Antologia Opowie艣ci niesamowite趘ida Copperfielda


Opowie艣ci niesamowite

DAVIDA COPPERFIELDA

Spis tre艣ci

Podzi臋kowania 7

Przedmowa. Dean Koontz 9

Wprowadzenie. David Copperfield 13

艢nieg. David Copperfield 15

Szybciej ni偶 mgnienie oka. Ray Bradbury 21

Op臋tanie Tegujai Batira. Jack Kirby 33

Brylanty nie s膮 wieczne. S. P. Somtow 53

Jak normalni ludzie. Keuin J. Anderson 77

艢piewaj膮ce Drzewo. Eric Lustbader 91

Pacynka. Joyce Carol Oates 133

BSFBB. F. Paul Wilson 147

Zamiana. Lucy Taylor 171

脫smy grudnia. Dave Smeds 187

Rada eksperta. Larry Bond 209

Niewiarygodny trik Gerolda. Raymond E. Feist 239

Partyjka z diab艂em. Robert Weinberg 249

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione. Lisa Mason .... 265

Tylko robaczek. P. D. Cacek 303

W z臋bach Najwy偶szego. Dave Woluerton 313

Ostatnie Znikni臋cie. Matthew Costello 343

B艂臋kitny ksi臋偶yc. Janet Berliner 357

Biogramy autor贸w 369

Podzi臋kowania

Redaktorzy pragn膮 podzi臋kowa膰 zar贸wno Laurie Harper z Sebastian Agency, jak i kierownictwu wydawnictwa HarperPrism za ich wspar­cie i entuzjazm. A tak偶e nie trac膮cemu panowania nad sob膮 nawet w najtrudniejszych sytuacjach „Kowbojowi Bobowi", Robertowi L. Fle-ckowi, bez kt贸rego pomocy ten tom by艂by prawdopodobnie jeszcze w stadium planowania. Pragniemy podzi臋kowa膰 Christy Johnson, Vicki Krone oraz Dee Ann臋 Dimmick za to, 偶e tak ochoczo i tak sku­tecznie poradzi艂y sobie z wszelk膮 krytyk膮. Na koniec chcemy wyrazi膰 nasze uznanie Alowi Rettingowi (nawet je艣li on nie wie dlaczego).

Ponadto David Copperfield dzi臋kuje swoim rodzicom, Hy i Rebece, za to, 偶e przez ca艂e 偶ycie darzyli go mi艂o艣ci膮 i 偶e mia艂 w nich oparcie; Claudii za to, 偶e jest Claudi膮, a Janet Berliner za pomoc w przekszta艂­ceniu marzenia w rzeczywisto艣膰 - teraz mo偶e si臋 ona wreszcie porz膮d­nie wyspa膰.

Janet Berliner kieruje zapewnienia o swej wiecznej mi艂o艣ci, przy­wi膮zaniu i wdzi臋czno艣ci do Laurie Harper za te wszystkie zarwane noce, za niezliczone dyskusje i jej nieocenione sugestie; do Boba Fle-cka, swego osobistego asystenta, za kaw臋 i pyszne jedzenie, kt贸re jej zapewnia艂, kiedy nie mia艂a czasu, aby my艣le膰 o obiedzie, i do Martina H. Greenberga, bezspornie najwi臋kszego na 艣wiecie specjalisty od an­tologii, za jego rady i wiar臋 w sukces tego przedsi臋wzi臋cia. Janet pra­gnie tak偶e podzi臋kowa膰 swojej matce, Thei Cowan, i swojej c贸rce, Ste­fanie Gluckman. I tobie, Davidzie, za to, 偶e sprawi艂e艣, i偶 wszystko to sta艂o si臋 mo偶liwe. To by艂o niezmiernie podniecaj膮ce prze偶ycie. Mam nadziej臋, 偶e b臋dzie ci mnie brakowa艂o, chocia偶 troszeczk臋.

Przedmowa

Iluzja, prawda i ca艂a ta reszta

Iluzjoni艣ci i powie艣ciopisarze maj膮 ze sob膮 wiele wsp贸lnego. Zajmu­jemy si臋 tworzeniem iluzji, bawimy dzi臋ki oszukanstwom i wiemy, 偶e sztuki nie mo偶na 艣wiadomie stworzy膰, ale 偶e powstaje ona spontanicz­nie wtedy, gdy si臋 zdob臋dzie mistrzowskie umiej臋tno艣ci i perfekcyjnie opanuje wszystkie techniki.

A kiedy pojawiamy si臋 na scenie, przedstawiciele przeciwnej p艂ci rzucaj膮 nam swe klucze hotelowe i cz臋艣ci intymnej garderoby. Majtki i szorty, biustonosze i pasy przepuklinowe. Niekiedy jest to podnieca­j膮ce, niekiedy niezmiernie odra偶aj膮ce. Ale si臋 zdarza.

No c贸偶, zgoda, to nigdy nie zdarza si臋 pisarzom, ale tylko dlatego, 偶e kr贸tkowzroczni handlarze talent贸w, kt贸rzy ustalaj膮 programy wielkich spektakli, s膮 filistrami. Nie zdaj膮 sobie sprawy z tego, 偶e widok pisa­rza siedz膮cego przez dziewi臋膰dziesi膮t minut przed komputerem lub dokonuj膮cego o艂贸wkiem zmian w manuskrypcie powie艣ci jest jedynym w swoim rodzaju i przykuwaj膮cym uwag臋 widowiskiem.

Z艂udzenie. Je艣li my, iluzjoni艣ci i pisarze, wykonamy dobrze nasze zadania, wi臋kszo艣膰 widz贸w lub czytelnik贸w dojdzie do przekonania, 偶e to, co widzieli lub czytali, by艂o rzeczywisto艣ci膮, niezale偶nie od tego, jak bardzo niemo偶liwe by si臋 to mog艂o wydawa膰. Na jednym poziomie pozostan膮 oni na tyle wyrafinowani, by obserwowa膰 nasze poczynania z pewnego rodzaju rezerw膮, ale gdzie艣 w g艂臋bszych warstwach 艣wiado­mo艣ci stan膮 si臋 艂atwowierni jak dzieci.

Na przyk艂ad ja ju偶 wiele lat temu przesta艂em kupowa膰 kapelusze, a to z obawy, 偶e trafi臋 na jeden z tych, kt贸re kryj膮 w sobie niewyczer­pane zasoby kr贸lik贸w. Od czasu za艣, gdy przeczyta艂em W艂adc臋 mario­netek Roberta Heinleina, klepi臋 ka偶dego nowo poznanego cz艂owieka kilkakrotnie w plecy, mo偶liwie szybko po pierwszym spotkaniu, aby si臋 upewni膰, 偶e nie przyczepi艂 mu si臋 do kr臋gos艂upa 偶aden kosmiczny paso偶yt. Je艣li komu艣 uda si臋 unikn膮膰 tego poklepywania, wyci膮gam m贸j pistolet (Heckler & Koch P7 z magazynkiem na trzyna艣cie nabo­j贸w), rozkazuj臋 mu stan膮膰 z podniesionymi r臋kami przy 艣cianie i obmacuj臋 go w poszukiwaniu niebezpiecznych pozaziemskich orga­nizm贸w. Na szcz臋艣cie nigdy jeszcze nie uda艂o mi si臋 znale藕膰 kt贸rego艣 z nich, bez w膮tpienia dlatego, 偶e te ohydne kosmiczne 艣limaki zdaj膮

10

Przedmowa

sobie spraw臋 z tego, i偶 jestem na ich tropie, i w zwi膮zku z tym przezor­nie trzymaj膮 kontrolowanych przez siebie ludzi z dala ode mnie.

Oszuka艅stwo. Pisarze ujawniaj膮 sekrety swoich bohater贸w powoli i d膮偶膮 do zaskoczenia czytelnika rozwojem akcji; patrz膮c jednak na to retrospektywnie, czytelnik musi doj艣膰 do wniosku, 偶e te wszystkie ob­jawienia na temat bohater贸w i nag艂e zwroty w toku opowie艣ci by艂y nieuchronne. Mo偶na zatem powiedzie膰, 偶e pisarze stosuj膮 tysi膮c i je­den podst臋p贸w - i s膮 w tym podobni do iluzjonist贸w, z kt贸rych ka偶dy pos艂uguje si臋 niesko艅czon膮 liczb膮 najrozmaitszych technik maj膮cych sprawi膰, by we w艂a艣ciwym czasie widzowie patrzyli w ca艂kowicie nie­w艂a艣ciwym kierunku.

Kilka lat temu, kiedy David Copperfield sprawi艂, 偶e na oczach licz­nie zgromadzonych widz贸w znikn臋艂a Statua Wolno艣ci, najpierw moj膮 uwag臋 rozproszy艂a ciekawa formacja chmur, a potem kobieta w dzi­wacznym kapeluszu. Gdy w ko艅cu spojrza艂em znowu na statu臋, on ju偶 j膮 zd膮偶y艂 rozmontowa膰 i gdzie艣 wywie藕膰. (Nawiasem m贸wi膮c, jestem przekonany, 偶e ten pos膮g, kt贸ry zwr贸ci艂, nie jest orygina艂em; my艣l臋, 偶e zosta艂 wykonany na Tajwanie, a nie we Francji.)

Umiej臋tno艣ci i technika. Praktyka czyni mistrza zar贸wno w wypad­ku pisarza, jak i iluzjonisty. Im wi臋cej cz艂owiek pisze i im wi臋cej my艣li o pisaniu, tym lepsza jest jego praca. Aby zosta膰 dobrym specjalist膮 od sztuczek karcianych, cz艂owiek musi po艣wi臋ci膰 tysi膮ce godzin na 膰wi­czenia i nauk臋. Tylko kto艣 taki potrafi manipulowa膰 kartami z t膮 nie­nagann膮, osza艂amiaj膮c膮 finezj膮. Aby zosta膰 iluzjonist膮 kalibru, po­wiedzmy, Davida Copperfielda, nale偶y nieustannie doskonali膰 umie­j臋tno艣ci i dopracowywa膰 technik臋.

Pan Copperfield nie powiedzia艂 sobie: „Sprawi臋, 偶e Statua Wolno艣ci zniknie", a potem, zaraz nast臋pnego dnia, poszed艂 tam i zabra艂 si臋 do wykonania tego kolosalnego zadania. Wiem z wiarygodnych 藕r贸de艂, 偶e najpierw w tajemnicy „znikn膮艂" setki mniejszych pos膮g贸w, kt贸re sta艂y w parkach narodowych na terenie ca艂ych Stan贸w Zjednoczonych; g艂贸w­nie by艂y to pomniki genera艂贸w z okresu wojny o niepodleg艂o艣膰 i wojny secesyjnej, chocia偶 potrafi艂 tak偶e zdematerializowa膰 trzy betonowe di­nozaury z przydro偶nego parkingu dla turyst贸w gdzie艣 na 艢rodko­wym Zachodzie. (Kiedy ponownie zmaterializowa艂 brontozaura, stego-zaura i tyranozaura, okaza艂o si臋, 偶e stoj膮 ty艂kami do autostrady - ma艂y b艂膮d, kt贸rego rezultatem jest pierwsza w dziejach demonstracja sto­sunku jurajskich pos膮g贸w do naszej cywilizacji.) Na g贸rze Rushmore co艣 posz艂o 藕le i nie znikn臋艂o nic z wyj膮tkiem peruki Jerzego Waszyng­tona i nosa Tomasza Jeffersona, ale kiedy pan Copperfield dotar艂 do Statuy Wolno艣ci, by艂 ju偶 w pe艂nej formie.

Najwa偶niejsz膮 wsp贸ln膮 cech膮 pisarzy i iluzjonist贸w takich jak Da-vid Copperfield jest to, 偶e d膮偶ymy do zaszczepienia odbiorcom naszej sztuki nast臋puj膮cych prawd: 偶e 偶ycie i wszech艣wiat pe艂ne s膮 tajemnic

Iluzja, prawda i ca艂a ta reszta

11

i cud贸w, 偶e nie wszystko jest tym, czym si臋 wydaje, 偶e to, co postrzega­my jako proste i oczywiste, ma ukryte znaczenie i 偶e jeste艣my zdolni do transcendencji. To s膮 bez w膮tpienia najwa偶niejsze prawdy, kt贸re mo偶na zawrze膰 w jakiejkolwiek formie sztuki, poniewa偶 daj膮 nam ra­do艣膰, nadziej臋 i pobudzaj膮 nasz膮 wyobra藕ni臋.

Za ka偶dym razem, gdy widz臋, jak pan Copperfield wykonuje swoj膮 niewiarygodn膮 iluzj臋 latania, jestem ca艂kowicie przekonany, 偶e on na­prawd臋 mo偶e lewitowa膰 i popisywa膰 si臋 skomplikowanymi figurami powietrznej akrobacji. Ogl膮danie go jest czym艣 ogromnie zajmuj膮cym -jak r贸wnie偶 czym艣 dziwnie podnosz膮cym na duchu, by膰 mo偶e dlatego, 偶e gdzie艣 w g艂臋bi umys艂u nabieram przekonania, 偶e ja tak偶e mog臋 la­ta膰, je艣li nawet nie fizycznie, to przynajmniej duchem. Jego wyst臋p staje si臋 metafor膮 transcendencji. Za ka偶dym razem, gdy czytam po­wie艣膰 Ann臋 Tyler lub Johna D. MacDonalda, kt贸rych bohaterowie od­nosz膮, przynajmniej w pewnym stopniu, tryumf nad swoimi s艂abo艣cia­mi, nad cichymi okropno艣ciami 偶ycia codziennego (w jej ksi膮偶kach), czy te偶 nad socjopatycznymi bandziorami (w jego ksi膮偶kach), rodzi si臋 w moim sercu nadzieja, 偶e i ja zdo艂am przetrwa膰 swe kryzysy 偶yciowe i wyj艣膰 z nich bez wi臋kszego szwanku.

By膰 mo偶e, jak s膮dz臋, David Copperfiled potrafi lata膰, poniewa偶 zo­sta艂 obdarzony nadnaturaln膮 moc膮 przez pozaziemskiego paso偶yta, kt贸ry przylgn膮艂 do jego kr臋gos艂upa, wol臋 jednak wierzy膰 w istnienie g艂臋bszych tajemnic ni偶 paso偶yt z kosmosu - i uczepi膰 si臋 nadziei na transcendencj臋, kt贸rej obietnic臋 zawieraj膮 tak estradowe iluzje, jak i beletrystyka.

DEAN KOONTZ

po艂udniowa Kalifornia

kwiecie艅 1995

David Copperfield

艢nieg

Ka偶dy prze偶ywa i do艣wiadcza magii w inny spos贸b. Sto lat temu, kiedy Louis i August臋 Lumiere stworzyli cinematographe, pierwsi lu­dzie, kt贸rzy zobaczyli poruszaj膮ce si臋 na ekranie 艣wiat艂ocienie, pomy­艣leli, 偶e to czary; pierwsi ludzie, kt贸rzy przez trzymany w r臋ce instru­ment us艂yszeli g艂osy mieszkaj膮cych w odleg艂o艣ci wielu mil przyjaci贸艂 czy krewnych albo us艂yszeli muzyk臋 wydobywaj膮c膮 si臋 z pude艂ka zwanego radiem, pomy艣leli, 偶e to czary. Dla mnie pierwszym spotkaniem z magi膮 by艂 widok bia艂ych p艂atk贸w lec膮cych z nieba i topniej膮cych na mej d艂oni...

D.C.

N

a swoim 艂贸偶ku pod oknem Adam starannie u艂o偶y艂 w stos wszyst­kie poduszki, kt贸re m贸g艂 znale藕膰. Nast臋pnie przetar艂 zimn膮 szy­b臋, robi膮c dwa k贸艂ka, po jednym na ka偶de oko, i opar艂 podbr贸dek na parapecie, aby utrzyma膰 r贸wnowag臋. Czeka艂.

Wydawa艂o mu si臋, 偶e sp臋dzi艂 w tej pozycji ca艂膮 wieczno艣膰, zanim zobaczy艂 dziadka i babci臋. Oboje byli w d艂ugich, czarnych p艂aszczach, ale on rozpozna艂 ich z daleka, poniewa偶 babcia mia艂a na sobie sw贸j sza艂, ten fio艂kowor贸偶owy, kt贸ry sama robi艂a szyde艂kiem.

Kiedy podeszli bli偶ej, trzymaj膮c si臋 pod r臋k膮 i wzajemnie podpiera­j膮c, Adam wyskoczy艂 z 艂贸偶ka i wybieg艂 w pi偶amie na dw贸r, aby ich powita膰. Dziadek pochyli艂 si臋, uni贸s艂 go i mocno u艣ciska艂.

-My艣li, 偶e ci膮gle jest tak m艂ody jak ty - powiedzia艂a babcia, czo­chraj膮c pieszczotliwie w艂osy Adama i obejmuj膮c ich obu.

Adam odwr贸ci艂 g艂ow臋, aby spojrze膰 na ni膮, i wtedy mign臋艂o mu przed nosem co艣 jasnego, bia艂ego. Zamkn膮艂 odruchowo oczy, a kiedy je otwo­rzy艂, zobaczy艂, 偶e szal babci jest usiany ma艂ymi kawa艂eczkami czego艣 bia艂ego, co zdaje si臋 sp艂ywa膰 z nocnego nieba. Czego艣 magicznego, cze­go艣, czego nigdy przedtem nie widzia艂.

16

David Copperfield

Obserwowa艂, jak opadaj膮 na jego d艂o艅. W pierwszej chwili by艂y mi臋k­kie i puszyste, po czym zaraz topnia艂y i znika艂y. Spojrza艂 w niebo, otwo­rzy艂 usta i wyci膮gn膮艂 j臋zyk, chc膮c sprawdzi膰, czy uda mu si臋 w ten spos贸b troch臋 ich z艂apa膰.

Zanim Adam ponownie zobaczy艂 dziadka, nadesz艂y i min臋艂y jego czwarte urodziny. Sta艂o si臋 tak g艂贸wnie dlatego, 偶e ch艂opiec wraz z rodzicami przeni贸s艂 si臋 na Floryd臋. Teraz rodzice powiedzieli mu, 偶e babcia wyjecha艂a na zawsze, a dziadek jest samotny i nie czuje si臋 zbyt dobrze.

Tak wi臋c dziadek sprowadzi艂 si臋 z New Jersey - prosto do pokoju go艣cinnego - przywo偶膮c ze sob膮 fotel inwalidzki, wys艂u偶ony fotel na biegunach, jedn膮 walizk臋 ubra艅 i fio艂kowor贸偶owy szal.

Z tym samym radosnym oczekiwaniem, kt贸re czu艂 ka偶dego dnia od czasu, gdy dziadek z nimi zamieszka艂, Adam otworzy艂 drzwi jego poko­ju. Starzec spa艂, cicho pochrapuj膮c, tak 偶e ch艂opiec w艣lizn膮艂 si臋 ostro偶­nie na stary fotel na biegunach z drewna klonu, kt贸ry sta艂 przy 艂贸偶ku, i wygodnie si臋 w nim usadowi艂.

-Cze艣膰, babciu - wyszepta艂, u艣miechaj膮c do znajomej fotografii na stoliku nocnym dziadka, tej samej, kt贸r膮 zrobi艂a jemu i dziadkom mama tego ostatniego dnia w domu w New Jersey.

Tego dnia, kiedy pada艂 艣nieg.

Adam kocha艂 t臋 fotografi臋. Przypomina艂a mu o babci, przypomina艂a o nich trojgu, przypomina艂a o 艣niegu.

Przesun膮艂 palcem po konturach twarzy babci, jak to ju偶 robi艂 tysi膮ce razy. Zna艂 ka偶dy w艂os jej kunsztownie u艂o偶onej fryzury, ka偶d膮 zmar­szczk臋 na jej twarzy. Z New Jersey potrafi艂 sobie przypomnie膰 tylko to ostatnie popo艂udnie - bia艂e p艂atki opadaj膮ce na babciny szal, obejmuj膮­cych go babci臋 i dziadka, 艣nieg topniej膮cy na jego d艂oniach i j臋zyku.

Adam 艣ci膮gn膮艂 z oparcia fotela szal babci i owin膮艂 si臋 nim. Wtuli艂 w niego twarz, rozkoszuj膮c si臋 jego mi臋kko艣ci膮.

- Masz dla mnie ca艂uska, Adamie? - zapyta艂 jego dziadek ochry­
p艂ym po 艣nie g艂osem, kt贸ry ch艂opiec tak kocha艂.

Adam zeskoczy艂 z fotela i obj膮艂 dziadka, przyciskaj膮c usta do jego twardego policzka. Nie czekaj膮c, a偶 zostanie poproszony, po艂o偶y艂 szal na 艂贸偶ku i nala艂 starcowi szklank臋 wody. Nast臋pnie wdrapa艂 si臋 rado­艣nie na 艂贸偶ko i przytuli艂 g艂ow臋 do ko艣cistego dziadkowego ramienia.

- Chcesz si臋 pobawi膰? — zapyta艂 po chwili.

Dziadek ponownie u艂o偶y艂 g艂ow臋 na poduszce. Jego oczy by艂y na wp贸艂 zamkni臋te, a jedn膮 r臋k臋 przyciska艂 do serca.

- Dobry pomys艂, Adamie. Ju偶 wkr贸tce b臋d臋 bardzo zm臋czony, a wi臋c
zabawmy si臋 teraz.

To tak w艂a艣nie ch艂opiec si臋 dowiedzia艂, zanim mu o tym powiedzia-

艢nieg

17

no, 偶e jego dziadek umiera. Nie wiedzia艂 dok艂adnie, co to oznacza, tyle tylko, 偶e ma to co艣 wsp贸lnego z niebyciem ju偶 wi臋cej.

-Wymy艣l co艣 specjalnego - powiedzia艂 dziadek. - Ja zamkn臋 oczy i troch臋 odpoczn臋, a ty mi zrobisz niespodziank臋.

Adam nie musia艂 d艂ugo my艣le膰. Wiedzia艂, co sprawi rado艣膰 jemu i r贸wnie mocno uraduje dziadka. Rozejrza艂 si臋 po pokoju w poszukiwa­niu tego, czego potrzebowa艂. Kiedy to zobaczy艂, zsun膮艂 si臋 z 艂贸偶ka i 艣ci膮gn膮艂 ze stolika notatnik. Skoncentrowa艂 si臋 i wydar艂 z niego pierwsz膮 kartk臋.

Odg艂os dartego papieru obudzi艂 dziadka.

Adam kontynuowa艂 zabaw臋 do czasu, a偶 podar艂 na strz臋py ostatni膮 kartk臋, a pod艂og臋 pokry艂a warstwa bieli.

Kiedy ju偶 nasycili si臋 widokiem 艣niegu, dziadek zasugerowa艂, 偶eby Adam posprz膮ta艂 wszystko, zanim przyjdzie jego matka. Niech臋tnie, z oporami, ch艂opiec zmi贸t艂 ca艂y 艣nieg i wrzuci艂 go do kosza na 艣mieci.

Przez dwa nast臋pne dni Adamowi zezwalano tylko na to, aby zerk­n膮艂 do pokoju dziadka i powiedzia艂 mu dzie艅 dobry. Trzeciego dnia dziadek wydawa艂 si臋 znowu taki sam jak kiedy艣.

-Wcale si臋 nie ba艂em, 偶e mnie opu艣cisz, dziadku - odezwa艂 si臋 Adam. Nie zamierza艂 tego powiedzie膰, ale s艂owa jako艣 same mu si臋 wyrwa艂y.

- Opu艣ci膰? - Dziadek roze艣mia艂 si臋 cicho i wskaza艂 r臋k膮 sw贸j fotel
inwalidzki, kt贸ry sta艂 z艂o偶ony w naro偶niku pokoju. - Dok膮d mia艂bym
si臋 uda膰, je艣li moje serce jest tutaj, przy tobie? — Popatrzy艂 w oczy
wnuka i jego g艂os spowa偶nia艂. - Co ty pr贸bujesz mi powiedzie膰, Ada­
mie?

Ch艂opiec milcza艂. Chcia艂 powiedzie膰: „Wiem, 偶e nied艂ugo umrzesz i 偶e to nie jest w porz膮dku", ale co艣 go powstrzyma艂o.

- Pami臋tasz ten dzie艅, kiedy robi艂e艣 艣nieg? - zapyta艂 dziadek, kt贸ry
domy艣li艂 si臋 przyczyny l臋k贸w Adama. - Powiedzia艂em ci wtedy, 偶e pew­
nego dnia b臋d臋 naprawd臋 zm臋czony...

-Tak, ale...

- Hola, poczekaj chwilk臋. - Dziadek uni贸s艂 r臋k臋; sk贸ra na niej by艂a
tak cienka, 偶e prawie przezroczysta. — Porozmawiamy p贸藕niej.

Wskaza艂 nowy notatnik, kt贸ry le偶a艂 na jego nocnym stoliku. Adam wyci膮gn膮艂 po niego r臋k臋, po czym zerkn膮艂 na dziadka, kt贸ry u艣miech­n膮艂 si臋 konspiracyjnie i powiedzia艂:

- Tym razem podrzyj to na naprawd臋 malutkie kawa艂eczki.

18

David Copperfield

Okno by艂o otwarte, dzi臋ki czemu od morza wpada艂a do pokoju ciep艂a bryza, utrzymuj膮c rozrzucany przez Adama 艣nieg d艂u偶ej w powietrzu. D艂ugo ta艅czy艂 w艣r贸d opadaj膮cych p艂atk贸w - tak d艂ugo, 偶e zar贸wno on, jak i dziadek zapomnieli o up艂ywie czasu. Kiedy sobie o tym przypo­mnieli, by艂o ju偶 za p贸藕no. Otworzy艂y si臋 drzwi i w progu ukaza艂a si臋 matka Adama.

- Och, Bo偶e. Co za ba艂agan.

Adam zerkn膮艂 na dziadka, kt贸ry mrugn膮艂 do niego, ale nic nie po­wiedzia艂. Nie czekaj膮c na dalsze wyrzuty matki, ch艂opiec obieca艂:

- Ja to posprz膮tam, mamo.
I posprz膮ta艂.

Nast臋pnego ranka dziadek Adama ju偶 nie 偶y艂. Pod wiecz贸r zabrali go z domu. Dziadek by艂 jego przyjacielem, koleg膮, doradc膮 - jego jedy­nym towarzyszem zabaw. Adam czu艂 si臋 samotny, opuszczony i zagu­biony.

Odwiedzanie pokoju dziadka niewiele pomaga艂o, gdy偶 matka urz膮­dzi艂a w nim pomieszczenie do szycia. Gdyby nie fotografia i fio艂kowo-r贸偶owy szal, Adam m贸g艂by doj艣膰 do wniosku, 偶e dziadek i babcia nigdy nie 偶yli. Fotografi臋 - t臋, na kt贸rej stali we troje tego dnia, gdy spad艂 艣nieg - przechowywa艂 w swoim pokoju. Spa艂 z ni膮 pod poduszk膮, owi­ni臋ty szalem babci, ale to nie wystarcza艂o. Dziadek i babcia odeszli, i to niejby艂o w porz膮dku.

艢ni艂 o nich ka偶dej nocy. Dziadek zawsze sta艂 w 艣niegu, a i babcia zawsze tam by艂a. Wo艂a艂: „Dziadku!" i wyrwany ze snu w艂asnym g艂o­sem, budzi艂 si臋 na poduszce mokrej od 艂ez.

Pewnej nocy po takim 艣nie owin膮艂 fotografi臋 w szal babci i wybieg艂 na zalan膮 艣wiat艂em ksi臋偶yca pla偶臋. Rozwin膮艂 szal i po艂o偶y艂 go na pia­sku jak pla偶owy r臋cznik. Ustawia艂 w艂a艣nie fotografie, kiedy nadlecia艂 do niego niesiony przez wiatr kawa艂ek papieru. Chwyci艂 go i zgni贸t艂 w palcach.

Podar艂szy papier na drobniutkie kawa艂ki, rzuci艂 je w powietrze, za­mkn膮艂 oczy i wyci膮gn膮艂 r臋ce. Otwarte d艂onie skierowa艂 w stron臋 nieba i zmar艂 w bezruchu, czuj膮c, jak wiatr rozwiewa mu w艂osy.

Po chwili otworzy艂 oczy. Szal babci by艂 usiany drobnymi plamkami czego艣, co zdawa艂o si臋 sp艂ywa膰 z nieba. P艂atki by艂y tak偶e na jego rz臋­sach i nosie.

Adam obserwowa艂, jak 艣nieg opada na jego d艂o艅. W pierwszej chwili p艂atki by艂y mi臋kkie i puszyste, po czym zaraz topnia艂y i znika艂y. Spoj­rza艂 w niebo, otworzy艂 usta i wyci膮gn膮艂 j臋zyk, chc膮c sprawdzi膰, czy uda mu si臋 w ten spos贸b troch臋 ich z艂apa膰...

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Ray Bradbury

Szybciej ni偶 mgnienie oka

Ludzi zdaje si臋 zawsze dziwi膰, 偶e chocia偶 do mojej magii podchodz臋 z powag膮, siebie na scenie nie traktuj臋 zbyt powa偶nie. Cieszy mnie to, co robi臋, i pragn臋, aby widownia czerpa艂a z tego r贸wnie wielk膮 przyjem­no艣膰. Lubi臋, gdy moi widzowie bior膮 bezpo艣redni udzia艂 w spektaklu. D膮偶臋 z ca艂ych si艂 do tego, aby dobrze si臋 bawili i ca艂kowicie zatopili w iluzjach, kt贸re tworz臋 na scenie.

Pan Ray Bradbury ju偶 od bardzo dawna jest mistrzem tworzenia ilu­zji na papierze, a nie na scenie. Nie trzeba go, oczywi艣cie, przedstawia膰, pragn臋 tylko powiedzie膰, jak bardzo ucieszy艂a mnie wiadomo艣膰, 偶e zgo­dzi艂 si臋 napisa膰 opowiadanie do tego tomu. Ten znakomity pisarz za­wsze kocha艂 艣wiat sztuk magicznych i pokazywa艂 je na papierze zr臋cz­niej, ni偶 ja kiedykolwiek zdo艂am to zrobi膰 na scenie - t臋 umiej臋tno艣膰 demonstruje teraz po raz kolejny w opowie艣ci o parze w 艣rednim wieku, przedstawieniu magicznym i kobiecie kieszonkowcu, kt贸ra og艂upia wy­branych z widowni ludzi, zmieniaj膮c ich w zwyk艂ych prostaczk贸w.

Widzowie si臋 艣miej膮, ale ten 艣miech jest ska偶ony za偶enowaniem -gdy偶 w zachowaniu tych og艂upionych prostaczk贸w widz膮 odbicie w艂a­snych wad i s艂abo艣ci. Na sw贸j niezr贸wnany, niezmiennie trafiaj膮cy w istot臋 rzeczy spos贸b Bradbury pokazuje nam, 偶e kiedy zostajemy zmu­szeni do stani臋cia twarz膮 w twarz z naszymi z艂udzeniami na nasz w艂a­sny temat, nie zawsze cieszy nas to, co widzimy. 呕e 艂atwiej jest 艣mia膰 si臋 z innych ni偶 z siebie. I na koniec — na nasze szcz臋艣cie - 偶e nasze umys艂y potrafi膮 odtworzy膰 te z艂udzenia, niezale偶nie od tego, jak bardzo by nas z nich odarto.

D.C,

T

o w艂a艣nie podczas pokaz贸w magicznych zobaczy艂em cz艂owieka tak do mnie podobnego, 偶e m贸g艂by by膰 moim bratem bli藕niakiem. Wraz z 偶on膮 siedzieli艣my na sobotnim przedstawieniu; letni, cie­p艂y wiecz贸r sprzyja艂 lekkiej, przesyconej weso艂o艣ci膮 atmosferze, kt贸ra panowa艂a na widowni. Wok贸艂 nas widzia艂em pary ma艂偶e艅skie i narze-cze艅skie, pocz膮tkowo zachwycone, a p贸藕niej zaniepokojone t膮 oper膮 komiczn膮, kt贸rej g艂贸wnym w膮tkiem wydawa艂 si臋 偶ywot ka偶dego z nich, odgrywany w ogromnie symboliczny spos贸b na scenie.

Kobieta zosta艂a przeci臋ta pi艂膮 na p贸艂. Jak偶e szeroko u艣miechali si臋 obecni na widowni m臋偶owie.

22 Ray Bradbury

Kobieta zamkni臋ta w szafce znikn臋艂a. Brodaty magik rozszlocha艂 si臋, zrozpaczony t膮 strat膮. A potem pojawi艂a si臋 na samym szczycie balkonu, machaj膮c upudrowan膮 na bia艂o r臋k膮, niesko艅czenie pi臋kna, nieosi膮galna, odleg艂a.

Jak偶e szczerzy艂y si臋 偶ony w swych kocich u艣miechach!

- Popatrz na nich! - powiedzia艂em do 偶ony.

Kobieta unosi艂a si臋 w powietrzu... bogini zrodzona z marze艅 wszyst­kich m臋偶czyzn, z ich prawdziwej mi艂o艣ci. Niech jej delikatne stopki nie dotykaj膮 ziemi. Trzymajcie j膮 na tym niewidzialnym piedestale. Ob­serwujcie to. Bo偶e, niech mi nikt nie t艂umaczy, jak to si臋 robi. Nikt! Patrzcie, jak p艂ynie w powietrzu, i oddajcie si臋 marzeniom.

A kim by艂 ten kr臋c膮cy talerzami, kulami, gwiazdami, pochodniami m臋偶czyzna, kt贸remu wok贸艂 艂okci obraca艂y si臋 obr臋cze, a na nosie tkwi艂o niebieskie pi贸rko, i to wszystko jednocze艣nie? Kim, zapyta艂em si臋 w du­chu, je艣li nie doje偶d偶aj膮cym do pracy m臋偶em, kochankiem, pracownikiem poch艂aniaj膮cym w po艣piechu lunche, 偶ongluj膮cym godzinami psychedry­na, nembutalem, saldami bankowymi i rodzinnymi bud偶etami?

Najwyra藕niej 偶adnemu z nas, kt贸rzy przyszli艣my do teatru, nie dane by艂o uciec przed 艣wiatem zewn臋trznym. Rzucono go nam z powrotem, nadawszy mu przedtem 艂atwiej przyswajaln膮, ja艣niejsz膮, czystsz膮 i przy­jemniejsz膮 posta膰 - spektakl zar贸wno podnosz膮cy na duchu, jak i bu­dz膮cy melancholi臋.

Kto z nas nie prze偶y艂 znikni臋cia kobiety?

Tam, na pokrytej czarnym pluszem estradzie, kobiety, tajemnicze istoty z pudru i p艂atk贸w r贸偶, znika艂y jedna po drugiej. Alabastrowe pos膮gi, rze藕by z letnich lilii i o偶ywczego deszczu stapia艂y si臋 w sny, sny staj膮ce si臋 pustymi zwierciad艂ami w chwili, gdy czarodziej si臋ga艂 chci­wie po nie, chc膮c pochwyci膰 ulatuj膮ce wizje.

Kobiety znika艂y z szafek i pude艂, z zarzuconych sieci, roztrzaskiwa艂y si臋 jak porcelana, gdy magik strzela艂 do nich z pistoletu.

Symbolika, pomy艣la艂em. Dlaczego magicy celowali z pistolet贸w do swoich pi臋knych asystentek, je艣li nie po to, aby wype艂ni膰 warunki ja­kiego艣 tajnego paktu z m臋sk膮 pod艣wiadomo艣ci膮?

- Przepraszam. - Przejrza艂em program. - Och! Teraz b臋dzie Panna
B艂ysk! Jedyna kobieta kieszonkowiec na 艣wiecie!

- To nie mo偶e by膰 prawda - powiedzia艂a spokojnie moja 偶ona.
Spojrza艂em na ni膮, niepewny, czy 偶artuje, czy m贸wi serio. Jej ledwie

widoczne w ciemno艣ci usta zdawa艂y si臋 u艣miecha膰, ale sens tego u艣mie­chu mi umkn膮艂.

Orkiestra zahucza艂a jak r贸j spokojnych pszcz贸艂.

Kurtyna rozsun臋艂a si臋 na boki.

Szybciej ni偶 mgnienie oka 23

Tak, bez wielkich fanfar, bez zamaszystego powiewania peleryn膮, nawet bez uk艂onu, tylko lekko pochyliwszy g艂ow臋 i nieznacznie, pra­wie niezauwa偶alnie uni贸s艂szy lew膮 brew, ukaza艂a si臋 Panna B艂ysk.

Kiedy strzeli艂a palcami, poczu艂em, 偶e mam ogromn膮 ch臋膰 podporz膮d­kowa膰 si臋 jej ka偶demu rozkazowi.

Ze wszystkich stron s艂ycha膰 by艂o odg艂osy poruszenia. M臋偶czy藕ni, ni­czym stado ujadaj膮cych bezg艂o艣nie ps贸w, zrywali si臋 na nogi i szli (a mo偶e biegli) na wezwanie bezbarwnych paznokci Panny B艂ysk.

W jednej chwili sta艂o si臋 dla mnie oczywiste, 偶e Panna B艂ysk jest t膮 sam膮 kobiet膮, kt贸ra znika艂a przez ca艂y wiecz贸r.

Tandetny spektakl, pomy艣la艂em zdegustowany, ka偶dy wyst臋puje po kilka razy. Kobieta ju偶 mi si臋 nie podoba艂a.

Ale Panna B艂ysk naprawd臋 mnie sprowokowa艂a. Wygl膮da艂a tak, jak­by posz艂a za kulisy, wci膮gn臋艂a na siebie pomi臋te tweedowe ubranie, o jeden numer za du偶e, poplamione sosem od pieczeni, nosz膮ce 艣lady trawy, a nast臋pnie celowo rozczochra艂a w艂osy, pomalowa艂a niestaran­nie usta szmink膮 i wychodzi艂a w艂a艣nie przez tylne drzwi, kiedy kto艣 zawo艂a艂: „Teraz t y!"

No i sta艂a tam, w swoich zwyczajnych, praktycznych butach, z b艂y­szcz膮cym nosem, i poruszaj膮c bez przerwy r臋kami - nie zmieniaj膮c jednak przy tym wyrazu twarzy - odb臋bnia艂a t臋...

Kiedy durni ochotnicy zgromadzili si臋 na scenie, zmierzy艂a ich ch艂od­nym spojrzeniem, a nast臋pnie rozstawi艂a lekko nogi i wsun臋艂a g艂臋boko r臋ce do obwis艂ych kieszeni swojego tweedowego ubrania.

Kilkoma lekkimi klepni臋ciami ustawi艂a to bez艂adne stadko w kar­nym szeregu."

Widownia czeka艂a.

- To wszystko! Koniec wyst臋pu! Wraca膰 na miejsca!
Trzask! Strzeli艂y jej zwyczajne, bezbarwne palce.

M臋偶czy藕ni, skonsternowani, zerkaj膮cy z zak艂opotaniem na siebie, ^acz臋li schodzi膰 ze sceny. Pozwoli艂a im dotrze膰 do po艂owy wiod膮cych tar ciemno艣膰 schod贸w, po czym ziewn臋艂a.

Z u艣miechem cierpkim jak najbardziej wytrawne z win wyci膮gn臋艂a leniwym ruchem portfel z jednej kieszeni. Nast臋pny portfel wydoby艂a gdzie艣 z g艂臋bi p艂aszcza. Potem by艂 trzeci, czwarty, pi膮ty! W sumie dzie­si臋膰 portfeli!

24 Ray Bradbury

Trzyma艂a je przed sob膮 niczym herbatniki, kt贸rymi kusi si臋 zwierz臋ta.

M臋偶czy藕ni zamrugali. Nie, to nie mog艂y by膰 ich portfele. Na scenie sp臋dzili tylko chwilk臋. Styka艂a si臋 z nimi tylko w przelocie. To wszyst­ko musia艂o by膰 tylko 偶artem. To oczywiste, podawa艂a im zupe艂nie nowe portfele, prezenty od organizator贸w przedstawienia!

Jednak偶e ju偶 po chwili m臋偶czy藕ni zacz臋li si臋 obmacywa膰 w poszuki­waniu portfeli. Wygl膮dali przy tym jak pos膮gi szukaj膮ce niewidzial­nych wad w starych, pospiesznie za艂o偶onych zbrojach. Z otwartymi bezwiednie ustami i rosn膮cym rozgor膮czkowaniem klepali si臋 r臋kami po piersiach lub zanurzali je g艂臋boko w kieszenie spodni.

Przez ten ca艂y czas Panna B艂ysk ignorowa艂a ich, sortuj膮c portfele z takim spokojem, jakby porz膮dkowa艂a porann膮 poczt臋.

Nagle zauwa偶y艂em m臋偶czyzn臋, kt贸ry sta艂 na ko艅cu szeregu ochotni­k贸w i nie zd膮偶y艂 jeszcze zej艣膰 ze sceny. Unios艂em moj膮 operow膮 lornet­k臋. Spojrza艂em raz. Spojrza艂em po raz drugi.

- Hm - odezwa艂em si臋 lekkim tonem. - Wydaje mi si臋, 偶e tam stoi
cz艂owiek, kt贸ry do pewnego stopnia jest do mnie podobny.

Facet jest bardzo przystojny, zauwa偶y艂em, cho膰 to niezbyt w艂a艣ciwe, gdy patrzy si臋 na siebie i formu艂uje pochlebne opinie.

Jednocze艣nie jednak poczu艂em, jak ogarnia mnie fala ch艂odu. Ode­bra艂em jej lornetk臋 i zafascynowany tym, co widz臋, pokiwa艂em g艂ow膮.

I tak by艂o rzeczywi艣cie. Siedzia艂em na widowni i obserwowa艂em sie­bie samego na scenie... doprawdy dziwne prze偶ycie.

- Nie, nie, nie - powtarza艂em szeptem.

A jednak to, czego nie chcia艂 przyj膮膰 do wiadomo艣ci m贸j umys艂, moje oczy akceptowa艂y bez wahania. Czy偶 na tym 艣wiecie nie 偶yje ze dwa miliardy ludzi? Tak! Wszyscy r贸偶ni膮 si臋 od siebie jak p艂atki 艣niegu i nie mo偶e by膰 dw贸ch identycznych? A jednak tam, na moich oczach, nara偶aj膮c na szwank moje ego, moje dobre samopoczucie, sta艂 odlew z tego samego absolutu, model identyczny w ka偶dym szczeg贸le.

Czy powinienem wierzy膰, nie wierzy膰, czu膰 dum臋, czy te偶 uciec w pop艂ochu? Widzia艂em oto bowiem dow贸d z艂ej pami臋ci albo te偶 chwili roztargnienia Boga.

- Nie wydaje mi si臋 - powiedzia艂 B贸g — 偶ebym zrobi艂 kiedy艣 ju偶 ko­
go艣 takiego.

A jednak, pomy艣la艂em zachwycony, uradowany, wystraszony, B贸g pope艂nia b艂臋dy.

Szybciej ni偶 mgnienie oka

25

B艂yski wiadomo艣ci ze starych podr臋cznik贸w psychologii rozja艣ni艂y m贸j umys艂.

Dziedziczno艣膰. Wp艂yw 艣rodowiska.

- Smith! Jones! Helstrom!

Na scenie Panna B艂ysk, wykrzykuj膮c rozkazy g艂osem musztruj膮ce­go rekrut贸w sier偶anta, oddawa艂a skradzione portfele.

Cia艂o po偶yczasz od swoich wszystkich przodk贸w, pomy艣la艂em. Dzie­dziczno艣膰.

Ale czy kszta艂t twojego cia艂a nie zale偶y tak偶e od 艣rodowiska, w kt贸­rym 偶yjesz?

- Winters!

艢rodowisko, twierdz膮, otacza ci臋. A czy偶 cia艂o sw膮 architektur膮 ko­艣ci, swym materialnym nadmiarem nie otacza jezior, nieu偶ytk贸w i pu­stkowi duszy? Czy偶 to, co odbija si臋 w widzianych przelotnie oknach--lustrach - twarz niczym spokojnie padaj膮cy 艣nieg albo bezdenna otch艂a艅, r臋ce jak 艂ab臋dzie lub jask贸艂ki, nogi niczym kowad艂a albo 艣mi­gaj膮ce w powietrzu kolibry, cia艂o jak obwis艂y worek z pszenic膮 albo letnia papro膰 - czy偶 to wszystko, widziane, nie odciska si臋 na 艣wiado­mo艣ci, nie buduje wyobra偶e艅, nie kszta艂tuje, niczym gliny, umys艂u i psyche? Ale偶 t a k!

- Bidwell! Rogers!

A zatem jak si臋 wiod艂o temu, uwi臋zionemu w tym samym cielesnym 艣rodowisku, nieznajomemu ze sceny?

Na spos贸b naszych przodk贸w chcia艂em zerwa膰 si臋 na r贸wne nogi i krzykn膮膰:

- Kt贸ra godzina?!

A on, niczym przechodz膮cy p贸藕no miejski okrzykiwacz, m贸g艂by na wp贸艂 偶a艂obnie odpowiedzie膰:

- Dziewi膮ta wieczorem, i wszystko w porz膮dku...
Ale czy z nim tak偶e wszystko by艂o w porz膮dku?

Pytanie: czy te rogowe okulary 艣wiadcz膮 jedynie o kr贸tkowzroczno­艣ci jego oczu, czy te偶 ujawniaj膮 podobn膮 wad臋 ducha?

Pytanie: czy lekka oty艂o艣膰 jego cia艂a wskazuje na gromadzenie si臋 podobnego nadmiaru tkanki w jego g艂owie?

W sumie: czyjego dusza uda si臋 na p贸艂noc, gdy moja wybierze si臋 na po艂udnie, czy mimo 偶e okrywaj膮 nas takie same cia艂a, nasze umys艂y b臋d膮 reagowa艂y przeciwnie, jeden ch艂odno, a drugi gor膮co?

- M贸j Bo偶e - powiedzia艂em p贸艂g艂osem. — Za艂贸偶my, 偶e jeste艣my abso­
lutnie identyczni!

i - Ciii! - odezwa艂a si臋 kobieta siedz膮ca za moimi plecami.

Prze艂kn膮艂em z trudem 艣lin臋.

Za艂贸偶my, pomy艣la艂em, 偶e on jest nami臋tnym palaczem, kiepsko 艣pi, za du偶o je, popada cz臋sto w depresj臋, 艂atwo si臋 wys艂awia, jest my艣li­cielem amatorem, wielbicielem fizycznego pi臋kna...

26

Ray Bradbury

Nikt z takim cia艂em, tak膮 twarz膮 nie m贸g艂by by膰 inny. Nawet nazy­wa膰 musimy si臋 podobnie.

Nasze nazwiska!

—...I...bl...er...

Panna B艂ysk wywo艂a艂a go po nazwisku!

Kto艣 zakaszla艂. Nie zauwa偶y艂em kto.

Mo偶e je powt贸rzy. Ale nie, on, m贸j bli藕niak, wysun膮艂 si臋 do przodu. Do diab艂a! Potkn膮艂 si臋! Widownia wybuchn臋艂a 艣miechem.

Skierowa艂em na niego lornetk臋 i szybko ustawi艂em ostro艣膰.

M贸j bli藕niak sta艂 spokojnie na 艣rodku sceny i gmera艂 w portfelu, kt贸ry w艂a艣nie otrzyma艂 z powrotem.

Nigdy nie zdawa艂em sobie sprawy z tego, 偶e tak dobrze wygl膮dam, pomy艣la艂em, przyciskaj膮c lornetk臋 do oczu. Przecie偶 m贸j nos nie mo偶e by膰 tak w膮ski, tak ewidentnie arystokratyczny. Czy moja sk贸ra rze­czywi艣cie jest tak 艣wie偶a i 艂adna, a m贸j podbr贸dek tak mocno zaryso­wany?

Zarumieni艂em si臋, w duchu.

W ko艅cu, je艣li twoja 偶ona twierdzi, 偶e to kropka w kropk臋 ty, zaak­ceptuj to! Ka偶dy cal jego twarzy zdawa艂 si臋 ja艣nie膰 czyst膮 inteligencj膮.

- Lornetka. — 呕ona szturchn臋艂a mnie 艂okciem w bok.
Odda艂em j膮 z wielk膮 niech臋ci膮.

Przy艂o偶y艂a lornetk臋 sztywno do oczu i skierowa艂a j膮 nie na tego cz艂o­wieka, ale na Pann臋 B艂ysk, kt贸ra u艣miechaj膮c si臋 przymilnie i flirtuj膮c z najbli偶szymi m臋偶czyznami, ponownie opr贸偶nia艂a ich kieszenie. Przy­gl膮daj膮c si臋 temu, moja 偶ona wydawa艂a z siebie co jaki艣 czas serie ci­chych, pe艂nych satysfakcji parskni臋膰 i chichot贸w.

Panna B艂ysk by艂a niczym bogini Siwa.

Zamiast dw贸ch zdawa艂a si臋 mie膰 dziewi臋膰 r膮k, kt贸re - jak stado ptak贸w - lata艂y, szele艣ci艂y, poklepywa艂y, wznosi艂y si臋, wirowa艂y, 艂asko­ta艂y, podczas gdy ona z twarz膮 bez wyrazu opl膮tywa艂a nimi swoje ofia­ry, dotykaj膮c bez dotykania.

- Co jest w tej kieszeni? A w tej? A co znajdziemy tutaj?

Przetrz膮sn臋艂a ich kamizelki, marynarki i spodnie: s艂ycha膰 by艂o tyl­ko brz臋k pieni臋dzy. Dotyka艂a ich przy tym lekko wskazuj膮cym palcem prawej d艂oni, jakby wciska艂a klawisze kasy podliczaj膮cej uzyskane w ten spos贸b sumy. M臋skimi, a jednak do艣膰 delikatnymi ruchami roz­pi臋艂a guziki swojego p艂aszcza, odda艂a im portfele, po czym skrycie za­bra艂a je znowu. Wciska艂a im je, odbiera艂a, wykrada艂a, wyci膮gaj膮c pie­ni膮dze i licz膮c je za ich plecami, a potem, 艣ciskaj膮c im r臋ce, pozbawi艂a ich tak偶e zegark贸w.

W pewnej chwili osaczy艂a lekarza.

Szybciej ni偶 mgnienie oka

27

- Mam gor膮czk臋! - krzykn臋艂a - Sto dziesi臋膰 stopni*!
Zamkn臋艂a oczy i zako艂ysa艂a przesadnie biodrami.

Widownia odpowiedzia艂a jej huraganem 艣miechu. Kiedy gwar tro­ch臋 ucich艂, Panna B艂ysk znowu zaatakowa艂a swoje ofiary. Zn臋ca艂a si臋 nad nimi, szarpa艂a ich koszule, rozczochrywa艂a im w艂osy i w pewnej chwili zapyta艂a:

- Gdzie s膮 wasze krawaty?

Si臋gn臋li natychmiast do swych ko艂nierzyk贸w, lecz oczywi艣cie nie znale藕li tam niczego.

Wydoby艂a sk膮d艣 ich krawaty i rzuci艂a im.

By艂a jak magnes, kt贸ry niepostrze偶enie przyci膮ga przynosz膮ce szcz臋­艣cie maskotki, medaliki ze 艣wi臋tymi, monety, bilety do teatru, szpilki do krawat贸w. Widownia szala艂a, podczas gdy ci os艂upiali ze zdumienia m臋偶czy藕ni stali tam, obierani z dumy i poczucia bezpiecze艅stwa.

Trzymasz si臋 za kiesze艅 spodni, ona opr贸偶nia ci kamizelk臋. Chwy­tasz si臋 kurczowo za kamizelk臋, ona przeszukuje ci spodnie. Pogodnie znudzona, zdecydowana, ale i w pewnym sensie efemeryczna, przeko­nuje ci臋, 偶e niczego ci nie brakuje, a chwil臋 p贸藕niej z wyrazem lekkiej niech臋ci na twarzy wyci膮ga co艣 z jednej z licznych kieszeni swego twee-dowego ubrania.

- Co to jest? - Unosi list. - „Kochana Heleno, ostatniej nocy by艂a艣..."
Zaczerwieniony z gniewu ochotnik szarpie si臋 z Pann膮 B艂ysk, odzy­
skuje list, chowa go do kieszeni. Jednak偶e ju偶 po chwili list jest ponow­
nie wykradziony i g艂o艣no odczytywany:

-„Kochana Heleno, ostatniej nocy..."

I tak toczy艂y si臋 te zmagania. Jedna kobieta. Dziesi臋ciu m臋偶czyzn.

Poca艂owa艂a jednego i ukrad艂a mu pasek.

Drugiemu skrad艂a szelki.

Kobiety na widowni r偶a艂y rado艣nie.

Ich m臋偶czy藕ni, zaszokowani, przy艂膮czyli si臋.

Co za wspania艂y tyran z tej Panny B艂ysk! Z jakim wdzi臋kiem karci艂a swoich drogich, wykrzywionych w idiotycznych u艣miechach, usi艂uj膮­cych jako艣 wytrwa膰 do ko艅ca m臋偶czyzn, kt贸rych zamieni艂a w ma艂ych ch艂opc贸w, obracaj膮c ich przy tym jak rze藕by Indian ze sklep贸w tyto­niowych, tr膮caj膮c biodrem, opieraj膮c si臋 na nich jak na reklamach

* 110掳 w skali Fahrenheita - oko艂o 43掳 w skali Celsjusza (przyp. t艂um.)

28

Ray Bradbury

zak艂ad贸w fryzjerskich i nazywaj膮c ka偶dego milusim, uroczym albo przystojnym.

Ta noc, pomy艣la艂em, jest zupe艂nie szalona! Wsz臋dzie wok贸艂 mnie 偶ony, rozbawione, a jednocze艣nie pe艂ne wzgardy, wr臋cz rozhisteryzo-wane tym, 偶e tak zr臋cznie, tak otwarcie przedstawiono ich ulubion膮 rozrywk臋, z trudem 艂apa艂y oddech. Ich m臋偶owie siedzieli oszo艂omieni, jakby w艂a艣nie sko艅czy艂a si臋 nie wypowiedziana wojna, kt贸ra zosta艂a przegrana, zanim zd膮偶yli si臋 poruszy膰. Ka偶dy z siedz膮cych w pobli偶u mia艂 ten okropny wyraz twarzy cz艂owieka, kt贸ry boi si臋, 偶e ma pode­r偶ni臋te gard艂o i 偶e...

Szybko! pomy艣la艂em. Zr贸b co艣!

Ty, tam na scenie, m贸j bli藕niaku, uskocz! Uciekaj!

W艂a艣nie zbli偶a艂a si臋 do niego!

B膮d藕 twardy, powiedzia艂em mojemu bli藕niakowi. Strategia! Zr贸b zw贸d! Unik! Nie patrz tam, gdzie ona ka偶e ci patrze膰. Patrz w drug膮 stron臋!

- No ju偶! Teraz! - Nie pami臋tam, czy to krzykn膮艂em, czy tylko zm臋艂-
艂em w z臋bach, bo wraz z wszystkimi m臋偶czyznami zamar艂em, gdy Pan­
na B艂ysk uj臋艂a r臋k臋 mojego bli藕niaka. - Ostro偶nie! - sykn膮艂em.

Zbyt p贸藕no. Znikn膮艂 jego zegarek. Nie zdawa艂 sobie z tego sprawy. Tw贸j zegarek znikn膮艂! - pomy艣la艂em. Nie b臋dzie wiedzia艂, kt贸ra jest godzina!

Panna B艂ysk pog艂aska艂a klap臋 jego marynarki.

Odsu艅 si臋! - ostrzeg艂em si臋 w my艣lach.

Zbyt p贸藕no. Znikn臋艂o jego pi贸ro za czterdzie艣ci dolar贸w. Nie zauwa­偶y艂 tego. Uszczypn臋艂a go w koniuszek nosa. U艣miechn膮艂 si臋. Idiota! Tak zosta艂 bez portfela. Nie zwracaj uwagi na nos, g艂upcze, ale na marynark臋!

- Wypchane? - Dotkn臋艂a jego barku.
Popatrzy艂 na prawe rami臋.

Nie! - krzykn膮艂em bezg艂o艣nie, gdy偶 w tej samej chwili wyci膮gn臋艂a listy z lewej kieszeni jego p艂aszcza. Wycisn臋艂a poca艂unek na jego czole i odsun臋艂a si臋 z reszt膮 tego, co mia艂 przy sobie: monetami, dokumenta­mi i paczk膮 czekoladek, kt贸rymi zaraz zacz臋艂a si臋 艂akomie zajada膰.

U偶yj cho膰 tyle rozumu, ile B贸g da艂 krowie! - krzykn膮艂em nies艂yszal­nie. 艢lepiec! Zobacz, co ona robi!

Obr贸ci艂a go dooko艂a, zmierzy艂a wzrokiem i zapyta艂a:

- To pa艅skie? - I zwr贸ci艂a mu krawat.

Moja 偶ona wpad艂a w prawdziw膮 histeri臋. Przyciska艂a lornetk臋 do oczu, 艣ledz膮c ka偶dy niuans, ka偶de drgnienie twarzy tego biednego idio­ty, kt贸ry zaczyna艂 sobie zdawa膰 spraw臋, jakie poni贸s艂 straty. Jej usta wykrzywi艂y si臋 tryumfalnie.

- M贸j Bo偶e! - zawo艂a艂em w og贸lnej wrzawie. Z艂a藕 ze sceny! - wrze­
szcza艂em w duchu, 偶a艂uj膮c, 偶e nie mog臋 zrobi膰 tego g艂o艣no. Zejd藕, do­
p贸ki zosta艂o ci jeszcze cho膰 troch臋 godno艣ci!

Szybciej ni偶 mgnienie oka

29

Teatr eksplodowa艂 艣miechem niczym wulkan, wysoki, grzmi膮cy i mroczny. Przy膰mione wn臋trze zdawa艂o si臋 ja艣nie膰 niezdrow膮 gor膮cz­k膮, 偶arzy膰 si臋. M贸j bli藕niak chcia艂 si臋 wyrwa膰, ale swym zachowaniem przypomina艂 jednego z ps贸w Paw艂owa: za du偶o dzwonk贸w przez zbyt wiele dni, nie ma nagrody, nie ma jedzenia. Jego szkliste oczy szuka艂y wyj艣cia z pu艂apki.

Upadnij! Zeskocz ze sceny! Odczo艂gaj si臋! - my艣la艂em.

Orkiestra przypiecz臋towa艂a jego los g艂o艣nym tuszem skrzypiec i wal-kiria艅skich tr膮b.

Ostatnim gestem, kt贸remu towarzyszy艂 pogardliwy, ko艂ysz膮cy ruch bioder, Panna B艂ysk chwyci艂a nieskazitelnie bia艂膮 koszul臋 mojego bli­藕niaka i zerwa艂a j膮 z niego.

Rzuci艂a j膮 wysoko w powietrze. Kiedy koszula opad艂a na ziemi臋, to samo zrobi艂a z jego spodniami. Widok tych rozpi臋tych spodni zerwa艂 ostatnie tamy nakazuj膮ce ludziom pow艣ci膮gliwo艣膰. Zszokowana wi­downia rykn臋艂a 艣miechem, kt贸ry odbi艂 si臋 od sklepienia teatru i spad艂 na nas zwielokrotnionym echem og艂uszaj膮cej weso艂o艣ci.

Zaci膮gni臋to kurtyn臋.

Siedzieli艣my tam, pokryci niewidocznym gruzem. Zmartwiali, jakby wyciek艂a z nas ca艂a krew, przygniatani kolejnymi wstrz膮sami, poni­偶eni, odarci z godno艣ci i, bez 偶adnego dobrego s艂owa, ci艣ni臋ci do maso­wego grobu, my, m臋偶czy藕ni, przez minut臋 wpatrywali艣my si臋 w kurty­n臋, za kt贸r膮 sta艂a ta mistrzyni w艣r贸d kieszonkowc贸w i jej ofiary, za kt贸r膮 ten cz艂owiek w po艣piechu wci膮ga艂 spodnie na swoje d艂ugie, cien­kie nogi.

Kolejny wybuch aplauzu, wielka fala zalewaj膮ca ciemny brzeg. Pan­na B艂ysk nie wysz艂a, aby si臋 uk艂oni膰. Nie musia艂a. Sta艂a za kurtyn膮. Czu艂em, 偶e tam jest, z twarz膮 bez wyrazu, bez u艣miechu. Sta艂a, ch艂od­no oceniaj膮c skal臋 owacji, por贸wnuj膮c j膮 ze wspomnieniami tego, co dzia艂o si臋 podczas innych wieczor贸w.

Zerwa艂em si臋, uniesiony w艣ciek艂o艣ci膮. Zawiod艂em przecie偶 w grun­cie rzeczy samego siebie. Kiedy trzeba by艂o schyli膰 g艂ow臋, wyprostowa­艂em si臋, kiedy powinienem si臋 cofn膮膰, zrobi艂em krok do przodu. Co za dupek!

-Jaki wspania艂y spektakl! - powiedzia艂a moja 偶ona, kiedy sun臋li­艣my wolno do wyj艣cia wraz z reszt膮 widz贸w.

30

Ray Bradbury

kt贸ry wygl膮da艂 tak jak ty, by艂 podstawiony. Wystawia si臋 ich na po­kaz, prawda? P艂aci si臋 im za udawanie widz贸w?

Mrugaj膮c ze zdziwienia oczami, stwierdzi艂em, 偶e znale藕li艣my si臋 za kulisami.

Mo偶e pod艣wiadomie pragn膮艂em natkn膮膰 si臋 na mojego bli藕niaka i wy­krzycze膰 do艅: „Ty sko艅czony durniu! Ty obrazo dla wszystkich m臋偶­czyzn! Zagraj膮 ci na flecie: ta艅czysz! Po艂askocz膮 po brodzie: skaczesz jak marionetka! Ty palancie!"

Prawd臋 powiedziawszy, musia艂em mu si臋 przyjrze膰 z bliska, stan膮膰 oko w oko ze zdrajc膮 i zobaczy膰, czym jego cia艂o r贸偶ni si臋 od mojego. W ko艅cu czy偶 na jego miejscu nie poradzi艂bym sobie lepiej?

Kulisy by艂y o艣wietlone to przygasaj膮cymi, to zn贸w rozja艣niaj膮cymi si臋 lampami, pod kt贸rymi stali iluzjoni艣ci, gwarz膮c ze sob膮. Mi臋dzy innymi by艂a tam Panna B艂ysk.

A. tak偶e, szeroko u艣miechni臋ty, m贸j bli藕niak!

- 艢wietnie ci posz艂o, Charlie - m贸wi艂a w艂a艣nie Panna B艂ysk.
M贸j bli藕niak mia艂 na imi臋 Charlie. G艂upie imi臋.

Charlie poklepa艂 Pann臋 B艂ysk po policzku.

- To pani posz艂o 艣wietnie, ma'am!

Bo偶e, to by艂a prawda! Jej wsp贸lnik. Ile mu zap艂acono? Pi臋膰, dzie­si臋膰 dolar贸w za to, 偶e pozwoli艂 zerwa膰 z siebie koszul臋 i wraz z opada­j膮cymi spodniami odrze膰 si臋 z godno艣ci. Co za renegat, zdrajca!

Sta艂em tam, mierz膮c go w艣ciek艂ym spojrzeniem.

By膰 mo偶e wtedy w艂a艣nie mnie zauwa偶y艂.

By膰 mo偶e jaka艣 cz臋艣膰 mojej furii i t艂umionego 偶alu dotar艂a do niego.

Patrzyli艣my sobie w oczy tylko przez chwil臋, a jego usta rozchyli艂y si臋 szeroko, jakby zobaczy艂 starego szkolnego koleg臋. Jednak偶e, nie mog膮c sobie przypomnie膰 mojego imienia, nie m贸g艂 mnie zawo艂a膰, a wi臋c odpowiedni moment szybko przemin膮艂.

Dostrzeg艂 m贸j gniew. Jego twarz poblad艂a. Jego u艣miech zamar艂. Szybko odwr贸ci艂 wzrok. Nie spojrza艂 ju偶 po raz drugi w moj膮 stron臋 i sta艂 tam, udaj膮c, 偶e s艂ucha Panny B艂ysk, kt贸ra 艣mia艂a si臋 i rozmawia­艂a z innymi magikami.

Wpatrywa艂em si臋 w niego bez przerwy. Na jego twarzy zal艣ni艂 pot. Moja nienawi艣膰 topnia艂a. M贸j gniew mala艂. Widzia艂em wyra藕nie jego profil, podbr贸dek, oczy, nos, w艂osy: zapami臋ta艂em to wszystko. Potem us艂ysza艂em, jak kto艣 m贸wi:

- 艢wietne przedstawienie!

To by艂a moja 偶ona, kt贸ra podesz艂a bli偶ej i 艣ciska艂a r臋k臋 opr贸偶niaj膮cej kieszenie bestii.

Szybciej ni偶 mgnienie oka 31

Kiedy znale藕li艣my si臋 na ulicy, powiedzia艂em:

Kiedy wsiada艂a do naszego samochodu, nie mog艂em si臋 powstrzy­ma膰 od podziwiania jej d艂ugich, pi臋knych n贸g.

W drodze powrotnej do domu wyda艂o mi si臋, 偶e w mijanym przez nas t艂umie dostrzegam t臋 znajom膮 twarz. Zdawa艂 si臋 mnie obserwowa膰. Nie mia艂em jednak pewno艣ci. Podobie艅stwa, teraz ju偶 to wiedzia艂em, s膮 powierzchowne.

Twarz znikn臋艂a w t艂umie.

-Nigdy nie zapomn臋 - odezwa艂a si臋 moja 偶ona — jak spad艂y mu spodnie!

Jecha艂em najpierw bardzo szybko, a potem bardzo wolno, przez ca艂膮 drog臋 do domu.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Jack Kirby

Op臋tanie Tegujai Batira

Na podstawie niekt贸rych w膮tk贸w Ordy, nie uko艅czonej powie艣ci Jacka Kirby'ego.

Niewiele os贸b wie, 偶e nieod偶a艂owanej pami臋ci Jack Kirby, tw贸rca mi臋dzy innymi Fantastycznej Czw贸rki, Srebrnego Surfera, Kapitana Ameryki, X-Mena, pisa艂 powie艣膰, kt贸ra by艂a bardzo bliska jego sercu. Za zgod膮 ukochanej 偶ony Jacka, Roz, i przy fachowej pomocy mojej wsp贸艂redaktorki, Janet, stworzyli艣my niniejsze opowiadanie na podsta­wie niekt贸rych w膮tk贸w zaczerpni臋tych z tej powie艣ci. Z ogromn膮 rado­艣ci膮 i przyjemno艣ci膮 dajemy pa艅stwu niepowtarzaln膮 mo偶liwo艣膰 pozna­nia tego, co dzia艂o si臋 w g艂owie Kr贸la Komiks贸w.

D.C.

Nazywam si臋 Dalil. By艂em pos艂a艅cem, 偶o艂nierzem i przyjacielem m\I Ojca Soko艂a, Tegujai Batira. Teraz jestem skryb膮 i bardzo mnie to M W cieszy, czym偶e bowiem jest cz艂owiek, je艣li nie dzie艂em s艂owa pisa­nego. S艂owa, kt贸re powo艂uje go do istnienia. S艂owa, kt贸re narzucaj膮c potomnym obraz jego ziemskiej w臋dr贸wki, powstaje za jego 偶ycia i jest pisane jeszcze d艂ugo po tym, gdy obr贸ci艂 si臋 ju偶 w proch. To esencja wszelkiej prawdy, 艣wi臋ta wola Allaha, kt贸ry napisa艂 wszystko, co si臋 zdarzy艂o, wszystko, co si臋 dzieje, i wszystko, co zdarzy膰 si臋 musi.

Znam Tegujai Batira jak nikt inny. Kiedy spogl膮da w moje oczy, widzi odbicie siebie samego, takiego, jaki byl kiedy艣 i jaki jest teraz. Obaj dobrze wiemy, 偶e musi nadej艣膰 dzie艅, kiedy ju偶 d艂u偶ej nie b臋dzie chcia艂, aby mu przypomina膰 o tych sprawach. Zabije mnie wtedy i kto艣 inny otrzyma zadanie doko艅czenia tej historii, kt贸ra powstaje zar贸wno na podstawie zas艂yszanych wie艣ci, jak i obserwacji, a opowiada o op臋­taniu, odzyskaniu zmys艂贸w i ponownym szale艅stwie Tegujai Batira.

Ojciec Tegujai Batira spojrza艂 w oczy swojego pi臋tnastoletniego syna, kt贸ry siedzia艂 wraz z m艂odym Dalilem na macie z woj艂oku.

— Do naszego domu przyszed艂 Widz膮cy, m贸j synu — powiedzia艂, po­ruszaj膮c prywatn膮 spraw臋 mimo obecno艣ci Dalila, gdy偶 ch艂opiec by艂

34

Jack Kirby

zar贸wno przyjacielem Tegujaia, jak i synem Osman-chana, otoczone­go og贸lnym szacunkiem starca i wodza plemienia.

Tegujai wygl膮da艂 na zirytowanego, jakby czu艂 si臋 dotkni臋ty takim narzucaniem si臋, kt贸re mog艂o zepsu膰 mu wiecz贸r, i co wi臋cej, rzeczywi­艣cie tak si臋 czu艂.

- To wielki zaszczyt - przypomnia艂 mu ojciec.

Zaszczyt by膰 mo偶e, niemniej jednak narzucanie si臋, pomy艣la艂 Tegu­jai, kiedy do jurty wpad艂 niski m臋偶czyzna, stary w poj臋ciu ch艂opca i szczelnie opatulony w zwierz臋ce sk贸ry. Sprawia艂 wra偶enie, jakby porusza艂y nim si艂y, kt贸rych 藕r贸d艂o znajdowa艂o si臋 poza jego cia艂em.

- Tegujai Batirze, rozkazuj臋, aby ci wyros艂y nogi! - wrzasn膮艂.
Ch艂opiec zerwa艂 si臋 z maty, stan膮艂 wypr臋偶ony i wyprostowa艂 ramiona.

- Kiedy wyro艣nie ci Rami臋 Ra偶膮ce, Rami臋 Karmi膮ce oraz Pot臋偶ne
Nogi, krzykn臋 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 twojego cia艂a, a ty ruszysz naprz贸d
i po偶resz 艣wiat! - wrzeszcza艂 dalej Widz膮cy.

Tegujai zwin膮艂 d艂onie w pi臋艣ci i przycisn膮艂 r臋ce do cia艂a, boj膮c si臋, 偶e nie zapanuje nad nimi i 偶e unios膮 si臋 ku futrom os艂aniaj膮cym szyj臋 starca. Wyobrazi艂 sobie, jak wbija w ni膮 palce, tamuj膮c pow贸d藕 s艂贸w, i prawie poczu艂, jak to gard艂o pulsuje mu w d艂oniach, a s艂owa zamiera­j膮, niezdolne ju偶 wydoby膰 si臋 na zewn膮trz.

Oczy starca wywr贸ci艂y si臋, a jego usta porusza艂y si臋 gwa艂townie przez jaki艣 czas, jakby chcia艂 m贸wi膰 dalej, ale nie by艂 ju偶 w stanie tego zrobi膰. Tegujai uwolni艂 Widz膮cego ze swojego duchowego uchwytu, ale by艂a to reakcja dyktowana raczej strachem ni偶 lito艣ci膮.

Prawie natychmiast to, co op臋ta艂o Widz膮cego - czymkolwiek by艂o -zacz臋艂o z wolna przejmowa膰 kontrol臋 nad sytuacj膮. G艂os tego czego艣 wr贸ci艂 w zduszonych chrapni臋ciach i bulgotach, a poruszaj膮ce si臋 usta nada艂y s艂owom zrozumia艂y kszta艂t. Potoczy艂y si臋 p艂ynnie i bez prze­szk贸d. Ta monotonna litania uderzy艂a w Tegujaia, kt贸ry jakby zapad艂 si臋 w sobie i z niezno艣nym b贸lem brzucha leg艂 na ziemi u st贸p cz艂on­k贸w swojej rodziny oraz ich przyjaci贸艂.

Nie ko艅cz膮cy si臋 potok s艂贸w p艂yn膮艂 dalej, skierowany na ch艂opca, kt贸ry z艂amany le偶a艂 na macie. Nie by艂y przeznaczone dla d偶inna lub cz艂owieka, mia艂y napi臋tnowa膰 Tegujaia, skaza膰 na pot臋pienie, oddzie­li膰 od rodziny, przyjaci贸艂 i s艂onecznych r贸wnin.

- Shac膮uebai! Shac膮uebai!

Widz膮cy wykrzycza艂 te ostatnie, najbardziej przera偶aj膮ce s艂owa, wie­dz膮c, 偶e strach, kt贸ry na ich d藕wi臋k ogarnie ch艂opca, stworzy pustk臋 w jego sercu. D偶inny, kt贸re przywiod艂y Widz膮cego do domu Batira, wkrocz膮 w t臋 pustk臋 i za偶膮daj膮 duszy Tegujaia.

Przyt艂oczony t膮 nawa艂膮 Tagujai zamkn膮艂 oczy, ale us艂yszawszy te ostatnie s艂owa, otworzy艂 je i spojrza艂 na swojego m艂odego przyjaciela, Dali艂a. Ch艂opiec siedzia艂 skulony w rogu maty i patrzy艂 na niego tak, jakby widzia艂 jakiego艣 potwora.

Op臋tanie Tegujai Batira

35

I tak Tegujai, kt贸ry od dawna zna艂 pochodzenie i natur臋 d偶inn贸w, zrozumia艂 ostatecznie, 偶e zosta艂 przez nie napi臋tnowany.

Nazywam si臋 Dalil. By艂em pos艂a艅cem, 偶o艂nierzem i przyjacielem Ojca Soko艂a, Tegujai Batira. Teraz, jako skryba, uwa偶am za sw贸j obo­wi膮zek opisanie wydarze艅 dnia, w kt贸rym d偶inny op臋ta艂y mojego przy­jaciela.

Wtedy niczego jeszcze na ich temat nie wiedzia艂em, ale od kiedy zosta艂em zmuszony do zaakceptowania tego faktu, uzna艂em, 偶e musz臋 pozna膰 wszystko, co o nich wiadomo. Powiedzie膰, 偶e to, czego si臋 dowie­dzia艂em, wystraszy艂o mnie, to tak, jakby powiedzie膰, 偶e na pustyni jest piasek.

Pustynia jest piaskiem. Podobnie wielko艣膰 mego strachu mo偶na uzna膰 za definicj臋 przera偶enia. Czy jakikolwiek o艣miolatek nie czu艂by si臋 tak samo, dowiedziawszy si臋, 偶e d偶inny, istoty z powietrza i ognia, zosta艂y powo艂ane do istnienia jeszcze przed Adamem, 偶e grzech pychy sk艂oni艂 je do wypowiedzenia pos艂usze艅stwa Stw贸rcy i 偶e wi臋kszo艣膰 z nich pod膮偶a zazwyczaj za Iblixem, Arymanem-Szejtanem-Szatanem -kt贸ry urodzi艂 si臋 po艣r贸d nich i jest Wielkim Mistrzem Bezwstydu?

Duchy te, chocia偶 nie tak pot臋偶ne jak anio艂y, potrafi膮 przybiera膰 posta膰 ludzk膮 i zwierz臋c膮 i nak艂ania膰 cz艂owieka tak do dobra, jak i z艂a. S膮dz膮c po podnieceniu Widz膮cego i odra偶aj膮cym zachowaniu mojego przyjaciela, intencje d偶inn贸w, kt贸re go op臋ta艂y, nie by艂y wcale dobre.

W najwy偶szym stopniu zatrwo偶ona rodzina Tegujaia zacz臋艂a szu­ka膰 sposobu wygnania d偶inn贸w z ch艂opca. Po d艂ugich poszukiwaniach ustalono, 偶e nie ma 偶adnego muzu艂ma艅skiego duchownego, kt贸ry m贸g艂by przeprowadzi膰 egzorcyzmy.

A potem, niezbyt przekonany o sensie pod膮偶ania 艣cie偶k膮, kt贸ra wska­za艂a mu m膮dro艣膰 ojca, zacz膮艂 praktykowa膰 zabobony. Odsun膮艂 si臋 od szaman贸w g艂osz膮cych s艂owo Allaha i zwr贸ci艂 si臋 ku temu, co reprezen­towa艂 Widz膮cy.

Zdecydowawszy si臋 na takie poszukiwania, wci膮gn膮艂 pocz膮tkowo do nich Dalila.

Pewnego dnia, pod os艂on膮 ciemno艣ci, wymkn臋li si臋 obaj z jurty i poszli na wzg贸rza. Kiedy na niebie pojawi艂 si臋 ksi臋偶yc, znale藕li krwa­we 艣lady m艂odego wilka, kt贸ry najwyra藕niej od艂膮czy艂 si臋 od stada i by艂

36

Jack Kirby

ranny. Pod膮偶aj膮c za nimi, dotarli do zwierz臋cia, kt贸re wykrwawi艂o si臋 ju偶 prawie na 艣mier膰 i ledwie si臋 rusza艂o.

-Chc臋 wr贸ci膰 do jurty - powiedzia艂 Dalii, ryzykuj膮c, 偶e narazi si臋 na pogard臋 starszego ch艂opca.

-A wi臋c id藕, tch贸rzu. - Tegujai wskaza艂 r臋k膮 ciemno艣膰. - Ale p贸j­dziesz sam.

Nie mog膮c si臋 zdecydowa膰, czy gorsza jest samotna w臋dr贸wka po ciemnych wzg贸rzach, czy te偶 pozostanie z przyjacielem, Dalii przygl膮­da艂 si臋, jak Tegujai studiuje z uwag膮 szkar艂atne 艣lady krwi wyp艂ywa­j膮cej z niedawno rozszarpanych trzewi wilka, studiuje je, dziwnie prze­j臋ty symbolik膮 tych przera偶aj膮cych wzor贸w. Zdawa艂o si臋, 偶e otworzy艂y one mistyczne wrota, przez kt贸re przeskoczy艂o i posiad艂o go co艣, co miota艂o si臋 w nim z niesamowit膮 energi膮 i wprawi艂o w przera偶aj膮ce uniesienie. W艂a艣nie wtedy d偶inny wpi艂y si臋 w niego i zacz臋艂y niszczy膰 wszystko, czym by艂 i co kocha艂.

Zobaczywszy to, Dalii cofn膮艂 si臋, os艂upia艂y i zatrwo偶ony. Po chwili podj膮艂 decyzj臋 i ruszy艂 w samotn膮 drog臋 powrotn膮 do jurty.

Wkr贸tce w ten sam spos贸b opu艣cili Tegujaia wszyscy, kt贸rych zna艂. Zmuszono go do tego, by trzyma艂 si臋 z dala od znajomych zapach贸w zwie­rz膮t, od ognisk przyjaci贸艂. Nie m贸g艂 ju偶 bra膰 udzia艂u w ich prostych roz­rywkach, 艣mia膰 si臋 wraz z nimi i z dum膮 rzuca膰 wyzwa艅 si艂om natury.

Nie sta艂o si臋 to natychmiast, oczywi艣cie, ale od dnia, w kt贸rym Wi­dz膮cy opu艣ci艂 obozowisko, atmosfera wok贸艂 ch艂opca powoli si臋 zag臋­szcza艂a. Wszystko, co Tegujai zrobi艂 lub powiedzia艂, by艂o interpretowa­ne za pomoc膮 budz膮cych l臋k symboli i zabarwione jego ci膮gle rosn膮­cym gniewem. Ci, kt贸rzy go kochali, i ci, kt贸rych on kocha艂, ci, kt贸rzy darzyli szacunkiem jego rodzin臋, i ci, kt贸rzy pochodzili z rodzin darzo­nych przeze艅 szacunkiem, wszyscy z niepokojem patrzyli na zbieraj膮­ce si臋 nad horyzontem chmury przysz艂o艣ci.

-Nienawidz臋 was wszystkich! - krzycza艂 Tegujai, poganiany przez d偶inny do tego, aby rzuca膰 si臋 na ka偶dego, nawet na Dalila.

Z tej nienawi艣ci narodzi艂a si臋 wizja armii, kt贸r膮 utworzy, kt贸ra sta­nie si臋 znana jako wielki robak.

Kiedy wie艣膰 o tym wysz艂a poza plemi臋 i wszyscy ludzie zacz臋li 偶y膰 w cieniu proroctwa, uznano, 偶e nie mo偶na ju偶 d艂u偶ej tolerowa膰 obecno­艣ci Tegujaia.

-Jeste艣 moim najstarszym przyjacielem - powiedzia艂 Osman-chan do ojca Tegujaia, w obecno艣ci przyjaciela jego syna, Dalila. - To, 偶e musz臋 ci臋 prosi膰 o wyrzeczenie si臋 w艂asnej krwi, nape艂nia mnie 偶alem. Je艣li nie b臋dziesz m贸g艂 si臋 na to zdoby膰, zast膮pi臋 ci臋.

- Co mam zrobi膰? - zapyta艂 ojciec Tegujaia, chocia偶 dobrze zna艂 od­
powied藕.

— Tw贸j syn musi zosta膰 wygnany z naszego plemienia - odpowie­
dzia艂 Osman-chan.

Op臋tanie Tegujai Batira 37

Us艂yszawszy to, pobieg艂em do jurty mojego przyjaciela, aby go ostrzec, wci膮偶 go bowiem kocha艂em i chcia艂em da膰 mu szans臋 zacho­wania twarzy. Tegujai podj膮艂 decyzj臋 natychmiast. Po wydaniu mi rozkazu, abym poszed艂 z nim, i po mojej odmowie, nie m贸wi膮c ju偶 ani s艂owa, wyruszy艂 na w臋dr贸wk臋, kt贸ra mia艂a go oddali膰 od wszystkiego, co kiedy艣 by艂o mu drogie.

Po raz pierwszy pozna艂em wtedy, co znaczy 偶ycie bez niego. Pomimo szorstko艣ci, jak膮 mi okaza艂, odchodz膮c, chciwie nas艂uchiwa艂em wszel­kich wie艣ci o nim i wszystko, co zas艂ysza艂em, chowa艂em w najg艂臋bszych zakamarkach mej pami臋ci. Jestem z tego zadowolony, pozwoli mi to bowiem opisa膰 teraz jego podr贸偶 tak wiernie, jakbym sam odby艂 j膮 u jego boku.

Tegujai uda艂 si臋 na p贸艂noc i tam ostatecznie za艂ama艂 si臋 w nim po­rz膮dek rzeczy. W tym czasie zwi膮za艂 si臋 z kilkoma podobnymi do siebie w臋drowcami, kt贸rzy porzucili 偶ycie plemienne. Jecha艂 z nimi na poszu­kiwanie miast, w kt贸rych, jak mu m贸wiono, mieszka艅cy k艂臋bili si臋 w ogromnych zbiorowiskach i zajmowali si臋 niewiarygodnie ciekawy­mi sprawami. W ten spos贸b wch艂ania艂 trucizny 艣wiata tych, kt贸rzy nie byli jego ludem.

