Człowiek z Annapurny
Wyciągnął ręce
ponad grzbietami lodowców
dotknął palcami
skalistego garbu
A gdy wróciły do niego
bezsilne obolałe dłonie
nie było palców
wszystkie dziesięć
zostały w śniegu
----------------------------------
Człowiek uśmiecha się
pokazując kikuty rąk
Gazeta Częstochowska nr 24/1956
***
Odkąd cię poznałam, noszę w kieszeni szminkę, to jest bardzo głupie nosić szminkę w kieszeni, gdy ty patrzysz na mnie tak poważnie, jakbyś w moich oczach widział gotycki kościół. A ja nie jestem żadną świątynią, tylko lasem i łąką -- drżeniem liści, które garną się do twoich rąk. Tam z tyłu szumi potok, to jest czas, który ucieka, a ty pozwalasz mu przepływać przez palce i nie chcesz schwytać czasu. I kiedy cię żegnam, moje umalowane wargi pozostają nie tknięte, a ja i tak noszę szminkę w kieszeni, odkąd wiem, że masz bardzo piękne usta.
***
mówisz - na śmierć
mówisz - na wieczność
a jeśli zmienisz się w drzewo
czy mogę liczyć na to że wzejdziesz
pod moim oknem
jeśli - w szybę
czy będzie można końcem języka
podrażnić twoje dzwoniące jestem
a jeśli - w wiatr
czy będę trawą którą rozszumisz
a jeśli - w światło
czy będę nocą którą rozproszysz
a jeśli - dniem
czy dobrą chmurą osłonisz
moją zmęczoną głowę
jak ją weźmiesz lekko
we włosy
pieszczotą palców zwinnych
szepczesz
trwam
***
Oczekiwanie jest naszą porą
a najlepiej jest czekać na Ciebie
tyle wieczorów
zakwitło na roześmianym niebie
jesteśmy tacy sami
trzymamy się za ręce
i nawet kot pod piecem zamilkł
i słucha jak pada deszcz
pluszczą krople - to twoje nogi
idziesz do mnie przez złote kałuże
twarz ci zmokła - scałuję deszcz
chodź chodź
w moje ręce ciepłe
w moje ręce oczekujące
w moje usta zachłanne
jak deszcz
***
ten pocałunek
pachniał jak rozgryziona łodyga maku
czerwono posypał się z warg
zakwitł
w miękkim wgłębieniu dłoni
kiedy wspięłam się na palce
dzwonił
w dojrzałym polu
lecz wtedy
nie było już mnie
znikłam
w tym złotym pocałunku
szczęście
mam szczęście!
krzyczą dzieci
chwytając piłkę
z nurtów wody
a ono - na niebie świeci
roześmiane złotem - młode
wyciągnij rękę - zamknij
płonący krążek w pięści
i głośno - głośno krzyknij
- mam szczęście -
Gazeta Częstochowska nr 24/1956
***
Jestem Julią
mam lat 23
dotknęłam kiedyś miłości
miała smak gorzki
jak filiżanka ciemnej kawy
wzmogła
rytm serca
rozdrażniła
mój żywy organizm
rozkołysała zmysły
odeszła
Jestem Julią
na wysokim balkonie
zawisłą
krzyczę wróć
wołam wróć
plamię
przygryzione wargi
barwa krwi
nie wróciła
Jestem Julią
mam lat tysiąc
żyję-
Dysonans
świat jest tak mały
świat ma tylko dwa piętra
na wyższym jesteś ty
oddychasz ciężko
obok stoi wieczność
ciemna
mozolnie po schodach
idę w białej koszuli
ocieram usta
ciepłą wilgotną ręką
zakrywam usta
za mną
idzie wieczność
obydwie
stajemy pod twoimi drzwiami
z czołem opartym
bezgłos
jak rozpięty na strunie krzyk
łapczywie chwytamy oddech
liczymy raz... dwa... trzy...
świat ma tylko dwa piętra
tylko dwa
nieduże
z krążącymi gwiazdami świat
----------------
dlaczego tak trudno umrzeć?
