Greg Bear
Dzieci
Darwina
Prze艂o偶y艂
Janusz Pulryn
SOLARIS
Stawiguda 2009
Dla mego ojca, Dale'a Franklina Beara
Cz臋艣膰 pierwsza
SHEVA + 12
Ameryka to okrutny kraj. Mn贸stwo w niej ludzi, kt贸rzy ot, tak sobie, zdepcz膮 ci臋 nog膮 jak mr贸wk臋. Pos艂uchaj wypowiedzi s艂uchaczy w radio. Pe艂no marionetek, okrutnie ma艂o tych, kt贸rzy poci膮gaj膮 za sznurki.
Za piknikami i odznakami skaut贸w kryje si臋 wilczy pomruk.
Chc膮 zabi膰 nasze dzieci. Niech B贸g ma nas wszystkich w opiece.
Anonimowy zapis, ALT.NEWCHILD.FAM
Powo艂uj膮c si臋 na „powa偶ne zagro偶enie dla bezpiecze艅stwa narodowego", Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego za偶膮da艂 w tym tygodniu od Departamentu Sprawiedliwo艣ci USA uprawnie艅 do 艣ledzenia i zamykania stron internetowych rodzic贸w SHEVY, a nawet wyda艅 elektronicznych gazet i czasopism, kt贸re zamieszczaj膮 nierzetelne informacje - „k艂amstwa" - o USW i rz膮dzie Stan贸w Zjednoczonych. Niekt贸re grupy, broni膮ce praw rodzic贸w, ju偶 z艂o偶y艂y skargi na ten przepis. Wed艂ug pragn膮cych zachowa膰 anonimowo艣膰 藕r贸de艂 urz臋dnicy 艣redniego szczebla Departamentu Sprawiedliwo艣ci przekazali pozew do urz臋du prokuratora generalnego w celu dalszego post臋powania prawnego.
Niekt贸rzy prawnicy twierdz膮, 偶e w razie udzielenia takich uprawnie艅 nawet wydania internetowe oficjalnych gazet b臋d膮 mog艂y pa艣膰 ofiar膮 ataku haker贸w albo zosta膰 zablokowane bez ostrze偶enia, a nadanie owych uprawnie艅 przypuszczalnie odb臋dzie si臋 niejawnie.
„Seattle Times-PI Online"
B贸g nie ma nic wsp贸lnego z pojawieniem si臋 tych dzieci. Niewa偶ne, co my艣licie o kreacjonizmie b膮d藕 ewolucji, musimy teraz polega膰 na sobie.
Owen Withey, „Creation Science News"
1
Hrabstwo Spotsylvania, Wirginia
Ciemny i cichy ranek otula艂 dom. Mitch Rafelson, trzymaj膮cy kubek z kaw膮, p贸艂przytomny po zaledwie trzech godzinach snu, sta艂 na tylnym ganku. Na niebie nadal widnia艂y gwiazdy. Kilka wytrwa艂ych ciem i chrz膮szczy bzycza艂o, lataj膮c wok贸艂 lampy. Szopy pr贸bowa艂y si臋 dobra膰 do kub艂a na 艣mieci za domem, ale dawno ju偶 odesz艂y, prychaj膮c i przepychaj膮c si臋, zniech臋cone d艂ugo艣ci膮 艂a艅cucha.
艢wiat wydawa艂 si臋 pusty i nowy.
Mitch w艂o偶y艂 kubek do zlewu w kuchni i wr贸ci艂 do sypialni. Kaye le偶a艂a w 艂贸偶ku, jeszcze spa艂a. W lustrze nad toaletk膮 poprawi艂 krawat. Nigdy nie wygl膮da艂 w nim dobrze. Skrzywi艂 si臋, gdy zobaczy艂, jak garnitur zwisa z jego szerokich ramion, jak ko艂nierzyk bia艂ej koszuli lu藕no obejmuje szyj臋, a jej r臋kawy wystaj膮 poza mankiety marynarki.
Wieczorem dosz艂o do k艂贸tni. Mitch, Kaye i Stella, ich c贸rka, a偶 do drugiej w nocy siedzieli w ciasnej sypialni, usi艂uj膮c postawi膰 na swoim. Stella czu艂a si臋 wyobcowana. Chcia艂a, potrzebowa艂a, kontakt贸w z nastolatkami takimi jak ona. Pragnienie by艂o zasadne, ale nie mieli wyboru.
K艂贸tnia nie by艂a pierwsza i pewnie nie ostatnia. Kaye zawsze przyjmowa艂a takie kryzysy z wypracowanym spokojem, w przeciwie艅stwie do wykr臋t贸w i wym贸wek Mitcha. Jasne, 偶e si臋 wykr臋cali. Nie mieli odpowiedzi na pytania Stelli, jej argumentom nie przeciwstawiali 偶adnych rozs膮dnych swoich. Oboje wiedzieli, 偶e rozpaczliwie potrzebuje przebywania z podobnymi sobie, odnalezienia w艂asnej drogi.
Wreszcie, maj膮c do艣膰, Stella wysz艂a w艣ciek艂a, trzaskaj膮c drzwiami swojego pokoju. Kaye zacz臋艂a p艂aka膰. Mitch obejmowa艂 j膮 w 艂贸偶ku, a偶 powoli zapad艂a w niespokojny sen, a on wpatrywa艂 si臋 w ciemny sufit, 艣ledz膮c odbicia 艣wiate艂 ci臋偶ar贸wki jad膮cej powoli wiejsk膮 drog膮, jak zawsze zastanawiaj膮c si臋, czy skr臋ci w podjazd do nich, przyb臋dzie po ich c贸rk臋, licz膮c na nagrod臋 albo w gorszym celu.
Nie znosi艂 siebie w tym, co Kaye nazywa 艂achami pana Smitha - od filmu Pan Smith jedzie do Waszyngtonu. Uni贸s艂 jedn膮 r臋k臋 i przekr臋ci艂, przygl膮daj膮c si臋 wn臋trzu d艂oni, d艂ugim, silnym palcom, obr膮czce - cho膰 on i Kaye nigdy formalnie si臋 nie pobrali. Mia艂 艂ap臋 jak wiejski cham.
Nie znosi艂 wyjazd贸w do stolicy, mijania wszystkich posterunk贸w kontrolnych, wykorzystywania przepustki wydanej przez kongresmana. Powolnego wyprzedzania ci臋偶ar贸wek wojskowych pe艂nych 偶o艂nierzy, przeznaczonych do powstrzymywania kolejnego zrozpaczonego rodzica przed zdetonowaniem kolejnej samob贸jczej bomby. Od wiosny dosz艂o do trzech takich wybuch贸w.
A teraz w Riverside w Kalifornii.
Mitch podszed艂 do lewej strony 艂贸偶ka.
- Dzie艅 dobry, kochana - szepn膮艂. Sta艂 przez chwil臋, patrz膮c na sw膮 kobiet臋, sw膮 偶on臋. Przesun膮艂 wzrokiem po r臋kawie g贸ry od pi偶amy, wpatruj膮c si臋 w ka偶d膮 zmarszczk臋 sztucznego jedwabiu, ka偶dy aksamitny odblask po艣wiaty przed brzaskiem, a偶 do szczup艂ych d艂oni, skurczonych palc贸w, mocno obgryzionych paznokci.
Pochyli艂 si臋, aby poca艂owa膰 jej policzek i okry膰 ko艂dr膮 r臋k臋. Powieki Kaye zatrzepota艂y i otworzy艂a oczy. Pog艂adzi艂a palcami ty艂 jego g艂owy.
- Powodzenia - powiedzia艂a.
- Wr贸c臋 przed czwart膮 - odrzek艂.
- Kocham ci臋 - Kaye z westchnieniem opad艂a na poduszk臋.
Nast臋pnym przystankiem by艂 pok贸j Stelli. Mitch nigdy nie wyje偶d偶a艂 bez dokonania obchodu, nasycenia oczu i pami臋ci obrazami 偶ony, c贸rki i domu, jak gdyby w przypadku utraty ich wszystkich m贸g艂 w przysz艂o艣ci odtwarza膰 sobie t臋 chwil臋. Du偶o by mu to da艂o.
W pokoju Stelli panowa艂 uporz膮dkowany nie艂ad, b臋d膮cy wynikiem licznych zaj臋膰 maj膮cych zast膮pi膰 posiadanie przyjaci贸艂. Na 艣cianie nad 艂贸偶kiem przypi臋艂a po偶egnalne zdj臋cie ich rudego, pr臋gowanego kota spod ciemnej gwiazdy. Ma艂e pluszowe zwierzaki zajmowa艂y cedrow膮 szafk臋, oczka z paciork贸w l艣ni艂y tajemniczo w ciemno艣ci. Stare ksi膮偶ki w mi臋kkich ok艂adkach wype艂nia艂y ma艂y rega艂 z sosnowych desek, ostatniej zimy zbity razem przez Mitcha i Stell臋. Stella lubi pracowa膰 z ojcem, ale Mitch ju偶 od kilku lat zauwa偶a艂, jak zwi臋ksza si臋 dystans mi臋dzy nimi.
Le偶a艂a na plecach w 艂贸偶ku, ju偶 od roku dla niej za kr贸tkim. W wieku jedenastu lat by艂a niemal wzrostu Kaye i na sw贸j spos贸b 艂adna, szczup艂a i z okr膮g艂膮 g艂ow膮, sk贸r膮 barwy jasnej miedzi i starego z艂ota w blasku nocnej po艣wiaty, ciemnobr膮zowymi w艂osami z rudawym odcieniem, zupe艂nie jak u Kaye i niewiele d艂u偶szymi.
Ich rodzina sta艂a si臋 tr贸jk膮tem, nadal mocnym, ale jego trzy boki wyd艂u偶a艂y si臋 z ka偶dym miesi膮cem. Ani Mitch, ani Kaye nie byli w stanie da膰 Stelli tego, czego naprawd臋 potrzebowa艂a.
A sobie nawzajem?
Podni贸s艂 wzrok, aby popatrze膰 na pomara艅czow膮 lini臋 wschodz膮cego s艂o艅ca, widoczn膮 za przejrzystymi, bia艂ymi firankami okna pokoju Stelli. Wieczorem, z piegami gniewu na policzkach, Stella domaga艂a si臋, aby powiedzieli, kiedy pozwol膮 jej wychodzi膰 samej z domu, bez makija偶u, przebywa膰 z dzie膰mi w jej wieku. Dzie膰mi takimi jak ona. Min臋艂y dwa lata od jej ostatniej „zabawy".
Kaye dokonywa艂a cud贸w, ucz膮c Stell臋 w domu, ale ta poprzedniego wieczoru m贸wi艂a prawd臋, powtarzaj膮c raz po raz, z narastaj膮cymi emocjami: „Nie jestem taka jak ty!". Po raz pierwszy Stella wprost oznajmi艂a: „Nie jestem cz艂owiekiem!".
Cho膰 oczywi艣cie by艂a. Tylko g艂upcy uwa偶ali inaczej. G艂upcy i potwory, a tak偶e ich c贸rka.
Mitch poca艂owa艂 Stell臋 w czo艂o. Mia艂a ciep艂膮 sk贸r臋. Nie obudzi艂 jej. 艢pi膮ca Stella pachnia艂a swoimi snami, a teraz mia艂a zapach 艂ez z posmakiem soli i smutku.
- Musz臋 i艣膰 - szepn膮艂. Policzkami Stelli przesz艂y fale z艂otych c臋tek. Mitch si臋 u艣miechn膮艂.
Nawet 艣pi膮c, jego c贸rka potrafi艂a si臋 po偶egna膰.
2
O艣rodek Badawczy Dawnych Wirus贸w,
Si艂y Zbrojne Stan贸w Zjednoczonych,
Medical Research Institute of Infectious Diseases:
USAMRIID
Fort Detrick, Maryland
- Ludzie umieraj膮, Christopherze - powiedzia艂a Marian Freedman. - Czy to nie do艣膰, aby艣my byli ostro偶ni, a nawet troch臋 przewra偶liwieni?
Christopher Dicken szed艂 przy niej, utykaj膮c na sw膮 zranion膮 nog臋 i wpatruj膮c si臋 w stalowe drzwi na ko艅cu betonowego korytarza. Jego identyfikator National Cancer Institute nadal wystawa艂 z kieszonki marynarki. Christopher trzyma艂 wielki bukiet r贸偶 i lilii. Spierali si臋 przez ca艂膮 drog臋 od biurka przy wej艣ciu, wiod膮c膮 przez cztery punkty kontrolne ochrony.
- Nikt od dziesi臋ciolecia nie zdiagnozowa艂 przypadku choroby Shivera - odpar艂 Dicken. - I nikt nie zarazi艂 si臋 chorob膮 od dzieci. Izolowanie ich wynika z przyczyn politycznych, a nie biologicznych.
Marian wzi臋艂a jednodobow膮 przepustk臋 i przesun臋艂a ni膮 w skanerze. Stalowe drzwi otworzy艂y si臋, ukazuj膮c poziome, zielone jak szk艂a okular贸w przeciws艂onecznych rury wej艣ciowe, wisz膮ce niby pl膮tanina korytarzy dla chomik贸w nad dwuakrowym basenem z szorstkiego, szarego betonu. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, wskazuj膮c, aby wszed艂 pierwszy - O shiverze wiesz z pierwszej r臋ki.
- Przechodzi po paru tygodniach - powiedzia艂 Dicken.
- Trwa艂 pi臋膰 i o ma艂o ci臋 nie zabi艂. Mnie nie oszukasz sw膮 brawur膮 艂owcy wirus贸w.
Dicken wszed艂 powoli na k艂adk臋, z trudem oceniaj膮c g艂臋boko艣膰 jedynym okiem, do tego skrytym za grub膮 soczewk膮. - Ten facet bi艂 swoj膮 偶on臋, Marian. Cierpia艂a od trudnej ci膮偶y. Stres i b贸l.
- Racja - potwierdzi艂a Marian. - Na pewno jednak nie dotyczy艂o to pani Rhine, nie zaprzeczysz?
- To inna sprawa - przyzna艂 Dicken.
Freedman u艣miechn臋艂a si臋 prawie bez rado艣ci. Bywa艂a niekiedy z艂o艣liwa, ale chyba brakowa艂o jej poczucia humoru. Obowi膮zki, ci臋偶ka praca, odkrycia i godno艣膰 wype艂nia艂y kierat jej 偶ycia. Marian Freedman by艂a gorliw膮 feministk膮, nigdy nie wysz艂a za m膮偶 i nale偶a艂a do najlepszych i najbardziej oddanych nauce uczonych, jakich Dicken spotka艂 w swym 偶yciu.
Razem poszli na p贸艂noc aluminiow膮 k艂adk膮. Freedman dostosowywa艂a sw贸j ch贸d do jego krok贸w. Na ko艅cu rur wej艣ciowych czeka艂y wysokie stalowe cylindry, obudowy wind wiod膮cych do pomieszcze艅 znajduj膮cych si臋 poni偶ej szczelnej betonowej p艂yty. Cylindry wie艅czy艂y wielkie, kwadratowe „kapelusze", opalane gazem piece osi膮gaj膮ce wysokie temperatury, kt贸re sterylizowa艂y powietrze wymykaj膮ce si臋 z laboratori贸w pod nimi.
- Witam w domu zbudowanym przez Augustine'a. A w艂a艣nie, co u Marka?
- Ostatnim razem, gdy go widzia艂em, by艂o nie najlepiej - odpowiedzia艂 Dicken.
- Czemu wcale mnie to nie dziwi? Oczywi艣cie powinnam mu wsp贸艂czu膰. Mark da艂 mi awans, przesuwaj膮c od bada艅 nad szympansami do zajmowania si臋 pani膮 Rhine.
Przed dwunastu laty Freedman kierowa艂a laboratorium naczelnych w Baltimore. By艂o to w czasach, gdy Centers for Disease Control tworzy艂y dopiero zesp贸艂 specjalny do bada艅 nad zaraz膮 Heroda. Mark Augustine, 贸wczesny dyrektor CDC i szef Dickena, mia艂 nadziej臋 wyd臋bi膰 od Kongresu dodatkowe fundusze pomimo panuj膮cej posuchy fiskalnej. Herod, kt贸rego podejrzewano o spowodowanie tysi臋cy poronie艅 niesamowicie zdeformowanych p艂od贸w, wydawa艂 si臋 w艂a艣ciwym straszakiem.
Szybko wykryto, 偶e herod to skutek zara偶enia si臋 jednym z tysi臋cy ludzkich retrowirus贸w endogennych - w skr贸cie HERV, od angielskiego okre艣lenia Human Endogenous Retrovirus - kt贸re wszyscy ludzie zawieraj膮 w swoim DNA. Dawny wirus, 艣wie偶o uwolniony, zmutowany i zaka藕ny, zosta艂 szybko nazwany SHEVA, co by艂o skr贸tem angielskiego terminu Scattered Human Endogenous Viral Activation, czyli uaktywnienie rozproszonego ludzkiego wirusa endogennego.
W tamtych czasach wirusy uwa偶ano jedynie za samolubne czynniki chorobotw贸rcze.
- Oczekuje spotkania z tob膮 - powiedzia艂a Freedman. - Ile czasu min臋艂o od twojej poprzedniej wizyty?
- Sze艣膰 miesi臋cy - odpar艂 Dicken.
- M贸j ulubiony pielgrzym, przybywaj膮cy pokornie i z czci膮 do naszego wirusowego Lourdes - stwierdzi艂a Freedman. - C贸偶, jest cudem, zgadza si臋. I jest w niej, biedaczce, co艣 ze 艣wi臋tej.
Freedman i Dicken min臋li rozdro偶e, w kt贸rym rury rozchodzi艂y si臋 na po艂udniowy zach贸d, po艂udniowy wsch贸d i p贸艂nocny zach贸d, wiod膮c do innych szyb贸w. Na zewn膮trz letni poranek szybko stawa艂 si臋 coraz cieplejszy. S艂o艅ce wisia艂o tu偶 nad horyzontem, niby przygniatana zielonkawa kula. Ch艂odne powietrze pulsowa艂o wok贸艂 nich, poj臋kuj膮c, jakby w ci臋偶kim oddechu.
Dotarli do ko艅ca g艂贸wnej rury. Grawerowana wizyt贸wka z plastikowego laminatu na drzwiach na prawo od windy nosi艂a napis „MRS. CARLA RHINE". Freedman nacisn臋艂a pojedynczy bia艂y przycisk. W uszach Dickena pstrykn臋艂o, gdy drzwi zamkn臋艂y si臋 za nimi.
SHEVA okaza艂a si臋 czym艣 wi臋cej ni偶 chorob膮. Rozsiewany jedynie przez m臋偶czyzn, 偶yj膮cych w trwa艂ych zwi膮zkach, aktywny retrowirus by艂 pos艂a艅cem genetycznym, przenosz膮cym z艂o偶one instrukcje wiod膮ce do nowego rodzaju narodzin. SHEVA zaka偶a艂a 艣wie偶o zap艂odnione ludzkie kom贸rki jajowe - w pewnym sensie zaw艂aszcza艂a je. Ronione p艂ody Heroda by艂y embrionami pierwszego stadium, zwanymi „c贸rkami po艣rednimi", niewiele wi臋cej ni偶 wyspecjalizowanymi jajnikami, maj膮cymi wytwarza膰 nowy zestaw precyzyjnie zmutowanych zygot.
Bez dodatkowych kontakt贸w seksualnych zygoty drugiego stadium zagnie偶d偶a艂y si臋 i pokrywa艂y cienk膮, ochronn膮 b艂on膮. Przetrzymywa艂y poronienie p艂odu pierwszego stadium i zapocz膮tkowywa艂y now膮 ci膮偶臋.
Dla niekt贸rych wygl膮da艂o to na rodzaj dziewiczych narodzin.
Wi臋kszo艣膰 p艂od贸w drugiego stadium rodzi艂a si臋 w terminie. Na ca艂ym 艣wiecie, w dw贸ch falach, kt贸re nast膮pi艂y w odst臋pie czterech lat, przysz艂y na 艣wiat trzy miliony nowych dzieci. Prze偶y艂o ponad dwa i p贸艂 miliona noworodk贸w. Nadal trwa艂y spory, kim i czym by艂y dok艂adnie - mutacjami wywo艂anymi chorob膮, podgatunkiem czy ca艂kowicie nowym gatunkiem.
Najpro艣ciej nazwa膰 je dzie膰mi wirusa.
- Carla ci膮gle je kleci - powiedzia艂a Freedman, gdy winda zjecha艂a na sam d贸艂. - W ostatnich czterech miesi膮cach wydali艂a siedemset nowych wirus贸w. Jaka艣 jedna trzecia to zaka藕ne wirusy RNA o ujemnej polaryzacji, potencjalnie naprawd臋 wredne. Pi臋膰dziesi膮t dwa zabija艂y 艣winie w ci膮gu kilku godzin. Dziewi臋膰dziesi膮t jeden jest niemal na pewno 艣mierciono艣nych dla ludzi. Kolejne dziesi臋膰 przypuszczalnie zabija zar贸wno 艣winie, jak i ludzi. - Freedman obejrza艂a si臋 przez rami臋, aby zobaczy膰 jego reakcj臋.
- Wiem - stwierdzi艂 Dicken rzeczowo. Rozciera艂 biodro. Noga cierp艂a mu, gdy sta艂 d艂u偶ej ni偶 pi臋tna艣cie minut. Ten sam wybuch w Bia艂ym Domu, kt贸ry przed dwunastu laty kosztowa艂 go oko, uczyni艂 go cz臋艣ciowym kalek膮. Trzy rundy operacji chirurgicznych pozwoli艂y mu pozby膰 si臋 kuli, ale nie b贸l贸w.
- Ci膮gle jeste艣 na bie偶膮co, nawet w NCI? - zapyta艂a Freedman.
- Staram si臋 - odpar艂.
- Dzi臋ki Bogu s膮 tylko cztery osoby takie jak ona.
- To nasza wina - powiedzia艂 i przerwa艂, aby si臋 pochyli膰 i rozmasowa膰 艂ydk臋.
- By膰 mo偶e, ale Matka Natura i tak jest wredna - stwierdzi艂a Freedman, przygl膮daj膮c mu si臋 z r臋koma opartymi o biodra.
Ma艂a 艣luza na ko艅cu betonowego korytarza przepu艣ci艂a ich na g艂贸wne pi臋tro. Znajdowali si臋 teraz pi臋膰dziesi膮t st贸p poni偶ej poziomu gruntu. Stra偶niczka w wyprasowanym zielonym mundurze sprawdzi艂a ich przepustki i zezwolenia, por贸wnuj膮c je w komputerze z harmonogramem wizyt pracownik贸w i go艣ci.
- Prosz臋 podda膰 si臋 identyfikacji - powiedzia艂a. Oboje stan臋li przed skanerami i jednocze艣nie przycisn臋li kciuki do p艂ytek czytnik贸w. Sanitariuszka w zielonym fartuchu szpitalnym zaprowadzi艂a ich do obszaru sterylnego.
Pani Rhine przeznaczono jedno z dziesi臋ciu podziemnych mieszka艅; obecnie zaj臋te by艂y cztery. Mieszkania zajmowa艂y 艣rodek najbardziej odizolowanego i bezpiecznego laboratorium badawczego na Ziemi. Cho膰 Dicken i Freedman byli zawsze oddzieleni od pani Rhine grub膮 na cztery cale szyb膮 z akrylu, musieli za ka偶dym razem przed spotkaniem i po nim przechodzi膰 szorowanie ca艂ego cia艂a. Przed wej艣ciem do strefy widze艅 i laboratorium po艣redniego, zwanych obszarem wewn臋trznym, musieli zak艂ada膰 jako bielizn臋 specjalne kombinezony z kapturami, nasycone powoli uwalnianymi 艣rodkami przeciwwirusowymi, a na nie szczelne skafandry z tworzywa sztucznego, i przypina膰 si臋 do przewod贸w dostarczaj膮cych powietrze pod nadci艣nieniem.
Pani Rhine i jej towarzyszki w o艣rodku nigdy nie widywa艂y na 偶ywo ludzi, kt贸rzy nie byliby odziani w stroje przypominaj膮ce balony noszone podczas parad.
Przy wychodzeniu stan膮 pod prysznicem ze 艣rodkiem odka偶aj膮cym, rozbior膮 si臋 i znowu wejd膮 pod prysznic, szoruj膮c wszystkie otwory cia艂a. Skafandry b臋d膮 przez noc moczone i sterylizowane, a kombinezony zostan膮 spalone.
Cztery kobiety internowane w o艣rodku by艂y dobrze karmione i regularnie 膰wiczy艂y. Ich kwatery - ka偶da mniej wi臋cej wielko艣ci mieszkania z dwiema sypialniami - sprz膮tali automatyczni s艂u偶膮cy. Mia艂y swoje hobby - pani Rhine bardzo si臋 w nie anga偶owa艂a - i dost臋p do szerokiego wyboru ksi膮偶ek, czasopism, program贸w telewizyjnych i film贸w.
Kobiety stawa艂y si臋 oczywi艣cie coraz wi臋kszymi dziwaczkami.
- Czy s膮 jakie艣 guzy? - spyta艂 Dicken.
- Czy to pytanie oficjalne?
- Osobiste - odrzek艂.
- Nie - powiedzia艂a Freedman. - Ale to tylko kwestia czasu. Dicken przekaza艂 kwiaty sanitariuszce.
- Nie ugotujcie ich.
- Zajm臋 si臋 nimi osobi艣cie - obieca艂a sanitariuszka z u艣miechem. - Dostanie je, zanim sko艅czycie tutaj. - Wr臋czy艂a im dwie zapiecz臋towane torby z bia艂ego papieru, zawieraj膮ce kombinezony, i pokaza艂a drog臋 do kabin prysznicowych, a nast臋pnie do wysokich szafek, w kt贸rych wisia艂y skafandry izoluj膮ce, b艂yszcz膮ce i zielone niczym og贸rki konserwowe.
Christopher Dicken by艂 legend膮 nawet w Fort Detrick. Dotar艂 艣ladem pani Rhine a偶 do motelu w Bend w stanie Oregon, dok膮d uciek艂a po 艣mierci jej m臋偶a i c贸rki. Nam贸wi艂 j膮 do otworzenia drzwi ma艂ego, sk膮po umeblowanego pokoju i sp臋dzi艂 z ni膮 dwadzie艣cia minut, bez ochrony, podczas gdy furgonetki Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego zaje偶d偶a艂y na parking.
Uczyni艂 to wszystko, cho膰 rok wcze艣niej w Meksyku z艂apa艂 ju偶 shivera od innej kobiety, czterdziestoletniej i przy ko艣ci, w si贸dmym miesi膮cu ci膮偶y, ci臋偶ko pobitej przez m臋偶a. Niski, g艂upi, przypominaj膮cy szakala m臋偶czyzna z d艂ugim rejestrem przest臋pstw zostawi艂 j膮 sam膮 i bez pomocy lekarskiej w pokoiku w g艂臋bi n臋dznego mieszkania, gdzie przebywa艂a trzy miesi膮ce. Dziecko urodzi艂o si臋 martwe.
Co艣 wewn膮trz kobiety wywo艂a艂o obronn膮 reakcj臋 wirusow膮, wzmocnion膮 przez SHEV臉, a skutki tego spad艂y na jej m臋偶a. Podczas najmroczniejszych wczesnych porank贸w, kiedy Dicken chodzi艂 po pokoju dr臋czony b贸lami fantomowymi i rzeczywistymi nogi, samotny i ca艂kowicie 艣wiadomy, my艣la艂 cz臋sto o 艣mierci m臋偶a jako akcie sprawiedliwo艣ci, przy kt贸rym jego w艂asne nara偶enie si臋 na atak wirusa i wynik艂a st膮d choroba by艂y przypadkowym skutkiem ubocznym - ryzykiem zawodowym.
Przypadek pani Rhine by艂 odmienny. Jej k艂opoty wynik艂y ze splotu si艂 ludzkich i natury, kt贸rego nikt nie by艂 w stanie przewidzie膰.
W ko艅cu lat dziewi臋膰dziesi膮tych cierpia艂a na bardzo ci臋偶k膮 chorob臋 nerek i poddano j膮 eksperymentalnej terapii - przeszczepowi nerki 艣wini. Transplantacja si臋 powiod艂a. Trzy lata p贸藕niej zarazi艂a si臋 od m臋偶a SHEV膭. Wywo艂a艂o to skwapliwe uwolnienie przez kom贸rki 艣wi艅skie PERV - tym skr贸tem od angielskiej nazwy Porcine Endogenous Retrovirus okre艣lano 艣wi艅ski wirus endogenny. Zanim pani膮 Rhine zdiagnozowano i odizolowano w Fort Derrick, jej 艣wi艅skie i ludzkie retrowirusy wymieni艂y si臋 genami - nast膮pi艂a ich rekombinacja - z utajonym wirusem opryszczki pospolitej i rozpocz臋艂a si臋 ekspresja, z szata艅sk膮 kreatywno艣ci膮, istnej puszki Pandory chor贸b u艣pionych od dawna i mn贸stwa nowych.
„Oprzyrz膮dowanie pradawnych wirus贸w" - jak nazwa艂 je Mark Augustine niby prawdziwy prorok.
M膮偶 pani Rhine, jej dopiero co narodzona c贸reczka oraz siedmioro krewnych i znajomych zarazili si臋 pierwszymi tworzonymi przez ni膮 wirusami. Wszyscy zmarli w ci膮gu kilku godzin.
Z czterdziestu jeden os贸b, kt贸rym w Stanach Zjednoczonych przeszczepiono tkanki 艣wini, a kt贸re potem zarazi艂y si臋 SHEV膭, 偶y艂y jeszcze tylko kobiety zamkni臋te w o艣rodku. Wskutek ironii losu by艂y odporne na produkowane przez siebie wirusy. Cztery odizolowane kobiety nigdy nie z艂apa艂y przezi臋bienia czy grypy. Dzi臋ki temu stanowi艂y nadzwyczajny przedmiot bada艅 - 艣miertelnie niebezpieczny, lecz bezcenny.
Pani Rhine by艂a spe艂nieniem marze艅 艂owcy wirus贸w i kiedy tylko 艣ni艂a si臋 Dickenowi, budzi艂 si臋 zlany zimnym potem.
Nigdy nikomu si臋 nie przyzna艂, 偶e jego odwiedziny u pani Rhine w tamtym pokoju motelu w Bend stanowi艂y przejaw nie tyle odwagi, co bezmy艣lnej oboj臋tno艣ci. By艂o mu wtedy po prostu oboj臋tne, czy prze偶yje, czy umrze. Ca艂y 艣wiat stan膮艂 dla艅 do g贸ry nogami, wszystko, co uwa偶a艂 za znane sobie, o艣lepia艂o go teraz ostrym, bezlitosnym blaskiem.
Do pani Rhine mia艂 szczeg贸lny stosunek, gdy偶 oboje przeszli przez piek艂o.
- Ubierz si臋 - powiedzia艂a Freedman. Zdj臋li ubrania w osobnych kabinach i schowali je do szafek. Ma艂e ekrany zamontowane obok licznych prysznic贸w znajduj膮cych si臋 w ka偶dej kabinie przypomnia艂y im, gdzie i jak maj膮 si臋 szorowa膰.
Freedman pomog艂a Dickenowi naci膮gn膮膰 kombinezon na sztywn膮 nog臋. Oboje na艂o偶yli r臋kawiczki z grubego plastiku, potem wsun臋li r臋ce w zako艅czone 艣lepo r臋kawy zielonych jak korniszony skafandr贸w. Ich d艂onie mia艂y teraz tak膮 sam膮 swobod臋 ruch贸w, jakby tkwi艂y w jednopalcowych futrzanych r臋kawicach. Bezpalcowe skafandry by艂y mocniejsze, bezpieczniejsze i ta艅sze, nikt te偶 po odwiedzaj膮cych wewn臋trzn膮 stref臋 nie oczekiwa艂 delikatnej pracy laboratoryjnej. Ma艂e plastikowe haczyki umieszczone w ka偶dej r臋kawicy od strony kciuka pozwoli艂y im zaci膮gn膮膰 wzajemnie zamki b艂yskawiczne na plecach, a potem 艣ci膮gn膮膰 nak艂adk臋 z tworzywa sztucznego, znajduj膮c膮 si臋 po wewn臋trznej stronie lepkiego szwu. Specjalne szczypce przyciska艂y szew do zamka b艂yskawicznego.
Ubieranie si臋 zaj臋艂o im dwadzie艣cia minut.
Przeszli do nast臋pnego zestawu prysznic贸w, a potem przez kolejn膮 艣luz臋 powietrzn膮. Zamkni臋ty w niemal pozbawionym powietrza kapturze Dicken czu艂, jak wydychana przez niego para skrapla si臋 na twarzy i sp艂ywa po kombinezonie. Za drug膮 艣luz膮 powietrzn膮 wzajemnie przypi臋li si臋 do przewod贸w - znajomych w臋偶y z tworzywa sztucznego, zwisaj膮cych z pobrz臋kuj膮cych stalowych hak贸w umocowanych do wisz膮cej na suficie szyny.
Ich skafandry napompowa艂y si臋 pod ci艣nieniem. Nap艂yw 艣wie偶ego, ch艂odnego powietrze o偶ywi艂 Dickena.
Poprzednim razem pod koniec odwiedzin dosta艂 w skafandrze krwotoku z nosa. Freedman uratowa艂a go przed tygodniami kwarantanny, stawiaj膮c diagnoz臋 i osobi艣cie tamuj膮c krew.
- Mo偶ecie wej艣膰 do strefy wewn臋trznej - powiedzia艂a im sanitariuszka przez g艂o艣nik w grodzi.
Ostatni w艂az otworzy艂 si臋 z 艂agodnym szeptem. Dicken wszed艂 przed Freedman do strefy wewn臋trznej. Jednocze艣nie skr臋cili w prawo i zaczekali, a偶 uniesie si臋 stalowa przegroda.
Kilka przypadk贸w shivera zapocz膮tkowa艂o co najmniej setk臋 bezpo艣rednich star膰 i wywo艂a艂o poruszenie w badaniach medycznych i zbrojeniowych. Skoro prze艣ladowane przemoc膮 kobiety i inne, z przeszczepionymi tkankami innych gatunk贸w, potrafi膮 same z siebie tworzy膰 i uaktywnia膰 tysi膮ce zab贸jczych zaraz, to do czego mog膮 by膰 zdolne dzieci wirusa?
Dicken zacisn膮艂 szcz臋ki, zastanawiaj膮c si臋, jak mocno przez te sze艣膰 miesi臋cy zmieni艂a si臋 Carla Rhine.
„Jest w niej, biedaczce, co艣 ze 艣wi臋tej".
3
Biuro Rozpoznania Specjalnego
Leesburg, Wirginia
Mark Augustine, podpieraj膮c si臋 laseczk膮, szed艂 d艂ugim podziemnym tunelem w 艣lad za muskularn膮, rudow艂os膮 kobiet膮 pod czterdziestk臋. Wielkie rury dostarczaj膮ce par臋 bieg艂y po obu stronach tunelu, powietrze w nim by艂o ciep艂e. Wi膮zki przewod贸w 艣wiat艂owodowych i kabli ko艂ysa艂y si臋, zwisaj膮c z d艂ugich, stalowych podp贸r podwieszonych pod betonowym sufitem, daleko od rur.
Kobieta nosi艂a ciemnozielony jedwabny kostium, czerwon膮 apaszk臋 i sportowe buty do biegania, szare od kurzu na zewn膮trz. Augustine pow艂贸czy艂 p贸艂butami na grubych podeszwach, stukaj膮c nimi, gdy spocony pokonywa艂 kilka stopni. Kobieta nie zwa偶a艂a na jego powolny krok.
- Po co tu przyby艂em, Rachel? - zapyta艂. - Jestem zm臋czony. By艂em w drodze. Mam sporo roboty.
- Co艣 si臋 dzieje, Marku. Jestem pewna, 偶e b臋dziesz zachwycony! - zawo艂a艂a Browning przez rami臋. - Wreszcie zlokalizowali艣my zaginion膮 od dawna kole偶ank臋.
- Kogo?
- Kaye Lang - odpowiedzia艂a.
Augustine wykrzywi艂 twarz. Czasami wyobra偶a艂 sobie siebie jako bezz臋bnego starego tygrysa w rz膮dzie pe艂nym 偶mij. Niebezpiecznie blisko mu by艂o do zostania figurantem, a nawet gorzej, pajacem na opuszczonym czo艂gu. Jedyn膮 pozosta艂膮 mu taktyk膮 przetrwania by艂o pozornie bierne przygl膮danie si臋, jak wyprzedzaj膮 go m艂odzi, 偶膮dni w艂adzy biurokraci, zwabiani do Waszyngtonu woni膮 rodz膮cej si臋 tyranii.
Pomaga艂a laseczka. Jesieni膮 ubieg艂ego roku upad艂 pod prysznicem i z艂ama艂 nog臋. Je艣li zostanie uznany za s艂abego i g艂upiego, zyska przewag臋.
Przyk艂adem najg艂臋bszej otch艂ani bezdusznych brak贸w kadrowych Waszyngtonu by艂a kariera osobista Rachel Browning. Specjalistka od zarz膮dzania danymi komorniczymi, 偶ona dyrektora telekomunikacji w Connecticut, kt贸rego rzadko widywa艂a, zaczyna艂a siedem lat wcze艣niej jako asystentka Augustine'a w USW - Urz臋dzie Stanu Wyj膮tkowego, przesz艂a stamt膮d do przeszkadzaj膮cej w dzia艂aniu zagranicznych sp贸艂ek kom贸rki w National Security Agency, a偶 wreszcie wykona艂a nast臋pny skok, staj膮c na czele wydzia艂u 艣ledczego i wykonawczego USW. Zorganizowa艂a Biuro Rozpoznania Specjalnego - BRS - specjalizuj膮ce si臋 w 艣ledzeniu dysydent贸w i wywrotowc贸w oraz w infiltracji organizacji radykalnych rodzic贸w. BRS mia艂o wsp贸lne satelity i inne wyposa偶enie z National Reconnaissance Office - Narodowym Biurem Rozpoznania.
Dawno, dawno temu, w innym 偶yciu, Browning by艂a dla艅 wielce u偶yteczna.
- Kaye Lang Rafelson nie da si臋 tak 艂atwo zwabi膰 i zwin膮膰 - powiedzia艂 Augustine. - Jej c贸rka nie b臋dzie jedynie kolejnym naci臋ciem na r膮czce naszej siatki na motyle. Musimy by膰 z nimi bardzo ostro偶ni.
Browning przewr贸ci艂a oczami.
- Podpada pod wszystkie dyrektywy, jakie otrzymuj臋. Na pewno nie b臋d臋 jej traktowa膰 jak 艣wi臋tej krowy. Min臋艂o ju偶 siedem lat, odk膮d by艂a u Oprah.
- Je艣li zechcia艂aby艣 kiedykolwiek pouczy膰 si臋 politologii, a tym bardziej public relations, znam doskona艂e kursy licencjackie w City College.
Browning ponownie przybra艂a sw贸j firmowy sztywny, pancerny u艣miech, na pewno wystarczaj膮cy na bezz臋bnego tygrysa.
Razem doszli do windy. Otworzy艂y si臋 drzwiczki. 呕o艂nierz piechoty morskiej z zamkni臋tym w kaburze pistoletem kaliber dziewi臋膰 milimetr贸w powita艂 ich twardym spojrzeniem szarych oczu.
Dwie minuty p贸藕niej stan臋li w ma艂ym prywatnym gabinecie. Cztery monitory plazmowe, przypominaj膮ce japo艅skie parawany, sta艂y na stalowych stela偶ach za zajmuj膮cym 艣rodek pokoju biurkiem. 艢ciany by艂y nagie i be偶owe, pokryte g臋sto upakowanymi poch艂aniaj膮cymi d藕wi臋ki p艂ytami z pianki.
Augustine nie znosi艂 zamkni臋tych pomieszcze艅. Z czasem znienawidzi艂 wszystko, czego dokona艂 w ostatnich jedenastu latach. Ca艂e jego 偶ycie by艂o zamkni臋tym pomieszczeniem.
Browning zaj臋艂a jedyny fotel, po艂o偶y艂a d艂onie na klawiaturze i manipulatorze kulkowym. Palce jednej r臋ki zata艅czy艂y na klawiszach, drug膮 trzyma艂a kota i zasysaj膮c przez z臋by powietrze wpatrywa艂a si臋 w monitor.
- Mieszkaj膮 jakie艣 sto mil na po艂udnie st膮d - szepn臋艂a, skupiaj膮c si臋 na swym zadaniu.
- Wiem - powiedzia艂 Augustine. - Hrabstwo Spotsylvania.
Zaskoczona unios艂a wzrok, potem przechyli艂a g艂ow臋 na bok.
- Od dawna to wiesz?
- Od p贸艂tora roku - odpar艂 Augustine.
- Czemu ich nie zgarniemy? Mi臋kkie serce czy rozmi臋kczony m贸zg?
Augustine skwitowa艂 to mrugni臋ciem niewyra偶aj膮cym ani zdania, ani uczucia. Poczu艂, jak napinaj膮 mu si臋 mi臋艣nie twarzy. Nied艂ugo policzki zaczn膮 go piekielnie bole膰: trwa艂y skutek wybuchu w podziemiach Bia艂ego Domu, bomby, kt贸ra zabi艂a prezydenta, o ma艂o nie kosztowa艂a 偶ycia jego samego i zabra艂a oko Christophera Dickena.
- Niczego nie widz臋.
- Sie膰 jeszcze si臋 uruchamia - powiedzia艂a Browning. - Potrwa to par臋 minut. Ptaszek rozmawia z G艂臋bokim Okiem.
- 艢liczne zabawki - skomentowa艂.
- Ty je wymy艣li艂e艣.
- W艂a艣nie wracam z Riverside, Rachel.
- Aha. Jak tam?
- Niewyobra偶alnie 藕le.
- Nie w膮tpi臋 - Browning wyj臋艂a chusteczk臋 higieniczn膮 z ma艂ej, czarnej torebki i delikatnie wydmucha艂a nos, ka偶de nozdrze osobno. - M贸wisz, jakby艣 marzy艂 o zwolnieniu ci臋 z dow贸dztwa.
- Na pewno pierwsza si臋 o tym dowiesz - powiedzia艂 Augustine.
Rachel wskaza艂a monitor, pstrykn臋艂a palcami i jakby by艂o to zakl臋cie, pojawi艂 si臋 obraz.
- G艂臋bokie Oko - oznajmi艂a i oboje wpatrzyli si臋 w ma艂y skrawek krajobrazu Wirginii, poro艣ni臋ty g臋sto zielonymi drzewami i poprzecinany kr臋tymi dwupasmowymi drogami. Soczewki G艂臋bokiego Oka dokona艂y powi臋kszenia, pokazuj膮c dach domu, podjazd z jedn膮 ma艂膮 p贸艂ci臋偶ar贸wk膮, wielkie podw贸rko otoczone wysokimi d臋bami.
- A oto... Ptaszek. - G艂os Browning sta艂 si臋 g艂臋boki, z niemal erotycznym pomrukiem.
Obraz przeskoczy艂 na samolocik bezpilotowy, niby wa偶ka unosz膮cy si臋 nad domem. Utrzymywa艂 si臋 blisko okienka, potem przystosowa艂 ustawienia do porannego blasku, a偶 pokaza艂 g艂ow臋 i ramiona dziewczynki, wycieraj膮cej myjk膮 twarz.
- Poznajesz j膮? - zapyta艂a Browning.
- Ostatnie zdj臋cie, jakie mamy, zrobiono cztery lata temu - odpar艂 Augustine.
- Wskazuje to na niewybaczalne zaniedbania obowi膮zk贸w.
- Masz racj臋 - przyzna艂.
Dziewczynka wysz艂a z 艂azienki i znik艂a z oczu. Ptaszek wzbi艂 si臋 na wysoko艣膰 pi臋膰dziesi臋ciu st贸p i czeka艂 na instrukcje wydawane przez niewidocznego pilota, znajduj膮cego si臋 zapewne w 艣rodku furgonetki stoj膮cej kilka mil od domu.
- To chyba Stella Nova Rafelson - cieszy艂a si臋 Browning, muskaj膮c doln膮 warg臋 d艂ugim, pomalowanym na czerwono paznokciem.
- Moje gratulacje. Jeste艣 podgl膮daczk膮 - powiedzia艂 Augustine.
- Wol臋 okre艣lenie „paparazzo".
Obraz na ekranie przekr臋ci艂 si臋 i obni偶y艂, ukazuj膮c szczup艂膮 kobiec膮 posta膰 wychodz膮c膮 z ganku na froncie na 偶wirowan膮 艣cie偶k臋. W jednej r臋ce trzyma艂a co艣 ma艂ego i kwadratowego.
- To na pewno nasza dziewczyna - stwierdzi艂a Browning.
- Wysoka na sw贸j wiek, przyznasz chyba?
Stella zdecydowanym krokiem sz艂a do furtki w ogrodzeniu z siatki. Ptaszek opad艂 i powi臋kszy艂 obraz, ukazuj膮c dziewczyn臋 do kolan. Rozdzielczo艣膰 by艂a zdumiewaj膮c膮 wielka. Stella zatrzyma艂a si臋 przy furtce, uchyli艂a j膮 i obejrza艂a si臋 przez rami臋, krzywi膮c twarz i b艂yskaj膮c c臋tkami.
Ciemne c臋tki, pomy艣la艂 Augustine. Jest zdenerwowana.
- Co tam knuje? - zapyta艂a Browning. - Wygl膮da, jakby si臋 wybiera艂a na przechadzk臋. I to chyba nie do szko艂y.
Augustine patrzy艂 na dziewczynk臋 id膮c膮 powoli zakurzon膮 艣cie偶k膮 wzd艂u偶 starej asfaltowej szosy, coraz dalej od domu, jakby by艂a na porannym spacerze.
- Wydarzenia tocz膮 si臋 za szybko - stwierdzi艂a Browning. - Nie mamy nikogo na miejscu. Nie chcia艂am przegapi膰 okazji, dlatego wezwa艂am wnykarza.
- Chcia艂a艣 powiedzie膰: 艂owc臋 nagr贸d. To nierozwa偶ne.
Browning nie zareagowa艂a.
- Nie chc臋 tego, Rachel - powiedzia艂 Augustine. - To z艂a chwila na tego rodzaju bomb臋 w wiadomo艣ciach, a na pewno na t臋 taktyk臋.
- Nie ty j膮 wybierasz, Marku - odpar艂a Browning. - Polecono mi j膮 schwyta膰, wraz z rodzicami.
- Kto ci kaza艂? - Augustine wiedzia艂, 偶e w艂adza od dawna wymyka mu si臋 z r膮k, coraz szybciej po Riverside. Nigdy jednak nie przysz艂o mu do g艂owy, 偶e Riverside doprowadzi do jeszcze mocniejszego upadku.
- To rodzaj sprawdzianu - stwierdzi艂a Browning.
Minister Zdrowia i Opieki Spo艂ecznej i prezydent wsp贸lnie kierowali USW. Wielu w Urz臋dzie chcia艂o to zmieni膰 i ca艂kowicie wykluczy膰 ministerstwo, skupiaj膮c pe艂ni臋 w艂adzy w swoich r臋kach. Sam Augustine pr贸bowa艂 czego艣 podobnego, rok temu, na innym stanowisku.
Browning przej臋艂a od furgonetki kontrol臋 nad Ptaszkiem i pos艂a艂a go nad drog臋; unosi艂 si臋 dyskretnie w pewnej odleg艂o艣ci za Stell膮 Nova Rafelson.
- Nie s膮dzisz, 偶e Kaye Lang powinna by艂a po 艣lubie zachowa膰 panie艅skie nazwisko?
- Nigdy nie wzi臋li 艣lubu - odpowiedzia艂 Augustine.
- No, no. Gnojki.
- Pieprz si臋, Rachel - rzuci艂.
Browning unios艂a g艂ow臋. Jej twarz st臋偶a艂a.
- To ty si臋 pieprz, Marku, bo musz臋 odwala膰 twoj膮 robot臋.
4
Maryland
Pani Rhine sta艂a w swym pokoju, wpatruj膮c si臋 w grub膮 szyb臋 z akrylu, jakby widzia艂a za ni膮 duchy innego 偶ycia. Pod czterdziestk臋, 艣redniego wzrostu, z mocnymi ramionami i nogami, ale poza tym szczup艂a, o wydatnym, mocnym podbr贸dku. Mia艂a na sobie jasno偶贸艂t膮 sukienk臋 i bia艂膮 bluzk臋 z kamizelk膮 ze skrawk贸w materia艂贸w, kt贸r膮 uszy艂a sama. Widoczne pod banda偶ami z gazy cz臋艣ci twarzy by艂y czerwone i nabrzmia艂e, a lewe oko znik艂o pod opuchlizn膮.
R臋ce i nogi ca艂kowicie pokrywa艂y banda偶e elastyczne. Cia艂o pani Rhine pr贸bowa艂o likwidowa膰 biliony nowych wirus贸w, kt贸re zr臋cznie udawa艂y, 偶e s膮 cz臋艣ci膮 jej samej, pochodz膮 z jej genomu. Problemy zdrowotne nie by艂y jednak win膮 wirus贸w. G艂贸wn膮 przyczyn臋 jej cierpie艅 stanowi艂a w艂asna odpowied藕 uk艂adu odporno艣ciowego.
Kto艣, Dicken nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 nazwiska, por贸wna艂 choroby autoimmunologiczne do oddania cia艂a we w艂adanie republikanom w Kongresie. Po kilku latach sp臋dzonych w Waszyngtonie doceni艂 niesamowit膮 trafno艣膰 tej metafory.
- Christopher? - zawo艂a艂a ochryp艂ym g艂osem pani Rhine.
艢wiat艂a strefy wewn臋trznej zapali艂y si臋 z pstrykni臋ciem.
- To ja - odpowiedzia艂 Dicken; jego g艂os pod kapturem brzmia艂 sycz膮co.
Pani Rhine jak na scenie przesun臋艂a si臋 w bok i dygn臋艂a, jej suknia zaszele艣ci艂a. Dicken dostrzeg艂, 偶e kwiaty od niego w艂o偶y艂a do wielkiego niebieskiego wazonu, tego samego co poprzednio.
- S膮 pi臋kne - powiedzia艂a. - Bia艂e r贸偶e. Moje ulubione. Ci膮gle zachowa艂y resztk臋 zapachu. Jak si臋 czujesz?
- Dobrze. A ty?
- Moje 偶ycie jest sw臋dz膮ce, Christopherze - odrzek艂a. - Czytam w艂a艣nie Jane Eyre. Gdyby przyszli nakr臋ci膰 film wed艂ug tej ksi膮偶ki, tu, g艂臋boko wewn膮trz Ziemi, a m贸wi臋 ci, 偶e to zrobi膮, zagra艂abym pierwsz膮 偶on臋 pana Rochestera, tamt膮 biedaczk臋. - Pomimo opuchlizny i banda偶y u艣miech pani Rhine by艂 ol艣niewaj膮cy. - Co powiesz na obsadzenie mnie w tej roli?
- Jeste艣 raczej zastraszon膮, cudown膮 wewn膮trz postaci膮, kt贸ra surowego, popad艂ego prawie w ob艂臋d m臋偶czyzn臋 ratuje przed mroczn膮 cz臋艣ci膮 jego duszy. Jeste艣 Jane.
Wzi臋艂a sk艂adane krzes艂o i usiad艂a. Jej pok贸j wygl膮da艂 normalnie, ze zwyk艂ym umeblowaniem - kanapami, krzes艂ami, obrazami na 艣cianach, ale brakowa艂o dywan贸w. Pani Rhine pozwalano robi膰 chodniki. Szyde艂kowa艂a tak偶e i tka艂a na krosnach w drugim pokoju, daleko od okien. Podobno utka艂a bajeczny gobelin, na kt贸rym by艂 jej m膮偶 i male艅ka c贸reczka, ale nigdy go nikomu nie pokaza艂a.
- Jak d艂ugo mo偶esz zosta膰? - zapyta艂a.
- Ile tylko zdo艂asz mnie znosi膰 - odpar艂 Dicken.
- Jak膮艣 godzin臋 - powiedzia艂a Marian Freedman.
- Daj膮 mi znakomit膮 herbat臋. - G艂os pani Rhine s艂ab艂, gdy patrzy艂a na pod艂og臋. - Wydaje si臋 dobrze dzia艂a膰 na moj膮 sk贸r臋. Szkoda, 偶e nie mog臋 ci臋 ni膮 pocz臋stowa膰.
- Czy dosta艂a艣 ode mnie zestaw DVD? - spyta艂 Dicken.
- Dosta艂am. Bardzo lubi臋 Nagle, zesz艂ego lata - odpar艂a pani Rhine; jej g艂os by艂 znowu silniejszy. - Katharine Hepburn tak diabelnie dobrze gra.
Freedman rzuci艂a mu przez kaptury zaniepokojone spojrzenie.
- Czy to w艂a艣ciwy temat rozmowy?
- Zostaw, Marian - poprosi艂a pani Rhine. - Czuj臋 si臋 dobrze.
- Wiem, Carla. Jeste艣 zdrowsza ode mnie.
- To niew膮tpliwie prawda - przyzna艂a pani Rhine. - Ale wobec tego nie musz臋 si臋 chyba martwi膰 o siebie? Marian jest dla mnie naprawd臋 dobra. Szkoda, 偶e nie zna艂am jej wcze艣niej. Teraz chcia艂abym j膮 uczesa膰.
Freedman unios艂a brew, pochylaj膮c si臋 w stron臋 okna, aby pani Rhine dostrzeg艂a jej min臋.
- Ha, ha - rzuci艂a.
- Naprawd臋 traktuj膮 mnie ca艂kiem zno艣nie, wszystkie moje profile psychologiczne s膮 prawid艂owe. - Twarz pani Rhine straci艂a napi臋ty, chochlikowaty wyraz, jaki przybiera艂a podczas tego rodzaju przekomarza艅. - Wystarczy o mnie. Christopherze, jak radz膮 sobie dzieci?
Dicken wychwyci艂 nieznaczne zawahanie si臋 jej g艂osu.
- Radz膮 sobie dobrze - odpowiedzia艂.
G艂os zacz膮艂 si臋 jej 艂ama膰.
- Chodzi艂yby do szko艂y z moj膮 c贸rk膮, gdyby 偶y艂a. Czy nadal przetrzymuj膮 je w obozach?
- Wi臋kszo艣膰. Niekt贸re si臋 ukrywaj膮.
- A co z Kaye Lang? - zapyta艂a pani Rhine. - Bardzo mnie interesuje, podobnie jak jej c贸rka. Czyta艂am o nich w czasopismach. Widzia艂am j膮 w programie Katie Janeway. Czy nadal wychowuje c贸rk臋 bez pomocy rz膮du?
- O ile wiem, to tak - odpar艂 Dicken. - Nie mamy z sob膮 kontaktu. W艂a艣ciwie zesz艂a do podziemia.
- Byli艣cie dobrymi przyjaci贸艂mi, czyta艂am w czasopismach.
- Byli艣my.
- Nie powiniene艣 traci膰 kontaktu z przyjaci贸艂mi - powiedzia艂a pani Rhine.
- Racja - przytakn膮艂 Dicken.
Freedman s艂ucha艂a cierpliwie. Rozumia艂a pani膮 Rhine nie tylko jako dbaj膮ca o pacjentk臋 lekarka, pojmowa艂a tak偶e rol臋 dw贸ch kobiecych biegun贸w w pracowitym, lecz samotnym 偶yciu Christophera Dickena: pani Rhine i Kaye Lang, kt贸ra jako pierwsza zauwa偶y艂a i przewidzia艂a pojawienie si臋 SHEVY. Obie bardzo mocno na艅 wp艂yn臋艂y.
- Czy wiadomo co艣 o tym, co si臋 dzieje we mnie, o wszystkich tych wirusach?
- Musimy si臋 jeszcze wiele nauczy膰 - odrzek艂 Dicken.
- Powiedzia艂e艣, 偶e niekt贸re wirusy przenosz膮 pos艂ania. Co szepcz膮 we mnie? Moje 艣wi艅skie wirusy... czy nadal przenosz膮 艣wi艅skie pos艂ania?
- Nie wiem, Carlo.
Pani Rhine podci膮gn臋艂a sukienk臋 i opad艂a na wy艣cie艂ane krzes艂o, potem jedn膮 r臋k膮 poprawi艂a w艂osy.
- Prosz臋, Christopherze. Zabi艂am swoj膮 rodzin臋. Zrozumie膰, co si臋 sta艂o; niczego wi臋cej w 偶yciu nie potrzebuj臋. Powiedz mi cho膰by odrobin臋, zdrad藕 swoje domys艂y, sny... cokolwiek.
- Dobre czy z艂e wie艣ci, przekazujemy jej wszystkie. - Freedman pokiwa艂a g艂ow膮. - Przynajmniej na tyle zas艂uguje.
Zacinaj膮cym si臋 g艂osem Dicken zacz膮艂 przekazywa膰 w zarysie wszystko, czego si臋 nauczy艂 po ostatnich odwiedzinach. Nauka jest bystra, robi post臋py. Pomin膮艂 ca艂y aspekt zbrojeniowy, skupiaj膮c si臋 na nowych dzieciach.
S膮 zdumiewaj膮ce i na sw贸j spos贸b zdumiewaj膮co 艂adne. Staj膮 si臋 przez to jeszcze wi臋kszym problemem dla tych, kt贸rych maj膮 zast膮pi膰.
5
Spotsylvania, Wirginia
- Wyczuwam tw贸j zapach nie gorzej ni偶 pies - powiedzia艂 m艂ody m臋偶czyzna w 艂atanej d偶insowej kurtce do wysokiej, szczup艂ej dziewczynki o c臋tkowanych policzkach. Sze艣ciopak piwa Millers postawi艂 ostro偶nie na ladzie z laminatu i wyci膮gn膮艂 banknot dwudziestodolarowy. - Luckies - rzuci艂 sprzedawczyni.
- Nie pachnie tak dobrze jak pies - doda艂 drugi m臋偶czyzna z g艂upawym u艣mieszkiem. - 艢mierdzi gorzej.
- Przesta艅cie - ostrzeg艂a ich ekspedientka, bior膮c pieni膮dze i podaj膮c papierosy. By艂a chuda jak szczapa, mia艂a rozwichrzone, jasne w艂osy. Od贸r wielu wypalonych papieros贸w unosi艂 si臋 z jej poplamionego kaw膮 fartuszka.
- Tylko gadamy - odpowiedzia艂 pierwszy z m臋偶czyzn. W艂osy mia艂 zwi膮zane czerwon膮 gumk膮 w kr贸tk膮 kitk臋. Jego kolega by艂 m艂odszy, wy偶szy i przygarbiony; na d艂ugich, br膮zowych w艂osach tkwi艂a czapka z daszkiem.
- Ostrzegam ci臋, bez awantur! - powiedzia艂a sprzedawczyni g艂osem zjechanym jak stara droga. - Ma艂a, nie zwracaj na niego uwagi, tylko si臋 wyg艂upia.
Stella schowa艂a reszt臋 i wzi臋艂a butelk臋 gatorade. Mia艂a na sobie szorty, niebiesk膮 bluzeczk臋 ods艂aniaj膮c膮 brzuch, tenis贸wki. Nie na艂o偶y艂a makija偶u. W milczeniu pow膮cha艂a obu m臋偶czyzn. Zmarszczy艂a nos. Mieli po dwadzie艣cia kilka lat, piwne brzuchy, nalane twarze i stwardnia艂e d艂onie. Ich d偶insy by艂y 艣wie偶o poplamione farb膮, pachnieli cierpko i nie艣wie偶o, jak nieszcz臋艣liwe szczeniaki.
Nie zarabiali wiele i nie byli zbyt bystrzy. Biedniejsi od wielu, 艂atwo nabierali podejrze艅 i wpadali w gniew.
- Nie wygl膮da na zaka藕liw膮 - powiedzia艂 drugi m臋偶czyzna.
- M贸wi臋 powa偶nie, ch艂opaki, to tylko dziewczynka - nalega艂a ekspedientka; jej twarz poczerwienia艂a.
- Jak masz na imi臋? - zapyta艂a Stella pierwszego m臋偶czyzn臋.
- Nie tw贸j zasmarkany interes - odpar艂, po czym popatrzy艂 na koleg臋 z bu艅czucznym u艣miechem.
- Zostaw j膮 - ostrzeg艂a ponownie sprzedawczyni ochryp艂ym g艂osem. - Ma艂a, lepiej wracaj do domu.
Przygarbiony m臋偶czyzna z艂apa艂 sw贸j sze艣ciopak za plastikowy uchwyt i ruszy艂 do drzwi.
- Idziemy, Dave.
Dave zacz膮艂 si臋 nakr臋ca膰.
- Pieprzona nie pasuje tutaj - powiedzia艂, krzywi膮c twarz. - Czemu u diab艂a mamy znosi膰 to g贸wno?
- Przesta艅 bluzga膰! - zawo艂a艂a sprzedawczyni. - Tutaj s膮 dzieci.
Stella wyprostowa艂a ca艂e swe pi臋膰 st贸p dziewi臋膰 cali i wyci膮gn臋艂a d艂o艅 z d艂ugimi palcami.
- Mi艂o mi ci臋 pozna膰, Davidzie. jestem Stella.
Dave z obrzydzeniem spojrza艂 na jej r臋k臋.
- Nie dotkn膮艂bym ciebie nawet za dziesi臋膰 milion贸w dolar贸w. Czemu nie jeste艣 w obozie?
- Dave! - krzykn膮艂 jego przygarbiony kolega.
Stella czu艂a narastaj膮cy zapach rozgor膮czkowania. Mrowi艂y j膮 uszy. W sklepie by艂o ch艂odno, na dworze gor膮co, gor膮co i wilgotno. P贸艂torej godziny sz艂a w s艂o艅cu, zanim trafi艂a na stacj臋 benzynow膮 Texaco i wesz艂a przez szklane wahad艂owe drzwi, aby kupi膰 co艣 do picia. Nie mia艂a na sobie makija偶u. Inni widzieli wyra藕nie, jak zmieniaj膮 si臋 c臋tki na jej policzkach. No trudno. Sta艂a 艣mia艂o przy ladzie. Nie chcia艂a krzycze膰 na Dave'a, a sprzedawczyni broni艂a jej z coraz mniejszym przekonaniem.
Dave wyci膮gn膮艂 papierosy. Stella lubi艂a zapach tytoniu, zanim zostawa艂 zapalony; p贸藕niej ju偶 nie znosi艂a jego smrodu. Wiedzia艂a, 偶e zdenerwowani m臋偶czy藕ni pal膮, m臋偶czy藕ni nieszcz臋艣liwi, maj膮cy zmartwienia, 偶yj膮cy w napi臋ciu. Knykcie ich palc贸w by艂y wydatne, d艂onie wygl膮da艂y jak u mumii, zniszczone od s艂o艅ca, pracy i tytoniu. Stella potrafi艂a wiele powiedzie膰 o ludziach na podstawie tego, jak pachnieli i wygl膮dali. „Nasz radarek" - nazywa艂a j膮 Kaye.
- 艁adnie tutaj - powiedzia艂a cicho Stella. Jak tarcz臋 trzyma艂a przed sob膮 ma艂膮 ksi膮偶k臋. - Jest ch艂odno.
- Jeste艣 go艣ci贸wa, wiesz? - stwierdzi艂 Dave tonem podziwu. - Paskudna g贸wniara, ale odwa偶na jak skunks.
Kolega Dave'a sta艂 przy szklanych drzwiach. Pot na jego r臋ce wchodzi艂 w reakcj臋 ze stal膮 klamki i cuchn膮艂 jak metalowa 艂y偶eczka zanurzona w lodach waniliowych. Stella nie mog艂a je艣膰 lod贸w stalowymi 艂y偶eczkami, gdy偶 dostawa艂a md艂o艣ci od tego smrodu, przypominaj膮cego strach i ob艂臋d. U偶ywa艂a tylko plastikowych.
- Kurna, Dave, idziemy! Przyjad膮 po ni膮 i mo偶e zwin膮 i nas, je艣li b臋dziemy za blisko.
- Tacy jak ja naprawd臋 nie s膮 zaka藕liwi - powiedzia艂a Stella. Podesz艂a do m臋偶czyzny przy ladzie, wyci膮gn臋艂a d艂ug膮 szyj臋, zbli偶y艂a g艂ow臋. - Nigdy jednak nie wiadomo, Dave.
Sprzedawczyni wstrzyma艂a dech.
Stella nie zamierza艂a tego m贸wi膰. Nie wiedzia艂a, 偶e jest a偶 tak szalona. Cofn臋艂a si臋 kilka cali, chc膮c przeprosi膰 i si臋 wyt艂umaczy膰, m贸wi膰 o dw贸ch rzeczach jednocze艣nie, u偶ywaj膮c obu stron j臋zyka, aby us艂yszeli i poczuli, o co jej chodzi; ale oni by jej nie zrozumieli: podw贸jne s艂owa wywo艂a艂yby w ich g艂owach zamieszanie i z艂o艣膰.
Dlatego z ust Stelli, wbijaj膮cej wzrok w Dave'a, pad艂o wypowiedziane koj膮cym, niskim szeptem:
- Nie martw si臋. Nic ci nie grozi. Gdyby艣 zechcia艂 mnie zbi膰, moja krew ci nie zaszkodzi. Mog艂abym zosta膰 twoim w艂asnym Jezuskiem.
Zapach gor膮czki zrobi艂 swoje. Gruczo艂y za jej uszami zacz臋艂y wydziela膰 feromony obronne. Szyja si臋 rozpali艂a.
- Cholera - rzuci艂a ekspedientka, przyciskaj膮c si臋 do stoj膮cego za ni膮 wysokiego rega艂u z papierosami.
Dave pokaza艂 bia艂ka oczu, jak sp艂oszony ko艅. Obr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 ku drzwiom, omijaj膮c Stell臋 szerokim 艂ukiem, wci膮gaj膮c do nosa jej zapach. Wyczuwa艂a pal膮cy go gniew.
M臋偶czyzna do艂膮czy艂 do przyjaciela.
- Pachnie jak pieprzona czekolada - powiedzia艂 i obaj otworzyli kopniakami szklane drzwi.
Stara kobieta na ty艂ach sklepu, otoczona rega艂ami zape艂nionymi p臋katymi torebkami czips贸w ziemniaczanych, patrzy艂a na Stell臋. Puszka pringles dr偶a艂a w jej r臋ce jak kastaniety.
- Id藕 st膮d!
Ekspedientka przysz艂a na pomoc staruszce.
- Bierz swoj膮 gatorade i wracaj do domu! - hukn臋艂a na Stell臋.
- Wracaj do mamusi i nigdy wi臋cej tutaj nie przychod藕.
6
Biurowiec im. Longwortha
Waszyngton, Dystrykt Kolumbia
- Ci膮gle to wa艂kujemy - powiedzia艂 Mitchowi Dick Gianelli, k艂ad膮c na stoliku mi臋dzy nimi stosik nadbitek artyku艂贸w naukowych. Doniesienia nie by艂y dobre.
Gianelli by艂 niski, gruby, a jego blada zwykle twarz sta艂a si臋 teraz niebezpiecznie czerwona.
- Czytamy wszystko, co nam przysy艂asz, odk膮d wybrano tego kongresmana. Oni maj膮 jednak dwa razy wi臋cej ekspert贸w i przysy艂aj膮 dwa razy wi臋cej dokument贸w. Toniemy w papierach, Mitch! A ten j臋zyk! - Poklepa艂 stosik. - Czy ci wszyscy twoi biolodzy nie mog膮 pisa膰 zrozumiale? Czy nie u艣wiadamiaj膮 sobie, jak wa偶ne jest, aby ich s艂owa dociera艂y do wszystkich?
Mitch zwiesi艂 obie r臋ce.
- Nie s膮 moi, Dick. Moimi s膮 archeolodzy, przewa偶nie pisz膮 nieskaziteln膮 proz膮.
Gianelli si臋 roze艣mia艂, wsta艂 z kanapy i potrz膮sa艂 ramionami, a potem wsadzi艂 palec pod ciasny ko艂nierzyk, jakby wypuszcza艂 par臋. Jego pok贸j by艂 cz臋艣ci膮 biura przydzielonego kongresmanowi z Wirginii, Dale'owi Wickhamowi, dla kt贸rego przez dwie najtrudniejsze kadencje w dziejach USA Dick wiernie pracowa艂 jako dyrektor do spraw nauki. Drzwi prowadz膮ce do gabinetu Wickhama by艂y zamkni臋te. Tego dnia przebywa艂 na Kapitolu.
- Kongresman od lat jasno przedstawia swe pogl膮dy. Twoi koledzy, sami naukowcy, dorwali si臋 do 偶艂obu pe艂nego z艂ota. Wszyscy pracuj膮 dla NIH, CDC i Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, gotowi s膮 na najdalej id膮ce kompromisy z w艂asnym sumieniem. Wilson z Federal Emergency Management Agency i Doyle z Departamentu Sprawiedliwo艣ci podstawiaj膮 nam nogi na ka偶dym kroku, t艂ocz膮 si臋 jak szczeniaki, aby ubiega膰 si臋 o fundusze. Przeciwstawianie si臋 im jest jak wystawianie si臋 na ostrza艂 kulami armatnimi.
- No to z czym mam wraca膰 do domu? - zapyta艂 Mitch. - Chcia艂bym sprawi膰 rado艣膰 paniom. Czy s膮 jakie艣 dobre wiadomo艣ci?
Gianelli wzruszy艂 ramionami. Mitch go lubi艂, ale w膮tpi艂, aby do偶y艂 pi臋膰dziesi膮tki. Mia艂 wszystkie z艂owieszcze oznaki: sylwetka w kszta艂cie gruszki, wydatny brzuch, blada sk贸ra, rzedn膮ce czarne w艂osy, za艂amane p艂atki uszu. Sam o tym wiedzia艂. Ci臋偶ko pracowa艂, zbyt si臋 przejmowa艂 i dusi艂 w sobie rozczarowania. Dobry cz艂owiek na z艂e czasy.
- Wpadli艣my w medyczny potrzask na nied藕wiedzie - powiedzia艂. - Nigdy si臋 na niego nie przygotowywali艣my. Nasz膮 najlepsz膮 odpowiedzi膮 na epidemi臋 by艂y dzia艂ania wojenne. Dlatego ju偶 dziesi臋膰 lat mamy Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego. Praktycznie przekazali艣my kraj biurokratom ze stolicy, Mitch, wspieranym przez wojskowych i prawnik贸w. Ludziom Marka Augustine'a. Oddali艣my im w艂adz臋 niemal absolutn膮.
- Nie s膮dz臋, abym zdo艂a艂 poj膮膰 ich spos贸b my艣lenia - stwierdzi艂 Mitch.
- Kiedy艣 uwa偶a艂em, 偶e to potrafi臋 - ci膮gn膮艂 Gianelli. - Pr贸bowali艣my skleci膰 koalicj臋. Kongresman wi膮za艂 ze sob膮 ruchy chrze艣cija艅skie, National Rifle Association, zwolennik贸w teorii spiskowych, pal膮cych flagi i powiewaj膮cych nimi, wszystkich, kt贸rzy kiedykolwiek bywali cho膰 odrobin臋 nieufni wobec rz膮du. Z czapk膮 w 艂apie pukali艣my do drzwi wszystkich przyzwoitych s臋dzi贸w, wszystkich obro艅c贸w praw obywatelskich, kt贸rzy jeszcze dzia艂aj膮 otwarcie, nie kryj膮 si臋 w podziemiu dos艂ownie i w przeno艣ni. Wydeptali艣my ka偶dy krok na tej drodze. Dano wtedy kongresmanowi do zrozumienia, 偶e je艣li b臋dzie dalej sypa艂 piach w tryby, to on sam osobi艣cie, bez pomocy innych, zmusi prezydenta do wprowadzenia stanu wojennego.
- Co za r贸偶nica, Dick? - spyta艂 Mitch. - Mamy zawieszone prawa obywatelskie.
- Tylko jednej szczeg贸lnej grupy, Mitchu.
- Mojej c贸rki - j臋kn膮艂 Mitch.
Gianelli pokiwa艂 g艂ow膮.
- S膮dy cywilne nadal dzia艂aj膮, cho膰 musz膮 si臋 trzyma膰 specjalnych wytycznych. Niewiele si臋 zmieni艂o dla przestraszonych, przeci臋tnych obywateli, kt贸rzy i tak ma艂o si臋 przejmuj膮 swymi prawami. Kiedy Mark Augustine skleci艂 Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego, wzni贸s艂 szczelny murek legislacyjny. Zadba艂, aby sw贸j kawa艂ek tortu otrzyma艂a ka偶da agencja zajmuj膮ca si臋 kiedykolwiek medycyn膮 i kl臋skami naturalnymi - a ten tort ma bardzo poci膮gaj膮cy zapach. Stworzyli艣my now膮, bezbronn膮 warstw臋 ni偶sz膮, maj膮c膮 mniej praw obywatelskich ni偶 jakakolwiek grupa po zniesieniu niewolnictwa. Tak m臋tne wody, Mitchu, przyci膮gaj膮 prawdziwe rekiny. Potwory.
- Ich jedyn膮 broni膮 jest nienawi艣膰 i strach.
- W tym mie艣cie to zupe艂nie wystarcza - powiedzia艂 Gianelli. - Waszyngton po偶era prawd臋 i wydala kupy bredni. - Wsta艂. - Nie mo偶emy si臋 mierzy膰 z Urz臋dem Stanu Wyj膮tkowego. Nie w tej sesji. Jest silniejszy ni偶 kiedykolwiek. Mo偶e w przysz艂ym roku.
Mitch patrzy艂, jak Gianelli kr膮偶y po pokoju.
- Nie mog臋 czeka膰 tak d艂ugo. Riverside, Dicku.
Gianelli za艂o偶y艂 r臋ce. Nie by艂 w stanie patrze膰 Mitchowi w oczy.
- T艂um podpali艂 jeden z przekl臋tych oboz贸w Augustine'a - wyja艣ni艂 Mitch. - Dzieci sp艂on臋艂y w swych barakach. Oblano 艣ciany benzyn膮 i pod艂o偶ono ogie艅. Stra偶nicy wycofali si臋 tylko i patrzyli spokojnie. Dwie艣cie dzieciak贸w upieczonych na 艣mier膰. Dzieciak贸w takich jak moja c贸rka.
Gianelli na艂o偶y艂 mask臋 wsp贸艂czucia, ale pod ni膮 Mitch dostrzega艂 prawdziwe cierpienie.
- Nawet nie zostali aresztowani - doda艂.
- Nie mo偶na zaaresztowa膰 ca艂ego miasta, Mitch. Nawet „New York Times" nazywa je teraz dzie膰mi wirusa. Wszyscy s膮 przera偶eni.
- Od dziesi臋ciu lat nie by艂o przypadku shivera. To szachrajstwo, Dick. Wym贸wka dla niekt贸rych, aby podepta膰 wszystko, co kiedy艣 by艂o warto艣ci膮 dla tego kraju.
Gianelli rzuci艂 na Mitcha krzywe spojrzenie, ale nie podwa偶a艂 jego oskar偶enia.
- Kongresman niewiele mo偶e zdzia艂a膰.
- Nie wierz臋.
Gianelli si臋gn膮艂 do szuflady biurka i wyj膮艂 butelk臋 艣rodka na kwasy 偶o艂膮dkowe „Tums".
- Wszyscy tutaj czuj膮 ogie艅 w brzuchu. Mam zgag臋.
- Daj mi co艣, Dicku, co m贸g艂bym zabra膰 do domu. Prosz臋. Potrzebujemy nadziei - powiedzia艂 Mitch.
- Poka偶 mi swoje r臋ce, Mitch.
Mitch wyci膮gn膮艂 d艂onie. Odciski sta艂y si臋 mniejsze, ale pozosta艂y. Gianelli ustawi艂 swoje r臋ce obok r膮k Mitcha. By艂y g艂adkie i r贸偶owe.
- Naprawd臋 chcesz, aby stary pies go艅czy powiedzia艂 ci, jak spija膰 艣mietank臋? Od dziesi臋ciu lat pracuj臋 z Wickhamem. Jest tutaj najbardziej szczwanym psem go艅czym, ale ma przeciwko sobie ca艂膮 z艂膮 sfor臋. Republikanie to pitbule kraju, Mitch. Szczekaj膮 nocami, ca艂膮 noc, ka偶dej nocy, czy powinni, czy nie, bez krztyny lito艣ci gryz膮 swych wrog贸w. Twierdz膮, 偶e reprezentuj膮 prostych ludzi, ale tak naprawd臋 tylko tych, kt贸rzy g艂osuj膮, je艣li czyni膮 to w og贸le, my艣l膮c o swoich portfelach, kierowani strachem i najni偶szymi instynktami. Kontroluj膮 Izb臋 i Senat, tworzyli wi臋kszo艣膰 w s膮dach ostatnich trzech kadencji, maj膮 swego cz艂owieka w Bia艂ym Domu, i niech trafi ich szlag, Mitch, przemawiaj膮 jednym g艂osem. Prezydent okopa艂 si臋 na swoich pozycjach. Chcesz jednak wiedzie膰, co my艣li kongresman? Wed艂ug niego prezydent nie chce pozosta膰 w historii jako tw贸rca Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Mo偶e zdo艂amy co艣 dzi臋ki temu ugra膰. - G艂os Gianellego przeszed艂 w bardzo cichy szept, jakby mia艂 wyg艂osi膰 w ko艣ciele blu藕nierstwo. - Ale nie teraz. Demokraci nawet kiermaszu dobroczynnego nie urz膮dz膮 bez k艂贸tni. Jeste艣my s艂abi i s艂abniemy coraz bardziej.
Wyci膮gn膮艂 r臋k臋.
- Kongresman mo偶e w ka偶dej chwili wr贸ci膰. Mitch, wygl膮dasz, jakby艣 nie spa艂 od tygodni.
Mitch wzruszy艂 ramionami.
- Le偶臋 bezsennie, nas艂uchuj膮c, czy nie nadje偶d偶aj膮 suki. Okropnie si臋 czuj臋, gdy jestem tak daleko od Kaye i Stelli.
- Jak daleko?
Mitch rzuci艂 mu twarde spojrzenie spod g臋stych brwi i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Racja - powiedzia艂 Gianelli. - Przepraszam.
7
Hrabstwo Spotsylvania
Stary drewniany dom trzeszcza艂 i zgrzyta艂 w porannym upale. Wilgotny wietrzyk leniwie wirowa艂 w pokoikach. Kaye przesz艂a z sypialni do 艂azienki, przecieraj膮c oczy. Przebudzi艂a si臋 ze szczeg贸lnego snu, w kt贸rym by艂a atomem wznosz膮cym si臋 powoli, aby do艂膮czy膰 do znacznie wi臋kszej moleku艂y, wbudowa膰 si臋 w ni膮 i utworzy膰 co艣 naprawd臋 robi膮cego wra偶enie. Po raz pierwszy od miesi臋cy czu艂a spok贸j, pomimo poranionej pami臋ci o walce odbytej wieczorem.
Pomasowa艂a palce prawej d艂oni, potem przez napuchni臋ty staw przesun臋艂a obr膮czk臋 w znajomy rowek. Pszczo艂y brz臋cza艂y w oleandrach za oknem, od dawna ju偶 poch艂oni臋te prac膮.
- Co za sen - powiedzia艂a do siebie odbitej w lustrze 艂azienki. Odci膮gn臋艂a palcem powiek臋 i przyjrza艂a si臋 sobie badawczo. - 呕yjesz w ma艂ym stresie, co?
Pod ka偶dym okiem po ci膮偶y ze Stell膮 pozosta艂o jej kilka c臋tek; kiedy si臋 czym艣 martwi艂a, nadal zmienia艂y kolor z bladego br膮zu w rudaw膮 ochr臋. Teraz by艂y ciemniejsze, ale nieznacznie. Pochlapa艂a wod膮 policzki i spi臋艂a z ty艂u w艂osy, szykuj膮c si臋 na upalny dzie艅, na stawianie czo艂a kolejnym k艂opotom. Rodziny powinny trzyma膰 si臋 razem i leczy膰.
Skoro mog膮 pszczo艂y, to ja te偶.
- Stella! - zawo艂a艂a, pukaj膮c do drzwi sypialni c贸rki. - Jest dziewi膮ta. Zaspa艂y艣my.
Zesz艂a cichutko do ma艂ej pracowni w pralni i w艂膮czy艂a komputer. Przeczyta艂a zdania zapisane przed wieczorn膮 sprzeczk膮, potem przewin臋艂a kilka ostatnich stron tekstu:
„Rola SHEVY w tworzeniu nowego podgatunku to tylko jedna z funkcji pe艂nionych przez t臋 r贸偶norodn膮 i ogromnie wa偶n膮 klas臋 wirus贸w. ERV i transpozony - geny skacz膮ce - odgrywaj膮 wielce znacz膮c膮 rol臋 w r贸偶nicowaniu i rozwoju tkanek. Emocje, kryzysy i zmiany 艣rodowiska powoduj膮 ich aktywacj臋, za ka偶dym razem jednej tylko odmiany albo wszystkich jednocze艣nie. Dla kom贸rek s膮 po艣rednikami i pos艂a艅cami przenosz膮cymi geny i zakodowane dane do wielu cz臋艣ci cia艂a, a nawet do innych osobnik贸w.
Wirusy i transpozony najprawdopodobniej powsta艂y po pojawieniu si臋 rozmna偶ania p艂ciowego, mo偶e by艂y jego skutkiem. Po dzi艣 dzie艅 seks stwarza im sposobno艣膰 do przenoszenia si臋 i przekazywania informacji. Mog艂y si臋 tak偶e wy艂oni膰 podczas burzliwych pocz膮tk贸w naszego systemu odporno艣ciowego, kiedy to 偶o艂nierze i policjanci cia艂a biegali bezw艂adnie.
Naprawd臋 przypominaj膮 grzech pierworodny. Jak grzech ten kszta艂tuje nasze przeznaczenie?".
Kaye u偶y艂a rysika do zaznaczenia tego ostatniego zdania, niezgrabnego i przesadnego. Podkre艣li艂a je i przeczyta艂a raz jeszcze.
„Wiemy ju偶 jedno: od dzia艂ania retrowirus贸w i transpozon贸w jeste艣my uzale偶nieni na niemal ka偶dym etapie naszego wzrostu. Wiele z nich to nasi niezb臋dni partnerzy.
Pogl膮d, 偶e wirusy i elementy mog膮ce si臋 przenosi膰 s膮 pierwszymi i g艂贸wnymi przyczynami chor贸b, przypomina uznanie, i偶 pierwszym i g艂贸wnym celem wynalezienia automobil贸w by艂o zabijanie nimi ludzi.
Patogeny - organizmy chorobotw贸rcze - s膮 jak hormony i inne cz膮steczki sygnalizuj膮ce, ale ich przes艂aniem jest wyzwanie i milczenie. Patogeny to sprawdzaj膮ce nasze mo偶liwo艣ci, tkwi膮ce w naszym wn臋trzu lwy. Odsiewaj膮 starych i s艂abych. Kszta艂tuj膮 posta膰 偶ycia.
Niekiedy zabieraj膮 tak偶e m艂odych i dobrych. Przyroda przynosi cierpienie. Tak偶e choroba i 艣mier膰 s膮 naszymi odpowiedziami na wyzwanie. Przegrywaj膮c, umieraj膮c, nie przestajemy by膰 cz膮stk膮 przyrody, gdy偶 powodzenie rodzi si臋 z wielu pora偶ek, a milczenie jest tak偶e sygna艂em".
Tory jej my艣lenia stawa艂y si臋 coraz bardziej abstrakcyjne. Sen, brz臋czenie pszcz贸艂...
Urodzi艂a艣 si臋 w czepku, kochana.
Przypomnia艂a sobie niespodzianie g艂os Evelyn, babci ze strony matki; s艂owa sprzed prawie czterdziestu lat. Gdy mia艂a osiem, us艂ysza艂a od Evelyn co艣, czego jej praktyczna matka nie uzna艂a nigdy za stosowne do przekazania. „Przysz艂a艣 na 艣wiat z os艂oni臋t膮 g艂贸wk膮. Nosi艂a艣 czepek. By艂am tam, w szpitalu, z twoj膮 matk膮. Widzia艂am czepek na w艂asne oczy. Doktor pokaza艂 mi go".
Kaye pami臋ta艂a, jak z rozkosznym oczekiwaniem wierci艂a si臋 na kolanach babci, pytaj膮c, czym jest czepek. „Kapturek z lu藕nego cia艂a", wyja艣ni艂a Evelyn. „Niekt贸rzy m贸wi膮, 偶e to oznaka nadzwyczajnych umiej臋tno艣ci rozumienia, a nawet trzeciego oka. Czepek zapowiada nam, 偶e poznasz rzeczy, kt贸rych wi臋kszo艣膰 innych ludzi nigdy nie pojmie, 偶e zawsze b臋dziesz si臋 z艂o艣ci膰, pr贸buj膮c wyja艣nia膰, co wiesz, co jest dla ciebie oczywiste. Pewnie b臋dzie dla ciebie jednocze艣nie b艂ogos艂awie艅stwem i przekle艅stwem". Potem starsza kobieta doda艂a 艂agodnie: „Te偶 urodzi艂am si臋 w czepku, kochanie, i tw贸j dziadek nigdy mnie nie rozumia艂".
Kaye ogromnie kocha艂a Evelyn, ale czasami uwa偶a艂a j膮 za troch臋 niesamowit膮. Ponownie skupi艂a uwag臋 na tek艣cie widniej膮cym na monitorze. Nie wymaza艂a akapit贸w, ale opatrzy艂a je na marginesie wielk膮 gwiazdk膮 i wykrzyknikiem. Potem zapisa艂a plik i odsun臋艂a krzes艂o od biurka.
Wczoraj napisa艂a cztery strony. Udany dzie艅 pracy. Chocia偶 tekst nigdy si臋 nie uka偶e w 偶adnym znacz膮cym czasopi艣mie. W ubieg艂ych o艣miu latach wszystkie jej prace pojawia艂y si臋 na potajemnych stronach internetowych.
Nastawi艂a uwa偶nie ucha na odg艂osy porannego domu, jakby sprawdzaj膮c w ten spos贸b por臋 dnia. Zas艂ona bi艂a z szelestem o ram臋 okna. Kardyna艂y gwizda艂y na klonie na zewn膮trz.
Nie s艂ysza艂a krz膮tania si臋 c贸rki.
- Stella! - zawo艂a艂a g艂o艣niej. - 艢niadanie. Chcesz owsiank臋?
呕adnej odpowiedzi.
W spadaj膮cych kapciach posz艂a kr贸tkim korytarzem do pokoju Stelli. Jej 艂贸偶ko by艂o zas艂ane, ale po艣ciel pomi臋ta, jakby dziewczynka przewraca艂a si臋 i wierci艂a, le偶膮c. Bukiet zesch艂ych kwiat贸w, zwi膮zanych gumk膮, le偶a艂 na poduszce. Przy 艂贸偶ku ma艂y stosik ksi膮偶ek. Na parapecie trzy wypchane zabawki - Shroozy, wielko艣ci 艣winki morskiej: czerwony, zielony i bardzo rzadki czarno-z艂oty, zwiesza艂y swe d艂ugie nosy w stron臋 pokoju. Stella kocha艂a Shroozy, bo by艂y zrz臋dliwe; poruszane poj臋kiwa艂y, wi艂y si臋, a potem zawodzi艂y.
Kaye przeszuka艂a podw贸rko z ty艂u; wysoka, zbr膮zowia艂a trawa przechodzi艂a w bluszcze i o艂owniki pod wielkimi starymi drzewami na granicy obej艣cia. Nie mog艂a sobie pozwala膰, aby jej uwaga s艂ab艂a cho膰by na minut臋.
Powr贸ci艂a do domu i sypialni Stelli. Opad艂a na kolana i zajrza艂a pod 艂贸偶ko. Stella prowadzi艂a pami臋tnik zapachowy, ksi膮偶eczk臋 z pustymi kartkami pokrytymi szyfrowanym pismem i datowanymi zapisami opisuj膮cymi jej emocje, zapachami czerpanymi z gruczo艂贸w za uszami i wcieranymi w ka偶d膮 stron臋. Stella trzyma艂a pami臋tnik w ukryciu, ale Kaye znalaz艂a go raz podczas sprz膮tania i rozgryz艂a.
Wepchn臋艂a r臋ce mi臋dzy zalegaj膮ce pod 艂贸偶kiem k艂臋bki kurzu i kocie zabawki, si臋gaj膮c palcami g艂臋boko w cienie. Ksi膮偶ki tam nie by艂o.
Koniec ze z艂udzeniami, wpad艂a w pu艂apk臋, nie dopilnowa艂a. Stella odesz艂a. Zabranie ksi膮偶ki oznacza艂o, 偶e sprawa jest powa偶na.
Ci膮gle w kapciach, Kaye pchn臋艂a furtk臋 i wybieg艂a na obsadzon膮 szpalerami d臋b贸w drog臋.
- Nie panikuj, we藕 si臋 w gar艣膰 - szepn臋艂a. - Niech to szlag. - Czu艂a napi臋te mi臋艣nie karku.
膯wier膰 mili dalej, przed nast臋pnym domem stoj膮cym przy drodze w tej wiejskiej okolicy, zwolni艂a do kroku spacerowego, potem stan臋艂a na 艣rodku sp臋kanego asfaltu, skuli艂a si臋, niska i spi臋ta, jak mysz obawiaj膮ca si臋 jastrz臋bia.
Os艂oni艂a oczy przed s艂o艅cem i spojrza艂a w g贸r臋 na rozd臋te szare chmury, ci膮gn膮ce rami臋 w rami臋 wzd艂u偶 po艂udniowego horyzontu. Zapach powietrza zdawa艂 jej si臋 pos臋pny i pe艂en napi臋cia.
Je艣li Stella to zaplanowa艂a, uciek艂a po wyje藕dzie Mitcha do Waszyngtonu. Wyruszy艂 mi臋dzy sz贸st膮 a si贸dm膮. Oznacza to, 偶e c贸rka ma co najmniej jedn膮 godzin臋 przewagi. Zrozumienie tego wywo艂a艂o lodowaty dreszcz wzd艂u偶 kr臋gos艂upa Kaye.
Zawiadomienie policji by艂oby nierozs膮dnym posuni臋ciem. Pi臋膰 lat temu Wirginia niech臋tnie uzna艂a w艂adz臋 Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, zacz臋艂a zgarnia膰 nowe dzieci i wysy艂a膰 je do oboz贸w w Iowa, Nebrasce i Ohio. Przed laty Kaye i Mitch zerwali kontakty z grupami wsparcia rodzic贸w, gdy tylko FBI mocno do nich przenikn臋艂a. Mitch uwa偶a艂, 偶e Kaye jest szczeg贸lnie wa偶nym celem do 艣ledzenia, a mo偶e nawet aresztowania.
Mogli liczy膰 tylko na siebie. Uznali, 偶e to najbezpieczniejsze wyj艣cie.
Kaye zdj臋艂a kapcie i boso wr贸ci艂a biegiem do domu. Powinna spr贸bowa膰 my艣le膰 jak Stella, ale by艂o to trudne. Jako matka i naukowiec od jedenastu lat przygl膮da艂a si臋 Stelli i zauwa偶y艂a, 偶e zawsze utrzymywa艂 si臋 mi臋dzy nimi ma艂y, lecz wa偶ny dystans, kt贸rego nie by艂a w stanie przekroczy膰. Stella rozumowa艂a ze staranno艣ci膮, kt贸r膮 Kaye podziwia艂a, ale te偶 wyci膮ga艂a wnioski, jakie ona cz臋sto uznawa艂a za zdumiewaj膮ce.
Kaye wzi臋艂a z torebki portmonetk臋 i dokumenty, naci膮gn臋艂a lekkie buty i wysz艂a drzwiami z ty艂u. Ma艂a, pomalowana na szaro farb膮 do gruntowania p贸艂ci臋偶ar贸wka Toyoty zapali艂a od razu. Mitch dba艂 o ich samochody. Ko艂a przez chwil臋 艣lizga艂y si臋 na zakurzonym podje藕dzie; potem Kaye si臋 opanowa艂a i powoli ruszy艂a poln膮 drog膮.
- Prosz臋 - mrukn臋艂a - niech nikt ci臋 nie podwiezie.
8
Id膮ca brudnym poboczem asfaltowej szosy Stella macha艂a plastikow膮 butelk膮 gatorade, poci膮gaj膮c 艂yczek co kilka minut. Pole starej farmy zaorano i zarezerwowano dla nowego pasa偶u sklep贸w widniej膮cego z jej prawej strony. Stella balansowa艂a jak na linie na 艣wie偶o naprawionym betonowym kraw臋偶niku, tkwi膮cym jeszcze w drewnianym oszalowaniu. S艂o艅ce wznosi艂o si臋 na wschodzie, czarne chmury wisia艂y wysoko na po艂udniu, powietrze by艂o gor膮ce, przesycone zapachem dereni i jawor贸w. Spaliny przeje偶d偶aj膮cych samochod贸w i rzedn膮ce pasma w臋gla z ci臋偶ar贸wek z silnikami Diesla zapycha艂y nos Stelli.
Od dawna czu艂a, 偶e dokonuje czego艣 wa偶nego. Nie omin臋艂o jej poczucie winy, ale odsuwa艂a od siebie trosk臋 o prze偶ycia rodzic贸w. Gdzie艣 na tej drodze spotka kogo艣, kto nie b臋dzie si臋 spiera艂 z jej instynktami, kto nie b臋dzie ura偶ony samym istnieniem Stelli. Kogo艣 takiego jak ona.
Ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂a w艣r贸d jednego rodzaju ludzi, ale nale偶a艂a do innego. Stary wirus nazwany SHEVA wyodr臋bni艂 si臋 z ludzkiego DNA i przemiesza艂 geny cz艂owieka. Skutkiem by艂a Stella i pokolenie takich dzieci jak ona. Dowiedzia艂a si臋 tego od rodzic贸w.
Nie by艂a potworkiem. Nale偶a艂a do innej odmiany.
Stella Nova Rafelson mia艂a jedena艣cie lat. Odnosi艂a wra偶enie, 偶e przez ca艂e swe 偶ycie by艂a ca艂kowicie samotna.
Niekiedy my艣la艂a o sobie jako o gwie藕dzie, jasnym punkciku na ogromnym niebie. Miliardy ludzi wype艂niaj膮 niebosk艂on, przy膰miewaj膮c j膮 niby o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce.
9
Kaye skr臋ci艂a w lewo tu偶 za siedzib膮 w艂adz hrabstwa, min臋艂a naro偶nik, przejecha艂a p贸艂 przecznicy i zatrzyma艂a si臋 na stacji benzynowej. Za jej dzieci艅stwa roz艂o偶one na ziemi, powleczone gum膮 druty szarpa艂y dzwonek oznajmiaj膮cy zajechanie samochodu. Dawno nie by艂o drut贸w, dzwonka, nikt nie wyszed艂 zapyta膰, czego potrzebuje. Kaye zaparkowa艂a przy pomalowanym jaskrawo na czerwono i bia艂o sklepie spo偶ywczym i otar艂a oczy z 艂ez.
Minut臋 siedzia艂a w toyocie, pr贸buj膮c wzi膮膰 si臋 w gar艣膰.
Stella mia艂a czerwon膮, plastikow膮 portmonetk臋, w kt贸rej trzyma艂a dziesi臋膰 dolar贸w na nieoczekiwane wydatki. Na dziedzi艅cu by艂a fontanna z wod膮 do picia, ale Kaye uzna艂a, 偶e jej c贸rka b臋dzie wola艂a co艣 zimnego, s艂odkiego i owocowego. Sztuczne aromaty truskawki i maliny, odra偶aj膮ce dla niej, Stella wdycha艂a z rozkosz膮, jak kot na zagonie kocimi臋tki. „Czeka j膮 d艂ugi marsz - pomy艣la艂a Kaye. - Jest gor膮co. Jest spragniona. Jest na ucieczce, z dala od mamy". Przygryz艂a warg臋.
Kaye i Mitch przez ca艂e kr贸tkie 偶ycie Stelli chronili j膮 jak rzadk膮 orchide臋. Kaye wiedzia艂a o tym i w艣cieka艂a si臋 na t臋 konieczno艣膰. Dzi臋ki temu pozostawali razem. By艂o to warunkiem wolno艣ci jej c贸rki. Na forach internetowych pe艂no by艂o przera偶aj膮cych opowie艣ci o rodzicach wydaj膮cych swe dzieci, patrz膮cych, jak te s膮 wysy艂ane do szk贸艂 Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego w innym stanie. Do oboz贸w.
Mitch, Stella i Kaye wiedli napi臋te, nierzeczywiste 偶ycie jak ze Snu, zupe艂nie nieodpowiednie dla buchaj膮cej energi膮 dorastaj膮cej dziewczynki, dla zdrowia psychicznego Mitcha. Kaye pr贸bowa艂a nie my艣le膰 za wiele o sobie, o skutkach tego 偶ycia dla jej stosunk贸w z Mitchem; mog艂aby si臋 za艂ama膰, a co w贸wczas by艂oby z nimi? Ich k艂opoty wp艂ywa艂y jednak niew膮tpliwie na Stell臋. By艂a c贸reczk膮 tatusia, ku dumie i skrywanemu smutkowi Kaye - kt贸ra sama by艂a kiedy艣 c贸reczk膮 tatusia, zanim zmarli jej rodzice, przesz艂o dwadzie艣cia lat temu - a Mitch ostatnio mocno si臋 odsuwa艂.
Kaye wesz艂a do sklepu podw贸jnymi szklanymi drzwiami. Sprzedawczyni, szczup艂a i wygl膮daj膮ca na zm臋czon膮 kobieta, troch臋 m艂odsza od Kaye, wyci膮gn臋艂a szczotk臋 i kube艂, aby ponuro opryskiwa膰 lizolem lad臋 i pod艂og臋.
- Przepraszam, czy widzia艂a pani dziewczynk臋, wysok膮, jedenastoletni膮?
Ekspedientka podnios艂a szczotk臋 jak w艂贸czni臋 i wysun臋艂a j膮 w jej stron臋.
10
Waszyngton, Dystrykt Kolumbia
Wysoki, przygarbiony m臋偶czyzna o rzedn膮cych siwych w艂osach wszed艂 leniwie do pokoju, nios膮c podniszczon膮 akt贸wk臋. Gianelli wsta艂.
- Panie kongresmanie, pami臋ta pan Mitcha Rafelsona.
- Tak, rzeczywi艣cie - powiedzia艂 Wickham, wyci膮gaj膮c r臋k臋. Mitch mocno j膮 u艣cisn膮艂. D艂o艅 by艂a sucha i twarda jak drewno. - Czy ktokolwiek wie, Mitch, 偶e pan tu jest?
- Dick przemyci艂 mnie tutaj, sir.
Wickham przyjrza艂 si臋 Mitchowi, g艂owa troch臋 mu si臋 chwia艂a.
- Prosz臋 do mojego gabinetu, Mitch - powiedzia艂. - Ciebie te偶, Dick, i zamknij za sob膮 drzwi.
Przeszli korytarzem. Gabinet Wickhama pe艂en by艂 tabliczek i zdj臋膰, 艣lad贸w po ca艂ym 偶yciu po艣wi臋conym polityce.
- Dzi艣 rano o dziesi膮tej Justice Barnhall mia艂 atak serca - powiedzia艂 Wickham.
Twarz Mitcha spos臋pnia艂a. Barnhall z ca艂ego serca walczy艂 o prawa obywatelskie, nawet dla dzieci SHEVY i ich rodzic贸w.
- Jest w Bethesdzie - ci膮gn膮艂 Wickham. - Nie daj膮 mu zbyt wiele nadziei. Ma ju偶 dziewi臋膰dziesi膮t lat. W艂a艣nie rozmawia艂em z przyw贸dc膮 mniejszo艣ci w Senacie. Jutro rano idziemy do Bia艂ego Domu. - Po艂o偶y艂 akt贸wk臋 na kanapie i wsadzi艂 r臋ce w kieszenie lu藕nych czekoladowych spodni. - S臋dzia Barnhall by艂 dobrym cz艂owiekiem. Prezydent chce teraz Olsena, a to naprawd臋 kto艣, Mitchu. Nie mieli艣my drugiego takiego od czas贸w Rogera B. Taneya. Zatwardzia艂y kawaler, z twarz膮 艂asicy, umys艂em jak stalowy potrzask. Pragnie odkr臋ci膰 osiemdziesi膮t lat tak zwanego aktywizmu s臋dziowskiego, uwa偶a, 偶e z艂apie kraj za jaja, w S膮dzie Najwy偶szym zyska przewag臋 sze艣膰 do trzech. I najpewniej mu si臋 uda. Nie wygramy chyba tej rundy, ale mo偶emy zada膰 kilka cios贸w. Potem z艂upi膮 nam sk贸r臋 na wyborach. Zetr膮 na miazg臋. - Wickham spojrza艂 ponuro na Mitcha. - Uwielbiam uczciw膮 walk臋. Do drzwi zastuka艂a sekretarka.
- Panie kongresmanie, czy jest tu pan Rafelson? - Popatrzy艂a na Mitcha z uniesion膮 brwi膮.
- Kto pyta? - zapyta艂 Gianelli.
- Nie poda艂a nazwiska, a sprawa wygl膮da podejrzanie. Wed艂ug komputera u偶ywa jednorazowego telefonu kom贸rkowego korzystaj膮cego z zagranicznej linii. Nie s膮 ju偶 legalne, sir.
- Co te偶 powiesz - rzuci艂 Wickham, wygl膮daj膮c przez okno.
- Moja 偶ona wie, 偶e tu jestem. Nikt inny - powiedzia艂 Mitch.
- Connie, we藕 od niej numer i oddzwo艅 - poleci艂 Wickham. - Przepu艣膰 rozmow臋 przez kodownik i skieruj na, powiedzmy, biuro Toma Haneya w Boca Raton.
- Tak jest, sir.
Wickham wskaza艂 telefon na swoim biurku.
- Mo偶emy prze艂膮czy膰 jej lini臋 na specjalne urz膮dzenie szyfruj膮ce po艂膮czenia wychodz膮ce z biur kongresman贸w. - Poklepa艂 przy tym zegarek na przegubie. - Rozmowa zaczyna si臋 i ko艅czy zak艂贸ceniami, i je艣li kto艣 nie zna klucza, ca艂o艣膰 brzmi jak zak艂贸cenia. Zmieniamy klucz po ka偶dej rozmowie. NSA potrzebuje oko艂o minuty na z艂amanie kodu, dlatego trzeba m贸wi膰 kr贸tko.
Sekretarka dokona艂a po艂膮czenia. Mitch ze struchla艂ym sercem popatrzy艂 mi臋dzy obu m臋偶czyzn, a potem wzi膮艂 s艂uchawk臋.
11
Hrabstwo Spotsylvania
Stella siedzia艂a w cieniu starego drewnianego przystanku autobusowego, przyciskaj膮c do piersi ksi膮偶k臋. Tkwi艂a tu ju偶 od p贸艂torej godziny. Butelka gatorade by艂a od dawna pusta i dziewczynce strasznie chcia艂o si臋 pi膰. Poranny upa艂 dusi艂 dech pod zasnutym chmurami niebem. Powietrze przesyca艂a okropna, elektryczna wilgo膰, kt贸ra zapowiada nadci膮ganie pot臋偶nej burzy. Wszystkie jej emocje odwr贸ci艂y si臋 o sto osiemdziesi膮t stopni.
- Naprawd臋 jestem g艂upia - powiedzia艂a do siebie. - Kaye strasznie si臋 w艣cieknie.
Kaye rzadko okazywa艂a gniew. Mitch, kiedy by艂 w domu, chodzi艂 w k贸艂ko, kr臋ci艂 g艂ow膮 i zaciska艂 pi臋艣ci, kiedy atmosfera stawa艂a si臋 napi臋ta. Stella potrafi艂a jednak wykry膰, kiedy Kaye si臋 gniewa. Jej matka potrafi艂a si臋 z艂o艣ci膰 r贸wnie mocno co Mitch, cho膰 na spokojny spos贸b.
Stella nienawidzi艂a, gdy w domu pojawia艂 si臋 gniew. Pachnia艂 jak stare karaluchy.
Kaye i Mitch nigdy nie wyci膮gn臋li tego z c贸rki. Oboje okazywali jej cierpliw膮 czu艂o艣膰, nawet w贸wczas, gdy wyra藕nie tego nie chcieli, przez co Stella czu艂a si臋, jak to nazywa艂a: „stromowata", czyli dziwaczna, odmienna i oddzielona.
Stella wymy艣li艂a to s艂owo, stromowata, i wiele innych; wi臋kszo艣膰 z nich zachowywa艂a dla siebie.
Ci膮偶y艂a jej odpowiedzialno艣膰 za mn贸stwo ich gniewu, mo偶e ca艂y. Trudno by艂o jej przyj膮膰 na siebie win臋 za to, 偶e Mitch nie mo偶e wykopywa膰 skorup i dawnego 艂ajna, starych 艣mietnik贸w, a Kaye pracowa膰 w laboratorium ani naucza膰, ani robi膰 czegokolwiek poza pisaniem artyku艂贸w i ksi膮偶ek, kt贸re nigdy chyba nie zostan膮 wydane ani nawet doko艅czone.
Splot艂a d艂ugie palce i unios艂a kolano, napinaj膮c r臋ce i prostuj膮c ramiona. Us艂ysza艂a samoch贸d i cofn臋艂a si臋 g艂臋biej w cie艅, chowaj膮c stopy w mroku. Przejecha艂a powoli czerwona p贸艂ci臋偶ar贸wka Forda, czysta, nowa, ci膮gn膮ca za sob膮 przyczep臋 kempingow膮 z g艂adkiego bia艂ego plastiku. Przyczepa mia艂a z ty艂u kwadratowe, l艣ni膮ce drzwiczki z przyciemnionego tworzywa sztucznego. Wygl膮da艂a na drog膮, by艂a znacznie 艂adniejsza od ma艂ej p贸艂ci臋偶ar贸wki Toyoty czy starego dodge'a intrepida Mitcha.
Czerwony samoch贸d zwolni艂, stan膮艂, wrzuci艂 g艂adko bieg wsteczny i cofn膮艂 si臋. Stella pr贸bowa艂a wcisn膮膰 si臋 w k膮t, przyciska艂a plecy do nier贸wnego drewna. Nagle zapragn臋艂a wr贸ci膰 do domu. Mo偶e znale藕膰 drog臋 powrotn膮, jest tego pewna; trafi po zapachu drzew. Spaliny samochodowe i nadci膮gaj膮cy szybko deszcz utrudni膮 to jednak. A po ulewie stanie si臋 to bardzo trudne.
Samoch贸d stan膮艂, kierowca wy艂膮czy艂 silnik, otworzy艂 drzwiczki i wysiad艂 po stronie przeciwnej do tej, po kt贸rej si臋 znajdowa艂a. Dostrzega艂a go jedynie odrobin臋 przez przyciemnione szyby p贸艂ci臋偶ar贸wki. Mia艂 szpakowate w艂osy i brod臋. Powoli obszed艂 samoch贸d i przyczep臋, pod podwoziem wida膰 by艂o cienie jego n贸g.
- Halo, panienko - powiedzia艂, staj膮c z szacunkiem cztery, pi臋膰 jard贸w od miejsca, w kt贸rym Stella pr贸bowa艂a si臋 ukrywa膰. Wsadzi艂 r臋ce do kieszeni szort贸w barwy khaki. W ustach zaciska艂 niezapalon膮 fajk臋. Poprawi艂 j膮 jedn膮 r臋k膮, wyj膮艂, wskaza艂 ni膮 dziewczynk臋. - Mieszkasz gdzie艣 tutaj?
Stella przytakn臋艂a w cieniu.
Jego kozia br贸dka by艂a ca艂a szpakowata i 艂adnie przystrzy偶ona. Mia艂 wydatny brzuch, ale jego schludne ubranie, si臋gaj膮ce po艂owy 艂ydek skarpetki i buty do biegania by艂y czyste i bia艂e. Pachnia艂 pewno艣ci膮 siebie, co Stella mog艂a wyczu膰 przez mocny od贸r dezodorantu oraz tytoniu z aromatem rumu i wi艣ni, kt贸ry wype艂nia艂 fajk臋.
- Powinna艣 by膰 z rodzin膮 i przyjaci贸艂mi - powiedzia艂 obcy.
- Id臋 do domu - odpar艂a Stella.
- Autobus przyjedzie dopiero wieczorem. Na tym przystanku zatrzymuje si臋 tylko dwa razy dziennie.
- Id臋 pieszo.
- No, bardzo 艂adnie. Nie powinna艣 wsiada膰 do samochod贸w nieznajomych.
- Wiem.
- Czy mog臋 pom贸c? Zadzwoni膰 do twoich bliskich?
Stella nic nie powiedzia艂a. W domu mieli jeden bezpieczny telefon, przeznaczony jedynie do nag艂ych wypadk贸w; dla innych zastosowa艅 kupowali jednorazowe kom贸rki. Przy rozmowach u偶ywali zawsze rodzaju rodzinnego szyfru, nawet przez jednoraz贸wki, ale Mitch m贸wi艂, 偶e pods艂uchuj膮cy s膮 w stanie zidentyfikowa膰 g艂os nawet je艣li pr贸buje si臋 go zmieni膰.
Pragn臋艂a, aby m臋偶czyzna w szortach odszed艂.
- Czy twoi bliscy s膮 w domu, panienko?
Stella popatrzy艂a na s艂o艅ce przebijaj膮ce si臋 przez chmury.
- Je艣li jeste艣 sama, znam ludzi, kt贸rzy mog膮 ci pom贸c - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Specjalnych przyjaci贸艂. Pos艂uchaj. Nagra艂em ich. - Si臋gn膮艂 do tylnej kieszeni i wyj膮艂 ma艂y dyktafon. Nacisn膮艂 guzik i podsun膮艂 aparat, aby mog艂a lepiej s艂ysze膰.
Takie piosenki i gwizdy s艂ysza艂a ju偶 wcze艣niej, w telewizji i radiu. Gdy mia艂a trzy lata, s艂ysza艂a te偶 艣piewaj膮cego podobne piosenki ch艂opca. A tak偶e kilka lat temu w domu w Richmond, w wielkim ceglanym domu z 偶elazn膮 bram膮, str贸偶uj膮cymi psami oraz czterema ma艂偶e艅stwami, nerwowymi, szczup艂ymi lud藕mi, wygl膮daj膮cymi na bardzo maj臋tnych, przyprowadzaj膮cych dzieci, aby si臋 bawi艂y na basenie pod dachem. Pami臋ta艂a wyra藕nie, jak s艂ucha艂a ich 艣piew贸w, zbyt nie艣mia艂a, 偶eby si臋 do艂膮czy膰. S艂odko przeplataj膮ce si臋 melodie, jak - m贸wi艂 Mitch - skowronki wyra偶aj膮ce swe serca nad zagonami jag贸d.
Takie w艂a艣nie g艂osy s艂ysza艂a dobiegaj膮ce z dyktafonu.
G艂osy przypominaj膮ce jej w艂asny.
Wielkie krople deszczu zostawia艂y na szosie i poboczu smugi jak od kredek. Niebo i drzewa za m臋偶czyzn膮 z kozi膮 br贸dk膮 odcina艂y si臋 lodow膮 biel膮 od ciemnej szaro艣ci chmur.
- Zaczyna pada膰 - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Panienko, nie powinna艣 zosta膰 sama na dworze. U licha, przystanek mo偶e przyci膮ga膰 pioruny, kto wie? - Z tylnej kieszeni spodni wyci膮gn膮艂 telefon kom贸rkowy. - Czy chcesz do kogo艣 zadzwoni膰? Do mamy albo taty?
Nie pachnia艂 藕le. W istocie prawie wcale nie pachnia艂, z wyj膮tkiem aromatyzowanego rumem i wi艣ni膮 tytoniu. Musia艂a si臋 uczy膰, jak ocenia膰 ludzi i wykorzystywa膰 szanse. Tylko w ten spos贸b poradzi sobie w 偶yciu. Podj臋艂a postanowienie. - Czy mo偶e pan zatelefonowa膰? - zapyta Stella.
- Jasne. Podaj mi tylko numer.
12
Leesburg
Mark Augustine po艂o偶y艂 r臋k臋 na oparciu krzes艂a Rachel Browning. W pokoju by艂o cicho, nie licz膮c szumu wentylator贸w i s艂abych trzask贸w urz膮dze艅.
Patrzyli na oty艂ego m臋偶czyzn臋 w szortach koloru khaki, na czerwon膮 furgonetk臋, na szczup艂膮, niezgrabn膮 dziewczynk臋, c贸rk臋 Kaye Lang Rafelson.
Dziecko wirusa.
- Rachel, czy to tw贸j wnykarz?
- Nie wiem - odpowiedzia艂a Browning.
- A mo偶e to dobry Samarytanin? - zapyta艂 Augustine. Wewn膮trz by艂 w艣ciek艂y, ale nie dawa艂 Browning satysfakcji, zdradzaj膮c si臋 z tym. - Albo zboczeniec molestuj膮cy dzieci.
Po raz pierwszy Browning okaza艂a niepewno艣膰.
- Co艣 proponujesz? - spyta艂a.
Poproszenie go o rad臋 nie przynios艂o mu ulgi. Mo偶e po prostu chcia艂a go wpl膮ta膰 w 艂a艅cuch decyzji, a to ostatnie, czego potrzebowa艂. Niech dzia艂a sama, wy艂膮cznie sama.
- Je艣li co艣 p贸jdzie 藕le, b臋d臋 musia艂 odby膰 kilka rozm贸w telefonicznych - powiedzia艂.
- Zaczekamy - postanowi艂a Browning. - Przypuszczalnie wszystko jest w porz膮dku.
Ptaszek unosi艂 si臋 jakie艣 trzydzie艣ci st贸p nad czerwon膮 furgonetk膮, przystankiem autobusowym, brzuchatym m臋偶czyzn膮 w 艣rednim wieku i dziewczynk膮.
R臋ka Augustine'a zacisn臋艂a si臋 na oparciu krzes艂a.
13
Hrabstwo Spotsylvania
Deszcz rozpada艂 si臋 na ca艂ego, a 艣wiat pociemnia艂, gdy wsiadali do furgonetki. Stella za p贸藕no zauwa偶y艂a, 偶e m臋偶czyzna w艂o偶y艂 do nozdrzy owini臋te wat膮 kulki z wosku. Usiad艂 za kierownic膮 i pocz臋stowa艂 j膮 mi臋towymi cukierkami Tic-Tac, ale nie znosi艂a mi臋ty. W艂o偶y艂 dwa do ust i wskaza艂 jej kom贸rk臋.
- Nikt nie odbiera - powiedzia艂. - Tata jest w pracy?
Odwr贸ci艂a g艂ow臋.
- Mog臋 podwie藕膰 ci臋 do domu, ale je艣li si臋 zgodzisz, to znam ludzi, kt贸rzy bardzo ch臋tnie by si臋 z tob膮 spotkali - ci膮gn膮艂 m臋偶czyzna.
Z艂ama艂a wszystkie zakazy, jakie kiedykolwiek wydali jej rodzice, poda艂a nieznajomemu domowy numer telefonu, wsiad艂a do jego furgonetki. Musia艂a jednak co艣 zrobi膰, a dzi艣 by艂 chyba w艂a艣ciwy po temu dzie艅.
Nigdy tak bardzo nie oddali艂a si臋 od domu. Deszcz odmieni艂 ca艂kowicie powietrze i zapachy.
- Jak si臋 pan nazywa? - zapyta艂a.
- Fred - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna. - Fred Trinket. Wiem, 偶e chcia艂aby艣 si臋 z nimi spotka膰, a oni na pewno pragn膮 spotka膰 si臋 z tob膮.
- Niech pan przestanie tak m贸wi膰 - poprosi艂a Stella.
- Jak?
- Nie jestem g艂upia.
Fred Trinket zatka艂 nos wat膮, a zapach z ust zabija艂 ostr膮 mi臋t膮.
- Oczywi艣cie - przyzna艂 spokojnie Trinket. - Wiem o tym, ma艂a. Mam schronienie. Kryj贸wk臋 dla dzieci maj膮cych k艂opoty. Chcia艂aby艣 obejrze膰 kilka zdj臋膰? S膮 w schowku na r臋kawiczki. - Patrzy艂 na ni膮 z u艣miechem. Ma do艣膰 mi艂膮 twarz, uzna艂a. Troch臋 smutn膮. Wydawa艂 si臋 przejmowa膰 tym, co czu艂a. - Zdj臋cia dzieci, tych z dyktafonu.
Stella poczu艂a wielk膮 ciekawo艣膰.
- Takich jak ja? - spyta艂a.
- Dok艂adnie takich samych - odpar艂 Fred. - B艂yskasz naprawd臋 艂adnie, wiesz o tym? Inne b艂yskaj膮 tak samo, gdy co艣 je zaciekawi. Pi臋knie to wygl膮da.
- Czym b艂yskam?
- Swoimi c臋tkami. - Fred wskaza艂 palcem. - Rozkwitaj膮 na twoich policzkach jak skrzyde艂ka motyla. Widywa艂em to w moim schronieniu. Mog臋 jeszcze raz zadzwoni膰 do twojego domu, sprawdzi膰, czy kto艣 w nim jest, powiedzie膰 tacie lub mamie, aby do nas przyjechali. Czy mam to zrobi膰?
Trinket zaczyna艂 si臋 denerwowa膰. Stella wyczuwa艂a tego zapach, cho膰 to niewiele znaczy艂o. W dzisiejszych czasach wszyscy s膮 zdenerwowani. Nie chcia艂 jej skrzywdzi膰, by艂a tego ca艂kowicie pewna; w jego zapachu i zachowaniu nie dostrzega艂a 艣ladu podniecenia, podobnie jak odoru papieros贸w czy alkoholu.
Pachnia艂 zupe艂nie inaczej ni偶 m艂odzi ludzie w sklepie spo偶ywczym.
Powt贸rzy艂a sobie raz jeszcze, 偶e musi wykorzystywa膰 szanse, Je艣li chce cokolwiek osi膮gn膮膰, je艣li chce co艣 zmieni膰.
- Tak - odpowiedzia艂a.
Fred wciska艂 przycisk powtarzania numeru. Z telefonu kom贸rkowego dobiega艂y odg艂osy aparatu w domu. Ci膮gle nikt nie odbiera艂. Matka zapewne wysz艂a jej szuka膰.
- Pojed藕my do mojego domu - powiedzia艂 Fred. - To niedaleko, a w skrzyni z lodem s膮 zimne napoje. Oran偶ada truskawkowa. Prawdziwa nehi w butelkach z d艂ug膮 szyjk膮. Zadzwoni臋 stamt膮d do twojej mamy.
Ci臋偶ko prze艂kn臋艂a 艣lin臋, otworzy艂a schowek na r臋kawiczki i wyj臋艂a plik kolorowych zdj臋膰 formatu pi臋膰 na siedem cali. Dzieci na pierwszej fotografii, siedmioro, by艂y na uroczysto艣ci, przyj臋ciu urodzinowym, zebra艂y si臋 wok贸艂 jasnoczerwonego tortu. Fred sta艂 w tle obok pulchnej starszej pani z pustym wzrokiem. Opr贸cz Freda i starszej kobiety wszystkie osoby by艂y mniej wi臋cej w wieku Stelli. Jeden ch艂opiec m贸g艂 by膰 starszy, ale trzyma艂 si臋 z ty艂u.
Wszystkie by艂y, jak ona, dzie膰mi SHEVY.
- Jezu - rzuci艂a Stella.
- Nie przesadzaj - powiedzia艂 艂agodnie Fred. - Jezus jest Bogiem.
G艂osi艂a to nalepka na zderzaku p贸艂ci臋偶ar贸wki Freda. Na pokrywie baga偶nika przyklejono ryb臋 ze z艂ocistego tworzywa sztucznego. Ryba, podpisana „Prawda", zjada艂a ryb臋 z nogami, okre艣lon膮 jako „Darwin".
Fred w艂膮czy艂 silnik i wrzuci艂 bieg. Deszcz pada艂 wielkimi, twardymi kroplami, wal膮cymi w dach i mask臋 jakby milionem zm臋czonych palc贸w.
- Niedaleko st膮d odby艂a si臋 Bitwa na Pustkowiu - powiedzia艂 Fred, prowadz膮c furgonetk臋. Ostro偶nie skr臋ci艂 w prawo, jakby si臋 martwi艂 o kruchy, cenny 艂adunek. - Wojna secesyjna. Na sw贸j spos贸b to 艣wi臋te miejsce. Naprawd臋 spokojne. Bardzo je lubi臋. Mniejszy ruch, mniej osiedli mieszkaniowych, prawda?
Stella jeszcze raz przejrza艂a zdj臋cia, znalaz艂a nast臋pne w艂o偶one do plastikowej torebki. Siedmioro innych dzieci, robi膮cych miny przed aparatem fotograficznym lub patrz膮cych z powag膮; niekt贸re siedzia艂y w wielkim domu na wielkich krzes艂ach.
Jeden ch艂opiec mia艂 zupe艂nie kamienn膮 twarz.
- Kto to? - spyta艂a Freda.
Trinket rzuci艂 szybkie spojrzenie.
- Will. Silny Will, Strong Will, czyli Silna Wola, jak nazywa go Matka. 呕ywi艂 si臋 w臋偶ami i wiewi贸rkami, zanim trafi艂 do naszego schroniska. - Trinket u艣miechn膮艂 si臋 i z namys艂em pokiwa艂 g艂ow膮. - Polubisz go. Innych te偶.
14
Czerwona furgonetka zajecha艂a przed pi臋trowy dom z wysokimi, bia艂ymi kolumienkami. Po obu stronach bia艂ych schod贸w widnia艂y dwie d艂ugie, ceglane 偶ardiniery pe艂ne mizernych, obwis艂ych oleandr贸w. Fred Trinket dot膮d nie uczyni艂 nic, co mog艂oby wprost zaniepokoi膰 Stell臋, ale teraz byli w jego domu.
- Jest pora obiadowa - powiedzia艂 Trinket. - Wszyscy jedz膮. Matka ich karmi. Ja zjem p贸藕niej. Mam k艂opoty z trawieniem. Nie jest najlepsze.
- Jada pan owsiank臋 - zauwa偶y艂a Stella.
Trinket si臋 rozpromieni艂.
- Masz racj臋, moja panno. Jadam owsiank臋 na 艣niadanie. Czasami jeden plasterek boczku. Co jeszcze?
- Lubi pan czosnek.
- Na kolacj臋 mia艂em spaghetti z czosnkiem, zgadza si臋. - Trinket z rado艣ci膮 kiwa艂 g艂ow膮. - Cudownie. Wszystko to wyw膮cha艂a艣.
Otworzy艂 drzwiczki i obszed艂 samoch贸d. Stella wysiad艂a, a on pokaza艂 jej stopnie wiod膮ce do domu. By艂y tam du偶e bia艂e drzwi, mocne i cierpliwe, pomi臋dzy dwoma wysokimi, w膮skimi oknami. Farba by艂a nowa. Klamka 艣mierdzia艂a 艣rodkiem do polerowania metali firmy Brasso, ten zapach jej si臋 nie spodoba艂. Drzwi nie by艂y zamkni臋te.
- Ufamy ludziom - powiedzia艂 Trinket. - Matko! - zawo艂a艂. - Mamy go艣cia.
15
Mitch wtoczy艂 si臋 zakurzonym podjazdem pod przesi膮kni臋tym, szarym niebem. Nie zasta艂 Kaye w domu. Zatr膮bi艂a na niego z drogi, gdy wyszed艂 po przeszukaniu pustego budynku. D艂ugie nogi zaprowadzi艂y go do starej p贸艂ci臋偶ar贸wki pi臋cioma szybkimi krokami.
- Od jak dawna? - zapyta艂, pochylaj膮c si臋 nad samochodem. Przez okienko od strony kierowcy pog艂adzi艂 mokry policzek Kaye.
- Od trzech, czterech godzin - odpowiedzia艂a Kaye. - Wysz艂a, gdy drzema艂am.
Usiad艂 obok niej. W艂a艣nie rusza艂a p贸艂ci臋偶ar贸wk膮, gdy Mitch wyci膮gn膮艂 r臋k臋.
- Telefon - rzuci艂. Wy艂膮czy艂a silnik i oboje nas艂uchiwali. Z domu dobiega艂o cichutkie dzwonienie.
Mitch pobieg艂 do domu. Drzwi z siatki trzasn臋艂y za nim. Podni贸s艂 s艂uchawk臋 po czwartym dzwonku.
- Halo?
- Czy to pan Bailey? - spyta艂 m臋ski g艂os. To nazwisko poleci艂 podawa膰 Stelli.
- No - odpowiedzia艂 Mitch, 艣cieraj膮c krople deszczu z brwi i oczu. - Kto tam?
- Nazywam si臋 Fred Trinket. Nie wiedzia艂em, 偶e mieszka pan tak blisko, panie Bailey.
- Spiesz臋 si臋, panie Trinket. Gdzie jest moja c贸rka?
- Prosz臋 si臋 nie martwi膰. Teraz jest w moim domu i bardzo si臋 o pana niepokoi.
- A my niepokoimy si臋 o ni膮. Gdzie pan jest?
- Czuje si臋 doskonale, panie Rafelson. Chcemy, aby pan przyjecha艂 i zobaczy艂 co艣, co wed艂ug nas jest ciekawe i wa偶ne. Co艣, co zapewne uzna pan za fascynuj膮ce. - M臋偶czyzna, kt贸ry poda艂 nazwisko Trinket, opisa艂, jak do niego trafi膰.
Mitch do艂膮czy艂 do Kaye w p贸艂ci臋偶ar贸wce.
- Kto艣 ma Stell臋 - powiedzia艂.
- Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego?
- Nauczyciel, szajbus, kto艣 - odpar艂 Mitch. Nie zd膮偶y艂 wspomnie膰, 偶e ten kto艣 zna jego prawdziwe nazwisko. Nie s膮dzi艂, aby Stella zdradzi艂a je komu艣 takiemu. - Jakie艣 dziesi臋膰 mil st膮d.
Kaye ju偶 wyje偶d偶a艂a p贸艂ci臋偶ar贸wk膮 na drog臋.
16
- Ju偶 - powiedzia艂 Trinket, odk艂adaj膮c telefon i wycieraj膮c r臋cznikiem kr贸tkie w艂osy - Czy kiedykolwiek spotka艂a艣 si臋 z wi臋cej ni偶 jednym dzieckiem, najwy偶ej dwoma dzie膰mi naraz?
Stella chwil臋 nie odpowiada艂a, tak dziwne by艂o to pytanie. Chcia艂a je przemy艣le膰, cho膰 wiedzia艂a, o co mu chodzi艂o. Rozejrza艂a si臋 po salonie wielkiego domu. Meble by艂y w stylu kolonialnym, pozna艂a je z czytywanych katalog贸w i czasopism: drewno klonowe ze starymi obiciami o drukowanych wzorach - maselnice, uprz膮偶 ko艅ska, p艂ugi. Wszystko strasznie brzydkie. Ciemnozielone, puchate jak aksamit tapety mia艂y kwiatowe wzory przypominaj膮ce smutne twarze. Ca艂y pok贸j pachnia艂 p艂on膮c膮 na stoliku pod 艣cian膮 艣wiec膮 z cytrynowym aromatem, zbyt s艂odkawym nawet dla gust贸w Stelli. W ostatniej godzinie w domu pieczono kurczaka i gotowano broku艂y.
- Nie - przyzna艂a wreszcie.
- Czy偶 to nie smutne?
Stara kobieta, ta sama co na zdj臋ciach, wesz艂a do pokoju i popatrzy艂a na Stell臋 z niewielkim zainteresowaniem. W kapciach o gumowych podeszwach zbli偶y艂a si臋 niemal bezszelestnie, podaj膮c truskawkow膮 oran偶ad臋 Nehi w butelce z d艂ug膮 szyjk膮, l艣ni膮co czerwonej w ciep艂ym blasku zalewaj膮cym pok贸j.
Trinket mia艂 co najmniej pi臋膰dziesi膮t lat. Stella uzna艂a, 偶e jego matka mo偶e mie膰 powy偶ej siedemdziesi臋ciu, by艂a przy ko艣ci, o wygl膮daj膮cych na silne 偶ylastych r臋kach, brzoskwiniowej cerze z paroma zaledwie zmarszczkami, rzadkich siwych w艂osach, g艂adko przyczesanych na bladej, napi臋te; sk贸rze g艂owy, wygl膮daj膮cej jak zniszczona g艂贸wka bardzo kochanej lalki.
Stella by艂a spragniona, ale nie wzi臋艂a butelki.
- Matko - powiedzia艂 Trinket - zadzwoni艂em do rodzic贸w Stelli.
- Niepotrzebnie - odpar艂a kobieta oboj臋tnie. - Kupili艣my jedzenie.
Trinket mrugn膮艂 do Stelli.
- Rzeczywi艣cie. I kurczaka na obiad. Co jeszcze, Stello? - zapyta艂.
- H臋?
- Co jeszcze zjemy?
- To nie zgadywanka - odpar艂a Stell膮 z uraz膮.
- Broku艂y, zdaje si臋 - odpowiedzia艂 za ni膮 Trinket, wyginaj膮c lekko usta w podk贸wk臋. - Matka jest dobr膮 kuchark膮, ale niezbyt tw贸rcz膮. Ponadto pomaga mi przy dzieciach.
- Pomagam - potwierdzi艂a kobieta.
- Gdzie one s膮? - spyta艂a Stella.
- Matka bardzo si臋 stara, ale moja 偶ona by艂a lepsz膮 kuchark膮.
- Zmar艂a - powiedzia艂a staruszka, dotykaj膮c w艂os贸w woln膮 r臋k膮.
Zawiedziona Stella wbi艂a wzrok w pod艂og臋. S艂ysza艂a jakie艣 g艂osy, daleko w tyle domu.
- Czy to one? - spyta艂a, wbrew sobie zafascynowana. Obr贸ci艂a si臋 w prawo, w stron臋 d艂ugiego, obwieszonego obrazami korytarza, przyci膮gana odg艂osami rozmowy.
- Tak - potwierdzi艂 Trinket. Zerkn膮艂 przelotnie na trzyman膮 przez ni膮 ksi膮偶eczk臋. - Rodzice trzymali ci臋 w odosobnieniu? Jakie to samolubne. Czy偶 nie wiemy, Matko, jak bardzo samolubne musia艂o to by膰 dla kogo艣 takiego jak Stella?
- Samiutka - odpowiedzia艂a jego matka, po czym obr贸ci艂a si臋 niespodziewanie i postawi艂a butelk臋 na stoliku obok 艣wiecy. Wytar艂a r臋ce o fartuch i podrepta艂a korytarzem. Po艂膮czona s艂odycz 艣wiecy i nehi omal nie oszo艂omi艂a Stelli. Widywa艂a psy skaml膮ce, gdy wyczu艂y inne psy, obw膮chuj膮ce si臋 nawzajem i wymieniaj膮ce psie powitania. Pami臋膰 o tym pomog艂a jej si臋 opanowa膰.
Pomy艣la艂a o dw贸ch m臋偶czyznach w sklepie na stacji benzynowej Texaco.
„Pachniesz dobrze jak pies". Zadr偶a艂a.
- Rodzice ci臋 chronili, ale mimo wszystko byli okrutni - powiedzia艂 Trinket, patrz膮c na Stell臋, kt贸ra nie odrywa艂a oczu od korytarza. Pragnienie dr臋cz膮ce j膮 od tygodni, od miesi臋cy nawet, je艣li dobrze sobie przypomnie膰, nagle bardzo si臋 nasili艂o, osza艂amiaj膮c j膮 i czyni膮c „stromowat膮".
- Niemo偶no艣膰 bycia z takimi jak ty, cieszenia si臋 wzajemnie swoj膮 obecno艣ci膮, rozmawiania, jak to wszyscy potraficie, tak cudownie podw贸jnie, musia艂a pewnie wp臋dza膰 si臋 w dr臋cz膮c膮 samotno艣膰?
Poczu艂a gor膮co zalewaj膮ce jej policzki. Trinket przygl膮da艂 si臋 im uwa偶nie.
- Twoi s膮 tacy pi臋kni - stwierdzi艂; jego wzrok z艂agodnia艂.
- M贸g艂bym przygl膮da膰 si臋 wam ca艂y dzie艅 bez przerwy.
- Dlaczego? - spyta艂a ostro Stella.
- S艂ucham? - Trinket si臋 u艣miechn膮艂, lecz tym razem w jego u艣miechu by艂o co艣 niepokoj膮cego. Stella nie lubi艂a by膰 w centrum zainteresowania. Pragn臋艂a jednak spotka膰 si臋 z innymi, bardziej ni偶 czegokolwiek innego na ziemi czy w niebie, jak m贸g艂by powiedzie膰 ojciec Mitcha.
Dziadek Stelli, Sam, zmar艂 przed pi臋ciu laty.
- Nie prowadz臋 szko艂y uznawanej przez pa艅stwo, ani 艣wietlicy, ani o艣rodka szkoleniowego - powiedzia艂 Trinket. - Staram si臋 naucza膰 najwi臋cej, jak mog臋, ale przede wszystkim - Matka i ja - stworzyli艣my schronisko, z dala od okrutnych ludzi, kt贸rzy nienawidz膮 ze strachu. My nie nienawidzimy ani si臋 nie boimy. Podziwiamy. Dodatkowo jestem antropologiem.
- Czy mog臋 p贸j艣膰 teraz do nich? - spyta艂a Stella.
Trinket z szerokim u艣miechem usiad艂 na kanapie.
- Powiedz mi wi臋cej o swojej matce i ojcu. W pewnych kr臋gach s膮 dobrze znani. Twoja matka odkry艂a wirusa, zgadza si臋? A ojciec znalaz艂 s艂awne mumie w Alpach. Zwiastuny naszego przeznaczenia.
S艂odkie aromaty pokoju przes艂ania艂y zapachy wydzielane przez ludzi, ale nie chodzi艂o o wonie agresji i strachu. Te by艂aby w stanie wykry膰, jak stalow膮 艂y偶eczk臋 wbit膮 w lody waniliowe. Trinket nie pachnia艂 pod艂o艣ci膮 ani l臋kiem, nie czu艂a si臋 wi臋c bezpo艣rednio zagro偶ona. A jednak nosi艂 zatyczki w nosie. I sk膮d wiedzia艂 a偶 tyle o Kaye i Mitchu?
Trinket pochyli艂 si臋 na kanapie i dotkn膮艂 swoich nozdrzy.
- Martwisz si臋 tym.
Stella odwr贸ci艂a wzrok.
- Prosz臋 mi pozwoli膰 spotka膰 si臋 z innymi - powiedzia艂a.
Trinket wybuchn膮艂 艣miechem.
- Nie wytrzyma艂bym bez tego w t艂umie twoich. Jestem wyczulony, a tak. Mia艂em c贸rk臋, tak膮 jak ty. 呕ona i ja dostali艣my maski wykrywali艣my specjalne zapachy wydzielane przez c贸rk臋. Potem moja 偶ona umar艂a. Umar艂a w cierpieniach. - Popatrzy艂 w sufit, jego oczy zaszkli艂y si臋 wilgoci膮 uczu膰. - Brakuje mi jej - powiedzia艂 i niespodziewanie uderzy艂 w wa艂ek kanapy. - Matko!
Kobieta o pustej twarzy wr贸ci艂a.
- Sprawd藕, czy s膮 ju偶 po obiedzie - poprosi艂 Trinket. - Potem zaprowad藕 do nich Stell臋.
- B臋dzie jad艂a? - spyta艂a staruszka, cho膰 jej oczy nie wyra偶a艂y najmniejszej troski.
- Nie wiem. To zale偶y - odpar艂 Fred Trinket. Popatrzy艂 na zegarek. - Mam nadziej臋, 偶e twoi rodzice nie zab艂膮dzili. Mo偶e powinna艣 do nich zadzwoni膰... za kilka minut, aby si臋 upewni膰?
17
Kaye zjecha艂a p贸艂ci臋偶ar贸wk膮 na pobocze porytej koleinami zakurzonej drogi i opu艣ci艂a g艂ow臋 na kierownic臋. Deszcz usta艂, ale kilka razy o ma艂o nie utkn臋li w b艂ocie. J臋kn臋艂a. Mitch otworzy艂 drzwiczki.
- To ta droga. I ten adres. Cholera!
Pomi臋t膮 kartk臋 wyrzuci艂 do pe艂nego wody rowu. Jedyny w okolicy dom by艂 od dawna zabity dechami, jego po艂owa sp艂on臋艂a w po偶arze. Otacza艂o ich pi臋膰 lub sze艣膰 akr贸w zaro艣ni臋tych chwastami p贸l, wygl膮daj膮cych pos臋pnie za zas艂on膮 nisko zalegaj膮cej mg艂y. Pasma ob艂ok贸w bawi艂y si臋 w chowanego z rozmytym s艂o艅cem. Dom by艂 raz jasny, raz ciemny, zas艂aniany i ods艂aniany przez szerokie, szare paluchy chmur.
- Mo偶e on jej nie ma. - Kaye popatrzy艂a na Mitcha przez otwarte drzwiczki.
- Mog艂em przestawi膰 numer - powiedzia艂 Mitch, pochylaj膮c si臋 nad samochodem.
Zadzwoni艂a jego kom贸rka. Oboje podskoczyli jakby d藕gni臋ci szpilkami. Mitch wyj膮艂 telefon.
- Tak. - Aparat rozpozna艂 jego g艂os i oznajmi艂, 偶e numer dzwoni膮cego jest zablokowany, a potem zapyta艂, czy mimo to odbierze rozmow臋.
- Tak - powiedzia艂 Mitch bez namys艂u.
- Tatu艣? - G艂os z drugiej strony by艂 napi臋ty, podniesiony, ale brzmia艂 jak g艂os Stelli.
- Gdzie jeste艣?
- Czy to ty? Tatusiu? - G艂os stoczy艂 walk臋 z cyfrowym ptakiem i si臋 uspokoi艂.
Mitch nigdy przedtem nie s艂ysza艂 takich d藕wi臋k贸w. Zaniepokoi艂o go to.
- To ja, kochanie. Gdzie jeste艣?
- W tym domu. Widzia艂am jego numer na skrzynce na listy. Mitch z wewn臋trznej kieszeni p艂aszcza wyci膮gn膮艂 pi贸ro i notes, zapisa艂 numer i drog臋.
- Trzymaj si臋, Stello, nie pozw贸l nikomu si臋 dotyka膰 - powiedzia艂, usi艂uj膮c utrzymywa膰 g艂os w ryzach. - Ju偶 jedziemy. - Niech臋tnie si臋 po偶egna艂 i wy艂膮czy艂 telefon. Twarz mia艂 czerwon膮 jak ceg艂a, tak bardzo by艂 w艣ciek艂y.
- Czy wszystko z ni膮 dobrze?
Mitch kiwn膮艂 g艂ow膮, potem raz jeszcze w艂膮czy艂 kom贸rk臋 i wybra艂 inny numer.
- Do kogo dzwonisz?
- Do policji stanowej - odpowiedzia艂.
- Nie mo偶emy! - zawo艂a艂a Kaye. - Zabior膮 j膮!
- Ju偶 za p贸藕no na takie zmartwienia - odpar艂 Mitch. - Ten facet jest 艂owc膮 nagr贸d i chce nas oboje.
18
Tyle obrazk贸w w korytarzu wiod膮cym na ty艂 domu. Liczne pokolenia Trinket贸w, domy艣li艂a si臋 Stella, od zdj臋膰 o wyblak艂ych barwach, zebranych w jednej ramce, po wi臋ksze odbitki barwy sepii, przedstawiaj膮ce m臋偶czyzn, kobiety i dzieci w sztywnych br膮zowych ubraniach. Patrzyli w obiektyw z kwa艣nymi minami, jakby si臋 bali tego, co ujrz膮 w przysz艂o艣ci.
- Nasze dziedzictwo - powiedzia艂 jej Fred Trinket. - Stare geny. Teraz wszystko jest inne! - U艣miechn膮艂 si臋 i ruszy艂 dalej, kr臋c膮c ramionami przy ka偶dym kroku. Stella zauwa偶y艂a, 偶e ma t艂uste plecy. T艂usty kark i t艂uste plecy. Jego 艂ydki by艂y jednak umi臋艣nione, jakby wiele chodzi艂, cho膰 blade i ow艂osione. Mo偶e spacerowa艂 nocami.
Trinket pchn膮艂 drzwi z siatki.
- Powiedz mi, je艣li zechce zje艣膰 obiad - poprosi艂a jego matka z kuchni, znajduj膮cej si臋 z lewej strony korytarza w po艂owie jego d艂ugo艣ci. Gdy pani Trinket wyciera艂a talerz, Stella dostrzeg艂a ciemny, mokry r臋cznik wystrzelaj膮cy z kuchni niby j臋zyk w臋偶a.
- Tak, Matko - mrukn膮艂 Trinket. - T臋dy, panno Rafelson.
Zszed艂 niskimi drewnianymi schodkami i ruszy艂 偶wirow膮 dr贸偶k膮 do d艂ugiego, ciemnego budynku, stoj膮cego jakie艣 dziesi臋膰 krok贸w za domem. Stella zauwa偶y艂a bud臋, ale bez psa, i ma艂y sad przypominaj膮cych drzewa stela偶y do suszenia prania, obracaj膮cych si臋 powoli na wietrze, jaki si臋 utrzyma艂 po burzy; ich sznury by艂y puste.
Zaraz przyjdzie Matka Trinket, pomy艣la艂a Stella, i rozwiesi pranie, a drzewa zakwitn膮 ubraniami, jakby by艂a wiosna. Gdy bielizna wyschnie, ona j膮 zbierze, wsadzi do kosza i znowu nastanie zima. Niezdradzaj膮ca 偶adnych uczu膰 Matka Trinket by艂a sezonowym sercem starego domu, pani膮 podw贸rka.
Usta Stelli wysch艂y. Dotkn臋艂a si臋 za uszami w miejscu, kt贸re j膮 sw臋dzia艂o, gdy si臋 denerwowa艂a. Jej palec pokry艂 jakby wosk. Pragn臋艂a wzi膮膰 myjk臋 i usun膮膰 wszystkie dawne zapachy, oczy艣ci膰 si臋 dla ludzi w d艂ugiej oficynie. Na j臋zyk cisn臋艂o si臋 jej nowe s艂owo: „zmy艣ci膰", od zmywa膰 i czy艣ci膰. To pi臋kne s艂owo sprawi艂o, 偶e dygota艂a jak li艣膰.
Trinket otworzy艂 kluczem drzwi budynku. Wewn膮trz Stella zobaczy艂a migocz膮ce 艣wiat艂a fluorescencyjne, jasne i niebieskie, pal膮ce si臋 nad sto艂ami z narz臋dziami, star膮 lod贸wk膮, stosami karton贸w oraz widniej膮cymi z prawej strony drzwiami z mocnej drucianej siatki.
G艂osy si臋 nasili艂y. Stella uzna艂a, 偶e s膮 trzy lub cztery. Rozmawia艂y w spos贸b, kt贸rego nie by艂a w stanie zrozumie膰 - nisko, gard艂owo, z wysokimi, piskliwymi okrzykami. Kto艣 kas艂a艂.
- S膮 w 艣rodku - powiedzia艂 Trinket. Drzwi z drucianej siatki otworzy艂 mosi臋偶nym kluczem przywi膮zanym do d艂ugiego, brudnego szpagatu. - W艂a艣nie sko艅czyli je艣膰. Zabierzemy tace i zaniesiemy Matce. - Pchn膮艂 drzwi.
Stella si臋 nie ruszy艂a. Nawet pokusa g艂os贸w, pokusa, kt贸ra doprowadzi艂a j膮 tak daleko, nie by艂a w stanie zmusi膰 jej do zrobienia cho膰by kroku dalej.
- W 艣rodku jest czworo takich jak ty. Potrzebuj膮 twojej pomocy. Wejd臋 z tob膮.
- Czemu s膮 zamkni臋ci na klucz?
- Ludzie przeje偶d偶aj膮 obok, czasami maj膮 bro艅... Strzelaj膮 na o艣lep. Nie jest tu bezpiecznie - odpowiedzia艂 Trinket. - Nie jest bezpiecznie dla twego rodzaju. Po 艣mierci 偶ony uzna艂em za jedno z moich zaj臋膰, za obowi膮zek, chronienie tych, na kt贸rych natrafiam na drodze. M艂odszych od ciebie.
- Gdzie jest pa艅ska c贸rka? - spyta艂a Stella.
- W Idaho.
- Nie wierz臋 panu - stwierdzi艂a Stella.
- Och, to prawda. Zabrali j膮 w zesz艂ym roku. Nigdy jej nie odwiedzi艂em.
- Czasami pozwalaj膮 rodzicom na odwiedziny.
- Nie mog艂em po prostu znie艣膰 my艣li o pojechaniu tam. - Jego mina si臋 zmieni艂a, zapach tak偶e.
- K艂amie pan - powiedzia艂a Stella. Wyczuwa艂a, jak pracuj膮 jej gruczo艂y, sw臋dz膮. Nie mog艂a wci膮gn膮膰 ich zapachu, w艂a艣ciwie nie mog艂a wci膮gn膮膰 偶adnego, tak wysech艂 jej nos, ale wiedzia艂a, 偶e w pokoju jest a偶 g臋sto od wydzielanego przez ni膮 zapachu perswazji.
Trinket jakby oklap艂, opu艣ci艂 ramiona, rozlu藕ni艂 d艂onie. Wskaza艂 drzwi z drucianej siatki. Zastanawia艂 si臋 albo czeka艂. Stella si臋 odsun臋艂a. Klucz zadynda艂 na sznurku zwisaj膮cym z jego r臋ki.
- Twoi - powiedzia艂 i podrapa艂 si臋 po nosie.
- Chod藕my - rzuci艂a Stella. By艂o to co艣 wi臋cej ni偶 propozycja.
Trinket powoli pokr臋ci艂 g艂ow膮, potem uni贸s艂 oczy. Pomy艣la艂a, 偶e wp艂yn臋艂a na niego pomimo zatyczek w nosie i mi臋t贸wek.
- Chod藕my wszyscy - doda艂a Stella.
Staruszka podesz艂a tak cicho, 偶e Stella jej nie us艂ysza艂a. By艂a zdumiewaj膮co silna. Z艂apa艂a dziewczynk臋 wp贸艂, przyciskaj膮c jej r臋ce do cia艂a, a偶 ta zapiszcza艂a jak mysz, i wepchn臋艂a j膮 przez drzwi. Ksi膮偶eczka spad艂a na pod艂og臋. Trinket podskoczy艂, z艂apa艂 klucz na sznurku, a potem zatrzasn膮艂 drzwi i przekr臋ci艂 klucz, zanim Stella zd膮偶y艂a si臋 obr贸ci膰.
- S膮 tam samotne - powiedzia艂a do niej matka Trinketa. Na nosie mia艂a klamerk臋 do wieszania bielizny, a oczy wilgotne. - Pozw贸l synowi robi膰 swoje. Fred, mo偶e teraz zje obiad.
Trinket wyj膮艂 chusteczk臋 i przedmucha艂 nos, usuwaj膮c zatyczki. Popatrzy艂 na nie ze wstr臋tem i wcisn膮艂 zamontowany na 艣cianie przycisk. Zamek szcz臋kn膮艂 i zaszumia艂, a obok Stelli otworzy艂y si臋 kolejne druciane drzwi. Widzia艂a je przez siatk臋 pierwszych. Na pocz膮tku nie mog艂a z siebie nic wykrztusi膰; by艂a zbyt zaskoczona i rozgniewana.
Trinket przetar艂 oczy i pokr臋ci艂 g艂ow膮. Lekkim kopni臋ciem pos艂a艂 jej ksi膮偶eczk臋 w odleg艂y k膮t. - Cholera - powiedzia艂. - Jest dobra. Prawie mnie mia艂a. Diabelny ma艂y skunks.
Sta艂a dr偶膮ca w ciasnej klatce. Trinket wy艂膮czy艂 艣wiat艂a fluorescencyjne. Pozosta艂 jedynie blask docieraj膮cy z pomieszcze艅 za ni膮.
Jaka艣 d艂o艅 dotkn臋艂a jej 艂okcia.
Stella wrzasn臋艂a.
- Co?
Opar艂a si臋 plecami o siatk臋 i popatrzy艂a na ch艂opca. Mia艂 dziesi臋膰, mo偶e jedena艣cie lat, by艂 kilka cali wy偶szy od niej, a mimo to jeszcze chudszy. Jego twarz pokrywa艂y zadrapania, w艂osy mia艂 rozczochrane i posklejane w k臋pki.
- Nie chcia艂em ci臋 przestraszy膰 - powiedzia艂. Na jego policzkach c臋tki zal艣ni艂y r贸偶owo i br膮zowo. Nakrapianymi z艂oci艣cie oczyma 艣ledzi艂 j膮, gdy boja藕liwie przesun臋艂a si臋 w lewo, do naro偶nika, i unios艂a pi臋艣ci.
Ch艂opiec zmarszczy艂 nos.
- Ojej - rzuci艂. - Naprawd臋 ci臋 wstrz膮sn臋艂o.
- Jak masz na imi臋? - zapyta艂a piskliwym g艂osem.
- O jakie imi臋 ci chodzi? - odpar艂. Odchyli艂 si臋, przekr臋ci艂 g艂ow臋, wci膮gn膮艂 powietrze z jej zapachem i mocno si臋 skrzywi艂.
- Przestraszyli mnie - wyja艣ni艂a zawstydzona.
- No, poznaj臋.
- Kim jeste艣? - spyta艂a.
- Popatrz - powiedzia艂, pochylaj膮c si臋, a jego policzki znowu zab艂ys艂y c臋tkami.
- No i?
Wygl膮da艂 na rozczarowanego.
- Niekt贸rzy to potrafi膮.
- Jak nazywali ci臋 rodzice?
- Nie wiem. Dzieciaki nazwa艂y mnie Kevin. Mieszkali艣my w lasach. Grupy mieszane. Ju偶 nie. Trinket mnie z艂apa艂. By艂em g艂upi.
Stella wyprostowa艂a si臋 i opu艣ci艂a pi臋艣ci.
- Ilu jest tutaj?
- Czworo ze mn膮. Teraz pi臋cioro.
Ponownie us艂ysza艂a kaszel.
- Kto艣 jest chory.
- No.
- Nigdy nie chorowa艂am - powiedzia艂a Stella.
- Ani ja. Choruje Bezkszta艂t.
- Kto?
- Nazwa艂em j膮 Bezkszta艂t. To pewnie nie jest jej imi臋. Ma prawie tyle samo lat co ja.
- Czy jest tu nadal Silny Will?
- Nie lubi tego imienia, brzmi jak „Silna Wola". Nadaj膮 nam takie, bo wed艂ug nich cuchniemy. Chod藕my. Nikt wkr贸tce nie przyjedzie, prawda? Przys艂ali mnie, 偶ebym zobaczy艂, kogo nowego schwyta艂 stary Fred.
Stella posz艂a za Kevinem w g艂膮b d艂ugiego budynku. Min臋li cztery puste pokoje, wyposa偶one w prycze, sk艂adane krzes艂a i tanie stare szafki.
W samym ko艅cu tr贸jka dzieciak贸w siedzia艂a wok贸艂 ma艂ego przeno艣nego telewizora. Stella nienawidzi艂a telewizji, nigdy jej nie ogl膮da艂a. Zauwa偶y艂a, 偶e panel sterowania telewizora przes艂ania metalowa p艂ytka. Dw贸jka - starszy ch艂opiec, Will, jak domy艣li艂a si臋 Stella, i m艂odsza dziewczynka, najwy偶ej siedmioletnia - siedzia艂a na zniszczonej szarej kanapie. Druga dziewczynka, dziewi臋cio- b膮d藕 dziesi臋cioletnia, le偶a艂a skulona na pokrywaj膮cym pod艂og臋 dywaniku.
Starsza dziewczynka 藕le pachnia艂a. Cuchn臋艂a chorob膮. Kas艂a艂a w ku艂ak i wyciera艂a d艂o艅 w koszulk臋, nie odrywaj膮c oczu od telewizora.
Will zsun膮艂 si臋 z kanapy i wsta艂. Uwa偶nie przypatrzy艂 si臋 Stelli, potem wsadzi艂 r臋ce do kieszeni.
- To Mabel - powiedzia艂, przedstawiaj膮c m艂odsz膮 dziewczynk臋. - Albo Maybelle. Sama nie wie. Dziewczynka na pod艂odze niewiele m贸wi. Nazywam si臋 Will. Jestem najstarszy. Zawsze jestem najstarszy. Mog臋 by膰 najstarszy z 偶yj膮cych.
- Cze艣膰 - przywita艂a si臋 Stella.
- Nowa dziewczynka - wyja艣ni艂 Kevin. - Pachnie jak naprawd臋 wstrz膮艣ni臋ta.
- Pachniesz - powiedzia艂a Mabel i unios艂a g贸rn膮 warg臋, a potem zmarszczy艂a czubek nosa.
Will spojrza艂 ponownie na Stell臋.
- Widz臋 twoje imi臋 c臋tkowe. A jakie masz inne?
- Chyba mo偶e si臋 nazywa膰 Rose lub Daisy - powiedzia艂 Kevin.
- Rodzice nazywaj膮 mnie Stella - wyja艣ni艂a tonem wskazuj膮cym, 偶e nie przywi膮za艂a si臋 do tego imienia i mo偶e je w ka偶dej chwili zmieni膰 na inne. Ukl臋k艂a przy chorej dziewczynce. - Co jej jest?
- To nie przezi臋bienie i nie grypa - odpar艂 Will. - Nie zdo艂a艂em okre艣li膰 tego bli偶ej. Nie wiemy, sk膮d przyby艂a.
- Potrzebuje lekarza - stwierdzi艂a Stella.
- Powiedz to starej matce, gdy przynosi jedzenie - zaproponowa艂 Kevin. - Tylko 偶artowa艂em. Niczego nie zrobi. Chyba zamierzaj膮 wyda膰 nas wszystkich jednocze艣nie, razem.
- Tak w艂a艣nie Fred odbiera swe maj膮dze - wyja艣ni艂 Will, pocieraj膮c palce. - Znaczy nagrod臋.
Stella dotkn臋艂a ramienia chorej dziewczynki, kt贸ra podnios艂a na ni膮 wzrok i zamkn臋艂a oczy.
- Nie patrz. Nic do zobaczenia - powiedzia艂a. Jej policzki ukazywa艂y proste wzory, nietworz膮ce 偶adnych kszta艂t贸w. Bezkszta艂t. Stella mocniej 艣cisn臋艂a rami臋 chorej, ono za艣 obwis艂o i dziewczynka przewr贸ci艂a si臋 na plecy. Stella potrz膮sn臋艂a ni膮 ponownie i oczy chorej otworzy艂y si臋 do po艂owy, rozgor膮czkowane. - Mama?
- Jak si臋 nazywasz? - spyta艂a Stella.
- Mama?
- Jak nazywa艂a ci臋 mama?
- Elvira - powiedzia艂a dziewczynka i znowu zakas艂a艂a.
- Ha, ha - rzuci艂 Will bez weso艂o艣ci. To imi臋 brzmia艂o jak okrutny 偶art.
- Mia艂a艣 rodzic贸w? - zapyta艂 dziewczynk臋 Kevin, kl臋kaj膮c za przyk艂adem Stelli.
Stella dotkn臋艂a twarzy Elviry. Sk贸ra by艂a sucha, rozpalona, pod nosem i za uszami widnia艂y strupy. Pomaca艂a chor膮 pod szcz臋k膮, a potem unios艂a jej r臋ce i pomaca艂a pod pachami.
- Ma zapalenie - powiedzia艂a. - Mo偶e to co艣 podobnego do 艣winki.
- Sk膮d wiesz?
- Moja matka jest lekarzem. Mniej wi臋cej.
- Czy to shiver? - zapyta艂 Will.
- Nie s膮dz臋. Nie z艂apiemy tego. - Spojrza艂a na Willa i wyczu艂a, 偶e jej policzki wysy艂aj膮 wiadomo艣膰, nie wiedzia艂a jak膮, mo偶e wyra偶aj膮c膮 zak艂opotanie.
- Popatrz na mnie - powiedzia艂 Will.
Stella wsta艂a i zwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋.
- Czy umiesz rozmawia膰 w ten spos贸b? - zapyta艂. Jego policzki pokry艂y si臋 wyra藕niej c臋tkami. Wzory plamek b艂yskawicznie pojawia艂y si臋 i znika艂y, na sw贸j spos贸b zgodnie z b艂yskami w oczach, drganiami mi臋艣ni twarzy i cichymi g艂osami p艂yn膮cymi z g艂臋bi gard艂a. Stella wpatrywa艂a si臋 zafascynowana, ale nie mia艂a poj臋cia, co Will robi, co chce przekaza膰. - Chyba nie. - Czym pachniesz, jelonku?
Stella poczu艂a, jak pali j膮 nos. Cofn臋艂a si臋 szybko.
- Praktycznie analfabetka - powiedzia艂 Will, ale jego u艣miech by艂 mi艂y. - To Gadanie. Korzysta艂y z niego dzieciaki w lasach.
Stella poj臋艂a, 偶e Will chce przewodzi膰, chce, aby ludzie uwa偶ali go za m膮drego i zdolnego. Jego zapach kry艂 jednak s艂abo艣膰, przez co wydawa艂 si臋 bardzo wra偶liwym ch艂opcem. Zosta艂 z艂amany, pomy艣la艂a.
Elvira j臋kn臋艂a i zawo艂a艂a matk臋. Will ukl膮k艂 i dotkn膮艂 czo艂a dziewczynki.
- Rodzice ukrywali j膮 na strychu. Tak m贸wi艂y dzieciaki w lasach. Jej mama i tata wyjechali do Kalifornii, zosta艂a z babci膮. Potem babcia umar艂a. Elvira uciek艂a. Z艂apali j膮 na ulicy. Zosta艂a zgwa艂cona. I to chyba nie raz. - Odchrz膮kn膮艂, jego policzki pociemnia艂y ze z艂o艣ci. - Mia艂a ju偶 pocz膮tki tego przezi臋bienia, czy co tam to jest, nie mog艂a wi臋c wyda膰 zapachu gor膮czki i ich powstrzyma膰. Fred znalaz艂 j膮 dwa dni p贸藕niej ni偶 mnie. Zrobi艂 zdj臋cia. Trzyma nas tutaj, a偶 zbierze dosy膰 dzieci, aby otrzyma膰 dobr膮 nagrod臋.
- Milion dolar贸w za g艂ow臋 - uzupe艂ni艂 Kevin. - Martw膮 lub 偶yw膮.
- Nie dramatyzuj - powiedzia艂 Will. - Nie wiem, ile dostaje, ale nie zap艂ac膮, je艣li umrzemy. Gdyby艣my zostali ranni, m贸g艂by nawet p贸j艣膰 do wi臋zienia. Tak s艂ysza艂em w lasach. Nagrod臋 wyp艂acaj膮 w艂adze federalne, a nie stanowe, stara si臋 wi臋c unika膰 policjant贸w.
Zaimponowa艂 Stelli tym pokazem wiedzy.
- To straszne - stwierdzi艂a; serce jej zamar艂o. - Chc臋 wr贸ci膰 do domu.
- Jak Fred ci臋 z艂apa艂? - spyta艂 Will.
- Wysz艂am na spacer - wyja艣ni艂a Stella.
- Uciek艂a艣 z domu - poprawi艂 j膮 Will. - Czy twoi rodzice si臋 zmartwili?
Stella pomy艣la艂a o Kaye, kt贸ra nie znalaz艂a jej po przebudzeniu, i zachcia艂o si臋 jej p艂aka膰. Od tego nos zabola艂 j膮 jeszcze mocniej, a uszy zacz臋艂y sw臋dzi膰.
Zabrz臋cza艂y drzwi z drucianej siatki. Will wskaza艂 je palcem, a Kevin poszed艂 sprawdzi膰, co si臋 sta艂o. Stella popatrzy艂a na Willa, a potem ruszy艂a za Kevinem. Przy drzwiach klatki zobaczy艂a Matk臋 Trinket, kt贸ra w艂a艣nie sko艅czy艂a przesuwa膰 tac臋 pod ram膮 z siatki. Na tacy sta艂 papierowy talerz ze sma偶onymi piersiami i udkami kurczaka, kupk膮 suchej sa艂atki ziemniaczanej i kilkoma d艂ugimi p臋dami przywi臋d艂ych broku艂贸w. Staruszka przygl膮da艂a si臋 im m臋tnymi oczyma, z cofni臋tym podbr贸dkiem. Silne, pokryte plamkami ramiona zwisa艂y jej jak dwie brzozowe k艂ody.
- Fuj - rzuci艂 Kevin i podni贸s艂 tac臋. Wr臋czy艂 j膮 Stelli. - Wszystko dla ciebie - powiedzia艂.
- Co z dziewczyn膮? - zapyta艂a Matka Trinket.
- Jest naprawd臋 chora - odpar艂 Kevin.
- Przyje偶d偶aj膮 ludzie. Zajm膮 si臋 ni膮 - powiedzia艂a Matka Trinket.
- Tak si臋 pani martwi? - zapyta艂 Kevin.
Staruszka mrugn臋艂a.
- To m贸j syn - odpar艂a, po czym odwr贸ci艂a si臋 i wysz艂a niezdarnie przez drzwi. Zamkn臋艂a je za sob膮 i przekr臋ci艂a klucz.
Dziewczynka, Bezkszta艂t, dysza艂a szybko i urywanie, gdy Stella wnios艂a tac臋 do pokoju na ty艂ach.
- 殴le pachnie - powiedzia艂a Mabel. - Boj臋 si臋 o ni膮.
- Ja te偶 - doda艂 Will.
- Will jest tu tat膮 - stwierdzi艂a Mabel. - Powinien jej pom贸c.
Will popatrzy艂 bezradnie na Stell臋 i opad艂 na kanap臋. Stella postawi艂a tac臋 na rozk艂adanym stoliku. Nie mia艂a ochoty na jedzenie. Przykucn臋艂a z Kevinem obok Elviry. Pog艂adzi艂a policzki dziewczynki, a wtedy jej c臋tki zblad艂y. Pozosta艂y takie. Pr臋gi ustali艂y si臋 w ci膮gu ostatnich kilku minut, teraz by艂y jeszcze bardziej bezkszta艂tne i niewyra藕ne.
- Czy mo偶emy co艣 zrobi膰, aby poczu艂a si臋 lepiej? - spyta艂a Stella.
- Nie jeste艣my anio艂ami - odpar艂 Will.
- Moja matka m贸wi, 偶e g艂臋boko wewn膮trz wszyscy mamy umys艂y - powiedzia艂a Stella, rozpaczliwie szukaj膮c jakiego艣 rozwi膮zania. - Umys艂y rozmawiaj膮ce z sob膮 poprzez wymian臋 substancji chemicznych i...
- Sk膮d u licha mo偶e to wiedzie膰? - wtr膮ci艂 si臋 ostro Will. - Jest chyba cz艂owiekiem?
- Nazywa si臋 Kaye Lang Rafelson - wyja艣ni艂a Stella, ura偶ona i pragn膮ca si臋 broni膰.
- Nie obchodzi mnie, kim jest - powiedzia艂 Will. - Nienawidz膮 nas, bo jeste艣my nowi i lepsi.
- Nie nasi rodzice - zaryzykowa艂a Stella z nadziej膮, patrz膮c na Mabel i Kevina.
- Moi tak - stwierdzi艂a Mabel. - M贸j ojciec nienawidzi艂 rz膮du, dlatego mnie ukrywa艂, ale pewnego dnia po prostu zwia艂. Matka zostawi艂a mnie na przystanku autobusowym.
Stella przekona艂a si臋, 偶e 偶ycie tych dzieci r贸偶ni艂o si臋 bardzo od jej w艂asnego. Wszystkie pachnia艂y samotno艣ci膮 i opuszczeniem, jak szczeniaki zabrane z pomiotu, skaml膮ce i szukaj膮ce tego, co utraci艂y. Pod samotno艣ci膮 i innymi chwilowymi emocjami kry艂y si臋 ich podstawowe wonie: wo艅 Willa by艂a bogata i ostra, jak starego cheddara, Kevina troch臋 s艂odka. Mabel pachnia艂a jak mydliny, para z wanny, kwiaty i czysta, rozgrzana sk贸ra.
Nie mog艂a wyczu膰 podstawowej woni Elviry. Pod chorob膮 chyba nie pachnia艂a niczym.
- My艣leli艣my o ucieczce - wyjawi艂 Kevin. - We wszystkich 艣cianach s膮 stalowe druty. Fred powiedzia艂, 偶e wzmocni艂 to miejsce.
- Nienawidzi nas - doda艂 Will.
- Jeste艣my sporo warci - powiedzia艂 Kevin.
- Powiedzia艂 mi, 偶e c贸rka zabi艂a jego 偶on臋 - wyja艣ni艂 Will.
Potem wszyscy jaki艣 czas milczeli, z wyj膮tkiem Bezkszta艂tu, kt贸ra oddycha艂a ochryple.
- Naucz mnie rozmawia膰 c臋tkami - poprosi艂a Willa Stella. Chcia艂a uwolni膰 ich od my艣lenia o rzeczach, na kt贸re nie mogli 偶ywi膰 nadziei, takich jak ucieczka.
- A je艣li Elvira umrze? - zapyta艂 Will. jego czo艂o zblad艂o.
- B臋dziemy j膮 op艂akiwa膰 - odpar艂a Mabel.
- Racja - powiedzia艂 Kevin. - Zrobimy ma艂y krzy偶.
- Nie jestem chrze艣cijaninem - przyzna艂 Will.
- Ja jestem - stwierdzi艂a Mabel. - Chrystus by艂 jednym z nas. Us艂ysza艂am o tym w lesie. To dlatego go zabili.
Will sm臋tnie pokiwa艂 g艂ow膮 nad jej naiwno艣ci膮. Stella zawstydzi艂a si臋 s艂贸w, kt贸re skierowa艂a do m臋偶czyzn w sklepie na stacji benzynowej Texaco. Wiedzia艂a, 偶e w niczym nie przypomina Jezusa. W g艂臋bi duszy nie uwa偶a艂a si臋 za osob臋 mi艂osiern膮 i lito艣ciw膮. Nigdy przedtem tego nie przyzna艂a, ale widok Elviry dysz膮cej na pod艂odze wskaza艂 jej, jakie naprawd臋 uczucia 偶ywi.
Nienawidzi艂a Freda Trinketa i jego matki. Nienawidzi艂a federalnych, kt贸rzy po nich przyb臋d膮.
- Musimy wywalczy膰 wyj艣cie - powiedzia艂 Will. - Fred jest ostro偶ny. Nie wchodzi do 艣rodka klatki. Nie wezwie nawet lekarza. Po prostu zadzwoni po suki. Przyjad膮 z Marylandu i Richmond. Wszyscy b臋d膮 w strojach ochronnych, ze szpikulcami do poganiania byd艂a i strzelbami usypiaj膮cymi.
Stella zadr偶a艂a. Wezwa艂a rodzic贸w; jad膮 tutaj. Oni tak偶e mog膮 zosta膰 pojmani.
- Niekiedy po przyje藕dzie suk dzieci umieraj膮, mo偶e wskutek wypadku, ale jednak gin膮 - ci膮gn膮艂 Will. - Wtedy oni pal膮 cia艂a. Tak s艂yszeli艣my w lasach. - Po chwili doda艂: - Nie mam ochoty uczy膰 ci臋, jak c臋tkowa膰.
- No to opowiedz mi o lasach - poprosi艂a Stella.
- Lasy s膮 wolne - odpowiedzia艂 Will. - Chcia艂bym, aby ca艂y 艣wiat by艂 lasami.
19
Deszcz powr贸ci艂 jako m偶awka. Kaye zjecha艂a na pobocze i stan臋艂a tu偶 na p贸艂noc od prywatnej drogi asfaltowej wiod膮cej do wielkiego ceglanego domu z bia艂ymi kolumienkami i innych zabudowa艅. Niebo zachmurzy艂o si臋 dostatecznie, aby mieszka艅cy tego domu zapalili w 艣rodku 艣wiat艂a. Czarna stalowa skrzynka pocztowa, stoj膮ca na ceglanym s艂upie si臋gaj膮cym do piersi, opatrzona by艂a b艂yszcz膮cymi z艂otem pi臋cioma cyframi.
- To tutaj - powiedzia艂 Mitch. Spojrza艂 przez zalane deszczem okienko i opu艣ci艂 szyb臋 od swojej strony. Przed domem sta艂a czerwona p贸艂ci臋偶ar贸wka z przyczep膮 kempingow膮. Nie by艂o wida膰 innych pojazd贸w.
- Mo偶e si臋 sp贸藕nili艣my. - Kaye walczy艂a, aby nie zap艂aka膰.
- Min臋艂o dopiero dziesi臋膰, najwy偶ej pi臋tna艣cie minut.
- Dwadzie艣cia. Szeryf m贸g艂 przyjecha膰 i odjecha膰. Mitch spokojnie otworzy艂 drzwiczki.
- Je艣li zdo艂am j膮 zabra膰, zaraz wr贸c臋.
- Nie - sprzeciwi艂a si臋 Kaye. - Nie zostan臋 tu sama. Chybabym tego nie wytrzyma艂a. - Jej palce 艣ciska艂y kierownic臋 jak lin臋 ratunkow膮.
- Zosta艅 tutaj, prosz臋 ci臋 - powiedzia艂 Mitch. - Nic mi nie b臋dzie. Przynios臋 j膮. Ty nie zdo艂asz.
- Zdziwi艂by艣 si臋 - odpar艂a Kaye. Po chwili spyta艂a: - Czemu chcesz j膮 przynie艣膰?
- Tak b臋dzie szybciej - wyja艣ni艂 Mitch. - Tylko dlatego.
Otworzy艂 schowek na r臋kawiczki i wyj膮艂 owini臋ty w tkanin臋 pakunek, 艣ci膮gn膮艂 pachn膮cy smarem materia艂 i chwyci艂 pistolet. W艂o偶y艂 bro艅 do kieszeni marynarki. Mieli trzy pistolety, wszystkie nielegalne i niezarejestrowane. Oskar偶enie o posiadanie broni by艂o ostatni膮 rzecz膮, kt贸ra sp臋dza艂aby Mitchowi i Kaye sen z powiek; mimo to oboje patrzyli na ni膮 z niech臋ci膮, wiedz膮c, 偶e daje z艂udne poczucie bezpiecze艅stwa.
Wszystkie trzy pistolety Mitch wyczy艣ci艂 i naoliwi艂 w zesz艂ym tygodniu.
Wzi膮艂 g艂臋boki oddech i wysiad艂. Przeszed艂 za samoch贸d. Kaye zwolni艂a hamulec i ustawi艂a bieg na luz. Mitch popchn膮艂, st臋kaj膮c w m偶awce. Kaye wysiad艂a i pomog艂a, kieruj膮c jedn膮 r臋k膮; razem Potoczyli p贸艂ci臋偶ar贸wk臋 asfaltow膮 szos膮, zatrzymuj膮c si臋 w po艂owie drogi do domu. Kaye zakr臋ci艂a kierownic膮 i tak ustawi艂a samoch贸d, 偶e stan膮艂 w poprzek. Wzd艂u偶 podjazdu bieg艂y 偶ywop艂oty i gliniane murki, 偶aden pojazd nie by艂by w stanie omin膮膰 p贸艂ci臋偶ar贸wki. Kaye wsiad艂a do 艣rodka. Mitch wzi膮艂 w d艂onie jej twarz, uca艂owa艂 policzek, a ona u艣cisn臋艂a jego r臋ce. Potem ruszy艂 w stron臋 domu, trzymaj膮c d艂onie w kieszeni spodni. Nigdy nie wygl膮da艂 dobrze w garniturze. Mia艂 za du偶e ramiona i d艂onie, za d艂ug膮 szyj臋. Nie pasowa艂 do garnituru.
Kaye patrzy艂a z wal膮cym mocno sercem, pl膮tanin膮 my艣li w g艂owie.
Kolumienki i ganek by艂y ciemne, drzwi zamkni臋te. Mitch wszed艂 na schodki najciszej, jak m贸g艂 w butach o twardych podeszwach, i zajrza艂 przez wysokie, w膮skie okno z prawej strony.