Przez ca艂y ten czas towarzyszy艂a Tegujaiowi monotonna litania, kt贸­r膮 s艂ysza艂 w p贸艂mroku ojcowskiej jurty. Oplot艂a go niczym zaczarowana paj臋czyna, kt贸rej najwyra藕niej nie potrafi艂 rozerwa膰. Stwierdziwszy, 偶e oczarowa艂y go nowe formy zepsucia i rozkoszy, kt贸re pozna艂 podczas swojej w臋dr贸wki, odpowiedzia艂 skwapliwie na wezwanie wojny przeta­czaj膮cej si臋 przez ziemie Komunist贸w. Posuwaj膮c si臋 wolno po zdruzgo­tanej ziemi, dotar艂 do Stalingradu, gdzie s艂owo „walka" nabra艂o nowego, plugawego znaczenia, gdzie si臋 dowiedzia艂, 偶e cz艂owiek, zespoliwszy si艂y z natur膮, mo偶e by膰 藕r贸d艂em najstraszliwszych cierpie艅.

Pewnego dnia zobaczy艂 co艣 tak dziwnego, obcego, 偶e pora偶ony stra­chem, pad艂 na kolana. By艂y to gigantyczne maszyny, kt贸re wznosi艂y si臋 w powietrze, i inne, kt贸re pe艂za艂y, rycz膮c przy tym jak potwory ze 艣wia­ta d偶inn贸w.

- Co to za rzeczy, kt贸re s膮 z metalu, a mimo to lataj膮 jak jastrz臋bie? -
wyszepta艂 g艂osem ochryp艂ym z przera偶enia.

Jego towarzysz parskn膮艂 rubasznym 艣miechem.

W chwili, gdy to powiedzia艂, kilka czo艂g贸w zagrzmia艂o, tryskaj膮c

38

Jack Kirby

p艂omieniami. Strach ponownie rzuci艂 Tegujaia na ziemi臋. Kiedy tak le偶a艂, postanowi艂, 偶e jego sokola armia b臋dzie mia艂a takie metalowe 偶贸艂wie i ptaki.

Kiedy szed艂 przez pola poszarpanej stali, przez 艣niegi, po艣r贸d zmia偶­d偶onych, krzycz膮cych twarzy, obrazy ohydnych okrucie艅stw, kt贸rych by艂 艣wiadkiem, budzi艂y w jego sercu nieopisan膮 s艂odycz. Wraz z orda-mi bia艂ych, przykutych do samobie偶nych woz贸w ludzi dotar艂 a偶 do Odry i Nysy, a potem, rabuj膮c, gwa艂c膮c i rozpruwaj膮c brzuchy w diabelskim ta艅cu dostosowanym do tempa pot臋偶nej ofensywy, przeby艂 jeszcze ca艂e Prusy Wschodnie.

Wr贸ciwszy na zach贸d, ponownie rzuci艂 si臋 rado艣nie w sam 艣rodek szale艅stwa wojny, kt贸ra osi膮gn臋艂a sw贸j punkt kulminacyjny wraz z przygwo偶d偶eniem wroga w jego w艂asnym gnie藕dzie. Ludzie gin臋li, uciekaj膮c w k艂臋bach dusz膮cego py艂u. Tegujai tak偶e z trudem 艂apa艂 oddech. Przebrn膮艂 przez dymi膮ce ruiny i zanurzy艂 si臋 w ciemno艣膰 zni­szczonych ludzkich mrowisk, gdzie s艂ucha艂 krzyk贸w dosiadanych si艂膮 kobiet i grzechotu rozbrzmiewaj膮cych w mroku strza艂贸w.

Kiedy os艂ab艂y z wyczerpania po tej orgii zniszczenia wy艂oni艂 si臋 z ciemno艣ci, stwierdzi艂, 偶e znalaz艂 si臋 w 艣wiecie bia艂ego cz艂owieka.

I, po raz pierwszy w swoim 偶yciu, w 艣wiecie - i obj臋ciach - bia艂ej ko­biety. Austriaczki.

Du bist ein enfaches Kind - m贸wi艂a, przyci膮gaj膮c go do siebie bez l臋ku wielkimi, mi臋kkimi ramionami. Mia艂a du偶e cia艂o i czerwon膮 twarz. - Jeste艣 prostym, nieskomplikowanym dzieckiem.

W ten spos贸b Anna potrafi艂a przerzuci膰 most ponad barier膮 wyzna­czon膮 przez r贸偶nice kultur, kolor贸w sk贸ry i budowy cia艂. Bia艂e kobiety to potrafi膮, stwierdzi艂 Tegujai. S膮 po prostu samicami, zdominowany­mi przez g艂贸wny cel swojego istnienia. W 艂贸偶ku przestaj膮 si臋 l臋ka膰 i s膮 sk艂onne do kompromisu.

Zupe艂nie inaczej sprawa si臋 mia艂a z bratem Anny, Fritzem, pierw­szym bia艂ym m臋偶czyzn膮, kt贸rego Tegujai bli偶ej pozna艂.

Fritz walczy艂 tak subtelnie w swej s艂u偶alczo艣ci, tak otwarcie w swej arogancji, 偶e mi臋dzy nimi dwoma nie istnia艂a 偶adna p艂aszczyzna poro­zumienia, nawet w najbardziej podstawowych kwestiach. 呕aden wysi­艂ek Tegujaia nie m贸g艂 tak偶e przezwyci臋偶y膰 instynktownej odrazy, kt贸r膮 budzi艂 w Austriaku. Mo偶na j膮 by艂o wyczu膰 mimo maski oboj臋tno艣ci, kt贸r膮 tamten stara艂 si臋 przes艂oni膰 twarz.

-Kaffeel - pyta艂 Fritz, trzymaj膮c dzbanek z kaw膮 w wyci膮gni臋tej r臋ce. - Mo偶e papierosa? - Jednak偶e nawet dziel膮c si臋 swoj膮 kaw膮, swoimi papierosami czy prowadz膮c uprzejm膮 rozmow臋, d膮偶y艂 zawsze do udowodnienia swojej wy偶szo艣ci. Bia艂y m臋偶czyzna by艂 istnym uciele­艣nieniem komplikacji, istot膮 zar贸wno pi臋kn膮, jak i ska偶on膮 tr膮dem, zdradliw膮 i bohatersk膮. Besti膮 i anio艂em w jednej postaci, po偶eraj膮cy­mi si臋 nawzajem.

Op臋tanie Tegujai Batira

39

Tegujai doszed艂 do wniosku, 偶e ta zawi艂o艣膰 jest typow膮 cech膮 bia艂e­go m臋偶czyzny. To ona sprawia, 偶e 偶yje on w nieustannym napi臋ciu, gnany jak膮艣 si艂膮, kt贸ra ka偶e mu dzia艂a膰, tworzy膰 ma艂e oraz du偶e cuda jego 艣wiata, a potem z r贸wnym wigorem psu膰 je i druzgota膰.

Bia艂y m臋偶czyzna by艂 niezwyk艂y, ale nie gro藕ny. Tegujai pozna艂 go i onie艣mieli艂 si艂膮 swojej naturalnej prostoty, swoim spokojem i kamien­n膮 sta艂o艣ci膮 tak typow膮 dla jego ludu. Akceptacj膮 rzeczy takimi, jaki­mi s膮. Gwa艂t odpiera si臋 gwa艂tem. Na mi艂o艣膰 trzeba odpowiedzie膰 z r贸wn膮 jej uczciwo艣ci膮. Jego lud nie zna kompromisu. Robi to, co musi by膰 zrobione, uczciwie i bez wstydu, ze szczero艣ci膮, kt贸rej braku­je bia艂ym.

— Bia艂y m臋偶czyzna jest chytry - o艣wiadczy艂 Tegujai Annie ostatniej nocy, kt贸r膮 sp臋dzili razem, rozpoczynaj膮c diatryb臋, kt贸r膮 po latach powt贸rzy艂 Dalilowi i ka偶demu z tych, kt贸rzy znale藕li si臋 w zasi臋gu jego g艂osu. - Zas艂ania si臋 etykietami. Daj膮 mu one odwag臋, kiedy jej po­trzebuje, bogactwo, gdy go chce, w艂adz臋, gdy jej pragnie. Maj膮c to wszystko, folguje pal膮cej go 偶膮dzy podporz膮dkowania sobie ziemi, wody i powietrza.

W rozumieniu Tegujaia bia艂y m臋偶czyzna nurza艂 si臋 we wszelkiego rodzaju usprawiedliwieniach. Oznacza艂 etykietk膮 ka偶de swoje dzia艂a­nie. Je艣li wykonywa艂 zadanie godne bestii, robi艂 to w imieniu anio艂a, kt贸ry jakoby chcia艂 t臋 besti臋 wykorzeni膰.

Kiedy walki w Europie dobieg艂y ko艅ca, Tegujai nie m贸g艂 si臋 docze­ka膰 powrotu do plemienia. Od ojczystych stron dzieli艂a go ogromna odleg艂o艣膰, ale nie by艂a ona nie do pokonania dla m艂odego umys艂u, kt贸ry ka偶dego dnia sadza艂 go tam, w jurcie, przy ognisku, na grzbiecie konia galopuj膮cego po stepie. W m艂odzie艅czych wyobra偶eniach widzia艂, jak oczyszcza swoje imi臋, jak rozja艣niaj膮 si臋 ze szcz臋艣cia i dumy twarze ludzi, kt贸rym opowiada o bitwach oraz swoim w nich udziale. Przywie­zie do domu trofea i umie艣ci je tam, gdzie wszyscy b臋d膮 mogli je ogl膮­da膰. Przywiezie do domu rozkoszne drobiazgi bia艂ych ludzi i ucieszy swoich braci ich dziwno艣ci膮.

Takie by艂y marzenia Tegujaia, nigdy si臋 jednak nie zi艣ci艂y. Umar艂y w czasie rosyjskiej okupacji Wiednia. Obowi膮zki s艂u偶bowe trzyma艂y go przy bia艂ych; marudzi艂 i czeka艂, wnikn膮艂 w b艂ahe zawi艂o艣ci armijnej struktury i uzyska艂 awans. Odlicza艂 czas w p贸艂mroku opustosza艂ych ulic, moczony przez zimne deszcze, kt贸re pada艂y w nocy i zbiera艂y si臋 w brudne ka艂u偶e.

A potem, powoli, ruszy艂 w drog臋 powrotn膮. Ni贸s艂 ze sob膮 baga偶 do­艣wiadcze艅, swoje awanse i niezno艣ny ci臋偶ar podleg艂o艣ci bia艂emu cz艂o­wiekowi, kt贸ry przygniata艂 mu grzbiet. Doszed艂 do wniosku, 偶e dla swych boskich powod贸w Allah stworzy艂 dwa rodzaje ludzi. Bia艂ego,

40

Jack Kirby

kt贸ry 偶yje zgodnie z tym, co dyktuje mu trawi膮cy go ogie艅, i koloro­wego z jego instynktami. Je艣li tak jest, o n, Teguai, musi si臋 z tym pogodzi膰, przynajmniej na jaki艣 czas. By艂 jednak pewny, 偶e nadejdzie taki dzie艅, kiedy zniszczy ich, ich wszystkich - nie zdawa艂 sobie przy tym sprawy, 偶e to by艂a w艂a艣nie owa przyczyna, dla kt贸rej op臋ta艂y go d偶inny.

Podj膮wszy decyzj臋, Tegujai wybra艂 偶ycie 偶o艂nierza i s艂u偶y艂 Komuni­stom, gdy偶 Azja 艢rodkowa by艂a w ich r臋kach. Po jakim艣 czasie opu艣ci艂 Rosjan jako porucznik i przy艂膮czy艂 si臋 do Chi艅czyk贸w, kt贸rzy miano­wali go kapitanem.

Wzi膮艂 udzia艂 w bitwach, po kt贸rych Komuni艣ci opanowali kontynen­talne Chiny i na koniec, wraz z nimi, w stopniu majora i z sercem z kamienia, wkroczy艂 do Sinkiangu. By艂 w domu.

By艂 w domu, ale s艂oneczne r贸wniny znikn臋艂y. By艂 w domu, ale jego rodacy uciekali przed nim, gryz膮c jego wyci膮gni臋t膮 r臋k臋. Gin臋li, prze­klinaj膮c go, w szale nienawi艣ci rzucali si臋 w 艣niegi, szukaj膮c w nich 艣mierci. Przynosi艂 ich do swojej jurty, w kt贸rej umierali lub tracili zmys艂y.

Wszystko to sta艂o si臋 w Roku Tygrysa. Teraz by艂 Rok Zaj膮ca i d艂uga w臋dr贸wka Tegujaia dobieg艂a ko艅ca. Osiad艂 na nizinie, w pobli偶u wio­ski, w kt贸rej wyr贸s艂. Jego jurta by艂a cz臋艣ci膮 wielkiego, regularnego obozowiska, p贸艂okr臋gu jurt mieszcz膮cych oddzia艂 sk艂adaj膮cy si臋 z sied­miuset 偶o艂nierzy. Na terenie 艣ci艣ni臋tym ramionami tego p贸艂okr臋gu by艂y palisady — zagrody zbudowane w po艣piechu i bez entuzjazmu przez jegoje艅c贸w.

Pojmani dostawali stare sk贸ry, z kt贸rych budowali sobie schronie­nie, i to, co da艂o si臋 oszcz臋dzi膰 z racji 偶ywno艣ciowych. Kiedy si臋 okaza­艂o, 偶e jest to bardzo niepraktyczne rozwi膮zanie, utworzono ma艂e od­dzia艂y my艣liwskie i je艅cy - czujnie pilnowani przez uzbrojonych w pi­stolety maszynowe je藕d藕c贸w - sami zacz臋li si臋 zaopatrywa膰 w mi臋so. Kobiety i dzieci trzymano w oddzielnych grupach, przy czym dzieci otoczono troskliwsz膮 opiek膮. Tegujai umie艣ci艂 je w wielkiej, specjalnie w tym celu zbudowanej jurcie, a pilnuj膮cym ich 偶o艂nierzom wyda艂 roz­kazy, aby zrobili wszystko dla przetrwania swych podopiecznych. To zadanie wartownicy uznali za najbardziej uci膮偶liwe i cz臋sto prosili o l偶ejsz膮 s艂u偶b臋 mi臋dzy gryz膮cymi wszystkich wielb艂膮dami lub p艂o­chliwymi ko艅mi.

G艂贸wny ob贸z by艂 du偶y, g艂o艣ny, pe艂en rozmaitych zapach贸w i krz膮ta­j膮cych si臋 ludzi. Powietrze w jurcie Tegujaia by艂o gor膮ce, wilgotne, smrodliwe i na艂adowane szale艅stwem. Prze艣ladowa艂y go wizje nasy艂a­ne przez d偶inny - wizje przysz艂o艣ci pe艂nej krwi i walk. Ich g艂osy, odzy­waj膮ce si臋 w jego g艂owie, powtarza艂y mu bez ko艅ca, co musi zrobi膰. Ze

Op臋tanie Tegujai Batira

41

musi wybudowa膰 labirynt tuneli, przez kt贸re wy膰wiczone miliony 偶o艂­nierzy przekradn膮 si臋 do stolic 艣wiata Zachodu.

Tegujai Batir nigdy nie by艂 zupe艂nie sam, gdy偶 zawsze w rogu jego jurty siedzia艂 ordynans. Mimo to od czasu do czasu miewa艂 nieco spo­koju. W takich chwilach, kiedy w jurcie by艂o cicho, a odg艂osy obozu zlewa艂y si臋 w jednorodny szum, przekonywa艂 siebie, 偶e jego los - prze­widziany zar贸wno przez szaman贸w, jak i diab艂y —ju偶 nied艂ugo si臋 wy­pe艂ni. Siada艂 wtedy odpr臋偶ony na stosie sk贸r, podci膮ga艂 nogi w futrza­nych butach i z kolanami pod brod膮, 偶uj膮c leniwie cygaro, s艂ucha艂 do­biegaj膮cych z zewn膮trz odg艂os贸w.

Jednak偶e zazwyczaj dr臋czony wizjami Tegujai stara艂 si臋 odwr贸ci膰 od nich swoj膮 uwag臋, wype艂niaj膮c namiot najr贸偶niejszymi lud藕mi.

Jednej z takich nocy, kr贸tko po powrocie Tegujaia, w namiocie opr贸cz niego znajdowa艂y si臋 cztery osoby. Na ziemi le偶a艂o nieruchome cia艂o Osman-chana, kt贸ry, chocia偶 by艂 ojcem jego przyjaciela i skryby Dalila, by艂 tak偶e dow贸dc膮, kt贸ry ostatnio go obrazi艂. Pozosta艂膮 tr贸jk臋 stano­wili sier偶ant, ordynans i smuk艂y, m艂ody chi艅ski porucznik z ponurymi, blisko osadzonymi oczami. Tegujai na rozpi臋tym ko艂nierzyku mundu­ru mia艂 insygnia majora. Jego masywne cia艂o - uwolnione z nie-foremnego pikowanego polowego uniformu — dobrze wygl膮da艂o w bar­dziej eleganckim i lepiej skrojonym mundurze garnizonowym. Tylko rozpi臋ta koszula, ukazuj膮ca czarne w艂osy na jego klatce piersiowej, fa艂dy, zagi臋cia i podwini臋te do po艂owy r臋kawy pozbawia艂y go w pe艂ni wojskowego wygl膮du. W rezultacie sprawia艂 wra偶enie oficera, kt贸ry chce by膰 blisko swoich ludzi, oddaj膮c jednak prze艂o偶onym to, co im si臋 nale偶y.

I rzeczywi艣cie Tegujai Batir dawa艂 im to, czego chcieli. Robi艂 to za pomoc膮 karabin贸w maszynowych, granat贸w r臋cznych, mo藕dzierzy. 艢ci­ga艂 i osacza艂 tysi膮ce uciekaj膮cych ludzi, kt贸rzy nie chcieli 偶y膰 w ra­mach nowego ustroju. Oddawa艂 ich wielb艂膮dy, konie i owce. Rozbi艂 ple­mi臋 i kiedy zosta艂y tylko rozproszone rodziny, 艣ciga艂 je i tak偶e rozbija艂. Resztki uciekinier贸w, na wp贸艂 zag艂odzonych i 偶ywi膮cych si臋 krwi膮 swo­ich wyczerpanych zwierz膮t, tak偶e mia艂 wkr贸tce pojma膰 i dostarczy膰 przed oblicze chi艅skich pan贸w. Musi tak si臋 sta膰, aby mo偶na by艂o roz­ci膮gn膮膰 艣cis艂膮 kontrol臋 nad ca艂ym l膮dem.

Ju偶 wkr贸tce wszystko to sprowadzi si臋 do skondensowanego, poda­nego w lapidarnym, wojskowym stylu raportu, my艣la艂 tej nocy Tegujai, patrz膮c z roztargnieniem na cia艂o Osman-chana i wyskrobuj膮c widel­cem resztki jedzenia ze swojej miski. D艂ugie, ci臋偶kie, wype艂nione gwa艂­tem miesi膮ce, zimna, przenikaj膮ca do szpiku ko艣ci wilgo膰, wyczerpuj膮­cy upa艂, cierpienia i zachwyty, setki obozowisk, tysi膮ce uderze艅 siod艂a o cia艂o, tysi膮ce obrzydliwych zapach贸w i ohydnych widok贸w, wszystko to stopi si臋 w nico艣膰, zmieni si臋 w s艂owa b臋d膮ce do zaakceptowania przez w艂a艣ciwe szczeble dow贸dztwa.

42

Jack Kirby

Ordynans podszed艂 do Tegujaia i bez s艂owa wzi膮艂 jego naczynia.

-Napij臋 si臋 jeszcze kumysu. - D艂o艅 Tegujaia b艂膮dzi艂a w艣r贸d buj­nych w艂os贸w porastaj膮cych mu klatk臋 piersiow膮. - Niech mnie diabli wezm膮, je艣li tu, na Takla Makan, to sfermentowane kobyle mleko nie smakuje lepiej od whisky.

- Niech wilki sobie bior膮 t臋 pustyni臋 - powiedzia艂 sier偶ant. - Mog膮
偶re膰 piasek latem i ssa膰 l贸d w zimie. Ja mam ju偶 tego dosy膰. - Popa­
trzy艂 na le偶膮cego nieruchomo na ziemi cz艂owieka, kt贸remu do krwa­
wi膮cego brzucha przy艂o偶ono 偶o艂膮dek 藕rebaka. - To ludowe lekarstwo
nie zasklepi takiej dziury. Mo偶e po prostu wyko艅czmy biedaka i zr贸b­
my z niego ostatni膮 ofiar臋 tych jatek. Zadanie zosta艂o wykonane i...

-O tym, kiedy zadanie zostanie wykonane, zadecyduje major, sier­偶ancie! — uci膮艂 chi艅ski porucznik, z艂y i oburzony, 偶e tym mongolskim oddzia艂om przyznano zbyt du偶y, jego zdaniem, zakres swobody. Za­brzmia艂o to jak trza艣niecie z bicza. - Kurwy z Urumchi wci膮偶 jeszcze b臋d膮 obs艂ugiwa艂y garnizon, kiedy tam wr贸cisz.

- Ten ok艂ad z ca艂膮 pewno艣ci膮 mu nie pomo偶e, Tegujai. - Wargi sier­
偶anta b艂yszcza艂y od t艂uszczu, a jego policzki wypycha艂 kawa艂 mi臋sa,
kt贸ry w艂a艣nie 偶u艂. Mi臋so 藕rebaka by艂o wielkim delikatesem, nawet dla
wybitnych Mongo艂贸w Nowych Chin. Zwa偶ywszy na to, 偶e pochodzi艂o
ono z przechwyconych stad Osman-chana, sier偶ant nie darzy艂 nadmier­
nymi wzgl臋dami cz艂owieka, kt贸ry przez okrutne zrz膮dzenie losu za­
pewni艂 mu obiad. - Na zmro偶one jaja Marksa i Lenina, on jest po pro­
stu 艣mierdz膮cym trupem, kt贸remu trzeba tylko kuli, aby sta艂o si臋 to
oficjalnym...

-Ani s艂owa wi臋cej, Janim - przerwa艂 sier偶antowi Tegujai. - Nie od­szczekuj si臋 porucznikowi Chenowi. On ma prawo wymaga膰 od ciebie pos艂uchu i b臋dzie to robi艂. Rozlu藕ni艂em troch臋 dyscyplin臋, aby 艂atwiej by艂o wam znosi膰 t臋 d艂ug膮 ob艂aw臋, ale regulamin wci膮偶 obowi膮zuje. Nie wolno ci wykracza膰 poza jego granice. B膮d藕my towarzyszami... i 偶o艂­nierzami.

Op臋tanie Tegujai Batira 43

- Nie r贸偶ni艂o si臋 to niczym od p艂oszenia wilk贸w, poruczniku. Gdyby­
艣my otrzymali takie rozkazy, nasza taktyka by艂aby taka sama. Ludzie
staj膮cy wobec przewa偶aj膮cej si艂y ognia i lepszej manewrowo艣ci prze­
ciwnika mog膮 jedynie gry藕膰, a musisz przyzna膰, poruczniku, 偶e tych
kilka uk膮sze艅, na skutek kt贸rych ucierpieli艣my, by艂o wynikiem zwy­
k艂ego braku ostro偶no艣ci. - Tegujai wychyli艂 reszt臋 kumysu i odda艂 ku­
bek ordynansowi. Ow艂osionym grzbietem d艂oni otar艂 kremowy obrys
z ust i doda艂: - Upi臋ksz to wszystko w swoim raporcie. Wykorzystaj
dla swojego dobra. Pami臋taj tylko, czym to naprawd臋 by艂o, i zastosuj
t臋 miar臋 do przysz艂ych sytuacji. Zapewniam ci臋, 偶e b臋dziesz dobrym
偶o艂nierzem. Masz predyspozycje.

Szczup艂y, m艂ody porucznik odwr贸ci艂 g艂ow臋 i wpatruj膮c si臋 w zadu­mie w p贸艂mrok, usi艂owa艂 skry膰 szczypt臋 cynizmu, kt贸ra wype艂z艂a mu na twarz. Tegujai dostrzeg艂 to jednak i zaatakowa艂:

Tegujai mierzy艂 przez chwil臋 podw艂adnego szacuj膮cym spojrzeniem, po czym pokaza艂 z臋by.

- Bardzo dobrze, poruczniku. Pomijaj膮c to, 偶e jeste艣 typem, kt贸ry
sam g艂upio nadzia艂by si臋 na bagnety wrog贸w dla s艂awy i idei, nie brak
ci bardziej godnych pochwa艂y zalet. Czego konkretnie dowiedzia艂e艣 si臋
o Mongo艂ach?

Chi艅ski porucznik odwr贸ci艂 si臋 i wyprostowa艂. Patrz膮c prosto w oczy Tegujaia, odpar艂, wyra藕nie akcentuj膮c s艂owa:

- Mongo艂, towarzyszu majorze, to dziki zwierz. Jak sam powiedzia­
艂e艣, by艂o to niczym przeganianie wilk贸w. W mundurach czy bez nich,
Mongo艂owie s膮 moim zdaniem nierozs膮dni, krn膮brni i nie do znie­
sienia.

Tegujai zachichota艂, ukazuj膮c wi臋cej z臋b贸w. Zajrza艂 z ukosa w ka­mienn膮 twarz m艂odszego m臋偶czyzny.

- Tak, tak, ale co mamy zrobi膰 z tymi zwierz臋tami, kt贸re koniec ko艅­
c贸w s膮 moimi bra膰mi? Co mamy zrobi膰 z tymi dzikimi i zabobonnymi
potomkami dawnych niszczycieli 艣wiata?

Oczy porucznika zw臋zi艂y si臋 nieco w z艂o艣liwym grymasie, staj膮c si臋 ma艂ymi, czarnymi stawami witriolu, w kt贸rych bez przerwy rozb艂yski­wa艂y i gas艂y plamki ognia.

-Mongo艂owie dostosuj膮 si臋 do nowego 艣wiata i przyczyni膮 si臋 do jego budowy albo zgin膮. Zmyjemy zwierz臋cy t艂uszcz z ich w艂os贸w, za艂o­偶ymy im kaga艅ce i poka偶emy, 偶e r臋ce mog膮 s艂u偶y膰 do czego艣 wi臋cej ni偶 tylko do grzebania w owczym nawozie. To w艂a艣nie trzeba z nimi zro­bi膰, chocia偶 ja uwa偶am to za beznadziejne zadanie. Mongo艂owie opr膮

44

Jack Kirby

si臋 ka偶dej pr贸bie zrobienia z nich ludzi o jakiej艣 warto艣ci dla pa艅stwa lub nich samych.

- Naprawd臋? To interesuj膮ce - powiedzia艂 Tegujai.

— Tak, i b臋d臋 jednym z pierwszych ochotnik贸w do oddzia艂贸w ekster­
minacyjnych, kiedy Przewodnicz膮cy Mao w ko艅cu wyda rozkaz usu­
ni臋cia tego ludzkiego nawozu z Nowych Chin!

Porucznik sko艅czy艂 i z wyrazem buntu na twarzy wbi艂 wzrok gdzie艣 w przestrze艅. Jego nagle uwolniony gniew sprawi艂, 偶e atmosfera w na­miocie zg臋stnia艂a i nabrzmia艂a gro藕b膮. Tegujai czu艂 j膮, wisz膮c膮 w cuch­n膮cej ciszy, widzia艂 j膮, 偶yw膮 i p艂on膮c膮 w oczach siedz膮cych obok niego m臋偶czyzn. Byli Mongo艂ami, wszyscy, 艂膮cznie z nim samym. Tegujai mia艂 wra偶enie, 偶e oficerskie gwiazdki na jego ko艂nierzu rosn膮 i w ko艅­cu wype艂niaj膮 pole widzenia porucznika, u艣wiadamiaj膮c mu krucho艣膰 jego po艂o偶enia. Ka偶dy z obecnych w namiocie m臋偶czyzn m贸g艂 go bez­karnie zabi膰. Tylko chwila wahania i kolejna iskierka 偶ycia zgas艂aby na bezkresnym pustkowiu Takla Makan. Kto by si臋 o tym dowiedzia艂? Kogo by to obesz艂o? Kr贸tkie epitafium zamykaj膮ce akta. Rozstrzelany za niesubordynacj臋, rozstrzelany za zaniedbanie obowi膮zk贸w, 艣mier膰 na skutek ran odniesionych w czasie pe艂nienia s艂u偶by, zaginiony w boju. Tysi膮ce wiek trumien zamkn臋艂y si臋 ju偶 nad podobnymi mu lud藕mi, kt贸rych 偶ycie by艂o wa偶ne tylko dla nich samych.

Porucznik sta艂 z wyrazem stoickiego spokoju i wyzwania na twarzy, czekaj膮c na konsekwencje swego wybuchu. Kr臋ty strumyk potu 艣cie­ka艂 mu po czole. Nieruchome oczy Tegujaia 艣ledzi艂y jego bieg; obserwo­wa艂y, jak przenika przez brwi i tworzy jasn膮 kropl臋, kt贸ra spadaj膮c na pod艂og臋, pochwyci iskierk臋 艣wiat艂a.

-Zr贸b to! - krzykn膮艂 porucznik, gotuj膮c si臋 na uderzenie kuli. -Rozwal mi g艂ow臋 i niech diabli wezm膮 twoich zawszonych przodk贸w!

Tegujai nie si臋gn膮艂 po pistolet. Pozwoli艂 podw艂adnemu k膮pa膰 si臋 we w艂asnym pocie jeszcze przez chwil臋, po czym powiedzia艂:

-To by艂 niez艂y pokaz odwagi, poruczniku. To, 偶e kto艣 taki jak ty drwi sobie ze 艣mierci, jest normalne, ale takie naruszenie regulaminu zdarza si臋 ludziom twojego pokroju bardzo rzadko. Tego si臋 po prostu nie robi, prawda? Powiedzia艂bym, 偶e to jak zerwanie p臋powiny. No c贸偶, nie zastrzel臋 ci臋 za to, chocia偶 mam do tego prawo w takich wypad­kach. Te czterna艣cie miesi臋cy w polu by艂o dla ciebie ci臋偶sze ni偶 dla reszty z nas. Trzyma艂e艣 si臋 regulaminu i ten ma艂y wybuch ju偶 od daw­na w tobie dojrzewa艂. - Podrapa艂 si臋 po szcz臋ce. - Poza tym nie powie­dzia艂by艣 tego, co powiedzia艂e艣, gdyby艣 si臋 nie zmieni艂 w Mongo艂a. Tak, poruczniku, sta艂e艣 si臋 m艂odszym bratem Wilka. Obserwowanie ci臋, kie­dy ju偶 wr贸cisz mi臋dzy swoich, b臋dzie ca艂kiem zabawne.

Na nieruchomej twarzy porucznika pojawi艂 si臋 nik艂y 艣lad reakcji. Tegujai, nie odrywaj膮c od niego wzroku, szturchn膮艂 go w wypi臋t膮 pier艣 grubym palcem wskazuj膮cym.

Op臋tanie Tegujai Batira

45

-Wszczepili艣my ci d偶inna, ch艂opcze. - Wyszczerzy艂 z臋by w szero­kim u艣miechu. - Sprawi, 偶e b臋dziesz pragn膮艂 krwi i rzuca艂 si臋 niepo­hamowanie na swoich wrog贸w. Twoje 偶ycie b臋dzie dwukrotnie ci臋偶­sze, a 艣mier膰 tak偶e nielekka... ale b臋dziesz przynajmniej wiedzia艂, 偶e nie po艣wi臋ci艂e艣 si臋 dla nic nie znacz膮cych slogan贸w.

Sylwetka porucznika straci艂a nieco ze swej stalowej sztywno艣ci.

Odpowiedzia艂o mu poruszenie, niezgrabne manewry dwumetrowe­go, pot臋偶nego cia艂a.

Ogromny Mongo艂 poruszy艂 si臋 niespokojnie.

- Rozkaz, majorze. Ale czy nie by艂oby lepiej, gdybym pozosta艂 z tym
oddzia艂em do ko艅ca sprawdzania? Porucznik mo偶e potrzebowa膰 pomo­
cy, kiedy ludzie dorw膮 si臋 do kobiet.

Tegujai zmierzy艂 go gro藕nym spojrzeniem.

- Przecie偶 wiesz, majorze, 偶e to si臋 stanie - ci膮gn膮艂 sier偶ant. - Nie­
kt贸rzy b臋d膮 liczy膰 krocza zamiast g艂贸w. 呕eby zdusi膰 tumult, trzeba
b臋dzie potem u偶y膰 ca艂ego pu艂ku.

Tegujai w dalszym ci膮gu nic nie m贸wi艂.

-To si臋 stanie, chyba 偶e ja... - Mongo艂 wymamrota艂 co艣 niezrozu­miale i umilk艂, czekaj膮c na odpowied藕. Tegujai spojrza艂 na porucznika.

Chi艅ski oficer mia艂 w艂a艣nie odpowiedzie膰, kiedy kolba pistoletu tra­fi艂a go mi臋dzy g贸rn膮 warg臋 a podstaw臋 nosa. Si艂a ciosu wstrz膮sn臋艂a jego ca艂ym cia艂em i ugi臋艂y si臋 pod nim kolana. Upad艂 na nie, ko艂ysz膮c si臋 do przodu i do ty艂u. Przycisn膮艂 d艂onie do twarzy tak mocno, jakby chcia艂 j膮 uchroni膰 przed rozpadni臋ciem si臋 na dwoje, a potem run膮艂 na mat臋 i uderzywszy w ni膮 ramieniem, obr贸ci艂 si臋 na plecy.

46

Jack Kirby

Tegujai w艂o偶y艂 pistolet z powrotem do kabury, przygl膮daj膮c si臋 ch艂odno swojemu dzie艂u. Mi臋dzy palcami a twarz膮 rannego pojawi艂a si臋 krew.

- Obraza czyich艣 zawszonych przodk贸w wymaga przynajmniej ta­
kiej odpowiedzi, poruczniku - powiedzia艂, po czym wyda艂 gestem roz­
kaz pozosta艂ym. Zrozumieli. Chi艅czyk wraz ze swoim b贸lem
i obra偶eniami zosta艂 wyniesiony z jurty. Po chwili wr贸ci艂 tylko ordy-
nans, kt贸ry mia艂 za zadanie pilnowa膰, aby wszystkie potrzeby Teguja-
ia by艂y zaspokojone.

Tegujai Batir w ko艅cu zwr贸ci艂 uwag臋 na Osman-chana, kt贸ry le偶a艂 jak trup, wyci膮gni臋ty na ca艂膮 d艂ugo艣膰 na zakrwawionej macie. W g艂o­wie starca b贸l miesza艂 si臋 ze wspomnieniami. Krzycza艂y do niego du­chy poleg艂ych. By艂 mi臋dzy nimi duch jego 偶ony, Milyi, kt贸r膮 艣ci臋艂y kule, zanim zd膮偶y艂a dosi膮艣膰 konia. W tym, co jeszcze pozosta艂o z jego umy-( s艂u, b艂膮ka艂y si臋 my艣li o 偶a艂osnych resztkach jego plemienia, ko艅cz膮-^ cych w艂a艣nie d艂ug膮 w臋dr贸wk臋. Dla niego wszystko si臋 ju偶 sko艅czy艂o. By艂 w piekle i znosi艂 swoje cierpienie w milczeniu, z kazachsk膮 wy­trwa艂o艣ci膮.

Przed oczami rozgor膮czkowanego chana przep艂ywa艂y mroczne, de­moniczne twarze, i d偶inny postanowi艂y pokaza膰 je Tegujaiowi. Roz­pozna艂 natychmiast w艂asn膮, jej kamienny wyraz, czaszk臋, kt贸ra ni­czym ska艂a przebija艂a si臋 przez 偶贸艂taw膮 sk贸r臋. 艁agodne sko艣ne oczy, kr贸tki p艂aski nos i usta, kt贸re nie zna艂y czu艂ych s艂贸w; wszystko to by艂o osadzone na szerokim szkielecie twardej ko艣ci. By艂a jeszcze kreska czarnego w膮sa, kt贸ry zwisa艂 po obu stronach jego g贸rnej wargi, i ma艂a br贸dka o cienkich, mi臋kkich w艂osach, kt贸ra nadawa艂a mu wygl膮d wo­dza. Tegujai Batir, w贸dz demon贸w. Takie by艂o jego przeznaczenie, przepowiedziane przez szaman贸w i spe艂nione przez niego samego.

- Nie ruszaj si臋, bracie Wilku - powiedzia艂a pozbawiona cia艂a g艂owa
Tegujaia, kt贸ra zawis艂a nad Osman-chanem niczym z艂y ksi臋偶yc, wyda­
j膮c piskliwe g艂osy. - Twoje rany s膮 bardzo ci臋偶kie i ka偶de poruszenie
mo偶e tylko zwi臋kszy膰 b贸l.

Cia艂em Osman-chana wstrz膮sn膮艂 silny spazm. Jego oczy by艂y mocno zaci艣ni臋te, usta rozchylone i 艣ci膮gni臋te do ty艂u w okropnym grymasie, ukazuj膮cym zwarte silnie z臋by. Na jego br膮zowej szyi l艣ni艂y pere艂ki potu.

G艂os Tegujaia przenika艂 nieust臋pliwie przez mur, kt贸rym cierpienie otoczy艂o umys艂 starego cz艂owieka:

- To z艂y spos贸b umierania, bracie Wilku. Nawet honor Kazacha wy­
cieknie szybko z poszarpanych jelit. Porusz si臋 jeszcze raz, a udasz si臋
do swoich przodk贸w, krzycz膮c jak kobieta. Le偶 spokojnie. Pos艂uchaj
mojej rady. 艢mier膰 przyjdzie do ciebie w odpowiednim czasie, a ja mog臋
ci pom贸c przej艣膰 do raju z godno艣ci膮.

Starzec jeszcze bardziej napi膮艂 mi臋艣nie. G艂os Tegujaia zdawa艂 si臋 dzia艂a膰 na niego tak, jak kolejna tortura. Czu艂 tak偶e obecno艣膰 innych,

Op臋tanie Tegujai Batira

47

d偶inn贸w, nieuchwytnych istot, kt贸re oddawa艂y si臋 swym niewidzial­nym zaj臋ciom. To, co robi艂y, nie mia艂o wi臋kszego znaczenia do chwili, gdy ich g艂osy i ruchy sta艂y si臋 bardziej wyra藕ne, a jego nozdrza zareje­strowa艂y zapach surowego mi臋sa. Oczy mia艂 ci膮gle zamkni臋te, ale rozumia艂, 偶e co艣 si臋 dzieje, i to co艣 zwi膮zanego z nim samym. Tegujai zwr贸ci艂 si臋 do ordynansa.

- Czekaj. Ostro偶nie. Je艣li b臋dziesz tak niezdarny, on szybko umrze.
Delikatnie... r贸b to delikatnie.

Od贸r surowego mi臋sa wzm贸g艂 si臋, a g艂os Tegujaia, ostry i w艂adczy, ukaza艂 istot臋 tego, co si臋 dzia艂o. Najwyra藕niej m贸wi艂 do d偶inn贸w. Chwi­l臋 p贸藕niej Osman-chana dotkn臋艂o co艣 艣liskiego i starzec szarpn膮艂 si臋, wydaj膮c przy tym chrapliwy krzyk. Znalaz艂 si臋 w tym ostatnim, mgli­stym stanie mi臋dzy 偶yciem i 艣mierci膮, i jego palce wbi艂y si臋 w woj艂oko­w膮 mat臋, po czym znieruchomia艂y.

Major wsta艂 i podszed艂 do umieraj膮cego. Przykucn膮艂 przy nim i spoj­rza艂 w oczy, kt贸re otworzy艂y si臋 po raz ostatni. P艂on膮cy w nich ogie艅 przygas艂. 艢mier膰 ko艅czy艂a dzie艂o, kt贸re on rozpocz膮艂. Spod potu, plam brudu i siniak贸w przebija艂a woskowa blado艣膰, kt贸ra rozprzestrzenia艂a si臋 z ka偶d膮 chwil膮.

Tegujai zacisn膮艂 palce na cygarze i wyj膮艂 je z ust.

- Ju偶 nied艂ugo - powiedzia艂. - To nast膮pi wkr贸tce, Synu Wodz贸w. Te
czasy nie s膮 dla takich jak ty. Nie jeste艣 艣mieciem, kt贸ry unosi si臋
na powierzchni wody i p艂ynie z nurtem. Jeste艣 jak ska艂a, kt贸ra opie­
ra si臋 do chwili, a偶 wyrwana z ziemi, ginie w odm臋tach. - Patrzy艂
z powag膮 w oczy, kt贸re p艂ywa艂y w oczodo艂ach i nie mog艂y si臋 skupi膰
na jego twarzy. — Jakie to smutne, 偶e umierasz pe艂en nienawi艣ci do
mnie.

Cia艂o starca zadr偶a艂o, a z jego woskowych ust ulecia艂o kilka s艂贸w. Mimo 偶e g艂os umieraj膮cego by艂 s艂aby, nier贸wny i zduszony flegm膮, Te­gujai zrozumia艂. „Po偶eracz 艢wiata". Z gard艂a Osman-chana dochodzi艂 w dalszym ci膮gu chrapliwy bulgot, zgrzytliwy i coraz szybszy w miar臋 zbli偶ania si臋 punktu kulminacyjnego - ohydny g艂os odchodz膮cego 偶y­cia. Kiedy nagle nasta艂a cisza, Tegujai poczu艂 si臋 lekko zaskoczony, gdy偶 moment przej艣cia by艂 r贸wnie niespodziewany jak moment naro­dzin - chwila trwaj膮ca kr贸cej ni偶 ludzki odruch, dotkni臋cie niesko艅­czono艣ci, wiecznie daj膮cej i zabieraj膮cej, niezale偶nej od plan贸w uk艂a­danych przez 艣miertelnik贸w.

- Shac膮uebai! Shac膮uebai!

Wrzaski Widz膮cego przerwa艂y cisz臋 艣mierci i wstrz膮sn臋艂y Teguja-iem. Odwr贸ci艂 si臋 wystraszony i upad艂, si臋gaj膮c do kabury. W p贸艂mro­ku wida膰 by艂o miotaj膮ce si臋 cienie, a szarpaninie towarzyszy艂 odg艂os uderze艅.

Tegujai zerwa艂 si臋 b艂yskawicznie na nogi. Ogarni臋ty zimn膮 furi膮 zignorowa艂 b贸l w barku i skierowa艂 bro艅 w stron臋 藕r贸d艂a zagro偶enia.

48

Jack Kirby

Wygl膮da艂o to tak, jakby do jurty wpad艂y dwie kosmate, splecione w walce bestie. Tylko ostatni, pozosta艂y mu jeszcze strz臋p samokon­troli powstrzyma艂 Tegujaia przed wystrzeleniem w tocz膮ce si臋 po zie­mi cia艂a. Mimo wstrz膮su, kt贸ry prze偶y艂, zdo艂a艂 si臋 opanowa膰 i docze­ka膰 chwili, gdy zam臋t usta艂.

— Wybacz mi, Tegujai Batirze... majorze... - Husejn, olbrzym w prze­
krzywionym futrze, uwolni艂 si臋 od swojej zdobyczy i wsta艂 niezdarnie,
patrz膮c na Tegujaia. - Ten pomylony ma艂y g贸wnojad nagle wpad艂
w sza艂... - Zwalisty sier偶ant, ci膮gle z艂y i za偶enowany k艂opotami, kt贸re
sprawi艂 stoj膮cy na czworakach m臋偶czyzna, wymierzy艂 mu silnego kopnia­
ka. Widz膮cy zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek, wydaj膮c zwierz臋cy krzyk.

Sytuacja by艂a wr臋cz 艣mieszna. Tegujai, niczym je藕dziec wyrzucony z siod艂a, odzyska艂 r贸wnowag臋 i postaw臋 dow贸dcy. Pozwoli艂 sobie na luksus oburzenia, kt贸remu da艂 wyraz, patrz膮c wymownie i w milczeniu na pe艂n膮 melancholii twarz opatulonego w ogromne futro sier偶anta.

-To, co m贸wi膮, musi by膰 prawd膮 - powiedzia艂 w ko艅cu Tegujai, kr臋c膮c z niesmakiem g艂ow膮. - Zanim si臋 urodzi艂e艣, ukszta艂towa艂e艣 si臋 w zadku wielb艂膮da.

Napi臋cie ust臋powa艂o. Tegujai wsun膮艂 powoli pistolet do kabury.

-Kiedy ci Widz膮cy zobacz膮 umieraj膮cego cz艂owieka, natychmiast wpadaj膮 w trans - m贸wi艂 z wyra藕nym zak艂opotaniem Husejn. - Musz膮 krzykiem towarzyszy膰 duszy, kt贸ra odchodzi do przodk贸w. Musz膮 krzy­cze膰 z ca艂ych si艂. Prosz臋 o wybaczenie, Tegujai Batirze, najwyra藕niej wszed艂em tu z tym starym diab艂em w z艂ym momencie.

R臋ce wystaj膮ce ze stosu sk贸r na ziemi zacz臋艂y si臋 porusza膰, a g艂owa Widz膮cego unios艂a si臋 chwiejnie, z wyra藕nym wysi艂kiem, ale kolejny kopniak Husejna szybko przerwa艂 te usi艂owania. Rozdra偶nienie sier­偶anta jeszcze nie min臋艂o.

Tegujai ponownie zapali艂 zgas艂e cygaro i zacisn膮wszy szcz臋ki, pa­trzy艂 na Husejna lekko zmru偶onymi oczami. Kiedy w powietrze wznio­s艂y si臋 艂agodnie wydmuchiwane k艂臋by podobnego do waty dymu, sier­偶ant si臋 odpr臋偶y艂. Major z dobrym cygarem w ustach nie by艂 niebez­pieczny. Srogo艣膰 tl膮ca si臋 w wyrazie jego twarzy by艂a ju偶 czym艣 zwyk艂ym. Ca艂e zaj艣cie osi膮gn臋艂o taki etap, 偶e Husejn m贸g艂 odetchn膮膰 z ulg膮. Czeka艂, a偶 Tegujai wymy艣li kolejny epitet lub wyda rozkaz. Doczeka艂 si臋 rozkazu:

-Zapomnij o Widz膮cym, Husejn. Wybierz miejsce poch贸wku i po­zb膮d藕 si臋 tego cia艂a. Zakop je g艂臋boko w miejscu, z kt贸rego nie wygrze-bi膮 go zwierz臋ta.

— Przykryjemy je ska艂ami - odpar艂 sier偶ant.

Tegujai mierzy艂 go jeszcze przez chwil臋 spojrzeniem, wci膮gaj膮c do ust dym z cygara.

— To by艂 dla ciebie kiepski dzie艅, prawda, synu zamro偶onego mamuta?
Szeroka, jakby sk贸rzana twarz nie drgn臋艂a, okryta kirem melancho-

Op臋tanie Tegujai Batira

49

lii. 呕ycie w wojsku nauczy艂o tego brutala, kiedy nie powinien nadu偶y­wa膰 swego szcz臋艣cia. Tegujai zbli偶y艂 si臋 do niego i sztywnymi palcami szturchn膮艂 olbrzyma w brzuch.

- Kiedy za艂atwisz spraw臋 pogrzebu, wykonasz jeszcze jedno zada­
nie. Nim zejdziesz ze s艂u偶by na spoczynek.

-Tak, majorze. Jeszcze jedno zadanie?

Sztywne palce Tegujaia szturchn臋艂y go jeszcze raz.

- Kobieta, ty 艂kaj膮cy tygrysie. Znajd藕 sobie kobiet臋 w艣r贸d nowo przy­
by艂ych i nie pokazuj si臋 a偶 do rana.

-Tygrys korzy si臋 przed m膮dro艣ci膮 i wielkim sercem Wilka. -U艣miech Husejna nie by艂 niczym wi臋cej ni偶 drgni臋ciem ust. Wydawa艂o si臋, 偶e jego wielka twarz nie zmieni艂a wyrazu.

- A teraz odejd藕 - powiedzia艂 Tegujai. - Ruszaj st膮d.

Husejn odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂, po czym u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie za­salutowa艂. Wiedzia艂 jednak, 偶e pr贸ba naprawienia tego b艂臋du by艂aby jeszcze wi臋kszym b艂臋dem.

Czyszcz膮cy sw贸j karabin ordynans zerka艂 z irytacj膮 na Widz膮cego, z kt贸rego ust przez ca艂y czas sypa艂 si臋 grad s艂贸w. Spojrza艂 jeszcze na Tegujaia, po czym stan膮艂 niezdecydowany nad zmaltretowanym starcem.

Cios z pewno艣ci膮 spadnie, pomy艣la艂 ordynans. Je艣li Tegujai nie po­wstrzyma tego be艂kotu, to ja sam rozwal臋 m贸zg tego starego koz艂a. W tej chwili rozleg艂 si臋 metaliczny szcz臋k, gdy jaka艣 cz臋艣膰 karabinu wsun臋艂a si臋 tam, gdzie nie pasowa艂a. Ordynans rzuci艂 bro艅, zbyt roz­gniewany, by doko艅czy膰 prac臋.

- Patrzcie na robaka! — ci膮gn膮艂 swoj膮 litani臋 starzec. - Patrzcie na
jego wieczne rany! Patrzcie, jak jego brzuch skr臋ca si臋 z g艂odu! 呕yje on
bowiem tam, gdzie ziemia jest wroga. Dr臋czy go pragnienie tam, gdzie
woda jest cuchn膮ca. Modli si臋 tam, gdzie nie ma prorok贸w. Nie nale偶y
do b艂ogos艂awionych. Nie nale偶y do u艣wi臋conych. Nie nale偶y do wybra­
nych. W swej 艣lepocie jest po prostu zwyk艂ym dzieckiem Allaha!

Co艣 p臋k艂o w starym cz艂owieku, co艣 nie w jego ciele, gdy偶 i tak nie­wiele go zosta艂o. Widz膮cy zdo艂a艂 si臋 chwiejnie podnie艣膰 na posiniaczo­ne kolana. Wygl膮da艂 jak sparszywia艂y pies, kt贸ry zosta艂 straszliwie pogryziony przez reszt臋 stada. I tak w艂a艣nie by艂o. Trudno by艂oby zna­le藕膰 jak膮艣 cz臋艣膰 jego cia艂a, kt贸ra nie by艂aby poszarpana, p臋kni臋ta lub poparzona. Nie potrafi艂 ju偶 powstrzyma膰 szlochu, kaszlu ani powodzi s艂贸w p艂yn膮cych z opuchni臋tych ust. Wspina艂 si臋 do swojego ostatniego schronienia, a s艂owa by艂y punktami zaczepienia, kt贸rych si臋 przytrzy­mywa艂. Pod nim le偶a艂 roztrzaskany duch. Upadek na niego oznacza艂 cierpienie nie do zniesienia. A wi臋c wspina艂 si臋 wy偶ej, szybciej, ucieka­j膮c, uciekaj膮c, uciekaj膮c...

—... i jest napisane, 偶e kiedy on z kind偶a艂em w ustach zosta艂 rzuco­ny w ogie艅, kiedy cia艂o fa艂szywego proroka, jego sojusznika, zosta艂o

50

Jack Kirby

po膰wiartowane i powieszone na wietrze, kiedy smok zosta艂 wrzucony do do艂u...

Tegujai stan膮艂 obok starca i spojrza艂 w jego dzikie, wytrzeszczone oczy.

- G贸wnojad - wychrypia艂. - Brudny, stary g贸wnojad! Czy to proroc­
two musi splugawi膰 nawet twoje ostatnie szale艅stwo?

— Powstanie jednak inny, nie m贸wi膮cy w 偶adnym j臋zyku, ale rozu­
miej膮cy wszystkie. I on zobaczy robaka, obudzi go i powie mu: „Ja b臋d臋
twoj膮 wol膮 i rozka偶臋, aby wyros艂o ci Pot臋偶ne Rami臋 do ra偶enia wrog贸w
i drugie, kt贸rym b臋dziesz si臋 偶ywi艂..."

Atak kaszlu przerwa艂 Widz膮cemu. D藕wign膮艂 swoje cia艂o, kt贸re jed­nak po chwili opad艂o i skurczy艂o si臋. Oddech za艣wista艂 mu w gardle, a jego twarz skierowa艂a si臋 ku niebu, ku przestrzeni za Tegujaiem.

Z ust Tegujai Batira wyrwa艂 si臋 g艂o艣ny j臋k, po czym przera偶aj膮cy krzyk przekl臋tego wstrz膮sn膮艂 jurt膮. Chwyci艂 Widz膮cego, kt贸ry niczego ju偶 nie czu艂. Wbi艂 wzrok w oczy, kt贸re ju偶 go nie widzia艂y. Krzycza艂 w uszy, kt贸re s艂ysza艂y ju偶 tylko g艂os Allaha.

-Z艂odziej! Oszust! - krzycza艂 do martwego cz艂owieka. - Odebra艂e艣 mija! Zabra艂e艣! - Z czerwieni ust ukazuj膮cej silne z臋by tryska艂a 艣lina. Szale艅stwo opanowa艂o go ca艂kowicie. Ros艂o niepohamowanie i sprawi­艂o, 偶e na nic ju偶 nie bacz膮c, szarpa艂 Widz膮cego, jakby chcia艂 rozerwa膰 go na strz臋py. - Chc臋 j膮 mie膰 z powrotem! — krzycza艂 Tegujai, ignoru­j膮c krew, kt贸ra zalewa艂a mu r臋ce. - Chc臋 odzyska膰 mi艂o艣膰 mojej rodzi­ny!

Jego wargi by艂y rozchylone i 艣ci膮gni臋te jak u Wilka, kt贸rym by艂.

Nazywam si臋 Dalil-chan. Jestem pos艂a艅cem, 偶o艂nierzem i przyjacie­lem Ojca Soko艂a, Tegujai Batira. Up艂yn臋艂o dwadzie艣cia lat. Wci膮偶 je­szcze znam go tak jak nikt inny. Dzie艅 naszej zap艂aty jest blisko, gdy偶 Wilk sp艂odzi艂 ju偶 Sokol膮 armi臋 i wybra艂 miejsce na tunel. Wkr贸tce mnie zabije, gdy偶 nawet ja, kt贸ry wci膮偶 kocham go jak brata, nie mo­g艂em wype艂ni膰 pustki, kt贸ra si臋 w nim otworzy艂a, kiedy krzycza艂 i og艂a­sza艂 艣wiatu swoj膮 potrzeb臋. Patrzy艂em, jak wycieka z niego ca艂a mi艂o艣膰 i pi臋kno, a pozostaje tylko g艂贸d. D偶inny tak偶e to widzia艂y i maj膮c odpo­wiedni膮 moc, rzuci艂y si臋 do wype艂niania pustki, jeszcze raz kszta艂tuj膮c go zgodnie z w艂asnymi zamys艂ami.

M贸zg Soko艂a odpoczywa, czekaj膮c na sygna艂. Robak, kt贸ry jest ar­mi膮, trwa w gotowo艣ci, a tunel prawie uko艅czony. Ju偶 wkr贸tce robak przeci艣nie si臋 przez tunel i wychynie na powierzchni臋, aby po偶re膰 艣wiat bia艂ego cz艂owieka.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

S. P. Somtow

Brylanty nie s膮 wieczne

Tajlandia to jeden z moich ulubionych kraj贸w. Tam te偶 rozgrywa si臋 ta historia - napisana specjalnie do mojej ksi膮偶ki - kt贸r膮 S. P. Somtow nazywa czarn膮 komedi膮. Jedynie Somtow, spokrewniony z domem dy­nastii Tai, dziel膮cy sw贸j czas mi臋dzy Bangkok a Los Angeles, tak do­brze potrafi odda膰 charakterystyczn膮 dla stolicy Tajlandii, niezwyk艂膮 i fascynuj膮c膮 mieszanin臋 nowoczesno艣ci i staro偶ytno艣ci.

D.C.

B

ezcenna waza z epoki Ming sturla艂a si臋 z marmurowych schod贸w. Na szcz臋艣cie Rapi, bardziej zwinna z dw贸ch pokoj贸wek sprz膮taj膮­cych na p贸艂pi臋trze, kt贸ra w艂a艣nie zamiata艂a podest, zd膮偶y艂a z艂a­pa膰 j膮 jedn膮 r臋k膮 i, nie chybiaj膮c ani o milimetr, postawi艂a na stoliku przy oknie, z kt贸rego by艂o wida膰 zbudowany nad kana艂em pawilon z drewna tekowego. Przy tym samym oknie, przy kt贸rym sadowi艂em si臋 do lekkiego 艣niadania: zupy ry偶owej, marynowanych przepi贸rczych jaj, suszonej wieprzowiny pieczonej w cukrze i mro偶onego cap­puccino.

54

S. P. Somtow

Pan, czyli doktor Sukhrip, u偶ycza艂 mi go艣ciny na czas mojej podr贸偶y. Pozna艂em go podczas uroczystego lunchu kustoszy w Nowym Jorku, gdzie wyg艂osi艂 kr贸tki referat na temat czternastowiecznych syjamskich nadpro偶y. Pocz臋stowa艂 mnie sut膮 kolacj膮, po czym natychmiast znik­n膮艂, pozwalaj膮c myszkowa膰 po posiad艂o艣ci — przepychem dor贸wnuj膮cej zespo艂om pa艂acowym opisywanym przez Somerseta Maughama -a sam odlecia艂 do Singapuru na spotkanie z jedn膮 ze swych niezliczo­nych 偶on.

Wsch贸d odwiedza艂em od lat pi臋膰dziesi膮tych, najpierw jako nieustra­szony m艂ody student archeologii, nast臋pnie jako osoba odpowiedzialna za zakupy do kolekcji sztuki po艂udniowowschodniej Azji w Metropoli­tan, a teraz jako handlarz rzadkimi dzie艂ami sztuki. Nigdy jednak nie mia艂em okazji go艣ci膰 w 偶adnym z tych ogromnych kampong贸w nale偶膮­cych do rodzin arystokratycznych i cz臋sto nie wiedzia艂em, jak si臋 powi­nienem zachowa膰.

Mia艂em do dyspozycji mn贸stwo szofer贸w i s艂u偶膮cych, pos艂ugiwa艂em si臋 te偶 do艣膰 dobrze j臋zykiem, ale na ci臋偶k膮 pr贸b臋 wystawia艂o mnie ju偶 samo zgadywanie, w kt贸rej z siedemnastu jadalni, pawilon贸w, kreden­s贸w i salonik贸w zostanie podane danego dnia 艣niadanie. Jak dot膮d ka偶dego ranka podawano je w innym.

Moj膮 gospodyni臋, Khunying (tak brzmia艂 tytu艂 przynale偶ny Tajkom z ni偶szej warstwy szlacheckiej), widywa艂em rzadko, jedynie w przelo­cie, gdy udawa艂a si臋 na jak膮艣 akcj臋 dobroczynn膮, na kt贸rej pe艂ni艂a funkcj臋 towarzysk膮.

W tej samej chwili za naszymi plecami rozleg艂 si臋 mro偶膮cy krew w 偶y艂ach wrzask. Trzasn臋艂y drzwi.

Brylanty nie s膮 wieczne

55

-Rapi, ty impertynencka suko! Ile razy mam ci powtarza膰, 偶e nie wolno ci papla膰 w obecno艣ci naszych czcigodnych go艣ci? To nie bar pod Bobrem w Patpongu.

Rapi natychmiast z艂o偶y艂a d艂onie w charakterystycznym tajskim ge­艣cie wyra偶aj膮cym szacunek i rzek艂a:

i jedena艣cie cali, mia艂a cer臋 jak delikatna porcelana z epoki Sung, od臋­te usta, smuk艂e palce i tyle bi偶uterii na sobie, 偶e mog艂aby zatopi膰 Tita­nica.

- Kilka pyta艅! — zacz臋艂a z furi膮, ale natychmiast przeobrazi艂a si臋
w idealn膮 gospodyni臋 i doko艅czy艂a: - Czy wszystko w porz膮dku, Mer-
vin? Na kt贸r膮 chcesz samoch贸d? Przykro mi, ale chyba b臋dziesz mu­
sia艂 wzi膮膰 benza. Rolls jest mi potrzebny, 偶eby eskortowa膰 s艂u偶膮cych
w drodze na posterunek policji. — I znowu wpadaj膮c we w艣ciek艂o艣膰,
dorzuci艂a: — Perfidne mendy! Tak bezwstydnie mnie okra艣膰! Za pi臋膰­
dziesi膮t ameryka艅skich dolar贸w tygodniowo, kt贸re p艂ac臋 tym g艂up­
com, nie mog臋 mie膰 nawet ich cholernej lojalno艣ci!

- Chodzi o kolczyki, tak? - zapyta艂em.
Odwr贸ci艂a si臋 do mnie.

- Tak, ale nie o 偶adne tam g艂upie 艣wiecide艂ka. To by艂y trzykaratowe
b艂臋kitnobia艂e brylanty, warte oko艂o o艣miuset tysi臋cy baht贸w.

Szybko przeliczy艂em i wysz艂o mi, 偶e za t臋 sum臋 mo偶na by艂oby op艂a­ca膰 tak膮 s艂u偶膮c膮 przez dwana艣cie lat i cztery miesi膮ce - w przybli偶e­niu. Gwizdn膮艂em.

-Dzi臋kuj臋. Mam w po艂udnie spotkanie z birma艅skim przemytni­kiem, a wiesz, jak tacy potrafi膮 natr臋tnie cz臋stowa膰 jedzeniem...

- Birma艅skim? We藕 na wszelki wypadek kilka pastylek przeciw bie­
gunce, dobrze ci radz臋. Rapi, id藕 i przynie艣 du偶膮 niebiesk膮 butelk臋 ze
艣rodkowej 艂azienki... ale nie valium. I szpilki z krokodyla. Chc臋 w nich
p贸j艣膰 na policj臋. Zaraz... czternasta para od lewej, trzecia p贸艂ka, sz贸sta
szafka.

Pokoj贸wka znikn臋艂a bezszelestnie i po kilku minutach stosownego do okoliczno艣ci 艣ci膮gania ust to samo zrobi艂a Khunying. Zrozumia艂em,

56

S. P. Somtow

偶e kobieta potrafi膮ca tak dok艂adnie sprecyzowa膰 miejsce, w kt贸rym znajduje si臋 ka偶da para but贸w z jej kolekcji godnej prezydentowej Imeldy, z pewno艣ci膮 potrafi mie膰 oko na par臋 kolczyk贸w.

Moje rendez-vous mia艂o si臋 odby膰 w miejscu odleg艂ym o jak膮艣 mil臋 od rezydencji - p贸艂torej godziny jazdy po skandalicznie zat艂oczonych ulicach Bangkoku. Zrobi艂 si臋 prawie wiecz贸r, kiedy wr贸ci艂em. Merce­des prowadzony przez szofera podjecha艂 do bramy z kutego 偶elaza w tej samej chwili, kiedy na rycz膮cym harleyu pojawi艂a si臋 szamanka.

Na trawniku przed posiad艂o艣ci膮 zebra艂 si臋 t艂um. Niekt贸re osoby z personelu rozpaczliwie szlocha艂y, inne kr臋ci艂y si臋 niezdarnie i bez przerwy trajkota艂y, a policjanci w臋drowali od jednej do drugiej, zada­j膮c pytania i robi膮c notatki.

Zdj膮艂em buty przy drzwiach i mia艂em zamiar uda膰 si臋 do swych pokoi, kiedy podesz艂a do mnie Midge.

- O, 艣wietnie, 偶e ci臋 widz臋 - rzek艂a, nie przerywaj膮c rozmowy pro­
wadzonej po tajsku przez dwa telefony kom贸rkowe naraz. - Jestem
przekonana, 偶e szamanka ci si臋 spodoba.

Zda艂em sobie spraw臋, 偶e wszystko odbywa si臋 dok艂adnie wed艂ug roz­k艂adu.

- Gdzie? - spyta艂em.

-Kieruj si臋 zapachem kadzid艂a - poradzi艂a mi. - Zaraz do ciebie do艂膮cz臋. Chcesz, 偶eby ci przys艂a膰 kogo艣 z herbat膮?

Zanim zd膮偶y艂em odpowiedzie膰, znikn臋艂a, ci膮gn膮c za sob膮 ob艂ok sam-sary.

Smugi kadzidlanego dymu sp艂ywa艂y z g贸rnego pi臋tra. Kiedy si臋 tak zastanawia艂em, nadci膮gn臋艂a z ha艂asem szamanka w otoczeniu s艂u偶膮­cych nios膮cych srebrne tace uginaj膮ce si臋 pod ci臋偶arem obrus贸w, owo­c贸w, kwiat贸w i jajek na twardo. Do jej 艣wity nale偶a艂 ma艂y ociemnia艂y ch艂opiec ubrany w tradycyjny jongkaben oraz kap艂an brami艅ski w bia­艂ej szacie nios膮cy wysoko srebrn膮 mis臋, a tak偶e flecista, dobosz i ch艂o­piec b臋bni膮cy w odwr贸cone do g贸ry dnem mosi臋偶ne wiadro u偶ywane do k膮pieli. Jedna kobieta dosiadaj膮ca motocykla w jaki艣 niewyt艂umaczal­ny spos贸b przeistoczy艂a si臋 w pstry, ha艂a艣liwy korow贸d karnawa艂owy.

Umeblowane podr贸bkami w stylu Ludwika XV pokoje sypialne na­le偶膮ce do Midge, kt贸rych nie dzieli艂a z moim gospodarzem a swoim m臋偶em, zajmowa艂y wi臋ksz膮 cz臋艣膰 drugiego pi臋tra rezydencji. Usiad艂em na niskiej sofie, a przede mn膮 jak za dotkni臋ciem czarodziejskiej r贸偶d偶­ki wyros艂a taca z herbat膮 i kanapkami z og贸rkiem. Przynios艂a j膮 Rapi, kt贸ra siedzia艂a teraz ze spuszczonymi oczami i jedn膮 nog膮 podwini臋t膮, jak nakazywa艂a etykieta. Ale kiedy nikt nie patrzy艂, spojrza艂a na mnie 艣mia艂o i z b艂yskiem w oku powiedzia艂a:

- 艢ci艣le wed艂ug rozk艂adu, panie Shapiro, sam pan widzi.

Brylanty nie s膮 wieczne 57

Towarzystwo rozsiada艂o si臋 w przedpokoju. Tymczasem przy艂膮czy艂a si臋 do mnie szamanka. By艂a majestatyczn膮 kobiet膮, omotan膮 hafto­wanym panungiem 艣ci膮gni臋tym srebrnym pasem. Rozgl膮da艂a si臋 do­ko艂a siebie trze藕wym wzrokiem plotkary za偶ywaj膮cej sterydy.

- O, Amerykanin - wymrucza艂a do pokoj贸wki. - B臋d臋 musia艂a poli­
czy膰 wi臋cej.

- Tak si臋 sk艂ada, 偶e m贸wi臋 po tajsku - odezwa艂em si臋.
Zachichota艂a, s艂ysz膮c m贸j okropny akcent, i powiedzia艂a:

W tym samym momencie pojawi艂a si臋 Khunying. Zd膮偶y艂a si臋 prze­
bra膰 w domowe jedwabne spodnie i pozby膰 odrobiny bi偶uterii. *

Pomocnik przyni贸s艂 tack臋 z laseczkami kadzid艂a i girlandami kwia­t贸w. Najwyra藕niej oczekiwano ode mnie, 偶e te偶 si臋 przy艂膮cz臋, wi臋c wzi膮­艂em siedem trociczek i zapali艂em.

58

S. P. Somtow

Podszed艂 do nas niewidomy ch艂opiec i podsun膮艂 nam mis臋 z piaskiem, w kt贸ry mieli艣my wetkn膮膰 trociczki. Pok贸j wype艂nia艂 si臋 dymem. Przez dobrych kilka minut stara艂em si臋 wygl膮da膰 na odpowiednio pogr膮偶o­nego w medytacji, po czym pieczo艂owicie umie艣ci艂em trociczki w misie.

- Dobrze - powiedzia艂a Mae Thiap. — Teraz, dzieci, pami臋tajcie, 偶e
偶ycie jest snem, a 艣wiat jest z艂udzeniem, 偶e to, co nazywamy rzeczywi­
sto艣ci膮, utrzymuj膮 w ryzach 艂a艅cuchy karmy, ale 艂a艅cuchy owe odzna­
czaj膮 si臋 pewn膮 elastyczno艣ci膮 i na ni膮 musimy si臋 zda膰. Teraz, Khun-
ying, serdecznie prosz臋, skup si臋 na kolczykach... staraj si臋 wywo艂a膰
ich my艣lowy obraz, obraz tak krystalicznie czysty, 偶ebym nie mia艂a
偶adnych trudno艣ci z wy艂owieniem ich z wiru twych my艣li.

Midge zamkn臋艂a oczy. Leciutko zar贸偶owiona, z艂o偶y艂a d艂onie. Jej deli­katne rysy przypomnia艂y mi boginki z wyblak艂ych malowide艂 艣cien­nych w 艣wi膮tyniach p贸艂nocnej Tajlandii, z kt贸rych jedno uda艂o mi si臋 przemyci膰 w zesz艂ym roku do muzeum w Berlinie. Nie艂atwe zadanie. 呕eby zdj膮膰 poci臋te na kawa艂ki malowid艂o ze 艣ciany, trzeba rozebra膰 艣wi膮tyni臋. Srebro tamtego miesi膮ca przem贸wi艂o do wielu d艂oni.

Z przedpokoju zacz臋艂y dochodzi膰 mro偶膮ce krew w 偶y艂ach d藕wi臋ki granej na flecie, b臋bnie i gongu kociej muzyki. Orszak zaintonowa艂 co艣 w rodzaju monotonnych 艣piew贸w z klaskaniem. Kap艂an brami艅ski przerywa艂 od czasu do czasu recytacj臋 w 艣piewnym sanskrycie, 偶eby skropi膰 nas oczyszczaj膮c膮 wod膮.

Kiedy muzyka przybra艂a na sile, Mae Thiap uleg艂a osobliwej prze­mianie. Podskoczy艂a. Ramiona i nogi wygi臋艂y jej si臋 dziwnie, wbrew mo偶liwo艣ciom staw贸w. Bokiem sun臋艂a po dywanie. Wirowa艂a. M贸g艂­bym przysi膮c, 偶e mia艂a przynajmniej cztery r臋ce. Fika艂a kozio艂ki. Jej masywny tors zdawa艂 si臋 偶y膰 w艂asnym 偶yciem. Przytupywa艂a, a na kostkach podzwania艂y mosi臋偶ne bransoletki. B臋ben przy艣pieszy艂 i przy wt贸rze ostatniego 艂omotu wydanego przez odwr贸cone wiadro nagle usiad艂a w pozycji lotosu na ortopedycznym materacu pod jedwabnym baldachimem 艂o偶a, z ramionami skrzy偶owanymi na piersi i g艂ow膮 pod­skakuj膮c膮 w ty艂 i w prz贸d jak na spr臋偶ynie.

Odezwa艂a si臋 hucz膮cym g艂osem, jakim m贸wi艂y ludziki z lataj膮cych talerzy w filmach science fiction z lat pi臋膰dziesi膮tych:

Brylanty nie s膮 wieczne 59

- Kolczyki - oznajmi艂a majestatycznie - s膮 dok艂adnie tu. - Wskaza­
艂a na jedn膮 z poduszek.

Muzyka urwa艂a si臋 raptownie. Mae Thiap powoli odzyskiwa艂a ludz­ki wygl膮d, po czym zemdla艂a.

Zaleg艂a cisza. Pomrukiwa艂y klimatyzatory. Dym z kadzid艂a zaczyna艂 opada膰.

Midge rzuci艂a si臋 do poduszki. Unios艂a j膮. Nast臋pnie, z b艂yskiem triumfu w oku, podnios艂a kolczyki.

- Och, Mae Thiap, uda艂o ci si臋! - krzykn臋艂a. Ukl臋k艂a obok wyczerpa­
nej szamanki i odegra艂a scen臋 rytualnego ho艂du, a poniewa偶 w Tajlan­
dii niczyja g艂owa nie mo偶e znajdowa膰 si臋 wy偶ej ni偶 g艂owa osoby o wy偶­
szym statusie spo艂ecznym, wszyscy obecni natychmiast tak偶e padli na
kolana. Z wyj膮tkiem oczywi艣cie mnie, czym dowiod艂em, 偶e jestem Pro­
stakiem z Ameryki. Siedzia艂em tam, gapi膮c si臋 og艂upia艂y na morze
pochylonych plec贸w, kt贸re otacza艂o t艂ust膮, nieruchom膮, dysz膮c膮 kobie­
t臋 z kropelk膮 艣liny na wargach.

Tej nocy obudzi艂em si臋 z niespokojnego snu i ujrza艂em Rapi, z nie­wiadomej przyczyny szoruj膮c膮 pod艂og臋.

- Co ty, do licha, wyprawiasz?
Zaskoczona rzuci艂a szczotk臋.

- Och, najmocniej przepraszam... Nie wiem, co mnie nasz艂o. Chyba
znowu lunatykowa艂am. Natychmiast wychodz臋.

Nie wysz艂a do rana.

Oczywi艣cie, mia艂y z tym co艣 wsp贸lnego moce Mae Thiap. W Nowym Jorku nikomu by nie przysz艂o do g艂owy dzwoni膰 po szamank臋, 偶eby odnalaz艂a zagubione przedmioty, ale tu, w Bangkoku, cz艂owiek 偶yje na pograniczu 艣wiata materialnego i zjawisk nadprzyrodzonych. Chc臋 powiedzie膰, 偶e w tym mie艣cie pe艂nym faks贸w, smogu, autostrad, wie­偶owc贸w wygl膮daj膮cych jak gigantyczne roboty, najwi臋kszego na 艣wie­cie zag臋szczenia centr贸w handlowych i ca艂ej reszty przejaw贸w zachod­niej cywilizacji dwudziesty wiek to ledwie nask贸rek. Poskroba膰 go, a wyjdzie spod niego pradawna przesz艂o艣膰. Uwielbiam Bangkok. Zmu­sza m贸j umys艂 do pracy.

Duma艂em o tym wszystkim, patrz膮c na g艂adkie, m艂ode cia艂o 艣pi膮cej pokoj贸wki.

Znalezienie kolczyk贸w stanowi艂o wystarczaj膮co imponuj膮cy wyczyn, ale spowodowanie, 偶eby to ledwie rozkwit艂e stworzenie wskoczy艂o do 艂贸偶ka przeterminowanego, zramola艂ego Semity w 艣rednim wieku, by艂o jeszcze bardziej zdumiewaj膮ce. To na pewno sprawka amuletu.

A skoro ta kobieta potrafi艂a odszuka膰 zagubione kolczyki, to mo偶e

60

S. P. Somtow

potrafi te偶 znale藕膰 co艣 wi臋kszego? Przy dwunastogodzinnej r贸偶nicy w czasie by艂o troch臋 p贸藕no, 偶eby dzwoni膰 do Nowego Jorku. B臋d臋 mu­sia艂 poczeka膰 do pory poobiedniej. Mia艂em co艣 ko艂o dwunastu godzin, aby wypichci膰 diabelski plan.

Spotka艂em si臋 z Khunying w „Picasso", postmodernistycznej kafejce przy Sathorn, kt贸rej wn臋trze wygl膮da艂o jak tr贸jwymiarowa gipsowa rekonstrukcja w du偶ej skali jednego z br膮zowych w tonacji obraz贸w kubistycznych. W 艣rodku znajdowa艂y si臋 kolumny b臋d膮ce przestrzen­nym rozwini臋ciem Panien z Awinionu, 艣ciany za艣 pokrywa艂o co艣 w rodzaju panoramicznej wersji Guerniki. Ca艂o艣膰 stanowi艂a pomnik kulturowej pychy Bangkoku lat dziewi臋膰dziesi膮tych.

Khunying wystroi艂a si臋 stosownie do okoliczno艣ci: w kolczyki, a jak­偶e, i ol艣niewaj膮cy kostium Chanel uzupe艂niony torebk膮 od Versace

0 i艣cie olimpijskich wymiarach. Musia艂a by膰 tak du偶a, 偶eby pomie艣ci膰
dwa telefony kom贸rkowe, kt贸re bez przerwy dzwoni艂y, kiedy jedli艣my
bie艂ug臋, a uspokoi艂y si臋 troch臋, dopiero gdy si臋gn臋li艣my po pieczon膮
jagni臋cin臋.

-A wi臋c jak dobrze znasz mojego m臋偶a, Melvinie? - spyta艂a.

Zrezygnowa艂em z poprawiania rozlicznych wersji mojego imienia. Zrozumia艂em, 偶e udawanie, i偶 nie wie, jak ono brzmi, jest okr臋偶nym sposobem obra偶ania nieobecnego m臋偶a.

- Podarowa艂 — odpar艂em — nowojorskiemu muzeum do zbior贸w sztu­
ki Azji Po艂udniowo-Wschodniej bardzo pi臋kny dwunastowieczny sela-
don. Od tego czasu sporadycznie pisujemy do siebie.

-Ach tak, rozumiem - powiedzia艂a. - Pierzesz jego pieni膮dze. Powstrzyma艂em si臋 od komentarza i ci膮gn膮艂em:

W milczeniu zjedli艣my jagni臋cin臋.

-A wi臋c jeste艣 kim艣 w rodzaju Indiany Jonesa, co? - zapyta艂a mnie na koniec.

-Chyba nie. Ale mam s艂aw臋 cz艂owieka, kt贸ry wie, jak odnale藕膰... przedmioty.

1 co prze偶y艂em, je艣li ju偶 chodzi o 艣cis艂o艣膰. Lecz nie by艂em pewien, jak

Brylanty nie s膮 wieczne

61

Midge przyj臋艂aby wiadomo艣膰 o pokoj贸wce, kt贸ra wskoczy艂a mi do 艂贸偶­ka, nic wi臋c nie doda艂em. — Gdzie znalaz艂a艣 t臋 szamank臋 - wr贸ci艂em do rzeczy - t臋... Mae Thiap?

- Och, ona pochodzi gdzie艣 z p贸艂nocy... wszyscy moi przyjaciele ko­
rzystaj膮 z jej us艂ug. Jest nie najgorsza, a przy tym potrafi zrobi膰 odlo­
towe widowisko za jedyne pi臋膰set baht贸w. Gdzie w Ameryce znajdziesz
tak膮 rewi臋 za dwadzie艣cia dolc贸w? Ale dlaczego pytasz? Zgubi艂e艣 co艣
ostatnio?

-Raczej znalaz艂em — odrzek艂em, maj膮c w pami臋ci rozkosze zesz艂ej nocy, chocia偶 wspomnienie o niej coraz bardziej si臋 zaciera艂o, jak sen, kt贸ry ulatuje z pami臋ci, kiedy cz艂owiek pr贸buje go odtworzy膰. - Fascy­nuj膮ca kobieta.

-Nie wiem... aaa, maserati mojej kuzynki, ale nie by艂o pewno艣ci, czy to rzeczywi艣cie ten samoch贸d, no wiesz, a poza tym tydzie艅 p贸藕niej znowu zosta艂 skradziony.

Bardzo ciekawe.

Wyja艣nienie brzmia艂o rozs膮dnie, cho膰 mia艂em wra偶enie, 偶e by艂o w tym co艣 bardziej z艂o偶onego ni偶 tylko wskazywanie miejsc, gdzie znaj­duj膮 si臋 zagubione przedmioty. Co艣 wi臋cej, mo偶e telekineza. Skupia­nie si臋 na prawdziwej istocie przedmiot贸w i w jaki艣 niewyt艂umaczalny spos贸b zmuszanie ich, 偶eby przeskoczy艂y sfery niebieskie i zmateria­lizowa艂y si臋 w wybranym miejscu. To by艂o ca艂kiem ciekawe, pomy艣la­艂em, z zapa艂em wcinaj膮c cr膰pe suzette. Midge papla艂a przez oba telefo­ny jednocze艣nie.

Droga do domu Mae Thiap wiod艂a kana艂em. Znajdowali艣my si臋 w cz臋艣ci miasta zwanej Thonburi, daleko od miejsc, do kt贸rych groma­dami ci膮gn膮 tury艣ci. Musieli艣my zostawi膰 mercedesa na parkingu przy hotelu Orientalnym i z艂apa膰 wodn膮 taks贸wk臋. Towarzyszy艂a mi Khun-ying we w艂asnej osobie, kt贸rej uda艂o si臋 wyrwa膰 na jeden wiecz贸r z wyczerpuj膮cej rundy po balach dobroczynnych, i Rapi, pokoj贸wka,

62

S. P. Somtow

zabrana do noszenia rozmaitych girland, trociczek, owoc贸w i gotowa­nych na twardo jajek, kt贸re, jak si臋 zdaje, towarzyszy艂y zawsze tego rodzaju przedsi臋wzi臋ciom. Zapyta艂em Midge o jajka.

Zwiedzaj膮cy Bangkok rzadko ogl膮daj膮 t臋 cz臋艣膰 miasta. 艁贸d藕 zwolni­艂a w w膮skich klongach, z obu stron zabudowanych drewnianymi do­mami na palach. Nagie dzieci skaka艂y po zwisaj膮cych nisko ga艂臋ziach, 艣miej膮c si臋 do nas. Starowina z mijaj膮cego nas sampana sprzeda艂a mi zimny sok kokosowy.

Zacumowali艣my przy jednym z drewnianych dom贸w. Powietrze by艂o nasycone zapachami kadzid艂a, ja艣minu i mango. Zdj臋li艣my buty na werandzie i weszli艣my do ma艂ej poczekalni zat艂oczonej petentami.

- Musimy czeka膰? - zapyta艂a gderliwie Midge, lecz zaraz z wewn臋trz­
nego pokoju wynurzy艂 si臋 niewidomy ch艂opiec i powiedzia艂, 偶e mo偶emy
si臋 przesun膮膰 na pocz膮tek kolejki. Pieni膮dze przemawiaj膮 do ka偶dego.

W 艣rodku pod 艣cianami sta艂y pos膮偶ki hinduskich bog贸w, a na p贸艂kach s艂oje z niezwyk艂ymi dekoktami: niew膮tpliwie mi艂osne napoje i tym podob­ne. Szamanka spa艂a na olbrzymiej stercie poduszek, przera藕liwie chra­pi膮c, wi臋c niewidomy ch艂opczyk zacz膮艂 j膮 budzi膰, lekko poszturchuj膮c.

Brylanty nie s膮 wieczne

63

zbi贸r, przypuszczalnie jedyny zachowany w komplecie zesp贸艂 trady­cyjnych pos膮偶k贸w wyobra偶aj膮cych aspekty Buddy w miniaturze, kt贸ry wykonany zosta艂 r臋k膮 jednego rze藕biarza...

Prze艂kn膮艂em t臋 zniewag臋. Od czasu do czasu spotyka si臋 takich hur-raoptymistycznych reformator贸w, kt贸rzy chc膮 zwrotu wszystkich za­bytk贸w, ale szczerze m贸wi膮c, zazwyczaj s膮 to raczej biali marzyciele z podrz臋dnego college'u ni偶 bardziej pragmatycznie nastawieni tubylcy.

S艂ysz膮c to, pokoj贸wka nie zdo艂a艂a si臋 powstrzyma膰 i zachichota艂a, wi臋c Khunying pos艂a艂a jej spojrzenie pe艂ne dezaprobaty.

Wtedy, bez uprzedzenia, g贸ra mi臋sa ruszy艂a w dzikie tany, a z s膮sied­niego pokoju rozbrzmia艂a 艂oskotem i hukiem muzyka.

