Krystyna Bogla
r
Zobaczysz, że pewnego dnia...
Wrocław: Wydawnictwo Siedmioróg, 1996
Seria "Wokół nas"
- Olewam!
- Słyszałem to już, Mirello - mężczyzna wbił wzrok w szklankę
piwa. Piana schła złotawym wianuszkiem wokół szkła. - Wszystkie
tak mówicie. Bez wyjątku.
- Bo wszystkie olewamy ten wasz pie... - zamilkła nagle,
zacisnąwszy wargi.
- Nie kończ. I tak wiem, co chciałaś powiedzieć. Uważasz, że to
dorośli stworzyli wam świat na obraz i podobieństwo własnych
głupich wyobrażeń. Nie odchodź, Mirello. Lubię, gdy przy mnie
stoisz. Twoja skóra pachnie...
- Olewam to!
Dziewczyna odeszła z tacą pustego szkła. Jej biodra opięte
krótkimi szortami w kolorze świeżo zroszonego trawnika kołysały
się w takt rapu płynącego z taśmy nad barem.
- Mirka! Stolik pod parasolem. Zanieś kotlety.
- Te cholerne mielone już same łażą! W tym upale nie zje tego
nawet zdechły kot.
- Powiedz klientowi, że w środku jest srebrna dolarówka!
Wzruszyła ramionami. Tu, w restauracji przy stacji benzynowej na
trasie E8 klienci specjalnie nie grymasili. Szczególnie ci jadący
TIR-ami ze wschodu na zachód. Ale ten niczym nie przypominał
żadnego z tak zwanej "Wspólnoty". Miał krótko, prawie przy skórze
obcięte włosy, czarną rozpiętą do pasa koszulę i najjaśniejsze
oczy, jakie widziała w życiu. Uśmiechnął się odsłaniając dziąsła.
- Przynieś porcję jarzyn, królewno. Nie jadam padliny.
- Nie ma.
- Żadnych surówek?
- Króliki tu nie popasają - odparła opierając się biodrem o
krzesło. - To co dać?
- Kartę - jego uśmiech był drapieżny. Podobała mu się ta
dziewczyna, choć do uprzejmych nie należała. Z przymrużonymi
oczyma obserwował, jak się rusza. Miała kasztanowe włosy do
ramion, zaś gęstą grzywkę przytrzymywała nad czołem para
przyciemnionych okularów. Giętką sylwetkę ledwie przykrywał
powyciągany podkoszulek z uśmiechniętym słoneczkiem. Wysmukłe
opalone nogi wyglądały, jakby nie miały końca. Podała mu kartę z
taką nonszalancją, na jaką nie stać dziś kelnerki w żadnej
szanującej się knajpie.
- O, jest fasolka szparagowa! - ucieszył się, odrywając wzrok od
lekko zatłuszczonej kartki nazywanej tu nie wiedzieć dlaczego
"kartą dnia". - Mogą być cztery porcje?
Wzruszyła ramionami. Nic jej nie dziwiło. Przywykła do
obsługiwania różnego autoramentu ludzi i kulinarnych gustów. Od
trzech lat pracowała w niewielkiej restauracyjce przy stacji
benzynowej, przez którą przewalał się chyba cały transport z
zachodu na wschód. I z powrotem. Olbrzymie TIR-y typu scania i
volvo parkowały tuż obok na żwirowanym placu obrzeżonym starymi
oponami. Ani drzewka, ani trawki. Tylko zmiażdżony olbrzymimi
kołami drobny, biały grys. Pod pięcioma firmowymi parasolami
coca-coli cisnęły się żelazne kwadratowe stoliki i takież, niezbyt
wygodne krzesełka. W tym roku szef pomalował je pomarańczową
farbą, podarowaną dobrotliwie przez któregoś z zaprzyjaźnionych
szoferaków. Zapewne miał pełną naczepę tego towaru. Kilka puszek
więcej, kilka mniej, cóż to znaczy.
Restaurację "U Leona" prowadził szef wraz z żoną, dobrą kucharką i
litościwą kobietą. To ona przygarnęła Mirellę do pracy, gdy ta
pojawiła się trzy lata temu zimą w lichej kurteczce i kaloszach na
podartych rajstopach. Podrzucił ją jeden z tych TIR-ów
przelatujących ruchliwą szosą, z łoskotem rozpędzonych kół.
Zamieszkała naprzód na nie dogrzanym zapleczu, a potem, po trzech
tygodniach, przeniosła się do pokoiku na poddaszu budynku stacji.
Za sprzątanie i mycie szyb nie brała pieniędzy. A właściciele nie
żądali czynszu. Pracowała jako kelnerka za skromną pensję. Ale
napiwki zabierała dla siebie. Tak samo jak marki i złotówki
zarabiane "na boku". Za mały kwadransik z kierowcą w szoferce lub
przyczepie. Leon nie miał jej tego za złe. Ale też i nie
pochwalał. Po roku zauważył, że niektórzy przyjeżdżają tu
specjalnie dla niej. Obroty rosły. Czym miał się przejmować? Nie
interesowało go morale ludzi, którym dawał zarobić. Sam trzymał
się z daleka, choć przyznawał w duchu rację tym, których wzrok
mętniał, gdy na nią patrzyli. Miała siedemnaście lat, nie
ukończoną szkołę, pochodziła, tak przynajmniej twierdziła jego
żona, Barbara, z małego miasteczka na południu kraju. Wyjechała,
bo było jej źle. I tyle. Szczegółów nie znał nikt, bo dziewczyna
nie należała do wylewnych. Miała twardy, ostry sposób bycia i
realistyczny pogląd na młody krajowy kapitalizm. Zbierała
pieniądze. To rzucało się w oczy. Ale na co, nie wiedział nikt.
Może ona sama też nie była całkiem świadoma? Licho wie. Jej szare,
prawie przezroczyste oczy w oprawie ciemnych rzęs rzadko się
rozświetlały.
Postawiła duży talerz pełen fasolki polanej masłem z tartą
bułeczką.
- Zadowolony?
- Jak dzieciak, który uciekł od dentysty! - zażartował białoskóry,
patrząc na jej wysokie piersi. Nie nosiła stanika. To było widać
na pierwszy rzut oka.
- Chce pan coś jeszcze zamówić?
Wbił widelec w ciemnozieloną masę.
- A mogę?
Przechyliła głowę.
- To zależy od pańskiego portfela.
- W złotówkach też?
Uśmiechnęła się. Uniosła prawą rozpostartą dłoń. Na jej
wewnętrznej stronie wypisana była czarnym flamastrem cena:
czterdzieści marek.
Pomrugał. Nie spodziewał się tak błyskawicznej reakcji.
- OK. Mój samochód stoi tam, zielone audi. Jak skończę jeść.
Wzruszyła ramionami. Każda pora jest dobra, by zaliczyć dochód. I
to bez targowania. Weszła do środka, obsłużyć dwóch Niemców
siedzących pomimo upału wewnątrz. Szumiący nad barem wentylator
mielił nieznośnie gorące powietrze. Widać nie przeszkadzało ono
cudzoziemcom. Ich nieskazitelnie czyste niebieskie koszule nie
miały ani plamki potu. Uśmiechali się do dziewczyny płacąc. Dali
napiwek.
- Gruss Gott - pozdrowiła ich, bo tylko tyle umiała.
- Ten, tam przy stoliku, zapłacił za fasolkę? - spytał Leon
niespokojnie. Czasami się zdarzało, że klient odjechał nie płacąc.
- Spoko - odparła mrużąc oczy. - Zostanie tu jeszcze na
kwadransik.
Nie odezwał się. Podał jej wilgotną gąbkę do zmycia blatu. Od
dawna nie dyskutował z Mirellą. Miała cięty język. Nie nadążał.
Nadjechał TIR na białoruskich numerach. Gdy się ustawił na
placyku, z szoferki wyskoczył chudzielec bez koszuli, za to w
baraniej czapie naciągniętej na uszy.
Mirella przyjrzała mu się z rozbawieniem.
- Ten to nie zdejmie kapelusza nawet do trepanacji czaszki!
- Toż to Miszka! - ucieszył się Leon, wtykając głowę do okienka
oddzielającego część baru od kuchennego zaplecza. - Masz golonkę?
Barbara, czy masz porcję golonki? Miszka zaparkował.
- Coś się znajdzie - odkrzyknęła znad rozpalonej elektrycznej
płyty. - Ale musi poczekać.
Mirella sięgnęła na półkę, gdzie stał duży zielony wazon bez
kwiatów. W środku były prezerwatywy. Nie każdy klient woził je ze
sobą. Musiała być przygotowana na wszystko. Nie należała ani do
głupich, ani do pierwszych naiwnych. Wiedziała, od trzynastego
roku życia, że dziewczyna musi w tym względzie zadbać sama o
siebie. I dbała. Dlatego nie przydarzyła jej się żadna niepożądana
wpadka.
Wyszła wolnym krokiem. Jak kot naprężający grzbiet po długim
leżeniu za piecem. Talerz białoskórego świecił pustką. On sam
mrużył oczy do słońca. Wstał, gdy ją zobaczył.
- Ile płacę za jedzenie?
- Piątkę. Z napiwkiem sześć. Może być?
Rzucił drobne na stolik. Zabrzęczały. Z kieszeni na piersi wyjął
zwitek dziesięciozłotówek.
Uśmiechnęła się.
- Masz coś, co w dzisiejszych czasach należy do rzadkości.
- Zielone audi?
- Uczciwość.
O piątej po południu przed stacją nie było już ani jednego
samochodu. Rozległy parking pokrywały tylko tu i ówdzie puste
puszki po coli. Wieczorem wyzbiera je stary Łubek, nieco
upośledzony nocny stróż. I dostanie za to piwo.
Pani Barbara Ligoniowa zamknęła elektryczny piekarnik. I wyszła
przed dom. Po niebie ciągnęła się biała smuga zostawiona przez
odrzutowiec. Nawet go nie było słychać. Szosą wciąż mknęły auta.
Jedno za drugim.
Zmierzch zapadał powoli. Był koniec czerwca i fala upałów, która
po piętnastym zalała kraj, powoli ustępowała. Jeszcze nie dało się
tego odczuć, ale gdzieś tam, na zachodzie, powietrze wyraźnie
wilgotniało. Tu, na E8, pomiędzy Torzymiem a Boczowem, na
szerokiej równinie bezleśnej i prawie pustej, temperatura nie
spadała niżej dwudziestu ośmiu stopni. Na tle granatowiejącego
horyzontu strzelały rzadkie, zakurzone pnie starych topoli. Tam,
gdzie wciąż z hukiem silników pędziły auta, przy zachodniej
granicy, słońce zniżało się w czerwonej aureoli.
Mało kto o tej porze dnia zatrzymywał się przy stacji benzynowej i
knajpce. Ci, którym się spieszyło do Słubic i Frankfurtu nad Odrą,
brali benzynę tuż przed granicą. Dla znużonej Barbary Ligoniowej
była to rzadka chwila wytchnienia.
- Leon - powiedziała patrząc na męża niebieskimi, dziecinnie
zdziwionymi oczyma - trzeba posłać Michałka po jarzyny. Już
wszystko wyszło. A ludzie nie chcą mięsa.
Mężczyzna odgarnął z czoła kosmyk siwych włosów. Miał
sześćdziesiąt cztery lata, skrzywienie kręgosłupa, młodszą o
dwadzieścia lat żonę i niezbyt dobrze zakodowaną umiejętność
marketingu. Sam nie wiedział, dlaczego wszedł w ten biznes cztery
lata temu, gdy szwagier otwierał tu stację benzynową. Wpakował w
knajpę oszczędności całego życia i dwa kredyty bankowe, które
spłacał płacząc. Było ciężko. Dopiero od tej wiosny zaczęło iść
lepiej, kiedy zatrudnił, oprócz Mirelli, Michałka - pomocnika do
wszystkiego. Ale wciąż jeszcze pieniądze zarobione w poniedziałek
znikały w piątek, gdy przychodziło płacić faktury. Pani Barbara,
choć harowała w kuchni niczym wół, nie narzekała specjalnie.
- Ludzie zjedzą to, co damy - powiedział po chwili. - Zjedzą nawet
mielone.
Żona obrzuciła go bacznym spojrzeniem. Nie chciała się kłócić. Jej
batystowa sukienka była nieświeża i przepocona. Marzyła o chwili,
gdy się wykąpie, nasmaruje kremem spierzchniętą skórę rąk i położy
w szerokim małżeńskim łóżku.
- Przez lipiec i sierpień nie kupisz ani grama mielonego. Albo
przyjmiesz sobie inną kucharkę. Gdzie jest Mirka? Skaranie boskie
z tą dziewczyną! Wciąż się gzi w samochodach? Jeszcze skończy w
szpitalu!
- Co cię to obchodzi! - zezłościł się zapinając górny guzik
koszuli. - Nie kradnie, goście są zadowoleni, od pracy nie ucieka.
Tylko... - zasępił się - nie ma świadectwa zdrowia. Może być
problem przy jakiejś, odpukać, kontroli.
Barbara spojrzała na niego spod oka. "Postarzał się czy co?
Siwizny mu przybyło przez ten ostatni rok".
- To ją wyślij. Do Rzepina. Niech się kiedyś zabierze z jakimś
TIR-owcem. Niech zrobi badanie. Ma pieniądze. Wiesz, Leon, jak ją
nazywają w miasteczku?
- Nie.
- Madonna TIR-ów.
Ligoń przesunął dłonią po nie ogolonym podbródku.
- Madonna?
- Tak. Podobno nawet ksiądz Prygoń coś o niej wspominał na
kazaniu.
- Nie moja sprawa. Nie będę się mieszał. Ani jej umoralniał.
- Wstał podciągając spodnie. - Michał! - wrzasnął na całe gardło.
Zza dystrybutora bezołowiowej uniosła się wiecha dawno nie
strzyżonych włosów.
- Czego?
- Mówi się do ciebie i mówi, a ty się zajmujesz nie swoją robotą!
Zostaw ten dystrybutor. To robota Grześka. Za to ci nie płacę!
- A bo to pan w ogóle płaci? - rozżalił się chłopak. - Kupuję
motor. Muszę uzbierać trochę więcej forsy. Tak jak Mirella nie
mogę dorobić!
- Cicho bądź! - wrzasnął szef purpurowy ze złości. Sam nie
rozmawiał z nikim, prócz żony, o niestosownym prowadzeniu się
długonogiej kelnerki. Nie znosił, gdy inni wyciągali ten temat na
światło dzienne. - Nie twoja sprawa! A z tymi motocyklistami w
czarnych kaskach lepiej się nie zadawaj.
Rozległ się jęk syreny policyjnej. Granatowy polonez błyskając
czerwono-niebieskim światłem zaszurał po żwirowanym podjeździe.
- A ten tu po co? - zdenerwowała się Barbara, widząc wyłaniającą
się z wozu znajomą sylwetkę aspiranta Buczka. Józek, siostrzeniec,
zaciągnął się do policji parę lat temu. Przeszedł wszystkie
szkolenia i teraz pełnił funkcję głównego "mandatowego", jak o nim
mówiono w miasteczku.
- Ciotka postawi coca-colę? - Młody aspirant miał czoło zroszone
potem.
Skinęła głową.
- Podaj mu, Michał.
Ale chłopak jakby się pod ziemię zapadł.
- Przyjechałem uprzedzić was, że Michała mogą zamknąć.
- Co? - Barbara stała z otwartą puszką, z której ulatniał się gaz
i bąbelki płynu. - Co ty mówisz?
Józek wytarł czoło niezbyt czystą chustką.
- Jest zamieszany w jakieś machlojki z Białorusinami. Przemyt
części do motocykli kradzionych we Frankfurcie.
Leon zbliżył się szurając starymi sandałami.
- Nie mów mi tylko, że zabiorą mi chłopaka przed szczytem sezonu?
Co on takiego zmalował? U mnie nie kradł!
- U was nie. Ale koleguje się z takimi, co już za kratkami nie raz
siedzieli. Mówię wam, że nie jest dobrze...
Tupot nóg rozległ się od strony stacji. W blasku zachodzącego
słońca zobaczyli sylwetkę chłopaka sadzącego skokami w stronę
szosy. Miał w ręku plecak i zieloną koszulę w kratę, powiewającą
połami. Dawał rozpaczliwe znaki przejeżdżającym samochodom. Aż
któryś go zabrał.
- To Michał! Ucieka! - Oczy Ligoniowej były wielkości spodków. -
Józek, on ucieka!
Policjant spokojnie wypijał ostatnie łyki dobrze schłodzonego
płynu.
- Przecież go nie będę ścigał. Nie moja rola. Ja, proszę ciotki,
jestem chłopcem radarowcem.
Ciężarówka znikała na szosie prowadzącej w kierunku Świebodzina.
- I tyle go widzieliśmy! - westchnął Leon, przysiadając ciężko na
jednym z żelaznych, pomarańczowych krzesełek. - Cholera, jak my
sobie bez niego poradzimy?
Aspirant podniósł się zakładając czapkę.
- Tylu bezrobotnych...
- Złodziei! - dokończyła Ligoniowa czując, że poci się coraz
bardziej. - Leon, jutro sam pojedziesz po towar. I rozejrzysz się,
kogo by przyjąć na miejsce Michała. Może on wróci?
- Prosto do pudła? Pewnie słyszał to, co mówił Józek. I zwiał.
Mirella weszła zderzając się z aspirantem.
- Cześć, panie władzo.
Spuścił wzrok, omijając dziewczynę bokiem. Jego radiowóz zapalił
od razu. Odjeżdżał w stronę szosy, gdzie wciąż szurały opony
niezliczonych aut. Z prawa na lewo. I z lewa na prawo.
- Michał uciekł - powiedziała Ligoniowa, przyglądając się własnym
spuchniętym kostkom u nóg. - Coś przemycał. I policja by go
zamknęła.
Dziewczyna roześmiała się.
- A wasz Józuś przyjechał go uprzedzić? Nie ma jak rodzinka!
Barbara podniosła na nią błękitne oczy.
- Nie mądrzyj się. Sama nie jesteś w porządku. To, co robisz w
tych TIR-ach, jest karalne.
- Nie - odpowiedziała spokojnie. - Nie jest karalne. Może
niemoralne, ale za to nie idzie się siedzieć. Wiem. Pytałam
klienta. Był dobrym prawnikiem. Gorszym...
- Cicho! Nie chcę tego słuchać! Zamykamy lokal. Koniec na dziś.
- A kolacja? Podróżni będą podjeżdżać tu przed nocą.
- Dziś zamykam wcześniej. Ten Michał mnie zdenerwował. I co ja
teraz zrobię bez pomocnika?
Mirella wzruszyła ramionami.
- Olewam. Idę spać.
Wiedziała, że na nią patrzą. Czuła ich wzrok na swoich
przykrótkich szortach. Odeszła kołysząc biodrami nie dlatego, że
chciała sprawić przykrość Barbarze, tylko po to, by im uzmysłowić,
jaka jest. I jaka pozostanie. To, czy chcieli, by u nich
pracowała, zależało przecież wyłącznie od nich. Mogli ją odprawić
nawet jutro, nie płacąc ani grosza. Ale nie zrobiliby tego. Leon -
bo nie mógł stracić jeszcze jednego pracownika. A jego żona
Barbara? Bo wierzyła, tak, głęboko wierzyła, że pewnego dnia Mirka
przestanie się kurwić i znajdzie spokojny dom z mężem i dziećmi.
Dziewczyna uśmiechnęła się do swoich myśli. Zostanie tu, bo ma
zbyt mało pieniędzy, by coś zmienić. I wcale zmieniać nie chce.
To, co zostawiła za sobą, przychodziło czasami nocą, gdy nie mogła
zasnąć. Twarz matki. I jego. Na szczęście, ostatnio coraz
rzadziej. Dwa razy w roku wysyłała kartki bez daty i miejscowości.
Nalepiała znaczek i dawała do wrzucenia "gdzieś w Polsce" tym
wszystkim swoim TIR-owcom, z którymi zdążyła się już nawet
zaprzyjaźnić. Chciała, by matka wiedziała, że ona żyje. I żeby jej
nikt nie szukał. Na szczęście nie próbowano. Czasami patrzyła na
starą, wybrudzoną legitymację szkolną ze zdjęciem małej,
uśmiechniętej dziewczynki z dwoma warkoczami. "Już cię nie ma,
biedulko. Już nigdy nie będziesz miała domu i pokoju, do którego
wchodziło się po starych, drewnianych schodach. Gdzie za oknem
szumiał olbrzymi kasztan. To nie wróci. Nigdy".
Sobota i niedziela to najhałaśliwsze dni przy szosie E8. I
najwięcej bieganiny wokół stolików. Fala turystów rusza ku granicy
niemieckiej, by się przewietrzyć, zrobić zakupy lub tylko
pooglądać wystawy. Choć od paru lat, na dobrą sprawę, nie różnią
się od polskich. Ale kto to wytłumaczy turystom? Znikają natomiast
z asfaltowych szlaków niemieckie TIR-y. Potężne szesnastokołowe
machiny z dobrze naciągniętą plandeką. Nie jeżdżą w weekendy.
Restauracja "U Leona" zatłoczona jest wracającymi z Frankfurtu
rodzinami. Małe dzieci grzebią w brudnawym grysie, bawiąc się
srebrzystymi kapslami.
Mirella dwoi się i troi. Brak Michała odczuwa na własnych barkach,
choć Kalinowski ze stacji benzynowej przysłał Grzesia do pomocy.
Ale chłopak nauczony obsługiwać dystrybutor i podliczać utarg
zupełnie się nie nadawał na kelnera.
- Nie wsadzaj palucha do zupy!
- Bo co? - przekomarza się i niby niechcący gładzi jej odsłonięte
ramię.
Mocny sierpowy powala go na kolana. Tego się po Mirelli nie
spodziewał. Podnosi się powoli, nie wiedząc, jak się zachować.
"Dała mi w gębę na oczach tych wszystkich ludzi! - myśli oblizując
skrwawioną wargę. - Właściwie po co ją zaczepiałem?"
Dziewczyna nie zwraca na niego uwagi. Czasem denerwuje ją
pryszczaty wyrostek, któremu wydaje się, że jest Michaelem
Jacksonem. Nawet spodnie ma podobne do obcisłych rurek idola.
Można je wciągać wyłącznie za pomocą łyżki do butów. "Jeśli mnie
jeszcze raz dotknie, dostanie kopa tam, gdzie najbardziej boli!"
- Dla pana wątróbka i piwo?
Patrzą na nią ciepłe brązowe oczy. Chłopiec ułożył potężny plecak
na sąsiednim krześle. Wysiadł parę minut temu z szoferki chłodni
wiozącej z Niemiec transport bananów. Mirella zna ciężarówkę i jej
kierowcę. Jest jednym z jej stałych klientów. Dziś zatrzymał się
tylko, by wysadzić pasażera. I pokiwał dziewczynie dłonią. Ten,
który usiadł, był wyraźnie zmęczony. "Ma najładniejsze zęby, jakie
widziałam w życiu. I używa wody kolońskiej, co jest rzadkością
wśród plecakowiczów".
Brązowe oczy mrużą się. Ale ani cienia w nich seksu. Twarz młodego
mężczyzny ma czysty owal.:Gęste, leciutko rudawe włosy tworzą
aureolę.
- Dzięki. Nie dostałbym jakiejś surówki?
- Ogórek. Nie mógł pan od razu? - prowokacyjnie dotknęła biodrem
przedramienia mężczyzny. Nie zareagował. Spodobało jej się to.
- Przepraszam. Nie pomyślałem, że będziesz musiała chodzić dwa
razy.
- Nie ma sprawy. Lubię biegać. Płaci pan od razu?
Roześmiał się. Miał dwadzieścia jeden lat i lekko wystające górne
zęby. Jak królik Bugs.
- Nie ucieknę, dziewczyno. Nie mam czym. Przyjechałem stopem.
- Mirellaaa! - wrzask pani Barbary słychać było chyba aż za Odrą.
- Trzy talerze stygną!
Ruszyła niespiesznie.
- Szefowa. Ma głos silny niczym dywizja pancerna!
Roześmiał się. Dziewczyna go fascynowała. Kawałkiem bułki wytarł
sos z talerza i wyciągnął przed siebie nogi. Był syty, ale i tak
nie wiedział, co ma robić. Świstek papieru złożony we dwoje,
zalepiony skoczem, palił mu kieszeń zielonkawej koszuli. Dla niego
życie skończyło się wczoraj o jedenastej dwadzieścia trzy.
Mirella inkasowała pieniądze i zgarniała napiwki. Na parkingu
czekał na nią gość w kabinie stara. Brodaty ojciec dzieciom, mąż
rozczochranej Grety, która pięć kilometrów dalej, w zagajniku,
rozstawiała solidny niemiecki posiłek w gronie sąsiadów z tej
samej ulicy. Wiedziała, że mąż nadjedzie, zanim wyschnie kanapka z
jajkiem i ogórkiem. Zawsze nadjeżdżał w porę.
Mirella też o tym wiedziała i spieszyła się. Podała wszystkie
parujące talerze z wątróbką, schabowym i knedlami. Teraz należy
jej się piętnaście minut przerwy. A potem czterdzieści marek
zapłaty.
Gdy wróciła, brązowooki ciągle siedział wpatrzony w czuby starych
topoli na horyzoncie. Tylko już się nie uśmiechał.
- Podać coś jeszcze?
Odwrócił wzrok.
- Po co to robisz? Dla pieniędzy?
Zacisnęła usta.
- Żeby się odmłodzić. Po każdym takim "numerku" czuję się mniej
dojrzała. Niedługo będę ssała palec. A pan co? Rozdaje wokół
siebie dobre rady jak kanapki z ogórkiem?
- Ale wściekła! Dobrze, że jestem szczepiony!
Mirella otworzyła usta. Jej oczy złagodniały, pojawiły się
iskierki śmiechu.
- Płaci pan sześć pięćdziesiąt.
- Nie mów mi pan. Mam tylko dwadzieścia jeden lat. Nie chcę się
czuć jak straszny dziadunio. I mówiąc między nami, nie wiem, co
dalej robić.
Zdziwiła się. Rzuciła okiem na plecak. "No, niezbyt to bogaty
osobnik. Chyba że ma harmonię studolarówek w kieszonce. Ale też
nie jest byle łazikiem. Na tych się znam. I umiem odróżnić psa od
kota".
- Masz jakiś problem?
- A kto ich nie ma, dziewczyno! Kula w łeb by rozwiązała moje
problemy z zatokami. Ale życiowych nie. Mam na imię Marek.
- Mirella.
Skrzywił wargi. Lekki wietrzyk burzył mu rudawą aureolę.
- Sama je wymyśliłaś?
- Co?
- Imię. Jak można tak zaśmiecać środowisko!
Przejeżdżający TIR na białoruskich numerach zahamował przy szosie.
Kierowca zatrąbił, jakby się paliło.
- To Miszka. Ulubieniec pani Barbary. Dlaczego ci się nie podoba
moje imię?
- Cholernie pretensjonalne. - Kiedy się odwrócił, już jej nie
było. Odchodziła do wnętrza restauracji, kołysząc biodrami
obciągniętymi w zieloną skórę, której wielkość wystarczyłaby może
na portmonetkę.
Ligoniowa uniosła dłonie nad zlewozmywakiem. Góra talerzy
piętrzyła się na blacie stołu.
- Mirka, pomóż. Co to za facet, z którym rozmawiałaś? Uśmiechał
się jak bocian do żaby.
- Że też pani wszystko wypatrzy! - Wzięła ścierkę. - Ale coś mi
się widzi, że żebracy pod kościołem są weselsi od niego.
- O - rzęsy pani Barbary zatrzepotały. Mimo sporej tuszy nie
wyglądała na swoją czterdziestkę z małym hakiem. - Dobrze, że mi
przypomniałaś o kościele.
- Nawet niech pani nie próbuje... - Stos talerzy zniknął na półce.
Mirka z szybkością ponaddźwiękową wycierała kufle.
- Ksiądz Prygoń... to znaczy ksiądz Jerzy... wiesz przecież, że
dajemy i na kościół, i na parafię...
- To pani prywatna sprawa. Mnie nic do tego.
- Mirka, opamiętaj się. Przecież wiesz, jak ci dobrze życzę!
Przecież wiesz...
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Wiem, pani Ligoniowa. I doceniam. Ale nie trzeba włazić ludziom
z kaloszami w ich życie.
- Mirka, odbierz zamówienie! - głos starego Leona brzmiał
szorstko. Był zmęczony. Sobota i niedziela bez pomocnika dały mu
się we znaki.
Ruszyła z zaplecza do barku.
- Podaj koniak tym trzem na motorach. I niech zaraz zapłacą.
- Dobra. Znam takich. Od kiedy jeden zwiał nie płacąc, mam na nich
oko.
Podając trzy pękate kieliszki, zerknęła na stolik po lewej
stronie. Chłopak zniknął, ale plecak został.
"Idiota! - pomyślała. - Przecież ktoś mu rąbnie ten jego cały
majdan!" - Stała obok krzesła przestępując z nogi na nogę. Niby
nic jej nie obchodził, ale nie chciała, by mu się stała jakaś
krzywda. "Klient też człowiek!" - usprawiedliwiała się sama przed
sobą.
Wyszedł od strony toalety, mrużąc oczy.
- Czekasz na mnie?
Zacisnęła wargi.
- Tu się bagażu nie zostawia, dupku! Nie mogłeś szybciej? Tylko
mężczyzna może tyle czasu przesiedzieć w kiblu nad gazetą. I
przeczytać prasę z całego tygodnia. Gdyby mu tam jeszcze podano
pizzę, byłaby pełnia szczęścia!
Marek rozłożył ręce. Śmieszyła go ta zacietrzewiona nastolatka
udająca doświadczoną, w bojach zaprawioną żonę.
- Krzycz trochę głośniej. Mogliby cię usłyszeć za Bugiem!
Trójka motocyklistów podniosła się z krzeseł. Mirella była
szybsza.
- Co to? Nie macie zamiaru płacić?
Jeden z nich odsunął ją na bok. Rozdarła się na cały głos. Byliby
zapewne zwiali, ale w stacyjkach, o dziwo, nie mieli kluczyków.
Marek stał przy motorach, bawiąc się breloczkami.
Nie mieli wyjścia. Cisnęli banknoty, klnąc pod nosem. On rzucił
kluczyki. W piach.
Odjechali z głuchym warkotem.
- Powinieneś tu pracować jako wykidajło - roześmiała się
odprężona.
- Niewykluczone - odparł miękko. - Tak się właśnie składa, że
szukam jakiejś roboty.
I tak w restauracji przy szosie E8 nastał kolejny pracownik. Leon
Ligoń z początku nie przejawiał zbytniego zaufania. Skrupulatnie
przeliczał banknoty i drobniaki, co do grosza. Zgadzało się.
Marek zainstalował się w pustym pomieszczeniu na piętrze
wzniesionego nie opodal motelu. Stan budowli był "nader surowy",
jak mawiał starszy Kalinowski, który przymierzał się nawet do
kupna tego zabytku po epoce socjalizmu. Motelu nigdy nie
ukończono. Ostatni murarz zniknął na wiosnę z walizką i krawatem w
gołe babki. Murowańca z szarych betonowych bloków pilnował stróż
Łubek z psem Żarkiem. Takim samym oberwańcem jak jego pan.
Wilkopodobny Żarek musiał stoczyć parę niezłych walk z dzikimi
watahami błąkającymi się po okolicznych zagajnikach. Jego szare
skudlone futro było tu i ówdzie poszarpane.
W pomieszczeniu, któremu nie brakowało ścian, tylko drzwi i okien,
Marek urządził się, jak potrafił najlepiej. Stanęło tam żelazne
łóżko, krzywy stolik na trzech nogach i elegancki niegdyś fotel z
wyłażącą sprężyną. Wszystko to były łupy z wysypiska z okolic wsi
Kiukowy. Resztę dała pani Barbara.
Po trzech dniach zaprzyjaźniony mur wstawił drzwi, a po następnym
tygodniu nawet okna. Z szybami, jak trzeba. Ale to już było
zasługą Grzesia. Odbyła się nawet "parapetówka" przy udziale samej
szefowej i paru butelek żywieckiego.
- Nie jesteś ze wsi, prawda?
- Nie.
- Uczysz się? Bo... mówisz jak człowiek wykształcony.
Chłopiec upił łyk piwa. Było ciepłe.
- Nie chcę mówić o sobie. Jest pani mądrą kobietą, pani Barbaro.
Westchnęła gładząc krótkie, gęste włosy.
- Jak chcesz. Pod tym względem przypominasz Mirkę. Ale ją zostaw w
spokoju.
Zdziwił się. Jego relacje z kelnerką były wyłącznie natury
zawodowej.
- Przecież pani wie, że nie mam z nią nic wspólnego.
Uśmiechnęła się łagodnie. Miała duże, wilgotne oczy i grube,
spracowane dłonie.
- Tylko tak mówię. Na wszelki wypadek. Mirella to dobra
dziewczyna, choć źle się prowadzi.
- Jej życie jest wyłącznie jej sprawą. Nikt nie powinien się do
tego mieszać.
Pani Barbara zawiesiła wzrok na gołych, nie otynkowanych ścianach.
Od otwartego okna ciągnął chłód i wilgoć. Pogoda zmieniła się. Po
upałach miały nadejść deszcze.
- Nie rozumiem was młodych. Staram się, ale... z Mirką jest jednak
pewien problem. Zatrudniłam ją przy kuchni. Powinna mieć
świadectwo zdrowia...
Chłopak spochmurniał. Jego gęste, kręcone włosy opadły na czoło.
Chwilami przypominał świętego z ruskiej ikony. W migocącym świetle
świec jego pochylona głowa rzucała ogromny, nienaturalny cień na
ścianę.
- Proszę nie liczyć, że jej to powiem. Nie będę pouczał
siedemnastolatki. Nie chcę i nie potrafię. Nigdy nie zajmowałem
się pedagogiką. Każdy dziś musi się nauczyć odpowiadać za siebie.
Ja też nie mam świadectwa zdrowia. A jeśli to...
Ligoniowa wstała. W fotelu, choć naprawionym, nie było jej
wygodnie.
- Dziękuję, żeś mnie zaprosił. Mąż nie przyszedł, bo te schody...
nie dla niego. Sama się boję zejść bez poręczy...
Chłopak otarł usta.
- Zejdę z panią. Nic nie powinno się stać. Choć tam ciemno, że oko
wykol.
