Bear Greg Styczne

Greg Bear




STYCZNE

(Tangents)

Przełożył Jacek Manicki


Na kalifornijskiej łące stał chłopiec o orzechoworudych włosach. Jego twarz o azja­tyckich rysach ocieniał twardy kapelusz; niskie, przysadziste ciało odziane było w podko­szulek z krótkimi rękawkami i brązowe szorty. Mrużąc przed słońcem oczy chłopiec patrzył ponad sięgającą do pasa trawą na piętrowy, rozsypujący się ze starości wiejski dom. Nagle zagwizdał kilka taktów z sonaty fortepianowej Haydna. Z piętra domu doleciało piskliwe, sfrustrowane, męskie - Jasna cholera! - i łomot pięści walącej w coś twardego. Przez chwilę panowała cisza. Potem, wypowiedziane łagodniejszym głosem, rozległo się kobiece pytanie:

- Coś, nie wychodzi?

- Nie. Siedzę w tym, czego nie widzę.

- Szyfr? - spytała nieśmiało kobieta.

- Teserakt. Skoro się nie ścina, nie jest galaretą.

Chłopiec przykucnął w trawie i nasłuchiwał

- No więc? - ciągnęła mężczyznę za język kobieta.

- Och, Lauren, to wciąż jeszcze jest w powijakach.

Rozmowa urwała się. Chłopiec wyciągnął się w trawie na wznak, świadom faktu, że znajduje się na terenie prywatnej posiadłości. Przelazł tu przez ogrodzenie ze sztachet i cegla­nych słupków z nowego osiedla mieszkaniowego po drugiej stronie drogi. Szkoła się skończyła, a matka - przybrana matka - nie lubiła, gdy kręcił się cały dzień po domu. A właś­ciwie to nie lubiła jego.

Zamknął oczy i wyobraził sobie ogromną fortepianową klawiaturę oraz siebie, tańczącego po klawiszach, wystukującego nogami orientalnie brzmiącą gamę D-dur. Pasowała do jego pochodzenia, pomyślał. Kochał muzykę.

Otworzył oczy, by ujrzeć chudą, siwiejącą panią w tweedowym ubraniu, pochylającą się nad nim i patrzącą spod ściągniętych brwi.

- Jesteś na terenie prywatnym - powiedziała.

Zerwał się na nogi i otrzepał trawę ze spodenek.

- Przepraszam.

- Wydawało mi się, że kogoś tu zauważyłam. Jak ci na imię?

- Pal - odparł.

- To imię? - spytała z rozdrażnieniem.

- Pal Tremont. Tu nie jest moje prawdziwe imię. Jestem Koreańczykiem.

- A więc jak masz naprawdę na imię?

- Starzy kazali mi go więcej nie używać. Jestem adoptowany. Kim pani jest?

Siwa kobieta zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

- Nazywam się Lauren Davies - oznajmiła. - Mieszkasz. gdzieś w okolicy?

Wskazał na rząd stojących jeden przy drugim domów na skraju łąki.

- Sprzedałam teren pod te domy przed dziesięcioma laty - westchnęła. - Zwykle nie jestem zadowolona. kiedy dzieciaki mi tu wchodzą.

- Przepraszam - powtórzył Pal.

- Jadłeś lunch?

- Nie.

- A zjadłbyś zapiekankę z serem?

Spojrzał na nią spod oka i pokimał głową.



Kuchnia była obszerna, o ścianach z czerwonej cegły, wyłożonych kafelkową lamperią. Siedział za dębowym stołem, a ramiona ledwie wystawały mu ponad blat, i jadł lekko przypaloną zapiekankę, patrząc na obserwującą go Lauren Davies.

- Próbuję pisać o dziecku - powiedziała. - To trudne. Jestem starą panną i niewiele wiem o dzieciach.

- Pani jest pisarką? - zapytał, popijając łyk mleka.

Parsknęła.

- Nie taką, o której ktokolwiek by słyszał.

- Ten pan na górze, to pani brat?

- Nie. To Peter. Żyjemy ze sobą od dwudziestu lat.

- Ale mówiła pani przecież, że jest starą panną... Czy to nie ktoś, kto nigdy nie wyszedł za mąż albo nigdy nie kochał? - spytał Pal.

- Nie byłam zamężna. I w ogóle to nie twoja sprawa. Stosunki łączące Petera i mnie nie powinny cię obchodzić. - Postawiła na tacy miskę zupy oraz kanapkę z sałatką z tuńczyka.

- To jego lunch - wyjaśniła.

Pal, nieproszony, wszedł za nią po schodach.

- Tu pracuje Peter - poinformowała go Lauren. Pal stanął w progu wybałuszając oczy. Pokój zastawiony był aparaturą elektroniczną, terminalami komputerowymi i szarymi stelażami, których każdą półkę zajmowały, obok: książek i drukowanych płytek, dziwne, wykonane z kartonu bryły. Lauren postawiła tacę z lunchem na drukowanej płytce, spoczywającej niepewnie na pudełku po dyskietkach.

- Nadal jakieś trudności? - rzuciła do chudego mężczyzny, odwróconego do nich plecami.

Mężczyzna przekręcił się w ich stronę na obrotowym fotelu, zerknął przelotnie na Pala, spojrzał na lunch i potrząsnął głową, której wierzch porastała bujna, połysk­liwie czarna czupryna. Na krótko ostrzyżonych skroniach kolor włosów przechodził gwałtownie w jasną, wyglądającą nienaturalnie siwiznę. Miał mały, wąski nos i wielkie, zielone oczy. Na biurku przed nim stał monitor komputerowy.

- Nie przedstawiono nas sobie - zauważył, wskazując na Pala.

- To jest Pal Tremont, gość z sąsiedztwa. Pal, to Peter Tuthy. Pal pomoże mi nakreślić tę postać, o której dyskutowaliśmy.

Pal wpatrywał się z zainteresowaniem. Czerwone i. zielone linie na ekranie przeszły jakąś niezrozumiałą transformację i powtarzały ją znowu.