***
Jestem z upływającej wody
z liści które drżą
trącane dźwiękiem wiatru
przelatującego pośpiesznie
jestem z wieczoru
który nie chce usnąć
patrzy uparcie
głodnymi oczyma gwiazd
noc - poprzez niebieskie żyły
w każdym włóknie ciała
w końcach palców
pulsuje namiętnym niespełnionym
jestem ochrypłym głosem
milczącym głucho
nade mną dni
o wielkich pustych skrzydłach
mijają...
Czym jest miłość
Płomieniem który posiadł drewnianą chatę - pijanym
pocałunkiem wgryzł się w głąb strzechy.
Piorunem - który kocha wysokie drzewa - wodą
uwięzioną płasko - wyzwalaną przez niesyty wolności wiatr.
Włosami sosny - gładzonymi jego ręką - włosami
rozśpiewanymi w szaloną wdzięczną pieśń.
Ciemną głową topielicy - która palce rozsnuła
w poprzek fali - a uśmiech dała nieżywemu słońcu.
Wyciągnięta na brzeg - płakała długo i nie wyschła
aż dotąd póki smutni ludzie nie zakopali jej w ziemi.
Płomieniem.
***
Chcę pisać o tobie
twoim imieniem wesprzeć skrzywiony płot
zmarzłą czereśnię
o twoich ustach
składać strofy wygięte
o twoich rzęsach kłamać że ciemne
chcę
wplątać palce w twoje włosy
znaleźć wgłębienie w szyi
gdzie stłumionym szeptem
serce zaprzecza ustom
chcę
twoje imię z gwiazdami zmieszać
z krwią
być w tobie
nie być z tobą
zniknąć
jak kropla deszczu którą wchłonęła noc
***
mówisz - na śmierć
mówisz - na wieczność
a jeśli zmienisz się w drzewo
czy mogę liczyć na to że wzejdziesz
pod moim oknem
jeśli - w szybę
czy będzie można końcem języka
podrażnić twoje dzwoniące jestem
a jeśli - w wiatr
czy będę trawą którą rozszumisz
a jeśli - w światło
czy będę nocą którą rozproszysz
a jeśli - dniem
czy dobrą chmurą osłonisz
moją zmęczoną głowę
jak ją weźmiesz lekko
we włosy
pieszczotą palców zwinnych
szepczesz
trwam
***
szukam cię w miękkim futrze kota
w kroplach deszczu
w sztachetach
opieram się o dobry płot
i zasnuta słońcem
- mucha w sieci pajęczej -
czekam..
Manekiny
manekiny maja ślepe piersi
kształt łydek jak napięta struna
dźwięcząca wiecznie
chłodnym tym samym tonem
manekiny mają włosy skończone
a twarze szczupłe
zapatrzone w siebie
spod przymkniętych powiek
manekiny
pogardzają tłumem
nie drżą
w istnieniu doskonałe
nieruchome
rozpościerają palce chwil
nad mijającą barwą jedwabiu
z twarzą przyklejoną do szyby
pod suknia
pod szeleszczącą suknią
jestem wspaniałym elastycznym manekinem
***
my nie wierzymy w piekło
w ogień tańczący
same jesteśmy iskrami
w naszych twarzach co noc
przeglądają się zaspane gwiazdy
my z otchłani światów
pachnące siarką i smołą
(perfumy to też alkohol)
tulimy w miękkim uścisku
tych z piekła i tych z nieba
kto nas potępi
jeśli nie same śmiechem szalonym
nie dotykajcie nas ręką
nie wytykajcie palcem
cienie umarłego wieczoru
wśród zaułków
-- tańczą latarnie --
nasze bose stopy dzwonią dzwonią
pod księżycem jak srebrny pieniążek
(perfumy to też alkohol)
***
Powiedziałeś: "przyjdę do ciebie gdy będziesz spała skulona jak ciepły mruczący kot". I teraz czekam na ciebie przez wszystkie wieczory. Rozgniatam usta o pierze poduszek rozsnuwam włosy kolor zeschłych liści po gładkim chłodnym prześcieradle. Zanurzam ręce w ciemność owijam wokół palców milczące gałęzie . Ptaki śpią. Gwiazdy nie potrafią uskrzydlić ciężkich chmur. Noc rośnie we mnie - minuty - czerwone krople tętniącej krwi przebiegają ostrożnie. Na palcach powoli przez zamknięte okno wchodzi ostry zimny księżyc.
