Rozdział 1
- Chcecie zobaczyć, jak wygląda mój ukochany? - powtarzała Lina, wymachując obrazkiem, który trzymała w ręce.
- No pewnie - uśmiechnęła się Elizabeth. Wytarła dłonie w fartuch, by na pewno mieć czyste i suche palce.
Ostrożnie ujęła czarno - biały obrazek i przyglądała się mężczyźnie. Stał obok jakiejś beczki i patrzył w dal, przed siebie. Fotografia była mała i niewyraźna, nie dało się rozróżnić rysów, poza tym mężczyzna nosił bujną brodę.
- Wędrowny fotograf je zrobił - wyjaśniła Lina. - I właściwie to się nie nazywa obrazek, tylko fotografia. On tak mi pisze w liście. Dałabyś wiarę, że można zrobić coś takiego?
Elizabeth musiała się z nią zgodzić - rzeczywiście trudno uwierzyć. Spojrzała na Kristiana, który wciąż stał w tym samym miejscu.
- A ty nie przyjedziesz zobaczyć? - spytała zdziwiona. - Widziałeś już przedtem taką fotografię!
- E tam, nie ma za bardzo czego oglądać - uciął krótko.
Elizabeth znowu spojrzała na obrazek, Helene pochylała się nad nią.
- No nie, przestańcie się już gapić na tego człowieka. Nie możemy tu sterczeć przez cały dzień! - krzyknął Kristian.
- Co ci się tak nagle zaczęło spieszyć? - zdumiała się Elizabeth, najwyraźniej nie mając zamiaru wypuścić fotografii z ręki. - Jak to mówiłaś, Lina, jak się ten twój ukochany nazywa?
- Andreas Sandberg.
- A, no tak - przypomniała sobie Elizabeth, oddając kartonik.
- No, Kristian, ty też chodź zobaczyć - powtórzyła Helene. Wzięła fotografię od Liny i podsunęła ją Krystianowi. - Może go znasz. Przecież co roku jeździsz do Kabelvaag na zimowe połowy.
- Nie, nigdy go nie widziałem - odparł pospiesznie.
- A może ty, Ole, wiesz, kto to taki? - dowiadywała się Elizabeth.
Parobek studiował podobiznę ze zmarszczonymi brwiami.
- Nie, nie wydaje mi się.
- On nie pochodzi z Kabelvaag - wtrąciła Lina. - On…
W tej samej chwili Amanda wypuściła z rąk talerz, który roztrzaskał się na tysiące drobnych kawałków.
- Przepraszam, przepraszam - powtarzała przerażona. Ja nie chciałam. - Pospiesznie przyniosła szczotkę i zaczęła zmiatać skorupy. - Ja oczywiście zapłacę, potrąćcie mi z pensji.
- Głupie gadanie - zaprotestowała Elizabeth. - Nie będziemy robić sprawy z powodu jakiegoś talerza. Poza tym był stary, z tego kompletu zostały nam tylko dwie sztuki, po prosto sprzątnij to i już.
Lina podbiegła, żeby pomóc Amandzie, a kiedy skończyły Kristian wyją z kuchennej szuflady nóż i kamienną osełkę.
- Mam zajęcia w obejściu - oznajmił.
- Przepraszam, że zapyta - zwróciła się do niego Lina niepewnie. - Ale czy Andreas, mój ukochany, mógłby przyjechać do mnie z wizytą, może na początku jesieni? On, oczywiście, nie chce być ciężarem, będzie pracował we dworze na swoje utrzymanie.
Elizabeth uśmiechnęła się.
- No coś ty! Nie będziemy gościa zmuszać do pracy za łóżko i trochę jedzenia.
- Nie będzie tu odwiedzin żadnych ukochanych - uciął Kristian tak gwałtownie, że Elizabeth podskoczyła.
- Co masz na myśli?
- To, co powiedziałem. Służące nie będą tu przyjmować swoich kawalerów. A poza tym jedna robota goni drugą, to nie jest czas na wizyty.
Z tymi słowami wybiegł, zatrzaskując za sobą drzwi. Helene i Amanda spojrzały po sobie spłoszone. Ole chrząknął.
- Chyba ja też wrócę do swoich zajęć - mruknął, po czym i on zniknął.
- Cóż to za dziwne zachowani, pomyślała Elizabeth.
- On nie miał nic złego na myśli, Lina - powiedziała. - Jest po prostu zmęczonym a zresztą rzeczywiście, tyle tu roboty, że trudno zapraszać gości na dłuższe pobyty. Może innym razem.
Lina skinęła głową, wpatrując się znowu w fotografię,
- To głupie z mojej strony, że spytałam o coś takiego - szepnęła. - Niedługo zaczną się wykopki, potem strzyżenie owiec i uboje, i nie wiadomo co jeszcze.
- Może innym razem - powtórzyła Elizabeth i więcej nie poruszały już tego tematu.
Nadszedł październik. Trudna pora roku, kiedy to bóstwa pogody nie mogą się zdecydować, czy ma być śnieg, czy deszcz. Tego dnia deszcz nieustannie zacinał w szyby, a drzewa w gwałtownych podmuchach wiatru zgniły się aż do ziemi.
Elizabeth biegła właśnie na strych, gdy na schodach zderzyła się z Ane.
- Bądź ostrożniejsza - krzyknęła na córkę, ale złapała ją za rękę, zanim mała zdążyła spaść. - Nie widziałaś czasem Kristiana?
- Maria jest strasznie głupia - poskarżyła Ane, nie zwracając uwagi na pytanie matki. - Ona mówi, że ja wyglądam jak królik!
- Nie, w żadnym razie nie wyglądasz jak królik, i nie mów o ludziach, że są głupi - odparła Elizabeth, zaglądając do kantoru Kristiana.
- Ona mówi, że mam za duże zęby. - Ane pokazała swoje dwa nowe siekacze.
W porównaniu z maleńkimi mlecznymi ząbkami, były rzeczywiście duże. Ale nie na to Elizabeth zwróciła uwagę przede wszystkim. Jeden z przednich zębów zachodził na drugi, dokładnie tak samo jak u Kristiana.
Poczuła, że przenika ją zimny dreszcz. Zauważyła to już wcześniej, ale ostatnio skrzywienie stało się wyraźnie większe. Nigdy przedtem nie przemknęło jej nawet przez myśl, że Ane mogłaby odziedziczyć jakieś charakterystyczne cechy swojego przyrodniego brata. Fakt, że oboje są bardzo opiekuńczy wobec zwierząt, to nic szczególnego, ale to tutaj…!
- Nakrzyczysz na Marię? - spytała Ane.
Elizabeth nie mogła wydobyć z siebie słowa, stała tylko i patrzyła na córkę. Może to się z wiekiem zmieni, myślała z nadzieją, wiedziała jednak, że chyba nie powinna za bardzo na to liczyć. Mogła tylko oczekiwać, że nikt nie zauważy rodzinnego podobieństwa.
-Mamo - denerwowała się Ane, tupiąc ze złością nogą. - Tylko patrzysz, a nic nie mówisz! Masz zamiar nakrzyczeć na Marię, czy nie?
Elizabeth opanowała się i skinęła głową.
- Oczywiście, że z nią porozmawiam.
Szukała jakiejś wymówki, żeby zakończyć tę rozmowę.
- Teraz muszę znaleźć Kristiana - rzekła pospiesznie. - Zanosi się na wichurę, musimy sprzątnąć to, co jest na dworze.
Ane marudziła coś za jej plecami, ale Elizabeth nie usłyszała, co dziecko mówi. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy otworzyła, na progu stał Sigvard, mąż Bergette.
- Dzień dobry i szczęść Boże - przywitał się.
- Ach, to ty? Chyba z Bergette nie dzieje się nic niedobrego? - spytała Elizabeth pośpiesznie, zaniepokojona o ciężarną przyjaciółkę. Do porodu zostały jeszcze cztery miesiące. Dziecko będzie chyba bardzo duże, zgadywała Elizabeth, bo Bergette już teraz zrobiła się gruba.
- Nie, Bergette ma się świetnie. A gdyby coś szło nie tak, to przecież mamy doktora.
Powiedział to z mdłym uśmiechem, który jednak nie obejmował oczu. W jego głosie też brzmiała nuta niechęci. Elizabeth przypomniała sobie tamten dzień, kiedy Bergette zwierzyła jej się, że jest brzemienna. Sigvard stał wtedy za firanką i przysłuchiwał się ich rozmowie. Co jest w tym mężczyźnie? I czego chce ode mnie?
Nagle zdała sobie sprawę, że Sigvard o coś ją pyta. Opanowała się więc i poprosiła, by powtórzył.
- Pytałem o Kristiana. Potrzebuję pomocy, by umieścić łódź w szopie, zanim wichura rozpęta się na dobre. Nie wiesz, gdzie go mogę znaleźć?
- Jest w szopie na łodzie - odparła Ane rezolutnie. - Maria mówi, że jestem podobna do królika - mówiła na tym samym oddechu. - Popatrz tu! - Uśmiechnęła się tak, żeby zobaczył jej zęby.
- Ja myślę, że Maria jest zazdrosna - rzekł Sigvard spokojnie i potargał jasne włosy dziewczynki.
- Jak kto? - spytała Ane, przechylając głowę na bok.
- Bo ty masz takie same zęby jak Kristian. - Wbił spojrzenie w Elizabeth.
A ona zesztywniała. Nagle zaschło jej w gardle. Właśnie o to się przed chwilą tak martwiła.
- No to mamy z Kristianem już dwa podobieństwa - szczebiotała Ane. - Kochamy zwierzęta i mamy takie same zęby. Och, jak się cieszę, muszę mu o tym powiedzieć! Tylko ty mu czasem nic nie mów.
Sigvard nie odpowiedział, ale uśmiech, który posłał Elizabeth, sprawił, że dostała gęsiej skórki.
- To Kristian tego nie wie? - spytał zanim zamknął za sobą drzwi.
- Myślisz, że on nie powie Krystianowi? - zastanawiała się Ane zaniepokojona.
- Nie, oczywiście, że nie - zapewniła Elizabeth w nadziei, że słowa, które wypowiada brzmią przekonująco. Ale głos jej lekko drżał i dłonie zrobiły się lepkie. Musiała je więc wytrzeć o spódnicę.
- Chyba poszukam Marii - oznajmiła Ane. - Poproszę, żeby mi pomogła w pisaniu liter.
Wyglądało na to, że już wybaczyła ciotce tego królika, bo, podskakując radośnie, pobiegła do salonu. Elizabeth wypuściła powietrze z płuc i skuliła się. Co powinna powiedzieć, gdy Kristian wspomniał o podobieństwie jego zębów z zębami Ane? Kurczowo skrzyżowała ręce na piersi, miała wrażenie, że jeśli je puści, to straci równowagę. Mózg wydawał się pusty, żadnej odpowiedzi. Został tylko strach o to, co mogłoby się stać, gdyby cała sprawa wyszła na jaw. Powinna była wyznać mu wszystko na samym początku, jeszcze przed ślubem. Fakt, że tak długo skrywała przed nim tę tajemnice, jeszcze pogarszał sytuację. Jeśli on któregoś dnia dowie się prawdy, będzie musiała jeszcze bardziej się tłumaczyć. Przez trzy lata małżeństwa zdołała to przed nim zataić. Tylko Helene wie, jak było naprawdę, ale ona nigdy jej nie zdradzi. Nikomu nie powie, tego Elizabeth może być pewna.
W tej samej chwili z kuchni wybiegła właśnie Helene.
- Och, moja droga, jakżeś ty mnie przeraziła! - krzyknęła, przyciskając rękę do serca. - Dlaczego tu stoisz? - spytała, przyglądając się z zaciekawieniem Elizabeth,
- Dlaczego, że… nie, to nic, szłam po prostu do kuchni.
Później porozmawia z Helene, kiedy nie będzie taka wzburzona. Helene tymczasem wzruszyła ramionami.
- Muszę pozbierać pranie, które wisi na sznurze.
Pójdziesz ze mną, czy masz inne zajęcia?
Elizabeth ruszyła za przyjaciółką, wdzięczna, że ma coś do zrobienia. Szły pochylone, pod wiatr. Krople rozbryzgiwanej przez wichurę morskiej wody docierały aż do samego domu. Elizabeth spojrzała pośpiesznie w stronę kamienistego wybrzeża, ale nie zauważyła ni Kristiana, ani Sigvarda. Może są w szopie na łodzie, albo przesłania ich jakaś skała. O czym rozmawiają? Czy Sigvard powiedział Krystianowi o swoich podejrzeniach? Nie może przecież wiedzieć, że Leonard był biologicznym ojcem Ane. Może sądzi, że Kristian i ona sypiali ze sobą przed ślubem, jeszcze w czasach, kiedy ona była służącą w Dalsrud, ale z jakiegoś powodu Elizabeth nie powiedziała o ciąży? Sigvard pewnie wierzy, że Elizabeth przyznała się Krystianowi, iż to Jens jej ojcem jej dziecka, a teraz on wyjawi mu prawdę! Co też Kristian pomyśli? Przecież dobrze wie, że on ojcem Ane nie jest.
Wiatr szarpał rozwieszonymi na sznurach ubraniami, spódnice plątały nogi kobiet, ich włosy wysuwały się spod chusteczek i powiewały na wietrze.
- Wiatr porwał moje majtki! - zawołała Helene przekrzykując huk wiatru. - A miała tylko dwie pary!
Elizabeth widziała, jaka zmartwiona jest przyjaciółka.
- Dostaniesz ode mnie nowe - krzyknęła w odpowiedzi. - Takie z koronkami! - Zdjęła resztę prania i podbiegła z powrotem do domu.
- Naprawdę? - spytała Helene, kiedy znalazły się na ganku.
Elizabeth przytaknęła.
- Oczywiście! Zaraz pójdę po nie na strych. A ty możesz zacząć prasować - rzekła i podała jej naręcze ubrań.
W pokoju na strych stała długo przy oknie i wyglądała na dwór. Morze przypomniało kocioł gotującej się wody, skaliste wysepki i szkiery zniknęły pod falami. Nagle przyszła jej na myśl Lavina z Wyspy Topielca. Jak ona sobie tam radzi? Dom musi być bardzo narażony na ataki wichury. Elizabeth wspomniała kiedyś o tym Krystianowi, ale on odpowiedział, że wyspa jest duża, można się tam czuć niemal jak na stałym lądzie, a mała zagroda Laviny stoi od wielu pokoleń i przetrwała różne pogody.
Kiedy Elizabeth była mała, ojciec opowiadał jej, że jeśli morze jest takie wzburzone, jak teraz, to znaczy, że upiory urządzają sobie bal. Wszyscy ci mężczyźni, którzy zginęli na morzu i nie zostali pochowani w poświęconej ziemi, zmieniają się w upiory. Czy z Jensem też się tak stało? Odepchnęła od siebie tę myśl. Nie chciała znowu wywołać bolesnych obrazów jego śmierci w spienionej, lodowatej wodzie. Nie chciała myśleć, że znalazł mokry grób. Chciała go zapamiętać takim, jak był w czasach ich małżeństwa. Kiedy śmiał się do niej i kiedy nazywał Ane swoją małą Elizabeth. Kiedy brał żonę na kolana i mówił, że wygląda niczym anioł i że zawsze będzie ją kochał. Ja kocham Kristiana, myślała Elizabeth, ale tego, co było między Jensem a mną, nic nie zastąpi. Dzieliliśmy wszystko. Również tajemnice.
Próbowała odsunąć od siebie wspomnienia. Jens jest przeszłością - nie żyje. Przez jakiś czas wierzyła, że nie utonął, ale najwyraźniej się myliła. Teraz jest pewna, że Jens zniknął na zawsze, a ona powinna patrzeć w przyszłość.
Kiedy wróciła do kuchni, Kristian już tam był. Stał i rozmawiał z Olem. Opowiadał mu, że wprowadzili łódź do szopy. Próbowała zorientować się po brzmieniu głosu męża, w jakim jest humorze, ale jej się to nie udało. A może Sugvard, mimo wszystko, nic nie powiedział? Nie znalazła jeszcze odpowiedniego wytłumaczenia na wypadek, gdyby Kristian zaczął pytać. Zwilżyła wargi i stanęła obok.
- Z łodzią wszystko poszło dobrze? - zagadnęła.
On spojrzał na nią i skinął głową. Czy pojawiło się coś w jego wzroku? Czy oczy są ciemniejsze niż zwykle?
- Musimy się przygotować na prawdziwy jesienny sztorm - rzekł, ogarniając wzrokiem kuchnię. Lina otarła ręce w fartuch. Były mokre po zmywaniu.
- Co mamy robić? - spytała Amanda.
- Ja i Ole pozbieramy wszystkie najdrobniejsze przedmioty, które znajdują się na dworze. Potem pojedziemy do Sigvarda, żeby tam też pomóc. Obiecałem mu to.
Obaj mężczyźni naciągnęli czapki na uszy i wyszli na dwór.
- Nagrzeje wody, a potem trzeba wygasić ogień w piecu - powiedziała Elizabeth. - Wichura mogłaby wynieść ogień na dach.
- Biedne zwierzęta, które stoją w oborze - westchnęła Ane.
- Radzą tam sobie bardzo dobrze - pocieszała ją Maria. - Są przecież pod dachem.
- Tak, ale jak one się boją. Popatrz tylko na Pusi, jak on jest przerażony! Cały się trzęsie, biedaczek.
Maria zaczęła się śmiać.
- Trzęsie się, co coś ty! On przecież śpi, a jest taki gruby, że nie może się trząść, choćby chciał.
- Ech, jesteś głupia - prychnęła Ane. - Nie widzisz, jak się skulił ze strachu?
Elizabeth nie słuchała sprzeczki dziewczynek. Ane ma już sześć lat, za rok rozpocznie szkołę, w tym wieku to chyba nic dziwnego, że wciąż się przekomarza z Marią.
- Musimy iść do obory - zwróciła się Elizabeth do Amandy, wyjmując robocze ubranie.
Krowy niespokojnie przestępowały z nogi na nogę. Najwyraźniej boją się wichury, pomyślała Elizabeth.
Kristian napełnił wodą wiele beczek stojących tuż przy drzwiach, oszczędzając kobietom najcięższej roboty. Elizabeth tymczasem wkładała siano do żłobów, a Amanda czyściła zagrody.
Ściany skrzypiały i trzeszczały, zwłaszcza w tej części obory, w której stoją krowy. Tutaj też dwie ściany były najbardziej zniszczone i dziurawe tak, że wiatr wył i zawodził w szczelinach między deskami.
- Mam wrażenie, jakby ktoś wołał - powiedziała Amanda ponuro, rzucając płochliwe spojrzenie wokół siebie. Jakby jakiś upiór wrzeszczał znad brzegu - dodała, przysuwając się bliżej Elizabeth.
- Nie ma się czego bać - powiedziała Elizabeth cierpko. - Każdy głupi wie, że upiór nie wyjdzie na brzeg przy takiej pogodzie. A jeśli ktoś myśli inaczej, to już jego sprawa.
Amanda uśmiechnęła się niepewnie, wzięła swoje wiadro i usiadła przy pierwszej krowie. Elizabeth zajmowała się dalej swoją pracą, gdy nagle usłyszała, że Amanda przeklina.
- Piekielna krowa, nie kop w wiadro! - A w chwilę potem: - Czy ty nie wiesz, jakie drogocenne jest mleko, ty głupie bydlę?
Elizabeth wstała ze swojego stołka.
- Zamieńmy się miejscami. Tamta krowa się boi, moja jest spokojniejsza.
W milczeniu zrobiły, co powiedziała. Elizabeth stała, wsłuchując się w dziki łomot wichury. Musiała zgodzić się z Amanda: rzeczywiście wydawało się, jakby jakiś upiór zawodził na brzegu. Podskoczyła, gdy gwałtowny poryw wiatru z wielką siła uderzył w ściany obory.
Amanda zrobiła znak krzyża i otulała się szczelniej chustką.
- Boje się - wyszeptała, spoglądając w górę, jakby w obawie, ze powała spadnie im na głowy.
- Musimy przeprowadzić krowy do piwnicy - oznajmiła Elizabeth stanowczo.
- Co? Do piwnicy w domu? - Amanda podeszła do gospodyni. - To szaleństwo zaczynać teraz coś takiego. Powinniśmy przynajmniej zaczekać, aż Kristian i Ole wrócą.
- Nie możemy sobie na to pozwolić - odparła Elizabeth ostrzej, niż zamierzała. - Tę część obory powinno się naprawić latem, ale nie starczyło czasu na wszystko. Boję się, że sztorm to zawali, a wtedy i krowy zginą. Trzeba je przeprowadzić na dół, do piwnicy i to natychmiast. Sprowadź tu Linę i Helene.
Elizabeth odwróciła się do Amandy plecami i zaczęła odwiązywać pierwszą krowę. Zauważyła, że dziewczynka nie posłuchała od razu, przez parę chwil stała niezdecydowana. W końcu drzwi obory zatrzasnęły się za nią i Elizabeth słyszała już tylko, jak niespokojne zwierzęta przestoją z nogi na nogę. Z drżeniem złożyła ręce do modlitwy.
- Boże drogi, miej nas w swojej opiece. Amen.
Była to prawdopodobnie najkrótsza modlitwa, jaką kiedykolwiek odmówiła, ale nie potrzeba tu więcej słów, uznała, wyprowadzając pośpiesznie krowę z zagrody. Przy drzwiach zatrzymała się. Zwierzę rzucało niespokojnie głową i ostre rogi nalazły się tuż przy twarzy gospodyni. Jak krowa zareaguje na wichurę, Elizabeth wolała nie myśleć. Może to ostatnia rzecz, jaką ona zrobi na tej ziemi - z przerażoną krową nie ma żartów.
Ciągnęła głęboko powietrze. Poryw wichru szarpnął drzwiami i otworzył je z hałasem. Krowa ryknęła i przewróciła dziko oczami. Elizabeth chciała coś powiedzieć, uspokoić zwierzę, ale wiatr porywał słowa. Dławił je, nim zostały wypowiedziane. Pochyliwszy głowę, Elizabeth wolno posuwała się do przodu i z całej siły ciągnęła za sobą linę. Widziała, że w dole morze wściekle tłucze o brzeg. Niczym białe pieniste ściany, fale rozpryskiwały się dopiero przy szopie na łodzie. Panie, ochroń naszą szopę, modliła się w duchu, nagle jednak została szarpnięta gwałtownie w tył, bo krowa zaparła się nogami i stawiała opór. Elizabeth poczuła przeszywający ból w ramieniu, przez moment myślała, że jest poważnie ranna. Ból był niczym ogień, a zoczy trysnęły jej łzy. Pośpiesznie chwyciła linę lewą ręką. W tej samej chwili poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszała przy uchu głos Helene.
- Ty chyba kompletnie zwariowałaś, Elizabeth!
Wracaj do obory i odwiąż następną krowę, tą ja się zajmę.
Elizabeth posłuchała natychmiast. Teraz miała wiatr w plecy, który ją z powrotem w stronę drzwi obory. W środku stała chwilę i próbowała odzyskać oddech. Ostrożnie poruszała ręką, rozmasowała ramię, po czym pośpieszyła do kolejnej krowy. Wkrótce wróciła Helene.
- Zakazałam dziewczynom wychodzić z domu - wykrztusiła, wypychając włosy pod chusteczkę. - To, co robisz, jest śmiertelnie niebezpieczne. Wiesz o tym?
Elizabeth przytaknęła.
- Tak, ale koniecznie. Wracaj do domu, Helene, dam sobie radę sama.
- Rzeczywiście wyglądasz, jakbyś miała poradzić sobie sama prychnęła Helene. - Musimy we dwie wyprowadzać każdą krowę, w przeciwnym razie one nie pójdą.
- Gdyby był czas, zaczekałabym, aż mężczyźni wrócą - tłumaczyła Elizabeth, jakby była winna przyjaciółce jakieś wyjaśnienia.
- Dobrze, dobrze, damy sobie radę tak samo, jak oni - uznała tamta.
- No to zrobione, możemy wracać do domu - odetchnęła Elizabeth, kiedy ostatnia krowa znalazła się w piwnicy. - I chyba sztorm przybiera na sile.
Ujęły się nawzajem za ręce, kiedy wychodziły na dwór, ale zaraz potem musiały puścić, żeby trzymać się mocno ścian domu. Porywy wichury były tak silne, że kobiety posuwały się do przodu z najwyższym trudem. Gdybyśmy czekały, to nawet mężczyźni nie zdołaliby przeprowadzić krów, pomyślała ze zgrozą Elizabeth.
Wiatr szarpał ubraniami i porywał słowa, które kierowała do Helene. W swoim życiu przeżyła już wiele burz i sztormów, ale nigdy takiego jak ten dzisiejszy. Kiedy nareszcie chwyciła się poręczy schodów, poczuła silną rękę obejmującą ją w pasie. Kristian krzyczał jej coś do ucha, ale nie mogła go zrozumieć, zauważyła tylko, że Helene i Ole posuwają się za nimi. W końcu wszyscy znaleźli się na ganku.
- Co wy, do jasnej cholery, robicie na dworze? - wrzasnął Kristian., zrywając z wściekłością czapkę. - Jak można wychodzić z domu w taką niepogodę?
- Przeprowadzałyśmy krowy do piwnicy - oznajmiła Elizabeth?
- Co? - Oczy Kristiana zrobiły się czarne z wściekłości. - Coście robiły?
Helene przesunęła się o krok do przodu, ale Elizabeth powstrzymała przyjaciółkę ruchem ręki.
- Idź zobacz, czy służące zrobiły, o co je prosiłam, Helene. Ole, ty też idź z nią.
Ole zniknął natychmiast, ale Helene wahała się przez moment.
- Rób, co mówię - powtórzyła Elizabeth i przyjaciółka poszła do kuchni.
- Po pierwsze - zaczęła Elizabeth złowieszczo niskim głosem. - Po pierwsze, nigdy, ale to nigdy, nie mów do mnie w ten sposób przy ludziach. Słyszysz? A po drugie, to trzeba było przed najgorszą wichurą wyprowadzić krowy z obory.
- Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, co się mogło stać? - wrzeszczał Kristian, nie ściszają głosu. - Zwierzęta mogły stać spokojnie tam, gdzie stały, a wy powinniście przynajmniej zaczekać, dopóki mu nie wrócimy,
Elizabeth nie przypomniała sobie, że kiedykolwiek przedtem została w ten sposób upokorzona, i to przez mężczyznę, za którego wyszła za mąż. Bała się, że może powiedzieć, coc, czego potem będzie żałować, dlatego milczała. Odwróciła się na pięcie i, zaczerwieniona, wkroczyła do kuchni.
Ole i służące niczym ołowiane żołnierzyki i wpatrywali się w nią. Z pewnością słyszeli każde słowo Kristiana. Elizabeth pośpiesznie sprawdziła, czy ogień w piecu został wygaszony i chociaż widziała, że tak, jednak spytała:
- Wygasiliście ogień na wszystkich paleniskach?
Lina potwierdziła skinieniem głowy.
- Dobrze, to teraz chodźmy do salonu. Przypuszczam, że tam jest cieplej, no i można wygodniej usiąść. To chyba będzie bardzo długi wieczór, a kto wie, czy i nie noc. Wątpię, czy ktoś dzisiaj w ogóle zaśnie.
Ane i Maria siedziały przytulone do siebie na kanapie. One też z pewnością słyszały wymianę zdań między Elizabeth i Kristianem. Usiadła obok nich, a wtedy Ane spytała szeptem:
- Uratowałaś wszystkie krowy, mamo?
Matka skinęła bez słowa głową. W tej chwili do salonu wszedł Kristian. Zajął fotel za żoną, ale nic nie powiedział.
Milczenie może piec boleśniej niż szorstkie słowa, pomyślała Elizabeth i objęła ramionami dziewczynki. Helene tymczasem przyniosła koce.
- Otulcie się - powiedziała, rozdzielając je między zebranych. - Wkrótce zrobi się zimno.
Ole usiadł obok Amandy, Helene przy Line. Tylko Kristian siedział sam. Elizabeth musiała się uśmiechnąć. Dorosły mężczyzna, a zachowuje się jak dziecko.
Służące robiły na drutach, cicho przy tym rozmawiając. Ane pogadywała coś sama do siebie i od czasu do czasu nuciła dziecinną piosenkę. Na dworze szalał sztorm, wiatr wył wściekle. Za oknem przelatywały jakieś gałązki i śmieci. Stary dom trzeszczał i chwiał się w posadach. Chociaż Elizabeth wiedziała, że stoi tu od pokoleń i przetrwał niejedną zawieruchę, to i tak raz po raz przenikał ją nieprzyjemny dreszcz. To siła natury, jakiej dawno nie widzieli. Deszcz dzwonił o szyby, gwałtowne błyskawice rozdzierały niebo, a po każdej z nich słychać było głuchy, przeciągły grzmot.
- Mam wrażenie, jakby jakieś kościste palce stukały w szybę - szepnęła Amanda, patrząc przestraszona przed siebie.
- Przestań, co to za głupie gadanie! - skręciła ją Helene szorstko. - Nie strasz dzieci!
- Przepraszam, nie pomyślałam - wymamrotała Amanda i skuliła się jeszcze bardziej, ale zręczne palce dalej przebierały drutami.
W pokoju długo panowała zupełna cisza. W końcu Maria szepnęła cichutko:
- Elizabeth, ja się boję.
Elizabeth przytuliła siostrę mocniej. Rzadko się zdarzało, aby Maria czyniła takie wyznania. Mała Maryjka, nieustraszona, radząca sobie ze wszystkim! Przeżyła katastrofę łodzi rozbitek przez sztorm. To ona była taka dzielna, że opowiedziała o wstrętnym nauczycielu, który zaczepiał małe dziewczynki. Młodsza siostrzyczka zbyt wcześnie została sierotą i musiała pracować niczym dorosły człowiek. I oto teraz Maria się boi, choć trzeba powiedzieć, że ma do tego prawo.
- Z mamą jesteśmy bezpieczne - szepnęła Ne. Elizabeth pocałowała głowy obu dziewczynek i poczuła, jak dobrze mieć je przy sobie, i córeczkę, i młodszą siostrę.
- O Boże kochany, a co tam u mojej mamy i taty! - Okrzyk Amandy przyszedł tak niespodziewanie, że Elizabeth podskoczyła.
- Spokojnie - odezwał się rzeczowo Ole. - Wasz do, jest osłonięty, sztorm nic mu nie zrobi.
- Jesteś pewien?
- Możesz mi wierzyć.
Elizabeth ze zdumieniem stwierdziła, że Amanda natychmiast się uspokoiła. Musi mieć wielkie zaufanie do Olego, pomyślała.
Ponownie pokój rozświetliła gwałtowna błyskawica i Ane westchnęła cichutko.
- Biedni ci, którzy są teraz w niebie.
Nikt nie uznał, że słowa małej są zabawne.
- U Boga i Jezusa nie ma ani błyskawic, ani grzmotów - odparła Maria.
Co by to było gdyby piorun w coś uderzył, pomyślała Elizabeth przerażona. Wspomnienie tamtego dnia, kiedy Nikoline podpaliła starą szopę na torf, wciąż jeszcze się w niej nie zatarło. Fakt, że nieszczęsna kobieta spłonęła żywcem, potęgował tragedię. Nagle z zamyślenia wyrwali ją jakiś dziwny trzask. Helene zerwała się z miejsca i podbiegła do okna.
- Wichura zawaliła oborę! - krzyczała wstrząśnięta, zasłaniając twarz rękami.
- Odejdź od okna! - wrzasnął Kristian i dwoma susami dopadł do służącej.
W tym samum momencie dziedziniec oświetliła kolejna błyskawica i wszyscy ujrzeli potężną kłodę unoszącą się w powietrzu. Jakby to była niewielka gałązka, sztorm kierował ogromny kawał drewna prosto w okno, przy którym stała Helene.
Elizabeth miała wrażenie, jakby wszystko odbywało się w zwolnionym tempie. Zdążyła zauważyć, że Kristian popchnął Helene na podłogę. Pojawiły się też służące i Ole, a ona sama przycisnęła mocniej do siebie dziewczynki - dla niej najważniejsze buło ochronić je obie.
Kłoda z wielką siłą uderzyła w okno. Przez chwilę Elizabeth miała wrażenie, że rozpadła się cała ściana. Huk przetoczył się z wolna, po czym zaległa złowieszcza cisza.
Ane zaczęła głośno płakać. Ludzie spoglądali po sobie przerażeni. Kiedy Kristian pomagał Helene wstać z podłogi, jego głos brzmiał dziwnie.
- No, mało brakowało. Dopóki sztorm się nie uspokoi, nikomu nie wolno zbliżać się do okna.
Bez protestu wszyscy zgromadzili się w odległym kącie pokoju i rozsiedli się ta, na podłodze. Dzieciom podłożono niedźwiedzią skórę i otulono ciepłymi wełnianymi kocami. Powoli wszyscy się uspokajali.
Tym razem Kristian usiadł tuż obok Elizabeth i objął ją ramionami.
- Wybacz mi - wyszeptał. Wybacz, że zachowałem się jak idiota. To się nigdy więcej nie powtórzy. Ale tak strasznie się o ciebie bałem.
- Zapomnijmy o tym - odparła Elizabeth łagodnie i oparła głowę na ramieniu męża.
Nad ranem porywy wichru nieco osłabły. W końcu Elizabeth wstała, sztywna i zdrętwiała, po wielu godzinach spędzonych w tej samej pozycji. Podeszła do okna, by obejrzeć zniszczenia.
- Tak, sztorm przewrócił oborę - powiedziała właściwie do siebie.
Kristian podszedł do niej i znowu objął ją w pasie, krowy będę stać w piwnicy. Uratowaliśmy je dzięki tobie i Helene.
Tej nocy między mną a Kristianem też trwał sztorm, myślała Elizabeth. Jakoś przez niego przeszliśmy, ale z pewnością będzie ich więcej. Jak to w życiu.
Rozdział 2
W sąsiednich dworach i zagrodach wichura specjalnych szkód nie wyrządziła. Ole miał rację; rodzice Amandy mieszkają w takiej niszy, że gospodarstwo jest osłonięte od wiatru. Nie ponieśli żadnych strat, wiatr zniszczył tylko parę drobnych przedmiotów, pozostawionych na dworze.
W Dalsrud nową oborę postawiono w rekordowym tempie, wielu sąsiadów zgłosiło się ochotniczo do pomocy.
- Jeszcze by tego brakowało - mamrotali pod nosem za każdym razem, kiedy Kristian im dziękował.
Śnieg prawie całkiem ustał. Jeszcze tylko pojedyncze płatki spadały bezszelestnie na ziemię. Stojąca na kuchennym stole lampa rzucała złocistą poświatę na zeszyt, w którym Elizabeth miała zamiar robić notatki. Postawiła obok siebie kubek z kawą i talerzyk świątecznych ciastek. Zanurzyła pióro w kałamarzu, ale nie zaczęła pisać, siedziała tylko zamyślona i patrzyła przed siebie. Wiedziała, że wielu gospodarzy zapisuje informacje na temat pogody, zbiorów i innych spraw. Kristian prowadzi dokładne rachunki, bo Dalsrud to duży dwór, oba sama natomiast zapisuje, co trzeba, na temat zapasów jedzenia. Dzięki temu z roku na rok ma coraz większą wiedzę i wszystkiego jej w domu starcza, bo zawsze wie, ile czego potrzebuje.
Wypiła łyk kawy. Ile trzeba mąki, żeby wyposażyć Kristiana i Olego na zimowe połowy? A co z mięsem i masłem? Do ich wyjazdu nie zostało zbyt wiele.
Elizabeth ugryzła kęs kruchego ciasta, cukier, cukier zachrzęścił między zębami. Myślami powracała do świąt Bożego Narodzenia. Gdyby ją zapytano, co w tym uroczystym okresie lubi najbardziej, bez namysłu odpowiedziałaby, że chwilę, które może spędzić tylko z rodziną. Między świętami a Nowym Rokiem nie ma żadnych cięższych prac, robi się tylko to, co absolutnie konieczne, wszyscy odpoczywają…
- Zastanawiam się, czym Helene się zajmuje w swoje wolne dni. - Amanda siedziała przy piecu z drutami w ręki. Robiła rybackie rękawice dla Olego.
Lina wzruszyła ramionami.
- Zapytaj ją, jak wróci. To nieładnie gadać za czyimiś plecami, kiedy zainteresowany nie może ci odpowiedzieć.
- Nie miałam na myśli nic złego! - W głosie Amandy słychać było złość. - Chodziło mi tylko o to, że kiedy ja mam wolne, to biegnę do domu, do rodziców. Helene przecież nie ma dokąd chodzić, a we dworze też jej nie ma.
- Jak ja mam wolne, to często wybieram się na spacer. Helene z pewnością robi tak samo - rzekła Lina, odgarniając za ucho kosmyk rudoblond włosów.
Elizabeth udawała, że nie słucha ich rozmowy.
Nagle do kuchni z hałasem wbiegła Ane.
- Mamo, czy mogę o coś zapytać?
- No pewnie. Co się dzieje.
- Powiedziałaś kiedyś, że koty muszą mieć takie wąsy na swoich pyszczkach po to, żeby umiały trafić z powrotem do domu, jak wyjdą na przykład do lasu.
- Wąsy? - powtórzyła Amanda.
- No takie włosy nad oczami i przy nosie - tłumaczyła Ane zniecierpliwiona.
Elizabeth przytaknęła.
- Tak, no i co z tymi wąsami?
Ane wierciła się niespokojnie.
- Bo ja się zastanawiam, czy jeśli kot tych wąsów nie ma, to on może i tak wrócić do domu?
Elizabeth miała jak najgorsze przeczucia.
- Ane, co ty tam chowasz za plecami?
- Ja? Nic… - córka kręciła głową tak energicznie, że jasne warkocze tańczyły, uderzając w policzki.
- Pokaż mi to zaraz - zażądała Elizabeth.
Ane bardzo niechętnie wyciągnęła rękę, w której trzymała niewielkie hafciarskie nożyczki i pęczek kocich wąsów.
Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, do kuchni wszedł Ole, tupiąc głośno, i Ane uciekła. Porozmawiam z nią później, pomyślała Elizabeth z westchnieniem.
- Proszę, macie tu obiad - oznajmił Ole, stawiając na kuchennym stole drewniane wiadro pełne ryb.
- Oj, jakie piękne karmazyny! - krzyknęła Lina położyła jedną czerwoną rybę na blacie. - Ziemniaki z masłem i świeży karmazyn! Mnian, mniam, już się cieszę.
Amanda wstała z miejsca,
- A co tutaj masz? - spytała, podnosząc rękę Olego w górę. - Coś ty sobie zrobił?
- Nic, to tylko skaleczenie, haczyk na ryby wbił mi się w ciało, szarpnąłem za mocno i patrz! Ale nie ma się czym przejmować.
- Ty krwawisz - stwierdziła Amanda.
Elizabeth podeszła bliżej.
- Niech no zobaczę… - wykrztusiła ochryple.
Między palcem wskazującym i kciukiem chłopaka zobaczyła głębokie rozcięcie, na szczęście ciekłą z niego świeża krew. Elizabeth słyszała, że to dobrze. Mimo wszystko serce ścisnęło jej się boleśnie. Długo oglądała rękę Olego, by mieć pewność, ze rana się nie zaczerwieniła i niej sta zaogniona.
- Trzeba założyć opatrunek - rzekła w końcu. - Dzisiaj będę skaleczenie oglądać jeszcze kilka razy.
Służący spoglądali po sobie zdumieni.
- Przecież mała ranka nie może być aż taka niebezpieczna - protestował Ole.
- Mój tata też wbił sobie tylko haczyk pod skórę - odparła Elizabeth, patrząc mu uporczywie w oczy. - Szybko dostał zakażenia krwi i umarł.
Ole skinął głową.
- Tak, pamiętam mówiłaś o tym.
Elizabeth widziała, że grdyka porusza mu się niespokojnie, kiedy przełykał ślinę.
- I trzymaj się z daleka od obory, dopóki rana się nie zagoi - poleciła stanowczo.
- Ale dlaczego?
- Słyszałam, że krowi nawóz i w ogóle gnój jest bardzo niebezpieczny przy skaleczeniach - odparła, wyjmując słoik z maścią i czyste szmatki.- Amanda. Załóż mu opatrunek. Ja idę do obory.