Kaye zobaczy艂a, jak skr臋ci艂 bez pukania i zszed艂 po stopniach. Znikn膮艂 jej z oczu za boczn膮 艣cian膮 domu. Zacz臋艂a 艂ka膰; wcisn臋艂a knykcie palc贸w mi臋dzy z臋by i wargi. Od jedenastu lat 偶yli jak na wulkanie. By艂o to okrutne i kiedykolwiek my艣la艂a, 偶e przywyk艂a do skrajno艣ci wsp贸lnego 偶ycia, tak jak tego ranka, kiedy by艂a niemal bliska poczucia prowadzenia zwyk艂ego, tw贸rczego i szcz臋艣liwego 偶ycia, pracuj膮c nad artyku艂em naukowym, drzemi膮c przy komputerze, szybko pojawia艂y si臋 spontanicznie wizje pokazuj膮ce, jak mog膮 to wszystko utraci膰. Do tej pory mieli szcz臋艣cie, wiedzia艂a o tym.
Nawet jednak najgorsze wizje rzadko dor贸wnywa艂y okropno艣ci膮 temu koszmarowi.
Mitch szed艂 wzd艂u偶 skraju starannie przystrzy偶onego trawnika, przykucaj膮c pod oknami z boku domu. Us艂ysza艂 dra偶ni膮ce, trzepocz膮ce buczenie, jakby wielkiego owada; popatrzy艂 gniewnie w burzliwy mrok. Niczego nie dostrzeg艂.
Serce niemal przesta艂o mu bi膰, gdy uprzytomni艂 sobie, 偶e ci膮gle ma w艂膮czony telefon kom贸rkowy. Si臋gn膮艂 do lewej kieszeni i wy艂膮czy艂 go.
呕wirowa 艣cie偶ka bieg艂a od tylnej werandy do d艂ugiej, drewnianej oficyny stoj膮cej za domem. Omin膮艂 艣cie偶k臋, unikaj膮c zgrzytu, jaki wydawa艂yby na niej jego buty, ruszy艂 wzd艂u偶 mi臋kkiego skraju, zszed艂 z trawy, rosn膮cej k臋pkami i zesch艂ej, na betonowy ganek budynku. Zajrza艂 przez ma艂e, kwadratowe okienko umieszczone w stalowych drzwiach. Po co tu stalowe drzwi? Na dobitk臋 by艂y nowe.
W pomieszczeniu za okienkiem ujrza艂 furtk臋 z mocnej drucianej siatki. Cicho si臋gn膮艂 do ga艂ki drzwi. By艂y oczywi艣cie zamkni臋te.
Cofn膮艂 si臋, pi臋ta wpad艂a mu w do艂ek w trawie, podskokiem odzyska艂 r贸wnowag臋, potem ruszy艂 wzd艂u偶 艣ciany, przy艣pieszaj膮c kroku. Szeryf m贸g艂 przyjecha膰 w ka偶dej chwili. Mitch wola艂by odzyska膰 Stell臋 bez pomocy w艂adz. Ponadto wiedzia艂, 偶e Kaye d艂ugo nie wytrzyma. Musia艂 szybko zako艅czy膰 rekonesans, zlokalizowa膰 c贸rk臋, zdecydowa膰, co ma robi膰 dalej.
Mitch nigdy nie by艂 dobry w podejmowaniu szybkich decyzji. Zbyt wiele lat sp臋dzi艂 na cierpliwym zdrapywaniu i odmiataniu warstw ubitej ziemi, ods艂anianiu tysi膮cleci milcz膮cych, niezapisanych dziej贸w. Pok贸j, wype艂niaj膮cy jego dusz臋 podczas tych wykopalisk, okaza艂 si臋 nieprzydatny przy dzia艂aniach ratunkowych.
Odrzuci艂 ten pok贸j, wraz z wykopaliskami, dziejami i niemal ca艂ym swym przesz艂ym 偶yciem, zast膮pi艂 je pe艂n膮 desperacji, obronn膮 w艣ciek艂o艣ci膮.
20
Leesburg
Mark Augustine wykrzywi艂 usta, kiedy m臋偶czyzna i kobieta przyjechali star膮 p贸艂ci臋偶ar贸wk膮. Ptaszek przesy艂a艂 im serie wyra藕nych, zamro偶onych obraz贸w, przerywanych zamazanymi chwilami pikowania w d贸艂; szeregi obraz贸w wype艂nia艂y wielkie ekrany otoczone niebieskimi ramami.
Na ostatnim ekranie pojawi艂y si臋 dwa nazwiska. Por贸wnanie rys贸w twarzy przynios艂o rozpoznanie, kt贸rego Augustine nie potrzebowa艂. M臋偶czyzn膮 okr膮偶aj膮cym dom by艂 Mitch Rafelson. Kobiet膮 w p贸艂ci臋偶ar贸wce by艂a Kaye Lang Rafelson.
- Dobrze - powiedzia艂a Browning. - Mamy ca艂膮 band臋. - Spojrza艂a na Augustine'a.
Zacisn膮艂 usta.
- Wprowadzanie 艣rodk贸w przymusu nie jest raczej nauk膮 艣cis艂膮 - stwierdzi艂. - Gdzie s膮 furgonetki?
- Jakie艣 dwie minuty stamt膮d - odpar艂a Browning. Sta艂a si臋 Ponownie ca艂kowicie opanowana i pewna siebie.
21
Hrabstwo Spotsylvania
Kaye us艂ysza艂a silniki. Wyjrza艂a na drog臋 ponad 偶ywop艂otem i zobaczy艂a dwa niebiesko-bia艂e radiowozy policji stanowej Wirginii, nadje偶d偶aj膮ce z obu stron, bez syren i migaj膮cych 艣wiate艂, a tak偶e p臋kat膮, bia艂膮 furgonetk臋, co艣 jakby skrzy偶owanie suki policyjnej z karetk膮. Nie dostrzeg艂a na bocznych 艣cianach czerwono-z艂otej oznaki Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, ale wiedzia艂a, 偶e tam jest.
Stan臋艂a spokojnie, gdy radiowozy zwolni艂y, a potem podjecha艂y ostro偶nie z furgonetk膮, aby sprawdzi膰, kto przed nimi skr臋ci艂 w drog臋 prywatn膮.
- Kto tu si臋 kr臋ci? - spyta艂a starsza kobieta. - Czy pan jest z gazowni? - Sta艂a czterdzie艣ci st贸p dalej; wida膰 by艂o jedynie sylwetk臋 z ufryzowan膮 g艂ow膮. Musia艂a bardzo cicho wyj艣膰 z domu, gdy Mitch przesuwa艂 si臋 za d艂ugim budynkiem. Trzyma艂a strzelb臋.
Mitch odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na praw膮 艣cian臋 d艂ugiego budynku, naprzeciw ty艂u domu. Zako艅czy艂 okr膮偶enie i nie znalaz艂 innego wej艣cia.
- Bez 偶art贸w! - zawo艂a艂, staraj膮c si臋 brzmie膰 przyjacielsko.
- Szukam c贸rki.
- Nie mamy go艣ci - powiedzia艂a kobieta.
- Matko! - Jaki艣 m臋偶czyzna otworzy艂 z trzaskiem drzwi z siatki i stan膮艂 przy niej na tylnym ganku. - Od艂贸偶 t臋 cholern膮 strzelb臋. Od frontu s膮 policjanci.
- Z艂ap go - poleci艂a kobieta. Wskaza艂a r臋k膮.
- Podejd藕 tutaj. Chc臋 ci臋 obejrze膰. Przyby艂e艣 z policj膮?
- Urz臋dem Stanu Wyj膮tkowego - odpar艂 Mitch.
- Nie tak powiedzia艂 - skomentowa艂a kobieta, opuszczaj膮c bro艅.
M臋偶czyzna wyszarpn膮艂 jej strzelb臋 i cofn膮艂 si臋 do domu. Nieznajoma sta艂a, patrz膮c na Mitcha.
- Przyszed艂e艣 po swoj膮 c贸rk臋 - szepn臋艂a.
Mitch okr膮偶y艂 j膮 ostro偶nie, potem skr臋ci艂 w lewo, zobaczy艂 reflektory samochodu i furgonetk臋 na ko艅cu drogi, za ich star膮 p贸艂ci臋偶ar贸wk膮.
- Cholera, bardzo 藕le pan zaparkowa艂 - krzykn膮艂 m臋偶czyzna z wn臋trza domu. Mitch us艂ysza艂 kroki na drewnianej pod艂odze, ujrza艂 艣wiat艂a zapalaj膮ce si臋 i gasn膮ce w pokojach, potem dobieg艂 go odg艂os otwieranych drzwi wychodz膮cych na ganek od frontu.
Kiedy min膮艂 naro偶nik, zobaczy艂 grubawego, ruchliwego m臋偶czyzn臋 w szortach, stoj膮cego na ganku mi臋dzy kolumienkami, z r臋koma podniesionymi, jakby si臋 poddawa艂.
- Co zamierzaj膮? - szepn膮艂 facet.
Nadzieje Mitcha wygas艂y niemal ca艂kowicie. Nie zdo艂a艂by odnale藕膰 Stelli bez mn贸stwa ha艂asu, nie potrafi艂 te偶 sobie wyobrazi膰, jak m贸g艂by zabra膰 j膮 z domu, cho膰by nawet j膮 ni贸s艂. Lasy wok贸艂 domu i za polem wygl膮da艂y na g臋ste. Teraz, gdy deszcz usta艂, wsz臋dzie wok贸艂 niego bucza艂y i cyka艂y chrz膮szcze. Powietrze pachnia艂o kurzem i s艂odk膮 wilgoci膮 przemoczonej trawy i ziemi.
Kaye patrzy艂a na g艂贸wn膮 drog臋 i 艣wie偶o przyby艂e pojazdy. Dwaj m臋偶czy藕ni w mundurach o dw贸ch odcieniach szaro艣ci wysiedli z radiowoz贸w i podchodzili ku niej. M艂odszy z nich rzuci艂 zmieszane spojrzenie za siebie, na furgonetk臋.
- Czy to pani nas wezwa艂a? - zapyta艂 starszy policjant, wysoki, pod pi臋膰dziesi膮tk臋, o niskim, lecz za艂amuj膮cym si臋 bucz膮cym g艂osie.
- Porwano nasz膮 c贸rk臋, jest tam - odpowiedzia艂a Kaye.
- W tym domu?
- Dopiero co przyjechali艣my. Zadzwoni艂a do nas i powiedzia艂a, gdzie mo偶emy j膮 znale藕膰.
Policjanci spojrzeli szybko po sobie - ich twarze mia艂y zawodow膮, nic niewyra偶aj膮c膮 min臋 - a potem odwr贸cili si臋 ku dw贸m postaciom wysiadaj膮cym z furgonetki: wysokiemu, chudemu jak szkielet m臋偶czy藕nie w b艂yszcz膮cym czarnym kombinezonie i kr臋pej kobiecie w bia艂ym stroju izolacyjnym z tworzywa sztucznego. Na艂o偶yli r臋kawiczki i maseczki, a potem podeszli do policjant贸w.
- To wchodzi w nasze kompetencje, panowie - powiedzia艂 szczup艂y m臋偶czyzna. - Jeste艣my z w艂adz federalnych.
- Mamy zawiadomienie o porwaniu - odpar艂 starszy policjant.
- Prosz臋 pani, co pani tu robi? - zapyta艂a Kaye kobieta.
- Prosz臋 pokaza膰 mi legitymacj臋 - za偶膮da艂a Kaye.
- Wystarczy spojrze膰 na t臋 cholern膮 furgonetk臋. Nie s膮 tanie, jak pani wie - powiedzia艂 wynio艣le chudzielec w czarnym kombinezonie. - Jest pani matk膮?
Policjanci si臋 cofn臋li. Wy偶szy spojrza艂 gniewnie na chudzielca.
- Jeste艣cie tutaj, aby wyp艂aci膰 nagrod臋 - powiedzia艂a Kaye napi臋tym g艂osem. - Nie mam poj臋cia, ile dzieci tam jest, ale wiem, 偶e w tym stanie to nielegalne.
Wi臋kszy policjant sta艂 twardo z za艂o偶onymi r臋koma.
- Czy to prawda? - zapyta艂 kobiet臋 w plastikowym stroju.
- Mamy uprawnienia. To sprawa federalna - powt贸rzy艂 wysoki m臋偶czyzna. - Sherry - zawo艂a艂 do partnerki - po艂膮cz si臋 z biurem.
- Tablice Marylandu - zauwa偶y艂 m艂odszy policjant.
Kaye przygl膮da艂a si臋 twarzy wy偶szego policjanta. Mia艂 czerwone policzki, a jego nos by艂 nabrzmia艂膮 siatk膮 p臋kni臋tych naczynek, przypuszczalnie wskutek tr膮dziku r贸偶owatego, ale by膰 mo偶e te偶 od picia.
- Czemu jeste艣cie poza swoim hrabstwem? - zapyta艂 par臋 z furgonetki ten wy偶szy.
- To sprawa federalna, urz臋dowa - odpar艂a wyzywaj膮co kr臋pa, niska kobieta. - Nie mo偶ecie nas powstrzyma膰.
- Zdejmijcie te cholerne maski. Nie rozumiem pani - powiedzia艂 wy偶szy policjant.
- Musimy mie膰 za艂o偶one maski, panie w艂adzo - o艣wiadczy艂a kobieta urz臋dowo. Wygl膮da艂o na to, 偶e niepr臋dko dojd膮 do porozumienia. Jej str贸j chrz臋艣ci艂 i skrzypia艂, gdy chodzi艂a. Mundur wy偶szego policjanta by艂 wyprasowany i mocno opina艂 pot臋偶n膮, nieco oty艂膮 posta膰. Funkcjonariusz wygl膮da艂 na niezadowolonego i zm臋czonego, ale bardzo pewnego siebie. Kaye pomy艣la艂a, 偶e przypomina dawnego gracza w pi艂k臋. Nie da艂 si臋 zbi膰 z panta艂yku. Zwr贸ci艂 si臋 ponownie do niej.
- Prosz臋 pani, kto zadzwoni艂 do policji stanowej?
- M贸j m膮偶. Kto艣 porwa艂 nasz膮 c贸rk臋. Jest w tym domu.
- Czy rozmawiamy o dzieciach wirusa? - zapyta艂 policjant 艂agodnie.
Kaye przyjrza艂a si臋 jego minie, ciemnym oczom, zmarszczkom wok贸艂 szcz臋ki.
- Tak - potwierdzi艂a.
- Od jak dawna tu mieszkacie? - pyta艂 dalej policjant.
- W hrabstwie Spotsylvania ju偶 cztery lata - odpowiedzia艂a Kaye.
- Ukrywacie si臋?
- Mieszkamy spokojnie.
- No - powiedzia艂 policjant z ponur膮 rezygnacj膮. - S艂ysza艂em. - Obr贸ci艂 si臋 do zespo艂u z Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. - Czy macie dokumenty? - Machn膮艂 do swego partnera. - Sprawd藕 dom.
- M贸j m膮偶 jest uzbrojony - przyzna艂a Kaye, wskazuj膮c w stron臋 domu. - Porwali nasze dziecko. Prosz臋, nie b臋dzie do was strzela艂. Pozw贸lcie mu odda膰 bro艅.
Wi臋kszy policjant szybkim ruchem obu r膮k wyj膮艂 z kabury sw贸j pistolet. Zerkn膮艂 na wielki dom z kolumienkami, potem zobaczy艂 id膮cych przez boczne podw贸rko Mitcha i starsz膮 kobiet臋.
Jego partner, m艂odszy o co najmniej dziesi臋膰 lat, stan膮艂 i natychmiast wyci膮gn膮艂 sw贸j pistolet.
- Nienawidz臋 tego diabelstwa - powiedzia艂.
- Dajcie nam robi膰 swoje - za偶膮da艂a kr臋pa kobieta. Maska osun臋艂a si臋 i wygl膮da艂a jeszcze zabawniej.
- Nie zobaczy艂em 偶adnych dokument贸w i jeste艣cie poza terenem swojej jurysdykcji - rzuci艂 ostro wy偶szy policjant, nie odrywaj膮c oczu od domu. - Musz臋 mie膰 okazane dokumenty USW, upowa偶niaj膮ce was do dzia艂ania.
Odpowied藕 nie pad艂a od razu.
- Jeste艣my w zast臋pstwie zespo艂u z hrabstwa Spotsylvania. Wype艂niaj膮 inne zadanie - mrukn膮艂 chudzielec, trac膮c troch臋 ze swej zuchwa艂o艣ci.
- Znam tamtych - powiedzia艂 wy偶szy policjant. Popatrzy艂 smutno na Kaye. - Cztery lata temu zabrali mojego syna. Od tego czasu z 偶on膮 nie widzieli艣my naszego ch艂opca ani razu. Jest teraz w Indianie, niedaleko Terra Haute.
- Jeste艣cie pa艅stwo dzielni, 偶e trzymacie si臋 razem - odpar艂a Kaye, jakby przeskoczy艂a mi臋dzy nimi iskra: rozumieli si臋 nawzajem, znali swe k艂opoty.
Wy偶szy policjant z艂agodnia艂, ale nadal przygl膮da艂 si臋 wszystkim bystrymi, czujnymi oczyma.
- Nic pani o tym nie wie - powiedzia艂. Machn膮艂 r臋k膮 do partnera. - Williamie, zabierz pistolecik ojca i sprawdzimy dom. Zobaczymy, co si臋 tutaj dzieje.
Mitch zawiesi艂 pistolet na palcu wskazuj膮cym podtrzymuj膮cym os艂on臋 spustu i podni贸s艂 r臋k臋 wysoko. 呕a艂owa艂, 偶e go zabra艂; czu艂 si臋 g艂upio, jak aktor w filmie kryminalnym. My艣l, 偶e Stella jest w domu, w d艂ugim budynku albo gdziekolwiek indziej na terenie posiad艂o艣ci, nadal czyni艂a go nieobliczalnym i niebezpiecznym. Cokolwiek mog艂o go sprowokowa膰 do wybuchu, a to budzi艂o w nim l臋k. Nat臋偶enie jego troski by艂o niby lampa lutownicza w g艂owie, ol艣niewaj膮ca i o艣lepiaj膮ca.
Zawsze tak si臋 dzia艂o. Nigdy nie b臋dzie inaczej.
M艂odszy policjant wl贸k艂 swoje buty po mokrej trawie.
Grubawy m臋偶czyzna w szortach wreszcie zdecydowa艂 si臋 odezwa膰.
- Czy mog臋 w czym艣 pom贸c, panie w艂adzo? - zapyta艂.
M艂odszy policjant wzi膮艂 bro艅 Mitcha i si臋 wycofa艂.
- Czy w tych zabudowaniach przetrzymujecie pa艅stwo dzieci? - zapyta艂 m臋偶czyzn臋 w szortach.
- Przetrzymujemy - przyzna艂 m臋偶czyzna. - Zab艂膮kane i uciekinier贸w. Chronimy je, dop贸ki nie przyb臋d膮 furgonetki i nie zabior膮 ich tam, gdzie zostan膮 otoczone opiek膮. Gdzie jest ich miejsce.
Mitch przygl膮da艂 si臋 policjantowi spod opuszczonych krzaczastych brwi. Zawsze mia艂 nad oczyma prawie jedn膮, z艂膮czon膮 brew, a z wiekiem k臋dzierzawa g膮sienica w艂os贸w zg臋stnia艂a i zdzicza艂a. Przewa偶nie wygl膮da艂 onie艣mielaj膮co, cho膰 troch臋 szale艅czo.
- Nasza c贸rka nie uciek艂a - powiedzia艂. - Zosta艂a porwana.
Wy偶szy policjant podszed艂 do Kaye, a dwoje hycli za nim.
- Gdzie s膮 dzieci? - zapyta艂.
- Z ty艂u - odpar艂 m臋偶czyzna w szortach. - Sir, nazywam si臋 Fred Trinket. Mieszkam tu od dawna, a moja matka przez ca艂e 偶ycie.
- Do diab艂a z tym - rzuci艂 wy偶szy policjant. - Poka偶cie nam teraz dzieci.
Co艣 bucza艂o nad ich g艂owami jak wielki owad. Wszyscy spojrzeli w g贸r臋.
- Kurna - zakl膮艂 m艂odszy policjant, wzdrygn膮艂 si臋 i zwiesi艂 ramiona. - Brzmi jak federalne urz膮dzenie 艣ledz膮ce.
Pot臋偶niejszy wyprostowa艂 si臋 i przesun膮艂 zm臋czonymi oczyma po ciemniej膮cym niebie.
- Niczego nie widz臋 - powiedzia艂. - Idziemy.
22
Leesburg
Przybycie policjant贸w nie ucieszy艂o Rachel Browning.
- Powinni艣my chyba zawiadomi膰 urz膮d w hrabstwie Frederick - powiedzia艂a. Znowu wydmucha艂a nos. - I w艂膮czmy do tego prokurator generaln膮 stanu. Powinna si臋 dowiedzie膰, co zamierzaj膮 tu zrobi膰 jej ludzie.
- Nie zd膮偶ymy - odpar艂 Augustine. - To Wirginia, Rachel. Nie lubi膮, jak federalni m贸wi膮 im, co maj膮 robi膰. A sprawa jest mocno nieregulaminowa, nawet jak na urz臋dowe porwanie.
Browning przechyli艂a g艂ow臋 w bok, rzuci艂a spojrzenie mi臋dzy Augustine'a i ekrany.
- Nie s艂ysz臋, co m贸wi ten wielki facet. - Ptaszek cofn膮艂 si臋 jakie艣 pi臋膰dziesi膮t st贸p i uni贸s艂. Jego ma艂e ogniwo paliwowe wkr贸tce si臋 wyczerpie, b臋dzie musia艂 wr贸ci膰 albo zosta膰 zabrany przez pojazd dowodzenia.
- Policjant powiedzia艂, 偶e zabrano jego syna - przekaza艂 jej Augustine. - Raczej nie b臋dzie mi艂y.
- Cholera - rzuci艂a Browning. - Cieszy ci臋 to, przyznasz chyba?
Augustine si臋 nie u艣miecha艂, ale jego wargi zadr偶a艂y.
- Nie wezm臋 za to odpowiedzialno艣ci - przypomnia艂a Browning.
- Twoje maszyny rejestruj膮 wszystko - powiedzia艂 Augustine, wskazuj膮c na konsol臋. - Lepiej zabierz stamt膮d Ptaszka, i to szybko, je艣li chcesz unikn膮膰 przetrzepania ci sk贸ry przez s膮d okr臋gowy.
- Twoja wina jest r贸wna mojej - stwierdzi艂a Browning.
- Nigdy nie zezwoli艂em na wyp艂acanie nagr贸d - przypomnia艂 jej Augustine. - To twoja dzia艂ka.
Natarczywie zadzwoni艂 telefon na biurku.
- Ojej - rzuci艂 Augustine. - Kto艣 si臋 wtr膮ca.
Browning podnios艂a s艂uchawk臋. Zas艂oni艂a mikrofon i spojrza艂a na Augustine'a z przestrachem.
- To naczelny lekarz - powiedzia艂a z rozszerzonymi mocno oczyma.
Augustine okaza艂 swe wsp贸艂czucie uniesieniem brwi i westchnieniem. Potem si臋 odwr贸ci艂 i ruszy艂 ku drzwiom. Gumowa ko艅c贸wka jego laseczki skrzypia艂a nieprzyjemnie na twardej pod艂odze.
23
Hrabstwo Spotsylvania
Fred Trinket 艂agodnie odsun膮艂 matk臋 na bok, gdy prowadzi艂 grupk臋 wzd艂u偶 prawej 艣ciany domu. Mitch nienawidzi艂 tego miejsca, oty艂ego m臋偶czyzny w szortach barwy khaki, hycli. Jego g艂owa by艂a jak balon wype艂niony benzyn膮 i czekaj膮cy, a偶 kto艣 pod艂o偶y ogie艅.
Kaye wyczuwa艂a jego gniew jak 偶ar bij膮cy z pieca. Chwyci艂a go za rami臋. Je艣li Stelli sta艂a si臋 jaka艣 krzywda, cho膰by najmniejsza, w贸wczas... Je艣li ich c贸rce sta艂a si臋 krzywda, w贸wczas...
Nie by艂a w stanie doko艅czy膰 tych my艣li.
- Na obiad dali艣my uciekinierom kurczaka, bardzo po偶ywnego - wyja艣ni艂 Trinket. Jego twarz wygl膮da艂a jak plamisty marmur, poci艂 si臋 jak 艣winka. Zaczyna艂 pojmowa膰, 偶e wielkiemu policjantowi nie podoba si臋 spos贸b, w jaki zarabia pieni膮dze.
Mitch szarpn膮艂 si臋 w stron臋 Trinketa. Kaye z艂apa艂a go i przytrzyma艂a mocno za rami臋, a偶 si臋 skrzywi艂. Nie wyrywa艂 si臋, patrzy艂 tylko na szar膮 艣cian臋 z desek d艂ugiego budynku stoj膮cego za domem, pokryty smo艂膮 dach z gont贸w, stalowe drzwi z okienkiem i betonow膮 podmur贸wk臋.
- Mamy 艂adne, czyste pomieszczenia - powiedzia艂 Trinket. Wyprzedzi艂 Mitcha i Kaye, szed艂 obok wy偶szego policjanta. M艂odszy i hycle trzymali si臋 z ty艂u. - Mieli艣my tutaj wielu uciekinier贸w - ci膮gn膮艂 Trinket, coraz g艂o艣niej w miar臋 zbli偶ania si臋 do drzwi; jego tajemnica wkr贸tce si臋 wyda. - Mamy starannie prowadzone rozliczenia z urz臋dem skarbowym. Dobrze si臋 nimi opiekujemy.
- Zamknij si臋 - za偶膮da艂a Kaye.
- Niech si臋 pani nie denerwuje, prosz臋 - powiedzia艂 wi臋kszy policjant, ale jego g艂os tak偶e dr偶a艂.
Stella us艂ysza艂a zgrzyt zamka w wielkich stalowych drzwiach, zostawi艂a Elvir臋 i pobieg艂a p臋dem korytarzem w stron臋 furtki w klatce wewn臋trznej. Sta艂a tam, gdy zapali艂y si臋 艣wiat艂a w pierwszej izdebce, pe艂nej skrzynek, i zobaczy艂a wielkiego m臋偶czyzn臋 w sk贸rzanej kurtce i mundurze koloru khaki, a za nim Freda Trinketa.
Niemal natychmiast potem Stella wyczu艂a zapach Kaye i Mitcha.
- Mamusiu - powiedzia艂a, jakby znowu mia艂a trzy latka.
- Otwiera膰 drzwi - nakaza艂 Trinketowi wy偶szy policjant. Na jego policzkach pokaza艂y si臋 艂zy. Stella nie widzia艂a w 偶yciu wielu funkcjonariuszy policji, a na pewno nigdy 偶adnego, kt贸ry by p艂aka艂.
Trinket wymamrota艂 co艣 i wzi膮艂 mosi臋偶ny klucz zawieszony na sznurku.
- Mamusiu, ona umar艂a! - zawo艂a艂a Stella. - Dopiero co umar艂a, przed chwil膮! Nic nie mogli艣my zrobi膰! - G艂os si臋 jej rozszczepi艂, mowa pop艂yn臋艂a dwoma piskliwymi, 艣piewnymi, dziwacznie pi臋knymi potokami, jakby przy furtce z siatki sta艂y dwie dziewczynki, jedna wewn膮trz drugiej. Kaye niczego nie zrozumia艂a, ale jej serce niemal p臋k艂o od nadmiaru rado艣ci i rozpaczy.
- Otwieraj ju偶! - krzykn臋艂a Kaye, przepychaj膮c si臋 do przodu. Jej paznokcie przeora艂y policzek Freda Trinketa. Ten skuli艂 si臋, upu艣ci艂 klucz i wrzasn膮艂 w prote艣cie.
Kaye spr贸bowa艂a dosi臋gn膮膰 Stelli przez siatk臋. Dzieli艂a ich przestrze艅 pomi臋dzy drzwiami.
- Bo偶e wszechmog膮cy - powiedzia艂 m艂odszy policjant.
Mitch chwyci艂 klucz Trinketa i rzuci艂 go Kaye, potem z艂apa艂 m臋偶czyzn臋 i przytrzyma艂. Wy偶szy policjant si臋 odsun膮艂. Kaye otworzy艂a drzwi z siatki, potem furtk臋 wewn臋trzn膮 i u艣cisn臋艂a Stell臋.
- We藕cie innych - powiedzia艂a Stella.
- Ilu? - zapyta艂 Trinketa wy偶szy policjant.
- Pi臋cioro - odpar艂 Trinket.
- Sir, mamy obowi膮zek zabra膰 i wywie藕膰 wszystkie dzieci wirusa - oznajmi艂a kr臋pa kobieta, wchodz膮c do pierwszego pomieszczenia. Jej wysoki, szczup艂y kolega pozosta艂 na zewn膮trz; patrzy艂 na ziemi臋, stopnie, na wszystko, tylko nie do 艣rodka d艂ugiego budynku.
Kaye, Mitch i wy偶szy policjant poszli korytarzem. Stella trzyma艂a si臋 blisko matki. Mitch obj膮艂 ramiona c贸rki, a ta mocno do niego przywar艂a.
- Przepraszam - szepn臋艂a.
Mabel i Kevin siedzieli na kanapie. Will sta艂 przy Elvirze. Telewizor wy艣wietla艂 stary odcinek I Love Lucy. Kaye ukl臋k艂a przy le偶膮cej na brzuchu dziewczynce i zbada艂a j膮 z zatroskan膮 min膮. Zobaczy艂a skrzep krwi pod nosem, 艂agodnie odwr贸ci艂a g艂ow臋 zmar艂ej, dostrzeg艂a wi臋cej skrzep贸w za uszami, wyczu艂a zgrubienia poni偶ej szcz臋ki i pod pachami.
- Jak dawno? - spyta艂a Stell臋.
- Pi臋膰, sze艣膰 minut temu - odpowiedzia艂a jej c贸rka. - Zakas艂a艂a naprawd臋 paskudnie i znieruchomia艂a.
Kaye obejrza艂a si臋 przez rami臋 na Mitcha i wy偶szego policjanta. Trinket krzywi艂 si臋, ale by艂 do艣膰 rozs膮dny, by milcze膰.
- Niech zobacz臋 - powiedzia艂a kr臋pa kobieta z USW. Ukl臋k艂a szybko obok dziewczynki. Potem zerwa艂a si臋 na nogi, mocno wydychaj膮c powietrze, spojrza艂a ostro na wszystkich i po艣piesznie wysz艂a korytarzem.
- Czy jest chora? - spyta艂 Trinket. - Czy mo偶e jej pani pom贸c?
- Jakby to ciebie u diab艂a obchodzi艂o! - rzuci艂 wy偶szy policjant.
Kaye us艂ysza艂a, jak kobieta 偶膮da zestawu pierwszej pomocy.
- Za p贸藕no - szepn臋艂a.
- Jest pani lekarzem? - zapyta艂 wy偶szy policjant, gdy przykl臋kn膮艂 przy Kaye i dziewczynce, pochyli艂 si臋 nisko nad pod艂og膮.
- Niemal偶e - odpar艂a Kaye.
- Niech pani zabierze st膮d c贸rk臋 - powiedzia艂.
- Mog臋 pom贸c - zaoferowa艂a si臋, patrz膮c na szcz臋ki wy偶szego policjanta, jego mocno niebieskie oczy.
Mitch pu艣ci艂 Trinketa i przycisn膮艂 mocniej Stell臋.
- Zabierzcie j膮 tylko st膮d - powt贸rzy艂 policjant. - Zajmiemy si臋 tym. Wyjed藕cie daleko. Zosta艅cie razem.
- Czy mog膮 z nami pojecha膰 Will i Kevin i Mabel? - zapyta艂a Stella.
Will przygl膮da艂 si臋 im wszystkim z wyzwaniem w zmru偶onych w szparki oczach. Kevin i Mabel skupili uwag臋 na telewizorze, ich policzki ze strachu i wstydu l艣ni艂y z艂otem i r贸偶em.
- Przykro mi - odpowiedzia艂a Kaye.
- Mamo...
- B臋dziemy musieli podr贸偶owa膰 lekko i szybko - wyja艣ni艂a Kaye. A oni mog膮 by膰 chorzy - pomy艣la艂a.
Stella wyrwa艂a si臋 Mitchowi i podbieg艂a do Willa. Chwyci艂a ch艂opca za ramiona i przez kilka sekund patrzyli na siebie.
Kaye i Mitch przygl膮dali si臋 im, Mitch z dr偶eniem, Kaye z dziwnym spokojem i fascynacj膮. Od dw贸ch lat nie widzia艂a swojej c贸rki z innym Homo sapiens novus. Czu艂a wstyd, 偶e od tak dawna, ale nie potrafi艂aby powiedzie膰, za kogo si臋 wstydzi艂a. Mo偶e za ca艂膮 przestraszon膮 ras臋 ludzk膮.
Gdy Stella i Will si臋 rozdzielili, Kaye wzi臋艂a c贸rk臋 za r臋k臋 i da艂a jej tajemny znak, kt贸rego nauczy艂a j膮 przed wielu laty: palcem wskazuj膮cym przesun臋艂a po wn臋trzu d艂oni Stelli, m贸wi膮c jej, 偶e musz膮 i艣膰 natychmiast, bez 偶adnych pyta艅, 偶adnych waha艅. Dziewczynka wzdrygn臋艂a si臋, ale pos艂ucha艂a.
- Pami臋taj o lasach - za艣piewa艂 Will. - Lasach wsz臋dzie. Lasach na ca艂ym 艣wiecie.
Gdy biegli do p贸艂ci臋偶ar贸wki asfaltow膮 drog膮, us艂yszeli k艂贸tni臋 policjanta z Trinketem i hyclami.
- Nie traktujemy uprzejmie z艂odziei dzieci, nie w tym hrabstwie.
Zyskiwa艂 czas dla Stelli i jej rodzic贸w. Podobnie jak zmar艂a dziewczynka.
Mitch zawr贸ci艂 p贸艂ci臋偶ar贸wk膮. 呕ywop艂ot podrapa艂 drzwiczki od strony Kaye.
- Powinni艣my byli zabra膰 je z nami, wszystkie! - zawo艂a艂a i gor膮czkowo obj臋艂a Stell臋. - Bo偶e, Mitch, powinni艣my byli uratowa膰 je wszystkie.
Mitch si臋 nie zatrzyma艂.
24
Waszyngton, Dystrykt Kolumbia; Ohio
Na lotnisku im. Dullesa limuzyn臋 Augustine'a przepuszczono i skierowano bezpo艣rednio do czekaj膮cego na pasie ko艂owania odrzutowca rz膮dowego, kt贸rego silniki pracowa艂y na biegu ja艂owym. Gdy tylko Augustine wszed艂 na pok艂ad, oficer Si艂 Powietrznych wr臋czy艂 mu zamkni臋t膮 dyplomatk臋. Augustine poprosi艂 stewarda o piwo bezalkoholowe i usiad艂 w po艂owie samolotu, nad skrzyd艂em; od razu te偶 zapi膮艂 pasy.
Z akt贸wki wyj膮艂 arkusz papieru elektronicznego i zagi膮艂 czerwony naro偶nik, aby go w艂膮czy膰. W dolnej po艂owie pojawi艂a si臋 klawiatura. Wpisa艂 kod obowi膮zuj膮cy tego dnia i przeczyta艂 komunikat pochodz膮cy z Biura Rozpoznania Specjalnego Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Liczba zakaz贸w w ostatnim miesi膮cu wzros艂a do 10 procent i w du偶ej mierze by艂o to wynikiem wysi艂k贸w Rachel Browning.
Augustine nie by艂 ju偶 w stanie ogl膮da膰 telewizji ani s艂ucha膰 radia. Zbyt wiele g艂os贸w wrzeszcza艂o g艂o艣no k艂amstwa maj膮ce przynie艣膰 im korzy艣ci. Ameryka i znaczna cz臋艣膰 reszty 艣wiata wkroczy艂y w szczeg贸lny stan patologii, na zewn膮trz normalny, wewn膮trz przepe艂niony strachem i gniewem: stanowi艂y jakby oszala艂膮 beczk臋 prochu.
Augustine wiedzia艂, 偶e powinien wzi膮膰 na siebie odpowiedzialno艣膰 za znaczn膮 porcj臋 tego szale艅stwa. Sam kiedy艣 rozdmuchiwa艂 p艂omienie strachu, maj膮c nadziej臋 na uzyskanie awansu na dyrektora National Institutes of Health i wydarcie wi臋kszych funduszy od niech臋tnego Kongresu.
Zamiast tego wybrana przez prezydenta komisja do spraw heroda wynios艂a go na pozycj臋 cara SHEVY, kieruj膮cego ponad 120 szko艂ami w ca艂ym kraju.
Opozycyjne grupy rodzic贸w nazywa艂y go komendantem albo Pu艂kownikiem Klinkiem, czyli niemieckim komendantem stalagu z popularnego serialu.
By艂y to 艂agodne okre艣lenia.
Sko艅czy艂 czyta膰, potem wygina艂 naro偶nik papieru elektronicznego, a偶 ten si臋 od艂ama艂, automatycznie wymazuj膮c pasek pami臋ci. Strona z obrazem sta艂a si臋 pomara艅czowa. Mark wr臋czy艂 oderwany kawa艂ek stewardowi, otrzymuj膮c w zamian piwo bezalkoholowe.
- Startujemy za sze艣膰 minut, sir - powiedzia艂 steward.
- Czy lec臋 sam? - zapyta艂 Augustine, ogl膮daj膮c si臋 na tylne siedzenia.
- Tak jest, sir - odpar艂 steward.
Augustine si臋 u艣miechn膮艂, ale bez 偶adnej rado艣ci. Twarz mia艂 pobru偶d偶on膮 i szar膮. W ostatnich pi臋ciu latach jego w艂osy prawie ca艂kowicie posiwia艂y. Mia艂 pi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 lat, ale wygl膮da艂 o dwadzie艣cia starzej.
Wyjrza艂 przez okienko na d艂ugo oczekiwan膮 burz臋, kt贸ra zaczyna艂a szale膰 nad wi臋ksz膮 cz臋艣ci膮 Wirginii i Marylandu. Nast臋pny dzie艅 mia艂 by膰 znowu suchy i bezlito艣nie s艂oneczny, z temperatur膮 dochodz膮c膮 do dziewi臋膰dziesi臋ciu trzech stopni Fahrenheita. B臋dzie gor膮co podczas wyg艂aszania przez niego w Lexington kr贸tkiej mowy propagandowej.
Po艂udnie i wsch贸d Stan贸w ju偶 czwarty rok dr臋czy艂a susza. Kentucky przesta艂o by膰 stanem niebieskich traw. W wi臋kszo艣ci wygl膮da艂o jak Kalifornia pod koniec pal膮cego lata. Niekt贸rzy nazywali to kar膮, cho膰 zbierano rekordowe zbiory kukurydzy i pszenicy.
Jay Leno zakpi艂 kiedy艣, 偶e SHEVA od艂o偶y艂a na p贸藕niej globalne ocieplenie.
Augustine wierci艂 si臋, 艣ciskaj膮c mocno dyplomatk臋. Samolot ko艂owa艂. Za oknem wida膰 by艂o tylko zamazany przez kropelki deszczu pas startowy, wyci膮gn膮艂 wi臋c papierowe wydanie „Washington Post". Obok „Plain Dealer" z Cleveland by艂a to obecnie jedyna prawdziwa gazeta, kt贸r膮 da艂o si臋 czyta膰. Wi臋kszo艣膰 innych dziennik贸w w kraju pad艂a wskutek g艂臋bokiej recesji. Nawet „New York Times" ukazywa艂 si臋 jedynie w postaci wydania elektronicznego.
Niekt贸rzy dowcipnisie nazywali czasopisma sieciowe „elektronami". O ile papier mia艂 dwie strony, to elektrony prawie wy艂膮cznie 艂adunek ujemny. Gazety sieciowe nie mia艂y na pewno nic dobrego do powiedzenia o Urz臋dzie Stanu Wyj膮tkowego.
- Mea maxima culpa - wyszepta艂 Augustine sw膮 nerwow膮, pe艂n膮 skruchy modlitw臋. Do艣膰 rzadko ow膮 mantr臋 winy zast臋powa艂 inny g艂os, kt贸ry nalega艂, 偶e pora umiera膰, wyda膰 siebie na 艂ask臋 sprawiedliwego Boga.
Augustine zajmowa艂 si臋 jednak medycyn膮, bada艂 choroby, zbyt d艂ugo uczestniczy艂 w walkach politycznych, aby wierzy膰 w jakie艣 艂askawe czy wspania艂omy艣lne b贸stwo. A nie chcia艂 wierzy膰 w 偶adne inne.
W takie, kt贸re by艂oby najbardziej zainteresowane dusz膮 Marka Augustine'a.
Samolot osi膮gn膮艂 koniec pasa startowego i wzbi艂 si臋 szybko, skutecznie, z wiatrem, wydaj膮c g艂臋boki, niski ryk.
Steward dotkn膮艂 jego ramienia i u艣miechn膮艂 si臋. Augustine zdo艂a艂 jako艣 uci膮膰 sobie b艂ogos艂awion膮 drzemk臋, trwaj膮c膮 mo偶e dziesi臋膰 minut. Prawie si臋 uspokoi艂. Samolot nabra艂 wysoko艣ci, osi膮gn膮艂 pu艂ap lotu.
- Panie doktorze, co艣 si臋 sta艂o. Otrzymali艣my rozkaz, aby zabra膰 pana z powrotem do Waszyngtonu. Zosta艂 dla pana otwarty bezpieczny kana艂 satelitarny.
Augustine wzi膮艂 przeno艣n膮 s艂uchawk臋 i s艂ucha艂. Jego twarz poblad艂a jeszcze bardziej, je艣li to w og贸le by艂o mo偶liwe. Po kilku minutach odda艂 telefon stewardowi i opu艣ci艂 siedzenie, aby ruszy膰 ostro偶nie mi臋dzy fotelami w stron臋 艂azienki. Tam opr贸偶ni艂 p臋cherz, czubek g艂owy i jedn膮 r臋k臋 przyciskaj膮c do pochylonej grodzi. Samolot pochyli艂 si臋 na skrzyd艂o, aby zakr臋ci膰.
Zosta艂 wezwany na pilne spotkanie z ministrem zdrowia i opieki spo艂ecznej, jego bezpo艣rednim prze艂o偶onym, oraz przedstawicielami Centers for Disease Control.
Wcisn膮艂 przycisk sp艂ukiwania, zapi膮艂 rozporek, starannie umy艂 r臋ce, spryska艂 szar膮, zdumiewaj膮co trupi膮 twarz i popatrzy艂 na siebie w w膮skim lustrze. Ma艂a turbulencja sprawi艂a, 偶e samolot podskoczy艂.
Lustro zawsze pokazywa艂o kogo艣 innego ni偶 cz艂owieka, kt贸rym chcia艂by zosta膰. Ostatni膮 rzecz膮, jak膮 sobie kiedykolwiek wyobra偶a艂, by艂 Mark Augustine kieruj膮cy sieci膮 oboz贸w koncentracyjnych. Cho膰 zajmowa艂y si臋 nauczaniem i brakowa艂o im cel 艣mierci, tym w艂a艣nie by艂y szko艂y: pilnowanymi obozami przetrzymuj膮cymi za wielkie pieni膮dze pokolenie dzieci, kt贸re nie mia艂y co liczy膰 na przepustki za dobre sprawowanie.
呕adnego spokoju. 呕adnego wytchnienia. Jedynie ci膮g艂e klas贸wki i okrutne sprawdziany dla wszystkich 偶yj膮cych na tej planecie.
25
Hrabstwo Spotsylvania
Stella patrzy艂a, jak rodzice obdzieraj膮 dom. P艂aka艂a w milczeniu.
Kaye ci膮gn臋艂a do dodge'a drewnian膮 skrzynk臋 wype艂nion膮 komputerem oraz wi臋kszo艣ci膮 najwa偶niejszych ksi膮偶ek i papier贸w. Mitch na podw贸rku z ty艂u pali艂 dokumenty w zardzewia艂ej beczce po oleju.
Kaye zwi臋藕le poleci艂a Stelli, aby ubrania, kt贸rych naprawd臋 potrzebuje, wrzuci艂a do jednej walizeczki, a ca艂膮 reszt臋 do plastikowego worka na 艣mieci, kt贸ry zabior膮, je艣li w samochodzie znajdzie si臋 miejsce.
- Nie mam najmniejszego zamiaru - odpar艂a cicho Stella. Kaye jej nie us艂ysza艂a, czy raczej nie chcia艂a teraz traci膰 czasu na rozmow臋 z c贸rk膮. Stella doda艂a g艂o艣niej: - Lubi臋 ten dom.
- Ja te偶, kochanie. Ja te偶 - powiedzia艂a Kaye z kamienn膮 twarz膮.
W kuchni Mitch rozwali艂 telefon kom贸rkowy i wyj膮艂 z niego male艅kie plastikowe p艂ytki z obwodami, kt贸re wsadzi艂 do kieszeni. W innym stanie wyrzuci je przez okno samochodu albo do kub艂a na 艣mieci. Potem rozbi艂 automatyczn膮 sekretark臋.
- Niepotrzebnie si臋 przejmujesz - powiedzia艂a Kaye, taszcz膮c korytarzem plastikowy w贸r pe艂en ubra艅. - Jeste艣my przypuszczalnie najbardziej pods艂uchiwan膮 rodzin膮 w Ameryce.
- Stare przyzwyczajenie - odpar艂 Mitch. - Pozw贸l mi zachowywa膰 z艂udzenia.
- Sprawi艂am k艂opoty i narazi艂am was na niebezpiecze艅stwo - powiedzia艂a Stella. - Powinnam odej艣膰. Powinnam uda膰 si臋 do obozu.
- Nas, na niebezpiecze艅stwo? - Kaye zatrzyma艂a si臋 i obr贸ci艂a na ko艅cu korytarza. - Czy ty mnie wypr贸bowujesz? - zapyta艂a. - Nie martwili艣my si臋 o siebie, Stello. Nigdy nie martwili艣my si臋 o siebie. - Jej r臋ce kre艣li艂y kr贸tkie 艂uki od bioder do ramion, a potem je za艂o偶y艂a na piersiach.
- Nie rozumiem, dlaczego musi tak by膰 - przyzna艂a Stella. Prosz臋, pozw贸lcie mi tu zosta膰, a je艣li przyjd膮, to przyjd膮, dobrze?
Twarz Kaye zbiela艂a.
Stella nie mog艂a przesta膰 m贸wi膰.
- Powiedzia艂a艣, 偶e boicie si臋 o mnie, ale tak naprawd臋 boicie si臋 o siebie, jak b臋dziecie si臋 czuli, je艣li...
- Stul buzi臋, Stello - powiedzia艂a wstrz膮艣ni臋ta Kaye i zaraz po偶a艂owa艂a tych ostrych s艂贸w. - Prosz臋. Musimy szybko si臋 st膮d wynosi膰.
- Znam innych takich jak ja. Mog臋 si臋 dowiedzie膰, co tak naprawd臋 powinni艣my robi膰. Kiedy艣 b臋d膮 musieli nas uzna膰.
- R贸wnie dobrze mog膮 pozabija膰 was wszystkich - powiedzia艂 Mitch, gdy stan膮艂 obok Kaye.
- To wariactwo - odpar艂a Stella. - Swoje w艂asne dzieci? Mitch i Kaye patrzyli na c贸rk臋 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 korytarza.
Kaye dostrzeg艂a chyba symbolizm tej pozycji; ruszy艂a ku Stelli, nie patrz膮c na ni膮 wprost, ale na p艂yty gipsowe, karnisz, farb臋 艣cian, jej oczy wyszukiwa艂y g艂adkie przestrzenie, jakby te by艂y 艣wi臋tymi tekstami.
- Nie s膮dz臋, aby tak zrobili - ci膮gn臋艂a Stella.
- To nie twoje zmartwienie - powiedzia艂 Mitch.
Stella rozpaczliwie wykrzywia艂a twarz w czym艣, co mia艂o by膰 wed艂ug niej u艣miechem. Oczy nape艂ni艂y jej 艂zy.
- Je艣li nie moje, to czyje?
- Jeszcze nie twoje, nie tylko twoje - wyja艣ni艂 Mitch g艂osem znacznie 艂agodniejszym i tak pe艂nym bolesnej, gniewnej mi艂o艣ci, 偶e Stella poczu艂a ucisk w gardle. Podrapa艂a si臋 po szyi.
Kaye popatrzy艂a.
- O rany - rzuci艂a, przypomniawszy co艣 sobie. Przyjrza艂a si臋 swoim palcom i paznokciom, po czym pobieg艂a do 艂azienki. Tam kilka minut mydli艂a i wyciera艂a r臋ce.
Ze zlewu bucha艂a para, gdy Stella stan臋艂a w drzwiach.
- To przez Freda? - zapyta艂a.
- Przez Freda - potwierdzi艂a Kaye ponuro.
- Mocno si臋 za niego wzi臋艂a艣 - powiedzia艂a Stella.
- Jak kocia matka - odpar艂a Kaye. Szorowa艂a si臋 mocno sztywn膮 szczoteczk膮, potem spojrza艂a na sufit przez par臋 i lawendowe mydliny. - „Chc臋 zmy膰 tego faceta ze swych r膮k" - za艣piewa艂a. By艂o to niepodobne do niej, tak histeryczne, 偶e Stella zapomnia艂a o swojej winie i frustracji. Wyci膮gn臋艂a ramiona do matki.
Kaye odtr膮ci艂a d艂ugie r臋ce c贸rki.
- Mamo - rzuci艂a zaszokowana Stella. - Przepraszam! - Ponownie wyci膮gn臋艂a r臋ce. Kaye j臋kn臋艂a g艂o艣no, a potem klepa艂a d艂onie Stelli, a偶 ta z艂apa艂a j膮 wp贸艂. Gdy matka i c贸rka osun臋艂y si臋 na postrz臋piony chodnik na pod艂odze 艂azienki, zbyt wyczerpane, aby m贸c robi膰 cokolwiek poza dygotaniem i trzymaniem si臋 mocno, Mitch wci膮gn膮艂 powietrze i doko艅czy艂 prac臋. Za艂adowa艂 drug膮 walizk臋 ubraniami, zapi膮艂 j膮 i wraz z workiem na 艣mieci wrzuci艂 do baga偶nika dodge'a. Wyobrazi艂 sobie siebie jako twardego ojca z pogranicza, gotowego porzuci膰 n臋dzn膮 chat臋 i uciec do puszczy, gdy nadci膮gaj膮 Indianie.
To jednak nie byli Indianie. Mieszkali z Indianami - Stella urodzi艂a si臋 w szpitalu rezerwatu w stanie Waszyngton. Mitch od dziesi臋cioleci bada艂 Indian i podziwia艂 ich. Odkopywa艂 tak偶e pradawne ko艣ci mieszka艅c贸w Ameryki P贸艂nocnej. By艂o to dawno temu. Nie s膮dzi艂, 偶e m贸g艂by to robi膰 teraz.
Mitch przesta艂 by膰 bia艂ym cz艂owiekiem. Nie chcia艂 mie膰 zbyt wiele wsp贸lnego ze swoj膮 ras膮, swoim gatunkiem. Mo偶e wola艂by nie mie膰 z nim nic wsp贸lnego.
To kawalerii si臋 teraz obawia艂.
Wzi臋li dodge'a, a star膮, szar膮 toyot臋 zostawili na zakurzonym podje藕dzie. Kaye nie ogl膮da艂a si臋 za domem, ale Stella, siedz膮ca obok matki na tylnym siedzeniu, odwr贸ci艂a g艂ow臋.
- Pochowali艣my tam Shamusa - powiedzia艂a. Shamus do艂膮czy艂 do nich trzy lata temu; stary, pokiereszowany kocur ze sznurkiem obwi膮zanym wok贸艂 szyi. Kaye odci臋艂a sznurek, zszy艂a porozdzierane ucho i za艂o偶y艂a dren, aby oczy艣ci膰 z ropy ran臋 za jedynym okiem. Aby rudy, pr臋gowany zwierzak nie wydrapa艂 szw贸w, Mitch ochroni艂 jego g艂ow臋 艣mieszn膮 plastikow膮 os艂on膮, w kt贸rej wygl膮da艂, jak stwierdzi艂a Stella, niby Frankenkicia.
Jak na p贸艂dzikie zwierz臋, okaza艂 si臋 zdumiewaj膮co 艂agodnym i przywi膮zanym kotem.
Pewnego popo艂udnia ubieg艂ej zimy Shamus nie pojawi艂 si臋 po resztki ze sto艂u ani na zwyk艂膮 sjest臋 na kolanach Kaye. Odszed艂 w odleg艂y k膮t podw贸rka, daleko poza zasi臋g w臋chu Stelli. Przepcha艂 si臋 pod nabrzmia艂e p臋dy pn膮czy o艂ownika, gdzie nie mog艂y go dopa艣膰 wrony, i zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek.
Dwa dni p贸藕niej, tkni臋ty przeczuciem, Mitch znalaz艂 go tam ze spuszczon膮 g艂ow膮, zamkni臋tymi oczyma, 艂apkami podwini臋tymi, jakby spa艂. Pochowali go kilka jard贸w dalej owini臋tego w strz臋p swetra z afga艅skiej we艂ny, b臋d膮cego jego ulubionym pos艂aniem.
Mitch wyja艣ni艂, 偶e koty tak robi膮: odchodz膮, gdy wiedz膮, 偶e zbli偶a si臋 ich koniec, aby ich ko艣ci nie 艣ci膮gn臋艂y drapie偶nik贸w ani nie wywo艂a艂y choroby u rodziny czy stada.
- Biedny Shamus - powiedzia艂a Stella, patrz膮c si臋 przez tylne okno samochodu. - Nie ma teraz rodziny.
26
Jechali. Stella pami臋ta艂a wiele takich podr贸偶y. Le偶a艂a na tylnym siedzeniu ze spuchni臋tym nosem, ciasno 艣ci艣ni臋tymi r臋koma, sw臋dz膮cymi palcami r膮k i n贸g, g艂ow膮 na udach Kaye, a kiedy ta prowadzi艂a, to Mitcha.
Mitch g艂adzi艂 jej w艂osy, przygl膮daj膮c si臋 uwa偶nie. Czasami spa艂a. Le偶a艂a a to w cieniu chmur, a to w s艂o艅cu wlewaj膮cym si臋 przez okienka samochodu. My艣li k艂臋bi艂y si臋 w jej g艂owie niby myszy. Nawet w towarzystwie rodzic贸w, przyznawa艂a niech臋tnie, tak naprawd臋 by艂a sama. Nienawidzi艂a tych my艣li. Zamiast tego wspomina艂a Willa, Kevina i Mabel lub Maybelle, rozwa偶a艂a, jak cierpieli, gdy偶 ich rodzice byli g艂upi, podli albo jedno i drugie.
Samoch贸d stan膮艂 przy stacji obs艂ugi. Przedwieczorne s艂o艅ce odbija艂o si臋 od znaku ze l艣ni膮cej stali, razi艂o oczy Stelli, gdy pchn臋艂a metalowe drzwi prowadz膮ce do toalety. Toaleta by艂a ma艂a, pusta i nieprzyjemna, 艣ciany pokrywa艂y poobt艂ukiwane, brudne kafelki. Stella zwymiotowa艂a do sedesu, potem wytar艂a twarz i usta.
Miejsca za uszami piek艂y j膮 teraz, jakby 偶膮dli艂y je male艅kie pszczo艂y. W lustrze zobaczy艂a, 偶e jej policzki nie pokazuj膮 kolor贸w. By艂y blade jak u Kaye. Stella zastanawia艂a si臋, czy si臋 nie zmienia, nie zaczyna upodabnia膰 do matki. Mo偶e stan dziecka wirusa by艂 czym艣 przej艣ciowym, wrodzon膮 skaz膮, kt贸ra zanika.
Kaye po艂o偶y艂a d艂o艅 na czole c贸rki, gdy prowadzi艂 Mitch.
S艂o艅ce zasz艂o, burza przysz艂a i odesz艂a.
Stella le偶a艂a na kolanach Kaye z niemal zupe艂nie schowan膮 twarz膮. Ci臋偶ko dysza艂a.
- Przekr臋膰 si臋, male艅ka - powiedzia艂a Kaye. Stella us艂ucha艂a. - Jeste艣 rozpalona.
- Zwymiotowa艂am tam - przyzna艂a.
- Jak daleko do nast臋pnego domu? - zapyta艂a Mitcha Kaye.
- Wedle mapy dwadzie艣cia mil. Wkr贸tce b臋dziemy w Pittsburghu.
- Chyba jest chora - powiedzia艂a Kaye.
- To nie shiver, powiedz, Kaye? - poprosi艂a Stella.
- Nie dostaniesz shivera, kochanie.
- Wszystko mnie boli. Czy to 艣winka?
- Zosta艂a艣 zaszczepiona na wszystkie choroby. - Kaye wiedzia艂a jednak, 偶e to nie mo偶e by膰 prawda. Nikt nie mia艂 poj臋cia, na co podatne s膮 nowe dzieci. Stella nigdy nie chorowa艂a, nie z艂apa艂a nawet przezi臋bienia czy grypy; nigdy nie dosta艂a zaka偶enia bakteryjnego. Kaye uwa偶a艂a, 偶e nowe dzieci mog膮 mie膰 ulepszone uk艂ady odporno艣ciowe. Mitch nie podziela艂 jednak tej teorii, wi臋c poddali Stell臋 wszystkim niezb臋dnym szczepieniom, jednemu po drugim, kiedy FDA i CDC niech臋tnie przyzwoli艂y na podawanie nowym dzieciom starych szczepionek.
- Mo偶e pomo偶e mi aspiryna - powiedzia艂a Stella.
- Od aspiryny by艣 zachorowa艂a - odpar艂a Kaye. - Wiesz o tym.
- Tylenol - doda艂a Stella, ci臋偶ko prze艂ykaj膮c.
Kaye nala艂a troch臋 wody z butelki i podnios艂a g艂ow臋 c贸rki, by si臋 napi艂a.
- Te偶 jest niedobry - szepn臋艂a. - Jeste艣 kim艣 bardzo szczeg贸lnym, kochanie.
Podnios艂a powieki Stelli, jedn膮 po drugiej. T臋cz贸wki by艂y bezbarwne, z艂ote plameczki poznika艂y. 殴renice wygl膮da艂y jak kropeczki. Oczy c贸rki wyra偶a艂y r贸wnie ma艂o co jej policzki.
- Tak szybko - powiedzia艂a Kaye. Po艂o偶y艂a g艂ow臋 Stelli na poduszce w k膮cie tylnego siedzenia i pochyli艂a si臋, szepcz膮c Miechowi do ucha: - Mo偶e mie膰 to samo co tamta zmar艂a dziewczynka.
- Kurna - rzuci艂 Mitch.
- Jeszcze nie ma k艂opot贸w z oddychaniem, ale jest rozpalona. Jakie艣 sto cztery sto pi臋膰 stopni. W apteczce nie mog臋 znale藕膰 termometru.
- W艂o偶y艂em go tam - powiedzia艂 Mitch.
- Nie znalaz艂am. Dostaniemy nowy w Pittsburghu.
- I lekarza - dorzuci艂 Mitch.
- W bezpiecznym domu - powiedzia艂a Kaye. - Potrzebujemy specjalisty. - Stara艂a si臋 zachowywa膰 spok贸j. Stella nigdy dot膮d nie mia艂a gor膮czki ani tak bezbarwnych policzk贸w i oczu.
Samoch贸d przy艣pieszy艂.
- Trzymaj si臋 przepisowej pr臋dko艣ci - nakaza艂a Kaye.
- Nie mog臋 obieca膰 - odpar艂 Mitch.
27
Ohio
Christopher Dicken wysiad艂 z samolotu transportowego C-141 w bazie Si艂 Powietrznych Wright-Patterson. Za rad膮 Augustine'a do艂膮czy艂 p贸藕nym popo艂udniem do oddzia艂贸w Gwardii Narodowej przewo偶onych drog膮 powietrzn膮 z Baltimore do Dayton.
Na betonowej p艂ycie postojowej powita艂 go elegancko ubrany w szary garnitur m臋偶czyzna w 艣rednim wieku, wsp贸艂pracownik cywilny, kt贸ry przez ma艂y, surowy terminal pasa偶erski poprowadzi艂 go do czarnego s艂u偶bowego chevroleta.
Dicken popatrzy艂 na stoj膮ce za chevroletem dwa nierzucaj膮ce si臋 w oczy fordy.
- Po co obstawa? - zapyta艂.
- Secret Service - wyja艣ni艂 wsp贸艂pracownik.
- Mam nadziej臋, 偶e nie dla mnie - powiedzia艂 Dicken.
- Nie, sir.
Gdy podchodzili do chevroleta, znacznie m艂odszy kierowca w czarnym garniturze stan膮艂 na baczno艣膰, przedstawi艂 si臋 jako funkcjonariusz Reed ze S艂u偶by Ochrony Szko艂y dla Upo艣ledzonych w Ohio i otworzy艂 prawe tylne drzwiczki samochodu.
Na siedzeniu tkwi艂 Mark Augustine.
- Dobry wiecz贸r, Christopherze - powiedzia艂. - Mam nadziej臋, 偶e tw贸j lot by艂 przyjemny.
- Nie bardzo - odpar艂 Dicken. Wgramoli艂 si臋 niezdarnie do samochodu s艂u偶bowego i usiad艂 na czarnej sk贸rze fotela. Samoch贸d wyjecha艂 z bazy, a za nim dwa fordy. Dicken patrzy艂 na wielkie k艂臋by chmur gromadz膮ce si臋 nad zielonymi wzg贸rzami i przedmie艣ciami za szerokimi, szarymi rogatkami. Cieszy艂 si臋, 偶e jest znowu na ziemi. Zmiany ci艣nienia powietrza 藕le wp艂ywa艂y na jego nog臋.
- Jak noga? - zapyta艂 Augustine.
- W porz膮dku - odpar艂 Dicken.
- Moja daje mi do wiwatu - powiedzia艂 Augustine. - Przylecia艂em z lotniska im. Dullesa. Szarpa艂o samolotem nad Pensylwani膮.
- Z艂ama艂e艣 nog臋?
- W wannie.
Dicken bardzo wyra藕nie obr贸ci艂 tu艂贸w, aby popatrze膰 na by艂ego prze艂o偶onego, i przyjrza艂 mu si臋 ch艂odno.
- Przykro mi to s艂ysze膰.
Augustine przyj膮艂 jego ogl臋dziny zm臋czonymi oczami.
- Dzi臋kuj臋, 偶e艣 przyjecha艂.
- Nie zrobi艂em tego na twoj膮 pro艣b臋 - odpar艂 Dicken.
- Wiem. Ale osoba, kt贸ra wysun臋艂a t臋 pro艣b臋, rozmawia艂a ze mn膮.
- Otrzyma艂em polecenie z ministerstwa zdrowia.
- No w艂a艣nie - powiedzia艂 Augustine i poklepa艂 pod艂okietnik na drzwiach. - Mamy k艂opoty z niekt贸rymi z naszych szk贸艂.
- To nie s膮 moje szko艂y - odci膮艂 si臋 Dicken.
- Czy偶 nie ustalili艣my ju偶 jasno, jakim pariasem jestem? - zapyta艂 Augustine.
- Jeszcze nie do艣膰 jasno - odpar艂 Dicken.
- Znam twoje sympatie, Christopherze.
- Nie s膮dz臋.
- Co u pani Rhine?
Przekl臋ty szczyt kariery Marka Augustine'a, pomy艣la艂 Dicken z rumie艅cem na twarzy.
- Powiedz mi, dlaczego tu jestem - poprosi艂.
- Mn贸stwo nowych dzieci zaczyna chorowa膰, a niekt贸re umieraj膮. - odpowiedzia艂 Augustine. - Winny okaza艂 si臋 wirus. Nie wiemy jakiego rodzaju.
Dicken powoli odetchn膮艂.
- CDC nie ma uprawnie艅 do prowadzenia dochodze艅 w szko艂ach Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Wojna o wp艂ywy, zgadza si臋?
Augustine przechyli艂 g艂ow臋.
- Tylko w kilku stanach. Ohio zachowa艂o w艂adz臋 nad swymi szko艂ami. Spory w Kongresie - wyja艣ni艂. - Nie moje widzimisi臋.
- Nie wiem, co m贸g艂bym zrobi膰. Powiniene艣 艣ci膮gn膮膰 wszystkich lekarzy i pracownik贸w publicznej s艂u偶by zdrowia, kt贸rzy s膮 dost臋pni.
- Ohio w zesz艂ym roku zmniejszy艂o do po艂owy personel medyczny szk贸艂, bo nowe dzieci by艂y zdrowsze od wi臋kszo艣ci zwyk艂ych. Nie 偶artuj臋. - Augustine pochyli艂 si臋 na siedzeniu. - Jedziemy do najmocniej dotkni臋tej szko艂y.
- Kt贸rej? - zapyta艂 Dicken, masuj膮c sobie nog臋.
- Imienia Josepha Goldbergera.
Dicken u艣miechn膮艂 si臋 smutno.
- Nazwano je od bohater贸w publicznej s艂u偶by zdrowia? To mi艂e, Marku.
Augustine nie da艂 si臋 zbi膰 z panta艂yku. Jego oczy spogl膮da艂y t臋po, i to nie tylko wskutek zm臋czenia.
- Ostatniej nocy wszyscy lekarze opr贸cz jednego opu艣cili szko艂臋. Nie mamy jeszcze dok艂adnych danych o liczbie chorych i zmar艂ych. Odesz艂a te偶 cz臋艣膰 piel臋gniarek i nauczycieli. Wi臋kszo艣膰 jednak zosta艂a i pr贸buje radzi膰 sobie na w艂asn膮 r臋k臋.
- Wojownicy - zauwa偶y艂 Dicken.
- Amen. Dyrektor, wbrew moim wyra藕nym poleceniom, ale na 偶膮danie gubernatora, zarz膮dzi艂 zamkni臋cie szko艂y. Nikt nie opuszcza barak贸w, zakazano wszelkich odwiedzin. Wi臋kszo艣膰 szk贸艂 jest w podobnym po艂o偶eniu. To dlatego poprosi艂em ci臋, Christopherze, aby艣 do nas do艂膮czy艂.
Dicken patrzy艂 na autostrad臋, na przeje偶d偶aj膮ce samochody. Popo艂udnie by艂o pi臋kne i wszystko wygl膮da艂o normalnie.
- Jak sobie radz膮?
- Nie najlepiej.
- Dostawy lekarstw?
- S艂abe. Wyst臋puj膮 zatory w stanowym 艂a艅cuchu zaopatrzeniowym. Jak powiedzia艂em, to szko艂a stanowa, w艂adze stanowe wyznaczaj膮 jej dyrektora. Nakaza艂em dostawy 偶elaznych zapas贸w z federalnych magazyn贸w USW, ale mog膮 tu dotrze膰 dopiero jutro wieczorem.
- My艣la艂em, 偶e rozpi膮艂e艣 偶elazn膮 sie膰 - powiedzia艂 Dicken. - 呕e dobrze si臋 zabezpieczy艂e艣, kiedy dosta艂e艣 to swoje ma艂e lenno.
Augustine nie zareagowa艂, co ju偶 samo w sobie wywar艂o wra偶enie na Dickenie.
- Nie by艂em dostatecznie sprytny - odpar艂. - Pos艂uchaj, prosz臋, uwa偶nie. Dop贸ki sytuacja nie zostanie lepiej rozpoznana, do szk贸艂 b臋d膮 dopuszczani jedynie wybrani obserwatorzy. Chcia艂bym, aby艣 przeprowadzi艂 staranne dochodzenie, wzi膮艂 pr贸bki i dokona艂 bada艅. Jeste艣 wiarygodny.
Dicken poczu艂, 偶e dalsze oskar偶anie czy dr臋czenie Augustine'a nie ma wi臋kszego sensu. Rozlu藕ni艂 mi臋艣nie grzbietu i jego ramiona opad艂y.
- A ty nie? - zapyta艂.
Augustine popatrzy艂 na swoje r臋ce, obejrza艂 doskonale utrzymane paznokcie.
- Uwa偶a si臋 mnie za rozczarowanego zarz膮dc臋, kt贸ry przesta艂 uprawia膰 sw贸j zaw贸d, co jest prawd膮, oraz za cz艂owieka, kt贸ry zagra艂by kryzysem zdrowotnym dla ochrony w艂asnej sk贸ry, co nie jest prawd膮. Ty natomiast jeste艣 s艂aw膮. Prasa gotowa by艂aby liza膰 r贸偶owe paluszki u twych st贸p, aby us艂ysze膰 twoj膮 wersj臋 ca艂ej historii.
Dicken cicho prychn膮艂 z lekcewa偶eniem.
Augustine zeszczupla艂, odk膮d Dicken widzia艂 go po raz ostatni.
- Je艣li w ci膮gu kilku dni nie zdob臋d臋 fakt贸w i nie umieszcz臋 ich w w膮skich, biurokratycznych kolumienkach, to mo偶e chocia偶 uzyskamy co艣, co wykracza daleko poza chore dzieci.
- Do jasnej cholery, Marku, wiemy, jak dzia艂a shiver - powiedzia艂 Dicken. - Czymkolwiek to jest, to nie shiverem.
- Na pewno masz racj臋 - przyzna艂 Augustine. - Ale potrzebujemy nie tylko fakt贸w. Potrzebujemy bohatera.
28
Pensylwania
Rozpacz sz艂a jak my艣liwy w 艣lad za Mitchem Rafelsonem. Mia艂a go na swoim celowniku, traktowa艂a jak tarcz臋 strzeleck膮, gotowa Powali膰 go i zasi膮艣膰 do d艂ugiej uczty.
Mia艂 ochot臋 zatrzyma膰 dodge'a na poboczu drogi, wysi膮艣膰 i pobiec. Jak zawsze upcha艂 te my艣li do ma艂ej szufladki u podstawy czaszki. Ukrywa艂 w niej wszystkie oznaki wskazuj膮ce, 偶e nie jest kochaj膮cym ojcem, wszystkie uczucia, kt贸re nie by艂y odpowiednie dla jedenastoletniej dziewczynki, i znacznie wi臋cej; wszystko to trzyma艂 obok starych sn贸w o mumiach z Alp.
Wszystkich okropnych domys艂贸w dotycz膮cych nie偶yj膮cych od dawna neandertalczyk贸w, matki i ojca, oraz zmumifikowanego wsp贸艂czesnego noworodka, jakiego sp艂odzili, zanim zmarli z wyzi臋bienia, w d艂ugiej, g艂臋bokiej jaskini pokrytej lodem.
Nie miewa艂 ju偶 takich sn贸w. Prawie w og贸le przesta艂 艣ni膰. Opr贸cz tego niewiele jednak zosta艂o z dawnego Mitcha. Spala艂 si臋, z tatusia Stelli zosta艂 szczup艂y szkielet ze stali i kamienia. Nie wiedzia艂 ju偶 nawet, czy kocha go 偶ona. Od miesi臋cy nie spali z sob膮. Nie mieli czasu na my艣lenie o takich rzeczach. Nie skar偶y艂 si臋; tak po prostu si臋 sta艂o, po mierzeniu si臋 ze stresem i zmartwieniami brakowa艂o mu zar贸wno energii, jak i nami臋tno艣ci.
Mitch zabi艂by Freda Trinketa, gdyby nie by艂o tam policji i furgonetki. Skr臋ci艂by mu kark, potem spojrza艂by w zdumione oczy drania i doko艅czy艂by robot臋. Odtwarza艂 ten obraz w umy艣le, a偶 poczu艂, 偶e przewraca mu si臋 偶o艂膮dek.
Lepiej ni偶 kiedykolwiek rozumia艂, co musia艂 czu膰 neandertalski tatu艣.
Siedem mil. Byli na dalekich przedmie艣ciach Pittsburgha. Drog臋 okala艂y tr膮bi膮ce reklamy, pr贸buj膮ce nam贸wi膰 go do kupna samochod贸w, dzia艂ek budowlanych, do wydawania pieni臋dzy, kt贸rych nie mia艂. Domy za autostrad膮 sta艂y ciasno, zat艂oczone i ma艂e, a wielkie ceglane budynki przemys艂owe by艂y brudne i ciemne. Ledwo zauwa偶y艂 male艅ki park z jaskrawoczerwonymi hu艣tawkami i stolikami z tworzywa sztucznego. Wypatrywa艂 zjazdu na prawo.
- To tutaj - powiedzia艂 do Kaye i zjecha艂 z autostrady. Zerkn膮艂 na tylne siedzenie. Stella le偶a艂a bezw艂adnie. Kaye j膮 trzyma艂a. Obie przypomina艂y mu pos膮g Piety. Nie znosi艂 tej metafory, do艣膰 cz臋sto spotykanej na alternatywnych stronach Internetu: nowe dzieci s膮 m臋czennikami, jak Chrystus. Nienawidzi艂 jej serdecznie. M臋czennicy gin臋li. Jezus zmar艂 w straszny spos贸b, prze艣ladowany przez 艣lepe pa艅stwo i nieuczon膮, krwio偶ercz膮 t艂uszcz臋, a Stelli na pewno nie spotka ten los.
Stella b臋dzie 偶y艂a jeszcze d艂ugo po tym, jak Mitch Rafelson zgnije i zostan膮 z niego suche, interesuj膮ce ko艣ci.
Bezpieczny dom sta艂 na bogatym przedmie艣ciu. Poro艣ni臋te drzewami posiad艂o艣ci w niczym nie przypomina艂y terenu wok贸艂 drewnianego domku w Wirginii. G艂adkie asfaltowe i betonowe drogi doprowadzono do wielkich nowych dom贸w podczas ostatniego okresu bujnego rozwoju gospodarki. Ulice by艂y po obu stronach okolone kamiennymi, niedawno wzniesionymi za wysokimi sosnami murami, kt贸rych ci膮g przerywa艂y jedynie czarne 偶elazne bramy zwie艅czone kolcami.
Odnalaz艂 numer namalowany na kraw臋偶niku i podjecha艂 dodge'em do os艂oni臋tej klawiatury. Za pierwszym razem pomyli艂 numer i klawiatura zapiszcza艂a. Zamruga艂o ostrzegawczo czerwone 艣wiate艂ko. Za drugim razem brama odsun臋艂a si臋 g艂adko. Zaszele艣ci艂y li艣cie klonu g贸ruj膮cego nad podjazdem.
- Prawie jeste艣my - powiedzia艂.
- Szybciej - odpar艂a Kaye spokojnie.
29
Szko艂a dla Dzieci Upo艣ledzonych im. Josepha Goldbergera,
Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego w Ohio, Zarz膮d Dystryktu Centralnego
Ma艂y konw贸j ci臋偶ar贸wek Gwardii Narodowej stanu Ohio - Dicken doliczy艂 si臋 sze艣ciu i jakiej艣 setki ludzi - obsadzi艂 skrzy偶owania. Demonstranci, niczym ro艣liny wieloletnie rozkwitaj膮ce w ka偶d膮 wiosn臋 i lato, a znikaj膮ce zim膮, tkwili grupkami z dala od gwardzist贸w i drut贸w alarmowych. Dicken oceni艂, 偶e jest ich tego dnia trzystu b膮d藕 czterystu, wi臋cej ni偶 zwykle; do tego wygl膮dali na bardziej wzburzonych. Wi臋kszo艣膰 protestuj膮cych mia艂a poni偶ej trzydziestu lat, wielu poni偶ej dwudziestu. Niekt贸rzy nosili jasne, nier贸wno zafarbowane koszulki i lu藕ne spodnie, a w艂osy skr臋cone w d艂ugie, wyblak艂e dredy. 艢piewali, wo艂ali i machali tablicami, w my艣l kt贸rych „Ohydne wirusy" zosta艂y rzekomo uzyskane sztucznie przez pracuj膮cych dla korporacji szalonych naukowc贸w. Dwie ci臋偶ar贸wki telewizyjne wysuwa艂y w niebo czasze bia艂ych anten. Reporterzy przeprowadzali wywiady z demonstrantami, daj膮c 偶er g艂odnej, nakarmionej wst臋pnie przez wiadomo艣ci opinii publicznej, i wysy艂ali obrazy na 偶ywo. Dicken widywa艂 to ju偶 wielokrotnie.
W wiadomo艣ciach star膮 艣piewk膮 protestuj膮cych by艂y oskar偶enia, 偶e nowe dzieci to sztuczne potwory, wymy艣lone, aby pomog艂y korporacjom przej膮膰 w艂adz臋 nad 艣wiatem. Nazywali je Bachorami GM, G贸wniarzami z Laboratorium albo Przysz艂ymi Lizusami Monsanto, od firmy produkuj膮cej zmodyfikowane genetycznie ro艣liny.
Kilkudziesi臋ciu rodzic贸w zepchni臋to prawie na traw臋 i 偶wir tymczasowego parkingu. Dicken z 艂atwo艣ci膮 potrafi艂 odr贸偶ni膰 ich od protestuj膮cych. Rodzice byli starsi, bardziej staro艣wiecko ubrani, zm臋czeni i zdenerwowani. Dla nich to nie by艂a zabawa, podniecaj膮cy obrz臋d przechodzenia z m艂odo艣ci w nudn膮 i niemraw膮 doros艂o艣膰.
Samoch贸d s艂u偶bowy z dwoma wozami eskorty podjecha艂 do pierwszej bramy w okr臋偶nym pasie betonowych barykad. Demonstranci t艂oczyli si臋 przy ogrodzeniu, machaj膮c tablicami w stron臋 chronionej drogi. Najwi臋ksza, umieszczona na przedzie tablica, kt贸r膮 wywija艂 chudy ch艂opak z wyra藕nie zepsutymi z臋bami, mia艂a nabazgrany czerwonym mazakiem napis: „hej hej usa/nie zadzieraj z naturalnym dna!".
- Zastrzelcie ich - mrukn膮艂 Dicken.
Augustine przytakn膮艂 z zaci艣ni臋tymi ustami.
Rany, zgadzamy si臋 w czym艣, pomy艣la艂 Dicken.
Na pocz膮tku protestowali niemal wy艂膮cznie rodzice, przybywaj膮cy tysi膮cami do szk贸艂, jedni przybici i pe艂ni poczucia winy, inni ponurzy i zaczepni, a wszyscy 偶膮daj膮cy, aby ich dzieci mog艂y wr贸ci膰 do domu. Pe艂ne by艂y wtedy 偶艂obki, a internaty dopiero w budowie albo puste. Rodzice wystawiali dy偶urnych, tkwi膮cych tam okr膮g艂y rok, nawet w najgorsz膮 zim臋; trwa艂o to przesz艂o pi臋膰 lat. Byli najlepszymi obywatelami. Dobrowolnie oddawali swe dzieci, wierz膮c w obietnice rz膮du, 偶e zostan膮 im p贸藕niej zwr贸cone.
Mark Augustine nie by艂 w stanie spe艂ni膰 tych obietnic, najpierw dlatego, 偶e tak wynika艂o z jego 贸wczesnej wiedzy, ale w p贸藕niejszych latach z winy ponurej rzeczywisto艣ci politycznej.
Wi臋kszo艣膰 Amerykan贸w wierzy艂a, 偶e jest bezpieczniejsza dzi臋ki izolowaniu dzieci wirusa. Zamykaniu ich, zabieraniu im z oczu. Uniemo偶liwianiu zaka偶ania.
Dicken patrzy艂, jak wyraz twarzy Augustine'a przechodzi z wypracowanej oboj臋tno艣ci w stalow膮 bezwzgl臋dno艣膰, gdy samoch贸d wspina艂 si臋 pochy艂膮 drog膮 na p艂askowy偶, gdzie na typowej dla Ohio zieleni tkwi艂y p艂askie i brzydkie jak baraki bloki z dzie膰mi.
Samoch贸d lawirowa艂 mi臋dzy barykadami, a偶 podjecha艂 do b艂yszcz膮cej betonowej wartowni, bielszej nawet od chmur. Kiedy stra偶nicy sprawdzali list臋 zapowiadanych wizyt i naradzali si臋 z agentami Secret Service, Augustine przez okno samochodu patrzy艂 na wsch贸d na szereg czterech d艂ugich internat贸w barwy ochry.
Min膮艂 ju偶 rok od jego poprzednich odwiedzin w szkole im. Goldbergera. W贸wczas rz臋dy dzieciak贸w przechodzi艂y mi臋dzy klasami, internatami i sto艂贸wkami, pilnowane przez nauczycieli, sta偶yst贸w, ochroniarzy. Teraz internaty wygl膮da艂y na opustosza艂e. Przy wewn臋trznej bramie, wiod膮cej do zespo艂u barak贸w, sta艂a karetka. Ona tak偶e wydawa艂y si臋 niepilnowana.
- Gdzie s膮 dzieci? - zapyta艂 Dicken. - Czy zachorowa艂y wszystkie?
30
Pensylwania
Stella wszystko widzia艂a i czu艂a oddzielnymi przeb艂yskami. Przenoszenie jej by艂o cierpieniem, wi臋c krzycza艂a, ale cienie mimo to nie zaprzestawa艂y dr臋czenia. Mign膮艂 jej asfalt, kamie艅 i szare ceg艂y, potem wielkie, rosn膮ce do g贸ry nogami drzewo, a wreszcie 艂贸偶ko z mocno r贸偶ow膮 po艣ciel膮. Widzia艂a i s艂ysza艂a doros艂ych rozmawiaj膮cych w 艣wietle padaj膮cym przez otwarte drzwi. Wszystko inne by艂o mrokiem, zwr贸ci艂a si臋 wi臋c w stron臋 ciemno艣ci - kt贸ra mniej bola艂a - i wielkimi uszami nas艂uchiwa艂a g艂os贸w w drugim pokoju. Przez chwil臋 s膮dzi艂a, 偶e s膮 to g艂osy zmar艂ych, m贸wi艂y tak niewiarygodne rzeczy, pasuj膮ce do zwariowanej rado艣ci. Rozprawia艂y o ogniu i piekle, o tym, kto ma zosta膰 zjedzony nast臋pny a szalona kobieta 艣mia艂a si臋 w spos贸b, od kt贸rego przechodzi艂y Stell臋 ciarki.
Ciarki nie mija艂y. Utrzymywa艂y si臋 ci膮gle, zdziera艂y jej sk贸r臋, le偶a艂a w 艂贸偶ku wpatrzona w paj臋czyny, widmowe ramiona albo kszta艂ty przep艂ywaj膮ce pod powiekami, male艅kie 艂a艅cuchy kom贸rek powi臋kszonych do rozmiar贸w balonik贸w. Wiedzia艂a, 偶e to nie baloniki. Ale co z tego.
Kaye by艂a 艣miertelnie wyczerpana. Iris Mackenzie posadzi艂a j膮 na krzes艂o, poda艂a fili偶ank臋 kawy i ciastko. Dom by艂 ogromny i jasny w 艣rodku, pomalowany na kolory i odcienie, kt贸re wybieraj膮 bogacze: kremowe i blade szaro艣ci, jasne b艂臋kity i g艂臋bokie, ziemiste zielenie.
- Musisz co艣 zje艣膰 i odpocz膮膰 - powiedzia艂a jej Iris.
- Mitch... - zacz臋艂a Kaye.
- On i George s膮 z twoj膮 dziewczynk膮.
- Ja te偶 powinnam by膰 z ni膮.
- Dop贸ki nie przyjedzie lekarz, nic nie mo偶na dla niej Zrobi膰.
- Przemyj臋 j膮 g膮bk膮, zbij臋 temperatur臋.
- Tak, za minut臋. Teraz odpocznij, Kaye, prosz臋 ci臋. Niemal zemdla艂a艣 na ganku.
- Powinna by膰 w szpitalu - powiedzia艂a Kaye; jej oczy by艂y troch臋 dzikie. Jako艣 zdo艂a艂a wsta膰, odepchn膮膰 艂agodne r臋ce Iris.
- 呕aden szpital jej nie przyjmie - odpar艂a Iris, obejmuj膮c j膮 zamiast powstrzymywa膰 i znowu sadzaj膮c. Przycisn臋艂a policzek do twarzy Kaye i wyczu艂a na niej 艂zy. - Wydzwaniamy, do kogo tylko si臋 da. Choruje mn贸stwo nowych dzieci. M贸wi膮 ju偶 o tym w wiadomo艣ciach, szpitale odmawiaj膮 przyjmowania. Szalejemy. Nic nie wiemy o naszym synu. Nie mo偶emy si臋 dodzwoni膰 do Iowa.
- Jest w obozie? - zapyta艂a zmieszana Kaye. - My艣leli艣my, 偶e sie膰 obejmuje jedynie aktywnych rodzic贸w.
- Jeste艣my bardzo aktywni - odpowiedzia艂a Iris stalowym g艂osem. - To ju偶 dwa miesi膮ce. Ci膮gle jeste艣my na li艣cie i pozostaniemy na niej, dop贸ki b臋dziemy w stanie pomaga膰. Czy s膮 w stanie zrani膰 nas bardziej, ni偶 ju偶 zranili?
Iris mia艂a niezwykle jasne oczy, osadzone niczym klejnoty na twarzy 艂adnej jak u c贸rki farmera, z rumianymi jak krew z mlekiem irlandzkimi policzkami i ciemnobr膮zowymi w艂osami. By艂a szczup艂a, jej smuk艂e, silne palce porusza艂y si臋 szybko, dotykaj膮c w艂os贸w, bluzki, tacy i imbryczka, nalewaj膮c wrz膮tek do fili偶anek z kostnej porcelany i mieszaj膮c kaw臋 rozpuszczaln膮.
- Czy ta choroba ma nazw臋? - spyta艂a Kaye.
- Jeszcze nie. Wyst臋puje w szko艂ach - to znaczy w obozach. Nikt nie wie, jaka jest gro藕na.
Kaye wiedzia艂a.
- Widzia艂am dziewczynk臋. Zmar艂a. Stella mog艂a zarazi膰 si臋 od niej.
- B贸g nas przekl膮艂 - rzuci艂a Iris przez zaci艣ni臋te z臋by. By艂o to prawdziwe oskar偶enie, a nie takie sobie s艂owa.
- Przepraszam, 偶e si臋 tak rozklei艂am - powiedzia艂a Kaye. - Musz臋 by膰 ze Stell膮.
- Nie wiemy, czy to nie jest zara藕liwe... dla nas. Jest?
- Czy to ma znaczenie? - zapyta艂a Kaye.
- Nie. Oczywi艣cie, 偶e nie - odpar艂a Iris. Wytar艂a twarz. - Nie ma najmniejszego znaczenia. - Kawa pozosta艂a nietkni臋ta. Kaye nie wypi艂a nawet jednego 艂yku. Iris wysz艂a. Odwracaj膮c si臋, powiedzia艂a:
- Przynios臋 alkohol i g膮bk臋. Zbijemy jej temperatur臋.
31
Ohio
Dyrektor czeka艂 na samoch贸d s艂u偶bowy w miejscu zetkni臋cia si臋 podjazdu z kolumnad膮 budynku kierownictwa. Nosi艂 br膮zowy garnitur, mia艂 sze艣膰 st贸p wzrostu, jasne jak zbo偶e w艂osy rzedniej膮ce na czubku g艂owy, bulwiasty nos i prawie niewidoczne ko艣ci policzkowe. Dwie kobiety, jedna wysoka, a druga niska, ubrane w zielone stroje lekarskie, sta艂y na szczycie schod贸w. Ich rysy kry艂y si臋 w cieniu bocznej 艣ciany, rzucanym przez nisko wisz膮ce s艂o艅ce.
Augustine otworzy艂 drzwiczki, nie czekaj膮c, a偶 uczyni to kierowca, i wysiad艂. Dyrektor wytar艂 d艂onie o nogawki spodni i wyci膮gn膮艂 jedn膮 na powitanie.
- Panie doktorze, to dla nas zaszczyt.
Augustine kr贸tko u艣cisn膮艂 jego r臋k臋. Dicken wystawi艂 nog臋, chwyci艂 r膮czk臋 nad drzwiczkami i wygramoli艂 si臋 z samochodu.
- Christopher Dicken, Geoffrey Trask - przedstawi艂 ich sobie Augustine.
Za nimi dwa samochody Secret Service stan臋艂y w klin, blokuj膮c podjazd. Wysiedli z nich dwaj m臋偶czy藕ni, czekaj膮c przy otartych drzwiczkach.
Trask wytar艂 chusteczk膮 brwi.
- Naprawd臋 si臋 cieszymy z przyjazdu obu pan贸w - powiedzia艂. O wp贸艂 do si贸dmej wieczorem upa艂 powoli si臋 zmniejsza艂, temperatura spada艂a ze szczytowych osiemdziesi臋ciu pi臋ciu stopni Fahrenheita.
Trask obr贸ci艂 g艂ow臋 i dwie kobiety zesz艂y po schodach.
- To Yolanda Middleton, prze艂o偶ona piel臋gniarek i ni偶szego personelu medycznego w o艣rodku opieki pediatrycznej.
Middleton by艂a sporo po czterdziestce, mocno zbudowana, o klasycznych rysach kongijskich, kr贸tko obci臋tych sk艂臋bionych w艂osach, wielkich smutnych oczach i minie buldoga. Nosi艂a pomi臋ty i poplamiony fartuch. Kiwn臋艂a g艂ow膮 Dickenowi, na Augustine'a spojrza艂a z otwart膮 podejrzliwo艣ci膮.
- A to jest Diana DeWitt - ci膮gn膮艂 Trask. DeWitt by艂a niska, o pulchnej twarzy i w膮skich szarych oczach. Jej zielone spodnie wisia艂y wok贸艂 kostek, a r臋kawy musia艂a podwin膮膰. - Psycholog szkolny.
- Obecnie bardziej antropolog konsultant - powiedzia艂a DeWitt. - Je偶d偶臋 i odwiedzam szko艂y. Tutaj przyby艂am trzy dni temu. - U艣miechn臋艂a si臋 smutno, ale bez 艣ladu sugestii, 偶e czuje si臋 wykorzystywana. - Panie doktorze Augustine, kiedy艣 si臋 ju偶 spotkali艣my. Panie doktorze Dicken, w innych okoliczno艣ciach spotkanie z panem by艂oby przyjemno艣ci膮.
- Musimy wraca膰 - wtr膮ci艂a ostro Middleton. - Bardzo brakuje nam ludzi.
- Ci panowie s膮 bardzo wa偶ni, pani Middleton - napomnia艂 j膮 Trask.
Rozz艂o艣ci艂a si臋.
- Cho膰by odwiedzi艂 nas sam Jezus, panie Trask, kaza艂abym mu zakasa膰 r臋kawy. Wie pan, jak tragiczna jest sytuacja.
Trask przybra艂 sw膮 najbardziej w艂adcz膮 min臋 - s艂abo mu wysz艂a - i Dicken po艣pieszy艂 roz艂adowa膰 napi臋cie.
- My nie wiemy - powiedzia艂. - Jak tragiczna?
- Nie powinni艣my tu rozmawia膰. - Trask popatrzy艂 nerwowo na t艂umek demonstrant贸w za ogrodzeniem, nieca艂e dwie艣cie jard贸w dalej. - Czy maj膮 te wielkie uszy, no wie pan, talerze pods艂uchowe? Yolanda, Diana, czy mog膮 nam panie towarzyszy膰? Wszystko om贸wimy w 艣rodku. - Ruszy艂 pomi臋dzy sztuczne kolumny.
Jeden z agent贸w poszed艂 za nimi w stosownej odleg艂o艣ci.
Wszystkie starsze budynki pomalowano na bij膮cy po oczach odcie艅 ochry. Architektura pachnia艂a wi臋zieniem, cho膰 br膮zowa tablica na 艣cianie i szyld nad g艂贸wn膮 bram膮 g艂osi艂y, 偶e to szko艂a.
- Na polecenie gubernatora nie wolno nam kontaktowa膰 si臋 z pras膮 - powiedzia艂 Trask. - Telefony kom贸rkowe i radiotelefony by艂y w szkole oczywi艣cie zakazane, a teraz wy艂膮czy艂em central臋 telefoniczn膮. Wierz臋, 偶e w przekazywaniu wiadomo艣ci konieczna jest dyscyplina. Nie chcemy, aby by艂y gorsze, ni偶 s膮 w rzeczywisto艣ci. Obecnie moim g艂贸wnym priorytetem jest 艣ci膮ganie dostaw 艣rodk贸w medycznych. Doktor Kelson, nasz g艂贸wny lekarz, w艂a艣nie nad tym pracuje.
W budynku korytarze by艂y ch艂odniejsze, cho膰 nie mia艂 klimatyzacji.
- Nasza si艂ownia zosta艂a zamkni臋ta, niestety - ci膮gn膮艂 Trask, ogl膮daj膮c si臋 na Augustine'a. - Nie zdo艂ali艣my znale藕膰 ludzi do jej naprawienia. Doktorze Dicken, to dla nas zaszczyt. Naprawd臋. Je艣li potrzeba panom wyja艣nie艅...
- Prosz臋 powiedzie膰, jak bardzo jest 藕le - za偶膮da艂 Augustine.
- 殴le - przyzna艂 Trask. - Sytuacja niemal wymyka si臋 spod kontroli.
- Tracimy dzieci - powiedzia艂a Middleton; g艂os si臋 jej 艂ama艂. - Ile dzisiaj, Diane?
- Pi臋膰dziesi臋cioro w ostatnich kilku godzinach. W sumie dzisiaj sto dziewi臋膰dziesi臋cioro. I sze艣膰dziesi臋cioro w nocy.
- Chorych? - zapyta艂 Augustine.
- Zmar艂ych - odpar艂a Middleton.
- Nie mamy czasu na dok艂adne liczenie - doda艂 Trask. - Ale sprawa jest powa偶na.
- Musz臋 jak najszybciej odwiedzi膰 izb臋 chorych - powiedzia艂 Dicken.
- Ca艂a szko艂a jest izb膮 chorych - odpar艂a Middleton.
- Jest strasznie - przyzna艂a DeWitt. - Trac膮 sp贸jno艣膰 spo艂eczn膮. Ogromnie polegaj膮 na sobie, a nikt ich nie nauczy艂, jak maj膮 sobie radzi膰, gdy dojdzie do katastrofy. By艂y jednocze艣nie chronione i zaniedbywane.
- Uwa偶am, 偶e naszym g艂贸wnym zmartwieniem jest teraz ich zdrowie fizyczne - powiedzia艂 Trask.
- Przypuszczam, 偶e jest tu co艣 w rodzaju laboratorium medycznego - wysun膮艂 domys艂 Dicken. - Chcia艂bym mo偶liwie jak najszybciej zbada膰 pr贸bki pobrane z chorych dzieci.
- Ju偶 si臋 tym zaj膮艂em - odpar艂 Trask. - B臋dzie pan pracowa艂 z doktorem Kelsonem.
- Czy s膮 pr贸bki od pracownik贸w?
- Pobierali艣my je tylko od chorych dzieci. - Trask u艣miechn膮艂 si臋 bezradnie.
- Ale nie od pracownik贸w? - Dicken niecierpliwie naciska艂 Traska.
- Nie. - Uszy dyrektora poczerwienia艂y. - Nikt nie dostrzeg艂 takiej potrzeby. S艂yszeli艣my pog艂oski o 艣cis艂ej kwarantannie, ca艂kowitym odci臋ciu wszystkich, bez wyj膮tku. Wi臋kszo艣膰 z nas ma rodziny... - Pozwoli艂, aby sami si臋 domy艣lili, dlaczego nie chcia艂 bada膰 pracownik贸w. - Wyb贸r by艂 ci臋偶ki.
- Czy wys艂a艂 pan pr贸bki do Departamentu Zdrowia w Ohio i do CDC?
- Czekali艣my z tym do teraz - odpar艂 Trask.
- Powinien by艂 pan je wys艂a膰, gdy tylko zachorowa艂o pierwsze dziecko - powiedzia艂 Dicken.
- Panowa艂o straszne zamieszanie - wyja艣ni艂 Trask z u艣miechem. Dicken potrafi艂 rozpozna膰 w nim rodzaj cz艂owieka, kt贸ry za mask膮 mi艂ej miny i uprzejmo艣ci skrywa w膮tpliwo艣ci i niewiedz臋. Nie dzieje si臋 tu nic z艂ego, przyjaciele. Wszystko jest pod kontrol膮. Jakby potwierdzaj膮c jego przekonanie, Trask doda艂: - Przyzwyczaili艣my si臋, 偶e s膮 takie zdrowe.
Dicken zerkn膮艂 na Augustine'a, licz膮c na jakie艣 wskaz贸wki, co naprawd臋 si臋 tu dzieje, czy Mark ma kontakty z osobami takimi jak Trask, jak膮艣 w艂adz臋 nad nimi, je艣li w og贸le kiedykolwiek j膮 mia艂. Przerazi艂 si臋 tym, co zobaczy艂. Twarz Augustine'a wyra偶a艂a spok贸j bezbarwnej sadzawki w bezwietrzny dzie艅.
Nie by艂 to ju偶 dawny Augustine. A to, kim mo偶e zosta膰 ten nowy cz艂owiek, nie bardzo teraz Dickena obchodzi艂o. Mia艂 na g艂owie inne sprawy.
Min臋li wind臋 i ci膮g schod贸w.
- M贸j gabinet jest na g贸rze, obok o艣rodka 艂膮czno艣ci i kierowania - powiedzia艂 Trask. - Panie doktorze Augustine, prosz臋 swobodnie z nich korzysta膰. S膮 na pierwszym pi臋trze, z najlepszym widokiem na szko艂臋, no, opr贸cz widok贸w z wie偶 wartowniczych, kt贸re s艂u偶膮 teraz g艂贸wnie jako magazyny. Najpierw odwiedzimy laboratorium medyczne. B臋d膮 mogli panowie natychmiast zabra膰 si臋 tam do pracy - z dala od zamieszania.
- Wola艂bym zobaczy膰 teraz dzieci - nalega艂 Dicken.
- No oczywi艣cie. - Trask przeni贸s艂 na niego wzrok. - Trudno by艂oby na nie nie trafi膰. - Dyrektor odszed艂 wielkimi krokami, potem obejrza艂 si臋 przez rami臋, zobaczy艂, 偶e Dicken nie jest taki sprawny, i zawr贸ci艂.
DeWitt pali艂a si臋, aby co艣 powiedzie膰, ale nie przy Trasku.
- Prosz臋 pozwoli膰, 偶e opisz臋 nasz teren - powiedzia艂 Trask. - Szko艂a im. Josepha Goldbergera jest najwi臋ksz膮 w Ohio i jedn膮 z najwi臋kszych w kraju. - Macha艂 r臋koma, kre艣l膮c nimi jakby ramk臋. - Zbudowano j膮 sze艣膰 lat temu na miejscu O艣rodka Poprawczego im. Warrena K. Pernicke, instytucji zarz膮dzanej przez Namtex Limited. O艣rodek im. Pernicke zamkni臋to po zmianie ustawy o narkotykach, kiedy to odnotowano spadek liczby wi臋藕ni贸w o dwadzie艣cia procent. - Brzmia艂 coraz bardziej jak przewodnik wycieczki wyg艂aszaj膮cy przygotowany tekst, co zwi臋ksza艂o surrealizm sytuacji. - Kontrakt na przebudow臋 zespo艂u, umo偶liwiaj膮c膮 przetrzymywanie dzieci SHEVY, otrzyma艂y CGA i Nortent, kt贸re zako艅czy艂y prac臋 w dziewi臋膰 miesi臋cy, co by艂o rekordem. Cztery nowe internaty wzniesiono sto jard贸w na wsch贸d od budynku o maksymalnym zabezpieczeniu, zbudowanego w roku 1949. Stary szpital i zabudowania farmy przekszta艂cono w laboratoria badawcze i lecznic臋. Budynek, w kt贸rym uczono zawodu, zamieniono na 偶艂obek, a teraz odbywa si臋 w nim kszta艂cenie. W zespole przeznaczonym dla czterystu najci臋偶szych przest臋pc贸w przetrzymujemy teraz chorych psychicznie i niedorozwini臋tych. Nazywamy go Oddzia艂em Specjalnego Traktowania. Jest tylko jeden taki w stanie.
- Ile dzieci jest tam trzymanych? - zapyta艂 Dicken.
- Trzysta siedmioro - wyja艣ni艂 Trask.
- By艂y bardziej od innych odizolowane - doda艂a Middleton.
- Doktorzy Jurie i Pickman mog膮 powiedzie膰 na ten temat wi臋cej - powiedzia艂 Trask, po raz pierwszy jakby odrobin臋 mniej uprzejmie. - Chocia偶...
- Nie widzia艂am ich - stwierdzi艂a Middleton.
- Kto艣 mi powiedzia艂, 偶e wyjechali wczesnym rankiem - doda艂a DeWitt. - Mo偶e po zapasy - doda艂a z nadziej膮.
- No tak. - Jab艂ko Adama Traska podskakiwa艂o jak po艂kni臋ty orzech w艂oski. Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z udawan膮 trosk膮. - Wczoraj w szkole przebywa艂o w sumie pi臋膰 tysi臋cy czterysta dzieci. - Zerkn膮艂 ukradkowo na zegarek. - Nie mamy po prostu tego, czego nam potrzeba. - Zaprowadzi艂 ich do zachodniego ko艅ca budynku, a potem powi贸d艂 szerokim 艂膮cznikiem wype艂nionym starymi lod贸wkami. Stare, bia艂e urz膮dzenia zaklejono czarnymi i 偶贸艂tymi ta艣mami. Pod艂og臋 za艣ciela艂y puste w贸zki dostawcze i stosy stalowych tac. Powietrze pachnia艂o 艣rodkiem odka偶aj膮cym Pine-Sol.
DeWitt sz艂a obok Dickena jak pasa偶er ocala艂y po zatoni臋ciu statku, marz膮cy o jakiej艣 desce.
- U偶ywaj膮 Pine-Sol, aby przeszkadza膰 w w臋szeniu i fr膮chaniu - rzuci艂a p贸艂g艂osem. Fr膮chaniem nazwano spos贸b, w jaki dzieci SHEVY czerpi膮 zapach do jamy ustnej. Unosz膮 g贸rn膮 warg臋 i z lekkim sykiem wci膮gaj膮 powietrze przez z臋by. Powietrze przechodzi przez ich narz膮dy przylemieszowe, wykrywaj膮ce feromony gruczo艂y o znacznie wi臋kszej czu艂o艣ci ni偶 te wyst臋puj膮ce u ich rodzic贸w.
- Ochrona i wielu pracownik贸w nosi zatyczki do nosa.
- Sta艂o si臋 to w szko艂ach standardem - powiedzia艂a Dickenowi Middleton, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Augustine'a. Otworzy艂a podniszczon膮 stalow膮 szafk臋, wyci膮gn臋艂a z niej stroje ochronne i maseczki chirurgiczne. - Na razie, dzi臋ki Bogu, 偶aden pracownik nie zachorowa艂.
Dicken i Augustine na艂o偶yli kombinezony na ubrania, zawi膮zali maseczki i wsun臋li d艂onie w sterylne r臋kawiczki. Stan臋li, gdy starszy m臋偶czyzna, oko艂o siedemdziesi膮tki, przygarbiony, o orlim nosie, wy艂oni艂 si臋 z wahad艂owych drzwi na ko艅cu korytarza.
- A oto doktor Kelson - powiedzia艂 Trask. Jego plecy zesztywnia艂y.
Kelson mia艂 na sobie str贸j chirurgiczny i czepek, ale fartuch wisia艂 na nim, troczki nie by艂y zawi膮zane, a r臋ce mia艂 go艂e. Podszed艂 do Augustine'a, kiwn膮艂 mu niedbale g艂ow膮, potem zwr贸ci艂 si臋 do Middleton.
- R臋kawiczki - za偶膮da艂. Middleton si臋gn臋艂a do szafki i wr臋czy艂a mu par臋 r臋kawiczek laboratoryjnych. Kelson chwyci艂 je i bacznie obejrza艂. - 呕adnego po偶ytku z Departamentu Zdrowia. Poprosi艂em o NuTest, 艣rodki przeciwwirusowe, zestawy przeciwko odwodnieniu. Nieosi膮galne, odpowiedzieli. Do diab艂a, wiem, 偶e maj膮 wszystko, czego potrzebujemy! Po prostu trzymaj膮 to dla siebie na wypadek, gdyby ta choroba si臋 rozprzestrzeni艂a.
- Nie rozprzestrzeni si臋 - powiedzia艂 Trask, ju偶 bez u艣miechu.
- Czy Trask powiadomi艂 pana o naszych brakach? - zapyta艂 Augustine'a Kelson.
- Wiedzieli艣my, 偶e nast膮pi艂 kryzys - odpar艂 Augustine.
- To diabelskie, umy艣lne morderstwo! - rykn膮艂 Kelson. DeWitt podskoczy艂a. - Trzy miesi膮ce temu kierownictwo stanowego Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego zabra艂o nam ponad po艂ow臋 sprz臋tu medycznego i lekarstw. Wyszabrowa艂o ca艂e wyposa偶enie na nadzwyczajne przypadki. Mamy „zdrowe dzieci", tak nam t艂umaczyli. Zapasy zostan膮 lepiej wykorzystane w innych miejscach. Trask nic nie zrobi艂, aby ich powstrzyma膰.
- Nie zgodzi艂bym si臋 z tym okre艣leniem - powiedzia艂 Trask. - Nic nie mog艂em zrobi膰.
- Ostatkiem si艂 pojecha艂em furgonetk膮 do miasta - ci膮gn膮艂 Kelson. - Zamaza艂em b艂otem drzwiczki i tablice rejestracyjne, ale i tak wiedzieli. W sklepie Dayton General kazali mi i艣膰 do diab艂a. Niczego nie dosta艂em. Wr贸ci艂em wi臋c i w艣lizgn膮艂em si臋 wjazdem od Miller's Road. Nie by艂o nawet zablokowane. - Kelson machn膮艂 r臋k膮, oszo艂omiony wyczerpaniem, kieruj膮c zniech臋cone mleczno-niebieskie oczy na Dickena. - Kim pan jest?
Augustine przedstawi艂 ich sobie.
Kelson wycelowa艂 w Dickena gruz艂owaty palec w r臋kawiczce.
- Jest pan moim 艣wiadkiem, doktorze Dicken. Pierwsza wype艂ni艂a si臋 izba chorych. Jest tam. Setkami wynosimy z niej cia艂a. Powinien pan zobaczy膰. Powinien pan zobaczy膰.
32
Pensylwania
Mitch opiekowa艂 si臋 Stell膮 w przy膰mionych 艣wiat艂ach sypialni. Nadal nie by艂o z ni膮 kontaktu. Korzysta艂 ze wszystkich 艂agodnych s艂贸w i ton贸w, na jakie tylko m贸g艂 si臋 zdoby膰; wygl膮da艂o jednak na to, 偶e nic do niej nie dociera.
George Mackenzie przygl膮da艂 si臋 z progu. By艂 tu偶 po czterdziestce, mocno oty艂y. Mia艂 dzieci臋c膮 twarz z bystrymi oczami, nad jego czo艂em zwiesza艂a si臋 starannie przystrzy偶ona fala przedwcze艣nie posiwia艂ych w艂os贸w, a g贸rna warga szczyci艂a si臋 lekkim puszkiem w膮s贸w.
- Potrzebuj臋 termometru wk艂adanego do ucha lub odbytu - powiedzia艂 Mitch. - Mo偶e dosta膰 konwulsji i przegry藕膰 trzymany w ustach. B臋dziemy musieli j膮 przytrzymywa膰.
- Przynios臋 - odpar艂 George i wyszed艂 na chwil臋, zostawiaj膮c Mitcha samego z przewracaj膮cym si臋 dzieckiem. Czo艂o Stelli by艂o suche jak rozpalona ceg艂a.
- Jestem tutaj - szepn膮艂 Mitch. Ca艂kowicie ods艂oni艂 Stell臋. Rozebra艂 dziewczynk臋; jej nagie nogi wygl膮da艂y jak ko艣ci na tle r贸偶owych prze艣cierade艂. By艂a tak strasznie chora. Nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e jego c贸rka jest w takim stanie.
Wr贸ci艂 George, trzymaj膮c w jednej r臋ce etui z niebieskiego plastiku, a w drugiej termometr, za nim wesz艂y kobiety. Kaye nios艂a miednic臋 z wod膮 i wrzuconymi do niej kostkami lodu, a Iris myjk臋 i butelk臋 alkoholu do nacierania.
- Nigdy nie kupili艣my termometru wk艂adanego do ucha - powiedzia艂 George przepraszaj膮cym tonem. - Nigdy nie by艂 nam potrzebny.
- Ju偶 si臋 nie boj臋 - stwierdzi艂a Iris. - George, obawia艂am si臋 dotyka膰 ich c贸reczk臋. Tak bardzo si臋 wstydz臋.
Przytrzymali Stell臋 i zmierzyli jej temperatur臋. Mia艂a 107 stopni Fahrenheita. Jej normalna temperatura wynosi艂a 97. Gor膮czkowo obmywali j膮 g膮bk膮, pracuj膮c na zmian臋, a potem zanie艣li do 艂azienki, gdzie Kaye wype艂ni艂a wann臋 wod膮 i lodem. Stella by艂a taka rozpalona. Mitch zobaczy艂, 偶e ma krwawi膮ce rany w ustach.
Budzi艂a rozpacz, czarn膮 i dr臋cz膮c膮.
Kaye pomog艂a Mitchowi odnie艣膰 Stell臋 do 艂贸偶ka. Nie tracili czasu na jej wytarcie. Mitch lekko obj膮艂 i poklepa艂 Kaye po plecach. George zszed艂 na parter, aby odgrza膰 zup臋.
- Ugotuj臋 ros贸艂 dla dziewczynki - powiedzia艂.
- Nie b臋dzie jad艂a - odpar艂a Kaye.
- No to zup臋 dla nas.
Kaye kiwn臋艂a g艂ow膮.
Mitch patrzy艂 na 偶on臋. By艂a prawie ca艂kowicie nieobecna, tak pada艂a ze zm臋czenia, twarz mia艂a strasznie zapadni臋t膮. Zastanawia艂 si臋, kiedy minie ten koszmar. Kiedy twoja c贸rka odejdzie, nie wcze艣niej.
Co oczywi艣cie nie by艂o 偶adn膮 odpowiedzi膮.
Jedli w ciemniej膮cym pokoju, pij膮c z fili偶anek gor膮cy ros贸艂.
- Gdzie lekarz? - spyta艂a Kaye.
- Mia艂 przed nami dw贸ch innych pacjent贸w - powiedzia艂 George. - Mamy szcz臋艣cie, 偶e go znale藕li艣my. Jedyny w ca艂ym mie艣cie leczy nowe dzieci.
33
Ohio
Izba chorych by艂a na pierwszym pi臋trze budynku medycznego, stanowi艂a otwarty pok贸j o powierzchni oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu st贸p kwadratowych, przeznaczony dla najwy偶ej sze艣膰dziesi臋ciu, siedemdziesi臋ciu pacjent贸w. Przesuwane 艣cianki st艂oczono pod 艣cianami, umieszczaj膮c co najmniej dwie艣cie sk艂adanych 艂贸偶ek, materac贸w i poduszek do siedzenia.
- Zape艂nili艣my to miejsce w pierwszych sze艣ciu godzinach - powiedzia艂 Kelson.
Od贸r by艂 obezw艂adniaj膮cy - od贸r moczu, wymiocin, powalaj膮cych wyziew贸w ludzkich chor贸b, doskonale znanych Dickenowi, ale by艂o tu co艣 wi臋cej - zapach jednocze艣nie ostry i obcy, zar贸wno niepokoj膮cy, jak i budz膮cy lito艣膰. Dzieci straci艂y panowanie nad wydzielaniem woni. Sala by艂a g臋sta od niepoj臋tych feromon贸w, womeroferyn, sk艂adnik贸w arsena艂u i s艂ownika komunikacji mi臋dzyludzkiej, kt贸re by艂y nie tyle nowe, co bardziej jawne i wyra藕ne.
Nawet ich mocz pachnia艂 inaczej.
Trask wyj膮艂 z kieszeni chusteczk臋, zakry艂 ni膮 os艂oni臋te maseczk膮 usta i nos. Pilnuj膮cy Augustine'a agent Secret Service stan膮艂 w rogu i zrobi艂 to samo, wyra藕nie wstrz膮艣ni臋ty.
Dicken podszed艂 do naro偶nego 艂贸偶ka. Na boku le偶a艂 tam ch艂opiec, jego pier艣 ledwo si臋 porusza艂a. Mia艂 siedem albo osiem lat, Pochodzi艂 z drugiej i ostatniej fali dzieci SHEVY. Dziewczynka, w tym samym wieku b膮d藕 troch臋 starsza, przycupn臋艂a obok pryczy. Trzyma艂a palce ch艂opca wok贸艂 ma艂ego, srebrzystego cyfrowego odtwarzacza muzyki, aby go nie upu艣ci艂. S艂uchawki zwisa艂y z boku 艂贸偶ka. Oboje mieli br膮zowe w艂osy, byli drobni, o 艣niadej sk贸rze i chudych, zwiotcza艂ych ko艅czynach.
Dziewczynka spojrzala na Dickena, gdy podszed艂 bli偶ej. U艣miechn膮艂 si臋 do niej. Przewr贸ci艂a oczyma, wystawi艂a mi臋dzy wargami czubek j臋zyka i opu艣ci艂a g艂ow臋 na 艂贸偶ko obok ramienia ch艂opczyka.
- Bardzo zaprzyja藕nieni - powiedzia艂a DeWitt. - Ma swoje 艂贸偶ko, ale nie chce w nim le偶e膰.
- No to zestawcie 艂贸偶ka - poradzi艂 Augustine z przelotnym spojrzeniem, kt贸re wyra偶a艂o niesmak b膮d藕 udr臋k臋.
- Nie daje si臋 odsun膮膰 od niego dalej ni偶 na kilka cali - odpar艂a DeWitt. - Ich zdrowie jest przypuszczalnie wzajemnie od siebie zale偶ne.
- Wyja艣nij - poprosi艂 Dicken cicho.
- Kiedy dzieci s膮 tu sprowadzane, tworz膮 grupki fr膮chaj膮ce. Dwoje lub troje zbiera si臋 razem i ustala niezb臋dny zasi臋g zapachowy. Grupki 艂膮cz膮 si臋 w wi臋ksze zespo艂y. Mo偶e dla wsparcia i ochrony, ale moim zdaniem chodzi g艂贸wnie o tworzenie nowego j臋zyka. - DeWitt pokr臋ci艂a g艂ow膮, zakry艂a usta za maseczk膮 wn臋trzem d艂oni i chwyci艂a si臋 za 艂okie膰. - Tyle si臋 nauczy艂am...
Dicken uj膮艂 podbr贸dek ch艂opca i 艂agodnie go przekr臋ci艂: g艂owa zachwia艂a si臋 na cienkiej szyi. Malec otworzy艂 oczy, Dicken dostrzeg艂 jego puste spojrzenie, pog艂adzi艂 czo艂o, potem przesun膮艂 palcem w gumowej r臋kawiczce po policzku ch艂opczyka. Sk贸ra pozosta艂a blada.
- Uszkodzenia naczy艅 w艂oskowatych - szepn膮艂.
- Wirus atakuje tkanki ich 艣r贸db艂onka - wyja艣ni艂 Kelson. - Maj膮 czerwone wybroczyny mi臋dzy palcami r膮k i n贸g, niekt贸re s膮 p臋cherzykowate. W swej niesamowito艣ci jest to cholernie tropikalne.
Ch艂opiec zamkn膮艂 oczy. Dziewczynka unios艂a g艂ow臋.
- Nie jestem jego perfem - powiedzia艂a g艂osem przywodz膮cym na my艣l ciche zawodzenie wiatru. - Utraci艂 swojego perfa w nocy. Chyba nie chce 偶y膰.
DeWitt ukl臋k艂a przy dziewczynce.
- Powinna艣 wr贸ci膰 do swego 艂贸偶ka. Te偶 jeste艣 chora.
- Nie mog臋 - odpowiedzia艂a ma艂a i znowu po艂o偶y艂a g艂ow臋.
Dicken sta艂, rozpaczliwie pr贸buj膮c rozja艣ni膰 sw贸j umys艂.
Dyrektor cmokn膮艂 wsp贸艂czuj膮co.
- Okropne zamieszanie - powiedzia艂 g艂osem st艂umionym przez chusteczk臋. W jego kieszeni zadzwoni艂 telefon. Przeprosi艂, opu艣ci艂 tkanin臋, odwr贸ci艂 si臋 do po艂owy, aby odebra膰 po艂膮czenie. Po kilku wymamrotanych odpowiedziach zako艅czy艂 rozmow臋. - Bardzo dobre wiadomo艣ci. W ka偶dej chwili z Dayton mo偶e przyjecha膰 ci臋偶ar贸wka ze sprz臋tem, chc臋 j膮 przyj膮膰. Doktorze Kelson, pani Middleton - zostawi臋 pa艅stwa samych z go艣膰mi. Doktorze Augustine, b臋dzie pan pracowa艂 w moim gabinecie czy woli zosta膰 tutaj? Ma pan zapewne mn贸stwo obowi膮zk贸w administracyjnych...
- Zostan臋 tutaj - odpar艂 Augustine.
- Jak pan woli - powiedzia艂 Trask. Z pewnym zaskoczeniem zobaczyli, jak macha r臋k膮 w nonszalanckim ge艣cie, niemal jakby ich odprawia艂, i rusza do drzwi wzd艂u偶 rz臋d贸w 艂贸偶ek.
Kelson przewr贸ci艂 zbiela艂ymi oczami.
- Pieprzony krzy偶yk na drog臋 - mrukn膮艂.
- Dzieci trac膮 ca艂膮 sw膮 sp贸jno艣膰 spo艂eczn膮 - powiedzia艂a DeWitt. - Od miesi臋cy pr贸bujemy przekona膰 Traska, 偶e potrzebujemy wi臋kszej liczby wyszkolonych obserwator贸w, wykszta艂conych antropolog贸w. Utrata bliskich przyjaci贸艂 - czasami nazywaj膮 ich perfami - czy pojmuj膮 panowie, co to dla nich znaczy?
- Diana jest ich anio艂em - stwierdzi艂 Kelson. - Wie, jak my艣l膮. W ci膮gu nast臋pnych kilku godzin mo偶e to si臋 okaza膰 r贸wnie wa偶ne jak lekarstwa. - Pokiwa艂 g艂ow膮, kolebi膮c lu藕n膮 sk贸r膮 pod brod膮. - S膮 niewinne. Nie zas艂uguj膮 na to. A my nie zas艂ugujemy na Traska. Wyznaczony przez stan sukinsyn jest tu specjalnie. Jestem pewien. Czerpie jakie艣 zyski. - Powiedziawszy swoje, popatrzy艂 w sufit. - Prosz臋 wybaczy膰. To pieprzona prawda. Musz臋 wraca膰. Lecznica jest do pana dyspozycji, doktorze Dicken, w swoim obecnym stanie. - Odwr贸ci艂 si臋 i obok rz臋d贸w 艂贸偶ek poszed艂 do drzwi w przeciwnym ko艅cu sali.
- Dobry z niego cz艂owiek - powiedzia艂a Middleton. Kluczem otworzy艂a tylne drzwi wiod膮ce do g艂贸wnego zespo艂u, kt贸rymi mo偶na by艂o dostarcza膰 zaopatrzenie do lecznicy. Unios艂a brwi, patrz膮c na Dickena. - By艂o tu kiedy艣 do艣膰 spokojnie: klasa i tablica, 艂atwa praca, najlepsza szko艂a na 艣wiecie, dzieci by艂y takie grzeczne. A potem wsta艂y i uciek艂y, 艂obuzy.
Middleton poprowadzi艂a ich ramp膮 wy艂adowcz膮 do w贸zka golfowego zaparkowanego obok. DeWitt zaj臋艂a miejsce przy niej.
- Wsiadajcie, panowie.
- Jakie艣 domys艂y? - zapyta艂 p贸艂g艂osem Dickena Augustine, gdy wdrapywali si臋 na 艣rodkowy rz膮d siedze艅. Agent Secret Service, teraz prawie niewidoczny dla Christophera, usiad艂 w zwr贸conym do ty艂u ostatnim rz臋dzie i szepta艂 co艣 do mikrofonu wpi臋tego w klap臋.
Dicken wzruszy艂 ramionami.
- Co艣 powszechnie wyst臋puj膮cego - wirus Coxsackie lub inny enterowirus, jaki艣 rodzaj opryszczki. Ju偶 wcze艣niej, przed urodzeniem, mia艂y k艂opoty z opryszczk膮. Musz臋 zobaczy膰 wi臋cej.
- Przywi贸z艂bym NuTest, gdyby kto艣 mnie uprzedzi艂 - powiedzia艂 Augustine.
- Niewiele by nam pom贸g艂 - stwierdzi艂 Dicken.
Na dzieci spad艂o co艣 nowego i nieznanego. Je艣li nowy wirus prze艂amie pierwsze linie obronne cz艂owieka - wrodzony system immunologiczny - i przeniesie si臋 dostatecznie szybko na innych, mieszkaj膮cych razem, w st艂oczonych skupiskach, b臋dzie m贸g艂 pokona膰 wszystkie bardziej rozwini臋te systemy immunologiczne i w kilka dni powali膰 ogromn膮 liczb臋 ofiar. W膮tpi艂, 偶eby odporno艣膰 kontaktowa mog艂a mie膰 jakikolwiek wp艂yw na wybuch choroby. Kolejny drobiazg schrzaniony przez Matk臋 Natur臋. Albo i nie. Musi si臋 jeszcze mn贸stwa oduczy膰, je艣li chodzi o wirusy i choroby, przebada膰 ponownie mn贸stwo przypuszcze艅.
Musia艂 nakre艣li膰 map臋 rzeki tej choroby, zanim odwa偶y si臋 na odpowied藕, nanie艣膰 na ni膮 wszystkie dop艂ywy, a偶 do samego 藕r贸d艂a. Chcia艂by pozna膰 ten wirus, kiedy by艂 jeszcze u艣piony, w stanie nazywanym przez niego zamro偶eniem - dowiedzie膰 si臋, gdzie si臋 skrywa艂 jak zlodowacia艂y 艣nieg w wysokich dolinach populacji ludzkich i zwierz臋cych, zanim stopnia艂 i sta艂 si臋 rw膮cym nurtem, kt贸ry teraz widzi.
Gdyby znalaz艂 co艣 tkwi膮cego bli偶ej owego idealnego 藕r贸d艂a, owego pocz膮tku, dostrzeg艂by mo偶e jaki艣 wz贸r. Mo偶e by co艣 zrozumia艂.
Albo i nie.
Praktycznie jedyn膮 rzecz膮, kt贸rej wszyscy musieli si臋 dowiedzie膰, by艂o to, czy ta pow贸d藕 wyleje si臋 z brzeg贸w i znajdzie inne uj艣cie. Pobranie pr贸bek od pracownik贸w by艂oby pocz膮tkiem szukania odpowiedzi na to pytanie. W ko艣ciach czu艂 ju偶 jednak, 偶e ta choroba, atakuj膮ca now膮 i 偶ywotn膮 populacj臋, nie tak 艂atwo ogarnie ludzi w starym stylu.
Dowiedzenie tego w ka偶dym zdrowym 艣wiecie powstrzyma艂oby polityczny koszmar narastaj膮cy na zewn膮trz.
Min臋li skrzyni臋 z workami na zw艂oki stoj膮c膮 na ko艅cu rampy za艂adowczej.
- Z dostawami tego nie ma k艂opot贸w - powiedzia艂a Middleton. - Zostan膮 zape艂nione w par臋 godzin.
34
Pensylwania
W 艂azience przylegaj膮cej do sypialni Mitch po raz czwarty lub pi膮ty my艂 twarz. Patrzy艂 na lekk膮 mosi臋偶n膮 armatur臋, zabytkowe z艂ote krany, posadzk臋 z kafelk贸w. Nigdy nie przywyk艂 do luksus贸w, ale mi艂o by艂oby mieszka膰 w czym艣 lepszym ni偶 sypi膮ca si臋 cha艂upa na wsi w Wirginii. Mieli tam k艂opoty z mr贸wkami i karaluchami. Przyjemne by艂o za to wielkie podw贸rko. Lubi艂 siadywa膰 tam ze Stell膮 i bawi膰 si臋 sznurkiem z zawsze ch臋tnym do tego Shamusem.
Przyjecha艂 doktor. By艂 troch臋 po trzydziestce, z postawionymi na lakier w艂osami. Wygl膮da艂 bardzo m艂odo. Nosi艂 koszul臋 z kr贸tkimi r臋kawami, przywi贸z艂 czarn膮 torb臋 i zestaw diagnostyczny NuTest wielko艣ci telefonu kom贸rkowego. By艂 r贸wnie wyko艅czony jak oni, ale natychmiast zbada艂 Stell臋. Pobra艂 od dziewczynki pr贸bki krwi i 艣liny. Ledwo zauwa偶y艂a uk艂ucie igie艂k膮. Trudniejsza do uzyskania by艂a 艣lina; usta Stelli wysch艂y na ko艣膰. Rozsmarowa艂 te p艂yny na ko艅cu szufladek NuTestu - p艂ytek ze 偶艂obkowanego tworzywa sztucznego - a potem je wsun膮艂. Po kilku minutach odczyta艂 wyniki.
- To wirus - powiedzia艂. - Pikornawirus. 呕adnego zaskoczenia. To rodzaj enterowirusa. Przypuszczalnie odmiana wirusa Coxsackie. Ale... - Patrzy艂 na nich z zagadkow膮, zmartwion膮 min膮. - S膮 tu pewne polimorfizmy, kt贸rych nie ma w bibliotece Nu Testu. Nie jestem w stanie dokona膰 tutaj ostatecznego rozpoznania.
- Czy k膮piele by艂y wskazane? - zapyta艂 Mitch.
- Jak najbardziej - odpar艂 doktor. - Ma temperatur臋 o cztery stopnie za wysok膮. Mo偶e gor膮czka spadnie, ale niewykluczone, 偶e p贸藕niej znowu podskoczy. Trzymajcie j膮 w ch艂odzie, tylko nie przesadzajcie. Zosta艂y z niej sk贸ra i ko艣ci.
- Zawsze by艂a szczup艂a - powiedzia艂a Kaye.
- Dobrze. Wyro艣nie na modelk臋 - stwierdzi艂 doktor.
- Nie, je艣li b臋d臋 mia艂a co艣 do powiedzenia.
Lekarz popatrzy艂 na Kaye.
- Czy ja pani膮 znam?
- Nie - odpar艂a. - Nie zna pan.
- Racja - powiedzia艂 doktor, przytomniej膮c. Zrobi艂 Stelli pierwszy zastrzyk, szeroki zakres 艣rodk贸w przeciwwirusowych z multipleksow膮 immunoglobulin膮 i witaminami B. - Stosowa艂em to, gdy odra powali艂a w Lancaster sporo starych dzieciak贸w - wyja艣ni艂, a potem si臋 skrzywi艂 i pokr臋ci艂 g艂ow膮. - „Stare dzieciaki". Pos艂uchajcie mnie. Gadamy bzdury. To nie jest odra, ale zastrzyk nie zaszkodzi. Chocia偶 pomaga tylko w seriach. Przeka偶臋 anonimowo jej wyniki do Atlanty. Cz臋艣膰 programu bada艅. Ca艂kowicie anonimowo.
Mitch s艂ucha艂 bez 偶adnej reakcji. Prawie przesta艂 si臋 k艂opota膰 o anonimowo艣膰. Popatrzy艂 na lekarza ogl膮daj膮cego wyniki wy艣wietlane na ekranie NuTestu i rzuci艂:
- Rany. Kurde. - Ekran b艂yska艂 szybko, rzucaj膮c odblaski na twarz lekarza.
- Co to?
- Nic - powiedzia艂 doktor, ale Mitch pomy艣la艂, 偶e wygl膮da na winnego, jakby co艣 schrzani艂. - Czy mog臋 prosi膰 o kaw臋? - zapyta艂 lekarz. - Mo偶e by膰 zimna. Wieczorem mam jeszcze dwoje pacjent贸w.
Pomaca艂 Stell臋 pod brod膮 i za uszami, potem przewr贸ci艂 j膮 i obejrza艂 po艣ladki. Na obu pojawia艂a si臋 wysypka.
- Znowu ro艣nie jej gor膮czka. - Przekr臋ci艂 dziewczynk臋 ponownie i pom贸g艂 zanie艣膰 j膮 do wanny. George opr贸偶ni艂 w kuchni maszynk臋 do robienia lodu i pojecha艂 po wi臋cej do miejscowego sklepu spo偶ywczego. Wycierali j膮 g膮bk膮 nas膮czon膮 zimn膮 wod膮 z kranu. Stella dosta艂a konwulsji, zanim George powr贸ci艂.
Mitch podni贸s艂 dziewczynk臋 w wannie, trzymaj膮c j膮 za przedramiona i mocz膮c sobie ubranie. George wsypa艂 do wanny cztery woreczki lodu. Ponownie opu艣cili Stell臋.
- Za zimno! - wykrztusi艂a piskliwie.
Wydawa艂a si臋 prawie nic nie wa偶y膰. By艂a efemeryczna. Choroba z偶era艂a j膮 tak szybko, 偶e Mitch nie by艂 w stanie reagowa膰.
Lekarz wyszed艂, aby przygotowa膰 nast臋pny zastrzyk.
Kaye wzi臋艂a c贸rk臋 za r臋k臋, blad膮 i sin膮. Zobaczy艂a drobne wybroczyny mi臋dzy palcami dziewczynki. Z westchnieniem opu艣ci艂a r臋k臋 i pochyli艂a si臋 nad stop膮 Stelli. Pokaza艂a Mitchowi podbicie. Mi臋dzy palcami na sk贸rze by艂y plamki.
- S膮 te偶 na jej r臋ce - powiedzia艂a.
Mitch pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Nie wiem, co to jest.
George odepchn膮艂 si臋 od wanny i wsta艂. Jego twarz wyra偶a艂a niepok贸j. Lekarz wr贸ci艂 z nast臋pn膮 strzykawk膮. Gdy robi艂 zastrzyk, spojrza艂 na palce dziewczynki i pokiwa艂 g艂ow膮. Odci膮gn膮艂 wargi Stelli i zajrza艂 jej do buzi. J臋kn臋艂a.
- Mo偶e to by膰 angina opryszczkowa, wirus p臋cherzykowatego zapalenia jamy ustnej... - Zaczerpn膮艂 g艂臋boki oddech. - Nie mog臋 postawi膰 tutaj diagnozy, maj膮c tylko NuTest. Najlepsza by艂aby kuracja w艂a艣ciwym 艣rodkiem antywirusowym, a to wymaga podania to偶samo艣ci. Konieczne jest odpowiednie laboratorium, a ma艂a powinna trafi膰 do szpitala. Nie mam tego rodzaju sprz臋tu.
- Nigdzie jej nie przyjm膮 - powiedzia艂 George. - Powszechny zakaz.
- Haniebne - stwierdzi艂 doktor g艂osem bezbarwnym z wyczerpania. Spojrza艂 na George'a. - To mo偶e by膰 zara藕liwe. B臋dzie pan musia艂 wysterylizowa膰 t臋 艂azienk臋 i wygotowa膰 po艣ciel.
George przytakn膮艂.
- Jest kto艣, kto m贸g艂by jej pom贸c - powiedzia艂 Mitch do Kaye, wzi膮wszy j膮 na bok.
- Christopher? - zapyta艂a.
- Zadzwo艅 do niego. Zapytaj, co si臋 dzieje. Znasz numer jego telefonu.
- Domowego - odpar艂a. - To stary numer. Nie wiem, gdzie pracuje teraz.
Lekarz ze swego telefonu sieciowego po艂膮czy艂 si臋 z dy偶urn膮 stron膮 zg艂oszeniow膮 CDC.
- Nie ma 偶adnych ostrze偶e艅 - powiedzia艂. - Nigdy jednak nie widzia艂em ostrze偶e艅 pediatrycznych dla dzieci wirusa.
- Nowych dzieci - poprawi艂 go George.
- Czy ta choroba jest opisana? - zapyta艂a Kaye.
- Nie jest nawet wymieniona - odpar艂 doktor, ale co艣 na jego twarzy niepokoi艂o Kaye. NuTest, pomy艣la艂a. Ma GPS i szerokopasmowe po艂膮czenie z Departamentem Zdrowia. A przez niego z NIH lub CDC. Jestem pewna.
Nic jednak nie mogli na to poradzi膰. Otrz膮sn臋艂a si臋 z tej my艣li.
- Dzwo艅 - rzuci艂 Mitch do Kaye.
- Nie wiem, dla kogo teraz pracuje - odpar艂a.
- Mamy bezpieczny telefon satelitarny - powiedzia艂 George. - Nikt go nie wy艣ledzi. Cho膰 dla nas nie ma to znaczenia. Nasz syn ju偶 jest w obozie.
- Nic nie jest bezpieczne - odrzek艂 Mitch.
George wygl膮da艂, jakby mia艂 ochot臋 odeprze膰 to oszczerstwo godz膮ce w jego m臋sk膮 dum臋 z technologii szyfruj膮cej. Kaye podnios艂a r臋k臋.
- Zadzwoni臋 - powiedzia艂a. Mia艂a po raz pierwszy od dziewi臋ciu lat rozmawia膰 z Christopherem Dickenem.
Po艂膮czy艂a si臋 jednak tylko z automatyczn膮 sekretark膮 w jego mieszkaniu.
- Tu Christopher. Jestem w drodze. Dom zaj臋li mi gliniarze i zapa艣nicy. Na dobitk臋 zbieram dziwne zarazy i trzymam je obok kosztowno艣ci. Zostaw, prosz臋, wiadomo艣膰.
- Christopherze, tu Kaye. Nasza c贸rka zachorowa艂a. Jaki艣 wirus Coxsackie. Zadzwo艅, je艣li masz jakie艣 wskaz贸wki lub rady. i zostawi艂a sw贸j numer.
35
Ohio
Izba chorych s膮siadowa艂a z po艂udniowo-zachodnim naro偶nikiem magazynu na sprz臋t: oba budynki 艂膮czy艂 kr贸tki korytarz z zakratowanymi oknami. Jaskrawe 艣wiat艂a bezpiecze艅stwa rzuca艂y kanciaste trapezoidy cienia na wylany betonem dziedziniec mi臋dzy budowlami, kryj膮c w nich samotnego ch艂opca. Wysoki i przysadzisty, mo偶e dziesi臋cioletni, opiera艂 si臋 o drzwi wiod膮ce do skrzyd艂a badawczego, stoj膮c z za艂o偶onymi r臋koma.
- Kto tam? - zawo艂a艂a Middleton.
- Toby Smith, prosz臋 pani - odpowiedzia艂 ch艂opiec i si臋 wyprostowa艂. Kiwa艂 si臋, patrz膮c na nich zm臋czonymi, pustymi oczyma.
- Jeste艣 chory, Toby?
- Czuj臋 si臋 dobrze, prosz臋 pani.
- Gdzie jest lekarz? - Middleton zatrzyma艂a w贸zek dziesi臋膰 st贸p od ch艂opca. Dicken dostrzeg艂 jego blade policzki, niemal wolne od c臋tek.
Malec odwr贸ci艂 si臋 i wskaza艂 na skrzyd艂o badawcze.
- Doktor Kelson jest w sali gimnastycznej. Moja siostra zmar艂a - powiedzia艂.
- Przykro mi to s艂ysze膰, Toby - stwierdzi艂 Dicken, gramol膮c si臋 z w贸zka golfowego. - Bardzo przykro. Moja siostra umar艂a jaki艣 czas temu.
Podszed艂 do ch艂opca. Oczy malca by艂y kaprawe i pokryte strupem.
- Na co zmar艂a twoja siostra? - zapyta艂 Toby, patrz膮c na Dickena zmru偶onymi oczyma.
- Na chorob臋, kt贸r膮 z艂apa艂a od uk膮szenia moskita. Nazywa si臋 „wirus Zachodniego Nilu". Czy mog臋 zobaczy膰 twoje palce, Toby?
- Nie. - Ch艂opiec ukry艂 r臋ce za plecami. - Nie chc臋, 偶eby艣 mnie zastrzeli艂.
- Nie wierz w te bzdury, Toby - powiedzia艂a Middleton. - Nie pozwol臋 im nikogo zastrzeli膰.
- Mog臋 zobaczy膰, Toby? - nalega艂 Dicken. Zdj膮艂 gogle. Co艣 w jego g艂osie, mo偶e wsp贸艂czucie albo zapach - je艣li Toby by艂 nadal w stanie go wychwytywa膰 - sprawi艂o, 偶e ch艂opiec spojrza艂 na Dickena zmru偶onymi oczyma i pokaza艂 d艂onie. Dicken odwr贸ci艂 je 艂agodnie, obejrza艂 wn臋trze i sk贸r臋 mi臋dzy palcami. 呕adnych wybroczyn. Toby skrzywi艂 twarz i wyrwa艂 palce.
- Jeste艣 silnym m艂odzie艅cem, Toby - pochwali艂 go Dicken.
- By艂em w izbie chorych, pomaga艂em, a teraz mam przerw臋 - powiedzia艂 malec. - Musz臋 wraca膰.
- Dzieci s膮 takie grzeczne - powiedzia艂a DeWitt. - 艁膮cz膮 je tak silne wi臋zy, niczym rodzinne, wszystkie razem. Powiedz o tym ludziom na zewn膮trz.
- Nie chc膮 tego s艂ucha膰 - odpar艂 Dicken pod nosem.
- Boj膮 si臋 - stwierdzi艂 Augustine.
- Mnie? - zapyta艂 Toby.
Skrzekn臋艂a ma艂a kr贸tkofal贸wka w贸zka. Middleton odesz艂a, aby odebra膰 po艂膮czenie. Zacisn臋艂a usta, s艂uchaj膮c. Potem zwr贸ci艂a si臋 do Augustine'a.
- Ochrona widzia艂a, jak dyrektor dziesi臋膰 minut temu wyjecha艂 swoim samochodem przez po艂udniow膮 bram臋. By艂 sam. Uwa偶aj膮, 偶e zwia艂.
Augustine zamkn膮艂 oczy i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Kto艣 go ostrzeg艂. Przypuszczalnie gubernator nakaza艂 pe艂n膮 kwarantann臋. Teraz jeste艣my zdani tylko na siebie.
- No to musimy dzia艂a膰 szybko - powiedzia艂 Dicken. - Potrzebuj臋 pr贸bek wzi臋tych od pracownik贸w, kt贸rzy zostali, i od tylu dzieci, od ilu tylko si臋 da. Musz臋 si臋 dowiedzie膰, sk膮d pochodzi ten wirus. Mo偶e zdo艂amy co艣 wykry膰 i zako艅czy膰 to szale艅stwo. Czy dzieci poddane specjalnemu traktowaniu mia艂y kontakty z dzie膰mi z zewn膮trz?
- Nigdy o tym nie s艂ysza艂am - powiedzia艂a Middleton. - Nie odpowiadam jednak za ten budynek. To dzia艂ka Arama Juriego. On i Pickman byli zausznikami Traska.
- Pickman i Jurie m贸wili, 偶e trzeba odseparowa膰 dzieci traktowane specjalnie - doda艂a DeWitt. - Co艣 o chorobie umys艂owej b臋d膮cej cech膮 uboczn膮 dzieci SHEVY. Uwa偶am, 偶e interesowa艂y ich skutki ob艂臋du i stresu.
W艂膮czniki wirusowe, pomy艣la艂 Dicken. By艂 rozdzierany mi臋dzy oburzeniem a rado艣ci膮. Mo偶e mimo wszystko znajdzie wszystkie potrzebne mu wskaz贸wki?
- Kto tu jeszcze jest?
- Zosta艂o chyba sze艣膰 piel臋gniarek. - Middleton odwr贸ci艂a wzrok, do oczu nap艂yn臋艂y jej 艂zy.
- Potrzebuj臋 zw艂aszcza pr贸bek pobranych od tych piel臋gniarek. Waciki z wydzielin膮 z nosa, kawa艂ki paznokci, 艣lina, krew. Powinni艣my teraz si臋 tym zaj膮膰.
- Christopher zwykle trafia w sedno - powiedzia艂 Augustine. - R贸bcie, co tylko naka偶e.
- Zajm臋 si臋 tym - zaoferowa艂a si臋 DeWitt. U艣cisn臋艂a rami臋 Middleton, udzielaj膮c jej wsparcia. - Yolanda chce teraz wraca膰 do dzieci. Potrzebuj膮 jej. Ja chwilowo nie jestem potrzebna.
- Idziemy - zarz膮dzi艂 Dicken. Podszed艂 do ch艂opca. - Dzi臋kuj臋 ci, Toby. Bardzo nam pomog艂e艣.
36
Pensylwania
George Mackenzie potrz膮sn膮艂 ramieniem Mitcha. Ten chwiejnie uni贸s艂 si臋 w 艂贸偶ku. Pastelowe 艣ciany male艅kiej sypialni ko艂ysa艂y si臋 wok贸艂 niego, nie czu艂 si臋 ani troch臋 wypocz臋ty. Zasn膮艂 w 艂贸偶ku, nie okrywszy si臋 nawet, ubrany ci膮gle w pognieciony garnitur pana Smitha.
- Gdzie jest Kaye? Jak d艂ugo spa艂em?
- Jest z twoj膮 c贸rk膮 - odpowiedzia艂 George. Wygl膮da艂 偶a艂o艣nie. - Spa艂e艣 jak膮艣 godzin臋. Przepraszam, 偶e ci臋 obudzi艂em. Chod藕 obejrze膰 co艣 w telewizji.
Najpierw Mitch poszed艂 do s膮siedniego pokoju. Kaye siedzia艂a na skraju 艂贸偶ka, r臋ce mia艂a schowane mi臋dzy kolanami, g艂ow臋 spuszczon膮. Podnios艂a j膮, gdy Mitch obejrza艂 Stell臋, teraz le偶膮c膮 pod ko艂dr膮. Dotkn膮艂 czo艂a c贸rki.
- Gor膮czka spad艂a.
- Kryzys min膮艂 jak膮艣 godzin臋 temu. Chyba. Iris przynios艂a herbat臋 i tak sobie z ni膮 siedzieli艣my.
Mitch patrzy艂 na twarz 艣pi膮cej c贸rki, tak blad膮 na niebieskiej poduszce, z wilgotn膮, zmierzwion膮 strzech膮 w艂os贸w. Oddycha艂a urywanie.
- A to co?
- Oddycha tak, odk膮d min臋艂a gor膮czka. Nie ma wcale zbyt zapchanego gard艂a. Nie wiem, co to znaczy. Lekarz powiedzia艂, 偶e wr贸ci... - Spojrza艂a na zegar stoj膮cy na nocnym stoliku. - O tej porze.
- Nie przyszed艂 - powiedzia艂 George. - Nie s膮dz臋, aby si臋 pojawi艂.
- George chcia艂, abym obejrza艂 wiadomo艣ci - oznajmi艂 Mitch.
Kaye kiwn臋艂a g艂ow膮 i machn臋艂a r臋k膮; zostanie tutaj.
George zaprowadzi艂 Mitcha korytarzem do saloniku z zawieszonym na 艣cianie p艂askim ekranem. Wielkie twarze siedz膮cych za wymy艣lnym sto艂em z palisandru, rozmawiaj膮cych... Mitch spr贸bowa艂 si臋 skupi膰.
- Jestem r贸wnie liberalny jak wszyscy inni, ale to mnie przera偶a - m贸wi艂 m臋偶czyzna w 艣rednim wieku, ostrzy偶ony na je偶yka. Mitch nie ogl膮da艂 za cz臋sto telewizji i nie wiedzia艂, kto to jest.
- Brent Tucker, komentator z Fox Broadband - wyja艣ni艂 George. - Przeprowadza wywiad z lekarzem szkolnym z Indiany. To tam jest nasz syn, Kelly.
- Czy偶 tego nie oczekiwali艣my? - zapyta艂 Tucker. - Czy to nie dlatego zgodzili艣my si臋 umie艣ci膰 dzieci w tych szko艂ach specjalnych?
- Materia艂 filmowy, kt贸ry w艂a艣nie pokazano, o rodzicach podrzucaj膮cych swe dzieci, ujawniaj膮cych si臋 wreszcie i wsp贸艂pracuj膮cych, jest bardzo dobrym znakiem... - odpowiedzia艂 lekarz.
Tucker przerwa艂 mu z bardzo powa偶n膮 min膮.
- Dzi艣 rano opu艣ci艂 pan swoje stanowisko. Przestraszy艂 si臋 pan?
- Pomagam wyja艣ni膰 sytuacj臋 wsp贸艂pracownikom pana prezydenta. Po po艂udniu wr贸c臋 do moich obowi膮zk贸w.
- Naukowcy, z kt贸rymi rozmawiali艣my w tym programie, podkre艣laj膮, 偶e dzieci mog膮 stanowi膰 powa偶ne zagro偶enie dla og贸艂u spo艂ecze艅stwa, je艣li pozwoli si臋 im chodzi膰 swobodnie. A na swobodzie s膮 ich nadal dziesi膮tki tysi臋cy, nawet teraz. Czy to nie...
- Nie mog臋 si臋 zgodzi膰 z tym pogl膮dem - wtr膮ci艂 si臋 lekarz.
- No tak, opu艣ci艂 pan szko艂臋, a to m贸wi wszystko, nie s膮dzi pan?
Lekarz otwiera艂 i zamyka艂 usta. Tucker naciska艂 z szeroko otwartymi ustami, czuj膮c, 偶e ma go w gar艣ci.
- Opinii publicznej nie da si臋 oszuka膰. Wie, o co w tym wszystkim chodzi. Sp贸jrzmy na forum z wiadomo艣ciami od widz贸w i sprawd藕my, co m贸wi膮 w艂a艣nie teraz.
Na ekranie pokaza艂y si臋 liczby.
- Wi臋kszo艣膰, dziesi臋膰 do jednego, chce, aby aresztowa膰 rodzic贸w, kt贸rzy nie wsp贸艂pracuj膮, zabra膰 wszystkie dzieci w miejsca, gdzie b臋d膮 pilnowane, i zrobi膰 to natychmiast. Dziesi臋膰 do jednego.
- Nie s膮dz臋, aby by艂o to wykonalne. Nie mamy takich mo偶liwo艣ci.
- Budujemy szko艂y i finansujemy wasz膮 dzia艂alno艣膰 dolarami podatnik贸w. Jest pan pracownikiem pa艅stwowym, doktorze Levine. Te dzieci s膮 skutkiem straszliwej choroby. A je艣li si臋 rozniesie na nas wszystkich i nigdy ju偶 nie b臋d膮 si臋 rodzi艂y normalne dzieci?
- Uwa偶a pan, 偶e powinni艣my dokona膰 ich eksterminacji dla dobra publicznego? - zapyta艂 Levine.
Mitch patrzy艂 na niego z ponur膮 fascynacj膮, z opuszczon膮 szcz臋k膮, jakby by艂 艣wiadkiem wypadku samochodowego.
- Nikt tego nie chce - odpar艂 Tucker z min膮 wyra偶aj膮c膮 oburzenie. - Ale zagro偶enie zdrowotne jest ogromne i bliskie. To kwestia przetrwania.
Doktor po艂o偶y艂 r臋ce na blacie z palisandru.
- Choroba nie przenios艂a si臋 na ani jednego pracownika szk贸艂. Wiem o tym.
- Dlaczego wi臋c nie jest pan teraz w szkole, doktorze Levine?
- To s膮 dzieci, panie Tucker. Wr贸c臋 do nich.
Mitch zaciska艂 pi臋艣ci, a偶 wbi艂 w cia艂o paznokcie.
Tucker u艣miechn膮艂 si臋, ukazuj膮c nieskazitelne bia艂e z臋by, i zwr贸ci艂 do kamery, kt贸ra pokaza艂a go w zbli偶eniu.
- Wierz臋 w ludzi i w to, co maj膮 do powiedzenia. To si艂a narodu, a tak偶e filozofia stacji Fox Media, uczciwa i wywa偶ona, i nie wstydz臋 si臋 jej podziela膰. Wierz臋, 偶e u ludzi dzia艂a instynkt samozachowawczy. Chodzi o prze偶ycie. Wi臋cej szczeg贸艂贸w mo偶na uzyska膰 tutaj, w Fox Multicast, wystarczy dotkn膮膰 ekranu, aby zapozna膰 si臋 w sieci z naszym rozszerzonym przekazem...
George wy艂膮czy艂 telewizor. G艂os mia艂 cichy i zd艂awiony.
- S膮siad musia艂 widzie膰, jak przyjechali艣cie. Powiedzia艂 mi, 偶e zamierza na nas donie艣膰, bo przechowujemy dziecko wirusa. Chore dziecko. - Podni贸s艂 trzy klucze na k贸艂ku i zadzwoni艂 nimi. - Iris i ja mamy domek wiejski. Jest jakie艣 dwie godziny drogi st膮d, w g贸rach. Nad ma艂ym jeziorem. Naprawd臋 艂adny, z dala od wszystkich. Jest w nim jedzenie na co najmniej tydzie艅. Klucze b臋dziecie mogli odes艂a膰 poczt膮. Wasza dziewczynka ma si臋 lepiej. Jestem pewny. Kryzys min膮艂.
Mitch pr贸bowa艂 rozwa偶a膰, jaki maj膮 wyb贸r - i jak stanowczy jest Mackenzie.
- Nie oddycha jak nale偶y - powiedzia艂.
- Nie pracuj臋 od pi臋ciu miesi臋cy - odpar艂 George. - Ko艅cz膮 si臋 nam pieni膮dze. Iris jest na skraju za艂amania. Ten dom przestaje by膰 bezpieczny. Okolica jest jak Sun City dla bogaczy. S膮 starzy, przera偶eni i z艂o艣liwi. - Podni贸s艂 wzrok. - Je艣li federalni przyjd膮 tutaj i was znajd膮, zabior膮 wasz膮 c贸reczk臋 w miejsce, gdzie opieka jest gorsza, ni偶 mo偶ecie to sobie wyobrazi膰. Gdzie jest nasze dziecko, Mitch.
Kaye stan臋艂a za Mitchem i dotkn臋艂a jego 艂okcia. Wzdrygn膮艂 si臋.
- We藕 klucze - powiedzia艂a.
George nagle opad艂 na krzes艂o i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Zosta艅cie do rana - poprosi艂. - S膮siedzi 艣pi膮. Ufam Bogu, 偶e wszyscy 艣pi膮. Odpocznijcie troch臋. Potem, przykro mi, b臋dziecie musieli odjecha膰.
37
Ohio
Dzia艂 Specjalnego Traktowania zajmowa艂 d艂ugi, niski, parterowy budynek o wzmocnionych betonowych 艣cianach. Dicken i DeWitt obeszli puste teraz prowizoryczne budynki szkolne i przeci臋li asfaltowy placyk zalany jaskrawym 艣wiat艂em kilkunastu mocnych bia艂ych lamp wartowniczych.
Drzwi budynku by艂y szeroko otwarte. Niby wywieszony lubie偶ny j臋zor wystawa艂a z nich pl膮tanina po艣cieli i gumowych materacy. Po obu stronach drzwi dwa wyposa偶one w 偶elazne kraty i pokryte drucian膮 siatk膮 okna l艣ni艂y niczym p艂askie, puste oczy. Budynek wygl膮da艂 na martwy.
Wewn膮trz powietrze by艂o ch艂odniejsze, lecz nieznacznie, i cuchn臋艂o. Przez kakofoni臋 smrodu przebija艂a si臋 s艂aba nuta 艣rodka odka偶aj膮cego Pine-Sol. Dicken szed艂 dalej, cho膰 DeWitt zatrzyma艂a si臋 i zakas艂a艂a pod mask膮. Zna艂 gorsze zapachy; 艂owca wirus贸w musia艂 do nich przywykn膮膰.
Za wartowni膮 i otwartymi podw贸jnymi wrotami bieg艂 d艂ugi korytarz z drzwiami do wszystkich cel. Jaka艣 po艂owa z nich, bez szczeg贸lnego uporz膮dkowania, sta艂a otworem. Nie by艂o wida膰 偶adnych piel臋gniarek ani stra偶nik贸w.
Cia艂o o艣mio- lub dziewi臋cioletniego ch艂opca le偶a艂o w korytarzu na materacu. Dicken wiedzia艂, 偶e ma艂y nie 偶yje, gdy by艂 jeszcze kilka jard贸w od niego. Postawi艂 torb臋 z przyrz膮dami do pobierania pr贸bek, ukl膮k艂 z trudem przy przemoczonym materacu, zbada艂 ch艂opca, mia艂 nadziej臋, 偶e z ca艂ym nale偶nym szacunkiem, potem d藕wign膮艂 si臋 na jedno kolano i wsta艂. Mocno pokr臋ci艂 g艂ow膮, gdy DeWitt chcia艂a mu pom贸c.
- Prosz臋 niczego nie dotyka膰 - ostrzeg艂. - Yolanda powiedzia艂a, 偶e by艂y tu piel臋gniarki.
- Pewnie zabra艂y dzieci na boisko. Dzia艂 ma w艂asny dziedziniec, na po艂udniowym ko艅cu.
Sprawdzili wszystkie pokoje, zagl膮daj膮c przez judasze albo otwieraj膮c ci臋偶kie, stalowe drzwi. W niekt贸rych pomieszczeniach le偶a艂y cia艂a. Wi臋kszo艣膰 by艂a pusta. Czarna linia, narysowana na pod艂odze, oddziela艂a cele przeznaczone dla dzieci wymagaj膮cych ograniczenia swobody ruch贸w czy ochrony: cele o wy艣cie艂anych 艣cianach. Drzwi do wszystkich tych pomieszcze艅 by艂y otwarte.
W dw贸ch celach cia艂a le偶a艂y przywi膮zane do pryczy, jedno m臋skie, drugie 偶e艅skie, oba z nienormalnie wielkimi g艂owami i d艂o艅mi.
- Jest to wyj膮tkowe u dzieci SHEVY - powiedzia艂a DeWitt. - Widzia艂am tylko troje takich.
- Wrodzone?
- Nikt nie wie.
Dicken doliczy艂 si臋 dwudziestu par zw艂ok, zanim dotarli do drzwi w ko艅cu korytarza. By艂y przesuwane, ze stalowych pr臋t贸w pokrytych grub膮 warstw膮 farby akrylowej.
- Tu chyba Jurie i Pickman nakazali trzyma膰 dzieci wpadaj膮ce w sza艂 - powiedzia艂a DeWitt.
Kto艣 wcisn膮艂 w szyn臋 od艂amany kawa艂ek 偶u偶lu, aby uniemo偶liwi膰 automatyczne zamkni臋cie si臋 drzwi, migota艂o ich czerwone 艣wiat艂o i dioda wzywaj膮ca ochron臋. Budka stra偶nika za grub膮 mleczn膮 szyb膮 by艂a pusta, a alarm strzaskany i milcz膮cy.
- Nie musimy przechodzi膰 t臋dy - powiedzia艂a DeWitt. - Podw贸rko jest tam. - Wskaza艂a kr贸tki korytarzyk z prawej strony.
- Musz臋 zobaczy膰 wi臋cej - odrzek艂 Dicken. - Gdzie s膮 piel臋gniarki?
- Z 偶yj膮cymi dzie膰mi, jak s膮dz臋. Mam nadziej臋.
Przecisn臋li si臋 przez w膮sk膮 szpar臋. Wszystkie nast臋pne drzwi by艂y zamkni臋te podw贸jnymi kratami, jedna przesuwa艂a si臋 w bok, druga opada艂a z sufitu do pod艂ogi, w wyk艂adane 偶elazem otwory. W ka偶dej celi znajdowa艂o si臋 samotne, nieruchome dziecko. Jedno wpatrywa艂o si臋 w sufit zamro偶onym wzrokiem. Niekt贸re wydawa艂y si臋 spa膰. Nie patrzy艂y, jakby nic nie przyci膮ga艂o ich uwagi. W pokojach tych by艂o co najmniej o艣mioro dzieci; nie mieli 偶adnej mo偶liwo艣ci sprawdzenia, czy wszystkie nie 偶yj膮. 呕adne si臋 nie rusza艂o.
Dicken cofn膮艂 si臋 od ostatniego judasza z grubego szk艂a, przywar艂 plecami do betonowej 艣ciany, potem odepchn膮艂 si臋 z wysi艂kiem i spojrza艂 na DeWitt.
- Podw贸rko - powiedzia艂.
Jakie艣 dziesi臋膰 krok贸w za drzwiami napotkali dwie piel臋gniarki z dzia艂u specjalnego traktowania. Pali艂y razem jednego papierosa, siedz膮c ci臋偶ko na krzes艂ach ze sztucznego tworzywa w cieniu szerokiego korytarza z wy艣cie艂anymi stolikami ogrodowymi. Obie by艂y po pi臋膰dziesi膮tce, wysokie i pot臋偶ne, z szerokimi barami i mocnymi, grubymi r臋koma. Mia艂y na sobie ciemnozielone fartuchy, niemal czarne w rzucanym mroku. Ospale podnios艂y oczy, gdy pojawi艂a si臋 DeWitt z Dickenem.
- Robimy wszystko, co mo偶emy - powiedzia艂a jedna z nich, patrz膮c wyzywaj膮cym wzrokiem.
Dicken kiwn膮艂 g艂ow膮, po prostu przyjmuj膮c do wiadomo艣ci ich istnienie - a mo偶e te偶 odwag臋.
- Tam jest wi臋cej - doda艂a druga piel臋gniarka, g艂o艣niej, gdy przechodzili obok. - Ju偶 prawie p贸艂noc, do licha. Potrzebujemy przerwy!
- Na pewno staracie si臋 ogromnie - powiedzia艂a DeWitt. Dicken natychmiast wychwyci艂 r贸偶nic臋: DeWitt m贸wi艂a w spos贸b precyzyjny, akademicki, wykszta艂cony; piel臋gniarki w rzeczowy i robociarski.
Piel臋gniarki by艂y z miasta.
- Pieprz si臋! - pr贸bowa艂a zawo艂a膰 pierwsza piel臋gniarka, ale sta膰 j膮 by艂o tylko na s艂aby skrzek. - Gdzie s膮 wszyscy? Gdzie lekarze?
Dzielne miejskie babki. Przejmowa艂y si臋. Mog艂y si臋 za艂amywa膰, ale zostan膮.
Dicken stan膮艂 na podw贸rku. P艂贸cienny namiot rozbito nad betonowym czworok膮tem o boku maj膮cym oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu st贸p i otoczonym jasnobr膮zowymi, otynkowanymi murami. O艣wietlenie by艂o niedostateczne, otwart膮 przestrze艅 otacza艂 jedynie szlaczek lampek zamocowanych na murach. 艢rodek by艂 mroczn膮 jam膮.
Prycze i materace roz艂o偶ono na betonie rz臋dami, pocz膮tkowo w miar臋 r贸wnymi, a na ko艅cu tworz膮cymi bez艂adn膮 pl膮tanin臋. Pod namiotem by艂a co najmniej setka dzieci, wi臋kszo艣膰 le偶a艂a. Cztery kobiety, dwaj m臋偶czy藕ni i jedno dziecko chodzili mi臋dzy pryczami, nios膮c wiadra i chochle, podaj膮c dzieciom wod臋, je艣li mia艂y do艣膰 si艂, aby usi膮艣膰.
Mi臋dzy po艂ami namiotu i przez szpary wida膰 by艂o blask ksi臋偶yca i rozgwie偶d偶one niebo. Czworok膮t by艂 niemal niezno艣nie gor膮cy. Przyniesiono tutaj wszystkie automaty do ch艂odzenia wody, a kilka w臋偶y zwiesza艂o si臋 z plastikowych bary艂ek otoczonych bledn膮cymi, szarymi pier艣cieniami wyciekaj膮cej wody.
Kobieta w bia艂ym stroju lekarskim podesz艂a do DeWitt. By艂a ni偶sza od pozosta艂ych, w艂a艣ciwie niziutka, o orzechowej sk贸rze, czarnych, migda艂owych oczach i kr贸tkich, czarnych w艂osach schowanych pod czapk膮 z daszkiem.
- Pani jest psychologiem, pann膮 DeWitt? - zapyta艂a z obcym akcentem. Filipinka, domy艣li艂 si臋 Dicken.
- Tak - potwierdzi艂a DeWitt.
- Czy lekarze wr贸cili? Czy jest wi臋cej lekarstw? - pyta艂a dalej tamta.
- Jeste艣cie obj臋ci pe艂n膮 kwarantann膮 - oznajmi艂a DeWitt.
Kobieta popatrzy艂a na Dickena, a jej twarz wykrzywi艂a bezradna z艂o艣膰. Jako obcy zawi贸d艂 ich wszystkich; nie by艂o z niego 偶adnego po偶ytku.
- Dzisiaj i ubieg艂ej nocy by艂 istny horror. Odesz艂y wszystkie moje dzieci. Pracowa艂am z wymagaj膮cymi szczeg贸lnej opieki. Ich jedyn膮 wad膮 by艂a powolna m膮dro艣膰. By艂y moj膮 rado艣ci膮.
- Przykro mi - powiedzia艂 Dicken. Podni贸s艂 torb臋 ze sprz臋tem do pobierania pr贸bek. - Jestem epidemiologiem. Potrzebuj臋 pr贸bek pobranych od wszystkich pracuj膮cych tu piel臋gniarek.
- Po co? Czy si臋 obawiaj膮, 偶e to rozejdzie si臋 na zewn膮trz? - Wyzywaj膮co pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Nikt z nas nie choruje. Tylko dzieci.
- Poznanie, co dzieje si臋 tutaj, jak to si臋 sta艂o, jest wa偶ne dla dzieci, kt贸re tu jeszcze 偶yj膮.
- Czy usprawiedliwia pan to... kimkolwiek u diab艂a pan jeste艣? - warkn臋艂a kobieta o orzechowej cerze.
- Staracie si臋, jak mo偶ecie - odpowiedzia艂 Dicken. - Wiem o tym. Musimy spr贸bowa膰. Nie zaprzestawa膰 pracy. - Prze艂kn膮艂 艣lin臋. Zaczyna艂o si臋 teraz najgorsze, najokropniejsze, co w 偶yciu widzia艂. Koszmarnie z艂e.
Ramiona kobiety dr偶a艂y. Odwr贸ci艂a si臋, potem znowu, powoli, jej oczy by艂y r贸wnie p艂askie i ciemne jak okna przy wej艣ciu.
- Przyda艂oby si臋 jedzenie - powiedzia艂a, jakby zwraca艂a si臋 do jednego ze swoich mniej inteligentnych podopiecznych. Powolna m膮dro艣膰. - Musimy karmi膰 te, kt贸re jeszcze 偶yj膮.
- Jest chyba do艣膰 jedzenia - odpar艂a DeWitt.
- A ile tam? - zapyta艂a kobieta, czyni膮c r臋k膮 bezradny, okr膮g艂y gest. - Ile zmar艂o?
Dicken widzia艂 taki gest przed laty, na pocz膮tku tego wszystkiego; widzia艂 szympansic臋 wyci膮gaj膮c膮 r臋k臋 w poszukiwaniu pociechy oraz Marian Freedman, kt贸ra teraz bada pani膮 Rhine, bior膮c膮 艂apk臋 i staraj膮c膮 si臋 uspokoi膰 ma艂p臋.
DeWitt w ten w艂a艣nie spos贸b trzyma艂a r臋k臋 kobiety.
- Nie wiemy, moja droga - odpar艂a. - Skupmy si臋 na opiece nad naszymi.
- Mam zamiar otworzy膰 drzwi do cel - powiedzia艂 Dicken.
Drobna kobieta zakry艂a d艂oni膮 usta.
- Nie wchodzimy tam. - Popatrzy艂a na niego wielkimi oczami. - Nie mogliby艣my ich wypu艣ci膰. Niekt贸re mog膮 wpada膰 w sza艂. O Bo偶e, ba艂am si臋 na nie patrze膰.
- Skoro nie styka艂y si臋 z doros艂ymi, tym bardziej wa偶ne jest pobranie od nich pr贸bek - stwierdzi艂 Dicken.
Kobieta opu艣ci艂a r臋k臋 sprzed ust - dygota艂a, jakby dosta艂a pora偶enia - i popatrzy艂a na DeWitt.
- Chod藕my - powiedzia艂a DeWitt, bior膮c j膮 pod rami臋 i prowadz膮c. - Pomog臋.
- A je艣li jakie艣 jeszcze 偶yje? - zapyta艂a z boja藕ni膮 drobna kobieta.
Niekt贸re 偶y艂y.
38
Pensylwania
Mitch zerkn膮艂 na odbiornik cyfrowy w jeepie Mackenziego. Kaye pochyli艂a si臋 mi臋dzy siedzeniami i dotkn臋艂a jego ramienia.
- Czy chodzi o to, o czym my艣l臋?
- Chyba tak - odpowiedzia艂 Mitch. - Webcasty. 艁api膮 wszystko od co najmniej godziny.
- Za d艂ugo jeste艣my ma艂偶e艅stwem - stwierdzi艂a Kaye. - Nie zapyta艂e艣 nawet, o czym m贸wi艂am.
- Tak s膮dzisz? - rzuci艂 Mitch, odtwarzaj膮c dok艂adnie ton i spos贸b wyra偶ania si臋 Kaye.
Stella spokojnie le偶a艂a obok Kaye na tylnym siedzeniu. Przesz艂a kolejny atak konwulsji, ale gor膮czka nie podskoczy艂a. Przykryta by艂a cienkim kocykiem dzieci臋cym, a jej g艂owa spoczywa艂a na kolanach matki.
Przespali nieca艂膮 godzin臋, zanim opu艣cili dom pa艅stwa Mackenzie. Kaye 艣ni艂 si臋 koszmar, w kt贸rym kto艣 bardzo dla niej wa偶ny, jak ojciec lub Mitch, m贸wi艂 jej, 偶e jest wyrodn膮 matk膮, n臋dznym cz艂owiekiem, a jaka艣 nieokre艣lona instytucja wycofa艂a wszelkie wsparcie, co oznacza艂o brak mo偶liwo艣ci 偶ycia; mia艂a wra偶enie, 偶e ko艅czy si臋 jej tlen i nie mo偶e oddycha膰. Walczy艂a, aby si臋 obudzi膰, a potem nie by艂a w stanie zasn膮膰 ponownie.
S艂o艅ce wschodzi艂o za nimi nad autostrad膮.
- W艂膮cz - powiedzia艂a Kaye.
Mitch w艂膮czy艂 odbiornik. Wy艣wietlacz na desce rozdzielczej pokaza艂 map臋 z czerwon膮 kropk膮, ich po艂o偶enie, a radio prze艂膮czy艂o si臋 automatycznie na rozg艂o艣ni臋 z Filadelfii, nadaj膮c膮 poranne wiadomo艣ci ekonomiczne.
- Czy...
- George ju偶 przed laty wy艂膮czy艂 Theft Wave - odpowiedzia艂 Mitch. - Sprawdzi艂em. Jest niepod艂膮czone. Jedynie odbieramy GPS, niczego nie wysy艂amy.
- Dobrze. - Kaye pochyli艂a si臋 z chrz膮kni臋ciem, przesun臋艂a g艂ow臋 Stelli i wyj臋艂a sk艂adan膮 zdaln膮 klawiatur臋. - Marzenie
Mitch zerkn膮艂 na ni膮 w lusterku wstecznym. Wygl膮da艂a na zmizernia艂膮, oczy zbytnio jej b艂yszcza艂y. M贸g艂 za ni膮 dostrzec jedynie kawa艂ek 艂agodnie oddychaj膮cej, przykrytej kocem postaci.
- Dobrze si臋 czujesz? - zapyta艂.
- Doskonale. - Ogl膮da艂a klawiatur臋, potem na chybi艂 trafi艂 nacisn臋艂a kilka klawiszy. - Wygl膮da mi na ZWC.
- Nie znam takiej stacji radiowej - powiedzia艂 Mitch.
- Zaka偶enie wirusem Coxsackie. Zwykle jest to niezbyt gro藕ne zaka偶enie wirusowe niemowl膮t i ma艂ych dzieci. Na pewno ju偶 si臋 z nim zetkn臋艂a. Co艣 si臋 zmieni艂o. W ka偶dym razie musimy kupi膰 lekarstwa i napoje.
- Apteka?
Kaye pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Jestem pewna, 偶e teraz rozg艂osili ju偶 wie艣ci o tej chorobie. Ka偶da apteka w kraju zosta艂a powiadomiona, a szpitale b臋d膮 odmawia膰 przyjmowania tych przypadk贸w... Pos艂uchajmy, co m贸wi 艣wiat. - Rozg艂o艣nie szerokopasmowe by艂y pe艂ne muzyki cyfrowej, cyfrowych reklam. Rush Limbaugh grzmia艂 i wzywa艂 gdzie艣 na Florydzie. Dick Richelieu m贸wi艂 o budowie nowego domu, ewangelicy pomstowali, a potem BBC World News nadawa艂y prosto z Londynu. Z艂apali wiadomo艣ci w po艂owie. Kaye popracowa艂a nad ekranem dotykowym i cofn臋艂a si臋 kilka minut do ich pocz膮tku.
- Warunki w Azji i Stanach Zjednoczonych szybko si臋 pogarszaj膮 i przechodz膮 w stan, kt贸ry mo偶na obecnie nazwa膰 jedynie panik膮. Obawy, 偶e tak zwane dzieci wirusa stworz膮 nieznany patogen zdolny do wywo艂ania pandemii, dr臋cz膮 rz膮dy ca艂ego 艣wiata ju偶 od dziesi臋ciolecia, a na pewno od dziwnego i niepokoj膮cego przypadku pani Rhine sprzed siedmiu lat. Dzieci by艂y jednak stale zdrowe, zar贸wno w szko艂ach i obozach, jak i w n臋kanych rodzinach. Teraz nowa i ci膮gle niepoj臋ta choroba - nie ma przyj臋tej oficjalnie diagnozy - powoduje powszechne zamieszanie w Ameryce P贸艂nocnej, Japonii i Hongkongu. Lotniska mi臋dzynarodowe, a nawet niekt贸re krajowe, nie przyjmuj膮 lot贸w z obszar贸w dotkni臋tych chorob膮. Przez ostatnie dwie doby publiczne i prywatne szpitale w Stanach Zjednoczonych zamyka艂y swe podwoje przed now膮 chorob膮 w obawie, 偶e zostan膮 obj臋te proponowan膮 艣cis艂膮 kwarantann膮. Inne szpitale w Wielkiej Brytanii, Francji i W艂oszech oznajmi艂y, 偶e je艣li choroba dotrze do ich granic, co wed艂ug niekt贸rych jest nieuniknione, w贸wczas dzieci SHEVY i ich krewni b臋d膮 przyjmowani jedynie na oddzia艂y zaka藕ne.
- Sta艅, je艣li zauwa偶ysz sklep weterynaryjny - powiedzia艂a Kaye Mitchowi.
- Dobra - odpar艂.
- Choroba nie pojawi艂a si臋 jeszcze w Afryce, maj膮cej najmniejsz膮 liczb臋 dzieci SHEVY, wed艂ug niekt贸rych z powodu powszechno艣ci zaka偶enia wirusem HIV. W Waszyngtonie Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego zaprzecza, aby zacz膮艂 podejmowa膰 艣rodki wynikaj膮ce ze 艣ci艣le tajnych wytycznych prezydenta, poufnego rozkazu wydanego w pierwszych latach zarazy Heroda. Na niekt贸rych cz臋sto odwiedzanych stronach sieci z alarmuj膮c膮 cz臋stotliwo艣ci膮 przywo艂ywane jest widmo bioterroryzmu.
Kaye wy艂膮czy艂a radio i po艂o偶y艂a na kolanach zaci艣ni臋te d艂onie. Przeje偶d偶ali przez miasteczko po艣r贸d p贸l i poro艣ni臋tych traw膮 r贸wnin.
- Lecznica dla zwierz膮t - powiedzia艂a, wskazuj膮c pasa偶 handlowy z prawej strony.
Mitch zjecha艂 z drogi na parking i stan膮艂 naprzeciw klockowego budynku pokrytego niebieskoszarym tynkiem. Kaye opu艣ci艂a w oknach jeepa os艂ony przeciws艂oneczne, cho膰 s艂o艅ce nadal tkwi艂o nisko nad wschodnim horyzontem i by艂o jeszcze ch艂odno.
- Zosta艅 z ni膮 z ty艂u - powiedzia艂a, gdy oboje wysiedli. Mitch chcia艂 j膮 obj膮膰 w kr贸tkim, daj膮cym otuch臋 u艣cisku. Wymkn臋艂a si臋 z jego ramion jak kotka, skrzywi艂a si臋 w rozdra偶nieniu i przebieg艂a przez asfalt.
Mitch obejrza艂 si臋, sprawdzaj膮c, czy kto艣 ich 艣ledzi, potem usiad艂 z ty艂u, uni贸s艂 g艂ow臋 c贸rki i po艂o偶y艂 j膮 na kolanach. Stella oddycha艂a szybko i urywanie. Twarz jej pokry艂y czerwone plamki. Podci膮gn臋艂a kolana i zagi臋艂a palce.
- Mitch, boli mnie g艂owa - szepn臋艂a. - Boli mnie szyja. Powiedz Kaye.