Miota艂a si臋 po pokoju z zaskakuj膮c膮 zwinno艣ci膮, wyginaj膮c r臋ce i nogi w pozach jeszcze bardziej pokr臋conych ni偶 pi臋膰dziesi膮t sze艣膰 pan-g贸w Buddy razem wzi臋tych. Trudno by艂o uwierzy膰, 偶e taki kloc ma talent taneczny niczym Terpsychora. Fika艂a kozio艂ki, wywija艂a m艂ynki i zawi膮zywa艂a cia艂o w sup艂y. Wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 nawet nie spoci艂a, a ja, co by艂o do przewidzenia, da艂bym sobie g艂ow臋 uci膮膰, 偶e ma cztery r臋ce, cho膰 bez w膮tpienia by艂 to powidok gest贸w, kt贸re wykonywa艂a.

Taniec trwa艂 zdecydowanie d艂u偶ej ni偶 poprzednio i zacz膮艂em si臋 ba膰, 偶e b贸g przyprawi j膮 o zawa艂, nim opu艣ci jej cia艂o. I zaledwie pomy艣la­艂em, 偶e powinna ju偶 przesta膰, ona wzdrygn臋艂a si臋 i znieruchomia艂a.

64

S. P. Somtow

Przem贸wi艂 do mnie dudni膮cy g艂os boga:

- W sklepie ze starociami, w podcieniach Hyatta - rzek艂 Pan Ta艅ca -
po prawej stronie, druga p贸艂ka od do艂u. Tam odnajdziesz sw贸j zaginio­
ny pos膮偶ek Buddy. Wszelako id藕 tam z samego rana. Jest b艂臋dnie opi­
sany i wystawiony na sprzeda偶 jako wsp贸艂czesna kopia, kto艣 wi臋c mo偶e
go dopa艣膰 przed tob膮.

Wszyscy padli艣my na twarz, z艂o偶yli艣my odpowiednie ofiary, wsiedli­艣my do wodnej taks贸wki i wr贸cili艣my na 艂ono cywilizacji.

Tej nocy obudzi艂em si臋 kr贸tko przed 艣witem i zobaczy艂em, 偶e 艣liczna Rapi szlocha w 艣wietle ksi臋偶yca wpadaj膮cym przez okno wychodz膮ce na staro偶ytn膮 艣wi膮tyni臋 i ogromny budynek Pizza Hut. Naga wygl膮­da艂a rozkosznie. Przygl膮da艂em si臋 jej przez d艂u偶sz膮 chwil臋, zanim po­stanowi艂em zak艂贸ci膰 jej melancholijny nastr贸j.

-Na ten temat nie mam wiele do powiedzenia - stwierdzi艂em. -Poza tym, 偶e s膮dz臋, i偶 Khunying nie jest wcale taka szcz臋艣liwa. Pie­ni膮dze to nie wszystko. Chodzi mi o to, 偶e ma m臋偶a chama i czuje si臋... przera藕liwie samotna, jak podejrzewam.

Nie藕le jej wychodzi艂o wzbudzanie we mnie poczucia winy, niemal tak dobrze jak mojej matce. Zaczyna艂o to przypomina膰 coroczn膮 roz­mow臋 telefoniczn膮 z Miami z okazji Chanuki.

-To wszystko prawda, ale...

- Nienawidz臋 pana! - Rzuci艂a si臋 na mnie i zacz臋艂a ok艂ada膰 pi臋艣ci膮-

Brylanty nie s膮 wieczne

65

mi. - Nienawidz臋 pana! Nienawidz臋 pana! - Potem zacz臋艂a gwa艂tow­nie szlocha膰, a偶 nie zosta艂o mi nic innego, jak tylko raz jeszcze obudzi膰 mojego znu偶onego cz艂onka i urz膮dzi膰 zabaw臋 do samego rana.

Ku mojemu zadziwieniu rzeczony objet d'art znajdowa艂 si臋 dok艂a­dnie tam, gdzie Mae Thiap powiedzia艂a, 偶e b臋dzie, i zakupi艂em go za jedyne sto dolar贸w. Co razem z 艂ap贸wkami dla jeszcze kilku urz臋dni­k贸w w celu zdobycia niezb臋dnych dokument贸w potwierdzaj膮cych zgod臋 na wyw贸z zabytk贸w i paroma nieprzewidzianymi rozmaitymi wydat­kami dawa艂o na czysto dwie艣cie tysi臋cy na tym jednym przedmiocie.

Wpad艂em w zachwyt. Zabra艂em Midge na lunch, wyda艂em par臋 st贸w

na ogromne kraby, kt贸re przylecia艂y z Australii, poszed艂em do biura

Federal Express, 偶eby wys艂a膰 zabytek do mojego klienta, i zadzwoni-

禄 艂em do banku z informacj膮, 偶e w ci膮gu dwudziestu czterech godzin

powinien przyj艣膰 nadzwyczaj du偶y przelew na moje konto.

Potem wr贸ci艂em do posiad艂o艣ci Khunying, 偶eby si臋 zastanowi膰, co jeszcze Mae Thiap mog艂aby dla mnie odnale藕膰. Tyle jest zaginionych arcydzie艂 na 艣wiecie. Wyobra藕my sobie, 偶e potrafi艂aby wy艂owi膰... no, na przyk艂ad wszystkie wiersze Safony- a cho膰by jeden wiersz Safo-ny w ca艂o艣ci! - albo zaginion膮 Piet臋 Micha艂a Anio艂a. Ale dlaczego po­przestawa膰 na sztuce? Co z prawdziwym drzewem Krzy偶a... 艣wi臋tym Graalem... Ark膮 Przymierza?

R臋ce mi si臋 trz臋s艂y, kiedy w przestronnym pokoju telewizyjnym Khun­ying popija艂em chryzantemow膮 herbat臋 i ogl膮da艂em wideoklip z Ma­donn膮. Wszyscy domownicy i s艂u偶ba wiedzieli ju偶 o moim zwi膮zku z Rapi i rozk艂ad zaj臋膰 zosta艂 tak zmieniony, 偶eby mog艂a wi臋cej czasu sp臋dza膰 ze mn膮. Podawa艂a mi wi臋c herbat臋 ze spuszczonymi oczami, dziewka s艂u偶ebna w ka偶dym calu. Po wybuchu zesz艂ej nocy niezr臋cz­nie mi by艂o patrze膰, jak kl臋czy u mych st贸p, ale Tajlandia to kraj spo艂e­cze艅stwa zhierarchizowanego, gdzie ka偶dy zna swe miejsce.

- Nic - odpowiedzia艂a.
Bardzo w to w膮tpi艂em.

-To nie znaczy, 偶e posun臋 si臋 do tego, aby ci臋 po艣lubi膰. Chocia偶 je­stem ju偶 niem艂ody, moja matka nie pozwoli mi sprowadzi膰 do domu jakiej艣 sziksy... no, mo偶e pomy艣l臋 o czym艣 w rodzaju niezobowi膮zuj膮­cego zwi膮zku. Wiesz, w Nowym Jorku to jest na porz膮dku dziennym.

66

S. P. Somtow

To prawda, pomy艣la艂em. Dziewczyna by艂a sprytna jak diabli. Nicze­go nie przeoczy艂a. Nie by艂oby 藕le mie膰 j膮 przy sobie. Wygl膮da艂aby cza­ruj膮co w jednej z wieczorowych sukni Khunying...

Ta kobieta by艂a niezr贸wnana. Gdyby moja matka us艂ysza艂a tak膮 przemow臋, powiedzia艂aby, 偶e jest 呕yd贸wk膮.

-Jeste艣 niepowtarzalna - powiedzia艂em, staraj膮c si臋, 偶eby za­brzmia艂o to dyplomatycznie, przekonuj膮c sam siebie, 偶e ma racj臋, 偶e to sprawa czysto fizyczna, w ka偶dym razie wywo艂ana magicznym zakl臋­ciem, i 偶e w nami臋tno艣ci, kt贸ra rozpanoszy艂a si臋 znowu w mojej g艂owie, w piersiach, w l臋d藕wiach, nie ma ani krzty rzeczywisto艣ci... och, by艂a zachwycaj膮ca, a w dodatku mia艂a charakter. Nie mo偶na si臋 by艂o jej oprze膰. A mimo to...

Musia艂em wymy艣li膰 co艣 wielkiego. Arka Przymierza by艂a w sam raz, ale mo偶e lepiej zapomniany gr贸b Aleksandra Wielkiego? Albo zaginio­ny skarb Priama, kt贸ry zosta艂 odkryty przez Schliemanna i pi臋膰dzie­si膮t lat temu ulotni艂 si臋 bez wie艣ci za 偶elazn膮 kurtyn膮? Czy Mae Thiap potrafi艂aby mo偶e z艂o偶y膰 w ca艂o艣膰 zaginione dzie艂a sztuki, tak samo jak je znajduje, 偶eby艣my raz jeszcze ujrzeli cuda staro偶ytnego 艣wiata:

Brylanty nie s膮 wieczne 67

艣wi膮tyni臋 Diany w Efezie, wisz膮ce ogrody Babilonu? I wszystko to za jedne pi臋膰dziesi膮t dolc贸w od numeru? Wyobra偶a艂em sobie, 偶e z cza­sem, gdy interes si臋 rozkr臋ci, za偶膮da wi臋cej, ale kto by mia艂 co艣 prze­ciwko temu, 偶eby zap艂aci膰 pi臋膰dziesi膮t, sto, nawet tysi膮c dolar贸w za okazj臋 rzucenia okiem na, powiedzmy, wielk膮 piramid臋 Cheopsa z nie­naruszonym licowaniem z wapienia i mumi膮 faraona, i wszystkimi skarbami spoczywaj膮cymi na swoim miejscu?

Tej nocy kolczyki Khunying znowu znikn臋艂y.

Tej nocy znikn臋艂a pokoj贸wka.

Obudzi艂 mnie wrzask. Dobiega艂 z jakiej艣 odleg艂ej cz臋艣ci rezydencji. W艂膮czy艂em 艣wiat艂o i odkry艂em, 偶e Rapi si臋 ulotni艂a. Czy偶by zakl臋cie przesta艂o dzia艂a膰? Z po艣cieli wci膮偶 unosi艂 si臋 jej zapach. W艂o偶y艂em szlaf­rok i wyszed艂em na korytarz.

Pali艂y si臋 艣wiat艂a. W ca艂ym domu hucza艂o. Lokaje, pokoj贸wki i ku­charze biegali bez艂adnie, przecieraj膮c oczy. Waza z epoki Ming omal nie roztrzaska艂a mi czaszki, ale schyli艂em si臋, wi臋c polecia艂a na olbrzy­mi gong z br膮zu, kt贸ry wisia艂 mi臋dzy dwiema kapitalnymi rze藕bami z ko艣ci s艂oniowej.

- Co tu si臋 dzieje?! - krzykn膮艂em.
Ale ju偶 wiedzia艂em, o co ten ha艂as.

-Nie mog臋. Trzeba to robi膰 po kolei. Je艣li co艣 nie odb臋dzie si臋 w nale偶ytym porz膮dku, zostanie zburzona struktura rzeczywisto艣ci. Na to nie znalaz艂em odpowiedzi.

68

S. P. Somtow

- Odczytaj list臋 obecno艣ci — nakaza艂a jednemu z lokaj贸w. — Chc臋 si臋
upewni膰, czy kto艣 nie ukrad艂 tych kolczyk贸w i nie zwia艂.

Wkr贸tce na frontowym trawniku zebra艂 si臋 ca艂y personel: wartowni­cy, pomywacze, pomywaczki, praczki, ogrodnicy i tak dalej. Wiedzia­艂em, 偶e w posiad艂o艣ci pracuje mn贸stwo ludzi, ale zdawa艂o si臋 to nie mie膰 ko艅ca. Dopiero dnia艂o. Twarze przypomina艂y zjawy. Wszyscy ma­mrotali pod nosem i mruczeli, ale cykanie 艣wierszczy, rechotanie 偶ab i bzyczenie komar贸w, nie m贸wi膮c ju偶 o 艂omocie kafara pracuj膮cego po godzinach przy budowie dom贸w po drugiej stronie Sukhunwit, zag艂u­sza艂y ich paplanin臋. Ka偶dy po kolei musia艂 przysi臋ga膰 przed sanphra-phum, czyli duchem domowym, kt贸ry zapewnia艂 domowi przychylno艣膰 ducha opieku艅czego ziemi, 偶e nie pope艂ni艂 tego nikczemnego czynu, pod gro藕b膮 艣ci膮gni臋cia na siebie i g艂owy swych potomk贸w do si贸dmego pokolenia wszystkich najgorszych kl膮tw, je艣li dopu艣ci si臋 krzywoprzy­si臋stwa. To by艂 zadziwiaj膮cy widok. Rozgl膮da艂em si臋 za Rapi.

Nie uda艂o mi si臋 jej wypatrzy膰. Wszed艂em w sam 艣rodek t艂umu s艂u­偶膮cych. By艂o tam chyba z tuzin dziewcz膮t w jej wieku i z jej figur膮, ale 偶adna nie by艂a kobiet膮 z moich dzikich mi艂osnych fantazji.

Podszed艂em do prze艂o偶onego stra偶nik贸w, kt贸ry odczytywa艂 list臋 obe­cno艣ci i odhacza艂 poszczeg贸lne nazwiska.

Czu艂em, jakbym si臋 zapada艂. Czy偶 Rapi ostatniego popo艂udnia nie otworzy艂a przede mn膮 duszy? Czy偶 nie posun臋艂a si臋 do tego, aby mi wyzna膰, i偶 marzy o tych kolczykach i wzdycha do nich tylko dlatego, 偶e chce wiedzie膰, jak to jest, kiedy posiada si臋 co艣 cennego? Czy ukrad艂a je i uciek艂a z domu? Ile czasu minie, zanim Midge zacznie j膮 podejrze­wa膰? Jak d艂ugo prosta wiejska dziewczyna potrafi zwodzi膰 si艂y policyj­ne, tak bieg艂e w wymuszaniu praw ustanowionych przez bogaczy? Musia艂em jej pom贸c w ucieczce. Musia艂em jako艣 odwr贸ci膰 od niej podej­rzenia. Musia艂em zmusi膰 Khunying, 偶eby odpu艣ci艂a sobie faz臋 policji i przesz艂a od razu do etapu szamanki.

W tej samej chwili ukaza艂 si臋 jeden z niezliczonych klon贸w Rapi -tak podobny, a mimo to tak r贸偶ny od orygina艂u - nios膮c na srebrnej tacy telefon kom贸rkowy.

- Ulotni艂 si臋 z zamkni臋tej szklanej gabloty, stoj膮cej w zamkni臋tym
skrzydle muzeum, po godzinach otwarcia strze偶onego przez siedem­
nastu stra偶nik贸w, i...

Brylanty nie s膮 wieczne 69

Czu艂em, jakbym si臋 zapada艂.

Do jakiego stopnia prawdziwe by艂y odnajdywane przedmioty? Czy by艂y z艂udzeniem wyrwanym wyobra偶eniom naszego umys艂u? Czy to nasza rozpaczliwa ch臋膰 ich posiadania powodowa艂a, 偶e Mae Thiap mog艂a wyczarowywa膰 je z niczego?

Jak d艂ugo dzia艂a magiczne zakl臋cie?

- Midge! - Zamacha艂em r臋k膮 w stron臋 Khunying, kt贸ra miota艂a si臋
w t臋 i z powrotem przed gankiem. - Na pomoc! - A do telefonu rzuci­
艂em: - Zwr贸c臋 ci go. Nie potrafi臋 powiedzie膰 jak, ale jestem ca艂kowi­
cie pewien, 偶e jest gdzie艣 niedaleko. S膮 rzeczy na niebie i ziemi,

0 kt贸rych nie 艣ni艂o si臋 filozofom.

- Chcia艂bym to widzie膰 - parskn膮艂 Ross i od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 w tym
samym momencie, kiedy podesz艂a do mnie Khunying, p艂acz膮c z w艣cie­
k艂o艣ci.

-Pos艂uchaj, Midge - zwr贸ci艂em si臋 do niej. - Prosz臋. Tym razem b臋dziesz musia艂a zrezygnowa膰 z dochodzenia policyjnego. - Zastana­wia艂em si臋, czy Rapi zdo艂a艂a wydosta膰 si臋 ju偶 z Bangkoku. - Dzwoni艂 m贸j klient z LA. Jego pos膮偶ek Buddy te偶 zgin膮艂. Wy艣lijmy po prostu faks do szamanki i 艣ci膮gnijmy j膮 tu bez zw艂oki.

- Jest pi膮ta rano - odpowiedzia艂a. - Zastanawiam si臋, czy dostanie­
my dla niej eskort臋 policyjn膮.

艢niadanie tego ranka up艂yn臋艂o w ponurym nastroju, chocia偶 podano je z jeszcze wi臋kszym przepychem ni偶 zwykle, pod wisz膮cymi kwiata­mi orchidei, w pawilonie tekowym wzniesionym nad stawem. Przynaj­mniej mo偶na by艂o zak艂ada膰, 偶e pod li艣膰mi i kwiatami lotosu szczelnie zachodz膮cymi na siebie jest staw. Khunying i mnie podano owsiank臋 ry偶ow膮 przybran膮 olbrzymi膮 krewetk膮 i str膮czkami chilli oraz -jak co dzie艅 - fili偶ank臋 cappuccino z cynamonem i wanili膮.

Nie rozmawiali艣my. Czekali艣my na szamank臋. W takim samym stop­niu odczuwa艂em l臋k, co i nadziej臋. Midge uda艂o si臋 utrzyma膰 niewzru­szony, arystokratyczny spok贸j, du偶o lepiej 艣wiadcz膮cy o jej pochodze­niu ni偶 podrabiane wazy z epoki Ming. Tutaj, jak wsz臋dzie w tym domu, nawet napad z艂o艣ci musia艂 si臋 stosowa膰 do ustanowionych praw, bo inaczej tkanina 艣wiata niechybnie by si臋 popru艂a.

Khunying zd膮偶y艂a si臋 ju偶 dowiedzie膰, 偶e moja kochanka zbieg艂a. Bez w膮tpienia korci艂o j膮, 偶eby wys艂a膰 policj臋 艣ladem Rapi, ale skoro ta faza zosta艂a pomini臋ta, nie by艂o ju偶 odwrotu. Nale偶a艂o do艂o偶y膰 wszelkich stara艅, 偶eby przywr贸ci膰 zewn臋trzn膮 r贸wnowag臋 karmiczn膮.

- Osiemset tysi臋cy baht贸w - wymamrota艂a Khunying do fili偶anki
cappuccino.

Rozmy艣la艂em o dwustu tysi膮cach dolar贸w. I Arce Przymierza.

1 o straconej mi艂o艣ci. Niezupe艂nie w tej kolejno艣ci.

70

S. P. Somtow

Wreszcie da艂o si臋 zauwa偶y膰 zarz膮dc臋 id膮cego przez trawnik za do­mem. Zdj膮艂 sanda艂y, wszed艂 do pawilonu, upad艂 na kolana i poinformo­wa艂 Khunying, 偶e Mae Thiap zosta艂a wezwana.

W apartamencie sypialnym Midge czu艂em si臋 dziwnie, troch臋 jak na pustkowiu. Pierwszy raz by艂em w tym pokoju, kiedy znajdowa艂y si臋 w nim tylko trzy osoby, i jego ogrom dzia艂a艂 na mnie odpychaj膮co.

Siad艂szy na sofie w pozycji lotosu, Mae Thiap powiedzia艂a:

Midge doda艂a:

-Je艣li chodzi o to bezprecedensowe wezwanie dzisiejszego ranka... oczywi艣cie nasze ofiary b臋d膮 troch臋 bardziej szczodre. Mae Thiap machn臋艂a na to r臋k膮.

- Macie szcz臋艣cie, 偶e to dwudziesty pi膮ty wiek — powiedzia艂a. (Za­
bra艂o mi chwil臋, zanim sobie przypomnia艂em, 偶e era buddyjska liczy
pi臋膰 wiek贸w wi臋cej od naszej.) — I 偶e w艂a艣ciwie nie potrzebuj臋 muzyki
na 偶ywo. - Wyci膮gn臋艂a zza pazuchy kr膮偶ek CD. - Pochodzi z Indii -
wyja艣ni艂a. - S膮 tu cztery nagrania: jedno z inwokacj膮 do Brahmy, dru­
gie do Wisznu, trzecie do Siwy, czwarte za艣 pasuje do ka偶dego. — Wr臋­
czy艂a CD Midge, kt贸ra podnios艂a si臋, 偶eby pomajstrowa膰 przy stereo
na konsoli stoj膮cej obok pi臋膰dziesi臋ciopi臋ciocalowego telewizora. Na­
st臋pnie Mae po艂o偶y艂a r臋k臋 na moim r臋kawie. - M贸j biedy przyjaciel
farang - rzek艂a. - Dama traci kolczyki, a tw贸j przyjaciel z Los Angeles
traci pos膮偶ek Buddy. A ty czego艣 nie straci艂e艣? Och, nawet nie trud藕
si臋 odpowiedzi膮. B贸g wszystko zobaczy. B贸g ze艣le ci to, czego pragnie
twe serce. O ile nie b臋dziesz sk膮pi艂 na ofiarach. - Mia艂em zamiar si臋
odezwa膰, ale po艂o偶y艂a palec na ustach. - Niemal zapomnia艂am si臋 ode­
zwa膰. Widzisz, kiedy b贸g si臋 pojawi, mo偶esz zada膰 mu jedno czy dwa
pytania. Mo偶e ci odpowie. Mimo wszystko jeste艣 cudzoziemcem. Jak
inaczej masz si臋 czego艣 nauczy膰?

Taniec by艂 jeszcze dzikszy ni偶 poprzednio. Wirowa艂a, stawa艂a na r臋kach, potrz膮sa艂a g艂ow膮 w prz贸d i w ty艂, zdawa艂a si臋 opiera膰 sile przy­ci膮gania i unosi膰 w powietrzu przy ka偶dym piruecie. Ramiona wi艂y si臋 jak w臋偶e. Od czasu do czasu pod trzepoc膮cymi szatami b艂yska艂 jej p臋­pek, jak szlifowany klejnot. Rusza艂a si臋 tak szybko, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 ta艅cz膮 dwie... nie, wi臋cej ni偶 dwie kobiety. Jak bumerang odbija艂a

Brylanty nie s膮 wieczne 71

si臋 od 艣cian. Hu艣ta艂a si臋 na draperiach baldachimu nad 艂o偶em. Nie mog艂em oderwa膰 od niej oczu.

Nareszcie siad艂a na 艂贸偶ku i przyj臋艂a pozycj臋 lotosu. A mo偶e nie usia­d艂a, tylko zawis艂a par臋 cali nad 艂贸偶kiem?... Nie by艂em tego tak ca艂kiem pewien. Wzrok mi si臋 m膮ci艂. Prawdopodobnie z powodu tego ca艂ego napi臋cia. Albo dlatego, 偶e cz艂owiek nie mo偶e ogl膮da膰 bog贸w na w艂asne oczy.

Tym razem jednak chcia艂em otrzyma膰 odpowiedzi. Prawdziwe odpo­wiedzi. Na temat prawdziwej natury rzeczywisto艣ci.

Zabrzmia艂o mi to jak kpina. -Ale... - zacz膮艂em.

— B膮d藕 pewien, m贸j blady synu - ci膮gn膮艂 b贸g - 偶e r贸wnie偶 zaginiony
pos膮偶ek Buddy znajduje si臋 w zasi臋gu r膮k twojego przyjaciela. Znaj­
dzie go na drugiej p贸艂ce, po lewej stronie, nad szafk膮, w kt贸rej trzyma
reszt臋 swoich zbior贸w. P贸艂ka jest z mahoniu, nie z drewna tekowego.
Tym razem przetrwa d艂u偶ej. Rozumiesz, tw贸j przyjaciel nie do ko艅ca
uwierzy艂 w swoje szcz臋艣cie, kiedy otworzy艂 paczk臋. Iluzje, jak wiesz,
karmi膮 si臋 si艂膮 naszej w艂asnej wiary. Jak to wy, Amerykanie, mawia­
cie: marzenia spe艂niaj膮 si臋 wtedy, gdy cz艂owiek mocno tego pragnie...

- Ale偶 to jest kpina! - wybuchn膮艂em. - To, co robisz, to nic in­
nego, jak stwarzanie przedmiot贸w na nowo, ale skoro s膮 one tyl­
ko z艂udzeniem, wi臋c s膮 niesta艂e czy co艣 w tym rodzaju i po jakim艣
czasie dematerializuj膮 si臋, a w艂a艣ciciel my艣li, 偶e je zgubi艂, i wzywa
ciebie, 偶eby艣 stworzy艂a przedmiot jeszcze raz, a Mae Thiap wpada do
kieszeni kolejnych czterdzie艣ci dolc贸w... to jeden wielki kosmiczny
szwindel!

-Och, wy, ludzie Zachodu, jeste艣cie czasami wyj膮tkowo zachod­ni. Oczywi艣cie, 偶e to szwindel. 艢wiat to szwindel. My艣lisz, 偶e skoro

72

S. P. Somtow

sam istniejesz naprawd臋, to wszystko, co tu jest, r贸wnie偶 istnieje naprawd臋. Ale ani ty, ani otaczaj膮ce ci臋 przedmioty nie istniej膮 na­prawd臋. Wszech艣wiat trwa trylion lat, a para kolczyk贸w trwa trylion nanosekund. Obie rzeczy s膮 tre艣ci膮 snu albo raczej sn贸w w snach. Nie powiniene艣 tak bardzo przywi膮zywa膰 si臋 do rzeczy materialnych, moje dziecko. Uwolnij si臋 od nich.

-I...

-A teraz ja mam pytanie do ciebie, moje dziecko. Ty te偶 co艣 zgubi­艂e艣, czy偶 nie? Co艣 bardzo wa偶nego... Posun臋 si臋 tak daleko, 偶eby na­zwa膰 t臋 zgub臋 cz膮stk膮 twego serca. Czy chcesz, 偶ebym znowu j膮 do ciebie sprowadzi艂a? Twoja wiara w ni膮 jest wielka. Prawdopodobnie potrafisz kaza膰 z艂udzeniu trwa膰 o wiele d艂u偶ej ni偶 tylko kilka dni.

Pomy艣la艂em o Rapi: ojej niecierpliwo艣ci, u艣miechni臋tych oczach, s艂a­bym zapachu w po艣cieli. Czy rzeczywi艣cie m贸g艂bym mie膰 j膮 znowu, przekupiwszy bog贸w groszowymi ofiarami? A je艣li Phra Isuan sprawi, 偶e pojawi si臋 w moich ramionach, dok艂adnie taka sama, jaka by艂a, zanim mnie opu艣ci艂a, to czy nie b臋dzie to u艂uda Rapi, w ka偶dej chwili gotowa rozp艂yn膮膰 si臋 w powietrzu? Czy nie b臋d臋 musia艂 sp臋dzi膰 reszty 偶ycia, p艂ac膮c haracz gu艣larce z Bangkoku, 偶eby zatrzyma膰 przy sobie moj膮 wybrank臋?

Min膮艂 tydzie艅. Co noc 艣ni艂em o Rapi. Nic nie zapowiada艂o, 偶e 艂atwo mi b臋dzie o niej zapomnie膰, a mi艂osny amulet nie sprowadzi艂 do mnie innej kobiety. Musia艂o to by膰 jedno z tych magicznych zakl臋膰, kt贸re dzia艂aj膮 tylko raz.

Nigdy nie odwa偶y艂em si臋 na tak膮 chucp臋, 偶eby doprowadzi膰 do od­krycia Arki Przymierza, ale z pomoc膮 Mae Thiap odnalaz艂em kilka cennych zabytk贸w. Ostro偶nie dobiera艂em klient贸w, kt贸rzy musieli pa­艂a膰 szczer膮 偶膮dz膮 posiadania owych objets d'art, tak wi臋c wypadek ze znikaj膮cym Budd膮 ju偶 si臋 nie powt贸rzy艂, przynajmniej nie w pierw­szym tygodniu. Zgarn膮艂em okr膮glutki milionik, z kt贸rego zrobi艂em przedp艂at臋 na apartament w nadbud贸wce na East Eighties, budynku, kt贸ry zamieniano w艂a艣nie na luksusow膮 kamienic臋. Widzicie wi臋c, 偶e wci膮偶 mia艂em nadziej臋.

Midge odprowadzi艂a mnie na lotnisko Don Muang. Za艂atwi艂a, 偶eby udost臋pniono nam jeden z salon贸w dla VIP-贸w, mogli艣my wi臋c usi膮艣膰 na chwil臋 i wypi膰 cappuccino.

Brylanty nie s膮 wieczne 73

Samolot sta艂 na pasie startowym z wy艂膮czonymi silnikami niemal p贸艂 godziny. Pierwsza klasa by艂a prawie pusta. 艁ykn膮艂em podw贸jn膮 szkock膮 z lodem, 偶eby si臋 znieczuli膰.

Nagle odsun臋艂a si臋 zas艂ona i zobaczy艂em j膮. Zamruga艂em par臋 razy. Z pocz膮tku nie by艂em zupe艂nie pewien, poniewa偶 mia艂a na sobie typo­wy kostium Chanel - taki sam, jakie wisia艂y w szafie u Midge -i fryzur臋 za dwie艣cie dolar贸w. Poza tym nigdy przedtem nie widzia艂em jej umalowanej. Jednak偶e ten chichot by艂 niezapomniany, a imperty-nenckie spojrzenie rozstrzygn臋艂o spraw臋.

-Jak... co... — zaj膮kn膮艂em si臋.

- Sprzeda艂am kolczyki - odpar艂a.
-Ale... Khunying... mia艂a je... Mae Thiap...

-Wiesz! - Chcia艂em, 偶eby przesta艂a do mnie m贸wi膰 „panie Sha­piro".

74

S. P. Somtow

U艣miechn臋艂a si臋. By艂a pi臋kna, kiedy si臋 u艣miecha艂a. Dzi臋ki obco­waniu z Khunying nabra艂a arystokratycznych manier - sp臋dzi艂a prze­cie偶 wiele lat na kl臋czkach, przypatruj膮c si臋 ludziom z wy偶szych sfer -ale kiedy si臋 u艣miecha艂a, nie umia艂a do ko艅ca ukry膰 wiejskiej dziew­czyny, kt贸r膮 by艂a w g艂臋bi serca. By艂a figlarna. Mia艂a si艂臋. Naprawd臋 j膮 kocham, pomy艣la艂em. Nie chcia艂em powiedzie膰 tego g艂o艣no ze strachu, 偶e wyjd臋 na idiot臋.

Samolot zacz膮艂 ko艂owa膰. Do widzenia, miasto wie偶owc贸w i zat臋ch艂ych kuna艂贸w, miasto centr贸w handlowych przypominaj膮cych 艣wi膮tynie i 艣wi膮­ty艅 przypominaj膮cych centra handlowe, miasto pi臋knych i niebezpiecz­nych kobiet, miasto, kt贸re przepe艂nia kakofonia d藕wi臋k贸w i w kt贸rym znale藕膰 mo偶na oazy b艂ogiego spokoju, miasto neon贸w. Teraz mam na zawsze przy sobie jego kawa艂ek. W g艂owie mi si臋 to nie mie艣ci艂o.

- Mia艂e艣 moc. Mia艂e艣 Mae Thiap. Straci艂e艣 co艣, a Mae Thiap potrafi
przywr贸ci膰 ka偶d膮 zgubion膮 rzecz. Ale nie poprosi艂e艣 jej, 偶eby ci mnie
zwr贸ci艂a. A wiesz, mog艂aby to zrobi膰, gdyby艣 j膮 poprosi艂. Mae Thiap nie
ma skrupu艂贸w. Nie ma sumienia. Przynajmniej nie wtedy, gdy jest bo­
giem. Bogowie maj膮 inn膮 moralno艣膰 ni偶 艣miertelnicy. Za odpowiedni膮
ofiar臋 Siwa wywl贸k艂by mnie z ka偶dego miejsca, w kt贸rym bym si臋 znaj­
dowa艂a, i rzuci艂 wprost w twoje ramiona. Dosta艂by艣 mnie. Albo raczej
jak膮 tak膮 imitacj臋. Sta艂abym si臋 jednak snem we 艣nie, czy偶 nie? Przy­
czai艂am si臋 na kilka dni w cha艂upie w slumsach Klong Toey, z ca艂膮 t膮
fors膮 w got贸wce w papierowej torebce, my艣l膮c: „On przy艣le po mnie
lada moment". Ale nie zrobi艂e艣 tego. A poniewa偶 tego nie zrobi艂e艣, ko­
bieta, kt贸ra teraz do ciebie przychodzi, jest t膮 sam膮 kobiet膮, kt贸r膮
przedtem pokocha艂e艣, a mi艂o艣膰, kt贸r膮 ci przynosz臋, nie jest wymuszona
magicznym zakl臋ciem ani twoj膮 zdolno艣ci膮 do tkania z艂udzenia praw­
dziwej mi艂o艣ci. Taj膮, to prawdziwa ja.

Czy to Rapi m贸wi艂a, czy by艂 to g艂os boga? Nie mia艂em czasu na rozmy­艣lania, bo mnie poca艂owa艂a, a kiedy odda艂em jej poca艂unek, osi膮gn臋li­艣my ju偶 pu艂ap przelotowy i zacz膮艂em odpina膰 jej pas bezpiecze艅stwa...

Jak na moje wymagania by艂a wystarczaj膮co prawdziwa.

Prze艂o偶y艂a Ewa Hornowska

Kevin J. Anderson

Jak normalni ludzie

Kiedy si臋 dowiedzia艂em, 偶e Kevin Anderson zgodzi艂 si臋 napisa膰 kr贸t­kie opowiadanie do tej antologii, przyj膮艂em, 偶e b臋dzie to typowy tekst science fiction, jak wi臋kszo艣膰 jego tw贸rczo艣ci. Zamiast tego Kevin napi­sa艂 co艣, co 艂atwo mo偶na by nazwa膰 komentarzem spo艂ecznym. Podobnie jak Raya Bradbury'ego, interesuje go to, co si臋 dzieje, kiedy zdzieramy przebrania, kt贸re nosz膮 ludzie, i stajemy twarz膮 w twarz z rzeczywisto­艣ci膮 kryj膮c膮 si臋 pod t膮 fasad膮; jak m贸wi Anderson, cz臋sto to, co z ze­wn膮trz wygl膮da 艣licznie, wewn膮trz jest znacznie mniej pi臋kne, a to, co z zewn膮trz zdaje si臋 ohydne - nawet zdeformowane - jest w gruncie rzeczy naprawd臋 pi臋kne.

D.C.

Z

araza rozwin臋艂a si臋 wok贸艂 drogi, na pag贸rkowatych polach kuku­rydzy p贸艂 mili dalej i wzd艂u偶 ogrodze艅 z drutu kolczastego. Wygl膮­da艂o to tak, jakby w nocy nad polami przelecia艂a kostucha i strz膮-sn膮wszy krew z kosy, zatru艂a jej kroplami ziemi臋.

Po latach zbierania samych rozczarowa艅 zamiast zb贸偶 farmer i jego rodzina rozdzielili si臋 i wyjechali z Wisconsin w r贸偶nych kierunkach. Opu艣cili t臋 ziemi臋, aby szuka膰 normalnej farmy i normalnego 偶ycia.

Za nader symboliczn膮 op艂at臋 jedno z wolnych p贸l wydzier偶awili w艂a­艣ciciele W臋drownego Cyrku i Weso艂ego Miasteczka Colliera & Blacka.

Kiedy s艂o艅ce my艣la艂o ju偶 o tym, by zaj艣膰, a parne powietrze wch艂a­nia艂o jego ciep艂o, robotnicy sko艅czyli ustawia膰 namioty, karuzele, ru­chome salony gier zr臋czno艣ciowych. Wozy artyst贸w wjecha艂y na wy­znaczone miejsca. Ptaki i owady ucich艂y wobec zbli偶aj膮cego si臋 zmierz­chu; ju偶 wkr贸tce z ca艂膮 moc膮 zaatakuj膮 moskity.

Kilkoro mieszka艅c贸w Tucker's Grove przejecha艂o starymi p贸艂ci臋偶a-r贸wkami drog膮, kt贸ra prowadzi艂a wzd艂u偶 pola. Wiedzeni ciekawo艣ci膮 zwalniali, aby zobaczy膰, co si臋 dzieje, po czym przyspieszali, dostrzeg艂­szy gburowato wygl膮daj膮cych przybysz贸w, kt贸rzy ustawiali namio­ty i montowali o艣wietlenie - zdecydowanie nie ten typ ludzi, z kt贸ry­mi normalni obywatele chcieliby si臋 pokazywa膰. Ten czy 贸w z parob­k贸w mo偶e sko艅czy swoj膮 robot臋 wcze艣niej i podkradnie si臋 tam po zmroku, aby sobie wszystko obejrze膰, wi臋kszo艣膰 jednak poczeka, a偶

78

Kevin J. Anderson

t艂umy i 艣wiat艂o dzienne sprawi膮, 偶e takie ogl膮danie b臋dzie ca艂kiem bezpieczne...

Dwaj odmie艅cy wyst臋puj膮cy w pokazach osobliwo艣ci oddalili si臋 od terenu g艂贸wnych prac i poruszaj膮c si臋 w specyficzny dla siebie spos贸b, skierowali si臋 w stron臋 pokrytych 艣nieci膮 p贸l kukurydzy. Wygl膮da艂o to tak, jakby co艣 ich tam ci膮gn臋艂o. Byli razem od bardzo dawna i nauczyli si臋 ju偶 chodzi膰 rami臋 w rami臋, dopasowuj膮c wzajemnie d艂ugo艣膰 swoich krok贸w. Strach na Wr贸ble milcza艂, podczas gdy jego towarzysz papla艂 bez przerwy, jak zwykle zreszt膮.

- Co艣 tu nie jest w porz膮dku - powt贸rzy艂 jeszcze raz Kruk, wskazu­
j膮c kr贸tk膮, grub膮 r臋k膮 chore, kar艂owate drzewa, kt贸re ros艂y wzd艂u偶
ogrodzenia. Przebieg艂 kilka krok贸w niczym jakie艣 ptaszysko, wypy­
chaj膮c 艂okcie do ty艂u i do g贸ry. Dla dope艂nienia obrazu przekrzywi艂
jeszcze g艂ow臋 i krzykn膮艂: - Krraaa!

Groteskowo stercz膮ca twarz Kruka nadawa艂a mu wygl膮d zgry藕liwego ptaka. Podczas wyst臋p贸w nosi艂 kostium przystrojony czarnymi pi贸rami, ale nawet bez upierzenia jego ciemna sk贸ra, zachowanie i ochryp艂y g艂os wystarczy艂yby do odegrania tej roli. Jego kr贸tkie nogi wystaj膮ce z szor­t贸w, kt贸re w艂o偶y艂 z uwagi na duchot臋, wygl膮da艂y jak pa艂eczki do b臋bna. Mia艂 wielkie oczy, kt贸re po艂yskiwa艂y czerni膮, gdy gwa艂townie poruszaj膮c g艂ow膮, skupia艂 wzrok na coraz to innych widokach.

- Czy wiesz, dok膮d idziemy? - zapyta艂.
Id膮cy za nim Strach na Wr贸ble westchn膮艂.

- Nie. Chc臋 po prostu sp臋dzi膰 troch臋 czasu z dala od cyrku. Mam ju偶
dosy膰 tego, 偶e dok膮dkolwiek by艣my poszli, wszyscy si臋 na nas gapi膮.

Popatrzy艂 na rz臋dy dziwacznie zgni艂ej kukurydzy, wygl膮daj膮cej wr臋cz groteskowo, r贸wnie okrutnie potraktowanej przez los jak on czy Kruk. Purpurowo-szare plamy 艣nieci pokrywa艂y wszystkie 藕d藕b艂a. Jed­na z dojrza艂ych kolb otworzy艂a si臋, ukazuj膮c ziarna przywodz膮ce na my艣l po偶贸艂k艂e z臋by w starej czaszce.

Strach na Wr贸ble szed艂, tak poruszaj膮c swymi ko艣lawymi nogami i r臋kami, 偶e sprawia艂o to wra偶enie obmy艣lonego z pomoc膮 choreografa pl膮su. Wysoki i niezdarny, mia艂 na sobie wielokrotnie 艂atane ubranie, jego jasne w艂osy by艂y rozczochrane, a id膮c, ko艂ysa艂 si臋 przesadnie na boki jak jego imiennik z Czarodzieja z Oz. Jednak偶e zapadni臋ta, przy­pominaj膮ca czaszk臋 twarz i trupioblada sk贸ra sprawia艂y, 偶e nikt nie patrzy艂 na niego jak na uciesznego b艂azna.

Przez ca艂e lato, gdy cyrk rozbija艂 namioty w miastach 艢rodkowego Zachodu, on i Kruk kr膮偶yli po placu - przed i po swoich wyst臋pach w na­miocie osobliwo艣ci - rozdaj膮c ulotki zafascynowanym ich wygl膮dem mieszczuchom i kieruj膮c ich tam, gdzie odbywa艂y si臋 poszczeg贸lne wi­dowiska. Byli 偶yw膮 reklam膮, na tyle wstrz膮saj膮c膮, aby sk艂oni膰 klien­t贸w do zastanowienia si臋, co jeszcze mo偶e si臋 kry膰 w namiocie oso­bliwo艣ci.

Jak normalni ludzie

79

Jednak偶e dzi艣, gdy ca艂o艣膰 prac zwi膮zanych z monta偶em spad艂a na robotnik贸w, Strach na Wr贸ble i Kruk postanowili wykorzysta膰 okazj臋 i sp臋dzi膰 wolny wiecz贸r z dala od cyrkowej trupy. Strach na Wr贸ble nie by艂 jednak pewny, czy chce wr贸ci膰. Koniec ko艅c贸w co tak naprawd臋 za sob膮 zostawiali?

Min臋li wyschni臋te drzewo wi艣ni, tak zdeformowane, 偶e mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, i偶 powygina艂a je jaka艣 ogromna d艂o艅. Kora pop臋ka艂a w upale, a jej powykrzywiane p艂aty zdawa艂y si臋 tworzy膰 wizerunki krzycz膮cych bezg艂o艣nie twarzy. Wysoka trawa sycza艂a na wietrze jak gniazdo w臋偶y. Wok贸艂 zardzewia艂ych drut贸w ogrodzenia owin臋艂y si臋 ju偶 pn膮cza dzikiego wina i z powoln膮 gwa艂towno艣ci膮 dusi艂y s艂upki.

Strach na Wr贸ble wskaza艂 pola kukurydzy i rysuj膮ce si臋 za nimi niskie wzg贸rza.

- Chod藕my w t臋 stron臋 — powiedzia艂, staraj膮c si臋, aby jego g艂os
brzmia艂 oboj臋tnie. - Farma powinna by膰 gdzie艣 tam.

Wszed艂 mi臋dzy rz臋dy ostrych i obwis艂ych 艂odyg kukurydzy. Kiedy musn膮艂 ramieniem jedn膮 z dojrza艂ych kolb, ziarna zacz臋艂y p臋ka膰 jak czyraki, spryskuj膮c 偶贸艂t膮 rop膮 jego pstrokate ubranie. To by艂o napraw­d臋 bardzo dziwne miejsce.

Kruk skoczy艂 na pole, zwalaj膮c 艂odygi i machaj膮c swoimi kr贸tkimi, serdelkowatymi r臋kami.

- Popatrz, Strachu na Wr贸ble! Wykonuj臋 za ciebie twoj膮 prac臋.
Wyp艂oszy艂 kilka wron, kt贸re schroni艂y si臋 na drzewach rosn膮cych

wzd艂u偶 ogrodzenia. Jeden z trzepocz膮cych czarnymi skrzyd艂ami pta­k贸w wygl膮da艂 tak, jakby mia艂 dwie g艂owy. Strach na Wr贸ble odprowa­dzi艂 go wzrokiem, ale nic nie powiedzia艂.

Polna droga ko艅czy艂a si臋 na podw贸rzu, gdzie krz膮ta艂 si臋 kiedy艣 nie­znany farmer. Stara, wal膮ca si臋 stodo艂a sta艂a obok resztek wywr贸co­nego wiatraka, ale tylko fundamenty z nadpalonymi belkami, pot艂u­czone szk艂o i wypalona ziemia znaczy艂y miejsce, na kt贸rym sta艂 nie­gdy艣 dom mieszkalny. Zapadni臋ta pod艂oga ods艂oni艂a piwnic臋, kt贸ra okaza艂a si臋 pustym do艂em.

Strach na Wr贸ble ogl膮da艂 to wszystko w milczeniu. Wok贸艂 panowa艂a cisza. Nie s艂ysza艂 偶adnych ptak贸w. Niebo krwawi艂o zachodem, a wiatr zupe艂nie usta艂.

- Tutaj! - krzykn膮艂 Kruk, podskakuj膮c rado艣nie obok wraku trakto­
ra. Jedno gigantyczne ko艂o odpad艂o od osi i le偶a艂o na ziemi. Z miski
olejowej wyciek艂 ca艂y olej. Reszta prze偶artych rdz膮 blach wisia艂a na
kilku pozosta艂ych jeszcze punktach podparcia.

Wymachuj膮c ramionami i stawiaj膮c wolno trzeszcz膮ce w stawach kolanowych nogi, Strach na Wr贸ble podszed艂 do traktora. Do maszyny by艂a przyczepiona szeroka przetrz膮sarko-zgrabiarka u偶ywana do zgar­niania pokos贸w w d艂ugie wa艂y, kt贸re potem zwijano w bele, sprz臋gni臋­ta z wieloz臋bnym kultywatorem. Ca艂e urz膮dzenie pokrywa艂a warstwa

80

Kevin J. Anderson

br膮zowej rdzy, a grudki zakrzep艂ego smaru i b艂ota zmieni艂y si臋 w twar­d膮 mas臋 艂膮cz膮c膮 j膮 na sta艂e z zaczepem traktora.

-Tutaj, tutaj! - Kruk przechyli艂 g艂ow臋 i wystaj膮cym podbr贸dkiem wskazywa艂 z臋by urz膮dzenia.

Wyschni臋te chwasty i k臋pki trawy pokrywa艂y ca艂e podw贸rze gospo­darstwa z wyj膮tkiem ci膮gn膮cego si臋 za traktorem kolistego pasa zie­mi. Nie by艂o na nim nawet 艣ladu 偶ycia, jakby ro艣liny wyci膮gn臋艂y ko­rzenie i uciek艂y.

Strach na Wr贸ble nie potrafi艂 si臋 schyla膰 jak inni ludzie. Zamiast tego zmusi艂 do pos艂usze艅stwa wszystkie stawy i z艂o偶y艂 swoje cia艂o jak scyzoryk, by si臋 przyjrze膰 skorodowanej maszynie.

Jeden z doczepianych z臋b贸w uderzaj膮co r贸偶ni艂 si臋 od innych, l艣ni膮c t臋cz膮 kolor贸w niczym plama oleju na brudnym parkingu. By艂 to g艂ad­ki, metalowy pazur, szpon ze stali maj膮cy wbija膰 si臋 w ziemi臋 i rozry­wa膰 gleb臋, aby przygotowa膰 j膮 do nowych plon贸w - a jednak wydawa艂 si臋 inny od pozosta艂ych, pozornie identycznych. Strach na Wr贸ble do­tkn膮艂 zimnego, niesamowicie g艂adkiego metalu, centrum tego wiru dziwno艣ci, w kt贸rym ton臋艂o ca艂e otoczenie. Wyda艂o mu si臋, 偶e zakrzy­wiony z膮b sam wskoczy艂 mu do r臋ki, jakby chcia艂 si臋 uwolni膰 z wszel­kich wi臋z贸w. Strach na Wr贸ble uni贸s艂 go i zacz膮艂 ogl膮da膰 w 艣wietle zachodz膮cego s艂o艅ca.

- Co to jest, Strachu? Co znale藕li艣my?

Strach na Wr贸ble czu艂 jak膮艣 fundamentaln膮 inno艣膰 tego kawa艂ka metalu. Czy to by艂 jaki艣 wybryk natury? Czy zrobiono go z meteorytu, kt贸ry spad艂 z nieba? A mo偶e zosta艂 zanurzony w ludzkiej krwi? Lub wykuty przez kowala z sercem wype艂nionym morderczymi my艣lami?

- To co艣, co tutaj nie pasuje - odpowiedzia艂, g艂adz膮c ostrze z臋ba swo­
im nadmiernie d艂ugim palcem. — Zastanawiam si臋, czy farmer o tym
wiedzia艂.

Strach na Wr贸ble zacz膮艂 wstawa膰, rozk艂adaj膮c si臋 i prostuj膮c, usta­wiaj膮c stawy we w艂a艣ciwych pozycjach. Kiedy by艂 ju偶 w miar臋 pewny, 偶e jego cia艂o utrzyma si臋 w postawie wyprostowanej, spojrza艂 jeszcze raz na swoj膮 zdobycz. Nie potrafi艂 zrozumie膰 samego siebie, ale mia艂 wra偶enie, 偶e z tym anomalnym, obcym kawa艂kiem metalu 艂膮czy go jaki艣 rodzaj pokrewie艅stwa. Co艣, czego normalni ludzie nigdy by nie zrozumieli.

- Wezm臋 to sobie.

Kruk popatrzy艂 na ciemniej膮ce niebo, na zgliszcza domu farmera i w stron臋 odleg艂ego pola, na kt贸rym roz艂o偶y艂 si臋 cyrk.

-Czy nie powinni艣my... wr贸ci膰? - zapyta艂. Popatrzy艂 znacz膮co na pas martwej ziemi, rezygnuj膮c chwilowo ze swoich b艂aze艅stw.

Strach na Wr贸ble nie chcia艂 jeszcze wraca膰.

- Nie. - Wskaza艂 g艂ow膮 stodo艂臋. - Sp臋d藕my t臋 noc tutaj.

Jak normalni ludzie

81

Obok zardzewia艂ych puszek po kawie wype艂nionych r贸wnie zardze­wia艂ymi gwo藕dziami kto艣 rzuci艂 zaplamione olejem szmaty. W naro偶niku le偶a艂y etykietami do g贸ry trzy puste butelki southern comfort. Na podda­szu znajdowa艂o si臋 kilkana艣cie bel siana, kt贸re poszarza艂o ze staro艣ci.

Kruk wdrapa艂 si臋 na g贸r臋 i przegoniwszy t艂ustego paj膮ka, u艂o偶y艂 si臋 na 艂膮cz膮cej krokwie belce. Obj膮艂 j膮 ramieniem, wcisn膮艂 pod pach臋 na­brzmia艂膮 twarz i szybko zasn膮艂.

Strach na Wr贸ble leg艂 na twardym klepisku. Rzuca艂 si臋 i przewra­ca艂, nie mog膮c si臋 wygodnie u艂o偶y膰, ale i tak by艂 zadowolony, 偶e mo偶e sp臋dzi膰 noc z dala od namiot贸w cyrkowych, woz贸w z podobnymi mu dziwol膮gami i ciekawskich mieszka艅c贸w pobliskich miasteczek. Przy­cisn膮艂 kawa艂ek tego osobliwego metalu do piersi, jakby by艂 to bezcenny skarb, i pociera艂 jego g艂adk膮 powierzchni臋 d艂ugimi, obdarzonymi nad­miern膮 liczb膮 staw贸w palcami, jak Aladyn swoj膮 lamp臋.

Nie m贸g艂 zasn膮膰: w jego umy艣le k艂臋bi艂y si臋 obrazy ma艂ych miast ze 艢rodkowego Zachodu, przez kt贸re przejecha艂 cyrk w czasie letniego objazdu, zagubionych w艣r贸d p贸l mi艂ych i spokojnych miasteczek, obsa­dzonych wi膮zami ulic z bia艂ymi, wiktoria艅skimi domami, wisz膮cych na podw贸rkach opon, miejskich plac贸w ze sklepami z narz臋dziami, artyku艂ami spo偶ywczymi i drogeryjnymi.

Szczeg贸lnie mocno utkwi艂y mu w pami臋ci ko艣cio艂y, od zwie艅czonych strzelistymi wie偶ami 艣wi膮ty艅 prezbiteria艅skich i lutera艅skich po ko­艣cio艂y katolickie z d艂ugimi i banalnymi nazwami. Kiedy cyrkowe wozy przeje偶d偶a艂y przez g艂贸wn膮 ulic臋 Tucker's Grove, uwag臋 Stracha na Wr贸ble przyku艂y napisy na tablicy og艂osze艅 sprzed ko艣cio艂a metody­st贸w. „Nabo偶e艅stwo niedzielne - wszyscy mile widziani". Cytat wybra­ny na temat kazania w tym tygodniu g艂osi艂: „Wszyscy jeste艣my dzie膰­mi Bo偶ymi!" S艂owa te uderzy艂y go z si艂膮 m艂ota.

Wszyscy mile widziani. Zastanawia艂 si臋, czy mo偶e w to wierzy膰. Wszyscy jeste艣my dzie膰mi Bo偶ymi!

Strach na Wr贸ble zna艂 mieszka艅c贸w miast, kt贸rzy gapili si臋 na nich w czasie pokaz贸w osobliwo艣ci, 艣miali si臋, pokazywali ich sobie palcami i wyg艂aszali niedelikatne komentarze. On i Kruk musieli to znosi膰, musieli wygl膮da膰 jak najdziwaczniej, poniewa偶 w艂a艣nie za ogl膮danie czego艣 takiego p艂acili ci mieszczanie. Jednak偶e zabawiwszy si臋 w cyr­ku, normalni ludzie mogli wr贸ci膰 do swoich normalnych dom贸w, gra膰 w swoje normalne gry karciane, s艂ucha膰 swoich normalnych progra­m贸w radiowych, chodzi膰 do swoich normalnych ko艣cio艂贸w.

Dryfowa艂 po powierzchni snu, ko艂ysany wizj膮 偶ywych, prawie rze­czywistych obraz贸w, kt贸re wyrasta艂y w jego umy艣le niczym 艂any b艂y­skawicznie rozwijaj膮cego si臋 zbo偶a. Zobaczy艂 siebie bez swojej ze­wn臋trznej pow艂oki wybryku natury, w normalnym ciele. M贸g艂by by膰 solidnym, ci臋偶ko pracuj膮cym farmerem, wysokim i jasnow艂osym jak wielu nordyckich osadnik贸w 偶yj膮cych w tych okolicach. Mia艂by opalo-

82

Kevin J. Anderson

n膮 sk贸r臋, ziemi臋 pod paznokciami i ogromny apetyt na domowy posi­艂ek po dniu pracy w polu lub stodole. M贸g艂by by膰 filarem lokalnej spo­艂eczno艣ci, nie przyw贸dc膮, ale zwyk艂ym, uczciwym pracownikiem, jak ci inni dobrzy ludzie.

W jego snach pojawi艂 si臋 tak偶e Kruk, ale bez tego zdeformowanego, cielesnego kostiumu, do noszenia kt贸rego zmusi艂y go jego geny - Kruk m贸g艂by by膰 ekscentrycznym, ale przyjaznym sklepikarzem, mo偶e pro­wadz膮cym drogeri臋 lub sklep z narz臋dziami, dobrodusznym, t臋gim m臋偶czyzn膮, kt贸ry opiekowa艂by si臋 zagubionymi zwierz臋tami, karmi艂 ptaki i pozwoli艂 dzieciom, by zbudowa艂y domek na wielkim wi膮zie ro­sn膮cym przed jego domem...

Kiedy 艣wit rozja艣ni艂 niebo, Strach na Wr贸ble czu艂 si臋 tak, jakby jego serce mia艂o zaraz p臋kn膮膰 z t臋sknoty i zazdro艣ci. Wiedzia艂, 偶e zobaczy艂, jacy on i Kruk s膮 naprawd臋, 偶e pozna艂 ich prawdziw膮 Warto艣膰 - i by艂 pewny, 偶e mieszka艅cy miasta tak偶e to dostrzeg膮.

Strach na Wr贸ble podni贸s艂 kamie艅 i rzuci艂 nim w krokwie. Zastuko-ta艂, odbijaj膮c si臋 od grubych belek. Kruk obudzi艂 si臋 ze skrzekiem i spad艂 na ziemi臋. Jaki艣 instynkt kaza艂 mu trzepota膰 kr贸tkimi, gruby­mi r臋kami, jakby zapomnia艂, 偶e nie potrafi lata膰. Wyl膮dowa艂 z g艂u­chym 艂oskotem, zrobi艂 kozio艂ka, otwieraj膮c i zamykaj膮c bezg艂o艣nie usta niczym 艣lepe piskl臋.

— Cooo?

Strach na Wr贸ble wsun膮艂 zdumiewaj膮cy metalowy z膮b do swojej naszywanej kieszeni, traktuj膮c go jak swego rodzaju skarb: by艂 prze­konany, 偶e ma on jaki艣 zwi膮zek z jego wizj膮, 偶e jest czym艣 na kszta艂t krzywego zwierciad艂a z izby 艣miechu, kt贸re uwypuklaj膮c pewne cechy rzeczywisto艣ci, nadawa艂o jej w istocie wi臋ksz膮 wyrazisto艣膰.

- Ruszajmy - powiedzia艂. — Jest niedziela. Chod藕my do ko艣cio艂a.

Wkroczyli do Tucker's Grove witani spojrzeniami wyra偶aj膮cymi gro­z臋, strach i rozbawienie - ale Strach na Wr贸ble i Kruk przywykli ju偶 do ludzkich spojrze艅. Przez ponad godzin臋 wlekli si臋 poboczami polnych dr贸g w poro艣ni臋tym mleczami 偶wirze. W pewnej chwili min膮艂 ich z rykiem silnika samoch贸d dostawczy, a kierowca cisn膮艂 w nich pust膮 puszk膮 po piwie, kt贸ra trzasn臋艂a o nawierzchni臋 drogi i potoczy艂a si臋 dalej ze stukotem.

Witajcie w Tucker's Grove! g艂osi艂 napis na stoj膮cej przy granicy mia­sta tablicy, kt贸r膮 dodatkowo zdobi艂y emblematy r贸偶nych klub贸w oby­watelskich, jak Lw贸w, Rotarian, Optymist贸w.

Obaj kompani przemierzyli kilka ulic cichych, spokojnych domk贸w, a nast臋pnie weszli na Main Street, gdzie przekonali si臋, 偶e w niedziel­ny ranek wszystkie sklepy s膮 zamkni臋te. W ga艂臋ziach wi膮z贸w nad ich g艂owami trajkota艂y wiewi贸rki. Centrum miasta przyci膮ga艂o Stracha

Jak normalni ludzie

83

na Wr贸ble jak magnes. Zakrzywiony kawa艂ek metalu w jego kieszeni zdawa艂 si臋 pcha膰 go do przodu.

W ko艅cu stan臋li na zadbanym chodniku przed pobielonym wapnem ko艣cio艂em metodyst贸w. Strach na Wr贸ble wyobrazi艂 sobie comiesi臋cz­ne spotkania ko艣cielne, rodziny sp臋dzaj膮ce sobotnie popo艂udnia na pie­leniu i koszeniu trawnika przed 艣wi膮tyni膮, na przycinaniu krzew贸w. Na tym polega prawdziwy sens 偶ycia we wsp贸lnocie, w domu - tak on powinien si臋 czu膰 w cyrku, w艣r贸d wyst臋puj膮cych w nim ludzi.

Musn膮艂 zakrzywiony kawa艂ek metalu, kt贸ry spoczywa艂 w jego kiesze­ni. By艂 zimny i 艣liski, nawet gdy dotyka艂o si臋 go przez materia艂. By艂 czym艣 dziwnym, niezwyk艂ym, cudownym... Mo偶e ofiaruje go temu 偶ycz­liwemu dla wszystkich pastorowi, pod kt贸rego opiek膮 jest ten ko艣ci贸艂, po艂o偶y go po艣rodku tacy ofiarnej i b臋dzie patrzy艂, jak b艂yszczy, przekazy­wany z r膮k do r膮k. On i Kruk mogliby tutaj osi膮艣膰, sta膰 si臋 cz臋艣ci膮 Tuc-ker's Grove i wrosn膮膰 w t臋 spo艂eczno艣膰 jako jej prawdziwi cz艂onkowie.

Poranne nabo偶e艅stwo ju偶 si臋 rozpocz臋艂o. Wierni 艣piewali w艂a艣nie pierw­szy hymn. W niezbornym zawodzeniu gin臋艂a zar贸wno melodia, jak i s艂o­wa. Organistka pobudza艂a 艣piewak贸w moc膮 swego instrumentu.

Strach na Wr贸ble otworzy艂 drzwi w chwili, gdy wierni umilkli, czeka­j膮c na inauguracyjn膮 modlitw臋. Wi臋kszo艣膰 ludzi nie odwr贸ci艂a g艂贸w, gdy偶 albo zbyt mocno skupili uwag臋 na przebiegu nabo偶e艅stwa, albo pomy­艣leli sobie, 偶e to jaki艣 艣pioch przyszed艂 o kilka minut za p贸藕no.

Jednak偶e dzieci, wci艣ni臋te w sztywne, niewygodne ubrania, zacz臋艂y si臋 kr臋ci膰 w 艂awkach, ciekawe, kto przyszed艂, a gdy zobaczy艂y dwie dziwaczne postacie, oczy ma艂o im nie wyskoczy艂y z orbit. Reszta wier­nych niczego nie zauwa偶y艂a do czasu, gdy pastor uni贸s艂 g艂ow臋, aby rozpocz膮膰 modlitw臋. Szcz臋ka mu opad艂a ze zdumienia i przerwa艂 w p贸艂 s艂owa.

Strach na Wr贸ble rozprostowa艂 swoje d艂ugie rami臋, a nast臋pnie pa­lec wskazuj膮cy, pokazuj膮c na drzwi.

- „Wszyscy mile widziani" - zacytowa艂 s艂owa z tablicy og艂osze艅. G艂os
mu si臋 艂ama艂.

To dodatkowo zaskoczy艂o pastora, a wyraz jego twarzy 艣wiadczy艂 o tym, 偶e poczu艂 si臋 osaczony przez swoje obowi膮zki.

- Prosz臋 sobie znale藕膰 miejsce - wyszepta艂 jeden z ko艣cielnych. Strach
na Wr贸ble nie wyczu艂 w tych s艂owach 偶adnego ciep艂a ani rado艣ci.

Pastor wyci膮gn膮艂 r臋ce w stron臋 reszty wiernych.

- Kontynuujmy nasz膮 modlitw臋.

Ludzie w 艂awkach ko艣cielnych zacz臋li pos艂usznie mamrota膰, czyta­j膮c w swoich biuletynach s艂owa modlitwy. Strach na Wr贸ble i Kruk podeszli do pustej 艂awki, kt贸ra sta艂a najbli偶ej drzwi. Ko艣cielni czekali obok w gotowo艣ci, maj膮c mo偶e nadziej臋, 偶e ta dziwaczna dw贸jka sobie p贸jdzie. Z wahaniem, okazuj膮c nawet pewien 艂臋k, jeden z nich poda艂 Strachowi na Wr贸ble wydrukowany na powielaczu biuletyn zawiera-

84

Kevin J. Anderson

jacy list臋 hymn贸w i modlitw, tre艣膰 kazania, opis celu, na kt贸ry mia艂y by膰 zbierane pieni膮dze, i b艂ogos艂awie艅stwo.

Pastor by艂 m臋偶czyzn膮 siwow艂osym, starannie ogolonym. Okulary w drucianych oprawkach nadawa艂y mu wygl膮d cz艂owieka inteligent­nego. Z powodu g艂臋bokich bruzd okalaj膮cych jego usta mo偶na by艂o od­nie艣膰 wra偶enie, 偶e zaciska wargi jak szympans. Sko艅czy艂 modlitw臋 i zaintonowa艂 nast臋pny hymn chwil臋 po tym, jak dw贸ch nowo przyby­艂ych usiad艂o w 艂awkach. Strach na Wr贸ble westchn膮艂 i pocz膮艂 rozk艂a­da膰 swoje cia艂o, aby znowu wsta膰. Jego liczne stawy bola艂y go po nocy sp臋dzonej na twardym klepisku.

D艂ugimi palcami przekartkowa艂 zbi贸r hymn贸w, kt贸ry le偶a艂 przed nim na pulpicie 艂awki, i znalaz艂 w艂a艣ciw膮 pie艣艅, zanim wierni dotarli do ko艅ca pierwszej zwrotki. Siedz膮cy obok niego Kruk kr臋ci艂 si臋 nie­spokojnie i wydawa艂 chrapliwe, nieartyku艂owane d藕wi臋ki, nie przej­muj膮c si臋 zbytnio s艂owami hymnu.

Wierni odwracali si臋 ukradkiem pod byle pozorem, aby zerkn膮膰 na dw贸ch przybysz贸w. T艂usty ma艂y ch艂opiec pogrzeba艂 w nosie i pstryk­n膮wszy palcami, strzeli艂 smarkiem w stron臋 Kruka, kt贸ry pochyli艂 si臋 gwa艂townie i chwyci艂 go w swe rozd臋te usta. Sztywna i wymuskana rodzina z 艂awki przed nimi wymkn臋艂a si臋 do przej艣cia, po czym zaj臋艂a miejsca rz膮d dalej, wepchn膮wszy si臋 mi臋dzy siedz膮cych tam ju偶 ludzi. 艁awka przed Strachem na Wr贸ble i Krukiem sta艂a pusta, niczym ba­riera oddzielaj膮ca ich od parafian.

Strach na Wr贸ble poczu艂 uk艂ucie rozczarowania. Przy艂膮czyli si臋 obaj do cyrku, gdy偶 normalny 艣wiat nie chcia艂 ich zaakceptowa膰, ale ma艂e miasteczka Wisconsin wydawa艂y si臋 tak inne, tak go艣cinne, jak miej­sca z bajek. Wszystko to jednak okaza艂o si臋 iluzj膮.

Pastor zacz膮艂 czyta膰 ust臋p ze Starego Testamentu. By艂o w nim co艣 o demonach i diable, kr膮偶膮cych w艣r贸d ludzi, ale Strach na Wr贸ble stwierdzi艂 w pewnej chwili, 偶e patrzy z rozmarzeniem na 艣ciany ozdo­bione papierowymi motylami, kt贸re wyci臋艂y dzieci ze szk贸艂ki niedziel­nej. Jaskrawy plakat g艂osi艂: JEZUS MNIE KOCHA!

Duchowny rozpocz膮艂 kazanie, ale najwyra藕niej b艂膮dzi艂 gdzie艣 my­艣lami, gdy偶 Strach na Wr贸ble nie potrafi艂 wy艂owi膰 z jego s艂贸w 偶adnego sensu. Pastor j膮ka艂 si臋, kilkakrotnie traci艂 w膮tek i cz臋sto zerka艂 na dw贸ch przybysz贸w. Na jego czole po艂yskiwa艂y kropelki potu. Strach na Wr贸ble poczu艂 ucisk w 偶o艂膮dku. Najwidoczniej nie wszyscy byli tu mile widziani.

Kruk wierci艂 si臋, nie mog膮c sobie znale藕膰 miejsca na twardej 艂awce, kt贸rej oparcie nie zosta艂o wykonane z my艣l膮 o jego krzywym grzbiecie. Kr臋c膮c si臋, wydawa艂 piskliwe st臋kni臋cia, kt贸re brzmia艂y zbyt g艂o艣no w ciszy panuj膮cej w 艣wi膮tyni.

Kazanie dobieg艂o ko艅ca i ko艣cielni podeszli do pastora, aby wzi膮膰 z jego wyci膮gni臋tych r膮k dwie tace na ofiary.

Jak normalni ludzie

85

Strach na Wr贸ble poruszy艂 si臋 niespokojnie, gdy偶 u艣wiadomi艂 sobie, 偶e obaj nie maj膮 偶adnych pieni臋dzy - mimo to wyj膮艂 z kieszeni zdu­miewaj膮cy, nieziemski z膮b. Mo偶e to dziwna ofiara, ale b臋dzie mia艂a w sobie co艣 czarodziejskiego. Ci ludzie nigdy jeszcze czego艣 takiego nie widzieli. Mo偶e dzi臋ki temu wszystko ulegnie poprawie.

Gdy tylko Kruk zrozumia艂, do czego s艂u偶膮 tace ofiarne, zerwa艂 si臋 na nogi i gwa艂townie uni贸s艂 w g贸r臋 艂okcie.

- Coo? Chc膮, 偶eby艣my im zap艂acili? - Spojrza艂 swymi jakby powle­
czonymi czarnym lakierem oczami na Stracha na Wr贸ble. - Za takie
kiepskie przedstawienie?! — Jego g艂os by艂 ochryp艂y i na tyle dono艣ny, 偶e
mogli go us艂ysze膰 wszyscy. — Oszustwo! Oszustwo!

Trzy rz臋dy przed nimi wsta艂 m臋偶czyzna. Garnitur, kt贸ry mia艂 na sobie, wyszed艂 z mody przynajmniej przed dekad膮. Jego widoczna pod czupryn膮 t艂ustych w艂os贸w twarz by艂a sina z w艣ciek艂o艣ci.

- Mam ju偶 dosy膰 tego... 艣wi臋tokradztwa! - By艂o wida膰, 偶e mo偶liwo艣膰
u偶ycia tego z艂owieszczego s艂owa sprawi艂a mu przyjemno艣膰. Kilkoro in­
nych ludzi g艂o艣no si臋 z nim zgodzi艂o.

Ko艣cielni przerwali zbieranie ofiar i ruszyli niepewnie w stron臋 tyl­nych 艂awek, zerkaj膮c przy tym na siebie z minami, kt贸re 艣wiadczy艂y o tym, 偶e nigdy nawet nie pomy艣leli, i偶 przyjdzie im odegra膰 rol臋 wyki­daj艂贸w. Chwil臋 p贸藕niej krzyczeli ju偶 wszyscy wierni.

Pastor uderzy艂 kilkakrotnie r臋kami w pulpit, nawo艂uj膮c do spokoju, po czym zwr贸ci艂 si臋 do dw贸ch dziwade艂.

- My艣l臋, 偶e najlepiej b臋dzie, je艣li teraz wyjdziecie - powiedzia艂. M贸­
wi艂 niskim g艂osem, w kt贸rym pobrzmiewa艂a gro藕ba. - Wywo艂ali艣cie
ju偶 wystarczaj膮co wiele zamieszania w moim ko艣ciele.

Strach na Wr贸ble, 艣ciskaj膮cy w nadmiernie d艂ugich palcach g艂adki z膮b, s艂ysza艂 w g艂owie echo, cienie s艂贸w, jakby m贸g艂 wejrze膰 w to, co staraj膮cy si臋 panowa膰 nad sob膮 pastor rzeczywi艣cie my艣li, w to, co ten cz艂owiek tak naprawd臋 chcia艂by wykrzycze膰:

Nienawidzimy was! Jeste艣cie zbyt odra偶aj膮cy, zbyt obcy! Nie chcemy was tutaj. Wracajcie tam, sk膮d przyszli艣cie, paskudne, godne pogardy dziwol膮gi! Jeste艣cie ohydni. Nie jeste艣cie NORMALNI, jak my.

Strach na Wr贸ble wsta艂 z twardej 艂awki, powoli rozk艂adaj膮c swoje cia艂o. Za spraw膮 d艂ugich n贸g zdawa艂 si臋 unosi膰 i unosi膰, jak wynurza­j膮ca si臋 z koszyka zaklinacza w臋偶y kobra. Kruk wskoczy艂 na 艂awk臋 i zwr贸ciwszy w stron臋 wiernych swoj膮 s臋pi膮 twarz, rzuca艂 im gro藕ne spojrzenia. Nie powiedziawszy nic do pastora oraz innych ludzi, Strach na Wr贸ble skin膮艂 g艂ow膮 swojemu kompanowi, niezdolny wyrazi膰 ina­czej rozczarowania.

- Chod藕my - powiedzia艂. — Chod藕my st膮d.

Kruk zakraka艂 i przeskoczy艂 przez oparcie 艂awki, l膮duj膮c w tylnym przej艣ciu. Kiedy ruszyli w stron臋 drzwi ko艣cio艂a, ponownie zgrywaj膮c

86

Kevin J. Anderson

wzajemnie swoje kroki, Strach na Wr贸ble spodziewa艂 si臋, 偶e ludzie w 艣wi膮tyni zaczn膮 si臋 艣mia膰. Wi臋kszy z ko艣cielnych szed艂 za nimi a偶 do drzwi, ale drugi po prostu sta艂 i odprowadza艂 ich w milczeniu wzrokiem. Wszyscy mile widziani! Gdyby jakiekolwiek przedstawienie w Collier & Black's pr贸bowano tak ra偶膮co fa艂szywie reklamowa膰, pomy­艣la艂 Strach na Wr贸ble, w艂a艣ciciel za oszustwo wyl膮dowa艂by w wi臋zieniu.

Na zewn膮trz owia艂o ich 艣wie偶e powietrze s艂onecznego poranka. Drzwi zamkn臋艂y si臋 za nimi i Strach na Wr贸ble us艂ysza艂 szcz臋k przekr臋cane­go klucza. Chwil臋 p贸藕niej dobieg艂y ich st艂umione przez 艣ciany d藕wi臋ki hymnu, kt贸ry zagra艂a organistka, a wszyscy zgromadzeni w ko艣ciele wierni wydali g艂o艣ne i radosne westchnienie ulgi.

Stoj膮c plecami do zamkni臋tego ko艣cio艂a, Strach na Wr贸ble i Kruk patrzyli na miasteczko Tucker's Grove. Dochodzi艂o do nich jeszcze tro­ch臋 odg艂os贸w pochodz膮cych od ludzi: gdzie艣 w pobli偶u przeje偶d偶a艂 sa­moch贸d, kto艣 pracowa艂 na dworze, troje dzieci bawi艂o si臋 przed do­mem. Kilka przecznic dalej rozpoczyna艂y si臋 nabo偶e艅stwa w ko艣cio­艂ach lutera艅skim i prezbiteria艅skim; katolicy tak偶e niebawem zbior膮 si臋 na msz臋. Strach na Wr贸ble wiedzia艂 ju偶, 偶e wsz臋dzie, dok膮dkolwiek by on i Kruk poszli, zostan膮 przyj臋ci tak samo. Wszyscy normalni ludzie s膮 mile widziani.

Powoli, maj膮c wra偶enie, 偶e przylgn膮艂 on do jego palc贸w, jakby po­kryty wysychaj膮cym szlamem, Strach na Wr贸ble wyj膮艂 z kieszeni za­krzywiony kawa艂ek metalu, kt贸ry zab艂ysn膮艂 jak pazur. W tej samej chwili przyszed艂 mu do g艂owy pomys艂, ale nie potrafi艂 stwierdzi膰, czy sam na to wpad艂... czy te偶 jego 藕r贸d艂em by艂o co艣 innego.

Kruk odskoczy艂 o krok do ty艂u.

- Co chcesz zrobi膰? Cooo?

-Dam im prezent - odpar艂. - Pr贸bk臋 czego艣... widowisko, jakiego jeszcze nigdy nie widzieli.

Powiedziawszy to, ugi膮艂 kolana, wyci膮gn膮艂 swoje d艂ugie cia艂o do przodu i dotkn膮艂 r臋k膮 ziemi. Nast臋pnie wbi艂 ostry koniec metalowego z臋ba w starannie przystrzy偶ony trawnik. Towarzyszy艂 temu d藕wi臋k podobny do tego, jaki wydaje kolec do lodu, gdy wbija si臋 go w mi臋so.

Zawaha艂 si臋, gdy wype艂ni艂y mu g艂ow臋 inne, niewinne obrazy: ko­艣cielne zgromadzenia dzieci i ich rodzic贸w, starzy ludzie oraz nastolat­ki 艣miej膮cy si臋 i pracuj膮cy razem, dzieci skacz膮ce z piskiem w stosy li艣ci, bankierzy i denty艣ci piel膮cy zgodnie chwasty, gospodynie domo­we podaj膮ce wszystkim sok pomara艅czowy i migda艂owe ciasteczka. Pomy艣la艂 o wiernych modl膮cych si臋 za tych spo艣r贸d siebie, kt贸rzy za­chorowali, pomagaj膮cych sobie wzajemnie w ci臋偶kich chwilach, 艣mie­j膮cych si臋 razem na ko艣cielnych jarmarkach rzemios艂a, wyprzeda偶ach domowych wypiek贸w czy spotkaniach przy lodach.

Jak normalni ludzie

87

Odsun膮艂 od siebie te my艣li i ponownie wepchn膮艂 z膮b w ziemi臋, jakby wbija艂 n贸偶 w pier艣 le偶膮cej na o艂tarzu ofiary. Nast臋pnie poci膮gn膮艂 ten zakrzywiony kawa艂ek metalu ku sobie, robi膮c jednocze艣nie krok do ty艂u. Trawnik i ziemia rozdzieli艂y si臋 jak mi膮偶sz zepsutego owocu.

Dziwnie wyostrzonym wzrokiem widzia艂 z膮b wyoruj膮cy w ziemi krwaw膮 bruzd臋, rozdzielaj膮cy traw臋 i pozostawiaj膮cy czerwonopurpu-row膮 ran臋, kt贸ra po艂yskiwa艂a w cieniu. Ze szramy bi艂o gor膮co i 艣wiat艂o koloru lawy. Towarzyszy艂 temu od贸r przypominaj膮cy tchnienie z pieca, w kt贸rym piecze si臋 zepsute mi臋so.

- Chod藕 za mn膮 - powiedzia艂 do Kruka, wyczuwaj膮c instynktownie,
czego ten nieziemski artefakt od niego chce. Zaduma艂 si臋 nad zniszcze­
niami, kt贸re widzia艂 na starej farmie, nad zatrutym 偶yciem farmera
i tym, jak nie m贸g艂 on ju偶 d艂u偶ej tego znie艣膰.

Z Krukiem pod膮偶aj膮cym w pewnej odleg艂o艣ci za nim Strach na Wr贸ble obszed艂 ty艂em ca艂y trawnik, wyoruj膮c w ziemi g艂臋bok膮 bruzd臋. Przy naro偶niku budynku zakr臋ci艂 i przeszed艂szy pod witra偶ami, poci膮­gn膮艂 j膮 dalej. Z wn臋trza dobiega艂 go g艂os pastora, kt贸ry czyta艂 ust臋p ze Starego Testamentu.

Stawiaj膮c krok po kroku, Strach na Wr贸ble zakre艣li艂 krwawy kr膮g wok贸艂 ko艣cio艂a, w kt贸rym nie wszyscy byli mile widziani. Kiedy prze­ci膮gn膮艂 szkar艂atny czubek po czystym betonie chodnika i dotar艂 do po­cz膮tku swojego ko艂a, wbi艂 z膮b w ziemi臋 jak gw贸藕d藕, aby trzyma艂 pier­艣cie艅 w ca艂o艣ci. To b臋dzie jego ofiara dla wszystkich parafian.

Gdy pu艣ci艂 z膮b i wyprostowa艂 si臋, aby obejrze膰 bruzd臋, kt贸r膮 wyora艂, zobaczy艂 tylko nier贸wn膮 lini臋 na ziemi.

Wewn膮trz ko艣cio艂a pastor uni贸s艂 g艂os, wypowiadaj膮c b艂ogos艂awie艅­stwo, a organistka odegra艂a postludium, po kt贸rym rozleg艂 si臋 gwar wiernych, bez w膮tpienia rozprawiaj膮cych o denerwuj膮cym prze偶yciu, kt贸re sta艂o si臋 ich udzia艂em tego ranka.

Strach na Wr贸ble i Kruk stali przy ulicy pod wysokim d臋bem.

- Patrz - powiedzia艂 Strach na Wr贸ble.

Otwar艂y si臋 drzwi i z ko艣cio艂a wypad艂a czw贸rka ha艂a艣liwych, dobrze ubranych dzieci. Przekroczywszy niewidzialn膮 lini臋, zatrzyma艂y si臋 gwa艂townie. Inni wierni wychodzili bez po艣piechu. Z minami 艣wiad­cz膮cymi o tym, 偶e s膮 z siebie bardzo zadowoleni, gwarzyli o swoich interesach, zbiorach i pogodzie.

Barczysty m臋偶czyzna o obwis艂ym podgardlu zauwa偶y艂 dwie dziwacz­ne postacie stoj膮ce na chodniku przed ko艣cio艂em. Twarz mu poczerwie­nia艂a i z pomrukiem gniewu wskaza艂 ich innemu m臋偶czy藕nie, kt贸ry szed艂 obok niego. Niczym bramkarze w jakiej艣 podejrzanej spelunce, ruszyli d艂ugimi krokami do przodu, wyprzedzaj膮c pozosta艂ych para­fian, kt贸rzy wy艂aniali si臋 z ko艣cio艂a.

- Uch, powinni艣my st膮d i艣膰! - powiedzia艂 Kruk, machaj膮c gor膮czko­
wo ramionami. - Chod藕my!

88

Kevin J. Anderson

Ale Strach na Wr贸ble pozosta艂 tam, gdzie sta艂, wyprostowany i sku­piony. Jego wzrok ponownie si臋 wyostrzy艂, obraz jakby pociemnia艂 -i obserwowa艂, jak z ludzi, kt贸rzy przekraczaj膮 nakre艣lon膮 przez niego lini臋, spadaj膮 maski. Uni贸s艂 nieforemn膮 g艂ow臋 i przygl膮da艂 si臋 szcze­g贸艂om, kt贸rych nie widzia艂 poprzednio.

Niski, 艂ysy aptekarz z iskierk膮 w oku i bezcukrowymi lizakami dla ma艂ych dzieci dodawa艂 „ma艂e co nieco" do lekarstw dla ludzi, kt贸rych nie lubi艂, wywo艂uj膮c u nich ataki biegunki.

Najwy偶szy ch艂opiec z ch贸ru, idea艂 prostolinijno艣ci i szczero艣ci, szepta艂 w mroku obory do tr贸jki koleg贸w: „Trzymajcie j膮 mocno! Trzymajcie j膮!", podczas gdy sam wpycha艂 sw贸j sztywny cz艂onek do pochwy zdezoriento­wanej krowy. Pozostali czekali na swoj膮 kolejk臋, gdy pierwszy j膮 „rozlu­藕ni". Zawarli pakt, obiecuj膮c sobie, 偶e nigdy nikomu nie powiedz膮...

T艂um zatrzyma艂 si臋, drepc膮c w miejscu. Niekt贸rzy z parafian zacz臋li krzycze膰 na widok tego, co zobaczyli w twarzach tych, kt贸rych znali ca艂e 偶ycie. Cz臋艣膰 wpad艂a w przera偶enie, poznaj膮c prawdziwe oblicza swoich s膮siad贸w, podczas gdy inni z kolei odsuwali si臋 ze wstr臋tem od nich samych. By艂 to prawdziwy spektakl grozy i niesamowito艣ci.

Stara kobieta karmi艂a bezdomne psy hamburgerami z t艂uczonym szk艂em, aby „da膰 im nauczk臋 za to, 偶e zanieczyszcza艂y jej podw贸rko".

Nauczyciel ze szk贸艂ki niedzielnej snu艂 plany, jak zaprosi膰 kilku m艂odych ch艂opc贸w do swojego domu, w kt贸rym b臋d膮 mogli si臋 „zabawi膰", przy czym nie zdecydowa艂 si臋 jeszcze, jak w szczeg贸艂ach ma ta zabawa wygl膮da膰.

Niezam臋偶na urz臋dniczka bankowa co roku bra艂a urlop, aby odwie­dzi膰 krewnych w Milwaukee, chocia偶 jej g艂贸wnym celem by艂o wa艂臋sa­nie si臋 po salach bilardowych w du偶ym mie艣cie i podrywanie mo偶liwie wielu m臋偶czyzn, najlepiej dw贸ch lub trzech ka偶dego dnia. Ostatnim razem wr贸ci艂a do Tucker's Grove z syfilisem...