Na korytarzu poczuła, że kolana się pod nią uginają i opadła na stołek. Panie Boże, chroń Olego przed chorobą, modliła się w duchu.
- Dlaczego ty tu siedzisz?
Nieoczekiwanie stanęła przy niej Maria.
- Musiałam po prostu odetchnąć - odparła, wstając wolno. A gdzie Ane?
- W salonie. Rysuje.
- No to ty chodź ze mną do obory.
- Pomyśl, że od wiosny będę miała już tylko dwa lata do konfirmacji - powiedziała Maria, kiedy szły przez dziedziniec. - Tak strasznie się cieszę, że aż mam łaskotki w żołądku.
Elizabeth mruknęła coś w odpowiedzi. Myślami wciąż jeszcze była przy Olem. Ludzie ciągle się kaleczą, zwłaszcza mężczyźni, a tylko raz się zdarzyło, że ktoś od tego umarł. Mimo wszystko nie mogła się pozbyć bolesnego pieczenia w piersi, choć wiedziała, ż pewnie wszystko dobrze się ułoży.
- Wtedy będę mogła w końcu nosić długą suknię i wysoko upięte włosy, a nie te dwa głupie warkoczyki.
Elizabeth wpuściła siostrę przed sobą do obory i przyjrzała jej się pospiesznie. Maria zawsze była drobna i chudziutka, ostatnio jednak zaczęła nabrać pełniejszych kształtów. Robi się podobna do mamy, pomyślała starsza siostra. Mama była postawną kobietą. Poza tym Maria odziedziczyła po niej karnację: ciemne włosy i niebieskie oczy.
- Dlaczego mi się tak przyglądasz? - zdziwiła się Maria, sięgając po wiodły do gnoju.
- Zdałam sobie sprawę, że robisz się podobna do mamy.
Maria skrzywiła nos i Elizabeth musiała się uśmiechnąć. Żadna dziewczynka w tym wieku nie chce być podobna do matki. Wiedziała o tym od dawna.
- Masz jej karnację, moja kochana siostro mówiła dalej z czułością. - Podobno za młodu mama była prawdziwą pięknością, ale ciężka praca wcześnie ją zniszczyła.
- Praca nikomu nie szkodzi - odparła Maria zdecydowanie, wzięła wiadro do mleka i usiadła przy pierwszej z brzegu krowie.
Rozmowa powoli schodziła na inne tematy. Jedna dziewczyna w szkole jest strasznie ładna, opowiadała Maria, a inna to stale się podlizuje nauczycielowi. Ale jest też kilka koleżanek naprawdę sympatycznych.
Elizabeth cieszyła się, że siostra chce jej opowiadać o tym, co ją interesuje. Nie wszystkie starsze siostry i nie wszyscy rodzice mają tyle szczęścia, pomyślała.
Jakiś czas potem poszła do rzeki, by przynieść wodę i po drodze zobaczyła wracają do domu Helene. Przyjaciółka biegła lekko, jak uskrzydlona, obracała się raz po raz, niczym w tańcu, o podśpiewywała sobie pod nosem. Elizabeth postawiła wiadra na śniegu i jej pomachała.
- Czy zdarzyło się coś wyjątkowego, że jesteś taka zadowolona?
- Nie mam tam nikogo? - odpowiedziała Helene pytaniem, wskazując głową oborę,
- Tylko Maria, ale zaraz kończymy.
- Poznałam mężczyznę - zaczęła Helene w chwile później, kiedy usiadły obie na stołkach pod ścianą obory. Tak blisko sobie, że dotykały się kolanami.
- Mężczyznę? No to mów! Jak wygląda? Czy jest dla ciebie dobry? Skąd on…?
Helene położyła jej palec na wargach i wybuchnęła śmiechem.
- Nie wszystko naraz! Po kolei. Pracuje jako parobek u Ottara w Vika. Mieszka tam od kilku miesięcy, ale pochodzi z innej części Lofotów. Nie pamiętam już skąd, ale to bez znaczenia, spotkało go straszne nieszczęście, wiesz, bo wpadł w takie długi, że w końcu lensman zajął mu gospodarstwo. - Helene uśmiechała się ze smutkiem. - Ale wciąż ma nadzieję, że zdoła odłożyć tyle pieniędzy, żeby kupić nowe. A na imię mu Pål. I ma czterdzieści trzy lata.
- Czterdzieści trzy lata? - krzyknęła Elizabeth. - Toż on mógłby być twoim ojcem!
Jedna z krów odwróciła głowę i przez chwilę wytrzeszczała czarne oczy, zanim znowu skupiła uwagę na jedzeniu.
- Wiek nie ma żadnego znaczenia, jeśli ludzie się kochają - odparła Helene.
- Przepraszam, Helene, byłam po prostu zaskoczona. Oczywiście, lata nie odgrywają żadnej roli.
- Pål był już raz żonaty, ale dzieci nie miał. Teraz jest wdowcem - dodała. Szeroki uśmiech rozjaśnił jej twarz, kiedy mówiła dalej:
- Jest taki opiekuńczy i miły. Mówi mi tyle pięknych rzeczy i… - umilkła zaczerwieniona.
- Czujesz łaskotki w żołądku i pulsowanie w koniuszkach palców, kiedy na niego patrzysz? - spytała Elizabeth.
Helene podniosła wzrok.
- Tak, ale skąd wiesz?
- Dwukrotnie wychodziłam za mąż i powiem ci, że jeśli coś takiego czujesz, to na pewno jesteś zakochana.
- To jest coś więcej niż tylko zakochanie - rzekła Helene z powagą. - Ja z Pålem chciałabym spędzić resztę życia - umilkła na moment. - Czy to można wiedzieć tak wcześnie?
- Myślę, że tak - odparła Elizabeth i poklepała przyjaciółkę po ręce. - Gratuluję ci. Zasługujesz na miłość.
- Dziękuję. - Helene przyglądała jej się uważnie. - Czy ciebie coś dręczy? - spytała.
- Tak. Niepokoję się o Olego.
- A co się stało?
- Skaleczył się haczykiem na ryby - odparła Elizabeth zatroskana. - B0ję się, żeby nie wdał się zakażenie krwi.
- Jak u twojego ojca?
- No właśnie.
- Nie martw się na zapas - pocieszała Helene. - Wieczorem sprawdź jeszcze, czy rana nie jest zaogniona. Jak nie, to możesz być spokojna. Ale teraz chodźmy, bo zamarzniemy na śmierć.
- Ty idź, ja zaraz skończę z obrządkiem i też przyjdę.
Elizabeth uśmiechała się, wracając do Marii ponure myśli się ulotniły.
- Chciałabyś, żeby wszyscy domownicy dowiedzieli się o Pålu? - spytała jakiś czas potem przyjaciółkę.
Tamta w milczeniu skinęła głową, wobec czego Elizabeth zwróciła się do służących.
- Nastawcie wody na kawę, bo będziemy mieć uroczystość. Nasza Helene znalazła sobie kawalera.
Helene uśmiechnęła się niepewnie, zaczerwieniona niczym słoneczko o zachodzie.
- Elizabeth, no co ty! - protestowała. - Nie musiałaś mówić tego w ten sposób!
Kiedy wszyscy zebrali się przy wielkim kuchennym stole, Elizabeth poczuła, że spokój spływa na nią niczym miękka, wełniana zasłona. Popijała kawę małymi łykami, głosy domowników szumiały jej w uszach. Jaka to uroczysta chwila, pomyślała i zapragnęła, by takich chwil było więcej.
Wieczorem Elizabeth zrobiła ostatni obchód wszystkich pomieszczeń, żeby sprawdzić, czy łojowe świece i naftowe lampy zostały pogaszone. Strach przed pożarem nosiła w sobie od dzieciństwa.
Wracała już na górę, żeby się położyć, kiedy przypomniała sobie o skaleczeniu Olego. Zbiegła więc na dół, włożyła gruby sweter i wyszła z domu.
- Mam nadzieję, że jeszcze nie śpi - mruknęła sama do siebie, kierując się w stronę izby czeladnej. Z daleka zobaczyła światło w oknie. Chciała zapukać w szybę, żeby dać znać, że idzie, i nagle stanęła jak wryta.
Najpierw pomyślała, że wzrok ją myli. To przecie nie może być… Ależ tal, to Amanda i Ole, który…
Elizabeth zakryła dłonią usta, by stłumić okrzyk. Służąca opierała się plecami o ścianę, a Ole stał przed nią ze spodniami wokół kostek. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, co robią, choć Elizabeth nie mogła pojąć, że to możliwe. Nie w takiej pozycji! Dziewczyna oplatała udami biodra parobka, a on podłożył ręce pod jej pośladki.
I to Amanda! Ma przecież dopiero szesnaście lat, jest chudziutką małą dziewczynką, która chyba jeszcze nie bardzo wie, co się dzieje między kobietą i mężczyzną.
Zaszokowana gospodyni biegiem wróciła do domu. Na korytarzu opadła na jakiś stołek. Myśli wirowały jej w głowie. Amanda miała rozpiętą bluzkę, widać buło małe, jędrne piersi. Uda nie należały już do dziewczynki, raczej do młodej kobiety, która dobrze wie, czego pragnie. To było oczywiste, sposób w jaki odrzucała w tył głowę, jakby prosiła o więcej.
Elizabeth musiała po prostu przyjąć do wiadomości, że Amanda dorosła.
Nie umiałaby powiedzieć, jak długo tak siedzi, ale była bardzo zamarznięta, kiedy drzwi się otworzyły i w progu stanęła Amanda. Mrużyła oczy, twarz miała czerwoną, ale opanowała się szybko i spytała:
- Dlaczego ty tu tak siedzisz?
Pytanie było takie nieoczekiwane, że Elizabeth nie wiedziała, co powiedzieć. Poczuła się jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku,
- Wydawało mi się, że nie zgasiłam jednej świecy - skłamała. - A byłam taka zmęczona, że usiadłam, żeby chwilę odpocząć.
Wstała i chciała iść na górę, gdy Amanda zaczęła tłumaczyć:
- Byłam w czeladnej, u Olego. Skaleczenie wygląda bardzo dobrze. Chyba zaczęło się już goić, ale na wszelki wypadek zmieniłam mu opatrunek.
- Świetnie. Dobranoc, Amando.
Wbiegła na schody. Służąca mówi prawdę, poszła pewnie obejrzeć ranę. W takie sprawie by nie zmyślała. Nie ma powodu. A potem jedno pociągnęło za sobą drugie.
Kiedy wślizgnęła się pod kołdrę i przytuliła do Kristiana, żeby się rozgrzać, poczuła, że wraca jej spokój. I, dzięki Bogu, z Olem też wszystko dobrze.
Rozdział 3
Nowozakupiony kalendarz pokazuje, że nastał rok 1878. styczeń zaczął się wielkimi opadami śniegu. To trudna pora roku i do wiosny jeszcze daleko. Elizabeth próbowała się pocieszać, że czas mroku wkrótce minie i znów wyjrzy słońce, ale wiedziała, że trzeba będzie długo czekać, zanim zacznie się wznosić wysoko na niebie.
Tymczasem mężczyźni szykują się do wyjazdu na zimowe połowy. Elizabeth każdego roku bała się tego tak samo. Nigdy chyba do tego nie przywyknie, zawsze będzie w tym czasie żyć z duszą na ramieniu. To okropne. Kobiety zostają same i nigdy nie wiedzą, czy któryś z bliskich nie zginie na morzu.
Wczesnym rankiem Elizabeth szła przez dziedziniec. Jedną ręką podtrzymywała uniesioną spódnicę, w drugiej zaś miała duży ser.
Nagle spostrzegła jakiegoś jeźdźca, pędzącego galopem w stronę Dalsrud. Przystanęła i, mrużąc oczy, wypatrywała w szarym świetle poranka. Dreszcz strachu przenikał jej ciało. Kto to może być? - zastanawiała się. Czekała, dopóki koń się przed nią nie zatrzymał.
- Bergette rodzi i ty musisz tam natychmiast jechać! - wykrztusił chłopak. Nad koniem unosił się biały obłok pary.
Upłynęła chwila, zanim Elizabeth pojęła sens słów posłańca. Bergette ma jeszcze miesiąc do porodu - czyżby więc się pomylili? Nie, kiedy ostatnio odwiedziła przyjaciółkę, ta powiedziała, że dopiero co badał ją doktor i oznajmił, że dziecko przyjdzie na świat w lutym. I wtedy też Bergette potwierdziła raz jeszcze, że to Elizabeth musi być przy porodzie, nikt inny. Bo ona tylko do Elizabeth ma zaufanie.
Zwilżyła wargi i długo wpatrywała się w parobka.
- Długo jest chora?
- Całą noc - chłopak otarł nos rękawem kurtki.
- Całą noc? - powtórzyła Elizabeth, zdumiona i rozgniewana zarazem. - To dlaczego nikt mnie wcześnie nie zawiadomił? - Nie czekała odpowiedzi. - Zeskakuj z konia i pomóż mi wsiąść - rozkazała.
Chłopak z wahaniem zsunął się z końskiego grzbietu i patrzył na nią pytająco. Elizabeth położyła ser na śniegu.
- Długo masz zamiar tak stać i się gapić? - warknęła. - Pomóż mi wsiąść, powiadam!
Ugięła kolano i chwyciła się końskiej grzywy. Parobek podparł jej kolano złożonymi rękami i podsadził energicznie.
Elizabeth poczuła, że ciało jej wiotczeje ze strachu. Kiedyś, w młodości, oboje z Jensem sprowadzili konie z pastwiska. Jens przekonał ją, żeby się przejechała, a ona bez wahania na to przystała. Ale teraz jest zupełnie inaczej, nikt jej nie ochrania, a czas nagli.
Niewykluczone, że jej lęk udzielił się też koniowi, bo zwierzę nerwowo obróciło się parę razy w koło i niespokojnie potrząsało głową.
- Może pani gospodyni powinna wziąć sanie…
- Wejdź do domu i powiedz Krystianowi, że pojechałam - przerwała mu, kierując kona ku drodze. - I weź ten ser.
Widywała i Kristiana i Olego, jeżdżących na oklep, i wtedy wydawało jej się to bardzo proste. Ale zupełnie inaczej jest, kiedy siedzi się na takim wielkim zwierzęciu. Czując każdy poruszający się pod sobą mięsień. Koń ruszył lekkim kłusem. Przez chwilę Elizabeth podskakiwała, przesuwając się niebezpiecznie to w prawi i w lewo. Była pewna, że skończy tę podróż boleśnie poobijana, albo spadnie, zanim znajdzie się na drodze. Potem jednak przycisnęła uda i łydki do ogromnego zwierzęcia i powoli odnajdywała właściwy rytm.
Nabierała odwagi. Dam sobie radę, myślała. Kontrolując sytuację, wkrótce będę przy Bergette.
- Teraz spróbuj mnie zrozumieć - przemawiała do konia. - Nie przywykłam do takiego sposobu podróżowania, ale czas nagli. Bergette mnie potrzebuje. Ona i jej dziecko.
Koń położył uszy po sobie, jakby słuchał jej słów. Elizabeth cmoknęła, popuściła cugle, piętami lekko szturchnęła koński brzuch. I wkrótce ruszyli galopem. Włosy wysuwały się spod chustki i powiewały na wietrze, śnieg pryskał spod końskich kopyt. Kobieta miała poczucie, jakby byli jednością, ona i zwierzę, kiedy tak mknęli po przysypanej śniegiem drodze.
Elizabeth ufała, że wierzchowiec się nie potknie, wczepiła się jeszcze bardziej w jego grzywę, pochyliła ku przodowi i pognała:
- Jazda, jazda, szybciej! - krzyczała, mocno obejmując koński brzuch nogami. Musiała przymknąć oczy, bo śnieg spod kopyt ciął ją po twarzy.
Żeby tylko Bergette jakoś wytrzymała, myślała zrozpaczona. Dlaczego, na miłość boską, nikt przez całą noc mnie nie wezwał?
Chłopak, który został w Dalsrud, zobaczył, że jedna ze służących wyszła na ganek. Jaka ładna, rzekł w duchu; rudoblond włosy, zadarty nosek obsypany piegami. Podszedł z wahaniem, żeby oddać ser. Dziewczyna spoglądała zdziwiona to na niego, to na znikającą na drodze Elizabeth.
To ci dopiero baba, ta Elizabeth Dalsrud, pomyślał parobek. Nigdy jeszcze nie widział kobiety jeżdżącej konno, a już na pewno nie w taki sposób. Może Sigvard miał rację, mówiąc, że tkwią w niej siły, jakichś chrześcijanie przeważnie nie mają. Ze zgrozą przypomniał sobie, co słyszał w nocy, Bergette krzyczała we bólach i błagała męża, by posłał po Elizabeth, ale on protestował.
- Nie chcę tu widzieć tej czarownicy - powtarzał. - Parobek pojechał do doktora.
Ale niedługo wrócił z wiadomością, że doktora nie ma w domu. Sigvard jednak obstawał przy swoim: w takim razie trzeba wezwać którąś z sąsiadek, bo Elizabeth nigdy nawet nie tknie jego dziecka! Słyszał podobno, że ona zajmuje się czarami, że umie zaglądać w przyszłość i uwalniać ludzi od bólu. Taka poganka nigdy więcej nie przekroczy progu jego domu.
Wtedy Bergette zaczęła krzyczeć, że jeśli on natychmiast nie sprowadzi tutaj Elizabeth, to będzie tego żałował do końca życia.
- Wejdź do środka i ogrzej się trochę, zanim ruszysz w dalszą drogę - przerwała jego zmyślania służąca. - Jeśli Elizabeth ma tam pomagać przy porodzie, z pewnością zajmie to sporo czasu - dodała, ruszając przodem.
Służąca najwyraźniej wcale nie jest zdziwiona tym, że gospodyni jeździ konno niczym chłop, pomyślał i postanowił nie mówić, co słyszał w nocy.
Elizabeth trzęsła się cała, kiedy koń wpadł na dziedziniec. Pospiesznie zsunęła się na ziemie, ale musiała przytrzymać się zwierzęcia, żeby nie upaść. Kolana miała jak z waty.
Z obory wyszedł młody mężczyzna. Podała mu lejce, mówiąc.
- Wasz parobek został w Dalsrud, z pewnością niedługo wróci.
Ruszyła ku domowi, ale cały czas czuła na sobie jego wzrok.
Ponieważ na ganku nikt na nią nie czekał, otworzyła pierwsze z brzegu drzwi i zajrzała do dużej, bardzo przytulnej kuchni. Stojąca przy piecu służąca mieszała coś w wielkim garnku.
- Gdzie jest Bergette? - spytała Elizabeth.
- Ona jest… ale ja nie wiem, czy…
Elizabeth głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Przysłano po mnie żebym jej pomogła. Więc najlepiej mnie do niej zaprowadź.
- Gospodyni leży w pokoju na strychu - szepnęła dziewczyna ledwie dosłyszalnie, nie odrywając oczu od podłogi.
Elizabeth pobiegła na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Nagle przystanęła, bo w nią spod przymrużonych powiek.
- Bergette czeka na ciebie. Leży tutaj.
Elizabeth nie odzywała się ani słowem. Minęła go i weszła do pokoju.
Tam, na podwójnym łożu, leżała zapłakana Bergette. Włosy miała potargane, koszulę mokrą od potu. Elizabeth dotknęła chłodną dłonią jej policzka, a wtedy rodząca chwyciła ją z całej siły.
- Boże najukochańszy, dziękuję, dziękuję, że nareszcie jesteś, Elizabeth - szlochała. - Ja się tak strasznie boję, a doktor wyjechał i wszystko idzie nie tak jak trzeba…
- Dobrze, już dobrze, pocieszała ją Elizabeth. - Uspokój się, Będzie dobrze, zobaczysz.
Nie spieszyła się, spokojnie rozmawiała z chorą, zdając sobie sprawę, że Sigvard wciąż stoi za drzwiami.
- Niech któraś ze służących przyniesie tu świeże prześcieradła i czystą koszulę - zwróciła się do niego, - I niech nagrzeją wody. Potrzebny też będzie dzbanek zimnej wody i jakieś szmaty.
Sigvard wyszedł bezszelestnie, jego twarz nie wyrażała niczego. Elizabeth przeniknął dreszcz grozy, ale starała się o tym nie myśleć i skupić się wyłącznie na porodzie.
- Najpierw muszę sprawdzić, jak duże jest rozwarcie - powiedziała, odsuwając kołdrę. - Trochę jeszcze trzeba będzie poczekać - oznajmiła po krótkim badaniu.
- Nie, ja dłużej tego nie wytrzymam - rozpaczała Bergette w panice.
- Uspokój się, wszystko będzie dobrze. I powiedz mi, czy wody już odeszły?
Bergette pokręciła przecząco głową.
- Bardzo dobrze. W takim razie będziesz mogła pospacerować trochę po pokoju.
- Czy ty zwariowała?
- Nie, ani trochę, ale odebrałam wiele porodów i sama też wydałam dziecko na świat. Po prostu wstań. Chodząc, ułatwiasz dziecku sprawę, rozumiesz?
Bergette z wahaniem stawała stopy na podłodze, drżąc, objęła Elizabeth w pasie i rozpoczęła wędrówkę.
Weszła służąca z ręcznikami i wodą. Stanęła przy drzwiach i gapiła się na obie kobiety z otwartymi ustami.
- Nie stój jak zaczarowana - uśmiechnęła się Elizabeth, tłumiąc zdenerwowanie. - Połóż to wszystko na stole i przynieś jak najwięcej czystych prześcieradeł. Będą też potrzebne nożyczki. I ubranka dla dziecka.
Kiedy dziewczyna zniknęła, Bergette roześmiała się cicho.
- Wyleciała, jakby ją kto gonił. Albo jakby zobaczyła ducha!
Kolejny skurcz sprawił, że skuliła się z jękiem.
- Już się chyba położę. Strasznie mnie boli.
- Głupstwa! - zaprotestowała Elizabeth, pociągając ją energicznie za sobą. - Jeśli się położysz, to wszystko będzie dłużej trwało.
W tym momencie drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł Sigvard.
- Co tu się dzieje? Chcesz ją pozbawić życia?
Oczy miał czarne, krew pulsowała na skroni, nabrzmiała żyłą wyglądała, jakby za chwilę miała pęknąć. Elizabeth poczuła, że wzburzenie ją dławi,
- A od kiedy to jesteś doktorem? - spytała głosem drżącym z gniewu.
- Nie trzeba mieć papierów, żeby widzieć, że uprawiasz tu jakieś szaleństwo - warknął Sivgard.
- Wyjdź stąd! - syknęła w odpowiedzi. Musiała wspierać cierpiąca Bergette,
- Czy ty nie widzisz, jak ona się męczy? - krzyczał Sivgard, wskazując na żonę.
- Pewnie, że się męczy! A jak, twoim zdaniem, kobieta ma wydać na świat całe dziecko? - Czuła, że jej cierpliwość się wyczerpuje, musiała panować nad sobą ze wszystkich sił. Przyjechała tu, żeby pomagać Bergette, a nie dyskutować z Sivgardem.
Służąca przyniosła prześcieradła, nożyczki i dziecięce ubranka, położyła wszystko na stole i pospiesznie wybiegła.
- Zrób, jak ona mówi, Sivgard - wyszeptała Bergette.
Wahał się jeszcze przez chwilę, w końcu jednak wyszedł.
Rozdział 4
Jestem pewna, że narobiłyśmy śladów na podłodze - narzekała Bergette, kiedy mogła się nareszcie znowu położyć. Mimo to trwało jeszcze długo, zanim wody odeszły i zaczęły się bóle parte. Elizabeth widziała, że Bergette jest skrajnie wyczerpana.
- Rozwarcie jest tak wielkie, że dziecko pojawi się lada moment - informowała Elizabeth, kiedy Bergette, z woskowożółtą twarzą, opadła z powrotem na poduszki. - Dasz radę - zapewniała. Myśl teraz o tych wszystkich maleńkich ubrankach, które przygotowałaś i które czekają na dziecko. Myśl o kołysce, też już od dawna gotowej. Wytrzymaj jeszcze trochę.
Zauważyła, że to pomaga. Bergette się uśmiechała, kiwała niepewnie głową, a kiedy przyszła kolejna fala bólu, parła z całych sił.
- Już widzę dziecko! - krzyknęła Elizabeth podniecona. - Maleńka główka zmierzała na zewnątrz. I ma mnóstwo włosów! To chyba dziewczynka! Jej włoski będziesz wiązać wstążką! Oddychaj spokojnie… tak, tak, tylko spokojnie. I odpoczywaj między jednym a drugim skurczem. O, już, już! Przyj, Bergette! No, jeszcze raz!
Wkrótce potem urodziła się maleńka dziewczynka. Była tak drobniutka, że Elizabeth ledwie miała odwagę jej dotknąć. Zanim zaczęła cicho popiskiwać, pokręciła wolno główką.
- Masz córeczkę - szepnęła Elizabeth wzruszona, przeciągła pępowinę i owinęła maleństwo w prześcieradło. - Umyję ją i zaraz ci pokażę.
W pokoju panowało gorąco, stojący w kącie żelazny piecyk był rozpalony do czerwoności. Mimo to dziewczynka dygotała podczas mycia. Chudziutkie rączki i nóżki poruszały się w sposób niekontrolowany, bródka drżała. Elizabeth zajmowała się dzieckiem, szybko i z wprawą.
- No, to teraz zobacz - powiedziała w końcu, kładąc małą w objęciach Bergette.
- To one są takie maleńkie? - spytała młoda matka, patrząc spłoszona na drobne ciałko. - Uważam, że to najpiękniejsze dziecko, jakie widziałam, ale… taka mała! - Bergette miała łzy w oczach.
- Małe i małe - bąkała Elizabeth. - Duża nie jest, ale za to silna. Ta panna da sobie radę, zobaczysz.
Nagle Bergette krzyknęła głośno i kurczowo chwyciła rękę Elizabeth.
- Panie, mój Stworzycielu, co to się dzieje? - wrzeszczała z szaleństwem w oczach.
Elizabeth zamarła. Pospiesznie włożyła dziecko do przygotowanej kołyski, po czym zbadała położnice.
Czy to mogło być…? Tak, wszystko na to wskazuje.
- Zaraz urodzisz jeszcze jedno dziecko - wykrztusiła roztrzęsiona.
- Co? Nie, ja już więcej nie wytrzymam… - Protesty przechodziły w głuche jęki, a po chwili maleńki chłopczyk wyślizgnął się na zewnątrz.
Boże kochany, pomóż mi, modliła się Elizabeth w duchu, przyglądając się maleństwu. Wyglądało jak ptasie pisklę, rączki i nóżki, obciągnięte skórą, były takie cieniutki, że bała się, by ich nie połamać.
- Co tym razem? - spytała Bergette, chwytając powietrze.
- Chłopiec.
Matka roześmiała się cicho.
- No to Sivgard się ucieszy, strasznie chciał syna.
Elizabeth z trudem przełknęła ślinę i bardzo ostrożnie położyła dwa palce na piersi małego. Ledwo wyczuwała bicie serca. Uderzenia były słabe, słabiuteńkie. Jak trzepot motylich skrzydeł, pomyślała i zaczęła rozcierać małe ciałko ręcznikiem.
- Mogłabym go potrzymać? - spytała Bergette.
Elizabeth nie odpowiadała, wciąż zajęta noworodkiem.
- Dlaczego on nie krzyczy? - dopytywała się matka, a głoś wyraźniej jej drżał.
- On… jest słabiutki - wykrztusiła w końcu Elizabeth. - I bardzo maleńki, a poza tym, widzisz., nie wszystkie dzieci krzyczą zaraz po urodzeniu.
- Daj mi go! - zażądała Bergette, opierając się na łokciu, - Połóż go tutaj!
Elizabeth poczuła się kompletnie bezradna, bez słowa oddała chłopca matce.
- Ale on żyje, prawda? - Bergette napotkała spojrzenie Elizabeth.
- Tak, żyje. Chociaż ledwo, ledwo.
Nie pozostało nic innego, jak czekać, obserwować dziecko i mieć nadzieję. Tylko Pan Bóg może zdecydować, czy będzie żyło.
Wielkie łzy skapywały na pokrytą meszkiem główkę. Maleńkie piąstki wystawały spod prześcieradła, w które noworodek został zawinięty. Paluszki ma cieniutkie jak wiórki, pomyślała Elizabeth i musiała wielokrotnie przełykać ślinę, by zapanować nad płaczem.
- Damy mu na imię Emil, po moim młodszym bracie.
Elizabeth spoglądała na nią pytająco, więc Bergette dodała:
- On umarł, jak był jeszcze bardzo mały.
Elizabeth słuchała w milczeniu, nie komentowała, nie chciała pytać, dlaczego ten braciszek umarł. Poza tym bała się, że jeśli coś powie, to głos jej się załamie. Powinna udawać silną, choćby ze względu na Bergette. Myła teraz i przebierała położnice. Mała dziewczynka popiskiwała w kołysce.
- Mam posłać po Sivgarda.
Bergette nie odpowiadała, wciąż wpatrywała się w chłopczyka, którego trzymała w objęciach.
Elizabeth sama podjęła decyzję i poszła ku drzwiom. Na korytarzu w wiklinowym fotelu siedziała służąca. Na widok Elizabeth zerwała się na równe nogi.
- Idź i sprowadź tu gospodarza - poleciła Elizabeth bezbarwnym głosem.
- Co ona urodziła? Przepraszam, że pytam, ale…
- Ojciec powinien się dowiedzieć jako pierwszy - odparła Elizabeth zdecydowanie i zamknęła drzwi.
Sivgard zjawił się niemal natychmiast. Wzburzony, doskoczył do łóżka i wpatrywał się w Bergette.
- Rany boskie - jęknął, kiedy jego wzrok padł na leżącego przy matce chłopca.
- Będzie miał na imię Emil - wykrztusiła Bergette. - Czyż nie jest śliczny? Ale pierwsza urodziła nam się dziewczynka. Ty wybierz dla niej imię.
Sivgard wpił spojrzenie w Elizabeth i poruszył się. Ledwie dosłyszalnym głosem powiedział:
- Dziecko musi przeżyć!
Elizabeth odciągnęła go na bok, żeby Bergette nie słyszała, co mówi.
- Mam nadzieję, że przeżyje. Ale niewiele tu możemy zrobić, trzeba czekać. Dzieci urodziły się o miesiąc za wcześnie i są strasznie maleńkie. Chłopca najlepiej by było ochrzcić z wody. Jesteś gospodarzem, ty powinieneś to zrobić.
Napotkała przezywające spojrzenie mężczyzny.
- Chrzest z wody, w domu, to nic nadzwyczajnego - mówiła dalej. - Później poprosicie pastora, żeby ochrzcił go jeszcze raz, w kościele.
Żebym tylko sama mogła wierzyć w to, co mówię, pomyślała i tym razem musiała odwrócić głowę. Obawiam się, że ta mała ptaszyna długo nie pożyje.
- Patrz, jaka ona podobna do swojej mamy - powiedziała, wskazując dziewczynkę leżącą w kołysce.
Sivgard spojrzał na córeczkę.
- Powiem służącym, żeby przygotowały wszystko, co potrzebne do chrztu.
Słyszeli, że Bergette na łóżku nuci cichutko swojemu synkowi, kołysząc go delikatnie w ramionach.
- Mała jest głodna, trzeba zacząć ją karmić - powiedziała Elizabeth bardziej do siebie niż do rodziców i podeszła do łóżka. Bergette zdawała się jej nie zauważać, więc Elizabeth wzięła dziewczynkę i przystawiła ją do piersi matki. Dopiero kiedy córeczka zaczęła ssać, Bergette na nią spojrzała. Smutny uśmiech pojawił się na jej twarzy, kiedy przytulała do siebie dzieci, jedno z każdej strony.
W zachowaniu Sivgarda było coś złowieszczego, Elizabeth nie umiałaby tego określić. Dlaczego poczuła ulgę, kiedy wyszedł z pokoju.
- Zobacz, czy uda ci się nakłonić Emila, żeby też coś zjadł - mówiła do Bergette łagodnie. - Jest taki mały i potrzeba mu siły, która tylko ty możesz mu dać - dodała.
Bergette w odpowiedzi pokręciła głową.
- Nie, mój maleńki synek chce tylko spać. Biedaczek, jest bardzo zmęczony.
Elizabeth przesunęła palcem po pokrytej puchem główce. Wiedziała, że włosów też ma mniej niż siostra i raz jeszcze zaczęła się w duchu modlić do Boga, by pozwolił dziecku żyć. Żeby chociaż doktor był w domu, pomyślała, ale zaraz odepchnęła od siebie tę myśl. On też nic by tu nic nie zrobił. Los bliźniaków zależy wyłącznie od Stwórcy.
Dziewczynka wypuściła brodawkę z buzi, strumyczek mleka spływał na jej policzek. Ona sobie poradzi, pomyślała Elizabeth. Leciutko postukała Emila palcem w bródkę, żeby go obudzić. Gdyby tak wypił odrobinę mleka, to może się wzmocni.
- Musisz próbować, mimo wszystko - rzekła stanowczo i przystawiła chłopca do drugiej piersi matki.
- A co robi Sivgard? - spytała Bergette, do której widocznie dopiero teraz dotarło, że męża nie ma w pokoju.
Elizabeth bała się powiedzieć prawdę, wiedziała jednak, że musi.
- Przygotowuje chrzest Emila.
Bergette patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc, potem pokręciła głowa.
- Emil zostanie ochrzczony w kościele - oznajmiła zdecydowanie.
- Ta, później ochrzcicie go też w kościele. Ale wiesz, to nic nadzwyczajnego chrzcić w domu dzieci, które się rodzą o tej porze. Wtedy człowiek jest pewien… w razie gdyby zachorowały…
Bergette patrzyła jej w oczy jeszcze przez dłuższy czas. Aż do chwili, gdy wrócił Sivgard z Biblią w ręce. Tuż za nim podążyła służąca z obrusem i świecznikami. Ukradkiem zerknęła na Bergette i dzieci, ale bez sowa zaczęła nakrywać mały stolik.
- Dziękuję - powiedziała Elizabeth. - A to trzeba zakopać - podała dziewczynie zawiniątko z łożyskiem i popchnęła ją do wyjścia.
- Elizabeth, będziesz jego matką chrzestną? - spytała Bergette, podając jej chłopca.
Jak martwo brzmi jej głos, pomyślała Elizabeth. Jakby chciała nie dopuścić do siebie rzeczywistości.
- Potraktuję to jako zaszczyt - odparła.
Sivgard patrzyła przed siebie, odmawiając modlitwę:
Ukochany Wszechmogący Boże i Ojcze nasz. Ufam, że spoglądasz na nas małych, nieszczęsnych ludzi. Na nas, którzy przynosimy ci naszego maleńkiego synka do chrztu, żebyś uczynił go chrześcijaninem. Proszę, cię, byś go uchronił przed potępieniem i dał mu życie wieczne. Amen.
To bardzo prosta, ale dobra modlitwa, myślała Elizabeth.
Sivgard mówił dalej, polewając głowę synka wodą: Emilu, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Uczynił znak krzyża na piersiach i czole dziecka, a potem wszyscy zaczęli mówić: Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Brzmiało to bardzo ciepło, bo przecież było ich tylko troje, ale chwila i tak była uroczysta. Elizabeth spoglądała po kryjomu na Bergette. Młoda matka twarz miała kompletnie białą, włosy potargane. Solna, dobra Bergette, która ją nieustannie wspierała w potrzebie. Już dawno powiedziała, że to Elizabeth musi jej pomagać przy porodzie. Bi tylko przy tobie czuję się bezpieczna - przekonywała.
Modlitwa dobiegła końca.
- No to masz własne imię, Emilku - powiedziała, głównie po to, by rozproszyć przygnębiającą ciszę, jaka zaległa w pokoju. - Może być spróbował teraz coś zjeść? - spytała, przystawiając maleństwo do piersi matki.
- Sama nie wiem - w głosie Bergette brzmiał żal. - A jeżeli nie zechce?
- To będzie znaczyło, że nie jest jeszcze głodny - odparła Elizabeth swobodnie. Wiedziała, że to jest czuły punkt dla każdej młodej matki. Boją się, że dziecko nie będzie chciało ssać, biorą to do siebie, jakby to była ich wina.
- Wyciśnij najpierw parę kropel - poradziła półgłosem. - Niech spróbuje mleka.
Bergette tak zrobiła. Malec leciutko otworzył oczka, cmoknął i wziął brodawkę do buzi.
- Wziął! On je, Sivgard! Och dzięki, dzięki co Boże!
Bergette patrzyła na męża rozpromienionym wzrokiem.
Sivgard uśmiechnął się niepewnie i skinął głową.
- Może powinienem zostawić was w spokoju - burknął.
- Nie, nie, zostań - prosiła Bergette. - Chcę, żebyś przy nas był
- No jak chcesz. - Usiadł na krześle w rogu.
- Czy to nie cudowne - cieszyła się Bergette, zerkając na Elizabeth. - Tak strasznie pragnęłam dziecka i dostałam od razu dwoje! Jaki Bóg jest dobry! Modliłam się i modliła. On mnie w końcu wysłuchał.
Elizabeth nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Ona sama wielokrotnie przeżywała wątpliwości, i co do tego, czy Bóg w ogóle istnieje, i co do tego, dlaczego godzi się na tyle niesprawiedliwości na świecie. Bo z jakiego powodu zabrał jej oboje rodziców i Jensa? Milczała jednak. W takich chwilach najrozsądniej jest nic nie mówić.
Emil wypuścił pierś matki, Elizabeth wstała.
- Sivgard, przyjdź tu do mnie - poprosiła Bergette. - Usiądź przy nas!
Elizabeth zajęła się dziewczynką w kołysce. Malutka spała. Głęboko i spokojnie. Biedactwo, ona też jest bardzo zmęczona,
- Elizabeth, chodź i zobacz! Emil się do nas uśmiecha - roześmiała się Bergette,
Elizabeth podeszła i stanęła obok Sivgarda. Maleńkie usteczka dziecka rozciągnęły się jakby grymas spowodowany skurczem żołądka.
- Czy to cudowne? - ucieszył się Sivgard. - Wydaje się, jakby na nas spoglądał, to na jedno, to na drugie. I ma takie rozumne niebieskie oczka. Twoje oczy, Bergette,
- Tak myślisz?
- Mhm.
Elizabeth przepełniała ciepła radość. Mały Emil jakby się uspokoił. Oboje rodzice pogrążyli się we własnym świecie, razem z synkiem.
- Patrz, jaki on jest zmęczony - szeptała Bergette, kołysząc malca w ramionach. - Muszę go tak tulić, dopóki nie zaśnie głęboko. I trzeba też przygotować dla niego łóżeczko. Przecież siostrzyczka zajęła kołyskę. A jaie imię nadamy naszej małej dziewczynce? Może ją też powinniśmy dzisiaj ochrzcić?
Sivgard rozpiął kołnierzyk koszuli.
- Poczekajmy, aż znajdziemy dla niej odpowiednie imię - rzekł. - Może jutro?
- A co byś powiedział na Elsie? Po Elizabeth, skoro to ona pomogła naszej córeczce przyjść na świat.
Elizabeth zauważyła, że Sivgardowi pociemniały oczy.
- To bardzo miłe z twojej strony, Bergette - wtrąciła pospiesznie. - Ale przecież Ane ma tak na imię: Ane- Elsie. A to chyba niedobrze, żeby kilkoro dzieci z jednej wsi nosiło takie samo imię. Ochrzcijcie swoją córeczkę po kimś z rodziny, jak to zwyczaj nakazuje.
Bergette zgodziła się od razu.
- No to może po twojej mamie, Sivgard. Nazwijmy ją Karen- Lousie.
- No to ja będę się chyba zbierać do domu - przerwała jej Elizabeth. Rozmowa stawała się zbyt intymna, by mogła, i chciała, jej się nadal przysłuchiwać. - Masz zdolne służące, zajmą się tobą i dziećmi. A jakby co, to nie wahajcie się ani chwili i przysyłajcie po mnie.
- Dziękuję, Elizabeth. - Bergette ściskała jej ręce. - Dziękuję za wszystko. Nie wiadomo, jakby się to potoczyło, gdyby nie ty,
- Będzie dobrze - uspokajała zakłopotana. - Mam go położyć na kanapie? Wskazała głową niewielką kanapkę ustawioną tuż przy piecu.
