy móg mu teraz spojrze prosto w twarz. Mody gliniarz nie wyrzek ani sowa. Zrobi tylko dwa kroki w ty, potykajc si i upuci bro.
- Co robisz, ty ole? - zawoa Pettine. Potem chwyci Ohnak za rami, aby nie sign po porzucon bro. W zamieszaniu Lori nie moga dostrzec, co si stao potem, ale wydawao si, e ciao Ohnaki zamiera. Cas wyda z siebie okrzyk niesmaku, a Pettine - gniewu, kiedy cofn swoj rk i odrzuci gar materiau i pyu.
- Co jest do cholery? - krzycza Tommy. - Co jest do cholery? Co jest do cholery?
- Zamknij si! - kaza mu Gibbs, ale chopiec nie panowa nad sob. Wci, na okrgo to samo pytanie:
- Co jest do cholery?
Nie poruszony panik Tommy'ego, Cas uderzy Ohnak, eby powali go na kolana. Cios okaza si niszczycielski. Zama rami Ohnaki w okciu i rka upada u stóp Tommy'ego. Jego krzyk przeszed w wymioty. Nawet Cas si cofn, potrzsajc gow z niedowierzaniem.
Ohnaka przekroczy ju punkt, skd nie ma powrotu. Nogi ugiy si pod nim, ciao sabo coraz bardziej pod wpywem zabójczego soca. A jego twarz, teraz skierowana w stron Pettine'a, wydawaa najgoniejsze krzyki, kiedy odpadao od niej ciao, a przez oczodoy wychodzi dym, jak gdyby mózg pon.
Ju nie skowycza. Nie mia siy. Po prostu osuwa si na ziemi, z odrzucon do tyu gow, jak gdyby zapraszajc soce do szybszego dziaania i zakoczenia agonii. Zanim pad na bruk, jaki ostatni fragment jego istoty trzasn, co zabrzmiao jak strza. Gnijce szcztki rozleciay si fontann krwawego pyu i koci.
Lori chciaa, eby Babette odwrócia wzrok, tak w swoim imieniu, jak i dla dobra dziecka. Ale ona odmówia. Nawet gdy skoczy si ten horror i ciao Ohnaki rozpryso si po alejce, Babette wci przyciskaa twarz do kraty, jak gdyby chciaa pozna mier od wiata sonecznego ze wszystkimi szczegóami. Lori musiaa gapi si na ten sam widok. Czua kade drenie koczyn Babette, smak ez powstrzymywanych, by nie zasaniay obrazu. Ohnaka nie y, lecz jego oprawcy nie skoczyli dziaa. Byo na co popatrze, wic dziecko obserwowao dalej.
Tommy usiowa zetrze rozbryzgane wymioty z munduru. Pettine kopa szcztki zwok Ohnaki. Cas wyjmowa papierosa z kieszeni na piersiach Gibbsa.
- Dawaj ognia! - Gibbs drcymi rkoma szuka zapaek w kieszeni spodni, ze wzrokiem utkwionym w dymicych szcztkach.
- Nigdy czego takiego nie widziaem - stwierdzi Pettine, niemal obojtnym tonem.
- Tym razem si zesrae, Tommy? - powiedzia Gibbs.
- Odpieprz si - pada odpowied. Jasna skóra Tommy'ego poczerwieniaa. - Cas mówi, e powinnimy zadzwoni do szefa. I mia racj.
- A co do cholery robi teraz Eigerman? - spyta na to Pettine i splun na czerwony py u stóp.
- Widziae twarz, tego pierdolca? - odezwa si Tommy. - Widziae, jak na mnie patrzy? Prawie umarem, powiadani wam. Móg mnie zaprawi.
- O co tu chodzi? - wczy si Cas.
Gibbs udzieli niemal prawidowej odpowiedzi.
- wiato soneczne - odpar. - Syszaem, e s takie choroby. To soce go dorobio.
- Czowieku, to niemoliwe - oponowa Cas. - Nigdy nie widziaem czego takiego, ani nie syszaem o podobnych rzeczach.
- No to teraz widzielimy i syszelimy - Pettine mówi z niema satysfakcj. - To nie bya halucynacja.
- Wic co robimy? - chcia wiedzie Gibbs. Mia trudnoci z doniesieniem zapalonej zapaki w drcych doniach do papierosa w ustach.
- Szukamy dalej - odrzek Pettine.
- Ja nie - stwierdzi Tommy - dzwoni do tego pieprzonego szefa. Nie wiemy, ilu takich wirów tu jest. Moe setki. Sam tak mówie. Mówie, e mona tu schowa ca armi.
- Czego si tak boisz? - odpar Gibbs. - Widziae, co robi z nimi soce.
- Tak. A co bdzie, kiedy zajdzie soce, pieprzone mdrale? - pada riposta Tommy'ego. Pomie zapaki przypali palce Gibbsa. Rzuci j, przeklinajc.
- Widziaem to na filmach - powiedzia Tommy. - Noc dziej si dziwne rzeczy. Sdzc z wyrazu twarzy, Gibbs oglda te same filmy.
- Moe powinnicie zadzwoni po jak pomoc. Po prostu na wszelki wypadek. Myli Lori pospiesznie przemawiay do dziecka.
Musisz ostrzec Rachel. Opowiedz jej, co widziaymy.
Oni ju wiedz - brzmiaa odpowied dziecka.
Powiedz im mimo wszystko.
Zapomnij o mnie! Powiedz im, Babette zanim bdzie za póno.
Nie chc ci opuci.
Nie mog ci pomóc, Babette. Nie nale do was. Jestem... Próbowaa ustrzec si od myli, która j nasza, ale byo za póno. ...jestem z normalnego wiata. Soce nie zabije mnie tak jak was. Jestem ywa. Jestem czowiekiem. Nie nale do was.
Nie zdoaa oceni jej pospiesznej reakcji. Kontakt zosta przerwany natychmiast, a widok poprzez oczy Babette znikn. Lori znalaza si na progu kuchni.
W gowie syszaa wyrane odgosy wydawane przez muchy. Ich bzyczenie nie byo echem Midian, lecz czym realnym. Latay w kóko po pomieszczeniu nad jej gow. A za dobrze wiedziaa, jaka wo je tu przywioda, jajeczkujce i godne; miaa te cakowit pewno, e po tym wszystkim, co zobaczya w Midian, nie zdoa wykona jeszcze jednego kroku w stron zwok na pododze. To ju za duo mierci jej wiecie, w jej gowie i dookoa. Jeli nie ucieknie, oszaleje. Musiaa wraca na wiee powietrze, gdzie mogaby swobodnie odetchn. Moe znale jaki niewielki sklep i pogada ze sprzedawczyni, ot tak, o pogodzie, o cenach rczników papierowych, o czymkolwiek, równie dugo, co banalnie, nieciekawie.
Ale muchy chciay bzycze w jej uszach. Próbowaa je odgoni. Wci przylatyway jednak do niej, do niej, ze skrzydekami lepkimi od mierci, odnóami czerwonymi od mierci.
- Dajcie mi spokój - szlochaa. Ale jej gwatowne zachowanie przycigao tylko coraz wiksze ich chmary, zrywajce si na dwik jej gosu od swego stou jadalnego, niewidocznego za plecami. Umys Lori walczy, by zachowa dystans do rzeczywistoci, w któr znów zostaa rzucona, ciao bagao by wyj z kuchni.
I umys, i ciao zawiody. Nadleciaa chmura much, tak wielka, e same siebie pogryy w ciemnoci. Niejasno zdaa sobie spraw, e taka obfito jest niemoliwa i e to jej psychika tworzy obrazy grozy w swoim pomieszaniu. Ale ta myl bya za saba, by powstrzyma szalestwo. Rozum siga po t myl, lecz chmura bya coraz bliej. Czua ich odnóa na swoich ramionach i twarzy, zostawiajce smuki substancji, w której byy unurzane: krwi Sheryl, óci Sheryl, potu i ez Sheryl. Nadlatywao ich tak wiele, e nie wszystkie mogy znale dla siebie miejsce na ciele Lori, wic szukay drogi do jej warg, pezy w nozdrza i oczy.
Raz we nie o Midian, mier przysza jak py, ze wszystkich zaktków wiata, czy tak? I czy nie staa porodku burzy, pieszczona i szczliwa wiadomoci, e umarli skadaj si na ten wiatr? I oto druga cz tamtego snu: horror wobec wspaniaoci czci pierwszej. wiat much wspózawodniczy z tamtym wiatem pyu; wiat niezrozumienia i lepoty; umarych bez pogrzebu i bez wiatru, który by ich zabra. Tylko muchy na nich ucztuj i rozmnaaj si.
W tym wspózawodnictwie pyu i much staa po jednej stronie; wiedziaa, nawet gdy cakiem tracia przytomno, e jeli Midian umrze, a ona nic w tej sprawie nie zrobi, jeli Pettine, Gibbs i ich kumple rozkopi azyl Nocnego Plemienia, wtedy ona, pewnego dnia obrócona w proch, dotknita losem Midian, nie bdzie miaa dokd ulecie i dostanie si w rce much, ciaem i dusz.
Uderzya w kafelki.
Rozdzia XVIII
GNIEW SPRAWIEDLIWOCI
1
Wedug Eigermana byskotliwe pomysy i wydalanie to rzeczy nierozerwalnie ze sob zwizane. Uruchamia wszystkie szare komórki siedzc ze spodniami spuszczonymi do kostek w klozecie. Nieraz, podchmielony, wyjania kademu, kto chcia sucha, e pokój wiatowy i lekarstwo na raka to zadania do rozwizania z dnia na dzie, jeli ludzie mdrzy i dobrzy po prostu usiedliby razem do wspólnej defekacji.
Na trzewo, myl o kolektywnym zaatwianiu najbardziej prywatnych potrzeb trwoya go. Kibel jest miejscem samotnych wysików, gdzie ci wyniesieni na wysokie urzdy mog wygospodarowa troch czasu, eby medytowa nad ciarem swojej odpowiedzialnoci.
Oglda napisy na drzwiach naprzeciwko. Nic nowego oprócz obscenicznych treci, co dziaao uspokajajco. Te same stare wistwa, wyskrobane przez kogo, kogo wierzbia wyobrania. Doday mu odwagi, by zmierzy si z wasnymi problemami.
Miay one w swej istocie dwoisty charakter. Po pierwsze, mia pod opiek nieywego czowieka. To, jak graffiti, stara historia. Ale zombie to temat na kino nocne, tak jak sodomia - na cian w toalecie. Nie ma dla nich miejsca w realnym wiecie. To prowadzi do nastpnego problemu: przeraony telefon od Tommy'ego Caana, meldujcego, e co zego dzieje si w Midian. Do tych dwóch problemów po namyle doda teraz trzeci: doktor Decker. Nosi eleganckie garnitury, piknie si wysawia, ale mia w sobie co niezdrowego. Eigerman nie ywi wobec niego adnych podejrze a do teraz, gdy siedzia na kiblu. Nagle wydao mu si to proste, jak wasny drut. Ten bkart wiedzia wicej, ni mówi: nie tylko o umarym czowieku Boon'ie, lecz o Midian i o tym, co si tam dziao. Jeli w ten sposób przygotowywa najpikniejszy koniec kariery w Shere Neck - nadszed wanie czas rozrachunków, pewne jak gówno, i teraz poauje.
A jednoczenie szef musia podj jakie decyzje. Zacz dzie jako bohater, aresztujc zabójc z Calgary, ale instynkt mówi mu, e wydarzenia mog bardzo szybko wynikn mu si z rk. W tym wszystkim byo tyle rzeczy nieuchwytnych, tyle pyta bez odpowiedzi. Istniao oczywicie atwe wyjcie. Móg zadzwoni do swoich przeoonych w Edmonton i przekaza im ten cay pasztet, eby si nim zajli. Ale jeli rezygnuje z problemu - rezygnuje z chway. Alternatyw stanowio dziaanie, teraz, przed zapadniciem nocy. Tak powtarza Tommy, a ile czasu zostao? Trzy, cztery godziny, eby wypleni wszelkie obrzydliwoci Midian. Jeli mu si powiedzie, podwoi szeregi swoich pomocników. Pewnego dnia nie tylko przywiedzie ludzkie zo przed oblicze sprawiedliwoci, lecz oczyci ohydn jam, w której zo ma swoje zaplecze: lito i wspóczucie.
Znów koatay w jego gowie pytania, na które niby ju odpowiedzia, a nie naleay do atwych. Jeli wierzy lekarzom, którzy badali Boone'a i meldunkom nadchodzcym z Midian, rzeczy zasyszane tylko w bajkach okazyway si realne. Czy naprawd mia si zmierzy z umarym czowiekiem, który chodzi, i z bestiami, które zabija wiato soneczne?
Siedzia, wydala i rozwaa róne moliwoci. Zajo mu to pó godziny, ale wreszcie podj decyzj. Jak zwykle, kiedy przesta si poci, wszystko wydawao si proste. Moe dzi wiat nie by tym samym wiatem, co wczoraj. Jutro, za spraw Boga, wiat wyglda bdzie po staremu: umarli bd umarli, a sodomia tylko na cianach w pewnych miejscach. Jeli nie wykorzysta swojej szansy, by sta si mem opatrznociowym, nigdy nie dostanie drugiej, a przynajmniej nie szybciej ni si zestarzeje i zajmie wycznie swoimi hemoroidami. To Bóg zesa mu moliwo wykazania si. Nie sta go na jej zmarnowanie.
Z nowym wewntrznym przekonaniem wytar tyek, podcign spodnie, spuka kup i wyszed na spotkanie ze swoim wyzwaniem. Z podniesion gow.
- Potrzebuj ochotników, Cormack, którzy pojad ze mn do Midian i zaczn kopa.
- Na kiedy ich potrzebujesz?
- Teraz. Mamy mao czasu. Zacznij od barów! We ze sob Hollidaya!
- A co im mówi o celu tej wyprawy?
Eigerman poduma nad tym przez chwil: co mówi.
- Powiedz, e szukamy rabusiów grobów. To zgromadzi tum. Kady ze strzelb i opat si nada. Chc, eby zebrali si za godzin. A nawet szybciej, jeli zdoacie.
Decker umiechn si, kiedy Cormack ruszy w drog.
- Teraz jest pan szczliwy? - spyta Eigerman.
- Ciesz si, widzc, e posucha pan moich rad.
- Paskich rad, gówno!
Decker tylko si umiechn.
- Spieprzaj std pan - odezwa si Eigerman. - Mam robot. Niech pan wróci, jeli zorganizuje pan sobie pistolet.
- Zaraz to zrobi.
Eigerman patrzy, jak wychodzi, potem podniós suchawk telefonu. Myla o wykrceniu tego numeru, odkd zdecydowa si pojecha do Midian; numeru, pod który ju dawno nie mia powodu dzwoni. Zadzwoni teraz. W par sekund na linii pojawi si ojciec Ashbery.
- Sysz, e ojciec zdysza si?
Ashbery od razu wiedzia, kto dzwoni.
- Eigerman.
- Za pierwszym razem trafione. Czym si ojciec teraz zajmowa?
- Wyszedem pobiega.
- Dobry pomys. Wypoci brzydkie myli.
- Czego pan chce?
- A jak ojciec myli? Potrzebuj ksidza.
- Nie popeniem adnego przestpstwa.
- Nic o tym nie syszaem.
- Nie uywam, Eigerman. Boe, przebacz mi moje grzechy.
- To nie ulega kwestii.
- Wic prosz mi da spokój.
- Prosz si nie rozcza!
Ashbery natychmiast wyczu niepokój w gosie Eigermana.
- No có - odezwa si.
- Sucham?
- Ma pan problem?
- Moe obaj mamy.
- O czym pan myli?
- Chc, eby ojciec pojawi si tu jak najszybciej ze wszystkimi akcesoriami w rodzaju krucyfiksów i wody wiconej.
- Po co?
- Prosz mi zaufa.
Ashbery zamia si.
- Nie jestem na pana usugi, Eigerman. Pilnuj swojej trzódki.
- Wic niech pan to zrobi dla wiernych.
- O czym pan mówi?
- Naucza ksidz o Sdzie Ostatecznym, prawda? No wic w Midian zanosi si na t chwil.
- Jak to?
- Nie wiem kto i nie wiem dlaczego. Wiem tylko, e potrzebujemy po naszej stronie troch witoci, a ojciec jest tu jedynym ksidzem, jakiego mamy.
- To paska sprawa, Eigerman.
- Chyba ksidz mnie nie sucha. Mówi tutaj rozsdne gówna.
- Nie wezm udziau w adnej pana przekltej grze.
- Wyra si jasno. Jeli ksidz nie pójdzie dobrowolnie, zmusz ksidza.
- Spaliem negatywy, Eigerman. Jestem wolnym czowiekiem.
- Zachowaem kopie.
Ojciec umilk na chwil. A potem:
- Pan przysiga.
- Skamaem - pada odpowied.
- Ty bkarcie.
- A ksidz nosi koronkow bielizn. Wic kiedy ksidz tu bdzie? Cisza.
