079


Klęska Madianitów Plemię Madianitów było bitne i plenne. Wszyscy, w tym plemiona Judy, Samarii i Izraela, lękali się ich łupieżczych napadów. W końcu jasnym się stało, że na Madianitów nie ma sposobu - i poszczególne plemiona, zamiast cierpieć w wyniku kolejnych najazdów, zaczęły płacić Madianitom okup. Było to bardzo wygodne: okup był trochę mniejszy, niż Madianici potrafili zrabować - ale Madianici nie musieli się już fatygować napadaniem, rabowaniem, gwałceniem i łupieniem - a poszczególne plemiona nie ponosiły kosztów napadów. Od tej pory Madianici zaczęli pełną parą korzystać z dobrobytu. Zafundowali sobie Katedry Humanistyki, sprowadzali aż z Indyj uczonych, którzy głosili światłe nauki o Tolerancji, w ramach postępu zaczęli uprawiać homoseksualizm - a nawet karać tych, którzy ośmielili się o homosiach powiedzieć nieopatrznie złe słowo. Nie minęło nawet jedno pokolenie, a żołnierzom (bo Madianici utrzymywali nadal armię - dla zasady i postrachu) już nie w głowie było gwałcenie, bo na wszelkie wyprawy chodzili parami; nie, iżby homosiów zrobiło się więcej, tylko po prostu zaciągali się tam, gdzie nie musieli patrzeć na te okropne kobiety. Również kapłani zaczęli głosić, że jest to w gruncie rzeczy wyższa, i miła Baalowi, forma miłości. I wtedy doszły wieści, że na czele plemion Izraela stanął niejaki Gedeon, który zabronił wierzyć w Baala, nakazał karać chłostą cudzołożników (a niewierne żony, zoofilów, nekrofilów i homoseksualistów kamienować), surowo karać złodziei, zabijać bandytów... i zaczynał przebąkiwać o "zrzuceniu jarzma zdeprawowanych Madianitów". Wodzowie Madianitów (zapomniałem dodać, że w ramach postępu zaprowadzono tam d***krację i nie było już jednego Wielkiego Wodza, lecz cały Wielki Kolektyw) zupełnie to zlekceważyli - bo co mogą Wielki Wykształcony Naród obchodzić jakieś plemiona, które są tak prymitywne, że karzą za cudzołóstwo, kamienują za homoseksualizm, obcinają ręce za kradzież - i w ogóle robią rzeczy, na myśl o których każdego Madiańczyka wstrząsa? Niestety: gdy przyszła pora składania haraczu, Izraelici go nie przynieśli!! O - to już sprawa stała się poważna - bo inne plemiona zaczęły po cichu zapowiadać, że jak tak, za rok i one nic nie dadzą. I, choć Rzecznik Praw Ludów Podbitych protestował, zwołano naradę w celu stłumienia siłą tego buntu. Na Wielkiej Radzie padały liczne głosy, że wojna w ogóle jest niehumanitarna i niedopuszczalna, że trzeba pamiętać o Tolerancji - także dla tych, którzy mają odmienne od Madianitów poglądy. Gdy jednak ktoś spytał: "Czy mamy tolerować również pogląd, że nie należy Madianitom płacić haraczu?", zapanowało milczenie. Wyprawiono więc Wielką Armię. 120 tys. wojowników. Niestety: barbarzyńca Gedeon napadł na nich nieuczciwie w nocy, gdy nie w głowach było im wojowanie... i tak została skruszona potęga Madianitów. JKM

Jest sposób na podatek Belki Tego Marek Belka nie przewidział! Banki znalazły sposób na jego słynny podatek. Wykorzystały znaną od dawna zasadę zaokrąglania podatku. Jeśli podatek jest mniejszy niż 50 groszy, to nie jest on w ogóle pobierany. Aby uniknąć podatku wykorzystywana jest dzienna kapitalizacja odsetek. W rezultacie nawet przy stosunkowo dużej sumie nie trzeba płacić 19 proc. podatku od zysków kapitałowych. Jednak ponieważ odsetki do tej lokaty są codziennie dopisywane, trzeba kontrolować ilość pieniędzy na rachunku, aby wartość należnej każdego dnia daniny dla państwa nie przekraczała 49 groszy. Wszystko jest zgodne z prawem, bo zasady zaokrąglania podatku reguluje Ordynacja podatkowa. Tego typu lokaty i rachunki proponują już Alior Bank, Eurobank i Toyota Bank. - Zainteresowanie rachunkiem z kapitalizacją dzienną wzrosło ponadpięciokrotnie od dnia wprowadzenia go do naszej oferty - mówi Marcin Chabier z Eurobanku. Zdaniem ekspertów niebawem takich lokat antypodatkowych będzie na rynku znacznie więcej, bo banki szukają sposobów na przyciągnięcie nowych depozytów.

Co daje najlepsze efekty? Najlepsze efekty dają lokaty o dziennej kapitalizacji odsetek, bo można na nich odłożyć duże sumy. Mają one wyższe oprocentowanie niż zwykłe lokaty. Jednak trzeba pilnować, aby suma na koncie nie przekroczyła określonego limitu. - To, czy zapłacimy podatek dochodowy od zysków kapitałowych, zależy od kwoty złożonej na rachunku, oprocentowania i od tego, jak często dokonywana jest kapitalizacja odsetek - twierdzi Mateusz Ostrowski z Open Finance. - Przepisy Ordynacji podatkowej regulują kwestie zaokrągleń podstawy opodatkowania. Na gruncie prawa podatkowego nie uregulowano odrębnych zasad opodatkowania odsetek uzyskanych z takich lokat - mówi Magdalena Kobos, rzecznik Ministerstwa Finansów. Sposób na uniknięcie podatku wykorzystują Eurobank, Alior i Toyota Bank. W Toyota Bank jest konto młodzieżowe Clik. Aby nie zapłacić podatku, nie można zgromadzić na nim więcej niż 18 213 złotych. Oprocentowanie tego konta jest wysokie, bo taki sam zysk dałaby zwykła opodatkowana lokata, dająca 6,17 proc. zysku. - Wykorzystujemy ten mechanizm umożliwiający uniknięcie podatku od odsetek bankowych, ale jest to u nas produkt niszowy. Warunkiem otwarcia takiego konta jest korzystanie przez pełnomocnika (rodzica) z jakiejś innej usługi w naszym banku - mówi Krzysztof Surowiec z Toyota Bank. Jeszcze wyższe odsetki daje konto oszczędnościowe w Eurobanku (porównywalne ze zwykłą lokatą dającą 6,47 proc.). - Zainteresowanie rachunkiem z kapitalizacją dzienną wzrosło ponadpięciokrotnie od dnia wprowadzenia go do naszej oferty - mówi Marcin Chabier z Eurobanku. W tym wypadku maksymalna kwota, jaką można utrzymać na koncie, bez konieczności płacenia podatku to 15 027 zł. Jeśli dysponujemy większą gotówką, to można założyć kilka lokat. Teoretycznie najwięcej pieniędzy na koncie antypodatkowym z dzienną kapitalizacją można zgromadzić w Alior Banku. Niestety jedynie połowa kwoty zgromadzonej na rachunku jest oprocentowana. W praktyce więc nie zapłacimy podatku Belki, ale należne nam odsetki nie będą wysokie (4 proc. dla całej kwoty). Ten sam mechanizm związany z zaokrąglaniem odsetek wykorzystują też 10-dniowe i 7- -dniowe lokaty oferowane przez Bank Pocztowy i Open Finance. Kwoty takich lokat są jednak bardzo małe. W Open Finance to jedynie 1297 złotych, a w Banku Pocztowym niewiele ponad 2 tys. zł.

ZASADY LOKAT ANTYPODATKOWYCH

Jak działają lokaty antypodatkowe z dzienną kapitalizacją odsetek

● Od odsetek z każdej lokaty należy zapłacić 19 proc. podatku. Jednak przepisy mówią, że jeśli kwota naliczonego podatku wynosi do 49 groszy, to nie jest on płacony

● Aby zapłacić taki podatek, kwota odsetek nie może przekroczyć 2,49 zł

● Odsetki w wysokości 2,49 zł w różnych bankach uzyskuje się od różnych kwot, w zależności od wysokości oprocentowania i częstotliwości kapitalizacji odsetek

● Jeśli kwota lokaty jest większa, to trzeba zapłacić podatek. Często jest on nawet większy niż 19 proc., gdyż zaokrągla się go w górę (jeśli rzeczywista wartość podatku to 51 gr, płaci się 1 zł) Roman Grzyb

Rządy ciemniaków Za tzw. komuny rządzili, jak każdemu czytelnikowi śp. Stefana Kisielewskiego wiadomo, ciemniacy. Nie można powiedzieć, by nic nie czytali - co to, to nie! Z reguły mieli zaliczone np. pięć podręczników ślusarki (jak śp. Władysław Gomułka - ksywka: „tow. Wiesław”) - i do tego ze dwadzieścia tomików dzieł Lenina, Stalina oraz kompendium uchwał KPZS i PZPR, z przemówieniami I Sekretarzy. „Ciemniactwo” jednak nie polegało na tym, że faceci ci mało czytali - śp. Abraham Lincoln też mało czytał, a praojciec Abraham nie czytał, o ile nam wiadomo, w ogóle - tylko na tym, że mieli Czerwone Końskie Okulary: nie przyjmowali do wiadomości niczego, co było sprzeczne z ostatnim przemówieniem I Sekretarza; u bardziej wykształconych: z HisMatem i DiaMatem (czyli „materializmem dialektycznym” i „... historycznym”. Dzisiaj federaści opanowali szkolnictwo - i hodują kadry takuteńkich ciemniaków - absolutnie odpornych na wszelkie argumenty. Nie, żeby je odpierali - po prostu nie przyjmują do wiadomości, że jakaś teza sprzeczna z głoszonym z Brukseli euro-faszyzmem może być prawdziwa. Do kol. Andrzeja Waydy (wyjątkowo uczciwy i prostolinijny działacz z O/Lubuskiego) przysłał mail jakiś taki młody ciemniak domagający się, by p. prezes AW zechciał wziąć udział w akcji namawiania ludności, by poszła jak najliczniej głosować w euro-wyborach. Kol. AW poprosił go w odpowiedzi, by ten najpierw wyjaśnił, DLACZEGO niby lepiej będzie, gdy w tych (lub jakichkolwiek innych) wyborach zagłosuje więcej ludzi? Nieopatrznie dodał do tego pytanie, czy - zdaniem tego młodzieńca - wybory w PRL, gdzie głosowało 98% ludzi, to były dobre wybory? Ciemniak obruszył się na porównanie z „komuną” - ale odpowiedzi nie dostarczył. Kol. AW ponowił więc pytanie - na co dostał odpowiedź, że on nie będzie mu tłumaczył na czym polega „społeczeństwo obywatelskie”, a jeśli kol. AW nie przyłączy się do akcji, to złoży nań donos do Centrali UPR (która niechybnie zażąda od kol. AW samokrytyki?). Na co kol. AW wyjaśnił, że chodzi mu tylko o odpowiedź na to pytanie: „Dlaczego wyższa frekwencja jest korzystniejsza?” - ale mówi, że na odpowiedź nie liczy, bo przypomniał sobie, że ów euro-troglodyta dostał nagrodę w jakimś „Konkursie na wiedzę o Unii Europejskiej” - więc jest to przypadek beznadziejny. Kol. Wayda odpowiedzi jednak nie mógł dostać, bo po prostu nie istnieje ani jeden racjonalny powód, dla którego wyższa frekwencja miałaby być lepsza. Czy jeśli np. obywatel nie jest pewien, na kogo głosować - to czy nie jest wyrazem postawy obywatelskiej pozostanie w domu - by przypadkowym wyborem nie zniekształcić wyboru poczynionego przez tych, którzy na polityce znają się lepiej? Weźmy sytuację skrajną. W Rurytanii, gdzie głosują zazwyczaj wszyscy (jest to społeczeństwo co się zowie obywatelskie!) już padło 2.000.000 głosów na PO - i 1.999.999 głosów na LPR. Nie głosowało jeszcze tylko dwóch kibiców klubu „Prawdziwa Polska”, którzy jeszcze nie wytrzeźwieli po ostatnim meczu. Czy ów Ciemnogrodzianin na pewno poszedłby ich obudzić i otrzeźwić - by frekwencja wyborcza podniosła się do 100%? Śmiem wątpić... Tymczasem kibice piłkarscy to w dużej części całkiem świadoma i rozsądna grupa wyborców! Są znacznie gorsze... A w ogóle to na polityce zna się - może 5% obywateli? Może 7%? Na pewno nie więcej! Czy nie byłoby lepiej, by do wyborów chodziło tylko te 5% - a nie 55%? By było dowcipniej, ów Ciemnogrodzianin usiłował przekonać kol. Waydę argumentem, że jego akcja jest „ponadpartyjna” - p. Wayda powinien zachęcać do uczestnictwa w wyborach, bo kandydaci UPR w nich startują. Nie wiedział widać, że UPR uzyskuje wyniki tym lepsze, im frekwencja jest niższa (bo wtedy do wyborów idą ci, którzy znają się na polityce). Cóż: agitatorów komunistycznych czasem otrzeźwiało, gdy robotnicy, których agitowali, dali im parę razy po głowie, Jak temu ciemniakowi „społeczeństwo obywatelskie” pośle podczas „akcji” parę jobów - to może też zacznie myśleć? Aha: z wyższej frekwencji nie ma żadnej korzyści - ale dlaczego ta banda złodziei rządząca dziś Polska i Europa tak nalega, by jak najwięcej ludzi wrzuciło kartkę do urny? Z dokładnie tych samych powodów, co „komunie”. Obywatel zagłosowawszy na kogoś bierze na siebie zań odpowiedzialność. Już nie może narzekać, że ONI kradną lub źle rządzą; teraz wini siebie i innych wyborców, że źle wybrali. Nie chodzi więc o to, by wybrano właściwych ludzi (z ICH punktu widzenia to, czy przy korycie będą ludzie z PO, PiS, SLD czy PSL jest kompletnie obojętne) - tylko o to, by jak najwięcej ludzi wzięło na swoje barki odpowiedzialność za ICH głupoty i złodziejstwa. „Klasa polityczna” liczy więc, że po nieuniknionym (o czym ONI świetnie wiedzą!) bankructwie tego wszystkiego - unikną szubienicy. Że niby ONI tylko „realizowali wolę L**u”. JKM

20 maja 2009 Wielkie w małym... Pani posłanka Elżbieta Jakubiak o panu prezydencie Lechu Kaczyńskim powiedziała, że:” Prezydent nie jest gruby, ale ma okrągłą głowę”(???). Natomiast jedna kobieta będąc na diecie ważąc się i widząc, że kuracja nie przynosi oczekiwanego rezultatu zwróciła się do męża: - Skarbie, jaka żona bardziej by ci się podobała: szczupła i zrzędliwa czy gruba i wesoła?

- A ile byś musiała przytyć, żeby być wesołą?- zapytał mąż. Żarty żartami, ale dzieją się rzeczy poważne, jeśli oczywiście w państwie źle rządzonym może jeszcze być coś poważnego.. Oczywiście w państwie źle rządzonym nie jest wstydem być biednym Na przykład ostatnio Sejm wprowadził do konstytucji zapis zakazujący kandydowania do parlamentu osobom skazanym prawomocnym wyrokiem na karę pozbawienia wolności za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego, ale- uwaga!- odrzucił propozycję rozszerzającą zakaz kandydowania do parlamentu na byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i Urzędu Bezpieczeństwa.(???). Powiedzmy, że przestępcy skazani prawomocnymi wyrokami w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającymi zasady społecznej sprawiedliwości nie powinni mieć tzw. biernego prawa wyborczego. A czynne prawo wyborcze? Nadal w demokratycznych zakładach karnych będą demokratycznie ustawione urny i przestępcy skazani wyrokami - jak najbardziej prawomocnymi-  niekoniecznie za przestępstwa ścigane z oskarżenia publicznego, będą wybierać sobie swoich przedstawicieli, zarówno  z miast jak i ze wsi, bo z WSI także będą mogli, tak jak z ABW, UOP, CBŚ, czy  co tam jeszcze jest, co pomaga istnieć demokratycznemu państwu prawnemu, a jakże urzeczywistniającemu zasady społecznej sprawiedliwości. Tajniaków wybierać będzie można  sobie nadal, tylko,  żeby przestępcy nie mogli sobie wybrać innego przestępcy, bo będzie to wielki demokratyczny skandal. I kto ma jeszcze wątpliwości jak rządzone jest demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady i tak dalej? Bo powiem państwu szczerze: niech nawet służby rządzą państwem, bo przecież  jest to zorganizowana grupa pod pewnym kierownictwem, ale jak już rządzą - to niech rządzą dobrze i dla nas, dla Polski.. Tak jak w Rosji czy Niemczech… Ale ONI rządzą  , jakby Polska była dziwką, którą każdy może.. Tak jak z tą babą, która przyszła do lekarza, a ten zapytał ją: - Co pani najbardziej dokucza? - Mąż, ale do pana przyszłam z powodu mojej wątroby. Bo nie wstyd być biednym w państwie źle rządzonym ,opodatkowującym co tylko się da, a da się prawie wszystko. Właśnie demokratyczny rząd sprawiedliwości społecznej i innych sprawiedliwości przygotowuje się do wprowadzenia w nasze opodatkowane życie kolejnego podatku, obok innego kolejnego, który także ma być wprowadzony. Będzie to podatek o przepięknej nazwie- opłata zapasowa(??). Prawda, że ładnie? Nie to co podatek opiekuńczy, co prawda, też nazwa niezwykle ponętna, ponętna dla rządu, ma się rozumieć.. Bo będzie miał więcej na potencjalne marnotrawstwo, a więcej znaczy sprawiedliwiej społecznie, choć każdy już prawie idiota wie, że każde zwiększanie wydatków państwowych ogranicza siłę nabywczą „obywateli”.. Ale widocznie rząd o tym nie wie, i co gorsza nie ma mu kto o tym powiedzieć.. Chyba, ze naprawdę chodzi wyłącznie o  rabowanie dla samego rabowania, tak jak sztuka dla sztuki.. Bo równie dobrze można nazwać opłatę  zapasową, podatkiem zapasowym, a podatek opiekuńczy, opłatą opiekuńczą. Jak zwał- tak zwał.. Będziemy płacić więcej.. A i o to rządowi chodzi.! Nie będzie tego wiele, bo opłata zapasowa( przyznam się państwu, że za samą nazwę jestem skłonny płacić ten podatek.) będzie doliczana do każdego litra sprzedanego paliwa w wysokości jedynie dwóch groszy(???). Co to jest dwa grosze? Nich Ministerstwo Gospodarki popracuje jeszcze nad tym „projektem”. W końcu gospodarka przede wszystkim, czynnik ludzki też się oczywiście liczy, ale w następnej kolejności.. No i liczą się dobre intencje, którymi to intencjami na ogół piekło jest wybrakowane, pardon - wybrukowane. Powiedzmy, że ktoś dziennie spala pięć litrów benzyny, czyli dodatkowo 10 groszy.. czyli miesięcznie, licząc  dwadzieścia pięć dni- dwa złote, pięćdziesiąt groszy… Razy dwanaście miesięcy- będzie to około- trzydzieści złotych, ale pomnożone przez siedemnaście milionów pojazdów…(!!!!) Oooo… To będzie niezła sumka, do dyspozycji biurokracji zapasowej, po wprowadzeniu opłaty zapasowej i opiekuńczej. Bo Ministerstwu Gospodarki chodzi o stworzenie i utrzymanie systemu interwencyjnych zapasów paliwa, niezbędnych-  a jakże- dla bezpieczeństwa energetycznego Polski, nas i naszych dzieci oraz wnuków. I nie będziemy oczywiście żałować rządowi tych dwóch groszy, bo ani to żaden pieniądz, o który warto kruszyć kopie, ani powód, żeby się na rząd obrażać.. W końcu rząd jest od tego, żeby rządził i nas okradał, bo -powiedzmy sobie szczerze- jak rząd ma rządzić i czy oraz za co, żeby nas nie okradał? Przecież rząd nie ma innych pieniędzy oprócz tych , które nam odbierze bez naszej zgody, albo takich, które pożyczy od innych rządów lub banków, a potem i tak musimy to wszystko spłacać z odsetkami.. I nasze jeszcze nienarodzone dzieciaki.. Mówić wprost: każdy rząd może nas wytarzać w pierzu i w smole, bo taka jego natura! Najlepszy jest oczywiście rząd ograniczony, ale pomarzyć- to oczywiście fajna rzecz.. Według wszelkiej maści socjalistów, najlepszy to rząd nieograniczony, nieograniczony w każdej formie rabunku tzw. obywateli, czyli osobników, którzy nie mają nic do powiedzenia w sprawach rządu, jedynie co mogą robić obowiązkowo i systematycznie to płacić, płacić i jeszcze raz płacić, bo jest to patriotyczny obowiązek ”obywatela”, wyciskanego jak cytryna do herbaty… No właśnie, a opłata zapasowa do herbaty? Albo opłata zapasowa i opiekuńcza od cytryny? Bo o rybach nie wspomnę…Pomagają na stawy i koncentrację.. Ale jak tu się skoncentrować, jak jeden podatek goni następny a ten generuje następny i końca nie widać,, a i będzie podwyżka zapasowej opłaty od opłaty zapasowej w postaci akcyzy, od której rząd nalicza podatek VAT..(???). Od jednego podatku naliczany jest podatek inny równie pożyteczny jak ten poprzedni.. I znowu cele są szlachetne, bo rząd premiera Tuska chce pieniądze z opłaty opiekuńczej i zapasowej to znaczy z opłaty paliwowej przeznaczyć na dofinansowanie podupadających Polskich Kolei Regionalnych, które należą do władz poszczególnych województw, w tym przeznaczyć na zakup nowych wagonów. W socjalizmie chodzi o to, żeby raz coś zakupić i niech sobie pojeździ, aż do zużycia, a jak się zużyje kupić następne i tak w kółko. Wszystko za znacjonalizowane pieniądze. Przecież nikt o zdrowych socjalistycznych zmysłach nie będzie sobie zawracał głowy kosztami, i żeby się jeszcze zwróciło... Jak zabraknie pieniędzy  nałoży się nowy podatek, taki opiekuńczy i zapasowy, a na pewno kolejowy.. Bo można byłoby, w ramach polityki parorodzinnej, doliczyć jeszcze jeden grosz do ceny benzyny, i raz na zawsze rozwiązać na przykład problem wózków dziecięcych. Dla wszystkich Polek. No, żeby się żyło lepiej. Wszystkim. Ale czy istnieje problem wózków dziecięcych dla rodzin najuboższych? Jeśli nie istnieje - to się stworzy! I będzie po problemie. W ramach pomocy biednym i najbiedniejszym rabuje się biednych i najbiedniejszych bez żadnego miłosierdzia, bo czy miłosierdzie istnieje w socjalizmie? Tak jak moralność? Dlaczego pani podrapała męża, głowę rodziny?- pyta sędzia. - A co, to już nie można się podrapać po głowie? I dalej bohatersko pokonywać przeszkody nie znane w innych ustrojach.. WJR

Film BBC "Za zamkniętymi drzwiami" (2) Film II BBC „Za Zamkniętymi Drzwiami” był wyświetlany na kanale PBS w połowie maja 2009 w kilka dni po części pierwszej na ten sam temat, Napisałem o pierwszej części kilka uwag w artykule pod tytułem: Film BBC „Za Zamkniętymi Drzwiami.” Trzeba zwrócić uwagę na fakt, że mimo sukcesów żydowskiego ruchu roszczeniowego, który szerzy na Zachodzie oszczerstwa o Polsce i Polakach, w celu wyłudzania z Polski dziesiątków miliardów dolarów, wyprodukowano po raz pierwszy od wielu lat, film o obiektywnym i uczciwym nastawieniu do Polaków i sprawy polskiej. Druga część Filmu BBC zaczyna się na polach bitew pod Moskwą, Stalingradem i Kurskiem. (W kluczowej bitwie pod Kurskiem dowodził marszałek Konstanty Rokossowski.) Film II BBC tak jak część pierwsza złożony jest z odcinków reportaży w czasie wojny, oraz ze scen gry aktorów we wnętrzach w pałacach w Polsce. Dobrze pokazana jest konferencja w Teheranie (28-XI do 1-XII, 1943), w której Roosevelt i Churchill zdradzili Polskę, prawie na rok przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Zdrada ta nastąpiła po śmierci Naczelnego Wodza Armii Polskiej na Zachodzie i jednocześnie Premiera Polski, Generała Władysława Sikorskiego, który zginął w katastrofie lotniczej w pobliżu Gibraltaru, w dniu 4go lipca, 1943 roku. Stało się to ponad dwa miesiące po zerwaniu przez Moskwę stosunków dyplomatycznych z polskim rządem w Londynie, 26go kwietnia, 1943 roku. Pamiętam, jak w obozie koncentracyjnym „Sachsenhausen” pod Berlinem, na placu apelowym, gdzie dwa razy dziennie, w zimie i w lecie, strażnicy sprawdzali dokładnie, często godzinami, wielotysięczny stan liczebny więźniów. Wówczas słyszałem z radia zamontowanego na słupach na placu apelowym propagandę niemiecką w formie komunikatów „Oberkommandi der Wehrmacht gibs bekant.” Pamiętam jak propaganda niemiecka wówczas głosiła, że „generał Sikorki był ostatnią ofiarą zbrodni katyńskiej,” ponieważ nie zgodził się on przyjąć fałszywej wersji sowieckiej, która obwiniała Niemców o popełnienie zbrodni według „listy katyńskiej,” na której było ponad dwadzieścia tysięcy nazwisk Polaków, przeznaczonych na stracenie przez szefa NKWD, Laurentego Berię. Lista ta była przygotowywana już od 3go października, 1939 roku. Sowieci nie tylko dokonali masowego mordu na ponad dwudziestu tysiącach polskich jeńców wojennych, ale również wykorzystywali popełnioną przez siebie zbrodnię, żeby zniewolić Polskę i narzucić jej satelicki rząd, kontrolowany przez Moskwę. Film BBC wyraźnie pokazuje, jak stało się to z udziałem Churchilla i Roosevelta. Można dodać, że krótko przed śmiercią generała Sikorskiego, Brytyjczycy namawiali go, żeby nie brał w podróż do Gibaltaru swojej córki. Przed podróżą generała, minister spraw zagranicznych W. Brytanii, R. A. Eden, wraz z innymi dygnitarzami brytyjskimi, wielokrotnie napierali, żeby generał Sikorski zgodził się oficjalnie przyjąć jako prawdę, fałszywą sowiecką wersję zbrodni katyńskiej, i miał to uczynić jakoby „Dla dobra jedności między aliantami w walce przeciwko Niemcom.” Odmowa generała prawdopodobnie przyczyniła się do jego śmierci. Tragedia śmierci generała Sikorskiego miała miejsce w dziwnych okolicznościach. Szefem bezpieczeństwa Gibraltaru był szpieg sowiecki, Kim Philby, który później, po ucieczce do Moskwy, był generałem majorem NKWD, a po latach, był z honorami pochowany w Moskwie. Pilotem samolotu generała był Czech, który wsiadł do samolotu w kamizelce ratowniczej na sobie i wcale nie miał przy sobie spadochronu. Człowiek ten podobno miał rodzinę w rękach NKWD i mógł być szantażowany. Jednocześnie w czasie odlotu generała Sikorskiego, w Gibraltarze była grupa ludzi z NKWD, która podróżowała jako ochrona ambasadora sowieckiego F.M. Maisky'ego i mogła też wykonać specjalne polecenia, wydane przez Moskwę lub, przez Kim'a Philby'ego. Wiadomo, że generał Sikorski i cała sprawa polska była widziana jako przeszkoda w planach porozumienia się Stalina, Roosevelt'a i Churchilla. Film BBC uczciwie pokazuje taką tragiczną rzeczywistość Polski i Polaków czasów wojny i lat powojennych. Film II BBC „Za zamkniętymi drzwiami” również pokazuje dokładnie tragiczne sceny z Powstania Warszawskiego, jak też rozmiary zniszczeń dokonanych przez Niemców w Warszawie. Nie jest wystarczająco podkreślone, że Sowieci zatrzymali front na Wiśle, prawdopodobnie uważając, że zniszczenia i polskie straty w ludziach, są dla Moskwy korzystne. Scenariusz filmu wspomina, że Sowieci byli na wschodnim brzegu Wisły, podczas Powstania Warszawskiego w czasie, kiedy Niemcy systematycznie niszczyli zabytki sztuki, archiwa i muzea Warszawy, wraz z zabudową większości dzielnic handlowych i mieszkalnych. Pokazane jest też polskie zwycięstwo pod Monte Casino, jak też są pokazane pełne fałszu rozmowy Churchilla z generałem Andersen. Niestety w scenariuszu filmu nie ma znanej cytaty z książki Churchill'a pod tytułem „Trimph and Tragedy.” Churchill twierdzi, że w jego obecności jako brytyjskiego premiera, prezydent USA, Roosevelt, starając się przypodobać Stalinowi, powiedział: „Polska była źródłem kłopotów przez ponad pięćset lat,” („Poland has been the source of trouble for over five hundred years.”) Polacy na tym filmie BBC są pokazani jako ludzie szlachetni i patrioci, którzy ponieśli wielkie straty w walce przeciwko zbrodniczemu rządowi Hitlera i dostali się niewinnie pod władzę sowieckiego „imperium zła,” zdradzeni przez Roosevelt'a i Churchill'a. W samej bitwie pod Monte Ciasno, Polacy ponieśli około 4000 strat w zabitych i rannych. Po bitwie Film BBC pokazuje jak niemiecki oficer wojsk desantowych powiedział, że żołnierze polscy pod Monte Casino „walczyli z największym poświęceniem i byli najodważniejsi z odważnych.” Na pobliskim polskim cmentarzu wojskowym, pięknie i majestatycznie położonym niedaleko odbudowanego klasztoru widnieje tradycyjny polski napis: „Za naszą i waszą wolność my żołnierze polscy oddaliśmy dusze Bogu, nasze życie ziemi włoskiej i nasze serca Polsce.” Iwo Cyprian Pogonowski

Europa bez "Solidarności" "Nie ma Europy sprawiedliwej bez Polski niepodległej na jej mapie (...). Polska jest stale oskarżana w innych państwach. Jest w tym niedwuznaczna chęć posiadania w środku Europy państwa, którego kosztem można by załatwić wszystkie porachunki europejskie. (...) Znaczenie ruchów polskich dla Europy jest wytworem historycznych warunków, które Polskę - kraj kulturalnie z Zachodem związany oddały w ręce Rosji. (...) Przeciwko niej powstaje ruch w całym tego słowa znaczeniu europejski, polegający na rozbijaniu kajdan, krępujących rozwój ludzi, na usuwaniu nawet śladów niewoli i panowania człowieka nad człowiekiem". Tak pisał ponad 90 lat temu Józef Piłsudski. Słowa Marszałka przypomniały mi się w kontekście informacji na temat dokumentalnego filmu Unii Europejskiej, który w postaci syntetycznego 3-minutowego spotu znajduje się na oficjalnej stronie internetowej Komisji Europejskiej. Film opowiada o upadku komunizmu w Europie, co miało jakoby być zasługą Niemców, a symbolem tego jest obalenie muru berlińskiego przez tysiące ludzi. Film całkowicie pomija fakt, skąd wziął się w Europie zbrodniczy komunizm i jak Polacy stawiali opór Rosji Sowieckiej od 1944 do 1990 roku. O Polsce i Polakach w filmie jest zaledwie 14-sekundowa wzmianka i ogranicza się ona do pokazania generała Jaruzelskiego ogłaszającego stan wojenny, Zomowców walących pałkami w tarcze oraz demonstracji, na której nie ma sztandarów "Solidarności". O ruchu "Solidarności" w filmie nie ma nawet słowa! W tym filmie nie pokazano w ogóle Jana Pawła II. A przecież historyczne znaczenie Ojca Świętego w obaleniu komunizmu jest niepodważalne! Polska jak zwykle została zmarginalizowana, po raz kolejny nasza historyczna rola pomniejszona, a udział i wkład Polaków w dzieje Europy zapomniany. Należy podkreślić, iż wspomniany film zrealizowany został jako oficjalny dokument UE. Może on mieć wielomilionowy ponadnarodowy zasięg, bo to oficjalny dokument Komisji z Brukseli, przeznaczony do oglądania we wszystkich państwach Unii. Chciałoby się powiedzieć: nihil novi, wszystko to już było. W 1683 roku, po historycznym zwycięstwie w obronie Europy Jana III Sobieskiego przed nawałą islamu pod Wiedniem, cesarz Austrii nawet Polakom nie podziękował, a jego następcy uczestniczyli w rozbiorach. Po II wojnie światowej emigranci - żołnierze słynnej I Polskiej Dywizji Pancernej - z goryczą mówili, że "Polacy zapisali się Maczkiem na marginesie II wojny światowej", chociaż wszyscy możni politycznego świata doskonale wiedzieli, jak wielki był nasz wkład w zwycięstwo nad Niemcami. Przykłady można mnożyć! W latach "zimnej wojny", także w strasznej dla Polaków dekadzie stanu wojennego, na ulicach Gdańska, Warszawy, Krakowa, Katowic, Wrocławia - jak Polska długa i szeroka - demonstranci skandowali hasła: "Precz z komuną!", "Nie ma wolności bez 'Solidarności', i śpiewali "Żeby Polska była Polską". W tym samym czasie we Francji, w Niemczech, we Włoszech odbywały się liczne manifestacje inspirowane przez Moskwę pod hasłem "Lepiej być czerwonym niż martwym." Europejczycy z sytej i zasobnej ówczesnej EWG nie rozumieli, że są manipulowani przez agenturę KGB, nie rozumieli, że jak przyjdzie Armia Sowiecka i "wyzwoli" Europę, to będą i czerwoni martwi, bo to się wcale, a wcale nie wyklucza. Czołowi cyniczni politycy europejscy nie chcieli, aby Polska zerwała moskiewskie kajdany. Wręcz odwrotnie, Jaruzelski otrzymywał poparcie od takich europejskich przywódców, jak kanclerze RFN Helmut Schmidt i Helmut Kohl albo prezydenci Francji Giscard d'Estaing, Mitterand. Jedynie premier Wielkiej Brytanii pani Margareth Thatcher popierała walczących za wolność całej Europy Polaków. Już w XVIII wieku dwór rosyjski inspirował intelektualistów najważniejszych państw Europy, szczególnie Francji, aby pisali antypolskie publikacje. NKWD i KGB robiły to samo w XX wieku, niestety z powodzeniem. Zastanawiam się, jakie związki z tym ważnym filmem miały pani komisarz Danuta Hübner oraz pani Róża Thun, oficjalnie przedstawicielki Polski w strukturach UE? A jeżeli nie miały żadnego związku z tym filmem albo o nim nie wiedziały? To jeszcze gorzej, bo oznacza to, że nie interesują się kwestiami ważnymi dla Polski w Brukseli. To samo dotyczy polskich europarlamentarzystów wszystkich opcji. Zarabiają w Brukseli wystarczająco dużo, aby interesować się wszystkim, co dla nas jest ważne. Józef Szaniawski

Wielka Gra premiera Tuska W dobie kryzysu gospodarczego, w którym pogrąża się świat, Europa - i wbrew temu, co usiłują nam wmówić politycy rządzącej koalicji - warto prześledzić specyficzne zachowanie premiera Donalda Tuska. Coraz więcej sygnałów świadczy o tym, że najgorsze dopiero przed nami. Na tym tle aż razi indolencja oficjalnie prezentowana przez członków gabinetu i swoiste zaklinanie rzeczywistości, mówienie na okrągło do kamer telewizyjnych, że u nas nie jest źle, że na tle innych trzymamy się mocno itp. Należy sobie uświadomić, iż taka postawa jest skutkiem dobrze przemyślanej, długofalowej strategii, mającej na celu doholowanie Donalda Tuska do stanowiska prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Należy domniemywać, że ta swoista "dobra mina do złej gry" oraz udawanie przez polityków koalicji, szczególnie Platformy Obywatelskiej, i samego premiera Donalda Tuska, iż polska gospodarka ma się całkiem dobrze, będzie trwało do najbliższych wyborów do Parlamentu Europejskiego, które odbędą się 7 czerwca. Wszystko wskazuje na to, że dłużej tego stanu rzeczy nie da się pociągnąć, ponieważ sygnały o pogarszających się czynnikach makroekonomicznych są coraz mocniejsze (chociażby odnośnie do wielkości deficytu budżetowego) i tego fragmentu rzeczywistości nie da się już dłużej czarować. Niemniej do tego momentu jakiekolwiek straszenie Polaków kryzysem nie wchodzi w grę. Wszyscy członkowie rządu zachowują więc urzędowy optymizm. Jakiekolwiek "puszczanie farby" jest natychmiast pacyfikowane. Gra bowiem toczy się o wysoką stawkę. PO chce uzyskać jak najlepszy wynik w eurowyborach. Chodzi oczywiście o zdobycie stanowiska przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Jerzego Buzka. Aby to osiągnąć, potrzebne jest wysokie zwycięstwo koalicji PO i PSL. Najlepiej przy tym, aby obydwie partie uzyskały więcej niż włoska partia Forza Italia (Naprzód Włochy) aktualnego premiera tego państwa Silvio Berlusconiego. Przy czym Włosi twardo obstają przy swojej kandydaturze na przewodniczącego w osobie Mario Mauro. Przedstawiciele owych trzech partii (polskich i włoskiej) zasiadają w ramach europarlamentu w jednej partii: Europejskiej Partii Ludowej, która wraz z Europejskimi Demokratami tworzy na forum parlamentarnym silną i liczącą się frakcję. Dotychczas, w mijającej kadencji, stosunek liczby eurodeputowanych wynosił: PO - PSL - 15, Forza Italia - 16. W zależności od tego, kto w nowym składzie będzie miał przewagę, ten ma większe szanse na przeforsowanie własnego kandydata na przewodniczącego (po wcześniejszym uzyskaniu akceptacji innych członków frakcji). Zadanie jest więc niesłychanie trudne. Należy mieć bowiem na uwadze fakt, iż w tegorocznych wyborach reprezentacja narodowa Polski zostaje uszczuplona o 4 mandaty (czyli w skali kraju wybieramy 50 zamiast 54 eurodeputowanych). Związane jest to z ostatnim rozszerzeniem Unii Europejskiej o Rumunię i Bułgarię i w związku z tym zwolnieniem miejsc przynależnych tym państwom w Parlamencie Europejskim.

