"Last victim" by Balgator,Anno Domini 1999
17 Listopada 1888, Londyn.
Dzień był piekny, jasny. Jesienny. Przy oknie zielonego pokoju komisariatu policji siedział niski, drobny mężczyzna. Drżące dłonie zdradzały zdenerwowanie; patrzał przez okno.
Na zewnątrz wiatr strzepywał ostatnie kolorowe liscie z drzew pozostawiajac nagie,rozcapierzone niczym dłoń jakiegoś olbrzyma, gałęzie. Było ciepło, przyjemnie. Na dole, w głebi londyńskich uliczek panował ruch, gwar. Hałas życia.
Z oddali słychać było turkot dorożek, stąpanie koni, bieg bawiących się dzieci.
Z zamyślenia mężczyznę wyrwał dźwięk zbliżających się kroków na korytarzu. Odwrócił się w kierunku drzwi. Klamka poruszyła sie w dół.
Do środka wszedł wysoki mężczyzna o blond włosach i takich samych wąsach, ubrany w granatowy policyjny mundur. Zbliżył się do dębowego stolika, wyciągnął dłoń w powitaniu.
- Dzień dobry. Inspektor George Lusk- przywitał się; miał ciepły, usypiający głos.
Mężczyzna uścisnął w odpowidzi dłoń.
- Jestem Swanry Bean- wyszeptał.
Inspektor usiadł po drugiej stronie biurka, wyciągnął z teczki jakieś papiery, pióro i kałamarz.
- Mam nadzieje, że rozumie Pan powagę sytuacji. W końcu istnieje szansa, by odnaleźć tego diabła.
- Tak, również mam taką nadzieje- głos Beana drżał, zdradzał niepokój.
- Doskonale. Nim zaczniemy spisywać zeznanie, moze zapaliłby Pan- Lusk wyciągnął torebke tytoniu i fajki. Nabił cybuch, zapalił, usiadł wygodniej na krześle i pyknął w powietrze małe sinoniebieskie kółka. Bean skorzystał z oferty i wkrótce cały pokój tonął w szarych pasemkach dymu, w powietrzu unosił się aromat mocnego, londyńskiego tytoniiu.
- Tak więc chciałbym, aby opowiedział mi Pan o tamtejszym, jakże tragicznym, wieczorze.- zaproponował Lusk.
Swaney skrzywił się słysząc to, wykrztusił z siebie.
- Ta bestia, za to co zrobiła, powinna wisieć...
Jak Pan wie, inspektorze, pochodze z biednej rodziny. Od dziecka zmuszony byłem, jak bezpański pies, do zdobywania pożywienia, do przetrwania. Podejmowałem się różnych, często niebezpiecznych i niezgodnych z prawem prac. Jakiś czas temu przyłączyłem się do grupy kieszonkowców. Miałem nawet do tego talent. Już wkrótce w rodzinnym domu polepszył się byt. Nawet mogliśmy jeść po jednym posiłku dziennie...
Pamiętam, było zimno, mroźno, wiatr hulał pomiędzy uliczkami jak szalony. Zanosiło się na deszcz. Nad miastem zawisły, niby kruki nad padliną, ciężkie, burzowe chmury. Już po chwili rzęsisty rząd kropel zaczął wystukiwać na bruku upiorne stacatto. Pomimo zblizającego się wieczoru uliczki nie pustoszały - był dzień targowy.
Siedziałem we wnęce ściany jakiejś kamienicy, szukajac ofiary, gdy zobaczyłem Go.
Był wysoki, smukły, odznaczał się od reszty szarej masy ludzi. Ubrany był w gustowny, bogaty czarny płaszcz i cylinder. Na haczykowatym nosie spoczywały okulary w drucianej oprawce, w dłoni trzymał długą laske, chyba ze srebrną gałką.
Przechadzał się od straganu do straganu, szukając czegoś.
Po jakimś czasie wyszedł z placu targowego, skierrował się głębiej w sieć uliczek prowadzących w kierunku Tamizy.
Podążyłem za Nim. Starałem się być niewidoczny. Czekałem, by później, w mniej ludnym miejscu móc go napaść.
Deszcz nasilił się. Strugi wody spływały po ulicach przemieniając je w potok. Drogi opustoszały. Zapadał zmierch. Łuna słońca skryła się na Zachodzie. Cienie wydłużyły się i pogłębiły. Gazowe lampy z trudem rozrywały czarną przestrzeń nocy. Moja ofiara skierowała się w kierunku East Endu - najbiedniejszej i najbardziej plugawej dzielnicy Londynu. Mojego domu.
