076


01 maja 2009 Najczęstszą przyczyną zgonów jest śmierć... „Zasoby bogactw zwiększają się wraz z naszymi zasobami wiedzy”- napisał nieżyjący już Friedrich August von Hayek, o ile pamiętam w „ Drodze  do zniewolenia”. Miał na myśli postępujący socjalizm, jako nieuchronne zło, które nas czeka… I między bajki można włożyć tezę, że socjalizm( władza biurokracji) powstaje na skutek wewnętrznych konieczności tkwiących  w systemie socjalistycznym., które powodują, że ten rak samoistnie się rozwija… Ja mam inną tezę… Ten socjalizm jest organizowany od góry, ale już na skalę światową.!. Pamiętacie państwo z historii powstanie Systemu Rezerwy Federalnej w 1913 roku( prywatnego banku centralnego USA), tzw. Nowy Ład, czyli gwałtowny postęp socjalizmu w Stanach Zjednoczonych, a potem Bretton Woods, gdzie utworzono Międzynarodowy Fundusz Walutowy( gremium nadzorujące finanse światowe), utworzono Międzynarodowy Bank Odbudowy i Rozwoju, którego częścią jest Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, w którym pracował pan premier Kazimierz Marcinkiewicz, zanim przeniósł się do banku Goldman Sachs, dla którego pracuje obecnie z gażą- jak podawały media- 500 000 złotych miesięcznie.(???). Chyba tylko dlatego stać go na  biesiadowanie w restauracji „San Lorenzo” w Warszawie, gdzie tylko  sam tatar kosztuje 50 złotych(!!!). Strach pomyśleć, ile kosztuje zupa i drugie danie.. Zupa z pewnością 100 złotych, a drugie danie 300… A razem z Isabel? Tak żyje Nowa Klasa, którą Dżillas opisał wiele lat wcześniej.. To nie są biznesmeni, którzy sami sobie zapracowali na swoje bogactwo na wolnym rynku… To są ludzie nowej nomenklatury! I zobaczcie państwo żadna agenda państwowa nie prowadzi śledztwa w tej sprawie, że były polski premier pracuje dla obcego banku. I za co dostaje takie pieniądze?. Dla  Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, pracowała również pani Gronkiewicz WAltz, pan premier Krzysztof Bielecki.. To jest bank dla wpływowej biurokracji z poszczególnych państw całej Europy.. Dostają tam sowite wynagrodzenie, myślę, że nie za darmo.. No cóż, jak powiedział pewien nauczyciel:” zaborcy podzielili Polskę na trzy nierówne połowy”(???). Peter Beniamin Mendelson, członek Grupy Bildelberg , w młodości członek Ligi Młodych Komunistów, obecnie sekretarz do spraw Biznesu Wielkiej Brytanii i komisarz Unii Europejskiej wzywa do ustanowienia „Bretton Woods nowego stulecia”, celem zbudowania „ mechanizmów globalnej ekonomii”(???).

Będziemy mieli globalny rząd, jedną walutę, nowy wspaniały świat rządzony przez wąskie gremium decydujące  o wszelkich finansach.. Narazie o finansach, czyli tym krwioobiegu gospodarczym… Potem przyjdzie reszta totalitaryzmu! Oczywiście to wszystko szykuje się pod hasłami wolnego rynku.!. Stephen Gallo, szef analityków giełdowych londyńskiego biura wymiany walutowej Schneider Foreign Exchange, w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji CNBC stwierdził, że” dzisiejszy kryzys finansowy doprowadzi w przeciągu 15 lat do stworzenia jednego globalnego banku i jednej globalnej waluty”(????) ONI już o tym mówią publicznie, wcale się tym nie kryjąc? Jacy ONI? To ONI będą decydować o  wydrukowaniu określonej ilości pieniędzy  i będą mieli wpływ na wszystkie gospodarki świata  podporządkowane   jednej walucie.. Pan Stephen Gallo podkreślając znaczenie wprowadzenia Euro, powiedział, że” jedna światowa waluta jest tym, w kierunku czego zmierzamy w ciągu następnych 10 do 15 lat”(!!!). Będzie nowy porządek finansowy, w ramach Nowego Porządku Światowego… Zamiast przywrócenia parytetu złota, co spowodowałoby naprawę współczesnego systemu finansowego państw, ci złoczyńcy proponują kolejny pomysł na generowanie przez banki wirtualnego pieniądza..(!!!) Zamiast rezygnacji z błędnej ideologii, proponują centralizację systemu finansowego  i budowę globalnego państwa totalitarnego.. Ciekawe, jak do tego wszystkiego  ustosunkują się Rosja, Chiny, Indie, Iran…??? Wiara w każdą utopię ma pewną cechę.. Wiara ta  nie łamie sobie głowy z powodu faktów!

Nigdy, pod żadnym pozorem nie udało się zbudować utopijnej tyranii, która przetrwałaby wieczność.. Wszystkie prędzej czy później upadały.. I tej ,Pan Bóg miłosierny nie pozwoli długo istnieć! Runęły Mury Jerycha, rozpadała się Wieża Babel, poupadały komunizmy i nazizmy realne .. Ale budowniczowie tego najwspanialszego ustroju- komunizmu- nie ustają w swoich poczynaniach.. To trzeba im przyznać! Ale era kamienna nie zakończyła się z powodu braku kamieni, tak jak  era  żelaza z powodu braku żelaza, czy epoka brązu z powodu braku brązu.. Epoki te pokończyły się z powodu pojawienia się czegoś lepszego.. Co prawda wolny rynek istnieje od zawsze, od kiedy istnieje świat, bo stworzył go sam Pan Bóg. Natomiast wszyscy wrogowie Pana Boga walczą z nim usilnie! Bo wolny rynek nie daje władzy administracyjnej nad drugim człowiekiem, daje wolność wyboru i premiuje tylko tych, których wolny rynek uważa za pożytecznych.. Dlatego walka z wolnym rynkiem i kapitalizmem będzie trwała   na śmierć i  życie. Prowadzona będzie przez wrogów naszej wolności, bo wolny rynek - to wolność. A tej najbardziej socjaliści i budowniczowie  Nowego Wspaniałego Świata Nadzoru nad Nami- nienawidzą najbardziej.. I nic tak ich nie gorszy jak prawda.. Podchodzi turysta do bacy, który ostrzy siekierę i pyta: - Baco czemu ostrzcie  tę siekierę? - A tak, dla zbicia czasu.. Wkrótce wyblakną kawały o bacach, bo wykończą je europejskie wymogi i nie będzie już baców.. Właściwie wykończą je europejscy socjalni  dowcipnisie i reglamenciarze certyfikatorzy.. Pomorze im w tym polski rząd, który wykonuje wszystkie te idiotyzmy bez szemrania.. Młode pokolenie nie  będzie wiedziało o czym się mówi.. Bo jak skojarzyć po uzyskanym  certyfikacie bacę, z Państwowym Pracownikiem Hodowli Owiec” Redyk”? Ale mam cichą nadzieję, że siekier nie będą na razie likwidować , ani zmieniać nazw… Może tylko wprowadzą pozwolenia i certyfikaty. Siekierę będzie można tylko  posiadać po przyjściu odpowiednich kursów i szkoleń.. Dlatego - dochodzą mnie coraz częściej słuchy - niektórzy już zakopują u siebie w ogrodach  po kilka , ale współczesnych, bo tych w  ery żelaza nikt już prawie nie ma.. Może myślą, że im się przydadzą., na bardziej drastyczne czasy..? Bo na przykład pani Marta Niewczas, wielokrotna mistrzyni Europy i świata w karate tradycyjnym, nie myśli z pewnością o zakopywaniu siekier, ale myśli   o starcie  do  Parlamentu Europejskiego  z list Sojuszu Lewicy Demokratycznej. To jest z pewnością najlepsza lista dla ludzi, którzy mówią tak: ”Mam już 35 lat i niedługo skończę swoją karierę sportową. A Parlament Europejski pozwoli mi robić coś wyjątkowego. Chcę zmieniać Polskę i Europę. Dzięki karate mam wszystkie cechy niezbędne do kandydowania: pasję, determinację, wolę walki i dyscyplinę. Dlatego powinni się mnie bać”- powiedziała ta pani „ Super Expressowi”. Czy pani Marta w ogóle wie co to jest Parlament Europejski? O ile ja wiem, tam nie ćwiczą karate, raczej uchwalają, jakby nas obrabować.. I tam zmieniać Polskę? I  Europę? A może cały świat? Tam można jedynie wyć z wilkami lub beczeć z owcami… I to jest nasza tragedia, że zostaliśmy wciągnięci do tego eurokołchozu, w którym nic nie możemy o sobie, a nie jak powiedział swojego czasu pan Andrzej Olechowski, że tam wchodzimy  po to, żeby „ móc decydować o sobie”(????). No cóż… chyba należy przypomnieć to co jeden z nauczycieli powiedział do swoich uczniów w klasie:” Wy, jak psy Pawłowa, reagujecie tylko na dzwonki”(!!!!) Prawie cała nasza  klasa polityczna jest taka sama…. Reaguje na dzwonki!. A ja mam marzenie… Chciałbym  pojechać  w wolnej chwili, której nie mam, na nadwiślański brzeg, obok które przyjeżdżam przynajmniej raz w tygodniu, i próbować zatrzymać czas… I pokrzyżować tej bandzie wszystkie plany.!. WJR

Klęska kapitalizmu: Kryzys 2008 roku i upadek w Depresję ”Klęska Kapitalizmu: Kryzys 2008 roku i Upadek w Depresję” to tytuł książki Richard'a A. Posner'a, erudyty, Żyda, sędziego i komentatora, który jednak pomija skutki kontroli banku centralnego USA, przez zakulisową elitę właścicieli prywatnych banków. Źródłem obecnego kryzysu jest „Szwindel na Tysiąc Miliardów dolarów,” który podstawowo wywodzi się z obalenia nadzoru nad transakcjami, zwłaszcza giełdowymi, przez prezydenta Clinton'a, w czasie kiedy dawał on lub sprzedawał „zapobiegawcze” ułaskawienia. miliarderom-aferzystom, takim jak Marc Rich w 2001 roku. Czynił to z pomocą Eric'a Holder'a, obecnie ministra sprawiedliwości, w rządzie prezydenta Barack'a Hussein'a Obamy. Sędzia Posner uważa, że obecny kryzys polega na załamaniem się struktury rynku przy jednoczesnej stracie przejrzystości transakcji, co przetworzyło recesję w depresję i wykoleiło amerykański kapitalistyczny model gospodarki. Stało się to mimo nadziei pokładanych w odporność na kryzysy „laissez-faire” kapitalizmu. Naturalnie kluczowa jest polityka monetarna, która w USA, wbrew konstytucji znajduje się, w rękach prywatnych bankierów, właścicieli banku Federal Reserve od 1913 roku. Katastrofalne skutki dało pozwolenie bankom handlowym, na działanie jako banki inwestycyjne. Dokonał tego prezydent Clinton w 2001 roku. „Asymetria informacji” czyli fakt, że ludzie zarabiają dzięki dowiadywaniu się o zmianach cen wcześniej, niż większość inwestorów, jest siłą motoryczną spekulacji. Zmiany cen były też powodowane stosowaniem inżynierii finansowej, zwłaszcza w obliczaniu ryzyka transakcji rozmaitymi „pochodnymi pieniądza,” których publiczność i urzędnicy nie rozumieją. Ryzyko to było nieraz niby sprowadzane do zera, dzięki skomplikowanym rachunkom różniczkowym. Istota rynku polega na istnieniu jednocześnie kilku cen, za ten sam przedmiot, co daje okazję zarobku poinformowanym dobrze i wcześnie inwestorom. Jednocześnie duże instytucje mogą kupować na kredyt na wielką skalę i w ten sposób sterować rynkiem. Mają one wpływ na cały system rynkowy w USA. Zwłaszcza w czasie niskiej stopy procentowej mogą one grać znacznie większym kapitałem niż posiadają, czyli mogą stosować tak zwaną „dzwignię,” która daje możliwość stosunkowo wielkich zarobków jak też wielkich strat. Przed zniesieniem regulacji przez prezydenta Clinton'a wielką „dźwignią” był stosunek zysków (lub strat) do inwestowanych pieniędzy jak n.p. 1:10, natomiast po zniesieniu regulacji stosunek ten był 1:30 i więcej. Dzięki takiej sytuacji banki inwestycyjne, przeważnie żydowskie, takie jak Bear Stearns i Lehman Brothers, zbankrutowały jak używana przez nie „dżwignia” przyniosła im straty, zamiast zysków. Podobnie stało się z „dźwignią” stosowaną przez inne instytucje finansowe, nie tylko banki, ale też specjalne fundusze inwestycyjne („hedge funds”) oraz rozmaite kompanie asekuracyjne, etc. które używały wielkiej „dźwigni” i spekulowały na kredyt na wielką skalę. Raz domina zaczęły się przewracać, instytucje finansowe straciły orientację, ile która instytucja jest na prawdę warta. Każda z tych instytucji była w posiadaniu portfolia zakupionych papierów wartościowych, o trudnej do ustalenia wartości. Niewypłacalne kontrakty na długi hipoteczne, stały się trucizną całego systemu finansowego. Banki zaczęły obawiać się jeden drugiego i rynek kredytowy zamarł, tak jak to było pokazane w polskiej karykaturze z XVI go wieku, pod tytułem „Śmierć Kredytu.” Ostatnio taka śmierć kredytu nastąpiła we wrześniu 2008 roku. Nie doszłoby do tego gdyby Clinton nie obalił wymogów nadzoru i przejrzystości transakcji w 2001 roku, według sędziego Posner'a. Nastąpił groźny zastój przemysłowy jednocześnie z kryzysem finansowym, do którego doszło po spowodowaniu przez spekulantów wielkiego wzrostu cen nieruchomości oraz budowy około trzech milionów dodatkowych domów jednorodzinnych, więcej niż można było bezpiecznie sprzedać. Wartości na giełdzie nowojorskiej zaczęły spadać blisko o połowę i wartość domów mieszkalnych spadła o 20% z globalnej wartości 64,4 tysięcy miliardów dolarów do 51,5, czyli straty wyniosły około 13 tysięcy miliardów dolarów. Pieniądze te przestały istnieć w gospodarce USA. W tej sytuacji spadły poważnie wydatki konsumentów. Stanowią one w stosunku rocznym około 70% wartości gospodarki USA. W obliczu zachwiania wydatków konsumentów, 800 miliardów dolarów dwurocznego wsparcia planowanego przez prezydenta Obamę, według sędziego Posner'a, nie wystarczy, ponieważ od lat ludzie za mało oszczędzają. Obecnie szerzy się strach w wyniku bardzo skomplikowanego kryzysu i trudnych do zrozumienia spekulacji „pochodnymipieniądza” na skalę wielokrotnie większą niż faktyczna wartość całej gospodarki światowej. Odbudowa zaufania do systemu finansowego USA jest trudna i powolna, a tymczasem rośnie bezrobocie i szerzy się zastój. Brak regulacji kart kredytowych doprowadziło do szerzenia się lichwy, którą sędzia Posner chciałby prawnie ukrócić, jak też wprowadzić przejrzystość transakcji finansowych i ograniczanie ryzykownego używania „dźwigni” w inwestycjach bankowych, a specjalnie w transakcjach produktami inżynierii finansowej ogólnie nie zrozumiałymi w USA. Fatalne wrażenie robią na publiczności setki milionów dolarów, które dyrektorzy korporacji sami sobie wyznaczają, tak, że ich płaca przewyższa setki razy zarobki przeciętnego pracownika w ich przedsiębiorstwach. Obecnie rząd prezydenta Obamy chce wskrzesić „kredyt i zaufanie,” ale odkłada na później sprawę nadzoru i przejrzystości transakcji. Zadaniem systemu finansowego jest usprawnianie działania gospodarki, inwestowanie oszczędności w postęp produkcji i rozwój technologii. Obecnie jest tego brak, wobec szerzenia kultu „wolnego rynku” i braku nadzoru nad spekulacjami, zwłaszcza „pochodnymi pieniądza,” które poważnie przyczyniły się do obecnego kryzysu światowego. Iwo Cyprian Pogonowski

Majówka z widowiskiem W przeddzień triduum majowego, kiedy to cała Polską będzie najpierw obchodziła święto naszych okupantów - bo dzień 1 maja został na ziemiach polskich ustanowiony świętem państwowym przez dwóch naszych okupantów: Rzeszę Niemiecką i Związek Radziecki - a potem rocznicę konstytucji 3 maja, do Warszawy zjechali dygnitarze europejscy z naszą Katarzyną Wielką, czyli panią Kanclerz Anielą Merkel na czele. Tym razem wystąpili w rolach członków Europejskiej Partii Ludowej, która wyznaczyła sobie rendez-vous akurat w Warszawie. Wiąże się to formalnie z inauguracją kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, ale tak naprawdę chodziło o dodanie prestiżu rządowi premiera Donalda Tuska, którego Platforma też zapisała się do Europejskiej Partii Ludowej, podobnie jak koalicyjne PSL. Europejska Partia Ludowa jest formacją o charakterze chrześcijańsko-demokratycznym, co oczywiście nic nie znaczy, bo dzisiaj w Europie chadecja właściwie niczym nie różni się od socjaldemokratów, jako że i jedni, i drudzy nieugięcie stoją na nieubłaganym gruncie politycznej poprawności, której standardy wyznaczają anonimowi dobroczyńcy ludzkości z Wielkiego Wschodu, zjednoczonych razwiedek oraz starszych i mądrzejszych. Nie przeszkadzało to, ma się rozumieć, w wygłaszaniu patetycznych przemówień i proklamowaniu manifestów, nie tyle może przeciwko trzęsieniom ziemi, co przeciwko rajom podatkowym, no i oczywiście - globalnemu ociepleniu. Wprawdzie globalne ocieplenie zostało najpierw przez amerykańskich, a dzień później - również przez PAN odwołane, ale nikt już o tym nie pamięta, zwłaszcza w obliczu epidemii świńskiej grypy. Nawiasem mówiąc, ta nazwa wywołała ogromne wzburzenie i zaniepokojenie w Izraelu, co wynika z faktu, iż złowieszczy wirus może przeskakiwać na człowieka ze świni, co czyni go nie tylko niebezpiecznym, ale i nieczystym rytualnie. Wytworzyła się tedy szalenie kłopotliwa sytuacja, którą próbuje się rozładować poprzez zmianę nazwy grypy, ze "świńskiej" na "meksykańską". Więc o ile walka z globalnym ociepleniem sprowadzi się zapewne do zwiększenia w Eurokołchozie kosztów produkcji materialnej i usług w związku z handlem emisjami dwutlenku węgla, o tyle walka z rajami podatkowymi może doprowadzić w Europie do podatkowego inferna, które przynajmniej w Polsce z wolna zaczyna się już wyłaniać z chaosu. Na razie w postaci niewielkich podatków "ekologicznych" nakładanych na kierowców, ale jak pamiętamy - omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszelkie początki są skromne - oczywiście z wyjątkiem miłych złego początków. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - jak to zwykle na takich zjazdach, których zadaniem jest przede wszystkim podbudowanie morale uczestników. Dlatego też obradujący w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w Warszawie uczestnicy mityngu Europejskiej Partii Wolności byli trochę nieprzyjemnie zaskoczeni gwałtowną manifestacją stoczniowców. W czarnym dymie płonących opon samochodowych, w blasku i huku wybuchających petard i pocisków z gazem pieprzowym, którego nie żałowali policjanci ochraniający paplających dygnitarzy, związkowcy ze stoczni protestowali przeciwko likwidacji przemysłu okrętowego w Polsce. Demonstracja o kilka lat spóźniona, ponieważ o takich sprawach trzeba było myśleć jeszcze przez Anschlussem 1 maja 2004 roku, ale nie bez kozery tylko język polski wytworzył makabryczne powiedzenie: marzenia ściętej głowy. Tedy stoczniowcy próbowali sforsować zapory oddzielające działaczy Europejskiej Partii Wolności od rzeczywistości, ale policja się nie poddawała, niczym w dawnych dobrych czasach stanu wojennego. Zwabieni hałasami i zapewne znudzeni paplaniną cudzoziemcy wychodzili przed Salę Kongresową i spoglądali na bitwę polskich policjantów z polskimi stoczniowcami, niczym na jakąś wojnę trojańską. Oczywiście poza hukiem, dymem i paru porozbijanymi głowami, z demonstracji tej żadnych innych efektów nie będzie, bo nie po to Niemcy przez tyle lat żyłowali swoich podatników, żeby teraz cofać się przed jakimiś stoczniowcami, którzy nadal chcieliby budować w Polsce okręty. Nie po to powstał rząd pana premiera Donalda Tuska, którego właśnie pochwalił pan Schulz, przywódca niemieckich socjalistów, jako naszą duszeńkę. Ale nie - najwyraźniej demonstracją zainspirować się musiał przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej, pan Wilfried Martens, skoro w końcowym przemówieniu stwierdził z emfazą, że partia ta powinna stać się "płomieniem Europy". Skoro już takie filuty zaczynają bawić się płomieniami, to nic dobrego dla Europy z tego nie wyjdzie, to rzecz pewna, ale cóż począć? Taki los wypadł nam, że pieriedyszki szybko się kończą. Tegoroczny 1 maja obchodzony jest wyjątkowo uroczyście, przede wszystkim z uwagi na 5 rocznicę Anschlussu. Z tej okazji razwiedka nałożyła surdynę nawet na posła Janusza Palikota, który po niedzieli na pewno sobie tę przymusową ascezę odbije, ale teraz sza! - Przyjechali drodzy goście, więc znowuż się kochamy, a zatem i pan prezydent nie może już się Unii Europejskiej nachwalić i nawet powiedział, że ona jest "jak Róża" - bo mówiąc to patrzył na panią grafinię Różę Thun (nee Woźniakowską), a właściwie Różę Marię grafinię Thun und Hohenstein, chyba najbardziej utytułowaną kandydatkę do Parlamentu Europejskiego, mandatariuszkę świętokrzyskich kmiotków, o których interesy, jak to grafinia, będzie w Brukseli zabiegała. Słychać, że nawet i na Jasnej Górze mają się odbyć jakieś dziękczynne koncerty, więc nieomylny to znak, że z Anschlussu cieszy się "cały naród", niczym podczas jedności moralno-politycznej narodu za panowania Edwarda Gierka. I dopiero na tym tle można ocenić podstępny cios, zadany przez generała Czesława Kiszczaka, którego redaktor Michnik, tak lekkomyślnie, albo na skutek jakiejś radosnej wiadomości, awansował na "człowieka honoru". Otóż generał Kiszczak zeznał przed niezawisłym sądem, że  "Solidarność" nie wywalczyła niczego, czego by on jej przedtem nie podarował. Że tak naprawdę, to on właśnie jest dobroczyńcą narodu i twórcą historii, a nie Kuroń Michnik (Michnik to nazwisko), Wałęsa, a nawet - horrible dictu! - "drogi Bronisław"! I to w momencie, gdy w Brukseli odsłonięto tablicę ku czci "drogiego Bronisława", jako jednego z ojców całej postępowej Europy, a kto wie - może nawet i świata! W tej sytuacji Lech Wałęsa ze swoimi legendarnymi skokami przez płot, Kuroń Michnik ze swoimi płomiennymi manifesty i "drogi Bronisław" ze swoimi kalkulacjami wychodzą, jeśli nie na durniów, to w każdym razie - na żałosnych figurantów, manipulowanych przez generała Kiszczaka i jego podwładnych. Słowem - wszystkie legendy na nic! A to ci dopiero siurpryza, a to ci dopiero cios poniżej wszelkich pasów cnoty! Nic dziwnego, że w środowisku autorytetów moralnych rewelacje generała Kiszczaka przyjęto głuchym milczeniem; nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał - ale dopiero w świetle tych rewelacji można zrozumieć zaskakujący zwrot dokonany przez Adama Michnika, żeby otworzyć wszystkie archiwa IPN. Najwyraźniej skądś musiał wiedzieć, co generał Kiszczak zezna przed niezawisłym sądem, więc zamiast kontynuować chamską nagonkę na IPN, pragnie chyba jednym susem wskoczyć do awangardy historyków, których tym razem trzeba już będzie dobrać z zachowaniem najwyższej staranności. SM

Przywracanie PRL Prezenterka TVP Info zaprasza na konferencję prasową posła Janusza Palikota. Za chwilę widzimy go otoczonego gęstym tłumem dziennikarzy radia, telewizji, prasy. Poseł zapełnia kolejne darmowe minuty na ogólnopolskiej antenie, by ogłosić następną kretyńską prowokację wymierzoną w prezydenta i PiS i aby znowu zareklamować i rozsławić siebie. - Czy są jakieś pytania? - zwraca się do dziennikarzy. Cisza. Nikt go o nic nie pyta. Nikogo nie interesuje finansowanie kampanii wyborczej Palikota przez studentów i emerytów ani to, dlaczego złamał prawo, pijąc publicznie alkohol na ulicy. Dziennikarzy nie interesują dziesiątki innych spraw, które składają się na hucpę i nietykalność tego osobnika. Kończąc konferencję prasową, Palikot odsyła jeszcze do nowych rewelacji na swoim blogu, po czym wchodzi do banku wpłacić 5 tys. złotych na kampanię PiS. Rozchodzi się tłum dziennikarzy spędzonych przez swoje redakcje jak stado baranów. Skojarzenie z baranami jest uprawnione także z tego powodu, że jeden z typów anten nadawczych stosowanych szczególnie w mieście przypomina kształtem baranie rogi. One to za chwilę powtórzą i nagłośnią to, co powiedział Palikot. I będzie go jeszcze więcej. I tak trwa to już prawie dwa lata. Palikot to Platforma Obywatelska, jej symbol i znak rozpoznawczy. Występuje w mediach częściej niż premier (jego osobisty zakładnik?) czy marszałek Sejmu i Senatu razem wzięci. Ma zabawiać media sobą i swoimi chorymi pomysłami, ale przede wszystkim ma odwracać uwagę od spraw ważnych i trudnych dla swojej partii i rządu oraz dla premiera jako kandydata na prezydenta. Nie sposób dziś nie natknąć się na Palikota, jak nie sposób było w PRL uciec od nachalnej, tępej propagandy, która była wszędzie. Palikot to nowa mutacja "Dziennika Telewizyjnego" nadawanego o 19.30 u schyłku komuny. Niestety, dziś nikt bojkotu nie ogłasza. Poseł może dalej brylować. W tym samym czasie prawdziwa wolność słowa poddana zostaje kolejnej sądowej reglamentacji. Sąd debatuje nad zakresem wolności słowa w reklamówce telewizyjnej PiS. Kuriozalne uzasadnienie pierwszego wyroku łagodzi równie kuriozalne orzeczenie sądu drugiej instancji, z którego dowiadujemy się, że reklamówka telewizyjna ma mówić prawdę. A więc to nie Platforma Obywatelska likwiduje stocznie, publiczne media, przemysł zbrojeniowy, publiczną służbę zdrowia. Misiak nie był kolegą partyjnym premiera, a pieniądze państwowe po likwidacji stoczni nie miały trafić do prywatnej firmy posła Misiaka. W tym samym czasie senator Platformy Obywatelskiej ze Szczecina Andrzej Zaremba z trudem przebijał się w mediach ze swoimi racjami, które zmusiły go do rezygnacji z członkostwa w partii na znak protestu przeciwko likwidacji polskich stoczni. Zupełnie inaczej dziennikarze potraktowali odchodzącego z PiS posła Wojciecha Mojzesowicza, który mógł błyszczeć we wszystkich mediach jako wybitny przedstawiciel ruchu ludowego o niekwestionowanym autorytecie. W tym samym czasie pada też oficjalna zapowiedź szybkiej nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Ma być inaczej niż obecnie. IPN ma działać "odpowiedzialnie". Jego pracownicy nie będą już "jednostronni", a prezes Janusz Kurtyka tak samodzielny. Agenci, współpracownicy i funkcjonariusze SB oraz ich rodziny chcą spać spokojnie, wszak to głównie oni są bohaterami transformacji ustrojowej. Likwidacji IPN konsekwentnie domaga się SLD. W tym samym czasie dwaj historycy - Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, ci, którzy mieli odwagę przypomnieć w swojej książce pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" ogólnie znane fakty zniknięcia z UOP dokumentacji w sprawie TW "Bolka", będą wzywani przez bydgoską prokuraturę, która wszczęła śledztwo w sprawie ujawnienia przez nich tajemnicy państwowej. Krzysztof Wyszkowski przypomina, że już rok temu zawiadomił Prokuraturę Okręgową w Warszawie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prezydenta Lecha Wałęsę polegającego na niszczeniu dokumentacji o współpracy TW "Bolka" z byłą Służbą Bezpieczeństwa. O losach tego śledztwa do dzisiaj jest cicho, a tymczasem wszczyna się następne śledztwo w stosunku do młodych historyków. Najprawdopodobniej chodzi o to, aby Gontarczyk (Cenckiewicz musiał sam odejść z IPN) stracił w ten sposób certyfikat dostępu do tajnych dokumentów, a więc także praktyczną możliwość pracy w pionie lustracyjnym IPN. Ale nawet gdyby chodziło o co innego, to już sam fakt oskarżenia go o ujawnienie jako tajemnicy państwowej czegoś, co było przecież znane od wielu lat szerokiej opinii publicznej, jest przejawem represji w stosunku do autorów książki o Lechu Wałęsie. Represji i zastraszenia, gdyż aparat państwa wkracza bezpośrednio w sferę wolności badań naukowych. Zdaje się, że historią mieli się zajmować historycy, a nie prokuratorzy, sędziowie i politycy. Wszystko to, co dzieje się poza "światem Palikota", zaczyna wyglądać niepokojąco, a nawet groźnie. Powraca duszna, agenturalna atmosfera PRL, pełna niedomówień, zakulisowych rozgrywek władzy przeciwko opozycji. Ponownie zapada antydemokratyczna kurtyna oddzielająca oszukiwane i źle informowane społeczeństwo od wpływu na własne państwo. Znowu czegoś nie wolno, znowu trzeba się mieć na baczności. Znowu można się narazić, dlatego lepiej się nie angażować, bo "oni", znowu są silni, bo mają władzę. Wojciech Reszczyński

Lepiej tęsknić... Jaka szkoda, że coraz mniejszą wagę przywiązujemy do ludowych przysłów, uważanych kiedyś za mądrość narodów. Trudno temu zaprzeczyć, bo na przykład tacy Francuzi wymowni mają przysłowie, że „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”. Jest to bardzo rozsądne, bo na przykład dla nieco znudzonej sobą pary znakomicie robi kilkumiesięczna rozłąka. A jeśli rozłąka daje takie dobre rezultaty w przypadkach jednostkowych, to zgodnie z podstawową zasadą prakseologii, jeszcze lepsze musi dawać w przypadkach zbiorowych. Akurat przeżyliśmy doroczne obchody dnia pamięci holokaustu ze wszystkimi imprezami towarzyszącymi, których organizatorzy z narastającym natręctwem akcentowali potrzebę, a właściwie już nawet nie potrzebę, ale wręcz konieczność tak zwanego „pojednania” z Żydami. Z pozoru ten pomysł wygląda nie tylko na niewinny, ale nawet szlachetny. Ale po uważniejszej analizie zaczynamy nabierać wątpliwości. Po pierwsze - pomysł pojednania „z Żydami”, podobnie jak z Marsjanami, czy Dajakami, odwołuje się do zasady odpowiedzialności zbiorowej. Tymczasem zasada ta jest bardzo niebezpieczna i na przykład Żydzi doświadczyli z jej przyczyny bardzo wielu przykrości. Dlaczego w takim razie nie zniechęciły ich one do ustawicznego nawiązywania do tej przeklętej zasady - doprawdy trudno zgadnąć, ale nietrudno się domyślić, że te przyczyny muszą być bardzo ważne, ale - nie nadają się do ogłaszania. Ponadto zasada odpowiedzialności zbiorowej wymusza pojednanie w skali masowej, to znaczy - wszystkich ze wszystkimi. Wiadomo jednak, że jeśli ktoś chce przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej, czy później wpadnie w złe towarzystwo. Dlatego też ludzie wolą jednak dobierać sobie przyjaciół indywidualnie, kierując się raczej ich zaletami osobistymi, a nie ich przynależnością narodową. Zatem opieranie postulatu „pojednania” - cokolwiek by to miało oznaczać - na zasadzie przynależności narodowej, trąci nacjonalizmem, z którym, przynajmniej w Polsce, energicznie walczy żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją Adama Michnika. Bardzo to wszystko zagadkowe. Po drugie - postulat „pojednania” zawiera w sobie sugestię, że musiało uprzednio dojść do konfliktu, a może nawet - otwartej wrogości. Na przykład, kiedy Francja po II wojnie światowej jednała się z Niemcami, sprawa była jasna; Niemcy zaatakowały Francję, zmusiły ją do kapitulacji i przez kilka lat częściowo ją okupowały - więc było sobie co wybaczać. Tymczasem w historii stosunków polsko-żydowskich nic takiego nigdy nie miało miejsca. Żydzi osiedlali się w Polsce z własnej woli, więc już choćby na tej podstawie można domniemywać, że było im tutaj lepiej, niż gdziekolwiek indziej, bo w innym przypadku osiedlaliby się gdziekolwiek indziej. Polacy na terytoriach żydowskich się nie osiedlali, bo żydowskie państwo powstało dopiero w 1948 roku, akurat wtedy, gdy zdecydowana większość Polaków miała ogromne trudności z uzyskaniem zagranicznego paszportu. Wprawdzie podczas niemieckiej okupacji Polski większość tutejszych Żydów została wymordowana przez Niemców, ale stało się to dopiero wtedy, gdy Niemcy, do spółki ze Związkiem Radzieckim, pokonały opór polskiego wojska i zmusiły je do kapitulacji. Zatem pojawiające się niekiedy ze strony Żydów oskarżenia, jakoby Polacy wobec masakry Żydów zachowywali się „biernie”, nie wytrzymują krytyki. Po pierwsze - Polacy walczyli z Niemcami - również w obronie Żydów - chociaż oczywiście ten cel wojenny nie był specjalnie eksponowany, bo inne były znacznie ważniejsze, niemniej jednak istniał. Natomiast po zlikwidowaniu oporu regularnej armii, pozbawieni własnej siły zbrojnej Polacy nie byli w stanie ani zapobiec masakrze Żydów, ani nawet - przyjść im ze skuteczną pomocą na większą skalę. Nawiasem mówiąc, podczas pierwszej sowieckiej okupacji Kresów Wschodnich, Żydzi na ogół mieli znacznie większe możliwości działania, niż Polacy w Generalnym Gubernatorstwie, a przecież nie słychać, by te możliwości wykorzystywali, by zapobiec masowym deportacjom i egzekucjom ludności polskiej w roku 1940 i 1941. Co więcej; trudno na pierwszy rzut oka wytłumaczyć, dlaczego na Kresach Wschodnich pod pierwszą okupacją sowiecką jakoś nie rozwinęły się struktury polskiego zbrojnego podziemia, podczas gdy pod okupacją niemiecką - jak najbardziej. Być może przyczyna była taka, że pod okupacją sowiecką polskie środowiska patriotyczne były znakomicie rozpoznane przez żyjących tam od wieków Żydów i wskutek tego były bezbronne wobec sowieckiego okupanta. Tymczasem w Generalnym Gubernatostwie Niemcy dość szybko spędzili ludność żydowską do gett, wskutek czego penetracja wywiadowcza polskich środowisk patriotycznych z tej strony nie była możliwa. Coś musi być na rzeczy, bo kiedy Kresy Wschodnie zostały w 1941 roku opanowane przez Niemców, którzy tamtejszą ludność żydowską albo zapędzili do gett, albo od razu wymordowali, natychmiast pojawiła się tam potężna polska partyzantka, którą zlikwidowała dopiero Armia Czerwona. W tej sytuacji wysuwanie wobec polskiego społeczeństwa zarzutu „bierności” może się brać tylko z dziwacznego przeświadczenia, że wszystkie narody, a naród polski w szczególności, mają obowiązek bezgranicznego poświęcania się w interesie narodu żydowskiego. Nietrudno zauważyć, że taki pogląd miałby charakter rasistowski, że to niby istnieją narody bardziej i mniej wartościowe. Tego rodzaju uroszczenia należy oczywiście bezwarunkowo odrzucić już choćby w imię godności narodowej. Ale nie tylko z tego powodu, chociaż i on jest oczywiście wystarczająco ważny. Dodatkowym powodem jest okoliczność, że wysuwane wobec polskiego społeczeństwa oferty „pojednania”, tak naprawdę mogą być również elementem tak zwanej „polityki historycznej”, której istotnym fragmentem jest złożenie przez stronę polską jakiejś ekspiacyjnej deklaracji, którą później można by wykorzystać w charakterze koronnego dowodu polskiego współudziału w masakrze Żydów podczas II wojny światowej, albo nawet nie „współudziału”, tylko wręcz autorstwa. Kiedy widzimy, jakie efekty przynosi dzisiaj sprawna i dobrze skoordynowana propaganda, niczego wykluczyć nie można zwłaszcza, gdy takim obrotem sprawy mogą być żywotnie zainteresowane również Niemcy, które mają względem nas różne własne projekty. Tymczasem wyspecjalizowane żydowskie organizacje wykrywają coraz to nowe ogniska antysemityzmu; ostatnio na przykład wykryły go nawet w Indiach. No proszę - to Indianie też? Czy w tej sytuacji jest jeszcze jakiś sens tłumaczenia się z antysemityzmu, który najwyraźniej jest tym organizacjom do czegoś koniecznie potrzebny? Czy przypadkiem nie do „pojednań ”? Czy wobec tego dla higieny psychicznej nie byłoby lepiej powstrzymać się od nadmiernej poufałości, zwłaszcza, że do takiej powściągliwości zachęcają nas przysłowia, będące mądrością narodów? SM

Zwierzęta jak ludzie - ludzie - jak zwierzęta Dzisiaj przypada 1 maja - święto naszych okupantów, ponieważ to właśnie oni nakazali obchodzenie na ziemiach polskich tego dnia, jako święta państwowego. Ciekawe, że obchodzone jest ono również w III Rzeczypospolitej, którą niekiedy nazywa się Polską Niepodległą. Ale jaka ona tam „niepodległa”, skoro od 1 maja 2004 roku podlegamy przecież Brukseli, a tylko patrzeć, jak ratyfikując traktat lizboński całkiem się tej niepodległości wyrzekniemy? Toteż utrzymywanie tego święta w III Rzeczypospolitej aż takie dziwne w końcu nie jest; Sojusz Lewicy Demokratycznej, jeszcze jako PPR i PZPR wysługiwał się naszemu okupantowi, dla którego nawet by nas wszystkich wymordował - oczywiście gdyby zaszła taka potrzeba - więc o jakimś głupim święcie w ogóle szkoda mówić. Z kolei Platforma Obywatelska uważa pewnie, że nie opłaci się go kasować, skoro po ratyfikowaniu traktatu lizbońskiego święto 1 maja znowu będzie wyrażało okupacyjną tradycję, a z kolei 3 maja będzie można dla równowagi nawiązywać do tradycji odmiennej? W ten sposób obydwa nurty: okupacyjny i niepodległościowy - będą u nas udelektowane. Podczas kiedy tak obchodzimy święto naszych okupantów, na świecie szaleje ponoć świńska grypa. Coś takiego musiało w końcu nadejść, bo gatunek ludzki w ostatnich czasach bardzo się upodobnił do świńskiego, więc nic dziwnego, że i wirusy przeskakują z ludzi na świnie i odwrotnie, niczym chrabąszcze. No dobrze - ale dlaczego właściwie gatunek ludzki w ostatnich czasach tak bardzo upodobnił się do świńskiego? Wydaje się, że stało się to za przyczyną nieubłaganego postępu, który w Polsce tradycyjnie reprezentowany jest przez polityczną lewicę i specyficzne środowisko, aktualnie skupione wokół „Gazety Wyborczej”. Bardzo reprezentatywną przedstawicielką tego środowiska jest pani Magdalena Środa, czyli - pani filozofowa. Ostatnio, wraz z gronem sprytnych lekarzy - płciowników, którzy nie zaniedbują żadnej okazji do napędzenia do swoich gabinetów kolejnych pokoleń neurasteników, wzięła udział w naradzie, jakby tu zmusić cudze dzieci do tak zwanej edukacji seksualnej. Pani filozofowa obmyślała jakieś sofizmaty natury filozoficznej, ale już pani Hanna Bakuła, znana głównie z tego, że „miłowała wiele”, reprezentowała raczej świat praktyki. Jeśli zatem nieubłagany postęp również w tej sprawie zwycięży, tylko patrzeć, jak kolejne pokolenia Polaków, zamiast matematyki, literatury polskiej i polskiej historii, będą uczyć się rozmaitych figur, no i oczywiście - o sodomitach, którzy zwolna wyrastają na awangardę postępu. I wszystko się zgadza; jeszcze za poprzedniej okupacji wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler uważał, że Polakom wystarczy, jak będą umieli się podpisać - żeby na przykład podpisać Volkslistę - no i liczyć do stu. Oczywiście na teorii się nie skończy, bo rewolucyjna teoria musi być uzupełniona rewolucyjną praktyką - a któż lepiej poprowadzi warsztaty edukacyjne, jeśli nie doświadczone pracownice agencji towarzyskich i tirówki, które dotychczas marnowały się na poboczach dróg ekspresowych? To właśnie w ich ręce ufnie złożymy edukację naszych dzieci, bo przecież chyba nie ośmielimy się sprzeciwić siłom nieubłaganego postępu? SM