Pogadanka premiera Wracając na polskie podwórko. Z powyższych względów dopiero po wyborach do europarlamentu będzie można spodziewać się bardziej realistycznego spojrzenia członków rządu i samego premiera na stan gospodarki. Czeka nas zapewne korekta budżetu, w tym kolejne cięcia w wydatkach poszczególnych ministerstw. Ale to wszystko po wyborach. Teraz bowiem najważniejszy jest łup polityczny. Uznano, iż dla niego warto nieco "mijać się z prawdą". Cała ta sytuacja służy premierowi Donaldowi Tuskowi do konsekwentnego budowania image człowieka twardo stąpającego po ziemi, niepoddającego się naciskom opozycji, lecz jednocześnie, gdy zachodzi potrzeba - skutecznie reagującego na wszelkie zagrożenia. Rzeczywiście taka potrzeba już niedługo zajdzie. W kwestii kreowania premierowskiego image znakomicie wpisała się poniedziałkowa debata ze związkowcami Stoczni Gdańsk na terenie Politechniki Gdańskiej. Posłużyła ona bowiem wyłącznie do dalszej kampanii autopromocyjnej szefa rządu. Premier od paru dni bardzo intensywnie się do niej przygotowywał. Nad całym przedsięwzięciem czuwał sztab doradców. W założeniach zapewne ekipa Donalda Tuska chciała osiągnąć podobny efekt, jak po serii debat w czasie kampanii parlamentarnej w 2007 roku z liderem Prawa i Sprawiedliwości Jarosławem Kaczyńskim. Wówczas to bowiem Donald Tusk - wyciągając wnioski z porażki z Lechem Kaczyńskim w wyborach prezydenckich w 2005 roku - przyjął w trakcie dyskusji taktykę ofensywną, polegającą na zaskakiwaniu adwersarza niespodziewanymi pytaniami (na przykład słynne pytania o ceny podstawowych produktów żywnościowych, ziemniaków itp.). To wybiło z rytmu Jarosława Kaczyńskiego i jednocześnie w oczach telewidzów spowodowało wrażenie, jakoby prezes PiS był osobą kompletnie oderwaną od rzeczywistości. Metoda okazała się bardzo skuteczna. Niewątpliwie była jednym z elementów przyczyniających się do zwycięstwa Platformy nad PiS. Poniedziałkowa akcja nieco spaliła na panewce w momencie, gdy z debaty wycofali się przedstawiciele dużych związków zawodowych: NSZZ "Solidarność" i OPZZ. Z tego względu zamiast starcia wyszła potulna dyskusja z dwoma przedstawicielami związkowymi zaledwie 10 procent załogi Stoczni Gdańsk. Ale dzięki temu premier jeszcze dobitniej mógł wykreować siebie w roli merytorycznego fachowca, doskonale zorientowanego w zawiłościach tematyki stoczniowej, europejskiej i związkowej. Widać, było, że sztabowcy przygotowujący Donalda Tuska nie zmarnowali ani jednej chwili. Bez wątpienia poniedziałkowa pogadanka (gdyż w żaden sposób nie można tego nazwać debatą) miała z założenia przysłużyć się wzmocnieniu pozytywnego wizerunku premiera w oczach społeczeństwa. Zresztą Donald Tusk dobrze się czuje w tego typu sytuacjach. Tym bardziej że jako zaprawiony w ekranowych bojach polityk - na tle liderów związkowych, którzy stosunkowo rzadko występowali dotychczas przed kamerami i w związku z tym mieli wyraźną tremę - zasadniczo wywarł korzystne wrażenie. Ponadto w uzyskaniu dobrego efektu sprzyjały szefowi rządu ostatnie doniesienia o sprzedaży majątku Stoczni Gdańsk i Stoczni Szczecińskiej Nowa firmie powiązanej z kapitałem bliskowschodnim oraz niezbyt jeszcze sprecyzowane obietnice dotyczące kontynuowania produkcji statków, co daje nadzieję przynajmniej części stoczniowców na zatrudnienie. To wszystko jest elementem przemyślanej strategii ekipy czuwającej nad wizerunkiem premiera Donalda Tuska. Można wychwycić najbardziej charakterystyczne elementy służące budowaniu odpowiedniego image. Aby je lepiej zobrazować, warto użyć pewnych przenośni dobrze wyrażających istotę sprawy.

"Mąż opatrznościowy nieustannie w błysku fleszy" Można zauważyć, że podstawowym elementem budowania wizerunku Donalda Tuska jest jego odpowiednia kreacja, dokonywana nieustannie przez w większości przychylne mu media. Tym sposobem tworzony jest wizerunek premiera jako męża opatrznościowego polskiej polityki, politycznego racjonalistę mającego dobre układy z politykami europejskimi, stawianego jako przeciwieństwo "awanturniczego" prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który nieustannie niepotrzebnie potrząsa szabelką. To wszystko dzieje się w błysku fleszy i kamer, gdyż bez tych środków technicznych wytworzenie takiego wizerunku byłoby niemożliwe. Dziś bowiem co niektórzy politycy bardzo przypominają gwiazdki show-biznesu, w którym panuje zasada mówiąca, że "gdy cię nie ma w telewizji, na łamach kolorowych pism oraz na stronach portali internetowych - to właściwie nie istniejesz". Więc należy tam bywać jak najczęściej i jak najwięcej. Dlatego debata premiera ze stoczniowcami jest częścią konsekwentnego kreowania owego wizerunku.

"Superarbiter" Pozycja superarbitra polega na sprawianiu wrażenia, iż cały czas panuje się nad sytuacją i potrafi się podejmować trudne decyzje, nawet te niepopularne, w imię wyższego dobra. Dobrze się w to wpisuje gorąca w ostatnich dniach kwestia obchodów rocznicy Czerwca - 89. Chodzi oczywiście o kontrowersyjną decyzję premiera dotyczącą przeniesienia części politycznej obchodów z Gdańska do Krakowa. Otoczenie szefa rządu roztoczyło w mediach wizję premiera, który ratuje dobre imię i wizerunek Polski, mające rzekomo być zagrożone ze strony nieodpowiedzialnych stoczniowców. Ich demonstracje mają stanowić przeszkodę dla godnego przyjęcia odwiedzających nas 4 czerwca przywódców europejskich. I tak oto premier Donald Tusk swoją trudną decyzją, podjętą wbrew wszystkim, ocalił Polskę przed niewątpliwą kompromitacją. Oto sens przekazu, który ma trafić do społeczeństwa.

"Co złego, to nie ja" Kolejne zagadnienie wiąże się z charakterystycznym elementem sprawowania funkcji przez premiera Donalda Tuska - a mianowicie maksymalnym unikaniem podejmowania trudnych decyzji. Należy zauważyć, że jeśli już trzeba je podjąć, to przedstawia się to jako wynik działań kolektywnych, dokonanych na posiedzeniu rządu, często również jako efekt działań i nacisków poszczególnych ministrów. Wszystko to dzieje się w celu maksymalnego odsunięcia odium niepopularności od osoby premiera. Z nim bowiem mają się kojarzyć tylko pozytywne rzeczy. W podobnym duchu należy odczytywać ukazywanie premiera, który twardo i krótko trzyma swoich ministrów, a gdy zachodzi potrzeba, potrafi ich skarcić publicznie. Przykładem może być sytuacja sprzed kilku tygodni, gdy premier nakazał swoim ministrom podjęcie działań w celu poszukania w podległych im resortach konkretnych oszczędności. Oczywiście ministrowie karnie i potulnie polecenie szefa wykonali. Nikt się przy okazji nie zająknął, iż to premier jest przede wszystkim odpowiedzialny za wcześniejszą akceptację nierealnego budżetu. Zresztą niedługo czeka nas kolejna korekta.

"Wypuszczanie harcowników" Sztandarowym przykładem harcownika polskiej sceny politycznej jest poseł i członek Platformy Obywatelskiej Janusz Palikot. W trakcie jego skandalicznych happeningów regularnie obrażani są konkurenci polityczni, w tym również prezydent Lech Kaczyński. W tym względzie poseł z Lublina wielokrotnie już przesadził. Najciekawsza w tym wszystkim jest postawa władz partii, z której się wywodzi. Jego postępowanie niby spotkało się z potępieniem prominentnych członków PO. Już prawie był wyrzucony z jej szeregów. Prawie, gdyż do tej pory do tego nie doszło. To pozwala domniemywać, iż działalność posła Janusza Palikota cieszy się cichym przyzwoleniem władz Platformy. Wykonuje on tzw. czarną robotę, czyli taką, której nie wypada czynić innym politykom, a w gruncie rzeczy wyrażana jest w ten sposób opinia dużej części członków PO na określone kwestie. Owe happeningi są przede wszystkim skierowane do młodego elektoratu, gdyż przeprowadzane są w młodzieżowym stylu, na wzór jakiegoś reality show. To się części społeczeństwa może podobać. Pamiętajmy, że młode pokolenie jest jednym z podstawowych grup docelowych PO. W ten sposób wysyła się do nich sygnał: "Patrzcie, jacy członkowie PO są fajni i wyluzowani, nie to, co te sztywniaki z innych partii, a szczególnie z PiS". W ten sposób oddziałuje się na potencjalny elektorat.

Konkluzja Te wszystkie działania i chwyty prowadzone są w jednym celu. Mianowicie chodzi o w miarę spokojne doholowanie Donalda Tuska na urzędzie premiera do najbliższych wyborów prezydenckich. Nic innego w gruncie rzeczy dla jego ekipy nie ma znaczenia. A wybory prezydenckie całkiem niedługo, już jesienią przyszłego roku. W aktualnej sytuacji polityczno-gospodarczej pozostaje postawić zasadnicze pytanie. Czy premier przyjmujący asekuracyjną postawę (bo nie chce zaprzepaścić swoich szans w wyborach prezydenckich) jest właściwą postacią na swoim stanowisku w okresie niewątpliwego kryzysu gospodarczego, największego, jaki ogarnął świat po II wojnie światowej? Historia uczy, że w takim okresie na czele rządu powinien stać polityk, który nie boi się podejmować odważnych, często niepopularnych decyzji. Konieczny jest przy tym konkretny program walki z kryzysem, za którego realizację szef rządu bierze całkowitą odpowiedzialność i firmuje go swoim nazwiskiem. W tym miejscu, aby unaocznić powagę sytuacji, warto odnieść się do sposobów walki z wielkim kryzysem gospodarczym, jaki ogarnął świat na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku. W Stanach Zjednoczonych Ameryki udało się go w miarę szybko przezwyciężyć, ponieważ na czele państwa w najważniejszym momencie stanął odpowiedni człowiek, który konsekwentnie realizował właściwy program, rewolucyjny jak na tamten okres. Mam na myśli rzecz jasna prezydenta Franklina Delano Roosevelta i program "New Deal". Dzięki temu udało się wyprowadzić amerykańską gospodarkę na prostą. USA utrzymały pozycję światowego lidera. Aby zdać sobie sprawę, jak niezmiernie istotne jest to zagadnienie, można podać przykład państwa, które nie podniosło się po wspomnianym wielkim kryzysie. Jego nieszczęściem był właśnie brak lidera z wizją. Owym państwem była Argentyna, która na przełomie XIX i XX wieku należała do pierwszej dziesiątki najzamożniejszych krajów świata. To dlatego w tym okresie na emigrację do Argentyny udawały się rzesze Polaków, których potomkowie tworzą tam do dziś liczną grupę. Wielki kryzys spowodował drastyczny upadek państwa. Dawnej pozycji do dziś nie udało się odbudować. Obyśmy nie byli europejską Argentyną. Dr Przemysław Wojtowicz

Niemcy chcą zrzucić z siebie odpowiedzialność Tygodnik "Der Spiegel" w artykule zatytułowanym "Wspólnicy - europejscy pomocnicy Hitlera przy mordowaniu Żydów" (Die Komplizen - Hitlers europäische Helfer beim Judenmord) twierdzi, że za holokaust odpowiedzialni są nie tylko Niemcy, ponieważ bez pomocy setek tysięcy ludzi innych narodowości (nie-Niemców) naziści nie byliby w stanie samodzielnie wymordować kilku milionów Żydów. Wśród pomocników Hitlera tygodnik, m.in. obok Ukraińców, Rumunów, Francuzów czy Węgrów, wymienia także Polaków. W nawiązaniu do przeprowadzonej w ostatnich dniach ekstradycji z USA do Niemiec wojennego zbrodniarza, esesmana ukraińskiego pochodzenia Johna Demjaniuka, w niemieckiej prasie coraz częściej pojawiają się publikacje związane z drugą wojną światową i odpowiedzialnością za holokaust. W najnowszym numerze tygodnika "Der Spiegel" w obszernym, bo aż jedenastostronicowym artykule czytamy, że nie tylko Niemcy są odpowiedzialni za holokaust, ponieważ w prawie każdym europejskim kraju mieli wielu sprzymierzeńców, którzy bardzo często okazywali się bardziej aktywni w likwidacji Żydów niż naziści. "Pomocników i organizatorów holokaustu wśród 'nie-Niemców' było tyle samo, co Niemców i Austriaków razem wziętych" - cytuje historyka Dietera Pohla "Der Spiegel". Do współodpowiedzialnych za holokaust niemiecki tygodnik zalicza "ukraińskich żandarmów, litewskich policjantów, rumuńskich żołnierzy, węgierskich kolejarzy, holenderskich urzędników, francuskich burmistrzów, norweskich ministrów, włoskich żołnierzy i... polskich rolników. Wrzucanie do jednego worka polskich rolników z pozostałymi wymienionymi przez tygodnik grupami - zdaniem dr. hab. Bogdana Musiała, pracownika Biura Edukacji Publicznej IPN - jest dużym nadużyciem. - Trzeba odróżnić Francuzów, Węgrów i Rumunów od jakiejś niewielkiej grupy Polaków. Na przykład Węgrzy i Słowacy robili to na ochotnika i nikt ich do tego nie zmuszał - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Musiał. - W Polsce była zupełnie odmienna sytuacja, nasz kraj był pod całkowitą okupacją niemiecką i praktycznie to Niemcy decydowali, kto musi, a kto nie, wziąć w tym udział - dodał. Bogdan Musiał wytknął także niemieckiemu tygodnikowi nadużycia w innych miejscach. "Der Spiegel" pisze o polskim antysemityzmie, który w konsekwencji miał doprowadzić do zamknięcia drzwi wielu polskich uniwersytetów dla Żydów. Historyk również tę informację nazwał nieprawdziwą, ponieważ nigdy nie było jakichkolwiek oficjalnych administracyjnych rozporządzeń na ten temat. - Nie było czegoś takiego, co napisał "Der Spiegel" - stwierdził dr Musiał. - Owszem, były jakieś nieformalne akcje antysemickie, ale formalnie to było zabronione. Owszem, istniały nieformalne grupy, które próbowały szykanować Żydów, ale to były działania niezgodne z obowiązującym prawem - podkreślił historyk IPN. Stwierdził też, że Niemcy najwyraźniej nie wiedzą też o tym, że udział procentowy Żydów wśród prawników, lekarzy czy wśród innych kategorii zawodowych ludzi z wyższym wykształceniem był przed wojną w Polsce znacznie wyższy niż 10 procent (tylu Żydów mieszkało przed wojną w II RP). Ogólna teza artykułu stawiana przez Niemców jest taka, że bez intensywnej pomocy obywateli z innych krajów Hitler nie byłby w stanie dokonać holokaustu. W związku z tym gazeta, cytując berlińskiego historyka Goetza Aly, twierdzi, że holokaust w kwestii odpowiedzialności za zbrodnię powinien stać się problemem nie tylko niemieckim, ale także ogólnoeuropejskim. "Der Spiegel" ubolewa jednak nad tym, że europejski proces odpowiedzialności za holokaust jeszcze się nie rozpoczął. "Bardzo późno - pisze niemiecki tygodnik - ale i tak jako pierwsi o swojej współodpowiedzialności w holokauście zaczęli mówić Francuzi i Włosi, na początku tej drogi są Polacy, Węgrzy i Rumuni, a Litwini i Ukraińcy wcale nie chcą o tym mówić". Próby zrzucania odpowiedzialności za holokaust przez Niemców na inne narody dr Musiał obserwuje już od dawna. - Takie podejście do tematu nie jest dla mnie niczym nowym. Będąc na wielu naukowych sympozjach, chociażby na konferencji w Dachau, już wielokrotnie słyszałem tezę, że problem holokaustu w zasadzie jest problemem europejskim - twierdzi historyk.

Niemcy: Polacy też są winni Niemiecka gazeta przyznaje co prawda, że około 125 tys. Polaków ratowało Żydów, ale jest to mały procent ludności "i w zasadzie nie ma większego znaczenia, bowiem okupanci potrafili wykorzystać takich, którzy im pomagali w niszczeniu Żydów". Przykład Jedwabnego (dzięki relacjom Jana T. Grossa) jest dla hamburskiego tygodnika dowodem na to, iż Polacy także współuczestniczyli w zagładzie Żydów. "I już dzisiaj dobrze wiemy, co ludzi w Jedwabnem i wielu innych polskich miastach w 1941 roku popchnęło do mordu. Czasami chodziło o pieniądze. Niektórzy sprawcy mieli długi u Żydów, których po zbrodni mogli się pozbyć. Ale w większości przypadków chodziło po prostu o zemstę" - czytamy w gazecie "Der Spiegel". Jako jedynych, którzy rzekomo naprawdę ratowali swoich żydowskich obywateli, tygodnik wymienia Duńczyków, którzy pomogli uciec do Szwecji 7,5 tys. Żydom. Również z tą tezą nie zgadza się Bogdan Musiał, twierdząc, że to jest nieporozumienie. - Należałoby przypomnieć, że Duńczycy pomagali swoim Żydom za pieniądze. Oni tego nie robili za darmo, gdyż brali od każdego Żyda 100 dolarów. W odróżnieniu od tej sytuacji w Polsce za pomoc jakiemukolwiek Żydowi groziła kara śmierci dla całej rodziny - przypomina dr Musiał i podkreśla, że wysuwanie takiego akurat argumentu przez niemieckich dziennikarzy jest też skandalem, gdyż Duńczycy nie ponosili żadnego ryzyka takiej pomocy, a przecież robili to i tak za pieniądze. - Przypominam, że z rąk niemieckich zginęło około 400 Duńczyków, natomiast Duńczyków służących w SS na froncie zginęło ponad 4 tys., więc podawanie ich jako jakikolwiek przykład do naśladowania jest zwykłym skandalem - stwierdza dr Musiał. Historyk przypomina również, że nasz kraj nigdy nie współpracował z niemieckim okupantem, w odróżnieniu od wielu innych narodów. - Owszem, byli źli ludzie, tak zwani szmalcownicy, którzy zapisali się niechlubnie w obliczu holokaustu i nikt temu nie przeczy, ale to był mimo wszystko jedynie margines. Należy pamiętać, że podczas okupacji polskie instytucje i polska administracja nie funkcjonowały poza podziemiem, a za porządek w naszym kraju w tamtym czasie odpowiedzialni byli jedynie Niemcy - podkreśla dr Musiał.

Waldemar Maszewski - Hamburg

Dwukrotna zdrada Polski Dwukrotna zdrada Polski przez Londyn dotyczyła machinacji brytyjskich w sprawie wschodnich granic Polski. Propozycje angielskie nazwano „linią Curzona” tak jak również nazywano „linią Curzona” granicę między Afganistanem i Pakistanem. Lord Curzon nie wiele miał do czynienia ze sprawą polskich granic, ale pozostawił po sobie powiedzenie, że od tysięcy lat „Afganistan jest cmentarzem imperiów.” Nigdy w rzeczywistości Linia Curzona nie była granicą polski, ale pochodziła od Dawida Lloyd George'a, który był premierem brytyjskim (1916-1922) szkodliwym dla sprawy polskiej, ponieważ uważał Polskę za sojusznika Francji, konkurenta W. Brytanii. Pierwszej zdrady Polski dokonał Lloyd George 12 lipca 1920 roku, w czasie ofensywy sowieckiej na Warszawę. Wówczas sfałszował on granicę proponowaną rządowi Lenina przez konferencję ambasadorów państw alianckich 11go lipca 1920go roku. Lloyd George uczynił to przy pomocy Żyda z Polski, agenta wywiadu brytyjskiego, który później był działaczem syjonistycznym i profesorem historii w Anglii, pod nazwiskiem Lewis Bernstein Namier (1888-1960), byłym studentem uniwersytetu lwowskiego. Namier ogłaszał się jako „ofiara antysemityzmu” Romana Dmowskiego, kiedy pracował w „politycznym wywiadzie” angielskim i pomagał Lloyd George'owi zniszczyć plan Dmowskiego, który w imieniu Polski, na konferencji pokojowej w Paryżu, żądał przyłączenia do Polski Prus Wschodnich, z wyjątkiem wolnego miasta Królewca. Namier pomagał Lloyd George'owi przeforsować na miejsce wolnego miasta Królewca, wolne miasto Gdańsk. Wówczas naczelny wódz sił zbrojnych Francji, marszałek Ferdynand Foche, wskazał na Gdańsk i powiedział, że „Tu zacznie się Druga Wojna Światowa”. Namier służył jako polityczny sekretarz Żydowskiej Agencji w Palestynie (1929-31) do czasu, kiedy „nawrócił się” na protestantyzm, żeby ożenić się z Angielką. Namier zawsze popierał zakulisowe wpływy finansowej elity żydowskiej (grubby self-interested elite) i w tym celu manipulował faktami historycznymi, za co był ostro krytykowany przez sir Herbert'a Butterfield'a. Obecnie Ukraińcy wychowani jeszcze przez Austryjaków, jako narzędzie ich anty-polskiej polityki” „divide et impera,” w tak zwanej przez Austrię Galicji, obecnie nazywają polskie wschodnie tereny przygraniczne, jako „Zakurzonię” na pamiątkę nazwy „Curzone Line” proponowanej w czasie ofensywy bolszewickiej na Warszawę w 1920 roku. Churchill, syn Żydówki, był znacznie ważniejszym syjonistą od Namiera i jego zdrada dokonana wobec Polski przy pomocy prezydenta Roosevelt'a, była w porównaniu bardziej szkodliwa dla Polaków w latach 1943-1945, niż Linia Curzon'a proponowana przez Lloyd George'a była w 1920 roku. Wówczas główną stratą Polski było brytyjskie odrzucenie żądań Dmowskiego, żeby przyłączyć do Polski Prusy Wschodnie i uczynić z Królewca zamiast z Gdańska „wolne miasto.” Naturalnie w pertraktacjach z Zachodem, Stalin powoływał się na propozycję Lloyd George'a, w formie tak zwanej „Linii Curzona” z 1920 roku i było rzeczą prostą dla anty-polskiego i pro-sowieckiego Roosevelt'a, żeby przyjąć za oczywiste, żeby Lwów wraz z całym województwem lwowskim znalazł się po sowieckiej stronie w 1945 roku. Generał Władysław Anders opisał w książce „Bez ostatniego rozdziału,” jak Churchill zdradził Polskę i powiedział mu: „Pan nie jest zadowolony z konferencji jałtańskiej.” Na co generał Anders odpowiedział: „Mało powiedzieć, że nie jestem zadowolony. Uważam, że stało się wielkie nieszczęście. Na takie załatwienie sprawy naród polski nie zasłużył i my walczący tutaj nie mogliśmy tego oczekiwać. Polska pierwsza krwawiła w tej wojnie i poniosła ogromne straty. Była sojuszniczką Wielkiej Brytanii od początku i w najcięższych dla niej chwilach. Na obczyźnie zdobyliśmy się na największy wysiłek, na jaki stać było żołnierza, w powietrzu, na morzu i lądzie. W Kraju zorganizowaliśmy największy podziemny ruch oporu przeciw Niemcom. Żołnierz walczył o Polskę, walczył o wolność swego narodu. Co dzisiaj my, dowódcy, mamy powiedzieć żołnierzowi? Rosja Sowiecka, która do r. 1941 była w ścisłym sojuszu z Niemcami, zabiera nam obecnie połowę naszego terytorium, a w pozostałej części Polski chce ustanowić swoje rządy. Wiemy z doświadczenia, do czego to zmierza. Typowa była gwałtowna odpowiedź Churchill'a: „Wy sami jesteście temu winni. Już od dawna namawiałem was do załatwienia sprawy granic z Rosją Sowiecką i oddania jej ziem na wschód od linii Curzona. Gdybyście mnie posłuchali, dzisiaj cała sprawa wyglądałaby inaczej. Myśmy wschodnich granic Polski nigdy nie gwarantowali. Mamy dzisiaj dosyć wojska i waszej pomocy nie potrzebujemy. Może pan swoje dywizje zabrać. Obejdziemy się bez nich...” Iwo Cyprian Pogonowski

Katastrofa? Zdumiewają się ludziska w mediach, że już nie tylko Rosjanie otwarcie realizują swoją zakłamaną politykę historyczną, ale i czynią to bez najmniejszych oporów Niemcy, a ostatnio nawet UE błysnęła spotem, który stanowił czystą kpinę z Polaków i ich miejsca we współczesnej historii. Nasuwają się jednak dwie wątpliwości. Po pierwsze, czy to sama Polska nie zapracowała sobie dzięki i mediom, i „elitom” na takie traktowanie? Po drugie, czy jest cokolwiek dziwnego w tym, że zwycięzcy piszą historię? Przez ostatnie 20 lat, poczynając od akrobatyki uprawianej przez T. Mazowieckiego i K. Skubiszewskiego, na obecnych szpagatach D. Tuska i R. Sikorskiego kończąc, mieliśmy niemal nieprzerwany ciąg umizgów i do Rosji, i do Niemiec, co wychwalano zresztą w polskich środkach przekazu (pomijając „oszołomskie”) pod niebiosa. Im bardziej nasi polityczni reprezentanci byli elastyczni, tzn. mówiąc ściślej, im częściej na klęczkach przechadzali się po moskiewskich i berlińskich korytarzach nasi władcy, tym „lepiej było dla Polski”. Im bardziej wyrozumiali byli wobec interesów Rosji i Niemiec, tym głośniej ich chwalono i tym silniej ich poklepywano po zgiętych plecach. Równocześnie przez nasze środki przekazu przewalały się całymi latami „poważne analizy”, jak to dobrze, że nasza polityka zagraniczna „wyzbywa się agresji”, „staje się pragmatyczna”, „porzuca język konfrontacji” itd. Na tym tle działalność zagraniczna naszego rządu za czasów kaczystów (a szczególnie polityka historyczna przecież) była rzecz jasna flekowana jako „psucie polityki zagranicznej”, a nawet jako „działanie wbrew polskiej racji stanu”. Zgodnie występowali przeciwko niej przedstawiciele polskiej partii zagranicy, naszych mediów oraz - co oczywiste - rządy naszych największych sąsiadów. Głosy potępienia nadchodziły, jak pamiętamy, nawet z Brukseli. Zaczęto zresztą nawet wyszydzać ówczesną Polskę jako kolejny ze stanów USA. W tym kontekście wszelkie próby odbudowywania polskiej świadomości narodowej, wszelkie działania zmierzające do głośnego przedstawienia naszej historii w niezafałszowany sposób, były traktowane jako „drażnienie Rosji”, „pobrzękiwanie szabelką” czy też „emocjonalne szantażowanie Niemiec” albo jako „polskie resentymenty” i „nasza nieszczęsna martyrologia”. Warto zauważyć przy tej okazji, że o ile o publikacjach o tragediach narodowych, które dotknęły Polaków, o ofierze krwi naszych rodaków, już za czasów peerelu, lecz i po dziś dzień, zwykło się wśród rozmaitych salonowców z miast i wsi, mawiać właśnie w kategoriach „nieszczęsnej polskiej martyrologii” (z tym charakterystycznym naciskiem na „nieszczęsnej”), o tyle nie spotkałem się z sytuacją, by którykolwiek z takich właśnie salonowców wyraził choć jedno słowo przekąsu w przypadku olbrzymiej ilości publikacji dotyczących Holokaustu. Ledwie po „obaleniu komunizmu” zaczęły się pojawiać rozprawy o Katyniu, o partyzantce antysowieckiej, o ludobójstwie komunistycznym, zaraz zaczęły się podnosić lamenty, że „już dosyć tej historii”, „już dość tego nieustannego wspominania”, no i oczywiście „dość tej nieszczęsnej martyrologii”. Gdyby tego było mało, to protestowano nawet przeciwko „ciąganiu po sądach” rozmaitych „starszych ludzi” i innych „osób w podeszłym wieku”, które, tak się złożyło, służyły kiedyś zbrodniczemu systemowi, wysyłając na obywateli patrole z psami, pały lub po prostu czołgi i karabiny. Protestowano przeciwko „grzebaniu się w przeszłości”, „graniu teczkami”, „polowaniu na czarownice” z ubeckim rodowodem czy wreszcie prześladowanie „sprzątaczek” z SB. Pukano się w głowę i oburzano, gdy nawet jakieś oszołomy urządzały wystawy typu „twarze bezpieki”, a więc gdy po prostu pokazywano obywatelom oblicza oprawców (już nawet ich nie sądzono). Wreszcie przedstawiano (powstały stanowczo za późno) Instytut Pamięci Narodowej jako „policję polityczną”, urząd „przypominający UB”, zbiorowisko „gówniarzy” dążących do skompromitowania autorytetów moralnych, a przede wszystkim „fałszerzy historii” (no chyba że IPN zajmował się Jedwabnem, to wtedy był dla salonowców placówką OK). Ileż to krokodylich łez wylewali salonowcy nad polskim patriotyzmem, zestawiając go niemal zawsze z nacjonalizmem, zaściankowością, wstrętem do obcych, moczaryzmem, a nawet faszyzmem. Za punkt honoru stawiano sobie „europejskość” i kosmopolityzm, odżegnując się od jakiegokolwiek przywiązania nie tylko do „nieszczęsnej polskiej martyrologii”, ale i naszej tradycji. Wyśmiewano polskie święta narodowe, naszą religijność utożsamiano z ciemnotą, skansenem i kołtuństwem (słynny „polski kołtun”, którym straszono za peerelu znowu był postrachem za III RP w kręgach salonowców, w których akurat kołtun na kołtunie siedzi, choć specyficznego typu). I tu znowu ciekawa dysproporcja. O ile polski patriotyzm był godny politowania, o tyle rosyjska czy niemiecka, czy francuska (nie wspominając o izraelskiej) dbałość o tradycje narodowe i politykę historyczną, zawsze u naszych salonowców spotykała się z pełnym zrozumieniem i szacunkiem. W ten właśnie sposób z całkowitą premedytacją uczyniono i z Polski, i z naszej tradycji oraz historii pośmiewisko. Trzeba jednak przyznać, że cała ta sytuacja nie wzięła się znikąd, wszak kamieniem węgielnym III RP było kłamstwo i niesprawiedliwość. Wespół z komunistami podjęto się „obalania komunizmu” i tychże komunistów postawiono ponad prawem, jeśli chodzi o popełnione przez nich zbrodnie i doprowadzenie Polski przez kilkadziesiąt lat do cywilizacyjnej ruiny (za samą „politykę gospodarczą” komuniści powinni odsiadywać dożywocie, nie mówiąc o ludobójstwie, w którym uczestniczyli). Komunistów uczyniono nawet uprzywilejowaną grupą w wielu sferach życia w „wolnym i niepodległym państwie”. Jeśli więc taki kamień się położyło pod budowę domu, to nic dziwnego, że wyszła rudera. Jeśli ze złodziejami i innymi gangsterami się robi interes, to nic dziwnego, że finał jest tragiczny. W Polsce tragedia jest wyjątkowo wyrazista, bo dziś komuniści (te same buraki, które jeszcze nie tak dawno w gumofilcach i uszankach pielgrzymki odbywały do Moskwy lub najbliższej siedziby armii czerwonej) pouczają nas, jak powinna wyglądać kultura europejska, co to znaczy być Europejczykiem i jakie nowoczesny człowiek powinien mieć maniery. Oczywistym jest jednak, że ten stan rzeczy, jaki mamy, nie jest wyłącznie zasługą komunistów. Oni są jak pasożyt, co na każdym organizmie jest w stanie wyżyć, byleby tylko go nie zwalczać. Ten stan rzeczy jest zasługą „konstruktywnej opozycji” z Szarą Eminencją III RP A. Michnikiem i jego autorytetami moralnymi na czele. Ten stan rzeczy jest też zasługą „ludzi kultury”, którzy wiele wysiłku włożyli w to, by z Polski i jej historii oraz tradycji uczynić pośmiewisko i którzy za punkt honoru stawiali sobie wyszydzanie polskości tudzież „nieszczęsnej martyrologii”. Nic dziwnego w związku z tym, że „zwycięzcy wzięli wszystko”. Nie ma bowiem żadnych wątpliwości, że Rosja i Niemcy znakomicie wyszli na „obaleniu komunizmu” i skwapliwie zajęli się pisaniem własnych scenariuszy historii. Jeśli zaś w Polsce zrobiono wszystko, by nasze dzieje i nasze interesy zamienić w farsę, jeśli owacjami i przeróżnymi „prestiżowymi” wyróżnieniami nagradzano ludzi je wyśmiewających w kinie, teatrze, telewizji, książkach etc., to jest już stanowczo za późno, by rozdzierać szaty z tego powodu, że „sąsiedzi nas nie cenią” i „nie liczą się z prawdą”. Poza tym kłamcy nie powinni się dziwić, że wieloletnia polityka zakłamywania rzeczywistości w końcu podziałała. Goebbels miał rację - uporczywie powtarzane łgarstwa w końcu przebijają się do umysłów ludzi, a przynajmniej odnoszą ten wymierny skutek, że ludzie na te łgarstwa i na samych łgarzy obojętnieją. Nie należy żywić złudzeń, że nagle Rosjanie czy Niemcy, którzy - jak dowodzi historia - mają wyjątkową predylekcję do budowania życia społecznego na kłamstwie i przemocy, naraz zapałają wielką miłością do prawdy i szlachetności. Nie należy też mieć do nich o to pretensji - oni po prostu tacy właśnie byli, są i będą. Kiedy G. Schroeder powiedział za swoich rządów o tym, że już wystarczy „tego niemieckiego przepraszania za II wojnę”, to w Polsce salonowcy z pełnym zrozumieniem przyjęli tę deklarację, choć wydaje się, że za co jak za co, ale za ową wojnę, to Niemcy powinni się kajać do końca świata (nie mówiąc o odszkodowaniach, które także Polsce powinni długo wypłacać, choć, jak wiemy, ani słychu o tym, ani widu). Był to czytelny sygnał, że niemiecka polityka historyczna wchodzi w fazę ofensywy w kwestii niemieckiej wersji dziejów. A jeśli dziś Rosjanie niemalże śmieją nam się w twarz, gdy nieśmiało przypominamy im o Katyniu (zaledwie o Katyniu, przecież skala zbrodni Rosjan wobec Polaków jest po wielokroć większa i także nam powinni płacić wielkie odszkodowania), to także jest to już konsekwencja wieloletniej ichniejszej polityki zapoczątkowanej putinowskim odświeżaniem sowieckiej ideologii, symboliki i frazeologii. Jeśli więc dziś moglibyśmy mieć do kogoś pretensje, to przede wszystkim do tych niewidomych, co nas przez ostatnie 20 lat doprowadzili do tej ślepej uliczki. Możemy jednak mieć także pretensje do nas samych, że im na to wszystko pozwoliliśmy, tak jakbyśmy sobie nie zdawali sprawy, że budowanie nowego państwa na fundamencie kłamstwa, bezprawia i niesprawiedliwości nie może zakończyć się totalną katastrofą. Pozostaje jedynie pytanie, czy ludzi odpowiedzialnych za ten stan rzeczy kiedyś rozliczymy?

Odmówił opłaty za A4 - wygrał. I walczy dalej Środa, 20 maja Resort infrastruktury nabrał wody w usta w sprawie autostrady A4. Chodzi o bezprecedensowy wyrok sądu, który uniewinnił kierowcę, który odmówił zapłacenia za przejazd remontowanym odcinkiem drogi. Reporter RMF FM domagał się opinii ministerstwa - niestety bezskutecznie. Tymczasem kierowca, który wygrał proces idzie za ciosem i chce znowu zaskarżyć firmę Stalexport Małopolska. Paweł Świąder odszukał odpowiedź wiceministra transportu na poselską interpelację sprzed roku. Co ciekawe, kilka zdań brzmi identycznie, jak w piśmie koncesjonariusza, który dwa miesiące wcześniej odwoływał się od kary nałożonej za "wyrób autostradopodobny" przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. To fragment mówiący o tym, że zaciągnięty kredyt pozostaje w całości bez gwarancji skarbu państwa. Jedynym jego zabezpieczeniem są przychody z opłat, których poziom określony został w planie finansowym.Brak jakiegokolwiek komentarza ze strony resortu infrastruktury kierowcy mogą odebrać tylko w jeden sposób. To jawne lekceważenie tych wszystkich, którzy w kilku podatkach i parapodatkach dokładają się do programu budowy dróg. Posłuchaj: Tymczasem kierowca, który wygrał proces idzie za ciosem i chce teraz oskarżyć firmę Staleksport Małopolska o naruszenie dóbr osobistych i pozbawienie wolności. Wniosek będzie gotowy za kilka dni. Chodzi o zatrzymanie przed bramkami w Balicach, kiedy to kierowca nie zgodził się zapłacić za przejazd remontowaną autostradą. Z Mariuszem Frasem rozmawiał reporter RMF FM Marcin Buczek: Zarządca A4 przegrał proces o odmowę zapłaty za przejazd Od rana trwa burza mózgów w firmie Stalexport Małopolska. Koncesjonariusz autostrady A4 ma poważny problem: prawomocny wyrok. Firma przegrała proces z adwokatem z Katowic, który odmówił zapłaty za przejazd rozkopaną autostradą. Stalexport pozwał go do sądu i poniósł porażkę. Czy sądowe zwycięstwo jednego kierowcy zachęci innych do niepłacenia za produkt autostradopodobny? Wyboru pan nie ma, podjeżdża pan do bramki i albo się szlaban otworzy, albo nie - mówią niektórzy. Inni przyznają jednak, że zwycięstwo katowickiego adwokata skłoni ich do niepłacenia za przejazd: Czy natomiast Stalexport ugnie się pod sądową presją i obniży ceny za korzystanie z autostrady Katowice - Kraków? Jak dowiedział się reporter RMF FM Marcin Buczek, nic w tej chwili na to nie wskazuje. Zapadł, co prawda, wyrok sądowy, ale nie zmienia on prawa, zgodnie z którym firma zarządzająca autostradą pobiera opłaty za przejazd. Dalsza argumentacja jest taka, że ceny nie spadną, bo potrzebne są pieniądze na remonty, utrzymanie autostrady i zaciągnięte kredyty. Co więcej, w ciągu pięciu ostatnich lat zarządca autostrady wygrał kilkanaście procesów z kierowcami o wyłudzenie. A chodziło o kwoty kilku czy kilkunastu złotych, czyli tyle, ile kierowcy nie zapłacili za przejazd. Dopiero w ostatnim procesie sąd postanowił inaczej.