Przez głowe przebiegły mi myśli, ze to szaleniec... Albo kapitan statku chcący zwerbować ochotników. Uśmiechnąłem się. To będzie łatwiejsze niż sądziłem.
Uliczki powiodły nasw samo serce East End. Otaczały mnie zewsząd grube, kamienne mury kamieniczek. W powietrzu unosił się odór kanałów i odpadków. Większość dróg tonęła w mroku - tutaj już nie dochodzi sieć lamp. Po brukowanych kocimi łbami uliczkach przebiegały stada mokrych szczurów. Nisko nad ziemią unosiły się strzępki sinej, jakby zduszonej, mgły. W oddali słychać bylo gwar z pobliskich knajp, pijackie śpiewy, krzyki, zamówienia.
Tamten mężczyzna zatrzymał się niepodal jakiejś knajpy. Światło z okien rozlewało się na pokrytą kałużami drogę. Wszedł z zacieniony zaułek. Czekał na kogoś.
Przyczaiłem się nieopodal. Wyciągając zza rogu głowe, obserwowałem Go. Też czekałem.
Po dłuższej chwili drzwi knajpy otworzyły się z trzaskiem. Na mokrą drogę wytoczył się oberwany pijak. Zataczając się, podszedł do muru i zwymiotował. Po chwili wrócił do ciepłego wnętrza knajpy.
Po kilku minutach wyszła kobieta w długiej, lekko poszarpanej sukni. Skierowała się do którejś z uliczek.
Poznałem Ją. To była Mary Jeanette Kelly - moja towarzyszka zabaw z lat dziecinnych. Sprzedawała swoje ciało za nędzne grosze w tej zapadłej dziurze.
Mój nocny towarzysz ruszył za Nią długimi krokami. W dłoni dzierżył coś błyszczącego. Nie mogłem rozpoznać co takiego.
Podążyłem za nimi, starając się trzymać w cieniu.
Nagle Mary usłyszała Jego kroki, odwróciła się.
- Kim Pan jest?! - krzykneła
- Mam na imię Jakub - odpowiedział twardymm chrapliwym głosem.
Podszedł do niej kilka kroków, tak że Jego twarz ukazała się w świetle.
- Jednak przyjaciele mówią do mnie Kuba - dodał z uśmiechem.
Mary zadrżała, oczy rozwarły się z przerażenia, usta otworzyły do krzyku.
Skoczył na Nią z szybkoscią błyskawicy. Rzecz w ręku błysneła. Ugodził ja w pierś raz. Potem drugi.
Masakrował jej ciało, znęcał się nad nim. Rozkoszował się tym, co robił.
Zdrętwiałem, nie mogłem wydobyć z siebie żadnego głosu, nogi miałem jak z waty, nie były w stanie mnie unieść do ucieczki. Jedynie patrzyłem i łkałem z bezsilności. Bałem się. Byłem przerażony myślą, że mógłby mnie zauważyć.
Po jakimś czasie, gdy skończył, ruszył szybkimi krokami w kierunku zachodnim. Zostawił ciało na skrzyżowaniu ulic, na widoku.
Nie wiem dlaczego, ale ruszyłem za Nim. Być może chciałem dowiedzieć się gdzie mieszka, by móc się jakoś zemścić.
Na niebie przetoczył sie grom, pojawiła się błyskawica rozświetlając na sekunde mokrą, rozjeżdżoną droge przede mną. Zabójca skierował się do bogatszej dzielnicy. Następnie skręcił w lewo, w mniej uczęszczaną uliczkę i znikł.
Ruszyłem za nim. Tam gdzie powinien być, zauważyłem starą rezydencje.
Była olbrzymia. Niegdyś pomalowana na biało. Teraz płaty farby odchodziły od ścian i powiewały upiornie na wietrze. Dach kryty czerwoną dachówką pokrytą dywanem mchu. Jedna ze ścian obleczona była pajęczyną zwiędłej, bezlistnej winorośli. Para ciemnych okien przypominała mroczne oczodoły, a dwuskrzydłowe, półotwarte drzwi, zęby czaszki. Wokół domu rozpościerał się zgniły trawnik ograniczony wyschniętym, rosochatym żywopłotem i zardzewiałym, żelaznym ogrodzeniem.