- Mama wr贸ci za par臋 minut - powiedzia艂 Mitch, czuj膮c dr臋cz膮c膮 go bezradno艣膰. R贸wnie dobrze m贸g艂by by膰 duchem przygl膮daj膮cym si臋 jej z krainy zmar艂ych.
Kaye zajrza艂a przez 偶aluzje w szklanych drzwiach, dostrzeg艂a 艣wiat艂o w 艣rodku i postacie poruszaj膮ce si臋 w korytarzyku wiod膮cym na zaplecze. Puka艂a do drzwi, a偶 podesz艂a, przygl膮daj膮c si臋 ciekawie, m艂oda kobieta w niebieskim stroju lekarskim i otworzy艂a.
- Dopiero zaczynamy - powiedzia艂a. - Czy to nag艂y wypadek? - Mia艂a oko艂o dwudziestu pi臋ciu lat, by艂a pulchna, ale nie t臋ga, o silnych ramionach, tlenionych w艂osach i mi艂ych, br膮zowych oczach.
- Przepraszam, 偶e si臋 naprzykrzam, ale mamy k艂opot z naszym kotem - odpar艂a Kaye i u艣miechn臋艂a si臋, przybieraj膮c sw膮 najbardziej przymiln膮 i ponaglaj膮c膮 min臋. Kobieta otworzy艂a drzwi i Kaye wesz艂a do ma艂ej poczekalni lecznicy. Okr臋ci艂a si臋 i rozejrza艂a nerwowo po ladzie recepcji, stojakach ze specjalistycznym pokarmem dla zwierz膮t i innymi towarami. Kobieta posz艂a za lad臋, popatrzy艂a z u艣miechem.
- No to witamy. W czym mo偶emy pani pom贸c? - Wizyt贸wka na jej piersi zawiera艂a rysunek u艣miechni臋tego szczeniaka i imi臋 Betsy.
Dobre, opieku艅cze kobiety tej ziemi, pomy艣la艂a Kaye. Rzadko bywaj膮 艂adne, ale s膮 najpi臋kniejsze z wszystkich. Nie wiedzia艂a, sk膮d pochodz膮 te s艂owa, i odsun臋艂a domys艂y, ale najpierw wykorzysta艂a to uczucie, aby o偶ywi膰 u艣miech iskr膮 wsp贸艂czucia.
- Jeste艣my w drodze - zacz臋艂a Kaye. - Zabrali艣my Shamusa z sob膮, biedaczka. To nasz kot.
- Co mu jest? - zapyta艂a Betsy ze szczer膮 trosk膮.
- Po prostu staro艣膰 - odpar艂a Kaye. - Zawodz膮 mu nerki. My艣la艂am, 偶e zabra艂am leki, ale... zosta艂y w Brattleboro.
- Czy ma pani recept臋? Numer telefonu kogo艣, z kim mog艂abym porozmawia膰?
- Shamus od miesi臋cy nie by艂 u lekarza. Niedawno si臋 przeprowadzili艣my. Sami si臋 nim zajmowali艣my. Byli艣my ju偶 w jednym szpitalu dla zwierz膮t, po drodze... W艣ciekli si臋. By艂o za wcze艣nie, jedziemy ca艂膮 noc. Odprawili mnie z kwitkiem. - Za艂ama艂a r臋ce. - Liczy艂am na wasz膮 pomoc.
Oczy Betsy zab艂ys艂y s艂abym 艣ladem podejrzliwo艣ci.
- Nie mo偶emy wyda膰 narkotyk贸w ani 艣rodk贸w przeciwb贸lowych - ostrzeg艂a.
- Nie chodzi nam o nie - odpar艂a Kaye z mocno bij膮cym sercem. U艣miechn臋艂a si臋 i odetchn臋艂a. - Och, prosz臋 wybaczy膰, tak si臋 martwimy o biedaczka. Potrzebujemy roztworu Ringera, cztery lub pi臋膰 litr贸w, je艣li macie, z zaciskiem motylkowym, i sporo zestaw贸w strzykawek i igie艂 - igie艂 o przekroju dwadzie艣cia pi臋膰.
- Troch臋 za cienkie dla kota. Zajmie wieczno艣膰, zanim go zape艂nicie.
- Tylko takie wytrzymuje.
- No dobrze - powiedzia艂a Betsy z pow膮tpiewaniem.
- Metyloprednizolon - ci膮gn臋艂a Kaye. - Aby podr贸偶owa艂 spokojnie.
- Mamy depomedrol.
- Mo偶e by膰. Czy macie widarabin臋?
- Nie dla kot贸w. - M艂oda kobieta zmarszczy艂a brwi. - B臋d臋 musia艂a poradzi膰 si臋 doktora.
- Jest w domku - nasz kot. 殴le si臋 czuje, to wszystko moja wina. Powinnam by艂a sprawdzi膰.
- Robi艂a to pani ju偶 przedtem... tak?
- Jestem specjalistk膮 - zapewni艂a Kaye, zdobywaj膮c si臋 na 艣mia艂y, pe艂en rozpaczy u艣miech.
M艂oda kobieta wywo艂a艂a list臋 na p艂askim monitorze.
- Nie wiem nawet dobrze, czym jest widarabina.
Kaye przeszuka艂a pami臋膰, usi艂uj膮c przywo艂a膰 d艂ugie godziny, jakie sp臋dza艂a, przegl膮daj膮c PediaServe, MediSHEVA i setk臋 innych stron i baz danych, przed laty, przygotowuj膮c si臋 do nieznanej katastrofy.
- To nowo艣膰, kt贸rej czasami u偶ywamy. Nosi te偶 nazw臋 pikornawena, enterowena, co艣 w tym rodzaju?
- Mamy ko艅sk膮 pikornawen臋. Na pewno nie tego pani szuka.
- Brzmi znajomo.
- Jest w do艣膰 du偶ych dawkach.
- 艢wietnie. A famicyclovir?
- Nie - odpar艂a Betsy; sta艂a si臋 teraz bardzo podejrzliwa. - Mo偶e by膰 w aptece. Jakie 偶ycie prowadzi艂 pani kot?
- By艂 dziki - wyja艣ni艂a Kaye.
- Je艣li jest tak chory...
- Bardzo wiele dla nas znaczy.
- Powinna pani zaczeka膰 na weterynarza. B臋dzie za godzin臋.
- Chyba nie mamy tyle czasu - powiedzia艂a Kaye, patrz膮c na zegarek z wyrazem rozpaczy, kt贸rego nie musia艂a udawa膰.
- Czy na pewno robi艂a to pani przedtem, wie, jak to dzia艂a?
- Od roku utrzymujemy go przy 偶yciu. Mamy go od osiemnastu lat. Jest dzielnym starym kocurem. Nie wiem, co zrobi臋 bez niego.
Asystentka pokr臋ci艂a g艂ow膮, pow膮tpiewaj膮co, ale ze wsp贸艂czuciem.
- Mog臋 mie膰 k艂opoty.
Kaye nie odczuwa艂a najmniejszej winy. Gdyby mia艂a bro艅, zagrozi艂aby ni膮, w艂a艣nie teraz, aby uzyska膰 wszystko, czego potrzebowa艂a.
- Nie chcia艂abym tego - powiedzia艂a, patrz膮c w oczy kobiecie.
Asystentka kiwn臋艂a g艂ow膮.
- A niech tam - rzuci艂a. - Stare koty. Tylko z nimi k艂opot, co?
- Zna to pani.
- Mamy tu inaczej ni偶 w wielkich miastach. Pi臋膰 litr贸w roztworu Ringera, dwie艣cie mili ko艅skiej pikornaweny - to najmniejsza dawka, jak膮 mamy - i depomedrol... - Betsy wzi臋艂a wydrukowany spis. - Karta kredytowa czy debetowa?
- Got贸wka - odpar艂a Kaye.
39
Ohio
Yolanda Middleton sz艂a z Dickenem przez tymczasowe budynki szkolne do zabudowa艅 starej farmy. 艁atwo dotrzymywa艂a mu kroku i macha艂a k贸艂kiem z kluczami.
- Przetrz膮sn臋li艣my gabinet Traska - powiedzia艂a. - Znale藕li艣my klucze uniwersalne do wszystkich budynk贸w. Te s膮 od by艂ego wi臋zienia. Cz臋艣膰 piel臋gniarek m贸wi, 偶e mog膮 by膰 tam jeszcze zapasy, ale nie wiadomo na pewno.
- Wspaniale. Czy Kelson kiedykolwiek tu by艂?
- Nie s膮dz臋. To by艂o laboratorium doktora Juriego - odpar艂a Middleton. - Doktor Pickman by艂 jego asystentem. Obaj mieli upowa偶nienie do prowadzenia bada艅. Trzymali si臋 od nas z dala.
- Jakiego rodzaju bada艅? - zapyta艂 Dicken.
Middleton pokr臋ci艂a bezradnie g艂ow膮.
Dicken sta艂 na asfaltowej 艣cie偶ce, lekko kopi膮c butem w kraw臋偶nik. Rozmy艣la艂. Obejrza艂 si臋 za siebie na przebudowan膮 stodo艂臋, stary budynek szko艂y handlowej oraz tkwi膮ce mi臋dzy nimi trzy betonowe klocki o pustych 艣cianach. Potem ruszy艂. Middleton posz艂a za nim.
Podw贸jne stalowe drzwi tkwi艂y w 艣cianie najbli偶szego klocka. Znajdowa艂a si臋 na nich niebieska emaliowana tabliczka z bia艂ymi literami tworz膮cymi napis: zakaz wst臋pu.
- Co tam jest?
- No, mi臋dzy innymi tymczasowa kostnica - odpar艂a. - Tak mi powiedzieli. Nie wiem, czy by艂a kiedykolwiek u偶ywana.
- Dlaczego tutaj?
- Doktor Jurie m贸wi艂 nam, 偶e musimy przechowywa膰 cia艂a wszystkich zmar艂ych dzieci. Koroner hrabstwa nie we藕mie ich, chocia偶 powinna.
- Czy zawiadamiano rodzic贸w?
- Pr贸bowali艣my - odpowiedzia艂a Middleton. - Czasami przeprowadzaj膮 si臋, nie zostawiaj膮c nowego adresu. W艂a艣ciwie porzucaj膮 dzieci.
- Czy szko艂a ma sw贸j cmentarz?
- Nigdy o tym nie s艂ysza艂am. Prawd臋 m贸wi膮c, wszystkim tym zajmowa艂 si臋 doktor Jurie - Middleton wyra藕nie czu艂a si臋 bardzo nieswojo. - Przypuszczali艣my, 偶e zw艂oki trafiaj膮 na kwatery dla ubogich gdzie艣 za miastem. Nie by艂o ich zbyt wiele. Zdarzy艂y si臋 mo偶e dwa lub trzy zgony, odk膮d powsta艂a szko艂a, a tylko jeden po tym, jak zacz臋艂am w niej prac臋. Trask nie pozwala艂, aby wie艣ci o zmar艂ych si臋 rozchodzi艂y. Nazywa艂 to spraw膮 prywatn膮.
Dicken zatar艂 r臋ce.
- Klucz?
Middleton poszuka艂a na k贸艂ku nowszych kluczy i pokaza艂a mu jeden z nich. By艂 opatrzony nazw膮 Bl-F, F przypuszczalnie od Front - a B od czego, Badania? Spojrzeli po sobie, zgadzaj膮c si臋, 偶e to najlepszy wyb贸r. Gdy w艂o偶y艂a klucz do zamka, Dicken podni贸s艂 wzrok na betonow膮 艣cian臋, jasnoszar膮 w porannym s艂o艅cu. Zmru偶y艂 oczy, jak nauczy艂 si臋 przez lata, aby lepiej skupi膰 za膰mione soczewki na os艂onach wentylator贸w blisko szczytu, kilku wystaj膮cych rurach, grubym kablu zasilaj膮cym biegn膮cym do s艂upa i przez skrzynk臋 z przy艂膮czami niedaleko starej stodo艂y.
Middleton pchn臋艂a drzwi. Wewn膮trz by艂o na tyle ch艂odno, 偶e Dicken zadr偶a艂.
- Przynajmniej dzia艂a tu klimatyzacja - powiedzia艂.
- Nie jest po艂膮czona z g艂贸wn膮 instalacj膮 - wyja艣ni艂a. - Ten budynek jest nowszy ni偶 pozosta艂e.
Dicken zaczerpn膮艂 g艂臋boki oddech. Czu艂 si臋, jakby goni艂 za chimerami. W tych budynkach mog艂y by膰 lekarstwa, ale w to w膮tpi艂. Najprawdopodobniej znajd膮 w nich wyposa偶enie laboratoryjne - je偶eli tylko Trask nie sprzeda艂 i jego w zmowie z lekarzami. Mimo wszystko to laboratorium mog艂o by膰 lepiej wyposa偶one od male艅kiego obok izby chorych. By艂y to jednak jedynie wym贸wki.
Co艣 innego sprowadzi艂o go tutaj, instynktowne podejrzenia, jakich nabra艂, kiedy chodzi艂 pomi臋dzy pryczami w dziale specjalnego traktowania. Jeste艣my ciekawskimi ma艂pami, pomy艣la艂. Nigdy nie przegapiamy 偶adnej mo偶liwo艣ci.
Na 艣cianie za drzwiami znalaz艂 w艂膮cznik 艣wiat艂a i go nacisn膮艂. Lampy fluoroscencyjne zala艂y wn臋trze zimnym, sterylnym blaskiem. Pod p贸艂nocn膮 艣cian膮 pokoju sta艂y zamra偶arki ze stali nierdzewnej, wielkie przyrz膮dy laboratoryjne z male艅kimi niebieskimi wska藕nikami temperatury. Kosztowne, zupe艂nie odmienne od ma艂ych, wyposa偶onych w garby aparat贸w obok izby chorych.
- Kiedy wyjechali Jurie i Pickman? - zapyta艂.
- Nie wiem na pewno.
- Czy co艣 zabrali?
Middleton wzruszy艂a ramionami.
- Nie widzia艂am, jak wyje偶d偶ali. Nie mog臋 by膰 wsz臋dzie.
- To oczywiste - powiedzia艂 Dicken. 艢wierzbi艂a go maseczka. Podni贸s艂 r臋k臋, aby podrapa膰 nos, ale si臋 powstrzyma艂.
- Ile czasu to zajmie? - zapyta艂a Middleton.
Dicken nie odpowiedzia艂. Zamra偶arki by艂y zamkni臋te, wyposa偶one w klawiatur臋 z przyciskami. Spr贸bowa艂 po艂o偶y膰 palce na jednej z klawiatur i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
Middleton znalaz艂a na k贸艂ku klucz otwieraj膮cy drzwi w g艂臋bi pomieszczenia. Prowadzi艂y do ma艂ego laboratorium patologicznego z jednym stalowym sto艂em do przeprowadzania sekcji, l艣ni膮cym czysto艣ci膮. Wszystkie narz臋dzia le偶a艂y r贸wno na tackach albo w szafkach stoj膮cych pod 艣cian膮 w g艂臋bi. Niekt贸re zostawiono w autoklawie, ale poza tym laboratorium by艂 pi臋knie urz膮dzone i utrzymane.
- Kiedy po raz ostatni przeprowadzono tu sekcj臋? - zapyta艂 Dicken.
- Nie s膮dz臋, aby kiedykolwiek - odpar艂a Middleton. - Przynajmniej o 偶adnej nie s艂ysza艂am. Czy nie powinni艣my wyst膮pi膰 o zezwolenie do w艂adz hrabstwa?
- Nie, je艣li zrzek艂y si臋 odpowiedzialno艣ci. Mo偶e Mark b臋dzie wiedzia艂. - Zaczyna艂 jednak w膮tpi膰, aby Augustine wiedzia艂 cokolwiek. Odnosi艂 teraz wra偶enie, 偶e jego dawny prze艂o偶ony w CDC, mianowany nast臋pnie dyrektorem Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, zosta艂 w ko艅cu unieruchomiony - mo偶e „wykastrowany" by艂oby lepszym s艂owem - przez szcz臋ki wilk贸w politycznych z Waszyngtonu.
Przeszli kr贸tkim korytarzem i skr臋cili w prawo, trafiaj膮c na nieoczekiwan膮 偶y艂臋 z艂ota: w pe艂ni wyposa偶one laboratorium biologii molekularnej i genetyki, zajmuj膮ce sze艣膰set st贸p kwadratowych powierzchni pod wysokim sufitem, ciasne od sprz臋t贸w. Wir贸wki, rozdzielaj膮ce tkanki, dostarcza艂y pr贸bki dla analizator贸w stojakowych - sekwencer贸w matrycowych i dokonuj膮cych pr贸b zmiennych, specjalizuj膮cych si臋 w wykrywaniu polinukleotyd贸w, RNA i DNA; by艂y tam proteomizery potrafi膮ce rozpozna膰 pe艂en sk艂ad bia艂ek; zespo艂y glikomowe i lipidomowe s艂u偶膮ce do wyizolowywania i ustalania sk艂ad贸w cukr贸w i t艂uszcz贸w oraz pokrewnych zwi膮zk贸w. Wi臋cej stojak贸w sta艂o na skraju szerokich, stalowych sto艂贸w laboratoryjnych.
Sortownik i analizatory by艂y po艂膮czone automatycznymi podajnikami pr贸bek ze stali i bia艂ego tworzywa sztucznego, biegn膮cymi jak male艅kie szyny poprzez molekularny tomograf dyfrakcyjny, inokulatory/inkubatory oraz najrozmaitsze mikroskopy nagrywaj膮ce - w tym dwa najnowsze mierniki mocy wi膮za艅 w臋gla. Wszystko cudownie zautomatyzowane. Jedno-, najwy偶ej dwuosobowe laboratorium.
Wszystko na sto艂ach i obok nich by艂o pod艂膮czone do ma艂ego kwadratowego, jaskrawoczerwonego komputera Cenomics Ideator, zaprojektowanego specjalnie do tworzenia w czasie rzeczywistym tr贸jwymiarowych obraz贸w gen贸w oraz opisywania i rozpoznawania bia艂ek.
Oprzyrz膮dowanie tutaj by艂o wi臋cej ni偶 bogate. Chodz膮cy po pomieszczeniu Dicken uzna艂 je za ob艂臋dnie przewy偶szaj膮ce potrzeby typowego laboratorium szkolnego. Odwiedza艂 bogate firmy zajmuj膮ce si臋 biotechnologi膮, kt贸re nie by艂y r贸wnie dobrze wyposa偶one.
- Rany - rzuci艂 oszo艂omiony. - Ca艂a cholerna Delta Queen.
Middleton unios艂a brew.
- S艂ucham?
- Nic, nic. - Chodzi艂 mi臋dzy 艂awami, potem wyci膮gn膮艂 d艂o艅 w r臋kawiczce i pog艂adzi艂 Ideator. Mia艂 sw贸j wymarzony parostatek. Mia艂 wszystko, czego potrzebowa艂, aby 艣ledzi膰 wirusa w rzece choroby a偶 do dalekiej, mro藕nej p贸艂nocy - do miejsca, w kt贸rym ten tkwi艂 u艣piony, skuty lodem.
Je艣li nawet nikt inny nie b臋dzie ch臋tny, na pewno zdo艂a poradzi膰 tu sobie sam, wypinaj膮c si臋 na trac膮cy rozum 艣wiat zewn臋trzny. Z pomoc膮 paru podr臋cznik贸w. Niekt贸re przyrz膮dy widzia艂 jedynie w katalogach.
Pochyli艂 si臋, przygl膮daj膮c si臋 stalowym tabliczkom, identyfikatorom, nalepkom.
- Kto za to wszystko zap艂aci艂?
Middleton w odpowiedzi pokr臋ci艂a g艂ow膮. By艂a r贸wnie oszo艂omiona jak on, ale przypuszczalnie nie docenia艂a w pe艂ni wspania艂o艣ci ich odkrycia.
To, czego szuka艂, znalaz艂 na tylnej 艣ciance jednego z miernik贸w mocy wi膮za艅 w臋gla. Stalowa tabliczka g艂osi艂a: W艁ASNO艢膯 AMERICOL, INC., USA, KORPORACJI ZAREJESTROWANEJ FEDERALNIE, SPRZ臉T WYPO呕YCZONY.
- Marge Cross - powiedzia艂. - Wielka Marge.
- Kto?
Dicken szybko wymamrota艂 wyja艣nienia. Marge Cross by艂a dyrektorem naczelnym i posiadaczk膮 wi臋kszo艣ci udzia艂贸w Americolu i Eurocolu, dw贸ch najwi臋kszych na 艣wiecie producent贸w sprz臋tu farmaceutycznego i medycznego. Nie doda艂, 偶e przez jaki艣 czas Marge Cross zatrudnia艂a Kaye Lang.
- Znajd藕my jaki艣 spos贸b na otwarcie tych zamra偶arek. I tego. - Wskaza艂 nieoznaczone drzwi ze stali nierdzewnej, w艂a艣ciwie bardziej przypominaj膮ce 艣luz臋, na ko艅cu laboratorium.
Middleton si臋 wzdrygn臋艂a.
- Nie jestem pewna, czy mam ochot臋. Dicken zachmurzy艂 twarz.
- Jeste艣my zm臋czeni, co?
Skarcona wr臋czy艂a mu k贸艂ko z kluczami.
- Poszukam kod贸w - powiedzia艂a.
40
The Poconos, Pensylwania
Mitch prze艂膮czy艂 si臋 na nap臋d na cztery ko艂a i przejecha艂 jeepem przez wcze艣niej ju偶 od艂amany i poskr臋cany kawa艂ek barierki - dok艂adnie, jak opisa艂 to George. Jeep stoczy艂 si臋 niezdarnie po stoku.
Na tylnym siedzeniu Kaye przycisn臋艂a mocniej Stell臋. Dziewczynka nie reagowa艂a na podskoki i szarpni臋cia. Kaye patrzy艂a prosto przed siebie, przez przedni膮 szyb臋, tak naprawd臋 niczego nie widz膮c i zastanawiaj膮c si臋 szale艅czo. Nie mog艂a uspokoi膰 umys艂u wype艂nionego scenami i planami, kt贸re nie 艂膮czy艂y si臋 w 偶aden u偶yteczny wz贸r. By艂a na skraju za艂amania nerwowego, czeka艂a tylko na mocniejszy cios; wiedzia艂a o tym, ale nic nie mog艂a poradzi膰.
By艂a wi臋cej ni偶 w po艂owie prze艣wiadczona, 偶e strac膮 Stell臋. Snucie plan贸w na przysz艂o艣膰, gdy ju偶 to si臋 stanie, na pewno by艂oby wskazane, ale nie mog艂a si臋 do tego zmusi膰. Jej my艣li sta艂y si臋 popl膮tane, niepe艂ne, bolesne.
Czu艂a, jak zaciska si臋 jej gard艂o, zupe艂nie jak w koszmarze.
- Tam. - Mitch wskaza艂 r臋k膮.
- Co? - spyta艂a chrapliwie.
- Droga.
Jak powiedzia艂 im George, jechali teraz prawie zupe艂nie zaro艣ni臋t膮 艣cie偶k膮, ledwo zas艂uguj膮c膮 na nazwanie jej drog膮. Skr臋ci艂 jeepem w lewo. 艢cie偶ka przez 膰wier膰 mili wi艂a si臋 w艣r贸d zaro艣li, potem wysz艂a na autostrad臋 stanow膮. W ten spos贸b unikali wywo艂anych kwarantann膮 blokad dr贸g na granicy hrabstwa.
Intuicja Mitcha mocno si臋 wyostrzy艂a w ostatnich dziesi臋ciu latach. Wyczuwa艂 pismo nosem zupe艂nie jak przest臋pca. M贸g艂 niemal wyobra偶a膰 sobie blokady urz膮dzone przez Departament Zdrowia czy Federal Emergency Management Agency. Agent贸w Immigration and Naturalization Service albo Gwardii Narodowej z Filadelfii, sprawdzaj膮cych na g艂贸wnej autostradzie wszystkie pojazdy. Zast臋pc贸w inspektor贸w CDC czekaj膮cych na ty艂ach furgonetki Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego...
Widywa艂 ju偶 to wszystko, podr贸偶uj膮c, szukaj膮c nowego domu, siedem lat temu. Podczas paniki, jaka wybuch艂a po odkryciu pani Rhine.
Kaye nuci艂a Stelli, jak w贸wczas, gdy ta by艂a jeszcze niemowl臋ciem. Usta dziewczynki by艂y spierzchni臋te, a czo艂o gor膮ce. Jej g艂owa ko艂ysa艂a si臋, dop贸ki matka nie przytrzyma艂a jej w zgi臋tym 艂okciu. Odgarn臋艂a palcami bujne, kr贸tko 艣ci臋te w艂osy c贸reczki, obejrza艂a jej policzki, na przemian pokrywaj膮ce si臋 rumie艅cem i bledn膮ce, zupe艂nie jak 艣wiat艂a sygnalizacyjne niemog膮ce si臋 zdecydowa膰, co pokazywa膰. Stella cuchn臋艂a w szczeg贸lnie niepokoj膮cy spos贸b, jakby smrodem chorego miotu, co g艂臋boko martwi艂o Kaye.
Nie utraci艂a ca艂kowicie wyostrzonego w臋chu, jakiego nabra艂a jako matka dziecka SHEVY, cho膰 nie by艂a ju偶 w stanie wydziela膰 w艂asnych feromon贸w komunikacyjnych. Pory za jej uszami zamkn臋艂y si臋 po dw贸ch latach. U Mitcha nast膮pi艂o to jeszcze wcze艣niej, a pasma na ich policzkach, r贸偶nobarwne melanofory, tak偶e wyblak艂y do normalnej barwy, cho膰 w przypadku Kaye pozosta艂y ma艂e, oddzielne plamy z艂o偶one z c臋tek.
Usta Stelli si臋 poruszy艂y. Zacz臋艂a m贸wi膰, w艂a艣ciwie mamrota膰, dwoma strugami s艂贸w jednocze艣nie. Kaye g艂adzi艂a podbr贸dek i wargi c贸rki, a偶 zaprzesta艂y gor膮czkowego dzia艂ania, a Stella 艣ciszy艂a g艂os do szeptu:
Chc臋 zobaczy膰 lasy/
Jest tak ma艂o czasu/Zostawcie mnie w lasach/
Prosz臋/Prosz臋. Prosz臋.
- Jeste艣my w lesie, kochanie - powiedzia艂a Kaye do Stelli. - Jeste艣my w borze.
Stella otworzy艂a oczy i o艣lepiona 艣wiat艂em padaj膮cym na jej twarz unios艂a r臋k臋, o ma艂o nie wal膮c w nos matki. Kaye spu艣ci艂a jej r臋k臋 w d贸艂 i zas艂oni艂a d艂oni膮 oczy dziewczynki.
- Jak d艂ugo jeszcze? - zapyta艂a Mitcha.
- Nie jestem pewny. Mo偶e z godzin臋.
- Wcze艣niej mo偶emy j膮 straci膰.
- Nie umrze - powiedzia艂 Mitch. - Poprawia si臋 jej.
- Nie pi艂a.
- Da艂a艣 jej wod臋, zanim wyjechali艣my.
- Wysiusia艂a si臋 na siedzenie. Jest rozpalona. Nie pi艂a. Sk膮d mo偶esz wiedzie膰? Nawet ja nie wiem, czy nie umrze.
- Niesamowity ze mnie facet - powiedzia艂 Mitch. - Pami臋tasz?
- Mitch, to nie 偶art - odpar艂a Kaye, podnosz膮c g艂os.
- Nie czujesz jej zapachu? - zapyta艂.
- Czuj臋 j膮 lepiej od ciebie.
- Nie umrze. Wiem.
- Przesta艅cie si臋 k艂贸ci膰, prosz臋 - szepn臋艂a Stella i przekr臋ci艂a si臋, kopi膮c leciutko w drzwi. Jej bose stopy wali艂y prawie nies艂yszalnie. - Boli mnie g艂owa. Wypu艣cie mnie. Chc臋 wysi膮艣膰.
Kaye trzyma艂a c贸rk臋, gdy ta si臋 kr贸tko szarpa艂a. Po budz膮cym rozpacz westchnieniu dziewczynka zn贸w znieruchomia艂a bezw艂adnie. Kaye patrzy艂a na ty艂 g艂owy Mitcha, na jego w艂osy nier贸wno, brzydko przyci臋te na karku. Oszcz臋dzali na wszystkim. Mitch zreszt膮 nigdy nie lubi艂 艣cina膰 w艂os贸w. Przez chwil臋 nienawidzi艂a m臋偶a. Mia艂a ochot臋 go bi膰, drapa膰 i grzmoci膰 pi臋艣ciami.
Nikt lepiej od niej nie zna w艂asnej c贸rki. Nikt. Gdyby Mitch powiedzia艂 jedno s艂owo wi臋cej, chyba zacz臋艂aby wrzeszcze膰.
41
Ohio
Trask lub kto艣 pracuj膮cy dla niego wy艂膮czy艂 serwer obs艂uguj膮cy wszystkie wewn臋trzne i zewn臋trzne po艂膮czenia szko艂y, w tym komunikacj臋 satelitarn膮, i nie mo偶na go by艂o uruchomi膰 bez podania has艂a. Nikt, ani nauczyciele, ani piel臋gniarki, ani Kelson, nie znali tego has艂a, a Trask by艂 oczywi艣cie teraz nieosi膮galny.
Augustine m贸g艂 domy艣la膰 si臋 motyw贸w, ale nie mia艂o to znaczenia. Liczy艂o si臋 tylko, aby robi艂, co si臋 da, w celu za艂atwienia kolejnych dostaw. Dicken nie nosi艂 kom贸rki. Jedynym dzia艂aj膮cym telefonem by艂 teraz aparat sieciowy Augustine'a.
Osobi艣cie, a tak偶e przez swoj膮 sekretark臋 w biurze USW w Indianie przekazywa艂 wiadomo艣ci - g艂osowe i e-maile - kierownictwu wszystkich agencji z jego listy, potwierdzaj膮c poprzednie 偶膮dania dostaw. Jakichkolwiek. M贸wili mu, 偶e staraj膮 si臋, jak tylko mog膮, ale sytuacja jest bardzo napi臋ta i trzeba zaczeka膰 dzie艅 b膮d藕 dwa.
Augustine wiedzia艂, 偶e nie maj膮 tyle czasu.
Pewien nieustraszony zast臋pca podsekretarza stanu Ministerstwa Zdrowia i Opieki Spo艂ecznej zaoferowa艂 si臋, 偶e zawiadomi lokalne media i nag艂o艣ni spraw臋.
- Tutaj wszystkie s艂uchawki s膮 zdj臋te z wide艂ek.
Augustine odm贸wi艂. Wiedzia艂, co by to da艂o. Powa偶nie zagro偶ony dymisj膮 i niepopularny dyrektor Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego zosta艂by rozdarty na strz臋py przez dziennikarzy staraj膮cych si臋 dowie艣膰, 偶e jest k艂amc膮.
Potrzebowa艂 fakt贸w, aby zapobiec pog艂臋bianiu si臋 paniki w艣r贸d opinii publicznej, a Dicken nie dostarczy艂 mu dot膮d niczego przydatnego.
Augustine siedzia艂 teraz na sfatygowanym fotelu sekretarki przy ma艂ym biurku w rogu, przez sw贸j telefon sieciowy 艣ci膮gaj膮c sprawozdania na wewn臋trzn膮 stron臋 NIH. Przynajmniej nie zablokowali jego osobistego dost臋pu; nie jest jeszcze zupe艂nie persona non grata.
Na male艅kim, kolorowym ekranie telefonu przegl膮da艂 艣wie偶o przes艂ane rankiem statystyki, anatomi臋 numeryczn膮 katastrofy.
Pierwszy przypadek wyst膮pi艂 prawdopodobnie w Kalifornii, w szkole w Pelican Bay. Trzy kalifornijskie sp贸艂ki zarz膮dzaj膮ce zak艂adami karnymi wygra艂y przetargi na przetrzymywanie dzieci SHEVY w tym stanie; wszystkie z wyj膮tkow膮 niech臋ci膮 wsp贸艂pracowa艂y z wszelkimi urz臋dami maj膮cymi siedzib臋 w Waszyngtonie. Augustine w ko艅cu znienawidzi艂 tych zarz膮dc贸w i ich szko艂y; zak艂ady karne w Kalifornii w ostatnim dziesi臋cioleciu dwudziestego wieku, podczas wojny narkotykowej, sta艂y si臋 zamkni臋te w sobie, nastawione na obron臋 i aroganckie. Nie zdziwi艂 si臋 wi臋c, 偶e Pelican Bay dopiero przedwczoraj zameldowa艂o o rozprzestrzenianiu si臋 choroby. Pierwsi w jej z艂apaniu, przedostatni w zawiadomieniu.
Choroba uderzy艂a niemal jednocze艣nie w pi臋tnastu innych szko艂ach, od Oregonu do Missisipi. Dicken zainteresowa艂by si臋 tym faktem. Gdzie by艂 rozsadnik? Jakie s膮 wektory rozchodzenia? I jak wirus si臋 rozprzestrzenia艂, zanim wybuchn膮艂 pandemi膮?
Jak i dlaczego tak d艂ugo skrywa艂 si臋 u艣piony?
Pelican Bay straci艂o tysi膮c dwustu uczni贸w spo艣r贸d sze艣ciu tysi臋cy. Jednego na pi臋ciu. San Luis Obispo i Port Hueneme zg艂asza艂y mniejsze odsetki, ale po艂owa uczni贸w w Kalispell, niemal tysi膮c, zmar艂a ju偶, a 艣mier膰 dalszych by艂a spodziewana w ci膮gu najbli偶szych dwunastu godzin. W El Cajon nie 偶y艂o pi臋膰dziesi臋ciu sze艣ciu z trzystu.
Przesun膮艂 wzrokiem na wsch贸d, przegl膮daj膮c mapy i wykresy. Phoenix, dwa tysi膮ce z o艣miu. Dwie trzecie uczni贸w zachorowa艂o w Tucson; po艂owa z nich zmar艂a. Provo straci艂o po艂ow臋, ale mniej ni偶 stu. Mormoni nie oddawali swych dzieci bez walki, wi臋c w trzech szko艂ach w Utah by艂 nieca艂y tysi膮c dzieci SHEVY.
Augustine zastanawia艂 si臋, jak wiele spo艣r贸d „ucz膮cych si臋 w domu", jak nazywa艂y je niekt贸re agencje, czyli ukrywaj膮cych si臋 dzieci wirusa, zachorowa艂o i zmar艂o. Przewidywa艂, 偶e choroba wkr贸tce dosi臋gnie i je.
W Ohio, Iowa i Indianie, w dwunastu szko艂ach przetrzymuj膮cych sze艣膰dziesi膮t trzy tysi膮ce dzieci zebranych z ca艂ego 艢rodkowego Zachodu, zmar艂o dotychczas ponad trzyna艣cie tysi臋cy dzieci SHEVY.
Zapoznawa艂 si臋 ze statystykami dla Illinois, kiedy zapiszcza艂 telefon. Odebra艂 po艂膮czenie.
Odezwa艂a si臋 Rachel Browning z BRS.
- Cze艣膰, Mark. S艂ysza艂am, 偶e dzwoni艂e艣. Paskudny dzie艅.
- Rachel, jak偶e si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 s艂ysz臋 - powiedzia艂 Augustine. - Natychmiast potrzebujemy tu dostaw...
- Zaczekaj chwilk臋. Musz臋 odebra膰 t臋 rozmow臋. - W telefonie zabrzmia艂 cicho jazz. Tego by艂o ju偶 za wiele; o ma艂o co si臋 nie roz艂膮czy艂. Powstrzyma艂 jednak d艂o艅 tu偶 przed aparatem. Cierpliwo艣膰 by艂a has艂em przewodnim, teraz na pewno, a niew膮tpliwie iskierka, zwiewna resztka zdmuchiwanej w艂adzy mog艂a w ka偶dej chwili zgasn膮膰.
Browning znowu si臋 odezwa艂a.
- Jeden do czterech, Mark - zacz臋艂a, jakby podawa艂a wynik meczu.
- Wed艂ug naszych rachub jeden do pi臋ciu, Rachel, 艣rednia dla ca艂ego kraju. Potrzebujemy...
- Utkn膮艂e艣 w samym 艣rodeczku, s艂ysza艂am. Wygl膮da na ponad siedemdziesi膮t procent zaka偶onych - przerwa艂a mu Browning. - Wirus w powietrzu prze偶ywa co najmniej trzy godziny. Przera偶aj膮ce. Jest poza jak膮kolwiek kontrol膮.
- Tempo zaka偶ania spada.
- Nie zosta艂o wielu niezaka偶onych, w ka偶dym razie nie w szko艂ach.
- Przy odpowiedniej opiece medycznej mogliby艣my zmniejszy膰 straty prawie do zera - powiedzia艂 Augustine. - Potrzebujemy lekarzy i sprz臋tu.
- Dyrektor okr臋gu Ohio jest wrednym sukinsynem - oznajmi艂a Browning. - W tym przynajmniej jeste艣my zgodni. Odsy艂a艂 zaopatrzenie medyczne z magazyn贸w szkolnych, bo dzieci by艂y takie zdrowe. Wedle pog艂osek niekt贸rzy z jego wsp贸lnik贸w sprzedawali towary za jedn膮 dziesi膮t膮 ceny szefom mafii rosyjskiej w Chicago, a teraz s膮 one na czarnym rynku w Moskwie.
- Nie wiedzia艂em o tym. - Augustine zab臋bni艂 palcami w blat biurka.
- Powiniene艣 by艂, Marku. Sprawiedliwo艣膰 porusza si臋 lekkim krokiem, jak pantera. Nie pomo偶e to ani tobie, ani dzieciakom wirusa. Co gorsza, Marku, w Waszyngtonie jest mn贸stwo br膮zowych gaci. Wszyscy s膮 przera偶eni. Ja tak偶e.
- Tutaj nie zachorowa艂 偶aden doros艂y. Ta choroba nam nie zagra偶a. Znamy jej etiologi臋 i charakter. - By艂o to k艂amstwo, ale musia艂 okaza膰 jak膮艣 si艂臋.
- Je艣li choroba ma co艣 wsp贸lnego z dawnymi wirusami, a podejrzewam, 偶e tak w艂a艣nie jest - ty nie? - stoimy przed zagro偶eniem biologicznym na ogromn膮 skal臋. TDP 298, Marku.
Min臋艂y trzy lata, odk膮d Augustine zapozna艂 si臋 ze szczeg贸艂ami Tajnej Dyrektywy Prezydenta nr 298.
- Hayford wys艂a艂 ju偶 do Kongresu projekt ustawy kryzysowej - ci膮gn臋艂a Browning. - 呕adne dziecko wirusa nie b臋dzie tolerowane poza szko艂ami federalnymi. 呕adne. Nawet w rezerwatach i w Utah. Wszystkie szko艂y przejd膮 pod bezpo艣redni zarz膮d federalnego USW. To ci si臋 spodoba. Projekt zwi臋ksza kary i upowa偶nia do potrojenia liczebno艣ci s艂u偶b zajmuj膮cych si臋 przestrzeganiem zakazu i aresztowaniami. Zatrudnimy wszystkich grubych ochroniarzy z pistoletem wi臋kszym od fiuta i wszystkich burak贸w, kt贸rzy nie dostali si臋 do szk贸艂 policyjnych. Podwoj膮 nam bud偶et, Marku.
Augustine popatrzy艂 na swojego roleksa.
- Tutaj jest jedenasta rano. Czy kto艣 z Waszyngtonu mo偶e przys艂a膰 tu lekarzy?
- Najpr臋dzej jutro - odpowiedzia艂a Browning. - Wszyscy troszcz膮 si臋 o siebie, a gubernator Ohio nie wyst膮pi艂 jeszcze z pro艣b膮. I m贸wi膮c szczerze, dlaczego mia艂abym ci zaufa膰? Nie pomo偶esz mi zbytnio tam, gdzie jeste艣 teraz - chrzani膮c wszystko po kr贸lewsku. Nie czuj臋 jednak urazy. Jestem tutaj, aby by膰 mi艂osierna. Wiem, gdzie za par臋 godzin ukryje si臋 Kaye Lang. A ty?
- Nie. By艂em zaj臋ty, Rachel.
- S膮dz臋, 偶e m贸wisz prawd臋.
Augustine przegl膮da艂 szybko mo偶liwe sposoby odkrywania przez Rachel Browning takich tajemnic jak kryj贸wki Kaye.
- Przycisn臋艂a艣 kogo艣?
- Wbudowany w NuTest GPS wskaza艂 na Pittsburgh, a skargi s膮siada doprowadzi艂y do pewnego domu. Zapewni艂am konieczn膮 opiek臋 lekarsk膮 pewnemu dziecku wirusa w szkole w Indianie. Jego rodzice s膮 bardzo szcz臋艣liwi. Lekarze m贸wi膮, Marku, 偶e b臋dzie 偶y艂. - Browning opowiada艂a o szpiegowaniu i szanta偶u z wielkim zapa艂em.
- Maj膮c tak wielkie mo偶liwo艣ci, na pewno pomo偶esz nam tutaj - powiedzia艂 Augustine.
- Powiem szczerze, nie mog臋. S艂ysza艂e艣, 偶e Francja zaproponowa艂a przys艂anie nam 艣rodk贸w antywirusowych o szerokim zakresie dzia艂ania, a prezydent Ellington odm贸wi艂?
- Nie s艂ysza艂em.
- Wszystkie cenne szko艂y przed obwodnic膮 s膮 dobrze zaopatrzone. Na ich zapasy lekarstw nikt nie napada. I pami臋taj, w ostatnich wyborach Ohio nie g艂osowa艂o na Ellingtona.
Augustine uszczypn膮艂 si臋 w grzbiet nosa. Od dw贸ch godzin bola艂a go g艂owa i nic nie wskazywa艂o, 偶e przestanie.
- Nie s艂ysz臋 nic pocieszaj膮cego, Rachel. Czemu zadzwoni艂a艣?
- Bo to g贸wno, kt贸re wsz臋dzie wok贸艂 uchodzi za opini臋 publiczn膮, zaczyna budzi膰 strach nawet we mnie. Nie mog臋 si臋 przebi膰 do szef贸w National Reconnaissance Office i National Security Agency. Minister Zdrowia i Opieki Spo艂ecznej jest nieosi膮galny. Wszyscy chyba maj膮 narad臋 w swych bezpiecznych norkach kr贸liczych w Annapolis i Arlington. Mark, r贸wnie dobrze jak ja wiesz, 偶e dzieci wszystkich w Izbie i Senacie urodzi艂y si臋 d艂ugo przed SHEV膭. Tylko dwaj senatorzy i czterej kongresmani maj膮 wnuk贸w SHEVY. Co za pech. Statystycznie powinno by膰 ich wi臋cej. Wed艂ug sonda偶u, przeprowadzonego wczoraj wieczorem przez CNN, sze艣膰dziesi膮t cztery procent naszego starzej膮cego si臋 elektoratu opowiada si臋 za strzelaniem bez uprzedzenia do uciekaj膮cych dzieci wirusa. Dwie trzecie, Marku.
- Rachel, na ile bezpieczna jest ta linia? - zapyta艂 Augustine.
Browning g艂o艣no prychn臋艂a przez z臋by.
- Czy domy艣lasz si臋, co przychodzi z samej g贸ry?
G艂owa zabola艂a mocniej. Pochyli艂 si臋 nad biurkiem.
- Bez trudu.
- Zostaniesz zausznikiem kr贸lowej, Marku?
- Kto dzisiaj jest kr贸low膮?
- Mo偶e ja. Wyznaczy艂am specjaln膮 grup臋 maj膮c膮 pochwyci膰 Kaye Lang i jej c贸rk臋. Pos艂a艂am do tej misji ludzi, kt贸rych znam i kt贸rym ufam.
Augustine zastanawia艂 si臋 kilka chwil. Nigdy w 偶yciu nie czu艂 wi臋kszej w艣ciek艂o艣ci, a zarazem s艂abo艣ci.
- Jestem ci wdzi臋czny, Rachel.
W jej g艂osie brzmia艂 wyra藕ny triumf.
- Nie jestem taka g艂upia, jak s膮dzisz, Marku. 呕ywa jest wrzodem na ty艂ku. Martwa b臋dzie m臋czennic膮.
- R贸b, co mo偶esz, Rachel.
- Zawsze robi臋. Nie ma jednak 偶adnego terminu. Wszystko b臋d臋 robi艂a po swojemu i udziela艂a ci jak najmniej informacji.
- No dobra.
- Je艣li si臋 uda, b臋dziesz mi wdzi臋czny, Marku. A teraz...
Nagle telefon zamilk艂. Augustine potrz膮sa艂 nim i kilkakrotnie wciska艂 klawisz on. Telefon rozja艣ni艂 si臋 i w艂膮czy艂, ale nie wykry艂 sygna艂u i znowu si臋 wy艂膮czy艂, oszcz臋dzaj膮c energi臋.
Najprawdopodobniej BRS przej臋艂o sieci bezprzewodowe i zamkn臋艂o maszty telefonii kom贸rkowej stoj膮ce w pobli偶u wszystkich szk贸艂. Pierwszy etap wdra偶ania TDP 298.
Augustine odk艂ada艂 telefon, gdy do pokoju wr贸ci艂a DeWitt.
- Doktor Dicken chce si臋 z panem spotka膰 - powiedzia艂a. - Co艣 znale藕li.
- Zapasy? - zapyta艂 z nadziej膮 Augustine.
DeWitt pokr臋ci艂a g艂ow膮.
42
Pensylwania
Na drodze stanowej ruch by艂 niewielki, przez pi臋tna艣cie ostatnich minut widzieli ze trzy, cztery samochody. Nikt nie chcia艂 by膰 przy艂apany na je藕dzie. Samo przebywanie na szosie by艂oby podejrzane. George powiedzia艂, 偶e skr臋t w drog臋 wiod膮c膮 do domu nie rzuca si臋 w oczy, jest 艂atwy do przegapienia. Oznaczy艂 to miejsce, przybijaj膮c do wielkiej sosny pasek czerwonego tworzywa sztucznego.
Mitch jecha艂 wolniej, szukaj膮c czerwonego plastikowego paska i drewnianej tabliczki, kt贸r膮 jacy艣 wandale w skradzionym samochodzie rozbili kijami bejsbolowymi.
Wn臋trze jeepa nagle wype艂ni艂 mrok. Mitch mia艂 wra偶enie, 偶e zala艂a go g臋sta ciemno艣膰. Szybko min臋艂o, ale si臋 przestraszy艂; niemal czu艂 wo艅 mroku, pachn膮cego jak olej do skrzyni bieg贸w.
- Jestem cholernie przem臋czony - powiedzia艂 do siebie i zastanowi艂 si臋, czy us艂ysza艂y go pasa偶erki na tylnym siedzeniu. Wyczuwa艂 je tam obie, tak samo 偶ywe, tak samo spokojne. Oddech Stelli straci艂 troch臋 z chrypliwo艣ci, ale Mitch wiedzia艂, 偶e ma wysok膮 gor膮czk臋.
Mo偶e sam te偶 to 艂apie. Podejrzewa艂, 偶e Kaye tego by ju偶 nie wytrzyma艂a. Dlatego nie zachoruj臋.
Gwizda艂 w mroku. W oleistym mroku.
43
Ohio
- Jurie zostawi艂 kody liczbowe w szufladzie biurka - powiedzia艂a Middleton, gdy Augustine i DeWitt weszli wraz z ni膮 do betonowego klocka budynku laboratorium. - Doktor Dicken poleci艂, abym sprowadzi艂a was tu wszystkich.
Dicken wszed艂 przez drzwi naprzeciwko, nios膮c grub膮 teczk臋 z papierami. Popatrzy艂 na Augustine'a.
- Ty pieprzony sukinsynie - powiedzia艂.
Augustine przyj膮艂 to bez zmru偶enia oka.
- Co艣 znalaz艂e艣 - odpar艂.
- Trafi艂e艣, do cholery, co艣 znalaz艂em. Ile Americol wpakowa艂 w szko艂y? W obozy?
- O ile wiem, to nic.
- Zamierza艂e艣 wszystko zwali膰 na Traska?
Augustine niepewnie pokr臋ci艂 g艂ow膮. Rozejrza艂 si臋 po du偶ym pomieszczeniu i skupi艂 wzrok na 艣cianie ze stalowymi zamra偶arkami.
- Nie wiem nawet, co to jest.
- Co Marge Cross chcia艂a zrobi膰 z tymi wszystkimi dzie膰mi?
- Dicken podsun膮艂 mu teczk臋. Augustine pochyli艂 si臋, opieraj膮c si臋 na laseczce, a Dicken cofn膮艂 r臋k臋 z papierami i rzuci艂 je na biurko stoj膮ce obok urz膮dze艅 z nierdzewnej stali, s艂u偶膮cych do przechowywania pr贸bek w zimnie. Rozsypa艂y si臋 zdj臋cia: kolorowe fotografie z przeprowadzanych sekcji. Nawet z oddali by艂o wyra藕nie wida膰, 偶e poddawano nim dzieci, a nawet niemowl臋ta.
Dicken odszed艂 o krok, jakby przebywanie w pobli偶u Augustine'a wywo艂ywa艂o w nim wielkie obrzydzenie.
Augustine przenosi艂 wzrok z twarzy na twarz; bruzdy na jego twarzy si臋 pog艂臋bi艂y. Odsun膮艂 zdj臋cia, potem wzi膮艂 stron臋 tytu艂ow膮 i j膮 przeczyta艂.
- Za dobrze ci臋 znam - powiedzia艂 Dicken. - Nie by艂by艣 taki g艂upi, aby do tego dopu艣ci膰.
- Poka偶 mi reszt臋 - odrzek艂 Augustine.
Middleton wcisn臋艂a cyfry kodu, kt贸ry odblokowa艂 drzwiczki pierwszej zamra偶arki z nierdzewnej stali. Opad艂a mgie艂ka, ods艂aniaj膮c rz臋dy s艂oj贸w. Augustine natychmiast rozpozna艂, co zawieraj膮. S艂oje na wierzchu by艂y ma艂e i przechowywa艂y anonimowe kawa艂ki mi臋sa w bezbarwnym p艂ynie.
S艂oje poni偶ej, na p贸艂kach o wi臋kszej wysoko艣ci, zawiera艂y ca艂e narz膮dy wewn臋trzne.
Sk贸ra Middleton zblad艂a w chorobliwy odcie艅 barwy oliwkowej; kobieta niemal zamkn臋艂a oczy.
- Ilu? - zapyta艂 Augustine.
- S膮 tutaj szcz膮tki mo偶e sze艣膰dziesi臋ciorga, siedemdziesi臋ciorga dzieci, a w ca艂ym budynku jeszcze wi臋cej - odpar艂 Dicken. - Jak s膮dzisz... w jakim celu?
- Nie o艣miel臋 si臋 zgadywa膰.
- Nigdy nie stracili艣my tyle dzieci - powiedzia艂a Middleton - a doktor Jurie... doktor Pickman... odeszli, zanim... - Nie doko艅czy艂a. Zamkn臋艂a pierwsze drzwiczki i otworzy艂a drugie. Tacki z tysi膮cami zamro偶onych pr贸bek tkanek, umocowanych mi臋dzy szklanymi p艂ytkami lub przechowywanych w buteleczkach z roztworem, zajmowa艂y ca艂e wn臋trze do samej g贸ry.
Augustine przyjrza艂 si臋 tackom, potem podszed艂 bli偶ej i skin膮艂 na Middleton, aby otworzy艂a trzecie drzwiczki, a nast臋pnie czwarte. Gumowa ko艅c贸wka jego laski piszcza艂a, gdy przesuwa艂 j膮 po linoleum pod艂ogi.
- A wi臋c jeste艣cie przekonani, 偶e nic z tego nie pochodzi z ostatnich dw贸ch dni - powiedzia艂, szukaj膮c jakiego艣 rozs膮dnego wyja艣nienia wszystkich tych zamkni臋tych szczelnie s艂oj贸w, prob贸wek i miseczek, dok艂adnie ponumerowanych i oznaczonych 偶贸艂to-czerwonymi naklejkami ostrzegaj膮cymi o zagro偶eniu biologicznym.
- To biblioteka tkanek - powiedzia艂 Dicken. - Zdrowych tkanek, przypadk贸w patologicznych, wszystkiego, co zdo艂ali znale藕膰. Jest tu w pe艂ni wyposa偶one laboratorium do ich analizy. Jurie i Pickman robili sekcje wszystkich dzieci, kt贸re zmar艂y w tej szkole i w pozosta艂ych plac贸wkach w okolicy. Przypuszczam, 偶e sprowadzali tu wszystkie zw艂oki, jakie tylko mogli zdoby膰. Centralna izba rozrachunkowa trup贸w.
- Cross zap艂aci艂a za wyposa偶enie? - zapyta艂 Augustine. Zachowywa艂 si臋 tak spokojnie, by艂 tak ogromnie przygn臋biony, 偶e Dicken odsun膮艂 gniew na bok.
- Americol - odpar艂.
- Mm hmm - zamrucza艂 Augustine. Wzi膮艂 od Middleton list臋 kod贸w, otworzy艂 nast臋pne trzy pary drzwiczek i zajrza艂 do 艣rodka zamra偶arek. Dwie zawiera艂y znajome ju偶 stosy tacek z pr贸bkami. W ostatniej by艂o pi臋膰 par zw艂ok, owini臋tych w przezroczyste tworzywo sztuczne, wisz膮cych na hakach i p臋tlach przymocowanych do szyn w g贸rnej cz臋艣ci wn臋trza.
- Bo偶e - rzuci艂a DeWitt.
- Powinienem by艂 wiedzie膰 - szepn膮艂 Augustine. - Na pewno. Powinienem by艂 wiedzie膰.
Middleton podesz艂a do otwartej zamra偶arki.
- Sekcje zw艂ok by艂yby chyba czym艣 normalnym, prawda? Tego w艂a艣nie potrzebowali艣my, wynik贸w bada艅 prowadzonych dla dobra uczni贸w, aby lepiej ich chroni膰?
- Nie - zaprzeczy艂 stanowczo Augustine. - Nie powiadomiono Waszyngtonu o 偶adnych badaniach i w膮tpi臋, aby wspomniano o nich w艂adzom w Ohio, bo co艣 bym o tym s艂ysza艂. Przed tym tygodniem zmar艂o w sumie trzysta siedemdziesi臋cioro dziewi臋cioro dzieci przetrzymywanych w szko艂ach. Bardzo niska 艣miertelno艣膰, m贸wi膮c statystycznie. Wi臋kszo艣膰 z nich jest przypuszczalnie tutaj. Powinny by膰 zwr贸cone rodzicom albo pochowane, gdyby nikt si臋 po nie nie zg艂osi艂. - Augustine zamkn膮艂 drzwiczki. - Nie zezwoli艂em na to.
Dicken podszed艂 bli偶ej.
- Czy prowadzenie tych... bada艅 przynios艂o co艣 dobrego dzieciom?
- Nie wiem - odpowiedzia艂 Augustine. - Niewykluczone, cho膰 w膮tpi臋. Anatomicznie dzieci s膮 tak podobne do nas, 偶e przechowywania dla cel贸w badawczych narz膮d贸w czy ca艂ych zw艂ok nigdy nie uznano za rzecz konieczn膮. Wyra偶a艂em zgod臋 jedynie na biopsje i pobieranie pr贸bek okre艣lonych tkanek. Sam by艣 tak post臋powa艂.
Dicken potwierdzi艂 to szybkim kiwni臋ciem g艂ow膮.
- Wskazuje to na jaki艣 rodzaj bada艅 patologicznych na ogromn膮 skal臋. Dotycz膮cych ca艂ych cia艂, tysi臋cy analiz tkanek... Musz臋 usi膮艣膰.
DeWitt przynios艂a krzes艂o. Augustine opad艂 na nie i pochyli艂 si臋, kr臋c膮c g艂ow膮.
- Pr贸buj臋 doszuka膰 si臋 w tym sensu - powiedzia艂.
- Pr贸buj bardziej - ponagli艂 go Dicken.
- Nie dostrzegam 偶adnego powodu poza ekspresj膮 retrowirusa - powiedzia艂 Augustine. - 艢ledzeniem ekspresji nowego HERV-u u nowych dzieci. Statystycznym pr贸bkowaniem dziesi膮tek lub setek osobnik贸w, powi膮zanym ze znanymi 偶yciorysami, przebytymi stresami. Wymaga艂oby to wysi艂k贸w bez precedensu. Monumentalnych.
- W jakim celu?
- Mog艂a to by膰 pr贸ba zrozumienia ca艂ego procesu. Rozpoznania, do czego d膮偶膮 pradawne wirusy, jakie niebezpiecze艅stwa si臋 z nimi wi膮偶膮.
- Aby przewidzie膰 zasi臋g wyst臋powania shivera? - zapyta艂 Dicken. - Mo偶na by to robi膰 gdziekolwiek. Dlaczego tutaj, bez upowa偶nienia?
- Bo nigdzie indziej nie mieliby dost臋pu do tylu nowych dzieci, martwych b膮d藕 偶ywych - odpar艂 Augustine.
- Dostaj臋 od tego md艂o艣ci - powiedzia艂a DeWitt i pochyli艂a si臋 nad ma艂ym biurkiem, odsuwaj膮c teczk臋.
Augustine spojrza艂 na Dickena.
- Nie poci膮gam za sznurki za kulisami, Christopherze. Od miesi臋cy odsuwaj膮 mnie na boczny tor. Staram si臋 utrzymywa膰 pozosta艂e mi resztki w艂adzy, aby zachowywa膰 jakiego艣 rodzaju porz膮dek. - Machn膮艂 s艂abo r臋k膮 w stron臋 drzwiczek z nierdzewnej stali. - Ludzie umieraj膮, Christopherze.
- Tak w艂a艣nie powiedzia艂a Marian Freedman podczas moich ostatnich odwiedzin w Fort Derrick. To taka wym贸wka. Wszystko przemija. Nie jeste艣 tym z艂ym? - zapyta艂 Dicken.
- Gdzie tak naprawd臋 s膮 ci 藕li? - odrzek艂 Augustine. - Czy to wiemy?
- A co z rodzicami? - spyta艂a DeWitt.
- Trzeba uwzgl臋dnia膰 ich uczucia - powiedzia艂 Augustine. - Etyka lekarska musi obowi膮zywa膰 nawet w nadzwyczajnych zagro偶eniach. Nigdy jednak dot膮d nie stawiali艣my czo艂a problemom tego rodzaju.
Augustine szed艂 powoli mi臋dzy sto艂ami w laboratorium biologii molekularnej, oboj臋tnie ogl膮daj膮c zbi贸r kosztownego wyposa偶enia. Od dawna ju偶 nic nie by艂o go w stanie zaskoczy膰. Dicken otworzy艂 w艂az w g艂臋bi laboratorium i w艂膮czy艂 艣wiat艂a fluoroscencyjne, wydobywaj膮ce z mroku d艂ugi, w膮ski pok贸j. Wszyscy zawahali si臋 przed wej艣ciem tam.
Si臋gaj膮ce do sufitu stalowe p贸艂ki zawiera艂y setki d艂ugich kartonowych pude艂. Dicken wyci膮gn膮艂 jedno i otworzy艂 wieczko na zawiasach. W 艣rodku by艂y ko艣ci: udowe, opatrzone przywieszkami i uporz膮dkowane wed艂ug wielko艣ci. W innym pudle by艂y ko艣ci policzkowe. Wi臋ksze skrzynie na dole z lewej strony, nieprzekraczaj膮ce czterech st贸p d艂ugo艣ci, przechowywa艂y kompletne szkielety.
Augustine opar艂 si臋 o framug臋.
- Nic tu po mnie - powiedzia艂. - Nikt z nas nie mo偶e nic z tym zrobi膰.
- To nie wszystko - oznajmi艂 Dicken. - Jest tu pi臋tro. Jeszcze si臋 do niego nie dostali艣my.
- Jak pan s膮dzi, co mo偶e tam by膰? - zapyta艂a DeWitt z twarz膮 szar膮 jak popi贸艂.
- To nie wym贸wka, Christopherze - zapewni艂 Augustine. - Nie mo偶emy o tym zapomnie膰, ale do diab艂a, do czego dobrego, dobrego dla chorych dzieci, mo偶e zaprowadzi膰 nas teraz z艂o艣膰?
- Niczego, cholera - przyzna艂 Dicken. - Idziemy.
44
The Poconos, Pensylwania
Jedenasta rano, oznajmi艂 wy艣wietlacz na desce rozdzielczej. Mitch popatrzy艂 w lewo na dwupasmow膮 asfaltow膮 szos臋 i jakie艣 dwie艣cie st贸p przed sob膮 zobaczy艂 pasek czerwonego tworzywa sztucznego, zwisaj膮cy z wielkiej starej sosny. Zwolni艂 i opu艣ci艂 szyb臋 w okienku.
Drogowskaz sta艂 nadal, cho膰 przechylono go kopniakiem. Napis na drewnianej tabliczce g艂osi艂:
MACKENZIE
George, Iris i Kelly
Mitch wysiad艂, od艂膮czy艂 rurk臋 i przepcha艂 j膮 przez 偶elazny pier艣cie艅. Zdj膮艂 tabliczk臋 z drogowskazu i po艂o偶y艂 z ty艂u jeepa.
Domek zrobiono z ca艂ych okorowanych k艂贸d, kt贸re dopiero zacz臋艂y szarze膰 na powietrzu. Sta艂 na brzegu prywatnego jeziora o powierzchni p贸艂 akra, otoczonego sosnami. Powietrze pachnia艂o igliwiem i wysch艂膮 ziemi膮. Mitch wyczuwa艂 zapach wilgoci p艂yn膮cy od jeziora, zieleni p艂ycizn poro艣ni臋tych trzcinami. 艢wiat艂o s艂oneczne dociera艂o ukosem mi臋dzy drzewami, padaj膮c na jeepa, zalewaj膮c blaskiem Kaye na tylnym siedzeniu.
Mitch wszed艂 na ganek, jego ci臋偶kie buty zadudni艂y na deskach. Otworzy艂 drzwi, sze艣ciocyfrowym kodem wy艂膮czy艂 alarm przeciww艂amaniowy i wr贸ci艂 do jeepa.
Kaye by艂a ju偶 w po艂owie drogi do domku, nios膮c Stell臋.
- We藕 torb臋 roztworu Ringera i nastaw na IV - powiedzia艂a. - Hak na lamp臋, na donic臋, cokolwiek. Roz艂o偶臋 koce. - Wnios艂a Stell臋 do domku. Powietrze w 艣rodku by艂o ch艂odne i s艂odkawo duszne.
Mitch na pod艂odze za wielk膮 sk贸rzan膮 kanap膮 roz艂o偶y艂 艣piw贸r, zdj膮艂 pust膮 wisz膮c膮 donic臋, umocowa艂 na haku torb臋 roztworu Ringera, w艂o偶y艂 do niej d艂ug膮, czyst膮 rurk臋 z tworzywa sztucznego, otworzy艂 zacisk motylkowy, pozwoli艂 przejrzystemu p艂ynowi sp艂ywa膰 rurk膮 i kapa膰 z ig艂y strzykawki. Kaye po艂o偶y艂a Stell臋 na 艣piworze, 艣cisn臋艂a jej rami臋, aby uwydatni膰 偶y艂臋, wk艂u艂a ig艂臋, przymocowa艂a j膮 plastrem do r臋ki dziewczynki.
Stella ledwo mog艂a si臋 rusza膰.
- Powinna trafi膰 do szpitala - powiedzia艂a Kaye, kl臋kaj膮c przy c贸rce.
Mitch patrzy艂 na obie, bezsilnie otwieraj膮c i zaciskaj膮c d艂onie.
- W lepszym 艣wiecie - rzuci艂.
- Nie ma 偶adnego lepszego 艣wiata - odpar艂a Kaye. - Nigdy nie by艂o i nigdy nie b臋dzie. Jest tylko „cierpcie dzieci".
- Nie takie ma to tam znaczenie - stwierdzi艂 Mitch.
- No to w diab艂y z tym. Mam nadziej臋, 偶e wiem, co u licha robi臋.
- Boli j膮 g艂owa - powiedzia艂 Mitch.
- Ma aseptyczne zapalenie opon m贸zgowych. Zamierzam zmniejszy膰 opuchlizn臋, podaj膮c prednizolon, a te ranki w ustach wyleczy膰 famicyclovirem.
Famicyclovir, plaster i inne rzeczy kupili w ma艂ej aptece obok szpitala dla zwierz膮t. Kaye uda艂o si臋 tak偶e zdoby膰 pude艂ko jednorazowych strzykawek. Na koniec zacz臋艂o brakowa膰 jej wykr臋t贸w. Powiedzia艂a aptekarzowi, pochylonemu w swej troch臋 wzniesionej budce z ty艂u sklepu, 偶e u偶ywa igie艂 podczas farbowania materia艂贸w.
W wielkim mie艣cie nie zabrzmia艂oby to zbyt przekonuj膮co. Szykowa艂a si臋 do zrobienia Stelli zastrzyku.
- Nie jestem nawet pewna dawki - mrukn臋艂a.
Mitch by艂 niemal przekonany, 偶e gdyby teraz wyszed艂 i odjecha艂, Kaye wcale by tego nie zauwa偶y艂a. Spojrza艂 na swoje r臋ce, g艂adkie, gdy偶 od dawna nie kopa艂. Jak do tego wszystkiego dosz艂o? Wiedzia艂, pami臋ta艂, ale wszystko wydawa艂o mu si臋 nierzeczywiste. Nawet cie艅 rozpaczy - czy to w艂a艣nie poczu艂 w jeepie? - nawet on wydawa艂 si臋 by膰 bez znaczenia.
Mitch mia艂 wra偶enie, 偶e jego dusza migocze coraz s艂abiej i ga艣nie.
Kropla mlecznego roztworu Ringera sp艂ywa艂a d艂ug膮 rurk膮 z tworzywa sztucznego.
- B臋d臋 przy niej czuwa艂 - powiedzia艂 Mitch.
- Prze艣pij si臋 troch臋 - odrzek艂a Kaye i na艂o偶y艂a plastikowy kapturek na zu偶yt膮 ig艂臋 strzykawki, aby j膮 wyrzuci膰.
- Ty pierwsza.
- Id藕 spa膰, do cholery - rzuci艂a Kaye, a jej wzniesione spojrzenie by艂o niczym pchni臋cie p艂askiego, t臋pego no偶a.
45
Ohio
- Zaczyna si臋 - powiedzia艂 Augustine. - Od lat ba艂em si臋 nadej艣cia tego dnia.
Stoj膮c na wie偶yczce numer dwa, otoczeni nagromadzonymi skrzyniami, zakurzonymi starymi biurkami, przestarza艂ymi komputerami, Augustine i Dicken - oraz wiecznie czuwaj膮cy nad Augustine'em agent - patrzyli, jak oddzia艂y Gwardii Narodowej stanu Ohio rozstawiaj膮 si臋 woko艂o i odcinaj膮 wej艣cie do szko艂y. Ich wzrok obejmowa艂 tak偶e g艂贸wn膮 drog臋, wie偶臋 wodn膮 na zachodzie, nagi, pokryty 偶wirem plac z klinami z czystego betonu, widniej膮cy za nim szpaler krzewiastych d臋b贸w oraz autostrad臋 stanow膮, wcinaj膮c膮 si臋 mi臋dzy niskie, trawiaste wzg贸rza.
DeWitt wspi臋艂a si臋 po ostatnich stopniach i zadyszana opar艂a o 艣cian臋. Kiwa艂a ci臋偶ko g艂ow膮.
- Dzwonili z urz臋du gubernatora... na lini臋 dyrektora. Gubernator wyskoczy艂 przed szereg... wyprzedzaj膮c federalnych... i og艂osi艂 - lekko zakas艂a艂a, wci膮gaj膮c powietrze - stopie艅 pi膮ty stanu zagro偶enia zdrowia publicznego. Obj臋to nas pe艂n膮 kwarantann膮. Nikt nie mo偶e tu wchodzi膰 ani st膮d wychodzi膰... Nawet pan, doktorze Augustine. - Przygwo藕dzi艂a go wzrokiem. - Z g艂贸wnej bramy zg艂oszono dwadzie艣cia dalszych... nadje偶d偶aj膮cych ci臋偶ar贸wek Gwardii Narodowej... Otaczaj膮 szko艂臋.
Augustine zwr贸ci艂 si臋 do agenta Secret Service, kt贸ry poklepa艂 swoj膮 s艂uchawk臋 i spos臋pnia艂.
- Na razie jeste艣my uziemieni - potwierdzi艂.
- Co z dostawami? - zapyta艂a DeWitt.
- Mog膮 podrzuca膰 je przed wej艣cie, a kto艣 z nas b臋dzie je zabiera艂, bez 偶adnego kontaktu - powiedzia艂 Dicken. - Wpierw jednak musz膮 je przys艂a膰.
Augustine mia艂 mniej z艂udze艅.
- Odizoluj膮 nas bez najmniejszego trudu - oznajmi艂 sucho. - Na pocz膮tku by艂o tutaj wi臋zienie. A dostawy... b臋d膮 musia艂y min膮膰 granic臋 stanu, posterunki kontrolne. Stan mo偶e je przejmowa膰 i zatrzymywa膰. Gubernator b臋dzie dba艂 o g艂osuj膮cych na niego, dzia艂a艂 samowolnie, przekazywa艂 przeznaczone dla nas dostawy do wielkich miast, bogatych osiedli, najbardziej widocznych i dobrze wyposa偶onych szpitali z najg艂o艣niej krzycz膮cymi dyrektorami. Zapasy z my艣l膮 o ewentualnej zarazie.
- Zostawi膮 nas z niczym? Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e oka偶膮 si臋 tacy g艂upi - powiedzia艂a DeWitt. - Dojdzie do buntu.
- A kto si臋 niby zbuntuje? Rodzice? - zapyta艂 Dicken. - Skul膮 si臋 w k膮cie i b臋d膮 w nim czeka膰, 偶ywi膮c nadziej臋 na lepsze czasy. Doktor Augustine ju偶 przed laty o to zadba艂.
Augustine wygl膮da艂 przez okno wie偶yczki i nie da艂 si臋 z艂apa膰 na przyn臋t臋 Dickena.
- Aby zosta膰 wybranym w Ameryce dwudziestego pierwszego wieku, wystarczy stado przera偶onych owiec i wilk o mi艂ym u艣miechu - powiedzia艂 cicho. - Mamy mn贸stwo owiec. Przepraszam, pani DeWitt, czy m贸g艂bym porozmawia膰 z Christopherem w cztery oczy? Prosz臋 daleko nie odchodzi膰.
DeWitt spojrza艂a mi臋dzy nich, nie wiedz膮c, co my艣le膰, a potem wysz艂a, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.
- Jest gorzej, ni偶 mo偶e sobie wyobra偶a膰 ktokolwiek z nich - powiedzia艂 Augustine cichym g艂osem. - Chyba wystrzelono ju偶 z pistoletu startowego.
- Wspomnia艂e艣 o tym w samochodzie. Co u licha ma to znaczy膰?
- Je艣li b臋dziemy mieli szcz臋艣cie, prezydent zdo艂a temu zapobiec... Nie znam jednak Ellingtona. Trzyma si臋 na dystans, odk膮d tylko zosta艂 wybrany. Nie wiem, co zrobi.
- Zapobiec czemu?
- Je艣li sytuacja si臋 pogorszy, gubernator pewnie zadzwoni do Waszyngtonu i poprosi o zezwolenie na oczyszczenie szk贸艂. Wysterylizowanie ich terenu. Mo偶e poprosi膰 o upowa偶nienie do zabicia dzieci.
Dicken wsta艂.
- B臋dziesz musia艂 mnie zastrzeli膰.
Augustine pokr臋ci艂 g艂ow膮 i spojrza艂 mu twardo w oczy.
- Stan autonomicznej samoobrony, okre艣lony w Dyrektywie Prezydenckiej nr 298, Szara Ksi臋ga Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Jej nazwa to Protok贸艂 Bezpiecze艅stwa Militarnego i Biologicznego, Cz臋艣膰 Czwarta. Zosta艂 uchwalony siedem lat temu podczas tajnego posiedzenia komitetu nadzorczego Senatu. Upowa偶nia w艂adze stanowe do zastosowania wszelkich niezb臋dnych 艣rodk贸w, zgodnych ze 艣ci艣le okre艣lonymi warunkami zagro偶enia.
- Czemu nigdy mi nie powiedziano o tej dyrektywie?
- Bo wola艂e艣 zosta膰 偶o艂nierzem. Tre艣膰 dyrektywy jest tajna. W ka偶dym razie przeciwstawia艂em si臋 tej ustawie jako zbyt skrajnej, ale na sali by艂o mn贸stwo przera偶onych senator贸w. Pokazywano zdj臋cia rodziny pani Rhine, przypadki shivera w Meksyku. Widzieli twoje fotografie, Christopherze. Prezydent podpisa艂 ustaw臋 i nigdy nie zosta艂a uniewa偶niona.
- Czy s膮 jakiekolwiek szanse, aby pos艂uchali g艂osu rozs膮dku?
- Niemal 偶adne. Mimo to musimy spr贸bowa膰. Wy艣cig si臋 zacz膮艂. Musisz wzi膮膰 w nim udzia艂, ja te偶. - Podni贸s艂 g艂os. - Pani DeWitt?
DeWitt otworzy艂a drzwi. Jak poprosi艂, nie odesz艂a daleko; Augustine zastanawia艂 si臋, czy czego艣 nie us艂ysza艂a.
- Chcia艂bym porozmawia膰 z Tobym Smithem.
- Dlaczego? - zapyta艂a DeWitt, jakby my艣l o spotkaniu Augustine'a z ch艂opcem budzi艂a w niej odraz臋.
- B臋dziemy potrzebowa膰 ich pomocy - odpar艂.
- Nie byli przygotowywani na takie rzeczy - powiedzia艂 Dicken, schodz膮c w 艣lad za Augustine'em betonowymi schodami. Jego g艂os odbija艂 si臋 echem od twardych, szarych 艣cian.
- Zdziwi艂by艣 si臋 - stwierdzi艂 Augustine. - Do jutra potrzebujemy rozstrzygni臋膰. Czy to mo偶liwe?
- Nie wiem. - Dicken by艂 zdumiony przemian膮. Widzia艂 znowu starego Marka Augustine'a, kt贸ry wr贸ci艂 do 偶ycia niczym polityczny zombie. Jego cera odzyska艂a kolory, wzrok stwardnia艂, pojawi艂a si臋 znowu nieod艂膮czna kiedy艣 zdecydowana mina.
- Je艣li do tego czasu ich nie uzyskamy, b臋d膮 mogli wkroczy膰 i zabi膰 nas wszystkich.
Dicken, Augustine, Middleton, DeWitt, Kelson i Toby Smith zebrali si臋 w gabinecie Traska.
Toby sta艂 przed Augustine'em, trzymaj膮c w jednej r臋ce papierowy kubek z wod膮. Za nim stan臋li doktor Kelson i dwaj ochroniarze, kt贸rzy pozostali w szkole. Stra偶nicy nosili maski chirurgiczne. Lekarz wygl膮da艂, jakby nie troszczy艂 si臋 zbytnio o w艂asn膮 ochron臋.
- Toby, brakuje nam ludzi - powiedzia艂 Augustine.
- No - przytakn膮艂 ch艂opiec.
- I mamy mn贸stwo chorych, kt贸rymi trzeba si臋 zaj膮膰. Wszyscy oni s膮 twoimi przyjaci贸艂mi.
Toby rozejrza艂 si臋 po gabinecie. Kwadratowe okna w metalowych ramach wpuszcza艂y jasne popo艂udniowe s艂o艅ce i podmuchy ciep艂ego powietrza, pachn膮cego milami zesch艂ej trawy, otaczaj膮cej zesp贸艂 szko艂y.
- Ilu uczni贸w jest na tyle zdrowych, aby m贸c pomaga膰 nam tutaj w pracy?
- Niedu偶o - odpowiedzia艂 Toby. - Wszyscy jeste艣my zm臋czeni. Mocno skuberowani.
- Skuberowani?
- Takie s艂owo - wyja艣ni艂 Toby, patrz膮c na Dickena, potem rozgl膮daj膮c si臋 po innych w pokoju.
- Maj膮 mn贸stwo s艂贸w - powiedzia艂a DeWitt. - Wi臋kszo艣膰 jest znanych tylko w tej szkole.
- Tak s膮dzimy - doda艂 Kelson i przez r臋kaw podrapa艂 si臋 w rami臋, a potem si臋 rozejrza艂, jakby sprawdzaj膮c, czy ktokolwiek to zauwa偶y艂. - Czuj臋 si臋 doskonale - powiedzia艂 Dickenowi. - Sucha sk贸ra.
- Co znaczy „skuberowany"? - zapyta艂 Toby'ego Augustine.
- Nic wa偶nego - odpar艂 ch艂opiec.
- W porz膮dku, ale sp臋dzimy razem wiele czasu, je偶eli z tob膮 jest wszystko w porz膮dku. Pragn膮艂bym nauczy膰 si臋 tych s艂贸w, je艣li tylko zechcesz mi w tym pom贸c.
Toby wzruszy艂 ramionami.
- Czy by艂by艣 w stanie zebra膰 grup臋 dzieci i przej艣膰 z nimi podstawowe szkolenie piel臋gniarskie pod nadzorem lekarzy, pani Middleton i nauczycieli?
- Pewnie tak - potwierdzi艂 Toby.
- Niekt贸re ju偶 staraj膮 si臋 opiekowa膰 innymi na sali gimnastycznej i w izbie chorych - powiedzia艂a Middleton. - Pomagaj膮 chorym dzieciom, podaj膮 im wod臋.
Augustine si臋 u艣miechn膮艂. Ogarn膮艂 si臋 troch臋, wyg艂adzi艂 pogniecion膮 koszul臋 i spodnie, umy艂 twarz w s艂u偶bowej 艂azience Traska.
- Dzi臋kuj臋, Yolando. Rozmawiam teraz z Tobym i chc臋 us艂ysze膰, co on na to. Toby?
- Nie jestem najlepszy w robieniu takich rzeczy. S膮 ode mnie lepsi nawet w艣r贸d tych, kt贸rzy jeszcze tu zostali i si臋 trzymaj膮.
- Ilu ich jest?
- Mo偶e pi臋ciu lub sze艣ciu. Sze艣ciu, je艣li liczy膰 Natash臋.
- Czy woniejesz gor膮czk臋, Toby? - zapyta艂a Middleton. - Czy mam znowu przypi膮膰 saszetk臋?
- Sprawdzam tylko, czy mog臋, pani Middleton - odpar艂 Toby.
Augustine rozpozna艂 zapach przypominaj膮cy czekolad臋. Toby by艂 zdenerwowany.
- Ciesz臋 si臋, 偶e czujesz si臋 lepiej, Toby, ale wszyscy musimy my艣le膰 jasno.
- Przepraszam.
- Chcia艂bym, aby艣 reprezentowa艂 mnie, pana Dickena i wszystkich pracuj膮cych w szkole, dobrze? I popro艣 w艂a艣ciwe dzieci - w艂a艣ciwe osoby - aby utworzy艂y grupy chc膮cych przej艣膰 szkolenie. Pani Middleton pomo偶e w nauczaniu, tak偶e doktor Kelson. Toby, czy te grupy mog膮 zosta膰 zob艂okowane?
Toby si臋 u艣miechn膮艂, jedna 藕renica zrobi艂a mu si臋 wi臋ksza, druga si臋 zmniejszy艂a. Z艂ote plamki na obu t臋cz贸wkach zdawa艂y si臋 porusza膰.
- Zapewne - odpar艂. - My艣l臋 jednak, 偶e chodzi艂o panu o to, 偶e b臋dziemy w stanie si臋 ob艂okowa膰. 艁膮czy膰 z sob膮.
- Oczywi艣cie. Przepraszam. Czy mo偶esz pom贸c nam rozpozna膰, kto poradzi sobie dobrze, a kto nie?
- Tak - powiedzia艂 Toby, bardzo teraz powa偶nie, ze zwi臋kszonymi obiema 藕renicami.
Augustine zwr贸ci艂 si臋 do Dickena.
- Od tego chyba powinni艣my zacz膮膰. Nie otrzymamy 偶adnej pomocy z zewn膮trz, nie b臋dzie zaopatrzenia, niczego. Jeste艣my odci臋ci. Je艣li chodzi o dzieci, nasze wysi艂ki i zapasy musimy skupi膰 na tych, kt贸rym najbardziej mo偶e pom贸c to, co mamy. Dzieci lepiej od nas potrafi膮 takie rozpozna膰. Czy to jasne, Toby?
Ch艂opiec powoli kiwn膮艂 g艂ow膮.
- Nie podoba mi si臋 sk艂adanie takich decyzji na dzieci - powiedzia艂a Middleton, mru偶膮c oczy. - S膮 ogromnie wobec siebie lojalne.
- Je艣li niczego nie zrobimy, umrze ich wi臋cej. Rozejdzie si臋 to na nowe dzieci niby po偶ar szerz膮cy si臋 koronami drzew. Chorob膮 mo偶na si臋 zarazi膰 przed oddychanie i dotyk - drog膮 kropelkow膮.
- Co to oznacza dla nas? - zapyta艂 doktor Kelson, patrz膮c mi臋dzy Dickena i Augustine'a.
- Nie s膮dz臋, aby艣my z艂apali cokolwiek od dzieci, chyba 偶e b臋dziemy post臋powa膰 wyj膮tkowo g艂upio - d艂uba膰 w nosie, robi膰 tym podobne rzeczy - odpowiedzia艂, zerkaj膮c na Augustine'a. Niech go licho, potrafi nas mobilizowa膰. - Formy kropelkowe wirus贸w przypuszczalnie nie s膮 dla nas zara藕liwe.
- To ma zapach - wyzna艂 Toby na ochotnika. - Gdy jest w powietrzu, pachnie jak sadza pokrywaj膮ca 艣nieg. Kiedy kto艣 ma zachorowa膰 i mo偶e umrze膰, pachnie jak cytryna i szynka. Kiedy ma zachorowa膰, ale nie umrze, pachnie jak musztarda i cebula. Niekt贸rzy z nas pachn膮 jak woda i kurz. Nie zachorujemy wtedy. To dobry, bezpieczny zapach.
- A jak ty pachniesz, Toby?
Ch艂opiec wzruszy艂 ramionami.
- Nie jestem chory.
Augustine z艂apa艂 Toby'ego za rami臋.
- Jeste艣 jednym z nas - powiedzia艂.
Toby popatrzy艂 na niego z oboj臋tn膮 min膮, ale jego policzki zap艂on臋艂y.
- Zaczynamy - zarz膮dzi艂 Augustine.
- To one mog膮 siebie uratowa膰 - powiedzia艂a DeWitt, znajduj膮c w tym gorzk膮 logik臋. - Oby B贸g pom贸g艂 nam wszystkim.
46
Pensylwania
Las pociemnia艂 i zamilk艂. W pokojach domku by艂o cicho, duszno po miesi膮cach bez wietrzenia. Pod lamp膮, stoj膮c膮 na stole w bawialni, Stella Nova dygota艂a pod koniec ka偶dego wydechu, ale jej p艂uca nie by艂y zapchane, a powietrze wci膮ga艂a i wypuszcza艂a bez ochryp艂ego 艣wistu, kt贸ry Kaye s艂ysza艂a przedtem.
Zmieni艂a torebk臋 z roztworem Ringera. Stella si臋 nie przebudzi艂a. Kaye pochyli艂a si臋 nad c贸rk膮, nas艂uchuj膮c i patrz膮c; potem si臋 wyprostowa艂a. Rozejrza艂a si臋 po domku, po raz pierwszy dostrzegaj膮c przytulne i ozdobne wn臋trze, starannie dobrane rzeczy osobiste, nale偶膮ce do rodziny Mackenzie. Na stole, w srebrnej ramce z p艂askorze藕bami postaci z Kubusia Puchatka, widnia艂o zdj臋cie George'a, Iris i ich syna, Kelly'ego, mo偶e ze trzy lata m艂odszego od Stelli w czasie, gdy zrobiono t臋 fotografi臋.
Dla niekt贸rych wszystkie nowe dzieci wygl膮daj膮 tak samo. Ludzie wybieraj膮 najprostsze cechy dla rozr贸偶niania innych. Niekt贸rzy, jak przekona艂a si臋 Kaye, s膮 w艂a艣ciwie jedynie trutniami spo艂ecznymi, poruszaj膮cymi si臋 jednak jak ludzkie istoty, niczym ma艂e automaty. Nauczenie tych ludzi, aby patrzyli na Stell臋 i jej podobnych bez jakiejkolwiek dyskryminacji czy z cho膰by odrobin膮 zrozumienia by艂o rzecz膮 niemal wykluczon膮.
Nienawidzi艂a tej bezkszta艂tnej ci偶by, tworz膮cej w jej wyobra藕ni ci膮gn膮ce si臋 w niesko艅czono艣膰 szeregi bezmy艣lnych robot贸w, niczego nierozumiej膮cych, skupiaj膮cych si臋 na krzywdzeniu, zabijaniu.
Ponownie zbada艂a Stell臋, stwierdzi艂a, 偶e jej stan jest stabilny, bez oznak poprawy, potem ruszy艂a w g艂膮b domu w poszukiwaniu m臋偶a. Mitch siedzia艂 na ganku w drewnianym fotelu zwr贸conym w stron臋 jeziora, ze wzrokiem skupionym gdzie艣 mi臋dzy dwiema sosnami. W s艂abn膮cym 艣wietle zmierzchu wygl膮da艂 na wyko艅czonego, mia艂 ziemist膮 cer臋.
- Jak si臋 czujesz? - zapyta艂a Kaye.
- Dobrze - odpar艂. - Co ze Stell膮?
- Odpoczywa. Gor膮czka si臋 utrzymuje, ale nie jest niebezpieczna.
- To dobrze - powiedzia艂. Zaciska艂 r臋ce na ko艅cach kanciastych por臋czy fotela. Kaye przyjrza艂a si臋 tym d艂oniom z nag艂膮 i pe艂n膮 czu艂o艣ci nostalgi膮. Wielkie, wystaj膮ce knykcie, d艂ugie palce. Kiedy艣 od samego patrzenia na r臋ce Mitcha robi艂a si臋 napalona.
- Pewnie masz racj臋 - przyzna艂a.
- W czym?
- Stella wyjdzie z tego. Je艣li nie dojdzie do nast臋pnego kryzysu.
Mitch kiwn膮艂 g艂ow膮. Kaye popatrzy艂a na jego twarz, spodziewaj膮c si臋 ujrze膰 na niej ulg臋. Jej m膮偶 poprzesta艂 na kiwni臋ciu.
- Mo偶emy spa膰 na zmian臋 - powiedzia艂a.
- Nie zasn臋 - odpar艂 Mitch. - Je艣li zasn臋, kto艣 umrze. Musz臋 czuwa膰 i baczy膰 na wszystko. Inaczej b臋dziesz mnie obwinia膰.
Zdumia艂 tym Kaye, o ile w og贸le mia艂a jeszcze do艣膰 si艂 na odczuwanie zdumienia.
- Przepraszam, co艣 ty powiedzia艂?
- Rozgniewa艂a艣 si臋 na mnie, 偶e by艂em w Waszyngtonie, kiedy Stella uciek艂a.
- Nie rozgniewa艂am.
- By艂a艣 w艣ciek艂a.
- By艂am zmartwiona.
- Nie mog臋 ci臋 zdradzi膰. Nie mog臋 zdradzi膰 Stelli. Strac臋 was obie.
- Przesta艅 gada膰 bzdury. To s膮 brednie, Mitch.
- Powiedz mi, 偶e nie to w艂a艣nie czu艂a艣, bo by艂em daleko, gdy to si臋 zacz臋艂o.
Czemu spad艂o na ni膮 to brzemi臋? Ile偶 to razy przedtem Mitch bywa艂 daleko, a Stella akurat w czasie owego wyjazdu uznawa艂a, 偶e nadesz艂a pora, aby spr贸bowa膰 czego艣, rzuci膰 wyzwanie, si臋gn膮膰 po co艣 nowego, sprawdzi膰 siebie?
- By艂am zestresowana - powiedzia艂a Kaye.
- Nigdy ciebie nie wini艂em. Stara艂em si臋 robi膰 wszystko, czego po mnie oczekiwa艂a艣, by膰 wszystkim, kim powinienem.
- Wiem - przyzna艂a.
- Potem troch臋 traktowa艂a艣 mnie z wyrozumia艂膮 wy偶szo艣ci膮. - Kiedy indziej s艂owa te zabola艂yby Kaye jak policzek, ale g艂os Mitcha by艂 tak pe艂en znu偶enia i rozpaczy, 偶e odczu艂a je jak mu艣ni臋cie poruszonej wiatrem zas艂ony. - Twoje instynkty nie by艂y lepsze od moich. Samo to, 偶e jeste艣 kobiet膮 i matk膮 nie daje ci prawa, aby艣... - Bezradnie machn膮艂 r臋k膮. - Wy偶ywa艂a艣 si臋 na mnie.
- Nie wy偶ywa艂am si臋 na tobie - zaprotestowa艂 Kaye, ale wiedzia艂a, 偶e tak w艂a艣nie by艂o, i w odruchu samoobrony poczu艂a, i偶 naprawd臋 mia艂a do tego prawo. Mimo to zachowanie Mitcha, m贸wione przeze艅 s艂owa, wzbudzi艂y w niej l臋k. Nigdy nie by艂 skory do skarg ani krytyk. Nie przypomina艂a sobie, aby odbyli podobn膮 rozmow臋 przez dwana艣cie lat, odk膮d byli razem.
- Odbieram rzeczy r贸wnie silnie co i ty - ci膮gn膮艂 Mitch.
Kaye usiad艂a na por臋czy fotela, spychaj膮c jego 艂okie膰. Przycisn膮艂 r臋k臋 do swej piersi.
- Wiem - przyzna艂a. - Przepraszam.
- Ja te偶 przepraszam - powiedzia艂. - Wiem, 偶e nie jest to odpowiednia pora na takie rozmowy. - Oddycha艂 urywanie. Pr贸bowa艂 wstrzymywa膰 艂kanie. - Teraz jednak czuj臋 si臋, jakbym zwija艂 si臋 w k艂臋bek i umiera艂.
Kaye pochyli艂a si臋, aby poca艂owa膰 go w czubek g艂owy. Twarz mia艂 ch艂odn膮 i tward膮 pod jej palcami, jakby by艂 ju偶 w innym miejscu, umar艂 dla niej. Serce zacz臋艂o bi膰 jej szybciej.
Mitch odchrz膮kn膮艂.
- W g艂owie odzywa mi si臋 g艂os powtarzaj膮cy bez przerwy: „Nie nadajesz si臋 na ojca". Je艣li to prawda, pozostaje mi tylko umrze膰.
- Ciii... - Kaye ucisza艂a go z ogromn膮 rozwag膮.
- Je艣li p贸jd臋 spa膰, pozwol臋, aby co艣 nast膮pi艂o. Ma艂e p臋kni臋cie. Co艣 si臋 przez nie wkradnie i zabije moj膮 rodzin臋.
- Do diab艂a z tym - powiedzia艂a, znowu cichutko, 艂agodnie, jakby m贸g艂 si臋 rozpa艣膰 od jej oddechu. - Jeste艣 twardy. Poradzimy sobie. Stella wyzdrowieje.
- Jestem wyko艅czony. Prze艂amany.
- Ciii, prosz臋. Jeste艣 silny. Wiem o tym i przepraszam, je艣li post臋powa艂am g艂upio. Tak ju偶 jest, Mitchu. Nie b膮d藕 zbyt surowy dla nas obojga.
Kr臋ci艂 g艂ow膮, wyra藕nie nieprzekonany.
- Chcia艂bym, aby艣 mnie otuli艂a - powiedzia艂 g艂uchym g艂osem. - Po艂贸偶 mnie do tego wielkiego 艂贸偶ka, zaci膮gnij ko艂dry z falbankami, poca艂uj w policzek i 偶ycz mi dobrej nocy. Na jaki艣 czas to mi pomo偶e. Obud藕 mnie tylko, gdy co艣 b臋dzie ze Stell膮 albo gdy b臋dziesz mnie potrzebowa艂a.
- Oczywi艣cie. - Kaye poczu艂a ogromny smutek, gdy podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 jej w oczy.
- Nieustannie si臋 staram - powiedzia艂. - Oddaj臋 wam obu wszystko, co mam, ca艂y czas.
- Wiem.
- Bez ciebie i Stelli jestem martwy. Wiesz o tym.
- Wiem.
- Nie 艂am mnie, Kaye.
- Nie b臋d臋. Obiecuj臋.
Wsta艂. Kaye wzi臋艂a go za r臋k臋 i zaprowadzi艂a do sypialni, jakby by艂 przestraszonym ch艂opcem albo starym, stare艅kim cz艂owiekiem. Odsun臋艂a ko艂dr臋, koc i g贸rne prze艣cierad艂o. Mitch rozpi膮艂 koszul臋, zdj膮艂 spodnie i stan膮艂 zagubiony obok 艂贸偶ka.
- Po艂贸偶 si臋 i troch臋 odpocznij - powiedzia艂a.
- Obud藕 mnie, je艣li Stelli si臋 pogorszy - poprosi艂 Mitch. - Chc臋 j膮 zobaczy膰 i powiedzie膰, 偶e j膮 kocham. - Popatrzy艂 na ni膮 nieostrym wzrokiem. Kaye otuli艂a go po艣ciel膮, serce t艂uk艂o jej si臋 w piersi. Poca艂owa艂a m臋偶a w policzek. Nie wyczu艂a 艂ez, twarz mia艂 zimn膮 i tward膮 jak kamie艅, ca艂a krew Mitcha odp艂yn臋艂a gdzie艣 daleko, nios膮c go w miejsca, do kt贸rych ona nie mog艂a dotrze膰.
- Kocham ci臋 - powiedzia艂a. - Wierz臋 w ciebie. Wierz臋 w to, co robimy.
Skupi艂 na niej spojrzenie i poczu艂a si臋 zawstydzona w艂adz膮, jak膮 mia艂a nad tym wielkim, silnym m臋偶czyzn膮. Krew wr贸ci艂a na jego twarz, a usta o偶y艂y pod jej wargami.
Potem, jakby wy艂膮czono 艣wiat艂o, zasn膮艂.
Kaye sta艂a przy 艂贸偶ku, szeroko otwartymi oczyma patrz膮c na Mitcha. Mia艂a wra偶enie, 偶e jej pier艣 艣ciskaj膮 stalowe obr臋cze. By艂a przera偶ona, jakby p臋dzi艂a samochodem, wioz膮c ich ku przepa艣ci. Czuwa艂a nad nim, dop贸ki mog艂a, potem odesz艂a sprawdzi膰, co u Stelli. Z艂o艣ci艂a si臋 na ten wyb贸r mi臋dzy m臋偶em i c贸rk膮, ale w ko艅cu rozum i charakter wzi臋艂y w niej g贸r臋 i zrobi艂a kilka krok贸w, przechodz膮c do bawialni.
Domek by艂 pogr膮偶ony w ca艂kowitej ciemno艣ci.
- Co?
Kaye usiad艂a na pod艂odze. Zasn臋艂a przy Stelli, od twardego drewna oddziela艂 j膮 tylko roz艂o偶ony 艣piw贸r, a teraz mia艂a silne wra偶enie, 偶e opr贸cz niej i c贸rki w pokoju jest kto艣 jeszcze.
Nie by艂 to Mitch. Przez drzwi sypialni dostrzega艂a okryty kocem wzg贸rek jego st贸p.
- Kto tam? - szepn臋艂a.
Na dworze 艣wierszcze i 偶aby, w domku bzyczenie wielkich much.
Zapali艂a lamp臋 na stole, po raz setny zbada艂a c贸rk臋, stwierdzi艂a, 偶e gor膮czka spad艂a, oddech sta艂 si臋 bardziej regularny.
Zastanawia艂a si臋 nad przeniesieniem Stelli do drugiej sypialni, ale musia艂aby zabra膰 tak偶e hak, na kt贸rym zawiesi艂a torebk臋 z roztworem Ringera, a c贸rka le偶a艂a chyba wygodnie na 艣piworze, r贸wnie wygodnie, jak by艂oby jej w 艂贸偶ku.
Kaye popatrzy艂a na Mitcha. On te偶 spa艂 spokojnie. Przez kilka minut sta艂a w kr贸tkim, w膮skim korytarzu, potem opar艂a si臋 o 艣cian臋.
- Jest lepiej - powiedzia艂a w ciemno艣膰. - Musi by膰 lepiej.
Odwr贸ci艂a si臋 nagle. Przez chwil臋 s膮dzi艂a, 偶e dostrzega kogo艣 w sieni, kogo艣 kochanego i znajomego. Swojego ojca.
Tata nie 偶yje. Mama nie 偶yje. Jestem sierot臋. Ca艂a rodzina, kt贸r膮 kocham, jest w tym domu.
Potar艂a czo艂o i kark. Mi臋艣nie mocno si臋 jej napi臋艂y, nie tylko od spania obok Stelli na drewnianej pod艂odze. Zatoki mia艂a zapchane, jakby p艂aka艂a. Wra偶enie by艂o osobliwe, ale nie nieprzyjemne; skutek uboczny jakiego艣 g艂臋boko pogrzebanego uczucia.
Potrzebowa艂a 艣wie偶ego powietrza. Ponownie obsesyjnie zbada艂a Stell臋; przykl臋k艂a, aby dotkn膮膰 czo艂a c贸rki i sprawdzi膰 jej puls, potem okr膮偶y艂a kanap臋, wysz艂a drzwiami prowadz膮cymi na ganek, po stopniach i 艣cie偶k膮 przez traw臋 ruszy艂a na pomost dla 艂odzi.
Pomost mia艂 trzydzie艣ci st贸p d艂ugo艣ci i dziesi臋膰 szeroko艣ci, by艂 艣miesznie du偶y jak na tak ma艂e jezioro. Le偶a艂a na nim jedna przewr贸cona kilem do g贸ry 艂贸dka na wios艂a i stos sple艣nia艂ych kamizelek ratunkowych. 殴d藕b艂a traw przebija艂y si臋 przez nie, l艣ni膮c w 艣wietle ksi臋偶yca.
Kaye stan臋艂a na ko艅cu pomostu z za艂o偶onymi na piersiach r臋koma. Wch艂ania艂a noc. 艢wierszcze gra艂y, wyra偶aj膮c nat臋偶enie swego po偶膮dania, 偶aby seksownie, z obc膮 godno艣ci膮 kumka艂y w ciemno艣ciach, w trzcinach. Komary bzycza艂y swe rozpaczliwe, ciche 艣piewki.
- Czy kto艣 z was wie, jak to jest by膰 smutnym? - zapyta艂a jezioro i jego mieszka艅c贸w, a potem obejrza艂a si臋 na dom. - Czy czujecie smutek, kiedy wasze dzieci s膮 chore? - Pojedyncza lampa w bawialni p艂on臋艂a z艂otym blaskiem przez okna ganku.
Zamkn臋艂a oczy. Przesz艂o co艣 wielkiego, dope艂niaj膮cego wi臋zi... co艣 ogromnego, co ogarn臋艂o jezioro, las - dotykaj膮c wszystkich 偶ywych istot wok贸艂 niej.
呕aby zamilk艂y.
I dotykaj膮c jej.
Kaye podskoczy艂a, jakby kto艣 si臋 przedziera艂 przez cienk膮 drewnian膮 艣cian臋, jej ramiona si臋 unios艂y, palce napi臋艂y. - Halo? - szepn臋艂a.
Najbli偶si s膮siedzi byli co najmniej mil臋 dalej, przy drodze, za g臋stymi lasami. Niczego nie widzia艂a, niczego nie s艂ysza艂a.
- Jejku - powiedzia艂a i od razu poczu艂a si臋 g艂upio. Rozejrza艂a si臋 po jeziorze, poro艣ni臋tych trzcinami cieniach, szukaj膮c 藕r贸d艂a innego g艂osu, cho膰 nikt nic nie m贸wi艂. Trzciny by艂y puste. Nad jeziorem zalega艂a cisza, nie zak艂贸ca艂 jej nawet podmuch wiatru. Noc by艂a tak spokojna, 偶e Kaye s艂ysza艂a serce bij膮ce jej w piersi.
Co艣 jej dotkn臋艂o, nie sk贸ry, lecz czego艣 g艂臋biej. Najpierw u艣wiadomi艂a tylko sobie, 偶e nie jest sama. Pomost, na kt贸rym sta艂a boso, dzieli艂a teraz z kim艣 r贸wnie realnym jak ona - kim艣 r贸wnie oczekiwanym i dziwnie znajomym, jak bardzo lubiany przyjaciel.
Poczu艂a, 偶e spada z niej brzemi臋 noszone od lat. Przez chwil臋 p艂awi艂a si臋 w gor膮cej uldze ostatecznego u艂askawienia.
Nie ma s膮du. Nie ma kary.
Zadygota艂a. Przesun臋艂a j臋zykiem po wargach. Mia艂a wra偶enie, 偶e po g艂owie sp艂yn臋艂a jej stru偶ka srebrzystej wody. Stru偶ka przesz艂a w potoczek, potem ci膮g艂y strumie艅 p艂yn膮cy od karku na pier艣. By艂 ch艂odny, pulsuj膮cy i czysty, jakby z obezw艂adniaj膮cego upa艂u letniego dnia wesz艂a w tryskaj膮ce 藕r贸d艂o. To 藕r贸d艂o jednak m贸wi艂o, cho膰 nigdy s艂owami. Mia艂o szczeg贸lny i wyra藕ny aromat, niby upajaj膮ce kwiaty.
By艂o 偶ywe i nie mog艂a si臋 otrz膮sn膮膰 z wra偶enia, 偶e wie o nim wszystko. Jakby moleku艂y po艂膮czy艂y si臋 wreszcie, tworz膮c ca艂o艣膰 - cho膰 nie. To nic biologicznego. Jest czym艣 innym.
Dotkn臋艂a czo艂a.
- Czy dosta艂am udaru? - szepn臋艂a. Dotkn臋艂a palcami ust. Pr贸bowa艂y wygi膮膰 si臋 w u艣miech. Wyprostowa艂a je. - Nie mog臋 by膰 s艂aba. Nie teraz. Kto tam? - powtarza艂a, jakby odprawia艂a niepotrzebny obrz臋d.
Zna艂a odpowied藕.
Przybysz, wo艂aj膮cy, nie mia艂 rys贸w, by艂 bez twarzy i postaci. Mimo to, obcuj膮c z tym ch艂odnym uosobieniem dobroci i pi臋kna, mia艂a jakby przy sobie wszystkie swe babcie, wszystkich dziadk贸w, wszystkich m膮drych, mi艂ych, cudownych i silnych cz艂onk贸w rodziny, kt贸rych nigdy nie spotka艂a, mia艂a wszystkich naraz, obdarzaj膮cych j膮 bezwarunkow膮 mi艂o艣ci膮 i uznaj膮cych za swoj膮, jakby by艂a niemowl臋ciem, kt贸re tul膮 w chroni膮cych przed 艣wiatem ramionach. Czu艂a a偶 tyle i du偶o wi臋cej.
Ale wo艂aj膮cy, jednocze艣nie 艂agodny i niewiarygodnie mocny, nie by艂 wcale cz艂onkiem jej rodziny.
- Prosz臋, nie teraz - b艂aga艂a. Z ulg膮 przyszed艂 strach, 偶e p臋ka w膮t艂a ni膰 艂膮cz膮ca j膮 z rzeczywisto艣ci膮. Zna艂a wo艂aj膮cego, cho膰 d艂ugo temu przeczy艂a i unika艂a go; ten si臋 jednak nie gniewa艂, nie obra偶a艂. Jedyn膮 jego odpowiedzi膮 na odrzucanie od dawna by艂a bezwarunkowa 偶yczliwo艣膰.
A przecie偶, czy nie by艂o tak偶e trwogi? Wo艂aj膮cy zdradza艂 nadzwyczajn膮 t臋sknot臋 za dotykaniem i ukazywaniem si臋, cho膰 by艂o to sprzeczne ze wszystkimi zasadami, niebezpieczne. Wo艂aj膮cy wielce ujmuj膮co t臋skni艂.
Kaye nagle otworzy艂a usta i wpu艣ci艂a do p艂uc powietrze. Zabawne, na chwil臋 przesta艂a oddycha膰. Zabawne, i wcale niebudz膮ce l臋ku; jak osobisty 偶art.
- Cze艣膰 - powiedzia艂a z wydechem, opuszczaj膮c ramiona i uspokajaj膮c si臋, odsuwaj膮c w膮tpliwo艣ci i przyjmuj膮c to odczucie. Pragn臋艂a, aby trwa艂o tak wiecznie. Wiedzia艂a ju偶, 偶e to niemo偶liwe. Powr贸t do 偶ycia, jakie wiod艂a zaledwie kilka minut temu, ca艂ego jej wcze艣niejszego 偶ycia, b臋dzie bolesny.
Wiedzia艂a jednak, 偶e b贸l jest konieczny. 艢wiat jej nie popu艣ci, a wo艂aj膮cy chce, aby mia艂a pe艂n膮 swobod臋 w dokonywaniu wybor贸w bez jego uzale偶niaj膮cego wp艂ywu.
Posz艂a do domu, aby zbada膰 艣pi膮c膮 Stell臋 i zajrze膰 do Mitcha. Oboje le偶eli spokojnie. Kolory Stelli chyba si臋 nasili艂y. Na jej policzkach pojawi艂y si臋 smugi c臋tek. Kryzys niew膮tpliwie min膮艂.
Kaye wr贸ci艂a na pomost i sta艂a na nim, patrz膮c na las o wczesnym poranku, 偶ywi膮c nadziej臋, 偶e nigdy nie opu艣ci jej ten urok, spok贸j. Pragn臋艂a tego wszystkiego, teraz i na zawsze. Za wiele jest rozpaczy, b贸lu i l臋ku.
Pomimo jednak w艂asnych pragnie艅 Kaye zrozumia艂a.
Nie mo偶na i艣膰 teraz. Jeszcze nie. Mile do pokonania, zanim zasn臋.
Potem straci艂a poczucie czasu.
艢wit pojawi艂 si臋 na wschodzie, po drugiej stronie drzew, niby szary aksamit w blasku 艣wiecy.
Sta艂a przy przewr贸conej 艂odzi, dr偶膮ca. Ile czasu min臋艂o, odk膮d wr贸ci艂a na pomost?
Nic nie m贸wi膮c, uosobienie przez godziny przep艂ukiwa艂o jej dusz臋 (nie by艂a zadowolona z tego s艂owa, ale tak w艂a艣nie by艂o), obmywaj膮c i od艣wie偶aj膮c zakurzone my艣li i wspomnienia, a偶 wy艂oni艂y si臋 na nowo w rzeczywistym, ludzkim czasie. Gdziekolwiek p艂yn臋艂o, doznawa艂a jego niezm膮conej niczym b艂ogo艣ci.
Uzna艂o j膮 za bardzo dobr膮.
- Czy Stella wyzdrowieje? - zapyta艂a Kaye g艂osem cichym niczym g艂os dziecka kryj膮cego si臋 w cieniu drzew. - Czy wszyscy znowu b臋dziemy razem i wszystko b臋dzie dobrze?
Nie nadesz艂a 偶adna odpowied藕 na owe szczeg贸艂owe pytania. Wo艂aj膮cy nie dba艂 o wiedz臋 jako tak膮, ale nie by艂 ura偶ony, 偶e pytania zosta艂y zadane.
Nigdy nie wyobra偶a艂a sobie takiej chwili, takiego zwi膮zku. Kilka zaledwie razy zastanawia艂a si臋 w og贸le, jakie mo偶e by膰 owo do艣wiadczenie, jako dziewczynka odczuwa艂a to jako win臋 i grzmot, oskar偶enia, przydzielanie uci膮偶liwych zada艅: chwil臋 rozpaczliwego oszukiwania siebie, usprawiedliwiania lat niewiedzy i chybionej wiary. Nigdy nie wyobra偶a艂a sobie czego艣 r贸wnie prostego. Na pewno nie tego nasilonego, acz zabawnego narastania przyja藕ni.
Nie ma s膮du. Nie ma kary.
I nie ma odpowiedzi.
Nie prosi艂am si臋 o to. To cia艂o modli艂o si臋 swymi rozpaczliwymi modlitwami, nie ja.
Jej 艣wiadomy i rozpoznaj膮cy umys艂, skupiaj膮cy si臋 g艂贸wnie na rzeczach praktycznych, niby prze艂o偶ona szko艂y w wykrochmalonych sp贸dnicach, przypatruj膮ca si臋 surowo 偶yciu Kaye, powiedzia艂 jej: Bawisz si臋 w seans spirytystyczny z w艂asnym m贸zgiem. To nie ma sensu. Skutkiem mog膮 by膰 tylko k艂opoty.
A potem, jakby wykrzykuj膮c rodzaj przekle艅stwa, napi臋ty i dojrza艂y g艂os Kaye polecia艂 do drzew: Dozna艂a艣 epifanii.
艢wierszcze i 偶aby w odpowiedzi zacz臋艂y znowu sw贸j harmider.
Konflikt sta艂 si臋 wreszcie zbyt mocny. Powoli opad艂a na pomo艣cie na kolana, czuj膮c, 偶e niesie cenny 艂adunek, kt贸rego nie mo偶e uroni膰. Pochyli艂a si臋 i po艂o偶y艂a d艂onie na nier贸wnym, podniszczonym drewnie.
Musia艂a si臋 po艂o偶y膰, aby nie upa艣膰. Po d艂ugim, powolnym wydechu Kaye wyprostowa艂a nogi.
47
Ohio
Augustine podzieli艂 ich na dwa zespo艂y, w pierwszym by艂o o艣mioro uczni贸w, w drugim siedmioro. Zesp贸艂 Toby'ego pracowa艂 jako pierwszy, od dziesi膮tej wieczorem do trzeciej nad ranem. Nauczyciele i piel臋gniarki przenosili wybrane przez zesp贸艂 dzieci na boisko, k艂adli je w rz臋dach pod niebieskim blaskiem lamp na wysokich s艂upach, w ciep艂ym powietrzu wczesnego poranka.
W milczeniu - poprzestaj膮c jedynie na dotyku otwartych d艂oni i pow膮chaniu si臋 nawzajem za uszami - Toby przekaza艂 swe obowi膮zki dziewczynce o imieniu Fiona i pierwszy zesp贸艂 leg艂 na pryczach ustawionych w gabinecie Traska.
Fiona i inni z drugiego zespo艂u ruszyli za Augustine'em, zeszli na parter po stalowych schodach.
Fiona i pozosta艂a sz贸stka do 艣witu pomagali Augustine'owi w dokonywaniu wyboru w pozosta艂ych budynkach, podchodzili do ka偶dego dziecka le偶膮cego na 艂贸偶ku lub pos艂aniu roz艂o偶onym na betonowej b膮d藕 drewnianej pod艂odze, na pryczach w dawnych celach i sypialniach; pochylali si臋 i w膮chali powietrze nad g艂owami chorych, pokazuj膮c palcem albo dwoma, kto jest najsilniejszy, kto przypuszczalnie prze偶yje do nast臋pnego dnia.
Jeden palec oznacza艂, 偶e dziecko najpewniej umrze.
Po o艣miu godzinach pracy, gdy przebadano tak oko艂o sze艣ciuset chorych, pocz膮wszy od b臋d膮cych w najgorszym stanie, dzieci z obu zespo艂贸w by艂y milcz膮ce i zm臋czone.
Zg艂osi艂y si臋 wi臋c nast臋pne dzieci, tworz膮c trzeci, czwarty i pi膮ty zesp贸艂. Toby nie mia艂 nic przeciwko temu, podobnie jak i Augustine.
Kiedy dwa pierwsze zespo艂y spa艂y, nowe przebada艂y kolejne dziewi臋膰set dzieci, oddzielaj膮c czterysta; wi臋kszo艣膰 z nich by艂a w stanie przej艣膰 samodzielnie z nauczycielami na boisko, gdzie zosta艂y przydzielone do starych namiot贸w oznaczonych napisem „Nadmiar wi臋藕ni贸w".
Jeszcze po dziesi膮tej rano dzieciaki pracowa艂y z pozosta艂ymi nauczycielami, piel臋gniarkami i ochroniarzami - najdzielniejszymi z dzielnych - przenosz膮c cia艂a owini臋te w prze艣cierad艂a lub w艂o偶one do ostatnich pozosta艂ych work贸w na zw艂oki, a nawet do podw贸jnych work贸w na 艣mieci, w najdalszy zak膮tek pod p艂otem, na parking pracownik贸w, gdzie sk艂adano zmar艂ych pomi臋dzy nielicznymi, rzadko rozstawionymi samochodami.
Middleton pracowa艂a nad takim przestawieniem wyposa偶enia pomieszcze艅, aby m贸c urz膮dzi膰 kostnic臋 w g艂贸wnej sali gimnastycznej, przylegaj膮cej do izby chorych. Do jedenastej usuni臋to cia艂a z parkingu, zabieraj膮c je ze s艂o艅ca.
Augustine oszacowa艂, 偶e maj膮 mo偶e dziesi臋膰 lub pi臋tna艣cie godzin, zanim zmarli stan膮 si臋 prawdziwym utrapieniem, a dwadzie艣cia, zanim stan膮 si臋 zagro偶eniem dla zdrowia.
W po艂udnie Augustine zachwia艂 si臋 i pad艂, na wp贸艂 o艣lep艂y z wyczerpania, mi臋dzy szeregami namiot贸w dla wi臋藕ni贸w. Dzieci z pomoc膮 DeWitt zanios艂y go do izby chorych.
DeWitt nakarmi艂a tam Augustine'a odrobin膮 zupy z puszki, poda艂a troch臋 wody. Powiedzia艂, 偶e czuje si臋 lepiej, i wyszed艂 z wypocz臋tym pierwszym zespo艂em.
Przez ca艂y poranek i popo艂udnie ich har贸wk臋 obserwowa艂y z kamiennymi obliczami szeregi cz艂onk贸w oddzia艂贸w Gwardii Narodowej patroluj膮cych teren za zewn臋trznymi ogrodzeniami z drutu kolczastego.
O drugiej po po艂udniu Augustine ponownie musia艂 wskutek zm臋czenia p贸j艣膰 do gabinetu, by si臋 po艂o偶y膰. Dicken wy艂oni艂 si臋 z laboratorium badawczego, nios膮c kolejn膮 torb臋 pe艂n膮 zestaw贸w pr贸bek, i do艂膮czy艂 do niego.
Czw贸rka dzieci, pracuj膮cych w zespo艂ach, spa艂a w rogu, obejmuj膮c si臋 nawzajem i lekko pochrapuj膮c.
Dicken popatrzy艂 na swego by艂ego szefa. Augustine dygota艂, ale jego twarz utraci艂a nieobecny wyraz charakterystyczny dla os贸b pokonanych.
- Jeste艣 zdumiewaj膮cy, Mark - przyzna艂 Dicken.
- Nie bardzo - wychrypia艂 Augustine. Dotkn膮艂 gard艂a. - Przepraszam. Straci艂em g艂os. Jak idzie praca w laboratorium?
- Twoja kolej - odpar艂 Dicken i pochyli艂 si臋, aby pobra膰 mu krew. Gdy sko艅czy艂, kaza艂 Augustine'owi przesun膮膰 j臋zykiem po plastikowej szpatu艂ce i schowa艂 j膮 do torebeczki z tworzywa sztucznego.
- Macie ju偶 co艣? - spyta艂 Augustine.
- Nadal pobieramy pr贸bki od pracownik贸w.
- A co dalej?
- Id臋 z Tobym na boisko. Zast膮pimy ci臋 na razie. Taki stary dra艅 jak ty nie mo偶e post臋powa膰 humanitarnie zupe艂nie sam.
Augustine przytakn膮艂.
- Nawr贸cenie si臋 Szaw艂a. Id藕cie ju偶 - doda艂 z udawan膮 pobo偶no艣ci膮 i nakre艣li艂 nad nimi znak krzy偶a.
Dicken si臋 przeci膮gn膮艂. Ca艂e cia艂o mu zesztywnia艂o.
Augustine przewr贸ci艂 si臋 w 艂贸偶ku na bok.
- Nie robi臋 tego z czystego mi艂osierdzia, przyznaj臋 - szepn膮艂. Dicken pochyli艂 si臋, aby pochwyci膰 ciche s艂owa. - Post臋powa艂em wrednie, Christopherze. Gra艂em pewn膮 kart膮, cho膰 przysi膮g艂em, 偶e nigdy wi臋cej jej nie u偶yj臋, aby wr臋czy膰 moim - a raczej naszym - wrogom lin臋, kt贸rej potrzebowa艂em, aby ich powiesi膰.
- Jak膮 kart膮? - zapyta艂 Dicken.
- Nadal jestem draniem, Christopherze. Ale zacz膮艂em je rozumie膰.
- Dzieci?
- Wszystkie nasze milutkie albatrosi膮tka.
- Szcz臋艣ciarz z ciebie - powiedzia艂 Dicken. W艂osy zje偶y艂y mu si臋 na karku, gdy si臋 odwraca艂, aby odej艣膰.
48
Pensylwania
S艂o艅ce tkwi艂o wysoko na niebie, kiedy Kaye unios艂a g艂ow臋. Mog艂a przespa膰 kolejn膮 godzin臋 b膮d藕 dwie; nie pami臋ta艂a.
Le偶膮c na pomo艣cie, przekr臋ci艂a si臋 na plecy.
Przesz艂o, pomy艣la艂a. To by艂 sen. Albo gorzej.
Wsta艂a i otrzepa艂a d偶insy, pogodzona z oczekiwanym odczuciem smutku. Powinna da膰 si臋 zbada膰. By艂o tyle stres贸w... Nos i czo艂o nadal mia艂a zapchane. Czy to objaw zatoru, albo mo偶e t臋tniaka? Czy wirusy k艂臋bi膮 si臋 w jej g艂owie, przenosz膮c sygna艂y z jednej strony m贸zgu na drug膮? Czy dosz艂o do zwarcia?
Odwr贸ci艂a si臋, aby wzd艂u偶 pomostu spojrze膰 na dom, zrobi艂a krok...
I pisn臋艂a jak zaskoczona myszka. Wyci膮gn臋艂a ramiona.
Obecno艣膰 by艂a w niej nadal. Spokojna, b艂oga, inna; cierpliwa i rzeczywista. Kaye czu艂a jednocze艣nie ulg臋 i przera偶enie.
Pobieg艂a do domku. Mitch kl臋cza艂 przy Stelli na pod艂odze. Podni贸s艂 wzrok, gdy wesz艂a drzwiami prowadz膮cymi z ganku. W艂osy mia艂 zmierzwione, a twarz przypomina艂a zmi臋ty dywanik.
- Chyba przesz艂a jej gor膮czka - powiedzia艂, wpatruj膮c si臋 w oblicze Kaye. Dr偶a艂y mu brwi. - Plamy s膮 mniejsze. Na pupie zupe艂nie znikn臋艂y.
Stella przekr臋ci艂a si臋 na pos艂aniu, jej policzki odzyska艂y wi臋cej kolor贸w. 艢piw贸r znikn膮艂, zamiast niego Mitch roz艂o偶y艂 nadmuchiwany materac, a na nim jasno偶贸艂te prze艣cierad艂o i 偶贸艂tozielony koc.
Kaye patrzy艂a na nich oboje. R臋ce zwisa艂y jej wzd艂u偶 bok贸w, ramiona opu艣ci艂a.
- Dobrze si臋 czujesz? - zapyta艂 Mitch.
Stella przetar艂a oczy i wyci膮gn臋艂a r臋ce do Kaye. Gdy zetkn臋艂y si臋 ich palce, Kaye podesz艂a i chwyci艂a r臋k臋 c贸rki.
- Pachniesz inaczej - powiedzia艂a Stella.
Kaye pochyli艂a si臋 i obj臋艂a c贸rk臋 tak mocno, jak tylko si臋 o艣mieli艂a.
- Znowu zasn臋艂a. - Mitch do艂膮czy艂 do Kaye w ma艂ej, czystej kuchni domku. - Wygl膮da lepiej, przyznasz?
- Tak. Znacznie. - Kaye przygryz艂a wewn臋trzn膮 cz臋艣膰 wargi i popatrzy艂a na m臋偶a. - Mackenzie zostawili du偶y wyb贸r herbat - powiedzia艂a, otwieraj膮c pude艂ko z herbatami, sko艂owana i zrozpaczona
Mitch odwzajemni艂 jej wzrok, cierpliwy, lecz zm臋czony.
- Czy potrzebuje wi臋cej lekarstw?
- Nie boli jej szyja. Nie boli jej g艂owa. Nie gor膮czkuje. Wyj臋艂am ig艂臋, bo wypi艂a troch臋 soku pomara艅czowego. Nie s膮dz臋, aby potrzebowa艂a wi臋cej 艣rodk贸w przeciwwirusowych.
- Zmoczy艂a 艣piw贸r.
- Wiem. Dzi臋kuj臋, 偶e go zmieni艂e艣.
- By艂a艣 na pomo艣cie. Spa艂a艣.
Kaye przez okno kuchni wyjrza艂a na pomost, teraz jasno o艣wietlony w pe艂nym s艂o艅cu.
- Powiniene艣 by艂 mnie obudzi膰.
- Wygl膮da艂a艣 tak b艂ogo. Przepraszam, je艣li wieczorem gada艂em jakie艣 bzdury.
- Ty? - Roze艣mia艂a si臋 i pogrzeba艂a w pude艂ku z herbatami w torebkach, wyj臋艂a kilka le偶膮cych luzem, potem ze stojaka nad oknem kuchennym wzi臋艂a dwa kubki. Na jednym widnia艂 napis:
„Poca艂uj klauna, wiesz, 偶e chcesz". Drugi by艂 ze Smith College, ze z艂ot膮 odznak膮 przedstawiaj膮c膮 bram臋 na granatowym tle. - 呕adnych - szepn臋艂a i nape艂ni艂a wod膮 czajnik. Gdzie艣 zacz臋艂a szemra膰 pompa, woda trysn臋艂a z kranu, potem pop艂yn臋艂a r贸wnym strumieniem. Kaye przesun臋艂a przez niego r臋k臋, rozk艂adaj膮c palce w ch艂odzie.
Zupe艂nie 偶adnych.
- Co z nami, Kaye? - zapyta艂 Mitch, staj膮c za ni膮 przy zlewie.
- Stella wyzdrowieje - odpowiedzia艂a Kaye, zanim zd膮偶y艂a pomy艣le膰.
- Co z nami, Kaye?
Kaye si臋gn臋艂a za siebie i chwyci艂a d艂o艅 Mitcha. Ostatnio rzadko w og贸le dotyka艂a m臋偶a. Oddala艂 si臋 zbyt mocno i oczywi艣cie zbyt cz臋sto.
Musia艂a wygl膮da膰 na zrozpaczon膮 i zagubion膮. Ale jej odczucia by艂y bardzo, bardzo fizyczne.
Mitch przyci膮gn膮艂 j膮 blisko. To on zawsze robi艂 pierwszy krok; jedynym wyj膮tkiem by艂 ten, kt贸ry przyni贸s艂 Stell臋. Mitch mia艂 opory, martwi艂 si臋 o Kaye, albo mo偶e po prostu przejmowa艂a go strachem my艣l o zostaniu rodzicem nowego rodzaju istot ludzkich. Byli wtedy tak w sobie zakochani. K艂opot polega艂 na tym, 偶e Kaye nie mog艂a teraz z pe艂nym przekonaniem udzieli膰 odpowiedzi na pytanie Mitcha, gdy偶 jej nie zna艂a.
Mi艂o艣膰 nie min臋艂a. Jakiego rodzaju mi艂o艣膰?
- B臋dzie lepiej - powiedzia艂a w jego rami臋. - Na pewno b臋dzie lepiej.
- Nie powinni na nas polowa膰 - stwierdzi艂 z ch艂opi臋c膮 stanowczo艣ci膮 z poprzedniego wieczoru.
- Nie s膮dz臋, aby艣my mieli na to jakikolwiek wp艂yw.
- Nie zostaniemy tu d艂ugo. - Wyjrza艂 przez okno na zalane s艂o艅cem las i pomost. - To takie pi臋kne miejsce. Nie ufam mu.
- Jest pi臋kne. Czemu nie mamy zosta膰 tu troch臋? Mackenzie nigdy nikomu nie powiedz膮.
Mitch pog艂adzi艂 d艂oni膮 jej policzek.
- Ich syn jest w obozie. Dzieci w obozach choruj膮.
Kaye 艣ci膮gn臋艂a brwi. Nie mog艂a nad膮偶y膰 za jego rozumowaniem.
- Mark Augustine szuka ciebie, nas. Czeka na odpowiedni膮 chwil臋, aby nas zgarn膮膰. Choroba wywo艂uje u ludzi wielki l臋k. To w艂a艣ciwa chwila.
Kaye mocno 艣cisn臋艂a jego przedrami臋, jakby karz膮c go za te s艂owa.
- Au - rzuci艂.
Z艂agodzi艂a uchwyt.
- Musimy zapewni膰 Stelli spok贸j i dobre warunki. Powinna odpoczywa膰 co najmniej kilka dni. Nie mo偶e le偶e膰 w podskakuj膮cym jeepie.
- No dobrze - powiedzia艂.
- Zostaniemy tutaj. Czy to mo偶liwe?
- Musi by膰 - odpar艂 Mitch.
Kaye z艂o偶y艂a g艂ow臋 na piersi Mitcha. Jej oczy straci艂y ostro艣膰, a potem si臋 zamkn臋艂y.
- Nadal 艣pi? - zapyta艂a.
- Sprawd藕my - powiedzia艂 i poszli razem do saloniku.
Spa艂a. Kaye wzi臋艂a Mitcha za r臋k臋 i zaprowadzi艂a go do sypialni. Rozebrali si臋, a Kaye odrzuci艂a z 艂贸偶ka po艣ciel, ods艂aniaj膮c ca艂kowicie prze艣cierad艂o.
- Potrzebuj臋 ci臋 - powiedzia艂a.
Jej palce i usta pachnia艂y listkami herbaty.
49
Ohio
Dicken przygotowa艂 i rozstawi艂 siedemdziesi膮t zestaw贸w pr贸bek. U偶y艂 chusteczki Kim Wipe, aby usun膮膰 z oczu piek膮cy pot. Poczucie braku czasu by艂o przemo偶ne, ale przeszkadza艂o w pracy. Przyspieszanie jej nie da艂oby dobrych wynik贸w. By艂oby to gorsze, ni偶 gdyby w og贸le niczego nie czyni艂.
Trudzi艂 si臋 dziewi臋膰 godzin bez przerwy, najpierw rozdzielaj膮c i klasyfikuj膮c pr贸bki wed艂ug ich nalepek i w艂asnych notatek, potem przygotowuj膮c je dla zautomatyzowanego sprz臋tu laboratoryjnego. Praca r臋czna polega艂a g艂贸wnie na przygotowywaniu pr贸bek i ich ustawianiu, zanim trafi膮 do przyrz膮d贸w.
Kiedy by艂 studentem, przyrz膮dy dokonuj膮ce reakcji 艂a艅cuchowej polimerazy mia艂y wielko艣膰 sporych walizek. Teraz m贸g艂 je trzyma膰 wewn膮trz d艂oni. Na p贸艂kach mie艣ci艂y si臋 aparaty, kt贸re pi臋tna艣cie lat temu wype艂nia艂yby ca艂kowicie spory budynek.
Oligonukleotydy - kr贸ciutkie, lecz bardzo charakterystyczne odcinki DNA, naniesione na ka偶d膮 kwadratow膮 kom贸reczk臋 chip贸w tworz膮cych matryc臋 ca艂ego genomu - 艂膮czy艂y si臋 z uzupe艂niaj膮cymi je odcinkami RNA podlegaj膮cymi ekspresji w kom贸rce, w tym tak偶e z genami wirus贸w, je艣li wyst臋powa艂y, a nast臋pnie wyr贸偶nia艂y je znacznikami fluorescencyjnymi. Skanery zlicz膮 znaczniki i wska偶膮 ich przybli偶one po艂o偶enie w sekwencji chromosomu.
W przygotowanym zestawie drobnych fragment贸w serologicznych sekwencery pomno偶膮 liczb臋 wszystkich wirus贸w w pr贸bkach i zanalizuj膮 ich 艣cis艂y kod genetyczny. Proteomizery sporz膮dz膮 list臋 wszystkich bia艂ek znalezionych w badanych kom贸rkach - zar贸wno wirusowych, jak i gospodarza. Nast臋pnie Ideator dopasuje te bia艂ka do otwartych ramek odczytu sekwencjonowanych gen贸w.
Wszystko razem da Dickenowi schemat rozwoju choroby na poziomie kom贸rkowym.
Wklepa艂 polecenia do serwera obs艂uguj膮cego maszyny w laboratorium. Na szcz臋艣cie uda艂o si臋 odgadn膮膰 kod zapewniaj膮cy dost臋p do tego komputera. Dicken pr贸bowa艂 r贸偶nych kombinacji s艂贸w JURIE i ARAM, a偶 wreszcie wpisa艂 ARAMJURIE#1 i to has艂o okaza艂o si臋 w艂a艣ciwe.
Laboratorium wype艂ni艂 szum i cichutkie trzaski, najpierw z prawej strony, potem z lewej. Dicken wsta艂 i sprawdzi艂 post臋py pracy na rureczkach z tworzywa sztucznego, wsuwaj膮cych si臋 kolejno po metalowych szynach do wyd臋tych, male艅kich ust bia艂ych i srebrnych maszyn. Musia艂 podziwia膰 spos贸b, w jaki doktorzy urz膮dzili laboratorium. By艂o ekonomiczne, sprz臋t rozstawiono jak nale偶y, z g艂adkim przechodzeniem od jednego zadania do drugiego.
Jurie i Pickman znali si臋 na swej robocie.
Mimo to 艂owcy wirus贸w, uciekaj膮cy przy pierwszych oznakach choroby, nie byli zbyt szanowani przez koleg贸w. Najprawdopodobniej Jurie i Pickman nigdy nie polowali na wirusy w warunkach polowych. Zachowywali si臋 raczej jak jaszczurki laboratoryjne, wyblak艂e z braku tropikalnego s艂o艅ca, zmykaj膮ce tch贸rzliwie, gdy stan膮 przed sw膮 prawdziw膮 zdobycz膮.
Przez chwil臋 Dickena przeszed艂 dreszcz. Jak偶e by艂 g艂upi, 偶e nie pomy艣la艂 o tym wcze艣niej. Jurie i Pickman wykonali ju偶 sw膮 prac臋, odkryli wyniki; to dlatego uciekli. Wyniki by艂y bardzo z艂e!
Dicken nie odnalaz艂 jednak nigdzie w laboratorium najmniejszego 艣ladu po zestawach pr贸bek. Sprz臋t by艂 niemal nieu偶ywany, wprost l艣ni艂 nowo艣ci膮.
Dreszcz przeszed艂, ale powoli.
Po godzinie wcisn膮艂 na klawiaturze klawisz spacji, aby wy艂膮czy膰 wygaszacz ekranu. Migaj膮cy na monitorze zielony pasek z napisem „Eureka!" oznacza艂, 偶e wyniki ju偶 s膮. Pokaza艂y si臋 najpierw jako miniaturki tworz膮ce tablic臋, a potem, na polecenie Dickena, jako pokaz slajd贸w.
Z ponurym zadowoleniem Christopher odkry艂, 偶e z krwi i 艣liny wszystkich zara偶onych dzieci wyizolowa艂 zrekombinowan膮 odmian臋 wirusa RNA pozbawionego otoczki, w st臋偶eniach wystarczaj膮cych, aby wskazywa艂y na zmasowan膮 infekcj臋. Miana nat臋偶enia 偶adnych innych wirus贸w nie by艂y r贸wnie znaczne.
Od pocz膮tku, na widok ranek na policzkach i zapalenia jamy ustnej, Dicken podejrzewa艂 zaka偶enie wirusem Coxsackie typu A, gdy偶 by艂o wiadomo, 偶e powoduje on wi臋kszo艣膰 objaw贸w wyst臋puj膮cych u chorych dzieci SHEVY. Szczep ten rzadko jednak wywo艂ywa艂 choroby 艣miertelne. Natomiast Coxsackie typu B wywo艂ywa艂 czasami u niemowl膮t i dzieci zapalenie mi臋艣nia sercowego. Wed艂ug doktora Kelsona zapalenie mi臋艣nia sercowego by艂o mo偶liw膮 przyczyn膮 fali zgon贸w. „To pot臋偶ne uszkodzenie tkanki - powiedzia艂. - Serce po prostu staje".
Wirusy Coxsackie typu A i B rozprzestrzeniaj膮 si臋 zwykle poprzez kontakt z ka艂em albo wymian臋 艣liny. Dicken nie zna艂 偶adnych udokumentowanych przyk艂ad贸w rozprzestrzeniania si臋 ich przez sk贸r臋 albo drog膮 powietrzn膮 - poprzez kropelki wilgoci z oddechu czy kichania - ani przez osady pozostawiane na powierzchniach, a przecie偶 takie formy przenoszenia by艂y konieczne, aby wyja艣ni膰 tak gwa艂towny i wszechogarniaj膮cy wybuch choroby.
Co艣 si臋 zmieni艂o. Coxsackie A lub B, b膮d藕 oba te szczepy, nagle zacz臋艂y si臋 艂atwiej rozprzestrzenia膰, trafiaj膮c do odr臋bnej grupy ludno艣ci, kt贸ra dotychczas nie by艂a wra偶liwa na wi臋kszo艣膰 znanych wirus贸w dzieci臋cych.
Teraz, gdy Dicken pozna艂 rodzaj wirusa, m贸g艂 si臋 skupi膰 na pochodzeniu choroby i jej etiologii - jak si臋 przekszta艂ca艂a, rozprzestrzenia艂a i gdzie nale偶a艂oby si臋 spodziewa膰 jej nast臋pnego pojawienia.
Wpisa艂 偶膮danie wynik贸w liczbowych dla ka偶dego zestawu pr贸bek ze wskazaniem poszczeg贸lnych os贸b i ich danych. Komputer przygotowa艂 tabel臋, ale by艂a skomplikowana i trudna do ogarni臋cia.
Dicken wzi膮艂 kartk臋 i zacz膮艂 wpisywa膰 wyniki w ulubiony przez siebie schemat. Ma艂ym flamastrem narysowa艂 na papierze trzy wielkie ko艂a. Pierwsze opisa艂 liter膮 D, co oznacza艂o dzieci. Wewn膮trz umie艣ci艂 mniejsze ko艂o, oznaczone DZ, czyli dzieci zara偶one. Na zewn膮trz pierwszego du偶ego narysowa艂 drugie i oznaczy艂 je DN, czyli dzielnych nauczycieli i pozosta艂ych pracownik贸w.
Trzecie ko艂o opisa艂 liter膮 Z, od zdrajc贸w, kt贸rzy uciekli.
Wybra艂 czerwony pisak i zacz膮艂 wpisywa膰 numery identyfikacyjne pr贸bek oraz oznacza膰 je + lub -, zale偶nie od wyst臋powania wirusa. Umieszcza艂 je w odpowiednich ko艂ach. Dwa z nich szybko zape艂nia艂y si臋 numerami i oznakami obecno艣ci wirusa. Na razie nie by艂o 偶adnych numer贸w w kole Z - zostawi艂 t臋 mo偶liwo艣膰 na wypadek, gdyby sta艂y si臋 dost臋pne dane z zewn膮trz.
Zaznacza艂 miejsca blisko艣ci os贸b albo rzeczywistego ich kontaktu, co zapewne oznacza艂o mo偶liwo艣膰 przekazywania sobie wirusa. Wy艂aniaj膮cy si臋 wz贸r by艂 ju偶 wyra藕ny, ale Dicken nie chcia艂 jeszcze wyci膮ga膰 wniosk贸w. Nie ufa艂 intuicji ani instynktowi. Polega艂 na twardych faktach, niepodwa偶alnych powi膮zaniach i powtarzaj膮cych si臋 korelacjach.
Rozmie艣ci艂 wyniki w drugi spos贸b, w wierszach i kolumnach. Kiedy zako艅czy艂 sporz膮dzanie wykresu, narysowa艂 now膮 tablic臋, w odwrotnej kolejno艣ci, i wype艂ni艂 jej pola uporz膮dkowanymi numerami.
Zako艅czy艂 prac臋 i zacz膮艂 stuka膰 ko艅cem d艂ugopisu w kolumny, schodz膮c w d贸艂, potem wspinaj膮c si臋 w g贸r臋, kre艣l膮c flamastrem w prawo przez ca艂e wiersze, oznaczaj膮c kolorem skojarzenia.
Bez wzgl臋du na spos贸b post臋powania wz贸r by艂 wyra藕ny.
Przebywaj膮ce w skrzydle specjalnego traktowania dzieci, kt贸re przez d艂u偶ej ni偶 trzy dni nie mia艂y styczno艣ci z nauczycielami ani pozosta艂ymi uczniami, nie z艂apa艂y wirusa. O艣mioro by艂o w izolatkach, zosta艂y tam pozostawione, kiedy ewakuowano pracownik贸w. Troje zmar艂o, ale wszystkie ich pr贸bki wykaza艂y brak wirusa.
Pi臋膰 godzin wcze艣niej Middleton zadzwoni艂a do laboratorium, aby powiedzie膰 Dickenowi, 偶e jedno z ocalonych dzieci zachorowa艂o, a wed艂ug Kelsona dziewczynka najprawdopodobniej umrze. Niemal na pewno zarazi艂a si臋 po jej „uratowaniu".
Dicken wzi膮艂 pr贸bki od sze艣ciorga dzieci, kt贸re uciekaj膮cy nauczyciel zamkn膮艂 w pomieszczeniu z prysznicami, odnalezionych dopiero przed dwoma dniami. Jedno zmar艂o z braku niezb臋dnego mu lekarstwa. 呕adne przez ostatnie czterdzie艣ci osiem godzin nie mia艂o styczno艣ci z nauczycielami ani pracownikami. Ich pr贸bki wykaza艂y brak wirusa.
DeWitt i Middleton rozpozna艂y pi臋膰dziesi臋cioro dzieci, o kt贸rych wiedzia艂y, 偶e w ci膮gu ostatnich sze艣膰dziesi臋ciu godzin mia艂y bliskie kontakty z nauczycielami i pracownikami. Spo艣r贸d nich czterdzie艣cioro zachorowa艂o, a dwadzie艣cioro zmar艂o. Wszystkie ich pr贸bki wykaza艂y obecno艣膰 wirusa. Jakim艣 sposobem dziesi臋cioro zdo艂a艂o unikn膮膰 zara偶enia.
Dicken przejrza艂 wyniki dla dwudziestu dw贸ch nauczycieli, pracownik贸w i ochroniarzy. Wszyscy w ubieg艂ych czterdziestu o艣miu godzinach mieli ci膮g艂膮 styczno艣膰 z zara偶onymi dzie膰mi. Byli wyczerpani, zestresowani, znu偶eni. U sze艣ciu os贸b - czterech piel臋gniarek z g艂贸wnego zespo艂u, nauczyciela ze skrzyd艂a specjalnego traktowania i u psycholog szkolnej, DeWitt - test na obecno艣膰 wirusa da艂 wynik pozytywny, ale w niskich st臋偶eniach w por贸wnaniu z zara偶onymi dzie膰mi. 呕adna z nich nie wykazywa艂a objaw贸w zaka偶enia.
Ani on sam, ani Mark Augustine nie mieli wirusa.
Dicken raz jeszcze przyjrza艂 si臋 wykresowi. Wnioski by艂y niepodwa偶alne.
Objawy wyst臋puj膮 tylko u zaka偶onych dzieci SHEVY.
U dzieci SHEVY, kt贸re ostatnio nie kontaktowa艂y si臋 z doros艂ymi, badania nie wykaza艂y obecno艣ci wirusa, nie mia艂y te偶 objaw贸w choroby.
Zara偶anie doros艂ych przez dzieci nie nast臋powa艂o ze zbyt du偶膮 skuteczno艣ci膮, je艣li w og贸le zachodzi艂o; a je艣li si臋 zdarza艂o, to nie powodowa艂o zachorowania doros艂ych.
Dzieci natomiast prawdopodobnie zaka偶a艂y dzieci, ale 艂a艅cuch ten rozpoczyna艂y zawsze te z nich, kt贸re ostatnio styka艂y si臋 z doros艂ymi.
Dicken nie pobra艂 pr贸bek od wszystkich dzieci, 偶ywych i zmar艂ych, ani od wszystkich doros艂ych, kt贸rzy przebywali w szkole; istnia艂a mo偶liwo艣膰, 偶e 藕r贸d艂em zaka偶enia by艂o dziecko niewykazuj膮ce objaw贸w; niewykluczone r贸wnie偶, 偶e nara偶eni doro艣li zachoruj膮.
W膮tpi艂 w to jednak. Dzieci niemal na pewno nie by艂y 藕r贸d艂em. A doro艣li nie chorowali. Rzeka p艂yn臋艂a tylko w jednym kierunku, od nauczycieli i pracownik贸w, doros艂ych, w stron臋 nowych dzieci.
Komputer znowu zaszumia艂. Dicken spojrza艂 na ekran. Ideator zidentyfikowa艂 sekwencj臋 wyst臋puj膮c膮 w jego standardowej bibliotece genomu ludzkiego. Dicken dotkn膮艂 ramki na ekranie. Powi臋kszy艂a si臋, pokazuj膮c map臋 genomu nieznanego i uszkodzonego HERV-u. Dotychczas nie by艂y znane przypadki, aby wirusy Coxsackie - w tym przypadku z nadrodziny Picornaviridae - dokonywa艂y rekombinacji z dziedziczonymi genami retrowirus贸w. Mimo to Dicken patrzy艂 na bia艂ko pochodz膮ce od genu podejrzewanego wirusa, kt贸re by艂o bardzo podobne - identyczne w 90 procentach - do bia艂ka kodowanego kiedy艣 przez dawny ludzki retrowirus endogenny, wyst臋puj膮cy w dw贸ch chromosomach.
Obecno艣膰 bia艂ka przekszta艂ca艂a stosunkowo nieszkodliwy wirus RNA w inny, zabijaj膮cy masowo.
Dicken nakaza艂 nast臋pne poszukiwania. Ideator przejrza艂 bank danych Genesys, staraj膮c si臋 odnale藕膰 zgodno艣ci z licz膮cym 52 chromosomy genomem nowych dzieci. Wed艂ug tego banku, 贸w szczeg贸lny uszkodzony HERV pierwotny nie istnia艂 u 偶adnego dziecka SHEVY.
Obie jego kopie zosta艂y odrzucone podczas supermitotycznego rozszczepiania i przestawiania kolejno艣ci sk艂adnik贸w starych chromosom贸w.
Dicken kilka minut wpatrywa艂 si臋 w ekran, rozmy艣laj膮c szale艅czo. Wzrok mu si臋 zamgli艂. Z艂apa艂 zmi臋t膮 chusteczk臋 i przetar艂 ni膮 twarz. Dosta艂 skurczu lewej nogi. Odepchn膮艂 si臋 od 艂awy i zacz膮艂 kr膮偶y膰 po ciasnym pomieszczeniu laboratoryjnym, chwytaj膮c si臋 sto艂贸w, sprz臋t贸w.
Nast膮pi艂o to, czego najbardziej obawiali si臋 Augustine i ludzie z Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Dawne wirusy jakim艣 sposobem same si臋 naprawi艂y i w艂膮czy艂y do zwyk艂ego wirusa jeden lub wi臋cej gen贸w wywo艂uj膮cych 艣mierciono艣n膮 chorob臋. Rekombinacja ta nie zasz艂a jednak u dzieci SHEVY.
Zacz臋艂a si臋 u doros艂ych.
Doro艣li stworzyli wirusy, kt贸re by艂y w stanie zara偶a膰 i zabija膰 dzieci SHEVY. Te same wirusy nie szkodzi艂y doros艂ym. Dicken nie m贸g艂 mie膰 jeszcze pewno艣ci, ale podejrzewa艂, 偶e bia艂ko wirusowe skorzysta艂o z jakiego艣 innego bia艂ka, ulegaj膮cego ekspresji jedynie u dzieci - oba sk艂adniki osobno nie s膮 toksyczne, ale w po艂膮czeniu przynosz膮 艣mier膰.
Nowa rola wirus贸w: czynniki odpowiedzi odporno艣ciowej na poziomie gatunku. Bro艅 biologiczna, jedno pokolenie przeciwko innemu.
Czy stare gatunki pr贸buj膮 rozpaczliwie zabija膰 nowe? A mo偶e to tylko straszliwa pomy艂ka, potkni臋cie, kt贸re przynios艂o 艣mierciono艣ne skutki?
Dicken zabezpieczy艂 pr贸bki, sporz膮dzi艂 kopie plik贸w komputerowych, nakaza艂 zrobienie ich wydruk贸w, zamkn膮艂 laboratorium na klucz i brutalnie trzasn膮艂 zewn臋trznymi drzwiami budynku badawczego. Otworzy艂y si臋 z powrotem. Wyszed艂 na blask popo艂udniowego s艂o艅ca.
50
Pensylwania
Mitch na艂o偶y艂 jeden ze szlafrok贸w George'a Mackenzie z bia艂ej tkaniny frotte, aby p贸j艣膰 zbada膰 Stell臋. Teraz le偶a艂 na 艂贸偶ku obok Kaye; szlafrok by艂 zabawnie kr贸tki na jego d艂ugich nogach. Oddycha艂 r贸wnomiernie. Czu艂a jego d艂o艅, wielk膮 i szerok膮, o d艂ugich, grubych palcach, spoczywaj膮c膮 na jej ramieniu.
Przekr臋ci艂a si臋 i po艂o偶y艂a g艂ow臋 na jego piersi, gdzie rozchyla艂y si臋 po艂y szlafroka.
- Czy nie post臋powa艂am troch臋 po wariacku? - zapyta艂a.
Mitch pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Broni艂a艣 si臋.
- Pami臋tasz, jak by艂o, zanim si臋 poznali艣my? Zajmowa艂e艣 si臋 archeologi膮. Ja pracowa艂am jak szalona, ca艂a zdezorientowana.
- Archeologii by艂o niewiele - wyja艣ni艂 Mitch. - Nie pracowa艂em d艂u偶ej, ni偶 ci臋 znam. Moja w艂asna cholerna wina.
- Kocha艂am twoje spracowane r臋ce. Wszystkie odciski. Kim byliby艣my bez Stelli?
Mitch zmru偶y艂 oczy. Niew艂a艣ciwe pytanie.
- Racja - powiedzia艂a Kaye. Znowu po艂o偶y艂a g艂ow臋 na poduszce. - Nalega艂am. Teraz nie mamy innego 偶ycia.
- Pomaga艂em.
- Zaniedbywa艂am ciebie. Na tyle r贸偶nych sposob贸w.
Mitch wzruszy艂 ramionami.
- Czego chcesz dla Stelli? - zapyta艂a Kaye.
- W zasadzie normalnego 偶ycia.
- Jak mo偶e by膰 takie? Nie jest jak my, nie do ko艅ca.
- Bardziej jest do nas podobna, ani偶eli odmienna od nas.
Kaye wytar艂a oczy wierzchem d艂oni. Nadal odczuwa艂a wo艂aj膮cego, a kiedy dotyka艂a go my艣lami, fale pocieszenia przep艂ywa艂y przez ni膮, zalewa艂y oczy. Nie by艂a w stanie poj膮膰 tego uczucia nieopisanego ukojenia tkwi膮cego po艣r贸d ich obaw.
Mitch dotkn膮艂 jej policzka. Palcem delikatnie musn膮艂 wilgotny koniuszek oka.
- Jak to jest dosta膰 udaru? - zapyta艂a. - Albo ataku?
- Ty jeste艣 doktorem - odpowiedzia艂 zaskoczony Mitch.
- Sam mia艂 udar. - Sam by艂 ojcem Mitcha.
- Pad艂 jak 艣ci臋te drzewo - potwierdzi艂 Mitch.
- By艂 sparali偶owany i zmar艂 kilka godzin p贸藕niej.
- Posz艂o szybko. Do czego zmierzasz?
- Czy ludzie dostaj膮 atak贸w, od kt贸rych czuj膮 si臋 dobrze? Nie chodziliby przecie偶 z nimi do lekarzy?
- Nigdy o czym艣 takim nie s艂ysza艂em - powiedzia艂 Mitch.
- Ale偶 takich przypadk贸w by nie zg艂aszano, chyba 偶e kto艣 zarejestrowa艂by je... w badaniu rezonansem magnetycznym, skaningowym czy innym. M贸zg jest taki tajemniczy.
- Do czego to prowadzi? - zapyta艂 Mitch. - Kochali艣my si臋, a teraz m贸wisz o dostawaniu dobrych atak贸w. - Pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰. - Nazywa si臋 to prze偶ywaniem orgazmu, droga pani.
Kaye unios艂a g艂ow臋 i przekr臋ci艂a si臋, aby patrze膰 na niego, nie daj膮c si臋 roz艣mieszy膰.
- Czy czu艂e艣 kiedykolwiek, 偶e co艣 czy kto艣 dotyka twoich my艣li? Aprobuj膮c w tobie wszystko, przepe艂niaj膮c ci臋 zrozumieniem?
- Nie-e-ee - odpar艂 Mitch. Ca艂a ta rozmowa ani troch臋 si臋 mu nie podoba艂a. Blask na twarzy Kaye przypomnia艂 mu czasy, gdy by艂a w ci膮偶y. To mi臋kkie i intymne 艣wiat艂o w jej oczach...
- Czy to rzadkie? Co ludzie robi膮, co m贸wi膮, gdy tak si臋 dzieje?
- Jak?
Kaye usiad艂a i po艂o偶y艂a r臋ce na jego ramionach, patrz膮c na艅 b艂agalnie, bezradnie.
- Czy czyni to ludzi religijnymi?
Mitch mia艂 tak powa偶n膮 min臋, 偶e musia艂a si臋 u艣miechn膮膰.
- Mo偶e staj臋 si臋 kap艂ank膮. Szamank膮.
- Szamani - zacz膮艂 Mitch, przybieraj膮c ton wyk艂adowcy - s膮 przewa偶nie troch臋 zwariowani. Plemi臋 ich karmi i zap臋dza do pracy. Szamani bardziej dostarczaj膮 rozrywki, ni偶 czytaj膮 z wn臋trzno艣ci albo rzucaj膮 ko艣ci wr贸偶ebne.
Kaye chwyci艂a si臋 za podbr贸dek.
- Pr贸buj臋 co艣 zrozumie膰.
- Czy na pomo艣cie odnios艂a艣 wra偶enie, 偶e masz atak? - zapyta艂 Mitch, niezdolny wyzby膰 si臋 troski z g艂osu.
- Nie wiem. - U艣miechn臋艂a si臋 jakby do mi艂ych wspomnie艅.
- Jest nadal ze mn膮.
- Jeste艣 znowu w ci膮偶y, mia艂a艣 poranne md艂o艣ci?
- Nie, do licha. - Kaye poklepa艂a go po ramieniu. - Nie s艂uchasz mnie.
- Nie s艂ysz臋 nic, co m贸g艂bym zrozumie膰. Powiedz mi wprost... czy odczu艂a艣 to jako wydarzenie, prze艂om? By艂a艣 w silnym stresie.
Stan膮艂 obok 艂贸偶ka, zostawiaj膮c kr贸tki szlafrok. Kaye patrzy艂a na niego: jego przedramiona, pier艣 i barki porasta艂y szorstkie w艂osy; opu艣ci艂a wzrok na genitalia zwisaj膮ce po stosunku w pozycji „spocznij", ko艂ysz膮ce si臋 wraz z nerwowym machaniem ramion.
Roze艣mia艂a si臋.
Zamrozi艂o to Mitcha. Sta艂 jak pos膮g, patrz膮c na ni膮. 艢miej膮cej si臋 tak Kaye, z niego, z zabawnych stron 偶ycia, nie s艂ysza艂 od ponad roku, mo偶e od dw贸ch lat; nie pami臋ta艂, kiedy ostatnio si臋 to zdarzy艂o.
- Wygl膮dasz na szcz臋艣liw膮 - powiedzia艂.
- Nie jestem szcz臋艣liwa - sprzeciwi艂a si臋 Kaye z oburzeniem w g艂osie. - 呕ycie to kupa g贸wna, ale nasza c贸rka... - Skrzywi艂a twarz. Za艂ka艂a przez palce. - Musi 偶y膰, Mitchu. Czy to nie b艂ogos艂awie艅stwo? Czy nie to w艂a艣nie czuj臋 - wdzi臋czno艣膰, ulg臋?
- Wdzi臋czno艣膰 wobec kogo? - zapyta艂 Mitch. - Wobec b贸stwa zsy艂aj膮cego paskudne choroby na ma艂e dzieci?
Kaye wyci膮gn臋艂a r臋ce, wskazuj膮c palcami sypialni臋, koronkow膮 narzut臋, wyk艂adane drewnianymi p艂ytami 艣ciany, kwiaty 艣ciskane mi臋dzy szybami w ozdobnych z艂otych ramach, dekoracyjny dzban na bia艂ym wiklinowym stoliku obok 艂贸偶ka. Mitch z du偶膮 trosk膮 patrzy艂 na jej zapuchni臋te oczy i zarumienion膮 twarz.
- Jeste艣my szcz臋艣liwsi od innych - powiedzia艂a. - Jeste艣my tacy szcz臋艣liwi, 偶e nasza c贸rka 偶yje.
- B贸g tego nie sprawi艂 - powiedzia艂 Mitch; jego g艂os zgorzknia艂. - To nasze dzie艂o. B贸g by j膮 zabi艂. B贸g zabija teraz tysi膮ce takich jak Stella.
- Co wobec tego czuj臋? - zapyta艂a Kaye. Wyci膮gn臋艂a r臋ce, a Mitch je chwyci艂. Za艣piewa艂 kos. Wzrok Mitcha pow臋drowa艂 w stron臋 okna.
- Wracasz do siebie - powiedzia艂. Gniew mu przechodzi艂. - Nie mo偶emy bez przerwy czu膰 si臋 jak gnoje, bo inaczej by艣my si臋 poddali i umarli. - Poci膮gn膮艂 j膮, 偶eby ukl臋k艂a na 艂贸偶ku, i obj膮艂 z wpraw膮, a偶 trzasn臋艂o jej w plecach.
- Au - powiedzia艂a.
- Nie bola艂o. Czujesz si臋 teraz lepiej.
- Fakt - potwierdzi艂a Kaye, obejmuj膮c ramionami jego szyj臋. Nagle przez drzwi wpad艂a Stella.
- Mam to na przegubie - powiedzia艂a, szarpi膮c plaster. - Boli mnie sk贸ra. - Popatrzy艂a na nich nagich, splecionych w obj臋ciach. Nie by艂o sensu ukrywa膰 przed ni膮 czegokolwiek; potrafi艂a wyw膮cha膰 wszystko w pokoju. Nawet jako berbe膰 wydawa艂a si臋 rozumie膰 instynktownie wszystkie tajniki seksu. Mimo to Mitch pu艣ci艂 Kaye, odwr贸ci艂 si臋 i si臋gn膮艂 po szlafrok.
Kaye otuli艂a si臋 ko艂dr膮 i podesz艂a do c贸rki. Stella wpad艂a w jej ramiona, a Kaye z Mitchem zanie艣li j膮 do 艂贸偶ka.
51
Ohio
- Nasze ostatnie po艂膮czenie ze 艣wiatem zewn臋trznym - powiedzia艂 Augustine, podnosz膮c telefon satelitarny. - Secret Service, niech b臋dzie b艂ogos艂awione. Ale musia艂em sam na to wpa艣膰. Chowaj膮 si臋 w swoich samochodach i nie wyst膮pi膮 na ochotnika. - Wspi膮艂 si臋 po schodach do gabinetu Traska. Zasch艂e wymiociny - nie jego - tworzy艂y smu偶ki na nogawkach spodni. Dicken wchodzi艂 z trudem za Augustine'em.
- Szko艂a ma zabezpieczony serwer. Zdoby艂em has艂o Juriego do komputer贸w laboratorium, ale nie do po艂膮cze艅 pozaszkolnych.
- Wiem. A czego w og贸le szukamy?
- Coxsackie, nowego szczepu - powiedzia艂 Dicken. - Dzieci s膮 zaka偶one tym wirusem.
Augustine pchni臋ciem otworzy艂 drzwi.
- Jak byd艂o?
Dicken pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Jeste艣 zm臋czony. S艂uchaj uwa偶nie. To nie pryszczyca, cho膰 te偶 wyst臋puj膮 w niej pryszcze, tylko pospolita dzieci臋ca choroba wirusowa.
- Uleg艂a rekombinacji? - Augustine usiad艂 za biurkiem i po艂o偶y艂 na nim telefon. Wystuka艂 numer, uzyska艂 zgrzytliwy i piskliwy d藕wi臋k, zakl膮艂 i wystuka艂 inny.
- Tak - potwierdzi艂 Dicken.
- Ze starymi wirusami endogennymi?
- Tak.
- Cholera. Jak to mo偶liwe?
- Nigdy dot膮d nie widzia艂em takiego mechanizmu.
- No to po co mam dzwoni膰? - Zniech臋cony Augustine przerwa艂 w po艂owie wystukiwania numeru. Paznokcie mia艂 czarne od brudu i wydzielin. - Ju偶 po wszystkim.
- Nie, sk膮d偶e. Rekombinowane geny nie mog膮 pochodzi膰 od dzieci - powiedzia艂 Dicken. - One ich nie maj膮. Zosta艂y wyci臋te i odrzucone, kiedy podczas supermitozy ich chromosomy uleg艂y przekszta艂ceniu.
Augustine uni贸s艂 podbr贸dek.
- To my pomogli艣my w rekombinacji wirusa?
Dicken przytakn膮艂.
- M贸g艂 od lat kr膮偶y膰 w nas i mutowa膰 niepostrze偶enie. Teraz wykona艂 pierwszy krok - przeciwko dzieciom.
- Masz dow贸d?
- Dostateczny - powiedzia艂 Dicken. - Bardziej ni偶 wystarczaj膮cy. Mo偶emy wys艂a膰 moje wyniki. Niech CDC przeprowadzi w艂asne analizy, por贸wna moje odkrycia ze swoimi. Na pewno b臋d膮 zgodne. Potem naka偶emy wycofanie si臋 w艂adzom Ohio i sk艂onimy Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego, aby si臋 uspokoi艂. To nie jest 艣mierciono艣na zaraza - nie dla nas.
- Czy ktokolwiek zechce s艂ucha膰?
- B臋d膮 musieli. Taka jest prawda.
Augustine nie wygl膮da艂 na przekonanego, 偶e to wystarczy, aby odwr贸ci膰 przyp艂yw.
- Do kogo najlepiej si臋 zwr贸ci膰 w CDC?
Dicken zastanawia艂 si臋 kr贸tko.
- Do Jane Salter. Kieruje wydzia艂em analizy statystycznej w National Center for Infectious Diseases. Nigdy nie popiera艂a ludzi z Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, ale szanuj膮 jej pogl膮dy. Jest godna zaufania i obiektywna. - Wzi膮艂 od Augustine'a s艂uchawk臋 i wystuka艂 bezpo艣redni numer Salter w Atlancie.
W ko艅cu dopisa艂o im szcz臋艣cie. Po艂膮czenie si臋 powiod艂o, a Salter odebra艂a osobi艣cie.
- Jane, tu Christopher.
- S艂ynny Christopher Dicken? Kop臋 lat, Christopherze. Wybacz mi, mam sieczk臋 w g艂owie. Haruj臋 od wielu dni, rozgryzaj膮c liczby.
- Jestem w Ohio, w szkole im. Goldbergera. Mam co艣 wa偶nego.
- Na temat pewnego rekombinowanego wirusa Coxsackie?
- Ot贸偶 to. Dynamika populacyjna, przep艂yw wirusa, analiza - powiedzia艂 Dicken.
- Nie m贸w.
- Zechcesz pozna膰 moje wyniki.
Us艂ysza艂 trzask.
- W艂膮czy艂am nagrywanie, Christopherze - powiedzia艂a Salter. - M贸w szybko. Za pi臋膰 minut mam wa偶ne spotkanie. I艣膰 albo nie i艣膰, je艣li wiesz, co mam na my艣li.
Augustine podni贸s艂 g艂ow臋, gdy dobieg艂 go odleg艂y, rycz膮cy ha艂as. Podszed艂 do okna i spojrza艂 za drog臋, za g艂贸wn膮 bram臋.
- Co to u diab艂a? - Wzi膮艂 z parapetu lornetk臋 i popatrzy艂 przez ni膮. - 艢mig艂owce.
DeWitt wbieg艂a po schodach, krzycz膮c:
- Nadlatuj膮 helikoptery!
- Wkraczaj膮 oddzia艂y? - zapyta艂 Dicken.
- Nie odwa偶y艂yby si臋. Mamy kwarantann臋. - Augustine stara艂 si臋 utrzymywa膰 ostry obraz. - S膮 cywilne. Kto u diab艂a kaza艂 im tu przylecie膰?
- Mo偶e kto艣 dostarcza zapasy - rzuci艂 domys艂 Dicken.
- Czy to mo偶liwe?
- Pewnie kto艣 bogaty ma tu dziecko - ci膮gn膮艂 Dicken.
- Lec膮 dwa - powiedzia艂 Augustine. - Jeszcze s膮 za daleko. - Potem, 艂ami膮cym si臋 g艂osem: - Cholera, nie mog臋 uwierzy膰. Strzelaj膮. Oddzia艂y strzelaj膮 do nich.
- Co si臋 dzieje? - zapyta艂a Salter przez telefon.
- Pos艂uchaj tylko - powiedzia艂 Dicken. Ze skraju terenu szko艂y dobiega艂y trzaski broni zaczepnej. - I na mi艂o艣膰 bosk膮, pracujcie szybko.
Zacz膮艂 jej czyta膰 swoje wyniki.
52
Pensylwania
Powietrze si臋 och艂odzi艂o, a chmury nadci膮ga艂y nad drzewa. Mitch siedzia艂 na pomo艣cie. Kaye by艂a w domu, 艣pi膮c obok Stelli w wielkim 艂o偶u, kt贸re dziewczynka wola艂a teraz, gdy czu艂a si臋 ju偶 lepiej.
Min膮 mo偶e dni, zanim b臋dzie w stanie podr贸偶owa膰, ale Mitch wiedzia艂, 偶e pora na nich nadejdzie wcze艣niej. Nie potrafi艂 si臋 jednak jako艣 zmusi膰, aby pogoni膰 rodzin臋 i zapakowa膰 na ty艂 jeepa.
Martwi艂o go nie tylko zdrowie Stelli.
Niepokoi艂 si臋 czym艣 innym, by膰 mo偶e drobnym, je艣li patrze膰 z perspektywy czasu: wygl膮dem Kaye, gdy m贸wi艂a o tym, co poczu艂a na pomo艣cie. Je艣li po wszystkich tych latach jego partnerka, jego 偶ona, zacz臋艂a s艂abn膮膰...
Kaye by艂a zawsze zbiornikiem ich si艂y, mocno zakorzenionym drzewem.
Powietrze by艂o duszne i wilgotne. Patrzy艂 na rosn膮ce zachmurzenie i poczu艂 pierwociny deszczu, wielkie krople, kt贸re zmienia艂y smak i zapach powietrza. Kr臋ci艂o go w nosie. Czu艂 las szykuj膮cy si臋 na burz臋. Zmys艂 w臋chu mia艂 czu艂y, zanim jeszcze urodzi艂a si臋 Stella. Kiedy艣 powiedzia艂 Kaye: „My艣l臋 nosem". Zdolno艣膰 ta wzmocni艂a si臋 jednak, gdy zosta艂 rodzicem SHEVY, i przez dwa lata po narodzinach c贸rki rozkoszowa艂 si臋 tym nowym bogactwem. Nawet teraz wyczuwa艂 ostro zapachy, kt贸re inni wykrywali ledwo albo wcale.
Jeziorko nie by艂o wcale takie zdrowe, ale le偶a艂o niby pi臋kna miseczka zieleni, przyjmuj膮ca wod臋 sp艂ywaj膮c膮 z lasu zim膮 i wiosn膮, a potem w lecie wysychaj膮ca i gromadz膮ca substancje od偶ywcze, zakwitaj膮ca glonami. Nie mia艂o odp艂ywu. Mimo to by艂o w porz膮dku; 艂adnie wygl膮da艂o. Przypuszczalnie mia艂o si臋 ca艂kiem dobrze jak na zbiornik wodny odseparowany od wielkich prze偶y膰 innych jezior i rzek, 艣ni膮cy na sw贸j milcz膮cy spos贸b w ci膮gu p贸r roku.
Mitch nigdy by nie zbudowa艂 domku nad tym jeziorkiem, gdy偶 mog艂o by膰 wyl臋garni膮 komar贸w, ale mimo to by艂 rad, 偶e jest w nim teraz. Ponadto komar贸w by艂o tu bardzo ma艂o, nie wiedzia艂 dlaczego.
Przez ostatnie kilka lat zapach Kaye w jego nozdrzach by艂 nieustannie czynny, ostry, wyra藕ny i skupiony: pachnia艂a jak inne matki SHEVY i matki w og贸le, wychwytywa艂 u nich podobn膮 wo艅 czujno艣ci. Przed kilku godzinami w 艂贸偶ku pojawi艂 si臋 odcie艅 pogodzenia si臋, potwierdzenia. A mo偶e Mitch tylko to sobie ubzdura艂?
Czyste chciejstwo, pragnienie, aby 偶ona by艂a cho膰 przez chwil臋 szcz臋艣liwa?
Stella te偶 to zauwa偶y艂a.
Mo偶e ich rodzina sta艂a si臋 taka jak to jeziorko, odseparowana, skupiona na sobie, nie do ko艅ca szcz臋艣liwa. To dlatego Stella uciek艂a, jego my艣li rozpryskiwa艂y si臋 jak kropelki pod naciskiem ruchomego palca ulewy.
Przez kilka chwil po prostu siedzia艂 i pr贸bowa艂 sta膰 si臋 pusty. Stopniowo wy艂oni艂y si臋 inne troski, gdzie pojad膮, gdy nadejdzie pora, gdzie znajd膮 nast臋pne schronienie. Nie zna艂 odpowiedzi, nie chcia艂 uwierzy膰, 偶e s膮 ju偶 blisko kresu swej drogi, od艂o偶y艂 wi臋c zmartwienia na p贸艂k臋 wraz z innymi, na kt贸re nic nie m贸g艂 poradzi膰, i ponownie zajrza艂 w pustk臋.
Pustka by艂a pocieszaj膮ca, ale nigdy nie trwa艂a d艂ugo.
Ani razu nie zapyta艂 Kaye, czym pachnie dla niej. Nie lubi艂a tego rodzaju rozm贸w. Zakocha艂 si臋 w smutnej i zwr贸conej na zewn膮trz Kaye, 偶y艂 z kobiet膮, kt贸ra od miesi臋cy czy lat nie otwiera艂a si臋 przed nim, a偶 do ostatniej nocy.
Mitch podni贸s艂 d艂onie i popatrzy艂 na g艂adkie palce. Niemal czu艂 siebie na wykopaliskach, z 艂opat膮, kielni膮, p臋dzlem b膮d藕 szczoteczk膮 do z臋b贸w w r臋ce, wydobywaj膮cego jaki艣 od艂amek ko艣ci czy skorupy. Niemal czu艂 pot sp艂ywaj膮cy mu w pal膮cym s艂o艅cu po karku os艂oni臋tym kapeluszem i zwisaj膮c膮 z niego z ty艂u chust膮.
Zastanawia艂 si臋, o czym to my艣la艂 neandertalski ojciec le偶膮cy w tamtej alpejskiej jaskini, zamarzaj膮cy przy swej ju偶 nie偶ywej 偶onie i urodzonym martwo dziecku. To tam dla Mitcha wszystko si臋 zacz臋艂o, kiedy odnalaz艂 mumie. Od tego miejsca jego 偶ycie pobieg艂o zupe艂nie innym torem; spotka艂 Kaye, sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 jej 艣wiata. 呕ycie Mitcha osi膮gn臋艂o niesamowit膮 g艂臋boko艣膰, ale zaw臋zi艂y si臋 inne jego wymiary.
Neandertalski ojciec nigdy nie mia艂 sposobno艣ci 偶a艂owania starych, dobrych czas贸w beztroskich polowa艅 na mamuty i bizony, wywabiania nied藕wiedzi jaskiniowych, 偶艂opania z ch艂opakami soku ze sfermentowanych jag贸d albo syconego miodu.
Co najmniej raz dziennie my艣li Mitcha bieg艂y w takiej kolejno艣ci, przerywaj膮c upragnion膮 pustk臋. Potem zblad艂y, zajrza艂 w g艂膮b siebie i zobaczy艂 przestraszone dziecko kryj膮ce si臋 w艣r贸d cieni. Nigdy nie wiedzia艂e艣, jak to jest by膰 dzieckiem, nawet gdy sam nim by艂e艣. Musia艂o urodzi膰 ci si臋 twoje, 偶eby艣 zrozumia艂.
Dopiero wtedy.
Deszcz zab臋bni艂 o pomost, zostawiaj膮c ciemne, br膮zowe rozbryzgi. Krople gromadzi艂y si臋 na 藕d藕b艂ach traw przebijaj膮cych si臋 przez gnij膮ce kamizelki ratunkowe. Przesun膮艂 r臋k膮 po drewnie i natrafi艂 na ciekawy skrawek kory, maj膮cy jakie艣 sze艣膰 cali d艂ugo艣ci, pop臋kany i szary. Pomaca艂 kor臋 palcami, uszczypn膮艂 jej skraj.
Kaye stan臋艂a za nim. Nie s艂ysza艂 jej, p贸ki nie zaskrzypia艂o drewno. Porusza艂a si臋 cichutko; zawsze tak by艂o.
- Widzia艂e艣 b艂ysk? - zapyta艂a.
- Piorun?
- Nie, tam. - Wskaza艂a las. - Jakby co艣 mign臋艂o. Mitch wpatrywa艂 si臋 ze zmarszczonymi brwiami.
- Nie.
Kaye westchn臋艂a.
- Chod藕 do 艣rodka - powiedzia艂a. - Ugotowa艂am ros贸艂 dla Stelli. Te偶 powiniene艣 co艣 zje艣膰.
Patrzenie na c贸rk臋 siorbi膮c膮 zup臋 by艂oby przyjemno艣ci膮. Mitch wsta艂 i poszed艂 z Kaye, rami臋 w rami臋, w stron臋 domu.
M臋偶czyzna w czarnej czapeczce z daszkiem wy艂oni艂 si臋 z cienia domku. Spotkali si臋 przy drzwiach na ganek. Kaye wstrzyma艂a oddech. By艂 m艂ody, najwy偶ej trzydziestoletni, pot臋偶nie zbudowany, ze 艣niadymi ramionami. Nosi艂 szorty khaki i czarn膮 koszulk臋, a na niej kamizelk臋 kuloodporn膮, w r臋ku za艣 trzyma艂 ma艂y, czarny pistolet. W domku wida膰 by艂o poruszaj膮ce si臋 sylwetki. Mitch instynktownie zas艂oni艂 sob膮 Kaye.
M臋偶czyzna w czarnej czapeczce pachnia艂 jak spalony czosnek. Warkn膮艂 jakie艣 s艂owa. Uwaga Mitcha by艂a zbyt podzielona, aby m贸g艂 s艂ucha膰 uwa偶nie.
- S艂yszycie mnie? Jestem agent John Allen, Federalna S艂u偶ba Zbrojna Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Mamy nakaz aresztowania i konfiskaty. Wyci膮gnijcie r臋ce, abym m贸g艂 obejrze膰 wasze d艂onie. - Agent popatrzy艂 w lewo, za Mitcha. - Czy pani Kaye Lang?
Inny m臋偶czyzna, starszy, wyszed艂 przez dwuskrzyd艂owe drzwi. W niebieskiej ok艂adce trzyma艂 kartk臋 papieru. Mitch zerkn膮艂 na ni膮, potem skupi艂 si臋 znowu na domku. Nad ramieniem m艂odego m臋偶czyzny, przez drzwi wychodz膮ce na patio i za kanap膮, zobaczy艂 dw贸ch m臋偶czyzn wyprowadzaj膮cych Stell臋 g艂贸wnym wej艣ciem. Otulili jego c贸rk臋 p艂acht膮 z tworzywa sztucznego.
Miaucza艂a jak s艂abiutki kotek.
Mitch uni贸s艂 r臋ce. Za p贸藕no przypomnia艂 sobie o kawa艂ku kory z pomostu, nadal tkwi膮cym w zaci艣ni臋tych palcach.
M艂ody m臋偶czyzna wyszarpn膮艂 sw贸j pistolet.