Uczucie, kt贸re ogarnia艂o Stracha na Wr贸ble, gdy na to wszystko pa­trzy艂, by艂o czym艣 wi臋cej ni偶 tylko satysfakcj膮 ze spe艂nionej zemsty lub odraz膮 — czu艂 dziwn膮, niesamowit膮 fascynacj臋 na widok wad i wstydu innych ludzi. W pewnej chwili wzdrygn膮艂 si臋, u艣wiadomiwszy sobie, 偶e czego艣 takiego musieli do艣wiadcza膰 widzowie, gdy wskazywali palca­mi dziwol膮gi w cyrku i drwili z nich. Zacz膮艂 im wsp贸艂czu膰.

Zamieszanie i gwar wystraszonych g艂os贸w wywabi艂y z ko艣cio艂a pa­stora. Duchowny rozejrza艂 si臋 dooko艂a, zobaczy艂 na chodniku dw贸ch nieproszonych przybysz贸w, po czym ruszy艂 ku nim szybkim krokiem, zamierzaj膮c wyrzuci膰 ich z terenu ko艣cio艂a. A potem przekroczy艂 lini臋.

Pastor porobi艂 w szufladach swojej szafy skrytki na biustonosze, majtki, negli偶e i inne elementy kobiecych stroj贸w, kt贸re lubi艂 na siebie wk艂ada膰 i przegl膮da膰 si臋 potem w wielkim lustrze w burdelowym sty­lu. Nawet tego ranka, gdy zacisn膮艂 palce na pulpicie, na jego nask贸r­ku wida膰 by艂o drobinki jaskrawoczerwonego, godnego ladacznicy la­kieru do paznokci.

Jak normalni ludzie

89

Parafianie rzucili si臋 na niego jak stado wilk贸w, krzycz膮c zarazem z przera偶enia, w kt贸re wprawi艂o ich to ujawnienie kolejnego ma艂omia­steczkowego sekretu.

Kiedy Strach na Wr贸ble odwr贸ci艂 si臋 wraz z Krukiem, aby odej艣膰 i zostawi膰 te krzyki i zamieszanie za sob膮, ci膮gle widzia艂 cienie tych prawdziwych ludzi, t艂ustych kobiet, brzydkich m臋偶czyzn, pryszczatych nastolatk贸w, pokiereszowanych, niedorozwini臋tych nieudacznik贸w, kt贸rzy nie mieli 偶adnego innego miejsca na 艣wiecie. Patrzyli z pogard膮 na Stracha na Wr贸ble i Kruka - istoty nawet bardziej niewydarzone ni偶 oni - gdy偶 mogli na nich zrzuci膰 ca艂y sw贸j wstyd i odraz臋 do siebie samych.

- Dobrze im zrobi, 偶e b臋d膮 wiedzie膰, jak normalni s膮 w rzeczywisto­艣ci - powiedzia艂 Strach na Wr贸ble.

U艣wiadomi艂 sobie tak偶e, 偶e r贸偶owy sen, kt贸ry mia艂 ostatniej nocy -o nim jako solidnym, ci臋偶ko pracuj膮cym farmerze i o Kruku jako do­brodusznym ekscentryku - nie m贸wi艂 o tym, jak mog艂oby by膰, gdyby nie mieli tych wynaturzonych powierzchowno艣ci... ale o tym, jacy obaj naprawd臋 s膮 w g艂臋bi swoich serc.

Kiedy przebyli ju偶 kawa艂ek drogi, Strach na Wr贸ble zawaha艂 si臋 i spojrza艂 w stron臋 ko艣cio艂a. Zostawi艂 zdumiewaj膮cy z膮b wbity w zie­mi臋. Ten artefakt zdziera艂 maski, kt贸re nosili wszyscy ludzie, i Strach na Wr贸ble m贸g艂 sobie wyobrazi膰 jego niewiarygodn膮 moc.

Gdyby zabra艂 go do cyrku, m贸g艂by zobaczy膰, jacy s膮 naprawd臋 Col-lier i Black - zagonieni biznesmeni z ustami pe艂nymi przechwa艂ek i blagi, ale jednocze艣nie ogromnie dbali o swoje przedsi臋biorstwo - albo t艂usta dama z wielkim sercem, albo cwani spece od r贸偶nych gier, kt贸rzy czasem dawali najbardziej oszo艂omionym dzieciakom dodatkow膮 szan­s臋 wygrania, albo kucharz, kt贸ry robi艂 wszystko, co by艂o w jego mocy, aby pom贸c im przetrwa膰...

Nie, Strach na Wr贸ble uzna艂, 偶e w gruncie rzeczy wcale nie potrze­buje tego z臋ba. Mo偶e nie jest najlepszym znawc膮 ludzkich charakte­r贸w, ale wystarczaj膮co dobrze zna swoich przyjaci贸艂. Pomaca艂 pust膮 kiesze艅 koszuli. Sk贸ra na piersi lekko go sw臋dzia艂a w miejscu, gdzie dotyka艂 jej ska偶ony metal.

Strach na Wr贸ble i Kruk kroczyli bez uczucia wstydu g艂贸wn膮 ulic膮 Tucker's Grove, a dzie艅 stawa艂 si臋 coraz ja艣niejszy i cieplejszy.

-Je艣li si臋 pospieszymy, dotrzemy do cyrku, zanim si臋 spakuj膮 i ru­sz膮 w dalsz膮 drog臋 - powiedzia艂 Strach na Wr贸ble. - My艣l臋, 偶e nie ma 偶adnego powodu, aby艣my mieli si臋 z nimi rozsta膰.

-Nie - odpar艂 Kruk, podskakuj膮c z podniecenia. - Nigdy wi臋cej.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Eric Lustbader

艢piewaj膮ce Drzewo

Jak ka偶dy romantyk, pragn臋, aby magiczne chwile trwa艂y w niesko艅­czono艣膰. A ja naprawd臋 jestem romantykiem i dlatego w moich przed­stawieniach obecne s膮 pi臋kne kobiety, lej膮ce si臋 tkaniny, dramatyczne efekty 艣wietlne i mi艂osne gesty.

Ma艂o kto zna mnie od tej strony. Ludzie my艣l膮 raczej o mnie jak o iluzjoni艣cie, showmanie. Na podobnej zasadzie nazwisko Erica Lust-badera kojarzy mi si臋 z bestsellerowymi powie艣ciami przygodowymi w rodzaju Ninja lub Czarnego ostrza. Kiedy wi臋c prosi艂em go o napisa­nie opowiadania do tej antologii, nigdy by mi do g艂owy nie przysz艂o, 偶e przyniesie zaprawion膮 gorycz膮 histori臋 mi艂osn膮 nios膮c膮 przes艂anie, 偶e pi臋kne chwile nie mog膮 trwa膰 wiecznie: ich magiczno艣膰 zawiera si臋 w艂a艣nie w ich tymczasowo艣ci.

D.C.

W

ma艂ym, wydzielonym szpitalnym boksie oddech 偶ony dochodzi艂 do Andy'ego Coopera jakby z oddali. Z bliska za艣 s艂ysza艂 odg艂o­sy respiratora j臋cz膮cego niczym stetrycza艂y dziadek.

呕ona Andy'ego, Melissa, zosta艂a pod艂膮czona do respiratora zaraz po operacji, gdy偶 nie mog艂a oddycha膰 samodzielnie. Na domiar z艂ego leka­rze o艣wiadczyli, 偶e maj膮 obawy, czy Melissa w og贸le b臋dzie w stanie robi膰 cokolwiek samodzielnie, 艂膮cznie z my艣leniem.

Zza zas艂ony odgradzaj膮cej ich od reszty oddzia艂u intensywnej tera­pii do uszu Andy'ego dobiega艂y odg艂osy z dy偶urki piel臋gniarek. Na emaliowanym metalowym stoliczku Andy poustawia艂 ulubione przed­mioty Melissy: fotografi臋 przedstawiaj膮c膮 blondw艂os膮, jasnook膮 par臋 -ich dwoje w Pary偶u, gdzie si臋 poznali; podwi膮zk臋, kt贸r膮 nosi艂a podczas 艣lubu; dziecinny pier艣cionek nale偶膮cy do jej babki; kubek z Napa Val-ley, z kt贸rego co rano pi艂a kaw臋; figurk臋 艂osia, kt贸r膮 kupi艂 dla niej przy wodospadzie Niagara podczas miodowego miesi膮ca. Przedmioty te przy­wo艂ywa艂y nie tyle wspomnienia z ich 偶ycia, ile ducha ich mi艂o艣ci, kt贸re­go Andy ceni艂 najbardziej.

Serce mu p臋ka艂o, gdy spogl膮da艂 na te pami膮tki po swojej 偶onie -poustawiane jak o艂owiane 偶o艂nierzyki, porzucone, czekaj膮ce, a偶 kto艣 zn贸w obudzi je do 偶ycia. Wygl膮da艂y na zupe艂nie martwe, bo pozbawio-

92

Eric Lustbader

ne ducha Melissy, kt贸ra jedyna potrafi艂aby tchn膮膰 w nie 偶ycie - relik­ty minionego czasu.

Andy s艂ysza艂 oddech 偶ony, jakby dochodzi艂 z drugiego brzegu szero­kiej zatoki, jakby oddziela艂a ich metafizyczna bariera, kt贸rej obecno艣膰 odczuwa艂, ale jej nie dostrzega艂. Kiedy rozmawiali z nim lekarze, nie­艣wiadomie przechodzili na czas przesz艂y. Tylko dzi臋ki temu Andy do­my艣li艂 si臋, 偶e rokowania s膮 niedobre, bo zapytani wprost, kategorycz­nie odmawiali udzielenia mu definitywnych odpowiedzi na jego liczne pytania: Jak ci臋偶kie s膮 jej obra偶enia? Czy wyjdzie ze 艣pi膮czki? Czyjej m贸zg ucierpia艂, a je艣li tak, to w jakim stopniu? I chyba najwa偶niejsze: Czy wyzdrowieje? Rozpaczliwie pragn膮艂 na nie odpowiedzi. Lekarze oczywi艣cie o tym wiedzieli, ale twierdzili, 偶e nie s膮 w stanie mu pom贸c. A je艣li nie oni, to kto?

Rozmawiaj膮c z policj膮, Andy zdo艂a艂 ustali膰, 偶e jego 偶ona zosta艂a po­strzelona podczas burdy na rogu Broadwayu i 45. Ulicy. Melissa mia艂a wyj膮tkowego pecha, 偶e przechodzi艂a tamt臋dy akurat osiem dni, trzy godziny i jedena艣cie minut temu. Grano tam z pasj膮 w trzy karty. Do spr贸bowania swych si艂 w tym szachrajstwie namawia艂 ludzi wysoki, szczup艂y Murzyn z kr贸tkim w膮sikiem. Urz臋dowa艂 w tym miejscu ju偶 od sze艣ciu miesi臋cy i dzi臋ki swej charyzmie uda艂o mu si臋 skusi膰 wielu turyst贸w. Wcze艣niej jako艣 nic z艂ego si臋 nie wydarzy艂o, ale tamtego dnia t臋gi Latynos, przekonany, 偶e oszuka艅czym sposobem ograbiono go z ostatnich dziesi臋ciu dolar贸w, ruszy艂 na oszusta, roztr膮caj膮c gapi贸w i naganiaczy. Wyci膮gn膮艂 pukawk臋 i nie mierz膮c, opr贸偶ni艂 magazynek. Oszust jakim艣 cudem wyszed艂 z tego bez szwanku. Melissa mia艂a mniej szcz臋艣cia. Trafi艂y j膮 dwie kule: jedna w szyj臋, a druga w g艂ow臋.

Prawd臋 m贸wi膮c, nie przypomina艂a pi臋knej kobiety, jak膮 by艂a przed wypadkiem. G艂ow臋 mia艂a obwi膮zan膮 banda偶ami, z ust i nosa wysta­wa艂y rurki. Fragmenty twarzy, kt贸rych nie zas艂ania艂y opatrunki, by艂y opuchni臋te i posiniaczone. Andy delikatnie dotkn膮艂 niebieskiej 偶y艂ki na grzbiecie jej d艂oni, jakby chcia艂 si臋 upewni膰, czy wci膮偶 p艂ynie w niej krew. Poczu艂 ciep艂o, co da艂o mu namiastk臋 blisko艣ci Melissy. Zamkn膮艂 oczy, aby nie widzie膰 mechanizmu respiratora.

Byli w Napa Valley. W ch艂odny, jasny poranek biegli do balonu na uwi臋zi, kt贸ry czeka艂, aby zabra膰 ich na podniebn膮 przeja偶d偶k臋 ponad precyzyjnie posadzonymi krzakami winoro艣li. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, aby dotkn膮膰 zrobionego na drutach swetra, kt贸ry niedbale zarzuci艂a sobie na ramiona. Pod palcami poczu艂 szorstk膮 irlandzk膮 we艂n臋. To sprawi­艂o, 偶e wyobrazi艂 sobie wrzosowiska smagane wiatrem. Reaguj膮c na jego dotyk, odwr贸ci艂a ku niemu twarz; w s艂o艅cu jej oczy przybra艂y barw臋 miodu. U艣miechn臋艂a si臋 do niego, czekaj膮c, a偶 j膮 poca艂uje. Unios艂a g艂o­w臋 jak kwiat prostuj膮cy si臋, gdy nie przygina go ju偶 wiatr.

Poczu艂 d艂o艅 na ramieniu i wr贸ci艂 do rzeczywisto艣ci.

- Spa艂e艣, kochanie?

艢piewaj膮ce Drzewo

93

Nad sob膮 ujrza艂 dystyngowan膮 twarz swojej matki. Pod starannym makija偶em dostrzeg艂 cie艅 zmartwienia. Mia艂a na sobie sukni臋 z kolek­cji Chanel, czarn膮 z bia艂ymi lam贸wkami, kt贸ra wyszczupla艂a i tak ju偶 wiotk膮 kibi膰. Pod szyj膮 zawi膮za艂a jedwabn膮 chustk臋, a w r臋ce 艣ciska艂a zaprojektowan膮 przez Judith Liber torebk臋 z krokodylej sk贸ry, kt贸ra mu­sia艂a kosztowa膰 wi臋cej ni偶 roczny zarobek dyplomowanej piel臋gniarki.

Zacisn臋艂a usta i zerkn臋艂a przelotnie na Meliss臋. Za 偶adne skarby nie podesz艂aby jednak do 艂贸偶ka. 艢miertelnie ba艂a si臋 chor贸b, nawet tych niezara藕liwych. Westchn臋艂a i siad艂a na brzegu krzes艂a na wprost An-dy'ego, wypr臋偶ona jak sier偶ant od musztry.

— To mi przypomina twojego biednego ojca.

Andy nie zdziwi艂 si臋. Szpitale zawsze przypomina艂y matce jej zmar­艂ego m臋偶a.

Za艂o偶y艂a swoje patykowate nogi jedna na drug膮.

— Oczywi艣cie, 偶e nie. Nie mia艂am zamiaru czyni膰 偶adnych por贸w­
na艅, po prostu chcia艂am porozmawia膰. — Zawsze tak m贸wi艂a. U艣miech­
n臋艂a si臋 nik艂o. — Chcia艂am powiedzie膰, 偶e przynajmniej mam pi臋kne
wspomnienia. Nie nale偶y lekcewa偶y膰 wspomnie艅. - Potrz膮sn臋艂a g艂o­
w膮. - Up艂yn臋艂o tyle lat, ale pod wieloma wzgl臋dami mam wra偶enie,
jakby tu by艂 jeszcze wczoraj.

Otworzy艂a torb臋 i wyj臋艂a z艂ot膮 kosmetyczk臋, by poprawi膰 makija偶 -niepotrzebny rytua艂, z kt贸rego jednak czerpa艂a otuch臋 w chwilach na­pi臋cia nerwowego. W ko艅cu od艂o偶y艂a przybory i na powr贸t zacisn臋艂a usta. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie w lusterko, zatrzasn臋艂a kosmetyczk臋.

-Musz臋 ucieka膰, kochanie. - U艣miechn臋艂a si臋. - Nie wolno nam traci膰 nadziei. — Pog艂aska艂a go po ramieniu. - B膮d藕 grzeczny, ch艂opcze.

Kiedy by艂 dzieckiem, zawsze w ten spos贸b dodawa艂a mu otuchy, co mia艂o oznacza膰, 偶e je艣li b臋dzie si臋 dobrze sprawowa艂, to 艣wiat odp艂aci mu tym samym. Prawo natury, takie jak to, 偶e woda p艂ynie z g贸ry na d贸艂.

Kiedy odesz艂a, przysun膮艂 krzes艂o bli偶ej 艂贸偶ka i uj膮艂 Meliss臋 za r臋k臋. Czu艂 dotyk jej ust na swoich wargach, czu艂 smak wn臋trza jej ust, ude-

94

Eric Lustbader

rzaj膮cy do g艂owy jak wino. Kiedy przerwa艂 poca艂unek, znajdowali si臋 w rz臋si艣cie o艣wietlonej sali bilardowej hotelu Four Seasons. Pili szampa­na: 艣wi臋towali pi膮t膮 rocznic臋 艣lubu. Kochali si臋 tak mocno, 偶e 艣wiata poza sob膮 nie widzieli. \ - Kocham ci臋 - szepn臋艂a Melissa.

- Cze艣膰. - Zza uchylonej zas艂ony spogl膮da艂 na niego Chris Hough-
ton. Za nim sta艂 jego trzyletni syn, Christian.

Andy kiwn膮艂 g艂ow膮, zapraszaj膮c ich do 艣rodka. Chris z艂apa艂 syna za r臋k臋 i weszli za przepierzenie. Wygl膮da艂 imponuj膮co: wysoki, blond czupryna, rozta艅czone zielone oczy, trzycz臋艣ciowy garnitur. Wzi膮艂 syna na r臋ce i powiedzia艂:

Chris podsun膮艂 go Andy'emu jak t艂umok, a ten poca艂owa艂 rumiane policzki. Pachnia艂 pudrem dla dzieci i czekoladkami.

- Bez zmian? — zapyta艂 Chris, gdy zasun膮艂 za sob膮 zas艂ony.

Andy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Chris postawi艂 syna na ziemi i podszed艂 do 艂贸偶ka. Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 Meliss臋 w zimne czo艂o.

-Wiesz, jak to jest ze 艣pi膮czk膮 — powiedzia艂, podsuwaj膮c sobie krze­s艂o i siadaj膮c. - Ludzie wygl膮daj膮 tak jak ona teraz i raptem budz膮 si臋, 偶膮daj膮c, by ich wypisa膰 do domu. - Przyci膮gn膮艂 Christiana, kt贸ry za­mierza艂 bli偶ej zbada膰 stojak do kropl贸wek, i posadzi艂 go sobie na kola­nach. - To si臋 cz臋sto zdarza, ch艂opie.

Oczywi艣cie, 偶e mu ufa艂. Razem dorastali w New Haven, razem cho­dzili do Yale, razem grali w soboty w softball i football, a nawet, od czasu do czasu, razem sp臋dzali noc z jedn膮 dziewczyn膮. Rozstawszy si臋 na kr贸tko na czas praktyki prawniczej, utrzymywali ze sob膮 kontakt i kiedy nadszed艂 w艂a艣ciwy czas, czyli po zaliczeniu obowi膮zkowego sta­偶u w szanowanych firmach prawniczych, zawi膮zali sp贸艂k臋. Byli za m艂o­dzi, aby dzia艂a膰 na w艂asn膮 r臋k臋, lecz dzi臋ki wyj膮tkowemu talentowi w dziedzinie przejmowania i fuzji przedsi臋biorstw zaledwie w dziesi臋膰 lat wyrobili sobie mark臋 i zyskali nieskaziteln膮 reputacj臋. Mieli szcz臋-

艢piewaj膮ce Drzewo

95

艣cie, 偶e ta dekada przypad艂a na lata osiemdziesi膮te. Obecnie mieli kancelari臋 przy Park Avenue oraz biuro w San Francisco.

Chris si臋gn膮艂 do kieszeni i wyci膮gn膮艂 baton czekoladowy, odwin膮艂 go z papierka i poda艂 synowi.

- Jeszcze jeden — zauwa偶y艂 Andy - a Bonnie ci臋 zabije.
U艣miech nie schodzi艂 z twarzy Chrisa.

-Nie dowie si臋, chyba 偶e ty jej o tym powiesz.

Nastr贸j Andy'ego dzieli艂y ca艂e lata 艣wietlne od podniecenia, kt贸re normalnie ow艂adn臋艂oby nim w takiej sytuacji. Od dawna kibicowa艂 Rangersom. Firma mia艂a lo偶臋 na koronie Madison S膮uare Garden, ale Andy wola艂 siedzie膰 bli偶ej akcji. Te bilety od przyjaciela by艂y najlep­szym z prezent贸w, ale nie m贸g艂 ich wzi膮膰.

W oczach Andy'ego Chris zauwa偶y艂 gniewne b艂yski i zamkn膮艂 usta.

-Jutro w Metropolitan graj膮 Mefistofelesa - wyja艣ni艂 Andy. Jego i Melissy ulubion膮 oper臋. Karnet do opery dawa艂 im szans臋 prze偶ywa­nia jednej z ich najwi臋kszych wsp贸lnych przyjemno艣ci. Bez wzgl臋du na to, jak wiele mieli pracy, zawsze rezerwowali czas na obejrzenie przedstawienia. Te wieczory ol艣niewaj膮cych, wspania艂ych arii w jaki艣 spos贸b zdefiniowa艂y ich jako par臋.

Chris powoli schowa艂 bilety na mecz.

- Zapomnij o tym. G艂upi pomys艂. - Po艂o偶y艂 r臋ce na ramionach syna. -
Wcisn臋 w niego tyle hot dog贸w, 偶e zaraz wszystko wyrzyga.

Chris czeka艂 cierpliwie, a偶 Andy si臋 roze艣mieje, ale on tylko potrz膮s­n膮艂 g艂ow膮.

96

Eric Lustbader

-Wiesz, naprawd臋 doceniam twoj膮 propozycj臋.

Chris pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- K艂opot w tym, 偶e ty wcale nie chcesz si臋 poczu膰 lepiej. - Przesadzi艂
Christiana na drugie biodro i pochyli艂 si臋 nad przyjacielem. - Ale to
nie twoja wina, stary.

Andy spojrza艂 Chrisowi w oczy i zobaczy艂, 偶e s膮 mokre od 艂ez.

Andy ukry艂 twarz w d艂oniach i zwiesi艂 g艂ow臋.

- Chc臋, 偶eby^ wszystko by艂o jak dawniej - wyszepta艂.

Chris wodzi艂 bezradnie wzrokiem od swojego wsp贸lnika do Melissy. Raptem pod wp艂ywem impulsu z艂apa艂 go mocno za kolano i powie­dzia艂:

- Wyzdrowieje. Jestem pewien.

艢piewaj膮ce Drzewo

97

Pozostawiony znowu sam na sam ze swoimi my艣lami Andy uj膮艂 bez­w艂adn膮 d艂o艅 Melissy. Odsun膮艂 od siebie obraz buzi Christiana i zn贸w w jego my艣lach Melissa wr贸ci艂a do 偶ycia. Rok temu przysi臋ga dozgon­nej mi艂o艣ci omal nie zosta艂a z艂amana, kiedy ich dziecko urodzi艂o si臋 martwe. Pojawi艂y si臋 komplikacje i lekarz mia艂 wi臋cej roboty, ni偶 si臋 spodziewa艂. W rezultacie okaza艂o si臋, 偶e Melissa nie b臋dzie mog艂a mie膰 wi臋cej dzieci. Andy'ego zaskoczy艂 i przerazi艂 bezmiar rozpaczy, jaki wywo艂a艂a u niego ta wiadomo艣膰. Stara艂 si臋 ukry膰 swe uczucia przed Melissa, ale nawet pogr膮偶ona w b贸lu i 偶a艂obie dostrzeg艂a, co prze偶ywa. I wydusi艂a to z niego. Ich ma艂偶e艅stwo omal nie wymkn臋艂o si臋 im w贸w­czas z r膮k.

Tak wi臋c poczucie winy i niepewno艣膰 zm膮ci艂y ich niegdy艣 idealn膮 mi艂o艣膰. Andy odsun膮艂 si臋 od Melissy, a ona w milczeniu 偶y艂a w narasta­j膮cym strachu, kt贸rego 藕r贸de艂 nie potrafi艂a zidentyfikowa膰.

- Och, pan Cooper. Nie s膮dzi艂am...

Wyraz niepewno艣ci na twarzy doktor Rothstein zast膮pi艂a zimna maska opanowania, kt贸r膮 Ameryka艅skie Stowarzyszenie Lekarzy uwa­偶a za przejaw profesjonalizmu. Doktor Rothstein by艂a niewysok膮 ko­biet膮 pod czterdziestk臋, z kt贸rej emanowa艂a pewno艣膰 siebie zaszcze­piona przez przynale偶no艣膰 do ASL. Andy pomy艣la艂, 偶e na sw贸j spos贸b jest ca艂kiem 艂adna z tymi swoimi czarnymi, g臋stymi w艂osami i oliwko-woczarnymi oczami. Mia艂a ciemn膮 karnacj臋, jak mieszka艅cy basenu Morza 艢r贸dziemnego, rzymski nos i szerokie usta. Andy spr贸bowa艂 j膮 sobie wyobrazi膰 ubran膮 na bia艂o i graj膮c膮 w tenisa, ale nie potrafi艂. D艂ugonoga i gibka Melissa na ich przydomowym ziemnym korcie umia­艂a posy艂a膰 pi艂ki w sam r贸g boiska. A jak wspaniale je藕dzi艂a konno!

98

Eric Lustbader

W m艂odo艣ci oboje trenowali skoki przez przeszkody. W ich sferze by艂o to naturalne. My艣l o doktor Rothstein w angielskim siodle wyda艂a mu si臋 kuriozalna.

- Bez zmian - powiedzia艂, podczas gdy lekarka sprawdza艂a wskaza­
nia przyrz膮d贸w, ogl膮da艂a torebki z kropl贸wkami, dokonywa艂a wpis贸w
na karcie chorobowej Melissy. - Jestem tu przez ca艂y czas. - Karta
chorobowa by艂a 艣wi臋tym dokumentem, kt贸ry m贸g艂 ogl膮da膰 tylko per­
sonel szpitalny. Jakby to by艂a w艂asno艣膰 Boga, kt贸ry podsumuje wszy­
stkie dobre uczynki Melissy.

Doktor Rothstein nie odpowiedzia艂a, zaj臋ta zapisywaniem odczyt贸w, kt贸re by艂y takie same jak sze艣膰 godzin temu, jak wczoraj, jak przed­wczoraj.

Andy spojrza艂 na zegarek.

- Sp贸藕ni艂a si臋 pani. - Doktor Rothstein operowa艂a Meliss臋.
Lekarka odwr贸ci艂a si臋 i przyciskaj膮c kart臋 do piersi, powiedzia艂a

艂agodnie:

- Pani Cooper jest pod moj膮 opiek膮, a ja nie zaniedbuj臋 swoich pa­
cjent贸w.

Andy wiedzia艂, 偶e lepiej da膰 temu spok贸j, i w innej sytuacji i czasie pewnie by tak zrobi艂.

- Mia艂em powody, by wezwa膰 na konsultacj臋 doktora Matthewsa -
rzek艂.

Doktor Rothstein czeka艂a w milczeniu, jak s臋dzia maj膮cy wyda膰 wyrok 艣mierci.

Doktor Rothstein przechyli艂a g艂ow臋 na bok.

Doktor Rothstein wymin臋艂a go, nie spuszczaj膮c z niego wzroku, i podesz艂a do Melissy, by j膮 zbada膰. Zajrza艂a jej w oczy i latark膮 wiel­ko艣ci o艂贸wka za艣wieci艂a w 藕renice. Andy wstrzyma艂 oddech. Doktor

艢piewaj膮ce Drzewo

99

Rothstein zgasi艂a latark臋 i wsta艂a. Odnotowa艂a kilka kolejnych tajem­niczych uwag na karcie.

-Powinien pan p贸j艣膰 do domu, panie Cooper. Nic pan nie wsk贸ra, przesiaduj膮c tutaj bez przerwy. - Unios艂a g艂ow臋. - Prosz臋 nam zaufa膰. Gdy si臋 co艣 zmieni, zostanie pan natychmiast poinformowany.

- Nie mog臋 odej艣膰.

-Musi pan zacz膮膰 偶y膰 w艂asnym 偶yciem. To mo偶e potrwa膰... - pod­nios艂a i opu艣ci艂a ramiona w ge艣cie wyra偶aj膮cym bezradno艣膰 - wiele czasu.

- Dlaczego mi pani nie powie, co pani stwierdzi艂a? - Stan膮艂 nieugi臋­
cie mi臋dzy ni膮 a zas艂on膮. - Wchodzi pani, bada moj膮 偶on臋, gada jakie艣
nieistotne rzeczy i wychodzi, nie powiedziawszy, co si臋 dzieje.

Doktor Rothstein sta艂a milcz膮co w swobodnej pozie i ta jej postawa w jaki艣 spos贸b rozw艣cieczy艂a Andy'ego. Rozpaczliwie pragn膮艂 j膮 rozz艂o­艣ci膰, zburzy膰 jej lodowat膮 rezerw臋 i zmusi膰 do powiedzenia czego艣, co mia艂a zamiar zachowa膰 tylko dla siebie.

- Niech mi pani nie m贸wi o dziecinnym zachowaniu! - wrzasn膮艂. -
To moja 偶ona le偶y tutaj pogr膮偶ona w 艣pi膮czce! Co pani mo偶e wiedzie膰
o b贸lu, kt贸ry odczuwam? Ma pani o tym jakie艣 poj臋cie, czy to tylko dla
pani jeszcze jedna medyczna zagadka?

Doktor Rothstein na chwil臋 spu艣ci艂a wzrok.

- Odpowiadaj膮c na pa艅skie pytanie: nie stwierdzi艂am 偶adnych zmian,
panie Cooper. Absolutnie 偶adnych.

Serce w nim zamar艂o, a brzegi pola widzenia sta艂y si臋 niewyra藕ne, jakby ca艂y pok贸j mia艂 run膮膰 na niego.

-Doskonale! Znakomicie! Przynajmniej mog臋 z nim porozmawia膰 jak z cz艂owiekiem! — Andy zda艂 sobie spraw臋, 偶e w swoim g艂osie s艂yszy nut臋 histerii. Ju偶 dawno nie m贸wi艂 takim tonem. Ostatnim razem zda­rzy艂o si臋 to, kiedy umar艂 jego ojciec. Mia艂 wtedy trzyna艣cie lat i 艣mier膰 w rodzinie stanowi艂a wydarzenie, na kt贸re nie by艂 przygotowany. Pi­skliwa nutka w jego g艂osie obudzi艂a niedobre wspomnienia. Chcia艂 si臋 uspokoi膰, ale nie potrafi艂. 艢luza zosta艂a otwarta i nie by艂o sposobu, 偶eby j膮 zamkn膮膰. Zbyt d艂ugo siedzia艂 tu bezczynnie, zadr臋czaj膮c si臋 my艣l膮, 偶e 偶ycie, do kt贸rego przywyk艂 i kt贸re ukocha艂, mo偶e si臋 sko艅­czy膰. Wyda艂o mu si臋, 偶e idealne 偶ycie, jakie wiedli z Meliss膮, by艂o jedy-

100

Eric Lustbader

nie snem. Czy偶by przespa艂 ostatnie dziesi臋膰 lat? Zaw艂adn膮艂 nim 艣lepy, irracjonalny gniew. - Prawd臋 m贸wi膮c — wypali艂 bez zastanowienia -偶a艂uj臋, 偶e Bill od pocz膮tku nie zaj膮艂 si臋 Meliss膮. Mo偶e ju偶 by si臋 obudzi­艂a i mog艂a m贸wi膰!

Doktor Rothstein 艣ciska艂a kart臋 chorobow膮 Melissy, z trudem ha­muj膮c gniew.

Andy nic nie powiedzia艂, czuj膮c nagle, 偶e opu艣ci艂y go si艂y. Te wszyst­kie dni niespokojnego wyczekiwania wyda艂y mu si臋 kamiennymi g艂a­zami, kt贸re spad艂y mu na barki.

- Wiele pa艅skich wyskok贸w mo偶na z艂o偶y膰 na karb napi臋cia, w jakim
pan 偶yje, ale obra偶anie mnie do nich nie nale偶y. - Ruszy艂a w jego kie­
runku, a on wycofa艂 si臋, robi膮c jej przej艣cie. Wychodz膮c, odwr贸ci艂a si臋. -
Przysz艂am zobaczy膰 pa艅sk膮 偶on臋, cho膰 ju偶 sko艅czy艂am prac臋. Jestem
zm臋czona. Przez ostatnie dziewi臋tna艣cie godzin wykona艂am sze艣膰 ope­
racji, a w szpitalu jestem bez przerwy ju偶 ponad dob臋. Od dawna po­
winnam by膰 w domu, w 艂贸偶ku. Ale nie jestem. Jestem tutaj, poniewa偶
uwa偶am, 偶e mam pewne obowi膮zki wobec ludzi, kt贸rzy pana zdaniem
s膮 dla mnie tylko medycznymi zagadkami. - Odsun臋艂a zas艂on臋, po
czym jeszcze raz spojrza艂a za siebie. - Wiem, 偶e ma pan gdzie艣 moje
rady, ale moim zdaniem rozpaczliwie potrzebuje pan wakacji. Niech
pan wyjedzie, najlepiej daleko st膮d, na przyk艂ad do Montany.

Andy patrzy艂, jak zaci膮ga za sob膮 zas艂on臋. Poczu艂 leciutki zapach jej perfum, ale by艂 zbyt zaszokowany, aby si臋 zastanawia膰 nad ich mark膮. Przez d艂ugi czas sta艂 jak wryty, staraj膮c si臋 o niczym nie my­艣le膰, ale stwierdzi艂 jednocze艣nie, 偶e niczego r贸wnie偶 nie odczuwa. Znaj­dowa艂 si臋 w dziwnym stanie zawieszenia, z kt贸rego nie by艂o wida膰 dro­gi ucieczki. W ko艅cu odwr贸ci艂 si臋, poca艂owa艂 Meliss臋 w k膮cik zimnych, suchych ust, po czym wzi膮艂 wiklinowy koszyk, kt贸ry przynios艂a mu matka, i opu艣ci艂 pomieszczenie.

Tej nocy 艣ni艂a mu si臋 Melissa: 艣piewa艂a jak膮艣 pie艣艅. Przypuszczal­nie ari臋 z Mefistofelesa lub Carmen, ale nie by艂 pewien. Zamiast s艂贸w dociera艂y do niego cudowne d藕wi臋ki - melodia tak pe艂na s艂odyczy, 偶e kiedy si臋 obudzi艂, oczy mia艂 mokre od 艂ez. By艂 przekonany, 偶e Melissa stara si臋 mu powiedzie膰: M贸j czas jeszcze nie nadszed艂, zaczekaj.

Dzwoni艂 telefon.

Wci膮偶 s艂ysz膮c w uszach dziwn膮 pie艣艅 Melissy, wymaca艂 w ciemno­艣ciach s艂uchawk臋 i dowiedzia艂 si臋, 偶e jego 偶ona umar艂a. Piel臋gniarka

艢piewaj膮ce Drzewo

101

poinformowa艂a go bezosobowym g艂osem, 偶e zgon nast膮pi艂 o tej i tej godzinie, i zapyta艂a, czy potrzebuje pomocy w przygotowaniu pogrze­bu. Bez s艂owa od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

Przy pogrzebie bardziej pomogli mu Chris i Bonnie ni偶 jego w艂asna matka, kt贸r膮 obchodzi艂o g艂贸wnie to, 偶eby wszystko odby艂o si臋 jak nale­偶y. Kwiaty tylko bia艂e i koniecznie r贸偶e — go藕dziki i stokrotki s膮 w z艂ym gu艣cie. Mistrz ceremonii musi by膰 poinstruowany, co ma m贸wi膰. Trze­ba poprosi膰 odpowiedni膮 liczb臋 os贸b o wyg艂oszenie m贸w pogrzebowych. Najdonio艣lejsz膮 kwesti臋 stanowi艂 dla niej w艂a艣ciwy str贸j. Omal nie przysz艂a do Andy'ego, aby go ubra膰. Ubzdura艂a sobie, 偶e dba艂o艣膰 o ety­kiet臋 jest r贸wnoznaczne z mi艂o艣ci膮 i szacunkiem.

Andy, zoboj臋tnia艂y z b贸lu, patrzy艂 na pogrzeb jak na wojskowy film szkoleniowy. Widzia艂, 偶e ludzie, kt贸rych zna — niekt贸rych lepiej, nie­kt贸rych gorzej - 艣ciskaj膮 mu z obowi膮zku d艂o艅, ale nie s艂ysza艂, co m贸wi膮. Pami臋ta艂 Billa Matthewsa, kt贸ry szepn膮艂 mu do ucha: „Przy­najmniej nie cierpia艂a", i doktor Rothstein w prostej czarnej sukience, m贸wi膮c膮 co艣 o przemijaniu.

Kiedy wi臋c po kilku tygodniach sp臋dzonych dzie艅 w dzie艅 na bez­czynnym przesiadywaniu w biurze nie doszed艂 do siebie, zrozumia艂, 偶e 藕le z nim. Czu艂 si臋 odr臋twia艂y jak hibernatus. Okna biura wychodzi艂y na zach贸d. Siedzia艂 wi臋c godzinami, wpatruj膮c si臋 w zachodz膮ce s艂o艅­ce, czuj膮c, jak ciemno艣膰 okrywa mu ramiona niczym p艂aszcz.

Andy, kt贸ry traktowa艂 ciemno艣膰 jak swojego starego, ale niezbyt mile widzianego przyjaciela, odpar艂:

- Musz臋 st膮d wyjecha膰.

- Bon i ja od dawna ci to powtarzamy, ch艂opie. — Chris nala艂 sobie
szkockiej z podr臋cznego barku i zmiesza艂 j膮 z wod膮. - Powiniene艣 wy­
gna膰 z g艂owy z艂e wspomnienia. - Stan膮艂 tak, 偶eby Andy go widzia艂.

Przez jaki艣 czas milczeli: Chris powoli s膮czy艂 swojego drinka, Andy wygl膮da艂 przez okno, rozmy艣laj膮c o przesz艂o艣ci.

- Wiem, 偶e patrz臋 na ten sam widok co ty — rzek艂 Andy. - Wiem, 偶e
tam jest pi臋knie, aleja nie potrafi臋 odnale藕膰 tego pi臋kna.

Chris potrz膮sn膮艂 kostkami lodu w szklance.

Andy uni贸s艂 si臋 z fotela i za艂o偶y艂 marynark臋.

102

Eric Lustbader

Chris odstawi艂 szklank臋.

Browning kaliber 30.06 by艂 ci臋偶k膮 broni膮. Wa偶y艂 siedem do o艣miu funt贸w, jak oceni艂 Andy. Zd膮偶y艂 si臋 ju偶 go nad藕wiga膰.

- Je艣li chcesz zatrzyma膰 szar偶uj膮cego 艂osia, potrzebna ci b臋dzie so­
lidna strzelba, najlepiej kaliber trzydzie艣ci zero sze艣膰 - o艣wiadczy艂 Clay
Monitor, skr臋caj膮c swoim chevroletem suburban do Centrum Handlo­
wego Holiday Village przy 10. Alei Po艂udniowej. Spos贸b, w jaki Clay
przeci膮ga艂 zg艂oski, by艂 r贸wnie zachodni jak jego twarda, pomarszczona
i spalona s艂o艅cem sk贸ra.

Nie by艂y to pierwsze s艂owa, kt贸re do niego skierowa艂. Kiedy Andy podszed艂 do艅 na lotnisku w Great Falls z lekk膮 torb膮, bez w艂asnej broni, Clay trzepn膮艂 si臋 kapeluszem w udo i wykrzykn膮艂:

- Cholera, twoja sekretarka zapomnia艂a mi powiedzie膰, 偶e b臋d臋 mia艂
do czynienia z nowicjuszem!

Clay by艂 wysokim i szczup艂ym m臋偶czyzn膮 o jasnoszarych oczach, kt贸re rzuca艂y zwodniczo 艂agodne spojrzenie. Mia艂 twarz, jakiej mo偶na by oczekiwa膰 od kowboja: m膮dra, z wyrazistymi rysami, mo偶e z wyj膮t­kiem nosa, kt贸ry troch臋 za bardzo przypomina艂 kartofel.

- Przepraszam - b膮kn膮艂 Andy, podaj膮c mu baga偶. - Nie my艣la艂em,
偶e to ma jakie艣 znaczenie.

-Ma, u licha. Przyje偶d偶aj膮 tu do nas prawdziwy my艣liwi, Andy. Faceci, kt贸rzy wiedz膮, jak ustrzeli膰 du偶膮 sztuk臋. Andy u艣miechn膮艂 si臋 lekko.

Na boku karoserii wymalowano napis: CLAY MONITOR, WYPRA­WY NA BEZDRO呕A. A pod spodem, mniejszymi literami: NASZA SPECJALNO艢膯 - POLOWANIA NA 艁OSIE. Obaj m臋偶czy藕ni wsiedli do samochodu i Clay zawi贸z艂 Andy'ego do sklepu Sheela w Holiday

艢piewaj膮ce Drzewo

103

Village, aby kupi艂 sobie bro艅. Clay radzi艂 Andy'emu wybra膰 brownin­ga, a nie winchestera czy remingtona, bo cho膰 kosztowa艂 wi臋cej, by艂 lepiej zaprojektowany i wykonany i oddawa艂 pewniejsze strza艂y.

- Gdybym m贸g艂 sobie pozwoli膰 na takie cacko - powiedzia艂, chwyta­j膮c browninga, kt贸rego Andy przed chwil膮 kupi艂 - to b膮d藕 pewien, 偶e w艂a艣nie z czym艣 takim wybra艂bym si臋 na bezdro偶a.

Andy czyta艂 o Krainie Bezkresnych Niebios — ogl膮da艂 nawet jej zdj臋­cia w czasopismach dla turyst贸w - ale 偶aden opis czy fotografia nie mo­g艂y odda膰 pierwotnej natury p贸艂nocno-zachodniej Montany. Po pierw­sze, g贸ry: surowe, niebieskie, majestatyczne, z wierzcho艂kami pokry­tymi 艣niegiem. Wznosi艂y si臋 jak filary niebios. Po drugie, powietrze: mro藕ne, czyste, orze藕wiaj膮ce. Andy poczu艂 si臋, jakby zrzuca艂 kr臋puj膮ce go przez dziesi臋ciolecia miejskie jarzmo.

Opu艣cili miasto i jechali drogami, wzd艂u偶 kt贸rych ros艂y tak g臋ste jod艂owe lasy, 偶e ich ziele艅 wydawa艂a si臋 wr臋cz czarna. Czasami mijali drewniane zajazdy kusz膮ce 艣niadaniem my艣liwskim za $1.99 lub ham­burgerem z dziczyzny pieczonym na ruszcie. Zaparkowali furgon na ko艅cu drogi w obr臋bie Pustkowia Boba Marshalla: ogromnego dzikie­go terytorium przej臋tego przez pa艅stwo w latach czterdziestych i obj臋­tego ochron膮 rz膮du federalnego. Stamt膮d pojechali trzyna艣cie mil kon­no do obozu, kt贸ry znajdowa艂 si臋 osiem mil na po艂udnie od Glacier National Park. Clay przedstawi艂 Andy'ego kucharzowi i swojemu po­mocnikowi, kt贸ry zajmowa艂 si臋 transportem i wi臋kszo艣ci膮 prac fizycz­nych zwi膮zanych z prowadzeniem obozu.

Rozbito namioty. Rozpakowano zapasy, kt贸re przewioz艂a karawana jucznych mu艂贸w. Rozpalono ogie艅 i Andy poczu艂 smakowity zapach ste­ku z rusztu. By艂o jeszcze widno, tote偶 Clay zabra艂 go do lasu, wprowa­dzaj膮c w milcz膮cy, u艣wi臋cony rytua艂 wielkiego polowania. Ubrany w grub膮 my艣liwsk膮 kurtk臋, kt贸r膮 kupi艂 u Sheelsa, uczy艂 si臋 podstaw trzymania broni, celowania i poci膮gania za spust. Pierwszy strza艂, jaki odda艂, omal nie wy艂ama艂 mu ramienia. Clay z trudem powstrzymywa艂 si臋 od 艣miechu. Ale kiedy wracali na kolacj臋, przyzna艂, 偶e podziwia i szanuje jego up贸r. Andy od razu poczu艂 si臋 lepiej. Zd膮偶y艂 ju偶 zauwa­偶y膰, 偶e Clay nie nale偶y do ludzi, kt贸rzy by sobie zawracali g艂ow臋 czczy­mi pochwa艂ami. Komplement z jego ust co艣 znaczy艂.

W ci膮gu pierwszych godzin sp臋dzonych w Montanie Andy czu艂, 偶e uda艂o mu si臋 si臋 jak nigdy wcze艣niej oderwa膰 od dotychczasowego 偶ycia. Oddycha艂 g艂臋boko. Czu艂 bicie serca, pulsowanie krwi w 偶y艂ach, skurcze i rozkurcz臋 mi臋艣ni. Wszystko, co dot膮d przyjmowa艂 za natu­ralne albo o czym zd膮偶y艂 zapomnie膰, nagle objawi艂o si臋 przed nim jako gwa艂towna, niemal bolesna ulga.

Ale w nocy, po solidnym posi艂ku, odp艂yn膮艂 my艣lami z dala od pogadu-szek przy ognisku i ujrza艂 twarz Melissy unosz膮c膮 si臋 niczym upiorny ksi臋­偶yc w艣r贸d bezmiaru jasnych gwiazd prze艣wituj膮cych mi臋dzy ga艂臋ziami.

104

Eric Lustbader

Powiedzia艂 wszystkim dobranoc i wymkn膮艂 si臋 do swojego namiotu. Z pocz膮tku przewraca艂 si臋 z boku na bok, staraj膮c si臋 znale藕膰 dogodn膮 pozycj臋, w kt贸rej mniej odczuwa艂by b贸l cia艂a, nie przyzwyczajonego do konnej jazdy. Zapach jedzenia miesza艂 si臋 z ostr膮 woni膮 zwierz膮t. Do tego dochodzi艂 pachn膮cy 偶ywic膮 dym unosz膮cy si臋 znad ogniska, kt贸ry nadawa艂 tej mieszance dziwny, acz przyjemny odcie艅. W ko艅cu zm臋­czenie wzi臋艂o g贸r臋 i Andy zasn膮艂.

We 艣nie czu艂 obecno艣膰 Melissy powracaj膮cej do niego z ka偶dym po­wiewem wiatru mi臋dzy drzewami. Poznali si臋 w Pary偶u. Pojecha艂 tam na konferencj臋 na temat mi臋dzynarodowego prawa patentowego i na­tkn膮艂 si臋 na ni膮 w foyer hotelu Crillon. Ko艅czy艂a dogl膮danie renowacji galerii sztuki, przeprowadzonej wed艂ug jej projektu. Jednocze艣nie na siebie spojrzeli i obdarzyli si臋 u艣miechem, jaki wymieniaj膮 Ameryka­nie spotykaj膮cy si臋 za granic膮. Jednak na tym, rzecz jasna, si臋 nie sko艅czy艂o. Um贸wili si臋 na drinka, kt贸ry przeci膮gn膮艂 si臋 do kolacji, po czym poszli nad Sekwan臋 na spacer przy 艣wietle ksi臋偶yca. Nad brze­giem, pod roz艂o偶ystym kasztanowcem, ca艂owali si臋 d艂ugo i nami臋tnie. 艢wiat艂o ksi臋偶yca przerzuci艂o przez r*zek臋 eteryczny most, na kt贸rego tle odbija艂y si臋 ich z艂膮czone sylwetki. Wr贸cili do hotelu i poszli si臋 ko­cha膰 do jego pokoju, po czym, dokazuj膮c jak dzieciaki, przebiegli opu­stosza艂ymi, wy艂o偶onymi pluszem korytarzami do niej, gdzie znowu si臋 kochali.

W swoim 艣nie Andy s艂ysza艂, jak Melissa mi臋kkim g艂osem 艣piewa t臋 swoj膮 dziwn膮 ari臋. Tym razem m贸g艂 zrozumie膰 s艂owa: „Us艂ysz m贸j g艂os, wyczuj moje t臋tno. Ja 偶yj臋".

Ockn膮艂 si臋 gwa艂townie. Serce wali艂o mu jak szalone - efekt jej pie艣ni. Potem wr贸ci艂 do rzeczywisto艣ci: Melissa nie 偶yje. Nie potrafi艂 si臋 uwol­ni膰 od my艣li, 偶e nie powinien by艂 wtedy zostawi膰 jej samej. Gdyby by艂 przy niej, gdyby czu艂a przy sobie jego obecno艣膰, mo偶e by nie odesz艂a.

Cia艂em Andy'ego wstrz膮sa艂y dreszcze. Usiad艂, obejmuj膮c r臋kami pod­kurczone nogi. Opar艂 brod臋 na kolanach, maj膮c nadziej臋, 偶e znowu za­艣nie. Zamiast tego patrzy艂, jak wstaje 艣wit.

Clay wyci膮gn膮艂 go z namiotu zaraz z pierwszym promykiem s艂o艅ca. Zjedli troch臋 owsianki, przygryzaj膮c sucharkami posmarowanymi mas艂em i miodem, po czym wzi臋li strzelby i ruszyli do lasu. Andy sta­ra艂 si臋 pami臋ta膰, o czym m贸wi艂 mu Clay, a mianowicie, 偶e jak zobacz膮 艂osia, to nie b臋d膮 mieli wiele czasu na reakcj臋. Do 艂osia nie mo偶na si臋 podkra艣膰. Je艣li si臋 go zobaczy, ma si臋 sekund臋, aby unie艣膰 strzelb臋, wymierzy膰 i wystrzeli膰.

- Musisz zrozumie膰, co mo偶e zdzia艂a膰 ta 艣licznotka - m贸wi艂 mu Clay, g艂adz膮c luf臋 browninga. - Je艣li to zaakceptujesz, to w porz膮dku. Je艣li nie, nigdy nie b臋dzie z ciebie my艣liwy.

Tego dnia, ch艂odnego i jasnego, natrafili na dwa 艂osie i Andy odda艂 trzy strza艂y. 呕aden jednak nie okaza艂 si臋 celny. Uszy bola艂y go od huku,:

艢piewaj膮ce Drzewo

105

a rami臋 od d藕wigania strzelby. Andy spodziewa艂 si臋, 偶e C艂ay powie mu, jak sobie radzi, ale skoro milcza艂, doszed艂 do wniosku, 偶e lepiej zrobi, je艣li nie b臋dzie pyta艂. Wiedzia艂, 偶e nie jest my艣liwym, ale bardzo chcia艂 polowa膰. Potrzebowa艂 tego.

Tej nocy, po kolacji, zadawa艂 sobie pytanie: dlaczego? Nigdy dot膮d nie zabi艂 偶adnego 偶ywego stworzenia, nie licz膮c czarnej wdowy, kt贸r膮 odkry艂 w rogu sza艂asu na obozowisku. I jeszcze tego grzechotnika, kt贸rego tydzie艅 p贸藕niej zabi艂 ich dru偶ynowy podczas pieszej wyprawy w g贸ry Adirondack. Andy przydusi艂 mu g艂ow臋 do ziemi rozwidlon膮 ga­艂臋zi膮, a dru偶ynowy odci膮艂 j膮 od wij膮cego si臋 cia艂a no偶em my艣liwskim. Za sw膮 odwag臋 zosta艂 nagrodzony grzechotk膮 w臋偶a, kt贸r膮 dru偶ynowy starannie zasuszy艂. Zrobi艂 b艂膮d, wymachuj膮c ni膮 matce przed nosem, kiedy przyjecha艂a do niego w odwiedziny. Tak j膮 to przerazi艂o, 偶e na­tychmiast posz艂a do kierownika obozu i wymusi艂a na nim, 偶eby dru偶y­nowy wylecia艂 z pracy. Jego matka potrafi艂a robi膰 takie rzeczy i nie odczuwa膰 ani cienia skruchy. Ze swej strony Andy przygotowa艂 kube艂 z wod膮, kt贸ra wyla艂a si臋 na g艂ow臋 nowego dru偶ynowego, gdy wszed艂 do sza艂asu.

-1 jak tam? - zapyta艂 Clay, siadaj膮c obok Andy'ego. Ogie艅 trzaska艂, miotaj膮c dooko艂a skry, kt贸re rzuca艂y 艣wiat艂o na jego pooran膮 zmar­szczkami twarz.

- No c贸偶 - odpar艂 wymijaj膮co Andy.

-Przynios艂em ci kawy - rzek艂 Clay, podaj膮c Andy'emu metalowy kubek z paruj膮c膮 ciecz膮. U艣miechn膮艂 si臋. - By膰 mo偶e nie jest najlep­sza, ale za to mocna. — Poci膮gn膮艂 艂yk ze swojego kubka, wpatruj膮c si臋 przez chwil臋 w mrok nocy. — Czujesz si臋 troch臋 zagubiony?

Clay poci膮gn膮艂 jeszcze jeden 艂yk i zerkn膮艂 na Andy'ego.

Clay wzruszy艂 ramionami i usiad艂 obok ogromnego pniaka po gigan­tycznym 艣wierku. Zapali艂 papierosa i g艂臋boko si臋 zaci膮gn膮艂.

106

Eric Lustbader

艣nie zawdzi臋czali ruchliwo艣膰, kt贸ra czyni艂a ich tak morderczymi na prerii. Siksika znaczy Czarne Mokasyny. Daleko st膮d na p贸艂nocy, sk膮d przyw臋drowali, ziemia by艂a tak czarna i mokra, 偶e zabarwi艂a im po­deszwy mokasyn贸w. - Zaci膮gn膮艂 si臋 dymem, dumaj膮c nad histori膮. -Zdziesi膮tkowa艂 ich 艣wiat bia艂ego cz艂owieka: osadnicy wdzieraj膮cy si臋 na ich tereny, alkohol, ale przede wszystkim choroby, z kt贸rymi wcze­艣niej nie mieli styczno艣ci: ospa wietrzna, odra, 艣winka, tyfus. Cz臋艣膰 z nich rozsiewano specjalnie z rozkazu w艂adz, aby „kontrolowa膰" ich populacj臋. Rz膮d rozdawa艂 im koce, w kt贸rych roi艂o si臋 od bakterii i wirus贸w.

- S艂ysz臋 gorycz w twoim g艂osie.

Clay zgasi艂 papierosa i od razu si臋gn膮艂 po nast臋pnego.

Clay skin膮艂 g艂ow膮 i zaci膮gn膮艂 si臋 dymem.

-Prawo to 艣mieszna rzecz. Istnieje wyra藕na linia mi臋dzy tym, co jest sprawiedliwe, a co nie. Ale s膮dz臋, 偶e znasz si臋 na tych sprawach lepiej ode mnie. Podobno jeste艣 prawnikiem, Andy?

- Owszem, by艂em. - Andy strzeli艂 palcami, jak to cz臋sto robi艂 w dzie­
ci艅stwie. Wiedzia艂, 偶e pr贸buje doj艣膰 ze sob膮 do 艂adu, wyrzuci膰 z siebie
t臋 lodowat膮 kul臋, kt贸ra zagnie藕dzi艂a si臋 w jego ciele, kiedy us艂ysza艂, 偶e
Melissa zosta艂a postrzelona. - Szczerze m贸wi膮c, nie wiem, czy jeszcze
kiedy艣 wr贸c臋 do zawodu. Wiesz, umar艂a moja 偶ona i wszystko si臋 zmie­
ni艂o.

Przez chwil臋 milczeli. Nad nimi blask ksi臋偶yca s膮czy艂 si臋 przez ga艂臋­zie drzew, o艣wietlaj膮c czarn膮 艣ci贸艂k臋 na skraju polany.

- Chcia艂bym ci臋 o co艣 zapyta膰 - rzek艂 w ko艅cu Andy. — Czy zabi艂e艣
kiedy艣 cz艂owieka, to znaczy na wojnie?

W szarych oczach Claya na moment pojawi艂 si臋 b艂ysk. -Nie powiniene艣 zadawa膰 weteranowi takiego pytania, Andy. To niegrzeczne.

-Przepraszam, nie wiedzia艂em...

- Niewa偶ne. - Clay dopi艂 kaw臋. - Zabi艂em swoj膮 cz臋艣膰 wrog贸w. Przy­
jecha艂em do Montany, aby umy膰 r臋ce, 偶e tak powiem. - Odetchn膮艂
g艂臋boko, patrz膮c na bezchmurne niebo. - To miejsce oczyszcza. Mo偶na
tu odnale藕膰 swoj膮 dusz臋.

艢piewaj膮ce Drzewo

107

P贸藕niej, kiedy ju偶 le偶a艂 w 艣piworze, tu偶 przed za艣ni臋ciem, u艣wiado­mi艂 sobie, 偶e Clay na sw贸j spos贸b chcia艂 mu powiedzie膰, 偶e post膮pi艂 w艂a艣ciwie, przyje偶d偶aj膮c tutaj. Andy niczego bardziej tak nie pragn膮艂 jak odnale藕膰 sw膮 dusz臋.

Szkopu艂 w tym, 偶e to Melissa by艂a jego sercem i dusz膮. Tej nocy zn贸w we 艣nie s艂ysza艂 jej 艣piew. Tym razem jej pi臋kny g艂os wydawa艂 si臋 bli偶szy, brzmia艂 czy艣ciej, i w tym momencie Andy zrozumia艂, 偶e wbrew twierdzeniom wsp贸艂czesnej nauki jaka艣 cz膮stka jego 偶ony nie umar艂a.

艢wit przyni贸s艂 mg艂臋 i ch艂贸d, kt贸ry wtargn膮艂 pod ciep艂e my艣liwskie ubranie Andy'ego. Jego cia艂em wstrz膮sn膮艂 dreszcz i Andy si臋 obudzi艂. 艢niadanie zjad艂 w szczeg贸lnym rodzaju milczenia, kt贸re poprzedza polowanie. Mechanicznie prze偶uwa艂 jedzenie, nie czuj膮c smaku potraw. Drugi suchar utkn膮艂 mu w gardle.

- Gotowy? - szepn膮艂 Clay, bior膮c swoj膮 strzelb臋. W jego oddechu czu膰
by艂o zapach kawy i papieros贸w. Podczas 艣niadania zd膮偶y艂 wypali膰 ju偶 trzy.

Andy skin膮艂 g艂ow膮 i d藕wign膮wszy browninga, ruszy艂 za Clayem.

Las emanowa艂 groz膮 i pierwotn膮 pot臋g膮. Kolory by艂y zredukowane do minimum, a z g臋stej mg艂y co rusz wy艂ania艂y si臋 niewyra藕ne cienie, ledwo rozpoznawalne. Andy'emu przypomnia艂 si臋 dzie艅, w kt贸rym jego rodzina przeprowadzi艂a si臋 do nowego domu w Connecticut. Mia艂 wte­dy sze艣膰 lat. Jego ojciec otrzyma艂 awans na szefa oddzia艂u w swojej firmie ubezpieczeniowej i z tej okazji pan Cooper, dbaj膮cy o sw膮 pozy­cj臋 spo艂eczn膮, postanowi艂 si臋 przeprowadzi膰 do okaza艂ego domu w naj­lepszej dzielnicy. Andy'emu spodoba艂 si臋 nowy pok贸j: by艂 wi臋kszy ni偶 stary i mia艂 wi臋cej okien. Ale tamtej nocy, kiedy si臋 obudzi艂, by zrobi膰 siusiu, wszystko wydawa艂o si臋 nieznajome, obce, z艂owieszcze. Pojawi艂y si臋 cienie, kt贸re si臋 rusza艂y, a mo偶e tak mu si臋 tylko zdawa艂o. Gdy wyszed艂 z 艂azienki, pobieg艂 do swego pokoju i usiad艂 na 艣rodku 艂贸偶ka, narzucaj膮c sobie koc na g艂ow臋, bezpieczny na tej ma艂ej wysepce po艣r贸d wrogiego morza ciemno艣ci.

Teraz, nie wiadomo dlaczego, zn贸w poczu艂 ten sam dzieci臋cy strach. Wydawa艂o mu si臋, 偶e tak d艂ugo, jak dotrzymuje kroku Clayowi, jest bezpieczny. Clay by艂 jego bezpieczn膮 wysepk膮 po艣r贸d morza snuj膮cej si臋 mg艂y.

Dooko艂a s艂ysza艂 ciche szelesty, ale nic nie widzia艂. Przeszkadza艂a mu w tym zbyt g臋sta mg艂a. Wdziera艂a si臋 do nosa i ust; w oczach te偶 poczu艂 wilgo膰.

108

Eric Lustbader

Andy i Clay przedzierali si臋 przez zaro艣la. Andy czu艂, jak kropelki wody kapi膮 z daszka jego jasnopomara艅czowej czapeczki. Ziemia pod stopami gin臋艂a w ciemno艣ci. By艂 to 偶yzny czarnoziem przykryty spr臋­偶yst膮 艣ci贸艂k膮 z li艣ci i igie艂 sosnowych, na kt贸rej doskonale odciska艂y si臋 艣lady kopyt. Clay pokaza艂 Andy'emu, jak odr贸偶ni膰 艣wie偶e tropy od sta­rych, prowadz膮cych donik膮d.

Raptem Andy co艣 zauwa偶y艂 i przykl臋kn膮艂 na jedno kolano, by si臋 temu lepiej przyjrze膰. Odgarn膮艂 dziko rosn膮ce geranium i rozpozna艂 odchody 艂osia. Jeszcze parowa艂y. Ujrza艂 艣wie偶e odciski kopyt; trop skr臋­ca艂 na prawo. Wsta艂, aby zawo艂a膰 Claya, ale go nie zauwa偶y艂. W panice rozejrza艂 si臋 dooko艂a. Otacza艂a go mg艂a i drzewa. Nad g艂ow膮 przefrun膮艂 mu ptak vireo. Andy krzykn膮艂 raz i drugi, ale nie us艂ysza艂 odpowiedzi.

Stan膮艂 w p贸艂 kroku, jakby utrwalony w bursztynie. S艂ysza艂, jak mu wali serce, a krew pulsuje w skroniach. Chcia艂o mu si臋 krzycze膰. Jedy­ne, co czu艂, to ci臋偶ar browninga. Zagapi艂 si臋 na odchody 艂osia. W ko艅cu rozgarn膮艂 je podeszw膮 i ruszy艂 w las tropem zwierza.

Stara艂 si臋 sobie przypomnie膰 wszystko, czego nauczy艂 go Clay. Od­czuwa艂 obecno艣膰 lasu, jego oddech, bicie jego serca. Us艂ysza艂 nadlatu­j膮cego ptaka vireo, niewidocznego w艣r贸d g臋stwiny ga艂臋zi, a przez chwi­l臋 mign膮艂 mu 偶贸艂tog艂owy ptaszek - mysikr贸lik, jak go nazywa艂 Clay. Andy lubi艂 wiedzie膰, jak co si臋 nazywa. Prawdziwy mieszczuch, zoba­czywszy ptaka, nie zainteresowa艂by si臋, czy to vireo, czy kowalik; nie pojmowa艂by, 偶e umiej臋tno艣膰 rozr贸偶niania gatunk贸w zwierz膮t daje pew­nego rodzaju moc.

Prawdziwy mieszczuch wpad艂by w przera偶enie pozostawiony sam w spowitym mg艂膮 lesie po艣rodku Pustkowia Marshalla. Andy nato­miast czu艂 pewnego rodzaju podniecenie, rosn膮ce przeczucie, 偶e co艣 nadchodzi w jego kierunku z ciemno艣ci. Co艣, dla czego nie znalaz艂 je­szcze nazwy, co艣 „innego", jaka艣 cz膮stka jego samego, kt贸rej nie pr贸bo­wa艂 dot膮d rozpozna膰. W Connecticut czy w Nowym Jorku nie mia艂 na to czasu, zbytnio by艂 bowiem zaj臋ty realizowaniem marze艅 rodzic贸w, przekonanych, 偶e ma przed sob膮 wielk膮 przysz艂o艣膰. Dodatkowe testy, zaciek艂e wkuwanie, wyczerpuj膮ce egzaminy, pagery, telefony kom贸r­kowe, telekonferencje, wybiegi prawne i parcie do przodu bez wzgl臋du na koszty nie zostawia艂y zbyt wiele miejsca na inne rzeczy. Zakrawa艂o na cud, 偶e znalaz艂 czas dla Melissy.

艁o艣 wyszed艂 z ukrycia niemal wprost na niego. Andy r贸wnocze艣nie us艂ysza艂 go i zobaczy艂, po czym bez namys艂u podrzuci艂 strzelb臋. Najpraw­dopodobniej sta艂 z wiatrem i zwierz臋 go zw臋szy艂o albo robi艂 za du偶o ha艂asu - pewnie ta ga艂膮zka, na kt贸r膮 nadepn膮艂 kilka krok贸w wcze艣niej.

艁o艣 by艂 ogromnym samcem ze stercz膮cymi niczym dzidy 艂ukowaty­mi rosochami. Szed艂 powoli, onie艣mielaj膮c swoim majestatem. Zanim Andy poci膮gn膮艂 za spust, popatrzy艂 przez u艂amek sekundy w jego okr膮­g艂e, dzikie oczy.

艢piewaj膮ce Drzewo

109

- Mierz w p艂uca - us艂ysza艂 z ty艂u g艂os Claya. - Tu偶 za przednimi
nogami. - Browning szarpn膮艂 i rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy huk. Wydawa艂o
si臋, 偶e 艂o艣 idzie dalej, nie zwalniaj膮c. Czy偶by chybi艂 z tak niewielkiej
odleg艂o艣ci? Andy cofn膮艂 si臋 o krok, co by艂o b艂臋dem. Obcasem zahaczy艂
o wystaj膮cy korze艅 i potkn膮艂 si臋. 艁o艣 szed艂 dalej i Andy, przykl臋kn膮w­
szy na jedno kolano, gotowa艂 si臋 do kolejnego strza艂u.

Wydawa艂o si臋, 偶e zwierz臋 rykn臋艂o, ale og艂uszony hukiem wystrza艂u Andy nie by艂 pewien. 艁o艣, szczerz膮c z臋by, szarpn膮艂 si臋 i osun膮艂 na zie­mi臋. Najpierw na kolana, a potem na bok. Andy podni贸s艂 si臋. Widzia艂, jak klatka piersiowa zwierz臋cia wznosi si臋 i opada, a jego cia艂em wstrz膮­saj膮 drgawki. Na zlany potem bok wyp艂yn臋艂a krew. Z pyska ciek艂a 艣lina.

Andy patrzy艂 na t臋 scen臋 szeroko otwartymi oczami i raptem zrobi艂o mu si臋 niedobrze. S艂ysza艂, jak zwierz臋 bije kopytami o ziemi臋, i do­strzeg艂 b贸l w jego oczach, gdy walczy艂o o 艂yk powietrza. Po lesie roze­sz艂a si臋 wo艅 艣mierci, sprawiaj膮c, 偶e Andy zacz膮艂 si臋 dusi膰. Wiedzia艂, 偶e powinien co艣 zrobi膰, ale nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 co.

Wiedziony sz贸stym zmys艂em spojrza艂 do g贸ry. Ujrza艂 Claya, kt贸ry wy艂oni艂 si臋 z k艂臋b贸w mg艂y i podchodzi艂 bezszelestnie ku niemu. Odczu艂 jego pojawienie si臋 jak wtargni臋cie do katedry i zerwa艂 si臋 na nogi.

- Poci膮gnij za spust, synu - powiedzia艂 beznami臋tnie Clay.
-Co?

— Zwierz臋 cierpi. — Clay by艂 cierpliwy i opanowany. — Podnie艣 strzel­
b臋 i poci膮gnij za spust.

Andy spojrza艂 w d贸艂, jakby nie wierz膮c, 偶e wci膮偶 艣ciska w r臋ku brow­ninga. Podni贸s艂 strzelb臋. Mia艂 wra偶enie, 偶e bro艅 wa偶y setki funt贸w. Popatrzy艂 na krew wyp艂ywaj膮c膮 na l艣ni膮cy bok zwierz臋cia. Dopiero teraz u艣wiadomi艂 sobie, jakie to pi臋kne stworzenie. Poci膮gn膮艂 za spust.

Cia艂em 艂osia targn膮艂 skurcz, po czym zwierz臋 znieruchomia艂o.

— Dobra robota. — Clay przeszed艂 obok Andy'ego, aby przyjrze膰 si臋
z bliska zwierz臋ciu. — Niez艂y strza艂.

Andy obserwowa艂 w milczeniu, jak Clay wyci膮ga sw贸j my艣liwski n贸偶 i zabiera si臋 do patroszenia 艂osia. Jednym poci膮gni臋ciem rozci膮艂 brzuch i wyci膮gn膮艂 najpierw jelita, a potem reszt臋 narz膮d贸w. Do wn臋­trza wypatroszonego cia艂a wdar艂a si臋 mg艂a. Smr贸d by艂 nie do wytrzy­mania, ale Andy, zacisn膮wszy z臋by, zmusi艂 si臋 do patrzenia. Poniewa偶 艂o艣 by艂 samcem, Clay odr膮ba艂 mu g艂ow臋, po czym wprawnie zdar艂 z niej sk贸r臋 do wyprawienia. Potem odda si臋 j膮 do wypchania, gdzie zszyj膮 j膮 i osadz膮 szklane oczy.

Widok nagiej czaszki pokrytej pasemkami krwi, 偶ywym mi臋sem i bia艂ymi 艣ci臋gnami sprawi艂, 偶e Andy patrzy艂 na to, co si臋 rozgrywa, jak na w艂asn膮 艣mier膰. Nic nigdy nie unaoczni艂o mu bardziej wyrazi­艣cie w艂asnej 艣miertelno艣ci - delikatnej sk贸ry, mi臋艣ni i ko艣ci, z kt贸rych jest zbudowany. Zupe艂nie tak samo jak ten 艂o艣. W tym momencie wy­dawa艂o si臋, 偶e nie ma mi臋dzy nimi 偶adnej r贸偶nicy.

110

Eric Lustbader

Clay pracowa艂 na kl臋czkach, metodycznie i wprawnie 膰wiartuj膮c cia艂o zwierz臋cia. P贸藕niej mi臋so za艂aduje si臋 na mu艂y, kt贸re przewioz膮 je do miasta, gdzie zostanie poddane obr贸bce, i zanim Andy znajdzie si臋 z powrotem w samolocie lec膮cym na wsch贸d, b臋dzie ju偶 poci臋te, zamro偶one i podzielone na porcje.

Tej nocy Andy nie by艂 w nastroju do 艣wi臋towania. Obiad zjad艂 w niemal kompletnym milczeniu. Clay zdawa艂 si臋 rozumie膰 powody, dla kt贸rych Andy odgrodzi艂 si臋 od reszty 艣wiata. Nic w tym dziwne­go. Andy czu艂, 偶e Clay zdecydowa艂 si臋 na 偶ycie tutaj z podobnych po­budek.

D艂ugo nie m贸g艂 zasn膮膰. Nos wci膮偶 wype艂nia艂 mu smr贸d padliny; czu艂 irracjonalny strach, 偶e udusi si臋, kiedy za艣nie.

We 艣nie przysz艂a do niego Melissa. Tym razem po raz pierwszy po­czu艂 jej obecno艣膰, a nie tylko s艂ysza艂 jej 艣piew. Le偶a艂a obok niego w 艣piworze, obejmuj膮c go r臋kami. Pachnia艂a lekko cukrem i s艂odkim mlekiem. Rozlu藕ni艂 si臋 pod wp艂ywem jej ciep艂a, napawaj膮c si臋 jej bli­sko艣ci膮 i ciesz膮c si臋, 偶e przyjecha艂 w te strony, by odnale藕膰 sw膮 dusz臋 i jest ju偶 tak blisko celu.

Potem we 艣nie otworzy艂 oczy i stwierdzi艂, 偶e le偶y w obj臋ciach Melis-sy. Spojrza艂 w jej oczy, ale zamiast nich zobaczy艂 okr膮g艂e, zwierz臋ce 艣lepia 艂osia, w kt贸rych malowa艂o si臋 ogromne cierpienie. Ku swemu przera偶eniu ujrza艂, 偶e z tu艂owia Melissy wystaje g艂owa 艂osia. G艂owa szczerzy艂a z臋by i wygl膮da艂a, jakby si臋 do niego u艣miecha艂a.

Otworzy艂 usta, by krzykn膮膰, ale jedynym d藕wi臋kiem, jaki wydoby艂 si臋 z jego gard艂a, by艂 rozdzieraj膮cy uszy huk browninga. Szarpn膮艂 si臋, chc膮c uciec, ale kr臋powa艂 go nasi膮kni臋ty krwi膮 艣piw贸r i obejmuj膮ce go ramiona Melissy. Ca艂y si臋 spoci艂, kiedy miota艂 si臋, staraj膮c si臋 uwolni膰. Ale im mocniej si臋 szarpa艂, tym bardziej by艂 skr臋powany. Zn贸w krzyk­n膮艂 i ponownie us艂ysza艂 w g艂owie huk wystrza艂u. W ko艅cu zosta艂 sam w ciemno艣ci. Tylko on i 艣piew. Zdawa艂 si臋 dochodzi膰 z tak bliska, jakby Melissa nuci艂a mu wprost do ucha. Pie艣艅 brzmia艂a wyra藕niej i przypo­mina艂a psalm, hipnotyzuj膮cy kadencjami, magiczny, boski.

Obudzi艂 si臋 spocony. Rozpaczliwie zapragn膮艂 towarzystwa, gdy偶 ba艂 si臋 rozmy艣la膰 o swoim 艣nie w samotno艣ci. Potykaj膮c si臋 w ciemno­艣ciach, ruszy艂 w kierunku namiotu Claya. Wszed艂 do 艣rodka na kl臋cz­kach, ca艂y dr偶膮c, szczelnie owini臋ty kocem w kolorze khaki.

W ciemno艣ciach Andy skin膮艂 mokr膮 g艂ow膮.

- To si臋 czasem zdarza, gdy si臋 zabije - powiedzia艂 pi臋tna艣cie minut
p贸藕niej Clay, kiedy siedzieli po turecku przy ognisku, kt贸re przewod­
nik obudzi艂 do p艂omiennego 偶ycia. Nastawili czajnik z kaw膮, ale Andy
w膮tpi艂, czy b臋dzie w stanie prze艂kn膮膰 bodaj 艂yk.

艢piewaj膮ce Drzewo

111

-Mo偶liwe - odpar艂 Andy, witaj膮c z uznaniem temperatur臋 kawy, cho膰 nie jej gorycz. Atak kwas贸w 偶o艂膮dkowych odczu艂 jak cios zadany przez mistrza wszechwag. - Widzisz, w Nowym Jorku ponios艂em bole­sn膮 strat臋. Zmar艂a moja 偶ona. Ona by艂a...

- Przepraszam, 偶e ci przerywam, synu, ale mam wra偶enie, 偶e utra­
ci艂e艣 co艣 znacznie wa偶niejszego. Utraci艂e艣 samego siebie. - Kiedy Andy
nie odpowiedzia艂, Clay ci膮gn膮艂: - Nie chc臋 minimalizowa膰 straty, jak膮
z pewno艣ci膮 by艂a dla ciebie 艣mier膰 偶ony. Ja te偶 straci艂em swoj膮 dzie­
wi臋膰 lat temu i od tej pory nie by艂o dnia, by jaka艣 cz膮stka mojej osoby
nie t臋skni艂a za ni膮. Ale 偶ycie toczy si臋 dalej. Na wojnie przywyk艂em do
艣mierci, tote偶 starczy艂o mi si艂, by wr贸ci膰 do domu i do normalnego 偶y­
cia. To jedyne, co mo偶e zrobi膰 rozs膮dny cz艂owiek.

Andy spojrza艂 Clayowi prosto w oczy.

Tego pytania nie mo偶na by艂o zby膰 byle czym, tote偶 Andy zastanowi艂 si臋 dobrze, nim odpowiedzia艂. Ku swemu zdumieniu rzek艂: -Nie.

- No c贸偶. - Clay kiwn膮艂 g艂ow膮. - To ju偶 jaki艣 post臋p.

Przez ca艂y ranek Clay dogl膮da艂 pakowania mi臋sa ubitego 艂osia. Mu艂y, spokojne jak letni dzionek, przyj臋艂y ci臋偶ar bez mrugni臋cia powiek. Andy wykorzysta艂 ten czas, aby uporz膮dkowa膰 my艣li i uspokoi膰 nerwy. Odtwo­rzy艂 w pami臋ci wszystko, co zdarzy艂o si臋 od chwili, kiedy wpad艂 na oddzia艂 intensywnej terapii i zobaczy艂 Meliss臋 wywo偶on膮 z sali operacyjnej.

Zaczeka艂, a偶 Clay sko艅czy prac臋, i kiedy zobaczy艂, 偶e jest sam, pod­szed艂 do niego.

- Clay, nie obra藕 si臋, ale powiedz mi, czemu nie roze艣mia艂e艣 mi si臋
w twarz, kiedy wspomnia艂em o cofaniu czasu? Przecie偶 kto艣 taki jak ty...

112

Eric Lustbader

-Trzeba takiego cz艂owieka jak ja, aby zrozumie膰 takie pytanie. -Clay otrzepa艂 si臋 z kurzu i zapatrzy艂 w dal. - Poza tym teraz to i tak nie ma znaczenia, prawda?

Clay potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Lub na odwr贸t - rzek艂 Andy. I wtedy opowiedzia艂 Clayowi o 艣pie­
wie. O tym, jak to si臋 zacz臋艂o, gdy Melissa umar艂a, jak bli偶ej i wyra藕­
niej brzmia艂 jej 艣piew, kiedy znalaz艂 si臋 w Montanie, jak bardzo zacz膮艂
przypomina膰 psalm, liturgi臋, religijny hymn.

Po raz pierwszy, odk膮d si臋 spotkali, Clay wygl膮da艂 na zdumionego. -Nigdy nie s艂ysza艂e艣 o 艢piewaj膮cym Drzewie, prawda, synu? - za­pyta艂 Andy'ego, gdy ten sko艅czy艂.

- Nie, nigdy.

Clay parskn膮艂 jak ko艅.

-1 艣piewa? - zapyta艂 Andy.

- Tak - odpar艂 Szalony Wilk. - Dla niekt贸rych.

Szalony Wilk nale偶a艂 do Czarnych St贸p z plemienia Piegan. Clay zaprowadzi艂 do niego Andy'ego, gdy wr贸cili z Pustkowia Marshalla. Szalony Wilk mieszka艂 w niewielkiej lepiance. Za ni膮 rozstawi艂 tra­dycyjne tipi Czarnych St贸p, ozdobione malunkami przedstawiaj膮cy­mi z艂aman膮 strza艂臋, p臋dz膮cego bizona oraz twarz p贸艂nocnego wiatru,

艢piewaj膮ce Drzewo

113

kt贸ry dla Szalonego Wilka by艂 艣wi臋tym symbolem. Tipi mia艂o kszta艂t sto偶ka zako艅czonego otworem maj膮cym zapewni膰 dop艂yw 艣wie偶ego powietrza i odprowadza膰 dym. Zrobiono je z zeszytych krowich sk贸r rozpi臋tych na stela偶u z sosnowych kij贸w.

- Twoja 偶ona i Drzewo to jedno i to samo. — Szalony Wilk rozsiad艂 si臋
wygodnie na stosie nied藕wiedzich sk贸r. - 艢piewaj膮ce Drzewo ro艣nie
w przestrze艅 i si臋ga ku niebiosom. Biali uczeni m臋偶owie, kt贸rzy je
badali, nie potrafili zrozumie膰, jak mo偶e rosn膮膰 na go艂ej skale. Dlacze­
go wiatr nie zrzuca go ze ska艂y? - pytali. - Szalony Wilk przekrzywi艂
g艂ow臋, jakby z oddali przys艂uchiwa艂 si臋 innej rozmowie. - 艢piewaj膮ce
Drzewo podtrzymuj膮 duchy, kt贸re pozosta艂y na ziemi, zawieszone mi臋­
dzy 偶yciem a 艣mierci膮. Jest ono dla nich czym艣 w rodzaju gwiazdy
przewodniej.

Serce Andy'ego zacz臋艂o mocniej bi膰.

- Co przez to rozumiesz?

Wielkie, s臋kate r臋ce Szalonego Wilka otworzy艂y si臋 jak kwiaty do s艂o艅ca.

Szalony Wilk nie odpowiedzia艂. By艂 wychudzonym i zgarbionym star­cem z d艂ugimi w艂osami, kt贸re b艂yszcza艂y jak platyna. Na g艂owie nosi艂 przepask臋 z plecionej sk贸ry, z kt贸rej stercza艂o pojedyncze orle pi贸ro. Na ramionach mia艂 rzemienie naszywane koralikami i srebrne, r臋cz­nie kute bransolety, jakie nosz膮 dziewcz臋ta. Jego twarz by艂a poci膮g艂a i wychudzona, pomarszczona przez 偶ycie. Oczy mia艂 zapadni臋te, a jego sk贸ra wygl膮da艂a jak podbrzusze 偶贸艂wia. By艂 tak wysoki, 偶e pod swym dachem musia艂 chodzi膰 pochylony. Pot臋gowa艂o to wra偶enie, 偶e znajdu­j膮 si臋 w domku dla lalek.

Szalony Wilk zaprosi艂 ich do siebie z wielkim ceremonia艂em. Powita艂 Claya z ojcowsk膮 czu艂o艣ci膮, co wielce zdumia艂o Andy'ego. Nie spodzie­wa艂 si臋 takiej serdeczno艣ci. Indianin zaparzy艂 zio艂a i nabi艂 fajk臋 aro­matycznym tytoniem. Siedzia艂, pali艂 fajk臋 i w milczeniu, uwa偶nie przy­s艂uchiwa艂 si臋, jak Andy opisuje swoje sny o Melissie. Clay siad艂 obok Andy'ego i bez s艂owa s膮czy艂 cierpki nap贸j.

- 艁o艣 jest bardzo wa偶ny - o艣wiadczy艂 Szalony Wilk. - Zabi艂e艣 go i je­
go duch leg艂 u twoich st贸p, a potem poprowadzi艂 ci臋 do zb艂膮kanego
ducha twojej 偶ony.

114

Eric Lustbader

W oczach Szalonego Wilka zap艂on膮艂 ognik, kiedy obr贸ci艂 si臋, aby pos艂a膰 kr贸tkie spojrzenie Clayowi. Potem obaj popatrzyli na Andy'ego.

Twarz Szalonego Wilka by艂a pozbawiona wyrazu.

Szalony Wilk odwr贸ci艂 fajk臋 do g贸ry dnem i wytrz膮sn膮艂 na za艣mieco­n膮 pod艂og臋 resztki zimnego popio艂u. Wsta艂, podszed艂 do rze藕bionego kufra i wyj膮艂 srebrn膮 skrzynk臋, a z niej pakunek owini臋ty suknem. Wr贸ci艂 i usiad艂 po turecku naprzeciwko Andy'ego i Claya. Z nama­szczeniem rozpakowa艂 zawini膮tko i wsypa艂 jego zawarto艣膰 do fajki. Zapali艂 j膮 i poda艂 Andy'emu.