- Tak, bo biedaczek marznie - potwierdziła Bergette. Zanim oddała jej synka, pogłaskała go palcem po policzku.
Elizabeth poczuła, że drętwieje. Jakby na moment wszystko znieruchomiało. Skóra dziecka była zimna, a kiedy wsunęła mały palce w jego piąstkę, nie zareagowało.
- Dlaczego masz taką dziwną minę? - dotarł do niej z daleka głos Bergette.
Sivgard też powiedział coś, czego nie zrozumiała. Ręce miała dziwnie wiotkie, bała się, że upadnie. To nie może być prawda! Nie może! Wiat nie jest aż taki zły!
Potrząsnęła dzieckiem, mała główka zakołysała się tylko bezwładnie w jedną i w drugą stronę, ale dziecko nie zareagowało. Zrozpaczona spojrzała na Sivgarda, a potem na Bergette.
- Bóg zabrał go do siebie.
Czy to naprawdę ja wypowiadam te słowa, dziwiła się. Głos brzmiał całkiem obco.
Bergette wytrzeszczała oczy, wielokrotnie otwierała i zamykała usta, aż w końcu wybuchnęła strasznym płaczem. Elizabeth zdała sobie Sivgard wziął dziecko z jej rąk, przytulał je i poklepywał, aż nareszcie i on pojął że mały Emil ich opuścił. Spojrzał w jej oczy i Elizabeth przeszył lodowaty dreszcz. W jego wzroku było tyle żalu, ale też nienawiści, że mimo woli cofnęła się o krok. A nieszczęsny ojciec z dzieckiem w objęciach wybiegł z pokoju.
Elizabeth nie miała pojęcia, jak długo stoi, patrząc w ślad za nim, ale kiedy doszła do siebie, usłyszała, że Bergette na swoim łóżku szlocha rozpaczliwie. Mała dziewczynka się obudziła i z kołyski docierało cichutkie kwilenie noworodka.
Do pokoju wpadła jedna ze służących,
- Co się tu dzieje? - spytała wstrząśnięta, rozglądając się dokoła.
-Weź dziecko na dół - poleciła Elizabeth. - Jak będzie głodna, trzeba ją karmić krowim mlekiem rozprowadzonym wodą.
Dziewczyna zrobiła, co jej kazano i dopiero kiedy wyszła, Elizabeth zajęła się Bergette. Niewiele miał do powiedzenia. Żadne słowa nie cofną tego, co się stało, nie dadzą pocieszenia. Dlatego obejmowała po prostu nieszczęsną matkę, kołysała ją delikatnie i głaskała po plecach.
- Moje dziecko. Mój mały Emil, on nie mógł umrzeć! - szlochała Bergette. - Bóg nie może być taki okrutny. Nie może! W tym przecież nie na najmniejszego sensu. Sprowadź go z powrotem! Niech żyje i będzie zdrowy. Bądź taka dobra!
Żebym ja mogła powiedzieć albo zrobić coś, co by złagodziło twój ból, myślała Elizabeth. Jednak w tej chwili wszystko było takie straszne i ponure, nic nie mogło pocieszyć nieszczęsnej matki.
- Tylko czas może ukoić cierpienie, jakie w tej chwili przeżywasz - wyszeptała. 0 Czas i wiara, że małemu Emilowi jest dobrze między aniołkami w królestwie niebieskim.
Płacz przeszedł teraz w suchy, bolesny szloch, a potem Bergette ponownie opadła na poduszki. Elizabeth otarła łzy i podała przyjaciółce chusteczkę do nosa, która dotychczas leżała na nocnym stoliku.
- Teraz śpij - powiedziała. - Potrzebujesz odpoczynku.
Bergette nie odpowiedziała, zacisnęła dłoń z chusteczką, jeszcze kilka razy zaniosła się szlochem, po czym zasnęła.
Ostrożnie, by jej nie budzić, na palcach wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Musi odszukać Sivgarda i z nim porozmawiać. A potem wróci do domu, do swoich. Może później przyśle tu Line albo Helene z ziołami dla Bergette. Biedaczka potrzebuje w najbliższym czasie czegoś na uspokojenie,.
Sivgarda znalazła w jednym z pokoi na strychu. Twarz miał zastygła, tylko muskuły poruszały się pod skóra. Pięści i zaciskały się i otwierały, i na moment Elizabeth się przestraszyła, że gospodarz ją uderzy. Zaraz jednak jakby się opanował, ale kiedy się odezwał, głos brzmiał lodowato.
- Na razie tutaj położyłem Emila. - Parokrotnie zaczerpnął powietrza, a potem mówił dalej: - Jeszcze mnie popamiętasz, Elizabeth! Możesz mi wierzyć, tym razem się nie wymigasz!
Przeniknął ją zimny dreszcz, musiała bardzo nad sobą panować, by w ogóle móc mówić.
- O co ci chodzi? Ty mnie oskarżasz o…
- Nikogo nie oskarżam - przerwał jej. - Mówię tylko, jak jest. Żeby nie te twoje czarne sztuczki, mój syn by żył!
- Czarne sztuczki? - powtórzyła. - Chcesz powiedzieć, że uważasz mnie za czarownicę?
- Pewnie jest przynajmniej to, że potrafisz więcej niż inni ludzie - odparł. - Wszyscy o tym wiedzą.
- Nigdy nikogo życia nie pozbawiłam - odparła Elizabeth drżącym głosem.
- Ale prawdy to nie zawsze się trzymałaś! - wykrzyknął triumfująco i skrzyżował ręce na piersiach.
- O co ci chodzi? - spytała znowu Elizabeth prawie szeptem.
- Na pierwszy rzut oka widać, że twoja córka jest podobna do ludzi z Dalsrud.
- Ty głupku! - wrzasnęła Elizabeth. - Pojęcia nie mam, skąd bierzesz takie bzdury. Kiedy zaszłam w ciążę, mieszkałam w domu, u moich rodziców, i w ogóle wtedy nie wiedziałam, kim są ludzie z Dalsrud. I jeszcze jedno: Kristian nie będzie zachwycony, kiedy mu powiem, jakie plotki rozsiewasz.
Sivgard roześmiał się szyderczo, ale nie odpowiedział.
Elizabeth miała wyjść, ale nagle przyszła jej do głowy inna rzecz. Odwróciła się do Sivgarda i rzekła z powagą:
- Źdźbło widzisz w oku brata swego, a w swoim nie dostrzegasz belki. Tak stoi w piśmie.
- Co masz na myśli?
Wyraźnie stracił pewność, siebie Elizabeth tymczasem ciągnęła, zniżywszy głos:
- Kiedyś widziałam ciebie i Nikoline razem, a tym czasie byłeś już zaręczony z Bergette. Jak mogłeś zadawać się ze służącą z Dalsrud, kiedy miałeś Bergette? Ona sobie nie zasługuje na coś takiego. Nie wstyd ci?
Odwróciła się, żeby odejść, ale on złapał ją za rękę.
- Możesz nie latać z tą historią do Bergette, bo ona o wszystkim wie. I już dawno mi wybaczyła.
Elizabeth nie odezwała się. Wiedziała jednak, że nigdy by czegoś takiego Bergette nie powiedziała. I nie ma znaczenia, czy tym razem Sivgard mówi prawdę, czy kłamie. Bergette i tak ma dość zmartwień.
Rozdział 5
Andreas, tupiąc, otrząsnął śnieg z butów, zanim wszedł do swojej małej rybackiej chaty. Miał ze sobą długi i męczący dzień, ale połów trafił się wyjątkowo dobry, a na cenę ryb też nie powinien się skarżyć. Powiesił rękawice na gwoździu, wyjął parę kawałków dryftowego drewna i zaczął rozpalać ogień, by zagotować kociołek wody.
- Sobota - powiedział głośno, rozkoszując się smakiem tego słowa. - Sobota!
Jutro będzie mógł spać, jak długo zechce. Nawet cały dzień, jeśli tak się złoży. Najchętniej aż do poniedziałki, gdyby potrafił.
Czekał, aż woda się zagotuje, potem przesunął kociołek na płycie, a na jego miejsce postawił garnek z dorszem. Następnie wziął z półki list i położył się na łóżku. Długo ważył kopertę w dłoni, ściskał, by zgadnąć, ile jest arkusików. Chociaż list przyszedł wczoraj, dotychczas go nie otworzył. Zwlekał specjalnie, by mieć dodatkową przyjemność na sobotni wieczór.
Teraz już rozpoznawał charakter pisma Liny, bo to kolejny list, jaki od niej dostał. W końcu rozerwał kopertę i zaczął czytać:
Drogi Andreasie
Dzisiejszego dnia mam wolne i nadeszła właśnie chwila, by napisać do Ciebie i do mojej matki. Siedzę sobie teraz w moim pokoiku i z tęsknotą przyglądam się fotografii, którą od Ciebie dostałam. Jak już wcześniej pisałam, wszyscy chcieli ją oglądać. Gospodyni też się przyglądała. Moja gospodyni to człowiek o bardzo dobrym sercu, chciałabym, żebyś ją poznał.
Nie pytałam więcej razy, czy mógłbyś przyjechać, ale jak się tylko nadarzy okazja, zaraz to zrobię.
A poza tym co tam u Ciebie, jak Ci się powodzi? Czy połowy są udane, a ty jesteś zdrowy? Ja się zawsze o Ciebie martwię, mój przyjacielu. Czy przypomniałeś sobie coś więcej ze swojej przeszłości? Nie mógłbyś mi obiecać, że teraz, w okresie zimowych połowów, wybierasz się do Storvaagen? Jeszcze tylko ten raz i nie będę Cię prosić o więcej. Pomyśl, że mógłbyś spotkać kogoś, kto zna Cię z przeszłości.
Ja żyję i pracuję jak zwykle. I teraz muszę już kończyć moje pisanie. Mam nadzieję, że wysłuchasz mojej prośby i wybierzesz się do Storvaagen.
Pozdrów wszystkich znajomych, jakby kogoś spotkał.
Twoja oddana Lina Monsdatter
Dalsrud, 3. marca 1878
Andreas przeczytał list dwukrotnie, zanim go znowu złożył i wsunął do koperty. Potem leżał i patrzył w sufit. Twoja oddana Lina. To całkiem zwyczajne pozdrowienie, ale Lina miała chyba coś więcej na myśli. On sam nie żywił dla niej nic prócz przyjaźni i nigdy też nie zrobił nic, by Lina mogła myśleć inaczej. Kilka razy, przy okazji, powiedział jej to nawet wprost. No, może prawie wprost. Po prostu nie chciałaby jej zranić.
Wstał z łóżka i zajrzał do garnka z rybą. Była już prawie gotowa, więc nakrył do stołu i wyjął podpłomyki, które dzisiaj kupił.
Ryba była taka świeżutka, że rozpływała się w ustach. Doprawiona ziołami i masłem, podpłomykami, smakowała wybornie. Żaden posiłek nie mógłby się z tym równać, powtarzał sobie i jadł, ile tylko zdołał. Potem znowu padł na pryczę i już zaczął zasypiać, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Usiadł oszołomiony na posłaniu i przecierał twarz.
- Wejdź, drzwi są otwarte! - zawołał.
Z zewnątrz długo docierało tupanie i hałasy, w końcu do środka wkroczył Enok- Dwa Szylingi. Andreas słyszał, że przezwisko wzięło się stąd, do Enok, niezależnie od tego do jakiej pracy się najmował, zawsze chciał za nią tylko dwa szylingi. Choć od dawna w obiegu są korony i øre, on zachował swój przydomek. Teraz jednak nikt już go nie chciał zatrudniać na swoim kutrze, bo się zestarzał, ale też dlatego, że zawsze chodził strasznie brudny. To pod każdym względem bardzo dziwna figura.
Jego białe włosy zwisały skołtunione aż do ramion, na głowie nosił wełnianą czapkę, która z brudu mogła sama stać i kiedy położył ją na ławie, wcale się nie przewracała. Z pewnością żaden wiatr nie przewieje jej na wylot, pomyślał Andreas z dreszczem zgrozy. Enok chyba nigdy jej nie prał.
-Ach to ty! - przywitał gościa. - Zażywasz spaceru w sobotni wieczór?
- No, sam chyba rozumiesz, że muszę czasem spotkać ludzi - odparł Enok. Rzucając tęsknie spojrzenia na talerz z rybą, wciąż jeszcze stojący na stole.
Andreas wstał wyjął czysty talerz i sztućce.
- Nie mam nic innego, mogę cię poczęstować jedynie rybą - rzekł.
- Dziękuję, dziękuję, ale za to ryba prima sport - zawołała tamten pospiesznie, opadając na krzesełko przy stole.
Jak wielu innych, jadł tylko z pomocą noża i palców. Andreas musiał odwrócić głowę, widząc, jak stary pożera rybią skórę. Jakby to był największy delikates.
Może jestem tu jedynym człowiekiem, do którego on zachodzi, pomyślał Andreas ze współczuciem. Nie wielu chce mieć z nim do czynienia, a Enok całymi dniami włóczy się od domu do domu, prosząc o jedzenie albo pytając o jakąś pracę. Ludzie jednak na ogół są biedni, każdy i tak ma zbyt wiele gąb do wykarmienia. Dlatego, choćby nie wiem jak bardzo chcieli, dużo dać mu nie mogą,
- Byłem dzisiaj w sklepie, chciałem kupić kawy na zeszyt - oznajmił Enok o beknął zadowolony. - Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałem, bo wziąłbym też dla ciebie. No, ale może innym razem. Wyobraź sobie, że subiekt w sklepi mi odmówił. To mu powiedziałem, żeby zaraz wykładał kawę na ladę, bo jak nie, to inaczej sobie z nim pogadam.
Andreas udawał, że wierzy w tę historię. Prawda tymczasem jest taka, że Enok- Dwa Szylingi nic w sklepie na zeszyt nie dostanie,
- No i jak myślisz? Chłopka zaraz położył uszy po sobie! I kawa się znalazła w helgolandzkim tempie. A potem, kiedy wyszedłem, wielu mi dziękowało. Mówili jak to dobrze, że jeszcze ktoś potrafi się postawić i wygarnąć prawdę.
- I mieli rację - przytakiwał Andreas. - Nie wolno dać sobą pomiatać.
Enok drapał się po głowie, przymykając jedno oko.
- Widzę, że dostałeś list - powiedział, pokazując leżącą na łóżku kopertę.
- Tak. Od Liny. Pamiętasz ją?
- No pewnie, że pamiętam Linę! - wykrzyknął Enok. - Za kogo ty mnie masz?
Andreas śmiał się szczerze.
- Top tylko takie powiedzenie - tłumaczył i mówił dalej: - Lina dostała pracę w pewnym dużym dworze i wyjechała z Kabelvaag.
- Co ty mówisz? Kiedy?
- No, latem.
- Ach tak, latem, powiadasz? Hm, no właśnie, przecież ja o tym wiedziałem. Tak, tak. I jak mówisz, gdzie pracuje?
- We dworze, który nazywa się Dalsrud.
Enok starannie wyczyścił talerz i otarł nos brudną ręką, wciąż patrząc przed siebie jednym okiem.
- Tak, słyszałem o tym dworze - dodał.
- Naprawdę?
- To nie jest stary człowiek, ten, który teraz ram gospodaruje. Miał mleko pod nosem, kiedy ojciec umarł i on odziedziczył wszytko. Gadają, że jego baba ma podobno być strasznie urodziwa.
- Co ty powiesz? - skwitował Andreas bez zainteresowania, dokładając drew do pieca.
- To pewno będzie wesele w twojej chacie? - spytał Enok ze śmiechem.
- Hę? - Andreas wstał. - O czym ty gadasz?
- No o tobie i Linie.
- Nie, nas nic takiego nie łączy, możesz mi wierzyć. A poza tym to ja kocham inną.
- A gdzie ona jest, ta inna, jeśli wolno spytać? - chichotał Enok.
- Nie wiem.
Stary śmiał się i uderzył rękami po udach.
- Ty to jesteś komiczny, Andreas. Nie wiesz, gdzie się podziewa twoja ukochana?
- Przecież wiesz, że ja nie pamiętam nic z mojej przeszłości. Opowiadałem ci już.
Enok przytakiwał, ale i tak wciąż chichotał, pokazując pozbawione zębów dziąsła. Tkwiły w nich tylko dwa, może trzy spróchniałe pieńki.
- Ale pamiętam jedną o imieniu Elizabeth, ona była naprawdę piękna - mówił Andreas.
- Nie, no nie bądź głupi. Andreas. Trzymaj ty się tej Liny, to też ładna dziewczyna. Lepszej nie znajdziesz.
Andreas nie opowiadał.
- To okropne, że zostawiłem kawę w domu - narzekał Enok, rzucając tęskne spojrzenia w stronę stojącego na piecu dzbanka.
- No trudno, to możemy sobie podgrzać.
- Naprawdę? Nie, nie będę wypijał twojej drogocennej kawy, chyba rozumiesz. To już by była przesada - Enok nie przestawał mówić, jednocześnie sprzątając ze stołu, a potem przyniósł i postawił dwa kubki. - Nie, nie, oszczędzaj kawę dla jakichś ważniejszych gości. Wybierasz się jutro do kościoła? - spytał, kiedy siedzieli już każdy ze swoim kubkiem w ręce,
- Nie, nie jestem w stanie. Ale Pan Bóg na niebie i tak będzie otaczał mnie opieką - uznał Andreas. - W każdym razie dotychczas tak robił, a ja jestem strasznie zmęczony, któregoś dnia muszę się wyspać.
- Przypominam sobie jedną niedzielę w kościele wspomniał Enok. - Na nabożeństwo przyszło mnóstwo ludzi. Było ich tylu, że pastor nie mógł zamknąć drzwi i musiał je pchać z całej siły. - Enok śmiał się gardłowo, głośno, tłukł się po udach, a w końcu chwycił go kaszel. - I ja musiałem mu pomagać, teraz to sobie przypominam. Tak, dziękował mi potem, mogę cię zapewnić,
- W takich sprawach się nie kłamie - rzekł Andreas cierpko.
- Kłamie? Myślisz, że ja ci tu kłamię? Ale to najprawdziwsza prawda, synu, przed Bogiem mogę przysiąc.
Dobrze, że nie jestem twoim synem, pomyślała Ansreas, ale musiał się roześmiać z tego, co gadał Enok. Słuchanie go jest naprawdę zabawne. Wyjął zawiniątko z szarego papieru, w którym trzymał dwa kawałki brązowego cuktu.
- Masz, na te twoje dziurawe zęby!
Enok wziął większy kawałek.
- Z ciebie to naprawdę miłe stworzenie, Andreas. Jak dawno ja już nie próbowałem niczego słodkiego. Nie umiem sobie przypomnieć, kiedy to było ostatni raz. Chyba w czasach wczesnej młodości. O, powinieneś wtedy mnie widzieć. Chłop był ze mnie, że hej…
Enok dalej snuł te swoje mocno ubarwione opowieści, a tymczasem szare popołudnie światło, zastępował czarny wieczorny mrok. Dopiero, kiedy dzbanek od kawy był całkiem pusty, a Andreasa rozbolała ze śmiechu brzuch, Enok- Dwa Szylingi wyruszył do domu. Pochylony, zniknął między rybackimi chatami. Jutro albo pojutrze zjawi się znowu z przechwałkami i wesołymi historyjkami. Andreas ziewnął szeroko i ułożył się na posłaniu. Prosił Enoka, żeby miał oczy i uszy otarte. Gdyby usłyszał o kimś, kto wie coś o przeszłości Andreasa, niech natychmiast powie. Eonom przysiągł, że tak właśnie zrobi.
Następnego ranka Andreas leżał wyjątkowo długo. Futrzane okrycie przymarzło do ściany, para z oddechu uniosła się nad niczym biały obłok. Dlatego wyślizgnął się z pościeli o dołożył do małego piecyka. Potem znowu się położył i pozwolił myślom płynąć swobodnie. Jak niewypowiedzianie dobrze jest tak leżeć, wiedząc, że ten dzień może przeznaczać, na co tylko zechce, może w ogóle nie wstawać z łóżka i tylko spać, naprawiać drewniaki lub napisać list do Liny.
Skrzywił się na myśl o liście. Czy ona zawsze musi marudzić, żeby wiosną odwiedzał łowiska? Jeździł do Storvaagen już wiele razy, no, w każdym razie kilkakrotnie, ale zawsze bez rezultatu. I te wszystkie godziny spędzone przed kościołem, gdzie rozpytywał ludzi, i znajomych, i nieznajomych. Z czasem odwaga zaczęła go opuszczać. Rozczarowanie i wszystkie, nieznane przeczące odpowiedzi dawały się we znaki. Ludzie powtarzali, że Andreas musi pochodzić z Lofotów, sądząc po dialekcie, ale skąd dokładnie? Tego nikt nie wie. I, naturalnie, mogłoby być też tak, że jest przyjazdem pochodzącym z Helgoland albo z Rana.
Podłożył ręce pod głowę i wpatrywał się w sufit. No, a gdyby tak podjął jeszcze jedną, ostatnią próbę, po to tylko, żeby Lina przestała go męczyć? Mógłbym popłynąć łodzią do Ørsvaagholmen, pomyślał, czując nowy przypływ odwagi. Był tam tylko raz. Może nareszcie spotka kogoś, kto go znał?
W małej chatce wyraźnie pocieplało, wstał więc, jeszcze raz dołożył do pieca i włożył ubranie. Tak jest, odbędzie jeszcze jedną wyprawę. Ma na to cały dzień. Potem może napisać list do Liny. Chociaż nie, bo jak odpisze zbyt szybko, to ona zacznie wierzyć, że jest między nimi coś więcej niż w rzeczywistości.
Na dworze panował kąśliwy ziąb, wiatr od lądu rzucał łodzią po falach. Za każdym razem, kiedy Andreas znajdował się na morzu w niepogodę, wyjście na ląd traktował jako swoje zwycięstwo: jeszcze raz przezwyciężył strach! Mrużył oczy, spoglądając w niskie zimowe słońce. Kilka minut odpoczywał, wsparty na wiosłach. Czy jest jakiś sens płynąc do Ørsvaagholmen? Mógłby się tam wybrać w przyszłą, albo jeszcze następną niedzielę. A stąd ma niedaleko do Storvaagen. Zastanawiał się chwile, a potem odparł nogę o ławeczkę i pochylił nad wiosłami. Po raz ostatni wiosłuję do Storvaagen.
Wielu korzystało ze słonecznej i wietrznej pogody, by suszyć żagle. Łodzie stały w zatoce jedna przy drugiej, prezentowały się pięknie ze spokojną taflą morza w tle. Ansreas spoglądał raz po raz przez ramię, mknąc w stronę lądu. Wierzył, że w Storvaagen zawsze jest ruch i zamieszanie. Zjawiają się tu fotografowie, muzykanci, rozmaici znachorzy i uzdrowiciele. W pobliżu magazynów gromada chłopców rzucała śnieżynkami kulami w stronę przechodzących dziewcząt. Przycumował łódź, a potem stał się i przyglądał. Czy on, w młodości, też taki był?
Powlókł się dalej wśród szałasów, zdjętych z pokładów rybackich łodzi i wystawionych na ląd. Niektóre były niemal całkowicie przysypane śniegiem, wokół innych ktoś posprzątał. Pewnie mieszkają w nich jacyś biedni rybacy. Andreas westchnął. Straszne życie mają ci ubodzi ludzie. Choroby, odmrożenia, głód, robactwo i tęsknota za domem, to ich codzienność.
Przekroczył stos rybich łbów. Wiosną będą się tu zbierać chmary much, pomyślał, mijając stoły do suszenia ryb i kolejne chaty dla rybaków. Za czym, czy za kim ja się tak rozglądam? pomyślał nagle. Rozejrzał się wokół. Nikogo tu nie znam, wszystko obcy ludzie. I wtedy, nieoczekiwanie, zobaczył ciemnowłosego mężczyznę, który stał, rozmawiając z kimś od siebie starszym. Ja już go przedtem widziałem, przemknęło mu przez myśl. Kto to taki? Boże Drogi, pomóż mi sobie przypomnieć!
Czuł pulsowanie w całym ciele, szumiało mu w uszach.
Myśl, myśl, do diabła. Popędzał sam siebie, przyglądając się tamtemu człowiekowi. Możemy być mniej więcej w tym samym wieku. Sądząc po ubraniu, nie jest to nikt biedny. Buty wyglądały jak nowe, tak samo piękna samodziałowa kurtka. Nigdzie ani śladu łat. Mężczyzna śmiał się i przeczesywał palcami ciemną grzywkę. Oczy miał wąskie, w kształcie półksiężyców. Gdzie ja wcześniej widziałem te oczy? A ten drugi mężczyzna, z wielką czarną brodą - skąd ja go znam? On też nie wyglądał na biednego. Mężczyźni mówili coś do siebie, a potem się pożegnali. Dopiero kiedy starszy zniknął między chatami, Andreas się ocknął i pobiegł za młodszym.
- Przepraszam - powiedział zdyszany. Zdjął rękawicę i wyciągnął rękę na powitanie. - Przepraszam, ale czy ja nie spotkałem cię już przedtem?
Andreas mógłby przysiąc, że tamten cofnął się o krok. Ale szybko się opanował i zdecydowanie potrząsnął głową.
- Nie, nigdy przedtem cię nie widziałem - rzekł chłodno i chciał ruszać dalej.
Andreas pobiegł za nim.
- Jeszcze się nie przedstawiłem. Nazywam się Andreas Sandberg - znowu wyciągnął rękę.
Tamten ujął ją z wahaniem i niepewny uśmiech pojawił się na jego twarzy.
- Andreas Sandberg? Takie jest nazwisko… - zastanawiał się. - Nie, nie pamiętam, żebym już cię widział. Skąd pochodzisz?
Andreas myślał pospiesznie. Jeśli powie, że nie wie, bo stracił pamięć, tamten może sobie pomyśleć, że jest wariatem. Trzeba działaś bardzo ostrożnie.
- Mieszkam w Kabelvaag - powiedział.
- Ach tak. I pewnie masz tu rodzinę?
- Nie, mieszkam sam. - Głęboko wciągnął powietrze, szukając odpowiednich słów. Obcy nie może po prostu odejść. - Jak powiedziałem, zdawało mi się, że już cię spotkałe,. A jak się nazywasz?
Tamten rozejrzał się rozbieganym wzrokiem, zanim powiedział:
- Peder Olsen.
Peder Olsen, powtórzył Andreas w duchu. To pospolite nazwisko i nic mi nie mówi.
Pokręcił głową.
- A ten, z którym rozmawiałeś, jak on się nazywał.
- Ole Olsen. To mój ojciec.
- Nie, to też nic mi nie mówi. Musiałem się pomylić.
Ciemnowłosy mężczyzna uśmiechnął się szeroko odsłaniając krzywy przedni ząb.
- To się zdarza - powiedział. - łatwo się pomylić. Dziękuję za rozmowę, ale ja, niestety, muszę już iść.
Andreas skinął lekko głową, stał zamyślony i patrzył w ślad za odchodzącym. Czy naprawdę się pomylił? To możliwe? Pokręcił głową. Prawdopodobnie ten człowiek jest podobny do kogoś, kogo niegdyś znał.
- A ty co? Stoisz tu i rozmawiasz sobie z jakimś bogaczem? - Rozległo się tuz przy jego uchu, wic odwrócił się pospiesznie.
- Enok? Co ty tu robisz? Nie miałeś być w kościele? - spytał Andreas.
- Nie, nic takiego nie mówiłem. Pytałem tylko, czy ty się nie wybierasz. - Enok śmiał się tak, że aż rzęziło mu w płucach.
- Co miałeś na myśli z tym bogaczem? - spytał Andreas.
- Przecież sam widziałem. Stałeś i rozmawiałeś z Tristanem Dalsrudem.
- Kiedy?
- Dopiero co.
- Głupstwa gadasz. Ten, z którym rozmawiałem nazywa się Peder Olsen. Dalrsud to przecież dwór, w którym pracuje Lina.
- Jak on się nazywa Peder Olsen, to ja się nazywam Panna Maria - oznajmił Enok. - O, posłuchaj. To dzwon wzywający na posiłek. Słychać go chyba w Ameryce, jestem tego pewien.
Andreas spojrzał w górę na wielki piętrowy dom. Co za imponująca budowla! W dodatku pomalowana ba biało, a biała farba jest bardzo droga. Za domem znajduje się spichlerz, obora, izba czeladna i inne budynki. Słyszał kiedyś, że ten dzwon to w gruncie rzeczy dzwon kościelny, nie pamiętał jednak, kto mu to opowiedział.
Enok wyrwał go z zamyślenia.
- Mówią, że wewnątrz dzwonu znajduje się napis. I wiesz jak on brzmi? Nie czekając na odpowiedź, mówił jednym tchem: O czcigodny królu, Chrystusie, ześlij nam pokój. Ale to jest napisane w obcym języku. Zdaje mi się, że w łacińskim.
- Ty sam wyglądasz jak łacinki powiedział Andreas. Kompletnie stracił humor. Taki był pewien, że nareszcie trafił na kogoś ze swojej przeszłości. Kristian Dalsrud, powtarzał w duchu. Nie, Enok z pewnością się wygłupia, jak zawsze. Albo kłamie, żeby wydać się bardziej interesującym.
Enok poklepał go po ramieniu.
- Ja wyglądam jak łaciński? - powtórzył. - Ty mi najwyraźniej nie wierzysz, Andreas. Hej, tam. Tak, ty w futrzanej czapce. Choć no tu. - Przywołał jakiegoś przechodzącego obok mężczyznę. - Nie słyszałeś czasem, że we wnętrzu dzwonu właściciela łowiska znajduje się jakiś napis?
Mężczyzna w futrzanej czapce spoglądał to na jednego, to na drugiego.
- Tak. Podobno jest tam coś o Bogu i królu. Ale to nie jest po norwesku.
- Dziękuję. - Enok posłał Andreasowi triumfujące spojrzenie i uśmiechnął się złośliwie.
- Przepraszam. Proszę o wybaczenie - Andreas wyciągnął rękę, Enok ją uścisnął i znowu byli przyjaciółmi.
- Chyba ruszę w drogę powrotną - rzekł Andreas i pożegnał się. - Pogadamy później.
Kiedy szedł na brzeg, migną ł mu znowu ten, który przedstawił się jako Peder Olsen. Kristian Dalsrud, pomyślał Andreas i pokręcił głową. Dlaczego, na Boga i królestwo niebieskie, ten człowiek miałby ukrywać swoje prawdzie nazwisko? Skoro jest pracodawcą Liny, to przecież nie ma powodu mówić, ze nazywa się Peder Olsen?
Andreas zbliżał się wolno do swojej łodzi. A więc i tym razem wyprawa do Storvaagen okazała się pomyłką. Tak, może się tylko pocieszać, ze miał ładną pogodę i pogadał sobie z Nokiem-Dwa Szylingi. Krótko, ale przyjemnie. Opowie wszystkim Linie w kolejnym liście. Ale o tej sprawie z Kristianem Dalsrud nie wspomni. To zbyt głupie.
Rozdział 6
Nareszcie przyszła wiosna i równie z w tym roku mężczyźni, cali i zdrowi, wrócili z łowisk.
Elizabeth kazała wnieść na strych skrzynię Kristiana z ubraniami. Otworzyła wieko i znajome zapachy uderzały w nos: woń skóry i wełny pomieszana z innymi, zapamiętanymi z każdej zimowej wyprawy, jakimi przesycone są chaty, w których mężczyźni tam mieszkają. Elizabeth przymknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić takie wnętrze, ta jak jej opowiadał Jens, a teraz Kristian.
Wiedziała, że sypią po dwóch na jednej pryczy, opatuleni futrzanymi okryciami. Ogień w piecach wygasa po nocy i przemoczone ubrania sztywnieją od mrozu, bywa też, że rankiem futrzane okrycie przymarznięte jest do ściany.
Zimowe połowy to straszna w ciągłej tęsknocie za domem i lęku przed sztormem na morzu. Kiedy jednak rybacy otwierają swoją skrzynię, czują zapach domu. Dobrze jest wkładać skarpety i rękawice, które ukochane kobiety zrobiły dla nich na drutach. Jakby się znaleźli w domu chociaż na jedną krótką chwilę.
Elizabeth siedziała zamyślona i wpatrywała się przed siebie. Czy to tęsknota za domem sprawia, że Kristian jest taki dziwny po powrocie? I w tym roku, i w ubiegłym zachowywał się niezrozumiale. Jeszcze na kamienistym brzegu przyciskał żonę do siebie tak mocno, że pojękiwała z bólu. A kiedy wypuścił ją z objęć, rozglądał się wokół zawstydzony, czy nikt tego nie widział.
Przez cały czas potem miała wrażenie, że ją obserwuje. A kiedy pytała, czy coś go niepokoi, odpowiadał, że po prostu tak strasznie ją kocha. Może to złem ale… nie lubiła go w takim nastroju. Odczuwała coś jakby zamknięcie, przymus. I w dodatku żądał, by Elizabeth też była taka, ale ona nie potrafi. Oczywiście, że kocha swego męża, ale przecież człowiek nie może tego co chwila powtarzać. Próbowała mu to tłumaczyć, ale zdawał się nie rozumieć. I każdego wieczora chciał ją mieć. Czuła się źle, kiedy musiała odmawiać, przekonywać, że po długim dniu pracy jest zmęczona. Kristian zawsze reagował na to bardzo nieprzyjemnie.
Elizabeth westchnęła. To z pewnością minie z czasem, myślała. Przynajmniej w zeszłym roku minęło.
Stos ubrań do reprezentacji był wielki, poszła więc do izby tkackiej po włóczkę do cerowania. Zamyślona, wyjmowała kłębki białe, czarne, szare i wkrótce znalazła wszystko, czego potrzebowała. Wyprostowała się i wyjrzała przez okno. Z izby czeladnej wybiegła Amanda i pospiesznie szła przez dziedziniec. Wypakowywała skrzynię Olego, Elizabeth sama ją o to prosiła. Patrzyła na dziedziniec, przypominając sobie tamten wieczór, kiedy widziała Amandę i Olego w miłosnym uścisku. Potem jastrzębim wzrokiem śledziła dziewczynę, by się upewnić, czy nie jest czasem w ciąży, ale też po to, by nie dopuszczać do kolejnych schadzek.
Elizabeth skrzyżowała ręce na piersiach. I tak ich do końca nie upilnuję, myślała, przypominając sobie, jak to ona i Jens spotykali się ukradkiem w szopie na siano, chociaż między nimi dochodziło jedynie do pocałunków i niewinnych pieszczot. Czyżby obyczaje tak bardzo się zmieniły w takim krótkim czasie? Czy młodzi są teraz bardziej swobodni niż dawniej?
Już miała się odwrócić, gdy spostrzegła, że Amanda biegnie do wygódki. Zdrętwiała. Czy dziewczyna może być w ciąży? Źle się czuje i dlatego jej tak spieszno? Zaczęła liczyć na palcach. Cztery miesiące… tyle minęło od tamtego wieczora, kiedy przyłapała Amandę i Olego. Zasłoniła usta ręką. Czyżby ciąża była już tak daleko posunięta? To możliwe?
- Rany boskie, co my zrobimy? - wyszeptała. Amanda ma dopiero szesnaście lat, sama jest jeszcze dzieckiem. Przemknęła jej myśl o roślinie, zwanej wroniec, którą znalazła, a która rośnie w ciemnych lasach. Podawana z wódką może wywołać poronienie, ale jest też niebezpieczna. Zawstydziła się, że coś takiego w ogóle mogło jej przyjść do głowy. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi i Elizabeth drgnęła zaskoczona.
- Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć - bąkała Lina niepewnie.
Elizabeth przyjrzała się służącej. Była to ładna, miła dziewczyna z zadartym piegowatym noskiem. Miała w sobie wielką delikatność.
- Nic nie szkodzi - odparła. - Potrzebujesz czegoś?
- Tak. Chodzi o to… chciałam zapytać, czy widziałaś fotografię mojego ukochanego, Andreasa - mówiła dziewczyna, skubiąc koniec rudego warkocza.
- No pewnie, pokazywałaś mi przecież.
- Ale ja myślę, czy widziałaś teraz. Bo fotografia mi zginęła.
Elizabeth przyglądała jej się badawczo. Podobnie jak inne służące Lina nie posiadała wielu rzeczy, toteż bardzo dbała o wszystko.
- A gdzie ją trzymałaś ostatnio?
- Na nocnym stoliku. Zawsze tam stała. Ole obiecał, że jak będzie miał czas, to zrobi mi ramkę, żebym mogła powiesić na ścianie.
Dziewczyna mówiła na pół z płaczem.
- Pewnie wpadła między łóżko a stolik - odparła Elizabeth spokojnie.
Lina pokręciła głową.
- Nie, ja tam szukałam. W ogóle przeszukałam cały pokój. Inni też szukali. Gdzie tylko można, ale niczego nie znaleźli. Fotografia po prostu przepadła.
Elizabeth położyła rękę na ramieniu służącej.
- Jak to mówią, co nie zostało ukradzione, ani się nie spaliło, to w końcu samo wpadnie w ręce,
Lina kiwała głową i ocierała ręką oczy.
- Tak, chyba masz racje.
A opróżniłaś już skrzynię Krystiana? - spytała Elizabeth.
Lina przytaknęła.
- Dobrze, w takim razie odgrzej sobie kawy i zrób sobie przerwę, na którą zasłużyłaś.
- Dziękuję. - Lina dygnęła i ruszyła ku drzwiom, ale gospodyni zatrzymała ją jeszcze.
- Chciałam cię o coś zapytać, wydaje mi się, że Amanda jest ostatnio w kiepskiej formie, nie wspominała ci czasem dlaczego?
Lina zaprotestowała.
- Nie, i wcale na chorą nie wygląda. Dlaczego pytasz?
- Właściwie to nie ma żadnej poważnej przyczyny - pożałowała swojego pytania. - Chodzi o to, że się o was martwię. Coś mi się chyba przywidziało.
- Tak, to zwyczajnie przywidzenie, powtórzyła sobie w duchu, wzięła włóczkę i wróciła na dół do kuchni.
Wkrótce zapomniała o fotografii, która zginęła Linie, do czasu, gdy parę dni później poszła do izby, żeby napalić w piecu. Wyjmując drzazgi na podpałkę zauważyła na podłodze jakąś kartkę, częściowo ukrytą za wiaderkiem z torfem.
Przyjrzała jej się uważniej. Gruby papier był opalony po brzegach. Odwróciła kartkę i stwierdziła, że to resztki fotografii ukochanego Liny. Pozostała tylko twarz. jakim sposobem to się znalazło w piecu?
Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Kristian.
- Tu jesteś, moja kochana? A ja szukam cię wszędzie.
Elizabeth uśmiechnęła się,
- Potrzebujesz czegoś?
- Tak, czegoś bardzo ważnego - szepnął, ujmując w dłonie jej twarz. - Chcę powiedzieć, jak bardzo za tobą tęsknie, kiedy cię przy mnie nie ma.
Elizabeth ogarnęła wielka czułość dla męża. W jego czarnych oczach kryło się nieskończenie dużo miłości. Uśmiech Kristiana był taki ciepłu, ręce takie miłe. Ujęła jedną z nich i pocałowała. Dłoń była szorstka od ciężkiej pracy. Od tej pracy, którą wykonywał, by jej i dziewczynkom było dobrze, żeby im nigdy niczego nie brakowało, ani jedzenia, ani ubrań. Jest dla niej taki dobry, niczym ojciec traktuje i Marię, i Ane.
- To dobrze, że za mną tęsknisz - powiedziała szczerze. - Przynieś tu sobie kawy, to będziesz mógł dotrzymać mi towarzystwa przy naprawianiu ubrań. Jeśli nic innego na ciebie nie czeka?
- No, niestety, muszę iść - cmoknął ją lekko w czoło. Nagle zesztywniał. - A co ty tu masz? - spytał, chwytając rękę, trzymającą fotografię,
- To fotografia Liny- odparła Elizabeth. - Znalazłam ją za piecem. To znaczy to, co z niej zostało, reszta musiała się spalić - przerwała na chwilę. - czy możesz puścić moją rękę?