- Ashbery. Zadaem pytanie.
- Dajcie mi godzin.
- Ma ojciec czterdzieci pi minut.
- Pieprz to!
- I to mi si podoba: bogobojna paniusia!
3
Musi panowa upa, pomyla Eigerman, kiedy zobaczy, ilu ludzi zebrali Cormack i Holliday w cigu szedziesiciu minut. Upa zawsze zacietrzewia ludzi, pobudzajc do cudzoóstwa albo do zabijania. A Shere Neck to miecina o ograniczonych moliwociach, nie tak atwo tu o seks na zawoanie, a teraz nadarzaa si okazja postrzelania. Na zewntrz w socu zebrao si dwudziestu mczyzn i trzy czy cztery kobiety, które przyszy z nimi, plus Ashbery z jego wod wicon.
W cigu minionej godziny byy jeszcze dwa telefony z Midian. Jeden od Tommy'ego, któremu nakaza wróci na cmentarz, by pomóg Pettine'owi w pilnowaniu nieprzyjaciela, dopóki nie przybd posiki. Drugi telefon od samego Pettine'a, który informowa Eigermana, e jeden z mieszkaców Midian podj prób ucieczki. Wylizn si przez gówn bram, podczas gdy jego wspólnicy zorganizowali dywersj. Pettine krztusi si skadajc meldunek, a pogo nie powioda si. Dlaczego? Kto podpali opony w samochodach. Poar szybko strawi pojazdy, wcznie z odbiornikiem radiowym, przez który nadawano meldunek. Pettine wyjania wanie, e nie bdzie wicej raportów, kiedy radio umilko.
Eigerman zachowa t informacj dla siebie, bo obawia si, e ostudzi zapa innych do przygody. Zabijanie jest w porzdku, ale nie mia pewnoci, czy znajdzie si wielu gotowych do wyruszenia, jeli dowiedz si, e niektórzy z tych bkartów bd si broni.
Kiedy konwój odjeda, spojrza na zegarek. Zostao im moe dwie i pó godziny dobrego wiata, zanim zacznie si zmierzcha. Trzy kwadranse drogi do Midian, wic zostaa godzina i trzy kwadranse, eby zaatwi tych sukinsynów, zanim noc stanie po stronie nieprzyjaciela. To wystarczy, jeli si dobrze zorganizuj. Najlepiej potraktowa ich jak zwierzta w gniedzie. Tak przypuszcza Eigerman. Wypdzi na wiato i patrze, co si stanie. Jeli rozejd si w szwach, jak opowiada szczajc po nogach Tommy, to wystarczy jako dowód dla sdziego, e te istoty byy niewite jak pieko. Jeli nie - jeli Decker kama, jeli Pettine by znów nabuzowany, a wszystko to jaka gupia sprawa - znajdzie kogo, kogo si zastrzeli, eby to nie bya zmarnowana podró. Moe si po prostu odwróci i posa kul zombie w celi numer pi, czowiekowi bez pulsu, za to z krwi na twarzy.
W kadym razie nie pozwoli, eby dzie skoczy si bez czyich ez.
Cz V
DOBRA NOC
aden miecz ci nie dotknie.
Chyba e mój.
ANONIM
Przysiga kochanków
Rozdzia XIX
SAMOTNA TWARZ
1
Dlaczego musiaa si obudzi? Dlaczego musia nastpi powrót? Czy nie moga po prostu si zanurza, zanurza coraz gbiej w nico - tam, gdzie znalaza azyl? Ale nico jej nie chciaa. Nie chcc, podniosa si z niej i wstpia w dawny wiat bólu ycia i mierci.
Muchy odleciay. Przynajmniej to. Podniosa swoje nieruchawe ciao, zdezorientowana. Kiedy usiowaa wyczyci zakurzone ubranie, usyszaa jaki gos woajcy j po imieniu. Przez upiorn chwil mylaa, e to gos Sheryl; e muchom udao si doprowadzi j do szalestwa. Ale gdy usyszaa gos po raz drugi, przypisaa go komu innemu: - Babette. To dziecko j wzywao. Stajc plecami do kuchni, podniosa torb i ruszya przez rumowisko na ulic. Odkd przesza pierwszy raz przez jezdni mino wiele czasu. Zegarek rozbity w czasie upadku, nie móg jej powiedzie, jak wiele.
Na ulicy panowa wci bogi spokój, ale ar poudnia dawno si skoczy. Popoudnie te miao si ku kocowi. Wkrótce zapadnie zmrok.
Zacza i, ani razu nie ogldajc si na restauracj. Doznaa w niej dziwnego uczucia, e wiat przesta by realny, ale gos Babette nakazywa odej stamtd, a Lori czua si dziwnie pogodnie, jak gdyby wyjaniy si jakie tajniki istnienia wiata.
Nawet nie zastanawiajc si zbytnio, wiedziaa, co si stao. Jaka istotna cz jej ciaa, serce czy gowa, albo - i to, i to, zawaro pokój z Midian i wszystkim, co zawierao w sobie ducha Midian. W jego kryptach nic nie znajdowao si w takim stanie, jak to, co j spotkao w tym wypalonym budynku: samotno zwok Sheryl, odór postpujcej zgnilizny, nieuchronno tego procesu. A z drugiej strony: potwory Midian, ulegajce transformacji, budujce na nowo swój organizm, ambasadorowie jutrzejszego ciaa, przypominajcy o ciele wczorajszym, tak peni rónych moliwoci. Czy te stwory dysponoway zdolnociami, których im zazdrocia? Umie lata, przepoczwarza si, pozna ycie bestii, pokona mier?
To, czego podaa lub zazdrocia innym istotom gatunku ludzkiego, teraz wydawao si bezwartociowe. Marzenia o idealnej anatomii (twarz jak z popularnego serialu, proporcjonalne ciao) - pocigay j obietnicami prawdziwego szczcia. Puste obietnice. Wspaniao ciaa nie trwa wiecznie, oczy nie zawsze byszcz. Wkrótce zapadn si w nico.
A potwory byy wieczne. Cz jej zakazanego, „ja”. Jej mroczne, zmieniajce si noc „ja”. Tsknia, by zosta jednym z potworów.
Wiele rzeczy musi jeszcze przemyle, nie tylko kwesti ich apetytu na ludzkie miso, co na wasne oczy widziaa w Sweetgrass Inn. Ale mona si nauczy rozumienia. W zasadzie nie miaa wyboru. Zostaa poraona wiedz, która zmienia jej pejza wewntrzny, nie do poznania. Nie byo powrotu na niewinne pastwiska wieku modzieczego i wczesnej kobiecoci. Trzeba i naprzód. A na dzi wieczór znaczyo to - i t pust ulic, aby zobaczy, co trzyma w zanadrzu nadchodzca noc.
Silnik samochodu, pracujcy na wolnych obrotach po drugiej stronie ulicy, przycign jej uwag. Zerkna w tym kierunku. Samochód mia zamknite wszystkie okna - pomimo ciepej pogody - co j od razu zdziwio. Nie widziaa kierowcy; okna boczne i przedni szyb pokrywaa gruba warstwa brudu. Zacza jednak nabiera niepokojcych podejrze. Z pewnoci ten czowiek czeka na kogo. A skoro na ulicy nie byo nikogo innego, to ten kto czeka na ni.
Jeli tak, kierowc móg si okaza tylko jeden czowiek, jedyny, który mia wedug niej powód, eby tu si znale: Decker.
Zacza biec.
Silnik zawarcza. Obejrzaa si. Samochód ruszy z miejsca parkowania, powoli. Nie musia si spieszy: na ulicy ani ladu ycia. Bez wtpienia powinna biec po pomoc - ale dokd? Samochód ju zmniejszy dystans o poow. Chocia wiedziaa, e nie zdoa mu uciec, biega dalej, a silnik warcza coraz goniej. Usyszaa pisk opon przy chodniku. Potem samochód pojawi si tu przy niej i dotrzymywa jej kroku.
Drzwi otworzyy si. Biega dalej. Samochód dotrzymywa jej towarzystwa, drzwi skrobay o beton.
Teraz z wntrza przyszo zaproszenie.
- Wsiadaj!
Bkart, jaki uprzejmy - pomylaa.
- Wsiadaj wreszcie, zanim nas aresztuj!
To nie Decker. Zdaa sobie z tego spraw w nagym przebysku zrozumienia: to nie Decker przemawia z samochodu. Przestaa biec, a ciao czynio wysiki, by zapa oddech. Samochód te si zatrzyma.
- Wsiadaj - znów powiedzia kierowca.
- Kto...? - próbowaa zapyta, ale puca zachannie zabray cay oddech potrzebny do wypowiedzenia paru sów.
Odpowied pada i tak.
- Przyjaciel Boone'a.
Wci stronia od otwartych drzwi.
- Babette powiedziaa mi, jak ci znale - cign mczyzna.
- Babette?
- Wsidziesz wreszcie? Mamy spraw do zaatwienia.
Podesza do drzwi. Wtedy mczyzna odezwa si:
- Nie krzycz!
Nie miaa tchu, by wyda jaki dwik, ale z pewnoci chciaaby to zrobi, gdy jej wzrok pad na twarz w mroku samochodu. To by jeden ze stworów Midian, bez wtpienia, lecz nie brat wspaniaych istot, które widziaa w tunelach. Przeraajcy widok, twarz surowa, czerwona jak wtróbka przed usmaeniem. Nie wzbudzia jej zaufania, wiedziaa, e mog istnie udawacze. Ten stwór nie udawa jednak niczego: rany suyy za ywe wiadectwo.
- Na imi mam Narcyz - powiedzia. - Zaniknij drzwi, prosz! Przed wiatem. I przed muchami.
2
Opowiadanie jego historii, a waciwie streszczenie, zajo mu dwie i pó przecznicy. Jak si spotka po raz pierwszy z Boone'em, jak obaj zamali prawo obowizujce w Midian i wyszli na powierzchni. Po tej przygodzie zostaa mu pamitka, jak opowiedzia Lori, rana w brzuchu, tak straszna, e nie powinna jej oglda adna kobieta.
- A wic wygnali ci, jak Boone'a? - stwierdzia.
- Próbowali - odrzek. - Ale krciem si tam dalej, z nadziej, e moe uzyskam przebaczenie. Potem, gdy przybyli komandosi, pomylaem sobie: có, to my ich tu sprowadzilimy. Powinienem spróbowa znale Boone'a. Spróbowa przerwa to, co zaczlimy.
- Soce ci nie zabija?
- Moe nie jestem jeszcze wystarczajco dugo martwy, ale niezbyt je toleruj.
- Wiesz, e Boone jest w wizieniu?
- Tak, wiem. Dlatego prosiem to dziecko, eby mi pomogo ci znale. Sdz, e razem uda nam si go wycign.
- Jak to na Boga zrobimy?
- Nie wiem - wyzna Narcyz. - Ale do cholery, lepiej spróbowa. I pospieszy si. Sprowadzili ju chyba ludzi do Midian, eby kopali.
- Nawet jeli zdoamy uwolni Boone'a, nie rozumiem, co moemy zrobi.
- On poszed do komnaty Chrzciciela - odpar Narcyz, unoszc palec do warg i serca. - Rozmawia z Bafometem. Z tego, co syszaem, nikt inny poza Lylesburgiem tego nigdy nie dokona, i nie przey. Przypuszczam, e Chrzciciel zna jakie sposoby. Co, co nam pozwoli powstrzyma zagad.
Lori przypomniaa sobie przeraon twarz Boone'a, kiedy potykajc si wyszed z komnaty.
- Nie sdz, e Bafomet mu cokolwiek powiedzia - odezwaa si. - Ledwie uszed z yciem.
Narcyz zamia si.
- Uszed, prawda? Mylisz, e Chrzciciel pozwoliby na to bez adnego powodu?
- W porzdku... wic jak si do niego dostaniemy? Czy nie sdzisz, e stranicy nie odstpuj go na krok? Narcyz umiechn si.
- Co w tym miesznego?
- Zapominasz, kim on jest teraz. On ma moc,
- Nie zapominam - odrzeka Lori. - Po prostu nie wiem.
- Nie powiedzia ci?
- Nie.
- Pojecha do Midian, bo uwaa, e winien jest przelewu krwi...
- Tyle si domylam.
- Oczywicie, nie by winien. I dlatego sta si misem.
- Chodzi ci o to, e go zaatakowano?
- Prawie zabito. Ale uciek, przynajmniej do miasteczka.
- Gdzie czeka na niego Decker - zakoczya opowie Lori. A moe rozpocza? - Mia cholerne szczcie, e aden ze strzaów go nie zabi.
Umiech Narcyza, bkajcy si na jego twarzy od czasu uwagi Lori na temat pilnowania Boone'a znikn.
- Co masz na myli... - powiedzia - ... aden ze strzaów go nie zabi? A jak twoim zdaniem dosta si znów do Midian? Dlaczego za drugim razem otwarto przed nim grobowiec?
Lori gapia si na niego z pustym wyrazem twarzy.
- Nie nadam - stwierdzia szczerze. - O czym ty opowiadasz?
- Ugryz go Peloquin - wyjani Narcyz. - Ugryz i zarazi. Balsam dosta si do jego krwi... - Przesta mówi. - ... Chcesz, ebym mówi dalej?
- Tak.
- Balsam dosta si do jego krwi. Da mu moc. Da mu gód. I pozwoli, eby wsta po tej jatce i chodzi...
Mówi coraz ciszej, reagujc w ten sposób na szok, który wyraaa twarz Lori.
- On jest martwy? - wymamrotaa.
Narcyz kiwn gow.
- Mylaem, e to zrozumiesz - przyzna. - Mylaem, e sobie robisz arty... o tym pilnowaniu... Po tej uwadze nastpia cisza.
- Tego ju za wiele - stwierdzia Lori. Zacisna rk na klamce, ale zabrako jej siy, by otworzy. - ... za wiele.
- mier nie jest za - odezwa si Narcyz. - Nawet nie jest taka wyjtkowa. Po prostu jest... nieoczekiwana.
- Mówisz z wasnego dowiadczenia?
- Tak.
Odsuna rk od drzwi. Uleciaa z niej ostatnia porcja si.
- Nie zostawiaj mnie teraz - poprosi.
Martwy, cay martwy. W jej ramionach, w jej umyle.
- Lori, odezwij si! Powiedz co, nawet jeli to poegnanie.
- Jak... moesz... artowa z tego? - spytaa.
- Jeli to nie jest mieszne, to jakie? Smutne. Nie chc by smutny. Umiechnij si, co? Jedziemy uratowa twojego kochasia, ty i ja.
Nie odpowiedziaa.
- Czy milczenie jest zgod?
Wci nie odpowiadaa.
- A wic zgoda.
Rozdzia XX
PODNIECONY
1
Eigerman by tylko raz w Midian, kiedy zabezpiecza dziaania ekipy z Calgary poszukujcej Boone'a. To wtedy spotka Deckera, bohatera dnia, ryzykujcego ycie, by wycign z kryjówki swojego pacjenta. Oczywicie nie udao mu si. Caa sprawa skoczya si doran egzekucj Boone'a, kiedy wyszed. I jeli jakikolwiek czowiek powinien upa i umrze, to na pewno Boone. Eigerman nigdy nie widzia tylu ku w jednym kawaku misa. A Boone nie pad. A raczej - nie lea dugo. I chodzi sobie, a serce mu nie bio, za ciao mia koloru martwej ryby.
mierdzca sprawa. Eigerman chcia si schowa pod ziemi, kiedy o tym myla. I nie dlatego, eby musia si z kim dzieli tym faktem. Nawet nie z pasaerami na tylnym siedzeniu, ksidzem i doktorem, którzy mieli wasne tajemnice. Sekret Ashbery'ego zna. Ten czowiek lubi nosi damskie majtki, a Eigerman raz przyuway ten fakt i wykorzystywa jako okoliczno agodzc, gdy sam potrzebowa rozgrzeszenia. Z paru wystpków. Ale sekrety Deckera pozostaway niewiadom. Jego twarz niczego nie zdradzaa, nawet oku tak wywiczonemu w rozpoznawaniu winy, jak oko Eigermana.
Przestawiajc lusterko wsteczne, szef spojrza na Ashbery'ego, a ten odpowiedzia pospnym wzrokiem.
- Egzorcyzmowa ju ojciec kogo? - spyta ksidza.
- Nie.
- A patrzy ksidz, jak to si robi?
Znów:
- Nie.
- Ale ksidz w to chocia wierzy?
- W co?
- A Niebo i Pieko, na rany Chrystusa.
- Prosz zdefiniowa te terminy.
- Co?
- Co pan rozumie przez Niebo i Pieko?
- Jezu, nie chc tu adnych pieprzonych dyskusji. Pan jest ksidzem, Ashbery. Ksidz powinien wierzy w Boga. Mam racj, Decker?
Doktor chrzkn. Eigerman nastawa.
- Kady widzia co - czego nie umie wyjani. Zwaszcza lekarze, prawda? Mia pan pacjentów, którzy odzyskiwali mow...