Różnorodność, eNDecja i sport... a: i o rasizmie Słowo różnorodność” jest przez Lewicę ukochane. „Niech rozkwita sto kwiatów niech rozwija się sto szkół myślenia" - głosił Ze-Dong Mao (na rok przed „Wielką Proletariacką Rewolucją Kulturalną”, kiedy to poubierano wszystkich w zgrzebne kufajki). Czerwonym Świniom i Różowym Prosiaczkom” słowo „różnorodność” wręcz nie schodzi z ryjków. Inny (narodowy!) socjalista-antysemita, śp. Henryk Ford, też popierał różnorodność: „Mój klient może sobie wybrać samochód w dowolnym kolorze - pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”! Lewacki „PRZEGLĄD” wystawia co tydzień ludziom cenzurki - a w ubiegłym tygodniu na ich „giełdzie” największe dołowanie miał p. Andrzej Szlęzak, „prezydent Stalowej Woli, który stwierdził, że w koszykarskim klubie, na który daje pieniądze, mogą grać tylko Polacy. Bo jest eNDekiem i mamy zdolną młodzież”. Ja tam nie mam pojęcia, jaki procent Polaków powinien grać w koszykówkę i w jakim klubie - natomiast uważam, że (1) jak ktoś płaci, to ma prawo wymagać - i gdyby p. Szlęzak powiedział, że da pieniądze pod warunkiem, że w klubie będą grali sami blondyni - to klub może pieniądze wziąć (spełniając ten warunek) - albo nie brać. Wolny klub w wolnym kraju. Uważam też (2), że różnorodność jest piękna - i jeśli chiński multimiliarder będzie sponsorował klub w Miedzianej Woli pod warunkiem, że będą w nim grali sami Chińczycy - to znów: klub może wziąć pieniądze albo nie. A jeśli klubowi w Niklowej Woli z kolei bank Morgana da szmal pod warunkiem, że grać będą sami Murzyni - to też nic się nie stanie... a w połowie klubów będzie jakaś mieszanka ras i narodowości. No, i dobrze. Lewica jednak takiej różnorodności znieść nie może. Dla niej „różnorodność” oznacza, że w każdym klubie ma być po dwóch Murzynów, jednym Chińczyk - z koniecznym dodatkiem jednego Żyda, jednego homosia i może jakiś Zielony, czyli ekolog? By było beznadziejnie szaro i nudno. Na zakończenie ciekawostka: zauważyli Państwo, że w USA w boksie i koszykówce bodaj większość zawodników to Czarni - ale sędziowie i trenerzy to chyba bez wyjątku Białasy? No, i co z tego? Nic. Jakoś się od tego rasizmu sport amerykański nie zawalił... JKM

Dlaczego 17 września 1939? Odpowiedź na pytanie, dlaczego wojska sowieckie rozpoczęły inwazję Polski w dniu 17 września 1939 jest w Polsce powszechnie nieznana. Ludziom trudno jest myśleć o wielkiej grze na światową skalę, zwłaszcza, że Związek Sowiecki, a po nim Rosja nie chce wyznać prawdy, że w styczniu 1939 roku, Polska najprawdopodobniej uratowała Związek Sowiecki od klęski, w chwili kiedy rząd Polski odmówił Hitlerowi podpisania Paktu Anty-Kominternowskiego. Pakt ten Japonia podpisała już 26 listopada 1936 roku, a Włochy 6 listopada 1937 roku. Japonia wysłała do Niemiec 13 sierpnia 1937, generała nazwiskiem Sawada, żeby wraz z Niemcami wywierał nacisk na przystąpienie Polski do Paktu Anty-Kominternowskiego. Wkrótce do tych starań przyłączyły się Włochy. Natomiast Stalin, którego wojska walczyły z Japończykami od 1937 roku i staczały z nimi największe bitwy powietrzne w historii do tego czasu, miał nadzieję, że stając po stronie Hitlera, spowoduje Drugą Wojnę Światową i zdoła uwikłać Niemców w powtórkę wojny pozycyjnej z czasów Pierwszej Wojny Światowej. Stalin chciał zdobyć dosyć czasu na odbudowę Armii Czerwonej, w której jego własne czystki spowodowały śmierć 44,000 najbardziej doświadczonych oficerów. Polska w tragicznej sytuacji stała wobec „misji dziejowej Hitlera przyłączenia do Niemiec żyznych ziem Ukrainy” i jednocześnie eliminacji mieszkańców Polski i Ukrainy na rzecz „rasowych Niemców”. Józef Piłsudski wcześniej przekazał Polakom poprawną opinię, że „Polacy muszą unikać zbliżenia tak z Niemcami jak i z Rosją, w obronie niepodległego państwa polskiego na jego ziemiach historycznych”. Rosja zagrażała Polakom brutalnymi morderstwami i stratą niepodległości, podczas gdy Niemcy hitlerowskie zagrażały likwidacją ludności polskiej na jej historycznych ziemiach. Dlatego rząd polski odmówił przystąpienia do paktu z Hitlerem, który w 1939 roku wywołał Drugą Wojnę Światową napaścią na Polskę, co uczynił z pomocą Stalina. Hitler chciał uzyskać długą granicę ze Związkiem Sowieckim, konieczną dla spełnienia jego „misji dziejowej” podbojów na wschodzie. Los Polski był smutny i nieunikniony z powodu położenia w środku Europy między silniejszymi sąsiadami Niemcami i Sowietami. Churchill i Roosevelt cynicznie zdradzili polskiego alianta już w 1943 roku. Natomiast Stalin dokonał na Polakach masowych mordów oraz pozbawił ich wolności na prawie pół wieku. Polska obecnie ma swoje ziemie historyczne zamieszkałe przez blisko 40 milionów Polaków, mimo bardzo bolesnej strat wojennych ponad 20% obywateli i połowy przedwojennego terytorium, włącznie ze Lwowem i Wilnem. Taki jest wynik Drugiej Wojny Światowej, która była rozpoczęta jakoby w obronie Polski. Polska mogła się bronić, albo pozwolić na dominację przez Hitlera, który mógł naprzód korzystać ze zgody Polaków na przemarsz wojsk niemieckich albo z dobrowolnego udziału Polski w ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Taki atak w 1939 roku prawdopodobnie spowodowałoby klęskę Sowietów jeszcze przed przegraniem przez Japonię wielkiej bitwy nad rzeką Kalką. Niestety mało znane są w Polsce takie fakty jak uznanie Hitlera za „zdrajcę Japonii” i protest Tokio w Berlinie przeciwko paktowi Ribbentrop-Mołotow w sierpniu 1939, jak też uzyskanie przez Japonię obietnicy, że w cztery dni po początku pierwszej bitwy japońsko-amerykańskiej Hitler, zobowiązał się wypowiedzieć wojnę Stanom Zjednoczonym, w zamian za pomoc Japonii przeciw Sowietom, w formie obiecanego ataku japońskiego na sowiecką armię syberyjską przez wojska japońskie. Japończycy nigdy tego ataku nie dokonali. Polska nie mogła uniknąć tragicznych strat, które poniosła, ponieważ wielka niemiecka ekspansja terytorialna na wschód mogła być dokonana tylko za pomocą likwidacji Polski na jej ziemiach historycznych. Niemcy nie chciały rezygnować z żadnej części byłego zaboru pruskiego. Dla Hitlera naturalną dalszą ekspansją była likwidacja państwa polskiego na jego historycznych ziemiach oraz przyłączenie czarnoziemu ukraińskiego do Niemiec, ale bez ludności. Działaczy ukraińskich Hitler kazał aresztować i wywieźć do więzienia w bunkrze na terenie obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen pod Berlinem, w chwili kiedy w 1941 roku, próbowali oni ogłosić wolną Ukrainę we Lwowie. Niestety możliwości strategiczne Polaków w 1939 roku były bardzo ograniczone i polska pomoc w niemieckim podboju Rosji nie miała żadnego sensu z polskiego punktu widzenia.
Po zdradzie przez Hitlera paktu z Japonią i zawarciu paktu Ribentrop-Mołotow, Japończycy zaczęli pertraktacje o zawieszenie broni z Sowietami na froncie syberyjskim, gdzie ponosili duże straty. Sowieci podpisali zawieszenie broni z Japonią 15 września 1939, 16 września to zawieszenie broni weszło w życie, a 17 września 1939 Armia Czerwona rozpoczęła inwazję Polski po pozbyciu się frontu sowiecko-japońskiego. Dziwna jest debata w maju 2009 na łamach Rzeczypospolitej dotycząca jakiegokolwiek sensu przyłączenia się Polski do wojny po stronie Niemiec w 1939 roku. Iwo Cyprian Pogonowski

ONI - i nasze pieniądze Jakieś lody ruszyły - albo co? Reżymowa TVP zaprosiła mnie do pogadania sobie wylewnie przez 25 sekund w „Wiadomościach”, gdzie mogłem podkreślić nie tylko to, że Kryzio grasuje głównie na Zachodzie - ale i to, że przyczyną Kryzia w Europie Zachodniej jest działalność Komisji Europejskiej i poszczególnych rządów, które postanowiły walczyć z pożarem przez dosypywanie do ognia banknotów. To, że nie należy wchodzić do €urolandii już obcięto… Dlaczego ONI to robią? Pozornie odpowiedź jest oczywista: bo gdy przez ręce polityków przechodzą miliardy (a nawet biliony!!) €urosów, to zawsze coś się do łapek przyklei. Dlatego polityk w d***kracji zawsze woła, by zwalczać zjawisko poprzez zwiększenie wydatków publicznych. To już nawet nie chodzi o wziątkę w gotówce. Jeśli Irlandia składa się z Connachtu, Leinsteru, Munsteru i Ulsteru, to p. O'Connor po cichu (np. w akcyzie od benzyny albo od wódki) zbiera z każdej prowincji po sto milionów, sto wydaje na koszty tej operacji, a trzysta z wielkim przytupem wydaje u siebie w Connachcie na budowę np. stadionu. O'Lennor robi to samo u siebie - i zaskarbia sobie dozgonna wdzięczność kibiców z Leinsteru. O'Munroe w Munsterze wydaje 300 milionów na ogromne Centrum Kulturalne, zaś McAlster wydaje 300 milionów na „promocję języka irlandzkiego w Ulsterze”. W efekcie ludzie w każdej prowincji zapłacili po 400 milionów, a dostali 300 - ale są święcie przekonani, że te pieniądze dostali „za darmo” i będą głosowali na pp. McAlstera, O'Connora, O'Lennora i O'Munroego. Ci natomiast utworzyli w Parlamencie Irlandii w cichym porozumieniu Bandę Czterech - i za każdym razem wygłaszają w Tithe an Oireachtais płomienne przemówienia, z których wynika, że dany bandziorek dzielnie „wywalcza” dla „swojej” prowincji 300 milionów - dzięki czemu każdy może być pewny, że zostanie ponownie wybrany i będzie nadal pobierał ogromne poselskie apanaże. Ten numer działa bezbłędnie w każdym kraju - dlatego ta banda złodziei, jaką są dzisiejsi politycy, za żadną cholerę nie dopuści do przywrócenia monarchii - bo król natychmiast by zobaczył, że w kasie nie przybyło mu 4 × 300 = 1200 milionów, lecz zginęło 1600 milionów - i rozgonił tę bandę wydrwigroszy na cztery wiatry. Jak to ładnie ujął śp. Henryk Sienkiewicz, ustami śp. ks. Bogusława Radziwiłła: „Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy.” Dawniej ludziom trzeba było wytłumaczyć, że muszą napaść na wroga - i go złupić. Jak to pisał bodaj śp. Fryderyk Engels: „Gdyby rząd niemiecki powiedział, że chce wymordować milion Niemców, a rząd francuski chciał to samo zrobić z milionem Francuzów - żaden z tych rządów nie przetrwałby tygodnia. Gdy jednak rząd niemiecki chce wymordować milion Francuzów, a rząd francuski milion Niemców - to uzyskują one ogromne społeczne poparcie”. Elity polityków dostrzegły jednak wreszcie, że wojna jest nieopłacalna - i całkowicie do rabowania ludzi zbędna! Zawarli Pakt „O niezmienieniu granic w Europie siłą” - i teraz Panowie D***kraci bez żadnej obawy okradają swoich: banda polskich polityków rabuje Polaków, banda polityków ukraińskich rabuje Ukraińców, banda francuskich rabuje Francuzów… - a nawet ostatnio chcą w tym celu zjednoczyć siły, by w razie buntu podatników w jednym kraju można by go było stłumić „europejskimi” wojskami z innych krajów. Zauważmy, że Irlandię rabuje się o wiele łatwiej, niż królestwa Connachtu, Leinsteru, Munsteru i Ulsteru z osobna!! Im większe państwo - tym większe i łatwiejsze jego okradanie - bo nawet król nie jest wtedy w stanie skontrolować tego, co się dzieje. Zawsze jednak bywało tak, że państwa rosną - a wraz z tym rośnie korupcja. Unia Europejska ma powstać z 27 krajów już doszczętnie przeżartych przez korupcję! Co to będzie? Co to będzie? JKM

Powróćmy do źródeł Jak ujawnił Rzecznik Praw Obywatelskich dr Janusz Kochanowski, w ciągu 5 lat, jakie upłynęły od Anschlussu, Komisja Europejska skierowała do państw członkowskich, a więc i do Polski, prawie 1700 dyrektyw do wykonania. Średnio więcej, niż jedną dziennie. To najlepiej ilustruje zakres samodzielności naszych dygnitarzy i wyjaśnia przyczyny, dla których nie zajmują się oni już państwem, którym zza kulis kierują starsi i mądrzejsi, tylko sobą, a ściślej - własnym wizerunkiem. Premier Tusk, jak zawodowy impresario, o niczym innym nie myśli, tylko jakby tu 4 czerwca zorganizować imprezę w rocznicę obalenia komunizmu. Nic dziwnego, że poruszenie wywołał film nakręcony przez jakiegoś europejskiego mędrca, w którym rola Polski i Solidarności w obaleniu komunizmu w ogóle nie została zauważona. Warto jednak zwrócić uwagę, że ten film doskonale współbrzmi z zeznaniami, jakie całkiem niedawno złożył przed niezawisłym sądem generał Kiszczak twierdząc, że Solidarność niczego nie wywalczyła, tylko wszystko otrzymała od niego osobiście. Jako gospodarz okrągłego stołu i współtwórca transformacji ustrojowej generał Kiszczak coś tam musi wiedzieć, więc byłoby wskazane, żeby 4 czerwca właśnie on, a nie, dajmy na to, premier Tusk, który w tamtych wydarzeniach nie odegrał żadnej znaczącej roli, poinformował Europę i świat i prawdziwym ich przebiegu. Dodatkową atrakcją rocznicowych obchodów mogłaby być dyskusja generała Kiszczaka z Lechem Wałęsą, dzięki której można by wyjaśnić wiele wątpliwości, a świat mógłby poznać prawdę z pierwszej ręki. SM

21 maja 2009 "Energia dla Warszawy".... (Wojciech Olejniczak) Czego to demokratyczni politycy nie wymyślą, żeby przykleić się na bilbordzie z wielkim uśmiechem i sprzedawać jakieś horrendalne głupstwa? Niby co, taką „ energię” ma Warszawie dać, dzięki temu, że pan Wojciech Olejniczak dostanie  się do  Parlamanetu Europejskiego? Może pan Wojtek dostanie jakieś dofinansowanie, na jakiś nieziemski projekt, który trzyma w zanadrzu, a który ujawni w odpowiednim momencie? Bo na przykład jednym z „ciekawszych” dofinansowanych  z pieniędzy podatników ,jest projekt pod tytułem” Wyjaśnianie religii”(???).(Explaining Religion”-EXREL), przygotowany przez uniwersytet oxfordzki. Niejedna” placówka”, zasilana kwotą 1,4 mln funtów, przez specjalistów, pardon socjalistów Komisji Europejskiej, wyjaśniałaby wszystko co tylko wyjaśnić można, wyjaśnić trzeba, wyjaśnić koniecznie wypada… Bo od tego są przecież „placówki naukowe” w Unii Europejskiej, żeby dopiec, pardon  dociec- tego i owego. Komisja Europejska często dymi  socjalistycznymi pomysłami, a ostatnio dymiła  dosłownie, bo nawet musiała się przenieść ze swoimi obradami do sąsiedniego budynku, ponieważ  w tym właściwym coś się paliło… Czy może ktoś w nerwach podpalił? Projekt „Wyjaśnianie religii” ma cztery zasadnicze cele: dokładne scharakteryzowanie głównych elementów „religii uniwersalnych”i zakresu ich zmienności, ustalenie podstawowych przyczyn istnienia religii , uwzględnienie różnic w tradycjach religijnych oraz opracowanie modeli niezbędnych do” stymulowania przyszłych kursów transformacji w określonych systemach religijnych”(????). Cokolwiek miałoby to stymulowanie znaczyć..(???). Ciekawe będzie ustalenie tych modeli, tak jak kiedyś Model Kaleckiego w „ ekonomii” socjalistycznej… Ustalić model, a potem w ten model wtłoczyć rzeczywistość,  a jak rzeczywistość do modelu nie będzie pasować, to tym gorzej dla rzeczywistości.. Zgodnie z leninowską zasadą, że jeśli fakty nie pasują do teorii, to tym gorzej, nie dla teorii, lecz dla faktów.. Dla socjalistów nie ma żadnych przeszkód w pokonywaniu rzeczywistości..

No i te przyczyny istnienia religii… Że „opium dla ludu”- to już wiemy od czasów duchowego przywódcy Unii Europejskiej, niejakiego Karola Marksa, i jego twórczego kontynuatora Uljanowa. W ramach stymulowania ”przyszłych kursów transformacji w określonych systemach religijnych”, powoła się odgórnie jakieś rady religijne związane z Komisją Europejską, a potem  zacznie się tworzyć przyspieszając - „religię uniwersalną”.. Bo Unia Europejska charakteryzuje się ujednolicaniem wszystkiego, to dlaczego- w przyszłości - ma nie być jednej religii pod patronatem komisarzy Unii Europejskiej, nie wybieralnych w demokratycznych wyborach, bo akurat tam zapadają prawdziwe decyzje? Za to wybory mamy do Parlamentu Europejskiego.  I to z wielkim hukiem .Bo gdyby wybory miały  coś zmienić, to socjaliści zakazaliby wyborów.. Nie jestem oczywiście ultrasem demokracji, ale zawsze przypadek może sprawić.. Na te wariactwa poszło 1,4 miliona funtów(!!!). Bo gdyby ktoś chciał prowadzić takie” badania” za swoje pieniądze, to z pewnością by mu do głowy nie przyszło zajmować się czymś podobnym.. Zająłby się z pewnością czymś poważniejszym, na przykład innym projektem, a dotyczącym sumy 103 tysiące funtów, którą to sumę przyznano w Unii Europejskiej,( jak to mówił Borys Jelcyn, Ewropejskij Sojuz), związkowi zawodowemu aktorów na badania- uwaga! - „stopnia dyskryminacji aktorek w podeszłym wieku”(????). No tego jeszcze w Unii nie grali, a grali wiele… Z pewnością „ aktorki” w podeszłym wieku są dyskryminowanie, bo kto do kręcenia melodramatu zatrudni dziewięćdziesięcioletnią aktorkę z dwudziestoletnim amantem..? Chyba tylko idiota… chyba, że będą parytety ustalone odgórnie przez Komisję Europejską i producenci melodramatów będą musieli zatrudniać  aktorskie babcie do kręcenia pornosów.. Bo że są dyskryminowane - to pewnik. Chodzi jedynie o stopień dyskryminacji, o ustalenie jak wysoki, jak zgangrenowany jest stosunek do zatrudniania aktorek w podeszłym wieku.. A ciekawe jak się ma problem sportowców w podeszłym wieku? Czy w tym środowisku nie dochodzi do nadużyć, wobec sportowców w podeszłym wieku? Bo dlaczego dziewięćdziesięcioletni mężczyzna, nie miałby na przykład ustawowego prawa brać udziału w skokach wzwyż?  I z tyczką, i bez tyczki.. Bo do grania w melodramatach to w ogóle powinien mieć priorytet.. Najlepiej  z dziewięćdziesięcioletnią panną…I taki melodramat powinien być wyjątkowo łzawy, wzruszający i wciągający.. W pornosach też powinien móc ustawowo grać.. Sztucznych penisów przecież w sex-shopach nie brakuje.. Unia Europejska za jedyne 137 tysięcy funtów zorganizowała …. karnawał, który miał na celu przybliżenie Europejczykom'” historii i kreatywności osób z afrykańskim pochodzeniem” (????). O co chodzi z tą” kreatywnością osób z afrykańskim pochodzeniem”? Może państwo coś wiecie na ten temat..? Może Europejczycy nie byli i nie są dość kreatywni… Może przydałby się  jakiś karnawał zorganizowany w Afryce dla Afrykańczyków,  i nie za 137 tysiące funtów, tylko za co najmniej - milion! U nas będą wkrótce igrzyska za 90 miliardów złotych.. Już szykują stadiony! Ojjjjj… Zabawimy się naprawdę! Nie byłem jeszcze nigdy na imprezie za 90 miliardów złotych podatnika. Już powoli rozkręca się rozbudowa…. Spółek zarządzających igrzyskami, będą „ nieuzasadnione” wydatki, jakieś” nieprawidłowości,” jak to przy budowie socjalizmu bywa

Urzędnicy zawsze najlepiej wydają nasze pieniądze.... BO, że nie będzie przetargów tu już wiadomo… Ileś tam zginie, ileś ukradną, ileś się nigdy nie wyjaśni gdzie są.. 90 miliardów- ładna sumka! Do rozkradzenia! Była też promocja Unii Europejskiej  w szkołach. Na długopisy, naklejki, breloczki i inne gadżety, urzędnicy unijni wydali tylko 68 tysięcy funtów(!!!). Przypominam, że całe to marnotrawstwo płynie z raportu przygotowanego przez brytyjską organizację Tax-Payers  Alliance, zajmującą się  śledzeniem losu   brytyjskich pieniędzy wpłacanych również do Unii, minus oczywiście rabat brytyjski, wywalczony jeszcze za  czasów Żelaznej Damy. Nie wiem ile Unia Europejska przeznaczyła pieniędzy na ustalenie „ definicji Boga”(????). Wiem natomiast, że towarzysz Jurij Gagarin był swojego czasu w kosmosie  i po powrocie na ziemię powiedział, że „był w kosmosie, ale Boga tam nie widział”(???). Przy próbnym oblatywaniu kolejnego samolotu zginął.. Ciekawe jakiej energii dostarczy nam pan Wojciech Olejniczak z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdy znajdzie się w ławach Parlamentu Europejskiego? Na pewno poprze tego typu projekty.. I koniecznie musi być coś dla biednych, przeciwko bogatym… WJR

Bronić się przed uciskiem W swoich podróżach po Polsce trafiłem niedawno do Rabki Zdroju, gdzie miałem spotkanie z tamtejszą publicznością. Mówiłem między innymi, że według Głównego Urzędu Statystycznego, około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co w Polsce jest wyprodukowane i sprzedane, powstaje w „szarej strefie”, a więc - w konspiracji przed władzami. Zwróciłem uwagę, że ta konspiracja gospodarcza jest jedną z form walki z narzuconym nam modelem kapitalizmu kompradorskiego, w którym - w odróżnieniu od zwyczajnego kapitalizmu - o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim, decyduje przynależność do sitwy. Powiedziałem też, że dzięki tym dzielnym ludziom, którzy w poczuciu odpowiedzialności za swoje rodziny, za swoje przedsiębiorstwa i za gospodarkę narodową, z całym poświęceniem omijają prawo nastawione na ochronę i umocnienie przywileju sitwy, gospodarka nasza funkcjonuje w miarę możliwości dobrze, stwarzając narodowi ekonomiczne podstawy egzystencji. Tę moją wypowiedź skomentował jeden z uczestników spotkania, jak się okazało - przedsiębiorca wyznania protestanckiego - który powiedział, że nie może się z tym zgodzić, ponieważ człowiek uczciwy powinien postępować zgodnie z prawem, a zwłaszcza - płacić podatki, nawet jeśli uważa, że są nadmierne, czy niesprawiedliwe. Poruszył tym samym bardzo ważny problem - czy chrześcijanin jest w sumieniu zobowiązany do znoszenia ucisku, czy też takiego obowiązku nie ma. Odpowiadając na jego komentarz przypomniałem ewangeliczną przypowieść o monecie czynszowej. Jak pamiętamy, faryzeusze zamierzali wpędzić Pana Jezusa w pułapkę, zadając Mu pytanie, czy należy płacić podatki Rzymianom. Wydawało im się, że cokolwiek powie, to się pogrąży, bo jeśli powie, że nie należy płacić, to oskarżą Go przed Rzymianami jako buntownika, a jeśli powie, że należy, to powiedzą, że jest zdrajcą i kolaborantem. Ale Pan Jezus z finezją tej pułapki uniknął. Kazał sobie podać monetę czynszową i zapytał swoich rozmówców, czyj wizerunek wybity jest na monecie. Odpowiedzieli, że cesarza, więc Pan Jezus powiedział im, żeby w takim razie oddali co cesarskie - cesarzowi, a co boskie - Bogu. Zazwyczaj przypowieść tę przywołuje się dla uzasadnienia obowiązku płacenia podatków i wywiązywania się z innych powinności wobec państwa - ale na ogół przytacza się wtedy tylko pierwszą część konkluzji Pana Jezusa - żeby mianowicie oddawać cesarzowi, co cesarskie. Jeśli przywołuje się część drugą, to przeważnie w tym sensie, żeby poza tym się modlić i wywiązywać z powinności na przykład wobec Kościoła. Tymczasem ta druga część odpowiedzi udzielonej przez Pana Jezusa jest co najmniej tak samo ważna, jak część pierwsza, a może nawet jeszcze ważniejsza. O ile bowiem pierwsza część - ta, by oddawać cesarzowi co cesarskie - odnosi się do poddanych cesarza, a więc - nas wszystkich - o tyle część druga - ta o oddawaniu Bogu tego, co boskie - odnosi się przede wszystkim do „cesarza”, a więc - do sprawujących władzę publiczną. Cesarz bowiem sam sobie podatków nie płaci, więc pierwsza część go nie dotyczy, natomiast druga - właśnie jego, jak najbardziej. Cesarz bowiem jest coś winny Bogu, od którego przecież pochodzi wszelka władza - również i jego - cesarska. A cóż takiego cesarz winny jest Bogu? Przecież nie podatki! Podatki oczywiście nie, ale - sprawiedliwe rządy.

Cesarz jest odpowiedzialny wobec Boga za to, czy swojej władzy używa w służbie sprawiedliwości, czy przeciwnie - w służbie wyzysku i ucisku. Nikt, ani nic z tej odpowiedzialności zwolnić go nie może, bo tylko okoliczność, iż towarzysząca sprawowaniu władzy przemoc ma być używana w służbie sprawiedliwości, usprawiedliwia moralnie akceptację tego monopolu na przemoc, jakim jest państwo.

Jeśli więc cesarz nie rządzi sprawiedliwie i na przykład dopuszcza się ucisku fiskalnego, to pojawiają się też wątpliwości, ile tak naprawdę należy mu oddawać. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by chrześcijanin miał być w sumieniu zobowiązany do płacenia podatków wynoszących na przykład sto procent dochodu. A skoro tak, to granice tego, co rzeczywiście jest „cesarskie”, wyznaczone są nie przez widzimisię cesarza, ale przez zasady sprawiedliwego prawa, które w bardzo zwięzły i jasny sposób przedstawił rzymski prawnik Domicjusz Ulpianus: honeste vivere, alterum non laedere, suum cuique tribuere, to znaczy - uczciwie żyć, drugiego nie krzywdzić, każdemu należne oddawać. Jeśli zatem „cesarz” powodowany chciwością granice sprawiedliwości przekracza, ustanawiając prawa będące jedynie pozorem sprawiedliwości, to wydaje mi się, że chrześcijanin nie jest w sumieniu zobowiązany do poddawania się takiemu uciskowi. Przeciwnie - ma prawo bronić siebie samego, swojej rodziny, swojego przedsiębiorstwa i swego narodu przed uciskiem niesprawiedliwego, czy też głupiego - co niestety bardzo często idzie w parze - władcy. Oczywiście lepiej jest, gdy broni się w sposób legalny, ale nie zawsze jest to możliwe. Jeśli w państwie panuje bezprawie, przybrane tylko w pozory legalności, jeśli władza jest skorumpowana, wskutek czego nie ma nadziei na bezstronne rozstrzygnięcie żadnej sprawy, kiedy wreszcie „cesarz” próbuje sam rozstrzygać spory, w których jest stroną, to zejście do konspiracji staje się w tych warunkach jedynym rozsądnym wyjściem. I obawiam się, że z taką właśnie sytuacją mamy dzisiaj u nas do czynienia. SM

Mitologia 4 czerwca 2009 roku 4 czerwca 1989 roku nie uczestniczyliśmy w wolnych wyborach, ale w plebiscycie: za lub przeciw władzy. Klęskę ponieśli prawie wszyscy kandydaci PZPR i wielu przedstawicieli "sojuszniczych" stronnictw. W ten sposób daliśmy wyraźny sygnał, co myślimy o zakulisowych ustaleniach i "kontrolowanej" demokracji. Konflikt między rządzącymi a "Solidarnością" wokół organizacji uroczystości związanych z 20. rocznicą wyborów 4 czerwca 1989 roku to bardzo ważny element bitwy o pamięć. Pomijając aspekt polityczny i doraźny - związany z nakładającą się na ten jubileusz kampanią wyborczą do Parlamentu Europejskiego - trudno nie zadać podstawowego pytania: Dlaczego część władz uznała rocznicę częściowo demokratycznych wyborów za ikonę przemian 1989 roku w Europie mającą "rywalizować" z symboliką upadku muru berlińskiego? 4 czerwca 1989 roku ma przede wszystkim znaczenie emocjonalne. Było to jedno z całego szeregu zdarzeń, które doprowadziły do upadku PRL i porządku jałtańskiego w Europie Środkowowschodniej. W pamiętnym 1989 roku miały miejsce trzy ważne wydarzenia: obrady Okrągłego Stołu, wybory parlamentarne i powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego. Z tych wydarzeń za najważniejsze - będące syntezą ówczesnych przemian - uznano wybory 4 czerwca, m.in. dlatego, że mają znaczenie mitotwórcze, szczególnie dla uczestników tamtych wydarzeń i dla milionów Polaków, którzy jeszcze wówczas wiązali ogromne nadzieje z przemianami zainicjowanymi przez Okrągły Stół. Z czasem te nadzieje zostały zweryfikowane i przewartościowane. Okazało się, że słynne słowa Joanny Szczepkowskiej: "Proszę państwa, 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm" były efektowne, ale na wyrost. Dziś ocena polityczna, moralna i społeczna minionego 20-lecia - mimo próby narzucenia przez "oświecone elity" jedynie słusznej i oficjalnej wizji tego okresu - jest coraz bardziej zróżnicowana.

Siła ducha Mur berliński, czyli miejscami betonowy i wysoki na 4,5 m płot o długości 155 km wokół Berlina Zachodniego, wybudowany w 1961 roku, wzmocniony zasiekami, minami, z wieżyczkami strażniczymi i wzniesiony w celu uniemożliwienia ucieczek obywateli NRD na Zachód, w wymiarze ogólnoświatowym przez prawie 30 lat był uniwersalnym symbolem zimnowojennego podziału Europy. Jego obalenie oznaczało nie tylko realny upadek reżimu komunistycznego byłej NRD, ale przede wszystkim faktyczny koniec dominacji sowieckiej na części ziem niemieckich i zjednoczenie Niemiec podzielonych na dwa państwa w następstwie II wojny światowej.
To zjednoczenie zmieniło geopolityczny układ sił w Europie i stało się podstawą budowania przez Niemcy pozycji najsilniejszego państwa w Unii Europejskiej. Nadanie odpowiedniej rangi uroczystościom rocznicy obalenia muru berlińskiego, traktowanemu jako akt założycielski nowych zjednoczonych Niemiec, jest niezbędnym elementem budowania tożsamości niemieckiej i ważnym elementem zdobywania przez ten kraj statusu europejskiego mocarstwa. Dlatego aspekt polski jest niewygodny, bo pomniejsza sukces niemiecki. Na niekorzyść 4 czerwca 1989 roku przemawia również to, że jest to wydarzenie zbyt "lokalne" i zbyt "abstrakcyjne" dla europejskiej opinii publicznej. Dlaczego świętowanie w 1/3 demokratycznych wyborów miałoby stanowić przeciwwagę dla widowiskowej i pełnej dramaturgii nocy z 9 na 10 listopada 1989 roku w Berlinie? To prawda, że impulsy przemian w Europie wyszły z Polski. To dzięki polskiemu zrywowi solidarnościowemu doszło do zjednoczenia Niemiec. Ale te impulsy to nie zbiór mitów wyprodukowanych na potrzeby "propagandy sukcesu" i pseudoaksjomatów gloryfikujących "ojców założycieli" III RP. To przede wszystkim opór Polaków od czasów II wojny światowej przed narzuconym sowieckimi bagnetami reżimem komunistycznym, z którym jakże często kolaborowali ci, którzy dziś stroją się w piórka demokratów i wypinają piersi do orderów. To etos niepodległościowy Armii Krajowej i innych organizacji zbrojnych Polskiego Państwa Podziemnego. To cicha i wytrwała praca wychowawców i kilku pokoleń naszych rodaków, którzy nie "gasili ducha" i w jakże trudnych warunkach byli wierni wierze ojców i Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. To wreszcie nieoceniony wkład Kościoła, który w czasach PRL pozostawał widomym "znakiem sprzeciwu" wobec totalnego systemu i dawał odważne dowody solidarności z Narodem. To "non possumus" Prymasa Tysiąclecia, to Śluby Jasnogórskie i nowenna poprzedzająca Tysiąclecie Chrztu Polski, to List biskupów polskich do biskupów niemieckich, to wreszcie posługiwanie Kościołowi w Polsce i Kościołowi powszechnemu Karola Wojtyły. Dlaczego nadwiślańskie elity polityczne nie uczyniły z dnia 16 października cyklicznego wydarzenia o randze międzynarodowej? Przecież tego pamiętnego dnia 1978 roku, gdy metropolita krakowski został wybrany z natchnienia Ducha Świętego na Stolicę Piotrową, stało się oczywiste dla zwykłych ludzi, że zmienia się architektura świata. To przekonanie było obecne również na Kremlu, w Waszyngtonie i w całej Europie. Dlaczego 2 czerwca nie został wypromowany na skalę europejską na pamiątkę profetycznych słów wygłoszonych na placu Zwycięstwa w Warszawie podczas pierwszej historycznej pielgrzymki do Ojczyzny Jana Pawła II w czerwcu 1979 roku: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi"? To wówczas Namiestnik Chrystusa wytyczył Polakom i Europie drogę ku wolności. Rok później miały miejsce historyczne wydarzenia sierpniowe i bezprecedensowy pokojowy sprzeciw milionów Polaków wobec totalitarnego reżimu. Uzbrojony po zęby Goliat został pokonany siłą ducha. Jakkolwiek 13 grudnia 1981 roku użyto brutalnej siły, to nie udało się spacyfikować wolnościowych aspiracji Narodu w latach 80. Odwołanie się do tego wiekopomnego wydarzenia byłoby znacznie czytelniejsze, nawet dla zlaicyzowanej europejskiej opinii publicznej, niż do 4 czerwca 1989 roku. Nadawałoby też inną hierarchię i perspektywę wydarzeniom berlińskim z listopada 1989 roku, ukazując w pełnym wymiarze ciąg zdarzeń, który doprowadził do obalenia systemu komunistycznego w Europie.

Konstruktywna opozycja Na przełomie 1985 i 1986 roku doszło do zaskakującej wolty w myśleniu tej części opozycji, która była związana z KOR. Zmiana strategii wiązała się ze zmianą ekipy na Kremlu i dojściem do władzy Gorbaczowa. "Do tego momentu - pisał Jacek Bartyzel - polska lewicowa opozycja uprawiała strategię walki i ideologię rewolucyjną, odrzucając jakąkolwiek ugodę z władzą. Dezawuowano też próby takich porozumień. Miał miejsce nieprzerwany ciąg pomówień wobec hierarchii Kościoła, zwłaszcza wobec ks. Prymasa - którego nazywano nawet 'towarzysz Glemp'". Przyczyny tego zwrotu znany filozof polityki wyjaśnia następująco: "Środowisko lewicy o polityce myśli w kateoriach ideologicznego posłannictwa, mesjanizmu 'niszczenia starego ładu', 'budowania nowego społeczeństwa', 'nowej Europy'. Dojście Gorbaczowa do władzy spowodowało, że środowisko neo-lewicy ujrzało źródło nowej, rewolucyjnej, globalnej dynamiki ideologicznej właśnie w zreformowanym socjalizmie. Lewicowa opozycja uznała, że nie trzeba już likwidować socjalizmu, trzeba tylko, póki co, uchwycić przyczółek władzy politycznej". Nic więc dziwnego, że dialog z ekipą gen. Jaruzelskiego, wcześniej potępianą w czambuł, wyraźnie się nasilił i zaczęto generować pojednawcze sygnały. 21 lipca 1988 roku gen. Kiszczak otrzymał list od Lecha Wałęsy, który wyrażał wstępną zgodę na proponowane kontakty i rozmowy. 31 sierpnia doszło do spotkania przewodniczącego "Solidarności" z szefem MSW, po którym Wałęsa wezwał do zaprzestania strajków. Tym samym zostały zainicjowane kolejne spotkania z przedstawicielami władzy. Po półrocznych perturbacjach i ustalaniu szczegółów - 6 lutego 1989 roku przy błysku fleszów - ruszyły obrady Okrągłego Stołu, które zakończyły się 5 kwietnia. W ich wyniku podjęto szereg postanowień w poszczególnych dziedzinach, w tym o zmianie ordynacji, kompetencjach prezydenta oraz utworzeniu Senatu. Ustalono, że 65 proc. miejsc w Sejmie przypadnie przedstawicielom PZPR, ZSL, SD oraz stronnictwom prorządowym, natomiast o pozostałe 35 proc. ubiegać się będą mogli kandydaci bezpartyjni. 7 kwietnia 1989 roku Sejm zmienił ordynację wyborczą według ustalonego z góry parytetu mandatów. Dla PZPR zarezerwowano 173 mandaty, dla ZSL - 76, dla SD - 27, natomiast dla PAX - 10, Unii Chrześcijańsko-Społecznej - 8, i Polskiego Związku Katolicko-Społecznego - 5. Zaledwie 161 pozostałych mandatów miało zostać obsadzonych w wyniku wolnych wyborów. Ordynacja była bardzo skomplikowana. Głosowanie polegało nie na zakreślaniu jednego nazwiska, ale skreślaniu wszystkich pozostałych poza kandydatem, na którego chciał oddać swój głos wyborca. 425 posłów wybieranych było w 108 kilkumandatowych okręgach wyborczych, a 35 miało być wybranych z tzw. listy krajowej, na której umieszczone były nazwiska najważniejszych polityków koncesjonowanych przez władze PRL. Zawarty kompromis określał zatem, że w wyborach parlamentarnych 65 proc. miejsc w ławach poselskich zostało z góry zarezerwowanych dla 2,5 mln członków PZPR i jej sojuszniczych stronnictw, a zaledwie pozostałe 35 proc. dla całej reszty - ponad 20 mln Polaków uprawnionych do głosowania. Opinii publicznej nie ujawniono tych stron kontraktu, które, jak np. gwarancje wyboru na prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, mogły zniechęcić Polaków do udziału w wyborach. Alain Besanson, francuski filozof i jeden z największych znawców systemu sowieckiego, niejako na gorąco stwierdził, że "porozumienie z komunistami nastąpiło kosztem jasnych propozycji dla społeczeństwa. Za tę niechęć do tworzenia normalnego życia politycznego prędzej czy później trzeba będzie drogo zapłacić." Władza komunistyczna nie mogąc sobie poradzić nie tylko z sytuacją gospodarczą, zdecydowała się na udzielenie określonej grupie monopolu opozycji i za tę cenę zabezpieczyła swoje żywotne interesy na przyszłość. Nie przypadkiem tę cześć opozycji, która znalazła się przy Okrągłym Stole, określono mianem "konstruktywnej opozycji".

Stracona szansa Ułomność kontraktu polegała m.in. na złej diagnozie sytuacji. "Strona koalicyjno-rządowa" przeceniła swą siłę. "Opozycja" nie doceniała nastrojów społecznych i tempa oczekiwanych zmian. 4 czerwca 1989 roku nie uczestniczyliśmy w wolnych wyborach, ale w plebiscycie: za lub przeciw władzy. Klęskę ponieśli prawie wszyscy kandydaci PZPR i wielu przedstawicieli "sojuszniczych" stronnictw. Na 241 mandatów "koalicyjnych", jakie były obsadzane w okręgach, w pierwszej turze obsadzone zostały zaledwie trzy. Wyborcy w większości skreślali bowiem kandydatów oprócz tych, których popierała "Solidarność". Katastrofą okazała się lista krajowa. Tylko dwóch z 35 peerelowskich prominentów na tej liście uzyskało wymagane 50 proc. głosów w skali kraju i tym samym mandaty poselskie. W ten sposób daliśmy wyraźny sygnał, co myślimy o zakulisowych ustaleniach i "kontrolowanej" demokracji. Została stracona szansa na aktywne włączenie społeczeństwa w przemiany. Zamiast wykorzystać nastroje społeczne i budować od podstaw wolne państwo, liderzy "konstruktywnej opozycji", lojalni wobec ustaleń z Magdalenki gwarantujących interesy komunistów, wzięli udział w naruszeniu prawa. 8 czerwca 1989 roku podczas posiedzenia Komisji Porozumiewawczej zgodzili się na sprzeczne z ordynacją wyborczą rozwiązanie, zgodnie z którym mandaty z "listy krajowej" miały zostać obsadzone w II turze w okręgach, oczywiście przez PZPR. 12 czerwca został wydany stosowny dekret Rady Państwa w sprawie zmiany ordynacji wyborczej. 18 czerwca odbyła się II tura wyborów. Działacze Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" - oprócz kampanii na rzecz tych spośród kandydatów opozycji, którzy nie zdobyli mandatów 4 czerwca - zachęcali wyborców do poparcia osób kandydujących na nieobsadzone w I turze "mandaty koalicyjne" jako "mniejszego, lecz nieuniknionego zła". Zgoda środowisk korowskich, posiadających ogromny wpływ na ratowanie odrzuconej przez wyborców listy krajowej, wywołała falę oburzenia. U samego początku przemian pokazano, że układy z komunistami są ważniejsze niż solidarność z Narodem i realizacja jego wolnościowych aspiracji. W ten sposób nie dano nam możliwości zmiany zawartego w zaciszu gabinetów układu na realne zwycięstwo i to w sytuacji, gdy dla przywódców PRL rezultat czerwcowych wyborów był prawdziwym szokiem. PZPR w świetle własnych dokumentów z tamtego okresu jawi się jako formacja, która straciła zdolność do rządzenia krajem. Tymczasem przywódcy opozycji dali złapać oddech bestii. 11 lipca 1989 roku został brutalnie zamordowany przez SB (do dziś nie ustalono sprawców) w Krynicy Morskiej ks. Sylwester Zych. (Cz. Kiszczak zapytany kilka miesięcy temu przez red. Bogdana Rymanowskiego o zabójstwa księży: Suchowolca, Niedzielaka i Zycha, z butą odpowiedział: "Pan mnie pyta o głupoty. (...) Nie rozmawiam z panem". I wyprosił dziennikarza). Jakby tego było mało, pierwszym istotnym wydarzeniem w dziejach kontraktowego Sejmu X kadencji były wybory prezydenta PRL. 19 lipca 1989 roku został nim Wojciech Jaruzelski, TW "Wolski", twórca stanu wojennego, mający na rękach krew rodaków. Jaruzelski desygnował na premiera innego sprawcę zza biurka śmierci niewinnych ludzi i funkcjonariusza komunistycznego reżimu Czesława Kiszczaka.Już wówczas jednak była obecna krytyka ustaleń Okrągłego Stołu i zakresu porozumienia z PZPR. "Solidarność Walcząca" Kornela Morawieckiego nawoływała do bojkotu wyborów, które były efektem "zdrady w Magdalence". Tadeusz Mazowiecki w proteście przeciwko zasadzie doboru "drużyny Wałęsy" - czyli kandydatów do Sejmu i Senatu z listy Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", którzy nie odzwierciedlali w proporcjach nurtów ideowych obecnych w opozycji i reprezentowali w większości lewą stronę "Solidarności" - zrezygnował z kandydowania. "Wybory 4 czerwca 1989 r. - jak pisał znawca problematyki - miały też drugą, mniej przyjemną dla 'Solidarności' stronę medalu. Nie stały się one, wbrew jej ówczesnym chęciom, jakimś narodowym świętem. 38% uprawnionych do głosowania w ogóle na wybory nie poszło. Biorąc pod uwagę, że kandydaci 'Solidarności' otrzymywali średnio po ok. 60% wszystkich ważnie oddanych głosów, oznacza to, że głosowało na nich co najwyżej ok. 40% spośród tych, którzy mogli brać udział w wyborach. Oferta 'Solidarności' nie dla wszystkich, jak widać, była przekonująca". Pointę dopisały późniejsze wydarzenia. I dziś dla wielu Polaków data 4 czerwca jest dwuznaczna i bardziej kojarzy się nie tylko z 1989, ale również z 1992 rokiem. I słusznie, bo obie daty pozostają w ścisłym związku przyczynowo-skutkowym. Wówczas, w 1992 r., w wyniku spisku, w którym uczestniczyli byli współpracownicy SB sprawujący ważne funkcje w państwie i zasiadający w ławach poselskich, został obalony gabinet Jana Olszewskiego. Był to pierwszy po II wojnie światowej rząd polski wyłoniony w wyniku demokratycznych wyborów w 1991 roku, który próbował realizować polski interes narodowy. "Olszewski odchodzi - agenci pozostają" - pisano w jednym z dzienników. Dlaczego symbolem wolności ma być data o tak bardzo kontrowersyjnym przesłaniu?