- Co? A tak, oczywiście. Przepraszam… myślałem, że to inna fotografia… ta od mojego wuja. Pamiętasz, dostałem ją na święta kilka lat temu.
Elizabeth przytaknęła. Wiedziała, o jakiej fotografii mąż mówi. Kiedy widziała ją pierwszy raz, bardzo jej imponowało, że można mieć coś takiego - obraz człowieka przeniesiony na papier bez pomocy ołówka czy farb.
- Parę dni temu Lina powiedziała mi, że fotografia zginęła i pytała, czy jej nie widziałam - tłumaczyła Elizabeth. - Uważałam, że musiała ją gdzieś schować, ale ona twierdzi, że fotografia zawsze stała na nocnym stoliku. - Elizabeth zniżyła głos. - No i teraz się okazuje, że ktoś usiłował ją spalić. Kto mógłby zrobić coś takiego? To dla Liny najważniejsze, co posiada. Nawet nie mogę pomyśleć, żeby któraś z dziewcząt posunęła się do tego. A co ty myślisz, Kristian?
Spojrzała na męża. Był blady, mocno zaciskał szczęki, przyglądając się małemu kawałkowi papieru.
- Źle się czujesz, Kristianie? Usiądź, bo upadniesz.
Wolno przeczesał palcami grzywkę.
-Nnie… zaraz mi przejdzie. Chyba jestem przemęczony, źle spałem dziś w nocy.
Mimo wszystko usiadł i potrzebował sporo czasu, by dojść do siebie.
- Przynieść ci coś? Może szklankę wody? - pytała Elizabeth zatroskana. - A mąz koniaku?
- Nie, dziękuję. Już mi lepiej. A ta fotografia… to nieszczęśliwy przypadek, że dostała się do pieca, chyba rozumiesz nikt w tym domu nie chciałby sprawić Linie takiej przykrości. Dlaczego mieliby to robić?
Elizabeth wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Nikt nie ma powodu do zazdrości, poza tym wszyscy ją lubią. Naprawdę nie mam pojęcia co jej powiedzieć.
- Nic nie mów, tak będzie najlepiej. Szybko o tym zapomni, będzie miała inne sprawy do roztrząsania. - Kristian wstał. - Wezmę to, co zostało i wyrzucę.
- Nie - Elizabeth schowała za plecy rękę z fotografią. - Muszę być wobec Liny uczciwa. Niech ma choćby tę resztkę. To lepsze niż nic.
Kristian opuścił rękę.
- Dobrze, zrób jak uważasz. Skoro twoim zdaniem to słuszne… Chociaż według mnie…
- To jest słuszne - przerwała mu Elizabeth. - Idź do swoich zajęć, a ja porozmawiam z Liną.
Stała przy oknie i obserwowała męża idącego przez dziedziniec.
W kuchni nalała sobie kawy, a potem piła ją przy stole i przysłuchiwała się rozmowie dziewcząt.
- Co ty robisz, Ane? Pytała Helene. Miała ręce po łokcie umazane mąką, bo wyrabiała właśnie wielki bochen chleba.
Ane zrobiła buzię w ciup, zmagając się z jakimiś opornymi oczkami.
- Najpierw chciałabym zrobić kołderkę dla mojego kota Pusi, żeby miał się czym okryć w nocy. Ale zabrałoby mi to bardzo dużo czasu, to zrobię lepiej nieduży obrusik.
Maria nie była w stanie powstrzymać śmiechu.
- No to będzie bardzo gruby obrus.
- Nie słyszałaś o obrusach zimowych? - odparła Ane urażona.
- Do tej pory nie. Ale przynajmniej udało ci się wymyślić dziurkowany wzór, jak widzę. - Maria pokazywała otworki, jakie powstały po zgubionych oczkach.
Helene posłała Marii ostre spojrzenie i chrząknęła znacząco.
- Wzór jest naprawdę śliczny - łagodziła Maria pospiesznie. - Jesteś dużo zdolniejsza niż wiele innych dziewczynek, które znam. Jakbyś chciała, to mogę pozaszywać te dziurki i będzie łapka do garnków.
Elizabeth dopiła swoją kawę. Odstawiła kubek na kuchenny blat i podeszła do Liny, siedzącej przy drugim końcu stołu.
- Chodź ze mną na chwilę do salonu. - mam parę skarpet do cerowania, mogłabyś to zrobić? - dodała, widząc, że pozostałe dziewczyny im się przyglądają.
Poszła przodem. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, wyjęła z kieszeni to, co zostało z fotografii Andreasa.
- Znalazłam to w izbie. Przez jakiś nieszczęśliwy przypadek fotografia dostała się do pieca. Może przylepiła się do kawała drewna albo torfu?
Lina ściskała obrazek w palcach, drżała jej broda.
- Dziękuję - wyszeptała na koniec. - Dziękuję, ze to znalazłaś. Będę dobrze pilnować tego, co zostało.
Elizabeth dziwiła się, że dziewczyna nie zadaje żadnych dodatkowych pytań, że tak bez słowa przyjęła jej wyjaśnienie.
- To nie ma znaczenia, jakim sposobem fotografia dostała się do pieca - mówiła dalej Lina . - Najważniejsze, ze jednak trochę zostało. Obraz jego twarzy.
Elizabeth zastanawiała się chwilę.
- Dam ci parę arkuszy listownego papieru, żebyś mogła do niego napisać przy najbliższej okazji. Chciałabyś?
- O tak, dziękuję! Ale przecież nie mogę używać twojego papieru. A gdzie te skarpetki do cerowania?
- Sama je poceruję. A papier to będzie małe zadośćuczynienie za to, co straciłaś - oznajmiła Elizabeth i zaraz pobiegła na strych, żeby przynieść, co obiecała.
Kuzynka Kristiana kupiła ten piękny papier. Elizabeth od jakiegoś czasu posyłała do Bergen pieniądze i zamówienia na różne rzeczy, ładne materiały na ubrania, bieliznę, koronki.
Po drodze na dół zderzyła się z Helene.
- Muszę cię o coś zapytać - powiedziała przyjaciółka, odciągając ją na bok. - Ja wiem, że Kristian się nie zgodził, żeby Lina zaprosiła do Dalsrud swojego ukochanego. Dlatego nie powinnam chyba prosić o to samo, ale mimo wszystko to zrobię. Zastanawiam się, czy Pål nie mógłby tu przyjść któregoś dnia? Może na podobiadek?
- Ależ moja droga, oczywiście, że może. Kristian nie zgodził się na przyjazd ukochanego Liny, bo nie chce, żeby ktoś obcy u nas mieszkał. A tamten pochodzi aż z Kabelvaag, przecież wiesz. A zresztą, jeśli Lina jeszcze raz poprosi, to ja znajdę jakiś sposób. Ale ty możesz Påla zaprosić. Co powiesz na sobotę?
- Dobrze, i bardzo ci dziękuję, Elizabeth. - Helene uścisnęła obie jej ręce.
- Nie widziałaś gdzieś Amandy? - spytała gospodyni.
- Nie. Chociaż, zaczekaj… tak. Przed chwilą wybiegła z domu.
- Dokąd poszła?
Helene wzruszyła ramionami,
- Nie wiem. A chcesz od niej czegoś szczególnego?
-Nie, nic takiego. - Odpowiedź padła natychmiast,
- Mogłabyś dać to Linie? Ja muszę na chwilę wyjść. - Podała Helene przybory do pisania i wybiegła z domu.
Na dziedzińcu natknęła się na Olego.
- Nie widziałeś Amandy?
Ole miał ponurą minę, odpowiadał krótko, ale szorstko.
- Poszła tam - ruchem głowy wskazał na oborę,
- Dziękuję. - Elizabeth już miała iść, jednak kolejne słowa Olego ją powstrzymały.
- Spytałem dokąd tak leci, ale nie chciała ze mną gadać,
Elizabeth przyglądała się chłopcu.
- A ty dokąd się wybierasz? - spytała, oczyma duszy widziała Amandę biegnącą nad rzekę, żeby zwymiotować,
- Moim zdaniem ona ostatnio zachowuje się jakoś dziwnie. Jest nieprzyjemna, że bez kija nie przystępuj.
Elizabeth wciągnęła głęboko powietrze i na kilka sekund przymknęła oczy. A więc jednak w jej podejrzeniach jest jakieś ziarno…
- Muszę z nią porozmawiać - rzekła i chciała odejść, ale Ole znowu ją zatrzymał.
- Jej nad rzeką już nie ma. Widziałem, jak biegnie z powrotem do domu.
- A potem już jej nie spotkałeś? - spytała.
Pokręcił przecząco głową i włożył ręce w kieszenie spodni.
Elizabeth szukała w kuchni, w obu izbach, ale Amandy nigdzie nie było. Nie było jej też w należącym do niej pokoiku. Elizabeth poszła więc na strych, gdzie zaglądała do wszystkich pomieszczeń. Na koniec została już tylko ta część, gdzie suszyli pranie. Drzwi były uchylone, zerknęła więc ostrożnie do środka. Radość i uczucie ulgi spłynęły na nią jak orzeźwiający strumień wody. W kącie stała Amanda i rozwieszała do suszenia uprane podpaski. Nagle wszystko znalazło swoje miejsce: Amanda była niemiła dla Olego, bo miała miesiączkę. W rzece prała podpaski i oczywiście nie chciała, żeby ukochany to widział.
Jakby ciężki kamień spadł jej z serca, Elizabeth cichutko wyszła na schody. I obiecywała sobie solennie, że nigdy więcej nie będzie już taka podejrzliwa.
Rozdział 7
Zanim weszła do kantoru, zapukała lekko do drzwi. Kristian siedział przy stole nad rozłożoną wielką księgą i ledwo uniósł głowę, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Nie przeszkadzała mu, przechadzała się przy półkach z książkami i odczytywała tytuły na grzbietach. Przeważnie były to zbiory praw i nudne protokoły, ale tez i przeznaczone dla kobiet romanse, które ona sama kupowała i wypożyczała potem służącym. Czytanie książek jest ważne. To przywraca duchowy spokój i pobudza myśli, uważała Elizabeth.
Przesunęła palcem po parapecie i stwierdziła, że trzeba tu powycierać kurze. Zrobi to któregoś dnia, kiedy Kristian gdzieś wyjedzie i porządki w domu nie będą mu przeszkadzać w papierkowej robocie.
Usłyszała za sobą cichy trzask i odwróciła się.
- Dlaczego zamykasz drzwi na klucz? - spytała zdziwiona.
Kristian nie odpowiedział, schował klucz do kieszeni i opadł z powrotem na krzesło. Rozsiadł się wygodnie i z powagą przyglądał żonie.
- Rozbierz się.
- Co? - Elizabeth była pewna, że się przesłyszała.
- Powiedziałem, żebyś zdjęła ubranie. Chcę cię widzieć nagą.
Próbował się roześmiać, ale jej się to nie udało.
- Ty chyba nie masz dobrze w głowie - powiedziała i ruszyła ku drzwiom. Że Kristian zachowuje się dziwnie po powrocie z zimowych połowów, to jedno, ale to tutaj przechodzi już wszelkie granice, przyzwoitości.
- Otwórz drzwi - nakazała, ujmując się pod boki.
- Nie. Dopóki nie zrobisz, o co prosiłem, nie otworzę - mówił teraz dziwnie niskim głosem.
- Będę łomotać tak, że usłyszą mnie służące,
- Proszę bardzo, ale one nie mają klucza. A poza tym, co im powiesz?
Elizabeth dyszała ciężko. Krystian miał rację. Tylko by się wygłupiła, a one i tak jej nie pomogą.
Ze złością stanęła przed mężem.
- A jak już zobaczysz mnie nagą, to otworzysz?
- Oczywiście.
- Ty naprawdę postradałeś rozum!
- Możliwe. Ale teraz się rozbieraj. Wolno.
Posłuchała go. Bardzo ostrożnie rozpinała guziki bluzki.
- Rozpuść włosy - polecił.
Elizabeth powyjmowała szpilki i włosy opadły ciężko na ramiona.
- A teraz rozbieraj się dalej - wyciągnął nogi przed siebie i przyglądał jej się spod zmrużonych powiek.
Elizabeth czuła, że irytacja powoli przechodzi w podniecenie i gdy kolejne sztuki ubrania spadały na podłogę, jej ruchy stawały się coraz bardziej miękkie, jakby ociężałe. Zwilżyła wargi koniuszkiem języka i kołysała biodrami, by zrzucić halkę. W końcu stanęła przed nim prawie zupełnie naga. Miała tylko pończochy na nogach.
- Zadowolony? - spytała lekko ochrypłym głosem, czując pulsowanie w dole brzucha,
- Wcale nie! - Kristian wstał u podszedł do żony. Zanurzył dłonie w jej włosach i pocałował ją pożądliwie.
Niecierpliwe ręce Elizabeth zrywały z niego koszulę i spodnie. Wkrótce potem i on stał nagi w mrocznym pomieszczeniu.
- Jeżeli chcesz, to możemy się ubrać, a ty wyjdziesz - zaproponował, a Elizabeth słyszała rozbawienie w jego głosie.
On to lubi, pomyślała. Lubi tę władzę, jaką nade mną posiada… a ja nie mam nic przeciwko temu.
Pieściła jego szczupłe biodra i jędrne pośladki, gładziła szerokie barki.
- Zostanę - wyszeptała, ciesząc się jego chłopięcym uśmiechem.
- Bardzo dobrze - odparł, obejmując jej biodra i przesuwał ją ku ścianie. Wdarł się w nią, zanim zdążyła jęknąć. Był gwałtowny i zdecydowany. - Powiedz mi, że jesteś moja - wykrztusił. - Powiedz to! - Powiedz to, Elizabeth!
- Jestem twoja - odparła. W oczach jej pociemniało. - Jestem twoja, tylko twoja…
- Miłość jest cudowna - oznajmiła w jakiś czas potem, upinając włosy.
- O Boże! - jęknął Kristian. - To zabrzmiało jak sentencja, którą gdzieś przeczytałaś.
- Bo przeczytałam. W książce, którą znalazłam w twoim kantorze,
Kristian zrobił wielkie oczy.
- Nigdy w to nie uwierzę, utaj nie ma takich książek!
Uśmiechnęła się i uszczypnęła go w bok.
- To ty tak spędzasz czas po całych dniach? Siedzisz tu i czytasz sobie romantyczne historie miłosne?
Kristian ubrał się i usiadł z powrotem przy biurku.
- Nie chciałabyś posiedzieć mu trochę na kolanach, zanim wyjdziesz? - spytał.
- Myślę, że nie! Nie mam już czasu. A prawda, póki, pamiętam: w sobotę będziemy mieli gościa.
- Tylko jednego? - A kto to taki?
W kuchni oczekuje się miłosnej wizyty - wyjaśniła.
Reakcja Kristiana była gwałtowna. Grzmotnął pięścią w biurko i zerwał się z miejsca.
- Czy ja już nie mówiłem, że ten łazęga Liny z Kabelvaag ma tu nie przyjeżdżać? Chyba wyraziłem się jasno tamtego dnia, kiedy wymachiwała nam przed oczami jego fotografią? Powiedz jej ode mnie, że ten dwór to nie jest jakiś tam dom publiczny.
Elizabeth nie wierzyła własnym uszom. Kristian nie posiadał się ze złości. Czy fakt, że służąca chce zaprosić swojego ukochanego upoważnia do takiego zachowania?
- Tym razem nie chodzi o Line, tylko o Helene - próbowała wyjaśnić. - Helene poznała pewnego wdowca, nazwiskiem Pål Persa, i myślę, że przy swoich dwudziestu pięciu latach ona ma prawo przyjmować wizyty. A chyba ja też mam coś do powiedzenia w tym dworze. Poza tym Helene jest moją przyjaciółką, więc sprawa jest rozstrzygnięta. W sobotę Pål Persa przyjdzie tutaj na podwieczorek, a ty będziesz się zachowywał normalnie!
- Pål? - powtórzył Kristian zakłopotany, bawiąc się piórem, leżącym na biurku. - Masz na myśli tego nowego parobka od Ottara z Vika?
- Tak. A ty go znasz?
Kristian wzruszył ramionami.
- Słyszałem co nieco.
- Zaczynam się spieszyć, więc wybacz mi - rzekła Elizabeth chłodno i wyciągnęła rękę. - Mogę dostać klucz?
Kristian wstał i objął żonę.
- Przepraszam, Elizabeth. Nie chciałem się złościć. Sam nie wiem, co mnie napadło. Tyle miałem ostatnio na głowie, te rachunki i w ogóle… no wiesz.
Nie, nie wiem, chciała odpowiedzieć, ale milczała. Nie ma sensu się kłócić, Kristian zresztą przeprosił więc powinna to przyjąć.
- Oczywiście, że Helene może zaprosić swojego ukochanego - mówił dalej. - Tu jest klucz - podał go żonie i pogłaskał ją przy tym po policzku. - Gniewasz się na mnie?
- Nie - powiedziała i naprawdę tak było.
W sobotę Helene kręciła się zdenerwowana po kuchni.
- Nie mam pojęcia, dlaczego jestem taka niespokojna akurat dzisiaj - powtarzała, wygładzając swój świeżo wyprasowany, nocno nakrochmalony fartuch.
Elizabeth postarała się, żeby reszta służby zjadła podwieczorek wcześniej, by Helene i Pål mieli trochę czasu tylko dla siebie.
- Ale mimo wszystko - tłumaczyła jej Helene - ty to musisz usiąść przy stole z nami, Elizabeth.
- A to wypada?
- Tak, i Kristian też. On przecież jeszcze nie jadł. Wiesz, rozmowa będzie łatwiejsza. No i dzieci. I dzieci muszą być.
Kiedy Pål przyszedł, przyjaciółka wciąż była tak samo pobudzona. Elizabeth musiała się uśmiechać pod nosem. Helene, zawsze taka spokojna!
Dzień dobry - mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie i skłonił się lekko.
- Dzień dobry. Witaj w naszym domu - odpowiedziała Elizabeth, przyglądając się gościowi uważnie. - Miło, że możemy się poznać. Siadaj, proszę - dodała.
Włosy miał brązowe, falowane, z przedziałkiem pośrodku. Nad górną wargą widniała biała bielizna, która lekko ściągała skórę. To pewnie po jakimś skaleczeniu z dzieciństwa, zgadywała. Ale głownie zwracała uwagę na niebieskie oczy. Ich spojrzenie było przenikliwe i natrętne, pomyślała Elizabeth.
- Nie rób sobie kłopotu z mojego powodu - rzekł Pål, wskazując na serwis, który Helene zaczynała ustawiać na stole.
- O nie, trzeba coś lepszego dla gościa - zaproponowała Elizabeth. Milczała przez chwilę, a potem rzekła. - W przyszłą niedzielę ma być pogrzeb małego Emila.
Pål spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
- Emil jest jednym z bliźniąt Bergette i Sivgarda - tłumaczyła.
Teraz mężczyzna przytaknął.
- A tak, słyszałem. Straszna tragedia. - Mówiąc to, wpatrywał się w blat stołu. - Ja sam nie zostałem pobłogosławiony dzieckiem. Może Bóg widzi w tym jakiś sens? A może uznał, że to Helene powinna urodzić moje dzieci? - Przy tych ostatnich słowach podniósł wzrok.
Elizabeth zerknęła spod oka na przyjaciółkę. Na policzkach tamtej pojawiły się czerwone plamy, a jej ruchy stały się gorączkowe. To znaczy, że nie przyznała się Pålowi, że ją zgwałcono, nie opowiedziała też o mądrej babce, która usunęła płód, po czym ona sama o mało nie wykrwawiła się na śmierć. Może zresztą nigdy mu o tym nie powie. Być może pragnie zachować dla siebie tę ponurą tajemnicę tak, jak to zrobiła Elizabeth. Wiadomości o tym, jaki Leonard był dla swoich służących, nie powinny dostać się do niepowołanych uszu. To by niczego dobrego nie przyniosło. Wprost przeciwnie.
- No więc, jak mówię, pogrzeb odbędzie się w przyszłą niedzielę. - powtórzyła Elizabeth. - Wszyscy mieszkańcy Dalrsud pójdą tego dnia do kościoła. Ty też będziesz? - spytała, patrząc Pålowi w oczy.
Pokręcił przecząco głową.
- Nie, tego dnia nie będę mógł.
Ponieważ nie wyjaśnił nic więcej, Elizabeth nie pytała. W końcu co ją to obchodzi.
- No dobrze, zaraz zawołam pozostałych, żebyśmy mogli zacząć jeść - powiedziała i wyszła z kuchni. Na korytarzu spotkała Marię.
- Widziałaś Kristiana i Ane? - spytała.
Maria wykrzywiła wargi.
- Ane razem z Line zmienia pościel. I obie gadają o narzeczonych. Kristian i Ole są w szopie na łodzie.
- To poproś ich na podwieczorek i przyjdź przywitać się z Pålem.
Kiedy Elizabeth wróciła do kuchni, Helene rozgarniała żar w piecu.
- No, zaraz przyjdę - oznajmiła gospodyni, siadając przy stole. - Przyjemnie będzie napić się kawy.
Helene się odwróciła i Elizabeth drgnęła zaskoczona. Czyżby przyjaciółka płakała? Na to wygląda, oczy ma takie zaczerwienione.
- Coś się stało? - spytała tak, by Pål nie słyszał.
Helene gorączkowo zaprzeczyła.
- Nie. Skąd ci to, na miłość boską, przyszło do głowy?
- Nie wiem. Dlatego pytam. Wyglądasz, jakbyś płakała.
Przelotny uśmiech przemknął po twarzy tamtej.
- Dym szczypie mnie w oczy.
Elizabeth chciała zapytać o coś więcej, ale właśnie do kuchni tanecznym krokiem wbiegła Ane.
- Chciałabym dostać białej kawy - zażądała. - Zauważyła gościa i wyciągnęła rękę na powitanie, dygnęła i przedstawiła się.
- A więc ty pijesz białą kawę? - spytał Pål, uśmiechając się do dziecka. - A powiesz mi co to jest?
- To jest mnóstwo mleka i odrobinka kawy - tłumaczyła, znajdując sobie miejsce obok Påla. - Kristian kazał powiedzieć, że teraz nie ma czasu na podwieczorek - oznajmiła, zwracając się do matki. - Przyjdzie później, co coś zje.
Elizabeth podawała kawę, przysłuchując się jednym uchem rozmowie przy stole. Helene miała rację, dzieci bardzo to ułatwiają. Ane mówiła niemal nieprzerwanie, rada, że nareszcie znalazła kogoś, kto chce jej słuchać. Elizabeth uśmiechała się zadowolona, że zorganizowała dla Helene to spotkanie z ukochanym.
Od wielu dni Elizabeth była słaba, czuła się źle. Kręciło jej się w głowie, pot spływał po całym ciele.
- Jesteś pewna, że chcesz iść na ten pogrzeb? - spytał Krystian, spoglądając na żonę zatroskany.
- Oczywiście, że chcę. Elizabeth wstała, wytarła nos i wyjęła suknię. Czarną, jak zwyczaj nakazuje. Jedynymi ozdobami były koronki i jedwabna wstążka w tym samym kolorze. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że jestem przesadnie wystrojona, pomyślała.
- Chyba rozumiesz, że się o ciebie martwię? - ciągnął dalej Kristian. - Na dworze jest zimno i…
- Zimno, no wiesz - roześmiała się Elizabeth. - Przecież jest ładna pogoda.
- Masz gorączkę!
- Od wielu dni nie czułam się lepiej.
- Lepiej - prychnął Kristian, zmagając się z guzikami koszuli.
- Tak, lepiej. Lekkie przeziębienie nikomu krzywdy zrobić nie może. Nie wypada nie pójść, skoro Bergette osobiście nas prosiła.
- Nigdy nie słyszałem, żebyś się przejmowała tym, co wypada,
Elizabeth wciągnęła suknię przez głowę, szybko pozapinała guziki i podeszła do okna. Otworzyła je na całą szerokość, żeby się ochłodzić. Kristian ma rację, nie jest na tyle zdrowa, żeby siedzieć u Bergette godzinami. Najbardziej chciałaby położyć się i spać. Głowa jej ciążyła oddech z trudem wydobywał się z obrzmiałego gardła, nos miała zatkany. Ale do kościoła, mimo wszystko, powinna iść.
- Na stypę będziesz musiał wybrać się sam - oznajmiła, zamykając okno. Lepiej nie kusić losu, dobrze wie, że zaziębienie łatwo może się zmienić w zapalenie płuc.
- Dzięki Bogu, że wraca ci rozsądek. - Kristian podszedł i pogłaskał ją po policzku.
Elizabeth usiadła przy toaletce, by sprawdzić, czy włosy leżą jak trzeba. Nos miała czerwony, oczy błyszczące od gorączki.
- Elizabeth, czy między tobą i Bergette coś zaszło? - spytał Kristian nieoczekiwanie.
Poczuła, że drętwieje. Udawała, że szuka czegoś w szufladce, uniosła głowę i w lustrze napotkała spojrzenie męża.
- O co ci chodzi? - spytała jakby od niechcenia, wpinając kolejną szpilkę we włosy.
- Tak to jakoś wygląda. Od porodu się nie widujecie. No i to, co mówił Sivgard.
- A co on takiego powiedział?
Kristian marszczył brwi, drapał się po głowie i patrzył przed siebie.
- Dokładnie nie pamiętam. Pewnie nic ważnego, albo może ja źle zrozumiałem? Ale ty i Bergette miałyście przedtem tako dobry kontakt…
- I nadal mamy - zapewniła Elizabeth. Powiedziała to jednak bardziej zdecydowanie, niż sama odczuwała.
Po śmierci jednego z dzieci Bergette i po kłótni Elizabeth z Sivgardem, jaka potem miała miejsce, przyjaciółki właściwie ze sobą nie rozmawiały. Elizabeth zajrzała z krótką wizytą w czasie, kiedy mężczyźni byli na łowiskach, ale służąca powiedziała, że Bergette nie jest w formie, leży w łóżku i odpoczywa. Elizabeth zostawiła prezent dla jej córeczki: mały sweterek z rękawiczkami do kompletu. Przekazała przez służącą pozdrowienia i życzenia rychłego powrotu do zdrowia.
Potem już nie rozmawiały aż do dnia, gdy Bergette pojawiła się w Dalsrud z wiadomością o pogrzebie. Elizabeth wychodziła ze spichlerza, kiedy przyjaciółka zajechała na dziedziniec.
- Dzień dobry o szczęść Boże - przywitała się Bergette, zatrzymując konia.
Elizabeth miała wrażenie, że wygląda na wyczerpaną, twarz młodej kobiety zrobiła się szara. Piękne brązowe włosy ukryła pod czarnym czepkiem.
- Dzień dobry - odparła Elizabeth. - Zaraz zawołam Olego, żeby zajął się koniem. - Nie to chciała powiedzieć, ale wizyta ją zaskoczyła, że nie znajdowała słów.
- Dziękuję, ja tylko na chwilę - odparła Bergette pospiesznie. Elizabeth podeszła go gościa. - Przyjechałam was prosić na stypę po pogrzebie naszego Emila. W przyszłą niedzielę. Powitamy was serdecznie i na cmentarzu, i potem, na przyjęciu.
Elizabeth skinęła głową. Od wielu tygodni wiedziała, kiedy odbędzie się pogrzeb, ponieważ jednak Bergette się nie odzywała, nachodził ją lęk, że może ich nie zaproszą. Bo może Bergette żywi urazę o to, co się stało?
- Bergette - zaczęła spokojnie, patrząc na przyjaciółkę. - Jak ty się teraz czujesz?
- Dobrze.
- Jesteś pewna? Bo nie wygląda na to, by wszystko było całkiem w porządku.
Bergette wciągnęła głęboko powietrze,
- Masz rację. Nie jest mi dobrze. Elizabeth, to jest straszne. Płakałam i płakałam, aż poczułam, że nie mam już więcej łez. Były dni, kiedy myślałam, że zwariuję. Ja straciłam dziecko, Elizabeth, i nikt nie chce zrozumieć, co przeżywam. Wszyscy powtarzają tylko, że z czasem będzie lepiej. Ale ja wiem, że nie będzie.
- Owszem, będzie - przerwała jej Elizabeth stanowczo. - Zapewniam cię, Bergette. Musisz być silna i zajmować się dzieckiem, które masz. Twoja córeczka jest taka mała. Ona potrzebuje matki!
Bergette spoglądała na nią spod przymrużonych powiek. Elizabeth się przestraszyła, że cmoknie na kolana, zawróci i natychmiast odejdzie. Nagle jednak ramiona przyjaciółki opadły, westchnęła ciężko.
- Nigdy nie pogodzę się z tym, że straciłam dziecko.
- To prawda, nigdy o tym nie zapomnisz, ale z czasem ból będzie łatwiejszy do dźwigania.
- Nie zapraszałam was na chrzciny Karen- Louise - tłumaczyła się Bergette, jakby nie słyszała, co Elizabeth mówi. - Nie było nikogo prócz naszych rodziców. I oni też trzymali małą do chrztu. Nie byłam w stanie urządzić żadnego przyjęcia.
- To oczywiste - Elizabeth uścisnęła jej rękę. - Dziękuję ci, że dzisiaj przyjechałaś. Na pogrzebie będziemy wszyscy.
- Dlaczego się tak zamyśliłaś? - spytał Kristian.
- Rozmyślałam o Bergette. Ostatnimi czasy nie było jej łatwo. Wierzę jednak, że powoli będzie lepiej.
- Sivgard chyba właśnie o tym mówił. Że śmierć Emila strasznie przygnębiła Bergette. On się nawet bał, żeby jej się z żalu rozum nie pomieszał.
- Emil urodził się taki maleńki i słaby - bąknęła Elizabeth. - Nie mogłam nic więcej dla niego zrobić. Na szczęście został ochrzczony.
Kristian podszedł do żony.
- Nie możesz oskarżać siebie o to, co się stało - rzekł stanowczo.
- Nie. - Wstała, próbując się uśmiechać. Przestraszyła się, że Kristian zechce dalej rozmawiać o Sivgardzie. Mąż Bergette jej groził. Powiedział, że tym razem się nie wymiga, ale ona nie chciała tego słuchać. Prawdopodobnie mówił w gniewie i rozpaczy. Mimo wszystko na myśl o tym, co się stało, ogarniał ją niepokój.
Zapukano do drzwi i Ane wsunęła głowę.
- My już jesteśmy gotowi - oznajmiła. Tuż za nią ukazała się Maria. Obie dziewczynki miały na sobie czarne sukienki do kolan i czarne wełniane pończochy. Uczesane na mokro włosy zostały zaplecione w ścisłe warkocze.
- Jak pięknie wyglądacie - pochwaliła Elizabeth, popychając je przed sobą, rada, że nie musi już rozmawiać o Sivgardzie i Bergette.
W kuchni Amanda, Lina i Ole czekali w swoich kościelnych ubraniach. Amanda w sukni od konfirmacji, którą dostała od Elizabeth.
- A ty wyglądasz prawie jak pan młody - powiedziała Elizabeth do Olego, który z dumą wypiął pierś. - Gdzie Helene? - spytała jeszcze i zauważyła, że służący spoglądają po sobie.
- Helene z nami nie idzie - poinformowała Lina.
- A to dlaczego? - Chora jest?
- Poszła do szopy po torf.
- Po torf? - głos Elizabeth przeszedł w pisk. Potem odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do szopy.
- Czy ty, na miłość boską, możesz mi wytłumaczysz, co tutaj robisz? - spytała Elizabeth.
Helene odwróciła się gwałtownie, o mało nie przewróciła latarki.
- O co chodzi? - spytała, odgarniając rudy lok z twarzy.
- To ja ciebie pytam - krzyknęła Elizabeth. - Dlaczego się jeszcze nie przebrałaś, żeby iść na pogrzeb?
- Bo ja nie idę.
- Dlaczegóż to?
Helene wróciła do napełniania koszyka z torfem.
- Odpowiedz mi dziewczyno! - domagała się Elizabeth, zasłaniając usta dłonią, żeby stłumić kaszel.
Helene odwróciła się do nie ponownie.
- A ty idzisz? Z takim kaszlem?
Helene, nie zaczynaj teraz ty - warknęła Elizabeth zmęczona. - To tylko przeziębienie. A poza tym pytałam się o coś.
Helene wpatrywała się w czubki swoich butów.
- Ja przecież nigdy nie miałam nic wspólnego z Bergette. Nie należymy do tego samego stanu, ona i ja.
- Co to za głupie gadanie? - spytała Elizabeth. - Czy Bergette zrobiła ci coś, żebyś nie chciała okazać jej trochę współczucia, kiedy składa swoje maleńkie dziecko do grobu? - Helene najwyraźniej czuła się niepewnie. - Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami. Możesz mi chyba powiedzieć…
Tamta podniosła wzrok.
- Masz rację, ze powinnam pójść, ale… No bo ty i Kristian to jakby…
- Amanda, Lina i Ole są już gotowi, czekają przerwała jej Elizabeth zniecierpliwiona. - Natychmiast idź się przebrać.
- Przepraszam - bąknęła Helene, kiedy szły przez dziedziniec.
Elizabeth pogłaskała ją po plecach.
- Pospiesz się.
- To co, jednak z nami pójdzie, chociaż Påla na pogrzebie nie będzie? - spytała Amanda, kiedy Helene zniknęła w swojej izbie.
Elizabeth przyjrzała się służącej.
- Co ty chcesz powiedzieć?
- Nic takiego. Tylko że dzisiaj rano Helene wspomniała coś, że to przykre, bo Pål nie będzie mógł przyjść.
- Ale przecież ona cały czas się wybierała - skłamała Elizabeth. - Po prostu zapomniała, że to dzisiaj.
Miała nadzieję, że młodzi jej uwierzyli, pobiegła do izdebki Helene.
- teraz odpowiesz mi szczerze - zażądała Elizabeth. - Czy to Pål nie chciał żebyś poszła na pogrzeb bez niego?
Helene prychnęła przez nos.
- Skąd ci to przyszło do głowy? To jasne, że Pål nic takiego nie mówił.
Elizabeth poczuła bolesny skurcz w sercu, po raz pierwszy Helene ją okłamuje.
Pierwszym człowiekiem, którego Elizabeth spotkała przed kościołem, był Sivgard. Miała ochotę odwrócić się i pójść swoją drogą, ale wiedziała, że musi z nim porozmawiać.
- A więc tu przyszłaś? - spytał.
Elizabeth odpowiedziała pytaniem:
- A nie powinnam?
Popatrzył na nią, mrużąc oczy. Wiatr rozwiewał jego jasne włosy i burzył staranne uczesanie.
- Ty nie uważasz, ze zrobiłaś już wystarczająco dużo?
Elizabeth potrzebowała czasu, aby się opanować.
- Szczerze mi ciebie żal, Sivgard - powiedziała w końcu. - Wybaczam ci, bo myślę, że to ból po stracie maleńkiego dziecka jest przyczyną twojej goryczy.
- A kto jest temu winien, co? - prychnął, chwytając ją z całej siły za nadgarstek.
- Zachowuj się jak człowiek - syknęła Elizabeth przez zaciśnięte zęby. - Wszyscy na ciebie patrzą.
Puścił ją, czerwony na twarzy. Wiele razy otwierał i zamykał usta, żeby coś powiedzieć, ale w końcu odwrócił się i zniknął w tłumie. Elizabeth słyszała pulsowanie własnej krwi. Bolała ją ręka.
Dostrzegła stojącą przy wozach Bergette. Biedaczka, wydawała się taka samotna i opuszczona, że Elizabeth poszła w jej stronę.
- No i jak się czujesz? - spytała, ale natychmiast pożałowała swoich słów. Bo jak można się czuć w taki dzień?
- Chciałabym mieć to już za sobą - powiedziała Bergette, patrząc przed siebie.
- Rozumiem cię - przytaknęła Elizabeth cicho. - bardzo mi przykro, Bergette, ale ja nie będę mogła przyjść na stypę.
Przyjaciółka przyjrzała jej się uważnie.
- Jesteś zaziębiona - stwierdziła zdecydowanie, zdjęła rękawiczkę dotknęła czoła Elizabeth. - Jesteś rozpalona, nie powinnaś była tu przychodzić. Co by to było, gdybyś dostała zapalenia płuc?
Elizabeth poczuła dławienie w gardle. Że też Bergette może okazywać jej tyle troskliwości, chociaż sama przeżywa taką tragedię!
- Przejdzie martwię się o ciebie.
Bergette nie dbała o siebie, a Elizabeth nie wierzyła, że Sivgard jest dla niej wystarczającym wsparciem.
Pastor wygłaszał długą i męcząca mowę, która sprawiała, że dzieci robiły się niespokojne, a starsi przysypiali. Kiedy jednak odezwały się organy, wszyscy się ożywili, rozglądali się zawstydzeni i wyjmowali psałterze. Nich się ten dzień jak najszybciej skończy, pomyślała Elizabeth, wspominając słowa Bergette.
Na pokrytym śniegiem cmentarzu Elizabeth widziała wiele kamieni nagrobnych, upamiętniających małe dzieci, przedtem nie umiała płakać po Emilu, teraz jednak, poczuła, że gardło jej się ściska i pozwoliła łzom płynąć swobodnie, nawet nie próbowała ich ukrywać. Ludzie twierdzą, że nie powinno się płakać na pogrzebie, bowiem zmarli opuścili właśnie grzeszną ziemię i wstąpili do raju. Uważa się ich za szczęśliwcy. Elizabeth wiedziała, że wierzący tak myślą, ona jednak się z tym nie zgadzała.
Maleńka trumienka, długo zaledwie na łokieć, świadczyła, ze chowają oto chłopczyka, który nigdy nie doświadczy i nie pozna życia. Nie zdążył nawet poznać ojca ani matki. Ani też siostry- bliźniaczki. Bliźniacy należą do siebie nawzajem, powinni razem dorastać, przezywać smutki i radości wspólnie, jak tylko rodzeństwo potrafi. Powinien móc poznać północne, świecące w nosy słońce, które barwi niebo na czerwono, i polarną zorzę, intensywnie zieloną, żółtą amarantową, tańczącą na nieboskłonie w zimowe, mroźne noce. Powinien móc czuć bryzgi morskiej wody na twarzy i słyszeć przenikliwe krzyki mew.
Raz jeszcze zaczęła się zastanawiać, dlaczego Bóg robi coś takiego. Dlaczego składa ba barki ludzi taki ból i taką tęsknotę? - myślała, zerkając na Brgette. Przyjaciółka miała twarz w kolorze wosku i pewnie by upadła, gdyby Sivgard jej nie podtrzymywał. Na głowę narzuciła czarny jedwabny szal z długimi frędzlami.
Bogu dzięki, że Bergette ma jeszcze jedno dziecko, myślała Elizabeth. Gdyby nie to, trudno powiedzieć, jakby się to mogło skończyć. W oczach Boga odebranie sobie życia to największy grzech, jakiego człowiek może się dopuścić. Ale czy Bóg nie rozumie, że wielu osieroconych rodziców marzy jednie o tym, by ponownie spotkać się ze swoimi zmarłymi dziećmi? Ludzi, którzy popełnili samobójstwo, nawet na cmentarz nie wnosi się przez bramę. Trumnę przenosi się ponad płotem, a zmarłego grzebie się oddalonym kącie cmentarza, na niepoświęconej ziemi.
Wzrok jej padł na nagrobek chłopca, który urodził się i zaraz umarł w roku 1753.
Moje życie było krótkie
Nie zaznałem niczego,
Pan Bóg zabrał moją dusz
Do domu swojego.
Spoczywam w Chrystusie,
Nic mi nie potrzeba.
Wędruję swobodnie,
Po bezdrożach nieba.
Kolejny szloch wstrząsnął Elizabeth i musiała wyjąć chusteczkę z kieszeni. Dopiero, kiedy się opanowała, zdała sobie sprawę, że pastor skończył kazanie i rzucił garść ziemi na maleńką trumienkę.
Rozdział 8
Wysoko na halach, gdzie docierało już słońce, z gór zaczynały spływać niezliczone małe strumyczki. Chlupały i śpiewały z radości, że zostawiają za sobą grubą śnieżną pokrywę. Na drzewach pojawiły się małe kosmate bazie, które Ane zrywała i chowała w swoim pokoju. Nikt jeszcze nie słyszał kukułki i wszyscy się z tego cieszyli. Bo jeśli się pierwsza kukułka odezwała w czarnym, pozbawionym liści lesie, to zapowiada nieurodzajny rok. Pokazały się natychmiast szpaki, które w pośpiechu łączyły się w pary i zaczynały budowanie gniazd w budkach, które zrobił dla nich Ole i poumieszczał na ścianach obory.