- Nie mog stwierdzi, e miaem - odpar Decker.
- Czy to prawidowe? To cile naukowe?
- Tak bym to uj.
- Ujby pan. A co by pan powiedzia o Boonie? - nalega Eigerman. - Czy jeli kto jest cholernym zombie, to te jest fakt naukowy?
- Nie wiem - wymamrota Decker.
- Có, patrzcie tylko. Mamy ksidza, który nie wierzy w diaba i lekarza, który nie odrónia nauki od wasnej dupy. Czuj si naprawd podniesiony na duchu.
Decker nie odpowiada. Ashbery zabra gos.
- Pan naprawd sdzi, e tam si co dzieje, tak? Strasznie si pan poci.
- To niech si ksidz nie pcha, kochanie - odparowa Eigerman. - Prosz sobie tylko wycign ksieczk na temat egzorcyzmów. Chc odesa te wiry tam, skd do cholery przybyy. A ksidz powinien wiedzie, jak to zrobi.
- Obecnie istniej i inne wyjanienia - odpowiedzia Ashbery. - To nie Salem. Nie jedziemy do poaru.
Eigerman okaza teraz swoje zainteresowanie Deckerowi, rzucajc od niechcenia:
- Co pan sdzi, doktorku? Moe powinnimy pooy zombie na tapczanie? Zapyta go, czy chcia kiedy pieprzy swoj siostr? - Eigerman rzuci spojrzenie Ashbery'emu. - A moe ubra go w jej bielizn?
- Uwaam, e jednak jedziemy do Salem - odrzek Decker.
W jego gosie brzmiaa jaka nuta, której Eigerman nie sysza wczeniej.
- I myl take, e nie ma pan pieprzonego pojcia o tym, w co ja wierz czy nie wierz. I tak chce ich pan wykurzy.
- Natychmiast - powiedzia Eigerman z gardowym miechem.
- A ja sdz, e Ashbery ma racj. Pan jest przeraony.
To uciszyo miech.
- W dupie! - cicho stwierdzi Eigerman.
Reszt drogi przebyli w milczeniu. Eigerman wyznacza now tras dla konwoju. Decker obserwowa, jak z kad chwil wiato soneczne sabnie. Ashbery po chwili zadumy kartkowa stronice o barwie upiny cebuli w poszukiwaniu „Rytów Wypdzania”
2
Pettine czeka na nich pidziesit jardów od wrót nekropolii, z twarz osmalon przez ponce wci samochody.
- Jak wyglda sytuacja? - chcia wiedzie Eigerman.
Pettine obejrza si na cmentarz.
- Nie ma tam adnych oznak ruchu od czasu tej ucieczki. Ale syszelimy ich.
- I jak?
- To tak, jakby usi na kopcu termitów - stwierdzi Pettine. - Co si rusza pod ziemi. Bez wtpienia. To si czuje, tak jak si syszy.
Decker, który jecha jednym z nastpnych samochodów, podszed i przyczy si do dyskusji; przerywajc w pó sowa Pettine'owi, zwróci si do Eigermana:
- Mamy godzin i dwadziecia minut do zachodu soca.
- Potrafi liczy - odpar Eigerman.
- Wic zacznijmy kopa.
- Ja zadecyduj kiedy, Decker.
- Decker ma racj, szefie - powiedzia Pettine. - To soca boj si te bkarty. Mówi wam, nie sdz, e bdziemy chcieli tu jeszcze by, gdy zapadnie noc. Jest ich zbyt wielu pod ziemi.
- Bdziemy tu tak dugo, a sprztniemy to gówno - odezwa si Eigerman. - Ile wej tam prowadzi?
- Dwa. To due i jeszcze jedno od strony pónocno-wschodniej.
- W porzdku. Nietrudno wic bdzie ich pozbiera. Postawcie jedn z ciarówek przed gówn bram, a wtedy rozstawimy posterunki w pewnych odstpach wokó muru, aby mie pewno, e nikt si nie wydostanie. A jak ich zapiecztujemy, podejdziemy.
- Widz, e przywióz pan pewne zabezpieczenie - skomentowa Pettine, zerkajc na Ashbery'ego. Eigerman zwróci si do ksidza.
- Umie ojciec pobogosawi wod? Powici j?
- Tak.
- Wic prosz to zrobi. Wszelk wod, któr znajdziemy. Prosz pobogosawi. Pokropi ni ludzi. Moe to w czym pomoe, skoro kule nie skutkuj. A pan, Decker, niech si trzyma z dala od tej pieprzonej imprezy. To teraz sprawa policji.
Po wydaniu rozkazów, Eigerman ruszy w stron wrót cmentarza. Idc przez unoszcy si kurz poj nagle, co Pettine rozumia przez kopiec termitów. Pod ziemi co si dziao. Wydawao mu si nawet, e syszy gosy, przemawiajce do umysu mylami o przedwczesnym pogrzebie. Widzia ju kiedy co takiego, czy raczej skutki takiego faktu. Pracowa opat przy ekshumacji kobiety, której krzyk dobiega spod ziemi. Miaa ku temu powód: urodzia dziecko i zmara w trumnie. Niedorozwinite dziecko przeyo. Skoczyo w wariatkowie prawdopodobnie. A moe tutaj, w ziemi, z ca reszt tych sukinsynów.
Jeli tak, móg policzy na palcach jednej rki minuty, które im zostay z ndznego ycia. Kiedy tylko poka gowy spod ziemi. Eigerman przykopie im tak, e od razu wróc tam, skd si wzili. Kulka w mózg. No, niech tylko wyjd. Niech spróbuj si wydoby.
Jego obcas czeka.
3
Decker obserwowa, jak organizuj si oddziay, dopóki nie zacz si czu nieswojo. Wtedy wycofa si na stok wzgórza. Czu wstrt, kiedy patrzy na cudz prac; czu si jak impotent. Rwa si wtedy, by pokaza, co sam potrafi. A to zawsze niebezpieczna pokusa. Bo tylko on móg patrze bezpiecznie na stwardniaego do morderstwa czonka, a nawet wtedy musia zamyka oczy ze strachu, e opowiedz, co widziay.
Odwróci si plecami do cmentarza i rozkoszowa planami na przyszo. Po zakoczeniu procesu Boone'a bdzie wolny i na nowo zacznie dzieo Maski. Oczekiwa tego namitnie. Znajdzie terytoria gdzie dalej. Urzdzi rzenie w Manitobie i Saskatche Wan, a moe i w Vancouver. Robio mu si przyjemnie gorco na sam myl o tym. Prawie sysza, jak w walizeczce, któr niós wzdycha przez swoje srebrzyste zby Stara Twarz z Guzikami.
- Cicho. - rzek do siebie, gdy zauway, e odezwa si do Maski.
- Co tam?
Decker odwróci si. O jard od niego sta Pettine.
- Mówi pan co? - chcia wiedzie gliniarz.
On pójdzie do muru - stwierdzia Maska.
- Tak - odpar Decker.
- Nie dosyszaem.
- Tylko mówiem do siebie.
Pettine wzruszy ramionami.
- Sówko od szefa. Mówi, e wkraczamy. Chce pan nam towarzyszy?
Jestem gotowa - powiedziaa Maska.
- Nie - powiedzia Decker.
- Nie mamy pretensji. Pan jest tylko lekarzem od gowy?
- Tak. A o co chodzi?
- Sdz, e wkrótce bdziemy potrzebowa lekarzy. Oni si nie poddadz bez walki.
- Nie mog pomóc. Ja nawet nie lubi widoku krwi.
Z walizeczki dobieg miech, tak gony, e Decker mia pewno, e Pettine usyszy. Ale nie.
- Wic prosz si trzyma w bezpiecznej odlegoci - zaleci i uda si na teren akcji. Decker podniós walizeczk na wysoko piersi i mocno trzyma w ramionach. Sysza, jak wewntrz otwiera si i zamyka suwak; otwiera i zamyka.
- Zamknij si do cholery - szepn.
Nie trzymaj mnie w zamkniciu - piszczaa Maska. - Nie dzisiaj, sporód wszystkich nocy nie dzisiaj. Jeli nie lubisz widoku krwi, pozwól mi patrze za ciebie.
- Nie mog.
Jeste moim wacicielem. Zapare si mnie w Midian, pamitasz?
- Nie miaem wyboru.
Teraz masz. Moesz wypuci mnie troch na powietrze. Wiesz, e ci si to spodoba.
- Zobacz mnie.
Wic wkrótce.
Decker nie odpowiada.
Wkrótce! - wrzasna Maska.
- Cicho. Tylko powiedz.
- ... prosz... Powiedz.
- Tak. Wkrótce.
Rozdzia XXI
PODANIE
1
Na posterunku postawiono dwóch mczyzn, aby pilnowali winia w celi numer pi. Eigerman da im jednoznaczne instrukcje. Pod adnym pozorem nie wolno im byo otwiera celi, nawet jeli usysz stamtd nie wiadomo jakie odgosy. adna osoba z zewntrz - sdzia, lekarz czy sam dobry Bóg - take nie miaa dostpu do niego. A eby wyegzekwowa te polecenia i w razie potrzeby uy siy, policjanci Cormack i Koestenbaum otrzymali klucze od zbrojowni i carte blanche na zastosowanie szczególnych rodków, gdyby posterunek znalaz si w niebezpieczestwie. Nie dziwio ich to. Shere Neck prawdopodobnie nigdy ju nie ujrzy winia, który miaby tak szans na znalezienie si w annaach okropiestwa, jak Boone. Gdyby wymkn si spod opieki Eigermana, jego dobre imi zostaoby zhabione od Zachodniego do Wschodniego Wybrzea.
Bya te jeszcze jedna kwestia i obaj o tym wiedzieli. Chocia szef nie wyrazi si jasno na temat kondycji winia, szerzyy si liczne plotki. Ten czowiek mia w sobie co osobliwego; zawadny nim moce, które uczyniy ze jednostk niebezpieczn, nawet za zamknitymi na klucz, zaryglowanymi drzwiami.
Cormack by zatem wdziczny, e przypado mu pilnowanie posterunku od frontu, podczas gdy Koestenbaumowi - samej celi. Cae to miejsce wygldao jak forteca. Wszystkie okna i drzwi zaplombowane. Teraz pozostawao po prostu siedzie z broni gotow do strzau, dopóki oddzia nie powróci z Midian.
To nie powinno potrwa dugo. Ten rodzaj ludzkiego miecia, który znajd zapewne w Midian - puny, zboczecy, awanturnicy - mona zaatwi w par godzin, a konwój po powrocie zmieni straników na posterunku. Jutro przyjedzie ekipa z Calgary, aby przej winia i wszystko wróci do normalnego trybu. Cormack nie po to suy w policji, eby siedzie i si poci. By w policji, bo lubi to uczucie pojawiajce si w letni noc, gdy wyjeda zza rogu ulic South i Emmett i zmusza jedn z zawodowych dziwek, eby przytkna twarz do jego podbrzusza na pó godziny. To lubi, po to jest prawo. A nie jaka forteca czekajca na gówniane oblenie.
- Na pomoc - powiedzia kto. Usysza te sowa cakiem wyranie. Jaka kobieta staa pod frontowymi drzwiami.
- Prosz mi pomóc.
Takiego bagalnego apelu nie móg zignorowa. Z odbezpieczon strzelb podszed do drzwi. Nie byo w nich adnej szybki, nawet judasza, wic nie widzia osoby na schodach. Ale znów j usysza. Najpierw szloch, potem ciche stukanie, które równie szybko si skoczyo.
- Musi pani i gdzie indziej - powiedzia. - Teraz nie mog pani pomóc.
- Jestem ranna - nie by pewien, czy akurat to mówia. Przyoy ucho do drzwi.
- Syszy mnie pani? - spytaj. - Nie mog pomóc. Prosz i dalej, do apteki.
Nie odpowiedzia nawet szloch. Tylko sabiutki oddech.
Cormack lubi kobiety, lubi odgrywa pana i ywiciela. A nawet bohatera, dopóki nie kosztowao go to zbyt wiele wysiku. Wbrew zdrowemu rozsdkowi byoby nie otworzy drzwi kobiecie bagajcej o pomoc. Jej gos brzmia modo i rozpaczliwie. Serce mu zmiko, gdy pomyla o jej bezbronnoci. Sprawdzi najpierw, czy Koestenbaum nie jest wiadkiem amania rozkazów Eigermana i szepn:
- Niech si pani trzyma. Odryglowa gór i dó drzwi.
Gdy tylko otworzy je na cal, wcisna si przez nie rka, a kciuk rozharata mu twarz. O centymetr od oka, ale tryskajca krew przysonia mu wiat. Na wpó olepiony, rzuci si w ty, gdy na drzwi zadziaaa sia od zewntrz. Nie wypuci jednak broni z rki. Wystrzeli, najpierw do kobiety (chybi), potem do jej towarzysza, który bieg w stron Cormacka skulony, aby unikn ku. Drugi strza, chybiony jak pierwszy, przyniós jednak krew. Nie osoby, do której celowa, lecz jego wasn. Krew, ciao i ko rozprysny si po pododze.
- Jezu Chryste, cholera!
Ze zgroz wypuci strzelb z rki. Wiedzc, e nie zdoa si schyli i schwyci jej, nie tracc równowagi, odwróci si i zacz podskakiwa do biurka, gdzie lea pistolet.
Srebrny Kciuk by ju tam i poyka naboje jak piguki.
Poniechawszy obrony i wiedzc, e nie uda mu si utrzyma równowagi duej ni par sekund, zacz wy.
2
Koestenbaum trwa na posterunku przed cel numer pi. Trzyma si rozkazów. Cokolwiek dziaoby si za drzwiami, we frontowej czci budynku, mia sta i pilnowa celi, bronic jej przed atakiem. I zamierza to wykona, chociaby Cormack wrzeszcza wniebogosy.
Przygryzajc papierosa, odsun zasonk na judaszu i przyoy oko. Morderca poruszy si w cigu ostatnich paru minut, stopniowo przemieszczajc si do kta, jak gdyby cigany przez smug sabego wiata sonecznego padajcego przez malutkie okienko wysoko ponad nim. Teraz nie mia ju dokd si przesun. Zaklinowany w kcie, zwinity w kbek. Nieruchomy, wyglda jakby byo mu wszystko jedno - jak wrak. Nie stanowi dla nikogo niebezpieczestwa.
Pozory myl, oczywicie. Zbyt dugo Koestenbaum nosi mundur, by by naiwny. Ale umia rozpozna czowieka pokonanego. Boone nawet nie podniós wzroku, kiedy Cormack wrzasn raz jeszcze. Patrzy tylko ktem oka na suncy promie i trzs si.
Koestenbaum zasoni judasza i odwróci si, aby obserwowa drzwi, przez które mieli nadej napastnicy. Zastan go gotowego, czekajcego z byszczcym pistoletem.
Nie mia wiele czasu na kontemplowanie swego ostatniego zadania, bo wybuch wyrwa zamek i poow drzwi, a powietrze wypenio si odamkami i dymem. Wypali w to kbowisko, widzc, e kto idzie w jego stron. Ten czowiek odrzuci strzelb, której uy do odstrzelenia drzwi i podniós donie. Bysny, kiedy zamachny si na oczy Koestenbauma. Policjant waha si na tyle dugo, by uchwyci widok twarzy swego napastnika - podobnej do czego, co powinno si znale albo pod warstw banday, albo sze stóp pod ziemi. Potem wypali. Kula trafia w cel, ale nie zatrzymaa mczyzny ani o krok, a zanim móg wypali po raz trzeci, zosta przycinity do ciany i zobaczy surow twarz o kilka cali od swojej. Teraz zrozumia a za dobrze, co bysno w doniach tego czowieka. Hak mign o cal od jego oka. Drugi znalaz si w okolicach krocza.
- Bez czego wolisz y? - spyta mczyzna.
- Nie trzeba - powiedzia kobiecy gos, zanim Koestenbaum zdoa wybra midzy wzrokiem a seksem.
- Pozwól mi - prosi Narcyz.
- Nie pozwalaj - wymamrota Koestenbaum. - Prosz... nie pozwalaj!
Teraz pojawia si kobieta. To, co byo wida, wydawao si cakiem normalne, ale nie zaoyby si, jak wygldaa pod bluzk. Miaa chyba wicej cycków ni suka. Dosta si w rce odmieców.
- Gdzie jest Boone? - dopytywaa si.
Nie byo .potrzeby ryzykowania jajami, okiem czy czymkolwiek. I tak znajd aresztanta, z jego pomoc, czy te bez.
- Tutaj - odpowiedzia, spogldajc na cel numer pi.
- A klucze?
- Przy moim pasku.
Kobieta signa i zabraa klucze.
- Który to?
- Z niebiesk tasiemk -- odrzek.
- Dzikuj.
Przesza obok drzwi.
- Zaczekaj - odezwa si Koestenbaum.
- Co?
- ... powiedz, eby mnie zostawi w spokoju.
- Narcyz - upomniaa.
Hak odsun si od jego oka, ale ten przy kroczu pozosta i uwiera.