***
Poprzez uśmiech
do mnie przyjdziesz
przygryzłszy wargi
gdy już spłoniesz
w zielonym ogniu książek
moje ręce
przytulą cię
okrytego
kurzem dróg których nie przeszedłeś
ciemne tajemnice istnień
wypijesz z moich ust
i na moim ramieniu
wyliczysz
ile jest nieskończoność mnożona przez wieczność
liczydłem znakomitym
będą niepoliczone włosy
piersi - złote połowy
ziemi która jest twoim domem
i ulice wszechświatów
po których idziesz lekko
moje nogi przed tobą
tak będziesz zgarniał wiedzę
nieprzebraną zamkniętą
w rytmie mojej tańczącej krwi
Pytanie w pustkę
co powiesz nam
porzuconym żonom
żółta Nefretete
w łóżku faraonów
gięłaś się posłuszna
władczym uściskom
a gdy odchodził
krokiem głuchym
kładłaś drobne pięści w usta
gryzłaś
złota
co powiesz nam
bezdomnym
odartym z wszystkich pragnień
ty - z pałacu
ty - z tronu
nad smutną kolebką
martwego dziecka
zadumana pochmurnie
co powiesz nam
wiecznie mijającym
wieczna?
***
umarłe włosy nie tańczą
nie sprzeczają się z wiatrem
nie opadają na zmarznięte uszy
nie wabią palców ani ptaków
rozsypane na chłodnej poduszce
nie płoszą snu szelestem
w srebrnym deszczu nie mokną
nie drżą
na białym łóżku
leżą wystygłe głuche
i jeśli kwiat - to obco
jeśli uśmiech - obojętnie
słońce z nieba odeszło na palcach
to już noc
***
w twoich doskonałych palcach
jestem tylko drżeniem
śpiewem liści
pod dotykiem twoich ciepłych ust
zapach drażni -- mówi: istniejesz
zapach drażni -- roztrąca noc
w twoich doskonałych palcach
jestem światłem
zielonymi księżycami płonę
nad umarłym ociemniałym dniem
nagle wiesz -- ze mam usta czerwone
-- słonym smakiem nadpływa krew --
Wenus
była piękna jak kamień
alabaster
z zielonymi żyłkami
ętniącymi uśpioną krwią
pół setki bogów
na obłoku
klaskało w ręce
gdy szła
chwiejąc się w biodrach
i nawet nie głowa
nie
i nie usta
nabrzmiały południa owoc
piersi - właśnie
piersi miała takie
że tylko stać
i wyć z zachwytu do chmur
były jak bratnie księżyce
odkradzione niebu Saturna
owalne - uniesione w górę
a Hefajstos który w kuźni koniom kopyta kuł
skarżył się że go zdradza
dureń
Wieczny finał
obiecywałam niebo
ale to nieprawda
bo ja cię w piekło powiodę
w czerwień - ból
nie będziemy obchodzić rajskich ogrodów
ani zaglądać przez szpary
jak kwitnie georginia i hiacynt
my - położymy się na ziemi
przed brama czarciego pałacu
zaszeleścimy anielsko
skrzydłami o pociemniałych zgłoskach
zaśpiewamy piosenkę
o ludzkiej prostej miłości
w promyku latarni
świecącej stamtąd
pocałujemy się w usta
szepniemy sobie - dobranoc
zaśniemy
Wiersz o miłości
pamięci Amadeo Modigliani
i Jeanne Hebuterne
ich dwoje
poprzez zastawki serca
widoczni na wylot
z profilu
oprawieni w ból jak w złoto
patrzą powieszeni
na astralnym gwoździu
noc jak ściana
za nimi
wszechświat z obojętnymi
oczyma gwiazd
i tylko oni - samotni
w odrapanym oknie
ziemskiej ulicy
a mówili że nie ma miłości
kłamali ze miłość umarła
w sanatorium śpiewającym karbolem
na bardzo ludzką gruźlicę