Na pokrytych śniegiem polach Kristian rozrzucał gnój. Dla wielu to pierwsza oznaka wiosny, Elizabeth uważała jednak, że wiosna przychodzi, kiedy można rozwieszać na dworze pranie do suszenia.
Wchłaniała świeży zapach bielonych w słońcu prześcieradeł, kiedy przybiegła do niej Lina.
- Co ty robisz? - spytała ze śmiechem. - Stoisz wystrojona, gotowa jechać na konfirmację, i nagle zaczynasz zbierać pranie? Czy nie po to masz służące?
Elizabeth wrzuciła prześcieradło do kosza i poklepała Linę po ramieniu.
- Owszem, dobrze mieć takich pracowników jak ty. - Spojrzała ku domowi. - Wszyscy gotowi?
- Mhm, czekają tylko na ciebie. Cieszysz się, że znowu zobaczysz swoją rodzinną wieś?
Elizabeth przytaknęła. Pomyśleć, że Olav jest już dorosły i przystępuje do konfirmacji. Kiedy się stamtąd wyprowadzała, bym małym chłopcem. A w przyszłym roku kolej na Indianne. Jak ten czas leci. Po dzieciach widać to najbardziej, pomyślała.
Lina szturchnęła ją lekko w ramię,
- Mówiłam, że czekają tylko na ciebie.
Elizabeth drgnęła.
- Uff, ale się rozmarzyłam! No cóż, wrócimy wieczorem. Bawcie się tu tymczasem dobrze. W spiżarni jest ciasto, możecie sobie zjeść. I kawa…
- Dobrze, dobrze, wiemy wszystko. Już przedtem mówiłaś.
Lina machała na pożegnanie.
Na schodach stał Krystian w czarnym garniturze i czekał, na dziedzińcu Ane i Maria niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. Wyglądają jak dwie lali, pomyślała Elizabeth. Na widok dziewczynek fala ciepła zalała jej serce. Ane miała sukienkę czerwoną kratę, a Maria granatową. I wstążki we włosach w odpowiednich kolorach.
Matia obciągnęła spódnicę, marszcząc nos,
- Och jak ja się cieszę, że niedługo też będę konfirmowana, a wtedy będę mogła nosić długie spódnice. Jak dorosła.
- Ciesz się, dopóki jesteś młoda - rzekła Elizabeth łagodnie i pomogła Ane wsiąść na wóz.
Przed kościołem panował nastrój napięcia i powagi. Konfirmacja to jedna z najbardziej uroczystych chwil w życiu, na którą młodzi czekają i z radością i z niepokojem. Mają oto wkroczyć w świat dorosłych, ale jeśli nie potrafią odpowiedzieć na pytania pastora, to wstyd będzie straszny. Wszyscy bardzo się boją, czy nie przyjdzie im w przyszłym roku ponownie chodzić na nauki, jeśli nie wykażą się zadowalającą wiedzą, bo wtedy bardzo trudne, a nawet po prostu niemożliwe jest zdobycie pracy.
Dziewczęta dostały długie spódnice, niektóre mają też czarne jedwabne fartuszki, może pożyczone od starszej siostry lub matki. Elizabeth zwróciła uwagę, że Maria rzuca powłóczyste spojrzenia w stronę naszych dziewcząt. Pewnie jest trochę zazdrosna. Elizabeth odczuwała strach, że jej mała siostrzyczka zaczyna interesować się sukienkami i własnym wyglądem. Czas zrobił wielki krok naprzód, wcale jej o tym nie informując.
Nagle jej wzrok padł na chudziutkiego chłopca, który stał samotnie z boku i czytał coś z książki Pontoppidana. Szczupły kark pochylał się w głębokiej koncentracji. Raz po raz przecierał chudą ręką oczy. Ruchy miał szybkie, jakby gniewne. Elizabeth ogarnęło współczucie. Chłopak miał pewnie piętnaście lat, może nawet więcej, choć był niski i drobny. Sądząc po ubraniu, pochodzi z biednej rodziny. Nie jest łatwo znaleźć się w taki dzień między dziećmi bogatych gospodarzy, wystrojonych w najpiękniejszy przyodziewek.
Jakiś inny młodzieniec podszedł do chłopca i mówił coś, czego Elizabeth nie słyszała. Podobieństwo wskazywało, że to krewni.
Mniejszy spojrzał znak książki, teraz zobaczyła, że przed chwilą płakał.
- Nigdy sobie z tym nie poradzę - mówił. - Pastor o tym wie. Ale przykazania znam na pamięć. Jeżeli tylko mnie z tego zapyta, to będę uratowany.
- Jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze - pocieszał wyższy, poprawiając kołnierzyk przy koszuli tamtego.
Elizabeth nie słyszała dalszego ciągu rozmowy, bo podeszła do niej Bergette.
- Dzień dobry, Elizabeth. Tak rzadko cię widuję.
Elizabeth przyjrzała się uważnie przyjaciółce. Miała rumieńce na policzkach, a w oczach nie było już tej ciężkiej zasłony smutku.
- Świetnie wyglądasz, Bergette. - To pierwsze słowa, które przyszły jej do głowy.
- Dziękuję. I czuję się rzeczywiście lepiej. - Bergette umilkła na chwilę. - Rzadko przychodzisz do mnie z wizytą, Elizabeth. Przeważnie bywa u mnie tylko mama.
Elizabeth gorączkowo szukała odpowiedniego wytłumaczenia. Prawda bowiem jest taka, że nie ma ochoty spotykać Sivgarda. Poza tym cierpiała, patrząc na cierpienie Bergette.
- Ostatnio miała tyle zajęć… - zaczęła niepewnie. Potem jednak postanowiła być szczera. - Poza tym bałam się, musisz mi wybaczyć. Nie wiedziała, czy ty jeszcze chcesz mieć ze mną do czynienia. Sądziłam, że potrzebujesz czasu. Ja zawsze długo zmagam się z cierpieniem.
Bergette ze zrozumieniem kiwała głową.
- Jesteśmy do siebie bardzo podobne, ty i ja. Dobrze było pobyć w samotności. Ale ciebie mi brakowało. Musisz do nas przyjść, zobaczyć Karen-Louise. Jest taka śliczna, ma już cztery miesiące. Ciągle bardzo malutka, jeszcze się boję wynosić ją na wiosenne słońce, ale…
Bergette mówiła dalej, a Elizabeth przytakiwała i uśmiechała się, ale słowa do niej nie docierały. Najważniejsze, że przyjaciółka uznała w końcu, iż życie musi toczyć się dalej, chociaż mały Emil nie może w nim uczestniczyć.
Bergette właśnie się pożegnała, gdy do Elizabeth przybiegła Dorte. Wciąż miała okazały biust, ale talię już nie taką szczupłą jak dawniej. Lata pozostawiły ślad również na niej. Rude włosy upinała na karku w duży węzeł, na skroniach pojawiły się siwe pasma, a wokół oczu siateczka zmarszczek.
- Jak dobrze cię widzieć, Elizabeth! Tak rzadko się ostatnio spotykamy. Co tam u was? Widziałam Marię i Ane, to już prawdziwe młode damy.
Rozmowa toczyła się swobodnie o wszystkim, co się wydarzyło od ostatniego spotkania. W końcu zaczęły mówić o Konformacji Olava.
- Ragna powinna to przeżywać - westchnęła Dorte. - Wyobrażasz sobie, jaka byłaby dumna, widząc swojego najstarszego syna przed pastorem?
- No tak, ale Ragna nie żyje od wielu lat - powiedziała Elizabeth spokojnie. - I to ty zastąpiłaś Olavowi matkę. To twój dzień, i Jakoba, i chłopca. To wy jesteście jego dumnymi rodzicami.
Dorte zagryzła wargi.
- Kiedy tak mówisz, to… wydaje mi się słuszne.
- Bo to prawda, Dorte. Ale teraz musimy iść do kościoła.
Elizabeth kręciła się w ławce i rozglądała za tym chudym chłopcem. Kiedy go odnalazła, zwróciła się w stronę ołtarza i złożyła ręce. Boże kochany - zaczęła się modlić - może to zbyt skromna modlitwa, byś uznał ją za godną uwagi. Tyle plag zsyłasz na świat, i pewnie czynisz słusznie. Ale dla tego nieszczęsnego chłopca, który tak bardzo by chciał odpowiedzieć na wszystkie pytania pastora, sprawa jest niezwykle poważna. Proszę cię, okaż mu w tym dniu łaskę. Amen.
Pastor zakończył kazanie, zaczynało się odpytywanie i konfirmanci pocili się ze strachu i zdenerwowania. Co z pierwszych rzędów, gdzie znajdował się również Olav, otrzymali bardzo łatwe pytania. Zresztą Elizabeth i tak nie miała najmniejszych wątpliwości, że Olav poradzi sobie znakomicie. Kiedy jednak pastor posuwał się ku dalszym rzędom, w napięciu wstrzymywała dech.
- No, możesz mi powiedzieć, jak brzmi trzecie przykazanie? - zagrzmiał pastor.
Elizabeth odwróciła się, by zobaczyć, kto jest pytany. Ulga była wielka, gdy okazało się, że chodzi o jej ubogiego chłopca. Nie słyszała, co mówi, ale odpowiedział poprawnie, bo pastor z zadowoleniem pokiwał głową i podszedł dalej.
Zastanawiała się przez chwilę pan Bóg naprawdę wysłuchał jej nieskomplikowanej modlitwy. Niezbadane są ścieżki, którymi chadza Pan, stwierdziła.
Uroczystość dobiegła końca, Elizabeth odszukała uszczęśliwionego chłopca przed kościołem, ujęła go za rękę i złożyła gratulacje. Drobna twarz rozjaśniła się w pełnym zdziwienia uśmiechu. Elizabeth pospiesznie wsunęła mu do ręki banknot. Chłopak wytrzeszczał oczy, a potem ukłonił się z wdzięcznością niemal do samej ziemi.
Minęło trochę czasu, nim pozbyła się dławiącego uścisku w gardle.
Elizabeth rozkoszowała się podróżą z kościoła. Łowiła wzrokiem rozmaite drobiazgi, jak na przykład to, że podbiały kwitną wzdłuż skraju drogi, wchłaniała zapach słonego morza, wsłuchiwała się w ostre krzyki mew. A już na miejscu, w rodzinnej wsi, niemal ją dziwiło, że wszystko jest jak dawniej. Jakby nagle czas się zatrzymał. Wysokie dostojne góry miały jeszcze śnieg na szczytach, piasek na brzegu morza był tak samo jasny i tak samo zachęcał, żeby po nim chodzić. Dom rodziców stał dokładnie w tym samym miejscu, tylko teraz w kuchennym oknie pojawiły się firanki. Dom Dorte w Neset stał pusty, tak było odkąd Dorte wyszła za mąż za Jakoba. Wysoko w Dalen, zamajaczyło jej własne obejście, drewniany dom ze ścianami malowanymi smołą, pokryty torfowym dachem, który stał tam od wielu, wielu lat i pewnie będzie jeszcze stał przez pokolenia, byleby tylko ktoś o niego zadbał. W przyszłości będzie to dziedzictwo Ane.
Dwór w Heimly leżał skąpany w słońcu. Dziedziniec utrzymany starannie, dom pomalowany na żółto, jak zawsze. Takie to wszystko przytulne i kochane, pomyślała.
Wielu gości znajdowało się już na miejscu. Było kościelny, kowali i szewc z żonami. Lensman i jego małżonka, wyróżniali się w tłumie, oboje postawni, o donośnych głosach. Elizabeth poznawała również wiele osób ze Storvika, z którymi Dorte i Jakob byli w towarzyskich kontaktach. Wśród nich spostrzegła rodziców Mathilde. Stali z córką i z wnuczką Sofie.
Elizabeth pomogła dziewczynkom wysiąść z wozu i przyglądała się tamtym, zaś Kristian oddał lejce parobkowi. Wiedziała, że życie Mathilde nie zawsze było łatwe.
- Witaj w naszym dworze, Elizabeth - Dorte podbiegła do niej zarumieniona. - Wyglądasz na całkiem zagubioną w tym tłumie. To do ciebie niepodobne.
Elizabeth się roześmiała.
- Nie, nie jestem zagubiona, przyglądałam się tylko rodzinie Mathilde.
- Dzisiaj oni wszyscy są tutaj gośćmi - tłumaczyła Dorte, patrząc w ślad za wzrokiem Elizabeth. - Dzisiaj Mathilde nie jest służącą. Ale chodźmy już do środka. Nie będziemy tu chyba stać przez cały dzień.
Stół był pięknie nakryty. Specjalnie wynajęte służące podawały zupę, a jedzenie smakowało wyśmienicie.
W pewnej chwili Jakob zastukał widelce, w kieliszek i wstał, chrząknął, po czym parę razy przeczesał palcami włosy.
- No tak, nie będę tu wygłaszał jakiegoś długiego przemówienia - zaczął. - Ale jednak chciałbym powiedzieć kilka słów, skoro nasz syn, Olav, przeżywa swój wielki dzień. Niewiarygodne, jak szybko mijają lata. Wydaje mi się, że dopiero co podawaliśmy go do chrztu, a tu już stoi przed nami dorosły mężczyzna. Tak, prawdę powiedziawszy, to wyrósł na postawnego chłopa. I pracuje jak dorosły. I we dworze, i na morzu. Owszem, okazało się, że na morzu też spisuje się bardzo dobrze. - Jakob chrząknął ponownie i lekko skrępowany, rozejrzał się wokół. Olav rumienił się od tych ojcowskich pochwał i głównie patrzył w talerz.
- Jeśli kolejne lata będą mijać tak prędko, to ani się obejrzymy, a Olav znajdzie sobie żonę, my natychmiast przejdziemy na dożywocie - mówi dalej Jakob. - No i może się zdarzyć, że następnym razem my wszyscy, jak tu siedzimy, spotkamy się na weselu. - Jakob skłonił się i już siadał, gdy nagle znowu się wyprostował. - Nie, przejęzyczyłem się. Nasza córka Indianne stanie w przyszłym roku przed pastorem. Macie rację, niech mnie licho! Tak jest, najpierw spotkamy się na konfirmacji, a dopiero potem będzie wesele.
Pod wpływem tych słów początkowe skrępowanie ostatecznie ustąpiło. Goście zaczęli klaskać, wielu się śmiało.
Ku zaskoczeniu wszystkich tym razem Olav wstał i zastukał w kieliszek.
Elizabeth spoglądała na niego z podziwem. Trzeba mieć odwagę, żeby tak stać wobec tylu gości, myślała. Olav był bardzo podobny do ojca - te same ciemne oczy, wysoki, barczysty - ale na razie zachował dziecięce rysy. Będzie z niego przystojny kawaler, dziewczyny będą rzucać mu powłóczyste spojrzenie. Poza tym ma w sobie ten szczególny spokój, jakieś bezpieczeństwo, tak samo jak ojciec. Zauważyła, ze Olav włożył dziś całkiem nowy czarny garnitur. Teraz może nosić długie spodnie, jest dorosły. I koszulę ma białą niczym świeży śnieg.
- Ja też nie będę przemawiał długo - rzekł Olav. - Chciałbym tylko podziękować wam wszystkim, że zechcieliście przyjść tu dzisiaj. I chciałbym podziękować tacie za wszystkie dobre słowa o mnie, chociaż pewnie trochę przesadził. Na koniec dziękuje Dorte, która to wszystko tak pięknie przygotowała. Już od czterech lat Dorte jest naszą matką i bez niej… ja naprawdę nie wiem, jakby to się potoczyło…
Umilkł na chwilę, jakby zmagał się ze wzruszeniem. Elizabeth poczuła skurcz serca. Boże, to już tak dawno temu Ragna umarła przy porodzie! Osierociła troje małych dzieci, ale na szczęście Dorte wyszła za Jakoba i zajęła się nimi. Znowu z podziwem spojrzała na Olava, ze tak potrafi się zachować. Szczęśliwa będzie ta dziewczyna, która dostanie takiego męża.
- Jeszcze raz dziękuję wam wszystkim - powiedział Olav i usiadł.
Elizabeth zerknęła ku Dorte, która podnosiła do oczu białą chusteczkę. Ta kobieta ,a powody do dumy, stwierdziła. I zasłużyła sobie na wszelkie pochwały.
Kiedy służące zaczęły sprzątać ze stołu i przygotowywać kawę, większość gości wyszła na dziedziniec. Majowe słońce przygrzewało solidnie, Elizabeth chodziła to tu, to tam i rozmawiała ze znajomymi. Wielu z ciekawością dopytywało się, co tam słychać w Dalsrud.
- Pewnie było ci dobrze trudno tak ni stąd, nie zowąd prowadzić yaki duży dwór? - spytała, bez życzliwości w głosie jedna z kobiet.
- Nie, dlaczego? - spytała Elizabeth i tamta nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Głównie jednak rozmawiano o pogodzie, konfirmacji i codziennych obowiązkach. Elizabeth przez chwilę przyglądała się niedalekiemu domowi swojego dzieciństwa. Odkupiła go niedawno od Jakoba, spisali umowę i uścisnęli sobie ręce. Teraz w domu mieszkała Mathilde. -Będę uważał, czy wszystko tam w porządku - obiecał Jakob.
Elizabeth dziękowała, wzruszona jego troskliwością.
Teraz podeszła do niej Mathilde.
- Elizabeth, czy wy będziecie się bardzo spieszyć po przyjęciu?
- A chciałaś coś?
- No, bo bardzo bym chciała pokazać wam, jak się urządziłam. - Mathilde onieśmielona skubała frędzle swojej chustki.
- Oczywiście, że pójdziemy do ciebie - obiecała Elizabeth. - Sama miałam zamiar cię o to prosić. Potem zajrzę jeszcze do Dalen, żeby popatrzeć na dom. Wiesz, teraz tak rzadko tutaj przyjeżdżam.
- To prawda. - Nagle Mathide jakby straciła odwagę, nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć.
- No to później sobie porozmawiamy - powiedziała Elizabeth z uśmiechem i poszła w stronę wygódki.
Przez szpary między deskami zobaczyła Marię i Indianne, które, trzymając się pod ręce, szły ku niej, ale widocznie szukały tylko ustronnego miejsca, żeby porozmawiać w spokoju. Rozchichotane, zatrzymały się nieopodal. Elizabeth chciała zawołać, że tu jest i będzie słyszeć ich rozmowę, ale zrezygnowała. To by je tylko krępowało.
- Masz jakiegoś ukochanego? - spytała Indianne.
- Nie, a ty?
- Hm, do naszej szkoły chodzi jeden taki, o rok ode mnie starszy. Nie masz pojęcia, jaki jest wspaniały. Jesteś pewna, że w nim się nie kochasz?
Maria wierciła się onieśmielona.
- Och, widzę po tobie, że tak. Powiedz, jak ma na imię, no powiedz, nalegała Indianne.
- Nie, no sama nie wiem…To głupio tak…
- Czy nie jesteśmy przyjaciółkami? - w głosie Indianne brzmiała uraza.
- Tak, jesteśmy, ale to zupełnie inna sprawa. A obiecasz, że nikomu nie powiesz?
- No pewnie, że nie powiem. Za kogo ty mnie masz?
Elizabeth musiała przyznać, że w napięciu oczekuje, co będzie dalej. Maria jest zakochana? Jej mała siostrzyczka, która ledwo skończyła trzynaście lat? Wstrzymała oddech, czekając. Bała się przy tym, że któraś będzie chciała wejść do wygódki, a wtedy jej obecność zostanie ujawniona i będzie się musiała tłumaczyć. Zawstydziła się sama przed sobą.
- Ja jestem zakochana w Olavie.
- W moim bracie? - krzyknęła Indianne i Maria musiała ją uciszać.
- Naprawdę? - spytała Indianne po chwili, tym razem mówiła półgłosem. - Och, to wspaniale! Myślisz, ze się pobierzecie?
- Nie gadaj głupstw! Przecież on nawet o niczym nie wie - protestowała Maria.
- Ja mogę go zapytać. Na pewno potwierdzi.
- Nie, nie wolno ci tego robić! Obiecałaś, że nikomu nie powiesz! - Maria złapała Indianne za rękę i potrząsała nią.
- No coś ty, ja tylko żartowałam - Indianne śmiała się głośno. - To jasne, że nie powiem nikomu. Ale przecież mogę go zapytać, tak całkiem niewinnie, czy on cię lubi. Czu to nie sprytne?
Maria wahała się przez chwile, potem skinęła głową.
- Tylko bądź ostrożna, żeby przypadkiem nie zaczął czegoś podejrzewać.
I pobiegły razem w stronę domu, a Elizabeth mogła nareszcie wyjść.
Dzień chylił się ku wieczorowi i goście zaczynali się żegnać. Elizabeth stała na dziedzińcu i patrzyła w ślad za łodziami, odpływającymi do Storvika. Widziała też Mathilde z Sofie szła pospiesznie drogą do siebie.
- Jesteś pewna, że nie chcesz się z nami przejść? - spytała Kristiana.
W odpowiedzi pokręcił głową.
- Nie, nie, zostanę tutaj. Co bym tam miał robić? Słuchać babskiego gadania?
Elizabeth roześmiała się i szturchnęła go w bok.
- Ja ci dam babskie gadanie, to popamiętasz. Ale dobrze, zostań sobie i pogadaj z Jakobem. My tam długo nie zabawimy.
Zawołała dziewczynki, wzięła je za ręce i poszły. Po ostatnich słoneczkach dniach droga była niemal całkiem sucha. Po okapem domu Dorte szpaki krzątały się przy budowie gniazda, a pośród kamieni na brzegu stał maskonur i wyskubywał sobie z piersi puch. On też zbudował gniazdo i teraz potrzebuje puchu, żeby je wyścielić. Powinna powiedzieć Mathilde, żeby dobrze traktowała i maskonury, i mewy, to będzie miała jajka, i puch. Tylko nie wolno wybierać z gniazd wszystkich jaj, bo ptaki nigdy więcej już by tu nie wróciły,
- Pomyśl, jak dawno ja już nie byłam w domu taty - westchnęła Maria, wyrywając siostrę z zamyślenia.
- Pamiętam, że ja też tu była, - wtrąciła Ane, która próbowała obluzować kolejny ruszający się ząb.
Maria roześmiała się perliście.
- Co ty za głupstwa wygadujesz. Miałaś dopiero trzy lata, kiedy tata umarł i my się wyprowadziłyśmy.
Ane nie odpowiadała, udawała, że wypatruje czegoś na lśniącej powierzchni fiordu.
- Czas szybko ucieka - rzekła Elizabeth z westchnieniem, spoglądając spok oka na Marię. - Popatrz na Olava, jak on się zmienił.
Maria nie odpowiadała.
- Teraz to dorosły kawaler - ciągnęła Elizabeth. - A urodziwy, Az miło na niego popatrzeć.
- I bardzo miły - dodała Maria. - On… umilkła, zagryzając wargę.
- Jesteście przyjaciółmi, ty i Olav, jak rozumiem? - spytała Elizabeth.
- Tak chyba tak - przytaknęła siostra zamyślona i kopnęła, leżący na drodze kamień. Ane próbowała kopnąć go dalej, ale nie trafiła i o mało nie upadła.
Więc pewnie Olav nie okazuje Marii takiego zainteresowania, jakiego by chciała, pomyślała Elizabeth. Zresztą, czy można by się spodziewać czegoś innego? Różnica między nimi nie przekracza wprawdzie dwóch lat, ale w tym wieku, to dużo.
- To bardzo dobrze - powiedziała do siostry. - O dobrych przyjaciół trzeba dbać.
Maria chyba nie słuchała jej uważnie.
- Czy ty i Jens byliście przyjaciółmi, zanim się w sobie zakochaliście? - spytała.
- Tak. I uważam, że to bardzo ważne. Nie można wychodzić za kogoś za mąż, jeśli nie jest się z nim w przyjaźni.
Maria wyglądała na zamyśloną, ale po chwili rozjaśniała się i już w lepszym nastroju pokonała ostatni odcinek drogi.
- Wytrzyjcie porządnie buty - upomniała dziewczynki, kiedy wszystkie trzy stanęły przed drzwiami. Elizabeth przyglądała się oborze. To tam po raz pierwszy widziała Linę-Laponkę. Miała wtedy szesnaście lat. To było tamtego lata, kiedy wszystko jakby stanęło na głowie, kiedy została wysłana do Dalsrud i zaczęła tam pracować jako służąca, i kiedy podejrzewała, że Jens spędzi noc z Dorte. Jakby to było w jakimś innym życiu, dawno, dawno temu. Albo jakby przytrafiło się komuś innemu, a jej tylko o tym opowiedziano.
- Będziesz tu tak stać, mamo? - spytała Ane.
- Nie, zamyśliłam się tylko na chwilę. - Zapukała do drzwi, a Mathilde niemal natychmiast zawołała:
- Proszę!
Kuchnia wydawała się mniejsza, niż Elizabeth zapamiętała, ale blat, piec i kuchenny stół były te same. Ane zaczęła się bawić z Sofie, a Maria i Elizabeth się rozglądały.
- Przedtem nie było tu tak ładnie - pochwaliła Maria.
Mathilde stała pośrodku, zarumieniona, uśmiechnęła się z dumą.
- Naprawdę uważacie, że jest tu ładnie? - spytała niepewnie. - Staram się, jak mogę, a Jakob położył nowe podłogi, to w zimie tak nie ciągnie od dołu. Jakob mówi też o boazerii na ścianach. Jeśli wy nie będziecie mieć nic przeciwko temu.
Elizabeth wolno kręciła głowa. Wszystko tu takie czyste i ładne, podłogi rzeczywiście są nowe, teraz to zobaczyła. I przykryte dywanikami - Mathilde z pewnością dostała je od Dorte. Nowe podłogi były potrzebne, Elizabeth dobrze pamiętała, jak tu zima wiało przez szpary w zniszczonych deskach. Ale ściany nadal były uszczelnione mchem.
- Oczywiście, że trzeba położyć boazerie - powiedziała i musiała chrząknąć. - Ja za to zapłacę.
Popatrzyła na ławę. Była przykryta haftowanym obrusem, na którym stał dzbanek z bukietem młodych gałązek i niebieska miseczka. Mathilde naprawdę umiała stworzyć przytulny, miły nastrój.
Stół też nakryła obrusem i ustawiła kubki o różnych wzorach. Jednemu brakowało uszka. To ten kubek tata lubił najbardziej, przypomniała sobie Elizabeth.
Mathilde popatrzyła w ślad za jej wzrokiem.
- Zrobiłam kawy i przygotowałam podpłomyki z masłem. Dorte mi dała. One mówią, i Dorte, i moja mama, że obyczaj każe przyjmować gości z poczęstunkiem. Nieważne, że jedliśmy i pili na konfirmacji.
- Jesteś bardzo dobrą gospodynią - pochwaliła Elizabeth, siadając na wskazanym miejscu. Maria przykucnęła obok, Ane natomiast wolała bawić się z Sofie.
- Dobrze się czujesz w tym domu? - spytała Elizabeth. Myślała przy tym, że kiedyś ten dom będzie należał do Marii. Jaką przyszłość mieć będzie Mathilde? I Maria potraktuje ten domek w przyszłości, ona, przyzwyczajona do obszernego dworu w Dalsrud?
- O tak, tu się mieszka bardzo wygodnie, jestem ci wdzięczna - zapewniała Mathilde, nalewając kawę.
Początkowo rozmowa trochę się nie kleiła, powoli jednak Mathilde nabierała pewności siebie i kiedy się uśmiechała, na jej policzkach coraz częściej pojawiały się dołeczki.
- Szkoda, że cię tu nie było, Elizabeth, tego dnia, kiedy Olav nie zaszpuntował porządnie łodzi Jakoba!
Elizabeth z zainteresowaniem czekała na dalszy ciąg. Jest powszechnie znaną sprawą, że każda łódź ma w dnie otwór i zatyczkę, żeby łatwiej było wylać wodę, kiedy się ją wyciągnie na ląd.
- Jakob bardzo się spieszyło do Storvika. Ale zdążył ledwo parę razy machnąć wiosłami, gdy nagle szpunt wystrzelił w gór i strumień wody buchnął mu w twarz. Jakob podskoczył przestraszony, przewrócił się na plecy, stłukł sobie łokieć i wypuścił z ręki wiosło. Łódź błyskawicznie nabierała wody, a Jakob wpadł do fiordu głową w dół!
Mathilde, opowiadając, dosłownie płakała ze śmiechu. Jakob wydostał się na ląd o własnych siłach, woda sięgała mu ledwo do kolan, wiosło też wyłowili. Ale nie lubią, żeby o tym wspominać, ani Jakob, ani Olav.
Elizabeth uznała, że wizyta trwa wystarczając długo, pożegnała gościnną Mathilde i tą samą drogą ona i dziewczynki wróciły do Heimly.
Kristian chciał wybrać się z nią do Dalen, dziewczynki jednak wolały zostać. Poszli więc sami wąską ścieżką na górę.
- Tęsknisz za swoim starym domem? - spytał Kristian.
Elizabeth pokręciła głową.
- Nie, trudno to nazwać tęsknotą, ale jednak czasem o nim myślę. No i wiesz, kiedyś będzie to dom Ane.
Zapomniała, że podejście do Dalen jest takie strome, dotarli tam oboje lekko zdyszani. Drzwi małego domku niełatwo było otworzyć, nie oliwione od dawna zawiasy, skrzypiały przejmująco. Z kuchni uderzyła w nich zatęchła woń długo nie wietrzonego pomieszczenia. Przez dłuższą chwilę Elizabeth rozglądała się po znajomej izbie, a potem z uśmiechem odwróciła się do męża.
- Pomyśl, to tutaj mieszkałam, zanim poślubiłam ciebie. A tutaj urodziłam Ane - wskazała rozkładaną sofę pod oknem. - I patrz, jaki mały kuchenny blat - pokazywała, otwierała szafki, zaglądała do środka. Naczynia stały w nich tak, jak je zostawiła. Rzeczy należały do gospodarstwa, dlatego niczego ze sobą nie zabrała. Uznała, ze tak powinno być.
- Tak, niewielkie było twoje domostwo - powiedział Kristian i roześmiał się cicho. - Pamiętam tamten dzień, kiedy napadł na ciebie zbiegły więzień, ten Esaias. Przyjechałem wtedy natychmiast. Przypominasz sobie?
Elizabeth przypomniała sobie aż nadto dobrze. Kristian gotów był zamordować napastnika, by ratować jej życie. Teraz jednak nie chciała o tym myśleć. Chciała pokazać Krystianowi cały dom, bo przecież w tamtych czasach rzadko tu bywał.
- Musisz obejrzeć moją izbę - nalegała z zapałem, ciągnąc go do drugiego pomieszczenia. - Oto ona - powiedziała, pokazując rękę. - Myślę, że początkowo to był alkierz, ale ja strasznie chciałam mieć izbę, więc tak go nazwałam. Spójrz, na podłodze leżą jeszcze moje dywaniki. Pamiętam, jaka była, z nich dumna. I z tego, że mamy tutaj okno. - Elizabeth chodziła wolno tam i z powrotem.
- To była twoja wielka izba pokpiwał sobie Kristian. - Elizabeth zarzucała mu ręce na szyję.
- Nie żartuj sobie z mojego małego domku. Wychowałam się w znacznie skromniejszych warunkach niż te tutaj, nie powinieneś o tym zapominać, uważałam wtedy, że to wspaniały dom i obejście. O tak, teraz przypominam sobie coraz więcej. W nasze pierwsze święta Bożego Narodzenia tutaj stała choinka. - Elizabeth pokazywała kąt, w którym stało drzewko.
Kristian nie był w stanie powstrzymać śmiechu,
- Słyszałem o tej choince!
- Mhm. To był długi kij, przystrojony gałązkami jałowca. Nie myśl sobie, dla mnie ona była piękna! Uważałam nawet, że jest ładniejsza od waszej w Dalsrud, bo wasza wydawała mi się mocno przestrojona.
- Biedactwo - szepnął Kristian, tuląc ją do siebie.
- Nie, nie, nie powinieneś się nade mną użalać, że moja choinka jest najpiękniejsza.
- Tak, już mi o tym mówiłaś - zachichotał.
Wrócili do kuchni i Kristian znowu ją objął.
- Tak się cieszę, że teraz mieszkasz ze mną w Dalsrud - powiedział i pocałował ją czule.
- Chodźmy jeszcze na strych - poprosiła w drzwiach na górze. Zapomniała też, że są takie wąskie. Łóżko, które uważała za obszerne, także okazało się maleńkie. Pomyśleć, że sypiali tu oboje z Jensem!
Nagle ogarnął ją smutek. Dom pełen był wspomnień o małych i wielkich wydarzeniach z czasów, które już nie wrócą. O niektórych zdążyła opowiedzieć Marii i Ane, inne muszą poczekać, aż dziewczynki będą dostatecznie duże, by zrozumieć, ale wspomnienia o jej życiu tutaj, o Jensie i o tym, co ich łączyło, nigdy nie wygasną.
Uklękła na podłodze przy małym okienku.
- Siedziałam tu pewnej nocy i wpatrywałam się we fiord - powiedziała cicho.
- Dlaczego?
- Szykowaliśmy nasz pierwszy ubój i strasznie się bałam, bo miałam trzymać owcę, kiedy Jens będzie ją zabijał.
- On cię do tego zmuszał? - spytał Kristian z niedowierzaniem.
- Och nie, Jens nigdy mnie nie zmuszał do niczego. On zawsze był bardzo dobry. Ale wiesz, ja byłam wtedy taka młoda i wciąż chciała udowadniać, jak świetnie sobie ze wszystkim radzę. Prosić o pomoc, to do mnie niepodobne.
- O tak, bogowie wiedzą, że tak jest - uśmiechnął się Kristian.
- Potem przyszedł Olav i zrobił, co trzeba. Uniknęłam najgorszego.
Umilkła, ale w duszy trwała pamięć tamtego jesiennego dnia, jakby to było dzisiaj. Z zewnątrz docierał szum rzeki. Teraz, wiosną, była pełna wody i wzburzona, rzeka, do której kiedyś wpadła Ane i omal się nie utopiła. Mała córeczka, która potem była ciężko chora i mało brakowało, a nie przeżyłaby gorączki.
Elizabeth otrząsnęła się ze wspomnień, podniosła się z podłogi i otrzepała spódnic. Dostrzegła, że Kristian wpatruje się w jej dawne małżeńskie łóżko.
- To tutaj sypiałaś z Jensem? - zapytał po chwili. - Głos brzmiał ponuro.
- Tak, bo co?
- Nic, tylko pytam.
- Ty jesteś zazdrosny - stwierdziła Elizabeth.
- Głupstwo! - Kristian pospiesznie zszedł po schodach na dół.
Elizabeth pobiegła za nim. Dogoniła go w kuchni.
- Jesteś zazdrosny o człowieka, który nie żyje, Kristian - powiedziała i poczuła ból w sercu.
Kristian spoglądał na nią pociemniałym wzrokiem.
- A skąd jesteś taka pewna, że on nie żuje? - spytał ochryple.
Nieoczekiwanie poczuła wielki żal i tęsknotę za Jensem. Powracała myślami do czasu, kiedy nie mogła się uspokoić, nie potrafiła uwierzyć, że on odszedł na zawsze. Ptem budowała grubą skorupę, coś w rodzaju ochronnego muru wokół siebie i wmawiała sobie, że Jenowi jest dobrze tam, gdzie się teraz znajduje i przyjmowała do wiadomości, że on już nigdy nie wróci. Czy Kristian mógłby teraz zburzyć ten mur?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała ostro.
- Nic, zupełnie nic - odparł i ruszył ku drzwiom.
Elizabeth w wielkim pośpiechu zamknęła drzwi na klucz i pobiegła za nim. Dogoniła go, gdy był już daleko od domu.
- Nie powinieneś być zazdrosny - mówiła zdyszana, idąc obok niego. - Zatrzymaj się, kiedy do ciebie mówię! - wrzasnęła nagle, chwytając go za ramię.
Kristoan przystanął, ale nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Ona zaś krzyczała dalej:
- Jens zginął ponad pięć lat temu, a ty zachowujesz się w ten sposób! - Była taka wściekła, że po prostu wypluwała z siebie słowa. - Czy nie wystarczyło ci, że napisałeś tamten list, żeby zepsuć wszystko miedzy mną i Jensem? Ani to, że oskarżyłeś mnie o zdradę, co się skończyło bójką między wami o ty okaleczyłeś mu nożem twarz?
Nagle odkryła coś bolesnego w jego wzroku i umilkła. Pożałowała swoich słów. Przecież on za to wszystko już przepraszał, a ona obiecała, ze zapomni i nigdy więcej nie będzie o tym wspominać. Jeżeli on ją zranił, ona też nie okazała się lepsza.
- Wybacz mi, Kristian. Ja naprawdę nie chciałam.
Przyciągnął ją do siebie, pogłaskał po plecach i pocałował we włosy.
- To ja zacząłem. Przepraszam cię, Elizabeth.
Kiedy schodzili na dół objęci, w uszach Elizabeth mimo wszystko dźwięczały słowa męża: A skąd jesteś taka pewna, że on nie żyje?
Rozdział 9
Elizabeth nakrywała do stołu, do jej uszu docierał dźwięk rozmów i lekki brzęk naczyń. Przez otwarte okno wpadał blask lipcowego słońca, zapach świeżej trawy i poranny śpiew ptaków.
- Gdzie się podziewa Amanda? - spytała Linę.
Służąca wzruszyła ramionami,
- W oborze zrobiło jej się nie dobrze i musiała biec do wygódki. Pewnie niedługo wróci.
Ole uniósł wzrok.
- Niedobrze? - spytał. - A co jej dolega?
- Brzuch ją rozbolał. Wiesz, kobiece dolegliwości…
- Lina nie dokończyła zdania, trochę skrępowana, i Ole wrócił do rozmowy z Kristianem.
Elizabeth wyjęła z szafy cukiernicę i postawiła pośrodku stołu.
- Kasza gotowa? - spytała, zwracając się do Helene.
Zauważyła już przedtem, że Amanda wygląda nie najlepiej. Zastanawiała się nawet, czy nie zaparzyć jej ziół.
- No, o wilku mowa - powiedziała Lina, wskazując drzwi.
- Dobrze się czujesz? - spytała Elizabeth, idąc Amandzie na spotkanie.
- Tak, już dobrze. Od rana byłam trochę zmęczona - mruknęła dziewczyna, rozglądając się niespokojnie po izbie.
- Lina mi powiedziała, że masz okres. Zaparzę ci ziół i przygotuję coś na wzmocnienie.
Amanda ponownie skinęła głową, w palcach zwijała rąbek swojego roboczego fartucha.
- Zdejmij to, umyj się trochę i siadaj do stołu - powiedziała Elizabeth.
Jedli z apetytem wszyscy z wyjątkiem Amandy,
Jakby nieobecna, mieszała łyżką kasz i małymi łyczkami popijała mleko.
- To teraz już nie będziesz jadać? - spytał Ole.
- Nie mam apetytu - burknęła Amanda,
- To się zmuś - wtrącił Kristian. - Bo będziesz musiała cały dzień pracować przy sianokosach. Teraz, kiedy nareszcie pokazało się słońce, musimy wykorzystać każdą chwilę i zrobić jak najwięcej. Posłałem po komorników, zaraz wszyscy tu przyjdą.
Amanda przytakiwała z głową zwieszoną nad talerzem.
- jak dziewczyna nie ma apetytu, to nie ma - rzekła Elizabeth stanowczo, wstała i ukroiła dwa kawałki chleba.
- Proszę, posyp je sobie cukrem, a zobaczysz, że apetyt ci wróci.
Ludzie przy stole spoglądali po sobie.
- Macie jakieś pytania? - Elizabeth mówiła szorstko,.
Wszyscy kręcili przecząco głowami.
- To dobrze. No, zjedz to - zwróciła się znowu do Amandy, podsuwając jej talerzyk.