Trzy w jednym Od kilku tygodni opinia publiczna w Polsce jest epatowana sporem dotyczącym sposobu obchodów 20. rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 roku. Wielu ludzi przeżywa kolejne bolesne rozczarowanie, bo "znowu się kłócą i nie potrafią uszanować nawet takiej rocznicy". Ludzie ze względów oczywistych pragnęli, by wreszcie widzieć zgodę narodową i wspólne działanie dla dobra Polski.
Przedstawiciele establishmentu i zwolennicy postkorowskiej wizji historii gloryfikują jubileusz 20-lecia. Obrzucają związkowców mianem "zadymiarzy" i "bojówkarzy". Nihil novi sub sole. W czasach stanu wojennego protestujący związkowcy też byli określani mianem "elementów antysocjalistycznych", "solidarnościowej ekstremy", "bandytów" czy "zadymiarzy". Związany z Platformą Obywatelską prezydent Gdańska Paweł Adamowicz posunął się nawet do tego, że za ogromne pieniądze z kieszeni podatników wykupił płatne ogłoszenie, w którym napisał, iż związkowcy broniący miejsc pracy sprzeniewierzyli się etosowi "Solidarności", a także udało się im "uniemożliwić radosne obchodzenie rocznicy obalenia komunizmu" oraz "skompromitować Gdańsk i Polskę". Sceptycy wobec "jedynie słusznej" interpretacji najnowszych dziejów Polski wykazują fasadowość tego "laickiego święta", szczególnie rażącej dziś, gdy wiemy już znacznie więcej o kulisach przemian 1989 roku. Wskazują, że stworzona na użytek propagandy mitologia "historycznego kompromisu z komunistami" ma pomóc środowiskom liberalnym i lewicowym zdominować oficjalne życie publiczne. Niewątpliwie obchody są wykorzystywane w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Pierwotny scenariusz uroczystości w Gdańsku odbywającej się na 3 dni przed głosowaniem miał być zwieńczeniem kampanii Platformy Obywatelskiej. Ale sukces, jak to w życiu bywa, łatwo mógłby się przerodzić w porażkę. Jak wyglądałby w telewizyjnym kadrze pięknie przemawiający premier Tusk z gwizdami i protestującymi stoczniowcami w tle, oskarżającymi rząd o zgodę na likwidację przez Unię Europejską polskich stoczni, w tym historycznej Stoczni Gdańsk, w której powstała "Solidarność"? Decyzja o przeniesieniu "części politycznej" uroczystości do Krakowa ma kilka kontekstów. O pierwszym, czysto wyborczym, już wspomniano. Drugi polega na tym, że lepiej na kogoś, w tym wypadku na "Solidarność", zrzucić winę za własne niepowodzenia. Mimo wielkiego zadęcia, poza przedstawicielami Grupy Wyszehradzkiej, czyli premierów Czech, Słowacji i Węgier, nie bardzo wiadomo, kto z ważnych przedstawicieli państw europejskich miałby przyjechać do Polski na jubileusz 20-lecia wyborów 4 czerwca 1989 roku. Wykorzystując więc jako pretekst niemożność "zapewnienia bezpieczeństwa", przerzuca się odpowiedzialność na stoczniowców, czyniąc z nich kozła ofiarnego, zgodnie z zasadą "dziel i rządź". Znacznie łatwiejsze jest stworzenie klimatu zagrożenia przez odwołanie się do przykładu palonych opon, niż profesjonalne zorganizowanie uroczystości na skalę międzynarodową, które równolegle do 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej miały być głównym sukcesem dyplomatycznym ekipy Donalda Tuska. I trzeci kontekst. Jeżeli przyjmiemy 4 czerwca jako umowny akt założycielski III RP, to nie sposób nie zadać zasadniczego pytania o model transformacji realizowanej po 1989 roku. Dlaczego w Polsce przyjęto "prymitywny nadwiślański neoliberalizm" i nierównomiernie obciążono społeczeństwo kosztami przemian? Jedni w nieuzasadniony sposób odnosili sukces, zyskiwali kosztem reszty społeczeństwa, inni za to płacili i tracili. Przyjęty model transformacji nie wiązał z przemianami najszerszych kręgów społeczeństwa. Nie dziwi zatem, że obecnie wiele osób czuje się oszukanych, wykluczonych, porzuconych i nie widzi dla siebie perspektyw. Nie mogą się cieszyć z rocznicy 4 czerwca, nie uczestniczą w wyborach, znajdują się na marginesie życia społecznego. Dziś nasz kraj coraz bardziej pogrąża się w kryzysie. Jesienią jest przewidywane załamanie nastrojów społecznych i wybuch protestów. Władza prewencyjnie wykorzystując rocznicę częściowo wolnych wyborów, chce zneutralizować związki zawodowe w Polsce, które jako nieliczne instytucje społeczne są zdolne do organizowania protestów na szerszą skalę. Jan Maria Jackowski

Poświęciła Polsce wszystko, nie zwrócono jej nic Walczyła o wolną Polskę, ratując od śmierci setki uwięzionych patriotów. W uznaniu tych zasług płk Kazimierz Tumidajski ps. "Marcin", komendant Lubelskiego Okręgu AK, odznaczył Irenę Antoszewską-Rembarz Złotym, Srebrnym i Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami, a prezydent RP prof. Lech Kaczyński w 2006 r. Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. To tylko niektóre z odznaczeń, którymi uhonorowano zmarłą w wieku 96 lat mjr Irenę Antoszewską-Rembarz ps. "Danuta", "Kalina", ostatniego członka Komendy Lubelskiego Okręgu Armii Krajowej. Za niesienie pomocy więźniom reżimu hitlerowskiego i komunistycznego spędziła w ubeckich więzieniach blisko cztery lata. Konspiracyjna działalność Ireny Antoszewskiej rozpoczęła się już w listopadzie 1939 roku. Zapewne miał w tym udział jej mąż Leon Rembarz ps. "Dołęga", "Jur", "Jurkiewicz", gdyż oboje związali się najpierw z Komendą Obrońców Polski (KOP), następnie z Polską Organizacją Zbrojną (POZ), by w 1941 r. znaleźć się w Związku Walki Zbrojnej, przemianowanym w 1942 r. na Armię Krajową. Główną misją Ireny Antoszewskiej stało się organizowanie pomocy uwięzionym przez Niemców członkom podziemia. W powołanej przy Komendzie Lubelskiego Okręgu AK Okręgowej Centralnej Opieki Podziemia o kryptonimie "Opus" sprawowała początkowo funkcję zastępcy kierownika, a od wiosny 1944 r. stanęła na jej czele. Funkcję tę pełniła także po tzw. wyzwoleniu. W opinii Zofii Leszczyńskiej, kustosza pamięci narodowej, znanej historyk badającej represje wobec podziemia niepodległościowego na Lubelszczyźnie w czasach okupacji hitlerowskiej i komunistycznej, Irena Antoszewska była jedną z najaktywniejszych działaczek lubelskiej konspiracji, a jej działalność nie ograniczała się jedynie do pomocy uwięzionym i ich rodzinom. "Przez jej siatkę przechodziła większość informacji i raportów dotyczących sytuacji uwięzionych na Zamku i Majdanku, a także większość grypsów pisanych przez więźniów. (...) Otaczała opieką zbiegłych z obozu więźniów. Ściśle współpracowała ze służbą zdrowia, udzielając pomocy rannym i chorym partyzantom oraz osobom poszukiwanym przez gestapo", pisała Zofia Leszczyńska w książce "Kobiety Lubelszczyzny represjonowane w latach 1944-1956". - Obowiązki swoje wypełniała z pełnym zaangażowaniem i podziwu godną odpowiedzialnością - uważa znana historyk. Sama bohaterka o swojej roli wypowiadała się znacznie skromniej. "Byłam jednym z ogniw olbrzymiego łańcucha podziemnej organizacji charytatywnej" - pisze w książce pt. "Braterska dłoń". Byłam dla nich "mateczką" Początki działalności "Opusu" w Lublinie wiązały się z misją kpt. Leona Rembarza, męża Ireny Antoszewskiej, szefa łączności w Komendzie Lubelskiego Okręgu AK, który na polecenie organizacji podjął pracę w obozie na Majdanku. "Opus" za pośrednictwem legalnych organizacji PCK i RGO przesyłał paczki żywnościowe i lekarstwa nie tylko do Majdanka i Zamku Lubelskiego, ale również do Auschwitz i Ravensbrück. Znaczne środki przekazywała na ten cel z własnych funduszy Irena Antoszewska-Rembarz, która prowadziła w Lublinie stołówkę pracowniczą. Lokal Antoszewskiej był ważnym ośrodkiem lubelskiej konspiracji. Jadłodajnia pani Ireny zaczęła spełniać funkcje znacznie przekraczające potrzeby organizacyjne AK. "Z biegiem czasu moja 'Bagatela' stała się punktem, do którego zjeżdżały się całe plejady osób dla otrzymania informacji o swoich najbliższych. Przywoziły dla nich leki, grypsy i małe paczki żywnościowe, które przesyłałam swoimi kanałami na Majdanek" - pisała we wspomnieniach. "Pisali do mnie nieznani mi ludzie. Byłam dla nich 'mateczką', 'kochaną Ireną', 'najdroższą siostrzyczką'". Do końca okupacji Niemcy nie zdołali rozpracować lubelskiego "Opusu".

Na ratunek więźniom sowieckiego Majdanka Dla Armii Krajowej "Opus" znów stał się potrzebny, gdy budzące grozę katownie Gestapo - teraz jako siedziby NKWD i UB - z powrotem zapełniły się żołnierzami podziemia niepodległościowego. "Wyżywienie podłe - napisano w jednym z raportów "Opusu" na temat urągających żołnierskiej i ludzkiej godności warunkom życia w obozie NKWD na Majdanku - wielu choruje na żołądek. Brak kontaktu z rodzinami. Nie dopuszczają przesyłek żywnościowych. Paląca sprawa - szczepienia ochronne przeciwko czerwonce i tyfusowi. Jedzenie odbywa się w prymitywny sposób, np. bez łyżek, misek itd. Ludzie szukają naczyń na śmietniku...". Znów zaczęły się przerzuty do Majdanka i na zamek żywności, leków, środków czystościowych, wymiana grypsów. Antoszewska, organizując tę pomoc, korzysta z resztek pieniędzy otrzymanych z komendy AK. 6 października, jak większość komendy okręgu AK, sama trafia za kraty. Mimo brutalnego śledztwa, w czasie którego kobieta w zaawansowanej ciąży była bita po głowie do utraty przytomności, oprawcy nie są w stanie nakłonić jej do złożenia samooskarżających zeznań. Dzięki temu na rozprawie 9 stycznia 1945 r. zostaje uniewinniona. Zwolnienie z aresztu oznaczało dla Ireny Antoszewskiej kolejny etap komunistycznych represji. Kobietę w stanie błogosławionym wypuszczono poza bramy więzienia w nocy 22 stycznia w czasie trzaskającego mrozu. "Mróz był 26 stopni, a ja z gołą głową, bez pończoch i w letnim płaszczu" - pisze w relacji znajdującej się w archiwum Zofii Leszczyńskiej. "Okazało się, że właścicielem mojego mieszkania był już por. UB Marian Gąsiorek, a dla mnie odpoczynkiem były schody. Usiadłam i zaczęłam, chyba zbyt głośno, płakać. Usłyszała sąsiadka, pani Olszewska, i wzięła mnie z litości do siebie. Byłam w 7. miesiącu ciąży". Kolejnym ciosem dla kobiety była wiadomość o aresztowaniu męża. Zatrzymano go w listopadzie 1944 r., a 19 stycznia 1945 r. skazano na karę śmierci. Leon Rembarz został "ułaskawiony", lecz z więzienia we Wronkach wyszedł dopiero po 6 latach.

4 miesiące bez promyka dziennego światła Pani Irena zostaje ponownie aresztowana 31 stycznia 1946 roku. "Bezpośrednio po aresztowaniu zostałam przewieziona do UB przy ul. Krótkiej i popchnięta w ciemną czeluść piętro poniżej parteru, gdzie znajdowała się cela - cement, deska, oświetlenie w dzień i w nocy 10-watową żarówką. Ponad 4 miesiące nie widziałam promyka dziennego światła" - pisała w jednym z listów. Przetrzymywana w nieludzkich warunkach Irena Antoszewska ciężko choruje. Nieprzytomna, z wysoką gorączką, dzięki interwencji współwięźniarek trafia do więzienia na Zamku Lubelskim. O jej postawie w więzieniu najlepiej świadczy relacja Ireny Pijaczewskiej, współwięźniarki z celi na Zamku Lubelskim, zamieszczona przez Zofię Leszczyńską w książce "Kobiety Lubelszczyzny represjonowane w latach 1944-1956": "Cechy osobiste Ireny to siła charakteru i odwaga cywilna. One wzbudzały ogólny szacunek nawet u siedzących z nami Ukrainek. Stanowiła niekwestionowany autorytet. Irena ceni u ludzi odwagę cywilną i chlubi się jej posiadaniem. Dla niej odwaga cywilna stanowi miarę człowieka. Nie było przypadku, aby cofnęła się przed jakimś wystąpieniem z pobudek samozachowawczych. Zawsze była gotowa służyć i pomagać innym".

Nie mogę dokończyć, wysiadły mi nerwy W końcu bezpiece udaje się zdobyć dowody na to, że aresztowana Irena Antoszewska jednak działała w konspiracji antykomunistycznej, pełniła funkcję kierowniczki "Opusu", wysyłała paczki uwięzionym, wypłacała zapomogi ich rodzinom, a więc "podtrzymywała w ten sposób nielegalny byt podziemnej organizacji WiN", jak brzmiał fragment jednego z zarzutów. Przed wyrokiem skazującym uchroniła kobietę amnestia, na mocy której została zwolniona bez rozprawy 15 marca 1947 r. po trwającym ponad rok i dwa miesiące śledztwie. Aby uniknąć ubeckich prześladowań, Irena Antoszewska przenosi się z Lublina do Gdyni, gdzie zakłada sklep spożywczo-kolonialny. Po dwóch latach od zwolnienia z więzienia w Lublinie 7 marca 1949 r. po raz trzeci trafia do aresztu. Jest podejrzana o udział w przerzucie na Zachód ludzi podziemia niepodległościowego. Znów poddana jest brutalnemu śledztwu, a bezpieka konfiskuje jej majątek. Skazana na trzy lata więzienia po apelacji w Sądzie Najwyższym uzyskała złagodzenie wyroku i po dwóch latach i trzech miesiącach wyszła na wolność. "Po raz drugi zostałam obrabowana przez UB i pozbawiona warsztatu pracy, a miałam na utrzymaniu syna Marka, brata Edmunda, który wrócił z Rosji z otwartą gruźlicą i chorym żołądkiem i również męża w więzieniu we Wronkach chorego na żołądek" - pisała w liście z października 1998 r. do Zofii Leszczyńskiej. Kończy list nader gorzkimi słowami: "Nie mogę dokończyć, wysiadły mi nerwy, a jestem po drugim zawale i operacji chirurgicznej". Słowa te dotyczyły bezowocnych starań podjętych przez Irenę Antoszewską-Rembarz po 1989 roku o uzyskanie odszkodowania za zagrabiony przez UB majątek ruchomy. Adam Kruczek

Czekając na energiczne dementi Jak pamiętamy z mitologii, królowi Midasowi wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w złoto. Takie rzeczy zdarzały się i później, chociaż oczywiście na tym świecie pełnym złości nic nie trwa wiecznie. Taki nieboszczyk Ireneusz Sekuła, kolega Józefa Oleksego z AWO, czyli Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego, w swoim czasie też był podobny do króla Midasa; czego by się nie dotknął, zamieniało mu się w złoto. Zwłaszcza pewien stary "Polonez". Ale potem z jakichś tajemniczych powodów szczęście go opuściło. Albo - dajmy na to - dr Andrzej Olechowski, o którym były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa powiedział kiedyś, że ma on "zalety fizjologiczne i inne". Fizjologiczne - każdy widzi, a co do tych "innych", jesteśmy już skazani na domysły. No a skoro już jesteśmy skazani, to się domyślajmy! Ongiś "agent wywiadu gospodarczego", potem przewodniczący Rady Nadzorczej Banku Handlowego, tego samego, co poręczał Funduszowi Obsługi Zadłużenia Zagranicznego weksle na biliony złotych, między innymi za pośrednictwem swojej filii w Luksemburgu, gdzie siedzibę miała również sławna ITI prowadząca stację telewizyjną TVN, słowem - człowiek w czepku urodzony. Tacy właśnie ulubieńcy Fortuny robią znakomite interesy nawet - a może zwłaszcza - w dobie kryzysu. Ostatnio dołączył do nich rząd premiera Tuska, któremu udało się akurat w szczytowym momencie konfliktu ze stoczniowcami sprzedać majątek stoczni w Gdyni i Szczecinie inwestorowi strategicznemu. Jest nim zarejestrowana na Antylach Holenderskich, a ściśle - na Curacao - firma United International Trust należąca - jak utrzymuje portal Niezalezna.pl - do Sapiens International Corporation, która z kolei należy do konsorcjum Emblaze Ltd kierowanego przez izraelski Mossad. Pan premier Tusk sprawiał wrażenie, jakby nic nie wiedział o firmie, której jego rząd sprzedał stocznie, bo dawał do zrozumienia, że "stoi za nią" kapitał z Kataru. Tę opinię nie wiadomo czemu podtrzymywała "Gazeta Wyborcza", chociaż już niemal następnego dnia na portalu internetowym Niezalezna.pl pojawiła się informacja, że to nie żaden "Katar", chyba że sienny, tylko stary, poczciwy Mossad i izraelska armia. Ciekawe, że chociaż mamy tylu niezwykle operatywnych dziennikarzy śledczych, żaden z nich jakoś nie kwapi się sprawdzić prawdziwości tych rewelacji ani zainteresować się, co za lody zamierza kręcić w Gdyni i w Szczecinie izraelski Mossad. Łodzi podwodnych budował tam chyba nie będzie, bo łodzie podwodne Izrael dotychczas dostawał od Niemiec za darmo, tzn. w ramach ekspiacji za wybicie większości Żydów europejskich. Gdyby chociaż jakieś oficjalne czynniki te pogłoski o Mossadzie energicznie zdementowały, to mielibyśmy przynajmniej pewność, że to prawda, to znaczy - że stocznie rzeczywiście zostały przez Mossad kupione. Tymczasem żadne czynniki oficjalne niczego nie dementują, w związku z czym nie mamy nawet pewności, czy Mossad naprawdę zrobił dobry interes z rządem pana premiera Tuska, czy też pogłoski o sprzedaży stoczni to tylko taka medialna zagrywka rządu, podobna do kazania na puszczy, jakie pod pretekstem debaty ze stoczniowcami wygłosił premier Donald Tusk. Nasi dygnitarze bowiem w coraz to większym stopniu podporządkowują się regułom przemysłu rozrywkowego, podczas gdy politykę biorą w swoje ręce starsi i mądrzejsi, a któż może być, jeśli nawet nie starszy, to mądrzejszy od Mossadu? SM

Antykomunizm i prawica Przez "komunizm" rozumiem przede wszystkim praktyczne skutki oddziaływania ideologii komunistycznej; a więc nie tylko rządy partii oraz cały społeczny i gospodarczy ustrój komunistyczny, ale także zmiany w ludzkich postawach, wywołane przez te rządy i ten ustrój. Z chwilą, kiedy upadł ustrój komunistyczny w państwach europejskich, antykomunizm rozumiany jako ideologiczna i polityczna polemika z rządzącą partią stracił swoje znaczenie. Także opis tego, co działo się w państwach rządzonych przez komunistów w latach 1917-1989, można dziś uznać za zadanie dla historyków (w ogóle i po prostu historyków, a nie akurat historyków - anty-komunistów). Ale prawda o tych składnikach naszej przeszłości, które komuniści zafałszowali, może być nazywana antykomunizmem; a ponieważ fałszowanie było dokonywane przez konkretnych ludzi w konkretnych celach, dla korygowania fałszu potrzebne jest także świadome działanie, nakierowane na określony cel. Jakiegokolwiek terminu użyjemy dla ich określenia, dwa zadania pozostają przed nami do wypełnienia: diagnostyczna analiza wytworzonych przez komunizm patologicznych postaw społeczeństw i jednostek, oraz leczenie wypaczeń i schorzeń, przez komunizm spowodowanych. Te schorzenia zostały przynajmniej częściowo wywołane przez konkretnych ludzi i w imię konkretnych dążeń; dla ich likwidacji potrzebna jest więc także działanie świadome i celowe. Taką diagnozę i kurację też można zasadnie nazwać antykomunizmem. Wydawać by się więc mogło, że w Polsce, która spośród państw Europy Środkowo-Wschodniej miała z komunizmem we wszystkich jego postaciach najwięcej do czynienia (bo aż trzykrotnie, w latach 1918-21, 1939-41 i 1944-1989) hasło antykomunizmu będzie traktowane z życzliwością. Okazuje się jednak, że jest inaczej. A niechęć przejawiają wobec niego nie tylko byli komuniści, ale i tzw. masy, które na komunizmie szczególnie dużo straciły (bo ich poziom życia i poziom cywilizacyjny najbardziej ucierpiał w zestawieniu z robotnikami i chłopami innych części Europy). Na ową niechęć do antykomunizmu, a raczej: do hasła antykomunizmu (bo to nie to samo) można patrzeć jako na kolejny objaw chorobowy, znany w psychiatrii: pacjent okazuje niechęć diagnoście, bo nie chce się przyznać do własnej patologii. Coś w tym zapewne jest, ale myślę, że główna przyczyna polskiej zbiorowej niechęci do antykomunizmu tkwi gdzie indziej. Jest nią mianowicie upolitycznienie hasła antykomunizmu. Jakub Karpiński zauważył słusznie, że aby być antykomunistą w czasach komunistycznych nie trzeba nawet było być "anty". Chodzi o to, że komunizm jest z zasady systemem totalitarnym; totalitaryzm wymaga pełnego podporządkowania; brak takiej pełności był już wyłamaniem się z ogólnej reguły. Ale "zwykli ludzie" odrzucali zwykle komunizm, albo jego elementy, nie w imię polityki, ale w imię moralności; nie w imię jakiegoś innego programu społecznego czy gospodarczego, ale w imię prawdy. Najsilniejszy antykomunizm rodził się żywiołowo, "od dołu", jako odruch przeciwko kłamstwu, przemocy i bezbożnictwu. Dzisiejszy polski antykomunizm występuje na ogół w postaci zbitki pojęciowej, w której jego bliźniaczą kategorią jest "prawica". I to uważam za śmiertelny błąd polskiego antykomunizmu jako prądu ideowego. Tak intelektualnie jak politycznie błąd ten jest oparty na milczącym przyjęciu tezy o jedności lewicy; tymczasem polską lewicę niepodległościową i demokratyczną więcej od komunizmu dzieliło, niż z nim łączyło. Błąd owocuje na trzech polach: historycznym, intelektualnym i politycznym. Jego skutkami politycznymi są: z jednej strony zniechęcenie społeczeństwa do hasła antykomunizmu, z drugiej spadek poparcia dla prawicy w wyborach i nastawieniu opinii publicznej. Historycznie biorąc przeciwnicy komunizmu, tak teoretyczni jak praktyczni, bynajmniej nie rekrutowali się wyłącznie ze środowisk prawicowych. Trzymając się gruntu tylko polskiego, wrogami komunizmu byli Józef Piłsudski i cała Polska Partia Socjalistyczna. Poza KPP antykomunistyczne były wszystkie partie II Rzeczypospolitej. Po roku 1945 Mikołajczykowskie PSL trudno zaliczyć do prawicy. Na emigracji socjaliści, z Tomaszem Arciszewskim na czele, stanowili twardy rdzeń antykomunizmu; w latach późniejszych kandydatów do porozumiewania się z rządem PRL (zwłaszcza na płaszczyźnie anty-niemieckości) łatwiej można było na emigracji znaleźć wśród narodowej prawicy, niż na (zanikającej skądinąd) lewicy. Wystarczy zajrzeć choćby do wydanej przez Instytut Romana Dmowskiego w Londynie książki Wojciecha Wasiutyńskiego Źródła niepodległości (1977), w której autor twierdzi, że Polacy w kraju uważają PRL za państwo niepodległe i chcą widzieć wojsko polskie jako dobrowolnie sprzymierzone z rosyjskim... Silny chociaż słabo opisany i w dużej mierze zapomniany opór stawiali komunizmowi po 1945 roku robotnicy i chłopi, których postawy trudno opisać w kategoriach prawicowości. Najznakomitszy i najbardziej konsekwentny wyraziciel antykomunizmu w literaturze polskiej, Gustaw Herling-Grudziński, nie uważał siebie nigdy za człowieka prawicy. Juliusz Mieroszewski i Jerzy Giedroyc - także nie. Podaję tylko garść najbardziej dobitnych przykładów. I sądzę, że gdyby jesienią 1980 roku chciano określić ówczesny NSZZ "Solidarność" jako ruch prawicowy, reakcją byłoby zdumienie. Wniosek? Utożsamienie antykomunizmu z prawicą stanowi fałszujące rzeczywistość zubożenie ideowego i politycznego dorobku sił, walczących z komunizmem. Ponieważ zaś właśnie prawda historyczna jest najmocniejszym i najsilniej uczuciowo oddziałującym argumentem za antykomunizmem, jej ograniczanie jest równoznaczne z osłabianiem własnej pozycji. Nie trzeba już dzisiaj wykazywać, że hasło "jednolitego frontu lewicy" było przez Komintern używane stosownie do lokalnych potrzeb - i do aktualnych interesów Kremla. Na przykład nie głoszono go bynajmniej w Niemczech w roku 1933, a pakt Stalina z Hitlerem wprowadził na dwa lata potężne zamieszanie w szeregach europejskiej (a zwłaszcza francuskiej i włoskiej) lewicy. W Polsce mit jednej lewicy upowszechniany był przez komunistów w okresach, kiedy szukanie szerokiego poparcia narodowego zastępowało w ich taktyce fizyczne wyniszczanie przeciwników. Stąd "podwieszanie" się pod tradycje polskiego socjalizmu, łączone z zakłamywaniem jego historii. Do poza-partyjnego a także i "opozycyjnego" obiegu intelektualnego wprowadził ten mit Adam Michnik w tytule swojej książki Kościół - lewica - dialog. Polemizowałem (jak teraz widzę - z przesadną dobrodusznością) z jego tezami o jedności lewicy i niebezpieczeństwie antykomunistycznego nacjonalizmu już we wrześniu 1977 w Kulturze (oczywiście pod pseudonimem). Powtórzę swoje ówczesne twierdzenia. Michnik określa lewicę "w kategoriach podstawowych elementów jej ideologii, wymieniając ŤWolność, Równość, Niepodległośćť jako jej Ťtradycyjne wartościť i podkreślając, że jej cechami niezbędnymi muszą być antytotalitaryzm i obrona prawd i wolności przed dominacją państwa. Wyniknąć by z tego powinno jasne stwierdzenie, że Ťlewicať, która popierała porewolucyjny totalitaryzm sowiecki, podporządkowała się anty-wolnościowej linii Kominternu, nie protestowała przeciwko stalinowskiemu terrorowi - nigdy na prawdę lewicą nie była". Ale Michnik bynajmniej tak nie uważa - i "zdaje się zapominać, że w roku 1945 zasadnicza linia podziału nie biegła między lewicą, jakkolwiek definiowaną, a prawicą (której nigdzie w książce nie identyfikuje), ale między tymi, co godzili się na dominację sowiecką a tymi, którzy się jej przeciwstawiali".

W roku 1977 Adam Michnik nie twierdził, że ówczesny reżim PRLowski jest lewicowy; przeciwnie, postulował dialog między "prawdziwą", opozycyjną i demokratyczną lewicą "rewizjonistyczną" a Kościołem. Jednakże teoria "jednej lewicy" przydała się bardzo po roku 1989, kiedy tenże autor i jego środowisko stali się orędownikami - teoretycznymi i praktycznymi - porozumienia z post-komunistami. Wspólnym zagrożeniem okazał się ten sam "nacjonalizm", którym Michnik straszył w swojej książce; w obliczu tak groźnego niebezpieczeństwa lewica musiała szukać wewnętrznego porozumienia. Oczywiście nic nie mogło sprawić SLD większej przyjemności i przynieść większego pożytku. Bodźce do tworzenia wizji dychotomicznego podziału polskiej opinii politycznej wychodziły więc z dwu kierunków. Ze strony lewej, która ochoczo zacierała ślady zasadniczego podziału na lewicę niepodległościową i satelicką, komunistyczną i demokratyczną, jednocześnie zaś kształtowała wizerunek przeciwnika o skłonnościach nacjonalistycznych i autorytarnych. I ze strony przeciwnej, która, słabsza organizacyjnie i wewnętrznie podzielona, szukając dość gorączkowo wspólnego hasła uczepiła się sloganu prawicowości. W praktyce okazał się on wygodniejszy dla postkomunistów niż dla tzw. "obozu solidarnościowego". I tak wróciliśmy do "pojęć jak cepy". Skutki tego błędu dla widzenia historii polskich ruchów politycznych można najłatwiej zilustrować obrazem telewizyjnym, ukazującym Leszka Millera przewodniczącego grupie działaczy SLD, na tle posągu socjalisty Ignacego Daszyńskiego, wicepremiera w okresie wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku. Na płaszczyźnie intelektualnej przeniesiono punkt ciężkości z protestu przeciw kłamstwu, przemocy i zniewoleniu narodów i jednostek przez komunistów - na program polityczny, którego najwidoczniejszymi składnikami są głoszenie zalet wolnego rynku i szermowanie hasłem obrony tożsamości narodowej. Za szczególnie szkodliwe uważam odsunięcie na bok problematyki związanej z uzależnieniem Polski od Moskwy; dla kształtu naszego życia państwowego tak w wymiarze gospodarczym jak politycznym, miało ono znaczenie większe, niż kwestie doktrynalne i teorie ekonomiczne. To przeniesienie punktu ciężkości ze spraw moralnych na polityczne oznacza również swoistą nobilitację komunistycznych formuł, teorii i sloganów - bo program "prawicy" jest wykładany w postaci tez polemicznych. Tymczasem masowy opór przeciwko komunizmowi polegał w znacznej mierze na ignorowaniu tych formuł i teorii jako oczywiście sprzecznych z fałszem i przemocą stosowanej praktyki. W swoim proroczym szkicu "Co nam zostało z antykomunizmu" (1990) Ryszard Legutko przypominał, że "idee mają swoje konsekwencje". Jako stary wychowanek logicznego empiryzmu pójdę dalej i powiem: konsekwencje są ważniejsze, niż idee - bo czyż idee nie istnieją realnie tylko przez ich konsekwencje? Nie jest to podejście nowe; "Po owocach ich poznacie je", mówi (w duchu Koła Wiedeńskiego) Pismo Święte. Dzisiaj idee komunistów są na naszym kontynencie głównie eksponatami w muzeum szaleństw ludzkości; ale ich konsekwencje stanowią potężne utrapienia. Komu nie dość dowodów w III Rzeczypospolitej, niech się wyprawi za Bug, do sąsiadów Ukraińców. Uprawiając polityczną rolę pod zbitkowym hasłem antykomunizm-prawica, zapomniano u nas o potrzebie reprezentowania; zapomniano o tym, że większość obywateli RP stanowią nadal ludzie, dla których projekt tworzenia polskiej klasy średniej jest właśnie tylko projektem, dostępnym dla wybranych. Włączyć się do niej mogą stosunkowo nieliczni. Włączanie to jest w dodatku moralnie podejrzane: rosnąca większość ankietowanych Polaków jest przekonana, że sukces życiowy zawdzięcza się u nas raczej "chodom" i "układom", niż własnej pracy. Potrzeby i oczekiwania obywateli pozostają w niejasnym związku z propozycjami i wizjami, przedstawianymi przez polityków "prawicy". Obywatele chcą przede wszystkim zostać wysłuchani (to znaczy: chcą uzyskać obietnicę, że się będzie reprezentować ich interesy); mniej ich ciekawią podsuwane programy i propozycje przewodzenia. A pamiętajmy, że właśnie robotnicy wielkoprzemysłowi, stanowiący tę warstwę społeczną, która zadecydowała o obaleniu komunizmu (= przewodnią warstwę antykomunizmu!!), zapłacili za przemiany ustrojowe najwyższą cenę społeczną i ekonomiczną. Oni też muszą się czuć najbardziej "wykołowani", kiedy słyszą znowu o antykomunizmie, teraz skojarzonym z programem, głoszącym anachronizm ich warstwy. Antykomunizm mógł być hasłem i programem szeroko mobilizującym, dopóki jego treści programowe wyczerpywały się na przeciwieństwach komunizmu, a więc przede wszystkim na poszanowaniu prawdy; a także na hasłach godności człowieka, niepodległości i demokracji, oraz swobody wyznawania wiary w Boga - i dopóki nie wyrażał się w formach organizacyjnych węższych, niż komitety obywatelskie. Ten żywiołowy antykomunizm kierował uwagę w stronę przyczyn trudności, z którymi dzisiaj boryka się nasze zatrute przez komunizm społeczeństwo. Natomiast politycznie ukierunkowany antykomunizm prawicy kieruje uwagę w stronę recept, jak nasz dzisiejszy los zmienić; recept niepewnych, kontrowersyjnych, które zacierają świadomość genezy naszych problemów. Proponuje się więc dzisiaj pod hasłem antykomunizmu rozmaite projekty luźno lub wcale nie związane ze stanem świadomości społeczeństwa polskiego. Czuje się ono bowiem zagrożone, ale nie komunizmem, lecz bezrobociem, pleniącą się korupcją, trudnościami w dostępie do leczenia, itd. Nie widzi tych zagrożeń w kategoriach pozostałości po komunizmie ani własnej przyszłości w kategoriach antykomunizmu. Z ideologii buntu (antykomunizmu bezprzymiotnikowego) zrobiono ideologię uzasadniającą sprawowanie władzy przez tych a nie innych. W dodatku, jak dobrze wiadomo teoretykom a co wywołuje zamęt w głowach zwykłych ludzi, termin "prawica" odnosi się do różnych treści, niekiedy rozbieżnych. Mamy więc prawicowość ekonomiczną, czyli antyzwiązkowy i anty-solidarnościowy (przez małe i duże "S') liberalizm wolnorynkowy; prawicowość konserwatywną rozmaitej maści - zależnie od tego, co się chce konserwować czy do jakich tradycji nawiązywać; oraz prawicowość narodową, zwykle religijno-narodową, z jej hasłami obrony (przed kim?) tożsamości. Sprzeczności między tymi ideologiami i ich składnikami (np. między postulatem swobód indywidualnych a postulatem szacunku dla tradycji, z których oba mają dobry "prawicowy" rodowód) nie są polską specjalnością i nie muszę się nad nimi rozwodzić. Ale w naszym społeczeństwie, nie przywykłym do partyjnych debat doktrynalnych, wywołują one raczej zgorszenie niż ciekawość. Jednakże i Polacy mogą odczuwać to, co staje się coraz bardziej widoczne na Zachodzie: że prawicowcom-konserwatystom, w sensie odnoszenia się z szacunkiem do tradycji i poszanowania wartości innych, niż ekonomiczne, w tym godności człowieka i sprawiedliwości - często bliżej do socjaldemokratów, niż do rynkowych liberałów. Dlatego też chrześcijańska demokracja nigdzie (poza może Bawarią) nie chce się określać jako "prawica". W niedawnym wywiadzie udzielonym Życiu (21/22 X 2000) biskup Piotr Jarecki przeciwstawił się utożsamianiu Kościoła z prawicą: "jest wielkim błędem współczesności robienie zbitki między prawicowością i chrześcijaństwem". Ów błąd jest dokładnie analogiczny do błędu, który staram się przedstawić w niniejszym szkicu. Sumując: Antykomunizm kojarzy się dzisiaj w Polsce nie z obroną prawdy, walką o niepodległość narodu, podmiotowość społeczeństwa i godność człowieka, ale z walką o wpływ na rządy i udział w aparacie władzy (dający dostęp do pieniędzy).

Prawica kojarzy się dzisiaj z i gloryfikacją nieskrępowanego rynku (kto może niech płynie, kto nie może - zginie... ) i postrzeganymi jako sekciarskie sporami wśród "prawicowych" ugrupowań. Skutki widać tak wyraźnie, że szkoda czasu na ich opisywanie. Ale związek antykomunizm-prawica nigdy nie został pobłogosławiony przez Kościół. Okazał się też bezdzietny. Może więc zostać rozwiązany. Rozwód z pewnością wyjdzie na dobre antykomunizmowi. Prawicy nie zaszkodzi; czy jej pomoże - nie wiem. Zdzisław Najder

Papież Jan Paweł II i narkotyk lustracji Działo się to w latach 90. 34-letni pracownik poradni dla narkomanów - opowiada biograf Jana Pawła II - zażądał 10 mln dolarów odszkodowania od kard. Bernardina z Chicago. Oskarżył kardynała, że wykorzystywał go seksualnie podczas zajęć szkolnych dla kandydatów na księży. Kardynał Bernardin oświadczył, że jest niewinny, ale dopiero po 18 miesiącach zmasowanej kampanii prowadzonej przez dziennikarzy i prawników oskarżenie zostało podważone i wycofane. Przez 18 miesięcy kard. Bernardin pozostawał pod pręgierzem publicznego fałszywego oskarżenia. Właściwie to miał sporo szczęścia - w Polsce postępowanie lustracyjne może trwać kilka lat. Nie przypuszczam, by jakiekolwiek argumenty mogły odmienić pogląd polskich miłośników lustracji, czyli grzebania w ubeckich teczkach i deptania godności ludzkiej za pomocą znalezionych tam spisów, raportów i donosów.