Nie wahaj膮c si臋, Andy wci膮gn膮艂 dym do p艂uc. Potem, na znak Szalo­nego Wilka, przekaza艂 fajk臋 Clayowi. Kiedy wszyscy trzej wsp贸lnie j膮 wypalili, Szalony Wilk powiedzia艂 do Andy'ego:

-Nawet z pomoc膮 艢piewaj膮cego Drzewa na drug膮 stron臋 mo偶e przej艣膰 jedynie 艣miertelnie chory cz艂owiek.

艢piewaj膮ce Drzewo

115

Andy spojrza艂 na Claya.

— Wci膮偶 mo偶esz si臋 wycofa膰, synu — rzek艂 Clay. — Nikt ci nie b臋dzie
mia艂 tego za z艂e.

Andy wzi膮艂 g艂臋boki oddech. Teraz ba艂 si臋 naprawd臋. To, co po 艣mier­ci Melissy by艂o tylko obsesj膮, mia艂o si臋 urzeczywistni膰. My艣l o tym prze艣ladowa艂a go od dawna - sta艂a si臋 jego nieod艂膮czn膮 cz臋艣ci膮 - ale 艣wiadomo艣膰, 偶e ma ona przybra膰 fizyczn膮 form臋 w realnym 艣wiecie, napawa艂a go przera偶eniem. A jednak s艂ysza艂 jej 艣piew. T臋 艣wi臋t膮 pie艣艅. Wtedy zrozumia艂, 偶e nic nie jest w stanie go zatrzyma膰. Nie chcia艂 si臋 zatrzyma膰. Chcia艂 by膰 z Meliss膮 bez wzgl臋du na cen臋.

Spogl膮daj膮c g艂臋boko w oczy Szalonego Wilka, zapyta艂:

- Co mam zrobi膰?

Ch臋tnie zjad艂 grzyby podane mu przez Szalonego Wilka i wypi艂 s艂o-nawy nap贸j, kt贸ry smakowa艂 jak atrament ka艂amarnicy. Za pierwszym razem, gdy Szalony Wilk da艂 mu do wypicia wywar z tytoniu, wszystko zwymiotowa艂, ale to dlatego, 偶e wcze艣niej przez osiemna艣cie godzin nic nie jad艂. Szalony Wilk cierpliwie przygotowa艂 kolejn膮 porcj臋 i tym ra­zem uda艂o mu si臋 jej nie zwr贸ci膰.

Mia艂 niejasne przeczucie, 偶e s艂onawy nap贸j musi zawiera膰 jaki艣 nar­kotyk - pejotl lub inny naturalny 艣rodek psychodeliczny. Wydawa艂o mu si臋, 偶e unosi si臋 w powietrzu. Nad sob膮 widzia艂 gwiazdy, cho膰 z pewno艣ci膮 wci膮偶 znajdowa艂 si臋 w lepiance Szalonego Wilka.

Indianin wysmarowa艂 sobie twarz bia艂膮 substancj膮 i ubra艂 si臋 w str贸j szamana: kubrak ze sk贸ry jelenia misternie zwi膮zany na piersiach, legginsy ze sk贸ry sarny spi臋te wzd艂u偶 ca艂ej d艂ugo艣ci agrafami z poma­lowanych kolc贸w je偶ozwierza, podw贸jnie spleciony naszyjnik z po偶贸艂­k艂ych z臋b贸w nied藕wiedzia. Pionowe blaszki i od艂amki turkusa, kt贸re zwisa艂y ze stroju, powodowa艂y, 偶e Szalony Wilk wygl膮da艂 bardziej jak szkielet ni偶 cz艂owiek.

- Pos艂uchaj moich s艂贸w, A-poi-a-kinni - zaintonowa艂 Indianin. A-poi--a-kinni znaczy艂o Lekki W艂os. — Pierwszy szaman narodzi艂 si臋 ze zwi膮z­ku kobiety i or艂a. - M贸wi膮c to, przywdzia艂 gro藕n膮 mask臋 z orlich pi贸r. Jego g艂os wydobywa艂 si臋 z otwartego dzioba. - Szamani zamieniaj膮 si臋 w or艂y, dost臋puj膮c przywileju wej艣cia do podniebnej krainy, kt贸ra wznosi si臋 nad ca艂膮 ziemi膮. - Jego r臋ce potrz膮sa艂y blaszkami i turku­sami, kt贸re d藕wi臋cza艂y jak krople deszczu uderzaj膮ce w szklany dach. -Oto moje ko艣ci, ko艣ci moich przodk贸w. Opowiadaj膮 dzieje moich naro­dzin i wskrzeszenia, 艣wi臋te dzieje mojej rodziny.

Andy ch艂on膮艂 jego s艂owa, jakby ssa艂 pier艣 matki. Rzeczywi艣cie, mi­sterium Szalonego Wilka mia艂o wyra藕ny aspekt macierzy艅ski, widocz­ny w wybrzuszeniu na jego przebraniu szamana. By艂 zar贸wno matk膮, jak i ojcem rodziny, tote偶 Andy czu艂 si臋 bezpieczny w jego obecno艣ci,

116

Eric Lustbader

podniesiony na duchu. Znajdowa艂 si臋 w stanie, w kt贸rym b贸l po stracie Melissy i trawi膮ce go poczucie winy nie mia艂y do niego dost臋pu. Unosi艂 si臋 w olbrzymiej misie wype艂nionej gwiazdami, otoczonej ciemnonie­biesk膮 po艣wiat膮. W miar臋 jak jego cia艂o s艂ab艂o, umys艂 si臋 wyostrza艂. Zacz膮艂 dostrzega膰 rzeczy bardzo odleg艂e, potrafi艂 przenika膰 wzrokiem przez 艣ciany. Widzia艂 strumienie i rzeki, wysokie, pokryte 艣niegiem szczyty g贸r, skupiska strzelistych 艣wierk贸w i jode艂. Ale przede wszyst­kim dostrzega艂 zwierz臋ta i ptaki. Przys艂uchiwa艂 si臋 ich g艂osom w na­bo偶nym skupieniu.

Przez ca艂y czas Szalony Wilk pali艂 ga艂膮zki mirtu i sasafrasu, dmu­chaj膮c s艂odkawym dymem wprost w twarz Andy'ego i stale potrz膮saj膮c grzechotkami zrobionymi z niewyprawionej sk贸ry rozpi臋tych na 艂ozi­nowych ramionach. Podobnie jak tipi w g艂臋bi, grzechotki zdobi艂 symbol p贸艂nocnego wiatru. Za ka偶dym razem, kiedy przynosi艂 now膮 porcj臋 mirtu i sasafrasu do spalenia, bra艂 do r臋ki prong - 艣wi臋ty, rozdwojony kij pomalowany na czerwono - s艂u偶膮cy do wygarniania z ogniska roz­偶arzonych w臋gli, kt贸re k艂ad艂 p贸藕niej na stosie ro艣lin.

Po trzech dniach Andy tak os艂ab艂, 偶e nie by艂 w stanie usta膰 o w艂a­snych si艂ach. O chodzeniu w og贸le nie by艂o mowy. Szalony Wilk z Cla-yem musieli go przenie艣膰 z lepianki do tipi. Tam po艂o偶yli go dok艂adnie pod otworem wentylacyjnym. Szalony Wilk rozpali艂 obok niego ogni­sko. Na znak Indianina Clay odszed艂.

Andy mia艂 r贸wnocze艣nie i majaki, i przeb艂yski 艣wiadomo艣ci. Nie po­trafi艂 powiedzie膰, jak to mo偶liwe. Le偶a艂 jak martwy, sporadycznie tylko oddychaj膮c, pogr膮偶ony w magicznej mgie艂ce - duchowym warunku, koniecznym aby m贸g艂 odby膰 sw膮 podr贸偶. By艂o to dziwaczne uczucie. Wcze艣niej przypuszcza艂, 偶e w takim stanie wyra藕niej odczuje blisko艣膰 Melissy, a tymczasem nie czu艂 jej wcale. Jedyne, co odczuwa艂, to wra­偶enie oddzielenia si臋 od w艂asnego cia艂a. Mia艂 tylko niejasn膮 艣wiado­mo艣膰 bicia serca, kr膮偶enia krwi. Jego w艂asny oddech dochodzi艂 do nie­go jakby z ogromnej odleg艂o艣ci.

Raptem us艂ysza艂, jak Szalony Wilk m贸wi do niego:

- A-poi-a-kinni, jeste艣 gotowy. Nadszed艂 ostatni etap twojej podr贸偶y na drug膮 stron臋. - Grzechotki podj臋艂y sw贸j rytm. - Wiem, 偶e jeste艣 tego godny, bo nawiedzi艂 ci臋 duch 艂osia. To rzadki przypadek, A-poi-a--kinni. Wyj膮tkowo rzadki.

Grzechotki zdawa艂y si臋 miesza膰 ze s艂odkawym dymem, tworz膮c inny 艣wiat formuj膮cy si臋 na poszarpanych obrze偶ach pola widzenia An-dy'ego.

-Teraz, gdy jeste艣 gotowy ruszy膰 w sw膮 podr贸偶 do 艢piewaj膮cego Drzewa, nadesz艂a w艂a艣ciwa pora, aby wyjawi膰 ci jego pochodzenie. Dawno temu, zanim jeszcze bia艂y cz艂owiek przyby艂 na zach贸d, w艣r贸d Indian Piegan zapanowa艂 wielki g艂贸d. Bizony dotkn臋艂a dziwna, z艂o艣li­wa choroba przenosz膮ca si臋 na cz艂owieka, kt贸ry zjad艂 ich mi臋so. India-

艢piewaj膮ce Drzewo

117

nie byli zmuszeni si臋gn膮膰 po mi臋so 艂osia, kt贸rego plemi臋 Czarnych St贸p uwa偶a艂o za 艣wi臋te zwierz臋. Modlili si臋 do Napi, Boga S艂o艅ca, by im przebaczy艂 i da艂 si艂臋, aby mogli zapolowa膰. Oddzia艂 wojownik贸w wyru­szy艂 konno przez preri臋 do krainy wielkich lodowych las贸w, gdzie 偶y艂y 艂osie.

Pr贸bowali je podej艣膰, ale bez powodzenia. Polowali przez trzy tygo­dnie, ale wr贸cili, nie przywo偶膮c mi臋sa, kt贸rym mogliby wy偶ywi膰 swoje rodziny. W nast臋pnym tygodniu c贸rka wodza Isso-ko-yi-kinni posz艂a do wodopoju bizon贸w i zobaczy艂a tam najwspanialszego samca 艂osia, jakiego kiedykolwiek widzia艂a. 艁o艣 zwietrzy艂 j膮, ale zamiast czmych­n膮膰, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 jej w oczy. „O, wielki 艂osiu", rzek艂a c贸rka wodza. „Wzi臋艂abym ci臋 za m臋偶a, gdyby tw贸j gatunek da艂 mi臋so, 偶eby nasz lud nie umar艂 z g艂odu". Powiedzia艂a to 偶artem, z rozpaczy, by艂a bowiem zbyt m艂oda, aby wzi膮膰 pod uwag臋 wszystkie konsekwencje swoich s艂贸w. Lecz ku jej zdumieniu byk uni贸s艂 艂eb, zako艂ysa艂 swym wielkim poro偶em i wtedy na drodze do wodopoju pojawi艂o si臋 stado 艂osi. Dostrzeg艂o je dw贸ch wojownik贸w, kt贸rzy skrzykn膮wszy pozosta­艂ych, sp臋dzili nast臋pn膮 godzin臋, ubijaj膮c dziwnie potulne zwierz臋ta. Ocala艂 tylko wielki samiec. Wojownicy jako艣 omijali go z daleka, a mo偶e w og贸le go nie widzieli. Kiedy rze藕 dobieg艂a ko艅ca i cia艂a ubitych zwie­rz膮t zawleczono po艣r贸d okrzyk贸w wielkiej rado艣ci do namiot贸w, c贸rka wodza i wielki samiec zostali sam na sam. 艁o艣 wyci膮gn膮艂 przedni膮 nog臋 i powiedzia艂: „Teraz zostaniesz moj膮 偶on膮". „Nie! Nie!", zakrzyk­n臋艂a przera偶ona. „Nie mog臋!" „Przysi臋g艂a艣, 偶e je艣li po艣wi臋c臋 swoje sta­do, aby nakarmi膰 tw贸j lud, we藕miesz mnie za m臋偶a". Wtedy dopiero nast臋pstwa nieopatrznej obietnicy przemkn臋艂y jej przez g艂ow臋 niczym wicher przez preri臋. Z p艂aczem ruszy艂a za bykiem, oddalaj膮c si臋 od wodopoju i rodzinnego ogniska. Podczas biesiady jej matka zauwa偶y艂a brak c贸rki. Ojciec nakaza艂 przeszukanie wioski, ale dziewczyny oczy­wi艣cie nie znaleziono. Wtedy ludzie zacz臋li rozpacza膰 i odmawia膰 mo­dlitwy za duchy zmar艂ych. „Nie", rzek艂 w贸dz. „Czuj臋 moje dziecko tu­taj", powiedzia艂 i przycisn膮艂 pi臋艣膰 do serca. „Ona nie umar艂a". Zabraw­szy 艂uk oraz gar艣膰 strza艂, wyruszy艂 na jej poszukiwanie. Przy wodopoju odnalaz艂 wiele 艣lad贸w kopyt 艂osia i kilka odcisk贸w ma艂ych mokasy­n贸w, kt贸re - by艂 pewien - nale偶a艂y do jego c贸rki. „By艂a tutaj!", wy­krzykn膮艂. „Jestem tego pewien!" „Tak", us艂ysza艂 nad g艂ow膮. „By艂a, wi­dzia艂am j膮". Spojrza艂 w g贸r臋 i zobaczy艂 bystrook膮 srok臋, zataczaj膮c膮 na nim ko艂a. Przysiad艂a na skraju wodopoju i przekrzywiaj膮c g艂ow臋, spoj­rza艂a na niego. „Widzia艂a艣 j膮 p贸藕niej?", zapyta艂 niecierpliwie w贸dz. „Musz臋 j膮 odnale藕膰 i sprowadzi膰 do domu" „Znajdziesz j膮 w g贸rach", rzek艂a sroka. „W pobli偶u wielkiego lodowca. Wska偶臋 ci drog臋". I tak Isso-ko-yi-kinni ruszy艂 w trwaj膮cy trzy dni marsz w stron臋 majacz膮­cych w oddali ogromnych g贸r lodowych. Pokonywa艂 wzniesienia, ro­bi膮c kr贸tkie przerwy, by zje艣膰 troch臋 dzikich jag贸d, dziel膮c si臋 nimi ze

118

Eric Lustbader

srok膮. Czwartego dnia zacz臋li si臋 wspina膰 na g贸r臋, kt贸r膮 od niepami臋t­nych lat pokrywa艂 l贸d. Kiedy znale藕li si臋 w po艂owie drogi do wielkiego lodowca, ujrzeli pas膮ce si臋 stado 艂osi. „Tam! Tam!", krzykn臋艂a sroka. Wtedy Isso-ko-yi-kinni rozkaza艂 sroce, aby polecia艂a do jego c贸rki i po­wiedzia艂a jej, 偶e przyby艂 jej ojciec, by j膮 zabra膰 do domu. Sroka wyl膮do­wa艂a w samym 艣rodku stada i zacz臋艂a podskakiwa膰 wok贸艂 miejsca, gdzie dziewczyna wyci膮gn臋艂a si臋 na ziemi obok swego ma艂偶onka. Pod­skakiwa艂a i podskakiwa艂a, a偶 uda艂o jej si臋 zwr贸ci膰 na siebie jej uwag臋. „Tw贸j ojciec czeka na ciebie tam na 艣cie偶ce. Pragnie ci臋 zabra膰 do domu. Chcesz z nim p贸j艣膰?" „Och, tak!", zawo艂a艂a dziewczyna, rzucaj膮c jed­nak zal臋knione spojrzenie na pogr膮偶onego we 艣nie ma艂偶onka. „Powiedz mu, 偶e przyjd臋 do niego, gdy tylko b臋d臋 mog艂a". Sroka odlecia艂a i jaki艣 czas potem dziewczyna posz艂a za ni膮. Przedar艂a si臋 przez zagajnik 艣wierkowy i zanosz膮c si臋 p艂aczem, pad艂a ojcu w ramiona. Kiedy jednak w贸dz chcia艂 opu艣ci膰 g贸rsk膮 艂膮k臋, c贸rka si臋 zawaha艂a. „Zaczekaj", szep­n臋艂a. „Je艣li odejd臋 teraz, szybko zostanie to zauwa偶one; 艂o艣 ruszy za nami i ci臋 zabije. Lepiej b臋dzie, je艣li wr贸c臋 i spr贸buj臋 si臋 wymkn膮膰 jutro wieczorem". Chocia偶 niech臋tnie, ale ojciec pozwoli艂 jej wr贸ci膰 do m臋偶a. Kiedy jednak usiad艂a obok niego, 艂o艣 zwietrzy艂 co艣 i powiedzia艂: „Czuj臋 w pobli偶u cz艂owieka. Z kim si臋 spotka艂a艣?" Cho膰 dziewczyna zaklina艂a si臋, 偶e z nikim si臋 nie widzia艂a, 艂o艣 jej nie uwierzy艂. Skrzyk­n膮艂 wszystkie samce i razem pomkn臋li przez 艂膮k臋. Przedarli si臋 przez zagajnik i znienacka spadli na Isso-ko-yi-kinni. Tratowali jego cia艂o, a偶 rozdeptali je na miazg臋. Zrozpaczona c贸rka wodza pad艂a na kola­na i zacz臋艂a rwa膰 sobie w艂osy z g艂owy. Pr贸bowa艂a odszuka膰 cia艂o ojca, ale bez skutku. Zawo艂a艂a na srok臋, by jej pomog艂a znale藕膰 cho膰by jeden szcz膮tek. Ptak sfrun膮艂 na ziemi臋 i z krwistego b艂ota wygrzeba艂 kawa­艂ek szpiku Isso-ko-yi-kinni. Chwyci艂 go w dzi贸b i przylecia艂 do c贸rki wodza, po czym upu艣ci艂 go na jej kolana. Dziewczyna z szacunkiem po艂o偶y艂a go na zakrwawionej ziemi i przykrywszy kocem, zacz臋艂a 艣pie­wa膰. 艢piewa艂a d艂ugo, a gdy sko艅czy艂a, unios艂a koc. 艁osie ze zdumie­niem zobaczy艂y, 偶e na ziemi le偶y nieruchome, acz nietkni臋te cia艂o Isso-ko-yi-kinni. Dziewczyna ponownie przykry艂a je kocem i podj臋艂a swoj膮 pie艣艅, kt贸ra brzmia艂a teraz jak psalm — magiczny, u艣wi臋cony. Kiedy po raz drugi odkry艂a koc, jej ojciec poruszy艂 si臋 i otworzy艂 oczy, powra­caj膮c do 艣wiata 偶ywych. Tam w艂a艣nie, gdzie pola艂a si臋 krew, gdzie sro­ka upu艣ci艂a szpik, gdzie c贸rka 艣piewem przywr贸ci艂a ojca do 偶ycia, wy­ros艂o po latach drzewo: s臋kate, powyginane, z ka偶dym rokiem pn膮ce si臋 wy偶ej i wy偶ej, ur膮gaj膮ce prawom i logice bia艂ego cz艂owieka. Je w艂a­艣nie Indianie Piegan zw膮 艢piewaj膮cym Drzewem.

Andy, zawieszony w swoim sinym 艣wiecie, ch艂on膮艂 ka偶de s艂owo opo­wie艣ci Szalonego Wilka. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e jest prawdziwa, bo przemawia艂a za tym jej urzekaj膮ca prostota.

W tym momencie poczu艂, 偶e si臋 wznosi. Unosi艂o si臋 nie jego cia艂o, ale

艢piewaj膮ce Drzewo

119

duch, wreszcie uwolniony od wszelkich fizycznych ogranicze艅. Andy przesta艂 s艂ysze膰 bicie serca, pulsowanie krwi w 偶y艂ach, a jedyne, co do niego dociera艂o, to podmuchy g贸rskiego wiatru.

Otworzy艂 oczy i ujrza艂, jak dziura u szczytu tipi zbli偶a si臋 do niego, otwieraj膮c si臋 jak jaka艣 brama. Raptem znalaz艂 si臋 na zewn膮trz, szy­buj膮c na tle czarnego jak w臋giel nieba, unoszony pr膮dami powietrzny­mi niczym orze艂. I jak orze艂 spojrza艂 z wysoka na Szalonego Wilka, kt贸ry kl臋cza艂 obok jego le偶膮cego nieruchomo cia艂a. Poszybowa艂 na p贸艂­noc ku 艣wiec膮cym jasno gwiazdom, i po艂yskuj膮cym na wschodzie szczy­tom Glacier National Park.

Dolecia艂 do dzia艂u kontynentalnego i zobaczy艂, jak chmury k艂臋biaste rozbijaj膮 si臋 o stromy szczyt niczym fale o urwisty brzeg. I wtem do­strzeg艂 艢piewaj膮ce Drzewo. Wygl膮da艂o tak, jak je opisa艂 Szalony Wilk: s臋kate, powyginane, wyrastaj膮ce wprost ze skalnego piargu. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 w takim pod艂o偶u nie mog艂o zapu艣ci膰 korzeni, a mimo to pokryty grub膮 kor膮 pie艅 i roz艂o偶yste ga艂臋zie si臋ga艂y nieba.

Andy wiedzia艂, 偶e jest ju偶 blisko. Jakim艣 si贸dmym zmys艂em odbiera艂 zawirowania w臋z艂a si艂 — miejsca, w kt贸rych zbiega艂y si臋 niewidzialne strumienie pola magnetycznego, psychicznego, ektoplazmy. Wszystko otacza艂a z艂owieszcza po艣wiata podobna do tej, jak膮 wysy艂aj膮 wzbudzo­ne moleku艂y. Wygl膮da艂o to tak, jakby sama struktura rzeczywisto艣ci zosta艂a nagi臋ta i zakrzywiona, a potem - rozpruta na dwoje.

W niewyt艂umaczalny spos贸b Andy zapl膮ta艂 si臋 w ga艂臋zie 艢piewaj膮­cego Drzewa. Pr贸bowa艂 si臋 uwolni膰, ale jego ruch wirowy sprawi艂, 偶e uwik艂a艂 si臋 jeszcze bardziej. Wok贸艂 siebie widzia艂 tylko ga艂臋zie. Listo­wie stawa艂o si臋 coraz g臋stsze, a偶 w ko艅cu zas艂oni艂o ksi臋偶yc, gwiazdy i ca艂e niebo. Otoczy艂a go nieprzenikniona ciemno艣膰.

Kiedy艣, gdy Andy by艂 w Meksyku, miasto nawiedzi艂o trz臋sienie zie­mi. Czu艂 wtedy podobne zawroty g艂owy. Mia艂 wra偶enie, i偶 ziemia i otaczaj膮ce go powietrze p臋k艂y na dwie cz臋艣ci.

Jakby 艣ledz膮c obrazy rozgrywaj膮ce si臋 na scenie, zobaczy艂 wybucha­j膮ce po偶ary, wezbrane krwiste rzeki wyst臋puj膮ce z brzeg贸w. S艂ysza艂 ohydne wrzaski i 偶a艂osne j臋ki. Na w艂asne oczy widzia艂 g贸ry, kt贸re trz臋s艂y si臋 i przesuwa艂y z og艂uszaj膮cym zgrzytem, nape艂niaj膮cym go nieo­pisanym przera偶eniem. Pojawi艂y si臋 groteskowo wykrzywione, o艣wietlo­ne p艂omieniami twarze, cienie gwa艂townie gestykuluj膮ce, przera偶aj膮ce.

A potem, jakby kto艣 opu艣ci艂 kurtyn臋, zn贸w zapad艂a ciemno艣膰. I wte­dy us艂ysza艂 艣piew. G艂osem, kt贸ry to narasta艂, to cich艂, Melissa 艣piewa艂a sw膮 艣wi臋t膮 pie艣艅. Chwil臋 p贸藕niej zobaczy艂 j膮. Sta艂a w miejscu, gdzie wcze艣niej ros艂o 艢piewaj膮ce Drzewo. Otoczenie wygl膮da艂o jednak tro­ch臋 inaczej, ni偶 je zapami臋ta艂. W ukszta艂towaniu terenu zasz艂y subtel­ne, acz dostrzegalne zmiany. Cho膰by w kolorach, kt贸re zupe艂nie odbie­ga艂y od rzeczywisto艣ci. Ska艂y mieni艂y si臋 blaskiem czarnego, wypolero­wanego obsydianu.

120

Eric Lustbader

Kiedy otworzy艂 oczy, zobaczy艂, 偶e znajduj膮 si臋 w Pary偶u. By艂 week­end, kt贸rego si臋 spotkali. W powietrzu poczu艂 zapach tych samych kwiat贸w, zobaczy艂 te same stateczki wycieczkowe o艣wietlaj膮ce Sekwa­n臋 reflektorami i zak艂贸caj膮ce cisz臋 wzmocnionymi sztucznie g艂osami przewodnik贸w. Kiedy spacerowali, trzymaj膮c si臋 za r臋ce, nad g艂owami mieli te same kasztanowce. 艢wiat艂o ksi臋偶yca utworzy艂o ten sam ete­ryczny most si臋gaj膮cy lewego brzegu rzeki.

Prowadzili t臋 sam膮 rozmow臋, s艂owo w s艂owo, ale cieszy艂o go to. Ca艂o­wali si臋 d艂ugo i nami臋tnie, a li艣cie kasztanowca dawa艂y im intymny azyl. Wr贸cili do hotelu Crillon i Andy z jeszcze wi臋ksz膮 rado艣ci膮 odda艂 si臋 fizycznej stronie ich mi艂o艣ci. Wszed艂 w ni膮, krzycz膮c w ekstazie. Kochali si臋 tak, jak to zapami臋ta艂, a potem zn贸w poczu艂 t臋 sam膮 nieod­part膮 ch臋膰 na kieliszek szampana. Opr贸偶nili jedn膮 butelk臋 i wzi臋li ze sob膮 nast臋pn膮, po czym dokazuj膮c, ruszyli do jego pokoju, gdzie zn贸w si臋 kochali. By艂o cudownie. Spe艂nienie marze艅.

Ale potem wszystko zacz臋艂o si臋 od nowa, identyczna powt贸rka we­d艂ug dok艂adnie takiego samego scenariusza. A potem jeszcze raz. Gdy po raz czwarty spacerowali wzd艂u偶 Sekwany, Andy usi艂owa艂 co艣 zmie­ni膰. Chcia艂 skr臋ci膰 na rogu i p贸j艣膰 w stron臋 Champs Elysees, zamiast i艣膰 dalej wzd艂u偶 rzeki. Ale nic z tego. Mogli jedynie spacerowa膰 z g贸ry ustalon膮 tras膮.

Id膮ca obok niego Melissa u艣cisn臋艂a jego d艂o艅 i powiedzia艂a:

-Ale to nie mo偶e by膰 Pary偶. Wykluczone. Jeste艣my w Glacier Park w Montanie.

- Jak to nie mo偶e? - Melissa u艣miechn臋艂a si臋. - Rozejrzyj si臋 dooko­
艂a. To nie iluzja. To wszystko dzieje si臋 naprawd臋. - Obj臋艂a go. - Cofn臋­
li艣my si臋 w czasie. Cofn臋li艣my si臋 do chwili, w kt贸rej wszystko si臋 za­
cz臋艂o.

-Ale to nie to samo. - Andy zmarszczy艂 czo艂o. - Nie widzisz w tym niczego dziwnego?

- Dziwnego? Nie, dlaczego? Wszystko jest tak, jak zapami臋ta艂am. -
Zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a. - Tak romantycznie. Idealnie.

Andy chcia艂 si臋 zatrzyma膰 w kr臋gu 艣wiat艂a rzucanym przez uliczn膮

艢piewaj膮ce Drzewo

121

latarni臋, ale nie potrafi艂 si臋 do tego zmusi膰. Do miejsca, gdzie zacz臋li si臋 ca艂owa膰, mieli jeszcze kilkaset jard贸w.

-Aleja chc臋. -Andy poczu艂 wzrastaj膮ce rozdra偶nienie. Melissa wygl膮da艂a na szczerze zdziwion膮.

-Dlaczego, kochanie? Jeste艣 przecie偶 ze mn膮. Jeste艣my znowu ra­zem. Czy偶 nie tego pragn膮艂e艣? 呕eby wszystko by艂o tak jak dawniej?

- Tak - powiedzia艂 wolno. - Tego w艂a艣nie chcia艂em.

Stan臋li pod szeleszcz膮cym kasztanowcem, aby si臋 poca艂owa膰: d艂ugo, nami臋tnie. Andy wiedzia艂, 偶e za chwil臋 podmuch wiatru rozgarnie po艂y jego marynarki, i gdy rozgarn膮艂, zazgrzyta艂 z臋bami. Gdyby cho膰 sta艂o si臋 to o u艂amek sekundy p贸藕niej. Ale nic z tego. Gdyby cho膰 uda艂o mu si臋 nie p贸j艣膰 do hotelu. Ale bezskutecznie. Z przera偶eniem zacz膮艂 ocze­kiwa膰 tego, co ma nast膮pi膰. Gdyby uda艂o mu si臋 zmieni膰 cho膰by naj­mniejszy szczeg贸艂. Gdyby m贸g艂 wyd艂u偶y膰 spacer o jedn膮 przecznic臋 albo skr臋ci膰 w innym kierunku. Ale to by艂o niemo偶liwe. Znale藕li si臋 w nie­zmiennym wycinku przesz艂o艣ci i musieli prze偶ywa膰 wszystko wci膮偶 od nowa.

Gdy po raz pi膮ty spacerowali brzegiem Sekwany, Melissa zauwa偶y艂a:

-Nie rozumiem po co - odpar艂a Melissa. - Po co majstrowa膰 przy czym艣, co jest doskona艂e?

- Poniewa偶 bez ustanku powtarzamy to samo - rzuci艂 Andy z rozpa­
cz膮. - Doprowadza mnie to do sza艂u i nie mog臋 zrozumie膰, jak mo偶esz
to tak spokojnie znosi膰.

-To proste, kochanie. Ja w艂a艣ciwie nie 偶yj臋.

-Ruchu?

122

Eric Lustbader

Dochodzili do miejsca, gdzie zacz臋li si臋 ca艂owa膰, ale tym razem Andy mia艂 dziwne przeczucie, 偶e tym razem to b臋dzie koniec. Tu musi nast膮­pi膰 zmiana, tu musz膮 si臋 rozej艣膰 ich 艣cie偶ki. Przypomnia艂y mu si臋 s艂o­wa Szalonego Wilka: „Nie potrafi臋 przewidzie膰, czym to si臋 sko艅czy; mog臋 ci jedynie da膰 szans臋. Ale jedno mog臋 ci zagwarantowa膰: nic ju偶 nie b臋dzie takie jak wcze艣niej".

Melissa obrzuci艂a go powa偶nym spojrzeniem.

Cia艂em Andy'ego wstrz膮sn膮艂 dreszcz. Melissa zn贸w u艣cisn臋艂a jego d艂o艅.

- Nie rozumiesz, kochanie? Przed tob膮 ca艂e 偶ycie. Po艣lubi艂e艣 ruch,
nie mnie. M贸j czas przemin膮艂.

-Jeszcze nie, jeszcze nie - rzuci艂 Andy. - Wci膮偶 偶yjesz. Czuj臋 bi­cie twego serca, czuj臋, jak krew pulsuje ci w 偶y艂ach. Nie umar艂a艣, ist­niejesz.

- Tak, istniej臋 - przyzna艂a - ale tylko w tym teatrze. - Rozejrza艂a
si臋 dooko艂a. - Sam jednak widzisz, jak sztuczne staje si臋 to przedsta­
wienie. - Popatrzy艂a na niego. - Kochanie, ty ju偶 podj膮艂e艣 decyzj臋.

Andy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e szybko zbli偶aj膮 si臋 do miejsca, gdzie si臋 poca艂uj膮, gdzie nast膮pi zmiana. Ale jaka zmiana? Nie mia艂 poj臋cia i nape艂nia艂o go to przera偶eniem. Ogarn臋艂o go uczucie, jakiego do艣wiad­cza cz艂owiek przy pierwszym skoku ty艂em do basenu. Potrzebna jest w贸wczas pewna doza wiary, szczeg贸lny rodzaj odwagi.

- Oboje musimy pozna膰 prawd臋, aby si臋 uwolni膰 - rzuci艂a bez tchu,
zanim stan臋li, by si臋 poca艂owa膰. Popatrzy艂, jak unosi usta, ku niemu,
ku 艣wiat艂u ksi臋偶yca. S艂ysza艂 szelest li艣ci kasztanowca, odleg艂e odg艂osy
ruchu samochodowego dochodz膮ce z Champs Elysees. Poczu艂 na sobie
snop 艣wiat艂a ze statku spacerowego, kt贸ry omi贸t艂 ich cia艂a i przesun膮艂
si臋 dalej.

-呕egnaj, kochanie - szepn臋艂a.

艢piewaj膮ce Drzewo

123

-呕egnaj. -Andy omal nie ud艂awi艂 si臋 tym jednym s艂owem.

Melissa pu艣ci艂a jego d艂o艅, a kiedy to zrobi艂a, zacz臋艂a si臋 wznosi膰. Jak dym ulatuj膮cy w ch艂odny zimowy poranek, odp艂yn臋艂a nad ciemn膮 wst臋­g臋 Sekwany. 艢wiat艂o ksi臋偶yca ta艅czy艂o na wodzie. Dotar艂a do eterycz­nego mostu. Andy zastanawia艂 si臋, czy si臋 odwr贸ci i co zrobi, gdyby si臋 odwr贸ci艂a. Wyobrazi艂 sobie, jak biegnie do niej i ci膮gnie j膮 z powrotem. Ale ona si臋 nie odwr贸ci艂a. Dziwne, ale by艂 jej za to wdzi臋czny. 艁zy zasnu艂y mu oczy, ale nie uczyni艂 najmniejszego ruchu, aby je wytrze膰. Zrozumia艂, 偶e 艂zy s膮 konieczne: s膮 cz臋艣ci膮 zmiany.

Patrzy艂, jak Melissa zdecydowanie przechodzi przez ksi臋偶ycowy most i rozpoczyna sw膮 podr贸偶 na drug膮 stron臋.

Kiedy Andy wszed艂 do swego nowojorskiego mieszkania przy Pi膮tej Alei, unosi艂 si臋 w nim dziwny, zat臋ch艂y zapach. Przez nast臋pne pi臋膰 minut otwiera艂 wszystkie okna, mimo 偶e wiecz贸r by艂 ch艂odny. Po­tem poszed艂 do kuchni i pieczo艂owicie pouk艂ada艂 w lod贸wce zamro偶one kawa艂ki mi臋sa 艂osia. Swojego browninga podarowa艂 Clayowi na po­偶egnanie.

Stan膮艂 po艣rodku salonu, staraj膮c si臋 do niego przekona膰. Pok贸j wy­dawa艂 mu si臋 obcy: odczuwa艂 brak harmonii ze wszystkim, co si臋 w nim znajdowa艂o. Popatrzy艂 na r臋cznie robione meble, antyki, kt贸re z Melissa pieczo艂owicie wyszukiwali, obrazy na 艣cianach, rze藕by na marmurowych postumentach. A potem wspomnia艂 艣wierkow膮 g艂usz臋, sk膮d w艂a艣nie powr贸ci艂. Pomy艣la艂 o gigantycznym sklepieniu nieba i milionach gwiazd, pod kt贸rymi rozpocz膮艂 swoj膮 pogo艅 za Melissa.

Z niezwyk艂膮 wyrazisto艣ci膮 s艂ysza艂 tykanie zegara stoj膮cego na ko­modzie. Mia艂 wra偶enie, jakby jego dziwna i przera偶aj膮ca podr贸偶 na drug膮 stron臋 wyostrzy艂a mu dot膮d u艣pione zmys艂y. Zmys艂y, kt贸rymi wyczuwa艂 niedostrzegalne podmuchy wiatru.

Zacz膮艂 chodzi膰 w k贸艂ko, zastanawiaj膮c si臋 nad tym, co ma dalej ro­bi膰. Pewnie sprzeda to mieszkanie i przeniesie si臋 gdzie indziej. Do­k膮d? Cho膰 ca艂y 艣wiat sta艂 przed nim otworem, nie mia艂 poj臋cia, gdzie m贸g艂by wyl膮dowa膰. Ale nie przejmowa艂 si臋 tym. Wiedzia艂, 偶e jest zu­pe艂nie innym cz艂owiekiem ni偶 wtedy, kiedy wychodzi艂 st膮d dwa ty­godnie temu.

Nikogo nie poinformowa艂, 偶e ju偶 wr贸ci艂, i nie mia艂 zamiaru tego ro­bi膰. Nie zajrza艂 nawet do skrzynki na listy. Podszed艂 do biurka, kt贸re wygl膮da艂o tak, jak je zostawi艂 - uprz膮tni臋te ze wszystkich przedmio­t贸w, by zrobi膰 miejsce na oprawione w ramk臋 zdj臋cie Melissy. Sta艂a u艣miechni臋ta, opromieniona wiosennym s艂o艅cem. Popatrzy艂 w jej mio­dowe oczy, a potem powoli wzi膮艂 do r臋ki karnety do opery, kt贸re wsu­n膮艂 za r贸g srebrnej ramki.

Na automatycznej sekretarce nagrane by艂y cztery wiadomo艣ci. Od

124

Eric Lustbader

Chrisa, kt贸ry chcia艂 si臋 z nim zobaczy膰, kiedy wr贸ci. Od matki, kt贸ra zatroskanym g艂osem pyta艂a, kiedy do niej zadzwoni. Od jego gospody­ni, kt贸ra chcia艂a wiedzie膰, czy Andy chce, aby wr贸ci艂a do pracy; otrzy­ma艂a inn膮 ofert臋, z kt贸rej chcia艂aby skorzysta膰. Czwarta wiadomo艣膰 by艂a od doktor Rothstein. Prosi艂a Andy'ego, 偶eby wpad艂 do szpitala i odebra艂 jakie艣 rzeczy Melissy. Mo偶e to zrobi膰 dowolnego dnia po po­艂udniu, bo ona prawie ka偶d膮 noc sp臋dza w pracy.

Ods艂uchuj膮c wiadomo艣ci, przegl膮da艂 bloczki w karnecie do opery. Dwa tygodnie temu grano Mefistofelesa, a dzi艣 wystawiano Carmen. Spojrza艂 na zegarek. Min臋艂a w艂a艣nie sz贸sta trzydzie艣ci. Pod wp艂ywem nag艂ego impulsu poszed艂 do garderoby i wyj膮艂 smoking.

Godzin臋 i pi臋tna艣cie minut p贸藕niej wchodzi艂 do foyer Metropolitan Opera w Centrum Lincolna. Swoje ukochane freski Chagalla powita艂 jak starych przyjaci贸艂. Jednak wi臋kszo艣膰 przedstawienia przesiedzia艂, nic prawie nie s艂ysz膮c. Nie opuszcza艂a go bolesna 艣wiadomo艣膰 pustego miejsca obok. W przerwie przechadza艂 si臋 w艣r贸d elegancko ubranego t艂umu. Wypi艂 kieliszek szampana i poczu艂, jak ogromna t臋sknota 艣ci­ska go w piersiach. Zobaczy艂 Meliss臋 przechodz膮c膮 przez ksi臋偶ycowy most 艂ukowato spinaj膮cy brzegi Sekwany. Zagl膮da艂 w twarz ka偶dej mijanej kobiety, oczekuj膮c, 偶e zn贸w us艂yszy t臋 dziwn膮, natr臋tn膮 pie艣艅, kt贸r膮 zwabi艂a go do 艢piewaj膮cego Drzewa. Serce bi艂o mu szybciej na my艣l, 偶e mo偶e spotka膰 kobiet臋 o oczach koloru miodu. Jedna za drug膮 przechodzi艂y obok, ignoruj膮c go albo posy艂aj膮c mu puste spojrzenia mieszkanek Nowego Jorku. 呕adna z nich nie mia艂a miodowych oczu; w 偶adnej nie ujrza艂 odbicia Melissy, 偶adnych oznak, 偶e mog艂aby do niego wr贸ci膰.

Pozosta艂 w foyer, a偶 rozleg艂 si臋 gong i ludzie zacz臋li wraca膰 na wi­downi臋. Kiedy znalaz艂 si臋 sam na sam ze strzelistymi freskami Cha­galla, nie wiedzia艂, czy ma si臋 艣mia膰, czy p艂aka膰.

Po艂o偶ony w centrum miasta szpital by艂 labiryntem ciemnych kory­tarzy. Stra偶nik obrzuci艂 smoking Andy'ego podejrzliwym spojrzeniem i nie spuszcza艂 z niego oka, dop贸ki ten nie zapyta艂 recepcjonistki, czy jest doktor Rothstein.

艢piewaj膮ce Drzewo

125

艂uj膮c jednak nawet 艣ladu u艣miechu ani na twarzy recepcjonistki, ani stra偶nika.

Andy szed艂 korytarzami Pawilonu Sennheisera, w kt贸rym by艂o cicho jak w bibliotece. Min膮艂 piel臋gniark臋 i lekarza w fartuchu i w masce, ale 偶adne z nich nawet na niego nie spojrza艂o. Nie mia艂 wi臋c 艣mia艂o艣ci pyta膰 ich o drog臋. Kiedy doszed艂 do dy偶urki, zapyta艂 o doktor Emm臋 Rothstein, lecz 偶adna z piel臋gniarek jej nie widzia艂a. Poszed艂 dalej, zag艂臋biaj膮c si臋 w labirynt korytarzy.

My艣la艂 o tym, jakim by艂 idiot膮, 偶e poszed艂 do opery, spodziewaj膮c si臋, jak Warren Beatty w Niebo mo偶e zaczeka膰, i偶 spotka tam zmartwy­chwsta艂膮 偶on臋. Pokiwa艂 g艂ow膮, ubolewaj膮c nad tym, jakim jest g艂up­cem. Na dodatek 偶a艂osnym g艂upcem. Mia艂 okazj臋 zobaczy膰 Meliss臋, ale nie powiedzia艂 jej, jak mu przykro, 偶e tak 藕le j膮 traktowa艂 po 艣mierci dziecka. Mia艂 nadziej臋, 偶e ona wie o tym.

Natkn膮艂 si臋 na cz艂owieka zamiataj膮cego pod艂og臋, kt贸ry o艣wiadczy艂, 偶e chyba widzia艂, jak doktor Rothstein sz艂a na sal臋 operacyjn膮, ale by艂o to — doda艂 -jaki艣 czas temu. By膰 mo偶e jeszcze tam jest, a mo偶e prze­sz艂a na oddzia艂 pooperacyjny. Tak czy owak Andy zosta艂 skierowany we w艂a艣ciwym kierunku.

- Szykowne wdzianko — rzuci艂 za Andym. - Chyba jeszcze nie mamy Sylwestra, co nie?

Andy znalaz艂 si臋 teraz w cz臋艣ci pawilonu, gdzie mie艣ci艂y si臋 gabine­ty lekarzy, kartoteka, magazyny, sale konferencyjne i tym podobne. Wyda艂o mu si臋, 偶e w oddali s艂yszy 艣piew. Zatrzyma艂 si臋 w p贸艂 kroku i nadstawi艂 uszu. Krew w nim zastyg艂a. Czy偶by to by艂a znajoma me­lodia?

Ruszy艂 do przodu jak lunatyk, stawiaj膮c automatycznie kroki. Bez­wolnie przyspiesza艂, a偶 w ko艅cu zacz膮艂 biec. Przez ca艂y czas s艂ysza艂 odbit膮 echem od korytarza znajom膮 melodi臋, kt贸ra nape艂nia艂a go trud­nym do wyra偶enia uczuciem b臋d膮cym po po艂owie mieszanin膮 rado艣ci i przera偶enia.

Zatrzyma艂 si臋 przed drzwiami do pokoju chirurg贸w. Melodia dobie­ga艂a ze 艣rodka. By艂a to aria z Mefistofelesa, jego ulubiona. Brzmia艂a wyra藕niej ni偶 jakakolwiek aria, jak膮 s艂ysza艂 tego wieczoru w Metropo­litan. Operowy g艂os nape艂ni艂 jego oczy 艂zami.

Po艂o偶y艂 d艂o艅 na klamce, ale zawaha艂 si臋. Kogo mo偶e zasta膰 w 艣rod­ku? Kto puszcza t臋 oper臋? Z niewiadomych przyczyn przypomnia艂a mu si臋 chwila w Pary偶u, gdy po raz ostatni ca艂owa艂 Meliss臋. Opanowa艂o go dziwne uczucie niepokoju. Czy偶by zanosi艂o si臋 na kolejn膮 zmian臋?

Raptem czar prys艂 i Andy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Oszukiwa艂 sam siebie, podobnie jak wcze艣niej w Metropolitan, kiedy by艂 nieomal pewny, 偶e lada chwila natknie si臋 na nowe wcielenie Melissy. Chyba za cz臋sto ogl膮da艂 Niebo mo偶e zaczeka膰.

Pchn膮艂 drzwi i wszed艂 do 艣rodka. W pokoju panowa艂 niezno艣ny upa艂,

126

Eric Lustbader

wzmacniaj膮cy zapach parzonej kawy i silnego 艣rodka dezynfekuj膮ce­go. Doktor Emma Rothstein spojrza艂a w g贸r臋. Na wp贸艂 le偶a艂a na zielo­nej sk贸ropodobnej sofie, kt贸ra ju偶 pi臋膰 lat temu musia艂a wygl膮da膰 na sfatygowan膮, a obecnie jej stan by艂 wr臋cz op艂akany. Nogi podwin臋艂a pod siebie i skrzy偶owa艂a w kostkach. Zrzuci艂a buty i palcami n贸g prze­biera艂a w takt muzyki. By艂a w kremowym swetrze i br膮zowej tweedo-wej sp贸dnicy. Andy zobaczy艂, 偶e ma wspania艂e cia艂o. Jej zielony fartuch i maska le偶a艂y w rogu na pod艂odze.

Spojrza艂a mu w oczy i Andy wyra藕nie dostrzeg艂, 偶e go nie poznaje. Po chwili jednak na jej twarzy zasz艂a subtelna zmiana i w jej ciemnych oczach pojawi艂o si臋 co艣, czego nie potrafi艂 nazwa膰.

U艣miechn臋艂a si臋 i wsta艂a. Stan臋艂a obramowana 艣wiat艂ami mia­sta, wpadaj膮cymi przez znajduj膮ce si臋 za ni膮 staromodne okno kwate­rowe.

- Pan Cooper. - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋. - Mi艂o mi pana znowu widzie膰.
U艣cisn膮艂 such膮 i ciep艂膮 d艂o艅.

Doktor Rothstein si臋gn臋艂a do przeno艣nego odtwarzacza CD, aby wy艂膮czy膰 muzyk臋, ale Andy powstrzyma艂 j膮.

- Je艣li nie ma pani nic przeciwko temu, to prosz臋 nie wy艂膮cza膰. Bar­
dzo lubi臋 Mefistofelesa i chcia艂bym pos艂ucha膰 ko艅c贸wki.

Siedli obok siebie na sofie, a dooko艂a nich rozbrzmiewa艂a wspania艂a muzyka. Doktor Rothstein u艂o偶y艂a si臋 w swobodnej pozycji, opieraj膮c nogi na porysowanym i poplamionym drewnianym stoliku. Andy zau­wa偶y艂, 偶e ma wspania艂e nogi. Z zamkni臋tymi oczami s艂ucha艂a muzyki, podczas gdy Andy przygl膮da艂 si臋 jej twarzy, jakby zobaczy艂 j膮 po raz pierwszy. Z wysoko osadzonymi ko艣膰mi policzkowymi, szerokimi usta­mi i w膮skim podbr贸dkiem mia艂a w sobie co艣 z kota. Jej uroda by艂a wyrazista, lecz nie agresywna. Andy poczu艂, 偶e chcia艂by spojrze膰 w jej ciemnooliwkowe oczy, i ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e otworzy艂y si臋 i patrz膮 na niego, jakby dopiero co zbudzone ze snu.

Gdy nagranie dobieg艂o ko艅ca, przez jaki艣 czas siedzieli w milczeniu. W ko艅cu doktor Rothstein odchrz膮kn臋艂a.

艢piewaj膮ce Drzewo

127

Doktor Rothstein wsta艂a, podesz艂a do ekspresu i nala艂a sobie kawy do fili偶anki.

- M贸wi艂 pan, 偶e wyjecha艂. Mo偶na wiedzie膰 dok膮d?
Andy poszed艂 za ni膮 i stan膮艂 obok niej przy oknie.

- Nie wiem, czy mi pani uwierzy, ale pos艂ucha艂em pani rady i wy­
bra艂em si臋 do Montany.

- A dlaczego ma to niby by膰 zadziwiaj膮ce? - Upi艂a 艂yk kawy. - Czy偶­
bym wygl膮da艂a jak jaki艣 Filistyn?

-Bro艅 Bo偶e, nie. Po prostu... - Andy urwa艂, nie wiedz膮c, czy powi­nien m贸wi膰 dalej. Otworzy艂 lufcik, czuj膮c nagle, 偶e dusi si臋 w tym prze­grzanym pomieszczeniu. - Widzi pani, moja 偶ona i ja... uwielbiali艣my oper臋, a Carmen i Mefistofeles nale偶a艂y do naszych ulubionych.

Doktor Rothstein odgarn臋艂a w艂osy z czo艂a.

-W膮tpi臋 - stwierdzi艂 ponuro Andy. - Ale przynajmniej dowiedzia­艂em si臋 dzisiaj, 偶e chodzenie do opery nie sprawia mi takiej przyjemno­艣ci, je艣li nie mam nikogo, z kim m贸g艂bym dzieli膰 t臋 przyjemno艣膰.

Doktor Rothstein dopi艂a kaw臋.

- Przykro mi, 偶e nie uda艂 si臋 panu wiecz贸r.

- C贸偶... - Odwr贸ci艂 na chwil臋 wzrok, staraj膮c si臋 uporz膮dkowa膰 roz­
biegane my艣li. - Pani doktor...

128

Eric Lustbader

chcia艂em. - Wzi膮艂 g艂臋boki oddech, zamkn膮艂 oczy i pomy艣la艂: Raz kozie 艣mier膰. — Je艣li chodzi o nasze ostatnie spotkanie...

Andy opar艂 si臋 o metalowy parapet. Nie by艂 w stanie oderwa膰 wzro­ku od swoich palc贸w, splecionych razem jak w臋偶e.

-Chodzi o to... co powiedzia艂a艣 na temat mojego braku zaufania do ciebie...

- Panie Cooper, zapomnijmy o tym. Niewa偶ne, wiele pan przeszed艂...
-Andy - poprawi艂. - Dla mnie to jest wa偶ne. Zapewniam ci臋.
Doktor Rothstein odstawi艂a fili偶ank臋. Ku zdumieniu Andy'ego wy­
ci膮gn臋艂a r臋k臋 i u艣cisn臋艂a jego d艂o艅.

- Powiedz po prostu to, co chcia艂e艣 wtedy powiedzie膰, Andy.
Uzna艂 to za dobr膮 rad臋, wobec czego powiedzia艂:

Spojrza艂 na ni膮, ponownie zdziwiony.

- Tak po prostu?

-Czemu nie? - Wzruszy艂a ramionami, po czym u艣miechn臋艂a si臋. -Wielu ludzi nie by艂oby sta膰 na takie wyznanie. To 艣wiadczy o sile du­cha: trzeba nie lada odwagi, by przyzna膰 si臋 obcemu cz艂owiekowi do swych uprzedze艅. - Roze艣mia艂a si臋. — A poza tym 偶ycie jest zbyt kr贸t­kie, aby d艂ugo chowa膰 urazy. - 艁adnie si臋 艣mia艂a, ca艂膮 sob膮. By艂 to zara藕liwy 艣miech.

Skin膮艂 g艂ow膮.

Przez d艂u偶szy czas nie odrywa艂a od niego swych ciemnooliwkowych oczu, a偶 zrobi艂o mu si臋 nieswojo. Co usi艂uje mi powiedzie膰? - zastanawia艂 si臋.

Wsta艂 i poklepa艂 si臋 po kieszeni. Zrobi艂 to bez jakiej艣 specjalnej przy­czyny, lecz przy okazji przypomnia艂 mu si臋 pakunek z rzeczami Melissy.

艢piewaj膮ce Drzewo

129

Emma u艣miechn臋艂a si臋 do niego.

Skrzy偶owa艂a r臋ce na udach i lekko si臋 pochyli艂a do przodu. -Andy, pos艂uchaj. Nie jestem twoj膮 ukochan膮 偶on膮 i nigdy ni膮 nie b臋d臋. Mo偶liwe, 偶e obie kocha艂y艣my oper臋, ale to wszystko. Rozumiesz? Andy spr贸bowa艂 prze艂kn膮膰 艣lin臋.

Opar艂a g艂ow臋 o szyb臋.

- Ul偶y艂o mi, 偶e to powiedzia艂e艣.

Obr贸ci艂a si臋 lekko i serce w nim zamar艂o. M贸g艂by przysi膮c, 偶e co艣 wpad艂o przez otwarte okno, jaki艣 py艂ek lub ta艅cz膮cy promyk 艣wiat艂a. Ale by艂 to chyba jedynie odblask 艣wiate艂 przeje偶d偶aj膮cego w dole wozu policyjnego lub karetki pogotowia. Ten odblask, czy cokolwiek to by艂o, musn膮艂 go przelotnie i znikn膮艂.

Zn贸w odwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋 i Andy zastyg艂 w bezruchu. Czy to tylko jego wyobra藕nia p艂ata mu figle, czy mo偶e rzeczywi艣cie jej oczy maj膮 miodowy kolor? Ponownie si臋 poruszy艂a i wtedy zobaczy艂 w jej du偶ych i ciemnych oczach znajomy blask.

Andy potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮.

- Przepraszam, 偶e sprawi艂em ci przykro艣膰. Naprawd臋 nie chcia艂em,
ale ostatniego roku, zanim ci臋... - Urwa艂, czuj膮c nag艂e za偶enowanie.
Nast臋pnie przy艂o偶y艂 d艂o艅 do czo艂a. - Nie spytasz mnie, o czym, u dia­
b艂a, m贸wi臋?

Jej oczy b艂yszcza艂y wilgoci膮, jakby zbiera艂o jej si臋 na p艂acz. Nagle pochyli艂a si臋 i poca艂owa艂a go w policzek. Zadr偶a艂, gdy poczu艂 jej d艂o艅 na karku.

Potem nagle od siebie odskoczyli. Gdzie艣 w g艂臋bi Andy pragn膮艂 ja­kiego艣 wyja艣nienia tej chwili, ale je艣li wyprawa do Montany czego艣 go nauczy艂a, to na pewno tego, 偶e pewne sprawy opieraj膮 si臋 wyja艣nieniom.

Emma przygl膮da艂a mu si臋 w milczeniu.

-Wiem, 偶e to nie m贸j interes, ale niech tam. To i tak jest dosy膰 nietypowe spotkanie. Powiedz mi w takim razie, czego szukasz?

Andy zastanawia艂 si臋 nad odpowiedzi膮 przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Wie­dzia艂, 偶e nic si臋 nie stanie, je艣li powie prawd臋. Nie trzeba by艂o specjal­nej przenikliwo艣ci, 偶eby zrozumie膰, 偶e ta kobieta jest inna. Podobnie

130

Eric Lustbader

jak Claya, nie interesowa艂y jej w艂a艣ciwe odpowiedzi. Pragn臋艂a praw­dy. I nagle poj膮艂, 偶e r贸wnie偶 Melissa przez ca艂y czas w艂a艣nie tego od niego oczekiwa艂a.

- Naprawd臋 nie wiem - b膮kn膮艂.

-W porz膮dku. - U艣miechn臋艂a si臋 i wsun臋艂a sw膮 d艂o艅 w jego r臋k臋. -Ja te偶 nie wiem.

Wstali i bez pytania Andy si臋gn膮艂 po jej p艂aszcz. Dobrze mu z ni膮 by艂o - z Emm膮 Rothstein, doktorem nauk medycznych. Dobrze by艂o zn贸w poczu膰, 偶e ma przed sob膮 przysz艂o艣膰. Przypomnia艂a mu si臋 Melis­sa na ksi臋偶ycowym mo艣cie, znikaj膮ca w mroku. Dok膮d odchodzi艂a?

Wyszli na ciemny i opustosza艂y korytarz, kieruj膮c si臋 w stron臋 odle­g艂ych wind. Andy ws艂uchiwa艂 si臋 w odg艂os ich krok贸w odbijaj膮cy si臋 echem po korytarzu, dop贸ki Emma nie odezwa艂a si臋:

Emma wsun臋艂a torebk臋 pod pach臋.

Prze艂o偶y艂 Tomasz Hornowski

Joyce Carol Oates

Pacynka

Jako ch艂opiec by艂em brzuchom贸wc膮. Godzinami pracowa艂em nad tym, 偶eby wydoby膰 z siebie g艂os bez otwierania ust. Obdarzy艂em mojego drew­nianego towarzysza osobowo艣ci膮, 偶eby m贸wi艂 to, czego sam nie by艂em sk艂onny powiedzie膰. By艂 moj膮 mask膮 - moj膮 tarcz膮.

Do dzisiaj jestem wdzi臋czny losowi za poczucie bezpiecze艅stwa, jakie da艂o mi moje drugie,ja", kt贸re sam stworzy艂em, poniewa偶 ci膮gle wierz臋, 偶e z艂udzenia s膮 ekwipunkiem, kt贸ry pozwala nam przetrwa膰 trudne chwile.

Z tego w艂a艣nie powodu zaintrygowa艂o mnie, 偶e Joyce Carol Oates, kandydatka do Nagrody Pulitzera i zdobywczyni National Book Award, podj臋艂a ten specyficzny temat. Autorka zdejmuje mask臋 z twarzy swej bohaterki, kt贸ra przez wiele lat dostosowywa艂a si臋 do oczekiwa艅 in­nych, a偶 zapomnia艂a, co kryje si臋 pod tym, co pokazuje 艣wiatu. Zmusza­j膮c bohaterk臋, by przyjrza艂a si臋 sobie, Oates ka偶e nam si臋 zastanowi膰, czy porzucenie z艂udze艅, masek, ods艂oni nasze prawdziwe oblicze, czy tylko nast臋pn膮 kolekcj臋 z艂udze艅.

D.C.

D

ziwno艣膰 wkracza do naszego 偶ycia. Matka wiedzia艂a, 偶e jej jedenastoletnia c贸rka Tippi od czwartej klasy interesuje si臋 marionetkami i brzuchom贸wstwem, ale nie mia艂a poj臋cia, 偶e w swoim pokoju na pi臋trze robi w tajemnicy wymy­艣lon膮 przez siebie pacynk臋. Nie wiedzia艂a te偶, 偶e nie艣mia艂a z natury, nieco zamkni臋ta w sobie dziewczynka chce zgotowa膰 jej za pomoc膮 tej lalki dramatyczn膮 niespodziank臋 i kt贸rego艣 poniedzia艂kowego poran­ka, kiedy matka wejdzie do kuchni, aby przygotowa膰 艣niadanie, pod­sunie jej to paskudztwo pod nos, potrz膮saj膮c nim tak gwa艂townie, jak­by by艂o 偶ywe.

-WITAM PANI! DZIE艃 DOBLY PANI! CO MAMY DO JEDZON­KA PANI! - niski, gard艂owy g艂os cedzi艂 s艂owa powoli, kpi膮co, a matka mog艂aby przysi膮c, 偶e to g艂os obcego.

Zupe艂nie j膮 to, oczywi艣cie, zaskoczy艂o. Nie mia艂a poj臋cia, 偶e c贸rka ze­sz艂a do kuchni przed ni膮. I do tego ukradkiem! Wszystko zrobione by艂o z premedytacj膮, najwidoczniej prze膰wiczone, wypr贸bowane jak w teatrze.

134

Joyce Carol Oates

- O Bo偶e! - matka zareagowa艂a tak, jak c贸rka najprawdopodobniej
chcia艂a: wydaj膮c kr贸tki pisk i przyciskaj膮c d艂o艅 do serca, przez dobr膮
chwil臋 wytrzeszczaj膮c oczy na wielkog艂ow膮 lalk臋 o dziecinnej buzi pod­
skakuj膮c膮 kilka cali od jej twarzy. Potem, kiedy otrz膮sn臋艂a si臋 z zasko­
czenia, przypomnia艂a sobie, 偶e w pierwszej chwili lalka wydawa艂a jej
si臋 jakby znajoma: blisko osadzone oczy z czarnych guzik贸w, z艂o艣liwy
u艣mieszek czerwonych, satynowych ust. Jednak w rzeczywisto艣ci ni­
gdy przedtem nie widzia艂a niczego podobnego. Posta膰 mia艂a niekszta艂t­
ny korpus zrobiony ze sztywnego filcu, korpus, kt贸ry sk艂ada艂 si臋 g艂贸w­
nie z ramion i r膮k. Okr膮g艂a g艂owa by艂a 艂ysa jak g艂owa embriona,
a perkaty nos zrobiony z kawa艂ka szmatki m贸g艂 si臋 rusza膰 dzi臋ki
usztywniaj膮cemu go drutowi. Co za oble艣na kreatura, pomy艣la艂a matka.

-Tippi, ty... spryciaro! - powiedzia艂a, widz膮c jak dziecko nieporad­nie stara si臋 ukry膰 za uchylonymi drzwiami szafy, a wyci膮gni臋ta r臋ka w flanelowym r臋kawie pi偶amy dr偶y. — Nie powinna艣 jednak tak okrop­nie straszy膰 swojej biednej matki. To nie jest zbyt przyjemne.

-PRZEPRASZAM PSZE PANI! PRZEPRASZAM PSZE PANI! -Lalka zwin臋艂a si臋 z przesadnego zadowolenia, rozci膮gaj膮c w u艣miechu czerwone usta i wykonuj膮c kilka kpiarskich uk艂on贸w z rz臋du.

Matka pr贸bowa艂a jej przerwa膰, ale niski, gard艂owy g艂os ci膮gn膮艂 roz­wlekle:

-PANI BY艁EM TU PRZED TOB膭! I B臉D臉 KIEDY CI臉 NIE B臉­DZIE! - Po czym nast膮pi艂 wybuch skrzecz膮cego, szale艅czego 艣miechu, a matka przysi臋g艂aby, 偶e dobiega艂 nie z ust jej c贸rki, lecz z gard艂a lalki.

-Tippi, co艣 takiego! - Teraz ju偶 lekko zaniepokojona, ale maskuj膮c zaniepokojenie u艣miechem, matka otworzy艂a drzwi szafy i zobaczy艂a przed sob膮 c贸rk臋. Tippi mia艂a przy艣pieszony oddech, b艂yszcz膮ce oczy i zarumienione z podniecenia policzki: ma艂e dziecko przy艂apane na psocie. — Czy nie za wcze艣nie na takie figle?

Tippi zuchwale trzyma艂a lalk臋 mi臋dzy sob膮 a matk膮, a wielka okr膮­g艂a g艂owa i b艂aze艅ska twarz ci膮gle podrygiwa艂a.

-CZY CI臉 PRZESTRASZY艁EM PANI?! BAAARDZO PRZEPRA-AAASZAM PANI!

- Tippi, prosz臋 ci臋. Do艣膰 tego.

- TIPPI NIE MA TUTAJ PANI SZKODA?! PA PA!
-Tippi, do cho...!

Zirytowana i przestraszona na dobre, matka chwyci艂a lalk臋 i w 艣rod­ku szmacianego korpusu wymaca艂a dokazuj膮ce palce c贸rki. Przez chwi­l臋 stawia艂y op贸r, i to zaskakuj膮co du偶y. Potem nagle Tippi si臋 podda艂a i spu艣ci艂a g艂ow臋. Bardzo rzadko bywa艂a niepos艂uszna albo zbuntowa­na, nawet jako zupe艂ny p臋drak, i teraz wygl膮da艂a na zmieszan膮 swo­im popisem. Na blad膮 sk贸r臋 wyst膮pi艂y czerwone plamy, a jasne, kr贸t­kowzroczne oczy za okularami w mlecznoniebieskich plastykowych oprawkach patrzy艂y troch臋 nieprzytomnie, boja藕liwie. - Przepraszam,

Pacynka

135

mamo - wymamrota艂a i.doda艂a p贸艂g艂osem: - To tylko taka g艂upia za­bawka, kt贸r膮 sobie zrobi艂am.

-Tippi, ona jest niezwyk艂a. Jest taka... pomys艂owa.

Teraz, kiedy ju偶 odzyska艂a panowanie nad sob膮, matka mog艂a po­chwali膰 c贸rk臋. Najbardziej zaskakuj膮ce by艂o to, 偶e dziewczynka wyka­za艂a si臋 pomys艂owo艣ci膮 - lalk臋, kt贸ra wygl膮da艂a, jakby j膮 zrobi艂 zawo­dowy lalkarz, wymodelowa艂a ze znalezionych w domu resztek: kawa艂­k贸w filcu, pask贸w satyny, wst膮偶ek, guzik贸w, pinezek - ona, kt贸ra tak cz臋sto narzeka艂a na szko艂臋, a stopnie mia艂a zaledwie przeci臋tne, kt贸rej tw贸rcze popisy, wspomagane przez t臋 czy inn膮 nauczycielk臋, i to za­wsze wy艂膮cznie na zadany temat, by艂y w przesz艂o艣ci rozczulaj膮co wt贸r­ne i banalne. Matka wyrazi艂a szczere uznanie dla mi臋kkich, kr贸liczo-podobnych uszu, gi臋tko艣ci pi臋ciu 艣miesznych palc贸w i kluchowatego kciuka u ka偶dej r臋ki. Lekko asymetryczna, kopulasta g艂owa z du偶ym wybrzuszeniem wygl膮da艂a jak p臋kni臋te jajo.

— Tippi, kiedy, do licha, j膮 zrobi艂a艣? I tw贸j g艂os. Jak nauczy艂a艣 si臋 m贸wi膰 takim g艂osem?

C贸rka wzruszy艂a ramionami, nie patrz膮c matce w oczy. Jeszcze raz z powag膮 wymamrota艂a przeprosiny, doda艂a kilka lekcewa偶膮cych s艂贸w na temat lalki - g艂upia, t臋pa, nie wysz艂a dobrze s- i po艣piesznie wysz艂a z kuchni, niedbale zmi膮wszy lalk臋 w r臋ku. Tupi膮c bosymi stopami po schodach, pulchna dziewczynka we flanelowej pi偶amie pobieg艂a na g贸r臋, aby przygotowa膰 si臋 do szko艂y. Zak艂opotana matka, wci膮偶 z d艂o­ni膮 przyci艣ni臋t膮 do serca, patrzy艂a za ni膮 w milczeniu.

Dziwno艣膰 wkracza do naszego 偶ycia.

W istocie by艂 to - i tak nale偶y go zapami臋ta膰 - zwyk艂y ranek przed wyj艣ciem do szko艂y. Pierwszy poniedzia艂ek po trwaj膮cych tydzie艅 fe­riach wielkanocnych w szko艂ach pa艅stwowych. Lorraine Lak臋, matka Tippi, zwykle schodzi艂a do kuchni oko艂o wp贸艂 do 贸smej, 偶eby przygoto­wa膰 艣niadanie dla m臋偶a i c贸rki, ale tego ranka, ranka spod znaku pa-cynki, pan Lak臋, szef sprzeda偶y w miejscowej firmie elektronicznej, mia艂 zebranie w Dallas. Tak wi臋c by艂y tylko we dwie, Lorraine i Tippi, kt贸rej szkolny autobus oko艂o 贸smej dziesi臋膰 zatrzymywa艂 si臋 na rogu ulicy. Pan Lak臋 cz臋sto wyje偶d偶a艂, wi臋c jego nieobecno艣膰 nie zak艂贸ca­艂a porz膮dku dnia. Takie poranki, kiedy matka i c贸rka wymienia艂y zdawkowe uwagi, s艂uchaj膮c skocznej porannej muzyki p艂yn膮cej z usta­wionego na parapecie radia, a do karmnika za oknem zlatywa艂y si臋 sikorki, stanowi艂y dla niej wr臋cz przyjemn膮, towarzysk膮, codzien­n膮 rozrywk臋. Mo偶na powiedzie膰, 偶e Lorraine Lak臋 ich wyczekiwa艂a. I oto teraz, nie mog膮c wr贸ci膰 do r贸wnowagi po niespodziewanym poja­wieniu si臋 osobliwej pacynki, poczu艂a si臋 podst臋pnie zdradzona przez c贸rk臋.

136

Joyce Carol Oates

Zrobi艂a to z rozmys艂em, dosz艂a do wniosku, gapi膮c si臋 bezmy艣lnie przez okno nad zlewem. Z premedytacj膮. Bo jestem sama. Ojcu nigdy nie sp艂ata艂aby takiego figla.

Lake'owie mieszkali w podmiejskiej dzielnicy, w sielskim otoczeniu, gdzie w lecie listowie g臋sto rosn膮cych drzew tworzy艂o ciemn膮 powa艂臋 niby nieruchome ob艂oki, a w zimie i wczesn膮 wiosn膮, zanim drzewa pu艣ci艂y p膮ki, nad okolic膮 wisia艂o gro藕ne niebo. Ale mimo zmian wyda­wa艂o si臋 ci膮gle tym samym niebem: m臋tnym, matowobia艂ym, pokry­tym plamkami cumulus贸w jak kocimi 艂bami.

Lorraine Lak臋 gapi艂a si臋 przed siebie, a偶 wzrok jej napotka艂 cienki jak w艂os, czerwony s艂upek termometru za oknem: 41掳F. To te偶 swojski widok.

Potem energicznie zabra艂a si臋 do 艣niadania. Dla Tippi przygotowa艂a gor膮c膮 owsiank臋 z pokrojonymi bananami, dla siebie grzank臋 i czarn膮 kaw臋. Rytua艂, a jednocze艣nie przyjemno艣膰. Jestem matk膮, my艣la艂a Lorraine Lak臋. Nie jestem 偶adna „P a n i"! By艂a dojrza艂膮, czterdzie­stodwuletni膮 kobiet膮, a nie kim艣, kto wierzy, 偶e m贸g艂by prowadzi膰 inne, bardziej warto艣ciowe, tajemnicze i wyrafinowane 偶ycie, gdzie艣 indziej, bez m臋偶a i dziecka; „prawdziwe" 偶ycie, kt贸re nie zastawia艂oby na ni膮 pu艂apek to偶samo艣ci, jakimi stawa艂y si臋 dla niej ta l艣ni膮ca kuch­nia, ten wiejsko-podmiejski, ceglano-stiukowy kolonialny dom przy kr臋tym, 艣lepym zau艂ku. Gdyby Lorraine Lak臋 wiod艂a takie 偶ycie do tego kwietniowego poranka, do tej chwili, kt贸ra wyprowadzi艂a j膮 z r贸wnowagi, nie wspomina艂aby go ani z poczuciem straty, ani szcze­g贸lnego 偶alu.

Robi臋 to wszystko, poniewa偶 jestem matk膮.

Poniewa偶 jestem matk膮, musz臋 to robi膰.

Przypomnia艂a sobie, 偶e w zesz艂ym tygodniu, kiedy Tippi siedzia艂a w domu, wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂a na g贸rze, w swoim pokoju. Milcz膮ce dziecko. Nie艣mia艂e. Grzeczne dziecko, kt贸re na pierwszy rzut oka nie wygl膮da艂o na swoje jedena艣cie lat i nie okazywa艂o nigdy ani wylewnej czu艂o艣ci, ani te偶 niepos艂usze艅stwa. PANI BY艁EM TU PRZED TOB膭! I B臉D臉 KIEDY CI臉 NIE B臉DZIE! Wygl膮da艂o na to, 偶e Tippi ma zbyt ma艂o kole偶anek albo przynajmniej rzadko o nich m贸wi; by艂a jednak dziewczynka imieniem Sonia, te偶 sz贸stoklasistka, kt贸ra mieszka艂a w s膮siedztwie i czasami zaprasza艂a Tippi do siebie... Ale nie ostatnio. Tippi te偶 nie pyta艂a, czy mo偶e zaprosi膰 Soni臋. Ta my艣l zabrzmia艂a ostrzegawczym dzwonkiem. Nie chc臋, 偶eby moja c贸rka zosta艂a w tyle, pomy艣la艂a Lorraine Lak臋. Nie chc臋, 偶eby by艂a nieszcz臋艣liwa.

Przypomnia艂a sobie, 偶e jako ma艂e dziecko Tippi bezustannie gawo­rzy艂a do siebie i sprawia艂a niekiedy wra偶enie, 偶e woli wy艂膮cznie w艂a­sne towarzystwo od towarzystwa kochaj膮cych, za艣lepionych mi艂o艣ci膮 rodzic贸w. Dzi臋ki Bogu, wyros艂a z tego! Gdy nieco podros艂a, tak偶e roz­mawia艂a ze sob膮, ale zwykle na osobno艣ci - w swym pokoju albo

Pacynka

137

w 艂azience - co przecie偶 nie jest takie niezwyk艂e. Lorraine Lak臋 przy­pomnia艂a sobie teraz skonsternowana, 偶e w zesz艂ym tygodniu us艂y­sza艂a w domu niski, gard艂owy g艂os, kt贸ry uzna艂a za g艂os dochodz膮cy z radia albo telewizora... Kiedy go us艂ysza艂a nast臋pnym razem, docho­dzi艂 z daleka. Rozmawia艂a wtedy przez telefon i w og贸le nie zwr贸ci艂a na niego uwagi. Z uczuciem md艂o艣ci zda艂a sobie teraz spraw臋, 偶e by艂 to g艂os lalki, g艂os „wyemitowany" przez brzuchom贸wczyni臋 Tippi.

Jakim cudem dziecko, 膰wicz膮c w tajemnicy, mog艂o osi膮gn膮膰 tak膮 bieg艂o艣膰? I to tak szybko?

Czy mo偶na si臋 urodzi膰 z takim talentem — czy o to chodzi?

Kiedy Tippi wr贸ci艂a na d贸艂, twarz mia艂a umyt膮, mi臋kkie, p艂owe w艂o­sy uczesane i zachowywa艂a si臋 tak, jakby kto艣 j膮 艣miertelnie obrazi艂. W oczy rzuca艂 si臋 brak apetytu, z jakim zawsze zjada艂a owsiank臋 i wypija艂a szklank臋 soku owocowego. Oczekuje, 偶e j膮 pochwal臋 za to paskudztwo, pomy艣la艂a rozdra偶niona Lorraine Lak臋. No c贸偶, nie do­czeka si臋. By艂a prawie 贸sma. Nie licz膮c skocznej muzyki w radiu i 膰wierkania sikorek za oknem, panowa艂o pe艂ne napi臋cia milczenie. W ko艅cu Lorraine powiedzia艂a z niespodziewanym u艣miechem:

-Twoja lalka jest bardzo... bystra, Tippi. I ten g艂os... jak, do licha, to robisz?

Wydawa艂o si臋, 偶e Tippi w og贸le nie s艂ucha; miesza艂a powoli 艂y偶k膮 w owsiance i 偶u艂a z wyra藕nym niesmakiem. Lubi艂a s艂odycze i cz臋sto si臋 przejada艂a, nawet na 艣niadanie, ale tego ranka jej mina 艣wiadczy­艂a o naprawd臋 z艂ym humorze.

— Nie mia艂am poj臋cia, 偶e robisz co艣 takiego - nalega艂a entuzjastycz­nie Lorraine. — Czy to mia艂a by膰 tajemnica? Zadanie domowe?

Tippi wzruszy艂a ramionami. Mlecznob艂臋kitne okulary zsuwa艂y si臋 jej z nosa i Lorraine musia艂a si臋 oprze膰 pokusie podsuni臋cia ich do g贸ry.

Tippi wymamrota艂a co艣 ledwie dos艂yszalnie. Lalka by艂a „g艂upia". „Nie uda艂a si臋".

Podobnie jak inne dziewczynki z jej szko艂y, Tippi nosi艂a d偶insy, spor­towe buty i koszulk臋 pod bawe艂nianym swetrem. Jej sweter by艂 tak nieforemny, 偶e przypomina艂 sukienk臋 ci膮偶ow膮. Ubrania tego rodzaju powinny ukrywa膰 pulchno艣膰 dzieci臋cego cia艂a, ale jako艣 nie ukrywa艂y. Lorraine wydawa艂o si臋, 偶e 艣ci膮gni臋ta, okr膮g艂a jak ksi臋偶yc w pe艂ni twarz Tippi st臋偶a艂a w oporze i do tego jeszcze w nowo pozyskanym poczuciu si艂y p艂yn膮cym z tego oporu. Z pogodnym u艣miechem dopytywa艂a si臋 gorliwie:

-Ale to by艂o zadanie domowe? Zabierasz j膮 do szko艂y?

Tippi westchn臋艂a, babrz膮c dalej w owsiance. Jej jasne oczy, niech臋t­nie podnosz膮ce si臋 na Lorraine, patrzy艂y oboj臋tnie, m臋tnie.

-Nie, mamo. To nie jest zadanie domowe. - Usta wygi臋艂y si臋 pogardliwie. - I nie martw si臋, nie bior臋 jej do szko艂y.

Pacynka 139

- TIPPI NIE MA TUTAJ PANI SZKODA! PA PA! - Wstr臋tne, szy­
dercze s艂owa d藕wi臋cza艂y echem w g艂owie Lorraine Lak臋.

I co jeszcze powiedzia艂a pacynka, m艂贸c膮c jak cepem kikutowatymi ramionami i spro艣nie wykrzywiaj膮c usta?

- PANI BY艁EM TU PRZED TOB膭! I B臉D臉 KIEDY CI臉 NIE B臉­
DZIE!

To niemo偶liwe, 偶eby to by艂y s艂owa Tippi. 呕eby Tippi by艂a zdolna tak skutecznie zmieni膰 sw贸j piskliwy, dzieci臋cy g艂os i „obdarzy膰" nim lalk臋. 呕eby potrafi艂a co艣 takiego zrobi膰 w艂asnymi r臋kami, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, by sama mog艂a co艣 takiego wymy艣li膰. Nie, to po prostu niemo偶­liwe. Musia艂 jej to podsun膮膰 kto艣 inny, starsza uczennica albo nauczy­cielka.

Znam moj膮 c贸rk臋, pomy艣la艂a Lorraine. To nie m贸g艂 by膰 jej pomys艂.

Kiedy Tippi wysz艂a do szko艂y, dom wyda艂 si臋 nienaturalnie pusty. Poczu艂a ulg臋, 偶e obra偶one dziecko wysz艂o, ale poza ulg膮 ogarn臋艂o j膮 uczucie jakiego艣 nienaturalnego braku. Radio nie wystarcza艂o, 偶eby wype艂ni膰 pustk臋, wi臋c je wy艂膮czy艂a.

- Znam moj膮 c贸rk臋 - powiedzia艂a ze 艣miechem, w kt贸rym s艂ycha膰
by艂o gniew.

Poczu艂a siln膮 pokus臋, 偶eby przeszuka膰 pok贸j Tippi. Opar艂a si臋 jej jednak. Je艣li Tippi powiedzia艂a, 偶e nie bierze pacynki do szko艂y, to zna­czy, 偶e nie wzi臋艂a. Lorraine nie podwa偶y艂aby zaufania, jakie mia艂a do niej c贸rka, tak jawnie okazuj膮c, 偶e w膮tpi w jej s艂owo, nawet gdyby w膮tpi艂a. A gdyby znalaz艂a oble艣n膮 ma艂膮 lalk臋 w pokoju Tippi, to co? CZY CI臉 PRZESTRASZY艁EM PANI?! BAAARDZO PRZEPRAAAA-SZAM PANI! Lorraine zobaczy艂a, jak drze j膮 na kawa艂ki. PA PA!

Troch臋 p贸藕niej tego samego ranka Lorraine pojecha艂a do miasta. Mia艂a um贸wion膮 wizyt臋 u ginekologa, kt贸r膮 odk艂ada艂a kilka razy, po­niewa偶 okaza艂o si臋, 偶e wyniki ostatniego badania, sprzed roku, by艂y z艂e. Na dzisiejsz膮 wizyt臋 uda艂a si臋 w tajemnicy przed panem Lak臋 i Tippi. (Nie, 偶eby Tippi bardzo si臋 tym przej臋艂a: kiedy by艂a mowa o zdrowiu albo o medycynie, wydawa艂o si臋, 偶e po prostu nie s艂yszy. Szklany wzrok, impertynencki wyraz zaci艣ni臋tych ust. By艂a to do艣膰 powszechna cecha dzieci w jej wieku i m艂odszych, jak powiedziano Lorraine. Taka forma nieprzyjmowania do wiadomo艣ci.) Lorraine Lak臋 nie nale偶a艂a do przes膮dnych, ale nie lubi艂a te偶 si臋 dzieli膰 z inny­mi swoimi osobistymi sprawami, kt贸re mimo wszystko mog艂y si臋 u艂o­偶y膰 szcz臋艣liwie.

W czasie kilkumilowej drogi do miasta przesuwa艂a wzrokiem po spu­stoszeniach w krajobrazie, nie poznaj膮c znajomych widok贸w. Kolejne po艂acie lasu zosta艂y wyci臋te pod nowe centra handlowe, kolejna dziel­nica - Le艣ne W艂o艣ci - wyrasta艂a na osuszonych mokrad艂ach. Wsz臋dzie

140

Joyce Carol Oates

panoszy艂y si臋 musztardowo偶贸艂te koparki. Zgrzyta艂y i bucza艂y. Na wie­trze 艂opota艂y transparenty reklamuj膮ce nowe bloki mieszkalne. Kiedy wraz z m臋偶em dziesi臋膰 lat temu przeprowadzili si臋 do swego nowego domu, wi臋kszo艣膰 terenu zajmowa艂y gospodarstwa rolne. Teraz po tych farmach nie zosta艂o nawet niejasne wspomnienie. Zawiedzione zaufa­nie. Taka jest Ameryka, pomy艣la艂a matka. Jej usta si臋 wykrzywi艂y. Nie m贸w mi tego, co sama wiem od dawna.

W zat艂oczonej jak zwykle poczekalni doktora Fehra panowa艂a atmo­sfera spotkania towarzyskiego. Kilka kobiet w zaawansowanej ci膮偶y. Lorraine ogarn臋艂a panika, jakby sama dosta艂a przedwczesnych skur­cz贸w. Ale kiedy wywo艂ano jej nazwisko — „Lorraine Lak臋?" - wsta艂a pos艂usznie, u艣miechaj膮c si臋 skwapliwie.

W gabinecie poproszono j膮, 偶eby si臋 rozebra艂a. Robi艂a to niezr臋cznie, jak kobieta nie pierwszej m艂odo艣ci, kt贸r膮 w zak艂opotanie wprawia na­gie cia艂o. Z wa艂kami t艂uszczu, pociemnia艂e i zwiotcza艂e. Obwis艂e piersi w niezdrowym 偶贸艂tawym odcieniu, jak po 偶贸艂taczce. Brodawki przypo­minaj膮ce surowe mi臋so, 艂uszcz膮ce si臋. Jak gdyby co艣 j膮 wysysa艂o bez jej wiedzy. Dziwno艣膰 wkracza do naszego 偶ycia.