We wtorek rozpadało się na dobre. Ale potężne TIR-y mknęły mokrą
szosą nie zważając na deszcz. Zajeżdżały na parking zgrzytając i
poprychując pneumatycznymi hamulcami. W restauracji było wilgotno,
ciepło i szaro od dymu.
- Mirella! Dwa schabowe. Z ogórkiem!
Trzej kierowcy odreagowywali długą drogę. I wielogodzinne stanie
na granicy.
- Ten gruby, co jeździ z papierosami, nadział się wozem na krowę!
- To w befsztykach mogą być zderzaki! - roześmiał się rozpinając
guziki dżinsowej koszuli. Wzrokiem odprowadzał Mirellę śmigającą
przez wahadłowe drzwi do kuchni. Miała na sobie sandały na
obcasach i właściwie nic więcej. Bo jeśli być szczerym, spódniczka
ledwie zakrywała majtki. A w miejsce bluzki nosiła niezbyt
dokładnie zasznurowaną kamizelkę. Mężczyzna odłożył widelec.
- Mirka!
- Co?
- Za dziesięć minut u mnie w wozie.
Skinęła głową. Znała go. Jeździł raz w miesiącu. I nie należał do
skąpych.
Marek wyładowywał towar. Nie był przyzwyczajony do fizycznej
pracy. Ale uczył się życia. Na razie nie miał innego pomysłu na
siebie. Może coś postanowi pod koniec lata. Kartony z kawą, mąką,
ryżem piętrzyły się w półciężarówce, którą podjechał Grześ. W
głębi palety z jarzynami i owocami. Skończył się sezon na
truskawki, zaczął na czereśnie.
Nie zauważył ich. Nie usłyszał. Nadjechali od strony stacji na
zgaszonych silnikach. Wszyscy trzej na motorach. Kiedy go
otoczyli, nie spodziewał się ataku. Pierwszy cios w plecy sprawił,
że wpadł twarzą w pomidory. Zmiażdżone, zalepiły mu oczy sokiem.
- Co jest, do...
Drugi cios był boleśniejszy. Marek zwinął się w precelek,
uderzając żebrem o otwarte drzwiczki półciężarówki. Otarł twarz i
zobaczył trzy czarne motocyklowe kaski. Nie zdjęli ich z głów. Ale
w ułamku sekundy zrozumiał, kim są. "Ci, którym zabrałem kluczyki,
gdy nie chcieli płacić za koniak!" Wyprężył nogi, by odbić cios.
Ale oni byli szybsi. I umieli bić. Jak zawodowcy.
Ból był tak silny, że na moment stracił przytomność. Gdy ją
odzyskał, poczuł ożywczy deszcz padający na zakrwawioną głowę i
nieprzyjemne szarpanie powodujące ucisk w kolanie.
- Ty, co ci? - Grześ nie mógł dostrzec w ciemnościach jego bólu. -
No, co... Jezu...
Teraz dopiero dotarła do niego smutna rzeczywistość. Rozpryskując
kałuże popędził do restauracji. Wpadł tam wywołując panikę.
- Ludzie! Napad!
- Co? Gdzie?
Kierowcy zerwali się sądząc, że ich wozy są w niebezpieczeństwie.
Gnali do swoich supermaszyn, nie zwracając uwagi na strugi
deszczu. Na zewnątrz było ciemno, a tylko latarnie z obrzeża
parkingu dawały mętne, żółtawe światło.
Grześ dopadł baru.
- Tego waszego Marka ktoś napadł!
Leon Ligoń zatrzasnął kasę. Kiedy się coś dzieje, trzeba przede
wszystkim zabezpieczyć pieniądze. Potem żonę.
- Barbara, Mirka, zostańcie na zapleczu! Niech żadna nie wychodzi!
- sam wyskoczył w deszcz.
Razem z Grzesiem dopadli białej półciężarówki. Marek próbował
usiąść. Ale nie mógł. Ligoń wprawnym okiem ogarnął sytuację. Był w
wojsku. Niejedno przeżył i widział. Pochylił się nad chłopcem,
obmacując mu głowę, ręce, a potem nogi.
- Nic mu nie będzie. Przeżyje.
Ani pani Barbara, ani Mirella nie usłuchały męskiej rady. Obie
wybiegły, zostawiając restaurację z kasą i smażącymi się na
patelni ziemniakami.
- Światło! Niech ktoś przyniesie światło! - pani Barbara czuła,
jak jej serce podjeżdża pod gardło.
Mirella zachowała się przytomniej.
- Trzeba go przenieść do środka - pochyliła się nad głową Marka -
słyszysz mnie?
Przytaknął.
Nadbiegli inni. Teraz już wszyscy chcieli pomagać. Jest taka
swoista solidarność wśród ludzi jednej branży. A Marek leżał obok
samochodu. Więc był prawie jednym z nich.
- Ma całą twarz we krwi! - płakała pani Barbara, nie czując swądu
palących się na patelni ziemniaków. Zauważyła to Mirka. Pobiegła
zgasić płomień. Była niczym kamień: zimna, precyzyjna i spokojna.
- To nie krew, tylko sok z pomidorów. Trzeba go umyć.
Marek pojękując z cicha, znosił te zabiegi. Po obmyciu i
zdezynfekowaniu wodą utlenioną okazało się, że oprócz kilku
niegroźnych zadrapań na czole i w kąciku ust, ból umiejscowił się
na dobre w okolicy nerek i kolan.
- Kto to był? Wiesz?
Marek przecząco pokręcił głową. Chwilowo nie mógł mówić.
- Zaszli go od tyłu - powiedział jeden z szoferaków. - Na
szczęście dali mu wycisk wyłącznie za pomocą pięści.
- Jak to: na szczęście? - zabiadoliła pani Barbara.
- Mogli mieć kije baseballowe. Sam taki wożę w szoferce. Przydał
mi się niejeden raz na złodziei.
- Jezus Maria, Boga w sercu nie macie! - Ligoniowa przykładała
zimny kompres. - Przecież tym można człowieka zabić!
- Ano... można. I o to chodzi. Pani nie wie, co się wyczynia na
autostradach? Żaden kierowca nie stanie na parkingu w lesie. Bo
albo straci towar, albo towar i życie!
- Tak jest - poparł go kolega, szykując drobne do rachunku -
polują na nas jak na kaczki! Gangi międzynarodowe. Ja mam kopyto.
Legalnie...
Czarne, spalone ziemniaki stygły na patelni. W powietrzu unosił
się swąd i strach.
Mirella uśmiechała się pod nosem, patrząc na Marka, który z trudem
wstawał.
- Przeżyjesz!
- Trzeba dać znać na policję! - pani Barbara załamała dłonie na
widok czarnej patelni.
- Policja? - roześmiała się Mirella. - Mają w sam raz tylu ludzi,
żeby otoczyć... budkę telefoniczną!
Marek parsknął śmiechem. I chwycił się dłonią za twarz.
*
Leżał na łóżku bez materaca i marzył o miękkiej kanapie z dużymi
puchatymi poduszkami. Jak w kinie. Ale realia obecnego życia nie
miały nic wspólnego z Beverly Hills. Stary koc złożony we czworo
nie łagodził bólu w lędźwiach. "Dobrze, że mnie nie skopali -
myślał, przywołując w pamięci obrazy z wczorajszego wieczora -
mogli mi pogruchotać kości. To na pewno ci, którym odebrałem
kluczyki od stacyjek. Co mnie napadło? Chęć popisania się przed
długonogą dziewczyną? Oto dzielny Schwarzenegger w walce z
gangiem! Kiedy ja skończę z tą dziecinadą?"
Poczuł głód. Usiłował zwlec się z żelaznego wyrka, ale skrzywił
się tylko z bólu. Nikt nie przyszedł go odwiedzić. Nikogo nie
obchodziło, czy ma co jeść. Wiedział, że życie toczy się dalej,
restauracja "U Leona" pracuje na pełnych obrotach. Stąd słyszał
szuranie opon na żwirze. I stęknięcia pneumatycznych hamulców.
Zaczął zastanawiać się nad obecną sytuacją. To, że porzucił
poprzednie życie, było jego własną decyzją. Inna sprawa, że
podjętą bez zastanowienia, pod wpływem chwili. Ale własną i
całkowicie suwerenną. Sądził, że jest całkowicie przygotowany do
egzystencji z dnia na dzień. Niestety. Przeliczył się. Nie wziął
pod uwagę wychowania. Tego z "poprzedniego wcielenia". Systemów
wartości. I to mu zaszkodziło.
- Te westerny! - mruknął. - Gdzie dobro zawsze zwycięża!
Mirka zeskoczyła ze stopnia szoferki, chowając za bluzką banknoty.
Pomyślała, że tego dzisiejszego nie wpisze na listę stałych
klientów. Był brutalny i obleśny. Nie miała nic przeciwko
szybkiemu, skutecznemu seksowi, nie powodującemu żadnych
komplikacji. Ten dzisiejszy sprawił, że po raz pierwszy poczuła
się wykorzystana. Zła, na odchodnym rzuciła z przekąsem: "Zapnij
pan rozporek, bo mózg panu widać!"
Weszła do restauracji, gdzie prym wodziła rodzina z czwórką
dzieci. Byli w trakcie obiadu, maluchy marudziły. Kątem oka
dostrzegła zachwyt w spojrzeniu, jakim obrzucił ją ojciec tej
gromadki. Uśmiechnęła się prowokacyjnie. Kobieta, karmiąca małego
chłopca, uniosła udręczone oczy. Mirella poczuła wstyd. Zła na
siebie, starucha z szoferki i własne słabości wkroczyła do bufetu.
- Dwa piwa dla stolika na zewnątrz.
Ligoń nalał do kufli złotawego płynu.
- Wiesz, co z Markiem? Bo się nie pokazał.
Wzruszyła nagimi ramionami.
- Nie jestem jego niańką.
- Nie żal ci chłopaka?
- Olewam. Niech pan postawi na tacę jeszcze jedno. Przyjechał
Kiwek. Właśnie ustawia wóz. Zawsze zamawia jedno jasne.
Wyszła, by obsłużyć gości.
- Dzień dobry, panie Kiwek! - postawiła piwo przed niskim,
przysadzistym blondynem w koszuli wyłożonej na spodnie. Miał małe,
chytre oczka w prawie białej oprawie. Jego gęste, równiutko
przystrzyżone włosy przypominały pierze wyłażące z rozprutej
poduszki. Kazimierz Kiwek był albinosem i właścicielem kantoru w
miasteczku. Przez jego ręce przechodziły dziennie setki tysięcy
dolarów, marek i przeróżnego autoramentu walut. - Wymieni mi pan
sto trzydzieści marek?
- Jasne. Dla ciebie wszystko. Nie wpadłabyś do mnie wieczorkiem?
Zwrócę cię raniutko wygrzaną i nakarmioną! - Jego oczy błyszczały.
- Nie wpadłabym - odparła uprzejmie. Kiwek zawsze tak zaczynał
rozmowę. Miał nadzieję, że kiedyś mu nie odmówi. - Podać coś
jeszcze?
Rozłożył dłonie. Dziewczyna wysupłała zza dekoltu banknoty
dziesięciomarkowe. Kiwek, spluwając w palce, uważnie odliczał
złotówki.
- To twój dzisiejszy zarobek? U mnie miałabyś więcej.
- Nie trzeba mi więcej - schowała zwitek do kieszonki. Brzęcząc
pustymi kuflami, weszła do środka.
- Policja nie dała znaku życia? Nie było radiowozu? - głos pani
Barbary ledwo dolatywał poprzez szum wody w zlewozmywaku.
Mirella oparła się o blat baru.
- Żartuje pani! Nasi gliniarze nie znaleźliby palców w swoich
rękawiczkach.
Leon przestępował z nogi na nogę. Zawsze po zmianie pogody bolały
go obrzmiałe stopy. A po wczorajszej ulewie i chłodzie nie
pozostał nawet ślad w postaci kałuży. Słońce przebiło się koło
południa i dokładnie wysuszyło wilgoć. Teraz przezierało spoza
chmurek niczym żółta piłka pomiędzy wygniecionymi dziecięcymi
pierzynkami.
- Trzeba o napadzie powiedzieć Józkowi.
- Aspirant Buczek nie jest od gonienia bandytów. Sam ci to
powiedział. - Ligoń wzruszył ramionami. Nie potrafił ukryć
własnego niepokoju. "Następnym mogę być ja" - pomyślał, ale nie
powiedział tego głośno. Nie chciał straszyć żony.
Ligoniowa wyszła z kuchni. Stała w przejściu, wycierając mokre
dłonie.
- Trzeba to zgłosić dla naszego bezpieczeństwa. Obiecali ci
kierowcy, świadkowie...
Mirella przyjrzała się własnym paznokciom.
- Pani wierzy w duchy? Grzali do domu, aż opony piszczały. Nikt
nie chce być świadkiem. Wloką takiego po sądach, a złodziej i
bandyta umiera w krzakach ze śmiechu.
- Może i masz rację. - Pani Barbara zerknęła w stronę oszklonej
gabloty z ciastkami. "Jeśli ich dziś nie sprzedam, jutro będą do
wyrzucenia". - Mirka - ściszyła głos. - Może oni wezmą eklerki?
- Kto?
- Ci tam. Dla dzieci.
Dziewczyna odlepiła się od bufetu. Kołysząc z przyzwyczajenia
biodrami, podeszła do stolika.
- Mamy pyszne ciasteczka. Podać? - uśmiechnęła się do kobiety. Na
mężczyznę nie zwracała uwagi. Traktowała go jak powietrze.
Poskutkowało. Matka dzieciom poczuła się doceniona.
- No... może dwa. Dla Kasi i Jareczka. A świeże one?
Mirella pokiwała uspokajająco głową.
- Nie proponowałabym dzieciom salmonelli.
Na zewnątrz Kazimierz Kiwek niechętnie wstawał od stolika. Skinął
na Mirellę, miętosząc pieniądze w palcach.
- Płacę. Reszta dla ciebie. To co? Nie dasz się namówić?
Potrząsnęła włosami.
- Jestem pańską klientką - uśmiechnęła się ukazując równe, bardzo
białe zęby. - Jak znów uzbieram, wpadnę do kantorku. Albo...
założę konto.
- Dziś u mnie dolary sprzedawał ksiądz proboszcz. Podobno stale
wygarnia z ambony imiona czarnych owieczek!
Mirella zacisnęła usta.
- Olewam.
Kiwek zachichotał. Uniósł dłoń w pożegnalnym geście i potruchtał
do eleganckiego nissana w kolorze srebrnego metaliku.
- Ten to umie robić szmal. Widać pomaga mu w tym narzędzie między
uszami. Zwane umysłem!
Zazdrościła mu tej góry pieniędzy, sama dobrze nie wiedząc, co by
z nią zrobiła na jego miejscu. "Kupiłabym dom? Ale gdzie? Nie w
tej okolicy. Już nie mogę patrzeć na szosę i giganty szurające w
tę i z powrotem. Wyjechać? Gdzie? Wszędzie są szosy. Tam, gdzie
ciepło i szumi morze? Ale czy zapomnę o tym, o czym od trzech lat
nie mogę? Nie pozbędę się swojego problemu, gdziekolwiek wyruszę.
Nie ucieknę od samej siebie. Nigdy. Więc po co takie życie? Po co
ciułam grosz do grosza? Dla kogo ten worek dziesięciozłotówek?
Jestem niczym stara żebraczka śpiąca na złocie. Skąd się we mnie
wzięła taka potrzeba zgarniania mamony? Szmal to szmal. Jak
człowiek nic innego w życiu nie ma, to choć mu pieniądz
poszeleści. Ładniej się płacze w nissanie niż w tramwaju. A może
uzbieram tyle, że ruszę stąd TIR-em na Zachód. I zostanę gwiazdą.
Choćby porno. A dlaczego nie?"
Dopiero późnym wieczorem pani Barbara pomyślała o Marku.
- Święty Boże! Ten chłopak mógł umrzeć z głodu!
Mirella wzruszyła ramionami.
- Jego problem.
Ligoniowa zagrzechotała garnkami. Zmyte i wytarte tkwiły na
suszarce, ukazując błyszczące dna.
- Nie masz serca czy co?
Mirella podciągnęła skarpetkę. Włożyła je, bo niebo znów zakryły
chmury, powietrze oziębiło się. Typowa huśtawka pogodowa.
Podkręciła głos w radiu. Dźwięki discopolo wprawiły jej ciało w
błogi rytm. "Rzuć, dziewczyno, grosz do nieba, życie da ci to, co
trzeba" - śpiewał lider grupy "Trawnik".
- A na co mi serce? - spytała, kołysząc się w rytm melodii.
- Olewam to. Człowiekowi potrzebne jest łóżko, porcja frytek,
prysznic i trochę szmalu. A dziewczynie dodatkowo jakiś ciuch na
tyłek.
- I tylko tyle? - pani Barbara przyciszyła radio. Nie znosiła
"tego jazgotu", jak określała muzykę inną niż walc wiedeński.
- Wystarczy.
- Nie zaniosłabyś Markowi obiadu?
- Nie.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi, tak jak się zamyka dostęp do
cywilizacji. Robiła to z przyzwyczajenia i bezmyślnie. Kiedy
kończyła się praca, a przychodził przecież taki moment, wdrapywała
się na swoje pięterko nad stacją benzynową. Tam brała prysznic,
prała swoje łaszki i rzucała się na tapczan przykryty kocem, z
walkmanem na uszach. Mogła tak leżeć godzinami, aż zapadała w sen
twardy, czasem niespokojny, ale przynoszący ukojenie duszy i
zmęczonym mięśniom. Starała się nie myśleć o niczym przykrym.
Czasem przerzucała strony kolorowych tygodników zostawionych przez
klientów w restauracji. Wciskała się w sobie nie znany świat
wielkich gwiazd kina lub sportu, popularnych piosenkarzy, którzy
wiedli życie pełne wrażeń, problemów z kolejnymi żonami, dziećmi,
nieudaną miłością, lecz jednocześnie jakieś barwne, ważne,
przynoszące nadzieję. Czasem im zazdrościła tego wszystkiego.
Miała siedemnaście lat i była tak stara jak stuletni dąb rosnący
za plebanią w miasteczku. Marzenia przelatywały przez mózg niczym
stadko motyli. I ginęły gdzieś, za czerwonymi dachami domków,
które widziała bez potrzeby ruszania się z miejsca. Nic
konkretnego. Nic, na czym dłużej zatrzymałoby się oko. Rano dźwięk
budzika strząsał z niej resztki snu. Czasem dochodziło dalekie
pianie koguta. Wstawała niczym automat i zaczynała jeszcze jeden
dzień. Mogła być woskową lalką doskonale ulepioną przez artystę.
Bezmyślnym automatem do gry z życiem. Ale czy to była prawda? Taką
ją odbierali ci z zewnątrz. Za taką chciała uchodzić. Jedyną
odpowiedzią na sprawy, których bała się dotykać, było sławetne
"olewam". Słowo - wytrych. Na nie nigdy nie ma odpowiedzi. Bo też
i nikt jej nie oczekuje.
Poprzez szum wody, płynącej z sitka, słyszała kroki na schodach. I
czyjaś pięść zabębniła w drzwi łazienki.
- Wyłaź, Mirka! Już godzinę czekam!
Zmełła w ustach przekleństwo. Budziła się z trudem. Tylko strumień
dobrze ciepłej wody mógł przywrócić ją życiu.
- Zaraz. Nie pali się - odparła. Tyle że przyjemność diabli
wzięli. Zakręciła kran. Ręcznik wydał się jej nieco przybrudzony.
"Trzeba zawieźć pranie. Nie będę sobie niszczyła rąk. Zabiorę się
do miasteczka z którymś z chłopaków". Poczuła ból w dole brzucha.
- No, tak. Gdzie są te cholerne podpaski? - wyszła na korytarz
okręcona ręcznikiem: - Co się pan tak gapi? - prychnęła zła.
Kalinowski spojrzał na nią z uznaniem. Był właścicielem stacji
benzynowej, mężczyzną w sile wieku. Ale nigdy nie dostąpił
zaszczytu stania się klientem brązowowłosej Mirelli. Choć czasem
miał na to ochotę. Wszyscy wiedzieli, że "sypia" wyłącznie z
przyjezdnymi. I od nich ciągnie forsę. Nigdy nie przyjmuje w swoim
pokoiku. Dla pracodawców jest wyłącznie Mirellą - kelnerką. Dla
tamtych - "Madonną TIR-ów".
Jakoś wszyscy zaakceptowali ten podział. W każdym razie zrobili to
mężczyźni. Bo pani Barbara, jak zawsze, udawała, że niczego nie
widzi. Nawet zielonego wazonu pełnego prezerwatyw. Choć stał
prawie nad jej głową.
Śniadanie Mirella połykała w biegu. Wyjątkowo wielu kierowców
zaparkowało tego ranka. Trzeba było nosić kawę, mleko a nawet
gorącą czekoladę - specjalność dnia. Znikały z gabloty kanapki,
maślane bułki i chrupiące rogale.
- Leon, muszę zanieść jedzenie Markowi - powiedziała pani Barbara,
odwiązując fartuch.
Stał przy kasie, rozprostowując pogniecione dziesięciozłotówki.
Skinął głową. "Cholera, dlaczego ci kierowcy nie mają portfeli?
Noszą zgruchmonione pieniądze po kieszeniach, traktują je niczym
śmieci. A ja muszę się z tym męczyć!"
Pani Barbara szła w stronę motelu. Była zmęczona nocnym
kucharzeniem. Ostatnio jakoś nie mogła spać. Albo jej za gorąco,
albo zbyt zimno. I poci się jak nie przymierzając hipopotam.
Dostawca nie wywiązał się z zadania tak, jak trzeba. Nie miał go
kto przypilnować. "Szkoda, że Michałek uciekł. Był sprawny i
silny. Wiedział, co i jak załatwić. A teraz Marek..."
Wspinała się ostrożnie po betonowych schodach bez poręczy,
uważając, żeby nie upuścić torby z termosem i górą kanapek.
Zadyszana zapukała w drzwi.
- Kto?
- Ligoniowa. Żyjesz, chłopcze?
Drzwi nie miały zamka, więc je ostrożnie uchyliła. Marek siedział
na łóżku, w zmiętym podkoszulku i z dwudniowym zarostem na
policzkach. Wyglądał mizernie i nieszczęśliwie. Ale cień uśmiechu
przemknął mu przez usta.
- Dziękuję, że pani przyszła.
- Przyniosłam wałówkę, Pewnie jesteś głodny.
Był. Strasznie głodny. Jak się ma dwadzieścia jeden lat, wzrost
żyrafy i silnie sklepioną klatkę piersiową, przeważnie jest się
głodnym. Marek niechętnie przyznawał, że w jego płaskim brzuchu
kapela wygrywa rocka. Równocześnie ból w okolicy nerek nie pozwala
na ostrzejszy ruch.
- Dziękuję. Właśnie wstawałem. Spróbuję się rozruszać. Jakoś.
- Może powinieneś pojechać do ośrodka? Do lekarza?
Potrząsnął włosami. Urosły mu od przyjazdu. Wiły się zabawnie nad
prawym okiem.
- Przejdzie. Dali mi wycisk, bo było ich trzech.
- Poznałbyś? Może Józio Buczek... nasz aspirant... - Pani Barbara
przeszukiwała półkę nie mogąc znaleźć kubka. - Coś to twoje
królestwo nędzne. Weź z restauracji. Trzeba mieć w domu kubek i
talerz.
- W domu tak. - Marek zatopił zęby w kanapkę grubo wypchaną
kiełbasą. - Ale tu...
Ligoniowa pedantycznie złożyła pustą torbę. Czas było wracać.
- Człowiek dom nosi z sobą. Jak ślimak. Gdziekolwiek przycupnie,
choćby na dzień, dom musi być z nim. Bo człowiek ma potrzebę domu.
Nawet ci, którzy śpią w tekturowych pudłach. Oni też mają dom.
Marek milczał. Spuścił głowę. "Tak, ma pani rację. Ale mój dom
nigdy nie będzie miał czterech ścian. Nawet z kartonu. Tylko ja o
tym wiem. Ale... czy wiem?"
- Bardzo dziękuję za kawę. Przepraszam, że narobiłem kłopotu.
Kobieta spojrzała mu prosto w oczy.
- Jesteś inteligentny. I dobrze wychowany. Czysty i odżywiony. O
co chodzi tak naprawdę?
Marek wstał. Nawet nie sprawiło mu to tak wielkiego bólu, jakiego
mógł się spodziewać po źle przespanej nocy.
- Proszę nie pytać. Nie na wszystko jest odpowiedź. Tylko w
bajkach dobro zwycięża zło. W życiu częściej jest na odwrót.
Chwilowo jestem na zakręcie. Z własnej woli. A co się wyłoni...
pokaże czas. Albo i nie pokaże. Teraz się trochę pogimnastykuję...
będzie dobrze.
Ligoniowa nie odpowiedziała. Może sądziła, że jej macierzyńskie
zapędy otworzą duszę tego chłopaka o prostym nosie i ładnie
wykrojonych wargach. "Oni są tacy oporni, nieprzystosowani,
zakompleksieni i nieszczęśliwi. Dlaczego? Co, na Boga, stało się,
że wartościowy chłopak zacumował przy szosie? Nigdy nie pracował
fizycznie. To widać choćby po jego dłoniach. I mówi językiem,
który potrafię zrozumieć. Ale zatrzasnął się. Może miłosny zawód?
Oni są tacy delikatni, nieodporni..."
Przymknęła za sobą drzwi.
Marek rzucił się na resztę kanapek. Połykał kawałki rzeszowskiej
niczym najwytworniejsze ostrygi. Zjadł wszystko, do ostatniej
okruszynki. Gołąb, który usiadł na parapecie, mógł już tylko
pomarzyć. Gorąca kawa ożywczym strumieniem popłynęła do żołądka.
- No, to żyjemy! - wymruczał krzywiąc wargi. Przy szybszym ruchu
bolało go jak wszyscy diabli.
Wiedział, jak się rozruszać. Sycząc i pojękując gimnastykował
ostrożnie kolejne grupy mięśni. Był młody i wysportowany. Tylko
warga krwawiła nadal przy otwieraniu ust. Zebrał swoje rzeczy i
pomału zszedł, a raczej zsunął się, po niewygodnych schodach.
Marzył o gorącym prysznicu. Ale zbankrutowany właściciel motelu
nie zdążył zaplanować łazienki. Nie na tym etapie.
Przy stacji benzynowej uwijał się Grześ. Też Kalinowski. Jak
właściciel. Ale z gorszej "linii". Jego ojciec, daleki kuzyn,
stracił właśnie pracę w piekarni. Stara socjalistyczna struktura z
maszynami z ubiegłego wieku nie wytrzymała naporu "nowego". Małe
piekarenki i ciastkarnie pojawiały się niczym grzyby po deszczu.
Ale nikt nie chciał w nich zatrudnić Kalinowskiego - alkoholika.
Dobrze, że jego syn, Grześ, znalazł pracę u bogatego wujka.
- Cześć! - mruknął na widok utykającego i skrzywionego Marka. -
Masz szczęście, że cię nie załatwili na dobre.
- O kim myślisz?
- O "kosmitach"! Tak ich nazywają w miasteczku. Banda na fajnych
motorach. Mają czarne kaski i wyglądają nie z tej ziemi. Podobno
jednego zatłukli. Bo im wszedł w drogę. Wiem, bo Michałek z nimi
kręcił. I w końcu musiał zwiać!
Marek kiwał głową. To miało sens.
- Słuchaj... czy nie mógłbyś mnie wpuścić do waszego prysznica?
Gorąca woda potrzebna mi jak diabli...
Grześ rozejrzał się niezdecydowany.
- W zasadzie piętro jest zamknięte. Tam, gdzie śpi Mirka. Po
drugiej stronie jest łazienka. Ale wuj... no, on właśnie wziął
toyotę i pojechał do banku. Jeśli załatwisz to szybko i nie
nachlapiesz...
- W dziesięć minut! - Marek przesunął dłonią po zaroście.
- Klucz wisi w szafce. Obok innych. Ma zieloną plakietkę. Weź sam,
bo mam klienta.
Błękitna carina podjeżdżała pod dystrybutor. Za kierownicą
siedziała dziewczyna w mini. Miała blond włosy i uśmiech filmowej
gwiazdy. Wóz był na brytyjskich numerach.
Marek obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Przypominała mu tę z gór.
Wspomnienie smagnęło niczym bat. "Czy ja się z tego wyzwolę?"
Pod gorącym prysznicem jego posiniaczone ciało doznawało rozkoszy
niemal ekstatycznej. Mydlił się ostrożnie, spłukiwał silnym
strumieniem. Umył włosy, nie ruszając stojącego na półce szamponu.
"Pewnie Mirelli - pomyślał, przeglądając się w zaparowanym
lustrze. Dłonią starł mgłę. Z bladej twarzy spojrzały na niego
zapadnięte oczy. - Wyglądam, jakbym miał umrzeć za pięć minut. A
to wielkie szczęście, że mi niczego nie złamali!"
Ogolił się starą maszynką, z którą się nie rozstawał. Już wymagała
wymiany nożyka. Wytarł się małym ręcznikiem przywiezionym w
plecaku. Miał jeszcze stary numer z pralni, wszyty w obręb. Nie
przypuszczał, że ten widok nim poruszy do tego stopnia. "Ile czasu
musi upłynąć, żebym zmienił sposób myślenia? Ale to zależy od
szarych komórek. Bowiem mózg - centrum wszelkiego dowodzenia - nie
da się wyłączyć niczym światło: pstryk! I zapada ciemność".
W restauracji "U Leona" z ulgą powitano wejście Marka.
- No, dobrze, że jesteś. Możesz się ruszać?
Chłopak rozłożył ręce.
- Co nieco. Ale jak popracuję, to mi wróci kondycja.
Ligoń brodą wskazał na drzwi do magazynu.
- To przynieś żonie ziemniaków i co tam potrzebuje. Mirella,
stolik pod oknem chce płacić!
Dziewczyna nie spiesząc się ruszyła we wskazanym kierunku.
- Trzy piwka, porcja szynki, chleb... - obliczała błyskawicznie
niczym kalkulator. - Trzydzieści dwa złote.
- Ale macie ceny! - oburzył się klient w sztruksowej marynarce. -
Jak we Frankfurcie.
- A co to za różnica? Tam czy tu - zdziwiła się, wydając sprawnie
resztę. - Może pan nie wie, ale i u nas jest kapitalizm.
Mężczyzna wstał. Był wysoki, chudy, lekko zaniedbany. Bez żenady
omiótł wzrokiem jej długie nogi i piersi bez stanika. Leciutko
oblizał usta.
- Odezwij się, jak będziesz w Nowym Jorku.
- Dobra. Czasem jeżdżę tam na kanapki z wołowiną! - odpaliła
niczym nie speszona.
- Zapraszam! - rzucił już w drzwiach.
- Zapraszam do siebie, rzekł pająk do muchy! - wymruczała,
podchodząc do kasy.
Ligoń skrupulatnie wkładał monety do przegródek. W jednej z nich,
w głębi, leżał pistolet gazowy, na który nie miał pozwolenia.
- Czemu jesteś taka opryskliwa? Klient jak klient. Płaci. Zrobiłaś
na nim wrażenie.
- Znam takich! Zanim mu stanie, mogłabym nauczyć się angielskiego!
Ligoń uniósł oczy do nieba. Nigdy chyba nie zaakceptuje tej małej
jędzy. "Co Barbarze strzeliło do głowy, żeby ją tu trzymać w
nieskończoność?"
Ligoniowa stała przy stole, tłukąc mięso. Gestem wskazała Markowi
skrzynkę na ziemniaki.
- Mógłbyś obrać?.
- Spróbuję. Przyznam, że nie jestem najlepszy w te klocki.
- To się nauczysz, synku. Mężczyzna musi umieć zapanować nie tylko
nad światem, ale również nad miską z kartoflami.
Marek skinął głową.
- Moją wiedzę na ten temat trzeba oglądać pod mikroskopem. - Nóż
niezbyt sprawnie odkrawał ziemniaczane spirale. - Z młodymi chyba
łatwiej. Wystarczy wyszorować...
Pani Barbara formowała zgrabne zraziki.
- Na młode jeszcze nas nie stać. Za miesiąc... może. Hej!
- wykrzyknęła na widok Markowej pracy. - Te czarne plamki się
wydłubuje. I nie tym nożem. Jest specjalny...
Ten "specjalny" okazał się skarbem w sprawnych dłoniach. Nie
upłynęło nawet pół godziny, a w misce urosła góra.
- No, no! - bąknęła Mirella, przebiegając przez kuchnię. - Panicz
przy ziemniakach. Jak ci się wiedzie?
- Lepiej niż rządowi.
Dziewczyna wydęła usta.
- Olewam to. Całą politykę. Mam gdzieś. Ale ci gębę rozkwasili...
- Pochyliła głowę muskając jego czoło włosami.
- Jeśli nie dasz mi spokoju, to cię pominę w moim testamencie!
- odburknął niewzruszony. Działała mu na nerwy, ale postanowił się
opanować. "Nie ma niczego gorszego jak pokazać gówniarze, że się
ją traktuje poważnie. Ale też nic gorszego nie może się zdarzyć,
niż gdy małolata zacznie się naigrawać".
Pani Barbara trzepnęła ją ścierką.
- Ludzie czekają. Wynocha!
Mirella wpakowała do ust garść czereśni przygotowanych na kompot.
Wyszła, pchnąwszy kolanem wahadłowe drzwi.
- Niech go pani nie oszczędza! Inaczej się rozleniwi.
Była jedenasta, kiedy się zachmurzyło. Czarne zwały mknęły po
niebie popędzane wzrastającą wichurą. Ostre błyskawice cięły
daleki horyzont. A potem przetaczał się grzmot. Burza zbliżała się
do E8 z szybkością ponaddźwiękową. Gdy już zasnuła błękit, nie
zostawiając ani szparki, gdy zgasiła ostatnie promyki słońca,
zabębniła gradem. W jednej chwili czarna nawierzchnia szosy
pokryła się białym śrutem. Pędzące samochody zwalniały, stawało
się niebezpiecznie. Nawet wielka scania na czternastu potężnych
kołach, wioząca ładunek farb z fabryki pod Magdeburgiem, zaczęła
zwalniać widząc w oddali czerwone światła volkswagena. Potężne
pneumatyczne hamulce z trudem przenosiły rozkazy do opornych opon.
- Zum Teuffel! - zaklął Franz Gruber, patrząc w lusterko. - Dobrze,
że już niedaleko do restauracji. Przeczekam tę nawałnicę w środku.
Frau Barbara ma pewnie goloneczkę, że palce lizać!