Wylęgarnia lustratorów czyli Instytut Pamięci Narodowej przypomina skład narkotyków, których pilnują narkomani i handlarze narkotykami. Wiara przenosi góry, ale wiara, że ci strażnicy nie zrobią z tego użytku właściwego ich kanonom moralnym, interesom materialnym, a zwłaszcza nałogom, nie jest w stanie unieść nawet piórka; żeby wierzyć w rzetelność i kompetencje tych ludzi, trzeba najpierw uwierzyć, że śledź może być koniem wyścigowym. Są tam - szkoda, że tak nieliczni - i porządni badacze, ale ich nazwisk nie wymienię, żeby im nie zaszkodzić. Wszelako - będąc "elementem antysocjalistycznym" przeobrażonym w "różową hienę" - by móc zawsze powtarzać, że "byłem przeciw", przypominam: Gdy wybuchł w Stanach Zjednoczonych wielki skandal wokół oskarżeń księży katolickich o pedofilstwo, stacje telewizyjne i gazety niemal codziennie powtarzały oskarżenia wobec kolejnych kapłanów. Padały nazwiska, cytowano doniesienia do prokuratury, relacjonowano oświadczenia rzekomych ofiar, skądinąd żądających wysokich odszkodowań pieniężnych. Był to jeden z głównych tematów medialnych: szacowano, że 3 tys. księży, spośród 50 tys. księży w USA, uwiodło nieletnich. Kard. O, Connor stwierdził, że "coraz trudniej jest niektórym księżom i biskupom patrzeć ludziom w twarz. Wszyscy są podejrzani". Do Rzymu udała się delegacja biskupów amerykańskich, by uzyskać od Papieża Jana Pawła II prawo dokonywania "doraźnych sądów" i usuwania księży oskarżonych o pedofilię. Argumentowali, że rozmiary odszkodowań grożą katastrofą finansową dla diecezji. Jan Paweł II kategorycznie odmówił. "Drodzy biskupi - powiedział - przeżyłem wiele lat w komunizmie. Nie pozwolę, aby ten system powstał w Kościele". Na temat winowajców oświadczył: „upadek człowieka, który sam w sobie jest bolesnym doświadczeniem, nie powinien stać się przedmiotem sensacji. Tymczasem pogoń za sensacją nabrała ,niestety, w naszych czasach szczególnego znaczenia. Ewangelia natomiast mówi o duchu współczucia, razem z Chrystusem mówiącym » Idź i nie grzesz więcej «”. Odnosząc się do kampanii medialnej, Jan Paweł II zauważył: "Przyznając prawo do wolności informacji, nie możemy zgodzić się, że mówienie o złu moralnym staje się okazją do sensacji. (...) środki masowego przekazu odgrywają tu szczególną rolę. Nagłośniona sensacja prowadzi do utraty czegoś, co posiada szczególne miejsce w moralności społeczeństwa. Czyni się krzywdę jednostce, która posiada podstawowe prawo do tego, by nie być bezkarnie wystawianą na pośmiewisko. Co więcej, tworzy się wypaczony obraz życia ludzkiego". Tyle Jan Paweł II. Nie był on z pewnością obrońcą pedofilów; krytyk lustracji także nie jest chwalcą i obrońcą agentury. Tu idzie po prostu o minimum przyzwoitości i zdrowego rozsądku. I jeszcze o to, by podczas badania zawiłych mroków pedofilii czy agentury policyjnej, nie posługiwać się siekierą do niszczenia godności ludzkiej i dobrego imienia bliźnich. Historyk winien objaśniać mechanizmy instytucji i systemu, który zrodził zło i je tolerował; winien wniknąć w dylematy i dramaty ludzi wplątanych w tryby tych mechanizmów. Wymaga to od historyka szczególnej umiejętności i dociekliwości, ostrożności i precyzji. Te cechy mają odróżniać kondycję historyka od profesji inkwizytora; wtedy oczywista stanie się różnica między pamięcią narodu, a pamięcią ubeckich archiwów. Szkoda, że tak wielu publicystów i historyków nie rozumie sensu tego rozróżnienia. Adam Michnik

Świat po papieżu - Dla Polski znakiem był wybór Karola Wojtyły na papieża. To on zjednoczył, pokrzepił i podnosił poziom dyskusji. U nas, w USA, teraz też o to chodzi. Obama to jest nasz Wojtyła - mówił Timothy Snyder. O Janie Pawle II dyskutowali z nim Anne Applebaum, Adam Michnik i ks. abp Kazimierz Nycz

Krzysztof Michalski, prowadzący debatę: Patron naszych debat ks. Józef Tischner i Jan Paweł II byli bardzo zaprzyjaźnieni. Pomyśleliśmy, że Debata Tischnerowska będzie dobrym miejscem, żeby spróbować oddać intelektualną sprawiedliwość temu pontyfikatowi.

Marcin Król, prowadzący debatę: Rola Jana Pawła II w sferze społecznej, jego wpływ na przemiany polityczne są trudne do sprecyzowania, ale niewątpliwe. Nikt też nie ma wątpliwości co do duchowego znaczenia papieża dla Polaków. Ale mam wątpliwości, czy polscy biskupi, polski Kościół i polskie społeczeństwo zrozumieli i wdrożyli naukę religijną Jana Pawła II.
Ks. abp Kazimierz Nycz, metropolita warszawski: Trzeba wyraźnie odróżnić to, co papież dawał nam wszystkim - Kościołowi i światu - od tego, co myśmy potrafili przyjąć i co jeszcze przyjmiemy. To są niestety dwie różne rzeczy. Ta rozbieżność jest dla nas wszystkich zadaniem do zrobienia. Skoncentruję się na personalizmie Jana Pawła II, najbardziej charakterystycznym dla jego pontyfikatu. Jan Paweł II na rocznicę wielkich encyklik swoich poprzedników, np. Rerum novarum Leona XIII, wydawał dokumenty, w których rozwijał naukę tamtych papieży. Jednak problem podejmował z innej perspektywy. Była to perspektywa konkretnego człowieka. Jan Paweł II podkreślał, że praca staje się źródłem wewnętrznego i zewnętrznego rozwoju człowieka. O jego encyklice o pracy Laborem exercens niektórzy mówili, że jest zbyt polska. Bo papież podzielił się w niej ze światem doświadczeniami chorej polskiej pracy podczas komunizmu. Powtarzał, że praca przede wszystkim łączy ludzi, a w bloku komunistycznym pracę postrzegano jako obszar walki klas. Z podejściem personalistycznym wiąże się też najbardziej odważne nauczanie papieża: o miłości, małżeństwie, ciele i życiu erotycznym człowieka. Właśnie ten wątek jego nauczania jest najtrudniejszy do przyjęcia dla współczesnego świata, bo żyjemy w świecie zbanalizowanego seksu i wielkiego cywilizacyjnego sporu o rodzinę. Papież problemy współczesności pokazuje przez osobę. Kiedy mówi o gehennie drugiej wojny światowej, odwołuje się do historii Maksymiliana Kolbego i Edyty Stein. Oni oboje są dla niego słupami granicznymi, za które systemy totalitarne nie mają wstępu. Papież, nawet niesłuchany, był autorytetem. Głoszone przez niego poglądy były poważną alternatywą. Siłą jego ewangelizacji jest dialog i odkrywanie dobra w człowieku. Pytanie brzmi: na ile potrafimy to, co papież czynił, realizować w naszym życiu.
Adam Michnik, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”: Papież wielokrotnie piętnował relatywizm. A ja muszę zacząć od wyznania relatywisty. Jan Paweł II jak każda wielka osobowość, która odcisnęła piętno na historii własnego narodu, Kościoła, kontynentu, postrzegany jest w rozmaity sposób. Recepcja nauki Jana Pawła II jest tęczowa. Od proletariackiej czerwieni do biskupich fioletów. Jego myśli mogą się podobać i podobały się w swoim czasie ludziom z najróżniejszych stron światopoglądowego sporu, z najróżniejszych formacji politycznych, często skonfliktowanych. Jestem przekonany, że ksiądz profesor Józef Tischner zupełnie inaczej odczytywał naukę Jana Pawła II niż np. ksiądz dyrektor Tadeusz Rydzyk. Dla mnie najistotniejsze w spotkaniu z misją Jana Pawła II było to, że zawsze miałem wrażenie, że mówi on jednocześnie do wszystkich i do każdego z osobna. Jego słowa z pierwszej pielgrzymki: "Nie lękajcie się" podniosły nasze społeczeństwo z kolan. W przesłaniu Jana Pawła II był szacunek dla drugiego człowieka. Arcybiskup Kowalczyk, nuncjusz papieski, wspomina o szacunku, jaki okazywał Jan Paweł II generałowi Jaruzelskiemu. To warte przypomnienia dziś, kiedy widzimy ten nieprzytomny jazgot i tak mało odważnych ludzi, którzy by się upominali o prawdę w tej materii. Jednocześnie we wszystkim, o czym mówił Jan Paweł II, było wezwanie do odwagi, do męstwa, ale nigdy do przemocy. A już zupełnie nigdy do zemsty i odwetu. W żadnym tekście Jana Pawła II nie znalazłem wezwania do lustracji czy do dekomunizacji. Nigdy nie zauważyłem, żeby poniżenie czy wykluczenie ludzi dawnego reżimu nazywał sprawiedliwością. Na odwrót - wielokrotnie spotykałem myśl, żeby ta transformacja ku wolności dokonywała się bez poniżonych i wykluczonych, bez zwycięzców i bez zwyciężonych.
Czesław Miłosz pisał w 1987 r.: "Na dnie swojej nędzy Polska dostała króla, i to takiego, o jakim śniła, z piastowskiego szczepu, sędziego pod jabłoniami, nieuwikłanego w skrzeczącą rzeczywistość polityki". Tischner napisał, że w momencie wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową każdy Polak czuł się tak, jakby jego wybrali. Piotr Skrzynecki z Piwnicy pod Baranami powiadał żartobliwie: "Nareszcie polski robotnik do czegoś doszedł". Pozostawił nam Jan Paweł II wiele pytań i wiele wyzwań. Także słynne zdanie, że demokracja bez wartości przeobraża się w jawny bądź zakamuflowany totalitaryzm. Ja tego nigdy nie zrozumiałem. Dlatego że dla papieża prawdziwe wartości to są wartości katolickie. A obok czytamy, że Kościół respektuje autonomię świata polityki. Jak to połączyć? Buntowałem się także przeciwko nazywaniu współczesnej liberalnej demokracji cywilizacją śmierci. Tak Kościół katolicki nigdy nie nazwał faszyzmu, nazizmu ani bolszewizmu. Sięgnął po tak skrajny język dla cywilizacji bez wątpienia pełnej grzechu, ale jedynej, która daje się zmieniać na lepsze.I ostatnia uwaga, pesymistyczna. Marcin Król pytał, czy Polacy przyjęli naukę Jana Pawła II. Jak obserwuję dziś to, co się dzieje, ten jazgot, te nagonki, te ekscesy nietolerancji, to myślę, że gdyby Polacy mieli wybierać papieża, to Karola Wojtyły by nie wybrali.

Anne Applebaum, amerykańska publicystka, autorka nagrodzonej Pulitzerem książki „Gułag”: Jan Paweł II miał wpływ na różne przemiany w świecie. Po jego śmierci widać to jeszcze wyraźniej, niż kiedy żył. Najważniejsza sfera jego wpływu to upadek komunizmu. Jan Paweł II pomógł Zachodowi zrozumieć, że upadek komunizmu zawdzięczamy nie tylko ludziom na górze, którzy sprawowali władzę, a potem z niej zrezygnowali. Pokazał, jak ważni są dysydenci w kraju komunistycznym, totalitarnym. Jak działać przeciwko systemowi, który wydaje się niewzruszony. Papież zmienił też postrzeganie Europy Wschodniej i Polski. Z początku uważano go za "backward pope from a backward country" - zacofanego papieża z zacofanego kraju, konserwatystę o sposobie myślenia z poprzedniej epoki. Ale w miarę jak Jan Paweł II był papieżem, zmieniał się i on sam, i to, jak go postrzegano, a wraz z nim region, z którego pochodził. Polska przestała być symbolem zacofania, zaczęto ją uważać za źródło energii duchowej dla całej Europy. Jest w tym zasługa Jana Pawła II, ale też oczywiście i zasługa Polaków, którym udało się zmienić ich kraj. Kolejna przemiana to odrodzenie religii. W latach 70., gdy Wojtyła zostawał papieżem, nikt nie sądził, że religia będzie miała wpływ na współczesny świat. Myślano, że duchowość przestała się liczyć w życiu publicznym. Tymczasem na msze papieża przychodziły miliony. Nieważne, czy to było w Afryce, w Azji, czy w USA. W latach 80. znów modne stało się małżeństwo, posiadanie dzieci. Ludzie zaczęli o tym inaczej myśleć niż jeszcze kilka lat wcześniej. Także za sprawą papieża, choć oczywiście nie tylko. Nauczanie papieża o małżeństwie, o seksie sprzęgło się z odreagowywaniem rewolucji obyczajowej lat 60. Papież odcisnął też wpływ na media. Przed Janem Pawłem II nikt nie wierzył, że jeden człowiek czy jeden polityk może być autorytetem moralnym dla całego świata. A papież zaczął używać mass mediów, żeby przekazać to, co miał do powiedzenia. Teraz jest oczywiste, że autorytety zwracają się do nas przez telewizję, ale 30 lat temu wydawało się, że telewizja będzie miała rolę wyłącznie rozrywkową.
Timothy Snyder, amerykański historyk, specjalizuje się w dziejach Polski i Ukrainy: Pokażę analogię pomiędzy dzisiejszą Ameryką a Polską sprzed lat, z doby Gierka i Jaruzelskiego. Oto siedem realiów z tej epoki. Po pierwsze - bardzo nieudana kultura konsumpcyjna zamiast polityki. Po drugie - konsumpcja uzależniona od długu u wroga, czyli Zachodu. Po trzecie - oficjalne stanowisko, według którego Europa zachodnia jest stara, umierająca. Po czwarte - strategia gospodarcza rodem z XIX wieku. Po piąte - nieuchronny krach finansowy, który przyszedł w roku 1979. Po szóste - akcja militarna, czyli stan wojenny na podstawie kłamstw czy, delikatnie mówiąc, pomyłek, i po siódme - budowanie obozów dla internowanych. Czy rozpoznają państwo podobieństwa z epoką G.W. Busha? Po pierwsze - kultura konsumpcji zamiast polityki, po drugie - konsumpcja uzależniona od długów u wroga ideologicznego, czyli Chin. Po trzecie - oficjalne stanowisko, według którego Europa zachodnia chyli się ku upadkowi. Po czwarte - strategia gospodarcza z XIX wieku - ropa. Po piąte - krach finansowy, który przyszedł w roku 2008, po szóste - akcja militarna, czyli wojna w Iraku bazowana na kłamstwach eufemistycznie nazywanych pomyłkami, i po siódme - obóz koncentracyjny na Kubie. Zdaję sobie sprawę z tego, że porównanie to nie jest ścisłe, ale chcę, żebyście zrozumieli stan ducha mojego kraju. Moralny upadek, ogólny pesymizm i poczucie, że być może nie ma z tego wyjścia i że polityka nie ma już sensu. W Polsce pierwszym znakiem, że jednak jest jakieś wyjście, był wybór Karola Wojtyły na papieża. To on zjednoczył, uspokoił, pokrzepił i podnosił poziom dyskusji. Chyba już państwo rozumieją, ku czemu zmierzam? Poniekąd Obama to jest nasz Wojtyła. Nie mówię tego dlatego, że Obama jest zbawicielem. Ale dlatego, że teraz, toutes proportions gardées, lęk ustępuje miejsca nadziei. Adam Michnik wspominał słowa papieża: „Nie lękajcie się”. U nas też teraz o to chodzi. Nadal jest się czego bać, ale można wierzyć, że zmiana jest możliwa, że polityka ma sens. Nie jestem Polakiem ani katolikiem. Używam tego porównania, żebyście mogli trochę tego naszego nowego prezydenta uważać za swojego, tak jak ja za swojego uważam Jana Pawła II.

Krzysztof Michalski: Wystąpię jako advocatus diaboli. Pojawiły się lekkie akcenty krytyczne w naszej debacie, ale wydaje mi się, że niewystarczająco silne. A przecież oddawać szacunek komuś takiemu jak Jan Paweł II to brać poważnie, co myślał i co robił. A brać poważnie, to znaczy również brać pod uwagę możliwość, że się mylił. Ksiądz arcybiskup powiedział, że droga do wiary, którą proponował Jan Paweł II, prowadziła przez osobę ludzką. A osoba ludzka definiuje się przez wolność. Krytycy papieża uważali, że on nie docenia wagi indywidualnej wolności. Zarzucali mu konserwatyzm instytucjonalny, ograniczenie dyskusji w Kościele i na uniwersytetach, na których Kościół katolicki ma wpływy. Wolność oznacza stworzenie przestrzeni do niezgody - mówili - a nie tylko wymóg, by wszyscy szli za wodzem.

Ks. abp Kazimierz Nycz: Żeby bronić papieża, przypomnę zdarzenie z jego pierwszej pielgrzymki do Polski. W czasie kazania na krakowskich Błoniach Jan Paweł II zapytał, czy można panu Bogu powiedzieć: „nie”. I kiedy wszyscy potocznie myślący spodziewali się, że powie: „nie można”, powiedział: „można i wielu tak czyni”. Natomiast pytanie aksjologiczne jest, czy wolno. Zarzut konserwatyzmu, stawiany papieżowi na Zachodzie, zwłaszcza w Niemczech, pojawiał się głównie na początku jego pontyfikatu. Na dzień dobry. Myślano, że skoro jest z Polski, to znaczy, że musi być konserwatystą. Gdy papież dał się lepiej poznać ta krytyka osłabła. O Karolu Wojtyle można było mówić, że nie zna Zachodu. Gdy papieżem został kardynał Ratzinger, któremu już nie można było takiej nieznajomości zarzucić, okazało się, że jest dużo bardziej radykalny niż Jan Paweł II. Mimo że niektórzy nazywają go pesymistą, czy nawet katastrofistą, Benedykt XVI nie odstępuje od linii, którą obrał.
Adam Michnik: Muszę powiedzieć, że z niepokojem przyglądam się temu, co dzieje się dziś w polskim katolicyzmie. Nigdy nie byłem katolikiem, wywodzę się z zupełnie innych środowisk, które niektóre katolickie dzienniki wdzięcznie nazywają żydokomuną. Uczyłem się Kościoła z "Tygodnika Powszechnego", ze "Znaku", z "Więzi", od Turowicza, Tischnera, Jacka Woźniakowskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Gdyby dziś ktoś szukał takich nauczycieli, obawiam się, że miałby kłopot z ich znalezieniem. A przecież kiedyś ci ludzie nadawali ton duchowy polskiemu katolicyzmowi i to nie przypadek, że właśnie oni byli tak blisko z kardynałem Wojtyłą. Jan Paweł II wniósł do Kościoła ducha otwartości. Jednak jeśli ten duch przetrwał w polskim katolicyzmie, to w formach embrionalnych. Jest w defensywie, tępiony, i to nie na łamach jakiś pisemek laickich, tylko takich, które mają stempel hierarchii. Jan Paweł II był mistrzem symbolicznego gestu. Gestem mówił często więcej niż słowem. Jego spotkanie z Alim Agcą przesłało światu sygnał, wobec którego nikt nie mógł przejść obojętnie. I ta jego nieprawdopodobna charyzma, w której było zero przemocy. On nie hipnotyzował tłumu, on naprawdę umiał do tych ludzi trafić. Dziś znacznie słabsi od niego ludzie chcą iść wytyczoną przez niego drogą. Uważają, że krzyż jest znakiem męki pańskiej, a nie kijem do okładania przeciwników politycznych. Oni są w mniejszości, są flekowani i kopani z pozycji konserwatywno-katolickich. W czasie pierwszej pielgrzymki w Oświęcimiu Jan Paweł II pytał, co to znaczy człowieka ubrać w mundur i nauczyć go nienawiści. Dziś to jego sformułowanie w ogóle nie jest cytowane. Nie są też cytowane wezwania papieża do dialogu. Bo dziś nie ma dialogu. Dziś są mądrale, który mają rację, bo mają teczki IPN-u.

Marcin Król: Odczytam pytanie z sali. Do Anny Applebaum, która mówiła, że Jan Paweł II wpłynął na powrót religii do życia publicznego. Czy patrząc na rządy ostatnich ośmiu lat w USA, to dobrze, że pojawia się tak wiele argumentów religijnych, także w kwestiach politycznych?

Anne Applebaum: To, że ludzie zaczynają myśleć głębiej, że rozmawiają nie tylko o tym, co kupić i ile zarabiać, służy każdemu społeczeństwu. Natomiast pytającemu chyba nie chodzi o religię jako sprawę duchową, tylko o używanie religii w polityce. Jan Paweł II pokazał, że w religii jest coś wyższego i innego niż polityka. Że mieszkając w państwie totalitarnym, możemy odnaleźć w religii inny, niepolityczny system wartości. Nie chcę powiedzieć, że papież był apolityczny, ale że jego nauki nie mogą być używane do gry politycznej. I w tym sensie wkład Jana Pawła II jest pozytywny. Bo odrodzenie religii to jedno, a to, że potem ludzie wykorzystują religię do jakiegoś celu, to zupełnie co innego. Nie można winić za to papieża.

Marcin Król: Kolejne pytanie z sali, do Adama Michnika. Jan Paweł II był za tolerancją, ale równocześnie był także za głoszeniem prawdy. Jak to odnieść do lustracji?

Adam Michnik: Papież był świadom, że lustracja to temat gorący we wszystkich krajach postkomunistycznych. Gdyby miał cień sympatii do tych procedur lustracyjno-dekomunizacyjno-wykluczająco-wyniszczających, dałby temu wyraz. Nie było żadnej politycznej poprawności, która by papieżowi zakazywała powiedzieć, że jest zwolennikiem lustracji, dekomunizacji, że uważa, że dobrze robią ci, którzy lustrują i dekomunizują, a źle robią ci, którzy się temu sprzeciwiają. Myślę, że papież należał do tych ludzi, którzy prawdy szukali w Ewangelii, a nie w ubeckich donosach i raportach. Nie potrafię oczywiście tego udowodnić, ale jestem o tym najgłębiej przekonany.
Ks. abp Kazimierz Nycz: Podejście Jana Pawła II do obchodów roku 2000 było wielkim przykładem rozliczania się z przeszłością. Jego przepraszanie za wszystkie błędy Kościoła w ciągu tych dwóch tysięcy lat było tak daleko posunięte, że nawet niektórzy mówili: po co tak szeroko, po co tak głęboko. Gdyby chcieć brać z papieża wzór w dzisiejszych problemach lustracyjnych, to trzeba pamiętać, że jest w nim to, co było u św. Pawła apostoła. Gdyby była wówczas lustracja, to Paweł prawdopodobnie nie przeszedłby jako kandydat na apostoła. Bo zanim dołączył do grona 12, był prześladowcą chrześcijan. Ale przeszedł nawrócenie i dał temu konkretny wyraz. Będąc już apostołem narodów, Paweł nigdy nie zapomniał, że kiedyś był przeciw. Wyrażał to w listach, mówił: niegodnym zwać się apostołem, bo prześladowałem Kościół. W tych dwóch postawach - Jana Pawła II i św. Pawła apostoła - jest coś, czego zabrakło w podejściu do naszej lustracji. To prawda samego człowieka, który potrafi ocenić swoją przeszłość i chcąc funkcjonować w społeczeństwie, potrafi to wyrazić i przeprosić. Pamiętam, że w latach 90., kiedy ksiądz prof. Tischner posługiwał się pojęciem homosowieticus i mówił, że wszyscy jesteśmy umoczeni w komunizmie, a więc tak troszkę rozmywał odpowiedzialność za przeszłość, ktoś na wykładzie w auli Uniwersytetu Jagiellońskiego powiedział mu: "Tak, księże profesorze, jesteśmy wszyscy umoczeni, ale inaczej jest umoczona ryba, która płynie z prądem, a inaczej ta, która płynie pod prąd". I to rozróżnienie trzeba zachować.
Fragmenty XV Debaty Tischnerowskiej "Jan Paweł II na świecie i w Polsce", która odbyła się 1 grudnia na Uniwersytecie Warszawskim.

Jacek osobie Można powiedzieć, że to tylko wrzask, słowa, okrzyki, gadanie, że do wrzasku można się przyzwyczaić, można z nim żyć. Po pierwsze, nie bardzo można z tym żyć. Przy pewnym natężeniu wrzasku ludzie głuchną i ślepną. Po drugie, na wrzasku się nie kończy. Bo ludzie oślepieni, ogłuszeni i naładowani agresją zaczynają myśleć i robić najgorsze głupoty. Mamy już w Polsce dramatyczną, przerażającą statystykę ofiar absurdalnej agresji, zweryfikowanych przez młodzież antyfaszystowską. Antyfaszyści przeprowadzili w tej sprawie własne prywatne śledztwo - takie, jakie w latach 70. prowadził Komitet Obrony Robotników, wyjaśniając różne policyjne czy urzędnicze zbrodnie. W wyniku takiego śledztwa antyfaszyści stwierdzili ponad jakąkolwiek wątpliwość, że w ostatnich latach 18 osób zostało zabitych w akcjach przeprowadzonych przez różne ugrupowania faszystów - przez ludzi przyznających się do hitleryzmu,
nazizmu, krzyczących Zigh heil!, posługujących się faszystowskimi emblematami. Czy może ktoś powiedzieć, że to wszystko jest tylko podkulturą, że te wybryki skinów, dzieci, które źle się bawią, zagubionej młodzieży? Czy można przyjąć, że to tylko wojna dwóch podkultur, czyli skinów z punkami? Uważam, że to absurd. Nie tylko dlatego, że napadający nie zawsze są skinami, natomiast zawsze używają faszystowskich emblematów wznoszą faszystowskie okrzyki. Przede wszystkim dlatego, że 18 zabitych, to już nie jest dziecinna zabawa. Stan wojenny nie miał tak wielkich ofiar. Oczywiście, można też powiedzieć, że 18 ofiar to betka w porównaniu z liczbą śmiertelnych potrąceń przez samochód. Zgoda. Dla drogówki to nie jest poważna liczba. Ale trzeba sobie wyobrazić, że oto młodzi ludzie z premedytacją, świadomie idą zabijać, ruszają bić bez litości I biją tak, żeby nie oszczędzać. Walą baseballowymi kijami, kastetami, wyciągają noże. Takich sytuacji było w Polsce przynajmniej 18, bo ogłoszona liczba jest chyba zaniżona. Skąd w tych młodych ludziach taki ładunek agresji: Co z tego mają, że idą i walą, że biją okrutnie kogoś, kto po prostu inaczej niż oni wygląda? Nie odpowiem na to pytanie do końca, ale jedno wiem z całą pewnością - dorośli podsycają i wykorzystują to zjawisko. Są partie, które korzystają z tej wybuchającej agresji. Oficjalnie działają i legalnie istnieją zarejestrowane w sądzie 3 współpracujące ze skinami i korzystające z ich usłu§ partie polityczne: Polski Front Narodowy, Polska Wspólnota Narodowa i Narodowe Odrodzenie Polski. Wyraźnie ich wspierają, dają kije baseballowe, pieniądze, w miarę możliwości lokale - po prostu organizują wojnę. Mówi się, że to "dla ochrony". Nie wiem przed kim, ale nawet gdyby... Przecież doskonale wiadomo, że kiedy agresywnych, młodych, uzbrojonych chłopców wzywa się do ochrony, to bójka jest murowana. Z tymi partyjnymi skinami sprawa wygląda gorzej, bo mamy tu do czynienia z ludźmi, którzy chcą czegoś więcej niż draki. Oni chcą "wymieść" z Polski - jak mówią - "brud", czyli Żydów, innowierców, wszystkich "innych". Do tego ich zachęcają i tego uczą ich dorośli mentorzy, kierujący oficjalnie działającymi partiami. Wątpię, żeby na przykład Tejkowski mówił: "idź i zabij". Ale dokładnie taki wniosek może młody człowiek wyciągnąć. Niedaleko Warszawy był obóz, na którym tych chłopców uczono rzekomo samoobrony czy obrony cywilnej. Technika brania jeńca, technika obezwładniania. Któregoś wieczora cały kurs wszedł do miasteczka i zaatakował schronisko dla bezdomnych. Były 3 ofiary - nie żadne punki nie antyfaszyści, nie jacyś czerwoni - po prostu bezdomni. Bezdomny to "śmieć". To przecież musieli na wykładach w tej szkole usłyszeć. W ten sposób złe słowa, wrzask i agresja prowadzą do zbrodni. Opowiem historię osobistą. Jestem przyzwyczajony do telefonów z pogróżkami. Przez całą minioną epokę, od powstania KOR-u w 1976 r., a wiec przez 14 czy 15 lat, dostawałem takie telefony. Zawsze przyjmuje to pogodnie. Mówię: - dziękuje. - Zginiesz, zostało ci jeszcze czterdzieści dni. - Dziękuje panu za informację. - Pożegnaj się z życiem. - Dziękuję. To ważna sugestia. Kiedyś w latach 70. zadzwonili dwa razy jednego wieczora. Za drugim razem mówię: "Coś macie nie w porządku. Pański kolega już dzwonił i podał mi inną datę śmierci". "Oj, przepraszam pana bardzo - odzywa się tamten - to jakiś bałagan, nastąpiła pomyłka". Człowiek, z którym rozmawiałem, zawodowo wygłaszał pogróżki. Jemu za to płacili. On sam nie czuł do mnie żadnej nienawiści. Więc kiedy do niego zagadałem ciepło i życzliwie, to i on do mnie zaczął ciepło gadać. Pogróżka zawsze zaczynała się od "ty ch...", albo "ty Żydzie...", ale już w dalszym dialogu ja mówiłem "pan" i on też mówił "pan". Kiedy w 1996 r. ksiądz Rydzyk z radia "Maryja", przypisał mi zbrodnię katyńską, nocą obudził mnie telefon. Podnoszę słuchawkę i słyszę glos napięty nienawiścią. - Zginiesz zabity strzałem w tył głowy - tak samo, jak mordowałeś Polaków w Katyniu. Jak zawsze dziękuję za informację. Ale on mówi dalej: - My, Polacy, tu ciebie nie chcemy. - Jak pan mówi: "my, Polacy" przerywam uprzejmie - to na pewno się pan porozumiał ze znaczącą częścią Polaków i oni pana upoważnili do takiego stwierdzenia. Jak pan to zrobił? - Mówię w imieniu tych, których zabiłeś - on na to. Znów próbuję go rozładować, ale słyszę, że jego agresywność narasta. Nie udało mi się go rozładować - ani ciepłem, ani żartem, ani poważną rozmową. Stawał się tylko coraz bardziej agresywny. Bo to nie był funkcjonariusz. On nienawidził szczerze. Kiedy zacząłem go przekonywać, że nie mordowałem w Katyniu choćby z tego powodu, że miałem wtedy 6 lat, rozłączył się. Nie chciał być indoktrynowany. Nie chciał, żebym mu zburzył obraz jego świata. Nie chciał mnie słuchać, nie chciał uwierzyć, bo wtedy by nie mógł uzasadnić swojej nienawiści do mnie, musiałby sobie szukać innego obiektu. Skąd to się w człowieku bierze? Popatrzmy, co się dzieje z tą nienawiścią, którą siejemy w mediach, w polityce. A siejemy jej mnóstwo. Wystarczy pod tym kątem zanalizować wystąpienia czołowych polityków. A czołowi i tak nie są jeszcze najgorsi. Ta nienawiść kiełkuje i rośnie w ludziach i potem owocuje w ich stosunku do innych - często zupełnie inaczej, niż życzyliby sobie ci, którzy ją siali. Siew nienawiści przyjmuje się nie tylko w naiwnych młodych duszach. Kuroń

Polska na zakręcie, "Gazeta" na zakręcie O swoich błędach, wyborach i decyzjach; o szansach i zagrożeniach. I o tym, dlaczego po 15 latach polskiej demokracji jesteśmy dziś wściekli - pisze redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" Adam Michnik "Chwile przełomów zdwajają żywotność człowieka. W społeczeństwie, które się rozpada i tworzy na nowo, walka dwóch natur, zachwiana przeszłość i przyszłość, pomieszanie dawnych obyczajów z nowymi przynoszą układ przejściowy, w którym nie ma chwili na nudę. Rozkiełznane namiętności i charaktery objawiają się z siłą, której nie mają nigdy w uporządkowanym państwie. Pogwałcenie praw, wolność od obowiązków, zwyczajów, konwenansów, niebezpieczeństwo nawet przydają ceny temu rozprzężeniu. Rodzaj ludzki na wakacjach przechadza się po ulicach, wolny od swych pedagogów, przywrócony na chwilę stanowi naturalnemu; zaczyna czuć potrzebę społecznego wędzidła dopiero wtedy, kiedy nosi jarzmo nowych tyranów, których zrodziła swoboda".
Chateaubriand "Pamiętniki zza grobu" Jesteśmy świadkami cudu. Zważmy bowiem - jak brzmiała polska modlitwa sprzed dwudziestu lat? Boże spraw, by w Polsce nastała wolność w miejsce dyktatury; Boże spraw, by Polska miała demokratycznie wybrany parlament, by miała telewizję i radio, prasę i wydawnictwa bez cenzury, by miała otwarte granice i wolny rynek; Boże spraw, by Polska przestała być państwem satelickim, wyszły z Polski sowieckie wojska, a Polacy, by własną decyzją mogli sprawić, że Polska stanie się członkiem Paktu Atlantyckiego i Unii Europejskiej. My zaś, rozpoczynając wydawanie "Gazety Wyborczej", bez jednej złotówki, mogliśmy tylko błagać, by nasza próba nie skończyła się kompromitacją, by nasza gazeta - pierwszy dziennik wydawany przez ludzi demokratycznej opozycji, przez ludzi, którzy przyszli z solidarnościowego podziemia, z wygnania czy zgoła z więzienia - zwyciężyła w walce o serca czytelników i potrafiła ich przy sobie utrzymać choćby przez najtrudniejsze kilka lat transformacji. I dobry Pan Bóg wysłuchał tych nierealistycznych modlitw. Ofiarował Polakom to, o czym marzyli. No to dlaczego, do cholery, po piętnastu latach wolności my, Polacy, jesteśmy wściekli? Dlaczego my, zespół "Gazety Wyborczej", którzy osiągnęliśmy tak niebywały sukces, dlaczego i my, beneficjenci polskiej transformacji, beniaminkowie losu, dlaczego i my jesteśmy wściekli?
I. Będą to wyznania osobiste, gdyż za tę wściekłość moich rodaków i moich przyjaciół z "Gazety" czuję się współodpowiedzialny. Już w 1980 r. za czasów pierwszej "Solidarności", gdy Opatrzność zdawała się odwracać szczerbate polskie losy, pytaliśmy - za Słowackim - sami siebie: Polska, ale jaka? I odpowiadaliśmy pełni niepewności: Polska samorządna, wielobarwna, oparta na wartościach chrześcijańskich, sprawiedliwa społecznie, Polska przyjazna sąsiadom, Polska zdolna do kompromisu i umiaru, do realizmu i lojalnego partnerstwa, ale niezdolna do niewolnictwa, niemożliwa do duchowego ujarzmienia. Polska pełna konfliktów normalnych dla nowoczesnych społeczeństw, ale przepojona zasadą solidarności. Polska, gdzie intelektualiści bronią prześladowanych robotników, a robotnicze strajki żądają wolności dla kultury. Polska, która mówi o sobie z patosem i szyderstwem; która tylekroć bywała podbijana, lecz nigdy podbita, tylekroć zwyciężana, lecz nigdy zwyciężona. Polska, która odzyskała dziś swą tożsamość, swój język, swoją twarz. Dzisiaj stawiamy sami sobie pytanie: co nam zostało z tamtego marzenia o Polsce? Wciąż o to pytamy i dlatego jesteśmy wściekli.
II. Wierzyliśmy w mit emancypacji świata pracy, wierzyliśmy, że robotnicy wielkich zakładów przejmą nad nimi władzę. To marzenie okazało się złudzeniem. Logikę emancypacji zastąpiły twarde reguły wolnego rynku. Ci, którzy wystrajkowali naszą wolność, ci z kopalń i hut, ci ze stoczni i z rafinerii pierwsi padli ofiarą. To nie była ich wina, ale to oni zapłacili najwyższą cenę. Przecież nie pracowali gorzej niż przedtem, a zajrzało im w oczy widmo bezrobocia. Nie mieliśmy pomysłu, jak pogodzić dążenie do prawdziwej gospodarki z troską o ludzi, którzy bez własnej winy padli ofiarą rynku. Nie był to zresztą przypadek specyficznie polski. Jednak nigdzie indziej nie było opozycji tak mocno zakorzenionej w wielkich zakładach pracy jak "Solidarność". Ci ludzie mają prawo uważać, że zostali zdradzeni, choć zapewne wielka reforma Leszka Balcerowicza była jedynym sposobem, by przerwać zaklęty łańcuch zacofania.

III. Wierzyliśmy w "Solidarność". Była jedynym instrumentem, który mógł wymusić na władzach komunistycznych zgodę na wyprowadzenie Polski z dyktatury drogą negocjacji. Ale "Solidarność", ta wspaniała konfederacja ludzi zjednoczonych w oporze przeciw komunistycznej dyktaturze, nie mogła odnaleźć się w nowych realiach. Co gorsza, "Solidarność" miotała się między powtarzaniem zachowań wyuczonych w latach dyktatury a dążeniem do zajęcia miejsca poprzedniej kierowniczej siły. Strajki i manifestacje zderzały się z dążeniem do władzy w zakładach pracy. Kiedyś PZPR decydowała o kadrowej obsadzie władzy. Potem chciała o tym decydować "Solidarność". Chciała decydować, kto będzie wojewodą, dyrektorem, kierownikiem urzędu pocztowego i urzędu stanu cywilnego, rektorem wyższej uczelni czy ordynatorem w szpitalu. Jednocześnie "Solidarność" nie miała żadnego pomysłu, jak być związkiem zawodowym w kraju wielkiej transformacji. To pogubienie było zrozumiałe - taka transformacja nie miała żadnych wzorów. W wolnej Polsce "Solidarność" była coraz bardziej marginalizowana, a wielu ludzi "Solidarności" poczuło się oszukanymi.
IV. "Solidarność" miała wspaniały atut: Lecha Wałęsę, który ucieleśniał marzenia milionów ludzi o wolności, sprawiedliwości i solidarności. Ten elektryk z Matką Boską w klapie potrafił fascynować i porywać tłumy, ale to Wałęsa sam zdestruował swój patetyczny i heroiczny wizerunek, bezwzględnie dążąc do władzy prezydenckiej, niszcząc rząd Tadeusza Mazowieckiego, publicznie obrażając Jerzego Turowicza. To Wałęsa pierwszy upowszechnił model załganej demagogii, obiecując, że złodziei "puści w skarpetkach", a każdemu rozda milionowe gratyfikacje. To Wałęsa, bohater narodowy polskiej historii, pierwszy upowszechnił retorykę chamstwa, która znalazła później tak wielu następców. Wałęsa był prezydentem nieprzewidywalnym i niekompetentnym, choć będziemy zawsze pamiętali, że jednocześnie konsekwentnie bronił gospodarki rynkowej i prozachodniej orientacji Polski. I nic nie przekreśli faktu, że to Lech Wałęsa zmienił historię Polski z gorszej na lepszą.