Weso艂a piel臋gniarka, bardzo m艂oda blondynka, zwa偶y艂a bos膮 i ze­sztywnia艂a z zimna Lorraine Lak臋 na staro艣wieckiej wadze: sto dwa­dzie艣cia dwa funty. Nast臋pnie, kiedy Lorraine, za偶enowana, 偶e musi chodzi膰 w jednorazowej fizelinowej koszuli, usiad艂a przy biurku, zmie­rzy艂a jej ci艣nienie. Co艣 si臋 sta艂o z aparatem albo z Lorraine, bo piel臋­gniarka powt贸rzy艂a badanie i zapisa艂a wynik na kartce przypi臋tej do podk艂adki. Lorraine powiedzia艂a z nerwowym 艣miechem, 偶e zawsze w takich razach jest troch臋 zdenerwowana, wi臋c pewnie ci艣nienie tro­ch臋 podskoczy艂o, a siostra odpowiedzia艂a, 偶e tak, to si臋 czasami zda­rza, poczekamy chwil臋 i zmierzymy jeszcze raz. Odezwa艂o si臋 delikat­ne pukanie do drzwi i wszed艂 doktor Fehr — 偶wawy, rumiany, u艣miech­ni臋ty. Teraz Lorraine go sobie przypomnia艂a: krzepki m臋偶czyzna w 艣rednim wieku, ale jeszcze do艣膰 m艂ody, w okr膮g艂ych po艂yskuj膮cych okularach i z kozimi uszami, z kt贸rych stercza艂y siwiej膮ce rude w艂o­ski. Zacz膮艂 wypytywa膰 sw膮 przestraszon膮 pacjentk臋 w fizelinowej ko­szuli, jak si臋 czuje, potakiwa艂 i pomrukiwa艂 „艣wietnie, 艣wietnie" w od­powiedzi na wszystko, co m贸wi艂a, promieniej膮c dobroci膮 jak s艂o艅ce w po艂udnie. Naci膮gaj膮c gumowe r臋kawiczki na zwinne d艂onie, powie­dzia艂 z lekkim tylko wyrzutem:

- Zwleka艂a pani z t膮 wizyt膮, pani Lak臋. - Pytanie, kt贸re przybra艂o form臋 zdania oznajmuj膮cego.

Badanie, znajome jak powracaj膮cy senny koszmar, zosta艂o przepro­wadzone przy akompaniamencie bez艂adnego huku rozlegaj膮cego si臋 w uszach Lorraine Lak臋. Dziwnie umiejscowiony b贸l w macicy, pene­tracja lekarza, kt贸r膮 trzeba znie艣膰 ze stoickim spokojem, jak gwa艂t dokonywany przez Zeusa. Pacjentka le偶a艂a sztywno, z g艂ow膮 odchylo-

Pacynka

141

n膮 do ty艂u, szcz臋kami zaci艣ni臋tymi, oczyma zamkni臋tymi, palcami 艣ci­skaj膮cymi kraw臋d藕 fotela ginekologicznego tak rozpaczliwie, 偶e po艂a­ma艂a paznokcie, jak p贸藕niej stwierdzi艂a. Wymaz Papa, g艂臋boko sondu­j膮ce silne palce doktora Fehra szukaj膮ce g膮bczastego guza, kt贸ry ur贸s艂 do rozmiar贸w... czego? - nektarynki mo偶e. Przynajmniej przez ostat­nie miesi膮ce.

Z tego, co m贸wi艂 doktor Fehr - uspokaja艂 j膮, beszta艂 czy mo偶e tylko stwierdza艂 fakty - Lorraine Lak臋 nie us艂ysza艂a ani s艂owa. Krew hucza­艂a jej w uszach jak t艂uk膮ce o brzeg fale. Mruga艂a oczami, 偶eby powstrzy­ma膰 niezwykle gor膮ce 艂zy, kt贸re sp艂ywa艂y jej po policzkach na lignin臋 za艣cielaj膮c膮 fotel. My艣la艂a o p艂odzie, kt贸ry zamieszka艂 w jej ciele pra­wie dwana艣cie lat temu. Ogromny i wci膮偶 rosn膮cy ci臋偶ar dziecka. Uci­skaj膮cy, przychodz膮cy falami, promieniuj膮cy b贸l. Wszyscy j膮 chwalili, j膮, kt贸ra przecie偶 nie by艂a m艂od膮 matk膮, m艂od膮 w tym poj臋ciu, w ja­kim przyjmuje si臋 granice wieku dla tego typu spraw. Wymagali od niej, 偶eby by艂a dzielna, 偶eby si臋 nie poddawa艂a, przyj! przyj! przyj! przez ponad osiemna艣cie godzin. Wydawanie dziecka na 艣wiat. Jakby rodzenie dzieci by艂o darem, i to darem niewymuszonym. Je艣li chodzi o prawd臋, Lorraine Lak臋 mia艂a ochot臋 powiedzie膰, 偶e ten dar zosta艂 jej odebrany. Dziecko na si艂臋 wepchn臋艂o si臋 na 艣wiat. Naczynie przemocy, nami臋tnego, niewypowiedzianego gniewu. I paniczny strach przed t膮 wiedz膮, kt贸rej nie chcia艂a dzieli膰 z nikim innym, a ju偶 z pewno艣ci膮 nie z m臋偶czyzn膮, kt贸ry by艂 jej m臋偶em, „ojcem" dziecka. A jeszcze p贸藕niej zapomnienie, czarny mu艂 niepami臋ci. „B贸g zsy艂a nam tylko taki los, jaki potrafimy znie艣膰", przekonywa艂a j膮 jedna ze starszych krewnych. Lorraine za艣mia艂a si臋 teraz na to wspomnienie.

Doktor Fehr, energicznie obmacuj膮c tkank臋 macicy w poszukiwaniu g膮bczastego guza, musia艂 si臋 zdziwi膰. 艢miech przerodzi艂 si臋 w pokas艂y-wanie, pokas艂ywanie w paroksyzm p艂aczu - chyba 偶e by艂 to 艣miech, szarpi膮cy nerwy 艣miech, albowiem prze偶ywaj膮ca b贸l pacjentka na do­datek jeszcze zosta艂a po prostacku po艂askotana.

Zza zas艂ony 艂ez dostrzeg艂a zaniepokojenie na twarzach pochylonych nad ni膮 lekarza i piel臋gniarki. Wtedy p艂acz膮c膮 pacjentk臋 zmuszono do pozostania w pozycji le偶膮cej i uspokojono. Odzyska艂a normalny oddech. Oszala艂e t臋tno w lewym nadgarstku zwinnie opanowa艂 silny m臋ski kciuk.

-To dlatego, 偶e moje cia艂o nie jest moje - wyja艣ni艂a ju偶 spokojnie Lorraine Lak臋. - Przebywam w nim, jest moj膮 pu艂apk膮, lecz nie jest moim cia艂em. Kto艣 zmusza mnie te偶 do m贸wienia, oczywi艣cie nie tego, co w tej chwili, czego艣 innego. Ale przera偶a mnie my艣l o opuszczeniu mojego cia艂a, bo dok膮d mia艂abym p贸j艣膰? - Pytanie zadane z takim prze­j臋ciem, 偶e zacz臋艂a si臋 znowu 艣mia膰, a 艣miech przerodzi艂 si臋 w bezrad­n膮 czkawk臋, kt贸ra trwa艂a kilka minut.

Kiedy Lorraine Lak臋 dosz艂a do siebie i mog艂a si臋 podnie艣膰 i spojrze膰

142

Joyce Carol Oates

spokojnie doktorowi Fehrowi w oczy, postanowiono, 偶e tak, oczywi­艣cie, b臋dzie mia艂a operacj臋, z kt贸r膮 zwleka艂a - histeroktomi臋. W艂贸k-niak nie jest z艂o艣liwy, ale stale si臋 powi臋ksza. W艂a艣ciwie ma ju偶 wiel­ko艣膰 nektarynki, a wkr贸tce osi膮gnie rozmiary grejpfruta. Obecnie nie jest gro藕ny, ale oczywi艣cie trzeba go usun膮膰. Lorraine Lak臋 jest roz­s膮dn膮 kobiet膮, czy偶 nie? Nie ma fobii na punkcie szpitala, operacji, prawda?

Pisz膮c co艣 na kartce przyczepionej do podk艂adki, doktor Ferh zmar­szczy艂 czo艂o, ale uda艂, 偶e nie dos艂ysza艂.

- Nie. My艣l臋, 偶e nic nie jest r贸wnie powszechne jak 艣mier膰 - dopo­
wiedzia艂a pacjentka z drwi膮cym 艣miechem. Mo偶e uwa偶a艂a si臋 za osob臋
s艂yn膮c膮, w jakim艣 innym 偶yciu, z ci臋tego dowcipu i poczucia humoru.

Tak czy inaczej badanie zosta艂o zako艅czone. Doktor Fehr - w bia­艂ym lekarskim stroju, w okr膮g艂ych po艂yskuj膮cych okularach - wsta艂. Pacjentka zadzwoni do biura, um贸wi si臋 z piel臋gniark膮 w sprawie for­malno艣ci zwi膮zanych z operacj膮.

-Ddzi臋kuj臋, doktorze - powiedzia艂a Lorraine, j膮kaj膮c si臋. - Tttak mi przykro, 偶e si臋 rozklei艂am.

Doktor Fehr zby艂 jej przeprosiny machni臋ciem r臋ki, jakby to, co je spowodowa艂o, by艂o tylko babsk膮 histeri膮 i ju偶 min臋艂o. Zostawiona sa­mej sobie, Lorraine wytar艂a lignin膮 oczy, a potem ca艂膮 twarz, kt贸ra pali艂a j膮 jak spieczona s艂o艅cem.

-Jest mi przykro, ale to si臋 wi臋cej nie powt贸rzy - wyszepta艂a, po czym zmi臋艂a lignin臋 i razem ze 艣mieszn膮 fizelinow膮 koszul膮, przypo­minaj膮c膮 ubranka, jakie wycina si臋 papierowym lalkom, wrzuci艂a wszystko do b艂yszcz膮cego metalowego kosza na 艣mieci.

„Powszechnie stosowany zabieg chirurgiczny".

Potem pojecha艂a, ale nie do domu, lecz w stron臋 szko艂y Tippi. Nie mog艂a bowiem znie艣膰 my艣li o domu. Po艂udniowe niebo nieco si臋 prze­ja艣ni艂o, ale wci膮偶 zaci膮gni臋te by艂o ma艂ymi chmurkami, a s艂abo 艣wiec膮­ce s艂o艅ce wygl膮da艂o jak wytarty pieni膮偶ek.

W szkole trwa艂a po艂udniowa przerwa. Wsz臋dzie - po boisku, na scho­dach, na okolicznych chodnikach - kr臋cili si臋 uczniowie ze Szko艂y Pod­stawowej im. Johna F. Kennedy'ego. Obowi膮zywa艂o tu ograniczenie pr臋dko艣ci, kt贸rego przestrzegania pilnowali stra偶nicy szkolni. Lor­raine rozejrza艂a si臋 po艣piesznie w poszukiwaniu Tippi, ale nigdzie nie mog艂a jej dostrzec. By艂a pewnie w 艣rodku, w sto艂贸wce albo w swojej klasie. Ale偶 te dzieci maj膮 stadne upodobania! Lorraine przyhamowa­艂a i jecha艂a wolno przy samym kraw臋偶niku, bacznie przypatruj膮c si臋

Pacynka

143

dzieciom, kt贸re dla niej by艂y obcymi istotami, a dla jej c贸rki kolegami i kole偶ankami z klasy. Czy kt贸ra艣 z tych dziewczynek przyja藕ni si臋 z Tippi? Czy kt贸ra艣 z nich cho膰by zna Tippi Lak臋? Czy Tippi kt贸r膮艣 obchodzi? Lorraine z przykro艣ci膮 stwierdzi艂a, jak 艂adne, pewne siebie, niemal nastoletnie wydaj膮 si臋 w wi臋kszo艣ci dziewczynki w wieku jej c贸rki. Niekt贸re wygl膮da艂y, jakby by艂y umalowane - czy to mo偶liwe? W wieku jedenastu lat? Biedna Tippi! Nie ma si臋 co dziwi膰, 偶e nie lubi szko艂y i nie ma ochoty o niej rozmawia膰, skoro te dziewcz臋ta s膮 jej kole偶ankami z klasy.

Dopiero kiedy mija艂a boisko, zobaczy艂a Tippi.

Pikowana kurteczka, znajome p艂owe w艂osy, pulchna, niska figurka na skraju boiska, nie dalej ni偶 dziesi臋膰 jard贸w od niej. Z pocz膮tku wy­gl膮da艂o to tak, jakby Tippi sta艂a w grupie razem z innymi dzie膰mi, ale zaraz si臋 wyda艂o, 偶e jest sama, tylko agresywnie zaczepia m艂odsze od siebie dzieci. Oczywi艣cie nie zdawa艂a sobie sprawy, 偶e kto艣 j膮 obserwu­je. Kilkoro dzieci, same dziewczynki, odskoczy艂o od niej, kiedy mach­n臋艂a im czym艣 przed nosem - czy偶by to by艂a pacynka? Lorraine nie wierzy艂a w艂asnym oczom. Twarz Tippi wykrzywia艂a zimna niena­wi艣膰, jakiej Lorraine nigdy u niej nie widzia艂a, cia艂o za艣, dziwacznie zgarbione, dr偶a艂o z napi臋cia jak struna. Dla postronnego obserwatora by艂 to zaiste przera偶aj膮cy widok. M艂odsze dzieci odsuwa艂y si臋 od Tippi, wcale nie zaciekawione lalk膮, lecz 艣ledz膮ce j膮, ten przedmiot porusza­j膮cy si臋 na prawej r臋ce Tippi, z wyrazem strachu i zak艂opotania. C贸偶 takiego lalka m贸wi艂a? Jakie ordynarne pogr贸偶ki wycho­dzi艂y z jej lubie偶nych, czerwonych, satynowych warg? Wi­dz膮c zachowanie Tippi, dwie starsze dziewczynki podesz艂y do niej i zacz臋艂y si臋 z ni膮 dra偶ni膰, wi臋c Tippi odwr贸ci艂a si臋 z w艣ciek艂o艣ci膮 w ich stron臋, dzier偶膮c lalk臋 jak jak膮艣 bro艅. Lorraine mog艂a wr臋cz zobaczy膰 spazmatyczne drgania strun g艂osowych c贸rki, kiedy „obdarza艂a" g艂o­sem siedz膮c膮 na jej r臋ce wielkog艂ow膮 kreatur臋 z dziecinn膮 buzi膮.

-Tippi! M贸j Bo偶e! - krzykn臋艂a Lorraine przez okno samochodu, ale w tej chwili znajdowa艂a si臋 ju偶 poza boiskiem, a ruch poni贸s艂 j膮 w膮sk膮 uliczk膮, gdzie nie by艂o miejsc parkingowych. Serce wali艂o jej jak szalo­ne, a偶 zacz臋艂a si臋 ba膰, 偶e zemdleje. Strach po badaniu lekarskim min膮艂 w okamgnieniu. Jej dziecko zwariowa艂o. Tak wygl膮da twarz szale艅ca.

Nie, to tylko nieszkodliwa zabawa. Tippi daje si臋 ponie艣膰 zabawie.

Lorraine przejecha艂a na o艣lep przez skrzy偶owanie, nie zwracaj膮c uwagi na czerwone 艣wiat艂a (w klaksonie, kt贸ry na ni膮 zatr膮bi艂, za­d藕wi臋cza艂a irytacja) i zastanawiaj膮c si臋, co powinna zrobi膰. Obje­cha膰 kwarta艂, podjecha膰 drugi raz pod boisko i zawo艂a膰 do Tippi, naka­zuj膮c jej, by przerwa艂a g艂upi膮 zabaw臋? Bo偶e, to nie do pomy艣lenia: jej w艂asna, nie艣mia艂a, wra偶liwa c贸rka tyranizuj膮ca i strasz膮ca ma艂e dzie­ci! Lorraine natychmiast jednak zmieni艂a zdanie. Nie, oczywi艣cie, 偶e nie, nie zrobi tego, nie o艣mieli si臋 stan膮膰 przed Tippi na 艣rodku boiska

138

Joyce Carol Oates

Lorraine zaprotestowa艂a.

-Tippi, nie martwi臋 si臋. Jestem tylko... - zawaha艂a si臋 przed u偶y­ciem s艂owa „zaniepokojona". Zamiast tego powiedzia艂a: - ...ciekawa.

- Nie, mamo. Nie bior臋 jej do tej durnej szko艂y, nie martw si臋.
-Tippi, powiedzia艂am, 偶e si臋 nie martwi臋.

Nie by艂a to prawda, ale Tippi nie mog艂a tego wiedzie膰. Wiele z tego, co matka musi m贸wi膰 w domu, nie jest prawd膮, jednak w interesie innych cz艂onk贸w rodziny le偶y, by nic o tym nie wiedzieli.

W takie poranki oczekiwany przyjazd 偶贸艂tego szkolnego autobusu, oznajmiany natr臋tnym odg艂osem hamowania, zwiastowa艂 zawsze nad­ci膮gaj膮ce niebezpiecze艅stwo. Je艣li kt贸re艣 z sz贸stki wsiadaj膮cych nn rogu dzieci si臋 sp贸藕nia艂o, kierowca tr膮bi艂 raz, dwa razy, trzy. Czeka艂 minut臋 lub dwie, a potem odje偶d偶a艂 obra偶ony, wrzucaj膮c bieg. Lor-rnine Lak臋 nie zdawa艂a sobie sprawy, jak dosz艂o do tego, 偶e nienawi­dzi 偶贸艂tego szkolnego autobusu, dop贸ki nie przy艣ni艂 jej si臋 pewnej no­cy autobus ko艂ysz膮cy si臋 na mo艣cie i wpadaj膮cy do rzeki - pogmatwa­ny, m臋tny sen, koszmar, nad kt贸rym si臋 lepiej nie zastanawia膰. Kiedy Tippi by艂a mniejsza, Lorraine odprowadza艂a j膮 za r臋k臋 do rogu i wsa­dza艂a do autobusu: Tippi by艂a beks膮, z tych, co to nie lubi膮 chodzi膰 do H/.ko艂y, i wiele rank贸w up艂yn臋艂o na pochlebstwach, pieszczotach, bu­ziakach i namowach, 偶eby da艂a si臋 przekona膰. Teraz Tippi by艂a ju偶 du偶a. Mog艂a chodzi膰 do autobusu sama, chocia偶 zawsze oci膮ga艂a si臋 z wyj艣ciem. Ale zgodnie ze zwyczajami panuj膮cymi w domu Lake'贸w, to na Lorraine, na matk臋, spada艂 obowi膮zek pilnowania czasu, kt贸ry nieub艂aganie zbli偶a艂 si臋 do 贸smej. To Lorraine musia艂a pop臋dza膰 Tip­pi, 偶eby sko艅czy艂a 艣niadanie, umy艂a z臋by, ubra艂a si臋 i wysz艂a z domu, zanim autobus ruszy. Kilka tygodni temu, w samym 艣rodku lutego, Lorraine w nietypowym dla siebie nastroju matczynego zniecierpli­wienia rozmy艣lnie si臋 nie odzywa艂a, jak gdyby by艂a nie艣wiadoma up艂y­wu czasu, a pan Lak臋, kt贸ry przegl膮da艂 wydruki komputerowe, oczy­wi艣cie nie zwraca艂 najmniejszej uwagi na jedz膮c膮 p艂atki Tippi i fak­tycznie tego ranka dziewczynka sp贸藕ni艂a si臋 na autobus. Ale awantura w domu, oskar偶enia, wym贸wki, zranione uczucia i gwa艂towne wybu­chy z艂o艣ci nie by艂y tego warte. W rezultacie Lorraine musia艂a odwie藕膰 Tippi cztery mile do miasta, do szko艂y. Powinna przewidzie膰, 偶e tak to si臋 sko艅czy.

Jednak偶e tego ranka Tippi Lak臋 - wydawszy wargi z powa偶nym wyrazem twarzy, ubrana w grub膮, pikowan膮 kurtk臋, w kt贸rej wygl膮­da艂a jak chodz膮cy hydrant - wysz艂a z domu w por臋, 偶eby zd膮偶y膰 na autobus. Lorraine zawo艂a艂a za ni膮: „Do widzenia", jak zwykle, ale Tip­pi ledwie si臋 odwr贸ci艂a, a jej g艂os brzmia艂 p艂asko, niemal nies艂yszalnie:

- Pa, mamo.

Pacynka

145

Jak pi臋knie! Szara, g臋sta powa艂a chmur zaczyna艂a si臋 rozprasza膰, jak olbrzymie otoczaki rozrzucone z wielk膮 si艂膮 ognistym podmuchem. Zapowiada艂o si臋 na popo艂udniow膮 burz臋, ale p贸艂nocno-wschodni wiatr znad Kanady j膮 rozp臋dzi艂. Gapi艂a si臋 bezmy艣lnie, jakby pogr膮偶ona w transie. Wiedzia艂a, 偶e co艣 jest za ni膮, pod ni膮, 偶e co艣 nadci膮ga nieu­b艂aganie, co艣 gro藕nego. Pisk hamulc贸w, drwi膮cy, nosowy dzieci臋cy g艂os... Ale偶 nie. By艂a tu sama jedna, bezpieczna. Z zapartym tchem pochyli艂a si臋 do przodu. Ujrza艂a siebie, jak wspina si臋 po kamieniach do nieba. Dawno temu, jako dziewczyna, by艂a zawsze w doskona艂ej formie: wysportowana, pewna siebie. Spr臋偶ysty krok, triumfalne spoj­rzenie, jak u podr贸偶nika wracaj膮cego do domu! Jej wysoka posta膰 nik­n臋艂a w promiennej dali, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie.

Wtedy to us艂ysza艂a:

-GDZIE SI臉 CHOWASZ PANI? CZY CI臉 PRZESTRASZY艁EM PANI?! BAAARDZO PRZEPRAAASZAM PANI!

By艂 z ni膮 tutaj, na strychu, jego g艂os dochodzi艂 ze wszystkich stron. A mo偶e z nieba, mo偶e z nieba dobiega艂y te szydercze s艂owa drgaj膮ce od 偶aru?

Prze艂o偶y艂a Ewa Hornowska

F, Paul Wilson

BBFBB

Pisarz i lekarz F. Paul Wilson jest autorem powie艣ci grozy pt. Wa­rownia, kt贸ra na pocz膮tku lat osiemdziesi膮tych, czyli wkr贸tce po tym, jak zacz膮艂em si臋 zajmowa膰 magi膮, zosta艂a przeniesiona na ekran. Jego ostatni bestseller, SIBS, jest nie mniej fascynuj膮cy. Niezmiernie si臋 cie­sz臋, 偶e zgodzi艂 si臋 napisa膰 opowiadanie do tej antologii, mimo 偶e py­tanie, jakie w nim stawia, nie nale偶y do 艂atwych. Chodzi mu o to, jak wiele cz艂owiek odwa偶y si臋 zaryzykowa膰, by otrzyma膰 magiczn膮 for­mu艂臋, kt贸ra pozwoli mu bez wysi艂ku zdoby膰 bogactwo, o jakim mu si臋 nie 艣ni艂o.

D.C.

Z

godnie z zapewnieniem, pierwszy odcinek poradnika Dennisa Nickleby'ego Jak w trzy miesi膮ce zdoby膰 finansow膮 niezale偶no艣膰 przychodzi dok艂adnie dwa tygodnie po tym, jak go zam贸wi艂em pod bezp艂atnym numerem podanym w infomercialu. Wyrzucam do kosza katalogi oraz 艣ci膮gni臋t膮 gumk膮 poczt臋 zaadresowan膮 do „Lokatora" i rozdzieram brzeg kartonowej koperty.

To jest to. Mog臋 zacz膮膰 od nowa. Dzi艣 jest pierwszy dzie艅 mojego nowego 偶ycia, od dzi艣 moje 偶ycie ulegnie diametralnej zmianie. Stan臋 si臋 cz艂owiekiem zorganizowanym, postawi臋 sobie cel i b臋d臋 dyspono­wa艂 planem jego osi膮gni臋cia. B臋d臋 mia艂 program.

Nigdy dot膮d nie kierowa艂em si臋 偶adnym programem. I dop贸ki ten program nie b臋dzie wymaga艂 ode mnie chodzenia do pracy, to okay. Nigdy w 偶yciu nie pracowa艂em na etacie. Gdy przysz艂o co do czego, improwizowa艂em. Lubi臋 o sobie my艣le膰 jako o inwestorze. Teraz b臋d臋 inwestorem dzia艂aj膮cym zgodnie z programem, a ta艣my Dennisa Nick-leby'ego stan膮 si臋 moim przewodnikiem.

By膰 mo偶e pomog膮 mi te偶 w 偶yciu osobistym. Je艣li chodzi o kobiety, to obecnie jestem jakby w okresie przej艣ciowym: jedna mnie opu艣ci­艂a, a nast臋pna jeszcze si臋 nie pojawi艂a. Jako艣 trudno mi zatrzyma膰 je przy sobie. Ostatni膮 by艂a Denice. Odesz艂a jakie艣 dwa tygodnie temu. Nazwa艂a mnie kanapowcem - powiedzia艂a, 偶e jestem 艣mier­dz膮cym, oty艂ym leniem, kt贸ry nic, tylko gapi si臋 w telewizor i czyta gazety.

148

F. Paul Wilson

To nie fair i nieprawda. Zgoda, mam lekk膮 nadwag臋, cho膰 nie a偶 tak膮, na jak膮 wygl膮dam. Wielu facet贸w po trzydziestce wa偶y wi臋cej ni偶 ja. Po prostu, gdy si臋 ma pi臋膰dziesi膮t osiem lat, bardziej to po cz艂owieku wida膰. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e chocia偶 nie jestem 艂ysy. Wcale nie jestem wstr臋tny czy co艣 w tym stylu.

Co do wylegiwania si臋 na kanapie, to zgoda - przyznaj臋 si臋 do winy. Ale analizuj臋 wtedy dane. Moi starzy zostawili mi troch臋 pieni臋dzy i stale si臋 rozgl膮dam, jakby tu najlepiej zaprz膮c je do roboty. Moja sytuacja finansowa jest niez艂a, mam 艂adne mieszkanko w wysoko­艣ciowcu w New Jersey, sk膮d noc膮 wida膰 panoram臋 Manhattanu. In­westycje przynosz膮 mi niez艂y doch贸d bez ruszania si臋 z domu. Ale to nie znaczy, 偶e nie musz臋 na to pracowa膰.

Cho膰 nie jest 偶le, wiem, 偶e mo偶e by膰 o wiele lepiej. Kurs Nickle-by'ego ma mi w艂a艣nie pom贸c wznie艣膰 si臋 na wy偶szy poziom. Czuj臋 to. Zas艂uguj臋 na to.

Dr偶膮cymi r臋kami odwijam b艂yszcz膮ce, plastykowe pude艂ko z folii. Z ok艂adki u艣miecha si臋 do mnie m艂ody, przystojny szatyn o przeszy­waj膮cym spojrzeniu i ol艣niewaj膮cych z臋bach. Dennis Nickleby. Trzy­dzie艣ci lat i ju偶 multimilioner. Wszystko, czego si臋 ten facet tknie, zamienia si臋 w z艂oto. A czy chce zachowa膰 swoje finansowe tajemnice dla siebie? W 偶adnym razie. Chce si臋 nimi podzieli膰 z maluczkimi -facetami z ograniczonym kapita艂em, ale z nieograniczonymi marze­niami, czyli takimi jak ja. Co za mensch.

No nie, nie jestem wcale pazerny. Widzia艂em Tony'ego Robbinsa i inne reklam贸wki przedstawiaj膮ce facet贸w, kt贸rzy startuj膮c od zera, dorobili si臋 milion贸w na handlu nieruchomo艣ciami. Cz臋sto siedz臋 w do­mu i ogl膮dam naprawd臋 wiele reklam na infomercialu. Wierzcie mi, 偶e sp艂ywaj膮 po mnie jak woda po g臋si. Jednak Dennis Nickleby... On jest inny. Patrzy艂 na mnie z ekranu telewizora i wiem, 偶e m贸wi艂 do mnie. Do mnie. Nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, 偶e to, co oferuje, mo偶e odmieni膰 moje 偶ycie. Cena by艂a s艂ona — pi臋膰set dolc贸w - ale warta zap艂acenia, nawet gdybym dosta艂 jedynie dziesi臋膰 procent z tego, co obiecywa艂. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂a to lepsza inwestycja ni偶 niekt贸re moje akcje, kt贸rych warto艣膰 stoi w miejscu.

Wyci膮gn膮艂em wi臋c kart臋 kredytow膮, z艂apa艂em za s艂uchawk臋, wystu­ka艂em podany darmowy numer i z艂o偶y艂em zam贸wienie.

I oto mam je przed sob膮. Otwieram pude艂ko i...

- O cholera!

W 艣rodku powinna by膰 kaseta wideo - lekcja numer jeden. A co znajduj臋? Kaset臋 magnetofonow膮. I to nawet nie now膮, tylko u偶ywa­n膮. Jaki艣 rozwalony kawa艂 艣miecia.

Ca艂y si臋 w 艣rodku gotuj臋. Jestem tak wkurzony, 偶e mam ochot臋 rzuci膰 to g贸wno na pod艂og臋 i wgnie艣膰 w dywan. Ale nie robi臋 tego. Bior臋 trzy g艂臋bokie wdechy, uspokajam si臋 i podchodz臋 do telefonu.

BBFBB

149

Delikatnie wystukuj臋 darmowy numer do pana Nickleby'ego - jest wydrukowany z ty艂u na opakowaniu - i s艂ysz臋 w s艂uchawce rze艣ki g艂os jakiego艣 kociaka. Zaczynam si臋 wydziera膰 na temat naruszenia praw konsumenckich, gro偶臋 skierowaniem sprawy do prokuratora i 偶膮dam osobistej rozmowy z Dennisem Nicklebym. Ona pyta, czemu jestem taki z艂y. Nawet nie zd膮偶y艂em wyja艣ni膰, o co mi chodzi, gdy wydaje wysoki pisk:

-Tak! Pan Nickleby zjawi艂 si臋 tu osobi艣cie. By艂 bardzo z艂y. Dowie­dzia艂 si臋, 偶e jakim艣 cudem do pude艂ka z jego poradnikiem dosta艂a si臋 obca kaseta. Nakaza艂 nam, aby艣my ka偶demu, kto zamiast kasety wi­deo znajdzie kaset臋 magnetofonow膮, powiedzieli, 偶eby si臋 o nic nie martwi艂, bo zupe艂nie nowa kaseta z poradnikiem Jak w trzy miesi膮ce zdoby膰 finansow膮 niezale偶no艣膰 zostanie mu niezw艂ocznie dor臋czona do r膮k w艂asnych. I co pan na to?

-Ja... Ja... -Jestem oszo艂omiony. Ten go艣膰 jest pierwsza klasa. Na­prawd臋 wie, jak prowadzi膰 interes. — My艣l臋, 偶e to niezwyk艂e.

Jej kra艅cowa witalno艣膰 zaczyna si臋 udziela膰 i mnie. Ju偶 mam za­miar od艂o偶y膰 s艂uchawk臋, kiedy ona dodaje:

- Aha, jeszcze jedna sprawa. Pan Nickleby powiedzia艂, 偶eby pod 偶ad­
nym pozorem nie rusza艂 pan tej ta艣my magnetofonowej. Niech pan po
prostu zamknie pude艂ko i poczeka na kaset臋 wideo. Pos艂aniec, kt贸ry j膮
przyniesie, zabierze od pana kaset臋 magnetofonow膮.

-W porz膮dku. Dobrze...

-Niech pan zapami臋ta: prosz臋 w艂o偶y膰 kaset臋 magnetofonow膮 do pude艂ka i zaczeka膰. Okay?

- Dobrze. Mo偶e by膰 pani spokojna. Do widzenia.

Odk艂adam s艂uchawk臋 z przekonaniem, 偶e cokolwiek ta panienka bierze, te偶 chc臋 tego spr贸bowa膰.

Poniewa偶 jestem grzecznym ch艂opcem, zatrzaskuj臋 pude艂ko i ju偶 mam je po艂o偶y膰 na skraju sto艂u przy drzwiach, kiedy czuj臋 przyp艂yw niezdrowej ciekawo艣ci i zaczynam si臋 zastanawia膰, co jest na tej ta­艣mie. Mo偶e to co艣 z prywatnej kolekcji Dennisa Nickleby'ego? Jakie艣 pirackie nagrania jazzowe lub rockowe? A mo偶e, jeszcze lepiej, jakie艣 uwagi dotycz膮ce tajemnic inwestycyjnych, o kt贸rych nie wspominaj膮 na kasecie wideo?

150

F. Paul Wilson

Wiem, 偶e nie jestem w stanie si臋 powstrzyma膰 przed jej przes艂ucha­niem, wi臋c po co zwleka膰? Wsuwam j膮 do mojego kaseciaka i wciskam klawisz PLAY.

Nic. Podkr臋cam g艂o艣no艣膰 - jakie艣 trzaski, szumy i nic poza tym. W艂膮czam szybki przesuw do przodu i to samo. Ju偶 mam nacisn膮膰 kla­wisz STOP, kiedy s艂ysz臋 jaki艣 piskliwy be艂kot. Cofam ta艣m臋 o kawa艂ek i odtwarzam z normaln膮 pr臋dko艣ci膮.

Wreszcie odzywa si臋 jaki艣 g艂os. Mimo du偶ego podg艂o艣nienia, d藕wi臋k jest ledwo s艂yszalny. Przyk艂adam ucho do g艂o艣nika. Ktokolwiek to jest, na pewno m贸wi szeptem.

- Jedyne s艂owo, jakie powiniene艣 zna膰, to BSVBB.

I to wszystko. Przesun膮艂em ta艣m臋 do ko艅ca na du偶ej pr臋dko艣ci, ale nic wi臋cej nie us艂ysza艂em. Cofam ta艣m臋 i jeszcze raz wys艂uchuj臋 taje­mniczego zdania:

- Jedyne s艂owo, jakie powiniene艣 zna膰, to BSPBB.

To jaki艣 艣mie膰. Kto艣 zmaza艂 ta艣m臋, lecz kawa艂ek zosta艂 nie rozma­gnesowany.

No c贸偶.

Rozczarowany, przewijam ta艣m臋 do pocz膮tku, wyjmuj臋 z magneto­fonu i wk艂adam do pude艂ka.

Godzin臋 p贸藕niej, gdy ogl膮daj膮c wyniki notowa艅 gie艂dowych na FNN, przyrz膮dzam sobie kanapk臋, rozlega si臋 pukanie do drzwi. Patrz臋 przez judasza i omal si臋 nie zach艂ystuj臋.

Dennis Nickleby we w艂asnej osobie.

W po艣piechu otwieram drzwi i go艣膰 wchodzi do 艣rodka.

Co艣 w jego spojrzeniu m贸wi mi, 偶eby zachowa膰 ostro偶no艣膰, ale nie chc臋 ok艂amywa膰 pana Nickleby'ego.

- A powinienem? Je艣li pan sobie 偶yczy, to zaraz to zrobi臋.

-Nie, nie - wtr膮ca szybko. — Nie trzeba. - Wr臋cza mi identycz­ne pude艂ko. - Oto w艂a艣ciwa kaseta. Bardzo przepraszam za zamie­szanie.

艢miej臋 si臋.

- Taak. Zamieszanie. Jak to si臋 w og贸le mog艂o sta膰?

BBFEB

151

Jest ju偶 za drzwiami i odchodzi. Stoj臋 ze wzrokiem utkwionym w miejscu, gdzie sta艂. Dennis Nickleby osobi艣cie si臋 pofatygowa艂, 偶eby zamieni膰 ta艣my. Osobi艣cie. Ho, ho. I wtem uderza mnie my艣l: spraw­dzi膰 nowe pude艂ko.

Otwieram je. Tak jest. Oto kaseta pt. Jak w trzy miesi膮ce zdoby膰 finansow膮 niezale偶no艣膰. Nareszcie.

Ale co to za historia z t膮 kaset膮 magnetofonow膮? Nickleby'emu stra­sznie zale偶a艂o, 偶eby j膮 dosta膰 z powrotem. Po co? Nie by艂o na niej nic, z wyj膮tkiem tego jednego zdania: Jedyne s艂owo, jakie powiniene艣 zna膰, to BBFBB. Co to wszystko ma znaczy膰?

Zastanawiam si臋, czy nie zajrze膰 do s艂ownika, ale diabli wiedz膮, jak si臋 pisze s艂owo, kt贸re brzmi tak dziwacznie. A poza tym nie mam s艂ow­nika. Mo偶e spr贸buj臋 p贸藕niej w bibliotece publicznej - kiedy oczywi艣cie sprawdz臋, gdzie ona si臋 mie艣ci. W tej chwili musz臋 przes艂a膰 troch臋 pieni臋dzy na swoje konto, bym m贸g艂 zap艂aci膰 nale偶no艣ci, kiedy VISA prze艣le mi miesi臋czne rozliczenie z pi臋膰setdolarowym rachunkiem wystawionym przez Nickleby's Inc.

Dzwoni臋 do Gary'ego, swojego maklera, aby zleci膰 mu sprzeda偶 nie­kt贸rych akcji. Zainwestowa艂em troch臋 w Castle Petrol, a ich cena stoi w miejscu. Zatem nie ma znaczenia, czy pozb臋d臋 si臋 ich teraz, czy p贸藕niej. Powiedzia艂em Gary'emu, 偶eby sprzeda艂 wszystkie dwie艣cie udzia艂贸w. Wtem przypominam sobie, 偶e Gary to nieg艂upi go艣膰. Sko艅­czy艂 nawet college.

C贸偶, nie wiem, co jest grane. No, mo偶e snuj臋 jakie艣 domys艂y, ale okazuje si臋, 偶e to nie to, co przypuszczam. W ka偶dym razie przez na­st臋pne dwa dni.

Tymczasem na okr膮g艂o ogl膮dam kaset臋 Dennisa Nickleby'ego. Mu­sz臋 powiedzie膰, 偶e jestem nieco rozczarowany. Nic takiego, czego bym nie wiedzia艂. Dziwne... Po tym, co widzia艂em w infomercialu, by艂em przekonany, 偶e to co艣 dla mnie.

Wreszcie otrzymuj臋 przesy艂k臋 od maklera. W 艣rodku znajduj臋 ocze-

152

F. Paul Wilson

kiwane potwierdzenie sprzeda偶y dwustu akcji Castle Petrol po 10,25 za sztuk臋, ale opr贸cz tego wyci膮gam potwierdzenie kupna dw贸ch tysi臋­cy udzia艂贸w czego艣 o nazwie Thai Cord Inc.

C贸偶 to, u diab艂a, jest Thai Cord? Gary wzi膮艂 pieni膮dze ze sprzeda偶y Castle Petrol i zainwestowa艂 je w akcje firmy, o kt贸rej nigdy nie s艂y­sza艂em! Jestem w kropce. Nigdy dot膮d nie zrobi艂 czego艣 takiego. To musi by膰 jaka艣 pomy艂ka. Dzwoni臋 do niego.

-Thai Cord. Cena podskoczy艂a dzi艣 rano do pi臋ciu. Ch艂opie, ale艣 z tym wycyrklowa艂.

-Wiem o tym, Gary, i naprawd臋 si臋 cholernie ciesz臋, ale...

-Bez jaj, stary. ParkerGen znam dobrze. Notowana na rynku r贸w­noleg艂ym, produkuje wyroby high-tech, akcje spekulacyjne. Powiedzia* 艂e艣: Thai Cord.

Zaczynam si臋 denerwowa膰.

- BBPBB, Gary, powiedzia艂em BBFBB.

-S艂ysz臋 ci臋 Mik臋, ParkerGen, ParkerGen. Dobrze si臋 czujesz?

W tej chwili nie jestem tego taki pewien. Raptem przechodzi mnie dreszcz i czuj臋 dziwne mrowienie karku. M贸wi臋: Jedyne s艂owo, jakie powiniene艣 zna膰, to... a Gary s艂yszy co艣 innego.

- Mik臋, jeste艣 tam jeszcze?
-Tak, jestem.

Mam m臋tlik w g艂owie. Co, u diab艂a, si臋 dzieje?

- Co chcesz, 偶ebym zrobi艂? Mam sprzeda膰 Thai i kupi膰 ParkerGen?
Czy o to ci chodzi?

Podejmuj臋 b艂yskawiczn膮 decyzj臋. Dzieje si臋 co艣 dziwnego i musz臋 rzecz sprawdzi膰. A niech tam, i tak te pieni膮dze spad艂y mi z nieba.

Odk艂adam s艂uchawk臋 i zaczynam si臋 przechadza膰 po mieszkaniu. W moim umy艣le wykluwa si臋 szalona my艣l...

BfiFEB

153

...jedyne s艂owo, jakie powiniene艣 zna膰, to BSVBE).

A co, je艣li...?

E, nie, to niedorzeczne. Ale co, je艣li to prawda? Musi by艣 jaki艣 spo­s贸b, 偶eby to sprawdzi膰.

I nagle wpadam na pomys艂. Konie. Dzi艣 na Meadowlands s膮 wy艣ci­gi. Po艣wi臋c臋 pi臋膰 godzin i dowiem si臋, o co w tym wszystkim chodzi. Je艣li si臋 pospiesz臋, zd膮偶臋 jeszcze na pierwsz膮 gonitw臋.

Wiem, 偶e to kompletny idiotyzm, ale musz臋 to sprawdzi膰...

Zd膮偶y艂em. Biegn臋 do okienka, przy kt贸rym przyjmuj膮 zak艂ady za dziesi臋膰 dolar贸w, i m贸wi臋:

- BSFBB w pierwszej gonitwie.

Kasjer nawet na mnie nie patrzy. Bierze moj膮 dziesi膮tk臋, naciska kilka klawiszy i wr臋cza mi bilet. 艁api臋 go i ogl膮dam: postawi艂em na jak膮艣 szkap臋 imieniem Zesz艂oroczny 艢nieg.

Nie fatyguj臋 si臋 na g艂贸wn膮 trybun臋. Staj臋 przed jednym z monito­r贸w. Widz臋, 偶e Zesz艂oroczny 艢nieg jest obstawiany trzy do jednego. K艂usaki ustawiaj膮 si臋 w szereg, gotowe do startu.

Posz艂y!

Obserwuj臋 kilku facet贸w w koszulkach polo i szortach, kt贸rzy stoj膮 w grupie obok mnie. Nie jestem zbytnio zdziwiony, kiedy Zesz艂oroczny 艢nieg pierwszy mija lini臋 mety. Zamiast dziesi臋ciu mam teraz trzy­dzie艣ci dolar贸w, ale zn贸w czuj臋 to mrowienie na karku.

To ju偶 nie wariactwo, to odlot.

Z pomoc膮 Codziennego Sobowt贸ra i Trifecty opuszczam tor, pomno­偶ywszy pocz膮tkowe dziesi臋膰 dolc贸w do sze艣ciu tysi臋cy dwustu. Mog艂em zarobi膰 wi臋cej, ale zacz膮艂em si臋 denerwowa膰. Nie chc臋 skupia膰 na so­bie zbytniej uwagi.

Kiedy ruszam, z trudem powstrzymuj臋 si臋 przed wci艣ni臋ciem gazu do dechy. Jestem nie藕le podkr臋cony - stanowczo nie panuj臋 nad sob膮. Jakbym wci膮gn膮艂 jaki艣 narkotyk. Czuj臋 si臋 panem 艣wiata. Musz臋 to poci膮gn膮膰. Ale jak? Gdzie?

Mijam reklam臋 kasyna hotelu Caesar w Atlantic City: U NAS MASZ PI臉膯 RAZY WI臉KSZ膭 SZANS臉 NA WYGRAN膭.

Znajduj臋 odpowied藕 na swoje pytanie.

Wybieram Caesara ze wzgl臋du na reklam臋. Nigdy nie wierzy艂em w przeczucia, ale teraz jestem za. Nadszed艂 m贸j czas.

Kombinuj臋 te偶, co jeszcze m贸g艂bym zrobi膰 z tym dziwacznym s艂o­wem. Jedyne s艂owo, jakie powiniene艣 zna膰...

Jedyne, co warto wiedzie膰, to jak wygra膰. To musi by膰 to: s艂owo, kt贸re czyni z ciebie zwyci臋zc臋. Je艣li wypowiem je, podejmuj膮c jak膮艣

154

F. Paul Wilson

decyzj臋 - czy to, jakie kupi膰 akcje albo na jakiego konia postawi膰 - to mam zwyci臋stwo w kieszeni.

To dlatego Dennis Nickleby odni贸s艂 taki sukces. Zna艂 to s艂owo- To wyja艣nia, czemu tak mu zale偶a艂o, aby odzyska膰 kaset臋: nie chcia艂, 偶eby je pozna艂 kto艣 inny. Chcia艂 zachowa膰 je tylko dla siebie.

Dra艅.

A potem przychodzi mi do g艂owy, 偶e wcale nie jest draniem. Czyja, b臋d膮c w jego sytuacji, chcia艂bym si臋 podzieli膰 tym s艂owem z kimkol­wiek? Odpowied藕 jest jasna: n-i-e. Mam wra偶enie, 偶e dosta艂em si臋 do jakiego艣 bardzo ekskluzywnego klubu. Szkopu艂 w tym, 偶e inni jego cz艂onkowie o tym nie wiedz膮.

Mam te偶 wra偶enie, 偶e poj臋cie ryzyka w grze hazardowej przesta艂o dla mnie istnie膰.

Odlot.

Ruchome schody zawo偶膮 mnie wprost do kasyna w hotelu Caesar. Przez ca艂膮 drog臋 zastanawiam si臋, od czego zacz膮膰: black jack, poker, ruletka czy ko艣ci? Ale zaraz po wej艣ciu do 艣rodka odpowied藕 staje si臋 dla mnie jasna. Widz臋 przed sob膮 migaj膮cy napis:

AUTOMATY WRZUTOWE! SKUMULOWANA WYGRANA $ 802 672!!!

Ca艂kowita wygrana wzrasta, w miar臋 jak gracze wrzucaj膮 偶etony do kt贸rego艣 z jednor臋kich bandyt贸w.

Lawiruj臋 w艣r贸d t艂umu, w oparach dymu tytoniowego, we wszech­obecnym ha艂asie i zmierzam do sektora z maszynami wrzutowymi. Po drodze zatrzymuj臋 si臋 przy w贸zku, gdzie rozmienia si臋 pieni膮dze, i wr臋czam pi膮taka blondynie owini臋tej w minitog臋.

- Na jednodolarowe - m贸wi臋 - cho膰 powiem pani w zaufaniu, 偶e do
wygrania wystarczy mi jeden.

Dochodz臋 do sektora z automatami i poluj臋 na woln膮 maszyn臋. To nie takie 艂atwe. Ka偶dy z graczy zdaje si臋 mie膰 sto lat i pr臋dzej odda艂by jedno ze swoich wnucz膮t, ani偶eli ust膮pi艂 komu艣 miejsca. W ko艅cu do­strzegam, 偶e siwow艂osa, zgarbiona starucha, kt贸rej sko艅czy艂y si臋 pie­ni膮dze, odchodzi od automatu. Biegn臋 jak strza艂a, dopadam maszyny i wrzucam 偶eton w szczelin臋. Wtem dostrzegam, 偶e mo偶na wrzuci膰 trzy 偶etony. Dochodz臋 do wniosku, 偶e je偶eli mam zagarn膮膰 ca艂膮 pul臋, powinienem wrzuci膰 jeszcze dwa. Wrzucam. 艁api臋 za r膮czk臋... i zamie­ram. W ten spos贸b zwr贸c臋 na siebie za du偶o uwagi. Czy tego chc臋? To

BBFEB

155

znaczy nie lubi臋 si臋 afiszowa膰. Potem spogl膮dam na pul臋, kt贸ra obe­cnie wynosi ponad osiemset tysi臋cy i ro艣nie. Dochodz臋 do wniosku, 偶e tak. Tego w艂a艣nie chc臋.

Pieprzy膰 popularno艣膰.

Szepcz臋: BEPBB i poci膮gam za r膮czk臋.

Zamykam oczy, tarcze zaczynaj膮 si臋 obraca膰; s艂ysz臋, jak wyhamo­wuj膮. Pierwsze okienko - brzd臋k! Drugie - brzd臋k! Trzecie - brzd臋k! Dzwonek zaczyna ha艂asowa膰! 呕etony sypi膮 si臋 na tac臋! Uda艂o mi si臋!

Nagle dzwonek i brz臋k 偶eton贸w milkn膮. Otwieram oczy. Nie jestem otoczony zazdrosnym t艂umem, nie widz臋 b艂ysk贸w fleszy. Nikt nawet na mnie nie patrzy. Spogl膮dam w d贸艂, na tac臋, i co widz臋? Sze艣膰 dolar贸w. Sprawdzam okienka. Dwie wisienki i jedna pomara艅cza. Na diodo­wym wy艣wietlaczu widnieje napis: „Wyp艂ata: 6".

Jestem zaskoczony. Gdzie moje osiemset tysi臋cy? Mrowienie, kt贸re przedtem czu艂em w okolicy karku, teraz czuj臋 w do艂ku. Co si臋 sta艂o? Czy偶bym co艣 spieprzy艂? Czy偶by moc s艂owa si臋 wyczerpa艂a?

Bior臋 trzy 偶etony z tacy i wciskam je w szczelin臋. M贸wi臋 znowu: BSPBB, tym razem g艂o艣niej, i ci膮gn臋 za r膮czk臋.

Brzd臋k! Brzd臋k! Brzd臋k!

Tym razem nic. Nic!

Zaczynam si臋 ba膰. Moc szybko mnie opuszcza. Jeszcze trzy 偶etony. Prawi臋 krzycz臋 to cholerne BSFBB, gdy ci膮gn臋 za r膮czk臋. Brzd臋k! Brzd臋k! Brzd臋k!

Nic! Zero! Figa!

Wal臋 pi臋艣ci膮 w automat.

Odchodz臋, nie patrz膮c na niego. Jestem zdruzgotany. A mo偶e mia­艂em tylko kilka dni, 偶eby skorzysta膰 ze s艂owa, i m贸j czas si臋 sko艅czy艂? Zmarnowa艂em go na torze, zamiast gra膰 na gie艂dzie i zarabia膰 na zwy偶­ce cen. Dym, t艂um, nieustaj膮cy gwar i mechaniczny ha艂as panuj膮cy w kasynie doprowadzaj膮 mnie do sza艂u. Musz臋 st膮d wyj艣膰. Ju偶 mam wystartowa膰 do biegu, kiedy uderza mnie my艣l.

S艂owo... a mo偶e ono dzia艂a tylko na ludzi? Automaty do gry nie mog膮 go us艂ysze膰...

Uspokajam si臋. Okay. Pomy艣lmy logicznie. W jaki spos贸b najlepiej sprawdzi膰 s艂owo w kasynie?

Karty? E, nie. Zbyt wiele mo偶liwo艣ci, zbyt wielu graczy, kt贸rzy mog膮 m膮ci膰 wod臋.

Ko艣ci? Tak偶e nie. Tu r贸wnie偶 jest zbyt wiele sposob贸w wygrania lub przegrania.

W kt贸rej grze jest du偶a stawka, a tylko jeden pewny zwyci臋zca?

156

F. Paul Wilson

Rozgl膮dam si臋 po sali w poszukiwaniu... i wtem dostrzegam swoj膮 szans臋.

Ruletka.

Ale jak pos艂u偶y膰 si臋 s艂owem przy stole do ruletki?

Poluj臋 na st贸艂 z wolnym miejscem. Dostrzegam je pomi臋dzy sztyw-niakiem w 艣rednim wieku, kt贸ry - m贸g艂bym p贸j艣膰 o zak艂ad - jest oku­list膮, a myszowatym babsztylem po trzydziestce z rudymi w艂osami, kt贸ra z kolei wygl膮da jak jedna z jego pacjentek. Ju偶 wiem, co mam robi膰.

Wyci膮gam studolarowy banknot z rolki, kt贸r膮 wygra艂em na Mea-dowlands, i 艣ciskam go mi臋dzy kciukiem a placem wskazuj膮cym. Na­st臋pnie wyginam r臋ce jak paralityk.

Siadaj膮c, m贸wi臋 do Rudej:

- Nie mia艂aby pani nic przeciwko temu, 偶eby obstawi膰 za mnie?
Patrzy mi w twarz przez swoje szk艂a grube jak dno butelki po coli,

a nast臋pnie na moje powyginane r臋ce. Jej spojrzenie wraca na moj膮 twarz. Przesy艂a mi wymuszony u艣miech.

Robi臋 przedstawienie, pr贸buj膮c wysup艂a膰 banknot spomi臋dzy pal­c贸w, po czym przesuwam go po stole.

- Dziesi膮tki poprosz臋.

Stosik dziesi臋ciu 偶eton贸w podje偶d偶a mi pod nos.

- Prosz臋 obstawia膰 - m贸wi krupier.

- Niech pani postawi jeden na BBFBE) - m贸wi臋 do Rudej i wstrzy­
muj臋 oddech.

Rozgl膮dam si臋 dooko艂a, ale zdaje si臋, 偶e nikt nic nadzwyczajnego nie us艂ysza艂. Ruda bierze 偶eton le偶膮cy na wierzchu i k艂adzie go na numer 33.

Krople potu 艣ciekaj膮 mi po twarzy. P臋cherz domaga si臋 opr贸偶nie­nia. Teraz musi si臋 uda膰. Musz臋 wiedzie膰, czy s艂owo wci膮偶 ma moc. Chc臋 zamkn膮膰 oczy, ale nie 艣miem. Musz臋 to zobaczy膰 na w艂asne oczy.

Kula zatacza kr臋gi przeciwnie do ruchu ko艂a, traci pr臋dko艣膰, prze­suwa si臋 w kierunku 艣rodka, napotyka na nier贸wny teren, bez艂adnie skacze na boki i wreszcie wpada w przegr贸dk臋 z numerem.

- To dzi臋ki pani. Przynosi mi pani szcz臋艣cie. Prosz臋 nigdzie nie od­
chodzi膰.

W tym rzecz, 偶e mo偶e to tylko szcz臋艣liwy traf. Ironia losu. Prosz臋 Rud膮, 偶eby postawi艂a wszystko na BE艂FBB. Wygl膮da na wstrz膮艣ni臋t膮.

BBFBB 157

- Wszystko? Jest pan pewien?
-Absolutnie.

Popycha stosik na pole numer 17. Kolejny obr贸t.

- Siedemna艣cie - m贸wi krupier.

Dopiero teraz zamykam oczy. Wszystko wiem. S艂owo ma moc, a ja je znam. Jedyne s艂owo, jakie powiniene艣 zna膰. Mam ochot臋 wznie艣膰 do g贸ry zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰 i wrzasn膮膰: „T a k!", ale si臋 powstrzymuj臋. W ko艅­cu jestem upo艣ledzony.

-A ja nie m贸g艂bym zagra膰 bez pani pomocy. Powiedzia艂em, 偶e dzie­limy si臋 wygran膮 po po艂owie i basta.

Przyciska r臋k臋 do ust. Przez palce dobiegaj膮 mnie st艂umione s艂owa:

Dosy膰 tego. Moje wygrane mocno przekraczaj膮 limit sto艂u. Odnoto­wuj臋 pojawienie si臋 szefa zmiany, kt贸ry staje obok krupiera. Patrzy na mnie i na miasto 偶eton贸w rosn膮ce przede mn膮. Wygrana dwa razy z rz臋du co prawda zdarza si臋 w ruletce, ale nie tak znowu cz臋sto.

- Niech pani postawi pi臋膰set na szesnastk臋 - instruuj臋 Rud膮.
Robi, o co j膮 prosz臋, i wychodzi 22. Nast臋pnie pi臋膰set na dziewi膮tk臋.

Wypada dwunastka. Szef zmiany zmywa si臋.

M贸wi臋 jej, 偶eby postawi艂a nast臋pne pi臋膰set na B艂SFBB. K艂adzie 偶e­tony na numer 19.

Minut臋 p贸藕niej krupier obwieszcza:

- Dziewi臋tna艣cie.

Ruda znowu piszczy, podczas gdy krupier przysuwa do mnie stosy wygranych 偶eton贸w.

Wystarczy. Ju偶 wiem, jak to dzia艂a. U艣wiadamiam sobie, 偶e jestem Pewnym Zwyci臋zc膮. Gdybym chcia艂, m贸g艂bym rozbi膰 bank w kasynie Ceasar. Mog臋 raz za razem stawia膰 na ka偶dy numer tyle, ile wynosi limit sto艂u, i co kilka minut zgarnia膰 wygran膮 w stosunku trzydzie艣ci pi臋膰 do jednego. Zebra艂by si臋 t艂um. Kasyno by p艂aci艂o - musieliby to robi膰 w trosce o dobre imi臋 firmy. Do licha, m贸g艂bym wygra膰 t臋 bud臋 na w艂asno艣膰!

Jednak Pewny Zwyci臋zca rezygnuje z tego pomys艂u.

Noblesse oblige.

158

F. Paul Wilson

Na co Pewnemu Zwyci臋zcy kasyno? Czekaj膮 wy偶sze wygrane.

Wygrywanie... Nic nie mo偶e si臋 z tym r贸wna膰. To ekstaza p艂yn膮ca w 偶y艂ach, dra偶ni膮ca niczym 艂adunki elektryczne ko艅c贸wki nerw贸w. Seks si臋 do tego nie umywa. Rozpiera mnie taka energia, 偶e czuj臋, i偶 m贸g艂bym si臋 unie艣膰 i zacz膮膰 lata膰 po ca艂ej sali.

Wstaj臋.

- Gdzie si臋 pan wybiera? - pyta Ruda, patrz膮c na mnie tymi swoimi
powi臋kszonymi niebieskimi oczyma.

- Do domu. Dzi臋kuj臋 za pomoc.
Odwracam si臋 i rozgl膮dam za wyj艣ciem.
-Ale pa艅skie 偶etony...

Oceniam, 偶e na oko jest tam oko艂o trzydziestu ko艂a, ale tam, sk膮d one pochodz膮, jest ich o wiele wi臋cej. M贸wi臋 do niej:

- Prosz臋 je zatrzyma膰.

Na co Pewnemu Zwyci臋zcy 偶etony z kasyna?

Nast臋pnego dnia siedz臋 w swoim mieszkaniu i przegl膮dam porann膮 pras臋. Widz臋, 偶e notowania ParkerGen podskoczy艂y o dwa i jedn膮 osiemdziesi膮t膮 punktu do pi臋ciu i p贸艂 dolara. Z dnia na dzie艅 sze艣膰-dziesi臋ciojednoprocentowy zysk.

Po nieprzespanej nocy doszed艂em do wniosku, 偶e gra na gie艂dzie jest najlepszym sposobem wykorzystania s艂owa. Mog臋 zarobi膰 tam miliony i co najwy偶ej kto艣 podniesie brwi ze zdziwienia. Nikogo to nie b臋dzie nic obchodzi艂o, no mo偶e poza urz臋dem skarbowym. Aleja z najwi臋ksz膮 ch臋ci膮 zap艂ac臋 nale偶ne podatki. Co do centa.

Nie ma sensu przejmowa膰 si臋 podatkami, skoro ma si臋 do dyspozycji wi臋cej pieni臋dzy, ni偶 mo偶na wyda膰 w ci膮gu dziesi臋ciu ludzkich 偶ywo­t贸w. Urz膮d skarbowy zagarnie po艂ow臋 dochod贸w, ale zostanie mi je­szcze tyle szmalu, 偶e musia艂bym 偶y膰 pi臋膰 razy, aby je wyda膰. Przebole­j臋 to.

Rozlega si臋 g艂o艣ne pukanie do drzwi. Kogo diabli nios膮...? Spogl膮­dam przez judasza.

Dennis Nickleby! Jestem tak zdumiony, 偶e bez namys艂u otwieram drzwi.

-Pan Nickle...

Ten palant wali mnie pi臋艣ci膮 w brzuch. Kiedy j臋cz臋 skulony, on oba­la mnie na pod艂og臋 i zatrzaskuje za sob膮 drzwi.

- Co ty, do kurwy n臋dzy, sobie wyobra偶asz?! - wrzeszczy. - Ok艂a­ma艂e艣 mnie! Powiedzia艂e艣, 偶e nie przes艂ucha艂e艣 ta艣my! Ty draniu! Gdy­by艣 by艂 ze mn膮 szczery, by艂bym ci臋 ostrzeg艂! Teraz obaj wpadli艣my w g贸wno!

Wci膮偶 le偶臋 na pod艂odze, ci臋偶ko dysz膮c. Ale mnie urz膮dzi艂. Zdoby­wam si臋 na s艂abe zaprzeczenie:

BBFEB

159

- O czym pan m贸wi?

Robi si臋 czerwony na twarzy i bierze zamach nog膮.

- Strugaj dalej durnia, a tak ci臋 skopi臋, 偶e po艂kniesz wszystkie swo­
je z臋by!

Podnosz臋 r臋k臋.

-Niewa偶ne. Chodzi o to, 偶e nie masz prawa si臋 nim pos艂ugiwa膰. I je艣li nie przestaniesz, obu nas zabij膮.

Ju偶 to, 偶e mnie waln膮艂, zastanowi艂o mnie, ale teraz po艣wi臋cam mu ca艂膮 uwag臋.

-Zabij膮?

-Tak. Zabij膮. I mia艂bym to w dupie, gdyby chodzi艂o tylko o ciebie. Ale dobior膮 si臋 te偶 do mnie za to, 偶e pozwoli艂em ci si臋 do tego dorwa膰.

Z trudem staj臋 na czworakach i gramol臋 si臋 na krzes艂o.

- To jakie艣 pierdo艂y, prawda?

-Nie 艂ud藕 si臋. Pos艂uchaj, udziel臋 ci kr贸tkiej lekcji historii, 偶eby艣 zrozumia艂, w co si臋 wpl膮ta艂e艣. Zakon powsta艂 dawno, bardzo dawno temu. Dysponuj膮 wielk膮 pot臋g膮 i post臋puj膮 wedle okre艣lonego planu. Od zarania dziej贸w wybieraj膮 okre艣lonych ludzi i u偶yczaj膮 im swej pot臋gi.

- Na przyk艂ad kogo?

-Nie wiem. Nie jestem cz艂onkiem Zakonu, wi臋c nie zdradzaj膮 mi swoich tajemnic. Pomy艣l o najwybitniejszych jednostkach w historii ludzko艣ci, tych, co mieli wp艂yw na bieg dziej贸w. Aleksander Wielki, cesarz Konstantyn, niekt贸rzy papie偶e, mistrzowie renesansu... wszy­scy oni najprawdopodobniej otrzymali pomoc ze strony Zakonu. Mam przeczucie, 偶e Hitler te偶 do nich nale偶a艂. To by wyja艣nia艂o, jak m贸g艂 tak trz膮艣膰 ca艂ym narodem.

- No pewnie - m贸wi臋. Czuj臋, 偶e wracam do 偶ycia, bo w moim g艂osie
brzmi nuta sarkazmu. - Zakon z艂owrogich mnich贸w rz膮dz膮cych 艣wia­
tem. Umieram ze strachu.

Patrzy na mnie przeci膮gle, po czym kr臋ci g艂ow膮.

- Z" ciebie naprawd臋 jest dupek, Moulton. Po pierwsze nigdy nie po­
wiedzia艂em, 偶e to mnisi. To, 偶e nazywaj膮 si臋 Zakonem, nie znaczy, i偶
nosz膮 habity z kapturami. A poza tym wcale nie rz膮dz膮 艣wiatem: po
prostu wzmacniaj膮 si艂y, ruchy lub ludzi, kt贸rzy w ich mniemaniu mog膮
si臋 przyczyni膰 do realizacji ich planu. A co do z艂o wrogo艣ci... Nie wiem,
czy mo偶na ich ocenia膰 w kategoriach dobra czy z艂a, poniewa偶 nie wiem,
jaki jest ich cel. Sp贸jrz na to w ten spos贸b: za艂o偶臋 si臋, 偶e Zakon wspo­
maga艂 r贸偶nych bogatych krwiopijc贸w. A robi艂 to nie po to, 偶eby uczyni膰
bogaczami band臋 chciwych drani, ale dlatego, 偶e cz臋艣ci膮 planu 呕ako-

160

F. Paul Wilson

nu by艂o przyspieszenie procesu uprzemys艂owienia Ameryki. 艁apiesz, o co mi chodzi?

-A zatem przyszli do szanownego pana i dali mu magiczne s艂owo. Po co? By zrobi膰 z ciebie nast臋pnego Rockefellera?

Jakby si臋 skuli艂 w sobie. W jego oczach wida膰 niepok贸j.

- Nie wiem. Nie mam zielonego poj臋cia, dlaczego mnie wybrali ani
czego ich zdaniem powinienem dokona膰 za pomoc膮 Odpowiedzi. Dali
mi ta艣m臋. Powiedzieli, 偶e mam si臋 nauczy膰 Odpowiedzi na pami臋膰,
a potem zniszczy膰 kaset臋. Powiedzieli, 偶e mog臋 pos艂u偶y膰 si臋 Odpowie­
dzi膮, kiedy to uznam za stosowne. I to wszystko. 呕adnych ogranicze艅,
偶adnych wytycznych. 呕adnych instrukcji poza tym, 偶ebym zniszczy艂
ta艣m臋.

-1 ty nazwa艂e艣 mnie dupkiem — m贸wi臋. Jego wzrok t臋偶eje.

- Wszystko by艂oby w porz膮dku, gdyby moja, wkr贸tce ju偶 by艂a, 偶ona
nie dorwa艂a mi si臋 do schowka bankowego i nie postanowi艂a rozpocz膮膰
gierki z jego zawarto艣ci膮.

- My艣lisz, 偶e przes艂ucha艂a ta艣m臋?
Wzrusza ramionami.

- Kto wie? Ta艣ma jest obecnie kupk膮 popio艂u, wi臋c nie b臋dzie mia艂a
drugiej szansy. A nawet je艣li us艂ysza艂a Odpowied藕, to z niej nie korzysta
lub nie zdaje sobie sprawy z jej mocy. Albo jeste艣 sprytnym go艣ciem,
albo mia艂e艣 nieliche szcz臋艣cie, 偶e po艂apa艂e艣 si臋, o co w tym chodzi.

Wol臋 oczywi艣cie by膰 zakwalifikowany do tej pierwszej kategorii, wi臋c odpowiadam:

Parska z pogard膮.

- My艣lisz, 偶e tu chodzi tylko o hazard? Jeste艣 idiot膮. To s艂owo jest
Odpowiedzi膮, najlepsz膮 odpowiedzi膮 na ka偶de pytanie. Zadaj膮cy pyta­
nie s艂yszy najw艂a艣ciwsz膮, najkorzystniejsz膮, najlepsz膮 z mo偶liwych
odpowiedzi. A dysponowanie czym艣 takim to pot臋ga, panie Michaelu
Moultonie. Zbyt wielka pot臋ga dla takich jak ty.

-Chwileczk臋. Rozumiem, jak to dzia艂a艂a w wypadku maklera, ale kiedy obstawia艂em gonitwy lub gra艂em w ruletk臋, nie odpowiada艂em przecie偶 na 偶adne pytania. M贸wi艂em je ludziom.

Jego pogarda wzrasta.

- Konie... ruletka... - Potrz膮sa g艂ow膮 z obrzydzeniem. - To tak, jak­
by wsiada膰 do maserati, 偶eby pojecha膰 do sklepu za rogiem po butelk臋

BBffEB

161

mleka. Dobra, wyja艣ni臋 to powoli, 偶eby艣 m贸g艂 zrozumie膰. Odpowied藕 stosuje si臋 do wszystkich rodzaj贸w pyta艅, 艂膮cznie z domy艣lnymi. A jak brzmi twoje domy艣lne pytanie, kiedy idziesz do kasy przyjmuj膮cej za­k艂ady lub zasiadasz do sto艂u w kasynie? Brzmi ono: „Ile postawi膰 i na co?" Kiedy m贸wisz: „Dziesi臋膰 dolc贸w na Konia Gamonia", odpowia­dasz na swoje pytanie.

- No, dobra - zgadzam si臋.
Podchodzi bli偶ej i nachyla si臋 nade mn膮.

Si臋ga do kieszeni p艂aszcza i wyci膮ga pistolet. Nie wiem, co to za typ, ale wszystko mi jedno. Wystarczy mi, 偶e widz臋 t艂umik wycelowany prosto w swoj膮 twarz.

-Hej! Zaczekaj!

-Bywaj, Michaelu Moultonie. Mia艂em nadziej臋, 偶e zdo艂am ci prze­m贸wi膰 do rozumu, ale okaza艂e艣 si臋 zwyk艂ym dupkiem. Nie zostawiasz mi wyboru.

Widz臋, jak jego r臋ka z pistoletem trz臋sie si臋, i s艂ysz臋 dr偶enie w jego g艂osie. Zamiast nacisn膮膰 na spust, nie przestaje gada膰. Z nag艂ym ol艣nie­niem u艣wiadamiam sobie, 偶e pierwszy raz znalaz艂 si臋 w takiej sytuacji i jest tak samo przera偶ony jak ja.

Rzucam si臋 w jego stron臋, 艂api臋 za luf臋 i kieruj臋 j膮 do g贸ry, wykr臋ca­j膮c mu r臋k臋 ze wszystkich si艂. Bro艅 wypala z cichym puk, a Nickleby wydaje urywany skowyt. Kraw臋d藕 sto艂u podcina mu nogi i obaj zwala­my si臋 na ziemi臋. Upadam na niego. Mam teraz przewag臋 i po chwili bro艅 znajduje si臋 w moim r臋ku.

Wstaj臋 i teraz ja trzymam go na muszce. A wtedy on wydaje d藕wi臋k przypominaj膮cy szloch.

- Do diab艂a! - j臋czy. - No ju偶, do cholery, strzelaj. Ja i tak jestem
trupem, je艣li nadal b臋dziesz robi艂 u偶ytek z Odpowiedzi. Ty zreszt膮 r贸w­
nie偶.

Zastanawiam si臋 nad tym, co powiedzia艂. Nie wygl膮da, 偶eby k艂ama艂. Ale chyba r贸wnie偶 straci艂 g艂ow臋.

- Pos艂uchaj - m贸wi臋 do niego. - Czemu mamy si臋 ba膰 tego ca艂ego
Zakonu? Znamy s艂owo... Odpowied藕. Wystarczy ich postraszy膰, 偶e wy­
jawimy je ca艂emu 艣wiatu. Powiemy im, 偶e nagramy je na milionach
ta艣m, do艂膮czymy do ka偶dej wideokasety, kt贸re sprzedajesz. Do licha,
mo偶emy nawet wykupi膰 czas antenowy i nada膰 je przez satelit臋. Jedno
podejrzane posuni臋cie z ich strony i ca艂y cholerny 艣wiat pozna ich ta­
jemnic臋. Jak to wp艂ynie na ich plan?

Na twarzy Nickleby'ego pojawia si臋 blady u艣miech.

162

F. Paul Wilson

Mo偶e co艣 knu膰, wi臋c gdy si臋gam po papier i pi贸ro, nie przestaj臋 w nie­go celowa膰. Pisz臋 s艂owo na kartce. Nie wierz臋 w艂asnym oczom. Zamiast Odpowiedzi na papierze widnieje jakie艣 cudactwo: BBFBB.

- Co u diab艂a?

Pr贸buj臋 napisa膰 j膮 jeszcze raz, tym razem drukowanymi literami. To samo - BBVBB.

Nickleby zn贸w stoi na w艂asnych nogach, ale trzyma si臋 z dala ode mnie.

- Uwierz mi - m贸wi bardziej opanowanym g艂osem. - Pr贸bowa艂em wszystkiego. Mo偶esz powtarza膰 Odpowied藕 do mikrofonu, a偶 zsinie­jesz na twarzy, a i tak, cho膰by艣 nawet u偶y艂 najbardziej wyszukanego sprz臋tu, wyjdzie z tego be艂kot.

- W takim razie powiem j膮 ka偶demu znajomemu.

-1 co twoim zdaniem oni us艂ysz膮? Je艣li zadaj膮 sobie w duchu jakie艣 pytanie, us艂ysz膮 najlepsz膮 mo偶liw膮 odpowied藕. Je艣li nie, us艂ysz膮 nie­artyku艂owany d藕wi臋k. Ale na pewno nie us艂ysz膮, jak brzmi Odpowied藕 jako taka.

- To jakim cudem ci faceci z Zakonu nagrali j膮 na ta艣m臋?
Wzrusza ramionami.

- Nie wiem. Maj膮 swoje sposoby. Wiedz膮 te偶, jak sprawdzi膰, czy kto艣
nieupowa偶niony nie robi z niej u偶ytku. By膰 mo偶e, gdy kto艣 jej u偶yje,
wie艣膰 o tym natychmiast do nich dociera. Oto dlaczego musisz przesta膰
to robi膰.

Nie odpowiadam. Zerkam na bezsensowne krzaczki, kt贸re napisa­艂em, cho膰 wcale nie te gryzmo艂y mia艂em zamiar skre艣li膰. W gr臋 musi wchodzi膰 jaka艣 nieznana pot臋ga. Wielka pot臋ga.

- My艣l臋, 偶e jeszcze nie jest za p贸藕no — ci膮gnie. - M贸j informator
w Zakonie twierdzi, 偶e je艣li ci臋 ucisz臋... co nie znaczy, 偶e mam ci臋
zabi膰, lecz jedynie sk艂oni膰, aby艣 przesta艂 u偶ywa膰 Odpowiedzi... to Za­
kon pu艣ci ca艂e zaj艣cie w niepami臋膰. Ale je艣li nie przestaniesz... to mogi­
艂a, dla nas ot>u.

Zaczynam mu wierzy膰.

W jego g艂osie pojawia si臋 b艂agalna nuta:

- Ustawi臋 ci臋 na ca艂e 偶ycie. Chcesz pieni臋dzy? Dam ci pieni膮dze. Ile
tylko chcesz. Chcesz gra膰 na gie艂dzie? Zadzwo艅 do mnie i zapytaj, kt贸re
akcje najlepiej kupi膰, a natychmiast ci odpowiem. Chcesz gra膰 na wy艣ci­
gach? P贸jd臋 z tob膮 na tor. Chcesz by膰 bogaty? Dam ci co roku milion, dwa,
trzy, cztery. Ile tylko chcesz. Tylko nie r贸b sam u偶ytku z Odpowiedzi!

Rozwa偶am jego propozycj臋. Mie膰 tyle pieni臋dzy, ile si臋 tylko chce...

- W porz膮dku — m贸wi臋. - Nie b臋d臋 u偶ywa艂 Odpowiedzi i jako艣 si臋
dogadamy.

BBffEB

163

Zataczaj膮c si臋, jakby nogi odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa, Nickleby osuwa si臋 na kanap臋. Jego g艂os brzmi tak, jakby znowu zbiera艂o mu si臋 na p艂acz.

W porz膮dku. B臋d臋 偶y艂 pe艂ni膮 偶ycia, b臋d臋 bogaty. Ale dlaczego nie rozpiera mnie dzika rado艣膰?

Przez nast臋pnych kilka tygodni wszystko idzie jak po ma艣le. Nie ci膮gn臋 Nickleby'ego ani na tory wy艣cigowe, ani do Atlantic City. Ale kiedy do niego dzwoni臋 i pytam o porad臋 gie艂dow膮, zawsze otrzymuj臋 bezb艂臋dn膮 wskaz贸wk臋. Moje aktywa rosn膮 w osza艂amiaj膮cym tempie. Gary, m贸j makler, uwa偶a mnie za geniusza. Jestem na najlepszej dro­dze do niezale偶no艣ci finansowej, do zgromadzenia nieopisanego bogac­twa... wszystkiego tego, o czym zawsze marzy艂em.

Ale wiecie co? To jednak nie to samo. Nie ma por贸wnania z tym, co odczuwa艂em, kiedy sam robi艂em u偶ytek z Odpowiedzi.

Nie ma co ukrywa膰: czuj臋 si臋 jak jaka艣 cholerna utrzymanka Nickle-by'ego.

Ale codziennie do znudzenia sobie powtarzam, 偶e musz臋 to jako艣 wytrzyma膰. I udaje mi si臋. 艢wietnie mi wychodzi odgrywanie melan­cholijnego milionera...

Do czasu. Z radia dowiaduj臋 si臋, 偶e w nast臋pnym losowaniu Totka g艂贸wna wygrana wynosi trzydzie艣ci milion贸w dolar贸w.

Trzydzie艣ci milion贸w - p艂acone po p贸艂tora miliona rocznie przez na­st臋pne dwadzie艣cia lat. To za艂atwia spraw臋. Je艣li wygram, nie b臋d臋 ju偶 potrzebowa艂 Nickleby'ego. Zn贸w stan臋 si臋 panem swojego losu.

Szkopu艂 w tym, 偶e musz臋 si臋 pos艂u偶y膰 Odpowiedzi膮.

Wiem, 偶e mog臋 poprosi膰 Nickleby'ego, 偶eby mi poda艂 zwyci臋skie licz­by, ale takie za艂atwienie sprawy mnie nie urz膮dza. Musz臋 to zrobi膰 sam. Chc臋 zn贸w do艣wiadczy膰 tego uczucia si艂y, jakie daje wypowiedze­nie na g艂os Odpowiedzi. Wtedy g艂贸wn膮 wygran膮 b臋d臋 zawdzi臋cza膰 tyl­ko sobie, a nie Nickleby'emu.

Tylko raz... Jeszcze tylko ten jeden raz zrobi臋 u偶ytek z Odpowiedzi, a potem wyma偶臋 j膮 z pami臋ci raz na zawsze.

Jad臋 na jakie艣 zadupie i przy bocznej drodze w lesie natrafiam na jeden z tych kiosk贸w ze s艂odyczami. Za lad膮 stoi puco艂owaty ch艂opak. W jaki, u licha, spos贸b Zakon m贸g艂by si臋 dowiedzie膰, 偶e pos艂u偶y艂em si臋 Odpowiedzi膮 jeden n臋dzny raz w takim wygwizdowie?

Wr臋czam ch艂opakowi dolara.

W 偶adnym razie. Chc臋 zwyci臋skich liczb.

164

F. Paul Wilson

- Nie, podam je. BEPBB.

Trudno opisa膰, jakie to cudowne uczucie powiedzie膰 znowu to s艂o­wo... to co艣, jakby uchwyci膰 za cugle swoje przeznaczenie.

Ch艂opak naciska guzik, po czym spogl膮da na mnie.

-I?

-I co?

-Musi pan poda膰 sze艣膰 liczb. To na razie jedna.

Czuj臋 ucisk w do艂ku. Cholera. My艣la艂em, 偶e jedna Odpowied藕 da mi sze艣膰 liczb. Co艣 mi podpowiada, 偶eby da膰 temu spok贸j i zwiewa膰, ale nie mog臋 si臋 powstrzyma膰. I tak ju偶 raz zrobi艂em u偶ytek z Odpowiedzi, a zatem r贸wnie dobrze mog臋 brn膮膰 do ko艅ca.

Powtarzam BBPBE) jeszcze pi臋膰 razy. Ch艂opak wr臋cza mi bia艂o--r贸偶owy kupon. Zwyci臋skie liczby to: 3, 4, 7, 17, 28, 30. Kiedy w ponie­dzia艂kowy wiecz贸r ponumerowane pi艂eczki pingpongowe wyskocz膮 z maszyny losuj膮cej, uwolni臋 si臋 od Dennisa Nickleby'ego.

Czemu wi臋c nie skacz臋 z rado艣ci, wracaj膮c do samochodu? Dlaczego czuj臋, jakbym wszystko schrzani艂... na dobre?

W drodze powrotnej zatrzymuj臋 si臋 na obiad. Po powrocie do domu w艂膮czam automatyczn膮 sekretark臋 i s艂ysz臋 g艂os Nickleby'ego. Brzmi, jakby facet by艂 na skraju histerii:

- Ty g艂upi gnoju! Ty idioto! Nie wystarczy艂o ci, 偶e mia艂e艣 wi臋cej pie­ni臋dzy, ni偶 mog艂e艣 wyda膰! Nie, ty znowu musia艂e艣 si臋 pos艂u偶y膰 Odpo­wiedzi膮! Niech ci臋 piek艂o poch艂onie, Moulton! Id膮 po mnie! A potem wezm膮 si臋 do ciebie! Ca艂uj mnie w dup臋, szajbusie!

Nie waham si臋 ani chwili. Zostawiam wszystkie rzeczy. Wybiegam z mieszkania, zje偶d偶am wind膮 do gara偶u i jad臋, byle jak najdalej st膮d. Je偶d偶臋 w k贸艂ko, nie wiedz膮c, co dalej robi膰. Wiem jedynie, 偶e musz臋 by膰 stale w ruchu.

Po prawdzie czuj臋 si臋 jak idiota z powodu swojego strachu. Ta ca艂a historyjka o jakim艣 tam Zakonie i zagra偶aj膮cej mi 艣mierci jest taka niedorzeczna... A jednak s艂owo istnieje - s艂owo, kt贸re jest w艂a艣ciw膮 odpowiedzi膮 na ka偶de pytanie. Poza tym Dennis Nickleby by艂 auten­tycznie przera偶ony i wiedzia艂, 偶e pos艂u偶y艂em si臋 Odpowiedzi膮.

Podejmuj臋 decyzj臋 i kieruj臋 si臋 w stron臋 miasta. Chc臋 znale藕膰 si臋 tam, gdzie jest wielu ludzi. Kiedy wlok臋 si臋 przez tunel Lincolna, kt贸ry jak zwykle w sobotni膮 noc jest zakorkowany, m贸j wzrok pada na telefon kom贸rkowy. Musz臋 za艂atwi膰 sobie gdzie艣 nocleg. I nie ma to by膰 jaka艣 tania buda, ale co艣, gdzie jest mn贸stwo rz臋si艣cie o艣wietlonych sal i czuj­na ochrona. W Pla偶a maj膮 wolny pok贸j. Apartament. Wspaniale. Bior臋.

Zostawiam samoch贸d portierowi, melduj臋 si臋 jak burza i kilka mi­nut p贸藕niej jestem w dwupokojowym apartamencie. Zaci膮gam zas艂o­ny, zamykam drzwi na klucz i zak艂adam 艂a艅cuch.

BBtfEB

165

Zn贸w mog臋 oddycha膰. Ale nic ponadto. Zamawiam obiad do pokoju, ale nie mog臋 je艣膰. K艂ad臋 si臋 do 艂贸偶ka, ale nie mog臋 spa膰. W艂膮czam wi臋c telewizor. Gdy enty raz wys艂uchuj臋 tego samego reporta偶u z Bo艣ni--Herceczego艣tam, oczy zaczynaj膮 mi si臋 wreszcie klei膰, lecz nagle pro­gram zostaje przerwany, 偶eby poda膰 wiadomo艣膰 z ostatniej chwili: Milioner, cudowne dziecko 艣wiata finans贸w, Dennis Nickleby nie 偶y­je. Dzi艣 wieczorem wypad艂 z okna swojego apartamentu na szczycie wie偶owca przy Pi膮tej Alei. Wszystko wskazuje na samob贸jstwo. Poli­cja prowadzi intensywne dochodzenie. Wkr贸tce podamy wi臋cej szcze­g贸艂贸w.

Biegn臋 do 艂azienki. Czuj臋 md艂o艣ci, ale nie mog臋 si臋 wyrzyga膰.