Rzeczywiście. Już z daleka widać było spadzisty, na zielono
pomalowany dach budynku i wielki, wygaszony teraz neon "U Leona".
Jakiś samochód wył klaksonem, jakby się paliło. Franz spojrzał we
wsteczne lustro. "Co za idiota? Nie widzi, co się dzieje na
szosie?" Położył ostrożnie nogę na hamulcu i włączył prawy
kierunkowskaz. Wszystko zgodnie z zasadami sztuki. Ale zielona
wołga zrobiła coś, czego nikt na miejscu Grubera nie mógł
przewidzieć! Wyprzedzała z prawej strony!
Zgrzyt blachy o potężne podwozie scanii zabrzmiał w uszach Franza
jak kakofonia. Chciał odbić w lewo, przepuścić idiotę, ale z
przeciwka błysnął ostrzegawczo światłami fiat combi. W ułamku
sekundy oba samochody osobowe starły się w reflektorach TIR-a jak
zabawki. Uderzony w bok fiat wypadł z szosy i koziołkując
przeleciał rów odwadniający. Potężna ciężarówka z przyczepą nie
zdążyła wyhamować na śliskiej nawierzchni. Zgniatana zielona wołga
wpadła pod koła kolosa. Ten zadygotał, stracił równowagę i zaczął
się przechylać zrazu wolno, później szybciej. Huk, łoskot i zgrzyt
zagłuszyły nawet kolejny trzask pioruna. Franz Gruber poczuł, że
potężna siła wyrzuca go przez otwarte okno jak z katapulty. To, o
czym zdążył pomyśleć przed upadkiem, było twarzą kobiety ze
złotymi kolczykami w uszach. - Trudi... - wykrztusił, zanim
zemdlał.
Na szosie E8 rozpętało się prawdziwe pandemonium. Kolejne
samochody, nie widząc we mgle i deszczu leżącej scanii, wpadały
jeden na drugi. Aż utworzony wzdłuż kilometra korek zatrzymał małe
cinquecento. Za nim już spokojnie hamowali inni.
Pierwszym, który zauważył potwora leżącego wśród rozsypanych
puszek z farbami, był Grześ Kalinowski. Przywarł nosem do
zadeszczonej szyby i z przerażeniem śledził przesuwające się jak
na filmowej taśmie obrazy.
- O rany! Panie Kulik! Katastrofa! - wybełkotał.
Przysadzisty Alfons Kulik, prawa ręka właściciela stacji, podniósł
się znad stolika pokrytego raportami.
- Co? Gdzie? Jezus Maria! Trzeba dzwonić po pogotowie!
- I po straż! - wyjąkał Grześ ocierając zwilgotniałe czoło. - Po...
pożarną! To może lada chwila wybuchnąć!
Alfons mylił cyfry na obrotowej tarczy. Nad głową wisiał potrzebny
wykaz numerów. Pogotowia nie było ani w Torzymiu, ani w Boczowie.
Dopiero w Rzepinie. Ale już teraz zdał sobie sprawę, że dźwig
trzeba będzie wydzwonić aż ze Słubic.
- Policja? No, nareszcie! Mówię ze stacji benzynowej. Jest potężna
kraksa na E8! Wielki TIR leży... i przygniótł samochód. Co? Nie
jeden! Cała seria kraks... powpadały na siebie.. że co? Dowcip? Ty
cholerny durniu, żarty sobie stroisz? Że niby ja dowcipkuję? Złożę
skargę na pie... pewnie, że są ranni. Na co czekam? Na zasraną
policję! - rzucił słuchawkę.
Piorun huknął gdzieś niedaleko. W gęstniejącej ulewie pojawiły się
dwa cienie: to stary Łubek ze swym psem ruszył na pomoc
poszkodowanym. Grześ, nie zastanawiając się ani sekundy, narzucił
nieprzemakalny płaszcz wiszący nad drzwiami i wyskoczył w
ciemność.
"U Leona" katastrofę dostrzeżono minutę później. Klienci, ciesząc
się, że przeczekują nawałnicę w cieple, niezbyt zwracali uwagę na
to, co dzieje się na drodze. Z apetytem pałaszowali zraziki z
ziemniakami a la Barbara. Dopiero zgrzyt gniecionej blachy i huk
padającego TIR-a zmienił prawie sielski nastrój.
- Cholera, kraksa! - wrzasnął kierowca malucha zaparkowanego tuż
przy ścianie restauracji.
- Gdzie?
- Rany boskie, tam muszą być ranni! - Leon dopadł wieszaka, na
którym zawsze wisiał żółty sztormiak. - Ludzie, ruszcie się!
Mirka, Barbara dzwońcie po pogotowie! - wypadł w gęsty krupnik
sypiący się z nieba i zasnuwający mgłą cały pas szosy.
Na powleczonej śliską mazią nawierzchni rozgrywał się swoisty
balet. Ludzie z uszkodzonych aut, ale cali i zdrowi, ślizgając się
usiłowali podnieść nieprzytomnego kierowcę TIR-a.
- Żyje?
- Chyba tak. Nie widać ran. Może jest tu jakiś lekarz?
- Jest tu lekaaaarz? - darła się kobieta w cienkiej bawełnianej
sukience w zielone kwiatki. Dygotała z zimna, zupełnie nie zdając
sobie z tego sprawy. - Ludzieee!
- Jestem - wysapał tęgi czterdziestolatek z wąsem. Z trudem
uwalniał poszarpaną nogawkę spodni z lekko pogiętego wnętrza
własnej toyoty. - Nazywam się Skórnicki. Doktor Skórnicki z
klini...
- Panie! - przerwał mu Łubek, przytrzymując za obrożę wyrywającego
się psa. - Nieważne, skąd pan jest. Tam, po drugiej stronie szosy
leży przewrócona wołga. Zielona. Nikt z niej nie wysiadł! Temu
tutaj nic nie będzie. Oddycha. Wyleciał z szoferki jak z procy...
pewnie stracił przytomność. Podniesiemy go...
- Nie ruszać! - wrzasnął lekarz, po czym dodał spokojniej: - Nie
podnoście go, dopóki nie sprawdzę, co mu się stało.
Franz Gruber miał szczęście. Nie rozbił sobie głowy o beton.
Wypadł na trawnik. I to go uratowało. Właśnie otworzył oczy.
- Jak się pan nazywa? - spytał wąsacz, odgarniając mu błoto z
czoła.
- Ich... la... cego pyta? - zdziwił się poszkodowany.
- Właśnie! - wykrzyknęła kobieta w bawełnie, trzęsąc się z zimna i
zdenerwowania. - Trzeba ratować, a nie przeprowadzać ankietę
personalną!
- Robię, co trzeba - odparł spokojnie lekarz badając puls. - Chcę
wiedzieć, czy nie ma wstrząśnienia mózgu. Więc jak się pan nazywa?
- Franz Gruber. Ich bin...
- W porządku - lekarz przeszedł na niemiecki. - Proszę się już nie
odzywać. Ktoś zaniesie pana tam, do restauracji. Potrzebne są
nosze.
Leon Ligoń przytaknął.
- Noszy nie mamy, ale zaraz przyniesiemy łóżko polowe. Jest w
komórce. Grześ!
Znacznie gorzej przedstawiała się sytuacja rannych uwięzionych w
przewróconej wołdze.
- Nic tu nie zrobimy bez specjalistycznych narzędzi - wymruczał
jeden z ocalałych. Stał nad wrakiem, z przyniesionym łomem.
Zupełnie tu nieprzydatnym. - Czy ktoś dzwonił po straż pożarną?
- Tak! - Alfons Kulik czuł, jak go mdli. Nie mógł patrzeć na krew,
która zbryzgała wnętrze wołgi. Jej kierowca jęczał. Pasażerka
chyba nie żyła. - Jadą, ale z daleka. Nie wiem, czy ten tu...
przetrzyma!
Gdzieś blisko huknął piorun. Ale fala gradu przemieszczała się
wyraźnie na wschód. Nad pobojowiskiem kłębiły się chmury, z
których sypała się gęsta i zimna mżawka.
- Niech wszyscy wejdą do środka! - zwoływała pani Barbara,
trzymając nad głową cienki sweter. Już w pierwszej minucie
przemókł do suchej nitki, zdenerwowana nawet tego nie zauważyła.
Marek z Grzesiem biegli niosąc złożone stare, polowe łóżko.
Umieszczenie na nim ciężkiego Grubera nie było łatwe. Pomagał, kto
mógł. Nawet kobiety w przemoczonych cienkich sukienkach.
- Niech panie lepiej wejdą do baru. I trzeba zabrać dzieci!
- Mirella zagarniała gromadkę niczym stadko kurcząt.
- A moje rzeczy? Są w samochodzie! Robiłam zakupy...
Mirella poczuła narastającą wściekłość.
- Tamci zabici też robili zakupy! - wrzasnęła.
Kobieta w sukience w kwiatki rozpłakała się. I posłusznie weszła
do ciepłego wnętrza.
Trzeba przyznać, że pomagali wszyscy solidarnie. Ci, którzy w
restauracji "U Leona" znaleźli się przypadkowo, jak i stali
mieszkańcy stacji benzynowej.
Z oddali dolatywał jęk syreny. Nie było wiadomo, kto usiłuje się
przedostać zakorkowaną szosą: policja czy karetka. Czynny był
tylko jeden pas ruchu. Zwężony przez koła scanii. A i tak
przejeżdżające samochody niepotrzebnie przystawały, by się
przyjrzeć katastrofie.
Na szczęście pojawił się radiowóz z aspirantem Buczkiem. Teraz on
pilnował płynności ruchu. Przez radiotelefon wzywał posiłki,
sprawnie i wyraźnie określając sytuację.
Pani Barbara przemoczona, z wodą chlupiącą w letnich pantoflach,
stawiała na kuchni sagany z wodą do obmywania ran. Perkotał też
ogromny czajnik.
- Mirella, zajmiesz się rannymi. Tu jest wata, woda utleniona...
- Nie! - dziewczyna zacisnęła usta. - Nie mogę patrzeć na krew,
nie mogę!
- Idiotka! - wrzasnęła Ligoniowa. - Co miesiąc patrzysz na krew!
Tyle że na swoją własną!
Marek, który przetransportował już Grubera, położył jej dłoń na
ramieniu.
- To nie to samo, pani Barbaro. Ja się nimi zajmę. A Mirella
powinna podać ludziom coś gorącego do picia. Są zmarznięci i w
stresie. Proszę spojrzeć, ilu ich tu ciągnie.
- Nie musisz mnie bronić! - syknęła Mirka odpychając go. - Ruszaj
się szybciej! Ślimaki zaczną cię wyprzedzać!
- To jest TP, Mirello.
- Co? - odwróciła głowę od czajnika buchającego parą.
- TP, czyli Twój Problem. On ci przeszkadza normalnie żyć.
Zacisnęła wargi. Mogłaby zabić.
- Uważaj na siebie - wysyczała. - Nie wzięłam ze sobą niczego
czarnego do ubrania na twój pogrzeb!
Pani Barbara trzepnęła ją ścierką.
- Nie żartuj. Nie czas na to.
- Niech jej pani nie strofuje - Marek miał na ustach cień
uśmiechu. - Urazy nie mają lekkiej śmierci.
Ligoniowa nie zrozumiała. Mirella tak. Ale nie odezwała się,
patrząc, jak chłopak znika z miską, wrzątkiem i kłębami bandaży z
apteczki.
Burza powoli mijała. Naprzód rozjaśniło się na zachodzie. Jasne
pasmo mgły rozstąpiło się pod wpływem ciepła napływającego górą.
Deszcz ustał, a chmury z błyskawicami i gromem odpłynęły na
wschód. Nad kościelną wieżą miasteczka zajaśniał pierwszy promień
słońca.
Szosą pomału ruszyła rzeka pojazdów. Ci, którzy tylko zaliczyli
stłuczki, ruszali ostrożnie, aby rozrzedzić złomowisko. Aspirant
Buczek czuwał, by odbywało się to w jakim takim porządku. Na
pobocze zepchnięto ciężej uszkodzone auta osobowe, a ich
właściciele pobieżnie szacowali straty.
Strażacy nadjechali dopiero po upływie godziny. Otoczeni szczelnym
kordonem ciekawskich zajęli się przecinaniem blach w zielonej
wołdze. Po jakimś czasie, ku uciesze gawiedzi, wydostali rannego
mężczyznę. Dwie karetki, które nadjechały o wiele za późno, mogły
zabrać trzy trupy i oszalałego z bólu po stracie żony, ciężko
poszkodowanego sprawcę całej katastrofy. Okazał się nim rodak z
Częstochowy, spieszący z zagranicy na rodzinny ślub.
Najgorsza sprawa była z wywróconym TIR-em.
- Nie mamy takiego podnośnika - stwierdzili strażacy. - Trzeba
zawiadomić bazę w Słubicach. Albo wezwać Niemców.
Aspirant Buczek natychmiast zawiadomił, kogo trzeba.
- Mogą tu być dopiero przed wieczorem - oznajmił niezadowolony -
na razie trzeba pozbierać puszki z farbą. Przeszkadzają...
- Już ludzie pokradli, co się dało! - Kulik kręcił głową z
niedowierzaniem. - Nawet w tragicznej sytuacji myślą tylko o
obłowieniu się. A przykazanie mówi...
Marek z Grzesiem starali się ułożyć puszki w wielką pryzmę.
- To cholernie droga farba akrylowa! - kręcił głową młodszy
Kalinowski.
Marek spojrzał na niego ciężkim wzrokiem.
- Ani się waż.
- A ty kto, żeby mi rozkazywać! - oburzył się skarcony, ale
niczego nie schował za pazuchę, choć błyszczące nalepki kusiły.
Mirella wyszła przed restaurację, spoglądając w słońce. Miała
pobladłe policzki i cienie pod powiekami. Wolnym krokiem podeszła
do przewróconego kolosa. Wspięła się na koło i zajrzała do kabiny.
- Tu są jego rzeczy - rzuciła w powietrze. - Tego Niemca.
- To je weź. I oddaj. Karetka po niego wróci. Potrzebny mu będzie
paszport i... co tam ma.
Mirella nie odezwała się. Wyciągnęła zaklinowaną saszetkę z
czarnej skóry. Otworzyła ją i pomału zamknęła. Widok pliku marek
nie zrobił na niej wrażenia, choć na taką sumę musiałaby się
nieźle napracować.
- Do diabła! - mruknęła. - Byłby z niego niezły klient. Szkoda.
O piątej po południu ruch na szosie odbywał się w miarę normalnie.
Odholowano zgniecioną wołgę i pogruchotane blachy innych wozów.
Tylko przewrócony TIR wciąż ukazywał schlapane podwozie i
czternaście potężnych kół. Z przyczepy, która także leżała na
boku, ale widać lepiej zabezpieczona, ładunek się nie wysypał.
Kierowcę Franza Grubera karetka zabrała dopiero po trzech
godzinach. Jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Wąsaty
lekarz wciąż tkwił przy telefonie koło baru.
- Halo! Mówi doktor Skórnicki... słyszy pani?
Coś niedobrego działo się na linii, bo sekretarka w gabinecie
kliniki nie słyszała ani słowa.
- Pewnie zalało studzienki - wzruszył ramionami Ligoń. - Tu się to
często zdarza.
- Jakie znowu studzienki? - Wąsacz miał ucho czerwone od
przyciskania słuchawki.
- Telefoniczne. Niby w Polsce jak na Zachodzie, ale dodzwonić się
do sąsiedniego miasta nie sposób.
Mirella miała wszystkiego dosyć. Herbaty, której szły hektolitry,
obierania ziemniaków i ciągłego schylania się nad zlewozmywakiem.
- Nie mogę słuchać tego trucia o telefonach! - warknęła. - Ja się
stąd zmywam. Mam dość.
Pani Barbara uniosła zmęczoną twarz.
- Myślisz, że ja nie mam? Zmachałam się jak niewolnica. Ale nie
wolno zostawiać biednych ludzi.
- Dlaczego biednych? - oburzyła się dziewczyna. - W samochodach
mieli tyle towaru z Niemiec, że obie mogłybyśmy założyć butik!
- Przecież nie chodzi o pieniądze.
- A o co?
Ligoniowa przysiadła na stołku.
- Udajesz, czy naprawdę nie wiesz, o czym mówię? Jakie mają
znaczenie zakupy? Ci ludzie przeżyli ciężki szok!
- To niech pani spojrzy przez okno. Tylko dobrze! Kto teraz
rozgrabia te puszki z farbą? Duch Święty?
Ligoniowa przetarła dłonią spoconą twarz. Nie miała siły wdawać
się w moralno-teologiczne dysputy.
- Ludzie są tylko ludźmi - wyszeptała.
- A pani ich usprawiedliwia - nacierała Mirella unosząc brwi. - Są
w szoku, więc mogą kraść? Są słabi, tak? I dlatego sympatyczni?
Więc czemu pani nie da im darmo piwa? Dać im, bo są biedni,
zestresowani. Jak ta... tam, w zielone kwiatki. Wie pani, co
zrobiła?
Pani Barbara zatkała dłońmi uszy.
- Mirello, przestań!
Dziewczyna nie ustępowała.
- Ale widziała pani? Ściągnęła z bufetu pączki. I nie zapłaciła. A
kiedy jej to powiedziałam, zaczęła... mdleć!
- Idź już. Idź, gdzie chcesz. Nie mogę cię słuchać. Nie mam sił.
Dziewczyna kolanem huknęła w obrotowe drzwi. Także miała dość. I
nie potrafiła, jak inni, wyskrobać z dna duszy choćby odrobiny
litości. Była nieufna. W stosunku do każdego. W tak ekstremalnej
sytuacji jak dzisiejsza jej wrodzona, bądź nabyta podejrzliwość
posunęła się aż do skrajności. Czasem nienawidziła nawet siebie. I
tego, co mówi. Zupełnie jakby w środku siedziała jakaś inna,
nieznana postać, od której zależały wszystkie wypluwane złe słowa.
Czuła się chwilami jak na tonącym statku, gdzie nikt nikomu nie
może rzucić koła ratunkowego. Bo cnotę rozumowania straciła wraz z
inną cnotą. Gdy miała trzynaście lat.
I było to chyba tysiąc lat temu.
Na parking wjeżdżał wóz techniczny z podnośnikiem. Miał niemieckie
numery rejestracyjne i takąż obsługę. To zmiennik Franza Grubera
przyjechał, by ocenić szkody. Stał teraz wysoki, z torsem
obciągniętym dżinsową kurtką, zapatrzony w sterczące opony
wielkości młyńskich kół. Nawet go nie interesowała coraz mniejsza
pryzma puszek z kolorową akrylową farbą.
Cztery następne godziny upłynęły na podnoszeniu kolosa. W końcu
stanął, lekko tylko pochylony, obok wcześniej ustawionej
przyczepy.
Pogięte drzwi do kabiny, wypruty fotel kierowcy i zdruzgotana
skrzynia biegów wskazywały, że nie odbędzie dalszej podróży o
własnych siłach.
- Oni są jednak lepiej zorganizowani niż my - powiedział Marek,
masując ciągle obolałe kolana.
- Kto? - Ligoń nalewał piwa wysokiemu kierowcy w dżinsie.
- Ci zza Odry. Tak szybko przyjechali z dźwigiem.
Niemiec spojrzał na niego krótko. Rozumiał po polsku.
- Inne mi... miszlenie - powiedział z okropnym akcentem. - U nas...
głowa, Kopf. Wi miszli... cie sercem... duszą.
Marek zaprzeczył.
- Nic podobnego. Nie o to chodzi. My przyzwyczailiśmy się do tego,
że za nas zawsze myśli państwo. Ono da, zapłaci, wykarmi. Bez
żadnego z naszej strony wysiłku. Jak się coś popsuje - państwo
naprawi. A u was obywatel. I tylko on sam. To nas różni... jeśli
pan to wszystko zrozumiał.
- Zrozumial. Ale... piwo ciepłe. A ciepłe piwo jest gorsze od
zim... nej Niemki! - gruchnął śmiechem, zadowolony z dowcipu.
Ale nikt się nie roześmiał. Dżinsowego to wyraźnie zdziwiło.
- No... myśmy są różni. Tak.
I wyszedł przykładając palce do wypłowiałej czapeczki.
- Nawet humor mają inny - westchnął Ligoń. - Choć powinienem go
akceptować. Sam jestem ze Śląska.
Marek uśmiechnął się.
- Nazwisko o tym świadczy.
- Tak. Ale czterdzieści lat temu porzuciłem Katowice. I ten
rubaszny humor gdzieś mi się po drodze zagubił. Co tam! Zajrzę do
żony, bo ona pewnie z nóg leci.
Marek wyszedł przed drzwi. Stanął obok Mirelli zapatrzonej w
znikającą na wschodzie chmurę. Miała kształt rożka.
- Masz dość? - spytał.
Odwróciła głowę. Patrzyły na niego jasnoszare oczy w ciemnej
oprawie.
- Nie bądź taki banalny.
Westchnął zabawnie.
- Słuchaj, może masz jakiś problem, ale to nie powód, żeby ludzie
nie mogli ze sobą rozmawiać. Mnie nic do twoich spraw. Nie
interesuje mnie, z kim się pieprzysz w szoferkach. Bo to, co
robisz, nie ma żadnego wpływu na środowisko czy turystykę
międzynarodową...
Uniosła dłoń i wskazującym palcem dotknęła guzika w jego rozpiętej
koszuli.
- Moje serce jest polskie, koleś. Ale tyłek międzynarodowy. I
dobrze, że cię to nie obchodzi. A teraz spływaj.
- Niezła scena! - roześmiał się, cofając o krok. - Skończyłaś, czy
będziesz brała zakładników?
Uśmiechnęła się niespodziewanie. Tak dalece niespodziewanie, że go
zaskoczyła. Jej pełne usta odsłoniły wilgotne białe zęby.
- Też miałam poczucie humoru. Ostatnio w podstawówce.
- A pamiętasz coś z tej szkoły?
- Tylko jak pieką Joannę d'Arc.
Odeszła w stronę stacji benzynowej, kołysząc się w biodrach.
Marek stał nadal, przyglądając się znikającej postaci z prawdziwą
przyjemnością. "Rzeczywiście cholernie seksowna. Tyle że obchodzi
mnie to jak zeszłoroczny śnieg!"
Powlókł się do swojej budowli w surowym stanie, marząc o łóżku.
Kiedy się do niego dowlókł, pokonawszy czterdzieści dwa stopnie z
betonu, oczy mu się same kleiły. Zapadł w sen natychmiast, nie
zdjąwszy nawet zachlapanych błotem adidasów.
W ciągu pół godziny przyśniło mu się całe życie: mieszkanie na
czwartym piętrze socjalistycznego bloku z wielkiej płyty, twarze
najbliższych i to, co go stamtąd wygnało: zapieczętowana koperta
schowana teraz w jednej z kieszeni plecaka.
A potem były już tylko chmury, deszcz i ziąb ogarniający całe
ciało.
Kiedy się zbudził, ze zdumieniem stwierdził, że przespał wieczór,
noc i wczesny poranek. Jego zegarek z kalendarzem wskazywał datę
czternastego czerwca. I godzinę siódmą rano. W otwartym oknie
błyszczały czerwone dachy dalekiego miasteczka, wysokie,
odświeżone deszczem topole i kurek na kościelnej wieży. Był
głodny, zarośnięty, nie umyty, ale dziwnie spokojny.
"Trzeba się przyzwyczaić do takiego życia. Nie będzie łazienki z
niebieskimi kafelkami i błyszczących kranów plujących cudownie
gorącą wodą. Ale coś z tym myciem trzeba zrobić, na Boga Ojca!"
Wstał stwierdzając ze zdziwieniem, że ból minął. Może trochę
jeszcze dokuczało lewe kolano. Ale ogólnie czuł się nieźle.
Zszedł, zabierając mydło i ręcznik. Przy zbiorniku z bezołowiową
kręcił się starszy z Kalinowskich. Na widok Marka wyszczerzył
zęby.
- No, tośmy wczoraj mieli niezły bal!
Marek palcami przeczesał włosy.
- Co zrobili z tym wrakiem? - zdziwił się, nie widząc na poboczu
uszkodzonego TIR-a.
Kalinowski pociągnął nosem.
- Nie słyszałeś, jak go zabierali? Ale masz sen! O pierwszej w
nocy odtransportowali ten złom. Człowieku, to waży osiemnaście
ton! Nie wiesz, gdzie się umyć?
Marek skinął głową.
- Może mógłbym zapłacić za prysznic u pana? Mycie się w kubełku
nie daje rezultatów.
Właściciel stacji potrząsnął głową.
- Nie lubię, jak mi się obcy po domu kręcą...
- Nie będę się kręcił po całym domu. Może pan postawić stróża. Z
psem. No ale...
- Dobra - Kalinowski machnął dłonią - dwa razy dziennie. Płacisz
za ciepłą wodę. I sprzątasz po sobie. Inaczej Mirella ukręci mi
łeb. Nikt tu nic nie dostaje za darmo.
- W porządku. Dziękuję.
- Jutro biorę wolne - powiedziała Mirella, gdy się spotkały z
panią Barbarą w przejściu do składziku z towarami.
- Dobrze. W poniedziałki jest mniejszy ruch. Jakoś sobie poradzę.
Dziewczyna okręciła opadające włosy aksamitną przepaską. Miała na
sobie minispódniczkę wielkości i koloru plasterka cytryny. Zza nie
dopiętej bawełnianej bluzki wyłaniały się krągłe piersi.
- Może pani pójść do księdza. Niech pozwoli Kaśce popracować.
Ligoniowa wzięła się do krojenia sera. Była pora śniadania i z
szosy już zjeżdżali goście. Co zrobi, jeśli zechcą jajecznicę?
- Powiedz Markowi, żeby pojechał z Grześkiem po jajka. Do hurtowni
starego Buczka. Ona się tak jakoś dziwnie nazywa...
- Clio-Lex! - roześmiała się Mirella. - Podobno to pomysł samego
aspiranta! Wydawało mu się, że jak ojciec nazwie tę szopę z
cudzoziemska, to ludziska będą się pchali drzwiami i oknami.
- I pchają się. Bo Buczek to ostatni uczciwy człowiek w branży.
Namnożyło się hochsztaplerów i złodziei. A co do Kaśki od księdza
Prygonia, to nic z tego.
- Dlaczego?
- Choruje. Podobno coś z woreczkiem...
- To choroba starców. A Kaśka nie ma jeszcze siedemnastu lat! -
Mirella układała porcje sera, przybierając je papryką, ogórkiem i
rzodkiewkami. Miała wyczucie koloru.
Pani Barbara spojrzała na nią spod oka.
- Nie jesteście specjalnie zdrowym i silnym pokoleniem.
- A bo to nasza wina? - oburzyła się, odkładając nóż. - Jesteśmy,
jacy jesteśmy. I dobrze nam z tym. Nie musimy wcale dożywać
pięćdziesiątki. Moja mama... - zawahała się i urwała.
- Poczekamy, co powiesz mając czterdziestkę. Jeśli wcześniej nie
zapadniesz na nieuleczalną chorobę. Sama wiesz jaką. Zobaczysz, że
pewnego dnia... - nie dokończyła. Mirelli w kuchni już nie było.
"Straszę tę dziewczynę Bóg wie jakimi konsekwencjami, a ona
wszystko olewa. Już nie rozumiem..."
Mirella fachowym okiem oceniła gości siedzących w restauracji.
- Niech pan da paterę z ciastkami! - poradziła ściszonym głosem. -
Tam są dzieciaki.
Marek, umyty i wypoczęty, stawił się do pracy licząc na to, że
mimo spóźnienia dostanie kanapkę i szklankę herbaty. Choć był tu
krótko, zdążył poznać macierzyńskie skłonności szefowej. "Chyba to
dlatego, że sami nie mają dzieci" - pomyślał. Przez ułamek sekundy
powróciło wspomnienie kuchni, przy której kręciła się matka. Może
określenie "kręciła się" brzmiało nieco na wyrost, gdyż
pomieszczenie nie miało więcej niż pięć metrów. Ale zaróżowiona
twarz matki nad patelnią z jajecznicą pojawiła się znienacka i
musiał zamrugać powiekami, by zniknęła. - "Wybacz, mamo. Ale takie
jest życie. Nie mogę wrócić. Nie chcę!"
W kuchni pani Barbary znalazł nie jedną kanapkę, lecz cały talerz
płatków na mleku. Nie przepadał za nimi, ale postanowił nie
grymasić.
- Jedz. To pożywne. Potem możesz dostać chleba z serwolatką.
Pojedziesz z Grześkiem naszą ciężarówką do hurtowni starego
Buczka.
- Co mam przywieźć?
- Tu masz całą listę. I powiedz Heńkowi, znaczy Buczkowi, on jest
ojcem Józka aspiranta, że zapłacimy pod koniec tygodnia. Jasne?
- Jak słońce. Już mam jechać?
- Jak tylko Bronek Kalinowski upora się ze swoimi sprawami. Może
przyjechać cysterna z benzyną. Wtedy Grześ będzie mu potrzebny.
Zapytaj.
- W porządku. Obrać ziemniaki? - Marek już się pomału wciągał w
tok prac kuchenno-restauracyjnych.
Pokręciła głową.
- Nie. Do tego zapędzę Mirellę. Jeśli chce mieć wolny dzień, musi
dziś zrobić trochę więcej. Jak ci się układa z tą dziewczyną?
W głosie pani Barbary zabrzmiały tony, których Marek nie lubił. I
nie akceptował. Nie chciał być niegrzeczny w stosunku do kobiety,
która mu pomogła, zatrudniając i dając kąt, a raczej sprzęty do
kąta, w którym spał. Z drugiej jednak strony nie mógł pozwolić, by
mu się ktoś pakował z butami do duszy.
- Nie potrafię pani odpowiedzieć. Nie zwracam na nią specjalnej
uwagi.
- Nie wierzę! - Oczy Ligoniowej zwęziły się w szpareczki. - Jest
taka... no... zauważalna.
Marek otarł usta.
- Proszę pani, ja mam dwadzieścia jeden lat. I pierwsze
oczarowania kobietami dawno za sobą. Ponadto ona... no, nie chcę o
tym mówić.
- Nie szanuje się, tak? - ostrożnie wrzucała do miski wydrylowane
wiśnie. - Stale jej to mówię, ale ona... może ty, co?
Marek miał już naprawdę dość dyskusji.
- Nie. Proszę mnie do tego nie mieszać. Jestem tu, bo taka jest
moja chwilowa sytuacja. Ale...
Nie spodziewał się tego, co zrobiła. Otarła wilgotne palce,
podeszła do chłopaka i wspiąwszy się na palce, pocałowała go w
czoło.
Marek poczuł, że się czerwieni. Nie z powodu matczynego odruchu.
Tylko dlatego, że nie wyczuł sytuacji. Nie przewidział reakcji
kobiety traktującej ich jak dzieci, a nie jak najemnych
pracowników.
- Dobrze, już dobrze. Chciałam jak najlepiej. A ty się nie
zachowuj jak jeż. Wystawiłeś wszystkie kolce na sztorc i tylko
czekasz, kto się na nie nadzieje. Na mnie nie licz. Znam was
lepiej, niż myślicie. Was, młodych. Mój Bohdan ma tyle lat, co ty.
I od roku siedzi w Australii. Pojechał, bo tu mu było zbyt ciasno.
Widzisz te kartki zatknięte nad półką? Wszystkie od niego.
Przypuszczam, że jemu tam jest równie ciasno. Tylko dużo wody
upłynie, zanim się do tego przyzna. Daj, zmyję talerz.
Marek uśmiechnął się kącikiem ust. Trochę mu było głupio. Ale nie
za bardzo. Jego własny problem był zupełnie innej natury. Nigdy mu
tu nie było "za ciasno". Należał już do tej generacji, która
postawiła na kraj. I postanowiła wprowadzić zupełnie tu nieznaną
normalność. Tylko że znalazł przeszkodę na drodze do tej
normalności. Wybiła go ze snu o potędze. Trudno!
Idąc wyżwirowanym parkingiem w kierunku stacji benzynowej,
zobaczył tubka z nie odstępującym go na krok wilkopodobnym
Żarkiem. Stary z trudem pchał rozpadający się wózek.
- Pomóc?
Łypnął bardzo błękitnym okiem.
- Mnie?
- No... panu. Coś ciężkiego tu leży.
- Szafka. Jeden facet mi dał. Stara, ale się naprawi. I dwa koce.
Chcesz?
Marek popchnął drążek. Zardzewiałe koła zaskrzypiały.
- Dziękuję. Ale nie chcę obrastać rzeczami. Nie mogę zacząć
tworzyć namiastki domu w tym betonowym sarkofagu. Mam już dwa koce
od pani Ligoniowej. Pożyczone.
Stary kiwał głową. Żarek z wywalonym językiem, podobnym do
dorodnego płata szynki, ostrożnie stawiał krzywe, zreumatyzowane
łapy.
- No... to do mnie przemawia. Ale lampa?
- Jaka lampa? Przecież w tych murach nie ma elektryczności!
Łubek dreptał obok. Miał policzki zarośnięte rzadką szczeciną i
wełnianą, brudną czapkę naciśniętą na uszy.
- Naftowa, synu! Ksiądz kazał powyrzucać z plebanii, bo mu
przeszkadzały. Jedna ma zbity klosz, a druga cała. Nafty mnóstwo
dostaniesz w warsztacie. Myją nią silniki. To co, chcesz?
Marek zawahał się. Nie miał zamiaru czytać. Chciał zapomnieć o
wszystkich podręcznikach, z prawem rzymskim na czele. Nie sądził,
że mu kiedykolwiek jeszcze będą potrzebne. Nie wróci już,
przecież, do normalnego życia. Nie on. Ale nie wziął pod uwagę
jednego: jeśli ktoś wychował się z książkami stojącymi równym
szeregiem na półce, to zawsze będzie odczuwał ich brak. Bardziej
nawet niż muzyki Stinga. Zresztą to nieporównywalne. Mając naftową
lampę mógłby wrócić do tomiku leżącego na dnie plecaka. Razem z tą
cholerną kopertą, którą nie wiedzieć po co trzyma, bo przecież nie
zamierza jej otwierać. Tomik był ostatni, kupiony jeszcze w
"poprzednim życiu". I zawierał wiersze Świetlickiego.
- Lampę bym wziął.