- Co to jest teserakt? - zapytał Pal, przypominając sobie słowo, które usłyszał z okna, kiedy stał na łące.

- To czterowymiarowy odpowiednik sześcianu. Usiłuję znaleźć sposób, który pomógłby mi nauczyć się go widzieć okiem wyobraźni - wyjaśnił Tuthy. - Próbowałeś tego kiedy?

- Nie - przyznał Pal.

- Masz - Tuthy podał mu okulary. - Jak w kinie.

Pal założył okulary na nos i zapatrzył się w ekran.

- Ach, tak? - powiedział. - To składa się i rozkłada. To zupełnie... to bodzie, a potem się cofa. - Rozejrzał się po laboratorium. - O rany!

We wschodnim końcu pomieszczenia, na rusztowaniu z aluminiowych rurek, przypominającym sen hydraulika o sztalugach, spoczywała długa, odcieleśniona klawiatura fortepianowa, zamontowana w podłużnej, czarnej walizce. Chłopiec pod­biegł do niej.

- Tronclavier! Ze wszystkimi przełącznikami! Moja matka każe mi chodzić na lekcje gry na fortepianie, ale ja wolałbym się uczyć na czymś takim. Potrafi pan na tym grać?

- Bawię się tym czasem - mruknął z rozdrażnieniem Tuthy. - Bawię się wszyst­kim, co elektroniczne. Ale co widzisz na ekranie? - zerknął na Lauren mrugając powiekami. - Zjem ten lunch. Zjem go. Ale teraz nie przeszkadzaj nam, proszę.

- On ma pomagać m n i e - zaprotestowała słabo Lauren.

Peter uśmiechnął się do niej.

- Tak, oczywiście. Odeślę go na dół za małą chwilkę.

Zszedłszy po godzinie z piętra, Pal wstąpił do kuchni i podziękował Lauren za lunch.

- Peter to prawdziwy oryginał. Stara się znaleźć nowe kierunki.

- Wiem - westchnęła Lauren.

- Idę teraz do domu - oznajmił Pal. - Ale przyjdę jeszcze... jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Peter mnie zaprosił.

- Na pewno nie będę miała nic przeciw temu - odparła bez przekonania Lauren.

- Obiecał nauczyć mnie gry na Tronclavierze.

Z tymi słowami Pal, uśmiechając się promiennie, wyszedł kuchennymi drzwiami.

Gdy poszła na górę, żeby zabrać tacę, stwierdziła, że Peter siedzi z zamkniętymi oczami, rozparty wygodnie w fotelu. Na ekranie składały się i rozkładały cierpliwie figury geometryczne, sześciany przechodzące bez ustanku jeden w drugi.

- No i co z tym zleceniem Hockruma? - spytała.

- Właśnie nad nim ślęczę - rzekł Peter, nie otwierając oczu.



Na drugi dzień Lauren zatelefonowała do przybranej matki Pala, żeby powiadomić oboje rodziców o miejscu pobytu syna. Kobieta zapewniła ją, że wszystko jest w porządku.

- Czasami jest trochę niesforny. Niech go pani odeśle do domu, jeśli coś przeskrobie, ale nie od razu! Chcę trochę odpocząć - powiedziała, a potem roześmiała się nerwowo.

Lauren zacisnęła mocno usta, podziękowała jej i odłożyła słuchawkę.

Peter z chłopcem zeszli do kuchni i usiadłszy zaczęli zapełniać arkusze papieru liniami.

- Peter uczy mnie posługiwania się swoim programem - oznajmił Pal.

- Czy wiesz - odezwał się Tuthy, przyjmując swój najwznioślejszy ton profesora Cambridge - że przecinając sześcian płaszczyzną można go pociąć na mnóstwo różnych geometrycznie przekrojów?

Pal patrzył spod przymrużonych powiek na poglądowy szkic, nakreślony odręcznie przez Tuthy'ego.

- Jasne - stwierdził.

- Dwuwymiarowa istota żyjąca na płaszczyźnie, nazwijmy ją Płaszczakiem, może postrzegać sześcian przepychany poprzez tę płaszczyznę rozmaicie: jako trójkąt, prostokąt, trapez, romb albo kwadrat. Jeśli dwuwymiarowa istota obserwuje proces przepychania tego sześcianu od samego początku do samego końca, widzi jedną lub więcej tych figur powiększających się, zmieniających nagle kształt, kurczących się i znikających.

- Jasne - powtórzył Pal, postukując w podłogę czubkiem trampka. - To proste. Zupełnie jak w tej książce, którą mi pokazywałeś.

- A kula przepychana przez taką płaszczyznę byłaby dla nieszczęsnego Płaszczaka najpierw n i e w i d z i a l n y m punktem (dwuwymiarowa powierzchnia dotykająca stycznie kuli), a potem kołem. To koło powiększałoby się, a potem zmniejszało, dochodząc do punktu i ponownie znikając. - Naszkicował poglądowe rysunki wpatrując się z zachwytem w swoje dzieło.

- Rozumiem - przytaknął Pal. - Mogę się teraz pobawić Tronclavierem?

- Za chwilkę. Cierpliwości. Jak zatem wyglądałby teserakt wnikający w naszą trójwymiarową przestrzeń? Przypomnij sobie teraz program... obrazy z ekranu monitora.

Pal spojrzał w sufit.

- Nie wiem - powiedział z wyraźnym znudzeniem.

- Spróbuj się zastanowić - naciskał Tuthy.

- Wyglądałby... - Pal wyciągnął ręce, by nakreślić w powietrzu kanciasty kształt. - Wyglądałyby jak te egipskie budowle, ale o trzech ścianach... albo jak pudełko. Wyglądałby też jak nietypowe pudełko, takie nieprostokątne.

- A gdybyśmy obrócili teserakt wokół osi?

Rozległ się dzwonek u drzwi i Pal zerwał się z kuchennego krzesła.

- Moja mama?

- Nie sądzę - uspokoiła go Lauren. - Już prędzej Hockrum. - Poszła do frontowych drzwi. Wróciła prowadząc za sobą niskiego, bladego człowieczka. Tuthy wstał i potrząsnął ręką mężczyzny.