- Musimy si pospieszy - powiedzia Narcyz.
- Wiem - odpara kobieta.
Koestenbaum usysza, jak otwieraj si drzwi. Obejrza si i zobaczy, e kobieta wkracza do celi. Kiedy odwróci gow, na jego twarzy wyldowaa pi i upad na podog ze szczk zaman w trzech miejscach.
3
Cormack przey ten byskawiczny atak. Kiedy nastpi, lea ju na pododze, wic unikn pobicia do nieprzytomnoci. Znalaz si tylko w stanie oszoomienia, z którego szybko si otrzsn. Doczoga si do drzwi i podwign wolniutko na nogi. Potem pokutyka na ulic. Godzina szczytu mina, ale wci przejeday jakie pojazdy w obu kierunkach, a widok policjanta bez palców u stopy, który utykajc wszed na rodek jezdni z uniesionymi ramionami wystarczy, by samochody zaczy si z piskiem zatrzymywa. Ale gdy kierowcy i pasaerowie wysiadali z ciarówek i samochodów osobowych, aby przyj mu z pomoc, Cormack odczu nagle spóniony szok spowodowany wczeniejszymi wydarzeniami i jego system nerwowy uleg zablokowaniu. Wypowiadane do sowa jawiy si w jego zamroczonej psychice jako nonsens.
Myla (i mia nadziej), e kto powiedzia:
- Wezm pistolet.
Ale nie móg by pewny.
Mia nadziej (modli si), e jego wywieszony jzyk powie im, gdzie szuka zbrodniarzy, lecz tego by jeszcze mniej pewny.
Kiedy wianuszek twarzy wokó niego zanika, zda sobie jednak spraw, e krwawica stopa zostawia lad, który zaprowadzi ich do napastników. Uspokojony, odpyn.
4
- Boone - powiedziaa.
Jego sine ciao, obnaone do pasa - pokryte bliznami, bez jednej brodawki - zadrao, kiedy wymówia jego imi. Ale nie podniós wzroku.
- Niech si podniesie i zabieraj go, dobra?
Narcyz sta w drzwiach, gapic si na aresztanta.
- Nie wrzeszcz, bo nie posucham - stwierdzia. - Zostaw nas na chwil, co?
- Nie ma czasu na bara-bara.
- Ju, wya!
- Okay.- Podniós ramiona w artobliwym gecie poddania si. - Id. Zamkn drzwi. Teraz bya tylko ona i Boone. ywa i umary.
- Wstawaj - kazaa.
Dra tylko.
- Wstaniesz wreszcie? Mamy mao czasu.
- Wic mnie zostawcie - odezwa si.
Wzruszyo j to; liczy si fakt, e przeama milczenie.
- Mów do mnie - prosia.
- Nie powinna wraca - w jego gosie sycha byo echo klski. - Ryzykujesz cakiem bez sensu.
Nie tego oczekiwaa. Gniewu - tak, e zostawia go w Sweetgrass Inn. Podejrze nawet - tak, e wrócia tu z kim z Midian. Ale nie tego, e pokonany stwór bdzie mamrota, przycupnity w kcie, jak bokser, co stoczy o tuzin rund za wiele. Czy to ten sam czowiek, którego widziaa w hotelu, zmieniajcy swe ciao na jej oczach? Czyjego moc i apetyt byy przypadkowe? Wydawao si, e z trudem udaje mu si podnie gow, a gdzie dopiero miso do ust?
Otó i przyczyna, nagle zrozumiaa. Zakazane miso.
- Wci czuj ten smak - powiedzia. W jego gosie da si sysze wstyd: oto czowiek, który czu wstrt do tego, czym si sta.
- Nie odpowiadae za siebie - zauwaya. - Nie panowae nad sob.
- Ale teraz tak - odpar. Zagbiajc paznokcie we wasnych przedramionach, jak gdyby chcia si powcign. - Nie zamierzam std i. Zaczekam tu, a przyjd mnie powiesi.
- To na nic si nie zda, Boone - przypomniaa mu.
- Jezu... - sowa przeszy w zy. - Wiesz wszystko?
- Tak, Narcyz mi powiedzia. Jeste umary. Wic czemu yczysz sobie, eby ci powiesili? I tak ci nie mog zabi.
- Znajd jaki sposób - stwierdzi. - Utn mi gow. Odstrzel mózg.
- Nie mów tak!
- Musz ze mn skoczy, Lori. Uwolni mnie od mojego nieszczcia.
- Nie chc, eby skoczy ze swoim nieszczciem - sprzeciwia si.
- Ale ja chc! - odrzek, podnoszc na ni wzrok pierwszy raz. Widzc t twarz, przypomniaa sobie, jak wiele dziewczt kochao go do szalestwa Zrozumiaa dlaczego. Mona go wielbi nie tylko za cierpienie, lecz i za koci, za oczy.
- Chc skoczy z tym - powiedzia. - Z tym ciaem. Z tym yciem.
- Nie moesz. Midian ci potrzebuje. Grozi mu zniszczenie, Boone.
- Chodmy! Chodmy wszyscy. Midian to tylko dziura w ziemi, pena rzeczy, które powinny tam lee i umrze. Oni to dobrze wiedz, wszyscy. Po prostu maj cykora, eby zrobi to, co trzeba.
- Nic nie trzeba - powiedziaa, zanim zdya pomyle (jake dug drog przebya do tego ponurego relatywizmu moralnego) - poza tym, co czujesz i wiesz.
Jego wybuch gniewu powoli sab. Zastpi go smutek, gbszy ni kiedykolwiek.
- Czuj si umary - odezwa si. - Nic nie wiem.
- To nieprawda - odpara, czynic w jego stron kilka kroków, pierwszych od wejcia do celi.
Wysun rce, jakby si obawia, e Lori go uderzy.
- Znasz mnie. Czujesz mnie - mówia.
Wzia go za rami i przycigna do siebie. Nie zdy zacisn pici. Pooya jego do na swoim brzuchu.
- Sdzisz, e mnie odpychasz, Boone? Sdzisz, e mnie przeraasz? Nie. Przycigna jego rk do swojej piersi.
- Ja wci ci chc, Boone. Midian take ciebie chce, aleja chc bardziej. Chc ciebie zimnego, jeli taki jeste. Chc ciebie umarego, jeli taki jeste. I przyjd do ciebie, jeli ty nie przyjdziesz do mnie. Niech mnie zastrzel. -
- Nie - powiedzia.
Ucisk na jego rce zela teraz. Móg j wysun. Ale zostawi do na jej ciele, okrytym tylko przez cienki materia bluzki. Chciaaby, eby móg rozpuci ten materia na zawoanie, eby gaska jej skór midzy piersiami.
- Prdzej czy póniej przyjd po nas - stwierdzia.
I nie blefowaa. Z zewntrz dobiegay gosy. Zbiera si motoch dny linczu. Moe i potwory yj wiecznie. Ale ich przeladowcy równie.
- Zaatwi nas oboje, Boone. Ciebie za to, kim jeste. Mnie za to, e ci kocham. I ju nigdy ci nie przytul. A ja tak nie chc, Boone. Nie chc, bymy stali si pyem unoszonym przez ten sam wiatr. Chc, bymy mieli ciao.
Jej jzyk wyprzedzi intencje. Nie zamierzaa tego powiedzie tak otwarcie. Ale zostao powiedziane. Prawda. Nie wstydzia si jej.
- Nie pozwol, eby si mnie wypar, Boone - powiedziaa. Sowa kieroway jej gestami. Rka powdrowaa do zimnej czupryny Boone'a, ciskajc gar gstych wosów.
Nie móg si jej oprze. Rka na jej piersi zacisna si na bluzce, a on osun si na kolana i przycisn twarz do krocza Lori. Liza je, jak gdyby jzyk móg zmy ubranie i wej w ni a do zapomnienia, a do stopienia si w jedno.
Pod materiaem bya wilgotna, Wcha ar, który pon dla niego. Wiedzia, e nie kamaa. Caowa jej szpar, czy te raczej materia kryjcy szpar, wci, i jeszcze raz, i jeszcze.
- Przebacz sam sobie, Boone - prosia.
Skin gow.
Chwycia go mocniej za wosy i odcigna od rozkosznej woni kobiety.
- Powiedz to - nalegaa. - Powiedz, e przebaczasz sobie.
Podniós wzrok, odrywajc si od swojej przyjemnoci. Zauwaya, zanim przemówi, e ciar haby znikn z jego twarzy. Pod umiechem Boone'a widziaa oczy potwora, ciemniejce, gdy siga do rozkoszy.
To spojrzenie zabolao j.
- Prosz ... - wymamrotaa - ... kochaj mnie!
Pocign j za bluzk. Rozdara si. Jednym gadkim ruchem znalaz si wewntrz, za stanikiem, przy piersiach. To ju byo czyste szalestwo. Jeli nie wyjd std szybko, pojawi si motoch. Ale przecie szalestwo wcigno j w ten krg pyu i much. Czemu dziwi si, e podró przywioda j znowu do kolejnego szalestwa? Lepsze to ni ycie bez niego. Lepsze to ni waciwie wszystko.
Podnosi si na nogi, pieszczot wydobywajc pier z ukrycia, przyciskajc zimne usta do jej gorcej brodawki, szczypic j, lic we wspaniaej grze jzyka i zbów. mier zrobia z niego kochanka. Daa mu wiedz o ciele i o tym, jak je polubi; zaznajomia go z tajemnicami ciaa. Zawadn teraz ca Lori, tar swoimi biodrami o jej, zataczajc powolne koa; sun jzykiem od jej piersi do zagbienia pomidzy obojczykami i w gór po grani garda a do podbródka, a stamtd do ust.
Tylko raz w caym swoim yciu czua takie podanie. W Nowym Jorku, par lat wczeniej, spotkaa i pieprzya si z czowiekiem, którego imienia nigdy nie poznaa, ale którego rce i wargi wydaway si zna j lepiej, ni ona sama.
- Napijemy si? - spytaa, kiedy odkleili si od siebie.
Powiedzia - nie - niemal z alem, jak gdyby litowa si nad kim, kto nie przestrzega regu gry. Patrzya wic, jak si ubiera i wychodzi, za na siebie, e go o to pytaa i za na niego za tak bezduszne odejcie. Ale nia o nim z tuzin razy w cigu nastpnych tygodni, na nowo przeywajc ich bezwstydne chwile, tsknic do nich jak do jedzenia.
Teraz przeywaa je znów. Boone okaza si kochankiem z mrocznego zauka, jeszcze nawet wspanialszym. Chodny i namitny, szybki i wyrachowany. Tym razem znaa jego imi, ale on wci by dla niej obcy. W ferworze jego optania i jej podniecenia czua, jak ten inny kochanek i wszyscy kochankowie, którzy przychodzili i odchodzili przed Boone'em, wypalili si teraz. Pozosta w niej tylko popió, tam, gdzie byway ich jzyki i czonki. Miaa nad nimi wadz absolutn.
Boone rozpi suwak. Wzia jego msko do rki. Teraz przysza kolej na jego westchnienia, gdy przebiegaa palcami po dolnej powierzchni napitej skóry, od jder do piercienia blizny po obrzezaniu, z którego wyaniaa si bryka czuego ciaa. Gadzia go tam delikatnymi ruchami, aby jego jzyk nie przesta si przesuwa w przód i wstecz wewntrz jej ust. Popchna go plecami do ciany, cigna mu dinsy do wysokoci ud. Potem, objwszy go jednym ramieniem za szyj, drug rk piecia jedwabistego czonka, a wprowadzia go w siebie. Opiera si tej szybkoci; cudowna wojna dz, która trzymaa j przez sekundy na granicy krzyku. Nigdy nie bya tak otwarta, ani nawet nie potrzebowaa tego. Wypeni j po brzegi.
A potem naprawd si zaczo. Po wszystkich obietnicach, dowód. Przyciskajc plecy do ciany, wygi si, jak gdyby wrzuca w ni czonka, a jej ciar napiera z góry. Lizaa mu twarz. Wyszczerzy zby w umiechu. Spluna midzy nie. Zamia si i odplun.
- Tak - mówia. - Tak. Dalej. Tak.
Moga tylko potwierdza. Tak - na lin, tak - na czonka, tak - na ycie w mierci i rado w yciu - w mierci na zawsze.
Odpowiedzia sodk gr bioder, dziaaniem bez sów, z zacinitymi zbami i zmarszczonymi brwiami. Wyraz jego twarzy sprawi, e szpara Lori wpada w spazmy. Widzie, jak zamyka oczy wobec jej rozkoszy; wiedzie, e widok jej rozkoszy nie pozwala mu panowa nad sob. Mieli nad sob tak wadz, jedno nad drugim. Swoim ruchem wymuszaa jego ruch. Jedn rk chwycia si cegy za jego gow, tak by moga unie si nad jego mskoci i znów nadzia si na pal. Nie znaa wspanialszego bólu. Chciaa, eby nigdy si nie skoczy. Ale od drzwi dobieg jaki gos. Syszaa go jak przez mg.
- Szybko! To Narcyz.
- Szybko! - Boone te go usysza, i haas z zewntrz, gdzie zbierali si zwolennicy linczu. Zapa jej nowy rytm, prowadzcy do szczytu.
- Otwórz oczy - kazaa.
Posucha, umiechajc si na to polecenie. To ju za wiele dla niego - spotka jej wzrok. Za wiele dla niej - spotka jego wzrok. Ich pakt zosta zerwany, rozdzielili si, a szpara Lori obejmowaa sam gówk czonka - tak lisk, e móg z niej wypa - a potem poczyli si w ostatnim ucisku.
Rozkosz kazaa jej krzycze, ale zdusi ten wrzask swoim jzykiem, zamykajc wspóln erupcj wewntrz ich ust. Niej byo inaczej. Po tylu miesicach postu wypuci potop, który spyn po jej udach, zimniejszy ni jego czoo czy pocaunki.
Narcyz wyprowadzi ich ze wiata kochanków. Otworzy drzwi. Patrzy bez zaenowania.
- Skoczylicie? - chcia powiedzie. Boone wytar swoje wargi o usta Lori, rozprowadzajc ich lin po policzkach.
- Na razie - powiedzia, wpatrujc si w ni.
- Moemy zatem i? - spyta.
- Zaraz. Wszdzie.
- Do Midian - pada natychmiast odpowied.
- A wic do Midian.
Kochankowie oderwali si od siebie. Lori poprawia bielizn. Boone usiowa schowa czonka, wci napitego, do rozporka.
- Tam si zebra cay tum - powiedzia Narcyz. - Jak do diaba mamy przez to przej?
- Oni s wszyscy tacy sami - stwierdzi Boone - wszyscy si boj.
Lori, odwrócona plecami do Boone'a poczua, jak zmienia si powietrze wokó niej. Jaki cie wpeza na ciany z lewej i prawej, kad si na jej plecach, caowa jej kark, grzbiet, poladki i ciao pomidzy nimi. To bya ciemno Boone'a. By w niej powierzchni i oddechem tej ciemnoci.
Nawet Narcyz okazywa napicie.
- wite gówno - wymamrota, a potem szeroko otworzy drzwi, aby wpuci noc.
5
Motoch chcia igrzysk. Jedni przynieli z samochodów pistolety i strzelby; inni, podróujcy z linami w ciarówkach, wiczyli ptanie; ci bez sznurów i broni podnosili kamienie. Aby znale potwierdzenie dla swych dziaa, nie musieli patrze dalej ni na rozbryzgane szcztki stopy Cormacka na pododze posterunku. Przywódcy grupy - samozwacy z naturalnej selekcji (mieli dononiejsze gosy i skuteczniejsz bro) - deptali wanie po czerwonym podou, gdy ich uwag przycigny odgosy z ssiedztwa cel.
Kto z tyu tumu zacz krzycze:
- Zastrzeli tych bkartów!
To nie na cieniu Boone'a skupiy si oczy zgodniaych celu przywódców. To Narcyz. Jego zmasakrowana twarz wywoaa okrzyk niesmaku gawiedzi i dania, by z nim skoczy.
- Zastrzeli skurwysyna!
- Prosto w serce!
Przywódcy nie wahali si. Trzech z nich wystrzelio. Jeden trafi, a kula dosiga ramienia Narcyza i przeszya j na wylot. Tum zakrzykn radonie. Omieleni t pierwsz ran, napywali na posterunek coraz liczniej. Ci z tyu chcieli zobaczy, jak leci krew, ci z przodu zdawali si niemal lepi na fakt, e ich cel nie broczy ani kropl. e nie upad, to ju zauwayli. I teraz jeden czy drugi chcia to naprawi, wypalajc w Narcyza z woleja. Wikszo strzaów chybia, ale nie wszystkie.
Gdy trzecia kula osigna cel, wstrzsn jednak pokojem ryk furii bestii; rozbi lamp na biurku, a z sufitu posypa si py.