Łubek uśmiechnął się szeroko. Nie miał zębów, a na sztuczne nie
było go stać. Zresztą, co to byłby za stróż-kloszard ze starym
psem i akrylową szczęką. Choć nie miał wykształcenia, umiał i
lubił obserwować ludzi. I wyciągać wcale mądre wnioski. Ten młody
i zbuntowany chłopak, bo przecież z jakiegoś powodu zbuntował się
przeciwko rzeczywistości, nie był zwykłym prymitywem podróżującym
po E8 z kilkoma gramami haszu i agresywnością w głosie. Bo takich
znał. Niejednokrotnie chcieli zasiedlić betonowy przeżytek
socjalizmu, którego pilnował. Zawsze ich jakoś przeganiał. A jeśli
nie on sam, to potężne szczęki Żarka. A w ostateczności aspirant
Buczek.
- A widzisz? A coś do czytania masz? Bo ja to kiedyś lubiłem
"Detektywa". Takie tam opowiastki, jak pan zarżnął panią. Albo ona
jego. Czekaj, dalej nie trzeba...
- Pomogę panu z tą szafką...
Łubek rozgarniał szmaty.
- Będę w niej trzymał piwo. Choć nie lubię ciepłego. Ale Kulik,
znaczy się Alfons, co sprzedaje benzynę, ma zawsze od hurtowników
parę kartonów.
- I dzieli się z panem? - Szafka okazała się lekką konstrukcją ze
sklejki.
Łubek aż przysiadł z wrażenia.
- Dzieli? Alfons? On by własnego ojca sprzedał na targu
niewolników! Podbieram mu. Co rano. Nawet się nie zorientował...
Grześ Kalinowski z daleka dawał Markowi znaki.
- Zaraz jedziemy! Tylko wyprowadzę wóz!
Zazgrzytał żwir. Biała półciężarówka miała na boku napis:
"Restauracja "U Leona." I złote, uśmiechnięte słoneczko.
Mirella gotowała się do drogi. Zamierzała zabrać się do Rzepina
którymś z wozów parkujących przy restauracji. Włożyła odświętną
bluzkę, a raczej kamizelkę, w której wyglądała wyjątkowo
seksownie. Może dlatego, że na całej długości, czyli do pępka była
sznurowana. Do tego krótkie skórzane szorty i sandały na obcasach.
Pasowały do stroju jak pięść do oka, ale jeszcze nie dorobiła się
innych. Dzisiejsza wyprawa miała na celu jedno: kupienie modnych,
wysokich sznurowanych botków do połowy łydki. Takich, jakie
widziała niejednokrotnie na nogach dziewczyn z luksusowych aut. I
zapragnęła ich jak niczego na świecie. Wszystko, co nosiła, było
kupowane z myślą o klientach. Lubili szczupłe dziewczyny w
minispódniczkach. I żeby widać było to, co trzeba. Na pierwszy
rzut oka.
Z okna swego pokoiku na piętrze dostrzegła skręcające na parking
volvo w kolorze wiśniowego metaliku. Znała ten wóz i jego
kierowcę, który lubił zmieniać samochody częściej niż skarpetki.
Zbiegła po schodach, chowając za podszewkę zwitek niemieckich
marek: utarg z ostatnich dwóch tygodni.
Jarosław Kiwek wysiadał ze swojej supermaszyny, wciągając cienką
wiatrówkę. Prowadził wóz w samym podkoszulku, bo mu nie przyszło
do głowy, że elegancja na to nie pozwala. Kiwek i elegancja to
dwie przeciwności. Właściciel kantoru, świeżo upieczony milioner,
dobrze znał się tylko na kursach walut. O sprawy ducha i estetyki
nie dbał.
- Panie Kiwek! - Głos Mirelli docierał do niego jak przez mgłę.
Wczoraj tęgo popił i chyba nie całkiem jeszcze wytrzeźwiał.
Odwrócił głowę. Mimo wyraźnego kaca, młoda dziewczyna, jej
świeżość, sprawiła na nim wrażenie. - Jedzie pan do domu?
- Słoneczko, do jakiego domu?
Przyjrzała mu się spod oka.
- Troszkę pan wczorajszy, co? Jedno zimne piwko i dusza wróci na
swoje miejsce.
Roześmiał się, kierując kroki do wnętrza knajpki.
- Znasz życie, Mirella.
- Chcę się z panem zabrać do Rzepina. Jeśli pan tam jedzie.
- Jadę, jadę. Chciałem uciec od swojej Zośki, ale chyba mi się to
nie uda. Ona nie przestanie mnie molestować, dopóki za nią nie
wyjdę.
Mirella wybuchnęła śmiechem.
- Gdzie cię nosi? - zezłościł się Ligoń spoglądając na zegarek. -
Powinnaś tu być od godziny.
Zacisnęła wargi. Nie znosiła, gdy na nią warczał.
- Dziś nie pracuję. Nawet niewolnik ma czasem dość, no nie? Pani
Barbara wie.
Leon uniósł wzrok w górę.
- Chyba trzeba będzie wcześniej zatrudnić dodatkową kelnerkę.
- I bardzo dobrze - zgodziła się dziewczyna, wyjmując z lodówki
dobrze schłodzoną puszkę żywieckiego. Wiedziała, co lubi Kiwek.
Gość sprawnie oderwał wieczko. Wzrokiem poszukał szklanki. Podała
mu ją bez słowa.
- Interes kwitnie co, panie Ligoń? Taki punkt przy szosie jest
wart... sporo - zawahał się. - Nie potrzebuje pan wspólnika?
Ligoń sprawnie układał w oszklonym barze półmiseczki z ogórkami i
pomidorami.
- Nie - odparł sucho. - Tak się składa, że nie jestem pewien, czy
mógłbym panu ufać.
- Idealna podstawa prawdziwej spółki! - roześmiał się Kiwek. - No,
na mnie już czas. Jedziemy, Mirelka. Zabieraj kufry, czy co tam
masz.
- Tylko siebie.
Wyszli przed budynek. Kątem oka dostrzegła białą furgonetkę
hamującą obok. Marek wyskoczył pierwszy, za nim Grześ. Otworzyli
bagażnik.
- To jakiś nowy? - spytał Kiwek pobrzękując kluczykami od
supermaszyny.
- Marek? Tak. Po ucieczce Michałka trzeba było kogoś zatrudnić do
pomocy. Nawinął się.
- Ładny chłopak. Sypiasz z nim?
Mirella zajmowała miejsce obok kierowcy. Jej długie, opalone nogi
nie mieściły się w wąskiej przestrzeni.
- Z nikim nie śpię. Dorabiam tylko. A chłopak mnie nie interesuje.
Poza tym... - roześmiała się swobodnie - został niedawno zraniony
w południowo-wschodnią część ciała!
- Co? - ruszali z ostrym wizgiem. Kiwek nie oszczędzał opon. Jak
się zedrą, kupi inne.
- Sprali go. Ktoś mu dał na parkingu niezły wycisk.
- Cholera! - mężczyzna zaklął, włączając się w nurt samochodów
mknących ze wschodu na zachód. - Ciągle się słyszy o napadach. W
telewizji mówili, że w Warszawie zastrzelili trzech właścicieli
kantorów. A policja nic. Jakby jej wcale nie było. Widzisz, co
wożę? - otworzył skrytkę. Na czarnym suknie błysnął srebrem
pistolet.
- Co to jest? Damska spluwa?
- A co? Chciałabyś, żebym woził haubicę?
Wzruszyła ramionami.
- Miszka mówił...
- Kto to jest Miszka? - wyprzedził wlokącą się carinę.
- Białorusin. Raz w tygodniu jedzie TIR-em do Niemiec. I z
powrotem. Wozi elektronikę. No więc Miszka opowiadał, że pod
Warszawą, na parkingu stało volvo z kierowcą, który w ręku trzymał
spluwę. A w środku czoła miał dziurkę.
- Samobójstwo?
- No... trudno zrozumieć, jak facet sobie strzelał pięć razy w
głowę!
Dojeżdżali na miejsce. Wzdłuż szosy zaczęły się pojawiać tablice
reklamujące gumę do żucia, francuskie sery, coca-colę i hurtownię
proszków do prania.
- Gdzie chcesz wysiąść?
- Przy pańskim kantorze. Mam trochę papierów do wymiany.
Było południe, gdy Mirella wyszła ze sklepu z butami. Po dokładnym
spenetrowaniu bazarku i trzech domów towarowych znalazła wreszcie
to, czego szukała: wysokie sznurowane buciki z miękkiej skórki w
kolorze wina. Supermodne i superdrogie. Zjadła kawałek pizzy i
trzy kulki lodów malinowych. Zmęczona przysiadła na ławce obok
skwerku, na którym schły w upale krzaczki czerwonych, parkowych
róż. Przymknęła powieki. Z twarzą wysuniętą ku słońcu odpoczywała
nawet od własnych myśli. Przynajmniej tak jej się zdawało.
Otworzyła oczy, gdy poczuła cień między sobą a słońcem. Przed nią
stał jeden z tych "kosmitów", z kaskiem motocyklowym pod pachą.
- Szukasz szczęścia? - wzruszyła ramionami. Nie zamierzała
konwersować z chudzielcem tylko dlatego, że miał na to ochotę.
- Zgrywasz królową? Myślisz, że nie wiem, kim jesteś?
- No? - spytała łagodnie.
- Madonna TIR-ów! - roześmiał się hałaśliwie. - Za dziesięć
złotych!
Pokręciła głową. Nudził ją.
- Za czterdzieści. Marek. To różnica. Przynajmniej dla mnie.
Pojawiło się jeszcze dwóch. Ich motory lśniły w słońcu czarnym
lakierem.
- Stawia się? - zagadnął blondyn ostrzyżony na jeża.
- Próbuje. Ale nie radzę. Potrafimy dać wycisk. Jak temu, co nam
zabrał kluczyki. Pamiętasz?
Przymknęła oczy. Nie bała się ich tu, w środku miasta, przy
zatłoczonej ulicy. Mogli sobie co najwyżej pogadać.
- To wy załatwiliście Marka? Dobrze wiedzieć.
- Zmywamy się - warknął ten trzeci, z tatuażem na gołych
bicepsach. - Gliny.
W sekundzie nie było śladu po chłopakach i ich błyszczących
pojazdach. Środkiem jezdni wolno przejechał policyjny patrol.
"Trzeba wracać - pomyślała leniwie. - Złapać jakąś okazję".
Okazja trafiła się zaraz u wylotu drogi. Znajomy kierowca z
Boczowa wracał z transportem pomarańczy.
- Podrzucisz mnie? - spytała, wkładając ciemne okulary.
- A dasz buzi? - droczył się, otwierając szoferkę.
- Nie daję buzi. Powinieneś to wiedzieć.
Wiedział. Znał dziewczyny stojące wzdłuż szosy E8. Im bliżej
niemieckiej granicy, tym ich więcej. Sprzedawały się tanio. I
mówiły różnymi językami. Ostatnio głównie po ukraińsku i
białorusku. Grube, chude, młode i starsze, ale ich średnia wieku
nie przekraczała dwudziestki. Ostatnio dołączyli do nich chłopcy.
Ci ze szkół zawodowych, którzy też chcieli dorobić.
Jechali w milczeniu.
- Gdzie cię wysadzić?
Zastanowiła się przez moment. Było jeszcze wcześnie. Nie
zamierzała pokazywać się w restauracji przed zachodem słońca.
Przypomniała sobie Kaśkę z plebanii.
- Stań niedaleko wiaduktu. Pójdę do miasteczka... kogoś odwiedzić.
Hamował na poboczu.
- Wyskakuj.
Nagrzany asfalt wprost parzył odsłonięte stopy. Przebiegła
ruchliwą drogę i jednym skokiem przekroczyła rów pełen trawy. Szła
na skróty dróżką wśród krzaczków ziemniaczanych, które właśnie
przekwitały. Na odległość wyciągniętej ręki szumiał niski, gęsty
łan żyta. Delikatny wiaterek poruszał zielonymi kłoskami, ukazując
tu i ówdzie czerwone płatki polnych maków. Dawno nie widziała
zieleni, nie odczuwała jej bliskości. Dwa krzaki pnących róż, duma
i chluba pani Barbary, nie czuły się dobrze tuż przy ścianie
benzynowej stacji, w jej dusznych oparach. Ich rachityczne główki
opadały ku ziemi, a raczej wyżwirowanej alejce. Mirella nie znała
wsi. Wychowało ją miasto o starych domach ze spękanymi murami i
wiecznie wilgotnych podmurówkach. "Kiedy byłam w lesie? Z dziesięć
lat temu. Na pierwszych i ostatnich koloniach w życiu. A tak było
pięknie! Potężne dęby i wiotkie modrzewie z zielonymi palcami
pierzastych gałązek. Wtedy jeszcze byłam szczęśliwa, choć tato
dawno już nie żył. Kto mógł przypuścić, że tak się stanie? Nikt. A
najmniej matka. Blada, spokojna, o łagodnym spojrzeniu sarny.
Matka. Czy chciałabym ją znów zobaczyć? Boże, dlaczego tak się
stało? Dlaczego?"
Plebania, jak każe małomiasteczkowy obyczaj, była przybudówką
kościoła z czerwonej cegły. Wysmukła wieża ze złotym kurkiem na
kilkumetrowym żelaznym krzyżu górowała nad niskimi domkami w
małych ogródkach i ciasnymi uliczkami śródmieścia. Na rozległym
placu w samym sercu miasta, ogrodzonym wybujałymi kasztanowcami, w
każdy czwartek odbywał się targ. Sprzedawano drób, jajka,
bawełnianą odzież i co tam kto miał. Od paru lat stronę zachodnią
opanowali handlarze ze Wschodu. Oferowali mongolskie skóry,
wietnamskie koszule, rosyjskie budziki i bezmarkowy sprzęt
elektroniczny "jednorazowego użytku".
Mirella wspinała się wąską uliczką wiodącą od strony łąk. Pierwsze
domki zżarte przez wilgoć i grzyb zasłaniały swe okna doniczkami z
geranium. Potem były sklepiki, podwórka zasypane stertami desek i
gruzu i wylot na część cywilizowaną: zalany słońcem rynek.
Poczuła głód. Kupiła dwa solone precle. Suche jak kamień. Żując
zdrewniałe ciasto, skierowała się ku bocznemu wejściu na plebanię:
przez niewielki warzywnik. W kamiennym murze od strony ulicy
znalazła furtkę, która jak zwykle była otwarta. Mirella znała
Kaśkę, sierotę po siostrze księdza proboszcza, od dawna. Trzy
letnie miesiące przepracowały razem. Dziewczyna była nieco
młodsza, lecz szybka i sprawna. Co roku, w lecie, sezon przy E8
należał do najtrudniejszych. Nie tyle z powodu upałów, choć i te
czasami dawały się we znaki, ile z okazji ciągnących ku granicy
turystów. Tych z eleganckich autokarów i tych z załadowanych
bagażem i dziećmi maluchów. Wszyscy chcieli błyskawicznie coś
zjeść i czegoś zimnego się napić.
Kaśka, wysoka dobrze zbudowana blondynka o delikatnej skórze,
zwijała się pomiędzy stolikami jak w ukropie. Wielu z tych, którym
znana była druga profesja Mirelli, usiłowało upolować także tę
młodszą. Ale Kaśka opędzała się niczym dzika kotka przed
zagłaskaniem. Wychowana przez starą Feliksę, gospodynię księdza, w
religijnym kulcie, naprawdę nie wiedziała, na czym polega seks.
Pomimo takich różnic w spojrzeniu na życie obie dziewczyny lubiły
się, pomagając sobie nawzajem.
Mirella sądziła, że Feliksa będzie o tej porze porządkowała
ołtarz, wymieniając zwiędłe kwiaty na świeże. Niestety. Pierwszą
osobą, na którą natknęła się w warzywniku, była chuda,
pomarszczona i zgięta wpół gospodyni księdza Jerzego.
- A ty gdzie! - wrzasnęła wyrwawszy z furią dorodną główkę sałaty.
- Takim nierządnicom wstęp do świętych miejsc wzbroniony!
Mirella uczuła, że jej krew uderza do głowy.
- A Jezus przygarnął Marię Magdalenę - wysapała. - I przed nikim
nie zamykał drzwi.
W Feliksę jakby rąbnął piorun. Potrząsając małą, brązową piąstką,
podskakiwała na grządce niczym kogut szykujący się do boju na
śmierć i życie.
- Wynocha! Jeszcze nam tu jakie choroby sprowadzisz! Tfu!
- splunęła w gęsty rządek koperku.
Mirella postanowiła nie dać się wytrącić z równowagi.
- Przyszłam odwiedzić Kasię. Biblia mówi, że trzeba nawiedzać
chorych.
W gardle kobiety zabulgotało.
- Nie wycieraj sobie plugawej gęby Biblią! Ksiądz Jerzy...
- Co to za wrzaski? Z kim Feliksa tak się kłóci? - Szczupły,
siwiejący kapłan w starej, pocerowanej sutannie wyjrzał z okna
biblioteki na pierwszym piętrze.
Feliksa złożyła dłonie jak do modlitwy.
- A bo to, proszę księdza, ta... z knajpy chce do Kasi...
- Przyszłam odwiedzić chorą - powiedziała Mirella, robiąc pięć
kroków - jak każe Pismo Święte. - Zatrzymała się na wprost okna. -
Ksiądz pozwoli?
Wydatny nos proboszcza przejechał z jednej strony twarzy na drugą.
Widok dziewczyny z więcej niż odważnym dekoltem i w mini
spowodował, że na kilka sekund stracił pewność siebie.
- To ty jesteś ta... no... - zawahał się.
- Ladacznica! Sprzedajna! Każdy może ją mieć za pięć złotych! -
rozdarła się Feliksa.
Ksiądz Jerzy ze złością huknął jedną połową okna, aż zabrzęczała
szyba.
- Niech się Feliksa uciszy! Natychmiast. Proszę pójść do kościoła
i zmówić trzy zdrowaśki.
Stara kobieta umilkła. Pochmurna, ze złą twarzą przedreptała obok
Mirelli uważając, żeby nie zahaczyć o nią nawet rąbkiem burej
spódnicy.
- To nieprawda, proszę księdza, że można mnie mieć za pięć
złotych. Ja się cenię. Przeważnie jest to czterdzieści marek. I
sama wybieram klientów.
Ksiądz z hukiem zamknął okno. Mirella uznawszy to za przyzwolenie,
ominęła główne wejście, by przedostać się do lewej oficyny. Tam, w
malutkim pokoiku pełnym dziecinnych zabawek i książek, mieszkała
Kaśka. Ale widać ksiądz Jerzy nie zamierzał ułatwić Mirelli życia.
Poczuł się kapłanem, którego powołaniem jest zbawienie duszy
jednej z licznych czarnych owieczek. Stanął w drzwiach, z
rozłożonymi rękami.
- Córko! - zaczął donośnym, dobrze ustawionym głosem. - Przecież
jesteś istotą rozumną.
Dziewczyna skinęła głową bez słowa.
- Tak sądzę, proszę...
- Porzuć zatem to nieobyczajne życie. Wróć na łono Kościoła, a on
przyjmie cię z otwartymi ramionami. Bóg jest miłosierny. Wysłucha
cię.
- Tak sądzę, proszę księdza. Już nieraz mnie wysłuchał.
- Widzisz? Sama widzisz! Nie można żyć bez oparcia w Najwyższym.
Bóg jest wszechmocny. Pomoże i ukoi żal. Zobaczysz, że pewnego
dnia...
- Ale ja nie mam żalu do nikogo... z Panem Bogiem czasami
rozmawiam.
Ksiądz Jerzy nie tracił nadziei.
- Kościół jest ojcem i matką zbłąkanych. Niejeden grzesznik
przekonał się, że odpuszczenie grzechów oczyściło mu duszę. Dziś
modli się i daje na tacę...
- Ale mnie nie trzeba nawracać. Jestem ochrzczona i bierzmowana.
Moja matka nauczyła mnie pacierza...
Duchowny zapatrzył się w przestrzeń. Przypominał nieco księdza
Skargę z obrazu Matejki. Miał tak samo uduchowioną twarz.
- Więc dlaczego grzeszysz, córko? Dlaczego pozwalasz, by kalano
twoje młode ciało? Postanów, że od dziś...
Mirella przestępowała z nogi na nogę. Nie chciała urazić
natchnionego, ale czas płynął.
- Na siłę to można fortepian przesunąć, proszę księdza. Ale nie
zmienić życie.
Pocerowana sutanna zafalowała. Ksiądz zasłonił oczy dłonią, jakby
go poraził przesączający się przez kasztanowe liście promień.
- Jesteś upartą grzesznicą. Ale Bóg jest miłosierny. Jeśli nie
chcesz zmienić swego życia dla Kościoła, zrób to dla ojca swego...
pewnie cierpi z twojego powodu...
- Ojciec? - oczy Mirelli zaszły mgłą. - On mnie zgwałcił, jak
miałam trzynaście lat.
Sutanna zniknęła, jakby ją zdmuchnęło. Ksiądz biegł długim
korytarzem, żegnając się znakiem krzyża. W połowie drogi
przystanął, obejrzał się na stojącą w słońcu dziewczynę i
wymruczał:
- To może... przyszłabyś posprzątać? Feliksa już nie ma sił...
Mirella nie odezwała się ani słowem. Zrobiła w tył zwrot na pięcie
i przez warzywnik skierowała się ku furtce. Ostrożnie stawiała
stopy dokładnie w sercu każdej dziewiczo zielonej główki sałaty.
Już nie miała ochoty na rozmowę z Kaśką. Zdeptawszy w końcu także
grządkę pierzastej marchwi, zamknęła za sobą piszczącą furtkę. Już
nie cieszyła jej para eleganckich bucików. Ani żółty pasek z
lakierowanej skóry nabyty w jednym z najdroższych butików. Szła
tymi samymi uliczkami tonącymi w kurzu i lepkim, dusznym zapachu
zjełczałego tłuszczu. Na każdym prawie rogu stał jakiś grill z
pieczonymi kiełbaskami. Ludzie łykali je, przegryzając białą
bułką o konsystencji pierzyny.
Mirella starała się zapomnieć o słowach powiedzianych księdzu.
Normalnie, nie przeszłyby jej przez gardło. "Boże Święty, dlaczego
to zrobiłam? Co mnie napadło? Czy nigdy już nie zapomnę tych nocy
i dni? Przecież uciekłam od nich, by zatrzeć w pamięci obraz
twarzy i rąk. Zmyć z duszy osad goryczy. Zmienić wszystko. A
przede wszystkim siebie. Stać się zimną egoistką,
podporządkowującą sobie ludzi i ich żądze. Panować nad
rozdygotanymi wargami i dłońmi. Móc dać, czego chcą, lub odmówić.
Brać życie takim, jakie wpada przez gościnnie otwarte okno. Nie
mieć kompleksów, nie przyjmować żadnych narzuconych kanonów.
Olewać wszystko i wszystkich!"
Łan gęstego żyta stanął przed nią niczym zapora. Nie zastanawiając
się ani przez minutę, weszła w zieleń, łamiąc po drodze wiotkie
jeszcze źdźbła. Szła niczym bogini - Nemezis ku słońcu, depcząc
czerwone płatki maków.
- I niech ich wszystkich piekło pochłonie!
E8 szumiała pod ciężarem ścierających ją milionów kół. Samochody
jeździły w obie strony niczym dwa nurty tej samej rzeki. W
blaszanych pudłach piekli się zmęczeni upałem ludzie i psy.
Chcieli więcej niż inni: ciągnął ich obcy krajobraz, inna
przyroda, odmienny obyczaj, jedzenie. Chcieli otwartych granic,
drogiego pieniądza we własnym portfelu i tanich sklepów tam, dokąd
gnali z szybkością za którą i tu, i tam płaci się mandat. Od czasu
do czasu wygrużali się z blaszanych puszek po sardynkach, by na
chwilę, na moment zakotwiczyć przy chłodnym piwie czy coca-coli. A
potem pędzeni wiatrem nieodgadnionych wrażeń, ładowali się do
blaszanek, naciskali gaz, czując w płucach wiatr, a w głowie zamęt
od nagłej a niespodziewanej wolności. Ich kobiety pociły się,
dzieci marudziły, psy smętnie wywieszały ozory.
Za oknami przesuwała się szara E8. Jedyne szczęście automobilisty.
Marek stał na poboczu, trzymając w objęciach karton w połowie
wypełniony nie nadmuchanymi balonikami. Zostawił je wczoraj jeden
z rosyjskich kierowców jadących z zachodu na wschód. Baloniki były
prezentem za pomoc okazaną przez panią Barbarę przy dezynfekcji
niezbyt groźnej, ale uciążliwej rany, jakiej nabawił się
naprawiając rozpadające się podwozie starej ciężarówki. Pani
Ligoniowa cierpliwie i ze znawstwem oczyściła poszarpane brzegi
przedramienia, zajodynowała i obandażowała niczym najlepszy
sanitariusz.
Nie takimi rzeczami zajmowała się w swojej restauracji przy
szosie! Dwa lata temu pomagała odbierać poród pewnej Niemce, która
w ferworze zakupów zapomniała o swojej dziewięciomiesięcznej
ciąży.
Przez cały wczorajszy wieczór zastanawiano się, co zrobić z
balonikami. Przyozdobić podjazd? Knajpę? Udekorować stację
benzynową? W końcu Ligoń podniósł głos, przekrzykując pozostałych:
- Trzeba to oddać do przedszkola. Niech dzieciakom zrobią bal!
Pomysłowi przyklasnęli wszyscy. Przedszkole było biedne, ledwie
zipiało po opłaceniu rachunków za światło i gaz. Rodzice maluchów
to przeważnie pracownicy niedalekiej huty szkła. Też im się nie
wiodło.
Dlatego Marek z kartonem stał teraz na poboczu, czekając na
Grzesia i jego półciężarówkę. Gdy zahamowała tuż obok, chłopak
otworzył bagażnik.
- Co to za worki?
Grześ wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Jakieś cholernie ciężkie żelastwo. Obiecałem je
podrzucić do miasteczka.
- Żelastwo? - Samochód ruszył włączając się w strumień innych.
- No. Dali trzydziestaka za transport. Co mi szkodzi? I tak
bagażnik na razie pusty.
Marek zmarszczył brwi. Coś go zastanowiło. Sam nie wiedział co.
Wygląd podłużnych przedmiotów opakowanych w brezent. Widział
niegdyś coś podobnego. I kształt, i kolor. Zielonooliwkowy.
Zamrugał rzęsami. Z czym mu się to kojarzy? Z wojskiem!
- Ty - odwrócił się do Kalinowskiego. - Jesteś pewien, że to nie
żaden trefny towar?
Grześ przyhamował z wrażenia.
- Dlaczego?
- Bo mi się widzi... zresztą nic. Nieważne. Gdzie masz to
odstawić?
- Podjadę pod "Clio-Lex". Tam ktoś ma na mnie czekać. Czemuś taki
ciekawski? Też chcesz zarobić? A niby dlaczego mam się z tobą
dzielić taką słabiutką dolą?
Marek wzruszył ramionami.
- Nie interesuje mnie twoja forsa. Tylko... czasem się nie warto
połaszczyć na trzydziestaka. Towar może być wart miliony, a
odsiadka... parę lat pudła!
Grześ zjeżdżał z szosy w kierunku zabudowań. Stąd już zaczynała
się wyboista, pełna dziur droga aż do samego miasteczka. Po lewej
stronie bielały niedawno wzniesione solidne mury trzech hurtowni.
Ich właściciele, by nie wchodzić sobie w paradę, wyodrębnili
branże: napoje, towary ogólnospożywcze i środki czystości.
"Clio-Lex" był ostatnim z budynków. Zaraz za siatką, przy której
ujadała sfora olbrzymich brytanów, stała porzucona szopa z dawnych
siermiężnych czasów.
- Tu powinien ktoś być.
- Ale nie ma - stwierdził Marek. - Dobra, ty tu zostań, załatw
sprawę, załaduj do bagażnika nasze zakupy, a ja podrzucę pudło do
przedszkola. Wiesz, gdzie ono jest?
Grześ wysiadł, rozglądając się niespokojnie.
- Jeśli oni myślą, że ja tu będę tkwił miesiącami... o co pytałeś?
O przedszkole? Za tymi domami, w lewo. Budynek z czerwonej cegły.
Sam chodziłem do tego przedszkola. Pamiętam nawet, że miałem
zieloną żabę...
- Co?
- Znak. Każdy dzieciak ma swój znak. Na szafce, w szatni. No, żeby
się nie myliły worki z kapciami.
Marek roześmiał się głośno. Boże, ile czasu upłynęło od jego
przedszkola! Jak przez mgłę pamiętał duży pokój wyłożony jasną
wykładziną, która strasznie śmierdziała, jak się na nią sikało.
Szafki z kolorowymi klockami i młodziutką blondyneczkę -
opiekunkę, której się tak strasznie wstydził, gdy mu ściągała
majtki. Kiedy to było? Siedemnaście lat temu! Szczęśliwe
dzieciństwo w szczęśliwej rodzinie.
- Ja miałem wisienki - powiedział ruszając we wskazanym kierunku.
- Dwie wisienki.
Pudło nie było wygodne, toteż bolały go ramiona, gdy już dotarł do
celu. Wrzask w małpiarni to cenne minuty ciszy w porównaniu z
hałasem wypełniającym niewielki ogródek. Kilkadziesiąt dzieci
galopowało w tę i z powrotem, przewracając się i koziołkując po
wyschniętym trawniku.
- Gdzie wasza pani? - spytał pucułowatej pięciolatki z palcem w
buzi.
- No... tam!
- To znaczy gdzie?
Mała przyjrzała mu się uważnie.
- A ty, wujek, też lubisz pierożki?
- Bardzo. Więc gdzie pani?
Mała ruszyła z kopyta. Za domem, na ławce siedziały dwie
opiekunki, wystawiając twarze do słońca.
- Dzień dobry. Przywiozłem prezent dla przedszkola.
Obie drgnęły wystraszone.
- Jaki? Od kogo?
- Baloniki. Wszystkie niebieskie. Na bal przedszkolaków - mówił,
stawiając karton na trawie. - Od pani Ligoniowej z restauracji "U
Leona".
Dziewczyny przykucnęły obok pudła.
- Trzeba nadmuchać! - śmiały się wydymając policzki. - A pan?
Przyjdzie na bal?
Marek rozłożył ręce.
- Niestety. Już dawno skończyłem przedszkolną edukację. Do
widzenia.
Wracał wolno, nie spiesząc się, bo dzień był wyjątkowo piękny. Nad
rozległą równiną, posypaną domkami jak makiem i okoloną rzadkim
sosnowym młodnikiem, stało słońce. W odległości kilometra majaczył
brzozowy zagajnik. Marek zatęsknił do przyrody, do czasów, gdy w
gronie przyjaciół biwakowali nad wodą, rozpalali ognisko, piekąc
ziemniaki i ciesząc się beztroskim życiem. Po zdanej maturze całą
paczką pojechali w Tatry. Wtedy to zakochał się w górach. W
chłodnych porankach, zimnych strumieniach i maliniakach, po
których skakał, wdychając żywiczną woń świerkowych lasów. Tam
poznał Teresę, dziewczynę o wspaniałych lśniących włosach koloru
miodu. I wiecznie zdziwionych okrągłych oczach. Była jak świeża
jeżyna. Jej usta, szyja i piersi pachniały jaśminem. Na pierwszym
roku studiów zniknęła mu z oczu. Mówiono, że z kimś wyjechała, że
wyszła za mąż. Gdy ją odnalazł, dalej była bardzo piękna. I
szalona. Jak szalona, miało się okazać później.
Potrząsnął głową. Chciał zrzucić ciężar z serca. Postanowił
przecież, że nie będzie o tym myślał. Teraz studia nie są już
ważne. Ani dom. A tym bardziej Teresa. I jej suchy list brzmiący
nieomal jak telegram. Parę zaledwie słów o ciężarze bomby
wodorowej. Nie, nie chce o tym myśleć. Już nigdy.
Furgonetka stała tam, gdzie ją zostawił. Ale Grzesia nie było.
Marek wszedł do hurtowni przez mały kantorek.
- Hej, jest tam gdzieś Grześ Kalinowski?
- A pan... kto? - Henryk Buczek wyjrzał zza szyby.
- Marek. Z restauracji "U Leona".
Właściciel hurtowni zamknął biurko.
- To ty jesteś teraz na miejscu Michałka?
- Ja - Marek rozejrzał się po przestronnym wnętrzu. - Przyjechałem
z Grzesiem po towar.
Buczek był niskim, przysadzistym mężczyzną odzianym w zniszczone
zielonkawe spodnie i brudną koszulę. Nad paskiem sterczał mu
brzuch niczym futbolowa piłka.
- Polazł gdzieś. Zostawił listę. Chodź, załadujemy.
Wnosili skrzynki z pomidorami, czereśniami o żółto-czerwonej
skórce, sałatę i kapustę pekińską. Pod ścianą czekały worki z
młodymi ziemniakami.
- Polskie? - zdziwił się Marek ocierając spocone czoło.
- Jakie tam polskie! - uśmiechnął się Buczek. - Izraelskie.
- I to się opłaca? - zdziwił się chłopak. - Wozić statkami z
Izraela?
- Jakby się nie opłacało, to byśmy nie wozili. Są piękne. Sztuka w
sztukę. Nasi chłopi nie umieją ziemniaków przechowywać. Ot, bieda.
Grzesiek, gdzie się podziewałeś?
Grześ wychynął z cienia. Miał wystraszone oczy i niepewne ruchy.
Ciągle mu coś leciało z rąk.
- Co się z tobą dzieje? - zdenerwował się Buczek.
- Jezu, nie wiem - wymruczał. - Chyba wpadłem...
Marek wyprostował się. Od noszenia skrzynek rozbolał go kręgosłup.
- Jedziemy - powiedział cicho i wyraźnie. - Powiesz mi po drodze.
Chłopak otworzył usta i zaraz je zamknął.
- Dobra.
Ręce mu drżały, gdy włączał kluczykiem stacyjkę.
- Ten ładunek, tak? Był trefny?
Grześ ostrożnie manewrował, omijając dziury i wykroty.
- Człowieku, gdybym wiedział!
- Tam była broń, tak? - Samochód nagle skręcił na sąsiedni pas.
Gdyby Marek przytomnie nie skontrował kierownicą, wpadliby czołowo
na ładę. - Cholera, opanuj się! Chcesz nas pozabijać?
Grześ wziął głęboki oddech.
- Skąd wiesz, że to były karabiny?
- Czy to ważne? Miałem obowiązkowe studium wojskowe. Widziałem nie
raz takie brezentowe opakowania. Skojarzyłem. Kto odebrał?
Grześ zacisnął usta.
- Taki... jeden. A raczej dwóch.
- No, to cię mają, bracie. Tkwisz w tym gównie po uszy.