Pan Bóg na emeryturę? Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy 28 kwietnia uradziło, by państwa członkowskie zbadały, czy obowiązujące u nich prawo, panujące obyczaje i wyznawane religie nie są aby sprzeczne z prawami człowieka, a zwłaszcza - z prawami kobiet. Można by przejść nad tym wybrykiem do porządku, bo Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy, do którego wchodzą mężowie stanu delegowani tam przez parlamenty krajowe, w zasadzie może groźnie kiwać palcem w bucie - gdyby nie jeden drobiazg. Otóż wybiera ono sędziów Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, którego orzeczenia są w zasadzie dla europejskich państw wiążące. Z tego względu, chociaż wspomniana rezolucja w zasadzie nie ma żadnej mocy prawnej, może być przez strasburski Trybunał traktowana jako źródło prawa, ze wszystkimi tego konsekwencjami. W rezultacie może ona zapoczątkować w Europie prześladowania religii pod pretekstem ich sprzeczności z tak zwanymi standardami praw człowieka, od których przecież aż się roi w tak zwanym prawie wspólnotowym. Przy pomocy orzecznictwa Trybunału Praw Człowieka na poszczególne związki wyznaniowe mogą być nakładane coraz to nowe, dotkliwe ograniczenia, albo obowiązki. Na przykład - wprowadzenia kapłaństwa kobiet, albo zaakceptowania związków jednopłciowych. W ten sposób nadrzędną pozycję nad religiami uzyska obowiązująca w Unii Europejskiej ideologia politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, z natury swojej wszelkim religiom wrogiego. Ciekawe, jak na tę rezolucję Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, będącą próbą odesłania Pana Boga na emeryturę, zareaguje COMECE - profsojuz europejskich biskupów. Wprawdzie został on pomyślany, jako transmisja polityki partii do katolickich mas, ale na takie dictum Ich Ekscelencje mogą się jednak zreflektować i zrewidować swój stosunek do Eurokołchozu. SM

Hosanna! Jest cieplej! Ku ogólnej radości Ludu Pracującego Miast, Wsi i Osiedli oraz Części Ludności Mieszkającej poza Miastami, Wsiami i Osiedlami - Teoria Globalnego Ocieplenia okazała się wreszcie prawdziwa! Na jesieni prawdziwa okaże się Teoria Globalnego Oziębienia - i wszyscy będą zadowoleni. Z okazji 1.go Maja zamieściłem więc apel: Niech zrobią bocianowi gniazdo! Przed tygodniem - pod tytułem: „Oddać sprawy w cudze ręce” napisałem felietonik rozpoczynający się słowami: „Od lat nawołuję, by Polacy ujęli sprawy w swoje ręce...” - gdzie opisałem szokujący przypadek grotołazów, którzy - zawiadomiwszy ratowników, że ich kolega uwiązł pod ziemią, spokojnie poszli do domów pozostawiając ratowanie fachowcom... Nawet nie poczekali na ich przybycie! Dziś w piśmie „Obserwator” (za pośrednictwem nieocenionej „ANGORY”, która wyszukuje najciekawsze artykuły z prasy) czytam o wsi Grabiny, w której „Od trzech lat nie lęgną się bociany” Dlaczego? Bo „Jedyne gniazdo, jakie tu jest, zarosło i żadne służby nie chcą go uprzątnąć. Mirosław Pasternak od dwóch lat zwraca się z z taką prośbą do kilku instytucji. Bez skutku”. Niesamowite: człowiek woli przez dwa lata naprzykrzać się rozmaitym instytucjom - niż wleźć na drzewo i zrobić to samemu. Dlaczego? Bo „byłoby to trochę niebezpieczne”. Co zrobiło się z Polakami przez te dwadzieścia lat?!? Ale jeszcze ciekawsze: bociany też kiedyś umiały same sobie budować gniazda! Nawet w ramach produkcji ubocznej przynosiły dzieci. Dziś najwyraźniej też czekają - na Straż Pożarną? JKM

Jutro „Święto Ludzia Pracy”. Na niejakie szczęście 99% ludzi nie ma najmniejszego zamiaru maszerować tego dnia w jakichś pochodach i manifestacjach - po prostu: wykorzystują wolny i dzień i pogodę, by wyjechać na majówkę. Z którego to powodu mój przejazd z Warszawy do Józefowa trwał dziś trzy razy dłużej, niż normalnie. Choć wykorzystałem rozmaite tajne lokalne ścieżki leśne. Na których też były korki - złożone z miejscowych, znających tajne, lokalne ścieżki leśne. Tym niemniej „Święto Pracy” pełni ważną role w systemie komunistycznej indoktrynacji. Ma uświadamiać „obywatelom”, że nie są np. miłośnikami przyrody, taternikami, dziwkarzami, brydżystami ani tp. - lecz Ludziami Pracy. I mają dbać o to, by ceny towarów i usług były jak najwyższe (bo wtedy reżym ma od tego wysokie podatki). Gdyby ludzie myśleli o sobie nie jako o Ludziach Pracy, lecz o konsumentach, domagaliby się, by ceny były jak najniższe. Co jest niebezpieczne dla budżetu III RP. Bo co prawda Nowa Klasa, choć miałaby mniej pieniędzy mogłaby taniej kupować towary i usługi w Polsce - ale nie za granicą! Tak więc: w interesie reżymu leży, by każdy czuł się homo faber, a nie homo ludens. I ludzie się na to nabierają - choć przecież mało kto chce tak naprawdę być Ludziem Pracy! Większość marzy, by już był weekend, święto, urlop, emerytura, lub chociaż zwolnienie chorobowe. Jednak pod wpływem oddziałującej na podświadomość propagandy każdy odpowiada „Jestem kolejarzem” - a nie: „Jestem brydżystą”. Choć kolejarzem jest może od dwóch lat (i za dwa lata znów zmieni pracę) - a brydżystą pozostanie! Ja nie świętuję. Jutro o 2000 mam wystąpić w PolSat NEWS. To tyle o święcie 1go Maja. Dla czujących niedosyt taki drobiażdżek pt. „Błogosławiona nieświadomość”, z „Dziennika Polskiego”: Słynna komunistyczna instytucja zwana NASA ogłosiła, że wysłała w Kosmos sondy pozwalające obserwować wydarzenia na Słońcu - i na parę dni wcześniej przewidywać, jakie może to spowodować zakłócenia na Ziemi. P. dr Angelos Vourlidas z NRL wymienia tu urządzenia elektryczne - ale ważniejszy jest wpływ na ludzi. Ludzie podświadomie odbierają zakłócenia pola elektro-magnetycznego... Skutki tego działania NASA będą przerażające. Jak tylko przyjdzie doniesienie o jakiś „słonecznym tsunami”, natychmiast żurnaliści zrobią z tego sensację o „kosmicznej katastrofie”. Setki tysięcy instytucyj wyda miliardy dolarów (ktoś na tym zarobi...) by „zabezpieczyć się przed skutkami” (które przyniosłyby straty za $5 mln....). Setki milionów pracowników oświadczą, że „mogą dziś gorzej pracować - bo przecież tsunami”. Setki milionów kobiet dostanie migreny (której by nie miały, gdyby nie wiedziały, że „powinny” ją mieć - bo „tsunami”). Może te sondy jakoś się popsują? Mam nadzieję, że tego jeszcze na blogu nie wpisałem? JKM

IPN pali Jasieńskiego Zmiany nazwy ulicy Brunona Jasieńskiego żądają od Klimontowa historycy Instytutu Pamięci Narodowej. Nazywają poetę "propagatorem stalinizmu", a władze miasteczka oskarżają o "zachętę do podejmowania działań niezgodnych z Konstytucją RP". Pismo w tej sprawie zastępca prezesa IPN Franciszek Gryciuk wysłał do przewodniczącego Rady Gminy w Klimontowie (Świętokrzyskie). Oskarża w nim władze gminy o "gloryfikację polityki Józefa Stalina, zbrodniczej ideologii komunistycznej i jej reprezentantów". Historycy IPN wytykają Jasińskiemu m.in. przynależność do sowieckiej partii komunistycznej. A to, że poetę torturowano i rozstrzelano podczas czystki w 1938 roku, nazywają "wewnętrznymi porachunkami w partii". Piotr Banasiak, prezes zarządu Stowarzyszenia Miłośników Twórczości Brunona Jasieńskiego, jest oburzony. Pismo IPN nazywa skandalicznym: - Nie twierdzę, że Jasieński był krystalicznym człowiekiem, ale w ten sposób można oczernić praktycznie każdego. Brunon Jasieński to przede wszystkim twórca, a nie działacz polityczny. Na stronie www.petycje.pl członkowie stowarzyszenia zamieścili apel, w którym bronią poety. Podpisało się pod nim już ponad sto osób, w tym historyk z lubelskiego IPN. - Wywieranie tego rodzaju presji na wójta jest niedopuszczalne - nie ma wątpliwości profesor Grażyna Borkowska-Arciuch z Instytutu Badań Literackich PAN. Nad zmianą nazwy ulicy będą głosować radni na jednej z najbliższych sesji. - Mam nadzieję, że moi koledzy nie przestraszą się IPN i zagłosują rozważnie - mówi radny Tomasz Ferenc. Ulica Brunona Jasieńskiego to malownicza i krótka uliczka, przy której jest szkoła i kościół. Na jej skrzyżowaniu z ul. Jakuba Zysmana, ojca poety, znajduje się dom, w którym Jasieński się urodził. - Ojciec Brunona to był taki nasz klimontowski Judym. Może też mamy wykreślić go z historii, bo był ojcem komunisty - mówi Beata Ryń pochodząca z Klimontowa. Epitafium dla Brunona Jasieńskiego Europa się wędzi niby łosoś królewski W dymie gazów bojowych wbita na złoty hak, Żre się kucharz francuski z szefem kuchni niemieckiej Z ryby tak smakowitej co przyrządzić i jak. Żaden stary się przepis nie wydaje jej godny Tak czy siak, trzeba będzie rybę przeciąć na pół, Już rozpruto podbrzusze, płynie z głębi jam rodnych Czarny kawior narodów politykom na stół. A ja wdycham Londynu grypogenne opary I kosztuję Paryża zgniłowonny roquefort, Po La Manczy się błąkam, w Rzymie szukać mam wiary, Bezskutecznie za swój pragnąc brać każdy port. A mój port jest w stolicy krasnolicych Azjatów, Gdzie w moździerzu historii nowy utrze się lud, Tam mi Kałmuk otworzy duszę swoją jak bratu, Tam pod ziemią bogactwa siarki, węgla i rud. Tam poeci kieszenie mają pełne dolarów I za szczęście ludzkości przelewają swój tusz, Tam czerwieńsze od krwi są kumulusy sztandarów Od sztandarów zaś pąki pierwszomajowych róż. Tam ja, Polak i były obywatel Europy Pieśń rozwinę i formie nową nadam tam treść. Bataliony poetów będą lizać mi stopy, Ja im mannę gwiazd sypnę, żeby mieli co jeść! Bruno Jasieński: niemieckie imię, nazwisko polskiej szlachty. Żyd, komunista, bywał w Rzymie, paryskie miał kontakty. W Moskwie sądzony za szpiegostwo, skazany i zesłany. Zaginął gdzieś po drodze. Odtąd los jego jest nieznany. Drogą białą jak obłęd w śnieg jak łajno mamuta Idę młody, genialny, ręce łańcuch mi skuł. Strażnik z twarzą Kałmuka w moim płaszczu i butach Żółte zęby wyszczerza, jakby kwiat siarki żuł. Nagle widzę, żem w raju po lodowej podróży A on - Bóg mój, którego czciłem wam wszak na złość! Mam więc Boga takiego, na jakiegom zasłużył, A tam trup mój, biedaczek, zmarzł już całkiem na kość. Pan zaś spluwa żółtawo, smarka w palce bez chustki I na krzesło "stół" mówi, a na stół mówi "stoł", Patrzy kucharz niemiecki wraz z kucharzem francuskim Jak łososia z kawiorem między zęby już wziął. Sok po brodzie mu płynie niewątpliwie czerwony Łyka skórę i ości, wyssał oczy i mózg. Wszak przez wieki ten łosoś był dla niego wędzony A on czekał cierpliwie ciemny bóg pustych ust.

Jacek Kaczmarski 27.3.1982

Trupa prezesa Kurtyki Wydaje mi się, że Brunon Jasieński odpokutował wszystkie swoje ideologiczne wybory z nawiązką. Ale niechby nawet i ich nie odpokutował, to wybitny pisarz zasługuje na swoją ulicę w rodzinnym miasteczku - nawet jeśli poza tym chlał, bił żonę albo wyznawał faszyzm czy komunizm W Klimontowie już od rana Jest sensacja niesłychana, Każdy ciekaw, każdy pyta: - Gdzież ta trupa znakomita? Klimontów słynie z twórczości dwóch poetów - Jana Brzechwy i Brunona Jasieńskiego. Jasieński - futurystyczny poeta kpiący z polskiej ortografii „jednodńuwką »Nuż w bżuhu «” - spędził w tym miasteczku burzliwą młodość. Brzechwa zaś umieścił tu akcję swego wiersza „Trupa pana Dropsa”. W Klimontowie rzeczywiście wydarzyła się sensacja niesłychana - do miejscowej rady gminnej przyszło właśnie pismo od prezesa IPN. Ta ważna instytucja żąda zmiany nazwy ulicy Brunona Jasieńskiego "będącej w swej istocie formą gloryfikacji wymierzonej w niepodległość Polski polityki Józefa Stalina, zbrodniczej ideologii komunistycznej oraz jej reprezentantów". IPN świadom, że „ten i inne podobne przypadki dotyczą w większości osób, struktur i wydarzeń, których prawdziwe oblicze było przed 1989 rokiem przedmiotem szczególnie intensywnej kampanii propagandowej i manipulacji historycznych, informuje, że Bruno Jasieński - właśc. Wiktor Zysman (1901-38) - był działaczem sowieckiej partii komunistycznej, propagatorem stalinizmu" i dlatego w długim piśmie wylicza grzechy Jasieńskiego, takie jak napisanie „antymieszczańskiej powieści »Palę Paryż «" i opublikowanie jej na łamach „komunistycznego »L'Humanité «". Propaganda rzeczywiście musiała być intensywna, skoro nawet rzekomy bard "Solidarności", rzekomo niepodległościowy poeta Jacek Kaczmarski napisał w 1982 roku "Epitafium dla Brunona Jasieńskiego". Zamiast surowego potępienia utwór przynosi smutną refleksję nad losem poety w XX-wiecznej Europie, która "się wędzi niby łosoś królewski w dymie gazów bojowych wbita na złoty hak". Czas najwyższy, żeby ktoś w jakimś przypisie zlustrował wreszcie tego całego Kaczmarskiego, bo śpiewanie takich ballad - jak to trafnie ujmuje prezes w swoim liście - "faktycznie stanowi wyraz lekceważenia pamięci ofiar totalitaryzmów oraz braku szacunku dla dorobku walki Polaków o wolność obywatela i niezawisłość Państwa w XX wieku". Jasieński rzeczywiście w wieku 22 lat związał się ruchem komunistycznym. Uruchomił tym samym ciąg wydarzeń, który doprowadził go do emigracji do ZSRR. Zapłacił za ten błąd straszliwą cenę trwających przeszło rok tortur zakończonych rozstrzelaniem w moskiewskim więzieniu Butyrki. Wydaje mi się, że odpokutował w ten sposób wszystkie swoje ideologiczne wybory z nawiązką. Ale niechby nawet i ich nie odpokutował, to wybitny pisarz zasługuje na swoją ulicę w rodzinnym miasteczku - nawet jeśli poza tym chlał, bił żonę albo wyznawał faszyzm czy komunizm. We Włoszech nawet zdominowane przez komunistów samorządy lokalne nie zmieniają nazw ulic takich faszyzujących artystów jak Malaparte czy Marinetti. Ale jak to wytłumaczyć prezesowi IPN? Ja nie umiem, ale wydaje mi się, że wiersz Brzechwy o słynnej trupie komediantów przybywającej do Klimontowa bardzo dobrze opisuje działalność tej instytucji: Pokazane będą sztuki - Cud zręczności i nauki, A prezes na przedstawieniu Pięknie zagra na grzebieniu. Wojciech Orliński

IPN już nie pali Jasieńskiego Instytut Pamięci Narodowej przyznaje się do błędu po tekście "Gazety". Już nie chce, żeby zmieniono nazwę ulicy Brunona Jasieńskiego w jego rodzinnym Klimontowie. Tak oświadczył w piątek rzecznik IPN Andrzej Arseniuk. Napisał m.in.: "W pełni zgadzamy się, iż Bruno Jasieński był ważną postacią polskiej kultury, wobec czego uhonorowanie jego imieniem nazwy ulicy jest jak najbardziej uzasadnione". O tym, że IPN żąda zmiany nazwy ulicy w Klimontowie, napisaliśmy wczoraj. Do władz gminy napisał w tej sprawie zastępca prezesa IPN Franciszek Gryciuk, oskarżając je o "gloryfikację polityki Józefa Stalina, zbrodniczej ideologii komunistycznej i jej reprezentantów". Jasieńskiemu IPN wytknął m.in. jego przynależność do sowieckiej partii komunistycznej. A to, że poetę torturowano i rozstrzelano podczas czystki w 1938 roku, nazwał "wewnętrznymi porachunkami w partii". Arseniuk poinformował wczoraj, że prezes Instytutu Janusz Kurtyka rozmawiał z pracownikiem, który koordynuje akcję zmiany nazw ulic. - Prezes zwrócił mu uwagę, aby przy kolejnych tego typu sprawach uważniej przyglądał się patronom ulic. Wysłał też do władz gminy Klimontów pismo z przeprosinami - dodał rzecznik. Piotr Banasiak, prezes Stowarzyszenia Miłośników Twórczości Brunona Jasieńskiego: - Dobrze, że historycy instytutu poszli po rozum do głowy. Cieszę się, że nadal wokół poety będziemy mogli skupiać mieszkańców Klimontowa i w jego imieniu robić dużo dobrego. Radni rodzinnej miejscowości Jasieńskiego na jednej z kolejnych sesji mieli głosować, czy zrobić tak, jak chce IPN. Gdy wczoraj z nimi rozmawialiśmy, stwierdzili, że sprawę uznają za niebyłą. Oświadczenie IPN W związku z artykułem "IPN pali Jasieńskiego" oraz felietonem "Trupa prezesa Kurtyki" zmieszczonym w "Gazecie" (24.04.2009 r.), w Echu Dnia z 22.04.2009 r. czy TVP Kielce Instytut Pamięci Narodowej przyznaje, iż popełnił błąd. W pełni zgadzamy się, iż Bruno Jasieński był ważną postacią polskiej kultury, wobec czego uhonorowanie jego imieniem nazwy ulicy jest uzasadnione. Do przewodniczącego Rady Gminy w Klimontowie zostało wysłane pismo prezesa IPN z przeprosinami za zaistniałą sytuację. Andrzej Arseniuk Rzecznik prasowy IPN

02 maja 2009 W wielkiej, obecnej idei- przewagę ma głupota.... W artykule 8 Konstytucji uchwalonej przez  Zgromadzenie Narodowe w dniu 2 kwietnia 1997 roku, przyjętej przez Naród w referendum Konstytucyjnym w dniu 25 maja 1997 roku i  podpisaną przez prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej w dniu 16 lipca 1997 roku zapisano:” ”Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej Polskiej”. No, dobrze… Ale w artykule 9, zaraz za artykułem 8 zapisano:” Rzeczpospolita Polska przestrzega wiążącego ją prawa międzynarodowego”(????). To Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej Polskiej, czy nie jest? Oczywiście , że nie jest, skoro ponad Konstytucją są prawa międzynarodowe, których Rzeczpospolita musi przestrzegać. Skoro tak, to  czy w ogóle można mówić o suwerenności państwa? Po wejściu do Unii Europejskiej, której formalnie jeszcze nie ma,( było referendum w sprawie przystąpienia do czegoś, czego do tej pory nie ma a będzie w momencie, gdy wszystkie państwa   członkowskie się zgodzą. A do czego one są członkowskie, skoro bytu,  którego są członkami- jeszcze nie ma?) mamy jeszcze mniej suwerenności, bo musimy słuchać tego wszystkiego, co chce od nas Komisja Europejska. Powstał niesamowity mętlik prawny, bo zamiast najpierw stworzyć Unię Europejską, które istniałaby i faktycznie i formalnie, tworzy się ją faktycznie bez  istnienia prawnego, a potem jakieś samozwańcze  gremia podejmują decyzje w imieniu bytu, który prawnie nie istnieje, a ma przy tym flagę i hymn. Tworzy się superpaństwo bez podstaw prawnych, a podstawą prawną miała być Konstytucja Europejska, przemianowana umiejętnie( zmniejszono między innymi wielkość czcionki, którą ten Traktat napisano) na Traktat Lizboński, który nadal nie jest ratyfikowany w :Irlandii, Polsce, Czechach i Niemczech I co najważniejsze…. W imieniu nieistniejącego państwa decyzje podejmuje Komisja Europejska, akurat niewybieralna demokratycznie, w przeciwieństwie do Parlamentu Europejskiego, podczas wyborów do którego, robi się straszny hałas propagandowy. Dziwne, że demokraci socjalni i europejscy pełną gębą ,zakazali wyborów demokratycznych do Komisji Europejskiej i do Rady Europejskiej, które są organami najważniejszymi nieistniejącej Unii Europejskiej, za to Parlament Europejski jest zwykłą atrapą, powiedzmy sobie szczerze demokracji europejskiej i zajmuje się głównie uchwalaniem rezolucji.. No ewentualnie może obradować nad zawartością cukru w cukrze, potępić brak demokracji na Białorusi czy oburzać się na ksenofobię, rasizm, antysemityzm panoszące się wokół… Parlamentu Europejskiego! Tam gdzie dzieje się coś nieistotnego demokracja może być, ale tam gdzie podejmuje się konkretne decyzje- demokracji nie ma.. A to ciekawe? Podobnie było w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, gdzie  odpowiednikiem Komisji Europejskiej było Biuro Polityczne.. I demokracja była jak ta lala! Dzisiaj w Związku Socjalistycznych Republik Europejskich, jest podobnie, tyle, że bardziej po europejsku.. No i nie ma łagrów- na razie… Ale walka z ksenofobią, rasizmem, antysemityzmem  i nietolerancją, na pewno się zaostrzy, w miarę rozwoju socjalizmu.- ma się rozumieć- według spiżowej tezy towarzysza Stalina.. Bo, że „ kadry decydują o wszystkim „ powiedział nie Stalin, tylko Lenin- kieruje te słowa do marszałka Borowskiego. Jeśli pan marszałek nie wierzy, niech zapyta pana Sławomira Sierakowskiego ze środowiska „Krytyki Politycznej”, który celuje w wydawaniu  artykułów Lenina autorstwa komunisty Żiżka. Bo wydawnictwa komunistyczne wydawać nadal można.(???). Co prawda Lenin wcześniej był socjaldemokratą.. Może dlatego? A socjaldemokrata, to przecież nie komunista.(???). Chociaż tow, Stalin twierdził, że :” socjaldemokracja jest prawym skrzydłem faszyzmu”(?) A faszyzm to przecież też  nie komunizm, choć bardzo blisko.. Chociaż oczywiście socjalizm... A, że „ socjalizm jest bliską kuzynką komunizmu”- jak twierdziła Żelazna Małgorzata.. To co to komuno-socjalistów obchodzi.. W każdym razie i Parlament Europejski Unii Europejskiej musi być też nielegalny, skoro nie ma legalnie  podmiotu o osobowości prawnej i międzynarodowej - Unii Europejskiej Ale reasumując: skoro nie ma prawnie Unii Europejskiej to wszystkie decyzje podejmowane przez instytucje  Unii Europejskiej są nielegalne !!!!!! To chyba oczywiste powinno być dla każdego prawnika! Ale żaden prawnik jakoś tego nie zauważa, zauważyłem za to ja- który prawnikiem nie jestem… Może właśnie dlatego, że nie jestem, i nie przynależę do żadnej korporacji tzw. Prawniczej Ale artykuł 8 Konstytucji pozostaje- co prawa jako martwy, ale pozostaje.. I taka jest cała Konstytucja uchwalona głosami :PSL, UW, AWS i Unii , za przeproszeniem Pracy. Ale zobaczmy co przynosi nam artykuł 13:” Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa”. Prawda, że ciekawy artykuł? Nie dość, że wydaje się dzieła Lenina, to jeszcze we wczorajszej manifestacji  pierwszomajowej, u boku towarzysza Ikonowicza z „Nowej Lewicy”  kiedyś Polskiej Partii Socjalistycznej, socjalisty bezbożnego, wystąpili gościnnie przedstawiciele Komunistycznej Partii Polski, jak najbardziej istniejącej, i korzystającej ze swobód demokratycznych jakie zapewnia im państwo polskie, przeciw punktowi 13 zapisanemu w Konstytucji, który to punkt- samo przyjęło.(???) Przypominam państwu, że żoną pana Ikonowicza jest pani Zuzanna Dąbrowska, pracująca  na etacie w „Dzienniku”., a goszcząca na co dzień w programie „ antysalonowym” pana Rafała Ziemkiewicza, kiedyż członka i rzecznika prasowego Unii Polityki Realnej… Popatrzcie państwo jak to ludzie się zmieniają?. Jak to mówią socjaliści:” Tylko krowa nie zmienia poglądów”(???). Bo oczywiście krowa nie jest  niemądra i dlaczego miałaby zmieniać? Komunistyczna Partia Polski działa legalnie i ma swoją stronę internetową i nikt jej się jakoś nie czepia.. Czy to znowu przypadek? Podobnie sprawa ma się z usunięciem nazwy ulicy  Brunona Jasieńskiego w Klimontowie,( miedzy Opatowem a Rzeszowem, czasami tam bywam!) gdzie towarzysz Brunon się urodził.. Prawdziwe jego nazwisko to Wiktor Zysman , członek Francuskiej Partii Komunistycznej. Wydalany z Francji, Belgii i Luksemburga za działalność wywrotową.. Potem udał się Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, gdzie przyjął obywatelstwo i został członkiem zarządu  Związku Pisarzy Radzieckich. Sławił wtedy budowę Kanału Białomorskiego, przy budowie które zginęło tysiące radzieckich niewolników, napisał nawet książkę , gdzie jeden z rozdziałów zatytułował:” Dobić wroga klasowego”(???). Komunizm mu się bardzo podobał,  szczególnie jak mordował wrogów klasowych, a wrogiem mógł być każdy, kto nie zgadzał się  z komunizmem. I nie jest to oczywiście język” nienawiści”- jakby to dzisiaj sformułowała Rada Etyki Mediów.. Zajmował się futuryzmem: napisał powieść” Palę Paryż”, którą nawet mam w domu, a której jeszcze nie przeczytałem.. Wydana przez PIW w ładnej twardej oprawie.. Wszystko mu się nie podobało, wszystko co wiązało się z polską tradycją.. Był międzynarodowym komunistą. Napisał też (piszę w orginale):” Manifest w sprawie natychmiastowej futuryzacji żyća”(???). Ki diabeł, co to za bzdury.?. W ramach czystek stalinowskich, walki między dwoma komunistycznymi  frakcjami- trockistowską( międzynarodową) i stalinowską( narodową) - został rozstrzelany. Żyjemy już prawie w Sodomie, więc o jakiejkolwiek moralności politycznej , nie ma mowy.. Komuniści na piedestale, komunizm coraz większy w gospodarce, komunizm w świadomości ludzi.. Wspólnoty Europejskie idące do komunizmu… Bruno Jasieński też był komunistą i to międzynarodowym! Taki jest najcenniejszy.! Ulica musi pozostać... Ugiął się nawet IPN  wydając oświadczenie:” W związku z artykułem „IPN pali Jasieńskiego” oraz felietonem „Trupa prezesa Kurtki” zamieszczonym w „ Gazecie” ( 24.04.09), w „Echu Dnia” z 22.04.09 czy TVP Kielce , Instytut Pamięci Narodowej przyznaje, że popełnił błąd. W pełni zgadzamy się, iż Bruno Jasieński był ważną postacią polskiej kultury wobec czego uhonorowanie jego imieniem nazwy ulicy jest uzasadnione. Do przewodniczącego Rady Gminy w Klimontowie zostało wysłane pismo prezesa IPN z przeprosinami za zaistniałą sytuację”(???). Podpisał Andrzej Arseniuk, rzecznik prasowy IPN. Czy to nie kuriozalne? Komunizm nas zalewa, ale z uśmiechem, arogancko i  z przytupem.. Komuniści wiedzą, że walka o świadomość jest najważniejsza, zgodnie z tezą Karola Marksa o nadbudowie.. Bo bazę już szykują, poprzez zamianę rynku, na  gospodarkę dotacyjną sterowaną przez biurokrację… Jeszcze rok, dwa, pięć- i wszystkie gałęzie gospodarki będą na kroplówce dotacyjnej.. Rządzić będzie biurokracja! A „ obywatele” nawet  nie zauważą, że żyją w komunizmie. Doskonały majstersztyk! Działać przeciw otruciu, ale trucizny się nie wyrzekać... WJR

Już tylko myślą i mową... „Suknię ślubną, nie używaną, sprzedam tanio” - głosiło najsmutniejsze prasowe ogłoszenie świata. Ileż dramatyzmu kryje się w tych oszczędnych słowach! Skoro już osoba oferująca weszła w posiadanie takiej sukni, to musiał być oblubieniec, ustalone terminy ślubu i wesela, pozapraszani goście, spisane intercyzy i w ogóle - a wszystko rozwiało się w mglistość. Może z powodu nieszczęścia - bo zdarzało się, że któreś z narzeczonych z tajemniczych powodów nagle umierało - o czym opowiadała modna w swoim czasie piosenka, w której w kulminacyjnym momencie padają słowa: „Inez, Inez - rzuć ten sztylet... Spóźnił się miły twój” - a może za przyczyną jakiejś lekkomyślności - bo zdarzało się, że krytycznego dnia pan młody zapominał przybyć. Dzisiaj, zwłaszcza w krajach i sferach postępowych i wyzwolonych, może nie byłby to problem, bo zamiast pana młodego zmobilizowano by na poczekaniu jakąś drugą pannę młodą, a na urzędników wywierano by naciski jeszcze gorsze, niż te, jakim podobno poddawani byli prokuratorzy badani dzisiaj przez sejmową czerezwyczajkę pod przewodnictwem posła Sebastiana Karpiniuka - ale w normalnych krajach i w środowiskach ludzi normalnych zawsze było to i jest przeżycie traumatyczne. Na szczęście czas leczy również takie rany, o czym przekonał się również Bolesław Prus. Zapytany przez jakiegoś wścibskiego miłośnika literatury, jak tam u niego z „tymi” sprawami odparł, że w „tych” sprawach ostatnio odczuwa „spokój, który zaczyna go niepokoić”. Bolesław Prus był, ma się rozumieć, człowiekiem starej daty, to znaczy takim, który sprawy swego życia intymnego zachowuje w sferze ściśle prywatnej. Niestety dzisiaj czasy się zmieniły i na skutek lękliwości, jaką sterroryzowane polityczną poprawnością społeczeństwa reagują na rosnące zuchwalstwo sodomitów, sposób zaspokajania popędu płciowego w takim Eurosojuzie urasta do centralnej kwestii politycznej. Dość wspomnieć, że wiedeńska centrala policji myśli, ukrywająca się pod niewinnym szyldem Agencji Praw Podstawowych, przy pomocy sieci donosicieli śledzi wszystkie europejskie narody, czy przypadkiem nie próbują sprzeciwiać się sodomitom, a każdy przypadek sprzeciwu ściga przy pomocy tak zwanych niezawisłych sądów. Ale zacofana natura nie jest w stanie nadążyć za postępem, wskutek czego stare przysłowie, głoszące, iż „nie pomoże puder, róż, kiedy pani...” no, mniejsza z tym - nadal jest aktualne. Taka sytuacja wytwarza oczywiście narastający stan napięcia, które musi znaleźć sobie jakieś ujście i tym właśnie tłumaczę sobie konferencję w sprawie seksu, jaka odbyła się niedawno z Warszawie. Obok sprytnych dżentelmenów wzięły w niej liczny udział również damy, sprawiające wrażenie jeszcze nie do końca pokonanych w walce z upływem czasu i ta właśnie okoliczność rzuca snop światła na przesłanie, jakie z konferencji tej wyszło pod adresem znękanego społeczeństwa. Uczestnicy konferencji zażądali mianowicie od społeczeństwa, by o seksie więcej „mówiło”. Kto by pomyślał, że nawet pani Hanna Bakuła dzisiaj odczuwa już raczej potrzebę mówienia? Ale mówi się: trudno. Każdy wiek ma swoje przyjemności, a Retif de La Bretonne, podobnie jak Donatien Alfons Franciszek markiz de Sade twierdził, że takie rozmowy, zwłaszcza z ludźmi bardzo młodymi, też mogą przyprawić o dreszczyk. To oczywiście tak zwane los ultimos podrigos, ostatni rozbłysk przed wyłączeniem prądu, więc tę manifestację powinniśmy potraktować z należytą wyrozumiałością. SM

"Wałęsa nie był agentem" czyli: paranoja do kwadratu Peperowcy (późniejsi pezetpeerowcy) mieli po otrzymaniu władzy z rąk tow. Stalina obsesje na punkcie spisków: wszędzie widzieli agentów „dwójki”, „defensywy”, szpiegów amerykańskich, brytyjskich albo niemieckich - i najzupełniej niewinnych ludzi posyłali na śmierć. To prawda. Jednak nawet oni wierzyli zeznaniom przedwojennych oficerów „dwójki” i „defensywy”... Dziś mamy paranoję do kwadratu. Na stronie: można posłuchać, jak p. Krzysztof Wyszkowski mniej lub bardziej udolnie wyciąga zeznania od jakiegoś esbeka, który poświadcza, że p. Lech Wałęsa był Tajnym Współpracownikiem SB. Dla mnie to nic ciekawego, bo o tym wiem od roku 1981 - ale wielu Polaków nadal w to nie wierzy. Ludziom nie mieści się w głowie, że ta cała „wywalczona wolność” to po prostu operacja służb bezpieczeństwa. Zresztą: naprawdę znakomicie przeprowadzona. Interesujące jednak są komentarze do tej rozmowy. {~bliss} } pisze: „NIECH WPISZE SIĘ CHOĆ JEDEN, CO WIERZY SB-KOWI, CHOCIAŻ JEDEN... dopiero porozmawiamy”. Wbrew oczekiwaniom tego Komentatora natychmiast wpisało się kilkadziesiąt osób z tekstami typu „Ja bardziej wierzę esbekowi, jak Bolkowi”, z bardzo rozsądnymi zresztą uwagami. Po czym {~olle} konkluduje: „Kurczę, aż wierzyć się nie chce, ilu ludzi wierzy esbecji ! Teraz już wiem, czemu w naszym kraju jest tyle oszołomstwa, pseudo-katolikóww i czemu możliwe było dojście pisyfu i Kłamczyńskiego do władzy”. Jest dokładnie odwrotnie! To właśnie b-cia Kaczyńscy i w ogóle tzw. „centro-prawica” opierają swoje pretensje do Władzy na tym, że „SOLIDARNOŚĆ bohatersko wywalczyła". Jeśli uwierzymy esbekom (a p. gen. Czesław Kiszczak właśnie przyznał wreszcie w sądzie, że „to myśmy podarowali im władzę” (ja to powtarzam od 15 lat - ale do tej pory nie puszczali pary z ust!!) - to cała ta legenda idzie się bujać, prześladowania esbeków za to, że byli esbekami staja się śmieszne - i trzeba zacząć walczyć z prawdziwym Układem (do którego b-cia Kaczyńscy, być może nieświadomie, również należą!). A co do p. Wałęsy... Cóż do wyjaśnienia pozostaje: czy po 1976 roku zerwał z SB - czy też (co znacznie bardziej prawdopodobne!) został (być może szantażem?) przejęty przez WSI. I jako „sztandar opozycji” doprowadzony na fotel prezydencki. Przypominam, że Antoni Macierewicz w ogóle (a IPN do niedawna - do części nadal!) nie mieli dostępu do akt WSI; a p. gen. Kiszczak zeznał, że kilkunastu najwybitniejszych agentów nie miało w ogóle teczek; byli tylko in pectore... JKM

03 maja 2009 Pyton socjalizmu dusi swoje ofiary pomału... Ankieter pyta blondynkę: - Na jaką literę zaczyna się pani nazwisko? - Na „L”- jak Elżbieta…. Wolny rynek  oczywiście zaczyna się na „w”, a socjalizm ma „ s”, ale twórcom socjalizmu korporacyjnego takie rzeczy nie przeszkadzają, bo budowa socjalizmu równie dobrze może  odbywać się pod hasłami wolnego rynku.. Przecież to nikomu nie przeszkadza. Chodzi o to, żeby był socjalizm i reglamentacja.. A pod jakimi hasłami? Nie ma to znaczenia.. Na przykład artykuł 10. 1 Konstytucji stanowi:” Ustrój Rzeczpospolitej Polskiej opiera się na podziale  i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej”(???). To nie tylko żart, ale naigrywanie się ze zdrowego rozsądku... No i co to komu przeszkadza, że na przykład w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości,  pan poseł Zbigniew Ziobro był trzem w jednym: był posłem- władza ustawodawcza, ministrem sprawiedliwości-władza wykonawcza, sędzią nie był- to prawda, ale jako ministrowi sprawiedliwości podlegało mu całe  sądownictwo.. Bywał jedynie sędzią we własnej sprawie.. Artykuł 10.1 Konstytucji powinien brzmieć:” Ustrój Rzeczpospolitej Polskiej opiera się na ścisłym związku władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej”… Tak jak w ZSRR! Propaganda ustawiona jest antyrosyjsko, ale takiej sprawy nie widzi… Albo artykuł 20 Konstytucji :” Społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczpospolitej Polskiej”(????). To jest dopiero kuriozum.! Liczba zawodów reglamentowanych przekroczyła  już 400(!!!!), narusza to w sposób ewidentny artykuł 20 Konstytucji, a profesor Jerzy  Regulski- specjalista od demokracji, pani profesor Ewa  Łętowska, członkini Rady Programowej Instytutu Spraw Publicznych  finansowanego przez wielkiego filantropa pana Sorosa- tego nie zauważają. Nie widzieć słonia w menażerii? Chyba że nie chce się widzieć… Skoro ja widzę, a oni są bliżej zoo- to powinni widzieć więcej? - Nalała mi pani za mało koniaku. -Bardzo przepraszam, ale jestem krótkowidzem. - A nie zdarzyło się pani, żeby przelać? -Eeeee. Taka ślepa to ja nie jestem! Przywileje korporacji zawodowych kosztują każdego pracującego Polaka 750 złotych rocznie, co hamuje- jak wyliczono- wzrost Produktu Krajowego Brutto  o 1%.. Ile - oczywiście- by nie hamowały, ale na pewno hamują, bo  zawody zamknięte podnoszą ceny usług na rynku,  i reglamentują dostęp do pracy setkom tysięcy ludzi.. Pan Janusz Paczocha, ekspert w dziedzinie reglamentacji zawodów przygotował raport na temat blokowanych zawodów. Od stycznia 2009 roku przybyło ich- uwaga!- 23!!! Między innymi opiekunka do dzieci, masażystka, logopeda, dietetyk.. Ale artykuł 17.1 mówi, że:” W drodze ustawy można tworzyć samorządy zawodowe, reprezentujące osoby wykonujące zawody zaufania publicznego  i sprawujące pieczę nad należytym wykonywaniem tych zawodów w granicach interesu publicznego  i dla jego ochrony”(????) A co to  jest interes publiczny? Logopeda, masażystka, dietetyk czy opiekunka do dzieci, bez tego punktu w Konstytucji , nie działają w interesie publicznym? Tym sposobem myśląc wszystkie zawody istniejące w Polsce powinny być objęte nadzorem   korporacyjnym natychmiast. Socjalizm korporacyjny  bliżej- socjalizm  korporacyjny wcześniej! A punkt 17.2 Konstytucji, żeby było śmieszniej stanowi:” W drodze ustawy można tworzyć również inne rodzaje samorządu. Samorządy te nie mogą naruszać  wolności wykonywania zawodu ani ograniczać wolności podejmowania działalności gospodarczej” (???). To znaczy można tworzyć więzienia dla ludzi i ich tam trzymać, ale żeby nie ograniczały tym  ludziom wolności? - Czy ten zegarek chodzi?- pyta klient. - Nie, trzeba go nosić - odpowiada sprzedawca. Wczoraj propaganda zaczęła przygotowywać grunt medialny  pod reglamentację „hobby ”rowerzystów. Na razie nie jest to hobby zaufania publicznego... Nie mają nawet karty rowerowej??? To wielki skandal, żeby jeździć rowerem bez karty rowerowej.! Tak jak bez obowiązkowej apteczki, gaśnicy, zapasowego koła, oświadczenia woli, kamizelki odblaskowej, na sobie i zapasowej czy  linki holowniczej.. A jeszcze większy to skandal , że rowerzyści nie są obowiązkowo ubezpieczeni.(!!!) Nie mają OC!. To, że teraz można się ubezpieczyć jeśli ktoś chce - to nie jest rzecz wystarczająca..! I można jeszcze jeździć bez kasku rowerowego. Byle nie po piwie, bo można dostać rok więzienia do odsiadki, mieć zabrane prawo jazdy na samochód(!!!)  i zrujnowane życie! Samochodu , za jazdę po piwie na rowerze, na razie  władza nie odbiera .. Nie ma stosownych przepisów. Pan minister Zbigniew Ziobro „ walczył z przestępczością”, ale nie zdążył zapisać, że za jazdę na rowerze w stanie wskazującym zabiera się samochód.. Natomiast   zabiera się samochody za jazdę bez kasku, pardon pod wpływem alkoholu. Dobrze, że nie zabiera się żon, chociaż niektórzy być może by się ucieszyli.. Można zabierać i domy! Komunizm będzie bliżej! Nie wiem, czy po złapaniu na jeździe  po piwie na rowerze,  nieszczęśnik będzie miał  zakaz szusowania na nartach i łyżwach po” pijanemu”. Może otrzyma kuratora sądowego, oczywiście jak wyjdzie z więzienia po roku odsiadki.. Szaleństwo socjalizmu przybiera coraz większe rozmiary.. Trudno już się połapać co odbierają i za co, ale jak wiadomo- nieznajomość prawa szkodzi jak twierdzą socjaliści—ale samo prawo nie szkodzi! Jeśli panowie Cenckiewicz i Gontarczyk ujawnili prawdę o wyniesieniu i nieoddaniu przez pan Lecha Wałęsę dokumentów  dotyczących agenta”  Bolka”, to nie ściga się tych, co wynosili: Milczanowskiego, Koniecznego i Czempińskiego - tylko tych co to ujawnili!