- Pal Tremont, a to Irving Hockrum - dokonał prezentacji, pomagając sobie ręką. Hockrum spojrzał na Pala i zatrzepotał powiekami w przeciągłym, niezbyt smacznym mrugnięciu.

- Jak się posuwa praca? - spytał Tuthy'ego.

- Skończyłem - oznajmił Tuthy. - Mam to na górze. Wydaje się, że twoi uczeni zdzierają korę nie z tego drzewa logicznego co trzeba. - Przyniósł aktówkę z papie­rami oraz komputerowymi wydrukami i wręczył ją Hockrumowi.

Hockrum przekartkował wydruki.

- Nie powiem, żeby wprawiło mnie to w dobry nastrój - stwierdził. - Ale nie potrafię znaleźć błędu. Znaczy, że mam tu oto kolejne dzieło twojego genialnego umysłu. Żałuję tylko, że wcześniej nam tego nie dałeś. Mnie oszczędziłoby to trochę zgryzot... a firmie pieniędzy.

- Przykro mi - rzucił nonszalancko Tuthy.

- Mam teraz dla ciebie ważną robótkę... - I Hockrum przedstawił w zarysie kolejny problem. Tuthy zastanawiał się nad nim przez kilka minut, po czym potrząsnął głową.

- To bardzo trudne, Irving. Pionierska praca. Samo sprawdzenie, czy da się to ugryźć, zajęłoby co najmniej miesiąc.

- Na razie tylko tyle chcę wiedzieć: czy to jest do ugryzienia. Wiele od tego zależy, Peter. - Hockrum złożył przed sobą ręce, chyba jeszcze bledszy i mizerniejszy, niż kiedy wchodził do kuchni. - Dasz mi szybko znać?

- Zaraz się do tego zabiorę - obiecał Tuthy.

- Protegowany? - spytał Hockrum wskazując na Pala. Na jego twarzy malowała się chytrość, jeśli nie przebiegłość.

- Nie, przyjaciel. Interesuje się muzyką - odparł Tuthy. - Cholernie dobry w Mozarcie, jeśli mam być szczery.

- Pomagałem przy teseraktach - pochwalił się Pal.

- Moje gratulacje - powiedział Hockrum. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzasz Peterowi w pracy. Peter pracuje nad bardzo ważnymi zagadnieniami.

Pal potrząsnął z namaszczeniem głową.

- To dobrze - podsumował Hockrum i opuścił dom, żeby zanieść swej firmie negatywne rezultaty.

Tuthy, z depczącym mu po piętach Palem, wrócił do laboratorium. Lauren zasiadła w kuchni z wiecznym piórem w dłoni nad plikiem czystych kartek i usiłowała wziąć się do pracy, ale w głowie miała pustkę. Hockrum zawsze wzbudzał w niej niepokój. Weszła po schodach na piętro i stanęła w progu laboratorium. Często tak robiła; jej obecność nie przeszkadzała Tuthy'emu, który potrafił pracować w każdych warunkach.

- Kim był ten człowiek? - pytał właśnie Pal Tuthy'ego.

- Pracuję dla niego. Jest pracownikiem bardzo dużej firmy elektronicznej. Pożyczył mi większość sprzętu, którego tu używam; komputery, wysoko rozdzielcze monitory. Przychodzi do mnie z różnymi problemami, a potem odnosi moje rozwiązania swoim szefom i twierdzi, że sam do nich doszedł.

- To bez sensu - stwierdził Pal. - A co to za problemy?

- Kody, szyfry. Zabezpieczenia komputerów. Byłem kiedyś ekspertem w tej dziedzinie.

- Czy to coś w rodzaju blokady? - Twarz Pala rozjaśniła się. - Uczyliśmy się tego trochę w szkole.

- Przykro mi, ale to o wiele bardziej skomplikowane - uśmiechnął się Tuthy. - Słyszałeś kiedyś o niemieckiej "Enigmie", albo o projekcie "Ultra"?

Pal pokręcił głową.

- Tak też myślałem. Nie zawracaj sobie tym głowy. Spróbujmy teraz wykreślić na ekranie jeszcze jedną figurę. - Wywołał odpowiednią procedurę czterowymiarowego programu graficznego i posadził Pala przed ekranem. - A więc, jak wyglądałaby hipersfera przedostająca się do naszej przestrzeni?

Pal zastanowił się.

- Dziwacznie.

- Wcale nie. Oglądałeś szkice poglądowe.

- Ach, do n a s z e j przestrzeni. To proste. Wygląda jak balon rozdymający się z niczego i z powrotem kurczący. Trudniej sobie wyobrazić, jak wygląda hipersfera, kiedy jest prawdziwa. To znaczy na prewo od nas.

- Na prewo? - zdziwił się Tuthy.

- No tak, Prewo i lawo. Dóra i gół. Czy jak tam nazywają się kierunki.

Tuthy wpatrywał się w chłopca. Żaden z nich nie zauważył Lauren stojącej w drzwiach.

- Prawidłowe określenia brzmią ana i kata - powiedział Tuthy. - No, jak wygląda?

Pal wykonał w powietrzu dwa szerokie zamachy ramionami.

- Jest jak kula i jednocześnie jak podkowa, zależnie od tego, jak się na nią patrzy. Chyba jak balon użądlony przez pszczoły, ale cały gładki, nie sflaczały.

Tuthy nie odrywał od chłopca wzroku. Po chwili spytał cicho:

- Naprawdę to widzisz?

- Jasne. Czy nie od tego jest twój program? Od umożliwiania oglądania tego rodzaju rzeczy?

Tuthy pokiwał głową oszołomiony.

- Mogę teraz pograć na Tronclavierze?

Lauren wycofała się z drzwi. Miała wrażenie, że podsłuchała coś doniosłego, ale dla niej niepokojącego. Tuthy zszedł godzinę później zostawiając Pala wystukującego na klawiaturze coś Telemanna. Usiadł z nią przy kuchennym stole.