- Jak to?
- Nie odpuszczą. Kto raz przerzuci trefny towar, staje się
wspólnikiem. To na pewno są handlarze bronią.
- To co zrobić? Powiedzieć policji?
Marek zastanowił się. Każde wyjście było niebezpieczne. Z każdym
wiązały się inne kłopoty.
- Znasz faceta, który odbierał od ciebie ten chłam?
Grześ przecząco pokręcił głową.
- Nie. Nigdy go nie widziałem. Ale byli z nim jeszcze inni. Dwóch
na czarnych motorach. Młodzi.
Marek zacisnął usta. Zapewne ci sami, którzy parę dni temu dali mu
wycisk. Do dziś czuje jeszcze ból w kolanach. Choć ich twarzy nie
widział, zapamiętał warkot motocykli. Nie chciał wtajemniczać
Grzesia w swoje sprawy. I podejrzenia. Ale problem nabrał innego
wymiaru. Poczuł się wciągnięty w aferę na tyle, na ile dotyczyła
owych czarnych "jeźdźców Apokalipsy".
- Posłuchaj, trzeba zrobić tak: nic nikomu na razie nie mów. Może
cała sprawa przyschnie i okaże się, że byłeś tylko kurierem
jednorazowym. Ale jeśli ktoś ci zaproponuje powtórzenie przesyłki
- powiesz mnie. Razem coś postanowimy.
Grześ włączył lewy kierunkowskaz. Zjeżdżali na podjazd
restauracji.
- Dlaczego chcesz się w tym babrać?
Marek westchnął.
- Bo taki już jestem. Nie lubię, jak się wpuszcza w maliny. A
teraz ani słowa więcej. Nikomu.
Wyładowywali towar w milczeniu.
- Widzi pani, jakie fajne buty kupiłam? - Mirella okręcała się
dookoła niczym modelka na wybiegu.
Pani Barbara oderwała wzrok od garnka z zupą szczawiową.
- Teraz takie się nosi? Wyglądasz jak... Łowiczanka.
- Co też! Najmodniejsze!
Ligoniowa przysiadła na stołku. Była wyjątkowo zmęczona
całodziennym staniem przy kuchni.
- Mogłabyś zrobić sałatkę? Ja już nóg nie czuję.
Dziewczyna niechętnie wzięła nóż do jarzyn. Myślała, że dzień
wolny trwa do północy. Ze złością szatkowała młode marchewki.
- Musi pani kogoś przyjąć do pomocy. Za dużo tu pracy.
Ligoniowa zgasiła palnik.
- Faktycznie. Ale ta biedna Kasia...
- Na Kaśkę chyba nie ma co liczyć. Ksiądz jej nie puści.
- Skąd wiesz?
Mirella zacisnęła usta.
- Byłam na plebanii. Feliksa zwymyślała mnie od ostatnich. A
księdzu Prygoniowi powiedziałam... - urwała, sięgając po natkę
pietruszki.
- Co powiedziałaś? - pani Barbara była pełna złych przeczuć.
- Nic. Nie chcę o tym mówić.
Wszedł Marek.
- Mogę umyć ręce? Przywieźliśmy wszystko. Starczy na tydzień.
- Ale czyścioch! - Mirella odsunęła się od zlewozmywaka.
- Spotkałam w mieście chłopaków. Przyznali się, że dali ci wycisk.
- Znasz ich? Jak wyglądali?
Mirella zastanowiła się.
- Jeden blondyn. Ostrzyżony na jeża. Drugi miał tatuaż. Pająka.
- Gdzie?
- O rany! - zezłościła się. - Co to ma do rzeczy? Może na tyłku.
Pani Barbara pacnęła dłonią w stół.
- Mirka!
Dziewczyna bez słowa włączyła elektrycznego robota. Jego warkot
zagłuszył nawet odgłos auta ruszającego z parkingu.
Marek wyniósł się bez słowa. Był zmęczony i chciało mu się pić.
"Ona mnie doprowadza do szewskiej pasji! - pomyślał. - Ale nie dam
się sprowokować. Nie chcę, by tryumfowała. Bo chyba o to jej
chodzi".
Razem z zapadającą nocą zaczęło napływać chłodniejsze powietrze.
Ligoniowie siedzieli przed zamkniętą restauracją. Parasole
zwinięto, krzesła pospinano łańcuchami. Razem ze stolikami o
białych blatach tworzyły teraz jakieś przedziwne formy
rzeźbiarskie.
- Trzeba się rozejrzeć za pomocnicą. Mirella i ja nie damy sobie
rady, jak już ruszy sezon.
Mężczyzna przeciągnął dłonią po siwych włosach. Wcześnie się
postarzał.
- Niełatwa sprawa. Młodych taka praca szybko męczy. A nieuczciwych
pełno. Ten Marek chyba jest w porządku?
Kiwnęła głową. Nie chciało się jej jeszcze iść na górę do
mieszkania, gdzie pomimo otwartych okien nagrzane powietrze
wisiało pod sufitem.
- Wygląda na takiego, który uciekł przed problemami. Jest
wykształcony. Ładnie mówi. Studiował coś...
- Tak. Pokazał mi legitymację. Był na prawie...
Spod dystrybutora z benzyną bezołowiową ruszył szybki, sportowy
jaguar. Błysnął światłami i wypadł na szosę.
- Samobójca? - Barbara położyła dłonie na kolanach. - Jak myślisz,
czy nasze życie do końca będzie płynęło przy szosie?
Uniósł wzrok ku gwiazdom. Świeciły na ciemniejącym niebie.
- Mówią, że wszystko jest zapisane tam, na górze.
Marek z mydłem i ręcznikiem schodził po ciemku po betonowych
stopniach.
- Powinienem mieć latarkę - mruknął. Czuł potrzebę zmycia z siebie
całodziennego kurzu i potu. Tak go nauczono od dzieciństwa. I nie
potrafił zmienić przyzwyczajeń. Zapukał w szybę kantoru przy
stacji benzynowej. O tej porze drzwi były już zamknięte.
Alfons Kulik podniósł głowę. Obliczał utarg i jak ognia bał się
złodziei.
- Idę na górę! - wykrzyczał Marek przez grubą szybę.
Mężczyzna skinął głową. Za chwilę zgrzytnęły zamki.
- Powiedz, jak będziesz wychodził. Drzwi ani na minutę nie mogą
być otwarte.
- Wiem, dziękuję.
Wbiegł po schodach, ciesząc się, że je widzi w blasku żarówek. Za
załomem korytarza były drzwi do łazienki. Lekko uchylone. Wszedł,
chciał zapalić światło i oniemiał. Pod prysznicem, w całym blasku
nagiego ciała stała Mirella.
Chłopak zmieszał się, zawstydził, chciał się wycofać, gdy usłyszał
jej głos:
- Co tak stoisz, baranie?
- Nie... zamknęłaś drzwi - wymruczał.
- No to co? Nie widziałeś gołej baby? Podaj mi ręcznik!
Rozejrzał się, czując wzrastające napięcie. Dawno już nie miał
kobiety.
- Gdzie jest? - dostrzegł ciemnozielony ręcznik frotte, leżący na
drewnianym taborecie. - Ten?
- Ten.
Owinęła się szczelnie od piersi po uda. Z jej wspaniałych włosów
skapywały krople wody.
Marek wycofał się na korytarz. Czuł suchość w ustach i łomot krwi
pod czaszką. "Nie dam się sprowokować! Nie dam! Ona to robi
specjalnie. Znam ten uśmieszek w kącikach warg. Dobrze go znam.
Jest oznaką tryumfu kobiety nad mężczyzną. Taka sama była Teresa.
Ale o niej muszę zapomnieć... na zawsze".
Mirella wyszła z łazienki. Strzepując wodę z włosów jak pies po
kąpieli. Była naturalna, rozgrzana skóra parowała, oczy jej
błyszczały.
- Mogłabyś zamykać drzwi. Tu się kręci tylu mężczyzn. - Marek był
wściekły sam na siebie, że to powiedział.
Wzruszyła ramionami.
- No to co? Niech popatrzą. Jest na co.
Nie odezwał się. Wszedł do środka, przekręcając klucz w zamku. Z
głębi korytarza usłyszał jej chichot. Zmywał z siebie zmęczenie i
resztki bólu. Wycierając ciało czuł przypływ energii. Był młody.
Kiedy wracał do swego betonowego bunkra, poczuł, że ktoś za nim
idzie. Obejrzał się błyskawicznie.
- To tylko ja. I Żarek - usłyszał skrzypiący głos stróża. - On już
pana zna. Nie szczeka. Nie napiłby się pan?
Marek przystanął.
- Czego?
- A... wódeczki! - stary wyciągnął zza pazuchy flaszkę napełnioną
w jednej trzeciej.
W pierwszej chwili chciał odmówić. Nie lubił wódki. Kiedyś pijał
dobre wino. Ale to było kiedyś. Dzisiaj niczym się nie różnił od
stróża-włóczęgi i jego zapchlonego psa.
- A zaprosi mnie pan do stróżówki?
Stary wyszczerzył w uśmiechu resztki zębów.
- No... może się pan zdziwić... - pchnął drzwi parterowego
pomieszczenia. Zanim jasno zapłonęła naftowa lampa, Marek poczuł
silny zapach terpentyny. Lub czegoś podobnego. Gdy już wszedł do
środka, omal nie usiadł z wrażenia. Oniemiały rozglądał się po
ścianach, nie bardzo wierząc własnym oczom.
- No wie pan - wyszeptał wstrząśnięty.
- A nie mówiłem, że się pan zdziwi?
Ze ścian, od podłogi do sufitu wpatrywały się we wchodzących setki
oczu. Obrazy w stylu starych ikon, malowane na drewnie lub wprost
na tynku, zasłaniały pustkę ścian, tworząc przedziwny świat
brązowo-złotych tajemniczych postaci o długich, wijących się
włosach i przystrzyżonych brodach. Ich wzrok ścigał każdego, kto
się w tej przestrzeni poruszał.
- Kto to... - Marek dopiero teraz spostrzegł długą deskę
zastawioną puszkami z farbą i butelkami terpentyny. - Czy to pan?
- Czy ja, znaczy, namalowałem? Tak. Lubię swoich świętych. Są
pobożni i serdeczni. I nie jestem sam.
- Kiedy zaczął pan malować?
Starzec podkręcił knot. Światło rozlało się, wyciągając z mroku
proste sprzęty.
- Zawsze malowałem. A teraz mam więcej farby, niż trzeba!
- zachichotał. - Z tej ciężarówki, co się przewróciła!
Mirella wyskoczyła z kabiny TIR-a, trzasnąwszy drzwiami. Z jej ust
wylewały się słowa, o których nawet nie wiedziała, że je zna.
- Ty wszarzu... łobuzie!
Mężczyzna wciągał spodnie. Na jego okrągłej twarzy rozlewał się
tryumfujący uśmieszek.
- Zjeżdżaj! Nic ci nie jestem winien!
Mirella odwróciła głowę.
- Zapamiętam twój numer rejestracyjny, gnojku! Mam wśród TIR-owców
przyjaciół. Dadzą ci wycisk, skunksie. Masz to jak w banku!
Marek wychylił głowę z magazynku. Słyszał wszystko i domyślił się,
że chodzi o pieniądze. Klient najprawdopodobniej nie zapłacił za
usługę. A dziewczyna się piekli.
TIR ruszył z parkingu. Potężna przyczepa podskakiwała na wybojach.
Spocony kierowca o byczym karku gnał w kierunku Kielc. Kiedy
Mirella tupiąc bucikami przechodziła obok, Marek cofnął się do
środka. Nie chciał, by wiedziała, że był niemym świadkiem
zdarzenia.
W kuchni dziewczyna ze złością ciskała talerzami.
- Co jest? - zdenerwowała się pani Barbara, ocierając twarz. Było
gorąco jak diabli. Kurczaki w piekarniku obracały się na rożnie,
ukazując smakowicie brązowiejącą skórkę.
- Nic. - Talerze błyskawicznie układały się w wysoki stos. - Nie o
wszystkim musi pani wiedzieć.
Mirella potrafiła być naprawdę nieznośna. Ligoniowa zacisnęła
usta. Ale musiała przyznać uczciwie, że zdarzało się to
niezmiernie rzadko. Częściej dziewczyna rozładowywała stresy
jakimś ciętym słowem lub dowcipem.
- Zanieś połówkę kurczaka temu w niebieskiej koszuli. I spytaj,
czy chce ziemniaki, czy bułkę.
Mirella wyszła, popychając drzwi kolanem. Z mężczyzną w błękitnej
koszuli siedziała kobieta dużo od niego starsza.
- Kurczak dla pana. Mam podać bułkę?
Skinął głową, wdychając zapach przyrumienionej skórki.
- O winie panienka zapomniała? - spytała siwowłosa w eleganckiej
sukni koloru przylaszczek.
- O jakim winie? - Mirella nie pamiętała zamówienia.
Dama potrząsnęła głową.
- Prosiłam o kieliszek białego rieslinga.
- A nie może być woda? - wzruszył ramionami jej towarzysz.
- Nie jestem brudna, Robercie, tylko spragniona!
Mirella nie wytrzymała, parskając śmiechem. Mężczyzna, trzymając
udko w palcach, wydawał się niczego nie rozumieć.
- Już przynoszę! - dziewczynie całkowicie minął zły nastrój.
Podeszła do baru, rzucając Ligoniowi przez ramię:
- Jedno białe wytrawne. Porządny gatunek!
- Butelkę.
- Damy nie zamawiają butelki, tylko kieliszek!
Leon wytrzeszczył oczy.
- A co ty wiesz o damach? Nie lubię otwierać butelek, bo potem...
- Jezu! - syknęła. - Niech pan przestanie myśleć jak Mańka z GS-u!
Tamte czasy już minęły.
Nalał nie przekonany. Podała kieliszek na tacy wyłożonej serwetką.
Przylaszczkowa obrzuciła ją uważnym spojrzeniem. Od stóp do głów.
- Nadawałabyś się na modelkę. Musiałabyś tylko zmienić styl.
Mirella zamrugała powiekami.
- Olewam.
Kobieta wypiła łyk. Dyskretnie oblizała wargi.
- Nie masz marzeń. Jak każda nastolatka?
- Ten towar nie dla mnie.
- Dlaczego? - jej usta podkreślone jasną szminką były nieco zbyt
wąskie.
- Wie pani, jak mnie nazywają? Madonna TIR-ów. Życie jest dla mnie
autostradą, a ja autobusem, który sobie jedzie. Mężczyźni wsiadają
i wysiadają. A ja jadę dalej.
Mężczyzna w niebieskiej koszuli wytarł zatłuszczone palce w
serwetkę.
- Nie boisz się, że ostatni przystanek będzie się nazywał AIDS?
Kobieta lekko uderzyła go po dłoni.
- Przestań wszystkich pouczać, Robercie. I chodź już. Czas na nas.
A ty żyj, jak ci serce dyktuje.
Mirella uśmiechnęła się, sprzątając ze stolików brudne talerze.
- Nie mieszajmy w to serca.
Od strony stacji benzynowej biegł zdyszany Grześ.
- Nie widziałaś Marka?
Mirella przecząco pokręciła głową.
- Może jest w składziku. Powinien zrobić porządek w jarzynach. I
umyć chłodnię.
Marek rzeczywiście tonął po kostki w wodzie. Odmrażanie wielkiej
chłodni było przedsięwzięciem pracochłonnym, zwłaszcza że nie
należała ona do najnowszych osiągnięć technicznych.
- Ty - Grześ o mało nie wpadł w poślizg na mokrej szmacie. - On
znów chce, bym przewiózł towar.
- Kto? - Marek z ulgą wyprostował schylony grzbiet.
- Facet... no, ten z wąsami. Bierze u nas benzynę. Czasem jeździ
nowiutkim jaguarem. Widywałem go nieraz. Myślałem, że to
"komornik".
- Kto?
- No co ty, nie wiesz? Tak nazywają ludzi z mafii. Tych, co
zbierają forsę. Za opiekę.
Marek włączył wtyczkę do kontaktu. Rozległ się cichy szum. Agregat
zaczął pracować. Chłopiec odwrócił głowę.
- Komornik, mówisz? To dlaczego zajmuje się ekspediowaniem towaru?
To się nie trzyma kupy. Pomyśl, dlaczego właśnie ty, małą
furgonetką, wozisz parę karabinów na odległość dwudziestu
kilometrów?
Grześ wzruszył ramionami.
- W ogóle o tym nie myślałem.
- Właśnie. Ale od dziś myślenie będzie twoim obowiązkiem. A teraz
relacjonuj...
- Co?
- Dobra. Postaram się używać słów zrozumiałych. Opowiedz mi
wszystko. Minuta po minucie. Co mówił i co robił.
- Teraz?
- Nie. Spotkamy się wieczorem. Koło stróżówki Łubka. Powiedzmy o
dziesiątej.
- Dobrze - Grześ obejrzał się przez ramię. - Jeśli akurat nie będę
przy dystrybutorze. Ja nie mam godzin pracy... jak ty.
Marek schylił się, by zebrać szmatą wodę z podłogi.
- Ja też nie mam. Ani umowy o pracę. Tak to już bywa.
- A co mam powiedzieć wąsatemu? - Chłopak ociągał się z odejściem.
- Że się zgadzasz. Ale nie za trzydziestaka.
- Tylko ile?
Marek czuł na sobie ciężar jego spojrzenia. I po raz pierwszy
przestraszył się odpowiedzialności, którą wziął za chłopca. "Jest
młody, głupi i wierzy we wszystko, co mówię. Chyba mnie traktuje
jak prywatnego doradcę. Trudno, skoro się powiedziało "a", trzeba
się liczyć z resztą alfabetu. Ale czy nie wkraczam na zbyt śliską
ścieżkę, po której przyjdzie mi się poruszać w kompletnej mgle?"
- Bądź elastyczny. I nie przesol. Spróbuj zażądać pięćdziesiątki.
Grześ skinął głową i zniknął. Do wnętrza magazynu wpadł promień
słońca i odbił się w kałuży.
Szosa E8 huczała i dudniła jak co dzień. Samochody mijały się
bezkolizyjnie i tylko w czasie kilkusekundowej ciszy słychać było
gruchanie gołębi gnieżdżących się w betonowym bunkrze.
"U Leona" kłębił się tłum. Pora posiłku zwabiła wielu kierowców. Z
kuchni płynęły wspaniałe zapachy, toteż klientela nawet nie
narzekała na drożyznę.
- Piwo? - Mirella roznosiła zimne butelki i puszki. Z
doświadczenia wiedziała, że ludzie jedzą i piją naprzód oczami.
Kolorowe zdjęcia potraw dnia, powiększone do nadnaturalnych
rozmiarów, wisiały na tylnej ścianie, przyciągając wzrok. Dziś
kuchnia pani Barbary polecała kurczaka z rożna, spaghetti z
kuleczkami mięsa w pomidorowo-czosnkowym sosie i szarlotkę na
gorąco.
Dopiero po czterech godzinach biegania dziewczyna mogła przysiąść
na zewnątrz. Miała swoje ulubione miejsce przy narożniku.
Wystający mur tworzył tu wygodne siedzisko. Wyciągnięte nogi
odpoczywały najlepiej. Stąd miała też doskonały widok na parking,
drzwi do restauracji i wejście do magazynu.
Marek wyszedł, wycierając mokre dłonie w przybrudzone dżinsy. Nie
chciało mu się jeść ani pić. Był potwornie zmęczony pracą i
niewesołymi myślami kłębiącymi się pod czaszką. Usiadł obok
dziewczyny. Odchylił głowę, przymykając oczy. Nie wiedział, że go
bacznie obserwuje. A może wiedział i było mu wszystko jedno.
- Nie pochodzisz ze wsi? - spytała. Nie było w jej tonie
szczególnej agresji. W każdym razie on tego nie wyczuł.
- Nie. Dla mnie wieś to wilgotne miejsce, gdzie latają nie
upieczone ptaki.
Roześmiała się szczerze. Chyba przestał jej przeszkadzać. W każdym
razie nie interesował się nią. I tak było dobrze.
- Urodziłeś się w bardzo dużym mieście?
- Tak. Co to? Przeprowadzasz spis ludności?
Wzruszyła ramionami.
- Tylko tak pytam.
Wieczór zapadał bardzo powoli. Naprzód słońce znikało za kościelną
wieżą rozświetlając złotego kurka, potem czerwieniejąca poświata
zmieniała się w głęboki fiolet, otulając kępę starych topoli. A
zaraz później ciemniały dachy domostw, grubiała linia dalekiego
młodniaka i znikała E8 wtapiając się w mrok. Tylko światła
przejeżdżających samochodów od czasu do czasu wyłaniały z czerni
budynek stacji benzynowej. I błyskał błękitny neon "U Leona".
Grześ poprosił Alfonsa Kulika, żeby go zastąpił przy
dystrybutorach.
- Pan popatrzy, co? Teraz mały ruch.
- Dobra, dobra. Potem policzę utarg.
Spotkali się za załomem budynku. Marek pożyczoną latarką oświetlił
teren. Pusto.
- Już myślałem, że nawalisz - niecierpliwił się Grześ.
- Nigdy nie nawalam. Musiałem tylko wziąć prysznic, zanim Mirella
zajmie łazienkę. Siedzi tam ponad godzinę.
- Ty... - Grześ przeczesał palcami sterczące włosy. Wyglądał jak
wrona. Dawno nie strzyżona wrona. - Nie śpisz z nią?
Marek dał mu dupla w plecy.
- Nie. I nie mam ochoty. Słuchaj... na takie tematy ze mną nie
pogadasz...
- Ja nic... to fajna babka. Tylko tak się puszcza... z każdym.
- Nie twój interes - Marek podniósł głos. - Niech się ludzie sami
zajmują własnym życiem. I nie komentuj...
- Co?
- O Boże! Nie gadaj na tematy, które ciebie nie dotyczą.
Grześ chmurnie zmarszczył brwi.
- Prawisz czasem jak ksiądz z ambony. Jak cię nie interesuje moja
sprawa, to po co tu przyszedłeś? No nie?
- Przyszedłem, bo mnie o to prosiłeś.
- Też prawda. Dał pięćdziesiątkę. Trochę się krzywił. Ten wąsaty.
Wiem też, jaką ma ksywę. Podsłuchałem.
- No? - zainteresował się Marek.
- Wołają na niego "Spluwa".
Marek pokiwał głową.
- Pewnie jakąś nosi pod pachą albo za paskiem. Znów ci dał takie
same brezentowe paczki?
- Jakbyś zgadł. I wyładowałem w tym samym miejscu.
- A jakiegoś... wojskowego nie widziałeś? Przypadkiem?
- To znaczy kogo? Mundurowego?
Marek oparł się plecami o szorstki mur. Bolał go krzyż i ciągle
lewe kolano.
- Widzisz... podejrzewam, że broń pochodzi z jakiegoś wojskowego
magazynu. Ktoś ją wynosi z jednostki. Dlatego pytałem, czy nie
widziałeś w towarzystwie "Spluwy" kogoś w mundurze. Nie sądzę,
żeby to był facet wysokiej rangi.
Grześ potrząsnął głową.
- Żadnego generała.
- Nie żartuj! To może być zwykły szeregowy.
- Ale nikogo takiego nie było. A na naszym terenie nie ma żadnej
wojskowej jednostki.
Marek uśmiechnął się. W ciemnościach nie było tego widać.
- Tak myślisz? Kiedyś przy niemieckiej granicy było mnóstwo
Rosjan. Dziś, w lasach, pewnie siedzą nasi.
Grześ podrapał się za uchem.
- Fakt. Ruscy tu byli. Zapomniałem. Ale ten "Spluwa" ma wokół
siebie tylko tych "kosmitów".
- Facetów na motorach? Z czarnymi kaskami? Jeden blondyn, a drugi
ma tatuaż z pająkiem?
Grześ zagwizdał. Wyrażał w ten sposób swoje uznanie.
- Dużo wiesz. A jesteś tutaj od niedawna. Aha, jeszcze jedno: oni
to potem przerzucają dalej. Coś wspominali o kempingu turystycznym
w Wilkowie.
- Gadali o tym przy tobie? - Marek czuł, że zasypia na stojąco.
- No tak.
- Dziwne. Wygląda, jakby chcieli, żebyś to usłyszał. Muszę to
wszystko przemyśleć. Ale nie dziś.
- To ja już pójdę. - Grześ zaszurał sandałami na bosych stopach. -
Kiedy znów mi zlecą przewóz, to co mam robić?
- Koniecznie zabrać mnie z sobą.
- Dobra, cześć.
W oknach facjatki paliło się światło. Znak, że Mirella była już u
siebie. W restauracji trwały ostatnie porządki. Marek wspiął się
po schodach do swojego "salonu". Łóżko rozkopane tak, jak je
zostawił rano. Wsunął się pod koc, czując całym ciałem jego
miękkość. Od niedawna dopiero sypiał nago. W jego plecaku nie
znalazła się piżama - relikt przeszłości. Tamte czasy i tamte
zwyczaje minęły bezpowrotnie. Nie żałował ich. Myśli płynęły
wolno, pochłaniał go sen, przyjaciel zawiedzionych.
Zapomniał nawet o zaklejonej kopercie w kieszeni plecaka.
Trzy dni później, w deszczowy poranek, kiedy to na podjeździe nie
parkował żaden samochód, a w restauracji nie było żywej duszy,
pojawił się znienacka ze swym granatowym polonezem aspirant
Buczek. Wszedł do środka zacierając dłonie.
- Ciotka da filiżankę kawy!
- A zapłacisz? - zażartował Leon.
- Jeszcze mnie na to stać! - burknęła pani Barbara zła z powodu
niskiej frekwencji. W piecyku dojrzewała pieczeń rzymska z
prowansalskimi ziołami i pyzy z cebulką. Na szczęście pieczeń
można zawsze podać na zimno. A pyzy odsmażyć.
- Józio nie ma roboty, że do nas zajechał? - zainteresowała się
Mirella, malując paznokcie na kolor ciemnej wiśni.
- On na brak zajęć nie narzeka! - roześmiała się Ligoniowa,
stawiając przed siostrzeńcem filiżankę świeżo zaparzonej kawy. -
Jak to w policji.
- W drogówce, ciociu. W policji jest jeszcze gorzej. A najgorzej u
tych z kryminalnego.
- Bo też i zaroiło się od bandziorów! - Pan Leon złożył gazetę.
Puknął palcem w czarny nagłówek. - Piszą, że mafia handluje
narkotykami i bronią. Pod samym nosem naszej władzy kochanej.
Marek zmagał się z nakrętką na butelce.
- Nie tak! - Mirella przyjrzała się własnym dłoniom. - To trzeba
włożyć do gorącej wody. Ludzie potrafią odwracać bieg rzeki, a nie
umieją wylać keczupu z butelki.
Aspirant Buczek przyjrzał się spod oka Markowi.
- Zakotwiczyłeś tu na dłużej?
Chłopak wreszcie chlapnął czerwony kleks na kanapkę z wędzonką.
- To pytanie służbowe?
- Nie. Prywatne.
- Drogówka się mną interesuje? Ostatnio nie płaciłem mandatu.
Choćby z uwagi na fakt, że poruszam się pieszo.
Józio mrużył oczy. W filiżance już widać było dno.
- Ale jeździsz z Grzesiem Kalinowskim.
Ligoń podniósł wzrok znad gazety.
- O co ci chodzi? Posyłam Marka do hurtowni twojego ojca. Józiu,
na Boga, czemu się czepiasz chłopaka? Pracuje, zarabia...
- Ja się nie czepiam. - Aspirant wydmuchał nos w niebieską
chustkę. - Tylko mam na widelcu takiego jednego... wąsatego...
Marek drgnął. O mały włos nie chlapnął sosem na spodnie.
- Z wąsatych pamiętam tylko Józefa Stalina. Innych nie znam.
Mirella zastrzygła uszami. Temat zaczynał ją interesować. I
zapewne dalej drążyliby sprawę, gdyby nie szelest opon na
podjeździe.
- No, nareszcie ktoś głodny! - stwierdziła z zadowoleniem pani
Barbara.
Czteroosobowa rodzina istotnie pochłaniała olbrzymie ilości
gorącej pieczeni z ziemniakami i świeżutką sałatą. Aspirant Buczek
chcąc nie chcąc zdjął swoją służbową czapkę z wieszaka.
- Dzięki za kawę. Policzcie się z tatą. Jeśli nie zbankrutuje na
tej swojej hurtowni.
- Jezus Maria, dlaczego? - pani Barbara wybiegła z kuchni. - Co ty
gadasz, Józiu!
Aspirant Buczek otworzył szklane drzwi, wpuszczając wilgoć.
- Bo wygląda na to, że ma wspólnika spod ciemnej gwiazdy!
- Tego... wąsacza? - zdążył zapytać Marek.
Ale nie doczekał się odpowiedzi. Józio jednym skokiem dopadł
moknącego poloneza z "kogutem" na dachu. I odjechał, wyrzucając
spod kół fontannę deszczu.
- Mam nadzieję, że Heniek wie, co robi - wymruczał pan Leon znad
gazety. - Dziś fortuny łatwo powstają. I jeszcze szybciej znikają.
Basiu, wiesz, o jakim wąsatym on mówił?
Pani Barbara wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Chyba... że to taki, który jeździ srebrnym
jaguarem. Zwróciłam uwagę na samochód. Czasem o czymś gadają z
Grzesiem Kalinowskim.
Ligoń ze złością zmiął gazetę.
- Następny po Michałku!
Marek rzucił okiem na widoczny nagłówek. "Czarna seria napadów z
bronią w ręku. W Słubicach czterech napastników na motocyklach
zastrzeliło kasjerkę i uciekło z pieniędzmi. Dzień później dwóch
mężczyzn w wojskowych mundurach zatrzymało koło parkingu w
Wilkowie samochód na niemieckich numerach rejestracyjnych.
Turyści, zastraszeni pistoletami maszynowymi, oddali pieniądze i
paszporty. Na szczęście uszli z życiem".
Chłopak poczuł, że mu skóra cierpnie na plecach. "Parking w
Wilkowie? Czy to nie o nim wspominał Grześ?" - pomyślał.
Ale przez następne trzy dni panował idealny spokój. Nikt nie
słyszał o wąsatym, nikt Grzesiowi nie proponował przerzucenia
trefnych ładunków.
I wszystko pewnie rozlazłoby się po kościach, gdyby nie...
- Weźmiesz trochę soków? - spytał Henryk Buczek, gdy tylko Marek
wszedł do środka hurtowni "Clio-Lex", dźwigając puste palety po
sałacie.
- Grześ ma listę zakupów. Zaraz tu będzie.
Ale minuty mijały, a chłopak nie nadchodził. Wreszcie
zniecierpliwiło to Marka. Wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł obok
furgonetki, którą przyjechali, jakieś obce auto na warszawskiej
rejestracji. Dwaj mężczyźni w szarych garniturach wypytywali o coś
zdenerwowanego Grzesia. Marek nie wiedział, co robić. Jakimś
szóstym zmysłem wyczuł, że chłopcu nie grozi bezpośrednie
niebezpieczeństwo. Obaj mężczyźni natomiast wyglądali na
wojskowych lub policjantów w cywilu. Coś takiego mieli w ruchach,
co na kilometr pachniało Groźnym Urzędem. "Nie będę się na razie w
nic mieszał - pomyślał przytomnie. - I tak mi wszystko
zrelacjonuje. Poczekam".
Nie minęło pięć minut, gdy do ponurego i zagraconego po sufit
wnętrza hurtowni przygalopował spocony Grześ.
- Ty, mam coś - wymruczał.
Marek skinął głową, dając ukradkiem znaki, żeby przy Buczku za
wiele nie opowiadał. Chłopak w lot pojął.
- Bierzemy soki?
- Tak. Ale tylko te z "Hortexu". Pani Ligoniowa mówiła, że
najlepiej idą. Ludzie lubią polskie produkty.
Buczek wzruszył ramionami.
- Teraz nagle lubią! A jeszcze sześć lat temu daliby się posiekać
za wszystko, co z zagranicy!
- Czasy się zmieniają - powiedział filozoficznie Marek, unosząc
ciężką skrzynkę z czerwoną papryką. - Sam pamiętam, jak przywożono
taką wyłącznie z Węgier, i tylko jesienią! A dziś rośnie w naszych
szklarniach. Z holenderskich nasion. Grześ, zabierz resztę!
Wracali wlokąc się prawym pasem, bo nawalił czwarty bieg. Nawet
byli z tego zadowoleni. Mieli wreszcie czas.
- Co to za faceci?
Grześ gmerał w skrzyni biegów.
- Dam dychę, że jakiś UOP!
- Urząd Ochrony Państwa? - Marek uniósł brwi.
- Głowy za to nie położę. Ale pytali mnie, czyja jest furgonetka.
Niby ta, co nią jedziemy. I jak często bywam w hurtowni Buczka.
Marek myślał coraz intensywniej.
- Coś się szykuje. Z obu stron. Chyba jakaś obława.
- Na nas? - przeraził się Grześ i nagle znalazł czwarty bieg.
- Niewykluczone, że chcą cię wrobić.
- W co? - nastroszony czub dawno nie mytych włosów powodował, że
Grześ wyglądał na bardziej przerażonego, niż to było w
rzeczywistości. - I kto?
- Dobre pytanie. Myślę, że jedni i drudzy.
Zjeżdżali z szosy na podjazd. Furgonetka hamowała tuż przy wejściu
do składziku i chłodni.
- Teraz ani słowa. Ja to wszystko przemyślę, wyciągnę wnioski i
powiem ci, co zrobimy. Bo chyba mam pomysł, jak z tego wyjść cało.
Wyskoczyli na żwirowy podjazd. Z restauracji wyszła Mirella,
kołysząc się w biodrach. Króciutkie mini ledwie przysłaniało
bawełniane figi.
- Jest kapusta pekińska?
Marek przytaknął.
- Jest. Możesz wziąć.
Dziewczyna przechodząc trąciła go lekko. To było prawie muśnięcie,
ale Marek poczuł, że zrobiła to specjalnie. "Denerwuję ją, bo nie
zwracam uwagi na jej wdzięki! - pomyślał z lekką melancholią. -
Nic z tego, Mirella".
Ale dziewczyna nawet nie spojrzała w jego stronę.
Ligoniowa nalała do miseczki gęstej jarzynowej zupy.
- Zjedz zaraz. Póki gorąca. Nie płacimy ci za wiele, więc się choć
podkarmiaj. Wiem, że sam niczego nie ruszysz.