Mitch us艂ysza艂 huk, las i dom zawirowa艂y. Pocisk poczu艂 jak cios pa艂ki bejsbolisty z pierwszej ligi, padaj膮cy na jego rami臋. Kawa艂ek kory wylecia艂. Mitch pad艂 na twarz i pier艣. Wielki m臋偶czyzna usiad艂 na nim, inni przybiegli, ha艂asuj膮c butami, kto艣 oderwa艂 od ziemi stopy Kaye. Mitch pr贸bowa艂 unie艣膰 g艂ow臋, a wielki m臋偶czyzna wcisn膮艂 mu twarz w nier贸wny beton 艣cie偶ki. Nie m贸g艂 oddycha膰 - trafienie pociskiem, a potem upadek wypchn臋艂y z jego p艂uc ca艂e powietrze. Wykr臋cili mu r臋ce za plecami. Kto艣 odchyli艂 mu rami臋. Zabola艂o jak diabli. Wszyscy m贸wili jednocze艣nie, niekt贸rzy krzyczeli. Us艂ysza艂 wrzask Kaye. Deszcz nie by艂 taki z艂y. Jezioro by艂o dobre, dom te偶. Powinien by艂 wiedzie膰. Poczu艂 zapach swojej krwi i zacz膮艂 si臋 d艂awi膰.
53
Pensylwania - Arizona
Stella Nova Rafelson sta艂a na dygocz膮cych nogach w d艂ugiej, zaparowanej kabinie prysznicowej, patrz膮c na r贸偶owy 艣rodek dezynfekcyjny wiruj膮cy w wyk艂adanym kafelkami odp艂ywie. M臋偶czy藕ni i kobiety w maskach, plastikowych kapturach i gumowych r臋kawiczkach chodzili wzd艂u偶 szeregu kabin z tabliczkami i aparatami fotograficznymi, robi膮c zdj臋cia stoj膮cym nago dzieciom.
- Imi臋? - zapyta艂a osch艂ym g艂osem kr臋pa m艂oda kobieta.
- Stella - odpowiedzia艂a. Bola艂y j膮 stawy.
Gdzie艣 w klinice ludzie zrobili jej kilka zastrzyk贸w i przywi膮zali j膮 do 艂贸偶ka otoczonego parawanami. Trzymali j膮 tam co najmniej jeden dzie艅, kiedy przechodzi艂a ostatnie wyra藕ne oznaki choroby. Raz, kiedy j膮 uwolniono, aby skorzysta艂a z basenu, spr贸bowa艂a wsta膰 i odej艣膰. Powstrzymali j膮 piel臋gniarka i policjant. Nie chcieli jej dotyka膰. Szturchaj膮c d艂ugimi plastikowymi rurami zmusili j膮 do powrotu na 艂贸偶ko.
Nast臋pnego dnia przywi膮zano j膮 do 艂贸偶ka na k贸艂kach i wtoczono od ty艂u do bia艂ej furgonetki. Samoch贸d zabra艂 j膮 do wielkiego magazynu. Zobaczy艂a tam setki dzieci le偶膮cych rz臋dami na sk艂adanych 艂贸偶kach. Z ty艂u magazynu z艂o偶ono w stosach po艂amane i zakurzone skrzynie. Pod艂oga mocno pobrudzi艂a bose stopy Stelli. Ca艂y budynek pachnia艂 starym drewnem, kurzem i 艣rodkiem dezynfekuj膮cym.
Dali jej zup臋 w wyciskanej butelce. Zimn膮 zup臋. Smakowa艂a okropnie. Ca艂膮 noc Stella wo艂a艂a Kaye i Mitcha g艂osem tak ochryp艂ym i s艂abym, 偶e sama ledwo siebie s艂ysza艂a.
Nast臋pna podr贸偶 - w autobusie przez pustyni臋, liczne miasteczka i miasta - zaj臋艂a dzie艅 i noc. Jecha艂a z innymi ch艂opcami i dziewczynkami, siedz膮cymi prosto, a nawet 艣pi膮cymi na kanapowych siedzeniach.
Us艂ysza艂a stra偶nika i kierowc臋 rozmawiaj膮cych o najbli偶szym mie艣cie, Flagstaff, i zrozumia艂a, 偶e jest w Arizonie. Gdy autobus zwolni艂 i zjecha艂 z dwupasmowej szosy, zobaczy艂a l艣ni膮ce metalowe litery przymocowane na ceglanym 艂uku nad ci臋偶k膮 stalow膮 bram膮: Szko艂a Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego w Sabie Mountain.
Czas bieg艂 popl膮tanymi szarpni臋ciami. Pami臋膰 i zapach miesza艂y si臋, a偶 mia艂a wra偶enie, 偶e jej przesz艂o艣膰, 偶ycie z Kaye i Mitchem, przepad艂a w odp艂ywie wraz ze 艣rodkiem dezynfekcyjnym.
Gdy znowu sko艅czyli robi膰 zdj臋cia i zapisywa膰 imiona, stra偶nicy oddzielili ch艂opc贸w od dziewczynek, dali im kitle szpitalne zapinane z ty艂u i poprowadzili dziewcz臋ta w szeregu betonowym chodnikiem, pod go艂ym wieczornym niebem, do kontener贸w mieszkalnych na k贸艂kach, po dwadzie艣cia w ka偶dym.
W jej kontenerze by艂o ju偶 czterna艣cie dziewczynek.
Jedna z nich stan臋艂a przy 艂贸偶ku, na kt贸rym le偶a艂a Stella, i powiedzia艂a:
- Cze艣膰/Przepraszam.
Stella ponios艂a wzrok. Dziewczynka by艂a wysoka i czarnow艂osa; mia艂a szeroko rozstawione, g艂臋boko osadzone br膮zowe oczy, iskrz膮ce si臋 zielonymi plamkami.
- Jak si臋 czujesz-KUK? - zapyta艂a j膮 dziewczynka. Mia艂a chyba k艂opoty z m贸wieniem.
- Gdzie jestem?
- W takim jakby domu-KUK - odpowiedzia艂a nieznajoma.
- Gdzie s膮 moi rodzice? - spyta艂a Stella, zanim si臋 zastanowi艂a. Jej policzki zarumieni艂y si臋 ze zdenerwowania i przestrachu.
- Nie wiem.
Ca艂a czternastka skupi艂a si臋 wok贸艂 nowych dziewczynek i wyci膮gn臋艂a r臋ce.
- Dotykajcie si臋 wn臋trzem d艂oni - nakaza艂a im czarnow艂osa. - Poczujecie si臋 lepiej.
Stella schowa艂a r臋ce pod pachy.
- Chc臋 wiedzie膰, gdzie s膮 moi rodzice - powiedzia艂a. - S艂ysza艂am strza艂y.
Czarnow艂osa powoli pokr臋ci艂a g艂ow膮 i czubkiem palca dotkn臋艂a Stelli pod nosem. Ta szarpn臋艂a g艂ow膮 do ty艂u.
- Teraz jeste艣 z nami - powiedzia艂a dziewczynka. - Nie b贸j si臋.
Stella jednak si臋 ba艂a. Pok贸j pachnia艂 tak dziwnie. By艂o ich tak du偶o, a wszystkie wonia艂y gor膮czkowo, staraj膮c si臋 wp艂ywa膰 na nowe dziewczynki. Kiedy wyczu艂a, 偶e zapach robi swoje, zapragn臋艂a wyj艣膰 i uciec.
By艂o zupe艂nie inaczej, ni偶 to sobie wyobra偶a艂a.
- Jest KUK-ej - powiedzia艂a czarnow艂osa dziewczynka. - Naprawd臋. Jest tu okej.
Stella zawo艂a艂a Kaye. By艂a uparta. Mia艂y min膮膰 tygodnie, zanim przestanie p艂aka膰 nocami.
Pr贸bowa艂a si臋 opiera膰 przed do艂膮czeniem do innych dzieci. By艂y przyjacielskie, ale rozpaczliwie chcia艂a wr贸ci膰 i mieszka膰 dalej w domu w Wirginii, w domu, z kt贸rego kiedy艣 pr贸bowa艂a uciec; wydawa艂 si臋 jej najlepszym miejscem na ziemi.
Wreszcie, gdy tygodnie przesz艂y w miesi膮ce i nikt do niej nie przychodzi艂, zacz臋艂a przys艂uchiwa膰 si臋 dziewczynkom. Dotyka艂y si臋 d艂o艅mi i w膮cha艂y swe zapachy. Zacz臋艂a nale偶e膰 do nich i ju偶 si臋 nie opiera艂a.
Dni w szkole by艂y d艂ugie i gor膮ce w lecie, mro藕ne w zimie. Niebo wisia艂o ogromne, bezosobowe i zupe艂nie inne ni偶 to obramowane drzewami w Wirginii. Nawet robaki by艂y inne.
Stella przywyk艂a do siedzenia w klasach i odwiedzin przez lekarzy.
W zamazanej plamie dorastania i wczesnej m艂odo艣ci pr贸bowa艂a zapomnie膰. I nawet podczas snu przyjaci贸艂ki potrafi艂y j膮 uspokaja膰.
Cz臋艣膰 druga
SHEVA + 15
Przypadki tych aktywist贸w spo艣r贸d rodzic贸w SHEVY, kt贸rych w艂adze federalne, na podstawie przepis贸w Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, przetrzymywa艂y co najmniej dwa lata bez przedstawienia 偶adnych zarzut贸w, mog膮 by膰 nareszcie rozpatrywane przez stanowe s膮dy objazdowe, w jawnej sprzeczno艣ci z tajn膮 Dyrektyw膮 Prezydenck膮, stwierdzi艂o anonimowe 藕r贸d艂o z gabinetu ministra sprawiedliwo艣ci stanu Kalifornia.
Zdaniem urz臋dnik贸w ze szczebla rz膮dowego, sk艂adaj膮cych zeznania przed Kongresem, rodzice SHEVY w poszczeg贸lnych przypadkach mog膮 odzyskiwa膰 prawa do odwiedzin w szko艂ach USW. Nie s膮 dost臋pne 偶adne inne szczeg贸艂y. Nadz贸r Obywatelski nad Zdrowiem i Bezpiecze艅stwem Narodowym, rz膮dowa organizacja obrony praw cz艂owieka, zwi膮zana z Parti膮 Zielonych, zapowiedzia艂, 偶e b臋dzie protestowa艂 przeciwko tej zmianie w polityce pa艅stwa.
„New York Times" kr贸tkie komunikaty sieciowe o kryzysie narodowym
Detonowali bomby. Dokonywali samospale艅 i blokowali ruch uliczny. Ich dzieci przenosz膮 choroby, kt贸rych nie potrafimy sobie nawet wyobrazi膰. Cholera, sami rodzice mog膮 nas zara偶a膰, a nawet zabija膰. Je偶eli mamy wybiera膰 mi臋dzy ich swobodami obywatelskimi a ochron膮 przed mo偶liwo艣ci膮 zachorowania naszych pi臋knych, normalnych dzieci, to do diab艂a ze swobodami. M贸wi臋 wam, pieprzy膰 ACLU. M贸wi艂em to zawsze i zawsze b臋d臋 m贸wi艂.
Kongresman Harold Warren, republikanin, P贸艂nocna Karolina,
wyst膮pienie przed Kongresem
w ramach sk艂adania wolnych wniosk贸w
Pi臋tna艣cie lat, a szczep ci膮gle nas zabija. Nie mo偶e by膰 tak d艂u偶ej.
Kiedy zawiesili艣my prawa obywatelskie i nikt nawet nie pisn膮艂, gdy naszych s膮siad贸w, krewnych, a nawet nasze dzieci zacz臋to zabiera膰 w nieoznakowanych sukach, my za艣 kulili艣my si臋 w pe艂nej l臋ku uldze, zacz膮艂 si臋 zbli偶a膰 koniec ca艂ego naszego stylu 偶ycia, ca艂ej filozofii i psychologii ameryka艅skiej; nadci膮ga coraz szybciej, mo偶e czai si臋 ju偶 za naszym progiem.
Rz膮d, opieraj膮cy si臋 na strachu, przyci膮ga najgorsze elementy, kt贸re psuj膮 go od wewn膮trz. Wstrz膮sany gmach, rz膮d wyst臋puj膮cy przeciw narodowi, przeciw ka偶demu z obywateli, musi si臋 w kr贸tkim czasie zawali膰
Jeremy Willis, „The New Republic"
1
Waszyngton, Dystrykt Kolumbia
Chmury nad stolic膮 dojrzewa艂y do spuszczenia deszczu. Duszne powietrze zatyka艂o p艂uca. Kaye z lotniska im. Dullesa wyjecha艂a samochodem rz膮dowym. Mia艂a na sobie dopasowany szary kostium i blado偶贸艂t膮 bluzk臋 z koronkowym ko艂nierzykiem i mankietami oraz praktyczne buty do chodzenia; eleganckie pantofelki trzyma艂a w torbie. P贸藕nym rankiem starannie umalowa艂a twarz, poprawi艂a jeszcze makija偶 w toalecie na lotnisku. Wiedzia艂a, jak wygl膮da: blada, szczup艂a, z twarz膮 pokryt膮 be偶owym pudrem, o odcie艅 ciemniejszym ni偶 na nadgarstkach. By艂a w 艣rednim wieku i zmizernia艂a. Za wiele czasu sp臋dza艂a w laboratoriach, za rzadko wychodzi艂a na s艂o艅ce i widzia艂a niebo.
Mog艂aby by膰 jednym z dziesi臋ciu tysi臋cy specjalist贸w opuszczaj膮cych d艂ugie, kanciaste, jasnobr膮zowe i szare budynki wok贸艂 Waszyngtonu, czekaj膮cych, a偶 zmniejszy si臋 ruch uliczny, zachodz膮cych do baru na drinka czy kaw臋, spotykaj膮cych si臋 na kolacji ze wsp贸艂pracownikami. Wola艂a anonimowo艣膰.
Poprzedniego wieczoru dok艂adnie przestudiowa艂a materia艂y otrzymane z biura senatora Gianellego. To, co w nich wyczyta艂a, mog艂a dostrzec wyra藕nie podczas jazdy z lotniska im. Dullesa. Stolica traci艂a resztki szacunku dla siebie. Na niekt贸rych ulicach 艣mieciarki bez wyt艂umaczenia nie pojawia艂y si臋 od tygodni. Tr贸josobowe patrole gwardii narodowej i regularnej armii chodzi艂y ulicami, nios膮c na ramieniu karabiny z w艂o偶onymi magazynkami. Pojazdy wojskowe i policyjne - hunwee, ci臋偶ar贸wki saperskie, transportery opancerzone - sta艂y na g艂贸wnych ulicach, parkuj膮c na chodnikach albo blokuj膮c skrzy偶owania. Przesuwane codziennie betonowe zapory i liczne posterunki kontrolne z uzbrojonymi budkami przemienia艂y w mord臋g臋 doj艣cie do gmach贸w rz膮dowych.
Nawet zapach stolicy by艂 chory. Waszyngton sta艂 si臋 miastem d艂ugich, sm臋tnych rys贸w, zas臋pionych twarzy, wymi臋tych ubra艅. Wszyscy bali si臋 ludzi w d艂ugich p艂aszczach, samochod贸w dostawczych, pakunk贸w pozostawionych na ulicy oraz wylepiaj膮cych 艣ciany plakat贸w 偶膮daj膮cych nieokre艣lonej bli偶ej sprawiedliwo艣ci i ukrywaj膮cych za sob膮 cienkie, paskudne bomby, wybuchaj膮ce, kiedy kto艣 pr贸bowa膰 zrywa膰 p艂achty.
Na zdrowych i szcz臋艣liwych wygl膮dali jedynie klauni i potwory. Tylko klauni i potwory robili kariery w Waszyngtonie w Dystrykcie Kolumbia w pi臋tnastym roku SHEVY.
Kierowca powiedzia艂 jej, 偶e przes艂uchanie zosta艂o przesuni臋te i maj膮 troch臋 wolnego czasu. Kaye poprosi艂a go, aby stan膮艂 przed ksi臋garni膮 Stefano przy ulicy K. Zastanawia艂a si臋 nad zjedzeniem czego艣, ale nie potrafi艂a znale藕膰 w sobie apetytu. Pragn臋艂a jedynie mie膰 kilka minut dla siebie, na pomy艣lenie.
Podci膮gn臋艂a pasek torby na rami臋 i wesz艂a do szeregowego punktu kontrolnego przed ksi臋garni膮. Wielki, ci臋偶ki stra偶nik w niedopasowanym mundurze z napr臋偶onymi wszystkimi guzikami popatrzy艂 na ni膮 z t臋pym wyrazem twarzy i skin膮艂, aby przy艂o偶y艂a kciuk do skanera, a potem machni臋ciem r臋ki kaza艂 przej艣膰 do wykrywaczy metalu. Szcz臋kn臋艂y w膮chacze, poszukuj膮ce 艣lad贸w materia艂贸w wybuchowych albo innych podejrzanych substancji.
Perfumy sta艂y si臋 w mie艣cie wykl臋te.
- Czysto - powiedzia艂 stra偶nik g艂osem jak cichy grzmot. - 呕ycz臋 dobrego wieczoru.
Na zewn膮trz zacz臋艂o pada膰. Kaye obejrza艂a si臋 przez wystaw臋 i zobaczy艂a 艣mieci sp艂ywaj膮ce rynsztokami. Papierowe torebki i kubki wala艂y si臋 wsz臋dzie. Kratki 艣ciekowe si臋 zapcha艂y i wida膰 by艂o, 偶e woda wkr贸tce wyst膮pi na ulic臋.
Wiedzia艂a, 偶e powinna co艣 zje艣膰. Nie nale偶a艂o uczestniczy膰 w przes艂uchaniu z pustym 偶o艂膮dkiem, a nic nie jad艂a od dziesi膮tej rano. Teraz by艂a pi膮ta. Zup臋 i kanapki mog艂a znale藕膰 w ma艂ej kawiarni wewn膮trz sklepu. Min臋艂a jednak bez zatrzymania tablic臋 z menu, jakby kierowana swego rodzaju autopilotem. Jej mokre buty do chodzenia mlaska艂y na linoleum, kiedy przesz艂a obok kilku g艂臋bokich naw utworzonych przez rega艂y z ksi膮偶kami. Nad jej g艂ow膮 migota艂y i szumia艂y lampy fluorescencyjne. M艂ody m臋偶czyzna z d艂ugimi, sfilcowanymi w艂osami siedzia艂 na wy艣cie艂anym krze艣le z pustym do po艂owy pomarszczonym plecakiem na kolanach. Spa艂. Otwarta Biblia w papierowej ok艂adce spoczywa艂a na por臋czy krzes艂a.
Boskie spanie.
Nie zastanawiaj膮c si臋, Kaye skr臋ci艂a w prawo i znalaz艂a si臋 w dziale religijnym. P贸艂ki wype艂nia艂y tu g艂贸wnie powie艣ci apokaliptyczne w jaskrawych obwolutach. Hologramy na e-papierze wyskakiwa艂y z mijanych krzykliwych ok艂adek, zapowiada艂y koniec 艣wiata, zachwyt, objawienie, demony i ciemne anio艂y. Wi臋kszo艣膰 ksi膮偶ek mia艂a m贸wi膮ce chipy, kt贸re mog艂y odczyta膰 ca艂o艣膰 tekstu. Te same chipy zast臋powa艂y obwoluty zach臋tami g艂osowymi. P贸艂ki szepta艂y cich膮 fal膮, niczym duchy budzone szybkim przej艣ciem Kaye.
Powa偶ne teksty teologiczne zosta艂y zupe艂nie usuni臋te w cie艅. Kaye znalaz艂a je na jednej tylko p贸艂ce, wysoko i z ty艂u, pod ceglan膮 艣cian膮. W tym k膮cie by艂o zimno, a ksi膮偶ki wygl膮da艂y na wy艣wiechtane i zakurzone.
Z rozwartymi szeroko oczyma, czuj膮c si臋 nieswojo, Kaye dotyka艂a grzbiet贸w i odczytywa艂a tytu艂y, jeden po drugim. 呕aden nie brzmia艂 w艂a艣ciwie. Wi臋kszo艣膰 stanowi艂y wsp贸艂czesne komentarze chrze艣cija艅skie, a nie tego szuka艂a. Niekt贸re pi臋tnowa艂y gniewnie darwinizm i nowoczesn膮 nauk臋.
Odwr贸ci艂a si臋 powoli i popatrzy艂a mi臋dzy rega艂ami, przys艂uchuj膮c si臋 ksi膮偶kom, ich rywalizuj膮cym g艂osom szemrz膮cym jak opadaj膮ce li艣cie. Potem zmarszczy艂a brwi i wr贸ci艂a do samotnej p贸艂ki. By艂a zdecydowana znale藕膰 co艣 przydatnego. Wyci膮gn臋艂a ksi膮偶k臋 o tytule Rozmawiaj膮c z jedynym Bogiem. Przerzuci艂a pi臋膰 stron, zobaczy艂a du偶y druk, szerokie marginesy, niedopuszczaj膮ce w膮tpliwo艣ci, lecz proste wskaz贸wki, jak w tych ci臋偶kich czasach wie艣膰 chrze艣cija艅skie 偶ycie. Niedobra, zdecydowa艂a. Nie tego potrzebuj臋.
Z grymasem odstawi艂a ksi膮偶k臋 i odwr贸ci艂a si臋, aby odej艣膰. Starsza para blokowa艂a przej艣cie, u艣miechaj膮c si臋 do niej. Kaye wstrzyma艂a oddech, strzeli艂a oczyma wok贸艂. By艂a pewna, 偶e kierowca wszed艂 do sklepu, ale nie mog艂a sobie przypomnie膰, aby go widzia艂a.
- Szuka pani? - zapyta艂 m臋偶czyzna. By艂 wysoki i chudy jak szkielet, z ma艂膮 czapeczk膮 splecionych w warkoczyki siwych w艂os贸w. Nosi艂 czarny garnitur. Fakt, 偶e r臋kawy jego marynarki ko艅czy艂y si臋 nad przegubami, przypomina艂 Kaye Mitcha, ale sam m臋偶czyzna by艂 zupe艂nie inny. Wygl膮da艂 na zdecydowanego i udaj膮cego kogo艣 innego, niby manekin albo marny aktor. Kobieta by艂a r贸wnie wysoka, szczup艂a, lecz z mi臋sistymi r臋koma. Mia艂a na sobie d艂ug膮 sukni臋 oblepiaj膮c膮 jej uda.
- Przepraszam? - rzuci艂a Kaye.
- S膮 lepsze miejsca do szukania i lepsze teksty do znalezienia - powiedzia艂 m臋偶czyzna.
- Dzi臋kuj臋, nie potrzebuj臋 - odpar艂a Kaye. Odwr贸ci艂a wzrok i si臋gn臋艂a po nast臋pn膮 ksi膮偶k臋 w nadziei, 偶e zostawi膮 j膮 w spokoju.
- Czego pani szuka? - zapyta艂a kobieta.
- Rozgl膮dam si臋 tylko. Niczego specjalnego - odrzek艂a Kaye, unikaj膮c ich wzroku.
- Tutaj nie znajdzie pani odpowiedzi - stwierdzi艂 m臋偶czyzna.
Kierowcy nigdzie nie by艂o wida膰. Kaye zosta艂a sama, ale k艂opot przypuszczalnie nie by艂 wielki. Stara艂a si臋 zachowywa膰 grzecznie i beztrosko.
- Jest tylko jedno s艂uszne t艂umaczenie s艂贸w Pana - ci膮gn膮艂 m臋偶czyzna. - Znajdziemy je w Biblii Kr贸la Jakuba. B贸g czuwa艂 nad Kr贸lem Jakubem jak 艣wi臋ty p艂omie艅.
- S艂ysza艂am o tym - powiedzia艂a Kaye. - Do jakiego Ko艣cio艂a pani nale偶y?
- Do 偶adnego - odpar艂a Kaye. Dosz艂a do ko艅ca przej艣cia, a para si臋 nie ruszy艂a. - Przepraszam. Jestem um贸wiona. - Przycisn臋艂a torebk臋 do boku.
- Czy pogodzi艂a si臋 pani z Bogiem? - zapyta艂a kobieta.
M臋偶czyzna uni贸s艂 r臋k臋 jakby w b艂ogos艂awie艅stwie.
- Utracili艣my nasze rodziny, rodziny Boga. 呕yj膮c w grzechu, w homoseksualizmie i rozwi膮z艂o艣ci oraz pod膮偶aj膮c drogami Araba i 呕yda, poga艅skich bog贸w sieci i telewizji, zboczyli艣my ze 艣cie偶ki Boga, a kara boska spada szybko. - Z j臋kiem machn膮艂 r臋k膮 na szepcz膮ce na p贸艂kach ksi膮偶ki. - Nie powinno si臋 szuka膰 Jego prawdy w g艂osach diabelskich maszyn.
Kaye zmru偶y艂a oczy. Poczu艂a nag艂y gniew, jakim艣 cudem trzymany w ryzach, cho膰 by艂 偶ar艂oczny, jakby by艂a jastrz臋biem, a oni go艂臋biami. Kobieta dostrzeg艂a zmian臋. M臋偶czyzna nie.
- Terence - powiedzia艂a kobieta i dotkn臋艂a 艂okcia m臋偶czyzny. Ten oderwa艂 wzrok od sufitu, napotka艂 stanowczy wzrok Kaye i utkn膮艂 w swej gadce, zaj膮kuj膮c si臋 ze zdziwienia i poruszaj膮c mocno jab艂kiem Adama.
- Jestem sama - powiedzia艂a Kaye. Rzuci艂a to jak przyn臋t臋, maj膮c nadziej臋, 偶e j膮 chwyc膮, a wtedy b臋dzie ich mia艂a. - M膮偶 w艂a艣nie wyszed艂 z wi臋zienia. C贸rka jest w szkole.
- Tak mi przykro. Czy dobrze si臋 pani czuje? - zapyta艂a nieznajoma z mieszanin膮 podejrzliwo艣ci i troski.
- Jakiego rodzaju c贸rka? - spyta艂 m臋偶czyzna. - C贸rka grzechu i choroby? - Kobieta mocno szarpn臋艂a go za r臋kaw. Jab艂ko Adama nieznajomego znowu posz艂o w g贸r臋, a ich spojrzenia skaka艂y po jej ubraniu jakby w poszukiwaniu podejrzanych wypuk艂o艣ci.
Kaye wykr臋ci艂a ramiona i wystawi艂a r臋k臋, aby utorowa膰 sobie przej艣cie.
- Znam pani膮 - ci膮gn膮艂 m臋偶czyzna pomimo szarpania 偶ony. - Pozna艂em pani膮 teraz. Jest pani naukowcem. Odkry艂a pani chore dzieci.
Poczucie przyt艂oczenia przej艣ciem mi臋dzy rega艂ami 艣cisn臋艂o mocno gard艂o Kaye. Zakas艂a艂a.
- Musz臋 i艣膰.
M臋偶czyzna dokona艂 ostatniego wysi艂ku, bardzo odwa偶nego, aby do niej dotrze膰.
- Nawet naukowiec z samolubn膮 mi艂o艣ci膮 do w艂asnego umys艂u, dusz膮cy si臋 w s艂awie telewizyjnej, mo偶e si臋 nauczy膰, jak pozna膰 Boga.
- Czy zwracacie si臋 do Niego? - zapyta艂a Kaye. - Czy rozmawiacie z Bogiem? - Z艂apa艂a m臋偶czyzn臋 za r臋k臋, zacisn臋艂a paznokcie na r臋kawie i ciele pod nim.
- Nieustannie si臋 modl臋 - odpar艂 m臋偶czyzna, cofaj膮c si臋 przed ni膮. - B贸g jest moim Ojcem w Niebie. Zawsze nas s艂ucha.
Kaye wzmocni艂a uchwyt.
- Czy B贸g cho膰 raz panu odpowiedzia艂? - pyta艂a dalej.
- Jego odpowiedzi s膮 liczne.
- Czy kiedykolwiek poczu艂 pan Boga w swej g艂owie?
- Prosz臋. - M臋偶czyzna si臋 wywija艂.
- Niech go pani pu艣ci! - za偶膮da艂a kobieta, pr贸buj膮c wepchn膮膰 mi臋dzy nich r臋k臋.
- B贸g nie przem贸wi艂 do pana? Jakie to dziwne. - Kaye sz艂a, zmuszaj膮c, aby si臋 cofali. - Czemu B贸g nie mia艂by do pana m贸wi膰?
- Boimy si臋 Boga, modlimy, a On odpowiada na wiele sposob贸w.
- Boga nigdy nie ma w pobli偶u, gdy robi si臋 paskudnie. Jakiego偶 rodzaju jest to B贸g? Jest jak zarejestrowane przes艂anie, mo偶na by rzec boska us艂uga telefoniczna, po艂膮czenie z kt贸r膮 ulega zawieszeniu, kiedy krzyczymy. Wyja艣nijcie to mi. B贸g m贸wi, 偶e mnie kocha, ale zes艂a艂 mnie na 艣wiat cierpienia. Was, tak pe艂nych nienawi艣ci, tak pe艂nych niewiedzy, zostawi艂 samych. Zadufanych w sobie bigot贸w nawet nie tyka palcem. Wyja艣nijcie mi to!
Pu艣ci艂a rami臋 m臋偶czyzny.
Para odwr贸ci艂a si臋 z przera偶eniem w oczach i uciek艂a.
Kaye sta艂a, za艣 szemrz膮ce ksi膮偶ki zapada艂y w milczenie za jej plecami. Ci臋偶ko dysza艂a, a policzki mia艂a zarumienione i wilgotne.
- W porz膮dku - powiedzia艂a do pustego przej艣cia.
Odczekawszy troch臋, aby unikn膮膰 spotkania z par膮 na ulicy, opu艣ci艂a ksi臋garni臋. Nie zwr贸ci艂a uwagi na niech臋tne spojrzenie stra偶nika.
Stan臋艂a pod okapem, dysz膮c mocno w upale i wilgoci, nas艂uchuj膮c prawdziwych grzmot贸w, rozbrzmiewaj膮cych daleko st膮d, nad Wirgini膮. Samoch贸d s艂u偶bowy wyjecha艂 zza rogu i zatrzyma艂 si臋 naprzeciw ksi臋garni, przy 偶贸艂tym kraw臋偶niku z czarnymi paskami.
- Przepraszam - powiedzia艂 kierowca. Kaye spojrza艂a przez szyb臋 limuzyny i po raz pierwszy spostrzeg艂a, jak m艂ody jest i jak zm臋czony. - Ochrona ksi臋garni zignorowa艂a moje uprawnienia.
Nie znalaz艂em miejsca do zaparkowania. Cholerny stra偶nik wycelowa艂 we mnie kabur膮. Jezu Chryste, pani Rafelson, przepraszam. Czy wszystko w porz膮dku?
2
Senat, Budynek im. Harta
Sesja plenarna Senackiego Komitetu Nadzorczego
nad Urz臋dem Stanu Wyj膮tkowego, zamkni臋te przes艂uchanie
Waszyngton, Dystrykt Kolumbia
Mark Augustine czeka艂 cierpliwie w przedsionku, dop贸ki nie wezwano go do zaj臋cia miejsca. Nazwano go s艂usznie by艂ym dyrektorem Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Dziewi臋cioro senator贸w zgromadzonych na t臋 nadzwyczajn膮 sesj臋 wieczorn膮 - pi臋cioro republikan贸w i czworo demokrat贸w - przez kilka minut wymienia艂o nieszczere uprzejmo艣ci. Dwaj demokraci zwr贸cili uwag臋, by zapisa膰 do protoko艂u, 偶e sp贸藕ni艂a si臋 obecna dyrektor. A tak偶e, 偶e nie pojawi艂 si臋 senator Gianelli.
Przewodnicz膮ca, senator Julia Thomasen ze stanu Maryland, wyrazi艂a swe oburzenie i zainteresowa艂a si臋, kto zwo艂a艂 to posiedzenie. Nikt tego nie wiedzia艂.
Posiedzenie rozpocz臋to bez dyrektor i Gianellego, a poniewa偶 nie mia艂o 偶adnego jasnego powodu ani okre艣lonego tematu, przesz艂o szybko w pe艂n膮 uszczypliwo艣ci dyskusj臋 nad wydarzeniami, kt贸re przed trzema laty doprowadzi艂y do zdymisjonowania Marka Augustine'a.
Augustine zasiad艂 w swym krze艣le, spl贸t艂 d艂onie na kolanach i s艂ucha艂 wyst膮pie艅 senator贸w. Po raz pi臋膰dziesi膮ty trzeci w swej karierze wyst臋powa艂 przed Senatem jako 艣wiadek. W艂adza nie robi艂a na nim wra偶enia. Co najwy偶ej jej brak. A w jego odczuciu wszyscy w tej sali byli niemal ca艂kowicie pozbawieni w艂adzy.
I - je艣li pog艂oski m贸wi艂y prawd臋 - w艂a艣nie to, czego nie wiedzieli, by艂o cierniem w ich ty艂kach.
B臋d膮cy w mniejszo艣ci demokraci na kilka minut przej臋li przewodnictwo, zr臋cznie wprowadzaj膮c do protoko艂u swoje komentarze. Reprezentuj膮cy Arizon臋 senator Charles Chase zacz膮艂 przes艂uchiwanie Augustine'a z parlamentarn膮 uprzejmo艣ci膮. Jego pytania szybko skupi艂y si臋 na roli stanu Ohio w 艣mierci dzieci SHEVY.
- Pani przewodnicz膮ca! - rykn膮艂 senator Percy z Ohio. - Odrzucam sugesti臋, 偶e stan Ohio by艂 w jakimkolwiek stopniu odpowiedzialny za to niepowodzenie.
- Panie senatorze Percy, g艂os ma pan senator Chase - przypomnia艂a mu senator Thomasen.
- Odrzucam ca艂膮 t臋 tematyk臋! - rycza艂 dalej Percy.
- Zanotowane. Prosz臋 m贸wi膰, panie senatorze - zwr贸ci艂a si臋 Thomasen do Chase'a.
- Pani przewodnicz膮ca, pod膮偶am jedynie za rozumowaniem, jakie w zesz艂ym tygodniu zapocz膮tkowa艂 pan senator Gianelli, kt贸rego, mam nadziej臋, nie powstrzyma艂y dzisiaj k艂opoty ze zdrowiem, a przynajmniej nie te spowodowane przez wirusa.
Nikt na sali spo艣r贸d senator贸w si臋 nie za艣mia艂. Chase m贸wi艂 dalej, nie trac膮c rezonu.
- Nie mia艂em zamiaru w niczym urazi膰 pana senatora z Ohio.
Senator Percy omi贸t艂 ruchem r臋ki ca艂e pomieszczenie, jakby chcia艂 pokaza膰, 偶e z ch臋ci膮 wyrzuci艂by ich wszystkich przez okno.
- Wina osobowa nie powinna zaci膮偶y膰 na tak pi臋knym stanie.
- Nie podwa偶am bynajmniej reputacji Ohio, stanu, w kt贸rym si臋 urodzi艂em, pani przewodnicz膮ca. Czy mog臋 kontynuowa膰 zadawanie pyta艅?
- Do czego u licha zmierzasz, Charlie? - zapyta艂 Percy. - Mo偶emy skorzysta膰 z twego bystrego wzroku. - U艣miechn膮艂 si臋 do prawie pustej sali. Jedynie wyst臋puj膮cy senator - albo podstarza艂y aktor wodewilowy - potrafi sobie wyobrazi膰 nieistniej膮c膮 publiczno艣膰, pomy艣la艂 z rozbawieniem Augustine. Rozpl贸t艂 d艂onie, aby palcami lekko zab臋bni膰 po stole.
- Przewodnicz膮ca prosi o poskromienie niepohamowanego kole偶e艅stwa.
- Ju偶 sko艅czy艂em, pani przewodnicz膮ca - oznajmi艂 Percy, siadaj膮c i splataj膮c d艂onie na karku. Augustine popija艂 powoli wod臋 ze szklanki.
- Mo偶e nasze pytania powinny by膰 艣ci艣lej ukierunkowane, dotyczy膰 bardziej odpowiedzialno艣ci, a mniej geografii - zasugerowa艂a Thomasen.
- No s艂ucham, s艂ucham - rzuci艂 Percy.
- Czy kiedy kierowa艂 pan systemem szk贸艂 podlegaj膮cych Urz臋dowi Stanu Wyj膮tkowego, dostarcza艂 pan do nich wszystkich - nawet tych podlegaj膮cych stanom - okre艣lone na szczeblu federalnym przydzia艂y zapas贸w 艣rodk贸w medycznych? - pyta艂 w dalszym ci膮gu Chase.
- Dostarczali艣my, panie senatorze - odpar艂 Augustine.
- Czy dostawy te obejmowa艂y 艣rodki antywirusowe, kt贸re mog艂yby uratowa膰 tamte nieszcz臋sne dzieci?
- Obejmowa艂y.
- Ile stan贸w mia艂o te 艣rodki w ilo艣ciach wystarczaj膮cych do leczenia chorych dzieci?
- Pi臋膰 lub sze艣膰, je艣li uwzgl臋dni膰 terytorium Puerto Rico.
- Czy m贸j stan, panie doktorze, by艂 jednym z tych pi臋ciu?
- By艂, panie senatorze - odpowiedzia艂 Augustine.
Senator milcza艂, pozwalaj膮c, aby ta odpowied藕 dotar艂a do wszystkich.
- Dostawy 艣rodk贸w antywirusowych by艂y dostateczne, aby podawa膰 je dzieciom, kt贸re przetrzymywali艣my... kt贸rymi si臋 opiekowali艣my. Arizona utraci艂a znacznie mniej dzieci ni偶 wi臋kszo艣膰 innych stan贸w. A dostawy te by艂y bezpieczne, gdy偶 Arizona nie stara艂a si臋 kontrolowa膰 i przejmowa膰 zapas贸w wyznaczonych na szczeblu federalnym dla szk贸艂 Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, kt贸rych zabieranie by艂o wspierane przez republika艅sk膮 wi臋kszo艣膰, je艣li dobrze pami臋tam?
- Tak jest, panie senatorze. - Augustine ponownie pukn膮艂 palcem w st贸艂. Nie by艂a to odpowiednia pora na poruszanie sprawy Arizony. Kr膮偶y艂y pog艂oski, 偶e w tamtejszych szko艂ach przetrzymywano dzieci dysydent贸w. Oczywi艣cie nie mia艂 ju偶 dost臋pu do list tych dzieci.
- Czy to sprawiedliwe, 偶e wskutek owego niepowodzenia utraci艂 pan prac臋? - zapyta艂 Chase.
- To cz臋艣膰 szerszego obrazu - odpowiedzia艂 Augustine.
- Znaczna cz臋艣膰, jak s膮dz臋.
Augustine ledwo dostrzegalnie kiwn膮艂 g艂ow膮.
- Czy nadal jest pan konsultantem Dyrekcji Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego?
- Pracuj臋 jako doradca do spraw wirusa dyrektora National Institutes of Health. Nadal mam sw贸j gabinet w Bethesdzie.
Chase przejrza艂 swoje dokumenty, szukaj膮c dalszych materia艂贸w, po czym doda艂:
- Pa艅ska gwiazda nie zgas艂a ca艂kowicie na firmamencie tej dziedziny?
- Nie s膮dz臋, panie senatorze.
- A jaki jest tegoroczny bud偶et instytucji? - Chase spojrza艂 z min膮 niewini膮tka.
- Spo艣r贸d nas wszystkich, ty pierwszy powiniene艣 go zna膰, Charlie - mrukn膮艂 senator Percy.
- Bud偶et Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego nie podlega corocznemu zatwierdzaniu przez Kongres ani nie jest bezpo艣rednio dost臋pny kontroli publicznej - wyja艣ni艂 Augustine. - Sam nie znam dok艂adnych liczb, ale bie偶膮cy bud偶et szacuj臋 na ponad osiemdziesi膮t miliard贸w dolar贸w - jest dwa razy wy偶szy ni偶 w czasach, gdy by艂em dyrektorem. Obejmuje to wydatki na badania i rozw贸j w sektorze prywatnym i pa艅stwowym.
Zas臋piona Thomasen rozejrza艂a si臋 po sali.
- Pani dyrektor si臋 oci膮ga.
- Nie zjawi艂a si臋, aby broni膰 siebie - zauwa偶y艂 Percy z rozbawieniem. Thomasen wskaza艂a skini臋ciem g艂owy, aby Chase m贸wi艂 dalej, a nast臋pnie naradzi艂a si臋 z asystentem.
Chase przeszed艂 do swego ulubionego tematu.
- Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego zosta艂 obj臋ty jednym z najwi臋kszych program贸w rz膮dowych w dziejach narodu, a w trakcie jego dzia艂ania skutecznie zwalcza艂 wszelkie pr贸by ograniczania jego zasi臋gu oraz podwa偶ania jego konstytucyjno艣ci i to w okresie drastycznych spadk贸w wp艂yw贸w z podatk贸w, zgadza si臋?
- Wszystko to prawda - potwierdzi艂 Augustine.
- I z tego bud偶etu, corocznie zatwierdzanego przez rz膮dy republika艅skie i demokratyczne, USW wydawa艂 dziesi膮tki milion贸w dolar贸w na prawnik贸w broni膮cych jego w膮tpliwej legalno艣ci, zgadza si臋?
- Jak najbardziej, panie senatorze.
- A czy cho膰 troch臋 przejmowa艂 si臋 pragnieniami Kongresu albo komitetu nadzoruj膮cego USW? Cho膰by w postaci przybywania dyrektora, kiedy tylko by艂 on wzywany?
Senator Percy z Ohio dmuchn膮艂 w mikrofon, sprawiaj膮c wra偶enie, 偶e w sali powia艂a wichura.
- Do czego zmierzamy, pani przewodnicz膮ca? Czy偶 i bez tego nie jeste艣my znies艂awiani i obrzucani b艂otem?
- Stracili艣my siedemdziesi膮t pi臋膰 tysi臋cy dzieci, panie senatorze Percy! - rykn膮艂 Chase.
Percy natychmiast si臋 odci膮艂.
- Zabi艂a ich choroba, panie senatorze Chase, a nie moi wyborcy, ani te偶 偶adni normalni obywatele - prawdziwi obywatele - mojego wielkiego stanu, czy tego pi臋knego kraju. - Percy unika艂 piorunuj膮cego wzroku senatora z Arizony.
- Panie doktorze Augustine, czy偶 nauka nie stwierdzi艂a, 偶e ta nowa odmiana zaka偶enia wirusem Coxsackie powsta艂a w艣r贸d tak zwanej normalnej populacji doros艂ych, cz臋艣ciowo wskutek rekombinacji pradawnych gen贸w wirusowych niewyst臋puj膮cych u dzieci SHEVY? - zapyta艂 Chase.
- Stwierdzi艂a - odpar艂 Augustine.
- Nie zgadza si臋 z tym wielu wybitnych uczonych - powiedzia艂 Percy i podni贸s艂 r臋k臋, jakby dla powstrzymania nag艂ego uderzenia m艂otka przewodnicz膮cej.
- I czy nie przewidywa艂 pan zupe艂nie odwrotnego zagro偶enia czterna艣cie lat temu, co praktycznie doprowadzi艂o do ustanowienia Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego?
- Zupe艂nie odwrotnego... - powt贸rzy艂 Augustine, unosz膮c brwi.
- Twierdz膮c, panie doktorze, 偶e to dzieci stworz膮 nowe wirusy, kt贸re zabij膮 nas.
Augustine przytakn膮艂.
- Twierdzi艂em tak.
- Czy nauka wyklucza ju偶 ca艂kowicie tak膮 mo偶liwo艣膰, doktorze Augustine? - zapyta艂 Percy.
- Nic takiego nie nast膮pi艂o, panie senatorze - odpar艂 艂agodnie Augustine.
Percy nie popuszcza艂.
- To nie wszystko, doktorze Augustine. Pan stworzy艂 t臋 teori臋. Czy nie jest prawdopodobne, 偶e taki 艣mierciono艣ny atak wirusowy nast膮pi wkr贸tce, albowiem owe dzieci mog膮 odnosi膰 wra偶enie, 偶e s膮 zagro偶one, a wiele z tych starych wirus贸w odpowiada na substancje chemiczne, sterydy czy dowolne inne, kt贸re powstaj膮, kiedy jeste艣my nieszcz臋艣liwi albo zestresowani?
Augustine powstrzyma艂 wykrzywienie ust. Senator zdradza艂, 偶e odebra艂 pewne wykszta艂cenie.
- Uwa偶am, 偶e by膰 mo偶e dzieci nadstawi艂y ju偶 drugi policzek i nadesz艂a pora, aby艣my to my okazali im odrobin臋 mi艂osierdzia. Mo偶emy cho膰by cz臋艣ciowo zmniejszy膰 ich stres. Powinni艣my te偶 przyjmowa膰 je takimi, jakie s膮, a nie uwa偶a膰 za takie, jakie mog膮 by膰 w naszych obawach.
- S膮 zmutowanymi produktami 艣miertelnej choroby wirusowej - powiedzia艂 Percy, poprawiaj膮c mikrofon ze zgrzytliwym piskiem.
- S膮 naszymi dzie膰mi - odpar艂 Augustine.
- Nigdy! - krzykn膮艂 Percy.
3
Szko艂a Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego w Sabie Mountain
Arizona
Zaj臋cia popo艂udniowe Stelli zosta艂y odwo艂ane bez wyja艣nienia; kazano jej p贸j艣膰 do sali gimnastycznej. Budynek by艂 pusty i pi艂ka do koszyk贸wki wywo艂ywa艂a echo ka偶dym g艂o艣nym odbiciem.
Stella pobieg艂a na skraj boiska, znoszone tenis贸wki piszcza艂y na pokrywaj膮cej twardy beton gumowatej farbie. Okr臋ci艂a si臋, aby dobi膰 odbit膮 od tablicy pi艂k臋, i zobaczy艂a, jak ta kr膮偶y po obr臋czy, chwieje si臋 i wpada. Nie by艂o siatki, kt贸ra zwolni艂aby spadek pi艂ki. Stella z艂apa艂a j膮 zr臋cznie, gdy pi艂ka odbi艂a si臋 od pod艂o偶a, i pobieg艂a przez boisko, aby powt贸rzy膰 rzut. Mitch nauczy艂 j膮 rzuca膰 do obr臋czy, gdy mia艂a osiem lat. Pami臋ta艂a troch臋 przepisy gry, ale s艂abo.
Kole偶anka Stelli z tego samego 艂贸偶ka pi臋trowego, czarnow艂osa Celia Northcott, przysz艂a na boisko pi臋tna艣cie minut p贸藕nej. Celia by艂a o rok od niej m艂odsza, ale wygl膮da艂a na bardziej dojrza艂膮. Urodzi艂a si臋 bli藕niaczk膮, ale jej siostra zmar艂a, gdy mia艂a zaledwie kilka miesi臋cy. Zdarza艂o si臋 tak cz臋sto u bli藕ni膮t SHEVY, zwykle prze偶ywa艂o tylko jedno. Northcott swe sk艂onno艣ci do smutku nadrabia艂a powierzchown膮 weso艂o艣ci膮, kt贸ra czasami dra偶ni艂a Stell臋. By艂a pe艂na pomys艂贸w i zapewne najbardziej ze wszystkich pali艂a si臋 do tworzenia dem贸w - ugrupowa艅 spo艂ecznych dzieci SHEVY - oraz do planowania, jak b臋d膮 偶yli, kiedy dorosn膮.
Trzyma艂a si臋 za r臋k臋 - nadgarstek mia艂a obwi膮zany banda偶ami - i skrzywi艂a si臋, gdy Stella z艂apa艂a pi艂k臋 i zada艂a jej pytanie b艂yskami c臋tek i spojrzeniem.
- Krew - odpowiedzia艂a Celia i usiad艂a po turecku na skraju boiska. - Jaki艣 galon.
- Dlaczego? - spyta艂a Stella.
- Sk膮d niby mam wiedzie膰? KUK/w nocy 艣ni艂 mi si臋 koszmar. - J臋zyk Celii utkn膮艂 i zako艅czy艂a gard艂owym pomrukiem, kt贸ry niemal zag艂uszy艂 jej podmow臋. Nie by艂a najlepsza w podw贸jnym m贸wieniu. Kto艣, nigdy si臋 nie dowiedzia艂a kto, pr贸bowa艂 okaleczy膰 jej j臋zyk, gdy mia艂a osiem lat. Zdradzi艂a to Stelli p贸藕no w nocy, kiedy ta znalaz艂a j膮 skulon膮 w k膮cie baraku, p艂acz膮c膮 i pachn膮c膮 szczypi膮c膮 j臋zyk cebul膮. G艂adki grzebie艅, wyst臋puj膮cy u wi臋kszo艣ci dzieci, by艂 w przypadku Celii bia艂膮 szram膮, dlatego czasami m贸wi艂a niewyra藕nie albo wstawia艂a twarde, gdakliwe d藕wi臋ki.
Stella przycupn臋艂a przy Celii i lekko odbija艂a d艂oni膮 pi艂k臋, utrzymuj膮c j膮 w obr臋czy utworzonej z n贸g. Nikt nie wiedzia艂, dlaczego wychowawcy pobierali tak wiele krwi, ale po odwiedzinach w szpitalu zwykle nast臋powa艂o przygn臋bienie albo niezwyk艂e zachowanie; tyle tylko Stella si臋 domy艣la艂a. - Jak d艂ugo ci臋 trzymali?
- Od rana.
- Co艣 nowego w szpitalu? - Tak nazywali budynek kierownictwa, przylegaj膮cy do dom贸w z sypialniami wychowawc贸w i nauczycieli. Wszystko to mie艣ci艂o si臋 poza zwie艅czonym drutem kolczastym ogrodzeniem, kt贸ry otacza艂 rewiry ch艂opc贸w i dziewcz膮t.
Celia pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Na 艣niadanie dali mi owsiank臋 i jajka - powiedzia艂a. - I du偶膮 szklank臋 soku pomara艅czowego.
- Czy zrobili ci biopsj臋?
Celia przygryz艂a warg臋 i pozwoli艂a, aby rozszerzy艂y si臋 jej 藕renice.
- Nie. Kto mia艂-KUK biopsj臋?
- Beth Fremont powiedzia艂a, 偶e us艂ysza艂a to od jednego z ch艂opc贸w. Wzi臋li mu prosto z... no wiesz. - Wskaza艂a w d贸艂 i poklepa艂a pi艂k臋.
- Fiuuu. - Celia gwizdn臋艂a przez j臋zyk.
- Co ci si臋 艣ni艂o? - spyta艂a Stella.
- Nie pami臋tam. Ale obudzi艂am si臋 z krzykiem.
Stella poliza艂a wn臋trze d艂oni, czuj膮c farb臋 boiska, star膮 gum臋 pi艂ki oraz odrobin臋 kurzu i brudu z but贸w innych graczy. Potem wyci膮gn臋艂a d艂onie, aby Celia przytkn臋艂a do nich swoje. R臋ce kole偶anki by艂y wilgotne. Celia przycisn臋艂a je i potar艂a, westchn臋艂a i po chwili roz艂o偶y艂a.
- Dzi臋ki - powiedzia艂a ze spuszczonymi oczyma. Jej policzki zab艂ys艂y c臋tkami barwy miedzi i pozosta艂y takie jaki艣 czas.
Stella sztuczki ze 艣lin膮 nauczy艂a si臋 od innej dziewczynki kilka tygodni po przyje藕dzie do szko艂y.
Otworzy艂y si臋 drzwi sali gimnastycznej i wesz艂a panna Kinney, prowadz膮c dziesi臋膰 innych dziewcz膮t. Stella zna艂a ze swojej sypialni LaShawn臋 Hamilton i Torry Butler; wiedzia艂a, jak nazywa si臋 wi臋kszo艣膰 innych, ale nigdy nie nale偶a艂a z nimi do jednego demu. Zna艂a te偶 pann臋 Kinney, trenerk臋 dziewcz膮t, kt贸ra teraz zawiod艂a nowo przyby艂e na boisko. Z jej ramienia zwisa艂 wielki worek pe艂en pi艂ek.
- Mo偶e troch臋 po膰wiczycie? - zapyta艂a Celi臋 i Stell臋 panna Kinney.
- Boli j膮 r臋ka - powiedzia艂a Stella.
- Czy mo偶esz koz艂owa膰 i rzuca膰? - spyta艂a Celi臋 panna Kinney. Mia艂a jakie艣 pi臋膰 st贸p dziewi臋膰 cali wzrostu, czyli troch臋 mniej od Stelli. By艂a szczup艂a i silna, o d艂ugim, kszta艂tnym nosie i wielkich zielonych oczach, jak u kota.
Celia wsta艂a. Nigdy nie odrzuca艂a wyzwania rzucanego przez wychowawc臋 czy nauczyciela. Uwa偶a艂a si臋 za tward膮.
- Dobrze - powiedzia艂a panna Kinney. - Przynios艂am koszulki i spodenki. S膮 podarte, ale ujd膮. Na艂贸偶cie je. Pora sprawdzi膰, co potraficie.
Stella z grymasem poprawi艂a workowate spodenki i pr贸bowa艂a skupi膰 si臋 na pi艂ce. Panna Kinney zza linii bocznej pobudza艂a Celi臋 zach臋tami.
- Nie w膮chaj wiatru. Rzucaj!
Wszystkie dziewcz臋ta na boisku zrobi艂y sobie przerw臋 w po艂owie 膰wicze艅 w rzucaniu. Stella popatrzy艂a na Celi臋, najlepsz膮 trafianiu pi艂k膮 w jej pi臋cioosobowej dru偶ynie.
Panna Kinney podbieg艂a rozdra偶niona i przybra艂a sw膮 najlepsz膮 min臋 typu „jestem cierpliwa". Stella nie mog艂a wytrzyma膰 jej twardego wzroku.
- Co w tym tak trudnego? - zapyta艂a panna Kinney. - Powiedz mi. Chc臋 wiedzie膰.
Stella jeszcze bardziej opu艣ci艂a oczy.
- Nie wiemy, jaki to ma sens.
- Spr贸bujemy czego艣 innego. B臋dziecie rywalizowa膰 - polecia艂a panna Kinney. - Zagracie przeciwko sobie w parach, po膰wiczycie i nabierzecie koordynacji ruch贸w. To niez艂a zabawa.
- Zdobywa艂yby艣my wi臋cej punkt贸w, gdyby艣my same utworzy艂y dru偶yny - powiedzia艂a Stella. - Jedna dru偶yna mia艂aby trzy osoby spowalniaj膮ce inne, gdyby te wchodzi艂y za szybko. Siedem gra艂oby w drugiej i zdobywa艂o kosze. - Zastanawia艂a si臋, czy dobrze to t艂umaczy, ale tak naprawd臋 to nie bystro艣ci oczekiwa艂a po nich panna Kinney.
- Nie tak si臋 to robi - odpar艂a panna Kinney, staj膮c si臋 niebezpiecznie cierpliwa. Nigdy nie bywa艂a naprawd臋 rozz艂oszczona, ale w Stelli budzi艂o l臋k, 偶e potrafi艂a trwa膰 w wielkim gniewie i tego nie okazywa膰. Nauczycielka pachnia艂a wtedy nieprzyjemnie.
- No niech nam pani powie, jak to-KUK si臋 robi - poprosi艂a Celia. Podesz艂a wraz z LaShawn膮. Celia by艂a o cal wy偶sza od Stelli, mia艂a prawie pi臋膰 st贸p jedena艣cie, a LaShawna, ni偶sza od panny Kinney, jakie艣 pi臋膰 st贸p siedem. Celia mia艂a zwyk艂膮 oliwkow膮, prawie br膮zow膮 sk贸r臋 i mi臋kkie, rudawe w艂osy, kt贸re nigdy nie wiedzia艂y, w kt贸r膮 stron臋 rosn膮膰 ani jak trzyma膰 si臋 razem na g艂owi臋. LaShawna by艂a ciemniejsza, ale niewiele, z pi臋knie si臋 kr臋c膮cymi, czarnymi w艂osami, tworz膮cymi aureol臋 opadaj膮c膮 na uszy i si臋gaj膮c膮 do ramion.
- To nazywa si臋 gra. No, dziewcz臋ta, wiecie, czym jest gra.
- Bawimy si臋 - odpar艂a obronnym tonem Stella.
- No oczywi艣cie, 偶e si臋 bawicie. Wszystkie ma艂py si臋 bawi膮 - powiedzia艂a nauczycielka.
Stella i LaShawna si臋 u艣miechn臋艂y. Panna Kinney bywa艂a czasami bardziej otwarta i bezpo艣rednia od innych nauczycieli. Lubi艂y j膮, przez co denerwowanie jej budzi艂o jeszcze wi臋ksze przygn臋bienie.
- To zorganizowana zabawa. Jeste艣cie przecie偶 dobre w organizowaniu? Czego tu nie rozumiecie?
- Dru偶yn - odpowiedzia艂a LaShawna. - Dru偶yny s膮 jak demy. Ale demy same si臋 dobieraj膮. - Unios艂a r臋ce i roz艂o偶y艂a je za uszami, przez co te wygl膮da艂y jak s艂oniowe. By艂 to znak; wiele nowych dzieci robi艂o tak, nie rozumiej膮c naprawd臋 dlaczego. Nauczyciele my艣leli czasami, 偶e post臋puj膮 sprytnie, ale nie panna Kinney.
Popatrzy艂a na „uszy" LaShawny, mrugn臋艂a i powiedzia艂a po raz dziesi膮ty:
- Dru偶yny to nie demy. Wsp贸艂pracujcie tu ze mn膮. Dru偶yna jest tymczasowa i fajna. To ja wybior臋 dla was strony.
Stella zmarszczy艂a nosek.
- Dobior臋 graczy o uzupe艂niaj膮cych si臋 umiej臋tno艣ciach. Pomog臋 ukszta艂towa膰 dru偶yn臋. Zrozumiecie, jak to dzia艂a, jestem pewna.
- Pewnie - powiedzia艂a Stella.
- Potem zagracie przeciwko drugiej dru偶ynie, a dzi臋ki temu wszystkie staniecie si臋 lepszymi zawodniczkami. A ponadto po膰wiczycie.
- Jasne - uzna艂a Stella. Jak dot膮d brzmia艂o dobrze. Na pr贸b臋 pokoz艂owa艂a pi艂k膮.
- Spr贸bujmy jeszcze raz. Tylko na pr贸b臋. Celia, kryjesz Stell臋. Stella, biegnij pod kosz.
Celia cofn臋艂a si臋, przysiad艂a i roz艂o偶y艂a r臋ce, jak poleci艂a jej panna Kinney. Stella odbija艂a pi艂k臋, zrobi艂a krok naprz贸d, przypomnia艂a sobie przepisy i drybluj膮c, pobieg艂a w stron臋 kosza. Pod艂og臋 boiska wyznacza艂y linie i p贸艂kola. Stella czu艂a zapach Celii i wiedzia艂a, co ta chce zrobi膰. Stella zbli偶y艂a si臋 do niej, a ta usun臋艂a si臋 na bok z pe艂nym wdzi臋ku machni臋ciem r膮k, ale bez 偶adnych oznak czy pr贸b przyj艣cia jej z pomoc膮, i troch臋 zmieszana Stella rzuci艂a pi艂k膮. Ta odbi艂a si臋 od tablicy, nie dotykaj膮c nawet kosza.
Stella skrzywi艂a si臋 na Celi臋.
- Powinna艣 by艂a pr贸bowa膰 j膮 zatrzyma膰 - powiedzia艂a do Celii panna Kinney.
- Nie pomaga艂am jej. - Celia popatrzy艂a przepraszaj膮co na Stell臋.
- Nie, chodzi mi o to, 偶e powinna艣 by艂a czynnie pr贸bowa膰 j膮 zatrzyma膰.
- Przecie偶 to by艂by faul - powiedzia艂a Celia.
- Jedynie gdyby艣 uderzy艂a j膮 w r臋k臋, popchn臋艂a lub wbieg艂a w ni膮.
- Przecie偶 wszystkie chcemy rzuca膰 kosze i mie膰 rado艣膰 - wyja艣ni艂a Celia. - Gdybym przeszkodzi艂a jej w wykonaniu rzutu, zdoby艂aby przecie偶 mniej punkt贸w?
Miss Kinney wznios艂a oczy do sufitu. Poczerwienia艂a.
- Macie chcie膰 rzuca膰 jak najwi臋cej koszy dla swojej dru偶yny i powstrzymywa膰 drug膮 dru偶yn臋 przed zdobywaniem jakichkolwiek punkt贸w.
Celia zm臋czy艂a si臋 rozwa偶aniem tego wszystkiego. W jej oczach pojawi艂y si臋 艂zy.
- My艣la艂am, 偶e staramy si臋 zdobywa膰 jak najwi臋cej koszy.
- Dla swojej dru偶yny - powiedzia艂a pani Kinney. - Czemu to nie jest jasne?
- Boli, gdy inni przez nas przegrywaj膮 - stwierdzi艂a Stella, rozgl膮daj膮c si臋 po boisku, jakby szuka艂a drzwi, kt贸rymi mog艂aby uciec.
- Och, phoooosz臋 ci臋, Stella, to tylko gra! Gracie przeciwko sobie. Nazywamy to sportem. Potem wszystkie mog膮 znowu by膰 przyjaci贸艂kami. Nic w tym z艂ego.
- Widzia艂am kiedy艣 zamieszki po meczu pi艂ki no偶nej - powiedzia艂a LaShawna. Panna Kinney wznios艂a oczy do sufitu. - Byli ranni - doda艂a oskar偶ycielsko LaShawna.
- Sport wywo艂uje wielk膮 pasj臋 - przyzna艂a panna Kinney. - Ludzie si臋 przejmuj膮, ale zawodnicy zwykle nie robi膮 sobie krzywdy.
- Wpadali na siebie, przewracali si臋 i d艂ugo le偶eli. Kto艣 powinien by艂 ich ostrzec, 偶e mog膮 si臋 zderzy膰 - powiedzia艂a Crystal Newman, maj膮ca srebrzystobia艂e w艂osy i pachn膮ca jak nowy rodzaj drzewa cytrusowego.
Panna Kinney wskaza艂a dwunastu dziewcz臋tom, aby posz艂y po metalowe krzes艂a stoj膮ce za liniami boiska. Ustawi艂y krzes艂a w kr膮g i usiad艂y.
Panna Kinney wzi臋艂a g艂臋boki oddech.
- Chyba co艣 pomin臋艂am - powiedzia艂a. - Stello, jak chcia艂aby艣 gra膰?
Stella si臋 zastanowi艂a.
- Dla 膰wicze艅 mog艂yby艣my pcha膰-ci膮gn膮膰, wirowa膰, kroczy膰, no wie pani, jak w ta艅cu. Gdyby艣my chcia艂y nauczy膰 si臋 lepiej biega膰, albo lepiej rzuca膰 kosze, mog艂yby艣my urz膮dzi膰 szk贸艂ki biegania. Jedne dziewczyny tworzy艂yby faliste kana艂y i owale, a drugie biega艂yby tymi kana艂ami. Dziewczyny z falistych kana艂贸w mog艂yby im m贸wi膰, co robi膮 niedobrze. - Umy艣lnie nie wspomnia艂a pannie Kinney o uspokajaniu 艣lin膮, uderzaniem si臋 d艂o艅mi przez wszystkich graczy, co widzia艂a na meczach ludzkich zawodnik贸w. - Potem biegaczki mog艂yby rzuca膰 kosze z kana艂贸w i z r贸偶nych odleg艂o艣ci, a偶 potrafi艂yby trafia膰 z ka偶dego miejsca na boisku. By艂oby wtedy wi臋cej punkt贸w, prawda?
Panna Kinney przytakn臋艂a, przez chwil臋 nad膮偶aj膮c.
- Za ka偶dym razem biegaczki i tworz膮ce kana艂 zamienia艂yby si臋 miejscami. Po kilku godzinach, za艂o偶臋 si臋, wi臋kszo艣膰 z nas potrafi艂aby rzuca膰 kosze naprawd臋 dobrze, a gdyby艣my doda艂y wszystkie punkty, dru偶yny mia艂yby ich wi臋cej ni偶 gdyby, no wie pani, walczy艂y z sob膮. - Stella przemy艣la艂a to bardzo g艂臋boko i po chwili jej twarz si臋 rozja艣ni艂a. - Mo偶e by艂oby w meczu z tysi膮c punkt贸w.
- Nikt by nie chcia艂 tego ogl膮da膰 - powiedzia艂a panna Kinney. Zdradza艂a teraz oznaki wyczerpania, ale na jej ustach b艂膮ka艂 si臋 zabawny u艣mieszek, kt贸rego Stella nie potrafi艂a odczyta膰. Popatrzy艂a teraz na czerwone 艣wiate艂ko, migaj膮ce na w膮chaczu przy pasie panny Kinney. Panna Kinney wy艂膮czy艂a w膮chacz przed lekcj膮, mo偶e dlatego, 偶e jego male艅ki, piskliwy alarm 膰wicz膮ce dziewcz臋ta cz臋sto przypadkiem uruchamia艂y, chocia偶 stara艂y si臋 panowa膰 nad sob膮.
- Ja bym ogl膮da艂a! - zapewni艂a Celia, wpadaj膮c jej w s艂owo. - Mog艂abym si臋 nauczy膰, jak szkoli膰 ludzi w ruchach, no wie pani, znakami. - Zerkn臋艂a konspiracyjnie na Stell臋 i doda艂a w tle/Znakami i zapachami i 艣lin膮, oczu kr臋ceniem i brwi marszczeniem. By艂a to piosenka, kt贸r膮 czasami 艣piewa艂y cicho w sypialniach przed za艣ni臋ciem. - To naprawd臋 by艂oby fajne.
Inne dziewcz臋ta potwierdzi艂y, 偶e rozumia艂yby ten rodzaj gry.
Panna Kinney podnios艂a r臋k臋 i pomacha艂a ni膮 w prz贸d i w ty艂, jakby trzyma艂a chor膮giewk臋.
- Jak to? Nie lubicie rywalizacji?
- Lubimy pchaj-ci膮gnij - powiedzia艂a Stella. - Robimy to bez przerwy. Na podw贸rku, w spacerniaku.
- Wtedy, jak ta艅czycie sobie? - spyta艂a panna Kinney.
- To mo偶e by膰 przechadzka albo pchaj-ci膮gnij - oznajmi艂a Harriet Pincher, najmocniej zbudowana dziewczyna w grupie. - D艂onie poc膮 si臋 od przechadzki. Pozostaj膮 suche od pchaj-ci膮gnij.
Stella nie wiedzia艂a, jak zacz膮膰 wyja艣nia膰 r贸偶nic臋. Spocone d艂onie w dotyku grupowym mog膮 wywo艂ywa膰 wszelkiego rodzaju zmiany. Poszczeg贸lne osoby mog膮 stawa膰 si臋 silniejsze, bardziej ch臋tne do przewodzenia albo mniej agresywne, albo po prostu siedzie膰 cicho podczas zebrania demu, je艣li do niego dojdzie. Suche d艂onie oznaczaj膮 pchnij-ci膮gnij, a to jest mniej powa偶ne, bardziej przypomina zabaw臋. Dem musi by膰 nieustannie przystosowywany, a jest na to mn贸stwo sposob贸w, jedne s膮 zabawne, inne przypominaj膮 bardziej ci臋偶k膮 prac臋.
Zdarza si臋, cho膰 rzadko, 偶e przystosowywanie demu wymaga silniejszych 艣rodk贸w. Kilka widzianych przez ni膮 takich pr贸b doprowadzi艂o do do艣膰 paskudnych skutk贸w. Nie chcia艂a wspomina膰 o tym teraz, cho膰 panna Kinney wygl膮da艂a na szczerze zainteresowan膮.
Przystosowywanie si臋 do ludzi by艂o zagadk膮. Od nowych dzieci spodziewano si臋 takiego przystosowywania, a by艂o to trudne.
- Chod藕cie - powiedzia艂a panna Kinney, wstaj膮c. - Spr贸bujcie raz jeszcze. Poprawcie mi humor.
4
O艣rodek Patogenezy
Oddzia艂 Oceny Zagro偶enia Wirusowego
Laboratorium Sandia
Nowy Meksyk
- Wymy艣lamy mn贸stwo aptronim贸w, aby nie da膰 si臋 zwariowa膰 - powiedzia艂 Jonathan Turner, podje偶d偶aj膮c w贸zkiem golfowym do betonowej budki stra偶nika.
- Aptronim贸w? - zapyta艂 Christopher Dicken.
S艂o艅ce zachodzi艂o w spos贸b typowy dla Nowego Meksyku - nagle i troch臋 dramatycznie. Lampy halogenowe w艂膮cza艂y si臋 nad ca艂ym zespo艂em, rozpalaj膮c jasny, sztuczny dzie艅 nad budynkami o prostej i cz臋sto straszliwie brzydkiej architekturze.
- Nazwisk pasuj膮cych do zaj臋cia. Dam panu przyk艂ad - wyja艣ni艂 Turner. - Mamy tu w Sandii lekarza nazwiskiem Polk. Asa Polk.
- Aha - rzuci艂 Dicken. Budka stra偶nika by艂a pusta. Co艣 ma艂ego i bia艂ego przesuwa艂o si臋 w prz贸d i w ty艂 za mlecznymi szybami jej okienka. Ze 艣ciany wystawa艂a d艂uga stalowa rura. Dicken chusteczk膮 otar艂 pot z policzk贸w i czo艂a. Poci艂 si臋 nie tylko z upa艂u. Nie lubi艂 swej nowej roli. Nie lubi艂 tajemnic.
A najbardziej nie lubi艂 wchodzenia do brzucha bestii. Turner pod膮偶y艂 za jego wzrokiem.
- Nikogo tam nie ma - powiedzia艂. - Nadal trzymamy ludzi przy g艂贸wnych bramach, ale tu mamy automatycznego stra偶nika. - Dicken dostrzeg艂 siatk臋 purpurowych promieni przesuwaj膮c膮 si臋 najpierw po twarzy Turnera, a potem jego.
Za bram膮 zapali艂o si臋 zielone 艣wiat艂o.
- Okaza艂 si臋 pan tym, kt贸rego nam zapowiedziano, doktorze Dicken - ci膮gn膮艂 Turner. Si臋gn膮艂 do pude艂eczka pod desk膮 rozdzielcz膮 i wyj膮艂 plastikow膮 torebk臋 z napisem ZAGRO呕ENIE BIOLOGICZNE. - Poprosz臋 o szmatki, chusteczki higieniczne z pa艅skich kieszeni, wszystko u偶ywane do wycierania cia艂a. Niczego takiego nie mo偶na wnosi膰 ani wynosi膰. Wystarczaj膮co z艂e s膮 ju偶 ubrania.
Dicken wrzuci艂 chusteczk臋 do torebki, a Turner zamkn膮艂 j膮 i w艂o偶y艂 do ma艂ego metalowego kosza na 艣mieci. Betonowe i 偶elazne zapory opu艣ci艂y si臋 i cofn臋艂y.
- W ksi臋gowo艣ci mamy pana Ledgera - powiedzia艂 Turner, gdy przeje偶d偶ali. - A w statystyce doktor Damlye.
- Pracowa艂em kiedy艣 z patologiem nazwiskiem Boddy - wtr膮ci艂 Dicken.
Turner kiwn膮艂 g艂ow膮 w tymczasowym uznaniu.
- Jeden z naszych geniuszy od arbowirus贸w ma na nazwisko Bugg.
W贸zek min膮艂 ciemnoszar膮 wie偶臋 ci艣nie艅 i pi臋膰 zbiornik贸w gazu pod ci艣nieniem, pomalowanych na kolor 偶贸艂tozielony, potem przejecha艂 pas rozdzielczy wiod膮cy do otoczonego ogrodzeniem terenu z wielk膮, bia艂膮 czasz膮 anteny satelitarnej. Dla wi臋kszego efektu Turner zatoczy艂 pe艂en kr膮g wok贸艂 czaszy, potem ruszy艂 w stron臋 rz臋du przysadzistych bungalow贸w. Dalej, za kilkoma p艂otami z siatki pod napi臋ciem, zwie艅czonymi drutem kolczastym, sta艂o pi臋膰 betonowych magazyn贸w; wszystkie razem nazywano „Dom Wariat贸w". P艂oty patrolowa艂y przysadziste szare roboty i 偶o艂nierze taszcz膮cy bro艅 automatyczn膮.
- Zna艂em kiedy艣 chirurga plastycznego nazwiskiem Scarry - powiedzia艂 Dicken.
Turner u艣miechem wyrazi艂 uznanie.
- Mechanik samochodowy nazwiskiem Torker.
- Chemik j膮drowy nazwiskiem Mason.
Turner si臋 skrzywi艂.
- Sta膰 pana na wi臋cej. Mo偶e to by膰 niezb臋dne dla zachowania zdrowia psychicznego, gdy si臋 tu pracuje.
- Mam pustk臋 w g艂owie - przyzna艂 Dicken.
- M贸g艂bym tak ca艂ymi dniami. Setki nazwisk, wszystkie po艣wiadczone i sprawdzone. 呕adne bzdurne legendy.
- My艣la艂em, 偶e wymienia艂 pan tylko osobistych znajomych.
- Mo偶e nie gra艂em z panem uczciwie - przyzna艂 Turner i zatrzyma艂 w贸zek na miejscu parkingowym oznaczonym wielkimi literami na bia艂ej tablicy: szycha z domu wariat贸w #3. - Ginekolog nazwiskiem Box.
- Antropolog nazwiskiem Mann - powiedzia艂 Dicken, zerkaj膮c na prawo na zalewane s艂o艅cem klatki dla bardziej kud艂atych mieszka艅c贸w Domu Wariat贸w, teraz puste. - Nie mo偶na zawie艣膰 zespo艂u.
- Treser ps贸w nazwiskiem Doggett.
- Gliniarz z drog贸wki nazwiskiem Rush. - Dicken poczu艂 si臋 rozgrzany zabaw膮.
- Taksiarz nazwiskiem Parker - odci膮艂 si臋 Turner.
- Hazardzista nazwiskiem Chip.
- Proktolog nazwiskiem Poker - powiedzia艂 Turner.
- Ju偶 pan go wymieni艂.
- S艂owo harcerza, to inny - t艂umaczy艂 si臋 Turner. - A by艂em harcerzem, mo偶e mi pan wierzy膰 lub nie.
- Ze sprawno艣ci膮 leczenia hemoroid贸w?
- Uda艂o si臋 panu zgadn膮膰.
Poszli do zwyk艂ych podw贸jnych drzwi i o艣wietlonego bia艂o korytarza za nimi. Dicken zmarszczy艂 brwi.
- Patolog nazwiskiem Thomas Shew - powiedzia艂 z u艣miechem zak艂opotania.
- Jak to?
- T. Shew.
Turner j臋kn膮艂 i otworzy艂 przed Dickenem drzwi.
- Witamy w Domu Wariat贸w, doktorze Dicken. Inicjacja zaczyna si臋 za p贸艂 godziny. Czy potrzebny jest panu wcze艣niej pit stop? Toalety s膮 z prawej strony. Najczystsze kible w ca艂ym 艣wiecie chrze艣cija艅skim.
- Nie musz臋 - odpar艂 Dicken.
- Powinien pan, naprawd臋. Inicjacj臋 rozpoczyna wypicie trzech butelek piwa Bud Light, a ko艅cz膮 trzy flaszki becka lub heinekena. Symbolizuje to przej艣cie od barak贸w nie艣mierdz膮cej groszem nauki do najwy偶szych komnat w Sandia Pathogenics.
- Nie trzeba. - Dicken klepn膮艂 si臋 w czo艂o. - Skrajny libera艂 nazwiskiem State.
- Och, to zupe艂nie inna gra - powiedzia艂 Turner.
Zapuka艂 do zamkni臋tych drzwi pokoju i cofn膮wszy si臋 o krok, za艂o偶y艂 r臋ce. Dicken popatrzy艂 na korytarz z pustak贸w, spu艣ci艂 wzrok na betonowe rynsztoki po obu jego bokach, podni贸s艂 na zraszacze zamontowane co sze艣膰 st贸p. Na g艂owicach zraszaczy zawieszono czerwone b膮d藕 zielone plakietki, obracaj膮ce si臋 w powolnym ci膮gu powietrza wiej膮cego z p贸艂nocy na po艂udnie. Na czerwonych tabliczkach widnia艂 napis: uwaga, roztw贸r kwasu i detergentu. Drugi system rur i zraszaczy, biegn膮cy po lewej stronie korytarza, mia艂 zielone plakietki z napisem: NAJWY呕SZA UWAGA: DWUTLENEK CHLORU.
Na po艂udniowym ko艅cu korytarza obraca艂 si臋 powoli wbudowany w 艣cian臋 wielki wentylator. W razie zagro偶enia urz膮dzenie mia艂o si臋 wy艂膮czy膰, pozwalaj膮c, aby korytarz wype艂ni艂 gaz sterylizuj膮cy. Po odka偶eniu tego terenu wentylator wci膮gnie zatrute powietrze do wielkich kom贸r z p艂uczkami.
Drzwi do pokoju uchyli艂y si臋 odrobin臋. Pulchny m臋偶czyzna o g臋stych, czarnych w艂osach i brodzie oraz bacznych, ciemnozielonych oczach przyjrza艂 si臋 im podejrzliwie przez szpar臋, potem si臋 u艣miechn膮艂 i wyszed艂 na korytarz. Cicho zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.
- Christopherze Dicken, oto szycha numer pi臋膰 Domu Wariat贸w, a mo偶e numer cztery, Vassili Presky - przedstawi艂 go Turner.
- Ciesz臋 si臋 ze spotkania pana - powiedzia艂 Presky, ale nie poda艂 r臋ki.
- Nawzajem - odpar艂 Dicken.
- On akurat nie jest maniakiem komputerowym - doda艂 Turner.
Dicken i Presky popatrzyli na艅 z lekkimi u艣mieszkami niezrozumienia.
- Co takiego? - zapyta艂 Presky.
- Press-key - wyja艣ni艂 Turner, zdumiony ich t臋pot膮.
- Wybaczymy panu doktorowi Turnerowi - powiedzia艂 Presky ze zbola艂膮 min膮.
- Jeste艣my na drugim kroku inicjacji - oznajmi艂 Turner. - W drodze na przyj臋cie. Vassili jest M贸wi膮cym ze Zwierz臋tami. Kieruje zoo, a tak偶e przeprowadza badania.
Presky si臋 u艣miechn膮艂.
- Chce pan jakie艣 i je mamy. Ssaki, torbacze, stekowce, ptaki, gady, robaki, owady, paj膮ki, skorupiaki, p艂azi艅ce, nicienie, protisty. grzyby, nawet uprawy ogrodnicze. - Pstrykn膮艂 palcami i znowu otworzy艂 drzwi. - Przepraszam, takie s膮 przypisy. Musz臋 si臋 ubra膰.
Wy艂oni艂 si臋 w szarej tweedowej marynarce z podniszczonymi r臋kawami.
Laboratoria rozchodzi艂y si臋 jak szprychy od piasty. Turner i Presky zabrali Dickena przez szerokie podw贸jne drzwi ze szk艂a, potem poprowadzili go szybko labiryntem korytarzy, wiod膮cym do 艣rodka Sandia Pathogenics. Dickenowi zaszumia艂o w uszach od wzrostu ci艣nienia powietrza, kiedy drzwi z sykiem zamkn臋艂y si臋 za nimi.
Wszystkie budynki i 艂膮cz膮ce je korytarze posiada艂y zraszacze i wentylatory usuwaj膮ce, a tak偶e natryski dla zagro偶onych pracownik贸w - wn臋ki wy艂o偶one stal膮 nierdzewn膮 z licznymi ko艅c贸wkami prysznic贸w, pomieszczenia odka偶aj膮ce ze zdalnie sterowanymi manipulatorami, oznakowane kolorami czerwono-niebieskie skafandry powstrzymuj膮ce i izoluj膮ce, wisz膮ce za plastikowymi drzwiczkami, oraz obfite zasoby sprz臋t贸w medycznych do udzielania pierwszej pomocy.
- O艣rodek Patogenezy to motel dla pluskiew - powiedzia艂 Presky. Dicken usi艂owa艂 rozpozna膰 jego akcent: rosyjski, pomy艣la艂, ale zmieniony po wielu latach sp臋dzonych w USA. - Pluskwy wchodz膮, ale nie wychodz膮.
- Doktor Presky nie rozumie jak nale偶y naszych piosenek z reklam - wyja艣ni艂 Turner.
- Nie zajmuj臋 si臋 g艂upstwami - potwierdzi艂 Presky. Potem doda艂 z dum膮: - Nigdy te偶 w 偶yciu nie ogl膮da艂em telewizji.
Grupa z艂o偶ona z pi臋ciu m臋偶czyzn i trzech kobiet oczekiwa艂a ich w holu. Kiedy weszli Dicken i dwaj towarzysz膮cy mu naukowcy, witaj膮cy wznie艣li w salucie butelki piwa Bud Light i zawo艂ali porywaj膮co: „Hip, hip, hurra!".
Dicken stan膮艂 w progu i odwzajemni艂 si臋 powolnym, niezdarnym u艣miechem.
- Nie peszcie mnie - poprosi艂. - Jestem nie艣mia艂y.
- Nigdy bym nie pomy艣la艂 - powiedzia艂 bardzo m艂ody m臋偶czyzna o d艂ugich, jasnych w艂osach i grubych, niemal bia艂ych brwiach. Mia艂 na sobie dobrze skrojony szary garnitur, stylowo podkre艣laj膮cy jego poka藕n膮 sylwetk臋, dlatego Dicken uzna艂 go za dandysa. Pozostali wygl膮dali, jakby ubrania mia艂y ich tylko okrywa膰, nic wi臋cej.
Dandys zagwizda艂 kr贸tk膮 melodyjk臋, wyci膮gn膮艂 mocn膮 d艂o艅 o kanciastych palcach, skrzy偶owa艂 dwa palce, potrz膮sn膮艂 r臋k膮 w powietrzu, zanim Dicken zd膮偶y艂 j膮 uj膮膰, a potem si臋 cofn膮艂, k艂aniaj膮c si臋 s艂u偶alczo.
- Tajny u艣cisk d艂oni, przykro mi - powiedzia艂 Turner, zaciskaj膮c usta w wyrazie nagany.
- Symbolizuje k艂amstwa i podst臋py, a tak偶e brak kontaktu ze 艣wiatem zewn臋trznym - wyja艣ni艂 gogu艣.
- To nie by艂o 艣mieszne - stwierdzi艂a wysoka, czarnow艂osa, wyra藕nie garbi膮ca si臋 kobieta o mi艂ej, nie艂adnej twarzy z pi臋knymi niebieskimi oczami. - Nazywa si臋 Tommy Powers, a ja Maggie Flynn. Jeste艣my Irlandczykami, ale tylko to nas 艂膮czy. Prosz臋 mi pozwoli膰 przedstawi膰 panu pozosta艂ych.
Wr臋czyli mu butelk臋 piwa. Dicken przywita艂 si臋 ze wszystkimi. Nikt nie poda艂 mu r臋ki. Tak blisko centrum ludzie starali si臋 oczywi艣cie w miar臋 mo偶liwo艣ci unika膰 bezpo艣rednich kontakt贸w z sob膮. Zastanowi艂 si臋, jak bardzo cierpi na tym ich 偶ycie mi艂osne.
Po trzydziestu minutach przyj臋cia Turner wzi膮艂 Dickena na bok pod pretekstem zamiany wypitego do po艂owy piwa Bud na butelk臋 heinekena.
- No, doktorze Dicken - powiedzia艂. - To przepisowe. Co pan powie o naszych graczach?
- Znaj膮 si臋 na robocie - odpar艂 Dicken.
Podszed艂 Presky z uniesion膮 w salucie butelk膮 piwa Becks.
- Panowie, czy ju偶 pora na spotkanie z szefem?
Dicken poczu艂, jak sztywniej膮 mu plecy.
- No dobrze.
Grupa zamilk艂a, gdy Turner otworzy艂 boczne drzwi holu, oznaczone na poziomie oczu wielkim czerwonym kwadratem. Dicken i Presky poszli za nim kolejnym korytarzem z pokojami, kt贸ry sam w sobie by艂 niewinny, ale niew膮tpliwie mia艂 bogat膮 symbolik臋.
- Reszta zwykle nie dociera tak daleko - powiedzia艂 Turner. Szed艂 powoli obok Dickena, dostosowuj膮c si臋 do jego kroku. - Trudno znale藕膰 ludzi do kr臋gu wewn臋trznego - przyzna艂. - Wymaga to szczeg贸lnego nastawienia umys艂u. Ciekawo艣ci i b艂yskotliwo艣ci po艂膮czonych z ca艂kowitym brakiem skrupu艂贸w.
- Nadal mam skrupu艂y - przyzna艂 si臋 Dicken.
- S艂ysza艂em o tym - powiedzia艂 Turner ze 艣mierteln膮 powag膮 i odrobin膮 krytycyzmu. - Szczerze m贸wi膮c, nie mam poj臋cia, jakim cudem zjawi艂 si臋 pan tutaj. - U艣miechn膮艂 si臋 drapie偶nie. - Chocia偶 ma pan znajomo艣ci i niez艂膮 reputacj臋. Mo偶e wszystko si臋 wyr贸wnuje.
Presky zdoby艂 si臋 na ironiczny u艣miech. Doszli do szerokich stalowych drzwi. Turner uroczy艣cie wyj膮艂 z kieszeni plastikow膮 plakietk臋 i pozwoli艂 jej dynda膰 na ko艅cu czerwonej smyczy z nadrukowanymi bia艂ymi literami tworz膮cymi napis „Sandia".
- Prosz臋 si臋 nigdy nie przyznawa膰 mieszczuchom, 偶e pan tu pracuje - poradzi艂.
Uni贸s艂 r臋k臋. Dicken schyli艂 g艂ow臋, a Turner zawiesi艂 smycz na jego szyi i si臋 cofn膮艂.
- Dobrze panu pasuje.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Dicken.
- Przed wej艣ciem upewnijmy si臋, 偶e jeste艣my w systemie.
- A je艣li nie b臋d臋?
- B臋dzie pan mia艂 szcz臋艣cie - powiedzia艂 Presky - je艣li najpierw u偶yj膮 paralizatora elektrycznego, a nie kul.
Turner pokaza艂 mu, jak przyciska膰 wn臋trze d艂oni do szklanej p艂ytki i patrze膰 na czytnik t臋cz贸wki.
- System zna pana - powiedzia艂 Turner. - Jeszcze lepiej, lubi pana.
- Dzi臋ki Bogu - rzuci艂 Dicken.
- Bogiem jest tutaj bezpiecze艅stwo - stwierdzi艂 Turner. - Bomba atomowa by艂a fajerwerkiem w por贸wnaniu z tym, co jest po drugiej stronie tych drzwi. - Drzwi si臋 otwar艂y. - Witamy na poziomie zerowym. Doktor Jurie nie mo偶e si臋 doczeka膰 spotkania z panem.
5
Waszyngton, Dystrykt Kolumbia
Gianelli przemkn膮艂 przez poczekalni臋 swego biura. Towarzyszy艂a mu Laura Bloch, kieruj膮ca sztabem jego wsp贸艂pracownik贸w. Twarz mia艂 zaczerwienion膮 i wygl膮da艂 zupe艂nie tak, jak kiedy艣 opisa艂 go Mitch: na kraw臋dzi dostania zawa艂u, z wielkim, przyjacielskim u艣miechem pod przenikliwymi oczami.
Kaye sta艂a przy d艂ugim stole z 偶eliwa i marmuru, kt贸ry zajmowa艂 艣rodek holu. Chocia偶 by艂a tam samotna, czu艂a si臋 jak karta wyci膮gni臋ta z talii.
- Spieraj膮 si臋 - powiedzia艂a szeptem Gianellemu Laura Bloch. - Dyrektor si臋 sp贸藕nia.
- Doskonale - odpar艂 Gianelli. - Spojrza艂 na zegar na 艣cianie. By艂a jedenasta. - Gdzie moja gwiazda w艣r贸d 艣wiadk贸w? - Rzuci艂 Kaye krzywy u艣miech, jego mina wyra偶a艂a jednocze艣nie sympati臋 i w膮tpliwo艣膰. Kaye wiedzia艂a, 偶e nie wygl膮da na przygotowan膮. Nie czu艂a si臋 przygotowana. Gianelli kichn膮艂 i wszed艂 do swego gabinetu. M艂ody agent Secret Service zamkn膮艂 drzwi i stan膮艂 przed nimi na stra偶y, z r臋koma za艂o偶onymi na piersiach i nieodgadnionymi oczyma za przydymionymi szk艂ami okular贸w.
Kaye odetchn臋艂a.
Niemal natychmiast otworzy艂y si臋 klonowo-szklane drzwi i senator wychyli艂 zza nich g艂ow臋.
- Doktor Rafelson! - zawo艂a艂 i kiwn膮艂 zakrzywionym palcem.
Gabinet by艂 zawalony gazetami, czasopismami i dwoma staro艣wieckimi komputerami biurkowymi, zajmuj膮cymi w sumie trzy biurka. Na wielkim biurku, stoj膮cym najbli偶ej okna, le偶a艂y ksi膮偶ki prawnicze i puste pude艂ka po chi艅skim jedzeniu.
Agent zamkn膮艂 drzwi za Kaye. Powietrze by艂o st臋ch艂e i ch艂odne. Laura Bloch, po czterdziestce, niska i oty艂a, o przenikliwych, wy艂upiastych czarnych oczach oraz aureoli kr臋conych kruczych w艂os贸w wsta艂a i wr臋czy艂a Gianellemu wyj臋te z akt贸wki dokumenty.
- Przepraszam za ba艂agan - powiedzia艂.
- M贸wi to wszystkim - dorzuci艂a Bloch. Jej u艣miech by艂 jednocze艣nie przyjacielski i niepokoj膮cy; mina przypomina艂a Kaye mopsa albo boston teriera. Chyba nie by艂a w stanie patrze膰 na kogokolwiek wprost.
- Przez ostatnie dni tu by艂 m贸j dom. Tutaj jad艂em, pi艂em i spa艂em. - Gianelli wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Dzi臋kuj臋, 偶e pani przysz艂a.
Kaye lekko u艣cisn臋艂a jego d艂o艅. Pozostawi艂 jej wyb贸r si艂y i d艂ugo艣ci u艣cisku.
- To Laura Bloch. Jest moj膮 praw膮 r臋k膮... oraz lew膮.
- Ju偶 si臋 spotka艂y艣my - powiedzia艂a Bloch z u艣miechem. Kaye u艣cisn臋艂a jej d艂o艅; by艂a mi臋kka i sucha. Laura wydawa艂a si臋 patrze膰 na czo艂o i nos Kaye. Nagle, irracjonalnie, Kaye j膮 polubi艂a i obdarzy艂a zaufaniem.
Gianellego nie by艂a taka pewna. W ostatnich kilku latach wspi膮艂 si臋 niewiarygodnie wysoko. Kaye nie ufa艂a politykom, kt贸rzy robili karier臋 w trudnych czasach.
- Co u Mitcha? - zapyta艂.
- Nie rozmawiali艣my od kilku tygodni - odpar艂a Kaye.
- Lubi臋 Mitcha - powiedzia艂 Gianelli z mocno zaznaczonym wzruszeniem ramion, nieodnosz膮cym si臋 do niczego. Usiad艂 za biurkiem, popatrzy艂 ponad zaschni臋tymi pude艂kami i skrzywi艂 si臋. - Bardzo si臋 zmartwi艂em, gdy us艂ysza艂em, co si臋 sta艂o. Okropne czasy. Co u Marge?
Kaye mog艂aby odpowiedzie膰, 偶e Marge Cross nic jej nie obchodzi, nie w tej chwili. Gianelli przygotowywa艂 si臋 mentalnie na posiedzenie komitetu.
- Przekazuje pozdrowienia - odpar艂a Kaye.
- Mi艂o z jej strony - rzuci艂 Gianelli.
Kaye popatrzy艂a na portret w ramce, stoj膮cy z prawej strony wielkiego biurka.
- Z przykro艣ci膮 us艂yszeli艣my o 艣mierci kongresmana Wickhama - powiedzia艂a.
- Wstrz膮sn臋艂a nami wszystkimi - szepn膮艂 Gianelli, przygl膮daj膮c si臋 Kaye. - Da艂a mi jednak potrzebnego kopa, i jestem tutaj. Jestem szczeniakiem i wielu mi艂ych ludzi w tym gmachu jest zdecydowanych nauczy膰 mnie pokory.
Pochyli艂 si臋, powa偶ny teraz i w pe艂ni skupiony.
- Czy to prawda?
Kaye wiedzia艂a, o co mu chodzi. Przytakn臋艂a.
- W oparciu o jakie zestawy danych?
- Sprawozdania z obserwacji rozchodzenia si臋 lekarstw Americolu. Dane o spadku zu偶ycia zebrane systemowo z dw贸ch tysi臋cy szpitali okr臋gowych, kt贸re zawar艂y z Americolem umowy epidemiologiczne. - Kaye nerwowo prze艂kn臋艂a 艣lin臋.
Gianelli kiwn膮艂 g艂ow膮, patrz膮c troch臋 denerwuj膮co gdzie艣 ponad jej ramieniem.
- Czy s膮 jakie艣 藕r贸d艂a rz膮dowe? - zapyta艂.
- RSVP Plus, LEADER Si艂 Lotniczych, Virocol CDC, Monitoring Zdrowia Narodu NIH.
- 呕adne jednak spoza Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego.
- 呕adne, cho膰 podejrzewamy, 偶e pods艂uchuj膮 niekt贸re z nale偶膮cych do nas system贸w 艣ledz膮cych.
- Ile ich b臋dzie? - zapyta艂 Gianelli.
- Dziesi膮tki tysi臋cy - odrzek艂a Kaye. - Mo偶e wi臋cej.
- Jezusie, Homerze i Jethro Chryste - rzuci艂 Gianelli i odchyli艂 si臋 w wysokim fotelu, w kt贸rym zaskrzypia艂y stare stalowe spr臋偶yny. Jakby dla uspokojenia siebie, uni贸s艂 r臋ce i spl贸t艂 d艂onie za g艂ow膮. - Co z pani c贸rk膮?
- Jest w obozie w Arizonie - odpar艂a Kaye.
- Stary poczciwy Charlie Chase i jego wspania艂y stan Arizona. Ale co u niej, pani doktor?
- Jest zdrowa. Znalaz艂a tam przyjaci贸艂ki.
Gianelli pokr臋ci艂 g艂ow膮. Kaye nie potrafi艂a odgadn膮膰, co my艣li ani co czuje.
- Spotkanie mo偶e by膰 ci臋偶kie - powiedzia艂. - Lauro, przedstawmy pokr贸tce doktor Rafelson cz艂onk贸w podkomitetu.
- Opowiedziano mi o nich w Baltimore - odpar艂a Kaye.
- Nikt nie zna ich lepiej od nas, prawda, Lauro?
- Nikt - potwierdzi艂a Laura Bloch.
- C贸rka Laury, Anna, zmar艂a w szkole im. Josepha Goldbergera - powiedzia艂 senator.
- Przykro mi - stwierdzi艂a Kaye i nagle jej oczy wype艂ni艂y 艂zy.
Bloch poklepa艂a j膮 po r臋ce i zrobi艂a smutn膮, cho膰 opanowan膮 min臋.
- By艂a s艂odkim dzieckiem - powiedzia艂a. - Troch臋 marzycielskim. - Wzi臋艂a si臋 w gar艣膰. - B臋dzie pani wyst臋powa膰 jako 艣wiadek przed pawianem, dwiema kobrami, g臋si膮, wykwalifikowanym ma艂piszonem i c臋tkowan膮 panter膮.
- Pawianem jest senator Percy - wyja艣ni艂 Gianelli. - Jakes i Corcoran to kobry, kryj膮ce si臋 w trawie. Bardzo jednak niech臋tnie nale偶膮 do tego komitetu i w膮tpi臋, aby zapytali pani膮 o cokolwiek.
- Przewodnicz膮c膮 jest senator Thomasen. To g臋艣 - powiedzia艂a Bloch. - Lubi my艣le膰, 偶e trzyma w ryzach inne zwierz臋ta, ale sama nie ma ustalonych pogl膮d贸w. Senator Chase twierdzi, 偶e jest po naszej stronie...
- Jest ma艂piszonem - wtr膮ci艂 si臋 Gianelli.
- Nie wiemy jednak, jak zag艂osuje, gdy przyjdzie co do czego - doko艅czy艂a Bloch.
Gianelli zerkn膮艂 na zegarek.
- Dam pani膮 na pierwszy ogie艅. Laura powiedzia艂a mi, 偶e dyrektor nadal tkwi w korku.
- Sp贸藕ni si臋 dwadzie艣cia minut - potwierdzi艂a Bloch.
- Ci臋偶ko pracowa艂a, aby obj膮膰 dyrekcj臋 USW i zrobi膰 z niego organizacj臋 szczebla rz膮dowego, dzi臋ki czemu tylko ona zarz膮dza bud偶etem. Dyrektor jest nasz膮 panter膮. - Gianelli podrapa艂 si臋 palcem wskazuj膮cym po g贸rnej wardze. - Oczekujemy od pani odpierania jej propozycji, kt贸re niew膮tpliwie b臋d膮 niewiarygodnie wredne.
- W porz膮dku - zgodzi艂a si臋 Kaye.
- B臋dzie tam Mark Augustine - powiedzia艂a Bloch. - Czy stanowi to jaki艣 problem?
- Nie - odpar艂a Kaye.
- Byli艣cie w dobrych stosunkach?
- Nie zgadzali艣my si臋 - wyja艣ni艂a Kaye - ale pracowali艣my razem.
Bloch na moment zrobi艂a min臋 wyra偶aj膮c膮 pow膮tpiewanie.
- Wykorzystamy nasze szanse - zapewni艂 Gianelli z sapni臋ciem.
- Nigdy nie powiniene艣 liczy膰 na szans臋 - doradzi艂a Bloch, wyjmuj膮c z torebki kolejn膮 chusteczk臋.
- Zawsze je wykorzystuj臋 - powiedzia艂 Gianelli. - To dlatego tu jestem. - Wydmucha艂 nos. - Cholerne alergie - doda艂, przygl膮daj膮c si臋 reakcji Kaye. - Waszyngton jest pe艂en zatkanych nos贸w.
- 呕aden k艂opot - odpar艂a Kaye. - Jestem mam膮.
- Dobrze - stwierdzi艂a Bloch. - Potrzebujemy zawodowca.
6
Nowy Meksyk
Pok贸j doktora Juriego by艂 ma艂y i zapchany pud艂ami, jakby przyby艂 on dopiero przed kilku dniami. Jurie odsun膮艂 stary fotel obrotowy, kiedy tylko weszli Dicken i Turner.
Na p贸艂kach wok贸艂 pokoju le偶a艂y rzadko rozstawione wy艣wiechtane podr臋czniki akademickie, dogodne do szybkiego sprawdzania faks贸w, i skoroszyty wype艂nione, jak domy艣la艂 si臋 Dicken, tekstami naukowymi. W ma艂ym pokoju doliczy艂 si臋 siedmiu metalowych taboret贸w laboratoryjnych, ustawionych w ciasne p贸艂kole wok贸艂 biurka, na kt贸rym sta艂 p艂aski komputer z wystaj膮cymi dwoma panelami, wy艣wietlaj膮cymi wyniki dw贸ch eksperyment贸w.
- Aklimatyzuje si臋 pan, doktorze Dicken? - zapyta艂 Jurie. - Czy wysoko艣膰 nie dzia艂a na pana 藕le?
- Wszystko dobrze, dzi臋kuj臋 - odpowiedzia艂 Dicken. Turner i Presky zasiedli swobodnie na swoich taboretach, garbi膮c si臋 przy tym.
Jurie wskaza艂 Dickenowi drugi stary fotel obrotowy, po przeciwnej stronie biurka. Musia艂 si臋 przepcha膰 obok stosu skrzynek, aby usi膮艣膰 na nim, wyginaj膮c przy tym bole艣nie nog臋. Kiedy ju偶 zaj膮艂 miejsce, zastanowi艂 si臋, czy zdo艂a w og贸le wsta膰.
Jurie mia艂 na sobie br膮zowe p贸艂buty, we艂niane spodnie, granatow膮 koszul臋 z szerokim ko艂nierzykiem i kremowy sweter bez r臋kaw贸w, wszystko czyste, lecz pogniecione. Pomimo pi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu lat na karku wci膮偶 mia艂 m艂odzie艅czo przystojne rysy, a cia艂o szczup艂e. Jego twarz dobrze by wygl膮da艂a na zdj臋ciu reklamowym nad ko艂nierzykiem koszuli frakowej. Gdyby pali艂 fajk臋, Dicken uzna艂by, 偶e nadaje si臋 na idealny wzorzec naukowca. By艂 jednak za niski, aby dope艂ni膰 efektu Oppenheimera. Jego wzrost Dicken oceni艂 na zaledwie pi臋膰 st贸p i trzy cale.
- Poprosi艂em, aby do艂膮czyli do nas inni kierownicy grup badawczych. Przepraszam, 偶e popisywa艂em si臋 przed panem, doktorze Dicken. - Jurie si臋gn膮艂, aby wprowadzi膰 komputer w stan u艣pienia, a potem zacz膮艂 si臋 kr臋ci膰 w fotelu i kiwa膰 tam i z powrotem.
Jaka艣 kobieta wsun臋艂a przez drzwi g艂ow臋 i pi臋艣膰, kt贸r膮 zapuka艂a w 艣cian臋 od 艣rodka.
- O - powiedzia艂 Jurie. - Dee Dee. Doktor Blakemore. Jak zawsze w por臋.
- Na pope艂nienie b艂臋du - uzupe艂ni艂a kobieta. Pod czterdziestk臋, przyjemnie zaokr膮glona, z d艂ugimi, mysimi w艂osami i min膮 wyra偶aj膮c膮 pewno艣膰 siebie, wepchn臋艂a si臋 przez drzwi i z pewnym trudem usiad艂a na taborecie. W ci膮gu nast臋pnych kilku minut do艂膮czy艂a do nich pozosta艂a czw贸rka, ale wola艂a sta膰.
- Dzi臋kuj臋 wszystkim za przyj艣cie. - Jurie rozpocz膮艂 zebranie. - Jeste艣my tu wszyscy, aby powita膰 pana doktora Dickena.
Dwaj z przyby艂ych m臋偶czyzn przynie艣li puszki piwa, najwyra藕niej wy艂udzone z przyj臋cia. Dicken zauwa偶y艂, 偶e jeden z nich - doktor Orlin Miller, wcze艣niej pracuj膮cy na Western Washington University - nadal nad heinekena przedk艂ada bud lighta.
- Jeste艣my luzack膮 grup膮 - powiedzia艂 Jurie. - Raczej nieformaln膮. - Nigdy si臋 nie u艣miecha艂, a m贸wi膮c, pomi臋dzy s艂owami czyni艂 kr贸tkie przerwy, jakby si臋 waha艂. - Tutaj, w O艣rodku Patogenezy, interesuje nas przede wszystkim to, jak choroby wykorzystuj膮 nas jako biblioteki i magazyny genetyczne. A tak偶e, jak przystosowujemy si臋 do tych wtargni臋膰 w nasze cia艂a i uczymy si臋 wykorzystywa膰 choroby. W艂a艣ciwie nie obchodzi mnie, czy wirusy s膮 graj膮cymi samolubnie genami powsta艂ymi w nas, czy te偶 naje藕d藕cami z zewn膮trz - skutki s膮 takie same: s膮 to nieustanne boje o przewag臋 i w艂adz臋. Niekiedy zwyci臋偶amy, niekiedy przegrywamy, zgadza si臋?
Dicken nie m贸g艂 zaprzeczy膰.
- S艂ysza艂em wszystko, co media be艂kota艂y o dzieciach wirusa i szczerze m贸wi膮c, mam gdzie艣, czy s膮 skutkiem choroby, czy ewolucji. Ewolucja jest chorob膮, o ile wiem. Chc臋 si臋 dowiedzie膰, jak wirusy potrafi膮 dokonywa膰 rekombinacji i nas zabija膰. Warto zauwa偶y膰, 偶e je艣li zrozumiemy, jak to si臋 odbywa, zyskamy do艣膰 skuteczn膮 bro艅 mog膮c膮 s艂u偶y膰 narodowi zar贸wno w celach defensywnych, jak i ofensywnych. Mamy epok臋 genu i zarazka, a wszystkie wypaczenia, jakie potrafimy wymy艣li膰, cho膰by najdrobniejsze, s膮 w zasi臋gu mo偶liwo艣ci naszych wrog贸w. To wystarczaj膮cy pow贸d, aby Patogeneza w Sandii by艂a op艂acana i pracowa艂a pe艂n膮 par膮 kosztem g艂upc贸w, z czego wszyscy skorzystamy.
- Amen - powiedzia艂 Turner.
Us艂ysza艂em „kosztem g艂upc贸w", pomy艣la艂 Dicken i rozejrza艂 si臋 po pokoju. Czy kto艣 jeszcze to s艂ysza艂? Kosztem jakich g艂upc贸w?
- Doktorze Presky, mo偶e poka偶emy doktorowi Dickenowi nasze zoo? - zapyta艂 Jurie.
7
Opodal Lubbock, Teksas
Mitch straci艂 wszystko, co by艂o dla艅 wa偶ne, ale znowu mia艂 brud, od艂amki ko艣ci i ceramik臋. Wychodzi艂 jak kiedy艣 w teren, nios膮c saperk臋 i ca艂y zestaw p臋dzelk贸w. „Rozpoczynanie od zera" dobrze charakteryzuje dzie艅 pracy archeologa, gdy偶 niew膮tpliwie zaczyna艂 od zera, pustkowia, ci膮gle od nowa.
Wok贸艂 niego r贸wny, kwadratowy w przekroju wykop w ziemi poci臋to w tarasy, w kt贸rych tkwi艂y od艂amki krzemienia, zgniecione resztki b臋d膮ce mo偶e kiedy艣 wiklinowym koszykiem, nier贸wny owal kawa艂ka ma艂ego naczynia oraz przedmiot, kt贸ry ca艂y dzie艅 poch艂ania艂 jego uwag臋: skorupka z wyrytymi znakami.
S艂o艅ce zasz艂o kilka godzin temu, wi臋c pracowa艂 w 艣wietle lampy biwakowej. Na dnie wykopu wszystkie barwy ju偶 dawno temu przesz艂y w szaro艣ci i br膮zy. Br膮z to kolor najlepiej mu znany. Be偶, szaro艣膰, czer艅, br膮z. Br膮zowy kurz w jego nosie sprawia艂, 偶e wszystko pachnia艂o jak wysch艂a ziemia. Br膮zowy, neutralny zapach.
Skorupka le偶a艂a w trzech kawa艂kach, by艂a niezdarnie wydrapana we wz贸r wygl膮daj膮cy na zakreskowane skrzyd艂o ptaka. Mitch mia艂 przeczucie, 偶e mo偶e przypomina膰 skorupy znalezione w kopcu Craig w Spiro w stanie Oklahoma. Je艣li tak, mo偶e wywo艂a膰 taki rozg艂os, 偶e zdo艂aj膮 przekona膰 inwestor贸w, aby na kilka tygodni wstrzymali si臋 z pracami budowlanymi.
Generator z ty艂u ci臋偶ar贸wki zepsu艂 si臋 poprzedniej nocy. Gaz w latarni ju偶 si臋 wyczerpywa艂.
Z westchnieniem zgasi艂 lamp臋, po艂o偶y艂 艂opatk臋 i p臋dzelki z boku wykopu i ostro偶nie z niego wyszed艂, a potem ruszy艂, wypatruj膮c drogi w ciemno艣ci i obci膮偶aj膮c zdrowe rami臋.
Jak zwykle w wykopaliskach sponsorowanych przez uniwersytety, bud偶et by艂 minimalny, za艣 wyposa偶enie nale偶a艂o oszcz臋dza膰, by艂o przewa偶nie zu偶yte i rzadko kiedy godne zaufania. Liczy艂 si臋 oczywi艣cie czas. Za dwa tygodnie rusz膮 spychacze, a setki akr贸w zostan膮 zasypane i pokryte betonowymi p艂ytami pod budow臋 osiedla mieszkaniowego.
Dwunastu student贸w, pracuj膮cych przy wykopaliskach, zebra艂o si臋 pod namiotem, w ch艂odnym zmierzchu s膮cz膮c piwo. Niekt贸re rzeczy nigdy si臋 nie zmieniaj膮. Wzi膮艂 w艂a艣nie otwart膮 puszk臋 od dwudziestoletniej brunetki imieniem Kylan i usiad艂 z j臋kiem na krze艣le biwakowym, zostawionym dla艅 specjalnie, po cz臋艣ci dla uznania jego najwi臋kszego tu do艣wiadczenia, a po cz臋艣ci dlatego, 偶e by艂 najstarszy i dzieciaki uwa偶a艂y, i偶 mo偶e potrzebowa膰 cho膰by minimum wyg贸d, aby by膰 w stanie jako艣 funkcjonowa膰.
Wsp贸艂czucie budzi艂o tak偶e sztywne rami臋. Mitch m贸g艂 dobrze kopa膰 tylko jedn膮 r臋k膮, umieszczaj膮c pod pach膮 r膮czk臋 艂opaty.
Pozostali siedzieli na ziemi albo na dw贸ch podniszczonych drewnianych 艂awkach zniesionych z paki jedynej starej p贸艂ci臋偶ar贸wki, jak膮 dysponowali, tej samej, na kt贸rej sta艂 zepsuty generator.
- Co艣 si臋 znalaz艂o? - zapyta艂a Kylan. Tego wieczoru nie byli zbyt rozmowni, mo偶e dlatego, 偶e dostrzegali ju偶 na horyzoncie krach swoich nadziei i marze艅. W ostatnich tygodniach te wykopaliska by艂y ca艂ym ich 偶yciem. Dobra艂y si臋 ju偶 dwie pary kochank贸w.
Mitch uni贸s艂 r臋k臋 i zacisn膮艂 j膮, jakby co艣 chwyta艂.
- Latarka - poleci艂.
Tom Pritchard, dwadzie艣cia cztery lata, chudy, z szop膮 zakurzonych i zmierzwionych blond w艂os贸w, rzuci艂 mu latark臋 z czarnego aluminium.
Studenci popatrzyli po sobie, a ich rysy skamienia艂y jak u dzieci skrywaj膮cych uczucie, kt贸re mo偶e okaza膰 si臋 niestosowne: nadziej臋.
- Co jest? - zapyta艂a wysoka, kr臋pa Caitlin Bishop, kt贸r膮 los zani贸s艂 daleko od jej rodzinnego Nowego Jorku.
Mitch uni贸s艂 g艂ow臋 i westchn膮艂.
- Pewnie nic - odpowiedzia艂.
Skupili si臋 wok贸艂, porzuciwszy wszelkie udawanie i zm臋czenie. Nadziei potrzebowali r贸wnie mocno jak uzupe艂nienia p艂yn贸w w organizmie.
- Co? - Co to? - Co pan znalaz艂?
Mitch powiedzia艂, 偶e pewnie nic; pewnie nie to, o czym my艣la艂. A je艣li nawet, jak to wp艂ynie na jego plany? Setki skorup ze Spiro trafi艂y do wielu zbior贸w prywatnych i uniwersyteckich. A je艣li trafi艂 na jeszcze jedn膮 tak膮 sam膮?
Jaka偶 nagroda mog艂aby zast膮pi膰 mu rodzin臋?
Odsun膮艂 ich ruchem latarki, a potem wycelowa艂 ni膮 w pierwsz膮 gwiazd臋, kt贸ra pojawi艂a si臋 na niebie. Powietrze by艂o suche i promie艅 艣wiat艂a pozostawa艂 widoczny jedynie dzi臋ki utrzymuj膮cemu si臋 w bezwietrznej pogodzie py艂owi, kt贸ry wzbijali przez ca艂y dzie艅.
- Czy kto艣 s艂ysza艂 o Spiro w Oklahomie? O kopcu Craig? - zapyta艂.
- Kultura Missisipi - powiedzia艂a Kylan, najlepsza studentka w grupie, lecz daleka od przodowania w wykopaliskach. - Rozkopany w latach trzydziestych dwudziestego wieku przez Pocola Mining Company. Katastrofa. Poch贸wki, ceramika, artefakty, wszystko przepad艂o, rozsprzedane turystom.
- S艂ynne 藕r贸d艂o rytych skorupek 艣limak贸w - doda艂 Mitch. - Dekorowanych rysunkami ptak贸w i w臋偶y oraz wzorami troch臋 przypominaj膮cymi te stosowane w Ameryce 艢rodkowej. Przypuszczalnie resztki po grupie prowadz膮cej ekstensywny handel wymienny z wieloma kulturami ze wschodu, po艂udnia i 艣rodkowego zachodu Stan贸w. Czy ktokolwiek wie co艣 o tych skorupach?
Wszyscy pokr臋cili g艂owami.
- Prosz臋 pokaza膰 - powiedzia艂 Bernard Rowland i podszed艂. Dor贸wnywa艂 Mitchowi wzrostem, a przewy偶sza艂 go szeroko艣ci膮 w barkach. By艂 mormonem i nie pi艂 piwa; Iced Sweat, jadowicie zielony nap贸j w du偶ej butelce z tworzywa sztucznego, by艂 jego ulubionym.
Mitch poprowadzi艂 ich wzd艂u偶 rz臋du dziur w ziemi. Muchy zaczyna艂y bzyka膰 i szumie膰, opuszcza艂y kryj贸wki, w kt贸rych przeczekiwa艂y 偶ar dnia. Pastwiska dla byd艂a w pobli偶u Lubbock le偶a艂y nieca艂e dziesi臋膰 mil dalej. Przy odpowiednim wietrze zapachy by艂y powalaj膮ce. Mitch zastanawia艂 si臋, dlaczego kto艣 zechcia艂 budowa膰 tu domy, tak blisko smrodu i much.
Doszli do jego wykopu. Studenci stan臋li w odleg艂o艣ci stopy od jego suchych kraw臋dzi. Mitch zszed艂 na dno i skierowa艂 艣wiat艂o latarki na p贸艂eczk臋, w kt贸rej tkwi艂a skorupa, 偶mudnie ods艂aniana przeze艅 p臋dzelkiem i d艂utem dentystycznym przez ostatnie sze艣膰 godzin.
- Jej - rzuci艂 Bernard. - Sk膮d to si臋 tu wzi臋艂o?
- Dobre pytanie - odpar艂 Mitch. - Czy kto艣 ma aparat fotograficzny?
Kylan wr臋czy艂a mu sw贸j cyfrowy, opatrzony napisem „Skorupowiec". Mitch wyci膮gn膮艂 znaczniki w postaci kr贸tkich odcink贸w ta艣mowej miary, wr臋czy艂 je studentom, kt贸rzy umie艣cili je pod odpowiednimi k膮tami i obci膮偶yli kamieniami, a potem wykona艂 seri臋 zdj臋膰 z u偶yciem lampy b艂yskowej.
Bernard pom贸g艂 Mitchowi wyle藕膰 z wykopu. Chwil臋 stali z uszanowaniem.
- Nasz skarb - powiedzia艂 Mitch. Sam uzna艂, 偶e brzmi to cynicznie. - Nasza jedyna nadzieja.
Fallon Dupres, dwudziestotrzyletnia studentka z Kanady, wygl膮daj膮ca jak modelka i trzymaj膮ca mocno na dystans wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn, wr臋czy艂a mu kolejn膮 puszk臋 piwa Coors.
- W艂a艣ciwie skorupki z kopca Craig nie pochodzi艂y ze 艣limak贸w l膮dowych - szepn臋艂a skrycie Mitchowi. - By艂y to tr膮biki, 艣limaki morskie.
- Dzi臋ki - powiedzia艂 Mitch. Fallon skin臋艂a od niechcenia g艂ow膮. Przed trzema dniami mocno go kokietowa艂a. Mitch podejrzewa艂, 偶e nale偶y do tych atrakcyjnych kobiet, kt贸rych natychmiast poci膮ga wiek i w艂adza, chocia偶by najskromniejsza. W male艅kim 艣wiecie tych wykopalisk by艂 m臋偶czyzn膮 maj膮cym najwi臋ksz膮 w艂adz臋, a na pewno najstarszym. Grzecznie odm贸wi艂, m贸wi膮c jej, 偶e jest bardzo pi臋kna i w innych okoliczno艣ciach by艂by jej wdzi臋czny. Da艂 do zrozumienia, w mo偶liwie jak najbardziej okr臋偶ny spos贸b, 偶e t臋 cz臋艣膰 偶ycia ma ju偶 za sob膮. Zignorowa艂a wykr臋ty i powiedzia艂a mu wprost, 偶e jego postawa nie jest naturalna.
W istocie Mitch nie mia艂 偶adnej kobiety, odk膮d w minionym roku rozsta艂 si臋 z Kaye w Phoenix, nied艂ugo po tym, jak wyszed艂 z wi臋zienia. Uzgodnili, 偶e oboje powr贸c膮 na swe ulubione drogi. Kaye ponownie zacz臋艂a pracowa膰 w Marylandzie dla Americolu, a Mitch wyruszy艂 swoj膮 艣cie偶k膮, szukaj膮c dziur w ziemi, w kt贸rych m贸g艂by si臋 ukry膰.
- My艣la艂em, 偶e Spiro to jaki艣 skorumpowany wiceprezydent - powiedzia艂 Larry Kelly, najs艂abszy i najweselszy z zespo艂u. - Jak skorupka ma ocali膰 nasze wykopaliska?
Zdumiewaj膮ce, ale to Fallon udzieli艂a cierpliwych wyja艣nie艅.
Mitch odszed艂 na bok, aby sprawdzi膰 sw贸j telefon kom贸rkowy. Wy艂膮czy艂 go przed porannymi godzinami pracy i zapomnia艂 w艂膮czy膰 podczas drzemki, jak膮 uci膮艂 w pal膮cym 艣rodku dnia. By艂a jedna wiadomo艣膰. Ledwo rozpozna艂 numer. Niezgrabnym ruchem wcisn膮艂 kod ods艂uchania poczty g艂osowej.
G艂os rozpozna艂 od razu. Nale偶a艂 do Eileen Ripper, archeolo偶ki i przyjaciela. Eileen specjalizowa艂a si臋 w wykopaliskach na p贸艂nocnym zachodzie Stan贸w Zjednoczonych. Nie rozmawiali z sob膮 od ponad dziesi臋ciu lat.
- Mitch, mam co艣 rajcuj膮cego. Jeste艣 zaj臋ty? Lepiej, 偶eby艣 nie by艂. To naprawd臋 rajcuj膮ce! Utkn臋艂am tutaj z band膮 bab, uwierzy艂by艣? Chcesz znowu schrzani膰 wszystko dokumentnie? Zadzwo艅.
Mitch rozejrza艂 si臋 po ciemniej膮cym p艂askowy偶u i czarnych wykopach, przy kt贸rych Fallon opowiada艂a o skorupach ze Spiro grupie wyko艅czonych student贸w, kt贸rych wykopaliska mia艂y wkr贸tce zosta膰 zamkni臋te oraz przykryte darni膮 i betonowymi p艂ytami. Sta艂 z kom贸rk膮 w s艂abej d艂oni, zaciskaj膮c t臋 siln膮. Nie m贸g艂 znie艣膰 my艣li o zamkni臋ciu tych wykopalisk, cho膰 by艂y takie b艂ahe. O tym, 偶e kolejna cz臋艣膰 jego 偶ycia zostanie oceniona jako bezu偶yteczna.
Zamkni臋to go na dwa lata za napa艣膰 z broni膮 - a konkretnie du偶ym od艂amkiem drewna - w r臋ku. Przesz艂o rok nie widzia艂 Kaye. Pracowa艂a nad wirusami dla Marge Cross i zdaniem Mitcha to te偶 by艂a swego rodzaju pora偶ka.
By艂a jeszcze Stella, kt贸r膮 rz膮d odci膮艂 od 艣wiata w szkole w Arizonie.
Fallon Dupres zasz艂a go od ty艂u. Odwr贸ci艂 si臋 w chwili, gdy zak艂ada艂a r臋ce, patrz膮c na艅 uwa偶nie.
- To nie tr膮bik, Mitch - powiedzia艂a. - Po艂amana muszelka ma艂偶a.
- Przysi膮g艂bym - odpar艂. Bardzo wyra藕nie dopatrzy艂 si臋 wzoru z Ameryki 艢rodkowej.
- Jest porysowana, jakby kto艣 na niej gryzmoli艂 - ci膮gn臋艂a m艂oda kobieta. - Ale to nie tr膮bik. Przykro mi. - Odwr贸ci艂a si臋, rzuci艂a mu ostatnie spojrzenie, u艣miechn臋艂a si臋 raczej z 偶alem ni偶 lito艣ci膮 i odesz艂a.
Mitch kilka minut sta艂 pod granatowoczarnym niebem, zastanawiaj膮c si臋, ile jeszcze pobo偶nych 偶ycze艅 mu zosta艂o, zanim utraci wszystkie. Zamkn臋艂y si臋 nast臋pne drzwi.
M贸g艂by pojecha膰 na p贸艂noc. Zboczy膰 po drodze i odwiedzi膰 Stell臋 - je艣li mu pozwol膮. Nigdy z g贸ry nie by艂o wiadomo.
Zadzwoni艂 pod numer Eileen.
8
Waszyngton, Dystrykt Kolumbia
Gianelli wszed艂 do sali tylnymi drzwiami, nios膮c stos papier贸w. Thomasen podnios艂a wzrok. Augustine obejrza艂 si臋 przez rami臋. Za ostatnim senatorem, wchodz膮cym w sk艂ad komisji, pojawi艂 si臋 agent Secret Service, kt贸ry wraz z innym stan膮艂 przy drzwiach, a potem niska, wygl膮daj膮ca na bardzo skupion膮 kobieta. Augustine rozpozna艂 w niej Laur臋 Bloch. To g艂贸wnie dzi臋ki niej Gianelli zosta艂 senatorem: mia艂a zdumiewaj膮cy instynkt polityczny.
Augustine s艂ysza艂 tak偶e, 偶e Bloch ma co艣 w rodzaju siatki szpiegowskiej.
- Ciesz臋 si臋, Dick, 偶e dotar艂e艣! - zawo艂a艂 Chase przez ca艂膮 sal臋. - Martwili艣my si臋 ju偶.
Gianelli u艣miechn膮艂 si臋 chytrze.
- Alergia - powiedzia艂.
Po Bloch wesz艂a Kaye Lang Rafelson. Jej obecno艣膰 zaskoczy艂a Augustine'a. Rozpozna艂 pu艂apk臋 i uzna艂, 偶e obecna dyrektor USW po偶a艂uje, i偶 nie przyby艂a na czas.
Kaye podesz艂a do sto艂u dla 艣wiadk贸w. Czeka艂o tam na ni膮 krzes艂o i mikrofon. Zosta艂a przedstawiona komisji, w kt贸rej wszyscy znali jej nazwisko i s艂aw臋.
Senator Percy wygl膮da艂 na zak艂opotanego. On tak偶e wyczuwa艂 pu艂apk臋.
- Pani doktor Rafelson nie ma na twojej li艣cie, Dicku - powiedzia艂, gdy Bloch pomaga艂a Gianellemu zaj膮膰 miejsce na podium.
- Przeka偶e wa偶ne wiadomo艣ci - odpar艂 opryskliwie Gianelli.
Kaye zosta艂a zaprzysi臋偶ona. Ani razu nie spojrza艂a na Augustine'a, cho膰 siedzia艂a nieca艂e pi臋膰 st贸p od niego.
Senator Thomasen st艂umi艂a ziewni臋cie. Wygl膮da艂a na niezmiernie zadowolon膮 z post臋powania wed艂ug wskaz贸wek Gianellego. Nast膮pi艂y spory proceduralne, pe艂ne wtr膮ca艅 si臋 Percy'ego i kontrargument贸w Chase'a, a偶 wreszcie Percy podni贸s艂 r臋ce i pozwoli艂 na rozpocz臋cie przes艂uchania. By艂 wyra藕nie niezadowolony, 偶e dyrektor ci膮gle si臋 nie pojawia.
- Doktor Rafelson, pracuje pani dla Americolu, zgadza si臋? - zapyta艂a Thomasen, zerkaj膮c na wr臋czon膮 jej przez Gianellego kart臋 z danymi 艣wiadka.
- Tak, pani senator.
- A czym zajmuje si臋 pani oddzia艂?
- Badamy techniki wy艂膮czania gen贸w ERV u myszy i szympans贸w, pani senator - odpowiedzia艂a Kaye.
- Brawo - rzuci艂 senator Percy. - To warte wysi艂ku, wszystkie te najazdy na 艣wiat wirus贸w.
- Pracujemy nad zrozumieniem roli, jak膮 wirusy odgrywaj膮 w naszym genomie i w 偶yciu codziennym - poprawi艂a go Kaye.
Percy chyba nie pojmowa艂 tej r贸偶nicy.
- Pracuje pani tak偶e dla Centers for Disease Control - ci膮gn臋艂a Thomasem - Jako po艣redniczka mi臋dzy Marge Cross i Fernem Ridpathem, dyrektorem wydzia艂u SHEVY w CDC?
- Czasami, ale doktor Ridpath sp臋dza wi臋cej czasu z naszym NB.
- NB?
- Naczelnym Badaczem.
- A jest nim?
- Doktor Robert Jackson - powiedzia艂a Kaye.
Na d藕wi臋k ponownie otwieranych drzwi w tyle sali Thomasen i pozostali podnie艣li g艂owy. Rachel Browning sz艂a mi臋dzy krzes艂ami w czarnej sukni z szerokim czerwonym paskiem. Zerkn臋艂a na Augustine'a, potem popatrzy艂a na senator贸w na podium wzrokiem, kt贸ry mia艂 by膰 pytaj膮cy. Kaye wyda艂 si臋 drapie偶ny. Dwa kroki za ni膮 sz艂a jej doradczyni prawna, niska, siwow艂osa kobieta w letnim kostiumie z be偶owej bawe艂ny.
- Sp贸藕ni艂a si臋 pani - zauwa偶y艂a senator Thomasen.
- Odnios艂am wra偶enie, 偶e komisja mia艂a przes艂uchiwa膰 jedynie doktor Browning, na zamkni臋tym posiedzeniu - odrzek艂a w艂adczym g艂osem doradczyni.
- Posiedzenie jest zamkni臋te - powiedzia艂 Gianelli z kolejnym kichni臋ciem. - Senator Percy zaprosi艂 doktora Augustine'a, a ja doktor Rafelson.
Browning usiad艂a przy ko艅cu sto艂u i u艣miecha艂a si臋 spokojnie. Jej doradczyni w tym czasie pochyli艂a si臋, aby postawi膰 na blacie ma艂y laptop, a nast臋pnie rozwin臋艂a zas艂onki, aby nie mo偶na by艂o patrze膰 z obu bok贸w na ekran komputera, i usiad艂a z lewej strony Browning.
- Przerwano pani doktor Rafelson - przypomnia艂 przewodnicz膮cej senator Gianelli.
Thomasen u艣miechn臋艂a si臋 z wy偶szo艣ci膮.
- Nie wiem, do czyjej melodii mamy ta艅cowa膰. Kto jest tutaj wodzirejem?
- Jak zawsze pani, pani przewodnicz膮ca - powiedzia艂 Gianelli.
- Szczerze w to w膮tpi臋 - odpar艂a Thomasen. - No dobrze, doktor Rafelson, prosz臋 m贸wi膰 dalej.
Kaye nie by艂a zadowolona, 偶e ma w ten spos贸b wyst臋powa膰 przeciwko dyrektor Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, ale najwyra藕niej nie mia艂a wyboru. Znalaz艂a si臋 mi臋dzy formacjami m艂yna w grze o niebo bardziej brutalnej ni偶 rugby.
- Wczoraj wieczorem w Baltimore odby艂o si臋 zebranie po艣wi臋cone om贸wieniu wynik贸w bada艅 zdrowotnych prowadzonych przez Americol. Uczestniczy艂a w nim pani - powiedzia艂 Gianelli. - Prosz臋 opowiedzie膰, Kaye, co na nim nast膮pi艂o.
Spojrzenie Browning by艂o ostrze偶eniem. Kaye je zignorowa艂a.
- Mamy ostateczne po艣wiadczenie pojawiania si臋 nowych ci膮偶y z SHEV膭 pierwszej fazy, pani senator - zacz臋艂a. - Nast臋puj膮 poronienia lub aborcje c贸rek po艣rednich.
W ca艂ej sali zapanowa艂a cisza. Wszyscy senatorzy popatrzyli w g贸r臋 i rozejrzeli si臋 dooko艂a, jakby do 艣rodka wlecia艂 dziwaczny ptak.
- Przepraszam, czy mog艂aby pani powt贸rzy膰? - rzuci艂 Chase.
- Nast膮pi膮 nowe narodziny SHEVY. Zacz臋艂a si臋 w艂a艣nie trzecia fala.
- Czy protok贸艂 b臋dzie utajniony? - zapyta艂 Percy, patrz膮c ze zdumieniem na koleg贸w senator贸w. - Komisja ta nie s艂ynie z dyskrecji. Prosz臋 o rozwa偶enie skutk贸w politycznych i spo艂ecznych...
- Pani przewodnicz膮ca - za偶膮da艂 rozdra偶niony senator z Arizony.
- Doktor Rafelson, prosz臋 wyja艣ni膰 - powiedzia艂 Gianelli, nie zwracaj膮c uwagi na rozgardiasz.
- Pr贸bki krwi, pobrane od przesz艂o pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy m臋偶czyzn 偶yj膮cych w trwa艂ych zwi膮zkach, ponownie zawieraj膮 retrowirusy SHEVY. CDC szacuje obecnie, 偶e w Stanach Zjednoczonych w ci膮gu nast臋pnych o艣miu do dwunastu miesi臋cy ponad dwadzie艣cia tysi臋cy kobiet urodzi dzieci SHEVY drugiej fazy. Po trzech latach mo偶emy mie膰 nawet sto tysi臋cy narodzin SHEVY.
- O Bo偶e! - zawo艂a艂 Percy. - Czy to si臋 nigdy nie sko艅czy? - Od jego g艂osu zabrz臋cza艂 system nag艂a艣niaj膮cy.
- Znowu toczy si臋 wielka kula - stwierdzi艂 Gianelli.
- Czy to prawda, pani Browning? - zapyta艂 senator Percy.
Browning si臋 wyprostowa艂a.
- Dzi臋kuj臋, senatorze. Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego jest w pe艂ni 艣wiadom tych przypadk贸w i przygotowa艂 specjalny plan przeciwdzia艂ania ich skutkom. To prawda, by艂y poronienia. Zg艂aszane s膮 wynikaj膮ce z nich ci膮偶e. Nie posiadamy dowod贸w, 偶e owe dzieci b臋d膮 mia艂y ten sam rodzaj mutacji wywo艂anych wirusami. W rzeczywisto艣ci retrowirusy wydzielane przez m臋偶czyzn nie s膮 homologiczne ze znanymi nam wirusami SHEVY. Mo偶emy by膰 艣wiadkami odrodzenia si臋 choroby na nowo, z nowymi komplikacjami.
Wtr膮ci艂 si臋 senator Percy.
- To przera偶aj膮ce i okropne wie艣ci. Pani Browning, czy nie s膮dzi pani, 偶e najwy偶sza pora, aby艣my si臋 uwolnili od tych naje藕d藕c贸w?
Browning uporz膮dkowa艂a papiery.
- S膮dz臋, panie senatorze. Powsta艂a szczepionka, kt贸ra zapewni siln膮 ochron臋 przed przekazywaniem SHEVY i wielu innych retrowirus贸w.
Kaye trzyma艂a skraj sto艂u, aby nie dr偶a艂y jej r臋ce. Nie istnia艂a 偶adna nowa szczepionka; wiedzia艂a o tym. By艂a to najczystszej wody bzdura naukowa. Teraz jednak mia艂a pewno艣膰, 偶e to nie jest odpowiednia pora na 偶膮danie od Browning wyja艣nie艅. Niech dalej snuje sw膮 paj臋czyn臋.
- Oczekujemy, 偶e b臋dzie w stanie powstrzyma膰 w zarodku ow膮 now膮 faz臋 wirusow膮 - ci膮gn臋艂a Browning. Na艂o偶y艂a okulary do czytania z po艂贸wkami szkie艂 i 艣ledzi艂a notatki na swoim telefonie przechowuj膮cym dane. - Zalecamy ponadto kwarantann臋 i wszczepianie wszystkim zara偶onym matkom chip贸w z GPS, dzi臋ki czemu b臋d膮 mog艂y by膰 艣ledzone, co zapobiegnie przysz艂ym pojawieniom si臋 przypadk贸w shivera. Mamy w ko艅cu nadziej臋 na uzyskanie od s膮du zezwolenia na wszczepianie chip贸w wszystkim dzieciom SHEVY.
Kaye popatrzy艂a na szereg twarzy na podium, dostrzeg艂a jedynie strach, a potem ponownie zwr贸ci艂a spojrzenie na Browning.
Browning d艂u偶sz膮 chwil臋 wytrzymywa艂a wzrok Kaye; oczy nad okularami mia艂a otwarte i szczere.
- Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego ma uprawnienia, nadane Tajnymi Dyrektywami Prezydenta nr 298 i 341 oraz wyznaczone mu przez Kongres w naszym pierwotnym statucie, do og艂oszenia obj臋cia wszystkich zara偶onych matek ca艂kowit膮 kwarantann膮. Nakazujemy nak艂adanie areszt贸w domowych na m臋偶czyzn rozsy艂aj膮cych nowe retrowirusy, usuwanie ich z dom贸w, w kt贸rych mog膮 zaka偶a膰 swe partnerki. Minimalnym zadaniem, jakie sobie stawiamy, jest zapobie偶enie wszelkim nowym narodzinom dzieci z SHEV膭.
Chase zblad艂.
- Jak temu zapobiegniemy, pani Browning? - zapyta艂.
- Je艣li nie uda si臋 natychmiast przeprowadzi膰 chipowania, pozostaj膮 jeszcze starsze metody. B臋dziemy zara偶onym m臋偶czyznom zak艂ada膰 bransoletki monitoruj膮ce ich ruchy. Nawet w tej chwili przygotowywane s膮 inne plany. Zapobiegniemy tej nowej fali choroby, panie senatorze.
- Ile czasu potrzeba, aby艣my ca艂kowicie oczy艣cili nasze cia艂a z tych wirus贸w? - zapyta艂 senator Percy.
- To specjalno艣膰 pani Lang - odpar艂a Browning i obr贸ci艂a si臋 ku niej z m膮drym wyrazem twarzy, jak profesjonalistka do profesjonalistki. - Kaye? S膮 jakie艣 post臋py?
- Nasz dzia艂 wypr贸bowuje nowe procedury - odpowiedzia艂a Kaye. - Na razie nie jeste艣my w stanie usuwa膰 dziedziczonych retrowirus贸w - ERV-贸w - z embrion贸w myszy czy szympans贸w i doprowadza膰 do 偶ywych urodzin. Usuni臋cie ca艂o艣ci b膮d藕 wi臋kszo艣ci gen贸w dawnych wirus贸w, w tym gen贸w SHEVY, powoduje po mitozie powa偶ne upo艣ledzenia chromosomalne, niemo偶no艣膰 zagnie偶d偶ania si臋 zap艂odnionych kom贸rek jajowych, wczesne ich wch艂anianie i poronienia. Ponadto w Americolu nie nast膮pi艂 偶aden post臋p w uzyskaniu skutecznej szczepionki. Musimy si臋 jeszcze wiele dowiedzie膰. Wirusy...
- No w艂a艣nie - przerwa艂a jej Browning, zwracaj膮c si臋 znowu do senator贸w. - Sromotna kl臋ska. Musimy si臋 teraz uciec do 艣rodk贸w praktycznych.
- Mo偶na si臋 zastanawia膰, doktor Rafelson, czy powinni艣my ufa膰 pani udzia艂owi w tych pracach, zwa偶ywszy na pani przekonania - zauwa偶y艂 senator Percy i otar艂 czo艂o.
- To nieuzasadnione przypuszczenie, senatorze Percy - rzuci艂 ostro Gianelli.
Browning uchwyci艂a si臋 tego.
- Zamierzamy dzieli膰 si臋 wszystkimi danymi naukowymi z Americolem i z t膮 komisj膮 - powiedzia艂a. - Szczerze wierzymy, 偶e pani Lang i inni naukowcy b臋d膮 r贸wnie otwarci wobec nas, i mo偶e odrobin臋 bardziej sumienni.
Kaye splot艂a d艂onie na blacie sto艂u.
Po zako艅czeniu posiedzenia uderzeniem m艂otka Augustine popija艂 wod臋 w poczekalni. Browning podesz艂a do niego zamaszy艣cie.
- Czy masz z tym co艣 wsp贸lnego, Marku? - zapyta艂a szeptem, nape艂niaj膮c swoj膮 szklank臋 z wielkiego termosu. Trzy lata wcze艣niej Augustine nie doceni艂 ogromu strachu i nienawi艣ci, do jakich s膮 zdolni Amerykanie. Rachel Browning nie pope艂ni艂a tego b艂臋du. Je艣li nowa dyrektor Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego zarzuca艂a jak膮艣 w臋dk臋, to Augustine jej nie dostrzega艂.
Mo偶e up艂yn膮膰 jeszcze wiele lat, zanim sama si臋 na ni膮 z艂apie.
- Nie - odpar艂 Augustine. - A dlaczego mia艂bym?
- No, wie艣ci wkr贸tce si臋 roznios膮.
Browning odwr贸ci艂a si臋 ty艂em do drzwi poczekalni, kiedy Laura Bloch wprowadza艂a przez nie Kaye, i odesz艂a wraz ze sw膮 doradczyni膮. Bloch szybko nala艂a Kaye fili偶ank臋 kawy. Augustine i Kaye stan臋li nieca艂y krok od siebie. Kaye podnios艂a fili偶ank臋.
- Cze艣膰, Mark.
- Dobry wiecz贸r, Kaye. Dobrze wygl膮dasz.
- W膮tpi臋, ale dzi臋kuj臋 - odpar艂a Kaye.
- Chc臋 ci powiedzie膰, 偶e 偶a艂uj臋.
- Czego? - zapyta艂a. Nie wiedzia艂a oczywi艣cie, co si臋 sta艂o owego dnia, kiedy Browning zadzwoni艂a i powiadomi艂a go o mo偶liwo艣ci pochwycenia jej rodziny.
- 呕a艂uj臋, 偶e musia艂a艣 by膰 ich przyn臋t膮 - wyja艣ni艂 Augustine.
- Przywyk艂am do tego - stwierdzi艂a. - To cena, jak膮 p艂ac臋 za bycie tak d艂ugo odci臋t膮 od informacji.
Augustine usi艂owa艂 u艣miechn膮膰 si臋 ze wsp贸艂czuciem, ale ze sztywnej twarzy wykrzesa艂 jedynie lekki grymas.
- S艂ucham ciebie - powiedzia艂.
- Nareszcie - rzuci艂a Kaye oschle i odwr贸ci艂a si臋, aby podej艣膰 do Laury Bloch.
Augustine poczu艂 si臋 odtr膮cony, ale wiedzia艂, 偶e musi by膰 cierpliwy. Umia艂 dzia艂a膰 w cieniu, milcz膮co i pozbawiony zaufania. Ju偶 dawno temu nauczy艂 si臋 na艣ladowa膰 podrz臋dne wirusy.
9
Nowy Meksyk
Przed wej艣ciem do zoo w O艣rodku Patogenezy musieli przej艣膰 przez pok贸j o nagich, pomalowanych na czarno betonowych 艣cianach i zanurzy膰 buty w p艂ytkich kuwetach ze s艂odkim a偶 do przesady 偶贸艂tym p艂ynem - rodzajem lizolu, jak wyja艣ni艂 Turner. Dicken niezdarnie pomiesza艂 butami w tej cieczy.
- Zrobimy to tak偶e w drodze powrotnej - powiedzia艂 Presky. - Gumowe podeszwy trzymaj膮 d艂u偶ej.
Wytarli i osuszyli buty na czarnych nylonowych matach, a potem na艂o偶yli bawe艂niane kapcie po艂膮czone z legginsami, zapinane na 艂ydkach. Presky da艂 ka偶demu czepek na w艂osy i maski filtrowe z drobnej siateczki, kt贸rymi mieli zakry膰 usta, pouczy艂 ich te偶, 偶eby najlepiej niczego nie dotykali.
Z takiego zwierzy艅ca dumne by艂oby niejedno miasteczko. Zajmowa艂 cztery hale magazynowe o powierzchni kilku akr贸w. Wzd艂u偶 艣cian ze stali i betonu ci膮gn臋艂y si臋 wybiegi odtwarzaj膮ce w przybli偶eniu naturalne 艣rodowiska.
- Im wygodniej, tym mniej stresu - wyja艣ni艂 Turner. - Chcemy, aby wszystkie nasze dawne wirusy by艂y spokojne i trzyma艂y si臋 razem.
- Doktor Blakemore pracuje z koczkodanami tumbili i wyjcami - powiedzia艂 Jurie. - Ma艂pami Starego i Nowego 艢wiata. Profile ich ERV-贸w r贸偶ni膮 si臋 bardzo znacznie, jak na pewno pan wie. Mamy nadziej臋, 偶e wkr贸tce otrzymamy szympansy, ale by膰 mo偶e zdo艂amy si臋 podpi膮膰 pod szympansi projekt Americolu. - Popatrzy艂 na Dickena badawczymi br膮zowymi oczami. - Dzia艂ka Kaye Lang, prawda?
Dicken przytakn膮艂 oboj臋tnie.
Najlepiej wyposa偶one by艂o pi臋膰 wielkich klatek z naczelnymi: zawiera艂y konary drzew, hu艣tawki i p臋tle, posadzki pokryte gumowymi dywanikami, liczne pomosty do chodzenia i wspinaczki, wielk膮 r贸偶norodno艣膰 plastikowych zabawek. Dicken doliczy艂 si臋 sze艣ciu wyjc贸w, podzielonych na samc贸w i samice, zajmuj膮cych osobne klatki, poprzegradzane 艣ciankami z dziurkowanego tworzywa sztucznego: ma艂py mog艂y si臋 nawzajem widzie膰 i w膮cha膰, ale nie dotyka膰.
Po wej艣ciu stan臋li przed d艂ugim, w膮skim akwarium z weso艂o p艂ywaj膮cym dziobakiem i kilkoma rybkami. Dicken uwielbia艂 dziobaki. U艣miecha艂 si臋 jak ma艂y ch艂opczyk na widok d艂ugiego na stop臋 m艂odego, kt贸re kilka razy wynurzy艂o si臋 i zanurkowa艂o w przejrzystej zielonej wodzie; z jego 艣liskiego futra ulatywa艂y srebrzyste smu偶ki p臋cherzyk贸w powietrza.
- Nazywa si臋 Torrie - powiedzia艂 Presky. - Czy偶 nie jest pi臋kna?
- Wspania艂a - potwierdzi艂 Dicken.
- Wszystko, 艂膮cznie z sier艣ci膮, 艂uskami i pi贸rami, ma ciekawe geny wirus贸w - oznajmi艂 Jurie. - Torrie okaza艂a si臋 raczej niewypa艂em, ale i tak j膮 lubimy. W艂a艣nie sko艅czyli艣my sekwencjonowanie i por贸wnywanie allogenom贸w kolczatek i oczywi艣cie dziobak贸w.
- Dokonali艣my przegl膮du ERV-贸w stekowc贸w - wyja艣ni艂 Turner. - ERV-y s膮 przydatne podczas rozwoju zwierz膮t 偶yworodnych. Pomagaj膮 nam wy艂膮cza膰 systemy immunologiczne matek. Inaczej matczyne limfocyty zabi艂yby embriony, gdy偶 ich tkanki s膮 cz臋艣ciowo zgodne z przekazanymi przez ojca. Stekowce jednak znosz膮 jaja, tak jak ptaki. Nie powinny w tak znacznym stopniu wykorzystywa膰 ERV-贸w podczas wczesnego rozwoju m艂odych.
- Hipoteza Temina-Larssona-Villarreala - wtr膮ci艂 Dicken.
- Zna pan TLV? - zapyta艂 ucieszony Turner. TLV to skr贸cona nazwa teorii opisuj膮cej wzajemne oddzia艂ywania wirusa i jego gospodarza, powsta艂ej na podstawie prac wykonywanych przez dziesi臋ciolecia, w r贸偶nych instytucjach, przez Howarda R. Temina, Erica Larssona i Luisa P. Villarreala. TLV zyska艂a po SHEVIE wielkie poparcie.
Dicken przytakn膮艂.
- No i jak jest?
- Co jak jest? - spyta艂 Turner.
- Czy kolczatki i ptaki doprowadzaj膮 do ekspresji cz膮steczek ERV, aby chroni膰 swoje embriony?
- Aha - powiedzia艂 Presky i u艣miechn膮艂 si臋 tajemniczo, a potem pokiwa艂 palcem. - Tajemnica zawodowa. - Zwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Turnera. Ilekro膰 skr臋ca艂 g艂ow臋, skr臋ca艂 jednocze艣nie ca艂e cia艂o, jak figurka z zegara wie偶owego. - Torrie wkr贸tce otrzyma partnera. Wywo艂a to wiele ciekawych dla nas zmian.
- Zapewne ciekawych i dla Torrie - doda艂 ze 艣mierteln膮 powag膮 Jurie.
Przeszli do betonowego wybiegu z imponuj膮c膮, cho膰 ma艂膮 k臋p膮 drzew iglastych.
- Brakuje lw贸w i tygrys贸w, ale mamy nied藕wiedzie - powiedzia艂 Presky. - Dwa m艂ode samce. Czasami si臋 z sob膮 mocuj膮. S膮 bra膰mi i lubi膮 si臋 bawi膰 w walk臋.
- Nied藕wiedzie, szopy pracze, borsuki - doda艂 Turner. - Do艣膰 pokojowe jednak z nich stworzonka, przynajmniej wirusowo. Ma艂py wy偶sze, 艂膮cznie z nami, wydaj膮 si臋 mie膰 ERV-y liczniejsze i bardziej aktywne.
- Wi臋kszo艣膰 ro艣lin i zwierz膮t ma swoje sposoby prowadzenia propagandy i wojny biologicznej. Do walk dochodzi jedynie w贸wczas, gdy populacje s膮 mocno przyci艣ni臋te do muru - powiedzia艂 Jurie. - Czy us艂yszymy o ulubionym przyk艂adzie doktora Turnera?
Turner zaprowadzi艂 ich do wielkiego wybiegu, zawieraj膮cego trzy wygl膮daj膮ce na do艣膰 wylenia艂e 偶ubry. Pot臋偶ne, kud艂ate zwierz臋ta, z sier艣ci膮 zwisaj膮c膮 p艂atami, przygl膮da艂y si臋 ludzkim widzom z odwieczn膮 艂agodno艣ci膮. Jedno kr臋ci艂o 艂bem, z kt贸rego wylatywa艂 py艂 i kawa艂ki s艂omy.
- Mamy to 艣wie偶o w pami臋ci, zw艂aszcza zjadacze hamburger贸w: transfer toksycznego genu do bakterii e. coli u byd艂a - zacz膮艂 Turner. - Wsp贸艂czesne metody hodowli farmowej i technik uboju wywo艂uj膮 wielki stres u kr贸w, kt贸re wysy艂aj膮 sygna艂y hormonalne do swych licznych 偶o艂膮dk贸w i 偶waczy. E. coli w odpowiedzi na te sygna艂y wch艂aniaj膮 fagi - wirusy atakuj膮ce bakterie - kt贸re przenosz膮 geny z innej powszechnej bakterii jelitowej, shigelli. Akurat te geny, kt贸re koduj膮 toksyn臋 shiga. Wymiana nie przynosi skutk贸w szkodliwych dla kr贸w, czy to nie fascynuj膮ce? Kiedy jednak w przyrodzie drapie偶nik zabija sztuk臋 byd艂a czy innego prze偶uwacza i wgryza si臋 w jego wn臋trzno艣ci - co czyni przewa偶nie, zjadaj膮c na wp贸艂 strawion膮 traw臋 i tym podobne; nazywamy to dzik膮 sa艂atk膮 - po艂yka mn贸stwo e. coli przepe艂nionych toksyn膮 shiga. Drapie偶nicy - i my - bardzo od tego choruj膮. Chorzy lub martwi drapie偶nicy zmniejszaj膮 u kr贸w stres. Bardzo sprytny wentyl bezpiecze艅stwa. Teraz sterylizujemy wieprzowin臋 promieniowaniem. Ca艂膮 wieprzowin臋.
- Osobi艣cie nigdy nie jadam surowego mi臋sa - powiedzia艂 Jurie, wznosz膮c w zamy艣leniu 艂uk brwi. - Zbyt wiele w nim lu藕no lataj膮cych gen贸w. Doktor Miller, nasz naczelny botanik, m贸wi mi, 偶e powinienem tak偶e uwa偶a膰 z zielenin膮.
Orlin Miller wzni贸s艂 r臋ce, popieraj膮c zdanie kolegi.
- Nie艂atwo maj膮 i wegetarianie.
Weszli do budynku nr 2, po艂膮czenia ptaszarni z gadziarni膮. Ustawione na 艂awach za wielkimi przesuwanymi wrotami magazynu szklane skrzynie zawiera艂y w臋偶e kr贸lewskie, zwini臋te pod wysy艂aj膮cymi czerwony 偶ar lampami.
- Wykazali艣my powolny, lecz ci膮g艂y przep艂yw poziomy gen贸w mi臋dzy gatunkami - powiedzia艂 Jurie. - Doktor Foresmith bada transfer gen贸w mi臋dzy wirusami egzogennymi i endogennymi u kurczak贸w i kaczek, jak te偶 u Psittaciformes, papugowych.
G艂os zabra艂 Foresmith, budz膮cy szacunek wygl膮dem siwow艂osy m臋偶czyzna tu偶 po pi臋膰dziesi膮tce, pracuj膮cy poprzednio w Massachusetts Institute of Technology. Dicken zna艂 go z prac nad bakteriami maj膮cymi najmniejszy genom.
- Wirusy grypy i inne egzogenne potrafi膮 wymienia膰 geny i dokonywa膰 ich rekombinacji z genami gospodarza lub zasobnika - m贸wi艂 g艂osem wpadaj膮cym w bas. - Nowe szczepy grypy co roku wy艂aniaj膮 si臋 w Azji. Wiemy teraz, 偶e wirusy egzogenne i endogenne - opryszczki, ospy, HIV, SHEVY - potrafi膮 rekombinowa膰 swoje geny z naszymi. A je艣li te wirusy pope艂ni膮 pomy艂k臋? Umieszcz膮 gen w b艂臋dnym miejscu DNA kom贸rki... Kom贸rka zacznie zaniedbywa膰 swe obowi膮zki i b臋dzie si臋 rozrasta膰 bez 偶adnej kontroli. I oto mamy z艂o艣liwy guz. Albo stosunkowo 艂agodny wirus zyskuje jeden kluczowy gen i zaka偶enie z uporczywego przechodzi w ostre. Jedna naprawd臋 wielka pomy艂ka i bach! - waln膮艂 pi臋艣ci膮 w otwart膮 d艂o艅 - 艣miertelno艣膰 staje si臋 ju偶 stuprocentowa. - Jego u艣miech by艂 jednocze艣nie czaruj膮cy i denerwuj膮cy. - Jeden z naszych paleontolog贸w uwa偶a, 偶e mo偶emy wyja艣ni膰 w ten spos贸b wiele masowych wymiera艅, teoretycznie. Gdyby艣my byli w stanie wskrzesi膰 i po艂膮czy膰 w jedno najstarsze, najbardziej poszatkowane ERV-y, zdo艂aliby艣my mo偶e stwierdzi膰, co tak naprawd臋 sta艂o si臋 z dinozaurami.
- Nie tak szybko - powiedzia艂 Dicken, wznosz膮c r臋ce, jakby si臋 poddawa艂. - Nic nie wiem o dinozaurach czy zestresowanych krowach.
- Odsu艅my na razie na bok najbardziej zwariowane teorie. - Jurie napomnia艂 Foresmitha, ale jego oczy b艂yszcza艂y. - Tom, jeste艣 nast臋pny.
Tom Wrigley, najm艂odszy w grupie, maj膮cy oko艂o dwudziestu pi臋ciu lat, by艂 wysoki, ciemnow艂osy i daleki od przystojno艣ci, z czerwonym nosem i wiecznie mi艂膮 min膮. U艣miechn膮艂 si臋 nie艣mia艂o i wr臋czy艂 Dickenowi monet臋, 膰wier膰dolar贸wk臋.
- Tyle mniej wi臋cej kosztuje pigu艂ka antykoncepcyjna. Moja grupa bada wp艂yw antykoncepcji na ekspresj臋 retrowirus贸w endogennych u kobiet w wieku od dwudziestu do pi臋膰dziesi臋ciu lat.
Dicken bawi艂 si臋 trzyman膮 monet膮. Tom wyci膮gn膮艂 d艂o艅 i uni贸s艂 brwi. Christopher zwr贸ci艂 pieni膮偶ek.
- Powiedz im, Tomie, dlaczego - ponagli艂 go Jurie.
- Dwadzie艣cia lat temu pewni badacze wykryli, 偶e HIV zaka偶a w wy偶szym procencie kobiety ci臋偶arne. Niekt贸re ludzkie retrowirusy endogenne s膮 blisko spokrewnione z HIV, kt贸ry wywar艂 pomst臋 na naszych systemach odporno艣ciowych. P艂贸d w matce otrzymuje mn贸stwo HERV-贸w z 艂o偶yska, co zdaniem niekt贸rych pomaga przyt艂umi膰 system immunologiczny matki z korzy艣ci膮 dla embriona - na tyle, aby nie zaatakowa艂 on rozwijaj膮cego si臋 p艂odu. TLV, jak pan wie, doktorze Dicken.
- Howard Temin jest tutaj bo偶yszczem - oznajmi艂a Dee Dee Blakemore. - Wystawili艣my mu kapliczk臋 w skrzydle C. Modlitwy odbywaj膮 si臋 w ka偶d膮 艣rod臋.
- Pigu艂ki antykoncepcyjne wywo艂uj膮 u kobiet warunki przypominaj膮ce ci膮偶臋 - kontynuowa艂 Wrigley. - Uznali艣my, 偶e kobiety stosuj膮ce antykoncepcj臋 stanowi膮 doskona艂膮 grup臋 badawcz膮. Mamy dwadzie艣cia ochotniczek, pi臋膰 z nich to pracuj膮ce u nas uczone.
Blakemore zg艂osi艂a si臋 jak uczennica.
- Jestem jedn膮 z nich - powiedzia艂a. - Ju偶 si臋 艂atwo irytuj臋. - Warkn臋艂a na Wrigleya i obna偶y艂a k艂y. Ten uni贸s艂 r臋ce w udawanym przera偶eniu.
- Kobiety SHEVY w ko艅cu zajd膮 w ci膮偶臋 - m贸wi艂 dalej Wrigley - a niekt贸re mog膮 nawet za偶ywa膰 pigu艂ki antykoncepcyjne. Chcemy si臋 dowiedzie膰, jak to wp艂ynie na wytwarzanie potencjalnych patogen贸w.
- Dojrza艂o艣膰 p艂ciowa i ci膮偶a z nowymi dzie膰mi najprawdopodobniej b臋dzie stanowi膰 ogromne zagro偶enie - powiedzia艂 Jurie. - Retrowirusy, wyzwalane w spos贸b naturalny podczas ci膮偶y u drugiej generacji SHEVY, mog膮 si臋 przenosi膰 na ludzi. Skutkiem mo偶e by膰 kolejna choroba przypominaj膮ca AIDS. W istocie sam doktor Presky nale偶y do os贸b uwa偶aj膮cych, 偶e co艣 podobnego wyja艣nia, jak HIV dosta艂o si臋 do populacji ludzkich.
Swoje dorzuci艂 Presky.
- 艁owca, poluj膮cy na zwierzyn臋, m贸g艂 zabi膰 ci臋偶arn膮 szympansic臋. - Wzruszy艂 ramionami; hipoteza ta by艂a nadal domys艂em, o czym Dicken dobrze wiedzia艂. W ko艅cu lat osiemdziesi膮tych podczas sta偶u podoktoranckiego przez lata poszukiwa艂 w Kongu i Zairze mo偶liwych 藕r贸de艂 HIV.
- I ostatnie, ale wcale nie lekcewa偶one, nasze ogrody. Doktorze Miller?
Orlin Miller wskaza艂 w p贸艂nocnym kra艅cu budynku magazynowego poro艣ni臋te zieleni膮 grz膮dki i rabaty kwiatowe, le偶膮ce pod 艣wietlikami i lampami udaj膮cymi 艣wiat艂o s艂oneczne, wisz膮cymi w pot臋偶nych gronach, niczym wielkie szklane owoce.
- Moja grupa bada przep艂ywy gen贸w wirusowych mi臋dzy ro艣linami i owadami, grzybami i bakteriami. Jak ju偶 wspomnia艂 doktor Jurie, zajmujemy si臋 tak偶e genami ludzkimi, kt贸rych 藕r贸d艂em mog艂y by膰 ro艣liny. - Po chwili doda艂: - Wprost widz臋, jak z tego poletka wyrasta Nobel.
- Cho膰 nigdy nie wyjdzie pan na 艣wiat艂o dzienne, aby go zerwa膰 - ostrzeg艂 Jurie.
- No oczywi艣cie, nie wyjd臋 - przyzna艂 troch臋 przygn臋biony Miller.
- Wystarczy. Do艣膰 tego, aby nabra膰 smaku - powiedzia艂 Jurie, staj膮c przed basenem z g臋stym kobiercem m艂odej kukurydzy. - Kierownicy siedmiu innych dzia艂贸w, kt贸rzy nie mogli by膰 tu dzisiaj, przekazuj膮 gratulacje - dla mnie, za 艣ci膮gni臋cie doktora Dickena. Nie musz膮 si臋 one nale偶e膰 doktorowi Dickenowi.
Inni si臋 u艣miechn臋li.
- Dzi臋kuj臋, panowie - Jurie pomacha艂 im r臋k膮, jakby byli grup膮 uczni贸w na wycieczce. Dyrektorzy po偶egnali si臋 i wyszli z hali magazynowej. Pozosta艂 tylko Turner.
Jurie utkwi艂 wzrok w Dickenie.
- W NIH powiedzieli mi, 偶e znajd臋 dla pana zadanie w Oddziale Patogenezy. NIH zapewnia fundusze na znaczn膮 cz臋艣膰 mojej pracy, za po艣rednictwem Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Ponadto jestem ciekaw. Dlaczego przyj膮艂 pan t臋 posad臋? Nie dlatego, doktorze Dicken, aby pan mnie lubi艂 i szanowa艂. - Jurie za艂o偶y艂 lu藕no r臋ce, a jego ko艣ciste palce wzi臋艂y si臋 do roboty, posuwaj膮c si臋 ku 艂okciom i zaciskaj膮c ramiona w mocniejszy u艣cisk.
- Id臋 tam, gdzie mo偶na uprawia膰 nauk臋 - powiedzia艂 Dicken. - S膮dz臋, 偶e jest pan got贸w dokona膰 ciekawych odkry膰. I my艣l臋, 偶e mog臋 w tym pomaga膰. Ponadto... - Urwa艂. - Dali panu list臋. Wybra艂 pan z niej mnie.
Jurie lekcewa偶膮co machn膮艂 r臋k膮.
- Wszystko, co tu robimy, ma znaczenie polityczne. By艂bym g艂upcem, gdybym tego nie dostrzega艂. M贸wi膮c jednak szczerze, moim zdaniem zwyci臋偶amy. Nasza praca jest zbyt wa偶na, aby j膮 przerywa膰 z jakiegokolwiek powodu. Mo偶emy te偶 艣ci膮ga膰 do pracy u nas najlepszych ludzi, bez wzgl臋du na ich powi膮zania. Jest pan znakomitym naukowcem, a to minimalny wym贸g. - Przeszed艂 obok cieplarni z szybami z tworzywa sztucznego, pe艂nej drzew bananowca owini臋tych przezroczystym plastikiem. - Je艣li uzna si臋 pan za gotowego, mamy dla pana problem teoretyczny.
- Bardziej gotowy nie b臋d臋 - powiedzia艂 Dicken.
- Chcia艂bym, aby na pocz膮tek zboczy艂 pan troch臋 z ubitej drogi. Wchodzi pan w to?
- Zamieniam si臋 w s艂uch.
- Mo偶e pan pracowa膰 z ochotniczkami doktora Wrigleya. Utworzy膰 zesp贸艂 z naszych sta偶yst贸w po doktoracie, kt贸rych nadzoruje Dee Dee, na pocz膮tek najwy偶ej dw贸ch. Analizuj膮 oni dawne obszary promotora genu zwi膮zane z cechami p艂ciowymi, zmianami fizjologicznymi u ludzi, by膰 mo偶e wywo艂ywanymi przez geny retrowirusowe. - Jurie otwarcie prze艂kn膮艂 艣lin臋. - Wirusy wywo艂uj膮 bardzo wyra藕ne zmiany u naszych dzieci SHEVY. Teraz chcia艂bym bada膰 u ludzi przyk艂ady bardziej przyziemne. Czy domy艣la si臋 pan, jaka fa艂da tkanki chodzi mi po g艂owie?
- Nie bardzo - odpar艂 Dicken.
- Jest jak alarm wbudowany w bram臋, kt贸ra pozostaje zamkni臋ta a偶 do dojrza艂o艣ci. Kiedy brama ta zostaje wy艂amana, zapowiada to wa偶ne dokonanie, prze艂omow膮 zmian臋; zapowiada j膮 z nag艂ym b贸lem i ca艂膮 kaskad膮 wydarze艅 hormonalnych. Hormony powstaj膮ce wskutek tego do艣wiadczenia przypuszczalnie uruchamiaj膮 HERV-y i inne elementy mobilne przygotowuj膮ce nasze cia艂a do nowej fazy w 偶yciu. Zbli偶a si臋 rozmna偶anie, oznajmia cia艂u ten wy艂om. Pora si臋 przygotowa膰.
- B艂ona dziewicza - odgad艂 Dicken.
- B艂ona dziewicza - potwierdzi艂 Jurie. - Czy s膮 inne podobne? - Nie pyta艂 sarkastycznie, ale wyra偶a艂 si臋 wprost. - Czy s膮 inne otwieraj膮ce si臋 wrota, inne sygna艂y?... Nie wiem. Chcia艂bym wiedzie膰. - Jurie przygl膮da艂 si臋 Dickenowi, jego oczy ponownie p艂on臋艂y entuzjazmem. - Przypuszczam, 偶e to wirusy tak zmieni艂y nasz fenotyp, i偶 pojawi艂a si臋 b艂ona dziewicza. Przerwanie b艂ony jest dla nich sygna艂em ostrzegaj膮cym, 偶e dosz艂o do seksu, mog膮 si臋 wi臋c przygotowa膰 do wszystkich zada艅, kt贸re wykonuj膮. Wp艂ywaj膮c na ekspresj臋 kluczowych gen贸w, wywo艂uj膮c j膮 lub powstrzymuj膮c, wirusy s膮 w stanie zmienia膰 tak偶e nasze zachowanie. Wykryjmy, w jaki spos贸b. - Si臋gn膮艂 do kieszeni marynarki, wyj膮艂 plastikowe pude艂eczko i wr臋czy艂 je Dickenowi. - Moje notatki. Je艣li uzna je pan za przydatne, b臋d臋 zadowolony.
- 艢wietnie - powiedzia艂 Dicken. Bardzo ma艂o wiedzia艂 o b艂onach dziewiczych; zastanawia艂 si臋, jakie b臋d膮 jego inne pomoce naukowe.
- Kobiety SHEVY nie maj膮 b艂on dziewiczych, jak pan wie - ci膮gn膮艂 Jurie. - Zupe艂nie. Por贸wnanie powinno ods艂oni膰 fascynuj膮ce r贸偶nice w 艣cie偶kach kr膮偶enia hormon贸w i w dzia艂aniach wirus贸w. W艂a艣nie dzia艂alno艣膰 wirus贸w mnie martwi.
Dicken przy艂apa艂 siebie na kiwaniu g艂ow膮. By艂 niemal zahipnotyzowany 艣mia艂o艣ci膮 tej hipotezy. By艂a przewrotna; przewrotnie b艂yskotliwa.
- Uwa偶a pan, 偶e pierwsza miesi膮czka uruchomi mutacje wirusowe u kobiet SHEVY? - zapyta艂.
- Niewykluczone - odpar艂 Jurie oboj臋tnie, jakby rozmawiali o pogodzie. - Jest pan zainteresowany?
- Jestem - odpowiedzia艂 Dicken po wype艂nionej namys艂em przerwie.
- 艢wietnie. - Jurie wysun膮艂 w g贸r臋 i przechyli艂 na bok g艂ow臋, a偶 strzykn臋艂y ko艣ci jego karku. Spojrza艂 gdzie艣 daleko, potem raz kiwn膮艂 potwierdzaj膮co i odszed艂, zostawiaj膮c Turnera i Dickena samych w hali magazynowej mi臋dzy wybiegami i ogrodami.
Rozmowa kwalifikacyjna dobieg艂a ko艅ca.
Turner poprowadzi艂 Dickena z powrotem przez zwierzyniec, kuwety do odka偶ania st贸p i korytarze do stalowych wr贸t. Zatrzymali si臋 w pomieszczeniu obs艂ugi, aby wzi膮膰 klucz do sypialni Christophera.
- Przetrwa艂 pan spotkanie ze Staruszkiem - powiedzia艂 Turner i pokaza艂 Dickenowi drog臋 do hotelu przeznaczonego dla nowych sta偶yst贸w. Wzi膮艂 klucz, 艣cisn膮艂 po艂膮czon膮 z nim plakietk臋, kt贸ra zmieni艂a kolor z niebieskiego na czerwony, i upu艣ci艂 go na d艂o艅 Christophera. Przygl膮da艂 si臋 Dickenowi przez d艂ug膮, wywo艂uj膮c膮 niepok贸j chwil臋, po czym doda艂: - Powodzenia.
Ruszy艂 korytarzem, kr臋c膮c g艂ow膮.
- Jezu! - zawo艂a艂 przez rami臋. - B艂ony dziewicze! Co b臋dzie nast臋pne?
Dicken zamkn膮艂 drzwi pokoju i zapali艂 lamp臋 na suficie. Usiad艂 na w膮skim, bardzo twardym 艂贸偶ku i zacz膮艂 dr偶膮cymi palcami rozciera膰 skronie i mi臋艣nie szcz臋ki, oszo艂omiony powstrzymywanymi emocjami.
Po raz pierwszy w 偶yciu Dicken polowa艂 nie na mikroba.
Jego 艂upem b臋dzie choroba, ale ca艂kowicie ludzka.
10
Arizona
Stell臋 obudzi艂y odg艂osy brzmi膮cego mi臋dzy barakami wsp贸lnego 艣piewania nad-podmow膮. Dzwon na pobudk臋 jeszcze nie bi艂. Przekr臋ci艂a si臋 na plecy mi臋dzy szeleszcz膮cymi bia艂ymi prze艣cierad艂ami na g贸rnym 艂贸偶ku i popatrzy艂a na p艂ytki na suficie. Pozna艂a ten zwyczaj: kilkadziesi膮t ch艂opc贸w i dziewcz膮t wychyla si臋 z okien swych barak贸w, 艣piewaj膮c do siebie przez ogrodzenie z drutem kolczastym. 艢piew „nad" by艂 g艂o艣ny i niemal pozbawiony melodii, „pod" delikatny i niezbyt wyra藕nie dobiegaj膮cy do miejsca, w kt贸rym le偶a艂a. Nie w膮tpi艂a jednak, 偶e przekazuje mn贸stwo wczesno-porannych ploteczek.
Na chwil臋 zamkn臋艂a oczy i s艂ucha艂a. 艢piewacy w barakach 艂atwo wpadali w przesadnie s艂odkie i wstrz膮saj膮ce niebem lamenty, wydaj膮c d藕wi臋ki obiema bocznymi cz臋艣ciami swych grzebieniastych j臋zyk贸w, wypuszczaj膮c powietrze jednocze艣nie nosem i gard艂em. Dwa potoki pie艣ni zaczyna艂y si臋 艂膮czy膰 w kontrapunkcie, p艂yn膮c w prz贸d i w ty艂 na sposoby, kt贸re wymy艣lono, aby uniemo偶liwi膰 wszelkie pods艂uchiwanie przez wychowawc贸w.
Chocia偶 wychowawcy nie doszli jeszcze do tego, jak rozumie膰 podmow臋.
Stella us艂ysza艂a g艂o艣ne dzwonienie. Zamkn臋艂a oczy i u艣miechn臋艂a si臋. By艂a w stanie widzie膰 wszystko wyra藕nie oczyma duszy: wychowawcy chodz膮 po barakach, wal膮c pokrywkami metalowych kub艂贸w na 艣mieci i krzycz膮c na dzieci, aby si臋 zamkn臋艂y. Pie艣ni powoli si臋 rwa艂y, niczym podmuchy pachn膮cego powietrza. Stella wyobra偶a艂a sobie g艂owy znikaj膮ce z okien, dzieci biegn膮ce do swoich 艂贸偶ek, w艂a偶膮ce pod ko艂dry.
Jutro przyjdzie kolej na inne baraki. By艂a to swego rodzaju loteria; pr贸bowali przewidywa膰, ile czasu zajmie wychowawcom dostanie si臋 z ich budynk贸w do barak贸w z winnymi i jak d艂ugo uda si臋 ich oszukiwa膰, o kt贸re baraki chodzi. Jej w艂asny mo偶e si臋 przy艂膮czy膰 i spotka膰 z t膮 sam膮 odpowiedzi膮 pokrywkami kub艂贸w na 艣mieci. Stella we藕mie udzia艂 w 艣piewach. Nie czeka艂a niecierpliwie na to wyzwanie. Mia艂a wysoki, wyra藕ny nadg艂os, ale musia艂a jeszcze popracowa膰 nad podmow膮, kt贸ra nie przychodzi艂a jej tak 艂atwo jak innym.
Znowu zapad艂a cisza. Stella zagrzeba艂a si臋 w po艣ciel, czekaj膮c na dzwon pobudki. Na ko艅cu ka偶dego 艂贸偶ka po艂o偶ono nowe mundurki. 艁贸偶ka by艂y trzypi臋trowe, a dzieci ka偶dy ranek zaczyna艂y od prysznica i zmiany ubrania, aby zachowa膰 zapach z budynku na swoich cia艂ach albo tym, co nosz膮.
Stella wiedzia艂a, 偶e jej naturalny zapach nie jest przykry dla ludzi. Wychowawcom obozowym i kapitanom chodzi艂o o perswadowanie.
Dziewcz臋ta 艣pi膮ce pod ni膮, Celia i Mandy, ju偶 si臋 kr臋ci艂y. Stella wola艂a jako jedna z pierwszych i艣膰 pod prysznic. Dzwon na pobudk臋 w po艂udniowym ko艅cu korytarza zamilk艂, gdy bieg艂a w stron臋 wr贸t pomieszcze艅 z natryskami. Jej cienki, bia艂y p艂aszcz k膮pielowy powiewa艂 w po艂owie ud.
Codziennie dostarczano 艣wie偶e r臋czniki i szczoteczki do z臋b贸w. Wzi臋艂a r臋cznik i szczoteczk臋, ale pomin臋艂a past臋. Mia艂a ona utrzymuj膮cy si臋 d艂ugo zapach, kt贸ry, jak Stella podejrzewa艂a, mia艂 t艂umi膰 jej w艂asny. Stan臋艂a przed d艂ug膮 umywalk膮 z lustrem z polerowanej stali i umy艂a z臋by mokr膮 szczoteczk膮, a potem jednym palcem pomasowa艂a dzi膮s艂a, czego nauczy艂 j膮 Mitch prawie dziesi臋膰 lat temu.
Dwadzie艣cia innych dziewcz膮t, przewa偶nie z innych barak贸w, by艂o ju偶 w 艂a藕ni z prysznicami. Kole偶anki Stelli - z baraku numer trzy - zwykle si臋 sp贸藕nia艂y. By艂y starsze od innych. Zachowywa艂y si臋 mniej rado艣nie i entuzjastycznie ni偶 m艂odsze dziewczynki. Wszystkie dobrze wiedzia艂y, co czeka ich tego dnia - nuda, rytua艂, denerwuj膮ce obowi膮zki. Stagnacja.
Najm艂odsza dziewczynka w obozie mia艂a dziesi臋膰 lat. Najstarsza pi臋tna艣cie.
Stella Nova zacz臋艂a czternasty rok 偶ycia.