Na litość Boga! Kompletne wariactwo, jak to w „demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej” Czy jest wyjście z tego wariatkowa? Chyba tylko przez Okęcie.. Podobno zmieniłeś pracę?- pyta kolega kolegę. - Tak. Zrobiłem to ze względów  zdrowotnych. - A co ci dolega? - Mnie nic, ale mojemu szefowi robiło się niedobrze na mój widok.. Bo artykuł 7 Konstytucji brzmi:” Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”… Może i tak.!. Ale czy dotyczy to  pracowników służb specjalnych? No i, że” Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”(????) Czy jeszcze jest ktoś, kto wierzy w takie bajki? A Konstytucja pozostanie zbiorem pobożnych życzeń.. Ta jest dziesiątą w historii Polski. Właśnie dzisiaj obchodzimy święto tej pierwszej. Dobrze,, że nie weszła w życie, bo by się okazało ile jest warta... Najpierw prawa Boże- a potem stanowione.!. Znosiła liberum veto, czyli  Zasadę Powszechnej Zgody.. Traktat Lizboński też znosi Zasadę Powszechnej Zgody… Wprowadza demokracje, czyli wolę większości.. Przegłosują wszystko i jeszcze więcej , co im się tylko umyśli… A pyton socjalizmu udusi nas pomału, acz skutecznie.. WJR

Majówka z widowiskiem W przeddzień triduum majowego, kiedy to cała Polską będzie najpierw obchodziła święto naszych okupantów - bo dzień 1 maja został na ziemiach polskich ustanowiony świętem państwowym przez dwóch naszych okupantów: Rzeszą Niemiecką i Związek Radziecki - a potem rocznicę konstytucji 3 maja, do Warszawy zjechali dygnitarze europejscy z naszą Katarzyną Wielką, czyli panią Kanclerz Anielą Merkel na czele. Tym razem wystąpili w rolach członków Europejskiej Partii Ludowej, która wyznaczyła sobie rendez-vous akurat w Warszawie. Wiąże się to formalnie z inauguracją kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, ale tak naprawdę chodziło o dodanie prestiżu rządowi premiera Donalda Tuska, którego Platforma też zapisała się do Europejskiej Partii Ludowej, podobnie jak koalicyjne PSL. Europejska Partia Ludowa jest formacją o charakterze chrześcijańsko-demokratycznym, co oczywiście nic nie znaczy, bo dzisiaj w Europie chadecja właściwie niczym nie różni się od socjaldemokratów, jako że i jedni i drudzy nieugięcie stoją na nieubłaganym gruncie politycznej poprawności, której standardy wyznaczają anonimowi dobroczyńcy ludzkości z Wielkiego Wschodu, zjednoczonych razwiedek oraz starszych i mądrzejszych. Nie przeszkadzało to, ma się rozumieć, w wygłaszaniu patetycznych przemówień i proklamowaniu manifestów, nie tyle może przeciwko trzęsieniom ziemi, co przeciwko rajom podatkowym, no i oczywiście - globalnemu ociepleniu. Wprawdzie globalne ocieplenie zostało najpierw przez amerykańskich, a dzień później - również przez PAN odwołane, ale nikt już o tym nie pamięta zwłaszcza w obliczu epidemii świńskiej grypy. Nawiasem mówiąc, ta nazwa wywołała ogromne wzburzenie i zaniepokojenie w Izraelu, co wynika z faktu, iż złowieszczy wirus może przeskakiwać na człowieka ze świni, co czyni go nie tylko niebezpiecznym, ale i nieczystym rytualnie. Wytworzyła się tedy szalenie kłopotliwa sytuacja, którą próbuje się rozładować poprzez zmianę nazwy grypy, że „świńskiej” na „meksykańską”. Więc o ile walka z globalnym ociepleniem sprowadzi się zapewne do zwiększenia w Eurokołchozie kosztów produkcji materialnej i usług w związku z handlem emisjami dwutlenku węgla, o tyle walka z rajami podatkowymi może doprowadzić w Europie do podatkowego inferna, które przynajmniej w Polsce zwolna zaczyna się już wyłaniać z chaosu. Na razie w postaci niewielkich podatków „ekologicznych” nakładanych na kierowców, ale jak pamiętamy - omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszelkie początki są skromne - oczywiście z wyjątkiem miłych złego początków. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - jak to zwykle na takich zjazdach, których zadaniem jest przede wszystkim podbudowanie morale uczestników. Dlatego też obradujący w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w Warszawie uczestnicy mityngu Europejskiej Partii Wolności byli trochę nieprzyjemnie zaskoczeni gwałtowną manifestacją stoczniowców. W czarnym dymie płonących opon samochodowych, w blasku i huku wybuchających petard i pocisków z gazem pieprzowym, którego nie żałowali policjanci ochraniający paplających dygnitarzy, związkowcy ze stoczni protestowali przeciwko likwidacji przemysłu okrętowego w Polsce. Demonstracja o kilka lat spóźniona, ponieważ o takich sprawach trzeba było myśleć jeszcze przez Anschlussem 1 maja 2004 roku, ale nie bez kozery tylko język polski wytworzył makabryczne powiedzenie: marzenia ściętej głowy. Tedy stoczniowcy próbowali sforsować zapory oddzielające działaczy Europejskiej Partii Wolności od rzeczywistości, ale policja się nie poddawała, niczym w dawnych dobrych czasach stanu wojennego. Zwabieni hałasami i zapewne znudzeni paplaniną cudzoziemcy wychodzili przed Salę Kongresową i spoglądali na bitwę polskich policjantów z polskimi stoczniowcami, niczym na jakąś wojnę trojańską. Oczywiście poza hukiem, dymem i paru porozbijanymi głowami, z demonstracji tej żadnych innych efektów nie będzie, bo nie po to Niemcy przez tyle lat żyłowali swoich podatników, żeby teraz cofać się przez jakimiś stoczniowcami, którzy nadal chcieliby budować w Polsce okręty. Nie po to powstał rząd pana premiera Donalda Tuska, którego właśnie pochwalił pan Schulz, przywódca niemieckich socjalistów, jako naszą duszeńkę. Ale nie - najwyraźniej demonstracją zainspirować się musiał przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej, pan Wilfried Martens, skoro w końcowym przemówieniu stwierdził z emfazą, że partia ta powinna stać się „płomieniem Europy”. Skoro już takie filuty zaczynają bawić się płomieniami, to nic dobrego dla Europy z tego nie wyjdzie, to rzecz pewna, ale cóż począć? Taki los wypadł nam, że pieriedyszki szybko się kończą.

Tegoroczny 1 maja obchodzony jest wyjątkowo uroczyście, przede wszystkim z uwagi na 5 rocznicę Anschlussu. Z tej okazji razwiedka nałożyła surdynę nawet na posła Janusza Palikota, który po niedzieli na pewno sobie tę przymusowa ascezę odbije, ale teraz sza! - Przyjechali drodzy goście, więc znowuż się kochamy, a zatem i pan prezydent nie może już się Unii Europejskiej nachwalić i nawet powiedział, że ona jest „jak Róża” - bo mówiąc to patrzył na panią grafinię Różę Thun (nee Woźniakowską) a właściwie Różę Marię grafinię Thun und Hohenstein, chyba najbardziej utytułowaną kandydatkę do Parlamentu Europejskiego, mandatariuszkę świętokrzyskich kmiotków, o których interesy, jak to grafinia, będzie w Brukseli zabiegała. Słychać, że nawet i na Jasnej Górze mają się odbyć jakieś dziękczynne koncerty, więc nieomylny to znak, że z Anschlussu cieszy się „cały naród”, niczym podczas jedności moralno-politycznej narodu za panowania Edwarda Gierka. I dopiero na tym tle można ocenić podstępny cios, zadany przez generała Czesława Kiszczaka, którego redaktor Michnik, jak lekkomyślnie, albo na skutek jakiejś radosnej wiadomości, awansował na „człowieka honoru”. Otóż generał Kiszczak zeznał przed niezawisłym sądem, że „Solidarność” nie wywalczyła niczego, czego by on jej przedtem nie podarował. Że tak naprawdę, to on właśnie jest dobroczyńcą narodu i twórcą historii, a nie Kuroń Michnik (Michnik to nazwisko), Wałęsa, a nawet - horrible dictu! - „drogi Bronisław”! I to w momencie, gdy w Brukseli odsłonięto tablicę ku czci „drogiego Bronisława”, jako jednego z ojców całej postępowej Europy, a kto wie - może nawet i świata! W tej sytuacji Lech Wałęsa ze swoimi legendarnymi skokami przez płot, Kuroń Michnik ze swoimi płomiennymi manifesty i „drogi Bronisław” ze swoimi kalkulacjami wychodzą, jeśli nie na durniów, to w każdym razie - na żałosnych figurantów, manipulowanych przez generała Kiszczaka i jego podwładnych. Słowem - wszystkie legendy na nic! A to ci dopiero siurpryza, a to ci dopiero cios poniżej wszelkich pasów cnoty! Nic dziwnego, że w środowisku autorytetów moralnych rewelacje generała Kiszczaka przyjęto głuchym milczeniem; nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał - ale dopiero w świetle tych rewelacji można zrozumieć zaskakujący zwrot dokonany przez Adama Michnika, żeby otworzyć wszystkie archiwa IPN. Najwyraźniej skądś musiał wiedzieć, co generał Kiszczak zezna przed niezawisłym sądem, więc zamiast kontynuować chamską nagonkę na IPN, pragnie chyba jednym susem wskoczyć do awangardy historyków, których tym razem trzeba już będzie dobrać z zachowaniem najwyższej staranności. SM

Odebrać prawo głosu CK Menelom! Dzięki Globalnemu Ociepleniu wszystkie pochody 3-Majowe odbywają się przy pięknej pogodzie; trzykrotne hip-hip-HURRA! - na cześć GLOBCIa! Jak co roku tysiące mówców bezmyślnie powtarza mantrę, że Konstytucja Trzeciego Maja zwiększała w Polsce d***krację. W rzeczywistości, jak wszyscy wiemy, likwidowała Rzeczpospolitą Obojga Narodów, przywracając na to miejsce Królestwo Polskie z dziedzicznym Monarchą - i, co najważniejsze (i co trzeba koniecznie zrobić dziś) odbierała prawo głosu tysiącom szlachty bez ziemi, wiszącym u pańskiej klamki; prawo głosu mieli mieć tylko szlachcice (i mieszczanie!) posesjonaci - czyli posiadający na własność jakaś nieruchomość. Jak pisał Jan Krzysztof Fryderyk von Schiller w dramacie „Hetman” „Biedak - czy zna, co: Wolność? Wie, co: wybór? On musi możnym, co na niego płacą, Za chleb, za buty sumienie swe sprzedać!” W ten właśnie sposób, manipulując salariatem i Ciemno Kumatym Menelstwem, ONI sterują państwem - okradając tych, co mają domy, samochody itd. na rzecz CK Menelstwa. No, i na swoją, oczywiście. Z okazji Święta 3.go Maja powtarzam więc raz jeszcze: musimy zamiast obecnej d***kracji przywrócić Monarchię - a przynajmniej Republikę, w której prawo głosu będą mieli wyłącznie posesjonaci. Bo jak ktoś nie ma własności, to nie ma pojęcia, na czym polega gospodarka. I głosuje (nie zawsze, oczywiście) za socjalizmem. Jak pisał śp. Aleksander hr Fredro: „Szlachcic skręca w komunizm w pieniężnym kłopocie - Ale dyszel złamie, i ugrzęźnie w błocie”. Wszyscy tkwimy w tym błocie - i najwyższa pora się wygramolić. Przy okazji: w radio (w Programie I!) usłyszałem przyznanie, że Aleksander II Wskrzesiciel (w radio mówiono o Nim jako o Aleksandrze I Romanowie - ale w Polsce Aleksandrem I był Jagiellończyk, 1501-1506; jeden z najgorszych królów Polski, nota bene) przywrócił „”w pewnym sensie, można tak uznać” niepodległość Królestwa Polskiego. Warto więc zauważyć, że niezależność Królestwa pod rządami Aleksandra II była o wiele, wiele większa, niż „niezależność” III RP po podpisaniu Traktatu Akcesyjnego! Poszło z dymem na Solcu.... Królestwo dziwnego cara W czerwcu 1815 roku podczas obrad kongresu wiedeńskiego naczelnik Tadeusz Kościuszko początkowo z zachwytem ściskał w Braunau cara Aleksandra I jako "wskrzesiciela Polski". Minął rok i rozczarowany pisał do ks. Adama Czartoryskiego: "Życie swe poświęciłem całemu Narodowi, a nie cząstce pompatycznie nazwanej Królestwem Polskim. Wskrzeszono nazwę, ale samo imię nie stanowi narodu. Naprawieniem krzywd byłoby przywrócenie granic na Dźwinie i Dniestrze". Kościuszko był jednak jednym z nielicznych wówczas "kwękaczy". Dzieło Aleksandra witano w kraju zrujnowanym wojną z wielką nadzieją. Car Aleksander I - najbardziej polonofilski monarcha, gdy w Wiedniu 1815 roku toczyły się negocjacje w sprawie Królestwa Polskiego - miał przeciwko sobie wszystkich: Prusy, Austrię, Anglię i lorda Henry'ego Roberta Castlereagha oraz własnych doradców, którzy uważali pomysł z Królestwem za szaleństwo. "Zdobyłem Księstwo Warszawskie i nie oddam Austrii ani jednej wioski, mam 480 tysięcy żołnierzy, aby je obronić" - mówił brytyjskiemu dyplomacie. Czy w 1815 roku Polska uzyskała maksimum tego, co mogła uzyskać? Była krajem przegranym - lojalność polskich żołnierzy, którzy jeszcze w 1814 roku szli na Elbę z uwielbianym cesarzem Napoleonem I, nie była kartą przetargową. Sytuacja była nawet gorsza niż w 1944 podczas konferencji jałtańskiej, bo wówczas przynajmniej byliśmy formalnie w obozie zwycięzców. Prusy i Austria żądały powrotu do stanu z 1807 roku. Owe 128 tys. kilometrów kwadratowych i około 3,2 mln mieszkańców bez Wielkiego Księstwa Poznańskiego i Krakowa wydawało się w tych warunkach sukcesem. Zdaniem Kościuszki po tej klęsce powinniśmy odzyskać Litwę i Ukrainę. Piękne, choć nierealne. Zresztą zakres polskich swobód budził zaniepokojenie w Rosji. - Co teraz będzie? - pytał hrabiego Aleksego Ostermana gen. Iwan Paskiewicz. - Za dziesięć lat będziesz ich brał szturmem swoimi dywizjami - mówił hrabia, któremu trudno odmówić kwalifikacji proroka. Naród polski w pierwszym okresie istnienia Królestwa Polskiego otoczył zresztą Aleksandra I krótkotrwałym uwielbieniem. Wyrażały je koślawe wiersze pochwalne niezmordowanego panegirysty Marcina Molskiego o Aleksandrze, co "lud uszczęśliwiał, a cnotami świat zadziwiał", a także hymn "Boże coś Polskę" autorstwa Alojzego Felińskiego, z refrenem: "Naszego króla racz zachować Panie". W 1815 cesarz w mundurze polskiego generała tańcował na warszawskich balach, podbijając serca dam błękitnokrwistych i, o zgrozo, mieszczek. Gdy prezydent Warszawy na powitanie przekazał mu klucze, powiedział: "Nie przyjmuję tych kluczy, gdyż nie przychodzę tutaj jako zdobywca, lecz jako opiekun i przyjaciel wasz, pragnąc wszystkich widzieć szczęśliwymi". Na kongresie car zobowiązał się utrzymać oddzielną administrację, nadać "rozszerzenie wewnętrzne", jakie uzna za stosowne (chodziło w domyśle o granice z 1772 roku). Królestwo miało być na "wieczne czasy" oddane w ręce cara i jego następców, ale połączone było z cesarstwem "poprzez konstytucję". Konstytucja była dziełem m.in. ks. Adama Czartoryskiego, liberała i przyjaciela cara z lat młodości. Gdy 27 listopada car Aleksander I nadał ją Królestwu Polskiemu, była najbardziej liberalna w ówczesnej Europie. Jej publikacja w sąsiedniej Austrii była zakazana. Sejm Królestwa był wybierany przez wszystkie stany (nawet niewielką grupę chłopów), co było absolutnym ewenementem w tej części Europy. Konstytucja zawierała gwarancję wolności słowa (co w ówczesnej Europie też było rzadkością). Rada Administracyjna tworzyła osobny dla Królestwa rząd. Monarchę podczas jego nieobecności zastępował namiestnik. Osobną, liczącą 28 tys. żołnierzy, Polską Armią dowodził w.ks. Konstanty (był on również dowódcą Korpusu Litewskiego). Językiem obowiązującym był oczywiście polski. Car Aleksander I, a potem jego następca Mikołaj I, wszelką urzędową korespondencję z władzami Królestwa prowadził po francusku. Podczas nocy listopadowej podchorążowie zdarli rosyjskie ordery z zabitego generała Maurycego Haukego. Pozostawili polskie i francuskie. Dlaczego? Bo polscy oficerowie w okresie Księstwa Warszawskiego nosili z dumą odznaczenia francuskie i polskie z czasów Kościuszki i Napoleona, także te za kampanię 1812. To tak jakby nie przymierzając, na święto 1 Maja polscy weterani przywdziewali przedwojenne mundury z odznaczeniami za bitwę warszawską 1920 roku. Zasady konstytucji zostały po kilku latach mocno nadwerężone. Namiestnik Józef Zajączek wprowadził w 1819 roku cenzurę (kontrasygnował ten akt Stanisław Staszic, do którego patriotyzmu nikt jakoś zastrzeżeń nie zgłasza), a następnie w 1825 roku utajnił obrady Sejmu, gdzie atakowano politykę cara. Prawdziwą władzą w Królestwie dysponował w.ks. Konstanty, dowódca armii. Według legendy złym duchem był carski komisarz Nikołaj Nowosilcow, który faktycznie od 1824 r. przebywał w Wilnie i jego wpływ nie był tak wielki. Liberalny minister oświaty Stanisław Kostka Potocki musiał ustąpić (po donosach episkopatu) na rzecz obskuranta Stanisława Grabowskiego. Kraj został opleciony siatką tajnych agentów, z których najsłynniejszy był Henryk Mackrott. Donosili oczywiście nie Rosjanie, ale Polacy. Na przykład Waleriana Łukasińskiego zadenuncjował August Szyndler, który chciał umorzenia sprawy o bigamię. Parafrazując powiedzenia lorda Actona o władzy, która demoralizuje, można powiedzieć, że najbardziej demoralizująca okazała się dla Polaków władza dana od Rosjan. Demoralizacja jednak nie wynika z systemu, ale jest osobistym wyborem każdego człowieka. Świadczy o tym dobitnie dymisja ministra wojny gen. Jana Wielhorskiego, który ustępując z urzędu po konflikcie z Zajączkiem, napisał do cara: "Ulegałem aż do linii, gdzie się podłość zaczyna". Uzasadnieniem wystąpienia podchorążych w listopadzie 1830 roku było łamanie konstytucji przez cara oraz przeświadczenie, że niebawem zostanie złamana w pełni. Jednak jeszcze w 1829 roku car zaakceptował oburzający w jego pojęciu, ale niezależny wyrok wydany przez polski sąd sejmowy na płk. Seweryna Krzyżanowskiego, który w imieniu Towarzystwa Patriotycznego prowadził rozmowy z największymi wrogami Mikołaja - dekabrystami. Car chciał wyroku śmierci za zdradę stanu, a tu zapadł wyrok kilku lat więzienia za wykroczenie dyscyplinarne. Faktycznie konstytucja Polski była łamana przez cara najczęściej rękami samych Polaków. Ostatecznym jednak jej złamaniem było powstanie i detronizacja Mikołaja I (Julian Niemcewicz jeszcze próbował spekulować, że wszystko jest zgodne z prawem, bo detronizacja dotyczy monarchy, a nie dynastii, ale było to sofistyczne tłumaczenie). Aleksander I, w młodości głęboko przejęty liberalnymi ideami, starał się sprawdzić na przykładzie Królestwa Polskiego, czy w ten sposób można rządzić w Rosji. Książę Piotr Wiaziemski - rosyjski liberał w początkach Królestwa zadał pytanie: "Czy polska konstytucja złagodzi rosyjski despotyzm, czy też rosyjski despotyzm schwyci w szpony polską konstytucję?". Kres temu eksperymentowi położyła śmierć cara-liberała Aleksandra I i wystąpienie dekabrystów, ale bardzo symbolicznym i ostatecznym upadkiem tej idei było spalenie w 1831 roku rosyjskich projektów konstytucyjnych (przygotowywanych przez wrogiego Polakom senatora Nikołaja Nowosilcowa, co nam dobrze nie wróżyło). W latach późniejszych nawet ostatni car Rosji Mikołaj II uznawał jakąkolwiek konstytucję za "obrzydlistwo" i nigdy nie pogodził się nawet ze zbiorem ustaw państwowych z 1906 r., który nie był formalnie nawet konstytucją. Wolność i pieniądze Zwolennicy insurekcji przeciwko Rosji w 1830 roku nie wiedzieli wszystkiego. Likwidacja autonomii Królestwa Polskiego była możliwa już w latach dwudziestych XIX wieku. Nie z powodu carskiej samowoli czy jakichś wewnętrznych antycarskich zaburzeń, ale z powodu pieniędzy. Już w maju 1821 roku car groził ograniczeniem autonomii Królestwa i były to groźby realne. Nowe państwo ze względu na długi z okresu Księstwa Warszawskiego okazało się bowiem znacznym obciążeniem kiesy cesarstwa. Dwaj ministrowie finansów Tadeusz Matuszewicz i Jan Węgleński nie byli w stanie niczego zmienić. Królestwo Polskie było bankrutem. Wówczas upadek autonomii Królestwa byłby może mniej efektowny niż po powstaniu, ale chyba równie bolesny. Za finanse państwa zabrał się książę Drucki-Lubecki, pomijany dotąd w awansach. Nie miał w sobie nic z romantycznego zadęcia. Nie rozumiał rozterek dawnych Napoleonidów. Urodził się na terenie imperium. Tyle miał wspólnego z Napoleonem, że walczył przeciwko niemu we Włoszech w rosyjskiej armii w randze chorążego. W latach 1816-17 pokazał już swoją zręczność, gdy Prusy i Austria domagały się zwrotu pieniędzy za pobyt wojsk. Drucki-Lubecki przeprowadził wyliczenia i wyszło z nich, że to nie my im, ale oni nam są winni pieniądze. Gdy pruscy i austriaccy negocjatorzy unieśli się honorem, po prostu zerwał negocjacje i przekonał cara do poparcia swego stanowiska. Ostatecznie Prusy zapłaciły 3,7 mln złotych, a Austria zobowiązała się do przekazania Polsce soli wartości 30,7 mln. Sól Lubecki z dodatkowym zyskiem sprzedał. W 1821 roku uporządkował drastycznymi działaniami system podatkowy, wprowadził przedpłatę podatku pod hasłem: "Kraj dla finansów nie zginie" i już rok później wykazał w budżecie nadwyżkę. Opozycja sejmowa zaczęła krzyk, że wpędza kraj w nędzę: "Nikt nie oblicza, że z tej nędzy wyłoni się powszechny dobrobyt, nikt nie widzi, że charakter narodowy się w niej oczyszcza, że tędy droga do znalezienia środków, najbardziej zastosowanych do położenia narodu i jego uzdolnienia, że za pomocą przemysłu dojdzie do pomyślności, niezależnej a trwałej" - pisał książę w liście do Stefana Grabowskiego. Z Prusami, które rozpoczęły blokadę gospodarczą Królestwa, rozpoczął wojnę celną i mimo olbrzymiego oporu finansjery rosyjskiej przekonał cara, że konieczne jest obniżenie ceł na polsko--rosyjskiej granicy. On, potomek Ruryka - pierwszego księcia Rusi, nienawykły do dworskich form, potrafił przeciwstawiać się Aleksandrowi I. Rezultat? Zablokowane od zachodu imperium zalał polskimi towarami. Polskie sukno docierało nie tylko do Moskwy, ale nawet do Chin. Do Królestwa napłynęło 45 tys. imigrantów, głównie specjalistów ze Śląska, Wielkopolski, Saksonii, Austrii, Czech. Autonomii Królestwa bronił również w 1828 roku, namawiając cara, by oddał sprawę spisku płk. Seweryna Krzyżanowskiego pod sąd sejmowy, a nie wojskowy. Później zaś nalegał, by car wyrok zaakceptował. W 1828 roku stworzył Bank Polski, wychodząc z założenia, że w kraju nie ma dostatecznego kapitału, aby rozpocząć wielkie inwestycje w przemyśle ciężkim. Mawiał ponoć: "Polsce potrzeba przede wszystkim fabryk broni". O tym, jak słuszne były to słowa, przekonali się dowódcy powstania listopadowego. Fabryki broni były wówczas dla Polski podstawą niepodległości. Wbrew temu, co pisze Tomasz Łubieński w esejach "Bić się czy nie bić", polskie arsenały nie były pełne broni na ewentualną interwencję w Belgii. Polska armia dysponowała uzbrojeniem z czasów napoleońskich i z fabryk w Tule. Prof. Jerzy Łojek, powtarzając zarzut Ignacego Prądzyńskiego, ma pretensję do generała Józefa Chłopickiego, że nie przeprowadził mobilizacji 200-tys. armii. A skąd by wziął dla niej broń? Świetnie wyszkolona polska artyleria nie miała dostatecznej liczby armat (próbowano je odlewać z dzwonów kościelnych). W Królestwie wyprodukowano ledwie kilka tysięcy kiepskich karabinów, bo nie było fachowych rusznikarzy. Dostawy z Zachodu przejmowali Prusacy i Austriacy. Polska nie miała szans w 1830 r. na dłuższą wojnę "na wyczerpanie", a na Moskwę pójść nie była w stanie. Innym wyjściem była porażka w dobrym stylu, ale i to z racji niewiarygodnej niemocy polskich wodzów nie udało się. Królestwo Kongresowe księcia Druckiego-Lubeckiego - to było państwo, w którym powstał Uniwersytet (1816). Na koncerty przyjeżdżał Paganini, a ludność z 3,2 mln zwiększyła się w 15 lat do 4,2 mln. Warto było to wszystko tracić w wyniku szału jednej listopadowej nocy? O d***kracji czytam wypowiedź niejakiego Jaśka Plewy w „Dowcipach góralskich” (wybór Henryka Cyganika): [Jedyn gazda pedo] do kónia tak: „Kaz cie, siwecku, przyprzongnońć? Ku dyślowi - cy może haw, ku lyterkom?" Kóń poźroł na siano, co je gazda w lytry włozył i piyknie pyto: „A dy ku lytrom, gazdo, ku lytrom...” Gazda kónia usłuchnon. Teroz kóń siano źre, a gazda wóz pcho. Wej, ni ma to jak słuchać kónia... JKM

04 maja 2009 Wino jest dobre ze wszystkim oprócz wody.... Mamy już za sobą zachwyty nad Konstytucją 3 Maja. Nie wspominano, że była monarchiczna dożywotnio, że likwidowała demokrację gołoty szlacheckiej, że likwidowała liberum veto i że ustanawiała na tronie polskim - po śmierci Stanisława  Augusta - elektora saskiego - Fryderyka Augusta. Ktoś jednak wspomniał, że zamieniała sojusze, i była próba zamachu stanu.. O masonerii ani słowa. Nawet, któryś  z propagandystów powiedział, że weszła w życie… (???)

Dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego była „testamentem moralnym”(???). I Nawet pan prezydent ogłosił 3 Maja - Dniem  Naprawy Polski. To jednak Polskę trzeba naprawiać? Szkoda, że pan prezydent nie miał czasu i nie wyjaśnił słuchającym, w jakich kwestiach trzeba ja naprawiać? I kto ją popsuł..? I było o wejściu do Unii Europejskiej, której nie ma, i że pan prezydent się z tego powodu bardzo się cieszy, i jest to pięć lat bardzo udanych(???). No naprawdę, poczucie humoru to pan prezydent ma, prawie jak nie przymierzając- przy pisaniu pracy doktorskiej, której sam tytuł przyprawia o radość.. I chciałoby się zanucić pod nosem „Odę do radości”… I z powodu radości pana prezydenta, i z powodu tej pracy, której tytuł brzmi:” Zakres swobody stron w zakresie kształtowania stosunków pracy” (???). No naprawdę humorysta z pana prezydenta, ze specjalisty od „Prawa Pracy”, które to prawo stanowi solidny fundament socjalizmu. Akurat tak się złożyło, że mam w domu tomisko o nazwie „Prawo Pracy”… Ile bzdur w tym tomisku zapisano po stronie pracownika, przeciw pracodawcy, to tylko Marks z Engelsem raczą wiedzieć.. W tej kwestii oczywiście pan poseł Palikot ma rację, ale nie mówi, że pan Donald Tusk, robi dokładnie to samo, co zapisał pan prezydent w swojej pracy doktorskiej.. Wprowadza ustawodawstwo europejskie, a jak wiadomo, Europa kapitalizmem nie śmierdzi, ale wprost przeciwnie - wszędzie słoma socjalizmu wystaje komisarzom  z butów, pełno wszelkiego lewactwa, lewicowych ekologów, i osobników, którzy wartość człowieka określają według sposobu zaspokajania popędu płciowego.. Do tego grzechy europejskie główne: antysemityzm, rasizm, ksenofobia, nietolerancja  i homofonia.. No właśnie -” antysemityzm”. Pani Maria Fieldorf-Czarska, córka generała „Nila”, w filmie dokumentalnym pani Aliny Czerniakowskiej o swoim ojcu powiedziała: „Dla mnie to jest niepojęte. Człowieka powieszono, ale winnych nie ma. Śledczy żyją i ta pani prokurator też żyje, nie mówię już o tych którzy umarli. Przeważnie to byli sędziowie i prokuratorzy pochodzenia żydowskiego. Ja twierdzę, że gdyby mój ojciec był Żydem i Polacy by go tak skazali, to ci Polacy dawno by już byli osądzeni. A ponieważ jest odwrotnie, mamy to, co mamy”. Tak jest w oryginale w filmie… dokumentalnym. A co powiedział reżyser filmu o generale „ Nilu”, pan Ryszard Bugajski dla „Gazety Wyborczej”: „Skoro wyciąga pan te sprawy, to pierzmy te brudy. Pani Fieldorf-Czarska. w filmie dokumentalnym Aliny Czerniakowskiej o jej ojcu mówi, że generał Fieldorf by żył, gdyby Polską nie rządziła wtedy mafia żydowska. Nie podejmuję się polemizować z antysemitami” (????). Prawda, jaka różnica? W związku z tym pani Maria Fieldorf-Czarska do pana Ryszarda Bugajskiego wystosowała list otwarty, w którym czytamy: „Szanowny Panie, w wydaniu weekendowym „ Gazety Wyborczej” z 18-19 kwietnia ukazał się  fragment wywiadu z Panem, przeprowadzonego w kawiarni tej gazety, na dwa dni przed warszawską premierą filmu „Generał „Nil”. W tym wywiadzie nie tylko nałożył Pan na mnie pieczęć antysemitki, z którą się nie polemizuje, ale też - dla poparcia tej opinii - sfałszował Pan moją wypowiedź sprzed kilku lat dla filmu dokumentalnego Aliny Czerniakowskiej „W sprawie generała Fieldorfa „Nila”. Naruszył Pan drastycznie moje dobra osobiste przez sugerowanie Czytelnikowi, że ja posługuję się tak prymitywnym językiem, że prowadzę jakąś bliżej nieokreśloną walkę z Żydami. Obraził Pan także panią Alinę Czerniakowską, wybitną polską dokumentalistkę, i moich licznych przyjaciół, wśród których są osoby o różnym pochodzeniu, także narodowości żydowskiej. Z jakichś nieznanych mi powodów traktuje mnie pan od początku do końca naszej znajomości jak bezbronną staruszkę, której można wszystko wmówić. Oświadczam Panu, że ta rola mi nie odpowiada. W związku z tym zamieści Pan w „Gazecie Wyborczej”, w najbliższym wydaniu weekendowym, przeprosiny i sprostowanie- zgodnie z zasadami przewidzianymi w ustawie o prawie prasowym. Sprostowanie nie może budzić żadnych wątpliwości co do tego, że nigdy nie wypowiedziałam słów, które Pan zmyślił i mnie przypisał. Jeśli Pan tego nie uczyni, zastrzegam sobie możliwość wykorzystania wszystkich dostępnych mi prawem środków, by ukarać Pana za nieprawdę i zniewagę. Ze względu na powszechne obecnie zainteresowanie filmem o moim Ojcu oraz rodziną Fieldorfów w ogóle, treść tego listu przekazuję do publicznej wiadomości. Jednocześnie wyrażam głęboki smutek, że reżyser bardzo dobrego w swej wymowie ideowej filmu zachowuje się poza kamerą w tak niegodny sposób. Maria Fieldorf-Czarska  Gdańsk, 21 kwietnia 2009 roku” Pan Ryszard Bugajski jest znanym reżyserem i scenarzystą, i jest jednocześnie synem Edwarda Bugajskiego, znanego przedwojennego działacza Polskiej Partii Socjalistycznej. A wiadomo socjalizm - nade wszystko.. Zrobił słynne „Przesłuchanie”, z panią Krystyną Jandą w roli głównej.. Który to film krążył po ludziach aż do 1990 roku, a w telewizji leżał na „półce”. Tak jak dzisiaj filmy pani Aliny Czerniakowskiej.. Zwróćcie państwo uwagę, że powiedzenie, iż ktoś był pochodzenia żydowskiego od razu kwalifikowane jest jako ”antysemita”…(???) To jak powiedzieć, nie chcąc być „antysemitą”, że ktoś był pochodzenia żydowskiego? Co za tym idzie powiedzenie, że ktoś był Polakiem, powinno być antypolonizmem? Już nie mówiąc, że ktoś określonych słów nie wypowiedział.. Powoli kształtuje się nowy rodzaj przestępstwa… -„antysemityzm”, polegający na przypomnieniu pochodzenia danego człowieka. Już nie  mówiąc o przypomnieniu prawdziwego nazwiska danego człowieka… A jak będzie nazywał się osobnik przypominający przynależność partyjną kogoś, kogo biografię opisuje? Antydemokrata, ziejący nienawiścią antykomunista, osobnik niezrównoważony psychicznie - bo nietolerancyjny już jest…??? I tak pomału zamknie się usta chętnym do mówienia prawdy.. Bo po co przypominać historią, jak ona już jest przeszłością? Patrzmy w przyszłość- jak powtarza co jakiś czas Lewica. Ale dlaczego nie połączyć jej z przeszłością? TO wiele wyjaśni… WJR

Podejrzani sponsorzy Palikota płacili na PO Czy sprawa podejrzanego finansowania kampanii Janusza Palikota zaszkodzi całej Platformie? Według "Newsweeka", część sponsorów lubelskiego posła wpłacała też pieniądze na kampanię PO. Problem jednak w tym, że spore sumy przekazywały osoby, które raczej nie mają tak wysokich dochodów. "Newsweek" dotarł do historii konta wyborczego Platformy Obywatelskiej z 2005 roku. To właśnie tam przepływały wszystkie przelewy na kampanię. Po analizie wpłat na rzecz Janusza Palikota, okazało się, że część z kilkudziesięciu osób, które wpłacały pieniądze na jego kampanię, wsparła również finansowo PO. Tygodnik postanowił dotrzeć do tych ludzi. "Newsweek" opisuje m.in. rozmowę z Krzysztofem Koziełem. Ten 30-latek na Palikota wpłacił 8,4 tysiąca złotych na początku sierpnia 2005 roku. Jednak wcześniej, pod koniec czerwca, wpłacił 12,5 tysiąca złotych na fundusz wyborczy Platformy Obywatelskiej. Kozieł deklaruje, że pieniądze te zarobił m.in. podczas kilkumiesięcznej pracy w Stanach Zjednoczonych. Ale nie potrafi już przekonywająco wyjaśnić, dlaczego ciężko zarobione pieniądze wpłacił na kampanię Palikota i PO. Inny darczyńca to Arkadiusz Łątka z Lublina. Był on jedną z pierwszych osób w Polsce, która wpłaciła środki na kampanię Platformy w 2005 roku. Już 30 czerwca - na niemal cztery miesiące przed wyborami - wpłacił 5 tysięcy złotych. Tydzień później dołożył do tego jeszcze 7,5 tysiąca złotych na kampanię Janusza Palikota. Co ciekawe, zaledwie kilka dni wcześniej Palikot ogłosił, że zapisuje się do PO. Jednak Łątka nie chce o tym rozmawiać. "Sprawy osobiste należą tylko i wyłącznie do mnie, żegnam" - ucina krótko. Reporterzy "Newsweeka" piszą, że ich wątpliwości co do finansowania kampanii Palikota w 2005 roku narastały w miarę odwiedzania kolejnych peryferyjnych osiedli Lublina, gdzie mieszka większość jego sponsorów. Bloki z wielkiej płyty, odrapane klatki, śmierdzące windy, garaże wymazane farbą w sprayu. "Jak mieszkający tam ludzie mogli dawać po kilkanaście tys zł politykowi?" - pyta tygodnik. BB

Prokuratura prowadzi absurdalne śledztwa Z posłem Zbigniewem Ziobro (PiS), byłym ministrem sprawiedliwości, rozmawia Marcin Austyn Jest Pan dość często zapraszany do płockiej prokuratury - tym razem jako świadek. Ale przy okazji tych przesłuchań podnoszone są wobec Pana zarzuty, że zbyt mocno ingerował Pan w bieżącą działalność prokuratur... - Rzeczywiście. Chcę tu jednak podkreślić, że to postępowanie jest jednym z wielu absurdalnych śledztw. Muszę składać zeznania na okoliczność wydawania przeze mnie decyzji o wszczęciu śledztw bądź postępowań dyscyplinarnych wtedy, kiedy były podejrzenia, że doszło do korupcji albo do nadużyć po stronie prokuratorów. Jednym słowem, jest to postępowanie, w którym muszę się tłumaczyć, że po tym, kiedy pozyskałem informacje wskazujące na możliwość popełnienia przestępstw albo na możliwość przewinień dyscyplinarnych, wydawałem, jako prokurator generalny, polecenia prowadzenia spraw, by je wyjaśnić. To jest coś zupełnie absurdalnego. Ostatnie przesłuchanie trwało dość długo, około 7 i pół godziny... - Zgadza się, ale już do tego przywykłem. Zazwyczaj moje przesłuchania trwają wiele godzin. Tylko w maju, w okresie kampanii wyborczej, będę musiał spędzić pięć dni w prokuraturach na tego rodzaju przesłuchaniach. Widać doskonale, że chodzi tu o to, by mnie całkowicie zaangażować w inne rzeczy niż zajmowanie się kampanią wyborczą i polityką. Jednym słowem Platforma Obywatelska znalazła sposób na wyeliminowanie mnie z codziennej działalności publicznej. Traktuję to jako formę szykany i realizacji haseł "miłości" Donalda Tuska i PO. Ale prokuratura skarży się, że mimo wezwań trzykrotnie nie stawił się Pan na przesłuchanie. - To nieprawda. Pierwszy termin został wyznaczony, ale z uwagi na głosowania w Sejmie, których daty są ustalane z tygodnia na tydzień, poprosiłem o jego przeniesienie. Termin został przesunięty, ale z kolei prokuratura zwróciła się do mnie, że w tym dniu nie może odbyć czynności, i wskazała inny termin. Dopiero na ten się nie stawiłem. W tym czasie w PiS zapadały decyzje o kształcie list do Parlamentu Europejskiego i jako członek władz partii nie mogłem być nieobecny na kluczowym dla PiS spotkaniu. Dlatego poprosiłem o zwolnienie mnie z udziału w czynnościach śledczych. Prokurator do tego wniosku się nie przychylił i rzeczywiście nie stawiłem się na przesłuchaniu. Przez ostatni rok byłem przesłuchiwany dziesiątki razy i zawsze się stawiałem. Nie może być tak, że prokuratura nie tylko bezpodstawnie mnie wzywa, ale jeszcze nie uwzględnia sytuacji obiektywnych, które ode mnie nie zależą, a mają wpływ na moje funkcjonowanie w życiu publicznym. Poważne zarzuty, jakie Panu postawiano, to ujawnienie akt śledztwa paliwowego prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu. Obecnie podobne zarzuty padają pod adresem posła Sebastiana Karpiniuka (PO), szefa sejmowej komisji śledczej ds. nacisków, który w świetle kamer ujawnił materiały ze śledztwa. Sytuacja wydaje się podobna... - Myślę, że jest tu zasadnicza różnica. Kiedy ujawniałem fragmenty kserokopii protokołów Jarosławowi Kaczyńskiemu, byłem prokuratorem generalnym, a więc szefem prokuratury uprawnionym do podjęcia takich działań. Czyniłem to za zgodą i z udziałem prokuratora, który sprawę prowadził, a więc także uprawnionego do tego, i przekazywałem informacje jednej osobie, tj. członkowi Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Czyniłem to po to, by przekonać go do celowości zmiany prawa w Polsce, by skutecznie można było walczyć z korupcją. Pan poseł Karpiniuk nie jest ani prokuratorem generalnym, ani prokuratorem prowadzącym postępowanie. Ujawnił informacje bez zgody prokuratora, a sam nie mógł takiej decyzji podjąć. Ponadto zrobił to "do wiedzy wszystkich", a nie tylko uprawnionego organu i nie kierował się względami poprawy bezpieczeństwa polskiego państwa, tylko walki politycznej. Takie rzeczy są naganne i myślę, że prokuratura będzie miała okazję wykazać się w tej sprawie. Ilekroć poseł Ziobro trafia do Płocka, towarzyszy mu silna "grupa wsparcia"... - To prawda. W Płocku jest wiele miłych i życzliwych mi osób, z którymi zapoznałem się przy okazji kolejnych wizyt w tutejszej prokuraturze. Z tego powodu zawsze miło mi do tego miasta zawitać. Takie gesty poparcia są zawsze budujące. Dziękuję za rozmowę.