- Program działa - oznajmił. - Nie działał dla mnie, ale dla niego działa. Przychodzi mu to z cholerną naturalnością. - Tuthy rzadko używał takiego języka. Znajdował się wyraźnie pod wielkim wrażeniem. - Pokazywałem mu właśnie figury o odwracalnych cieniach. Jest to sposób, aby odnieść przynajmniej wrażenie, że widzi się, jak coś się obraca w czwartym wymiarze. Chodzi o te wklęsłe maski, jakich używają w Disneylandzie... zdają się wybrzuszać, to znów zapadać w głąb, zależnie od oświetlenia. Albo fotografie księżycowych kraterów - przypominają bardziej wybrzuszenia niż zagłębienia terenu. To właśnie Pal nazywa obrazami odwróconymi: wybrzuszenia i zagłębienia.

- I co w nich takiego szczególnego?

- Widzisz, jeśli podejmuje się tę grę i doprowadza do tego, że twarze wklęsłe zdają się odwracać lub wybrzuszać w twoim kierunku, to jest to namiastka obracania ich w czwartym wymiarze. Rysy takiej twarzy zdają się zamieniać stronami. Prawe oko staje się lewym, i tak dalej. W mig to pojął, a zaraz potem odszedł grać Haydna. Odegrał już wszystkie moje nuty. Ten dzieciak jest geniuszem.

- Masz na myśli geniusza muzycznego? Spojrzał jej w oczy i zmarszczył czoło.

- Tak, wydaje mi się, że w tym też jest znakomity. Ale zależności przestrzenne, współrzędne i ruch w wyższych wymiarach... Czy wiesz, że gdybyś wzięła przedmiot trójwymiarowy i obróciła go w czwartym wymiarze, wróciłby stamtąd z zamienionymi wzajemnie stronami lewą i prawą? W czwartym wymiarze nie ma trwałego podziału na lewo i prawo.

Gdybym więc wziął swoją rękę... - podniósł prawą rękę - i uniósł ją w dórę, albo opuścił w gół to wróciłaby tu taka. - Wyciągnął teraz lewą rękę, tak że znalazła się nad prawą, a prawą dłoń zwinął w pięść i schował za plecami.

- Nie wiedziałam tego - przyznała Lauren. - Co to jest dóra i gół?

- Tak Pal nazywa ruch po czwartym wymiarze. Dla purystów ana i kata. Coś w rodzaju góry i dołu dla Płaszczaka, który swoim umysłem obejmuje tylko określenia lewo i prawo oraz w przód i w tył.

Zastanawiała się przez chwilę nad przykładem z rękami.

- Nadal tego nie rozumiem - poddała się w końcu.

- Ja też nie - pocieszył ją Tuthy. - Przypuszczam, że nasze układy są zbyt mało elastycznie okablowane.

Pal przełączył brzmienie Tronclaviera na kombinację katedralnych organów z hawajs­ką gitarą i grał teraz wariacje na temat Pergolesiego.

- Zamierzasz dalej pracować dla Hockruma? - spytała Lauren. Tuthy jakby jej nie słyszał.

- To nadzwyczajne - mruknął. - Ten chłopiec wszedł tu tak po prostu. Przyprowadziłaś go przypadkowo. Zadziwiające.



- Myślisz, że potrafiłbyś określić mi ten kierunek? Wskazać mi go? - spytał chłopca Tuthy, trzy dni później.

- W tę stronę nie porusza się żaden z moich mięśni. Widzę go w mojej wyobraźni, ale...

- A co czujesz widząc go? Ten kierunek?

Pal skrzywił się.

- To coś o wiele większego. Miejsce, gdzie my żyjemy, znajduje się jakby na jednym stosie z innymi miejscami. Czuję się od tego samotny.

- Dlaczego?

- Bo jestem tu uwięziony. Nikt tam z zewnątrz nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.

Usta Tuthy'ego poruszyły się bezgłośnie.

- Sądziłem, że te kierunki wyczuwasz intuicyjnie, w wyobraźni. Chcesz mi powiedzieć, że naprawdę w i d z i s z, co się dzieje tam na zewnątrz?

- Tak. Tam na zewnątrz też są ludzie. No, niezupełnie ludzie. Ale to nie moje oczy ich widzą. Oczy są jak mięśnie, nie mogą podążać w te strony. Ale głowa... mózg. Wydaje mi się... że mogą.

- Jasna cholera - zaklął Tuthy, mrugając powiekami. - Przepraszam - opanował się. - To grubiańskie. Czy potrafisz pokazać mi tych ludzi... na ekranie?

- To cienie. Podobne do tych, o których rozmawialiśmy.

- Świetnie. A więc narysuj mi te cienie.

Pal usiadł przy terminalu, jego palce zawisły nad klawiszami.

- Mogę ci je pokazać, ale musisz mi w czymś pomóc.

- W czym mam ci pomóc?

- Chciałbym im coś zagrać. Tym z zewnątrz. Żeby nas zauważyli.

- Tym ludziom?

- Tak. Wyglądają zupełnie dziwacznie. Stoją na nas, coś w tym rodzaju. Są zakotwiczeni w naszym świecie. Ale wyrastają wysoko... w górę. Nie zauważają nas, bo w porównaniu z nimi jesteśmy zbyt mali.

- Boże, Pal, nie mam najmniejszego pojęcia, jak prześlemy im tam na zewnątrz muzykę... nie jestem nawet pewien, czy wierzę w ich istnienie.

- Ja nie kłamię - powiedział Pal przymrużając oczy. Odwrócił się z fotelem do "myszy", spoczywającej na czarnej płytce z podziałką i z jej pomocą naszkicował cienie na ekranie monitora.

- Pamiętaj, że to tylko cienie ich rzeczywistego wyglądu. Teraz narysuję linie dóry i gołu, żeby połączyć cienie.

Chłopiec zacieniował figury, żeby wyglądały jak pełne. Skwitował swój trik uśmiechem, wyjaśniając, że było to konieczne, bo rzut czterowymiarowego obiektu na normalną przestrzeń jest, oczywiście, trójwymiarowy.