tymczasem
wysoko pod dachem
okno
z doniczką pelargonii
obrodziło czerwono
miłość - posypała się płatkami
w dół
***
chciałabym je zakląć w płótno
albo w dźwięk
kiedy płyną
na skrzydłach mocnych
poprzez krew
dotykające wody
dziobem mocnym
aby jeść
cienie roztrącające lotem
zachodu krew
woda gaśnie
Norwegia zamienia się w chmurę
ptaki schodzą z nieba
miękko opuszczonymi skrzydłami
i przylegają do twojego ramienia
***
pod drzewami miłość
pośród ludzi miłość
pośród deszczu
i w słońcu
odmieniałam pory roku
dokąd nie przyszła
teraz
jest tylko jedna pora roku
wiosna
***
to z powodu kwiatów
kochanka mojego wyprawiłam na biegun południowy
a gdy go wyprawiłam stwardniały mi usta
i już nie mogłam napić się z czystego źródła
choć pochyliłam nisko głowę
to z powodu kwiatów, które nie rozkwitły
to z powodu gołębi
którym skrzydła od nagłej wiedzy ściemniały tak bardzo
że zamiast złote na słońcu
były czarne
jak noc bez gwiazd
ślepa od urodzenia
z powodu gołębi
mój kochanek postradał palce u rąk a potem dłonie
i już nie miał czym pieścić
w moim domu owiniętym wokół gałęzi drzewa
rozchwianym na wietrze - czekam
i wypatruję
jak gdyby stamtąd mógł powrócić jeszcze
i w nieobecnych dłoniach przynieść
słoneczny rozkwit kwiatów i gołębi
***
chcę cię nakarmić sobą
dotknij ustami
wypukłego brzegu ziemi
niech cię upiję
bolesna świadomość wieczności
kwitnący a przydrożny
zgięty przeczuciem plonu
jak sad jestem
otwarta
dla skrzydeł ptasich i słońca
przejdź do mnie ręką wiatru
usta okrutne połóż
na mojej ciepłej szyi
w liści szept wszystkie palce
żeby umilkł
pragnieniem
jak sierp księżyca wąskim
podetnij gardło dnia
podnieś mnie z ciemnej ziemi
połóż na ziemi
kwitnący a przydrożny
jak sad jestem
***
więc się oprę
o twoje ciało
i będę jak bluszcz
który ramię drzewa porasta
pieszczotą ciasną
otoczę twoje ręce
i szyję prostą
i brwi
usta
przybytek mojej wiary
pieczęcią pocałunku
zamknę na siedem klamek własności
i będziesz mój
tak bardzo
jakbyś nigdy
nie miał własnego ciała
a niebo wieczoru
pochylone nisko
przykryje nas
ciepłą kołdrą mroku
***
wystarczy cię dotknąć żebyś ożył
mój piękny
ilekroć pisze o tobie to dlatego że tęsknię
i przywołuję z dalekiej pamięci
twoje oczy zmrużone i kosmyk
włosów na piersi - w którym latem
mieszkało słońce
a ja radosną dłonią spędzałam słońce
i cień - pochłaniałam ustami
żebyś był mój - do dna
***
Bądź przy mnie blisko
bo tylko wtedy
nie jest mi zimno
chłód wieje z przestrzeni
kiedy myślę
jaka ona duża
i jaka ja
to mi trzeba
twoich dwóch ramion zamkniętych
dwóch promieni wszechświata
***
Kto potrafi
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść anegdotę o istnieniu
zgarniam brunatne plastry książek
Nasłuchuję brzęczenia słów
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść
nikt nie potrafi
i tylko czasem
naprzeciw słońca
w zmrużonych oczach błysk
chwila roztrącona na tęczę
twarzą w twarz
naprzeciw słońca
w oślepłych oczach
treść niknąca...