Starając się być jak najmniejszy, podkradłem się do otwartej, skrzypiącej upiornie na wietrze furtki.
Przeszedłem dalej i przystanąłem, wyptrując światła w budynku.
I ukazało się. Nisko, tuż nad ziemią. Tak jakby z piwnic.
Podszedłem bliżej i zauważyłem małe okienko prowadzące do wewnątrz.
Przeklinając w duchu własną ciekawość, przecisnąłem sie do środka.
Wewnątrz panował ciężki, przesycony zgnilizną zaduch.
Po chwili oczy przyzwyczaiły się do mroku i mogłem rozpoznać poszczególne meble. Musiałem znajdować sie w graciarni.
Nagle usłyszałem obok drzwi ciężkie kroki, które oddaliły się po trwającej wieczność chwili.
Modląc sie, by drzwi nie zaskrzpiały ostrożnie otworzyłem je, wyjrzałem na zewnątrz.
Zauważyłem długi korytarz prowadzący w dół, w kierunku schodów.
Wyszedłem i skradając się podszedłem do stopni. Deski pod moimi stopami przeraźliwie skrzypiały.
Na dole schodów znajdowały się uchylone ciężkie drzwi.
Przeszedłem przez nie i ukryłem się w kącie, w cieniu.
Przede mną znajdowało się olbrzymie przestronne pomieszczenie. Na jego środku ustawiony był duzy stalowy medyczny stół, na któym coś leżało, przykrytego prześcieradłem. Obok stołu znajdowała się dziwna aparatura, składajaca się z setek poskręcanych rurek i szkieł, na jednej z półek ułożono szerreg hirurgicznych narzędzi. Całe pomieszczenie przypominało jakąś przerażającą pracownie medyczną.
Nagle usłyszałem kroki i dźwięk otwieranych drzwi.
Do środka wszedł jakis garbaty olbrzym, trzymajac w rękach lampe, a za nim On, ubrany teraz w biały kilt lekarski. W jego prawej znajdował się duzy słój. Coś w nim pływało.
Oboje podeszli do stołu. Garbus odrzucił prześcieradło.
Wciągnąłem gwałtownie powietrze.
Na stole leżały zwłoki kobiety, składające sie z pozszywanych kawałków różnych ciał.
Kuba podszedł do aparatury i załączył ją.
Rozpoczał swoją plugawą operację.
Nie pamietam ile czasu to trwało. Wspominam, ze olbrzym zwracał się do Kuby mianem doktora.
Po bardzo długim czasie Jakub włączył coś, co wysuneło się z aparatury, jakby długi pręt i zaczeło wspinać się ku górze, do niezauważonej przeze mnie dziury w suficie.
Garbus i Kuba odsuneli się od stołu, jakby czegos się obawiając.
Po kilku minutach po pręcie spłynęło niebieskie, oślepiające światło - elektryczność. Otoczyło zwłoki jaskrawymi pasami. Rzuciło ciałem i znikło.
I wtedy. O Boże! Zauważyłem jak martwe przed chwilą zwłoki ożyły! Poruszyły palcami.
Spanikowałem. Krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki.
Zaślepiony strachem wdarłem się na góre i dalej, na zewnątrz. Na szalejacy deszcz.
Byłem pewien, że olbrzym jest tuż za mną. Nie odwracając się biegłem ile sił w nogach.
Nie pamiętam jak długo uciekałem. Brakowało mi tchu, serce waliło tak, jakby miało wyskoczyć mi z piersi. Zmęczenie ogarniało moje ciało, potykałem się. Upadałem i podnosiłem, upadałem i podnosiłem i tak ciągle, bez chwili oddechu.
Na zewnątrz już zaczynało się szarzeć. Zimne powietrze omiatało mi twarz, smagało bezlitośnie po oczach. Zgęstniała sina mgła tłumiła wszelkie odgłosy.
W końcu przestałem biec, uciekać. Udałem się do domu, do rodziny.
Aby zapomnieć zacząłem pić. Przez długie sześć dni leżałem upojony alkoholem.
Aż do wczoraj.
To, ze mnie złapaliście pozwoliło Wam odkryć coś co by zostało zapomniane, nigdy nie wyjawione, bo cóz innego to mogło być, jak nie pijacki sen, prawda?
Dominik Piwowarczyk