Jak to: Unia Europejska nie istnieje?!!??? {aidy} pyta: „Panie Januszu! O ile dużą część Pana konkluzji zwykle uważam za bardzo trafne, to niestety w kwestii tego, co mówi Pan - już po raz któryś - o Unii Europejskiej absolutnie nie mogę się zgodzić. Otóż pisze Pan uparcie, iż nie istnieje coś takiego jak Unia Europejska. To, przepraszam bardzo, co powstało na mocy traktatu z Maastricht z 1992 r.?

WE razem z EURATOMem tworzą I filar Unii Europejskiej. Dlaczego wciąż tak się Państwo upieracie, że UE jako taka nie istnieje, skoro wszystkie źródła podają informacje, z których wynika, że jednak istnieje?” Otóż: trzeba odróżniać między „faktem dziennikarskim” a stanem prawnym. Zdecydowana większość Polaków (sądzę, że taka sama, jak wierzących w istnienie UE...) uważa, że Polska odzyskała niepodległość 11-XI-1918. W rzeczywistości odzyskała ją 8-X, w wyniku deklaracji Rady Regencyjnej, która z tym dniem przejęła odpowiedzialność za powstające państwo. 11-XI Rada przekazała tylko władzę pewnemu znanemu socjaliście. Jeśli RR tę władzę śp. Józefowi Piłsudskiemu „przekazała” - to przedtem musiała ją mieć; nieprawdaż? O to jednak nikt nie pyta, huraganowa propaganda socjalistyczna zagłusza wszystkie wątpliwości. 11-XI - i koniec. Podobnie i tu. Pańską podejrzliwość powinien wzbudzić już sam cytat, na który Pan się powołał: „WE razem z EURATOMem tworzą I filar Unii Europejskiej”. Czy widział Pan jakikolwiek twór prawny składający się z „filarów”??!!? To jest po prostu bełkot, mający zasłonić oczywisty fakt, że w sensie prawnym UE nie ma. Gdy Pan spyta jakiegoś federastę „Czym jest Unia Europejska: państwem, federacją państw, konfederacją?” - to on (jeśli jest spiskowcem dobrze przeszkolonym) nieodmiennie odpowiada „UE jest tworem w stanie nieustannego przekształcania się”. (Pisałem to bodaj we czwartek, a w piątek czy sobotę byłem w PolSat NEWS - co niedługo będzie w WOLNEJ.TV - i zadałem to pytanie Tadeuszowi Iwińskiemu (CEP); proszę sobie posłuchać Jego odpowiedzi...) Ten bełkot ma ukryć fakt, że EWG, pomyślana przez jej Ojców-Założycieli jako obszar wolnej gospodarki, ma zostać docelowo przekształcona przez grupę spiskowców w państwo na wzór Stanów Zjednoczonych - tyle, że komunistyczne (data „Traktatu Akcesyjnego” - 1 MAJ - nie jest przypadkiem!!). Jednak w tej chwili już nie jest to „grupa państw związanych Traktatem” - a jeszcze nie jest „państwem”. W sensie prawnym UE nie istnieje. I jest to zabieg celowy. UE powstałaby z chwilą ratyfikacji Traktatu Konstytucyjnego. Ponieważ nikt go nie czytał, proponuję to uczynić! Art I-1 mówi jasno: „Ustanowienie Unii” 1. Zainspirowana wolą obywateli i państw Europy zbudowania wspólnej przyszłości, niniejsza Konstytucja ustanawia Unię Europejską, której Państwa Członkowskie przyznają kompetencje do osiągnięcia ich wspólnych celów. Unia koordynuje polityki Państw Członkowskich, zmierzające do osiągnięcia tych celów oraz wykonuje w trybie wspólnotowym kompetencje przyznane jej przez Państwa Członkowskie.

A ARTYKUŁ I-7 („Osobowość prawna”) powiada krótko: Unia ma osobowość prawną. Jeśli Traktat Konstytucyjny (zmieniony „Reformującym”) Unię „ustanawia” - to chyba jest jasne, że jeszcze nie jest ona ustanowiona i osobowości prawnej nie ma. Dlatego we wszystkich aktach prawnych występuje „Wspólnota Europejska”, która (jako dziedziczka EWG) osobowość prawną posiada. W Traktacie z Maastricht szefowie 12 państw "wyrazili wolę utworzenia Unii Europejskiej". I właśnie tę wolę chcą ONI obecnie wprowadzić w życie. (Proszę zauważyć, że gdy 12 szefów państw ogłosi wspólną wolę odbycia podróży na Marsa, to przez to samo na Marsie się nie znajdą. Podobnie z wolą utworzenia Unii Europejskiej.) Traktat z Maastricht, układ dwunastu państw członkowskich Wspólnoty Europejskiej, zawarty na zjeździe przywódców państw EWG w Maastricht w Holandii w dniach 9-10 grudnia 1991, dotyczący integracji politycznej i gospodarczej tych państw. Formalne podpisanie traktatu nastąpiło 2 lutego 1992. Najważniejszą decyzją było utworzenie unii walutowej i w efekcie wprowadzenie (najpóźniej do 1999) wspólnego pieniądza ECU. Ujednolicono przepisy socjalne i wprowadzono europejski kodeks pracy. Zniesiono na obszarze Wspólnoty wszelkie ograniczenia w podejmowaniu pracy i osiedlaniu się. Nad wspólną polityką imigracyjną ma czuwać Europol, czyli Europejska Agencja Policyjna. Podjęto też decyzję o dokładniejszej koordynacji polityki zagranicznej, m.in. przez podejmowanie niektórych decyzji większością głosów, a nie jak dotychczas jednomyślnie. Unię Zachodnioeuropejską uznano za zbrojne ramię Wspólnoty. Odrzucono koncepcję utworzenia federacji europejskiej. Przyjęto także protokoły dodatkowe ze szczegółowymi zastrzeżeniami niektórych państw, m.in. Wielkiej Brytanii, która zastrzegła sobie prawo prowadzenia własnej polityki socjalnej oraz wyjścia z unii monetarnej. Idei Maastricht zarzuca się pozbawianie państw części suwerenności na rzecz aparatu biurokratycznego Wspólnoty z siedzibą w Brukseli. Jak widać PT Autorzy trzymają się litery prawa. UE jednak de facto istnieje - tak, jak istnieje np. konkubinat. Istnieje - tyle, że nie ma zdolności do czynności prawnych - „konkubinat” (w odróżnieniu od „małżeństwa”) nie może np. nabyć nawet krzesła - bo nie istnieje jako byt prawny. Dlatego wszelkie akty prawne firmuje Wspólnota (lub Wspólnoty - to skomplikowany problem prawny). Oraz inne ciała obsadzone przez tę samą grupę zgranych spiskowców z okolic Rue de Cadet 16 w Paryżu. Może inne porównanie: „istnieje” również np. „Trójkąt Weimarski” - ale też nie jest to żaden podmiot prawa międzynarodowego. Także np. „Sojusz Trzech Czarnych Orłów” jak najbardziej istniał - i też nie był podmiotem prawa międzynarodowego. Jeszcze jedna uwaga: „UE” może sobie prawnie nie istnieć, ale np. „Komisja Europejska”, czy „Komisja Unii Europejskiej” mogą jak najbardziej mieć osobowość prawną! Z czego jednak nic nie wynika. „Trójkąt Weimarski” nie może sobie kupić krzesła - ale „Sekretariat Trójkąta Weimarskiego”, legalnie utworzony przez legalne rządy trzech legalnych państw - może! Nikt nie broni Panu w Polsce (a jak nie w Polsce, to w jakimś wolnym kraju...) zarejestrować stowarzyszenia p/n „Rada Unii Europy, Azji i Obu Ameryk”, mającego jak najbardziej osobowość prawną - a żadna taka „unia” w tym celu istnieć nie musi. Podobnie z istnienia „Komitetu Badań nad UFO” nie wynika istnienie UFO... Tak więc formalnie istnieje tylko Wspólnota (lub Wspólnoty - tu kontrowersja prawna) Europejska/ie. Nazwa "Unia" jest narzucana celowo i cierpliwie przez usus - por, np. Podobnie np. spiskowcy ci najpierw drukowali paszporty z napisem „United Kingdom - European Community” - a jak ludzie przywykli zastąpiono je (bez żadnego aktu prawnego, już na wyrost!) paszportami z napisem „European Union - United Kingdom”. Liczyli, że ludzie tego nie zauważą, bo wzór paszportu jest poza tym identyczny. Jest to polityka faktów dokonanych. Obecnie przed ambasadami większości państw WE stoi z prawej (heraldycznie, patrząc od strony budynku!) strony flaga państwa, a z lewej flaga WE. Gdyby powstała UE, sztandary zostałyby przewieszone. ONI (w odróżnieniu od motłochu, którym pogardzają - i słusznie: motłoch się takimi „drobiazgami” nie interesuje) przestrzegają reguł prawnych. Parę lat temu p. Róża hr. von Thun u. Hohenstein w dyskusji ze mną w PolSatcie, gdy z papierami w ręku udowodniłem, że UE nie istnieje, roześmiała się perliście i powiedziała: „Unia, czy Wspólnota - co za różnica?” Otóż jest to różnica zasadnicza. Media wbijają ludziom w głowę „oczywisty fakt”, że Unia istnieje - bo, jak mówił jeden z Ojców Duchowych UE: „Kłamstwo sto razy powtórzone staje się prawdą”. Dlaczego wbijają? By ludzie nie zdali sobie sprawy, że ew. ratyfikacja „Traktatu Konstytucyjnego” (wraz z „Reformującym” vulgo „Lizbońskim”) oznacza nie „drobną zmianę przepisów unijnych” lecz zmianę zasadniczą: utworzenie państwa o nazwie „Unia Europejska” . Ta cała strategia i taktyka została dawno temu starannie zaplanowana przez grupę spiskowców z Lewicy (do tych spiskowców należał np. śp.Bronisław Geremek). Co prawda miała powstać najpóźniej do roku 2002 - więc mają spory obsuw. Ale ONI są cierpliwi. Muszą zresztą, bo de facto jest to garstka nie mająca za sobą żadnej realnej siły. ICH siła leży tylko w tym, że opanowali instytucje i media (ICH guru, śp.Alfred Wilhelm „Rudi” Dutschke już w 1969 roku rzucił hasło: „Długiego marszu przez instytucje”) - a ludzie nie mają pojęcia, o co idzie gra.

… a to ważna gra! JKM

Dlaczego nie zostałem ojcem chrzestnym Maćka Kuronia W lecie 1967 roku spotkałem na terenie Uniwersytetu Warszawskiego Gajkę Kuroniową, która poprosiła mnie, bym został ojcem chrzestnym jej syna Maćka. Maciek miał właśnie rozpocząć naukę w szkole i Gajka chciała, by przedtem przyjął on chrzest święty. W czerwcu tego roku wziąłem potajemnie ślub kościelny, co natychmiast wytropiła Służba Bezpieczeństwa, a tak się składało, że w gronie przyjaciół Jacka i Grażyny byłem bodaj jedyny, uprawniony do przystępowania do sakramentów świętych. Stąd jej prośba.

Pierwsi po Październiku '56 więźniowie sumienia Przypomnę, że Jacek Kuroń oraz Karol Modzelewski zostali skazani przez sąd PRL na karę więzienia za napisanie Listu Otwartego do Partii. Współpracowałem z nimi, gdy za zgodą Stefana Mellera - przewodniczącego Zarządu Uczelnianego ZMS prowadzili na Uniwersytecie Warszawskim Studencki Klub Dyskusyjny wyraźnie opozycyjny wobec ówczesnych władz z Władysławem Gomułką na czele. Był to ostatni już bastion wolnego słowa, jaki się ostał w ramach gomułkowskiej normalizacji po wielu takich klubach działających w Polsce w okresie "burzy i naporu" w 1956 roku. Gdy warszawskie władze partyjne ostatecznie zamknęły i ten klub, byłem jednym z przyjaciół Jacka i Karola, którzy użyczyli im swego mieszkania na opozycyjne spotkania w kilkuosobowym gronie. Nie dzieliłem jednak ich rewolucyjnych zapałów, uważając, że "naprawiać błędy systemu" należy stopniowo, krok za krokiem (w tym przekonaniu utwierdziły mnie po kilku latach słowa ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego wypowiadane w czasie obchodów Milenium chrześcijaństwa w Polsce). W związku z tym nie brałem udziału w konspiracyjnych spotkaniach dyskusyjnych podejmowanych przez Jacka i Karola nad napisanym przez Jacka "Manifestem Rewolucyjnym" i przejętym przez SB podczas najścia na mieszkanie naszego wspólnego przyjaciela Staszka Gomułki. Skutkiem było wydalenie wszystkich osób zamieszanych w pracę nad tekstem z szeregów PZPR oraz ZMS. Nie zrażony tym, Karol napisał nowy tekst tym razem Listu Otwartego, za który obydwaj poszli siedzieć. Byłem tak oburzony tymi represjami wobec moich kolegów, że podczas najbliższych wyborów do Sejmu skorzystałem z tego, że tow. Wiesław kandydował w moim okręgu wyborczym na Grochowie i skreśliłem go ostentacyjnie na kartce do głosowania (na drugiej pozycji był tow. Stanisław Kociołek, który również zasługiwał na skreślenie, ale chciałem podkreślić, iż mam tow. Wiesława za głównego winowajcę wszystkich nieszczęść kraju, a zwłaszcza uwięzienia mych przyjaciół). Przewodniczący Komisji w naszym lokalu wyborczym przy ul. ks. Kordeckiego widząc, co czynię w jego obecności, zbladł z wrażenia. Mogę się domyślać, co napisał w sprawozdaniu. Powinienem był po prostu wstąpić za kotarę, ale i tak byłbym odnotowany jako osoba skreślająca kandydatów Frontu Jedności Narodu. Marzyliśmy w Październiku 1956 o Polsce bez więźniów politycznych pod wpływem rewelacji o zbrodniach UB, spisanych gładko na "beriowszczyznę", a tu po kilku latach znowu więźniowie sumienia i to z grona najbliższych przyjaciół! Przychodziłem z poczucia solidarności na spotkania z tzw. komandosami w mieszkaniu Bogny Modzelewskiej - ówczesnej żony Karola. No i zbieraliśmy przez kilka lat pieniądze na pomoc dla obydwu rodzin.

Konflikt o Milenium chrześcijaństwa w Polsce Później przyszły wydarzenia Milenium chrześcijaństwa w Polsce - okres ostrej konfrontacji władz partyjnych z wielomilionową rzeszą wiernych. Jako symbol ówczesnej sytuacji pamiętam transmitowany przez TVP wiec w Poznaniu. Spędzono nań tysiące poznaniaków, ale kiedy Gomułka krzyczał do mikrofonu: "Nie dopuścimy papieża do Polski", zebrany tłum złowrogo milczał, zaś rzęsiste brawa bili jedynie zebrani na trybunie wokół "Wiesława" partyjni notable. Obok w katedrze mszę świętą odprawiał ks. Prymas Wyszyński, gorąco oklaskiwany przez tłumnie zebranych wiernych. Żartowano wtedy, że na wiecu było cicho jak na nabożeństwie, zaś na mszy bito brawa jak na wiecu. Wraz z kolegami dokonaliśmy rozłamu w gronie "komandosów" tworząc swoje odrębne kółko dyskusyjne, zwane przez nich ironicznie "bogoojczyźnianym". Chodziło o to, że zarzucaliśmy Jackowi i Karolowi, iż pomijali milczeniem w swym Liście sprawę suwerenności Polski w obliczu hegemonizmu Kremla, no i opowiadaliśmy się po stronie Episkopatu w jego sporze z Gomułką. Mimo różnic zdań nadal utrzymywaliśmy przyjazne stosunki z "komandosami", a zwłaszcza z żonami uwięzionych kolegów. W tych okolicznościach Gajka poprosiła mnie o pomoc przy chrzcie Maćka. Wyraziłem oczywiście zgodę, ale nic z tego nie wyszło.

Wspólna cela w obozie internowania Gdy w roku 1982 siedziałem z Maćkiem w jednej celi więzienia na Białołęce - ja za "Solidarność", zaś on za działalność w kierownictwie NZS, wytłumaczył mi, że przeszkodą dla sakramentu chrztu był jego dziecięcy ateizm, wyniesiony z domu rodzicielskiego. Opowiadał też zabawne facecje, jak na wakacjach u rodziny matki w Tuliszkowie w Wielkopolsce uciekł ciotkom i babciom w jakieś krzaki, gdy miały go zaprowadzić w tym samym celu do kościoła. Ponieważ Boruccy, czyli rodzina Gajki, byli jak najbardziej katoliccy i tylko Grażyna pod wpływem Jacka porzuciła praktyki religijne. Siedząc w celi z Maćkiem, namawiałem go, by przyjął chrzest. Dla mnie była to wyjątkowa szansa na udział w tym sakramencie, gdyż ks. Prymas Józef Glemp udzielił nam dyspensy na czas przebywania w internowaniu. Moja ślubna żona Teresa nie wytrzymała trudów czekania na mnie, gdy w marcu 1968 roku bez żadnych zasług z mojej strony zostałem mianowany przez SB i propagandę partyjną jednym z przywódców "Ruchu 8 marca" i skazany na dwa lata pozbawienia wolności. Żyłem w kolejnym związku - już nie sakramentalnym i tylko dzięki dyspensie ks. Prymasa mogłem być bierzmowany wraz grupą kolegów oraz ewentualnie asystować Maćkowi podczas sakramentu chrztu. Mówiłem mu pół żartem, pół serio: "Maciuś, twoja mama po śmierci będzie wyniesiona na ołtarze i advocatus diaboli wytknie, że nawet nie ochrzciła swego jedynego syna". Niestety, Maciek nie dał się przekonać i nie mogę się dziś chwalić, że byłem kumem Gajki i Jacka jako ojciec chrzestny Maćka. Po pogrzebie Grażyny na stypie Jacek przekonywał mnie, że moje argumenty o przyszłym procesie beatyfikacyjnym Gajki są bezpodstawne, gdyż była ona ateistką, jak i on. Tu pozwolę mieć swoje zdanie odrębne. Widziałem Gajkę, jak modliła się jak najbardziej szczerze i spontanicznie na pogrzebie swego teścia - inż. Henryka Kuronia. Również moja koleżanka Teresa Kłosówna ze Szczecinka, internowana wraz z Gajką w jednej celi, opowiadała mi, że Grażyna nawróciła się w więzieniu. Modliła się gorąco za swych bliskich, przede wszystkim za Jacka i Maćka. "Człowiek honoru" - gen. Czesław Kiszczak nie dał jej umrzeć na rękach męża. Dla mnie Gajka Kuroniowa jest męczennicą stanu wojennego oraz wzorową matką i żoną. Nie do mnie należą decyzje w takich sprawach, ale wolno mi jako katolikowi posiadać swoje zdanie w tym przedmiocie. Antoni Zambrowski

05 maja 2009 Maltuzjański brak wiary w człowieka... W jednym ze swoich licznych artykułów niejaki Ulianow  pseudonim Lenin napisał był, że:” Świnie ginącej burżuazji i wlokącej się za nią  demokracji drobnomieszczańskiej obrzucają się stekiem przekleństw” (???). Ten „twórca” nieznanego w historii „burdelu” w państwie, i budowniczy socjalizmu z komunizmem na „ stercie z ludzkich ciał”, celował w takich określeniach na pęczki… Mówi się coś o dwunastu milionach wymordowanych… (????). Pomagał mu w tym niejaki Bronstein , pseudonim „Trocki”, a dokończył Dżugaszwili pseudonim „ Stalin”. W sumie: pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt milionów ofiar (!!!!). Zainteresowało mnie to „obrzucanie się stekiem przekleństw”. No i ta „drobnomieszczańska demokracja”.. Była socjalistyczna, „drobnomieszczańska”, „burżuazyjna” - a teraz mamy „demokratyczną”.. Przypominam nieinteresującym się historią, że towarzysz Lenin był wcześniej socjaldemokratą (!!!). Potem dopiero przeszedł na pozycje „dyktatury proletariatu”, tak jak dzisiaj  w Europie przeszedłby na pozycje „dyktatury biurokracji”.. Ale spiskowców wolności niszczył niemiłosiernie… Nie miał dla nich litości! Bo wolność dla wszelkiego rodzaju socjaldemokratów, socjalistów, zielonych, ekologów, chrześcijańskich demokratów (cokolwiek to określenie miałoby oznaczać) - jest czerwonym suknem, które oddziaływuje swoim kolorem jak na byka, i jest suknem, które na co dzień rozrywają między sobą, wzorem tego z powieści konserwatysty Sienkiewicza.. Z czerwonego sukna zachowali jedynie kolor.. Kolor krwi! Czerwień jest symbolem wiecznej daniny krwi, którą ludzkość musi składać od czasu do czasu w imię  ideologicznych utopii, przewalających się przez świat od czasu do czasu.. Kolorem komunizmu sowieckiego, którego fundamenty położyli Lenin z Trockim, i kolorem socjalizmu narodowego zbudowanego przez Adolfa Hitlera - była czerwień. Na jednym był sierp i młot, a na drugim czarna swastyka.. Tu i tam niszczono spiskowców wolności… To były wersje skrajne socjalizmu… Obecnie żyjemy w wersji łagodnej, takiej z „ludzką twarzą”.. Ale kto wie, jak skończy się odbieranie na co dzień przyrodzonej człowiekowi wolności przez socjalistów... „W miarę rozwoju socjalizmu narasta walka klasowa”- twierdził klasyk budowy komuno-socjalizmu o pseudonimie „Stalin”. Wszystko przed  nami… Nakładanie  człowiekowi na plecy prawie codziennie nowych „wymogów”, nowych „standardów”, kolejnych opłat i podatków, musi skończyć się „buntem mas”.. To tylko kwestia czasu.. Bo przychodzi taki czas - jak mówi arabskie przysłowie - że „nawet mała słomka złamie w końcu grzbiet wielbłąda”… A nakładanie worków z cementem na zbiorowości ludzkie? Właśnie realizacja programu „Tanie państwo” zaniepokoiła  dziennik „Rzeczpospolita”. Dziennikowi wyszło, że jest odwrotnie! W porównaniu z 2007 rokiem wzrosła znacząco liczba urzędników administracji rządowej i to lepiej wynagradzanych, w Kancelarii Premiera płace wzrosły przeciętnie o 1000 złotych,  a o  900 złotych  w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji… Co ciekawe, w kręgach Biura Ochrony Rządu - tylko o 300(!!!!) W sumie liczba urzędników, o jaką powiększyła się administracja rządowa w ciągu ostatniego czasu rządów Platformy Obywatelskiej - dochodzi do 800(!!!!) Oczywiście to nie jest wiele - i tę liczbę wytrzymamy! Tak jak wytrzymaliśmy liczbę 44 000 urzędników  o jaką zwiększyło Prawo i Sprawiedliwość udział „darmozjadów” naszym życiu społecznym i państwie demokratycznym, demokratycznym państwie prawa, rzecz jasna „urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości”. Oczywiście demokracja jak każdy inny ustrój kosztuje… Ale kosztuje coraz więcej, więc podatki muszą rosnąć, żeby „demokracja biurokratyczna” broń Boże nie była zagrożona, nie ucierpiała.. Bo co byśmy zrobili wszyscy, gdyby nam biurokracji, pardon - demokracji zabrakło? Czuli byśmy się na pewno jakoś nieswojo, nieporadnie, nie bylibyśmy sobą jako państwo… Gdy jest zagrożona minister finansów natychmiast idzie jej z pomocą.. I wysupłuje kolejne miliony na jej funkcjonowanie.. Bierze je oczywiście z naszych kieszeni! No bo niby skąd” Tzn. ostatnio socjaliści pożyczyli z Międzynarodowego Funduszu Walutowego 20 miliardów dolarów w naszym imieniu, choć nie przypominam sobie, żebyśmy dawali im na to zgodę - na stabilizację, poprawę bilansu i czegoś tam jeszcze, i takie tam różne propagandowe dyrdymałki, a  będzie nas to kosztowało około 40 milionów dolarów odsetek rocznie…(???) Zapłacimy kolejny - jako ofiary demokratycznej biurokracji - podatek od  zaciągniętych długów…. Chciałbym, żeby ktoś w końcu policzył te wszystkie długi, jakie mamy my, nasze dzieci, nasze wnuki i prawnuki.. Ostatnie dane mówiły o 15 000 złotych na każdego  z nas!!! Przypomniał mi się w związku z tym następujący dowcip: Pewnego wieczoru porucznik spotkał się w restauracji z pułkownikiem. - Poruczniku, widzę, że pan chodzi do restauracji prawie codziennie. Mnie zawsze brakuje pieniędzy.. - A co pan robi z pensją, panie pułkowniku? - Wszystko oddaję żonie. - Nie umie pan postępować z kobietami, panie pułkowniku. Kiedy nie chce dać pieniędzy, niech pan podejdzie do niej od tyłu, pocałuje w szyję i delikatnie weźmie w ramiona. Na pewno da! Pułkownik wraca do domu i robi tak, jak mu poradził porucznik. Podszedł od tyłu do żony, objął ją, pocałował w szyję. Żona przeciągnęła się z rozkoszą i mówi:” - Cóż to poruczniku, znowu skończyły się pieniążki ?????? Oczywiście do następnej wypłaty pułkownika, a u nas do następnej podwyżki podatków w ramach budowy „Drogiego państwa”, zwanego propagandowo” Tanim”.. A propos pana profesora Vincenta Rostowskiego naszego ministra finansów, ściągniętego do nas , do Polski przez ekipę Platformy Obywatelskiej, aż z Budapesztu, gdzie wykładał na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim założonym przez znanego filantropa pana George'a Sorosa, znanego miliardera, propagatora tzw. społeczeństw otwartych… Otwartych na co? Jak ja mam w domu otwarte okno zbyt długo - to robi się przeciąg! Jak robi się przeciąg, to wiatr wywiewa to co  wywiać może… Może chodzi o przewietrzenie społeczeństw z ich tradycyjnych zwyczajów, związków z przeszłością, z ich kultur i  religii? W każdym razie pan Jacek Vincent Rostowski dostał od polskiego państwa, przy pomocy pana ministra Grzegorza Schetyny, NIP i PESEL dopiero w 2007 roku(????). Tylko my musieliśmy  je mieć dużo wcześniej.. I ciekawe jak minister Rostowski rozliczał się z finansów w  Polsce, gdy był doradcą ekonomicznym ministra Balcerowicza

(lata 1989-91), szefem Rady Polityki Makroekonomicznej( 1997-2001), doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego w latach 2002- 2004????? To jest bardzo ciekawe.. Bo jak się rozliczał w Rosji, gdy doradzał prezydentowi Jelcynowi - nie obchodzi mnie wcale? Pan prezydent często spożywał alkohol i nie miał czasu zajmować się finansami swojego państwa.. Dopiero prezydent Putin zainteresował się finansami Rosji… ale wtedy nie było miejsca dla ministra Rostowskiego w strukturach państwa Federacji Rosyjskiej.. WJR

Burdel, czy zdrada? W kolejną rocznicę uchwalenia konstytucji 3 maja, na Placu Piłsudskiego („na Placu Piłsudskiego trębacze w trąby dmą; tam wódz państwa polskiego przegląda armię swą”) odbyła się defilada wojskowa przed Grobem Nieznanego Żołnierza, obok którego trybunę honorową ustawili sobie również aktualni mężowie stanu. Takie widowiska mają stworzyć wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo wprawdzie cywilbanda coraz bardziej się bałwani, ale za to przynajmniej armia czuwa. Niestety w armii jest chyba jeszcze gorzej, niż w środowisku głupich cywilów. Taki w każdym razie wniosek wynika z artykułu komandora Artura Bilskiego „Polska armia na posyłki”, opublikowanego 27 kwietnia w „Rzeczpospolitej”. Pan komandor Bilski twierdzi, że armia nasza wcale nie czuwa, przeciwnie - że znajduje się w stanie daleko posuniętego rozkładu i to od samej góry do samego dołu. Sama góra biurokratyzuje się na potęgę, tworząc rozmaite „dowództwa”, przygotowujące się do bitew na segregatory, których przybywa w postępie geometrycznym, podczas gdy na dole wszystkiego zaczyna brakować i nawet nie było za co ściągnąć 400 żołnierzy wraz ze sprzętem z Czadu do Polski, wobec czego minister Klich wpadł na pomysł, żeby ten sprzęt sprzedać ONZ-owi i w ten sposób wybrnąć z kłopotu. Nie da się ukryć, że dobrze to nie wygląda, zwłaszcza, że pan komandor Bilski sugeruje, iż to wszystko dlatego, że Polska postawiła na opcję amerykańską. Amerykanie zaś, w odróżnieniu od, dajmy na to, armii izraelskiej, armię polską mają w du...żym poważaniu. Owszem - potrzebują tu i ówdzie polskich askarisów, ale ani Polski, ani tym bardziej - askarisów nie traktują serio. W tej sytuacji - chociaż pan komandor Bilski wyraźnie tego nie formułuje - jedynym wyjściem z sytuacji jest machnięcie ręką na Amerykanów i rzucenie się w objęcia niemieckie - bo tak właśnie rozumiem postulat „mocnego zakotwiczenia się w Unii Europejskiej”. Armia amerykańska bronić nas nie będzie - to jasne. Za to Bundeswehra - aaa, ona, to aż do ostatniej kropli krwi! O ile diagnoza rozkładu armii nie budzi żadnych wątpliwości, o tyle jej przyczyny i zaproponowane remedium, wydają się co najmniej dyskusyjne. Przede wszystkim należy postawić pytanie, czy rozbrajanie państwa polskiego jest efektem nieudolności i bałaganu, czy też owa nieudolność i bałagan jest jedynie kamuflażem systematycznych działań intencjonalnych. Krótko mówiąc, czy to burdel, czy zdrada? Jestem przekonany, że mamy do czynienia ze zdradą. Będąca od drugiej połowy lat 80-tych absolutnym politycznym hegemonem na polskiej politycznej scenie wojskowa razwiedka, przy pomocy swojej agentury i garści pożytecznych idiotów przygotowała i przeprowadziła sławną transformację ustrojową, której przewodnią myślą było zagadnienie, jak najkorzystniej rozkraść polskie państwo i znaleźć kogoś, kto złodziejom zapewniłby potem bezpieczeństwo. Stąd też rozmaite „orientacje” - od amerykańskiej, poprzez izraelską, do niemieckiej - o rosyjskiej nawet nie wspominając. Krótko mówiąc - kto gdzie się przewerbował, taką „opcję” próbuje forsować. Jednak - co trzeba podkreślić - żadna z tych „opcji” nie kieruje się polskim interesem państwowym, tylko stanowi próbę wkomponowania interesu przewerbowanych agentów w interes państwa, któremu odtąd służą, kosztem interesów polskich. Dlatego właśnie sugestia pana komandora Bilskiego, jakoby rozkład naszej armii był następstwem „opcji amerykańskiej” wydaje się na pierwszy rzut oka taka wiarygodna. Amerykanom rzeczywiście było znacznie wygodniej traktować Polskę nie jako kraj partnerski, tylko jako kraj podbity i politykować tutaj przy pomocy swojej agentury. Agentura musi być oczywiście wynagradzana i np. w roku 2004 Amerykanie rozprowadzili nagrody za pośrednictwem konsorcjum NOUR, z którym związana była również polska, można powiedzieć - chałupnicza, ale widać dobrze ustosunkowana firemka Ostrowski Arms. A ponieważ, na domiar złego, prezydentowi Kwaśniewskiemu roiło się po nocach, że po zakończeniu tubylczej prezydentury zostanie sekretarzem generalnym ONZ, a w ostateczności - sekretarzem generalnym NATO, nawet nie ośmielił się zająknąć, żeby na przykład załatwić z Amerykanami militarną konwersję polskiego długu zagranicznego. Oczywiście sami Amerykanie z tego rodzaju ofertami nie występowali, bo prezydent Bush nie był prezydentem Polski, tylko USA, które - jeśli mogą mieć polskich askarisów za darmo, albo w najgorszym razie, za uczynioną tubylczemu filutowi nadzieję, że wystrugają z niego I sekretarza ONZ - to im w to graj! I dlatego wolą politykować z agentami, a jeśli dla pozorów potrzebny jest jakiś cywil, to forsują głupszego. Tymczasem taka Turcja już sobie na takie traktowanie nie pozwala i zawsze dobrze na tym wychodzi. No ale w Turcji obcych agentów bez ceregieli biorą na powróz, podczas gdy u nas, to właśnie oni stanowią sól ziemi czarnej. Zatem - nie tyle „opcja” jest winna, tylko rządy agentów, a to już nasz problem, a nie amerykański. Z kolei mówiąc o „mocnym zakotwiczeniu się w Unii Europejskiej” trzeba pamiętać, że jej polityczny kierownik pozostaje w strategicznym partnerstwie z Rosją i że partnerstwo to znakomicie przetrzymało wszystkie próby niszczące - i gruzińską i gazową, więc na długo pozostanie fundamentem unijnej polityki europejskiej. Warto w związku z tym przypomnieć, że jeszcze w końcówce lat 80-tych minister spraw zagranicznych ZSRR Szewardnadze postawił warunek zgody na zjednoczenie Niemiec - że między zjednoczonymi Niemcami, a Związkiem Radzieckim - czyli obecnie Rosją - zostanie utworzona strefa buforowa. Strefa buforowa - a więc obszar rozbrojony. I Rzeczpospolita Polska posłusznie wychodzi naprzeciw temu oczekiwaniu - co proponowanemu przez pana komandora Bilskiego remedium w postaci „mocnego zakotwiczenia się w Unii Europejskiej” nadaje, zapewne niezamierzony, charakter komiczny. SM

Ile kosztuje Bruksela? Miliardy euro przelewanych co roku do budżetu Wspólnot Europejskich jako składki członkowskie, miliardy euro przelewanych z budżetu WE na realizacje projektów w kraju, czy dopłat dla rolników. Nikt jednak nie zwraca uwagę na dziesiątki miliardów euro, które płacimy jako koszt wspólnotowych regulacji. Realizacja praw, dyrektyw i rozporządzeń Komisji Europejskiej kosztuje Polskę prawie 5 miliardów euro rocznie. W ciągu pierwszych pięciu lat członkostwa w WE wydaliśmy prawie 28 miliardów euro na zrealizowanie unijnego prawa. Pięć lat członkostwa we Wspólnotach Europejskich i kampania do Europarlamentu to dobry czas na rzetelne podsumowanie, na bilans zysków i strat z udziału we wspólnotowym projekcie. Trudno jednak gdziekolwiek znaleźć rzetelne dokumenty. Rządowe instytucje sieją raczej propagandę niźli przedstawiają informacji i suche wyliczenia. Liczby, zestawienia i dane są porozrzucane po różnych ministerstwach, które z kolei też podzieliły informacje na poszczególne działy. Urząd Komitetu Integracji Europejskiej bardziej przypomina dawny Wydział Propagandy KC PZPR, niźli rządową agencję, która ma rzetelnie informować obywateli RP o naszym uczestnictwie w WE. Nic dziwnego skoro szefostwo UKIE to urlopowani pracownicy Komisji Europejskiej, którzy pracę dla polskiego rządu traktują jako przygodę, a swoją zawodową przyszłość widzą w instytucjach przyszłego superpaństwa. Brak dostępu do rzetelnych, zbiorczych danych utrudnia sporządzenie obiektywnego bilansu pięciu lat w WE. Dlatego też żaden z polskich think-tanków i organizacji pozarządowych nie sporządziła takie zestawienia. Jednak zawsze można liczyć na organizacje zagraniczne, które bardziej przykładają się do swej reputacji i rządy innych państw Wspólnot, które na poważnie biorą swoje obowiązki. Brytyjska fundacja Open Europe badająca wszystko co związane z integracją europejską postanowiła zbadać jedną z zapomnianych w Polsce kwestii uczestnictwa w projekcie „Unia Europejska”. Chodzi o koszty ponoszone przez gospodarkę realizowania unijnych dyrektyw. Jako, że to brytyjski instytut, więc skoncentrowano się na kosztach ponoszonych przez Zjednoczone Królestwo. Nie zapomniano jednak dla pełnego obrazu przedstawić sytuacji dla wszystkich 27 państw Wspólnot Europejskich. Wyniki są więcej niż zatrważające.