- Wyglądają tak, jakby wziąć rośliny z ogrodu i dodać im mnóstwo rąk i palców... To trochę tak, jakby oglądało się przedmioty umieszczone w akwarium - wyjaśniał Pal.

Z czasem Tuthy zapomniał o swoim sceptycyzmie i zafascynowany gapił się z otwartymi ustami na to, co chłopiec odtwarzał na ekranie monitora.



- Wydaje mi się, że marnujesz czas, tak mi się właśnie wydaje - powiedział Hockrum. - Ta ocena rozwiązywalności problemu potrzebna mi była na dzisiaj. - Przechadzał się przez jakiś czas tam i z powrotem po salonie, a potem opadł na fotel tak ciężko, jak tylko pozwalało na to jego wątłe ciało.

- Nie mogłem się skupić - tłumaczył Tuthy.

- Przez tego chłopaka?

- Prawdę mówiąc, tak. To bardzo utalentowany dzieciak.

- Posłuchaj, przysporzyłeś mi wielu kłopotów. Gwarantowałem, że dostarczę tę ocenę dzisiaj. Teraz podpadnę. - Hockrum skrzywił twarz, sfrustrowany. - Co ty, u diabła, robisz z tym chłopcem?

- Uczę go. A raczej to on uczy mnie. W tej chwili budujemy czterowymiarowy stożek, element składowy głośnika. Stożek jest trójwymiarowy - jeśli chodzi o materiał fizyczny użyty do jego budowy - ale pole magnetyczne tworzy jego rozszerzenie na czwarty wymiar.

- Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak to wygląda, Peter?

- Zapewniam cię, że na monitorze wygląda bardzo dziwnie...

- Ja mówię o tobie i o tym chłopcu.

Rozpromieniona w natchnieniu twarz Tuthy'ego wyciągnęła się z wolna i pobruździła w wyrazie konsternacji.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Dużo o tobie wiem, Peter. Wiem, skąd przychodzisz, dlaczego musiałeś odejść... to nie wygląda najlepiej.

Twarz Tuthy'ego spłonęła szkarłatnym rumieńcem.

- Odpraw go - poradził mu Hockrum.

Tuthy wstał.

- Wynoś się z mojego domu - powiedział spokojnie. - Koniec z naszą współpracą.

- Przysięgam - oświadczył Hockrum cichym, opanowanym głosem, patrząc spode łba na Tuthy'ego - że powiem wszystko rodzicom chłopca. Uważasz, że będą się spokojnie przyglądać, jak ich dziecko zadaje się ze starym, przepraszam za wyrażenie, pedałem? Sądzę, że powinieneś się z tym uwinąć do końca tygodnia. Dwa dni. Zdążysz?

- Nie, nie wydaje mi się - odparł łagodnie Tuthy. - Wyjdź.

- Wiem, że przebywasz tu nielegalnie. Fakt twojego wjazdu do kraju nie jest nigdzie odnotowany. Przy problemach, jakie miałeś w Anglii, nie jesteś tu z pewnością pożądanym cudzoziemcem. Szepnę słówko urzędowi imigracyjnemu i zostaniesz deportowany.

- Nie mam czasu na tę pracę.

- To go sobie wygospodaruj, zamiast douczać tego dzieciaka.

- Wynoś się stąd.

- Dwa dni, Peter.



Tuthy opowiadał Lauren przy obiedzie o utarczce, jaką miał z Hockrumem.

- On myśli, że ja uwodzę Pala. Niewyobrażalny sukinsyn. Nigdy już nic dla niego nie zrobię.

- Lepiej więc będzie, jeśli od razu porozumiem się z adwokatem - stwierdziła Lauren. - Jesteś pewien, że nie możesz go... uszczęśliwić, zażegnać całej tej afery?

- Mógłbym rozwiązać mu ten jego problemik w parę godzin. Ale nie chcę go już widzieć ani z nim rozmawiać.

- Zabierze ci sprzęt.

Tuthy zamrugał powiekami i machnął bezsilnie ręką.

- Co oznacza, że będziemy musieli przyspieszyć pracę, prawda? Ach, Lauren, głupio zrobiłaś sprowadzając mnie tutaj. Powinnaś mnie zostawić, żebym zgnił.

- Zignorowali wszystko, co dla nich zrobiłeś - powiedziała gorzko Lauren. Patrzyła przez kuchenne okno na zachmurzone niebo i drzewa przed domem. - Ocaliłeś ich głowy podczas wojny, a oni... mogliby cię zamknąć w więzieniu.



Stożek leżał na stole, niedaleko okna, skąpany w promieniach porannego słońca, podłączony zarówno do komputera, jak i do Tronclaviera. Pal rozłożył nuty skomponowanego przez siebie utworu na pulpicie przed syntezatorem.

- Przypomina kanon Bacha - powiedział. - Ale dzięki temu będzie dla nich lepiej brzmiało. Ma coś w rodzaju kontrapunktu albo nadrytmu, który zagram na dórnej części głośnika.

- Dlaczego to robimy, Pal? - spytał Tuthy, gdy chłopiec zasiadł za klawiaturą.

- Tak na prawdę, to ty nie jesteś stąd, Peter, co? - spytał Pal. Tuthy gapił się na niego.

- Chodzi mi o to, że panna Davies i ty żyjecie sobie zgodnie... Ale czy ty jesteś stąd?

- Skąd ci przychodzi do głowy, że nie jestem stąd?

- Przeczytałem parę książek ze szkolnej biblioteki. O wojnie i w ogóle. Interesowały mnie przede wszystkim "Enigma" i "Ultra". Znalazłem tam wzmianki o człowieku, który nazywał się Peter Thornton. Na zdjęciu wygląda zupełnie jak ty, tylko jest młodszy. W książkach piszą o nim jak o bohaterze.

Tuthy uśmiechnął się niepewnie.

- Ale w jednej książce znalazłem pewną notkę. Zniknąłeś w 1965 roku. Oskarżono cię o coś. Nawet nie wspomnieli, o co.