Kiedy sko艅czy艂a toalet臋, wr贸ci艂a do swego 艂贸偶ka, aby si臋 ubra膰. Popatrzy艂a na szeregi prycz. Wi臋kszo艣膰 dziewcz膮t by艂a jeszcze pod prysznicami. Tego dnia ona sprawowa艂a dy偶ur w barakach. Mia艂a si臋 nie rzuca膰 w oczy - chodzi膰 skrycie od 艂贸偶ka do 艂贸偶ka, pochyla膰 si臋, wci膮ga膰 spor膮 porcj臋 zapachu, za co przypuszczalnie wyl膮duje w kozie, a panna Kantor zasypie j膮 ostrymi pytaniami. Musia艂a jednak to robi膰.
Nios艂a plik gazetek szkolnych, wydrukowanych poprzedniego dnia. Sz艂a od pryczy do pryczy, k艂ad艂a egzemplarz na ka偶d膮 i bez pochylania si臋 delikatnie w膮cha艂a niezas艂ane 艂贸偶ka.
Po dziesi臋ciu minutach, zanim dziewcz臋ta wr贸ci艂y spod prysznic贸w i zacz臋艂y si臋 ubiera膰, Stella mia艂a dobry obraz zdrowia i samopoczucia barak贸w. Potem zamelduje o tym mentorce swego demu. Mentorzy zmieniali si臋 codziennie lub cotygodniowo. Podmowa lub miganie policzk贸w powiedz膮 jej, kto jest nim dzisiaj. Przeka偶e szybki meldunek podmow膮 i zapachem, zanim zaczn膮 si臋 bacznie nadzorowane, odbywane raz w tygodniu zaj臋cia koedukacyjne na zewn膮trz budynk贸w.
Dziewcz臋ta same wymy艣li艂y t臋 procedur臋. Wydawa艂a si臋 dzia艂a膰 dobrze. Sprawdzanie 艂贸偶ek przydawa艂o si臋 nie tylko do rozpoznawania, jak si臋 maj膮 wszyscy cz艂onkowie demu, ale by艂o tak偶e przejawem niepos艂usze艅stwa.
Niepos艂usze艅stwo by艂o konieczne dla zachowania zdrowia psychicznego.
Mo偶e zdo艂aj膮 zawczasu wykry膰, czy ludzie zsy艂aj膮 nowe choroby. Mo偶e w ten spos贸b osi膮gaj膮 poczucie, 偶e maj膮 pewn膮 w艂adz臋 nad swoim 偶yciem. Stella si臋 tym nie przejmowa艂a.
Wystarczaj膮c膮 nagrod膮 by艂o zbieranie zapach贸w kole偶anek z jej baraku. Mia艂a dzi臋ki temu 艣wiadomo艣膰, 偶e stanowi cz膮stk臋 czego艣 warto艣ciowego, czego艣 nieludzkiego.
11
G艂贸wna siedziba Americol Research
Baltimore, Maryland
- Bypaj b domu! - wybe艂kota艂a Liz Cantrera z czarnym folderem w ustach.
Przebieg艂a obok Kaye; stosik czystych plastikowych tac grzechota艂 w jej ramionach pod powiewaj膮c膮 ok艂adk膮 trzymanych w z臋bach oprawionych wydruk贸w. Z艂o偶y艂a stosik obok zabezpieczonego zlewu i wyci膮gn臋艂a folder.
- To prosto od La Roberta.
Kaye powiesi艂a p艂aszcz na ga艂kach znajduj膮cych si臋 za drzwiami laboratorium.
- Kolejna salwa!
- Mm hmm. Jackson jest chyba zazdrosny, to pani膮 poproszono o bycie 艣wiadkiem, a nie jego.
- Nikt nie powinien mi tego zazdro艣ci膰. - Kaye pokiwa艂a palcami. - Daj to mi.
Cantrera u艣miechn臋艂a si臋 znacz膮co i wr臋czy艂a jej wydruki.
- B臋dzie forsowa艂 model choroby jeszcze d艂ugo po tym, jak Karolinska wr臋czy pani z艂oty medal.
Kaye przejrza艂a pi臋膰dziesi膮t stron streszczenia i oceny jej pracy w ci膮gu ostatnich dw贸ch lat. Tekst by艂 obszerny. Robert Jackson, Naczelny Badacz i pod pewnymi wzgl臋dami jej prze艂o偶ony, robi艂 naprawd臋 bardzo wiele, aby usun膮膰 Kaye ze swego laboratorium, z tego budynku, ze swej drogi.
Spodziewana data opublikowania artyku艂u Jacksona w „Journal of Biologics and Epigenetic" widnia艂a na karteczce przylepionej do ostatniej strony: grudzie艅.
- Jakie to mi艂e, 偶e przekaza艂 recenzj臋 - powiedzia艂a Kaye.
Liz wzi臋艂a si臋 pod boki i stan臋艂a w postawie wyzywaj膮cego oczekiwania. Odrzuci艂a pasemko kr臋conych, jasnorudych w艂os贸w i g艂o艣no 偶u艂a listek gumy. Oczy mia艂a b艂yszcz膮ce jak krople jasnoniebieskiego tuszu.
- M贸wi, 偶e usuwamy niezb臋dne czynniki transkrypcji otaczaj膮ce ERV-y, w kt贸re celujemy, wylewaj膮c dziecko wraz ze ska偶on膮 k膮piel膮.
- ERV-y powoduj膮 transaktywacj臋 wielu tych czynnik贸w. Nie mo偶e to dzia艂a膰 w oba kierunki, doktorze Jackson. C贸偶, przynajmniej to mo偶emy spisa膰 na straty. - Kaye opad艂a na sto艂ek. - Do niczego nie dochodzimy - szepn臋艂a. - Usuwamy wirusy i nie uzyskujemy 偶adnych szympansi膮tek. Czego potrzeba, aby zmieni艂 zdanie? - Popatrzy艂a na Liz, nadal kr臋c膮c膮 biodrami i trzaskaj膮c p臋kaj膮cymi p臋cherzykami gumy do 偶ucia, wyzywaj膮co drwi膮c膮 z „La Roberta".
Liz w odpowiedzi rozja艣ni艂a si臋 w wielkim, g艂upawym u艣miechu.
- Czuje si臋 pani lepiej?
Kaye pokr臋ci艂a g艂ow膮 i wbrew sobie si臋 roze艣mia艂a.
- Wygl膮dasz jak urwis z Broadwayu. Kogo na艣ladujesz, Bernadette Peters?
Liz przegi臋艂a si臋 w biodrze i jedn膮 r臋k膮 nastroszy艂a w艂osy.
- Jest cudowna. Kt贸ra sztuka? - zapyta艂a. - Wznowienie Marne?
- Sweeney Todd.
- Chodzi艂oby o Winon臋 Ryder - odci臋艂a si臋 Liz.
Kaye j臋kn臋艂a.
- Sk膮d ty bierzesz tyle energii?
- Z rozgoryczenia. A m贸wi膮c powa偶nie, jak idzie?
- Jedna strona wykorzystuje mnie jako podpor臋, a druga jako koz艂a ofiarnego. Naprawd臋 czuj臋 si臋 jak Dorotka porwana przez tornado.
- Szkoda - powiedzia艂a Liz.
Kaye wyprostowa艂a si臋 i poczu艂a trza艣niecie w grzbiecie. Brakowa艂o jej masa偶y Mitcha. Ponownie przerzuci艂a wydruki od Jacksona i odnalaz艂a stron臋, kt贸ra dzi臋ki instynktowi i odrobinie szcz臋艣cia wpad艂a jej przed chwil膮 w oko: podejrzane protoko艂y z prac laboratoryjnych.
Jackson jak zawsze ugrz膮z艂 w labiryncie bada艅 in vitro - 艣lepych uliczek prob贸wek i szkie艂ek Petriego, wykorzystuj膮cych linie kom贸rek guza Tera2 - sprawdzonych pu艂apek, wymuszaj膮cych b艂臋dy przy pracy z ERV-ami. Kurcz臋, u偶ywa nawet embrion贸w kurczak贸w, pomy艣la艂a. Stworzenia sk艂adaj膮ce jaja wykorzystuj膮 ERV-y inaczej ni偶 my!
- Szczepionki Jacksona zabijaj膮 ma艂py - powiedzia艂a cicho, klepi膮c w kartk臋. - Marge nie lubi projekt贸w, kt贸re nie przesz艂y nigdy bada艅 na zwierz臋tach.
- Czy znowu zagramy w ciuciubabk臋 z doktorem Jacksonem? - zapyta艂a niewinnie Liz.
- Jasne - potwierdzi艂a Kaye. - Niemal mnie to ubawi艂o. - Po艂o偶y艂a oprawione wydruki na swoim ma艂ym, zape艂nionym biurku.
- Id臋 sprawdzi膰 nasze zestawy, a potem do domu! - zawo艂a艂a Liz, przepychaj膮c si臋 z tac膮 przez drzwi. - Pracowa艂am ca艂膮 noc. Zostaje pani na weekend?
- Dop贸ki mnie nie wylej膮 - odpar艂a Kaye. W zamy艣leniu potar艂a nos. - Chcia艂abym zerkn膮膰 na wyniki prowadzonych w zesz艂ym tygodniu bada艅 nad 艂amliwymi miejscami.
- Przygotowane i zdyskretyzowane. S膮 w bazie zdj臋ciowej. W lod贸wce zosta艂o troch臋 spaghetti.
- Bosko - powiedzia艂a Kaye.
- Pa! - zawo艂a艂a Liz, gdy drzwi zamyka艂y si臋 za ni膮.
Kaye wsta艂a i ponownie potar艂a nos. Troch臋 zesztywnia艂a, nie by艂o to wcale nieprzyjemne. Laboratorium pachnia艂o niespotykanie s艂odko i 艣wie偶o, co nie znaczy, 偶e przewa偶nie 艣mierdzia艂o brudem. Liz by艂a zwariowana na punkcie czysto艣ci.
Zapach by艂 trudny do rozpoznania, nie pochodzi艂 wcale od perfum czy kwiat贸w.
Zapowiada艂 si臋 d艂ugi dzie艅 pracy, przygotowa艅 do zebrania wyznaczonego na nast臋pny poranek. Kaye zamkn臋艂a oczy w nadziei na odnalezienie cichego zak膮tka; musia艂a si臋 skupi膰 na wynikach prowadzonych w poprzednim tygodniu bada艅 nad chromosomami. Pozby膰 si臋 z wn臋trzno艣ci poczucia gorzkiego 艣ciskania ich przez Waszyngton.
Przysun臋艂a sto艂ek do stacji roboczej i wpisa艂a swoje has艂o, po czym 艣ci膮gn臋艂a tabele i zdj臋cia mutacji chromosom贸w szympansa.
Zmodyfikowane na potrzeby pracy laboratoryjnej embriony we wczesnym stadium mia艂y usuni臋te wszystkie ERV-y wyst臋puj膮ce w pojedynczej kopii, ale pozostawione nietkni臋te wszystkie ERV-y posiadane w wielu kopiach, elementy LINE i ERV-y „wadliwe". Pozwalano im si臋 rozwija膰 przez czterdzie艣ci osiem godzin. Chromosomy, zbite razem podczas mitozy, by艂y usuwane, fotografowane i okrutnie sekwencjonowane. Kaye szuka艂a anomalii wok贸艂 s艂abych i aktywnych miejsc w chromosomach - odcink贸w gen贸w, kt贸re odpowiada艂y szybko na zmiany 艣rodowiskowe, wywo艂uj膮c gwa艂towne odpowiedzi przystosowuj膮ce do nich.
Zmodyfikowane chromosomy szympansa by艂y powa偶nie zniekszta艂cone - aby to stwierdzi膰, wystarczy艂o jej spojrzenie na zdj臋cia. Wszystkie 艂amliwe miejsca by艂y nadwer臋偶one, pop臋kane i nieprawid艂owo przestawione. Embriony te nigdy nie zagnie偶d偶膮 si臋 w macicy, a tym bardziej nie doczekaj膮 porodu. Nawet ERV-y wyst臋puj膮ce w jednej kopii by艂y wa偶ne dla rozwoju p艂odu i adaptacji chromosomalnej u ssak贸w, by膰 mo偶e szczeg贸lnie u naczelnych.
Przejrza艂a analizy i dostrzeg艂a przypadkow膮 i niszczycielsk膮 metylacj臋 gen贸w, kt贸re powinny by膰 czynnie transkrybowane: niezb臋dne odcinki DNA odstawione na bok jak flota starych 艂ajb, skr臋canie si臋 chromatyny dr臋czonej zachodz膮cymi na przemian 藕le skierowan膮 aktywno艣ci膮 i mroczn膮, bezczynn膮 gnu艣no艣ci膮.
Te chromosomy wygl膮da艂y paskudnie - paskudnie i nienaturalnie. Embriony we wczesnym stadium, rosn膮ce pod nadzorem takich chromosom贸w, musz膮 umrze膰. Taki by艂 los wszystkiego, co robili w laboratorium. Gdyby, szcz臋艣liwym trafem, powalone przez ERV-y embriony zdo艂a艂y si臋 zagnie藕dzi膰 i rozpocz膮膰 rozw贸j, nieuchronnie zosta艂yby wch艂oni臋te w ci膮gu kilku pierwszych tygodni. A dotarcie tak daleko wymaga podawania szympansim matkom pot臋偶nych dawek lekarstw opracowanych w klinikach lecz膮cych niep艂odno艣膰 matek ludzkich i maj膮cych uniemo偶liwia膰 poronienia.
ERV-y pe艂ni膮 tak wiele funkcji w rozwijaj膮cych si臋 embrionach, w tym tak偶e po艣rednicz膮 w r贸偶nicowaniu si臋 tkanek. I by艂o ju偶 jasne, 偶e TLV - poprawka Temina-Larssona-Villarreala - jest s艂uszna. Mocno chronione retrowirusy endogenne wydzielane przez trofektoderm臋 rozwijaj膮cego si臋 p艂odu - t臋 jego cz臋艣膰, kt贸ra rozwinie si臋 w otaczaj膮c膮 go owodni臋 i 艂o偶ysko - s膮 os艂oni臋te przed atakami systemu odporno艣ciowego matki. Bia艂ka z otoczki wirusa selektywnie poskramiaj膮 odpowied藕 immunologiczn膮 matki na p艂贸d, nie os艂abiaj膮c przy tym jej obrony w walce z patogenami zewn臋trznymi; wykonuj膮 cudowny taniec wybi贸rczo艣ci.
Z powodu dzia艂ania ochronnego odziedziczonych retrowirus贸w unieszkodliwienie ERV-贸w - usuni臋cie b膮d藕 zd艂awienie wi臋kszo艣ci albo nawet wszystkich „grzech贸w pierworodnych" genomu - nieuchronnie ko艅czy si臋 藕le.
Kaye pami臋ta艂a dok艂adnie dreszcz, jaki poczu艂a, kiedy matka Mitcha okre艣li艂a SHEV臉 jako „grzech pierworodny". Jak dawno to by艂o - pi臋tna艣cie lat temu? Tu偶 po tym, jak sp艂odzili Stell臋.
Je艣li SHEVA i inne ERV-y s膮 grzechem pierworodnym, to coraz wyra藕niej zaczyna si臋 jawi膰, 偶e wszystkie ssaki 艂o偶yskowe, a mo偶e wszystkie wielokom贸rkowe formy 偶ycia, s膮 przepe艂nione grzechem pierworodnym, wymagaj膮 go, gin膮 bez niego.
I czy偶 nie to w艂a艣nie nast膮pi艂o w Rajskim Ogrodzie? Zacz膮艂 si臋 tam seks, poznawanie siebie i znane nam 偶ycie.
Wszystko przez wirusy.
- Do diab艂a z tym - mrukn臋艂a Kaye. - Potrzebujemy na to wszystko nowych nazw.
12
Arizona
Apel by艂 najmniej lubian膮 przez Stell臋 por膮 dnia. Dziewcz臋ta ustawia艂y si臋 wtedy w wielkim namiocie w rz臋dy, mi臋dzy kt贸rymi przechodzi艂a panna Kantor.
Stella siedzia艂a po turecku i rysowa艂a palcem w kurzu ma艂e sylwetki kwiat贸w i ptak贸w. P艂贸tno powiewa艂o w lekkiej porannej bryzie. Panna Kantor chodzi艂a mi臋dzy szeregami siedz膮cych po turecku nastolatk贸w i przegl膮da艂a dziennik. Polega艂a wy艂膮cznie na papierze, g艂贸wnie dlatego, 偶e zgubienie rezerwowego e-notesu czy laptopa stanowi艂o powa偶ne przewinienie, karane zwolnieniem.
W internatach nie by艂o telefon贸w, odbiornik贸w satelitarnych, nawet radia. Telewizja ogranicza艂a si臋 do nagra艅 z programami edukacyjnymi. Stella i wi臋kszo艣膰 innych dzieci nabra艂y tu wstr臋tu do telewizji.
- Ellie Ann Garcia.
- Obecna.
- Stella Nova Rafelson.
- Obecna! - zawo艂a艂a Stella; jej g艂os zabrzmia艂 srebrzy艣cie w ch艂odnym pustynnym powietrzu.
- Jak twoje przezi臋bienie, Stello? - zapyta艂a panna Kantor, przechodz膮c mi臋dzy rz臋dami.
- Przesz艂o - odpowiedzia艂a Stella.
- Trwa艂o osiem dni, tak? - Panna Kantor postuka艂a d艂ugopisem w stron臋 dziennika.
- Tak, prosz臋 pani.
- To pi膮ta fala przezi臋bie艅 w tym roku.
Stella przytakn臋艂a. Wychowawcy prowadzili staranne i 偶mudne rejestry wszystkich zaka偶e艅. Stella pi臋膰 dni temu by艂a badana przez kilka godzin; podobnie z dwa tuziny innych dzieci maj膮cych podobne przezi臋bienia.
- Kathy Chu.
- Obecna!
Panna Kantor wr贸ci艂a do Stelli po sko艅czeniu apelu.
- Stello, czy woniejesz?
Stella podnios艂a wzrok.
- Nie, panno Kantor.
- Moje ma艂e czujniki twierdz膮, 偶e woniejesz. - Poklepa艂a w膮chacz przy swoim pasie. Stella nie wonia艂a, ani nikt wok贸艂 niej. Elektroniczny nochal panny Kantor si臋 pomyli艂 i Stella wiedzia艂a dlaczego; panna Kantor mia艂a okres i to myli艂o czujnik. Nie zamierza艂a jednak nigdy jej tego m贸wi膰.
Ludzie z艂oszcz膮 si臋, kiedy si臋 wspomina, 偶e wydzielaj膮 zdradzaj膮ce ich zapachy.
- Nigdy si臋 nie nauczysz 偶y膰 w 艣wiecie zewn臋trznym, je艣li nie zdo艂asz panowa膰 nad sob膮 - powiedzia艂a do Stelli panna Kantor i przykl臋k艂a przed ni膮. - Znasz przepisy.
Stella wsta艂a bez zach臋ty. Nie wiedzia艂a, dlaczego zosta艂a wybrana. Nie zrobi艂a niczego nadzwyczajnego.
- Zaczekaj przy furgonetce - poleci艂a panna Kantor.
Stella posz艂a do furgonetki, l艣ni膮co bia艂ej w porannym s艂o艅cu. Powietrze nad g贸rami by艂o g臋ste i niebieskie. Za kilka godzin b臋dzie gor膮co, ale potem mo偶e ulewnie pada膰; po deszczu popo艂udniowe powietrze stanie si臋 doskona艂e do wychwytywania. Nie chcia艂a przegapi膰 tej sposobno艣ci.
Panna Kantor sko艅czy艂a sprawdzanie obecno艣ci i dzieci ruszy艂y na poranne zaj臋cia prowadzone w przyczepach mieszkalnych i bungalowach rozrzuconych na zapylonym terenie. Wychowawczyni i jej asystentka, spokojna i oty艂a m艂oda kobieta o imieniu Joanie, przysz艂y po 偶wirze do furgonetki. Panna Kantor nie patrzy艂a wprost na Stell臋.
- Wiem, 偶e nie by艂a艣 jedyna - powiedzia艂a panna Kantor. - Ale jeste艣 jedyn膮, kt贸r膮 zdo艂a艂am przy艂apa膰. Musisz przesta膰, Stello. Tym razem jednak nie wyznacz臋 ci kary.
- Tak, prosz臋 pani. - Stella wiedzia艂a, 偶e nie powinna si臋 spiera膰. Potulno艣膰 sprawia艂a, 偶e panna Kantor zachowywa艂a si臋 rozs膮dnie i by艂a do艣膰 wyrozumia艂a, ale przy najmniejszej oznace sprzeciwu lub braku pokory stawa艂a si臋 ostra. - Czy mog臋 p贸j艣膰 teraz na lekcje?
- Jeszcze nie - powiedzia艂a panna Kantor, k艂ad膮c notatnik do furgonetki, kt贸rej tylne drzwiczki otworzy艂a. - Tw贸j ojciec przyje偶d偶a w odwiedziny - doda艂a. - Jedziemy do izby chorych.
Stella usiad艂a z ty艂u furgonetki, za barierk膮 z tworzywa sztucznego, ca艂a zmieszana. Panna Kantor zaj臋艂a miejsce z przodu. Joanie zamkn臋艂a za ni膮 drzwiczki i wr贸ci艂a pod namiot.
- Czy jest tam teraz? - spyta艂a Stella.
- Przyjedzie za jak膮艣 godzink臋 - odpar艂a panna Kantor. - W艂a艣nie dostali艣cie zezwolenie. To chyba dobrze, co?
- Czego chc膮? - zapyta艂a nagle Stella, zanim zd膮偶y艂a ugry藕膰 si臋 w j臋zyk.
- Niczego. To wizyta rodzinna.
Panna Kantor uruchomi艂a silnik samochodu. Stella wyczuwa艂a jej niezadowolenie. Zdaniem panny Kantor wizyty rodzic贸w by艂y przewa偶nie daremne. Dzieci nie zostan膮 nigdy w pe艂ni zintegrowane ze spo艂ecze艅stwem ludzi, wbrew temu, co twierdzi polityka, kt贸ra doprowadzi艂a do powstania szk贸艂. Zbyt dobrze zna艂a dzieci. Po prostu nie by艂y w stanie zachowywa膰 si臋 jak nale偶y.
Co gorsza, panna Kantor wiedzia艂a, 偶e ojciec Stelli odsiedzia艂 w wi臋zieniu wyrok za napa艣膰 na uzbrojonych funkcjonariuszy Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego. Przyznanie mu prawa do odwiedzin by艂o dla niej afrontem. Pracowa艂a tutaj ju偶 wcze艣niej, kiedy szko艂a Sabie Mountain by艂a jeszcze wi臋zieniem.
Stella nie widzia艂a Mitcha od trzech lat. Ledwo pami臋ta艂a, jak pachnie, a tym bardziej, jak wygl膮da.
Panna Kantor pojecha艂a 偶wirem do wy艂o偶onej p艂ytami drogi, a potem p贸艂 mili mi臋dzy krzewami, a偶 do ceglanego budynku, kt贸ry nazywali szpitalem. Tak naprawd臋 nie by艂 to szpital. Stella wiedzia艂a na pewno tylko to, 偶e szpital stanowi siedzib臋 w艂adz szko艂y i jej areszt. Kiedy艣 by艂 to szpital wi臋zienny. Niekt贸re dzieci twierdzi艂y, 偶e w szpitalu wstrzykiwano im w policzki s贸l, odcinano j臋zyk b膮d藕 wprowadzano botoks do tych mi臋艣ni twarzy, dzi臋ki kt贸rym jej rysy by艂y tak wyraziste.
W tym w艂a艣nie miejscu pr贸bowano przerabia膰 dzieci SHEVY na ludzi. Stella nie spotka艂a nigdy dzieciaka, kt贸ry prze偶y艂 takie m臋czarnie, ale to zrozumia艂e, m贸wili niekt贸rzy, gdy偶 owe ofiary odsy艂ano do Suburbii, miasta, w kt贸rym mieszka艂y wy艂膮cznie dzieci SHEVY pr贸buj膮ce si臋 zachowywa膰 jak ludzie.
Nie by艂a to prawda, o ile wiedzia艂a Stella, ale to do szpitala si臋 trafia艂o, kiedy chcieli pobra膰 ci krew. Wiele razy bywa艂a tam w tym celu.
W obozach kr膮偶y艂o mn贸stwo opowie艣ci. Rzadko bywa艂y prawdziwe, ale wi臋kszo艣膰 brzmia艂a strasznie i dzieci mog艂y si臋 nimi niebezpiecznie znudzi膰.
Gdy min臋艂y ogrodzenie z drutu kolczastego i przejecha艂y nad fos膮, Stella poczu艂a, jak ro艣nie w niej co艣 smutnego i ch艂odnego.
Pami臋膰.
Nie chcia艂a si臋 rozprasza膰. Patrzy艂a przez okienko, z艂a na Mitcha, 偶e przyjecha艂. Czemu teraz? Czemu nie wtedy, gdy bra艂a si臋 w gar艣膰 i mog艂a mu powiedzie膰, 偶e osi膮ga co艣 warto艣ciowego? 呕ycie by艂o nadal zbyt niepewne. Ostatnie odwiedziny matki te偶 ci臋偶ko prze偶y艂a. Nie wiedzia艂a, co m贸wi膰. Matka by艂a taka smutna i pe艂na potrzeb, kt贸rych 偶adna z nich nie mog艂a zaspokoi膰.
Mia艂a nadziej臋, 偶e Mitch nie b臋dzie tylko siedzia艂 i gapi艂 si臋 na ni膮 przez st贸艂 w sali spotka艅 rodzinnych. Ani zadawa艂 naprowadzaj膮cych pyta艅. Ani stara艂 si臋 przekona膰 Stelli, 偶e istnieje mo偶liwo艣膰, aby znowu byli razem. Nie s膮dzi艂a, 偶eby zdo艂a艂a to wytrzyma膰.
Zwiesi艂a g艂ow臋 i potar艂a nos. Koniuszkiem palca dotkn臋艂a k膮cika oczu, a potem j臋zyka, czyni膮c to poza zasi臋giem lusterka wstecznego. Oczy mia艂a wilgotne, a 艂zy smakowa艂y gorzko i s艂ono. Nie zap艂acze jednak otwarcie. Nie w obecno艣ci cz艂owieka.
Panna Kantor zatrzyma艂a si臋 na parkingu przed p艂askim budynkiem z ceg艂y i otworzy艂a drzwiczki od strony Stelli. Dziewczynka posz艂a za ni膮 do szpitala. Gdy min臋艂y naro偶nik, przez luk臋 mi臋dzy ceglan膮 wiat膮 dostrzeg艂a d艂ugi, 偶贸艂ty autobus podje偶d偶aj膮cy do budynku wst臋pnego. Dostarczy艂 艂adunek nowych dzieci. Stella pod膮偶a艂a kilka krok贸w za pann膮 Kantor, gdy min臋艂y szklane drzwi i wkroczy艂y do aresztu.
Drzwi do sekretariatu by艂y zawsze otwarte i Stella mia艂a nadziej臋 na dostrze偶enie przez jego szerokie okno nowych dzieci wychodz膮cych z budynku, w kt贸rym ich przyjmowano. Mia艂aby co艣 do przekazania demowi; wie艣ci o przysz艂ych rekrutach albo jakie艣 informacje pochodz膮ce z zewn膮trz.
Nagle, irracjonalnie, znienawidzi艂a Mitcha. Nie chcia艂a si臋 z nim spotka膰. Nie chcia艂a 偶adnych rozpraszaj膮cych j膮 k艂opot贸w. Pragn臋艂a si臋 skupi膰 i nigdy wi臋cej nie martwi膰 si臋 o ludzi. Mia艂a ochot臋 rzuci膰 si臋 na pann臋 Kantor, powali膰 j膮 na wy艂o偶on膮 linoleum pod艂og臋, uciec st膮d, oboj臋tnie gdzie.
W czasie owego przelotnego, gor膮cego ataku gniewu - mocniejszego ni偶 ten, do jakiego zdolna jest wi臋kszo艣膰 ludzi - przez okno sekretariatu dostrzeg艂a przez chwil臋 rz膮d dzieci. Gniew min膮艂.
Mia艂a wra偶enie, 偶e pozna艂a jedn膮 twarz.
Pochyli艂a si臋, aby zdj膮膰 but i obr贸ci膰 go podeszw膮 do g贸ry, potrz膮sn膮膰 nim. Panna Kantor obejrza艂a si臋 i stan臋艂a z r臋koma na biodrach.
Zapiszcza艂 w膮chacz na jej pasie.
- Znowu woniejesz? - zapyta艂a.
- Nie, prosz臋 pani - odpowiedzia艂a Stella. - Mam kamyk w bucie. - Chwila przerwy wystarczy艂a jej, aby poszuka膰 w pami臋ci twarzy z szeregu przyby艂ych. Wsta艂a, jeszcze troch臋 si臋 oci膮ga艂a z ruszeniem dalej, a偶 panna Kantor odwr贸ci艂a wzrok, a wtedy Stella zerkn臋艂a jeszcze raz przez okno.
Zna艂a t臋 twarz. By艂 teraz wy偶szy i chudszy, wygl膮da艂 niemal na chodz膮cy szkielet, w艂osy mia艂 nieuczesane, oczy puste i bez 偶ycia w jaskrawym s艂o艅cu. Szereg zacz膮艂 i艣膰 i Stella znowu spojrza艂a na korytarz i pann臋 Kantor.
Przesta艂a si臋 ju偶 przejmowa膰 Mitchem.
Chudzielec by艂 ch艂opcem, kt贸rego spotka艂a w szopie Freda Trinketa w Wirginii, kiedy uciek艂a z domu Kaye i Mitcha.
To Will. Silny Will.
13
Baltimore
Kaye wy艂膮czy艂a prezentacje i wyj臋艂a pr贸bki, a potem starannie od艂o偶y艂a je do korytka w zamra偶arce. Po raz pierwszy wiedzia艂a, 偶e zbli偶a si臋 do ko艅ca swej pracy w Americolu. Jeszcze trzy, cztery eksperymenty, najwy偶ej sze艣膰 miesi臋cy har贸wki w laboratorium i b臋dzie mog艂a wr贸ci膰 do Kongresu, stawi膰 czo艂o Rachel Browning i powiedzie膰 komisji nadzorczej, 偶e wszystkie naczelne, wszystkie ma艂py, wszystkie ssaki, przypuszczalnie wszystkie kr臋gowce, a nawet wszystkie zwierz臋ta - a niewykluczone, 偶e wszystkie formy 偶ycia wy偶sze od bakterii - s膮 chimerami genetycznymi. Pod ka偶dym wzgl臋dem wszyscy jeste艣my dzie膰mi wirusa.
Nie tylko Stella. Nie tylko moja c贸rka i tacy jak ona.
Wszystkie niemowl臋ta potrzebuj膮 wirus贸w, aby m贸c si臋 urodzi膰. Wszyscy senatorzy i kongresmani, nawet prezydent, a tak偶e wszystkie ich 偶ony, dzieci i wnuki, wszyscy obywatele Stan贸w Zjednoczonych oraz wszyscy mieszka艅cy 艣wiata s膮 obci膮偶eni grzechem pierworodnym.
Kaye podnios艂a wzrok, jakby co艣 us艂ysza艂a. Dotkn臋艂a grzbietu nosa i rozejrza艂a si臋 po laboratorium, rz臋dach bia艂ych, szarych i be偶owych sprz臋t贸w, sto艂ach z czarnymi blatami, zestawach lamp zwisaj膮cych z sufitu jak odwr贸cone do g贸ry nogami tekturki na jajka. Poczu艂a lekki ucisk za oczyma, ch艂odne, p艂ynne srebro sp艂ywaj膮ce ty艂em jej g艂owy, narastaj膮c膮 艣wiadomo艣膰, 偶e nie jest sama w pokoju, w swoim ciele.
Wr贸ci艂 wo艂aj膮cy. Dwa razy w ci膮gu ostatnich trzech lat przebywa艂a z nim przez ca艂e trzy dni. Zawsze przedtem podr贸偶owa艂a albo pracowa艂a pod presj膮 czasu i pr贸bowa艂a ignorowa膰 to, co zacz臋艂a uwa偶a膰 za niepotrzebne zak艂贸canie 偶ycia.
- To nieodpowiednia pora - powiedzia艂a g艂o艣no i pokr臋ci艂a g艂ow膮. Wsta艂a, wyci膮gn臋艂a r臋ce na bok i pochyli艂a si臋, aby dotkn膮膰 palc贸w u st贸p, wszystko w nadziei, 偶e 膰wiczenia ode艣l膮 wo艂aj膮cego daleko. - Id藕 sobie. - Nie odszed艂. Dawa艂 znaki z jeszcze wi臋kszym przekonaniem. Kaye wybuchn臋艂a bezradnym 艣miechem i otar艂a 艂zy. - Prosz臋 - szepn臋艂a, pochylona nad sto艂em laboratoryjnym. 艁okciem tr膮ci艂a stosik szkie艂ek Petriego. Gdy je uk艂ada艂a, wo艂aj膮cy uderzy艂 ca艂膮 si艂膮, zalewaj膮c j膮, akceptuj膮c b艂ogo tak膮, jaka jest. Kaye zamkn臋艂a oczy i pochyli艂a si臋 do przodu; ca艂e jej cia艂o przepe艂nia艂o niesamowite poczucie jedno艣ci z czym艣 bardzo bliskim i dobrym, a jednocze艣nie niesko艅czenie tw贸rczym i pot臋偶nym.
- Jakby艣 mnie kocha艂 - powiedzia艂a, trz臋s膮c si臋 ze zdenerwowania. - Dlaczego wi臋c mnie dr臋czysz? Czemu nie powiesz mi po prostu, co chcesz, abym zrobi艂a? - Przesun臋艂a si臋 wzd艂u偶 sto艂u do krzes艂a przy biurku w rogu laboratorium. Zwiesi艂a g艂ow臋 mi臋dzy kolana. Nie czu艂a si臋 s艂abo ani nawet nie kr臋ci艂o si臋 jej w g艂owie; mog艂aby chodzi膰, a nawet pracowa膰 jak zwykle. Robi艂a tak ju偶 przedtem. Tym razem jednak mia艂a ju偶 do艣膰.
Jej gniew przebija艂 si臋 nawet przez natarczywe fale oceniania i przyzwalania. Kiedy wo艂aj膮cy dotkn膮艂 jej po raz pierwszy, zabrali Mitcha i Stell臋. By艂o to takie niedobre, takie niesprawiedliwe; nie chcia艂a wspomina膰 teraz owych czas贸w. A jednak to potwierdzenie zmusza艂o j膮 do wspominania.
- Id藕 sobie. Prosz臋. Nie wiem, po co tu jeste艣. Ten 艣wiat jest okrutny, cho膰 mo偶e nie ty, i musz臋 pracowa膰.
Rozejrza艂a si臋, przygryz艂a warg臋, ujrza艂a laboratorium, jego wyposa偶enie, tak porz膮dnie rozstawione, mrok za oknem. Na zewn膮trz 艣ciana nocy, wewn膮trz jasno艣膰 rozumu.
- Prosz臋.
Poczu艂a, 偶e g艂os cichnie, ale nie traci na mocy. Jak偶e uprzejmy, pomy艣la艂a. Nagle, w panice, przestraszona now膮 strat膮, mo偶liwo艣ci膮, 偶e odejdzie, skoczy艂a na r贸wne nogi.
- Czy starasz si臋 naprowadzi膰 mnie na co艣? - zapyta艂a zdesperowana. - Nagrodzi膰 mnie za prac臋, za odkrycia?
Kaye odnios艂a wyra藕ne wra偶enie, 偶e nie o to chodzi. Wsta艂a i upewni艂a si臋, 偶e drzwi s膮 zamkni臋te. Lepiej, aby nikt nie zajrza艂 i nie zobaczy艂, jak m贸wi do siebie. Chodzi艂a tam i z powrotem mi臋dzy sprz臋tami. - Chcesz wi臋c ze mn膮 porozmawia膰, ale nie s艂owami - powiedzia艂a z p贸艂przymkni臋tymi oczami. - W porz膮dku, pogadam. Daj mi do zrozumienia, czy mam racj臋, czy nie, zgoda? Mo偶e to zaj膮膰 chwil臋.
Ju偶 dawno temu nauczy艂a si臋, 偶e zuchwa艂o艣膰 nie robi wra偶enia na wo艂aj膮cym. Nawet kiedy Kaye przeklina艂a siebie za to, co zrobi艂a, porzucaj膮c Mitcha w wi臋zieniu, a c贸rk臋 w szkole, rujnuj膮c 偶ycie ich wszystkich w rozpaczliwej pr贸bie hazardowego wykorzystania wszystkich narz臋dzi nauki i racjonalno艣ci, wo艂aj膮cy nadal promieniowa艂 mi艂o艣ci膮 i uznaniem.
Mog艂a wymierza膰 sobie kar臋, ale wo艂aj膮cy jej tego nie zrobi.
Wpad艂a w jeszcze wi臋ksze zak艂opotanie, gdy zacz臋艂a nabiera膰 przekonania, 偶e wo艂aj膮cy na pewno nie jest rodzaju 偶e艅skiego, przypuszczalnie tak偶e nie nijakiego - ale m臋skiego. Wo艂aj膮cy nie przypomina艂 w niczym jej ojca, Mitcha ani 偶adnego innego m臋偶czyzny, kt贸rego w 偶yciu spotka艂a i pozna艂a, ale mimo to wydawa艂 si臋 dziwnie m臋ski. Co oznacza艂o to psychologicznie, nie chcia艂a wcale odkrywa膰. By艂o odrobin臋 zbyt de rigueur, odrobin臋 zbyt 艣wi臋toszkowate, aby da膰 jej pociech臋.
Wo艂aj膮cy nie przejmowa艂 si臋 jednak jej skrupu艂ami. By艂 najbardziej sta艂膮 rzecz膮 w jej 偶yciu - poza potrzeb膮 przyj艣cia z pomoc膮 Stelli.
- Czy dobrze post臋puj臋? - zapyta艂a, rozgl膮daj膮c si臋 po laboratorium. Przesta艂a dygota膰. Pozwoli艂a, aby przemy艂 j膮 niesamowity spok贸j. - To chyba znaczy „tak"? - zapyta艂a niepewnie. - Jeste艣 tym Wa偶nym? Jeste艣 Jezusem? A mo偶e tylko Gabrielem?
Zadawa艂a ju偶 te pytania i nie otrzymywa艂a odpowiedzi. Tym razem jednak wyczu艂a prawie niedostrzegaln膮 zmian臋 w przep艂ywaj膮cych przez ni膮 wra偶eniach. Zamkn臋艂a oczy i szepn臋艂a:
- Nie. 呕adnym z nich. Jeste艣 moim anio艂em str贸偶em?
Ponownie, po kilku sekundach, zamkn臋艂a oczy i szepn臋艂a: - Nie.
- No to kim jeste艣?
Nie doczeka艂a si臋 偶adnej odpowiedzi, zmiany, wskaz贸wki.
- Bogiem?
Nic.
- Jeste艣 wewn膮trz mnie, tam, albo w jakim艣 miejscu, z kt贸rego mo偶esz po prosty ca艂y bo偶y dzie艅 zsy艂a膰 mi艂o艣膰 i uznanie dla mnie takiej, jaka jestem, a potem odchodzisz i zostawiasz mnie w biedzie. Nie rozumiem tego. Musz臋 wiedzie膰, czy jeste艣 czym艣 w mojej g艂owie. Przerwanym nerwem. P臋kni臋t膮 偶y艂k膮 z krwi膮. Potrzebuj臋 mocnej otuchy. Mam nadziej臋, 偶e mi jej udzielisz.
Wo艂aj膮cy nie wyrazi艂 zastrze偶e艅, cho膰by w postaci wycofania si臋 pod ogniem takich pyta艅, takich blu藕nierstw.
- Naprawd臋 jeste艣 czym艣 innym, wiesz o tym? - Kaye usiad艂a przed stacj膮 robocz膮 i zalogowa艂a si臋 w sieci wewn臋trznej Americolu. - Na lekcjach religii nic o tobie nie m贸wiono.
Popatrzy艂a na zegarek - 18.00 - i sprawdzi艂a grafik podaj膮cy, kto o tej godzinie jest w budynku.
Na parterze na posterunku tkwi nadal g艂贸wny radiolog Herbert Roth, pracuj膮cy do p贸藕na. W艂a艣nie jego potrzebowa艂a. Roth kierowa艂 Laboratorium Obrazowania Nieinwazyjnego. Pracowa艂a z nim przed dwoma tygodniami, robi膮c USG Wishtoes, ich najstarszej szympansicy.
Roth by艂 m艂ody, spokojny, oddany swej pracy.
Kaye otworzy艂a drzwi laboratorium i wysz艂a na korytarz.
- Czy s膮dzisz, 偶e pan Roth zechce zrobi膰 USG mnie? - zapyta艂a, nie zwracaj膮c si臋 do nikogo okre艣lonego.
14
Arizona
Godzinami przetrzymywali Stell臋 przed spotkaniem z Mitchem. Najpierw odwiedzi艂a piel臋gniark臋, kt贸ra j膮 zbada艂a, zrobi艂a wacikiem wymaz z wewn臋trznej strony policzka i pobra艂a kilka centymetr贸w sze艣ciennych krwi.
Stella odwr贸ci艂a wzrok, gdy piel臋gniarka lekko uk艂u艂a j膮 ig艂膮. Wyczuwa艂a zapach jej obawy: by艂a to dziewczyna zaledwie kilka lat starsza od Stelli i nie lubi艂a tego robi膰.
Nast臋pnie panna Kantor zabra艂a Stell臋 do pomieszcze艅 przeznaczonych dla odwiedzaj膮cych. Pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 zauwa偶y艂a dziewczynka, by艂o to, 偶e usun臋li barierk臋 z tworzywa sztucznego. Zosta艂y jedynie sto艂y i krzes艂a. Co艣 si臋 zmieni艂o i na chwil臋 przyku艂o to jej uwag臋. Dotkn臋艂a kawa艂ka waty przylepionego plastrem w zagi臋ciu 艂okcia. Po godzinie przysz艂a znowu panna Kantor z nar臋czem komiks贸w.
- X-men - powiedzia艂a. - Spodoba ci si臋. Ci膮gle sprawdzaj膮 twego ojca. Daj mi wacik.
Stella oderwa艂a plaster i wr臋czy艂a pannie Kantor, kt贸ra otworzy艂a plastikow膮 torebk臋, aby go schowa膰.
- Nied艂ugo tu przyjdzie - zapowiedzia艂a panna Kantor z wy膰wiczonym u艣miechem.
Stella nie zwraca艂a uwagi na komiksy, stoj膮c w pustym pokoju z tapet膮 w kwiatki, jednym sto艂em i dwoma plastikowymi fotelikami. W rogu sta艂 automat ch艂odz膮cy wod臋 i kilka rozk艂adanych krzese艂ek, poplamionych i brudnych. Nala艂a sobie wody do kartonowego kubeczka. Jedno okno wychodzi艂o na g艂贸wny budynek administracyjny, a drugie na parking. Nie by艂o gor膮cej kawy czy herbaty ani p艂yty do podgrzewania jedzenia - nie by艂o 偶adnych sprz臋t贸w kuchennych. Odwiedziny rodziny nie mia艂y trwa膰 d艂ugo ani odbywa膰 si臋 w zbyt wygodnych warunkach.
Zgniot艂a kubeczek w d艂oni, rozmy艣laj膮c na przemian o ojcu i o Willu. My艣lenie o Willu odsuwa艂o ojca daleko w cie艅 i cho膰 dzia艂o si臋 tak tylko na chwil臋, Stella nie by艂a zadowolona. Nie chcia艂a post臋powa膰 chaotycznie. Nie chcia艂a sta膰 si臋 nieprzewidywalna; pragn臋艂a pozosta膰 wierna zadaniu tworzenia mocnego demu, odpornego na szko艂臋, na wp艂ywy ludzi, a to wymaga艂o skupienia i stabilno艣ci uczu膰.
Nic nie wiedzia艂a o Willu. Nie zna艂a nawet jego nazwiska. M贸g艂 jej nie pami臋ta膰. Mo偶e trafi艂 tu tylko przej艣ciowo, na badania albo swego rodzaju kwarantann臋, w drodze do innej szko艂y.
Ale je艣li zostanie...
Joanie otworzy艂a drzwi.
- Jest tw贸j ojciec - powiedzia艂a. Joanie zawsze stara艂a si臋 zamaskowa膰 sw贸j zapach pudrem dla niemowl膮t. Min臋 mia艂a mi艂膮, lecz pust膮. Robi艂a wszystko, czego chcia艂a od niej panna Kantor, i rzadko wyra偶a艂a w艂asne zdanie.
- Dobra - rzuci艂a Stella i usiad艂a na jednym z plastikowych fotelik贸w. Mia艂a nadziej臋, 偶e st贸艂 b臋dzie ich rozdziela艂. Wierci艂a si臋 nerwowo. Musia艂a przywykn膮膰 do my艣li o ponownym zobaczeniu Mitcha.
Joanie wskaza艂a drzwi i wszed艂 Mitch. Lewa r臋ka zwisa艂a mu wzd艂u偶 boku. Stella popatrzy艂a na ni膮, otwieraj膮c szeroko oczy, a potem na d偶insow膮 kurtk臋 i spodnie, znoszone i troch臋 zakurzone. Wreszcie przenios艂a wzrok na twarz.
Mitch zmusza艂 si臋 do nerwowego u艣mieszku. On tak偶e nie wiedzia艂, co ma robi膰.
- Cze艣膰, male艅ka - powita艂 c贸rk臋.
- Mo偶e pan usi膮艣膰 na krze艣le - powiedzia艂a Joanie. - Prosz臋 nie traci膰 czasu.
- Ile go mamy? - zapyta艂 Joanie Mitch. Stella nienawidzi艂a tego. Pami臋ta艂a go silnego i w艂adczego, a teraz robi艂 b艂膮d, pytaj膮c o takie rzeczy.
- Na dzisiaj nie mamy wyznaczonych wielu odwiedzin. S膮 cztery pokoje. A zatem... prosz臋 nie traci膰 czasu. Macie kilka godzin. Prosz臋 zwr贸ci膰 si臋 do mnie, je艣li b臋dzie pan czego艣 potrzebowa艂. B臋d臋 w biurze tu偶 obok.
Joanie zamkn臋艂a drzwi, a Mitch popatrzy艂 na krzes艂o, na st贸艂. Potem na swoj膮 c贸rk臋.
- Nie chcesz u艣cisku? - zapyta艂 Stell臋.
Stella wsta艂a, jej policzki sp艂owia艂y z emocji. Trzyma艂a r臋ce przy bokach. Mitch powoli przeszed艂 przez pok贸j, a ona 艣ledzi艂a go wzrokiem niby dzikie zwierz臋. Potem pr膮dy powietrza przynios艂y jego zapach i krzyk wyrwa艂 si臋 jej z ust, zanim zd膮偶y艂a je zacisn膮膰. Mitch zrobi艂 ostatni krok, obj膮艂 j膮, u艣cisn膮艂, a Stella dygota艂a w jego ramionach. Oczy wype艂ni艂y jej 艂zy, kapi膮ce na kurtk臋 Mitcha.
- Jeste艣 taka du偶a - szepn膮艂 Mitch, ko艂ysz膮c ni膮 lekko w prz贸d i w ty艂, a偶 szura艂a po linoleum czubkami but贸w.
Stan臋艂a, odepchn臋艂a go i spr贸bowa艂a opanowa膰 uczucia, ale nie zdo艂a艂a. Wybucha艂y jak popcorn na patelni.
- Nigdy si臋 nie poddaj臋 - powiedzia艂 Mitch.
D艂ugie palce Stelli zacisn臋艂y si臋 na jego kurtce. Zapach ojca by艂 wszechobecny, koj膮cy i znajomy; poczu艂a si臋 przez to znowu ma艂膮 dziewczynk膮. By艂 czysty i prosty, bez udziwnie艅, przewidywalny i zapadaj膮cy w pami臋膰; mia艂 w sobie wo艅 ich domu w Wirginii, wszystkiego, co stara艂a si臋 zapomnie膰, wszystkiego, co uwa偶a艂a za utracone.
- Nie mog艂em przyje偶d偶a膰, aby ci臋 odwiedza膰 - powiedzia艂. - Nie wpu艣ciliby mnie. Warunek nadzoru kuratorskiego.
Przytakn臋艂a, lekko przyciskaj膮c podbr贸dek do jego ramienia.
- Posy艂a艂em wiadomo艣ci do twojej matki.
- Przekazywa艂a mi je.
- Nie by艂o 偶adnej broni, Stello. K艂amali - powiedzia艂 Mitch i przez chwil臋 wydawa艂 si臋 r贸wnie m艂ody jak ona. Wygl膮da艂 jak kolejne rozczarowane dziecko.
- Wiem. Kaye mi powiedzia艂a. Mitch odsun膮艂 c贸rk臋 na d艂ugo艣膰 r臋ki.
- Jeste艣 przepi臋kna - stwierdzi艂, 艣ci膮gaj膮c krzaczaste brwi. Twarz mia艂 spalon膮 s艂o艅cem. Stella wyczuwa艂a zapach uszkodze艅 jego sk贸ry, jej stwardnienie. Pachnia艂 jak rzemie艅 i kurz, tu偶 ponad swym podstawowym zapachem, b臋d膮cym po prostu zapachem Mitcha. W jego woni - a tak偶e w woni Kaye - by艂a w stanie wychwyci膰 troch臋 z w艂asnego podstawowego zapachu, niczym wsp贸lny numer licencji w genach, wsp贸lne has艂o daj膮ce dost臋p do uczu膰.
- Chc膮, aby艣my usiedli... tutaj? - zapyta艂 Mitch, machaj膮c jedn膮 r臋k膮 w stron臋 stolika.
Stella obj臋艂a si臋 ramionami, nadal wewn臋trznie zablokowana. Nie wiedzia艂a, co robi膰. Mitch si臋 u艣miechn膮艂.
- Post贸jmy chwil臋 - powiedzia艂.
- No dobrze.
- Przywyknijmy znowu do siebie.
- No dobrze.
- Czy dobrze ci臋 traktuj膮? - zapyta艂 Mitch.
- Pewnie uwa偶aj膮, 偶e tak.
- A co ty uwa偶asz?
Wzdrygni臋cie si臋, d艂ugie palce zaci艣ni臋te na nadgarstkach, utworzenie klatki obronnej z r膮k i d艂oni.
- Boj膮 si臋 nas.
Mitch zacisn膮艂 szcz臋ki i przytakn膮艂.
- Nic nowego.
Oczy Stelli hipnotyzowa艂y, gdy pr贸bowa艂a wyra偶a膰 przez nie siebie. Ich 藕renice zmieni艂y wielko艣膰, a z艂ote c臋tki przep艂ywa艂y niczym p臋cherzyki w szampanie.
- Nie chc膮, aby艣my byli tym, czym jeste艣my
- Co masz na my艣li?
- Przenosz膮 nas z jednego baraku sypialnego do drugiego. U偶ywaj膮 w膮chaczy. Je偶eli woniejemy, jeste艣my karani. Je偶eli woniejemy ob艂okiem lub chorob膮, rozdzielaj膮 nas i zamykaj膮 w areszcie.
- Czyta艂em o tym - powiedzia艂 Mitch.
- Uwa偶aj膮, 偶e b臋dziemy pr贸bowa膰 ich perswadowa膰. Mo偶e si臋 boj膮, 偶e b臋dziemy pr贸bowa膰 ucieczki. Nosz膮 zatyczki w nosach, a czasami rozpylaj膮 w barakach sypialnych sztuczne aromaty truskawki b膮d藕 brzoskwini, kiedy przeprowadzaj膮 badania lekarskie. Kiedy艣 lubi艂am truskawk臋, ale teraz jest okropna. Najgorszy z wszystkiego jest Pine-Sol. - Przytkn臋艂a d艂o艅 do nosa i zakrztusi艂a si臋, jakby co艣 j膮 d艂awi艂o.
- S艂ysza艂em te偶, 偶e lekcje s膮 nudne.
- Boj膮 si臋, 偶e si臋 czego艣 nauczymy - powiedzia艂a Stella i zachichota艂a. Mitcha przeszed艂 dreszcz. G艂os c贸rki si臋 zmieni艂, i to do艣膰 znacznie. M贸wi艂a ostro偶nie, bardziej dojrzale... ale by艂o co艣 jeszcze.
艢miech jest wa偶nym wska藕nikiem w psychologii i kulturze. Jego c贸rka by艂a zupe艂nie inna ni偶 ma艂a dziewczynka, kt贸r膮 zna艂.
- Nauczy艂am si臋 wiele od innych - m贸wi艂a dalej Stella, powa偶niej膮c. Mitch wypatrzy艂 s艂abiutkie 艣lady linii pod i za oczami, w k膮cikach ust; fascynowa艂 go taniec wskaz贸wek zdradzaj膮cych jej uczucia. Lepiej panowa艂a nad mi臋艣niami ni偶 kiedy艣... Potrafi艂a nadawa膰 twarzy wyrazy, kt贸rych ani troch臋 nie by艂 w stanie odczytywa膰.
- Dobrze sobie radzisz? - zapyta艂 z ogromn膮 powag膮.
- Radz臋 sobie lepiej, ni偶 chc膮 - odpar艂a. - Nie jest tu tak 藕le, skoro dajemy sobie rad臋. - Zerkn臋艂a na sufit, dotkn臋艂a p艂atka ucha, mrugn臋艂a. Byli 艣ledzeni; nie chcia艂a zdradza膰 偶adnych tajemnic.
- Ciesz臋 si臋, 偶e to s艂ysz臋.
- Ale oczywi艣cie s膮 rzeczy, o kt贸rych ju偶 wiedz膮 - doda艂a cichszym g艂osem. - Opowiem ci o tym, je艣li chcesz.
- Oczywi艣cie, male艅ka. O wszystkim.
Wbijaj膮c oczy w blat sto艂u, opowiedzia艂a Mitchowi o grupach licz膮cych od dwadzie艣ciorga do trzydzie艣ciorga dzieci, kt贸re nazywa艂y demami.
- To znaczy „lud" - wyja艣ni艂a. - W demach jeste艣my jak siostry. Nie chc膮 jednak, aby ch艂opcy spali w tych samych rewirach, tych samych barakach. Musimy wi臋c nocami 艣piewa膰 ponad drutami i w ten spos贸b w艂膮cza膰 ch艂opc贸w do naszych dem贸w.
- Przypuszczalnie tak jest lepiej - powiedzia艂 Mitch. Uni贸s艂 jedn膮 brew i zacisn膮艂 usta.
Stella pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nic nie rozumiej膮. Dem jest jak wielka rodzina. Pomagamy sobie. Rozmawiamy, rozwi膮zujemy problemy i przerywamy spory. Jeste艣my bardzo m膮drzy, kiedy jeste艣my w demie. Czujemy si臋 razem tak dobrze. Mo偶e to dlatego...
Mitch odchyli艂 si臋 do ty艂u, kiedy jego c贸rka nagle przem贸wi艂a dwoma g艂osami jednocze艣nie:
- Musimy by膰 razem/Jeste艣my zdrowsi razem
- Ka偶dy troszczy si臋 o innych/Ka偶dy jest szcz臋艣liwy b臋d膮c z innymi
- Smutek p艂ynie z niewiedzy/Smutek p艂ynie z rozdzielenia.
Zdumia艂a go pe艂na jasno艣膰 obu strumieni s艂贸w. S艂ysz膮c je i natychmiast analizuj膮c, by艂 w stanie po艂膮czy膰 je w szereg stwierdze艅, ale gdyby rozmowa potrwa艂a d艂u偶ej ni偶 kilka sekund, na pewno wszystko by mu si臋 pomiesza艂o. I nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e Stella potrafi teraz m贸wi膰 tak w niesko艅czono艣膰.
Popatrzy艂a na niego wprost, sk贸ra wok贸艂 jej ga艂ek ocznych 艣ci膮gn臋艂a si臋 w zmarszczki, kt贸rych nie potrafi艂 ani powt贸rzy膰, ani odczyta膰. C臋tki tworz膮ce si臋 na zewn膮trz oczu i pod nimi przypomina艂y p艂owoz艂ote gwiazdki; iskrzy艂a nimi na sposoby, kt贸rych nigdy dot膮d nie widzia艂.
Dr偶a艂 zar贸wno w podziwie, jak i w trosce.
- Nie wiem, co to znaczy, kiedy... to robisz - powiedzia艂. - To znaczny, jest pi臋kne, ale...
- Co robi臋? - zapyta艂a Stella; jej oczy sta艂y si臋 znowu normalne.
Mitch prze艂kn膮艂 艣lin臋.
- Kiedy jeste艣 w demie, ile z was rozmawia w ten spos贸b... jednocze艣nie?
- Tworzymy kr臋gi - wyja艣ni艂a Stella. - Rozmawiamy z sob膮 w kr臋gu i przez kr膮g.
- Ile os贸b jest w kr臋gu?
- Pi臋膰 lub dziesi臋膰 - odpar艂a Stella. - Oczywi艣cie oddzielnie. Ch艂opcy maj膮 swoje zasady. Dziewcz臋ta swoje. Mo偶emy tworzy膰 nowe zasady, ale niekt贸re s膮 chyba od zawsze. Przewa偶nie przestrzegamy zasad, dop贸ki nie uznamy, 偶e dosz艂o do zagro偶enia - kto艣 poczu艂 si臋 stromowaty.
- Stromowaty.
- 呕e nie jest cz臋艣ci膮 ob艂oku. Kiedy ob艂okujemy, jeste艣my sobie jeszcze bli偶si ni偶 bracia i siostry. Niekt贸rzy z nas staj膮 si臋 ponadto mamami i tatami, mo偶emy wtedy przewodzi膰 ob艂okom, ale mama i tata nigdy nie ka偶膮 nam robi膰 rzeczy, kt贸rych nie chcemy. Decydujemy razem.
Popatrzy艂a w sufit, w jej podbr贸dku pojawi艂 si臋 do艂ek.
- Wiesz o tym. Kaye ci m贸wi艂a.
- O cz臋艣ci. Czyta艂em te偶 troch臋 o tym. Pami臋tam, jak kiedy艣 pr贸bowa艂a艣 na nas niekt贸rych z tych... technik. Pami臋tam, jak starali艣my si臋 dotrzymywa膰 ci kroku. Nie by艂em w tym zbyt dobry. Twoja matka radzi艂a sobie lepiej.
- Jej twarz... - zacz臋艂a Stella. - Widz臋 jej twarz, gdy zostaj臋 mam膮 w ob艂oku. Jej twarz staje si臋 moj膮. - Jej brwi utworzy艂y eleganckie i poci膮gaj膮ce podw贸jne 艂uki, jednocze艣nie groteskowe i pi臋kne. - Trudno to wyja艣ni膰.
- Chyba rozumiem - powiedzia艂 Mitch. Jego sk贸ra si臋 rozgrza艂a. Przebywanie z c贸rk膮 sprawia艂o, 偶e czu艂 si臋 pomijany, a nawet lekcewa偶ony; jak wp艂ywa艂o to na wychowawc贸w, na ich dozorc贸w?
W tym zoo, kto tak naprawd臋 jest zwierz臋ciem?
- Co si臋 dzieje, gdy kto艣 si臋 nie zgadza? Czy go przymuszacie?
Stella zastanawia艂a si臋 d艂u偶sz膮 chwil臋.
- W ob艂oku ka偶dy jest wolny, ale wszyscy wsp贸艂pracuj膮. Je艣li si臋 nie zgadzaj膮, zostaj膮 przy tym zdaniu, a偶 nadejdzie pora, a wtedy ob艂ok s艂ucha. Czasami, gdy sprawa jest pilna, zdanie jest przedstawiane od razu, ale to nas spowalnia. Musi by膰 dobrze.
- I dobrze ci w twoim ob艂oku?
- W ob艂oku - poprawi艂a go Stella. - Wszystkie ob艂oki s膮 cz臋艣ci膮 jednego, nie ma ostrych granic. R贸偶nice i problemy rozwa偶amy p贸藕niej, kiedy demy zajmuj膮 si臋 zaleg艂o艣ciami. Ale rzadko si臋 tak zdarza, wi臋c wi臋kszo艣膰 z nas nie wie, jak to jest. Wyobra偶amy to tylko sobie. Bywa tak jednak.
Nie powiedzia艂a Mitchowi, 偶e w takich przypadkach niemal wszyscy s膮 potem zabierani do szpitala, gdzie pobiera si臋 od nich pr贸bki.
- Wydaje si臋 to bardzo przyjacielskie - zauwa偶y艂 Mitch.
- Czasami zdarza si臋 nienawi艣膰 - powiedzia艂a Stella ponuro. - Musimy sobie z tym radzi膰. Ob艂ok czuje b贸l, zupe艂nie jak osoba.
- Czy wiesz, co ja czuj臋 teraz?
- Nie - odpar艂a Stella. - Twoja twarz jest jakby pusta. - U艣miechn臋艂a si臋. - Wychowawczynie pachn膮 jak kapusta, kiedy zrobimy co艣 niespodziewanego/Pachnia艂y jak broku艂y, kiedy si臋 przezi臋bi艂y艣my kilka dni temu.
- Jestem ju偶 zdrowa, to nie by艂o nic powa偶nego, ale post臋pujemy jak chore, aby je martwi膰.
Mitch wybuchn膮艂 艣miechem. Mieszaj膮ce si臋 z sob膮 intonacje urazy i kpiarskiej wy偶szo艣ci podzia艂a艂y na艅 jak 艂askotki.
- To 艣wietnie - powiedzia艂. - Ale nie przesadzajcie.
- Wiemy - przyzna艂a Stella skromnie i nagle w jej minie Mitch dostrzeg艂 Kaye, poczu艂 nap艂yw prawdziwej dumy, 偶e ta m艂oda kobieta nadal pochodzi z nich, od nich. Mam nadziej臋, 偶e to jej nie ogranicza, pomy艣la艂.
Poczu艂 tak偶e nag艂y wybuch t臋sknoty za Kaye.
- Czy w wi臋zieniu jest jak tutaj? - zapyta艂a Stella.
- No, mimo wszystko jest tam troch臋 ci臋偶ej.
- Czemu nie jeste艣 teraz z Kaye?
Mitch zastanawia艂 si臋, jak mo偶e to wyt艂umaczy膰.
- Kiedy siedzia艂em w wi臋zieniu... by艂o jej naprawd臋 ci臋偶ko, podejmowa艂a trudne decyzje. Nie mog艂em jej pomaga膰 w ich podejmowaniu. Zdecydowali艣my, 偶e b臋dziemy bardziej skuteczni, dzia艂aj膮c oddzielnie. Nie mogli艣my... ob艂okowa膰, tak pewnie by艣 powiedzia艂a.
Stella pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- To trafienie, jak krople deszczu uderzaj膮ce w siebie. Sp艂yni臋cie jest w贸wczas, gdy krople padaj膮 oddzielnie. Ob艂ok jest czym艣 wi臋kszym.
- Och - rzuci艂 Mitch. - Ile s艂贸w macie na 艣nieg?
Wyraz twarzy Stelli zdradza艂 ca艂kowity brak zrozumienia, i przez chwil臋 Mitch widzia艂 c贸rk臋 tak膮, jaka by艂a nawet dziesi臋膰 lat temu; kocha艂 j膮 gor膮co.
- Rozmawiam z twoj膮 matk膮 co kilka tygodni. Jest teraz zaj臋ta, pracuje w Baltimore. Zajmuje si臋 nauk膮.
- Pr贸buje przerobi膰 nas na ludzi?
- Jeste艣cie lud藕mi - powiedzia艂 Mitch. Jego twarz poczerwienia艂a.
- Nie - odpar艂a Stella. - Nie jeste艣my.
Mitch uzna艂, 偶e to nie pora i nie miejsce.
- Stara si臋 dowiedzie膰, jak tworzymy nowe dzieci. Nie jest to takie proste, jak s膮dzimy.
- Dzieci wirusa - powiedzia艂a Stella.
- No tak, o ile jestem w stanie to zrozumie膰, wirusy odgrywaj膮 najr贸偶niejsze role. Odkryli艣my to dopiero wtedy, gdy zetkn臋li艣my si臋 z SHEV膭. Teraz... wszystko sta艂o si臋 ogromnie z艂o偶one.
Stella wydawa艂a si臋 tym przede wszystkim ura偶ona.
- Nie jeste艣my nowi?
- Oczywi艣cie, 偶e jeste艣cie - odrzek艂 Mitch. - Naprawd臋 nie rozumiem tego najlepiej. Kiedy wszyscy zbierzemy si臋 znowu razem, twoja matka b臋dzie wiedzia艂a do艣膰, aby nam to wyt艂umaczy膰. Uczy si臋 najszybciej, jak tylko mo偶e.
- Nie ucz膮 nas tutaj biologii - powiedzia艂a Stella.
Mitch zacisn膮艂 z臋by. Zamykajcie je. Zamykajcie na cztery spusty. Inaczej mogliby艣cie uzbroi膰 ich w zapalnik.
- Jeste艣 z tego powodu z艂y? - zapyta艂a Stella.
Przez chwil臋 nie by艂 w stanie odpowiada膰. Zacisn膮艂 pi臋艣ci na blacie stolika.
- Oczywi艣cie.
- Ka偶 im nas wypu艣ci膰. Zabierz nas st膮d, wszystkich - poprosi艂a Stella. - Nie tylko mnie.
- Pr贸bujemy - powiedzia艂, ale ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e nie jest ca艂kowicie szczery. Jako skazany przest臋pca mia艂 ograniczone mo偶liwo艣ci. A w艂asne poczucie krzywdy i straty zmniejsza艂y jego skuteczno艣膰 w grupach. W najczarniejszym ze swych nastroj贸w uwa偶a艂, 偶e to w艂a艣nie dlatego on i Kaye nie 偶yj膮 ju偶 razem.
Sta艂 si臋 obci膮偶eniem politycznym. Samotnym wilkiem.
- Mam tutaj mn贸stwo rodzin, i ci膮gle rosn膮 - oznajmi艂a Stella.
- To my jeste艣my twoj膮 rodzin膮 - odpar艂 Mitch.
Stella chwil臋 patrzy艂a na niego z zaskoczeniem.
Joanie otworzy艂a drzwi.
- Czas min膮艂 - powiedzia艂a.
Mitch okr臋ci艂 si臋 w krze艣le i postuka艂 palcem w zegarek.
- Nie up艂yn臋艂a nawet godzina.
- B臋dzie wi臋cej czasu jutro, je艣li mo偶e pan tu wr贸ci膰 - odrzek艂a Joanie.
Mitch obr贸ci艂 si臋 znowu w stron臋 Stelli, przybity.
- Nie mog臋 zosta膰 do jutra. Jest co艣...
- Id藕 - powiedzia艂a Stella i wsta艂a. Okr膮偶y艂a stolik, gdy Mitch d藕wign膮艂 si臋 na nogi, i ponownie obj臋艂a ojca, szybko i mocno. - Wszyscy mamy wiele pracy do wykonania.
- Jeste艣 teraz taka doros艂a - zauwa偶y艂 Mitch.
- Jeszcze nie - odpar艂a Stella. - Nikt z nas nie wie, jak b臋dzie. Najpewniej nie pozwol膮, aby艣my si臋 o tym przekonali.
Joanie psykn臋艂a i wyprowadzi艂a Mitcha i Stell臋 z pokoju. Rozstali si臋 na ceglanym korytarzu. Mitch pomacha艂 c贸rce zdrow膮 r臋k膮.
Siedzia艂 w gor膮cym wn臋trzu swojej p贸艂ci臋偶ar贸wki, pod wisz膮cym nisko s艂o艅cem Arizony, spocony i bliski za艂amania, bardziej samotny, ni偶 by艂 kiedykolwiek w 偶yciu.
Przez ogrodzenie, za krzakami i piaskami, widzia艂 wi臋cej dzieci - setki - chodz膮cych mi臋dzy pawilonami. B臋bni艂 r臋k膮 w kierownic臋.
Stella nadal by艂a jego c贸rk膮. Nadal dostrzega艂 w niej Kaye. R贸偶nice by艂y jednak zdumiewaj膮ce. Mitch nie wiedzia艂, czego si臋 spodziewa艂; oczekiwa艂 r贸偶nic. Ale ona nie tylko dorasta艂a. Wygl膮da艂a na l艣ni膮c膮 i b艂yszcz膮c膮, jak nowy grosik. By艂a nieznajoma, cho膰 wcale nie odleg艂a czy nieprzyjazna, po prostu skupiona na czym艣 innym.
Jedynym wnioskiem, do jakiego zdo艂a艂 doj艣膰, kiedy w艂膮cza艂 wielki silnik starej p贸艂ci臋偶ar贸wki Forda, by艂a uwaga dotycz膮ca jego samego.
Przera偶a艂a go w艂asna c贸rka.
Kiedy wype艂niono jej krwi膮 nast臋pn膮 prob贸wk臋, Stella wr贸ci艂a do pawilonu, w kt贸rym po kolacji ogl膮dali filmy wideo pokazuj膮ce, jak bawi膮 si臋, rozmawiaj膮 i siedz膮 w klasie ludzkie dzieci. Nazywa艂o si臋 to „wiedza o spo艂ecze艅stwie". Mia艂o zmieni膰 sposoby zachowywania si臋 nowych dzieci, kiedy przebywa艂y razem. Stella nienawidzi艂a tych zaj臋膰. Patrzenie na ludzi nie艣wiadomych tego, jak pachn膮, patrzenie na twarze m艂odych ludzi z ich ograniczonym zakresem emocji budzi艂o w niej niepok贸j. Gdyby jednak nie patrza艂y na telewizj臋, panna Kantor sta艂aby si臋 naprawd臋 przykra.
Stella rozmy艣lnie zachowywa艂a trze藕wy umys艂, lecz w jej lewym oku pojawi艂a si臋 艂za i sp艂yn臋艂a po policzku. Nie w prawym. Tylko w lewym.
Zastanawia艂a si臋, co to oznacza.
Mitch zmieni艂 si臋 ogromnie. A pachnia艂, jakby dopiero co zosta艂 skopany.
15
Baltimore
Pok贸j pracownik贸w laboratorium obrazowania oddziela艂y od Aparatu Obrazowania Rezonansem Magnetycznym - Maszyny - dwa puste pomieszczenia. Si艂y wzbudzone przez magnesy toroidalne Maszyny s膮 olbrzymie. Odwiedzaj膮cych przestrzega si臋, aby przed zbli偶eniem si臋 do nich opr贸偶nili kieszenie z urz膮dze艅 mechanicznych i elektronicznych, wyj臋li komputery kieszonkowe, portfele, telefony kom贸rkowe, plakietki identyfikacyjne, okulary, zegarki. Podej艣cie jeszcze dalej wymaga zamiany zwyk艂ych ubra艅 na stroje pozbawione element贸w metalowych - zamk贸w b艂yskawicznych, guzik贸w czy sprz膮czek; niedopuszczalne s膮 pier艣cionki, spinki, klamerki, 艂a艅cuszki.
Wszystkie lu藕ne przedmioty w odleg艂o艣ci kilku metr贸w od Maszyny s膮 z drewna lub tworzywa sztucznego. Pracownicy nosz膮 paski elastyczne i specjalnie dobrane kapcie lub buty sportowe.
Przed pi臋cioma laty, w艂a艣nie w tym miejscu, pewna uczona zapomnia艂a o ostrze偶eniach i magnesy wyrwa艂y kolczyki, kt贸re mia艂a w sutkach i 艂echtaczce. Tak przynajmniej m贸wiono. Ludzie z rozrusznikami serca, implantami nerwu wzrokowego czy jakimikolwiek innymi nie mogli si臋 nawet zbli偶a膰 do Maszyny.
Kaye nie mia艂a takich przeciwwskaza艅 i to w艂a艣nie powiedzia艂a najpierw Herbertowi Rothowi, kiedy stan臋艂a na progu jego gabinetu.
Drobny, 艂ysiej膮cy, troch臋 po czterdziestce, u艣miechn膮艂 si臋 do niej z zaskoczon膮 min膮, od艂o偶y艂 o艂贸wek i odsun膮艂 na bok stosik kartek.
- Rad jestem to s艂ysze膰, pani Rafelson - powiedzia艂 - ale Maszyna jest wy艂膮czona. Ponadto przez kilka dni obrazowali艣my Wishtoes, wi臋c ju偶 to o pani wiem.
Roth przysun膮艂 dla Kaye plastikowe krzes艂o i ta usiad艂a po drugiej stronie drewnianego biurka. Dotkn臋艂a jego g艂adkiej powierzchni. Roth powiedzia艂 jej, 偶e mebel zrobi艂 jego ojciec z mocnego drewna klonowego, bez jednego gwo藕dzia, stosuj膮c jedynie klej. By艂o pi臋kne.
A wi臋c wci膮偶 ma ojca.
Poczu艂a mro藕ny potok sp艂ywaj膮cy kr臋gos艂upem, dozna艂a wszechogarniaj膮cej rado艣ci i uznania jej istnienia, na chwil臋 zamkn臋艂a oczy. Roth przygl膮da艂 si臋 jej z trosk膮.
- D艂ugi dzie艅?
Pokr臋ci艂a g艂ow膮, zastanawiaj膮c si臋, jak ma zacz膮膰.
- Czy Wishtoes jest w ci膮偶y?
- Nie - odpar艂a Kaye. Wskoczy艂a do g艂臋bokiej wody. - Czy uwa偶a si臋 pan za dobrego naukowca?
Roth rozejrza艂 si臋 nerwowo, jakby pok贸j przesta艂 mu by膰 znajomy.
- To zale偶y. - Spu艣ci艂 wzrok, ale nie zdo艂a艂 si臋 powstrzyma膰 przed zerkni臋ciem na Kaye.
- Naukowca i cz艂owieka dyskretnego?
Oczy Rotha na chwil臋 rozszerzy艂y si臋 jakby w panice.
- Przepraszam bardzo, pani Rafelson...
- Kaye, prosz臋 ci臋.
- Kaye. Uwa偶am ci臋 za bardzo atrakcyjn膮, ale... Je艣li chodzi o Maszyn臋, mam ju偶 list臋 witryn sieciowych, kt贸re pokazuj膮... To znaczy, ju偶 to zrobiono. - Wybuchn膮艂 艣miechem, kt贸ry w jego zamierzeniu mia艂 by膰 pe艂en galanterii. - Kurcz臋, ja to zrobi艂em. To znaczy nie sam.
- Co zrobi艂e艣? - zapyta艂a Kaye.
Roth obla艂 si臋 rumie艅cem i odepchn膮艂 krzes艂o z g艂uchym zgrzytem plastikowych n贸g.
- Nie mam zielonego poj臋cia, o czym u licha rozmawiamy.
Kaye si臋 u艣miechn臋艂a. U艣miech ten nie oznacza艂 nic szczeg贸lnego, ale dostrzeg艂a, jak Roth si臋 uspokaja. Jego mina przesz艂a w wyraz troskliwego zaskoczenia, a dodatkowe kolory znik艂y z oblicza. Chodzi o mnie, o to, pomy艣la艂a. Cudowna chwila.
- Po co tu przysz艂a艣? - spyta艂 Roth.
- Zapewniam ci wyj膮tkow膮 sposobno艣膰. - Kaye czu艂a niewiarygodne zdenerwowanie, ale nie zamierza艂a pozwoli膰, aby to j膮 powstrzyma艂o. O ile wiedzia艂a, w ca艂ej historii nauki, przynajmniej potwierdzonej, cho膰 dotyczy艂o to tak偶e znanej z pog艂osek, nie by艂o nigdy podobnej sposobno艣ci. - Dozna艂am epifanii.
Roth w zdumieniu uni贸s艂 jedn膮 brew.
- Nie wiesz, czym jest epifania? - zapyta艂a Kaye.
- Jestem katolikiem. To 艣wi臋to upami臋tniaj膮ce bosko艣膰 Jezusa. Albo co艣 w tym rodzaju.
- To objawienie - wyja艣ni艂a Kaye. - B贸g jest we mnie.
- Och - rzuci艂 Roth. S艂owo to wisia艂o mi臋dzy nimi kilka sekund, a przez ten czas Kaye nie odrywa艂a wzroku od oczu Rotha. To on pierwszy zamruga艂. - S膮dz臋, 偶e to wspaniale - powiedzia艂. - Co to ma wsp贸lnego ze mn膮?
- B贸g przychodzi do wi臋kszo艣ci z nas. U Williama Jamesa i w innych ksi膮偶kach czyta艂am o tego rodzaju doznaniach. Co najmniej po艂owa rasy ludzkiej do艣wiadcza tego pr臋dzej czy p贸藕niej. Nie przypomina to niczego, co czu艂am w 偶yciu. Zmienia 偶ycie, cho膰 jest bardzo... bardzo k艂opotliwe. I niewyt艂umaczalne. Nie prosi艂am si臋 o to, ale nie mog臋, nie chc臋 zaprzeczy膰 jego realno艣ci.
Roth s艂ucha艂 Kaye ze skupieniem, zmarszczonymi brwiami, rozszerzonymi oczami, otwartymi ustami. Wyprostowa艂 si臋 w krze艣le i spl贸t艂 d艂onie na biurku.
- Nie 偶artujesz?
- Nie 偶artuj臋.
Zastanawia艂 si臋 dalej.
- Wszyscy 偶yjemy tu w napi臋ciu.
- Nie s膮dz臋, aby mia艂o to jakikolwiek zwi膮zek - powiedzia艂a Kaye. Potem doda艂a powoli: - Rozwa偶a艂am t臋 mo偶liwo艣膰, naprawd臋. Nie s膮dz臋 jednak, aby tak by艂o.
Roth obliza艂 wargi. Nie patrzy艂 jej w oczy.
- Co zatem ma to wsp贸lnego ze mn膮?
Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, aby dotkn膮膰 jego d艂oni, kt贸r膮 szybko cofn膮艂.
- Herbercie, czy kiedykolwiek obrazowano cz艂owieka, kt贸rego nawiedzi艂 B贸g? Maj膮cego epifani臋?
- Wiele razy - odpar艂 obronnym tonem Roth. - Badania Persingera. Stany medytacji, tego rodzaju rzeczy. Jest na ten temat literatura.
- Przeczyta艂am j膮 ca艂膮. Persingera, Damasio, Posnera i Ramachandrana. - Odlicza艂a nazwiska na palcach. - My艣la艂e艣, 偶e nie zapozna艂am si臋 z ni膮?
Roth u艣miechn膮艂 si臋 z zak艂opotaniem.
- Stany medytacyjne, jedno艣ci, b艂ogo艣ci, wszystko, co mo偶na wywo艂a膰 膰wiczeniami. Odbywane pod pewn膮 kontrol膮 doznaj膮cych je os贸b... Ale nie to. Sprawdza艂am. Nie mo偶na tego wywo艂a膰, bez wzgl臋du na 偶arliwo艣膰 mod艂贸w. Przychodzi i odchodzi jakby z w艂asnej woli.
- B贸g nie przemawia do nas - powiedzia艂 Roth. - To znaczy, cho膰 wierz臋 w Boga, takie rzeczy zdarza艂yby si臋 niewiarygodnie rzadko, mo偶e ostatnio zdarzy艂o si臋 to przed paroma tysi膮cami lat. Prorocy. Jezus. Tego rodzaju rzeczy.
- Nie s膮 rzadkie. To bywa rozmaicie nazywane i ludzie reaguj膮 na to odmiennie. Co艣 z tob膮 czyni. Przekszta艂ca ca艂e twoje 偶ycie, nadaje mu kierunek i znaczenie. Czasami 艂amie ludzi. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Matka Teresa p艂aka艂a, gdy偶 B贸g nie odwiedza艂 jej regularnie. Pragn臋艂a ci膮g艂ego potwierdzania warto艣ci jej pracy, b贸lu, cierpie艅. Cho膰 nikt tak naprawd臋 nie wie, czy Matka Teresa do艣wiadcza艂a tego co ja... - Zaczerpn臋艂a g艂臋boki oddech. - Chc臋 wiedzie膰, co mi si臋 przydarzy艂o. Nam. Potrzebujemy linii odniesienia, aby to poj膮膰.
Roth szuka艂 jakiego艣 odpowiednika w swoim prywatnym katalogu spo艂ecznym, lecz nie znalaz艂.
- Kaye, czy to naprawd臋 zasz艂o? Czy nie powinna艣 prowadzi膰 bada艅 nad wirusami? A mo偶e uwa偶asz, 偶e B贸g jest wirusem?
Kaye wpatrywa艂a si臋 w Rotha z niedowierzaniem.
- Nie - odpar艂a. - To nie wirus. Nie ma w tym niczego genetycznego, a zapewne i niczego biologicznego. Z tym wyj膮tkiem, 偶e dotyka mnie.
- Jak mo偶esz by膰 tego taka pewna?
Kaye znowu zamkn臋艂a oczy. Nie potrzebowa艂a szuka膰. Doznanie p艂yn臋艂o, nadci膮ga艂o falami zdumienia, dzieci臋cej rado艣ci i doros艂ej konsternacji, wszystkich jej uczu膰 i reakcji przyjmowanych nie z tolerancj膮, ani nawet z rozbawieniem, ale z r贸wnie dzieci臋c膮, cho膰 niesko艅czenie dojrza艂膮 i m膮dr膮 akceptacj膮.
Co艣 si臋 s膮czy艂o z duszy Kaye Lang i uzna艂o j膮 za wy艣mienit膮.
- Bo jest wi臋ksze od wszystkiego, co znam - odpowiedzia艂a w ko艅cu. - Nie mam poj臋cia, jak d艂ugo to potrwa, ale czymkolwiek jest, zdarza艂o si臋 ju偶 ludziom, wiele razy, i kszta艂towa艂o dzieje ludzko艣ci. Czy nie chcia艂by艣 zobaczy膰, jak wygl膮da?
Roth westchn膮艂, gdy obejrza艂 obrazy na wielkim monitorze.
Up艂yn臋艂o dwie i p贸艂 godziny; by艂a prawie dziesi膮ta. Kaye podda艂a si臋 siedmiu odmianom MRJ, czyli magnetycznego rezonansu j膮drowego, PET, czyli pozytonowej emisyjnej tomografii komputerowej, i wspomaganej tomografii komputerowej. Bra艂a zastrzyk, by艂a os艂aniania, bra艂a nast臋pny zastrzyk, by艂a obracana jak kurczak na ro偶nie, przewracana do g贸ry nogami. Zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, czy Roth nie m艣ci si臋 za jej przesad臋.
Wreszcie na艂o偶y艂 jej he艂m z bia艂ego plastiku i podda艂 j膮 ostatniemu i, jak twierdzi艂, do艣膰 kosztownemu badaniu filmow膮 tomografi膮 komputerow膮, zdoln膮, jak niejasno napomkn膮艂, do obrazowania z nadzwyczajn膮 szczeg贸艂owo艣ci膮, skupiaj膮c si臋 na hipokampie, a potem, w nast臋pnym przej艣ciu, na pniu m贸zgu.
Teraz siedzia艂a wyprostowana, z przegubem owini臋tym banda偶em, ze 艣ladami po klamrach na g艂owie i szyi, czuj膮c niejasn膮 ch臋膰 zwymiotowania. Pod koniec bada艅 wo艂aj膮cy po prostu zamilk艂, jak wiadomo艣膰 wys艂ana przez morze kr贸tkimi falami radiowymi. Kaye czu艂a si臋 spokojna i wypocz臋ta, mimo lekkiego b贸lu.
Czu艂a tak偶e smutek, jak po odej艣ciu dobrego przyjaciela, i nie mia艂a pewno艣ci, czy kiedy艣 spotkaj膮 si臋 ponownie.
- C贸偶, kimkolwiek jest - powiedzia艂 Roth - nie przemawia. 呕adne z bada艅 nie wykaza艂o zwi臋kszonego przetwarzania danych w o艣rodku mowy, wykraczaj膮cego poza poziom normalnego dialogu wewn臋trznego i reakcji na moje pytania. Okaza艂a艣 si臋, w czym nie ma nic dziwnego, troch臋 zdenerwowana - mniej jednak ni偶 inni pacjenci. Stoicyzm jest chyba w艂a艣ciwym s艂owem. Wykazujesz do艣膰 znaczn膮 aktywno艣膰 w g艂臋bi m贸zgu, co oznacza bardzo siln膮 odpowied藕 emocjonaln膮. Czy 艂atwo wprawi膰 ci臋 w zak艂opotanie?
Kaye pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Wyst臋puj膮 drobne oznaki czego艣 w rodzaju podniecenia, ale nie nazwa艂bym go raczej seksualnym. Nie ma nic wsp贸lnego z orgazmem ani z typow膮 ekstaz膮, kt贸ra mo偶e wyst膮pi膰 na przyk艂ad u kogo艣 za偶ywaj膮cego 艣rodki przekszta艂caj膮ce 艣wiadomo艣膰. Mamy zapisy - nagrania - ludzi medytuj膮cych, uprawiaj膮cych seks, bior膮cych narkotyki, w tym LSD i kokain臋. Twoje skany nie pasuj膮 do 偶adnych z nich.
- Nie mog臋 sobie wyobrazi膰 seksu w tej rurze.
Roth si臋 u艣miechn膮艂.
- Przewa偶nie byli to pe艂ni entuzjazmu m艂odzi ludzie - wyja艣ni艂. - A oto mamy wy艂aniaj膮ce si臋 obrazy z filmowej tomografii komputerowej. - Z g艂臋bokim skupieniem ogl膮da艂 sztuczne kolory ukazuj膮ce jej m贸zg: ciemne plamy szaro艣ci nak艂ada艂y si臋 na symetryczne, rozkwitaj膮ce ptaki Rorschacha, stykaj膮ce si臋 tu i 贸wdzie z w臋gielkami aktywno艣ci metabolicznej, ukazuj膮c mapy my艣li i osobowo艣ci oraz procesy tocz膮ce si臋 w g艂臋bokiej pod艣wiadomo艣ci. - W porz膮dku - powiedzia艂 do siebie, zatrzymuj膮c przewijanie. - A to co? - Dotkn膮艂 trzech pulsuj膮cych 偶贸艂ci膮 plamek, niewiele wi臋kszych od paznokcia kciuka, na skanie pochodz膮cym z po艂owy badania. Wydawa艂 ciche pomruki, a potem przejrza艂 bibliotek臋 sieciow膮 obraz贸w z innych poszukiwa艅; niekt贸re pochodzi艂y sprzed wielu lat, a nawet dziesi臋cioleci. W ko艅cu wyda艂 si臋 usatysfakcjonowany, jakby znalaz艂 to, czego szuka艂.
Odsun膮艂 krzes艂o z ha艂a艣liwym zgrzytem i wskaza艂 niebiesko-zielony przekr贸j strza艂kowy g艂owy, ma艂y i maj膮cy dziwaczny kszta艂t. Wype艂ni艂 i obr贸ci艂 obraz w trzech wymiarach, a Kaye dostrzeg艂a zarysy czaszki niemowl臋cia z mgie艂k膮 m贸zgu wewn膮trz. Promieniuj膮ce pola aktywno艣ci my艣lowej wirowa艂y w 艣rodku widmowych krzywizn ko艣ci i tkanki.
Nieokre艣lona szarawa masa wydawa艂a si臋 wychodzi膰 z ust niemowl臋cia.
- Nie ma za du偶o szczeg贸艂贸w, ale wydaje si臋 do艣膰 dobrze pasowa膰 - powiedzia艂 Roth. - S艂awny eksperyment wykonany w Japonii, jakie艣 osiem lat temu. Skanowali normalny por贸d. Kobieta mia艂a ju偶 przedtem czworo dzieci. By艂a star膮 profesjonalistk膮. Maszyny jej nie przeszkadza艂y.
Roth przygl膮da艂 si臋 obrazowi. Mrucza艂 chwil臋, potem postuka艂 paznokciami jak kastanietami.
- To skan m贸zgu niemowl臋cia, kiedy poznawa艂o si臋 z mam膮. Pewnie bra艂o cycek. - Palcem wskaza艂 szar膮 mas臋, powi臋kszy艂 o艣rodki aktywno艣ci w m贸zgu noworodka, przekr臋ci艂 je do w艂a艣ciwego azymutu, potem na艂o偶y艂 skan dziecka na skan Kaye.
O艣rodki aktywno艣ci pokry艂y si臋 艣ci艣le.
- Jak s膮dzisz? - u艣miechn膮艂 si臋 do Kaye. - Pasuj膮?
Kaye zagubi艂a si臋 na chwil臋, przypomnia艂a sobie, kiedy Stella ssa艂a po raz pierwszy, cudowne doznanie dziecka u jej sutka, sp艂ywaj膮cego mleka.
- Wygl膮daj膮 tak samo - powiedzia艂a. - Czy to nie pomy艂ka?
- Nie s膮dz臋 - stwierdzi艂 Roth. - M贸g艂bym dokona膰 por贸wna艅 z m贸zgami zwierz膮t. W ostatnich kilku latach przeprowadzano prace nad tworzeniem wi臋zi u koci膮t i szczeni膮t, a nawet u pawian贸w, ale nie najlepsze. Nie trzymaj膮 si臋 kupy.
- Co to znaczy? - zapyta艂a Kaye. Potrz膮sa艂a g艂ow膮, nadal zagubiona. - Czymkolwiek On jest, nie u偶ywa mowy; tyle by艂o jasne od samego pocz膮tku. Co naprawd臋 wnerwia.
- Be艂kotanie z p艂on膮cego krzaka? - powiedzia艂 Roth. - I 偶adnych kamiennych tablic.
- 呕adnych przem贸w, o艣wiadcze艅, nic - potwierdzi艂a Kaye.
- Popatrz, to najbli偶sze podobie艅stwo, jakie znalaz艂em. Kaye 艣ledzi艂a palcem ptaki Rorschacha wewn膮trz m贸zgu niemowl臋cia.
- Nadal nie rozumiem.
Roth przechyli艂 g艂ow臋.
- Wygl膮da mi to, jakby艣 tworzy艂a pot臋偶ne powi膮zanie. Dokonujesz wdrukowywania kogo艣 lub czego艣 wielkiego. Sta艂a艣 si臋 znowu niemowl臋ciem, pani Rafelson.
16
Kaye otworzy艂a drzwi swego mieszkania, wesz艂a i akt贸wk膮 zablokowa艂a drzwi, aby si臋 nie zatrzasn臋艂y. Wbi艂a sze艣ciocyfrowy kod wy艂膮czaj膮cy alarm, potem zdj臋艂a sweter, powiesi艂a go w szafie i stan臋艂a w korytarzu, oddychaj膮c g艂臋boko, aby powstrzyma膰 szloch. Nie by艂a pewna, jak d艂ugo jeszcze zdo艂a to znosi膰. Pustki w jej 偶yciu by艂y niczym pustynie, kt贸rych nie by艂a w stanie przeby膰.
- A co z tob膮? - zapyta艂a pust膮 przestrze艅. Przesz艂a do mroczniej膮cego saloniku. - Widz臋 to tak, 偶e je艣li jeste艣 swoistym rodzajem wielkiego tatusia, to dbasz o tych, kt贸rych kochasz, chronisz ich przed krzywd膮. Wi臋c s艂ucham, Bo偶e! - wrzasn臋艂a wreszcie. - Jaka jest twoja pieprzona wym贸wka?
Zapiszcza艂 telefon. Kaye podskoczy艂a, oderwa艂a oczy od naro偶nika sufitu, do kt贸rego si臋 zwraca艂a, podesz艂a do lady kuchennej i si臋gn臋艂a za ni膮 po s艂uchawk臋.
- Kaye? Tu Mitch.
Kaye zaczerpn臋艂a nast臋pny oddech, niemal ze strachu, a na pewno z poczucia winy, i dopiero potem si臋 odezwa艂a.
- Jestem. - Usiad艂a, sztywno wyprostowana w g艂臋bokim fotelu i zakry艂a mikrofon, wydaj膮c polecenie zapalenia si臋 艣wiat艂a. Salonik by艂 ma艂y i posprz膮tany, z wyj膮tkiem stos贸w czasopism i wydruk贸w ustawionych pod r贸偶nymi k膮tami na stoliku. Inne zalega艂y wysoko na pod艂odze wok贸艂 kanapy.
- Dobrze si臋 czujesz?
- Nie-e-e - odpar艂a powoli. - Nie. A ty?
Mitch nie odpowiedzia艂 na to pytanie. Super, pomy艣la艂a Kaye.
- Jestem znowu w drodze - powiedzia艂.
Przerwa.
- Gdzie jeste艣? - zapyta艂a.
- W Oregonie. Pad艂 m贸j ko艅 i pomy艣la艂em, 偶e zadzwoni臋 do ciebie, zapytam, czy masz jakie艣 dodatkowe... no nie wiem. Podkowy. - Z g艂osu s膮dz膮c, by艂 bardziej wyczerpany ni偶 ona. Kaye wychwyci艂a co艣 jeszcze w jego g艂osie i skupi艂a si臋 w nag艂ej nadziei.
- Widzia艂e艣 si臋 ze Stell膮?
- Pozwolili mi j膮 odwiedzi膰. Szcz臋艣ciarz ze mnie, co?
- Ma si臋 dobrze?
- Mocno mnie u艣cisn臋艂a. Wygl膮da bardzo dobrze. P艂aka艂a, Kaye.
Poczu艂a 艣ciskanie w gardle. Odsun臋艂a s艂uchawk臋 i zakas艂a艂a w ku艂ak.
- T臋skni za tob膮. Przepraszam. Wysch艂o mi w gardle. Musz臋 si臋 napi膰. - Posz艂a do kuchni, aby wyj膮膰 butelk臋 z lod贸wki.
- T臋skni za nami - powiedzia艂 Mitch.
- Nie mog臋 by膰 tam. Nie mog臋 jej chroni膰. Za czym tu t臋skni膰?
- Chcia艂em tylko zadzwoni膰 i powiedzie膰 ci o niej. Dorasta. Czuj臋 si臋 paskudnie na my艣l o tym, 偶e niemal doros艂a, a mnie przy niej nie by艂o.
- Nie twoja wina.
- Jak praca?
- Wkr贸tce sko艅cz臋 - powiedzia艂a Kaye. - Nie wiem, czy w to uwierz膮. Tylu tkwi ci膮gle w starych koleinach.
- Robert Jackson?
- No, on te偶.
- Masz szcz臋艣cie, 偶e robisz to, w czym jeste艣 najlepsza - powiedzia艂 Mitch. - Pos艂uchaj, ja...
- Nie zas艂u偶y艂e艣 na to, co艣 przeszed艂, Mitch.
Kolejna przerwa. Nie zas艂ugujesz na to, aby ci臋 zby膰, doda艂a w duchu Kaye. Spojrza艂a znowu w pusty naro偶nik 艣ciany i sufitu, a nast臋pnie wyzna艂a:
- T臋skni臋 za tob膮. - Zacisn臋艂a usta, aby powstrzyma膰 ich dr偶enie. - Co w Oregonie?
- Eileen trafi艂a na co艣 bardzo tajemniczego, porzuci艂em wi臋c wykopaliska w Teksasie. Pomyli艂em skorupk臋 ma艂偶a z tr膮bikiem. Starzej臋 si臋, Kaye.
- Bzdura - rzuci艂a.
- Jedno twoje s艂owo, a wyrusz臋 prosto do Marylandu. - G艂os Mitcha stwardnia艂. - Przysi臋gam. Pojed藕my po Stell臋.
- Przesta艅 - powiedzia艂a Kaye z nag艂膮 艂agodno艣ci膮. - Chc臋, wiesz o tym. Musimy si臋 trzyma膰 naszego planu.
- Racja - przytakn膮艂 Mitch, a Kaye by艂a okrutnie 艣wiadoma, 偶e jego rola w uk艂adaniu planu by艂a 偶adna. Mo偶e do tej chwili tak naprawd臋 nie wiedzia艂, 偶e w og贸le by艂 jaki艣 plan. Winna temu by艂a ona. Nie zdo艂a艂a uchroni膰 m臋偶a i c贸rki, najwa偶niejszych ludzi na ziemi. Kogo wi臋c powinna oskar偶a膰?
- Na co wyrastaj膮 dzieci? Jak si臋 zmieni艂a? - zapyta艂a.
- Tworz膮 grupy. Demy, tak je nazywaj膮. Szko艂y pr贸buj膮 je rozrywa膰 i rozprasza膰, ale one zapewne znajduj膮 na to sposoby. Wi膮偶e si臋 z tym oczywi艣cie mn贸stwo w膮chania, a Stella m贸wi艂a o nowych rodzajach j臋zyka, ale nie mieli艣my czasu na szczeg贸艂y. Wygl膮da na zdrow膮, jest bystra i nie wydaje si臋 zbyt zestresowana.
Kaye skupi艂a si臋 na tym tak mocno, 偶e a偶 zrobi艂a zeza.
- Pr贸bowa艂am zadzwoni膰 do niej w zesz艂ym tygodniu. Nie dopu艣cili mnie.
- Gnojki - rzuci艂 Mitch; jego g艂os zazgrzyta艂.
- Jed藕 pom贸c Eileen. Ale b膮d藕 w kontakcie. Naprawd臋 chc臋 mie膰 od ciebie wiadomo艣ci.
- Dobrze to s艂ysze膰.
Kaye pozwoli艂a brodzie opa艣膰 na piersi i wyci膮gn臋艂a przed siebie nogi.
- Rozlu藕niam si臋 - powiedzia艂a. - S艂uchanie ci臋 mnie rozlu藕nia. Powiedz mi, jak wygl膮da.
- Niekiedy porusza si臋, robi co艣 lub m贸wi tak jak ty. Niekiedy przypomina mi mojego ojca.
- Zauwa偶y艂am to przed wielu laty.
- Ale jest przede wszystkim sob膮, w pe艂ni oddzieln膮 osob膮 - powiedzia艂 Mitch. - Chcia艂bym, aby艣my mogli prowadzi膰 w艂asn膮 szko艂臋, zebra膰 w niej mn贸stwo dzieciak贸w. To chyba jedyny spos贸b na uczynienie Stelli szcz臋艣liw膮.
- 殴le robili艣my, izoluj膮c j膮.
- Nie mieli艣my innego wyboru.
- I tak jest to teraz niemo偶liwe. Czy jest szcz臋艣liwa?
- Mo偶e szcz臋艣liwsza, ale w艂a艣ciwie nie szcz臋艣liwa - odrzek艂 Mitch. - Dzwoni臋 teraz z telefonu stacjonarnego, ale mog臋 ci poda膰 nowy kod telefoniczny.
Kaye wzi臋艂a notatnik i zapisa艂a szereg liczb odwo艂uj膮cych si臋 do ksi膮偶ki, kt贸r膮 stale trzyma艂a w akt贸wce.
- S膮dzisz, 偶e nadal pods艂uchuj膮?
- Oczywi艣cie. Halo, pani Browning, jest tam pani?
- To nie 艣mieszne - powiedzia艂a Kaye. - Wpad艂am na Marka Augustine'a na Kapitolu. By艂o to... - potrzebowa艂a kilku sekund, aby sobie przypomnie膰 - ...wczoraj. Przepraszam, jestem zm臋czona.
- Co u niego?
- Wygl膮da na skruszonego. Czy to ma sens?
- Zdegradowano go do szeregowca - odpowiedzia艂 Mitch.
- Zas艂uguje na bycie skruszonym.
- No. Ale i co艣 jeszcze...
- S膮dzisz, 偶e zmienia si臋 atmosfera?
- By艂a tam Browning, potraktowa艂a mnie jak rzymski w贸dz stoj膮cy nad umieraj膮cym Galem.
Mitch si臋 roze艣mia艂.
- Bo偶e, tak dobrze to s艂ysze膰 - powiedzia艂a Kaye, stukaj膮c pi贸rem o notatnik i rysuj膮c k贸艂ka wok贸艂 liczb, na ca艂ej kartce.
- Powiedz mi s艂owo, Kaye. Tylko jedno s艂owo.
- O Jezu - rzuci艂a Kaye i pomimo 艣ciskania w gardle wci膮gn臋艂a powietrze. - Tak bardzo mam tego do艣膰, tej samotno艣ci.
- Wiem, 偶e jeste艣 na dobrej drodze - powiedzia艂 Mitch, a Kaye us艂ysza艂a w jego g艂osie zastrze偶enie: „chocia偶 oznacza to odsuni臋cie si臋 ode mnie".
- Mo偶e - odpar艂a. - Ale jest tak ci臋偶ko. - Chcia艂a m贸wi膰 mu o innych sprawach, laboratorium obrazowania, gonitwie za jej go艣ciem, wo艂aj膮cym, i nienatrafieniu na nic rozstrzygaj膮cego. Przypomnia艂a sobie jednak, 偶e Mitch nie zareagowa艂 dobrze na jej pr贸by rozmawiania o tym ostatniego wieczoru, kt贸ry sp臋dzili razem w domku nad jeziorem.
R贸wnie dobrze pami臋ta艂a tak偶e, jak si臋 kochali, w znany i mi艂y spos贸b, cho膰 z wi臋cej ni偶 odrobin膮 desperacji. Poczu艂a ciep艂o ogarniaj膮ce cia艂o.
- Wiesz, 偶e chcia艂abym by膰 z tob膮 - powiedzia艂a.
- To moje s艂owa. - G艂os Mitcha by艂 pe艂en kruchej nadziei.
- B臋dziesz na wykopaliskach Eileen. Bo to wykopaliska?
- Jeszcze nie wiem.
- Co twoim zdaniem znalaz艂a?
- Nie powiedzia艂a mi - odpar艂 Mitch.
- Gdzie to jest?
- Nie mam poj臋cia. Jutro dostan臋 ostateczne wskaz贸wki.
- Jest chyba bardziej nieufna ni偶 zwykle?
- No. - S艂ysza艂a, jak Mitch si臋 porusza, oddychaj膮c do s艂uchawki. S艂ysza艂a te偶 wiatr wiej膮cy za nim i wok贸艂 niego, niemal ujrza艂a swego m臋偶czyzn臋, obszarpanego, wysokiego, jego g艂ow臋 o艣wietlon膮 lamp膮 na suficie budki. Je艣li to budka. Telefon m贸g艂 wisie膰 przy stacji benzynowej albo w restauracji.
- Nie mog臋 ci powiedzie膰, jakie to dobre - stwierdzi艂a Kaye.
- Na pewno mo偶esz.
- Strasznie dobre.
- Powinienem by艂 zadzwoni膰 wcze艣niej. Po prostu czu艂em si臋 nie na miejscu, czy co艣 w tym stylu.
- Wiem.
- Co艣 si臋 zmieni艂o, prawda?
- Niewiele wi臋cej mog臋 robi膰 w Americolu. Jutro nast膮pi ostateczne starcie. Jackson w艂a艣ciwie porzuci艂 dzisiaj sw贸j plan gry, taki jest pewny siebie. Albo przyjm膮 prawd臋, albo j膮 odrzuc膮. Chcia艂abym... Polec臋, aby si臋 z tob膮 spotka膰. Trzymaj dla mnie 艂opat臋.
- Ubrudzisz sobie r臋ce.
- Uwielbiam brudne r臋ce.
- Wierz臋 w ciebie, Kaye - powiedzia艂 Mitch. - Poradzisz sobie. Wygrasz.
Nie wiedzia艂a, co odpowiedzie膰, ale jej cia艂o dr偶a艂o. Mitch szepn膮艂 o swej mi艂o艣ci, odwzajemni艂a si臋 tym samym i przerwali po艂膮czenie.
Kaye siedzia艂a chwil臋 w ciep艂ym, 偶贸艂tym blasku saloniku, wpatruj膮c si臋 w puste 艣ciany, proste, wypo偶yczone meble, stosiki bia艂ego papieru.
- Dokonuj臋 wdrukowywania - szepn臋艂a, przypominaj膮c sobie s艂owa Rotha. - Co艣 m贸wi, 偶e mnie kocha i wierzy we mnie, ale jak co艣 mo偶e wype艂ni膰 pust膮 skorup臋? - Wypowiedzia艂a pytanie w inny spos贸b. - Jak kto艣 b膮d藕 co艣 mo偶e wierzy膰 w pust膮 skorup臋?
Gdy odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u, poczu艂a 艂askocz膮ce ciep艂o. Z odrobin膮 zgrozy u艣wiadomi艂a sobie, 偶e nie prosi艂a o pomoc, a jednak ta przyby艂a. Jej potrzeby - a przynajmniej ich cz膮stka - zosta艂y zaspokojone.
Wobec tego Kaye uwolni艂a swoje emocje i zacz臋艂a 艂ka膰. P艂acz膮c, zas艂a艂a 艂贸偶ko, zrobi艂a sobie kubek gor膮cej czekolady, uklepa艂a poduszk臋 i opar艂a j膮 o zag艂贸wek, rozebra艂a si臋 i na艂o偶y艂a satynow膮 pid偶am臋, a wreszcie z saloniku przynios艂a do przeczytania stosik wydruk贸w. Przez 艂zy niewyra藕nie widzia艂a wyrazy, trudno jej by艂o utrzymywa膰 otwarte oczy, musia艂a si臋 jednak przygotowa膰 na nast臋pny dzie艅. Musia艂a przywdzia膰 ca艂膮 swoj膮 zbroj臋, zgromadzi膰 wszystkie fakty.
Dla Stelli. Dla Mitcha.
Gdy nie mog艂a ju偶 wytrzyma膰, a sen zagarnia艂 resztki jej my艣li, nakaza艂a zgaszenie 艣wiat艂a, po艂o偶y艂a si臋 w 艂贸偶ku i poruszy艂a ustami, Dzi臋kuj臋 ci. Mam nadziej臋.
Ty艣 jest nadziej膮.
Nie mog艂a si臋 jednak powstrzyma膰 przed jeszcze jednym pytaniem. Dlaczego to robisz? Dlaczego w og贸le do nas przemawiasz?
Popatrzy艂a na 艣cian臋 naprzeciw 艂贸偶ka, potem opu艣ci艂a wzrok na ko艂dr臋 wznosz膮c膮 si臋 ponad jej kolanami. Jej oczy si臋 rozszerzy艂y, a oddech zwolni艂. Poprzez kryj膮c膮 si臋 w cieniu szaro艣膰 ko艂dry zdawa艂a si臋 wpatrywa膰 w niesko艅czon膮 i niewidoczn膮 skarbnic臋. Z sezamu tego wyp艂ywa艂o co艣, co mog艂a opisa膰 jedynie s艂owem „mi艂o艣膰", 偶adne inne tu nie pasowa艂o, cho膰 i ono by艂o nieodpowiednie; nieko艅cz膮ca si臋 i bezwarunkowa mi艂o艣膰. Serce t艂uk艂o si臋 jej w piersi. Przez chwil臋 by艂a przera偶ona - nigdy nie zdo艂a zas艂u偶y膰 na t臋 mi艂o艣膰, nigdy nie znajdzie jej podobnej na tej ziemi.
Mi艂o艣膰 bez warunk贸w - bez pragnie艅, kierunku ani 偶adnej innej cechy opr贸cz czysto艣ci.
- Nie wiem, co to znaczy - powiedzia艂a. - Przykro mi.
Poczu艂a, jak wizja, je艣li tym w艂a艣nie by艂a, blaknie i znika - nie wskutek przegnania przez uraz臋, gniew czy rozczarowanie, ale dlatego, 偶e po prostu min膮艂 jej czas. Zostawi艂a po sobie mi臋kk膮, 艂agodn膮 po艣wiat臋, jakby w jej oczach p艂on臋艂y 艣wiece g臋ste niczym gwiazdy.
Zadziwienie tym, zadziwienie przesycone zgroz膮, by艂o ju偶 ponad si艂y Kaye. Opar艂a g艂ow臋 na poduszce i wpatrywa艂a si臋 w ciemno艣膰, dop贸ki nie odp艂yn臋艂a w sen.
Ju偶 po chwili, a przynajmniej tak jej si臋 zdawa艂o, 艣ni艂a o chodzeniu po polu 艣niegu wysoko w g贸rach. Niewa偶ne, 偶e by艂a zagubiona i samotna. Napotka kogo艣 cudownego.
17
Oregon
Wisz膮ce wysoko nad pustyni膮 s艂o艅ce by艂o gor膮ce, a ledwo min臋艂a si贸dma rano. Mitch przeszed艂 parkingiem motelu, wrzuci艂 torb臋 na boczne siedzenie starej, podniszczonej p贸艂ci臋偶ar贸wki i os艂oni艂 oczy przed blaskiem s艂onecznym, padaj膮cym ponad niskimi szarymi wzg贸rzami na wschodzie. Godzina jazdy nad rzek臋 Spent. P贸艂 do le偶膮cego dalej obozu. Otrzyma艂 wskaz贸wki od Eileen i kolejne ostrze偶enie: „Nie pi艣nij s艂贸wka nikomu. Studentom, 偶onie, kochankom, psom, kotom, 艣winkom morskim: Kapujesz?".
Kapowa艂.
Wyjecha艂 z parkingu Motelu 50, zadrapuj膮c po drodze zderzak. Stara p贸艂ci臋偶ar贸wka mia艂a przed sob膮 ostatnie kilka tysi臋cy mil; 艣mierdzia艂a przypalonym olejem i zacz臋艂a kas艂a膰 na pochy艂o艣ciach sinym dymem. Mitch uwielbia艂 stare, wielkie p贸艂ci臋偶ar贸wki. Z 偶alem b臋dzie patrzy艂 na 艣mier膰 tej.
Czerwony szyld motelu mala艂 w lusterku. Droga by艂a pusta, a po obu jej stronach ci膮gn臋艂y si臋 pofa艂dowane br膮zowe tereny, upstrzone pustynnymi krzewami, k臋pkami sza艂wii i niskimi, kar艂owatymi sosnami oraz niekiedy zarysami s艂up贸w ogrodzenia, pochylonymi i wygl膮daj膮cymi 偶a艂o艣nie, z drutami zerwanymi i poskr臋canymi niby stare w艂osy.
Powietrze si臋 och艂adza艂o w miar臋 wspinania si臋 p贸艂ci臋偶ar贸wki 艂agodnym stokiem wy偶yny. Rzeka Spent nie znajdowa艂a si臋 na szlaku wi臋kszo艣ci turyst贸w. Otoczona lasem le偶膮cym w d艂ugim cieniu g贸ry Hood, by艂a kr臋tym, p艂askim i piaszczystym 艂o偶yskiem, przecinaj膮cym urwiska czarnej lawy, z zaro艣ni臋tymi wysepkami i licznymi zakolami. Woda nie p艂yn臋艂a nim od wielu tysi臋cy lat. Rzeka by艂a s艂abo znana archeologom i nie bez wa偶nego powodu; dzieje geologiczne, sk艂adaj膮ce si臋 z powtarzaj膮cych si臋 powodzi - 偶wirowe 艂o偶yska wype艂nia艂y w贸wczas kamyki z lawy oraz zaokr膮glone kawa艂ki granitu i bazaltu - oraz okresowych wybuch贸w wulkan贸w czyni艂y teren koszmarnie ci臋偶kim do kopania oraz rozczarowuj膮cym tych, kt贸rzy tego pr贸bowali. Przez ostatnie kilka tysi臋cy lat Indianie rzadko co艣 budowali na tych terenach lub je zamieszkiwali.
Poza czasem, poza zainteresowaniem ludzi, ale Eileen Ripper co艣 tam teraz znalaz艂a.
Albo zbyt d艂ugo przebywa艂a na s艂o艅cu.
Jazda usypia艂a go d艂u偶sz膮 chwil臋, ale przeskoczy艂 do wielkiej czujno艣ci, kiedy droga zacz臋艂a by膰 wyboista. Okoliczn膮 ziemi臋 porasta艂y kar艂owate drzewa i trawy. Asfalt przeszed艂 w 偶wir.
Pojawi艂 si臋 i znikn膮艂 ma艂y drogowskaz stanowy: O艢RODEK WYPOCZYNKOWY SPENT RIVER - TRZY MILE. Tabliczka wygl膮da艂a, jakby tkwi艂a na s艂o艅cu od co najmniej pi臋膰dziesi臋ciu lat.
Droga niespodziewanie zboczy艂a na zach贸d, a kiedy Mitch min膮艂 zakr臋t, jak膮艣 mil臋 przed sob膮 dostrzeg艂 b艂ysk. Wygl膮da艂 jak s艂o艅ce odbijaj膮ce si臋 od szyby samochodu.
Stara p贸艂ci臋偶ar贸wka wycharcza艂a siny dym, pokonuj膮c kr贸tki stok; potem zauwa偶y艂 bia艂e tahoe i dostrzeg艂 wstaj膮c膮 z otwartych drzwiczek od strony kierowcy i machaj膮c膮 kr臋p膮 posta膰. Zjecha艂 na pobocze i wystawi艂 r臋k臋 przez okienko. Pozosta艂o w niej do艣膰 w艂adzy, aby m贸g艂 z艂apa膰 ram臋 drzwiczek i nie dawa膰 po sobie pozna膰, 偶e co艣 z ni膮 nie jest w porz膮dku.
Eileen ca艂kowicie posiwia艂a. Jej ubranie, sk贸ra i w艂osy wyblak艂y do koloru tutejszej ziemi.
- Rozpozna艂am tw贸j gust w doborze samochod贸w - powiedzia艂a, gdy podszed艂 po 偶wirze. - Bo偶e, Mitch, jeste艣 r贸wnie przewidywalny jak marynarz z plikiem banknot贸w dwudolarowych.
Mitch si臋 u艣miechn膮艂.
- Istna z ciebie Matka Ziemia. Powinna艣 przynajmniej nosi膰 czerwon膮 chustk臋.
Eileen wyci膮gn臋艂a z kieszeni szmatk臋 i owin臋艂a si臋 ni膮 w pasie.
- Lepiej?
- Doskonale.
- Jak twoje rami臋? - zapyta艂a, klepi膮c je.
- Bezw艂adne - odpar艂 Mitch.
- Zostawimy ci odkurzanie szczeg贸艂贸w szczoteczk膮 do z臋b贸w.
- Brzmi wspaniale. Co macie?
- Co艣 rajcuj膮cego - powiedzia艂a Eileen. - Wielkiego. - Zata艅czy艂a chwil臋 na 偶wirze. - 艢miertelnie niebezpiecznego. Chcia艂by艣 zobaczy膰?
Mitch zerkn膮艂 na ni膮 przymru偶onymi oczyma.
- Czemu nie?
- To tam zaraz - powiedzia艂a, wskazuj膮c na p贸艂noc. - Jakie艣 dziesi臋膰 mil dalej.
Mitch j臋kn膮艂.
- Nie wiem, czy moja bryka to wytrzyma.
- Pojad臋 za tob膮 i b臋d臋 zbiera艂a wypad艂e cz臋艣ci.
- Jak mi powiesz, kiedy mam skr臋ci膰? - zapyta艂 Mitch.
- To gra, stary druhu - odpowiedzia艂a Eileen. - Musisz sam to wyniucha膰, zupe艂nie jak ja. - U艣miechn臋艂a si臋 chytrze.
Mitch mocniej zmru偶y艂 oczy i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Na Chrystusa, zlituj si臋, Eileen.
- Starsze od Chrystusa co najmniej o osiemna艣cie tysi臋cy lat - odpar艂a.
- Powinna艣 nosi膰 kapelusze lepiej chroni膮ce przed s艂o艅cem - uzna艂.
Eileen pomimo brawury wygl膮da艂a na zm臋czon膮.
- To co艣 ogromnego, Mitch. Za par臋 godzin, kln臋 si臋 na Boga, nie b臋dziesz wiedzia艂, kim jeste艣.
18
Arizona
O jedenastej rano Stella, wraz ze wszystkimi dziewcz臋tami z barak贸w, przesz艂a bram膮 w ogrodzeniu z drutu kolczastego na otwarte pole, pilnowana przez pann臋 Kantor, Joanie i pi臋膰 innych doros艂ych os贸b.
Raz w tygodniu wychowawcy i nauczyciele pozwalali dzieciom SHEVY obu p艂ci spotyka膰 si臋 razem na boisku i przy sto艂ach pod p艂贸ciennymi daszkami.
Dziewcz臋ta by艂y wyj膮tkowo, jak na siebie, spokojne. Stella wyczuwa艂a napi臋cie. Rok temu wychodzenie za ogrodzenie na spotkania z ch艂opcami nie by艂o niczym wielkim. Teraz ka偶da dziewczyna, uwa偶aj膮ca si臋 za za艂o偶ycielk臋 demu, papla艂a z kole偶ankami, kt贸ry ch艂opiec jest najlepszy w ich grupie. Stella nie wiedzia艂a, co o tym my艣le膰. Widzia艂a, jak demy zawi膮zuj膮 si臋, rozpadaj膮 i tworz膮 na nowo w sypialniach dziewcz膮t. Tak偶e w jej g艂owie plany zmienia艂y si臋 z dnia na dzie艅; wszystko by艂o takie osza艂amiaj膮ce.
Niebo by艂o upstrzone postrz臋pionymi ob艂okami. Stella os艂oni艂a oczy, podnios艂a wzrok i zobaczy艂a ksi臋偶yc wisz膮cy na czystym, letnim b艂臋kicie, blade oblicze rozbawione ich g艂upot膮. Zastanowi艂a si臋, jak pachnie ksi臋偶yc. Wygl膮da艂 do艣膰 艂askawie. A w艂a艣ciwie troch臋 prostacko.
- Pojedynczy szereg. Idziemy do Pi膮tej Sekcji Po艂udniowej - oznajmi艂a im wszystkim panna Kantor i skin臋艂a r臋k膮, wskazuj膮c kierunek. Dziewcz臋ta ruszy艂y tam z pustymi policzkami.
Stella zobaczy艂a ch艂opc贸w wychodz膮cych poza ogrodzenie otaczaj膮ce rz膮d ich barak贸w. Zwi臋kszy艂a si臋 liczba dotykaj膮cych si臋 g艂贸w, machania i wskazywania zauwa偶onych dziewcz膮t. U艣miechali si臋 jak os艂y, ze 艣niadymi policzkami pokrytymi nierozr贸偶nialnymi z tej odleg艂o艣ci kolorami.
- O rany - powiedzia艂a rozczarowana Celia. - Sami starsi.
Obie p艂cie b臋d膮 mog艂y pod 艣cis艂ym nadzorem miesza膰 si臋 przez godzin臋.
- Jest tam? - zapyta艂a Celia. Stella wieczorem opowiedzia艂a jej o Willu.
Stella nie wiedzia艂a. Nie dostrzeg艂a go jeszcze. Nie s膮dzi艂a, aby tam by艂. Przekaza艂a to wszystko cichym gwizdem, paroma zdawkowymi c臋tkami i szarpni臋ciem ramion.
- Hej, jeste艣-KUK dra偶liwa - rzuci艂a Celia. Id膮c obok Stelli, tr膮ci艂a j膮 ramieniem. Ta nie zwr贸ci艂a na to uwagi.
- Nie wiem, czego si臋 po nas spodziewaj膮 w ci膮gu tej godziny - powiedzia艂a Stella.
Celia zachichota艂a.
- Mog艂yby艣my spr贸bowa膰 KUK-poca艂owa膰 kt贸rego艣 z nich.
Brwi Stelli utworzy艂y par臋 nier贸wnych 艂uk贸w, a jej szyja pociemnia艂a. Celia to zlekcewa偶y艂a.
- Mog艂abym poca艂owa膰 Jamesa Callahana. W zesz艂ym roku prawie pozwoli艂am mu wzi膮膰 si臋 za r臋k臋.
- W zesz艂ym roku by艂y艣my dzieciakami - powiedzia艂a Stella.
- A kim-KUK jeste艣my teraz? - zapyta艂a Celia.
Stella popatrzy艂a na szereg ch艂opc贸w ustawiaj膮cych si臋 w s艂o艅cu obok sto艂u pod p艂贸ciennym daszkiem. Natychmiast rozpozna艂a najwy偶szego.
- Jest tam - wskaza艂a go Celii. Trzy inne dziewczyny zauwa偶y艂y to i pod膮偶y艂y wzrokiem za jej r臋k膮. Wszystkie pachnia艂y wzbudzon膮 ciekawo艣ci膮 - dymem i ziemi膮.
Will sta艂, wpatruj膮c si臋 w ziemi臋 z przygarbionymi ramionami i r臋koma mocno wbitymi w kieszenie. Inni ch艂opcy wydawali si臋 go ignorowa膰, czego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰; ch艂opcy nie ob艂okuj膮 si臋 tak szybko w kontaktach z nieznajomymi jak dziewcz臋ta. Will b臋dzie potrzebowa艂 kilku dni na zadzierzgni臋cie 艣cis艂ych wi臋z贸w z partnerami z barak贸w.
A mo偶e i nie, pomy艣la艂a Stella, patrz膮c na niego. Mo偶e nigdy do tego nie dojdzie.
- Nie jest zbyt przystojny - powiedzia艂a Felice Miller, niska dziewczyna o br膮zowych w艂osach, cienkich, silnych r臋kach i grubszych nogach.
- Sk膮d wiesz? - zapyta艂a Ellie Gow. - Nie mo偶esz st膮d wyczu膰 jego zapachu.
- Nie pachnia艂by chyba dobrze - stwierdzi艂a z pogard膮 Felice. - Jest zbyt wysoki.
Ellie mrugn臋艂a. By艂a znana z wra偶liwo艣ci na d藕wi臋ki i zami艂owania do rozm贸w, kiedy le偶a艂y pod ko艂drami.
- Wysoki jak d膮b, a 艣mierdz膮cy jak...? - zagai艂a.
Felice u艣miechn臋艂a si臋 艂askawie.
- G艂膮b - dopowiedzia艂a.
Stella nie zwraca艂a na nie uwagi.
- Czasami kto艣 spotkany w m艂odo艣ci mo偶e wywrze膰 g艂臋boki wp艂yw - ci膮gn臋艂a Felice.
- Od bardzo dawna go nie widzia艂am - przyzna艂a Stella.
Celia szybko opowiedzia艂a im o Stelli i Willu, stosuj膮c urywan膮 podw贸jn膮 mow臋, podczas gdy wychowawcy i nauczyciele zebrali si臋 i ustalali zasady spotkania. Zmienia艂y si臋 one z tygodnia na tydzie艅. Dzisiaj, na skraju pola, trzej ludzie przygl膮dali si臋 im przez lornetki.
Dziewi臋膰 miesi臋cy temu po takim spotkaniu Stella zosta艂a wydzielona i zabrana do szpitala wraz z pi臋cioma innymi dziewcz臋tami. Wszystkim pobrano krew, a jedn膮 z nich, Nor Upjohn, poddano innym upokarzaj膮cym zabiegom, kt贸rych nie chcia艂a opisa膰, a potem pachnia艂a jak sple艣nia艂a pomara艅cza, woni膮 ostrzegawcz膮.
Dziewcz臋ta ustawi艂y si臋 w cztery d艂ugie kolumny po pi臋膰dziesi膮t w ka偶dej. Wychowawcy nie pr贸bowali zabrania膰 im rozmawiania, a Stella dostrzeg艂a, 偶e niekt贸rzy z nich - by膰 mo偶e wszyscy - wy艂膮czyli swe w膮chacze.
Will patrzy艂 przez zbr膮zowia艂膮 traw臋 i 偶wir na szeregi dziewcz膮t. Brwi 艣ci膮gn膮艂 w w膮sk膮, prost膮 lini臋, wydawa艂 si臋 ssa膰 co艣 gorzkiego. Jego zmatowia艂e w艂osy by艂y nier贸wno obci臋te, a policzki przypomina艂y puste jamy, jakby utraci艂 cz臋艣膰 z臋b贸w. Wygl膮da艂 na starszego od innych i wyczerpanego. Wygl膮da艂 na pokonanego.
- Nie jest przystojny, jest brzydki - powiedzia艂a Felice i wzruszywszy ramionami, przenios艂a uwag臋 na innych ch艂opc贸w, kt贸rych przedtem nie widzia艂y. Stella policzy艂a nowych, kt贸rzy przybyli autobusem: by艂o ich pi臋膰dziesi臋ciu trzech. Musia艂a si臋 zgodzi膰 z Felice. Pomimo pami臋ci o Silnym Willu, ten go艣膰 nie nadawa艂 si臋 na dobrego partnera do demu.
- Chcesz ob艂okowa膰 z nim? - Celia nie mog艂a w to uwierzy膰.
- Nie - odpar艂a Stella i odwr贸ci艂a wzrok z nag艂ym i gorzkim rozczarowaniem.
Lasy by艂y teraz odleg艂e dla nich obojga.
- Czym ropuch臋 si臋 przyprawia? - zapyta艂a Ellie, rozgl膮daj膮c si臋 nerwowo, gdy nauczyciele zacz臋li pop臋dza膰 do siebie szeregi i kolumny.
- Proszkiem z pawia - odrzek艂a Felice.
- Z czym si臋 je jab艂kowe pierze? - kontynuowa艂a odruchowo Ellie, szukaj膮c ucieczki w zabawie.
- Och, lepiej-KUK uro艣nijcie - powiedzia艂a Celia. Jej twarz w nag艂ym ataku nie艣mia艂o艣ci zmarszczy艂a si臋 niczym zesch艂a brzoskwinia. - Uro艣nijcie i ukryjcie mnie.
Szeregi ustawi艂y si臋 przed betonowymi sto艂ami, nakazano ch艂opcom podchodzi膰 do nich i siada膰, po trzech z jednej strony, zostawiaj膮c drug膮 pust膮.
- Co b臋dziemy m贸wi艂y? - zapyta艂a Ellie, spuszczaj膮c oczy, gdy zbli偶a艂a si臋 ich pora.
- To co zawsze - odpar艂a Stella. - Cze艣膰 i co u ciebie. Zapytaj te偶, jak rosn膮 ich demy i co robi膮 po drugiej stronie drut贸w.
- Harry, Harry, nie do wiary - za艣piewa艂a Felice cichutko - jak rosn膮 twe zagony? W艂osy 艂onowe i wzrok lubie偶ny, a偶 buzuj膮 hormony.
Ellie kaza艂a jej zamilkn膮膰. Panna Kantor przechodzi艂a przed szeregami z ich barak贸w.
- W porz膮dku, dziewcz臋ta - powiedzia艂a. - Mo偶ecie rozmawia膰, mo偶ecie patrze膰. Nie mo偶ecie dotyka膰.
Ale w膮chacze s膮 wy艂膮czone, pomy艣la艂a Stella. Dziewcz臋ta rozchodzi艂y si臋 promieni艣cie z szereg贸w. Stella zerkn臋艂a na kamery zamontowane na wysokich, stalowych s艂upach, przesuwaj膮ce si臋 powoli w prawo i w lewo.
Nadesz艂a pora Ellie i ta pobieg艂a do sto艂u ch艂opc贸w, kt贸rych, je艣li Stella si臋 nie myli艂a, nigdy przedtem nie odwiedza艂a. Tyle zosta艂o z jej nie艣mia艂o艣ci. Gdy nast膮pi艂a kolejka Stelli, oczywi艣cie, wbrew temu, co my艣la艂a przedtem, ruszy艂a do sto艂u, przy kt贸rym z dwoma mniejszymi ch艂opcami siedzia艂 Will.
Will garbi艂 si臋 nad sto艂em, patrz膮c na dawne plamy po jedzeniu. Dwaj mniejsi i m艂odsi ch艂opcy patrzyli do艣膰 ciekawie, jak nadchodzi Stella, c臋tkuj膮c do siebie. Mia艂a wra偶enie, 偶e s艂yszy podmow臋, nie mog艂a mie膰 pewno艣ci z tej odleg艂o艣ci, a Will podni贸s艂 wzrok. Chyba jej nie rozpozna艂.
Stella jako jedyna dziewczyna usiad艂a przy ich stole. Powiedzia艂a „cze艣膰" dw贸m ch艂opcom i skupi艂a si臋 na Willu, kt贸ry opiera艂 policzki na wn臋trzu d艂oni. Nie mog艂a dostrzec jego wzor贸w, cho膰 zauwa偶y艂a, 偶e pociemnia艂a mu szyja.
- Jest w naszych barakach - powiedzia艂 ch艂opiec z prawej strony, silny, cho膰 niski, Jason lub James; na lewo od Willa siedzia艂 Philip. Stella siedzia艂a z Philipem trzy tygodnie temu. By艂 do艣膰 mi艂y, cho膰 przekona艂a si臋 do艣膰 szybko, 偶e nie chce z nim ob艂okowa膰. Ani Jason/James, ani Philip nie pachnieli, jak nale偶y. Zac臋tkowa艂a Philipowi motyle powitanie, przyjazne, lecz niezbyt otwarte, bez urazy, itd.
- Czemu usiad艂a艣 tutaj? - Philip skrzywi艂 si臋, zadaj膮c to pytanie. - Czy kto艣 jeszcze zechce tu usi膮艣膰?
- Chc臋 porozmawia膰 z nim - odpar艂a Stella. Nie by艂a zbyt dobra w radzeniu sobie z ch艂opcami, ale ma艂o dziewcz膮t to potrafi艂o. Panowa艂y niewypowiedziane, niespisane zasady, kt贸re dopiero nale偶a艂o odkrywa膰, ale ten spos贸b post臋powania nie przyczynia艂 si臋 nigdy do czynienia owych zasad ja艣niejszymi.
- Nie gada wiele - powiedzia艂 Jason/James.
- Dziewczyny si臋 z nami bawi膮 - doda艂 z uraz膮 Philip.
- Nie jak dziewczyny ludzkie - szepn膮艂 Will i spojrza艂 na ni膮. Zerkni臋cie by艂o kr贸tkie, ale Stella pozna艂a, 偶e ch艂opak pami臋ta ich poprzednie spotkanie. - Tn膮 ci臋 jak no偶em i nigdy nie wiesz dlaczego.
- Racja - powiedzia艂 Philip. - Will mieszka艂 w艣r贸d dzikus贸w. - Jason/James zachichota艂 i spl膮tanymi palcami zrobi艂 gest, kt贸rego Stella nie potrafi艂a odczyta膰.
- Przetrwa艂em - stwierdzi艂 Will.
- Czy by艂o to w lasach? - zapyta艂a Stella; nadzieja p艂on臋艂a w niej niby w臋gielek.
- Co? - rzuci艂.
- Oskrobali go, zanim przyszed艂 do naszych barak贸w - powiedzia艂 Philip, tylko przekazuj膮c informacj臋. - Sk贸r臋 mia艂 czerwon膮 od myd艂a.
- Zosta艂a艣 ze swoimi rodzicami? - zapyta艂 Will. Podni贸s艂 wzrok i pokaza艂 jej swe policzki. By艂y puste, ciemne i obdarte ze sk贸ry. Wi臋ksza cz臋艣膰 szyi i twarzy Willa by艂a czerwona i nier贸wna. Stella wci膮gn臋艂a powietrze, tylko to by艂o uprzejme w tych okoliczno艣ciach, wyczu艂a, 偶e jego sk贸ra i ubranie nadal pachn膮 lizolem i myd艂em.
- Tylko kilka dni - odpar艂a. - Zachorowa艂am.
- Nie dosta艂em strup贸w - powiedzia艂 Will, dotykaj膮c miejsc mi臋dzy palcami. Dzieciaki SHEVY chorob臋, kt贸ra zabi艂a tylu z nich, nazywa艂y „strupami" albo „b贸lem".
- Idziemy do innego sto艂u - oznajmili Jason/james i Philip niemal jednym g艂osem.
- Powinni艣cie zosta膰 sami - doda艂 opryskliwie Philip. - To wida膰.
Stella chcia艂a poprosi膰, aby zostali, ale Will wzruszy艂 ramionami, zrobi艂a wi臋c to samo.
- 艁ami膮 zasady - powiedzia艂a, gdy odeszli.
- Mog膮 znale藕膰 st贸艂, przy kt贸rym brakuje ch艂opc贸w - stwierdzi艂 Will. - W barakach tworz膮 zasady. Chodzi o jakie艣 demy. Czym s膮 demy?
- Demy to rodziny - wyja艣ni艂a Stella. - Nowe rodziny. Staramy si臋 wyobra偶a膰 sobie, jak b臋d膮 wygl膮da膰, gdy doro艣niemy.
Will ponownie spojrza艂 wprost na ni膮, a Stella odwr贸ci艂a wzrok, po czym zakry艂a swoje policzki.
- To bez znaczenia - powiedzia艂 Will. - Wszystko mi jedno.
- Przysz艂am, aby si臋 przywita膰 - odpar艂a. Nie m贸g艂 wiedzie膰, co jego s艂owa znacz膮 dla niej. - Musia艂e艣 uciec. - Patrzy艂a na艅 zach艂annie, oczekuj膮c opowie艣ci.
- Gadamy po ludzku. Czy znasz podmow臋 i nadmow臋?
- Tak. Czy rozmawiasz w ten spos贸b?
- Inny ni偶 w barakach - przyzna艂 Will z szarpni臋ciem r臋ki. - Na drodze... Jest inaczej. Mocniej, szybciej.
- A w lasach? - zapyta艂a Stella.
- Nie ma las贸w - odpar艂 Will i skrzywi艂 twarz, jakby powiedzia艂a co艣 nieprzyzwoitego.
- Gdy uciek艂e艣, dok膮d poszed艂e艣?
Will popatrzy艂 w niebo.
- Mog臋 tu du偶o je艣膰 - powiedzia艂. - Poczuj臋 si臋 lepiej, nabior臋 si艂, naucz臋 si臋 wonie膰, m贸wi膰 dwoma j臋zykami. - Skuli艂 d艂onie w kulki, odbija艂 je lekko jak pi艂ki od sto艂u, potem o siebie, kciuk w kciuk, jakby w jakie艣 grze. - Czemu pozwalaj膮 si臋 nam spotyka膰, ch艂opcom z dziewcz臋tami?
- Nie wiem. Czasami pobieraj膮 krew i zadaj膮 pytania.
Will przytakn膮艂.
- Wiesz, co robi膮? - zapyta艂a.
- Nie mam zielonego poj臋cia - odpar艂. - Niczego nie ucz膮, jak wszystkie szko艂y. Racja?
- Czytamy czasem ksi膮偶ki i nabieramy nowych umiej臋tno艣ci. Nie wolno nam ob艂okowa膰 ani wonie膰, bo spotyka nas kara.
Will si臋 u艣miechn膮艂.
- G艂upi 艣lepcy.
Stella skrzywi艂a usta.
- Staramy si臋 ich nie przezywa膰.
Odwr贸ci艂 wzrok.
- Jak d艂ugo by艂e艣 wolny? - zapyta艂a Stella.
- Z艂apali mnie tydzie艅 temu - odpar艂 Will. - 呕y艂em na swobodzie, z uciekinierami i dzie膰mi ulicy. Ukryli moje policzki pod tatua偶ami z henny. Szyj臋 te偶. Niekt贸re ludzkie dzieci robi膮 znaki na twarzach, aby wygl膮da膰 jak my, ale wszyscy to wiedz膮. Udaj膮 r贸wnie偶, 偶e czytaj膮 my艣li i maj膮 lepsze m贸zgi. Jak podobno my potrafimy. M贸wi膮, 偶e to super, ale ich c臋tki si臋 nie ruszaj膮.
Stella widzia艂a resztki br膮zu nadal pokrywaj膮ce paski na twarzy Willa.
- Ilu z nas jest na swobodzie?
- Niewielu - odrzek艂. - Wyda艂 mnie pewien cz艂owiek za paczk臋 papieros贸w, cho膰 uratowa艂em go przed pobiciem. - Powoli pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Na swobodzie jest okropnie.
Stella wyw膮cha艂a, 偶e Joanie jest w pobli偶u, pomimo charakterystycznej dla niej maski z zasypki dla niemowl膮t. Will wyprostowa艂 si臋, gdy podesz艂a do nich kr臋pa, m艂oda wychowawczyni.
- Nie wolno jeden na jeden - us艂ysza艂a g艂os Joanie Stella. - Znasz zasady.
- Inni odeszli - powiedzia艂a dziewczyna, odwracaj膮c si臋, aby wyja艣ni膰; urwa艂a dopiero, gdy Joanie chwyci艂a j膮 za rami臋. Dotkni臋ta i trzymana, nie chcia艂a patrze膰 wychowawczyni w oczy.
Will wsta艂.
- P贸jd臋 - powiedzia艂.
Potem, m贸wi膮c dwoma potokami mowy jednocze艣nie, ponad gwarem m艂odzie艅czego jazgotania, doda艂:
- Na razie, pozdr贸w Cory w Sz贸stce - (w szkole nie by艂o ani Cory, ani Sz贸stki). - Celuj dobrze, mierz wysoko, kij im w oko, hej!
A pod slangowymi bzdurami:
- Co wiesz o miejscu zwanym Sandia?
Miesza艂 potoki tak umiej臋tnie, 偶e Stella dopiero po chwili zorientowa艂a si臋, i偶 zada艂 pytanie. Dla Joanie brzmia艂o to zapewne jak cz臋艣膰 bredni.
Potem, wyrzuciwszy przed siebie r臋k臋, gdy Joanie odprowadza艂a Stell臋, Will powiedzia艂 jednym potokiem:
- Dowiedz si臋, co?
Stella patrzy艂a, jak zabiera Ellie na pobranie krwi. Ellie udawa艂a, 偶e to ma艂e piwo, ale tak nie by艂o. Stella zastanawia艂a si臋, czy to dlatego, 偶e Ellie przyci膮gn臋艂a dzi艣 do siebie wielu ch艂opc贸w: pi臋ciu przysz艂o do sto艂u, przy kt贸rym siedzia艂a z Felice. Reszta dziewcz膮t uda艂a si臋 na lekcje przedpo艂udniowe, na kt贸rych pokazywano filmy o historii Stan贸w Zjednoczonych, facet贸w w perukach i kobiety w wielkich sukniach, ci膮gn膮ce wozy, mapy, troch臋 Indian.
Mitch uczy艂 Stell臋 o Indianach. Wed艂ug filmu nie byli nikim wa偶nym.
Felice siedzia艂a w s膮siednim rz臋dzie.
- Z czym si臋 je zielone 偶uczki? - szepn臋艂a, zast臋puj膮c nieobecn膮 Ellie.
Nikt nie odpowiedzia艂. Gra sta艂a si臋 ci臋偶ka. Tym razem przebywanie z ch艂opcami bola艂o, Stella i inne sk膮d艣 wiedzia艂y, 偶e b臋dzie tylko gorzej. Nadci膮ga pora, kiedy zostawi膮 ich wszystkich samym sobie, ch艂opc贸w i dziewcz臋ta razem, aby samodzielnie sobie radzili.
Stella nie s膮dzi艂a, aby ludzie kiedykolwiek do tego dopu艣cili. Na zawsze b臋d膮 trzymali ich pod kluczem, jak zwierz臋ta w zoo.
- Woniejesz - ostrzeg艂a szeptem siedz膮ca za ni膮 Celia. - Panna Kantor w艂膮czy艂a sw贸j w膮chacz.
Stella nie wiedzia艂a, jak przesta膰. Wyczuwa艂a nadchodz膮ce zmiany.
- Te偶 to robisz - szepn臋艂a Celii Felice.
- Cholera - powiedzia艂a Celia i z rozszerzonymi oczami potar艂a miejsce za uszami.
- Dziewcz臋ta! - zawo艂a艂a panna Kantor z przodu klasy. - B膮d藕cie cicho i ogl膮dajcie film.
19
Baltimore
Punktualnie o si贸dmej Kaye wesz艂a do sali konferencyjnej Americolu na dwudziestym pi臋trze, a Liz zaraz za ni膮. Robert Jackson by艂 ju偶 w 艣rodku. Jego w艂osy sta艂y si臋 z czasem szpakowate, ale poza tym nie zmieni艂o si臋 zbytnio ani jego zachowanie, ani wygl膮d. By艂 nadal przystojny, pomimo bladej, prawie sinej sk贸ry, ze swym ostro zarysowanym nosem i podbr贸dkiem oraz b艂yszcz膮cymi cieniami pod oczami. Jego przejrzyste jak kwarc oczy, ciemnoszare, wpija艂y si臋 w Kaye, kiedy tylko popatrzyli na siebie, cho膰 stara艂a si臋, aby takie okazje zdarza艂y si臋 jak najrzadziej.
Po obu stronach Jacksona, w naro偶niku, siedzieli dwaj jego ulubieni sta偶y艣ci po doktoracie obronionym w Cornell i Harvardzie, obaj przed trzydziestk膮, kr臋pi, z ciemnobr膮zowymi oczami i nerwow膮 niepewno艣ci膮 siebie charakterystyczn膮 dla m艂odo艣ci.
- Marge b臋dzie za kilka minut - powiedzia艂 Jackson do Kaye, ledwo podnosz膮c si臋 z krzes艂a.
Nigdy jej nie wybaczy艂 niezr臋cznej chwili w samych pocz膮tkach SHEVY, przed szesnastu laty, kiedy to wydawa艂o si臋, 偶e Marge i Kaye zm贸wi艂y si臋 przeciwko niemu. Jackson na d艂u偶sz膮 met臋 wyszed艂 wtedy zwyci臋sko, ale oczywi艣cie pozosta艂a w nim uraza. Pasjonowa艂 si臋 polityk膮 korporacyjn膮 i spo艂eczn膮 stron膮 bada艅, natomiast nauka by艂a dla艅 idea艂em i abstrakcj膮.
Kaye dziwi艂a si臋, 偶e przy takim wyczuciu spraw spo艂ecznych Jackson nie jest b艂yskotliwym genetykiem. Dla niej procesy kieruj膮ce obu dziedzinami by艂y niemal jednakowe; dla niego taki pogl膮d by艂 potworn膮, wstr臋tn膮 herezj膮.
Przed Kaye i Liz przybyli tak偶e przedstawiciele trzech innych dzia艂贸w badawczych. Dwaj m臋偶czy藕ni i jedna kobieta, wszyscy przed czterdziestk膮, pochylali g艂owy nad tabliczkami dotykowymi, 艣l臋cz膮c jak zawsze nad codziennymi zadaniami zwi膮zanymi z sieci膮. Nie podnie艣li wzroku, kiedy wesz艂a Kaye, cho膰 wi臋kszo艣膰 wita艂a si臋 z ni膮 i rozmawia艂a podczas spotka艅 towarzyskich Americolu i przyj臋膰 gwiazdkowych.
Kaye i Liz usiad艂y plecami do wysokiego okna wychodz膮cego na 艣r贸dmie艣cie Baltimore. Kaye czu艂a na grzbiecie powiewy powietrza z wentylatora. Jackson zaj膮艂 najlepsze miejsce, zostawiaj膮c im krzes艂a tu偶 przy urz膮dzeniu klimatyzacyjnym.
Wesz艂a Marge Cross, wyj膮tkowo sama. Wygl膮da艂a na przybit膮. Cross mia艂a oko艂o sze艣膰dziesi臋ciu pi臋ciu lat, by艂a oty艂a, o kr贸tkich, postrz臋pionych w艂osach pokrytych b艂yszcz膮c膮 henn膮, wydatnej 偶uchwie i uk艂adaj膮cych si臋 w co艣 w rodzaju mapy zmarszczkach na szyi. Dysponowa艂a g艂osem 艂atwo docieraj膮cym do wszystkich zak膮tk贸w zat艂oczonej sali konferencyjnej, a dodatkowo by艂a pewna siebie jak baletnica, ubrana w doskonale skrojony kostium ze spodniami, jakim艣 cudem potrafi艂a ka偶dego owin膮膰 wok贸艂 palca. Trudno by艂o rozpozna膰, kiedy nie podoba jej si臋 to, co s艂yszy. Jak o nosoro偶cu, o Cross m贸wiono, 偶e najbardziej niebezpieczna jest wtedy, gdy wygl膮da na spokojn膮 i cich膮.
Dyrektor naczelna Americolu i Eurocolu sta艂a si臋 z up艂ywem lat t臋偶sza, twarz mia艂a bardziej nalan膮, ale nadal porusza艂a si臋 z wdzi臋kiem i pewno艣ci膮 siebie.
- Rozpocznijmy turniej - powiedzia艂a aksamitnym g艂osem, id膮c do okna. Liz przesun臋艂a krzes艂o, gdy Cross j膮 mija艂a.
- Nie wzi臋艂a艣 z sob膮 kopii, Kaye - powiedzia艂 Jackson.
- Zachowuj si臋, Robercie - ostrzeg艂a go Cross. Usiad艂a obok Liz i splot艂a d艂onie na stole. Jackson zdo艂a艂 przybra膰 min臋 ch艂opca jednocze艣nie skarconego i rozbawionego swojsk膮 paplanin膮.
- Zebrali艣my si臋 tutaj, aby oceni膰 nasze dotychczasowe osi膮gni臋cia w pr贸bach okie艂znania wirus贸w dziedziczonych - zacz臋艂a Cross. - Og贸lnie nazywamy je ERV, czyli retrowirusami endogennymi. Zajmujemy si臋 tak偶e blisko z nimi spokrewnionymi transgenami, transpozonami, retrotranspozonami, elementami LINE, co tam tylko chcecie - wszystkimi elementami ruchomymi, wszystkimi genami skacz膮cymi. Nie mylmy naszych ERV-贸w z innymi wirusami okre艣lanymi tym samym angielskim skr贸tem, na przyk艂ad equine rhinovirus, czyli rinowirus ko艅ski, albo ecotropic recombinant retrovirus, czyli ekotropiczny retrowirus rekombinowany, ani nawet z tym, czego wszyscy do艣wiadczany na takich zebraniach, a mianowicie expiratory reserve volume, czyli zapasow膮 obj臋to艣ci膮 wydechow膮.
Uprzejme u艣mieszki na sali. Lekkie szuranie nogami.
Cross odchrz膮kn臋艂a.
- Na pewno nie chcieliby艣my nikogo zmyli膰 - powiedzia艂a g艂osem ni偶szym o oktaw臋. Przewa偶nie waha艂 si臋 on mi臋dzy dr偶膮cym sopranem a s艂odkim altem. Wielu por贸wnywa艂o j膮 do Julii Child, znanej ze szczebiotliwo艣ci w m贸wieniu, ale podobie艅stwo by艂o tylko powierzchowne, a z wiekiem i pofarbowanymi henn膮 w艂osami Cross przewy偶szy艂a znacznie Juli臋, wzbijaj膮c si臋 w tkwi膮ce w stratosferze kr贸lestwo wyj膮tkowo艣ci. - Przejrza艂am sprawozdania zespo艂贸w pracuj膮cych nad naszym projektem szczepionki oraz oczywi艣cie projektami usuwania ERV-贸w z organizm贸w szympans贸w i myszy. Sprawozdanie doktora Jacksona jest bardzo d艂ugie. Przejrza艂am tak偶e recenzje prowadzonych bada艅 i protoko艂y kontroli prac grup zajmuj膮cych si臋 p艂odno艣ci膮 i immunologi膮 og贸ln膮. - Cross martwi艂a si臋 swoim artretyzmem; Kaye mog艂a to pozna膰 po sposobie, w jaki masowa艂a spuchni臋te knykcie d艂oni. - Panuje powszechna zgoda, 偶e ponosimy pora偶ki we wszystkich dziedzinach, kt贸re sobie wyznaczyli艣my. Nie zebrali艣my si臋 jednak, aby przeprowadza膰 sekcje ich zw艂ok. Musimy zdecydowa膰, w kt贸r膮 stron臋 ruszy膰 z miejsca, w kt贸rym teraz tkwimy. No tak. Jakie to miejsce?
Ponure milczenie. Kaye patrzy艂a prosto przed siebie, usi艂uj膮c si臋 powstrzymywa膰 przed przygryzaniem warg.
- Zwykle rzucamy monet膮 i zaczyna zwyci臋zca. Wszyscy znamy jednak dok艂adnie temat tego zebrania i s膮dz臋, 偶e najlepiej zacz膮膰 od kilku pyta艅 sonduj膮cych. Wybior臋, kto wypowie si臋 pierwszy. Zgoda?
- Doskonale - rzuci艂 Jackson nonszalancko, unosz膮c d艂onie nad blat sto艂u.
- Doskonale - powt贸rzy艂a jak echo Kaye.
- Dobrze. Wszyscy si臋 zgadzamy, 偶e wszystko si臋 wali w diab艂y - powiedzia艂a Cross. - Doktorze Nilson, prosz臋 zacz膮膰.
Lars Nilson, m臋偶czyzna w 艣rednim wieku z okr膮g艂ymi szk艂ami okular贸w, dwadzie艣cia lat wcze艣niej otrzyma艂 nagrod臋 Nobla za badania nad cytokinami. Kiedy艣 mocno si臋 zaanga偶owa艂 w pr贸by Americolu zmierzaj膮ce do rozwi膮zania kwestii obecno艣ci retrowirus贸w w ksenotransplantacji - przeszczepianiu ludziom tkanek zwierz臋cych - rozwijaj膮cej si臋 dziedzinie medycyny, kt贸ra niemal zanik艂a po pojawieniu si臋 SHEVY i przypadku pani Rhine. Zaj膮艂 si臋 w贸wczas immunologi膮 og贸ln膮.
Nilson rozejrza艂 si臋 po sali ze skwa艣nia艂膮 min膮, patrz膮c na Kaye jak poszarza艂y i niepocieszony skrzat.
- Przypuszczam, 偶e mam m贸wi膰 pierwszy ze wzgl臋du na poczucie „Nobel oblige", czy z jeszcze bardziej okropnego powodu, jak starsze艅stwo.
Do sali wszed艂 niski, wyj膮tkowo szczup艂y starszy m臋偶czyzna w szarym garniturze i jarmu艂ce, rozejrza艂 si臋 偶yczliwie zmru偶onymi szarymi oczyma, z twarz膮 rozja艣nion膮 wiecznym u艣miechem.
- Nie zapominajcie o mnie - poprosi艂 i usiad艂 w odleg艂ym rogu, zak艂adaj膮c nog臋 na nog臋. - Lars nie jest ju偶 najstarszy - doda艂 艂agodnie.
- Dzi臋kuj臋, Maurie - powiedzia艂 Nilson. - Ciesz臋 si臋, 偶e mog艂e艣 tu przyj艣膰. - Maurie Herskovitz by艂 kolejnym pracuj膮cym dla Cross laureatem nagrody Nobla, zapewne najbardziej szanowanym biologiem w Americolu. jego specjalno艣ci膮 by艂a nazwana bardzo szeroko „z艂o偶ono艣膰 genomowa"; obecnie skaka艂 po r贸偶nych dziedzinach, jego obecno艣膰 zaskoczy艂a i lekko zdenerwowa艂a Kaye. Pomimo swego u艣miechu - nieod艂膮cznego, podejrzewa艂a, jak u delfina - Herskovitz by艂 znany w laboratorium jako wymagaj膮cy tyran. Nigdy nie widzia艂a go na 偶ywo.
Cross za艂o偶y艂a r臋ce i g艂o艣no odetchn臋艂a przez nos.
- Ruszajmy - zaproponowa艂a.
Nilson popatrzy艂 w prawo, na Jacksona.
- Panie doktorze, pa艅skie szczepionki na SHEV臉 maj膮 niespodziewane skutki uboczne. Kiedy stara si臋 pan blokowa膰 przep艂yw cz膮steczek ERV mi臋dzy kom贸rkami tkanki, zabija pan zwierz臋ta eksperymentalne - najwyra藕niej cz臋艣ciowo wskutek nadmiernie mocnej odpowiedzi ich wrodzonego systemu odporno艣ciowego - bez wyboru, myszy, 艣winie i ma艂py. Wydaje si臋 to sprzeczne z intuicj膮. Czy potrafi pan to wyja艣ni膰?
- S膮dzimy, 偶e nasze wysi艂ki zak艂贸caj膮 lub na艣laduj膮 pewne podstawowe procesy zwi膮zane z rozbijaniem patogenicznego RNA matrycowego w kom贸rkach somatycznych. Kom贸rki te wydaj膮 si臋 odbiera膰 nasze szczepionki jako produkt uboczny pojawienia si臋 RNA wirusowego, dlatego powstrzymuj膮 ca艂膮 transkrypcj臋 i translacj臋. Umieraj膮 najwyra藕niej po to, aby chroni膰 przed zara偶eniem inne kom贸rki.
- Jak rozumiem, mog膮 tak偶e wyst臋powa膰 problemy z wy艂膮czaniem dzia艂ania transpozazy w kom贸rkach T - ci膮gn膮艂 Nilson. - Niemal wszystkie proponowane szczepionki najpewniej wp艂ywaj膮 na RAG1 i RAG2.
- Jak powiedzia艂em, nadal szukamy tego po艂膮czenia - odpar艂 g艂adko Jackson.
- Ekspresja ERV-贸w przewa偶nie nie wywo艂uje samob贸jstwa kom贸rki - powiedzia艂 Nilson.
Jackson przytakn膮艂.
- To skomplikowany proces. Jak wiele patogen贸w, niekt贸re retrowirusy rozwin臋艂y zdolno艣ci maskuj膮ce i potrafi膮 omija膰 obron臋 kom贸rkow膮.
- Czyli w tych przypadkach mo偶e nie mie膰 zastosowania model, wed艂ug kt贸rego wszystkie wirusy s膮 intruzami albo naje藕d藕cami?
Jackson sprzeciwia艂 si臋 za偶arcie. Jego argumenty by艂y mocno tradycyjne: DNA w genomie jest 艣ci艣le upakowanym i skutecznym zapisem projektu. Wirusy to jedynie paso偶yty i z艂o艣liwcy, wywo艂uj膮cy nieporz膮dek i choroby, ale tak偶e, w rzadkich przypadkach, tworz膮cy nowe, przydatne usprawnienia. Wyja艣nia艂, 偶e umieszczenie promotora gen贸w wirusowych przed niezb臋dnym genem kom贸rkowym spowoduje wytworzenie wi臋kszej ilo艣ci substancji wytwarzanych przez ten gen w kluczowym momencie dziej贸w kom贸rki. Znacznie rzadziej w kom贸rkach zarodkowych - kom贸rkach prekursorowych jajeczek i plemnik贸w - mog膮 wyst膮pi膰 przypadkowo w taki spos贸b, 偶e spowoduj膮 w potomstwie powstanie odmiany fenotypowej b膮d藕 rozwojowej.
- Okre艣lanie jednak takiej aktywno艣ci mianem regularnej, cz臋艣ci膮 odpowiedzi kom贸rkowej na wymogi 艣rodowiska, jest 艣mieszne. Wirusy nie maj膮 艣wiadomo艣ci swego dzia艂ania, ani kom贸rki nie uruchamiaj膮 umy艣lnie wirus贸w w jakim艣 cudownym celu. Jest to oczywiste od ponad stulecia.
- Kaye? Czy wirusy wiedz膮, co robi膮? - zapyta艂a Cross, obracaj膮c si臋 w krze艣le.
- Nie - odpar艂a Kaye. - S膮 w臋z艂ami w sieci dystrybucyjnej. Zasadniczy cel do osi膮gni臋cia ma sie膰, a nie w臋ze艂; a nawet sieci nie mo偶na opisa膰 jako 艣wiadomej siebie czy umy艣lnie celowej, w sensie, kt贸ry doktor Jackson nadaje celowi.
Jackson si臋 u艣miechn膮艂. Kaye m贸wi艂a dalej.
- Wszystkie wirusy wydaj膮 si臋 potomkami, mniej lub bardziej bezpo艣rednio, element贸w mobilnych. Nie pojawi艂y si臋 na zewn膮trz kom贸rki; wyrwa艂y si臋 z jej wn臋trza albo wyewoluowa艂y w celu przenoszenia gen贸w i innych informacji mi臋dzy kom贸rkami i organizmami. Zw艂aszcza retrowirusy, jak HIV, wydaj膮 si臋 艣ci艣le spokrewnione z retrotransponzonami i ERV-ami w kom贸rkach licznych organizm贸w. Wszystkie korzystaj膮 z podobnych narz臋dzi genetycznych.
- A zatem wirus grypy, maj膮cy osiem gen贸w, pochodzi od retrotranspozonu lub retrowirusa posiadaj膮cego dwa lub trzy geny? - zapyta艂 z pewn膮 wy偶szo艣ci膮 Nilson. Jego brwi opu艣ci艂y si臋, wyra偶aj膮c zdumienie i wzburzenie ow膮 jawn膮 niedorzeczno艣ci膮.
- Ostatecznie tak - odpowiedzia艂a Kaye. - Pozyskiwanie b膮d藕 tracenie gen贸w, albo ich mutacje, s膮 wymuszane konieczno艣ci膮. Wirus dostaj膮cy si臋 do nowego i nieznanego gospodarza mo偶e przechwytywa膰 i wbudowywa膰 przydatne geny odnalezione w opanowanej kom贸rce, ale nie jest to 艂atwe. Wi臋kszo艣ci wirus贸w po prostu nie udaje si臋 replikowanie.
- Dostaj膮 si臋 do 艣rodka z nadziej膮 na ja艂mu偶n臋 rzucon膮 ze sto艂u gen贸w? - zapyta艂 Jackson. - W to chyba w艂a艣nie wierzy艂 doktor Howard Urnovitz? Szczepienie doprowadzi艂o do pojawienia si臋 AIDS, syndromu wojny w zatoce i wszystkich innych chor贸b znanych wsp贸艂czesnym ludziom?
- Pogl膮dy doktora Urnovitza wydaj膮 si臋 bli偶sze pa艅skim ni偶 moim - odpar艂a spokojnie Kaye.
- By艂o to przesz艂o dwadzie艣cia lat temu - powiedzia艂a Cross i ziewn臋艂a. - Stare dzieje. M贸w dalej.
- Wiemy, 偶e wiele wirus贸w potrafi wbudowywa膰 geny z ERV-贸w - ci膮gn臋艂a Kaye. - Na przyk艂ad opryszczki.
- Konsekwencje tego procesu nie s膮 wcale jasne - stwierdzi艂 Jackson w do艣膰 dziurawej, zdaniem Kaye, obronie.
- Przepraszam, ale nie jest on bynajmniej kontrowersyjny - upiera艂a si臋 przy swoim. - Wiemy, 偶e tak w艂a艣nie powsta艂 shiver z ca艂膮 sw膮 r贸偶norodno艣ci膮, i tak w艂a艣nie zmutowany wirus wywo艂uje u naszych dzieci 艣miertelne zaka偶enie wirusem Coxsackie. Wychwyci艂 geny wirus贸w endogennych wyst臋puj膮cych jedynie u osobnik贸w nie maj膮cych SHEVY.
Jackson ust膮pi艂.
- U cz臋艣ci naszych dzieci - poprawi艂 spokojnie stwierdzenie Kaye. - Ch臋tnie jednak przyznam, 偶e wirusy mog膮 by膰 wrogami wewn臋trznymi. Tym bardziej nale偶a艂oby je wyt臋pi膰.
- Tylko wrogami? - zapyta艂a Cross. Opar艂a podbr贸dek na jednej d艂oni i popatrzy艂a na Jacksona spod krzaczastych brwi.
- Powiedzia艂em „wrogami", a nie s艂u偶膮cymi czy podwykonawcami - odpar艂 Jackson. - Geny skacz膮ce wywo艂uj膮 k艂opoty. S膮 rozb贸jnikami, a nie s艂ugami. Wiemy o tym. Kiedy dzia艂aj膮, powoduj膮 defekty genetyczne. Pobudzaj膮 do dzia艂ania onkogeny. Przyczyniaj膮 si臋 do powstania stwardnienia rozsianego i schizofrenii, bia艂aczki i wszystkich innych rodzaj贸w raka. Wywo艂uj膮 choroby autoimmunologiczne lub pogarszaj膮 ich skutki. Bez wzgl臋du na to, od jak dawna tkwi膮 u艣pione w naszych genach, stanowi膮 pe艂en wachlarz starych zaraz. Wirusy s膮 przekle艅stwem. Je艣li s膮 teraz na tyle ujarzmione, 偶e mog膮 by膰 przekazywane bez powodowania powa偶nych szk贸d u ich gospodarzy, to dlatego, 偶e tak w艂a艣nie dzia艂a ewolucja chor贸b. Wiemy, 偶e retrowirusy HIV zmutowa艂y i z jednego gatunku naczelnych przeskoczy艂y na drugi, na nasz. U szympans贸w prekursor HIV tak wyewoluowa艂, 偶e sta艂 si臋 nieszkodliwym obci膮偶eniem genetycznym, niczym wi臋cej. U nas mutacja uczyni艂a go wysoce immunosupresyjnym i 艣mierciono艣nym. SHEVA jest troszk臋 inna. ERV, z kt贸rym walczymy, nie jest po prostu przydatny organizmowi w 偶aden fundamentalny spos贸b.
Kaye poczu艂a, jakby cofa艂a si臋 w czasie, jakby wymazano trzydzie艣ci lat bada艅. Jackson by艂 艣lepy i g艂uchy na wszelkie zmiany, chocia偶 nast臋powa艂y wielkimi krokami; odrzuca艂 po prostu wszystko, w co nie m贸g艂 uwierzy膰. I nie by艂 jedyny. Artyku艂贸w pisanych ka偶dego roku jedynie z zakresu wirusologii by艂o tyle, 偶e mog艂yby zape艂ni膰 ca艂膮 t臋 sal臋 konferencyjn膮. Ci膮gle wi臋kszo艣膰 z nich opiera艂a si臋 na modelu chorobowym tak wirus贸w, jak i element贸w mobilnych.
Jackson czu艂 si臋 bezpiecznie os艂oni臋ty grubymi murami tradycji, niedost臋pny dla szale艅czych, wyj膮cych wiatr贸w Kaye.
Cross zwr贸ci艂a si臋 do jedynej kobiety w komisji oceniaj膮cej, Sharon Morgenstern, specjalizuj膮cej si臋 w badaniach nad p艂odno艣ci膮 i biologi膮 rozwoju. Wygl膮daj膮ca na nerwow膮 szczup艂a kobieta, podobno stara panna, o cofni臋tym podbr贸dku, ko艅skich z臋bach, cienkich, jasnych w艂osach i mi臋kkim akcencie z Karoliny P贸艂nocnej, przewodniczy艂a ponadto w Americolu komitetowi zatwierdzaj膮cemu artyku艂y, zanim wysy艂ano je do czasopism naukowych, przeprowadzaj膮cemu wewn臋trzne recenzje, maj膮ce mi臋dzy innym; na celu powstrzymywanie publikacji, kt贸re mog艂yby zdradza膰 tajemnice firmy.
- Sharon? Jakie艣 pytania, skoro ju偶 jedziemy na Robercie jak na 艂ysej kobyle?
- Badane przez ciebie zwierz臋ta, po otrzymaniu tworzonej szczepionki, cierpi膮 r贸wnie偶, jak wiadomo, na zanik lub ograniczenie podstawowych cech p艂ciowych - zacz臋艂a Morgenstern. - Wydaje si臋 to nadzwyczaj dziwaczne. Jak planujesz zabra膰 si臋 do tego problemu?
- Zauwa偶yli艣my ograniczenie niekt贸rych pomniejszych cech p艂ciowych u pawian贸w - odpar艂 Jackson. - Mo偶e to nie mie膰 odniesienia dla szczepionych ludzi.
Nilson wtr膮ci艂 si臋 ponownie, nie zwracaj膮c uwagi na ura偶on膮 min臋 Morgenstern. Pozw贸l kobietom sko艅czy膰, pomy艣la艂a Kaye, ale nic nie powiedzia艂a.
- Szczepionka doktora Jacksona mo偶e mie膰 niezmiernie du偶e znaczenie dla naszych usi艂owa艅 zneutralizowania wirus贸w w tkankach ksenotransplant贸w - powiedzia艂 Nilson. - Tak偶e wysi艂ki doktor Rafelson s膮 niezwykle obiecuj膮ce, unieszkodliwienie wszystkich gen贸w ERV-贸w w tych tkankach jest jednym z naszych 艣wi臋tych Graal贸w od co najmniej pi臋tnastu lat. Stwierdzenie, 偶e jeste艣my rozczarowani owymi pora偶kami, jest wielkim niedopowiedzeniem. - Nilson przesun膮艂 si臋 w krze艣le i sprawdzi艂 swoje notatki, pochylaj膮c si臋 na bok i zerkaj膮c skrajem okular贸w, jak ptak ogl膮daj膮cy ziarenko. - Chcia艂bym zada膰 kilka pyta艅 na temat przyczyn niepowodze艅 szczepionek doktora Jacksona.
- Szczepionki nie zawodz膮. Zawodz膮 organizmy - stwierdzi艂 Jackson. - Szczepionki dzia艂aj膮. Blokuj膮 przenoszenie si臋 mi臋dzy kom贸rkami wszystkich cz膮steczek ERV-贸w.
Nilson u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.
- W porz膮dku. Dlaczego wi臋c zawodz膮 organizmy, za ka偶dym razem? A zw艂aszcza, dlaczego staj膮 si臋 bezp艂odne, je艣li zablokujesz lub w inny spos贸b przeszkodzisz dzia艂aniu wirus贸w - wszystkich element贸w chorobotw贸rczych w ich genomie? Czy nie powinny do艣wiadcza膰 zastrzyku energii i wydajno艣ci?
Jackson poprosi艂 o opuszczenie wisz膮cego nad nimi projektora. Liz westchn臋艂a. Kaye kopn臋艂a j膮 lekko pod sto艂em.
Prezentacja Jacksona by艂a klasyczna. W ci膮gu trzech minut u偶y艂 dziewi臋ciu skr贸t贸w i sze艣ciu ukutych przeze艅 termin贸w naukowych, nieznanych Kaye, nie podaj膮c definicji 偶adnego z nich; spl膮ta艂 je wszystkie w zmy艣lny labirynt 艣cie偶ek i produkt贸w ubocznych oraz niekt贸rych g艂臋bokich za艂o偶e艅 ewolucyjnych, kt贸rych nie wykazano nigdy poza prob贸wk膮. Zepchni臋ty do obrony, nieodmiennie zwraca艂 si臋 ku 艣ci艣le kontrolowanym demonstracjom in vitro, wykorzystuj膮cym kultury kom贸rek guza, ulubione w badaniach laboratoryjnych. Wszystkie przytaczane przeze艅 eksperymenty by艂y bardzo dok艂adnie zaplanowane i prowadzone, tak 偶e a偶 zbyt cz臋sto prowadzi艂y do wynik贸w zgodnych z przewidywaniami.
Marge Cross da艂a mu pi臋膰 minut. Jackson zauwa偶y艂 jej zniecierpliwienie i przesun膮艂 suwak na koniec.
- Jest oczywiste, 偶e ERV-y wynalaz艂y sposoby na wkradanie si臋 do maszynerii genomu ich gospodarza. Wiemy, 偶e w przyrodzie zdarza si臋 nieraz, i偶 pr贸by usuni臋cia paso偶yta potrafi膮 zabi膰 gospodarza. R贸wnie prawdopodobne jest to, 偶e tworz膮 zabezpieczenia przed usuni臋ciem - pseudogeny, liczne kopie, zamaskowane lub skompresowane, kt贸re potem potrafi膮 艂膮czy膰 si臋 ponownie; metylacj臋 uniemo偶liwiaj膮c膮 dzia艂anie enzymu restrykcyjnego, wszelkiego rodzaju sprytne sztuczki. G艂贸wnym jednak dowodem na szkodliw膮 natur臋 wszystkich retrowirus贸w, nawet tak zwanych dobroczynnych czy 艂agodnych, jest to, co HIV i SHEVA przynios艂y naszemu spo艂ecze艅stwu.
Kaye podnios艂a wzrok znad notatek.
- Mamy pokolenie dzieci, kt贸re nie potrafi膮 si臋 przystosowa膰 - ci膮gn膮艂 Jackson - budz膮cych nienawi艣膰 i podejrzliwo艣膰, a kt贸rych tak zwane cechy adaptacyjne - przypadkowo powsta艂e z ca艂ego wachlarza mo偶liwych zniekszta艂ce艅 - jedynie przynosz膮 im nieszcz臋艣cie. Wirusy wywo艂uj膮 u nas powa偶ne szkody. Z czasem nasza grupa przezwyci臋偶y nieuniknione op贸藕nienia i wyeliminuje z naszego 偶ycia wszystkie wirusy. Wirusy genomowe stan膮 si臋 koszmarem z odleg艂ej, okropnej przesz艂o艣ci.
- Czy to konkluzja? - zapyta艂a Cross, nie dopuszczaj膮c do ugruntowania si臋 dramatycznego efektu Jacksona.
- Nie - odrzek艂 Jackson, odchylaj膮c si臋 do ty艂u w krze艣le. - Co艣 we mnie wybuch艂o. Przepraszam.
Cross popatrzy艂a na pytaj膮cych.
- Zadowoleni? - zapyta艂a.
- Nie - odpar艂 Nilson, ponownie z owym szczeg贸lnym olimpijskim wyrazem twarzy, kt贸ry Kaye widywa艂a jedynie u starszych naukowc贸w p艂ci m臋skiej, zdobywc贸w nagrody Nobla. - Mam jednak pytanie do pani doktor Rafelson.
- Lars jest zawsze niezawodny w przydawaniu 偶ycia tym naradom - stwierdzi艂a Cross.
- Mam nadziej臋, 偶e pan doktor Nilson b臋dzie zadawa艂 Kaye r贸wnie dociekliwe pytania - powiedzia艂 Jackson.
- Mo偶na na to liczy膰 - odrzek艂 Nilson oschle. - Mamy 艣wiadomo艣膰, jak trudna jest praca nad embrionami ssak贸w na wczesnym etapie rozwoju, na przyk艂ad mysimi, i jak bardziej jeszcze si臋 ona komplikuje w przypadku naczelnych i ma艂p. O ile zdo艂a艂em stwierdzi膰, pani techniki laboratoryjne by艂y tw贸rcze i bardzo zr臋czne.
- Dzi臋kuj臋 - odpar艂a Kaye.
Nilson uciszy艂 j膮 nast臋pnym wykrzywieniem twarzy.
- Wiemy r贸wnie偶, 偶e jest wiele sposob贸w, na kt贸re embriony i ich gospodarze, ich matki, wsp贸艂pracuj膮 przy zapobieganiu odrzucania odziedziczonych od ojc贸w sk艂adnik贸w tkanek p艂od贸w. Czy偶 nie jest mo偶liwe, 偶e usuwaj膮c z embrion贸w szympans贸w znane ERV-y, wy艂膮czamy r贸wnie偶 geny kluczowe dla owych innych funkcji ochronnych? Mam na my艣li zw艂aszcza FasL, u ci臋偶arnych samic uruchamiany przez CRH, hormon wyzwalaj膮cy kortykotropin臋. FasL powoduje 艣mier膰 kom贸rkow膮 u limfocyt贸w macierzystych, kiedy wyruszaj膮 one, aby zaatakowa膰 embrion. Jest to niezb臋dne, aby dosz艂o do narodzin.
- FasL pozostaje nietkni臋ty w naszej pracy - powiedzia艂a Kaye. - Doktor Elizabeth Cantrera, moja kole偶anka, sp臋dzi艂a rok na udowodnieniu, 偶e FasL i wszystkie inne znane geny ochronne pozostaj膮 niezmienione i s膮 czynne po usuni臋ciu ERV-贸w. W istocie badamy teraz mo偶liwo艣膰, 偶e element LINE transaktywowany przez hormon ci膮偶y w istocie reguluje FasL.
- Nie dostrzegam tego w pani bibliografii - zauwa偶y艂 Nilson.
- Opublikowali艣my trzy artyku艂y w „PNAS". - Kaye poda艂a mu dane bibliograficzne, a Nilson cierpliwie je zapisa艂. - Funkcja immunosupresywna cz膮steczek pochodz膮cych od retrowirus贸w endogennych jest niew膮tpliwie cz臋艣ci膮 uzbrojenia ochronnego embrionu. Nieustannie tego dowodzimy.
- Chodzi mi zw艂aszcza o 艣wiadectwa, 偶e spadek poziomu hormonu wyzwalaj膮cego kortykotropin臋 po okresie ci膮偶y wywo艂uje szybk膮 ekspresj臋 ERV-u odpowiedzialnego za wywo艂ywanie artretyzmu i stwardnienia rozsianego - powiedzia艂 Nilson. - W tym przypadku ERV mo偶e powodowa膰 ostry spadek poziomu hormon贸w, a nie wzrost, to za艣 wydaje si臋 przyczyn膮 choroby.
- Ciekawe - stwierdzi艂a Cross. - Doktor Rafelson?
- To rozs膮dna hipoteza. Wywo艂ywane przez ERV-y zaburzenia autoimmunologiczne s膮 obszern膮 dziedzin膮 bada艅. Ich ekspresj臋 mog膮 regulowa膰 hormony zwi膮zane ze stresem, a to wyja艣nia艂oby rol臋, jak膮 takie hormony - i stres w og贸le - odgrywaj膮 w owych zaburzeniach.
- Jak wi臋c jest, pani doktor Rafelson? - zapyta艂 Nilson, ostro si臋 w ni膮 wpatruj膮c. - Wirusy s膮 dobre czy z艂e?
- Jak wszystko inne w przyrodzie, s膮 takie lub takie, a nawet jedne i drugie jednocze艣nie, zale偶nie od okoliczno艣ci - odpar艂a Kaye. - Ci膮偶a jest ci臋偶kim czasem zar贸wno dla dziecka, jak i jego matki.