Syszc go, jeden czy dwóch z tych, co wanie przekraczali próg zmienio zamiar. Nagle nie dbali o to, co mog pomyle inni i rzucili si z powrotem na dwór. Na ulicach byo jeszcze jasno i ciepo, wic osabio to troch wraenie strasznego chodu, jaki przebieg po grzbietach wszystkich tych, co syszeli ten wrzask. Ale dla tych na czele motochu nie byo odwrotu. Drzwi zamkny si. Mogli tylko sta w miejscu i wymierzy bro, kiedy z ciemnoci na zapleczu posterunku wyoni si ten, który krzycza.
Kto by wiadkiem zaj w Sweetgrass Inn tego ranka i pozna mczyzn zbliajcego si teraz do nich. To zabójca, widzia, jak go aresztowano. Zna te jego nazwisko.
- To on! - zacz woa. - To Boone!
Czowiek, który jako pierwszy odda strza do Narcyza, wycelowa strzelb.
- Skoczy z nimi! - wrzasn kto.
Czowiek wystrzeli.
Do Boone'a strzelano ju wczeniej, nie tylko raz. Ta maa kulka, która przeszya mu pier i zawadzia o serce, to nic. Zamia si tylko i szed dalej, czujc, e zaczyna si zmienia, gdy wydycha powietrze. Zmienia si w ciecz. Rozpada si na kropelki i stawa si czym nowym: czciowo besti, której ksztat odziedziczy po Peloquinie; czciowo wojownikiem cienia, jak Lylesburg; czciowo Boone'em-szalecem, wreszcie zadowolonym ze swoich wizji. A jak rozkosz mu to dawao; uczucie, e jego moc wyzwala i przebacza; rozkosz panowania nad ludzkim stadem; obserwowanie, jak amie si przed nim ten motoch.
Czu ich podniecenie. Wywoywali w nim gód. Widzia ich przeraenie i czerpa z niego si. Przywaszczyli sobie wadz, samozwacy. Arbitrzy dobra i za, tego co naturalne i nieludzkie, usprawiedliwiajcy swe okruciestwo faszywymi prawami. A teraz zobacz, jak dziaa prostsze prawo, a ich flaki zapamitaj najpierwotniejszy strach. Strach przed staniem si zdobycz.
Wiali przed nim; panika wybucha w ich niezbornych szeregach. W chaosie zapomnieli o strzelbach i kamieniach, a zew krwi przeszed w zew ucieczki. Tratujc si w popiechu, szarpali si i walczyli o wyjcie na ulic.
Jeden ze strzelców zosta na miejscu, moe sparaliowany szokiem. Obrzmiaa rka Boone'a wyrwaa mu bro, a czowiek rzuci si w tum, aby unikn dalszej konfrontacji.
Soce wci wiecio, tote Boone z niechci wyszed na ulic, lecz Narcyz przejawia obojtno wobec takich drobiazgów. Szed miao w wietle dnia, przemykajc poród czmychajcego tumu, a dotar do samochodu.
Boone zauway przegrupowanie si. Cz ludzi na odlegym chodniku, uspokojona wiatem sonecznym i odlegoci od bestii, z podnieceniem dyskutowaa, czy zaatakowa. Podniesiono z ziemi porzucon bro. Tylko kwesti czasu móg by kolejny atak, kiedy opadnie fala szoku spowodowana widokiem przeistoczenia Boone'a.
Ale Narcyz dziaa szybko. By w samochodzie i zapuci silnik, zanim Lori dotara do drzwi. Boone ubezpiecza j od tyu, a dotyk jego cienia (cigncy si jak dym) odsuwa strach, który mogaby odczuwa przed przeksztaconym ciaem. Lori zauwaya, e wyobraa sobie, jak to by byo: pieprzy si z nim w tej postaci; odda si cieniowi i bestii.
Samochód ju podjecha do drzwi z piskiem hamulców, w chmurze spalin.
- Id! - kaza Boone, wpychajc j przez drzwi, a jego cie pokry chodnik, aby odpdzi wzrok nieprzyjaciela. I nie bez powodu. Strza roztrzaska tyln szyb, gdy tylko wskoczya do samochodu. Potem posypa si grad kamieni.
Boone siedzia ju przy niej i zamyka drzwi.
- Oni zamierzaj jecha za nami! - powiedzia Narcyz.
- Niech jad - odpar Boone.
- Do Midian?
- To ju nie sekret.
- Racja.
Narcyz nacisn gaz i odjechali.
- Zaprowadzimy ich do Pieka - stwierdzi Boone, gdy cztery samochody wyruszyy w pogo - jeli tam chc jecha.
Jego gardowy miech wydobywa si z krtani potwora, którym si sta, ale wkrótce brzmia jak typowy miech Boone'a, jak gdyby zawsze nalea do tej bestii. W jego ludzkiej postaci nie byo miejsca na tak spontaniczne poczucie humoru. Wreszcie znalazo swój cel i wyraz.
Rozdzia XXII
TRIUMF MASKI
1
Jeli ju nigdy nie miabym przey takiego dnia - pomyla Eigerman - nie skarybym si zbytnio Bogu, gdyby ten powoa mnie ju do siebie. Najpierw widok, Boone'a w kajdankach. Potem wyniesienie niemowlcia na oczach fotoreporterów i wiadomo, e jego twarz znajdzie si na okadkach wszystkich gazet w kraju jutro rano. A teraz: wspaniay widok Midian w pomieniach.
By to pomys, cholernie sprytny, Pettine'a. Nala poncej benzyny do gardzieli grobów, aby wykurzy na wiato cokolwiek kryo si pod ziemi. Poskutkowao to lepiej ni obaj oczekiwali. Kiedy dym gstnia a poar si rozprzestrzeni, nieprzyjaciel nie mia wyboru, tylko musia wyj ze swoich nor na wiee powietrze, gdzie dobre Boe soneczko unicestwio byskawicznie wielu z nich.
Jednake nie wszystkich. Niektórzy mieli czas, by przygotowa si na wyjcie i chronili si przed wiatem wszelkimi rozpaczliwymi sposobami. Daremny wysiek. Przed stosem nie byo ucieczki: bramy strzeone, mury obsadzone ludmi. Niezdolni, by ucieka w niebo, na skrzydach, z gowami chronionymi przed socem, wcignici zostali w wir poogi.
W innych okolicznociach Eigerman nie pozwoliby sobie na tak otwarte rozkoszowanie si spektaklem. Te stworzenia nie byy jednak ludmi, tyle zdoa dostrzec nawet z bezpiecznej odlegoci. Poronione skurwiele, kady inny; by pewien, e nawet wici pkaliby ze miechu, widzc jak ich wyprowadzono w pole. Sd Diaba w tej kwestii to ju osobista sprawa Pana Boga. To nie bdzie trwa wiecznie. Wkrótce zapadnie noc. Wtedy dziaania przeciwko nieprzyjacielowi stan si niewidoczne i sytuacja moe si odwróci. Bd musieli zostawi ponce ca noc ognisko, a o wicie powróci, aby wykopa tych, co przeyli z ich zakamarków i skoczy z nimi. Przed witem nie maj wikszych szans na ucieczk w obecnoci krzyy i wody wiconej na murach i bramach. Eigerman nie mia pewnoci co do tego, jaka moc moe pokona potwory: ogie, woda, wiato dzienne, wiara, wszystkie te moce, czy jakie ich poczenie. Niewane. Najwaniejsze, e posiada moc, która roztrzaska ich gowy. U stóp wzgórza rozleg si jaki okrzyk, który przerwa tok myli Eigermana.
- Musicie to przerwa!
To Ashbery. Wyglda, jakby sta za blisko pomieni. Twarz jak na wpó ugotowana, zlana potem.
- Co przerwa? - odkrzykn Eigerman.
- T masakr.
- Nie widz adnej masakry.
Ashbery znajdowa si par jardów od Eigermana, ale wci musia przekrzykiwa haasy dobiegajce spod ziemi: odgosy wydawane przez odmieców i poar przeplatay si, narastajc w miar jak ar kruszy pyty kamienne, a mauzolea waliy si.
- Nie dalicie im szansy! - wrzeszcza Ashbery.
- Nie bralimy tego pod uwag - odpar Eigerman.
- Ale wy nie wiecie, kto tam jest pod spodem! Eigerman!... Nie wiecie, kogo zabijacie!
Szef wyszczerzy zby w umiechu.
- Cholernie dobrze wiem - stwierdzi z takim wyrazem oczu, jaki Ashbery widzia tylko u wciekych psów. - Zabijam umarych, i co w tym zego? Co? Niech ksidz odpowie, Ashbery. Co zego w tym, e zmuszam umarych do tego, by pozostali w ziemi i byli umarymi?
- Tam s dzieci, Eigerman - odpowiedzia Ashbery, wskazujc palcem na Midian.
- O tak. Z oczami jak przednie wiata w samochodzie! I zbami! Widzia ksidz zby tych pierdolców? To dzieci Diaba, Ashbery.
- Pan postrada zmysy.
- A ksidz nie ma jaj i nie wierzy w to, prawda? W ogóle bez jaj!
Zrobi krok w stron ksidza i chwyci go za sutann.
- A moe wolisz ich ni nas, tak, Ashbery? Czujesz zew dzikoci, prawda?
Ashbery wyrwa szat z uchwytu Eigermana. Rozdara si.
- W porzdku - powiedzia. - Próbowaem dyskutowa z panem. Jeli macie takich bojcych si Boga oprawców, to moe czowiek Boga ich zatrzyma.
- Zostaw w spokoju moich ludzi! - odezwa si Eigerman.
Ashbery znajdowa si ju jednak w poowie drogi od wzgórza, a jego gos unosi si ponad tunelem.
- Przestacie! - krzycza. - Odócie bro!
Dokadnie naprzeciwko gównych wrót, widoczny by dla sporej liczby ludzi Eigermana, i chocia niewielu z nich odwiedzio koció od czasu lubu czy chrztu, teraz usuchali go. Chcieli jakiego wytumaczenia faktów, które obserwowali przez ostatni godzin. Mieli szczcie, e nie musieli w tym bezporednio uczestniczy, ale intuicyjnie czuli, e to ich wasne gboko skrywane wizje i trzymali si z daleka, pod murami, szepczc modlitwy z dziecistwa.
Eigerman wiedzia, e tylko w jego obecnoci ludzie zachowaj dyscyplin. Nie suchali go dlatego, e kochali prawo. Byli posuszni Eigermanowi, bo bardziej bali si wycofa na oczach towarzyszy, ni wykonywa zadania. Byli posuszni, bo nie mogli oprze si pokusie patrzenia przez szko powikszajce na mrówki, bezbronne, zdane cakowicie na ich ask. Byli posuszni, bo tak w ogóle jest prociej.
Ashbery móg zmieni ich nastawienie. Nosi sutann, umia gosi kazania. Jeli mu nie przeszkodzi, gotów zepsu wszystko.
Eigerman wyj pistolet z kabury i ruszy w dó wzgórza za ksidzem. Ashbery zobaczy,
e nadchodzi, zobaczy pistolet w jego rce. Podniós jeszcze gos.
- Nie tego chce Bóg! - krzycza. - Ani wy tego nie chcecie, nie chcecie niewinnej krwi na swoich rkach.
Ksidz od siedmiu boleci, pomyla Eigerman, rozgrzeszajc si z winy.
- Zamknij gb, palancie! - wrzasn.
Ashbery nie mia takiego zamiaru, nie teraz, kiedy widzia swoj publiczno jak na doni.
- Tam nie ma zwierzt! - stwierdzi. - To ludzie. A zabijacie ich tylko dlatego, e kae wam ten szaleniec.
Sowa ksidza potraktowano powanie, nawet wród ateistów. Wyraa wtpliwoci, które nosili w sobie, ale nikt nie omieli si z nimi zdradzi. Pó tuzina nie umundurowanych ludzi zaczo si wycofywa do swoich samochodów, a cay entuzjazm towarzyszcy eksterminacji wyparowa. Jeden z ludzi Eigermana take opuci posterunek przy bramie, najpierw idc powoli, a potem biegnc, kiedy dowódca odda strza w jego kierunku.
- Zosta na miejscu! - rykn.
Ale czowiek ju znikn w tumanie dymu. Eigerman znów skierowa swój gniew na Ashbery'ego.
- Mam ze nowiny - powiedzia, zbliajc si do ksidza.
Ashbery spojrza na prawo i lewo, czy kto go obroni, ale nikt si nie poruszy.
- Zamierzacie tak patrze, jak on mnie zabije? - zawoa. - Na lito bosk niech mi kto pomoe.
Eigerman wycelowa pistolet. Ashbery nie mia zamiaru ucieka przed kul. Pad na kolana.
- Ojcze nasz... - zacz.
- Mów za siebie, mineciarzu - mrukn Eigerman. - Nikt ci nie sucha.
- Nieprawda - powiedzia kto.
- Co?
Modlitwa umilka.
- Ja sucham.
Eigerman obróci si plecami do ksidza. Jaka posta wyonia si z dymu o dziesi jardów od niego. Wymierzy pistolet w kierunku przybysza.
- Kim jeste?
- Soce prawie zaszo - odpar tamten.
- Jeszcze jeden krok, a ci zastrzel.
- Wic strzelaj - stwierdzi mczyzna i postpi w stron pistoletu. Strzpy spalenizny, które przywary do niego, teraz uleciay i oczom Eigermana ukaza si wizie z celi numer pi. Jasna skóra, jeszcze janiejsze oczy. Zupenie nagi. Porodku klatki piersiowej widniaa dziura po kuli, a inne rany wokoo zdobiy jego ciao.
- Umary - powiedzia Eigerman.
- A zaó si!
- Panie Jezu!
Cofn si o krok, potem drugi.
- Moe dziesi minut do zachodu soca - odezwa si Boone. - Potem wiat naley do nas.
Eigerman potrzsn gow.
- Nie wemiesz mnie. Nie pozwol ci si wzi!
Cofa si coraz szybciej i nagle rzuci si do ucieczki, nie ogldajc si. Gdyby obejrza si, zobaczyby, e Boone nie zamierza go ciga. Zamiast tego poda do oblonych wrót Midian. Ashbery tam klcza.
- Wstawaj - kaza mu Boone.
- Jeli zamierzasz mnie zabi, zrób to, dobrze? - odezwa si Ashbery. - Skocz ju z tym.
- Czemu mam ci zabi? - spyta Boone.
- Jestem ksidzem.
- No i?
- Ty jeste potworem.
- A ty nie?
Ashbery podniós wzrok na Boone'a.
- Ja?
- Nosisz koronki pod sutann,
Ashbery zakry rozdarte poy szaty.
- Czemu to ukrywasz?
- Daj mi spokój.
- Przebacz sam sobie - stwierdzi Boone. - Ja to zrobiem. Poszed za Ashberym do bramy.
- Zaczekaj! - powiedzia ksidz.
- Na twoim miejscu poszedbym std jak najszybciej. Nie lubi tu widoku sutanny. Ze wspomnienia.
- Chc patrze - zdecydowa Ashbery.
- Dlaczego?
- Prosz, we mnie ze sob!
- Na twoje ryzyko.
- Podejm je.
2
Z oddali trudno byo si zorientowa, co si dzieje przy bramie cmentarza, ale co do dwóch faktów doktor mia pewno: Boone wróci i w jaki sposób pokona Eigermana. Dostrzegszy jego przybycie, Decker schroni si w jednym z samochodów policyjnych. Siedzia tam teraz, z walizeczk w rce, próbujc uoy plan nastpnej akcji.
Byo to trudne - dwa gosy radziy zupenie co innego. Jego oficjalne „ja” nakazywao mu, by si wycofa, zanim wypadki potocz si jeszcze niebezpieczniej.
Odejd teraz - mówio. Po prostu odejd. Niech wszyscy razem zgin.
Tkwia w tym jaka mdro. Kiedy zapadnie noc, a Boone poprowadzi mieszkaców Midian, mog zwyciy. A jeli im si uda, znajd Deckera i wyrw mu serce z piersi. Drugi gos jednake prosi o uwag.
Zosta - mówi.
Gos Maski, dobiegajcy z walizeczki na kolanach.
Ju raz si mnie wypare - powiedzia gos. Tak byo - przyzna, wiedzc, e nadejdzie czas na spat dugów.
- Nie teraz - szepn.
Teraz - mówio drugie „ja”.
Wiedzia, e racjonalne argumenty nie znacz nic dla tego gosu, baganiem te nic nie zdziaa.
Uyj twoich oczu. Mam co do zrobienia - stwierdzi gos.
Có widzia gos, czego Decker nie dostrzeg? Wyjrza przez okno.
Nie widzisz jej?
Teraz zobaczy. Zafascynowany Boonem, nagim u bramy, przeoczy innego przybysza na pole bitwy: kobiet Boone'a.
Widzisz t suk? - spytaa Maska.
- Widz j.
wietnie si skada, co? W tym chaosie któ spostrzee, jak j wykocz? Nikt. A kiedy ona zginie, nie zostanie nikt, kto zna nasz sekret.
- Jest jeszcze Boone.
On nigdy nie zoy zeznania - zamiaa si Maska. Jest umarym czowiekiem, na lito bosk. Co warte sowo zombie, powiedz tylko?