Marek wciągnął nosem woń przypraw. Lubił kuchnię bogatą w bazylię,
czosnek i ziarna jałowca. Lubił też wszystko, co włoskie. Ze
spaghetti na czele. Ale także dania chińskie. W tych ostatnich
specjalizowała się matka. Kiedy to było? Tysiąc lat temu!
- Skąd pani wie, że nie buszuję nocą w chłodni? I nie wyżeram
suchej krakowskiej?
Pani Barbara rozciągnęła usta w uśmiechu. Było w niej tyle ciepła.
- Bo nie trzymam tam krakowskiej. I chłodnię zamykam na noc na
siedem spustów. Nie poradzisz tym zamkom.
- A może jestem włamywaczem? Przecież pani nic o mnie nie wie. Ani
o Mirelli. W każdym razie takie odnoszę wrażenie.
Czoło Ligoniowej zaciągnęło się chmurą.
- Do wczoraj, rzeczywiście, nic o niej nie wiedziałam.
- Czy coś się w nocy zmieniło? Wyleciała przez komin na miotle?
Pani Barbara płukała miskę po zupie.
- Zjesz teraz drugie? Odsmażę pyzy. Na razie nie ma gości. Tylko
piwosze...
- Mówiła pani o Mirelli - Marek drążył temat. Sam właściwie nie
wiedział dlaczego.
Kobieta westchnęła.
- Przyszła tu wczoraj Kaśka. Siostrzenica księdza. Już wyzdrowiała
i będzie nam pomagać przez lato.
- Od tego księdza, który z ambony gromi "Madonnę TIR-ów"?
Pani Barbara przycupnęła na zydelku.
- Nie powinnam o tym mówić nikomu... ale stugębna plotka i tak
poszła w miasteczko. Mój Leon wczoraj aż na mnie huknął...
- Na panią? Nigdy tego nie robi. Jest w panią wpatrzony jak
zakochany nastolatek.
Kobieta uśmiechnęła się kokieteryjnie.
- Nie żartuj ze starej baby. Jesteśmy już małżeństwem prawie
trzydzieści lat. Ale o Mirelli nie chciał słuchać. A ona...
podobno, sama księdzu w nos rzuciła, że... nie uwierzysz...
zgwałcił ją własny ojciec, jak miała trzynaście lat!
Marek znieruchomiał z widelcem w ręku. Poczuł suchość w ustach i
dziwne, przyspieszone bicie serca.
- To... zdarza się w rodzinach. Seksualne molestowanie dzieci
przez ojców.
- Skąd ty wiesz o takich sprawach?
- Widzi pani... mam zaliczone trzy lata prawa. Wykładano nam o
takich przypadkach, chociaż... to wciąż temat tabu. Kraj, w którym
żyje dziewięćdziesiąt procent katolików. Dopiero bardzo niedawno
zaczęto o tym mówić. Mało i niechętnie.
Pani Barbara kiwała głową.
- Myślisz, że powiedziała prawdę? Może tylko tak... jak to Mirka,
palnęła, by dokuczyć proboszczowi.
Chłopak podniósł na nią duże, brązowe oczy.
- Tylko ona mogłaby powiedzieć prawdę. Ale nie sądzę... żeby
należało pytać. Chyba że sama zacznie.
- Co sama zacznie? - Mirella łupnęła kolanem w wahadłowe drzwi. -
Obgadujecie mnie?
Wrzuciła grube kufle pełne zastygłej piany wprost do zlewozmywaka.
Marek podniósł się z krzesła.
- Dlaczego mielibyśmy mówić akurat o tobie? Nie ma innych tematów?
Wychodząc z kuchni, usłyszał głos dziewczyny zagłuszany
strumieniem wody:
- Wie pani... ten jego uśmieszek! Tak uśmiechają się krokodyle!
Późnym wieczorem, już po umyciu się, Marek przystanął obok
Grzesia, mocującego węża od dystrybutora z bezołowiową.
- Przemyślałem wszystko. Punkt po punkcie. I chyba wiem, o co
chodzi.
Grześ przyglądał się własnym brudnym dłoniom. Nie wiadomo,
dlaczego nie używał rękawic.
- Powiesz?
Marek potrząsnął włosami. Były już stanowczo zbyt długie.
- Nie gniewaj się. Ale myślę, że będzie lepiej dla nas obu, jak
nie podam ci szczegółów. Bo jeśli nie mam racji...
- Dobra - chłopak ruszył do oszklonych drzwi sklepu z
samochodowymi akcesoriami. We wnętrzu tkwił Kalinowski, obliczając
utarg. - Ale z grubsza?
- Dam głowę, że jutro lub pojutrze wąsaty zaproponuje ci
przewiezienie jednej lub kilku paczek.
- I co?
- Weźmiesz je. Ale mnie także. To warunek. Bo gdybyś pojechał
sam...
Za szybą starszy Kalinowski podniósł głowę. Ręką dał znak
Grzesiowi.
- Lecę.
Marek przerzucił mokry ręcznik przez ramię. Przy okazji przyjrzał
się sfatygowanym nogawkom własnych dżinsów. Wstrząsnął nim
dreszcz. "Kiedy to wszystko ze mnie spadnie... czy jeszcze będę?
Taplam się w tych kryminalnych sprawach, żeby zająć myśli czymś
innym niż ja sam! Jak długo to potrwa? I czy wytrzymam?"
Obok stróżówki Łubka leżał Żarek z ozorem wywieszonym niczym
chorągiew.
- Gorąco ci? - spytał Marek.
Pies otworzył oczy. Był w nich smutek całego świata.
Wspinając się po schodach, usłyszał podejrzany szmer. Zatrzymał
się, kierując w górę snop światła z latarki. Ujrzał parę
najładniejszych nóg Rzeczypospolitej i bezczelny uśmieszek na
zmysłowych ustach.
- Twój pokój wygląda jak miasto po bombardowaniu.
Nie ruszał się ze stopnia.
- A możesz wyznać przed sądem, co w nim robiłaś?
Dziewczyna ani drgnęła.
- Zobaczysz. Nie zamierzałam udawać ducha tej budowli.
Zrobił dwa długie susy i przysiadł obok niej. Poczuł miły zapach
goździków i miodu.
- To nie Krumlowski Zamek! Tam o północy pojawia się Biała Dama w
czarnych lub białych rękawiczkach...
Jej oczy zabłysły zainteresowaniem.
- To coś znaczy?
- Oczywiście! Gdy ktoś miał umrzeć lub wyjść za mąż.
- Bajki - wzrok dziewczyny przygasł. Wstała. - Przyniosłam ci
poduszkę i jasiek. Służbowy. Od pani Barbary.
Spał na tej poduszce i jaśku w zielonkawej poszewce, jak już dawno
mu się nie zdarzało. Spokojnie i bez snów. Rano wstał rześki.
Przykucnąwszy koło plecaka leżącego pod jedną ze ścian uważnie mu
się przyjrzał.
- Nie zaglądała - stwierdził półgłosem. Źdźbło trawy prawie
niewidoczne dla tego, kto się go nie spodziewał, wyłaziło z
miejsca, w którym je wetknął. Nikt nie mógł otworzyć plecaka, nie
wyrzucając trawy. - To dobrze o niej świadczy. Widać rzeczywiście
wszystko olewa!
Zjadł śniadanie, ulegając namowom pani Barbary. Nie lubił płatków
kukurydzianych.
- Zaleję mlekiem. Prosto od krowy. Kiedyś we wsi było siedemnaście
krów. Dziś tylko trzy. Chłopi twierdzą, że się nie opłaca.
- Im się nigdy nic nie opłaca! - warknęła Mirella, łykając w
pośpiechu bułkę z miodem. Klienci już czekali. - Głównie
narzekają, że wódka za droga. I pędzą bimber.
Ligoń wsunął głowę do kuchni.
- Trzeba pojechać do hurtowni. Piwo w puszkach już wyszło...
Marek skinął głową. Zastanawiał się, czy Grześ dostał wiadomą
propozycję.
Dostał.
- Mamy zabrać paczkę z trzeciego kilometra.
- Dobra. Jedziemy.
Mirella z uwagą śledziła TIR-a skręcającego na podjazd. Z szoferki
witała ją podniesiona w górę dłoń. Mijając się z Markiem
dostrzegła gest, jakby chciał ją powstrzymać. Przystanęła.
- Masz zamiar wygłosić kazanie? Już to przerabiałam. Każdy, kto
mnie poznaje, zaczyna od kazań. Więc bądź tak uprzejmy... - jej
jasne oczy były pochmurne - i nie miej nadziei.
Marek westchnął.
- Nadzieja to najbardziej zagubione słowo w naszym kraju.
- Sam to wymyśliłeś? - kiwnęła dłonią do kierowcy.
- Nie. Powiedziała to Eleonora Roosevelt.
- Olewam.
- Ale ona była żoną prezydenta Stanów Zjednoczonych! I mądrą
kobietą! Zobaczysz, że pewnego dnia...
Ale dziewczyny już nie było. Zręcznie wspinała się do wysoko
położonej kabiny potężnego volvo z niemiecką rejestracją.
Na trzecim kilometrze zjechali na pobocze. Furgonetka zaszurała
kołami na piasku. Z kępy rozrośniętych wierzb wyszło dwóch
młodzieńców. Ich czarne motory ukryte były przed wzrokiem
ciekawskich. Grześ wystawił głowę.
- Co jest?
Blondyn o złamanym nosie przyjrzał się Markowi.
- A ten po co?
- Pracuję u Ligoniów - odparł udając, że nie wie, kim są. - Jadę do
hurtowni. Czemu was to dziwi?
Młodzi ludzie naradzali się po cichu. W kępie wierzb był ktoś
jeszcze. Poszli tam na naradę. Widać skończyła się pomyślnie,
skoro pojawili się niosąc wyraźnie ciężką, płaską paczkę w
zielonkawym brezencie.
- Otwieraj tył. Masz to oddać facetowi z czerwonego opla. Tu jest
jego numer. Stoi tam, gdzie zawsze. Do rąk własnych!
- A pięćdziesiątka? - upomniał się przytomnie Grześ. - Inaczej nie
biorę!
Ten z tatuażem powyżej nadgarstka skrzywił usta, ale posłusznie
wyjął z kieszeni zmięty banknot.
Ruszyli z kopyta. Grześ ze zdenerwowania bał się wyprzedzić nawet
rowerzystę.
- Jedź normalnie! - upomniał go Marek. - Zatrzymasz się dopiero,
jak ci powiem.
- To znaczy gdzie?
- Tam, gdzie da się ukryć paczkę. Jakiś lasek, stara, pusta
zabudowa...
Grześ odzyskał sprawność umysłu. Ale wciąż się bał.
- To nie wstyd - powiedział Marek z cieniem uśmiechu.
- Co?
- Że się boisz. Ja też nie mam stuprocentowej pewności. Tylko
szósty zmysł. I dedukcja. Patrz... tu będzie dobrze.
Grześ zbyt gwałtownie przyhamował. Jadący za nimi fiat o mało nie
zagarażował im w bagażniku.
- Uważaj! Rozbijesz samochód!
- Kiedy mi ręce latają.
- Rękami się nie hamuje. Wyłażę.
Marek uważnie sprawdził głęboki rów zarośnięty suchą trawą,
biegnący wzdłuż pobocza. Pełno w nim było pustych puszek i
zmiętych opakowań po papierosach. "Cholerny bałagan! - pomyślał. -
Jak tak dalej pójdzie, to odśmiecanie kraju potrwa przez parę
tysiącleci". Za rowem rosły cztery wierzby, za nimi lśniło płytkie
jeziorko i piękna kępa szorstkiej wikliny. W jej gąszczu zobaczył
stare gniazdo ptaka. Wrócił do furgonetki.
- Patrz, czy ktoś nas nie śledzi. Ja wezmę paczkę.
- A jeśli mnie rąbną za kradzież? To są bandyci.
- Teraz dopiero na to wpadłeś? Coś ci powiem: jeśli nic się nie
zdarzy... sam to z powrotem załaduję. Jasne? Gap się na samochody.
Czy jakiś się nie zatrzymuje...
Marek ostrożnie ułożył paczkę w wiklinie. I dobrze zapamiętał
topografię. Wsiadł do szoferki i spojrzał na Grzesia.
- Nie pękaj. Widziałeś coś?
- Nic. Tylko dwa peugeoty. Z obcą rejestracją.
- W porządku. Ruszaj.
Jechali z przepisową prędkością. Marek już się zaczął nawet
niecierpliwić. "Cholera! Wygląda na to, że się pomyliłem!" -
pomyślał.
- Ty, blokada! - Grześ delikatnie nacisnął hamulec.
Policjanci stali tuż przy oznakowanym polonezie. Obok dwóch
cywilów. Jeden z nich podszedł do furgonetki.
- Dokumenty proszę.
W Grzesia nagle wstąpiło "złe".
- Zaraz... dokumenty pokażę, ale tylko mundurowemu.
Marek gratulował mu w myślach. "Sprytny chłopak! Postępuje tak,
jak kierowca z czystym sumieniem".
Zbliżył się policjant z odznaką drogówki na rękawie.
- Dokumenty.
Grześ podał wszystkie.
- Proszę otworzyć bagażnik.
Wyszli obaj. Marek po to, by zobaczyć miny cywilów. Istotnie, było
na co popatrzeć. Starszy z nich, siwiejący, o ostrym spojrzeniu
prawie zaniemówił.
- Przeszukajcie dokładnie.
I zaczęło się rutynowe przeszukiwanie. Spokojne, pedantyczne i
sprawne.
- Nic nie ma. Czysty.
Cywil zagryzł wargi. Zbliżył się do Marka.
- Jedziecie ze stacji benzynowej?
- Nie. Z restauracji "U Leona". Przy szosie. To jest wóz
dostawczy. Bierzemy towar z hurtowni pana Buczka.
- Pracujesz... czy pan tam pracuje?
Marek wyraźnie ucieszył się z tego przejścia na "pan".
- Tylko podczas wakacji. Jestem studentem. Dorabiam.
Cywil skinął głową.
- Możecie jechać.
- I co teraz? - wyszeptał Grześ, gdy za zakrętem ukazały się
blaszane dachy hurtowni. - Odbiorcy będą tutaj czekać.
- Nie będą.
Grześ pokręcił głową.
- Skąd wiedziałeś, że nas zatrzyma blokada?
- Nie wiedziałem - Marek nie chciał uchodzić za jasnowidza. - Po
prostu dedukcja...
- Co?
- Przypuszczenie, że wąsaty chciał cię wystawić policji. Zdał
sobie sprawę, że jest obserwowany. Przerzut broni to wyjątkowo
wredna robota. Ale doskonały zarobek. Postanowili poświęcić parę
karabinów... i sprzedać cię policji...
- Żeby gliny myślały, że to ja?
- Właśnie. Zanim by cię zamknęli, zadawali tysiące pytań, uzyskali
pozwolenie prokuratora... tamci przerzuciliby spokojnie cały
ładunek. A tak... krewa!
Zjeżdżali na parking przy "Clio-Lex".
- Żadnego samochodu nie ma. To znaczy... o takich numerach.
- I nie będzie. Myślą, że już siedzisz.
Grześ ustawiał się tyłem do wejścia.
- No, ale przecież...
- Cicho. Ani słowa. Bierzemy piwo i się zmywamy. Co będzie dalej,
to się okaże.
Wewnątrz hali ludzie ładowali ciężkie worki ryżu. Starszy Buczek
odnotowywał coś na kartce papieru.
- Żadnych tam mysich bobków?
Ładujący roześmiał się szeroko.
- Nie ma. Co pan, ryż prosto z Chin.
- A w Chinach nie ma myszy?
- Dawno je zjedli. I szczury też. Podają w sojowym sosie. Z
jarzynami.
Buczek splunął na brudną podłogę. Zwrócił się do Grzesia:
- Co bierzecie?
- Piwo. Żywieckie. Ludzie lubią polskie.
Stary roześmiał się.
- Nie ma jak pilzneńskie, synu! Wierz staremu specjaliście. Za
butelkę pilzna oddam duszę diabłu!
Wracali w milczeniu. Grześ opanował nerwy i prowadził spokojnie.
- Zatrzymujemy się tam, gdzie paczka?
- W żadnym wypadku. Nawet nie zwalniaj. Wieczorem przyjdę sobie tu
spacerkiem. Sprawdzę. A tobie radzę o wszystkim zapomnieć.
Przy stolikach ustawionych pod parasolami kręciła się mała
korpulentna dziewczyna ze śmiesznymi kucykami.
- Kto to? - spytał Marek, zanim opuścił szoferkę.
- Kaśka. Od księdza Prygonia. Zawsze dorabia w czasie wakacji. To
cześć. Jakby co...
- Nawet o tym nie myśl! - Marek pogroził mu palcem.
- O czym?
- Już ja wiem! - zeskoczył na ziemię. - Chcesz sam poleźć w te
wierzby. Jeśli to zrobisz, wyprę się wszystkiego. I nigdy ci już w
niczym nie pomogę. A teraz otwórz bagażnik.
Kaśka bez najmniejszej żenady przyglądała się Markowi. Jej wesołe
niebieskie oczy błyszczały. Blond kucyki chwiały się koło uszu
przy każdym kroku. Była ładniutką dziewczyną o typowej polskiej
urodzie. I bardzo śmiesznie ubrana w czerwone skarpetki i spódnicę
prawie do kostek. Wyglądała jak sierotka z opieki społecznej
donaszająca odzież po starszych. Nawet okrągłe piersi miała
spłaszczone jakimiś przedziwnymi marszczeniami. Ale na Marka
łypała z niemym zachwytem.
- Cześć! - powiedział rozbawiony. - Jestem Marek. Pracuję tu.
Rozciągnęła usta w uśmiechu i zniknęła w kuchni.
Mirella nadeszła, nie wiadomo skąd.
- Zostaw ją w spokoju. Inaczej ksiądz cię wyklnie z ambony.
Marek podniósł w górę obie ręce.
- Nawet mi to nie w głowie. Co święte, to boskie!
Mirella nie uśmiechnęła się. Zwinnie manewrując pełną tacą,
pobiegła do stolika, przy którym siedziała grupa Skandynawów.
Chłopcy swobodnie poklepywali ją po tyłku, wymieniając między sobą
uwagi. Mirella wszystkie zaczepki przyjmowała ze spokojem.
- Nie mogę na to patrzeć - stęknął Ligoń zza baru. - Czy ta
dziewucha wstydu nie ma?
Marek oparł o blat karton z piwem. Zmęczył się dźwiganiem.
- Nie ma. Ale ta druga jest inna.
- Kaśka? Ona by się zaryczała na śmierć, gdyby ją ktokolwiek
dotknął. Ale nikt tego nie robi.
- Mężczyźni tak traktują dziewczyny, jak one tego chcą, panie
Ligoń.
- Głupia!
Marek ładował puszki do lodówki.
- Mirella nie jest głupia. Bardzo dobrze wie, co robi. I na pewno
ma jakiś powód. Ale to już nie moja sprawa.
Ruch w restauracji był coraz większy. Nawet Marka zapędzono do
obsługi. Robił to bardzo niezręcznie.
- Masz dwie lewe ręce! - warknęła Mirella, gdy o mały włos nie
zrzucił z tacy smażonej ryby z surówką.
- Ale za to mózg nie do zastąpienia.
- Wiem. Trzymają takie w słoikach.
Chłopiec parsknął śmiechem, oblewając przechodzącą Kaśkę piwem z
kufla.
Zaczerwieniła się jak piwonia.
- Przepraszam - Marek niezdarnie usiłował wytrzeć ścierką jej
zamoczoną spódnicę.
Wyrwała się gwałtownie.
- Proszę... zostawić! Ja sama...
Mirella wściekła patrzyła na kałużę wsiąkającą w żwir.
- Mówiłam ci, żebyś jej nie zaczepiał.
- Nie zaczepiam. Zrobiłem to nieumyślnie. Mirka, zapnij lepiej
pasy bezpieczeństwa, bo ci puszczają!
Zacisnęła usta.
- Chcesz wojny?
Wzruszył ramionami.
- Wojna to tylko kontynuacja polityki innymi środkami. Tak
powiedział Karl von Clausewitz sto sześćdziesiąt lat temu. I ja mu
wierzę.
Kopnęła kolanem wahadłowe drzwi do kuchni.
Późnym wieczorem Marek włożył na nogi tenisówki i dres wyciągnięty
z plecaka. Dwie minuty po zmierzchu równym krokiem pobiegł lewą
stroną pobocza. Samochody mijały go zmieniając światła, podmuchy
wiatru unosiły spaliny na wysokość nosa.
- Głupi pomysł - mruknął przyspieszając - potrzebna by tu była
maska gazowa! - Przelazł przez rów i biegł teraz skrajem łąki
porośniętej rzadką, suchą trawą. Pełno tam było korzeni i
nierówności. Zdegustowany wrócił na pobocze szosy. Czuł lekką
zadyszkę. Kiedyś biegał, pływał, jeździł na nartach wodnych i
deskorolce. To było bardzo dawno temu. Dziś wyraźnie brakowało mu
kondycji. Dokładnie zapamiętał miejsce z czterema wierzbami i
płytkim lusterkiem wody. Ale ciemności zapadły dość szybko i
stracił poczucie pewności. Latarka omiatała tylko najbliższych
pięć metrów. - Do diabła! To powinno być gdzieś tutaj... - Potknął
się o korzeń, przewrócił i leżąc na plecach na wilgotnej trawie,
przez moment miał wrażenie, że kosmos wciąga go bezpowrotnie. Na
czarnym niebie błyszczał rój gwiazd. Tak widocznych, jak nigdy
dotąd.
Wstał czując powracający ból w lewym kolanie. Zrobił kilkanaście
kroków w stronę ciemniejącej kępy drzew i zobaczył bajorko. W
szuwarach odnalazł ciężką paczkę w zielonym drelichu.
Przykucnął. Kolano zabolało, więc usiadł wyciągając nogi. Z
kieszeni dresu wyjął parę żółtych gumowych rękawic, które dwie
godziny temu buchnął ze zlewozmywaka pani Barbary. Na szczęście
miała duże dłonie. Delikatnie nałożył rękawice i zdjął taśmę,
którą oklejona była paczka. Potem jednym ruchem szarpnął oba paski
na rzepy. Materiał odchylił się, odsłaniając porządnie naoliwione
cztery kałasznikowy.
Zagwizdał cichutko. Broń była nowiutka. Najwyżej raz
przestrzelana. Z pełnymi magazynkami. Nie da się ukryć, podobała
mu się. Jest coś takiego w pistolecie maszynowym, co powoduje, że
serce młodego mężczyzny zaczyna szybciej bić. "Zwariowałem -
pomyślał oddychając głęboko. - Rambo ze mnie jak z koziej...
trąba! Przez moment poczułem się jak Brudny Harry. Człowiek się
naoglądał filmów i teraz..."
Jakiś samochód zatrzymał się na poboczu, nie gasząc świateł.
Marek zgarnął broń, brezent i błyskawicznie dał nura w kępę
wierzb. Miały nisko rozłożone konary. Kiedyś wspiąłby się w parę
sekund. Teraz trwało to o wiele dłużej. Ale gdy dwa cienie z
latarkami dotarły do szuwarów, był już na wysokości trzech metrów
nad nimi. Starał się tylko nie sapać i nie zabrzęczeć żelastwem.
- Tu nie ma nikogo! - zawołał jeden z cieni.
- Cicho, nie drzyj się. Musiał pobiec dalej szosą. Albo wraca na
skróty.
Latarki kreśliły nieregularne smugi światła, krzyżowały się
chaotycznie.
- Wracamy.
Marek odczekał w niewygodnej pozycji, dopóki samochód nie
zawrócił. Potem spocony zlazł z wierzby. "Śledzili mnie. To
znaczy, że już wiedzą, że kontrola samochodu nic nie dała. Ale co
zrobić z tym dobrem? - pomyślał, układając śmiercionośne narzędzia
jedno obok drugiego. - W czasie pokoju w ogóle nie powinno się
produkować niczego, co ma lufę i spust. A swoją drogą wojskowy bez
wojny jest bezrobotnym frustratem, a kiedy udaje gołębia z gałązką
oliwną w dziobie, jest również pieprzonym kłamcą. Hipokrytą,
lokajem na usługach takich mięczaków jak ja, co głoszą pacyfizm!"
Siedziałby zniechęcony pod wierzbą do wschodu słońca, gdyby nie
to, że musiał wracać. Dokładnie zawinął paczkę, obwiązał taśmą i
wziąwszy pod pachę, zaczął iść skrajem szosy. Uważnie wsłuchiwał
się w każdy szum opon. "Mam nadzieję, że żaden aspirant Buczek nie
będzie akurat tędy przejeżdżał. Ani faceci z czerwonego opla". Nie
miał jednak odwagi wrócić z paczką do swojego pokoju bez drzwi i
zamków. Budowla otwarta była na cztery strony świata. Gdzie jest
takie miejsce, do którego nikt na całym świecie nie schowałby
broni? Chłodnia! Świeżo wymyta, pełna zamrożonego mięsa, serów i
łatwo psujących się produktów!
Łatwo wymyślić, trudno wykonać. Gdy dotarł w okolice stacji
benzynowej, spod dystrybutora ruszał biały nissan. Grześ odwrócony
plecami nie mógł w ciemnościach dostrzec Marka. Sam oświetlony
neonem i blaskiem lamp z kantorku, niczego nie widział ani nie
słyszał. Marek odczekał, a kiedy wszystkie odgłosy życia umilkły,
przemknął w stronę restauracji. Niebieski, pulsujący neon
dostatecznie przykuwał uwagę. Nikt nie zauważyłby cienia w
granatowym dresie i czarnych tenisówkach. Ale chłodnia była
zamknięta na dziewięć spustów i solidną kłódkę. Nie miał szans jej
otworzyć.
- Najniebezpieczniejszą rzeczą na świecie jest ostrożność
- usłyszał nagle za plecami czyjś cichy głos.
Odwrócił się błyskawicznie.
- Kto?
- A jak myślisz?
Dopiero teraz rozpoznał głos Mirelli. Ale jej nie widział. Tkwiła
gdzieś w mroku, choć zapach wody jaśminowej, której czasami
używała, dolatywał zza stosu palet po pomidorach.
- Dlaczego się tu ukrywasz?
- A ty?
- Chcę się dostać do chłodni. Po plasterek kiełbasy, bo nie jadłem
kolacji.
Wyszła z ukrycia. Miała na sobie sukienkę-koszulkę do połowy ud. I
nic pod spodem. Obrzuciła pakunek uważnym spojrzeniem.
- Bardzo trefne?
Nic nie mógł zrobić. Skinął głową.
Grześ wyglądał rano jak jedna wielka kupka nieszczęścia. Widać
było, że się boi. Na stacji benzynowej panował wyjątkowy ruch.
Kończył się czerwiec, zaczynał się exodus wyjeżdżających na
urlopy. Przez E8 ciągnęły sznury turystycznych autokarów, gnały na
łeb, na szyję eleganckie sportowe wozy młodych ludzi sukcesu.
Wszyscy starali się zatankować na długo przed zachodnią granicą.
Ruch zwiększył się też w restauracji "U Leona". Pani Barbara
zapędziła Kaśkę do kuchni, obsługę gości pozostawiając bardziej
doświadczonej Mirelli oraz Markowi, który tę funkcję traktował z
wyraźną niechęcią.
- Zastanawiam się, czy stąd nie prysnąć - powiedział, gdy trzeci
talerzyk zjechał mu wprost pod nogi klientki. - Chyba brak mi
talentu.
Mirella obojętnie wzruszyła ramionami.
- To wolny kraj. Możesz spadać!
- Żal mi pani Barbary.
Dziewczyna przyjrzała mu się spod oka.
- Zdecyduj się wreszcie, co jest dla ciebie ważne: sumienie czy
wolność.
Zanim zdążył odpowiedzieć, zniknęła z kuflami na zapleczu. Marek
od kilku dni zastanawiał się, leżąc bezsennie w łóżku, kim
właściwie jest Mirella: oczytaną, inteligentną dziewczyną z dużym
poczuciem humoru czy prymitywnie myślącą nastolatką na życiowym
luzie. Była dokładnym zaprzeczeniem tych wszystkich dziewcząt,
które znał. Jej też nikt nie zmuszał do ciężkiej pracy. Robiła to,
bo chciała. Szła do szoferek TIR-ów za ileś tam marek, bo tak
chciała. "Do czego potrzebne jej są pieniądze? Co z nimi robi?
Składa w PKO czy trzyma pod materacem? Owszem, kupuje czasem
ciuchy. Ale rzadko. Odnosi się wrażenie, że w jej ostentacyjnym
zachowaniu jest jednak jakaś poza, która pcha ją bezrozumnie w
koleinę zła. Bo w końcu ten TIR-sex może ją wpędzić w chorobę na
całe życie. Ona się tak zachowuje, jakby jutro miał nastąpić
koniec świata i wyrównanie wszystkich ludzkich krzywd. Olewa, jak
twierdzi, wszystkie rady ale jednocześnie uczestniczy w życiu
najbliższego otoczenia. Pomieszanie pojęć i nic więcej. Żadnej w
tym filozofii, niewiele przemyśleń. Ale na dobrą sprawę ja też w
tym wszystkim uczestniczę, choć nie muszę. I pojechałbym dalej, w
Polskę, gdybym wiedział po co".
Kaśka w długiej do kostek spódnicy stała nad zlewozmywakiem. Pot
spływał jej po plecach, tworząc ciemne plamy na bawełnianej
bluzce.
Marek prawie wrzucił stos brudnych talerzy.
- Zasuwaj, zaraz przyniosę nowe.
Dziewczyna obrzuciła go łzawym spojrzeniem.
- Tyle tego...
Ligoniowa z włosami ciasno owiązanymi chustką siekała tasakiem
mięso.
- Zmienimy się.
Kaśka potrząsnęła kucykami.
- Nie. Gotowanie to nie dla mnie. U nas na plebanii wszystkim
rządzi Feliksa. A ksiądz Jerzy tak wielu rzeczy nie lubi...
- Aż dziw, że ci pozwolił pracować w restauracji.
Dziewczyna zanurzyła ręce aż po łokcie. Dolała płynu do mycia
naczyń.
- Nie chciał. Ale kiedy się dowiedział, ile będą kosztowały
książki do szkoły, załamał się. Chcę iść od jesieni do liceum
gastronomicznego. Poduczyć się. Nie może mi zabronić.
- Może. - Marek w biegu połykał kanapkę. - Jako twój prawny
opiekun. Jesteś jeszcze niepełnoletnia.
Zaczerwieniła się po końce uszu.
- Ja... skończyłam szesnaście... wiosną...
- Stolik pod oknem czeka na zrazy! - wrzasnęła Mirella, wpadając
jak burza. - Co ty? Przerwę śniadaniową sobie robisz?
Marek posłusznie ruszył z tacą.
- Ona mnie pilnuje niczym żandarm!
Gdy zniknął za wahadłowymi drzwiami, dziewczyna sprawnie ustawiła
na tacy zamówienia.
- Niech mu pani powie, żeby wyprał dżinsy. Ludzie patrzą...
Pani Barbara zamieszała zupę.
- Sama je wrzucę do pralki. W sobotę. Chyba że nie ma innych. Nie
wiesz, czego chce Grześ Kalinowski?
Mirella zatrzymała się w pół kroku.
- Grześ? A co ma chcieć?
- Ciągle o czymś z Markiem szepcze. Co kombinują?
Dziewczyna pchnęła kolanem drzwi.
- Jak to chłopy. Na pani miejscu nie zamartwiałabym się tym.
- Ale ja...
Kaśka płukała duży półmisek do jarzyn.
- Grześ się czegoś boi. Nie wiem czego. Mnie nie powie.
Ligoniowa rzuciła mięso na głęboką patelnię. Zaskwierczało.
Rozszedł się zapach gorącej oliwy.
- Muszę porozmawiać z Bronkiem Kalinowskim. I z Kulikiem. Kasiu,
zanieś dwie jarzynowe. Nie wiem, gdzie zniknął Marek...
Marek nie zniknął. Tylko zza węgła składziku przyglądał się
uważnie czarnemu peugeotowi z warszawską rejestracją, parkującemu
wbrew przepisom na prawym pasie szosy. Samochód musiał tam stać od
dawna. Zza przyciemnionych szyb nie widać było twarzy ani sylwetek
siedzących w nim ludzi. Najwyraźniej obserwowali restaurację i
dystrybutory. Po co? Kim są? Cywilami z komendy policji? Tak na
widoku?
Zza zakrętu wyłonił się ciemnoniebieski polonez aspiranta Buczka.
Marek ze złośliwym uśmiechem czekał na interwencję. Ale, o dziwo,
nic takiego nie nastąpiło. Józio z kamienną twarzą ominął czarną
zawalidrogę, jakby jej w ogóle nie dostrzegając. To całkowicie
zdegustowało Marka. Wrócił do stolików uważając, by znów czegoś
nie wylać.
Aspirant Buczek zaparkował na podjeździe i zdjąwszy służbową
czapkę, wszedł do środka.
- Wujek da się czegoś napić.
Ligoń zza baru wyciągnął rękę.
- Nawet się nie przywitasz? To już w policji nie mówią dzień
dobry?
Chłopak speszył się. Otarł chustką spoconą twarz.
- Wujek ma rację. Ale tyle się dzieje...
Ligoń postawił przed nim otwartą butelkę coca-coli.
- Piwa nie dostaniesz. Jesteś na służbie.
- Nie prosiłem o piwo. Nigdy nie piję za dnia. A teraz mamy
inspekcję z Warszawy...
- Czego chcą? Od nas do stolicy daleko. Interesują się
restauracją? - zaniepokojony Ligoń wychylił się zza baru. - Coś
wiesz?
Józio wzruszył ramionami.
- Nic nie wiem. O Michałku uprzedziłem, gdy było trzeba. Ale wuj
ma tu pomocników... w końcu inspekcja sanitarna zapyta...
Ligoń wydał Mirelli sześć puszek piwa z lodówki.
- Wiem. Wszystko to takie... ale ciotka... mówi, że Mirka i Kaśka
pracują tu od lat. I że nie wyrzuci ich na bruk, bo inne nie będą
lepsze. A te przynajmniej nie ukradną jednej złotówki.
- A chłopak?
- Marek? Też uczciwy. Student.
- Widział wuj jego dowód osobisty?
Pan Leon podparł się na łokciu.
- Widziałem. Legitymację. Z uniwersytetu w Toruniu. Zdjęcie się
zgadza.
Buczek znów otarł czoło. Upał wzmagał się z godziny na godzinę.