na krańcach
miłość śmierć
***
lubię tęsknić
wspinać się po poręczy dźwięku i koloru
w usta otwarte chwytać
zapach zmarznięty
lubię moją samotność
zawieszoną wyżej
niż most
rękoma obejmujący niebo
miłość moją
idącą boso
po śniegu
Odkupiona
w jednym ruchu
upadła i objęła krzyż
łagodnie
jakby to była szyja
umarłego
zdumiona
rękę podaje sobie
i prowadzi siebie po śniegu
jest tak biało
że niepodobna zginąć
***
Oślepłam odkąd jej nie ma
nie widzę światła
ona była moim wszystkim
córka - słońce
córka - gwiazda
śpiew ptaków
jest trenem żałobnym
grabarzami - korzenie kwiatu
zasadziłam jeden
który zapachem
przypomina
o jej nieobecności
jestem biedną kobietą
matką - garści piachu
***
wiedzą o nim
moje nabrzmiałe piersi
pocałunkiem obudzone o zmroku
ramie draśnięte
pamięć
drzemiąca w zagłębieniu dłoni
we wnętrzu moim
okwitł
jak kolczasty krzak głogu
zmarznięte ptaki
moich nocy
sfrunęły wszystkie
jędza
***
Widzę drugiego w oddali, lecz wiem
pomiędzy nami Niniwa leży
i pierwszy ruch
Z przygotowań być może nie wyniknie nic
lecz między nami Niniwa leży
i pierwszy ruch.
No tak, skazani jesteśmy by minąć
lecz miedzy nami Niniwa leży
i pierwszy ruch
Joseph Margolis (EPICYCLE)
***
no chodź
obejmę cię lekko
jak ugłaskana woda ziemię
no chodź
dotknę twoich brwi
jak obudzona woda
no chodź
spadnę na twoje usta
jak woda podniesiona z dna
ciepłym deszczem
przywarta
do szyby twojego uśmiechu
zostanę aby wysychać
przez resztę słonecznych dni
***
kręta jest droga
od twoich rąk
do mojego ciała
krąży po pokoju strach
jest niemy
dotyka skrzydłem
nieruchomej tafli lustra
milczą spętane
straszydła myśli - słowa
kręta jest droga do rąk
naprzeciw
wybiegły włosy
i jesteś
prosta jak droga
***
stworzył mnie z własnych oczu
z szeptu liści
które były poza mną
budował z słów
zanoszących się wiosną
potem
w dotyku znalazł usta
zamieszkałe pod wąskim księżycem
przystanął zamyślony
a moje ręce właśnie
żyły ogromnie złoto
pośród jego ściągniętych brwi
***
pod drzewami miłość
pośród ludzi miłość
pośród deszczu
i w słońcu
odmieniałam pory roku
dokąd nie przyszła
teraz
jest tylko jedna pora roku
wiosna
jest cała ziemia...
jest cała ziemia samotności
i tylko jedna grudka Twojego uśmiechu
jest całe morze samotności
twoja tkliwość nad nim jak zagubiony ptak
jest całe niebo samotności
i tylko jeden w nim anioł
o skrzydłach nieważkich jak twoje słowa
***
Jeśli zechcesz odejść ode mnie
nie zapominaj o uśmiechu
możesz zapomnieć kapelusza
rękawiczek notesu z ważnymi adresami
czegokolwiek wreszcie - po co musiałbyś wrócić
wracając niespodzianie zobaczysz mnie we łzach
i nie odejdziesz
jeśli zechcesz pozostać
nie zapomnij o uśmiechu
wolno ci nie pamiętać daty moich urodzin
ani miejsca naszego pierwszego pocałunku
ani powodu naszej pierwszej sprzeczki
jeśli jednak chcesz zostać
nie czyń tego z westchnieniem
ale z uśmiechem
zostań
Oda do rąk
Bądźcie pozdrowione moje dłonie, palce moje chwytne, z których jeden przytrzaśnięty drzwiami samochodu, fotografowany promieniami Roentgena - dłoń na zdjęciu wyglądała jak zwichnięta skrzydło - niewielki okruch kości obrysowany własnym odrębnym konturem. Serdeczny palec lewej ręki ozdobiony raz pierścionkiem owdowiały jest teraz i pozbawiony swej ozdoby. Ten który mi dał pierścionek już dawno nie ma palców, jego ręce splotły się w jedno z korzeniami drzewa.