- Nic - stwierdzi Decker.
Wanie. On nie stanowi dla nas niebezpieczestwa. Ale kobieta - tak. Uciszmy j.
- Przypumy, e kto ci zobaczy, co wtedy?
No to przypumy - odpara Maska. -
Pomyl, e jestem jednym z czonków klanu Midian.
- Ty nie - zaoponowa Decker.
Myl, e jego wartociowe Drugie Istnienie moe by policzone midzy tych degeneratów z Midian, przyprawia go o mdoci.
- Ty jeste czysta - oznajmi.
Pozwól mi to udowodni - domagaa si Maska.
- Ale tylko kobieta?
Tylko kobieta. Potem odjedamy.
Wiedzia, e ta rada ma sens. Nigdy nie znajd lepszej sposobnoci, by zabi t suk.
Zacz otwiera zamek walizeczki. Roso podniecenie Maski ukrytej w rodku.
Szybciej, bo nam umknie!
Palce lizgay si po przyciskach, gdy wybiera szyfr.
Szybciej, cholera!
Ostatni przycisk zaskoczy. Zamek otworzy si.
Stara Twarz z Guzikami nigdy nie wygldaa pikniej.
3
Chocia Boone radzi Lori zosta z Narcyzem, widok poncego Midian wystarczy, by jej towarzysz zapomnia o bezpieczestwie i zszed ze wzgórza do bramy cmentarza. Sza przez pewien czas za nim, ale jej obecno wydawaa si zakóca jego smutne myli, wic zostaa kilka kroków z tyu, a dym i gstniejcy mrok rozdzieli ich wkrótce.
Przed ni roztacza si obraz totalnego zamieszania. Odkd Boone przegoni Eigermana nie udawa si aden atak na nekropoli. I jego ludzie, i cywile wycofali si spod murów. Niektórzy ju odjechali. Wikszo bojc si tego, co nastpi wraz ze znikniciem soca za horyzontem. Ci, którzy zostali przygotowywali si wprawdzie do odparcia ataku, ale hipnotyzowa ich ten spektakl zniszczenia. Wodzili wzrokiem po sobie, szukajc jakiego znaku swoich uczu, ale ich twarze byy puste. Wygldaj jak maski mierci pomylaa Lori - niezdolni, by zareagowa. Ale Lori znaa teraz mier i umarych. Chodzia z nimi, rozmawiaa z nimi. Widziaa, jak czuj i pacz. Kime zatem byli prawdziwi umarli? Istotami o nie bijcym sercu, wci wraliwymi na ból, czy te ich szklistookimi przeladowcami?
Przewit wród kbów dymu odsoni soce, zmierzajce na skraj wiata. Czerwone olepio j. Zamkna przed nim oczy.
W ciemnoci usyszaa jaki oddech niedaleko za sob. Otworzya oczy i zacza si odwraca, przeczuwajc, e nadchodz kopoty. Zbyt póno, by ich umkn. Maska znajdowaa si o jard od niej i wci si przybliaa.
Sekundy miny, zanim dosign j nó, ale to wystarczyo, by zobaczya Mask tak dokadnie, jak nigdy przedtem. Oto i pustka twarzy wprost idealna; ludzki diabe przekuty w mit. Nie trzeba go nazywa Deckerem. To nie by Decker. Nie trzeba nazywa go czymkolwiek. By tak bezimienny, jak ona bezbronna, by go powstrzyma.
Ciachn jej rami. Jeszcze raz, i jeszcze raz.
Tym razem nie mia czasu na szyderstwa. Przyszed tylko, eby j zgadzi.
Rany bolay. Instynktownie przyoya do nich rk, a ten ruch da mu sposobno, by kopniakiem zbi j z nóg. Nie miaa czasu, by zamortyzowa upadek. Stracia oddech. apic powietrze, obrócia twarz do ziemi, aby uchroni j przed noem. Ziemia pod ni jakby zadraa. Zudzenie, zapewne. A jednak to si powtórzyo.
Zerkna na Mask. Ona take poczua drenie i spogldaa w stron cmentarza. To osabienie uwagi byo jedyn szans dla Lori i musiaa j wykorzysta. Wytoczya si z cienia rzucanego przez Mask i podniosa na nogi. Nie widziaa ani ladu Narcyza, ani Rachel, ani nadziei na pomoc ze strony policjantów o zamarych twarzach, którzy zapomnieli o czujnoci i uciekali od dymu, gdy nasiliy si wstrzsy. Z oczami utkwionymi w bramie, któr przechodzi Boone, schodzia potykajc si ze wzgórza, a stopy jej wzbijay kurz.
Midian byo ródem tego caego poruszenia. Jego odpowied, zniknicie soca, a co za tym idzie - wiata, które trzymao Plemi pod ziemi. To odgosy przez nich wydawane zatrzsy ziemi. Niszczyli swój azyl. To, co znajdowao si pod ziemi, nie mogo duej tam pozosta.
Nocne Plemi powstao.
Ta wiadomo nie powstrzymaa Lori od dalszego marszu. Ju dawno zawara pokój z tym wszystkim, co istniao za bram. Moga liczy na miosierdzie. A po zgrozie za plecami, pezncej krok za krokiem, nie moga si spodziewa niczego dobrego.
Jej drog owietlay teraz tylko ognie wydobywajce si z grobowców; drog usan mieciami oblenia. Puszki po ropie, opaty, porzucona bro. Bya ju prawie u bramy, gdy ujrzaa nagle Babette stojc tu pod murem z twarz cit groz.
- Biegnij! - krzykna, bojc si, e Maska zrani dziecko.
Babette zrobia, jak jej kazaano. Jej ciao wydawao si topi, zmienia w besti, gdy odwrócia si i uciekaa przez bram. Lori sza kilka kroków za ni, lecz zanim przekroczya próg, dziecko ju znikno w dymie wypeniajcym alejki. Tutaj wstrzsy miay tak si, e przemieszczay pyty kamienne i wywracay mauzolea, jak gdyby jaka sia podziemia - moe Bafomet, Który Stworzy Midian - trzsa fundamentami, aby cae miejsce zamieni w ruin. Nie przewidywaa tak gwatownego obrotu sprawy. Miaa nike szanse przetrwania tego kataklizmu.
Lepiej jednak da si pogrzeba pod rumowiskiem ni ulec Masce. W kocu lepiej zgin w chwale, a Los dawa jej wybór drogi zagady.
Rozdzia XXIII
MCZARNIA
1
Kiedy siedzia w celi w Shere Neck, mczyy go wspomnienia o labiryncie Midian. Gdy zamyka oczy przed socem, sdzi, e nie zdoa ich znów otworzy, by dostrzec pltanin labiryntu w liniach papilarnych palców i w yach na ramionach. yach nie przewodzcych ciepa. Wszystko to przypominao mu, jak Midian, o jego habie.
Lori przerwaa ten zaklty krg rozpaczy. Przysza, nie eby baga, lecz eby da, aby sam sobie przebaczy.
Teraz, znalazszy si z powrotem w alejkach, gdzie narodzi si jako potwór, czu, e mio Lori tchna we ycie, a sdzi, e ycie si ju dla niego skoczyo.
W tym pandemonium Boone potrzebowa pocieszenia. Nocne Plemi nie niszczyo, ot tak, po prostu, Midian. Czonkowie Plemienia niszczyli kady trop wiodcy do nich. Widzia, jak wszdzie uwijali si, aby skoczy to, co zacz bicz Eigermana. Zbierali szcztki fragmenty swoich umarych i rzucali je w pomienie, palili ich óka, ubranie, wszystko, co mogliby ze sob zabra.
Byy to nie tylko przygotowania do ucieczki. Obserwowa czonków Plemienia przybierajcych ksztaty, jakich nigdy przedtem nie dane mu byo widzie: rozwijali skrzyda, rozprostowywali koczyny. Jednostki staway si mnogoci (czowiek - gromad); mnogo zmieniaa si w jednostk (trzech kochanków - w chmur). Wszdzie wokoo - ryty odejcia.
Ashbery, napity, wci trzyma si boku Boone'a.
- Dokd oni id?
- Spóniem si - powiedzia Boone. - Opuszczaj Midian.
Pokrywa grobowca przed nimi odpada i jakie widmo uleciao w nocne niebo jak rakieta.
- Piknie - stwierdzi Ashbery. - Czym oni s? Dlaczego nigdy ich nie poznaem?
Boone potrzsn gow. Jake mia opisywa Plemi takim, jakie byo w dawnej postaci. Nie naleao do Pieka, ani do Nieba. Stanowio gatunek, do którego nalea teraz Boone, a ten zwizek stawa si nie do zniesienia. Nie-ludzie, anty-szczep, ludzki worek rozwizany i zszyty na powrót z ksiycem w rodku.
A teraz, zanim zdoa ich pozna, i kiedy pozna waciwie z wasnego dowiadczenia - traci ich. W swoich komórkach znajdowali si do odlotu i wznosili si w noc.
- Za póno - powiedzia znów, a ból rozstania sprawi, e w jego oczach pojawiy si zy. Ucieczka czonków Plemienia nabieraa rozpdu. Wszdzie otwieray si drzwi, przewracay pyty kamienne, a duchy pojawiay si w niezliczonych ksztatach. Nie wszystkie ulatyway. Niektóre wychodziy jako kozio czy tygrys i biegy przez pomienie do bramy. Wikszo wystpowaa samotnie, lecz cz (ani mier, ani Midian nie osabiy ich podnoci) sza z rodzinami liczcymi sze i wicej osób, niosc najmodsze dzieci na rkach. Boone by wiadkiem mijania pewnej epoki; koca, który zacz si w chwili, gdy po raz pierwszy postawi stop na terytorium Midian. Boone mia wiadomo tego. To on sta si sprawc zniszczenia, chocia nie podpali ani nie przewróci adnego grobowca. Ale on przyprowadzi do Midian ludzi. Dokonujc tego, zniszczy miasto. Nawet Lori nie moga go nakoni, by rozgrzeszy si z tego. I ta myl kusia, by rzuci si w pomienie. Ale usysza dziecko woajce jego imi.
Dziewczynka zachowaa ludzk posta w stopniu pozwalajcym uywa sów.
- Lori - powiedziaa.
- Co z ni?
- Zapaa j Maska.
Maska? To móg by tylko Decker.
- Gdzie?
2
Blisko, coraz bliej.
Wiedzc, e nie moe go wyprzedzi, spróbowaa go unikn i i tam, gdzie, jak miaa nadziej, on nie pójdzie. Ale on zbyt si napali na jej ycie, aby da si wykiwa. Pody za ni na obszar, gdzie ziemia eksplodowaa pod stopami, a wokoo pada deszcz dymicych kamieni.
Ale to nie jego gos zawoa:
- Lori! Tdy!
Rzucia rozpaczliwe spojrzenie, a tam - Boe, bogosaw go! - sta Narcyz. Skin na ni. Zesza ze cieki, a waciwie czego, co kiedy nazywao si ciek, w jego stron, nurkujc midzy mauzoleami, kiedy rozlatyway si witrae, a w smudze cienia znajdoway schronienie gwiazdy. Podziwiaa ten skrawek nocnego nieba. Nalea do Pana Niebios.
Zapatrzona, zwolnia krok i to okazao si fatalne w skutkach. Maska zmniejszya odstp midzy nimi i chwycia j za bluzk. Rzucia si do przodu, aby unikn pchnicia, które powinno nastpi, upada, rozdzierajc materia. Tym razem czowiek-Maska mia j. Gdy zapaa si muru, aby podwign ciao na nogi, poczua do w rkawiczce na karku.
- To ten skurwysyn? - krzykn kto.
Podniosa wzrok i ujrzaa Narcyza na drugim kocu przejcia midzy mauzoleami. Sprytnie zwróci na siebie uwag Deckera. Uchwyt na jej szyi zela. Nie wystarczyo to, aby wylizna si na wolno, ale gdyby Narcyz zdoa skupi na sobie uwag, sztuczka moga si uda.
- Mam co dla ciebie - powiedzia i wyj rce z kieszeni, aby pokaza srebrzyste haki na kciukach.
Uderzy hakami o siebie. Posypay si iskry.
Decker pozwoli szyi Lori wylizn si z jego palców. Poza zasigiem Deckera, zacza z trudem i do Narcyza. On kroczy przejciem w jej stron, a raczej w stron Deckera, w którym utkwi wzrok.
- Nie - wysapaa. - On jest niebezpieczny.
Narcyz usysza, wyszczerzy zby na to ostrzeenie, ale nie odpowiedzia. Sun tylko dalej do niej, eby zastpi drog zabójcy.
Lori obejrzaa si. Kiedy par mczyzn dzieli jard, Maska wycigna z kieszeni drugi nó, o ostrzu szerokim jak maczeta. Zanim Narcyz zacz si broni, rzenik wykona szybkie cicie w dó, które za jednym zamachem oddzielio lew rk Narcyza w nadgarstku od reszty ciaa. Potrzsajc gow, Narcyz zrobi krok wstecz, lecz czowiek-Maska zdy, podniós maczet po raz drugi i zagbi w czaszce ofiary. Cicie rozpatao gow Narcyza od skalpu po kark. Takiej rany nie przeyby nawet ywy czowiek. Ciao Narcyza zaczo si trz, a potem, jak Ohnaka w potrzasku wiata sonecznego, z trzaskiem rozpado si, wydajc przy tym cay chór skowytów i jków i uleciao.
Lori wydaa jeden jk, ale stumia nastpne. Nie byo czasu na opakiwanie. Jeli bdzie czekaa i uroni choby z, Maska dopadnie j, a cae powicenie Narcyza pójdzie na marne. Zacza si cofa. Po obu jej stronach dray mury. Wiedziaa, e powinna biec, ale nie moga si oderwa od widoku Maski. Tkwic wród owoców swej rzezi, Decker nadzia poówk gowy Narcyza na ostrze wspanialszego ze swych noy, potem opar nó na ramieniu, jak trofeum, zanim podj pogo.
Teraz wybiega z cienia mauzoleów na gówn alej. Nawet jeli pami moga jej da jakie wskazówki, wszystkie pomniki wyglday ju tak samo: jedno rumowisko. Nie odróniaby pónocy od poudnia. Gdziekolwiek by si nie odwrócia - te same ruiny i ten sam przeladowca. Jeli mia za ni i wiecznie (a zamierza), po có y w strachu? Niech skoczy z tym w swoim stylu, na ostro. Jej serce nie zdoa ju bi szybciej.
Gdy tak przygotowywaa si, by pój pod nó, wybrukowany odcinek alejki midzy ni a jej rzenikiem otworzy si z trzaskiem i kb dymu oddzieli j od Maski. Chwil póniej rozstpia si caa alejka. Upada. Nie na ziemi. Nie byo ju ziemi. Upada w ziemi.
3
- ...upada! - powiedziao dziecko. Szok niemal wytrci j z ramion Boone'a. Podtrzyma j. Gwatownie schwycia go za wosy.
- Ju dobrze? - spyta.
- Tak.
Dziecko sdzio, e towarzystwo Ashbery'ego nie byo im potrzebne. Zostawili go wic samemu sobie w wirze wydarze, a oni poszli szuka Lori.
- Naprzód - powiedziaa swojemu oddziaowi. - To niedaleko.
Ogie dogasa, poarszy wszystko, czego móg dotkn swoim jzykiem. Zimn ceg móg tylko wyliza na czarno, potem wyobi. Ale podziemne wstrzsy nie ustay. Wci dra kamie na kamieniu. A poprzez odbite dwiki przedziera si inny odgos. Boone nie tyle sysza go, co czu: wntrznociami, jdrami, zbami.
Dziecko si woli odwrócio jego gow.
- Tdy - odezwao si.
Poar wygasa, wic byo atwiej i, ale jasno le wpywaa na oczy Boone'a. Przyspieszy, chocia alejki zostay zatarasowane przez zway ziemi.
- Daleko to? - spyta.
- Cicho - odpara.
- Co?
- Bd cicho.
- Ty te to syszysz? - upewnia si.
- Tak.
- Co to?
Nie odpowiedziaa od razu, lecz jeszcze nasuchiwaa. Potem odezwaa si:
- Bafomet.
W areszcie nieraz myla o komnacie Chrzciciela, o czasie chodu, który spdzi jako wiadek podzielonego Boga. Czy nie wyjawi mu proroctw? Czy nie szepta do jego gowy i da, by sucha? Widzia t ruin. Powiedzia, e nadciga ostatnia godzina Midian. Ale nie rzuca oskare, chocia musia wiedzie, e rozmawia z czowiekiem odpowiedzialnym za wszystko. Zamiast tego wydawa si niemal przyjazny, co przerazio go bardziej ni jakikolwiek atak. Nie móg by powiernikiem tego, co boskie. Przyszed zwróci si do Bafometa jako jeden z nowych umarych, dajcy miejsca pod ziemi. Zosta jednak powitany jak aktor w jakim przyszym dramacie. Nazwany nawet innym imieniem. Nie chcia tego. Ani przepowiedni, ani imienia. Przeciwstawia si, odwróci plecami do Chrzciciela, wyszed potykajc si i wytrzsajc z gowy owe szepty.