- A jednak coś się tu dzieje - wymruczał. - Warszawskie szychy
cywilne nie siedzą w takiej dziurze bez powodu. Kręcą się też
wokół hurtowni ojca. Sam nie wiem, co o tym myśleć.
- Czyżby Heniek czymś zahandlował? Nie wierzę. Twój stary to
uczciwości chłop.
Józio z żalem zszedł z barowego stołka.
- Wujek wie, jak to czasem bywa. Powiedziałem tacie, żeby uważał
na wszystko. Teraz też... o, tam, na szosie. To ich wóz.
Ligoń wyjrzał przez okno.
- Może interesuje ich stacja benzynowa? Ciotka twierdzi, że
Grzesiek Kalinowski dziwnie się zachowuje. Jakby się czegoś bał.
Buczek nałożył czapkę.
- Tędy jeżdżą różni kombinatorzy... jak to przy szosie. Do
widzenia.
Wieczorem, gdy już przewaliła się kolacyjna szarańcza, Kaśka z
Mirellą przysiadły na murku, wyciągając zmęczone nogi.
- Przestań za nim wodzić oczami.
Kucyki zachybotały koło uszu.
- Co ty? Za kim?
- Myślisz, że nie widzę? Nie spuszczasz oczu z Marka. - Mirella
odgarnęła z czoła chmurę włosów. Świeżo umyte okalały jej twarz,
spływając kasztanową falą aż na ramiona.
- To ja już pójdę! - Kaśka zerwała się niczym oparzona. Nie umiała
i nie chciała mówić głośno o uczuciach.
Mirella szarpnęła ją za przydługą spódnicę.
- Siadaj. Nie bądź głupia. Ale od faceta trzymaj się z daleka.
- Dla... dlaczego? Czy on coś...
Mirella przyglądała się własnym kształtnym stopom.
- Jest na wyskoku. Coś gdzieś zostawił. Dom, rodzinę.
- Wiesz dlaczego?
- O takich sprawach się nie mówi. I nie pyta. Nie wolno włazić z
kaloszami do duszy. Ale ja wiem. Szósty zmysł. A zresztą...
olewam!
Marek przestępował z nogi na nogę. Spóźnił się do "kolejki"
łazienkowej i musiał odczekać. Stał oparty o ścianę, z ręcznikiem
przewieszonym przez szyję, i słuchał podśpiewywań Mirelli:
O nic nie pytaj,
Nie bierz życia serio,
Dla nas nie ma wiosny,
Zima dla gawronów!
- Zespół "Leonidas"! - mruknął wsłuchując się w trudną linię
melodyczną. - Jak to idzie dalej? Aha!
Miłość to złudzenie,
O niej tylko zgredy
Popiskują smutnie
W barchanowych łóżkach...
Mirella usłyszała miły baryton z korytarza. Zamknęła kran.
- Zgadnij, co robię?
Marek przysiadł na piętach. Pytanie było z tych, na które nie
wiadomo, co odpowiedzieć.
- Sądząc z odgłosów - albo pędzisz bimber, albo się kąpiesz.
Wysunęła się owinięta w kusy ręcznik. Jej włosy wilgotną kaskadą
spadały na twarz. Marek poczuł, jak jego ciało pręży się i krew
napływa do głowy. Z trudem się opanował. Mirella rozgarnęła włosy.
Przy nagłym ruchu ręcznik osunął się do stóp. Niczym to nie
speszyło dziewczyny. Miała smukłe, bardzo piękne ciało. Chłopiec
przymknął oczy, przywołując z pamięci jej obraz, gdy wspinała się
do szoferki kolejnego TIR-a. Pomogło.
- Długo tam siedziałaś - powiedział ochryple.
Powoli owijała się ręcznikiem. Jej policzki nagle pokryła bladość.
- Gdybym wiedziała, że czekasz, siedziałabym jeszcze dłużej!
Zła ruszyła korytarzem, kierując się do swojej facjatki. Tam
rzuciła się na łóżko. Łzy płynęły gęstymi kroplami. Nie pamiętała,
kiedy ostatni raz pozwoliła sobie na płacz. Chyba trzy lata temu,
gdy po raz pierwszy wysiadła z ciężarówki na stacji benzynowej. I
raz potem, gdy już wynajęła tę klitkę od Kalinowskiego. Jej
pierwsza noc po ucieczce z domu. Wtedy płakała do rana. Skoro świt
otarła oczy, umyła twarz zimną wodą i stanęła do pracy. Nigdy
później nie uroniła jednej łzy. Więc dlaczego teraz? "Nie chciał
mnie. Nawet nie spojrzał. Czuje pogardę - myślała, wycierając nos
skrawkiem prześcieradła. - Oni wszyscy w głębi duszy gardzą taką
dziwką jak ja. Myślałam, że jest inny. Ale nie. Jest uprzejmy i
wstyd by mu było, że musi odmówić. Strach przed zaraźliwą
chorobą... to też. Przecież mu nie powiem, że zawsze się
zabezpieczam. Ale jeśli nie jest prawdą, że ten głupi kawałek
gumki chroni? Zwariować można!"
Zasnęła zmęczona i spłakana. Dzień był trudny. I nikt jej nie
uprzedził, że następny będzie jeszcze gorszy.
Marek wtulał twarz w poduszkę, próbując zasnąć. Pod czaszką
kłębiły się złe myśli. "A jeśli uraziłem Mirellę? Wyglądała przez
moment, jakby ziemia usunęła jej się spod stóp. Powinna wiedzieć,
że tak naprawdę żaden mężczyzna nie lubi się dzielić z innym swoją
kobietą. Tak jest od pradziejów. Nawet jaskiniowcy pilnowali ognia
i rodziny. Ale ja... nie mogę. I nigdy nikt się nie dowie,
dlaczego..."
Słońce wstawało czerwone i gorące. Zapowiadał się kolejny upalny
dzień.
- Pojedziecie po lody. Najlepiej te w dużych pojemnikach - Ligoń
podliczał coś na papierze. Skrobał się za uchem. Jego siwe włosy
opadły na czoło. - Weźcie pięćdziesiąt sztuk.
- Jakich? - Marek nie znał się na wszystkich gatunkach. Rzadko
jadał słodycze. Jeśli było coś, co uwielbiał, to jogurt z
jagodami.
- Grześ wie.
Mały Kalinowski sprawdzał dystrybutor. Przed chwilą odjechała
cysterna zaopatrująca stację w benzynę.
- Jedziemy, Grześ! - Marek przez wypucowaną szybę przyglądał się
akcesoriom samochodowym, ładnie poustawianym w sklepie. - No,
przestań się bać.
Grześ miał wystraszone oczy.
- No... nie wiem. Zaraz wyprowadzę furgon. Wstawiłem wczoraj do
garażu.
Marek wdychał lekki opar benzyny. Poczekał, aż Grześ podjedzie i
napełni bak.
- Zauważyłeś kogoś?
Chłopak zamrugał jasnymi rzęsami.
- Nie. A powinienem był?
Marek potrząsnął włosami.
- Muszę się ostrzyc. Znasz jakiegoś fryzjera?
- No... w miasteczku są dwaj. Zaraz obok przedszkola. Męski
prowadzi brat Łubka... stróża.
- Widziałeś jego ikony?
- Co?
- No, obrazy, które maluje. Mówię o stróżu.
Chłopak przecząco pokręcił głową.
- Wujek nie pozwala chodzić do Łubka. Mówi, że Żarek ma straszne
pchły i mógłbym je przynieść do domu. Stary jest alkoholikiem...
Marek założył pas.
- Powiedz... twoja ciotka? Żona pana Kalinowskiego... dlaczego tu
nie mieszka?
Grześ nacisnął klakson. Rowerzysta chyba był pijany.
- Uciekła. Z jednym kierowcą z Niemiec. Nie wytrzymała tu. Moja
mama mieszka w wiosce. Też nie chce się tu przenieść. Dlatego u
nas Mirka sprząta. Za to ma swój pokoik.
"Clio-Lex" oblegały dwa duże samochody dostawcze. Właściciel
posłał chłopców do diabła.
- Nie teraz! Lody mogą poczekać!
- Dobra. - Grześ wzruszył ramionami. - Mnie się nie spieszy.
Zostanę, poopalam się w krzakach, a ty idź do fryzjera.
Marek skinął głową. Droga wiodła w dół. Nie koszona łąka wybujała
chwastami. Tu i ówdzie złociły się sztywne dmuchawce. Małe,
pobielane domki tonęły w zieleni. Z ogródków płynął zapach
jaśminu. Chłopiec pociągnął nosem. Jak błyskawica spadło na niego
wspomnienie: gorąca czerwcowa noc pod rozgwieżdżonym niebem.
Początek ich wspólnych wakacji. Dwa plecaki obok siebie, śpiwory i
nagie, pachnące jaśminem ciało Teresy. Zawsze czuł tę woń. Miała
piwne oczy, złotawy meszek i ciepłe, okrągłe piersi. Byli tacy
szczęśliwi. A potem ten list: "Przepraszam, Marek, ale..."
Jakby świat przestał istnieć. Na zawsze.
Fryzjer siedział na stołku przed zakładem, jakie widuje się
wyłącznie na starych, przedwojennych fotografiach. Zapyziały
drewniany dom, w wystawowym oknie popstrzonym przez muchy stara
peruka i wyszczerbiony grzebień.
- Pan do mnie? - zdziwił się niechlujny mężczyzna w niegdyś białym
kitlu. - Na pewno?
Marek usiadł na fotelu.
- Proszę strzyc.
Zdziwiła go dobra robota. Przejrzał się w pożółkłym lustrze i
odliczył żądaną sumę. Była śmieszna. "Jakby czas stanął w miejscu
- pomyślał. - Jakby nie było wojny, biedy, PRL-u i rewolucji.
Szkoda, że nie mam aparatu fotograficznego. Zrobiłbym reportaż pod
tytułem:Dziewiętnasty wiek na progu dwudziestego pierwszego!."
Pod drzwiami hurtowni nie było już żadnych samochodów. Furgonetka,
którą przyjechali, stała trochę z boku. Henryk Buczek mocował się
z workiem ziemniaków.
- No, gdzie was nosiło?
Marek rozejrzał się.
- Grzesia nie ma?
Stary przecząco pokręcił głową.
- Pomóż mi, co? Dobra. A teraz bierzcie lody i zmykajcie.
Marek otarł czoło.
- Tylko znajdę Grzesia! - szedł w kierunku kępy krzaków,
rozglądając się dokoła. Chłopca ani śladu. Stanął niezdecydowany.
Dostrzegł jakiś szczegół, który go zaniepokoił. Pod gałęzią
starego jesionu leżał kawał szmaty w kolorze... no, niegdyś
zielonym. Pochylił się. Tak, to był brezent pachnący smarem. Taki
sam, w jaki opakowano broń. - Grześ! - wrzasnął zaniepokojony.
Zauważył, że z drugiej strony pagórka jest uskok i rów z gęstą
trawą. - Grzesieeek!
Jakiś bulgot dobiegał z kępy łopianów. Marek zeskoczył i wtedy
zobaczył chłopca. Zwinięty w kłębek leżał w nienaturalnej pozie.
- Już dobrze, nie bój się.
Grześ miał w ustach kłąb trawy, który wypluł z trudem.
- To... oni.
- Motocykliści?
Chłopiec skinął głową. Poruszał nią z trudem.
- Dopadli mnie. I stłukli.
Marek pomógł mu wstać. Na oko wyglądało, że nie ma żadnych
poważniejszych urazów.
- Możesz chodzić?
Grześ zachwiał się i usiadł. Pluł trawą.
- Zaraz - wykrztusił - te sukinsyny powiedziały, że jak nie oddam
broni, to mnie załatwią. I wyduszą prawdę, gdzie jest.
- Całe szczęście, że nie wiedziałeś.
- A gdzie ona jest?
Marek wzruszył ramionami. Usiadł w trawie obok chłopca i zamyślił
się głęboko.
- Pewnie nie uwierzysz. Ale ja też nie wiem.
Czwartego lipca, w południe, Mirella weszła do garażu obok stacji
benzynowej i rozejrzała się dokoła.
- Panie Kulik! - zawołała w śmierdzącą smarami ciemność.
- Co? - Mężczyzna wystawił głowę z kanału. Jego twarz, ubrudzona
ciemnymi smugami, nasuwała myśl o komandosie przed akcją.
- Coś się dzieje w bunkrze.
- W czym? - Kulik nie miał zbyt wiele czasu. Klient zostawił wóz
tylko na dwie godziny.
- No, w tym nie dokończonym motelu. Widziałam, jak włazili tam
faceci. Obcy.
Mężczyzna zamarł z kluczem francuskim w dłoni.
- A gdzie stróż?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Często gdzieś łazi w ciągu dnia. A Grześ z Markiem pojechali do
Kluków. Nie chcę straszyć Ligonia... ale trzeba zobaczyć, co się
tam dzieje.
Alfons Kulik nie wiedział, co to strach. Już niejednokrotnie
przepędzał z nieszczęsnej budowy przeróżnych narkomanów i
pijaczków, którzy chcieli obrać ją sobie za własne siedlisko. Zbyt
bliska odległość od stacji benzynowej i restauracji stwarzała
zagrożenie. Włóczędzy łatwo potrafią zaprószyć ogień. Meldował o
tym policji, ale bez skutku. Bo co mogli zrobić stróże porządku?
Zburzyć trzypiętrowe betonowisko?
- Dobra. Wezmę tylko jakiś łom.
Już na parterze widać było ślady po nieznanych przybyszach. W
wieloletnim kurzu i resztkach starego spopielałego cementu
odbijały się świeże ślady podeszew. Jakiś stukot dobiegł z góry.
- To tam, gdzie mieszka Marek.
- Jesteś pewna, że go nie ma?
Mirella odetchnęła głęboko. Bała się.
- Widziałam, jak odjeżdżali.
W Kulika wstąpił duch Żółwia Ninja. Z wrzaskiem, od którego pękały
ściany, runął po niebezpiecznych schodach.
Ktoś, kto właśnie przeszukiwał górne pomieszczenia, musiał
przerazić się nie na żarty, bo stukot butów po betonie zabrzmiał
niczym start rakiety kosmicznej. Niestety, puste korytarze miały
drugie wyjście: przez nie istniejące ścianki działowe i bloczki
porzuconego gazobetonu. Tamtędy uciekali. Bo było ich dwóch.
Wychylona przez pusty otwór okienny Mirella zobaczyła znikające za
rogiem sylwetki. A zaraz potem usłyszała ryk startujących
motocykli.
- Skubańcy! - wymamrotała. Poznała blondyna i jego kumpla z
tatuażem.
Kulik powoli wyłaniał się z cienia. Machał nad głową potężnym
łomem, jakby to narzędzie nic nie ważyło.
- Uciekli!
Mirella skinęła głową.
- Tak. Na motorach. Był pan na górze?
Alfons Kulik podciągnął opadające spodnie. W blasku słońca nie
wyglądał na supermana.
- Czegoś szukali. U Marka. Całe pomieszczenie fruwa.
Mirella zerknęła na rozpięte parasole pod restauracją. Czerwona
reklama coca-coli powiewała na wietrze. Nie było klientów.
- Dobra. Pójdę sprawdzić.
Kulik odchodził ciężkim krokiem. Odwrócił się nagle zdziwiony.
- Wczoraj powiedziałabyś: olewam.
- A dzisiaj mówię: sprawdzę - odcięła się zaciskając wargi.
Wspinała się zła na siebie i cały świat. "Po diabła narobiłam tego
zamieszania? Przecież wiem, czego szukali. Jak również to, że nie
mogli znaleźć".
Pomieszczenie zajmowane przez Marka przypominało dom po przejściu
tajfunu. Z rozprutej poduszki wysypywało się pierze, fruwając po
wnętrzu niczym świeży śnieg. Koce, łóżko i kulawy stolik
poprzewracane, sweter ciśnięty w kąt i rozbebeszony do cna plecak
dopełniały obrazu zniszczenia. Mirka przykucnęła, próbując zebrać
wyrzucone rzeczy. Otrzepała z kurzu kilka sztuk niezbyt dopranej
bielizny, dwie flanelowe koszule i przybory do golenia. Wkładając
je do plecaka, zerknęła do jednej z rozpiętych kieszeni. Myśleli,
że trzyma pieniądze w plecaku? Jej palce natrafiły na cienką
kopertę podklejoną plastrem. Pewnie oderwał się od płótna
kieszeni. Dziewczyna obracała ją w palcach. Widać było, że nikt
jej dotąd nie otwierał. Ostrożnie rozdarła brzeg, wyjmując ze
środka kartkę złożoną wpół. Była zadrukowana, z podpisem i
pieczątką. Podeszła do okna i zaczęła czytać. Potem głośno
zagwizdała.
- Tak się sprawa ma, panie... Wilkoń. Teraz rozumiem - wymruczała
wiedząc, że nikt nie może jej słyszeć. - Ale dlaczego jej, durniu,
nie otwarłeś. Nie chciałeś znać prawdy? Bałeś się?
Nie bardzo wiedziała, co zrobić z tym fantem. Ciekawość
zaprowadziła ją do piekła. Bo piekłem była świadomość, że tylko
ona zna prawdę. Ona, nie Marek. Miała dwa wyjścia: zostawić list w
plecaku, zrzucając jego otwarcie na złodziei, lub wziąć go z sobą.
Nigdy zapewne nie będzie wiedziała, dlaczego wybrała drugą
ewentualność.
Kiedy Marek z Grzesiem wrócili, a było już po obiedzie, Mirella
podeszła do parkującej furgonetki.
- Przeszukali twoje legowisko. Alfons ich przepędził. To
"kosmici". Zrobili straszny bałagan.
Grześ poczuł, jak mu ciarki chodzą po grzbiecie.
- A nie mówiłem? - o mało nie płakał. - Trzeba było im oddać!
Trzeba było!
- Co oddać? - Mirella świetnie udała zdziwienie.
Marek chwycił Grzesia za łokieć. Tak, żeby zabolało.
- Nie pękaj! Przestań się mazać. I pomyśl raczej, że trzeba było
nie brać! Jasne?
Grześ ciągle trząsł się niczym galareta.
- Ale zobaczysz, zobaczysz... - Odchodził, zapomniawszy wyjąć
kluczyki ze stacyjki. Zrobił to Marek.
Pół godziny później jako tako uporządkował łóżko i zebrał
fruwające pierze. Poduszka miała teraz wygląd nie wyrośniętego
placka. Krew uderzyła mu do głowy dopiero, gdy przeglądając plecak
nie dostrzegł koperty. Rzucił się na podłogę, szperając po
ciemnych kątach. Nie znalazł.
"Teraz już nie poznam prawdy! Co ze mnie za idiota! - myślał
gorączkowo, przygryzając wargi. - Bałwan! Mogłem wiedzieć już
miesiąc temu. Zachowuję się nie jak człowiek dorosły, ale jak
szczeniak czekający, aż mu święty Mikołaj odpakuje prezent i
pokaże, co jest w pudełku. Wszystkiemu winien strach. No, nie
tylko. Także miłość własna. Urażona ambicja. Bo jak ona mogła?
Miała mnie i jednocześnie tamtego? Kochała się z nami obydwoma,
udając wierność i miłość bez granic? A potem sucha wiadomość: nie
gniewaj się, ale..."
Siedział z głową podpartą na dłoni, aż usłyszał kroki. Wypadł
wściekły sądząc, że to może znowu "kosmici".
Pani Barbara z poduszką pod pachą z trudem pokonywała podesty.
- Marek? Przyniosłam nową... Mirka mówiła... Boże, stało się co?
Zabrali ci pieniądze?
Chłopak z trudem się opanował.
- Nie. Niczego ważnego tu nie trzymam. Żadnych dokumentów. Szkoda
tylko, że narobili szkód.
Ligoniowa głęboko oddychała.
- To nie ma znaczenia. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Ale
nie możesz tu mieszkać. To zbyt niebezpieczne. Mówiłam z Bronkiem
Kalinowskim, żeby pozwolił wstawić ci łóżko do pokoju Grzesia. Tam
jest sporo miejsca...
Marek usiadł na stopniu.
- Dziękuję, ale zostanę tutaj. Lepiej się czuję, gdy mogę być sam.
Pani to zrozumie. Jeszcze jakiś czas muszę być człowiekiem
"pojedynczym". Jednostką nieprzystosowaną. Tak bywa...
przepraszam.
Ligoniowa zaczęła ostrożnie schodzić.
- Jak chcesz. Ale weź z garażu jakiś łom. Dla obrony własnej.
Marek skinął głową.
- Dobrze. Poproszę pana Alfonsa. Ma mnóstwo zbędnego żelastwa.
Przez cały wieczór, podając ludziom zamówione dania, Mirella
unikała Marka. Po raz pierwszy w życiu zabrała coś komuś bez jego
wiedzy. Na dodatek wiedziała teraz coś, o czym nikomu nie mogła
powiedzieć. Z nikim się naradzić ani poplotkować. A przecież jego
tajemnica była nie mniejszej rangi niż jej własna, którą od
czterech lat nosiła w sercu. Problem bowiem był wyłącznie natury
moralnej. A temu jej siedemnastoletni umysł nie mógł sprostać.
Jeszcze nie była gotowa.
Marek nie zwracał uwagi na nikogo. Starał się odpowiadać rozsądnie
i możliwie na temat, choć pytania, jakie zadawali ludzie mu
życzliwi, nie należały do łatwych.
- Czego oni szukali? - dziwił się Ligoń. - Przecież nie pieniędzy?
- Faceci nigdzie nie pracują, mają kosztowne motory, potrzebują na
benzynę... - mówiła Kasia, sprzątając kuchnię. - Ksiądz Jerzy też
się boi o parafię. W Klukowach ograbili kościół...
- Ci sami? - zdziwiła się pani Barbara. - Józio nic nie mówił.
- Buczek jest z drogówki. Pilnuje szosy. I to wszystko.
Minęło kilka długich dni lipcowych, obfitujących w burze i
deszcze. Wiatr wiał ostro z zachodu, pędząc na przemian bure i
czarne chmury. Szosa E8 lśniła mokrym asfaltem. Ruch zmniejszył
się. Ale wszyscy wiedzieli, że od piątku znów wzrośnie. Ludzkie
robaczki wciąż opuszczały mrowiska-blokowiska, by odetchnąć na
łonie przyrody.
Mirka chodziła dziwnie markotna. Pracowała szybko i sprawnie jak
zazwyczaj, ale wyraźnie straciła animusz. Do ludzi odzywała się
rzadko i raczej niechętnie. Nikt o nic nie pytał, bo też i nikogo
to specjalnie nie interesowało. Tylko Kaśka, układając w
miseczkach zielone listki sałaty, powiedziała do pani Barbary:
- Ona wczoraj nie poszła... z tym Miszką.
Ligoniowa dosypała do garnka z zupą garść suszonej bazylii.
- Gdzie nie poszła? Mówisz o Mirelli?
Dziewczyna wytarła mokre palce.
- Do szoferki. No... pani wie...
Ligoniowa westchnęła. Zdawała sobie sprawę, że to jeszcze nic nie
znaczy. Kiedy Mirella źle się czuła, żaden kierowca nie miał
szansy stracić swoich marek.
- Nie mówmy o tym. Nie chcę. Dobrze jej życzę, może rzeczywiście
miała trudne dzieciństwo i uciekła z domu. Nie zamierzam jej
umoralniać na siłę.
- Ale ksiądz Jerzy...
Pani Barbara zamieszała zupę. Kuchnię wypełnił smakowity zapach.
- Słyszałam o tym, Kasiu. Są w rodzinach sprawy, o których lepiej
nie wiedzieć. Musiałaby przeżyć coś naprawdę ważnego, by zechcieć
się zmienić.
- Na przykład co?
- Zakochać się w chłopaku. Ale tak naprawdę. Głęboko.
Kaśka przysiadła na zydelku.
- Ale... chyba nie w Marku?
Ligoniowa odwróciła głowę. Z uwagą przyjrzała się okrągłym
policzkom i dość pospolitej w rysunku buzi dziewczyny.
- Mirka? Nie! Ale... może ty, Kasiu?
Dziewczyna zerwała się z miejsca. Jej policzki pokrył rumieniec.
- Ja? Dla... dlaczego?
Wahadłowe drzwi długo się kołysały. Pani Barbara w myślach robiła
sobie wyrzuty. "I po co to powiedziałam głośno? Wszyscy widzą, że
wodzi oczyma za chłopakiem i łazi jak zaczadzona. A Marek tego nie
dostrzega. Jest już mężczyzną. Kaśka nastolatką wychuchaną na
plebanii. To nie ma sensu!"
Leon Ligoń wyjmował z lodówki puszki żywieckiego. Wyjątkowo
hałaśliwe towarzystwo obsiadło aż trzy stoliki. Byli młodzi,
przyjechali dobrymi, szybkimi samochodami, ale zachowywali się jak
troglodyci. Był zadowolony, gdy wreszcie wyszli.
- Oni wszystko mają - powiedział, stając w drzwiach kuchni.
- Kto? - pani Barbara doglądała piecyka.
- Dzisiejsza młodzież. Pieniądze, samochody, złote łańcuchy. Tylko
kultury bycia im brakuje.
- To przez telewizję - pokiwała głową pani Barbara. - Słuchają
muzyki, od której uszy puchną, niczym się nie interesują...
Mirella pojawiła się z brudnymi popielniczkami.
- Olewają! I słusznie! Dziś się żyje, a jutro zbierają człowieka z
szosy do foliowej torebki. Mają odkładać przyjemności na stare
lata? A jak nie dożyją?
Ligoniowa przymknęła oczy. To wszystko nie mieściło jej się w
głowie. "Może jestem za stara, żeby ich zrozumieć?"
- Żyć z dnia na dzień? To ma być wasze szczęście?
Mirka skrzywiła wargi.
- Szczęście, pani Ligoniowa, jest tylko w słowniku pod literą "s".
Młodzi muszą się wyżyć, zabawić. Oglądają MTV, lubią wideoklipy...
Kobieta przecierała talerze.
- Chciałabyś, żeby z telewizji zniknęły wszystkie programy
kulturalne? Teatr?
- Nie wiem. Nigdy ich nie oglądam.
- Ja też nie... ale ważne, że są.
Temat wyczerpał się, bo nie mogło być inaczej. Dwa światy. Tak
różne jak galaktyki.
- Jest tam kto? - z głębi sali dobiegł niski baryton.
- Mirella, obsłuż. To jeden z tych... - pani Barbara urwała.
Chciała dodać: to jeden z tych, którzy tu przyjeżdżają nie tylko
na zupę grzybową.
Dziewczyna obojętnie podała to, co zamówił właściciel TIR-a z
bydgoską rejestracją.
- Przyjdź za dwadzieścia minut.
- Nie.
- Co jest? - zdziwił się. Przez trzy lata jeździł tędy wahadłowo.
Nigdy mu nie odmówiła.
- Nic. Znajdź inną. Stoją bliżej granicy.
Mężczyzna jednym haustem opróżnił butelkę coli. Miał ochotę na
żywieckie, ale bał się kontroli.
- Za mało ci płacę? Kto da więcej?
Wzruszyła ramionami. Nie chciało jej się dyskutować. I tak nie
zrozumie.
- Koniec z tą zabawą.
Przestraszył się. Jego ogorzałą twarz oblekła bladość.
- Jesteś chora? Mów!
Mirella oparła się biodrem o krzesło.
- Jestem znudzona. Jasne?
Mężczyzna podniósł się. Jego twarz wyrażała gniew. Niskie czoło
zmarszczyło się.
- Widzieliście ją! Kurwa chce zrobić wrażenie na klientach!
Zacisnęła wargi, ale jej głos brzmiał spokojnie:
- Porozmawiamy o wrażeniu, jak przyniosę panu rachunek.
Kierowca z trzaskiem odsunął krzesło. Cisnął na blat wymięty
banknot.
- Noga moja tu nie postanie! - huknął drzwiami, aż zabrzęczały
szyby.
- Zapnij spodnie, bo ci mózg wystaje! - warknęła. Ale poczuła się
dziwnie lekko. Jakby cały garb życia spadł jej z pleców. I po raz
pierwszy od dłuższego czasu zrobiło jej się naprawdę wesoło.
Marek nie mógł zasnąć. Pod czaszką kłębiły mu się myśli, opadały
go wspomnienia. Znów był w gęstym świerkowym lesie u wejścia do
Doliny Cichej. Pamiętał każdą gałązkę, trawkę i kwiat. Leżeli na
śpiworach, a górą szumiał wiatr. Wokoło nie było żywego człowieka.
Na wysokości oczu czerniły się dojrzałe kulki jagód. Wtedy jeszcze
nie wiedział. Był szczęśliwy i pełen marzeń. Budował dom nie
wiedząc, że stąpa po kruchym lodzie, pod którym, na dodatek, kłębi
się czarna, mokra głębia.
Usiadł na łóżku. Przez otwarte okno płynął zapach szosy: opary
benzyny, kurzu, i woń rozkwitłych mleczy: gorzka, ziołowa. Wstał
wciągając spodnie. Bez koszuli, bo schła na sznurku, zszedł na
dół. Rozejrzał się. Neon nad restauracją rzucał błękitne plamy.
Oświetlona stacja benzynowa była oazą jasności w mroku. Z rzadka
szosą przemykał samochód, ukazując czerwone światła przed
zakrętem. Podszedł do stróżówki. Żarek uniósł łeb i zastrzygł
uszami. Nawet nie ruszył się z progu. Poczuł swojego.
To, co stało się potem, będzie pamiętał do śmierci.
Samochód wolno podjechał pod dystrybutor. Kierowca uruchomił
klakson. Ze sklepu wyjrzał zaspany Kulik. Ten moment wykorzystali
motocykliści. Musieli czatować gdzieś niedaleko, bo warkot motorów
trwał krótko. Jeden z nich na pełnym gazie wpadł na idącego
mężczyznę. Dwaj pozostali, z bronią gotową do strzału, pchnęli
drzwi. Brzęk tłuczonego szkła zlał się z dzikim skowytem psa.
Żarek ruszył w kierunku napastników. Za późno. Strzał z broni
maszynowej rozłożył go tuż za dystrybutorem.
Napastnicy zapalili światło w sklepie. Przeszukiwali kasę. Na
odgłos strzału otworzyły się okna na pierwszym piętrze. To
Kalinowski chciał zobaczyć, co się dzieje. Śpiąca na facjatce
Mirka też się zbudziła. Z przerażeniem w oczach rejestrowała
obrazy przesuwające się jak zwolnione klatki filmu.
- Nie! - wrzasnęła, widząc biegnącego Marka.
Nie słyszał. Reagował może bezsensownie, ale nie bezmyślnie.
Skokami posuwał się granicą cienia. Zdawał sobie sprawę z tego, że
jest bezbronny. I że gołymi rękami nie zatrzyma złodziei, którzy
najwyraźniej przygotowali skok na kasę. Dziwiło go tylko, że ów
samochód, który zapoczątkował całą aferę, nie odjeżdża. Zrozumiał,
gdy się zbliżył. Srebrzysty jaguar należał do "Spluwy" alias
wąsatego.
Wrzaski wychylonego z okna Bronisława Kalinowskiego spowodowały
tylko tyle, że jeden z ubranych na czarno napastników puścił serię
w stronę okna. Na szczęście niecelnie. Marek rozpłaszczył się tuż
obok drzwi samochodu. Po stronie pasażera. Kierowca w kominiarce
na twarzy przyglądał się akcji, mocno wychylony.
Marek jednym ruchem szarpnął drzwiczki auta. Nie wiedział, czy nie
były zablokowane. Robił to, co mu rozum dyktował. Zaskoczony
gangster nie zdążył się obronić. Silny cios powalił mu głowę na
kierownicę. Tak znieruchomiał. Marek chciał wyciągnąć go z wozu,
ale nie zdążył. Napastników musiało być więcej, bo nagle poczuł
silny ból w łopatce.
- Puść, ty...
Napastnicy nie zamierzali ustępować. Wywlekli chłopaka pod mur i
kopiąc zmusili do uległości. Padł jak szmaciana lalka, mając przez
cały czas świadomość tego, co się dzieje. Słyszał wyraźnie, choć
głosy spoza kominiarek były przytłumione.
- Gdzie schowałeś broń? No, gadaj!
Łomot kroków po schodach sprawił, że na moment zatrzymali się.
- Kto?
- Facet i dziewczyna. Byli na górze.
- Zabierz stąd tę kurwę! Zabawimy się później!
Marek słyszał złorzeczenia Mirelli, jęki Grzesia, któremu krew z
nosa zalewała piżamę, i łomot przewracanych na górze mebli.
Korzystając z chwili, gdy "kosmici" zajęli się przeszukiwaniem
domu, doczołgał się do dziewczyny leżącej ze związanymi dłońmi tuż
koło wybitej szyby wystawowej.
- Gdzie to jest? - wyszeptał, czując wciąż potężny ból w okolicy
żeber.
Spojrzała na niego szklanym wzrokiem.
- Garaż... stary volkswagen bez silnika.
Zrozumiał. Zagryzając wargi, odczołgał się w cień. Napastnicy
wciąż przeszukiwali górne piętra. Marek nigdy nie był w garażu,
toteż dobra chwila minęła, zanim w półmroku dostrzegł wiekowego
"garbusa". Nikt nim chyba nie jeździł od dwudziestu lat.
Przezwyciężając ból, podniósł maskę. Istotnie, nie było tam
silnika. Za to leżał znajomy pakunek przysłonięty dodatkowo starą
szmatą cuchnącą zużytym smarem. Pomagając sobie zębami, zerwał
ochronną taśmę. Palcami rozpoznał kształt. Strzelał tylko kilka
razy w życiu na wojskowych strzelnicach, do odległego celu. I nie
był najlepszy w te klocki. Ale znał układ broni. Automat był
załadowany. Pozostałych trzech nie dotknął gołymi palcami, by nie
zostawiać śladów. Ale też nie zostawił ich we wnętrzu volkswagena.
Myślał precyzyjnie: "W końcu dotrze tu policja, nie ma co do tego
dwóch zdań. Nigdy nie uwierzą, że broń ukryli napastnicy. Muszę
myśleć o sobie, Mirelli i Grzesiu. W końcu to my jesteśmy w to
zamieszani". Wyczołgał się, ciągnąc worek zaczepiony rzepem o
stopę. Z pozycji dziesięciu centymetrów nad ziemią przyjrzał się
sytuacji. Mirella, Grześ z zakrwawioną twarzą i stary Kalinowski
tkwili wciąż pod ścianą. Pilnował ich napastnik w kominiarce.
Bliżej samochodu jęczał rozciągnięty na ziemi Alfons Kulik. Trzech
lub czterech pozostałych z furią penetrowało sklep i piętra nad
stacją.