Powoli przy stole rozkręciła się rozmowa. Są pewnie zazdrośni o to, że robię wyjątki, pomyślała Elizabeth ale to moja sprawa, nie ich.
Do końca posiłku nikt już nie wspomniał ani o Amandzie, ani o tym, że dostała coś lepszego do jedzenia.
Przystanęła i otarła twarz rękawem bluzki. Słońce wisiało na niebie niczym rozpalona kula. To chyba najgorętszy dzień, odkąd ludzie pamiętają, pomyślała.
- Mamo, zobacz, co ja znalazłam! - Ane wyciągała coś w ręce. - Popatrz, czy nie jest śliczna?
- Coś ty przyniosła? - Elizabeth mrużyła oczy, patrząc na ręce córki.
- To biedne malutkie dziecko myszy, sierotka, nie ma ani mamy, ani taty. Leżało samiutkie na sianie.
- Ane, coś ty zrobiła? - krzyknęła Elizabeth. - Natychmiast odnieś to zwierzątko na miejsce! Jego matka uciekła na twój widok, kiedy przyszłaś, żeby zabrać jej dziecko. Nigdy więcej tego nie rób! Połóż malca zaraz tam, gdzie go znalazłaś!
- Dobrze, ale…
- Żadnych ale. Rób, co powiedziałam.
Ane powlokła się niechętnie z powrotem, z różnorodnymi stworzonkiem w ręce,
Elizabeth pokręciła głową. Troskliwość córki wobec zwierząt okazywała się czasami nazbyt przesadna.
Pracowała dalej, dopóki nie podeszła do niej Helene.
- Chcesz się napić? - spytała przyjaciółka, podając jej bańkę ze źródlaną wodą.
Elizabeth przyjęła wodę z wdzięcznością i piła łapczywie.
- Dziękuję, pyszna. Elizabeth otarła usta, a potem spojrzała w niebo.
- Wkrótce czas na podwieczorek - powiedziała. - Weź Linę i przygotujcie jedzenie. Pozostali niech sobie odpoczywają. Ja przyjdę trochę później.
Helene jakby się wahała, patrzyła w ślad za wzrokiem Elizabeth.
- Nie wydaje ci się, że ta choroba Amandy jest trochę dziwna>
- Dziwna? Co masz na myśli?
- No, ona choruje już długo. Znacznie dłużej niż trwa normalny okres.
Helene spoglądała ukradkiem na Amandę, która pracowała miarowo i z wprawą, ale raz po raz robiła krótkie przerwy.
- Nie chce mi się wierzyć, ze ty mogłabyś być taka ślepa, żeby nie widzieć. Nigdy nie przyszło ci przez myśl, że Amanda może być w ciąży?
Elizabeth pamiętała tamten czas, nie tak dawno temu, kiedy o to właśnie podejrzewała młodą służącą. Obiecała sobie wtedy, że już nigdy się tak nie zachowa.
- Amanda jest o wiele rozsądniejsza, niż na to wygląda - rzekła zdecydowanie, tyleż do siebie, co do Helene. - Sama mówiła, że musi najpierw być mężatką, zanim zacznie myśleć o dziecku, i że ani z jednym, ani z drugim jej się nie spieszy.
- W tych sprawach nie zawsze rozsądek dochodzi do głosu - westchnęła Helene. - Jeśli dwoje ludzi się kocha, trudno oprzeć się naturze. Nie sądzisz, że Amanda i Ole są…
Gdyby z Amandą naprawdę tak było, to ona by mi powiedziała.
- A z jakiego powodu tak myślisz? - zdziwiła się Helene.
Elizabeth nie znajdowała dobrej odpowiedzi. Milczała.
- No to pójdę szykować jedzenie - mruknęła Helene i poszła.
Elizabeth stała i patrzyła w ślad za nią. Helene upięła ciemno rudy warkocz w węzeł na karku, szara bluzka miała plamy od potu na plecach i pod pachami. Wiedziała, że Helene się umyje i przebierze, zanim zrobi podwieczorek. Na takie sprawy ona zawsze bardzo uważa.
Czy w ty co Helene mówi, jest jakieś ziarenko prawdy? Nagle przypomniała sobie tamtą zimę, kiedy ona sama była służącą w Dalsrud. Wtedy Amanda była małą dziewczynką, dano ją Elizabeth do pomocy przy czyszczeniu zwierzęcych wnętrzności. Tamtej zimy to Elizabeth była w ciąży i nie trzeba było wiele, a zaczynała wymiotować, wystarczyło, że spojrzała na jelito pokryte grudkami żółtego tłuszczu, a mdłości już dławiły ją w gardle. Żeby Amanda niczego nie widziała, Elizabeth musiała biegać daleko, w nadrzeczne jałowce.
- Co się tak rozmarzyłaś?
Elizabeth drgnęła na głos Kristiana.
- Chciała tylko trochę odetchnąć - wyjąkała.
Zastanawiała się, czy powiedzieć mężowi o podejrzeniach Helene. Jak on by na to zareagował? Z brzemiennej służącej nie ma wielkiego pożytku. Jeśli Amanda jest w ciąży, ona, która ma dopiero szesnaście lat, w dodatku niezamężna, to gospodarz mógłby zażądać, by opuściła dwór. Nikt nie mógłby mieć do niego pretensji, gdyby to zrobił, ale czy Kristian byłby taki surowy? Chyba jednak lepiej milczeć jeszcze przez jakiś czas. Najpierw powinna porozmawiać z Amandą w cztery oczy.
- O znowu się zamyśliłaś - uśmiechnął się Kristian, odgarniając jej z twarzy kosmyk włosów.
- To ten upał. Chyba potrzebuję trochę ochłody.
- A ja znam małe jeziorko na skraju lasu - na twarzy Kristiana pojawił się kusicielski uśmiech.
Serce Elizabeth zabiło mocniej. Jaką dziwną władzę ma nad nią ten człowiek. Wystarczy jeden dotyk, uśmiech, jedno spojrzenie, a ona gotowa jest dać mu wszystko, czego zażąda.
Blask słońca sączył się przez liście, Elizabeth mrużyła oczy. Las pełen był zapachów natury - wrzosów, trawy, ziemi i dzikich jagód. Poszli, trzymając się za ręce, do jeziorka, rozebrali się do naga i kąpali w chłodnej wodzie, zerkając na siebie ukradkiem. Ona pierwsza wybiegła na brzeg i położyła się na miękkim mchu. Słyszała, że Kristian też wychodzi, ale się nie poruszyła. Podszedł blisko, zdawała sobie sprawę, że wpatruje się w jej ciało. Z jakiegoś dziwnego powodu nie odczuwała żadnego skrępowania, tylko palące pożądanie. Brodawki piersi napinały się niczym twarde jagody.
Serce zabiło jej mocniej, kiedy położył się obok. Głaskał ją delikatnie po piersiach, przesuwał rękę w dół, do pępka. Czuła gorący oddech na skórze i język, pieszczący jej brzuch przesuwający się w górę, ku piersiom.
Usiadła i pozwoliła, by głaskał jej plecy, a ona przeczesywała palcami jego włosy. Kristian całował ją pożądliwie, wywołując gorące dreszcze. Wzięła w ręce jego twardy członek, on zaś wciąż ją pieścił i całował. W końcu Elizabeth ułożyła się na plecach, gotowa przyjąć ukochanego.
- Nie 0 wykrztusił ochryple i obrócił ją na brzuch. Ujął piersi żony w dłonie, po czym zaczął w nią wchodzić bardzo wolno, wolniutko, aż odnalazł punkt, którego dotykanie sprawiało jej niewypowiedzianą rozkosz. I tak to trwało, Elizabeth była pewna, że dłużej nie wytrzyma i eksploduje. Wtedy Kristian znowu położył ją na plecach i wszedł w nią jeszcze raz. Poruszał się wolno, rytmicznie i wciąż patrzył jej w oczy, a ona w jego. Były niczym głębokie leśnie jeziorka, w których można utonąć. Jak ta woda, w której dopiero co się kąpali. Niech teraz świat się zatrzyma, myślała Elizabeth. Pragnęła by to, co przeżywa trwało na wieki. Ale w końcu nie mogła już dłużej postawać bez ruchu uniosła w górę biodra, tuląc się do męża a po chwili świat rozpadł się na setki świetlistych okruchów.
Słowa Heleny nie dawały Elizabeth spokoju, ale zrobił się już wieczór, zanim mogła porozmawiać z Amandą sam na sam.
Zjedli kolację i teraz nuć już nie wskazywało, że służącej coś dolega. Pożywiała się z apetytem, a potem starannie wyczyściła talerz. Helene musiała się pomylić, pomyślała Elizabeth. Ale dla wszelkiej pewności…
- Chciałabym zamienić z tobą kilka słów w jadalni - powiedziała, udając, że czyści kuchenny blat, bo dzięki temu nie musiała patrzeć Amandzie w oczy.
Kątem oka spostrzegła, że służąca zamarła.
- Czy ja coś zrobiłam…
- Porozmawiamy w jadalni. Przyjdź, jak skończysz zmywanie - ucięła Elizabeth i wyszła.
Czekała, niespokojnie chodziła tam i z powrotem. Próbowała w myślach sformułować wszystkie pytania. Niezależnie od tego, jak się sprawy mają, powinna zażądać szczerej odpowiedzi, ale nie wolno przerażać dziewczyny. Rany boskie, myślała, jak ja zapytam taką młodą dziewczynę, czy jest w ciąży? Opadła na fotel, ale zaraz zerwała się na równe nogo, bo Amanda stanęła w progu. Onieśmielona skubała kołnierzyk swojej bluzki, wzrok miała rozbiegany,.
- Usiądź - zaczęła Elizabeth, ale sama wciąż stała. Potem zwilżyła wargi i powiedziała: - Ty wiesz, że kiedy byłam ciąży z Ane, miała tyle samo lat co ty?
Amanda przytaknęła i wpatrywała się w swoje kolana.
- To był dla wielu szok, ale może największy dla mnie. W pierwszych miesiącach tyle najrozmaitszych myśli wirowało mi w głowie. Zastanawiałam się, jak zdołam swoje dziecko wykarmić, i co ludzie powiedzą. Nie miała przecież męża, tak samo jak… - umilkła na moment. - No ale wszystko się jakoś ułożył, a kiedy Ane się urodziła, ja byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
- Do czego ty zmierzasz? - spytała Amanda o popatrzyła jej prosto w oczy.
Elizabeth drgnęła.
- Bo muszę zapytać cię wprost, Amando. - Stanęła naprzeciwko dziewczyny. - Muszę cię zapytać, dlaczego ty się ostatni ciągle źle czujesz? Czy jesteś może w ciąży?
Amanda energiczni pokręciła głową.
- Nie. Mam na to za dużo rozsądku.
- Wiesz, w takich sprawach nie zawsze jest mowa o tym, czy ma się mniej czy więcej rozsądku - mówiła Elizabeth z powagą. - Chcę tylko, abyś zrozumiała, że jeśli spodziewasz się dziecka, to powinnaś mi o tym powiedzieć.
Amanda znowu spuściła wzrok, jakby chciała się opanować, a potem spojrzała Elizabeth w oczy.
- Jeśli tylko o to chciałaś mnie zapytać, to mogę już sobie iść.
Elizabeth przyglądała się dziewczynie z uwagą. Czy to możliwe, że ona tu siedzi przede mną i kłamie w żywe oczy? Czy naprawdę jest taką kłamczuchą? Nie, Amanda nie mogłaby tak postępować. A zresztą po co, skoro Elizabeth proponuje jej pomoc i wsparcie?
Brązowe warkocze Amandy spływały na drobne piersi. Twarz była szczupła, to jeszcze twarz dziecka. Mimo woli spojrzała na brzuch dziewczyny. Nie, jest tak samo płaski jak przedtem.
- Oczywiście, możesz iść - powiedziała z westchnieniem.
Ledwo Amanda zniknęła za drzwiami, gdy do pokoju weszła Helene.
- Rozmawiałaś z nią?
- Rozmawiałam. Powiedziała, że w ciąży nie jest.
- I ty w to wierzysz?
- Dlaczego miałabym nie wierzyć?
Chociaż Elizabeth sama miała mnóstwo wątpliwości, nie chciała się do tego przed Helene przyznać.
- Z jakiego powodu miałaby kłamać? W końcu przecież, jeśli to ty masz rację, to i tak się wszystko wyda.
Helene długo na nią patrzyła, a potem wyszła i bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi.
Elizabeth ocknęła się z drżeniem. Zdezorientowana, rozejrzała się po pokoju i stwierdziła, że miejsce obok jest puste, a zaraz potem poczuła, że mdłości podchodzą jej do gardła. Ledwo zdążyła dobiec do miednicy, zwymiotowała. Na roztrzęsionych nogach wróciła do łóżka i położyła się. Pościel, którą przed chwilą wydawała jej się strasznie gorąca, teraz robiła wrażenie zimnej, Elizabeth dostała gęsiej skórki. Naciągnęła na siebie kołdrę Kristiana, skuliła się w pozycji płodu i trzęsła się tak, że dzwoniła zębami.
Chciało jej się pić, ale nie była w stanie się podnieść. Ciekawe, która to godzina? Czy wszyscy już wstali? Przez okno, które przez całą noc było uchylone, dolatywały krzyki mew.
Powinna wstać, trzeba pomagać przy sianokosach, ale kiedy oparła się na łokciu, natychmiast musiała się znowu położyć, bo zakręciło jej się w głowie i nowa fala mdłości dała o sobie znać. Powinnam chyba chwilę odpocząć, pomyślała, przymykają oczy.
Musiała się trochę zdrzemnąć, bo kiedy oprzytomniała, stwierdziła, że Maria szarpie ją za ramię.
- Elizabeth, Elizabeth, obudź się! Zaspałaś! Fu, tutaj, czuć wymiocinami! Czy ty jesteś chora?
- Tak, mogłabyś przynieść mi trochę wody?
Chwilę później trzymała kubek w dłoniach. Ale gdy tylko przełknęła odrobinę, znowu musiała zwymiotować.
- Naprawdę nie mam pojęcia, co mi jest - westchnęła, podciągając kołdrę pod brodę. - Marznę i pocę się na przemian.
Maria położyła jej na czole chodną dłoń.
- Jesteś rozpalona - stwierdziła. - I Helene też przez całą noc źle się czuła. Lina mówi, że to jakaś zaraza, która przechodzi z jednego człowieka na drugiego.
Elizabeth znowu westchnęła i bezsilna przymknęła oczy.
- Jak dzisiaj będzie wyglądać robota, tylko z Liną i Amandą?
-A ja to się przestałam liczyć? - spytała Maria, odstawiając miskę,
- Przepraszam, Maria, nie to miałam na myśli, ale…
- Rozumiem. Leż tu sobie w spokoju, a my się wszystkim zajmiemy. Przyślę ci Ane z kompresami i świeżą wodą. Ja zrobię na dole, co trzeba.
Elizabeth musiała się uśmiechnąć. Jak przyjdzie co do czego, to Maria zachowuje się niczym dorosła kobieta. W chwilę potem znowu zmorzył ją sen, przedtem jednak zdążyła pomyśleć o Amandzie. Biedna mała - była podejrzana o to, że jest w ciąży, a to było przeziębienie. Mimo to pracowała ciężko każdego dnia.
Kiedy się obudziła, na brzegi jej łóżka siedziała Ane.
- To ty jesteś przy mnie? - spytała.
- Tak, Maria powiedziała, że mam się tobą zająć, bo ona będzie pomagać przy obiedzie.
- Boże, jak ten czas leci - przestraszyła się Elizabeth. A mogłabym dostać trochę wody? - poprosiła.
- Maria powiedziała, ze to bardzo ważne zajęcie - mówiła Ane, podając jej szklankę.
Woda była świeża, ale Elizabeth odważyła się jedynie zwilżyć język w obawie, że znowu zacznie wymiotować.
- Jak urosnę, to będę się opiekować chorymi ludźmi - ciągnęła swój monolog Ane.
- A nie zamierzasz mieć męża i dzieci?
- Nie, bo oni tylko marudzą.
Elizabeth musiała się uśmiechnąć.
- Mój Boże, żeby życie mogło być takie proste!. - Powinnaś jednak mieć jakieś gospodarstwo, własny dwór, bo skąd weźmiesz jedzenie?
- Jedzenie dostaję tutaj, zapomniałaś o tym? - roześmiała się Ane.
- No pewnie, nie zapomniałam. Widzisz, jakie głupstwa wygaduję!
Ane przygryzła dolną wargę i zmarszczyła brwi.
- W razie gdybym wyszła za mąż, ale tylko w razie, to mój mąż będzie albo taki jak Kristian, albo jak mój tata, który zatonął w morzu.
Elizabeth pogłaskała ją palcem wskazującym po policzku. Boże, a gdyby to dziecko się dowiedziało, że to Leonard był ojcem? Bóg nie dopuści, żeby do tego doszło.
- Jesteś kochanym dzieckiem, Ane-Elise.
- Mhm. Ale może się też zdarzyć, że zawsze będę mieszkać tu w Dalsrud, to będę się tobą opiekować, jakbyś znowu zachorowała.
- Tak się cieszę, ze mam cię przy sobie - rzekła Elizabeth łagodnie.
Jest tak jak ludzie mówią, pomyślała. Dzieci to dar od Boga.
Rozdział 10
Lipiec się kończył, sianokosy mieli za sobą i ludzie mogli odpocząć przez kilka dni. Zostały jeszcze niewielkie spłachetki trawy miedzy zabudowaniami, ale z tym Kristian sam sobie poradzi w wolnych chwilach.
Popołudniowe słońce stało nisko na niebie, kiedy Elizabeth pospiesznie szła przez dziedziniec, niosąc do spichlerz resztki z obiadu. Uważała, że tam, w chłodzie, mogą dłużej postać. Owionęła ją chłodna bryza. Elizabeth przystanęła i na moment zamknęła oczy. Kiedy otworzyła je znowu, zobaczyła, że z wygódki wychodzi Amanda. Sama nie umiałaby powiedzieć, co ją skłoniło, żeby poczekać na służącą. Może coś w niechętnej postawie tamtej?
Poprosiła dziewczynę, by zaczekała. Sztywny uśmiech przemknął po twarzy Amandy, wzrok miała rozbiegany. I wtedy do Elizabeth dotarł zapach wymiocin. Najpierw nie chciała w to uwierzyć, ale później górę wziął rozsądek.
- Chodź ze mną - powiedziała, ruszając w stronę spichlerz.
- Gdzie idziemy?
Elizabeth nie odpowiedziała, póki nie weszły do środka i drzwi się za nimi nie zamknęły. Wtedy zapaliła lampę i wpiła wzrok w Amandę.
- Dlaczego ty mnie okłamałaś? Możesz mi odpowiedzieć? Kłamałaś mi w żywe oczy, a tego ja znosić nie będę. Ani z twojej strony, ani zew strony nikogo innego!
Amanda zaczerwieniła się po korzonki włosów i nie odrywała wzroku od czubków swoich butów. Mimo wszystko miała dość zuchwałości, by wyszeptać:
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Spójrz na mnie - rozkazała Elizabeth, chwytając dziewczynę za ramie,
Amanda posłuchała.
- Patrz na mnie i powtórz to, co powiedziałaś.
Amanda zacisnęła powieki. Dolna warga jej drgała Elizabeth poczuła, że trzęsą jej się ramiona i zauważyła samotną łzę, spływającą po policzku służącej. I nagle jakby coś w niej pękło, przyciągnęła do siebie Amandę, przyciskała szczuplutkie dziewczęce ciało i pozwalała jej się wypłakać na swoim ramieniu.
- Ja nie chcę cię okłamywać, Elizabeth - szlochała. - Ale tak strasznie się boję. Boję się wszystkiego, co się może stać. Noszę w swoim brzuchu malutkie dziecko i przeraża mnie to do utraty zmysłów. Elizabeth, moja kochana, pomóż mi, bądź taka dobra!
Elizabeth czuła, że gardło jej się zaciska, a łzy pieką pod powiekami. Wstrzymała oddech, by także nie wybuchnąć szlochem. To nie jest moment na okazywanie słabości. Teraz musi być silna, to ona musi pokierować sprawami.
- Nie ma takiego nieszczęścia, któremu nie można by zaradzić, Amando - powiedziała, głaszcząc dziewczynę po plecach.
- Nieprawda, tego nikt już nie odmieni - rozpaczała Amanda,
Elizabeth odsunęła ją nieco od siebie i podała jej chusteczkę do nosa.
- Posłuchaj mnie teraz, Amando.
Dziewczyna kiwała głową, wycierała nos, ale nie odrywała wzroku od podłogi.
- Niedługo urodzisz dziecko i musisz być za nie odpowiedzialna. Powiedz mi, kiedy ostatnio krwawiłaś?
- Dwa miesiące temu.
- Czyli urodzisz w lutym przyszłego roku - stwierdziła Elizabeth. - Czy Ole o tym wie?
- Nie miałam odwagi nikomu powiedzieć. Zwłaszcza jemu. Bo co będzie, jeśli on nie zechce mieć już ze mną do czynienia?
- Co ty za głupstwa wygadujesz? - prychnęła Elizabeth, choć sama wcale nie była taka pewna. Miała nadzieję, że Ole to honorowy młody człowiek, który potrafi wziąć odpowiedzialność za swoje postępki. Przynajmniej Elizabeth trak go uczyła - ale przecież nigdy nie wiadomo, jak zachowa się człowiek, który usłyszał taką informację. I jak głęboka była dotychczas jego miłość do Amandy? Elizabeth zabroniła mu sypiać z dziewczyną, dopóki ona nie przystąpi do konfirmacji i on obietnicy dotrzymał. Powinien jednak mieć więcej rozumu i zaczekać z tym do ślubu. Jak Amanda poradzi sobie z tym, co ją teraz czeka? Wstyd, ludzkie gadanie. Jak zniesie nocne wstawanie do dziecka i wszystko, co się wiąże z opieką nad nim? I co powiedzą jej rodzice?
Spoglądała ukradkiem na nieszczęsną dziewczynę. Pochylony kark był taki szczupły, warkocze po dziewczęcemu spadały na piersi, chude palce zaciskały się kurczowo na białej chustce. Ramiona pod szarą codzienną sukienką wciąż drżały.
Biedne, biedne dziecko, myślała Elizabeth. Przeżywałam niegdyś to samo, byłam jak ona - lęk przed przyszłością niepewność, wstyd… wszystko musiałam dźwigać samotnie. Amanda tego uniknie, już ja się postaram. Nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię na ziemi, to z nią będzie inaczej niż ze mną.
- A teraz otrzyj łzy, Amando i przestań już beczeć. Jesteś silna, i poradzisz sobie z każdą sprawą, jeśli zechcesz. Słyszysz, co mówię?
Amanda prawie niedostrzegalnie uniosła głowę i skinęła.
- Ja ci pomogę i wszystko się ułoży. Obiecuję ci. Idź teraz do swojej izdebki i ogarnij się trochę. Umyj twarz i popraw włosy. A ja porozmawiam z Krystianem. - Pospiesznie musnęła policzek dziewczyny. - Potem zajmiemy się innymi sprawami, wszystko po kolei.
- No a Ole? I co z moimi rodzicami?
- Wszystko załatwimy, krok po kroku. Najpierw Kristian.
Stała i patrzyła w ślad za Amandą, dopóki służąca nie weszła do domu, a potem poszła rozejrzeć się za mężem. Znalazła go przy nowej szopie, którą zbudował po pożarze. Nie spodziewała się, że Olego też tam zastanie.
- A, co ty? - przywitał ją Krisian, spoglądając znad kosy, którą ostrzył.
- A tak, chciałam zerwać tu parę ziół - skłamała.
Dopóki Ole obracał osełkę, zbierała jakieś rośliny, które wcale nie były jej do niczego potrzebne, ale tego mężczyźni nie widzieli.
Próbowała układać sobie w myślach zdania, ale wszystko się w niej gotowało i tylko to jedno powracało wciąż i wciąż od nowa: Amanda jest w ciąży. Amanda jest w ciąży…
Mężczyźni skończyli, ale zanim odeszli, Elizabeth przywołała Kristiana.
- Muszę z tobą zamienić kilka słów - powiedziała.
Zatrzymaj się i patrzył na żonę zmrużonymi oczyma.
- Amanda jest w ciąży - oznajmiła bez wstępów,
Przez chwilę miała wrażenie, że czas się zatrzymał.
Rośliny w jej ręce zrobiły się wilgotne. Chciała je wyrzucić, bo przecież ich nie potrzebuje, ale były niczym ostatnia deska ratunku, coś, czego musi się trzymać.
- Dlaczego nic nie mówisz?
Kristian patrzył na nią jeszcze przez chwilkę, jakby czekał, że Elizabeth się roześmieje i powie, że to nieprawda. Potem odwrócił się i zaklął szpetnie, wielokrotnie zaciskał i otwierał dłonie.
- Ten przeklęty drań, już ja mu dam - warknął z wściekłością.
- Było ich przy tym dwoje - wtrąciła Elizabeth na obronę Olego. - Amanda jest młoda, ale wie, skąd się biorą dzieci.
Kristian wsunął ręce w kieszenie i przez jakiś czas patrzył przed siebie, na pola. Ponad dworem unosił się zapach świeżej, dopiero co skoszonej trawy. Słychać było śpiew ptaków, znad morza docierał lekki, ciepły wiatr, jakby na świecie nie było żadnych zmartwień.
- Dziecko urodzi się w lutym - poinformowała Elizabeth, głównie po to, by coś powiedzieć. Cisza wydawała się zbyt przygnębiająca.
- No i co zamierzacie teraz zrobić?
Elizabeth poczuła, że dławi ją wściekłość.
- Co masz na myśli?
- Jak ona będzie pracować z dzieckiem uczepiony, spódnicy? A pomyślałaś, co ludzie powiedzą?
Elizabeth, dysząc ciężko, podeszła do niego o krok i patrząc mu prosto w oczy, oznajmiła zdecydowanie:
- Amanda będzie mieszkać we dworze jak dotychczas, zapamiętaj to sobie. Jeśli Ole nie będzie chciał się z nią ożenić, to nie chcę go widzieć w Dalsrud. A to, co ludzie powiedzą, ja mam gdzieś. I uważam, za sprawę oczywistą, że ty poprzesz mnie we wszystkim. Bez względu na to, co się stanie!
Głos jej drżał. Widziała, jak szczęki Krystiana poruszają się pod opaloną skóra. Przeczesał palcami swoje czarne włosy, patrząc gdzieś daleko ponad jej głową.
- Ja miałam tyle samo lat, co Amanda, kiedy zaszłam w ciążę. Nie zapominaj o tym, Kristianie!
Nareszcie spojrzał jej w oczy.
- Nie, nigdy o tym nie zapomniałem - odparł cicho.
Elizabeth cichuteńko wypuściła powietrze z płuc. To ważne, żeby mąż był po jej stronie, znaczyło to dla niej więcej, niż chciałaby przyznać.
- Chodź, pójdziemy rozmówić się z Olem - zaproponował. - Zakładam, że on o niczym nie wie.
Kiedy szli w stronę domu, położył rękę na jej ramieniu.
Nigdy przedtem nie sprawiło jej to aż takiej radości.
Amanda siedziała w swojej izdebce, kiedy Elizabeth tam zajrzała.
- Przyjdź do izby - powiedziała łagodnie.
- Rozmawiałaś z Kristianem?
- Tak. Teraz poszedł poszukać Olego. Jak przyjdą, to porozmawiamy wszyscy czworo.
- Będę mogła tu nadal zostać? - spytała Amanda cieniutkim głosem.
- Np. pewnie. Skąd ci przyszło do głowy, że nie?
Amanda nie odpowiedziała i Elizabeth nie pytała więcej. Cieszyła się, ze dziewczyna nie jest ciekawa reakcji Kristiana.
Długo czekały na mężczyzn. Elizabeth ledwo mogła usiedzieć na miejscu. Nie mówiły nic, każda pogrążona w swoich myślach. Zegar wybił czwartą, nagle jego dźwięk wydał się Elizabeth ogłuszający. Próbowała mówić coś nieważnego, cokolwiek.
- No, jeszcze trochę i będzie po sianokosach. To dobry czas, ale też męczący. A ja czekam z radością na jesień. Na ten pierwszy okres, kiedy lasy robą się żółte, a potem czerwone, świat jest wtedy taki piękny.
Amanda spojrzała znad chusteczki, którą wciąż ściskała w rękach.
- Myślisz, że przez cały czas będę wymiotować?
Moja mama wymiotuję…
Elizabeth zawstydziła się tych obojętnych słów o jesieni i odpowiedziała z powagą:
- Nie, myślę, że ci przejdzie. Uważam, że źle znosisz obory, nie będziesz tam chodzić, dopóki się lepiej nie poczujesz. I nie jedz niczego, co przyprawia cię o mdłości,
- Nie lubię kawy - rzekła Amanda cicho. - A dawniej za nią przepadałam.
Elizabeth przytaknęła ze zrozumieniem.
- Ja to znowu nie mogłam ścierpieć zapachu krwi przy uboju.
To dziwne uczucie rozmawiać w ten sposób z Amandą. Jeszcze przed chwilą dziewczyna zalewała się Łazami i teraz nagle jest dorosła! Ale Elizabeth wiedziała, że czeka ją jeszcze wiele przeszkód do pokonania. Z moją pomocą ze wszystkim sobie poradzi, myślała, z naszą pomocą Amanda wkroczy w rolę matki.
Drzwi otworzyły się z hałasem i wszedł Kristian, a za nim Ole. Amanda chciała wstać, ale opadła z powrotem na krzesło, jakby odwaga ją zawiodła. Ole, nic nie rozumiejąc, spoglądał to na jedno, to na drugie.
- Czy ktoś umarł? - powiedział Kristian. On sam stał jeszcze przez chwilę, ale w końcu też znalazł sobie miejsce.
- Macie takie poważne miny, że coś się musiało stać - odezwał się znowu Ole. Zerknął na Amandę, która siedziała z zaczerwienionymi oczami, okręcała wokół palca chusteczkę i wpatrywała się w podłogę. Elizabeth położyła jej rękę na ramieniu i lekko ścisnęła dla dodania odwagi.
- Tak, sprawa jest poważna - rzekł Kristian i kilka razy chrząknął.
Jeśli on natychmiast nie powie, o co chodzi, ja to zrobię, pomyślała Elizabeth.
- Wygląda na to, że zostaniesz ojcem - oznajmił Kristian i wpił wzrok w Olego. - Amanda jest brzemienna.
Przez chwilę można było odnieść wrażenie, jakby w Olego piorun strzelił. Porażony gapił się na Amandę, otwierał i zamykał usta, ale na wargach nie pojawiło się ani jedno słowo.
Elizabeth czuła narastającą złość.
- To chyba nie jest dla ciebie wielkie zaskoczenie - powiedziała. - Myślę, że wiesz, skąd się biorą dzieci?
Ole, biały jak ściana, przeniósł na nią wzrok. Potem zerwał się i wybiegł z izby.
Elizabeth spodziewałaby się każdej reakcji, ale tego nie. Siedziała jak ogłuszona i nie otrząsnęła się nawet, kiedy Kristian wrzasnął:
- Wracaj, Ole!
Amanda skuliła się, jakby powietrze z niej uszło, nie miała siły, żeby się wyprostować.
Rozdział 11
Elizabeth objęła ją ramionami i poczuła, że szczupłym ciałem wstrząsa spazmatyczny płacz.
- To gówniarz jeden! Po prostu uciekł! Nie chcę go więcej na oczy widzieć! - krzyczała Amanda. - Nigdy bym nie pomyślała, że on może mi coś takiego zrobić.
Więcej nie zdołała powiedzieć, płacz dławił słowa.
Elizabeth długo się nie odzywała, obejmowała tylko nieszczęsną dziewczynę. Przytulała i głaskała. Ocierała jej łzy i kołysała niczym małe dziecko. W końcu Amanda zaczęła się powoli uspokajać. Elizabeth odgarnęła z jej twarzy mokry kosmyk włosów,
- Obiecałam ci, że wszystko się ułoży, to tak będzie - powiedziała stanowczo.
- Nie jesteś Panem Bogiem - rzekła Amanda ponuro.
- To prawda, nie jestem. Ale dotrzymuję obietnic. I wiesz, nigdy nie mówię więcej, niż jestem w stanie zrobić,
Amanda milczała. Kurczowo zaciskała dłonie i pustym wzrokiem patrzyła przed siebie.
- Dłużej tego nie zniosę - powiedziała w końcu i wstała,
- Co masz na myśli? - spytała Elizabeth przerażona,
- Dlaczego Kristian ma biegać za Olem? Gdyby mu na mnie zależało, nie byłoby to konieczne. Ale niech sobie ucieka, ja go już i tak nie kocham.
Chciała wyjść, ale Elizabeth ją zatrzymała.
- Poczekaj jeszcze trochę. Zresztą co byś teraz robiła?
- Pójdę do domu, do mamy i taty. Pożegnam się z nimi i wyjadę stąd, to przynajmniej wstydu unikną.
- Sama nie wiesz, co mówisz - obruszyła się Elizabeth i zdecydowanie popchnęła dziewczynę z powrotem na kanapę. - To nie jest żaden wstyd. Ty i Ole będziecie mieć dziecko. A to coś, z czego wszyscy powinniśmy się cieszyć.
Amanda patrzyła na nią z niedowierzaniem.
- Tak jest - mówiła dalej Elizabeth. - A nie jesteś ciekawa, co urodzisz - dziewczynkę czy chłopca? I pomyśl o tych maleńkich ubrankach, które będziemy teraz szyć,
- Czy ty sobie ze mnie kpisz? Nie widziałaś, że Ole uciekł. Jakby mu diabeł deptał po piętach?
- To już jego problem - odparła Elizabeth.
Wstała i podeszła do okna. Rozległo się ciche pukanie do drzwi i po chwili ukazała się Ane.
- Co wy tu robicie? - spytała dziewczynka.
- Nic. Chciałyśmy tylko porozmawiać.
- Ale nudy! - jęknęła Ane. Drzwi zamknęły się z powrotem, słychać było kroki zbiegającego po schodach dziecka.
- Pewnie za kilka laty ty też będziesz miała kogoś takiego - rzekła Elizabeth, nie odchodząc od okna.
- I będę ją wychowywać sama?
Elizabeth nie odpowiedziała. Wstyd będzie trudny do zniesienia, jeśli Ole nie zechce ożenić się z Amandą, ale akurat teraz nie chciała o tym myśleć.
W końcu usłyszała jakieś głosy na ganku. Wszedł Kristian, ale twarz nie wyrażała niczego. Tuż za nim podążał Ole. Niebieskoszara koszula w paski była brudna, brązowe spodnie miały na kolanach czarne plamy, chłopak nie odrywał wzroku od podłogi. Głęboko zaczerpnął powietrza i chrząknął.
- Amanda, czy ty mi kiedykolwiek wybaczysz moje zachowanie? - spytał cicho.
Elizabeth nigdy przedtem nie widziała, żeby Ole zachowywał się tak pokornie. Zgarbił się, ale teraz nie patrzył już na podłogę, przeniósł wzrok na Amandę.
Ona milczała. Teraz ona spuściła oczy, jakby wcale nie słuchała tego, co Ole powiedział.
Czy nie najlepiej byłoby zostawić ich samych? - zastanawiała się Elizabeth. Wstała, ale Amanda chwyciła ją za spódnicę i przytrzymała.
- Ja nie wiedziałem, co mówię i robie - tłumaczył się Ole. - Musisz zrozumieć, że byłem kompletnie zaskoczony. Chociaż nie powinienem, jak się teraz zastanawiam, to wiem, że nie. Ale akurat w chwili, kiedy Kristian powiedział… Ty powinnaś była powiedzieć mi o wszystkim wcześniej, Amando.
- Dlaczego? - to jedno jedynie słowo zabrzmiało niczym szept, ledwo dosłyszalnie. Mimo to Elizabeth słyszała, że mieści się w nim i rozgoryczenie, i siła.
Widocznie Ole też to zauważył, bo stał jeszcze bardziej niepewny.
- Nie wiem - odparł szczerze. - Ale jednego jestem pewien, Amando. - Chcę być z tobą. Z tobą i z naszym dzieckiem. Jeśli oczywiście ty chcesz jeszcze mnie - dodał onieśmielony.
Ponieważ Amanda nadal nie odpowiadała, Ole zaskoczył wszystkich: bez zastanowienia padł na kolana i chwycił ją za rękę.
- Proszę cię, Amando, jeśli zechcesz zostać moją żoną, to a już nigdy więcej cię nie zranię. Przez całe swoje życie będę opiekował się tobą i naszym dzieckiem. Będę cię nosił na rekach do końca moich dni na tej ziemi, będę…
Amanda położyła mu palec na wargach.
- Nie musisz już mówić nic więcej. Wierzę ci i powiem ci… tak.
Elizabeth wstała i podeszła do drzwi, gdzie stał Kristian. Poczuła wilgoć na policzku, pospiesznie otarła łzę.
- Uważam, że czas najwyższy na toast - przerwał Kristian młodym, ale i on musiał chrząknąć raz po raz.
Ole podniósł się i usiadł obok Amandy, a Kristian wyjął z szafy butelkę i kieliszki.
- Ja chyba tego nie lubię, bąknęła Amanda.
- W takim razie napijemy się soku - zadecydowała Elizabeth i poszła do spiżarni po butelkę.
Kiedy toast został spełniony, Elizabeth zabrała głos:
- Jest parę spraw, które trzeba omówić i załatwić.
Dwoje młodych na kanapie spojrzał na nią niepewnie.
- Na razie sypiać będziecie każde na swoim dotychczasowym miejscu. Po ślubie dostaniecie pokój na strychu. Uważam, że byłoby najlepiej, gdyby Amanda mieszkała tu do urodzenia dziecka i… Ale będziemy rozwiązywać problemy w miarę ich powstawania.
- Zakładam, że oboje nadal chcecie pracować w Dlasrud? - wtrącił Krystian.
Oboje wstał i zwrócił się do Amandy.
- Ale żeby wszystko było jak trzeba, ja powinienem pójść do twojego ojca, prawda? Muszę wiedzieć, czy on się zgodzi wydać za mnie swoją córkę.
Amanda też wstała i wzięła go za rękę.
- Pójdę z tobą,
Kristian chrząknął,
- A czy nie uważacie, że najlepiej byłoby zaprosić ich tutaj? I twoją mamę, i ojca, Amando - żebyśmy się mogli z nimi rozmówić.
- Nie, ja mam dwadzieścia lat, i powinienem załatwić to sam - oznajmił Ole, unosząc głowę. Już chciał wyjść, ale Kristian powstrzymał go gestem.
- Oczywiście, że powinieneś sam prosić o rękę Amandy, Ole. Chcę tylko, żeby to się stało w odpowiedniej formie.
Elizabeth zerknęła na męża spod oka. W odpowiedzi formie, powtórzyła w duchu, zdzwoniona, skąd on bierze takie słowa. Potem przeniosła wzrok na Olego i Amandę, oni też spoglądali po sobie i czekali.
- Oboje mieszkacie w Dalsrud od dłuższego czasu - mówił dalej Kristian. - Dlatego uważamy was za członków rodziny. Jest kilka spraw, które trzeba omówić, odnośnie ślubu, wesela i tego, co będzie z wami później. Z tego powodu uważam, że najlepiej, żeby od razu wszyscy zainteresowani byli obecni. Lina może pójść i zaprosić ich w naszym imieniu. Zaraz jej powiem.
Po wyjściu Krisyiana Ole i Amanda wciąż stali onieśmieleni, więc Elizabeth zaczęła mówić
- Kristian ma rację - zapewniała, szukając argumentów na potwierdzenie tego, co powiedział. Przejdźcie się teraz trochę, skoro musimy na nich czekać. Pogoda jest ładna, a wy z pewnością macie mnóstwo do omówienia.
Amanda uśmiechnęła się blado.
- Dziękuję ci, Elizabeth. I tobie, i Krystianowi.
Kiedy jednak Ole chciał jej uścisnąć rękę, Elizabeth ze śmiechem popchnęła oboje w kierunku drzwi.