- Jestem homoseksualistą - powiedział cicho Tuthy.

- Aha. No i co z tego?

- Spotkaliśmy się z Lauren w Anglii w 1964 roku. Chcieli wtrącić mnie do więzienia, Pal. Polubiliśmy... pokochaliśmy się, przeszmuglowała mnie więc przez Kanadę do Stanów.

- Ale jesteś przecież homoseksualistą. Oni nie lubią kobiet.

- To wcale nieprawda, Pal. Lauren i ja bardzo się lubimy. Dużo ze sobą rozmawia­liśmy. Ona zdradziła mi, że marzy o zostaniu pisarką, a ja opowiedziałem jej o matematyce i o wojnie. Omal nie umarłem podczas wojny.

- Dlaczego? Byłeś ranny?

- Nie. Zbyt intensywnie pracowałem. Spaliłem się i załamałem nerwowo. Przez całe lata czterdzieste przy życiu trzymała mnie droga mi osoba... mężczyzna. Po wojnie w Anglii było bardzo ciężko. Ale on zmarł w 1963 roku. Przyjechali jego rodzice, żeby uregulować sprawy majątkowe, i kiedy wniosłem sprawę do sądu o uwzględnienie mnie przy podziale, zostałem aresztowany.

Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się. Zamknął oczy i długo ich nie otwierał.

- Chyba naprawdę nie jestem stąd.

- Ja też nie. Moich starych niewiele obchodzę. Nie mam zbyt wielu przyjaciół, nawet się tu nie urodziłem i nie wiem nic a nic o Korei.

- Graj - powiedział Tuthy z kamienną twarzą. - Zobaczymy, czy usłyszą.

- Och, usłyszą, usłyszą - zapewnił go Pal. - Mniej więcej tak właśnie rozmawiają między sobą. Chłopiec przebiegł palcami po klawiszach Tronclaviera. Stożek, podłączony do klawiatury za pośrednictwem mikrokomputera, zawibrował leciuteńko. Pal przez godzinę przerzucał tam i z powrotem stronice z zapisem swojej kompozycji, powtarzając pasaże, grając wariacje. Tuthy siedział w kącie podparty pod brodę, zasłuchany w mysich zgrzytach i piskach wydobywających się ze stożka. O ileż trudniejszy w interpretacji jest dźwięk czterowymiarowy, pomyślał. Nie ma tu nawet żadnych wizualnych punktów zaczepienia...

W końcu chłopiec przerwał grę, splótł dłonie, rozprostował palce. Potem przeciągnął się.

- Musieli usłyszeć. Teraz trzeba tylko poczekać na rezultaty. - Przełączył Tronclaviera na automatyczne odtwarzanie i odepchnął się razem z fotelem od klawiatury.

Pal został aż do zmierzchu, potem z ociąganiem poszedł do domu. Tuthy tkwił w laboratorium do północy, nasłuchując cichutkich dźwięków wydawanych przez stożek głośnika. Nie mógł zrobić nic więcej. Poczłapał zgarbiony korytarzem do swojej sypialni.

Przez całą noc Tronclavier odtwarzał zaprogramowany wybór kompozycji Pala. Tuthy leżał w łóżku w swoim pokoju, dwoje drzwi od pokoju Lauren, wpatrując się w sunący po ścianie snop księżycowej poświaty. Jak długą drogę musi przebyć czterowymiarowa istota, żeby tu dotrzeć?

Jak długą drogę przebył sam, żeby tu się znaleźć?

Nie wiedział nawet, kiedy zasnął. Miał sen i w tym śnie pojawił się falujący obraz Pala z szeroko otwartymi oczami, wykonującego ramionami pływackie ruchy. U mnie wszystko w porządku, powiedział chłopiec nie otwierając ust. Nie martw się o mnie... u mnie wszystko w porządku. Wróciłem do Korei, żeby zobaczyć jak tam jest. Nie jest źle, ale bardziej podoba mi się tutaj...



Tuthy obudził się zlany potem. Księżyc już zaszedł, pokój zalegały nieprzeniknione ciemności. Hiperstożek kontynuował w laboratorium swoją odległą, mysiopiskliwą transmisję.

Pal wrócił wczesnym rankiem pogwizdując chaotyczną wiązankę fragmentów czwartego koncertu skrzypcowego Mozarta. Lauren otworzyła mu drzwi wejściowe i chłopiec wbiegł po schodach do Tuthy'ego. Tuthy siedział przed monitorem, odtwarzając wykonany przez Pala szkic czterowymiarowych istot.

- Widzisz ich teraz? - spytał chłopca. Pal skinął głową.

- Są bliżej. Coś ich zainteresowało. Może powinniśmy wszystko przyszykować, no wiesz, przygotować się. - Zmarszczył czoło. - Zastanawiałeś się kiedyś, Jak wyglądałby czterowymiarowy odcisk stopy?

Tuthy rozważał przez chwilę ten problem.

- To byłoby bardzo interesujące - rzekł. - Byłby materialny. Z parteru doleciał krzyk Lauren.

Pal i Tuthy, potykając się o siebie na schodach, zbiegli na dół. Lauren stała w salonie z rękami skrzyżowanymi nad piersiami i z dłonią przyciśniętą do ust. Pierwsza próba kontaktu pociągnęła za sobą zniknięcie fragmentu podłogi salonu gościnnego i jego wschodniej ściany.

- Co za niezręczność - stwierdził Pal. - Jeden z nich musiał o to zawadzić.

- Muzyka - powiedział Tuthy.

- Co tu się, u diabła, wyprawia? - zapytała Lauren. Jej głos, z początku zgrzytliwy, przeszedł pod koniec pytania w krzyk.

- Wyłącz lepiej tę muzykę - wydusił z siebie Tuthy.

- Dlaczego? - spytał Pal z twarzą wykrzywioną pełnym podniecenia uśmiechem. - Może im się nie podoba.