Cross zwr贸ci艂a si臋 do Sharon Morgenstern.
- Doktor Morgenstern pokaza艂a mi wcze艣niej niekt贸re ze swych pyta艅 - powiedzia艂a. - S膮 przekonuj膮ce. A w istocie doskona艂e.
Morgenstern pochyli艂a si臋 i popatrzy艂a na Kaye i Liz.
- O艣wiadczam, 偶e chocia偶 zgadzam si臋 cz臋sto z doktorem Nilsonem, to moim zdaniem procedury stosowane w laboratorium przez doktor Rafelson nie s膮 wolne od luk i b艂臋d贸w. Podejrzewam, i偶 pani doktor przyby艂a tutaj, aby dowie艣膰, 偶e czego艣 nie mo偶na uczyni膰, a nie, 偶e mo偶na. A teraz mamy uwierzy膰, i偶 wykaza艂a, 偶e embriony nie zdo艂aj膮 dotrwa膰 do porodu, czy cho膰by do偶y膰 do dojrzewania p艂ciowego, bez posiadania w swoich genach pe艂nego kompletu dawnych wirus贸w. M贸wi膮c kr贸tko, pracuj膮c z tez膮, usi艂uje ona dowie艣膰 s艂uszno艣膰 kontrowersyjnej teorii ewolucji opartej na wirusach, kt贸ra podwy偶sza艂aby status spo艂eczny jej w艂asnej c贸rki. Zawsze budz膮 si臋 we mnie podejrzenia, kiedy na prac臋 naukow膮 wp艂ywaj膮 r贸wnie silne pobudki emocjonalne.
- Czy masz konkretne zastrze偶enia? - zapyta艂a 艂agodnie Cross.
- Jak najbardziej, i to wiele - odpar艂a Morgenstern.
Liz wr臋czy艂a Kaye li艣cik. Ta przeczyta艂a szybko nabazgran膮 wiadomo艣膰: „Morgenstern w ostatnich pi臋ciu latach opublikowa艂a wsp贸lnie z Jacksonem dwadzie艣cia artyku艂贸w. Jest jego rzecznikiem w komisji oceniaj膮cej Americolu".
Kaye podnios艂a wzrok i w艂o偶y艂a li艣cik do bocznej kieszeni 偶akietu.
- Moj膮 pierwsz膮 w膮tpliwo艣膰... - ci膮gn臋艂a Morgenstern.
By艂 to dopiero pocz膮tek natarcia na ca艂ym froncie. Wszystkie poprzednie s艂owa s艂u偶y艂y jedynie zmi臋kczeniu przeciwnika. Kaye prze艂yka艂a 艣lin臋 i pr贸bowa艂a rozlu藕ni膰 mi臋艣nie karku. My艣la艂a o Stelli, w odleg艂ym od niej zak膮tku kontynentu, marnuj膮cej czas w szkole prowadzonej przez dogmatyk贸w. I Mitchu, jad膮cym na spotkanie z dawn膮 mi艂o艣ci膮 i kole偶ank膮, aby kopa膰 na kompletnym pustkowiu.
Przez jedn膮 paskudn膮 chwil臋 Kaye czu艂a, 偶e grozi jej utrata wszystkiego, i to naraz. Wzi臋艂a si臋 jednak w gar艣膰, przechwyci艂a spojrzenie Cross i skupi艂a si臋 na p艂yn膮cym z ust Morgenstern potoku precyzyjnie wypowiadanych, otumaniaj膮cych szczeg贸艂贸w technicznych.
20
Oregon
Dwadzie艣cia minut p贸藕niej zjechali z brudnej drogi, a Mitch ci膮gle nie dostrzega艂 niczego ciekawego. Gra zaczyna艂a go nu偶y膰. Wcisn膮艂 hamulce, a stara p贸艂ci臋偶ar贸wka zazgrzyta艂a na resorach, chwil臋 si臋 zachwia艂a, a potem zgas艂a. Otworzy艂 drzwiczki i wytar艂 czo艂o papierowym r臋cznikiem oderwanym z rolki trzymanej pod przednim siedzeniem wraz z wa艂kiem do usuwania b艂ota.
Kurz unosi艂 si臋 wok贸艂 nich, a偶 przedmucha艂 go podmuch wiatru zab艂膮kany mi臋dzy w膮skimi potoczkami.
- Poddaj臋 si臋 - powiedzia艂 Mitch, id膮c wstecz, aby zajrze膰 w okienko samochodu Eileen. - Czego mam niby szuka膰?
- Powiedzmy, 偶e jest tu rzeka.
- Nie ma 偶adnej od kilku wiek贸w, s膮dz膮c po wygl膮dzie okolicy.
- Tak naprawd臋 od trzech tysi臋cy lat. Cofnijmy si臋 jeszcze dalej, powiedzmy o wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 tysi臋cy lat.
- O ile wi臋cej?
Eileen wzruszy艂a ramionami i zrobi艂a min臋 „Nic nie powiem".
Mitch j臋kn膮艂, przypominaj膮c sobie wszystkie k艂opoty, jakie si臋 wy艂ania艂y z dawnych grob贸w.
Eileen przygl膮da艂a si臋 jego reakcji ze smutnym znu偶eniem, kt贸rego nie m贸g艂 rozszyfrowa膰.
- Gdzie za艂o偶y艂by艣 d艂ugotrwa艂y ob贸z rybacki, powiedzmy na ca艂y sezon tar艂a 艂ososi? Ob贸z, do kt贸rego by艣 wraca艂, rok po roku?
- Na twardym gruncie powy偶ej poziomu rzeki, niedaleko od niej.
- I co tu widzisz wok贸艂 siebie? - zapyta艂a Eileen.
Mitch rozejrza艂 si臋 znowu dooko艂a.
- G艂贸wnie tarasy z kruchego, s艂abego 艂upku. Troch臋 lawy.
- Opady popio艂贸w?
- No. Wygl膮daj膮 na twarde. Nie chcia艂bym si臋 przez nie przekopywa膰.
- No w艂a艣nie - powiedzia艂a Eileen. - Wyobra藕 sobie opad popio艂贸w do艣膰 wielki, aby pokry膰 wszystko na przestrzeni setek mil.
- Pop臋kane pok艂ady popio艂u. Musia艂yby by膰 oczywi艣cie powy偶ej 艂o偶yska rzeki, kt贸ra by si臋 przez nie przebija艂a.
- A teraz, jak archeolog m贸g艂by znale藕膰 co艣 ciekawego w ca艂ej tej pl膮taninie?
Zmarszczy艂 czo艂o, patrz膮c na ni膮.
- Co艣 tkwi膮cego w popiele?
Eileen zach臋caj膮co kiwn臋艂a g艂ow膮.
- Zwierz臋ta? Ludzie?
- A jak my艣lisz? - Eileen wyjrza艂a przez zakurzon膮 przedni膮 szyb臋 tahoe. Wygl膮da艂a na coraz smutniejsz膮, jakby prze偶ywa艂a na now膮 staro偶ytn膮 tragedi臋.
- Ludzie, oczywi艣cie - odrzek艂 Mitch. - Obozowisko. Rybackie obozowisko. Zasypane popio艂em. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮, potem drwi膮c z siebie uderzy艂 si臋 w czo艂o. Jaki偶 ze mnie g艂upek.
- W艂a艣ciwie si臋 wygada艂am - powiedzia艂a Eileen.
Mitch obr贸ci艂 si臋 na wsch贸d. Dostrzega艂 na przemian ciemnoszare i bia艂e warstwy starych opad贸w popio艂贸w, zagrzebane pod dziesi臋cioma stopami osad贸w, zwie艅czone teraz pop臋kan膮 艣cian膮 sosen. Warstwa popio艂u wygl膮da艂a na maj膮c膮 co najmniej cztery stopy grubo艣ci, by艂a pokryta plamkami i po偶艂obiona. Wyobrazi艂 sobie, 偶e podchodzi do przekroju i dotyka popio艂u palcami. Sprasowany przez wiele p贸r deszczowych, utrzymywany na miejscu przez pokryw臋 osad贸w i szlamu, by艂by najpierw twardy jak ska艂a, ale ostatecznie 艂atwo dawa艂by si臋 kruszy膰, rozsypuj膮c si臋 w py艂 przy mocnym uderzeniu kilofem.
Wielki opad, dawno temu. Przed dziesi臋cioma i wi臋cej tysi膮cami lat.
Spojrza艂 znowu na p贸艂noc, ponad wymytym miejscem, za szerokie, b艂otniste i 偶wirowe 艂o偶ysko wysch艂ej dawno temu rzeki, poro艣ni臋te z rzadka twardymi krzewami i drzewami, teraz oczywi艣cie wolne nawet od topniej膮cych 艣nieg贸w i nag艂ych powodzi. Teren od wielu tysi臋cy lat prawie niezak艂贸cony erozj膮.
- By艂o to zapewne ca艂kiem dobre zakole. Nawet przy najwi臋kszym poziomie rzeki Spent by艂y tu p艂ycizny, kt贸rymi dawa艂o si臋 przej艣膰 na drugi brzeg i 艂owi膰 ryby o艣cieniem. Mo偶na by usypa膰 tam臋 w tamtym zag艂臋bieniu, pod t膮 ska艂膮. - Wskaza艂 na wielki g艂az, w wi臋kszo艣ci zagrzebany w starym mule i popiele.
Eileen u艣miechn臋艂a si臋 i przytakn臋艂a.
- M贸w dalej.
Mitch przytkn膮艂 palec do ust. Okr膮偶y艂 tahoe, machaj膮c r臋koma, wydaj膮c szumi膮ce d藕wi臋ki, kopi膮c ziemi臋, w膮chaj膮c powietrze. Eileen za艣mia艂a si臋 i klepn臋艂a po kolanach.
- Potrzebowa艂am tego - powiedzia艂a.
- Och, daj spok贸j - powiedzia艂 Mitch z pokor膮. - Skoro mam wpa艣膰 w nastroje mistyczne, musz臋 odegra膰 swoj膮 rol臋. - Utkwi艂 wzrok w wyrwie prowadz膮cej na wy偶szy teren, ponad popi贸艂. Przechyli艂 g艂ow臋 na bok i potrz膮sn膮艂 niesprawn膮 r臋k膮, kt贸ra zacz臋艂a go bole膰. Wygl膮da艂 jak pies go艅czy w臋sz膮cy za tropem. Przetrz膮saj膮c wzrokiem nier贸wny teren, posuwa艂 si臋 w g贸r臋 wyp艂ukanego miejsca i wok贸艂 g艂azu.
- Zaczekaj! - krzykn臋艂a Eileen.
- Za nic! - zawo艂a艂 do niej Mitch. - Jestem na tropie.
I by艂.
Ob贸z zauwa偶y艂 dziesi臋膰 minut p贸藕niej. Eileen wspi臋艂a si臋 za nim, zadyszana. Na p艂askiej wysoczy藕nie, rzadko poro艣ni臋tej lasem, upstrzonej smugami szaro艣ci w miejscach, gdzie erozja ods艂oni艂a g艂臋bok膮 warstw臋 popio艂u, dostrzeg艂 dwana艣cie mocno sp艂aszczonych, wyp艂owia艂ych namiot贸w przykrytych siatkami z usch艂ych ga艂臋zi i wyrwanymi z korzeniami krzakami - wszystko wok贸艂 stanowiska. Para starych landroverow sta艂a obok siebie, zamaskowana na wielki g艂az.
Mitch usiad艂 na skale, patrz膮c ponuro na namioty i samochody.
- Po co ten kamufla偶? - zapyta艂.
- Ze wzgl臋du na satelity i zdalnie sterowane samoloty w臋sz膮ce dla Urz臋du Zagospodarowania Terenu i wojska, broni膮cych praw Indian zgodnie z NAGPRA - odpar艂a Eileen. Wspieranie przez w艂adze federalne skarg niekt贸rych grup Indian, powo艂uj膮cych si臋 na NAGPR臉 - skr贸t od Native American Graves Protection and Repatriation Act - ustaw臋 o ochronie i repatriacji grob贸w Indian, by艂o od ponad dwudziestu lat przekle艅stwem archeolog贸w ameryka艅skich.
- Och - powiedzia艂 Mitch. - Po co si臋 nara偶a膰? Czy potrzebujemy tego teraz? 呕eby federalni zalali twoje wykopaliska betonem? - W ten spos贸b Korpus Wojsk In偶ynieryjnych zabezpieczy艂 wykopaliska Mitcha przed dalszymi naruszeniami prawa. Mia艂 wra偶enie, 偶e by艂o to wi臋cej ni偶 ca艂e jego 偶ycie temu. Machn膮艂 r臋k膮 w stron臋 wykopalisk i skrzywi艂 si臋. - Niezbyt to sprytne, ukrywanie si臋 w ten spos贸b i liczenie na zmylenie grubych ryb.
- Czy nie tak w艂a艣nie robi艂e艣? - zapyta艂a Eileen.
Mitch prychn膮艂, ale daleko mu by艂o do weso艂o艣ci.
- Celnie mnie trafi艂a艣 - przyzna艂.
- Czasy nie s膮 racjonalne - powiedzia艂a Eileen. - Wkr贸tce to zrozumiesz. Czy偶 wszyscy nie musimy si臋 dowiedzie膰, co to znaczy by膰 cz艂owiekiem? Teraz bardziej ni偶 kiedykolwiek? Jak stali艣my si臋 tym, czym jeste艣my, i co nast膮pi p贸藕niej?
- Co kilka starych ko艣ci Indian powie nam ponad to, co ju偶 wiemy? - zapyta艂 Mitch, czuj膮c, jak jego 偶y艂ka odkrywcy zaczyna si臋 strz臋pi膰 i rwa膰.
- Czy wezwa艂abym ciebie, gdyby chodzi艂o o tak膮 drobnostk臋? Znasz mnie na tyle, Mitchu Rafelson, aby wiedzie膰, 偶e nie. A przynajmniej mam tak膮 nadziej臋.
Mitch wytar艂 d艂onie o nogawki spodni i obejrza艂 si臋 przez rami臋 na d艂ugi wachlarz wymywiska. Wspi臋li si臋 jakie艣 dwadzie艣cia st贸p wy偶ej od niego, ale nadal dostrzega艂 艣wiadectwa erozji dawnego brzegu.
- Kiedy艣 to by艂a wielka rzeka - zauwa偶y艂.
- By艂a mniejsza w okresie istnienia naszego stanowiska - powiedzia艂a Eileen. - Stanowi艂a jedynie szeroki, p艂ytki strumie艅 pe艂en 艂ososi. Nied藕wiedzie przychodzi艂y tutaj je 艂apa膰. Jedna z moich studentek na drugim brzegu znalaz艂a starego samca, zabitego we wczesnej fazie opadu popio艂贸w, na samym pocz膮tku wybuchu.
- Jak dawno temu?
- Dwadzie艣cia tysi臋cy lat, tak szacujemy. Popi贸艂 daje 艣cis艂e wyniki datowania metod膮 potasowo-argonow膮. Jeszcze u艣ci艣lamy to metod膮 w臋glow膮.
- I co艣 wi臋cej poza zdech艂ym grizzly? - zapyta艂 Mitch.
Eileen przytakn臋艂a jak ma艂a dziewczynka potwierdzaj膮ca, 偶e w jej pokoju jest rzeczywi艣cie wi臋cej lalek.
- By艂a tam nied藕wiedzica. Brakuje jej czaszki. Zosta艂a odci臋ta, a ko艣ci s膮 por膮bane kamiennymi siekierami.
- Dwadzie艣cia tysi臋cy lat temu?
- No. Studentka przesz艂a wi臋c na drug膮 stron臋 rzeki Spent i zacz臋艂a szuka膰 innych znalezisk. Tak dla zabicia czasu, zanim przyjedzie po ni膮 landrover. Natrafi艂a na zerodowan膮 warstw臋 popio艂u z wysok膮 zawarto艣ci膮 krzemionki, o tam, jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w od obecnego miejsca obozu. - Wskaza艂a palcem. - Niemal nadepn臋艂a na ludzk膮 ko艣膰 palca stopy, zmieszan膮 ze 偶wirem.
W艂a艣ciwie nic szczeg贸lnego. Pogrzeba艂a jednak wok贸艂 zwietrza艂ej ko艣ci i znalaz艂a nast臋pne.
- Dwadzie艣cia tysi臋cy lat temu. - Mitch ci膮gle nie m贸g艂 uwierzy膰.
- To nawet nie po艂owa - powiedzia艂a Eileen.
Mitch pozwoli艂 sobie na ogromnie 艣mia艂y domys艂 i odchyli艂 si臋 do ty艂u, a nast臋pnie lekko opad艂 w niedowierzaniu.
- Nie chcesz chyba powiedzie膰...
Eileen spojrza艂a na艅 zaczepnie.
- Znalaz艂a艣 neandertalczyk贸w!?
Eileen pokr臋ci艂a g艂ow膮 w energicznym przeczeniu, a potem obdarzy艂a go za艂zawionym spojrzeniem i u艣miechem, zdradzaj膮cym odrobin臋 rozterek, jakie odczuwa艂a w nocy, le偶膮c bezsennie i wa艂kuj膮c ci膮gle wszystko w my艣lach.
Mitch wypu艣ci艂 powietrze.
- A co?
- Nie chcia艂abym ci臋 oszo艂omi膰 - odpar艂a skromnie i wzi臋艂a go za r臋k臋. - Jeste艣 jednak zbyt ma艂o szalony. Chod藕, Mitchu. Spotkamy si臋 z dziewcz臋tami.
21
Baltimore
Pytania Morgenstern okaza艂y si臋 trafne i trudno by艂o znale藕膰 na nie odpowied藕. Kaye stara艂a si臋 jak mog艂a, ale mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e w kilku miejscach wypad艂a bardzo blado. Czu艂a si臋 jak mysz w pokoju pe艂nym kot贸w. Jackson wygl膮da艂 na coraz bardziej pewnego siebie.
- Zesp贸艂 p艂odno艣ci stwierdzi艂, 偶e Kaye Rafelson nie jest w艂a艣ciw膮 osob膮 do dalszego prowadzenia bada艅 nad usuwaniem ERV-贸w - oznajmi艂a Morgenstern na koniec. - Jest wyra藕nie uprzedzona. Jej praca budzi podejrzenia.
Chwila ciszy. Oskar偶enie nie zosta艂o odparte; wszyscy rozwa偶ali mo偶liwe ruchy i kre艣lili map臋 otaczaj膮cego ich politycznego pola minowego.
- W porz膮dku - powiedzia艂a Cross z twarz膮 pogodn膮 jak u niemowl臋cia. - Ci膮gle nie wiem, na czym stoimy. Czy powinni艣my w dalszym ci膮gu wydawa膰 pieni膮dze na szczepionki? Czy powinni艣my nadal szuka膰 sposob贸w na stworzenie organizm贸w ca艂kowicie wolnych od wirus贸w? - Nikt nie odpowiada艂. - Lars? - zapyta艂a.
Nilson pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Stwierdzenia doktor Morgenstern pomiesza艂y mi w g艂owie. Praca doktor Rafelson wywar艂a na mnie dobre wra偶enie. - Wzruszy艂 ramionami. - Wiem, 偶e ludzkie embriony zagnie偶d偶aj膮 si臋 w 艂onach matek z pomoc膮 starych gen贸w wirusowych. Doktor Morgenstern jest niew膮tpliwie tego 艣wiadoma, zapewne bardziej ni偶 ja.
- Ca艂kowicie 艣wiadoma - przyzna艂a Morgenstern z przekonaniem. - Wykorzystywanie gen贸w wirusa endogennego z rodziny syncytyn w rozwoju ma艂p jest ciekawym osi膮gni臋ciem, ale mog臋 przywo艂a膰 dziesi膮tki artyku艂贸w dowodz膮cych, 偶e to przypadkowe zjawisko, kt贸re wyskoczy艂o ni st膮d, ni zow膮d jak kr贸lik z kapelusza. W d艂ugich dziejach ewolucji wyst臋puj膮 jeszcze bardziej zdumiewaj膮ce zbiegi okoliczno艣ci.
- A model Temina wk艂ad贸w wirusowych do genomu?
- B艂yskotliwy, stary, dawno ju偶 odrzucony.
Nilson zebra艂 w stosik swoje rozrzucone notatki i papiery, uporz膮dkowa艂 je i lekko uderzy艂 nimi o blat sto艂u.
- Przez ca艂e 偶ycie - powiedzia艂 - dochodzi艂em do uznania podstawowych zasad biologii za r贸wnoznaczne z aktami wiary. Credo, w kt贸re wierz臋: 艂a艅cuch instrukcji biegn膮cy od DNA przez RNA do bia艂ek nigdy nie ulega odwr贸ceniu. G艂贸wny Dogmat. McClintock, Temin i Baltimore, obok wielu innych, dowiedli b艂臋dno艣ci G艂贸wnego Dogmatu, wykazuj膮c, 偶e geny mog膮 tworzy膰 produkty wstawiaj膮ce swoje kopie, 偶e retrowirusy potrafi膮 zapisywa膰 siebie w DNA w postaci prowirus贸w i pozostawa膰 w nim przez miliony lat.
Kaye dostrzeg艂a, 偶e Jackson przygl膮da si臋 jej bystrymi, szarymi oczyma. Cichutko stuka艂 o艂贸wkiem. Oboje wiedzieli, 偶e Nilson gra pod publiczk臋, co nie wywrze wra偶enia na Cross.
- Czterdzie艣ci lat temu nie za艂apali艣my si臋 na prom - ci膮gn膮艂 Nilson. - Nale偶a艂em do przeciwnik贸w pogl膮d贸w Temina. Min臋艂y lata, zanim rozpoznali艣my potencjalne mo偶liwo艣ci retrowirus贸w w dokonywaniu spustosze艅, a potem, kiedy pojawi艂 si臋 HIV, nie byli艣my na niego przygotowani. Nie mieli艣my bukietu szalonych, tw贸rczych teorii, mi臋dzy kt贸rymi mogli艣my przebiera膰; wszystkie zadusili艣my albo pomin臋li艣my milczeniem, co na jedno wychodzi. Dziesi膮tki milion贸w pacjent贸w cierpia艂o wskutek naszego upartego zadufania. Howard Temin mia艂 racj臋; to ja si臋 myli艂em.
- Nie nazwa艂bym tego wiar膮, ale przetwarzaniem i rozumowaniem - przerwa艂 mu Jackson, mocniej stukaj膮c o艂贸wkiem. - Chroni to nas przed pojawianiem si臋 jeszcze bardziej straszliwych blu藕nierc贸w, jak 艁ysenko.
Nilson si臋 tym nie przej膮艂.
- Och, te偶 mi armata na mnie, 艁ysenko! Wiara, rozum, dogmat, wszystko razem sk艂ada si臋 na upart膮 ignorancj臋. Trzydzie艣ci lat temu nie za艂apali艣my si臋 na prom z Barbar膮 McClintock i jej skacz膮cymi genami. A co z wieloma innymi? Ilu偶 by艂o zniech臋conych doktorant贸w, sta偶yst贸w i badaczy? Nadmiarem dumy, widz臋 to teraz, by艂o ukrywanie przez nas s艂abo艣ci i wykpiwanie naszych fundamentalistycznych wrog贸w. Zapewniali艣my o naszej nieomylno艣ci przed radami uczelni, politykami, korporacjami, inwestorami, pacjentami, wszystkimi, kt贸rzy mogliby stanowi膰 dla nas wyzwanie. Byli艣my aroganccy. Byli艣my ludzcy, pani Cross. Biologia by艂a niewiarygodnie archaicznym patriarchatem z wieloma oznakami paczki starych ch艂opc贸w: tajemnymi gestami, has艂ami, obrz臋dami indoktrynacji. P臋tali艣my skrzyd艂a, przynajmniej przez jaki艣 czas, niekt贸rym najlepszym i najbystrzejszym spo艣r贸d nas. Bez zmi艂owania. I po raz kolejny nie zdo艂ali艣my dostrzec nadci膮gaj膮cego 艣miertelnego zagro偶enia. AIDS przetoczy艂 si臋 przez nas, a potem SHEVA. Okaza艂o si臋, 偶e nie mamy zielonego poj臋cia o seksie i r贸偶norodno艣ci ewolucyjnej. Zielonego! Mimo to niekt贸rzy spo艣r贸d nas post臋puj膮 nadal tak, jakby艣my wiedzieli o tym wszystko. Usi艂ujemy szacowa膰 odpowiedzialno艣膰 i wymigiwa膰 si臋 z naszych przegranych. C贸偶, przegrali艣my. Nie zdo艂ali艣my dostrzec prawdy. Te sprawozdania s膮 podsumowaniem naszej przegranej.
Cross wygl膮da艂a na zdeprymowan膮.
- Dzi臋kuj臋 ci, Lars. Na pewno m贸wi艂e艣 z serca. Nadal jednak chc臋 wiedzie膰, dok膮d to nas doprowadzi? - Ka偶de s艂owo podkre艣la艂a uderzeniem pi臋艣ci膮 w st贸艂.
Maurie Herskovitz, ci膮gle tkwi膮cy na krze艣le w odleg艂ym k膮cie, z dala od sto艂u, w b臋d膮cym jego znakiem firmowym szarym garniturze i jarmu艂ce, podni贸s艂 r臋k臋.
- S膮dz臋, 偶e mamy tu wyra藕nie do czynienia z problemem epistemologicznym - powiedzia艂.
Cross zmru偶y艂a mocno oczy i przycisn臋艂a grzbiet nosa.
- Och, prosz臋 ci臋, Maurie, tylko nie to.
- Wys艂uchaj mnie, Marge. Doktor Jackson stara艂 si臋 uzyska膰 co艣 nowego, szczepionk臋 przeciwko SHEVIE i innym ERV-om. Nie zdo艂a艂. Je偶eli, jak oskar偶a doktor Morgenstern, doktor Rafelson przyby艂a do Americolu, aby wykaza膰, 偶e nie narodz膮 si臋 偶adne dzieci, kiedy unieruchomimy wirusy w ich genomie, to osi膮gn臋艂a swoje. 呕adne si臋 nie urodzi艂o. Oboj臋tnie, jaka by艂a jej motywacja, jej praca jest staranna. Jest naukowa. Doktor Jackson ci膮gle forsuje hipotez臋, kt贸rej wydaj膮 si臋 przeczy膰 wyniki jego trud贸w.
- Maurie, dok膮d to nas doprowadzi? - powt贸rzy艂a Cross; jej policzki por贸偶owia艂y.
Herskovitz uni贸s艂 r臋ce.
- Gdybym rozstrzyga艂, przekaza艂bym doktor Rafelson kierownictwo bada艅 wirusowych w Americolu. To jednak oczywi艣cie obci膮偶y艂oby j膮 jeszcze bardziej obowi膮zkami zwi膮zanymi z zarz膮dzaniem i da艂oby mniej czasu na prac臋 w laboratorium. Zapewni艂bym wi臋c jej wszystko, czego potrzebuje, aby prowadzi膰 badania ca艂kowicie po swojemu, a doktor Jackson niech si臋 skupia na tym, do czego najbardziej si臋 nadaje. - Spojrza艂 figlarnie na Jacksona. - Na zarz膮dzaniu. Marge, ty i ja mo偶emy zadba膰, aby czyni艂 to, jak nale偶y. - Herskovitz popatrzy艂 na wszystkich w sali, bardzo si臋 staraj膮c, aby wygl膮da膰 na powa偶nego.
Twarze przy stole skamienia艂y.
Cera Jacksona nabra艂a sinawego odcienia blado艣ci. Kaye martwi艂a si臋 przez chwil臋, 偶e jest na skraju zawa艂u serca. Postuka艂 pi贸rem w rytm popularnego kupletu Shave and a haircut: „pam-pa-rarampam-pam-pam".
- Jak zawsze wys艂ucha艂em uwa偶nie zdania doktora Nilsona i doktora Herskovitza. Nie s膮dz臋 jednak, aby Americol potrzebowa艂 kobiety, kt贸ra mo偶e straci膰 g艂ow臋, kieruj膮c tym w艂a艣nie zakresem bada艅.
Cross odchyli艂a si臋, jakby dosi臋gn膮艂 j膮 zimny podmuch. Za艂zawione spojrzenie Morgenstern spocz臋艂o wreszcie na Jacksonie z wyrazem podszytego l臋kiem oczekiwania.
- Pani doktor Rafelson, wieczorem sp臋dzi艂a pani kilka godzin w laboratorium obrazowania z naszym naczelnym radiologiem. Kiedy rano odbiera艂am wyniki bada艅 radiologicznych, zauwa偶y艂em wpis z kosztorysem. Zapyta艂em, w jakim celu korzysta艂a pani z laboratorium, i us艂ysza艂em, 偶e szuka艂a pani Boga.
Kaye zdo艂a艂a utrzyma膰 o艂贸wek i nie upu艣ci膰 go na pod艂og臋. Powoli unios艂a r臋ce na blat sto艂u.
- Spotka艂o mnie niezwyk艂e do艣wiadczenie - powiedzia艂a. - Chcia艂am si臋 przekona膰, co mog艂o by膰 jego przyczyn膮.
- Powiedzia艂a pani radiologowi, 偶e czuje pani Boga wewn膮trz g艂owy. Doznaje pani tych do艣wiadcze艅 od jakiego艣 czasu, od zabrania pani c贸rki przez Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego.
- Tak - potwierdzi艂a Kaye.
- Widuje pani Boga?
- Do艣wiadczam pewnych stan贸w psychicznych - odpar艂a Kaye.
- Och, 艣mia艂o, doktor Nilson pouczy艂 nas w艂a艣nie o prawdzie i uczciwo艣ci. Czy zaprze si臋 pani Boga po trzykro膰, doktor Rafelson?
- Cokolwiek si臋 sta艂o, jest moj膮 prywatn膮 spraw膮 i nie ma wp艂ywu na prac臋. Jestem oburzona, 偶e jest to poruszane na tym zebraniu.
- Czy偶by nie mia艂o znaczenia? 呕adnego poza wydaniem mniej wi臋cej siedmiu tysi臋cy dolar贸w na niezatwierdzone badanie?
Liz wygl膮da艂a na g艂臋boko wstrz膮艣ni臋t膮.
- Gotowa jestem ponie艣膰 koszty - powiedzia艂a Kaye.
Jackson podni贸s艂 spi臋ty plik faktur i pomacha艂 nimi w powietrzu.
- Nie widz臋 dowodu, aby poprosi艂a pani o rachunek.
Spok贸j Cross przeszed艂 w oburzenie i z艂o艣膰 - na kogo jednak, tego Kaye nie potrafi艂a odgadn膮膰.
- Czy to prawda?
Kaye t艂umaczy艂a si臋 niepewnie.
- To osobisty stan umys艂u, ciekawy dla nauki. Niemal po艂owa...
- Gdzie nast臋pnie odnajdziesz Boga, Kaye? - zapyta艂 Jackson. - W swoich sprytniutkich wirusach, k艂臋bi膮cych si臋 jak 艣wi臋te trybiki, przestrzegaj膮cych zasad, kt贸re ty jedyna mo偶esz poj膮膰, wyja艣niaj膮cych wszystko, czego ty nie potrafisz? Gdyby B贸g by艂 moim mentorem, by艂bym wniebowzi臋ty, wszystko sta艂oby si臋 takie 艂atwe, ale nie mam tyle szcz臋艣cia. Musz臋 polega膰 na rozumie. Mimo wszystko jest zaszczytem praca z kim艣, kto mo偶e po prostu zapyta膰 wy偶sz膮 w艂adz臋, gdzie czeka prawda, aby j膮 odkry膰.
- Zdumiewaj膮ce - stwierdzi艂 Nilson. W swoim k膮cie Herskovitz wyprostowa艂 si臋 w krze艣le. Jego u艣miech wygl膮da艂 jak wyryty w gipsie.
- To nie tak - odpar艂a Kaye.
- Wystarczy, Robercie - powiedzia艂a Cross.
Jackson nie ruszy艂 si臋 od pocz膮tku swego oskar偶enia. Siedzia艂 lekko zapadni臋ty.
- Nikt z nas nie mo偶e sobie pozwoli膰 na zawieszanie zasad nauki - powiedzia艂. - Zw艂aszcza teraz.
Cross niespodziewanie wsta艂a. Nilson i Morgenstern spojrzeli na Jacksona, potem na Cross, i te偶 si臋 podnie艣li, odsuwaj膮c krzes艂a.
- Mam to, czego potrzebowa艂am - powiedzia艂a Cross.
- Doktor Rafelson, czy to B贸g kieruje ewolucj膮? - zawo艂a艂 Jackson. - Czy posiada wszystkie odpowiedzi, czy kieruje nami wszystkimi jak marionetkami na sznurkach?
- Nie - odpar艂a Kaye; nie mog艂a skupi膰 wzroku.
- Czy naprawd臋 posiada pani pewno艣膰, teraz, w spos贸b niedost臋pny dla nas wszystkich, dzi臋ki swej szczeg贸lnej wiedzy?
- Robercie, do艣膰 ju偶 tego! - rykn臋艂a Cross. Rzadko si臋 zdarza艂o, by obecni s艂yszeli j膮 rozgniewan膮; jej g艂os a偶 rani艂 nat臋偶eniem swej piskliwo艣ci. Plikowi trzymanych papier贸w pozwoli艂a rozsypa膰 si臋 na stole i spa艣膰 na pod艂og臋. Spiorunowa艂a Jacksona wzrokiem i potrz膮sn臋艂a wzniesionymi do sufitu pi臋艣ciami. - Wprost niewiarygodne!
- Zdumiewaj膮ce - powt贸rzy艂 Nilson, znacznie spokojniej.
- Przepraszam - powiedzia艂 Jackson, ani troch臋 nie poskromiony. Na jego twarz wr贸ci艂y kolory. Wygl膮da艂 na pe艂nego si艂 i zdrowego.
- To ju偶 koniec - o艣wiadczy艂a Cross. - Wszyscy do domu. Ju偶.
Liz pomog艂a Kaye opu艣ci膰 sal臋. Jackson nie raczy艂 spojrze膰 na nie, gdy wychodzi艂y.
- Co u diab艂a si臋 tu dzieje? - zapyta艂a Liz szeptem, kiedy sz艂y do windy.
- Wszystko ze mn膮 w porz膮dku - powiedzia艂a Kaye.
- O czym u diab艂a m贸wi艂 La Robert?
Kaye nie wiedzia艂a, od czego zacz膮膰.
22
Oregon
Eileen poprowadzi艂a Mitcha w d贸艂 stoku po nier贸wnych stopniach, zrobionych z desek wbitych w ziemi臋. Kiedy szli przez zagajnik m艂odych sosen i w g贸r臋 niskiego brzegu, coraz lepiej widz膮c ob贸z, Mitch zobaczy艂, 偶e wielkie stanowisko wykopaliskowe, maj膮ce oko艂o dziesi臋ciu tysi臋cy st贸p kwadratowych, w kszta艂cie litery L i przykryte dwoma po艂膮czonymi barakami z blachy falistej, jest zamaskowane chrustem u艂o偶onym na siatce. Z powietrza b臋dzie wygl膮da艂o jak rozmazana plama w krajobrazie.
- Przypomina to baz臋 terroryst贸w, Eileen. Jak ukrywacie si臋 przed czujnikami ciep艂a? - zapyta艂 na wp贸艂 powa偶nie.
- Zamierzamy terroryzowa膰 antropologi臋 w Ameryce P贸艂nocnej - odpar艂a Eileen. - To na pewno.
- Teraz mnie przestraszy艂a艣 - stwierdzi艂 Mitch. - Czy musz臋 zobowi膮za膰 si臋 do zachowania poufno艣ci albo co艣 w tym rodzaju?
- Ufam ci. - Eileen po艂o偶y艂a r臋k臋 na jego ramieniu.
- Poka偶 mi teraz, Eileen, albo pozw贸l wr贸ci膰 do domu.
- A gdzie masz dom? - spyta艂a.
- W moim samochodzie.
- Tej kupie z艂omu?
Mitch kpiarsko b艂aga艂 j膮 o wybaczenie gestem d艂oni o szerokich palcach.
- Czy wierzysz w opatrzno艣膰? - zapyta艂a Eileen.
- Nie - odpar艂. - Wierz臋 w to, co zobacz臋 na w艂asne oczy.
- Mo偶esz potrzebowa膰 troch臋 czasu. Obecnie prowadzimy badania zwi膮zane z najnowsz膮 technik膮. Jeszcze nie wyci膮gn臋li艣my okaz贸w. Mamy dobroczy艅c臋. Wydaje mn贸stwo pieni臋dzy, aby nam pomaga膰. Chyba o nim s艂ysza艂e艣. Oto jego przedstawiciel.
Mitch zobaczy艂 jakie艣 pi臋膰dziesi膮t st贸p przed sob膮 odkryt膮 po艂臋 namiotu. Szczup艂a rudow艂osa posta膰 wystawi艂a g艂ow臋, wsta艂a i otrzepa艂a kurz z d艂oni. Os艂oni艂a oczy i rozejrza艂a si臋, po czym dostrzeg艂a par臋 na skarpie i unios艂a podbr贸dek w powitaniu. Eileen pomacha艂a r臋k膮.
Oliver Merton podbieg艂 ku nim po jasnym, nier贸wnym terenie.
Merton by艂 dziennikarzem naukowym 艣ledz膮cym karier臋 Kaye i pod膮偶aj膮cym wiernie 艣ladami odkry膰 SHEVY. Mitch nigdy nie nabra艂 pewno艣ci, czy ma uwa偶a膰 Mertona za przyjaciela, czy za oportunist臋, a mo偶e jedynie za cholernie dobrego dziennikarza. Przypuszczalnie by艂 wszystkimi nimi jednocze艣nie.
- Mitch! - zawo艂a艂 Merton. - jak偶e wspaniale widzie膰 ci臋 znowu!
Merton wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Mitch u艣cisn膮艂 j膮 mocno. D艂o艅 pisarza by艂a ciep艂a, sucha i pewna.
- M贸j Bo偶e, Eileen powiedzia艂a mi tylko, 偶e 艣ci膮ga kogo艣 do艣wiadczonego. Jak偶e to absolutnie, pieru艅sko s艂uszne okre艣lenie. Pan Daney b臋dzie zachwycony.
- Zawsze pojawiasz si臋 wsz臋dzie przede mn膮 - powiedzia艂 Mitch.
Merton os艂oni艂 oczy od s艂o艅ca.
- W g艂臋bi namiotu maj膮 swego rodzaju popo艂udniow膮 narad臋 plemienn膮, je艣li to w艂a艣ciwe s艂owo. Naprawd臋 jest troch臋 przygn臋biaj膮ca. Eileen, chyba zamierzaj膮 si臋 zdecydowa膰 na ods艂oni臋cie jednej z dziewcz膮t i przyjrzenie si臋 jej z bliska. Przyby艂e艣 w najlepszej chwili, Mitch. Ca艂e dni czeka艂em, aby zobaczy膰 co艣 wi臋cej ni偶 nagrania wideo.
- Czy decyzje zapadaj膮 tu zbiorowo? - zapyta艂 Mitch, zwracaj膮c si臋 do Eileen.
- Nie wytrzyma艂abym, bior膮c wszystko na swoje barki - wyzna艂a Eileen. - Mamy dobry zesp贸艂. Bardzo k艂贸tliwy. A pieni膮dze Daney'a czyni膮 cuda. Pijamy wieczorami dobre piwo.
- Czy Daney jest tutaj? - zapyta艂 Mertona Mitch.
- Jeszcze nie - odpar艂 Merton. - Jest nie艣mia艂y i nienawidzi niewyg贸d. - Zas艂onili si臋 r臋koma przed wiej膮cym przez 偶leb podmuchem pe艂nym py艂u. Merton wytar艂 oczy chusteczk膮. - A najbardziej takich miejsc.
Szeroka siatka z zatkni臋tymi krzakami powiewa艂a w popo艂udniowej bryzie, rozsiewaj膮c kawa艂ki zesch艂ych ga艂膮zek i li艣cie, gdy stali u wej艣cia do jamy. Wykop ci膮gn膮艂 si臋 jakie艣 czterdzie艣ci st贸p na p贸艂noc, a potem skr臋ca艂 na wsch贸d, tak 偶e mia艂 kszta艂t litery L. 艢wiat艂o s艂oneczne przes膮cza艂o si臋 przez siatk臋. Zeszli po metalowej drabince na le偶膮ce cztery metry ni偶ej dno jamy.
Aluminiowe 偶erdzie przecina艂y wykop w dwumetrowych odst臋pach. Wyniesione miejsca, przypominaj膮ce male艅kie p艂askowy偶e, wie艅czy艂y kratownice z drutu. Nad p艂askowy偶ami niekt贸re 偶erdzie podpiera艂y bia艂e pude艂ka z soczewkami i innymi przyrz膮dami ci膮gn膮cymi si臋 od samego do艂u. Gdy Mitch patrzy艂, najbli偶sze pude艂ko powoli przesun臋艂o si臋 kilka centymetr贸w w prawo i zacz臋艂o bucze膰.
- Skaner boczny? - zapyta艂.
Eileen przytakn臋艂a.
- Zeskrobali艣my wi臋kszo艣膰 mu艂u i zagl膮damy przez ostatni膮 warstw臋 materia艂贸w piroklastycznych. Mo偶emy zag艂臋bia膰 si臋 oko艂o sze艣膰 centymetr贸w w twardy grunt. - Ruszy艂a naprz贸d.
Baraki z blachy falistej - 艂uki z drewnianych belek pokrytych arkuszami przybitej 偶ebrowanej stali i kilkoma mlecznymi taflami z w艂贸kna szklanego - os艂ania艂y d艂u偶sze rami臋 litery L. 艢wiat艂o s艂oneczne wlewa艂o si臋 szybami z w艂贸kna szklanego. Szli mi臋dzy wysokimi, nieregularnymi 艣cianami po p艂askiej, twardej ziemi, pokrytej niekiedy otoczakami z rzeki. Eileen pozwoli艂a Mitchowi i艣膰 przodem, wspi膮膰 si臋 brudnymi schodami wiod膮cymi z lewej strony na maj膮ce p艂aski wierzcho艂ek wzniesienie dogl膮dane przed dwa dalsze bia艂e pude艂ka.
- Nie o艣mielam si臋 chodzi膰 pod tymi cholerstwami - powiedzia艂a. - I tak mam ju偶 do艣膰 plam na sk贸rze.
Mitch ukl膮k艂 obok ma艂ego p艂askowy偶u, aby popatrze膰 na naprzemienne warstwy mu艂u i osad贸w wulkanicznych, zwie艅czone piaskiem i szlamem. Zobaczy艂 warstw臋 popio艂u wulkanicznego, a na niej laharu: szybko sp艂ywaj膮cego gor膮cego b艂ota z艂o偶onego z popio艂u, ziemi i wody ze stopnia艂ego lodowca. Z czasem osiada艂y na tym piasek i szlam. Na dnie p艂askowy偶u dostrzeg艂 dalsze naprzemienne warstwy popio艂u, b艂ota i osad贸w rzecznych: gruba ksi臋ga si臋gaj膮ca znacznie dalej w przesz艂o艣膰 ani偶eli zapisana historia.
- Komputery wykonuj膮 naprawd臋 pot臋偶ne obliczenia i pokazuj膮 nam obraz tego, co jest tam ni偶ej - powiedzia艂a Eileen. - Spieramy si臋 teraz, czy mamy kopa膰 g艂臋biej, czy te偶 ponownie wszystko zasypa膰 i polega膰 wy艂膮cznie na nagraniach wideo i odczytach czujnik贸w. Domy艣lam si臋 jednak, 偶e zesp贸艂 opowie si臋 za tradycyjnym wtargni臋ciem.
Mitch zatoczy艂 r臋k膮 w szerokim ge艣cie.
- Popi贸艂 spada艂 kilka dni - stwierdzi艂. - Potem 艂o偶yskiem rzeki sp艂yn膮艂 lahar. Tam wy偶ej si臋 przela艂, ale nie zabra艂 z sob膮 cia艂.
- Bardzo dobrze - potwierdzi艂 Merton ze szczerym uznaniem.
- Chcesz zobaczy膰 nasze rysunki? - zapyta艂a Eileen.
Rozwin臋艂a arkusz graficzny w namiocie, gdzie odbywali zebrania, i pod艂膮czy艂a go do swego komputera nar臋cznego.
- Ci膮gle si臋 przyzwyczajam do ca艂ej tej techniki - mrukn臋艂a. - Jest wspania艂a, kiedy tylko dzia艂a.
Merton zerka艂 przez rami臋 Mitcha. Dwie kobiety po trzydziestce, maj膮ce na sobie d偶insy i koszulki khaki z kr贸tkimi r臋kawkami, sta艂y w tyle d艂ugiego, w膮skiego namiotu, spieraj膮c si臋 cichymi, lecz gniewnymi g艂osami. Eileen nie uzna艂a za stosowne ich przedstawi膰, co podpowiedzia艂o Mitchowi, 偶e nie jest ona jedynym antropologiem o wielkiej w艂adzy prowadz膮cym tutaj wykopaliska.
Ekran rozja艣ni艂 si臋 lekko w p贸艂mroku namiotu. Eileen nakaza艂a g艂osem komputerowi rozpocz膮膰 pokaz obraz贸w.
- Te s膮 z wczoraj - powiedzia艂a. - Przeprowadzili艣my dwadzie艣cia siedem pe艂nych skanowa艅. Redukcja po redukcji, tylko dla upewnienia si臋, 偶e obrazy nie nak艂adaj膮 si臋 na siebie. Oliver m贸wi, 偶e nigdy nie widzia艂 bardziej przestraszonej bandy naukowc贸w.
- Nie widzia艂em - potwierdzi艂 Merton.
Pierwszy obraz pokazywa艂 blade widmo szkieletu skulonego w pozycji p艂odowej, otoczonego czym艣 przypominaj膮cym p艂achty mat z trawy, kilkoma g艂azami i chmar膮 kamyk贸w.
- Nasza pierwsza. Nazwali艣my j膮 Charlene. Jak widzisz, jest niemal wsp贸艂czesnym Homo sapiens. Wystaj膮ca br贸dka, stosunkowo wysokie czo艂o. Tu jednak masz rekonstrukcj臋 tomograficzn膮 na podstawie licznych przesuni臋膰. - Pojawi艂 si臋 drugi obraz, ukazuj膮cy czaszk臋 dolichocefaliczn膮, czyli d艂ugog艂ow膮. Eileen nakaza艂a komputerowi obr贸ci膰 ten obraz. Mitch si臋 zachmurzy艂.
- Wygl膮da na Australijk臋 - powiedzia艂.
- Przypuszczalnie by艂a ni膮 - stwierdzi艂a Eileen. - Wiek oko艂o dwudziestu lat. Uwi臋ziona i uduszona przez mu艂. Jest pi臋膰 innych szkielet贸w, jeden blisko Charlene, pozosta艂e skupione jakie艣 pi臋膰 metr贸w dalej. Wszystkie s膮 kobiece. Nie ma dzieci臋cych. I 偶adnych 艣lad贸w m臋偶czyzn. Maty z trawy oczywi艣cie zgni艂y. Pozosta艂y tylko odciski. Mamy niewyra藕ny odcisk wok贸艂 Charlene, odlew w drobniutkim szlamie przes膮czaj膮cym si臋 przez mu艂 i popi贸艂, pokazuj膮cy zarysy jej cia艂a. Oto obraz tomograficzny tego, jak ten odlew m贸g艂by wygl膮da膰, gdyby艣my zdo艂ali jako艣 wydoby膰 go z materia艂u piroklastycznego i z pozosta艂ych zalegaj膮cym na nim osad贸w.
Pojawi艂o si臋 zniekszta艂cone widmo g艂owy, szyi i ramion. Obraca艂o si臋 g艂adko na arkuszu graficznym. Mitch czu艂 si臋 dziwnie, stoj膮c w namiocie, kt贸ry wyda艂by si臋 znajomy Royowi Chapmanowi Andrewsowi, a nawet samemu Darwinowi, i patrz膮c na rozwini臋ty arkusz ekranu komputerowego.
Poprosi艂 Eileen, aby raz jeszcze obr贸ci艂a wizerunek Charlene.
Kiedy obraz kr臋ci艂 si臋 wok贸艂, Mitch zacz膮艂 rozpoznawa膰 rysy twarzy, zamkni臋te oko, plam臋 ucha, zmierzwione i poskr臋cane w艂osy, a za czaszk膮 zarys bezw艂adnego, wykrzywionego i zniekszta艂conego cia艂a.
- Do艣膰 okropne - powiedzia艂 Merton.
- Udusi艂y si臋, zanim dotar艂 do nich 偶ar - wyja艣ni艂a Eileen. - Przynajmniej mam tak膮 nadziej臋.
- Wczesna posta膰 tubylc贸w z Ziemi Ognistej? - zapyta艂 Mitch.
- Tak uwa偶a wi臋kszo艣膰 z nas. Potomkowie Australijczyk贸w przyby艂ych przez Ameryk臋 Po艂udniow膮 i 艢rodkow膮.
Mapy takich migracji by艂y coraz cz臋艣ciej kre艣lone w ostatnich pi臋tnastu latach; szkielety Australijczyk贸w i zwi膮zane z nimi artefakty znajdowane w pobli偶u po艂udniowego kra艅ca Ameryki Po艂udniowej datowano na maj膮ce ponad trzydzie艣ci tysi臋cy lat.
Dwie starsze kobiety min臋艂y ich w drodze do wyj艣cia, powa偶ne i niedost臋pne jak je偶ozwierze. Tyj膮ca, czerwona na twarzy kobieta, kilka lat m艂odsza od Eileen, przytrzyma艂a dla nich otwart膮 po艂臋 namiotu i stan臋艂a obok Mitcha.
- Czy to s艂awny Mitch Rafelson? - zwr贸ci艂a si臋 do Eileen.
- Mitch, poznaj Connie Fitz. Powiedzia艂am jej, 偶e sprowadzam ci臋 tutaj.
- Bardzo mnie cieszy spotkanie z panem po tylu latach. - Fitz wytar艂a r臋ce o zakurzony r臋cznik wisz膮cy u jej pasa, zanim u艣cisn臋li sobie d艂onie. - Czy pokaza艂a艣 mu dobry materia艂?
- Zmierzamy do tego.
- Najlepszy obraz Gertie jest na uj臋ciu 21 - poradzi艂a Fitz.
- Wiem - stwierdzi艂a cierpko Eileen. - To moje przedstawienie.
- Przepraszam. Jestem jak kwoka - powiedzia艂a Fitz. - Inne nieustannie si臋 spieraj膮.
- Oszcz臋d藕 mnie - poprosi艂a Eileen. Kolejny obraz zala艂 ich twarze bladym, zielonkawym 艣wiat艂em.
- Powitaj Gertie - powiedzia艂 Merton. Zerkn膮艂 na Mitcha, czekaj膮c na jego reakcj臋.
Mitch dotkn膮艂 palcem powierzchni ekranu i w tym miejscu pojawi艂a si臋 jasna plama. Uni贸s艂 g艂ow臋, bliski wybuchni臋cia gniewem.
- Wrabiacie mnie. To 偶art.
- 呕aden 偶art - odpar艂 Merton.
Mitch powi臋kszy艂 obraz. Potem odchrz膮kn膮艂 i zapyta艂:
- Oszustwo?
- Co o tym s膮dzisz? - odpar艂a pytaniem Eileen.
- S膮 z sob膮 zwi膮zane? Nie znajduj膮 si臋 w r贸偶nych warstwach?
Eileen przytakn臋艂a.
- By艂y kole偶ankami, zapewne podr贸偶owa艂y razem. To nie dzieci, ale jak widzisz, Gertie mia艂a mo偶e pi臋tna艣cie albo szesna艣cie lat i przypuszczalnie by艂a ci臋偶arna, gdy zasypa艂 j膮 popi贸艂.
- Albo jada艂a niemowl臋ta - powiedzia艂 Merton.
Kolejne skrzywienie ust Eileen.
- Dni Olivera s膮 policzone - stwierdzi艂a Fitz.
- Matriarchat - ze 艣mierteln膮 powag膮 rzuci艂 oskar偶enie Merton.
Namiot nagle wyda艂 si臋 bardzo duszny. Mitch usiad艂by, gdyby w pobli偶u mia艂 krzes艂o.
- Wygl膮da na wczesn膮 form臋. R贸偶ni si臋 od Charlene. Czy jest mieszank膮? - zapyta艂.
- Nikt nie chce tak m贸wi膰 - odpar艂a Eileen. - Spodobaj膮 ci si臋 nasze dyskusje do p贸藕na w noc. Kilka tygodni temu, kiedy wyrazi艂am ch臋膰, aby艣 do艂膮czy艂 do nas, wszyscy mnie zakrzyczeli. Teraz rzucamy si臋 sobie do garde艂, a Oliver, jak s艂ysza艂am, przekona艂 Daney'a, 偶e nadesz艂a pora.
- Tak jest - potwierdzi艂 Merton.
- Osobi艣cie ciesz臋 si臋, 偶e tu jeste艣 - doda艂a Eileen.
- A ja nie - stwierdzi艂a Fitz. - Gdyby federalni dowiedzieli si臋 o panu, a wie艣膰 o tym by si臋 roznios艂a, padliby艣my 艂upem NAGPRY.
- Powiedz co艣 wi臋cej, Mitch - poprosi艂a Eileen.
Mitch pomasowa艂 sobie kark i po raz dziewi膮ty przyjrza艂 si臋 obrazowi rosn膮cej i obracaj膮cej si臋 czaszki.
- Czaszka wygl膮da na zgniecion膮. Gertie jest d艂ugog艂ow膮, jeszcze bardziej ni偶 Australijka. Blisko jej d艂oni znajduje si臋 krzemienne narz臋dzie, na ramieniu nios艂a co艣 w rodzaju torby splecionej z trawy, je艣li si臋 nie myl臋.
- Nie mylisz si臋.
- Wype艂nionej czym艣 wygl膮daj膮cym na korzonki krzak贸w lub drzewek.
- G艂odowa dieta - zauwa偶y艂a Fitz.
- Mo偶e to by艂o jej zadanie? Zbieranie korzonk贸w do zupy na kamieniu.
Merton wygl膮da艂 na zdumionego. Eileen wyja艣ni艂a mu, czym jest zupa na kamieniu z popularnej ba艣ni.
- Jakie to kolonialne - uzna艂 Merton.
- Zawsze jeste艣 Brytyjczykiem jak z film贸w klasy B? - zapyta艂a Fitz.
- Prosz臋 was, dzieci - ostrzeg艂a Eileen.
- Stosunkowo wysoka, mo偶e wy偶sza od Charlene, i do艣膰 kr臋pa, o grubych ko艣ciach - ci膮gn膮艂 Mitch, staraj膮c si臋 rozwa偶a膰 ch艂odno to, co widzi. - Pochy艂e czo艂o, puszka m贸zgowa od 艣redniej wielko艣ci do ma艂ej, ale twarz jest do艣膰 p艂aska. Pot臋偶ne wa艂y nadoczodo艂owe. Lekki wa艂 strza艂kowy, a nawet wyst臋p potyliczny. Bardzo chcia艂bym przyjrze膰 si臋 lepiej siekaczom.
- 艁opatkowate - powiedzia艂a Eileen.
Mitch potar艂 sw膮 bezw艂adn膮 r臋k臋, aby ukoi膰 mrowienie, i popatrzy艂 na innych, jakby wszyscy zwariowali.
- Gertie jest o wiele za wczesna. Wygl膮da jak okaz z Broken Hill I. Jest Homo erectus.
- Najwyra藕niej - prychn臋艂a Fitz.
- Wymarli ponad trzysta tysi臋cy lat wcze艣niej - powiedzia艂 Mitch.
- Widocznie nie wymarli - stwierdzi艂a Eileen.
Mitch roze艣mia艂 si臋 i cofn膮艂 nagle, jakby uchyla艂 si臋 od osy, kt贸ra nagle ulecia艂a.
- Jezu.
- Jego widzisz? - zapyta艂a Eileen. - Tylko tyle jeste艣 w stanie powiedzie膰? - 呕artowa艂a, ale jej g艂os by艂 mocno napi臋ty.
- Mia艂a艣 wi臋cej czasu, aby si臋 do tego przyzwyczai膰 - odrzek艂 Mitch.
- Kto m贸wi, 偶e si臋 przyzwyczaili艣my? - zapyta艂a Eileen.
- Co z p艂odem?
- Jest zbyt wczesny i mamy za ma艂o szczeg贸艂贸w - odpar艂a Fitz. - To pewnie stracony przypadek.
- Uwa偶am, 偶e powinni艣my si臋 dowierci膰, pobra膰 cienk膮 pr贸bk臋 i przeprowadzi膰 reakcj臋 艂a艅cuchow膮 polimerazy DNA mitochondrialnego z zachowanych pow艂ok wsp贸lnych - powiedzia艂 Merton.
- Marzyciel - stwierdzi艂a Fitz. - Maj膮 dwadzie艣cia tysi臋cy lat. Ponadto lahar ich ugotowa艂.
- Nie do ko艅ca - sprzeciwi艂 si臋 Merton.
- My艣l jak naukowiec, a nie jak dziennikarz.
- Cii - uciszy艂a ich Eileen ze wzgl臋du na Mitcha, kt贸ry nadal wpatrywa艂 si臋 jak zahipnotyzowany w rozwini臋ty ekran. - A oto mamy grup臋 艣rodkow膮 - powiedzia艂a i przesz艂a do nast臋pnego zestawu widmowych obraz贸w. - Gertie i Charlene le偶a艂y z boku. Ta czw贸rka to Hildegarda, Natasza, Sonia i Penelopa. Hildegarda jest przypuszczalnie najstarsza, pod czterdziestk臋, i ju偶 cierpia艂a na artretyzm.
Hildegarda, Natasza i Sonia nale偶a艂y wyra藕nie do Homo sapiens. Penelopa by艂a kolejnym Homo erectus. Le偶a艂y spl膮tane, jakby zmar艂y obejmuj膮c si臋 nawzajem, tworz膮c mandal臋 ko艣ci, eleganck膮 na swoi艣cie smutny spos贸b.
- Niekt贸rzy zatwardziali konserwaty艣ci nazywaj膮 to przyniesionymi przez pow贸d藕 depozytami niezwi膮zanych z sob膮 szcz膮tk贸w - powiedzia艂a Fitz.
- Co ty by艣 im odpowiedzia艂? - podjudza艂a Eileen, zmieniaj膮c si臋 w jego dawn膮 nauczycielk臋.
Mitch ci膮gle stara艂 si臋 nie zapomina膰 o oddychaniu.
- Myl膮 si臋 ca艂kowicie - powiedzia艂. - Cia艂a obejmuj膮 si臋 r臋koma. Nie le偶膮 pod dziwnymi k膮tami, rzucone na siebie. Nie ma mowy o z艂o偶eniu ich tutaj przez pow贸d藕.
Mitcha zdumia艂 widok Fitz i Eileen wpadaj膮cych sobie w obj臋cia.
- Te kobiety si臋 zna艂y - zgodzi艂a si臋 z nim Eileen; po jej policzkach sp艂ywa艂y 艂zy ulgi. - Pracowa艂y razem, podr贸偶owa艂y razem. Grupa koczownik贸w, zaskoczona w obozie przez bekni臋cie g贸ry Hood. Czuj臋 to.
- Jest pan z nami? - zapyta艂a Fitz. Jej oczy b艂yszcza艂y podejrzliwie.
- Homo erectus. Ameryka P贸艂nocna. Dwadzie艣cia tysi臋cy lat temu - odpar艂 Mitch. Potem zmarszczy艂 brwi i doda艂: - Gdzie s膮 m臋偶czy藕ni?
- Do diab艂a z nimi - prychn臋艂a Fitz. - Czy jest pan z nami?
- No - przytakn膮艂 Mitch, wyczuwaj膮c napi臋cie i niepok贸j Eileen wywo艂any jego zawahaniem. - Jestem z wami. - Obj膮艂 ramiona Eileen zdrow膮 r臋k膮, podzielaj膮c jej uczucia.
Oliver Merton klasn膮艂 w r臋ce jak ch艂opczyk oczekuj膮cy na Gwiazdk臋.
- U艣wiadamiasz sobie, 偶e mo偶e to by膰 bomba polityczna - powiedzia艂.
- Dla Indian? - zapyta艂a Fitz.
- Dla nas wszystkich.
- No wi臋c jak?
Merton rozja艣ni艂 si臋 jak przyjaciel.
- Dwa r贸偶ne gatunki, 偶yj膮ce razem. To jakby kto艣 dawa艂 nam lekcj臋.
23
Nowy Meksyk
Dicken pokaza艂 swoj膮 przepustk臋 przy g艂贸wnej bramie O艣rodka Patogenezy. Trzej m艂odzi, kr臋pi stra偶nicy z zawieszonymi na ramionach pistoletami maszynowymi przepu艣cili go machni臋ciem r臋ki. Zajecha艂 w贸zkiem na parking z obs艂ug膮 i przedstawi艂 przepustk臋 na Samoch贸d.
- Jad臋 na drinka - powiedzia艂 spogl膮daj膮cej z surow膮 min膮 kobiecie w 艣rednim wieku, gdy ta sprawdza艂a jego zezwolenie.
- Czy o to pytam? - Obdarzy艂a go wyzywaj膮cym, wszystkowiedz膮cym u艣miechem.
- Nie - przyzna艂.
- Prosz臋 nic nam nie m贸wi膰 - poradzi艂a. - Musimy raportowa膰 o ka偶dej drobnostce. W贸dka, bia艂e wino czy miejscowe piwo?
Dicken musia艂 wygl膮da膰 na wzburzonego.
- 呕artuj臋 - powiedzia艂a. - Wr贸c臋 za kilka minut.
Przyjecha艂a jego wypo偶yczonym malibu, przystosowanym dla niepe艂nosprawnych kierowc贸w.
- 艁adnie urz膮dzony, wszystko jest w kierownicy - powiedzia艂a. - Potrzebowa艂am chwili, aby si臋 w tym po艂apa膰.
Wzi臋艂a formularz przepustki, sprawdzi艂a, 偶e jest wype艂niony jak nale偶y - poprzedniego dnia by艂y z tym pewne k艂opoty - i wsun臋艂a go do specjalnego uchwytu w daszku czapki. S艂o艅ce spuszcza艂o si臋 powoli nad skaliste, szarobr膮zowe wzg贸rza za g艂贸wnym zespo艂em budynk贸w O艣rodka Patogenezy.
- Dzi臋ki - powiedzia艂 Dicken.
- Prosz臋 bardzo - odpar艂a obs艂uguj膮ca parking.
Ruszy艂 g艂贸wn膮 drog膮 prowadz膮c膮 od zespo艂u budynk贸w, w艂膮czy艂 si臋 w du偶y w godzinie szczytu ruch drogowy i pojecha艂 znajom膮 tras膮 do Albuquerque, a potem zatrzyma艂 si臋 na parkingu przed Marriottem. 艢wierszcze zaczyna艂y koncert, a powietrze by艂o zno艣ne. Hotel wznosi艂 si臋 nad parkingiem jedn膮 wyzbyt膮 wdzi臋ku wie偶膮, jasnobr膮zowo-bia艂膮 na tle granatowego wieczornego nieba, dumnie o艣wietlon膮 wielkimi reflektorami ustawionymi wok贸艂 ciemnozielonych trawnik贸w. Dicken wszed艂 do niskiego skrzyd艂a z restauracj膮, odwiedzi艂 toalet臋 m臋sk膮, potem skr臋ci艂 w lewo, w stron臋 baru.
Bar w艂a艣nie zaczyna艂 si臋 zape艂nia膰. Przy kontuarze siedzia艂o dwoje sta艂ych go艣ci - kobieta przed czterdziestk膮, wygl膮daj膮ca, jakby 偶ycie i partnerzy uczynili j膮 tward膮, i sympatyczny starszy m臋偶czyzna z d艂ugim nosem i blisko siebie osadzonymi oczami. Do艣wiadczona ci臋偶ko kobieta 艣mia艂a si臋 z czego艣, co w艂a艣nie us艂ysza艂a od d艂ugonosego.
Dicken usiad艂 na wysokim sto艂ku przy stoliczku z podniesionym blatem, obok sztucznej ro艣liny w donicy z suszonej na s艂o艅cu gliny. Kiedy kelnerka podesz艂a do niego, zam贸wi艂 piwo Michelob, a potem przygl膮da艂 si臋 wchodz膮cym i wychodz膮cym ludziom, popijaj膮c leniwie i czuj膮c si臋 zupe艂nie nie na miejscu. Nikt nie pali艂, ale powietrze by艂o ch艂odne i zwietrza艂e, o lekkim zapaszku piwa i mocniejszych trunk贸w.
Si臋gn膮艂 r臋k膮 do kieszeni i pod stolikiem rozwin膮艂 czerwon膮 serwetk臋. Umie艣ci艂 j膮 na przemoczonym obrusie, r贸wnie偶 czerwonym, i zostawi艂 tam.
O 贸smej, po up艂ywie p贸艂torej godziny, kiedy wys膮czy艂 piwo prawie do ko艅ca, a kelnerka zacz臋艂a przygl膮da膰 mu si臋 drapie偶nie, zdegustowany odepchn膮艂 si臋 od stolika.
Kto艣 dotkn膮艂 jego ramienia i Dicken podskoczy艂.
- Czy tak to robi艂 James Bond? - zapyta艂 rozbawiony facet w zielonej sportowej kurtce i be偶owych spodniach. Z 艂ysiej膮c膮 czaszk膮, czerwonym nosem jak u 艣wi臋tego Miko艂aja, 偶贸艂tozielon膮 koszul膮 golfow膮 na wydatnym brzuchu, mocno zaci艣ni臋tym paskiem, aby ukry膰 oty艂o艣膰, ten m臋偶czyzna w 艣rednim wieku wygl膮da艂 na podpitego turyst臋. Odpowiednio te偶 pachnia艂.
- Co robi艂? - spyta艂 Dicken.
- Robi艂 dzieci, gdy wszyscy wiedzieli, 偶e zaraz umr膮. - 艁ysiej膮cy m臋偶czyzna przygl膮da艂 si臋 Dickenowi po偶贸艂k艂ym, wodnistym okiem. - Nie mog臋 sobie tego wyobrazi膰.
- Czy znam pana? - zapyta艂 surowo Dicken.
- Mam przyjaci贸艂 艣ledz膮cych wszystkie dziury. Znamy miejscowych szpieg贸w, a to miejsce jest mniej prze艣ladowane od innych.
Dicken odstawi艂 piwo.
- Nie wiem, o czym pan m贸wi - powiedzia艂.
- Czy doktor Jurie jest pa艅skim koleg膮? - zapyta艂 nieznajomy 艂agodnie, przysuwaj膮c inny sto艂ek.
Dicken wsta艂 tak szybko, 偶e przewr贸ci艂 sw贸j. Po艣piesznie opu艣ci艂 bar, rozgl膮daj膮c si臋 za wszystkimi zbyt kr贸tko ostrzy偶onymi, zbyt czujnymi lud藕mi.
艁ysiej膮cy wzruszy艂 ramionami, si臋gn膮艂 przez stolik po torebk臋 orzeszk贸w, potem zmi膮艂 czerwon膮 serwetk臋 Dickena i wsun膮艂 j膮 do kieszeni.
Dicken odjecha艂 spod hotelu i stan膮艂 na chwil臋 w bocznej uliczce przy parkingu z u偶ywanymi samochodami. Ci臋偶ko oddycha艂.
- Chryste, Chryste, Chryyy-ste - powiedzia艂 cicho w oczekiwaniu, a偶 szybko bij膮ce serce si臋 uspokoi.
Zadzwoni艂a jego kom贸rka. Podskoczy艂, potem odebra艂 po艂膮czenie.
- Pan doktor Dicken?
- Tak. - Stara艂 si臋 brzmie膰 zimno i profesjonalnie.
- M贸wi Laura Bloch. Chyba jeste艣my um贸wieni.
Dicken zajecha艂 w 艣lad za niebieskim chevroletem, wy艂膮czy艂 silnik i 艣wiat艂a. Pustynia otaczaj膮ca Tramway Road by艂a cicha, a powietrze nad ni膮 ciep艂e i spokojne; 艣wiat艂a miejskie ujawnia艂y na po艂udniu niskie, poplamione cumulusy. Otworzy艂y si臋 drzwiczki chevroleta i wysiad艂 z niego m臋偶czyzna w ciemnym garniturze, kt贸ry podszed艂 i zajrza艂 przez otwarte okienko samochodu Christophera.
- Pan doktor Dicken?
Dicken przytakn膮艂.
- Jestem tajny agent Bracken, Secret Service. Dokumenty, je艣li mo偶na prosi膰?
Dicken pokaza艂 prawo jazdy wydane w stanie Georgia.
- Dokument federalny?
Dicken wyci膮gn膮艂 r臋k臋, a agent przesun膮艂 szybko skanerem po wierzchu d艂oni. Przed sze艣ciu laty wszczepiono mu czip. Bracken zerkn膮艂 na ekranik skanera i kiwn膮艂 g艂ow膮.
- W porz膮dku - powiedzia艂. - Laura Bloch jest w samochodzie. Prosz臋 podej艣膰 i zaj膮膰 miejsce na tylnym siedzeniu.
- Kim by艂 facet w barze? - zapyta艂 Dicken.
Tajny agent Bracken pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Jestem pewny, 偶e nie mam zielonego poj臋cia, sir.
- 呕art? - spyta艂 Dicken.
Bracken si臋 u艣miechn膮艂.
- By艂 najlepszym, kt贸rego mogli艣my u偶y膰 w tak kr贸tkim czasie. Brakuje teraz dobrych ludzi z do艣wiadczeniem, je艣li rozumie pan, co mam na my艣li. Zbyt s艂abe zyski dla uczciwych.
- No - potwierdzi艂 Dicken. Tajny agent Bracken otworzy艂 drzwiczki i Dicken przeszed艂 do chevroleta.
Wygl膮d Bloch mocno go zaskoczy艂. Nigdy nie widzia艂 jej zdj臋膰 i w pierwszej chwili nie odni贸s艂 dobrego wra偶enia. Z wielkimi oczami i zastyg艂ym wyrazem twarzy przypomina艂a sprytnego, ma艂ego mopsa. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i przywitali si臋, zanim Dicken w艣lizgn膮艂 si臋 za ni膮 na tylne siedzenie, podnosz膮c nog臋, aby si臋 zmie艣ci膰 w ramie drzwiczek.
- Dzi臋kuj臋, 偶e zechcia艂 pan spotka膰 si臋 ze mn膮 - powiedzia艂a.
- To cz臋艣膰 zadania, jak s膮dz臋.
- Ciekawe, dlaczego Jurie prosi艂 o pana - powiedzia艂a Bloch. - jakie艣 domys艂y?
- Bo jestem najlepszy - odpar艂 Dicken.
- Oczywi艣cie.
- I chce mie膰 mnie na oku.
- Czy wie?
- 呕e NIH przygl膮da mu si臋 bacznie? Niew膮tpliwie. O tym, 偶e rozmawiam z pani膮, teraz, mam oczywi艣cie nadziej臋, 偶e nie.
Bloch wzruszy艂a ramionami.
- Na d艂u偶sz膮 met臋 to bez wi臋kszego znaczenia.
- Powinienem wkr贸tce wr贸ci膰. Zapewne za d艂ugo ju偶 mnie nie ma jak na chwil臋 odpr臋偶enia.
- Zajmie to nam tylko kilka minut. Powiedziano mi, 偶e mam pana poinstruowa膰.
- Kto powiedzia艂?
- Mark Augustine uzna艂, 偶e powinien pan by膰 przygotowany, zanim sprawy si臋 zaczn膮.
- Prosz臋 pozdrowi膰 Marka - poprosi艂 Dicken.
- Nasz cz艂owiek w Damaszku - powiedzia艂a Bloch.
- Przepraszam? Nie chwyci艂em aluzji.
- Ujrza艂 艣wiat艂o na drodze do Damaszku. - Popatrzy艂a na Dickena z przymru偶onym jednym okiem. - jest bardzo pomocny. Powiedzia艂 nam, 偶e Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego wkr贸tce b臋dzie zmuszony do robienia pewnych budz膮cych w膮tpliwo艣ci rzeczy. Ich fundamenty naukowe s膮 bardzo skrupulatnie sprawdzane.
Zarobili niez艂e kokosy, wykorzystuj膮c otwarte okno powszechnego l臋ku, a to okno mo偶e si臋 zamkn膮膰. Opinia publiczna ma do艣膰 stania na czubkach palc贸w dla takich ludzi jak Rachel Browning. Browning wszystkie swoje nadzieje opiera na O艣rodku Patogenezy Sandia. Jak dot膮d trzyma艂a Kapitol z dala od siebie, odwo艂uj膮c si臋 do strachu, bezpiecze艅stwa narodowego i obronno艣ci pa艅stwa. Wszystko by艂o trzymane w 艣cis艂ej tajemnicy. Mark jest jednak przekonany, 偶e O艣rodek Patogenezy b臋dzie musia艂 z艂ama膰 pewne do艣膰 wa偶ne przepisy prawa, aby dosta膰, co chce, a nawet, 偶eby dalej istnie膰.
- Jakie przepisy?
- Zostawmy to na razie. Mam panu powiedzie膰, 偶e wiatry polityczne zmieniaj膮 kierunek. Bia艂y Dom bada grunt w Kongresie, sonduj膮c go przed odebraniem Urz臋dowi Stanu Wyj膮tkowego og贸lnego mandatu. S膮d Najwy偶szy ma nied艂ugo wyda膰 wyroki w toczonych procesach.
- Wespr膮 USW. Wi臋kszo艣ci膮 sze艣ciu z dziewi臋ciu g艂os贸w.
- Racja - powiedzia艂a Bloch. - Ale polegaj膮c na naszym sonda偶u, jeste艣my pewni, 偶e to nie przejdzie bez echa. Jak nauka wygl膮da dotychczas, patrz膮c z perspektywy Sandii?
- Ciekawie. Nic zbyt przydatnego dla Browning, ale nie jestem wtajemniczony, co robi膮 z wszystkimi pr贸bkami sprowadzanymi z Arizony...
- Szko艂a w Sabie Mountain - domy艣li艂a si臋 Bloch.
- To g艂贸wne 藕r贸d艂o.
- Przekl臋ty dra艅 jest konsekwentny.
Dicken rozsiad艂 si臋, czekaj膮c, a偶 na twarzy Bloch przeminie mina gniewnego oburzenia, a wtedy stwierdzi艂:
- Nie ma dowod贸w, 偶e warunki spo艂eczne albo stres powoduj膮 rekombinacje wirusowe. Nie u dzieci SHEVY.
- To dlaczego Jurie jest taki uparty?
- G艂贸wnie przez bezw艂adno艣膰 my艣lenia. I strach. Prawdziwy strach. Jurie jest przekonany, 偶e dojrzewanie p艂ciowe sp艂ata jaki艣 figiel. A tak偶e ci膮偶a.
- Jezu. - powiedzia艂a Bloch. - Co pan ma na my艣li?
- W膮tpi臋, aby tak by艂o. Ale mo偶liwo艣膰 pozostaje.
- Czy podejrzewaj膮, 偶e pracuje pan tak偶e dla kogo艣 z zewn膮trz? To znaczy opr贸cz NIH?
- Oczywi艣cie - powiedzia艂 Dicken. - Byliby g艂upcami, gdyby nie podejrzewali.
- Jaki wi臋c jest motyw Juriego - 艣wiadome d膮偶enie do kl臋ski?
Dicken pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Skalkulowane ryzyko. Uwa偶a, 偶e mog臋 si臋 przyda膰, ale wtajemniczy mnie dopiero w贸wczas, gdy uzna to za konieczne, i ani sekund臋 wcze艣niej. Tymczasem zape艂nia mi czas mocno pobocznymi zaj臋ciami.
- A jak inni odbieraj膮 to, co robi O艣rodek Patogenezy?
- S膮 zdenerwowani.
Bloch zacisn臋艂a z臋by.
Dicken patrzy艂, jak pracuj膮 mi臋艣nie jej szcz臋ki.
- Przykro mi, 偶e nie jestem zbyt pomocny - powiedzia艂.
- Nigdy nie zrozumiem uczonych - szepn臋艂a.
- A ja nie rozumiem ludzi - stwierdzi艂 Dicken. - 呕adnych.
- To ca艂kiem uczciwe. W porz膮dku - powiedzia艂a Bloch. - Mamy jakie艣 p贸艂tora tygodnia. S膮d Najwy偶szy ma w tym terminie wyda膰 decyzj臋 w sprawie Remick przeciwko stanowi Ohio. Senator Gianelli chce by膰 przygotowany, kiedy Bia艂y Dom b臋dzie zmuszony zwin膮膰 interes.
Dicken skupi艂 wzrok i podni贸s艂 r臋k臋.
- Czy mog臋 co艣 powiedzie膰?
- Oczywi艣cie.
- 呕adnych p贸艂艣rodk贸w. Za艂atwcie ich wszystkich za jednym zamachem. Powiedzcie grubym szychom, 偶e Departament Zdrowia i Opieki Spo艂ecznej powinien wycofa膰 wydane USW pe艂ne wy艂膮czenie ze wzgl臋du na bezpiecze艅stwo narodowe spod mocy 45 CFR 46, dotycz膮cego ochrony obywateli, oraz wy艂膮czenie z 21 CFR cz臋艣ci 50 i... tej znowelizowanej, 312? 321? Uchylenie konieczno艣ci uzyskania zgody podmiotu na badania ze wzgl臋du na stan wirusowego zagro偶enia narodu - powiedzia艂 Dicken. - Czy zamierzaj膮 to uczyni膰?
Bloch si臋 u艣miechn臋艂a, zaimponowa艂 jej.
- 21 CFR 50.24 rzeczywi艣cie ma zastosowanie. Nie wiem. Przeci膮gamy na swoj膮 stron臋 komisje rewizyjne niekt贸rych instytucji, ale to powolny proces. USW nadal finansuje mn贸stwo bada艅. Prosz臋 nam dostarczy膰 tyle argument贸w, ile to tylko mo偶liwe. Nie chc臋 brzmie膰 dramatycznie, ale potrzebujemy wielkiego oburzenia, doktorze Dicken. Czego艣 wi臋cej ni偶 tylko male艅ki, 偶a艂osny skandalik.
Dicken szarpa艂 nerwowo za klamk臋 drzwiczek.
- Opinia publiczna balansuje tutaj na ostrzu no偶a. Mo偶e si臋 przechyli膰 w dowoln膮 stron臋. Rozumie pan? - doda艂a Bloch.
- Wiem, czego potrzebujecie - powiedzia艂 Dicken. - Po prostu budzi we mnie odraz臋 fakt, 偶e zasz艂o to a偶 tak daleko, a lud藕mi coraz trudniej wstrz膮sn膮膰.
- Nie szczycimy si臋 偶adnym wysokim poziomem moralnym, ale ani senator, ani ja nie czynimy tego dla korzy艣ci politycznych - odpar艂a Bloch. - Poparcie dla senatora jest ca艂y czas niskie, wynosi trzydzie艣ci pi臋膰 procent, dwadzie艣cia procent jest niezdecydowanych, a to dlatego, 偶e nie wypowiedzia艂 si臋 w tej sprawie. Przestaj臋 lubi膰 naszych wyborc贸w, panie doktorze, Naprawd臋 przestaj臋.
Bloch poda艂a mu sw膮 ma艂膮, blad膮 d艂o艅. Zamilk艂, spojrza艂 w jej stanowcze, czarne oczy, potem u艣cisn膮艂 r臋k臋 i wr贸ci艂 do swojego samochodu.
Tajny agent Bracken zamkn膮艂 za nim drzwiczki i pochyli艂 si臋 nad okienkiem.
- Przyjaciele z policji stanowej Nowego Meksyku m贸wi膮 mi, 偶e mieszkaj膮cy w okolicy obywatele nie s膮 zadowoleni z tego, co si臋 dzieje w Sandii - powiedzia艂. - Zamierzaj膮, zar贸wno policja, jak i mieszka艅cy, dopu艣ci膰 si臋 pewnego niepos艂usze艅stwa obywatelskiego, je艣li wie pan, co mam na my艣li. Niewiele mo偶emy zrobi膰, znamy te偶 cholernie ma艂o szczeg贸艂贸w. Mo偶emy jedynie uprzedza膰.
- Dzi臋ki - rzuci艂 Dicken.
Bracken poklepa艂 dach samochodu.
- Mo偶e pan jecha膰, doktorze Dicken.
24
Arizona
Stella obudzi艂a si臋 przed 艣witem i wpatrzy艂a w wy艂o偶ony t艂umi膮cymi d藕wi臋k p艂ytkami sufit nad 艂贸偶kiem pi臋trowym. Od razu poczu艂a si臋 ca艂kowicie przytomna, 艣wiadoma otoczenia. W sypialni by艂o cicho, ale w powietrzu unosi艂 si臋 jaki艣 艣mieszny zapach: nieobecno艣ci. Potem zrozumia艂a, 偶e to po prostu... brak zapach贸w. Ogarn臋艂o j膮 dziwaczne wra偶enie klaustrofobii. Przez chwil臋 s膮dzi艂a, 偶e nad 艂贸偶kiem dostrzega wz贸r ciemnych barw, tworz膮cych okr膮g. Drobne przeb艂yski czerwieni i zieleni, niby odleg艂e 艣wietliste owady, rozja艣niaj膮ce kr膮g, sta艂y si臋 male艅kimi obliczami. Zamruga艂a, a okr膮g, 艣wiate艂ka, twarze zblad艂y, nikn膮c w tkwi膮cej w cieniu pustce p艂ytek sufitowych.
Stell臋 przeszed艂 dreszcz, jakby dostrzeg艂a ducha.
Uda mia艂a przemoczone. Si臋gn臋艂a r臋k膮 pod ko艂dr臋 i wysun臋艂a palec, zaginaj膮c go, aby nie zabrudzi膰 prze艣cierad艂a. Na jego czubku by艂a plama, czarna w ksi臋偶ycowym blasku wpadaj膮cym przez okno. Stella cicho j臋kn臋艂a, nie ze strachu - wiedzia艂a, o co mog艂o chodzi膰, Kaye wyja艣ni艂a jej to ju偶 przed wielu laty - lecz z g艂臋bszego u艣wiadomienia sobie znaczenia.
W艂a艣nie owego popo艂udnia dostrzeg艂a plamki krwi na klapie sedesu w 艂azience. Nie jej; jakiej艣 innej dziewczyny. Zastanawia艂a si臋, czy kto艣 si臋 nie zrani艂.
Teraz wiedzia艂a.
Z westchnieniem wytar艂a palec o koszul臋 nocn膮, pod spodem materia艂u kr贸tkiego r臋kawa, potem zastanowi艂a si臋 przez chwil臋 i przytkn臋艂a palec do czubka j臋zyka. Odczucie - smak nie by艂 tu najw艂a艣ciwszym s艂owem - nie by艂o do ko艅ca przyjemne. Zrobi艂a co艣, co wydawa艂o si臋 艂ama膰 zasady jej cia艂a. Powoli jednak wraca艂 jej zmys艂 w臋chu. Odczucie na j臋zyku trwa艂o, by艂o ostre z odcieniem tajemnicy.
Nie jestem gotowa, pomy艣la艂a. A potem przypomnia艂a sobie, co powiedzia艂a jej Kaye: Nie uwierzysz, 偶e jeste艣 gotowa. Cia艂o nas popycha.
Kolanami unios艂a prze艣cierad艂o, a potem pozwoli艂a mu opa艣膰, rozsy艂aj膮c w艂asny zapach przez ma艂e szczeliny wok贸艂 swego brzucha. Pachnia艂a inaczej, wcale nie nieprzyjemnie, odrobin臋 cierpko, jak jogurt. Bardziej podoba艂 si臋 jej poprzedni zapach. Rozpozna艂a to. Ten nowy zapach nie by艂 mile widziany. Nie potrzebowa艂a dalszych k艂opot贸w.
Niewa偶ne. Po prostu nie jestem gotowa.
Zadr偶a艂a niespodziewanie, jakby kiepska p臋tla emocji szarpn臋艂a brutalnie ca艂ym jej cia艂em, a potem poczu艂a nag艂y skurcz mi臋艣ni wok贸艂 brzucha, kaskad臋 nieoczekiwanej przyjemno艣ci. Czubek jej palca jakby r贸s艂. Ca艂e cia艂o si臋 zap艂oni艂o. Nie wiedzia艂a, czy 艣ni, czy zdarzy艂o si臋 to naprawd臋.
Odrzuci艂a kopni臋ciem ko艂dr臋, przekr臋ci艂a si臋 na bok, wzdrygn臋艂a od lepko艣ci, zapragn臋艂a wsta膰 i si臋 oczy艣ci膰, zmy膰 nowy zapach. Powoli, z up艂ywaj膮cymi minutami, odpr臋偶a艂a si臋, zamkn臋艂a oczy. Sprawa naturalna. Nie jest tak 藕le. Mama mi powiedzia艂a.
Rozszerzy艂y si臋 jej nozdrza. Powolne pr膮dy powietrza przep艂ywa艂y sypialni膮, nap臋dzane przeci膮gami od drzwi, szparami w suficie; w nocy dziewcz臋ta mog艂y si臋 w膮cha膰 i komunikowa膰, uspokaja膰 wzajemnie, bez wstawania z 艂贸偶ek. Stella zna艂a ca艂kiem dobrze wzorce kr膮偶enia powietrza w budynku o r贸偶nych godzinach i przy wietrze nadci膮gaj膮cym z r贸偶nych kierunk贸w.
Wsz臋dzie w pokoju wyczuwa艂a zapachy innych dziewcz膮t le偶膮cych w 艂贸偶ku i s艂ysza艂a, jak poruszaj膮 si臋 cicho w cieniach rzucanych przez kraty przez 艣wiat艂o ksi臋偶yca. Niekt贸re j臋cza艂y. Od czasu do czasu jaka艣 kas艂a艂a i wo艂a艂a cicho imiona przyjaci贸艂ek.
Celia wysun臋艂a si臋 z dolnego 艂贸偶ka i stan臋艂a obok Stelli. Oczy mia艂a wielkie w s艂abym 艣wietle, jej twarz stanowi艂a ruchom膮 plam臋 blado艣ci obramowan膮 rozwichrzonymi, czarnymi w艂osami.
- Czujesz to? - wyszepta艂a.
- Ciii - odpowiedzia艂a Stella.
Obok 艂贸偶ka Stelli twarz Felice do艂膮czy艂a do oblicza Celii.
- Chyba jest w porz膮dku - stwierdzi艂a Stella, prawie zbyt cicho, aby j膮 us艂ysza艂y.
- Dostajemy-KUK nasze pierwsze okresy - powiedzia艂a Celia.
- Wszystkie naraz?! - zapyta艂a dr偶膮cym g艂osem Felice.
Na innym 艂贸偶ku kt贸ra艣 to us艂ysza艂a i zachichota艂a.
- Ciii - powt贸rzy艂a Stella, ostrzegawczo krzywi膮c twarz. Usiad艂a i rozejrza艂a si臋 po szeregu pi臋trowych 艂贸偶ek. Niekt贸re m艂odsze - o rok lub wi臋cej - dziewcz臋ta nadal spa艂y. Potem, z dreszczem przechodz膮cym jej po plecach, Stella spojrza艂a na kamery wideo zamontowane na krokwiach. 艢wiat艂o ksi臋偶ycowe, odbijaj膮ce si臋 od linoleum pod艂ogi, l艣ni艂o w ich plastikowych oczkach.
Czworo dziewcz膮t opu艣ci艂o swe 艂贸偶ka i ruszy艂o powoli do 艂azienki na pa艂膮kowatych nogach.
Nie da si臋 tego ukry膰, pomy艣la艂a Stella. Dowiedz膮 si臋.
I b臋d膮 jeszcze bardziej przestraszeni. Mog艂a to przewidzie膰 艂atwo i z ca艂kowit膮 pewno艣ci膮. Wszystko, co odmienne, przestrasza ludzi; a to oka偶e si臋 bardzo odmienne.
25
Oregon
Eileen postawi艂a latarni臋 obozow膮 na metalowym stole i przygotowa艂a zimn膮 kolacj臋: prawie zamro偶ony bochenek bia艂ego chleba, mortadel臋 firmy Oscar Meyer w przysadzistym gumowatym cylindrze, ameryka艅ski ser oraz ch艂odn膮, na wp贸艂 zjedzon膮 puszk臋 mielonki. Plastikowe pude艂ko, po偶贸艂k艂e ze staro艣ci, zawiera艂o poci臋te 艂odygi selera naciowego. Obok tego wszystkiego po艂o偶y艂a dwa jab艂ka, trzy mandarynki i dwie puszki piwa Coors.
- Czy chcesz obejrze膰 list臋 win? - zapyta艂a.
- Piwo wystarczy. 艢niadanie kopaczy - odpowiedzia艂 Mitch. Plastikowy dach pawilonu nad d艂ugim ramieniem wykopu w kszta艂cie litery L stuka艂 na wietrze ci膮gn膮cym wzd艂u偶 starego 艂o偶yska rzeki.
Siedz膮ca na p艂贸ciennym krze艣le obozowym Eileen wypu艣ci艂a powietrze z westchnieniem, b臋d膮cym na wp贸艂 j臋kiem. Opr贸cz nich i ci膮gle nieods艂oni臋tych ko艣ci wykop by艂 pusty. Zbli偶a艂a si臋 p贸艂noc.
- Jestem wyko艅czona - oznajmi艂a. - Nie znios臋 tego d艂u偶ej. Wykopywa膰 je, nie wykopywa膰, zachowywa膰 spok贸j, kiedy uczeni zaczn膮 si臋 sprzecza膰 o uszkodzenia powsta艂e podczas wydobywania. Ca艂a przekl臋ta rasa ludzka jest taka prymitywna.
Mitch otworzy艂 z trzaskiem swoj膮 puszk臋 i poci膮gn膮艂 d艂ugi 艂yk. Piwo, prawie bez smaku, ale z utrzymuj膮cymi si臋 d艂ugo b膮belkami, ogromnie go koi艂o. Odstawi艂 puszk臋 i wzi膮艂 plasterek sera, potem przygotowa艂 si臋 do oderwania os艂onki. Odwr贸ci艂 go zamaszystym gestem. Eileen patrzy艂a, jak unosi plasterek w g贸r臋, obraca go na tr贸jnogu z palc贸w, a potem, z臋bami, delikatnie unosi i usuwa bibu艂k臋 oddzielaj膮c膮 plasterki. Spojrza艂 na ni膮 zmru偶onymi oczyma i uni贸s艂 jedn膮 krzaczast膮 brew.
- Ods艂o艅 je - powiedzia艂.
- Tak s膮dzisz? - zapyta艂a Eileen.
- Daruj mi te staro艣wieckie gadki. Wol臋 zobaczy膰 je osobi艣cie ni偶 si臋 艂udzi膰, 偶e przysz艂e pokolenia zrobi膮 to lepiej. Ale to tylko moje zdanie. - Piwo i wyczerpanie odpr臋偶y艂y Mitcha i wprawi艂y go w filozoficzny nastr贸j. - Wydob膮d藕 je na 艣wiat艂o dzienne. Niech narodz膮 si臋 na nowo - powiedzia艂. - Indianie maj膮 racj臋. To 艣wi臋ta chwila. Powinno si臋 odprawi膰 obrz臋d. Powinni艣my przywr贸ci膰 spok贸j ich zak艂贸conym duszom, a tak偶e naszym. Oliver ma racj臋. S膮 tutaj, aby nas uczy膰.
Eileen prychn臋艂a.
- Niekt贸rzy Indianie nie lubi膮, gdy przeczy si臋 ich pogl膮dom. Wol膮 偶y膰 ze swoimi bajkami.
- Indianie z Kumash udzielili nam schronienia, gdy Kaye by艂a w ci膮偶y. Nadal odmawiaj膮 przekazywania Urz臋dowi Stanu Wyj膮tkowego swych dzieci SHEVY. Coraz lepiej rozumiem wszystkich, kt贸rych nieustannie ok艂amuje rz膮d USA. - Mitch wzni贸s艂 piwo w toa艣cie. - Za Indian.
Eileen pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Ignorancja to ignorancja. Nie mo偶emy sobie pozwala膰 na kurczowe trzymanie si臋 brak贸w wiedzy z naszego dzieci艅stwa. Jeste艣my du偶ymi ch艂opcami i dziewczynkami.
G艂贸wnie dziewczynkami, pomy艣la艂 Mitch.
- Czy antropolodzy lepiej od innych widz膮 to, co maj膮 przed swoimi nosami?
Eileen zacisn臋艂a usta.
- No, nie - przyzna艂a. - W obozie mamy ju偶 dwie osoby twierdz膮ce, 偶e to nie mo偶e by膰 homo erectus. Nawet w czasie naszej rozmowy tworz膮 w laptopach wysok膮, pot臋偶nie zbudowan膮 odmian臋 homo sapiens o grubych wa艂ach nadoczodo艂owych. Cholernie du偶o czasu marnujemy na przekonywanie ich, aby trzyma艂y buzie na k艂贸dk臋. Niedouczone suki, obie. Nie m贸w jednak nikomu, 偶e to powiedzia艂am.
- Oczywi艣cie - zapewni艂 Mitch.
Eileen sko艅czy艂a robienie kanapki z mielonki i ameryka艅skiego sera, z dwiema 艂odygami selera naciowego, przypominaj膮cymi stopy zwariowanej laleczki Gumby, wystaj膮cymi ze 艣ci艣ni臋tych warstw sk贸rki chleba. Odgryz艂a naro偶nik kromki i prze偶uwa艂a go starannie.
Mitch nie czu艂 zbytnio g艂odu, nie mia艂 te偶 g艂owy do jedzenia. Na poprzednich stanowiskach jada艂 znacznie gorzej - 艂膮cznie z posi艂kami polegaj膮cymi na grzankach ze sma偶onymi p臋drakami.
- Czy to kolejne wyst膮pienie SHEVY? - zastanawia艂a si臋 Eileen. - Wielki przeskok z Homo erectus do Homo sapiens?
- Nie s膮dz臋 - odpar艂 Mitch. - Troch臋 zbyt radykalny nawet jak na SHEV臉.
Pogr膮偶ona w my艣lach Eileen wznios艂a wzrok poza grzechocz膮cy dach z tworzywa sztucznego.
- M臋偶czy藕ni - powiedzia艂a. - Paskudnie post臋puj膮cy m臋偶czy藕ni.
- Oho - rzuci艂 Mitch. - Ju偶 si臋 zaczyna.
- M臋偶czy藕ni napadaj膮cy na inne grupy, bior膮cy branki. Niezbyt wybredni. Zagarniaj膮cy wszystkie samice z dostatecznie zadowalaj膮cymi ich dziurkami. Tylko samice, kimkolwiek i czymkolwiek by by艂y.
- Uwa偶asz, 偶e nasi brakuj膮cy m臋偶czy藕ni byli napastnikami i gwa艂cicielami? - zapyta艂 Mitch.
- Czy um贸wi艂by艣 si臋 na randk臋 z Homo erectus? W sytuacji, gdyby艣 nie tkwi艂 na samym dnie wszelkiej hierarchii spo艂ecznej?
Mitch pomy艣la艂 o matce w jaskini w Alpach, odnalezionej ca艂e wieki temu, i jej wiernym m臋偶u.
- Mo偶e byli 艂agodniejsi.
- Psychiczne dzieci kwiaty, Mitchu? - zapyta艂a Eileen. - Moim zdaniem wszystkie te dziewuszki to branki, porzucone po wybuchu wulkanu. Wszystko inne to czyste wymys艂y w stylu Williama Goldinga. - Eileen rozmy艣lnie rozwa偶a艂a wszystko ca艂o艣ciowo, odgrywaj膮c jednocze艣nie rol臋 obro艅cy i adwokata diab艂a, staraj膮c si臋 oczy艣ci膰 sw贸j, a mo偶e i jego umys艂.
- Przypuszczam, 偶e Homo erectus nale偶膮cy do grupy mogli by膰 niewolnikami lub s艂ugami je艅cami - powiedzia艂 Mitch. - Nie jestem jednak przekonany, 偶e 偶ycie spo艂eczne by艂o wtedy do艣膰 rozbudowane ani 偶e istnia艂y wyra藕ne r贸偶nice w statusie. Moim zdaniem w臋drowali razem. Mo偶e dla bezpiecze艅stwa, jak r贸偶ne gatunki zwierz膮t stadnych na sawannach. Jako r贸wni sobie. Najwyra藕niej na tyle si臋 lubili, aby umiera膰 w swoich ramionach.
- Horda z mieszanych gatunk贸w? Czy odpowiada to czemukolwiek znanemu nam z 偶ycia ma艂p cz艂ekokszta艂tnych?
Mitch musia艂 przyzna膰, 偶e nie. Pawiany i szympansy bawi膮 si臋 razem, gdy s膮 m艂ode, ale doros艂e szympansy zjadaj膮 male艅kie pawiany i inne ma艂py, kiedy tylko zdo艂aj膮 je znale藕膰.
- Kultura znaczy wi臋cej ni偶 kolor sk贸ry - powiedzia艂.
- Ale ta luka... Nie mog臋 sobie wyobrazi膰, 偶e by艂a mo偶liwa do przekroczenia. Jest zbyt szeroka.
- Mo偶e jeste艣my ska偶eni najnowsz膮 histori膮. Gdzie si臋 urodzi艂a艣, Eileen?
- W Savannah w Georgii. Wiesz o tym.
- Mieszkali艣my z Kaye w Wirginii. - Mitch przez chwil臋 si臋 zastanawia艂, poszukuj膮c delikatnego sposobu wyra偶enia swej my艣li.
- Propaganda plantacyjna moich trzymaj膮cych niewolnik贸w przodk贸w, moich praprapradziadk贸w, skazi艂a ca艂e ostatnie trzy stulecia. To chcia艂e艣 powiedzie膰? - zapyta艂a Eileen, wykrzywiaj膮c usta w u艣miechu uczestnika pojedynku, rozkoszuj膮c si臋 szybk膮 i dotkliw膮 ripost膮. - Co za paskudnie jankeska gadka.
- Tak niewiele wiemy o tym, do czego jeste艣my zdolni - ci膮gn膮艂 Mitch. - Stworzy艂a nas kultura. O tym zgromadzeniu ko艣ci mo偶na my艣le膰 jeszcze inaczej. Cho膰 nie byli sobie r贸wni, to przynajmniej pracowali razem, szanowali si臋 nawzajem. Mo偶e dobrze dla siebie pachnieli.
- Rozumowanie staje si臋 osobiste, nie s膮dzisz, Mitchu? Szukasz sposobu na przekszta艂cenie tego w prawdziwy przyk艂ad. Polityczn膮 bomb臋 Mertona.
Mitch przyzna艂 istnienie tej mo偶liwo艣ci ukradkowym mrugni臋ciem oka i kiwni臋ciem g艂ow膮. Eileen pokr臋ci艂a swoj膮.
- Kobiety zawsze trzyma艂y si臋 razem - powiedzia艂a. - M臋偶czy藕ni zawsze byli inni.
- Zaczekaj, a偶 odnajdziemy m臋偶czyzn. - Mitch zaczyna艂 przechodzi膰 na pozycje obronne.
- Dlaczego s膮dzisz, 偶e gdzie艣 tu tkwi膮?
Mitch spojrza艂 ponuro na plastikowy dach.
- Cho膰by nawet w pobli偶u byli m臋偶czy藕ni - powiedzia艂a - na jakiej podstawie s膮dzisz, 偶e b臋dziemy mieli do艣膰 szcz臋艣cia, aby ich znale藕膰?
- Na 偶adnej - odrzek艂 i poczu艂 niewyra藕nie, 偶e by艂o to k艂amstwo.
Eileen doko艅czy艂a zjadanie kanapki i popi艂a j膮 po艂ow膮 puszki coors. Nigdy nie jada艂a wiele, tylko dla zachowania razem duszy i cia艂a. W 艂贸偶ku za to by艂a wyg艂odnia艂a i nie艣pieszna. Kiedy艣 wyzna艂a, 偶e orgazmy pozwalaj膮 jej my艣le膰 ja艣niej. Mitch ca艂kiem dobrze pami臋ta艂 tamte czasy, cho膰 ostatnio spali z sob膮, kiedy mia艂 dwadzie艣cia trzy lata.
Eileen uwiedzenie m艂odego absolwenta antropologii nazywa艂a sw膮 najwi臋ksz膮 pomy艂k膮 偶yciow膮. Pozostali jednak na d艂ugie lata przyjaci贸艂mi, zdolnymi do lu藕nych i uczciwych powi膮za艅 kole偶e艅skich bez najmniejszych oczekiwa艅 seksualnych czy rozczarowa艅. Zdumiewaj膮ca przyja藕艅.
Wiatr ponownie zagrzechota艂 dachem. Mitch ws艂uchiwa艂 si臋 w syczenie latarni obozowej.
- Co zdarzy艂o si臋 mi臋dzy tob膮 i Kaye, kiedy wyszed艂e艣 z wi臋zienia? - spyta艂a Eileen.
- Nie wiem - odrzek艂 Mitch, zacisn膮wszy szcz臋ki. Jej pytanie by艂o dziwnym rodzajem zdrady i wyczu艂a jego nag艂e poczucie urazy.
- Przepraszam - powiedzia艂a.
- Jestem przewra偶liwiony na ten temat - przyzna艂. Poczu艂 podmuch powietrza, zanim ujrza艂 cie艅 kobiety. Connie Fitz podesz艂a cicho po udeptanej ziemi i stan膮wszy obok Eileen, po艂o偶y艂a r臋k臋 na jej ramieniu.
- Nasz ma艂y garnek mleka wkr贸tce wykipi - powiedzia艂a Fitz. - Oceniam, 偶e zdo艂amy przytrzymywa膰 pokrywk臋 na miejscu dwa lub trzy dni, nie d艂u偶ej. Zapale艅cy chc膮 zwr贸ci膰 si臋 do prasy. Twardog艂owi wol膮 wszystko zachowywa膰 w ukryciu.
Eileen popatrzy艂a na Mitcha, marszcz膮c doln膮 warg臋. Jej mina m贸wi艂a, 偶e przestaje ju偶 nad tym panowa膰.
- Wzi臋te do niewoli kobiety porzucone w obozie przez tch贸rzliwych samc贸w - powiedzia艂a, wracaj膮c do g艂贸wnego tematu rozmowy, jej oczy b艂yszcza艂y w per艂owym 艣wietle latarni obozowej.
- Naprawd臋 w to wierzysz? - zapyta艂 Mitch.
- Och, przesta艅, Mitch. Sama nie wiem, w co mam wierzy膰. 呕o艂膮dek Mitcha przetrawia艂 to danie bez wi臋kszego przekonania.
- Powinna艣 przynajmniej powiedzie膰 studentom, 偶e nale偶a艂oby zwi臋kszy膰 zasi臋g poszukiwa艅 - rzek艂. - Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e w okolicy s膮 inne cia艂a, mo偶e jedynie kilkaset jard贸w dalej.
Fitz zrobi艂a mink臋 zawodowego zainteresowania.
- Rozmawiali艣my o tym. Wszyscy chc膮 jednak bra膰 udzia艂 w g艂贸wnych wykopaliskach, nikt wi臋c nie wykazuje zapa艂u do przetrz膮sania okolicy.
- Czy masz jakie艣 przeczucie? - zapyta艂a Mitcha Eileen. Pochyli艂a si臋 naprz贸d; jej g艂os nabra艂 udawanych grobowych ton贸w. - Czy jeste艣 w stanie odczytywa膰 te ko艣ci?
Fitz si臋 roze艣mia艂a.
- Tylko troszeczk臋 - skrzywi艂 si臋 Mitch. Potem, spokojniej, doda艂: - Przypuszczalnie nie najlepiej.
- Czy Will Daney b臋dzie nadal p艂aci艂, je艣li jeszcze kilka dni potrwa ca艂e to guzdranie si臋 i branie za kud艂y? - zapyta艂a Fitz.
- Merton uwa偶a, 偶e Daney jest cierpliwy i b臋dzie szczodrze p艂aci艂 - odpar艂a Eileen. - Zna go lepiej ni偶 ktokolwiek z nas.
- Pod ka偶dym wzgl臋dem staje si臋 to r贸wnie trudne jak archeologia w Izraelu - powiedzia艂a Fitz, urodzona pesymistka. - Ka偶de stanowisko jest tam obci膮偶one sprawami politycznymi. Czy s膮dzisz, 偶e Urz膮d Stanu Wyj膮tkowego przyb臋dzie i nas zamknie, u偶ywaj膮c NAGPRY jako wym贸wki?
Mitch si臋 zastanawia艂; powolne rozwa偶ania by艂y wszystkim, na co m贸g艂 si臋 zdoby膰 tak p贸藕no, po tak wyczerpuj膮cym dniu.
- Nie s膮dz臋, aby byli tacy szaleni - stwierdzi艂. - Ca艂y 艣wiat jest jednak beczk膮 prochu.
- Mo偶e powinni艣my pod艂o偶y膰 pod ni膮 ogie艅 - powiedzia艂a Eileen.
26
Baltimore
Kaye obudzi艂o 艣wiergotanie telefonu przy 艂贸偶ku. Usiad艂a prosto w po艣cieli, odgarn臋艂a w艂osy z twarzy i zaspanymi oczami popatrzy艂a na blask dnia przes膮czaj膮cy si臋 przez zas艂ony. Zegar pokazywa艂 5: 07 rano. Nie mia艂a poj臋cia, kto m贸g艂by do niej dzwoni膰 o tak wczesnej porze.
Dzie艅 nie zapowiada艂 si臋 na dobry, ju偶 to wiedzia艂a, ale mimo to wzi臋艂a telefon i po艂o偶y艂a za sob膮 poduszk臋, aby si臋 o ni膮 oprze膰.
- Halo.
- Musz臋 rozmawia膰 z pani膮 Kaye Lang.
- To ja - powiedzia艂a zaspana.
- Kaye, tu Luella Hamilton. Jaki艣 czas temu spotyka艂a艣 si臋 z nami.
Kaye poczu艂a nap艂ywaj膮c膮 adrenalin臋. Spotka艂a Luell臋 Hamilton przed pi臋tnastu laty, kiedy by艂a ona ochotniczk膮 uczestnicz膮c膮 w badaniach nad SHEV膭 prowadzonych w Bethesdzie przez National Institutes of Health. Kaye polubi艂a t臋 kobiet臋, ale nie s艂ysza艂a o niej, odk膮d wyjecha艂a z Mitchem na zach贸d, do stanu Waszyngton.
- Luella? Nie pami臋tam...
- No, pami臋tasz.
Niespodziewanie Kaye przycisn臋艂a mocniej telefon. Dosz艂y j膮 s艂uchy o powi膮zaniach Hamilton贸w z Up River. Organizacja ta uchodzi艂a za bardzo zamkni臋t膮. Zdaniem niekt贸rych prowadzi艂a dzia艂alno艣膰 wywrotow膮. Kaye zapomnia艂a zupe艂nie o swoim li艣cie; tamten czas by艂 dla niej najgorszy, zwraca艂a si臋 do wszystkich, nawet do ekstremist贸w twierdz膮cych, 偶e potrafi膮 wy艣ledzi膰 i uratowa膰 dzieci.
- Luella? Ja nie...
- Powiedzieli, 偶e skoro ci臋 znam, to mo偶e lepiej b臋dzie, je艣li to ja zadzwoni臋. Mo偶e tak by膰?
Pr贸bowa艂a wyklarowa膰 swoje my艣li.
- Mi艂o jest us艂ysze膰 tw贸j g艂os. Co u ciebie?
- Jestem przy nadziei, Kaye. A ty?
- Nie - odpar艂a Kaye. Luella musia艂a mie膰 pi臋膰dziesi膮t kilka lat. By艂o to jak rzucanie ko艣ci膮.
- To znowu SHEVA, Kaye - powiedzia艂a Luella. - Nie mam jednak czasu na pogaduszki. S艂uchaj wi臋c uwa偶nie. Jeste艣 tam, Kaye?
- Zamieniam si臋 w s艂uch.
- Chc臋, aby艣 przesz艂a na szyfrowane po艂膮czenie i zadzwoni艂a do nas. Dobre szyfrowane po艂膮czenie. Masz jeszcze numer?
- Tak - potwierdzi艂a Kaye, zastanawiaj膮c si臋, czy ma go w portmonetce.
- Us艂yszysz milutki mechaniczny g艂os. Naszego robocika. Zostaw sw贸j numer i b臋dziemy mogli oddzwoni膰. Potem odjedziemy st膮d. Mo偶e tak by膰, kochana?
Kaye u艣miechn臋艂a si臋 pomimo napi臋cia.
- Tak, Luello. Dzi臋kuj臋 ci.
- Przepraszam, 偶e zadzwoni艂am tak wcze艣nie. Do widzenia, moja droga.
Telefon zamilk艂. Kaye natychmiast wysun臋艂a nogi z 艂贸偶ka i posz艂a do kuchni zaparzy膰 kaw臋. My艣la艂a o pr贸bie po艂膮czenia si臋 z Mitchem i powiadomienia go. By艂o jednak jeszcze za wcze艣nie, a ponadto rozpowszechnianie takich wie艣ci poprzez niepewn膮 rozmow臋 telefoniczn膮 nie wydawa艂o si臋 najlepszym pomys艂em.
Stan臋艂a przy oknie, wygl膮daj膮c na Baltimore i rozmy艣laj膮c o Stelli w Arizonie, zastanawiaj膮c si臋, co tam robi, ile jeszcze czasu minie, zanim znowu j膮 zobaczy.
Co艣 j膮 zaskoczy艂o i us艂ysza艂a, jak cicho powarkuje, zupe艂nie jak lis. Przez chwil臋, zaciskaj膮c w dr偶膮cej d艂oni kubek z kaw膮, Kaye czu艂a 艣lep膮, bezradn膮 w艣ciek艂o艣膰. - Zwr贸膰cie mi c贸rk臋, skurwiele - wychrypia艂a. Potem opad艂a na najbli偶sze krzes艂o, dygocz膮c tak mocno, 偶e rozlewa艂a kaw臋. Odstawi艂a kubek na stolik pod 艣cian膮 i obj臋艂a si臋 ramionami. R臋kawem grubego szlafroka frotte otar艂a z oczu 艂zy bezradno艣ci. - Uspok贸j si臋, moja droga - powiedzia艂a, pr贸buj膮c na艣ladowa膰 silny kontralt pani Hamilton.
Dzie艅 nie zapowiada艂 si臋 na 艂atwy. Kaye mocno podejrzewa艂a, 偶e b臋dzie odt膮d wolna. Zostanie zwolniona. Na zawsze sko艅czy si臋 jako naukowiec, ale za to zdob臋dzie swobod臋, aby m贸c odzyska膰 c贸rk臋 i scali膰 ponownie rodzin臋.
- Marzycielka - powiedzia艂a bez 艣ladu pewno艣ci siebie Luelli Hamilton.
27
Arizona
O 贸smej rano rozpylili w internacie mocny zapach truskawki. Stella otworzy艂a oczy i zmarszczy艂a nos, j臋cz膮c.
- Co znowu? - zapyta艂a Celia na 艂贸偶ku pod ni膮.
Ludzie czynili tak, kiedy tylko chcieli zrobi膰 co艣, czemu dzieci mog艂yby si臋 sprzeciwia膰. Zastrzyki, masowe pobieranie krwi, badania lekarskie, poszukiwanie w sypialniach rzeczy niedozwolonych.
Nast臋pnie nap艂yn臋艂a fala Pine-Solu, wstrzykiwanego przewodami wentylacyjnymi wisz膮cymi pod wi臋藕b膮 dachow膮. Zapach wnika艂 ustami Stelli, gdy oddycha艂a, a偶 si臋 od niego krztusi艂a.
Usiad艂a na skraju 艂贸偶ka w koszuli nocnej, 偶o艂膮dek si臋 jej skr臋ca艂, a na piersiach czu艂a ucisk. Korytarzem mi臋dzy 艂贸偶kami pi臋trowymi szli trzej m臋偶czy藕ni w strojach izolacyjnych. Stella zobaczy艂a, 偶e jeden z nich nie jest m臋偶czyzn膮: by艂a to Joanie, ni偶sza i grubsza od pozosta艂ych, jej twarz bez wyrazu widnia艂a przez plastikowy wizjer przysadzistego he艂mu.
Joanie przypomina艂a Stelli matk臋 Freda Trinketa; wszystko i nic przyjmowa艂a z takim samym spokojem i fatalizmem, bez 偶adnego obci膮偶enia emocjonalnego.
Tr贸jka w skafandrach zatrzyma艂a si臋 cztery 艂贸偶ka od Stelli. Dziewczyna 艣pi膮ca na samej g贸rze, Julianne Nicorelli, nienale偶膮ca do demu Stelli, zesz艂a po kilku 艂agodnych s艂owach Joanie. By艂a przel臋kniona, ale nie przera偶ona, jeszcze nie. Wychowawcy i nauczyciele czasami zarz膮dzali w obozie alarmy pr贸bne, dziwne alarmy, a dzieciakom nigdy nie m贸wiono, o co w nich chodzi艂o.
Joanie odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a prosto w stron臋 艂贸偶ka Stelli, kt贸ra szybko zsun臋艂a si臋 na pod艂og臋, nie korzystaj膮c z drabinki, i wyg艂adzi艂a koszul臋 nocn膮 wybrzuszaj膮c膮 si臋 nad kolanami. R臋koma zas艂oni艂a piersi; tkanina by艂a troch臋 przezroczysta i Stella nie chcia艂a, aby m臋偶czy藕ni patrzyli na ni膮.
- Ty te偶, Stello - powiedzia艂a Joanie g艂osem g艂uchym i sycz膮cym w he艂mie. - Jedziemy na wycieczk臋.
- Ile jedzie? - zapyta艂a Celia.
Joanie u艣miechn臋艂a si臋 bez weso艂o艣ci.
- Specjaln膮 wycieczk臋. Nagroda za dobre stopnie i dobre zachowanie. Reszta p贸jdzie na wczesne 艣niadanie.
By艂o to k艂amstwo. Julianne Nicorelli mia艂a paskudne stopnie, czym nikt si臋 nie przejmowa艂.
28
Baltimore
- G艂owy do g贸ry. Marge zjawi si臋 za dwadzie艣cia minut - powiedzia艂a Liz Cantrera. - Gotowi?
- Bardziej gotowa nie b臋d臋 - odpar艂a Kaye i zaczerpn臋艂a g艂臋boko powietrza. Rozejrza艂a si臋 po laboratorium, sprawdzaj膮c, czy nale偶y co艣 uporz膮dkowa膰 albo wyczy艣ci膰. Cho膰 nie mia艂o to znaczenia. By艂 to ostatni dzie艅 jej pracy.
- Wygl膮dasz doskonale - powiedzia艂a ponuro Liz, obci膮gaj膮c klapy 偶akietu Kaye.
Marge Cross rozumia艂a zaba艂aganione sypialnie nauki. Poza tym Kaye w膮tpi艂a, czy jej wizyta ma na celu sprawdzanie porz膮dku.
W stosunku do Kaye Cross by艂a prawie zawsze mi艂a. Wydawa艂a si臋 j膮 lubi膰 i ceni膰 w tym samym stopniu co innych. Dzi艣 jednak Cross niewiele m贸wi艂a, klepi膮c palcem w usta i kiwaj膮c g艂ow膮. Unios艂a g艂ow臋, aby spojrze膰 na rury zwisaj膮ce z sufitu. Wygl膮da艂a, jakby wczytywa艂a si臋 w czerwone etykietki oznaczaj膮ce r贸偶ne przewody pod ci艣nieniem.
Towarzyszy艂y jej tylko trzy osoby. Dwaj przystojni m臋偶czy藕ni w ciemnografitowych garniturach sporz膮dzali notatki na elektronicznych tabliczkach. Szczup艂a m艂oda kobieta o d艂ugich, cienkich jasnych w艂osach i kr贸tkim, zadartym nosku robi艂a zdj臋cia aparatem wielko艣ci pi贸ra.
Liz trzyma艂a si臋 w tyle, wyra藕nie pozwalaj膮c Kaye zajmowa膰 pierwsze miejsce. Oprowadzi艂a wszystkich pospiesznie, w pe艂ni 艣wiadoma, 偶e robi膮 spis inwentarza z my艣l膮 o przeniesieniu lub zamkni臋ciu laboratorium.
- Jeste艣my zagubieni - powiedzia艂a Cross. - Wszystko, co firmie zleci艂 rz膮d i ludzie, da艂o w efekcie puszk臋 Pandory - doda艂a cicho, przygryzaj膮c g贸rn膮 warg臋. - S艂ysza艂am, 偶e w zesz艂ym tygodniu dobrze sobie poradzi艂a艣 na Kapitolu. - Obdarzy艂a Kaye niewyra藕nym u艣mieszkiem.
- Posz艂o nie藕le. - Kaye umkn臋艂a wzrokiem w bok i wzruszy艂a ramionami. - Rachel Browning pr贸bowa艂a zje艣膰 mnie 偶ywcem.
- Uda艂o jej si臋? - spyta艂a Cross.
- Mam za szeroki ty艂ek, aby przej艣膰 jej przez gard艂o.
M艂odzi m臋偶czy藕ni wygl膮dali na gotowych do okazania oburzenia, gdyby Cross to uczyni艂a, ale ta si臋 roze艣mia艂a.
- Jezu, Kaye. Nigdy nie wiem, co od ciebie us艂ysz臋. Moi kadrowcy przez ciebie rw膮 sobie w艂osy z g艂owy.
- To dlatego staram si臋 swoj膮 trzyma膰 nisko i si臋 nie odzywa膰.
- Nie dowiadujemy si臋, jak powstrzyma膰 SHEV臉 - powiedzia艂a z namys艂em Cross, nadal przygl膮daj膮c si臋 przewodom pod sufitem.
- To prawda - przyzna艂a Kaye.
- Jeste艣 zadowolona.
Raz jeszcze Kaye poczu艂a, 偶e nie powinna si臋 odzywa膰, 偶e jest odpowiedzialna nie tylko za siebie.
- La Robert tak偶e zawodzi, ale si臋 do tego nie przyzna - powiedzia艂a Cross. Machn臋艂a r臋k膮 na innych w laboratorium. - Id藕cie sobie st膮d, dzieci. 艢wi臋te potwory chc膮 na chwil臋 zosta膰 same.
M艂odzi m臋偶czy藕ni ruszyli do drzwi. Smuk艂a blondynka pr贸bowa艂a przypomnie膰 Cross o innych jej spotkaniach wyznaczonych na ten poranek.
- Odwo艂aj je - poleci艂a Cross.
Liz zosta艂a z boku, zatroskana o Kaye. Z jej miny Kaye wywnioskowa艂a, 偶e asystentka gotowa jest wyst膮pi膰 fizycznie, aby tylko jej broni膰.
Cross u艣miechn臋艂a si臋 serdecznie do Liz.
- Kochanie, czy potrafisz co艣 doda膰 do naszego duetu?
- Ani odrobiny - przyzna艂a Liz. - Mam odej艣膰? - zapyta艂a Kaye.
Ta kiwn臋艂a g艂ow膮.
Liz zabra艂a p艂aszcz i torebk臋, po czym w 艣lad za blondynk膮 ruszy艂a ku drzwiom.
- Pojed藕my wind膮 ekspresow膮 na najwy偶sze pi臋tro - zaproponowa艂a 艂agodnie Cross i obj臋艂a r臋k膮 ramiona Kaye. - Min臋艂o o wiele za du偶o czasu, odk膮d razem 艂ama艂y艣my nad czym艣 g艂ow臋. Chc臋, 偶eby艣 opowiedzia艂a mi o tym, co wed艂ug siebie odkry艂a艣 podczas radiologii.
Sala konferencyjna Americolu na dwudziestym pi臋trze by艂a wielka i ekstrawagancka, z d艂ugim sto艂em wyci臋tym z jednego pnia d臋bu, wykonanymi r臋cznie krzes艂ami w stylu Williama Morrisa, kt贸re wydawa艂y si臋 wisie膰 w powietrzu na cieniutkich n贸偶kach, i 艣cianach obwieszonych dzie艂ami sztuki ilustracyjnej z pocz膮tku dwudziestego wieku.
Cross wyda艂a polecenia sali i dwie 艣ciany zwin臋艂y si臋, ods艂aniaj膮c tablice elektroniczne. Odcinki sto艂u podnios艂y si臋 niby o艂owiane 偶o艂nierzyki: okaza艂y si臋 cienkimi monitorami osobistymi.
- Gdybym mia艂a zaczyna膰 od pocz膮tku - powiedzia艂a Cross - zmieni艂abym to w sal臋 przedszkola. Krzese艂ka i wagoniki z kartonikami mleka. Tak w艂a艣nie ma艂a jest nasza wiedza. Ale... czepiamy si臋 naszej urody i bogactwa. Lubimy czu膰, 偶e mamy w艂adz臋 i 偶e b臋dzie tak zawsze.
Kaye s艂ucha艂a uwa偶nie, ale nie odpowiada艂a.
Cross wcisn臋艂a kolejny guzik i na tablicach wy艣wietli艂y si臋 d艂ugie pasma nabazgranych notatek. Kaye domy艣li艂a si臋, 偶e s膮 to zapisane wyniki kilku p贸藕nowieczornych i wczesnorannych szybkich narad, z Cross tkwi膮c膮 samotnie na wysoko艣ciach, dzier偶膮c膮 przypominaj膮c膮 pi贸ro pa艂eczk臋, poruszaj膮c膮 si臋 po tablicach jak kr贸lowa czarodziejka umieszczaj膮ca zakl臋cia na 艣cianach swego zamku.
Bardzo niewiele z tych bazgro艂贸w Kaye potrafi艂a odszyfrowa膰. R臋czne pismo Cross s艂yn臋艂o z nieczytelno艣ci.
- Nikt tego nie widuje - szepn臋艂a Cross. - Trudno je odczyta膰, co? - zapyta艂a Kaye. - Kiedy艣 mia艂am doskona艂y charakter pisma. - Pokaza艂a swe spuchni臋te knykcie.
Kaye zastanawia艂a si臋, do czego w ten spos贸b zmierza Cross. Czy by艂 to jaki艣 pokr臋tny spos贸b obej艣cia si臋 z ni膮 na koniec 艂askawie, z serdecznym u艣ci艣ni臋ciem r臋ki?
- Tajemnica 偶ycia - powiedzia艂a Cross - kryje si臋 w zrozumieniu, jak rozmawiaj膮 z sob膮 male艅stwa. Zgadza si臋?
- Tak - potwierdzi艂a Kaye.
- I utrzymujesz, od samego pocz膮tku SHEVY, 偶e wirusy s膮 cz臋艣ci膮 arsena艂u 艣rodk贸w komunikacji, z kt贸rego korzystaj膮 rozmawiaj膮ce z sob膮 kom贸rki i cia艂a.
- To dlatego sprowadzi艂a艣 mnie do Americolu.
Cross skwitowa艂a to lekkim grymasem i uniesieniem ramion.
- Dlatego uczyni艂a艣 z siebie laboratorium, aby dowie艣膰 swego i urodzi膰 dziecko SHEVY. Odwa偶ne i bardziej ni偶 troch臋 g艂upie.
Kaye zacisn臋艂a szcz臋ki.
Cross wiedzia艂a, 偶e d藕gn臋艂a w ods艂oni臋ty nerw.
- S膮dz臋, 偶e klika Jacksona trafi艂a w sedno w jednej sprawie. Do艣wiadczenia 偶yciowe sk艂aniaj膮 ci臋 do przekonania, 偶e SHEVA jest dobroczynnym, naturalnym zjawiskiem, przed kt贸rym powinni艣my ust膮pi膰 i je uzna膰. Nie walczy膰 z nim. Jest wi臋ksze od nas wszystkich.
- Jestem dumna z c贸rki - stwierdzi艂a niezgrabnie Kaye.
- Nie w膮tpi臋. Wys艂uchaj mnie. Dok膮d艣 z tym zmierzam, ale jeszcze nie wiem dok膮d. - Cross chodzi艂a wzd艂u偶 tablic z za艂o偶onymi r臋koma, stukaj膮c jednym 艂okciem w pilota. - Firmy s膮 moimi dzie膰mi. To bana艂, ale prawdziwy, Kaye. Jestem tak g艂upia i waleczna jak wy. Przekszta艂ci艂am swoje firmy w eksperyment dotycz膮cy polityki i dziej贸w ludzko艣ci. Jeste艣my bardzo do siebie podobne, z tym wyj膮tkiem, 偶e ja nie mia艂am sposobno艣ci - ani, m贸wi膮c szczerze, ochoty - do w艂膮czenia w ten eksperyment swego cia艂a. Teraz obie stoimy przed gro藕b膮 utraty tego, co kochamy najmocniej.
Cross odwr贸ci艂a si臋 i naci艣ni臋ciem guzika oczy艣ci艂a zupe艂nie tablice. Skrzywi艂a twarz w grymasie.
- Wszystko to szajs. Ta sala jest strat膮 pieni臋dzy. Nie mo偶na si臋 oprze膰 wra偶eniu, 偶e ktokolwiek zbudowa艂 to wszystko, wiedzia艂, co czyni, zna艂 wszystkie odpowiedzi. To architektoniczne k艂amstwo. Nie znosz臋 tej sali. Wszystko, co w艂a艣nie wymaza艂am, to brednie. Udajmy si臋 gdzie艣 indziej. - Wyra藕nie by艂o wida膰, 偶e jest z艂a.
Kaye przezornie splot艂a r臋ce. Nie mia艂a jeszcze zielonego poj臋cia, co si臋 stanie.
- No dobrze - powiedzia艂a. - Dok膮d?
- 呕adne limuzyny. Na par臋 godzin zapomnijmy o luksusach. Cofnijmy si臋 do krzese艂ek, ciasteczek i kartonik贸w mleka. - Cross u艣miechn臋艂a si臋 przebiegle, ods艂aniaj膮c mocne, r贸wne, lecz pokryte plamkami z臋by. - Wyno艣my si臋 z tego budynku.
Szare, przebijaj膮ce si臋 przez m偶awk臋 艣wiat艂o powita艂o je, gdy szklanymi drzwiami wysz艂y na ulic臋. Cross zatrzyma艂a taks贸wk臋.
- R贸偶owiej膮 ci policzki - powiedzia艂a do Kaye, gdy zaj臋艂y tyln膮 kanap臋 taks贸wki. - Jakby chcia艂y co艣 oznajmi膰.
- Ci膮gle tak si臋 dzieje - przyzna艂a troch臋 za偶enowana Kaye.
Cross poda艂a kierowcy adres, kt贸ry Kaye nic nie m贸wi艂. Siwow艂osy taks贸wkarz, Sikh w bia艂ym turbanie, obejrza艂 si臋 przez rami臋.
- Musi pani zap艂aci膰 kart膮 z g贸ry - powiedzia艂.
Cross si臋gn臋艂a do torebki zawieszonej na pasie.
- Ja stawiam - oznajmi艂a Kaye i wr臋czy艂a kierowcy swoj膮 kart臋 kredytow膮. Taks贸wka ruszy艂a, przeciskaj膮c si臋 w g臋stym ruchu.
- Jak to jest, gdy ma si臋 takie policzki, czy s膮 jak szyldy? - zapyta艂a Cross.
- By艂o rewelacyjnie - odpar艂a Kaye. - Kiedy moja c贸rka by艂a m艂odsza, miga艂y艣my sobie policzkami. Mia艂am wra偶enie, 偶e ucz臋 j膮 m贸wi膰. Brakowa艂o mi tego, gdy policzki zblad艂y.
Cross przygl膮da艂a si臋 jej bardzo uwa偶nie, potem chwilk臋 odczeka艂a i powiedzia艂a:
- O tym, 偶e nie mog臋 mie膰 dzieci, dowiedzia艂am si臋 w wieku dwudziestu pi臋ciu lat. Choroba zapalna miednicy. By艂am wielk膮, niezgrabn膮 dziewuch膮 i bardzo rzadko umawia艂am si臋 na randki. Musia艂am trzyma膰 si臋 kurczowo facet贸w, gdy tylko na jakiego艣 trafi艂am, a jeden z nich... No tak. 呕adnych szans na dziecko, a ja zdecydowa艂am, 偶e nie b臋d臋 pr贸bowa艂a usuwa膰 skutk贸w okaleczenia, gdy偶 nigdy nie spotkam m臋偶czyzny, kt贸remu zaufa艂abym na tyle, aby zosta艂 ojcem mojego dziecka. Do艣膰 wcze艣nie si臋 wzbogaci艂am i faceci, kt贸rych poci膮ga艂am, byli jedynie mi艂ymi zabawkami, potrzebnymi mi, skorymi do zabawy, ale niezbyt godnymi zaufania.
- Przykro mi - rzuci艂a Kaye.
- Sublimacja jest dusz膮 dokona艅 - stwierdzi艂a Cross. - Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e rozumiem, co znaczy by膰 rodzicem. Mog臋 to por贸wna膰 jedynie z tym, co czuj臋 dla moich firm, a zapewne podobie艅stwo nie jest zbyt wielkie.
- Zapewne.
Cross cmokn臋艂a.
- Nie chodzi mi tutaj o finansowanie, wylanie ciebie czy cokolwiek r贸wnie prostego. Obie jeste艣my odkrywczyniami, Kaye. Ju偶 tylko z tego powodu powinny艣my by膰 otwarte i szczere.
Kaye wyjrza艂a przez okienko taks贸wki i rozbawiona pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Tak si臋 nie da, Marge. Nadal jeste艣 bogata i wiele mo偶esz. Nadal jeste艣 moj膮 szefow膮.
- No tak, psiakrew - przyzna艂a Cross z udawanym rozczarowaniem i pstrykn臋艂a palcami.
- By膰 mo偶e jednak nie ma to znaczenia - powiedzia艂a Kaye.
- Nigdy nie by艂am zbyt dobra w ukrywaniu moich prawdziwych uczu膰. Mo偶e zauwa偶y艂a艣.
Cross wyda艂a d藕wi臋k zbyt piskliwy jak na 艣miech, ale zachowuj膮cy pewn膮 dziwaczn膮 godno艣膰, zapewne nieb臋d膮cy tak偶e chichotem.
- Ca艂y czas pogrywa艂a艣 sobie ze mn膮.
- Pozna艂aby艣, gdybym tak robi艂a - powiedzia艂a Kaye.
Cross poklepa艂a j膮 po policzku.
- Miganie policzkami.
Kaye wygl膮da艂a na zdumion膮.
- Jak co艣 tak wspania艂ego mo偶e by膰 czym艣 nienormalnym, chorob膮? Gdybym potrafi艂a wonie膰 gor膮czk膮, ju偶 sta艂abym na czele ka偶dej firmy w tym kraju.
- Nie chcia艂aby艣 - powiedzia艂a Kaye. - Gdyby艣 by艂a jednym z tych dzieci.
- A teraz kto jest naiwny? - zapyta艂a Cross. - Czy偶by艣 s膮dzi艂a, 偶e pozostawi艂y za sob膮 nasz膮 ma艂pi膮 natur臋?
- Nie. Czy wiesz, czym jest dem? - odpowiedzia艂a pytaniem Kaye.
- To grupa spo艂eczna niekt贸rych dzieciak贸w SHEVY.
- Chcia艂am powiedzie膰, 偶e zach艂anne mog膮 by膰 demy, a nie osoby. A kiedy dem zacznie wonie膰 gor膮czk膮, my, pomniejsze ma艂py, nie b臋dziemy mia艂y 偶adnych szans.
Cross odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u i zastanowi艂a si臋 nad jej s艂owami.
- S艂ysza艂am o tym - przyzna艂a.
- Znaj膮 panie jakie艣 dziecko SHEVY? - zapyta艂 taks贸wkarz, patrz膮c na nie w lusterku wstecznym. Nie czeka艂 na odpowied藕.
- Moja wnuczka, dziewczynka SHEVY, mieszka w Peszawarze, jest cudowna. Naprawd臋 cudowna. To przera偶aj膮ce - doda艂 rado艣nie, dumnie, z szerokim u艣miechem. - Naprawd臋 przera偶aj膮ce.
29
Arizona
Stella siedzia艂a z Julianne Nicorelli w be偶owym pokoiku szpitala. Joanie odseparowa艂a je od innych dziewcz膮t. Czeka艂y ju偶 dwie godziny. Wok贸艂 panowa艂 spok贸j. Siedzia艂y na swoich krzes艂ach zesztywnia艂e niby zamarzni臋te mas艂o, patrz膮c na much臋 艂a偶膮c膮 po oknie.
Pok贸j wype艂nia艂 nadal g臋sty zapach truskawkowy, kt贸ry Stella kiedy艣 uwielbia艂a.
- Czuj臋 si臋 okropnie - powiedzia艂a Julianne.
- Ja te偶.
- Na co czekaj膮?
- Co艣 si臋 popl膮ta艂o/Nast膮pi艂 b艂膮d - odpowiedzia艂a Stella.
Julianne poszura艂a butami po pod艂odze.
- Przepraszam, 偶e nie jeste艣 z mojego demu.
- Wszystko w porz膮dku.
- Utw贸rzmy w艂asny, tutaj. Po艂膮czymy si臋/Zamkni臋tym/z kim艣 innym/jak my/kto przyjdzie.
- No dobrze - powiedzia艂a Stella.
Julianne zmarszczy艂a nos.
- Strasznie cuchnie/Nie mog臋 wyw臋szy膰 swoich my艣li.
Ich krzes艂a by艂y oddalone o kilka st贸p, przyzwoity dystans, zwa偶ywszy na zdenerwowanie i strach wydzielane przez obie dziewczyny i przebijaj膮ce si臋 nawet przez truskawkowy zapach. Julianne wsta艂a i wyci膮gn臋艂a jedn膮 r臋k臋. Stella przechyli艂a g艂ow臋 w bok i odgarn臋艂a w艂osy, ods艂aniaj膮c miejsce za uszami.
- Zaczynaj.
Julianne dotkn臋艂a tam sk贸ry, woskowej wydzieliny, i rozsmarowa艂a j膮 pod swoim nosem. Skrzywi艂a si臋, potem opu艣ci艂a palec i zafr膮cha艂a - unosz膮c g贸rn膮 warg臋 i wci膮gaj膮c do ust powietrze op艂ywaj膮ce palec.
- Auuu! - rzuci艂a, wcale nie z niech臋ci膮, i zamkn臋艂a oczy. - Czuj臋 si臋 lepiej. A ty?
Stella kiwn臋艂a g艂ow膮.
- Czy chcesz by膰 matk膮 demu? - zapyta艂a.
- To bez znaczenia - odpar艂a Julianne. - I tak nie mamy kworum. - Zaraz rozejrza艂a si臋 z przestrachem. - Przypuszczalnie nas nagrywaj膮.
- Przypuszczalnie.
- Nie obchodzi mnie to. Teraz ty.
Stella dotkn臋艂a Julianne za uchem. Sk贸ra by艂a tam bardzo ciep艂a, prawie gor膮ca. Julianne wonia艂a gor膮czkowo, rozpaczliwie pr贸buj膮c si臋gn膮膰 uprzejmym perswadowaniem i zadzierzgn膮膰 wi臋藕 ze Stell膮. By艂o to wzruszaj膮ce. Oznacza艂o, 偶e Julianne jest bardziej przestraszona i mniej pewna siebie od Stelli. Bardziej przestraszona, ni偶 nale偶a艂o.
- B臋d臋 matk膮 demu - powiedzia艂a Stella. - Dop贸ki nie przyjdzie kto艣 lepszy.
- W porz膮dku - zgodzi艂a si臋 Julianne. I tak by艂o to tylko na pokaz. Bez kworum znaczy艂o tyle co nic. Julianne ko艂ysa艂a si臋 w prz贸d i w ty艂. Jej wonienie przesz艂o w zapach kawy i tu艅czyka - troch臋 niepokoj膮cy. Sprawia艂o, 偶e Stella zapragn臋艂a kogo艣 obj膮膰.
- Brzydko pachn臋, co? - zapyta艂a Julianne.
- Nie - odpar艂a Stella. - Ale obie pachniemy teraz inaczej.
- Co si臋 z nami sta艂o?
- Na pewno chc膮 si臋 tego dowiedzie膰 - odpar艂a Stella, patrz膮c na mocne stalowe drzwi.
- Bol膮 mnie biodra - powiedzia艂a Julianne. - Tak n臋dznie si臋 czuj臋.
Stella przysun臋艂a bli偶ej swoje krzes艂o. Dotkn臋艂a spoczywaj膮cych na kolanie palc贸w Julianne. Julianne by艂a wysoka i chuda. Stella mia艂a wi臋cej cia艂a, cho膰 jeszcze nie uros艂y jej piersi, a biodra pozostawa艂y w膮skie.
- Nie chc膮, aby艣my mia艂y dzieci - powiedzia艂a Julianne, jakby czyta艂a jej w my艣lach, a rozpacz przela艂a si臋 u niej 艂kaniem.
W odpowiedzi Stella jedynie g艂aska艂a nadal jej d艂o艅. Potem j膮 odwr贸ci艂a, naplu艂a do wn臋trza i potar艂a o ni膮 swoj膮. Pomimo truskawkowego zapachu przedar艂a si臋 do Julianne i ta zacz臋艂a si臋 uspokaja膰, skupia膰, wyg艂adza膰 niepotrzebne zmarszczki strachu.
- Nie powinny wprawia膰 nas w sza艂 - powiedzia艂a Julianne. - Je艣li chc膮 nas pozabija膰, niech lepiej zrobi膮 to szybko.
- Ciii - ostrzeg艂a j膮 Stella. - Poczujmy si臋 swobodniej. Nie mo偶emy ich powstrzyma膰 przed zrobieniem tego, co zamierzaj膮.
- A co zamierzaj膮? - spyta艂a Julianne.
- Ciii.
Szcz臋kn膮艂 elektroniczny zamek w drzwiach. Stella przez okienko zobaczy艂a Joanie w skafandrze z kapturem. Drzwi si臋 otworzy艂y.
- Idziemy, dziewcz臋ta - zarz膮dzi艂a Joanie. - Zanosi si臋 na zabaw臋. - Jej g艂os brzmia艂 jak zapis mowy wydobywaj膮cy si臋 ze starej lalki.
呕贸艂ty autobus, przypominaj膮cy ma艂y szkolny, czeka艂 na nich przed szpitalem. Silnego Willa przywieziono innym, bezpiecznie zamkni臋tym i l艣ni膮cym, nowym; Stella zastanowi艂a si臋, dlaczego nie u偶ywaj膮 teraz tamtego autobusu.
Czterej wychowawcy w skafandrach zaprowadzili do drzwiczek autobusu pi臋膰 dziewcz膮t i czterech ch艂opc贸w. Celia, LaShawna i Felice znowu by艂y w jednej grupie, Julianne sz艂a przed Stell膮, jej za du偶e chodaki plaska艂y o ziemi臋.
W艣r贸d ch艂opc贸w by艂 Silny Will. Stella na jego widok zareagowa艂a zar贸wno obaw膮, jak i dziwnym podnieceniem. By艂a ca艂kowicie pewna, 偶e nie mia艂o w sobie nic seksualnego - opiera艂a si臋 na tym, co opowiada艂a jej Kaye - ale niemal tak wygl膮da艂o. Nigdy przedtem czego艣 podobnego nie czu艂a. By艂o czym艣 nowym.
Nie tylko dla niej.
Pomy艣la艂a, 偶e mo偶e to by膰 czym艣 nowym dla ca艂ej rasy ludzkiej, albo czym tam oni s膮. Mo偶e to znowu jaki艣 wirus.
Ch艂opcy szli w odleg艂o艣ci dziesi臋ciu st贸p od dziewcz膮t. 呕aden nie by艂 skuty, ale gdzie mogliby uciec? Na pustyni臋? Najbli偶sze miasteczko le偶a艂o dwadzie艣cia mil dalej, a ju偶 by艂o sto stopni ciep艂a.
Wychowawcy trzymali ma艂e pistolety gazowe, wype艂niaj膮ce powietrze zapachem cytrus贸w - pomara艅czy i cytryny - oraz niezmiennie ulubionym aromatem Pine-Solu.
Will wygl膮da艂 na przybitego, wyko艅czonego. Ni贸s艂 papierow膮 ksi膮偶k臋 bez ok艂adki, o po偶贸艂k艂ych i wy艣wiechtanych stronicach. Nie patrzy艂 na dziewcz臋ta; 偶aden z ch艂opc贸w tego nie robi艂. Wydawali si臋 zdrowi fizycznie, ale pow艂贸czyli nogami przy chodzeniu. Stella nie mog艂a wychwyci膰 ich zapachu.
Drzwi autobusu stan臋艂y otworem i najpierw wpuszczono ch艂opc贸w, ka偶膮c im siada膰 po lewej stronie. Przez okna Stella widzia艂a zaci膮gni臋te i przypi臋te plastikowe zas艂ony. Wygl膮da艂y na lekkie, przypomina艂y zas艂ony przy prysznicach. Joannie poprowadzi艂a dziewcz臋ta do drzwi. Wesz艂y na prawo od zas艂ony i usiad艂y w pi臋ciu 艣rodkowych rz臋dach g艂adkich 艂awek z niebieskiego tworzywa sztucznego, ka偶da na swojej.
Stella powierci艂a si臋 i jej spodnie przywar艂y do plastiku. Siedzenie by艂o 艣mieszne, lepkie i oleiste. Wydziela艂o szczeg贸lny zapach, jakby terpentyny. Co艣 rozpylili we wn臋trzu autobusu.
Celia usiad艂a bezpo艣rednio przed ni膮 i pochyli艂a si臋, aby rozmawia膰 z LaShawn膮.
- Zosta艅cie na miejscach - pouczy艂a ich Joanie monotonnym g艂osem. - 呕adnych rozm贸w. - Przygl膮da艂a si臋 dzieciom po obu stronach zas艂ony, potem podesz艂a do Julianne i wzi臋艂a j膮 za r臋k臋, ale po chwili pu艣ci艂a i wycofa艂a si臋 na ty艂 autobusu. Julianne rzuci艂a Stelli spojrzenie pe艂ne l臋ku, ale i ulgi, po czym stan臋艂a z boku, przyciskaj膮c r臋ce do bok贸w i dr偶膮c.
Do 艣rodka wsiad艂 stra偶nik, maj膮cy czterdzie艣ci kilka lat, kr臋py i uzbrojony, ubrany w spodnie barwy khaki i bia艂膮 koszul臋 z kr贸tkimi r臋kawami, opinaj膮c膮 mu ramiona. W kaburze przy pasie mia艂 ma艂y pistolet maszynowy. Popatrzy艂 na ch艂opc贸w, potem wychyli艂 si臋 w bok i zerkn膮艂 na siedz膮ce z prawej strony autobusu dziewcz臋ta.
Wszyscy w autobusie milczeli.
Stella czu艂a, jak kurczy si臋 jej 偶o艂膮dek.
Drzwi si臋 zamkn臋艂y. Will przesun膮艂 r臋k膮 po plastikowej zas艂onie, wywo艂uj膮c stukanie zaczep贸w o szyn臋 przymocowan膮 do dachu autobusu. Stra偶nik pochyli艂 si臋 i zmarszczy艂 brwi.
Stella nie mog艂a teraz wyczu膰 偶adnego zapachu. Nos mia艂a ca艂kowicie zapchany.
- Czy wolno mi czyta膰 w autobusie? - zawo艂a艂 Will.
Stra偶nik wzruszy艂 ramionami.
- Dzi臋kuj臋! - krzykn膮艂 Will, a dziewczyny zachichota艂y. - Bardzo panu dzi臋kuj臋.
M臋偶czyzna wyra藕nie nie lubi艂 tego obowi膮zku. Patrzy艂 przed siebie, czekaj膮c na kierowc臋.
- Co z obiadem? - zawo艂a艂 Will. - Czy co艣 zjemy?
Ch艂opcy si臋 roze艣mieli. Dziewcz臋ta zgarbi艂y si臋 na swoich miejscach. Stella pomy艣la艂a, 偶e mo偶e zabieraj膮 ich, aby zabi膰 i po膰wiartowa膰. Felice wyra藕nie zastanawia艂a si臋 nad tym samym. Celia dygota艂a.
Will w ko艅cu przesta艂 rycze膰. Wyrwa艂 kartk臋 z ksi膮偶ki, zwin膮艂 j膮 w kuleczk臋 i rzuci艂 nad trzema rz臋dami siedze艅 do zag艂臋bienia przy okienku od strony kierowcy. Z j臋zykiem wysuni臋tym mi臋dzy z臋bami i b艂aze艅skim u艣miechem wyrwa艂 kolejn膮 kartk臋, zmi膮艂 i wys艂a艂 wysokim 艂ukiem na pusty fotel kierowcy. Stella przygl膮da艂a si臋 temu poprzez przezroczyste przegrody mi臋dzy rz臋dami siedze艅, zak艂opotana i rozbawiona owym pokazem niepos艂usze艅stwa.
Po schodkach wszed艂 kierowca. D艂oni膮 w r臋kawiczce podni贸s艂 zmi臋ty papierek, skrzywi艂 si臋 i wyrzuci艂 go przez drzwiczki. Papier odbi艂 si臋 od piersi stra偶niczki, kt贸ra w艂a艣nie podchodzi艂a. Tak jak jej kolega, by艂a pot臋偶na i po czterdziestce. Wymamrota艂a co艣 niezrozumia艂ego dla Stelli. Stra偶nik i stra偶niczka mieli w膮chacze przypi臋te do kieszeni na piersiach. Stella zauwa偶y艂a, 偶e urz膮dzenia s膮 wy艂膮czone.
Kierowca zaj膮艂 swoje miejsce.
- Jedziemy! - zawo艂a艂 Will. Za nim jeden z ch艂opc贸w zacz膮艂 pohukiwa膰. Stra偶niczka okr臋ci艂a si臋 szybko i popatrzy艂a na nich akurat w chwili, gdy trafia艂a j膮 kolejna kulka ze zmi臋tego papieru.
Wzd艂u偶 plastikowej zas艂ony po stronie ch艂opc贸w stra偶nik poszed艂 na ty艂 autobusu.
- Jedziemy! Jedziemy! - krzycza艂 Will, podskakuj膮c na swoim miejscu.
- Siadaj, do diab艂a - powiedzia艂 stra偶nik.
- Czemu nas nie zwi膮偶ecie? - zapyta艂 Will. - Czemu nas nie przymocujecie do siedze艅?
- Zamknij si臋 - nakaza艂 stra偶nik.
Stell臋 przeszed艂 dreszcz. Zabiera艂 ich dok膮d艣 zesp贸艂 niemaj膮cy wi臋kszego do艣wiadczenia z dzie膰mi SHEVY. Wyczuwa艂a instynktownie takie rzeczy. Ta dw贸jka, a tak偶e kierowca, wygl膮dali na jeszcze g艂upszych od panny Kantor. 呕aden z ludzi wewn膮trz autobusu czy poza nim nie wygl膮da艂 na zadowolonego; wszystko wskazywa艂, 偶e co艣 idzie nie tak, jak nale偶y.
Stella zastanawia艂a si臋, co spotka艂o inny autobus, ten, kt贸rego zwykle u偶ywano.
Will wpatrywa艂 si臋 jak sok贸艂 w stra偶nik贸w i kierowc臋; spojrzenie mia艂 twarde. Stella stara艂a si臋 poprzez tworzywo sztuczne skupi膰 wzrok na jego twarzy, ale ch艂opiec si臋 odchyli艂 i jego obraz si臋 zamaza艂.
Wzmocnione drutem plastikowe okna by艂y zamkni臋te od zewn膮trz. Tego rodzaju autobusy Stella widywa艂a jako dziecko; przewozi艂y wi臋藕ni贸w zbieraj膮cych 艣mieci lub kosz膮cych traw臋 wzd艂u偶 autostrad. Patrzy艂a przez okno i dr偶a艂a.
Bola艂o j膮 cia艂o. Przed ni膮 Celia garbi艂a si臋, mrucz膮c co艣 do siebie. Zaciska艂a d艂onie na wy艣cie艂anej por臋czy. LaShawna ziewa艂a, udaj膮c, 偶e nic jej nie obchodzi. Felice otuli艂a si臋 ramionami i usi艂owa艂a zasn膮膰.
- Jed藕, jed藕, jed藕! - ryczeli ch艂opcy, podskakuj膮c na swoich miejscach. Felice opar艂a g艂ow臋 o okno. Stella wola艂aby, aby ch艂opcy si臋 uspokoili. Chcia艂a, aby wszyscy si臋 uspokoili, pozwalaj膮c jej zamkn膮膰 oczy i udawa膰, 偶e jest gdzie艣 indziej. Czu艂a si臋 zdradzona przez szko艂臋, pann臋 Kantor, pann臋 Kinney.
Oczywi艣cie by艂o to g艂upie. Zdrad膮 by艂 przede wszystkim pobyt w szkole. Dlaczego jej opuszczenie mia艂oby by膰 czym艣 gorszym? Odchyli艂a g艂ow臋 na oparcie, aby przesz艂y jej md艂o艣ci.
Stra偶niczka poleci艂a kierowcy zamkn膮膰 i zaryglowa膰 drzwi. Ten uruchomi艂 silnik i wrzuci艂 bieg. Autobus szarpn膮艂.
Celia zacz臋艂a wymiotowa膰. Kierowca gwa艂townie zatrzyma艂 autobus na ko艅cu betonowej alejki prowadz膮cej do g艂贸wnej drogi.
- Nie przejmuj si臋! - krzykn臋艂a stra偶niczka, wykrzywiaj膮c si臋 ze wstr臋tem. - Posprz膮tamy, kiedy st膮d wyjedziemy. Ruszaj!
- Jed藕, jed藕, jed藕! - zawodzili ch艂opcy. Will zerkn膮艂 na Stell臋, zacisn膮艂 r贸wno usta i zacz膮艂 wyrywa膰 z ksi膮偶ki kolejn膮 kartk臋.
Kiedy autobus ju偶 jecha艂, powietrze zacz臋艂o nap艂ywa膰 przez ma艂e przewody nad oknami i Stella poczu艂a si臋 lepiej. Celia si臋 uspokoi艂a, a dwie pozosta艂e dziewczyny siedzia艂y sztywno na swoich miejscach. Stella zastanawia艂a si臋 nad ich po艂o偶eniem i zdecydowa艂a, 偶e wszystko zosta艂o bardzo 藕le przygotowane i zaplanowane, przypuszczalnie w ostatniej chwili. S膮 przewo偶eni jak 艣ledzie w beczce. Najwa偶niejszy by艂 czas. Kto艣 bardzo pragn膮艂 dosta膰 je, kiedy b臋d膮 jeszcze 艣wie偶e.
Pr贸bowa艂a wycisn膮膰 troch臋 艣liny, aby zwil偶y膰 usta. Posmak na j臋zyku by艂 okropny.
- Droga zajmie nam jak膮艣 godzin臋 i dziesi臋膰 minut - powiedzia艂 kierowca, gdy wyje偶d偶ali z parkingu szko艂y. - Pod wszystkimi fotelami s膮 butelki z wod膮. Zrobimy jeden post贸j na toalet臋.
Stella si臋gn臋艂a pod niebieskie siedzenie i wzi臋艂a plastikow膮 torebk臋 z butelk膮 wody. Zerkn臋艂a na ni膮, zastanawiaj膮c si臋, co mo偶e zawiera膰 opr贸cz wody; co ich spotka po zako艅czeniu tej jazdy, jak膮 nagrod臋 otrzymaj膮 za bycie grzecznymi dzie膰mi? Aby si臋 uspokoi膰, pomy艣la艂a o Kaye, a potem o Mitchu. Na koniec, ale r贸wnie serdecznie, przypomina艂a sobie, jak trzyma艂a ich starego, rudego kota Shamusa i g艂aska艂a go, gdy mrucza艂.
Je艣li ma umrze膰, przynajmniej zachowa si臋 z r贸wn膮 godno艣ci膮 co stary Shamus.
30
Oregon
Mitch wsta艂 przed wschodem s艂o艅ca, ubra艂 si臋, nie budz膮c Mertona, i opu艣ci艂 dzielony z nim namiot, stoj膮cy na skraju w膮wozu rzeki Spent. Przygl膮da艂 si臋 wczesnoporannemu s艂o艅cu, pr贸buj膮cemu zala膰 艣wiat艂em pogr膮偶ony w cieniu krajobraz. Wyra藕nie dostrzega艂 g贸r臋 Hood, odleg艂膮 o dwadzie艣cia mil; jej 艣niegi l艣ni艂y o 艣wicie purpur膮.
Znalaz艂 ga艂膮zk臋 i wzi膮艂 j膮 do ust, a potem przygryz艂 z臋bami.
Nigdy nie uwa偶a艂 siebie za maj膮cego zdolno艣ci prorocze, wra偶liwego na rzeczy pozazmys艂owe, czy jak jeszcze inaczej okre艣la si臋 posiadanie przeczu膰. Kaye powiedzia艂a mu przed laty, 偶e u naukowc贸w i artyst贸w pocz膮tki my艣lenia tw贸rczego s膮 podobne - ale naukowcy musz膮 udowadnia膰 swe rojenia.
Mitch nigdy nie m贸wi艂 Kaye, co zaczerpn膮艂 z tej rozmowy, ale na sw贸j spos贸b pomog艂a mu patrze膰 na wszystko z innej perspektywy - dostrzega膰, 偶e artystyczna nuta tkwi w dochodzeniu przeze艅 do w艂asnych wniosk贸w, cz臋sto niemo偶liwych do osi膮gni臋cia logicznym rozumowaniem. Nie mia艂o to nic wsp贸lnego z parapsychologi膮.
Po prostu my艣la艂 jak artysta.
Albo jak gliniarz. Przyroda by艂a najbardziej skutecznym morderc膮 seryjnym. Antropolog by艂 rodzajem detektywa, zainteresowanego nie tyle sprawiedliwo艣ci膮 - by艂a czym艣 zdecydowanie zbyt abstrakcyjnym w obliczu niezmiernej g艂臋bi czasu i liczby zgon贸w - co odtwarzaniem tego, jak ofiary umiera艂y, i co znacznie wa偶niejsze, jak 偶y艂y.
Jednym palcem otar艂 oczy i spojrza艂 na p贸艂noc wzd艂u偶 gardzieli, ku g艂臋bszemu korytu, kt贸re rzeka dawno temu wyry艂a przez le偶膮ce na przemian warstwy b艂ota, lawy i popio艂u. Potem si臋 odwr贸ci艂 i zerkn膮艂 na stanowisko w kszta艂cie litery L wraz z os艂aniaj膮cymi je daszkami z p艂贸tna i tworzywa sztucznego, przykrytymi siatkami maskuj膮cymi.
- Cholera - powiedzia艂, zdumiony niemal, jak nogi same zacz臋艂y go prowadzi膰 wzd艂u偶 skraju w膮wozu, oddalaj膮c od g艂贸wnego wykopu.
Tamten nied藕wied藕. Ten cholerny, zagadkowy nied藕wied藕, od kt贸rego wszystko to si臋 zacz臋艂o.
Nied藕wied藕 zszed艂 nad rzek臋, aby 艂apa膰 ryby, i zadusi艂y go opadaj膮ce popio艂y - ale kilka dni przed przybyciem ludzi. Ludzie zwykle szli 艣ladem nied藕wiedzi - by艂 tego niemal pewny - spodziewaj膮c si臋, 偶e wska偶膮 im dobre 艂owiska. Kto艣 zabra艂 czaszk臋, ale nie poci膮艂 reszty cia艂a - na ko艣ciach nie by艂o 艣lad贸w po r膮baniu - co oznacza艂o, 偶e w chwili jego odnalezienia nie by艂o w zbyt apetycznym stanie.
艁ososie przyp艂ywaj膮 wiosn膮, latem i jesieni膮, aby z艂o偶y膰 ikr臋 i zdechn膮膰, r贸偶ne ich rodzaje i gatunki w r贸偶nych porach roku. Hordy koczownik贸w tak dostosowywa艂y swe w臋dr贸wki i zak艂ada艂y obozowiska, aby m贸c korzysta膰 z tych okres贸w, kiedy rzeki s膮 pe艂ne t艂ustych ryb o czerwonym mi臋sie.
Li艣cie zmieniaj膮 kolor. Woda p艂ynie czysta i zimna. 艁ososie rzucaj膮 si臋 w skalistym 艂o偶ysku rzeki jak wielkie, czerwone, skacz膮ce zabawki. Nied藕wiedzie czekaj膮, aby m贸c wej艣膰 do nurtu i je 艂apa膰.
Wi臋kszo艣膰 nied藕wiedzi odesz艂a jednak zapewne po pierwszym opadzie popio艂贸w, zostawiaj膮c starego samca, zbyt zniedo艂臋偶nia艂ego, aby w臋drowa膰 daleko, mo偶e zranionego w walce, czekaj膮cego na 艣mier膰.
Domys艂y. Tylko domys艂y, niech to szlag.
Dlaczego ludzie mieliby i艣膰 w g贸r臋 rzeki, nie zwracaj膮c uwagi na spadaj膮ce popio艂y? Nawet g艂贸d nie zwabi艂by ich do tej okolicy ani nie sk艂oni艂by do pozostania tutaj. Je艣li nie by艂o deszczu, ka偶dy krok musia艂 wzbija膰 chmur臋 d艂awi膮cego popio艂u. Rozbijanie obozu rybackiego by艂oby najwi臋ksz膮 g艂upot膮.
Podobnie jak oni za nied藕wiedziem, kto艣 szed艂 za nimi.
W nocy 艣ni艂 o tych ko艣ciach. Nie wiedzia艂, czy arty艣ci 艣ni膮 o swoich dzie艂ach - ani czy detektywi w snach poznaj膮 rozwi膮zania swoich spraw. On jednak podczas pracy 艣ni艂 cz臋sto o odnalezionych przez siebie ludziach, spoczywaj膮cych w grobach albo tam, gdzie padli i zmarli.
I niekiedy sny si臋 sprawdza艂y.
Cz臋sto si臋 sprawdza艂y.
Do diab艂a, w dziewi臋ciu przypadkach na dziesi臋膰 sny Mitcha okazywa艂y si臋 s艂uszne - je艣li tylko dawa艂 im czas na rozwijanie si臋, faluj膮ce przeskakiwanie mi臋dzy niezb臋dnymi odmianami i osi膮ganie nieuniknionego wniosku. Tak w艂a艣nie by艂o z mumiami alpejskimi. Miesi膮cami mu si臋 艣ni艂y.
Teraz jednak nie mia艂 do艣膰 czasu. Musia艂 polega膰 na tym, co by艂o niemal przeczuciem.
Zdumiewa艂y go Australijki, bardziej jeszcze ani偶eli szkielety Homo erectus. By艂y na bardzo dalekiej p贸艂nocy. Dopiero teraz antropologia przyjmowa艂a istnienie wielu fal przybywaj膮cych do obu Ameryk i star膰 mi臋dzy nimi - najpierw do po艂udniowej cz臋艣ci kontynentu docierali gnani sztormami Australijczycy, p贸藕niej cz臋sto pojawiali si臋 Azjaci, w臋druj膮cy na p贸艂nocy wzd艂u偶 pomost贸w l膮dowych i lodowych, albo i po nich.
Australoidzi przebywali w Ameryce Po艂udniowej - a teraz niew膮tpliwie w P贸艂nocnej - przez dziesi膮tki tysi臋cy lat, zanim napotykali Azjat贸w. Azjaci podbijali ich i zabijali, ciemi臋偶yli, spychali na po艂udnie ze wszystkich le偶膮cych na p贸艂nocy teren贸w, kt贸re mogli zasiedli膰. Musia艂a si臋 toczy膰 monumentalna wojna, obejmuj膮ca miliony mil kwadratowych i trwaj膮ca przez wiele tysi臋cy lat; pe艂na przemocy wojna rasowa.
W ko艅cu wszyscy Australijczycy wygin臋li, zostawiaj膮c jedynie paru potomk贸w mieszanej rasy na wschodnim wybrze偶u Ameryki Po艂udniowej - tubylczych mieszka艅c贸w Ziemi Ognistej, na kt贸rych natkn膮艂 si臋 Darwin i inni odkrywcy.
Byli 艣cigam. W臋drowali razem z osobnikami nale偶膮cymi do Homo erectus, gdy偶 mieli wsp贸lnego wroga.
Mitch szed艂 jak robot, przetrz膮saj膮c wzrokiem grunt przed sob膮, odcinaj膮c si臋 od wszystkiego opr贸cz w艂asnych but贸w depcz膮cych stare otoczaki rzeczne. Nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na potkni臋cia, zw艂aszcza z jednym niesprawnym ramieniem.
Zbyt daleko na p贸艂nocy. To niebezpieczne tereny, otoczone przez Azjat贸w. Przybyli tutaj na bogate po艂owy ryb, ci膮gn膮c w 艣lad za nied藕wiedziami; m臋偶czy藕ni i kobiety, rozbudowane grupy rodzinne. Mo偶e kierowa艂 nimi jeden pot臋偶ny samiec - i mo偶e lubi艂 si臋 zabawia膰 z samicami Homo erectus. Nie powinienem by膰 naiwny.
Lecz jego kobiety si臋 tym nie przejmowa艂y. Nie rodzi艂y si臋 z tego 偶adne dzieci. Mitch niemal widzia艂 samc贸w i samice Homo erectus, wlek膮cych si臋 z ty艂u, za Australijczykami, najpierw b艂agaj膮cych, potem zagnanych do pracy dla kobiet, wreszcie oferuj膮cych siebie m臋偶czyznom. Ich samce oboj臋tnie przyjmowa艂y t臋 wymian臋. Postawy g艂oduj膮cych, umieraj膮cych lud贸w.
W ko艅cu dosz艂o do pewnego rodzaju przywi膮zania, mo偶e silniejszego ni偶 przywi膮zanie pan贸w do ich zwierz膮t domowych? Byli r贸wni sobie? Przypuszczalnie nie. Ale Homo erectus nale偶膮cy do grupy nie byli g艂upi. Przetrwali przez ponad milion lat. Homo sapiens byli jedynie nowym elementem tego r贸wnania.
Mitch pow膮cha艂 wiatr i wydmucha艂 nos w chusteczk臋; w rozgrzewaj膮cym si臋 powietrzu by艂o pe艂no py艂k贸w traw. Zwykle nie by艂 na nie uczulony, ale lata sp臋dzone w wi臋zieniu, pe艂nym st臋ch艂ego powietrza i mn贸stwa kurzu, wyostrzy艂y jego reakcje.
Je艣li m臋偶czyzn tu nie by艂o - a nie mia艂 takiej pewno艣ci - nie mogli uratowa膰 kobiet. Zawiedli, i zapewne te偶 zgin臋li. Albo prysn臋li z tego nieszcz臋snego miejsca przed fal膮 gor膮cego b艂ota - zostawiaj膮c za sob膮 kobiety.
Czy jestem od nich lepszy?
Zostawi艂em swoje kobiety i pozwoli艂em, by zabrali Stell臋.
A gdybym jednak znalaz艂 samc贸w, co by to da艂o? Czego u diab艂a szukam? Zbawienia? Wybaczenia?
Zerkn膮艂 na s艂o艅ce, potem os艂oni艂 oczy i opu艣ci艂 wzrok. Najgrubszy osad skamienia艂ego b艂ota tkwi艂 w ciemnobr膮zowej warstwie osadu biegn膮cej wzd艂u偶 brzeg贸w dawnej rzeki, upstrzonej plamkami gleby do艣膰 bogatej, aby ros艂y na niej krzewy i drzewa, twarde i ogo艂ocone z li艣ci. Otoczaki wielko艣ci i kszta艂tu pi艂ki futbolowej zalega艂y na ziemi; nigdzie nie mo偶na by艂o dostrzec najmniejszych wskaz贸wek prowadz膮cych do nieuchwytnego skarbu skamienia艂o艣ci, kryj膮cego si臋 by膰 mo偶e tu偶 pod jego nogami.
Mitch usiad艂 na zerodowanym na powietrzu otoczaku i opar艂 na kolanie lewy 艂okie膰, aby pozby膰 si臋 mrowienia w bezw艂adnej r臋ce. Krew czasami przestawa艂a kr膮偶y膰 w tym ramieniu, potem blokowa艂y si臋 nerwy, a po chwili czu艂, jakby wyrywano mu r臋k臋. Wtedy bola艂o jak diabli.
Nie艂atwo by艂o zachowywa膰 czujno艣膰 i skupia膰 uwag臋. Co艣 pobudza艂o go stale do ruszania dalej, mo偶e a偶 zbyt rzeczywiste poczucie ca艂kowitej daremno艣ci wszystkiego, co pr贸bowa艂 czyni膰. - Gdzie by艣 poszed艂? - szepn膮艂. Powoli opar艂 kolana na otoczaku, omi贸t艂 wzrokiem dzik膮 okolic臋, od tkwi膮cych wy偶ej wzg贸rz do zag艂臋bie艅 wype艂nionych zaro艣lami. - Gdzie mogli艣cie przetrwa膰 dwadzie艣cia tysi臋cy lat po swej 艣mierci? No, ch艂opaki. Pom贸偶cie mi.
Lekki wietrzyk zaszumia艂 w chaszczach i musn膮艂 w艂osy Mitcha niby widmowe palce. Odegna艂 much臋 od ust i odgarn膮艂 spadaj膮ce na oczy w艂osy. Kaye zawsze musia艂a go wygania膰 do ich strzy偶enia. Potem przesta艂a to robi膰, podda艂a si臋, i Mitch zastanawia艂 si臋, co mniej mu si臋 podoba - bycie traktowanym jak ch艂opczyk, czy to, 偶e w艂asna 偶ona przesta艂a si臋 przejmowa膰 jego wygl膮dem.
Lekko zazgrzyta艂 z臋bami, jak drapie偶nik odstraszaj膮cy wrog贸w. Bola艂a go klatka piersiowa uciskana samotno艣ci膮 i poczuciem winy.
W臋drowanie.
Jego oczy, nawet teraz, potrafi艂y z odleg艂o艣ci kilkunastu krok贸w odr贸偶ni膰 odprysk ko艣ci od kamyka. By艂 zdolny za艂o偶y膰 filtry mentalne pomijaj膮ce ko艣ci wiewi贸rek i kr贸lik贸w, wszelkie niedawne okazy wyblak艂ych, obgryzionych czy pociemnia艂ych od 艣ci臋gien resztek.
Zw臋zi艂 oczy do szparek.
Do艣wiadczona horda samc贸w mog艂a dostrzec albo us艂ysze膰 lahar i przestraszona, pr贸bowa膰 dosta膰 si臋 na wy偶szy teren. Tu w艂a艣nie sta艂 teraz, to tutaj przywiod艂y go nogi, do najwy偶szego miejsca, grzbietu twardej ska艂y z ma艂ymi nieckami gleby i zaro艣li. Widzia艂 st膮d ob贸z, a w ka偶dym razie wiedzia艂, gdzie jest, jakie艣 p贸艂 mili dalej, zas艂oni臋ty wysokimi krzewami i drzewami.
Na p贸艂nocy zawsze czuwaj膮cy wartownik w postaci g贸ry Hood - spokojna, przysadzista czapka ha艅by ujarzmiaj膮ca energi臋 ziemi - wypuszcza艂 z sykiem drobniutkie pi贸ropusze pary, nie przyznaj膮c si臋 ani s艂owem do dawnych wybuch贸w z艂o艣ci, dawnych zbrodni.
Mitch do ko艅ca zamkn膮艂 oczy i wcieli艂 si臋 w naczelnego samca hordy. Obraz si臋 wyklarowa艂. Mitch znikn膮艂, na jego miejscu sta艂 g艂贸wny 艂owca hordy, jej w贸dz.
Twarz wodza by艂a ciemna i skupiona, w艂osy mia艂 poplamione popio艂em, sk贸r臋 szar膮 od jego rozmazanych smug, wygl膮da艂 jak duch. W wyobra藕ni Mitcha w贸dz by艂 najpierw purpurowobr膮zowy i ca艂kowicie nagi, lecz nagle na jego chudej, przygarbionej postaci pojawi艂y si臋 poprzycinane sk贸ry, 偶adne poszarpane 艂achmany, gdy偶 nawet dwadzie艣cia tysi臋cy lat temu ludzie dbali o stroje i wygod臋; nogawice i tunika zwi膮zana pasem, sakiewka na krzemienie i od艂amki obsydianu czy cokolwiek innego, co mogli mie膰 przy sobie.
Serca bi艂y im szybciej na widok poblad艂ej cery, ju偶 wygl膮dali na zmar艂ych. Bali si臋 siebie nawzajem. W贸dz panowa艂 jednak nad nimi. Podskakiwa艂 i robi艂 grymasy, a偶 zacz臋li 偶artowa膰 ze swej popielatej sk贸ry. W贸dz by艂 nie tylko sprytny; dba艂 o niezwyk艂膮 grupk臋 samc贸w, jego partner贸w na tym ci臋偶kim terenie; troszczy艂 si臋 te偶 o samice, prze偶uwaj膮ce sk贸ry i sporz膮dzaj膮ce odzienie, kt贸re nosi艂.
Nigdy nie nale偶y nie docenia膰 naszych przodk贸w, naszych kuzyn贸w. Potrafili przetrwa膰 przez d艂ugi, d艂ugi czas. I nawet wtedy kochali, troszczyli si臋, opiekowali.
31
Arizona
Autobus jecha艂 przez przedmie艣cia Flagstaff, mi臋dzy niskimi, p艂askimi, br膮zowymi domami z otynkowanych cegie艂, kt贸re otacza艂y zapylone, piaszczyste podw贸rka. Stella jako ma艂a dziewczynka mieszka艂a na takim przedmie艣ciu. Z艂o偶y艂a g艂ow臋 na oparciu siedzenia z tworzywa sztucznego i patrzy艂a na mijane budynki. Pomimo sztucznej klimatyzacji w autobusie by艂o gor膮co, a woda szybko si臋 sko艅czy艂a.
Ch艂opcy przestali rozmawia膰, a Will wydawa艂 si臋 spa膰 obok kupki zmi臋tych, 偶贸艂tych stron wydartych z jego starej ksi膮偶ki w mi臋kkiej ok艂adce.
Kto艣 poklepa艂 rami臋 Stelli. To stra偶nik. Mia艂 wi臋ksz膮 plastikow膮 torb臋, z kt贸rej wyci膮gn膮艂 nast臋pn膮 butelk臋 z wod膮.
- Ju偶 nied艂ugo - powiedzia艂 i w艂o偶y艂 jej butelk臋 do r臋ki. - Dajcie mi puste. - Dziewcz臋ta wr臋czy艂y mu opr贸偶nione butelki, a stra偶nik przekaza艂 je kole偶ance, kt贸ra zape艂ni艂a nimi kolejn膮 torb臋 i szczelnie j膮 zamkn臋艂a. Potem przeszed艂 za zas艂on臋 na pocz膮tku autobusu i da艂 艣wie偶e butelki ch艂opcom, znowu odbieraj膮c puste.
Pokr臋ci艂 g艂ow膮 i spojrza艂 z nagan膮 na zrobiony przez Willa ba艂agan, zanim wr臋czy艂 ch艂opcu butelk臋.
- Bawi ci臋 to? - zapyta艂.
Ten popatrzy艂 na niego i powoli pokr臋ci艂 g艂ow膮.
Kierowca bardzo cz臋sto skr臋ca艂, wi贸z艂 ich w g贸r臋 i w d贸艂 licznych ulic, jakby zab艂膮dzi艂. Stella nie s膮dzi艂a, aby tak by艂o. Starali si臋 kogo艣 czy czego艣 unika膰.
Na t臋 my艣l usiad艂a prosto. Obejrza艂a si臋 za siebie. Za autobusem jecha艂 ma艂y br膮zowy samoch贸d. Przed nimi, gdy mijali zakr臋t, dostrzeg艂a kolejny, tym razem zielony, z dwiema osobami na przednim siedzeniu. Autobus pod膮偶a艂 za pilotuj膮cym ich samochodem. Mieli eskort臋.
Nie by艂o w tym nic zbyt zaskakuj膮cego. Dlaczego wi臋c Stella czu艂a, 偶e nie zaplanowano tego najlepiej, 偶e co艣 si臋 nie powiod艂o?
Will przygl膮da艂 si臋 jej. Przysun膮艂 si臋 bli偶ej plastikowej zas艂ony i poruszy艂 ustami, ale w ha艂asie ruchu ulicznego nie mog艂a dos艂ysze膰, co m贸wi艂; byli teraz na 偶wirze, wlekli si臋 poln膮 drog膮 biegn膮c膮 przez ugory w stron臋 szosy stanowej. Autobus podskoczy艂, wje偶d偶aj膮c na asfalt, i skr臋ci艂 w lewo. Pilotuj膮cy go samoch贸d zwolni艂, pozwalaj膮c zbli偶y膰 si臋 do siebie.