Nie powiodo mu si. Na myl o obecnoci Bafometa, jego sowa i nowe imi powróciy jak Furie.
- Jeste Cabal - powiedziano mu.
Wtedy wypar si tego; wypar si tego i teraz. Litowa si nad tragedi Bafometa, zdajc sobie spraw, e nie moe uciec przed zniszczeniem, lecz pilniejsze sprawy domagay si jego wspóczucia.
Nie móg ocali Chrzciciela. Ale móg ocali Lori.
- Ona jest tam! - powiedziao dziecko.
- Którdy?
- Naprzód! Patrz!
Wida byo tylko chaos. Alejka przed nimi rozstpia si; wiato i dym wydobyy si przez pknit ziemi. adnych oznak ycia.
- Nie widz jej -- stwierdzi.
- Jest pod ziemi - odparo dziecko. - W jamie.
- Prowad mnie tam.
- Nie mog i dalej.
- Dlaczego nie?
- Postaw mnie! Doprowadziam ci tak daleko, jak mogam. - Ledwie skrywana panika daa si sysze w jej gosie. - Postaw mnie! - nalegaa.
Boone przykucn, a dziecko wylizno si z jego ramion.
- Co nie tak? - spyta.
- Nie wolno mi i z tob. To niedozwolone.
Po caej zgrozie, przez któr przebrnli, jej przeraenie mogo dziwi.
- Czego si boisz? - wypytywa.
- Nie mog patrze - odrzeka. - Nie na Bafometa.
- To tutaj?
Kiwna gow, odstpujc od niego, gdy nastpny wstrzs poszerzy szczelin przed nimi.
- Id do Lori - powiedziaa. - Zabierz j. Jeste wszystkim, co ona ma.
Potem odesza. Z dwóch nóg zrobiy si cztery, kiedy uciekaa, zostawiajc Boone'a przed jam.
4
Lori stracia wiadomo podczas upadku. Gdy dosza do siebie par sekund póniej, leaa w poowie wysokoci urwiska. Strop ponad ni wci by nienaruszony, ale strasznie popkany. Na jej oczach ukazyway si pknicia, zapowiadajc cakowite zawalenie si. Jeli nie ruszy std szybko, zostanie pochowana ywcem. Spojrzaa ku szczytowi stromizny. Tunel poprzeczny otwiera si na niebo. Zacza czoga si w jego stron, a ziemia sypaa si jej na gow i ciany trzeszczay, jak gdyby co zmuszao je do poddania si.
- Jeszcze nie... - mamrotaa. - Prosz, jeszcze nie...
Gdy znalaza si ju o sze stóp od szczytu, jej przytpione zmysy rozpoznay t stromizn. To, po tej pochyoci odcigaa Boone'a od siy mieszkajcej w komnacie na dnie. Czy wci jeszcze patrzya na gramolc si Lori? A moe cay kataklizm stanowi dowód jej odejcia, co w rodzaju poegnania architekta? Nie czua istnienia tej siy, ale w ogóle niewiele odczuwaa. Jej ciao i umys dziaay zgodnie z instynktem. Na szczycie stromizny byo ycie. Cal za calem peza na jego spotkanie.
Jeszcze minuta - i dotara do tunelu, a waciwie cian bez dachu. Przez chwil leaa na plecach, gapic si w niebo. Odetchnwszy, podniosa si i zbadaa zranione rami. Rany oblepiy si brudem, ale przynajmniej krew przestaa pyn.
Gdy staraa si poruszy nogami, co mokrego pado w py przed ni. To Narcyz; spojrza na ni poow swojej twarzy. Wyszlochaa jego imi i odwrócia wzrok. Dostrzega Mask. Decker siedzia okrakiem nad tunelem, jak grabarz, potem rzuci si w dó za ni.
Wymierzy ostrze w jej serce. Jeli miaby wicej si, wcelowaby bezbdnie, ale ziemia u szczytu urwiska ustpia jej spod nóg, gdy zrobia krok wstecz, tak, e nic nie powstrzymao jej przed upadkiem i pokoziokowaa w dó zbocza...
Jej krzyk wskaza Boone'owi kierunek. Przedosta si przez zwalone pyty kamienne do otwartych tuneli, potem przez labirynt przewróconych murów i gasncego ognia - w jej stron. Ale to nie jej posta ujrza w przejciu przed sob, lecz kogo z noami gotowymi do ciosu.
To wreszcie by doktor.
Ze stromizny, z miejsca mao bezpiecznego, Lori zobaczya, jak Maska odwraca si od niej, jakby inny cel przyku jego uwag. Udao jej si zahamowa upadek wczepiajc si w szczelin w murze zdrow rk, która wytrzymaa na tyle dugo, by Lori ujrzaa w przejciu na górze Boone'a. Widziaa, co maczeta zrobia z Narcyzem. Nawet umarli s miertelni. Zanim jednak zdoaa wydusi z siebie jakie ostrzeenie dla Boone'a, fala zimnej mocy ruszya za ni po zboczu. Bafomet nie opuci swojego pomienia. Wci w nim mieszka, a jego moc odrywaa palce Lori od ciany.
Niezdolna, by si oprze, zelizgna si niej do eksplodujcej komnaty.
Wniebowzicie Plemienia nie zrobio na Deckerze wraenia. Podszed do Boone'a jak pracownik rzeni, majcy skoczy ubój, od którego co go odcigno; bez fanfar, bez namitnoci.
To go czynio niebezpiecznym. Uderzy szybko, nie sygnalizujc swego zamiaru. Cienkie ostrze wbio si prosto w szyj Boone'a.
Aby rozbroi nieprzyjaciela, Boone po prostu cofn si. Nó wylizgn si z palców Deckera, wci tkwic w ciele Boone'a. Doktor nie stara si go wycign. W zamian, chwyci oburcz nó, który suy ju raz do rozpatania czaszki. Teraz wyda z siebie dwik: niski jk przechodzcy w sapanie, kiedy rzuci si naprzód, by rozrba ofiar.
Boone uchyli si przed rozcinajcym ciosem i ostrze wbio si w cian tunelu. Grudki ziemi obsypay ich obu, kiedy Decker wyciga nó. Potem znów si zamachn, tym razem mijajc twarz Boone'a o palec.
Tracc równowag, Boone prawie upad. Mimo puszczonych oczu dojrza trofeum Deckera. Nie móg nie rozpozna tej okaleczonej twarzy. Narcyz, rozpatany i martwy, pokryty brudem.
- Ty bkarcie! - rykn.
Decker zatrzyma si na moment i patrzy na Boone'a. Potem przemówi. Nie wasnym gosem, lecz gosem kogo innego, gosem szyderczo pojkujcym.
- Ty te moesz umrze!
Kiedy mówi, macha ostrzem w ty i w przód, nie próbujc dosign Boone'a, lecz tylko demonstrujc swoj wadz. Ostrze wiszczao jak ludzki gos; muzyka muchy w trumnie, tam i z powrotem od ciany do ciany.
Boone cofn si przed tym pokazem, miertelnie przeraony. Decker mia racj. Umary moe umrze.
Wcign powietrze przez usta i przedziurawi sobie gardo. Zrobi fatalny bd, zachowujc ludzk posta w obecnoci Maski. I po co? Dla jakiej absurdalnej idei, e ta ostateczna konfrontacja musi postawi czowieka przeciwko czowiekowi, e bd rozmawia podczas walki i e on zniszczy „ego” doktora, zanim zniszczy jego ycie.
To nie tak. To nie bya zemsta pacjenta na zboczonym uzdrowicielu; tu walczyli bestia i rzenik, zby z noem.
Wypuci powietrze i prawda, któr kry w komórkach swego ciaa ujawnia si jak nektar. Nerwy odczuway rozkosz, ciao pulsowao wzbierajc. W yciu nigdy nie czu si tak ywy jak w tej chwili, pozbywajc si ludzkiej postaci i zakadajc „nocny kostium”.
- Nigdy wicej... - stwierdzi i pozwoli, by wysza z niego bestia.
Decker podniós maczet, aby skoczy z nieprzyjacielem, zanim dopeni si jego przemiana. Boone nie chcia tego. Wci przechodzc transformacj, zapa rzenika za twarz, zrywajc mask - guziki, suwak i wszystko - aby odkry sabo pod spodem.
Decker zaskowycza. Zdemaskowany, podniós rce do twarzy, eby chocia czciowo zasoni j przed spojrzeniem bestii.
Boone podniós mask z ziemi i zacz j drze. Pazury rozryway pótno. Decker zaskowycza goniej. Odsuwajc rk od twarzy, uderzy w Boone'a z szalecz odwag. Ostrze dosigo piersi Boone'a, rozcio j; ale gdy powrócio, by zada drugi cios, Boone odrzuci strzpy maski i powstrzyma cicie. Przypar rami Deckera do ciany z tak si, e poama mu koci. Maczeta upada na ziemi, a Boone sign do twarzy Deckera.
Niesamowity skowyt skoczy si, gdy dopady go pazury. Usta zamkny si, rysy rozluniy. Przez chwil Boone patrzy na twarz, któr studiowa caymi godzinami, chonc jej kade sowo. Na t myl rka powdrowaa od twarzy do szyi. Sign do tchawicy Deckera, róda tylu kamstw. Zacisn pi. Pazury zagbiy si w misie garda Deckera. Potem pocign. Caa maszyneria zostaa wydobyta, skpana we krwi. Oczy Deckera rozszerzyy si, utkwione w tym, który go uciszy. Boone pocign jeszcze raz, i jeszcze raz. Oczy patrzyy. Ciao drao, potem zaczo wiotcze.
Boone nie da mu upa. Trzyma je jak w tacu i niszczy ciao i koci tak, jak niszczy mask. Strzpy zwok Deckera ldoway na cianach. Teraz ledwie pamita o zbrodniach Deckera. Dar ciao z gorliwoci czonka Plemienia. Czerpa potworn satysfakcj z czynu potwora. Gdy zrobi ju najgorsze, cisn wrak na ziemi i zakoczy taniec z partnerem pod stopami.
Dla tego ciaa nie bdzie zmartwychwstania. adnej nadziei. Nawet skpany we krwi swego doktora Boone powstrzyma si od ugryzienia, które mogo tchn ycie pomiertne w organizm Deckera. Teraz jego zwoki naleay tylko do much i ich potomstwa, a reputacja lekarza - zaleaa od fantazji tych, którzy bd opowiada jego dzieje. Nie obchodzio to Boone'a. Jeli nawet nigdy nie strzsnby z siebie zbrodnii, które przypisa mu Decker, teraz nie miao to i tak znaczenia. Ju nie by niewinny. Dokonujc tej rzezi, sta si zabójc, tak jak wmawia mu Decker. Mordujc proroka, wypeni proroctwo.
Zostawi lece ciao i poszed szuka Lori. Moga i tylko w jedno miejsce: po strominie do komnaty Bafometa. Widzia w tym pewien sens. Chrzciciel sprowadzi j tutaj, otworzy ziemi pod jej stopami, aby jej ladem sprowadzi Boone'a.
Pomie, w którym mieszkao jego podzielone ciao, rzuca zimny blask na twarz Boone'a. Ruszy w dó urwiska w tamt stron, odziany w krew swego nieprzyjaciela.
Rozdzia XXIV
CABAL
1
Zagubionego na spustoszonym terenie Ashbery'ego odnalazo wiato, dochodzce spomidzy popkanych pyt chodnika. Byo niezwykle lodowate i lepkie. Przywierao do jego rkawa i rki, potem znikao. Zaintrygowany, poszed do jego róda, od jednego wieccego punktu do nastpnego, coraz janiejszego.
W modoci pracowa naukowo, a wic powinien zna imi Bafomet, które kto mu kiedy szepn, i rozumie, dlaczego wiato, tryskajce z pomienia boskoci, próbowao go schwyta. Powinien zna t bosko - boga i bogini w jednym ciele. Powinien take wiedzie, e czciciele tej boskoci cierpieli za swojego idola, ponli jako heretycy; cierpieli za zbrodnie przeciwko naturze. Powinien ba si mocy, która daa takiego hodu. Powinien.
Ale tego wszystkiego nikt mu nie powiedzia. I byo tylko wiato, które go przycigao.
2
Chrzciciel nie by sam w swojej komnacie, jak zauway Boone. Naliczy jedenastu czonków Plemienia pod cianami, klczcych z zasonitymi oczami tyem do pomienia. Wród nich - Pan Lylesburg i Rachel.
Na ziemi po prawej stronie drzwi leaa Lori. Miaa krew na ramieniu i na twarzy, zamknite oczy. Ale kiedy tylko podszed, by jej pomóc, istota w pomieniach utkwia w nim wzrok i lodowatym dotykiem odwrócia go. Miaa do niego spraw i nie zamierzaa jej odkada.
- Zbli si - powiedziaa. - Z wasnej wolnej woli.
Ba si. Pomie bijcy z ziemi by teraz dwa razy wikszy ni kiedy wszed tu ostatnio, uderza o dach komnaty. Kawaki ziemi, zamienionej w lód lub popió, paday jak byszczcy deszcz i zamiecay podog. W odlegoci dwunastu jardów od pomienia jego energia atakowaa brutalnie. A jednoczenie Chrzciciel zaprasza go bliej.
- Jeste bezpieczny - mówi. - Przyszede we krwi twego nieprzyjaciela. Ona ci ogrzeje.
Zrobi krok w stron ognia. Chocia od czasu swej mierci dowiadczy ju kul i ostrza, nie czu ich. Chód pomienia Bafometa czu natomiast wyranie. Porusza jego nago, mrozi oczy. Ale sowa Bafometa nie zawieray czczej obietnicy. Krew, któr na sobie nosi, rozgrzewaa si, podczas gdy powietrze wokó stawao si chodniejsze. Czerpa z tego pocieszenie i Odwag, by uczyni ostatnie kilka kroków.
- Bro - rzek Bafomet. - Rzu j. Zapomnia o nou tkwicym w szyi. Wycign go z ciaa i odrzuci.
- Jeszcze bliej - nakaza Chrzciciel.
Erupcja pomienia zasaniaa, nie liczc chwil jak mgnienie oka, wszystko, co pomie w sobie zawiera. Przebyski wystarczyy jednak, by Boone utwierdzi si w swoich wraeniach z pierwszego spotkania z Bafometem: jeli to bóstwo tworzyo inne istoty na swój obraz i podobiestwo, nigdy nie chciaby ich oglda. Nawet w snach, niczego, co byoby podobne do Bafometa. On by jedyny, niepowtarzalny.
Nagle jaka cz bóstwa signa po niego z pomienia. Czy to która z koczyn, czy który narzd - Boone nie zdy zauway. To co chwycio go za szyj i wosy i pocigno do ognia. Krew Deckera nie chronia go teraz; lód ci mu skór twarzy. To nie bya walka wrcz. Bóstwo zanurzyo gow Boone'a w pomieniu, mocno trzymajc. Wiedzia, co znaczy chwila, gdy pomie otacza gow: Chrzest.
Na potwierdzenie tej myli usysza w mylach gos Bafometa: Jeste Cabal!
Ból rós. Boone otworzy usta, by odetchn, a ogie wdar si przez gardo do brzucha i puc, a potem do caego organizmu. Niós ze sob nowe imi i chrzci Boone'a od rodka.
Nie by ju Boone. Nazywa si Cabal. Poczenie wielu.
Po tym oczyszczeniu bdzie zdolny do namitnoci i krwi, i podzenia dzieci: oto dar Bafometa, który ów sam posiada. Cabal bdzie te saby, a nawet sabszy ni on. Nie dlatego, e krwawi, lecz dlatego, e ma do wykonania misj.
- Dzi wieczorem musz si ukry - stwierdzi Bafomet. - Wszyscy mamy wrogów, ale mój yje duej i nauczy si wikszego okruciestwa ni wikszo z nich. Zostan std zabrany i ukryty przed nim.
Teraz obecno Plemienia nabieraa sensu. Jego czonkowie pozostali tu, aby zabra czstk Chrzciciela i ukry przed mocami, które go cigay.
- To twoja sprawka, Cabal - powiedzia Bafomet. - Nie oskaram ci. To miao si wydarzy. aden azyl nie trwa wiecznie. Ale daj ci zadanie...
- Tak? Powiedz.
- Odbuduj to, co zniszczye.
- Nowe Midian?
- Nie.
- Có zatem?
- Musisz odkry dla nas wiat ludzi.
- Pomó mi.
- Nie mog. Odtd, to ty musisz mi pomóc. Zniszczye wiat. Teraz musisz go stworzy na nowo.
Pomie zadra. Ryty Chrztu miay si ku kocowi.
- Od czego zacz? - spyta Cabal.
- Ulecz mnie - odpar Bafomet. - Odszukaj mnie i ulecz! Ocal mnie przed wrogami!