Dopadli go! Tak jak przepowiada艂! O Bo偶e, on nie 偶yje, a ja jestem nast臋pny! Co mam robi膰?

Przede wszystkim musz臋 si臋 uspokoi膰. Pomy艣le膰. Zastanawiam si臋. Zmuszam si臋, 偶eby usi膮艣膰. Oddycham r贸wno. Analizuj臋 swoje po艂o偶e­nie. Na moj膮 korzy艣膰 przemawia, 偶e mam kup臋 pieni臋dzy, portfel pe­艂en kart kredytowych i mo偶liwo艣膰 poruszania si臋. Mog臋 ucieka膰.

I mam jeszcze jedno: Odpowied藕.

Raptem zrywam si臋 na nogi i zaczynam si臋 przechadza膰 po pokoju. Odpowied藕! Mog臋 jej u偶y膰 do obrony. Tak! Je艣li mam si臋 zapa艣膰 pod ziemi臋, ona wska偶e mi najlepsze miejsce do ukrycia.

Nie mog臋 usiedzie膰 z podniecenia. To takie oczywiste.

Narzucam na siebie ubranie i p臋dem wybiegam na ulic臋. Najpraw­dopodobniej znaj膮 m贸j samoch贸d, tote偶 wskakuj臋 do jednej z czekaj膮­cych taks贸wek.

Kiwa g艂ow膮, wrzuca bieg i odje偶d偶amy.

Ale dok膮d? Czuj臋 si臋 jak kretyn, ale musz臋 zapyta膰. Czekam, a偶 zrobi kilka zakr臋t贸w, najwyra藕niej kieruj膮c si臋 w stron臋 East Side.

La Guardia... A wi臋c dzi艣 wiecz贸r st膮d wylatuj臋. Wst臋puje we mnie nowa nadzieja. Mimo to - m贸wi臋 wam - to cholernie g艂upie uczucie, gdy si臋 gna na z艂amanie karku nie wiadomo dok膮d.

Kiedy podje偶d偶amy pod lotnisko przy Grand Central Parkway, kie­rowca pyta:

166

F. Paul Wilson

Kiwa g艂ow膮 i podje偶d偶amy pod wej艣cie do terminalu linii Continen­tal. P艂ac臋 za kurs i p臋dz臋 do kasy. T艂umacz臋 pi臋knej czarnej dziewczy­nie, 偶e chc臋 bilet pierwszej klasy na dzisiejszy lot.

Naciska mn贸stwo klawiszy i w ko艅cu jej komputer wypluwa bilet. Dziewczyna podaje mi cen臋. Umieram z ciekawo艣ci, dok膮d mam je­cha膰, ale jak mam j膮 o to zapyta膰? Wr臋czam jej kart臋 American Express. Sprawdza j膮, ja podpisuj臋, a ona podaje mi bilet.

Cheyenne, Wyoming. Nie jest to miejsce, kt贸re wybra艂bym w pierw­szym odruchu. W og贸le nie bra艂em go pod uwag臋. Ale je艣li to reakcja na Odpowied藕, to znaczy, 偶e Cheyenne jest najlepszym miejscem do ukrycia i nie ma si臋 co zastanawia膰, tylko lecie膰. K艂opot w tym, 偶e do odlotu mam trzy godziny.

Podr贸偶 sp臋dzam wygodnie, ale drinki, kt贸re wys膮czy艂em na La Gu-ardii i kilka kieliszk贸w merlota wypitych w samolocie sprawiaj膮, 偶e kr臋ci mi si臋 w g艂owie. Wa艂臋sam si臋 po opustosza艂ym terminalu, zasta­nawiaj膮c si臋, co dalej. Wyl膮dowa艂em po艣rodku jakiego艣 wygwizdowa -Wyoming, psiako艣膰. Dok膮d mam st膮d jecha膰?

艁atwizna: trzeba zaufa膰 Odpowiedzi.

Ruszam na zewn膮trz, gdzie podje偶d偶aj膮 taks贸wki. 艢wie偶e powietrze dobrze mi robi. Przy kraw臋偶niku zatrzymuje si臋 jedna z nich. 艁api臋 za klamk臋.

- Dok膮d, prosz臋 pana?

|j Facet wygl膮da na stuprocentowego Amerykanina. Wspaniale. -BBFBB- m贸wi臋.

- Robi si臋 - odpowiada.

Staram si臋 skoncentrowa膰 uwag臋 na drodze, kt贸r膮 jedziemy, ale nie czuj臋 si臋 najlepiej. Ale co tam. Taks贸wka na pewno wiezie mnie w dobrym kierunku. Wierz臋 w Odpowied藕. Zamykam oczy i siedz臋 odpr臋偶ony, a偶 s艂ysz臋, 偶e taks贸wka staje.

Prostuj臋 si臋 i rozgl膮dam dooko艂a. Jeste艣my w dzielnicy magazyn贸w.

- Czy to tu? - pytam.

-Prosi艂 pan, 偶eby zawie藕膰 go na Barrow Street pod numer 2316 -odpowiada taksiarz. Wskazuje palcem szare drzwi po drugiej stronie chodnika. - To tu.

P艂ac臋 mu i wysiadam. Barrow Street 2316. Nigdy nie s艂ysza艂em o tym miejscu. Okolica wygl膮da na opustosza艂膮, ale czego innego mo偶­na oczekiwa膰 po dzielnicy magazyn贸w w niedzielny ranek?

BBffEB

167

Czuj臋 jednak lekki niepok贸j. Do licha, nogi si臋 pode mn膮 uginaj膮, ale nie mog臋 tu stercze膰 ca艂y dzie艅. Jak dot膮d Odpowied藕 nigdy mnie nie zawiod艂a. Musz臋 jej zaufa膰.

Bior臋 g艂臋boki oddech, podchodz臋 do drzwi i pukam. Czekam. Cisza. Pukam jeszcze raz, tym razem g艂o艣niej. Wreszcie drzwi uchylaj膮 si臋 na kilka centymetr贸w. Ze szpary spogl膮da na mnie oko.

- Tak? - s艂ysz臋 g艂臋boki, m臋ski bas.

Nie wiem, co odpowiedzie膰. S膮dz膮c, 偶e to pytanie domy艣lne, rzucam:

-BEFBB.

Drzwi otwieraj膮 si臋 nieco szerzej i facet, kt贸ry spogl膮da艂 na mnie przez szpar臋, prostuje si臋. Ma na sobie szary, pr膮偶kowany garnitur, bia艂膮 koszul臋 i krawat w paski. I jest pot臋偶ny, cholernie pot臋偶ny.

- Pan Moulton! - dudni jego g艂os. - Czekamy na pana!

Wielka jak bochen chleba 艂apa b艂yskawicznie chwyta mnie za klap臋 marynarki i wci膮ga do 艣rodka. Zanim zd膮偶臋 krzykn膮膰 czy szepn膮膰 jakie艣 s艂owo, drzwi si臋 zatrzaskuj膮, a ja jestem ci膮gni臋ty w g艂膮b ciemnego kory­tarza. Pr贸buj臋 walczy膰, ale dopada mnie drugi facet i chwyta za rami臋. Unosz膮 mnie do g贸ry jak styropianowy manekin. Zaczynam krzycze膰.

- Niech pan sobie oszcz臋dzi tych wrzask贸w, panie Moulton - m贸wi
pierwszy. — Nikt tu pana nie us艂yszy.

Zaci膮gaj膮 mnie do magazynu, gdzie odg艂os moich szuraj膮cych st贸p i ich krok贸w odbija si臋 echem od sufitu i pod艂ogi. Drugi facet, kt贸ry mnie trzyma, te偶 ma na sobie szary garnitur i jest r贸wnie pot臋偶ny jak ten pierwszy.

- Pos艂uchajcie - m贸wi臋. - O co wam chodzi?

Nie odpowiadaj膮. Pod艂oga magazynu jest pusta, z wyj膮tkiem poje­dynczego krzes艂a i chybotliwego stolika, na kt贸rym le偶y sztywna dy­plomatka marki Samsonite. Bezceremonialnie rzucaj膮 mnie na krze­s艂o. Ten drugi z facet贸w przytrzymuje mnie, podczas gdy pierwszy otwiera dyplomatk臋. Wyjmuje stamt膮d szerok膮 ta艣m臋 klej膮c膮, kt贸r膮 unieruchamia mnie na krze艣le.

Z臋by mi dzwoni膮. Chc臋 co艣 powiedzie膰, ale nie mog臋 wykrztusi膰 ani s艂owa. Chce mi si臋 wrzeszcze膰, ale za bardzo si臋 boj臋.

W ko艅cu, gdy ju偶 obwi膮zali moje cia艂o ta艣m膮 jak mumi臋, obaj od­chodz膮 i zostawiaj膮 mnie samego. Ale trwa to tylko minut臋. Do 艣rodka wchodzi inny facet. Ten te偶 jest w garniturze, ale jest mniejszy i star­szy od tamtych dw贸ch; skronie ma przypr贸szone siwizn膮, twarz opalo­n膮 i jasnoniebieskie oczy. Zatrzymuje si臋 par臋 krok贸w przede mn膮 i zaczyna mi si臋 przypatrywa膰. Wygl膮da jak minister albo telewizyjny kaznodzieja.

- Pan Moulton - m贸wi 艂agodnie, kiwaj膮c ze smutkiem g艂ow膮. - G艂u­
pi, chciwy pan Moulton.

Odzyskuj臋 g艂os, cho膰 brzmi on chrapliwie, jakbym ca艂膮 noc dar艂 si臋 bez opami臋tania.

168

F. Paul Wilson

-Niech pan pos艂ucha, mog臋 wszystko wyt艂umaczy膰...

Kiwa g艂ow膮.

- Tak, wiem.

Ostateczno艣膰 jego wypowiedzi sprawia, 偶e o ma艂o nie popuszczam w spodnie.

Spogl膮da na mnie i g艂osem wypranym z wszelkich emocji, jakby za­mawia艂 艣niadanie, o艣wiadcza kr贸tko:

- Zabi膰 pana.

To za wiele jak na mnie. P臋cherz puszcza i mocz臋 gacie. S艂ysz臋, jak m贸wi:

- Panie Moulton! Wi臋cej godno艣ci!
-Och prosz臋, prosz臋! Obiecuj臋, 偶e...

- -Wiemy, ile warte s膮 pa艅skie obietnice.

BSFEB

169

-Niech pan pos艂ucha, nie jestem z艂ym facetem... Nigdy nikogo nie skrzywdzi艂em!

Jeszcze jedno potrz膮艣ni臋cie g艂ow膮.

W jaki spos贸b chc臋 umrze膰? Jak膮, u diab艂a, da膰 odpowied藕 na takie pytanie? I raptem wiem - najlepsz膮 Odpowied藕.

Po raz pierwszy nie jestem zainteresowany, co druga osoba us艂ysza­艂a w odpowiedzi. Powstrzymuj臋 si臋 od p艂aczu. Zamykam oczy... ...i czekam.

Prze艂o偶y艂 Tomasz Hornowski

Lucy Taylor

Zamiana

Opowiadanie Lucy Taylor jest fantazyjn膮, wsp贸艂czesn膮 wariacj膮 na temat jednego z moich ulubionych film贸w, Czarodzieja z Oz -z wi臋cej ni偶 odrobin膮 Szklanego klosza Plath dodan膮 dla r贸wnowagi. Je艣li je przeczytacie, to nast臋pnym razem, gdy si臋 obudzicie z g艂臋bokiego snu, b臋dziecie zdezorienowani i prze偶yjecie chwil臋 prawdziwej trwogi.

DC

W

swoim 艣nie dwunastoletnia Erika s艂ysza艂a wiatr. Zawodzi艂 jak ch艂ostana kobieta. Chcia艂a si臋 przebudzi膰, ale nie mog艂a. Wpa­d艂a w sid艂a snu i nie by艂a w stanie si臋 z nich wydosta膰.

-Wybierz kart臋, jak膮kolwiek kart臋 - kusi艂 czarodziej. Jego g艂os brzmia艂 s艂odko i przymilnie. Nosi艂 karmazynowy beret i bia艂e r臋ka­wiczki postrz臋pione na koniuszkach palc贸w. Jego twarz by艂a 偶贸艂ta jak stary majonez, a oddech pachnia艂 jednocze艣nie s艂odko i kwa艣no, ni­czym marmolada. Pochyli艂 si臋 nad Erik膮, podsuwaj膮c jej wachlarz.

Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w stron臋 kart. Kt贸r膮 z nich wybra膰?

-Mam ci臋! - krzykn膮艂 czarodziej, zanim dokona艂a wyboru. Rzuci艂 karty wysoko w powietrze. Wszystkie kolory t臋czy, wszystkie wzory, jakie tylko mog艂a sobie wyobrazi膰, wszystko to zawirowa艂o bez艂adnie, po czym polecia艂o tu i tam, niczym li艣cie rzucone na wiatr. Widzia艂a lec膮ce miejsca i imiona, i twarze - niekt贸rych nie rozpoznawa艂a, inni byli jej szkolnymi przyjaci贸艂mi, s膮siadami, cz艂onkami rodziny.

By艂o to niczym patrzenie na 艣wiat przez kalejdoskop zaprojektowa­ny przez wariata.

Wszystko nie po kolei, w szalonym nie艂adzie.

Z okrzykiem przera偶enia Erika pad艂a na kolana, pr贸buj膮c zebra膰 karty i u艂o偶y膰 je we w艂a艣ciwym porz膮dku. By艂y 艣liskie i wypada艂y jej z r膮k.

Zacz臋艂a si臋 modli膰.

Czarodziej 艣mia艂 si臋 i 艣mia艂, a偶 jego 艣miech zmieni艂 si臋 w krzyk.

172

Lucy Taylor

Z koszmaru obudzi艂o j膮 w艣ciek艂e wycie chinooka, gwa艂townego, su­chego wiatru, kt贸ry zim膮 i wiosn膮 spada na r贸wniny Kolorado ze wschodnich stok贸w G贸r Skalistych. Wstrz膮sn膮艂 domem jak sto prze­je偶d偶aj膮cych w pobli偶u poci膮g贸w towarowych.

呕yj膮c na r贸wninach wschodniego Kolorado, Erika s艂ysza艂a ju偶 chi-nooki, silne wiatry, kt贸re zrywa艂y lu藕ne gonty i grzechota艂y szybami w okiennicach. Przera偶a艂o j膮 to, jak uderza艂y w dom, p臋dz膮c szale艅­czo, niczym co艣 dzikiego, nie kontrolowanego i diabolicznego w swojej furii.

Tej nocy jednak偶e wiatr by艂 gorszy ni偶 kiedykolwiek przedtem. Bru­talny i z艂y, dzia艂a艂 jakby rozmy艣lnie, jak szaleniec, kt贸ry sycz膮c i chi­chocz膮c, wali w dach m艂otem. Jak olbrzymi pi臋艣ciarz zadaj膮cy 艣cianom serie cios贸w.

Erika naci膮gn臋艂a ko艂dr臋 na g艂ow臋 i zacz臋艂a 偶u膰 koniuszek jednego z warkoczy: zwyczaj, kt贸rego nabra艂a, gdy by艂a ma艂膮 dziewczynk膮, a Brock, jej brat, wy艣miewa艂 si臋 z niej, 偶e ssie kciuk. By艂a na siebie z艂a, 偶e zachowuje si臋 jak ma艂e dziecko - Jestem ju偶 prawie doro­s艂a, przypomina艂a sobie - ale chinook z tak przera偶aj膮c膮 si艂膮 targa艂 domem i uderza艂 w 艣ciany, jakby chcia艂 si臋 dosta膰 do 艣rodka. 艁贸偶ko i pod艂oga zacz臋艂y drga膰 i skrzypie膰. Erika, przera偶ona, zaprzesta艂a wszelkich usi艂owa艅 i zawo艂a艂a rodzic贸w.

Nikt nie przyszed艂.

Krzykn臋艂a do Brocka, kt贸rego pok贸j s膮siadowa艂 z jej pokojem. Nie odpowiedzia艂.

Mo偶e nie mog膮 mnie us艂ysze膰 przez ten wiatr.

Wsta艂a i pobieg艂a najpierw do pokoju Brocka, a potem do sypialni rodzic贸w. Ich 艂贸偶ka wygl膮da艂y tak, jakby kto艣 w nich spa艂, ale by艂y puste.

Mia艂a wra偶enie, 偶e strach jest r臋k膮, kt贸ra wciska si臋 w jej gard艂o i wkr臋ca dalej, a偶 do 偶o艂膮dka. Wiatr odrywa艂 z domu r贸偶ne lu藕ne przedmioty, potrz膮saj膮c nim niczym solniczk膮, i Erika obawia艂a si臋, 偶e je艣li to si臋 wkr贸tce nie sko艅czy, to ona i jej rodzina powypadaj膮 poprzez wy艂amane okna jak ziarenka bia艂ej soli.

Obraz zamgli艂 si臋. Rozmazane kolory kapa艂y z sufitu i sp艂ywa艂y po 艣cianach. Odnosi艂a wra偶enie, 偶e jej cia艂o si臋 topi, a ko艣ci s膮 kruche jak styropian, jakby mia艂a w艂a艣nie zosta膰 odrzucona na bok niczym jedna z kart, kt贸re widzia艂a we 艣nie, ci艣ni臋ta wysoko w powietrze, aby opa­d艂a tam, dok膮d zaniesie j膮 wiatr.

Zna艂a tylko jeden spos贸b obrony. Zamkn臋艂a oczy i spr贸bowa艂a po­wt贸rzy膰 trik, kt贸rego u偶y艂a przed wielu laty, kiedy przyby艂y do Gar­den City wujek Dub zabra艂 j膮 do cukierni i w drodze powrotnej w艂o­偶y艂 jej r臋k臋 w majtki: udawa艂a, 偶e jej g艂owa jest telewizorem, i wy艂膮­czy艂a go.

Wtedy by艂a bezpieczna. A przynajmniej tak jej si臋 wydawa艂o.

Zamiana

173

Patrzy艂a, co wujek Dub jej robi, i pr贸bowa艂a si臋 przekona膰, 偶e to nie jest rzeczywisto艣膰, lecz tylko z艂udzenie. To, co rzeczywiste, dzia艂o si臋 tu, w jej g艂owie, a nie tam, na dole, gdzie r臋ka wujka Duba gmera艂a w jej majtkach.

Teraz tak偶e uciek艂a w ten spos贸b. Jej 艣wiadomo艣膰 prze艣lizn臋艂a si臋 pomi臋dzy brwiami i pop艂yn臋艂a w g贸r臋 poprzez zmieniaj膮ce si臋 kolory i migocz膮ce 艣ciany ku przyt艂aczaj膮cemu wszystko jazgotowi chinooka.

Przez okno widzia艂a gonty, pokrywy kub艂贸w na 艣mieci, dzieci臋ce zabawki fruwaj膮ce w powietrzu, wiruj膮ce w 艣wietle ksi臋偶yca. Wygl膮­da艂y jak jaskrawe, l艣ni膮ce karty.

Jej sen by艂 niczym mglisty zmierzch, tyle 偶e zamiast gwiazd na nie­bie migota艂y majaki. By艂a w szkolnej sali gimnastycznej i robi艂a pomp­ki. Zezowata kobieta z w膮skimi ustami i bez podbr贸dka krzycza艂a na ni膮, aby wykonywa艂a 膰wiczenie szybciej.

- Nie mog臋, do diab艂a! Zostaw mnie w spokoju! - odpowiedzia艂a krzy­
kiem Erika.

Kobieta bez podbr贸dka chwyci艂a j膮 za warkocze i szarpn臋艂a jej g艂ow臋 do ty艂u. Mia艂a ostry nos wied藕my i g艂os, kt贸ry przypomina艂 zgrzyt pil­nika do paznokci na szkle.

- Do gabinetu dyrektora! - wrzasn臋艂a. - Natychmiast!

Erika zbudzi艂a si臋 tak nagle, jakby kto艣 strzeli艂 palcami wewn膮trz jej g艂owy. Usiad艂a. Wiatr ucich艂. Ba艂a si臋, 偶e zegar m贸g艂 stan膮膰 podczas tej nocy, kt贸ra min臋艂a w mgnieniu oka, ale pokazywa艂 kilka minut po si贸dmej, a na cyfrowym wy艣wietlaczu przyby艂a minuta, gdy na niego patrzy艂a.

Ale sam dom... puls 偶ycia domu w jaki艣 tajemniczy spos贸b zamar艂. Nie by艂o 偶adnych odg艂os贸w, 偶adnego brz臋ku 艣niadaniowych naczy艅, trzasku zamykanych drzwi, szelestu rozk艂adanych gazet. Cisza roz­szerza艂a si臋 i pog艂臋bia艂a, jak wibracje wielkiego dzwonu bij膮cego w uchu g艂uchego.

Przypomnia艂a sobie ostatni膮 noc - puste 艂贸偶ka w pokojach rodzic贸w i brata. Dok膮dkolwiek poszli w t臋 noc, z pewno艣ci膮 zd膮偶yli ju偶 wr贸ci膰.

Le偶a艂a, nas艂uchuj膮c z uwag膮, staraj膮c si臋 wy艂owi膰 te wszystkie d藕wi臋ki, kt贸re powinna s艂ysze膰, ale kt贸re do niej nie dociera艂y. Dom i ulic臋 spowija艂a cisza g臋sta jak mg艂a, nieprzenikniona, g艂臋boka.

Kiedy Erika by艂a bardzo ma艂a, starsza kuzynka Penny straszy艂a j膮, 偶e je艣li b臋dzie niegrzeczna, pewnego dnia, gdy za艣nie, wejdzie do wan­ny lub usi膮dzie przed telewizorem, mama, tata i Brock wymkn膮 si臋 po cichu z domu, wsi膮d膮 do samochodu i odjad膮, zostawiaj膮c j膮 sam膮. Wiedzia艂a ju偶, 偶e Penny by艂a po prostu pod艂a, ale te okropne s艂owa teraz do niej wr贸ci艂y. A je艣li Penny wiedzia艂a co艣, czego ona nie by艂a 艣wiadoma? A je艣li rodzice rzeczywi艣cie j膮 porzucili?

174

Lucy Taylor

Dygocz膮c, Erika wysz艂a z 艂贸偶ka. Przekona艂a si臋, 偶e sypialnie rodzi­c贸w i Brocka wci膮偶 s膮 puste. Podobnie jak kuchnia, w kt贸rej o tej porze dnia mama powinna zmywa膰 naczynia po 艣niadaniu, by膰 mo偶e pogry­zaj膮c przy okazji wafel lub kawa艂ek grzanki pozostawionej przez kogo艣 na talerzu.

Tego dnia panowa艂a tam tylko ta niezno艣nie g艂臋boka, p臋czniej膮ca 偶yciem cisza, w kt贸rej niczym w odwr贸conej przez p艂ug ziemi roi艂o si臋 od larw r贸偶nych robak贸w. Cisza podobna do tej, jaka panuje wewn膮trz trumny.

Erika w艂o偶y艂a kurtk臋 i 艣ci膮gn臋艂a j膮 w biodrach paskiem, na kt贸rym nosi艂a sw膮 torebk臋. W 艣rodku mia艂a kieszonkowe, szczotk臋 do w艂os贸w, tubk臋 tooty-fruity lipgloss, p贸艂 tuzina gum do 偶ucia i kilka zdj臋膰 swojej rodziny zrobionych podczas niedawnej wycieczki do Yellowstone, kt贸re zamierza艂a pokaza膰 Denny'emu Capshawowi, ch艂opcu z si贸dmej klasy, kt贸rego zaczyna艂a lubi膰.

Podesz艂a do domu najbli偶szych s膮siad贸w i zastuka艂a w drzwi, wo艂a­j膮c g艂o艣no „halo". Nikt nie wyszed艂. Nawet pies nie zaszczeka艂. Tak samo by艂o z wszystkimi domami w okolicy. Jej p艂aczliwe krzyki i b艂aga­nia, niezale偶nie od tego, jak g艂o艣ne, nie wywo艂a艂y najmniejszej reakcji w 偶adnym z zamkni臋tych, przypominaj膮cych grobowce dom贸w.

Erika zacz臋艂a biec. Opustosza艂ymi ulicami dobieg艂a do Buford Ju­nior High School, ale ju偶 wiedzia艂a - wiedzia艂a - 偶e szko艂a jest za­mkni臋ta. Od wczoraj nikt jej nie otworzy艂. Plac do zabaw 艣wieci艂 pust­k膮, w klasach, o czym Erika przekona艂a si臋, zagl膮daj膮c przez okna, tak偶e nikogo nie by艂o.

Stoj膮c na kawa艂kach pot艂uczonej butelki przy oknie pustej sali gim­nastycznej, przypomnia艂a sobie sen, w kt贸rym le偶a艂a na brzuchu, spo­cona i wyczerpana, pr贸buj膮c zrobi膰 kolejn膮 pompk臋, podczas gdy wied藕­ma w niebieskich szortach i bia艂ych tenis贸wkach wydziera艂a si臋 na ni膮. Teraz pami臋ta艂a jeszcze wi臋cej: pisanie brzydkiego wiersza o wied藕­mie na 艣cianie ubikacji dla dziewcz膮t, a potem powolny marsz do gabi­netu dyrektora, gdzie sekretarka o zmarszczonym z dezaprobaty czole i r贸偶owych jak guma do 偶ucia ustach zadzwoni艂a po jej rodzic贸w.

Czy ta cz臋艣膰 tak偶e jej si臋 przy艣ni艂a?

Erika popatrzy艂a na opuszczon膮 szko艂臋, na wyludnione ulice i wy­mar艂膮 ca艂kowicie okolic臋. Nast臋pnie podnios艂a ostry kawa艂ek szk艂a, zamkn臋艂a oczy i wbi艂a go w d艂o艅. Wzdrygn臋艂a si臋, czuj膮c b贸l. Krew zakwit艂a na jej d艂oni niczym r贸偶a wyczarowana z powietrza przez ma­gika.

Nie obudzi艂a si臋.

Zamiana

175

Oni naprawd臋 odeszli. Ca艂y 艣wiat znikn膮艂. Jestem sama.

Nie potrafi艂a sobie wyobrazi膰, jak mog艂aby znie艣膰 tak膮 straszliw膮 samotno艣膰 przez d艂u偶szy czas. Nie zobaczy膰 ju偶 nigdy rodzic贸w, brata, przyjaci贸艂. Nie us艂ysze膰 innego ni偶 sw贸j ludzkiego g艂osu. Popatrzy艂a na kawa艂ek szk艂a, kt贸ry ci膮gle trzyma艂a w d艂oni, i pomy艣la艂a o tym, co ostatecznie b臋dzie musia艂a zrobi膰 - to grzech, ale B贸g b臋dzie musia艂 j膮 zrozumie膰.

Usiad艂a na 艂awce na przystanku autobusowym i p艂aka艂a do chwili, a偶 gard艂o rozbola艂o j膮 tak, jakby po艂kn臋艂a ca艂y miot koci膮t.

Zimno otuli艂o j膮 niczym szal. Wiatr, ten dziwny, wyj膮cy chinook z poprzedniej nocy, znowu si臋 rozszala艂. Zakr臋ci艂 w powietrzu 艣miecia­mi, dmuchn膮艂 Erice w twarz 偶wirem z placu zabaw. Oczy piek艂y j膮 od 艂ez, a obraz szko艂y i dom贸w wok贸艂 niej sta艂 si臋 zamazany i zniekszta艂co­ny - podobnie jak poprzedniej nocy - niczym mi臋kkie zabawki zrobione z gumy. Wszystko zdawa艂o si臋 traci膰 tre艣膰, zmienia艂o si臋 w cie艅 i mg艂臋.

Chinook ponownie cisn膮艂 偶wirem w Erik臋, gdy ucieka艂a do najbli偶­szego domu. Kiedy tam dotar艂a, ukry艂a si臋 pod gankiem i os艂oni艂a twarz kurtk膮. Zastanawia艂a si臋, czy nie pobiec prosto w wiatr i pozwoli膰 mu si臋 porwa膰, ale nie mog艂a si臋 zmusi膰 do zrobienia czego艣 tak nieroz­tropnego. Ba艂a si臋 dowiedzie膰, dok膮d wiatr j膮 mo偶e zanie艣膰.

Wicher wy艂 ju偶 jak wied藕ma, kt贸r膮 rozbola艂 z膮b. Wype艂ni艂 ka偶dy za­kamarek ogromnej, b臋bni膮cej wewn臋trznym rytmem ciszy. Wla艂 si臋 do uszu dziewczynki, wsypa艂 si臋 do jej g艂owy niczym krwawoczerwony, szklisty piasek.

Prosz臋, nie zabieraj te偶 mnie, pomy艣la艂a, i by艂a to jej ostatnia 艣wiadoma my艣l.

Wybierz kart臋, jak膮kolwiek kart臋, powiedzia艂 czarodziej chy­trym, 艣piewnym g艂osem. Jego u艣miech by艂 podobny do u艣miechu wuj­ka Duba. Erika nie by艂a pewna, czy tym razem 艣ni. Czarodziej podsu­n膮艂 jej ten sam wachlarz kart. L艣ni艂y jak wypolerowane kafelki, jak po艂yskuj膮ce okna z miniaturowymi witra偶ami. Ka偶da idealna jak klej­not i jak on b艂yszcz膮ca.

Wybierz kart臋.

Erika wyci膮gn臋艂a r臋k臋.

No w艂a艣nie, wybierz kart臋. Nie ugryzie ci臋.

Naznaczona po偶膮dliwo艣ci膮 twarz czarodzieja i jego fa艂szywie s艂odki szept by艂y zupe艂nie takie same jak wujka Duba. Nagle Erika zrozu­mia艂a - to kolejny podst臋p. Wybierze z艂膮 kart臋. Wiedzia艂a to na pew­no! Trik zosta艂 tak przygotowany, 偶e musi wybra膰 z艂膮 kart臋, poniewa偶 jej karty wcale nie ma w talii. W jaki艣 spos贸b musia艂a trzyma膰 si臋 swojej karty w czasie tego strasznego wiatru, kiedy inne zosta艂y wy­wiane i wszyscy znikn臋li. A teraz...

176

Lucy Taylor

Czarodziej podskakiwa艂 jak oszala艂a ropucha. Rzuci艂 wszystkie karty na ziemi臋. Upad艂y, 艂膮cz膮c si臋 w lini臋, kt贸ra wygl膮da艂a jak wij膮ca si臋, wybrukowana klejnotami droga. Wybierz kart臋! Wybierz kart臋! Wybierz kart臋!

Erika obudzi艂a si臋 pod gankiem obcego domu. Le偶a艂a zwini臋ta w k艂臋bek, przyciskaj膮c kolana do piersi. W miejscu, w kt贸rym 艣wiado­mie zaci臋艂a si臋 w r臋k臋, czu艂a pulsuj膮cy b贸l. Ran臋 przykry艂 strup za­krzep艂ej krwi.

Zacz臋艂a nas艂uchiwa膰 i po chwili jej serce zabi艂o nadziej膮, gdy偶 odg艂o­sy, kt贸re do niej dochodzi艂y, 艣wiadczy艂y o tym, 偶e 艣wiat wr贸ci艂. Po uli­cach je藕dzi艂y samochody. Dzieci gra艂y w pi艂k臋. Gdzie艣 w pobli偶u s艂y­cha膰 by艂o radio, a kilka kobiet zastanawia艂o si臋, czy pofarbowac henn膮 w艂osy, czy te偶 nie.

Wszystko to brzmia艂o tak, jak powinno, jak brzmia艂o przedtem.

Dlaczego wi臋c ci膮gle tak si臋 ba艂a?

Erika wsta艂a, przeci膮gn臋艂a si臋, prostuj膮c zesztywnia艂e, zm臋czone cz艂onki, i ruszy艂a w drog臋 powrotn膮 do domu.

Albo do miejsca, w kt贸rym sta艂 kiedy艣 jej dom.

Skr臋ci艂a na wsch贸d, na Demeres Road, min臋艂a cztery przecznice, id膮c na p贸艂noc po Prestwick Drive i w ko艅cu dotar艂a do domu. Na podje藕dzie sta艂 nieznany jej buick, ale dosz艂a do wniosku, 偶e rodzice mog膮 mie膰 go艣ci, mo偶e jakich艣 s膮siad贸w, kt贸rzy nie maj膮 gdzie mie­szka膰 po tym, jak wiatr zerwa艂 im dach z domu. Wesz艂a po schodkach na ganek i nacisn臋艂a przycisk dzwonka, kt贸ry nie odpowiedzia艂 zwy­k艂ym, ochryp艂ym brz臋czeniem, ale obcym, na艣laduj膮cym brzmienie dzwonu gongiem.

Drzwi otworzy艂a kobieta, kt贸rej Erika nigdy nie widzia艂a. By艂a to gruboko艣cista blondynka o g艂臋bokich, 艣wiadcz膮cych o sk艂onno艣ci do 艣miechu zmarszczkach wok贸艂 oczu. Brakowa艂o jej jednego bocznego z臋ba i mia艂a d艂ugie, sztuczne paznokcie koloru ciasteczek cynamono­wych. Popatrzy艂a ze zdziwieniem na Erik臋.

- Lizbeth? - powiedzia艂a. - Co ty robisz w domu o tej porze? Dlacze­
go wysz艂a艣 ze szko艂y? - Przeci膮ga艂a mi臋kko wyrazy jak mieszka艅cy
zachodniego Teksasu. - Jeste艣 chora czy co?

Erika mocno zamruga艂a oczami i nic nie odpowiedzia艂a.

- No c贸偶, chod藕 do kuchni. W艂a艣nie wyj臋艂am z pieca blach臋 czekola­
dowych ciastek. Opowiesz mi, co si臋 sta艂o, kiedy b臋dziemy je艣膰.

Erika zagryz艂a warg臋, aby powstrzyma膰 p艂acz. Wesz艂a za nieznajo­m膮 kobiet膮 do kuchni.

Czy trafi艂a do z艂ego domu? Czy to mo偶liwe, aby ta kobieta by艂a tak kr贸tkowzroczna, 偶e pomyli艂a j膮 ze swoj膮 c贸rk膮 Lizbeth?

Ale to nie by艂 z艂y dom, u艣wiadomi艂a sobie Erika. To by艂 j ej dom, w ka偶-

Zamiana

177

dym szczeg贸le, a偶 po stojak na kapelusze w korytarzu i ciemn膮, gwia藕­dzist膮 plam臋 na dywanie w jadalni, gdzie Brock kiedy艣 wyla艂 kubek gor膮cego kakao. Z wyj膮tkiem mebli... Meble by艂y zupe艂nie inne. Mia艂y kwieciste, jaskrawe wzory, podczas gdy ich by艂y jasnoniebieskie i bia­艂e. A w kuchni sta艂 teraz wielki, solidny st贸艂, na kt贸rym by艂a klatka z dwoma papugami o d艂ugich ogonach, zamiast telewizora, kt贸ry mama tak bardzo lubi艂a ogl膮da膰 w czasie gotowania.

— My艣l臋... my艣l臋, 偶e musia艂am trafi膰 do niew艂a艣ciwego domu - po­
wiedzia艂a Erika cichym, boja藕liwym g艂osem.

Jasnow艂osa kobieta przenios艂a wzrok z ciastek na Erik臋. -Och, daj spok贸j, przecie偶 nie min臋艂o a偶 tak du偶o czasu, odk膮d ostatni raz upiek艂am ciastka.

-Nie, chcia艂am powiedzie膰... Kto tu mieszka?

— Lizbeth, to ju偶 nie jest 艣mieszne. Nie lubi臋 sarkazmu, rozumiesz?
w — Hej, Lizzie, co robisz w domu?

Jaki艣 m臋偶czyzna otworzy艂 tylne drzwi i wszed艂 do 艣rodka. By艂 wyso­ki, szeroki w barach jak nied藕wied藕 i prawie tak samo ow艂osiony. Z mi臋sistych policzk贸w i podbr贸dka wyrasta艂a d艂uga, ruda broda.

— Znowu odes艂ali ci臋 do domu za stawianie si臋 nauczycielce od wuefu?

— Ma jakie艣 humory - powiedzia艂a kobieta. — Wym膮drza si臋.
Wielki m臋偶czyzna, kt贸ry przypomina艂 Erice posta膰 z rysunku w po­
wie艣ci Paula Bunyana, nachmurzy艂 si臋.

-Pami臋tasz, co ci obieca艂em, je艣li znowu zostaniesz odes艂ana ze szko艂y do domu. Nie obchodzi mnie, 偶e nienawidzisz wychowania fi­zycznego. Musisz chodzi膰 na lekcje, 偶eby zda膰 do nast臋pnej klasy. Czy znowu musia艂a艣 za kar臋 robi膰 pompki?

Erika poczu艂a, 偶e l臋k pe艂znie w g贸r臋 jej kr臋gos艂upa jak parada kara­luch贸w. Mia艂a wra偶enie, 偶e j臋zyk zupe艂nie jej wysech艂 i pokry艂 si臋 p臋­cherzami. Wyprostowa艂a si臋 i spr贸bowa艂a m贸wi膰 silnym, wyra藕nym g艂osem adwokata, kt贸rym mia艂a nadziej臋 kiedy艣 zosta膰.

— Nie wiem, kim jeste艣cie i o czym m贸wicie. Nazywam si臋 Erika
Spence i to jest m贸j dom, i chc臋 wiedzie膰, co zrobili艣cie z moimi ro­
dzicami, Sarah i Jimem Spence'ami, oraz moim starszym bratem,
Brockiem Spence'em. Gdzie oni s膮? Kim wy jeste艣cie? Co z nimi zrobi­
li艣cie?

M臋偶czyzna i kobieta patrzyli na ni膮 wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Kobieta odezwa艂a si臋 pierwsza:

Erika si臋gn臋艂a do swojej torebki i wyci膮gn臋艂a fotografi臋 mamy, taty i Brocka, kt贸r膮 zrobi艂a miesi膮c wcze艣niej w Yellowstone. Na wyciecz­k臋 zabra艂a sw贸j ulubiony prezent gwiazdkowy, polaroid.

178

Lucy Taylor

-To s膮 moi rodzice i m贸j brat - powiedzia艂a. - Mieszkali tutaj. Co z nimi zrobili艣cie?

Blondynka od艂o偶y艂a n贸偶 i obesz艂a st贸艂. Wpatrywa艂a si臋 d艂ugo w foto­grafi臋, po czym zmarszczy艂a czo艂o i pokaza艂a j膮 m臋偶czy藕nie. Wymienili zdziwione spojrzenia.

M臋偶czyzna wzruszy艂 ramionami i zacz膮艂 rozpina膰 pasek ow艂osiony­mi d艂o艅mi o grubych palcach.

-Hank, nie s膮dz臋, 偶eby to by艂a zabawa. My艣l臋... Lizzie, porozma­wiaj ze mn膮. Powiedz mi, co si臋 dzieje. ': Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Eriki.

- Nie dotykaj mnie! - Erika uderzy艂a nieznajom膮 w usta.

> Kobieta krzykn臋艂a, z jej wargi pop艂yn臋艂a krew. M臋偶czyzna rykn膮艂 z gniewu, a Erika rzuci艂a si臋 do drzwi.

Wybieg艂a na ulic臋 i w ostatniej chwili uskoczy艂a przed samochodem do przewozu mebli, kt贸ry skr臋ci艂 z piskiem opon, aby j膮 omin膮膰, po czym pomkn臋艂a mi臋dzy dwa domy i ukry艂a si臋 pod krzakami bukszpa­nu na jakim艣 podw贸rku, podczas gdy m臋偶czyzna o imieniu Hank i ko­bieta o imieniu Prudy jej szukali. Erika mia艂a wra偶enie, 偶e jej serce jest dwa razy wi臋ksze ni偶 zwykle i ta艅czy jak szalone na wysoko艣ci gard艂a. Zagryz艂a j臋zyk, aby nie p艂aka膰.

Do kryj贸wki Eriki podpe艂z艂y popo艂udniowe cienie. Up艂yn臋艂a ju偶 po­nad godzina od czasu, gdy po raz ostatni s艂ysza艂a, jak m臋偶czyzna i kobieta j膮 wo艂aj膮. Wyczo艂ga艂a si臋 spod krzak贸w.

Nagle zbli偶y艂 si臋 do niej bia艂y szkocki terier z zielon膮 obro偶膮 i nu­merkiem. Erika natychmiast rozpozna艂a psa. By艂 to nale偶膮cy do pa艅­stwa Barrych Felix Lwie Serce, kt贸ry mimo kr贸tkich n贸g i kr臋pego cia艂a zawsze potrafi艂 chwyci膰 w powietrzu plastykowy lataj膮cy talerz. Erika karmi艂a go i wyprowadza艂a na spacery, gdy jego w艂a艣ciciele wy­je偶d偶ali z miasta.

Ukl臋k艂a.

- Felix, chod藕 do mnie. Ty te偶 si臋 zgubi艂e艣?

Felix po艂o偶y艂 uszy po sobie. Jego warczenie by艂o tylko troch臋 艂ago­dniejsz膮 wersj膮 ostrze偶enia szykuj膮cego si臋 do walki bulteriera. Erika wyprostowa艂a si臋 i cofn臋艂a si臋 gwa艂townie, gdy Felix skoczy艂. Ma艂e, ale ostre z臋by psa przebi艂y skarpetk臋 i rozora艂y jej sk贸r臋 na kostce.

Erika krzykn臋艂a i kopniakami odgoni艂a Felixa. Kiedy zaatakowa艂 ponownie, rzuci艂a si臋 do ucieczki. Podbieg艂a do zaparkowanego w po-

Zamiana

179

bli偶u samochodu i wdrapa艂a si臋 na baga偶nik. Siedzia艂a tam do czasu, a偶 Felix przesta艂 si臋 ni膮 interesowa膰 i gdzie艣 pow臋drowa艂, po czym rozp艂aka艂a si臋. Felix Lwie Serce by艂 dla niej jak w艂asny pies.

Zesz艂a z samochodu. Jej but wyda艂 dziwaczny odg艂os, jakby mla­艣ni臋cie. Spojrza艂a w d贸艂 i zobaczy艂a, 偶e wype艂nia si臋 krwi膮.

Przed sob膮 ujrza艂a listonosza, kt贸ry wyszed艂 zza rogu i zmierza艂 w jej stron臋. By艂 to chudy m臋偶czyzna o oliwkowej sk贸rze, a nie sta艂y listonosz, pan Simms; mimo to podbieg艂a do niego.

-Czy pan wie, gdzie...?

M臋偶czyzna o oliwkowej sk贸rze wepchn膮艂 plik list贸w do skrzynki i poci膮gn膮艂 si臋 za gruby p艂atek ucha, kt贸re odstawa艂o od jego g艂owy jak miniaturowa antena satelitarna.

- Lizbeth Buchanon, w艂a艣nie min膮艂em twoich rodzic贸w: szukaj膮 ci臋 kilka ulic st膮d. Tw贸j tata wygl膮da艂 jak rozw艣cieczony kogut. Wr贸ci艂­bym do domu, gdybym... Lizbeth, Lizbeth, poczekaj, dok膮d biegniesz? Nie s艂ysza艂a艣, co powiedzia艂em? Twoi rodzice ci臋 szukaj膮! Hej, co ci si臋 sta艂o w nog臋?

Erika przebieg艂a przez ulic臋 i kilka podw贸rek, a偶 w ko艅cu przesta艂a s艂ysze膰, co on krzyczy. Serce wali艂o jej jak ostatniego lata, kiedy to zmuszona do skoku z wysokiej trampoliny do basenu, sta艂a z palcami n贸g na kraw臋dzi deski i patrzy艂a w straszliwy, bezdenny b艂臋kit, kt贸ry rozpo艣ciera艂 si臋 w dole.

By艂a g艂odna i spragniona. Mia艂a cztery dolary i troch臋 drobnych, ale nie 艣mia艂a p贸j艣膰 do sklepu przy tej samej ulicy, gdy偶 obawia艂a si臋, 偶e b臋d膮 tam ci obcy ludzie, kt贸rzy uwa偶aj膮 si臋 za jej rodzic贸w.

Zak艂adaj膮c, oczywi艣cie, 偶e ten sklep spo偶ywczy ci膮gle jest tam, gdzie, jak pami臋ta艂a, by艂 przedtem. Mo偶e to te偶 si臋 zmieni艂o. I mo偶e jej umys艂 tak偶e zosta艂 zmieniony, przez co nawiedza艂y j膮 wspomnienia o tym, jak zosta艂a ukarana w sali gimnastycznej, wspomnienia, kt贸re tak na­prawd臋 nale偶a艂y do dziewczynki nazywaj膮cej si臋 Lizbeth Buchanon.

Ta my艣l by艂a najstraszniejsza ze wszystkich.

Wkroczy艂a do nieznanej jej cz臋艣ci miasta, obszaru wysokich, stoj膮­cych blisko siebie budynk贸w mieszkalnych z malutkimi i nielicznymi podw贸rkami. Na za艣mieconym boisku grupa dziewcz膮t gra艂a w koszy­k贸wk臋. Ich mi臋艣nie po艂yskiwa艂y w s艂o艅cu jak mi臋艣nie rozbrykanych 藕rebak贸w, a dziewcz臋ta pokrzykiwa艂y w j臋zyku, kt贸rego Erika nie ro­zumia艂a. Napisy na ulicznych znakach tak偶e nie by艂y po angielsku.

Erika zatrzyma艂a si臋 na rogu, aby zajrze膰 przez okno do ma艂ego sklepu spo偶ywczego. Skrzynie na wystawie wype艂nia艂y towary, kt贸­rych nie poznawa艂a: p臋kate 偶贸艂te owoce i d艂ugie, bulwiaste warzywa, kt贸re mog艂y by膰 gigantyczn膮 fasol膮 szparagow膮 lub mo偶e monstrual­nymi, zdeformowanymi melonami. Znaki identyfikuj膮ce te towary na­pisane by艂y fantazyjnymi czerwonymi literami, kt贸re wygl膮da艂y jak ma艂e domki poprzebijane rozmaitymi kreskami i 艣ladami pozostawi o-

180

Lucy Taylor

nymi przez mu艣ni臋cia p臋dzla. Bieg艂y z g贸ry w d贸艂, a nie z lewa na prawo.

Erika zajrza艂a do 艣rodka i zmru偶y艂a oczy.

Bertie, babka Eriki, utykaj膮c, podesz艂a do drzwi sklepu i wyjrza艂a na zewn膮trz. Cz臋艣膰 jej twarzy zwisa艂a krzywo, jak zrobiona z plasteli­ny, kt贸r膮 kto艣 tak ukszta艂towa艂, aby otrzyma膰 艣mieszno-brzydkie obli­cze. To by艂 wynik udaru m贸zgu, kt贸ry babcia Bertie mia艂a w zesz艂ym roku. Erika obj臋艂a ramionami star膮 kobiet臋.

-Babciu. Babciu, to ja, Erika!

Stara dama zareagowa艂a tak, jakby Erika zwymiotowa艂a na ni膮. Wbi艂a ga艂k臋 swojej laski w pier艣 dziewczynki i sycz膮c oraz pryskaj膮c 艣lin膮, zarzuci艂a j膮 dziwnymi s艂owami. Nie uk艂ada艂y si臋 w 偶adn膮 zrozu­mia艂膮 ca艂o艣膰, wydawa艂y si臋 zgrupowane w jeden d艂ugi, pozbawiony znak贸w interpunkcyjnych akapit. Sylaby brzmia艂y tak, jakby by艂y wy­ci膮gni臋te i stopione razem niczym twarz babci Bertie.

- Babciu, dlaczego tak dziwnie m贸wisz? M贸w tak, 偶ebym ci臋 rozu­
mia艂a. Babciu, prosz臋!

Stara kobieta co艣 zatrajkota艂a, popatrzy艂a gro藕nie na Erik臋 i ude­rzy艂a j膮 lask膮 w gole艅. Dziewczynka zapiszcza艂a z b贸lu.

M臋偶czyzna z okr膮g艂ymi sowimi oczami i ustami jak szczelina w skar­bonce podbieg艂 do nich i odci膮gn膮艂 babci臋 Bertie od drzwi.

- Uderzy艂a艣 t臋 dziewczynk臋? Uderzy艂a艣? Dobry Bo偶e, ty stara, zwa­
riowana wied藕mo, czy chcesz, 偶eby znowu nas kto艣 pozwa艂 do s膮du?

Stara kobieta zacz臋艂a mamrota膰 swoje ptasie s艂owa.

- Nic ci si臋 nie sta艂o, panienko? - zapyta艂 w膮skousty m臋偶czyzna. -
Nie zrobi艂a ci krzywdy, prawda? Nie ma 偶adnego problemu, co?
Prawda?

Erika pokr臋ci艂a g艂ow膮, cofaj膮c si臋.

- Podejd藕 tutaj i pozw贸l mi obejrze膰 twoj膮 nog臋.

Kiwa艂 na ni膮 d艂ugimi, paj臋czymi palcami. Podejd藕 tutaj.

Erika uciek艂a.

Obca cz臋艣膰 miasta, w kt贸rej mieszkali ludzie m贸wi膮cy w dziwny, 艣mieszny spos贸b, sko艅czy艂a si臋, ale ulice wci膮偶 by艂y nie mniej niezna­ne, w膮skie i dwupasmowe. Niekt贸re z nich przypomina艂y wr臋cz drogi polne i prowadzi艂y w stron臋 horyzontu, p艂askiego i ciemnego niczym kraw臋d藕 linijki. Erika pr贸bowa艂a nie zastanawia膰 si臋 nad tym, co si臋 sta艂o z Denver, kt贸rego 艣r贸dmiejskie budynki zwykle rysowa艂y si臋 na tle nieba niczym jakie艣 odleg艂e, czarodziejskie kr贸lestwo.

W pewnej chwili zauwa偶y艂a znajomy br膮zowy kabriolet, kt贸ry je­cha艂 prosto na ni膮. Rozpozna艂a go w jednej chwili - nie mog艂aby go zapomnie膰. Nale偶a艂 do wujka Duba. Kiedy ostatnio siedzia艂a w tym samochodzie, grube i zimne palce wujka Duba - och艂odzone przez ku­bek waniliowo-czekoladowych lod贸w, kt贸re trzyma艂 w d艂oni - porusza­艂y si臋 i wierci艂y mi臋dzy jej nogami.

Zamiana

181

Jednak偶e ku zaskoczeniu Eriki, kt贸ra poczu艂a tak偶e ogromn膮 ulg臋 na ten widok, samochodu nie prowadzi艂 wcale wujek Dub - mimo 偶e o艣wiadcza艂 cz臋sto i g艂o艣no, i偶 nigdy nie pozwoli, aby prowadzi艂 go kto艣 opr贸cz niego. Za kierownic膮 siedzia艂a rudow艂osa Darlene Markson, kt贸ra uczy艂a Erik臋 matematyki. Darlene, pulchna dama o kr膮g艂ej jak patelnia twarzy, uwielbia艂a uk艂ada膰 puzzle. Jej m膮偶, Bruce, trener ma艂ej ligi, kolekcjonowa艂 pami膮tki z wojny secesyjnej. Erika lubi艂a Markson贸w i ich syn贸w, Wayne'a oraz Jeffa. Raz sp臋dzi艂a z nimi dwa tygodnie, kiedy matka i ojciec mieli jakie艣 problemy z porozumieniem si臋 i rozstali si臋 chwilowo, a mama powiedzia艂a, 偶e potrzebuje troch臋 czasu dla siebie, „aby to przemy艣le膰". Podczas tych dw贸ch tygodni Dar­lene Markson nauczy艂a Erik臋 piec placki z napr臋dce zebranych sk艂ad­nik贸w i gra膰 w szachy. Wszyscy Marksonowie lubili cytowa膰 Pismo, modlili si臋 przed ka偶dym posi艂kiem i wieczorami czytali razem Bibli臋. Kiedy wi臋c Darlene Markson zatrzyma艂a obok niej samoch贸d, Erika by艂a tak uszcz臋艣liwiona jej widokiem, 偶e wsiad艂a do niego bez s艂owa.

- Czy ty... czy ty naprawd臋 jeste艣 Erik膮 Spence... czy te偶 jak膮艣 inn膮
dziewczynk膮? - zapyta艂a z wahaniem pani Markson.

Erika podskoczy艂a na d藕wi臋k w艂asnego nazwiska, jakby by艂o czym艣 dla niej obcym.

- Tak, tak! Jestem Erika! Nie mog臋 znale藕膰 rodzic贸w i brata. Nie
wiem ju偶 nawet, gdzie si臋 znajduj臋, i jestem g艂odna, i boli mnie noga,
i wszystko si臋 zmieni艂o. Czy mo偶e mi pani pom贸c?

Pani Markson patrzy艂a na Erik臋 tak intensywnie, jakby pr贸bowa艂a przenikn膮膰 wzrokiem jej sk贸r臋.

- Tak, oczywi艣cie, Eriko. Pomog臋 ci. Najpierw pojedziemy do mojego
domu i przygotuj臋 ci co艣 do jedzenia. - Po chwili doda艂a cichym, pe艂­
nym napi臋cia g艂osem: — Bruce i ch艂opcy. Od wczoraj ich nie widzia艂am.

Dom r贸偶ni艂 si臋 od tego, kt贸ry Erika kiedy艣 odwiedza艂a: by艂 do艣膰 to­pornym, wielkim budynkiem z drewna z ogromnym d臋bem przed fron­tem. Nauczona do艣wiadczeniem, dziewczynka nie powiedzia艂a jednak nic na ten temat. Gdy wesz艂y do 艣rodka, zauwa偶y艂a, 偶e pani Markson wci膮偶 uk艂ada kilka puzzli naraz, tak samo, jak to zwykle robi艂a, kiedy Erika odwiedza艂a j膮 w starym domu, gdziekolwiek on si臋 teraz znaj­dowa艂. Darlene Markson obmy艂a najpierw nog臋 dziewczynki i da艂a jej par臋 swoich satynowych kapci. Nast臋pnie wyj臋艂a wielki talerz z zimnymi kawa艂kami pieczonego kurczaka, misk臋 sur贸wki z kapusty oraz chipsy i zasiad艂y razem przy stole w jadalni. Erika zacz臋艂a 艂ap­czywie je艣膰.

-Czy twoi rodzice wiedz膮, gdzie jeste艣? - zapyta艂a pani Markson.

Moi prawdziwi rodzice, pomy艣la艂a Erika, czy te偶 ci obcy, Prudy i Hank? W obu wypadkach odpowiedzi膮 by艂o „nie". Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- A wi臋c jeste艣 zdana tylko na siebie? - pyta艂a dalej pani Markson,
jedz膮c sur贸wk臋 z modrej kapusty.

182

Lucy Taylor

- By艂 wiatr — odpowiedzia艂a cicho Erika. - Wia艂 naprawd臋 bardzo
mocno i albo zani贸s艂 mnie w nowe miejsce, albo wywia艂 gdzie艣 daleko
ca艂膮 reszt臋 ludzi. Wszystko si臋 pogmatwa艂o. Nikt ju偶 nie ma w艂a艣ciwe­
go nazwiska. Nikt nie mieszka tam, gdzie powinien. My艣l臋, 偶e to zro­
bi艂 czarodziej. To on wys艂a艂 wiatr. Czy pani go s艂ysza艂a?

Darlene Markson przygryz艂a ma艂ymi, bia艂ymi z臋bami warg臋, kt贸ra wygl膮da艂a na spuchni臋t膮 i pok膮san膮.

-A zatem wiesz.

Co wiem? - chcia艂a zapyta膰 Erika, ale nic nie powiedzia艂a, 偶uj膮c w milczeniu.

Erika skuli艂a si臋, wystraszona gwa艂towno艣ci膮 wybuchu pani Markson.

- To dlaczego nie przydarzy艂o si臋 to pani? - zapyta艂a w ko艅cu. - Jak
to si臋 sta艂o, 偶e pani jest ci膮gle sob膮?

Darlene Markson przy艂o偶y艂a do ust krwawi膮c膮 pi臋艣膰.

-Nie jestem pewna. By艂am bardzo zm臋czona tej nocy, kiedy zacz膮艂 wia膰 wiatr, i po艂kn臋艂am ca艂膮 gar艣膰 moich pigu艂ek... Bruce nie wie, 偶e bior臋 pigu艂ki. Powiedzia艂by, 偶e to niechrze艣cija艅skie, ale ja naprawd臋 potrzebuj臋 tych pigu艂ek, aby si臋 odpr臋偶y膰... 艢ni艂o mi si臋, 偶e B贸g zszed艂 na ziemi臋 ca艂y pomalowany i kipi膮cy z艂em, a potem wymiesza艂 wszyst­kich. Mnie jednak nie m贸g艂 tkn膮膰, poniewa偶 pigu艂ki jak ocean zala艂y m贸j umys艂 i on... nie m贸g艂 si臋 do niego dosta膰. - Popatrzy艂a na Erik臋, jakby nagle sobie co艣 u艣wiadomi艂a. - A co z tob膮? Czy ty tak偶e ukry艂a艣 sw贸j umys艂?

- W pewnym sensie - odpowiedzia艂a Erika, po raz pierwszy 偶a艂uj膮c,
偶e u偶y艂a sposobu, kt贸rego nauczy艂o j膮 do艣wiadczenie z wujkiem Du-
bem. Mo偶e lepiej by by艂o, gdyby wiatr uni贸s艂 j膮 w jakie艣 nowe miejsce

Zamiana

183

i zmieni艂 w inn膮 dziewczynk臋, mo偶e nawet t臋 Lizbeth, kt贸ra nienawi­dzi艂a wychowania fizycznego i mia艂a mam臋 o imieniu Prudy oraz tat臋 przypominaj膮cego Paula Bunyana.

-Ja tak偶e o tym pomy艣la艂am - powiedzia艂a Erika - ale nie chc臋 umiera膰. Chc臋 odzyska膰 moj膮 rodzin臋. Chc臋, 偶eby wszystko wr贸ci艂o do dawnej postaci.

- Nie s膮dz臋, 偶eby mog艂o wr贸ci膰 - odpar艂a pani Markson. Uj臋艂a pod­
br贸dek Eriki i unios艂a jej g艂ow臋. - Nie mo偶emy powiedzie膰 ludziom, 偶e
wszystko si臋 zmieni艂o, poniewa偶 nam nie uwierz膮. Pomy艣l膮, 偶e zwa­
riowa艂y艣my. Mo偶emy jednak trzyma膰 si臋 razem... musimy. Mog膮 by膰
jeszcze inni ludzie tacy jak my... ludzie, kt贸rzy z jakiego艣 powodu nie
zostali zamienieni, kt贸rzy pami臋taj膮, jak by艂o przedtem. My艣l臋, 偶e te­
raz powinny艣my si臋 pomodli膰. B臋dziemy si臋 modli膰 o odwag臋, kt贸ra
pomo偶e nam przetrwa膰...

W tej chwili zabrz臋cza艂 dzwonek u drzwi. Pani Markson zerwa艂a si臋 na nogi.

- Mo偶e to Bruce z ch艂opcami.

Erika zosta艂a przy stole, pogryzaj膮c chipsy, ale s艂ysza艂a, jak pani Markson otwiera drzwi i wita si臋 z kim艣. Z tonu jej g艂osu Erika wy­wnioskowa艂a, 偶e nie byli to jednak jej m膮偶 i synowie.

Dobieg艂 j膮 najpierw g艂os m臋偶czyzny, a potem kobiety. Us艂ysza艂a swo­je imi臋! Skoczy艂a na r贸wne nogi, rozpoznawszy te g艂osy. Jej matka i ojciec pytali, czy mog膮 si臋 z ni膮 zobaczy膰.

Erika wybieg艂a na korytarz i ignoruj膮c dw贸ch policjant贸w, kt贸rzy wyprostowani jak cynowe 偶o艂nierzyki stali po obu stronach drzwi, z p艂aczem obj臋艂a ramionami matk臋. Matka pochyli艂a si臋 nad ni膮 i za­cz臋艂a uspokaja膰:

- Ju偶 dobrze, kochanie, dobrze.

Erika nagle przesta艂a p艂aka膰 i gwa艂townie si臋 odwr贸ci艂a. Jeden z policjant贸w zak艂ada艂 kajdanki na r臋ce pani Markson, a drugi czyta艂 jej co艣, co odczytuj膮 gliniarze w telewizji, a o czym Brock, brat dziew­czynki, m贸wi艂 sarkastycznie „moje cacane prawa".

- Pani Markson! - krzykn臋艂a Erika. - Ona si臋 nazywa Markson!
-...jak powiedzia艂am, w kabriolecie pani Gordon, a potem Hank

i Prudy zadzwonili do nas i...

184

Lucy Taylor

- Ona mnie wcale nie porwa艂a. Zaopiekowa艂a si臋 mn膮. Prosz臋, nie
zr贸bcie jej krzywdy.

Policjanci wyprowadzili pani膮 Markson, nazywaj膮c j膮 przez ca艂y czas pani膮 Gordon. B艂aga艂a, aby pozwolili jej zabra膰 pigu艂ki, ale nie zwra­cali na to uwagi.

- Tak si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 odnale藕li艣my - m贸wi艂a matka Eriki. - Tak si臋
ciesz臋...

Mama wzi臋艂a Erik臋 za jedn膮 r臋k臋, a tata za drug膮. Wyszli przez drzwi frontowe...

...i wpadli prosto w ramiona Paula Bunyana oraz Prudy, kt贸rzy wy­gl膮dali na rozgoryczonych i wystraszonych, ale na widok Eriki wycho­dz膮cej z domu Markson贸w wybuchn臋li nerwowym, pe艂nym ulgi 艣mie­chem.

-To ona! Znale藕li艣cie j膮! - zahucza艂 Paul Bunyon.

- Dzi臋ki Bogu — doda艂a Prudy. -1 bardzo dzi臋kujemy wam obojgu za
pomoc. Nie wiem, co si臋 sta艂o, czy bra艂a jakie艣 narkotyki, czy co艣 inne­
go, ale sta艂a w naszej kuchni i przysi臋ga艂a, 偶e jej rodzicami s膮 Sarah
i Jim Spence'owie, a potem pokaza艂a nam wasze zdj臋cie. Nie wiem,
sk膮d je wzi臋艂a, ale oczywi艣cie rozpoznali艣my na nim was, Hollys贸w.
Pami臋tali艣my was ze spotka艅 komitetu rodzicielskiego i z klubu bry­
d偶owego. Ale co艣 jej si臋 pomyli艂o z waszym nazwiskiem i twierdzi艂a, 偶e
jeste艣cie Spence'ami. A potem, kiedy policja powiadomi艂a nas telefo­
nicznie, 偶e widziano j膮 wchodz膮ca do domu pani Gordon... pomy艣la­
艂am, 偶e mo偶e si臋 uspokoi, kiedy to wy przyjdziecie po ni膮 i b臋dziecie
udawa膰, 偶e jeste艣cie tymi, za kt贸rych was uwa偶a.

Ojciec Eriki popatrzy艂 na fotografi臋, kt贸r膮 pokaza艂a mu Prudy.

-To jedno ze zdj臋膰, kt贸re nam zgin臋艂y po zesz艂orocznej wycieczce do Yellowstone. Zrobi艂 je nasz syn, Peter.

Matka Eriki pokr臋ci艂a g艂ow膮.

-B臋dziecie musieli jako艣 pom贸c temu biednemu, zagubionemu dziecku. Niech was B贸g b艂ogos艂awi.

-Pozw贸l mi wybra膰 kart臋! Pozw贸l mi j膮 wybra膰! - b艂aga艂a Erika. Czarodziej trzyma艂 roz艂o偶on膮 w wachlarz tali臋 wysoko w g贸rze, poza zasi臋giem jej r膮k.

Zamiana

185

-Jeszcze nie czas - odpar艂 艣piewnym g艂osem. - Jeszcze nie czas, aby przetasowa膰 karty.

Mimo to Erika skoczy艂a, usi艂uj膮c wyrwa膰 mu tali臋. Skoczy艂a tak, jakby zale偶a艂o od tego jej 偶ycie.

Z zaci艣ni臋tych purpurowych ust czarodzieja wydoby艂 si臋 karc膮cy syk. Z艂o偶y艂 karty i odwr贸ci艂 si臋.

Erika obudzi艂a si臋 w pomieszczeniu, kt贸re pachnia艂o cukierkami na kaszel i moczem, pomieszczeniu, w kt贸rym wszystko by艂o przy艣rubo­wane - krzes艂a, 艂贸偶ko, telewizor. Tak si臋 obawiali, 偶e kto艣 mo偶e sobie zrobi膰 czym艣 krzywd臋, podnie艣膰 co艣 i uderzy膰 tym kogo艣 innego, 偶e wszystko przytwierdzili do pod艂ogi i 艣cian.

Ludzie tak偶e byli przytwierdzeni. Pasami 艣ciskaj膮cymi ich nadgar­stki, zamkami w drzwiach, pigu艂kami, kt贸re wedle tego, co m贸wili le­karze, mia艂y sprawi膰, aby ich umys艂y nie uciek艂y jak stado widmowych koni, a tak naprawd臋 powodowa艂y tylko tyle, 偶e siedzieli tam jak wy­straszone lalki.

Prosz臋, spraw, 偶eby to wszystko znikn臋艂o, pomy艣la艂a Erika.

U艂贸偶 wszystko, jak by艂o kiedy艣.

U艂贸偶 to jak kiedy艣.

Erika odwr贸ci艂a si臋 do obcej 艣ciany obcego pokoju w obcym 艣wiecie.

Modli艂a si臋, 偶eby wr贸ci艂 wiatr.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Dave Smeds

脫smy grudnia

Opowie艣膰 Dave'a Smedsa o alternatywnym 艣wiecie rozpoczyna si臋 w grudniu 1995 roku w Berlinie. W tym Berlinie zimna wojna jeszcze si臋 nie sko艅czy艂a: Mur wci膮偶 stoi. Wykorzystuj膮c jako punkt odniesie­nia i t艂o rock and roli, Smeds sk艂ania nas do ponownego przemy艣lenia pr膮d贸w o偶ywiaj膮cych lata sze艣膰dziesi膮te. Czy 贸wczesna nadzieja na mi­艂o艣膰 i pok贸j by艂a po prostu z艂udzeniem?

D.C.

B

erlin Zachodni, po kt贸rego ulicach jecha艂y limuzyny wioz膮ce ze­sp贸艂, by艂 spowity w szaro艣膰. Gruba warstwa chmur grozi艂a ulew膮, ale niczym sk膮py polityk powstrzymywa艂a si臋 z tym wybuchem szczodro艣ci, zamieniaj膮c tylko ostatni膮 godzin臋 dnia w przedwczesny, mroczny zmierzch. Za oknami samochod贸w przesuwa艂y si臋 szare, wy­blak艂e budynki. Ludzie gromadzili si臋 na przystankach autobusowych, bawi膮c si臋 parasolami, jakby byli pewni, 偶e lada moment b臋d膮 ich po­trzebowa膰. 呕adnych u艣miech贸w.

Vic Standish spojrza艂 na zegarek. Za mniej ni偶 dwadzie艣cia go­dzin wejdzie na pok艂ad swojego odrzutowego leara i po偶egna to mia­sto. Przez wi臋kszo艣膰 czasu b臋dzie koncertowa艂 albo siedzia艂 zaszyty w swoim pokoju hotelowym z jedn膮, konieczn膮, przerw膮 mi臋dzy pierw­szym a drugim. By艂 ju偶 gotowy do wyjazdu. W ci膮gu ostatnich dw贸ch dni przedstawiciel Biirgermeistra pokaza艂 mu i jego kolegom wszyst­ko, co miasto mia艂o najlepszego do zaoferowania, ale fasada by艂a zbyt pop臋kana: druty kolczaste i wie偶yczki stra偶nik贸w wci膮偶 szpeci艂y Checkpoint Charlie, na ka偶dym z wa偶niejszych skrzy偶owa艅 sta艂 po­licjant. Ma藕ni臋cia farby na ceglanych murach niezupe艂nie skrywa­艂y nakre艣lone sprayem swastyki. Siedz膮cy obok Vica perkusista Len­ny czyta艂 artyku艂 o pog艂臋biaj膮cym si臋 kryzysie w Jugos艂awii, o czym informowa艂 wielki nag艂贸wek. Sowieci w艂a艣nie dostarczyli kolejny transport broni dla Serb贸w. Rz膮d Stan贸w Zjednoczonych rozwa偶a艂 przeprowadzenie intensywnych uderze艅 z powietrza, aby pom贸c obl臋­偶onym enklawom muzu艂man贸w. ONZ zrezygnowa艂o ju偶 z pr贸b me­diacji.

188

Dave Smeds

Sobota, 2 grudnia 1995. Zimna wojna rzuca艂a lodowaty cie艅. Na jakby wyrytych w kamieniu twarzach obywateli Niemiec Zachodnich wida膰 by艂o niepok贸j i l臋k. Vic nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e kilka mil na wsch贸d, po komunistycznej stronie, jest tak samo. Umys艂y tych ludzi by艂y jak albumy fotograficzne, otwarte - je艣li byli na tyle starzy - na stronach pokazuj膮cych czo艂gi wtaczaj膮ce si臋 z hukiem na W臋gry w 1956 roku, do Czechos艂owacji w roku 1968. Pami臋tali, jak pewnego dnia wyr贸s艂 Mur, kt贸ry podzieli艂 miasto i nigdy nie mia艂 upa艣膰.

Vic mia艂 pewne poj臋cie o tym, co oni czuj膮, chocia偶 sam, jako Ame­rykanin, wspomina艂 kryzys kuba艅ski, nieustanne 膰wiczenia obrony cywilnej z czas贸w, gdy by艂 nastolatkiem, i ojca, kt贸ry pod ich domem zbudowa艂 schron przeciwatomowy. Jak to si臋 sta艂o, 偶e 艣wiat znowu przepe艂nia wrogo艣膰? By艂 taki okres, po tym, jak Nixon pojecha艂 do Chin, po zako艅czeniu wojny wietnamskiej, po og艂oszeniu polityki odpr臋偶enia mi臋dzy narodami, po tym, jak Jimmy Carter doprowadzi艂 Egipt i Izra­el do sto艂u w Camp David, kiedy wydawa艂o si臋, 偶e 艣wiat zmierza do przyj臋cia 艂agodniejszego kursu. To by艂o w innym 偶yciu, pomy艣la艂 Via Wtedy, kiedy mia艂 jeszcze inne nazwisko. Kiedy wyst臋powa艂 w Euro­pie ze swoim starym zespo艂em. Kiedy ludzie s艂uchali jeszcze innego rocka.

Wszystko si臋 zmieni艂o i pr贸by przywr贸cenia przesz艂o艣ci s膮 z g贸ry skazane na niepowodzenie. W tym miejscu i czasie trzeba si臋 skoncen­trowa膰 na tym, co mo偶liwe. Mo偶e muzyka nie jest ju偶 taka sama, ale przynajmniej mo偶e pom贸c t艂umowi zapomnie膰 na chwil臋 o troskach i niepokojach. Czy偶 to nie na tym ma polega膰 jego praca?

Kiedy kwartet limuzyn zajecha艂 pod tylne wej艣cie hali koncertowej, przywita艂a ich kilkusetosobowa grupa fan贸w, kt贸rzy krzyczeli i powie­wali transparentami. Na jednym z nich widnia艂 napis: VICTORY! NAJWI臉KSZY ZESP脫艁 W DZIEJACH! Na jego widok Vic pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zrobi艂 kwa艣n膮 min臋. Wierno艣膰 idolowi to jedno, ale przesada to co艣 zupe艂nie innego. Pami臋ta艂 koncert z 1969 roku, kiedy wraz ze swy­mi muzykami musia艂 si臋 przeciska膰 przez tunel dla konserwator贸w, aby dotrze膰 za kulisy, ale nawet tamtego nie da艂oby si臋 por贸wna膰 z tym, co widzia艂 na wyst臋pach Beatles贸w i Stones贸w.

Natomiast Lenny wyszczerzy艂 z臋by w szerokim u艣miechu. Dla nie­go pochlebstwa i powodzenie by艂y zupe艂nie nowym do艣wiadczeniem. Czwarty album zespo艂u znika艂 z p贸艂ek natychmiast, gdy tylko go do­starczano z hurtowni. Tournee nabiera艂o rozmachu, a towarzysz膮ca mu i wci膮偶 rosn膮ca fala popularno艣ci mia艂a na sta艂e umie艣ci膰 ich w publicznej 艣wiadomo艣ci. Nigdy wi臋cej nie b臋d膮 tw贸rcami jednorazo­wych hit贸w, nigdy wi臋cej nie b臋d膮 obiecuj膮cymi muzykami sesyjnymi, kt贸rzy musz膮 odej艣膰, gdy tylko pojawi si臋 kto艣 nowy. Nawet je艣li Vic-tory nie wprowadzi ju偶 na listy przeboj贸w ani jednego nagrania, ze­sp贸艂 nie zostanie zapomniany.

脫smy grudnia

189

Vic u艣miechn膮艂 si臋 k膮cikami ust. Tak, to by艂o przyjemne uczucie. Nawet dla starego pierdo艂y, kt贸ry widzia艂 ju偶 wszystko. Sprawia艂o, 偶e krew 偶wawiej p艂yn臋艂a w jego 偶y艂ach, 偶e my艣la艂 o j臋drnych cia艂ach towa­rzysz膮cych zespo艂owi fanek — cho膰 ju偶 nie korzysta艂 z ich wdzi臋k贸w -偶e jego r臋ka zaczyna艂a t臋skni膰 do twardego, fallicznego kszta艂tu mi­krofonu.

Reakcje publiczno艣ci by艂y potwierdzeniem tego, 偶e angloj臋zyczny rock and roli oddzia艂uje na ludzi tak samo, niezale偶nie od tego, gdzie na 艣wiecie go graj膮. T艂um zerwa艂 si臋 na nogi, gdy zesp贸艂 rozpocz膮艂 nawi膮zuj膮cy do swojej nazwy kawa艂ek - niewielki hit radiowy, nie wypuszczony nawet na singlu - kt贸ry znakomicie sprawdza艂 si臋 pod­czas wyst臋p贸w na 偶ywo dzi臋ki d艂ugiemu, powtarzaj膮cemu si臋 refreno­wi: „Victory! Yictory! Victory jest tu!" Min臋艂o mniej wi臋cej dwie trzecie koncertu. P贸艂nagi Vic, kt贸remu po klatce piersiowej sp艂ywa艂y strumie­nie potu, kr膮偶y艂 po ca艂ej scenie i wykrzykuj膮c s艂owa piosenek, podnieca艂 berli艅czyk贸w, prowadz膮c ich na coraz wy偶sze szczyty szale艅stwa.

Jego wal膮ce dziko serce karmi艂o si臋 trzema podnietami. Pierwsz膮 z nich by艂a euforia wynikaj膮ca z tego, 偶e jest na 艣rodku sceny, skupia na sobie uwag臋 tak wielu ludzi; drug膮 nostalgiczne uniesienie pi臋膰-dziesi臋ciolatka, kt贸ry odni贸s艂 sukces w zawodzie opanowanym w wie­ku dwudziestu jeden lat. Po trzecie: by艂 przera偶ony.

Ba艂 si臋, poniewa偶 nie panowa艂 nad nastrojem publiczno艣ci. Wymkn膮艂 mu si臋, karmiony jazgotem gitar, heavymetalowymi aran偶acjami i od­zywaj膮cym si臋 w trzewiach biciem b臋bn贸w. Niemcy uwalniali si臋 od t艂umionego napi臋cia, kt贸re zdawa艂o si臋 nap艂ywa膰 falami na scen臋. Nie­zale偶nie od tego, jak wspania艂e i konieczne by艂o to oczyszczenie, Vic wiedzia艂, 偶e wystarczy tylko iskra, aby zmieni艂o si臋 w niszcz膮cy wy­buch. Stara艂 si臋 odepchn膮膰 od siebie obrazy stratowanych dwunasto­latk贸w, wy艂upanych oczu. Jego ustawieni na skraju estrady ochronia­rze, pot臋偶ni m臋偶czy藕ni, kt贸rzy grali kiedy艣 w hokeja lub futbol na p贸艂profesjonalnym poziomie, zapracowywali w艂a艣nie na ka偶dy dolar ze swoich pensji — zrzucaj膮c nadmiernie rozentuzjazmowanych fan贸w na uniesione r臋ce kolejnych setek tych, kt贸rzy opu艣cili swojemiejsca i t艂oczy­li si臋 przed scen膮. Las ich r膮k ko艂ysa艂 si臋 rytmicznie do przodu i ty艂u, a oczy b艂yszcza艂y z uwielbienia, gdy Vic majestatycznym krokiem to zbli­偶a艂 si臋 do nich, to oddala艂. Ta adoracja zmieni艂aby si臋 we w艣ciek艂o艣膰, gdy­by Vic zrobi艂 to, co naprawd臋 chcia艂 zrobi膰 - to znaczy uciek艂 w stron臋 najbli偶szego wyj艣cia. Niech B贸g ma go w swojej opiece, je艣li zawiedzie go g艂os albo przepali si臋 bezpiecznik i zamilkn膮 g艂o艣niki. Ludzie przyszli na koncert, aby uwolni膰 si臋 od prze艣laduj膮cych ich demon贸w. Ten proces by艂

190

Dave Smeds

w艂a艣nie w pe艂nym toku, r贸wnie niepowstrzymany jak orgazm w trakcie ejakulacji. Gdyby przeszkodzi艂 im w tym wyzwoleniu, rozerwaliby go na strz臋py.

Nie mia艂 wyboru, musia艂 ci膮gn膮膰 to dalej, udaj膮c, 偶e to on wszyst­kim dyryguje i panuje nad sytuacj膮. Gdyby znikn膮艂 element scalaj膮­cy t臋 hord臋, kt贸rego on dostarcza艂, rezultat najlepiej opisa艂oby s艂owo „chaos".

Piosenka dobieg艂a do swej ostatniej, grzmi膮cej nuty. Vic za艂ka艂. De­speracko pragn膮艂 za艣piewa膰 ballad臋, uspokoi膰 to dzikie uniesienie t艂u­mu, pow艣ci膮gn膮膰 troch臋 to wymachiwanie pi臋艣ciami, te wrzeszcz膮ce kobiety i zmniejszy膰 moc wzmacniaczy. Ale nie m贸g艂.

Grupa Victory nie mia艂a w repertuarze ballad.

Rzeczywi艣cie dali im pcjpali膰. Vic siedzia艂 ot臋pia艂y w swojej gardero­bie, odrzuciwszy zaproszenia koleg贸w. Wybierali si臋 w miasto, aby uczci膰 t臋 ostatni膮 noc膮 alkoholem, berli艅skimi kobietami i, je艣li zosta­艂o im cho膰 troch臋 rozumu w g艂owach, prezerwatywami. Vic nie mia艂 ochoty przed艂u偶a膰 stanu rozbuchanej, funkcjonuj膮cej na zwi臋kszonych obrotach 艣wiadomo艣ci. Musia艂 si臋 odpr臋偶y膰, zwolni膰 tempo, dop贸ki mia艂 jeszcze si艂y, aby to przetrzyma膰. Bola艂o go ca艂e cia艂o. Wypi艂 ostatni 艂yk z butelki evian. Od zako艅czenia bis贸w przez jego gard艂o przep艂yn臋艂y ju偶 dwa litry, a mimo to wci膮偶 by艂 odwodniony. Pi臋tnastominutowy prysznic w absurdalnie malutkiej kabinie przylegaj膮cej do pokoju roz­pu艣ci艂 jedynie warstw臋 solanki, kt贸ra przylgn臋艂a do niego jak druga sk贸ra. Pot wci膮偶 jeszcze wycieka艂 z jego por贸w, chocia偶 nie mia艂 poj臋­cia, sk膮d si臋 go tyle bierze.

Rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. Pospiesznie podni贸s艂 peruk臋, kt贸r膮 zdj膮艂 przed prysznicem, i na艂o偶y艂 j膮 z wpraw膮 艣wiadcz膮c膮 o niezliczo­nych powt贸rkach tego ruchu. Nim podszed艂 do drzwi, musia艂 j膮 jeszcze przycisn膮膰 do g艂owy, aby mie膰 pewno艣膰, 偶e b臋dzie si臋 trzyma艂a przez czas konieczny do odprawienia go艣cia.

Otworzy艂 drzwi. Do 艣rodka w艣lizn膮艂 si臋 Fred Brownell, jego mene­d偶er. Vic ponownie zaryglowa艂 drzwi.

Fred promienia艂. Na p臋katym torsie po艂yskiwa艂 jedwabny krawat i garnitur, kt贸ry musia艂 go kosztowa膰 kilka tysi臋cy marek. Na stoliku do makija偶u po艂o偶y艂 walizk臋 i otworzy艂 j膮, pokazuj膮c plik pokwitowa艅 wp艂yw贸w kasowych, kt贸re le偶a艂y obok jego laptopa.

- Znowu jeste艣 na szczycie, dzieciaku. Wiedzia艂em, 偶e ci si臋 uda wr贸ci膰. W艂a艣nie pobi艂e艣 miejscowy rekord frekwencji, kt贸ry do tej pory nale偶a艂 do Guns N' Roses.

„Dzieciak" to by艂o do艣膰 wzgl臋dne okre艣lenie. Fred mia艂 sze艣膰dziesi膮t jeden lat, a jego sk贸ra by艂a tak twarda jak stara podeszwa na skutek zbyt wielu lat sp臋dzonych na pla偶ach i zbyt wielu narkotyk贸w - cho-

脫smy grudnia

191

ci膮偶 przysi膮g艂 zrezygnowa膰 z obu tych przyjemno艣ci po przekroczeniu czterdziestki.

-Znowu jestem na szczycie? - zapyta艂 Vic, kiedy st臋kaj膮c ze zm臋­czenia, usadowi艂 si臋 na sk艂adanym krze艣le. - Do czego to por贸wnu­jesz? Mieli艣my nie rozmawia膰 o tamtych dniach, Fred.

- Och, pieprzy膰 zasady - odpar艂 艂agodnie Fred. - Jeden raz nie za­
szkodzi. Prze偶yli艣my wtedy wiele wspania艂ych dni. Pomy艣la艂em sobie,
偶e powiniene艣 by膰 zadowolony z tego, 偶e wr贸ci艂e艣 na swoje miejsce.

-Na swoje miejsce? Nigdy nie wyst臋powa艂em na takich scenach.

Fred najwyra藕niej nie dostrzeg艂 tego co Vic. Stoj膮cy za kulisami mened偶er widzia艂 wzbieraj膮c膮 w t艂umie energi臋, podnieca艂 si臋 my艣la­mi o zyskach i wyobra偶a艂 sobie, 偶e rzeczywisto艣膰 wygl膮da tak, jak on sobie tego 偶yczy.

-Je艣li tak uwa偶asz.... - Nie by艂o warto spiera膰 si臋 o to. Fred by艂 jego najbli偶szym wsp贸艂pracownikiem i Vic kocha艂 go jak brata, ale kiedy si臋 upar艂, nie dawa艂 si臋 do niczego przekona膰. To w艂a艣nie czyni艂o go takim dobrym negocjatorem kontrakt贸w. Niech sobie wierzy w to, w co chce wierzy膰.

Kiedy Fred wyszed艂, Vic zdj膮艂 peruk臋, przekszta艂caj膮c si臋 ponownie z d艂ugow艂osego bruneta w kr贸tkow艂osego blondyna o mocno ju偶 rozwi­ni臋tych zakolach. Wyj膮艂 soczewki kontaktowe, kt贸re zmienia艂y kolor jego oczu z br膮zowych na niebieskie. Mia艂 br膮zowawe brwi, kt贸re pa­sowa艂y do ka偶dego z tych kolor贸w, zw艂aszcza gdy za艂o偶y艂 okulary w grubych oprawkach.