Ręce moje tyle razy dotykające stygnących dłoni umarłych i ciepłych mocnych żywych dłoni. Umiejące pieścić niezwykle, w dotyku zatracające przestrzeń dzieląca istnienie od nieistnienia i niebo od ziemi. Ręce, którym nieobcy ból bezsilności, wczepione w siebie jak dwa przelękłe ptaki, bezdomne, szukające na oślep i wszędzie śladu twoich rąk.
***
odkąd ptaki odfrunęły z moich słów
i gwiazdy zgasły
nie wiem jak nazwać
strach i śmierć i miłość
przyglądam się dłoniom
bezradnie
oplatają jedna druga
i moje usta milczą
bezimienne
wyrasta nade mną niebo
i coraz bliższa
bez imienia
ziemia rozkwita
***
pokornie cię kocham
widzisz
nawet łokieć swój kocham
bo raz był twoją własnością
widocznie tak można
z najprawdziwszym mieniem
rozstać się
i nie patrząc wstecz odejść
widocznie można
pośrodku chłodnej ziemi
zostać
***
powlokłam lakierem paznokcie
i moje palce błyszczą
panie mój bądź miłościw
moim myślom
obrysowałam ciemna kredka powieki
i niebo gwiaździste odbija się w mym spojrzeniu
panie mój bądź miłościw
memu pragnieniu
przywitam cię pocałunkiem
najprościej
panie mój bądź miłościw
mojej miłości
***
pytasz czemu pociąga mnie magia liczb
liczbą pragnę wyrazić nieskończoność
mojej tęsknoty mojej miłości
chcę żeby zastygła w krysztale liczb
żeby trwała nieskażona mijaniem
aby nie była więcej ani tęsknotą ani miłością
chcę żeby trwała nieskażona mijaniem...
***
rozcinam pomarańczę bólu
połową bólu karmię twoje usta
głodni tak dzielą chleb
spragnieni wodę
uboga jestem - mam tylko ciało
usta ściągnięte tęsknotą
ręce- jesienne liście
wyglądające odlotu
rozcinam pomarańczę bólu
sprawiedliwie na pół
gorzkim ziarnem karmię
twoje usta
***
tak lekko
ubyć z zapachu
z barwy
po prostu
pod głowę ramię
i zasnąć
wiatr nie obudzi
pszczoła
ciemnymi skrzydłami nie ugłaszcze
ziemi
oddać siebie
tak bardzo
że już niczym nie zostać
i nigdzie
***
ta noc - dla ciebie
a w kosmatym rozkrojonym
melonie nocy
wnętrze słodkie i soczyste
jeśli moje ciało nie zaświeci
na próżno z gwiazd usypana droga
wije się poprzez nieważne niebo
i na próżno zgięty
księżyc w głąb ziemi spogląda
jeśli moje usta nie znaczą światło
to z zamkniętymi oczyma
przeżyjesz wszystkie dni
***
tutaj leży Izold jasnowłosa
biała Izold o złotym warkoczu
bardzo jasno jest w szpitalu nocą
świeca ogniki oczu
trzepotliwy oddech o ściany
tłucze się jak uwięziony ptak
na spotkanie wybiega mu wiatr
w korytarze wąskie zabłąkany
i wiem, ze się nieodwołalnie stanie
nim obudzi okna nowy dzień
na szpitalnym łóżku złota cień
i szept wiatru poza oknem- Tristanie
***
Zawsze kiedy chcę żyć krzyczę
gdy życie odchodzi ode mnie
przywieram do niego
mówię - życie
nie odchodź jeszcze
jego ciepła ręka w mojej ręce
moje usta przy jego uchu
szepczę
życie
- jak gdyby życie było kochankiem
który chce odejść -
wieszam mu się na szyi
krzyczę
umrę jeśli odejdziesz
***
znowu pragnę ciemnej miłości