- Idźcie, już idźcie, oboje potrzebujecie teraz świeżego powietrza,
Usłyszała jeszcze, że na dziedzińcu Amanda śmieje się perliście, a przez otwarte okno widziała, że biegną oboje nad morze. Jak im się życie ułoży? - zastanawiała się. - Czy będą szczęśliwi? Amanda jest jeszcze taka młodziutka, zrobiła dopiero pierwszy krok w dorosłe życie.
Wróciła Kristian i rozejrzał się po pokoju.
- Gdzie oni się podziali? Mam nadzieję, że znowu nam nie uciekną,
- Nie, są na brzegu. Posłałeś Linę?
- Tak, już poszła. - Podszedł bliżej, objął żonę i przygarnął ją do siebie. Głaskał po plecach, pieścił szyję, całował w czoło. - Porosiłem też Helene, żeby przygotowała poczęstunek - mówił przy tym.
- Nie chciała wiedzieć, o co chodzi?
- Chciała, ale się wyłgałem. Powiedziałem, że później się wszystkiego dowie. - Odsunął Elizabeth od siebie, popatrzył jej w oczy i powiedział ochryple:
- Bardzo cię pragnę, Elizabeth. Nie moglibyśmy pójść na chwilę do sypialni?
Ze śmiechem uwolniła się z jego objęć.
- Niestety, nie moglibyśmy. Zastanów się lepiej, co zrobimy, jeśli rodzice Amandy nie zechcą tu przyjść? - dodała już poważniej. - Przecież nie mają pojęcia o co chodzi. Bo chyba niczego Linie nie tłumaczyłeś?
- Jasne, że nie. - Kristian usiadł przy pianinie u uderzał lekko w klawisze,
- Nie mógłbyś dla mnie zagrać? - poprosiła.
Palce Kristiana poruszały się zwinnie, dźwięki wypełniały pokój, Elizabeth przymknęła oczy. Nie wiedziała, jak się ten utwór nazywa, ani kto go napisał, ale muzyka kierowała jej myśli ku wzburzonemu morzu i porywistemu wiatrowi, miała wrażenie, że tony przenikają pod skórę, oszałamiają ją i odurzają. Jakie to piękne, innych słów nie umiała znaleźć.
Ktoś zapukał do drzwi i zaraz Helene bezszelestnie weszła do środka. Kristian przerwał grę.
- jedzenie gotowe. Mam podać tutaj?
- Tak, tutaj - odparła Elizabeth z uśmiechem. - Ale dopiero jak przyjdą rodzice Amandy. Powiemy ci.
Helene skinęła i wyszła.
Na myśl o tym, co się za chwilę stanie, Elizabeth zasychało w ustach. Kręciła się niespokojnie - to wypiła parę łyków soku, to poprawiła jakieś poduszki, albo przestawiła w inne miejsce porcelanową figurkę.
- Nie bój się, nie pomyślą, że mamy tu bałagan. Ale może powiedzą, że Ole nie jest dość dobry dla Amandy? - zastanawiał się Kristian.
- Mówił żartem, ale Elizabeth poczuła ukłucie w sercu. Kristian przywykł do bogactwa i władzy, ona jednak urodziła się w biedzie, wiedziała, co to znaczy podporządkowanie innym. On przywykł, że dostaje to, czego pragnie. Nie miał powodu do niepokoju.
- Jesteś pewien, że poczytają sobie za zaszczyt to, że ich córka będzie mieć dziecko z parobkiem z Dalsrud?
Powiedziała to ostrzej, niżby chciała i natychmiast zaczęła żałować,
- Jeśli nawet nie, to na pewno spodoba im się, że wesele chcemy urządzić tutaj - odparł spokojnie.
- Tutaj?
Elizabeth nie wybiegała jeszcze myślami tak daleko naprzód. Najpierw muszą porozmawiać z pastorem wystąpić o pozwolenie na małżeństwo, bo Amanda jest za młoda. Dotarło do niej, że o tym wszystkim też jeszcze nie pomyślała. Podeszła do okna i wyglądała na podwórze. Ole zostawił pośrodku taczki. Wyglądało to bardzo nieporządnie.
Po chwili przebiegła Ane z tłustym kotem w objęciach. To zwierzę musi mieć anielską cierpliwość, myślała Elizabeth.
- Ale zgadzasz się, żeby wesele było u nas? - spytał Kristian.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Oczywiście, jeśli tylko oni się zgodzą. Chociaż domyślam się, że rodziców Amandy po prostu nie było by na to stać. Chciała dodać, ze powinni ważyć słowa, kiedy będą z nimi rozmawiać. Ci ludzie są ubodzy, jeśli chodzi o dobra ziemskie, ale dumy mają pod dostatkiem, zwłaszcza ojciec. W tym momencie drzwi się otworzyły i weszli oboje młodzi.
- Jeszcze nie przyszli? - spytała Amanda, skubiąc nerwowo koniec warkocza.
Zanim gospodarze zdążyli opowiedzieć, na dworze rozległy się głosy.
Ole objął Amandę.
- Nie bój się, wszystko będzie dobrze - uspokajał.
Elizabeth i Kristian wyszli witać przybyłych.
- Czy ona nie wypełnia należycie swoich obowiązków? - To pierwsze słowa, jakie wypowiedział ojciec Amandy, jak tylko zdążył się przywitać.
- Ależ, Boże broń, wypełnia znakomicie - zawołała Elizabeth pospiesznie. - Naprawdę nie możemy się skarżyć. Amanda stała się dla nas jak córka, bardziej pracowitej niż ona długo by szukać.
Chłop pocierał swój tygodniowy zarost.
- Przysłaliście po nas z wiadomością, że sprawa jest nagła…
- Wejdźmy do salonu, proszę bardzo - Kristian wskazał drogę.
- Nie mieliśmy nawet czasu, żeby się przebrać - mamrotała matka Amandy, przygładzając szarą spódnicę.
Elizabeth przyjrzała im się uważnie.
Twarze mieli pomarszczone, zmęczone od ciągłej pracy i znoju. Włos obojga były siwe, palce kościste i poranione, pod paznokciami brud. Ubodzy wyrobnicy, jak ci dwoje, starzeją się szybko.
Kiedy weszli, Ole puścił Amandę. Podszedł do przybyłych i wyciągnął rękę na powitanie. Elizabeth spostrzegła, że rodzice Amandy, zaskoczeni, wymieniali spojrzenia. Nie odzywali, się w milczeniu zajmowali miejsca, które im wskazała. Może po raz pierwszy znaleźli się w takim pięknym domu? Widziała, że rozbieganym wzrokiem rozglądają się wokół. Elizabeth pamiętała, jak jej samej zaimponowało Dalsrud, kiedy pierwszy raz zobaczyła jedwabne tapety na ścianach i obite paluszkiem meble oraz grube dywany na podłogach. Dwoje komorników w szarych, połatanych tego bogactwa. To nie było właściwe dla nich miejsce. Świetnie ich rozumiała. Niegdyś była taka sama jak oni i nigdy o tym nie zapomni.
Ole zwilżył wargi i splótł ręce na plecach.
- Teraz, kiedy Kristian już was powitał… ja chciałabym powiedzieć, dlaczego gospodarze was tu zaprosili.
Elizabeth słuchała uważnie, co mówi. Biedak, nie zdążył sobie niczego przećwiczyć. Kiwała głową i uśmiechała się dla dodania mu odwagi.
- Znacie mnie od czasu, kiedy byłem małym chłopcem i wiecie, że jestem uczciwym człowiekiem, który roboty się nie boi.
Rodzice Amandy jeszcze raz popatrzyli pospiesznie na siebie nawzajem, a potem znowu na Olego i pokiwali głowami.
- No i teraz złożyło się tak, że Amanda i ja się zeszliśmy i chcielibyśmy się pobrać. Amandę już pytałem, ale chciałbym zgodnie z obyczajem, prosić o pozwolenie was, jej rodziców.
- Ale przecież ona jest strasznie młoda - jęknęła matka cicho.
- To prawda, nie ma chyba wielkiego pośpiechu - poparł ją ojciec. - poczekasz ze cztery lata, to ona dorośnie do małżeństwa, takie jest moje zdanie.
Elizabeth napotkała spojrzenie Olego. Bardzo chciała mu pomóc, ale tę sprawę Ole musi załatwić sam. Zresztą prosił o to.
- No bo Amanda… to znaczy, my oboje… mu zostaniemy rodzicami w lutym przyszłego roku i dlatego uważamy, że najlepiej by było…
Ojciec Amandy zerwał się z miejsca,
- Do diabła jas… - zaczął, ale żona go uciszyła.
- U obcych jesteśmy, pamiętaj o tym.
Chłop umilkł i usiadł wbrew swojej woli. Wyglądał ponuro, gniewnie spoglądał na młodych.
- Znaczy, przytrafiło ci się nieszczęście - rzekła jakoś sztywno matka. - No pięknie, pięknie. Ale jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz… To teraz chcecie się żenić? A pomyśleliście, gdzie będziecie mieszkać? Z czego będziecie żyć? - Zmęczona potarła twarz. - Jak tu mogłaś zrobić nam coś takiego, Amando? - westchnęła, spoglądając na córkę.
Teraz wtrąciła się Elizabeth.
- Chciałabym wam przypomnieć, że nie byłam starsza od Amandy, kiedy zaszłam w ciążę. I zamężna też wtedy nie byłam.
- Prawda, prawda, ale gospodyni z czasem dostała męża.
- Jeśli się zgodzicie, to i Amanda wyjdzie za mąż - mówiła dalej Elizabeth.
Kristian wtrącił się, zanim zdążyli odpowiedzieć.
- My, oczywiście, zorganizujemy wesele - powiedział. - I uważamy, że nadal mogą tu mieszkać i pracować jak przedtem.
- Ale co ludzie powiedzą? - zmartwił się ojciec Amandy.
Tego się na pewno dowiemy, pomyślała Elizabeth, a głośno powiedziała:
- Ludzie gadają tak czy nie inaczej. Pogadają trochę o Amandzie, a potem wezmą na języki kogoś innego. My jednak nie powinniśmy pogarszać sytuacji.
Chłop westchnął.
- Tak, no to niech się oni, w imię Boże, pożegnają. Jeżeli tak się wykierowała.
Przerwała mu Helene, która wniosła dwa duże półmiski.
- Proszę bardzo, częstujcie się. Mamy tu kanapki z łososiem, jajkami, mięsem i serem. No i duży dzbanek kawy.
Elizabeth musiała wielokrotnie powtarzać zaproszenie. Rodzice Amandy częstowali się skrępowani, ale widziała, że każdy kęs spożywają z przyjemnością. To nie jest ich codzienne pożywienie,
Rozmowa mimo wszystko kulała. Wyglądało na to, że wszyscy obecni zmagają się z własnymi myślami i pytaniami, których nie można zadać tak po prostu. Trzeba ważyć każde słowo, zanim ono wypłynie na światło dzienne. Wiele się stało tego dnia i życie niektórych z nich będzie od dzisiaj inne.
W końcu rodzice Amandy wstali.
- Powinniśmy zbierać się do domu, nie będziemy wam dłużej zabierać czasu. I dziękujemy z całego serca… za wszystko. A jakby była w czymś potrzebna nasza pomoc, to zaraz powiedzcie. I zachowuj się teraz przyzwoicie - powiedziała kobieta i pogłaskała Amandę po policzku. Mówiła łagodnie, jakby o miała być czułość.
I może tego właśnie chciała, pomyślała Elizabeth.
Rozdział 12
- Stój teraz spokojnie - mruknęła Elizabeth z ustami pełnymi krawieckich szpilek.
- Dobrze, ale strasznie jestem zdenerwowana - pisnęła Amanda, przestępując z nogi na nogi.
Elizabeth pokręciła głową, wzięła jedną szpilkę i wpięła ją w fałdę spódnicy.
- Popatrzmy - rzekła, cofając się o krok. Przyglądała się Amandzie, stojącej na kuchennym stoliku.
- No, myślę, że tak będzie dobrze. Trochę się wyciągnęłaś od konfirmacji, ale na szczęście miała jeszcze kawałek materiału i mogłam ją podłużyć.
- Moja sukienka do konfirmacji była taka piękna.
Prawie jak nowa, tylko dlatego, że przyszyłaś wstążki do rękawów i pod biustem.
- Wystrzępiony brzeg obszyję błyszczącym materiałem - obiecała Elizabeth. - teraz zejdź i zdejmij suknię. Do jutra będzie gotowa. A przy okazji, obejrzałaś garnitur Olego?
- Oczywiście, uprasowałam go, wisi na wieszaku w mojej izdebce. - Amanda zeskoczyła lekko ze stołka.
- A ja widziałam twoje pończochy - drażniła się z nią Ane, chichocząc.
- lepiej nakryj do stołu - przegoniła ją Elizabeth. - Zaraz będziemy jeść podobiadek.
Ane robiła, co jej kazano, ale wciąż rzucała podejrzliwe spojrzenia na Amandę. W końcu nie była już w stanie milczeć.
- Czy to prawda, że ty masz w brzuchu malutkie dziecko, Amando?
Elizabeth ukłuła się szpilką i włożyła palec do ust.
- Dlaczego o to pytasz? - zdziwiła się Amanda.
- Bo gdzieś o tym słyszałam - wyznała Ane, starannie układając sztućce.
Elizabeth musiała się wtrącić, bo Amanda wciąż się śmiała.
- Myślę, że usłyszałaś ucho do dziurki od klucza, prawda?
Po długim i uważnym oglądaniu blatu stołu, Ane przytaknęła, choć zrobiła to niechętnie.
- Tak, to prawda - potwierdziła Amanda. - W moim brzuchu żyje malutki chłopczyk albo malutka dziewczynka.
- Jaka malutka? - dopytywała się Ane.
Amanda wzruszyła ramionami.
- tego nie wiem. Myślę, że nie większa od ziarna.
- Czy mogę to komuś powiedzieć?
Amanda napotkała spojrzenie Elizabeth.
- Wszystkim, którzy mieszkają w naszym dworze, bo oni już i tak wiedzą, ale inni niech sobie poczekają i niech ich zżera ciekawość.
Ale śmiała się zadowolona i nakrywała dalej.
Przyszli Kristian z Olem i usiedli ciężko na swoich miejscach.
- Obmyjcie chociaż palce, zanim zaczniecie jeść - upomniała ich Ane, ujmując się pod boki.
- O tany, coś ty taka zła? - roześmiał się Kristian i wstał. - Nie zazdroszczę chłopakowi, któremu dostanie się taka żona.
- Ja się za mąż nie wybieram. A na skrzyni z torfem masz miednice z wodą i mydło.
Elizabeth nalała kawę i wszyscy usiedli. Gospodyni zerknęła na Amandę.
- Nie drażni cię zapach kawy?
- Nie, o tej porze już nie. Najgorzej jest rano.
Odmówili modlitwę i zaczęli jeść. Maselniczka krążyła, podawana z rak do rąk, za nią półmiski z wędlinami i serem, wszyscy przygotowywali sobie kanapki. Nieoczekiwanie Elizabeth wybuchnęła śmiechem.
- Co cię tak rozbawiło? - spytał Kristian.
- Przypomniałam sobie, jak kiedyś Dorte i ja rozmawiałyśmy o wizycie króla w Kabelvaag. Zastanawiałyśmy się wtedy, co taki król jada i doszłyśmy do wniosku, że z pewnością samo tłuste mięso, śmietanę i ciastka. Teraz wszyscy zaczęli się śmiać, a najgłośniej Amanda.
- Ja bym pomyślała dokładnie to samo. - Ugryzła kęs chrupkiego chleba i westchnęła. - Tak się cieszę, że pastor zgodził się na nasz ślub, chociaż jesteśmy tacy młodzi.
Elizabeth uśmiechnęła się, ale nie powiedziała nic. Amanda nie musi wiedzieć, że sprawa została załatwiona tak szybko i bez kłopotów w dużej mierze dzięki pozycji Kristiana w gminie. To on użył swojego autorytetu i dlatego, kiedy Ole i Amanda przyszli podpisać papiery, nie padło ani jedno przykre słowo.
- A lista gości gotowa? - spytał Ole, siorbiąc gorącą kawę. - Nie chcemy prosić za wielu ludzi, tylko najbliższych. Rodzice Amandy, wy wszyscy i może ktoś jeszcze.
Elizabeth przyjrzała mu się spod oka. Rodzice Olego umarli dawno temu, więc to oczywiste, że wesele będzie skromne. Ale chciała spełnić oczekiwania młodych na tyle, na ile się da.
- A ja wiem na pewno, kogo nie powinniśmy zapraszać - wtrąciła Amanda.
- No kogo? - zdziwiła się Elizabeth, która miała już w głowie wstępną liste.
- Gospodarzy ze Storli.
Elizabeth zachichotała.
- Na pewno nie, tym się nie przejmuj. No, ale na przykład Bergette?
- O, byłoby bardzo miło - ucieszyła się Amanda i dodała: - Może jeszcze tylko kilkoro normalnych znajomych z okolicy. Ale to ty i Kristian decyduje.
- Dobrze, pomyślimy - obiecała Elizabeth. - Po południu będę miała gotową listę, to sobie przejrzycie. - Przełknęła ostatni kęs chleba i powiedziała: - Uznaliśmy, że po slubie zamieszkacie oboje w izdebce Amandy. Co wy na to?
- Dla mnie w porządku - mruknął Ole, którego najwyraźniej krępowały takie rozmowy.
Amanda skinęła głową,
- Brzmi bardzo dobrze.
- No to postanowione - ucieszyła się Elizabeth i spojrzała na suknię Amandy, wiszą na oparciu krzesła. Cieszyła się, że zaraz się nią zajmie.
Wielu zgromadzonych w kościele rzucało ciekawskie spojrzenia na pannę młodą, stojąca przed pastorem u boku Olego. Na szczęście Amanda była nadal tak szczupła w pasie, że mogła iść przez kościół z podniesioną głową. Jaka to piękna para, myślała sobie wzruszona Elizabeth, zresztą wiele obecnych kobiet ocierało ukradkiem oczy.
Rodzice Amandy pierwsi składali gratulacje, a potem wszyscy pojechali do Dalrud, żeby świętować wraz z nowożeńcami.
życzyli sobie skromnej uroczystości i zresztą pod wieloma względami taka ona była, ale zaproszono wszystkich komorników z zagród, należących do Dalsrud oraz liczna rodzinę Amandy. Helene i Lina również były, rzecz jasna, gośćmi, a obsługą zajmowały się specjalnie wynajęte służące. Elizabeth postanowiła, że jedzenie będzie bardzo dobre, żadnych oszczędności. Podawano pieczeń wieprzową z ziemniakami i jarzynami, wino w pięknych karafkach, toasty wznoszono wielokrotnie. Kristian wygłosił krótkie przemówienie, w którym dziękował nowożeńcom za to, że zdecydowali się po ślubie nadal mieszkać i pracować w Dalsrud. Nie szczędził im dobrych słów i pochwał oraz życzył szczęścia na przyszłość. Elizabeth patrzyła na męża ze łzami w oczach i była mu szczerze wdzięczna za piękne przemówienie.
Kiedy obiad został zjedzony, kawa wypita, otworzono drzwi między salonem i jadalnią, meble usunięto pod ściany i zaczęły się tańce. Goście weselni popili godnie dobrego wina, toteż mówili głownie o pogodzie i pracy, kobiety natomiast o dzieciach, porodach i o tym, co się ostatnio we wsi wydarzyło. Spotykali się tu znajomi, którzy dawno się nie wiedzieli i mieli sobie mnóstwo do powiedzenia.
Elizabeth spoglądała ponad głowami zebranych. Mężczyźni śmiali się i poklepywali po ramionach, ojciec Amandy zaprosił swoją żonę do tańca, jak tylko skrzypek uniósł smyczek w górę. Starsze kobiety pochylały ku sobie głowy i szeptały o czymś potajemnie.
Owszem, ludzie będą gadać, myślała Elizabeth. To akurat nie ulga wątpliwości. Ale Amanda otoczona jest bliskimi, którzy się o nią troszczą i w razie czego zechcą wesprzeć. W żadnym razie nie będzie sama.
Rozdział 13
Pewnego pogodnego jesiennego dnia w Dalsrud zjawili się goście.
- Przyjechała do nas Bergette i ma ze sobą kosz do bielizny. Ale to jest kosz na kółkach - zawołała Ane, przyciskając nos do kuchennego okna.
- Co ty wygadujesz? - zdziwiła się Elizabeth i także musiała wyjrzeć przez okno. - No chyba masz rację - mruknęła. - Idę ją przywitać.
Maria, Ane i obie młodsze służące deptały jej po piętach. Na schodach zrobiło się toczno, bo wszystkie wyciągały szyję, chcąc widzieć jak najlepiej.
Bergette machała ręką na powitanie.
- Mnie się zdaje, że ona ma też w tym koszyku dziecko - jęknęła Lina. - Ale dlaczego przyjechała do nas z bielizną do prania?
Elizabeth roześmiała się głośno.
- Coś mi się wydaje, ze to nie jest kosz na bieliznę tylko dziecięcy wózek,
- Hę?
- A nie widziałaś wózka, którym bawi się Ane? Tego małego, dla lalki.
- Widziałam, ale on tak nie wygląda. Zresztą w nim najczęściej siedzi kot, nie lalka.
- Ładny mam wózek dla mojej córeczki? - wołała Bergette, idąc w stronę domu. - Przysłali mi go z Christianii, ale jest używany, właściwie to pochodzi z Anglii.
Wszystkie kobiety musiały dokładnie obejrzeć cudo, Ane oczywiście wygadała, że przedtem myślały, iż to kosz na bieliznę.
- Chyba tak właśnie wygląda - śmiała się Bergette. - Pleciony z wikliny, ale porusza się na trzech kółkach. I powiem wam, że to bardzo wygodna rzecz. Mała Karen-Louse siedzi sobie wygodnie na posłaniu z owczej skóry i puchowej poduszce. Niczym jakaś królowa, prawda, moja kochana? - szczebiotała do dziecka i łaskotała je pod bródką, wywołując uśmiech na rumianej buzi.
Elizabeth wzięła małą na ręce i podniosła wysoko.
- Jakaś ty śliczna! I jak urosłaś - zachwycała się. - No tak, to już osiem miesięcy!
- Bardzo ładnie wyglądasz - powiedziała do przyjaciółki później, kiedy wiedziały w izbie przy kawie i cieście, które przyniosła Helene. - Jeśli istnieją na świecie aniołki, to Karen- Lousie musi być jednym z nich - dodała szczerze, patrząc na dziecko, siedzące na kolanach matki.
- Ty sama też masz dwa anioły w domu - odparła Bergette, wyraźnie ujęta pochwałami.
Elizabeth przytaknęła.
- Ane zaczęła szkołę, czas naprawdę szybko ucieka.
- I co, dobrze się czuje?
- Jeszcze pytasz! Gdyby mogła, biegałaby tam codziennie, nawet w niedziele.
Ożywione rozmaiły o różnych sprawach, w końcu Elizabeth nie mogła się powstrzymać.
- Sivgardowi chyba nie bardzo podoba, że do mnie przyjechałaś? - Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
- W tej sprawie on nie ma nic do gadania - odparła Bergette stanowczo.
Elizabeth spojrzała na nią pytająco. Przyjaciółka łamała ciasto na niewielkie kawałki, jadła i popijała kawą. Dopiero po chwili dodała:
- Sivgard mnie zdradził.
Okruch cista wpadł Elizabeth do gardła i zaniosła się kaszlem.
Bergette wpatrywała się w swoje dłonie i mówiła dalej:
- On się spotykał z Nikoline wielokrotnie i do razu się do tego nie przyznał. Wtedy mogłabym mu wybaczyć i próbować zapomnieć. Tak mi się zdaje.
- A kiedy się o tym dowiedziałaś?
- Ostatniego lata. Sivgard zachowywał się jakoś dziwnie od chwili, kiedy straciliśmy naszego małego Emila. Myślałam, że to ból i tęsknota za dzieckiem, ale okazało się, ze to sumienie zaczynało go gryźć. Dowidziałam się, bo którejś nocy mówił przez sen. Rano, oczywiście, nie chciał się do niczego przyznać, ale była nieustępliwa. Zażądałam, żeby wyznał mi wszystko, bo jak nie to od niego odejdę,
Elizabeth spojrzała przestraszona i napotkała wzrok Bergette.
- Ja naprawdę tak myślałam. Pochodzę z zamożnego domu, dałabym sobie radę. Tylko wstyd trudniej byłoby dźwigać. Powiedziała, Sivgarodowi, że mu wybaczam, ale, że nigdy mu tego nie zapomnę. Może zresztą nieprawda też, że mu wybaczyłam, może tylko tak powiedziałam.
Uśmiechnęła się blado, wstała i sięgnęła po ubranie dziecka.
- Muszę się zbierać, przyjechałam tylko, żeby wam pokazać mój piękny kosz na bieliznę. - Roześmiała się głośno, co rozproszyło ponury nastrój.
- To dziwne, jak człowiek szybko zapomina, że dzieci były małe - westchnęła Elizabeth. - Czas naprawdę strasznie pędzi. A właśnie, zapomniałam ci powiedzieć, że nasza Hlene się zakochała.
- Co ty mówisz? To jakiś miły człowiek?
Elizabeth zawahała się.
- Szczerze powiedziawszy, to ja nie wiem. Jest w nim cos takiego… nie umiem tego określić. Oczywiście nic mi do tego, ale Helene jest moją przyjaciółką i chciałabym, żeby była szczęśliwa.
- To ktoś, kogo znam? - spytała Bergette.
- Nazywa się Pål Persa i jest parobkiem u Ottara z Vika. Jakiś czas temu owdowiał i przeprowadził się tutaj.
- Pål Persa? - spytała Bergette, wpatrując się w Elizabeth.
- Tak. Wiesz kto to taki? - widziała przerażoną twarz Bergette i dodała: - Czy coś z nim nie tak?
Bergette skubała w palcach jakąś nitkę i milczała. W końcu uniosła głowę i spojrzała Elizabeth w oczy.
- Dobrze wiesz, że ja nie słucham tego, co ludzie gadają. Ale podobno jego żona nie umarła naturalną śmiercią.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Elizabeth czuła, że żołądek jej się boleśnie zaciska ze strachu.
- Jak mówiłam, nie jestem pewna, czy to prawda - ciągnęła dalej Bergette. - On sam twierdzi, że żona spadła ze skały, kiedy w górach zbierała jagody. Jakby strasznie się potłukła, a Pål na rekach zaniósł ją do domu. - Bergette z trudem przełknęła ślinę. - Ale słyszałam też, że to Pål pobij ją okropnie. A ta historia ze zbieraniem jagód to kłamstwo. Lensman badał sprawę na miejscu, ale żadnych pewnych dowodów nie znalazł i musiał puścić Påla wolno.
Tym razem Elizabeth ciężko przełknęła ślinę. To nie może być prawda, myślała. Po prostu nie może.
- Ludzie gadają dziwne rzeczy. - Nawet w jej własnych uszach te słowa brzmiały fałszywie. Jakby starała się przekonać nie tyle Bergette, co siebie samą. - Wiesz, ile paskudztw mówili o mnie. Nawet to, że zajmuję się czarami.
- Wiesz, wzywali lensmana, bo nic nie wskazywało, że kobieta w ogóle była na tych jagodach - rzekła Bergette cicho. - Ani śladu jagód, liści, gałązek, niczego takiego. Żadnych podartych ubrań. Nie miała też na ciele otarć i skaleczeń jak po upadku, tylko siniaki, jakby ją ktoś pobił.
Elizabeth otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Bergette ją uprzedziła.
- Pål twierdził, że ją umył i opatrzył. Ona sama nie mogła nic powiedzieć, taka była chora - głos Bergette się łamał, patrzyła przed siebie. - Pål musiał iść z ludźmi lensmana w góry i pokazać, gdzie znalazł swoją żonę. Trudno mu było wyjaśnić, jak mogło dojść do wypadku, nie było też żadnych śladów, które by świadczyły, że ktoś spadł z góry w miejscu, które wskazywał, ale z drugiej strony lensman także nie miał dowodów przeciwko niemu i trzeba było umorzyć sprawę.
Elizabeth patrzyła na Bergette zaszokowana.
- Chyba powinnaś ostrzec Helene. Powtórzyć jej to, co ci powiedziałam - stwierdziła Bergette z powagą.
Elizabeth przytakiwała. Jak to się stało, że do Helene nic jeszcze nie dotarło? Tego typu sprawy zwykle rozchodzą się między ludźmi z szybkością pożaru.
- Masz rację, porozmawiam z nią - obiecała, odprowadzając przyjaciółkę. - Zrobię to przy pierwszej okazji.
Nastał wieczór, a ona jeszcze nie znalazła odpowiedniej chwili, żeby zostać z Helene sam na sam. Dom z wolna pogrążał się w ciszy i kiedy wszystkie codzienne roboty zostały zakończone, Elizabeth siedziała bezczynnie i patrzyła przed siebie, nawet nie zauważyła, że po chwili przyszedł do niej Kristian.
- Nie chcesz się położyć? - spytał, kładąc jej na ramieniu ciężką dłoń.
- Nie. Chciałam jeszcze trochę popracować przy krosnach. Nie jestem specjalnie zmęczona - kłamała tłumiąc ziewanie. Gdyby się domyślił, jak bardzo jest utrudzona, zacząłby nalegać.
- Taka byłaś dzisiaj milcząca i zamyślona - powiedział. - Czy coś cię niepokoi?
- Bergette opowiedziała mi dzisiaj o Pålu persie.
- Tak?
- Mówiła, że kiedy umarła jego żona, był podejrzany, że to on zatłukł ją na śmierć. Kristian, ty coś o tym wiesz?
Kristian patrzył w okno i drapał się po karku.
- Ja słyszałem tę historię - odparł, odwrócony do niej plecami. - Ale ludzie powtarzają tyle dziwnych rzeczy, że wierzę raczej w ten wypadek, w to, że naprawdę spadła ze skały.
Odwrócił się do żony i spytał łagodnie:
- A ty martwisz się o Helene, prawda?
Elizabeth przytaknęła.
- Nie powinnaś - powiedział, głaszcząc ją po policzku. - Helene sama potrafi o siebie zadbać. Zawsze to robiła i o ile ją znam, to nie pozwoli, żeby jej ktoś deptał po palcach.
Elizabeth milczała. Pod pewnymi względami Kristian ma rację, z drugiej jednak strony powszechnie wiadomo, że miłość czyni człowieka ślepym. Akurat teraz Helene jest i ślepa, i głucha.
- Jeśli się boisz, żeby ona się nie wdała w jakąś niebezpieczną sprawę, to jej powiedz, co ludzie mówią na temat Påla - poradził Kristian.
- Tak sądzisz?
- Absolutnie tak. A teraz chodź i połóż się, bo ty też potrzebujesz snu, jak wszyscy inni.
- Za chwilę. Idź już, ja też zaraz przyjdę.
Uderzyła go lekko w rękę. Nie, nie chciała się jeszcze kłaść, i tak będzie leżeć, nie śpiąc. Lepiej posiedzi trochę przy krosnach, to przynajmniej wykorzysta czas.
Dziewczynki poszły do szkoły, Amanda i Lina były w oborze, Krystian zabrał ze sobą Olego. W kuchni zostały tylko Elizabeth i Helene, zmywały u sprzątały.
- Widzę, że Amanda ma się już lepiej, poranne mdłości najwyraźniej już jej nie dręczą - powiedziała Helene. - I nie wymiotuje.
Elizabeth przytaknęła.
- Tak. I dawno już nie wyglądała tak zdrowo. -Nerwowo ściskała zmywak i oddychała pospiesznie. Teraz musi to zrobić.
- Helene? - zaczęła niepewnie.
- Tak?
- Jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać. Bo widzisz Pål.. Jak dobrze ty go właściwie znasz?
- Wystarczająco dobrze! Wiem, że mi na mnie zależy i że chce dla mnie jak najlepiej, i… Zresztą, dlaczego pytasz? - Uśmiech zniknął z jej twarzy, zmrużyła oczy.
- Słyszałam o nim pewną historię i musze przyznać, że nie jest to historia piękna - powiedziała Elizabeth.
- Że miał jakoby zabić swoją żonę? Spytała Helene.
- Więc ty o tym wiesz? - Elizabeth była zaskoczona, a zarazem odczuwała ulgę,
- A kto o tym nie słyszał - prychnęła Helene lekceważąco, sprawdzając, czy woda w kociołku już się zagrzała. Uznała, że tak i wlała ją do balii. - Pål wszystko mi opowiedział. Były czasy, że żyli z żoną bardzo dobrze. Ale potem ona umarła, a on nie dostał miejsca w łodzi na zimowe połowy. Nie miał pieniędzy na spłatę długu, z czasem ten dług zrobił się taki wielki, że lensman zajął jego gospodarstwo. Biedny człowiek, nie było mu łatwo.
Elizabeth zdrętwiała. Nie takiej reakcji oczekiwała. Mimo to obstawała przy swoim.
- Ale jesteś pewna, że to nieprawda, co ludzie gadają? No, że zabił żonę?
Helene obróciła się gwałtownie.
- Do czego ty zmierzasz? - spytała świszczącym szeptem. - Chcesz powiedzieć, że człowiek, którego kocham, jest mordercą? Gdzie ty właściwie masz serce, Elizabeth?
Elizabeth odsunęła się o krok.
- Helene, moja droga, nic takiego nie chciałam powiedzieć. Po prostu ty jesteś mi bardzo bliska i chcę dla ciebie jak najlepiej. A po tym, co usłyszałam, boję się, że…
- Jak najlepiej dla mnie? - powtórzyła Helene z szyderczym śmiechem. - Ty wydałaś się za mą do wielkiego dworu i bogactwa, a ja wciąż haruję tu jako służąca. To teraz ja tobie coś powiem, moja droga Elizabeth. Po tym, co twój teść, Leonard, mi zrobił, nie myślałam o żadnych mężczyznach. Ale kiedy poznałam Påla, wszystko się zmieniło. Okazało się, że ja też potrafię kochać. Jednak, jak widzę, ty nie możesz tego ścierpieć.
- Dałabyś lepiej spokój - odparła Elizabeth, czując, że dławi ją płacz. - Skąd bierzesz takie pomysły? A to z Leonardem, to ja też przeżyłam, zapomniałaś o tym Helene? Przecież zawsze byłyśmy przyjaciółkami, dzieliłyśmy wszystkie radości i smutki, dlaczego odwracasz się do mnie plecami i jesteś taka… - chciała powiedzieć: zła, ale zdołała się powstrzymać. - Dlaczego przychodzisz do mnie z takimi oskarżeniami?
- Bo Pål w końcu otworzył mi oczy.
A więc to Pål się za tym kryje, pomyślała Elizabeth.
- Helene, moja droga - prosiła, mrugając, by się nie rozpłakać. - Z pewnością masz rację, że z jego żoną to był nieszczęśliwy wypadek.
- Oczywiście, że wypadek - przytaknęła Helene. - Nie wiedziałam, że zaczęłaś słuchać plotek, Elizabeth. Ale to jeszcze raz dowodzi, jak bardzo się co do ciebie myliłam. A te majtki, które mi dałaś, to ci zaraz oddam. Nie będę przyjmować jakichś ochłapów dawanych z litości.
Elizabeth miała wrażenie, że się przesłyszała. Czy Helene naprawdę jest taka odmieniona? Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach.
- Ale chyba nie opowiedziałaś Pålowi, że Ane nie jest córką Jensa? - spytała z lękiem. - Że tak naprawdę to Leonard jest jej ojcem?
- Nie. Nie miałam powodu, żeby z nim o tym rozmawiać. Ja nie latam po wsi z plotkami.
- Dziękuję. - Elizabeth odwróciła się, żeby wyjść, ale w drzwiach przystanęła. - A te majtki były całkiem nowe. Dostałaś je w prezencie i chciałabym, żebyś je zatrzymała.
Więcej nie była w stanie powiedzieć, płacz dławił ją w gardle. Pobiegła na strych, do sypialni, usiadła na krawędzi łóżka i rozszlochała się.
Dobra, kochana Helene stała się nagle nie do poznania. Boże drogi, kim właściwie jest ten Pål Persa?
Rozdział 14
Długo siedziała, jak ogłuszona. W końcu wstała, podeszła do umywali i zimną wodą obmywała twarz. przyczesała włosy, westchnęła udręczona i zeszła z powrotem do kuchni. Helene skończyła właśnie zmywanie i wycierała blat.
- Helene, proszę cię, pozostańmy przyjaciółkami - powiedziała. - Plotki nie zawsze zawierają prawdę i masz rację, ja jestem ostatnią osobą, która powinna ich słuchać. Przecież ludzie tyle o mnie nagadali.
Helene wypłukała ścierkę w balii, potem długo ją wyżyła, zanim się nareszcie odezwała.
- Tak, ty jesteś ostatnią osobą, która ma prawi wypowiadać się o innych.
Jej słowa sprawiły Elizabeth ból, odczuła je jako kolejny wyrzut.
- Prosiłam o wybaczenie, Helene. Nie o dalsze złośliwości.
- Przykro mi, ale tego co powiedziałaś, nie mogę tak po prostu skreślić - Helene odsunęła kosmyk włosów z twarzy.
- Tak, rozumiem. Mimo wszystko prosiłam byś, mi wybaczyła.
Helene przez chwilę patrzyła na balie. Potem zwilżyła wargi.
- To, co ja powiedziałam, też wcale piękne nie było.
- W takim razie nie mówmy o tym więcej zaproponowała Elizabeth stanowczo, a Helene skinęła głową na znak, że się zgadza.
Kilka dni po tych wydarzeniach Elizabeth zmieniła bieliznę pościelową. Wyglądało na to, że piękna pogoda potrwa jeszcze przez jakiś czas, wobec tego postanowiła zrobić duże pranie. Po kłótni z Helene wciąż nosiła w ciele niepokój, bolesny ciężar, którego nie umiała się pozbyć. Pogrążona w myślach drgnęła, słysząc kroki Kristiana na korytarzu. Coś musi leżeć na sercu, skoro w środku dnia zostawił pracę, żeby porozmawiać ze mną sam na sam.
Zaczął bez wstępów.
- Powiedz mi, jak Helene przyjęła to, co jej powiedziałaś na temat śmierci żony Påla?
- Uznała, że to zwyczajne wymysły i złe plotki. Zresztą jeśli o to chodzi, to pewnie oboje macie racę. Ludzie zmyślają Bóg wie co, żeby powszednie dni były trochę mniej szare - powiedziała, zbierając brudną bieliznę.
Czas, który minął od kłótni, nie był przyjemny.
Obie z Helene odnosiły się do siebie nawzajem z konieczną uprzejmością, ale nic więcej. Zaufanie, jakie zawsze do siebie miały, przepadło. I ów Pål stoi za wszystkim, tego Elizabeth była pewna. To on judzi Helene przeciwko przyjaciółce.
Elizabeth często nocami leżała, nie śpiąc, i zastanawiała się, jak odzyskać zaufanie Helene. Bo tylko pod tym warunkiem będzie mogła przemówić zakochanej dziewczynie do rozumu i sprawić, by pojęła, że Pål nie jest taki, jaki udaje.
Kristian był widocznie zadowolony z odpowiedzi bo natychmiast zmienił temat.
- Właściwie to ja przyszedłem ci powiedzieć, że dostaliśmy list od Bertine.
- Co? - Minęło kilka sekund, zanim Elizabeth zdała sobie sprawę, o kim mąż mówi. - A, tak, od twojej kuzynki z Bergen! No i co tam u niej?
- Świetnie. Ona i Simon wybierają się do nas z wizytą i zostaną tu dwa tygodnie.
- Przyjadą do nas? Rany boskie, a my na jutro planowaliśmy wykopki! I dom nie był gruntownie sprzątany, nie pamiętam kiedy od kiedy…
- Moja kochana, oni nie przyjeżdżają jutro - objął żonę i mocno przytulił. - Będą tu dopiero za trzy tygodnie, do tej pory wykopiemy ziemniaki i zdążymy wyszorować wszystkie podłogi.
- Ty pojęcia nie masz, ile to rzeczy trzeba zrobić w takim domu! - zawołała Elizabeth. Uwolniła się z objęć męża i pobiegła do kuchni. Trzeba powiedzieć służącym, na co się zanosi, ułożyć listy spraw do załatwienia.
- Zdążymy wyszorować wszystkie podłogi - prychnęła gniewnie. - Tak, żeby to było takie proste! Bogu dzięki, że to nie mężczyźni odpowiadają za prowadzenie domu.