Obok Tuthy'ego rozdął się nagle do średnicy metra rozedrgany, jasny, przejrzysty, błękitny bąbel. Znieruchomiał i tak samo raptownie znikł.

- To było jak łokieć - wyjaśnił Pal. - Jedno z jego ramion. Wydaje mi się, że stara się ustalić, skąd dobiega muzyka. Pójdę na górę.

- Wyłącz to! - krzyknął Tuthy. - Zagram coś innego.

Chłopiec wbiegł po schodach. Z kuchni doleciał ohydny, głuchy trzask, potem odgłos wypełniającej się próżni - odwrócone cmoknięcie zakończone sykiem - a następnie głucha wibracja, od której cierpły zęby.

Wibracja powodowana przez czterowymiarową istotę szurającą po ich trójwymia­rowej "podłodze". Ręce Tuthy'ego drżały z podniecenia.

- Peter! - zawyła Lauren, nie dbając już o zachowanie resztek godności. Oderwała ręce od piersi i wyciągnęła zaciśnięte pięści, jakby szykowała się do ćwiczeń gimnastycznych albo boksowania.

- Pal zwabił gości - wyjaśnił Tuthy.

Odwrócił się w kierunku schodów. Pierwsze cztery stopnie oraz fragment podłogi zawirowały i zniknęły. Prąd powietrza omal nie wciągnął go w powstałą dziurę. Odzyskawszy równowagę ukląkł, żeby pomacać precyzyjnie wyciętą, wklęsłą krawędź. Pod spodem znajdowała się piwnica.

- Pal! - zawołał Tuthy. - Wyłącz to!

- Gram im coś nowego - odkrzyknął Pal. - Chyba im się podoba.

Zadzwonił telefon. Tuthy znajdował się najbliżej drugiego aparatu, zainstalowanego u stóp schodów i instynktownie wyciągnął rękę, żeby podnieść słuchawkę. To był Hockrum. Krzyczał.

- Nie mogę teraz z tobą rozmawiać... - powiedział Tuthy. Hockrum znowu coś krzyknął i to tak głośno, że usłyszała go Lauren. Tuthy odłożył gwałtownie słuchawkę.

- Jeśli dobrze zrozumiałem, wylali go z pracy - oznajmił. - Zdaje się, że jest zły. - Postąpił sztywno trzy kroki, odwrócił się, puścił pędem i przeskoczył wyrwę dzielącą go od pierwszego nietkniętego stopnia. - Nie mogę teraz rozmawiać. - Potykając się wlazł na schody i zatrzymał na podeście u ich szczytu.

- Jezu - jęknął, jak gdyby coś nagle do niego dotarło.

- Zadzwoni do władz - ostrzegła go Lauren.

Tuthy zbył to machnięciem ręki.

- Wiem co się dzieje. Nadają kawałkom z przestrzeni trójwymiarowej czwarty wymiar. Czwarty wymiar. Dobrze mówi Pal: niezgrabni brutale. Mogli nas pozabijać!

Pal siedział przed Tronclavierem grając radośnie nową melodię. Tuthy podszedł bliżej. Nagle drogę zagrodziła mu gruba, zielona kolumna, twarda jak skała i posiadająca podobną fakturę. Wibrując zakreśliła łuk w powietrzu. Z przestrzeni trójwymiarowej wyrwany został szeroki na metr kawał sufitu. Podmuch wiatru uniósł Tuthy'emu włosy na głowie. Kolumna skurczyła się do wymiarów kija od miotły, na całej jej powierzchni wykiełkowały wijące się jak węże włosy.

Tuthy obszedł ostrożnie włochaty kij i wyciągnął z kontaktu wtyczkę Tronclaviera. Klatka z brązowych kiełbasek w kształcie cygara otoczyła komputer, zawirowała, wydłużyła się sięgając sufitu, podłogi oraz blatu stolika pod monitor, a potem skurczyła się do cieniutkich włókien i znikła.

- Nie widzą tutaj wyraźnie - stwierdził Pal, wcale nie poruszony nagłym przerwaniem jego koncertu. Lauren wspięła się na górę zewnętrznymi schodami i stanęła obok Tuthy'ego.

- Och, przepraszam za te zniszczenia.

W jednym płynnym ruchu zwijania, niczym nalepki zrywane pośpiesznie z płaskiej powierzchni, usunięte zostały i Tronclavier, i stożek, i całe związane z nimi okablowanie.

- Ojej - rzucił Pal, a na jego twarzy pojawił się nagle niepokój.

I teraz przyszła kolej na chłopca. Był przeciągany wolniej, z większą ostrożnością. Na końcu zniknęła jego głowa, która przez kilka sekund unosiła się jeszcze w powietrzu.

- Zdaje się, że podobała im się ta muzyka - powiedział z uśmiechem.

Głowa, uśmiech i wszystko inne odleciało w kierunku, którego Tuthy i Lauren nie byli w stanie zaobserwować. Pokój zassał powietrze poprzez otwarte drzwi, a potem z west­chnie­niem powróciła normalność.

Lauren stała jak wryta przez kilka minut, a Tuthy łaził po tym, co zostało z labo­rato­rium, przeczesując palcami zmierzwione włosy.

- Może wróci - powiedział. - Nawet nie wiem... - Ale nie dokończył. Czy trójwymia­rowy chłopiec może przeżyć w czterowymiarowej otchłani, czy co tam leży w dórze, albo w gole?

Tuthy nie sprzeciwiał się, gdy Lauren wzięła na siebie misję zatelefonowania do przybranych rodziców Pala i na policję. Kiedy przybyła policja, zniósł ze stoickim spokojem i nieruchomą twarzą wszystkie pytania oraz oskarżenia. Powiedział im wszystko, co wiedział. Nie uwierzono mu; nikt właściwie nie wiedział, w co ma wierzyć. Obfotografowano cały dom.

- To tylko kwestia czasu - uprzedziła go Lauren - nim aresztują mnie, ciebie albo nas oboje.

- A więc ustalmy zawczasu, co będziemy zeznawać - odparł Tuthy. - Powiesz im, że to wszystko moja wina.