miłości która zabija
tak
o śmierć modli się
skazany
przyjdź dobra śmierci
rozrzutna bądź jak noc sierpniowa
bądź ciepła
dotknij mnie lekko
odkąd poznałam jej prawdziwe imię
przygotowuję moje serce
na ostatni urwany
wstrząs
***
kiedy umrę kochanie
gdy się ze słońcem rozstanę
i będę długim przedmiotem raczej smutnym
czy mnie wtedy przygarniesz
ramionami ogarniesz
i naprawisz co popsuł los okrutny
często myślę o tobie
często pisze do ciebie
głupie listy -- w nich miłość i uśmiech
potem w piecu je chowam
płomień skacze po słowach
nim spokojnie w popiele nie uśnie
patrząc w płomień kochanie
myślę -- co też się stanie
z moim sercem miłości głodnym
a ty nie pozwól przecież
żebym umarła w świecie
który ciemny jest i który chłodny
***
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
czcionkami maszyny śledzę
urwany rytm twoich kroków
i jestem bezsilna
i nie umiem ani pisać
ani kochać
***
One nas lubią, te samotne cmentarze, one, które są z nami tak bardzo, że nieledwie tkwią w środku nas. Paradoks odwracalny, bo może to my w nich tkwimy. Obrysowując palcem kontur własnego ciała uwzględniamy pelargonie posadzona nisko i klepsydrę zatkniętą u wezgłowia. Szept pochylonej brzozy, splot jej chłonnych korzeni, soczystą zieleń liści. I całując na dobranoc twoje czoło nad lewą brwią myślę o niedużej kaplicy z drewnianym krzyżem w poprzek. Pachnie ziemia...
***
ta miłość jest skazańcem
zasądzonym na śmierć
umrze
za krótkie dwa miesiące
na świecie jest przestrzeń i czas
odejdziesz ode mnie
na świecie jest niemoc i konieczność
nie zatrzymam cię
żadnym pocałunkiem
***
Bez ciebie jak
bez uśmiechu
niebo pochmurnieje
słońce
wstaje tak wolno
przeciera oczy
zaspanymi dłońmi
dzień -
szeptem
modlę się do uśpionego nieba
o zwykły chleb miłości
***
Czy świat umrze trochę
kiedy ja umrę
patrzę patrzę
ubrany w lisi kołnierz
idzie świat
nigdy nie myślałam
że jestem włosem w jego futrze
zawsze byłam tu
on - tam
a jednak
miło jest pomyśleć
że świat umrze trochę
kiedy ja umrę
***
Halina Poświatowska to jest podobno człowiek
i podobno ma umrzeć jak wielu przed nią ludzi
Halina Poświatowska właśnie teraz się trudzi
nad własnym umieraniem
ona jeszcze nie wierzy ale już podejrzewa
i kiedy w sen zagłębia lewą rękę to w prawej
zaciska mocno gwiazdę - strzępek żywego nieba
i światłem poprzez ciemność krwawi
potem gaśnie za sobą wlokąc warkocz różowy
ciemniejący na wietrze nocy groźnej i chłodnej
Halina Poświatowska- te trochę garderoby
I te ręce- i usta co nie są już głodne
Filadelfia XI 1958
***
jutro zobaczę cię znowu
będziesz bardzo mądry
oprawiony w tablicy czerń
z czołem pofałdowanym w tysiące drobnych
zmarszczek
poprzez otwarte okno
wejdzie promień słoneczny
przysiądzie na moich włosach
zaświeci
zdumiony
zamilkniesz na chwilę
- tak milkną na obrazach święci
w niewidzialnego boga zapatrzeni -