V. Przez wiele lat wierzyliśmy w wielką protekcję Kościoła katolickiego dla wolności. Nigdy nie zapomnimy mądrego heroizmu Prymasa Tysiąclecia, księdza Kardynała Stefana Wyszyńskiego, który potrafił łączyć chrześcijańskie świadectwo ze zmysłem kompromisu ku wspólnemu dobru. Twarzą Kościoła był dla nas w tamtych latach "Tygodnik Powszechny" redagowany przez Jerzego Turowicza, miesięcznik "Znak" redagowany przez Hannę Malewską i miesięcznik "Więź" redagowany przez Tadeusza Mazowieckiego. Wybór Karola Wojtyły na tron papieski utwierdził nas w przekonaniu, że Kościół katolicki, który zawsze był znakiem sprzeciwu, nigdy już nie będzie znakiem przymusu. Męczeńska śmierć księdza Jerzego Popiełuszki utwierdziła nas w poczuciu, że Kościół reprezentuje wszystko to, co w polskiej duchowości jest najlepsze. To był błąd. Okazało się, po 1989 r., że Kościół katolicki reprezentuje zarówno to, co najlepsze w Polsce, jak i to, co najgorsze. Objawiły się duchy integryzmu, triumfalizmu, nietolerancji i ksenofobii. Znacząca część Kościoła przemówiła językiem pogardy i nienawiści do inaczej myślących. Z kościelnej ambony usłyszeliśmy wezwanie, by głosować na partie skrajne, głoszące destrukcję. Trwało to krótko, ale zasiało strach przed tym, do czego zdolne jest duchowieństwo. Dzisiaj, dzięki Bogu, Kościół przemawia innym głosem. Dzisiaj Kościół mówi o pluralizmie, dialogu i tolerancji. Otwarcie deklaruje, że Unia Europejska nie jest dla Polski nieszczęściem, ale szansą. To bardzo dobrze. Proszę jednak się nie dziwić, że pamiętamy, iż nie zawsze tak właśnie brzmiał głos polskich biskupów.
VI. "Solidarność" uformował Sierpień 1980 r., kiedy wielka fala strajków zakończyła się porozumieniami. Idea kompromisu i idea "Polski wspólnej" stała się nieusuwalnym składnikiem etosu "Solidarności". To wtedy mówiliśmy, że w tym konflikcie nie ma zwycięzców i zwyciężonych; mówiliśmy, że w Sierpniu zwyciężyła Polska. I mimo tego wszystkiego, co stało się później, mimo stanu wojennego, tragedii kopalni Wujek i ofiar manifestacji w Lubinie w 1989 r. z takim właśnie etosem Polski wielkiego kompromisu historycznego wkraczaliśmy w nową epokę. Na swoich sztandarach mieliśmy zasady uczciwości, odwagi, pracy dla Polski bez oglądania się na własne interesy. Wierzyliśmy, że zbudujemy Polskę szklanych domów. Tymczasem dość szybko wśród nas pojawił się inny język. Nastał czas żądania rozliczeń, choć więcej było gadania o rozliczeniach i strachu przed tym niż rozliczeń realnych. Pytania o sprawiedliwość dziejową mają sens. Skrzywdzeni i upokorzeni przez dyktaturę mają prawo do gniewu, spoglądając, jak ludzie upadłej dyktatury świetnie urządzają się w nowej rzeczywistości. To jest prawo naturalne każdej rewolucji. Dotyczy to zarówno ludzi opozycji demokratycznej i "Solidarności", jak i ludzi Kościoła katolickiego. Pierwsi mieli moralne prawo powiedzieć po latach represji: - Teraz, k..., my; drudzy zadeklarować: - Dotąd rządzili komuniści z mandatu Moskwy, teraz rządzić będą katolicką Polską katolicy. Psychologicznie to rozumiem - podzielałem te emocje. Także i ja uważałem, że ludziom dyktatury należy się jakaś kara, a skrzywdzonym i poniżonym - nagroda oraz poczucie, że sprawiedliwości stało się zadość, a cnota została wynagrodzona. Jeśli przeciwstawiałem się jednak lustracji i dekomunizacji, to zrobiłem to wbrew własnym emocjom i resentymentom, w przekonaniu, że rewolucja, która konsekwentnie szuka sprawiedliwości dziejowej i chce ją wymierzać, kończy się egzekucją monarchy brytyjskiego, jakobińską gilotyną czy bolszewickim terrorem. Krótko mówiąc, rewolucja - poczęta w imię wolności - kończy się dyktaturą. Potrafię zrozumieć psychologiczną potrzebę odwetu na ludziach dawnego reżimu. Nie potrafię jednak zrozumieć polityków, którzy, żerując na tej potrzebie, rozpoczęli zimną wojnę domową, której rezultatem były żenujące oskarżenia o agenturalność formułowane wobec dwóch demokratycznie wybranych prezydentów i wobec ludzi, którzy przecież dobrze zasłużyli się Polsce. Sprzeciwiałem się tym pomysłom wielokrotnie, często zresztą przeginając pałę. Żałuję przesady niektórych gestów i wypowiedzi. Wielu moich przyjaciół miało mi to za złe. Wielu innych mnie nie rozumiało, wielu - potępiało. Spróbuję się teraz wytłumaczyć, bo mam poczucie winy. Weźmy przykład gen. Czesława Kiszczaka. Ten szef aparatu bezpieczeństwa w stanie wojennym ponosi polityczną, ludzką i moralną odpowiedzialność za to, co wyprawiali funkcjonariusze jego resortu. A wiemy, że wyprawiali rzeczy straszne: strzelanie do robotników, prowokacje, łamanie charakterów i deptanie sumień. Wszystko to starałem się zawrzeć w liście otwartym do gen. Kiszczaka, który napisałem w więzieniu na Rakowieckiej w grudniu 1983 r. Jednak na tym nie kończy się biografia gen. Kiszczaka. Był później jednym z architektów porozumienia przy Okrągłym Stole, następnie zaś lojalnym wobec polskiej demokracji szefem resortu spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Sprawował kontrolę nad aparatem bezpieczeństwa i mógł zdecydować o fiasku Okrągłego Stołu, inspirując dowolne prowokacyjne działania agentury w dowolnym czasie. Nie dopuścił do tego, ocalił kompromis Okrągłego Stołu. Myślę, że o tym nie wolno zapominać. Dlatego w rozmowie z gen. Kiszczakiem, przeprowadzonej przez dwie znakomite dziennikarki, na pytanie, czy gen. Kiszczak jest człowiekiem honoru, odpowiedziałem: tak! Ta odpowiedź była bez sensu. Nie do mnie należy wyrokowanie, kto jest, a kto nie człowiekiem honoru, powinienem odpowiedzieć: rola gen. Kiszczaka w epoce stanu wojennego była negatywna, ale równie pozytywna była jego rola w epoce Okrągłego Stołu. Przecież łatwiej jest być szefem aparatu represji w komunistycznym państwie, niż przekroczyć horyzont własnej biografii i współpracować przy demontażu dyktatury. Powinienem również dorzucić, że ludzie rządzący Polską w grudniu 1981 r. mieli prawo podejmować swoje decyzje, lękając się groźby sowieckiej interwencji. Mieli oni wręcz obowiązek pamiętać o płonącym Budapeszcie w 1956 r., o okupowanej Pradze w 1968 r., a na końcu - o Afganistanie. Gdybym tak odpowiedział, to może uniknąłbym wielu krytyk, za które wysoką cenę zapłacili moi przyjaciele i współpracownicy z "Gazety Wyborczej". Dzisiaj ich za to przepraszam.

VII. Wielu moich przyjaciół zarzuca mi przesadnie życzliwy stosunek do postkomunistów, czyli do partii SdRP, której szefem był Aleksander Kwaśniewski, i do SLD, której szefem był Leszek Miller. Chciałbym teraz objaśnić swój punkt widzenia. Alexis de Tocqueville pisał 150 lat temu: "Jeśli wielu konserwatystów broniło rządu tylko dla zachowania różnych gratyfikacji i stanowisk, to muszę powiedzieć, że wielu opozycjonistów zdawało się go atakować wyłącznie po to, by się ich dochrapać. Faktem jest bowiem, faktem godnym pożałowania, że upodobanie do funkcji publicznych i pragnienie życia z podatków nie są u nas wcale chorobą właściwą jakiejś jednej partii, jest to wielka i stała ułomność całego narodu (...) ukryta choroba, która trawiła wszystkie dawne rządy i która tak samo trawić będzie wszystkie nowe". Uważałem, że zasadą wolnej Polski powinna być filozofia szansy dla każdego. Szansy także - sądziłem - dla postkomunistów. Przecież w PZPR byli zwyczajni oportuniści, ale byli też i tacy, którzy chcieli coś zmienić na lepsze. Nie uważałem, by totalny bojkot i ostracyzm były drogą właściwą wobec ludzi, którzy chcą uczestniczyć, budować demokratyczną Polskę. Odwrotnie: w wielu politykach SLD widziałem sprzymierzeńców - choćby niekonsekwentnych - procesu modernizacji. Uważałem, że należy traktować formację postkomunistyczną tak samo jak wszystkie inne - pamiętać o tym, co dzieli, ale szukać tego, co łączy. Droga SLD wiodła od stawki na rozsądny postkomunizm, który chciał być zachodnią socjaldemokracją, aż po partię władzy, która rozdawała przywileje i beneficja. SLD schodzi dziś ze sceny publicznej w atmosferze niesławy, tolerowania korupcyjnych skandali, spapranych reform niepotrzebnych i zaniechania reform, które były niezbędne. Sam Leszek Miller przyznał, że polemizując z formułą Ewy Milewicz "SLD - partia, której mniej wolno", zlekceważył tę przestrogę. SLD zaludnił się takimi, którzy uznali, że "wszystko im wolno"; partia otwarta dla "ludzi zdolnych, szkoda tylko, że do wszystkiego". W SLD odżył obyczaj PRL-owskiej pogardy dla prawa, syndrom pazernego rwacza i kolesiowskiej, korupcyjnej solidarności. Tą formacją, która powstawała w klimacie klęski PZPR i skupiła wielu wartościowych ludzi dawnego reżimu, zawładnął nieśmiertelny towarzysz Szmaciak, tchórzliwy wobec mocnych i butny wobec słabych, bezwzględny i cyniczny. Wielu ludzi krytykuje mnie za demonstrowaną sympatię do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Chcę im dziś powiedzieć: nie żałuję swoich gestów, nie mam wątpliwości, że to jest bardzo dobry prezydent. Kwaśniewski konsekwentnie bronił polskiej drogi do NATO i Unii Europejskiej; konsekwentnie chronił reguł demokracji parlamentarnej; jednocześnie uparcie próbował zszywać Polskę postkomunistyczną z Polską postsolidarnościową. Wielu ludzi ma mi też za złe to, że publicznie deklarowałem swoją sympatię do Leszka Millera i przekonanie o jego uczciwości. Zwłaszcza dzisiaj wielu moich przyjaciół nie może mi darować, że gdy Leszek Miller publicznie ogłosił swoje wsparcie dla raportu pani Anity Błochowiak, podtrzymuję sympatię i szacunek dla niego. Chcę się i z tego wytłumaczyć. Sam Leszek Miller zdefiniował nasze relacje jako "zażyłą koleżeńskość". Powiedział prawdę, tak to było. Nigdy nie lobbowałem u niego w interesie "Gazety" czy Agory, a też nigdy on nie wywierał na mnie presji, by uzyskać medialne wsparcie dla swojego rządu. Nigdy nie próbowałem "oszczędzać" Leszka Millera, choć to mi często zarzucano, także na zebraniach redakcyjnych. Traktowałem Millera tak jak innych premierów: z szacunkiem, niewolnym od krytycyzmu. Działania, które postrzegaliśmy w redakcji jako błędy - krytykowaliśmy bezlitośnie. Krytykowaliśmy fatalną reformę służby zdrowia; krytykowaliśmy bezsensowny konflikt z NBP i Radą Polityki Pieniężnej; krytykowaliśmy niezrozumiałe decyzje kadrowe; krytykowaliśmy - wreszcie - projekt ustawy o mediach. Zresztą: popieraliśmy przecież każdy rząd, gdy coś dobrego robił dla państwa polskiego. Z przekonaniem powtarzałem i powtarzam dalej, że wedle mojej opinii Leszek Miller nie miał nic wspólnego z propozycją korupcyjną Lwa Rywina; powtarzam też, że wedle mojej opinii Leszek Miller jest politykiem uczciwym. Sądzę też, że stosuje on zasadę domniemania niewinności, która jest cnotą u człowieka czy prawnika, ale fatalną wadą u premiera. Leszek Miller broni swoich politycznych przyjaciół ze śmiertelną wiernością, wychodząc z założenia, że dopóki nie zapadł prawomocny wyrok, są oni niewinni. To jest jego błąd. Winą polityka jest już uwikłanie się w sytuację moralnie dwuznaczną. Dlatego obrona Aleksandry Jakubowskiej czy Mariusza Łapińskiego była błędem w samym swoim założeniu. Mam problem z ocenianiem Leszka Millera. Podziwiam go za to, że będąc człowiekiem z nizin, własną pracą wspiął się na wyżyny. I pamiętam jeszcze jego postawę w sprawie Kosowa. Zdecydowana większość aparatu SLD opowiadała się wtedy przeciw wsparciu interwencji w Kosowie. A Miller z pełną determinacją przeforsował stanowisko wspierające tę interwencję. Pamiętam również sprawę Jedwabnego. Z wyjątkiem Unii Wolności Leszek Miller był jedynym liderem partyjnym, który przyjechał do Jedwabnego, by dać świadectwo prawdzie. Jego pryncypialny stosunek do antysemityzmu nigdy nie powinien zostać zapomniany. Różnie odchodzą szefowie rządów. Leszek Miller odchodzi jako szef rządu odpowiedzialny za tolerowanie korupcyjnych skandali. Dlatego chciałbym podkreślić, że dzięki jego determinacji elektorat postkomunistyczny opowiedział się po stronie zwolenników akcesu Polski do Unii Europejskiej, że za jego rządów Polska wróciła do wzrostu gospodarczego, że miał odwagę postawić pod publiczną debatę propozycję podatku liniowego. I o tym wszystkim nie powinniśmy zapominać.
VIII. Mam świadomość, że nigdy jeszcze "Gazeta Wyborcza" nie zapłaciła tak wysokiej ceny za swoją publikację jak za aferę Rywina. Cała ta sprawa była dla nas ogromnym zaskoczeniem. Nie spodziewaliśmy się, że można przyjść do nas z propozycją korupcyjną; nie spodziewaliśmy się, że można nas podejrzewać o to, że jesteśmy zdolni do załatwiania spraw swoich i cudzych za łapówkę. Okazało się, że nie tylko Lew Rywin i jego mocodawcy przypuszczali, że jesteśmy zdolni do działań nikczemnych. Okazało się, że podobnie sądzi znaczna część opinii publicznej w naszym kraju. Tego nie przewidziałem ani ja, ani nikt z nas. Za ten błąd wyobraźni, za pełen zarozumialstwa wizerunek pozytywny "Gazety" i jej naczelnego zapłaciłem wysoką cenę i ja, i cała "Gazeta". Dostaliśmy w skórę. Żałuję błędów, które być może, zmyliły dużą część opinii publicznej, ale nie żałuję decyzji zasadniczej: tego, że udokumentowaliśmy próbę korupcyjną i, że publikując całą prawdę, poddaliśmy korupcję pod osąd opinii publicznej. Tak, tę korupcję należało udokumentować i zdemaskować; tak - korupcji należało wypowiedzieć wojnę, i to uczyniliśmy. Praca komisji śledczej, którą powołano dzięki naszej publikacji, pozwoliła zrekonstruować wizerunek "grupy trzymającej władzę". Stało się to głównie dzięki niewielu członkom Komisji, a zwłaszcza dzięki odwadze i niestandardowej uczciwości Tomasza Nałęcza - składam mu dzisiaj niski pokłon. Początkowo nie łączyliśmy konfliktu wokół ustawy z propozycją łapówki; nie rozumieliśmy natury "grupy trzymającej władzę". "Grupa trzymająca władzę" to przecież nie to samo co SLD, choć gdyby nie przyzwolenie liderów SLD dla korupcyjnych manipulacji kolesiów, nigdy by "grupa trzymająca władzę" nie ośmieliła się wysłać Lwa Rywina z propozycją tyleż nikczemną, co bezrozumną. Dzięki publicznie transmitowanym obradom parlamentarnej komisji śledczej każdy, kto chce widzieć prawdę, musi dostrzec, jak bardzo są to ludzie cyniczni i niebezpieczni dla polskiej demokracji.

IX. Polska demokracja znalazła się wobec wielkiej szansy i wielkiego zagrożenia. Szansą jest oczywiście Unia Europejska. Zagrożeniem jest spektakularny wzrost popularności partii populistycznych. Populizm karmi się lękiem. Ten lęk zrodzony jest przez bezrobocie i zagrożenie bezrobociem; populizm żeruje na frustracji i rozczarowaniu. Demokracja pojmowana jest jako bezmyślna paplanina w Sejmie i Senacie. Rynek kojarzy się z niebotycznymi zarobkami jednych i biedą drugich, z korupcją i przyzwoleniem na korupcję. Niebezpieczne jest przekonanie, że wszystkim rządzą złodzieje, ale nie ma bardziej skutecznego uzasadnienia dla tego poglądu jak tolerowanie korupcji. Populizm karmi się marzeniem o bezpieczeństwie, podczas gdy demokracja i gospodarka rynkowa oferują wolność i odpowiedzialność za własne życie.

X. Stefan Niesiołowski, znany z ciętego języka polityk polskiej prawicy, napisał niedawno: "Przeróżne podejrzane indywidua, dawni moczarowcy, komunistyczni kolaboranci, ludzie, którzy w czasach Polski Ludowej siedzieli cicho jak mysz pod miotłą lub w ogóle nie wiadomo, gdzie byli i co robili, przemawiają jak bohaterowie walki o niepodległość, wielcy patrioci, ogłaszają się jedynymi prawdziwymi Polakami, katolikami i niezłomnymi antykomunistami, brutalnie i nie przebierając w słowach atakują wszystkich, którzy z różnych powodów ich poglądów nie podzielają lub demaskują ich podejrzane życiorysy i niejasne, z reguły moskiewskie, powiązania". Jesteśmy tedy wściekli, patrząc, jak etos Polski demokratycznej i uczciwej rozpada się w drzazgi. Trudno nie odnotować powszechnego zaniku wiary w uczciwość i bezinteresowność w życiu publicznym; przeświadczenia, że wszystko jest brudną grą interesów i gombrowiczowskim pojedynkiem na miny. Jeden z liderów PO zapytał mnie podczas przesłuchania w sprawie afery Rywina: Dlaczego mówisz o wartościach demokratycznych, a nie mówisz o interesach materialnych Agory? Odpowiedziałem mu, że w wartości demokratyczne wierzę, a o interesach materialnych Agory mam nikłą wiedzę. Mój rozmówca uśmiechnął się tylko z pobłażaniem. Zrozumiałem wtedy, że działanie z motywów niskich lub też pobudek materialnych jest dla niego jedynym możliwym wytłumaczeniem cudzego postępowania. Nikt nikomu w nic nie wierzy. Odnotowujemy gwałtowny upadek autorytetów moralnych - nad czym zgodnie pracowali przez 15 lat politycy wszystkich obozów. Nie sposób już wypowiedzieć się z szacunkiem o przeciwniku politycznym; nie sposób szukać kompromisu w imię wspólnego dobra; nie sposób nawet rozmawiać bez wewnętrznego przekonania, że nasz adwersarz jest cynicznym oszustem. Spoglądam na to z rozpaczą. Następuje totalne wymieszanie pojęć i zatarcie granic między prawdą a kłamstwem. Wysiłek rozumienia racji adwersarza bywa zastępowany wysiłkiem unicestwienia adwersarza; Okrągły Stół - mechanizm rozmontowania dyktatury drogą negocjacji - jest nazywany targowicą i zdradą narodową; 15 lat transformacji, która - mimo błędów i porażek - jest wielkim sukcesem wolnej i demokratycznej Polski - przedstawia się jako pasmo nieszczęść narodowych, które nastąpiły po sielance sowieckiej dominacji i komunistycznej dyktatury. Co ma o tym myśleć przeciętny zjadacz chleba, zalękniony widmem bezrobocia czy działaniem lokalnego układu? Bohater jednej z powieści Stendhala - Leuwen - bankier z profesji i parlamentarzysta z przypadku, przyczynił się właśnie do upadku rządu, którego był przedtem współtwórcą, zastanawia się w rozmowie z żoną: "Jeżeli nie zajmę żadnego z czołowych stanowisk, rząd, który powstanie przy moim współudziale, zacznie się ze mnie natrząsać i moje położenie będzie śmieszne. Powiedzmy, że zrobią mnie poborcą generalnym: nie zależy mi na korzyściach pieniężnych związanych z tym urzędem, a zresztą wobec moich obecnych wpływów w parlamencie byłby to sukces pośledni. Mógłbym wbrew woli Lucjana [to syn bankiera - red.] zrobić go prefektem. Dałbym tylko broń w rękę temu z moich przyjaciół, który zostałby ministrem spraw wewnętrznych. Po niespełna trzech miesiącach zepchnąłby mnie w błoto, wylewając Leuwena z posady. - Czy nie sądzisz, że spełniłbyś najpiękniejsze zadanie, robiąc wiele dobrego i nie biorąc nic w zamian? - zapytała pani Leuwen.- Temu nikt nigdy nie da wiary. Pan de Lafayette odgrywał tę rolę czterdzieści lat i był zawsze o krok od śmieszności. Nasze społeczeństwo jest nazbyt zgangrenowane, aby rozumieć takie rzeczy. Trzy czwarte Paryża uwielbiałoby pana de Lafayette, gdyby ukradł ze cztery miliony". Czasem myślę, że Stendhalowski obraz francuskiej restauracji znakomicie opisuje nasze polskie realia. I ten opis dobrze wyjaśnia, dlaczego jesteśmy wściekli.

XI. Nie tylko my jesteśmy wściekli. Wszystkie kraje postkomunistyczne przeżywają podobne rozczarowania i frustracje. Ba! Cały świat demokratyczny mówi o kryzysie instytucji, o deficycie demokracji, o narastaniu zagrożeń. Przed 12 laty uczestniczyłem w konferencji międzynarodowej w Kioto. Innym jej uczestnikiem był Aleksander Jakowlew, jeden z ojców chrzestnych pierestrojki. Któregoś razu, przyglądając się naszym japońskim gospodarzom, powiedziałem do Jakowlewa: Spójrz, oni mają demokrację, ale są tak zdyscyplinowani, że nie mają wolności. Natomiast w naszych krajach jest wszystko na odwrót. I dałem jako przykład Rosję. A przecież jestem prawdziwym antysowieckim rusofilem. Lubię Rosjan i dobrze czuję się w rosyjskim towarzystwie. Kocham wielką rosyjską literaturę, która nieraz w życiu była dla mnie źródłem siły i nadziei. Dzisiaj boję się Rosji. Boję się Rosji, która niebezpiecznie zmierza w stronę autokracji. Rzecz prosta, nie podzielam opinii wielu moich rosyjskich przyjaciół, że Putin jest równie autokratyczny jak Breżniew. Sądzę, że to opinia równie absurdalna jak pogląd, że Chirac jest równie zły jak Pétain. Jednak z niepokojem patrzę, jak administracja Putina, niszcząc kolejnych "oligarchów" pod szczytnymi hasłami walki z korupcją, niszczy jednocześnie pluralizm w mediach i instytucje społeczeństwa obywatelskiego. Z niepokojem obserwuję, jak parlament staje się dekoracją, a partie polityczne fikcją. Oczywiście proces stabilizowania państwa po wstrząsie rozpadu sowieckiego imperium musi być skomplikowany i pełen pułapek. Jednak nikt jeszcze nie nauczył się pływać, nie wchodząc do wody. Dlatego musi niepokoić, gdy w oficjalnym rosyjskim dyskursie język prozachodni kryje autokratyczno-imperialne przesłanie. Życzę Rosji, by poszła drogą prozachodnią, bowiem na końcu tej drogi są instytucje i obyczaje demokratycznego państwa. Jednak - jak każdy chyba Polak - odczuwam lęk przed nawrotem imperialnego myślenia w Rosji. Dlatego byłem zdania, że polska obecność w NATO i Unii Europejskiej jest priorytetem nadrzędnym. Wspieraliśmy prozachodnią orientację polskiej polityki zagranicznej, ale dbaliśmy, by na polskiej wschodniej granicy nie pojawiła się nowa żelazna kurtyna, dlatego byliśmy otwarci na to, co działo się w Rosji, na Ukrainie, Białorusi czy Litwie.

XII. Ale mało kto dzisiaj entuzjazmuje się kondycją demokracji w świecie euroatlantyckim. Wciąż słyszymy, że demokracji amerykańskiej zagraża dziś swoisty fundamentalizm judeochrześcijański administracji Busha; wciąż słyszymy, że demokracji europejskiej grozi duch Berlusconiego. Epoka globalizacji ujawnia kryzys państwa opiekuńczego, obraz polityki przekształconej w medialny konkurs piękności, widmo strukturalnego bezrobocia i korupcji. Obserwatorzy zwracają uwagę na ofensywę retoryki populistycznej. Zdaniem Edwarda Luttwaka "Dzisiaj Demokraci i Republikanie w Stanach Zjednoczonych, torysi i laburzyści w Wielkiej Brytanii, gaulliści i socjaliści we Francji, chadecy i socjaldemokraci w Niemczech, prawica i lewica we Włoszech, wszystkie pozostałe tradycyjne partie polityczne w zachodniej Europie, nie są w stanie stawić czoła wyzwaniom turbokapitalizmu. (...) Najgorzej się ma lewica, dlatego że jej standardowego produktu zdecydowanie nie chce większość wyborców w Stanach Zjednoczonych, Europie i Japonii. Ludzie, którzy mają pracę i być może dość wysokie zarobki, którzy boją się o swoją ekonomiczną przyszłość, w ogóle nie potrzebują partii politycznych, które chcą nakładać podatki na ich niepewne dochody po to, by pomagać tym, którzy nie pracują, i karmić rzeszę biurokratów pośredniczących w tej pomocy. Oto dlaczego demokrata prezydent Clinton stał się głównym zwolennikiem reformy pomocy socjalnej, tzn. redukcji zasiłków dla samotnych matek z dziećmi, a przywódca nowych laburzystów premier Blair rozpoczął swoje urzędowanie, proponując limit czasu wypłacania zasiłków dla bezrobotnych". Daniel Bell zauważa w Europie karierę nowych partii populistycznych, które "stosują demagogię, odwołują się do najgorszych ludzkich instynktów (...) Tradycyjne instytucje i demokratyczne procedury zawodzą, narasta irracjonalizm, złość, a ludzie zaczynają oglądać się za wybawcą, który powstrzyma potop. Upadek liberalnej demokracji - zwłaszcza w Europie - i zwrot ku politycznym ekstremom stanowić może najbardziej niepokojący fakt ostatnich dziesięcioleci naszego wieku". Z kolei Zbigniew Brzeziński odnotowuje: "W odczuciu elektoratu rząd jest skorumpowany, nie zajmuje się sprawami obywateli i nie odpowiada przed wyborcami. (...) Największe niebezpieczeństwa stwarza konflikt między nierozwiązywalnością problemów społecznych a wartościami, które coraz bardziej opanowują kulturę i ducha Ameryki. Nagromadzone przez dziesięciolecia skutki dyskryminacji, obojętności, a ostatnio paternalizmu sprawiły, że istnieją dziś ogromne wyspy nędzy i zacofania oddzielone od innych obszarów życia kraju niewidzialnymi barierami uprzedzeń i pomocy społecznej, wystarczającej, by przetrwać, lecz niewystarczającej, żeby nadać życiu sens. (...) Nie ma co się spodziewać w przyszłości większych zmian na lepsze, jeśli nie nastąpią znaczące zmiany w amerykańskim systemie wartości. Wraz z zanikiem religijności i patriotyzmu dominować zaczyna filozofia pogardy dla przegranych i przekonanie, że za nędzę ludzie w jakiś sposób sami ponoszą odpowiedzialność. Rasizm, którego nie udało się wyrugować, potęguje jeszcze moralną obojętność wobec nieuprzywilejowanych. Dochodzi do tego kult bogactwa materialnego i konsumpcji, wzmacniany przez głównych dostawców kultury masowej, i propagowanie folgowania sobie jako naczelnego ideału życiowego". Nikt na świecie nie znalazł jeszcze recepty na dzisiejszy kryzys demokracji. Obserwator z Europy Środkowej szuka recepty we własnym doświadczeniu. Tym doświadczeniem jest pamięć. W obliczu narastającego totalitarnego zagrożenia w latach 30. Karel Eapek, znakomity pisarz czeski, notował: "Jak się wydaje, w dzisiejszej sytuacji na świecie inteligencja ma przed sobą trzy drogi: współwiny, tchórzostwa lub męczeństwa. Chyba jest jeszcze czwarta droga - nie zdradzić swojej dyscypliny duchowej, w najtrudniejszych okolicznościach i pod żadną presją nie zaprzeć się ducha nieskrępowanego i świadomego. (...) Czy możemy w jakiś sposób pomóc światu? Gdybym wiedział, że nie możemy, złożyłbym broń i byłbym smutny, ale czuję, że jeszcze można wygrać lub przegrać". Być może to najlepsza nasza recepta na świat niedoskonały, w którym przyszło nam teraz żyć. Jednak lepszy jest świat niedoskonałej demokracji niż świat niedoskonałej dyktatury. Dyktatura - obojętnie, jak będzie sama siebie nazywać i do jakich idei będzie się odwoływać - nie jest żadną odpowiedzią na zagrożenie. Metodą likwidacji instytucji i obyczajów demokratycznych nie da się zwyciężyć z terrorystycznym fundamentalizmem islamskim, który wypowiedział dziś wojnę wartościom naszego świata. Jedyną drogą jest uparta obrona pluralizmu i tolerancji. Wielki brytyjski historyk George Macaulay Trevelyan pisał przed laty: "Wielki błąd purytanów jako rządców kraju polegał na tym, że dążyli do odsunięcia od władzy i wpływu w państwie wszystkich niepurytanów, przyjmując za sprawdzian tego głośne okazywanie zapału religijnego, wychowywali notorycznych hipokrytów. Ich tyrańskie i zgubne zamknięcie teatrów oraz inne niezdarne próby zmuszania siłą ludzi, aby byli dobrzy, wynikały z tego samego zasadniczego błędu. Kiedy nastąpiła restauracja, część społeczności niefanatycznie religijna nabrała obrzydzenia do purytanów, jak przed dwudziestu laty czuła wstręt do kleru".

XIII. Wolność przyniosła nam potrzebę rozrachunku z własną historią. Pisaliśmy przeto o trudnych konfliktach polsko-litewskich, polsko-ukraińskich, polsko-niemieckich czy polsko-żydowskich. Niejednokrotnie oskarżano nas, że szkalujemy polską historię. Nigdy nie przyjmowaliśmy tego zarzutu. Sądziliśmy i sądzimy, że dzięki tym rozrachunkom Polska - jeden z niewielu narodów naszego regionu - zdała egzamin dojrzałości z demokracji. Kiedy zastanawiamy się nad dzisiejszą kondycją naszej demokracji, dobrze spojrzeć z namysłem na polskie losy w XX w. Ten namysł daje powód do dumy, ale i do goryczy. Przypomnijmy: euforia po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Jedność ponad podziałami w obliczu wojny z bolszewikami w 1920 r. Wspaniały opór AK i podziemnego państwa podczas okupacji hitlerowskiej. Wspaniały opór ks. kard. Stefana Wyszyńskiego i Kościoła przeciw komunistycznej opresji. Wielki sukces polskiego Października 1956 r., gdy Polska zrzuciła obręcz stalinowską, ale dzięki mądremu samoograniczeniu uniknęła losu rewolucji węgierskiej. Sierpień 1980 r. - zbiorowy bunt w imię wolności i podmiotowości. Okrągły Stół. Z tego wszystkiego możemy być dumni. Ale były przecież i czarne karty polskiej historii: warcholstwo i kundlizm, mord Gabriela Narutowicza i zamach majowy, proces brzeski i Bereza, getto ławkowe i pacyfikacja wsi ukraińskich, deprawacja i egoizm znacznej części klasy politycznej. Te przywary dochodziły do głosu nawet w sytuacjach zagrożenia ostatecznego. Prof. Stanisław Pigoń, znakomity uczony i wielki patriota, przypomniał przed laty pewien incydent znamienny dla tej tradycji fatalnej: tradycji arogancji i buty rządzących. Opisał on wizytę grupy profesorów UJ wiosną 1939 r. u prezydenta Ignacego Mościckiego, kiedy "niebezpieczeństwo agresji niemieckiej wisiało nad nami jak najrealniej". "W skład tej grupy wchodzili m.in. prof. prof. Bujak, Lasocki, Glaser, Pigoń i Stanisław Estreicher. "(...) Bujak i Lasocki mówili o niepokojących stosunkach na wsi. Chłopi (...) nie żywią zaufania do rządu, na którego czele stoi premier mający ręce powalane krwią opornych uczestników strajku. (...) Witosowi, tak potrzebnemu w kraju, nie daje się możliwości powrotu. (...) Glaser dołączył się do nich z analogiczną sprawą Korfantego. (...) Estreicher postawił sprawę jasno: Sytuacja polityczna Polski dzisiejszej jest analogiczna do sytuacji sprzed dwudziestu lat. Jak wtedy, tak i teraz ocalić nas może tylko zjednoczenie całego narodu, wydobycie z niego maksymalnych sił odporu. Zakończył konkluzją: trzeba jak najrychlej zmienić ustrój, przygotować się do jak największego wysiłku pod kierownictwem Rządu Obrony Narodowej. Prezydent - wspomina Pigoń - siedział przez cały czas ponury i zły. (...) Sam się żali, jak dotkliwie skrzywdzono go w Polsce jako prezydenta. Zobowiązano go konstytucją, która nakłada nań odpowiedzialność wobec Boga i historii. A on czuje się odpowiedzialny jedynie wobec własnego sumienia. (...) Pretensje nasze poodbijał krótko. Witos, jeżeli chce, może wrócić, ale dla niego nikt nie będzie łamał porządku prawnego. Wisi nad nim wyrok sądowy, wróciwszy niech się więc zgłosi do prokuratora dla odsiedzenia kary. Nic innego nie ma tu do zrobienia. Potem zobaczymy. Szczególną pasją zionął na Korfantego. Miał go dlaczegoś na wątrobie. To macher, spekulant, dla którego interes własny jest jedynym przewodnikiem. (...) Wywody Estreichera także odrzucił Mościcki w całości. To wszystko nieprawda. Polska polityka wewnętrzna i zewnętrzna rozwija się jak najlepiej. (...) Obronność Polski spoczywa w rękach niezawodnych: wszelkie próby napaści odrzucimy zwycięsko. A co do rzekomych rozgoryczeń i niepokojów wewnętrznych - to nieporozumienie. Nie ma ich, naród zwarcie stoi za rządem". Pigoń relacjonuje: "Słuchaliśmy przygnębieni, nikt z nas nie przerywał tego zalewu cynicznej euforii. (...) Wstaliśmy przybici, a tylko porywczy Estreicher nie wytrzymał i podniesionym głosem powiedział: - Panie prezydencie! Pozwoli pan sobie powiedzieć, że pańskie oczy źle widzą, a pańskie uszy źle słyszą". Dalej Pigoń pisze o prezydencie Mościckim: "Historia ogromnym postąpiła krokiem. Naszemu dostojnikowi przyszło wybierać się w drogę wspaniałą limuzyną po trakcie zaleszczyckim. Spieszył się, ale miał tyle przezornej rozwagi, że z szuflady wygrzebał stary dokument obywatelstwa szwajcarskiego. Na ustronnej ziemi Tella mógł spokojnie stanąć przed najwyższym Trybunałem swego sumienia. Nie frasował się zbytecznie o wyrok". Tę opowieść polskiego uczonego o polskim prezydencie II Rzeczypospolitej dedykuję wszystkim politykom polskim.

XIV. Pisaliśmy o tym wszystkim niejednokrotnie przez ostatnie 15 lat, bo tyle istnieje "Gazeta Wyborcza". Jesteśmy równolatkami polskiej demokracji. Staraliśmy się ją współtworzyć, wspierać, ochraniać i towarzyszyć jej z krytycznego dystansu. Patrzyliśmy na ręce polskiej demokracji. Trzeba jednak wyznać, że naszemu krytycyzmowi towarzyszyło swoiste samoograniczanie się. Byliśmy zdania, że Polska stoi przed historyczną szansą wejścia do Paktu Atlantyckiego i Unii Europejskiej, i dlatego często byliśmy ostrożniejsi w sformułowaniach wobec Jerzego Buzka, Aleksandra Kwaśniewskiego, czy Leszka Millera niż nakazywałby to prosty dziennikarski obowiązek. Często mówiliśmy szeptem, aluzjami, półsłówkami o tym, o czym należało wrzeszczeć. Uważaliśmy, że są sprawy ważne, najważniejsze i - wreszcie - te fundamentalne. Dlatego też często w imię tego, co fundamentalne, ostrożniej pisaliśmy o tym, co ważne i najważniejsze. Moment przystąpienia do Unii Europejskiej jest przeto i dla nas kluczowy. Nie mamy już potrzeby samoograniczania się. Po 15 latach, w chwili akcesji do Unii Europejskiej, mogę jasno powiedzieć, że zasadnicze cele mojej formacji politycznej i mojej generacji zostały zrealizowane. Mamy wolną Polskę, dobrze zakotwiczoną w międzynarodowych demokratycznych strukturach. Teraz troską pozostaje zagrożenie nadrzędne: uratowanie Polski przed rządami koalicji złożonej z populizmu, postkomunizmu i post-nacjonal-pseudo-katolicyzmu. Widmo koalicji Lepperowskiej Samoobrony z formacją Ligi Polskich Rodzin, która pod sztandarem katolickim - a wbrew jasnej opinii Jana Pawła II i Episkopatu - odrzuca Unię Europejską, może niepokoić, ale nie może paraliżować. Uczynimy wszystko, by zagrodzić drogę chamstwu i demagogii, których finałem ma być dyktatura i głupota. Mamy jednak świadomość, że Polska nie jest żadnym wyjątkiem; że są to zjawiska wspólne całej europejskiej demokracji. Będziemy się z nimi zmagać wraz z innymi krajami. A na razie wciąż jesteśmy wściekli. Adam Michnik

Walka z Kościołem katolickim w PRL (1945-1989) Historia Kościoła katolickiego w Polsce pod rządami komunistycznymi obejmuje dwa nierównej długości okresy. Pierwszy, w czasie którego panował względny spokój, trwał przez 3 powojenne lata (1945-1948), drugi - ponad 40 lat. W pierwszym władze PRL zastosowały taktykę maskowania swoich zamiarów. Miało ono na celu złagodzenie oporu społeczeństwa wobec narzuconej terrorem władzy ze Wschodu. Na przykład w uroczystość 3 Maja 1945 r. komunistyczne władze rządowe, na czele z "bezpartyjnym" prezydentem Bolesławem Bierutem, wzięły udział w nabożeństwie w kościele OO. Karmelitów w Warszawie. Kilka tygodni później Bierut był na uroczystości poświęcenia odrestaurowanego posągu Chrystusa przed kościołem Świętego Krzyża w Warszawie. Będąc ateistą, gdy składał przysięgę na Konstytucję, kończył ją słowami: "Tak mi dopomóż Bóg". Za jego przykładem funkcjonariusze partyjni i państwowi brali udział w nabożeństwach i procesjach Bożego Ciała, prowadząc celebransów do ołtarzy. Programy Polskiego Radia rozpoczynały się pieśnią "Kiedy ranne wstają zorze", a wojsko śpiewało ją na porannej zbiórce. Ukazywały się dawne i nowe pisma katolickie, w niedziele rano młodzież gimnazjalna pod opieką nauczycieli szła parami do kościoła, jak było przed wojną. Istniały katolickie stowarzyszenia młodzieżowe (Sodalicja Mariańska) i niezależne harcerstwo. Wśród dziesięciu krajów, które po II wojnie światowej w wyniku umowy jałtańskiej (1945) znalazły się pod dominacją Związku Sowieckiego, Polska, największa liczebnie, wyróżniała się pod względem religijnym. Lata okupacji i krwawego terroru niemieckiego (ponad 2 tys. księży polskich zginęło w niemieckich obozach koncentracyjnych) pogłębiły uczucia i praktyki religijne. Silna więź społeczeństwa polskiego z Kościołem sprawiła, że komuniści zastosowali taktykę odpowiednią do zastanej sytuacji. Już jednak w pierwszym okresie, zachowując pewne pozory, rozpoczęli realizację swojego rzeczywistego celu, jakim było zniszczenie Kościoła. 12 września 1945 r. zerwali konkordat zawarty przez rząd polski ze Stolicą Apostolską w 1925 roku. W tym samym czasie powołane zostały do życia pierwsze rozłamowe grupy "postępowych" katolików (wokół tygodnika "Dziś i Jutro"). Zmiana polityki wobec Kościoła zaznaczyła się w 1948 r., gdy komuniści umocnili już, za pomocą terroru, swoją władzę. Podobnie jak po rewolucji bolszewickiej w Rosji, zaczęto go przedstawiać jako wroga nowego ustroju i Polski, powiązanego z amerykańskim imperializmem i tzw. Watykanem, który w Związku Sowieckim był symbolem wroga nr 1 komunizmu. Ponieważ Kościół był jedyną, niepodporządkowaną partii strukturą społeczną i religijną, totalitarny system komunistyczny nie mógł go tolerować. Zniewolenie społeczeństwa wymagało zniewolenia Kościoła. Wstępne działania polegały na założeniu przez aparat bezpieczeństwa teczek obserwacyjno-agenturalnych dla każdej parafii i dla wszystkich księży. Gromadzono w nich szczegółowe dane o przeszłości każdego z nich, o powiązaniach rodzinnych i osobistych, teksty kazań, listy pasterskie biskupów przysłane do parafii, materiały z podsłuchu telefonicznego, korespondencji, donosów agentów zwerbowanych w otoczeniu księdza i inne informacje. Każdemu młodemu człowiekowi wstępującemu do seminarium duchownego zakładano teczkę ewidencyjną, która miała mu towarzyszyć do końca życia. Służyło to realizacji wytyczonego już w 1945 r. celu: "rozpoznanie całego duchowieństwa". Jakkolwiek już w 1948 r. zaczęły się represje i aresztowano ponad 400 księży, to jednak zdecydowany atak rozpoczął się nieco później. 20 lutego 1950 r. władze odebrały Kościołowi jego największą organizację charytatywną - Caritas, mającą około 1000 zakładów i zatrudniającą 25 tys. osób. W tym samym roku później powołano do życia Urząd ds. Wyznań, którego celem była walka z Kościołem metodami administracyjnymi, przy ścisłej współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa, którego główną metodą działania był terror. Wcześniej do walki z Kościołem stworzono w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego specjalny departament, bardzo silny kadrowo. Przez kilkanaście lat funkcjonował on pod kierunkiem doradców z Moskwy i korzystał z doświadczeń sowieckich. Adaptowano je jedynie do polskiej rzeczywistości. Zmieniając numerację, istniał on do końca PRL. Autorem szczegółowego planu walki z Kościołem w Polsce, stosowanego przez cały okres istnienia tzw. Polski Ludowej, był znany generał sowiecki (NKWD) Iwan A. Sierow, który w Polsce odegrał złowrogą rolę. Ważniejsze decyzje dotyczące polityki kościelnej zapadały w Moskwie i podejmował je sam Stalin. To jemu przedstawiał swoje projekty Bolesław Bierut i uzyskiwał odpowiednie wskazania. To od Stalina w czasie wizyty w Moskwie w sierpniu 1949 r. otrzymał on bardzo znamienną dyrektywę. Brzmiała ona: "Przy klerze: nie zrobicie nic, dopóki nie dokonacie rozłamu na dwie odrębne przeciwstawne sobie grupy. (...) Propaganda masowa to rzecz konieczna, ale samą propagandą nie zrobi się tego, co potrzeba (...), nie nastawiacie się na rozłam (...), bez rozłamu wśród kleru nic nie wyjdzie, prawa karne potrzebne, ale one nie rozstrzygają". Dyrektywa ta stała się odtąd zasadą działania władz PRL w stosunku do Kościoła. Pod koniec 1949 r. stworzo no organizację pod nazwą Związek Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD), a w niej sekcję dla księży, która przerodziła się w silny później ruch tzw. księży postępowych lub księży patriotów. W latach 60. liczył on blisko 900 księży, nieco mniej niż 10 proc. ogółu diecezjalnego duchowieństwa. Byli oni werbowani na zasadzie szantażu na tle obyczajowym lub finansowym, zastraszenia lub przekupstwa. Niektórzy byli świadomymi współpracownikami UB, ale znaleźli się i tacy, którzy należeli do ZBoWiD, by uzyskać pozwolenie na budowę potrzebnego kościoła lub na remont już istniejącego.