Drenowanie za miliardy Roczny koszt wdrażania unijnego prawa dla gospodarek 27 państw to prawie 161,5 mld euro, a więc 726,75 mld złotych. Przez dziesięć ostatnich lat (1998-2008) prawo ustanawiane przez Wspólnoty kosztowały gospodarki państw członkowskich 928,5 mld euro, czyli blisko bilion euro, a więc prawie 4,2 biliona złotych! Tyle pieniędzy pochłonęły zbędne regulacje ustanowione przez Komisję Europejską i rządy państw. Polskę przez 6 lat (taki okres dla nowych państw WE przyjął brytyjski instytut - bowiem implementacja praw WE zaczyna się przed oficjalnym przystąpieniem) wspólnotowe regulacje kosztowały 27,8 mld euro, czyli 125 mld złotych. Są to niepotrzebne wydane przez nas pieniądze na wypełnienie przez naszą gospodarkę i administrację praw ustanowionych w Brukseli. Rocznie wydawaliśmy na dostosowanie polskiego prawa do wspólnotowych rozwiązań 4,8 mld euro, czyli 21 mld zł - to tyle ile fiskus przez dwa lata zbiera pieniędzy z akcyzy na paliwa i niewiele mniej niż wynosi deficyt polskiego budżetu państwa. Gdybyśmy przez okres naszego członkostwa nie musieli realizować unijnych praw to przez kolejne 12 lat paliwa mogłyby być wolne od podatku akcyzowego. Inaczej licząc Polska mogłaby być państwem bez podatku dochodowego i bez akcyzy na paliwa przy niezmienionych, rozdmuchanych wydatkach. Pod względem rocznego kosztu wspólnotowych regulacji Polska, według raportu „Open Europe” zajmuje szóste miejsce wśród 27 państw WE. Więcej od nas wydają Niemcy, Francja, Wlk. Brytania, Włochy Hiszpania i Holandia. Wśród nowych państw przyjętych do WE Polska jest liderem zbędnych wydatków.

Polska na minusie Jak ma się to do zysków z uczestnictwa w WE? Gorzej niż marnie. Minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz ogłosił właśnie, iż w ciągu ostatnich pięciu lat nasze państwo jest na „plusie” 14 mld euro. Tyle pieniędzy mieliśmy dostać ze wspólnotowego budżetu po odliczeniu wpłat do niego. Oczywiście rządowe wyliczenia nie uwzględniają kosztów implementacji brukselskich dyrektyw. Porównajmy to z kosztami realizacji przez 5 lat wspólnotowego prawa - 24 mld euro - daje nam to 10 mld euro strat. Nawet opierając się na propagandowych, rządowych wyliczeniach widać, iż do „Unii” dopłacamy. Gdyby jednak rzetelnie policzyć wszystkie wpływy i wszystkie wydatki i odjąć od tego koszty realizacji wspólnotowych regulacji to strata wyniosła by zapewne więcej. Wie to na przykład każdy palacz. Ze względu na minimalne stawki akcyzy na papierosy obowiązujące według przepisów WE cena paczki „Marlboro” wzrosła z ok. 4 zł. w dniu akcesji do prawie 10 zł na dziś. Jednak w większości przypadków nie chodzi o sprawy podatków, czy danin nakładanych przez Brukselę, ale o szczegółowe rozwiązania nakładające dotkliwe wymagania i normy na producentów, dystrybutorów i usługodawców. Przykładem, jak wspólnotowe prawodawstwo podwyższa koszty życia obywateli i drenuje ich kieszeń może być projekt jednej z dyrektyw Komisji Europejskiej.

Prawo kaduka W 2007 roku Bruksela zaproponowała poprawienia bezpieczeństwa dla pieszych. Propozycja nakładała wymóg na producentów samochodów instalowania w autach odpowiedniej cechy, która chroniłaby pieszych podczas zderzenia z pojazdem. Odpowiednia rządowa instytucja w Wlk. Brytanii określił dla przemysłu samochodowego koszt instalowania jednego, konkretnego urządzenia na 1,7 mld funtów przez następnych 30 lat. Spełnienie wymogu Komisji Europejskiej zwiększyłoby cenę jednego auta o 24 funty, czyli o ok. 125 zł. Niewiele przy cenie nowych samochodów idącą w dziesiątki tysięcy złotych. Lecz owo 125 zł to kolejne pieniądze wyjęte z kieszeni obywatela pod przymusem wspólnotowego prawa. Za owo 125 zł można by kupić przecież zupełnie inną rzecz, np. książki, prasę (np. roczna prenumerata NCZAS!-u kosztuje ok. 200 zł.), ubranie dla dziecka lub zwyczajnie odłożyć „do skarpety”. Komisja Europejska jednak chce byśmy te pieniądze wydali na to na co chcą urzędnicy z Brukseli. Podobnie jest z innym prawem wymyślonym przez KE. W styczniu 2008 Komisja zaproponowała nowe ustawodawstwo łączące dwie istniejące dyrektywy (2000/13/EC i 90/496/EEC). Pomysł miał łączyć dwie różne zasady etykietowania wyrobów spożywczych. Uzasadnienie - obniżenie kosztów administracyjnych dla przedsiębiorców. Jednakże, propozycja wprowadzała również dodatkowe wymogi znakowania wyrobów o informacje dla konsumentów o możliwym ryzyku dla zdrowia związanym z otyłością! Propozycja dyrektywy wprowadzała także minimalny rozmiar czcionki dla takich informacji - 3 mm. Europejskie Stowarzyszenie Małe i Średnich Przedsiębiorców (UEAPME) ostro sprzeciwiło się propozycji, twierdząc, że jest to „stwarzanie dodatkowe problemu, a nie uproszczenie dla drobnych przedsiębiorców”. UEAPME zauważyło słusznie, że: „prawie 90% biznesów spożywczych w Europie zatrudnia niespełna dziesięciu pracowników. Większość z tych przedsiębiorców jest rzemieślnikami spożywczymi świadczącymi usługi lokalnym społecznościom. Drobny biznes spożywczy zapewniają bogactwo wyboru dla swych klientów dostarczając świeże produkty, których czas przydatności do spożycia jest krótki (np. cukiernie gdzie można kupić codziennie świeże jagodzianki ale trzeba je też w miarę szybko skonsumować, by była smaczna - przyp. Red.). Natomiast wielu większych producentów wytwarza standaryzowany produkt mający jedną analizę i jedne opakowanie. Mali producenci nigdy nie mogą robić takiego samego produktu dwa razy ponieważ oni produkują codziennie dla klientów świeży towar.” UEAPME ocenił, że koszt pakowania wyrobów spożywczych w opakowania z wymaganymi przez Komisję informacjami to tylko w Wlk. Brytanii 6 mld funtów rocznie. Te miliardy byłyby wyjęte z kieszeni konsumentów. Po co zresztą konsumentom jagodzianek informacja o kaloryczności i ryzyku otyłości związanym ze zjedzeniem jagód w cieście? Tak właśnie przepisy wprowadzające nowe normy i szczegółowe rozwiązania wpływają na koszty naszego życia, a tym samym drenują nasze kieszenie. Są to kolejne, ukryte quasi-podatki nakładane na obywateli.

Legislacja na potęgę Tymczasem nic nie zapowiada, żeby sytuacja się polepszyła. Komisja Europejska i Parlament Europejski pracują coraz intensywniej, produkując kolejne przepisy i bijąc rekordy ilości uchwalonych praw. Jeszcze w 1998 roku zbór wszystkich praw Wspólnot Europejskich obejmował 10 800 aktów prawnych. Na ich powstanie potrzebnych było 40 lat istnienia Wspólnot. Po dziesięciu latach, w 2008 roku było już 26 500 dyrektyw i rozporządzeń. W ciągu dziesięciu ostatnich lat liczba praw Wspólnotowych zwiększyła się o ponad półtorej razy więcej niż w ciągu 40 lat od momentu powstania Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Prawie 1600 wspólnotowych aktów prawnych powstaje co roku w Brukseli. Żadna gospodarka nie poradziła sobie z taką lawiną regulacji. Gospodarki państw członkowskich też sobie nie radzą co widać po tempie wzrostu PKB w starej „piętnastce”, czy chociażby w strefie euro. „Open Europe” obliczył, iż koszt wspólnotowych regulacji dla Wlk. Brytanii uszczuplił PKB tego państwa o 10%. O tyle bogatsi byli by obywatele tego państwa gdyby nie musieli wydać w ciągu ostatniej dekady 106,6 mld funtów na sprostanie wspólnotowemu prawu. W samym 2008 roku unijne dyrektywy wydrenowały z kieszeni mieszkańców Wysp 18,5 mld funtów. Jak piszą eksperci „Open Europe” koszt wzrasta z roku na rok, bowiem w 2005 roku prawo z Brukseli kosztowało gospodarkę Wysp 12,2 mld funtów. Będzie gorzej - według obliczeń do 2018 roku na wdrożenie praw WE wyda się łącznie od 1998 roku 356 mld funtów! Każde gospodarstwo domowe na Wyspach zapłaci w latach 1998-2018 za wymysły urzędników Komisji 14 300 funtów.

Niechciany obraz Nic dziwnego, iż wspólnotowe instytucje milczą na ten temat. Trudno się dziwić milczeniu rządów państw. Dostęp do tych informacji nie jest na rękę eurofilom. Nie jest na rękę marzącym o wielkim, europejskim superpaństwie rządzonym na wzór Związku Sowieckiego. W Polsce trudno przy danych o kosztach wdrażania wspólnotowego ustawodawstwa prezentować wspaniałe wykresy obrazujące górę pieniędzy otrzymanych z Unii. Przy kwotach wydanych na implementację brukselskich dyrektyw blakną nawet pieniądze, które mamy otrzymać w przyszłych latach z budżetu Wspólnot. Nie trzeba skrupulatnie liczyć kolejnych słupków, kolejnych funduszy europejskich, kolejnych kosztów pozyskania unijnych dotacji, by stwierdzić, iż nadal więcej się dopłaca do Anszlusu, niźli otrzymuje się korzyści. Ciekawe tylko jak na informacje o kosztach realizacji wspólnotowych praw zareaguje wydział propagandy eurofili? Na razie przemilczają raport „Open Europe”. Jak długo to się im uda? Dariusz Kos

Tajemnica zamożności Niemiec Wbrew powszechnemu mniemaniu to nie złupione w czasie wojen złoto ani tym bardziej wojownicza natura narodu zza Odry stały się przyczyną jego bogactwa. Był to kraj zamożny z racji utrzymywania przez niemal tysiąc lat wspaniałej, zdecentralizowanej struktury administracyjno-prawnej. Podczas gdy inne kraje podtrzymywały tendencje do centralizacji, Święte Cesarstwo aż do XIX wieku zachowało znaczny podział władzy. Zgubna w każdym przypadku centralizacja przyniosła Niemcom jedynie wojny i nazizm. W historii Teutonów najbardziej zdumiewa fakt, iż przez kilka wieków istnienia Cesarstwa praktycznie nieobecny był jednolity system prawny. Przez wiele lat utrzymywała się sytuacja, w której obok sądów cesarskich, książęcych i biskupich utrzymywały się prywatne sądy wiejskie, górnicze czy targowe. Dopiero XV wiek przyniósł powolny proces przezwyciężania starej jak świat swobody konkurencji usług prawnych. Wykładane na uczelniach w imię rzekomego odrodzenia kultury po ciemnościach Średniowiecza prawo rzymskie było pierwszą zapowiedzią tendencji centralizujących. Możni próbujący je wcielać w życie, napotkali na zdecydowany opór chłopów. Broniąc swoich naturalnych uprawnień, mieszkańcy wsi dokonywali serii zrywów w obronie wolności osobistej oraz samorządu. W 1476 roku wybuchło powstanie Hansa Böhma we Frankonii, w 1493 roku w Górnej Saksonii miało miejsce powstanie chłopów, a rok 1525 był świadkiem prawdziwego apogeum walk o lokalne swobody - znanego w historii jako wojna chłopska. Po jej krwawym stłumieniu chłopi stali się własnością panów i byli nią aż do XIX wieku. Mimo zniewolenia ogromnej części społeczeństwa, niemiecka Rzesza pozostała przy bardzo rozczłonkowanej strukturze administracyjnej. Można by nawet rzec, że stanowiła ona odpowiednik dawnych Stanów Zjednoczonych. Jej terytorium sięgało od Adriatyku po Bałtyk oraz od Prus do Flandrii. Przy braku jakiejkolwiek struktury państwowej żyło na jej terenie co najmniej kilkanaście narodów, mówiono ogromną liczbą języków (sam język niemiecki miał już wtedy znaczną liczbę dialektów), posługiwano się niezliczoną liczbą różnych walut, a geograficzne odwzorowanie podziału administracyjnego stanowiło niezwykle skomplikowaną mozaikę. Na ogromne rozczłonkowanie - tajemnicę powstania kapitalizmu - miała wpływ polityka cesarzy. Rezydujący na południu Włoch Hohenstaufowie bardziej niż pilnowaniem sporów toczonych na północ od Alp zajęci byli polityką na Półwyspie Apenińskim. Tak właśnie cesarz Fryderyk II w dwóch niezwykle ważnych dokumentach: „Confoederatio cum principibus ecclesiasticis” z 1220 roku oraz „Statutum in favorem principum” z 1232 roku uznał autonomię lokalnych władców świeckich oraz duchownych. Dokumenty te wyznaczyły model organizacji Niemiec na najbliższe ponad pięć stuleci. Jeden z największych żyjących libertarian, profesor Uniwersytetu w Las Vegas Hans-Hermann Hoppe, w swym świetnym artykule o Johannie-Wolfgangu Goethem pt. „Goethe on National Greatness” pokazuje, że świadomość źródła potęgi narodu była bliska już autorowi „Fausta”. Oto cytat z największego niemieckiego poety: „Frankfurt, Brema, Hamburg czy Lubeka są wielkie i wspaniałe, a ich wpływ na pomyślność Niemiec jest nie do oszacowania. Lecz czy nadal byłyby takimi, jakie są, gdyby miały stracić niezależność i zostać wcielone jako prowincjonalne miasta do wielkiego Cesarstwa Niemieckiego? Mam powody, by w to wątpić”. Najbardziej charakterystyczna w tej wypowiedzi jest świadomość tego, że wielkość i dobrobyt narodu nie są tożsame z koniecznością wcielenia wszystkich jego części do jednego superpaństwa. Jak wykazuje Hoppe, dawną potęgę Niemcy zbudowały na złożonym, zdecentralizowanym charakterze władzy: „od 1648 r. aż do wojen napoleońskich Niemcy składały się z 234 krajów, 51 wolnych miast oraz ok. 1500 niezależnych posiadłości szlacheckich”. W czasach Goethego liczba wolnych miast zmalała do zaledwie sześciu, dziś zaś mamy już tylko dwa, ale stopień ich niezależności jest tak naprawdę znikomy. Potęga Niemiec była więc zawsze oparta na jednoczącej wszystkich kulturze oraz na braku silnej władzy centralnej. Cesarze byli bowiem silni jedynie swoimi własnymi posiadłościami. Tak właśnie kolejni władcy Imperium wywodzili się z najzamożniejszych rodów Rzeszy, którym udało się zgromadzić największe zdobycze terytorialne. W ramach Cesarstwa funkcjonowały najrozmaitsze ciała: arcybiskupstwa, biskupstwa, marchie, wolne miasta, miasta cesarskie, księstwa, związki (np. Hanza), ziemie zakonne czy wreszcie cesarski Hausmacht. W tym kulturowym i handlowym tyglu doszło do swoistej reakcji chemicznej, która zaowocowała tym, co nazywa się często umownie kapitalizmem. Jak zauważa gdzie indziej Hoppe: „Zatem przeciwnie do powszechnie przyjmowanych poglądów właśnie fakt, że Europa posiadała wysoce zdecentralizowaną strukturę władzy, złożoną z licznych niezależnych jednostek politycznych, wyjaśnia naturę nastania kapitalizmu”. Nie inaczej było przecież w przypadku północnowłoskich miast-republik, które dzięki wzajemnej konkurencji i daleko idącej decentralizacji władzy w regionie zabłysły na nieboskłonie cywilizacji. Innym, niemalże niezbitym dowodem na przedstawioną tu tezę są Stany Zjednoczone, które swoje bogactwo zawdzięczają decentralizacji posuniętej do niemalże nieobecności jakiejkolwiek władzy. Nasze badania nad naturą i przyczyną bogactwa narodów przyniosły więc rezultat w formie wniosku: kraj jest bogaty wtedy, gdy nikt nim nie rządzi. Gdy Niemcami ktoś chce rządzić, wtedy prym wiodą osoby pokroju Bismarcka czy Hitlera. Gdy zaś Niemców pozostawić samym sobie, wtedy na świat przychodzą: Albrecht Dürer, Albert Wielki, Johann-Wolfgang Goethe czy też Jan Sebastian Bach. Przykro zatem stwierdzić, że dzisiejsze Niemcy to w wielu dziedzinach jedynie cień dawnych „Stanów Zjednoczonych Europy Zachodniej”. Jakub Wozinski

Podwyżka ceny prądu Właśnie czytam w "Gazecie Wyborczej" tytułowy tekst "TANI PRĄD DLA BIEDNYCH". Co oczywiście oznacza: "Drogi prąd dla całej reszty" - ale po co ludziom mówić, że szklanka jest do połowy pusta? Mówi się optymistycznie, że jest do połowy pełna... Autorzy (pp. Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński i Rafał Zasuń) twierdzą, że wedle energetyków prąd dla gospodarstw domowych jest za tani. Więc jakieś związki zawodowe i jakaś Komisja Trójstronna (takiego organu NIE MA W KONSTYTUCJI!!) mają podjąć decyzję o dwukrotnej podwyżce ceny prądu. "Rząd" po prostu boi się podjąć takiej decyzji sam - więc chce, by "podjęły ją" jakieś nieprawdopodobne zupełnie ciała. Co mają wspólnego z ceną prądu związki zawodowe??!? A "Komisja Trójstronna reprezentuje ponoć" pracodawców (czyli w praktyce jakieś ich związki, które - też dziś czytam w "Gazecie Prawnej" - zdaniem przedsiębiorców nie reprezentują pracodawców..), "pracobiorców" - czyli harpie zwane "związkami zawodowymi" - oraz "Rząd", czyli gang rabujący nas z pieniędzy na każdym kroku... A gdzie reprezentanci konsumentów? Nigdzie. W socjalizmie (w euro-socjalizmie też!) konsument ma żreć to, co mu "pracobiorcy" i "pracodawcy" wypichcą, a "Rząd" zatwierdzi! Rok temu "Rząd" podniósł cenę prądu dla firm o 100 proc. A teraz chce to zrobić wszystkim innym. Tu uwaga. Przeciętny Polak myśli, że jak cena butów wzrosła dwukrotnie, to zyski szewców się podwoiły. To błąd! Jeśli buty sprzedaję za 100 zł, a moje koszty wraz z podatkami wynoszą 80 zł, to mój zysk wynosi 20 zł. Jeśli cena wzrośnie do 200 zł, to mój zysk wyniesie 200 - 80 = 120, czyli wzrośnie sześciokrotnie! Oczywiście, znacznie wzrośnie i podatek. Innymi słowy: "Rząd", "pracobiorcy" i "pracodawcy" podzielą się naszymi pieniędzmi. Ten dekret "Rządu" nazwano "uwolnieniem ceny energii". Przypomnijmy sobie, że przed podwyżką cen koncerny energetyczne całkiem nieźle zarabiały. To ile zarabiają po podwojeniu ceny energii?!? Czemu ona wzrosła? Czemu konkurencja między elektrowniami nie spowodowała obniżki ceny? Ano temu, że na zachodzie Europy odbiorcy są bogaci i ceny energii były znacznie wyższe. Więc nasze elektrownie zaczęły sprzedawać prąd na Zachód - i trudno im się dziwić. A ceny się wyrównały. A teraz najważniejsze. Po takiej podwyżce w Polsce powinno się zaroić od firm i firemek chcących postawić minielektrownię zamiast starego młyna, elektrownię węglową, czy elektrownię atomową. Powinno być tak i w całej Europie...

...a nie jest! Przeciwnie: "Rząd" (i Komisja Europejska) robią co mogą, by takie elektrownie NIE powstały. Dlaczego? Bo od ogromnych zysków elektrowni ONI ściągają OGROMNE podatki (i akcyzę!). Jakby cena energii spadła dwukrotnie, to wpływy z tych podatków byłyby sześć razy mniejsze. Jasne? Przez "liberalizację" ONI nie rozumieją zezwolenia każdemu, by sobie produkował prąd, jak chce, tylko uwolnienie cen!!! To ja za taką "liberalizację" dziękuję. Pamiętam, jak PZPR w 1976 "zliberalizowała" cenę szynki... Co było zresztą znacznie bardziej uzasadnione niż ta podwyżka. Pamiętacie Państwo aferę z cukrem? KE tak długo likwidowała cukrownie, aż cukru zabrakło, cena poszła dwukrotnie w górę - i trzeba cukier sprowadzać... z Karaibów!! Zużywając ropę w ramach walki z GLOBCIem...

Euro-komisarka od rolnictwa, tow. Marianna Fischer Boel, powiedziała ostatnio: "Jestem warta każdego miliona, jaki zarobiłam!". Ta banda durniów i złodziei najwyraźniej uważa, że działa słusznie!!! I to chyba jest najgorsze. Pamietajcie więc Państwo, by nie zagłosować przypadkiem w czerwcu na nikogo z tej Bandy Czworga: PO, PiS, PLS i SLD! JKM

06 maja 2009 "Żyj w ukryciu"... (Epikur) Przy okazji dyskusji publicznej wokół obecności pana Lecha Wałęsy na zjeździe  Ganleyowców w Rzymie, a szczególnie wokół pieniędzy  jakie pan Lech Wałęsa pobrał od pana Ganleya za swoją obecność, usłyszałem wypowiedź samego  bohatera zjazdu, który powiedział, że jako były prezydent pobiera 3000 złotych  i dorabia sobie, żeby móc kupić sobie chociaż raz w roku „ nowy  garnitur i nowe skarpetki”(???). Oczywiście nic  z tego zjazdu nie przeniknęło do tzw. opinii publicznej, o czym oni tam rozmawiali, nad czym debatowali, jakie kierunki określali- ale za to było o Lechu Wałęsie. Być  może o to chodziło, żeby swoją obecnością zdominować poruszane tam tematy.. Niemniej jednak udało się. Sprawa tych skarpetek też ma już swoją historię, bo swojego czasu pan prezydent obiecał, że wszystkich tych aferzystów, których pełno było w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych, właśnie puści w skarpetkach.. Nie wiem dlaczego nie pozamyka w więzieniach, ale już wtedy chyba wiedział, że więzienia muszą być humanitarne i przyjazne więźniom. Pozostały więc jedynie skarpetki.. Lata  dziewięćdziesiąte - to już historia, aferzystów Polsce nie ma, skarpetek jest w bród, a system biurokratyczno- marnotrawny pozostał, nawet się jeszcze bardziej umocnił i rozbudował, no i rozbudowywał się za prezydentury pana Lecha Wałęsy. Sprawy szły swoim  socjalistycznym torem, jakby ktoś z tylnego siedzenia  tym wszystkim kierował, pod hasłami wolnego rynku, a pan Lech Wałęsa wygłaszał od czasu do czasu jakieś nielogiczne głupstwa, którymi zaśmiecał serwisy informacyjne. Na przykład:” A jak się nie wie, co się buduje, to nawet szałasu nie można rozbierać, bo deszcz na głowę będzie padał”(????). O co tu chodzi??? Albo: ”Odpowiem wymijająco wprost”, albo jeszcze: ”Tonący brzytwy chwyta się byle czego”..(???). Pan premier Krzysztof Kielecki też kiedyś był gdańskim „ liberałem”, a wprowadził przymus zapinania pasów w  samochodach, ale tylko w miastach, bo poza miastami był wprowadzony za poprzedniej „ komuny”. Była to po prostu kontynuacja  w odbieraniu nam wolności, ale, że wprowadzał to ` gdański liberał”- to był to oczywiście wolny rynek. „Gdański liberał” różni się tym od liberała, tak jak różni się zwykłe krzesło od krzesła elektrycznego.. Na każdym z nich można sobie spokojnie usiąść, gdy żadne z nich nie jest podłączone do gniazdka elektrycznego.… Bo przecież nie taka kobieta straszna, jak się umaluje, podpudruje i przyozdobi… Drogówka zatrzymała kierowcę: - Ma pan prawo jazdy? - Mam. Pokazać? - Nie, pokazywać muszą ci, co nie mają.. Ja oczywiście nie jestem zwolennikiem pana Lecha Wałęsy, którego prezydenturę uważam za czas stracony dla Polski i nie dałbym ani grosza za wysłuchanie tego co ma do powiedzenia… Z prostego powodu: ten człowiek nie ma nic do powiedzenia! Ale oczywiście każdemu  wolno zapłacić za co chce swoimi pieniędzmi, jeśli cierpi na ich nadmiar i jeszcze przy tym wysłuchiwać jakiegoś bełkotu, z którego ciągle wyłania się fraza, że pan Lech Wałęsa sam obalił komunizm.. Ani go nie obalił, ani - sam.. Komunizm się przepoczwarzył i pełza w swoim kierunku, w którym został zaprogramowany, a te 10 milionów ludzi, którym nie podobał się poprzedni socjalizm  generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego czują się oszukane… Bo oni też obalali- tak im się przynajmniej wydawało- a prawie milion musiało opuścić kraj dostając paszport w jedną stronę.- od pana Kiszczaka, z którym pan Lech Wałęsa jest w jak najlepszych stosunkach. W końcu jest to bardzo utalentowany człowiek w organizowaniu podziemnego państwa służb specjalnych.. Krajem nadal  rządzą  jego ludzie, o czym świadczą ujawniane od czasu do czasu prawdziwe ich  funkcje co świadczy  naprawdę o doskonałej organizacji państwa przez pana generała, a i pan generał, od czasu do czasu z sali sądowej wygłasza różne kwestie, tak jakby nie przypadkiem- do swoich ludzi.. Merdia również nie przypadkiem je transmitują.. Powiedział nawet ostatnio, że:” To myśmy podarowali im władzę”.(!!!). A poza tym mamy demokrację, która każdemu daje takie samo prawo do… bycia swoim i innych ciemiężcą. Demokracja oczywiście demokracją, ale ktoś tym wszystkim musi kierować,  żebyśmy przypadkiem nie zbłądzili z drogi, ma się rozumieć socjalizmu, tym razem europejskiego, bardziej nowoczesnego niż ten toporny - moskiewski.. Oczywiście nic tak nie gorszy jak prawda.. I nie będę państwu szósty raz powtarzać tego samego, tym bardziej, że pisałem już o tym ze trzy razy.. Pan Ganley bardzo chwalił pana Lecha Wałęsę, jako bohatera walczącego o naszą wolność i naszą demokrację, bo pan Ganley jest wielkim zwolennikiem demokracji i wolności.. Ja zawsze powtarzam: albo demokracja, albo wolność.. To są dwa wykluczające się pojęcia! Przy pomocy demokracji traci się wolność w każdej dziedzinie życia, bo wystarczy przegłosować i mieć większość  i po wolności nie pozostaje żaden ślad.. Ale ładnie brzmi: i demokracja, i wolność! Nasza wolność jest naszym prawem naturalnym, a demokracja jest ustrojem wymyślonym przez człowieka, wrogiemu innemu człowiekowi.. Na prawo naturalne socjalistyczni demokraci nabudowali demokratyczny sposób organizacji państwowej tyranii.. I tym bogatsze państwo socjalistyczne, im więcej ukradnie swoim „ obywatelom”.. Ale kradnie nie wszystkim! Właśnie szykuje się kolejna ustawa podatkowa, ale idąca nie w kierunku nakładania podatków, ale ich znoszenia.. Naprawdę! Mają być mniejsze podatki nakładane na pola golfowe(????). Za tamtej komuny mówiło się, ze „lokomotywy stanieją”.. No i taniały! Kto by nie chciał pograć sobie w golfa taniej..? Każdy by chciał! Ale od nowego roku zapłaci nowo powołany podatek ekologiczny, nowy podatek opiekuńczy  no i zwiększoną opłatę paliwową. To wszystko na pewno i najpewniej więcej, bo zwyczajowo podwyższona akcyza i VAT, no bo  potrzeby socjalistycznego państwa  są coraz większe.. Jak większe wydatki, muszą być większe podatki.!. Ale będziemy mieli też - na utrzymaniu ma się rozumieć- nowy samochód pancerny za jedyne dwa miliony złotych.. Nasz premier i nasz prezydent będą lepiej chronieni. .Dla wszystkich! Socjalistyczna arystokracja w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości, ma się coraz lepiej, ma coraz więcej czasu, więc musi się czymś zająć.. A nic tak nie zajmuje i nie odstresowuje - od codziennego udziału w budowie socjalizmu- jak spokojna gra w golfa.. Niczym nie zakłócona, pośród zieleni, szepczącego strumyka, kołyszących się konarów drzew, niczym kobiecych bioder.. Będzie potrzeba więcej „obywateli” do wyszukiwania piłek w krzakach  i noszenia za „ arystokratami biurokratycznego socjalizmu” piłek golfowych.. Zmaleje rzecz jasna bezrobocie.. Żeby się grało w golfa lepiej. Oczywiście wszystkim. Ciekawi mnie tylko jedna rzecz? Który z członków gabinetu rady ministrów ma taką  wielką i niepohamowana pasję gry w golfa? No cóż… Na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje.. WJR

Wyskrobiemy pieczęć tajemnicy? Nie milkną głosy oburzenia Salonu na Lecha Wałęsę z powodu jego udziału w rzymskim zjeździe partii Libertas. Po harcownikach i prorokach mniejszych w rodzaju red. Jacka Żakowskiego, odzywają się coraz to ważniejsi cadykowie. Ostatnio były prezydent naszego państwa Aleksander Kwaśniewski skrytykował Lecha Wałęsę za wzięcie pieniędzy od Declana Ganleya.

Antoni Słonimski wspomina, jak raz w teatrze, gdy sztuka mu się nie podobała, urządził awanturę, doprowadzając do przerwania przedstawienia. Wówczas jakiś pan stanął w loży i „niegłupio krzyknął: zachowanie panów zmusza nas do obrony tej miernoty!” Z tego samego powodu chciałbym przypomnieć, jak to w pierwszych miesiącach 1996 roku, w początkach prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, tygodnik „Wprost” opublikował artykuł o transferach gigantycznych pieniędzy, jakie PZPR przez co najmniej 18 lat przesyłała z Pewexu na konta w szwajcarskich bankach. Tylko w latach 1988-1989 uzyskała 800 zezwoleń dewizowych, a więc musiała realizować więcej, niż jedno dziennie. A tylko jednego dnia potrafiła przekazać do Szwajcarii 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów. Artykuł ten tak zdenerwował prezydenta Kwaśniewskiego, że zagroził, iż w razie powrotu do tej sprawy zarządzi „lustrację totalną”. Następnego dnia Jacek Kuroń i Karol Modzelewski napisali doń pojednawczy list, domagając się już tylko dymisji Józefa Oleksego, oskarżonego wcześniej o szpiegostwo na rzecz Rosji. Więc może Aleksander Kwaśniewski, pretendujący dziś do roli „skarbu narodowego” opowiedziałby nam, co wie o tym rabunku Polski przez towarzyszy z PZPR, której był wybitnym działaczem? Kto korzysta z tych pieniędzy i jaki robi z nich użytek? SM

Kaski, motocykle i śmierć GLOBCIo okazało się kompromitującą, gigantyczną aferą, „świńska grypa” nie wypaliła (okazało się, że w Meksyku zmarło na nią „być może” nawet 15 osób - czyli mniej, niż zmarło tam w tym czasie na gruźlicę czy zwykłą grypę. Dziennikarze próbują więc zarobić wierszówkę pisząc o „śmierci na motocyklach”. Niestety: 182 wypadki śmiertelne rocznie (przy 5700 wypadkach samochodowych) to marny temat. Ale próbują. Hiena musi z czegoś żyć. Mało kto jednak zauważa, że motocyklista, który się zabił przez szaleńczą brawurę, to czysta korzyść dla społeczeństwa. Gdyby taki desperado nie zabił się na motorze mając 19 lat, najprawdopodobniej dorobiłby się trochę pieniędzy, mając 21 lat kupił przyzwoity samochód - i zabił trzy osoby (a być może i siebie)!

Bo na motocyklu ginie zazwyczaj kierowca. Kierowca samochodu zabija na ogół innych. Śmierć więc motocyklisty to korzystna dla społeczeństwa selekcja naturalna. Ale poza brawurą jest inna ważna przyczyna śmierci motocyklistów: kaski!! Jeżdżę na motocyklu - i doskonale to czuję. W kasku czuje się niepewnie, jak koń w „końskich okularach”. Tyle, że koniem kieruje dorożkarz, który może obejrzeć się za siebie - a motocyklem, znacznie szybszym, ja sam. Dlaczego kask jest tak niebezpieczny? Przede wszystkim: w kasku nie słyszy się pojazdu z tyłu. Dzięki kaskowi również nie widzi się pojazdów z tyłu - i trzeba polegać na (zawodnym przecież) lusterku. To kaski są - po brawurze - drugą przyczyną śmierci motocyklistów! Oczywiście, że kask w razie wypadku chroni głowę. Dlatego ludziom powinno być wolno w kaskach jeździć - na własne ryzyko. Należy jednak wziąć pod uwagę, że czasem może się zdarzyć, że głowa motocyklisty wyminęłaby przeszkodę - a w kasku nie wyminęła... Wprowadzony przez komunistów obowiązek jeżdżenia w kaskach należy więc natychmiast znieść! PS. {~Dawid} przysłał taką uwagę: "Jestem motocyklistą i mam inne doświadczenia, ale dochodzę do tych samych wniosków. Otóż lepiej jeździ mi się w kasku: mniej reaguję na przeszkadzający pęd powietrza, głowa mniej boli od hałasu i czuję się znaczniej bezpieczniej. Natomiast w związku z tym, że czuję się bezpieczniej i nie ogranicza mnie wiatr znacznie częściej podejmuję ryzykowne manewry i jeżdżę szybciej. Można więc powiedzieć, że po zniesieniu obowiązku noszenia kasków liczba wypadków powinna się zmniejszyć, bo mniej osób będzie czuła się bezpiecznie odkręcając manetkę do końca... „Otóż ja ująłbym to tak: rzeczywiście, gdy głowę owiewa pęd powietrza, bardziej odczuwa się dużą prędkość. {~Dawid} ma więc rację. Nie chroniona głowa też sprzyja rozwadze; przypominam, że w swoim czasie proponowałem, by (jeśli ktoś naprawdę chce zmniejszyć liczbę wypadków na drogach) kierowca obowiązkowo jeździł bez pasów i poduszek, a za to w plastikowej klatce wysuniętej o metr przed maskę! Jeździlibyśmy znacznie ostrożniej - nieprawdaż? Problem polega nie tylko na tym, że producenci pasów, kasków i poduszek to silne lobby potrafiące dawać Senatorom i Posłom spore łapówki - ale i na tym, że reżym od tego wszystkiego pobiera podatki. ONI najchętniej wydaliby przepis, że twarze muszą być chronione maskami ze złota... Liczymy: maska: 10.000 zł razy 10 mln pojazdów = 100 mld zł; od tego 20% - i już dziura w budżecie zlikwidowana! Oby nie wpadli na ten pomysł... Dyskusja na blogu (polecam zajrzenie na dyskusję na portalu!) przybrała dziwny charakter. Przede wszystkim - polityzacja. {~Bono U2ube} napisał: „Generalnie cały temat jest kolejnym bezsensownym biciem piany. Moim zdaniem jest to słaba próba "wykupienia" motocyklowego elektoratu przez JKM. Dlaczego słaba? Bo jestem pewny, że większość motocyklistów to jednak rozsądni ludzie, którzy tak czy inaczej jeździli by w kaskach, więc rozdmuchiwany "problem" przymusowych kasków zwisa im plantacją kalafiora.(...)” co natychmiast skontrował {~MN} pisząc: „To temat wolności, a ta większości motocyklistów jest bliska - więc może i pozyska więcej zwolenników, czego Mu serdecznie życzę”. Obydwaj Panowie nie mają racji: ja piszę to, co uważam za słuszne, a opinia „elektoratu” zwisa mi wszystkimi plantacjami kalafiorów na świecie. {~MN} ma zaś rację w tym, że istotnie nie chodzi o kaski, karty pływackie czy pasy w samochodach - lecz o Wolność; również: Wolność do popełniania błędów. To jest, nawiasem pisząc, ważne dla naszego gatunku: chodzi o to, by osobnicy popełniający błędy byli z populacji eliminowani... Nie: „Ci, co jeżdżą za szybko”; nie „Ci, co robią błędy” lecz: „Ci, co jeżdżą za szybko i robią błędy”! Ludzie często zupełnie nie łapali, w czym rzecz. Np. {~Lecho} napisał: „Niestety odnoszę czasami wrażenie, że zabiera Pan głos, po to by tylko go zabrać... Jeżdżę na motocyklach prawie 30 lat , pierwszy szybki motocykl (260 km/godz) zakupiłem ponad 20 lat temu. Tak się składa, że zrobiłem już motocyklami ponad 500 tys km. Musze więc z przykrością stwierdzić, że ma Pan bardzo marne pojęcie o jednośladzie. To źle że musi się Pan wypowiedzieć na każdy temat. Lepiej jest czasami posłuchać innych....Tak jak na tym zdjęciu czasami tak sobie 40km/godz jeździmy gdzieś wieczorem w Grecji......40!!!! nie więcej.....Czy uderzył Pana kiedyś bak w szybę kasku przy powiedzmy ponad 250km/godz, a tyle z reguły jeżdżę jak siadam na motocykl ( jeśli wiem, że warunki nie pozwolą na przekroczenie 260,270...nie wyciągam motocykla z garażu ).....Nie wyobrażam sobie szybkiej przyjemnej sportowej jazdy bez ubrania się w pełny rynsztunek....Pozdrawiam Panie Januszu, ,....mam nadzieję, że w setkach innych spraw w których również zabiera Pan głos , przejawia więcej rozwagi”. Napisał tak, jakbym ja chciał Jemu, lub komukolwiek, zabronić jazdy w kasku!!! A kto Mu broni - niech sobie jeździ! Przy takich prędkościach postępuje b. rozsądnie. Ale z powodów, które wymienił. Mam bowiem pytanie: czy kask uratował Mu życie przy jakiejś kraksie powyżej 200 km/h? Podejrzewam, że nie... Przy takich prędkościach albo się wyrżnie w drzewo lub cokolwiek - i kask nie pomoże - albo się nie wyrżnie, więc kask nie był potrzebny. Natomiast skóra (z ochraniaczami na kolana, łokcie itp.) BARDZO się wtedy przydaje... Problem w tym, że to powinna być moja decyzja. A co dziwniejsze przepisy każą mi jeździć w kasku nawet przy prędkości 20 km/h!! Co do mniejszych prędkości. Ja w życiu nie jechałem po ziemi 260 km/h, 230 jechałem samochodem po autostradzie, motocyklem nie przekraczałem 150. Jeździłem bez kasku - ale przy szybkościach powyżej 50 km/h oczywiście w okularach motocyklowych. To a' propos bąków, które mają ponoć wpadać motocyklistom bez kasków w oko... Ponieważ już przy 150 km/h odwrócenie głowy (zwłaszcza w kasku - im większy, tym gorzej!) pod kątem 45% powoduje wychylenie się motocykla - to wyobrażam sobie, że przy 260 lepiej siedzieć jak pokerzysta przy stole: szyja ma nie drgnąć! A - wbrew temu, co pisze {~Gajowy Marucha} - jazda w upał 150km/h bez kasku jest bardzo przyjemna. Na dłuższe trasy zakładało się jednak czapkę-pilotkę. I, oczywiście, głowę się co jakiś czas odwracało (motocykle na ogół w ogóle nie miały takich luksusów, jak lusterka!!). Natomiast po wprowadzeniu kasków mało nie zginąłem: składając motor do skrętu przy wyprzedzaniu ciężarówki (120 km/h) obróciłem głowę w lewo by wykonać ostatni zerk wstecz... i tak mi została, bo zapięcie kasku zahaczyło o kołnierz! Było to nieprzyjemne 10 sekund mego życia... W Polsce było wtedy coś 3,5 mln motocykli (więcej, niż w USA! {Invi} nie ma racji, że kupowali je ci, których nie było stać na „malucha” - to czasy, kiedy jeszcze nie było „maluchów”!!!). I Polacy jakoś przeżyli, mimo braku kasków i lusterek - co widać po tym, że przyrost naturalny był ponad trzy razy większy, niż dziś... Powrócił nieśmiertelny temat socjalizmu: {~Zwolennik} napisał: Absolutnie nie ma Pan racji. DOPÓKI żyjemy w kraju socjalistycznym, i służba zdrowia jest finansowana z moich podatków - motocykliści mają jeździć w kaskach, kierowcy samochodów w pasach. JEŻELI motocyklista sam będzie finansował swoje leczenie, to nie mam nic przeciwko, żeby na motorze jeździł nawet w samych kąpielówkach. [ A jeździłem, i to nie raz! - JKM] na co {~MN} i inni od razu zauważyli, że jest to argument za likwidacją socjalistycznej służby zdrowia - i w ogóle tego niewolniczego ustroju - a nie za przymusem jazdy w kaskach. Zauważmy jednak, że i w socjalizmie {~Zwolennik} może nie mieć racji: koszt leczenia, nieraz przez całe życie, ocalałych (dzięki kaskom...) desperados przerobionych na invalidos może być znacznie większy, niż jednorazowy koszt pogrzebu (pokrywany w większości przez rodzinę...) Nie mam danych; może ktoś ma? JKM