Gos, który si do niego zwraca, teraz zmieni nagle swój ton. Znikna nuta rozkazujca. Ju tylko prosi, by go uleczy i nie pozwoli, by wyrzdzono mu krzywd. Cichy szept do ucha. Nawet „smycz”, która unieruchomia gow Cabala znikna i móg teraz swobodnie patrze w lewo i prawo. Zawoanie, którego nie usysza, wezwao wyznawców Bafometa spod cian. Pomimo zasonitych oczu kroczyli pewnie do skraju pomienia, ju teraz nie tak dzikiego. Podnieli ramiona spowite kirem i sup pomienia rozproszy si, a fragmenty ciaa Bafometa wpady w oczekujce rce podróników. Natychmiast je zawinito i ukryto przed niepowoanymi oczyma.
To ju bya agonia. Cabal czu ten ból jak wasny, wypeniajcy jego wntrze - a nie do zniesienia. Aby go unikn, zacz odstpowa od ognia.
I wtedy jeden z fragmentów ciaa Chrzciciela pojawi si przed nim. Gowa Bafometa. Obrócona w jego stron, ogromna, biaa, o niewiarygodnej symetrii. Wokó niej unioso si cae jego ciao: oczy, lina i czonek. Serce zaczo bi. Zakrzepa krew wzburzya si jak relikwie witych. Zacza pyn. Jdra nabrzmiay, sperma popyna przez czonek. Wytrysn w pomie, a pereki nasienia dosigy twarzy Chrzciciela.
Spotkanie skoczone. Potykajc si, odszed od ognia, kiedy Lylesburg, ostatni z obecnych w komnacie wyznawców, wyj z pomieni gow i spakowa j.
Wszyscy czonkowie Plemienia odeszli, a pomie wybuchn ze zdwojon energi. Cabal cofn si, gdy rozszala si ten straszny ywio.
Na ziemi nad sob Ashbery poczu, jak wybucha moc i usiowa odej od niej, ale umys wypeniay mu sprawy, które wyszpiegowa, a ich waga sprawia, e ociga si. Zapa go ogie, który wystrzeli w niebo. Wrzaskiem zareagowa na dotyk pomienia i posmak Bafometa, rozpywajcy si w jego organizmie. Liczne maski Ashbery'ego zostay spalone. Najpierw sutanna, potem koronki pod spodem, bez których nie przey ani jednego dnia w dorosym yciu. Potem szczegóy anatomii pciowej, które nigdy nie sprawiay mu szczególnej radoci. A wreszcie - ciao. By oczyszczony. Pad na ziemi bardziej nagi ni w onie matki. I lepy. Wstrzs nieodwracalnie pozbawi go rk i nóg.
A pod ziemi Cabal trzs si, oszoomiony objawieniem. Ogie wypali dziur w stropi komnaty i rozprzestrzenia si na wszystkie strony. Móg pochon ciao, a równie atwo ziemi czy kamie. Musz wyj std, zanim ogie ich znajdzie. Lori ockna si. Podejrzliwe spojrzenie jej oczu, kiedy si zblia, mówio jasno, e widziaa Chrzest i baa si go.
- To ja - odezwa si. - To wci ja. Poda jej rk. Wzia j, a on pocign i pomóg jej wsta.
- Wyprowadz ci - powiedzia.
Potrzsna gow. Jej oczy powdroway od niego do czego na pododze za nim.
Pospieszy za jej wzrokiem. Przy szczelinie lea nó Deckera, tam, gdzie rzuci go czowiek, którym Cabal by przed Chrztem.
- Chcesz to?
- Tak.
Chronic gow przed rumowiskiem, cofn si po wasnych ladach i podniós nó.
- On nie yje? - spytaa, gdy wróci do niej.
- Nie yje.
Nie byo ladu po zwokach, aby móg to jej udowodni. Tunel zapad si i pogrzeba ciao, tak jak pogrzeba wszystko w Midian. Grób grobowców.
Na tak wyrównanej powierzchni bez trudu znaleli drog do bramy gównej. Nie spotkali ladu adnego z mieszkaców Midian. Albo ogie pochon ich szcztki, albo ruiny i ziemia je pokryy.
Ju za bram zostaa pamitka dla Lori po kim, o kogo szczliw ucieczk modlia si. W miejscu, gdzie nie mogli jej przeoczy, leaa lalka Babette - upleciona z trawy i ukoronowana wiosennymi kwiatami, w kóku uoonym z kamyków. Gdy palce Lori dotkny zabawki, wydao si jej, e jeszcze jeden ostatni raz patrzy oczami dziecka - na ruchomy krajobraz, widziany przez kogo, kto szuka bezpiecznego schronienia. Wizja krótka jak mgnienie oka. Nie miaa czasu, by zmówi modlitw za pomylno dziecka, bo jaki haas za plecami oderwa j od rozmyla. Odwrócia si i ujrzaa, e filary podtrzymujce wrota Midian zaczynaj si wali. Cabal chwyci j za rami, gdy dwa kamienne supy uderzyy o siebie, gowa o gow, jak zapanicy, a potem pady obok i uderzyy w miejsce, gdzie przed chwil stali Lori i Cabal.
3
Chocia nie mia zegarka, aby odczyta dokadn godzin, Cabal kierowa si intuicyjnym poczuciem czasu - moe to dar Bafometa? - i wiedzia, ile pozostao do witu. Wewntrznymi oczami widzia planet, jak tarcz zegara ozdobion morzami, a po jej powierzchni peza granica dnia i nocy.
Nie obawia si pojawienia soca na horyzoncie. Chrzest da mu si, której nie posiadali jego bracia i siostry. Soce nie zabije go. To nie ulegao kwestii. Bez wtpienia oznaczao to dla niego niewygod. Wschód ksiyca bdzie zawsze wita radoniej ni wit. Ale jego dziaalno nie ograniczy si do godzin nocnych. Nie potrzebowa ju chowa gowy przed socem, jak czyni musieli jego wspóplemiecy. Teraz pewnie szukaj jakiego azylu przed nastaniem poranka.
Wyobrazi ich sobie na niebie nad Ameryk, jako grupy podajce wzdu autostrad, dzielce si, gdy kto sporód nich odczuwa zmczenie, szukajce schronienia; wtedy reszta wdruje dalej, jeszcze bardziej zdesperowana chwil. W duchu yczy im bezpiecznej podróy i przystani.
I wicej: obiecywa, e z czasem ich odnajdzie. Zbierze ich i poczy, tak jak tego dokonao Midian. Mimo woli uczyni im krzywd. Teraz musia j naprawi, ile by to nie miao zaj czasu.
- Musz zacz dzi wieczór - powiedzia Lori.- Inaczej zgubi trop i nigdy ju ich nie odnajd.
- Nie idziesz ze mn, Boone?
- Nie jestem ju Boone - stwierdzi.
- Dlaczego?
Usiedli na wzgórzu patrzc nanekropoli i Cabal wyrecytowa wszystko, czego nauczy si poprzez Chrzest. Trudne to byy lekcje, a jemu brakowao sów, aby przekaza ich tre. Czua si zmczona, draa, lecz nie pozwalaa mu przerwa.
- Mów dalej... - powtarzaa, kiedy milkn. - Powiedz mi wszystko.
Wikszo z tego znaa. Bya instrumentem Bafometa jak on, a moe i w wikszym stopniu. Bya czci proroctwa. Bez niej nigdy nie powróciby do Midian, aby je ocali - i ponie klsk. Konsekwencj tego powrotu i klski stao si zadanie, które przed nim stao.
Jednoczenie - buntowaa si.
- Nie moesz mnie opuci - powiedziaa. - Nie po tym wszystkim, co si stao. Pooya rk na jego nodze.
- Pamitasz w celi... - wymamrotaa. Spojrza na ni.
- Kazaa wtedy, ebym przebaczy sam sobie. To bya dobra rada. Ale to nie znaczy, e mog odwróci si plecami do tego, co si wydarzyo tutaj. Bafomet, Lylesburg, oni wszyscy... Zniszczyem jedyny dom, jaki mieli.
- Nie ty go zniszczye.
- Gdybym tam nie przyby, ten dom wci by sta - odpar. - Musz naprawi szkod.
- Zabierz mnie wic ze sob - prosia. - Pójdziemy razem.
- Tak nie mona. Ty jeste ywa, Lori. Ja - nie. Wci jeste istot ludzk. A ja nie.
- Moesz to zmieni.
- Co ty mówisz?
- Moesz sprawi, e stan si taka jak ty. To nietrudne. Jedno ugryzienie i Peloquin zmieni ci na zawsze. Wic zmie mnie.
- Nie mog.
- Zmienisz zdanie.
Obracaa czubek noa Deckera w bocie.
- Nie chcesz by ze mn. Po prostu, prawda? - umiechna si z zacinitymi ustami. - Boisz si to powiedzie? .
- Kiedy skocz moje dzieo... - odpowiedzia. - Moe wtedy.
- Och, za sto lat? - wymamrotaa, zaczynajc paka. - Wtedy przyjdziesz po mnie, tak? Odkopiesz mnie. Wycaujesz. Powiesz, e wróciby wczeniej, ale dni tak szybko przemijay...
- Lori.
- Zamknij si! Nie wynajduj wicej wymówek! To mnie tylko obraa - patrzya na ostrze, nie na niego. - Masz swoje powody. Myl, e mierdzce, ale trzymaj si ich. Musisz mie co, przy czym mógby trwa.
Nie poruszy si.
- Na co czekasz? Nie zamierzam stwierdzi, e to w porzdku. Po prostu id! Nie chc ci wicej widzie.
Wsta. Jej gniew bola, ale atwiej go znie ni zy. Cofn si trzy czy cztery kroki i rozumiejc, e nie zaszczyci go umiechem, a nawet spojrzeniem, odwróci si.
Dopiero wtedy podniosa wzrok. Nie patrzy na ni. Teraz albo nigdy. Przyoya czubek noa Deckera do brzucha. Wiedziaa, e nic nie zdziaa jedn rk, wic przyklka, opara trzonek o ziemi i opucia cay ciar ciaa na ostrze. Zabolao strasznie. Krzykna z bólu.
Odwróci si i ujrza, jak si skrca, a krew kapie na ziemi. Podbieg, pooy na plecach. Ogarnia j ju miertelny spazm.
- Skamaam - wymamrotaa. - Boone... Skamaam. Tylko ciebie chc oglda.
- Nie umieraj - prosz. - O Boe na Niebiosach, nie umieraj!
- Wic zatrzymaj mnie.
- Nie wiem jak.
- Zabij mnie! Ugry mnie... daj mi swój balsam! - Ból wykrci jej twarz. Sapaa. - Albo pozwól mi umrze, jeli nie moesz mnie zabra ze sob. To lepsze ni ycie bez ciebie.
Koysa j, jego zy kapay na twarz Lori. Oczy Lori wywracay si pod powiekami, jzyk wypez na wargi. Za par sekund odejdzie, wiedzia to. Raz umara, wymknie si jego wadzy wskrzeszania.
- Czy... to... Nie? - odezwaa si. I ju go nie widziaa.
Otworzy usta i odpowiedzia: podniós jej szyj, aby ugry. Skóra Lori wydzielaa kwan wo. Ugryz gboko i poczu krew na jzyku, a balsam przez gardo przedosta si do jej krwiobiegu. Ale drgawki jej ciaa wanie ustay. Opada w ramionach Cabala.
Podniós gow znad ugryzionej szyi i pokn to, co mia w ustach. Za dugo czeka. Cholera! Bya jego nauczycielem i powiernikiem, a pozwoli, by od niego odesza. mier znalaza si przy niej, zanim zacz dziaa.
Zatrwoony swoj ostatni, najboleniejsz porak pooy j przed sob na ziemi. Gdy wycign rce spod ciaa Lori, otworzya oczy.
- Nigdy ci nie opuszcz - powiedziaa.
Rozdzia XXV
WYTRWAJ ZE MN
1
To Pettine znalaz Ashbery'ego, cho dopiero Eigerman rozpozna w resztkach czowieka, którym one kiedy byy. W ksidzu wci koatao si ycie, co biorc pod uwag straszliwo obrae - graniczyo z cudem. W nastpnych dniach amputowano mu obie nogi i jedno z ramion w poowie bicepsa. Pozostawa w stanie piczki pooperacyjnej, ale nie umiera, chocia kady chirurg twierdzi, e szans s zerowe. Ten sam ogie, który go okaleczy, da mu jednak nadnaturalny hart ducha. Wbrew wszystkiemu - przey.
Nie sam spdza swoje dni i noce w niewiadomoci. Eigerman trwa przy nim dwadziecia cztery godziny na dob, czekajc jak pies na skrawki z paskiego stou i przekonany, e ksidz zaprowadzi go do za, które zniszczyo ycie im obu. Otrzyma wicej, ni zabiega. Gdy Ashbery wreszcie powsta z otchani, po dwóch miesicach zagraajcej mierci, okaza si bardzo elokwentny. Szalony, lecz elokwentny. Nazywa si Bafomet. Nazywa si Cabal. Opowiada jzykiem hieroglifów swego nieprawdopodobnego szalestwa, jak Plemi zabrao szcztki ciaa swego bóstwa i ukryo je. I wicej. Twierdzi, e potrafi znów znale czonków Plemienia. Dotknity ogniem Chrzciciela i jego zbawicieli, pragn by znów go dotknito.
- Czuj wo Boga - mówi na okrgo.
- Moesz nas do niego zaprowadzi? - pyta Eigerman. Odpowied zawsze brzmiaa: tak.
- Bd zatem twoimi oczami - zgosi si na ochotnika Eigerman. - Pójdziemy razem. Nikt inny nie potrzebowa zezna Ashbery'ego, bo zawieray zbyt wiele nonsensów, jeli odnie je do twardej rzeczywistoci. Wadze chtnie zleciy opiek nad ksidzem Eigermanowi. Zasuyli na siebie nawzajem - oto powszechna opinia. Nie czyo ich ani jedno ogniwo normalnoci.
Ashbery by cakowicie uzaleniony od Eigermana: niezdolny, przynajmniej na pocztku, by samemu je, wydala czy my si. Odpychajcy, niemal imbecyl, wedug Eigermana stanowi dar od Boga. Poprzez niego móg zemci si za upokorzenia ostatnich godzin Midian. W gadaninie Ashbery'ego zakodowane zostay lady prowadzce do nieprzyjaciela. Z czasem uda sieje odszyfrowa.
A kiedy ju tego dokona (och, kiedy on tego dokona), nadejdzie taki dzie obrachunku, e Ostatni Atut przy nim zblednie.
2
Gocie przychodzili noc, ukradkiem i zajmowali jaki azyl, gdziekolwiek go znaleli. Niektórzy odwiedzili ponownie miejsca kiedy ulubione przez ich przodków, miasteczka w szczerym polu, gdzie wierni wci piewaj w niedziel, a poty z koków malowane s kadej wiosny. Inni podyli do duych miast: do Toronto, Waszyngtonu, Chicago, z nadziej, e atwiej unikn wytropienia tam, gdzie ulice s przepenione, a to co wczoraj nazywano korupcj, dzi mieni si handlem. W takich miejscach ich obecnoci mona nie zauway przez rok, dwa, nawet trzy. Ale nie wiecznie. Czy znajdowali azyl w kanionie wielkiego miasta, w jakiej zatoce czy na pustyni, nikt nie udawa, e to ju miejsce staego pobytu. Z czasem kto ich wykryje i wykurzy. Szerzyo si nowe szalestwo, zwaszcza wród ich starych nieprzyjació Chrzecijan, którzy codziennie odprawiali swój spektakl, opowiadali o swoim mczenniku i woali o czystki w jego imieniu.
Z takiej wolnoci mona si umia. Bd zdobywa miso, gdy gód stanie si a paraliujcy. Bd starannie szuka ofiary, której zniknicie nikogo nie zaalarmuje. Nie bd zaraa innych, aby nie zdradzi si ze swoj obecnoci. Jeli kto z nich zostanie odkryty, nikt nie zaryzykuje bezpieczestwa innych, by przyj mu z pomoc. Twarde prawa, ale nie tak cikie, jak konsekwencje ich zamania.
Reszta zaley od ich cierpliwoci, a do tego przyzwyczaili si. Moe kiedy nadejdzie oswobodziciel, o ile tylko przetrwaj czas oczekiwania. Niewielu wiedziao o znakach, po których go rozpoznaj. Wszyscy jednak znali jego imi.
Nazwano go: Cabal Który Zniszczy Midian.
On wypenia ich modlitwy. Niech przybdzie z nastpnym wiatrem. Jeli nie teraz, to jutro.
Moe nie modliliby si z tak arliwoci, gdyby wiedzieli, jak zmian oceanów przyniesie jego nadejcie. Moe wcale by si nie modlili, gdyby wiedzieli, e modl si do samych siebie. Te objawienia nale jednak do póniejszych dni. Na dzi mieli zwyczajne troski. Pilnowa dzieci, eby noc nie chodziy po dachach, eby nie pakay zbyt gono. Pilnowa, eby podrostki nie zakochay si w jaki ludzkich istotach.
Oto życie.