Od początku ruch "księży patriotów" służył władzom do rozbijania jedności Kościoła. Należący do niego kapłani często sprzeciwiali się swoim biskupom, wychwalali ustrój i wszelkie poczynania władz. Nie osłabiały go sankcje karne i groźby ekskomuniki ze strony biskupów. Przy pomocy aparatu państwa i UB w 1959 r. utworzono 15 kół wojewódzkich księży przy Caritas. Ruch księży "postępowych" współpracował ze Stowarzyszeniem PAX. Była to organizacja katolików świeckich kierowana przez Bolesława Piaseckiego, godząca socjalizm z katolicyzmem. W planach władz PRL jej celem było również rozbicie jedności polskich katolików i hierarchii kościelnej.

Ksiądz arcybiskup Stefan Wyszyński, Prymas Polski, wiedział, że celem partii jest rozbicie jedności Kościoła i szukał jakiejś formy zabezpieczenia warunków jego istnienia i pracy. Z tą myślą 14 kwietnia 1950 r. między rządem i Episkopatem zostało zawarte tzw. Porozumienie, do którego Prymas przekonał biskupów. Zdawał sobie sprawę z tego, że władze nie będą go respektować. Zawarł je jednak, gdyż stwarzało ono podstawę do odwołań i do pewnego rodzaju formalnej obrony Kościoła. Pomimo podpisania Porozumienia władze podejmowały coraz to nowe ataki. Na początku lat 50. rozpoczęły się pokazowe procesy biskupów i księży. Odbywały się one według wzorów sowieckich, nieznanych jeszcze w Polsce. Najgłośniejszy stał się proces ordynariusza kieleckiego ks. bp. Czesława Kaczmarka, aresztowanego 21 stycznia 1951 roku. Aresztowanie to wywołało taką falę oburzenia, że Bierut i inni najwyżsi funkcjonariusze UB udali się na naradę w tej sprawie do Moskwy. Tam został zatwierdzony akt oskarżenia. Po zastosowaniu odpowiednich metod "śledztwa" biskup przyznał się do "popierania akcji faszystowskich ugrupowań i przyczynienia się do osłabienia ducha obronnego społeczeństwa polskiego w obliczu grożącej agresji hitlerowskiej"; do "współdziałania z niemiecką władzą okupacyjną, nawoływania wiernych do uległości i współpracy z okupantem, kierując się założeniami prohitlerowskiej i antypolskiej polityki Watykanu; do usiłowania obalenia przemocą władzy robotniczo-chłopskiej i ludowo-demokratycznego ustroju Polski, prowadzenia akcji przeciwko odbudowie kraju i planowej gospodarce; do organizowania i kierowania akcją wywiadowczą na terenie Polski, w interesie imperializmu amerykańskiego i Watykanu; do uprawiania propagandy wojennej w wystąpieniach publicznych, biorąc kurs na nową wojnę", a także do "przyjmowania od zagranicznych ośrodków dywersyjnych i szpiegowskich pieniędzy w walucie obcej i spekulowania nimi na czarnym rynku". Przyznanie się ks. bp. Kaczmarka do stawianych mu absurdalnych zarzutów zdumiało ludzi w Polsce. Opinia publiczna nie znała metod, jakie w śledztwie zastosował UB, a które doprowadziły do psychicznego załamania się księdza biskupa i odczytania tekstu napisanego przez agentów UB. Po aresztowaniu 21 stycznia 1951 r. przez ponad dwa i pół roku nikt - włącznie z Episkopatem Polski i kielecką kurią biskupią - nie wiedział, co się z nim dzieje. W tym czasie ks. bp Kaczmarek poddawany był trwającym bez przerwy przez 30-40 godzin tzw. przesłuchaniom, w czasie których grożono mu śmiercią. Aplikowano mu zastrzyki wprowadzające go w obłęd i otępienie. Przesłuchujący go oficerowie śledczy UB pozbawili go nie tylko możliwości snu i pożywienia - ale uniemożliwiali mu także korzystanie z toalety. Było tak, że pogrążony w ekskrementach, musiał odpowiadać na pytania przesłuchujących go i kpiących z niego funkcjonariuszy UB. W czasie zimy przetrzymywano go w samej koszuli przy otwartym oknie. Poza wąskim kręgiem osób nikt też nie wiedział, jak wyglądał proces. Słuchającym jego przebiegu z radioodbiorników ludziom nie przychodziło do głowy, że wszelkie wyjaśnienia, jakie ks. bp Kaczmarek składał w czasie trwających przez tydzień rozpraw sądowych, były wyreżyserowane. Odczytywał je z 30-stronicowego maszynopisu, zredagowanego przez funkcjonariuszy UB. Nikt też - poza specjalnie dobraną publicznością obecną na sali rozpraw kieleckiego sądu wojskowego, nie wiedział, że podjęta przez ks. bp. Kaczmarka na początku procesu próba zmiany treści tych "zeznań" skończyła się przerwaniem procesu i brutalnymi pogróżkami dyrektora departamentu śledczego MBP, pułkownika Józefa Różańskiego (Goldberga): "Ja już skułem mordy obrońcom i przestrzegam księdza biskupa, aby nie poważył się więcej na podobne postępowanie". Wielu ludzi w Polsce dało się zwieść propagandzie przedstawiającej biskupa jako hitlerowskiego kolaboranta i zdrajcę. Jakakolwiek odpowiedź była niemożliwa z powodu cenzury. Do ataków dołączyli się niektórzy "postępowi katolicy". Po skazaniu ks. bp. Kaczmarka przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie na 12 lat więzienia, w piśmie "Wrocławski Tygodnik Katolików" ukazał się artykuł związanego z nim publicysty, później znanego intelektualisty katolika z Unii Wolności, pt. "Na usługach wroga". Zohydzająca ks. bp. Kaczmarka propaganda miała niezwykle szeroki zasięg. W Polskiej Kronice Filmowej pokazywano go w biskupim stroju i z napisem "na usługach wroga". W zakładach pracy organizowano wiece potępiające jego "faszystowsko-szpiegowską działalność". Oparte to było na przedwojennych wzorach sowieckich. W listopadzie i w grudniu następnego roku (1952) nastąpiły aresztowania księży i biskupów w kurii krakowskiej. Aresztowany został krakowski metropolita, ks. abp Eugeniusz Baziak, ks. bp Stefan Rospond oraz kilku księży urzędników kurialnych. Ci ostatni otrzymali wyroki skazujące na kilkanaście lat więzienia. Dzięki staraniom Prymasa z procesu wyłączono biskupów, którzy zostali internowani poza diecezją. I ta rozprawa przeciwko "kurii krakowskiej" była wzorowana na sowieckich procesach pokazowych. Oskarżeni, zmaltretowani w czasie śledztwa, realizowali przygotowany uprzednio scenariusz przebiegu procesu, a odpowiednio dobrana publiczność wyrażała wobec nich swój gniew i pogardę. Przez wiele dni był to główny temat doniesień prasowych, a proces o rzekome szpiegostwo na rzecz zachodnich imperialistów transmitowano przez radio. Interwencje nieżyjącego już ks. kard. Adama Sapiehy u Niemców w obronie ludności polskiej w czasie II wojny światowej nazywano okupacyjną współpracą. Praca sądzonych księży z młodzieżą w kołach Żywego Różańca została określona jako jej deprawowanie. Prasa pisała o "aferze szpiegowskiej w krakowskiej kurii arcybiskupiej", o "kanaliach zwerbowanych do szpiegowskiej roboty", o "księżach-agentach wywiadu amerykańskiego", o "bandzie zorganizowanej na zlecenie monachijskiego ośrodka wywiadu amerykańskiego przez tzw. radę polityczną, skupiającą na emigracji wrogów i wyrzutków narodu polskiego, nazwiska dobrze w kraju znanych zdrajców i renegatów naszego narodu". Obiektem ataku była również Stolica Apostolska. Pisano na jej temat: "Watykan wprzągnięty w służbę amerykańskiego imperializmu błogosławi wszystkim przygotowaniom do nowej wojny, stara się podsycić rewizjonizm niemiecki i bierze udział we wszystkich antypolskich knowaniach, popiera odbudowę nowego Wehrmachtu. Kto z takiego antypolskiego zatrutego źródła jak Watykan czerpie polityczne natchnienie, musi działać na szkodę naszej ojczyzny". I w tym wypadku w kampanii propagandowej przeciwko Kościołowi wzięli udział znani literaci i publicyści. Rezolucja krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, pod którą się podpisali (niektórzy dziś bardzo honorowani, także przez pewne środowiska katolików), miała tak niegodziwą treść, że trudno ją tu cytować. Wobec narastającej dyskryminacji Kościoła Prymas Polski, w imieniu Konferencji Plenarnej Episkopatu, wystosował 8 maja 1953 r. list do I sekretarza KC PZPR Bolesława Bieruta. Wyliczał w nim szykany, jakich Kościół doznał w powojennej Polsce: aresztowania księży, zakonnic i biskupów, likwidowanie kościelnych wydawnictw i prasy, niszczenie polskiej administracji kościelnej na ziemiach zachodnich, wewnętrzne rozbijanie Kościoła, ingerowanie na różne sposoby w jego sprawy oraz inne kwestie. Był to słynny list kończący się słowami "Non possumus..." (Nie możemy...). W celu pozbawienia wpływu Prymasa Polski ks. kard. Stefana Wyszyńskiego na sprawy Kościoła w Polsce i złamania jego oporu partia podjęła drastyczną, przygotowywaną wcześniej decyzję. Było nią aresztowanie księdza Prymasa 25 września 1953 roku. Zostało ono przedtem omówione w Moskwie z władzami sowieckimi przez Bolesława Bieruta. Nazajutrz "Trybuna Ludu" opublikowała atak na Prymasa w postaci wywiadu z członkiem KC PZPR Edwardem Ochabem. Mówił w nim, że aresztowanie nastąpiło w wyniku sabotowania i łamania przez Prymasa Porozumienia między państwem i Kościołem i za "faktyczną pomoc okazywaną zachodnio-niemieckim Krzyżakom i anglo-amerykańskim wrogom naszego Narodu i w szkalowaniu i zohydzaniu Polski Ludowej". Na trzydziestu kilku biskupów, jacy byli w Polsce w 1953 r., dziewięciu siedziało wówczas w więzieniach lub miejscach odosobnienia. Aresztowanie Prymasa Polski pozwoliło władzom PRL osiągnąć ważne dla nich cele. Biskupi zostali zmuszeni do wydania upokarzającego oświadczenia z 28 września 1953 r., a następnie złożenia ślubowania na wierność PRL. Miało to miejsce 17 grudnia 1953 roku. Deprecjonowało to wizerunek Kościoła w społeczeństwie jako ostatniej, niezależnej siły moralnej w kraju. Był to jedyny w powojennej historii Kościoła w PRL tego rodzaju dokument. Podyktowany został stanem wyższej konieczności i troską o zachowanie ostatnich swobód duszpasterskich Kościoła. Trzeba dodać, że wcześniej i później władze podejmowały coraz bardziej drastyczne działania antyreligijne i antykościelne. Usunięte zostało ze szkół nauczanie religii, wyrzucono zakonnice ze szpitali i domów opieki oraz kapelanów z więzień i ze szpitali. Zamknięte zostały wydawnictwa kościelne, zlikwidowano wiele tytułów prasy katolickiej i drastycznie ograniczono nakłady tej nielicznej, która pozostała. Na początku lat 50. rozpoczął się atak na zakony męskie i żeńskie, uznane za niebezpieczne dla władzy "ludowej" ośrodki religijne. Powstał projekt ich likwidacji, rozłożony, ze względu na możliwe reakcje społeczeństwa, na kilka etapów. Jako pierwsze wysiedlono siostry na Dolnym Śląsku, którym władze zarzucały rewizjonizm, niemieckość oraz wspieranie zbrojnego podziemia niemieckiego. Wymyślony pretekst, niemający podstaw w rzeczywistości, miał dać społeczeństwu negatywny obraz zakonnic z likwidowanych klasztorów. Akcja ta zaczęła się latem 1954 roku. Największe rozmiary przybrała w sierpniu, kiedy przygotowano obozy pracy w byłych klasztorach: benedyktynek w Staniątkach (obóz Staniątki I), służebniczek starowiejskich (obóz Staniątki II), sercanów w Stadnikach, reformatów w Wieliczce, pasterek w Dębowej Łące i urszulanek szarych w Otorowie. Do obozów zwieziono setki zakonnic z województw: stalinogrodzkiego (tj. katowickiego; po śmierci Stalina Katowice zostały przemianowane na Stalinogród), opolskiego i wrocławskiego. Były to siostry ze zgromadzeń: elżbietanek, boromeuszek, szkolnych Notre-Dame, sercanek, franciszkanek szpitalnych, służebniczek śląskich, jadwiżanek, marianek i innych. Zakonnice przewieziono najpierw do obozów przejściowych (np. w Krzeszowie), by następnie rozesłać je do obozów w Małopolsce, Wielkopolsce i na Pomorzu. Kierowane były do obozów pracy, które istniały m.in. w Gostynie, Kobylinie, Bojanowie. Wieziono je autobusami z napisem "Wycieczka". Warunki egzystencji w obozach były niekiedy bardzo ciężkie: niewolnicza praca, głodowe wyżywienie, brak wody, łóżek itp., a także presja psychiczna. Siostry były przesłuchiwane przez wiele godzin i wywierano na nie naciski (szczególnie na młode), aby wystąpiły z zakonu. Wszystkie były inwigilowane i szpiegowane, znajdowały się w ścisłej izolacji i pilnowali je uzbrojeni funkcjonariusze UB. Utrudniano im modlitwy przewidziane przez regułę zakonną. Odebrano cały szereg domów zakonnych męskich i żeńskich i zamknięto kilkadziesiąt szkół prowadzonych przez zgromadzenia zakonne, niekiedy od kilkuset lat. Ze względów propagandowych kilku najbardziej znanym szkołom pozwolono jednak nadal działać. Władza komunistyczna dążyła do narzucenia ateistycznej, antyreligijnej i antykościelnej ideologii całemu społeczeństwu. Służyły temu szkoła, organizacje młodzieżowe, zmonopolizowana prasa, radio i telewizja, odpowiednie wydawnictwa w ramach Biblioteki Ateisty i dziedzina kultury. Uwięzienie Prymasa trwało trzy lata. W wyniku zmian politycznych w Związku Sowieckim i w Polsce został on uwolniony 28 października 1956 roku. Po krótkiej przerwie rozpoczął się kolejny okres walki z Kościołem nowymi metodami. Miał on trwać do końca istnienia PRL. Warto ukazać niektóre najbardziej charakterystyczne posunięcia partii, posługującej się aparatem państwowym. W oparciu o wzory sowieckie stworzono organizacje antyreligijne. W lutym 1957 r. zostało powołane do życia Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli. Jego działalność finansowały władze państwowe z podatków obywateli. Już w końcu tego roku miało należeć do niego 8,5 tys. Osób. Wydawało ono szeroko reklamowany dwutygodnik "Argumenty" i inne podobne pisma. Razem z nim działał Ośrodek Badań Religioznawczych, mający podobne zadania na innym poziomie. W 1969 r. Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli oraz Towarzystwo Szkoły Świeckiej połączono w Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej. Zajmowało się ono przy pomocy Centralnego Ośrodka Doskonalenia Kadr Laickich - antyreligijnym i antykościelnym szkoleniem nauczycieli, dziennikarzy, lektorów partyjnych oraz innych osób związanych z mediami i mogących oddziaływać na światopogląd młodzieży i społeczeństwa. Towarzystwo funkcjonowało do końca istnienia PRL i cieszyło się poparciem jej władz w "rozwijaniu w Polsce socjalistycznej kultury świeckiej". Polegała ona na podważaniu zasad etyki chrześcijańskiej w odniesieniu do rodziny i etyki seksualnej oraz na formowaniu postaw antyreligijnych i antykościelnych. Towarzystwo Szkoły Świeckiej odegrało ważną rolę w usunięciu religii ze szkół w 1961 r., przywróconej po październiku 1956 roku. W Towarzystwie tym zaangażowani byli pracownicy kuratoriów i Ministerstwa Oświaty. Pod koniec lat 50. i na początku 60. władze podjęły cały szereg nowych akcji przeciwko Kościołowi. Należy wspomnieć o brutalnym ataku na Instytut Prymasowski Ślubów Narodu na Jasnej Górze, który, dzięki wydawnictwom religijnym odbijanym na powielaczach, był niezależnym od władz ośrodkiem informacji. W lipcu 1958 r. milicja i Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO) wyłamały bramy klasztoru, pracownicy Instytutu i zgromadzeni na dziedzińcu ludzie zostali poturbowani i pobici, a wydawnictwa, bez protokołu, skonfiskowane. Kilku zakonników zostało skazanych na kary więzienia z zawieszeniem. Zniszczony został także dynamicznie rozwijający się ruch antyalkoholowy pod nazwą Krucjata Trzeźwości (od 1958 r. Krucjata Wstrzemięźliwości), zapoczątkowany w 1957 r. i kierowany przez ks. Franciszka Blachnickiego z Katowic. W 1960 r. obejmował on prawie 100 tys. dorosłych działaczy abstynenckich, a także liczną młodzież z całej Polski. 29 sierpnia tego roku władze brutalnie zlikwidowały katowicką Centralę Krucjaty Wstrzemięźliwości i skonfiskowały jej wydawnictwa. Ksiądz Blachnicki został aresztowany 15 marca 1961 r. pod pretekstem wydawania nielegalnych druków i rozpowszechniania fałszywych wiadomości o prześladowaniu Kościoła w Polsce. W procesie przed Sądem Wojewódzkim w Katowicach skazano go na 13 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata. W tym samym okresie likwidowane były kaplice szpitalne i zamykane małe seminaria zakonne. W 1950 r. istniało ich 38, w 1963 r. zlikwidowanych zostało 9 ostatnich. Odebrano także wówczas szereg domów zakonnych za niezapłacenie astronomicznej wysokości podatków dochodowych, nałożonych przez władze. Przedmiotem szczególnego zainteresowania i rozpracowywania były wszystkie instytucje kościelne (tzw. rozpracowanie obiektowe), w tym Katolicki Uniwersytet Lubelski, powstałe po 1956 r. Kluby Inteligencji Katolickiej, redakcje nielicznych pism katolickich i inne, w których umieszczano tajnych współpracowników UB. W kuriach biskupich przy okazji prac budowlanych, remontowych czy malarskich zakładany był podsłuch przez specjalistów włączanych do grup prowadzących prace jako rzekomi robotnicy. Założono go także w siedzibie Prymasa Polski w Warszawie. Telefony domów zakonnych i księży parafialnych były na podsłuchu, kontrolowana była też korespondencja. Do każdego kościoła został przydzielony tajny agent, którego obowiązkiem było notowanie treści kazań i innych wypowiedzi księży, publicznych i prywatnych. W skali całego kraju była to kilkutysięczna armia donosicieli, opłacanych z podatków ludzi wierzących. Jedną z form walki państwa komunistycznego z Kościołem i religią, zresztą mało skuteczną, była zasadnicza służba wojskowa kleryków, wprowadzona pod koniec lat 50. Pierwszy pobór odbył się w 1959 r., a potem odbywał się co dwa lata, aż do kwietnia 1980 roku. Dowódcy jednostek kleryckich otrzymali od gen. Jaruzelskiego instrukcję, która brzmiała: "Należy wpajać im dogłębne przekonanie o aspołecznym charakterze zawodu księdza, rozbudzając wiarę w idee socjalizmu i osiągnięcia Polski Ludowej". W wojsku seminarzysta podlegał specjalnej antyreligijnej "obróbce", której celem była jego rezygnacja ze studiów w seminarium. W tym samym czasie przy wyższych uczelniach funkcjonowało tzw. Studium Wojskowe, którego zajęcia odbywały się w ramach programu danego roku studiów i które kończyło się obozem wojskowym i zdobyciem stopnia podoficerskiego. Wobec kleryków postępowano inaczej. Wiąże się ona z objęciem w 1970 r. stanowiska I sekretarza KC PZPR przez Edwarda Gierka, który złagodził kurs polityki wobec Kościoła. Odtąd stosowano metody mniej widocznych, lecz nadal bardzo konsekwentnych działań antyreligijnych i antykościelnych. W dalszym ciągu prowadzona była akcja ateizowania młodzieży i liberalizacji etyki seksualnej. Nie udzielano, poza wyjątkami, pozwoleń na budowę nowych kościołów. Były one szczególnie potrzebne w szybko rosnących miastach. Na 200 złożonych podań biskupi otrzymali zaledwie 14 pozwoleń. Wzmocniono inwigilację księży i werbowanie ich dawnymi metodami na tajnych współpracowników. Żadna grupa społeczna w Polsce nie pozostawała pod taką presją i nie była tak inwigilowana jak księża katoliccy, uznawani za szczególnie niebezpiecznych dla ustroju komunistycznego. Życie religijne miało się ograniczać do murów kościoła. Poparcie przez miejscowych księży robotników uczestniczących w strajkach w Ursusie i w Radomiu w 1976 r. sprowadziło na tych duchownych represje. W Radomiu ks. Roman Kotlarz został najpierw pobity w komendzie milicji, a później skatowany na plebanii przez nieznanych sprawców. Zmarł 18 sierpnia 1976 r. w wieku 48 lat. Wybór ks. kard. Karola Wojtyły na Papieża spowodował wybuch radości i entuzjazmu w społeczeństwie i stał się symbolem odrodzenia religijnego. W najwyższym stopniu zaniepokoiło to partię, MSW i SB. We wzmocnieniu roli Kościoła w Polsce, jako jedynego i prawdziwego autorytetu, słusznie widziano wielkie zagrożenie dla komunizmu i władzy partii. Potwierdzeniem tych obaw stało się powstanie "Solidarności" w sierpniu 1980 r., wkrótce po pierwszej pielgrzymce Papieża Jana Pawła II do Polski. Nastąpiła wówczas mobilizacja sił partii i SB mająca to zagrożenie zlikwidować. Decyzją brzemienną w fatalne dla kraju skutki, mającą na celu obronę władzy i dyktatu partii komunistycznej, było ogłoszenie 13 grudnia 1981 r. stanu wojennego i rozwiązanie Niezależnego Związku Zawodowego "Solidarność". Tysiące osób zostało internowanych, setki tysięcy, bardzo często najlepszych jednostek, musiało opuścić Polskę. Kościół stanął po stronie "Solidarności". Ksiądz biskup Ignacy Tokarczuk w kazaniu do rzeszy 300 tys. rolników wygłoszonym na Jasnej Górze 5 września 1982 r. zażądał jej uznania, naprawienia krzywd i wolności dla społeczeństwa. Reakcją władz była kampania w mediach przeciwko Kościołowi. Działały ściśle tajne instrukcje KC PZPR w sprawie walki z Kościołem. W MSW został stworzony Wydział Watykański, którego celem było rozpracowywanie osób pracujących w Kurii Rzymskiej i otoczeniu Jana Pawła II. Służba Bezpieczeństwa do końca lat 80. prowadziła bezwzględną walkę z Kościołem i społeczeństwem, będącym oparciem dla Kościoła. W latach 1981-1989 przez "nieznanych sprawców" zamordowane zostały 93 osoby należące do "Solidarności", w tym 4 księży. Należą oni do grupy ponad 40 jej kapelanów, którzy wnieśli nieoceniony wkład w rozkwit tego niezwykłego fenomenu społecznego i narodowego. Najbardziej znana jest męczeńska śmierć ks. Jerzego Popiełuszki, zamordowanego w listopadzie 1984 roku. Bezwzględna walka z "Solidarnością" toczyła się nadal. Pięć lat później w różnych stronach Polski podobną śmiercią zginęli kolejni księża: przyjaciel ks. Popiełuszki ks. prałat Stefan Niedzielak w Warszawie (20 stycznia 1989 r.); ks. Stanisław Suchowolec (30 stycznia 1989 r.) w parafii Dojlidy k. Białegostoku, przedtem kilkakrotnie pobity; oraz ks. Sylwester Zych, przyjaciel ks. Suchowolca, zamordowany w Krynicy Morskiej 11 lipca 1989 roku. Prowadzone śledztwa stwierdzały, że morderstwa były dziełem "nieznanych sprawców". Pomimo zasadniczych zmian politycznych w Polsce nie wykryto ich do dziś. Można to tłumaczyć jedynie tym, iż w strukturach państwowych nadal pozostaje wielu ludzi z dawnego systemu, którym zależy na niewykryciu sprawców. We wszystkich krajach, w których władzę opanowała partia komunistyczna, jak zawsze zbrodniczym terrorem, prowadzona była walka z religią i Kościołem katolickim. W Polsce rozpoczęła się ona w 1945 roku. Do 1953 r. usunięto 9 biskupów z ich diecezji, niektórych aresztowano. W tym okresie 37 księży diecezjalnych zostało zabitych, 900 przebywało w więzieniach. Zabitych zostało ponadto 57 osób z duchowieństwa zakonnego, 170 uwięziono i 300 wygnano. W latach 1945-1953 zostało aresztowanych i skazanych w PRL 293 księży. Historia walki z Kościołem katolickim w czasach panowania komunizmu, pomimo wielu już publikacji na ten temat, jak dotychczas została ujawniona w znikomym zakresie. Ogromna część dokumentacji wytworzonej przez aparat represji PRL została zniszczona w celu ukrycia jego zbrodniczych działań. Wydarzenia, jakie mają miejsce od momentu śmierci Papieża Jana Pawła II 2 kwietnia 2005 r. pokazują, że jej zachowana część może służyć do kontynuacji tej walki w nowej formie. Na początku 2006 r. w różnych krajach zachodnich w wielonakładowych pismach ukazały się karykatury religijnych symboli muzułmańskich, ubliżające tym, dla których są one święte. Przedtem o wiele bardziej drastyczne zniewagi dotyczyły osoby Jezusa Chrystusa. W Polsce także nie brakło podobnych raniących uczucia religijne obrazów w różnych laickich pismach. Są one przykładem charakterystycznej dla środowisk ateistycznych i liberalnych fanatycznej wrogości wobec wiary w Boga i ludzi wierzących. To ona była przyczyną prześladowań religijnych wszędzie tam, gdzie zapanował ustrój komunistyczny. Jest to potwierdzeniem słów niezapomnianego Papieża Jana XXIII z encykliki "Mater et Magistra" (Matka i Nauczycielka). Ten pełen łagodności Papież napisał: "Człowiek odłączony od Boga, staje się straszny dla siebie i innych" (nr 215). ks. prof. Roman Dzwonkowski SAC