Boży Język w zapisie genetycznym „Boży Język w Zapisie Genetycznym” to tytuł książki genetyka Francis S, Collins (The Language of God.”) („Human Genome Projekt”)(HOP), którego autor był dyrektorem od 1993 do lata 2008. Projekt ten nie wykazał żeby prawa moralne znajdowały się w przekazie DNA. Wielkim osiągnięciem Collins'a. Książka Collins'a zawiera dokumentację procesu ewolucji jako narzędzia stworzenia. Jednocześnie odczytanie ludzkiego zapisu genetycznego przez HOP jest uważane za szczyt wiedzy ludzkiej o ludzkości. Dr. Collins wsławił się w 1989 roku odkryciem mutacji genetycznych, które powodują śmiertelną chorobę „Cystic Fibrosis,” a obecnie jest on dyrektorem US National Human Genome Research Institute (NHGRI). Dr. Collins nie tylko udowadnia, że ewolucja jest narzędziem stwarzania świata i że ludzkość ma jednego wspólnego przodka, ale również, że program genetyczny jest wskazaniem bożym, jaki przebieg ewolucja ma mieć. Swego rodzaju przejawem intuicji o istnieniu ewolucji jest fakt, że Słowianie, od starożytności zawsze, określali człowieka jako „czoło wieków.” Geny człowieka znajdują się w zwierzętach. Tak na przykład wspólne geny z ludźmi mają szympansy w 98%, psy w 52%, myszy w 40%, kury w 4% , natomiast muchy i robaki w zero procentach, czyli te ostatnie nie noszą dowodów wspólnego przodka z ludźmi w procesie ewolucyjnym. Ciekawe jest, że różnica w zapisie genetycznym mężczyzny i kobiety jest większa niż zapisie genetycznym mężczyzny i szympansa. Mimo wielkich przeciwności, przeważała wola życia w ewolucji wszechświata. Raz na ziemi zaczął się proces ewolucyjny, odbywał się w ramach zdarzeń naturalnych i dlatego dr. Collins uważa, że bezsprzecznie ludzie mają wspólnych przodków z szympansami i że „ewolucja może wydawać się ludziom że jest wynikiem przypadku, ale dla Stwórcy jest narzędziem, które daje przewidziane przez Niego skutki.” Tak, więc dr. Collins dowodzi, że ewolucja i teoria naturalnego doboru Darwin'a nie zaprzecza jego wierze w Boga. Dr. Collins uważa, że istnienie odwiecznego „prawa moralnego” potępiającego ciemiężenie, zabójstwa, zdrady, oszustwa przy jednoczesnym istnieniu dobroci dla starych, dla dzieci i słabych, jak też przy istnieniu miłosierdzia, bezstronności i uczciwości, są ważnymi dowodami istnienia Boga. „Prawo Moralne” jest wyjątkową właściwością ludzką, a nie zwierzęcą. Istnienie jednostronnej wspaniałomyślności wśród ludzi jest niewytłumaczalne w ateistycznej interpretacji ewolucji. Istnienie naturalnego i odwiecznego prawa moralnego nie może być wytłumaczone teoria ewolucji Darwina i wynikiem badań ludzkiego zapisu genetycznego. Prawo moralne jest łamane bez porównania łatwiej, niż n. p. prawo przyciągania ziemi, czyli fizyczne prawo ciążenia. Prawo moralne jest nakazem sumienia, pochodzącym z nakazu Pana Boga, który to nakaz jest rozmaicie interpretowany przez ludzi. Na przykład Talmud uczy Żydów, że dziesięć przykazań nie dotyczy nie-Żydów, wśród których, wierzący w Talmud mają jakoby „moralne prawo” traktować nie-Żydów jak bydło. Ludzie często zachowują się moralnie, czyli altruistycznie albo niemoralnie, czyli egoistycznie i istnieje zjawisko tak zwanego „samobójczego altruizmu” n. p. Matki Teresy, której postępowanie było wyjątkowe. Niestety wśród ludzi istnieje duża różnica, między wiedzą, na czym polega dobre postępowanie i faktycznym osobistym stosowaniem zasad dobrego postępowania. Dr. Collins przyznaje, że duża część cierpień ludzi jest wynikiem postępowania innych ludzi. Niemniej istnienie sumienia i prawa moralnego jest niezaprzeczalnym i automatycznym dowodem istnienia Boga, według profesora Collins'a. Jedną ze specjalnych cech ludzkich jest mowa złożona ze słów. Dlatego słowo „Słowianin” pochodzi od rzeczownika „słowa,” podczas gdy dla Słowian, ludzie nie-mówiący zrozumiale byli niemymi lub „Niemcami.” W ocenie zwierząt, nie posługujących się słowami, trudno mówić o prawie moralnym, ale wiadomo, że zwierzęta posiadają wyobraźnię twórczą, chociaż w mniejszym stopniu od ludzi. W ramach doboru naturalnego jednostka działa na własną indywidualną korzyść, raczej niż na korzyść swego gatunku, dlatego altruizm jest często uważany za cechę nabytą. Niemniej samo-ofiara dla innych, jest zjawiskiem trudnym do wytłumaczenia za pomocą teorii Darwina, która tłumaczy to zjawisko pokrewieństwem, odwzajemnianiem się i chęcią zdobycia popularności etc. Solidarność rodzinna opiera się na wspomaganiu krewnych w celu szerzenia własnego programu genetycznego. Samo-ofiara na polu bitwy jest tłumaczona jako przejaw solidarności grupowej. Dla przykładu: sterylne mrówki-robotnice są motywowane do akcji tym samym genem, który każe innym mrówkom rozmnażać się. Natomiast etyka odwzajemniania się, jest podstawową zasadą wszystkich wielkich religii. Ciekawe, że statystycznie biorąc „dawanie” raczej niż „otrzymywanie” sprzyja długowieczności człowieka. Niestety ludzie często postępują egoistycznie, ponieważ ewolucja dała nam wolną wolę, dzięki mózgowi, który daje ludziom możność wyboru, jak postępować i umożliwia im działanie na przekór własnemu sumieniu. W epoce zagrożenia bronią masowego rażenia, włącznie z bombami nuklearnymi, trzeba ustalać i szerzyć takie moralne zasady postępowania, które poprawią szanse przetrwania ludziom na ziemi. Iwo Cyprian Pogonowski

Polska pomostem, premier pół-Niemcem Najbardziej znanym politykiem niemieckim, który występował w obronie rzekomo krzywdzonych Niemców, zamieszkujących w innych państwach, był kanclerz Adolf Hitler. Szczególnie martwił go los tych Niemców, którzy jakoby padli ofiarą Polaków oraz Czechów i byli przez nich tępieni. Wydaje się wręcz niewiarygodne, aby w 2009 roku znalazł się czołowy polityk RFN, a w dodatku Unii Europejskiej, który posługiwałby się językiem kanclerza III Rzeszy. A jednak na łamach "Rzeczpospolitej" (30.04. - 1.05.2009) można przeczytać obszerny, całostronicowy wywiad, w którym Martin Schulz tak mówi o premierze polskiego rządu Donaldzie Tusku: "W Polsce bracia Kaczyńscy wykorzystują rewanżyzm historyczny dla celów politycznych. Sam Donald Tusk padł ofiarą tej strategii podczas kampanii wyborczej. Dziadek w Wehrmachcie - oto przykład rewanżyzmu. Już to, że Tusk jest pół-Niemcem, było powodem, aby go tępić. Na szczęście ludzie, którzy za tym stoją, zostali odsunięci od władzy w poprzednich wyborach i odesłani tam, gdzie jest ich miejsce: na pustynię". Wypowiedź ta jest tak niesłychana, że skrupulatnie poważna redakcja "Rzeczpospolitej" określenie "pół-Niemiec" w odniesieniu do polskiego premiera uzupełniła przypisem: "w oryginale: halber Deutscher". Martin Schulz jest jednym z czołowych polityków Republiki Federalnej Niemiec, a w Parlamencie Europejskim obecnej kadencji przewodniczy frakcji socjalistycznej z całej UE. Czy był to z jego strony jedynie lapsus polityczny, czy też "pocałunek śmierci" dla Donalda Tuska, który poklepuje po plecach niemieckich polityków i wymienia serdeczne uściski z panią kanclerz Angelą Merkel? Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy tylko z powodu tych zewnętrznych serdeczności premier Tusk jest uważany w Berlinie za pół-Niemca. Z kolei w sobotnio-niedzielnym numerze "Rzeczpospolita" rozmawia z wpływowym politykiem rosyjskim Konstantinem Kosaczowem, przewodniczącym komisji spraw zagranicznych Dumy, czyli parlamentu Rosji. Twierdzi on, że stosunki między Rosją a Polską są dalekie od normalności z winy... Polaków. Przyczynę takiego stanu rzeczy Kosaczow upatruje w tym, że jest "nielogiczne, że państwo położone między Moskwą a Brukselą zamiast być pomostem między Rosją a Unią Europejską, staje się barierą. (...) Wielu Europejczyków, ujawniając nam kulisy [!] wewnętrznych unijnych dyskusji, twierdzi, że przeszkody najczęściej pojawiają się z powodu Polski". Chciałoby się powiedzieć - to wszystko już było. To bezwzględny wróg niepodległości Rzeczypospolitej car Piotr I był autorem słynnej sentencji: "Polska jest dla Rosji pomostem do Europy, a Bałtyk to nasze okno na świat". To właśnie wtedy, w XVIII wieku, Polacy rzekomo też utrudniali poruszanie się po tym pomoście i dlatego z inicjatywy Rosji trzej zaborcy zlikwidowali niepodległe państwo w środku Europy. Europejczycy - Niemcy i Austriacy - bez skrupułów wsparli plany rosyjskie. A pozostali "Europejczycy" patrzyli, jak Polska znika z geopolitycznej mapy. Mądry biskup poeta Ignacy Krasicki w bajce "Przyjaciele" podsumował to gorzko: "Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły". Agresywna, imperialna polityka zagraniczna Rosji carskiej, a potem sowieckiej, miała zawsze na celu albo likwidację Polski, albo jej całkowite uzależnienie tak, aby mieć polski pomost pod całkowitą kontrolą. W obu przypadkach tej strategii służyły działania taktyczne dyplomacji rosyjskiej, aby wyizolować Polskę na arenie międzynarodowej. Z tego, co powiedział przewodniczący Kosaczow, wynika, iż dokładnie w tym momencie, kiedy rząd premiera Tuska ma zamiar zaprosić do Polski premiera Putina, Kreml podejmuje wrogie Polsce próby izolacji wśród sojuszników w Unii Europejskiej. Izolacja może prowadzić do marginalizacji Polski, a to już zagraża suwerenności państwa. Widać wyraźnie, że Moskwa chce wymuszać na Polakach ustępstwa za pośrednictwem UE, a szczególnie Niemiec. I nie jest przypadkowe, że z Berlina padają takie zachęty jak wypowiedź szefa liberalnej FDP, a zarazem kandydata na przyszłego ministra spraw zagranicznych RFN. Guido Westerwelle nie ukrywa zachwytów nad Rosją Putina i wręcz oznajmia, że wkrótce nastąpi jeszcze większe zbliżenie między Berlinem a Moskwą: "Zasadniczo fałszywa jest teza niektórych konserwatystów, jakoby Rosja była naszym strategicznym przeciwnikiem. Rosja przejawia wielkie zainteresowanie partnerstwem z Niemcami oraz Europą i zamiary Moskwy należy przyjmować za dobrą monetę". No tak, ale my w Warszawie z pewnym, wcale niemałym, niepokojem musimy zapytać: a co w takim razie z polskim pomostem? Józef Szaniawski

Wielebnemu księdzu pod rozwagę Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski jest cennym klejnotem w skarbcu redakcji "Gazety Polskiej". Zasłużył na takie określenie swą bohaterską postawą w czasach podziemnej "Solidarności". Bardzo sobie cenię zaszczyt pisywania na łamach "GP" obok tak zasłużonej postaci. Jeśli kreślę kilka słów polemiki z felietonem ks. Tadeusza, to w myśl starożytnej zasady Amicus Plato, sed magis amica veritas. Przedmiotem mej polemiki jest felieton ks. Tadeusz pt. "Zagłada Małopolski Wschodniej". Na wstępie chciałbym zastrzec, że nie lubię tego określenia pochodzącego z dorobku urzędowego II Rzeczypospolitej. Dla mnie Małopolska Wschodnia - to Rzeszów lub Przemyśl, ale nie Lwów czy Stanisławów. Wolę bardziej precyzyjne określenie Galicja Wschodnia, czyli właściwa. Wprowadzenie urzędowej nazwy Małopolska Wschodnia było fatalnym błędem polskich władz, godzącym w uczucia narodowe mieszkających w Galicji etnicznych Ukraińców. Jak wiadomo, obóz niepodległościowy marszałka Piłsudskiego w imię programu prometejskiego szukał w Ukraińcach sojuszników do walki z imperialnymi dążeniami Rosji przepoczwarzonej w Sowiety. Obóz Narodowy chciał Ukraińców spolonizować na siłę, co było szkodliwą dla losów naszych bratnich narodów utopią. Gdy piszemy o krwawych jatkach w wyniku działalności ukraińskich nacjonalistów, powinniśmy pamiętać, że to polski Obóz Narodowy robił wszystko, co mógł, aby w imię źle pojmowanej polskiej racji stanu odepchnąć od Polski ukraińskich patriotów. Gdy ks. Tadeusz pisze o zagładzie Małopolski Wschodniej, to ewidentnie ma na myśli rzeź polskiej ludności na Kresach Wschodnich dokonaną przez ukraińskich nacjonalistów spod znaku OUN-UPA. Ale to jest błąd. Prawdziwa zagłada polskich Kresów Wschodnich nastąpiła w wyniku paktu Stalina z Hitlerem w 1939 roku oraz potwierdzenia tych zdobyczy terytorialnych Stalina przez jego zachodnich sprzymierzeńców w Teheranie, Jałcie i Poczdamie. Ks. Tadeusz sam podaje mi piłkę do strzału do jego bramki, kiedy pisze: "Pierwsze zbiorowe mordy na bezbronnej ludności polskiej dokonane przez wyznawców ideologii Dmytro Doncowa i Stepana Bandery miały miejsce już we wrześniu 1939 roku". Jest to ewidentne nieporozumienie. Po 17 września 1939 roku na Kresach Wschodnich działy się rzeczy, przy których bledną okrucieństwa rabacji Jakuba Szeli. Pochodzący z Wołynia koledzy opowiadali mi w polskim sierocińcu nad Wołgą o rżnięciu piłą polskich osadników w myśl zasady "dobry pan - na jeden raz, zaś zły pan - na dwa razy piłowania". Działo się tak wszelako nie w myśl ideologii Dmytra Doncowa oraz Stepana Bandery, lecz na wezwanie dowódców Armii Czerwonej idącej wyzwalać spod polskiego panowania "jedinokrownych" białoruskich i ukraińskich braci. Marszałek Siemion Timoszenko w odezwie do ludności wręcz wtedy wzywał: "Bieritie topory i kosy! Rieżtie polskich panow!" (Bierzcie siekiery i kosy! Rżnijcie polskich panów!). Więc rżnęli. Nie tylko na tzw. Zachodniej Ukrainie, ale i na Polesiu, i na Zachodniej Białorusi. Robiły to czerwone bojówki białoruskie, ukraińskie i żydowskie. Dmytro Doncow - znany ukraiński pisarz i publicysta nie miał z tym nic wspólnego, gdyż z polskim paszportem w ręku uciekł do Rumunii przed wkraczającą na Kresy Armią Czerwoną. Zresztą wątpię, by napisane w okresie przejściowej fascynacji nacjonalizmem ukraińskim jego dzieła tłumaczono na jidysz.
Nasi historycy badający dzieje ukraińskich organizacji nacjonalistyczno-terrorystycznych moim zdaniem zbyt słabo penetrują sowiecki trop. Z opublikowanych w ostatnich czasach wspomnień sowieckich czekistów wynika m.in., że niektórzy prominentni działacze OUN-UPA byli agentami NKWD zainteresowanymi w wykończaniu Polaków ukraińskimi rękoma. We Lwowie działacze ukraińskiego "Ruchu" opowiadali mi o oddziałach UPA dowodzonych przez sowieckich agentów. Mój kolega, którego ojciec jako oficer LWP walczył w Bieszczadach z oddziałami UPA, opowiadał o ukraińskich jeńcach branych do niewoli, przekazywanych nadzorującym akcję oficerom NKWD i łapanych ponownie po którejś kolejnej akcji. W PRL za czasów Gomułki nakręcono film o polskim komuniście (granym przez Jana Łomnickiego), który stał na czele słynącego z okrucieństwa wobec ludności polskiej oddziału UPA. Scenariusz oparto na prawdziwej historii.
Chcę jak najdobitniej podkreślić, że cenię i popieram publicystykę ks. Tadeusza wymierzoną w morderców z OUN-UPA, jak i jego apele o stawianie krzyży oraz pomników polskim ofiarom banderowskiego terroru. Chcę tylko wskazać naszym wspólnym czytelnikom, że sprawa miała szerszy zakres geopolityczny. I dlatego chciałbym bronić przed ks. Tadeuszem dobrego imienia prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki, z wyjątkową zajadłością atakowanego przez propagandę imperialną Kremla. Interes narodowy Polski wymaga od nas obrony niepodległości Ukrainy, której rzecznikiem jest prezydent Juszczenko. Popiera go w tym względzie nasz prezydent Lech Kaczyński i chwała mu za to. Antoni Zambrowski

07 maja 2009 Sondaże nie mierzą prawdy, lecz poziom aplauzu.. Pomału rozkręca się kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego.. Ale będzie wesoło, bo Pan Bóg nad nami czuwa i spowodował, że otrzymaliśmy w losowaniu list- nr 1. Powiem państwu szczerze, że jeszcze wczoraj wieczorem powiedziałem do syna, że przydałaby się UPR-owi lista nr 1…(???). Co prawda poseł Kłopotek z Polskiego Stronnictwa Ludowego powiedział od razu, że „nikt, chyba nie wierzy, żeby UPR przekroczył próg 5%”(????). A ja panie pośle nie wierzę, że PSL przekroczy 5% próg… Tyle, ile wy złego narobiliście Polsce, to - chyba, żadne ugrupowanie nie może się z wami równać… I jeszcze na bilbordzie napisaliście, że:” Sukces dla Europy - sukces dla Polski”..(!!!) Euroentuzjaści Unii Europejskiej się znaleźli . Zawleki chłopów przed europejski , socjalny ołtarz, utopili w dotacjach i rozdawnictwie, rozbudowali wszelkiego rodzaju agencje do rozdawania pieniędzy, które wcześniej chłopom  pańszczyźnianym socjalizmu biurokratycznego- skradziono.. Ujarzmili chłopa izbami rolniczymi, agencjami niedorozwoju i  antymodernizacji, dopłatami rujnującymi rolnictwo i odzwyczajającymi ludzi od pracy.. I taki to jest sukces polskich chłopów.. Dobrze, że Reymont nie  żyje, i nie musi tego wszystkiego opisywać, bo w jego czasach żadnych dopłat nie było, a rolnictwo kwitło.. Oczywiście na ówczesnym poziomie! Nie pamiętam, żeby w „Chłopach” ktoś  w ogóle wspominał o Agencji Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa, izbach rolniczych,  Agencji Rynku Rolnego czy Ministerstwie Rolnictwa.. I żeby Jagna wypełniała jakieś biurokratyczne kwity.. Od tego czasu nastąpił niebywały wprost rozkwit biurokracji pańszczyźnianej.. Jak to mówi przylepna biurokracja:” Jeśli nie chcesz mojej zguby,  daj mi banknot, ale gruby”. Albo:” Kto pod kim dołki kopie- ten szybko awansuje.. Bo „jak cię widzą - to pracuj.. „Teraz  już się prawie nic nie opłaca, bo do wszystkiego biurokracja dopłaca z kieszeni tych, których nawet nie pyta o zgodę, sama ciągnąc pożytki z tych dopłat.. Gdy tak nasze rolnictwo się rozwija w cieniu kampanii europarlamentarnej, pan minister Radek Sikorki, przewodniczący naszej polityce zagranicznej powiedział, że:” Polska jest 21 gospodarką świata”(???) Naprawdę?

Że 21 postulatów świata… pracy- to i owszem, ale, że  21 gospodarką świata? Za towarzysza Gierka byliśmy nawet dziesiątą potęgą świata, dzięki propagandzie telewizyjnej i radiowej, bo był tzw, Radiokomitet.. Oczywiście nie dodawano nigdy, że w drugiej setce.. A teraz popatrzcie państwo też jesteśmy  w czołówce.! Nawet panu Jarosławowi Kaczyńskiemu pomyliło się wszystko, bo podczas agitacji swoich działaczy na swoim . zjeździe powiedział, żeby głosować na Platformę Obywatelską(???). Widocznie na co dzień myśli jakby tu przeskoczyć do Platformy Obywatelskiej, dostałby z pewnością pierwsze miejsce, i tak mu się wypśnęło. Zresztą jaka to różnica, opowiadać te same dyrdymały z podestu wyborczego  Platformy Obywatelskiej, czy z podestu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości..

Chodzi o to, żeby demokracja nie ucierpiała od tego wszystkiego, bo najgorsze dla nas byłoby nieszczęście jakby zabrakło demokracji i okresowych wyborów.. Bez nich żaden rasowy demokrata nie mógłby żyć! No i co byłoby  z nami? Bez demokracji i wyborów , to tak jakby nie było powietrza, człowiek udusiłby się  z niedoboru wolności. Bo bez okresowych badań jakoś można się obejść, choć ludziska się już zorientowali z tymi szczepionkami, i mimo, że obowiązkowe nie dają wpędzać swoich dzieciaków  w choroby.. Jak się władza wkurzy - będą ścigani! „Donald Tusk puszcza bąki, ale ma dobre zaplecze”- powiedziała pani posłanka Nelly Rokita. Nie wiadomo o co chodzi z tymi bąkami, ale wiadomo, że świńska grypa dotarła na Podkarpacie. Chora jest jedna osoba, która właśnie przyleciała z zagranicy.. Ale transmitują wszystkie media… Jedna osoba - i tyle hałasu! Banki amerykańskie już pożyczają Meksykowi górę pieniędzy na walkę z ptasią, pardon - świńską grypą.. Każdy pretekst jest dobry, żeby zarobić pieniądze.. I potrafią dyskutować przez półgodziny w studio, co to nie będzie, jak się stanie, a jak się stanie - to i będzie.. Jak świńska grypa dotrze do Opola to marny los spotka tamtejszych urzędników Zakładu  Przymusowych Ubezpieczeń Społecznych i jego inspektorów, bo właśnie tamtejszy ZUS rozstrzygnął bowiem przetarg na wejściówki dla urzędników tego urzędu na bilety do kina.(???) Taki przetarg,  żeby urzędnicy mogli sobie pooglądać filmów na rachunek obecnych  i przyszłych emerytów nie kosztuje emerytów zbyt  wiele, tym bardziej, że całość  rozkłada się na części stosunkowo niewielkie. Całość przetargu to 84 000 złotych  i to bez  podatku VAT.. Może i słusznie, bo po co obkładać watem  wartość,  którą  już odebrano emerytom z watem..? Chociaż każda okazja jest dobra przy zabawie z watem, żeby odebrać, bo odbieranie stało się od dawna sportem  ekstremalnym naszej klasy próżniaczej, która zalega wszędzie  i futruje się na rachunek bezimiennych frajerów.. Tylko czekać jak oprócz biletów do kina, będą przetargi na saunę, krytą pływalnię, do sexshopów, na mecze piłkarskie.. Bo urzędnicy nie mogą rozrywać się na własny rachunek.. Właściwie nie mają takiej możliwości, bo pobierają pensje z przyszłych składek przyszłych emerytów, żeby emerytom było lepiej. Wszystkim. Na razie jest lepiej urzędnikom, ale tylko tym, którzy takie bilety” darmowe” dostaną..  I na razie całość akcji toczy się w Opolu, ale pomalutku - tak  jak  świńska grypa- rozprzestrzeniająca się po całym kraju.. Dotrze też do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie tamtejsi strażnicy miejscy penetrują kamerami  na wyciągach podwozia samochodów w poszukiwaniu mokrych miejsc po stosunku z korkiem zabezpieczającym przed wypływem oleju silnikowego. Bo olej od czasu do czasu cieknie,  ponieważ z czasem   puszczają zabezpieczenia gumowe i część  oleju wypływa. I chodzi o to,  żeby sprawdzić jak najwięcej samochodów  i wyłapać każdą kroplę oleju, która mogłaby potencjalnie zanieczyścić środowisko.. Mandat może być nawet 500 złotych, wyłapany będzie musiał posprzątać po sobie olejowy bałagan, a podobno taki kilogram oleju zanieczyszcza hektolitry wody, metry kwadratowe ziemi, i hektary pól uprawnych.. Ja, gdybym był takim „ naukowcem ideologicznym”, to powiedziałbym, że taki kilogram oleju zanieczyszcza prawie całą planetę.. Oczywiście nawet po sprzątnięciu wykapanego oleju, delikwent, któremu się to przydarzyło nie otrzyma z powrotem pobranej od niego sumy w postaci mandatu. Nie po to strażnicy miejscy organizują takie łapanki, żeby potem zwracać pieniądze.. Tym bardziej, że rozdzielili już między siebie pozbierane haracze, bo powiedzmy sobie szczerze, jak nawet się trochę wyleje i zanieczyści, i do tego wsiąknie, to co oni mogą zrobić dla środowiska? Nic! Takie środowisko to jedynie kolejny pretekst, żeby trochę powyciągać, popenetrować kieszenie, opróżnić z nadwyżek  i pożyć sobie na cudzy rachunek. Przydałyby się kolejne kamery na wyciągach do penetrowania spodów baków, czy tam też przypadkiem nie cieknie benzyna... Gdy złapany uważa inaczej może się odwołać od decyzji, w końcu mamy demokratyczne państwo prawa.. Jak tak dalej pójdzie to nie będzie się można wkrótce przecisnąć ze swoim samochodem przez kordony kontrolujących  i wyciągających pieniądze nam z kieszeni… Muszę koniecznie sprawdzić , czy u mnie nie cieknie, bo właśnie wybieram się do Piotrkowa Trybunalskiego  i nie wiem, czy tamtejsi strażnicy miejscy mogą kontrolować tylko tamtejszych właścicieli samochodów, czy również przyjezdnych. Do gabinetu szefa wchodzi sekretarka i oznajmia: - Od dziś zarabiam pięć tysięcy złotych miesięcznie i mam trzy wolne dni w tygodniu!. - A kto ci mała, takich głupot naopowiadał? - Ginekolog i adwokat! A wszystko dlatego, że wszelkie sondaże nie mierzą poziomu prawdy lecz jedynie poziom aplauzu wyborców dla kolejnych ekip wprowadzających coraz więcej głupstw w nasze skołatane już dostatecznie - życie.. A to dopiero się wszystko rozkręca.. Co prawda w męczeństwie tkwi wielka moc męczennika…. I może musimy najpierw poczekać na męczenników? I dopiero wtedy ruszy lawina, której już nikt nie zatrzyma..! WJR

Kalendarz i polityka W polskim kalendarzu politycznym jest sporo miesięcy specjalnych. Na przykład tak zwany „polski październik” obrósł mitem, chociaż najbardziej trzeźwą recenzję wystawił mu Janusz Szpotański pisząc: „A może sławny wspominać październik, gdy nas skołował chytry, stary piernik?” Oczywiście miał na myśli Władysława Gomułkę, który był bohaterem jeszcze dwóch miesięcy: marca i grudnia. W marcu, jak wiadomo, odbyły się tak zwane „wydarzenia marcowe”, kiedy to młodzież studencka, wśród której i ja miałem zaszczyt się znajdować, wystąpiła przeciwko komunistom w obronie wolności słowa. „Chytry stary piernik” zwekslował to wszystko na tory wewnątrzpartyjnej rozgrywki z towarzyszami pochodzenia żydowskiego, którzy skorzystali z tej okazji, by czmychnąć z cudnego raju. Dzisiaj traktują to w swojej polityce historycznej jako rodzaj takiego holokauściku i jak jeszcze trochę poczekamy, to może się okazać, że ten marcowy holokauścik zacznie przyćmiewać tamten wojenny. Mądrość etapu ma bowiem swoje prawa i jeśli trzeba, to jedne wydarzenia rosną, a drugie maleją, zwłaszcza gdy zabierają się za to „światowej sławy historycy”. Po „marcu” był „grudzień”, kiedy to w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu doszło do krwawego stłumienia protestu przeciwko podwyżce cen żywności przed samym Bożym Narodzeniem. Jak zwykle w komunizmie, gdzie wszystko miało swoje drugie dno, miał je również i grudzień 1970 roku. Jak wiadomo, komuna nie dysponowała mechanizmami pokojowej zmiany władzy. Było to wprawdzie teoretycznie możliwe, ale politycznie bardzo trudne, bo jak tylko ktoś został już I sekretarzem, to od razu okazywał się sto razy mądrzejszy i lepszy od innych. W tej sytuacji pomysł zastąpienia takiego geniusza kimkolwiek, urastał do rozmiarów świętokradztwa. Trzeba było zatem prowokować upadki, a do takich prowokacji potrzebne były rozruchy, najlepiej krwawe. Więc w przypadku grudnia 1970 roku mówi się, że ruscy szachiści postanowili wymienić w Polsce Władysława Gomułkę, który w swojej zuchwałości ośmielił się podpisać porozumienie graniczne z Niemcami, zanim podpisała je Moskwa. Jak tam było, tak tam było; warto przy tym odnotować rolę odegraną przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, który - jako ówczesny minister obrony narodowej, a zarazem agent wojskowej razwiedki - przyjął na siebie techniczną, że tak powiem, stronę tej prowokacji. Został za to oczywiście wynagrodzony, ale nie od razu, tylko dopiero w roku 1981, kiedy to już nie robotnicy w kilku nadmorskich miastach, ale większość społeczeństwa polskiego zbuntowała się przeciwko partii. Wtedy i tubylczy kacykowie i przede wszystkim - ruscy szachiści uznali, że trzeba postawić na generała Jaruzeslkiego, jako najbardziej zaufanego. W ten sposób doszliśmy do kolejnego polskiego miesiąca politycznego, mianowicie sławnego sierpnia, którego głównym aktorem został Lech Wałęsa i do dzisiejszego dnia z tego powodu się nadyma. Co prawda ostatnio generał Czesław Kiszczak trochę powietrza z tego nadętego pęcherza wypuścił, zeznając przed niezawisłym sądem, że Solidarność niczego nie wywalczyła, tylko wszystko dostała od niego osobiście. Ciekawe, jak sobie z tym poradzą światowej sławy historycy, bo wprawdzie wszyscy nieugięcie stoją na nieubłaganym gruncie zatwierdzonych legend, ale z drugiej strony, to sam Adam Michnik, w dodatku jeszcze za życia „drogiego Bronisława”, nadał generałowi Kiszczakowi tytuł „człowieka honoru”, więc i nad zeznaniami generała nie można przechodzić sobie do porządku, jakby nigdy nic. Ale ten problem, z jakim będzie musiała zmierzyć się polityka historyczna, tylko sygnalizujemy, bo w tej chwili najważniejszy jest kolejny polski miesiąc polityczny, do którego właśnie dochodzimy, a mianowicie - czerwiec. Ów czerwiec występuje w dwóch odsłonach; pierwszej - w roku 1956, kiedy to poznańscy robotnicy, a potem i pozostali mieszkańcy Poznania, podnieśli bunt z użyciem broni, krwawo stłumiony przez wojsko dowodzone przez sowieckiego generała, polskiego zresztą pochodzenia, Stanisława Popławskiego. Symbolem tego czerwca jest 13-letni Romek Strzałkowski, zastrzelony w chwili, gdy podnosił biało-czerwoną flagę. Epitafium zredagował mu ówczesny dygnitarz państwowy Józef Cyrankiewicz, zapowiadając, że „poucinamy ręce tym, którzy je podniosą na władzę ludową”. Druga odsłona czerwca, to rok 1976, kiedy to w Radomiu i Ursusie pojawiły się tak zwane „warchoły”, którym nie podobał się Edward Gierek, chociaż wszystkim innym bardzo się podobał, a już specjalnie - Leonidowi Breżniewowi. Warcholstwo zostało tedy uznane za rodzaj choroby, którą partia leczyła przy pomocy „ścieżek zdrowia”. Ten czerwiec 1976 roku stał się impulsem do zawiązania zorganizowanej opozycji, która już w roku następnym objawiła się w postaci dwóch nurtów: lewicy laickiej, a więc - dawnych stalinowców w pierwszym, albo drugim pokoleniu, którzy z różnych powodów wystąpili przeciwko partii oraz - nurtu niepodległościowego, nawiązującego do tradycji Armii Krajowej. Kiedy przyszło do sławnej transformacji ustrojowej, generał Kiszczak, z dwojga złego, wolał porozumieć się w Magdalence z lewica laicką, która do spółki z razwiedką rządzi Polską aż do dnia dzisiejszego - oczywiście wysuwając na plan pierwszy rozmaitych figurantów - ostatnio w postaci Platformy Obywatelskiej i premiera Donalda Tuska. I właśnie z jego powodu zebrało mi się na te wspomnienia o polskich miesiącach, bo premier Tusk wczoraj ogłosił, iż odwołuje uroczystości, jakie miały odbyć się w Gdańsku 4 czerwca, w rocznicę tak zwanych „kontraktowych” wyborów. Ponieważ na ten dzień demonstrację w obronie likwidowanego właśnie w Polsce przemysłu okrętowego zapowiedzieli stoczniowcy, premier najwyraźniej musiał dojść do wniosku, że może zostać bohaterem trzeciej edycji czerwca, co go, zdaje się, trochę wystraszyło. Trudno mu się dziwić, zwłaszcza w sytuacji, gdy wylansowany w międzyczasie na „mędrca Europy” były prezydent naszego państwa zaczął mu doradzać, żeby bił się ze stoczniowcami na kamienie i kije. Ale nie tylko rady „mędrca Europy” musiały premiera Tuska zreflektować. Musiał też zauważyć ton, jaki pojawił się w wypowiedziach na przykład wicemarszałka Niesiołowskiego. Ten człowiek o zszarpanych nerwach, na wieść o planowanych na 4 czerwca demonstracjach stoczniowców, zareagował epitetami z repertuaru partyjnej propagandy z czerwca 1976 roku: „awanturnicy”, „warchoły”... Wszystko zatem pasuje jak ulał, więc dlaczego premier Tusk zrobił ten unik? Przecież nadarzała mu się znakomita okazja, żeby również naszej Katarzynie Wielkiej, czyli pani Anieli udowodnić, że potrafi tubylczymi Polakami rządzić twardą ręką. Owszem, to wszystko prawda, ale prawdą jest i to, ze każda taka okazja stawała się momentem upadku pogromcy rozruchów, na którego taką pułapkę zastawiała polityczna konkurencja. SM

SUKCESORZY - OD BERMANA DO MICHNIKA - 3 „To było racjonalne, polityczne założenie. Racjonalne nie znaczy mądre. Środowisko Michnika uznało, że największym zagrożeniem dla Polski jest polski nacjonalizm, szowinizm, antysemityzm, to wszystko, co nazywało ono "endeckim ciemnogrodem". Uznało ono, że polskie społeczeństwo jest w swej masie postendeckie, powodowane "ciasnym katolicyzmem", podatne na narodowo-patriotyczną retorykę, którą posługuje się prawica. Mówiąc krótko, jak to w chwili irytacji otwarcie powiedział profesor Geremek, że Polacy nie dorośli do demokracji i jeśli nie utrzyma się ich pod kontrolą, albo dojdzie do wojny domowej, albo totalitaryzm komunistyczny zastąpi dyktatura parafaszystowska. Z tego wynikało logicznie, że aby przeprowadzić Polaków do Europy, trzeba pozbawić społeczeństwo możliwości swobodnego kształtowania życia publicznego, wziąć je na krótką smycz "autorytetów", kształtujących je, a nie tylko informujących mediów, i nie poddających się demokratycznej kontroli struktur zarządzania gospodarką. Wynikało też z takiego założenia, że trzeba chronić postkomunistów przed rozliczeniami, bo są oni potrzebnym sojusznikiem w walce z zagrażającą Polsce konkurencyjną wobec michnikowszczyzny częścią opozycji”- mówił przed dwoma laty Rafał Ziemkiewicz, w rozmowie z Ludwikiem Mańczakiem. Trudno nie zgodzić się z autorem „Michnikowszczyzny”, że użycie przez środowisko „komandosów” ideologicznych straszaków „polskiego nacjonalizmu”, szowinizmu i antysemityzmu było zamierzeniem racjonalnym i celowym. Abstrahując od motywów, jakie wskazuje Ziemkiewicz, wykorzystanie w walce politycznej tych właśnie „izmów”, jest najmocniej zauważalnym i charakterystycznym przejawem sukcesji po Bermanie i wpisuje metody polityczne środowiska „komandosów” w tradycję komunistycznej „walki z reakcją”. Po publikacji dwóch pierwszych części niniejszego cyklu, wczytując się w komentarze pozostawione przez szanownych gości nabieram przeświadczenia, że termin „sukcesorzy” wymaga precyzyjnego uściślenia, a rola „komandosów” winna zostać przedstawiona jednoznacznie. Nie chcę bowiem, by postaci bohaterów tego cyklu i dotyczące ich procesy historyczne były postrzegane wyłącznie (lub głównie) poprzez pryzmat uwarunkowań narodowościowych, a istotę owej sukcesji sprowadzano do wspólnoty wynikającej z przynależności do narodu żydowskiego. Jestem przekonany, że taki sposób widzenia stanowi błędne, zgubne dla prawdy uproszczenie i oddala od zrozumienia problemu. Nie „żydowskość” jest cechą kwalifikującą sukcesję od Bermana do Michnika i nie spisek „żydomasoński” leżu u podstaw tego stosunku. Wynika on bowiem z relacji łączących te osoby z polską rzeczywistością po roku 1944, zdeterminowaną przez system komunistyczny. Cechą kwalifikującą będzie zatem komunizm i wspólnota oparta na czynnym, historycznym uczestnictwie tych osób w ramach funkcjonowania zbrodniczego systemu. Mówiąc inaczej - błędem jest definiowanie motywów seryjnego mordercy poprzez fakt, że należy on do narodu żydowskiego, jeśli dokonuje swoich czynów w zakresie i na rzecz syndykatu zbrodni, określonej grupy interesu, znacznie większej niż narodowościowa. Gdy skoncentruję się na jego żydowskości, faktyczny motyw działań umknie mojej uwadze. Ta obserwacja wydaje się konieczna, by ustrzec się pokus łatwej manipulacji.

Nadto - dla wyjaśnienia wszystkim, którzy zechcą zarzucić autorowi prymitywne uproszczenia lub nieuwzględnienie różnic, między represyjnymi, bandyckimi metodami bermanowskich „przemian”, a odżegnującą się od przemocy, pokojową drogą „komandosów” informuję, że dostrzegam tę odrębność, a termin sukcesji definiuję jako odnoszący się do relacji celów i środków, użytych do ich realizacji.