Marek czołgał się skrajem cienia. Kątem oka dostrzegła go
dziewczyna. Pochyliła się nad Grzesiem, coś mu szepcząc. Pilnujący
ich napastnik stał wpatrzony w to, co dzieje się w oświetlonych
wnętrzach. To go zgubiło. Marek porzucił worek, wstał i z całej
siły rąbnął go lufą kałasznikowa w kark. Facet plasnął na ziemię
bez jęku.
- Do wozu, szybko!
Mirella pociągnęła opierającego się Grzesia. Marek chwycił
Kalinowskiego, szepcząc mu do ucha:
- Tylko cicho!
Uderzony wcześniej wąsacz szczęśliwie nie odzyskał jeszcze
przytomności. Choć mamrotał coś, wyciągany za kołnierz z ciemnego
wnętrza supermaszyny.
- Grześ za kierownicę! Kluczyki są w stacyjce!
Chłopak patrzył na Marka szeroko otwartymi oczyma. Najwyraźniej
nie rozumiał, co się do niego mówi. Mirella dała mu solidnego
dubla w plecy.
- Ruszaj, dupku, bo nas wykończą!
Pisnęły opony. Grześ jechał, jakby go goniło siedem zmór. Na
zakręcie autem zarzuciło, wyrównali i wyskoczyli na szosę pełnym
gazem. Dobrze, że nic nie jechało z naprzeciwka. Gnali, aż wiatr
świszczał w otwartym oknie.
- Jezu, co za wóz! - Grześ nagle wpadł w cielęcy zachwyt.
- Na policję! Na posterunek!
Ale nie musieli daleko jechać. Z przeciwka, błyskając
czerwono-niebieskim "kogutem" wypadł polonez Józia Buczka. Za nim,
rycząc klaksonem, waliło czarne BMW na cywilnych numerach.
- Hamuj! - wrzasnął Marek.
Mirella o mały włos nie wyleciała przez przednią szybę. Jaguar
miał żyletki, nie hamulce. Polonez zwolnił, czarna maszyna też.
- Napad na stację! - krzyknął Marek, otwierając drzwi. - Są tam
jeszcze. I ranny pan Kulik. Ukradłem im jednego kałasznikowa...
ale nie strzeliłem.
Józio Buczek nadawał przez radio.
- ZEN 42, zgłoś się. Mamy napad na stację benzynową. Wezwij
posiłki.
Z czarnej limuzyny wyskoczyło trzech cywilów. W ostrym świetle
latarek przyjrzeli się pasażerom jaguara. Jeden z nich przesiadł
się do wozu policyjnego. Spokojnym głosem mówił coś do
radiotelefonu. Drugi podszedł do Marka.
- Nadkomisarz Grzelewski. Proszę oddać broń. Skąd wzięliście ten
wóz?
- Przyjechał nim szef bandy. Udało mi się go unieszkodliwić.
Nie pytali o szczegóły. Broń, przez szmatę, zabrał trzeci z
cywilów. Kazali wszystkim opuścić srebrne cacko. Polonez ruszył z
wyciem syreny. Z daleka słychać było trzy inne wozy policyjne.
Musiały stać gdzieś w pobliżu.
Na szosie pozostał jaguar, dokładnie przeszukiwany przez oficerów
w cywilu, i czwórka bohaterów dramatu.
Marek pocieszał chlipiącego Grzesia. Dopiero teraz całkowicie
puściły mu nerwy. Mirella, w nocnej koszuli sięgającej ud, trzęsła
się z zimna. Jeden z cywilów narzucił swój płaszcz na jej ramiona.
Kalinowski milczał z kamienną twarzą. Od momentu napadu nie
wypowiedział ani słowa.
- Spoko, Grześ! - mruczał Marek, czując chłód poranka. Goły tors
miał wysmarowany smugami oleju. Pozostałość po czołganiu się we
wnętrzu garażu. - Już po wszystkim!
Ale dopiero o piątej rano, gdy już słońce podniosło się poprzez
mgłę, mogli względnie spokojnie ocenić sytuację. Siedzieli w
mikrobusie, który nadjechał od strony Kluków. Ktoś poił ich
herbatą z termosa, inny okrywał kocem. Nie wiedzieli, co się stało
z napastnikami. Oficerowie nie informowali o niczym. Tylko jeden,
kierowca policyjnej toyoty, podniósł kciuk w geście zwycięstwa.
- Wszyscy w kajdankach.
Mirella z oczami w ciemnych obwódkach wciąż drżała.
- Żółw jest taki twardy, ponieważ jest taki miękki - uśmiechnął
się Marek.
Skrzywiła usta w podkówkę.
- Pewnie mnie uważasz za głupszą od kserokopiarki.
Grześ niczego nie rozumiał z tej wymiany zdań.
- Dlaczego nie puściłeś serii? - pytał z wyrzutem. - Gdybym to ja
miał broń...
- Nie sztuka zabawiać się w Schwarzeneggera. Sztuka myśleć!
zapamiętaj to sobie.
- Ja nie rozumiem - bulgotał, bo krwawiący nos opatrzono mu kłębem
waty.
- Nie musisz. Jestem odpowiedzialny za tych, którzy są
odpowiedzialni. Pożyjesz, zrozumiesz.
Mirella wyciągnęła dłoń z kubkiem.
- Jest tam jeszcze coś gorącego?
Marek potrząsnął termosem.
- Nic.
Do mikrobusu wsiadł kierowca.
- Jedziemy.
Mirella zaprotestowała.
- Chcę do domu. Muszę się ubrać i umyć.
Oficer to rozumiał. Samochód jechał szosą, by po niedługim czasie
skręcić na podjazd "U Leona". W restauracji wszystkie drzwi były
otwarte. Pani Barbara biegała tam i z powrotem, jakby to mogło w
czymś pomóc. Na widok czwórki odzianej w koce wybuchnęła płaczem.
- O Boże! Żyjecie!
Policja wciąż zabezpieczała ślady. Zanim pozwolono im wejść do
splądrowanego budynku stacji, zdążyli zjeść gorący posiłek.
- Co z panem Kulikiem?
- Potrącił go motocyklista. Jakieś skomplikowane złamania. Ale
jego życiu nic nie zagraża - opowiadał pan Leon, włączając
ekspres. - Słyszeliśmy strzały, Barbara nie pozwoliła mi wyjść.
Zachowywała się jak szalona...
- Też byś się tak zachowywał, gdybyś myślał. I miał choć trochę
wyobraźni! - odcięła się, wycierając Grzesiowi twarz gorącą wodą.
Potem zajodynowała rany. - Każdy głupi wylatuje z domu wprost pod
kule!
- Zdążyli zabrać kasę? - denerwował się Kalinowski. Dopiero teraz
odzyskał mowę. - Takie straty. Bałagan, wybite szyby...
- Ale żyjesz, Bronek! - wrzasnęła pani Barbara. - Żyjesz!
- Dzięki Markowi - powiedziała Mirella, parząc sobie usta gorącym
mlekiem. - On nas wciągnął do samochodu. Ale dlaczego posadziłeś
przy kierownicy Grześka? Nie masz prawa jazdy?
Marek rozłożył ramiona.
- Wstyd się przyznać, ale nie.
- Nieważne! Teraz marzę tylko o prysznicu!
Pani Barbara przyjrzała się ocalonej grupie.
- Tam was nie wpuszczą. Musicie się myć u nas. Tylko po kolei.
Mirka pierwsza. I nie nabrudzić!
O dwunastej w południe odjechała ekipa techniczna. Zdjęli odciski
palców z kasy, mieszkania i broni.
Brezentowy pakunek, choć opisany w zeznaniach, wciąż leżał koło
dystrybutora.
- To ich? - spytał nadkomisarz, przypatrując się Markowi
przebierającemu się w przydługą koszulę pana Leona.
- Tak.
- Skąd wiedziałeś... skąd pan wiedział, że tam jest broń? Wyjął
pan jeden z pistoletów.
- Ale nie strzelałem.
- Wiem. Naboje są w magazynku. Ale mnie interesuje, skąd pan
wiedział, że w zapakowanej paczce jest broń.
Marek zawinął prawy rękaw.
- Jeden z tych, którzy byli na górze, krzyknął do pilnującego nas,
żeby odpakował karabin. Byłem szybszy. Dałem mu w łeb kolbą czy
lufą... nie pamiętam. Ale byłbym strzelił, gdyby Grześ czy Mirella
znaleźli się w niebezpieczeństwie.
Oficer wpatrywał się w notes.
- No cóż... może i tak było.
Mirella wróciła z łazienki. Prysznic sprawił, że nabrała
rumieńców. Siedziała przy stoliku w spódnicy pani Barbary
sięgającej łydek. Wyglądała w niej, jakby wyszła z balu maskowego.
- Czemu się pan czepia? Paczka leżała tam, gdzie teraz.
Zapamiętałam ją, bo się potknęłam wsiadając do samochodu. Tego
srebrzystego. Naprawdę nie było czasu do namysłu...
Oficer miał nieprzeniknioną twarz.
- Złożycie państwo oficjalne zeznania w tej sprawie. Ale... mnie
tu się coś nie zgadza. To zresztą nie ma w tej chwili żadnego
znaczenia. Włamywacze napadli na stację, by zdobyć pieniądze...
albo z zemsty. Tylko za co?
- Olewam! - warknęła dziewczyna. - Wymyśla pan bajki!
Marek przygryzł wargi. Dziewczyna szła w zaparte. Nigdy nie
zdradzi "faszerowanego" volkswagena. Chyba po trupie. Podobała mu
się jej determinacja. Uśmiechnął się z sympatią.
- Przestań się litować nad sobą, udawać ofiarę losu, rodziny,
społeczeństwa, systemu. Nie wrzeszcz ciągle: olewam!
- A co mam wrzeszczeć? Niech się społeczeństwo wypcha, panie
prezydencie?
Nadkomisarz przechylił głowę. W oczach miał iskierki.
- To niezły pomysł. Bo tak naprawdę, to zobaczysz, że pewnego
dnia...
Nazajutrz, po nocy spędzonej na twardym polowym łóżku, Marek
zaczął odczuwać silne bóle w klatce piersiowej. Prawie nie mógł
oddychać.
- Jedziesz do szpitala, moim zdaniem masz połamane żebra. Albo
kość barkową. Grzesiek cię zawiezie, choć ma nos jak słoniowa
trąba. Opuchnięty.
Chłopak nie miał siły protestować. Czuł się źle fizycznie i
psychicznie. "Co właściwie powinienem był zrobić? Puścić jednak
serię z automatu? W obronie koniecznej. Przecież ich było kilku.
Ale kto wie, czy nie leżałbym dziś w kostnicy. Mogliby zabić
wszystkich: Grzesia, Mirellę - myśl o dziewczynie sprawiła, że
poczuł ciepło w okolicy serca. - Zachowała się wspaniale! Jak
prawdziwy partyzant. Z nią można konie kraść. Ale też zawierzyć.
Nie zdradzi. To jedna z ważniejszych cech powodujących, że ludzie
nabierają do siebie bezgranicznego zaufania. Nie to co... no,
nieważne. Szkoda tylko, że oboje mamy problemy".
Szpital w Rzepinie okazał się miejscem, gdzie zebrali się chyba
wszyscy ludzie dobrej woli: lekarze i pielęgniarki już wiedzieli o
bestialskim napadzie na stację benzynową. Wieści wzdłuż E8 szybko
się rozchodzą. Marka potraktowano niczym bohatera filmów o Jamesie
Bondzie.
- Zakładamy gips - oznajmił rudy radiolog, przeglądając świeżo
wywołaną kliszę. - Jedno żebro i kość barkowa.
Marek skrzywił usta.
- I co ja będę robił w tym pancerzu?
- Odpoczywał. Są książki w bibliotece.
- A co z panem Alfonsem Kulikiem?
Lekarz wypisywał kartę.
- Nic mu nie będzie. No, może tylko trochę utykać. Podobno policja
wyłapała tych bandziorów. Mieli ich od dawna na oku.
- To na co czekali? - Marek z wyraźną niechęcią poddawał się
"gipsowej obróbce". Mokre błotko ziębiło skórę. Czuł, że za chwilę
zmieni się w egipską mumię. - Jak długo tu zostanę?
Lekarz skinął na pielęgniarkę.
- Jak długo zechcesz się zrastać.
Dopiero w drugiej połowie lipca restauracja "U Leona" powróciła do
właściwego stanu osobowego. Na miejsce Marka przyjęto studenta
filozofii, który chciał dorobić na wakacje w norweskich fiordach.
Miał nie tylko prawo jazdy, ale i czarny pas karate. Ale nie
podobał się dziewczynom. Nawet serdeczna dla wszystkich Ligoniowa
popatrywała na chłopaka niepewnie.
- Jakiś taki... suchy.
Ligoń podniósł wzrok znad ekspresu.
- Suchy? Silne chłopisko. Dobrze umięśniony.
- Ale duszę ma suchą.
Mirella parsknęła śmiechem.
- Święta racja! Facet trzyma dystans. Czasem mam wrażenie, że jest
pozbawionym emocji mutantem.
- Czym?
Kaśka zmyła górę talerzy. Teraz wycierała je kraciastą ścierką.
Mirella wzruszyła ramionami.
- Nieważne. Chciałam powiedzieć, że żebracy pod kościołem są
weselsi od niego. Jutro biorę dzień wolny.
Pani Barbara zmrużyła oczy.
- Jedziesz do Rzepina? Znowu?
- Dlaczego: znowu? Byłam tam dwa tygodnie temu. Odwiedzę naszych.
Ligoniowa nic nie odpowiedziała. Jej też brakowało Marka. I
Alfonsa.
Wyprawa do Rzepina nie była podobna do innych. Oprócz wizyty w
szpitalu Mirella tym razem skierowała swe kroki do wciśniętej w
głąb podwórza starej kamienicy. Stosowny napis na dużej tablicy
oznajmiał, że trafiła właściwie.
- Chciałam odebrać wyniki badań. Numer 691011.
Przez moment tylko poczuła chłód w okolicy serca. Przez długą,
króciutką chwilkę. A potem spokojnie otworzyła kopertę. Jej oczy
zalśniły niczym gwiazdy.
- Na pewno bez fuszerki? Bo coś słyszałam o złych odczynnikach.
Laborantka była przyzwyczajona do osób podejrzliwych.
- Tych, o których donosiła prasa, w ogóle nie stosujemy. To
ostateczny wynik.
Mirella skinęła głową. Chciała, jak zawsze, wyrzucić z siebie
sekretne: olewam! Ale tym razem nie czuła żadnej potrzeby.
Z ciężkim koszem dowlokła się do szpitala. Naprzód zajrzała do
Kulika. Leżał na ogólnej sali. Miał ciemne obwódki wokół oczu i
zarośnięty podbródek. Wyglądał żałośnie. Na widok Mirelli zamachał
jedyną zdrową dłonią.
- Co tam u nas? Na stacji?
- Ale pan wychudzony! Skóra i kości. Przyniosłam soki i wałówkę od
pani Barbary: pieczony boczek, schab ze śliwkami i placek z
kruszonką. W nocy, biedaczka, piekła...
Kulik rozczulił się.
- Kochana kobieta. Ale co tam u nas?
Mirella przysiadła na łóżku. Jej długie opalone nogi i głęboki
dekolt przyciągały uwagę pozostałych chorych. Była barwnym motylem
z innego, lepszego świata.
- Szkody naprawione, szyby wstawione, kasa jest nowa... prawie
skarbiec. Miejmy nadzieję, że już na nas nikt nie napadnie. Przy
pompie na okrągło Bronek i Grześ. Czasem pomaga taki nowy...
karateka.
- U Marka byłaś? Zachodzi do mnie. Czasem.
- Pójdę. Też dostanie wałówkę od Ligoniowej. Myślałam, że tego
kosza nie doniosę. Ze sto kilo! Do widzenia, panie Alfonsie!
Poprawy!
Wzrok sześciu mężczyzn ścigał ją aż do drzwi.
Marek pół siedział oparty na poduszkach. Czytał i nie zauważył
wejścia dziewczyny.
- O czym jest ta książka?
Zamrugał rzęsami.
- O wszystkim. Jak Encyclopaedia Britannica. Witaj, Madonno
TIR- ów.
Nie obraziła się.
- Co z twoim sąsiadem? Jesteś sam?
- Baterie mu się wyczerpały. Miał dziesięciokaratowy kamień w
nerce. Co słychać w najlepszej garkuchni na E8?
Mirella pedantycznie wyładowywała jedzenie. Było tego tak dużo, że
Marek wybuchnął śmiechem.
- Do śmierci tego nie zjem! Podziękuj szefowej.
Spojrzała na niego spod oka.
- Mamy nowego. Też student. Filozofii.
Marek poczuł lekkie ukłucie zazdrości.
- A o mnie zapomnieliście? Co z oczu, to z serca?
- A kto niby miał cię w sercu?
Chłopak rozciągnął usta od ucha do ucha.
- A choćby Kaśka.
Mirella nie dała się sprowokować. Z przyjemnością przyglądała się
chłopakowi. Miał piękne zęby, lekko falujące, zbyt długie włosy i
gęste brwi. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, jak bardzo
jej się podoba.
- Powiem jej, żeby cię odwiedziła.
Spochmurniał.
- Niedługo stąd wyjdę. Ale nie będę mógł przez jakiś czas nosić
ciężarów. Chyba ruszę w dalszą drogę. Co mi zostało...
Otworzyła śmieszną torebkę w kwiatki. Wyjęła rozdartą kopertę.
Podniosła ją na wysokość jego oczu.
- I dalej nie chcesz wiedzieć, co jest w środku?
Wyglądał, jakby w niego piorun strzelił. Chciał się zerwać, ale
ból w barku nie pozwolił. Opadł na poduszkę blady, a kroplisty pot
pokrył mu czoło.
Dziewczyna w pierwszym momencie się przestraszyła. Potem twarz jej
przybrała kamienny wyraz. Czekała.
Otworzył oczy. Były pełne lęku i złości.
- Kiedy mi to zabrałaś? I dlaczego? Z ciekawości?
- Nie. Sprzątałam bałagan, jaki w twoim pokoju zrobili napastnicy.
Dziś wiem, że szukali broni. A przy okazji przetrząsnęli plecak.
- I co? Otworzyli kopertę sądząc, że znajdą w niej cztery
kałasznikowy?
Dziewczyna wzięła głęboki oddech.
- Nie. Ja ją otworzyłam. Masz wynik ujemny.
Zacisnął powieki. Chciał, żeby sobie stąd poszła. Raz na zawsze. I
zostawiła go ze wspomnieniem, które nie przestało go boleć.
- Wiesz chociaż, o czym mówisz? - jego wzrok mógł zabić. Ale nie
spodziewał się takiej riposty, jaką otrzymał.
- Oczywiście! - z torebki wyjęła drugą kopertę. Własną. Pomachała
nią w powietrzu. - Mam taką samą. Też wynik ujemny. Zrobiłam to,
bo w odróżnieniu od ciebie, chciałam wiedzieć.
Marek przełknął ślinę. Twarz pokrył rumieniec. Przyglądał się
dziewczynie, jakby to nie ona, lecz przerażająca kostucha w białym
gieźle, z kosą na ramieniu, oczekiwała na rozwój wydarzeń.
- Chcesz powiedzieć, że...
Podała mu oba świstki. Jakby nie dowierzając, wpatrywał się w
czarne rządki liter i cyfr.
Mirella wzruszyła ramionami.
- Koniec z Madonną TIR-ów.
- Czy... to ja sprawiłem?
Obydwoje wiedzieli, że raczej pęknie, niż przyzna się do tego
uczucia, które na nią spadło.
- Nie wyobrażaj sobie za wiele.
Speszony rzucił jeszcze raz okiem na kartkę.
- Ale tu jest inne...
Dziewczyna nachyliła się. W głębokim dekolcie błysnęła różowa
skóra.
- Inne imię? Tak. Mirella to ksywa. Naprawdę nazywam się
Małgorzata. Gośka Miłobędzka. Gośką byłam dawno temu. W domu.
Spojrzał na jej dłonie. Mocne, opalone ściskały śmieszną torebkę,
aż zbielały kostki.
- Bałem się - powiedział cicho. - Strasznie się bałem. Ona miała
na imię Teresa. Nie widziałem poza nią świata. Miała miękkie
włosy. I najpiękniejsze oczy: złote. Chciałem się z nią ożenić
zaraz po wakacjach - głos mu się łamał, przechodził w tłumiony z
trudem szloch - aż dostałem list... znad morza: "Stary, muszę cię
zmartwić, jestem seropozytywna. Złapałam to od Łukasza. Idź się
przebadaj. Wybacz. Teresa".
- Kim był Łukasz?
- Moim serdecznym przyjacielem.
Drzwi otworzyły się jakoś dziwnie: wąską szparą. Wyglądało to tak,
jakby do pokoju chciał wejść kot. Ale twarz w szczelinie okazała
się znajoma.
- Aha, nadkomisarz Grzelewski we własnej osobie!
Mirella odwróciła głowę. Policjant zrobił gest, jakby chciał się
cofnąć.
- Co pani tu robi? - spytał zupełnie bez sensu. Spodziewał się
zastać Marka samego.
- Przykładałam mu lusterko do ust, żeby sprawdzić, czy żyje.
Chłopak parsknął śmiechem. Cały smutek świata uleciał nagle jak
zdmuchnięty. Podziwiał ją za poczucie humoru w każdej sytuacji.
Nadkomisarz z zachwytem przyjrzał się olbrzymiej wałówce w koszu.
- Jedzenie wygląda o wiele lepiej od jego właściciela. Myślał pan,
panie Wilkoń, o zeznaniach? Ciągle się pan upiera, że broń
zobaczył pan po raz pierwszy na miejscu zbrodni?
Marek oblizał wyschnięte wargi.
- W przeciwieństwie do samochodu, panie nadkomisarzu, ludzki umysł
nie ma biegu wstecznego. Po co mam zmieniać zeznanie?
Grzelewski westchnął. Był w trudnej sytuacji. Z poszlak wynikało,
że broń była przewożona restauracyjną furgonetką. I to nie raz.
Ale dowód był słabiutki.
- Zawrzyjmy pokój. Chodzi przecież o dobro śledztwa.
- Pokoju nie zawiera się z przyjacielem. Pokój zawiera się z
wrogiem.
Nadkomisarz nie tracił cierpliwości.
- Mogą was ścigać po całym kraju. Z zemsty.
- Jak mogą nas ścigać, kiedy muszą siedzieć? Nie dość strzelaniny?
Nadkomisarz zmienił taktykę. Stanowczo byli zbyt inteligentni.
Oboje.
- Za fałszywe zeznania możecie stanąć przed sądem. I zostać
skazani. Na pakę. Chciałbyś żyć w wylęgarni przestępstw? Gnieść
się bez powietrza?
- Nie! - Mirella zatrzepotała dłońmi. - I dlatego nigdy nie będę
startowała do parlamentu! Cześć, Marek. Jak cię stąd wypuszczą,
zgłoś się po rzeczy. Są u mnie. Nic nie zginęło.
Wyszła na swoich długich, opalonych nogach, niczym modelka na
wybiegu.
Marek spojrzał spod rzęs na policjanta.
- Będzie z niej kiedyś piękna kobieta.
- Już nią jest - mruknął Grzelewski, rozpinając guzik marynarki.
Było bardzo ciepło. - Nie zauważył pan tego? Taka dziewczyna może
mieć każdego...
- No, może z wyjątkiem Gwardii Narodowej! - odpalił Marek. Nie
podobał mu się ton policjanta.
- Sprawdziliśmy pana.
- Nie wątpię. - Bark zabolał przy gwałtownym ruchu. - Sprawdzacie
tak, że nie ukryłbym nawet mamki-komunistki!
Policjant nie dał się sprowokować.
- Pańska matka się zamartwia. Powiedzieliśmy, gdzie może pana
odnaleźć. Ale twierdzi, że nie przyjedzie, dopóki pan sam jej nie
wezwie. Bo wybuchłaby długa kłótnia...
Marek uśmiechnął się ciepło. Wspomnienie matki wywołało skurcz w
sercu. Była najwspanialszą z matek, ale miała swój charakter.
- Wie pan... jedyny okres, kiedy się z nią nie kłóciłem, był
wtedy, gdy chodziła ze mną w ciąży. Ale jest najmądrzejszą kobietą
na świecie.
- Nie zmieni pan zeznań? Prawda powinna wyjść na wierzch. Cała
prawda.
- Prawda, panie nadkomisarzu, nigdy nie zwycięża. Tylko jej
przeciwnicy wymierają! To powiedział słynny fizyk niemiecki,
twórca podstaw klasycznej teorii kwantów: Max Planck.
- Tylko że mnie bliższy jest Sherlock Holmes. Trudno, panie
Wilkoń. Do widzenia. Na razie. Życie nie wybacza pomyłek.
Marek odprowadził go wzrokiem do drzwi. Gdy się zamknęły,
wymruczał:
- I nie przebaczaj zaiste, nie w twej mocy przebaczać w imieniu
tych, których zdradzono o świcie. To, panie nadko... i coś tam
jest ze Zbigniewa Herberta.
Trzy tygodnie później siedział w szoferce TIR-a zmierzającego
znaną trasą E8. Pod restauracją "U Leona" dostawiano stoliki. Ruch
był taki, że nikt nie zauważył wysiadającego Marka.
- Co dla pana, piwo?
Chłopak, który zadał to pytanie, miał wąskie usta i nieskazitelnie
czyste białe spodnie. Wydzielał estetyczny zapach. Jak apteka.
- Nie. Pani Barbara w kuchni?
Wrzask, jaki się rozległ, wywabił Ligonia zza baru.
- Co? Marek? Wypuścili cię?
Purpurowa z wrażenia Kaśka wbiła się w kąt. Jej oczy wyrażały taki
zachwyt, że pani Barbara fuknęła:
- Tam ludzie czekają! Kasia, kurczak z mizerią do stolika koło
drzwi! Ale już!
Wybiegła, aż zafurczały kitki koło uszu.
Marek przysiadł na zydlu. Sięgnął do skwapliwie podsuniętej
miseczki z pokrojoną papryką.
- Już się zrosłem. Wiem, że pana Alfonsa też lada dzień wypiszą.
- Tobie życie zawdzięcza. Inni też - powiedział Leon, wycofując
się do baru.
Marek zamachał dłońmi.
- Co tam! Ale wy tu powinniście wywiesić napis: "Kierownictwo
przeprasza za intensywny zapach naftaliny..."
- A to dlaczego? - pani Barbara nakładała na talerz solidną porcję
gulaszu z ziemniakami. - Zjedz.
- Ten nowy tak... pachnie.
- Arek? Dałam mu własny kitel wyjęty z kufra! A to ci dopiero!
Widziałeś się z Mirką? Twój plecak jest w jej pokoiku. Ale właśnie
pojechała z Grzesiem do hurtowni. A wiesz, policjanci tak tutaj
węszyli. U Buczka, u tego drugiego...
- I co? Aspirant Józio poskładał kryminalną układankę?
- Nie żartuj. Było sporo zamieszania. Ale szczegóły opowie ci
Mirka. Wiesz... to nie jest już ta sama dziewczyna, co kiedyś.
Bardzo się zmieniła. Straciłam przez to paru niezłych klientów...
- Tych, którzy tu przyjeżdżali tylko dla niej?
- Właśnie. Nawet mój ulubieniec Miszka nie zajrzał. Żeby jeszcze
chciała nosić dłuższe sukienki...
Marek roześmiał się głośno.
- To beznadziejne. Co wcale nie znaczy, że łatwiej ją ubierać niż
karmić!
- Zostaniesz u nas?
Marek zastygł z widelcem w dłoni. Przecząco pokręcił głową.
- Nie. Muszę wrócić do domu. A potem na uczelnię. Ale za wszystko
pani serdecznie dziękuję.
Pani Barbara otarła łzę. Była szlachetną, uczuciową kobietą. I nic
już jej nie zmieni. Żadne przeciwności losu. Pomyślała o własnym
synu, gdzieś tam w Australii.
- Dom to dom, synku. Matkę ma się tylko jedną.
Wieczorem Marek zapukał do drzwi facjatki.
- Kto?
- Marek. Mogę wejść?
Mirella siedziała na łóżku, ze słuchawkami na uszach. Mały
odtwarzacz kaset wisiał na jej prawie gołym dekolcie. Upał
powodował, że w zaciemnionym pokoiku było gorąco niczym w
hutniczym piecu.
- Sit down, please - wymruczała.
Stał oparty o framugę.
- Będziemy mówić po angielsku? W porządku. Mam trzy lata
lektoratu.
- Ja też - odłożyła słuchawki. - Przyłapałeś mnie na dziewiątej
części kursu. Uczę się od dawna. Takie hobby.
Rozejrzał się po wnętrzu. Dostrzegł brodate twarze z ikon.
- Dostałaś od Łubka?
Potrząsnęła włosami.
- Tak. Żal mi ich było. Przedziwny z niego malarz-samouk. Nie ma
go już. Po śmierci Żarka zniknął. Kto wie? Może kiedyś zrobię na
tych ikonach majątek? Przyszedłeś po swoje rzeczy? Plecak leży pod
stolikiem. Wszystkie ciuchy uprane i wyprasowane.
- Dzięki.
- Nie mnie. Pani Barbarze. Rozmawiałeś z nią?
Skinął głową. Myśli niczym ptaki szybowały pod czaszką. Chciał
zapytać o parę spraw. Ale nie wiedział jak. Wiedział, jaką ma
wrażliwą duszę.
- Co chcesz wiedzieć? - miała nieprawdopodobną wprost intuicję.
Przykucnął na progu.
- Wracam do domu. A potem na uczelnię.
Nie zdziwiła się.
- To oczywiste.
- A ty?
- Co: ja? - jej bose stopy wyglądały niezwykle dziecinnie.
- Masz zamiar całe życie spędzić na E8?
Wzięła w rękę mały tomik leżący na poduszce.
- Coś ci przeczytam. To Josif Brodski: Człowiek zwykł pytać: kim
jestem? Uczonym, Amerykaninem, szoferem, Żydem, emigrantem. A
należałoby pytać: czy nie jestem gównem?
Westchnął.
- Przepraszam. Nie należy zadawać zbyt intymnych pytań. Matka mi
to kładła do głowy przez dwadzieścia lat.
- I nie pomogło? Czy jeszcze coś robiła nie tak?
Zmrużył oczy.
- Kiedy udziergała mi na drutach skarpetkę, używałem jej jako
śpiwora.
Mirka nie roześmiała się. Spuściła głowę.
- Moja zrobiła ten błąd, że wyszła za Eryka.
Nie wiedział: milczeć czy zadać pytanie. Chyba czekała na to
drugie.
- Twojego... ojca?
- Ojczyma. Był o siedem lat od niej młodszy. Kiedyś w nocy
przyszedł do mnie... miałam trzynaście lat...
Marek usiadł na podłodze. Plecami wspierał się o drzwi.
- On... cię zgwałcił, tak?
Znów potrząsnęła włosami.
- To nieprawda. Tak tylko powiedziałam na plebanii. Bo ksiądz
maksymalnie mnie wkurzył.
- Bądź sprawiedliwa. Nie wszyscy ludzie chodzą do kościoła, ale
czują się lepiej wiedząc, że jest.
- Eryk był najlepszym, najcudowniejszym mężczyzną w moim życiu.
Był delikatny i cierpliwy. Uczył mnie miłości. Tej fizycznej też.
Zakochałam się po uszy. Mama długo niczego nie zauważała. Tak to
jest z kobietami. Ale gdy się przeniósł do gabinetu, na kanapę,
załamała się. A potem przyszedł dzień... a raczej noc... -
dziewczyna płakała bezgłośnie. Łzy jak groch spływały po
dziecinnych jeszcze policzkach. - Przyłapała nas.
Marek milczał wstrząśnięty. Jego własna sprawa wydała mu się
najbanalniejsza w życiu. Chciał jakoś pomóc Mirelli, ale bał się,
że spłoszy nastrój. "Trzeba dać jej się wypłakać - pomyślał. -
Może nigdy dotąd tego nie robiła? Zacięła się, stężała na kamień i
stąd jej twardy stosunek do świata".
- Co zrobiłaś?
Spojrzała na niego żałośnie.
- A co miałam zrobić? Dwoje najdroższych mi ludzi? Uciekłam.
- Nie szukali cię?
- Napisałam, że żyję i pracuję. I że wrócę, jak wydorośleję.
- A Eryk? Co z nim się stało?
Otarła twarz.
- Nie wiem. Ale do dziś nie zapomniałam wyrazu jego oczu, gdy
patrzył na mamę. Był w nich ból, żal i rozpacz. Zabrałam torbę i
wyszłam z domu. Nie mam odwagi tam wrócić. Nie jestem jeszcze
gotowa.
Wstał z podłogi i usiadł obok niej. Przytuliła się. Jak do brata.
Palcami ścierał łzy.
- Zobaczysz, że pewnego dnia...
Został na noc w jej pokoju. Ale nic nie zaszło między nimi. We
śnie wzywała matkę. Brzmiało to jak ćwierkanie malutkiego,
nieopierzonego wróbla.
Rano Marek przebrał się w czyste rzeczy, spakował plecak i
zostawił na stoliku kartkę papieru. Mirella spała. Wyszedł, cicho
przymykając drzwi.
- Do zobaczenia, mała! - wymruczał. - Wiem, że tu wrócę... pewnego
dnia...
Kiedy się zbudziła, promień słońca ukośnie oświetlał łóżko i kąt,
gdzie stał plecak Marka.
- Poszedł - posmutniała. Usiadła z włosami spadającymi na oczy.
Odgarnęła je i dostrzegła list. Czytała półgłosem, a jej twarz
rozjaśniała się z każdą minutą.
Wierzę, że wyobraźnia jest mocniejsza
niż wiedza,
Że mit jest mocniejszy
niż historia,
Że to, o czym się marzy, ma większą moc
niż fakty,
Że nadzieja zawsze tryumfuje nad
doświadczeniem,
Że śmiech jest jedynym lekarstwem na
cierpienie.
Wierzę też, że miłość jest mocniejsza niż
śmierć.
Robert Fulghum - filozof.
P.S. Poczekaj na mnie, Gosiu. Wrócę.
Marek.
- Tak! - zeskoczyła z łóżka. - Wysiądziesz z TIR-a i powiesz:
"Jestem!" Tak będzie... pewnego dnia! Bo tylko z zamków na lodzie
powstają pałace na ziemi. Nikt w to nie wierzy. Poza mną.
Koniec.