Stella uwa偶niej 艣ledzi艂a usta Willa, gdy sko艅czy艂y si臋 podskoki na wybojach: Sandia, m贸wi艂y bezg艂o艣nie. Pami臋ta艂a, 偶e zapyta艂 j膮 wcze艣niej, czy o niej s艂ysza艂a, ale nadal nie wiedzia艂a, czym jest Sandia.
Will przeci膮gn膮艂 palcem przez gard艂o. Stella zamkn臋艂a oczy i odwr贸ci艂a si臋. Nie mog艂a teraz na niego patrze膰. Nie potrzebowa艂a czu膰 si臋 bardziej przestraszona, ni偶 by艂a teraz.
Po kolejnej godzinie jechali prostym odcinkiem autostrady biegn膮cej skalist膮 pustyni膮 okolon膮 na horyzoncie niskimi, czerwonymi g贸rami. S艂o艅ce by艂o niemal dok艂adnie nad ich g艂owami. Droga okaza艂a si臋 znacznie d艂u偶sza, ni偶 mia艂a by膰 wed艂ug s艂贸w Joanie.
Autostrada by艂a niemal pusta, w obie jej strony jecha艂o bardzo niewiele samochod贸w. Ma艂e czerwone bmw z tablicami rejestracyjnymi Nowego Meksyku 艣mign臋艂o z lewej strony kr贸tkiej karawany i pop臋dzi艂o dalej. Ch艂opcy ospale 艣ledzili wzrokiem jego b艂yskawiczny przejazd, potem wyci膮gn臋li r臋ce, robi膮c znak zagi臋tymi palcami, i si臋 roze艣mieli.
Stella nie wiedzia艂a, co znaczy ten gest. 艢miech brzmia艂 nieprzyjemnie. Ch艂opcy j膮 martwili. Stawali si臋 coraz bardziej dzicy.
Hipnotyzowa艂y j膮 d艂ugie, piaszczyste i skaliste przestrzenie wzd艂u偶 autostrady. G贸ry stale widnia艂y w oddali. Znowu si臋 zastanawia艂a, czym mo偶e by膰 Sandia, potem odepchn臋艂a to s艂owo, nienawidzi艂a jego brzmienia, tym bardziej 偶e tak naprawd臋 by艂o 艂adne.
Pisk opon.
Z drzemki wyrwa艂o j膮 gwa艂towne zarzucenie autobusu. Z艂apa艂a si臋 oparcia fotela przed sob膮, kiedy autobus ostro skr臋ci艂 w lewo, potem w prawo, i si臋 przechyli艂. Opony ci膮gle zgrzyta艂y na asfalcie. G艂owa i ramiona Celii podskakiwa艂y w jedn膮 i drug膮 stron臋, a gdy Stella popatrzy艂a w prawo, 艣wiat na zewn膮trz wznosi艂 si臋 i opada艂, z g贸rami, pustyni膮 i wszystkim innym. Potem przesun膮艂 si臋 skokiem w bok, Stell膮 rzuci艂o w plastikowym fotelu, waln臋艂a o okno, g艂ow膮, szyj膮 i ramieniem wbi艂a si臋 w szyb臋 z tworzywa sztucznego. Plastik pop臋ka艂 i rozprys艂 si臋 na spajane drutem od艂amki, a ona leg艂a ramieniem na pyle i 偶wirze.
Przez chwil臋 w autobusie by艂o zupe艂nie cicho. Le偶a艂 chyba na boku, prawym boku, po stronie Stelli. 艢wiat艂o nie by艂o najlepsze, powietrze zapylone, nieruchome i przesycone zapachem spalonej gumy.
Stella spr贸bowa艂a si臋 ruszy膰 i stwierdzi艂a, 偶e nadal mo偶e, co wywo艂a艂o u niej nap艂yw fali podniecenia. Jej cia艂o nadal dzia艂a, jeszcze 偶yje. Odepchn臋艂a si臋 powoli i us艂ysza艂a brz臋cz膮ce, trzaskaj膮ce d藕wi臋ki. Potem na zas艂on臋 upad艂 jaki艣 ch艂opiec, wcisn膮艂 kolano w bok Stelli. Poprzez napi臋t膮 p艂acht臋 z tworzywa sztucznego, wisz膮c膮 nad ni膮, dostrzeg艂a odziany w d偶insowy materia艂 ty艂ek i niewyra藕n膮, wykrzywion膮 twarz innego ch艂opca. Will, pomy艣la艂a i z j臋kiem odepchn臋艂a cia艂o, ale nie by艂a w stanie go poruszy膰.
- Prosz臋, odsu艅 si臋 - powiedzia艂a st艂umionym g艂osem.
Cierpia艂a. Przez minut臋 my艣la艂a, 偶e panikuje, ale zamkn臋艂a oczy i odegna艂a ten l臋k. Nie by艂a w stanie przesun膮膰 r臋ki, aby pomaca膰 rami臋, ale s膮dzi艂a, 偶e mo偶e krwawi膰, a bluzka chyba si臋 rozerwa艂a. Czu艂a 偶wir lub co艣 innego ostrego, wciskaj膮cego si臋 jej w go艂膮 sk贸r臋.
Na zewn膮trz us艂ysza艂a jakie艣 g艂osy, rozmawiaj膮cych m臋偶czyzn, kto艣 krzycza艂. Wydawali si臋 odlegli. Potem drzwi otworzy艂y si臋 ze zgrzytem. Kolano cofn臋艂o si臋 z jej piersi, a stopa stan臋艂a ci臋偶ko na kostk臋, wciskaj膮c j膮 w oparcie siedzenia przed ni膮. Wrzasn臋艂a; naprawd臋 j膮 zabola艂o.
- Przepraszam - powiedzia艂 ch艂opiec i zabra艂 nog臋. Widzia艂a cienie poruszaj膮ce si臋 nad ni膮, niezdarne, niewyra藕ne, przyciskaj膮ce si臋 do zas艂ony z tworzywa sztucznego. Twarz Willa zamaza艂a si臋 i odsun臋艂a, znikn膮艂. Zas艂ona wok贸艂 Stelli sta艂a si臋 lu藕na. Co艣 westchn臋艂o, mo偶e cylinder hamulc贸w, a mo偶e ch艂opiec. Wreszcie przewr贸ci艂a si臋 dostatecznie, aby m贸c dotkn膮膰 ramienia i unie艣膰 r臋k臋 w stron臋 zas艂ony, zobaczy艂a na d艂oni odrobin臋 krwi, niewiele. 艢wiat艂o zala艂o siedzenia za ni膮. Kto艣 otworzy艂 tylne, zapasowe drzwi autobusu, a mo偶e tak偶e klap臋 w suficie.
- Wyci膮gniemy was st膮d! - zawo艂a艂 mi艂y m臋ski g艂os. - Czy wszyscy mnie s艂ysz膮?
Stella le偶a艂a teraz plecami na 偶wirze, pyle i bocznej 艣cianie autobusu. Przekr臋ci艂a si臋 do ko艅ca i mi臋dzy siedzeniami, kt贸re wydawa艂y si臋 by膰 teraz bli偶ej siebie ni偶 przed wypadkiem, wyci膮gn臋艂a w g贸r臋 kolana i r臋ce. Pierzasta, ulistniona ga艂膮zka dosta艂a si臋 jako艣 do jej ust, wi臋c j膮 wyplu艂a, a potem wierci艂a si臋 nadal, a偶 ukl臋k艂a.
Wsz臋dzie mia艂a skaleczenia, ale 偶adne nie krwawi艂o mocno. Wali艂a pi臋艣ciami o zas艂on臋 z tworzywa sztucznego, a偶 kto艣 z brz臋kiem odci膮gn膮艂 j膮 z zaczep贸w.
- Kto jest tutaj? LaShawna? Jeste艣 tu? - M臋ski g艂os, niski i wyra藕ny.
A jaki艣 inny wo艂a艂:
- Celia? Hugh Davis? Johnny? Johnny Lee?
- To ja - powiedzia艂a Stella. - Jestem tutaj.
Nast臋pnie us艂ysza艂a wo艂anie LaShawny. Dziewczyna zacz臋艂a p艂aka膰.
- Boli mnie noga - j臋cza艂a.
- Dostajemy si臋 do ciebie, LaShawno. B膮d藕 dzielna. Pomoc nadci膮ga.
Kto艣 kl膮艂 g艂o艣no i d艂ugo, wyzywaj膮c innego.
- Odsu艅 si臋 tylko. Nie zbli偶aj si臋 tutaj. To okropne, ale si臋 odsu艅.
- Zepchn膮艂e艣 nas, kurwa, z drogi!
- Wpad艂e艣 w po艣lizg.
- A co innego mog艂em u diab艂a zrobi膰? Na ca艂ej drodze by艂y samochody. Jezu, potrzebujemy karetki. Wezwij karetk臋.
Stella zastanawia艂a si臋, czy mo偶e nie powinna zosta膰 tam, gdzie jest teraz, w p贸艂mroku, ukryta przed wszystkimi.
Kto艣 nagle chwyci艂 j膮 za r臋k臋, wyci膮gn膮艂 z miejsca mi臋dzy siedzeniami do przestrzeni oddzielaj膮cej oparcia siedze艅 od dachu autobusu, tworz膮cej teraz rodzaj korytarza z oknami na pod艂odze. To by艂 Will. Przykl膮k艂 i patrzy艂 na ni膮 jak ma艂pa o opalonej sier艣ci, na twarzy mia艂 rozmazan膮 krew.
- Mo偶emy ju偶 i艣膰 - powiedzia艂.
- Dok膮d? - zapyta艂a Stella.
- Id膮 po nas. Ludzie. Chc膮 nas ratowa膰. Mo偶emy jednak odej艣膰.
- Musimy pomaga膰.
- Co mo偶emy zrobi膰? - zapyta艂 Will.
- Musimy pomaga膰.
Przez kr贸ciutk膮 chwil臋 chcia艂a rozmaza膰 r臋k膮 jego twarz. Uszy pali艂y j膮 ogniem.
Will pokr臋ci艂 g艂ow膮 i mocno przygarbiony ruszy艂 z trudem na prz贸d autobusu. Przez chwil臋 wygl膮da艂o, jakby zamierza艂 wyj艣膰 przez okno, ale zaraz opu艣ci艂y si臋 dwie pary r膮k i obejrza艂 si臋 na Stell臋. Na jego twarzy pojawi艂 si臋 gorzki u艣miech.
- Tam z ty艂u jest dziewczyna; wszystko z ni膮 dobrze - powiedzia艂. - Zaopiekujcie si臋 ni膮, ale mnie zostawcie w spokoju.
Stella siedzia艂a na poboczu d艂ugiej, dwupasmowej szosy, skrywaj膮c twarz w r臋kach. Do艣膰 mocno uderzy艂a g艂ow膮 we wrak autobusu i teraz czu艂a w niej dudnienie. Przez palce zerka艂a na doros艂ych chodz膮cych wok贸艂. Od wypadku min臋艂o oko艂o dwudziestu minut.
Will le偶a艂 obok niej, r臋k臋 trzyma艂 beztrosko na oczach, jakby ucina艂 sobie drzemk臋. Mia艂 rozerwane spodnie, wida膰 by艂o przez nie d艂ugie zadrapanie. Poza tym oboje wydawali si臋 cali.
Celia, LaShawna i trzej pozostali ch艂opcy siedzieli ju偶 na tylnych kanapach dw贸ch samochod贸w, nie tych z eskorty autobusu. Oba towarzysz膮ce im wozy wjecha艂y do rowu i mocno w nim utkn臋艂y - mia艂y zgniecione ch艂odnice, bucha艂a z nich para, pokrywy baga偶nik贸w by艂y otwarte.
Stella mia艂a wra偶enie, 偶e po drugiej stronie autobusu s艂yszy dwoje stra偶nik贸w, a mo偶e tak偶e kierowc臋.
Na poboczu drogi, jakie艣 sto jard贸w w tyle, parkowa艂y dwa samochody str贸偶贸w prawa. Nie mog艂a dostrzec oznak, ale na ich dachach migota艂y 艣wiat艂a. Dlaczego nie pomagaj膮, czy czekaj膮, a偶 b臋d膮 mog艂y zabra膰 dzieci z powrotem do szko艂y?
Mo偶e zaraz przyjedzie furgonetka USW albo karetka?
Czarnosk贸ry m臋偶czyzna w pomi臋tym br膮zowym garniturze podszed艂 do Stelli i Willa.
- Inne dziewcz臋ta i ch艂opcy s膮 do艣膰 ci臋偶ko ranni, ale wszystko b臋dzie z nimi dobrze. LaShawna czuje si臋 dobrze. Jej noga jest ca艂a, chwa艂a Bogu.
Stella popatrzy艂a na niego z pow膮tpiewaniem. Nie wiedzia艂a, kim jest.
- Jestem John Hamilton - powiedzia艂. - Jestem tat膮 LaShawny. Musimy si臋 st膮d zbiera膰. Mo偶ecie pojecha膰 z nami.
Will usiad艂, jego policzki sta艂y si臋 niemal mahoniowe wskutek kombinacji blasku s艂onecznego z ch臋ci膮 niepos艂usze艅stwa.
- Dlaczego? - zapyta艂. - Zabieracie nas do innej szko艂y?
- Musimy zawie藕膰 was na badanie lekarskie. Najbli偶sze bezpieczne miejsce jest jakie艣 pi臋膰dziesi膮t mil st膮d. - Wskaza艂 za siebie wzd艂u偶 drogi. - Nie wr贸cicie do szko艂y. Moja c贸rka wi臋cej si臋 w niej nie znajdzie, nie za mojego 偶ycia.
- Czym jest Sandia? - zapyta艂a Johna Stella, wiedziona jakim艣 impulsem.
- S膮 takie g贸ry - odpar艂 John, zrobi艂 zdumion膮 min臋 i prze艂kn膮艂 co艣, co musia艂o by膰 gorzk膮 pigu艂k膮. - No, chod藕cie. Chyba znajdzie si臋 miejsce.
Podjecha艂 trzeci samoch贸d i John porozmawia艂 z jego kierowc膮, kobiet膮 w 艣rednim wieku o wielkich turkusowych pier艣cieniach na palcach i l艣ni膮cych pomara艅czowych w艂osach. Wydawali si臋 zna膰.
Wr贸ci艂. By艂 zdenerwowany.
- Pojedziecie z ni膮 - powiedzia艂. - Nazywa si臋 Jobeth Hayden. Tak偶e jest mam膮. My艣leli艣my, 偶e jej c贸rka mo偶e by膰 tutaj, ale jej nie ma.
- Zepchn膮艂 pan autobus z drogi? - zapyta艂a Stella.
- Pr贸bowali艣my zmusi膰 do zwolnienia prowadz膮cy samoch贸d i zabra膰 was z autobusu. My艣leli艣my, 偶e zdo艂amy zrobi膰 to bezpiecznie. Nie wiem, jak to si臋 sta艂o, ale jeden z ich samochod贸w si臋 okr臋ci艂, autobus wjecha艂 na niego i wszyscy wypadli z drogi. Wozy si臋 przewr贸ci艂y. Mieli艣my cholerne szcz臋艣cie.
Will podni贸s艂 z py艂u swoj膮 wy艣wiechtan膮, podart膮 ksi膮偶k臋 i zacisn膮艂 j膮 w d艂oni. Zerkn膮艂 na rozdarcie swoich d偶ins贸w i na zadrapanie. Potem popatrzy艂 wzd艂u偶 drogi na samochody z migaczami na dachach.
- P贸jd臋 sam.
- Nie, synu - stwierdzi艂 stanowczo John Hamilton. Nagle wyda艂 si臋 bardzo wielki. - Umrzesz tutaj, nikt ciebie nie podwiezie, bo ka偶dy pozna, kim jeste艣.
- Aresztuj膮 mnie - powiedzia艂 Will, wskazuj膮c migocz膮ce 艣wiat艂a.
- Nie aresztuj膮. S膮 z Nowego Meksyku.
Hamilton nie wyja艣ni艂, co to znaczy. Will patrzy艂 na niego z twarz膮 wykrzywion膮 w gniewie lub rozczarowaniu.
- Jeste艣my odpowiedzialnymi lud藕mi - stwierdzi艂 spokojnie Hamilton. - Prosz臋, pojed藕cie z nami. - Jeszcze 艂agodniej, skupiaj膮c si臋 na Willu, g艂臋bokim, niemal sennym g艂osem powt贸rzy艂: - Prosz臋.
Will zachwia艂 si臋, gdy zrobi艂 pierwszy krok, i John pom贸g艂 mu przej艣膰 do samochodu prowadzonego przez kobiet臋 o pomara艅czowych w艂osach, Jobeth.
Po drodze min臋li czerwonego buicka, w kt贸rym siedzieli Celia, Felice, LaShawna i dwaj ch艂opcy. LaShawna spoczywa艂a odchylona na tylnym siedzeniu, w cieniu rzucanym przez dach samochodu; oczy mia艂a zamkni臋te. Felice tkwi艂a obok niej wyprostowana. Celia wystawi艂a g艂ow臋 przez okno.
- Co-KUK za jazda! - zapia艂a z zachwytem. G艂ow臋 owija艂 jej bia艂y banda偶. Na sk贸rze i w艂osach mia艂a krew, w r臋kach trzyma艂a kurczowo butelk臋 7-Up i kanapk臋. - Chyba koniec ze szko艂膮, co?
Will i Stella wsiedli do samochodu Jobeth. John powiedzia艂 kobiecie, dok膮d jad膮 - na ranczo. Stella nie dos艂ysza艂a jego nazwy, mog艂a brzmie膰 George lub Gorge.
- Wiem - powiedzia艂a Jobeth. - Lubi艂am tam.
Stella by艂a pewna, 偶e kobieta nie powiedzia艂a „by艂am", ale „lubi艂am".
Will opar艂 g艂ow臋 na siedzeniu i popatrzy艂 na podsufit贸wk臋. Stella wzi臋艂a od Johna butelk臋 wody i 7-Up, a zaraz potem samochody ruszy艂y drog膮, zostawiaj膮c wrak autobusu, par臋 stra偶nik贸w i trzech kierowc贸w, wszystkich porz膮dnie zwi膮zanych i siedz膮cych w kucki, stykaj膮c si臋 ramionami.
Radiowozy okaza艂y si臋 nale偶e膰 do policji stanu Nowy Meksyk; ruszy艂y w przeciwnym kierunku, ich 艣wiat艂a ju偶 nie migota艂y.
- Nie zajmie to wi臋cej ni偶 godzin臋 - powiedzia艂a Jobeth, jad膮ca za dwoma pozosta艂ymi samochodami.
- Kim pani jest? - zapyta艂a Stella.
- Nie mam poj臋cia - odpar艂a Jobeth beztrosko. - Od lat. - Obejrza艂a si臋 na Stell臋 przez oparcie swego fotela. - Jeste艣 艂adna. Wszyscy wydajecie si臋 mi 艂adni. Czy znacie moj膮 c贸rk臋? Ma na imi臋 Bonnie. Bonnie Hayden. Pewnie jest nadal w szkole; zabrali j膮 tam sze艣膰 miesi臋cy temu. Ma prawdziwe rude w艂osy, a jej iskierki s膮 naprawd臋 wyra藕ne. To przez jej irlandzk膮 krew, na pewno.
Will wyrwa艂 kartk臋 ze swojej ksi膮偶ki i zmi膮艂, potem pomacha艂 ni膮 pod nosem. U艣miechn膮艂 si臋 do Stelli.
32
Oregon
Byli na polowaniu, ci ludzie, zabrali m艂odszych samc贸w, bliskich dojrza艂o艣ci i dojrza艂ych od niedawna; wchodzili na wy偶szy teren, aby zobaczy膰 stamt膮d, czy po opadzie popio艂u nie zosta艂a jaka艣 zwierzyna. Popi贸艂 pokry艂 jednak wszystko py艂em na przestrzeni setek mil, a wi臋ksze zwierz臋ta uciek艂y na po艂udnie, zosta艂y jedynie drobne, trz臋s膮ce si臋 ze strachu w swych norach, kryj贸wkach, oczekuj膮ce...
A potem m臋偶czy藕ni us艂yszeli nadci膮gaj膮cy lahar, zobaczyli chmur臋 piroklastyczn膮, kt贸ra roztopi艂a wszystek 艣nieg i l贸d, zalegaj膮ce dooko艂a podn贸偶a g贸ry niczym brudnoszara grzywa opadaj膮ca z czarnego Nied藕wiedzia Burzy o piorunach zamiast pazur贸w... albo siedz膮ca bogini g贸rska, rozk艂adaj膮ca swe okrycie; skraj mi臋kkiej sk贸ry przesuwa艂 si臋 p臋dem dziesi膮tki mil przez kraj, dudni膮c niby wszystkie bizony ziemi.
Pod okryciem woda z roztop贸w miesza艂a si臋 z gazami, wch艂ania艂a popio艂y, b艂oto i drzewa, gnaj膮c ku miejscu, w kt贸rym stali m臋偶czy藕ni, bladzi i os艂abli ze strachu.
W贸dz, maj膮cy najbystrzejsze oczy, najszybszy m贸zg, najsilniejsze ramiona, najwi臋cej syn贸w i c贸rek w swej hordzie, chocia偶 w wieku przypuszczalnie jedynie trzydziestu pi臋ciu czy czterdziestu lat, najwy偶ej... W贸dz nigdy nie spotka艂 si臋 z niczym przypominaj膮cym nadci膮gaj膮cy lahar. Wielkim utrapieniem by艂 ju偶 popi贸艂. Wydawa艂o mu si臋, 偶e odleg艂a 艣ciana szarej smugi dotrze do nich dopiero za kilka dni, przetaczaj膮c si臋 przez dalekie knieje. Jak, pomimo nawet ca艂ej swej w艣ciek艂o艣ci i pot臋gi, zdo艂a kiedykolwiek osi膮gn膮膰 miejsce, w kt贸rym sta艂 z synami i 艂owcami?
Na wszelki jednak wypadek cofn膮艂 si臋, aby do艂膮czy膰 do kobiet.
Mitch d藕wign膮艂 si臋 na jedno kolano, aby wsta膰, i ruszy艂 w stron臋 obozu.
M臋偶czy藕ni zbiegali ze wzg贸rz susami, wybierali najkr贸tsz膮 drog臋 z wy偶yny, wzbijaj膮c po drodze spod st贸p chmary popio艂u, a w贸dz spojrza艂 ponad otulaj膮cy grupk臋 d艂awi膮c膮 mgie艂k膮 py艂 i zobaczy艂, 偶e przez tych kilka minut ob艂ok znacznie si臋 zbli偶y艂. Zadr偶a艂, zrozumiawszy, jaki by艂 g艂upi. 艢mier膰 jest ju偶 bardzo blisko.
Mitch schodzi艂 stokiem zapadliska, krocz膮c po dawnym skamienia艂ym b艂ocie, omijaj膮c pasma szumi膮cych zaro艣li.
Nadci膮ga wielka, stara fala. Gor膮cy dech piek艂a, kt贸rego nigdy nie nazwali, o kt贸rym mo偶e nigdy nie my艣leli. W贸dz pobieg艂 szybciej, gdy ryk sta艂 si臋 g艂o艣niejszy, przewy偶szaj膮c moc膮 nawet najmocniej dudni膮ce stado widziane podczas najwi臋kszych 艂ow贸w, 艣ciana chmury toczy艂a si臋 niszczycielsko nad krajem, szybko, lecz z godno艣ci膮, st膮paj膮c ci臋偶ko, jak ogromny nied藕wied藕.
W贸dz na chwil臋 stan膮艂 i wskaza艂, 偶e szara chmura si臋 zatrzyma艂a. 艢mieli si臋 i pohukiwali. Szara chmura rzed艂a, rwa艂a si臋 na strz臋py. Nie mogli widzie膰 kryj膮cej si臋 pod ni膮 powodzi.
Potem nast膮pi艂 najwi臋kszy dotychczas opad popio艂u, grube zas艂ony i puchate k艂臋by, o艣lepiaj膮ce, k艂uj膮ce w oczy, wype艂niaj膮ce nos i usta, wpychaj膮ce si臋 mi臋dzy wargi i podniebienie, d艂awi膮ce. Pr贸buj膮 zakrywa膰 oczy r臋koma. O艣lepli, zataczaj膮 si臋, padaj膮, wydaj膮 okrzyki 艂owieckie, rozr贸偶niaj膮ce, nieb臋d膮ce jeszcze imionami. Ryk zrywa si臋 ponownie, narasta, dudni rytmicznie, trzeszczy jak rozdzierane drzewa.
Mitch zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 na g贸rnym skraju zapadliska, patrz膮c na niszczone erozj膮 warstwy: potrzaskane, pokruszone resztki laharu. Potar艂 oczy, staraj膮c si臋 usun膮膰 z nich odprysk 艣wiat艂a.
Z wierzchu grzbietu na wp贸艂 si臋 ze艣lizgn膮艂, na wp贸艂 zszed艂 na brzeg rzeki Spent, przegl膮daj膮c skarp臋 ponad jej wyschni臋tym 艂o偶yskiem. Mogli by膰 blisko rzeki, czekaj膮c na jej przekroczenie, w prostej linii mi臋dzy wy偶szym miejscem, gdzie Mitch (i w贸dz) byli przed kilkoma minutami, a tym, w kt贸rym sta艂 teraz, z bezw艂adnym ramieniem zwisaj膮cym wzd艂u偶 boku, nie zwa偶aj膮c na jego mrowienie ani na zapowiadaj膮cy b贸l srebrzysty p贸艂ksi臋偶yc.
Poszed艂 wzd艂u偶 skarpy. Przeszukiwa艂 wzrokiem grunt kilka metr贸w przed sob膮, wypatruj膮c zniszczonych kostek d艂oni, a nawet wi臋kszych ko艣ci b膮d藕 ich odprysk贸w, nierozwleczonych przez kojoty czy sus艂y, wystaj膮cych z do艂k贸w w popiele, twardej, male艅kiej formy odlewniczej 艣mierci.
Ryk jest g艂o艣ny i narasta, ale chmura wydaje si臋 rozwiewa膰. To, czego nie mog膮 dostrzec z miejsca, w kt贸rym stoj膮, to lahar rozdzielaj膮cy si臋 na d艂ugie palce, znajduj膮cy ju偶 wy偶艂obione i wyryte w gruncie kana艂y, docieraj膮cy resztkami si艂, si臋gaj膮cy coraz dalej, ale te偶 coraz s艂abiej. Nie mog膮 dostrzec wyra藕nie tej nowej gro藕by, pr贸buj膮cej wszelkimi s艂abn膮cymi si艂ami ich zabi膰.
Mo偶e prze偶yj膮.
Byliby na prawo od niego, je艣li s膮 tu w og贸le, je艣li przebywali tu jeszcze. Ich ko艣ci mog艂y si臋 ju偶 przed wiekami rozpa艣膰 w py艂 i stoczy膰 ze skarpy. Szed艂 tak blisko tej skarpy, 偶e by膰 mo偶e nic nie pozosta艂o. Rzeka p艂yn臋艂a w贸wczas wy偶ej, jej 艂o偶ysko jeszcze si臋 nie zu偶y艂o i nie pog艂臋bi艂o; skarpa mog艂a wznosi膰 si臋 dostatecznie wysoko, aby ich powstrzyma膰...
W贸dz patrzy na p贸艂nocny zach贸d. Czo艂o zamieraj膮cego laharu z rykiem biegnie kana艂em. Oczy wodza si臋 rozszerzaj膮, jego nozdrza dr偶膮 z w艣ciek艂o艣ci i rozczarowania. Widzi dymi膮cy, k艂臋bi膮cy si臋, skacz膮cy wa艂 b艂ota i paruj膮cej wody, kt贸ry wype艂nia jego oczy, m贸zg. Posuwa si臋 szybciej, ni偶 mog膮 biec. Przykucaj膮, a on mknie z rykiem obok nich, pod nimi, podkopuj膮c zbocze. Wspinaj膮 si臋 na skarp臋, szukaj膮c tam bezpiecze艅stwa, ale lahar si臋 wznosi, poch艂ania ich, gdy unosz膮 ramiona. G臋sty p艂yn zastyga, a w贸dz s艂yszy wrzaski pozosta艂ych, lecz tylko przez chwil臋.
Mitch wstrzyma艂 oddech.
Ich kobiety musia艂y zgin膮膰 w tej samej chwili, najwy偶ej kilka sekund wcze艣niej b膮d藕 p贸藕niej, po drugiej stronie rzeki Spent.
W贸dz pada z r臋koma nad g艂ow膮. On, jego synowie i 艂owcy przez dziesi臋tne cz臋艣ci sekund walcz膮 z zastygaj膮cym b艂otem, a potem musz膮 le偶e膰 nieruchomo. Lahar pokrywa ich pow艂ok膮 o grubo艣ci ponad dw贸ch st贸p, naszpikowan膮 patykami, od艂amkami pni i ska艂 wielko艣ci pi臋艣ci, resztkami martwych zwierz膮t.
Mitch uspokaja艂 si臋 w miar臋 chodzenia. Rzeczy wydawa艂y si臋 uk艂ada膰 we wz贸r. Kiedy poszukiwa艂, jego umys艂 stawa艂 si臋 nieruchomym jeziorem.
Ziemia jest gor膮ca i paruj膮ca. Nad rzek膮 nie prze偶y艂o nic tkwi膮cego ponad gruntem. Odarte z li艣ci krzewy przycupn臋艂y po艂amane i zwi臋d艂e wzd艂u偶 biegu rzeki. Usma偶one i na wp贸艂 zagrzebane cia艂a le偶膮 pod plackami paruj膮cego b艂ota. Grunt pachnie jak oparzelisko i gotowane na parze warzywa. Przypomina zapachem zio艂a upichcone wraz z gulaszem z kawa艂k贸w mi臋sa.
B艂oto stygnie.
A potem nast臋puje trzeci opad popio艂u, w promieniu wielu mil zagrzebuj膮cy szcz膮tki m臋偶czyzn i kobiet oraz spustoszone ziemie wzd艂u偶 rzeki Spent.
By艂o po wszystkim.
Mitch opu艣ci艂 g艂ow臋 i przyciska艂 palcem jedno oko, ale b贸l nadci膮ga艂 i tak. Musia艂 zap艂aci膰 cen臋.
Rod Taylor naciska d藕wigni臋 starego wehiku艂u czasu, ruszaj膮c w przysz艂o艣膰. B艂oto twardnieje pod szarym ca艂unem opad艂ego popio艂u. Czas mknie naprz贸d. Cia艂a rozk艂adaj膮 si臋 w swych formach odlewniczych, plami膮c twarde b艂oto. Mi臋so odpada, a ko艣ci grzechocz膮 podczas trz臋sie艅 ziemi, b艂oto i kamie艅 p臋kaj膮, szczelinami wp艂ywa 艣wie偶a woda i b艂oto, wype艂niaj膮c zag艂臋bienia szlamem o innej g臋sto艣ci, innym sk艂adzie, unieruchamiaj膮cym ostatecznie ko艣ci.
M臋偶czy藕ni mogli pozosta膰.
Mitch wiedzia艂, 偶e s膮 tu nadal, gdzie艣 niedaleko.
Przesta艂 chodzi膰 i spojrza艂 w prawo, na stopie艅 wyci臋ty w skarpie setkami wiek贸w erozji. Najpierw nie potrafi艂 dostrzec, co zwr贸ci艂o jego uwag臋; kry艂o si臋 za bolesnym, drobnym odpryskiem 艣wiat艂a.
Wierzcho艂ek stopnia ze skamienia艂ego b艂ota znajdowa艂 si臋 co najmniej sze艣膰 st贸p nad jego g艂ow膮. Wie艅czy艂o go ciemnoszare pasemko, przykryte peruk膮 z gleby i zaro艣li. Jego wzrok przes艂oni艂a jednak jaskrawa kula i widzia艂 jedynie l艣ni膮c膮 br膮zow膮 czap臋, le偶膮c膮 poziomo na skale.
Ledwo o艣miela艂 si臋 oddycha膰.
Zgarbi艂 si臋, zwiesi艂 r臋ce, opad艂 kolanami na kopczyk ze zwietrza艂ych grudek i kamyk贸w. Si臋gn膮艂 palcem prawej r臋ki i przesun膮艂 nim wzd艂u偶 zbitego szarego popio艂u i spieczonego skamienia艂ego b艂ota.
W stwardnia艂ej warstwie tkwi艂o co艣 mocno. Mog艂o by膰 ko艣ci膮 jelenia, kozioro偶ca albo owcy kanadyjskiej.
Ale nie by艂o. To ludzka gole艅, ko艣膰 piszczelowa. W tej warstwie musi by膰 co najmniej r贸wnie stara co ko艣ci w obozie. Si臋gn膮艂 w d贸艂 jedn膮 r臋k膮, od czego w jego prawym oku trysn臋艂y iskry, pomaca艂 za kawa艂kami, kt贸re tam widzia艂, za ciemnobr膮zow膮 ko艣ci膮 skokow膮 tkwi膮c膮 w skale.
Trzyma艂 j膮, obraca艂, a偶 zdo艂a艂 zobaczy膰 wyra藕nie. By艂a ma艂a, ale tak偶e ludzka, a przynajmniej nale偶膮ca do Homo. Od艂o偶y艂 j膮 na miejsce. Po艂o偶enie b臋dzie wa偶ne podczas bada艅.
Z kieszeni kurtki wzi膮艂 szpikulec dentystyczny i pracowa艂 nim w stwardnia艂ym b艂ocie i popiele wok贸艂 ko艣ci skokowej, a偶 nabra艂 pewno艣ci, d艂ugie minuty walcz膮c z b贸lem w czaszce. Potem usiad艂, oparty plecami, i podci膮gn膮艂 kolana.
D艂u偶ej nie m贸g艂 ju偶 wytrzyma膰. Nadesz艂a migrena. Tak silnej nie mia艂 od ponad dziesi臋ciu lat. Szpikulec dentystyczny wypad艂 mu z r臋ki, gdy zwin膮艂 si臋 na ziemi, pr贸buj膮c nie j臋cze膰.
Zdo艂a艂 wyci膮gn膮膰 jeden palec i pog艂adzi膰 na wp贸艂 zagrzeban膮 ko艣膰.
- Znalaz艂em ciebie - powiedzia艂. Potem zamkn膮艂 oczy i poczu艂, 偶e przetacza si臋 nad nim jego w艂asny lahar.
33
Nowy Meksyk
Monitor Dickena wype艂ni艂y wyniki por贸wna艅 ekspresji bia艂ek w tkankach embrion贸w na r贸偶nych etapach rozwoju, poszukiwa艅 wymykaj膮cych si臋 prze艂膮cznik贸w retrowirusowych lub transpozon贸w, kt贸re mog艂y si臋 zakra艣膰 do zespo艂u gen贸w rozwojowych, kieruj膮cych powstawaniem b艂ony dziewiczej u ludzi p艂ci 偶e艅skiej. Nawet przy zastosowaniu wst臋pnego poszukiwania i por贸wnywania - niewiarygodne, ale znalaz艂 troch臋 danych na ten temat w literaturze - praca zapowiada艂a si臋 na zajmuj膮c膮 miesi膮ce b膮d藕 lata.
Doktor Jurie przesun膮艂 Dickena na najmniej zagra偶aj膮ce i ciekawe stanowisko w O艣rodku Patogenzy Sandia. Umie艣ci艂 go w zamra偶arce, gdzie dla nikogo nie stanowi艂 niebezpiecze艅stwa, trzymaj膮c, dop贸ki nie b臋dzie potrzebny.
Dziwaczny taniec u偶yteczno艣ci i zabezpieczenia. Jurie trzyma艂 Dickena na smyczy, aby m贸c zawsze wiedzie膰, gdzie ten jest i co zamierza robi膰, a mo偶e te偶, aby korzysta膰 z jego wiedzy i umiej臋tno艣ci.
Ale czy tak偶e, aby si臋 przyzna膰? Aby zosta膰 przy艂apanym? Dicken nie by艂 w stanie niczego wykluczy膰, je艣li chodzi艂o o Arama Juriego.
Obok przeszed艂 m臋偶czyzna z list膮 d艂ugich, rozwlek艂ych wiadomo艣ci przys艂anych e-mailem, zaszyfrowanych, nieuchwytnych, troch臋 zbyt pobudzaj膮cych wyobra藕ni臋, aby mog艂y pocieszy膰 Dickena. Jurie m贸g艂 na co艣 wpa艣膰, pomy艣la艂 Dicken w pokr臋tnym i szalonym, ale niezaprzeczalnie wielkim przeczuciu.
Jurie podziela艂 przekonanie - niezupe艂nie nowe - 偶e wirusy odgrywaj膮 zasadnicz膮, lecz nieokre艣lon膮 rol臋 w niemal ka偶dej fazie rozwoju embrion贸w. Wysuwa艂 jednak pewne ciekawe domys艂y dotycz膮ce tego, jak to czyni膮:
„Wirusy genomowe chc膮 bra膰 udzia艂 w wielkiej grze, ale jako gracze genetyczni s膮 proste, ograniczone, wypad艂e z 艂ask. Nie mog膮 zdzia艂a膰 nic wielkiego, zajmuj膮 si臋 wi臋c potajemnymi, ma艂ymi szczeg贸艂ami, za艣 wielka gra je toleruje, a nast臋pnie przywyka do ich delikatnych gierek...
Jako s艂abe, wirusy endogenne mog膮 polega膰 na wielce odmiennej formie apoptozy, zaprogramowanej 艣mierci kom贸rki. ERV-y mog膮 niekiedy ulega膰 ekspresji i na powierzchni kom贸rki umieszcza膰 antygen. Czynniki systemu immunologicznego wykrywaj膮 tak膮 kom贸rk臋 i j膮 zabijaj膮. Koordynuj膮c spos贸b umieszczania antygenu i wybieraj膮c kom贸rki, wirusy genomowe s膮 w stanie uczestniczy膰 z grubsza w kszta艂towaniu embrionu, a nawet we wzro艣cie cia艂a ju偶 po porodzie. Czyni膮 to oczywi艣cie po to, aby zwi臋ksza膰 sw膮 liczebno艣膰 i wzmacnia膰 pozycj臋 w gatunku, w rozszerzonym genomie. Osi膮gaj膮 to poprzez s艂ab膮, lecz ustawiczn膮 kontrol臋, pomimo ci膮g艂ego i pot臋偶nego nacisku systemu immunologicznego.
I u ssak贸w zwyci臋偶y艂y. Niekt贸re z najbardziej zasadniczych aspekt贸w naszego 偶ycia oddali艣my we w艂adanie wirusom, jedynie po to, aby nasze dzieci zyska艂y czas na rozwijanie si臋 w 艂onie, a nie w ograniczaj膮cym je jaju; czas na rozwijanie bardziej z艂o偶onych uk艂ad贸w nerwowych. Skalkulowane ryzyko. Wszystkie nasze pokolenia s膮 trzymane w szachu, gdy偶 maj膮 d艂ug wdzi臋czno艣ci wobec gen贸w wirusowych.
Zupe艂nie jak zaci膮gni臋cie po偶yczki u mafii...
Maggie Flynn zapuka艂a w otwarte drzwi gabinetu Dickena.
- Ma pan chwilk臋? - zapyta艂a.
- Nie bardzo. A o co chodzi? - odpar艂 Dicken, okr臋caj膮c si臋 w fotelu obrotowym. Flynn wygl膮da艂a na rozgor膮czkowan膮 i zmartwion膮.
- Co艣 si臋 kroi. Jurie wyjecha艂 poza o艣rodek. Powiedzia艂, 偶e mamy siedzie膰 cicho i nie puszcza膰 pary. Nie s膮dz臋, aby艣my zdo艂ali. Po prostu nie jeste艣my przygotowani.
- Na co?
- Potrzebujemy rady specjalisty - powiedzia艂a Flynn. - A pan mo偶e by膰 tym specjalist膮.
Dicken wsta艂 i wbi艂 r臋ce w kieszenie spodni, czujny i ostro偶ny.
- O jakiego rodzaju rad臋 chodzi?
- Mamy nowego go艣cia - odpar艂a Flynn. - Nie ma艂p臋. - Ani troch臋 nie wygl膮da艂a na zadowolon膮 z tej nowiny.
Skoro Maggie Flynn s膮dzi艂a, 偶e Dicken cieszy si臋 zaufaniem Juriego, to dlaczego mia艂by j膮 wyprowadza膰 z b艂臋du? Jej przepustka mo偶e pozwoli膰 uciec im obojgu, je艣li zablokuj膮 jego w艂asn膮 - przekona艂 si臋 o tym poprzedniego dnia, kiedy odwiedza艂 laboratorium Presky'ego, badaj膮ce stekowce.
Flynn wyprowadzi艂a go poza budynek do w贸zka golfowego i powioz艂a wok贸艂 pi臋ciu po艂膮czonych magazyn贸w zawieraj膮cych zwierzyniec. Pod go艂ym niebem, z dala od urz膮dze艅 pods艂uchowych, wypowiada艂a si臋 bardziej otwarcie.
- Pracowa艂 pan z dzie膰mi SHEVY - zacz臋艂a. - Ja nie. Mamy ci臋偶kie po艂o偶enie, problem zar贸wno medyczny, jak i etyczny, i nie wiem, jak si臋 do niego zabra膰. Jestem jedyn膮 m臋偶atk膮 w tym bloku, dlatego te偶 Turner wybra艂 mnie, abym zapewni艂a pewne wsparcie moralne, nawi膮za艂a dobre stosunki... ale przyznam szczerze, nie mam poj臋cia, co robi膰.
- O czym pani m贸wi? - zapyta艂 Dicken.
Flynn zatrzyma艂a w贸zek, zdenerwowa艂a si臋 jeszcze bardziej.
- Nie wie pan? - odpar艂a pytaniem, podnosz膮c g艂os o jeden stopie艅.
Umys艂 Dickena zacz膮艂 gna膰 i dostrzeg艂, 偶e na wyci膮gni臋cie r臋ki ma z艂oty klucz. Pracowa艂 pan z... Jestem jedyn膮 m臋偶atk膮...
Robi膮 to. Zrobili. Poczu艂, jak przyspiesza mu t臋tno, i mia艂 nadziej臋, 偶e tego nie wida膰.
- Och - powiedzia艂 w niez艂ym na艣ladownictwie beztroski. - O dzieciach wirusa.
Flynn przygryz艂a warg臋.
- Nie lubi臋 tego okre艣lenia. - Wprawi艂a w贸zek w ruch, popychaj膮c ma艂y dr膮偶ek steruj膮cy. - Jurie nigdy nie pracowa艂 z nimi bezpo艣rednio. Tylko z okazami. Podobnie Turner, a Presky zajmuje si臋 oczywi艣cie tylko zwierz臋tami, bez najmniejszej czu艂o艣ci wobec nich. Pomy艣leli艣my o panu. Turner powiedzia艂, 偶e na pewno to dlatego pan tu jest, dlatego rzuci艂 w diab艂y prac臋 teoretyczn膮 - aby mie膰 swobod臋 zrobienia czego艣 takiego, kiedy nadejdzie pora.
- No dobra - powiedzia艂 Dicken, nak艂adaj膮c mask臋 profesjonalnej ostro偶no艣ci. Zacisn膮艂 usta, aby powstrzyma膰 si臋 przed zdradzeniem czego艣 albo palni臋ciem jakiego艣 g艂upstwa.
- Co艣 posz艂o 藕le na granicy, nie wiem co. Nie we wszystko jestem wtajemniczana. Jurie jest w Arizonie. Turner powiedzia艂, aby sprowadzi膰 pana, zanim wr贸ci. - Jej u艣miech by艂 niepewny i rozpaczliwie wysilony. - Myszy harcuj膮.
Mimo wszystko istnia艂a wewn臋trzna konspiracja, cho膰 niezbyt przekonuj膮ca. Flynn wydawa艂a si臋 oczekiwa膰, 偶e Dicken powie co艣 uspokajaj膮cego i g艂adkiego. Ca艂e przekl臋te laboratorium dzia艂a艂o na wysokich dawkach narkotycznej g艂adko艣ci, jakby dla ukrywania dr臋cz膮cej 艣wiadomo艣ci, 偶e to, co robi, mo偶e kt贸rego艣 dnia 艣ci膮gn膮膰 na nich dochodzenie Trybuna艂u Haskiego.
- B贸g b艂ogos艂awi zwierz臋ta i dzieci - powiedzia艂 Dicken.
- Jed藕my.
Na p贸艂noc od zespo艂u budynk贸w magazynowych O艣rodka Patogenezy segmentowe, nadmuchiwane, srebrne ogrodzenie przysiad艂o na czarnym przestworze parkingu niczym jaka艣 olbrzymia, nieznana larwa. Korytarz 艂膮czy艂 ogrodzenie z magazynem numer 5, w kt贸rym znajdowa艂a si臋 wi臋kszo艣膰 laboratori贸w badaj膮cych ma艂py naczelne. Dicken zauwa偶y艂 dwa znajduj膮ce si臋 na zewn膮trz kompresory, a w po艂udniowym kra艅cu wielkiej kie艂basy skomplikowany, dopiero co zamontowany zestaw sterylizacyjny.
Nie u艣wiadamia艂 sobie, jak olbrzymie jest ogrodzenie, dop贸ki niemal na nie nie wpad艂. Ca艂y zesp贸艂 dor贸wnywa艂 wielko艣ci膮 magazynowi i zajmowa艂 co najmniej akr powierzchni.
Zaparkowali w贸zek golfowy i przez wrota dostawcze weszli do magazynu nr 5. Turner czeka艂 na nich w ma艂ej klinice wewn膮trz - klinice szpitalnej, z wyposa偶eniem przeznaczonym wyra藕nie dla ludzi, a nie tylko dla naczelnych.
- Ciesz臋 si臋, 偶e by艂e艣 w stanie, Christopherze - powiedzia艂.
- Jurie jest zaj臋ty jakim艣 zamieszaniem na granicy. Grupa buntownik贸w zablokowa艂a autobus laboratoryjny, nie pozwala mu wjecha膰 do Arizony. Najwyra藕niej pomaga im miejscowa policja. Jurie musia艂 w ostatniej chwili zam贸wi膰 inny autobus i skierowa膰 go tak, aby omija艂 blokady na drogach.
- Nic w tym dziwnego - stwierdzi艂a Flynn. Dicken zerka艂 na nich oboje. To, co dostrzeg艂, zmrozi艂o go. G艂adko艣膰 znik艂a ca艂kowicie. Wiedzieli, 偶e ich kariery wisz膮 na w艂osku.
- Przygotowania by艂y spraw膮 oczywist膮, ale Jurie powiedzia艂 nam dopiero wczoraj - doda艂 Turner. Ich s艂owa na艂o偶y艂y si臋 na siebie.
- Jest bardzo nieszcz臋艣liw膮 dziewczyn膮 - powiedzia艂a Flynn.
- Nie jestem pewien, czy w og贸le powinna tu by膰 - dorzuci艂 Turner.
- Jest w ci膮偶y - wyja艣ni艂a Flynn.
- Zgwa艂cona, podobno. Przez przybranego ojca - uzupe艂ni艂 Turner.
- O Bo偶e, nie wiedzia艂am, 偶e to by艂 gwa艂t. - Flynn przycisn臋艂a do policzka knykcie d艂oni. - Ma dopiero czterna艣cie lat.
- Sprowadzili j膮 ze szko艂y w Arizonie - powiedzia艂a. - Jurie nazywa j膮 nasz膮 szko艂膮. To stamt膮d dostajemy wi臋kszo艣膰 okaz贸w.
- Jest w ci膮偶y? - zapyta艂 Dicken, oszo艂omiony, a potem si臋 zastanowi艂, czy nie zrzuci艂 przy tym maski.
- Nawet w klinice wie o tym ma艂o kto - odpar艂 Turner. - By艂bym wdzi臋czny za odrobin臋 dyskrecji.
Dicken pozwoli艂, aby ujawni艂o si臋 jego zaskoczenie.
- To bardzo powa偶ne. - G艂os mu si臋 艂ama艂. - Ale ma przecie偶 52xx. Co z poliploidalno艣ci膮?
- Wiem tylko to, co widzia艂em na w艂asne oczy - powiedzia艂 ponuro Turner. - Jest w ci膮偶y z przybranym ojcem.
- To naprawd臋 niesamowite - uzna艂 Dicken.
- Przyby艂a do szko艂y miesi膮c temu - wyja艣nia艂 Turner. - Wykryli艣my, 偶e jest w ci膮偶y, kiedy badali艣my pr贸bki jej krwi. Jurie o ma艂o nie dosta艂 zawa艂u, kiedy laboratorium przekaza艂o mu wyniki. Wpad艂 w eufori臋. W zesz艂ym tygodniu, nie m贸wi膮c nic nikomu z nas, uzyska艂 przekazanie jej do O艣rodka Patogenezy.
- Strasznie si臋 w艣ciek艂am - powiedzia艂a Flynn. - Mog艂abym wydrapa膰 mu oczy.
- Co innego mogli艣my zrobi膰? Szko艂a nie by艂a w stanie si臋 ni膮 opiekowa膰, a jest cholernie pewne, 偶e 偶aden szpital nie wpu艣ci艂by jej za pr贸g.
Dicken podni贸s艂 r臋k臋.
- Kto pracuje w klinice? - zapyta艂.
- Maggie, Tommy Wrigley - spotka艂e艣 Tommy'ego na przyj臋ciu powitalnym - i Thomas Powers. Cz臋艣膰 ludzi sprowadzono z Kalifornii, nie znam ich. I oczywi艣cie jest Jurie, od strony badawczej. Nigdy jednak nie odwiedzi艂 dziewczyny.
- Jaki jest jej stan?
- Jest mniej wi臋cej w trzecim miesi膮cu. Nie najlepiej z ni膮. S膮dzimy, 偶e mo偶e mie膰 wzbudzonego przez ni膮 sam膮 shivera - odpar艂a Flynn.
- To niepotwierdzone - powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮 Turner. - Zachowuje si臋, jakby mia艂a gryp臋, i niewykluczone, 偶e tak jest. Zachowujemy jednak przesadn膮 ostro偶no艣膰. I ta wiadomo艣膰 nie mo偶e si臋 roznie艣膰... nie m贸wcie nikomu, nawet w O艣rodku Patogenezy.
- Ale doktor Dicken pozna, czy to shiver, prawda? - zapyta艂a niepewnie Flynn. - Czy to nie dlatego Jurie sprowadzi艂 pana tutaj?
- Przyjrzyjmy si臋 dziewczynie - zaproponowa艂 Dicken.
- Nazywa si臋 Fremont, Helen Fremont - powiedzia艂a Flynn. - Pochodzi z Nevady. Z Las Vegas, zdaje si臋.
- Reno - poprawi艂 j膮 Turner. Potem, z twarz膮 spos臋pnia艂膮 w skrajnym strapieniu, ze zwieszonymi ramionami, doda艂: - Nie s膮dz臋, abym wytrzyma艂 to d艂u偶ej. Naprawd臋 nie zdo艂am.
34
Baltimore - Waszyngton
Kaye i Marge Cross siedzia艂y w milczeniu na tylnej kanapie taks贸wki. Kaye wpatrywa艂a si臋 w oboj臋tny kark kierowcy, widoczny pod turbanem; w lusterku wstecznym dostrzeg艂a przelotnie jego u艣mieszek. Gwizda艂 co艣 pod nosem, rozradowany. Dla niego posiadanie wnuczki SHEVY nie by艂o najwyra藕niej wielkim brzemieniem.
Kaye nie wiedzia艂a za bardzo, jakie jest po艂o偶enie dzieci SHEVY w Pakistanie. Na og贸艂 kultury tradycyjne - muzu艂ma艅skie, hinduskie, buddyjskie - 艂atwiej przyjmowa艂y nowe dzieci. By艂o to jednocze艣nie zaskakuj膮ce i upokarzaj膮ce.
Cross zab臋bni艂a palcami po kolanie i wyjrza艂a przez okienko na szos臋, na przeje偶d偶aj膮ce samochody. Min臋艂a je d艂uga ci臋偶ar贸wka, boki jej dw贸ch przyczep zdobi艂y ogromne czerwone litery: Trans-national Birmingham Pork.
- Wydali na to mn贸stwo pieni臋dzy - szepn臋艂a Cross. Kaye uzna艂a, 偶e mia艂a na my艣li przeszczepy tkanek 艣wi艅skich.
- Dok膮d jedziemy, Marge? - zapyta艂a.
- Po prostu przed siebie - odpar艂a Cross, jej podbr贸dek podskakiwa艂 w g贸r臋 i w d贸艂, Kaye nie mog艂a mie膰 pewno艣ci, czy przytakuje, czy te偶 jej 偶uchwa reaguje na koleiny wyrobione na drodze przez ci臋偶ar贸wki.
- Poda艂a艣 adres w dzielnicy mieszkaniowej. Ca艂kiem dobrze znam Baltimore i Maryland - powiedzia艂a Kaye. - Zak艂adam, 偶e mnie nie porywasz.
Cross obdarzy艂a j膮 lekkim u艣mieszkiem.
- Cholera, to ty p艂acisz. S膮 tam pewni ludzie, z kt贸rymi, jak s膮dz臋, zechcesz si臋 spotka膰.
- W porz膮dku - powiedzia艂a Kaye.
- Lars do艣膰 mocno przycisn膮艂 Roberta.
- Robert jest 艣wi臋toszkowatym kutasem.
Cross wzruszy艂a ramionami.
- Mimo to nie zamierzam p贸j艣膰 za rad膮 Larsa.
- Nie uwa偶am, 偶e p贸jdziesz - powiedzia艂a Kaye. Z ogromn膮 niech臋ci膮 traci艂a swe laboratoria i swych badaczy, nawet teraz. Zajmowanie si臋 nauk膮 by艂o jedyn膮 jej pociech膮, a laboratorium jedynym miejscem, w kt贸rym mog艂a znale藕膰 schronienie i zatraci膰 si臋 w pracy.
- Pozwalam ci odej艣膰 - oznajmi艂a Cross.
Ku zdziwieniu Kaye, cios nie okaza艂 si臋 wcale taki ci臋偶ki. Teraz z kolei to ona potakiwa艂a w rytm pracy gi臋tkich resor贸w taks贸wki.
- Twoja praca u mnie dobieg艂a ko艅ca - powiedzia艂a Cross.
- 艢wietnie - stwierdzi艂a Kaye napi臋tym g艂osem.
- Czy偶by?
- Oczywi艣cie - odpar艂a Kaye; jej serce dudni艂o mocno. Robienie tego, co odk艂ada艂am. Czego nie mog艂am robi膰 samotnie.
- Co wi臋cej mog艂aby艣 robi膰 w Americolu?
- Prowadzi膰 czyste badania nad aktywacj膮 hormonaln膮 cz膮steczek retrowirusowych u ludzi - odpowiedzia艂a Kaye, nadal czepiaj膮c si臋 przesz艂o艣ci. - Skupi艂abym si臋 na systemach sygnalizacyjnych zwi膮zanych ze stresem. Przekazywaniu przez ERV do kom贸rek somatycznych czynnik贸w transkrypcyjnych i gen贸w regulacyjnych. Badaniu wirus贸w jako powszechnych w ciele system贸w transportu genetycznego i regulacyjnych. Dowiedzeniu, 偶e model wszechchorobowy jest b艂臋dny.
- To dobra dziedzina. Troszk臋 zbyt szalona dla Americolu, lecz mog臋 wykona膰 par臋 telefon贸w i znale藕膰 ci miejsce gdzie艣 indziej. Szczerze powiem, nie s膮dz臋, aby艣 mia艂a na ni膮 czas.
Kaye unios艂a brwi i zacisn臋艂a wargi.
- Skoro ju偶 mnie nie zatrudniasz, sk膮d mo偶esz wiedzie膰, ile b臋d臋 mie膰 czasu?
Cross si臋 u艣miechn臋艂a, ale u艣miech ten szybko przemin膮艂. Skrzywi艂a si臋, patrz膮c przez okno.
- Robert wybra艂 niew艂a艣ciwy m艂ot, aby ci臋 nim zdzieli膰 - powiedzia艂a. - A przynajmniej uderzy艂 w obecno艣ci niew艂a艣ciwej kobiety.
- Jak to?
- W sierpniu przed dwudziestoma trzema laty zacz臋艂am pozyskiwa膰 kapita艂 wysokiego ryzyka dla mojej pierwszej sp贸艂ki. Wype艂nia艂am kalendarz spotkaniami i wyczerpuj膮cymi obiadami biznesowymi. - Jej mina sta艂a si臋 t臋skna, jakby wspomina艂a dawny, cudowny romans. - Wtr膮ci艂 si臋 B贸g. Nie wybra艂 najw艂a艣ciwszej chwili, m贸wi膮c ogl臋dnie. Uderzy艂 mnie z tak膮 moc膮, 偶e musia艂am pojecha膰 do Hamptons, gdzie przez tydzie艅 ukrywa艂am si臋 w pokoju hotelowym. W艂a艣ciwie le偶a艂am tam zemdlona.
Unika艂a patrzenia w oczy, jak ma艂a dziewczynka wyznaj膮ca swoj膮 win臋. Kaye pochyli艂a si臋, aby m贸c lepiej wpatrywa膰 si臋 w jej twarz. Nigdy dot膮d nie widzia艂a Cross r贸wnie bezbronnej.
- Nie potrafi臋 ci powiedzie膰, jak strasznie si臋 ba艂am, 偶e On to oznaka ob艂臋du, epilepsji albo i czego艣 gorszego.
- My艣la艂a艣 o tym jako o nim?
Cross przytakn臋艂a.
- Uwa偶asz, 偶e to bez sensu w przypadku pary silnych kobiet? Wtedy bardzo mnie martwi艂o. Pomimo jednak ca艂ego zmartwienia, ca艂ego strachu, nigdy nie przysz艂o mi do g艂owy, aby odwiedzi膰 pracowni臋 radiologiczn膮. Pomys艂 by艂 b艂yskotliwy, Kaye. Nie tandetny, ale b艂yskotliwy.
Kaye popatrzy艂a na twarz kierowcy w lusterku wstecznym. Wyra藕nie stara艂 si臋 zamyka膰 uszy na s艂owa wypowiadane na tylnej kanapie, zapewnia膰 im prywatno艣膰, ale bez wi臋kszego powodzenia.
- Mi艂o艣膰 nie jest odpowiednim s艂owem, ale innego nie mamy. Mi艂o艣膰 bez po偶膮dania. - Cross wyci膮gn臋艂a palce z nieskazitelnym manicure, aby otrze膰 sk贸r臋 pod oczami. - Nigdy nikomu o tym nie m贸wi艂am. Kto艣 w rodzaju Roberta wykorzysta艂by to przeciwko mnie.
- Przecie偶 to prawda - powiedzia艂a Kaye.
- Nie, wcale - odpar艂a Cross z rozdra偶nieniem. - To do艣wiadczenie osobiste. By艂o rzeczywiste dla ciebie i dla mnie, ale doprowadzi艂oby nas donik膮d na tym twardym, okrutnym 艣wiecie. Taka sama wizja mog艂a sk艂ania膰 innych do palenia staruszek jako czarownic albo zabijania Anglik贸w, jak w przypadku Joanny d'Arc. Rozkr臋ci膰 dawn膮 Inkwizycj臋.
- Nie s膮dz臋.
- Sk膮d mo偶esz wiedzie膰, czy rze藕nicy i mordercy nie otrzymuj膮 takiego przes艂ania?
Kaye musia艂a przyzna膰, 偶e nie mo偶e.
- Niezmiernie wiele czasu sp臋dzi艂am na pr贸bach zapomnienia, aby by膰 w stanie wykonywa膰 prac臋, kt贸ra by艂a konieczna do osi膮gni臋cia celu, jaki sobie wyznaczy艂am. Czasami praca bywa艂a okrutna, polega艂a na niweczeniu marze艅 innych. I kiedykolwiek wraca艂a mi pami臋膰, znowu by艂am zmia偶d偶ona. Poniewa偶 wiedzia艂am, 偶e ta rzecz, to, On, nigdy mnie nie ukarze, oboj臋tnie, co bym uczyni艂a albo jak bym si臋 zachowywa艂a. Nie chodzi o wielkoduszno艣膰, o os膮dzanie. Jedynie o mi艂o艣膰. On nie mo偶e by膰 rzeczywisty - powiedzia艂a Cross. - To, co On m贸wi i co czyni, nie ma najmniejszego sensu.
- Dla mnie wydaje si臋 rzeczywisty.
- Czy s艂ysza艂a艣 kiedy艣, co spotka艂o Tomasza z Akwinu? - zapyta艂a Cross.
Kaye pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Jest najbardziej cenionym teologiem. Niesamowity mistrz my艣lenia, logiczny ponad wszelk膮 miar臋 - i do艣膰 trudny do czytania obecnie. Bystry jednak, bez najmniejszych w膮tpliwo艣ci, i m艂ody jeszcze cz艂owiek, kiedy ju偶 si臋 wybi艂. Ucze艅 Alberta Wielkiego. Obro艅ca Arystotelesa w Ko艣ciele. Pisywa艂 opas艂e traktaty. Podziwiany w ca艂ym chrze艣cija艅stwie, i po dzi艣 dzie艅 darzony szacunkiem jako my艣liciel. Rankiem 6 grudnia 1273 roku odprawia艂 w Neapolu msz臋. By艂 starszy, mniej wi臋cej w moim wieku. W samym 艣rodku kazania przesta艂 m贸wi膰, nie patrzy艂 na nic. Albo patrzy艂 na wszystko. Wyobra偶am sobie, 偶e musia艂 si臋 gapi膰 jak ciel臋 na malowane wrota. - Mina Cross by艂a troch臋 zagadkowa, nieodgadniona.
Przesta艂 pisa膰, dyktowa膰, przesta艂 pracowa膰 nad Summ膮, dzie艂em swego 偶ycia. A kiedy nalegano, aby wyja艣ni艂, czemu tak post臋puje, odpowiedzia艂: „Nie mog臋 nic wi臋cej robi膰; zosta艂y mi objawione takie rzeczy, 偶e wszystko, co napisa艂am, wydaje si臋 plewami, a teraz oczekuj臋 na kres 偶ycia". Zmar艂 po kilku miesi膮cach. - Cross prychn臋艂a. - Nic dziwnego, 偶e Akwinacie odebra艂o mow臋, biedakowi. Poznaj臋 hierarchi臋, kiedy si臋 z ni膮 zetkn臋. W por贸wnaniu z tym, co mnie dotkn臋艂o, stoj臋 tylko odrobin臋 wy偶ej od robaka wij膮cego si臋 w ka艂u偶y. Nie o艣mieli艂abym si臋 powiedzie膰 Bogu, jak ma post臋powa膰. - U艣miechn臋艂a si臋. - Tak, kochana, sta膰 mnie na pokor臋. - Cross poklepa艂a Kaye po d艂oni. - Tak to jest. Jeste艣 wylana. Zrobi艂a艣 wszystko, co mia艂a艣 do zrobienia, obecnie, w moim przedsi臋biorstwie.
- A co z Jacksonem? - zapyta艂a Kaye.
- Jest ograniczony, ale nadal przydatny, ma ci膮gle wa偶n膮 prac臋 do wykonania. Wyznacz臋 Larsa, aby mia艂 na niego oko.
- Jackson nic nie rozumie - powiedzia艂a Kaye.
- Je艣li chodzi ci o to, 偶e ma klapki na oczach, to teraz w艂a艣nie tego od niego oczekuj臋. Dopisze wszystkie kreseczki w t i postawi wszystkie kropki nad i, pr贸buj膮c dowie艣膰, 偶e ma racj臋. To w nim dobre.
- Przecie偶 nie b臋dzie mia艂 racji.
- Ale zrobi to w spos贸b bardzo staranny. - Cross by艂a niewzruszona. - Problem Roberta by艂 znany Akwinacie. Nazywa艂 to ignorantia affectata, zachowywana umy艣lnie niewiedza.
- B贸g powinien go dotkn膮膰 - stwierdzi艂a Kaye z gorycz膮, a potem zarumieni艂a si臋 w zak艂opotaniu, jakby by艂 to rodzaj kary.
Cross przez chwil臋 rozwa偶a艂a to z ca艂膮 powag膮.
- By艂am zdumiona, 偶e B贸g dotkn膮艂 mnie - powiedzia艂a. - By艂abym wstrz膮艣ni臋ta, gdyby zechcia艂 mie膰 cokolwiek wsp贸lnego z Robertem.
35
Nowy Meksyk
Wewn膮trz srebrnego namiotu sta艂o osiem przyczep mieszkalnych przeci臋tnej wielko艣ci, spoczywaj膮cych na drewnianych klocach na pomarszczonej i poplamionej pod艂odze z szarego tworzywa sztucznego. W odleg艂o艣ci trzydziestu st贸p otacza艂 je kr膮g ekran贸w z przezroczystego plastiku, zwie艅czonych drutem kolczastym. Przyczepy ani troch臋 nie wygl膮da艂y na wygodne czy przyjemne.
Dicken pr贸bowa艂 si臋 zorientowa膰 w mocno przygaszonym 艣wietle, przes膮czaj膮cym si臋 przez srebrny namiot. Weszli do niego od zachodu. P贸艂noc by艂a wi臋c tam, gdzie sta艂a ma艂a furgonetka Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, przypuszczalnie ta sama, kt贸ra przywioz艂a z Arizony Helen Fremont. Na po艂udnie od dom贸w na k贸艂kach i 艣ciany z tworzywa sztucznego i drutu kolczastego rozstawiono ma艂y labirynt sto艂贸w laboratoryjnych i innych, na kt贸rych rozmieszczono standardowe wyposa偶enie medyczne i przyrz膮dy laboratorium diagnostycznego.
Kilka silnych lamp 艂ukowych, zamontowanych na wysokich stalowych s艂upach, uzupe艂nia艂o swym blaskiem przy膰mione 艣wiat艂o s艂oneczne.
Dicken pod namiotem nie dostrzeg艂 nikogo wi臋cej.
- Zespo艂u nie ma jeszcze na miejscu - powiedzia艂a Flynn. - Zachorowa艂a dopiero dzi艣 rano.
- Czy jest po艂膮czenie telefoniczne z przyczep膮, domofon, megafon, cokolwiek?
Flynn pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Dopiero je zak艂adamy.
- Niech to szlag, jest tam sama?
Turner przytakn膮艂.
- Od jak dawna?
- Od dzisiejszego ranka - odpowiedzia艂a Flynn. - Wesz艂am do 艣rodka i pr贸bowa艂am j膮 zbada膰. Odm贸wi艂a, ale zrobi艂am kilka zdj臋膰, oczywi艣cie jest te偶 zapis wideo. Przeprowadzamy badania 艣ciek贸w i wychodz膮cego powietrza, ale s艂u偶膮ce do tego przyrz膮dy nie s膮 mi dobrze znane. Nie ufam im, dlatego zabra艂am pr贸bki do laboratorium bada艅 naczelnych. Nadal s膮 obrabiane.
- Czy Jurie wie, 偶e dziewczyna choruje? - zapyta艂 Dicken.
- Zadzwonili艣my do niego - odpar艂 Turner.
- Czy wyda艂 jakie艣 polecenia?
- Powiedzia艂, aby zostawi膰 j膮 w spokoju. Nikt nie ma do niej wchodzi膰, dop贸ki nie nabierzemy pewno艣ci.
- Ale Maggie wesz艂a.
- Musia艂am - powiedzia艂a Flynn. - Wygl膮da艂a na bardzo przestraszon膮.
- By艂a pani w kombinezonie?
- Oczywi艣cie.
Dicken okr臋ci艂 si臋 na sztywnej nodze i przechyli艂 g艂ow臋 na bok, przygryzaj膮c policzek, aby nie zdradza膰 si臋 ze swoim zdaniem. By艂 w艣ciek艂y.
Flynn wola艂a nie patrze膰 mu w oczy.
- Taka jest procedura. Wszystkie badania nale偶y przeprowadza膰 zgodnie z rygorami Poziomu 3.
- Bo przecie偶 u diab艂a przestrzegamy co do joty wszystkich cholernych zasad? - zapyta艂 Dicken. - Czy przynajmniej poprosili艣cie j膮, aby wysz艂a sama i pozwoli艂a zbada膰 si臋 lekarzowi?
- Nie wyjdzie - odpar艂 Turner. - Mamy 艣ledz膮ce j膮 kamery wideo, jest w sypialni. Le偶y tam ci膮gle.
- Paradnie - powiedzia艂 Dicken. - Czego u diab艂a ode mnie oczekujecie?
- Mamy zdj臋cia - odrzek艂a Flynn, wyjmuj膮c z kieszeni sw贸j telefon rejestruj膮cy dane.
- Niech pani poka偶e - poprosi艂.
Na ekranie kom贸rki wywo艂a艂a kolejno pi臋膰 zdj臋膰. Dicken zobaczy艂 m艂od膮 dziewczyn臋 SHEVY o ciemnobr膮zowych w艂osach, jasnoniebieskich oczach z 偶贸艂tymi plamkami, delikatnych rysach, lecz wydatnych ko艣ciach policzkowych, bladej cerze. Chore dziecko przypomina艂o przestraszonego kota, wpatruj膮cego si臋 w niewidoczne zakamarki, tak przera偶onego, 偶e nie dawa艂o si臋 go do niczego zmusi膰.
Dicken m贸g艂 stwierdzi膰, 偶e dziewczyna nie wykazuje widocznych objaw贸w shivera - na jej patykowatych r臋kach nie by艂o 偶adnych skalecze艅, na szyi 偶adnych szkar艂atnych znamion w kszta艂cie obr臋czy. Uaktualniany na 偶ywo wykres, za艂膮czony po zako艅czeniu serii zdj臋膰, pokazywa艂 temperatur臋 102 stopni Fahrenheita.
- Zdalny odczyt temperatury?
Flynn przytakn臋艂a.
- Powiedzia艂a pani, 偶e st臋偶enie wirus贸w jest u niej wysokie.
- Skaleczy艂a si臋, wsiadaj膮c do furgonetki. Zakazano im pobierania krwi, ale zachowali plam臋 i pobrali艣my pr贸bk臋 w kontrolowanych warunkach. To dlatego furgonetka tu pozosta艂a. Dziewczynka wydziela HERV-y.
- To oczywiste, jest w ci膮偶y. Nie wykazuje 偶adnych objaw贸w niezb臋dnych do zdiagnozowania shivera - powiedzia艂. - Dlaczego s膮dzicie, 偶e go ma?
- Doktor Jurie powiedzia艂, 偶e to mo偶liwe.
- Juriego tu nie ma, a wy jeste艣cie.
- Przecie偶 jest w ci膮偶y - powiedzia艂 Turner z j臋kiem, jakby to wyja艣nia艂o ich zatroskanie.
- Czy przeprowadzili艣cie testy na wirusy pseudotypowane?
- Nadal badamy pr贸bki - odpar艂 Turner.
- Macie cokolwiek?
- Jeszcze nie.
- Mia艂 pan shivera - powiedzia艂a ponuro Flynn. - Powinien pan zachowa膰 najwi臋ksz膮 ostro偶no艣膰. - Wygl膮da艂a teraz bardziej na rozz艂oszczon膮 ni偶 zmartwion膮. Zastanawiali si臋, po kt贸rej stronie stoi, i sk艂ania艂 si臋 coraz bardziej ku temu, aby im to zdradzi膰.
- Nie potrzebuj臋 nawet kombinezonu - stwierdzi艂 ze wzgard膮 i odrzuci艂 Flynn jej kom贸rk臋. Ruszy艂 w stron臋 przyczepy mieszkalnej.
- Zaczekaj! - zawo艂a艂 Turner, czerwony na twarzy. - Jak wejdziesz tam bez kombinezonu, to ju偶 zostaniesz. Nie b臋dziemy mogli... nie zechcemy ci臋 wypu艣ci膰.
Dicken odwr贸ci艂 si臋 i uk艂oni艂, wyci膮gaj膮c r臋ce w przesadnym ge艣cie b艂agaj膮cym o lito艣膰. Czeka艂a praca do wykonania, zagadka do rozwi膮zania, a gniew w tym nie pomo偶e.
- No to dajcie mi ten cholerny kombinezon! I telefon albo inn膮 艂膮czno艣膰. Dziewczyna musi si臋 komunikowa膰 ze 艣wiatem zewn臋trznym. Musi z kim艣 porozmawia膰. Gdzie s膮 jej rodzice, to znaczy jej matka?
- Nie wiemy - odpowiedzia艂a Flynn.
W膮skie pomieszczenia wewn膮trz domu na k贸艂kach by艂y posprz膮tane i ponure. Wygl膮daj膮ce na wynaj臋te meble, pokryte be偶owymi i 偶贸艂tymi obiciami z winylu, nadawa艂y im wygl膮d taniej i bezdusznej praktyczno艣ci. Dziewczyna nie wnios艂a 偶adnych rzeczy osobistych, nie dotkn臋艂a 偶adnych z pluszowych zwierz膮t stoj膮cych na p贸艂kach w ciasnym saloniku, nadal w plastikowych opakowaniach.
Dicken zastanawia艂 si臋, kiedy zakupiono pluszowe zwierz膮tka. Od jak dawna Jurie planowa艂 sprowadzenie do O艣rodka Patogenezy dzieci SHEVY?
Od roku?
Dwa krzes艂a le偶a艂y przewr贸cone w k膮ciku jadalnym. Dicken pochyli艂 si臋, aby je postawi膰. Zaskrzypia艂o tworzywo sztuczne jego kombinezonu. Zaczyna艂 si臋 ju偶 poci膰, pomimo zamontowanego urz膮dzenia klimatyzacyjnego. Od dawna 偶ywi艂 serdeczn膮 nienawi艣膰 wobec kombinezon贸w izolacyjnych.
Rozejrza艂 si臋 za innymi przeszkodami, kt贸re mog艂yby naderwa膰 plastik, potem przeszed艂 powoli do sypialni mieszcz膮cej si臋 z ty艂u przyczepy mieszkalnej. Zapuka艂 we framug臋 i zajrza艂 przez przymkni臋te do po艂owy drzwi. Dziewczyna le偶a艂a na 艂贸偶ku na plecach, maj膮c nadal na sobie rybaczki, bluzk臋 i kurtk臋 d偶insow膮. Wpatrywa艂a si臋 w sufit, odrzuciwszy na bok po艣ciel z zielonego sztucznego w艂贸kna.
- Cze艣膰.
Nie spojrza艂a na Dickena. Widzia艂, jak porusza si臋 jej wychudzona klatka piersiowa; policzki mia艂a zarumienione z gor膮czki, strachu, albo mo偶e rozpaczy.
- Helen? - Zbli偶y艂 si臋 w膮skim przej艣ciem wzd艂u偶 艂贸偶ka i pochyli艂, aby m贸c spojrze膰 jej w twarz. - Nazywam si臋 Christopher Dicken.
Przekr臋ci艂a g艂ow臋 na bok.
- Odejd藕. Zarazisz si臋 ode mnie - powiedzia艂a.
- W膮tpi臋, Helen. Jak si臋 czujesz?
- Nie podoba mi si臋 tw贸j kombinezon.
- Te偶 go nie lubi臋.
- Zostaw mnie sam膮.
Dicken wyprostowa艂 si臋 i z pewnym trudem za艂o偶y艂 r臋ce. Kombinezon zachrz臋艣ci艂 i zaskrzypia艂, Christopher poczu艂 si臋 teraz jak jedno z owini臋tych w plastik pluszowych zwierz膮tek.
- Powiedz mi, jak si臋 czujesz.
- Rzyga膰 mi si臋 chce.
- Wymiotowa艂a艣?
- Nie - odpar艂a.
- To dobrze.
- Pr贸bowa艂am. - Dziewczyna usiad艂a na 艂贸偶ku. - Powiniene艣 si臋 mnie ba膰. Matka kaza艂a mi tak m贸wi膰 wszystkim, kt贸rzy pr贸bowaliby mnie dotkn膮膰 czy porwa膰. Powiedzia艂a, „Korzystaj z tego, co masz".
- Nie zara偶asz ludzi, Helen - powiedzia艂 Dicken.
- Chcia艂abym zara偶a膰. Chcia艂abym, aby on zachorowa艂.
Dicken nie potrafi艂 wyobrazi膰 sobie jej b贸lu i rozpaczy, nie czu艂 si臋 te偶 dobrze, zg艂臋biaj膮c jej uczucia.
- Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e ci臋 rozumiem. Nie rozumiem.
- Przesta艅 gada膰 i odejd藕.
- Dobra, nie b臋dziemy o tym m贸wi膰. Musimy jednak porozmawia膰 o tym, jak si臋 czujesz, chcia艂bym te偶 ci臋 zbada膰. Jestem lekarzem.
- On te偶 by艂! - warkn臋艂a. Przekr臋ci艂a si臋 na bok, nadal nie patrz膮c na Dickena. Zmru偶y艂a oczy. - Bol膮 mnie mi臋艣nie. Czy umr臋?
- Nie s膮dz臋.
- Powinnam umrze膰.
- Prosz臋 ci臋, nie m贸w tak. Aby mog艂o ci si臋 poprawi膰, musz臋 ci臋 zbada膰. Obiecuj臋, 偶e nie zadam ci b贸lu ani nie skrzywdz臋 ci臋 w 偶aden inny spos贸b.
- Przywyk艂am, 偶e pobieraj膮 mi krew - powiedzia艂a dziewczyna. - Przywi膮zuj膮 nas, je艣li walczymy. - Spojrza艂a uwa偶nie na jego twarz okryt膮 kapturem kombinezonu. - M贸wisz tak, jakby艣 pom贸g艂 mn贸stwu chorych ludzi.
- Paru by si臋 znalaz艂o. Niekt贸rzy byli bardzo, bardzo chorzy, ale mimo to wydobrzeli.
- A niekt贸rzy zmarli.
- Tak - przyzna艂 Dicken. - Niekt贸rzy zmarli.
- Nie czuj臋 si臋 zbytnio chora, chce mi si臋 tylko wymiotowa膰.
- Mo偶e to przez twoje dziecko.
Dziewczyna szeroko otworzy艂a usta, a jej policzki zblad艂y.
- Jestem w ci膮偶y? - zapyta艂a.
Dicken poczu艂 nagle, jak serce zamiera mu w piersi.
- Nic ci nie powiedzieli?
- Och, m贸j Bo偶e - rzuci艂a dziewczyna i zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek, odwracaj膮c si臋 od niego. - Wiedzia艂am. Wiedzia艂am. Wyw膮cha艂am co艣. To dziecko u mnie w 艣rodku. O m贸j Bo偶e. - Nagle usiad艂a. - Musz臋 i艣膰 do 艂azienki.
Zatroskanie Dickena musia艂o by膰 widoczne nawet przez kaptur.
- Nie zamierzam nic sobie zrobi膰. Musz臋 zwymiotowa膰. Nie patrz. Nie przygl膮daj mi si臋.
- Zaczekam na ciebie w saloniku.
Opu艣ci艂a nogi z boku 艂贸偶ka i wsta艂a, po czym zaraz znieruchomia艂a, wyci膮gaj膮c r臋ce, jakby nie mog艂a utrzyma膰 r贸wnowagi. Popatrzy艂a na pod艂og臋 udaj膮c膮 drewnian膮.
- Nosi艂 zatyczki w nosie i szorowa艂 mnie myd艂em, a potem opryskiwa艂 tanimi perfumami. Nie mog艂am go sk艂oni膰, aby przesta艂. M贸wi艂, 偶e chcia艂 si臋 dowiedzie膰, czy kiedykolwiek b臋dzie mia艂 wnuki. A przecie偶 nie by艂 nawet moim prawdziwym ojcem. Dziecko. O m贸j Bo偶e.
Twarz dziewczynki wykrzywi艂a si臋 w grymasie tak z艂o偶onym, 偶e Dicken m贸g艂by bada膰 go godzinami i nadal nie poj膮膰. Domy艣li艂 si臋, co musz膮 czu膰 szympansy ogl膮daj膮ce ludzkie minki.
- Przykro mi - powiedzia艂 Dicken.
- Czy spotka艂e艣 kogo艣 takiego jak ja, kto by艂by w ci膮偶y? - zapyta艂a dziewczynka, patrz膮c mu prosto w oczy poprzez sztuczne tworzywo, nie odwracaj膮c wzroku.
- Nie.
- Jestem pierwsza?
- Pierwsza, z kt贸r膮 si臋 zetkn膮艂em.
- No. - w jej oczach pojawi艂a si臋 panika i dziewczyna posz艂a sztywno do 艂azienki. Dicken s艂ysza艂, jak pr贸buje zwymiotowa膰. Przeszed艂 do saloniku. Zapach jego smutku i odrazy wype艂nia艂 he艂m, a nie mia艂 偶adnej mo偶liwo艣ci wytarcia oczu czy nosa.
Kiedy wysz艂a, stan臋艂a na progu, a potem prze艣lizgn臋艂a si臋 przez drzwi, jakby si臋 obawia艂a dotkn膮膰 framugi. Roz艂o偶y艂a r臋ce na bok, jak skrzyd艂a. Policzki nabra艂y sta艂ej barwy z艂ocistego br膮zu, a 偶贸艂te iskierki w oczach wygl膮da艂y na jeszcze wi臋ksze i jaskrawsze. Bardziej ni偶 kiedykolwiek przypomina艂a kota. Patrzy艂a badawczo na Dickena.
- Czym si臋 martwisz? - zapyta艂a.
Dicken wewn膮trz he艂mu pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Trudno to wyja艣ni膰 - powiedzia艂. - By艂em tam na pocz膮tku.
- Co to znaczy?
- Nie wiem, czy mamy czas - odpar艂. - Musimy si臋 przekona膰, dlaczego masz md艂o艣ci.
- Wyja艣nij mi, a b臋dziesz m贸g艂 mi si臋 przyjrze膰 - powiedzia艂a dziewczyna.
Dicken zastanawia艂 si臋, co zrobi膮 pozostali na zewn膮trz, je艣li w przyczepie sp臋dzi par臋 godzin. A gdyby Jurie akurat wr贸ci艂...
Nie mia艂o to 偶adnego znaczenia. Musi co艣 zrobi膰 dla tej dziewczynki. Ona zas艂uguje na znacznie wi臋cej.
Poci膮gn膮艂 za przykryty szew i odpi膮艂 he艂m, a potem go zdj膮艂. Na pewno nie by艂o to najwi臋ksze ryzyko, na jakie porwa艂 si臋 w 偶yciu.
- Dowiedzia艂em si臋 jako jeden z pierwszych - zacz膮艂.
Dziewczyna unios艂a nos i pow臋szy艂a. Spos贸b, w jaki jej g贸rna warga wygi臋艂a si臋 w liter臋 V, by艂 tak niesamowicie pi臋kny, 偶e Dicken musia艂 si臋 u艣miechn膮膰.
- Lepiej? - zapyta艂.
- Nie boisz si臋, jeste艣 z艂y - odpar艂a dziewczyna. - Z艂y z mojego powodu.
Przytakn膮艂.
- Nikt nigdy nie z艂o艣ci艂 si臋 z mojego powodu. Pachnie to s艂odko. Usi膮d藕 w saloniku. Trzymaj si臋 kilka st贸p ode mnie, na wypadek, gdybym by艂a zagro偶eniem.
Przeszli do saloniku. Dicken usiad艂 na krze艣le w k膮ciku jadalnym, a Helen stan臋艂a przy kanapie, z za艂o偶onymi r臋koma, jakby by艂a gotowa w ka偶dej chwili do ucieczki.
- Powiedz mi - poleci艂a.
- Czy mog臋 ci臋 bada膰 jednocze艣nie z m贸wieniem? Nie musisz si臋 rozbiera膰, niczym ci臋 te偶 nie uk艂uj臋. Potrzebuj臋 ci臋 tylko obejrze膰 i dotkn膮膰.
Dziewczyna kiwn臋艂a g艂ow膮.
Jedyne, co s艂ysza艂a, to pog艂oski i p贸艂prawdy. Sta艂a przez pierwsze kilka minut, gdy Dicken lekko przyciska艂 palcami pod jej szcz臋k膮, pod pachami, zagl膮da艂 mi臋dzy palce r膮k i n贸g.
Potem usiad艂a na winylowej kanapie, s艂uchaj膮c uwa偶nie i przygl膮daj膮c mu si臋 swymi niewiarygodnymi, krzesz膮cymi skry oczami.
36
Arizona
Trzy samochody rozdzieli艂y si臋 na skrzy偶owaniach, przeje偶d偶aj膮c przez ma艂e pustynne miasteczko. Stella patrzy艂a przez tyln膮 szyb臋 na nikn膮c膮 kropk臋 samochodu wioz膮cego Celi臋, LaShawn臋 i dw贸ch ch艂opc贸w. Potem odwr贸ci艂a si臋, aby spojrze膰 na Willa, kt贸ry wygl膮da艂, jakby zasn膮艂.
Jobeth Hayden przez pierwsze p贸艂 godziny m贸wi艂a o swojej c贸rce, o tym, jak jest zadowolona, 偶e w autobusie nie by艂o Bonnie, 偶e nie zabrali jej do Sandii, cho膰 tak偶e bardzo si臋 rozczarowa艂a, 偶e jej nie zobaczy艂a i nie uwolni艂a.
Po chwili Stella poczu艂a, jak jej mi臋艣nie napinaj膮 si臋, z op贸藕nieniem reaguj膮c na wstrz膮s doznany przy wypadku, i przesta艂a s艂ucha膰 Jobeth, skupiaj膮c si臋 w zamian na kupce pogniecionych kartek, kt贸r膮 Will u艂o偶y艂 na siedzeniu mi臋dzy nimi.
Will otworzy艂 oczy i si臋 pochyli艂.
- Pani Hayden - powiedzia艂 i przesun膮艂 j臋zykiem po wysch艂ych wargach, unikaj膮c zaciekawionego wzroku Stelli.
- S艂ucham. Masz na imi臋 William, prawda?
- Will. Chcia艂bym, aby pani to roz艂o偶y艂a. - Kilka zgniecionych kartek upu艣ci艂 na 艣rodek przedniego siedzenia.
- To 艣mieci. - Jobeth Hayden spojrza艂a na nie z niech臋ci膮.
- Nie mog臋 zachowa膰 ich tutaj - powiedzia艂 Will.
- Nie rozumiem dlaczego.
Stella nie potrafi艂a si臋 domy艣li膰, do czego zmierza Will. Potar艂a nos. Pierwsze siedzenie by艂o wystawione wprost na s艂o艅ce. Will wonia艂. Mog艂a teraz wyczu膰 jego zapach, lekki, lecz wyrazisty, jak kakao w proszku i mas艂o kakaowe. Nigdy dotychczas nie spotka艂a si臋 z dok艂adnie tak膮 woni膮.
- Mog臋? - zapyta艂 Will.
Jobeth Hayden powoli pokr臋ci艂a g艂ow膮. Stella widzia艂a jej oczy w lusterku wstecznym; wygl膮da艂a na zmieszan膮.
- No dobrze - powiedzia艂a.
Stella podnios艂a zmi臋t膮 kartk臋 i pow膮cha艂a j膮. Rzuci艂a si臋 w ty艂, opanowa艂a ch臋膰 fr膮chania, popatrzy艂a z oburzeniem na Willa. Ksi膮偶ka by艂a zbiornikiem. Will pociera艂 si臋 za uszami jej kartkami, przechowuj膮c zapachy. Stukn臋艂a go palcem i mign臋艂a policzkami w pytaniu. Wzi膮艂 kartk臋 z jej d艂oni.
- Nie chcemy jecha膰 na to ranczo - powiedzia艂 Will do pani Hayden.
- Tam w艂a艣nie jedziemy. Jest tam lekarz. To bezpieczne miejsce, czekaj膮 na was.
- Znam lepsze - odpar艂 Will. - Czy mo偶e nas pani zawie藕膰 do Kalifornii?
- To niem膮dre - uzna艂a Jobeth Hayden.
- Staram si臋 tam dotrze膰 ju偶 od ponad roku.
- Jedziemy na ranczo, koniec rozmowy.
Will do sadzawki promieni s艂onecznych na przednim siedzeniu wrzuci艂 kolejn膮 przesycon膮 zapachem kartk臋. Stella wyczuwa艂a teraz bardzo wyra藕nie szczeg贸lny rodzaj perswaduj膮cej woni i cho膰 bardzo si臋 opiera艂a, jego s艂owa zacz臋艂y si臋 jej wydawa膰 rozs膮dne.
Pani Hayden jecha艂a dalej. Stella zastanawia艂a si臋, czy zbyt mocne perswadowanie nie zamiesza jej w g艂owie i czy nie zboczy z drogi.
Will wtuli艂 g艂ow臋 w ramiona.
- Czujemy si臋 dobrze. Nie potrzebuj臋 lekarza./Ona czuje si臋 dobrze, mo偶e nadal prowadzi膰.
- Spotkamy si臋 z lekarzem w miasteczku w Arizonie, a stamt膮d pojedziemy prosto na ranczo - powiedzia艂a pani Hayden.
- To tu偶 za granic膮 stanu. Musia艂aby pani przejecha膰 przez Nevad臋. Czy mog臋 popatrze膰 na map臋?
Pani Hayden krzywi艂a si臋 teraz mocno i zacz臋艂a odrzuca膰 w ty艂 kulki pogniecionych kartek.
- Nie s膮dz臋, aby to by艂 dobry pomys艂 - powiedzia艂a. - Co robisz?
- Chc臋 tylko popatrze膰 na map臋 - odpar艂 Will.
- No, chyba mog臋 na to pozwoli膰, ale sko艅cz prosz臋 z tymi 艣mieciami. My艣la艂am, 偶e zachowujecie si臋 grzeczniej.
Stella dotkn臋艂a ramienia Willa.
- Przesta艅 - szepn臋艂a, nachylaj膮c si臋 tak, 偶e tylko on m贸g艂 s艂ysze膰.
Will nie zwr贸ci艂 uwagi na Stell臋 i znowu rzuci艂 kartk臋 na przednie siedzenie, na sadzawk臋 s艂onecznego blasku, kt贸ry j膮 rozgrza艂 i przyspieszy艂 wydzielanie si臋 z niej zapachu.
- To naprawd臋 nie do zniesienia - powiedzia艂a pani Hayden, ale podnios艂a g艂ow臋 prosto, a w jej g艂osie nie by艂o z艂o艣ci. Si臋gn臋艂a r臋k膮, otworzy艂a schowek na r臋kawiczki i poda艂a Willowi map臋 samochodow膮 Arizony i Nowego Meksyku. - Nie korzystam z nich cz臋sto - powiedzia艂a. - S膮 do艣膰 stare.
Will wzi膮艂 map臋 i roz艂o偶y艂 j膮 na kolanach. 艢ledzi艂 palcem autostrady wiod膮ce na p贸艂noc i zach贸d. Stella wcisn臋艂a si臋 w k膮t kanapy przy drzwiczkach i za艂o偶y艂a r臋ce.
- Musisz siedzie膰 prosto, kotku - powiedzia艂a jej pani Hayden. - Samoch贸d ma boczne poduszki powietrzne. Nie jest bezpieczne opieranie si臋 na nich.
Stella si臋 wyprostowa艂a. Will patrzy艂 na ni膮. Plecy naprawd臋 j膮 teraz bola艂y. Spokojnie wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 jej r膮k, n贸g, potem grzbietu.
- Co tam robicie? - zapyta艂a pani Hayden, niezbyt zainteresowana odpowiedzi膮.
Will nic nie wyja艣ni艂, a Hayden go nie naciska艂a. Jego palce w臋drowa艂y lekko po kr臋gos艂upie Stelli i ta przekr臋ci艂a si臋, aby m贸g艂 zbada膰 dotykiem jej plecy.
- Nic ci nie b臋dzie - powiedzia艂 Will.
- Sk膮d wiesz? - zapyta艂a Stella.
- Pachniesz inaczej, je艣li krwawisz w 艣rodku albo je艣li masz co艣 z艂amanego. Jeste艣 tylko troch臋 pot艂uczona i nie s膮dz臋, aby艣 mia艂a uszkodzone nerwy. W膮cha艂em kiedy艣 ch艂opca ze z艂amanym kr臋gos艂upem, mia艂 smutny, okropny zapach. Ty pachniesz dobrze.
- Wola艂abym, aby艣 nie m贸wi艂 nam, co mamy robi膰 - powiedzia艂a Stella.
- Przestan臋 od razu, gdy tylko zabierze nas do Kalifornii - odpar艂 Will. Nie wygl膮da艂 na zbyt przekonanego, nie pachnia艂 te偶 pewno艣ci膮 siebie. Zachowywa艂 si臋 jak nerwowy nastolatek.
- To pi臋kny dzie艅/Nauczy艂em si臋 wiele w Karolinie P贸艂nocnej - powiedzia艂 podw贸jnie. - Ciesz臋 si臋, 偶e tu jeste艣/To by艂o, zanim spalili nasz ob贸z.
Stella nie spotka艂a nigdy kogo艣 r贸wnie bieg艂ego w perswadowaniu. Zastanawia艂a si臋, czy to u niego talent wrodzony, czy te偶 gdzie艣 si臋 tego nauczy艂. Nie wiedzia艂a tak偶e, czy b臋dzie im grozi艂o jakie艣 niebezpiecze艅stwo. Nie chcia艂a jednak, w ka偶dym razie jeszcze nie teraz, m贸wi膰 o swych podejrzeniach pani Hayden, kt贸ra najwyra藕niej i tak je mia艂a.
- B膮d藕 艂askaw opu艣ci膰 szyb臋 - powiedzia艂a pani Hayden.
- Robi si臋 tutaj duszno.
- Jest dobrze, naprawd臋 - odpar艂 Will. Jednocze艣nie podmow膮 zwr贸ci艂 si臋 do Stelli: - Potrzebuj臋 twojej pomocy. Nie chcesz si臋 przekona膰, na co nas sta膰?
Stella pokr臋ci艂a g艂ow膮, my艣l膮c o Mitchu i Kaye, irracjonalnie wspominaj膮c dom w Wirginii, ostatnie miejsce, w kt贸rym czu艂a si臋 naprawd臋 bezpiecznie, cho膰 w贸wczas tylko si臋 艂udzi艂a.
- Nigdy nie chcia艂a艣 uciec? - zapyta艂 Will niemal szeptem.
- Naprawd臋 jest duszno - powiedzia艂a pani Hayden.
Willowi ko艅czy艂y si臋 kartki.
- Pom贸偶 mi - b艂aga艂 Will cichutko, 偶arliwie.
- Co to za miejsce? - zapyta艂a Stella.
- Chyba gdzie艣 w lasach - odpar艂 Will. - Jest ukryte, oddalone od miast. Maj膮 zwierz臋ta i pola, z czego czerpi膮 w艂asn膮 偶ywno艣膰. Uprawiaj膮 marihuan臋 i sprzedaj膮 j膮, aby zdobywa膰 pieni膮dze na r贸偶ne rzeczy.
Marihuana by艂a teraz legalna w wi臋kszo艣ci stan贸w, ale i tak brzmia艂o to podejrzanie. Stella sta艂a si臋 nagle ogromnie ostro偶na. Will zdradza艂 swoje przera偶enie wygl膮dem i zapachem, rozczochranymi w艂osami i bogat膮 woni膮 kakao w proszku, twarz膮, kt贸ra wydawa艂a si臋 zdolna do mn贸stwa min. By艂 z innymi, nauczyli go tylu rzeczy. Czego mogliby nauczy膰 mnie... i co mog艂abym sama doda膰?
- Czy b臋d臋 mog艂a zadzwoni膰 do rodzic贸w?
- Nie s膮 tacy jak my/Oddadz膮 ci臋 z powrotem - odrzek艂 Will. - Powinni艣my by膰 z naszym ludem/Doro艣niesz i dowiesz si臋, kim naprawd臋 jeste艣.
Stella poczu艂a, jak w do艂ku 艣ciska j膮 ze zmieszania i niezdecydowania. Tak w艂a艣nie rozmy艣la艂a w szkole. Nie mo偶na by艂o tworzy膰 dem贸w przy ludziach, kt贸rzy ich otaczali; zawsze znajdowali sposoby, aby w tym przeszkodzi膰. Z tego, co wiedzia艂a, demy powstawa艂y tylko po to, aby dzieci nabiera艂y wprawy. Wkr贸tce stan膮 si臋 doros艂e i co zrobi膮 w贸wczas?
Jak zdo艂aj膮 kiedykolwiek si臋 przekona膰, czy ludzie nie b臋d膮 nadal si臋 ich czepia膰?
- Pora dorosn膮膰 - stwierdzi艂 Will.
- Po co, jeste艣cie tacy m艂odzi - powiedzia艂a marzycielsko pani Hayden. Prowadzi艂a pewnie i prosto, ale jej g艂os brzmia艂 niew艂a艣ciwie. Stella wiedzia艂a, 偶e szybko musz膮 zrobi膰 co艣 wsp贸lnie, bo inaczej pani Hayden dotrze do rozdro偶a i skr臋ci w lewo b膮d藕 w prawo.
- Mam dopiero pi臋tna艣cie lat - odpar艂a. Tak naprawd臋 by艂a jeszcze przed pi臋tnastymi urodzinami, ale zawsze do swego wieku dodawa艂a czas, w kt贸rym jej matka by艂a w ci膮偶y z p艂odem pierwszego stadium.
- Podobno jest tam jeden z naszych, kt贸ry ma sze艣膰dziesi膮tk臋 - powiedzia艂 Will.
- To niemo偶liwe - uzna艂a Stella.
- Tak m贸wi膮. Jest z po艂udnia, z Gruzji. A mo偶e z Rosji. Nie mieli pewno艣ci sk膮d.
- Czy wiesz, gdzie jest to miejsce?
Will kiwa艂 rytmicznie g艂ow膮.
- Pokazali nam map臋, zanim ob贸z zosta艂 spalony.
- Czy to prawda?
Will nie potrafi艂 odpowiedzie膰 na to pytanie.
- Chyba tak/Chcia艂bym, aby to by艂a prawda.
Stella zamkn臋艂a oczy. Przez powieki wyczuwa艂a ciep艂o, s艂o艅ce padaj膮ce na jej twarz, wisz膮c膮 w g贸rze czerwie艅, a poni偶ej wzbieranie wszystkiego, za czym t臋skni艂 ca艂y jej umys艂, ca艂e cia艂o. Bycie ze swoj膮 odmian膮, pod膮偶anie w艂asn膮 drog膮, uczenie si臋 wszystkiego, co konieczne, aby przetrwa膰 w艣r贸d nienawidz膮cych jej ludzi...
By艂aby to niewiarygodna przygoda. Warta nara偶ania si臋 nawet na takie niebezpiecze艅stwo.
- Tylko tego chcesz, wiem o tym - powiedzia艂 Will.
- Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e jedynie mnie nie „perswadujesz"? - Jej policzki doda艂y nie艣wiadomie cudzys艂贸w, kt贸rym zaznaczy艂a to s艂owo, brzmi膮ce tak niew艂a艣ciwie, tak wyzbyte z wszelkich niuans贸w, tak ludzkie.
- Zajrzyj do 艣rodka - odpar艂 Will.
- Zajrza艂am - przyzna艂a Stella z lekkim j臋kiem, kt贸ry sprawi艂, 偶e pani Hayden si臋 obejrza艂a.
- Wszystko dobrze - powiedzia艂a Stella, mocno obejmuj膮c si臋 r臋koma. Opony zapiszcza艂y, gdy pani Hayden wyprostowa艂a samoch贸d, kt贸ry przez chwil臋 pr贸bowa艂 zjecha膰 z drogi.
Stella z艂apa艂a si臋 oparcia swego siedzenia.
- Poc臋 si臋 jak 艣winia - powiedzia艂a Willowi z chichotem.
- Ja te偶 - odpar艂 z krzywym u艣mieszkiem. Zosta艂o ostatnie pytanie.
- Co z seksem? - Stella zada艂a je tak cicho, 偶e Will go nie us艂ysza艂, i musia艂a powt贸rzy膰 te s艂owa.
- Nie wiesz? - odpar艂 Will. - Ludzie mog膮 nas gwa艂ci膰, ale my nie robimy tego sobie nawzajem. Po prostu tak si臋 nie zdarza.
- A je艣li mimo wszystko si臋 zdarza, bo nie wiemy, co robimy ani jak wypl膮ta膰 si臋 z k艂opot贸w?
- Nie mam na to odpowiedzi - przyzna艂 Will. - Czy ktokolwiek ma? Ale wiem jedno. Nam si臋 to nie zdarzy, dop贸ki nie przyjdzie w艂a艣ciwa pora. A ci膮gle jeszcze nie jest w艂a艣ciwa.
By艂o to do艣膰 uczciwe postawienie sprawy. Czu艂a, jak znowu staje si臋 niezale偶na, a wszystkie odpowiedzi by艂y takie same. By艂a silna. By艂a zdolna. Wiedzia艂a o tym. Skupi艂a si臋 na wonieniu na pani膮 Hayden.
- Och - rzuci艂 Will i pomacha艂 r臋k膮 w powietrzu. - Pani, jeste艣 mocna.
- Jestem kobiet膮/Jestem mocna - za艣piewa艂a cicho Stella i razem zachichotali. Pochyli艂a si臋 naprz贸d. - Prosz臋, czy mo偶e nas pani zawie藕膰 do Kalifornii? - zapyta艂a pani膮 Hayden.
- Musimy stan膮膰, aby zatankowa膰. Zabra艂am ma艂o pieni臋dzy.
- Wystarczy - powiedzia艂 Will.
- Potrzebujesz tej ksi膮偶ki? - zapyta艂a go Stella. Kartki tomu po偶贸艂k艂y, mia艂y zagi臋te rogi, zosta艂o ich niewiele ze Spartakusa Howarda Fasta w mi臋kkiej ok艂adce.
- Mo偶e - odpar艂 Will. - Naprawd臋 nie wiem.
- Czy tego te偶 nauczy艂e艣 si臋 w lasach? Pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Sam to wymy艣li艂em - powiedzia艂. - Musimy by膰 sprytni. Zabierali nas do Sandii. Chcieli zabi膰 nas wszystkich. Musimy my艣le膰 o sobie.
37
Maryland
Taks贸wka przywioz艂a Kaye i Marge Cross do parterowego ceglanego domu przy sympatycznej, troch臋 zaro艣ni臋tej chwastami uliczce w Randallstown w stanie Maryland. Trawa przed budynkiem mia艂a stop臋 wysoko艣ci i ju偶 dawno temu wysch艂a na siano. Wielki, stary buick rivera z ubieg艂ego wieku, pokryty rdz膮 i k艂adzionymi bez zapa艂u ma藕ni臋ciami szarej farby do gruntowania, sta艂 na ceg艂ach na poplamionym olejem podje藕dzie.
Przesz艂y zaro艣ni臋t膮 dr贸偶k膮 do ganku na froncie domu. Kaye stan臋艂a na najni偶szym stopniu, nie wiedz膮c, gdzie patrze膰 ani czego si臋 spodziewa膰. Cross nacisn臋艂a guzik dzwonka. Gdzie艣 wewn膮trz urz膮dzenie elektroniczne zagra艂o cztery nuty rozpoczynaj膮ce V symfoni臋 Beethovena. Kaye przygl膮da艂a si臋 plastikowemu rowerkowi o trzech wielkich, bia艂ych k贸艂kach, kt贸ry obok ganku niema] gin膮艂 w trawie.
Kobiet膮, kt贸ra otworzy艂a drzwi, by艂a Laura Bloch z gabinetu senatora Gianellego. U艣miechn臋艂a si臋 do Kaye i Cross.
- Cudownie, 偶e mog艂y艣cie tu przyjecha膰 - powiedzia艂a. - Witajcie w Marylandzkiej Grupie Doradczej do spraw Narodowej Polityki Biologicznej, jeste艣my komitetem zawi膮zanym dora藕nie, a teraz odb臋dzie si臋 posiedzenie otwieraj膮ce jego prac臋.
Kaye spojrza艂a na Cross z ustami wygi臋tymi w podk贸wk臋 w膮tpliwo艣ci i zaskoczenia.
- Nale偶ysz do niego - powiedzia艂a jej Cross. - Nie wiem, czy ja te偶.
- Oczywi艣cie, 偶e nale偶ysz, Marge - stwierdzi艂a Bloch. - Prosz臋 was do 艣rodka, obie.
Wesz艂y i stan臋艂y w ma艂ym przedpokoju prowadz膮cym do salonu, oddzielonym nisk膮 艣ciank膮 i rz臋dem skr臋conych drewnianych kolumienek. Wn臋trze domu - br膮zowy dywan, kremowe 艣ciany ozdobione zdj臋ciami rodzinnymi, klonowe meble w stylu kolonialnym oraz stolik z p艂askim komputerem, zas艂any czasopismami - nie r贸偶ni艂o si臋 od wielu innych w ca艂ym kraju. Typowe wygody klasy 艣redniej.
W jadalni przy klonowym stole siedzia艂o siedem os贸b. Wi臋kszo艣膰 by艂a zupe艂nie obca Kaye. Jedn膮 kobiet臋 jednak rozpozna艂a i jej twarz od razu si臋 rozja艣ni艂a.
Luella Hamilton przesz艂a przez salon. Chwil臋 sta艂y przed sob膮, Kaye w kostiumie ze spodniami, pani Hamilton w d艂ugim, pomara艅czowo-br膮zowym kaftanie. Mocno przybra艂a na wadze, odk膮d Kaye widzia艂a j膮 po raz ostatni, w tym tylko niewiele wskutek ci膮偶y.
- O dzieci膮tko Jezus! - zacz臋艂a pani Hamilton, wybuchaj膮c cichym, szalonym 艣miechem. - Dopiero co rozmawia艂y艣my przez telefon! Mia艂a艣 nie rusza膰 si臋 z miejsca. Marge, o co w tym wszystkim chodzi?
- Znacie si臋? - zapyta艂a Cross.
- No jasne - odpar艂a Kaye. Nie wyja艣ni艂a jednak sk膮d.
- Witam w rewolucji - powiedzia艂a Luella, u艣miechaj膮c si臋 promiennie. - Znasz Laur臋. Przywitaj si臋 z pozosta艂ymi. Mamy tutaj grup臋 na ca艂kiem wysokim poziomie. - Przedstawi艂a Kaye siedz膮cym przy stole trzem kobietom i czterem m臋偶czyznom. Wi臋kszo艣膰 by艂a w 艣rednim wieku; najm艂odsza osoba, kobieta, mia艂a trzydzie艣ci kilka lat. Wszyscy nosili garnitury albo eleganckie stroje biurowe. W oczach Kaye wygl膮dali na urz臋dnik贸w z Waszyngtonu, a spotyka艂a ich wielu. Dostrzeg艂a z zadowoleniem, 偶e wszyscy maj膮 plakietki z nazwiskami.
- Wi臋kszo艣膰 z nich pracuje dla kluczowych senator贸w i kongresmen贸w, s膮 ich zausznikami, cho膰 niekoniecznie pe艂nomocnikami - wyja艣ni艂a Laura Bloch. - Dopiero p贸藕niej po艂膮czymy kropki w jeden wz贸r. Panie i panowie, Kaye jest jednocze艣nie czynnym naukowcem i mam膮.
- Jako jedna z pierwszych odkry艂a pani SHEV臉 - powiedzia艂 jeden z dw贸ch siwow艂osych m臋偶czyzn.
Kaye pr贸bowa艂a zaprzecza膰, ale Bloch j膮 powstrzyma艂a.
- Nie bro艅 si臋 przed uznaniem, Kaye, gdy jest zas艂u偶one - powiedzia艂a Bloch. - W ci膮gu tygodnia przedstawimy prezydentowi raport. Marge przys艂a艂a nam twoje wnioski dotycz膮ce wirus贸w genomowych, a tak偶e mn贸stwo innych prac. Nadal je przetrawiamy. Na pewno b臋dzie do ciebie wiele pyta艅.
- Och, jeszcze jak - zachichota艂 m臋偶czyzna w 艣rednim wieku, nazwiskiem Kendall Burkett. - To gorsze ni偶 praca domowa w szkole.
Kaye teraz go sobie przypomnia艂a. Spotkali si臋 cztery lata wcze艣niej na konferencji po艣wi臋conej SHEVIE. Zbiera艂 fundusze na pomoc prawn膮 dla rodzic贸w SHEVY.
Luella wr贸ci艂a z kuchni z dzbankiem soku pomara艅czowego oraz talerzem z ciasteczkami i selerami naciowymi z mas艂em orzechowym i nadzieniem z serka 艣mietankowego.
- Nie wiem, po co艣cie tu przyszli, ludzie - powiedzia艂a grupie. - 呕adna tam ze mnie kucharka.
Bloch po艂o偶y艂a r臋ce na ramionach Luelli i j膮 obj臋艂a. Ca艂kowicie si臋 od siebie r贸偶ni艂y. Kaye ocenia艂a, 偶e Luella jest w co najmniej sz贸stym miesi膮cu, cho膰 ledwo to by艂o wida膰 po jej t臋giej postaci.
- Prosz臋 usi膮艣膰 - powiedzia艂a najm艂odsza kobieta. Wskaza艂a puste krzes艂o obok siebie i si臋 u艣miechn臋艂a. Na jej plakietce widnia艂o wydrukowane 艂adn膮 czcionk膮 nazwisko Linda Gale. Kaye zna艂a je sk膮d艣.
- To nasze drugie spotkanie - oznajmi艂 Burkett. - Ci膮gle si臋 poznajemy.
- Czy mog臋 ci nala膰 soku pomara艅czowego, kochana? - zapyta艂a Luella, a Kaye przytakn臋艂a. Pani Hamilton nape艂ni艂a jej szklank臋. Kaye poczu艂a si臋 bardzo poruszona. Nie wiedzia艂a, czy ma si臋 obrazi膰 na Cross, 偶e jej nie uprzedzi艂a, czy te偶 jedynie j膮 u艣ciska膰, a nast臋pnie Luell臋. Zamiast tego obesz艂a st贸艂 i usiad艂a na krze艣le obok Gale.
- Linda jest asystentk膮 szefa sztabu - wyja艣ni艂a Bloch.
- Bia艂ego Domu? Pracuje dla prezydenta? - zapyta艂a Kaye, przepe艂niona rado艣ci膮 dziecka wyczekuj膮cego podarunku pod choink臋.
- Dla prezydenta - potwierdzi艂a Bloch. Gale u艣miechn臋艂a si臋 do Bloch.
- Jestem ju偶 s艂awna?
- Najwy偶sza pora - odpar艂a Luella, cz臋stuj膮c przek膮skami. Gale podzi臋kowa艂a, m贸wi膮c, 偶e musi zachowywa膰 form臋 wojowniczki, ale inni brali ciasteczka i wyci膮gali szklanki po sok.
- Chodzi o dziedzictwo - powiedzia艂 Burkett. - W sonda偶ach jest p贸艂 na p贸艂. Sie膰 i media maj膮 ju偶 do艣膰 siania paniki. Marge m贸wi nam, 偶e spo艂eczno艣膰 nauki przychyli si臋 do wniosku, i偶 dzieci SHEVY nie wywo艂uj膮 偶adnych chor贸b. Czy podziela go pani?
W polityce nawet najw膮tlejsza pewno艣膰 mo偶e przenosi膰 g贸ry.
- Podzielam - odpar艂a Kaye.
- Prezydent zasi臋ga rady u wszystkich od艂am贸w spo艂ecze艅stwa - powiedzia艂a Gale.
- Min臋艂y ju偶 lata - stwierdzi艂a Kaye.
- Linda jest po naszej stronie - przypomnia艂a jej 艂agodnie Bloch.
- To ju偶 nied艂ugo - zapewni艂a Luella z kiwni臋ciem g艂ow膮; jej oczy by艂y jednocze艣nie gniewne i m膮dre. - Hmm. Teraz jest naprawd臋 blisko.
- Pani doktor, mam pytanie dotycz膮ce pani pracy - powiedzia艂 Burkett. - Je艣li mog臋...
- Wszystko po kolei - przerwa艂a mu Bloch. - Marge ju偶 to wie, ale ty, Kaye, musisz zyska膰 ca艂kowit膮 pewno艣膰. Wszystko, co zostanie powiedziane w tym pokoju, pozostanie w naj艣ci艣lejszej tajemnicy. Nikt nie pi艣nie s艂贸wka nikomu spoza tego pokoju, bez wzgl臋du na to, czy prezydent zdecyduje si臋 dzia艂a膰, czy te偶 nie. Zrozumia艂a艣?
Kaye przytakn臋艂a, nadal oszo艂omiona.
- Dobra. Mamy troch臋 papier贸w do podpisania, a potem Kendall b臋dzie m贸g艂 zadawa膰 swoje pytania.
Burkett wzruszy艂 ramionami i cierpliwie zaj膮艂 si臋 ciasteczkiem.
Zadzwoni艂y jednocze艣nie dwa telefony - jeden w kuchni za wahad艂owymi drzwiami, i Luella posz艂a go odebra膰, a drugi w torebce Laury Bloch.
Luella 艣ciska艂a kurczowo staro艣wieck膮 s艂uchawk臋 na d艂ugim sznurze.
- O Bo偶e - powiedzia艂a. - Gdzie? - Wymieni艂a spojrzenia z Kaye. Co艣 zaiskrzy艂o mi臋dzy nimi. Kaye wsta艂a i chwyci艂a oparcie swego krzes艂a. Knykcie jej palc贸w zbiela艂y - LaShawna jest z nimi? - zapyta艂a Luella. Potem rzuci艂a ponownie: - O Bo偶e. - Jej twarz rozpromieni艂a si臋 rado艣ci膮. - Przej臋li艣my autobus w Nowym Meksyku! - zawo艂a艂a. - John m贸wi, 偶e maj膮 nasze dzieci! Maj膮 LaShawn臋, chwa艂a Bogu, John ma moj膮 kochan膮 c贸reczk臋.
Laura Bloch zako艅czy艂a rozmow臋 i w艣ciek艂a z trzaskiem zamkn臋艂a kom贸rk臋.
- Te dranie wreszcie to zrobi艂y - powiedzia艂a.
38
Oregon
- Znalaz艂e艣 ich - powiedzia艂 g艂os i Mitch otworzy艂 oczy. Twarze w cieniach kry艂y si臋 za mgie艂k膮. Migrena jeszcze nie przesz艂a mu do ko艅ca, ale przynajmniej by艂 w stanie s艂ysze膰 i my艣le膰.
- Lekarz m贸wi, 偶e b臋dzie z tob膮 dobrze.
- Ciesz臋 si臋 - powiedzia艂 p贸艂przytomnie. Le偶a艂 w namiocie na dmuchanym materacu, kt贸ry piszcza艂, gdy przesuwa艂 艣rodek ci臋偶ko艣ci.
- To jedna z twoich migren? Pytanie to zada艂a Eileen.
- No. - Spr贸bowa艂 usi膮艣膰. Eileen 艂agodnie go popycha艂a, a偶 znowu leg艂 na materacu. Kto艣 da艂 mu 艂yk wody z plastikowego kubeczka.
- Powinien by艂 pan nam powiedzie膰, dok膮d idzie - zgani艂a go nieznana mu kobieta.
Eileen przerwa艂a jej.
- Nie wiedzia艂e艣, dok膮d idziesz, prawda? - zapyta艂a go. - Jedynie, 偶e chcesz ich znale藕膰.
- Ca艂y ten ob贸z jest na skraju anarchii - stwierdzi艂a inna kobieta.
- Zamknij si臋, Nancy - powiedzia艂a kole偶anka Eileen, jak te偶 si臋 ona nazywa艂a; podoba艂a si臋 Mitchowi, wygl膮da艂a na bystr膮: Fitz czy jako艣 tak. Potem mu si臋 przypomnia艂o, Connie Fitz, i jakby w nagrod臋 b贸l wyp艂yn膮艂 z jego g艂owy jak powietrze z balonika. Czaszka mu ostyg艂a. - Co znalaz艂em?
- Co艣 - odpar艂a Fitz z wielkim podziwem.
- Robimy teraz skany urz膮dzeniem podr臋cznym - doda艂a Nancy.
- Dobrze - powiedzia艂 Mitch. Wzi膮艂 od Eileen plastikow膮 butelk臋 z wod膮 i pi艂 z niej d艂ugo i chciwie. Wysech艂 na ko艣膰: co najmniej godzin臋 musia艂 le偶e膰 na skale i w pyle. - Przepraszam.
- De nada - odpar艂a Eileen z dum膮 w g艂osie.
- To ko艣膰 piszczelowa, prawda? - zapyta艂 Mitch.
- Jest tam co艣 wi臋cej - odrzek艂a Eileen. - Nie wiemy jeszcze, ile wi臋cej.
- Znalaz艂em facet贸w - powiedzia艂.
Milcza艂y ostro偶nie.
- Ciesz si臋, 偶e tam nie umar艂e艣 - powiedzia艂a Eileen.
- Nie by艂o a偶 tak gor膮co - odpar艂 Mitch.
- Le偶a艂e艣 trzy stopy od skarpy - wyja艣ni艂a Eileen. - Mog艂e艣 spa艣膰.
- Zwietrzeli - domy艣li艂 si臋 Mitch i znowu napi艂 si臋 wody. - Ciekaw jestem, ilu pozosta艂o?
W niebieskim 艣wietle, przes膮czaj膮cym si臋 do namiotu, popatrzy艂 na trzy kobiety: Nancy, wysok膮, przyci膮gaj膮c膮 wzrok, o d艂ugich, czarnych w艂osach i powa偶nej twarzy; Connie Fitz; Eileen.
Kto艣 odsun膮艂 po艂臋 namiotu i zala艂o go 艣wiat艂o, przynosz膮c ze sob膮 d藕gni臋cie b贸lu.
- Przepraszam - powiedzia艂 Oliver Merton. - Dopiero co us艂ysza艂em o incydencie. Co z naszym cudownym ch艂opcem?
- Wyja艣nij mi - poprosi艂 Merton.
Mitch siedzia艂 w cieniu tylko z Oliverem. S膮czy艂 piwo; Oliver pracowa艂 na swoim tablecie, a mo偶e tylko udawa艂. Na jeden palec na艂o偶y艂 naparstek z rysikiem i pisa艂 nim w powietrzu. Wszyscy archeolodzy z obozu, z wyj膮tkiem dw贸ch m艂odych kobiet czuwaj膮cych nad g艂贸wnym stanowiskiem, byli nad skarp膮, zostawiwszy Mitcha, „aby wydobrza艂", jak wyrazi艂a si臋 Eileen, ale mocno podejrzewa艂, 偶e chcia艂y oszcz臋dzi膰 mu nerw贸w, zmartwienia, dop贸ki nie stwierdz膮, co znalaz艂.
- Co mam wyja艣ni膰? - zapyta艂 Mitch.
- Jak to zrobi艂e艣. Wyczuwam w tym metod臋.
Mitch zas艂oni艂 oczy r臋koma. 艢wiat艂o s艂oneczne nadal go o艣lepia艂o.
- Doznajesz czego艣 w rodzaju ol艣nienia psychicznego, wchodzisz w trans, ruszasz traktem na poszukiwanie czego艣, co ju偶 widzia艂e艣... Tak to jest?
- O Bo偶e, nie - odpar艂 Mitch, krzywi膮c si臋. - Nic podobnego. Czy jestem sztukmistrzem, Oliverze? - zapyta艂 i sam nie wiedzia艂, czy domys艂y Mertona budz膮 w nim satysfakcj臋, dum臋 czy prawdziw膮 ciekawo艣膰.
Zanim Merton zdo艂a艂 odpowiedzie膰, Mitch skrzywi艂 si臋, d藕gni臋ty o艣cieniem swych my艣li. W艂osy zje偶y艂y mu si臋 na karku. Co艣 tu jest nie tak.
- Och, niezaprzeczalnie. - Merton kiwn膮艂 g艂ow膮 i u艣miechn膮艂 si臋 przebiegle. - Mam zapewne przyjemno艣膰 z Sherlockiem Holmesem?
- Holmes nie mia艂 zdolno艣ci paranormalnych. S艂ysza艂e艣, co m贸wi艂y kobiety. Nadal nie wiedz膮, co znalaz艂em.
- Znalaz艂e艣 ko艣膰 nogi hominida. 呕adna ze studentek Eileen, ju偶 dwa miesi膮ce szukaj膮cych wok贸艂 stanowiska, do tej pory nie znalaz艂a nawet jednego od艂amka.
- W ich oczach wygl膮damy paskudnie - powiedzia艂 Mitch.
- M臋偶czy藕ni w og贸le.
- Ob贸z pe艂en rozz艂oszczonych kobiet odkopuj膮cych ob贸z pe艂en porzuconych kobiet. Wygl膮damy paskudnie? Racja.
- Czy byli tu jacykolwiek m臋偶czy藕ni?
- Co prosz臋, 艂askawco? - zapyta艂 ura偶ony do g艂臋bi Merton.
- Pracuj膮cy w obozie. Kopi膮cy.
- Opr贸cz mnie nie by艂o 偶adnego - przyzna艂 Merton i spojrza艂 zachmurzony na ekran.
- Dlaczego? - spyta艂 Mitch.
- Eileen jest homo, przecie偶 wiesz - odpar艂 Merton. - Ona i Connie Fitz... s膮 bardzo blisko.
Mitch kilka sekund przetrawia艂 jego s艂owa w my艣lach, ale nie by艂 w stanie powi膮za膰 ich z rzeczywisto艣ci膮, swoj膮 rzeczywisto艣ci膮.
- 呕artujesz.
Merton spr贸bowa艂 da膰 na to s艂owo harcerza, ale niezbyt mu to wysz艂o.
Po wszystkich zapewnieniach Olivera Mitch by艂 w stanie co najwy偶ej zastanawia膰 si臋, dlaczego Eileen nie przedstawi艂a mu swej kochanki jako takiej. Bardzo powoli powiedzia艂:
- Mog艂e艣 mnie wrabia膰. To nie to jest nie tak.
- Wszystko to bawi pana Daney'a. Podchodzi do tego bardzo antropologicznie.
Mitch wycofa艂 si臋 sk膮d艣, odsun膮艂 od jakiego艣 nieprzyjemnego miejsca, kt贸re coraz bardziej si臋 do艅 zbli偶a艂o.
- Nie wszystkie s膮 homo, mam nadziej臋?
- Och, nie. Ale jest w tym troch臋 ob艂臋dnego zbiegu okoliczno艣ci. Pozosta艂e s膮 singielkami, a 偶adna nawet odrobin臋 si臋 mn膮 nie zainteresowa艂a. 艢mieszne, jak wypacza to m贸j 艣wiatopogl膮d.
- No - rzuci艂 Mitch.
- Nancy uwa偶a, 偶e pr贸bujesz odwr贸ci膰 uwag臋 od ich odkrycia. S膮 na tym tle bardzo wra偶liwe.
- Zgadza si臋.
- Jeste艣my tutaj tylko ty i ja, dop贸ki nie przyjedzie pan Daney - powiedzia艂 Merton.
Mitch dopi艂 puszk臋 coorsa i odstawi艂 j膮 ostro偶nie na drewnian膮 por臋cz fotela ogrodowego.
- Czy mam j膮 zgnie艣膰 za ciebie? - zapyta艂 Merton z b艂yskiem w oku. - Jedynie po to, aby zachowa膰 si臋 troch臋 po m臋sku.
Mitch nie odpowiedzia艂. Ob贸z, ko艣ci, jego odkrycie nagle przesta艂y mie膰 jakiekolwiek znaczenie. Jego umys艂 sta艂 si臋 pust膮 tablic膮, na kt贸rej zaczyna艂y si臋 pokazywa膰 niewyra藕ne s艂owa, jakby zapisywane przez duchy. Nie by艂 w stanie odczyta膰 tego tekstu, ale mu si臋 nie podoba艂.
Szarpn膮艂 si臋, a puszka spad艂a z por臋czy fotela. Uderzy艂a w 偶wir z g艂uchym 艂oskotem.
- Jezu - rzuci艂. Nigdy przedtem nie mia艂 dozna艅 hipnagogicznych.
- Co艣 si臋 sta艂o? - zapyta艂 Merton.
- Eileen mia艂a racj臋. Mo偶e jeszcze nie doszed艂em do siebie. - D藕wign膮艂 si臋 z fotela. - Czy mog臋 skorzysta膰 z twojego telefonu?
- Oczywi艣cie.
- Dzi臋ki. - Mitch przesun膮艂 si臋 niezdarnie o krok w lewo, jakby traci艂 r贸wnowag臋, a mo偶e i zdrowe zmys艂y. - Na ile jest bezpieczny?
- Ogromnie - odpar艂 Oliver, patrz膮c na艅 z trosk膮. - Prywatne 艂膮cze mi臋dzymiastowe pana Daney'a.
Mitch nie wiedzia艂, komu mo偶e zaufa膰, do kogo ma si臋 zwr贸ci膰. Nigdy w swoim 偶yciu nie czu艂 si臋 mocniej wystraszony czy bardziej bezradny.
To nie postrzeganie pozazmys艂owe, pomy艣la艂. Prosz臋, niech nie b臋dzie niczym takim jak postrzeganie pozazmys艂owe.
39
Nowy Meksyk
Dicken siedzia艂 obok Helen Fremont na kanapie w przyczepie mieszkalnej. Gapi艂a si臋 w 艣cian臋 naprzeciwko kanapy, woniej膮c, jak podejrzewa艂, ale nie by艂 w stanie domy艣li膰 si臋, co mia艂a nadziej臋 tym osi膮gn膮膰, je艣li w og贸le 偶ywi艂a taki zamiar. Powietrze w przyczepie pachnia艂o starym serem i torebkami z herbat膮. Swoj膮 opowie艣膰 zako艅czy艂 dziesi臋膰 minut wcze艣niej, cierpliwie odtwarzaj膮c stare dzieje i pr贸buj膮c jednocze艣nie usprawiedliwia膰 siebie: swoje istnienie, prac臋, wstr臋t do izolacji, w jakiej przebywa艂 przez wszystkie te lata, pogr膮偶anie si臋 w pracy, jakby by艂a innym rodzajem kombinezonu z tworzywa sztucznego, dowodem przeciwko 偶yciu. Teraz od kilku minut panowa艂o milczenie i nie wiedzia艂, co m贸wi膰, a tym bardziej, co teraz b臋dzie z nimi. Milczenie przerwa艂a dziewczyna.
- Ani troch臋 si臋 nie boisz, 偶e przeze mnie zachorujesz? - zapyta艂a.
- Utkn膮艂em - odpar艂 Dicken, wznosz膮c r臋ce. - Nie wypuszcz膮 mnie, dop贸ki nie poczyni膮 jakich艣 ustale艅.
- Nie boisz si臋? - zapyta艂a powt贸rnie.
- Nie.
- Czy gdybym chcia艂a, mog艂abym ci臋 zarazi膰?
Dicken pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- W膮tpi臋.
- Ale skoro to wiedz膮, to dlaczego trzymaj膮 mnie tutaj? Dlaczego wszystkich nas oddzielaj膮 od ludzi?
- C贸偶, tak naprawd臋 nie wiemy, co robi膰 ani w co wierzy膰. Nic nie rozumiemy - doda艂 艂agodnie. - Przez to jeste艣my s艂abi i g艂upi.
- To okrutne - powiedzia艂a dziewczyna. Potem, jakby dopiero uwierzy艂a w to, 偶e jest w ci膮偶y: - Co zrobi膮 z moim dzieckiem?
Otworzy艂y si臋 drzwi przyczepy. Pierwszy wszed艂 Aram Jurie, a tu偶 za nim dwaj stra偶nicy uzbrojeni w pistolety maszynowe. Wszyscy mieli na sobie bia艂e skafandry izolacyjne. Nawet przez plastikowy kaptur by艂o wida膰, jak poblad艂a twarz Juriego jest wykrzywiona ze z艂o艣ci.
- To g艂upie - powiedzia艂, gdy stra偶nicy podeszli. - Czy pr贸buje pan sabotowa膰 wszystko, co robimy?
Dicken wsta艂 z kanapy i popatrzy艂 na dziewczyn臋, ale ona wcale nie wygl膮da艂a na zaskoczon膮 czy zmieszan膮. Wspomo偶e nas B贸g, tyle tylko wie.
- T臋 m艂od膮 kobiet臋 trzymacie nielegalnie - powiedzia艂.
Niedowierzanie Juriego by艂o a偶 komiczne jak na cz艂owieka o obliczu zwykle tak niewzruszonym.
- Co pan sobie na Boga wyobra偶a?
- Nie ma pan prawa do przetrzymywania dzieci si艂膮 - ci膮gn膮艂 Dicken, rozpalaj膮c si臋 w艂asnymi s艂owami. - Nielegalnie przewi贸z艂 pan t臋 dziewczyn臋 przez granic臋 stanu.
- Stanowi zagro偶enie dla zdrowia publicznego - powiedzia艂 Jurie, nagle odzyskuj膮c spok贸j. - A teraz pan do niej do艂膮czy艂. - Machn膮艂 r臋k膮. - Zabierzcie go st膮d.
Ochroniarze wydawali si臋 niezdolni do zdecydowania, co maj膮 robi膰.
- Czy nie jest bezpieczny w tym miejscu? - zapyta艂 jeden z nich g艂osem st艂umionym przez kaptur.
Dziewczyna zbli偶y艂a si臋 do Dickena i mocno z艂apa艂a go za rami臋.
- Nie ma 偶adnego zagro偶enia - powiedzia艂 Juriemu Dicken.
- Tego pan nie wie - odpar艂 Jurie, patrz膮c twardo na Dickena, ale swe s艂owa kierowa艂 bardziej w stron臋 ochroniarzy.
- Doktor Jurie posun膮艂 si臋 za daleko - powiedzia艂 Dicken. - Porwanie to ci臋偶kie przest臋pstwo, panowie. Instytucja ta wykonuje prace zlecone jej przez USW, podlegaj膮cy Departamentowi Zdrowia i Opieki Spo艂ecznej. Wszystkie te urz臋dy musz膮 艣ci艣le przestrzega膰 wytycznych dotycz膮cych prowadzenia eksperyment贸w na ludziach. - I nikt nie wie, czy te wytyczne nadal obowi膮zuj膮. Nie mamy jednak pod r臋k膮 lepszego blefu. - Nie macie 偶adnych praw do przetrzymywania tej dziewczyny. Opuszczamy Sandi臋. Zabieram j膮 z sob膮.
Jurie energicznie pokr臋ci艂 g艂ow膮, machaj膮c przy tym kapturem.
- Istny John Wayne. Wy艂o偶y艂 to pan bardzo 艣licznie. Pewnie mam teraz co艣 warkn膮膰 i odegra膰 czarny charakter?
Sytuacja by艂a niewiarygodna, napi臋ta i do艣膰 艣mieszna.
- No - potwierdzi艂 Dicken, nagle rozja艣niaj膮c si臋 u艣miechem wie艣niackiego buraka, sko艅czonego chama. Przybiera艂 cz臋sto tak膮 min臋 przy zetkni臋ciu si臋 z szychami z w艂adz. By艂 to jeden z powod贸w, dla kt贸rych tak znaczn膮 cz臋艣膰 swego 偶ycia sp臋dzi艂, pracuj膮c w terenie.
Jurie 藕le odczyta艂 u艣miech Dickena.
- Mamy tutaj niewiarygodn膮 sposobno艣膰 do bada艅. Czemu mieliby艣my j膮 traci膰? - m贸wi艂 teraz kusz膮co. - Mo偶emy rozwi膮za膰 tyle problem贸w, zyska膰 ogromn膮 wiedz臋. Na tym, co poznamy, skorzystaj膮 miliony. Mo偶emy uratowa膰 nas wszystkich.
- Nie za cen臋 tej dziewczyny. Ani 偶adnego z nich. - Dicken wyci膮gn膮艂 d艂o艅. Dziewczyna zerwa艂a si臋 na nogi i oboje, trzymaj膮c si臋 za r臋ce, ruszyli ostro偶nie w stron臋 drzwi.
Jurie zastawi艂 im drog臋.
- Jak daleko waszym zdaniem zdo艂acie dotrze膰? - zapyta艂, zsinia艂y ze z艂o艣ci za kapturem.
- Przekonamy si臋 - odpar艂 Dicken. Jurie spr贸bowa艂 go powstrzyma膰, ale Dicken wystrzeli艂 r臋k膮 i z艂apa艂 kraw臋d藕 p艂ytki przedniej kaptura, jakby przypominaj膮c o ich nier贸wnej podatno艣ci na zaka偶enie. Jurie opu艣ci艂 r臋ce, Dicken go pu艣ci艂 i tamten si臋 cofn膮艂, zahaczaj膮c o krzes艂o i o ma艂o co si臋 nie przewracaj膮c.
Ochroniarzy jakby przymurowa艂o do pod艂ogi przyczepy.
- Dobrze robicie - rzuci艂 cicho Dicken. - Panowie, wynajmijcie sobie prawnik贸w. Pora na dobre zachowanie. Okoliczno艣ci 艂agodz膮ce przy wydawaniu wyroku. - Nadal mrucz膮c r贸偶ne niedorzeczno艣ci prawne, wyjrza艂 za drzwi przyczepy i zobaczy艂 grupk臋 kierownictwa naukowego i ochrony, w tym Flynn, Powersa i teraz Presky'ego, skupionych za otwart膮 furtk膮 w ogrodzeniu ze wzmocnionego akrylu. - Idziemy, kochana - powiedzia艂 i wyszli na ganek.
Us艂ysza艂 za sob膮 odg艂osy przepychanki, odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 Juriego z twarz膮 wykrzywion膮 grymasem, jak pr贸bowa艂 wyrwa膰 pistolet ochroniarzom, kt贸rzy w niezdarnym ta艅cu na ma艂ej przestrzeni starali si臋 nie dopu艣ci膰 do utraty broni.
Naukowcy z pistoletami, pomy艣la艂 Dicken. To ju偶 naprawd臋 koniec 艣wiata. Absurdalno艣膰 tego wszystkiego wzbudzi艂a w nim rado艣膰. 艢cisn膮艂 rami臋 dziewczyny i pomaszerowa艂 ku ludziom stoj膮cym przy bramce.
Nie zatrzymali go. Maggie Flynn nawet otworzy艂a mu bramk臋. Wygl膮dali, jakby im ul偶y艂o.
40
Kalifornia
Stella i Will wysiedli z samochodu, gdy niedaleko miasteczka Lone Pine sko艅czy艂a si臋 w nim benzyna. Byli teraz w lasach, ale nie czu艂a si臋 ani troch臋 bli偶ej wolno艣ci czy celu, do kt贸rego chcia艂aby d膮偶y膰.
Zostawili pani膮 Hayden 艣pi膮c膮 w samochodzie, wyko艅czon膮 po ca艂onocnym prowadzeniu, a potem po b艂膮dzeniu ca艂y poranek autostradami stanowymi, szosami i bocznymi drogami. Will wl贸k艂 si臋 przed Stell膮, nios膮c dwie puste plastikowe butelki.
W po艂udnie powietrze by艂o ch艂odne i zamglone. Lato przechodzi艂o w jesie艅. Sosny, modrzewie i d臋by wydawa艂y si臋 l艣ni膰, ko艂ysane wietrzykiem pod chmurami p臋dz膮cymi nad niskimi g贸rami.
Wzd艂u偶 drogi widzieli bardzo ma艂o dom贸w, ale kilka jednak by艂o. Will m贸wi艂 o ca艂kowitym pustkowiu, miejscu oddalonym od ludzi o dziesi膮tki, je艣li nie setki mil. Stella by艂a zbyt zm臋czona, aby si臋 za艂amywa膰. Wiedzia艂a teraz, 偶e nie nale偶膮 do 偶adnego miejsca ani do nikogo; byli jedynie zagubieni, wewn臋trznie i zewn臋trznie. Bola艂y j膮 nogi. Bola艂y j膮 plecy. Min臋艂y dolegliwo艣ci wywo艂ane okresem. By艂 to ma艂y, b艂ogos艂awiony drobiazg, ale zacz臋艂a si臋 teraz zastanawia膰, kim i czym tak naprawd臋 jest Will.
Gdy rozpiera艂 si臋 na tylnym siedzeniu samochodu pani Hayden, wygl膮da艂 bardziej na ma艂ego dzikusa z przepoconymi w艂osami spadaj膮cymi na plecy lepkimi kosmykami. Pachnia艂 nie艣wie偶ym mi臋sem, gniewem i l臋kiem, ale Stella wiedzia艂a, 偶e jej zapaszek nie jest wcale lepszy.
Zastanawia艂a si臋, co czeka Celi臋, LaShawn臋 i Felice, co si臋 sta艂o z kierowcami, zwi膮zanymi i pozostawionymi na poboczu.
Mia艂a jedynie niejasne poj臋cie, w jakim stopniu mapa w tylnej kieszeni spodni Willa odpowiada okolicy, w kt贸rej s膮 teraz. Droga wygl膮da艂a jak d艂uga, czarna rzeka ci膮gn膮ca si臋 daleko, znikaj膮ca za zakr臋tem po艣r贸d drzew.
Stan臋艂a na chwil臋, przygl膮daj膮c si臋 sus艂owi. Sta艂 na niskim, p艂askim kamieniu obok pobocza, przygarbiony i czujny, z b艂yszcz膮cymi czarnymi oczkami, zupe艂nie jak Shrooz w jej pokoju w Wirginii.
Mia艂a nadziej臋, 偶e trafi膮 na farm臋 i 偶e b臋d膮 tam zwierz臋ta. Dobrze si臋 dogadywa艂a ze zwierz臋tami. Will zawr贸ci艂. Suse艂 uciek艂.
- Musimy i艣膰 dalej - powiedzia艂 ch艂opak. Niezdarnym truchtem pobiegli mi臋dzy drzewa, kiedy drog膮 przejecha艂y dwa samochody.
- Mo偶e powinni艣my z艂apa膰 stopa - zauwa偶y艂a Stella, chowaj膮c si臋 za pniem sosny. Wch艂ania艂a zapach lepkiej s艂odyczy 偶ywicy, przypominaj膮cy jej szko艂臋. Skrzywi艂a si臋 i odepchn臋艂a od szorstkiej kory.
- Je艣li kto艣 nas podwiezie, to nas z艂api膮 - odpar艂 Will. - Jeste艣my blisko. Wiem o tym.
Sz艂a za Willem. Niemal mog艂a sobie wyobrazi膰 wielkiego niebieskiego chevroleta albo du偶膮 p贸艂ci臋偶ar贸wk臋, 艣migaj膮ce drog膮 z Mitchem za kierownic膮. Mitch i Kaye, razem, szukaj膮cy jej.
Kiedy po raz kolejny us艂yszeli zbli偶aj膮cy si臋 samoch贸d, Will pobieg艂 mi臋dzy drzewa, ale Stella sz艂a dalej. Po przejechaniu samochodu ch艂opiec dogoni艂 j膮 i popatrzy艂 spode 艂ba.
- Jeste艣my tu bezradni - powiedzia艂a Stella, odwzajemniaj膮c si臋 tym samym spojrzeniem, jakby by艂o to racjonalne wyt艂umaczenie.
- Tym bardziej powinni艣my si臋 ukrywa膰.
- Mo偶e kto艣 wie, gdzie jest to miejsce. Je艣li stanie, b臋dziemy mogli go zapyta膰.
- Nie nale偶臋 do szcz臋艣ciarzy - powiedzia艂 Will, wykrzywiaj膮c usta w grymas nieb臋d膮cy u艣miechem, ani nawet u艣mieszkiem. Cierpki i niepewny. - A ty nale偶ysz? - zapyta艂.
- Jestem tu z tob膮, nie? - odpar艂a ze 艣mierteln膮 powag膮.
Will si臋 roze艣mia艂. 艢mia艂 si臋, a偶 zacz膮艂 macha膰 r臋koma i prycha膰; musia艂 stan膮膰, aby r臋kawem wytrze膰 nos.
- Jejku - rzuci艂a Stella.
- Przepraszam.
Cho膰 rozum j膮 przed tym przestrzega艂, znowu go polubi艂a.
Przy nast臋pnym samochodzie Will wystawi艂 r臋k臋 z podniesionym kciukiem i rozja艣ni艂 si臋 swym najszerszym u艣miechem. Auto 艣mign臋艂o obok z pr臋dko艣ci膮 co najmniej siedemdziesi臋ciu mil na godzin臋; przyciemnione szyby pe艂ne by艂y zamazanych twarzy, kt贸re nawet si臋 nie obejrza艂y.
Will zwiesi艂 ramiona i poszed艂 dalej.
Dwadzie艣cia minut p贸藕niej us艂yszeli nast臋pny samoch贸d. Stella obejrza艂a si臋 przez rami臋. By艂o to stary minivan Forda, pokaza艂 si臋 na wierzcho艂ku wzniesienia dwupasmowej szosy, a potem zje偶d偶a艂 w rzadkiej chmurce oleistych, bia艂ych spalin. Ani ona, ani Will nie zeszli z drogi. W butelkach nie mieli ju偶 wody. Nied艂ugo b臋d膮 musieli zawr贸ci膰 po w艂asnych 艣ladach.
Minivan zwolni艂, zjecha艂 na drugi pas, aby ich wymin膮膰, przejecha艂 z cichym 艣wistem. Starsza para, m臋偶czyzna i kobieta, na przednich siedzeniach przygl膮da艂a si臋 im uwa偶nie; tylne szyby by艂y pomalowane na niebiesko i odbija艂y tylko twarze nastolatk贸w.
Samoch贸d pojecha艂 dalej i stan膮艂 jakie艣 dwie艣cie st贸p od nich.
Stella czkn臋艂a ze zdziwienia i za艂o偶y艂a r臋ce. Will stan膮艂 z boku jak szermierz oczekuj膮cy sztychu, wida膰 by艂o, jak dr偶膮 mu r臋ce.
- Nie wygl膮daj膮 na niebezpiecznych - powiedzia艂a Stella, ale pomy艣la艂a o czerwonej p贸艂ci臋偶ar贸wce, Fredzie Trinkecie i jego matce, sma偶膮cej kurczaki w hrabstwie Spotsylvania.
- Potrzebujemy podwiezienia - przyzna艂 Will.
Minivan cofa艂 si臋 powoli, a偶 stan膮艂 jakie艣 dwadzie艣cia st贸p od nich. Kobieta wystawi艂a g艂ow臋 przez okienko z prawej strony. Mia艂a szpakowate w艂osy, kwadratow膮, siln膮 twarz i patrz膮ce wprost na nich oczy. Jej r臋k臋, widoczn膮 do 艂okcia, pokrywa艂y piegi, oblicze za艣 mia艂a mocno pomarszczone i blade. Stella dostrzeg艂a, 偶e na palcach lewej d艂oni, spoczywaj膮cej na przedramieniu, kobieta ma mn贸stwo du偶ych, srebrnych pier艣cionk贸w.
- Jeste艣cie oboje dzie膰mi wirusa? - zapyta艂a tamta.
- No - odpowiedzia艂 Will; jego r臋ce trz臋s艂y si臋 jeszcze mocniej. Pr贸bowa艂 si臋 u艣miecha膰. - Uciekli艣my.
Starsza kobieta zastanawia艂a si臋 nad tym chwil臋, zaciskaj膮c usta.
- Zara偶acie?
- Nie s膮dz臋 - odpar艂 Will i wsadzi艂 r臋ce do kieszeni d偶ins贸w.
Starsza kobieta odwr贸ci艂a si臋 ku m臋偶czy藕nie zajmuj膮cemu fotel kierowcy. Wymienili si臋 spojrzeniami i doszli w milczeniu do porozumienia mo偶liwego jedynie u pary, kt贸ra prze偶y艂a razem bardzo d艂ugi czas.
- Chcecie, 偶eby艣my gdzie艣 was podwie藕li? - spyta艂a.
Will popatrzy艂 na Stell臋, ale ta potrafi艂a wyczu膰 jedynie zapach g臋stego dymu po spalonym oleju. M臋偶czyzna by艂 co najmniej dziesi臋膰 lat starszy od kobiety. Mia艂 w膮sk膮 twarz, jasnoszare oczy i pot臋偶ny nos, a jego d艂onie na kierownicy tak偶e by艂y pokryte pier艣cieniami - z turkusami, koralami i srebrem, wizerunkami ptak贸w i abstrakcyjnymi wzorami.
- Jasne - powiedzia艂 Will.
Boczne drzwiczki minivana szcz臋kn臋艂y i przesun臋艂y si臋 automatycznie. Wn臋trze cuchn臋艂o dymem papierosowym, hamburgerami i frytkami.
Stella zmarszczy艂a nos, ale od zapachu jedzenia nap艂yn臋艂a jej 艣linka do ust. Nic nie jedli od ranka poprzedniego dnia.
- Czytali艣my o takich dzieciakach jak wy - powiedzia艂 starszy m臋偶czyzna, gdy wsiedli do 艣rodka. - Ci臋偶kie czasy, co?
- No - potwierdzi艂 Will. - Dzi臋ki.
Cz臋艣膰 trzecia
SHEVA + 18
Mamy teraz osiemnasty rok tak zwanego przez niekt贸rych Wieku Wirusa. Ca艂y 艣wiat nadal 偶yje w przera偶eniu, chocia偶 pojawiaj膮 si臋 w膮t艂e i trwo偶liwe oznaki rozwi膮zania politycznego.
Gdyby jednak zrobi膰 sonda偶 w艣r贸d ludzi, ma艂o kto dzisiaj mia艂aby cho膰by najbledsze poj臋cie, czym s膮 wirusy. Dla wi臋kszo艣ci z nas „s膮 male艅kie i wywo艂uj膮 choroby", jakby m贸wi艂o to wszystko.
Wi臋kszo艣膰 naukowc贸w twierdzi, 偶e wirusy s膮 piratami genetycznymi, zagarniaj膮cymi i zabijaj膮cymi kom贸rki, aby m贸c si臋 dzi臋ki temu rozmna偶a膰: to „geny samolubne z no偶ami spr臋偶ynowymi", „terrorystyczne DNA". Inni uwa偶aj膮, 偶e przewa偶nie mylimy si臋 w ich ocenie, a wiele wirus贸w pe艂ni rol臋 pos艂a艅c贸w genetycznych, przenosz膮cych sygna艂y pomi臋dzy kom贸rkami cia艂a, a nawet mi臋dzy tob膮 i mn膮: to „genetyczna poczta kurierska".
Najprawdopodobniej prawdziwe s膮 oba te pogl膮dy. Od bardzo dawna toczy si臋 dziwaczny mecz koszyk贸wki, a wi臋kszo艣膰 naukowc贸w si臋 zgadza, 偶e nie jeste艣my jeszcze nawet w drugiej kwarcie.
Producent FoxMedia zwracaj膮cy si臋 do Floodnetu Real Life,
specjalne wydanie Real News; odrzucone
Kto wykupi czas reklamowy? Tre艣膰 tego tekstu jest zbyt przera偶aj膮ca. Co u diab艂a oznacza s艂owo „trwo偶liwe"? Mam powy偶ej uszu ca艂ego tego naukowego be艂kotu. Nauka psuje mi humor. Dajcie mi zna膰, czy i kiedy prezydent b臋dzie dostatecznie d艂ugo bra艂 marych臋, aby zrobi膰 swoje. To nasz ch艂opak. Mo偶e je艣li, mo偶e wtedy, ale niczego nie obiecuj臋.
Notatka s艂u偶bowa dyrektora naczelnego
i dyrektora programowego FoxMedia
1
Fort Detrick, Maryland
Kaye wpatrywa艂a si臋 w mroczniej膮cy salon pani Rhine. Przemeblowano go w dziwaczny spos贸b; przewr贸cona, przykryta prze艣cierad艂em kanapa ze stercz膮cymi w powietrzu kikutami n贸g, naoko艂o niej poduszki tworz膮ce na pod艂odze wz贸r krzy偶a; dwa pochylone do przodu drewniane krzes艂a, opieraj膮ce si臋 o 艣cian臋 w k膮cie, jakby tkwi艂y tam za kar臋.
Stolik pokrywa艂y bia艂e tekturowe pude艂eczka.
Freedman wcisn臋艂a guzik 艂膮czno艣ci wewn臋trznej.
- Carla, jeste艣my tutaj. Przyprowadzi艂am Kaye Lang Rafelson.
Pani Rhine wesz艂a 偶wawo drzwiami, wzi臋艂a krzes艂o z k膮ta, zanios艂a je na 艣rodek pokoju, dwa jardy od grubej szyby okna, i usiad艂a. Mia艂a na sobie prosty kombinezon z niebieskiego d偶insu. R臋ce, d艂onie i wi臋kszo艣膰 twarzy owija艂a jej gaza. Nosi艂a chustk臋 i nic nie wskazywa艂o, aby pozosta艂y jej jakiekolwiek w艂osy Niewielkie skrawki widocznej sk贸ry by艂y czerwone i napuchni臋te. Oczy l艣ni艂y bystro mi臋dzy pasmami gazy, owijaj膮cymi g艂ow臋 jak u mumii.
- Przygasz臋 艣wiat艂a - powiedzia艂a g艂osem wyra藕nym i ostrym jak kryszta艂. - Rozja艣nijcie swoje. Nie trzeba na mnie patrze膰.
- W porz膮dku - przysta艂a Freedman i zwi臋kszy艂a o艣wietlenie w pomieszczeniu dla go艣ci.
W salonie pani Rhine robi艂o si臋 coraz ciemniej, a偶 sta艂a si臋 widoczna tylko jej sylwetka.
- Witam w moim domu, doktor Rafelson - powiedzia艂a.
- Bardzo si臋 ucieszy艂am, gdy otrzyma艂am od pani wiadomo艣膰 - odpar艂a Kaye.
Freedman za艂o偶y艂a r臋ce i cofn臋艂a si臋 troch臋.
- Christopher Dicken przewa偶nie przynosi艂 kwiaty - powiedzia艂a pani Rhine. Jej ruchy by艂y niezdarne, rwane. - Ju偶 nie mog臋 dostawa膰 kwiat贸w. Raz na tydzie艅 musz臋 wchodzi膰 do szafki, a wtedy przysy艂aj膮 tu robota, kt贸ry wszystko szoruje. Musz膮 si臋 pozbywa膰 wszystkich tych stwork贸w 偶yj膮cych w kurzu. Grzyb贸w, bakterii i 偶yj膮tek, kt贸re mog膮 si臋 偶ywi膰 kawa艂kami 艂uszcz膮cego si臋 nask贸rka. Mog艂yby mnie teraz zabi膰, gdyby gromadzi艂y si臋 tutaj.
- Jestem wdzi臋czna za list, kt贸ry mi pani wys艂a艂a.
- Sie膰 jest moim 偶yciem, Kaye. Je艣li mog臋 si臋 tak do pani zwraca膰.
- Oczywi艣cie.
- Wydaje mi si臋, 偶e znam pani膮. Christopher tak cz臋sto o pani m贸wi艂. Obecnie nie mam zbyt wielu go艣ci. Zapomnia艂am, jak reagowa膰 na prawdziwych ludzi. Pisz臋 na mojej czystej klawiaturce i podr贸偶uj臋 po ca艂ym 艣wiecie, ale nigdy si臋 st膮d nie ruszam, niczego tak naprawd臋 nie dotykam ani nie widz臋. Dochodz臋 do wniosku, 偶e ju偶 do tego przywyk艂am, ale potem znowu wpadam w z艂o艣膰.
- Potrafi臋 to sobie wyobrazi膰 - powiedzia艂a Kaye.
- Prosz臋 mi powiedzie膰, co konkretnie sobie pani wyobra偶a, Kaye - odpar艂a pani Rhine, podrywaj膮c g艂ow臋.
- Wyobra偶am sobie, 偶e czuje si臋 pani obrabowana.
Mroczny cie艅 przytakn膮艂.
- Z ca艂ej mojej rodziny. To dlatego napisa艂am do pani. Kiedy przeczyta艂am, co spotka艂o pani m臋偶a, pani c贸rk臋, pomy艣la艂am: ona nie jest tylko naukowcem, symbolem ruchu czy s艂awn膮 osob膮. Jest jak ja. Z tym 偶e, oczywi艣cie, kt贸rego艣 dnia b臋dzie ich pani mog艂a odzyska膰.
- Ci膮gle pr贸buj臋 odzyska膰 c贸rk臋 - powiedzia艂a Kaye. - Ci膮gle jej szukamy.
- 呕a艂uj臋, 偶e nie mog臋 pani powiedzie膰, gdzie jest.
- Ja te偶 - przyzna艂a Kaye, prze艂ykaj膮c 艣lin臋 wewn膮trz kaptura. Powietrze przep艂ywaj膮ce w sztywnym skafandrze izolacyjnym nie by艂o zbyt dobre.
- Czyta艂a pani Karla Poppera? - zapyta艂a pani Rhine.
- Nie, nigdy - odpar艂a Kaye i poprawi艂a plastikow膮 zmarszczk臋 w pasie. Zauwa偶y艂a przy tym, 偶e skafander jest pokryty czym艣 w rodzaju ta艣my klej膮cej. Na moment odwr贸ci艂o to jej uwag臋; s艂ysza艂a, 偶e obci臋to fundusze, ale nigdy do ko艅ca nie u艣wiadamia艂a sobie, jakie s膮 tego skutki.
- ...pisze, 偶e ca艂a grupa filozof贸w i my艣licieli, 艂膮cznie z nim, uwa偶a ja藕艅 za zjawisko spo艂eczne - m贸wi艂a pani Rhine. - Gdyby chowa艂a si臋 pani poza spo艂ecze艅stwem, nigdy nie rozwin臋艂aby pani w sobie pe艂nej ja藕ni. C贸偶, ja trac臋 swoj膮. Czuj臋 si臋 niepewnie, u偶ywaj膮c zaimka osobowego. Oszalej臋, ale ja... ta rzecz, kt贸r膮 jestem... - Urwa艂a. - Marian, musz臋 porozmawia膰 z Kaye na osobno艣ci. A przynajmniej przekonaj mnie, 偶e nikt nie b臋dzie nas pods艂uchiwa艂 ani nagrywa艂.
- Sprawdz臋 u technika, czy to mo偶liwe. - Freedman porozmawia艂a kr贸tko z technikiem pilnuj膮cym bezpiecze艅stwa. Potem ostro偶nie wysz艂a z pomieszczenia dla go艣ci, ci膮gn膮c za sob膮 p臋powin臋. Drzwi zamkn臋艂y si臋 za ni膮.
- Dlaczego tu jeste艣? - zapyta艂a pani Rhine cichym, ledwo dos艂yszalnym g艂osem.
Kaye dostrzega艂a w jej oczach odblaski ja艣niejszych 艣wiate艂 z drugiej strony szyby.
- Bo dosta艂am wiadomo艣膰 od pani. A ponadto uzna艂am, 偶e pora ju偶 spotka膰 si臋 z pani膮.
- Nie jeste艣 tutaj, aby mnie zapewnia膰, 偶e znajd膮 lekarstwo? Bo niekt贸rzy przychodz膮 tutaj i tak m贸wi膮, a nie znosz臋 tego.
- Nie - odpar艂a Kaye.
- No to po co? Po co rozmawia膰 ze mn膮? Poczt膮 elektroniczn膮 wysy艂am listy do mn贸stwa os贸b. Nie s膮dz臋, aby wi臋kszo艣膰 wpu艣cili tutaj. Jestem zdumiona, 偶e pozwolili przyj艣膰 tobie.
Marian Freedman zadba艂a o to.
- Napisa艂a pani, 偶e wyczuwa, jak staje si臋 coraz m膮drzejsza i bardziej odleg艂a - powiedzia艂a Kaye - ale te偶 traci w艂asne ja. - Patrzy艂a na mroczn膮 posta膰 w ciemnym pokoju. Egzema bardzo si臋 pogorszy艂a, dowiedzia艂a si臋 Kaye na spotkaniu przed do艂膮czeniem do Marian Freedman. - Chcia艂abym us艂ysze膰 co艣 wi臋cej - doda艂a.
Pani Rhine nagle pochyli艂a si臋 do przodu.
- Wiem, dlaczego tu jeste艣 - powiedzia艂a wznosz膮cym si臋 g艂osem.
- Dlaczego? - zapyta艂a Kaye.
- Obie mamy wirusa.
Chwila milczenia.
- Nie rozumiem - powiedzia艂a cicho Kaye.
- Asceci siadaj膮 na kamiennych kolumnach, aby unika膰 dotykania ich przez ludzi. Czekaj膮 na Boga. Staj膮 si臋 ob艂膮kani. Tak samo jest ze mn膮. Jestem 艣wi臋tym Antonim, ale diab艂y s膮 zbyt przebieg艂e, aby traci膰 czas na kuszenie mnie. Ju偶 jestem w piekle. Nie s膮 mi potrzebni, abym pami臋ta艂a o sobie. Zmieni艂am si臋. M贸j m贸zg jakby si臋 powi臋kszy艂, ale jednocze艣nie przypomina ogromny magazyn wype艂niony pustymi skrzyniami. Czyta艂am i stara艂am si臋 zape艂nia膰 owe skrzynie. By艂am taka g艂upia, by艂am tylko hodowc膮, wirus ukara艂 mnie za g艂upot臋, tak bardzo chcia艂am 偶y膰, 偶e przyj臋艂am w siebie tkank臋 艣wi艅sk膮, a to zosta艂o zabronione, prawda? Nie jestem 呕yd贸wk膮, ale 艣winie to pot臋偶ne stworzenia, bardzo uduchowione, nie s膮dzisz? Prze艣laduj膮 mnie. Czyta艂am powie艣ci o duchach. Horrory. Pisz膮 przera偶aj膮ce rzeczy o 艣winiach. Trajkocz臋 jak op臋tana, wiem. Marian s艂ucha, inni s艂uchaj膮, ale to dla nich mord臋ga. Przera偶am ich, wiem. Zastanawiaj膮 si臋, jak d艂ugo wytrzymam.
呕o艂膮dek Kaye by艂 tak mocno 艣ci艣ni臋ty, 偶e czu艂a w gardle wyciskany przez niego kwas. Ogromnie wsp贸艂czu艂a kobiecie za szyb膮, ale nie potrafi艂a wymy艣li膰 niczego, co mog艂aby powiedzie膰 albo zrobi膰, by j膮 pocieszy膰.
- Nadal s艂ucham - powiedzia艂a.
- Dobrze - pochwali艂a pani Rhine. - Chcia艂am ci tylko powiedzie膰, 偶e wkr贸tce umr臋. Wyczuwam to we krwi. Ty tak偶e, cho膰 mo偶e nie tak szybko.
Pani Rhine wsta艂a i obesz艂a wok贸艂 przewr贸con膮 i przykryt膮 kanap臋.
- Mam takie koszmary. Jako艣 si臋 st膮d wydostaj臋, chodz臋 sobie i dotykam ludzi, pr贸buj臋 pomaga膰, ale w ko艅cu wszystkich zabijam. Potem odwiedzam Boga... i zara偶am Go chorob膮. Zabijam Boga. Diabe艂 m贸wi do Niego: „Przecie偶 Ci powiedzia艂em". Drwi sobie z umieraj膮cego Boga, a ja m贸wi臋: „Dobrze ci tak".
- Och. - Kaye prze艂kn臋艂a 艣lin臋. - To nie tak. Nie stanie si臋 w ten spos贸b.
Pani Rhine pomacha艂a r臋koma w stron臋 okna.
- Nie jeste艣 w stanie zrozumie膰. Jestem zm臋czona.
Kaye chcia艂a powiedzie膰 co艣 wi臋cej, ale nie mog艂a.
- Id藕 ju偶, Kaye - ponagli艂a j膮 Carla Rhine.
Kaye popija艂a kaw臋 z fili偶anki w ma艂ym gabinecie Marian Freedman. P艂aka艂a tak mocno, 偶e dygota艂y jej ramiona. Powstrzymywa艂a si臋, zdejmuj膮c skafander i bior膮c prysznic, jad膮c wind膮, ale teraz nie mog艂a przesta膰.
- Posz艂o 藕le - by艂a w stanie wykrztusi膰 mi臋dzy spazmami. - Zupe艂nie sobie nie poradzi艂am.
- Nic z tego, co robimy, nie ma znaczenia dla Carli - powiedzia艂a Freedman. - Ja te偶 nie wiem, co mam jej m贸wi膰.
- Mam nadziej臋, 偶e to jej nie zaszkodzi艂o.
- W膮tpi臋, aby tak by艂o - uzna艂a Freedman. - Jest silna na mn贸stwo sposob贸w. Tym bardziej okrutny jest jej los. Inni s膮 spokojni. Maj膮 swoje przyzwyczajenia. Przypominaj膮 chomiki. Wybacz mi, ale to prawda. Carla jest inna.
- Zosta艂a 艣wi臋t膮 - powiedzia艂a Kaye, prostuj膮c si臋 w plastikowym krze艣le i bior膮c nast臋pn膮 chusteczk臋 higieniczn膮 ze zdobionego w kwiatowe wzory pude艂ka stoj膮cego na biurku Freedman. Wytar艂a oczy i pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie 艣wi臋t膮 - zaprzeczy艂a troch臋 rozgniewana Freedman. - Mo偶e przekl臋t膮.
- M贸wi, 偶e umiera.
Freedman popatrzy艂a na odleg艂膮 艣cian臋.
- Wytwarza nowe rodzaje retrowirus贸w, wielce sp贸jne, eleganckie male艅stwa, zupe艂nie inne od kleconych byle jak potwork贸w, kt贸re pojawia艂y si臋 przedtem. Nie maj膮 te偶 zupe艂nie gen贸w 艣wi艅skich. 呕aden z tych nowych wirus贸w nie jest zara藕liwy, ani nawet patogenny, o ile potrafimy to stwierdzi膰, ale urz膮dzaj膮 istne piek艂o w jej systemie immunologicznym. U innych pa艅... to samo.
Marian Freedman skupi艂a uwag臋 na Kaye, kt贸ra z coraz wi臋kszym niesmakiem wpatrywa艂a si臋 w jej ciemne, wycie艅czone oczy.
- Ostatnim razem, kiedy Christopher Dicken by艂 tutaj, popracowa艂 ze mn膮 nad cz臋艣ci膮 pr贸bek - ci膮gn臋艂a Freedman. - Uwa偶amy, 偶e w nieca艂y rok, mo偶e najwy偶ej kilka miesi臋cy, wszystkie nasze panie zaczn膮 wykazywa膰 objawy stwardnienia rozsianego, mo偶e te偶 r贸偶nych chor贸b tkanki 艂膮cznej. - Zacisn臋艂a usta, zamilk艂a, ale ci膮gle wpatrywa艂a si臋 w Kaye.
- I? - zapyta艂a Kaye.
- S膮dzi, 偶e objawy te nie maj膮 nic wsp贸lnego z przeszczepami tkanki 艣wini. Panie mog膮 po prostu troch臋 przyspiesza膰. By膰 mo偶e u pani Rhine jako pierwszej pojawi si臋 syndrom post-SHEVY, skutek uboczny ci膮偶y SHEVY. Niewykluczone, 偶e b臋dzie do艣膰 paskudny.
Kaye przyj臋艂a spokojnie t臋 zapowied藕, ale nie by艂a w stanie powi膮za膰 z ni膮 jakiegokolwiek uczucia - nie po spotkaniu z Carl膮 Rhine.
- Christopher nic mi nie powiedzia艂.
- C贸偶, chyba wiem dlaczego.
Kaye rozmy艣lnie skierowa艂a swoje my艣li na inne tory; w tej umo偶liwiaj膮cej prze偶ycie taktyce sta艂a si臋 od dziesi臋ciu lat bieg艂a.
- Lec臋 do Kalifornii na spotkanie z Mitchem. Ci膮gle szuka Stelli.
- S膮 jakie艣 jej 艣lady? - zapyta艂a Freedman.
- Jeszcze nie - odpar艂a Kaye.
Wsta艂a, a Freedman podsun臋艂a specjalny koszyk na odpadki z napisem „Zagro偶enie biologiczne", aby trafi艂y do niego przesycone 艂zami chusteczki.
- Jutro Carla mo偶e si臋 zachowywa膰 zupe艂nie inaczej. Zapewne powie mi, jak bardzo jest zadowolona z twoich odwiedzin. Taka ju偶 jest.
- Rozumiem - powiedzia艂a Kaye.
- Nie, nie rozumiesz - zaprzeczy艂a Freedman.
Kaye nie by艂a w odpowiednim humorze.
- W艂a艣nie 偶e rozumiem - upiera艂a si臋 z naciskiem.
Freedman chwil臋 si臋 jej przygl膮da艂a; potem podda艂a si臋, wzruszaj膮c ramionami.
- Przepraszam za niegrzeczne zachowanie - wyja艣ni艂a. - Szerzy si臋 tutaj jak epidemia.
Dwie godziny p贸藕niej Kaye wsiad艂a w Baltimore do samolotu lec膮cego do Kalifornii, nie daj膮c s艂o艅cu szans na odpoczynek. Od jad膮cego przej艣ciem mi臋dzy fotelami w贸zka z napojami dolatywa艂y zapachy lodu, kawy i soku pomara艅czowego. Gdy ogl膮da艂a wiadomo艣ci dotycz膮ce tocz膮cych si臋 przed s膮dami federalnymi proces贸w by艂ych cz艂onk贸w kierownictwa Urz臋du Stanu Wyj膮tkowego, zaciska艂a z臋by, aby jej nie szcz臋ka艂y. Przyczyn膮 nie by艂 ch艂贸d, ale obawa.
Przez niemal ca艂e swe 偶ycie Kaye wierzy艂a, 偶e dzi臋ki poznawaniu biologii, sposob贸w dzia艂ania 偶ycia, osi膮gnie poznanie samej siebie, o艣wiecenie. Zrozumienie, jak dzia艂a 偶ycie, wyja艣ni jej wszystko: pocz膮tki, ko艅ce i wszelkie rzeczy pomi臋dzy. Im jednak g艂臋biej kopa艂a i im wi臋cej pojmowa艂a, tym mniejsz膮 dawa艂y jej satysfakcj臋 wszystkie sprytne mechanizmy: by艂y niew膮tpliwie cudami, mog膮cymi przykuwa膰 jej uwag臋, cho膰by mia艂a 偶y膰 tysi膮c razy, ale tak naprawd臋 nie by艂y niczym wi臋cej ni偶 niezmiernie cwan膮 skorup膮.
Skorupa przynosi narodziny i 艣wiadomo艣膰, ale za cen臋 ci膮g艂ych przepychanek wsp贸艂pracy i rywalizacji, partnerstwa i zdrady, sukcesu powoduj膮cego kolejne cierpienie i przegranej powoduj膮cej twoje w艂asne cierpienie i 艣mier膰, 偶ycia 偶ywi膮cego si臋 偶yciem, powalaj膮cego jedn膮 ofiar臋 po drugiej. Masowe rzezie wiod膮ce do przystosowania i wi臋kszego sprytu, tymczasowej przewagi; nieko艅cz膮cy si臋 nigdy proces.
Wirusy maj膮ce udzia艂 tak w narodzinach, jak i chorobach: w臋druj膮ce i porozumiewaj膮ce si臋 geny, przechowuj膮ce r贸偶ne pami臋ci i planuj膮ce zmiany, wszystkie cuda i wszystkie pora偶ki, ale bez 偶adnej mo偶liwo艣ci unikni臋cia przepychanki. Przyroda jest wredn膮 bogini膮.
S艂o艅ce za艣wieci艂o przez okienko z drugiej strony i zala艂o blaskiem twarz Kaye. Zamkn臋艂a oczy. Powinnam by艂a powiedzie膰 Carli, co mnie spotka艂o. Czemu jej nie powiedzia艂am?
Bo min臋艂y ju偶 trzy 艂ata. Bezowocne, bolesne lata. A teraz to.
Carla Rhine podda艂a si臋 Bogu. Kaye zastanawia艂a si臋, czy ona tak偶e.
2
艢rodkowa Kalifornia
Mitch poprawi艂 krawat, stoj膮c przed starym, poplamionym lustrem w obskurnym pokoju motelu. Jego odbita w nim twarz wygl膮da艂a zabawnie, poci膮gni臋ta 偶贸艂ci膮 wok贸艂 lewego oka, pokryta czarnymi c臋tkami przy prawym policzku, z p臋kni臋ciem oddzielaj膮cym podbr贸dek i szyj臋. Lusterko m贸wi艂o mu, 偶e jest stary, wycie艅czony i rozdarty, ale mimo to si臋 u艣miecha艂. Spotka si臋 z 偶on膮 po raz pierwszy od dw贸ch tygodni, cieszy艂 si臋 na my艣l, 偶e b臋dzie tylko z ni膮. Nie przejmowa艂 si臋 zupe艂nie swoim wygl膮dem, gdy偶 wiedzia艂, 偶e tak偶e Kaye przywi膮zuje do niego ma艂膮 wag臋. Je艣li na艂o偶y艂 garnitur, to tylko dlatego, 偶e wszystkie inne jego ubrania by艂y brudne i nie mia艂 czasu, aby zabra膰 je do ma艂ej przybud贸wki i wrzuci膰 do pralki monety dolarowe.
Pomi臋t膮 po艣ciel 艣redniej wielko艣ci 艂贸偶ka pokrywa艂y roz艂o偶one do po艂owy mapy, wykresy i karteczki z numerami telefonicznymi i adresami, niesamowite stosy wskaz贸wek, kt贸re jak dot膮d prowadzi艂y go donik膮d. Przez ostatnie trzy lata poszukiwa艅 w ca艂ym stanie, kt贸re wreszcie zacie艣ni艂y si臋 wok贸艂 Lone Pine, nie natrafi艂 na nikogo, kto widzia艂by Stell臋 albo zauwa偶y艂 jakich艣 w臋druj膮cych nastolatk贸w, a ju偶 na pewno nikt nie spostrzeg艂 偶adnych dzieci wirusa, kt贸re zwagarowa艂y ze szko艂y. Stella znik艂a.
Mitch potrafi艂 ze zdumiewaj膮c膮 przenikliwo艣ci膮 zlokalizowa膰 gromadk臋 m臋偶czyzn, kt贸rzy zgin臋li dwadzie艣cia tysi臋cy lat temu, ale nie by艂 w stanie odnale藕膰 swojej siedemnastoletniej c贸rki.
Podci膮gn膮艂 w臋ze艂 krawatu, skrzywi艂 si臋, odwr贸ci艂 w 艣wiat艂ach 艂azienki i ruszy艂 ku drzwiom. Gdy je otworzy艂, zobaczy艂 do艣膰 m艂odego m臋偶czyzn臋 w bluzie i szarej wiatr贸wce, o d艂ugich, jasnych w艂osach, kt贸ry cofa艂 przygotowan膮 do zapukania pi臋艣膰.
- Przepraszam - powiedzia艂 nieznajomy. - Czy pan Mitch?
- W czym mog臋 pom贸c?
- Kierownik powiedzia艂, 偶e mo偶e to ja zdo艂am pom贸c panu.
- Poklepa艂 si臋 po nosie i mrugn膮艂.
- W jaki spos贸b?
- Nie pami臋ta mnie pan?
- Nie - przyzna艂 zniecierpliwiony Mitch.
- Dostarczam sprz臋ty 偶elazne i elektryczne. Nie wyczuwam 偶adnych zapach贸w, nigdy nie czu艂em, s艂abo te偶 u mnie ze smakiem. Nazywaj膮 to anosmi膮. Nie bardzo lubi臋 smak jedzenia, dlatego ci膮gle jestem chudy.
Mitch wzruszy艂 ramionami, nadal zagubiony.
- Czy nie szuka pan dziewczyny? Szewitki?
Mitch nigdy przedtem nie s艂ysza艂 tego s艂owa. Jego brzmienie - w艂a艣ciwe brzmienie - wywo艂a艂o w nim g臋si膮 sk贸rk臋. Przyjrza艂 si臋 ponownie szczup艂emu m艂odzie艅cowi. By艂o w nim co艣 znajomego.
- M贸j szef, Ralph, wysy艂a z dostawami tylko mnie, bo wszyscy inni koledzy wracaj膮 otumanieni. - Ponownie poklepa艂 sw贸j nos. - Ja nie. Nie mog膮 mnie nak艂oni膰, abym zapomnia艂 o wzi臋ciu pieni臋dzy. P艂ac膮 wi臋c nam, a poniewa偶 traktuj臋 ich z szacunkiem, p艂ac膮 dobrze, z premiami. Rozumie pan?
Mitch kiwn膮艂 g艂ow膮.
- S艂ucham.
- Lubi臋 ich - ci膮gn膮艂 m艂ody m臋偶czyzna. - Dobrzy z nich ludzie, nie chc臋, 偶eby kto艣 si臋 tam dosta艂 i 艣ci膮gn膮艂 na nich k艂opoty. To znaczy, to co robi膮 jest teraz jakby legalne, robi si臋 z tego wielki interes. - Zerkn膮艂 na jaskrawe poranne 艣wiat艂o s艂oneczne, zalewaj膮ce upa艂em ma艂y asfaltowy parking, trawiaste pole i rosn膮ce za nim rzadkie sosny.
- Jestem zainteresowany wszelkimi wiadomo艣ciami - powiedzia艂 Mitch, wychodz膮c na ganek i bardzo uwa偶aj膮c, aby nie zrazi膰 do siebie nieznajomego. - To moja c贸rka. 呕ona i ja szukamy jej od trzech lat.