Ziemniaki zostały rzeczywiście wykopane, cały dom wyczyszczony do połysku, a spichlerz zapełniony najrozmaitszymi smakołykami. Gospodarska lista Elizabeth z każdym dniem robiła się krótsza i kobiety mogły od czasu do czasu odetchnąć. Zostały już tylko ostatnie drobiazgi.
Elizabeth stała w kuchni i prasowała obrusy. Raz po raz spoglądała na dziewczynki, które razem z Helene czyściły srebra.
- Ja to mam dwie ciotki - oznajmiła Ane, unosząc w górę dwa palce.
- Dwie? - zdziwiła się Maria.
- Tak. Jedna to ty, a druga Bergette. I do tego jednego wujka, to Simon, który ożenił się z Bertine.
Przelotny uśmiech pojawił się na twarzy Helene.
Elizabeth słyszała, że Maria tłumaczy siostrzenicy stosunki pokrewieństwa w rodzinie, ale myślami była gdzie indziej. Przyszło jej do głowy, że Helene od bardzo dawna się nie śmieje, naprawdę od dawna. Nie zastanawiając się, złożyła obrus i wzięła drugi z leżącego na krześle przed nią stosu.
Tak wiele się zmieniło. Teraz nie powinna już więcej zwierzać się przyjaciółce z niczego, bo każde słowo może zostać przekazane Pålowi. Helene, na której zawsze mogła polegać, w sprawach wielkich i małych, stała się nagle kimś obcym. Dotychczas dzieliły się ze sobą wszystkie radości i smutki. Czy ta przyjaźń się po prostu skończyła? Myśl ta sprawiała jej ból, czuła pieczenie w piersiach, musiała przełykać ślinę, żeby się nie rozpłakać.
Przy wielu okazjach starała się zbliżyć do Helene, chociaż częściowo odzyskać utraconą bliskość, ale tamta pozostawała jak odmieniona. Elizabeth nosiła bolesną ranę w duszy. Ranę, która nie chciała się zabliźnić.
Jak zwykle to Ane pierwsza zauważyła gości, zdyszana wpadła do jadalni, gdzie Elizabeth nakrywała do stołu.
- Bertine i Simon już jadą! Widziałam łódź żaglową daleko na morzu. Och, jaki mają strasznie wielki żagiel!
- Tak, płyną żaglowcem - Elizabeth pospiesznie przygładziła włosy. Denerwowała się tym spotkaniem. Jak teraz Bertine wygląda? One obie spotkały się tylko jeden raz, wiele lat temu, na pogrzebie Ragny. Elizabeth myślała, że Bertine jest ukochaną Kristiana i zżerała ją zazdrość. Na to wspomnienie pokręciła z uśmiechem głową.
- Musisz się spieszyć, mamo! Krystianowi też już powiedziała, - ponaglała ją Ane.
Krystianowi, powtórzyła Elizabeth w duchu. Gurine, stara kucharka w Dalsrud, zawsze mówiła do małej: Kristian, twój tata. Teraz już nikt tak nie mówi, zdarza się jednak, że Ane sama powie: tata Kristian.
- No idziesz nareszcie, czy buty przykleiły ci się do podłogi? - Ane posłużyła się jednym z powiedzeń Marii.
- Tak, już idę. Ale ty pamiętaj, żeby zachowywać się grzecznie, Ane. Przywitaj się i bądź uprzejma dla gości.
Kristian stał na ganku i rozmawiał z Olem.
- Weźmiemy łódź i wypełnimy im na spotkanie - powiedział do żony. Odwrócił się i uśmiechnął do niej i do małej. - Oni pewnie zarzucą kotwicę w głębi fiordu, więc my z Olem przywieziemy ich na brzeg.
- Słyszałam, że goście już jadą - zawołała Amanda, kiedy Elizabeth weszła do kuchni. - O Boże, ale jestem zdenerwowana! Pomyśleć, ludzie z wielkiego miasta! Naprawdę! Ciekawe, jak oni mówią. I co na sobie noszą?
- Z pewnością ubrania - odparła Lina z perlistym śmiechem.
- Obje mówią północnym dialektem - poinformowała Elizabeth. Świetnie rozumiała podniecenie Amandy, ona odczuwała to samo. - Bo oboje pochodzą z tych stron, chociaż dość dawno temu przeprowadzili się do Bergen.
Helene nie mówiła nic. Sprawdzała widelcem, czy ziemniaki dochodzą, nie brała udziału w rozmowie, nie okazywała żadnych uczuć. Elizabeth nie bardzo wiedziała, jak sobie to tłumaczyć.
- Wszystko macie pod kontrolą? - spytała. Służące kiwały głowami, że tak.
- Bardzo dobrze. W takim razie ja idę witać gości.
Maria i Ane zbiegły ze strychu, jak tyko usłyszały Elizabeth w sieni.
- Wyglądałyśmy przez okno! - wołała Ane. - Oni są już na brzegu!
Elizabeth zerknęła w lustro. Długo dzisiaj upinała włosy, podkręciła je też lokówką. Uznała, że wyglądają nieźle. Policzki miała rumiane, oczy błyszczące okręciła się lekko przed lustrem.
- Cieszysz się? - spytała Maria, czyszcząc paznokcie. Trzeba czasu, żeby po wykopkach doprowadzić je do porządku.
- Tak. Miło będzie przyjmować takich gości. Ale wy musicie poczekać tutaj, dziewczynki.
Elizabeth zdjęła chustkę z haka, zarzuciła ją sobie na ramiona i wyszła. Dzień był wyjątkowo piękny. Na ścieżce prowadzącej znad morza słychać było wesołą rozmowę i śmiech, zaraz potem ukazał się Kristian w towarzystwie Bertine i Simona. Bertine wyciągała ręce i machała jej na powitanie, coś wołała. Elizabeth nie była pewna, czy ma stać i czekać tu, gdzie jest, czy też powinna iść gościom na spotkanie. Co bardziej wypada? Nagle poczuła się skrępowana i niemądra. Dość, skończ z tym, powiedziała sobie jednak. Jesteś przecież gospodynią wielkiego dworu. Niewiele to jednak pomogło.
Bertine biegła ku niej z wyciągniętymi ramionami.
Wygląda dokładnie tak samo jak ostatnio, stwierdziła Elizabeth. Te same czarne oczy co u Krisiana i takie same ciemne włosy. Kuzynka miała na sobie ciemnozieloną suknię i narzutkę w tym samym kolorze, obramowaną czarną lamówką. Na głowie nosiła niewielki kapelusz, taki imponujący, że Elizabeth nie mogła od niego oderwać wzroku. Zastanawiała się, czy w Bergen wszystkie takie noszą.
Bertine przyciągnęła ją do siebie i serdecznie uściskała.
- O jak dobrze widzieć cię znowu, Elizabeth! Dziękuję za list, który do mnie napisałaś. A teraz poznaj mojego męża - szczebiotała.
Elizabeth tylko częściowo udało się ukryć zaskoczenie, jakiego doznała na widok Simona. Wyobrażała sobie wysokiego, czarnowłosego i urodziwego mężczyznę, bo tylko taki jej zdaniem byłby odpowiedni dla Bertine. Simon okazał się co najmniej o głowę od niej niższy, z wydatnym brzuszkiem i siwymi włosami, sterczącymi na wszystkie strony. Poza tym musi być co najmniej o dziesięć lat od Bertine starszy, zgadywała.
- Dzień dobry, witamy w Dalsrud - wykrztusiła skrępowana. - jestem Elizabeth, żona Kristiana.
- Domyśliłem się natychmiast - odparł, ujmując jej dłoń i całując z galanterią. - Legendy krążą o tym, jaka jesteś piękna, i teraz na własne oczy mogę się przekonać, że nie ma w nich przesady.
Elizabeth zawstydzona spoglądała to na jedno, to na drugie, ale Kristian i Bertine uśmiechali się niewinne, jakby Simon mówił o pogodzie.
- W takim razie chodźmy do domu - zapraszała. - A gdzie się podział Ole?
- Zajmuje się bagażami i resztą załogi - odparł Kristian.
- Resztą załogi? To jest ktoś więcej?
- Nie denerwuj się - uspokajał Simon. - Załatwiłem im nocleg u znajomych w sąsiedniej wsi. - Kiedy Elizabeth chciała protestować, powiedział: - No wiesz, nie mogłem sam obsługiwać łodzi. Ale sprowadzenie ich wszystkich tutaj byłoby niedopuszczalnym nadużyciem gościnności,
Bertine ujęła Elizabeth pod rękę i zanim ta zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, wszyscy znaleźli się na ganku. Ane i Maria dygały i witały się grzecznie, tak jak im przykazano.
- O mój Boże!- zawołał znowu Simon. - Jak wspaniale wychowane młode damy, złego słowa nie można powiedzieć.
Głosy szumiały w uszach Elizabeth, kiedy wieszała okrycia gości. Rozmawiano głównie o tym, jak przebiegała podróż na północ, ona zastanawiała się, jak to jest płynąc w takiej łodzi po otwartym morzu, ale nie miała odwagi spytać. Nie chciała okazywać swojej niewiedzy, ma w końcu do czynienia z obitymi w świecie miejskimi ludźmi.
Bertine położyła swój wielki piękny kapelusz na jakiejś komodzie i wszyscy skierowali się do jadalni,
- Domyślam się, że taka podróż jest męcząca - powiedział Kristian, kiedy usiedli przy stole.
- Och, nawet mi nie przypominaj! - zawołała Bertine. - Morze to nie jest mój żywioł. Ale kiedy nam przy sobie Simona, wszystko idzie dobrze - roześmiała się i poklepała męża po dłoni.
Najwyraźniej bardzo im na sobie nawzajem zależy, domyślała się Elizabeth. W ich zachowaniu, w uczuciach, które sobie okazują, nie ma nic sztucznego. Widziała, jak na siebie patrzą, jak wciąż z czułością dotykają jedno drugie.
Lina wniosła jedzenie, jagnięcinę w brązowym sosie z ziemniakami, w jednej była woda, w drugiej wino.
- Musicie poznać nasze służące - rzekła Elizabeth i przedstawiła dziewczyny. - Amanda dopiero co wyszła za mąż. Za Olego, chodź no tutaj.
Bertine wstała, żeby pogratulować młodym.
- Jak to miło - mówiła roześmiana, oczy jej lśniły.
- To pewnie niedługo pojawią się jacyś malcy? - szepnęła do Amandy, ale tak głośno, że Elizabeth słyszała.
- Pierwszy już czeka w moim brzuchu - odparła dziewczyna i zaczerwieniła się po korzonki włosów.
Bertine wytrzeszczała oczy i musiała gratulować jeszcze raz. Elizabeth spostrzegła, że kiedy młodzi wychodzili, Ole wziął Amandę za rękę. Często tak robił, pozwalał sobie na delikatne pieszczoty, kiedy myślał, że nikt ich nie widzi.
- A gdzie Helene? -spytała Elizabeth.
- W tej chwili jest zajęta - wyjaśniła Lina.
- To powiedz jej, że zapraszam ją do nas na poobiednią kawę. - Zwracając się do Bertine i Simona, dodała: - Helene jest moją przyjaciółką.
Stwierdziła, że nie do końca to rozumieją, ale z uprzejmości nie wypytują, dlaczego przyjaciółka gospodyni pracuje we dworze. Kristiab zręcznie skierował rozmowę na inne tory. Drobne niedomówienie zostało zapomniane i do końca obiadu panował pod każdym względem miły nastrój. Rozmowo i śmiechom nie było końca.
Kiedy podano kawę, Elizabeth niemal siła musiała skłonić Helenę, by z nimi usiadła.
- Mam jeszcze mnóstwo zajęć - mamrotała tamta, ale w końcu wzięła kawałek ciasta z patery.
- Helene pracowała już w Dalsrud, kiedy ja przyjechałam tu pierwszy raz - wyjaśniła Elizabeth, nalewając sok dla Marii i Ane. - Zaprzyjaźniłyśmy się dosłownie od pierwszego wejrzenia i to dzięki niej ja… - Już chciała powiedzieć: wytrzymałam tutaj, ale ugryzła się w język i po chwili zakończyła: - Dobrze się tutaj czułam.
- Co? - Kristian wytrzeszczał oczy. - A ja myślałem, że to ze względu na mnie i mój nieodparty wdzięk.
Elizabeth się roześmiała.
- No nie, wtedy tak na ciebie nie patrzyłam. To przyszło dopiero z czasem, po paru latach.
To zresztą była w jakiś sensie prawda, tylko, że trudno było znaleźć właściwe słowa.
- Masz tu gdzieś w okolicy rodzinę? - spytała Bertine, uśmiechają się do Helene przyjaźnie.
- Nie, nie mam żadnej rodziny.
- Ale ukochanego to z pewnością - wtrącił się Simon. 0 Taka urodziwa panna musi mieć tłumy wielbicieli - dodał, mrugając.
- A ty byś też się chętnie ustawił w kolejce - uśmiechnęła się Bertine, szturchając go w ramię
- Naturalnie. Każdy mężczyzna, który ma oczy, chciałby to zrobić.
Helene wstała pospiesznie.
- Państwo wybaczą, ale robota na mnie czeka.
- Ależ Helene, co ty - protestowała Elizabeth. - Nie możesz zostać jeszcze trochę? Ja ci potem ze wszystkim pomogę.
Tamta jednak pokręciła przecząco głową.
- Sama zrobię, zresztą nie ma tego znowu tak dużo. Dziękuję za kawę i ciasto.
Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, była za drzwiami.
- Co ona się tak zerwała? - zdziwił się Simon. - Mam nadzieję, ze jej nie uraziłem swoim gadaniem.
- Nie, no skąd? - łagodził Kristian. - Sam wiesz, jakie są kobiety. Wszystko musi być zrobione natychmiast, nic nie może poczekać na później. Wciąż prasowanie, pranie, szorowanie…
- Dobrze, dobrze - przerwała mu Elizabeth. - Ale ciekawe, jakby dom wyglądał, gdyby to wszystko nie było na czas robione?
Kristian uniósł wysoko filiżankę z kawą, jakby na znak, że nie chce już dalszej dyskusji.
- Obie jesteście takie podobne do Elizabeth, że aż dziw - Bertine zwróciła się ze śmiechem do dziewczynek.
- Elizabeth mówi, że ja jestem podobna do mamy - stwierdziła Maria.
- To możliwe, ale do siostry też. A ty panienko naprawdę jesteś niczym skórka zdjęta z mamy - powiedziała do Ane. - Chociaż, gdybym nie wiedziała, jak się naprawdę sprawy w tej rodzinie mają, twierdziłabym, że do Kristiana też. W każdym razie macie tak samo krzywe zęby.
Filiżanka zadzwoniła o talerzyk, kiedy Elizabeth uniosła ją tak energicznie, że kawa się rozlała, tworząc wielką plamę na białym obrusie. Pospiesznie przykryła plamę serwetką i upiła parę łyków. Sama słyszała, jak nienaturalnie brzmi jej śmiech.
- U Ane to po mojej matce - powiedziała, sama nie wiedząc, skąd jej się bierze to kłamstwo. - Widzisz, jakie przypadki się zdarzają?
Nie podniosła wzroku, nie mogłaby teraz popatrzeć w oczy nikomu przy stole. Może to przywidzenie, ale zdawało jej się, że Kristoan przygląda jej się wyjątkowo długo i uważnie. Zerknęła na Marię. Na szczęście siostra była za mała, kiedy matka zmarła, żeby pamiętać takie szczegóły.
- Tak, świat jest pełen najdziwniejszych przypadków - przytaknęła Bertine.
Simon już zaczął opowiadać kolejną historię, ale Elizabeth nie słuchała. Nalała sobie świeżej kawy i piła, zanim płyn zdążył przestygnąć. Poparzyła sobie język, ale zdawała się tego nie zauważyć. Za to kiwała głową i śmiała się razem z innymi, chociaż w jej duszy panował chaos.
Zrobiło się późno, kiedy goście postanowili iść spać. Elizabeth odprowadziła Bertine na górę, do pokoju, w którym mieli zamieszkać. Ole pownosił tam wszystkie kufry, a Lina powlekła łóżka bielizną z najdelikatniejszego lnu.
Już miał wychodzić, gdy Bertine powiedziała:
- Wiesz, mnie wprawdzie nic do tego, ale czy nie uważasz, że ta Helene to zachowuje się jakoś… dziwnie?
Elizabeth odczuła ulgę. Więc nie tylko ona coś sobie wyobraża, inni też zauważają, że z Helene coś się dzieje.
- Masz na myśli coś konkretnego? - spytała, głównie po to, by zyskać na czasie.
Bertine machnęła rękami.
- Nie, zresztą może się mylę, ale kiedy Simon z nią żartował, to jakby się przestraszyła albo czuła się urażona. A ty przecież wiesz, jaki on jest… chociaż może nie wszyscy to rozumieją…
Elizabeth w zamyśleniu kiwała głową.
- Trudno mi cokolwiek powiedzieć, ale… a może by tak zaprosić tego jej ukochanego do nas na wieczór? Może przy nim czułaby się bardziej pewna siebie?
Sama nie wiedziała, jak mogła coś takiego zaproponować. Ostatnim człowiekiem, którego chciałaby spotkać, jest Pål Persa. No, ale słowo się rzekło.
Rozdział 15
Następnego ranka Elizabeth poszła do Helene zapytać, czy nie zaprosiłaby swojego ukochanego do Dalsrud na dzisiejszy wieczór. Wyglądało na to, że przyjaciółkę propozycja ucieszyła, bo natychmiast wybrała się do Påla, a ponieważ był to jej dzień wolny, została u niego przez wiele godzin.
- I co powiedział? - spytała Elizabeth, kiedy Helene nareszcie wróciła.
- Podziękował. Przyjdzie. Przesyła pozdrowienia.
- Ale powiedziałaś, że to dzisiaj?
- Pewnie. - Helene szła na strych. - Przepraszam cię, ale trochę mi się spieszy - bąknęła, próbując wyminąć Elizabeth.
Z izby docierał perlisty śmiech, po chwili ukazała się Bertine, a za nią Simon.
- Aha, tu jesteś, moja piękna - żartował Simon i kłaniał się elegancko.
Elizabeth śmiała się, machała ręką, jakby chciała go przepędzić.
- Kristian o ciebie pytał.
- Ach tak. A gdzie on jest?
- W kantorze.
Elizabeth poczekała, aż Simon zniknie im z pola widzenia, potem zwróciła się do Bertine.
- Czy ty nigdy nie jesteś zazdrosna, że on się tak odnosi do innych kobiet?
- Nie, a dlaczego miałabym być? - Bertine roześmiała się. - On jest po prostu uprzejmy, chętnie mówi komplementy i miłe słowa. Ale kocha mnie i wie, że słowo niewierność nie istnieje. Simon nie ma w sobie ani krzty zła.
Elizabeth patrzyła w ślad za kuzynką, kiedy ta wchodziła po schodach na góre. To prawda, Simon jest miły, widać to na pierwszy rzut oka.
W tym momencie ze strychy zbiegła Helene. Jakoś dziwnie błyszczały jej oczy. Chciała bez słowa przejść obok, ale Elizabeth ją zatrzymała.
- Moja droga, czy dzieje się coś złego? - spytała. Przyglądając się przyjaciółce uważnie.
Nagle zdała sobie sprawę, z tego, że ostatnio twarz Helene bardzo zesztywniała. Dlaczego wcześniej nie zwróciła, na to uwagi? Ogarnęło ją przerażenie, kiedy zauważyła jak bardzo Helene jest zdenerwowana. Ręce jej się trzęsły, oczy miała rozbiegane.
- Nic się nie dzieje - odparła ostro i chciała przejść.
- Ale jesteś przygnębiona. Nie chcesz mi powiedzieć, o co chodzi?
Helene zaczerpnęła powietrza, machnęła ręką.
- Chciałam zdjąć ze strychu upraną halkę, ale okazuje się, że wciąż jest mokra. Oczywiście nie ma się czym przejmować, ale…
- Mogę ci pożyczyć jedną z moich, zaraz przyniosę. Idź do siebie, wyjmij swoją świąteczną suknię, a ja zaraz przyjdę,
- Dziękuję - burknęła Helene.
Przecież to do niej niepodobne, żeby tak gwałtownie reagować na byle drobiazg jak to, że halka nie wyschła. Helene, zawsze taka spokojna… Nic nie było w stanie wyprowadzić jej z równowagi, na wszystko znajdowała radę, a teraz wprost trudno ją poznać! Co się właściwie z nią dzieje?
Pospiesznie poszła do swojej sypialni, wyjęła z szafy pierwszą lepszą halkę. Była tak wzburzona, że zapomniała zapukać, zanim wbiegła do pokoiku Helene, przyjaciółka stała nad miednicą, odwrócona tyłem do drzwi i myła się. Elizabeth jęknęła. Miała wrażenie, że czas się na chwilę zatrzymał. Zacisnęła mocno powieki w nadziei, że coś jej się przywidziało, ale tutaj trudno było się pomylić.
Ramiona, barki i plecy Helene pokrywały ciemne, sinozielone plamy i smugi. Elizabeth jęknęła na myśl, jak to musi boleć.
Helene odwróciła się, złapała halkę i trzymała ją przed sobą.
- Jak śmiesz wchodzić do mnie bez pukania?
Elizabeth nie słyszała wymówki, podeszła bliżej, płacz dławił ją w gardle.
- Kto co to zrobił, Helene? - spytała piskliwie.
- Nikt. Przewróciłam się. W oborze się przewróciłam, upadłam na kamienna podłogę. - Podniosła ręce, by włożyć halkę przez głowę, jej twarz wykrzywił bolesny grymas.
W duszy Elizabeth wściekłość walczyła z rozpaczą,
- Ktoś cię pobił. Na ręce masz ślady palców. Czy to… Pål?
- Mwię, że się przewróciłam - warknęła Helene, nadal próbując się ubrać. Twarz odwracała na bok.
Elizabeth podeszła bliżej i głaskała ją delikatnie po plecach.
- Kochana, mnie nie okłamiesz. Przecież ja cię znam. Jeśli to Pål tak cię urządził, to odpowie mi za to, przysięgam. Nikt nie będzie w ten sposób traktował moich bliskich. Ja…
- Co ty? Ty nic nie zrobisz - prychnęła Helene. - Pål mnie kocha i… i każdy ma prawo być zazdrosny, a czasami nawet zły, ale to nic nie znaczy. A ja się przewróciłam, mówiłam ci już, poślizgnęłam się na krowim placku, jak wstawałam po dojeniu.
A dopiero co mówiła, że to było w przejściu, pomyślała Elizabeth. Poza tym nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to Helene była ostatnio w oborze. Jest pokojówką i do dojenia chodzi tylko w razie jakichś komplikacji z innymi służącymi.
- Dlaczego ty go bronisz? - spytała. - Nie możesz się godzić na mężczyznę, który cię bije, Helene. Jesteś taka dobra i ładna, zasługujesz na lepszy los.
- Ale ja chcę Påla. I skończmy z tym. Bądź tak dobra i zostaw mnie samą, to się nareszcie ubiorę.
Elizabeth podała jej halkę i bez słowa wyszła - prosto na Bertine.
- Zobaczyłaś ducha, Elizabeth? - zwołała Bertine ze śmiechem. - Bo tak wyglądasz.
Czy powinna powiedzieć, Bertine, co odkryła? Chyba jednak nie, to by była zdrada wobec przyjaciółki, sama muszę sobie z tym wszystkim poradzić, ale jeden Bóg wie, czy zdoła, to zrobić, nim będzie za późno, myślała.
Głośno powiedziała:
- Ach tak się tylko zagapiłam - uśmiechnęła się sztywno. - Muszę zobaczyć, jak tam sprawy w kuchni - dodała i poszła.
Sama nie wiedziała, jak jej się udało dotrwać do wieczora, bo myślami wciąż była przy Helene. Na szczęście goście wiedzieli, co mają robić, oni zajmowali się sobą, dziewczynki przeważnie bawiły się na dworze i nikt nie zauważył, że gospodyni jest nieobecna duchem.
W końcu nadszedł wieczór i wszyscy - goście i domownicy - zebrali się w salonie. Elizabeth nie spuszczała oczu z Helene. Przyjaciółka siedziała na brzeżku krzesła, jakby gotowa w każdej chwili zerwać się na równe nogi. Nie piła, ledwo moczyła wargi w kieliszku. Pål natomiast sobie nie żałował, chętnie raczył się koniakiem. Jeśli ktoś wznosił toast, on spełniał go najszybciej, po czym znowu sam sobie nalewał.
Elizabeth czuła się źle. Niepokój tkwił w piersi niczym zdrada, myśl o Helene sprawiała, że zbierało jej się na płacz. Wokół toczyły się rozmowy, ale nie była w stanie w nich uczestniczyć.
- Muszę wyjść za interesem - oznajmił Pål bez skrępowania, i wstał. Wzro miał zamglony, ale na nogach trzymał się dość pewnie,
Jak to możliwe, że ten człowiek zachowuje się tak swobodnie, pomyślała Elizabeth ze zgrozą.
- Chyba przyniosę jeszcze kawy - powiedziała głównie po to, by mieć pretekst do wyjścia.
Na korytarzu usłyszała, że ktoś puka do drzwi, otworzyła i do środka weszła zdyszana służąca Bergette.
- Dobry wieczór - dygnęła dziewczyna grzecznie. - Mam tylko oddać od Bergette włóczkę, którą pani gospodyni obiecała jej ufarbować. I mam przeprosić, że niepoiłam tak późno i przeszkadzałam.
- Dziękuję ci bardzo - uśmiechnęła się Elizabeth. I powiedz Bergette, że ją zapraszam. Niech się do nas wybierze.
Dziewczyna kiwnęła głową i dygnęła.
- Przekażę zaproszenie - szepnęła, dygnęła raz jeszcze i wyszła.
Elizabeth położyła włóczkę na kuchennym stole i podeszła do okna. Kuchnia stała pusta, służące zajęte były czymś na strychu. Na dworze zrobiło się już ciemno, ale widziała jeszcze młodziutką służącą, która biegła przez dziedziniec. Nagle spostrzegła też Påla.
Wyszedł z wygódki, zatrzymał się i rozmawiał z dziewczyną. Elizabeth mrużyła oczy, żeby widzieć lepiej. Mężczyzna wskazywał na szopę, śmiał się i próbował złapać dziewczynę za rękę.
Co on robi? - zastanawiała się Elizabeth i patrzyła, jak oboje znikają w szopie.
Przeniknął ją lodowaty dreszcz, wyleciała z domu na dziedziniec, dopadła do szopy, zaczęła szarpać drzwi i otworzyła je w odpowiedniej chwili, by zobaczyć, że Pål zdziera z dziewczyny ubranie.
- Puść mnie - szlochała biedaczka, próbując mu się wyrwać.
- Przecież wiem, że masz ochotę tak samo jak ja, ty napalona suko! - syczał i starał się ją pocałować w usta.
Elizabeth poczerwieniało w oczach. Z dzikim wrzaskiem złapała Påla za włosy i zaczęła odciągać. Pchnęła go potem z taką siłą, że się potknął i uderzył głową o ścianę. Zaklął szpetnie.
Służąca stała, jakby z ziemię wrosła, roztrzęsiona i blada. W końcu się ocknęła i bez słowa uciekła. Elizabeth pobiegła za nią, chwyciła za ramię.
- Z tobą wszystko dobrze? - spytała.
- Tak. - Ledwo było ją słychać.
- W porządku. To uciekaj do domu. Tym razem nic się, na szczęście, nie stało.
Dziewczyna puściła się biegiem i zniknęła jej z oczu.
Elizabeth poczuła, że aż się trzęsie ze złości i ruszyła z powrotem do szopy. Pål na pół siedział, na pół leżał i rozcierał sobie obolałą głowę.
- Ty przeklęta babo! - wrzeszczał. - Miałaś zamiar wyrwać mi wszystkie włosy?
- To by cię się należało. Możesz mi powiedzieć, co to było? Ta, którą chciałeś zgwałcić to jeszcze dziecko!
- Dziecko! - prychnął, wstając. - Była taka napalona, że…
- Milcz! - krzyknęła Elizabeth i zaciskała pięści ze złości. - To dziecko nie jest starsze od mojej siostry i Bóg mi świadkiem, że byłoby z tobą źle, gdybyś zrobił to, co zamierzałeś. - Dyszała ciężko, próbując odzyskać nad sobą kontrolę.
- Głupie gadanie! - burknął i chciał wyjść.
Elizabeth szarpnęła go z powrotem. Zrobiła to tak gwałtownie, że Pål zatoczył się w tył i znowu uderzył o ścianę. Nogi się jednak pod nim chwiały po tym koniaku, który wypił.
- Nie wejdziesz już do mojego domu - oznajmiła Elizabeth stanowczo, patrząc mu z uporem w oczy.
- Bo ty mi zabronisz, co? - odchylił w tył głowę i śmiał się ordynarnie.
- A tak, zabronię. Ja wiem, że pobiłeś Helene tak, że cała jest sina i wiem, co ty jej wbijasz do głowy. Tak ją przekabaciłeś, że sama już nie wie, kim jest. Słyszałam też, jak umarła twoja pierwsza żona, a teraz na własne oczy widziałam, że dobierałeś się do dziecka. Taki drań jak ty nigdy więcej mojego progu nie przekroczy. Czy to dla ciebie jasne?
Pål patrzył na nią spod oka. A potem splunął jej pod nogi, o mało nie trafił w buty.
- Jeśli to wszystko prawda, to powinnaś się mnie bać.
Elizabeth kręciła głową i przyglądała mu się szyderczo.
- W moich oczach to ty jesteś niczym wiesz. Taki malutki, że mogłabym cię zmiażdżyć między paznokciami. Wynoś się stąd i nigdy więcej się nie pokazuj! Zrozumiano?
Mężczyzna włożył ręce w kieszenie spodni.
- To Helene decyduje, czy będziemy się dalej spotykać, nie ty.
- I tu się mylisz. Zaraz, dzisiaj, wyniesiesz się stąd. Nie tylko z Dalsrud, ale od Ottara z Vika też. A jeżeli nie, to ja się postaram, żeby wszystko, co zrobiłeś, i jeszcze więcej, dotarło do uszu lensmana. - Postąpiła parę kroków w jego stronę. -Postaram się, by miał przeciwko tobie tyle dowodów, że jeśli nie trafisz na szafot, to na przymusowe roboty na pewno. I to do końca życia.
Zauważyła, że jabłko Adama porusza się gwałtownie, kiedy Pål przełyka ślinę. Widocznie nie jest już taki pewne swego.
- Nikt ci i tak nie uwierzy - syknął piskliwie.
- Tak ci się tylko wydaje, pamiętaj, że ja mam za sobą Kristiana, a to nie jest byle kto. W każdym razie nie taki pospolity parobek, jak ty. - Elizabeth sama się sobie dziwiła, skąd bierze te wszystkie bezlitosne słowa, ale odnosiły skutek, trudno było tego nie zauważyć. Krew odpłynęła Pålowi z twarzy. - Masz noc na to, żeby się wynieść z naszej okolicy - mówiła dalej. - Jeżeli tego nie zrobisz do jutra tana, to wiesz, co się stanie. Odsunęła się na bok tak, by mógł przejść obok.
Zaklął paskudnie i znikną w drzwiach szopy.
Elizabeth stała i patrzyła w ślad za nim, a serce biło jej piersi jak szalone. Aż jej to sprawiało ból, trzęsła się cała. Wciąż nie pojmowała, co sprawiło, że zachowała się tak desperacko. Myśl o tym, co mogło spotkać nieszczęsną dziewczynę, przyprawiła ją o skurcz żołądka. Robiło jej się gorąco ze strachu. Ten człowiek był zdolny do wszystkiego. Gdyby się na nią rzucił, byłaby bez szans. Sama widziała, jak wyglądają plecy Helene.
Drżącymi rękami otarła twarz i szybko poszła ku domowi. Długo jej nie było, wszyscy się pewnie zastanawiają, gdzie się podziała.
Ale weszła do salonu, nie mając gotowego wyjaśnienia swojej nieobecności. I odniosła wrażenie, że nikt tej nieobecności nie zauważył, bo śmiech wybuchł raz po raz i co chwila wznoszono kieliszki w górę, by spełnić kolejny toast,
- O, jesteś nareszcie - powiedział Kristian i poklepał miejsce obok siebie na kanapie, zapraszając żonę, by usiadła.
Siedziała sztywna, spoglądała ukradkiem na zebranych. Helene słuchała czegoś, co mówiła Bertine. Z pewnością czegoś zabawnego, bo kiwała głową i uśmiechała się. Nagle jednak skierowała wzrok na Elizabeth.
- Nie widziałaś Påla? Wyszedł już dawno temu i nie wrócił.
Elizabeth poczuła lodowaty chłód, ale chociaż wszystko się w niej burzyło, głos zabrzmiał spokojnie, gdy powiedziała:
- Widziała, Prosił, żeby wszystkich pożegnać i poszedł do domu.
Helene przyglądała jej się natarczywie.
- Jak to poszedł do domu? Nawet nie podziękował?
- Nic się nie stało. Mnie dziękował.
Bertine ponownie skupiła na sobie uwagę Helene i Elizabeth próbowała słuchać, co kuzynka mówi. Ale wciąż widziała przed sobą tylko przerażone oczy tamtej młodej dziewczyny.
Kiedy parę godzin później towarzystwo zaczynało się zbierać do snu, Elizabeth czuła, że dopada ją pulsujący ból głowy. Było jej niedobrze, miała mdłości. Szybko powiedziała wszystkim dobranoc i pobiegła na strych, do sypialni.
- Naprawdę jesteś taka zmęczona? - dopytywał się Kristian. Zionął na nią koniakiem, kiedy chciał objąć ją w pasie.
- Tak, jestem zmęczona i źle się czuję - burknęła odpychająco, usuwają się na bok.
- To ja cię zaraz wyleczę - obiecywał, próbując ją pocałować.
- Nie proszę cię, Kristian, nie dzisiaj. Naprawdę źle się czuję i jestem potwornie zmęczona.
- No dobrze, już dobrze - burczał z urazą w głosie. Odsuwając się na skraj łóżka.
Elizabeth przymknęła oczy. Rzadko się zdarza, żeby mu odmawiała, ale akurat dzisiaj nie zniosłaby niczyjej bliskości, nawet Kristiana. Chciała po prostu zapaść w sen, na parę marnych godzin uciec od wszelkich myśli.
Nim zasnęła, poczuła jeszcze rękę Krystiana na swoich włosach. Więc jednak długi się na nią złościł.
Następnego ranka śniadanie w jadalni podawała Lina.
- Gdzie Helene? - spytała Elizabeth.
- Ona ma jakieś zaoszczędzone wolne dni i mówiła, ze jeden chce sobie odebrać dzisiaj. Nie pamiętasz?
- I na co miała zamiar go przeznaczyć? - Elizabeth starała się, by jej głos brzmiał swobodnie.
- Z tego co wiem, to o bladym świcie poleciała do Påla.
Elizabeth przestała oddychać. Nie przypuszczała, że Helene wyjdzie z domu tak wcześnie. Co zrobi, jak się dowie, że Påla nie ma? Albo może on został w domu i powie jej o wczorajszej awanturze z Elizabeth? Mógł też zostawić list z wyjaśnieniami…
Złe myśli nękały ją do końca posiłku. W końcu wymówiła się bólem głowy i poszła do izdebki tkackiej, stąd miała widok na dziedziniec, gdyby Helene wracała, to natychmiast ją zobaczy.
Siedziała przy krosnach jak na szpilkach. Zegar w salonie uderzył raz, potem dwa razy. I w końcu pojawiła się Helene. Szła szybko, raz po raz nawet podbiegała, i kurczowo przytrzymywała skrzyżowaną na piersi ciepłą chustkę. Elizabeth postanowiła czekać na nią na ganku.
- Czy stało się coś złego? - spytała.
Helene patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma.
- Pål zniknął - odparła zdyszana.
- Co ty mówisz? - Elizabeth udawała zaskoczoną.
- Ludzie go szukali od wczesnego ranka, ale nie znaleźli nawet śladów. Helene weszła do domu, opadła na krzesło, jakby powietrze z niej uszło. Elizabeth rozbolało serce ze współczucia i miała wielką ochotę wyznać wszystko, ale w głębi duszy dobrze wiedziała, że Helene ani nie zrozumie, ani nie wybaczy jej tego, co zaszło.
- Boję się, że on sobie coś zrobił - wyszeptała Helene na pół z płaczem.
- Co miałby sobie zrobić? - spytała Elizabeth, głaszcząc ją po włosach.
- Odebrać sobie życie. On wiele razy mówił, że jak od niego odejdę, to już nie będzie miał po co żyć.
- Ale ty przecież nie odeszłaś - zdziwiła się Elizabeth.
- Nie, ale może myślała, że mi na nim nie zależy.
- Głupstwa! Zobaczysz, że Pål się niedługo zjawi, a wyjaśnienie okaże się prostsze, niż myślisz.
Elizabeth nie pojmowała, jak może tak kłamać przyjaciółce w żywe oczy, zaczerwieniła się ze wstydu. Ale przecież czasem Helene może sobie znaleźć nowego narzeczonego, a wtedy wspomnienie Påla zblednie. Może nawet zrozumie, jaki on naprawdę był.
Wszyscy pozostali, każde na swój sposób, próbowali dodawać Helene otuchy, ale ona jakby straciła wszelką nadzieję i zrezygnowała. Spokojna i milcząca wykonywała swoje obowiązki, ale prawie nic nie mówiła i nigdy się nie uśmiechała. Elizabeth widywała ją czasami, jaki stoi na dziedzińcu i patrzy na drogę, jakby oczekiwała, ze pojawi się tam Pål. Serce jej się krwawiło, kiedy widziała jak ta, do niedawna pełna życia, wesoła dziewczyna, snuje się po dworze niczym cień. Nic jednak zrobić nie mogła.
Wszystkie wolne dni Helene przeznaczała na poszukiwania. Godzinami chodziła wzdłuż morskiego brzegu, to znowu u podnóża gór, za każdym razem jednak kiedy wracała do domu niczego nie znalazłszy, stała się coraz bledsza o coraz bardziej milcząca, a sine kręgi pod oczyma wciąż się powiększały.
W końcu imienia Påla nie wymieniano już w Dalsrud, nie robiła tego Helene ani nikt inny.
Nadszedł czas pożegnań, Bertine i Simon zbierali się do powrotu. Elizabeth ze smutkiem o tym myślała, bo cała ich czwórka w ciągu tych dwóch tygodni bardzo się do siebie zbliżyła. Poza tym pełne życzliwości usposobienie Bertine i nieustający żarty Simona pomagały przełamać ponury nastrój, jaki zapanował po zniknięciu Påla. Obiecywali sobie nawzajem pisać często i jak najszybciej znowu się spotkać. Ostatecznie Kristian i Ole odwieźli gości łodzią do czekającego na kotwicy żaglowca.
Po wyjeździe gości w domu zaległa wielka cisza, dla Elizabeth trudna do zniesienia. Tęskniła za przyjaciółmi, miała nadzieję, że wkrótce spotkają się znowu.
Pewnego mroźnego dnia w październiku Elizabeth stała w salonie i zastanawiała się, czy nie wywietrzyć ciężkich pluszowych zasłon. Kiedy drzwi nieoczekiwanie się otworzyły, spojrzała pospiesznie przez ramię. Do pokoju cicho weszła Helene.
- To ty, Helene? To bardzo dobrze, bo widzisz, chyba powinno się… - umilkła. W wyrazie twarzy przyjaciółki było coś, co sprawiło, że lodowaty dreszcz przeszedł jej po plecach.
- Czy coś się stało? - spytała, z trudem przełykając ślinę.
- Tak. Chciałam cię poinformować, że mam zamiar wyjść za mąż.
- Wyjść za mąż? - Elizabeth musiała się przytrzymać oparcia krzesła, żeby nie upaść. - Za kogo? To znaczy, chodzi mi… za kogo masz zamiar wyjść za mąż?
- Za Påla.
- Ale przecież jego nie ma! 0 sama słyszała, jak obco i dziwnie brzmi jej głos, jakby należał do kogoś innego.
- Pål wrócił - odparła Helene bezbarwnie.
175