Mariusz Seklecki, 15 lat
ul. Dolna 16, 87-800 Włocławek
Gimnazjum Nr 12
Szansa…
Odkąd poznałem ją u schyłku tych niezapomnianych wakacji, minęły już prawie dwa lata, ale chwilę tę pamiętam, jakby miała miejsce dopiero dziś.
W zadumie i melancholii kroczyłem parkową alejką, żegnając się w myślach z latem, bo coraz więcej miejsca zajmowały już w mej głowie wyobrażenia o początku nauki w nowej szkole, kiedy zupełnie niechcący potrąciłem jakąś dziewczynę. Z zamyślenia wyrwał mnie dopiero łoskot rozsypujących się książek. Opamiętałem się i bąkając coś o przeprosinach, począłem pośpiesznie zbierać jakieś drobne tomiki wierszy. Czułem, jak ich właścicielka stoi obok, więc raz jeszcze spojrzałem na nią przepraszającym wzrokiem i… ciało me przebiegł dziwny dreszcz. Miałem przed sobą naprawdę cudowne zjawisko - niezwykle piękną, o regularnych rysach twarz i figurę Miss Europy.
- Tak musiała wyglądać Natalia Oreiro przed rozpoczęciem kariery piosenkarskiej - przemknęło mi przez głowę.
Zamknąłem oczy i szybko je otworzyłem, ale ona nadal stała może trzy kroki dalej, zaś na jej zrazu poważnie złożonych wargach począł rysować się jakby grymas rozbawienia. Nie mówiła jednak nic, tylko uważnie patrzyła. Nawet nie chciałem zgadywać, w jakim była wieku, wystarczyło, że była w moim guście i mogła stanowić uosobienie dziewczęcego piękna.
- Dobrze wie, jak jest ładna i bada, jakie wrażenie udało jej się na mnie zrobić - pomyślałem przez chwilę, ale szybko odsunąłem tą złośliwość, bo nawet przez moment nie chciałem być wobec niej niesprawiedliwy, a nawet gdyby taka była, szybko bym jej to wybaczył.
Zdałem sobie sprawę, że mam świetną okazję do nawiązania znajomości z tak śliczną istotą i chyba nie mogłem takiej wymarzyć sobie nawet w najbardziej zuchwałym śnie, ale sytuacja, a może przede wszystkim niezwykła uroda nieznajomej zaskoczyły mnie i przerosły. I chociaż moja piękność podobała mi się do szaleństwa, nagle poczułem się wobec niej natrętem i uświadomiłem sobie, że to wcale nie mój czas odmierzają wskazówki jej malutkiego zegarka, na który akurat rzuciłem okiem.
Ostatecznie nie zdobyłem się na odwagę i nie nawiązałem rozmowy. Wstałem sztywny i chłodny. Udając obojętność podałem pozbierane książki, raz jeszcze przeprosiłem i pożegnałem się śpiesznie, choć byłem mocno na siebie zły i tak naprawdę akurat miałem mnóstwo czasu.
Po paru dniach wpadłem jednak na jej ścieżki i chodziłem za nią przez tydzień, aż w końcu odważyłem się do niej odezwać. Miała na imię Ewa. Nie gniewała się i nawet jakby ucieszyła na mój widok. Poczęliśmy się spotykać. Opanowała mnie bez reszty. Kochałem każdy ton jej głosu, każdy centymetr jej ciała, uwielbiałem włosy i usta. Wiele spacerowaliśmy wybranymi alejami parku, słuchając śpiewu ptaków i smętnego szelestu liści pod stopami. Siadaliśmy na ławce pod młodą jarzębiną strojną w grona czerwonych korali. Patrzyliśmy na coraz bledsze korony drzew - zadumanych świadków naszego szczęścia. Po wielokroć wyznawaliśmy sobie miłość, naiwnie pragnąc, by nasze wspólne chwile trwały jak najdłużej.
Jakby na przekór temu, dość szybko musieliśmy się rozstać i na nic zdały się me modlitwy do św. Walentego i całej plejady innych świętych. Na początku listopada ojciec Ewy rozpoczynał pracę w USA i miał wyjechać tam z żoną i córką już w końcu października. Czułem, że ją tracę i nic nie mogę na to poradzić.
Po jej odlocie snułem się w beznadziei po zakamarkach naszego parku. Wspominałem upojne chwile z Ewą i szukałem jej śladów na ławkach i pośród uwiędłych, zrudziałych traw. Wszystko jednak, co tak niedawno jeszcze zdawało się tętnić życiem, tryskać zdrowiem i zielenią, teraz pożółkło i spurpurowiało, stało się szare lub brunatne. Tu i ówdzie tylko utrzymywały się jeszcze dawne barwy, niczym uparte wspomnienie szczęśliwych dni.
Mijały tygodnie i miesiące. Z czasem obraz mej ukochanej, lecz dalekiej Ewy począł blednąć pod natłokiem coraz bardziej absorbujących wymogów w szkole, nowych zainteresowań i koleżeńskich układów. Ale też i kartki od niej oraz telefony stawały się coraz rzadsze i krótsze. Każde z nas widać pochłaniał własny wir zajęć, przyjemności i zobowiązań. Stawaliśmy przed bezwzględną próbą czasu.
Minął kolejny rok, a wraz z nim nasze kontakty stały się jedynie okazjonalne. Czasem w chwilach melancholii bolałem nad tym i trzymając w dłoniach zdjęcie Ewy, pytałem, co to wszystko ma znaczyć, co się z nami dzieje? W takich razach nie obywało się też bez westchnień do św. Walentego, choć od pewnego czasu czyniłem to z coraz mniejszą wiarą. A potem Ewa znów „odpływała” i ze wzmożoną siłą napierały na mnie roje niezwykle ważnych spraw i zajęć.
Aż gdzieś w połowie lutego wśród reklam, ofert i rachunków niespodziewanie w mojej poczcie znalazłem list… od NIEJ. Pisała, że nadal mnie kocha, przeprasza i… bardzo tęskni.
A problem naszego rozstania rozwiązał się praktycznie sam. Firma, w której pracował ojciec Ewy, otwierała filię gdzieś w centralnej Polsce i cała rodzina mej miłości wracała do kraju.
Wszystkie moje najlepsze myśli i uczucia do ukochanej ożyły niczym trawa na wiosnę. Moja euforia nie miała granic. Pobiegłem do parku, by podzielić się z nim moją radością. Z niepokojem począłem odliczać dni do JEJ przyjazdu. I tylko dziadek, któremu zwierzyłem się z mych uczuć, posiał we mnie ziarno niepewności, zauważając z enigmatycznym uśmieszkiem, iż sam nie wie czy powrót Ewy to naprawdę życzliwy dla mnie dar św. Walentego, czy też może zemsta za moje w niego zwątpienie…