jutro - to będzie jutro
tymczasem wytrwałe słońce
obiega
drugą stronę zmarzniętej ziemi
Koniugacja
ja minę
ty miniesz
on minie
mijamy
mijamy
woda umyła liście olszynie
nad wodą
olszyna
czerwona
zmarzła moknie
mijam
mijasz
mija
a zawsze tak samotnie
minąłeś
minęłam
już nas nie ma
a ten szum wyżej
to wiatr
on tak będzie jeszcze wieczność wiał
nad nami
nad wodą
nad ziemią
***
mam ręce stopy i całą te resztę
balast który przez chwilę trzyma mnie w okolicy życia
poza tym jest nieskończoność
którą potrafię tylko nazwać
moje serce jest zwierzęciem krwiożerczym
jego głodny krzyk towarzyszy mi wszędzie
w każdym miejscu i w każdym śnie
ciepłym mięsem karmię moje serce
nieskończoność przepływa przeze mnie
***
moim sąsiadem jest anioł
on strzeże ludzkich snów
dlatego wraca późno do domu
na schodach słyszę dyskretne kroki
i szelest
zwijanych skrzydeł
on rano staje w moich drzwiach
i mówi:
twoje okno znowu
świeciło długo
w noc
***
O moim domu
którego ściany
z ciepłych niedomyślnych snów
napiszę najpiękniejszy wiersz
o włosach dziecka
które nigdy nie wplączą się
w moje ręce kobiety
o ustach - które posępnym pragnieniem
nie zawisną ponad niepokojem moich nocy
o miłości - która rozkwita
w każdym wyszeptanym słowie
w barwie róż
w zapachu ściętej trawy
w pośpiesznym spadaniu gwiazd
w gorzkim
unicestwianiu motylich skrzydeł
zgasłych w płomieniu świecy
o miłości -
doskonałej w swoim chmurnym niespełnieniu
***
po co umyłam piersi
i każdy włos z osobna
czesałam w wąskim lustrze
puste są moje ręce
i łóżko
cienki scyzoryk nocy
rozciął obrączkę
półksiężycem zwisła
pod brzemienną w paki jabłonią
szamoce się szarpie
krochmaloną koszulę
wydyma wielki wiatr
mój brzuch jest gładkim stawem
piersi- rozpieniona woda
ugłaskać je- ugłaskać- ugłaskać
światło dnia pijane w niemocy
znajdzie moje zaschłe usta
i niechętnie i obco
mglisto je ucałuje- odejdzie
***
sen zimowy
moich delikatnych sukien
sen perłowy
moich napięstków
tak zakochane w sobie
słońce
odsłania się co dzień
a uroda to po co
żeby świecić
a światło
żeby pożar niecić
a pożar
żeby spopielać serca
najbardziej całopalną materię
dlatego proszę nie mówcie
że komukolwiek
na cokolwiek
ciemność
potrzebna
***
W moim barbarzyńskim języku
kwiaty nazywają się kwiaty
i o powietrzu mówię powietrze
i stąpając po kostkach bruku
obcasami wystukuję
bruk bruk bruk
i mówię kamień tak miękko
jak gdyby kamień był aksamitem
i wtulam twarz w twoją szyję
jak gdyby rosło tam ciepłe futro kota
i kocham
mój barbarzyński język
i mówię: kocham
Wszystkie moje Śmierci
ile razy można umrzeć z miłości
pierwszy raz to był gorzki smak ziemi
gorzki smak
cierpki kwiat
goździk czerwony palący
drugi raz - tylko smak przestrzeni
biały smak
chłodny wiatr
odzew kół głucho dudniących
trzeci raz czwarty raz piąty raz
umierałam z rutyna mniej wzniośle
cztery ściany pokoju na wznak
a nade mną twój profil ostry