SUKCESORZY - OD BERMANA DO MICHNIKA - 5 „Kościół jest w Polsce wielką, materialną siłą hamującą, ponieważ koncentruje w sobie filozoficzne treści nadbudowy ideologicznej reakcji i nieustannie przekłada je na masy (...). Kościół więc jako organizacja jest w świadomości mas, przede wszystkim inteligencji humanistycznej, bastionem tradycji i kultury polskiej, najpełniejszym wyrazicielem polskości (...). W związku z powyższym Państwo Ludowe musi działać aktywnie w kierunku wydatnej redukcji siły Kościoła”. Trudno o większe uznanie, złożone Kościołowi przez jednego z jego najzagorzalszych przeciwników - Jakuba Bermana. Mocodawca Bermana, Józef Stalin dokonując w latach 1944-1945 podboju Polski i włączenia jej do swojej strefy wpływów, nie zamierzał poprzestać na  zainstalowaniu całkowicie oddanej sobie władzy. Celem, po zniszczeniu zbudowanych podczas wojny struktur Polskiego Państwa Podziemnego, złamaniu oporu podziemia niepodległościowego i zlikwidowaniu legalnej opozycji politycznej była całkowita przebudowa społeczeństwa polskiego i przybliżenie go do ukształtowanego w ZSRR totalitarnego wzorca. Droga do zamierzonego celu wiodła poprzez destrukcję utrwalonych przez pokolenia więzi społecznych, antagonizowanie różnych grup: pokoleniowych, narodowych, środowiskowych, religijnych, przez zniszczenie dawnych elit i ich etosu. Bez wątpienia Kościół katolicki, od początku był traktowany (obok PSL) jako główny przeciwnik w walce o nowy ustrój i „nowe społeczeństwo”. Stąd - postulat redukcji siły Kościoła (postrzeganego jako najgroźniejsza opozycja), tak wyraźnie sformułowany przez Bermana w roku 1947, będzie aktualny dla wszystkich ekip komunistycznych w Polsce. To właśnie Jakub Berman, w roku 1947 sformułował tezy służące opracowaniu systemowej metody walki z Kościołem. Wspomina o niej Robert Spałek, którego artykuł - „Jakub Berman - współtwórca podstaw państwa komunistycznego w Polsce (XII 1943-XII 1948)” często przywołuję w tym cyklu. Pisze on: „[Berman] Przedstawił własną koncepcję osłabienia i swego rodzaju rozmycia katolicyzmu w Polsce. Zaproponował w tym celu zastosowanie strategii: "Kościół wszędzie - Kościół nigdzie". Wedle jego pomysłu należało nieustannie podkreślać obecność Kościoła w oficjalnym życiu politycznym, dzięki czemu można było się spodziewać osłabienia jego jednoznacznie antykomunistycznego wizerunku, a dla przeciwwagi organizować liczne święta i uroczystości o świeckim charakterze np.: "święto gór, lasu, morza, matki, dziecka, tysięcznej obrabiarki, setnej kamienicy itp." Mając na uwadze całą perfidię powyższej koncepcji nie można odmówić Bermanowi swoiście rozumianej inteligencji politycznej i poczucia pragmatyzmu”. Według koncepcji Bermana - z jednej strony należało stosować środki represyjne i rozbijać jedność Kościoła - z drugiej zaś, tworzyć „alternatywę” dla katolików chcących włączyć się w proces budowania nowej rzeczywistości. „Demaskujemy politykę Watykanu bez obrażania w najmniejszym stopniu uczuć religijnych,- mówił Berman - przeciwnie toczymy walkę o dusze katolików patriotów, którzy chcą takiej Polski jakiej my chcemy, lepszej, szczęśliwszej, i którzy są zdolni do wyemancypowania się od wpływów Watykanu”. Przez cały okres Polski Ludowej nie zapomniano o tych wskazówkach, a podstawową metodę „rozgrywania” katolicyzmu wciąż doskonalono. Jak dalece zalecenia tow. Jakuba były żywe w tradycji partii komunistycznej, niech świadczy fragment wystąpienia Wojciecha Jaruzelskiego z listopada 1984 r podczas posiedzenia Rady Ministrów. Tuż po zamordowaniu księdza Jerzego, generał ludowego wojska poświęcił swoje przemówienie stosunkom PZPR- Kościół. Powiedział wówczas m.in.: [...] Nie trzeba się bać wychodzenia z naszą platformą, z naszymi oczekiwaniami i z naszymi postulatami w stosunku do kleru.[...] Informować o sytuacji gospodarczej, o patologii, o przestępczości, pokazywać, ilu w tym jest wierzących, praktykujących aktywistów Kościoła, o programach demograficznych i potrzebach stąd wynikających. Co może Kościół tutaj pomóc, a nawet może publikować.Wojewoda czy ktoś inny zwrócił się do biskupa z prośbą, żeby to [pomóc] w takich i to w takich sprawach. Oni będą w bardzo nieprostej sytuacji. Bo [jak] odrzucić publicznie tego typu ofertę, tego typu chęć współdziałania. Ale my to jeśli robimy, to robimy po cichu, albo robimy to w charakterze ogólnych deklaracji z tej trybuny czy jakiejś sejmowej, to spływa jak woda. Ale jak pokażemy palcem pewną sprawę, to jest zupełnie inaczej. Przy tej okazji, towarzysze, myślę, że trzeba w tych kontaktach i pokazywać rolę organów bezpieczeństwa. I powiedzieć, że tolerowanie przez Kościół, a tym bardziej jeszcze jakieś podniecanie przez niektórych duchownych atmosfery przeciwko przedstawicielom tych organów, jest bardzo niebezpieczną zabawą. Poza wszystkim innym ona może się zemścić i na interesach Kościoła, bo po prostu te organy przestaną strzec i wielkich dóbr zgromadzonych w obiektach sakralnych, i na plebaniach. [...] Sądzę, że trzeba premiować, popularyzować księży pozytywnych, duchownych pozytywnych. [...] Towarzysze, nam znacznie wygodniej jest prać potem jakiegoś takiego księdza Jancarza,czy kogoś innego, pokazując obok, a właśnie to jest wzór postawy obywatelskiej. Przecież to jest dla nas bardzo wygodna płaszczyzna, że my nie walczymy z Kościołem, nie walczymy z duchowieństwem. Na odwrót - szanujemy, pokazujemy tych, którzy są patriotami, ale tym ostrzej możemy wtedy bić w tamtych. Trzeba zadbać o to, żeby te bliskie środowiska katolików świeckich, PAX, ChSS, Caritas i nie tylko świeckich, bo Caritas to przecież duchowni. Żeby oni nie poszli w rozsypkę, żeby tam się nie zaczęły jakieś wahania. Musimy ich tutaj podtrzymywać. Jeszcze bardziej może dobitnie dokumentować, że są naszymi bliskimi sojusznikami, że mają wszystkie możliwości uczestniczenia w życiu publicznym”. W części trzeciej niniejszego cyklu „SUKCESORZY” przypomniałem, że w początkowym okresie instalowania komunizmu podejmowane były próby oszukania Polaków, poprzez odwoływanie się do tradycji II Rzeczpospolitej, używania jej symboli i praw, podkreślania ciągłości obyczajów i kultury. Jednym z elementów tego oszustwa był udział komunistów w uroczystościach religijnych. Miał świadczyć o patriotyzmie i polskości oraz stanowić dowód, jakoby możliwe było pogodzenie wiary katolickiej ze światopoglądem materialistycznym. Analogię z tą „dialektyczną” taktyką komunistycznych agentów, można z łatwością dostrzec w późniejszych o 30 lat grach, jakie „komandosi” prowadzili w celu zbliżenia się do środowisk kościelnych. W latach 40 -tych, szybko wszakże zaniechano takich zabiegów, gdy Polacy okazali się odporni na prymitywne środki propagandy. Nigdy natomiast nie zaniechano „rozgrywania” kwestii religijnych, manipulowania środowiskami katolickimi, wzniecania konfliktów oraz tworzenia w tym zakresie fałszywych antynomii. Podobnie jak w odniesieniu do społeczeństwa polskiego, tak wobec Kościoła, istotną cechą stosunku komunistów była przedmiotowości - czyli traktowanie zastanej rzeczywistości jako „pola operacyjnego”, na którym należy przeprowadzić planowany zabieg. Stosunek ten nigdy nie uwzględniał prawdziwych potrzeb, czy aspiracji podbitego narodu, nie zawierał troski o jego dobro. Pojęcia związane z wiarą, tradycją i kulturą narodową - były z gruntu obce i wrogie ideologii marksistowskiej, zatem wszystko, co z nimi kojarzono traktowano jako przedmiot walki ideologicznej. Otwarcie wrogi stosunek komunistów wobec Kościoła, musiał z czasem ustąpić pragmatycznej koncepcji koegzystencji, choć błędem byłoby dopatrywanie się w niej elementów partnerstwa. Komuniści nigdy nie zaakceptowali tej „wielkiej siły hamującej”, starając się wszędzie tam, gdzie to tylko było możliwe zwalczać lub neutralizować wpływy Kościoła, a jego oddziaływanie na społeczeństwo traktować instrumentalnie. Zacytuję ponownie fragment wystąpienia Jaruzelskiego z roku 1984, ponieważ użyte przez niego sformułowania niezwykle trafnie oddają istotę tego stosunku: „Ja powiedziałbym: u nas część towarzyszy traktuje Kościół, religię jako nazwijmy to znów obrazowo, dziedziczną chorobę, która nas toczy od tysiąca lat, i uważał, że można jakimś wstrząsem tę chorobę wyleczyć. Z kolei Kościół uważa, że partia, socjalizm to jest nowotwór, który się pojawił w tym narodzie. Z tym że jedni z nich uważają, że jest to nowotwór złośliwy, który trzeba jak najszybciej usuwać i robić wszystko, żeby on z życia narodowego został usunięty. A drudzy traktują to jako nowotwór niezłośliwy, no który trzeba od czasu do czasu nakłuwać, no ale z którym trzeba żyć i go tolerować. I ja myślę, towarzysze, [że] my się musimy przyzwyczaić do [tej] dziedzicznej choroby. To nie znaczy, że z nią się godzić, a to znaczy, że nie dopuszczać do tego, aby ona się rozpowszechniała, rozszerzała. A na odwrót, robić wszystko, żeby wszędzie tam, gdzie można, ona się cofała. Ale jest to sprawa przecież na pokolenia”. Środowisko „komandosów” bardzo skrupulatnie przejęło od swoich antenatów metody postępowania wobec Kościoła i potrafiło w praktyce zastosować pragmatyczne zalecenia Jakuba Bermana. Cały zasób pojęć i poglądów, głoszonych w latach 50-tych i 60-tych przez Michnika i Kuronia był efektem ich autentycznej fascynacji komunizmem - w jednej z najgorszych, trockistowskich mutacji. Byłoby absurdem uważać, że ten fakt nie zaciążył na dalszej drodze życiowej „komandosów” lub nie miał znaczenia dla systemu wyznawanych przezeń zasad. To przecież Jakub Berman twierdził, że wystarczy wychować w duchu ideologii marksistowskiej jedno pokolenie Polaków, aby dokonać zmiany poczucia narodowej tożsamości całego polskiego narodu. Z tej przyczyny, lata pięćdziesiąte cechowała w Polsce m. in. szczególnie intensywna indoktrynacja ideologiczno - polityczna skierowana głównie na młodzież. Z punktu widzenia interesów Kremla, było rzeczą pożądaną sprawić, by na czele „awangardy” tego pokolenia stanęli ludzie ideowo bliscy, których nawet „schizma trockistowska” nie pozbawi poczucia łączności ze światowym ruchem komunistycznym. Po wyczyszczeniu Polski z funkcjonariuszy KPP i odstawieniu ubeckich zbrodniarzy na zasłużone emerytury, przyszedł czas na „nowe rozdanie” i hodowlę „narybku” - tyleż pewnego, że mającego doskonałe, sprawdzone pochodzenie. Ci ludzie musieli bardzo mocno zapamiętać nakaz Lwa Trockiego i w tych właśnie słowach marksistowskiego „guru” wolno upatrywać podstawową „normę moralną”, przyjętą przez „komandosów” jako zasada działania. Pisał Trocki: „Zadaniem awangardy jest ponad wszystko nie dać się porwać wstecznej fali - trzeba płynąć pod prąd. Jeśli niekorzystna relacja sił uniemożliwia awangardzie utrzymanie zdobytych wcześniej pozycji politycznych, trzeba utrzymać się przynajmniej na pozycjach ideologicznych, ponieważ jest w nich wyrażone drogo okupione doświadczenie przeszłości. Głupcom taka polityka wydaje się "sekciarstwem". W rzeczywistości tylko ona przygotowuje nowy gigantyczny skok naprzód wraz z falą nadchodzącego historycznego przypływu”. Jak już zwracałem uwagę wcześniej, wejście „w politykę” Michnika czy Kuronia przypadało na ten okres naszej najnowszej historii, gdy komuniści odstępowali od stosowania represji na skalę masową i sięgali po administracyjne i policyjne środki nadzoru nad społeczeństwem. Fizyczna likwidacja polskich elit intelektualnych oraz wymierne sukcesy w budowie „socjalistycznego państwa” pozwalały na przejście do kolejnego etapu, w którym kulę karabinu zastąpiono propagandą i działaniami operacyjnymi, a oddziały wojsk KBW, liczną rzeszą „użytecznych idiotów”. Stąd środki, jakim przyszło operować młodym wyznawcom wiary marksistowskiej, były oczywiście różne od tych, jakich używano w latach 40 -tych i 50-tych. „Popieraliśmy politykę represji, często okrutnych, widząc w niej drogą do „ nowego wspaniałego świata ", oskarżaliśmy Kościół o reakcyjność i wszystkie inne grzechy główne, nie bacząc na to, że w atmosferze totalitarnego zniewolenia Kościół bronił prawdy, godności i wolności człowieka [..]. Tradycyjnie przywykliśmy sądzić, że religijność i Kościół to synonimy wstecznictwa i tępego Ciemnogrodu. Z tej perspektywy wzrost indyferentyzmu religijnego traktowany był przez nas jako naturalny sojusznik umysłowego i moralnego postępu. Pogląd taki, którego  sam byłem jego wyznawcą  uważam za fałszywy” - pisał Michnik w książce „Kościół, lewica, dialog”. Kłamał. Wszystkie poglądy na temat Kościoła, wyznawane w tamtych czasach Michnik zachowuje nadal, a sama książka stanowi najpoważniejszy dowód hipokryzji i manipulacji. Nie ma chyba potrzeby udowadniać, że obydwóm , czołowym „komandosom” obca była tradycja katolicka, a ich fascynacja trockizmem musiała jeszcze pogłębić niechęć wobec religii. Jedyny, dostępny dla ich ideologii podział, sytuował Kościół jako źródło polskiego nacjonalizmu i antysemityzmu - czyli po prawej, gorszej stronie dwuwymiarowego świata. Dość przeczytać książkę Kuronia - "Siedmiolatka czyli kto ukradł Polskę" (pisaną już w IIIRP) i zawarte w niej opisy postaw „polskich katolików” - gorszych częstokroć od esebeckich oprawców, by zrozumieć jaki był stosunek tego człowieka do Kościoła. Podczas spotkania w Klubie Dyskusyjnym ZMS na Uniwersytecie Warszawskim, 22 maja 1963 roku Jacek Kuroń, przy aplauzie zebranych, perorował : „Rząd twierdzi, że sam jest lewicą, a ci, co są przeciw niemu, prawicą. Trzeba to pojęcie sprecyzować. Zarówno [Bolesław] Piasecki, jak nasz obecny rząd, jak i jego agentury stawiają naród ponad wszystko. Kościół równie tę sprawę stawia podobnie jak rząd. Piasecki zawsze reprezentował pogląd, że naród powinien być karny, posłuszny bezwzględnie rządowi. Rządowcy uważają, że oni tylko reprezentują socjalizm, kto przeciw nim, ten przeciw socjalizmowi [...] W Październiku episkopat poparł Gomułkę, wspólny im, zarówno rządowi, KC, jak i Kościołowi jest nacjonalizm. Polemika toczy się legalnie o to, która prawica będzie uciskać naród”. Chociaż od czasu tej wypowiedzi upłynęło 46 lat, to zasadniczy podział, jaki zarysował wówczas Kuroń pozostał dla „komandosów” rzeczywistością aktualną do chwili obecnej. Według tej koncepcji, Kościół był strukturą - organizacją prawicową, generującą najgorsze wady polskiego społeczeństwa - czy jak nazwał to Berman - filozoficzne treści nadbudowy ideologicznej reakcji, i stanowił realną siłę polityczną, którą - wobec niemożności całkowitego podporządkowania - należało wykorzystać dla własnych celów i traktować instrumentalnie. Jakże dobitnym dowodem ciągłości tej koncepcji, są słowa Adama Michnika sprzed 3 lat: „Przez wiele lat wierzyliśmy w wielką protekcję Kościoła katolickiego dla wolności. Nigdy nie zapomnimy mądrego heroizmu Prymasa Tysiąclecia, księdza Kardynała Stefana Wyszyńskiego, który potrafił łączyć chrześcijańskie świadectwo ze zmysłem kompromisu ku wspólnemu dobru. [...] Wybór Karola Wojtyły na tron papieski utwierdził nas w przekonaniu, że Kościół katolicki, który zawsze był znakiem sprzeciwu, nigdy już nie będzie znakiem przymusu. Męczeńska śmierć księdza Jerzego Popiełuszki utwierdziła nas w poczuciu, że Kościół reprezentuje wszystko to, co w polskiej duchowości jest najlepsze. To był błąd. Okazało się, po 1989 r., że Kościół katolicki reprezentuje zarówno to, co najlepsze w Polsce, jak i to, co najgorsze. Objawiły się duchy integryzmu, triumfalizmu, nietolerancji i ksenofobii. Znacząca część Kościoła przemówiła językiem pogardy i nienawiści do inaczej myślących. Z kościelnej ambony usłyszeliśmy wezwanie, by głosować na partie skrajne, głoszące destrukcję. Trwało to krótko, ale zasiało strach przed tym, do czego zdolne jest duchowieństwo.” - (Gazeta Wyborcza „Polska na zakręcie. Gazeta na zakręcie” - 28.09.2006). Kolejne zdania z tego artykułu, stanowią potwierdzenie dla tezy, że instrumentalny stosunek do Kościoła jest widocznym objawem ideologicznej sukcesji, jaką środowisko Michnika odziedziczyło po komunistycznych przodkach. Oto, zganiwszy Kościół za „polskie defekty”, Michnik konkluduje: „Dzisiaj, dzięki Bogu, Kościół przemawia innym głosem. Dzisiaj Kościół mówi o pluralizmie, dialogu i tolerancji. Otwarcie deklaruje, że Unia Europejska nie jest dla Polski nieszczęściem, ale szansą. To bardzo dobrze. Proszę jednak się nie dziwić, że pamiętamy, iż nie zawsze tak właśnie brzmiał głos polskich biskupów”. My również powinniśmy pamiętać, w jaki sposób komuniści próbowali zawłaszczyć polski Kościół, dokonując rozlicznych manipulacji, tworząc fałszywe podziały i antynomie. W sierpniu 1949 r podczas wizyty w Moskwie Bolesław Bierut otrzymał od Stalina bardzo znamienną dyrektywę. Brzmiała ona: "Przy klerze: nie zrobicie nic, dopóki nie dokonacie rozłamu na dwie odrębne przeciwstawne sobie grupy. [...] Propaganda masowa to rzecz konieczna, ale samą propagandą nie zrobi się tego, co potrzeba [...], nie nastawiacie się na rozłam [...], bez rozłamu wśród kleru nic nie wyjdzie, prawa karne potrzebne, ale one nie rozstrzygają". (J. Poksiński, - „Przeciw Kościołowi”, Karta Nr 9, s. 139) Dyrektywa ta stała się odtąd zasadą działania władz PRL w stosunku do Kościoła. Już dwa lata wcześniej, w roku 1947 pod przywództwem Bolesława Piaseckiego (współpracownika NKWD) -jednego z dawnych liderów skrajnej prawicy - i wokół tygodnika "Dziś i Jutro" skupiła się pewna część działaczy katolickich i narodowo-katolickich. Środowisko to posłużyło Jakubowi Bermanowi do stworzenia grupy „postępowych katolików”, którą następnie przy współudziale funkcjonariusza NKWD Iwana Sierowa przekształcono w organizację PAX. Z tej właśnie „tradycji” wywodzi się znana postać „postępowego katolika” - najbliższa oczekiwaniom „komandosów” - Tadeusz Mazowiecki. Podobnie jak tworzenie fałszywego ruchu dysydenckiego, tak również powoływanie „katolików specjalnej troski” leżało w gestiach i w interesie partii komunistycznej. Pod koniec roku 1949 stworzono organizację pod nazwą Związek Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD), a w niej sekcję dla księży, która przerodziła się w silny później ruch tzw. księży postępowych lub księży patriotów. Nie trzeba dodawać, że ruch księży "postępowych" współpracował ze Stowarzyszeniem PAX, a celem obu organizacji było rozbicie jedności Kościoła, polskich katolików i hierarchii kościelnej.Nie miejsce tu, by przeprowadzać historyczny przegląd wszystkich inicjatyw, jakimi posługiwali się komuniści w walce z Kościołem. Ich zasadniczą cechę stanowiło instrumentalne, oparte na grze interesów traktowanie katolicyzmu w kategoriach użytecznej, bądź wrogiej ideologii. Tę pierwszą uosabiały takie postaci, jak wspomniany Tadeusz Mazowiecki, środowisko „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”, a współcześnie - abp. Życiński , Andrzej Wielowiejski, czy ex jezuita Obirek. Po drugiej - ciemnej stronie polskiego katolicyzmu umieszczano bp. Kaczmarka, kard. Wyszyńskiego i Wojtyłę, , a obecnie - ksiądza Isakowicza Zaleskiego, abp.Michalika, czasem prymasa Glempa. Dzielenie Kościoła, według wzorca własnych interesów i ideologicznych rojeń, zawsze było domeną komunistycznej strategii i wynikało z konsekwentnej realizacji dyrektyw Stalina. „Polityka” komandosów w tym zakresie, stanowiła wierną kopię taktyki stosowanej przez partię komunistyczną. Gdy nauka Kościoła, lub głosy poszczególnych hierarchów odpowiadały poglądom „komandosów” były nagłaśniane i chwalone, gdy stanowiły przeszkodę w realizacji własnych interesów - zwalczano je i krytykowano. Ksiądz. Stanisław Małkowski w audycji „Świadkowie Historii Prawdziwej: „Ksiądz Stanisław Małkowski i Antoni Zambrowski o działalności i życiu prawdziwym towarzysza Jacentego Kuronia, członka KSS KOR” wspominał: „Kuroń chciał mieć pierwsze miejsce w Kościele. Z chwilą gdy zaczął przemawiać w kościołach, chciał stanąć PONAD nauką Kościoła, wybierać z nauk ewangelicznych to, co uważał sam za słuszne, odrzucając to, co uważał za niesłuszne. Kiedy podczas spotkań z młodzieżą, na które został przeze mnie zaproszony na jego sugestię, powiedziałem coś, co jemu się wydało niesłuszne, od razu mnie gasił”. Gdy Michnik i Kuroń zwrócili się w latach 70-tych do prymasa Wyszyńskiego z propozycją współpracy, spotkali się ze zdecydowaną odmową. Kardynał napisał później w swoich „Zapiskach” - „Kościół zawsze broni interesów narodu i nie da się wykorzystać do koniunkturalnych celów ugrupowań politycznych”. Peter Raina w książce „ Kardynał Wyszyński i Solidarność” twierdził, - „Wyszyński uważał, że KOR działa na zlecenie zewnętrzne, że jego cele są sprzeczne z polskim interesem narodowym i dlatego trzeba odciąć KOR od Solidarności”. To niepowodzenie Michnik skomentował w swojej książce „Między Panem a Plebanem” - Nikt z nas nie potrafił wówczas zrozumieć, co się Prymasowi stało...", lecz od tej chwili Prymasa zaczęto nazywać „konserwatystą” „anachronicznym", „nacjonalistą" i „wstecznikiem". Później (w tej samej książce) Michnik dołoży jeszcze jeden zarzut — że Wyszyński nigdy nie potępił „polskiego antysemityzmu”. W podobny, instrumentalny sposób, Michnik nie waha się traktować osoby Jana Pawła II: czy to posługując się nauczaniem papieskim w obronie Jaruzelskiego - „W przesłaniu Jana Pawła II był szacunek dla drugiego człowieka. Arcybiskup Kowalczyk, nuncjusz papieski, wspomina o szacunku, jaki okazywał Jan Paweł II generałowi Jaruzelskiemu. To warte przypomnienia dziś, kiedy widzimy ten nieprzytomny jazgot i tak mało odważnych ludzi, którzy by się upominali o prawdę w tej materii” ( „Świat po Papieżu” Gaz.Wyb 06.12.2008), czy też atakując IPN i lustrację, gdy cytuje słowa Papieża i konkluduje - „Tyle Jan Paweł II. Nie był on z pewnością obrońcą pedofilów; krytyk lustracji także nie jest chwalcą i obrońcą agentury. Tu idzie po prostu o minimum przyzwoitości i zdrowego rozsądku. I jeszcze o to, by podczas badania zawiłych mroków pedofilii czy agentury policyjnej, nie posługiwać się siekierą do niszczenia godności ludzkiej i dobrego imienia bliźnich” ( „Papież Jan Paweł II i narkotyk lustracji” GazWyb 28.09.2006). „Metamorfoza”, jaka pod koniec lat 70 -tych dotknęła środowisko „komandosów”, nagle poszukujących dróg do Kościoła miała swoje podłoże w słusznym skądinąd przekonaniu, że bez wsparcia tej siły zamierzenia „opozycji demokratycznej” okażą się niewykonalne. Nadto, Michnik i Kuroń zdawali sobie sprawę, że ujawniając swój wrogi stosunek do Kościoła nie mogą liczyć na poparcie społeczne, a ich rola opozycjonistów zostanie zmarginalizowana. Postanowiono zatem zaniechać antykościelnej retoryki i zbliżyć się do środowisk katolickich. W realizacji tego celu posłużono się „postępowymi katolikami” oraz tymi środowiskami, które nie miały obiekcji przed współpracą z „lewicą laicką”. W imię własnych interesów uznano, że przyszła pora na przedstawienie się społeczeństwu jako lewica „dialogu i porozumienia”, znająca i rozumiejąca specyfikę polskiego katolicyzmu, traktująca Kościół jako partnera i sprzymierzeńca w trosce o przyszłość narodu. Już w roku 1975, Jacek Kuroń (pod pseudonimem „Maciej Gajka”) ogłosił w miesięczniku „Znak” swój pierwszy artykuł „Chrześcijanie bez Boga”. Wydana w Paryżu książka Michnika „Kościół, lewica, dialog” miała w swojej ekspiacyjnej formie pomóc „komandosom” zyskać to poparcie i służyła „nawiązaniu dialogu” z Kościołem. Niestety - tak również została odebrana przez wiele środowisk i tylko niektórzy potrafili odczytać prawdziwe przesłanie Michnika. Zdzisław Najder, w polemice z tą książką, zamieszczoną w roku 1977 w „Kulturze”, pisał : „Michnik określa lewicę "w kategoriach podstawowych elementów jej ideologii, wymieniając Wolność, Równość, Niepodległość jako jej „tradycyjne wartości” i podkreślając, że jej cechami niezbędnymi muszą być antytotalitaryzm i obrona prawd i wolności przed dominacją państwa. Wyniknąć by z tego powinno jasne stwierdzenie, że „lewica”, która popierała porewolucyjny totalitaryzm sowiecki, podporządkowała się anty-wolnościowej linii Kominternu, nie protestowała przeciwko stalinowskiemu terrorowi - nigdy na prawdę lewicą nie była". Ale Michnik bynajmniej tak nie uważa - i "zdaje się zapominać, że w roku 1945 zasadnicza linia podziału nie biegła między lewicą, jakkolwiek definiowaną, a prawicą (której nigdzie w książce nie identyfikuje), ale między tymi, co godzili się na dominację sowiecką a tymi, którzy się jej przeciwstawiali". W artykule „Antykomunizm i prawica”, Najder trafnie zauważa - „W roku 1977 Adam Michnik nie twierdził, że ówczesny reżim PRLowski jest lewicowy; przeciwnie, postulował dialog między "prawdziwą", opozycyjną i demokratyczną lewicą "rewizjonistyczną" a Kościołem. Jednakże teoria "jednej lewicy" przydała się bardzo po roku 1989, kiedy tenże autor i jego środowisko stali się orędownikami - teoretycznymi i praktycznymi - porozumienia z post-komunistami. Wspólnym zagrożeniem okazał się ten sam "nacjonalizm", którym Michnik straszył w swojej książce; w obliczu tak groźnego niebezpieczeństwa lewica musiała szukać wewnętrznego porozumienia”. Trzeba przyznać, że ten manewr taktyczny „komandosów”, godny najbardziej złożonych gier operacyjnych prowadzonych przeciwko Kościołowi, został uwieńczony sukcesem. Wielu szlachetnych ludzi, świeckich, hierarchów i księży uwierzyło wówczas w dobrą wolę „komandosów” i ich szacunek dla wartości wyznawanych przez Kościół. Z pełną cynizmu premedytacją Michnik i Kuroń wykorzystali w latach 70-tych i 80-tych tę opiekę, oraz wsparcie materialne i organizacyjne jakie im wówczas udzielano. Zdobyty dzięki tej mistyfikacji społeczny kredyt zaufania i autorytet „działaczy opozycyjnych”, zaczęto aktywnie wykorzystywać już w połowie lat osiemdziesiątych, gdy partia komunistyczna postanowiła przeprowadzić proces „transformacji ustrojowej”, powierzając „komandosom” troskę o bezpieczeństwo swoich interesów. Ale też - bez udziału Kościoła, a szczególnie tej części jego hierarchów, którzy z wielu (często bardzo koniunkturalnych) pobudek znaleźli wspólny język z władzą komunistyczną, nie byłaby możliwa legalizacja komunizmu w Polsce. „Komandosi” prowadząc gry, obliczone na skonfliktowanie i podzielenie środowisk kościelnych, stwarzając mit własnej opozycyjności i niepodległościowych dążeń przywłaszczyli sobie rolę przewodników, a korzystając ze wsparcia Kościoła umiejętnie przejęli inicjatywę rozmów z komunistami. W tekście IIIRP CZY "TRZECIA FAZA - 9 - FAŁSZYWA OPOZYCJA II zwróciłem uwagę, że niezależnie czy zdefiniujemy działania „komandosów” jako obłudne i wyrachowane, czy będziemy w nich widzieć przejaw idealistycznych, „rewizjonistycznych” mrzonek - w niczym nie zmieni to faktu, że mieliśmy do czynienia z „opozycją” wewnątrz systemu komunistycznego - nigdy zaś - opozycją przeciwko systemowi. Oni sami też, nigdy nie twierdzili, że walczą z komunizmem. Ich bitwy i działania dotyczyły tylko tych obszarów komunizmu, które nie przystawały do wizji dysydenckich, które były sprzeczne z ich sposobem widzenia doktryny. Nieznajomość „dualizmu środka i celu” pozwalała im z równym skupieniem traktować Kościół, jak robotników czy naród, w równym stopniu podziwiać Wojtyłę jak Kiszczaka, na równi stawiać niepodległość jak „socjalizm z ludzką twarzą”. Wykorzystując imperatyw walki o wolność i nasze marzenia o „drodze ku Niepodległej”, łatwo przyszło im przyoblec się w szaty obrońców sprawiedliwości i   usankcjonować nasze złudzenia pod szyldem awangardowej „demokratycznej opozycji”. CDN... Aleksander Ścios

22 maja 2009 Socjalizm - trzymać rękę w kieszeni drugiego... Konkurs na media państwowe rozstrzygnięty. Wczoraj Sejm przegłosował  ustawę, a jakże demokratycznie, bo poparli ją posłowie Platformy Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Sojuszu Lewicy Demokratycznej. W wyniku tej ustawy, demokratyczni finansowi  oprawcy , nałożą na nas kolejny podatek, tym razem  związany z finansowaniem przez nas pod przymusem państwowych siedlisk propagandy słownej i wizualnej. Można oczywiście jeszcze tego wszystkiego nie oglądać, można wyłączyć, ale zapłacić trzeba. Być może w przyszłości  demokratyczny Sejm przegłosuje demokratycznie, że te propagandę trzeba będzie oglądać, bo jak nie… Przypominam, że propaganda, to świadome i celowe działanie mające na celu osiągnięcie określonego skutku.. No i skutek zostaje powoli osiągnięty- społeczeństwo głupieje! Na razie „obywatele” III Rzeczpospolitej samoistnie, mimo obowiązującej demokratycznej ustawy , przestali płacić obowiązujący  i demokratyczny- w swej wymowie ideologicznej- podatek od posiadania telewizora i radia, zwany eufemistycznie- abonamentem. Tej socjalistycznej głupoty nie płaciło już ponad 50% „obywateli”(!!!) I jakoś władza socjalistyczna i demokratyczna nie ściga tych milionów niepalących, pardon- rzecz jasna- niepłacących(???). Dziwne? Chociaż straszy od czasu do czasu, że urzędy skarbowe, że wliczony w prąd, że wliczony w cenę chleba, że będzie musiał być uregulowany.. Widać wyraźnie, że dzielimy się na „ ONI” i „ MY”.. Oni chcą naszych pieniędzy za wszelką cenę, a my za wszelką cenę nie chcemy im ich  dać, na ich ustawowe marnotrawstwo.. No to wymyślili. Zamiast sprywatyzować państwowe media,  a przy tym zlikwidować Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, czyli cenzurę i instytucję regulującą, kto może nadawać , a kto nie, i musi zapłacić koncesję..- wezmą sobie pieniądze z budżetu państwa, czyli od nas wszystkich, ile tylko dusza socjalistyczna zapragnie… Na razie, na pierwszy początek, wezmą sobie 880 milionów złotych, prawie miliardzik, a potem - na drugi początek wezmą sobie więcej, zależy kto będzie później decydował o skali rabunku mas, czyli nas.. I będą za nasze pieniądza uprawiać propagandę poprawnościowo- polityczną oraz taką, która będzie zwalczać „opozycję”, to znaczy tych samych, którzy wcześniej byli w opozycji rządzącej, a teraz są w opozycji krzyczącej, że zagrożona demokracja, że upolitycznione media, ,że zawłaszczają, że to nie jest społeczeństwo obywatelskie i takie tam różności ideologiczne, którymi zaśmiecane są codzienne  serwisy informacyjne. Oczywiście media państwowe nadal pozostaną w rękach okrągłostołowców, którzy prawdziwą opozycję do nich wszystkich nie dopuszczą do głosu, chyba, że będą demokratyczne wybory i gdy opozycja pozaokrągłostołowa zbierze wymaganą liczbę podpisów, to wtedy będzie sobie mogła pogadać przez kilka minut w tym ogólnym demokratycznycm zgiełku przedwyborczym.. A potem wszystko wraca do normy demokratycznej, czyli jedni leją wodę przez kolejne lata, a reszta słucha z zapartym tchem dalszego ciągu serialu pod tytułem” Jak zniewalać i rabować demokratycznie i demokratycznych podanych”. Na początek zabiorą nam 880 milionów złotych. Walka o propagandę trwa! W końcu chodzi nie o co innego jak o rząd dusz.. Bo kto ma propagandę - ten ma władzę! Przynajmniej do pewnego momentu gdy z kłamstwami  i mataczeniami nie przestylizują.. Bo za tamtej komuny, władza socjalistyczna przestylizowała. Wszyscy wiedzieli, że telewizja państwowa i radio państwowe kłamią i nawet niektórzy pisali o tym na murach, w ramach małego sabotażu. Bo nie utożsamiali się z władzą. Dzisiaj jest podobnie. Ludzie już prawie  wcale nie utożsamiają się z władzą, która rzekomo ich reprezentuje.. Są ONI - i jesteśmy MY! Dojeni, poniewierani, okradani i oszukiwani.. Trzeba nie lada sprytu, żeby dowiedzieć się co naprawdę dzieje się w naszej ojczyźnie... Teraz jeszcze nie wszyscy wiedzą, że tak jest, ale pomału sobie uświadamiają.. I znowu będą pisać na murach, że telewizja i radio państwowe kłamią. NO i co z tego ? Niech sobie piszą! Krnąbrnymi zajmie się milicja, pardon policja, bo jakby większa ilościowo, przynajmniej „drogówka', więcej ich za krzakami i więcej inspekcji samochodowej, i więcej tajniaków, i więcej tych spod lasów , którzy nagle wyskakują na  szosę i robią zdjęcia, i więcej oczywiście radarów. I to jest większa wolność? Oczywiście- jak to w socjalizmie- niewola to wolność, jak pisał klasyk... i jak to powiedział jeden ze słuchaczy polskiego państwowego radia:”  W poprzednim ustroju było mniej demokracji, ale za to więcej wolności?(!!!). I słuszna jego racja! Prowadzący nie zgodził się ze słuchaczem… No niechby się próbował nie zgodzić.. Więcej demokracji - większa niewola! No i więcej biurokracji! Bo do każdej demokratycznej ustawy musi być więcej władzy dla biurokracji, a mniej wolności dla poddanych biurokracji socjalistycznej.. Podany musi więcej realizować i więcej być przymuszonym. To jest istota demokratycznej tyranii. To co dla normalnego człowieka wydaje się oczywiste, dla innych jest niezrozumiałe..

Oczywiście, że więcej przegłosowanych demokratycznie zakazów, to więcej niewoli, a mniej wolności… Demokracja w olbrzymiej mierze daje taką możliwość, bo wystarczy większość i wszystko można z człowiekiem zrobić… Bo demokracja nie szanuje praw naturalnych danych człowiekowi przez samego Pana Boga, a Bóg wiedział co robi, tylko nowy, demokratyczny człowiek nie wie co robi., albo wie, ale nie powie.. Przyjemnie być tyranem innego, a najlepiej zbiorowym demokratycznie, wtedy nikt tak łatwo się nie domyśli , kto i kogo jest indywidualnym oprawcą. Bo to jest ten przywilej  w demokracji.. Można być tyranem sąsiada i swoim własnym.- przy okazji!

Prawda, jaka wspaniała ta demokracja? Im więcej przegłosowanych ustaw, tym oczywiście bardziej demokratycznie i despotycznie. Ale demokratyczny despotyzm jakby mało uwierał.. Bo się nie widzi indywidualnego tyrana! W całym tym zgiełku demokratycznego gwałtu na jednostce! A jak to się skończy? Przytoczę państwu słowa mojego ulubionego pisarza , Józefa Mackiewicza, który w październiku 1944 roku, w swojej broszurze :” Optymizm nie zastąpi nam Polski pisał tak:” Bolszewicy wkraczają do nas w postaci „ Partii Demokratycznej”, z biało- czerwonym sztandarem i „ Jeszcze Polska nie zginęła”, graną przez sowieckie orkiestry wojskowe(…). Ich pierwszym zarządzeniem będzie otwarcie najliczniejszych szkół polskich(…) , uniwersytetów, kin, urzędów, akademii, wystaw, stowarzyszeń. Wypuszczą moc gazet, których treść będzie zawierać zakłamanie, o jakim pojęcia dotychczas nie mieliśmy(…) Zmobilizują wszystkie środki oddziaływania na psychosferę narodu naszego, aby od środka rozsadzić jego spoistość i w najkrótszym czasie przeistoczyć go z narodu polskiego w naród sowiecki(…). A potem niewiadomo skąd, wypełznie strach, wszechpanujące szpiegostwo, terror psychiczny, zależność materialna obywateli od państwa, nędza, zakłamanie haseł, kompletny brak solidarności, szablon i nuda. DOPIERO PÓŹNIEJ PRZYJDZIE TERROR FIZYCZNY(…), GDY POLACY PRZYZWYCZAJĄ SIĘ CHODZIĆ ZE SPUSZCZONĄ GŁOWĄ  I UNIKAĆ JEDEN DRUGIEGO”(!!!!!!) Czy to nie prorocze słowa? Wtedy się sprawdziły.. Teraz przeistaczają nas w naród europejski i jeszcze nie chodzimy ze spuszczoną głową.. Ale na razie będziemy musieli zapłaci przymusowo za propagandę państwowych środków masowego rażenia i tumanienia.. Tymczasem 880 milionów! WJR

Przed czerwcowym plebiscytem Prognozowana na czerwcowe wybory frekwencja wyborcza zapowiada się na razie na wyjątkowo niskim poziomie, co wydaje się z kolei całkiem zrozumiałe. Polacy praktycznie co roku wybierają jak nie posłów i senatorów w łącznej liczbie 560, to radnych gminnych, powiatowych, wojewódzkich, wójtów, burmistrzów, prezydentów miast i koniec końców - prezydenta całego kraju. Pomimo tak ogromnej idącej w tysiące, masy wybranych reprezentantów społeczeństwa i nominalnych włodarzy kraju, ten sam naród widzi, że wybrańcy ci znaczą już coraz mniej. Właściwie obecna działalność legislacyjna posłów i senatorów w dużej mierze zaczyna polegać na dostosowywaniu krajowego prawa do prawa unijnego, a nawet w tych obszarach ustrojowych gdzie istnieje jeszcze jako taka samodzielność decydowania, owi wybrańcy postępują tak, jakby chcieli wyprzedzić sugestie płynące z Brukseli. Skoro tysiące wybranych radnych oraz kilkuset posłów nie potrafi zadbać o interes narodowy, to tym bardziej nie zrobi tego zaledwie 50 uniodeputowanych z Polski w mającym docelowo liczyć 736 posłów Parlamencie Europejskim. Pomijam tu już nawet fakt, że prędzej liczyłbym, że Cygan podaruje gospodarzowi kurę, niż że o polski interes zadba pani Hübner, Rosati czy "wyleszczony" Olejniczak. Decydenci i faktyczni włodarze polskiego państwa od lat gwałcą i deprawują naród, by tylko zadośćuczynić przewrotnym planom masonerii budującej pod hasłami jedności i dobrobytu wyrafinowany aparat terroru. Skutki tego działania są już doskonale widoczne, ale i wieloletnia propaganda i demoralizacji uczyniła ludzi ślepymi nawet na największe oczywistości, stąd też to co powinno wyborców alarmować, spotyka się jedynie ze wzruszeniem ramion i obojętnością. Dla przykładu, fundamentem naszego prawa i jak niektórzy uważają - aktem wieńczącym utworzenie III RP jest konstytucja obowiązująca już 12 lat, której okoliczności przyjęcia są tak samo wątpliwe, jak i cały ustrój polskiego państwa. Przepisy nakazywały, by po przyjęciu konstytucji przez parlament w następnym etapie procesu legislacyjnego poddać tzw. ustawę zasadniczą pod głosowanie w ogólnokrajowym referendum. Ustawa o referendum w art. 9. stanowiła, że, po pierwsze - jest ono wiążące, jeżeli wzięła w nim udział więcej niż połowa uprawnionych i, po drugie - jest rozstrzygające, jeżeli w przypadku np. dwóch rozwiązań za jednym z nich opowiedziała się większość uczestniczących w referendum. W referendum konstytucyjnym uczestniczyło 42,86 uprawnionych, co oznacza, że nie było ono wiążące, a za konstytucją głosowało pomimo ogromnej rządowej propagandy jedynie 52,7 proc. uczestniczących w głosowaniu. W tej sytuacji skonfudowani decydenci postanowili zadbać o pozory legalizmu i wnieśli o orzeczenie w tej sprawie do Sądu Najwyższego, który w lipcu 1997 r. orzekł, iż referendum było... ważne. Nie wiążące, bo być nie mogło, nie rozstrzygające, gdyż przepisy wyraźnie stanowiły, że konstytucja winna być przyjęta w referendum, ale właśnie -, że były ważne. Blisko sześć milionów dorosłych Polaków, prawie połowa głosujących, było przeciwnych konstytucji, która decyduje o ustroju państwa po dziś dzień, tak samo jak blisko 4 mln dorosłych Polaków w referendum akcesyjnym z czerwca 2003 okazało nie tylko uniosceptycyzm, ale wyraźny sprzeciw wobec wejścia Polski do UE. Jak więc ocenić zachowanie licznych przedstawicieli największych partii, posłów, senatorów, a także dziennikarzy, profesorów etc., którzy ludzi mających nawet nie wrogie, ale tylko sceptyczne podejście do niektórych kwestii związanych z funkcjonowaniem Unii, publicznie wyzywają od chamów i kreatur, którym nie tylko nie wolno publicznie udzielać głosu, ale nawet podawać im ręki (vide wypowiedź posła Krzysztofa Liska dla TVP). Czy przypadkiem takie wypowiedzi reprezentantów narodu, jego ministrów i marszałków (vide marszałek Komorowski, któremu woda sodowa już całkiem wyparła szare komórki) nie stanowią klasycznego przykładu tzw. mowy nienawiści, ksenofobii i innych paskudztw, tak bardzo zwalczanych przez te same środowiska? Lekarzu - ulecz się sam - chciałoby się zawołać, ale na to nie ma raczej nadziei, stąd też jedyną rzeczą, jaką możemy zrobić, to wyrażać swój protest chociażby przy takiej okazji jak zbliżające się głosowanie. Symptomatyczne jest także to, że spośród dziesięciu komitetów wyborczych, które zarejestrowały listy w całym kraju, jedynie trzy kojarzone są jako sceptyczne wobec pomysłów brukselskiej biurokracji. W rzeczywistości Libertas nie jest ruchem antyunijnym, ale wprost przeciwnie - jest to ruch paneuropejski, a jedynie polscy kandydaci łudzą się, że może on stanowić zaczyn nowej prawicy konkurencyjnej wobec dominacji PiS-u. Symbolem tej nowej jakości prawicy jest Lech Wałęsa mający przez chwilę szansę stać się przedmiotem przetargu politycznego na prawdziwe pieniądze. Niektórzy już kreślili robocze wersje przebiegu takiej aukcji... Prowadzący przybija młotkiem i mówi: "pan Ganley 100 tys. po raz pierwszy, pan Palikot 110 tys. po raz pierwszy, po raz drugi.... pan Ganley 120 tys. po raz pierwszy, drugi, (w tym momencie najazd kamer na znaczoną nerwowymi tikami twarz Palikota, który nie może dodzwonić się do gazowni)... i po raz trzeci. Lech Wałęsa został sprzedany za 120 tys. euro na kongres Libertasu w Paryżu...". Zresztą hitem nowego wydania numeru "Pro Fide, Rege et Lege" jest wywiad z Wojciechem Jaruzelskim, ksywka "Wolski" - wywiad dotyczący w założeniu "realizmu politycznego" i przeprowadzony przez dr. hab. Adama Wielomskiego, propagatora ruchu Libertas i jak wiemy z jego licznej publicystyki - zwolennika zakopania głęboko w ziemi archiwum IPN-u. Biorąc pod uwagę powyższą tendencję, liderem nowej prawicy ma szansę zostać generał Kiszczak, który pomimo wieku jest ciągle bardzo żwawym staruszkiem! Co do Prawicy RP - to jest to taka firma, która nakręca swoje notowania, by jak najkorzystniej sprzedać się komuś większemu np. na powrót PiS-owi, łudząc się, że może poparcie dla Marka Jurka urośnie tak znacznie, że sam PiS nie będzie miał wyjścia i poprze jego osobę jako najlepszego kandydata prawicy w wyborach prezydenckich. Tymczasem pamiętliwe "kaczory" prędzej zagłosują na Tuska niż poprą "zdrajcę" ich zakonu. Z drugiej strony postulaty Prawicy RP są dość groteskowe, bo jak inaczej ocenić opinię Marka Jurka, że euro nie powinno już teraz zastąpić złotówki, ale za dwie kadencje sejmu to pewnie tak lub nawoływania do odebrania Rosji igrzysk zimowych w ramach represji za wojnę w Gruzji. PiS-owskie "ukąszenie" jest tam i bez okularów widoczne, a jedynie okraszone dużo większą dawką konfesyjności. W tej sytuacji nie powinny odgrywać większego znaczenia personalne animozje czy pewne różnice w ocenie konkretnych politycznych problemów, gdyż głosowanie za Unią Polityki Realnej jest rodzajem plebiscytu, jakich w naszej historii było już zresztą wiele. UPR idąc w poprzednich wyborach w pozornie mocnej koalicji zdobyła poparcie raptem ok. 60 tys. wyborców, a na całą koalicję głosowało zaledwie ok. 200 tys. osób. Ważną sprawą byłoby pokazanie, że środowisko ma zdolność konsolidowania się pomimo zawężającego się marginesu swobody i różnym zewnętrznym presjom. Pomimo wskazanego na początku małego praktycznego znaczenia nadchodzących wyborów, wszystkie partie chcą osiągnąć sukces, traktując głosowanie jako swego rodzaju test poparcia, a zarazem możliwy do późniejszego dyskontowania efekt propagandowy. W końcu za rok wybory prezydenckie i samorządowe, a następnie wybory parlamentarne. PO chce pokazać, że sondażowa mocarstwowość ma przełożenie na fakty, PiS zamierza udowodnić, że nie słabuje, PSL i SLD, że się ciągle liczą, Libertas snuje mrzonki o wielkim anty-PiS-ie, a my chcemy pokazać, że widząc to zakłamanie, trwamy tam gdzie zawsze, jak to pisał Antoine de Saint-Exupery "jak rufa statku, wbrew szaleństwu morza w nieodgadniony sposób powracająca wciąż pod tę samą gwiazdę". Chociaż z tymi gwiazdami to może akurat trochę nie na miejscu.... Krzysztof Mazur



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
pc 02s076 079
079 Prawo o post powaniu przed s dami administracyjnymi
F G 079
p12 079
P16 079
p43 079
079
p34 079
079 ROZ M G w sprawie minimalnych wymagań dotyczących b i h
p37 079
p02 079
I F 079
p10 079
P15 079
BR 1-2013, s. 074-079
079
P31 079
p11 079

więcej podobnych podstron