Cechą wspólną tak uściślonej sukcesji będzie zawsze służebne, instrumentalne traktowanie społeczeństwa, w kategoriach przedmiotu, poddanego realizacji własnych (lub uznanych za własne) celów i wykorzystywanie ideologii jako narzędzia służącego tym celom. Rozwiązania siłowe, terror na skalę masową, był instrumentem koniecznym ( z punku widzenia komunistycznej pragmatyki) w procesie instalowania ustroju, gdy aktywny sprzeciw społeczeństwa groził niepowodzeniem działań sowieckiej agentury. Od momentu gdy obcy Polakom ustrój opanował wszystkie dziedziny życia publicznego, a prowadzona systematycznie fizyczna likwidacja przeciwników zakończyła się sukcesem - przemoc, jako narzędzie, stało się bezużyteczną, propagandowo niezręczną spuścizną, do której wracano jedynie w chwilach zagrożenia realnym buntem. „Komandosi” Michnika i Kuronia zastali Polskę Ludową jako „produkt” gotowy, ukształtowany przez ludzi ideowo i środowiskowo im bliskich. „PRL jako państwo -charakteryzował ich Andrzej Friszke -  była ich państwem, rodzice je współtworzyli i niekiedy nim rządzili. Nie bali się aparatu władzy i jego przedstawicieli, przynajmniej do czasu, co wyróżniało ich wśród kolegów, którzy z niekomunistycznych domów wynieśli przestrogę, aby uważać i nie nadstawiać głowy”. Ich sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości dotyczył tych jej elementów, które nie przystawały do wizji państwa komunistycznego. Był reakcją w granicach systemu, nigdy nie kwestionując jego zasadności. Ideologiczne podłoże zawdzięczał głównie naukom schizmatyka Lwa Trockiego oraz elitarnemu poczuciu przynależności do świata działaczy partii komunistycznej. Jest zatem rzeczą oczywistą, że cele, jakie stawiali przed sobą „komandosi” nie wymagały odwoływania się do środków przemocy, stosowanych masowo przez komunistów w latach 40 i 50-tych. Berman ich używał, ponieważ przedmiotem operacji komunistów było obce im, niechętne systemowi, wielomilionowe społeczeństwo, posiadające własną tradycje i kulturę. Fizyczna likwidacja najbardziej wartościowych, reprezentatywnych przedstawicieli tego społeczeństwa, otwierała komunistom drogę do władzy nad zastraszoną, bezwolną i pozbawioną elit masą. Dla „komandosów” przedmiotem działań była rzeczywistość Polski Ludowej, bliska im, choć niezgodna z ideologiczną wizją. Już nie instalacja i budowanie podstaw systemu, a jego przeobrażenie i ewolucja narzucały zupełnie inny katalog środków, znacznie bardziej złożonych, o innym ukierunkowaniu. Ponieważ zastany przez nich system funkcjonował już w społeczeństwie - ono również stawało się przedmiotem działań. Problem sprowadzał się do pogodzenia obu, nieprzystających do siebie rzeczywistości. Komunizm miał zrezygnować z jawnych, strukturalnych elementów totalitaryzmu, w tym z dominacji politycznej (wymienionej na interes ekonomiczny), społeczeństwo zaś - w zamian za namiastkę demokracji - winno zaniechać prób rozliczenia zbrodni systemu i odstąpić od dążeń niepodległościowych. Efekt spotkania tych dwóch światów, musiał okazać się niekorzystny dla społeczeństwa, bowiem komunizm i jego przedstawiciele, raz zaakceptowani w roli partnerów i przyjęci z „dobrodziejstwem inwentarza” uzyskali tym samym atest legalizmu i trwale ulokowali się w rzeczywistości III RP. Z jednej więc strony, przyszło „komandosom” sprzeciwiać się komunizmowi w wersji peerelowskiej ( w czym należy upatrywać cechy wewnątrzsystemowej opozycji) - z drugiej zaś - walczyć z tymi właściwościami polskiego społeczeństwa, które mogły okazać się przeszkodą w realizacji zamierzonych celów. Myślę, że to właśnie zdecydowało, iż „polski nacjonalizm”, szowinizm i antysemityzm znalazły się w katalogu środków - straszaków, którymi środowisko Michnika terroryzowało własne społeczeństwo, chcąc uzyskać jego ustępstwa na rzecz komunistów. Pomni doświadczeń Marca 1968 roku, uzbrojeni w użyteczną, antykomunistyczną retorykę, traktowali rzekome „polskie izmy” jako broń prewencyjną i osłonową, służącą obronie już zdobytych pozycji. Czy wynikało to z ich żydowskości? Oczywiście nie, bo pomijając fakt, iż nie wszyscy przedstawiciele tego środowiska byli Żydami, użycie rzekomo „polskich przywar” jako racjonalnej i celowej broni było de facto działaniem na rzecz przeobrażania systemu komunistycznego i nie musiało mieć nic wspólnego z interesem narodu żydowskiego. Gdy Adam Michnik w książce "Kościół, lewica, dialog" napisał, iż: „Rozpętana na wielką skalę kampania antysemicka miała nie tyle ugodzić w tę resztę społeczności żydowskiej ocalałą z hitlerowskiego piekła, ile miała rozpalić nastroje nacjonalizmu i ksenofobii, przysłonić rzeczywiste przyczyny kryzysu społecznego, oduczyć Polaków racjonalnego myślenia i uczynić ich wspólnikami zbrodni.” - powiedział prawdę, lecz tylko tę, wygodną i użyteczną dla swoich celów. Pominął natomiast milczeniem fakt, że ówczesna kampania antysemicka nie zrodziła się z ideologicznego podłoża i nie miała nic wspólnego z rzekomym „polskim nacjonalizmem” Gomułki, lecz stanowiła pożyteczny instrument sprawowania władzy. Wynikająca z tego doświadczenia wiedza, iż jest to instrument skuteczny, przy pomocy którego jedna grupa interesu sparaliżowała drugą, została następnie spożytkowana przez środowisko „komandosów” i użyta w momencie, gdy głosy przeciwników ustaleń „okrągłego stołu” zagrażały stabilności układu z komunistami. W II tomie pracy zbiorowej „Aparat represji w Polsce Ludowej 1944-1989” znajdziemy tekst Piotra Gontarczyka - „Relacja TW „Returna” ze spotkania z Jackiem Kuroniem. Przyczynek do rozważań na temat wydarzeń marca 1968 r”. Autor zwraca uwagę, iż w listopadzie 1977 roku doszło w Krakowie do spotkania Jacka Kuronia z grupą tamtejszych opozycjonistów ze Studenckiego Komitetu Solidarności (najpierw w mieszkaniu Bogusława Sonika a następnie, w mniejszym gronie, w rezydencji Ziemowita Pochitonowa). „Jaki obraz marca 1968 r. przedstawił Kuroń na spotkaniu w Krakowie? Kuroń pokazuje zajścia marcowe, jako wielką prowokację nacjonalistycznej frakcji Mieczysława Moczara, która dążyła do władzy w PZPR. Poniosła ona jednak klęskę przy istotnym udziale „komandosów”. Nie historiograficzne wywody są tu jednak najważniejsze. Otóż z gawędy warszawskiego gościa wyłania się obraz marca 1968 zasadniczo odmienny od tego, jaki można odtworzyć na podstawie książki Eislera „Marzec68”. Przytoczone w relacji wypowiedzi Kuronia wskazują, iż główny motyw działań komandosów nie był bynajmniej głęboko moralny. Bardziej istotne wydają się natomiast cele taktyczne: jakoś trzeba było się odnieść do spontanicznie narastających wydarzeń, gdyż „komandosi” zdawali sobie sprawę, że: „atmosfera na uczelni jest taka, że wcześniej czy później dojdzie do wystąpień - i one są nieuchronne”. Opowieść Kuronia dowodzi, że nie chodziło też o dawanie jakiegokolwiek świadectwa na wzór Pana Cogito, tylko o udział w walce dwóch konkurencyjnych frakcji wewnątrz PZPR. Niepodległość, wolność czy inne, transcendentne wobec taktyki politycznej wartości były tu mniej istotne. „Komandosi” działali, bo chcieli zwycięstwa „partyjnych rewizjonistów” (z którym związane było środowisko Kuronia) nad frakcją Mieczysława Moczara. W szerszym kontekście ideowym, jako „ortodoksyjni marksistowscy bez reszty” komandosi występowali w obronie komunistycznego internacjonalizmu, a przeciwko stanowiącemu zagrożenie dla Partii, „nacjonalizmowi”. Warto zauważyć, iż rządzący Polską komuniści nigdy nie mieli złudzeń, że ich system wartości moralnych i politycznych, spojrzenie na tradycję czy historię jest zasadniczo odmienne niż większości społeczeństwa, a przebudowa świadomości Polaków wymagać będzie długiego czasu. Jednocześnie, zdawali sobie sprawę, że polska tradycja i chrześcijańskie korzenie cywilizacyjne będą największą przeszkodą w procesie wprowadzania komunizmu. "My skazani jesteśmy, by dźwigać na plecach ogromny bagaż tysiącletnich doświadczeń- mówił pod koniec życia Jakub Berman - i proces odrywania się od tradycji (...) nie jest przez to procesem łatwym. (...) Tym bardziej że te wszystkie rojenia jagiellońskie połączone z marzeniami o wielkiej ekspansji na Wschód, które znamy z Sienkiewicza, żyją w świadomości Polaków ciągle, bo były przez wieki pielęgnowane w różnych środowiskach. (...) Jestem przekonany, że suma konsekwentnie prowadzonych przez nas działań przyniesie w końcu efekty i stworzy nową świadomość Polaków". Jak wiemy, w początkowym okresie instalowania komunizmu podejmowane były próby oszukania Polaków, poprzez odwoływanie się do tradycji II Rzeczpospolitej, używania jej symboli, czy praw. Udział komunistów w uroczystościach religijnych miał stanowić dowód, jakoby możliwe było pogodzenie wiary katolickiej z światopoglądem materialistycznym, a przybyli z Moskwy agenci stroili się w szaty autentycznych patriotów. Szybko jednak zaniechano tych zabiegów, gdy Polacy okazali się odporni na tego rodzaju manipulacje. Nigdy natomiast nie zaniechano „rozgrywania” kwestii religijnych i tworzenia w tym zakresie fałszywych antynomii. W czerwcu 1948 r. podczas konferencji redaktorów prasy partii robotniczych, Jakub Berman oświadczył: "Demaskujemy politykę Watykanu bez obrażania w najmniejszym stopniu uczuć religijnych, przeciwnie toczymy walkę o dusze katolików patriotów, którzy chcą takiej Polski jakiej my chcemy, lepszej, szczęśliwszej, i którzy są zdolni do wyemancypowania się od wpływów Watykanu, tak jak masy peeselowskie okazały się zdolne do wyemancypowania się od „Mikołajczykizmu". Do tego, jakże charakterystycznego rysu sukcesji po Bermanie, jeszcze powrócę. Odstąpienie przez komunistów, od nieudolnych prób przywłaszczenia polskich tradycji, zostało przypieczętowane brutalną, rozpętaną na skalę masową kampanią terroru, w której przemoc zastąpiła wszelkie argumenty i rozwiała wszystkie wątpliwości. Kula karabinu i ubecka pałka była pierwszym filarem na jakim wsparto system. Filarem drugim była propaganda, wykorzystywana wbrew zasadom socjotechniki - w sposób masowy i długotrwały, wszędzie i stale. Wiemy, iż nie było takiej dziedziny życia społecznego, do której nie wciskałaby się w sposób nachalny. W rezultacie, po pewnym czasie uzyskano efekt znieczulenia, co dało znać o sobie już w okresie kryzysu związanego z procesem destalinizacji w 1956 roku. Uzbrojeni w te doświadczenia „komandosi” przyjęli zgoła inną metodę, dostosowaną do własnych celów, lecz jednocześnie uwzględniającą specyfikę miejsca i potrzeby ludzi, wśród których przyszło im działać. Podstawowy problem, z którym musiano się zmierzyć, był znacznie poważniejszy, niż zadania stojące przed ich poprzednikami. Nie chodziło wszakże o cel już osiągnięty, - narzucenie siłą obcego, okupanckiego systemu. Zgoda na jego funkcjonowanie wynikała ze swoiście pojmowanego „realizmu geopolitycznego”, którego wyraz znajdziemy w wielu pismach Michnika i Kuronia. Sprowadzał się do tezy, że nie było innego wyjścia - komunizm okazał nieuchronny, jako efekt historycznych uwarunkowań, w których Polska stała się przedmiotem w grze światowych mocarstw. Dominacja sowiecka była faktem i można było grać tylko w ramach bardzo ograniczonych możliwości. „Myśmy sobie nie wyobrażali, że ten system może się skończyć” - wspominała swoją działalność w KOR Henryka Wujec. I dodawała „Nie wyobrażaliśmy sobie, że można zmienić ustrój, mając silnego sąsiada na czele z Breżniewem, wojska radzieckie stacjonujące na terenie Polski, i taki aparat bezpieczeństwa. Staraliśmy się walczyć o drobne wolności, wywalczony obszar wymuszał walkę o następny, to była erozja...”( w .„Historii nie da się zakłamać...”, wywiad Ewy Koźmińskiej-Frejlak z Ludwiką Wujec, Midrasznr 109 (maj 2006). Adam Michnik w artykule „Potrzeba reform” z października 1977 roku, którego publikacji w KOR-owskim „Głosie” odmówił Antoni Macierewicz pisał: „[...] granicą zmian jest militarna i polityczna obecność ZSRR w Polsce. Dlatego opozycja powinna sobie uświadomić, że zmiany te musza odbywać się w ramach doktryny Breżniewa”.Wskazał także na fundamentalną zbieżność interesów kierownictwa politycznego ZSRR, władz politycznych w Polsce i demokratycznej opozycji oraz stwierdził, ze „w partii jest wielu "pragmatyków", którzy wiedza, ze represje niczego nie rozwiązują .” Może szczególnie wyraziście ów rys „geopolitycznego realizmu” uwidocznił się w roku 1989, gdy snując rozważania o niepodległości Michnik, który niedawno wrócił z moskiewskich konsultacji, pisał w „Gazecie Wyborczej”: „Co to znaczy dzisiaj chcieć niepodległości? Znaczy to konsekwentnie, krok po kroku, przebudowywać Polskę; znaczy to pracować, by doktryna Breżniewa została pogrzebana na zawsze. Jednak nie drogą rozpalania antyrosyjskiej nienawiści ani urządzaniem antysowieckich demonstracji. Wytwarzanie obrazu Polski dyszącej potrzebą antysowieckich akcji jest sprzeczne z polskim interesem narodowym i godzi w politykę rządu Tadeusza Mazowieckiego” - (Gazeta Wyborcza 10.11.1989r.) Dla środowiska „komandosów” było rzeczą oczywistą, że nie sposób zaproponować Polakom kolejnej, „ulepszonej”, zmodyfikowanej formy sprawowania władzy przez komunistów. Nawet „socjalizm z ludzką twarzą” był projektem nie do zaakceptowania przez społeczeństwo, które na własnej tkance poznało uroki „realnego socjalizmu”. Należało zatem wypracować taką formułę działalności, która zyskałaby akceptację Polaków i oddalała skojarzenia z komunizmem. Dla społeczeństwa miała być przejawem dążeń niepodległościowych, dla władz - dysydenckim sprzeciwem wobec „błędów i wypaczeń” komunizmu. Chodziło więc o przekonanie Polaków, że ci oto - ludzie „demokratycznej opozycji” są jedynymi i wiarygodnymi wyrazicielami dążeń wolnościowych polskiego społeczeństwa. Chodziło o zbudowanie takiego stanu społecznej świadomości, w którym cele „komandosów” zostałyby przyjęte przez społeczeństwo (lub jego reprezentatywną część) jako cele własne, z którymi należy się integrować, utożsamiać i o nie walczyć. Jeśli więc pierwszymi filarami komunizmu w Polsce były karabin i propaganda, kolejne dwa, wnosiły w polską rzeczywistość nową, niespotykaną nigdy wcześniej „jakość”. Były wspornikami utworzonymi na zawierzeniu społecznym - czyli nadziei oraz poczuciu wspólnoty dążeń - czyli wierze w suwerenne, niepodległe państwo - wskazywane jako cel. Oba zostały wydobyte z polskiej tradycji niepodległościowej i zawłaszczone, w drodze wytrawnych, wielowątkowych gier, a następnie - po udanym spektaklu „historycznego kompromisu” - obrócone przeciwko Polakom.  By dokonać tego dzieła, nie można było występować z otwartą przyłbicą, tym bardziej - traktować społeczeństwa jako partnera i sprzymierzeńca. Ono - jako obiekt działań nie zasługiwało na podmiotowość, było tylko przedmiotem w grze, prowadzonej przez przebiegłych, posiadających polityczny patent zawodników. Ta okoliczność musiała prowadzić do poczucia alienacji, ale też przeświadczenia o własnej wyjątkowości i nieomylności, oraz bez mała misyjnym charakterze prowadzonej gry. Krystyna Kersten, pisząc o Jakubie Bermanie zwraca uwagę, że „był politykiem o dominującej osobowości. Swoim rozmówcom i pracownikom w bezpośrednich kontaktach okazywał "pewność siebie, aż do nonszalancji, niemal do lekceważenia obecnych". Sprawiał wrażenie, że "nie potrzebuje się z nikim liczyć" i jest "panem sytuacji". Przewagę nad wieloma zapewniało mu wykształcenie wyższe, które nie było częste wśród kierowniczej kadry nowej władzy. Za Bermanem stało bardzo pomocne doświadczenie polityczne, sięgające jeszcze okresu przedwojennego. Był osobą inteligentną, obytą, o nienagannych manierach. Wszystko to razem tworzyło obraz człowieka silnego, zdecydowanego i pomagało mu umacniać swe formalne i nieformalne wpływy”. Gdy w lutym 1946 roku ważyły się losy koncepcji bloku wyborczego z PSL-em, Berman mówiąc o PPR otwarcie wyznał: "We właściwym czasie ustaliliśmy, że tylko nasza droga będzie dobra dla Polski". Wydaje się, iż te same cechy towarzyszyły wszystkim posunięciom „komandosów” , szczególnie wówczas, gdy dochodziło do starcia z odmiennymi koncepcjami i działaniami politycznymi. Gdy sięgniemy do wspomnień ludzi współpracujących ze środowiskiem Kuronia i Michnika, dostrzeżemy jak mocne było wśród nich przekonanie o własnej racji, chęć dominacji i ambicjonalne poczucie misyjności. Sądzę, że na tych właśnie, osobowościowych cechach zbudowano szczególną rolę „komandosów” i zostały one wykorzystane w procesie „legalizacji” komunizmu. Ksiądz. Stanisław Małkowski w audycji „Świadkowie Historii Prawdziwej: Ksiądz Stanisław Małkowski i Antoni Zambrowski o działalności i życiu prawdziwym towarzysza Jacentego Kuronia, członka KSS KOR” wspominał: „Kuroń chciał mieć pierwsze miejsce w Kościele. Z chwilą gdy zaczął przemawiać w kościołach, chciał stanąć PONAD nauką Kościoła, wybierać z nauk ewangelicznych to, co uważał sam za słuszne, odrzucając to, co uważał za niesłuszne. Kiedy podczas spotkań z młodzieżą, na które został przeze mnie zaproszony na jego sugestię, powiedziałem coś, co jemu się wydało niesłuszne, od razu mnie gasił. Kuroń przekazał mi kiedyś list, jeszcze gdy siedział w więzieniu, w którym zarzucił mi szerzenie nienawiści. Dlaczego? Dlatego, że zajmuję się obroną dzieci poczętych, a w ten sposób »musisz tych, którzy dokonują aborcji nazwać mordercami, a to jestszerzenie nienawiści«. Z tego samego powodu zarzucił mi też nienawiść Jerzy Urban, także z powodu, że mam inny punkt widzenia na temat komunizmu niż on sam i funkcjonariuszy komunistycznych. Że nazywam morderców - mordercami. (…) Jacek starannie selekcjonował informacje - czasami nawet specjalnie mówił przez telefon o pewnych rzeczach po to, by „spalić” ludzi, by dowiedziała się o nich SB-ecja. Przykładem manipulacji ze strony Kuronia jest sprawa znanego Listu 59-ciu, który nie był wcale Listem 59-ciu, lecz 60-ciu, lecz akurat mu „wypadło” nazwisko Wojciecha Ziembińskiego, znanego opozycjonisty niepodległościowego - bo mu po prostu „nie pasował” (…) Kuroń traktował ludzi jak pionki w swojej grze. Utrwalił przy tym pewien kurs polityczny, który w naszej ojczyźnie oznacza konserwowanie komuny - pod inną nazwą- i tego zła, które w postaci zakłamania i zbrodni, które w systemie komunistycznym się dokonało, i które trwa jak trup w szafie, rozkłada się i zatruwa życie społeczne” Antoni Zambrowski w „Suplemencie do wspomnień o Jacku Kuroniu” napisał: „Jacek Kuroń umiał realizować się wyłącznie jako działacz polityczny. [...] był on człowiekiem wielkich ambicji na skalę międzynarodową. Podobnie jak dla Róży Luksemburg Polska była zbyt małym dla jej ambicji krajem, które realizowała w europejskich ramach Międzynarodówki Socjalistycznej, tak i dla Jacka Polska była zbyt małym boiskiem. Swe ambicje pragnął realizować on w skali globalnej.[...] Będąc nosicielem Prawdy Absolutnej, Jacek zwalczał (zapewne w dobrej wierze) wszelką konkurencję w ruchu opozycyjnym. Wraz z kolegami przejął kierownictwo Komitetem Obrony Robotników, którego inicjatorami i pomysłodawcami byli harcerze z Czarnej Warszawskiej Jedynki. [...]Jacek do tego stopnia czuł się wodzem przyszłej rewolucji, że w czasie strajków sierpniowych 1980 roku powiedział w swoim mieszkaniu dziennikarzom zagranicznym, że Lech Wałęsa - to porucznik w okopach, zaś "Sztab Generalny jest tu, w jego domu". Bardzo wyraziście tę właściwość - przeświadczenie o własnej, nieomylnej racji, posuniętą do granic absurdalnego kłamstwa można dostrzec w tegorocznej rozmowie Michnika z Heleną Łuczywo, zatytułowanej „Nasz stół”: „ Michnik: Oczywiście w podziemiu były środowiska, które mówiły, że z komuną nie ma co rozmawiać: Leszek Moczulski, Konfederacja Polski Niepodległej, Solidarność Walcząca. Ale w moim przekonaniu to były środowiska marginalne. Łuczywo: Byli jeszcze działacze "Solidarności" skłóceni z Wałęsą: Andrzej Gwiazda, Andrzej Słowik, Marian Jurczyk.

Michnik.: Coś tam mówili, żeby z czerwonymi nie negocjować. Ale im głównie chodziło o to, że Lechu nie chciał ich przy Okrągłym Stole. Nie wierzę, że tak naprawdę chcieli jakiejś rewolucji.” Również Krzysztof Czabański, redagujący w 1989 roku "Kuriera Okrągłego Stołu", w książce „Pierwsze podejście. Zapiski naocznego świadka”, na str.199 pisał: „Dopiero wieczorem dorywa mnie Józek z relacją z  Geremka. Jest wstrząśnięty jego zachowaniem: chamskim pokrzykiwaniem na ludzi z NZS-u, którzy śmieli zadać nietaktowne pytanie (zresztą, wcale nie nietaktowne, tylko rzeczowe i co najwyżej niewygodne; władza też uważa to, co niewygodne za nietaktowne lub wrogie).  Kuroń przyklepuje twierdzenia Geremka,  Michnik tak samo. Grają tę samą rolę, tę samą grę. [...] Ogólne wrażenie, że naczalstwu „S” bardzo przeszkadzają ludzie, pytania dziennikarzy, członkowie „S” jako tacy, tylko coś tam im wszyscy brużdżą, a to strajk, a to nieufność, a to złośliwe pytania (choć tych, jak Boga kocham, nie ma, mimo, że to wręcz dziwne!). I to wszystko im przeszkadza w chwili, gdy oni załatwiają z władzą tak wielkie rzeczy dla „S” i kraju! Taka niewdzięczność...” Kwestią niezwykle istotną dla oceny działań grupy „komandosów”, ale też ważną ze względu na prawdę historyczną, wydaje się rozstrzygnięcie pytania: czy działania „komandosów” były od początku koordynowane przez władze komunistyczne i wkomponowane w sowiecką strategię podstępu i dezinformacji, czy też - dokonano przejęcia ich środowiska w sprzyjającym dla władzy momencie i naznaczono im rolę „łącznika” między społeczeństwem, a partią, zmierzającą do „ustrojowej transformacji”? Powolny, lecz nieuchronnie postępujący proces ujawniania tajemnic, zawartych w aktach policji politycznej PRL sprawia, iż uzyskujemy coraz pełniejszy, odmitologizowany obraz najnowszej historii. Z pewnością więc, również to pytanie doczeka się udzielenia rzetelnej odpowiedzi.  Mając na uwadze, że system komunistyczny poddaje kontroli każdą sferę aktywności, a szczególnie skierowanej przeciwko jego interesom, oraz dostrzegając rzeczywisty wymiar marnej jakości intelektualizmu Michnika czy Kuronia - skłaniałbym się ku tezie, że sami „komandosi” zostali potraktowani jako użyteczne, w pełni funkcjonalne narzędzie. Za takim stanowiskiem, przemawia szereg zdarzeń i wypowiedzi, do których powrócę w kolejnym tekście. Wówczas też, głębszego znaczenia nabierają dosadne słowa Rafała Ziemkiewicza z roku 1994, przytoczone w „Salonie” Waldemara Łysiaka : „Każdy, kto udeckiego guru nazywa agentem, niepotrzebnie i niezasłużenie go dowartościowuje. Michnik był tylko, jak to zwał Lenin, „pożytecznym idiotą”, miotanym jakimiś zapiekłymi kompleksami i urazami, urabiającym milionową rzeszę udeckich potakiwaczy podług swych neurotycznych odlotów. Jeśli go czymś kupiono, to daniem mu możliwości nadymania się do woli, daniem mu mesjanistycznego poczucia, że prowadzi masy ku rajowi tolerancji. Zdaje się, że to wystarczyło, by się pan Michnik swym mesjanizmem upił do nieprzytomności, tak, że nawet nie zauważył, iż mu ktoś włożył kijek w d... i kręci nim jak kukiełką. To by miał być agent? Kpiny. To pajac. Szmaciany pajacyk na patyku, nic więcej”. CDN...

Świętowanie na gruzach stoczni Nie ma końca "ochom" i "achom" w związku z 5. rocznicą wejścia Polski do Unii Europejskiej. Rocznicowe imprezy z unijnymi gwiazdkami w tle potęguje rozkręcająca się coraz bardziej kampania do Parlamentu Europejskiego. Odnosi się wrażenie, że kandydatów jest więcej niż potencjalnych głosujących, tak pełno ich wszędzie w mediach, a tak małe towarzyszy tym wyborom zainteresowanie "zwykłych" ludzi. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu wyrwało się nawet, że Unia Europejska jest jak piękna róża, na co zareagowała eurokandydatka Róża Thun, znana z organizowania licznych manifestacji i pochodów "ku czci" Unii Europejskiej, która słowa "piękna róża" wzięła do siebie. Szybka korekta prezydenta i przypomnienie o kolcach jako drugiej stronie każdej pięknej róży zakończyło sprawę kwiecistych metafor. Poza tym jednym przypomnieniem, że Unia ma też kolce, nie odnotowano większej krytyki pod adresem Brukseli. Od 5 lat zalewa nas ta sama nieobiektywna fala zachwytów nad dokonaniami Polski w Unii Europejskiej. Przy każdej okazji słyszymy, ile Polska "otrzymała" z Brukseli, co zostało wybudowane z pieniędzy Unii, nigdy nie mówi się zaś, ile sama wpłaciła, ile trzeba było uzbierać własnego wkładu. A już nigdy nie dowiemy się, czy bylibyśmy w stanie sami bez Unii cokolwiek budować i tworzyć. Czy Polska bez Unii Europejskiej stałaby w miejscu? Przecież nadal płacimy wysokie podatki państwu, które ma konkretne obowiązki w stosunku do swoich obywateli. Jest tak samo jak pięć lat temu, gdy o Unii dobrze wypowiadała się, zresztą za pieniądze Brukseli, tylko jedna, entuzjastycznie nastawiona strona. Dla eurosceptyków, nie mówiąc o przeciwnikach Unii, nie było miejsca w publicznej debacie. Dziś, podobnie jak w 2004 roku, krytyczne głosy na temat Unii Europejskiej należą do rzadkości. Na konferencji prasowej polskiego oddziału Libertas jej organizatorzy gorąco zapewniali, że nie są przeciwnikami Brukseli, a tym, którzy robią z nich partię wrogo nastawioną do europejskiej integracji, sam Ganley zagroził sądem. Mimo tej groźby prounijne salony są i będą zdegustowane Libertasem, a obecność Wałęsy na zjeździe tej partii w Rzymie oceniana jest niezwykle surowo. Nie pierwszy raz Wałęsa kpi sobie z salonu, który chciałby mieć go skrojonego na swój gust i tylko dla siebie, szczególnie jako młot na Kaczyńskich, prawicę narodową i katolicką. Tymczasem motywy decyzji Wałęsy były prozaiczne: kasa i potrzeba zakupienia garnituru i skarpetek. Skoro zatem Unia nie ma przeciwników, trudno się dziwić, że nie ma rzeczowej dyskusji ukazującej bilans pierwszych lat obecności Polski w strukturach unijnych. A bilans to nie tylko aktywa, ale i pasywa, czyli straty i porażki. Nie wiemy nic o kosztach, jakie poniosła Polska w związku z członkostwem w Unii. Nie mówi się też ani słowa o korzyściach, jakie przypadły starym państwom UE z faktu wejścia do wspólnoty prawie 40-milionowego chłonnego polskiego rynku nabywców. Pomija się też bilans polskiego uczestnictwa w europejskim rynku pracy. Czy dla Polski jest dobrze, jak jej młodzi, najbardziej prężni obywatele pracują i płacą podatki za granicą, czy lepiej by było, gdyby stworzono im warunki do pozostania w Polsce? Kto przeprowadzi taki bilans, biorąc także pod uwagę sytuację polskich rozdzielonych rodzin? O UE albo można mówić dobrze, albo wcale. To jeszcze jeden dowód na to, że ta organizacja to przede wszystkim projekt polityczny nowych etatystycznych elit europejskich o socjalistycznym, lewicowym, a nawet lewackim rodowodzie i takich samych przekonaniach. Projekt ten możliwy jest do zrealizowania tylko przy aktywnym wsparciu podobnych lokalnych elit rządzących, w zasadzie obojętnych i biernych na los własnego państwa narodowego i swoich obywateli, utrzymujących, że dla Polski nie ma i nie było żadnej alternatywy. Jak za komuny, gdy nasz kraj musiał akceptować socjalistyczny podział pracy, rozliczenia w rublach transferowych, nieopłacalną produkcję statków dla ZSRS i polityczne interesy towarzyszy w Moskwie. Dla większości tych ludzi, tak wtedy, jak i dzisiaj, nie było alternatywy. Unię Europejską trzeba akceptować taką, jaka jest, a polecenia komisarzy wykonywać, bo mogą nas dotknąć finansowe sankcje. Te sankcje to doskonały argument dla rodzimych eurobiurokratów, by nic nie robić, a już szczególnie w tych dziedzinach, które Unia zagospodarowała swoimi przepisami. Unia decyduje nie tylko o tym, ile można łowić dorszy w Bałtyku, ale ile ich w danej chwili jest. Unia zdecydowała, o ile niższe od zwyczajowych mają być dopłaty dla polskich rolników. Wkrótce postanowi, ile limitów emisji CO2 przypadnie do kupienia Polsce. Od Unii zależą cła i podatki oraz to, od kiedy będziemy się "modyfikować" dzięki żywności modyfikowanej genetycznie. Bardzo przygnębiający jest fakt, że dla polskiego rządu sprawa oprawy i znaczenia międzynarodowej imprezy przy bramie Stoczni Gdańskiej w rocznicę wyborów 4 czerwca 1989 roku okazuje się ważniejsza od utrzymania polskich stoczni. Pod tym względem panuje całkowita zgoda między rządem Donalda Tuska a Brukselą. I tak przy pomocy UE i rządu wywodzącego się z "Solidarności" Polska zrealizowała wreszcie postulat Mieczysława Rakowskiego o likwidacji Stoczni Gdańskiej. Wojciech Reszczyński

Stalinowski autorytet w Sądzie Najwyższym Uwikłany w mord sądowy na gen. Auguście Fieldorfie "Nilu" znany w PRL prawnik Igor Andrejew jest autorytetem dla sędziów Sądu Najwyższego. Uzasadniając jedno z niedawnych orzeczeń, powoływali się na jego komentarz z lat 70. Co ciekawe, było to jedyne odwołanie do publikacji sprzed roku 1989, a dominowało głównie powoływanie się na książki wydane w ostatnich latach. Prawnicy jednoznacznie stwierdzają, że Andrejew nie może być autorytetem dla nikogo, a zwłaszcza dla sędziów Sądu Najwyższego. - Ja nigdy bym się na niego nie powołał, to jest postać tak strasznie skażona - podkreśla Bogusław Nizieński, sędzia w stanie spoczynku, były rzecznik interesu publicznego. - Ale jak widać, niektórym to nie przeszkadza - ubolewa. W przywoływaniu autorytetu Andrejewa nie widzą nic niestosownego trzej sędziowie Sądu Najwyższego Izby Karnej: Wiesław Kozielewicz, Dariusz Świecki i Eugeniusz Wildowicz. Uzasadniając jedno ze swoich orzeczeń z końca marca br., powołali się na podręcznik Andrejewa z 1976 roku pt. "Polskie prawo karne w zarysie". Jest to o tyle dziwne, że na piętnastu stronach jest wiele odniesień do innych publikacji z zakresu prawa karnego, ale wszystkie one zostały wydane po 1989 roku, dominują zaś komentarze opublikowane w ostatnich latach. Skąd to szczególne zamiłowanie do sędziego, który orzekał w okresie stalinowskim w sekcji tajnej Sądu Najwyższego? Teresa Pyźlak z zespołu prasowego Sądu Najwyższego powiedziała nam, że ta sprawa nie będzie komentowana i można uzyskać tylko merytoryczne informacje na temat wydawanych przez sąd wyroków. Karnista z UW prof. Piotr Kruszyński, który znał Andrejewa, przyznaje, że uchodził on za dobrego prawnika, ale w sytuacji, gdy jest on uwikłany w mord sądowy na gen. Fieldorfie, Sąd Najwyższy nie powinien się na niego powoływać. - Są inni prawnicy - mówi nam zdumiona postępowaniem Sądu Najwyższego Maria Fieldorf-Czarska, córka gen. "Nila". - Nie mają innych podręczników? - pyta retorycznie. Oburzony jest również adwokat, poseł PiS Arkadiusz Mularczyk. - Jest to klasyczny przykład, gdy środowisko sędziowskie akceptuje haniebne zachowania w okresie PRL - wskazuje. - Ale to świadczy wymownie o tym środowisku - dodaje. Poseł podkreśla, że twórczość takich osób jak Igor Andrejew powinna być poddana ostracyzmowi. - Ktoś taki nie powinien być autorytetem - dodaje. Niestety, nie dostrzega tego skład sędziowski Sądu Najwyższego, którego członkowie prowadzą m.in. szkolenia dla sędziów. Pochodzący z rodziny o prawniczych tradycjach Andrejew jeszcze przed wojną skończył prawo na uniwersytecie w Wilnie. Po wojnie angażuje się mocno w stalinowski wymiar sprawiedliwości, będąc m.in. w latach 1948-1953 dyrektorem Centralnej Szkoły Prawniczej im. T. Duracza, wypuszczającej niedouczone kadry skrzętnie realizujące komunistyczną sprawiedliwość. Jak stwierdza jeden z historyków, Andrejew doznał "porażenia systemowego", zakładając, że stalinizm będzie trwał wiecznie. W 1952 r. jako jeden z sędziów Sądu Najwyższego w trybie tajnym zatwierdził wyrok śmierci na dowódcy Kedywu gen. Fieldorfie. W późniejszym okresie rozwijał karierę naukową, stając się uznanym autorytetem w dziedzinie prawa karnego, chociaż książki wydawał już wcześniej, m.in. był współautorem najważniejszego w okresie stalinowskim podręcznika "Prawo karne Polski Ludowej" (1954). Na jego podręcznikach uczyli się studenci prawa. Jego uczniami byli m.in. Lech Falandysz czy Lech Gardocki, obecny I prezes SN. Był też autorem kodeksu karnego z 1969 roku. Na ironię zakrawa fakt, że Andrejew publikował także artykuły o etyce w wymiarze sprawiedliwości. Jego udział w mordzie sądowym był przez lata w ogóle nieznany. Światło dzienne ujrzał dopiero w 1989 roku. Wówczas pozbawiono go członkostwa w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Prawa Karnego AIDP. Został również wykluczony z Rady Naukowej Instytutu Prawa Karnego. Andrejew swój udział w mordzie sądowym tłumaczył nieudolnie, a to, że dopuścił się "fałszywej kwalifikacji prawnej czynu A. Fieldorfa", a to, że był przekonany, iż nie znał Fieldorfa, który miał pracować na rzecz Niemców. Córka generała i sędzia Nizieński wskazują, że są to wykręty absolutnie nieprzekonujące i mijające się z prawdą. Andrejew zmarł w 1994 r. i nie zdążył zostać przesłuchany w toczącym się śledztwie w sprawie mordu sądowego na generale "Nilu". Zenon Baranowski

08 maja 2009 Koncepcja państwa pasożytującego na " obywatelach"... Monopol Lasów tzw. Państwowych daje nam się we znaki.. Dostarczają one 90% surowca na polski rynek i z roku na rok… podnoszą cenę surowca.(!!!). Monopol zawsze zżera konsumenta, bo konsument nie ma wielkiego wyboru.. Musi być ofiarą monopolu. W związku między innymi z tym,  wizja bankructwa krąży nad firmami meblarskimi, które muszą płacić więcej  i więcej za potrzebny surowiec.. „Obecnie metr sześcienny tzw. tartaczki sprzedawanej przez Lasy Państwowe( czytaj biurokrację leśną państwową!) kosztuje ponad 200 złotych, czyli o 20% więcej niż w Niemczech  i dwukrotnie więcej niż u naszych wschodnich   i południowych sąsiadów. Jeżeli możemy sprzedawać drewno drożej, musimy to robić. Inaczej zarzucono by nam, że narażamy Skarb Państwa na straty” - mówi dyrektor generalny Lasów Państwowych pan Marian Pigan. Lasy są państwowe, czyli nie mające właściciela, a nadzór nad nimi sprawują urzędnicy państwowi wyższego szczebla, wraz z urzędnikami państwowymi niższego szczebla, zorganizowani w sposób hierarchiczny. Jest to około 25 000 urzędników państwowych zajmujących się lasami  państwowymi  w naszym imieniu, i w naszym imieniu nas rabującymi, bo skądś pieniądze muszą wziąć chociażby na swoje wynagrodzenia, mundurówki, emerytury, ośrodki wypoczynkowe często   w lasach państwowych.. Oczywiście propaganda ekologiczna utrzymuje, że komunizm biurokratyczny  panujący w państwowych lasach jest dobrem narodowym, bo prywatny właściciel lasów natychmiast by je wyciął i sprzedał na wódkę za marną złotówkę… Natomiast urzędnicy państwowi - to zupełnie co innego.! Oni się lasami państwowymi opiekują nie na żarty, bo na serio, i dbają o nie jak potrafią najlepiej,  i są stroną- reprezentującą państwo- w tej sprawie. Bo państwo ponad wszystkim! Jednostka niczym, jednostka zerem, a jej głos jest cieńszy od pisku.. I te 25 000 ludzi  żyje sobie spokojnie z państwowej opieki nad lasami, obwarowani państwowymi wymogami wymyślanymi przez urzędników państwowych  gnębiący prywatnych właścicieli, którzy nie mogą bez zgody urzędnika państwowego wyciąć swoich własnych drzew  w swoich lasach.(???).. Ostatnio kara” administracyjna”(???) dla takiego „dewastatora”  i antyczłowieka, który wyciął własne drzewa na własnej działce wynosiła coś blisko 500 000 złotych(???). Takie to są „prywatne” lasy.. To tak jakbym miał samochód  i nie mógł się nim przejechać bez zgody urzędnika gminnego z komórki gminnej  pod nazwą  Gminny Inspektor Nadzoru nad Korzystaniem z Prywatnych  Pojazdów Mechanicznych.. Wtedy oczywiście pojazdy byłyby zupełnie państwowe, choć  na papierze zachowalibyśmy  pusty tytuł  do jego własności.. Bo byłbym oczywiście” właścicielem” pojazdu mechanicznego, ale z prawem korzystania  wyłącznie pod warunkiem zgody urzędnika państwowego. Taki system jest systematycznie budowany przez kolejne ekipy socjalistyczne i biurokratyczne od dwudziestu lat, licząc od 4 czerwca 1989 roku, kiedy to socjaliści przyjęli cezurę, że rzekomo się w Polsce zmienił system..(???) Ale zamordyzm coraz większy! A teraz kłócą się, gdzie będą zorganizowane obchody „święta” 4 czerwca, gdy odbyły się pierwsze „ demokratyczne „ wybory do Sejmu Kontraktowego. Trzeba być wyjątkowo cynicznym, żeby obchodzić „ święto”, gdy tzw. opozycja otrzymała 35% miejsc w Sejmie, a do Senatu odbyły się wybory większościowe. Drużyna Lecha zdobyła całe trzydzieści pięć procent przydzielonych im przez pana gen. Kiszczaka miejsc, jako szefa całych peeselowskich służb specjalnych i 99% miejsc w Senacie.. generał przypomniał niedawno w sądzie, że:” To myśmy podarowali im władzę”(!!!) Jeden mandat zdobył niezależny od komitetów tzw. obywatelskich pan Henryk Stokłosa, którego teraz się ściga i próbuje zniszczyć. .Chyba nie jest z tego towarzystwa!. Pan Jacek Federowicz pokazywał wtedy w państwowej telewizji, pod nadzorem nadal pana gen. Kiszczaka, jak na wyborczych listach skreślać wszystkich oprócz kandydatów komitetów obywatelskich.. To znaczy promował jak nie skreślać takich  ludzi jak: Wujec, Kuroń, Lis, Romaszewski,  bracia Kaczyńscy, Wajda, J.M. Rokita, Geremek, Onyszkiewicz, Radziwiłł, Michnik, Kuratowska, Holoubek, Lityński.. Pan Jacek Fedorowicz nie ma dobrej ręki do promocji , bo później, jak III Rzeczpospolita się rozwijała  coraz bardziej, wszystko kwitło i szło do przodu, jak to podczas postępu, który wtedy jest najlepszy, gdy zarówno przód idzie do przodu, jak i tył idzie do przodu.- promował Narodowe( Inwestycyjne jakże!) Fundusze Inwestycyjne, które były jednym z największych przekrętów III Rzeczpospolitej!!!! Polegało to na tym, że na 513 wybranych najlepszych państwowych firm, nabudowano kilka tysięcy urzędników rad nadzorczych  i firm konsultingowych, które szybciutko wyssały pieniądze z  okupowanych przez nich firm, i całe to złodziejstwo nazwano „ prywatyzacją” Nie wiem czy istnieją jeszcze jakaś z firmy  z programu Powszechnej Prywatyzacji - jak to wtedy propaganda nazywała.. Nikt oczywiście nie przyznaje się do winy; ani pan Lewandowski ,eurodeputowany Platformy Obywatelskiej, ani Jan Szomburg - twórcy i propagatorzy tego nonsensu… I jeszcze przy okazji skompromitowali słowo” prywatyzacja”. Była to oczywiście dalsza biurokratyzacja zbiurokratyzowanych firm państwowych pod nadzorem biurokracji z wyższego piętra.. Jak zakłady te nie były prywatne, tak nie były.. Były nadal państwowe.. okupowane przez kolejne warstwy urzędnicze i konsultingowe.. One się jedynie utuczyły na wartości tych firm. I doprowadziły je prawie wszystkie do ruiny! To samo było z „Drużyną Lecha.. Kto dzisiaj  z państwa zagłosowałby na którąkolwiek postać z listy Wałęsy? Kto zagłosowałby na samego Wałęsę?. Którego media lansują w nieskończoność nadal…. To są oczywiście współtwórcy całego tego bałaganu i rozkładu państwa jaki następuje od 20 lat! Oni porobili kariery  , oni poprawili swój los.. On przygotowali  oddanie niepodległości Rzeczpospolitej i nas  między  młot i kowadło, pardon miedzy sierp i młot- Unii Europejskiej! Gdy Produkt Krajowy Brutto osiągnie -0,7%,( są niektóre takie prognozy!) to znaczy przejemy więcej niż wytworzyliśmy, to znaczy przeje to co wytworzyliśmy ta potworna biurokracja ,którą rozbudowali ludzie z drużyny Lecha Wałęsy, wtedy ukarze się naga prawda o III Rzeczpospolitej, jako bękarcie Okrągłego Stołu i wielkiej historycznej mistyfikacji.. - Czym się różni przejechana teściowa od przejechanego kota? - Przed kotem są ślady hamowania… Po rozpadzie  III Rzeczpospolitej, aferalnej, zbiurokratyzowanej rządzonej idiotycznie i na przekór zdrowemu rozsądkowi- nie będzie też żadnych śladów hamowania.. Zresztą” Drużyna Lecha”,, chce ją oddać w pacht Unii Europejskiej.. Upadła I, upadła II, upadnie III Rzeczpospolita..… Demokracja, biurokracja, wysokie podatki, i  setki tysięcy przepisów paraliżujących… Żaden kraj takiej dawki idiotyzmów nie wytrzyma! Tym bardziej, że to nie koniec rozbudowy państwa demokratycznego, biurokratycznego, socjalnego i przepisowego.. Przepis na państwo jest jeden: PAŃSTWO MINIMUM! WJR

Hugo - Barack dwa bratanki… W Ameryce Łacińskiej karierę w swoim czasie zrobił był dowcip: „Dlaczego tylko w USA nigdy nie było przewrotu wojskowego”? „Bo jest to jedyne państwo amerykańskie, w którym nie ma ambasady USA!" Dwa bodaj lata temu Stany Zjednoczone Wenezueli i Stany Zjednoczone Ameryki Północnej (Wenezuela w międzyczasie zmieniła konstytucję, nazwę, flagę i herb) odwołały do domu swoich ambasadorów. I oto parę dni temu, na „szczycie” (teraz strasznie modnie jest co parę dni „szczytować”) pan-amerykańskim w Port-au-Spain (na Trynidadzie) Ich Ekscelencje Hugon Rafał Chávez Frías (to „Frías” to popularne w krajach ibero-języcznych „matczestwo”; śp. Helena Frias to matka p. Cháveza - szkoda, że tak źle syna wychowała) i Benedykt Hussein Obama (przypominam, że „Barack” to murzyńsko-muzułmańskie imię „Benedykt”) postanowili przywrócić normalne stosunki dyplomatyczne.