- Nie powiem. Ale gdzie on jest?

- Nie jestem zupełnie pewien. Sądzę jednak, że nic mu się nie stało.

- Skąd wiesz?

Opowiedział jej o śnie.

- Ale to było wcześniej - zauważyła.

- W czwartym wymiarze nie ma to żadnego znaczenia - wyjaśnił. Pokazał niezdecy­dowanie w górę, potem w dół, a potem wzruszył ramionami.

Ostatniego dnia spędził wczesnoporanne godziny owinięty w płaszcz i szlafrok w pełnym przeciągów laboratorium, puszczając raz po raz swój program i usiłując wyobrazić sobie wizualnie ana i kata. Zamknął oczy, skrzywił się, pokręcił głową i splótł palce. Uzyskał na ekranie monitora dziwne, małe figury, ale nic to nie dało. Jego mózg nie potrafił się nagiąć.

Przy śniadaniu zanudzał Lauren żeby zrzuciła całą winę na niego.

- Może to wszystko rozejdzie się po kościach - pocieszyła go. - Nie mają podstaw do wszczęcia dochodzenia. Żadnych dowodów... nic.

Wszystko rozejdzie się po kościach, pomyślał ponuro przesuwając ręką po głowie i uśmiechając się ironicznie. A jak daleko nigdy się nie dowiedzą.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Tuthy poszedł otworzyć, kilka kroków za nim podążyła Lauren.

Odtwarzając później wypadki, jakie wtedy nastąpiły, doszła do wniosku, że wydarzyły się one w następującej kolejności:

Tuthy otworzył drzwi. Na ganku stało trzech mężczyzn w szarych garniturach, jeden z nich trzymał teczkę.

- Pan Peter Tuthy? - spytał najwyższy.

- Tak - powiedział Tuthy.

Z rykiem i syczącym cmoknięciem zniknął kawał ściany nad drzwiami wraz z frag­mentem framugi. Trzej mężczyźni spojrzeli na powstałą dziurę. Ignorując to, co niemożliwe najwyższy z nich ponownie skierował swą uwagę na Tuthy'ego i ciągnął:

- Proszę pana, naszym obowiązkiem jest odprowadzenie pana do aresztu. Otrzymaliśmy informację, że przebywa pan w tym kraju nielegalnie.

- Och? - zdziwił się Tuthy.

Obok niego urósł do długości półtora metra nieregularny, przejrzysty pęcherz, który wibrując zawisł w powietrzu. Trzej mężczyźni cofnęli się. Ze środka pęcherza wyłoniła się głowa Pala, a pod nią jego wyciągnięte ramię i dłoń. Tuthy nachylił się. żeby obejrzeć to objawienie. Palce Pala skinęły na niego.

- Przyjemnie tu - powiedział Pal. - Są przyjaźni.

- Wierzę ci - odrzekł spokojnie Tuthy.

- Panie Tuthy - zaczął znów odważnie najwyższy z mężczyzn, chociaż jego głos prze­szedł w pisk.

- Nie pójdziesz ze mną? - spytał Pal.

Tuthy obejrzał się na Lauren. Skinęła mu nieznacznie głową, ledwie rozumiejąc, na co się godzi, i Tuthy ujął rękę Pala.

- Powiedz im, że to wszystko moja wina - oświadczył jeszcze raz.

Poczynając od stóp, a na głowie kończąc, Peter Tuthy został zdarty z tego świata. W powstałą po nim lukę wdarło się powietrze. Znikła połowa mosiężnej lampy przy drzwiach. Bez zadawania dalszych pytań ludzie z urzędu imigracyjnego wycofali się do swo­jego samochodu z pełnymi spodniami i zakłopotanymi, głęboko poruszonymi minami. Odjechali, pozostawiając Lauren zagłębioną w kontemplowaniu ciszy i spokoju.

Nie spała przez trzy noce z rzędu, a kiedy wreszcie zasnęła, odwiedzili ją Tuthy z Palem i zadali jej pytanie.

Dziękuję, ale wolę zostać tutaj, odpowiedziała.

Tu jest fajnie, jak nie wiem co, nalegał chłopiec. Oni lubią muzykę.

Lauren potrząsnęła spoczywającą na poduszce głową i obudziła się. Gdzieś niedaleko rozległ się pogwizdliwy, cichutki rodzaj dźwięku, a po nim nastąpiła silna wibracja. Dla niej brzmiało to jak aplauz.

Westchnęła głośno, po czym wstała z łóżka, by zasiąść nad notatnikiem.



Greg(ory Dale) Bear urodził się 20 sierpnia 1951 roku w Kalifornii. Obecnie mieszka na terenie stanu Waszyngton. Pierwsze opowiadanie "Destroyers" opublikował jeszcze jako szesnastolatek (w roku 1967), ale na serio pisaniem zajął się w latach siedemdziesiątych. Debiut powieściowy to "Hegira" (1979). Jego najsłynniejsze powieści, "Blood Music", "The Infinity Concerto" i "Serpent Mage" przygotowują do publikacji Wydawnictwa ALFA. Greg Bear jest laureatem jeszcze dwóch nagród Nebula i jednej Hugo - wszystkie w roku 1984 - za mikropowieść "Hardfought" oraz dłuższe opowiadanie "Blood Music", rozwinięte później w powieść pod tym samym tytułem.

W.B


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bear Greg Styczne
Bear Greg Radio?rwina Dzieci?rwina NSB
Bear, Greg Forge of God
Bear Greg Glowy
Bear, Greg Hardfought
Bear Greg Waz Wezomag
Bear Greg Opowiadanie Rozsypka
Bear, Greg Eón
Bear Greg Koncert Nieskonczonosci
Bear Greg Piesn Krwi
Bear Greg Koncert Nieskonczonosci
Bear Greg Martwy kurs
Bear Greg Eon Eon
Bear, Greg Legacy
Bear Greg Glowy
Bear, Greg ?ad Lines
Bear, Greg Koncert Nieskonczoności
Bear Greg Piesn krwi(z txt)
Bear Greg Waz Wezomag