- Spoko. - M艂odzieniec przest臋powa艂 z nogi na nog臋. - Sam mam dziewczynk臋. To znaczy jest ze swoj膮 matk膮, nie mamy 艣lubu... - Nagle wyda艂 si臋 wystraszony. - Nie znaczy to, 偶e jest dzieciakiem wirusa, na pewno nie!
- W porz膮dku - powiedzia艂 Mitch. - Nie mam uprzedze艅.
M艂ody m臋偶czyzna spojrza艂 dziwnie na Mitcha.
- Nie poznaje mnie pan? To znaczy, faktycznie min臋艂o wiele czasu. My艣la艂em, 偶e rozpoznam pana, a teraz, gdy pana widz臋, wydaje si臋, 偶e by艂o to wczoraj. Dziwne, jak ludzie wpadaj膮 na siebie, co?
Mitch nieznacznymi ruchami ramion i g艂owy okazywa艂 mu, 偶e ci膮gle nie ma najmniejszego poj臋cia.
- No, mo偶e to nie by艂 pan... ale jestem pieru艅sko pewny, 偶e mam racj臋, bo par臋 miesi臋cy p贸藕niej widzia艂em w gazecie zdj臋cie pa艅skiej 偶ony. Jest s艂awnym naukowcem, prawda?
- Jest - potwierdzi艂 Mitch. - Przepraszam, ale...
- Dawno temu wzi膮艂 pan kilku autostopowicz贸w. Dwie dziewczyny i faceta. To by艂em ja, ten facet. - Chudym palcem wskaza艂 swoj膮 pier艣. - Jedna z dziewczyn dopiero co straci艂a dziecko. Mia艂y na imi臋 Delia i Jayce.
Twarz Mitcha powoli si臋 wyg艂adzi艂a, pod wp艂ywem jednocze艣nie zdumienia i wspomnie艅. By艂 zaskoczony, ale pami臋ta艂 niemal wszystko, mo偶e dlatego, 偶e dzia艂o si臋 to w innym ma艂ym motelu.
- Morgan? - zapyta艂, garbi膮c si臋, jakby jakie艣 ci臋偶ary 艣ci膮ga艂y w d贸艂 jego r臋ce.
M艂ody m臋偶czyzna wykrzywi艂 twarz w najszerszym u艣miechu, jaki Mitch widzia艂 od miesi臋cy.
- Bogu dzi臋ki - powiedzia艂 Morgan. W jego oczach pojawi艂y si臋 nawet 艂zy. - Przepraszam - rzuci艂, szuraj膮c nogami i cofaj膮c si臋 na s艂o艅ce. Wytar艂 oczy grzbietem d艂oni. - Ja tylko, po tylu latach... Przepraszam. Post臋puj臋 jak g艂upek. Naprawd臋 jestem wam wdzi臋czny.
Mitch wyci膮gn膮艂 r臋k臋, ratuj膮c Morgana przed spadni臋ciem z kraw臋偶nika. 艁agodnie wci膮gn膮艂 go w cie艅, a potem, spontanicznie, dwaj m臋偶czy藕ni, kt贸rzy przez te lata wiele przeszli, wpadli sobie w obj臋cia. Mitch roze艣mia艂 si臋 wbrew sobie.
- Niech ci臋 diabli, Morganie, co u ciebie?
Morgan przyj膮艂 u艣cisk, ale nie blu藕nierstwo.
- Hej - powiedzia艂. - Jestem teraz z Jezusem.
- Przepraszam - odpar艂 Mitch. - Gdzie jest moja c贸rka? Co mo偶esz mi powiedzie膰? To znaczy, m贸wisz, jakby艣 trafi艂 na grup臋 ludzi, kt贸rzy nie chc膮, aby ich odnale藕膰. - Czu艂 cisn膮ce mu si臋 na usta pytania, nie chcia艂 zwalnia膰 ich toku, a tym bardziej zatrzymywa膰. - Ludzi SHEVY. Szewit贸w, czy tak ich nazywasz? Ilu ich jest? Czy to komuna? Sk膮d si臋 dowiedzia艂e艣, 偶e szukam c贸rki?
- Jak m贸wi艂em, kierownik tego motelu to wujek mojej dziewczyny. Dostarczam towary do warsztatu samochodowego, kt贸ry ma przy North Main. Powiedzia艂 mi. Ciekaw by艂em, czy to pan. Wywar艂 pan na mnie spore wra偶enie.
- Chcia艂e艣 skierowa膰 mnie na manowce, gdybym nie okaza艂 si臋 godny zaufania?
- Jestem niemal pewny, 偶e mo偶na panu zaufa膰, ale... trudno znale藕膰 to miejsce. Chcia艂bym zabra膰 tam pana, bo mo偶e to pa艅ska c贸rka. Nie wiem, kim jest, jasne? Ale je艣li jest tam... Chcia艂bym si臋 odwdzi臋czy膰.
- Rozumiem - powiedzia艂 Mitch. - Czy zechcia艂by艣 zabra膰 i moj膮 偶on臋? To ta s艂awna.
- Jest tutaj? - zapyta艂 Morgan, zacz膮艂 ponownie okazywa膰 zmieszanie i onie艣mielenie.
- Przyb臋dzie za kilka godzin. Przywioz臋 j膮 tutaj z lotniska w Las Vegas.
- Kaye Lang?
- Tak jest.
- Rany! - rzuci艂 Morgan. - Ogl膮da艂em posiedzenia komisji Senatu, te 艣ledcze. Kiedy nie pracowa艂em. Wie pan, 偶e widzia艂em j膮 u Oprah? By艂o to dawno temu, by艂em jeszcze smarkaczem. Ale naprawd臋, nie mog臋 niczego obieca膰.
- Pojedziemy z pe艂n膮 ufno艣ci膮 - powiedzia艂 Mitch, przepe艂niony szcz臋艣ciem, jakiego nie odczuwa艂 ju偶 sam nie wiedzia艂 od kiedy. - Jad艂e艣 艣niadanie?
- Hej, zarabiam teraz na siebie - odpar艂 Morgan, wyprostowa艂 si臋 i wsun膮艂 czubki palc贸w do kieszeni d偶ins贸w. - To ja panu postawi臋 艣niadanie. Jak Kuba Bogu, tak B贸g Kubie.
W pokoju zadzwoni艂 telefon kom贸rkowy Mitcha. Ten przymkn膮艂 drzwi, p臋dz膮c, aby podnie艣膰 go z 艂贸偶ka. Przytrzyma艂 otwarte okienko wy艣wietlacza kom贸rki. Po艂膮czenie by艂o od Kaye.
- Halo, Kaye! Zgadnij...
- Jestem w samolocie. Co za paskudny, straszny poranek. Kto艣 naprawd臋 musi mnie wesprze膰 - powiedzia艂a Kaye. Na ma艂ym ekraniku wygl膮da艂a na blad膮. Mitch widzia艂 ponadto wysokie oparcie fotela i ludzi siedz膮cych z ty艂u. - Mitch, potrzebuj臋 dobrych wie艣ci.
Odczeka艂 sekundk臋, r臋ce mu dr偶a艂y, wiedzia艂 dobrze, ile razy ich nadzieje okazywa艂y si臋 p艂onne. Nie chcia艂 jej nara偶a膰 na jeszcze jedno rozczarowanie.
- Mitch?
- Jestem tutaj. W艂a艣nie mia艂em wychodzi膰.
- Nie wytrzyma艂abym, gdybym z tob膮 nie porozmawia艂a. Po艂owa samolotu jest pusta.
- Chyba co艣 mamy - oznajmi艂 Mitch ochryp艂ym g艂osem; s艂owa z trudem przeciska艂y mu si臋 przez gard艂o. Wiesz, 偶e to prawda. Wiesz, 偶e tak jest.
- Czy to pani doktor Lang? Prosz臋 powiedzie膰 jej „cze艣膰"! - zawo艂a艂 weso艂o Morgan, stoj膮cy za drzwiami na ganku motelu.
- Kto to? - Kaye pr贸bowa艂a odczyta膰 min臋 Mitcha widoczn膮 na ekraniku. - Czy to detektyw? Zosta艂o nam tyle pieni臋dzy?
- Dojed藕 tu tylko szcz臋艣liwie. Odnalaz艂em starego przyjaciela. Czy raczej to on odnalaz艂 mnie.
3
Jezioro Stannous
P贸艂nocna Kalifornia
Powietrze stawa艂o si臋 ci臋偶kie od popo艂udniowego upa艂u. W艣r贸d sosen Stella Nova dostrzega艂a burzowe chmury, milcz膮co, samolubnie wznosz膮ce si臋 nad G贸rami Bia艂ymi. Bory by艂y suche, przesycone woniami sosen wydmowych, 艣wierk贸w i jode艂.
Sko艅czy艂a sw贸j pracowity dy偶ur w pralni zajmuj膮cej wielki, stary, betonowy budynek, stoj膮cy prawie w centrum Oldstock. Teraz siedzia艂a na pustej beczce po oleju obok d艂ugich sznur贸w obwieszonych schn膮c膮 na s艂o艅cu po艣ciel膮 i bielizn膮. Zdarza艂y si臋 tak偶e pieluchy i ubrania robocze, wszystko pachnia艂o myd艂em, wybielaczem i par膮. Popija艂a nap贸j gazowany z czeremchy - na ten rzadki tu luksus pozwala艂a sobie raz na tydzie艅 - i rozmy艣la艂a, majtaj膮c przy tym nogami i drewniakami 偶艂obi膮c rysy w betonowej p艂ycie otaczaj膮cej budynek pralni.
Z miejsca, w kt贸rym siedzia艂a, wida膰 by艂o 偶wirowe obej艣cie za porzucon膮 dawno kr臋gielni膮, przed dziesi膮tkami lat pomalowan膮 na szaro, z kt贸rej teraz ob艂azi艂a farba; trzy d艂ugie, ciemne budynki mieszkalne z drewna sekwoi, w kt贸rych sypiali studenci seminarium, pielgrzymi i nieliczni tury艣ci; dalej na p贸艂noc stacj臋 ogniw paliwowych i elektrowni臋 s艂oneczn膮, zasilaj膮ce lecznic臋 i 偶艂obek. Za elektrowni膮 i starym, ogrodzonym zespo艂em magazyn贸w na sprz臋ty g贸rnicze rozci膮ga艂o si臋 wysypisko odpad贸w, nad kt贸rym g贸rowa艂a ma艂a ha艂da odpad贸w. G贸ra zawiera艂a dawn膮 kopalni臋 i wyznacza艂a od tej strony pocz膮tek pustkowia ska偶onego metalami ci臋偶kimi i cyjankami. Nikt tam nie chodzi艂, je艣li nie musia艂; czasami po ulewnych deszczach w powietrzu utrzymywa艂 si臋 zapach trucizny, nie do艣膰 jednak mocny, aby od niego chorowali, chyba 偶e kto艣 zrobi艂 co艣 g艂upiego.
W po艂owie poprzedniego stulecia w kopalni w Oldstock ludzie wydobywali rud臋 miedzi, cyny, a nawet troch臋 z艂ota, dlatego zbudowali tu miasteczko - resztk膮 po nim by艂a kr臋gielnia i budynki seminarium. Na po艂udnie od miasteczka, tu偶 przy szosie wiod膮cej nad brzegi jeziora Stannous, mo偶na by艂o napotka膰 zaro艣ni臋te zielskiem ulice i betonowe fundamenty, na kt贸rych kiedy艣 sta艂y domy wzniesione przez Condite Copper Company dla rodzin g贸rnik贸w. W lesie Stella widywa艂a stare lod贸wki, pralki, kupki butelek i wi臋kszych 艣mieci, porzucone silniki parowe i benzynowe, przypominaj膮ce wielkie, 偶elazne statki kosmiczne, przysadziste, ciemne wagoniki samowy艂adowcze, stosy 偶elaznych szyn, pomara艅czowych od rdzy, oraz kapi膮cych kreozotem podk艂ad贸w kolejowych, po latach le偶enia na s艂o艅cu pokrytych l艣ni膮cymi czarnymi kroplami.
Oldstock, nominalnie obj臋te federalnym programem oczyszczania gro藕nych wysypisk „Superfund", le偶a艂o nad p贸艂nocnym brzegiem jeziora Stannous, gdzie warunki do 艂owienia ryb by艂y s艂abe. Razem sprawia艂o to, 偶e ludzie rzadko tu zagl膮dali. Miasteczko by艂o jednak pi臋kne, je艣li tylko nie pada艂o zbyt mocno, odpady z ha艂dy nie by艂y sp艂ukiwane do jeziora, a woda si臋 nie popsu艂a. Na razie mieli wiele szcz臋艣cia. Od dwudziestu lat utrzymywa艂a si臋 susza, odk膮d tylko pan i pani Sakartvelo odkupili to miejsce od miejscowej gminy lutera艅skiej.
Sakartvelo nie by艂o ich prawdziwym nazwiskiem. Wyemigrowali z BZS, By艂ego Zwi膮zku Sowieckiego, z tej jego cz臋艣ci, kt贸ra obecnie nosi nazw臋 Gruzji. Przybrane przez nich nazwisko by艂o rodzim膮 nazw膮 ich ojczyzny. Ukrywali si臋 tutaj przez niemal dwadzie艣cia lat, wiedz膮c, 偶e w ko艅cu pojawi膮 si臋 inni.
Pi臋膰 lat temu inni zacz臋li nap艂ywa膰, a miasteczko powoli zacz臋艂o si臋 znowu o偶ywia膰.
Pan i pani Sakartvelo byli po sze艣膰dziesi膮tce. Fizycznie byli niew膮tpliwie Szewitami. M贸wili, 偶e inni podobni do nich - nieliczni - od przesz艂o dwustu lat pojawiali si臋 w Gruzji, Armenii i Turcji. Stella Nova nie widzia艂a powod贸w, aby im nie wierzy膰. Mitch opowiada艂 jej o takich przypadkach.
Zamkn臋艂a oczy i odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u, obracaj膮c twarz jak kwiat, aby nasyci膰 si臋 mocniej s艂o艅cem, zanim zajdzie ono za drzewa. Nas艂uchiwa艂a 艣piew贸w kos贸w czerwonoskrzyd艂ych, srok, przedrze藕niaczy i rudzik贸w. Na jej policzkach c臋tki uk艂ada艂y si臋 w motyle wzory zadowolenia.
M艂odsze dzieci bawi艂y si臋 w rawshock - c臋tkowanie w symetryczne wzory i odgadywanie, co oznaczaj膮. Szkoli艂a je w miganiu c臋tkami. Niekt贸re przybywa艂y do Oldstock c臋tkot臋pe, bez najmniejszej wiedzy o tym, jak porozumiewa膰 si臋 z innymi ich rodzaju. Powoli si臋 tego uczyli. Stella i inni zajmowali si臋 nauk膮 najm艂odszych.
Tego lata w lasach by艂o pe艂no kleszczy - podobnie jak jeleni - ale kleszczami, a nawet moskitami zbytnio si臋 nie przejmowali. Sakartvelowie nauczyli ich, jak wykorzystywa膰 wonienie do odstraszania gryz膮cych owad贸w, a tak偶e do ob艂askawiania zwierz膮t - zw艂aszcza nied藕wiedzi czarnych - na kt贸re mogliby si臋 natkn膮膰. Dwustu Szewit贸w w Oldstock by艂o jedynymi mieszka艅cami w promieniu dziesi臋ciu mil, a bory wok贸艂 by艂y dzikie.
Rzecz oczywista, Sakartvelowie uczyli tak偶e dzieci zachowywania w tajemnicy istnienia Oldstock, szkolili je, co maj膮 robi膰, je艣li przyb臋d膮 szukaj膮cy ich ludzie.
Dobrze si臋 tego nauczyli. Nikt nie zosta艂 st膮d nigdy zabrany, nikt nie dozna艂 cho膰by najmniejszej krzywdy ze strony zwierz膮t b膮d藕 ludzi. 呕ycie by艂o tu ca艂kiem niez艂e i Stella zacz臋艂a zapomina膰 z艂e czasy, a nawet lata sp臋dzone z Mitchem i Kaye, dobre czasy, cho膰 smutne. Zacz臋艂a wierzy膰, 偶e mo偶na wie艣膰 tu inne 偶ycie, zakorzenione i prawdziwe, 偶ycie w艣r贸d swoich.
A potem Willowi si臋 pogorszy艂o.
Niekt贸rych nadal dr臋czy艂y koszmary wspomnie艅 ze szk贸艂 i przebywania w艣r贸d ludzi. Stella nie mia艂a tego rodzaju sn贸w. Willowi tak si臋 nie poszcz臋艣ci艂o. Ukrywa艂 przez nimi wszystkimi r贸偶ne rzeczy, liczne rzeczy, kt贸rych do艣wiadczy艂.
W Oldstock nie by艂o radia ani telewizji, jedynym telefonem by艂 satelitarny w g艂贸wnej 艣wietlicy, zamkni臋ty w szafie. Nie korzystano z niego, odk膮d przybyli tu Stella i Will, a zapewne i d艂ugo przedtem.
Prze艣cierad艂a i pieluchy za艂opota艂y na wietrze. Stella otar艂a pot z czo艂a, wsta艂a, zacz臋艂a 艣ci膮ga膰 i sk艂ada膰 suche ju偶 rzeczy. Umieszcza艂a je w plastikowej wanience, kt贸rej nadawa艂a zapach poprzez muskanie opuszkami kciuk贸w miejsc za uszami i ocieranie palc贸w o uchwyty.
Randolph - jedyny Randolph w Oldstock, dlatego nie zna艂a jego ludzkiego nazwiska - podszed艂 i zamiga艂 przywitanie. Randolph by艂 o cztery lata m艂odszy od Stelli, niekt贸rzy nazywali takich rzadko urodzonymi, nienale偶膮cymi do 偶adnej Fali. Urodzonych podczas jednej z trzech wielkich Fal nazywano wy偶owcami, nie wiedzia艂a dlaczego. Przez chwil臋 rozmawiali jedynie licami, rozci膮gaj膮c i sk艂adaj膮c poszewki, drelichy i pieluszki. Wymieniali si臋 uprzejmo艣ciami i na艣ladowali zapachy innych; by艂 to jeden z 偶art贸w podczas pogaw臋dek, toczonych dla zabicia czasu.
Randolpha przyj臋to do Demu Kosa, innego ni偶 dem Stelli, ale wywodz膮cego si臋 z jej grupy. Mogli rozmawia膰 swobodnie o sprawach demu, ale nie o osobistych sprawach jego cz艂onk贸w. Omawianie takich kwestii wymaga艂o tr贸jek, dla unikania nieporozumie艅 mi臋dzy demami: trzech os贸b z ka偶dego demu, kt贸re rozmawia艂y, u偶ywaj膮c pe艂nego wonienia, migania i licowania.
Rozmowy tr贸jek dla obcych przypomina艂y dziwaczny taniec, ale rozwi膮zywa艂y mn贸stwo problem贸w i znacznie zmniejsza艂y tarcia mi臋dzy demami.
W Oldstock przebywa艂o dwoje dzieci z najnowszej Fali, podrzutk贸w maj膮cych odpowiednio dwa latka i dwadzie艣cia sze艣膰 miesi臋cy. Stella zajmowa艂a si臋 nimi czasami, udzielaj膮c lekcji domowych, szkol膮c. Lubi艂a dzikie wonienie raczkuj膮cych malc贸w. Niemowl臋ta Szewit贸w wychowywane w艣r贸d swoich czasami szala艂y, mog艂y wtedy wydziela膰 obrzydliwe zapachy, jak smr贸d zdech艂ego skunksa, kt贸re bynajmniej nie pochodzi艂y od brudnych pieluszek.
Dzieci Szewit贸w pocenia si臋 z wonieniem uczy艂y si臋 znacznie wcze艣niej, ni偶 opanowywa艂y m贸wienie.
Wszystko by艂o nauk膮. Na szcz臋艣cie pan i pani Sakartvelo nie mieli w sobie nic z tyran贸w. W latach sze艣膰dziesi膮tych XX wieku komuni艣ci wysterylizowali ich w Tbilisi, nie mogli wi臋c mie膰 swoich dzieci. W do艣膰 pokr臋tny spos贸b nadawali si臋 przez to doskonale na rodzic贸w chrzestnych wszystkich Szewit贸w, ich przewodnik贸w 偶yciowych w ma艂ym, zamkni臋tym jak klasztor Oldstock.
Randolph zako艅czy艂 sk艂adanie sporej cz臋艣ci prania i po bratersku dotkn膮艂 d艂oni膮 policzka Stelli, wk艂adaj膮c w to zaledwie odrobin臋 Pytania, kt贸re m艂odzi ch艂opcy SHEVY cz臋sto zadawali, nawet tym w jej stanie. Nawet maj膮cym nadal partnera.
Stella odpowiedzia艂a cichym ostrzegawczym pomrukiem z gard艂a i uprzejmym 艣wiergotem. U艣miechn臋li si臋 do siebie i rozstali, nie wypowiadaj膮c ani jednego s艂owa. Stella potrafi艂a ca艂e dnie obywa膰 si臋 bez m贸wienia, a chocia偶 niekiedy krzycza艂a g艂o艣no przez sen, po przebudzeniu nigdy nie by艂a w stanie przypomnie膰 sobie, co wo艂a艂a.
Kolacj臋 w refektarzu podawano tym, kt贸rzy od wczesnego ranka tego dnia 艣cinali drzewa i ci臋li drewno na deski. Ch艂opcy i dziewcz臋ta wychodzili z kabin od艣wie偶enia, gdzie dla usuni臋cia potu wycierali si臋 mokrymi r臋cznikami - wi臋kszo艣膰 bra艂a prysznic rzadziej ni偶 raz w tygodniu. Usuwanie czy ukrywanie zapachu cia艂a by艂o uwa偶ane za post臋powanie niegrzeczne. Z drugiej strony tak偶e wo艅 ci臋偶kiej pracy mog艂a przes艂ania膰 贸w zapach.
Pan Sakartvelo powiedzia艂 im:
- W g艂臋bi serca wszyscy jeste艣my Francuzami. - Stella nie bardzo wiedzia艂a, co mia艂o to znaczy膰. S艂yszeli, 偶e we Francji zatrudniano Szewit贸w w wytw贸rniach perfum. Mo偶e o to chodzi艂o.
Czu艂a, 偶e tak ma艂o wie. Obecnie prawie zawsze by艂a g艂odna, dlatego stan臋艂a w kolejce z robotnikami, trzymaj膮c r臋ce na brzuchu i usi艂uj膮c wyczu膰 kszta艂t poni偶ej, ale on jeszcze wcale si臋 nie uwypukli艂. Poczucie brzucha troch臋 j膮 zasmuca艂o. Pomog艂aby fili偶anka kawy. Kofeina bardzo u艂atwia艂a zniesienie dnia. Szewici tak mocno reagowali na kofein臋, 偶e kawa, herbata, a nawet czekolada by艂y dozwolone jedynie od godziny dziesi膮tej do pi膮tej.
My艣li Stelli galopowa艂y nieustannie nawet bez kawy. Przez jedn膮 po艂ow臋 czasu mia艂a ochot臋 p艂aka膰, przez drug膮 wci膮ga膰 zapach kawy i znosi膰 godziny ka偶dego dnia oraz wszystko, co z sob膮 przynosi艂y. By艂o tyle pracy do wykonania. Mog膮 up艂yn膮膰 jeszcze miesi膮ce i lata, a ci膮gle nie dostosuje si臋 ca艂kowicie. Wszystkie te lata sp臋dzone z dala od jej rodzaju... Czy jej nie upo艣ledzi艂y, nie uczyni艂y bardziej cz艂owiekiem ni偶 Szewit膮?
Zdarza艂y si臋 jednak i przyjemniejsze chwile, lekcje z m艂odszymi wy偶owcami, a zw艂aszcza z ma艂ymi dzie膰mi.
Zabra艂a z lady tac臋 z jedzeniem i posz艂a do refektarza, wielkiego i cichego; zobaczy艂a dwunastu robotnik贸w po pracy, 偶aden z nich nie m贸wi艂, jedynie gestykulowali, licowali i migali; poczu艂a przyjemne wonie kakao, jogurtu, a nawet ja艣minu - kto艣 pachnia艂 bardzo 艂adnie - pomieszane i z tej odleg艂o艣ci wyrwane z kontekstu, niczym urywane s艂owa dobiegaj膮ce przypadkowo z rozm贸w, jakie toczono przy starych, drewnianych sto艂ach i na 艂awach.
Stella usiad艂a samotnie, co do艣膰 cz臋sto robi艂a, aby unika膰 uwag, uprzejmych, lecz troch臋 krytycznych. Zjad艂a misk臋 fasoli z puszki, posypanej lub polanej dodatkowymi przyprawami i aromatami, kt贸re lubili Szewici, india艅sk膮 czarn膮 sol膮, wyci膮giem z rzepy i kwaskowym sosem anchois.
Luce Ramone usiad艂a obok z misk膮 chips贸w. Luce m贸wi艂a wi臋cej od innych, st膮d Stella przywita艂a j膮 u艣miechem zdradzaj膮cym pewn膮 potrzeb臋.
- Co, chcesz gadu艂y? - zapyta艂a Luce. O rok m艂odsza od Stelli, urodzi艂a si臋 pod sam koniec pierwszej fali wy偶owc贸w. By艂a niska jak na Szewitk臋, mia艂a blad膮 cer臋 i g臋ste, czarne w艂osy, kt贸re 艂atwo si臋 je偶y艂y. Pachnia艂a jednak wspaniale, przyci膮ga艂a uwag臋 wielu ch艂opc贸w maj膮cych nadziej臋 na dopuszczenie do obrze偶y jej demu. Demy Stelli i Luce 艂膮czy艂y si臋 w艂a艣nie, zlewa艂y z sob膮, ale zachowywa艂y ci膮gle dawne wi臋zy. Nikt nie wiedzia艂, do czego mo偶e to doprowadzi膰 ani co mo偶e oznacza膰 dla miejscowych poszukiwaczy - pe艂nych nadziei ch艂opc贸w i dziewcz膮t w ka偶dym z ich dem贸w.
- Bardzo lubi臋 gadu艂y - odpowiedzia艂a Stella.
- Dobra odtrutka/jestem do us艂ug. Jeste艣 przybita/wygl膮dasz na przeci膮偶on膮.
- Jestem zadumana.
Obie miga艂y policzkami, ale obecnie przewa偶a艂a u nich nad- i podmowa.
- Joe Siprio, znasz go?
- Przyjaciel Willa - wyja艣ni艂a Stella.
- Podrywa mnie. Powinnam?
- Ale偶 sk膮d/za m艂ody - odpowiedzia艂a Stella.
- Zosta艂a艣 poderwana w moim wieku/hipokrytka.
- Sp贸jrz, co sta艂o si臋 ze mn膮. - Bez podkre艣lenia, ale powiedziane wprost, nie podmow膮.
- Wielki z niego weso艂ek - powiedzia艂a Luce z pe艂nym zadumy spojrzeniem. - Nasze cia艂a lubi膮 si臋 nawzajem.
- Po co masz zawraca膰 sobie nim g艂ow臋? - zapyta艂a ze z艂o艣ci膮 Stella. - Jeste艣 膰m膮. Musisz dorosn膮膰 i zosta膰 pszczo艂膮. - 膯ma i pszczo艂a to okre艣lenia dw贸ch poziom贸w dojrzewania p艂ciowego u Szewitek. Kobiety przechodzi艂y trzy etapy: w pierwszym, 膰my, by艂y zdolne do pierwszych podchod贸w mi艂osnych, ale nie do prawdziwego stosunku; w drugim, pszczo艂y, by艂y aktywne p艂ciowo, ale bezp艂odne - nadal pozostawa艂o to jedynie domys艂em, nawet dla pa艅stwa Sakartvelo - pozwalaj膮c sobie na dalej posuni臋te pr贸by wysy艂ania i odbierania sygna艂贸w hormonalnych i feromonalnych; w trzecim za艣, osy, etapie pe艂nej p艂odno艣ci, ich aktywno艣膰 seksualna mog艂a doprowadzi膰 do ci膮偶y. Szewitki mog艂y cofa膰 si臋 do etapu pszczo艂y, je艣li dosz艂o do rozpadu demu albo nie uda艂o si臋 podrywanie.
M臋偶czy藕ni zaczynali dojrzewa膰 jako pszczo艂y i potem przechodzili prosto do etapu osy; czasami proces ten trwa艂 zaledwie kilka godzin.
- Lemon i Lime patrz膮 na to po staremu - doda艂a Stella. Lemon i Lime byli najwa偶niejszymi wsp贸艂pracownikami pa艅stwa Sakartvelo. - Uwa偶aj膮, 偶e powinna艣 poczeka膰.
- Ty nie czeka艂a艣.
- To zupe艂nie co艣 innego - odpar艂a Stella i zamiga艂a ostrzegawczo, 偶e nie lubi my艣lenia na ten temat, a tym bardziej rozmawiania.
- Lemon i Lime ciebie wspierali - powiedzia艂a Luce sonduj膮co.
- Nie mieli wi臋kszego wyboru, nie s膮dzisz?
Dziesi臋cioletni ch艂opak imieniem Burke podszed艂 do ko艅ca sto艂u i sta艂 tam nie艣mia艂o, trzymaj膮c r臋ce z艂o偶one przed sob膮 i ko艂ysz膮c si臋 na pi臋tach.
- Co? - warkn臋艂a Stella, patrz膮c na niego z policzkami migaj膮cymi czystym z艂otem.
Burke si臋 cofn膮艂.
- Lemon i Lime z kilkoma innymi s膮 przy bramie. Przyszli ludzie.
- No to co?
- M贸wi膮, 偶e s膮 twoimi rodzicami. Przywi贸z艂 ich inny cz艂owiek, ten t臋ponosy dostawca.
Stella uderzy艂a p艂asko d艂o艅mi o st贸艂, potem b臋bni艂a w niego, kr臋c膮c g艂ow膮, a偶 brz臋cza艂y naczynia. W jadalni odwraca艂y si臋 g艂owy, dwie osoby wsta艂y na wypadek, gdyby zapad艂a powszechna zgoda na interwencj臋.
Luce odepchn臋艂a si臋 od sto艂u; nigdy nie widzia艂a swej przyjaci贸艂ki r贸wnie poruszonej.
- To nie oni - powiedzia艂a Stella, po czym przesun臋艂a nogi nad 艂aw膮 i wsta艂a. - Nie teraz. - Podesz艂a do Burke'a, jej twarz i 藕renice p艂on臋艂y mocno oskar偶ycielskim pytaniem, jakby pragn臋艂a go ukara膰.
- Kobieta pachnie jak ty! - zaj臋cza艂 Burke, a potem inni otoczyli ich i delikatnie tr膮caj膮c Stell臋 艂okciami, odsun臋li j膮 na bok. Dotykanie gniewnymi r臋koma by艂o uwa偶ane za bardzo z艂y post臋pek. Burke odbieg艂 z p艂aczem.
- Id藕 zobacz - zaproponowa艂a Luce, p艂on膮c w艂asnym kolorem. Nikt lepiej od niej nie potrafi艂 perswadowa膰. - Je艣li to nie twoi rodzice, wykurz膮 ich st膮d i zapomn膮 o wszystkim. Je艣li s膮 twoimi rodzicami, b臋dziesz musia艂a wyjecha膰. - Wyci膮gn臋艂a mokre od 艣liny wn臋trza d艂oni, podobnie jak inni tworz膮cy kr膮g wok贸艂 sto艂u, ale Stella nie chcia艂a dotkn膮膰 r臋ki 偶adnego z nich.
- Nie chc臋 wiedzie膰! - lamentowa艂a. - Nie chc臋, aby oni wiedzieli!
4
Gmach s膮du Stan贸w Zjednoczonych im. Alberta V. Bryana
Alexandria, Wirginia
Senator Laura Bloch przywita艂a Christophera Dickena w holu przed sal膮 rozpraw. Dicken jak zwykle mia艂 na sobie str贸j udaj膮cy garnitur, br膮zow膮 tweedow膮 marynark臋 i sztruksowe spodnie, dope艂nione dawno niemodnym szerokim krawatem. Senator Bloch z kolei ubrana by艂a w granatowy kostium i trzyma艂a ma艂膮 akt贸wk臋. Za ni膮 stali m艂odszy 艂ysy m臋偶czyzna i samotna, wygl膮daj膮c膮 na udr臋czon膮 kobieta w 艣rednim wieku, oboje ubrani jak urz臋dnicy i trzymaj膮cy swoje akt贸wki.
- Zaraz wyjdzie - oznajmi艂a Bloch ostro. - Kreuje si臋 na prostego gliniarza, kt贸ry strze偶e nas wszystkich.
Dicken nie by艂 zbytnio za karaniem, nie pali艂 si臋 te偶 za bardzo do zostania 艣wiadkiem.
- Ciekawa jestem, co pomy艣li Gianelli - doda艂a Bloch 艂agodniej, patrz膮c na 艂awy, na szeregi prawnik贸w i 艣wiadk贸w; jedni czekali, a偶 pozwol膮 im wej艣膰 na sal臋 rozpraw, a drudzy na wezwanie.
Trudno by艂o nie rozpozna膰 odg艂osu laseczki Marka Augustine'a. Dicken i Bloch odwr贸cili si臋, zobaczyli, jak idzie holem w stron臋 sali rozpraw. Kiwn膮艂 g艂ow膮 swoim obro艅com, porozmawia艂 z nimi kilka sekund, zerkaj膮c na Dickena, potem oderwa艂 si臋 od nich i ruszy艂 ostro偶nie ku nim.
- Doktor Augustine - powiedzia艂a Bloch i wyci膮gn臋艂a r臋k臋.
- Pani senator, mi艂o mi pani膮 widzie膰. - Augustine u艣miechn膮艂 si臋 i u艣cisn膮艂 jej d艂o艅, ale nie spuszcza艂 oka z Dickena. - Przykry obowi膮zek, co, Christopherze?
Dicken przytakn膮艂.
- Jak si臋 masz, Marku?
- Krzywa uczenia si臋 jest stroma dla nas wszystkich - odpar艂 Augustine.
Dicken przytakn膮艂. Nie mia艂 poczucia triumfu, jedynie gorzk膮 艣wiadomo艣膰 niedoko艅czonego zadania.
Augustine zacisn膮艂 usta i wyj膮艂 z kieszeni z艂o偶on膮 kartk臋.
- Dwie wiadomo艣ci - powiedzia艂. - Po pierwsze, szefa sztabu Sumnera, Stana Partona, nam贸wi艂em na wsp贸lne posiedzenie pojednawcze. Mamy wybra膰 kilkoro dzieci, kt贸re na zaproszenie prezydenta przyb臋d膮 do komnat Bia艂ego Domu. B臋dzie przy tym obecny wiceprezydent.
- Wspaniale - stwierdzi艂a senator Bloch z b艂yszcz膮cymi oczyma. - Dick bardzo si臋 ucieszy, gdy o tym us艂yszy. Kiedy?
- Mog膮 min膮膰 miesi膮ce. Druga wiadomo艣膰 jest z艂a.
Ostatni膮 rzecz膮, kt贸rej pragn臋li, by艂y z艂e wiadomo艣ci. Bloch westchn臋艂a i przewr贸ci艂a wy艂upiastymi oczyma.
- Wys艂uchajmy jej - powiedzia艂 Dicken.
- Pani Rhine dzi艣 rano o wp贸艂 do si贸dmej zapad艂a w 艣pi膮czk臋. Zmar艂a o jedenastej pi臋tna艣cie.
Dicken poczu艂, jak oddech wi臋藕nie mu w gardle.
- Cierpia艂a od lat - powiedzia艂 Augustine.
- To naprawd臋 dla niej b艂ogos艂awie艅stwo - doda艂a Bloch.
Dicken zapyta艂, gdzie na tym pi臋trze jest toaleta, a potem przeprosi艂 rozm贸wc贸w. W odbijaj膮cej echa pustce zamkn膮艂 drzwi kabiny. Oby艂o si臋 bez 艂ez. Nie czu艂 nawet ot臋pienia.
- Zabawny 艣wiat - szepn膮艂 i wzni贸s艂 oczy ku sufitowi, jakby mog艂a go us艂ysze膰 pani Rhine. - Stary zabawny 艣wiat. Gdziekolwiek jeste艣, Carlo, mam nadziej臋, 偶e czujesz si臋 lepiej.
Nast臋pnie wyszed艂 z kabiny, umy艂 r臋ce i wr贸ci艂 przed sal臋 rozpraw, gdzie stan膮艂 z Bloch i Augustine'em.
Przyby艂a Rachel Browning ze swymi adwokatami, przechodzili skupion膮 艣ci艣le grupk膮 jakie艣 dwadzie艣cia st贸p od Augustine'a i Bloch, jej twarz 偶艂obi艂y g艂臋bokie zmarszczki, by艂a blada niczym wyrze藕biona w gipsie, wygl膮da艂a jak maska po艣miertna. Kiwa艂a g艂ow膮 w rytm s艂贸w zbli偶aj膮cych si臋 do niej adwokat贸w. Jeden stan膮艂, aby szepn膮膰 jej co艣 do ucha.
- 呕al mi jej - powiedzia艂 Dicken, 艂atwo ulegaj膮cy mi艂osierdziu.
- Nie 偶a艂uj - poradzi艂 p贸艂g臋bkiem Augustine. - Nie znosi lito艣ci.
Wo藕ny s膮dowy otworzy艂 drzwi.
- Idziemy, panowie - zarz膮dzi艂a Bloch. Wzi臋艂a ich obu za 艂okcie i poprowadzi艂a, id膮c rami臋 w rami臋, na sal臋 rozpraw.
5
Jezioro Stannous
P贸艂nocna Kalifornia
Mitch trzyma艂 Kaye za r臋k臋, gdy grupa ponad dwudziestu m艂odych os贸b zacie艣ni艂a wiruj膮cy wok贸艂 nich kr膮g. Morgana odci膮gni臋to na bok, sta艂 teraz otoczony przez trzech m艂odych m臋偶czyzn. Wyci膮ga艂 r臋ce, u艣miechaj膮c si臋 nerwowo, na twarzy mia艂 rumieniec, wiatr贸wk臋 zdj臋t膮 z jednego ramienia. Wygl膮da艂 na zdziwionego.
Kilku innych nastolatk贸w i kobieta pod osiemdziesi膮tk臋 przetrz膮sa艂o p贸艂ci臋偶ar贸wk臋 Morgana w poszukiwaniu, jak domy艣la艂 si臋 Mitch, urz膮dze艅 komunikacyjnych b膮d藕 艣ledz膮cych. Wszyscy byli spokojni i bardzo powa偶ni.
- Staramy si臋 odszuka膰 dziewczyn臋 o imieniu Stella Nova - powt贸rzy艂a Kaye. Powietrze by艂o przesycone woni膮 perswadowania. Mitch czu艂 si臋 ju偶 zamroczony i oszo艂omiony pomimo zatyczek do nosa, kt贸re w 艂azience motelu zrobili z papieru toaletowego i balsamu do warg o zapachu waniliowym.
Starszy m臋偶czyzna, tak偶e grubo po siedemdziesi膮tce, z rumianymi policzkami i nier贸wn膮 aureol膮 rudawych, poprzetykanych siwizn膮 w艂os贸w, przeszed艂 przez kr膮g i wyci膮gn膮艂 r臋ce, chwytaj膮c d艂onie Mitcha i Kaye. Mia艂 na sobie d偶insow膮 kurtk臋 z mosi臋偶nymi guzikami. Gdyby nie okr膮g艂a twarz i rysy SHEVY, m贸g艂by by膰 w臋drownym parobkiem.
- Nie powinni艣cie byli tu przyje偶d偶a膰 - powiedzia艂, przyciskaj膮c ich d艂onie do swej piersi.
- Jeste艣my jej rodzicami - wyja艣ni艂a Kaye, patrz膮c b艂agalnie.
- Szukamy jej od lat.
- Nie ma jej tutaj. - Policzki staruszka miga艂y c臋tkami, tworz膮c szybko zmieniaj膮ce si臋 nieczytelne wzory, a jego szmaragdowe t臋cz贸wki iskrzy艂y si臋 偶贸艂ci膮 i br膮zem. Obcy akcent by艂 ledwo wyczuwalny, ale Mitch wyczuwa艂 w nim 艣lad pochodzenia wschodnioeuropejskiego. Stara艂 si臋 rozumowa膰 jasno, odpiera膰 natarcia woni. Po jakim艣 czasie, by艂 pewny, b臋d膮 musieli wr贸ci膰 do p贸艂ci臋偶ar贸wki i odjecha膰 w przekonaniu, 偶e si臋 pomylili - bez wzgl臋du na wszystko, co m贸wi艂by im Morgan.
Po raz pierwszy Mitch czu艂 l臋k, przebywaj膮c w艣r贸d ludu swej c贸rki.
Staruszka stan臋艂a obok starego m臋偶czyzny i zacz臋艂a m贸wi膰 potokiem nad- i podmowy w obcym j臋zyku.
- Gruzi艅ski - powiedzia艂a do Mitcha Kaye. Pr贸bowali wyrwa膰 d艂onie, ale starzec by艂 silny i nie chcia艂 ich pu艣ci膰, a Mitch wola艂 unikn膮膰 jakiejkolwiek walki. Stali w ciasnym tr贸jk膮cie, stary m臋偶czyzna nie patrzy艂 ju偶 na nich, skupiaj膮c si臋 na staruszce i nastolatkach.
- To wasi przyjaciele! - krzykn膮艂 Morgan, wyrywaj膮c si臋 trzymaj膮cym go r臋kom; jego g艂os 艂ama艂 si臋 z gniewu i zdenerwowania.
- Nie sprowadzi艂bym tu wrog贸w, wiecie przecie偶. Ona jest s艂awna! By艂a u Oprah!
Starzec pu艣ci艂 ich d艂onie, ale kr膮g m艂odzie偶y, rudych, rudawych blondyn贸w, jasnych brunet贸w, o wszystkich kolorach w艂os贸w - Mitch nigdy nie widzia艂 tylu ich odmian u dzieci SHEVY - zamyka艂 ich 艣ci艣le, a powietrze g臋ste by艂o od wonienia.
Mitch w膮tpi艂, aby po tym prze偶yciu nadal lubi艂 czekolad臋. Kaye wyj膮ka艂a kilka s艂贸w po gruzi艅sku, a potem po angielsku zapyta艂a starsz膮 par臋:
- Kiedy tu przyjechali艣cie? Sk膮d jeste艣cie?
- Stella! - zawo艂a艂 Mitch w stron臋 budynk贸w przylegaj膮cych do placu.
Staruszek przytkn膮艂 palec do jego ust. Mitch sk艂oni艂 g艂ow臋 jak pos艂uszny pies i zamilk艂.
- Prosz臋 - b艂aga艂a Kaye.
Mitch podpar艂 偶on臋, gdy ugi臋艂y si臋 pod ni膮 nogi.
- Wracajcie - powiedzia艂 staruszek.
- Wracajcie - powt贸rzy艂y dzieci na wiele g艂os贸w, nad- i podmow膮, wznosz膮cych si臋 w upale p贸藕nego popo艂udnia 艣piewnym, niezwykle przekonuj膮cym i przemawiaj膮cym do rozumu szemraniem.
Mitch dostrzeg艂 co艣 k膮cikiem oka. Uni贸s艂 g艂ow臋 i stan膮艂 na czubkach palc贸w, aby spojrze膰 ponad t艂um. Twarz, znana mu jak twarz Kaye, jak twarz matki, zbli偶a艂a si臋 od szarych budynk贸w prosto w stron臋 wiruj膮cego kr臋gu. Stara艂 si臋 nie traci膰 jej z oczu pomimo ko艂ysz膮cych si臋 g艂贸w, 艣piewaj膮cych ust i nakrapianych z艂otem oczu. Mia艂a na sobie par臋 workowatych czarnych spodni, chodaki i bia艂膮 bluzk臋 bez r臋kaw贸w. Ramiona mia艂a w膮skie, niczym Kaye, a r臋ce opalone na rudawy br膮z, jak pos膮g w parku. Na jej policzkach widnia艂 wz贸r motyla, kt贸ry Mitch rozpozna艂 natychmiast, wyraz z艂o偶onych uczu膰, zdumienia po艂膮czonego z niepewno艣ci膮, a tak偶e bezwiednego powitania.
- Jest tutaj! - powiedzia艂 zd艂awionym g艂osem.
Kaye zobaczy艂a Stell臋, stan臋艂a wyprostowana i spr贸bowa艂a przedrze膰 si臋 przez kr膮g. M艂odzie偶 skupi艂a si臋, aby j膮 powstrzyma膰.
Stella zatrzyma艂a si臋 przed wiruj膮cym kr臋giem, za艂o偶y艂a r臋ce i rozgl膮da艂a si臋 na boki, jakby nie dostrzega艂a tego, co chcia艂a ujrze膰, przychodz膮c tutaj, albo jakby unika艂a czego艣 wzrokiem.
Kaye bi艂a m艂odych ludzi, aby si臋 wyrwa膰; nie u偶ywa艂a s艂贸w, jedynie chrz膮kni臋膰 i krzyk贸w.
Stella nagle skoczy艂a naprz贸d i chwyci艂a si臋 cz艂onk贸w kr臋gu.
Staruszek uni贸s艂 r臋ce, starsza kobieta tak samo i kr膮g si臋 rozpad艂, zostawiaj膮c Kaye, Mitcha i Stell臋 w 艣rodku lu藕nego, rozszerzaj膮cego si臋 t艂umu.
Wietrzyk zaszumia艂 w艣r贸d drzew i na 偶wirze placu, rozpraszaj膮c wo艅. Stella 艣ciska艂a matk臋, potem wyci膮gn臋艂a r臋k臋 nad ramieniem Kaye, z艂apa艂a Mitcha i tak偶e jego obj臋艂a.
Przybywa艂o wi臋cej m艂odzie偶y, zaciekawionej, chc膮cej si臋 przy艂膮czy膰 i robi膰 to, co konieczne.
- Widzicie! - zawo艂a艂 triumfuj膮co Morgan. - Czy oszuka艂bym was? Ludzie, zostawcie ich! To rodzina!
Po偶egnali Morgana, podzi臋kowali, a Mitch u艣cisn膮艂 mu d艂o艅. Stary Szewita stanowczo powiedzia艂 Morganowi, 偶e ma nigdy wi臋cej nie wraca膰.
- Hej, warto by艂o - uzna艂 Morgan potulnie. Pomacha艂 r臋k膮 na po偶egnanie, gdy Stella prowadzi艂a Mitcha i Kaye do ma艂ej 艣wietlicy z ty艂u starej kr臋gielni.
- S膮 niezadowoleni, 偶e tu jeste艣cie - powiedzia艂a, ustawiaj膮c krzes艂a wok贸艂 poobijanego drewnianego sto艂u. Wskaza艂a r臋k膮, aby usiedli. Okno w tyle sali by艂o ciemne; zapada艂 zmierzch. - Nie chc膮, aby nas odnale藕li.
- Kim oni s膮? - zapyta艂a Kaye zbyt ostro, ale nie mog艂a si臋 powstrzyma膰. - Przyw贸dcami sekty? Jak si臋 nazywaj膮, Bo i Peep?
- Nie wiem, o co ci chodzi - odpar艂a Stella.
- Nie chcieli z nami rozmawia膰 - powiedzia艂a Kaye, pr贸buj膮c opanowa膰 z艂o艣膰. - Czy a偶 tak bardzo nas nienawidz膮?
Stella pokr臋ci艂a g艂ow膮, przez chwil臋 niezdolna do odpowiedzi. Nie艂atwo by艂o jej wyt艂umaczy膰, jak d艂ugo musia艂aby odpowiada膰 na to pytanie.
- Jestem po stronie was wszystkich - m贸wi艂a dalej Kaye. - Oboje jeste艣my, Stello. Na pewno mogliby opowiedzie膰 nam cuda, ale tak d艂ugo poszukiwali艣my, tak bardzo si臋 bali艣my! - Tak mocno wali艂a w st贸艂, 偶e pod艂oga dudni艂a, a okno grzechota艂o.
Mitch przytrzyma艂 jej d艂onie.
- Oboje szukali艣my. - Patrzy艂 na Stell臋 na przemian z ulg膮 i gniewem.
- Przepraszam - powiedzia艂a Stella. - Will i ja przybyli艣my tutaj po wypadku autobusu. By艂o to dla nas najlepsze.
- Will? - spyta艂 Mitch. - To ten ch艂opiec? - John Hamilton opowiedzia艂 im o wsadzeniu Stelli i Willa do samochodu Jobeth Hayden. Policja stanowa z Nevady aresztowa艂a Hayden i przekaza艂a j膮 FBI, ale nigdy jej o nic nie oskar偶ono.
Nie mia艂a zielonego poj臋cia, gdzie dzieci mog艂y pojecha膰. W jej samochodzie znaleziono kulki ze zmi臋tych kartek ksi膮偶ki.
- Widzieli艣cie go w Wirginii, w d艂ugim budynku, w kt贸rym mnie znale藕li艣cie. Kiedy umar艂a dziewczynka - wyja艣ni艂a Stella.
- Nie bardzo go pami臋tam - powiedzia艂 Mitch.
- By艂 moim przyjacielem - doda艂a Stella. Odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Mitcha, przygl膮daj膮c mu si臋 nie艣mia艂ymi, ukradkowymi zerkni臋ciami; jej twarz pociemnia艂a, a 藕renice zw臋zi艂y si臋 w male艅kie punkciki. Mitch nigdy dot膮d nie widzia艂 swojej c贸rki r贸wnie przygn臋bionej, r贸wnie przybitej.
- By艂?
- Nie 偶yje.
- Jak zmar艂? - zapyta艂a Kaye.
Stella pokr臋ci艂a g艂ow膮 i odwr贸ci艂a wzrok.
- Nie pasowa艂 tutaj? - spyta艂a ostro偶nie Kaye.
' Bo i Peep to przydomki przyw贸dc贸w sekty Heaven's Gate, kt贸ra pope艂ni艂a masowe samob贸jstwo w roku 1997.
Stella ponownie pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Zbyt d艂ugo 偶y艂 z lud藕mi. Krzywdzili go. Zdzicza艂 od tego. Nie m贸g艂 si臋 w艂膮czy膰 do 偶adnego demu, nawet mojego.
- Te偶 偶y艂a艣 z lud藕mi - powiedzia艂a 艂agodnie Kaye.
- To co艣 innego.
- Stello, jeste艣 w ci膮偶y? - zapyta艂 Mitch, a Kaye poderwa艂a si臋, jakby kto艣 j膮 kopn膮艂.
- Tak - potwierdzi艂a Stella.
Kaye zacisn臋艂a szcz臋ki. Mitch po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Stelli.
- Will?
- Tak.
Kaye j臋kn臋艂a, potem 艣cisn臋艂a d艂o艅mi usta i brod臋. Stella patrzy艂a w okno, nie chc膮c by膰 艣wiadkiem cierpienia matki.
- Jest ojcem - stwierdzi艂 Mitch.
- Tak szybko zosta艂am os膮 - powiedzia艂a Stella. - Wydawa艂o si臋 to s艂uszne, by艂 dla mnie mi艂y i 艂agodny, kiedy przebywa艂 z dala od innych.
- Zabili go? - spyta艂 Mitch.
Stella pokr臋ci艂a g艂ow膮, a jej policzki przybra艂y 艂adny odcie艅 sjeny, kt贸ry, o czym Mitch wiedzia艂, oznacza艂 bardzo nieprzyjemne uczucie: rozpacz. Zabarwi艂y si臋 na podobny kolor, kiedy znale藕li Shamusa zwini臋tego w k艂臋bek w o艂owniku i martwego, wiele lat temu. Ca艂e 偶ycie temu.
- Przesta艂 je艣膰. Nikt nie potrafi艂 go zmusi膰. Nikt nie zdo艂a艂by. Nie wiem dlaczego; tak wiele jeste艣my w stanie robi膰 dla chorych. Zosta艂am z nim. Grali艣my w r贸偶ne gry. To by艂a jego decyzja. M贸wi艂, 偶e nie pasuje. Tak bardzo cierpia艂, sta艂 si臋 taki odleg艂y.
Kaye po艂o偶y艂a g艂ow臋 na stole. Mitch widzia艂 odblaski 艣wiat艂a od 艂ez spadaj膮cych z jej oczu, przyciemniaj膮cych pop臋kane drewno.
- Nie m贸g艂 by膰 z nami, a gdzie indziej nie m贸g艂 by膰 tym, kim by chcia艂. Co艣 si臋 w nim za艂ama艂o. Wiedzia艂, 偶e nigdy nie czu艂 si臋 dobrze z nami ani z nikim innym. Jewgienia i Jurij - nasi gospodarze - pr贸bowali wszystkiego, co tylko przychodzi艂o im do g艂owy.
- Jest tyle rzeczy do poznania - szepn臋艂a Kaye i obr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 c贸rki.
- Pod koniec nie chcia艂 偶y膰 - powiedzia艂a Stella. - Pochowali艣my go w lesie. - Mocno kr臋ci艂a g艂ow膮. - Ju偶 ani s艂owa o Willu.
Kaye podnios艂a si臋 i stan臋艂a za c贸rk膮.
- Czy mo偶emy troch臋 zosta膰? - zapyta艂a j膮. - By膰 z wami? Mo偶e w czym艣 pom贸c?
- Nie wiem - odpar艂a Stella.
- Chcesz, aby艣my zostali? - spyta艂 Mitch.
Stella pog艂adzi艂a palce Kaye spoczywaj膮ce na jej obojczyku.
- Tak.
- Czy jeste艣my pierwsi... ze starego rodzaju ludzi, kt贸rzy tu przyjechali w odwiedziny? - zapyta艂a Kaye.
- Nie - odpar艂a Stella. - By艂o ju偶 czterech. Stary m臋偶czyzna i trzy stare kobiety. Mieszkali w Oldstock, kiedy Jewgienia i Jurij kupili to miejsce, i pozostali. M臋偶czyzna zajmowa艂 si臋 remontami, a wszyscy pracowali w kawiarni.
- Zdarza艂o si臋 ju偶 wi臋c tak. Mo偶e potrafi to nam co艣 wyja艣ni膰 - stwierdzi艂a Kaye.
- Chcia艂abym, aby艣cie byli tutaj, gdy urodzi si臋 dziecko - powiedzia艂a Stella. - By艂oby dobrze.
Kaye po艂o偶y艂a policzek na czuprynie c贸rki.
- By艂abym taka dumna. Czy jest tu lekarz?
- Jewgienia i Jurij byli lekarzami w Rosji - odrzek艂a Stella. - Moje dziecko urodzi si臋 tutaj jako pierwsze.
- Jaka matka, taka c贸rka - powiedzia艂 Mitch z cieniem dawnej niech臋ci. - Pionierki. - Jego 偶ona i Stella zdoby艂y si臋 na u艣miechy.
- Mo偶esz 艣piewa膰 dziecku, jak 艣piewa艂e艣 mnie - uzna艂a Stella. - Masz dobry g艂os dla male艅stw.
- Ma racj臋 - przyzna艂a Kaye. - A je艣li to b臋dzie ch艂opczyk?
- B臋dzie - odpowiedzia艂a Stella. - Wyczuwam jego zapach. Pachnie jak Will, w 艣rodku mnie.
6
Rzeka Spent, Oregon
Niekt贸rzy m贸wili, 偶e nadesz艂a prze艂omowa chwila. Kaye nie by艂a tego taka pewna. Po wszystkich tych latach walki z trudem potrafi艂a sobie wyobrazi膰 czasy odbudowy, uczestnictwa i zmiany. Kiedy siedzia艂a z m臋偶em i trzema dziewczynami w tyle d艂ugiego minibusu, podskakuj膮c na porytych koleinami drogach poni偶ej bia艂ego blasku g贸ry Hood, czu艂a wewn膮trz co艣 w rodzaju zamro偶onej cierpliwo艣ci.
Trzyma艂a rami臋 m臋偶a, patrz膮c mi臋dzy kierowc臋 i siedz膮cego obok niego agenta Secret Service. Potem si臋 odwr贸ci艂a, zerkn臋艂a na Stell臋, Celi臋 i LaShawn臋, a za nimi na Johna Hamiltona. Dziewczyny - teraz m艂ode kobiety - trzyma艂y si臋 sztywno jak kuk艂y, oczy mia艂y rozszerzone. Przygl膮da艂y si臋 krajobrazowi, w kt贸rym wysokie, wysch艂e krzewy przechodzi艂y w farmy i sady pe艂ne grusz, a nast臋pnie w rzadki las; ma艂o m贸wi艂y, tul膮c si臋 do siebie na szerokim siedzeniu. John wpatrywa艂 si臋 przez tyln膮 szyb臋 w d艂ugi szereg jad膮cych za nimi furgonetek i samochod贸w.
Chce by膰 z Luell膮, pomy艣la艂a Kaye. Jest zm臋czony t膮 walk膮 i pragnie by膰 ze swoj膮 偶on膮. Szykowa膰 si臋 na nast臋pn膮 walk臋.
Mitch pochyli艂 si臋, 偶eby wyjrze膰 przez boczne okienko; wypatrywa艂 pierwszych 艣lad贸w rzeki Spent i obozu. Nie chcia艂 tu wraca膰.
- Sko艅czy艂em ze zmar艂ymi - powiedzia艂 do Kaye, kiedy tydzie艅 temu odwiedzi艂 ich Oliver Merton. - Nigdy wi臋cej brudu i ko艣ci. Dajcie mi 偶ywych. Ju偶 z nimi jest do艣膰 k艂opot贸w.
Mitchowi nie podoba艂 si臋 rozg艂os wywo艂any wykopaliskami nad rzek膮 Spent, kierowanymi przez Eileen Ripper, ani zwi膮zki z Williamem Daneyem, kt贸ry je op艂aca艂; zbyt mocno pachnia艂o mu to tanim chwytem. Ca艂y ten jubel zupe艂nie go nie poci膮ga艂 i Kaye pocz膮tkowo podziela艂a jego zdanie. Po co pokazywa膰 si臋 艣wiatu, aby wesprze膰 rz膮d, kt贸ry zbyt p贸藕no zasiad艂 do sto艂u obrad, dokonawszy uprzednio tylu zniszcze艅 - jeden z trzech mrocznych, okropnych rz膮d贸w, sprawuj膮cych kolejno w艂adz臋?
Po co pomaga膰 potworom w zrozumieniu? Lepiej mieszka膰 w Oldstock, ukrywa膰 si臋 tam przed wszystkimi i czeka膰 na przyj艣cie na 艣wiat dziecka Stelli.
Oldstock przesta艂o ju偶 jednak by膰 kryj贸wk膮. Morgan okaza艂 si臋 zbyt gadatliwy. Przybywali reporterzy, pielgrzymi, rodzice poszukuj膮cy zaginionych dzieci.
Dopiero wizyta senator Bloch ostatecznie przekona艂a Kaye, 偶e to dobry pomys艂. Na pozostawionym od艂ogiem polu wyrastaj膮 niekiedy k艂opotliwe dary; odrzucanie ich by艂oby post臋pkiem niem膮drym. Albo niemo偶liwym.
Kaye rozumia艂a to lepiej od innych.
Szko艂y USW by艂y zamykane albo przekszta艂cane w sieroci艅ce. O艣rodek Patogenezy Sandia walczy艂 o przetrwanie, stara艂 si臋 zmieni膰 swoje przeznaczenie. Stanowisko Spent River, rozkopywane przez Eileen, mia艂o si臋 sta膰 lekcj膮 pogl膮dow膮. Prezydent Stan贸w Zjednoczonych pragn膮艂 uczyni膰 je symbolem kraju usi艂uj膮cego si臋 pozbiera膰 po d艂ugiej i okrutnej walce toczonej przez sumienie i strach.
- Zawsze s膮 ludzie obawiaj膮cy si臋 przysz艂o艣ci - powiedzia艂a Kaye i Mitchowi Bloch. - Ich l臋ki nie s膮 sta艂e, jedne zast臋puj膮 drugie; z tego strachu mi臋dzy innymi zabijaj膮 dzieci. Trzeba uczyni膰 ich ca艂kowicie bezsilnymi, bo inaczej ca艂e to paskudztwo zacznie si臋 od nowa.
- Albo si臋 przy艂膮czycie, albo pozostaniecie z ty艂u - m贸wi艂a dalej. - Moim zdaniem powinni艣cie pojecha膰. Owoce zwyci臋stwa. Ludzie chc膮 wiedzie膰, co my艣li Kaye. - I zaraz doda艂a: - I ty te偶, Mitch.
W ko艅cu to Stella przewa偶y艂a szal臋.
- Jed藕my - powiedzia艂a w kuchni sto艂贸wki w Oldstock, wycieraj膮c r臋ce o 艣cierk臋 do naczy艅 i sk艂adaj膮c je na wydatnym brzuchu. - Zawsze chcia艂am zobaczy膰 miejsce pracy taty.
Sznur samochod贸w i furgonetek min膮艂 wierzcho艂ek i zje偶d偶a艂 poln膮 drog膮 do wyschni臋tego meandra 艂o偶yska dawnej rzeki. Kilka woz贸w, maj膮cych zbyt niskie zawieszenie, zosta艂o w tyle.
- Tam - powiedzia艂 Mitch. - Zdj臋li maskowanie. - Dziewcz臋ta obr贸ci艂y g艂owy, pod膮偶aj膮c wzrokiem za jego palcem. Stanowisko ogromnie si臋 rozros艂o. Liczy艂o ponad trzydzie艣ci namiot贸w i os艂on stoj膮cych teraz po obu brzegach dawnego, przetrz膮艣ni臋tego dok艂adnie 艂o偶yska rzeki.
Czekaj膮cy na nich agenci Secret Service sprawdzili kierowc贸w i rozmie艣cili samochody, kieruj膮c te wioz膮ce VIP-贸w w jedno miejsce, a dziennikarzy w drugie.
Dwie d艂ugie furgonetki wtoczy艂y si臋 na prowizoryczny parking wyznaczony przez murszej膮ce k艂ody i wy艂膮czy艂y silniki. Senator Bloch czeka艂a na nich pod dachem z bia艂ego tworzywa sztucznego. S艂o艅ce wyziera艂o przez niepewne chmury, o艣wietlaj膮c os艂on臋 nowego g艂贸wnego miejsca wykopalisk w kszta艂cie litery H. Tu tak偶e przykrywa艂y je po艂膮czone z sob膮 baraki z blachy falistej. Od tego miejsca na p贸艂noc bieg艂a 艣cie偶ka maj膮ca po obu stronach p艂otki.
- Czy to tutaj zmarli? - zapyta艂a LaShawna.
Agenci Secret Service otworzyli drzwiczki furgonetek. Pi臋ciu fotograf贸w, przyprowadzonych przez onie艣mielonego Olivera Mertona, otoczy艂o samochody, robi膮c zdj臋cia i kr臋c膮c filmy. Skupiali si臋 na Stelli.
Oliver u艣miechn膮艂 si臋 do Mitcha i Kaye, a na Stell臋 patrzy艂 ze sporym szacunkiem. Kaye nigdy przedtem nie widzia艂a go z tak pokornej strony.
- Zaledwie rok temu - m贸wi艂 jaki艣 reporter do mikrofonu wpi臋tego w po艂臋 marynarki, wpatruj膮c si臋 z zapa艂em w male艅k膮 kamer臋 zamocowan膮 na zakrzywionym pr臋cie wychodz膮cym z uchwytu na jego pasie - widok ci臋偶arnej Szewitki wywo艂a艂by panik臋. Teraz...
Kaye odwr贸ci艂a si臋; nie chcia艂a d艂u偶ej s艂ucha膰.
Mitch dostrzeg艂 Eileen Ripper, id膮c膮 wzd艂u偶 dr贸偶ki wiod膮cej od strony nowej, wielkiej os艂ony. Rozpozna艂 jej powolny, rozwa偶ny ch贸d, chocia偶 nosi艂a mask臋. Zamieszanie nie podoba艂o si臋 jej bardziej ni偶 jemu, cho膰 tak naprawd臋 by艂o triumfem. Zaledwie trzy miesi膮ce wcze艣niej, po niemal dwudziestu latach sporu prawnego, s臋dzia federalnego s膮du okr臋gowego rozstrzygn膮艂, 偶e Pi臋膰 Plemion nie ma podstaw, by ro艣ci膰 sobie jakiekolwiek prawa do resztek ludzi tak bardzo od nich odleg艂ych fizycznie i czasowo. Departament Spraw Wewn臋trznych nie b臋dzie ju偶 przeszkadza艂 w prowadzeniu wykopalisk ani zwraca艂 sk艂adaj膮cym skargi plemionom 偶adnych odnalezionych szcz膮tk贸w.
Tak zako艅czy艂 si臋 d艂ugotrwa艂y koszmar archeologii Ameryki P贸艂nocnej.
Dziwne, ale Mitch nie mia艂 najmniejszego poczucia zwyci臋stwa.
Ko艣ci, kt贸re znalaz艂, kiedy Eileen podra偶ni艂a jego ambicj臋, by艂y zaledwie cz膮stk膮 opowie艣ci. Nie do ko艅ca pojmowa艂 przecie偶 motywy duch贸w przemykaj膮cych ponad krajobrazem.
Mo偶e tak偶e duchy k艂ama艂y, aby postawi膰 na swoim.
Eileen przepcha艂a si臋 przez fotograf贸w i ledwo kiwn臋艂a g艂ow膮 艣wicie Bloch. Podesz艂a prosto do Mitcha i Kaye. Jej oczy spocz臋艂y na chwil臋 na dziewczynach, gdy podawa艂a Kaye r臋k臋.
- Witam - powiedzia艂a z szerokim, nerwowym u艣miechem. - I zapraszam. Ciesz臋 si臋, 偶e mogli艣cie przyjecha膰 z rodzin膮.
Zacz臋艂a przedstawia膰 innych, wyst臋puj膮cych naprz贸d z r贸偶nymi stopniami onie艣mielenia, pewno艣ci siebie lub skr臋powania w obliczu kamer.
Mitch by艂 pewien, 偶e wszystko zapowiada si臋 藕le.
Na lotnisku LaShawna i Celia z rado艣ci膮 spotka艂y si臋 znowu ze Stell膮. Wyrwawszy si臋 spod opieki Johna Hamiltona, LaShawna z艂apa艂a Celi臋, a potem Stell臋, i wszystkie trzy posz艂y razem do najbli偶szej toalety damskiej - miejsca budz膮cego l臋k ich wszystkich jeszcze bardziej ni偶 samolot, pe艂nego zapach贸w tylu ludzi.
LaShawna wci膮gn臋艂a Stell臋 do kabiny i szepn臋艂a jej w艣ciekle:
- Co wyprawiasz, dziewczyno, zosta艂a艣 os膮 i da艂a艣 si臋 nad膮膰! Co to za ch艂opak, ten Will?
- Wyja艣ni p贸藕niej! - zawo艂a艂a Celia przez zamkni臋te drzwi.
- Chod藕my! Nie podoba mi si臋 tutaj.
Mia艂y jednak ma艂o czasu na rozmowy, a jeszcze mniej na ob艂okowanie i opowiadanie ca艂ej historii. Jazda samochodem troch臋 je uspokoi艂a, nawet pomimo obecno艣ci Kaye, Mitcha i Johna. LaShawna szepn臋艂a Stelli na ucho:
- Twoja matka dobrze wygl膮da.
Stella odchyli艂a si臋 do ty艂u i spojrza艂a LaShawnie prosto w twarz.
- Mojej mamie si臋 pogorszy艂o - powiedzia艂a LaShawna ze smutkiem, opuszczaj膮c g艂ow臋 na pier艣 i podci膮gaj膮c kolana, opieraj膮c si臋 nimi o siedzenie. - Je藕dzi na w贸zku.
Stella odgarn臋艂a sprzed oczu kr贸tkie w艂osy, gdy wiatr dmuchn膮艂 jej w twarz. Wysiad艂a z furgonetki i zamruga艂a na widok kamer. Celia i LaShawna pod膮偶a艂y za ni膮 jak kacz臋ta za matk膮. Ci膮偶a dawa艂a jej pozory starsze艅stwa, cho膰 Stella zastanawia艂a si臋 dlaczego; zasz艂a w ni膮 w g艂upi spos贸b, g艂upio straci艂a Willa. Opu艣ci艂a Oldstock i przyjecha艂a tutaj cz臋艣ciowo po to, aby nabra膰 dystansu; zastanawia艂a si臋, jak d艂ugo jeszcze mog艂aby mieszka膰 w zamkni臋ciu.
W膮tpi艂a, aby bez Willa odnalaz艂a kiedykolwiek dzieci臋c膮 swobod臋, kt贸r膮 uwa偶a艂a kiedy艣 za tak wa偶n膮. Kiedy pow膮cha艂a i poczu艂a dziecko wewn膮trz siebie, pomy艣la艂a o odpowiedzialno艣ci i post臋powaniu jak nale偶y.
Na pocz膮tek spotka si臋 z pani膮 senator i wszystkimi innymi.
Krajobraz wok贸艂 艂o偶yska wysch艂ej rzeki by艂 ni to ponury, ni to 艂adny, pachnia艂 bardzo podobnie do Oldstock, cho膰 ch艂odniej; drzewa tutaj zaznawa艂y mniej s艂o艅ca ni偶 nad jeziorem Stannous. Ciche, ch艂odne sosny wyrasta艂y ponad szare krzewy i stwardnia艂膮 skorup臋 gleby z wyst臋pami potrzaskanych, purpurowoczarnych i szarych ska艂.
Co艣 si臋 dzia艂o mi臋dzy archeolo偶k膮 Eileen, a jej ojcem. Byli starymi przyjaci贸艂mi. Dawno temu co艣 pomi臋dzy nimi zasz艂o; Stella by艂a tego pewna. Przypatrywa艂a si臋 matce, ale Kaye nie wygl膮da艂a na zmartwion膮 tym. W gruncie rzeczy ona i Eileen wydawa艂y si臋 podobnie chodzi膰 i rozgl膮da膰 z t膮 sam膮 pe艂n膮 godno艣ci ciekawo艣ci膮.
Radowa艂o to Stell臋.
Mitch otoczy艂 j膮 ramieniem. Stella przytuli艂a si臋 do niego, a wok贸艂 zaszumia艂y kamery i zab艂ys艂y flesze aparat贸w fotograficznych.
- Bardzo si臋 kochaj膮 - powiedzia艂 prezenter wiadomo艣ci niewidocznym widzom. - Czy to nie cudowne?
Mitch delikatnie u艣cisn膮艂 Stell臋.
- Nie przejmuj si臋 - powiedzia艂 szeptem. - Przyjechali艣my odwiedzi膰 ko艣ci. - Zabrzmia艂o to, jakby wchodzili do ko艣cio艂a.
I tak by艂o. Schodzili pod wielk膮 os艂on臋 wzd艂u偶 d艂ugich arkuszy sklejki, a reporterom polecono wy艂膮czy膰 jaskrawe 艣wiat艂a. Pot臋偶ny, opalony m臋偶czyzna, maj膮cy oko艂o trzydziestu lat, w zab艂oconych d偶insach, koszulce bez r臋kaw贸w i bandance na g艂owie, o brudnych przedramionach, ze zwisaj膮cymi u pasa narz臋dziami dentystycznymi i p臋dzlami, nakaza艂 dziennikarzom przej艣膰 przez punkt kontrolny i wytrze膰 buty. Wszyscy otrzymali plastikowe os艂ony na obuwie.
- Kurz jest tu wa偶ny - wyja艣ni艂 d藕wi臋cznym tenorem. - Nie chcemy wprowadza膰 tutaj niczego obcego.
Eileen od艂膮czy艂a si臋 od grupki dziennikarzy i przedstawi艂a go.
- To Carlton Fierro - powiedzia艂a. - Carlton Od藕wierny. Nazywamy go tak, gdy偶 z trudem si臋 mie艣ci w wi臋kszo艣ci drzwi. Jest teraz kierownikiem tego wykopu.
Stella u艣miechn臋艂a si臋 do Carltona.
- Ciesz臋 si臋, 偶e mog艂y艣cie przyjecha膰 - powiedzia艂 do dziewcz膮t.
Connie Fitz wysz艂a zza wyrze藕bionego filaru gleby i u艣cisn臋艂a Eileen.
- Potrzebujemy wielkich ch艂opc贸w, aby bronili nas, gdy wok贸艂 kr臋c膮 si臋 dziennikarze - powiedzia艂a i mrugn臋艂a do Mitcha.
Stella nic z tego nie zrozumia艂a. Skupia艂a si臋 na Carltonie, kt贸ry 艣ciska艂 d艂o艅 Mitcha.
- Mamy tutaj najwi臋ksze zgrupowanie - powiedzia艂 Carlton i poprowadzi艂 ich wszystkich wzd艂u偶 desek i korytarza wiod膮cego do drugiego skrzyd艂a os艂ony wykopalisk. Skr臋cili w prawo i stan臋li przed szerokim, rozkopanym wyst臋pem w kszta艂cie p艂askowy偶u, wydzielonym jakie艣 dziesi臋膰 st贸p poni偶ej rz臋dnej niwelacyjnej - poziomu terenu. Wok贸艂 wyst臋pu wzniesiono rusztowania, a 艣wiat艂o s艂oneczne pada艂o na wszystko przefiltrowane przez szyby z mlecznego w艂贸kna szklanego.
- Osiem os贸b jednocze艣nie - o艣wiadczy艂 Carlton - i to 艂膮cznie ze mn膮. - Dziennikarze t艂oczyli si臋 wok贸艂 niego, staraj膮c si臋 mie膰 w polu widzenia Kaye i dziewcz臋ta.
Utworzy艂 w t艂umie 艣cie偶k臋 dla os贸b, kt贸re Eileen wskazywa艂a r臋k膮 z jednoczesnym skini臋ciem g艂ow膮.
- Przechodzimy - powiedzia艂 Carlton i wspi臋li si臋 po aluminiowych szczeblach. On wchodzi艂 ostatni.
Stella spojrza艂a w d贸艂 na wykopaliska. Najpierw zobaczy艂a jedynie wielk膮 pl膮tanin臋 ciemnych ko艣ci i stwardnia艂ych warstw gleby, b艂ota i czego艣 przypominaj膮cego stary popi贸艂. Wyczuwa艂a zapach kurzu. Niczego wi臋cej.
Mitch i Kaye stali naprzeciw niej, Celia i LaShawna obok; John Hamilton i senator Bloch, oboje bardzo spokojni, stali pochyleni na szczeblach obok Carltona. Oliver Merton trzyma艂 si臋 na uboczu, z za艂o偶onymi r臋koma tkwi膮c samotnie w k膮cie.
Eileen, Connie Fitz i Laura Bloch zosta艂y na dole. Ca艂a scena przypad艂a teraz Carltonowi.
- W tym skupisku mamy osiem doros艂ych samic i dwoje m艂odych, samca i samic臋 - m贸wi艂 Carlton. - Lahar gaz贸w wulkanicznych, b艂ota i wody jakie艣 dwadzie艣cia tysi臋cy lat temu nadp艂yn膮艂 z rykiem 艂o偶yskiem tej rzeki. Zmarli razem, zalani gor膮cym b艂otem. Jedna upu艣ci艂a koszyk spleciony z traw. Jego odcisk pozosta艂 w tej kostce nierozkopanego jeszcze skamienia艂ego b艂ota, widocznej z prawej. Kobieta na szczycie grupy - ta oznaczona kwadratem z czerwonego plastiku, jej zarys jest podkre艣lony w膮skim paskiem niebieskiej ta艣my - jest wy偶sza i bardziej kr臋pa, to Homo erectus, nale偶y do p贸藕nej odmiany, podobnej do heidelbergensis, ale nieobdarzonej jeszcze terminem naukowym. Wydaje si臋, 偶e ma ponad czterdzie艣ci lat, a wi臋c dawno przekroczy艂a wiek rozp艂odowy; w swoich czasach by艂a bardzo stara. Co艣 w rodzaju babci. S膮dzimy, 偶e ochrania艂a dzieci, a mo偶e tak偶e dwie inne kobiety. Dziewczynka i wszystkie pozosta艂e kobiety nale偶膮 do Homo sapiens, s膮 dos艂ownie nieodr贸偶nialne od was i ode mnie. Ch艂opiec to kolejny Homo erectus.
Pocz膮tkowo my艣leli艣my - to znaczy my艣la艂y Connie, Eileen i pionierki kopania na tym stanowisku; ja pojawi艂em si臋 tutaj p贸藕niej - 偶e s膮 tu tylko samice, a samce uciek艂y i je zostawi艂y. P贸藕niej pan Rafelson odnalaz艂 pierwsze 艣lady samc贸w, niedaleko st膮d, po drugiej stronie rzeki. S膮dzimy, 偶e mogli si臋 wybra膰 na 艂owy i wracali do swoich samic. C贸偶, mog艂o tak by膰, ale dzia艂o si臋 tutaj znacznie wi臋cej. Od tej pory wok贸艂 rzeki Spent ods艂onili艣my trzyna艣cie stanowisk, wszystkie w promieniu tysi膮ca jard贸w od tego. W sumie znale藕li艣my pi臋膰dziesi膮t trzy pe艂ne szkielety i mo偶e z siedemdziesi膮t cz臋艣ciowych, porozrzucanych kawa艂k贸w ko艣ci udowej, czaszek lub z臋b贸w.
By艂o to co艣 w rodzaju wioski, zak艂adanej jesieni膮, aby 艂apa膰 艂ososie nap艂ywaj膮ce rzek膮. Grupy rodzinne obozowa艂y przy 艣cie偶kach tworz膮cych lu藕n膮 sie膰, czekaj膮c na pocz膮tek tar艂a. Zaskoczy艂 je wybuch wulkanu, a czas zamrozi艂, aby艣my mogli je odnale藕膰 i ponownie zawrze膰 znajomo艣膰 z... no, ja my艣l臋 o nich jak o starych przyjacio艂ach. A w艂a艣ciwie starych nauczycielach.
Stella zerkn臋艂a na Mitcha i dostrzeg艂a 艂z臋 na jego policzku.
Carlton przerwa艂, aby zebra膰 my艣li. Celia by艂a pora偶ona i mo偶e troch臋 onie艣mielona przez tego wielkiego m臋偶czyzn臋. Wydawa艂 si臋 naprawd臋 twardy. Rozdziawi艂a usta. LaShawna marszczy艂a w skupieniu brwi.
- A nauka, kt贸r膮 przekazuj膮 nam teraz, jest do艣膰 prosta. W臋drowali jako r贸wni sobie. Osobi艣cie nie wiem, co nawzajem mieli sobie do zaoferowania. Znale藕li艣my jednak mniej wi臋cej r贸wne liczby przedstawicieli obu gatunk贸w, erectus i sapiens. Dzieci nale偶膮 do obu, podobnie jak samce. Nasze pierwsze stanowisko by艂o pod tym wzgl臋dem nietypowe. Gdybym mia艂 zgadywa膰...
- Bardzo ci臋 przypomina, Mitch! - zawo艂a艂a Eileen, stoj膮ca w t艂umie poni偶ej rusztowania.
Carlton u艣miechn膮艂 si臋 nie艣mia艂o.
- Powiedzia艂bym, 偶e by膰 mo偶e osobnicy gatunku erectus byli my艣liwymi, korzystaj膮cymi z narz臋dzi wyrabianych przez sapiens. Nie zako艅czyli艣my jeszcze analizowania jednego z najbardziej zewn臋trznych stanowisk, obejmuj膮cego grup臋 艂owc贸w, ale wydaje si臋, 偶e kierowa艂y ni膮 samice erectus. Nosi艂y krzemienne narz臋dzia od艂upkowe, ci臋偶k膮 bro艅 i kamienie, kt贸re mog艂y by膰, albo i nie, amuletami 艂owieckimi. Tak jest. Wysokie dziewcz臋ta z wielkimi, w臋sz膮cymi nosami, prowadz膮ce zmy艣lnych ch艂opak贸w.
Szukamy g艂贸wnego stanowiska 膰wiartowania zwierzyny - zwykle w pobli偶u wyrabiano wielkie narz臋dzia tn膮ce. W owych czasach my艣liwi grub膮 zwierzyn臋 przewa偶nie przynosili do wioski i dzielili j膮 w os艂oni臋tym miejscu. Nie mamy pewno艣ci dlaczego, albo nie przysz艂o im jeszcze do g艂owy zabieranie z sob膮 narz臋dzi rze藕nickich, albo nie chcieli przyci膮ga膰 do siebie wielkich drapie偶nik贸w.
Samice sapiens zajmowa艂y si臋 pleceniem trawy, sk贸ry i kory, patroszy艂y ryby, zbiera艂y wok贸艂 obozowiska jagody, 偶uki i tym podobne. W niekt贸rych koszykach znale藕li艣my chrz膮szcze, p臋draki, ziarna traw i czarnych jag贸d. Ka偶dy mia艂 swoje miejsce. Pracowali razem.
- I my te偶 powinni艣my - powiedzia艂a senator Bloch, a Stella zauwa偶y艂a, 偶e i ona jest g艂臋boko poruszona.
- Ods艂aniaj膮c ko艣ci ludzi, usuwaj膮c nadk艂ad i czyszcz膮c je p臋dzelkami, nie poznajemy, jakie wierzenia mieli dwadzie艣cia tysi臋cy lat temu - m贸wi艂 cicho Carlton. - Przewa偶nie wi臋c wyra偶amy szacunek i wdzi臋czno艣膰 dla nich chwil膮 ciszy. Zapoznajemy si臋 z nimi. Nie byli oczywi艣cie naszymi bezpo艣rednimi przodkami - najpewniej nigdy nie odnajdziemy tak starych bezpo艣rednich przodk贸w. Przypomina艂oby to szukanie igie艂 w ogromnym, lu藕nym i porozrzucanym stogu siana. Ci ludzie jednak, kt贸rych widzimy tutaj, jak te偶 wsz臋dzie wok贸艂 rzeki Spent, s膮 mimo wszystko nami. Nikt nie mo偶e uzurpowa膰 sobie prawa do nich, a mimo to s膮 rodzin膮. - Carlton przytakiwa艂 swoim silnym przekonaniom.
- Amen. - Stoj膮ce pod rusztowaniem Eileen i Connie Fitz powiedzia艂y to jednocze艣nie.
Stella widzia艂a r臋ce ojca zaci艣ni臋te na barierce. Knykcie mia艂 bia艂e, patrzy艂 prosto na ni膮. Przechyli艂a g艂ow臋 na bok. Poruszy艂 wargami. Mog艂a bez trudu odczyta膰, co m贸wi.
Ludzie.
Eileen, Laura Bloch i Mitch patrzyli, jak fotografowie ustawiaj膮 Kaye i dziewcz臋ta u podn贸偶a wystaj膮cego p艂askowy偶u, przed rusztowaniem. Nie pozwalano na robienie 偶adnych zdj臋膰 ko艣ci.
- Podobno Kaye spotka艂a Boga - powiedzia艂a 艣ciszonym g艂osem Eileen do Mitcha. - Czy to prawda?
- Tak mi m贸wi艂a.
- Musia艂o to by膰 niezr臋czne dla naukowca - zauwa偶y艂a Eileen.
- Post臋puje jak nale偶y - odpar艂 Mitch. - Nazywa to innym rodzajem inspiracji.
Senator Bloch s艂ucha艂a tego z min膮 skupionego mopsa.
- A co z tob膮? - zapyta艂a Eileen.
- Pozostaj臋 w stanie 艣wi臋tej naiwno艣ci.
- Tak jak kiedy艣, co?
Bloch wtr膮ci艂a si臋 do rozmowy.
- To chyba nie藕le - rozwa偶a艂a. - Dla polityki. Czy widzia艂a Jezusa?
Mitch pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Nie s膮dz臋. A przynajmniej nic o tym nie m贸wi艂a.
Bloch zacisn臋艂a usta.
- Je艣li to nie by艂 Jezus, lepiej b臋dzie, je艣li na razie zachowamy to dla siebie.
- Co B贸g m贸wi艂 jej o tym wszystkim? - zapyta艂a Eileen, zamaszystym ruchem r臋ki wskazuj膮c wykopaliska i ods艂oni臋te ko艣ci.
Mitch j臋kn膮艂.
- Zapewne niewiele. Chyba nie chodzi o tego rodzaju zwi膮zek.
- No to jaka z niego korzy艣膰? - zapyta艂a rozdra偶niona Eileen.
Mitch musia艂 dobrze si臋 przyjrze膰, aby rozpozna膰, czy jego rozm贸wczyni 偶artuje. Wygl膮da艂o na to, 偶e tak, i Eileen przesta艂a si臋 nim interesowa膰, gdy niekt贸rzy fotografowie podeszli zbyt blisko kwadratowej siatki, opartej o st贸艂, omal go nie przewracaj膮c.
Gdy ich zgromi艂a i ustawi艂a ponownie siatk臋, wr贸ci艂a i poklepa艂a Mitcha po ramieniu.
- Dobrze dla Kaye - powiedzia艂a. - Dowodzi to, 偶e jeste艣my twardym, starym gatunkiem. Mo偶emy przetrzyma膰 wszystko, nawet Boga. A co z tob膮? Powr贸cisz nied艂ugo i b臋dziesz z nami kopa艂?
- Nie - odpar艂 Mitch. - Ju偶 z tym sko艅czy艂em.
- Szkoda. By艂 najlepszy - powiedzia艂a Eileen do Bloch. - Naprawd臋 jest do tego stworzony.
Mitch pom贸g艂 Kaye wr贸ci膰 do furgonetki. Usiad艂a i zacz臋艂a rozciera膰 艂ydki. Nogi jej zdr臋twia艂y i mia艂a trudno艣ci z wchodzeniem po schodach wyprowadzaj膮cych spod os艂ony.
Stella, Celia i LaShawna przysz艂y zwart膮 grupk膮 do furgonetki i wsiad艂y, zajmuj膮c cicho miejsca za Kaye. John Hamilton i Mitch stali, rozmawiaj膮c i czekaj膮c, a偶 do艂膮czy do nich Bloch.
Kaye s艂ysza艂a rozmow臋 m臋偶a i Johna, ale mi臋dzy podmuchami nios膮cego py艂 wiatru dociera艂y do niej tylko strz臋py s艂贸w.
John m贸wi艂:
- ...i 藕le. Twierdz膮, 偶e przy dw贸jce jest gorzej. Lato w Marylandzie zapowiada si臋 na ci臋偶kie. Chcia艂a tu przyjecha膰. Ale nie mog艂a.
Kaye obliza艂a wysch艂e wargi i popatrzy艂a przed siebie. Stella po艂o偶y艂a r臋k臋 na ramieniu matki i dotkn臋艂a jej policzka.
- Jak z wami wszystkimi? - niespodziewanie zapyta艂a Kaye, obracaj膮c si臋 pomimo uk艂u膰 w udach i patrz膮c na dziewcz臋ta - m艂ode kobiety.
- Czujemy si臋 ca艂kiem dobrze - odpar艂a sennie LaShawna.
- Chcia艂abym wiedzie膰, o co chodzi w tym wszystkim.
- Chyba-KUK wiem - powiedzia艂a Celia. - Polityka ludzi.
- A co z tob膮, kochanie? - zapyta艂a Kaye Stell臋.
- Czujemy si臋 dobrze - odrzek艂a Stella, a jej policzki zab艂ys艂y z艂otym motylem, wyra偶aj膮c ni to strach, ni rado艣膰.
Przej臋艂a si臋, pomy艣la艂a Kaye. Tym, co w艂a艣nie zobaczyli艣my. Spodoba艂 si臋 jej taki ojciec.
Patrzy艂a, jak Stella odchyla si臋 do ty艂u na siedzeniu i przybiera oboj臋tn膮, zamy艣lon膮 min臋, a jej policzki bledn膮 w odcie艅 be偶u. Celia i LaShawna usiad艂y podobnie jak ona.
Wszystkie trzy wzi臋艂y si臋 pod r臋ce.
Tego wieczoru Stella, Celia i LaShawna siedzia艂y w swoim pokoju w motelu w Portland. Kaye, Mitch i John Hamilton zajmowali inne pokoje tego samego motelu; dziewcz臋ta poprosi艂y, aby mog艂y by膰 razem, same. - Chcemy tylko le偶e膰 i powraca膰 - wyja艣ni艂a Stella.
Wszyscy razem zjedli obiad, a potem patrzyli, jak senator Bloch i Oliver Merton odje偶d偶aj膮 limuzyn膮, aby nocnym lotem wr贸ci膰 do Waszyngtonu w Dystrykcie Kolumbii. Teraz odpoczywali i spokojnie rozmy艣lali.
Widok ko艣ci zmartwi艂 Stell臋. Z Willa zosta艂o teraz niewiele wi臋cej ni偶 ko艣ci. Ca艂y tamten czas, ca艂e tamto 偶ycie by艂y ju偶 tylko przesz艂o艣ci膮, po kt贸rej zosta艂y jedynie rozproszone szcz膮tki. Tak偶e Celia i LaShawna by艂y pocz膮tkowo ciche, pogr膮偶one w swoich w艂asnych my艣lach.
Smuci艂a je perspektywa rozstania, ale wszystkie mia艂y rzeczy do robienia w domu, rzeczy kochane i wyczekiwane. Celia mieszka艂a z Hamiltonami, pracowa艂a w o艣rodku pomocy dla Szewit贸w w Marylandzie i wiod艂a w艂asne 偶ycie. LaShawna uzupe艂nia艂a wykszta艂cenie w miejscowej szkole 艣redniej i zamierza艂a p贸j艣膰 do piel臋gniarskiej szko艂y pomaturalnej. Razem z ojcem opiekowa艂a si臋 matk膮, kt贸ra teraz nie bardzo mog艂a zajmowa膰 si臋 sob膮, oraz ma艂膮 siostrzyczk膮.
Tak wiele si臋 zmieni艂o przez kilka kr贸tkich miesi臋cy.
Stella usiad艂a wyprostowana na stosie poduszek i zatacza艂a d艂oni膮 kr臋gi, obni偶aj膮c g艂ow臋 jak dziobi膮cy ptak, a LaShawna posz艂a za jej przyk艂adem. Celia j臋kn臋艂a cicho w s艂abym prote艣cie, ale do艂膮czy艂a do nich w 艂贸偶ku stoj膮cym najdalej od zas艂oni臋tego kotar膮 okna. Dotyka艂y si臋 d艂o艅mi, siedz膮c w kr臋gu, a Stella czu艂a, jak p艂on膮 jej policzki, a uszy si臋 rozgrzewaj膮.
- Kim jeste艣my - za艣piewa艂a LaShawna. - Czym jeste艣my/kim. Czym jeste艣my/kim. Wpu艣膰 nas, wypu艣膰/kto.
Pie艣艅 ta pomaga艂a im si臋 skupia膰; 艣piewa艂y j膮 ju偶 przedtem w Sable Mountain, kiedy nie patrzyli ani nie s艂uchali nauczyciele i wychowawcy, a zw艂aszcza po ci臋偶kim dniu.
Ich zapachy wype艂ni艂y pok贸j. Mi臋dzy nimi przeskakiwa艂o co艣 na kszta艂t elektryczno艣ci i LaShawna zacz臋艂a bucze膰 na dwa tony, dwa potoki nad- i podmowy. By艂a w tym dobra, lepsza od Stelli.
Dzie艅 zdawa艂 si臋 topnie膰, a Stella czu艂a napi臋cie odp艂ywaj膮ce jej z karku i plec贸w. Dziewcz臋ta zacz臋艂y sobie przypomina膰 wszystkie dobre rzeczy, kt贸rych do艣wiadcza艂y razem.
- Pi臋knie. Jeste艣my w tym - powiedzia艂a LaShawna i znowu zacz臋艂a bucze膰.
- Mog臋-KUK wyczu膰 dziecko - stwierdzi艂a Celia. - Jest taki male艅ki i cichy. Pachnie jak Will, troszeczk臋 - je艣li dobrze pami臋tam, to by艂o tak dawno temu.
- Pachnie jak Will - potwierdzi艂a Stella.
- Tak dobrze jest znowu by膰 z wami dwiema - powiedzia艂a Celia.
- Mia艂am sen o tym, par臋 tygodni temu - wyzna艂a LaShawna. - Obudzi艂am si臋, by艂am z przyjaci贸艂kami, ale wsz臋dzie by艂o ciemno i zagl膮da艂am tak g艂臋boko w siebie, 偶e a偶 bola艂o. Zobaczy艂am tam co艣. S艂ab膮 po艣wiat臋 ukryt膮 na dnie...
- Niby co? - zapyta艂a Celia, wierc膮c si臋 w zachwycie.
- Poka偶臋 ci - odpar艂a LaShawna i mocno przycisn臋艂y do siebie wn臋trza swych d艂oni.
Celia zagryz艂a warg臋 i zamkn臋艂a oczy.
- Patrz臋 w g艂膮b.
- Widzisz ich? - szepn臋艂a LaShawna. Nuci艂y cicho: - Je艣li zabierzesz/zdejmiesz to/wszystkie dni i lata/wszystkie my艣li... Kim jeste艣my/Hmmm. G艂臋boko w jaskini. Wpu艣膰 nas, wypu艣膰 nas/Kto?
Stella si臋gn臋艂a w stron臋 LaShawny, kieruj膮c si臋 dotykiem d艂oni. Dostrzega艂a co艣 rzeczywi艣cie na dnie d艂ugiej, g艂臋bokiej studni, jakie艣 trzy kszta艂ty, teraz, a potem cztery, po艂膮czone z ni膮 dziecko. Niczym cztery 艣wietliste, z艂ote ziarna zbo偶a, ukryte na dnie czterech osobnych tuneli pami臋ci i 偶ycia.
- Kim s膮? - zapyta艂a cicho Celia, nadal maj膮ca zamkni臋te oczy.
Stella zacisn臋艂a teraz swoje, aby wyra藕niej widzie膰 owe osobliwe rzeczy.
- S膮 jak my, cz臋艣ci膮 nas, ale daleko od nas, znacznie ni偶ej - powiedzia艂a LaShawna.
- S膮 takie ciche-KUK, jakby spa艂y. Spokojne.
- Dziecko niezbyt si臋 r贸偶ni od naszych - zauwa偶y艂a Stella.
- Dlaczego?
- Mo偶e s膮 wa偶ne, a my jeste艣my jedynie cieniami na drodze wiod膮cej ku nim. Jeste艣my mo偶e dla nich duchami, hmmm... trac臋 ich... ju偶 ich nie widz臋 - powiedzia艂a LaShawna i z westchnieniem otworzy艂a oczy. - To by艂o niesamowite.
Sen na jawie dobieg艂 ko艅ca, pozostawiaj膮c Stell臋 troch臋 oszo艂omion膮. Powietrze w pokoju si臋 och艂odzi艂o, dziewcz臋ta dygota艂y i 艣mia艂y si臋, potem mocnej zacisn臋艂y d艂onie, ws艂uchuj膮c si臋 w bicie w艂asnych serc.
- Niesamowite - powt贸rzy艂a LaShawna. - Ciesz臋 si臋, 偶e te偶 je widzia艂y艣cie.
Siedzia艂y tak ca艂e godziny, stykaj膮c si臋 tylko d艂o艅mi, woniej膮c i nic nie m贸wi膮c, a偶 nadszed艂 艣wit.
7
Jezioro Stannous
Trzeci 艣nieg tego roku spad艂 w ko艅cu pa藕dziernika, p艂askie p艂atki opada艂y lekkim, ko艂ysz膮cym si臋 lotem pomi臋dzy drzewa, na gleb臋 i 偶wirowe 艣cie偶ki Oldstock. Kaye wysz艂a po艣piesznie ze swej klasy w przegrzewanym budynku szkolnym, naci膮gaj膮c na ramiona kurtk臋 puchow膮. Sapi膮c, ze zdr臋twia艂ymi na zimnie ustami i palcami, do艂膮czy艂a do Mitcha i Luce Ramone na 艣cie偶ce wiod膮cej do izby chorych - nie znosi艂a tej nazwy, gdy偶 wskazywa艂a ona na niesprawno艣膰. Mitch obj膮艂 j膮 ramionami. Sz艂a szybko, wtulona w jego bok, patrz膮c na艅 z zaci艣ni臋tymi ustami i szeroko otwartymi oczami.
- Partnerzy i matki poboczne s膮 w sali porodowej - powiedzia艂a Luce. Wi臋kszo艣膰 dzieci - Szewit贸w, poprawi艂a si臋 Kaye - nie u偶ywa艂a przy nich podw贸jnej mowy, nad- i podmowy, bardziej z uprzejmo艣ci ni偶 z niech臋ci czy ostro偶no艣ci. Powoli, w ci膮gu ostatnich czterech miesi臋cy, Szewici nabrali zaufania do Kaye i Mitcha, wsp贸lnie wypracowali procedury maj膮ce 艂agodzi膰 zwi膮zane z porodem obawy przysz艂ych matek. Kaye nie wiedzia艂a, czy to bzdury bez znaczenia, czy nowy spos贸b post臋powania. Przekona si臋 jeszcze. Teraz w Oldstock by艂o dwana艣cie ci膮偶, a Stella pe艂ni艂a bardzo wa偶n膮 funkcj臋. Nie zapominaj o tym. B膮d藕 dumna. B膮d藕 odwa偶na. O Bo偶e!
Tak wiele rzeczy poznawano. Na tyle pyta艅 znaleziono odpowiedzi. Ale dlaczego moja c贸rka? Dlaczego kto艣, kto, je艣li umrze, zabierze mnie ze sob膮, dusz膮, je艣li nie cia艂em?
Ostatnie dwa miesi膮ce by艂y najszcz臋艣liwszymi w ca艂ym 偶yciu Kaye, cho膰 tak偶e najbardziej pe艂nymi napi臋cia i zak艂opotania.
Po艣piesznie wspi臋li si臋 po za艣nie偶onych stopniach do starej izby chorych i wyk艂adanymi linoleum korytarzami o tynkowanych 艣cianach, o艣wietlonych s艂abo 艣wiec膮cymi 偶ar贸wkami, poszli do sali porodowej.
Stella siedzia艂a na pochylonej i wy艣cie艂anej 艂awce, dysz膮c i oddychaj膮c g艂o艣no. Zardzewia艂e 艂贸偶ko na k贸艂kach, z piankowym materacem i czyst膮 bia艂膮 po艣ciel膮, czeka艂o na ni膮, gdyby zechcia艂a spa膰. Zazgrzyta艂a z臋bami w skurczu.
Kaye rozk艂ada艂a narz臋dzia lekarskie, upewniwszy si臋 przedtem, 偶e odpowiednio d艂ugo by艂y odka偶ane w starym autoklawie.
- Sk膮d wytrzasn臋li艣cie te antyki? - zapyta艂a Jurija Sakartvelo, gdy ten wszed艂 z podniesionymi r臋koma, ociekaj膮cymi wod膮 po szorowaniu. Jewgienia u艣miechn臋艂a si臋 do Kaye, a jej pomarszczone policzki przybra艂y z艂ocistozielony odcie艅, gdy naci膮ga艂a r臋kawiczki na d艂onie Jurija.
- M贸dl si臋, aby nie musieli nic robi膰 - szepn臋艂a ponuro Kaye do Mitcha.
- Ciii - ostrzeg艂 j膮 Mitch. - S膮 lekarzami.
- Z Rosji, Mitchu - odpar艂a Kaye. - Od jak dawna nie robili nic, co najwy偶ej sk艂adali z艂aman膮 nog臋 lub opatrywali ran臋?
Kiedy Mitch zdrzemn膮艂 si臋 na chwil臋 w dwunastej godzinie d艂ugiego porodu Stelli - rodzenie dzieci o wielkich g艂owach pozostawa艂o niezmiennie ci臋偶kim prze偶yciem - Kaye stan臋艂a na dworze przed izb膮 chorych, oddychaj膮c ch艂odnym powietrzem wczesnego ranka i patrz膮c na 艣nieg.
Kiedy Kaye uczy艂a w miejscowej szkole, Mitch pomaga艂 Szewitom odbudowywa膰 ma艂y tartak, oczyszcza膰 ze 艣mieci stare betonowe fundamenty i przyst臋powa膰 do budowy nowych dom贸w dla rodzin.
Nie by艂o jeszcze jasne, jak膮 posta膰 przyjm膮 owe rodziny; przypuszczalnie nie b臋d膮 si臋 ogranicza膰 jedynie do ojca, matki i dzieci; wiedza pa艅stwa Sakartvelo na ten temat by艂a r贸wnie nik艂a co Kaye i Mitcha. Nigdy przedtem nie by艂o tak du偶ych skupisk Szewit贸w, cho膰 wed艂ug niekt贸rych jeszcze wi臋ksze ich spo艂eczno艣ci mieszka艂y na wschodzie i po艂udniu Stan贸w, mo偶e w New Jersey, Georgii b膮d藕 Missisipi, na nizinach.
Plany dom贸w tworzyli m艂odzi Szewici. Czuli si臋 niepewnie, gdy pozostawali samotni d艂u偶ej ni偶 kilka godzin. Kaye rozumia艂a oczywi艣cie wyb贸r wielkich okien, tyle lat m臋czyli si臋 w zat艂oczonych sypialniach, a nawet celach. Nie by艂y jednak dost臋pne, na razie, okna z podw贸jnymi szybami, a zimy w Oldstock mog膮 by膰 mro藕ne. Cho膰 istniej膮ce fundamenty ogranicza艂y mocno ich wyobra藕ni臋, niekt贸re z rysunk贸w wygl膮da艂y bardzo dziwnie: 艂azienki i toalety bez 艣cian - po co prywatno艣膰? wiemy, co si臋 dzieje - i w膮skie „szyby zapachowe" 艂膮cz膮ce przyleg艂e domy. Samo poj臋cie prywatno艣ci musia艂o by膰 chyba dopiero poznawane.
Najlepsze chwile Kaye sp臋dza艂a z c贸rk膮, Mitchem i demem Stelli. Wi臋kszo艣膰 uczni贸w z jej klasy nale偶a艂a do demu Stelli. Objawiane przez Stell臋 ciekawo艣膰 i wzgl臋dna 艂atwo艣膰 w kontaktach z tymi obcymi lud藕mi, jej rodzicami, przesz艂y jakby na najbli偶szych Stelli i owa rozszerzona rodzina w艂膮czy艂a Kaye i Mitcha.
Natomiast Sakartvelowie traktowali Kaye i Mitcha do艣膰 uprzejmie, ale przewa偶nie trzymali na dystans. Wydawali si臋 sta膰 na uboczu nawet w stosunku do innych z ich spo艂eczno艣ci, mo偶e wskutek dawnej traumy i wielu lat samotnego 偶ycia, dorastania do wieku 艣redniego w ma艂ej grupie.
Poj臋cie i praktyka dem贸w by艂y ci膮gle rozbudowywane, ale te utworzone dotychczas stanowi艂y najbardziej trwa艂e, a tak偶e najstarsze grupy spo艂eczne spo艣r贸d wszystkich istniej膮cych i pr贸bowanych w Oldstock. Dem Stelli sk艂ada艂 si臋 z siedmiu sta艂ych os贸b - trzech partner贸w i czterech partnerek - oraz z dwunastu niesta艂ych, zmiennych.
Cz艂onkowie demu zwykle nie spali z sob膮, cho膰 mogli si臋 w sobie zakochiwa膰 - Stella by艂a w tym wzgl臋dzie bardzo stanowcza, ale nie m贸wi艂a zbyt jasno, z czym si臋 to wi膮za艂o. Romantyczna mi艂o艣膰 przybiera艂a w Oldstock dziwne kszta艂ty, obejmowa艂a wymienianie si臋 suszonymi owocami, perfumami, gdy tylko by艂y dost臋pne, rze藕bionymi w drewnie figurkami, ale takie zauroczenia rzadko mia艂y co艣 wsp贸lnego z seksem.
Seks wydawa艂 si臋 czym艣 zbyt wa偶nym, aby zostawia膰 go kaprysom romansu. Dopuszczalna by艂a mi艂o艣膰, ale nie owe wrz膮ce zawirowania nieprzewidywalnych uniesie艅.
P贸藕nym latem 艣cie偶ki i lasy pachnia艂y niekiedy niczym fabryka kakao po wybuchu, z dodatkiem wstrz膮saj膮cych i szczypi膮cych w oczy woni pi偶ma i cybetu. Wida膰 by艂o pary we wszelkich mo偶liwych kombinacjach - niekiedy te偶 tr贸jki - spojone w otoczce samolubnej, pe艂nej macanek chwa艂y, przeplataj膮ce si臋, chichocz膮ce, woniej膮ce, perswaduj膮ce - robi膮ce wszystko opr贸cz seksu.
Kaye i Mitch pocz膮tkowo uwa偶ali, 偶e niekt贸re z tych par i tr贸jek s膮 zbyt m艂ode, ale szesnastolatki wkr贸tce dowiod艂y im, 偶e si臋 myl膮; parz膮c si臋 z sob膮, cho膰 nie mia艂y romansu i niemal nigdy nie nale偶a艂y do tego samego demu.
Dzieci, kt贸re nie osi膮gn臋艂y jeszcze dojrza艂o艣ci, mog艂y zostawa膰 m艂odszymi cz艂onkami romansuj膮cych grupek, ale takie zwi膮zki by艂y mniej jawne, bardziej ograniczone i s艂u偶膮ce nauczaniu. Mi艂o艣膰 i nowe odmiany nami臋tno艣ci mia艂y zapewne znale藕膰 wiele nowych postaci w spo艂ecze艅stwie Szewit贸w, a domy mia艂y odzwierciedla膰 wszystkie te nowo艣ci.
My艣li Kaye ucieka艂y od jedynej rzeczy, kt贸rej nie chcia艂a rozwa偶a膰; nie teraz. Od tylu lat pragn臋艂a troszczy膰 si臋 o c贸rk臋, by膰 przydatna dla Mitcha i Stelli. CDC potwierdzi艂o jednak, 偶e jest to w istocie syndrom wyst臋puj膮cy po SHEVIE. Mia艂a go Luella Hamilton, podobnie jak wielu innych.
Czubki palc贸w Kaye i cz臋艣ciowo jej 艂ydki dr臋twia艂y coraz mocniej z up艂ywaj膮cymi miesi膮cami, chodzi艂a wolniej, traci艂a si艂y i wytrzyma艂o艣膰.
Nie m贸wi艂a o tym nikomu w Oldstock, cho膰 Mitch wiedzia艂. Kaye rzadko by艂a w stanie ukrywa膰 przed nim wa偶ne sprawy. Oczywi艣cie opr贸cz tych, o kt贸rych nie chcia艂 s艂ysze膰.
Wo艂aj膮cy nawiedzi艂 j膮 zaledwie tydzie艅 temu. Kr贸tka wizyta, przyjemna, ale nierozstrzygaj膮ca; czysto towarzyska. Zapyta艂a, czy b臋dzie jej wolno po偶y膰 tak d艂ugo, aby ujrze膰 narodzonego wnuka.
Jak poprzednio, 偶adnej odpowiedzi.
Na sali porodowej Stell臋 otacza艂y wszystkie cz艂onkinie jej demu. Na przemian 艣piewa艂y i czyta艂y fragmenty ze starych ksi膮偶ek dla dzieci, styka艂y si臋 g艂owami, wilgotnymi wn臋trzami swych d艂oni tar艂y jej d艂onie, aby j膮 uspokaja膰 i zmniejsza膰 b贸l.
Stella odchyli艂a si臋 wreszcie, a jej oczy jakby zapada艂y si臋 w g艂膮b g艂owy. Wyda艂a d艂ugi, g艂o艣ny wrzask, operowy w swym nat臋偶eniu, a pok贸j wype艂ni艂 zapach s艂onej wody i fio艂k贸w. Wszystkie j臋cza艂y razem, bez 偶adnego znaku, dzia艂o si臋 tak po prostu, b臋dzie dzia艂o, zawodzi艂y w pod-, nadpie艣ni wsp贸艂czucia i powitania.
Stella mocno wykr臋ci艂a cia艂o i wypchn臋艂a swego syna na wielki 艣wiat. J臋czenie przycich艂o, gdy badano dziecko, a potem przesz艂o w radosne 艣wiergotanie i chichotanie.
Jewgienia i Kaye razem przenios艂y dziecko na brzuch Stelli. Staruszka u艣miechn臋艂a si臋 do Kaye.
- Teraz jeste艣 prawdziw膮 babci膮 - powiedzia艂a.
Wysz艂o 艂o偶ysko. Jurij szybko odsun膮艂 je na bok i umie艣ci艂 w stalowej miseczce wy艂o偶onej plastikowym woreczkiem. Ku zdziwieniu Kaye nalega艂 na przeci臋cie p臋powiny, a potem owin膮艂 i zabra艂 艂o偶ysko. G膮bk膮 nas膮czon膮 艣rodkiem dezynfekuj膮cym wytar艂 ca艂膮 krew, a nast臋pnie przyni贸s艂 miednice z wod膮 z mydlinami i nalega艂, aby wszyscy umyli r臋ce.
Starannie umy艂 Stell臋.
- Mo偶e to by膰 niebezpieczne, nie dotykajcie - nalega艂, po czym wynosz膮c tkank臋 opu艣ci艂 izb臋 chorych.
Kaye nie by艂a zdolna do zastanawiania si臋 nad tym ani martwienia. 艢ciska艂a si臋 z c贸rk膮 i z kobietami demu, z Mitchem i pewnym m艂odym m臋偶czyzn膮 zast臋puj膮cym Willa, kt贸ry wygl膮da艂 na zmieszanego i zaskoczonego sw膮 niespodziewan膮 rol膮.
Noworodek, pomarszczony i male艅ki, wi艂 si臋 powoli w ramionach Stelli, szukaj膮c piersi, a potem spojrza艂 na nich wszystkich, rozwieraj膮c powieki, a偶 wydawa艂o si臋, 偶e na twarzy ma jedynie oczy - dzikie, ruchliwe, skupione. Jego policzki b艂yska艂y na z艂oto i r贸偶owo, melanofory uk艂ada艂y si臋 najpierw w szereg wzor贸w przypominaj膮cych p艂atki kwiat贸w. Wszyscy w pokoju, z wyj膮tkiem Kaye i Mitcha, odpowiadali oseskowi tymi samymi kolorami i kszta艂tami p艂atk贸w kwiat贸w i motyli, iskrami i b艂yskami, za艣 niemowl臋 dostrzega艂o to, wyczuwa艂o zapach ich rado艣ci i zachwytu. U艣miecha艂o si臋 z b艂ogo艣ci膮 i spokojem 艣wi臋tego, gdy chwyta艂o sutek.
Od tego u艣miechu Kaye zapar艂o dech. 艢ciska艂a r臋k臋 Mitcha. Ten, nigdy nie przestaj膮c by膰 antropologiem, z wielk膮 ciekawo艣ci膮 przygl膮da艂 si臋 demowi, matkom pobocznym, wszystkim Szewitom w pokoju.
- Czy wybra艂a艣 ju偶 imi臋? - zapyta艂a Stell臋 Kaye.
Ta marzycielsko pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Daj nam czas. Co艣 艂adnego.
Troch臋 p贸藕niej, karmi膮c synka, Stella rozlu藕ni艂a si臋 i zasn臋艂a. Na jej policzkach nadal pojawia艂y si臋 wzory. Nawet 艣pi膮c, nowa matka potrafi艂a okazywa膰 swoj膮 mi艂o艣膰.
Noworodek wypu艣ci艂 sutek matki i popatrzy艂 na Mitcha.
- 艢piewaj - powiedzia艂.
Dem wybuchn膮艂 艣miechem, a m艂ody m臋偶czyzna zast臋puj膮cy Willa ogarni臋ty nag艂膮 emocj膮 obj膮艂 ich wszystkich i u艣cisn膮艂 d艂o艅 Mitcha. Kaye dotkn臋艂a jego ramienia i u艣miechn臋艂a si臋 do艅, za艣 Mitch ukl膮k艂 przy 艂贸偶ku i za艣piewa艂 abecad艂o, to samo, kt贸re 艣piewa艂 dla Stelli. - Ach, bach, cii, duch, ech, foch, guch, hech, koch, ich, juch, em...
Wnuczek Mitcha uspokoi艂 si臋 i uj膮艂 sutek Stelli. Powieki jego wielkich, nakrapianych purpur膮 oczu sta艂y si臋 ci臋偶kie, a potem si臋 zamkn臋艂y. Tak jak matka zapad艂 w sen, zanim Mitch doszed艂 do wuch.
Epilog
SHEVA2+1
Lone Pine, Kalifornia
Kaye pr贸bowa艂a porusza膰 ustami. Takie cudowne my艣li. Takie proste, jasne. Gdyby tylko mog艂a pom贸wi膰 z m臋偶em.
Mitch patrzy艂 na lamp臋 na stole, brwi mia艂 zmarszczone; s艂ysza艂 miarowy oddech 偶ony, szum monitora medycznego i niewiele wi臋cej. Kiedy jej oddech zmieni艂 rytm, Mitch powoli odwr贸ci艂 g艂ow臋 i dostrzeg艂 ruch warg. Pochyli艂 si臋, zadaj膮c sobie pytanie, czy Kaye nie wraca do艅, ale oczy wpatrywa艂y si臋 w dal i kiedy patrzy艂, zamruga艂y tylko raz.
Mimo wszystko usta si臋 porusza艂y. To bola艂o. Wszelkie oczekiwania rodzi艂y cierpienie. Okresy parali偶u Kaye nast臋powa艂y coraz cz臋艣ciej. Mitch pochyli艂 si臋, 偶ywi膮c dzieci臋c膮 nadziej臋 na ujrzenie swojej 偶ony, swojej kobiety, jak wraca do niego, poczynaj膮c od drobnych ruch贸w. Zni偶y艂 ucho do jej ust i poczu艂 oddech poruszaj膮cy w艂oski na sk贸rze p艂atka ucha. Wydech Kaye nasila艂 si臋, usi艂owa艂 przybra膰 posta膰 paru s艂贸w.
Mitch nie m贸g艂 mie膰 pewno艣ci, co s艂ysza艂, je艣li w og贸le s艂ysza艂 cokolwiek. Odsun膮艂 si臋, aby spojrze膰 na twarz Kaye, i zrozumia艂, 偶e z nadludzkim wysi艂kiem usi艂uje ona przekaza膰 my艣l, kt贸r膮 uwa偶a za wa偶n膮. Najl偶ejsze 艣ci膮gni臋cie przez ni膮 brwi, napi臋cie policzk贸w, ustawienie powiek przypomina艂y mu szczere rozmowy sprzed lat, kiedy to stara艂a si臋 wyrazi膰 co艣 wykraczaj膮cego poza jej zdolno艣膰 pojmowania czy mo偶liwo艣ci. Taka by艂a jego Kaye, zawsze si臋gaj膮ca poza tre艣膰, kt贸r膮 mog膮 wyra偶a膰 s艂owa.
Przysun膮艂 ucho, niemal zatykaj膮c jej usta. Mia艂 wra偶enie, 偶e przez chwil臋 s艂ysza艂 swoje imi臋, a potem:
- Co艣... si臋 dzieje. Nas艂uchiwa艂 znowu.
- Co艣... si臋 staje.
- Potem le偶a艂a bezw艂adnie. Oddychanie unosi艂o prze艣cierad艂o, ale oczy by艂y nieruchome. Twarz mia艂a bez wyrazu. Wydawa艂a si臋 nas艂uchiwa膰.
Czu艂a mi艂o艣膰 zalewaj膮c膮 j膮 falami, pragnienie jednocze艣nie tak przemo偶ne i przera偶aj膮ce, s艂odycz wykraczaj膮ca poza moc. jej 艣mier膰 jeszcze nie przyjdzie, nie w tej chwili, nie tej godziny, tyle wiedzia艂a, ale niewiele ju偶 wi膮za艂o j膮 z tym 艣wiatem.
Mog艂a wi臋c zosta膰 obj臋ta i us艂ysze膰 wszystko.
Nie by艂o teraz 偶adnych obaw o uzale偶nienie.
Stella przynios艂a dziecko i usiad艂a z nimi. Mia艂a na sobie prosty str贸j, a ch艂opczyka trzyma艂a w lu藕no tkanych powijakach - twierdzi艂a bowiem, 偶e jest tak gor膮cokrwist膮 istot膮, i偶 prawie nigdy nie marznie i gniewa si臋, gdy jest przykrywany.
- Wybrali艣my imi臋 m贸wione - powiedzia艂a. Potem, zerkn膮wszy na matk臋, zapyta艂a Mitcha, czy Kaye ich s艂yszy.
- Nie wiem - odpar艂 Mitch. Wygl膮da艂 na ogromnie zagubionego. Stella da艂a mu wnuka do potrzymania i poprawi艂a po艣ciel, w kt贸rej le偶a艂a jej matka.
- Nie ma sprawiedliwo艣ci, co? - zapyta艂a cicho, pochylaj膮c si臋 ze z艂ocistymi policzkami. - Wygl膮da spokojnie. My艣l臋, 偶e mo偶e nas us艂ysze膰.
Mitch przygl膮da艂 si臋 wdechom i wydechom Kaye, powolnym, prostym.
- Jakie to imi臋? - spyta艂.
- B臋dziemy nazywa膰 go Sam - odpar艂a Stella. - Nie potrafi臋 wymy艣li膰 nic lepszego. Dem s膮dzi, 偶e to dobre imi臋.
Tak mia艂 na imi臋 ojciec Mitcha.
- Nie Samuel?
- Jedynie Sam. Ju偶 lubi to imi臋. Jest silne, kr贸tkie i nie przeszkadza w m贸wieniu innych rzeczy.
Sam powierci艂 si臋, chcia艂, aby go postawi膰. Maj膮c sze艣膰 miesi臋cy ju偶 troszk臋 chodzi艂, umia艂 te偶 oczywi艣cie m贸wi膰, ale tylko wtedy, gdy chcia艂, a to zdarza艂o si臋 rzadko.
Mitch usi艂owa艂 si臋 dopatrzy膰 podobie艅stwa do Kaye w rysach Sama, ale brwi by艂y zbyt krzaczaste. Ch艂opiec za bardzo przypomina艂 Mitcha.
- Wygl膮da chyba jak Will - powiedzia艂a Stella. Dotkn臋艂a policzka matki, chwyci艂a jej d艂o艅. - Ma zapach. Jest jej, ale inny. Nie jestem pewna, czy go rozpoznaj臋. A ty go wyczuwasz?
Mitch pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Mo偶e pachnie chorob膮 - uzna艂 ponuro.
- Nie. - Stella pochyli艂a si臋, aby pow膮cha膰 matk臋 od piersi do czubka g艂owy. - Pachnie jak dym z palonego drewna i jak kwiaty. Potrzebujemy jej, aby nas uczy艂a. Matko, tyle mo偶esz mnie nauczy膰.
Sam obszed艂 艂贸偶ko, chwytaj膮c si臋 po艣cieli i wydaj膮c odkrywcze odg艂osy.
Twarz Kaye nie zmieni艂a wyrazu, ale Stella dostrzeg艂a, jak pod oczyma matki ciemniej膮 drobniutkie c臋tki. Nawet teraz Kaye potrafi艂a wyra偶a膰 sw膮 mi艂o艣膰.
Wspomnienia odp艂ywaj膮. Jeste艣my kszta艂towani, ale na sposoby nam niepoj臋te. Wiemy, 偶e my艣lenie i pami臋膰 s膮 biologi膮, a biologi臋 zostawiamy za sob膮. Wo艂aj膮cy przemawia do wszystkich naszych umys艂贸w i wszystkie one si臋 modl膮; wszystkie nasze umys艂y, od najni偶szych do najwy偶szych w przyrodzie, wo艂aj膮cy zapewnia, 偶e jest co艣 wi臋cej, i to wszystko, co mo偶e uczyni膰. Jest wa偶ne, aby ka偶dy stworzony umys艂 mia艂 ca艂kowicie woln膮 wol臋. Wolno艣膰 ta jest ogromnie cenna; wzbogaca i wzmaga to, co wo艂aj膮cy nazywa mi艂o艣ci膮.
Umys艂 i pami臋膰 tworz膮 ogromnie cenn膮 sk贸rk臋 jeszcze cenniejszego owocu.
Jeste艣my rze藕bieni tak samo jak embrion; umieramy, kom贸rki umieraj膮, aby inne mog艂y przybra膰 kszta艂t; kszta艂t ro艣nie i si臋 zmienia, widoczny jedynie dla wo艂aj膮cego; ostatecznie wszystko musi zosta膰 od艂upane, wni贸s艂szy uprzednio sw贸j wk艂ad.
Wspomnienia odp艂ywaj膮. Jeste艣my kszta艂towani. Nie ma s膮du, gdy偶 w 偶yciu nie ma doskona艂o艣ci, jedynie wolno艣膰. Powodzenie czy pora偶ka s膮 tym samym - oznaczaj膮 bycie kochanym.
Umrze膰, umilkn膮膰, nie oznacza zosta膰 zapomnianym czy utraconym.
Milczenie jest 艣wiat艂em przewodnim by艂ej mi艂o艣ci i bolesnego porodu.
Milczenie jest r贸wnie偶 sygna艂em.
Mitch siedzia艂 przy Kaye, gdy przychodzili i odchodzili lekarze i piel臋gniarki. Patrzy艂, jak coraz bardziej si臋 uspokaja, jakby to by艂o mo偶liwe, gdy oddech wci膮偶 powraca艂, a serce nadal bi艂o z powoln膮, dudni膮c膮 艂agodno艣ci膮.
Ten wiecz贸r, zanim si臋 zdrzemn膮艂, zako艅czy艂 ca艂uj膮c jej czo艂o i m贸wi膮c:
- Dobranoc, Ewo.
Mitch spa艂 na krze艣le. Cisza wype艂ni艂a pok贸j. 艢wiat sta艂 si臋 jakby pusty i nowy. Milczenie wype艂ni艂o Kaye.
We 艣nie Mitch w臋drowa艂 po wysokich, skalistych g贸rach, gdzie na 艣niegach napotka艂 kobiet臋.
Lynnwood, stan Waszyngton
2002
ZASTRZE呕ENIA
Tre艣膰 naukowa, zawarta w tej powie艣ci, pozostaje w znacznej mierze kontrowersyjna. Nauka zwykle zaczyna si臋 od spekulacji, ale z czasem musz膮 by膰 one potwierdzane badaniami, dowodami empirycznymi, zatwierdzane przez uczonych. Wszystkie przedstawiane tutaj domys艂y opieraj膮 si臋 wszak偶e w mniejszym b膮d藕 wi臋kszym stopniu na badaniach opisanych w tekstach i w szanowanych czasopismach naukowych. Do艂o偶y艂em wielkich stara艅, aby zabiega膰 o krytyk臋 dokonywan膮 przez naukowc贸w i wprowadza膰 poprawki tam, gdzie zdaniem znawc贸w zbytnio zbacza艂em na manowce.
Mimo to na pewno nie ustrzeg艂em si臋 b艂臋d贸w, ale obci膮偶aj膮 one wy艂膮cznie mnie, a nie naukowc贸w czy innych ch臋tnie udzielaj膮cych pomocy czytelnik贸w, kt贸rych wymieniam w podzi臋kowaniach.
Tak偶e przedstawiane tutaj spekulacje teologiczne opieraj膮 si臋 na dowodach empirycznych, osobistych i zaczerpni臋tych z wielu wa偶nych ksi膮偶ek. Owe dowody s膮 jednak niesamowite i wyj膮tkowo trudne do przedstawienia w spos贸b naukowy, gdy偶 z konieczno艣ci nie spos贸b ich potwierdzi膰. Prawda dla ich 艣wiadk贸w nie staje si臋 przez to w 偶adnej mierze mniej oczywista; po prostu ten rodzaj do艣wiadcze艅 偶yciowych nale偶y do tej samej kategorii co inne doznania ludzkie, takie jak mi艂o艣膰, my艣lenie abstrakcyjne i tw贸rcze, natchnienie artyst贸w.
Wszystkie te do艣wiadczenia s膮 osobiste i niepotwierdzalne, cho膰 jednocze艣nie powszechne; 偶adnego z nich wsp贸艂czesna nauka nie jest w stanie 艂atwo okre艣li膰 ilo艣ciowo ani zrozumie膰.
Nasuwa si臋 oczywiste pytanie dotycz膮ce ewolucji: czy opowiadam si臋 za neodarwinowsk膮 przypadkowo艣ci膮, czy za teistycznym projektem zewn臋trznym?
Odpowied藕 brzmi: za 偶adnym z tych pogl膮d贸w. Czy opowiadam si臋 za fundamentalistyczn膮 b膮d藕 kreacjonistyczn膮 koncepcj膮 naszych pocz膮tk贸w? Nie.
Moim zdaniem 偶ycie na Ziemi sk艂ada si臋 z licznych warstw sieci neuronowych. Wszystkie wsp贸艂dzia艂aj膮 w rozwi膮zywaniu takich problem贸w jak zyskanie dost臋pu do zasob贸w albo dalsze istnienie. Wszystkie 偶ywe istoty mierz膮 si臋 z problemami stawianymi im przez otoczenie i wszystkie s膮 przystosowane, aby pr贸bowa膰, z rozs膮dn膮 dawk膮 powodzenia, rozwi膮zywa膰 owe problemy. Umys艂 cz艂owieka jest jedynie kolejn膮 odmian膮 tego naturalnego procesu, niekoniecznie najbardziej wyrafinowan膮 czy najwy偶ej rozwini臋t膮. Odsy艂am do mojej powie艣ci Vitals.
Wprowadzam tak偶e rozr贸偶nienie mi臋dzy osobowo艣ci膮 samo艣wiadom膮 a umys艂em. Ludzka samo艣wiadomo艣膰 jest zjawiskiem psychospo艂ecznym, wynikaj膮cym ze sprz臋偶enia zwrotnego zachodz膮cego podczas wzorowania si臋 na zachowaniach s膮siad贸w oraz, niemal przypadkowo, z takiego modelowania w艂asnego zachowania, aby dopasowa膰 je do aktywno艣ci spo艂ecznej. Jednym z odga艂臋zie艅 tej zdolno艣ci jest pisanie powie艣ci.
Ja藕艅 nie jest z艂udzeniem; istnieje rzeczywi艣cie. Nie jest jednak jednolita, nie jest podstawowa i nie zawsze to ona kieruje.
Wydaje si臋, 偶e B贸g nie wprowadza drobnych poprawek ani do dziej贸w ludzko艣ci, ani przyrody. Wolno艣膰 ewolucyjna jest r贸wnie wa偶na co indywidualna wolno艣膰 cz艂owieka. Czy B贸g w og贸le ingeruje? Poza moim, i nie tylko moim, przekonaniem, 偶e poznajemy obecno艣膰 czego艣, co mo偶emy nazywa膰 Bogiem - co niew膮tpliwie jest rodzajem ingerencji - mog臋 odpowiedzie膰 jedynie, 偶e nie wiem.
Kiedy Kaye do艣wiadcza艂a swej epifanii, u艣wiadamia艂a sobie, 偶e „wo艂aj膮cy" przemawia nie tylko do niej, ale tak偶e do innych umys艂贸w w niej i poza ni膮. Epifania nie ogranicza si臋 do naszej 艣wiadomej ja藕ni, ani nawet do istot ludzkich.
Wyobra藕my sobie epifani臋 dotykaj膮c膮 naszej pod艣wiadomo艣ci, naszych umys艂贸w wewn臋trznych - systemu odporno艣ciowego - albo si臋gaj膮c膮 poza nas, aby dotyka膰 lasu czy oceanu... b膮d藕 te偶 rozleg艂ych i rozproszonych „umys艂贸w" jakiegokolwiek systemu ekologicznego.
Je偶eli jedynym uczciwym podej艣ciem przy pr贸bach zrozumienia zar贸wno przyrody, jak i Boga jest pokora, to na pewno takie wyobra偶enie powinno nam pom贸c, sprawiaj膮c, 偶e spokorniejemy.
KR脫TKI ELEMENTARZ BIOLOGICZNY
Ludzie s膮 organizmami zbudowanymi z wielu kom贸rek. Wi臋kszo艣膰 naszych kom贸rek posiada j膮dro, zawieraj膮ce „projekt" budowy ca艂ego organizmu. Miejscem przechowywania tego projektu jest DNA (kwas dezoksyrybonukleinowy); DNA wraz z uzupe艂niaj膮cymi go bia艂kami pomocniczymi i organellami stanowi komputer molekularny, czyli cz膮steczkowy, wyposa偶ony w pami臋膰 niezb臋dn膮 do skonstruowania okre艣lonego organizmu 偶ywego.
Bia艂ka s膮 maszynami molekularnymi zdolnymi do wykonywania niewiarygodnie skomplikowanych dzia艂a艅. To silniki 偶ycia, natomiast DNA jest matryc膮 kieruj膮c膮 wyrobem owych silnik贸w.
W kom贸rkach eukariotycznych DNA sk艂ada si臋 z dw贸ch splecionych z sob膮 nici - „podw贸jnej helisy" - ciasno upakowanych w z艂o偶onej strukturze zwanej chromatyn膮, kt贸ra w ka偶dym j膮drze kom贸rkowym jest uporz膮dkowana w chromosomy. Pomijaj膮c kilka wyj膮tk贸w, jak czerwone cia艂ka krwi i wyspecjalizowane kom贸rki uk艂adu odporno艣ciowego, w ka偶dej kom贸rce cia艂a ludzkiego DNA jest pe艂ne i identyczne. Naukowcy szacuj膮, 偶e genom cz艂owieka - komplet instrukcji genetycznych - liczy od sze艣膰dziesi臋ciu do stu tysi臋cy gen贸w. Geny s膮 elementami dziedziczonymi; definiuje si臋 je cz臋sto jako odcinki DNA zawieraj膮ce instrukcje kodowania jednego bia艂ka b膮d藕 kilku bia艂ek. Instrukcja ta mo偶e ulec transkrypcji, czyli zosta膰 przepisana na ni膰 RNA (kwas rybonukleinowy); nast臋pnie rybosomy dokonuj膮 translacji, czyli odczytania pierwotnych instrukcji DNA, i przeprowadzaj膮 syntez臋 bia艂ek. Niekt贸re geny pe艂ni膮 inne funkcje, na przyk艂ad tworz膮 RNA wchodz膮ce w sk艂ad rybosom贸w.
Wielu naukowc贸w uwa偶a, 偶e pierwotn膮 cz膮steczk膮 koduj膮c膮 偶ycie by艂o RNA, a DNA powsta艂o p贸藕niej.
Wi臋kszo艣膰 kom贸rek cia艂a poszczeg贸lnych osobnik贸w zawiera dok艂adnie takie samo DNA podczas ich wzrostu i rozwoju, lecz w ka偶dej kom贸rce inna jest ekspresja owego materia艂u genetycznego, czyli proces jego odczytywania i przepisywania. To dlatego identyczne kom贸rki eukariotyczne staj膮 si臋 r贸偶nymi tkankami.
Podczas transkrypcji DNA w RNA wyci臋ciu ulega wiele intron贸w, czyli tych odcink贸w nukleotyd贸w, kt贸re nie koduj膮 bia艂ek. Po wyci臋ciu pozostaj膮 fragmenty koduj膮ce bia艂ka, tak zwane egzony, kt贸re s膮 nast臋pnie scalane. Powsta艂a po transkrypcji cz膮steczka RNA mo偶e zawiera膰 r贸偶ne zestawienia owych egzon贸w, a przez to tworzy膰 r贸偶ne bia艂ka. Tak wi臋c jeden gen mo偶e powodowa膰 powstawanie w r贸偶nym czasie wielu odmiennych wyrob贸w.
Bakterie to male艅kie organizmy jednokom贸rkowe. Ich DNA nie jest skupione w j膮drze, lecz rozproszone w ca艂ej kom贸rce. Genom bakterii nie ma intron贸w, sk艂ada si臋 wy艂膮cznie z egzon贸w, dzi臋ki czemu stworzenia te s膮 bardzo zwarte i sprawne. Bakterie mog膮 si臋 zachowywa膰 jak organizmy spo艂eczne; r贸偶ne ich odmiany wsp贸艂dzia艂aj膮 b膮d藕 rywalizuj膮 w 艣rodowisku przy odnajdywaniu i wykorzystywaniu jego zasob贸w. W warunkach naturalnych bakterie cz臋sto skupiaj膮 si臋, tworz膮c kolonie w postaci biofilm贸w. Przyk艂adem takich biofilm贸w mo偶e by膰 warstewka 艣luzu powstaj膮ca w lod贸wce na zepsutych warzywach. Biofilmy mog膮 wyst臋powa膰 tak偶e w naszych wn臋trzno艣ciach, przewodach moczowych i na z臋bach, powoduj膮c niekiedy k艂opoty zdrowotne; ponadto wyspecjalizowane kolonie bakterii chroni膮 nasz膮 sk贸r臋, jam臋 ustn膮 i inne cz臋艣ci cia艂a. Bakterie maj膮 ogromne znaczenie i chocia偶 niekt贸re mog膮 wywo艂ywa膰 choroby, inne s膮 niezb臋dne dla naszego istnienia. Niekt贸rzy biolodzy uwa偶aj膮, 偶e bakterie stanowi艂y zal膮偶ek wszystkich form 偶ycia, a kom贸rki eukariotyczne - takie chocia偶by jak te tworz膮ce nasze cia艂a - powsta艂y z dawnych kolonii bakterii. W tym sensie mo偶emy by膰 po prostu statkami kosmicznymi przenosz膮cymi bakterie.
Bakterie wymieniaj膮 mi臋dzy sob膮 male艅kie, koliste cz膮steczki DNA, zwane plazmidami, kt贸re uzupe艂niaj膮 genom bakterii i pozwalaj膮 im szybko reagowa膰 na zagro偶enia, na przyk艂ad w postaci antybiotyk贸w. Plazmidy tworz膮 wsp贸ln膮 bibliotek臋, do kt贸rej mog膮 si臋ga膰 bakterie wielu r贸偶nych rodzaj贸w, aby ich 偶ycie stawa艂o si臋 bardziej skuteczne.
Bakterie i niemal wszystkie inne organizmy 偶ywe mog膮 pa艣膰 ofiar膮 ataku wirus贸w. Wirusy s膮 bardzo male艅kie, zwykle stanowi膮 jedynie opakowane cz膮steczki DNA lub RNA i nie potrafi膮 rozmna偶a膰 si臋 samodzielnie. Aby si臋 rozmna偶a膰, przejmuj膮 w艂adz臋 nad maszyneri膮 reprodukcyjn膮 kom贸rki i zmuszaj膮 j膮 do tworzenia nowych wirus贸w. Wirusy atakuj膮ce bakterie s膮 nazywane bakteriofagami („zjadaczami bakterii") albo w skr贸cie fagami. Wiele fag贸w przenosi materia艂 genetyczny swych bakteryjnych 偶ywicieli, podobnie jak niekt贸re wirusy zwierz臋ce i ro艣linne.
Niewykluczone, 偶e wirusy powsta艂y z tych odcink贸w DNA, kt贸re potrafi膮 porusza膰 si臋 w kom贸rce, zar贸wno w obr臋bie jednego chromosomu, jak i mi臋dzy chromosomami. Wirusy to zasadniczo w臋drowne odcinki materia艂u genetycznego, kt贸re nauczy艂y si臋 „przywdziewa膰 skafandry kosmiczne" i opuszcza膰 kom贸rk臋.
KR脫TKI S艁OWNICZEK
TERMIN脫W NAUKOWYCH
Antybiotyki: obszerna klasa produkowanych przez r贸偶nego rodzaju organizmy substancji, kt贸re potrafi膮 zabija膰 bakterie. Antybiotyki nie dzia艂aj膮 na wirusy.
Antygen: obca substancja b膮d藕 cz臋艣膰 organizmu, kt贸ra wywo艂uje tworzenie przeciwcia艂 jako cz臋艣膰 wzbudzania odpowiedzi odporno艣ciowej.
Bakterie: prokarioty, male艅kie 偶ywe kom贸rki, kt贸rych materia艂 genetyczny nie jest zamkni臋ty w j膮drze kom贸rkowym. Bakterie pe艂ni膮 bardzo wa偶n膮 funkcj臋 w przyrodzie i stanowi膮 podstaw臋 wszystkich 艂a艅cuch贸w pokarmowych.
Bakteriofag: patrz fag.
Bia艂ko: geny cz臋sto koduj膮 bia艂ka, kt贸re wspomagaj膮 budow臋 i dzia艂anie organizmu. Bia艂ka to zespo艂y cz膮steczek sk艂adaj膮ce si臋 z 艂a艅cuch贸w dwudziestu r贸偶nego rodzaju aminokwas贸w. Bia艂ka mog膮 si臋 艂膮czy膰 w 艂a艅cuchy lub grudki. Kolagen, enzymy, liczne hormony, keratyna i przeciwcia艂a to tylko drobna cz臋艣膰 r贸偶nych rodzaj贸w bia艂ek.
Chromosom: zesp贸艂 ciasno upakowanych i zwini臋tych cz膮steczek DNA. Kom贸rki diploidalne, takie jak kom贸rki organizm贸w ludzkich, maj膮 dwa garnitury po dwadzie艣cia dwa autosomy oraz dwa chromosomy p艂ciowe; kom贸rki haploidalne, takie jak gamety - plemniki b膮d藕 kom贸rki jajowe - maj膮 tylko jeden garnitur chromosom贸w. Ca艂kowita liczba chromosom贸w r贸偶ni si臋 u ma艂p i ludzi. Liczby chromosom贸w u gatunk贸w zwanych naszymi przodkami, takich jak Homo sapiens neandertalensis i Homo erectus nie s膮 znane; wszelkie DNA uzyskiwane ze skamielin, nawet stosunkowo niedawnych (maj膮cych poni偶ej 20000 lat), ogranicza si臋 zasadniczo do DNA mitochondrialnego. Poliploidalno艣膰 - posiadanie dodatkowych garnitur贸w chromosom贸w - prowadzi do bezp艂odno艣ci potomstwa albo ca艂kowicie wyklucza rozmna偶anie si臋 organizm贸w i cz臋sto mo偶e wyznacza膰 barier臋 mi臋dzy gatunkami. Powinno to uniemo偶liwia膰 posiadanie dzieci przez osobnik贸w SHEVY z przedstawicielami starszej odmiany cz艂owieka. Najwyra藕niej tak nie jest. Zdumiewa to naukowc贸w, konieczne s膮 dalsze badania.
Chromosomy p艂ci: u ludzi chromosom X i Y. Dwa chromosomy X determinuj膮 p艂e膰 偶e艅sk膮; X i Y m臋sk膮. Inne gatunki maj膮 odmienne rodzaje chromosom贸w p艂ci.
Cz艂owiek wsp贸艂czesny: Homo sapiens sapiens. Rodzaj Homo, gatunek sapiens, podgatunek sapiens. Nazw臋 Homo sapiens sapiens mo偶na przet艂umaczy膰 „Cz艂owiek m膮dry, wiedz膮cy", lecz tak偶e „Cz艂owiek dyskretny, delektuj膮cy si臋".
DNA: kwas dezoksyrybonukleinowy, s艂ynna cz膮steczka w postaci podw贸jnej helisy, kt贸ra koduje bia艂ka i inne elementy mog膮ce tworzy膰 fenotyp b膮d藕 kierowa膰 budow膮 organizmu.
Egzon: odcinek DNA koduj膮cy bia艂ka lub RNA.
Element mobilny: (element ruchomy): w臋druj膮cy odcinek DNA. Transpozony mog膮 si臋 przemieszcza膰 albo kopiowa膰 swoje DNA w r贸偶nych miejscach 艂a艅cucha DNA poprzez polimeraz臋 DNA. Retrotranspozony zawieraj膮 w艂asn膮 odwrotn膮 transkryptaz臋, kt贸ra zapewnia im pewn膮 niezale偶no艣膰 od genomu. Jak wykaza艂a Barbara McCIintock i inni badacze, elementy mobilne wywo艂uj膮 u ro艣lin r贸偶norodno艣膰; niekt贸rzy s膮dz膮 jednak, 偶e s膮 to najcz臋艣ciej tak zwane„geny samolubne", powielane bez korzy艣ci dla organizmu. Genetycy znajduj膮 coraz to nowe dowody wskazuj膮ce, 偶e elementy mobilne w DNA powoduj膮 powstawanie zmian we wszystkich genomach, a mo偶e pomagaj膮 regulowa膰 rozw贸j embrionalny i proces ewolucji.
ERV: (skr贸t z ang. endogenous retrovirus) - retrowirus endogenny: wirus umieszczaj膮cy sw贸j materia艂 genetyczny w DNA gospodarza. W艂膮czony w DNA prowirus wi臋kszo艣膰 czasu tkwi w u艣pieniu. ERV mog膮 by膰 dawne i fragmentaryczne, tak wi臋c nie s膮 ju偶 w stanie tworzy膰 wirus贸w czynnych.
Fag: wirus, kt贸rego gospodarzem jest bakteria. Wiele rodzaj贸w fag贸w zabija swych gospodarzy niemal natychmiast i mo偶e s艂u偶y膰 jako 艣rodek antybakteryjny. Liczne bakterie maj膮 co najmniej jeden fag specyficzny dla nich, a cz臋sto jest ich wiele. Fagi i bakterie zawsze, m贸wi膮c ewolucyjnie, prowadz膮 walk臋 o przewag臋.
Fenotyp: budowa fizyczna organizmu b膮d藕 odr臋bnej grupy organizm贸w. Fenotyp jest okre艣lany przez genotyp oddzia艂uj膮cy ze 艣rodowiskiem i rozwijaj膮cy si臋 w nim.
Feromon: wiadomo艣膰 chemiczna wysy艂ana przez osobnika, kt贸ra wp艂ywa na fizjologi臋 i zachowanie innych cz艂onk贸w tego samego gatunku. Feromony wywo艂uj膮 ten sam skutek bez wzgl臋du na to, czy owa wiadomo艣膰 chemiczna jest odbierana 艣wiadomie (wyczuwana jako zapach), czy te偶 nie. Feromony ssak贸w, w postaci „zapach贸w spo艂ecznych", z kt贸rymi jeden osobnik danego gatunku styka si臋 podczas kontaktu z innym, powoduj膮 zmiany na poziomie hormonalnym i w zachowaniu. Patrz: womeroferyna.
Fr膮chanie: tak偶e flehman albo flehmen. Wci膮ganie powietrza nad narz膮dem przylemieszowym w celu wykrywania feromon贸w. Patrz: narz膮d przylemieszowy.
Gen: definicja genu si臋 zmienia. Ostatnio za gen uwa偶a si臋 „odcinek DNA lub RNA pe艂ni膮cy okre艣lon膮 funkcj臋". Dok艂adniej przez gen mo偶na rozumie膰 taki odcinek DNA, kt贸ry koduje jak膮艣 cz膮steczk臋, najcz臋艣ciej bia艂ko. Opr贸cz nukleotyd贸w koduj膮cych bia艂ko gen zawiera tak偶e odcinki okre艣laj膮ce, jak silna b臋dzie ekspresja genu, jakiego rodzaju bia艂ka dotyczy i kiedy nast膮pi. Geny poddane dzia艂aniu r贸偶nych bod藕c贸w mog膮 tworzy膰 odmienne po艂膮czenia bia艂ek. Mo偶na 艣mia艂o uzna膰 gen za male艅ki warsztat i komputer wewn膮trz znacznie wi臋kszej fabryki i komputera, czyli genomu.
Genom: ca艂o艣膰 materia艂u genetycznego jakiego艣 organizmu. U ludzi, jak si臋 okazuje, genom sk艂ada si臋 z oko艂o trzydziestu tysi臋cy gen贸w - od po艂owy do jednej trzeciej liczby przewidywanej w czasie ukazania si臋 orygina艂u Radia Darwina.
Genotyp: sk艂ad genetyczny organizmu lub odr臋bnej grupy organizm贸w.
Glikom: pe艂en zestaw cukr贸w (w臋glowodan贸w) i pokrewnych zwi膮zk贸w zawartych w kom贸rce. Cukry mog膮 si臋 艂膮czy膰 z bia艂kami i lipidami, tworz膮c glikoproteiny i glikolipidy.
HERV: (skr贸t z ang. human endogenous retrovirus) - ludzki retrowirus endogenny. Nasz materia艂 genetyczny zawiera wiele 艣lad贸w po dawnych zaka偶eniach retrowirusami. Niekt贸rzy badacze szacuj膮, 偶e nawet jedna trzecia ca艂ego naszego materia艂u genetycznego mo偶e si臋 sk艂ada膰 ze starych retrowirus贸w. Jak dot膮d nie jest znany ani jeden przyk艂ad owych dawnych gen贸w wirusowych wytwarzaj膮cych cz膮stki zaka藕ne (wiriony), kt贸re mog膮 si臋 przenosi膰 z kom贸rki do kom贸rki poprzez przekazywanie pionowe b膮d藕 poziome. Wiele HERV-贸w wytwarza jednak w kom贸rce cz膮stki wirusopodobne i nie wiadomo dotychczas, czy cz膮stki te pe艂ni膮 jak膮艣 funkcj臋 ani czy stwarzaj膮 k艂opoty. Wszystkie HERV-y s膮 cz臋艣ci膮 naszego genomu i s膮 przekazywane pionowo podczas rozmna偶ania, od rodzic贸w do potomstwa. Zaka偶enie gamet przez retrowirusy jest na razie najlepszym wyja艣nieniem obecno艣ci HERV-贸w w naszym genomie. ERV, czyli wirusy endogenne, wyst臋puj膮 w wielu innych organizmach.
Homo erectus: og贸lne okre艣lenie skamienia艂o艣ci rodzaju Homo, datowanych chronologicznie i ewolucyjnie jako poprzedzaj膮ce Homo sapiens. Homo erectus by艂 bardzo udanym gatunkiem cz艂owieka, 偶yj膮cym co najmniej milion lat. Nazywanie jakichkolwiek z tych skamienia艂o艣ci„naszymi przodkami" jest w膮tpliwe z przyczyn zar贸wno naukowych, jak i filozoficznych, lecz stanowi prosty i 艂atwy do zrozumienia opis z艂o偶onych zwi膮zk贸w pokrewie艅stwa. W literaturze naukowej napotykamy wiele pogl膮d贸w na charakter owego pokrewie艅stwa, lecz szybki rozw贸j genetyki doprowadzi przypuszczalnie w ci膮gu nast臋pnych kilkunastu lat do jego ustalenia i uproszczenia.
Introny: odcinki DNA, kt贸re zwykle nie koduj膮 bia艂ek. W wi臋kszo艣ci kom贸rek eukariotycznych geny sk艂adaj膮 si臋 z przemieszanych egzon贸w i intron贸w. Introny s膮 wycinane z przepisywanego RNA matrycowego (mRNA), zanim trafia on do rybosom贸w; rybosomy wykorzystuj膮 kod zawarty w odcinkach mRNA do budowy z aminokwas贸w okre艣lonych bia艂ek. Bakterie nie maj膮 intron贸w.
Kromanio艅czyk: wczesna odmiana cz艂owieka wsp贸艂czesnego, Homo sapiens sapiens, odkryta w Cro-Magnon we Francji. Homo to nazwa rodzaju, sapiens gatunku, a drugie sapiens podgatunku.
Ksenotransplant: przeszczep cz艂owiekowi tkanek i narz膮d贸w niepochodz膮cych od innego cz艂owieka. Ksenotransplantami w przesz艂o艣ci by艂y narz膮dy pawian贸w i innych ma艂p. Obecnie wi臋kszo艣膰 bada艅 nad przeszczepami ksenologicznymi skupia si臋 na tkankach i narz膮dach 艣wi艅. Przeszczepy takie mog膮 by膰 ryzykowne ze wzgl臋du na istnienie w tkankach dawc贸w u艣pionych wirus贸w (patrz ERV, opryszczka, PERV.) Opisany w tej ksi膮偶ce przypadek pani Carli Rhine jest nieprawdopodobny w prawdziwym 偶yciu; jej choroby wynikaj膮 z nieszcz臋snego po艂膮czenia stosunkowo rzadkich ewolucyjnych reakcji wirusowych i przeszczepu. Mimo to mo偶liwo艣ci zaka偶enia wirusowego albo rekombinacji wirusowej u ludzi, kt贸rym przeszczepiono tkanki zwierz臋ce, s膮 ca艂kowicie realne i wymagaj膮 dalszych bada艅.
Lipidy: grupa zwi膮zk贸w organicznych, takich jak t艂uszcze, olejki, woski i sterole. Lipidy mog膮 tworzy膰 liczne sk艂adniki buduj膮ce kom贸rk臋, w tym jej 艣cian臋 lub b艂on臋.
Lipom: pe艂en zestaw lipid贸w zawartych w kom贸rce. Lipidy mog膮 tak偶e 艂膮czy膰 si臋 z cukrami i bia艂kami (patrz: glikom i proteom).
Mitochondrium, mitochondria: organelle kom贸rkowe przetwarzaj膮ce cukry dla uzyskania powszechnego paliwa kom贸rek, adenozynotrifosforanu, czyli w skr贸cie ATP. Powszechnie uwa偶a si臋, 偶e mitochondria to silnie dostosowani potomkowie bakterii, kt贸rzy miliardy lat temu zostali wch艂oni臋ci przez kom贸rki gospodarza. Mitochondria posiadaj膮 w艂asne p臋tle DNA, stanowi膮ce w ka偶dej kom贸rce oddzielny genom. DNA mitochondrialne, jako kr贸tsze i prostsze, jest cz臋sto u偶ywane podczas analizowania skamienia艂o艣ci.
Mutacja: zmiana w genie lub odcinku DNA. Mo偶e by膰 przypadkowa, oboj臋tna, a nawet szkodliwa; zdarzaj膮 si臋 tak偶e korzystne, prowadz膮ce do powstania bardziej wydajnych bia艂ek. Mutacje mog膮 powodowa膰 zmienno艣膰 fenotypu albo budowy fizycznej organizmu. Mutacje przypadkowe s膮 zazwyczaj oboj臋tne b膮d藕 gro藕ne dla zdrowia organizmu.
Narz膮d przylemieszowy: (zwany te偶 narz膮dem Jacobsona): sk艂ada si臋 z dw贸ch jam o wylotach w podniebieniu albo w przegrodzie nosowej. Narz膮d ten u ssak贸w poza cz艂owiekiem wychwytuje feromony wywo艂uj膮ce odpowied藕 hormonaln膮 i r贸偶nice w zachowaniu si臋 obu p艂ci. „Fr膮chanie" to okre艣lenie opisuj膮ce wci膮ganie powietrza przez jamy wiod膮ce do tego narz膮du, u niekt贸rych ssak贸w znajduj膮cego si臋 w podniebieniu jamy ustnej. Mo偶na czasami zauwa偶y膰, jak koty podczas w膮chania czego艣 ostrego 艣ci膮gaj膮 g贸rn膮 warg臋; nosi to tak偶e nazw臋 reakcji flehman lub flehmen, wi膮zanej zwykle z badaniem moczu, oznaczaniem terenu zapachami itp. Podobnie zachowuj膮 si臋 w臋偶e, 艣ci膮gaj膮c zapachy z powietrza swymi wystrzeliwanymi j臋zykami. Ludzie maj膮 jamy przylemieszowe, chocia偶 bardzo niewielkie i do艣膰 trudne do odnalezienia; mog膮 one odgrywa膰 jak膮艣 rol臋 w 艂膮czeniu si臋 w pary i w innych zachowaniach. W roku 1995 artyku艂 w czasopi艣mie naukowym przestrzeg艂 chirurg贸w plastycznych, aby podczas wykonywania zabieg贸w chirurgii odtworzeniowej zachowywali ludzki narz膮d przylemieszowy, gdy偶 jego uszkodzenie wywo艂uje utrat臋 zainteresowania sprawami seksu, co mo偶e prowadzi膰 do proces贸w s膮dowych.
Neandertalczyk: Homo sapiens neandertalensis. By膰 mo偶e przodek cz艂owieka. Dzisiejsi antropolodzy i genetycy prowadz膮 obecnie sp贸r, czy neandertalczycy byli naszymi przodkami, opieraj膮c swe argumenty na DNA mitochondrialnym ekstrahowanym z dawnych ko艣ci. Dowody s膮 niejednoznaczne najprawdopodobniej dlatego, 偶e po prostu nie wiemy jeszcze, jak powstaj膮 i jak si臋 rozwijaj膮 gatunki i podgatunki.
Odpowied藕 immunologiczna: (odporno艣膰, uodpornienie): przywo艂anie i przygotowanie kom贸rek obronnych organizmu do odparcia ataku i zniszczenia patogen贸w, czyli organizm贸w chorobotw贸rczych, takich jak wirusy lub bakterie. Odpowied藕 immunologiczna za obce mo偶e uzna膰 tak偶e kom贸rki niepatogeniczne b膮d藕 cz臋艣膰 zwyk艂ych tkanek organizmu; przeszczepione narz膮dy wywo艂uj膮 odpowied藕 immunologiczn膮 i mog膮 zosta膰 odrzucone. Choroby autoimmunologiczne, takie jak stwardnienie rozsiane i r贸偶ne rodzaje reumatoidalnego zapalenia staw贸w, mog膮 wyst臋powa膰 lub nawraca膰 w odpowiedzi na spowodowane stresem uaktywnienie si臋 wirus贸w. U ludzi jako przyczyn臋 niekt贸rych chor贸b autoimmunologicznych wskazuje si臋 uaktywnienie wirus贸w ERV.
Opryszczka: HSV-1 lub 2. Odmiany wirusa opryszczki pospolitej s膮 odpowiedzialne za opryszczk臋 wargow膮 i opryszczk臋 narz膮d贸w p艂ciowych. Cho膰 wirusy opryszczki nie s膮 retrowirusami, mog膮 przez lata tkwi膰 u艣pione w kom贸rkach nerwowych, a potem uaktywnia膰 si臋 w odpowiedzi na stres. Ospa wietrzna i jej nawracaj膮ca posta膰, p贸艂pasiec, s膮 tak偶e chorobami pokrewnymi opryszczce.
Patogen: organizm chorobotw贸rczy. Jest wiele r贸偶nych odmian patogen贸w: wirusy, bakterie, grzyby, protisty (zwane poprzednio pierwotniakami - protozoa) i wielokom贸rkowce (metazoa), takie jak nicienie.
PERV: (skr贸t z ang. porcine endogenous retrovirus) - 艣wi艅ski retrowirus endogenny. Dawne retrowirusy wyst臋puj膮ce w genomie 艣wi艅. Patrz: ERV.
Poliploidalno艣膰: patrz chromosom.
Proteom, proteomika: pe艂en zestaw bia艂ek zawartych w kom贸rce b膮d藕 zespole kom贸rek, albo w ca艂ym odr臋bnym organizmie. R贸偶ne tkanki z tego samego zestawu gen贸w wytwarzaj膮 odmienne bia艂ka; aktywacja gen贸w w odr臋bnych tkankach w r贸偶nym czasie powoduje zr贸偶nicowanie proteomu kom贸rek. Rozpoznanie, kt贸re geny zosta艂y uaktywnione, jest mo偶liwe poprzez zidentyfikowanie bia艂ek b膮d藕 innych produkt贸w genowych (patrz: glikom i lipom).
Prowirus: kod genetyczny wirusa w贸wczas, gdy jest zawarty w DNA gospodarza.
Przeciwcia艂o: cz膮steczka, kt贸ra 艂膮czy si臋 z antygenem, neutralizuje go i uruchamia inne sposoby obrony przed intruzem.
Radiologia: tworzenie obraz贸w wn臋trza cia艂a z wykorzystaniem promieniowania. Nale偶y tu prze艣wietlanie rentgenowskie, skanowanie metod膮 PET (skr贸t angielskiej nazwy positron emission tomography, czyli pozytonowa tomografia emisyjna), skanowanie metod膮 CAT (skr贸t angielskiej nazwy computerized axial tomography, czyli komputerowa tomografia osiowa), itd.
Rekombinacja: wymiana gen贸w mi臋dzy organizmami i wirusami albo wewn膮trz tych grup. Rozmna偶anie p艂ciowe jest rodzajem takiej wymiany; bakterie i wirusy mog膮 dokonywa膰 rekombinacji gen贸w na wiele r贸偶nych sposob贸w. Rekombinacj臋 mo偶na tak偶e przeprowadza膰 sztucznie w laboratorium.
Retrotranspozon, retropozon, retrogen: patrz element mobilny.
Retrowirus: wirus zawieraj膮cy ni膰 RNA, kt贸ry umieszcza sw贸j kod w DNA gospodarza w oczekiwaniu na p贸藕niejsz膮 replikacj臋. Replikacja nast臋puj臋 cz臋sto dopiero po latach. Retrowirusy powoduj膮 AIDS i inne choroby.
RNA: kwas rybonukleinowy. Po艣rednia, uzupe艂niaj膮ca kopia DNA; rybosomy u偶ywaj膮 RNA matrycowego (mRNA) jako matrycy przy budowie bia艂ek. Wiele wirus贸w sk艂ada si臋 z pojedynczej lub podw贸jnej nici RNA, zwykle transkrybowanej na DNA przez gospodarza.
Sekwencjonowanie: ustalanie kolejno艣ci cz膮stek w polimerze, na przyk艂ad bia艂ku lub kwasie nukleinowym; w genetyce: odkrywanie kolejno艣ci par nukleotydowych w genie b膮d藕 w odcinku DNA lub RNA, tak偶e w ca艂ym genomie. Ustalanie sekwencji ca艂ego genomu cz艂owieka post臋puje wielkimi krokami, ale wyci膮ganie wniosk贸w opartych na tej narastaj膮cej wiedzy jest ci膮gle w powijakach.
SHEVA: fikcyjny ludzki retrowirus endogenny, kt贸ry potrafi tworzy膰 zaka藕n膮 cz膮stk臋 wirusow膮, czyli wirion; HERV zaka藕ny. Jak dot膮d taki HERV nie jest znany. W Radiu Darwina i w tej powie艣ci SHEVA przenosi mi臋dzy osobnikami g艂贸wne instrukcje takiego przekszta艂cenia genomu, 偶e daje to now膮 odmian臋 cz艂owieka. W istocie SHEVA uruchamia istniej膮ce ju偶 „od艂ogowe" odcinki genetyczne, kt贸re wsp贸艂dzia艂aj膮 na wypr贸bowane sposoby przy powstawaniu nieznacznie odmiennego fenotypu cz艂owieka.
Shiver: hipotetyczne uaktywnienie u艣pionych retrowirus贸w endogennych, do jakiego dosz艂o u kobiety w ci膮偶y SHEVA. Rekombinacja gen贸w wirus贸w egzogennych i endogennych mo偶e wie艣膰 do powstawania nowych wirus贸w o nieznanych mo偶liwo艣ciach patogennych.
Szczepionka: substancja wywo艂uj膮ca odpowied藕 immunologiczn膮 na organizm chorobotw贸rczy (patrz: przeciwcia艂o, antygen, odpowied藕 immunologiczna).
Transpozon: patrz element mobilny.
Wirion: zaka藕na cz膮stka wirusowa.
Wirus: nieo偶ywiona, lecz czynna organicznie cz膮stka, kt贸ra potrafi wnika膰 do kom贸rki i wykorzystywa膰 jej aparat kopiuj膮cy do namna偶ania nowych wirus贸w. Wirusy zbudowane s膮 z DNA lub RNA, otoczonego zwykle p艂aszczem bia艂kowym, czyli kapsydem. Kapsyd z kolei mo偶e otacza膰 os艂onka. Znane s膮 setki tysi臋cy odmian wirus贸w, mog膮 by膰 te偶 miliony dotychczas nieopisanych. Patrz: wirus egzogenny, ERV.
Wirus egzogenny: wirus, kt贸ry nie umieszcza na d艂u偶sz膮 met臋 swoich gen贸w w DNA gospodarza. Niekt贸re wirusy, takie jak MMTV, co jest skr贸tem angielskiej nazwy mouse mammary tumor virus, czyli mysi wirus raka sutka, posiadaj膮 przypuszczalnie zdolno艣膰 decydowania, czy w艂膮cza膰, czy te偶 nie, sw贸j kod genetyczny do DNA gospodarza. Patrz: ERV.
Womeroferyna: nazwa rynkowa feromonu wykrywanego przez ludzki narz膮d przylemieszowy (takiego samego jak feromony ssak贸w wykrywane przez ich narz膮dy przylemieszowe).
KR脫TKIE WSKAZ脫WKI
BIBLIOGRAFICZNE
Zwi臋z艂e, elegancko napisane i konserwatywne opisanie teorii ewolucji w ramach neodarwinizmu mo偶na znale藕膰 w ksi膮偶ce Richarda Dawkinsa River out of Eden: A Darwinian View of Life, BasicBooks 1995 (wydanie polskie: Rzeka gen贸w, Warszawa 1995). Dawkins nale偶y do najlepiej pisz膮cych naukowc贸w i jest znakomitym wzorcem dla wszystkich, kt贸rzy pragn膮 podwa偶a膰 przyjmowane powszechnie koncepcje biologii i ewolucji. Uwa偶am osobi艣cie, 偶e w wielu kwestiach si臋 myli, ale prowadzi dyskusj臋 na poziomie dla wielu nieosi膮galnym.
Nowsza i poruszaj膮ca bardziej szczeg贸艂owe zagadnienia jest ksi膮偶ka Ernsta Mayra podsumowuj膮ca ca艂e jego 偶ycie naukowe, What Evolution Is, Perseus Book 2002. Stanowi kolejne jasne i nieust臋pliwe opowiedzenie si臋 za paradygmatem dzisiejszego darwinizmu. Zapewne nie pojawi si臋 ju偶 wybitniejszy obro艅ca dawnych pogl膮d贸w na temat ewolucji darwinowskiej.
Nowe pogl膮dy wy艂aniaj膮 si臋 w ka偶dej chwili, nawet tej.
Stephen fay Gould ju偶 niestety opu艣ci艂 ten 艣wiat. Polecam wszystkie jego pe艂ne wiedzy i pasji ksi膮偶ki i eseje, ale zw艂aszcza niedoskona艂膮, cho膰 pomimo to fascynuj膮c膮 i pouczaj膮c膮 ksi膮偶k臋 Wonderful Life, Norton 1989.
Dobrym wprowadzeniem do lepszego zrozumienia zam臋tu, w jakim znalaz艂a si臋 teoria ewolucji, jest ksi膮偶ka Nilesa Eldredge'a Reinventing Darwin: The Great Debate at the High Table of Evolutionary Theory, Wiley 1995. Eldredge i Gould s膮 obecnie uwa偶ani za tw贸rc贸w koncepcji skok贸w ewolucyjnych, zwanej punktualizmem, ale pogl膮d taki mo偶na znale藕膰 wcze艣niej w dzie艂ach takich mistrz贸w jak Ernst Mayr, a nawet ju偶 u Darwina. Bez wzgl臋du na jej autorstwo, idea punktualizmu by艂a jednym z g艂贸wnych bod藕c贸w, kt贸re doprowadzi艂y mnie do napisania Radia Darwina. Gould i Eldredge nie ponosz膮 oczywi艣cie najmniejszej winy za b艂臋dy tej ksi膮偶ki.
Ksi膮偶ka Petera J. Bowlera The Non-Darwinian Revolution: Reinterpreting a Historical Myth (John Hopkins 1988) jest jednocze艣nie w pe艂ni naukowa i zajmuj膮ca.
Doskona艂ym wprowadzeniem do genetyki jest ksi膮偶ka Dealing with Genes: The Language of Heredity, autorstwa Paula Berga i Maxine Singer, University Science Books 1992 (wydanie polskie: J臋zyk gen贸w, Pr贸szy艅ski i S-ka 1997). Cho膰 ma ju偶 kilkana艣cie 艂at, zawarte w niej informacje s膮 nadal u偶yteczne, a ca艂a postawa autor贸w jest skierowana na przysz艂o艣膰. Mo偶e zapewni膰 przygotowanie czytelnika do poni偶ej opisanych pozycji.
Lynn Margulis i Dorion Sagan doskona艂膮 krytyk臋 neodarwinizmu zawarli w ksi膮偶ce Acquiring Genomes: A Theory on the Origins of Species, BasicBooks 2002. Margulis jako jedna z pierwszych rozwa偶a艂a systemy wsp贸艂pracuj膮ce i symbiotyczne, za艣 wraz ze swoim synem Dorionem tworzy najbardziej stymuluj膮cy zesp贸艂 autorski pisz膮cy ksi膮偶ki popularnonaukowe o wsp贸艂czesnej biologii.
Jeszcze bardziej radykalna od Margulis, cho膰 r贸wnie jak ona uprzejma i zachowuj膮ca zdrowy rozs膮dek, jest Lynn Caporale, kt贸rej ksi膮偶ka Darwin in the Genome: Molecular Strategies in Biological Evolution (McGraw-Hill 2003), w jasny i przemy艣lany spos贸b bada, jak genomika kszta艂tuje i przemienia dyskusj臋 dotycz膮c膮 ewolucji.
Ksi膮偶ka Lamarck's Signature: How Retrogenes are Changing Darwin's Natural Selection Paradigm, kt贸rej autorami s膮 Edward J. Steele, Robyn A. Lindley i Robert V. Blanden (Perseus Books 1988), skupia si臋 na jednej z mo偶liwych przyczyn i na rozstrzygaj膮cym czynniku zr贸偶nicowania genomu.
Podstawow膮 pozycj膮 w nowoczesnej biologii jest ksi膮偶ka Retroviruses pod redakcj膮 Johna M. Coffina, Stephena H. Hughesa i Harolda E. Varmusa, Cold Spring Harbor Laboratory Press 1997. Ten przeznaczony g艂贸wnie dla profesjonalnych badaczy rygorystyczny i pionierski zbi贸r artyku艂贸w jest pe艂en przydatnych informacji.
Ogromne znaczenie dla moich dw贸ch powie艣ci mia艂a ksi膮偶ka Frederica Bushmana Lateral DNA Transfer Mechanism & Consequences, Cold Spring Harbor Laboratory Press 2002. Stanowi ona wa偶ne om贸wienie wszystkiego, co obecnie wiadomo o transformacji DNA poprzez wirusy, transpozony, plazmidy itd. Uwa偶am t臋 pozycj臋 za jedn膮 z najbardziej znacz膮cych ksi膮偶ek biologicznych wydanych w ci膮gu ostatnich dziesi臋ciu lat.
Ksi膮偶ka Jamesa V. Kohla The Scent of Eros [dok艂adniej: James V. Kohl, Robert T. Francoeur - The Scent of Eros. Mysteries of Odor in Human Sexuality - przyp. t艂um.] (1995; nowe, poprawione wydanie: Continuum 2002) jest bogatym 藕r贸d艂em danych na temat feromon贸w, porozumiewania si臋 ludzi za po艣rednictwem zapach贸w oraz wp艂ywu zmys艂u w臋chu na seksualno艣膰 cz艂owieka.
Wspomnianym dziedzinom po艣wi臋cono wiele wspania艂ych tekst贸w w innych ksi膮偶kach popularnonaukowych, podr臋cznikach i czasopismach. Poszukiwanie nazwisk autor贸w i temat贸w w ksi臋garniach sieciowych mo偶e by膰 dobrym sposobem na skakanie po r贸偶nych kwestiach. Dzi臋ki temu zapoznamy si臋 z bardzo drobn膮 cz膮stk膮 zasob贸w Sieci.
Wpisywanie w wyszukiwarkach sieciowych, takich jak Google, odpowiednich s艂贸w kluczowych („HERV", „Retrotranspozon", „Barbara McClintock", „Homo erectus", „Mitochondria" itd.) mo偶e wys艂a膰 zainteresowanego czytelnika jednocze艣nie do raju i na pole minowe recenzowanych i nierecenzowanych artyku艂贸w naukowych, zada艅 i osi膮gni臋膰 badawczych, pogl膮d贸w, a nawet nielicznych tyrad o zr贸偶nicowanym stopniu erudycji. Trzeba by膰 bardzo ostro偶nym - 艂atwo natrafi膰 na dziesi膮tki, je艣li nie setki kreacjonistycznych i innych religijnych stron internetowych zwalczaj膮cych ewolucj臋, kt贸re na poz贸r do艣膰 klarownie omawiaj膮 kwestie ewolucji i genetyki. Na og贸艂 przedstawiana w nich strona naukowa jest w najlepszym przypadku w膮tpliwa.
Mimo wszystko poprzez poszukiwania prowadzone w Google natrafi艂em na doskona艂e artyku艂y Luisa P. Villarreala. Najwi臋ksze wra偶enie spo艣r贸d nich wywar艂 na mnie ten zatytu艂owany The Viruses That Make Us: A Role For Endogenous Retrovirus In The Evolution Of Placental Species, dost臋pny w Sieci pod adresem http://darwin.bio.uci.edu/-faculty/villarreal/newl/erv-placental.html.
(Doktora Villarreala, Erica Larssona i Howarda Temina nie nale偶y jednakowo偶 wini膰 za to, jak ich idee zosta艂y przedstawione w tej powie艣ci).
Strona internetowa Jamesa V. Kohla, www.pheromones.com, zawiera wiele odno艣nik贸w do artyku艂贸w i innych stron omawiaj膮cych biologi臋 w臋chu. Strona internetowa Molecular Sciences Institute, www.molsci.org, jest pe艂na ciekawych wiadomo艣ci i wynik贸w bada艅. International Paleopsychology Project, www.paleopsych.org, jest izb膮 rozrachunkow膮 fascynuj膮cych pogl膮d贸w, o licznych linkach kieruj膮cych do innych stron internetowych.
Co jaki艣 czas b臋d臋 uzupe艂nia艂 wskaz贸wki bibliograficzne na stronie www.gregbear.com, podobnie jak umieszcza艂 komentarze czytelnik贸w dotycz膮ce podwalin teoretycznych powie艣ci z cyklu Darwin.
PODZI臉KOWANIA
Na szczeg贸lne podzi臋kowania zas艂uguj膮 nast臋puj膮ce osoby: dr Mark Minie, dr Rose James, dr Deirdre V. Lovecky, dr Joseph Miller, Dominie Esposito z National Cancer Institute, dr Elizabeth Kutter, Cleone Hawkinson, dr Alison Stenger, David i Diane Clarkowie, dr Brian W. J. Mahy, dyrektor Division of Viral and Rickettsial Diseases w Centers for Disease Control and Prevention, dr med. Karl H. Anders, dr med. Sylvia Anders, Howard Bloom z International Paleopsychology Project, dr Cynthia Robbins-Roth, James V. Kohl, Oliver Morton, Karen Anderson, Lynn Caporale i dr Roger Brent.
Imi臋 dziewczynki kojarzy si臋 Willowi ze s艂owem „wirus" (przyp. red.).
Oko艂o 40 stopni Celsjusza (przyp. red.).
W oryg. Suffer the little children - nawi膮zanie do Ewangelii 艣w. Marka, 10:14. Gr臋 st贸w oparto na dwuznaczno艣ci s艂owa suffer, kt贸re u Marka oznacza „pozwoli膰" (przyp. red.).
Arnerican Civil Liberties Union, organizacja obrony praw obywatelskich, dzia艂aj膮ca od 1920 roku. (Wszystkie przypisy z wyj膮tkiem tych oznaczonych „Przyp red.” pochodz膮 od t艂umacza).
Polk - z ang. Polkissen cell - kom贸rka mezangium zewn臋trznego (w nerce).
Ledger - (ang.) ksi臋ga g艂贸wna w rachunkowo艣ci.
Parafraza s艂贸w damn lie - (ang.) wierutne k艂amstwo.
Body - (ang.) cia艂o.
Bug - (ang.) owad, pot. wirus, arbowirusy to wirusy przenoszone przez stawonogi, zw艂aszcza kleszcze.
Scar - (ang.) blizna; scary - (ang.) przera偶aj膮cy.
Torker - (ang.) torque - moment obrotowy, termin z mechaniki.
Mason - (ang.) kamieniarz; meson - (ang.) mezon.
Box - (ang.) skrzynka, pot. Suspensorium.
Mann - (niem.) cz艂owiek; man - (ang.) cz艂owiek.
Dog - (ang.) pies.
Rush - (ang.) godziny szczytu (w ruchu drogowym).
Park - (ang.) parkowa膰; parker - parkuj膮cy.
Chip - (ang.) 偶eton.
Poke - (ang.) wtyka膰; poker - wtykaj膮cy.
T. Shew - podobna wymowa jak w ang. tissue - tkanka.
State - (ang.) pa艅stwo.
Press-key - (ang.) naci艣nij klawisz, komenda komputerowa.
Angloj臋zyczny odpowiednik zupy na gwo藕dziu, b膮d藕, jak kto woli, z gwo藕dzia (przyp. red.).
Code of Federal Regulations - ameryka艅ski kodeks prawny (przyp. red.).
W oryginale Georgia, co mo偶e oznacza膰 zar贸wno Gruzj臋, jak i stan w USA; zapewne st膮d skojarzenie Willa z po艂udniem. Pami臋tamy jednak z Radia Darwina, 偶e SHEVA pojawi艂a si臋 w Gruzji wcze艣niej ni偶 w Stanach (przyp. red.).
Bo i Peep to przydomki przyw贸dc贸w sekty Heaven's Gate, kt贸ra pope艂ni艂a masowe samob贸jstwo w roku 1997.