Trudno się dziwić: USA pod wodzą p. Obamy coraz bardziej upodobniają się do Wenezueli. Czerwoni są dlań pełni entuzjazmu. I, najwyraźniej, p. Chávez jest pewien, że p. Obama nie zorganizuje przeciwko Niemu żadnego już zamachu stanu. P. Chávez na wspomnianym szczycie wręczył p. Obamie książkę niejakiego Edwarda Galeano p/t: „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej” - opisująca 500 lat nieustannego wyzysku krajów latynoamerykańskich przez USA. Sądząc z recenzji jest to arcydzieło bijące na głowę opracowania kremlowskich analityków - którzy z lubością „demaskowali” poczynania USA - definiując je jako „Agresywne, imperialistyczne państwo, które w każdym zakątku świata wtrąca się w wewnętrzne sprawy Związku Sowieckiego”! Proces „wenezuelizacji” Stanów nabiera tempa. P. Chávez ofiarował p. Obamie tę książkę z dedykacją: „Obamie - z uczuciem”. Natychmiast skoczyła na pozycję nr 2 na liście bestsellerów (przedtem znajdowała się na pozycji 54.357). Grunt - to dobra reklama! Książka wydana jest po hiszpańsku (Autor jest Urugwajczykiem) - ale zapewne istnieje przekład angielski. Czytelników jednak i tak w USA byłoby sporo: cała Floryda zapchana jest uciekinierami z Kuby… Ciekawe, czy i oni orzekną, że Amerykanie niszczą Kubę? Co prawda: po trosze mają rację: poprzedni dyktator Kuby, śp. Fulgencjo Batista, był zainstalowany z pomocą USA, następny dyktator, p. Fidel Castro - też… Jednak solidnej hucpy wymaga, by nazwać „wyzyskiwaczem” zarówno kraj, który WTRĄCA się w wewnętrzne sprawy Kuby - jak i ten, który pryncypialnie i kategorycznie odrzuca jakiekolwiek mieszanie się w sprawy Kuby (USA ogłosiły embargo na Kubę!!). Jeśli „mieszanie się w sprawy Kuby” było dla niej szkodliwe - to w takim z obecnego nie-mieszania się należałoby się cieszyć. Ta sama sprawa jest z Afryką. Z jednej strony „siły postępu” domagają się, by Biali Ludzie z Afryki się wycofali - a z drugiej strony domagają się, by dawać i dawać pieniądze dla elit znacznie głupszych, niż PiS, i znacznie bardziej skorumpowanych, niż PO (jeśli można to sobie wyobrazić). A czym jest dawanie pieniędzy, jeśli nie „ingerencją w wewnętrzne sprawy”?!? Z trzeciej strony znów oskarża się Zachód (poniekąd słusznie), że właśnie dawanie pieniędzy szkodzi rozwojowi krajów afrykańskich. Choć pół wieku temu narzekano, że kolonialiści wywożą z tych krajów ogromne bogactwa.

Ameryka ingerowała z kolei w Europie kilka razy. Podczas I wojny światowej, potem podczas Drugiej (nie całkiem chętnie - ale gdy Japonia napadła na Pearl Harbour Hitler - zgodnie z Paktem Trzech - sam wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym…) a potem po wojnie jako siła okupacyjna, jako zapora przed Sowietami - i jako jedyny dobroczyńca Planu Marshalla. Oczywiście: to się znowu nie podobało Lewicy… ale teraz, gdy u władzy jest autentyczny Czerwony - i to nie taki rozlazły, jak śp.Lyndon Johnson, lecz młody, energiczny i zdecydowany - Lewica zaczyna marzyc by USA interweniowały, interweniowały, interweniowały… Z Wenezueli nie trzeba będzie „wywozić ogromnych bogactw” - p. Chávez sam je wywozi lub trwoni we własnym kraju… Sojusz Chávez-Obama wydaje się oparty na trwałych podstawach. Niestety. JKM

Kanonizacja wręcz niezbędna To, co wyczynia Lewica (i nie tylko Lewica…) w sprawie śp. Barbary Blidowej powoduje, że człowiek czuje się jak w Gabinecie Krzywych Zwierciadeł: gdy sięgnąć ręką, nic nie można znaleźć w miejscu, w którym to coś - jak się wydaje - jest. A przecież sprawa jest prosta jak pogrzebacz. Barbara Blidowa kręciła się na pograniczu polityki i tego, co na Śląsku nazywa się „życiem gospodarczym”, czyli działalności potężnej Mafii Węglowej. Być może zaangażowanie się Blidowej w tę mafię było niewielkie - i to właśnie może tłumaczyć energię, z jaką aferzyści i ich polityczni kumple usiłują zrobić z Blidowej „Niewinną Ofiarę Kaczyzmu-Ziobrzyzmu”. Być może tyko dwa lub trzy razy pomogła przepchnąć w Sejmie jakąś potrzebną mafii ustawę, być może tylko coś-tam-coś-tam w Warszawie „załatwiła” i być może w porównaniu z przeciętnym posłem była jako ta lelija biała (przypominam, że śp. Samuel Langhorn Clemens znany jako „Mark Twain” pisał w czasach większej jednak uczciwości; „W Ameryce nie mamy ani jednego środowiska rdzennie przestępczego… z wyjątkiem Kongresu!”…). Ale przecież musiała mieć to coś tam na sumieniu. Pośrednictwo w  przekazaniu łapówki - czyli nie „przyjęcie łapówki” ani nawet „wręczenie łapówki”, tylko poznanie ze sobą zainteresowanych w  skorumpowanej do cna Warszawce nie jest jakimś szczególnym przestępstwem. Najprawdopodobniej otrzymałaby jakiś wyrok z zawieszeniem. Jednak niewinni ludzie nie popełniają samobójstwa tylko dlatego, że o szóstej rano przychodzi do nich policja z nakazem rewizji. By być ścisłym: bardzo rzadko zdarzało się to nawet, gdy po kogoś przychodziło GeStaPo czy NKWD. A w Trzeciej Rzeczypospolitej, nawet pod rządami p. Zbigniewa Ziobry (straszny człek, nawiasem pisząc!), groził jej co najwyżej dwuletni „areszt wydobywczy”. Barbarę Blidową znałem zresztą osobiście - i znacznie lepiej, niż przeciętnego posła, bo kilka razy się z Nią spotykałem jako prezes Stowarzyszenia Poszkodowanych Mieszczan Warszawskich, gdy Ona była - już nie pamiętam: ministerką Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa albo prezeską Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast? Mam dość bogate doświadczenie z kobietami i z pewnością była to osoba ukrywająca starannie swoje uczucia - ale je mająca. Osoba o bardzo etycznych podstawach - która dostała się w chore środowisko. I nie wyszła z niego nie ochlapana błotem. Powiedzmy bowiem jasno: państwowe górnictwo to jedna wielka mafia. Dlatego właśnie „nie daje się” go sprywatyzować. Tu kradnie się potworne pieniądze, a zamieszani w to są nie tylko ludzie z SLD, ale i z AW”S” i wielu innych środowisk. Prasa nazywa p. Barbarę Kmiecikowi „Alexis polskiego górnictwa" - ale pamiętajmy, że serialowa Alexis tak naprawdę też nie była najważniejsza w branży. Tam inni Szatani są czynni - i p. Kmiecikowa to tylko dziewczynka na posyłki, której polecono coś-tam załatwić przez Barbarę Blidową. Dlatego wysiłki mafii idą kierunku ukarania każdego, kto ośmielił się podnieść zbrodniczą rękę na mafię. W tym celu potrzebne jest absolutne wybielenie Blidowej - a najlepiej Jej kanonizacja, jako Świętej. Ale przede wszystkim surowe ukaranie „winnych” - czyli ludzi, którzy ośmielili się podnieść rękę na Mafię. Problem WCzc. Zbigniewa Ziobry i Jego ludzi polegał na tym - i dlatego tak starannie niszczył swój komputer i swoje karty telefoniczne - że w ten proceder zamieszane były ważne osoby z tzw. „centro-prawicy”. Musiał On wykonać koronkową robotę: tak uderzyć w ludzi SLD (wedle mojej wiedzy: ok. 2/3 tej mafii…), by nie pogrążyć ludzi finansowo wspierających również i AW”S” i PiS - a niektórych po prostu będących w ich władzach. Bo każda mafia stara się umieścić swoich ludzi we wszystkich partiach politycznych. P. Ziobro nie jest - delikatnie pisząc - człowiekiem zbyt inteligentnym. Spadło na Niego zapewne zbyt trudne zadanie. Być może: niemożliwe do wykonania bez podważenia stabilności całej tej (tfu!) „Rzeczypospolitej z esbeckiego nadania”. Jeśli „Komisji Kalisza” uda się wpoić w ludzi przekonanie, że „ośmiu funkcjonariuszy ABW skrzywdziło niewinną Barbarę uporczywie Ją śledząc” - to obalenie III RP stanie się jeszcze trudniejsze! JKM

Co w SALONie myślą o Wspólnocie i Unii? Ja uwielbiam salony. Niestety: p. Waldemar Łysiak ma całkowitą rację: polski "salon" został opanowany przez swoistą arystokrację, być może - ale zgniłą, zdegenerowaną. Diabli wiedzą, czy gangrena nie zaszła tak daleko, że potrzebna będzie kontr-rewolucja? A może nawet - okropna, krwawa i pozornie bezsensowna - rewolucja; sensowna o tyle, że organizm pozbywa się chorej tkanki. Publicyści „centro-prawicy” plują na salon, bo są d***kratami - my, Prawica, plujemy - bo opanowany przez degeneratów. Mimo to p. Igor Janke przekornie otworzył blogowisko p/n „Salon24” - i salonowcy i kandydaci na salonowców tam się plasują. Z okazji 5-lecia Anschlußu do WE (WA) w „ANGORZE” dał przegląd wypowiedzi bloggerów na ten temat. Celowo lub z lenistwa wybrał wszystkie trzy właśnie z „Salonu24” - otrzymując mało reprezentatywny zestaw. Polemizowałbym z tym w „ANGORZE” - niestety: objętość na to nie pozwala. Tu mogę zamieścić i teksty, i odnośniki... Sieć jest cierpliwa.. i pojemna. Oto wpisy z trzech wybranych blogów - w odwrotnej kolejności. TREFFNY PUNKT WIDZENIA By żyło się lepiej. W UE... Pamiętam dzień unijnego referendum. Pamiętam nadzieję na lepsze jutro. To dla niej zwlokłem się z łóżka - wówczas jako bezrobotny, pracujący na umowy o dzieło dla różnych instytucji wykorzystujących mnie na różne sposoby. Pamiętam, że nie byłem w tej nadziei sam. Wrzucających kartkę z "TAK" do urny było wielu. Pamiętam starych zgredów agitowanych przez ojca dyrektora, by światłej UE powiedzieć "NIE". Oni już chyba gryzą ziemię, a ja? Dzięki Unii mam firemkę. Własną! Dostałem spore dotacje na rozruch i wiodę sobie normalniejsze życie niż wtedy, gdy kurwiłem się na "umowę o dzieło". Czas chyba powiedzieć "dziękuję". Jeżdżę po kraju samochodem, sfinansowanym m.in dzięki funduszom unijnym i widzę, że na wioskach jakby chłopom wiedzie się lepiej. Znika eternit z ich dachów, a pojawia się blachodachówka. Czy nie fajnie? I nasze miasta też jakby bardziej zadbane. Wszystko to widzę. Pamiętam marazm naszej gospodarki w 2004 roku. I chyba trzeba być ślepcem, by nie widzieć różnic i pozytywnych zmian, jakie dokonały się w Polsce po przystąpieniu do Unii. W tym roku, chcę rozwijać firmę. I już siedzę nad wnioskami. By żyło się lepiej. Nie tylko mnie, bo chcę zatrudnić też ludzi. Na etat. By nie musieli kurwić się jak ja kiedyś - na umowę o dzieło... A teraz WSZYSTKIE komentarze. (WA) ich nie zauważył: Hmmm: „Znika eternit z ich dachów, a pojawia się blachodachówka. Czy nie fajnie?” Bo to przymus i przepisy - a nie chęć czy też posiadanie wolnej gotówki czy też jej nadmiaru. Pozostałe Twoje odczucia są takie same jak z tym eternitem. A co do Twojej firmy - to podaj linka; się zobaczy, co to za firma, zwykły szary człowieku. ;-) Autor: "By nie musieli kurwić się jak ja kiedyś". Kiedyś mówiono, że żadna praca nie hańbi. Chyba także ta na umowę o dzieło. Czyżbyś miał inne zdanie? Ten rodzaj umowy (o dzieło) nie jest czymś hańbiącym, żeby to nazwać tak brzydkim słowem. Tak naprawdę chodzi o to, żeby uniknąć płacenia składek na ZUS, co skądinąd nie jest całkiem uczciwe, ale bywają znacznie większe wykroczenia pracownicze. krzysz 3 313 Trochę o polityce, trochę o normalności. krzysz.salon24.pl Ach wy komuniści ideowi, wam się wydaje że pieniądze spadają z nieba (albo komitetu centralnego, bo w niebo nie wierzycie) "Dzięki Unii mam firemkę. Własną! Dostałem spore dotacje na rozruch i wiodę sobie normalniejsze życie niż wtedy... „Pieniądze na te dotacje to skąd wzięła łunia? Komuś zabrała. „... Oni już chyba gryzą ziemię” Bo może dzięki podatkowi VAT nie stać ich było na wykupienie lekarstw. A pieniądze z VAT drogą okrężną, karmiąc przy okazji paru urzędników, trafiły do towarzysza. Kiedyś komuniści byli szczersi. Brali pistolet, strzelali i sami brali sobie dotacje; teraz potrzeba łunii. Kiedyś ludzie wstydzili się żebrania, dziś chwalą się publicznie że udało im się wyżebrać u władzy parę złotych. meharolnik 44 1681 Głos wolnego rolnika rolnikzdoliny.salon24.pl I czym się chwalisz? Że za cudze pieniądze dobrze ci się żyje? Zgadnij, jak to się nazywa?! Sam nie potrafiłeś na "firemkę" zapracować? Widać jaki "przedsiębiorca" z Ciebie. andisma (rollingpol) 16 404 W rytmie flamenco andisma.salon24.pl Jak się "kurwić", to na całego... Wolę się "kurwić" na umowę o dzieło, niż żyć za cudze pieniądze. Utrzymanek się znalazł - i jeszcze się tym szczyci... A jakby ciocia Kasia nr 2 dawała (kasę) - też by się szczycił. A w sprawie pokryć dachowych: blachodachówka jest po prostu tania. Są lepsze sposoby krycia dachów. Gradacja jest taka: niebo > eternit > dotacja > blachodachówka > ceramika > niebo Piotr Dwojacki 10 9 Widziane z góry Nie muszę dodawać ani słowa! Następny wpis (od niepierwszej naiwnej): OD NIECHCENIA To już 5 lat... Te lata szybko mi minęły, bo z roku na rok czas jakby przyspieszał... Wiele się w moim życiu przez ten czas zmieniło na lepsze. Pamiętam jakie miałam oczekiwania i snułam domysły, jak bardzo wejście Polski do Unii Europejskiej zmieni nasz kraj... Rok temu opisałam dzień, w którym to się wydarzyło, a dziś żałuję tylko jednego - że nie mamy jeszcze €uro. Ale i to jest tylko kwestią czasu, więc jestem o to spokojna. Cieszę się z tego, co już osiągnęliśmy i jakie mamy perspektywy. Wiem, że każdy rok przynosi nowe zyski płynące z przynależności do UE i tak już będzie. Będę więc każdego roku odczuwać to samo przyjemne uczucie dumy i radości, że Polska dołączyła do UE i zyskuje z roku na rok coraz większe znaczenie... Ten tekst mogłaby niepierwsza naiwna napisać równie dobrze z okazji budowy PRL i wejścia do Bratniej Rodziny Krajów Budujących Socjalizm. Wtedy też się dużo budowało - naprawdę!! Ale Komentator wybrał inne porównanie: "To już 5 lat... Te lata szybko mi minęły, bo z roku na rok czas jakby przyspieszał... Wiele się w moim życiu przez ten czas zmieniło na lepsze. Pamiętam jakie miałam oczekiwania i snułam domysły, jak bardzo dojście Adolfa Hitlera do władzy zmieni nasz kraj... Rok temu opisałam dzień, w którym to się wydarzyło, a dziś żałuję tylko jednego - że nie mamy zjednoczonej Europy. Ale i to jest tylko kwestią czasu więc jestem o to spokojna. Cieszę się z tego, co już osiągnęliśmy i jakie mamy perspektywy. Wiem, że każdy rok przynosi nowe zyski płynące z powstania Trzeciej Rzeszy i tak już będzie. Będę więc każdego roku odczuwać to samo przyjemne uczucie dumy i radości, że Austria dołączyła do Rzeszy i zyskuje z roku na rok coraz większe znaczenie... Gerda Schmidt, Wiedeń, 13.12.1938 r.". Niesmaczne i głupie. Tylko na tyle Cię stać?" Anita 164 1869 Od niechcenia anita24.salon24.pl I trzeci wpis: PIEPRZ I SÓL Pięć lat Polski w UE Przeleciało jak z bicza strzelił. Pewnie zaroi się niedługo na S24, i nie tylko, od podsumowań, bilansów, itd. Zwolennicy i przeciwnicy UE i polskiej z nią integracji będą się przekrzykiwać, oskarżać, wyzywać - znaczy będzie świadkami kolejnych nawalanek. Pięć lat temu cieszyłem się, że Polska stała się członkiem UE. Przestałem być emigrantem, stałem się obywatelem zjednoczonej Europy. Dzisiaj mi to zwisa: chcą Polacy być w UE, niech będą, nie chcą, to niech spieprzają. Ja mogę spokojnie znowu być emigrantem. Jak tak słucham i czytam te cale polskie prawactwo, dla którego UE to jedno wielkie pasmo klęsk i antypolskich intryg, to dochodzę do wniosku, że ludziom tym żyło się najlepiej za żelazną kurtyna. No to, jak macie być szczęśliwi, to sobie tę kurtynę postawcie z powrotem. Nikt wam tam się nie będzie narzucał, ani do was emigrował, a od czasu do czasu przyśle się wam parę żywnościowych paczek na święta - i będziecie szczęśliwi jak za starych dobrych czasów, kiedy to żadne „komusze pedalstwo“ z „Jewropy“ wam dzieci nie demoralizowało. Zlikwidujcie państwowe szkolnictwo, podatki i przymusowe ubezpieczenia, pobudujcie czworaki, co by rodziny wielopokoleniowe żyły „po bożemu“ jak dawniej, w miejsce kodeksu karnego wprowadźcie Dekalog, a my, ta straszna zdegenerowana UE, będziemy drżeć patrząc jak u naszego boku z roku na rok rośnie wielka potęga gospodarczo-militarna :-)) Mam tylko jedną prośbę, czy wskazówkę: nie proponujcie tej swojej drogi do szczęścia i dobrobytu innym nacjom - bo zwyczajnie zabiją was śmiechem. Teraz mój komentarz: 1) Facet się cieszy, że przestał być emigrantem; teraz pisze, że Mu wszystko jedno - może być emigrantem... To z czego się cieszył??? 2) To o „antypolskich intrygach” i kurtynie - to nie do nas. Natomiast istotnie: wcale sobie nie życzę, by „ to „komusze pedalstwo“ (i nie tylko „komusze pedalstwo”...) z „Jewropy“ (i nie tylko z "Jewropy") demoralizowało mi dzieci”. 3) Nie wiem, czy facet wie, co to są „czworaki” - natomiast cała reszta przedostatniego akapitu to opis Stanów Zjednoczonych w XVIII i XIX wieku! O ile wiem, wyrosły na "wielką potęgę gospodarczo-militarna" 4) Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni: poczekamy, aż „komuszemu pedalstwu” zaczną na Zachodzie podrzynać gardła muzułmanie... O ile pozwolą na to Chińczycy, którzy tę masę upadłościową właśnie wykupują... JKM

Dwa sety na korcie z Mijalem - wywiad z Antonim Zambrowskim Z Antonim Zambrowskim o jego wspomnieniach pt. "Syn czerwonego księcia" rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert.- Pamięta pan swoje adresy? - Panu zapewne chodzi o adresy wspólne z rodzicami. Pamiętam wszystkie, oprócz pierwszego. Babcia opowiadała, że to gdzieś na Marszałkowskiej. Jako niemowlę matka wywiozła mnie poprzez Wolne Miasto Gdańsk statkiem do Leningradu. Musiało to być na jesieni, gdyż był sztorm na Bałtyku i matka miała chorobę morską. Krzyczała: Kapitan, ostanowitie parochod! (Kapitanie, proszę zatrzymać statek!) Był to rok 1934. Wkrótce po naszym przybyciu do Rosji, 1 grudnia zamordowano Kirowa i to się stało dla Stalina pretekstem do rozpoczęcia epoki terroru. Gdy wróciłem jako nastolatek do Warszawy w maju 1945 roku, to mieszkaliśmy w domu E. Wedla na Puławskiej róg Madalińskiego. Po dwóch latach przenieśliśmy się na Szucha 16, gdzie naszymi sąsiadami byli Władysław Gomułka, Stanisław Mikołajczyk oraz Stanisław Radkiewicz. Ci dwaj mieszkali na jednej klatce schodowej i Radkiewicz opowiadał memu ojcu w mojej obecności na wczasach w Zakopanem, jak przez omyłkę wszedł do mieszkania Mikołajczyka. Sekretarka prezesa PSL na jego widok krzyknęła z wrażenia i wówczas do przedpokoju wybiegł sam Mikołajczyk. Widząc szefa MBP, pomyślał zapewne, że już nadeszła jego godzina, ale Radkiewicz przeprosił za najście i wyszedł. Później mieszkałem jeszcze w willi Mariana Spychalskiego, odsuniętego, a następnie aresztowanego za "prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie". Mieściła się ona w pięknym ogrodzie na terenie MON. Moi koledzy i koleżanki cenili ten teren jako wymarzone miejsce na prywatki, ja natomiast lubiłem chodzić na wieczorowe pokazy filmowe do MON, organizowane co dzień przez marszałka Konstantego Rokossowskiego. Swoje wspomnienia rozpoczynam od adresu moskiewskiego. Był to sławny hotel "Lux" przy ul. Gorkiego 36 (dziś tej ulicy przywrócono tradycyjna nazwę Twerskiej). Stacjonowała tam cała międzynarodowa śmietanka komunistyczna, zatrudniona w aparacie Kominternu (czyli Międzynarodówki Komunistycznej) oraz jego związkowych, rolniczych i młodzieżowych przybudówkach. Lwia jej część - zwłaszcza Polacy - została zgładzona w wielkie czystce zainicjowanej przez szefa NKWD Nikołaja Jeżowa w roku 1937.

- Romanowi Zambrowskiemu udało się przeżyć... - Sekretarz generalny KCKPP Julian Leński zdymisjonował ojca ze stanowiska I sekretarza KC KZMP za jego wielki spektakularny sukces, czyli "Deklarację praw młodego pokolenia" podpisaną wraz z młodzieżą socjalistyczną oraz "Wici". Na jego miejsce mianowano Stanisława Radkiewicza, ps. Pietia - szefa białoruskich komsomolców z KZM Zachodniej Białorusi. Ojca wysłano do kraju na terenową robotę partyjną w Radomiu i Łodzi. Matka została w Moskwie, gdzie kończyła studia w Wojskowej Akademii Lotniczej im. Żukowskiego. Przyszli pewnego dnia po nią NKWD-ziści, ale posiedziała krótko na Łubiance i w więzieniu na Butyrkach, i wróciła do domu. Po latach zwierzyła mi się, że cały czas "na dołku" płakała z rozpaczy, ale nie tyle z troski o los dwóch małych synków, lecz o to, że Romek mógłby uwierzyć, że ona naprawdę była "wrogiem ludu". Psychoza w Moskwie była wówczas taka, że znajomi przechodzili na jej widok na inną stronę ulicy.

- Jesienią 1939 roku trafił pan do Baranowicz. - Już po rozwiązaniu KPP ojciec trafił w ręce policji i wylądował w obozie w Berezie Kartuskiej. Gdy Stalin napadł 17 września 1939 roku na walczącą z Hitlerem Polskę, straż więzienna w Berezie uciekła i więźniowie wyszli na wolność. Ojciec przywędrował do pobliskich Baranowicz i tam dostał posadę w sowieckim urzędzie miejskim. Wobec tego ściągnął nas z Moskwy. Tam też trafiła z Warszawy przez zieloną granicę rodzina matki. W Baranowiczach chodziłem do rosyjskiego przedszkola i tam nauczyłem się czytać, i pisać po rosyjsku. W czerwcu 1941 roku Hitler napadł na Rosję. Ojcu udało się umieścić nas na ciężarówce wywożącej rodziny sowieckich urzędników. W nocy koło Słucka mieliśmy wypadek i ciężarówka nie nadawała się już do dalszej jazdy. Do Bobrujska maszerowaliśmy na piechotę, podwożeni przez wojskowe ciężarówki. Tam załadowano nas do pociągu. Po przesiadce w Homlu zajechaliśmy pociągiem towarowym aż nad Wołgę - do Kujbyszewa, czyli Samary. Cała podróż trwała kilka tygodni. Następnie ciężarówkami wywieziono nas w głąb stepów nadwołżańskich do sowchozu (czyli PGR-u) "Czerwony Październik". Było to już stosunkowo blisko północnego Kazachstanu i w naszej wsi mieszkali również Kazachowie.

- W sowchozie umarł pański brat Sergiusz. - Matka podczas żniw obsługiwała kombajn, więc oddała go do żłobka. Tam niemowlaka napojono nie przegotowanym mlekiem. Na jesieni przeniesiono nas do centrali naszego PGR i tam już podczas zimy znalazł nas ojciec. Jego sowieccy szefowie uciekli z Baranowicz bez uprzedzenia i on maszerował przez całą Białoruś per pedes. W głębi Rosji odnalazł swego partyjnego szefa i przyjaciela Alfreda Lampego i za jego pośrednictwem ustalił nasz adres. Został nauczycielem w naszej szkole podstawowej, do której i ja trafiłem na wiosnę. Później ojca przeniesiono jeszcze dalej w step - do innego PGR, gdzie został dyrektorem szkoły podstawowej. Matka była nauczycielką. Tam ukończyłem pomyślnie II oddział (klasę). Tam też urodził się mój najmłodszy brat Witold. Natychmiast po jego urodzeniu się ojciec zgłosił się na ochotnika do I dywizji im. Tadeusza Kościuszki w Sielcach koło Riazania. Na jesieni 1943 roku ojcu udało się przenieść nas do miasta - do Kujbyszewa, czyli Samary. Tam ukończyłem III oddział rosyjskiej szkoły podstawowej. Matka została etatową przewodniczącą Zarządu Obwodowego Związku Patriotów Polskich. W lecie 1944 roku zostawiła mnie w pobliskim Stawropolu nad Wołgą w polskim domu dziecka. Miałem tam być jedynie przez lato, ale wkrótce matka wyjechała do ojca do Lublina i dzięki temu ukończyłem IV oddział - tym razem polskiej szkoły. Było to moje pierwsze spotkanie z autentyczną Polską. Zarówno wychowankowie, jak i wychowawczynie pochodzili z Kresów, głównie z Wołynia. Zostali wywiezieni stamtąd podczas pierwszej akcji NKWD 10 lutego 1940 roku. Wywożono wtedy polską inteligencję, urzędników, m.in. leśników oraz osadników wojskowych. Polskie władze nadawały im gospodarstwa rolne na Wołyniu, by stworzyć tam polską przeciwwagę dla ukraińskiego w większości chłopstwa. Doświadczenia bolszewickiej parcelacji majątków obszarniczych, która w ciągu kilku miesięcy 1918 roku wymazała budowany przez stulecia stan posiadania polskiego ziemiaństwa na Ukrainie, podpowiedziały polskim władzom pomysł, by przez osadnictwo stworzyć tam warstwę polskich chłopów. Z wiadomym skutkiem. Koledzy przyjęli mnie z zawinioną przeze mnie rezerwą. Nic dziwnego. Byłem dzieckiem sowieckiego systemu wychowania, Polakiem uznającym wyższość wielkiego narodu rosyjskiego. Byłem więc ideowym przedstawicielem siły, która wywlokła ich z domów, pozbawiła życia bliskich, skazała na poniewierkę i głód. No i byłem ateistą. Na szczęście ten konflikt ideowy nie trwał długo. Już po kilku tygodniach mówiłem płynnie po polsku (z wołyńskim akcentem), na apelach z zapałem śpiewałem "Rotę", a po wysłuchaniu wielu opowieści kolegów o bohaterstwie żołnierza polskiego w wojnie z bolszewikami oraz we wrześniu 1939 roku - wgramoliłem się na dach szopy, aby na ścianie budynku napisać kredą hasło "Niech żyje Polska" oraz "Westerplatte trwa". Nawróciłem się też na katolicyzm.

- Po powrocie do Warszawy połknął pan bakcyla sportu. - Jak wszyscy zdrowi chłopcy w moim wieku. Pływać "pieskiem" nauczyłem się jeszcze w Rosji. Grałem z kolegami z klasy w szkole podstawowej nr 98 przy ul. Grottgera na Dolnym Mokotowie w piłkę nożną, ale najbardziej pasjonowałem się pięściarstwem. Musiałem zrezygnować z uprawiania boksu już jako student, zdyskwalifikowany przez okulistę. Podczas wakacji letnich w Wiśle w 1955 roku nauczyłem się grać w tenisa i pokonałem pewnego dnia tow. Kazimierza Mijala - znanego działacza partyjnego i państwowego, późniejszego przywódcę "stalinowców" w Polsce.

- Pierwszy pana idolem był Josip Broz "Tito". - Widziałem go z bliska na stojącego trybunie w Al. Ujazdowskich w Warszawie. Był bohaterem ruchu oporu, ale zachowywał się bardzo skromnie. Później byłem z ojcem w Jugosławii i tam widać było, że jest autentycznym przywódcą narodowym. A tu nagle wyklęcie przez Stalina! Wiele godzin poświęcił mi ojciec, by przekonać mnie do słuszności decyzji Kominformu. W 1955 roku przeżyłem szok, gdy przeczytałem w dzienniku "Prawda" słowa urzędowych przeprosin Nikity Chruszczowa odwołującego stalinowskie oskarżenia. Już po XX zjeździe KPZR Chruszczow zaprosił go do Moskwy i miałem okazję obejrzeć go z bliska. Do naszej świetlicy w Domu Studenta Uniwersytetu Moskiewskiego prowadzono wszystkie wycieczki zagraniczne, więc przyprowadzono również Tita. Zraził mnie do siebie jeszcze bardziej swą elegancją. W dodatku miał sygnet z brylantem na palcu! Później po latach zmieniłem o nim zdanie, po doświadczeniach rewolucji węgierskiej 1956 roku, nauczyłem się języka serbo-chorwackiego i przeczytałem w jego biografii pióra prof. Vladimira Dedijera, że sygnet z brylantem kupił sobie w Moskwie podczas czystki za pieniądze uzyskane za tłumaczenie "Krótkiego kursu Historii WKP(b)". Miał być lokatą kapitału na czarną godzinę...

- Zupełnie inaczej zareagował pan na "wojnę na górze" w gronie rodzimych komunistów. - Decyzja o usunięciu Władysława Gomułki i zastąpieniu go Bolesławem Bierutem nie wywołała we mnie żadnego poruszenia. A przecież znałem "Wiesława" osobiście, skandowałem jego pseudonim na pochodach, a tu nic. Wszystko wypaliło się we mnie wraz z zerwaniem z Titem.
- Jak to się stało, że studiował pan w Moskwie? - Był to pomysł mego kolegi szkolnego Włodka Wieczorka - syna zamordowanego w Oświęcimiu działacza komunistycznego. Pod jego wpływem jako uczeń klasy maturalnej liceum im. Tadeusza Reytana złożyłem papiery na studia ekonomiczne w Moskwie. Trafiłem na wydział ekonomiczny Uniwersytetu im. Michaiła Łomonosowa. Ukończyłem studia, otrzymując dyplom z wyróżnieniem, broniąc pracy dyplomowej pod tytułem "Zasada zainteresowania materialnego w socjalizmie". Jej promotorem był prof. Anatolij Paszkow, współautor sowieckiego podręcznika ekonomii politycznej, w Polsce popularnie zwanego przez studentów "cegłą".

- Kolega z gimnazjalnej ławki - Dariusz Fikus pozostał w Warszawie. - Przyjaźniłem się z nim oraz jego śliczną siostrą Jolą od VIII klasy szkoły podstawowej. Bardzo często odrabialiśmy z nim lekcje, byłem u państwa Fikusów stałym gościem, pogłębiając ich ciasnotę mieszkaniową. Państwo Fikusowie byli przedwojenną rodziną inteligencką - kulturalni, dowcipni i niezależni w myśleniu. W mojej obecności słuchali przez radio BBC (RWE jeszcze nie było) i omawiali audycje polityczne. Pan Feliks był wybitnym fachowcem, ale przeszkadzała mu w karierze w PRL jego przedwojenna, endecka przeszłość. To zapewne było również przyczyną pozostania Darka na studiach w Warszawie, które zresztą znakomicie wykorzystał. Był on ode mnie starszy, znacznie bardziej dojrzały i potrafił zachować się przyzwoicie w trudnych sytuacjach. Pewnego razu nasz kolega z powszechniaka Zbyszek Łochowski przyniósł do klasy satyryczną odę do Stalina. Za karę przeniesiono go do innej klasy. Gdyby przewodniczącym Zarządu Szkolnego ZMP był nie Darek Fikus, lecz jakiś nadgorliwiec, Zbyszek zapewne odsiedziałby parę lat w więzieniu.

- Pisze pan o panującym w Rosji sowieckiej antysemityzmie. - Objawy napotkać można było na każdym kroku. Rosyjski antysemityzm był zupełnie otwarty i objawiany wyjątkowo arogancko. Gdy słyszę narzekania na polski antysemityzm, uśmiecham się z pobłażaniem. Nawet za moczarowskiej kampanii antysemickiej w latach 1967 - 68 nie było w Polsce tyle antysemickiego chamstwa, co w Rosji.

- W gronie studentów moskiewskich nie brakowało barwnych postaci... - Nie wszystkich wtedy miałem przyjemność poznać. Mieszkałem w jednym domu studenta na Stromynce z Michaiłem Gorbaczowem, z którym już wtedy przyjaźnił się mój kolega z pokoju. O swym pobycie w domu studenta na Stromynce opowiada we swych wspomnieniach również Zdenek Mlynarz - jeden z bohaterów praskiej wiosny 1968 roku. Na zebraniach ziomkostwa wychowywano zarówno mnie, jak i nierozłączną parę filmowców Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego. Im zarzucano zamiłowanie do alkoholu. Gdy Skórzewski w ramach samokrytyki powiedział, że nauczyli go pić koledzy z warsztatu w czasie okupacji, zarzucono mu, iż szkaluje naszą bohaterską klasę robotniczą. Studiowałem na jednym roku z Henrykiem Chądzyńskim - późniejszym znanym dziennikarzem. Adam Kruczkowski został nawet wiceministrem spraw zagranicznych. Gdy ja podczas internowania prowadziłem modlitwę przez zakratowane okno, kolega z celi dogadywał: "Tyle rubli na marne!". Natomiast w roku 1968 w więzieniu mokotowskim współwięzień napisał o mnie żartobliwą piosenkę, a w niej zwrotkę: "Uczono, szkolono po linii, na bazie, lecz wyrosło ono do Moskwy w urazie". Do całej Moskwy - to przesada, ale do Kremla - z pewnością. - Dziękuję za rozmowę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
p11 076
076 Ustawa o dostepie do informacji publicznej
p02 076
P18 076
p34 076
p19 076
076 PROTOKÓŁ przyjęcia granic nieruchomości 01 14
076 , Sofiści
p08 076
nik p 12 076 inwestycje drogowe
p37 076
076 Gatunki filmu fabularnego, III
076 ROZ w sprawie bezpieczeństwa i higieny pracy przy ręczn
F G 076
P25 076
p10 076
P31 076
P20 076
p04 076

więcej podobnych podstron