-Dawne czasy - wymrucza艂, sprawdzaj膮c w lustrze sw贸j wygl膮d. W dawnych czasach jego cia艂o by艂o tak chude, 偶e sk贸ra ciasno opina艂a

192

Dave Smeds

mi臋艣nie, kt贸re przez to wydawa艂y si臋 nieustannie napr臋偶one. Kiedy zdejmowa艂 koszul臋, ukazywa艂y si臋 偶ebra. Mia艂 wystaj膮ce ko艣ci policz­kowe, a na r臋kach wida膰 by艂o 偶y艂y. Teraz ju偶 nie poci膮ga艂 trawki, ale k艂opoty z tarczyc膮 nie pozosta艂y bez wp艂ywu na jego wygl膮d. By艂 zu­pe艂nie inny ni偶 w czasach swojej m艂odo艣ci, a bez peruki i szkie艂 kon­taktowych, w poszerzaj膮cym go w ramionach p艂aszczu, nie przypomi­na艂 tak偶e cz艂owieka, kt贸ry zaledwie dziewi臋膰dziesi膮t minut wcze艣niej kr贸lowa艂 na scenie.

Wymkn膮艂 si臋 przez drzwi niezauwa偶ony. Ludzie z obstawy zgodnie z otrzymanymi rozkazami koncentrowali si臋 na obserwacji wej艣膰. Vic nauczy艂 si臋 ju偶, 偶e najlepszym sposobem, by umkn膮膰 fanom, jest uni­kanie miejsc, w kt贸rych stoj膮 ochroniarze. Zrezygnowa艂 z limuzyny, kt贸ra czeka艂a z ty艂u. Zamiast tego przecisn膮艂 si臋 przez grup臋 ludzi k艂臋bi膮cych si臋 przy wyj艣ciu, rozpychaj膮c ich jak solidny niemiecki biz­nesmen, na kt贸rego wygl膮da艂, i z艂apa艂 zwyk艂膮 taks贸wk臋. Nikt nie po­艣wi臋ci艂 mu drugiego spojrzenia.

Nawyk zachowywania ostro偶no艣ci zanika艂 z trudem. Zamiast pozo­sta膰 w tym samym samochodzie, do kt贸rego wsiad艂 przed hal膮 koncer­tow膮, wysiad艂 z niego przy jednym z g艂贸wnych hoteli i w艣lizn膮艂 si臋 ukradkiem do innej taks贸wki. Dojecha艂 ni膮 do starego dwupi臋trowe­go domu stoj膮cego przygn臋biaj膮co blisko Muru. Budynek by艂 dobrze utrzymany, ale po przeciwnej stronie ulicy wida膰 by艂o wiele polemicz­nych graffiti wymalowanych na resztkach ruin pozosta艂ych jeszcze po bombardowaniach z drugiej wojny 艣wiatowej.

Mimo p贸藕nej pory w oknach pali艂y si臋 艣wiat艂a. Oty艂a gospodyni w ubraniu r贸wnie rzeczowym jak wyraz jej twarzy zaprowadzi艂a Vica do sypialni, kt贸ra wygl膮da艂a i pachnia艂a jak izolatka w szpitalu. Wra­偶enie to pog艂臋bia艂 jeszczie widok szpitalnego 艂贸偶ka na k贸艂kach i namio­tu tlenowego, kt贸ry przykrywa艂 g贸rn膮 cz臋艣膰 tu艂owia le偶膮cego na mate­racu cz艂owieka.

- Cze艣膰, Andrew - odezwa艂 si臋 Vic.

Chory otworzy艂 oczy, u艣miechn膮艂 si臋 i skinieniem d艂oni odprawi艂 go­spodyni臋. Wysz艂a, rzucaj膮c Vicowi prawdziwie teuto艅skie spojrzenie, kt贸re niedwuznacznie m贸wi艂o, 偶e nie powinien nadmiernie m臋czy膰 jej podopiecznego. Obaj m臋偶czy藕ni poczekali, a偶 odg艂os jej krok贸w potwier­dzi艂, 偶e zesz艂a po schodach i nie us艂yszy ich rozmowy.

-Jak leci, Brad? - zapyta艂 Andy, pocieraj膮c oczy. Nie wygl膮da艂o na to, 偶eby spa艂, chocia偶 ciemnopurpurowe p贸艂okr臋gi pod oczami 艣wiad­czy艂y o tym, 偶e powinien. - A mo偶e mam ci m贸wi膰 Vic?

- Dla ciebie zawsze b臋d臋 Bradem - odpar艂 Vic, zaskoczony, jak dziw­
nie to imi臋 zabrzmia艂o w jego ustach.

-Bardzo 偶a艂uj臋, 偶e nie by艂em na koncercie — powiedzia艂 Andy. — Pr贸bowa艂em nam贸wi膰 lekarza, 偶eby pozwoli艂 mi tam p贸j艣膰 z przeno­艣nym aparatem tlenowym. Mam nadziej臋, 偶e rozwali艂e艣 t臋 bud臋.

脫smy grudnia

193

Vic wzruszy艂 ramionami.

-Mo偶na tak powiedzie膰. Te m艂ode cio艂ki, z kt贸rymi wyst臋puj臋, wie­dz膮, jak si臋 gra rocka. Czasem jednak chcia艂bym mie膰 przy sobie cie­bie i reszt臋 ch艂opak贸w.

Gdy Vic wr贸ci艂 do pokoju hotelowego, pogr膮偶y艂 si臋 w smutnych my­艣lach. Do ko艅ca swojej kr贸tkiej wizyty u Andy^go zdo艂a艂 zachowa膰 weso­艂o艣膰 i dobry humor, ale teraz przejmuj膮cy b贸l wywo艂any widokiem umie­raj膮cego przyjaciela nie dawa艂 mu zasn膮膰. A mo偶e ci膮gle jeszcze kr膮偶y艂a w nim adrenalina po koncercie, chocia偶 zgodnie z wszelkimi zasadami powinien ju偶 le偶e膰 g艂臋boko odpr臋偶ony, zatopiony w katatonicznym 艣nie do czasu, a偶 budzik zmusi go, by wsta艂 i uda艂 si臋 na lotnisko.

W艂膮czy艂 telewizor. Aktorka, kt贸ra wygl膮da艂a tak, jakby okres nigdy nie zak艂贸ci艂 jej doros艂ego 偶ycia, kusi艂a jakim艣 ostatnim osi膮gni臋ciem w produkcji tampon贸w. Si臋gn膮艂 z rozdra偶nieniem po pilota - czy na p贸艂nocy Europy nie ma 偶adnej stacji, kt贸ra nadawa艂aby program bez reklam? By膰 mo偶e, jak wsz臋dzie indziej, lokalny rz膮d po prostu nie chcia艂 ju偶 d艂u偶ej dofinansowywa膰 takich przedsi臋wzi臋膰. Zmiana kana­艂u da艂a mu stary ameryka艅ski film z Johnem Wayne'em m贸wi膮cym po niemiecku wysokim, nosowym g艂osem, kt贸ry cz臋sto rozbrzmiewa艂 je­szcze d艂ugo po tym, gdy jego wargi przestawa艂y si臋 porusza膰. Vic 艣ci­szy艂 telewizor i pozwoli艂 obrazowi mruga膰 gdzie艣 na granicy swojego pola widzenia. Do diab艂a. Dobrze wiedzia艂, dlaczego jest taki niespo­kojny i nie mo偶e zasn膮膰. Andy wskrzesi艂 ducha.

194

Dave Smeds

Cyfrowy wy艣wietlacz zegara, kt贸ry sta艂 na nocnym stoliku, dawno ju偶 zacz膮艂 wskazywa膰, 偶e min臋艂a p贸艂noc. By艂 trzeci grudnia. Zosta艂o jeszcze pi臋膰 dni do pi臋tnastej rocznicy dnia, w kt贸rym wszystko si臋 zmieni艂o.

Vic roz艂o偶y艂 wycinek, kt贸ry da艂 mu Andy, zanim si臋 po偶egnali. By艂 to napisany w 1975 roku artyku艂 krytyka rockowego z „Rolling Sto-ne", kt贸ry analizowa艂, kto jego zdaniem wywar艂 najwi臋kszy wp艂yw na muzyk臋 minionej dekady.

Vic Standish by艂 oczywi艣cie nieznany. List臋 otwiera艂 Brad Taylor, przed Lennonem, Dylanem, Jaggerem i Hendrixem. Na pierwszej stro­nie artyku艂u widnia艂o zdj臋cie szczup艂ego, jasnow艂osego trzydziestolat­ka z plamk膮 koloru piwnego na t臋cz贸wce lewego oka, w tym samym miejscu, w kt贸rym identyczny znak szczeg贸lny mia艂 Vic Standish.

Krytyk nazwa艂 Taylora or臋downikiem. G艂osem pokolenia.

Artyku艂 by艂 tak pe艂en czci, 偶e czyta艂o si臋 go prawie jak nekrolog. W pewnym sensie mog艂o tak by膰. Vic przypomnia艂 sobie nazwisko au­tora z p贸藕niejszego specjalnego wydania tego samego magazynu, kt贸re ukaza艂o si臋 kilka tygodni po zab贸jstwie Johna Lennona - tego ze zdj臋­ciem jego nagiego cia艂a na Yoko Ono. Kiedy Vic po raz pierwszy zoba­czy艂 t臋 ok艂adk臋 na stoisku z gazetami, zamkni臋te oczy Lennona, jego zmi臋te jak mokra szmata do pod艂ogi cia艂o i pos臋pny, wbity gdzie艣 w przestrze艅 wzrok Ono sprawi艂y, 偶e doszed艂 do wniosku, i偶 jest to fotografia trupa. Niewiele brakowa艂o, a podpali艂by stoisko, ale dowie­dzia艂 si臋 w por臋, 偶e zdj臋cie zosta艂o zrobione przez Annie Leibovitz na kilka godzin przed morderstwem i 偶e to Lennon zasugerowa艂, by sfoto­grafowa艂a ich w takiej pozie.

W tym samym wydaniu magazynu „Rolling Stone" wspomniano, 偶e w艂adze Niemiec Wschodnich zawiesi艂y zakaz prezentowania zachodniej muzyki rockowej i pa艅stwowe radio nada艂o dziewi臋膰dziesi膮t minut pio­senek Beatles贸w jako wspomnienie po Lennonie. Ten ma艂o istotny strz臋p informacji b艂膮ka艂 si臋 po g艂owie Vica, kiedy jego samolot niedaw­no l膮dowa艂 na lotnisku w Berlinie. Wygl膮da艂o na to, 偶e w ten weekend jego 偶ycie pod wieloma wzgl臋dami zatoczy艂o w艂a艣nie pe艂en kr膮g.

Maj 1981: Siedzia艂 wraz z Fredem na kawiarnianym patio w Los Angeles. Mened偶er robi艂 wszystko, co w jego mocy, aby pokona膰 os艂u­pienie, w kt贸re wprawi艂y go s艂owa Brada. Na jego korzy艣膰 艣wiadczy艂o to, 偶e nie pr贸bowa艂 nawet protestowa膰. Tylko skin膮艂 ponuro g艂ow膮 i przejrza艂 kartki papieru, kt贸re chwil臋 wcze艣niej poda艂 mu Brad.

- Tak w艂a艣nie to widz臋 - m贸wi艂 Brad. — Johna Lennona i mnie 艂膮­czy艂o zbyt wiele podobie艅stw. Obaj byli艣my legendami rocka. Obaj mieli艣my fan贸w, kt贸rzy dos艂ownie zdzierali z naszych cia艂 ubrania, aby mie膰 dla siebie kawa艂ek czego艣, co nale偶a艂o do nas. On zrobi艂 sobie

脫smy grudnia

195

przerw臋. Ja tak偶e. Obaj mieszkali艣my przez ostatnie pi臋膰 lat w No­wym Jorku. A teraz dostaj臋 to.

Na ju偶 zmarszczonym czole Freda pojawi艂a si臋 jeszcze jedna bru­zda. Trzymane przez niego kartki zawiera艂y gro藕by 艣mierci napisane przez co najmniej trzech r贸偶nych szale艅c贸w, z kt贸rych policji uda艂o si臋 wytropi膰 tylko jednego.

-Tak.

Fred westchn膮艂 i u艣cisn膮艂 Bradowi d艂o艅.

-To by艂a wspania艂a jazda, dzieciaku. My艣l臋, 偶e jeste艣 szalony, ale masz moje poparcie. Gdzie zamierzasz to zrobi膰?

- Na Wielkim Kajmanie.

Wielki Kajman jest wysp膮, na kt贸rej mo偶na kupi膰 wszystko. W czerw­cu 1981 roku cia艂o Brada Taylora, kt贸remu poder偶ni臋to gard艂o, znale­ziono w kuchni stoj膮cego na pla偶y o kilka mil od George Town bunga­lowu, jego wakacyjnej rezydencji, w kt贸rej cz臋sto bywa艂 przez kilka poprzednich lat. T臋 wersj臋 w ka偶dym razie podano do publicznej wia­domo艣ci. W rzeczywisto艣ci by艂o to kupione w kostnicy cia艂o bezdomne­go, ale nadanie mu fa艂szywej to偶samo艣ci wymaga艂o aktywnej wsp贸艂­pracy dw贸ch osobnik贸w spoza w膮skiego kr臋gu przyjaci贸艂 Vica - detek­tywa policyjnego i koronera - kt贸rym dobrze zap艂acono za ich fa艂szywe o艣wiadczenia.

Og艂oszono tak偶e, 偶e zgin臋艂o kilka warto艣ciowych przedmiot贸w z do­bytku Brada Taylora, 艂膮cznie z jego ulubion膮 gitar膮. Naturalnie to Vic -jak mia艂 si臋 od tej pory nazywa膰 — wzi膮艂 te rzeczy ze sob膮, ale ich brak zosta艂 uznany za dow贸d kradzie偶y dokonanej przez tego samego cz艂o­wieka, kt贸ry zabi艂 Brada.

Rozpocz臋艂o si臋 poszukiwanie z艂odzieja/mordercy. Aresztowano kil­ku zwyk艂ych w takich wypadkach podejrzanych i przes艂uchano ich w typowym dla miejscowych w艂adz stylu Jeste艣 winny, dop贸ki nam nie zap艂acisz". Rezultatem tych dzia艂a艅 by艂 opis cz艂owieka, kt贸rego

196

Dave Smeds

podobno widziano feralnego dnia w pobli偶u bungalowu, ale szkic poli­cyjnego rysownika przedstawia艂 chudego, ciemnosk贸rego m臋偶czyzn臋 z charakterystyczn膮 dla rastafarian fryzur膮. Opis pasowa艂 do tak wie­lu przebywaj膮cych w okolicy w艂贸cz臋g贸w, 偶e zupe艂nie nie nadawa艂 si臋 do zaw臋偶enia listy podejrzanych. Nied艂ugo potem stacja radiowa w Nowym Jorku otrzyma艂a co艣, co rzekomo by艂o listem od winowajcy. W chaotycznym stylu b臋d膮cym reminiscencj膮 wypowiedzi „zodiakal­nego mordercy" twierdzi艂 on, 偶e Brad Taylor zosta艂 zabity za swoj膮 niemoralno艣膰 i dekadencj臋. W kopercie znajdowa艂 si臋 tak偶e pukiel w艂o­s贸w, kt贸re zidentyfikowano jako w艂osy Taylora, i dok艂adna lista przed­miot贸w zabranych z bungalowu.

Media mia艂y sw贸j wielki dzie艅, ale kiedy si臋 okaza艂o, 偶e policja nie ma 偶adnych 艣lad贸w, podniecenie opad艂o. Sprawa ostyg艂a jak popio艂y rzekomego Brada Taylora, kt贸re na pocz膮tku lipca rozsypano nad New York Harbor.

Grudzie艅 1981: Vic, ci膮gle ukrywaj膮cy si臋 na Karaibach, spotka艂 si臋 z Andym na Tobago.

脫smy grudnia

197

ciu procentach tych utwor贸w i on tak偶e nie chcia艂, aby jego spu艣cizna uleg艂a rozwodnieniu.

Przez restauracj臋 przelecia艂 nietoperz, zatrzepota艂 b艂oniastymi skrzy­d艂ami nad ich stolikiem, z艂apa艂 par臋 muszek owocowych i pomkn膮艂 w kierunku pla偶y, znikaj膮c w ciemno艣ciach. Nikt z obs艂ugi ani starych mieszka艅c贸w wyspy nie po艣wi臋ci艂 lataj膮cemu ssakowi drugiego spoj­rzenia. W ko艅cu to by艂 tropik.

Vic odwr贸ci艂 si臋 z powrotem w stron臋 stolika i zauwa偶y艂, 偶e Andy ma zmarszczone czo艂o. i - Nie jeste艣 samotny? - zapyta艂 basista.

Vic kaszln膮艂. ; - Tak. To dlatego Fred zorganizowa艂 dzisiejsze spotkanie.

-Jak d艂ugo w takim razie b臋dziesz to ci膮gn膮艂?

„Nieboszczyk" wys膮czy艂 wolno du偶y 艂yk rumu.

Vic zamruga艂 oczami, po czym odchrz膮kn膮艂.

- Przepraszam - mrukn膮艂, patrz膮c w g艂膮b swojej pustej szklanki. -
Po prostu poczu艂em si臋... 艣miertelny. Potrzebowa艂em przerwy. Musia­
艂em sp臋dzi膰 troch臋 czasu w samotno艣ci, z dala od fan贸w. Chcia艂em m贸c
chodzi膰 mi臋dzy lud藕mi bez uczucia, 偶e nieustannie kto艣 mnie obserwu­
je. Rozumiesz, co mam na my艣li?

Andy u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no.

Rok mo偶e by nawet i wystarczy艂. Vic czu艂 si臋 ju偶 coraz bardziej zm臋­czony tym, 偶e nie mo偶e si臋 spotka膰 ze starymi kolegami. Ale w roku 1982 by艂 kwiecie艅 z piek艂a rodem: Bob Dylan zosta艂 zabity seri膮 z pistoletu maszynowego przed swoim domem, na oczach swoich dzie­ci. Nast臋pn膮 ofiar膮 by艂 Donovan Leitch. Zastrzeli艂 go uciekinier ze szpi­tala dla umys艂owo chorych, kt贸ry oskar偶y艂 go o kradzie偶 tekstu Sun-shine Superman i grozi艂 egzekucj膮 wielu innych postaci ze 艣wiata roc­ka za podobne „zbrodnie".

198

Dave Smeds

McCartney by艂 ostatni, ale zamach na niego Vic zni贸s艂 najgorzej. Nie chodzi艂o tylko o to, 偶e kula zmieni艂a Paula w warzywo, kt贸re nie mog艂o ani umrze膰, ani 偶y膰. Istotne okaza艂o si臋 to, 偶e dopiero wtedy Vic u艣wiadomi艂 sobie, ile dla niego znaczy艂 drugi lider Beatles贸w. Vic by艂 fanem Lennona, wy艂膮czaj膮c z tego Yoko Ono, kt贸rej g艂os por贸wnywa艂 do skrzeczenia ary, i to na korzy艣膰 papugi. Gdy pewnego razu us艂ysza艂, jak jaki艣 cz艂owiek 偶artuje sobie z McCartneya, m贸wi膮c, 偶e on zawsze by艂 warzywem, poluzowa艂 skurwielowi z臋by i nast臋pne kilka godzin gra艂 w domu Yesterday, Got to Get You into My Life oraz The Long and Winding Road, zmuszaj膮c zakrwawione i spuchni臋te d艂onie do wydo­bycia tych melodii z gitary lub fortepianu.

Ka偶da z megagwiazd przemys艂u rozrywkowego skry艂a si臋 gdzie艣 na odludziu albo wynaj臋艂a ca艂膮 armi臋 ochroniarzy. Na d艂ugi czas zakr贸lo-wa艂a ostro偶no艣膰. Elton John zrezygnowa艂 z koncert贸w i tylko wydawa艂 sporadycznie albumy, kt贸re nagrywa艂 w domu za zamkni臋tymi na g艂u­cho drzwiami. R贸wnie偶 George Harrison zaszy艂 si臋 na siedem lat w swojej rezydencji.

Vic przesta艂 ju偶 my艣le膰 o ujawnieniu si臋. Brad Taylor pozosta艂 dru­g膮 ofiar膮 na li艣cie, kt贸ra a偶 nazbyt si臋 rozros艂a. Zamiast niego po zie­mi chodzi艂 Vic Standish. By艂 bogaty. Prowadzi艂 wygodne 偶ycie. Nie mia艂 zamiaru tego spieprzy膰. Jego wsp贸lnicy, kt贸rzy w innej sytuacji mogliby si臋 sta膰 nieostro偶ni i co艣 wygada膰, zdawali sobie spraw臋 z wysoko艣ci stawki i dochowywali obietnicy milczenia.

W 1986 roku detektyw z Wielkiego Kajmana przyzna艂 si臋 do swoje­go udzia艂u w mistyfikacji. Coroczne, niemo偶liwie do wy艣ledzenia prze­kazy got贸wki, b臋d膮ce cz臋艣ci膮 tego, co dosta艂 na pocz膮tku, okaza艂y si臋 jego zdaniem niewystarczaj膮ce: my艣la艂, 偶e zgarnie wi臋cej pieni臋dzy, sprzedaj膮c ca艂膮 histori臋. Jego rewelacje nie zaszkodzi艂y Vicowi. Po pierwsze, detektyw nie zna艂 nazwiska, kt贸re przyj膮艂 Brad Taylor, a po drugie, cz艂owiek ten by艂 powszechnie znany jako niewiarygodny 艣wia­dek. Za pieni膮dze sk艂ada艂 fa艂szywe zeznania na wi臋cej ni偶 jednej roz­prawie s膮dowej, co zreszt膮 by艂o powodem, dla kt贸rego Vic wybra艂 go do realizacji swojego planu. Na szcz臋艣cie koroner nie m贸g艂 potwierdzi膰 s艂贸w detektywa. Od jakiego艣 czasu bowiem ju偶 nie 偶y艂 i co wi臋cej, zmar艂 spokojnie z przyczyn naturalnych w szpitalu, dostarczaj膮c swoim zgo­nem bardzo niewielu argument贸w zwolennikom spiskowej teorii dzie­j贸w. Tylko „National En膮uirer" i inne brukowce po艣wi臋ci艂y detektywo­wi z Wielkiego Kajmana troch臋 uwagi, ale i one eksploatowa艂y jego opowie艣膰 tylko przez dwa tygodnie. Powa偶ne czasopisma wrzuci艂y j膮 do tego samego kosza, w kt贸rym l膮dowa艂y relacje 艣wiadk贸w przysi臋ga­j膮cych, 偶e widzieli Elvisa.

W miar臋 up艂ywu czasu prawdopodobie艅stwo zdemaskowania sta­wa艂o si臋 coraz mniejsze. Uzyskawszy to poczucie bezpiecze艅stwa, Vic nie potrafi艂 si臋 ju偶 d艂u偶ej opiera膰 narkotycznej sile przyci膮gania estra-

脫smy grudnia

199

dy. Znacznie t臋偶szy ni偶 kiedy艣, z twarz膮, kt贸ra na skutek wieku i kil­ku r贸偶nej natury kosmetycznych poprawek straci艂a ch艂opi臋cy wygl膮d z czas贸w jego m艂odo艣ci, w艣lizn膮艂 si臋 znowu w 1989 roku na muzyczn膮 scen臋, wsparty paroma zakulisowymi posuni臋ciami Freda.

Korzystanie z pomocy Freda by艂o ryzykowne, poniewa偶 by艂 on ogni­wem 艂膮cz膮cym go z dawn膮 to偶samo艣ci膮. Z drugiej jednak strony Fred organizowa艂 jednocze艣nie dziesi膮tki koncert贸w, a w planach mia艂 setki innych. To, 偶e wzi膮艂 sobie kolejnego klienta, nie spowodowa艂o 偶adnego poruszenia w 艣wiecie rozrywki. Natomiast bez Freda cel by艂by nieosi膮­galny. Poza tym Vic nie skorzysta艂 z pomocy 偶adnego ze swoich starych koleg贸w i tylko dw贸ch cz艂onk贸w jego nowego zespo艂u - d藕wi臋kowiec oraz szef ekipy technicznej - do艂膮czy艂o do os贸b znaj膮cych prawdziw膮 histori臋 Vica Standisha, ponownie tylko z tego powodu, 偶e ca艂y plan nie powi贸d艂by si臋 bez ich pomocy.

I tak si臋 zacz臋艂o. Pierwszy album Victory przeszed艂 bez echa, ale zesp贸艂 zyska艂 reputacj臋 dobrej grupy koncertowej. Drugi album zawie­ra艂 jeden singlowy przeb贸j. Potem trzeci kr膮偶ek zosta艂 platynow膮 p艂y­t膮, a teraz czwarty wystrzeli艂 w startosfer臋.

Sukces by艂 dla Vica ogromn膮 niespodziank膮. Wszystkim, czego pra­gn膮艂, by艂a szansa wyst臋powania przed kilkoma tysi膮cami fan贸w. Gdy­by przypuszcza艂, 偶e mo偶e zaj艣膰 a偶 tak wysoko - wci膮偶 jeszcze nie da艂o si臋 to por贸wna膰 z karier膮 i s艂aw膮 Brada Taylora, niemniej by艂o to ca艂­kiem du偶o - mo偶e przemy艣la艂by ponownie ca艂y projekt, poniewa偶 na­ra偶a艂 si臋 w ten spos贸b na niebezpiecze艅stwo zdemaskowania.

Jednak偶e prawd膮 by艂o i to, 偶e od ponad dziesi臋ciu lat 偶aden szalony fan nie zabi艂 gwiazdy rocka. Wygl膮da艂o na to, 偶e ta mania, dzi臋ki Bogu, min臋艂a jak wszystkie inne. A mo偶e, pomy艣la艂 Vic, wy艂膮czaj膮c telewizor hotelowy i chowaj膮c z艂o偶ony wycinek do swojej walizki, tym, co min臋艂o, by艂a jego paranoja. Nie znaczy艂o to, 偶e przesta艂 wymaga膰 od swojej ekipy przestrzegania 艣cis艂ych 艣rodk贸w ostro偶no艣ci, ale po latach jego reakcja na wydarzenia z 贸smego grudnia 1980 roku zaczyna艂a mu si臋 wydawa膰... przesadna. By膰 mo偶e bra艂 wtedy zbyt du偶o koki.

Teraz by艂 czysty. Patrzy艂 na wszystko trze藕wym wzrokiem. I mog艂o mu zabrakn膮膰 wym贸wek, aby nie spe艂ni膰 偶yczenia umieraj膮cego przy­jaciela.

- Niech ci臋 diabli, Andy - mrukn膮艂.

W ko艅cu zaci膮偶y艂y mu powieki. Rozebra艂 si臋, wy艂膮czy艂 艣wiat艂o i ws艂ucha艂 si臋 w deszcz bij膮cy w okno. We wtorek jest koncert w Am­sterdamie. Lepiej nie si臋ga膰 my艣l膮 dalej. Za ka偶dym razem nale偶y przeskakiwa膰 tylko jeden p艂otek.

200

Dave Smeds

Ty艂 sali i balkon usiane by艂y plamami pustych miejsc. S膮dz膮c po tym, jak sprzedawa艂 si臋 album, holenderscy fani dochowywali wierno­艣ci swemu idolowi w r贸wnej mierze jak inni, ale by艂 wtorkowy wiecz贸r i pada艂 deszcz ze 艣niegiem. Vic odetchn膮艂 z ulg膮 na ten widok. Jak si臋 tak niedawno okaza艂o, t艂um szczelnie wype艂niaj膮cy sal臋 generuje szczeg贸lny rodzaj energii, nad kt贸r膮 trudno zapanowa膰. Tutaj wolne miejsca pobrzmiewa艂y echem i redukowa艂y zgie艂k z poziomu brz臋cze­nia gniazda szerszeni do tego, kt贸re wydaje kilka pszcz贸艂 ta艅cz膮cych mi臋dzy kwiatami brzoskwi艅.

Sala koncertowa by艂a mniejsza od stadion贸w, na kt贸rych Victo-ry gra艂o podczas weekend贸w. Zewsz膮d cuchn臋艂o haszyszem; dym by艂 tak g臋sty, 偶e przes艂ania艂 艣wiat艂a oznaczaj膮ce wyj艣cia. Cz艂onkowie ze­spo艂u przeszli 偶wawo przez zaciemnion膮 scen臋, zmierzaj膮c do swo­ich instrument贸w. Ciemnoniebieskie, fioletowe i zielone reflektory omiata艂y t艂um, przechodz膮c stopniowo do cieplejszych kolor贸w o wi臋k­szej intensywno艣ci 艣wiat艂a i przygotowuj膮c si臋 do jednoczesnego naja­zdu na Vica, kt贸ry czeka艂 na podium przed wielkim zestawem b臋b­n贸w.

Mieszka艅cy Amsterdamu ju偶 udowodnili, jak ma艂o przypominaj膮 t臋 hord臋 z Berlina. Kobiety zrywa艂y si臋 z miejsc i ods艂ania艂y piersi, wie­dz膮c, 偶e jest to jedyna chwila, kiedy Vic wyra藕nie widzi, co si臋 dzieje na sali i na balkonach. Niemal po艂owa widz贸w mia艂a d艂ugie w艂osy. Nie­kt贸rzy za艂o偶yli wzorzyste, farbowane w艂asnor臋cznie koszule. Vic by艂 pewny, 偶e dostrzeg艂 nawet jednego 艂ub dw贸ch facet贸w w 艣rednim wie­ku, kt贸rzy roz艂o偶yli palce w symbol pokoju; Bo偶e, ile to czasu up艂yn臋艂o, od kiedy widzia艂 co艣 takiego?

Uderzy艂y w niego strumienie 艣wiat艂a z reflektor贸w. Gitarzysta pro­wadz膮cy rozpocz膮艂 jazgotliwym akordem, kt贸ry otwiera艂 tytu艂owy utw贸r z ich trzeciego albumu, a Vic zbli偶y艂 mikrofon do ust.

Jego g艂臋boki, pot臋偶ny g艂os wsp贸艂gra艂 z pulsuj膮c膮 rytmem muzyk膮. Victory naprawd臋 potrafi艂o da膰 do wiwatu. Po raz tysi臋czny Vic doko­na艂 w my艣lach poprawki, kt贸rej potrzebowa艂, aby sobie u艣wiadomi膰, 偶e s艂owa, kt贸re z grzmotem wydobywaj膮 si臋 z g艂o艣nik贸w, pochodz膮 z jego w艂asnych ust. To nie by艂 jego prawdziwy g艂os. By艂 tenorem i nie istnia艂a najmniejsza nawet mo偶liwo艣膰, 偶eby jego g艂os brzmia艂 inaczej ni偶 g艂os Brada Taylora, gdyby jego g艂贸wny d藕wi臋kowiec nie zmodyfi­kowa艂 sygna艂u dochodz膮cego z mikrofonu. Chocia偶 Vic 艣piewa艂 nor­malnie, widownia s艂ysza艂a g艂os ni偶szy o ca艂y rejestr.

T艂um klaska艂 i tupa艂. Sko艅czywszy pierwszy utw贸r, zesp贸艂 bez 偶ad­nej przerwy przeszed艂 w drugi, a potem trzeci. Po up艂ywie tych pierw­szych kilkunastu minut koncertu Vica ogarn臋艂o zdziwienie, chocia偶 stara艂 si臋 niczego po sobie nie okazywa膰. Ci ludzie bawili si臋, ale robili to tak jak 偶adni inni wielbiciele Victory. Ujmuj膮c to najpro艣ciej: nie byli gwa艂towni.

脫smy grudnia 201

R贸偶nica by艂a bardzo subtelna. By艂o to bardziej wra偶enie ni偶 rezultat obserwacji, poniewa偶 艣wiec膮ce mu w twarz reflektory uniemo偶liwia艂y dostrze偶enie jakichkolwiek szczeg贸艂贸w. Wyst臋powa艂 ju偶 jednak przed tak wieloma lud藕mi w tak wielu miastach, 偶e potrafi艂 odczytywa膰 na­stroje widowni, tak jak niekt贸rzy odczytuj膮 uczucia starego przyjacie­la. Kiedy ci Holendrzy krzyczeli, nie szczerzyli z臋b贸w i nie napinali mi臋艣ni kark贸w - u艣miechali si臋. Kiedy poruszali cia艂ami w rytm b臋b­n贸w, nie odpychali ludzi stoj膮cych obok - wszyscy ko艂ysali si臋 razem. Po艣r贸d nich by艂o znacznie mniej ni偶 zwykle dupk贸w odzianych od st贸p do g艂贸w w czarne sk贸ry - wi臋kszo艣膰 mia艂a na sobie ubrania z wyblak艂e­go niebieskiego drelichu. A niekt贸re z kobiet wci膮偶 by艂y topless, lecz nie wywo艂ywa艂o to u m臋偶czyzn pobudzanej testosteronem nadaktyw-no艣ci.

Co艣 tu jest nie tak, my艣la艂 Vic. Teksy p艂yn膮ce z jego ust nie by艂y pochwa艂ami mi艂o艣ci, zr臋cznie napisanymi komentarzami politycznymi czy osobistymi transformacjami pean贸w Brada Taylora. Mia艂y by膰 tak odleg艂e od tego, co tworzy艂 Brad Taylor, jak to tylko by艂o mo偶liwe. 艢pie­wa艂 teraz o 艂atwych panienkach, szybkich motocyklach lub cholernym 艣wiecie. Tworz膮c teksty, w艂膮cza艂 czasem do nich jakie艣 dowcipne zwro­ty, ale te retoryczne kwiatki gin臋艂y w kaskadach pierwotnych rytm贸w, kt贸rymi dudni艂y b臋bny, oraz w szale艅czym jazgocie gitar i nikt jeszcze nie wpad艂 na to, aby snu膰 por贸wnania mi臋dzy Vikiem Standishem a kt贸rymkolwiek z rockman贸w z generacji, kt贸rej has艂ami by艂y pok贸j, mi艂o艣膰 i prochy. Wi臋kszo艣膰 z jego fan贸w nie zna艂a nawet s艂贸w piose­nek, kt贸re 艣piewa艂. S艂uchali ich raczej trzewiami ni偶 uszami.

Przy sz贸stym utworze Vic wyj膮艂 harmonijk臋. By艂o to rzadkie, podob­nie jak jego gra na tamburynie, odst臋pstwo od roli wokalisty. Przez pi臋膰 lat unika艂 grania publicznie na gitarze lub instrumentach klawi­szowych, poniewa偶 by艂y to zwyczaje Brada Taylora, ale teraz z rado­艣ci膮 poczu艂 instrument w d艂oniach. Ten koncert przywo艂ywa艂 wspo­mnienia dawnych dni, i to w czasie, kiedy by艂 niezwykle wra偶liwy na ich dzia艂anie.

Na sw贸j spos贸b wszystko to mia艂o sens. Wsp贸艂gra艂o z tym, co ogl膮da艂 przez ostatnie p贸艂tora dnia na ulicach miasta. Amsterdam by艂 ostat­nim bastionem Marzenia - tego, kt贸re mo偶na by艂o stre艣ci膰 jednym zda­niem: AU You Need Is Love. S膮dy nie zamyka艂y tutaj na dziesi膮tki lat ludzi, kt贸rzy u偶ywali narkotyk贸w, 偶eby si臋 zrelaksowa膰. Prostytucja wci膮偶 by艂a legalna. Spo艂ecze艅stwo tolerowa艂o alternatywne style 偶y­cia, promowa艂o sztuk臋 i zapewnia艂o edukacj臋 seksualn膮 nieletnim. Mimo to Vic wyczu艂 w atmosferze panuj膮cej na widowni skrywan膮 desperacj臋. Holendrzy bali si臋, a ich zachowanie, charakteryzuj膮ce si臋 przesadn膮 swobod膮 i brakiem pow艣ci膮gliwo艣ci, przypomina艂o mu opo­wie艣ci, kt贸re s艂ysza艂 o dekadencji panuj膮cej w przedhitlerowskich Niemczech na kr贸tko przed tym, gdy zacisn臋艂a si臋 na nich 偶elazna

202

Dave Smeds

pi臋艣膰. Ludzie z wielu kraj贸w 艣ci膮gali do tego miasta s艂awnych mala­rzy, przybywaj膮c do jedynego miejsca, kt贸re si臋 opiera艂o fali represji. W tym otoczeniu wolne duchy z ca艂ej Europy mog艂y si臋 gromadzi膰 otwarcie i bez 偶adnych obaw.

Kiedy Vic od艂o偶y艂 harmonijk臋 i wykrzycza艂 pierwsz膮 zwrotk臋, zawa­ha艂 si臋, gdy偶 prawie zapomnia艂, co ma 艣piewa膰 dalej. Tylko w cz臋艣ci bowiem by艂 obecny duchem na tej scenie, cz臋艣ciowo natomiast b艂膮dzi艂 gdzie艣 my艣lami, wspominaj膮c wydarzenia ostatnich pi臋tnastu lat.

Kiedy艣 obrazy takie jak te widywa艂 w Ameryce. Potem jednak co艣 si臋 sta艂o. Wahad艂o zacz臋艂o si臋 przechyla膰 w drug膮 stron臋. Prezydentem zosta艂 Reagan. Republikanie zyskali wi臋kszo艣膰 w Kongresie i nigdy ju偶 jej nie utracili. Teraz Bush ko艅czy艂 drug膮 kadencj臋, ale wahad艂o wci膮偶 jeszcze wychyla艂o si臋 na prawo. Bud偶et Pentagonu wzrasta艂 z ka偶dym rokiem. Obcinano wydatki na opiek臋 spo艂eczn膮. Nosiciele HIV zostali zmuszeni do noszenia bransoletek identyfikacyjnych, kt贸­re mia艂y informowa膰 og贸艂 o ich chorobie - wed艂ug nowego naczelnego lekarza kraju by艂o to konieczne dla ochrony zdrowia spo艂ecze艅stwa i nie narusza艂o praw jednostki. W osiemnastu stanach znowu zdelega­lizowano aborcj臋.

Vic poczu艂 ucisk w 偶o艂膮dku i nagle ugi臋艂y si臋 pod nim nogi. Co takie­go Andy m贸wi艂 o odpowiedzialno艣ci? Z pewno艣ci膮 okres nadziei mi臋dzy 1965 a 1980 rokiem by艂 czym艣 pozostaj膮cym ca艂kowicie poza jego kon­trol膮. Ludzie m贸wili, 偶e Beatlesi spowodowali spo艂eczne zmiany. Cyto­wali fragmenty tekst贸w Brada Taylora i Boba Dylana. Czasem dorzu­cali do tego co艣 Doors贸w, Eagles, Jacksona Browne'a oraz Crosby, Stills & Nash. Ale to wszystko by艂o jedn膮 wielk膮 bzdur膮. Nikt nie mia艂 takiej w艂adzy.

A mo偶e jednak mieli? Vic Standish zaniepokoi艂 si臋. Spojrza艂 wstecz i zobaczy艂 ten moment. Duch lat sze艣膰dziesi膮tych za艂ama艂 si臋 wtedy, gdy zgin臋li najlepsi balladzi艣ci tego okresu. Przeobra偶enie nast膮pi艂o dopiero po 艣mierci Lennona oraz...

Ci臋偶ki, metalowy 艂oskot, kt贸ry p艂yn膮艂 ze sceny, zabrzmia艂 nagle w jego uszach fa艂szem. Nie dlatego, 偶e by艂a to z艂a muzyka lub 藕le gra­na - wr臋cz przeciwnie - ale dlatego, 偶e nie by艂a nim. A tak偶e dlatego, 偶e symbolizowa艂a jego tch贸rzostwo. Wyobrazi艂 sobie 艣wiat, w kt贸rym nie musia艂by si臋 ukrywa膰. A je艣li mia艂 sw贸j udzia艂 w rozwoju wypad­k贸w? A je艣li jego sfingowane zab贸jstwo przyczyni艂o si臋 do powstania pewnego trendu? Czy 艣mier膰 Lennona, a potem jego w艂asna, wystar­czy艂y do ustalenia si臋 mody na u艣miercanie gwiazd rocka? Czy to w艂a­艣nie da艂o tym szale艅com pewno艣膰 siebie i odwag臋 konieczn膮, by zabi膰 Dylana, Donavana i McCartneya?

Pomacha艂 z roztargnieniem t艂umowi. Ludzie nagrodzili go brawami i okrzykami, mimo 偶e do艣膰 kiepsko wykona艂 ostatni膮 piosenk臋. Czy zauwa偶yli w nim co艣, czego sam nie dostrzeg艂? Vic Standish by艂 fanta-

脫smy grudnia

203

zj膮, postaci膮 ca艂kowicie nieprawdziw膮. Je艣li oni z tak膮 wiar膮 lgn臋li do niego mimo tego k艂amstwa, kto wie, ile mog艂o si臋 zrodzi膰 z prawdy?

Odda艂 si臋 znowu swojej muzyce, poruszony tysi膮cem my艣li. Victory gra艂o te same utwory co zwykle. Tego Vic na razie nie m贸g艂 zmieni膰. Ale do 贸smego grudnia zosta艂y jeszcze tylko trzy dni.

Londyn. Bilety na Wembley by艂y prawie wyprzedane. P贸艂 godziny przed wyst臋pem Vic wyjrza艂 zza kulis, aby poobserwowa膰 widowni臋. Ludzie z biletami w d艂oniach zmierzali na swoje miejsca, przy czym wielu szuka艂o przydzielonych im krzese艂ek, krocz膮c powoli w prawie pogrzebowym tempie. To nie Berlin ani Amsterdam. Ci ludzie byli oby­watelami kraju, kt贸ry da艂 艣wiatu Johna Lennona, a tego dnia przypa­da艂a rocznica jego 艣mierci. Ka偶dy koncert rockowy - heavymetalowy lub nie - kt贸ry odbywa艂 si臋 贸smego grudnia, ni贸s艂 ze sob膮 jedyny w swoim rodzaju baga偶 wspomnie艅 i emocji.

Patrz膮cy przez lornetk臋 Vic widzia艂, jak fani przesuwaj膮 palcami po pami膮tkowych programach i zauwa偶aj膮 czarne obw贸dki. Tylko tym najm艂odszym trzeba by艂o t艂umaczy膰, o co chodzi. Wszyscy pozostali wiedzieli, czyje 偶ycie i 艣mier膰 mia艂y zosta膰 uczczone, chocia偶 nic nie wskazywa艂o na to, 偶e obw贸dk臋 dodano na polecenie Vica.

Vic by艂 wdzi臋czny losowi, 偶e ma uczci膰 艣mier膰 tylko jednego cz艂owie­ka. Wci膮偶 jeszcze martwi艂 si臋 o Andy'ego, chocia偶 ten zapewni艂 go wcze­艣niej przez telefon, 偶e czuje si臋 dobrze i 偶e, tak, ci膮gle istniej膮 du偶e szanse na to, i偶 wyda przyj臋cie noworoczne.

To, 偶e traci艂 przyjaciela, by艂o bardzo bolesne, ale by艂oby znacznie gorzej, gdyby go straci艂 przed ko艅cem tego miesi膮ca. Koncert na Wem­bley mia艂 by膰 nagrany i pokazany w kanale p艂atnej telewizji na gwia­zdk臋. By艂by to jedyny wyst臋p z ca艂ego tournee, kt贸ry ten cz艂onek stare­go zespo艂u Vicka mia艂by szans臋 obejrze膰, nawet je艣li tylko z oddali.

Odlicza艂 minuty, 艣wiadomy ka偶dego oddechu. W ko艅cu nadesz艂a chwila wyj艣cia na scen臋.

Kamery wideo dodatkowo rozbudzi艂y muzyk贸w, kt贸rzy i tak ju偶 byli ogromnie podnieceni. Victory pokaza艂o ca艂y sw贸j talent. Vic kontrolo­wa艂 si臋 i konsekwentnie realizuj膮c to, co sobie zaplanowa艂 na ten wie­cz贸r, otwarcie zach臋ca艂 s艂uchaczy do klaskania oraz 艣piewania dok艂a­dnie w tych momentach, kiedy tego chcia艂. Ludzie, obowi膮zkowi i su­mienni, jak to Anglicy, dali si臋 wci膮gn膮膰, nie trac膮c jednak nic z wi­goru, z jakim reagowali na muzyk臋. Vic nawi膮za艂 taki kontakt z widow­ni膮, jakiego nie pami臋ta艂 od czasu ostatniej, wielkiej trasy koncerto­wej, kt贸r膮 Brad Taylor odby艂 w 1974 roku, zanim Andy i dwaj inni d艂ugoletni cz艂onkowie jego zespo艂u poszli w艂asnymi drogami. A mo偶e to by艂o jeszcze dawniej - mo偶e nie prze偶ywa艂 czego艣 podobnego od 1972 roku, od tej imprezy, podczas kt贸rej zbierali pieni膮dze na organizacje

204

Dave Smeds

antywojenne, ostatniego razu, gdy usi艂owa艂 sprawi膰, aby koncert by艂 czym艣 wi臋cej ni偶 tylko wydarzeniem muzycznym.

Po prawie dw贸ch godzinach 艣wiat艂a przygas艂y. Wrzask dochodz膮cy z widowni by艂 og艂uszaj膮cy nawet dla uszu chronionych stoperami, kt贸re mia艂y zapobiec temu, co spotka艂o Pete'a Townshenda. Vic i jego muzycy zeszli ze sceny. Wszyscy jednak wiedzieli, 偶e wr贸c膮 - Victory zawsze wykonywa艂o trzy utwory na bis.

Nawet jego koledzy nie wiedzieli, co si臋 zbli偶a. Sam Vic nie by艂 pew­ny, czy w og贸le co艣 si臋 stanie. Realizowa艂 sw贸j plan krok po kroku. Kiedy nast膮pi ta chwila, mo偶e si臋 nawet rozmy艣li. Pokonanie naros艂ej przez lata bariery nie by艂o czym艣 艂atwym.

Po odpowiednio d艂ugiej przerwie, zanim fan贸w ogarn臋艂a niecierpli­wo艣膰, zesp贸艂 wkroczy艂 znowu na scen臋. Rozb艂ys艂y 艣wiat艂a i zagrali no­w膮, bardziej czadow膮 wersj臋 ich pierwszego przeboju, piosenk臋, kt贸r膮 rozpoczynali bisy w czasie ka偶dego koncertu.

Napi臋cie ros艂o. Pot sp艂ywa艂 Vicowi po plecach. R臋ce fan贸w, powstrzy­mywanych przez wysoko艣膰 sceny i ochroniarzy, wyci膮ga艂y si臋 ku nie­mu. Ich twarze by艂y rozpalone. Trzeci膮 piosenk膮, co wszyscy wiedzie­li, mia艂 by膰 nowy singel Victory. Znalaz艂 si臋 w艂a艣nie na pierwszym miejscu listy przeboj贸w i by艂 najbardziej popularnym utworem, kt贸ry w tej konkretnej chwili i tym miejscu zesp贸艂 m贸g艂 przedstawi膰. Je­szcze go nie grali tego wieczoru.

Sko艅czy艂a si臋 druga piosenka. Pot na ciele Vica sta艂 si臋 lodowaty. Zgodnie z planem nie powinien teraz wykona膰 spodziewanego hitu, ale zrozumia艂, 偶e by艂oby to b艂臋dem. Gdyby zawi贸d艂 w ten spos贸b ocze­kiwania t艂umu, ludzie zwr贸ciliby si臋 przeciw niemu. Musia艂 da膰 im to, czego chcieli, musia艂 zaskarbi膰 sobie ich wdzi臋czno艣膰.

Skin膮艂 g艂ow膮 basi艣cie i przera藕liwym wrzaskiem dzikusa rozpocz膮艂 sw贸j ostatni przeb贸j. T艂um odpowiedzia艂 rykiem zachwytu i uwielbie­nia, kt贸re wreszcie osi膮gn臋艂o szczyt. Vic zadr偶a艂, u艣wiadomiwszy so­bie, jak bliski by艂 spieprzenia wszystkiego. Teraz, bardziej ni偶 kiedy­kolwiek, zebrani na Wembley ludzie byli z nim.

Zesp贸艂 rozci膮gn膮艂 czterominutowy utw贸r do sze艣ciu minut, powtarza­j膮c refren tak d艂ugo, a偶 stalowe belki konstrukcji zacz臋艂y dr偶e膰 pod na­porem tej nawa艂nicy d藕wi臋k贸w.

艢wiat艂a przygas艂y. Ludzie krzyczeli, klaskali, trzymali w g贸rze pa­l膮ce si臋 zapalniczki i zapa艂ki, prosz膮c dla zasady o jeszcze jeden bis, chocia偶 wiedzieli, 偶e Victory nie bisuje po raz drugi. Cz臋艣膰 bardziej praktycznych widz贸w ruszy艂o do wyj艣膰.

Zapali艂 si臋 punktowy, silny reflektor. Na scenie by艂 tylko Vic, zupe艂­nie sam. Trzyma艂 gitar臋.

脫smy grudnia

205

- Poczekajcie - powiedzia艂 cicho, a jego wzmocniony elektronicznie
g艂os by艂 ledwie s艂yszalny na tle panuj膮cej na stadionie wrzawy.

Zgie艂k stopniowo ucich艂, cho膰by tylko dlatego, 偶e nikt nie wiedzia艂, czego oczekiwa膰. Vic Standish nie wyst臋powa艂 solowo. Nie gra艂 na gi­tarze. A je艣li ju偶 mia艂by to zrobi膰, nie by艂by to instrument akustyczny z tymi dziwnie znajomymi, z艂otymi progami na gryfie, wy艂o偶ony bia艂膮 mas膮 per艂ow膮 z eleganckim monogramem „BT". Jeden za drugim wi­dzowie siadali znowu na swoich miejscach i czekali, wymieniaj膮c p贸艂­g艂osem uwagi.

- Chcia艂bym si臋 czym艣 z wami podzieli膰 - powiedzia艂 Via Metodycz­
nie i ze spokojem zdj膮艂 peruk臋, w艂o偶y艂 szk艂a kontaktowe do pude艂eczka
i umie艣ci艂 na nosie staro艣wieckie okulary.

Gar艣膰 ludzi po艣r贸d t艂umu wstrzyma艂a oddech, gdy gigantyczny ekran za scen膮 zaja艣nia艂 zbli偶eniem twarzy Vica, ukazuj膮c tak偶e ca艂膮 sylwetk臋 nieco ju偶 oty艂ej, postarza艂ej i 艂ysiej膮cej legendy rocka, kt贸ra od dawna uchodzi艂a za martw膮. Os艂upiali widzowie zamarli w bezru­chu i patrzyli, jak Vic ustawia mikrofony blisko swoich ust i blisko strun gitary - zupe艂nie inaczej, ni偶 to robi艂 jako lider Victory.

Z jego gitary sp艂yn臋艂y pierwsze 艂agodne d藕wi臋ki. Na stadionie zapa­d艂a g艂臋boka cisza. Wszyscy czekali na czwarty takt, kiedy, je艣li to by艂a ta piosenka, o kt贸rej ka偶dy my艣la艂, rozpocznie si臋 wokal. Dok艂adnie we w艂a艣ciwym momencie Vic otworzy艂 usta.

艢piewa艂 wyra藕nie, wykorzystuj膮c aran偶acj臋, kt贸ra sta艂a si臋 s艂awna dzi臋ki oryginalnemu nagraniu z 1969 roku. Barwa jego g艂osu troch臋 si臋 zmieni艂a w ci膮gu dwudziestu sze艣ciu lat, ale nie by艂o w膮tpliwo艣ci, do kogo on nale偶y.

W miar臋 jak coraz wi臋cej ludzi zaczyna艂o rozumie膰, co si臋 dzieje, w艣r贸d t艂umu narasta艂o poruszenie. Z widowni dochodzi艂a niska, brze­mienna znaczeniem wrzawa, jakby wszyscy chcieli co艣 jednocze艣nie powiedzie膰, ale nie 艣mieli krzykn膮膰 z obawy, 偶e zag艂usz膮 p艂yn膮cy ze sceny hymn pokolenia.

Vic dotar艂 do drugiego refrenu. W tej chwili delikatnie -jak nale偶a­艂o w wypadku tej kompozycji - w艂膮czy艂y si臋 perkusja oraz gitary baso­wa i rytmiczna. Zaskoczony Vic spojrza艂 za siebie i zobaczy艂 swoich partner贸w. Nigdy nie pr贸bowali nawet gra膰 z nim tego utworu, nie zostali tak偶e uprzedzeni, 偶e zamierza go wykona膰 tego wieczoru, ale nie by艂o muzyka rockandrollowego, od najbardziej acydowego punkroc-kowca do najs艂odszego z klon贸w Barry'ego Manilowe'a, kt贸ry nie nau­czy艂by si臋 go w m艂odo艣ci. Vic u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i uniesiony no­wym natchnieniem 艣piewa艂 dalej.

Przy trzecim i ostatnim refrenie w艂膮czy艂a si臋 publiczno艣膰. Z rzadk膮 dla tak du偶ej grupy 艣piewak贸w harmoni膮 g艂osy ludzi po艂膮czy艂y si臋 w ch贸ralnym 艣piewie, m贸wi膮cym o mi艂o艣ci, marzeniach i nadziei. Vic--Brad wr贸ci艂 duchem do czas贸w, kiedy tworzy艂 ten tekst, kiedy w ka偶­d膮 sylab臋 wla艂 kropl臋 siebie.

206

Dave Smeds

Te s艂owa by艂y rodzajem pe艂nego uwielbienia ho艂du, odcinaj膮cego si臋 jednak zdecydowanie od powierzchownej, naznaczonej pochlebstwem adoracji, jakiej przedmiotem s膮 gwiazdy rocka i inne znakomito艣ci. Brad nie napisa艂 ich po to, aby 艣wiat go pokocha艂, ale by ukaza膰 艣wiatu jego w艂asne pi臋kno. To by艂 wyraz jego uwielbienia i czci dla Wszyst­kiego, Co Jest.

Zgromadzeni na Wembley ludzie zrozumieli. Prawie wszyscy ju偶 sta­li, niekt贸rzy obejmowali si臋, inni krzyczeli: „Brad! Brad!" Jeszcze inni modlili si臋 lub kr臋cili g艂owami - nie dlatego, 偶e nie wierzyli w to, co widzieli w艂a艣nie na scenie albo czuli w g艂臋bi serc, ale dlatego, 偶e obu­dzi艂y si臋 w nich gorzkie refleksje na temat tego, w co do tej pory wie­rzyli.

Euforia si臋 rozszerza艂a. Brad widzia艂 oczami wyobra藕ni, jak zalewa ona Londyn, ca艂膮 wysp臋, przebywa Kana艂 i, wzbieraj膮c w innym kie­runku, tworzy wielk膮 fal臋, kt贸ra przetoczy si臋 z hukiem przez ca艂y Ocean Atlantycki. To nie by艂o z艂udzenie. To by艂a 偶ywa si艂a.

Gdzie艣 tam wahad艂o zacz臋艂o zwalnia膰 i nie wychyla艂o si臋 ju偶 d艂u偶ej w nie kontrolowany spos贸b. Zbli偶a艂 si臋 prze艂om.

Brad muska艂 struny swojej gitary, a muzyka p艂yn臋艂a z niej, p艂yn臋艂a z niego. Nie mia艂 ju偶 偶adnych w膮tpliwo艣ci co do swojej roli i swojej to偶samo艣ci. Wyb贸r by艂 bardzo prosty. 艢wiat potrzebuje marzyciela z g艂osem. To s艂u偶ba, kt贸r膮 b臋dzie pe艂ni艂, jak umie najlepiej, z ca艂ych si艂.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Larry Bond

Rada eksperta

Swoj膮 pierwsz膮 powie艣膰, Czerwony sztorm, Larry Bond napisa艂 wsp贸l­nie z Tomem Clancym. Od tej pory jego nazwisko jest stale obecne na listach bestseller贸w w kraju i za granic膮.

Kiedy zaproponowano mu, by napisa艂 co艣 do tego zbioru, Larry skro­mnie zauwa偶y艂, 偶e w dziedzinie kr贸tkiej formy opublikowa艂 dotychczas tylko jedno opowiadanie. Jednak da艂 si臋 nam贸wi膰, a jego historyjka oka­za艂a si臋 strza艂em w dziesi膮tk臋.

Swoj膮 zr臋czn膮 opowiastk膮 uda艂o mu si臋 idealnie wstrzeli膰 w tematy­k臋, a to dlatego, i偶 zauwa偶y艂, 偶e podczas wojny, podobnie jak w magii, jedn膮 z najmocniejszych broni stanowi element zaskoczenia. Cho膰 ame­ryka艅ska armia stwarza wra偶enie, jakby dzia艂a艂a pod艂ug podr臋cznika, to jednak plan, jaki wprowadza tu w 偶ycie, jest nieszablonowy i w* efek­cie - zab贸jczy.

D.C.

C

zarno-bia艂a fotografia by艂a nieostra, ziarnista i 藕le skadrowana. R贸wnie偶 to, 偶e ogl膮dano j膮 w powi臋kszeniu na dwumetrowym ekranie znajduj膮cym si臋 w drugim ko艅cu sali, nie wp艂yn臋艂o pozy­tywnie na jej jako艣膰. Przedstawia艂a grup臋 stoj膮cych na zboczu skali­stego wzg贸rza m臋偶czyzn w workowatych brunatnych mundurach.

Rozpoznanie cz艂owieka znajduj膮cego si臋 w 艣rodku nie przedstawia艂o trudno艣ci. Okr膮g艂a twarz z g臋stymi, ciemnymi w膮sami, stanowi膮ca niejako karykatur臋 samej siebie, nale偶a艂a do Saddama Husajna. Na­wet przy tak s艂abej jako艣ci fotografii nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e jeden z m臋偶czyzn otaczaj膮cych prezydenta Iraku nie jest Arabem.

Sprawozdawca, pu艂kownik Frank Dolan, cz臋sto odwo艂ywa艂 si臋 do dziesi臋ciostronicowej analizy zdj臋cia. Nie ujawniaj膮c 藕r贸d艂a pochodze­nia, analitycy potwierdzili jego autentyczno艣膰, okre艣lili przedzia艂 czasu, w jakim je zrobiono, postawili hipotezy dotycz膮ce powod贸w spotkania (obserwacja manewr贸w wojsk pancernych pod Bagdadem), a przede wszystkim dokonali identyfikacji sfotografowanych os贸b.

Dolan by艂 zast臋pc膮 J-2, czyli cz艂owiekiem numer dwa w wywiadzie wojskowym. Jego szef wchodzi艂 w sk艂ad Kolegium Szef贸w Sztab贸w -cia艂a grupuj膮cego najwy偶szych rang膮 oficer贸w z poszczeg贸lnych ro-

210

Larry Bond

dzaj贸w si艂 zbrojnych. Wysoki jak na pilota, Dolan podchodzi艂 do swej nowej pracy z takim samym entuzjazmem jak do latania.

By艂 wczesny ranek. Dolan ko艅czy艂 sk艂ada膰 sprawozdanie swojemu szefowi, kt贸ry zaraz mia艂 si臋 pojawi膰 na posiedzeniu Kolegium Szef贸w Sztab贸w i sam przedstawi膰 raport. Sala odpraw Pentagonu zosta艂a nie藕le wyposa偶ona. By艂o to pod艂u偶ne pomieszczenie z rz臋dami sk贸rza­nych foteli na wprost kr贸tszej 艣ciany, na kt贸rej wisia艂 ekran. Wy艂o偶o­no j膮 ciemn膮 boazeri膮; ten mocny akcent zmi臋kcza艂a troch臋 ciemno­niebieska wyk艂adzina i harmonizuj膮ce z ni膮 zas艂ony t艂umi膮ce d藕wi臋ki. Kolorytu dodawa艂y wisz膮ce na d艂u偶szej 艣cianie dziesi膮tki plakietek po­szczeg贸lnych jednostek wojskowych. 艢rodkiem, mi臋dzy fotelami, bieg艂o przej艣cie, prowadz膮ce do podium, na kt贸rym sta艂 Dolan. Cz艂onkowie sztabu pozajmowali miejsca z ty艂u sali, ale g艂贸wny adresat sprawozda­nia siedzia艂 w pierwszym rz臋dzie.

Genera艂 Mik臋 0'Neill, J-2 we w艂asnej osobie, s艂ucha艂 Dolana z kwa­艣n膮 min膮. Nie wygl膮da艂 na uszcz臋艣liwionego.

0'Neill niech臋tnie kiwn膮艂 g艂ow膮.

-Mia艂em nadziej臋, 偶e dostrze偶esz jak膮艣 rys臋 w ich rozumowaniu, ale sam go, cholera, poznaj臋. Spotkali艣my si臋 w Arabii Saudyjskiej podczas operacji „Pustynna Burza".

Genera艂 s艂u偶y艂 w wojskach l膮dowych. By艂 czo艂gist膮. Niski i przysa­dzisty, strzyg艂 si臋 bardzo kr贸tko, jakby na przek贸r cofaj膮cej si臋 linii w艂os贸w. Podczas wojny w Zatoce Perskiej dowodzi艂 dywizj膮 pancern膮, w kt贸rej szefem kompanii by艂 w艂a艣nie Connor.

Kapitan Harry Connor, mocno zbudowany eksfutbolista, zalicza艂 si臋 do inteligentnych i kompetentnych oficer贸w. Szkopu艂 w tym, 偶e uwa偶a艂 si臋 za geniusza: George'a Pattona i Stonewalla Jacksona w jednej osobie.

To prawda, 偶e podczas wojny w Zatoce zosta艂 odznaczony Wojsko­wym Medalem Zas艂ugi za kr贸tkie, acz brawurowe natarcie na oddzia艂 Gwardii Republika艅skiej. Takie odznaczenie otrzyma艂y jednak setki 偶o艂nierzy, a wielu nawet wy偶sze.

Dla Connora nie mia艂o to 偶adnego znaczenia. Tr膮bi艂 o tym naoko艂o, utrzymuj膮c, 偶e w zwi膮zku z odznaczeniem nale偶y mu si臋 awans, pra­wo wyboru s艂u偶by i og贸lny podziw otoczenia. Nic takiego oczywi艣cie nie nast膮pi艂o, co musia艂o si臋 odbi膰 na jego zachowaniu.

No偶yce kadrowe w si艂ach zbrojnych nie wykaza艂y 偶adnego zrozu­mienia dla zranionej dumy Harry'ego Connora, kt贸ry ze zdumieniem stwierdzi艂, 偶e znalaz艂 si臋 na bruku. „Armii wysz艂o to na dobre" - za­偶artowa艂 0'Neill.

Rada eksperta

211

Od tej pory oficjalne kartoteki nie rejestrowa艂y jego ruch贸w. Wywia­dowcy, kt贸rzy rok p贸藕niej podj臋li ostyg艂y trop, rozmawiali z jego (kilko­ma) przyjaci贸艂mi i cz艂onkami rodziny. Z ich opisu wy艂ania艂 si臋 podobny obraz: cz艂owieka 偶ywi膮cego g艂臋boki uraz do armii i kraju, kt贸re w jego mniemaniu go zdradzi艂y. Wed艂ug s艂贸w jego starszego brata, Connor okre­艣la艂 si臋 jako „bohater wojenny, kt贸rego przeznaczeniem s膮 generalskie gwiazdki".

Sze艣膰 miesi臋cy po zwolnieniu ze s艂u偶by Connor podj膮艂 z banku wszy­stkie oszcz臋dno艣ci, sprzeda艂 samoch贸d, zastawi艂 kilka rzeczy osobistych i po偶yczy艂 troch臋 got贸wki od rodziny. Kupi艂 bilet na samolot do Rzymu. Pierwszym zwiastunem jego zamiar贸w mog艂a by膰 niezdarna pr贸ba sfa艂­szowania to偶samo艣ci. Cho膰 na jego paszporcie widnia艂o nazwisko Har­ry G. Connor, bilet wystawiono na Andy'ego F. Connora.

Kom贸rka CIA w Rzymie wci膮偶 jeszcze stara si臋 odtworzy膰 jego ru­chy we W艂oszech. Po raz kolejny wyp艂yn膮艂 w zwi膮zku z pog艂osk膮 o Amerykaninie p臋taj膮cym si臋 wzd艂u偶 granicy tureckiej. Podawana z ust do ust, dotar艂a wreszcie do ucha agenta ameryka艅skiego w An­karze, kt贸ry zameldowa艂, 偶e chodz膮 s艂uchy o Amerykaninie towa­rzysz膮cym irackiemu oddzia艂owi na p贸艂nocy kraju. Z pocz膮tku nie 艂膮czono go z Connorem, a nawet p贸藕niej przez d艂ugi czas by艂o to je­dynie przypuszczenie, dop贸ki nie potwierdzi艂y go kolejne wydarze­nia.

Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e 贸w zgorzknia艂y oficer sprzeda艂 swe us艂ugi by艂emu wrogowi i s艂u偶y jako doradca do spraw wyszkolenia w wojsku irackim. Otrzymano na jego temat tylko gar艣膰 raport贸w, ale ka偶dy plasowa艂 go coraz wy偶ej w wojskowej i politycznej hierarchii. Ostatnim znakiem jego obecno艣ci by艂o zdj臋cie, w kt贸re si臋 teraz wszy­scy wpatrywali — zdj臋cie, na kt贸rym Connor sta艂 u boku samego Sad­dama Husajna.

Amerykanin ubrany by艂 na mod艂臋 irack膮 i nosi艂 nawet beret podob­ny do tego, w jakim chodzi艂 jego nowy pan. R臋k臋, w kt贸rej trzyma艂 okulary, wyci膮gn膮艂 przed siebie: prawdopodobnie wskazywa艂 oddzia艂y uczestnicz膮ce w manewrach.

Dolanowi, 0'Neillowi i innym, kt贸rzy widzieli zdj臋cie, najbardziej przera偶aj膮ce wyda艂o si臋 to, 偶e Connor m贸wi - przypuszczalnie co艣 t艂u­maczy lub komentuje - a Saddam Husajn s艂ucha go z wielk膮 uwag膮. R臋ce spl贸t艂 na plecach, obr贸ci艂 si臋 w stron臋 Amerykanina, z uwag膮 ch艂on膮c jego s艂owa.

Od jak dawna Husajn dawa艂 pos艂uch radom Connora? O czym ten mu opowiada艂? Najprawdopodobniej o „ameryka艅skim" sposobie pro­wadzenia wojny. O tym, jak szkoli膰 偶o艂nierzy, jak budowa膰 kom­petentny sztab. Jak organizowa膰 zaopatrzenie. Czy Saddam go s艂u­cha艂?

212

Larry Bond

Harry Connor uwa偶a艂, 偶e tak. Nie mia艂 poj臋cia, 偶e tego dnia pod Bagdadem zrobiono mu zdj臋cie, ale gdyby wiedzia艂, zam贸wi艂by odbit­k臋 8 x 10 na b艂yszcz膮cym papierze, aby j膮 powiesi膰 na 艣cianie.

Cho膰 min臋艂o ju偶 sze艣膰 miesi臋cy, Connor cz臋sto wspomina艂 贸w mo­ment. Tego dnia szkolona zgodnie z jego wskaz贸wkami brygada po raz pierwszy wzi臋艂a udzia艂 w manewrach, a Saddam pilnie 艣ledzi艂 ka偶dy jej ruch. Jego brygada - pierwszoliniowa jednostka pancerna - rozpo­cz臋艂a natarcie na wyznaczone cele, kiedy w pierwszej fazie ataku otrzy­ma艂a zaskakuj膮c膮 zmian臋 rozkaz贸w. Jednak bez 偶adnego k艂opotu roz­jecha艂a jak walec jednostk臋 Gwardii Republika艅skiej, kt贸ra gra艂a rol臋 wroga.

Od tej pory Connor sta艂 si臋 dzieckiem szcz臋艣cia. Otrzyma艂 du偶e biu­ro w pa艂acu prezydenckim, bywa艂 na cotygodniowych, a czasem co­dziennych, spotkaniach z samym Szefem, a iraccy genera艂owie bez szemrania podporz膮dkowywali si臋 jego - by艂ego kapitana armii ame­ryka艅skiej - rozkazom. Co prawda Saddam wci膮偶 do艣膰 mgli艣cie wyra­偶a艂 si臋 na temat jego rangi, ale przyobieca艂 mu co najmniej stopie艅 pu艂kownika i dalszy szybki awans.

Connor u艣miechn膮艂 si臋 na my艣l o wzro艣cie swej pozycji i o b艂yska­wicznej karierze. Pomy艣le膰, jak d艂ugo musia艂by znosi膰 afronty tych wszystkich nieuk贸w blokuj膮cych mu dost臋p do wy偶szych stanowisk za to, 偶e nie do艣膰 przypochlebia si臋 dow贸dcom. Co prawda doj艣cie do tego biura zaj臋艂o mu dwa, prawie trzy lata ci臋偶kiej pracy, ale w Stanach w tym czasie dos艂u偶y艂by si臋 co najwy偶ej stopnia majora.

Connor uzmys艂owi艂 sobie, 偶e tak naprawd臋 nigdy nie lubi艂 wojska. Lubi艂 prac臋 i kocha艂 walk臋. Tym mia艂 szans臋 zab艂ysn膮膰. Sw贸j fach zna艂 jak ma艂o kto, ale nie pasowa艂 do systemu. Paradoksalnie opuszczenie armii stanowi艂o dla niego najlepsze wyj艣cie. Dzi臋ki temu m贸g艂 podj膮膰 prac臋, z kt贸r膮 wi膮za艂y si臋 pieni膮dze i nale偶ne mu zaszczyty.

Connor dostrzeg艂 swoj膮 szans臋 i wykorzysta艂 j膮. Zna艂 Saddama Hu­sajna. Iracki prezydent by艂 cz艂owiekiem gwa艂townym i niecierpliwym. Wierzy艂 tylko w najprostsze sposoby rozwi膮zywania problem贸w. Pod­czas wojny z Iranem stara艂 si臋 kupowa膰 wyrafinowan膮 bro艅 i wydawa艂 mas臋 pieni臋dzy na unowocze艣nienie swej armii, wierz膮c, 偶e w ten spo­s贸b zapewni sobie szybkie zwyci臋stwo.

Oczywi艣cie nic z tego nie wysz艂o, bo zaniedba艂 inne elementy, takie jak wyszkolenie i planowanie. Z trwaj膮cej dziesi臋膰 lat wojny wyszed艂 ze zrujnowanym krajem i g贸r膮 d艂ug贸w.

Problem zad艂u偶enia pr贸bowa艂 rozwi膮za膰 tak jak wojn臋 z Iranem. Zamiast sp艂aci膰 kuwejckich bankier贸w, po prostu najecha艂 na ich kraj. To r贸wnie偶 nic nie da艂o, a rozp臋tana awantura zaowocowa艂a jedynie kolejnymi ofiarami i jeszcze wi臋kszymi d艂ugami.

Connor rozumia艂 niecierpliwo艣膰 Husajna. Rozumia艂 r贸wnie偶 jego ch臋膰 zemszczenia si臋 na Ameryce. Nieco ponad trzy lata temu zaproponowa艂

Rada eksperta

213

swoje us艂ugi irackiemu rz膮dowi jako niezale偶ny ekspert. Cho膰 podawa艂 si臋 za angielskiego najemnika, Irakijczyczy szybko rozgry藕li jego legen­d臋. Jednak bez opor贸w przystali na to, by doradza艂 im ich dawny wr贸g.

Connor stanowi艂 doskona艂e rozwi膮zanie problem贸w Saddama. Nie interesowa艂 si臋 polityk膮, lecz jedynie brz臋cz膮c膮 monet膮. Nienawidzi艂 Stan贸w Zjednoczonych i zaspokaja艂 cz臋艣膰 potrzeb armii Saddama. Za­pewnia艂 po艂膮czenie dawnej radzieckiej doktryny wojennej z zachodni膮 my艣l膮 taktyczn膮, a przy tym rozumia艂 przewra偶liwienie Saddama na punkcie zachowania politycznej kontroli nad armi膮.

Siedzia艂 teraz za fantastycznym biurkiem, kt贸re kosztowa艂o wi臋cej, ni偶 zarabia艂 jako porucznik. Na 艣cianach jego gabinetu wisia艂y zdj臋cia przedstawiaj膮ce go w towarzystwie Saddama i innych irackich gene­ra艂贸w, a na biurku sta艂 p贸艂metrowy model czo艂gu T-72, strzeg膮cy stosu rozkaz贸w operacyjnych przed艂o偶onych mu do oceny.

Rozkazy te ponownie przywo艂a艂y u艣miech na jego twarz. By艂y owocem ziarna, kt贸re zasia艂 miesi膮ce temu, i rezultatem rosn膮cego zaufania, jakim Saddam zacz膮艂 darzy膰 swojego doradc臋 i szkolone wed艂ug jego wskaz贸wek irackie jednostki. Connor zawsze nienawidzi艂 papierkowej roboty, ale ten stos papier贸w by艂 odpowiedzi膮 na jego mod艂y. Poka偶e armii ameryka艅skiej, na co go sta膰. Poka偶e im, co stracili. Ju偶 wkr贸tce.

Genera艂 0'Neill sta艂 przed Kolegium Szef贸w Sztab贸w i zmaga艂 si臋 ze starym problemem, jaki miewa ka偶dy oficer wywiadu. Niczym od ja­snowidza oczekiwano od niego, 偶e powie, o czym my艣li wr贸g i jakie planuje posuni臋cia. Niestety swoj膮 kryszta艂ow膮 kul臋 zostawi艂 w innym garniturze.

Iracka armia ruszy艂a si臋. Kilka jednostek pancernych opu艣ci艂o gar­nizony i skierowa艂o si臋 na po艂udnie. Irackie lotnictwo, kt贸re wci膮偶 je­szcze nie pozbiera艂o si臋 po ciosie, jakim by艂a dla niego operacja „Pu­stynna Burza", r贸wnie偶 si臋 przemie艣ci艂o, grupuj膮c swe si艂y na lotni­skach w po艂udniowej cz臋艣ci kraju. Raport 0'Neilla zawiera艂 wiele informacji. Cz臋艣ciowo w postaci surowych danych, a cz臋艣ciowo w po­staci wniosk贸w wynikaj膮cych z kompleksowej analizy. By艂 to dobry, tre艣ciwy raport. Ale to nie wystarcza艂o.

Co planuje Saddam? Z punktu widzenia analityk贸w wywiadu zada­nie sprowadza艂o si臋 do oceny oznak i wynikaj膮cych z nich zagro偶e艅. Je艣li wr贸g robi to i to, prawdopodobnie zamierza zrobi膰 tamto. Na przyk艂ad, je艣li jednostki wychodz膮 z garnizon贸w z ograniczonym zapa­sem cz臋艣ci zamiennych i bez wsparcia logistycznego, to prawdopodob­nie wybieraj膮 si臋 na kr贸tkie manewry. Je艣li wr贸g buduje zasieki i bun­kry, przygotowuje si臋 do obrony. Je艣li zaczyna gromadzi膰 amunicj臋 i paliwo, szykuje si臋 do ataku.

Ruchy wojsk irackich wci膮偶 nie wysz艂y poza wczesn膮 faz臋. Mog艂o to

214

Larry Bond

oznacza膰 ka偶d膮 z wymienionych mo偶liwo艣ci, 艂膮cznie z t膮, kt贸rej wszy­scy obawiali si臋 najbardziej: „Pustynn膮 Burz臋 2". Jednak pi臋ciu ludzi zgromadzonych w sali nawet nie chcia艂o o tym s艂ysze膰.

Za wszelk膮 cen臋 pragn臋li zna膰 odpowied藕 na pytanie: Czy wrogie pa艅stwo planuje akcj臋, kt贸ra mo偶e zaszkodzi膰 narodowym interesom Stan贸w Zjednoczonych? Najwa偶niejszy by艂 czas. Czas oznacza艂 pieni膮­dze i 偶ycie ludzkie. Je艣li wr贸g posunie si臋 zbyt daleko w realizacji swo­ich plan贸w, b臋dzie za p贸藕no, aby go powstrzyma膰. Czas to tak偶e odle­g艂o艣膰. Irak le偶a艂 niemal na drugim ko艅cu 艣wiata.

Kolegium Szef贸w Sztab贸w, kt贸re doradza prezydentowi w sprawach wojskowych, wkr贸tce b臋dzie musia艂o wys艂a膰 swego przewodnicz膮cego do Gabinetu Owalnego, aby poinformowa艂 prezydenta o zamierzeniach Iraku i zaproponowa艂, co Stany Zjednoczone powinny w tej sytuacji uczyni膰. 0'Neill pomy艣la艂 o Connorze i zdj臋ciu. Natura Connora i jego zachowanie by艂y dobrze znane. Podobnie jak Husajn, nie nale偶a艂 on do przyjaci贸艂 Ameryki.

W podsumowaniu 0'Neill stwierdzi艂:

— Nie wiadomo, co planuje Irak, ale na pewno nic przyjaznego wobec Stan贸w Zjednoczonych, a wr臋cz przeciwnie: co艣, co mo偶e bardzo za­szkodzi膰 naszym interesom w tym rejonie. Cho膰 ruchy wojsk mog膮 艣wiadczy膰 o du偶ych manewrach, mog膮 stanowi膰 r贸wnie偶 zacz膮tek kon­centracji wojsk o charakterze ofensywnym. Przez jaki艣 czas nie b臋­dziemy w stanie tego definitywnie rozstrzygn膮膰, proponuj臋 wi臋c, aby­艣my przygotowywali si臋 na najgorszy scenariusz.

CNN wcisn臋艂o relacj臋 na ten temat mi臋dzy wiadomo艣膰 o tornado na 艢rodkowym Zachodzie a informacj臋 o dochodzeniu prowadzonym w Wa­szyngtonie. Spiker odczyta艂 j膮 z mieszanin膮 zainteresowania i zatro­skania w g艂osie, co oznacza艂o, 偶e to, co m贸wi, uwa偶a za wa偶n膮, ale bynajmniej nie sensacyjn膮 wiadomo艣膰.

-殴r贸d艂a w Forcie Bragg donosz膮, 偶e 82. Dywizja Powietrznodesan-towa zosta艂a postawiona w stan gotowo艣ci. Jako cz臋艣膰 ameryka艅skich si艂 szybkiego reagowania, dywizja ta jest jedn膮 z pierwszych jednostek kierowanych w zapalne punkty na 艣wiecie. - Twarz spikera zast膮pi艂a mapa regionu Zatoki Perskiej. - Wprowadzenie stanu gotowo艣ci w 82. Dywizji mo偶e by膰 zwi膮zane z informacjami nap艂ywaj膮cymi z Iraku. Nasze 藕r贸d艂a w Departamencie Obrony twierdz膮, 偶e iracka armia wy­kazuje w ostatnim czasie nadzwyczajn膮 aktywno艣膰. Nie bardzo jed­nak wiadomo, jaki jest cel dzia艂a艅 podj臋tych przez Irakijczyk贸w. Inda­gowani na ten temat przedstawiciele Departamentu Obrony odm贸wili komentarza, ale nie zaprzeczyli, 偶e w niekt贸rych bazach wojsk l膮do­wych i marynarki wprowadzono stan gotowo艣ci. Oddajmy g艂os Loren Carey, kt贸ra przebywa w bazie Mountain Home w Idaho.

Rada eksperta

215

Map臋 Zatoki Perskiej zast膮pi艂 rz膮d stoj膮cych przed hangarem my­艣liwc贸w F-15. Loren Carey by艂a wysok膮 szatynk膮 po trzydziestce, kt贸­rej uda艂o si臋 zachowa膰 atrakcyjny wygl膮d w lotniczej panterce narzu­conej na kosztown膮 sukienk臋.

-W bazie Mountain Home stacjonuje 366. Skrzyd艂o Mieszane. W je­go sk艂ad wchodz膮 my艣liwce, bombowce i samoloty specjalnego prze­znaczenia. Jednostka ta jest specjalnie wyszkolona i wyposa偶ona, by w kilka godzin po przerzuceniu w zapalny punkt na kuli ziemskiej mog艂a si臋 w艂膮czy膰 do walki.

Podczas kiedy reporterka opisywa艂a 366. Skrzyd艂o i jego zadania, kamera powoli przesuwa艂a si臋 wzd艂u偶 rz臋d贸w samolot贸w, hangar贸w i pas贸w startowych, gdzie ryk silnik贸w obwieszcza艂 kolejny start lub l膮dowanie. Obraz ukazywa艂 widok pot臋偶nej si艂y uderzeniowej, lecz nie by艂o wida膰 oznak specjalnej aktywno艣ci.

- Pu艂kownik Tom Arndern, oficer operacyjny jednostki, zapewni艂 nas, 偶e cho膰 s膮 gotowi do lotu, nie otrzymali dot膮d z Pentagonu 偶ad­nych rozkaz贸w w tym wzgl臋dzie.

Kamera przesun臋艂a si臋, 偶eby pokaza膰 rze艣kiego oficera o kwadrato­wej twarzy, nieco ni偶szego od Carey. Podobnie jak ona, mia艂 na sobie panterk臋 zarzucon膮 na oliwkowobrunatny mundur.

Arndern u艣miechn膮艂 si臋 i z lekkim, charakterystycznym dla pilot贸w wojskowych przeci膮ganiem zg艂osek odpar艂:

Gdy na ekranie ponownie pojawi艂a si臋 twarz spikera z centrum CNN w Atlancie, Connor, u艣miechaj膮c si臋, wycelowa艂 pilotem w telewizor i zgasi艂 odbiornik.

216

Larry Bond

Nie mog艂o by膰 lepiej. Amerykanie reagowali zgodnie z przypuszcze­niem. W odpowiedzi na niecodzienn膮 akcj臋 wojsk irackich Kolegium Szef贸w Sztab贸w zwi臋ksza艂o gotowo艣膰 swych jednostek szybkiego rea­gowania. Akcja i reakcja. W terminologii wojskowej nazywa艂o si臋 to przej臋ciem inicjatywy i obecnie, zanim jeszcze pad艂 pierwszy strza艂, on i Irakijczycy j膮 mieli.

Harry Connor dobrze zna艂 ameryka艅sk膮 armi臋 i procedury obowi膮­zuj膮ce we wszystkich rodzajach si艂 zbrojnych. Potrafi艂 si臋 szybko uczy膰, a informacje, kt贸rych potrzebowa艂, nie nale偶a艂y nawet do tajnych.

Na przyk艂ad procedura osi膮gania gotowo艣ci bojowej w 82. Dywi­zji Powietrznodesantowej by艂a powszechnie znana w ca艂ej armii i do­st臋pna dla ka偶dego za cen臋 telefonu do rzecznika dywizji. To, 偶e obe­cnie dywizja ju偶 j膮 osi膮gn臋艂a, by艂o z pozoru informacj膮 zastrze偶o­n膮, ale ka偶dy, kto zna艂 si臋 na wojsku i ogl膮da艂 CNN, 艂atwo m贸g艂 to odgadn膮膰.

Connor z trudem ukrywa艂 rozpieraj膮c膮 go rado艣膰. Stany Zjednoczo­ne reagowa艂y na jego akcj臋. Ta艅czy艂y, jak im zagra艂. Skoro to im si臋 spodoba艂o, z pewno艣ci膮 pokochaj膮 te偶 jego nast臋pny ruch.

Analitycy wywiadu 艣l臋czeli nad zdj臋ciami satelitarnymi. Ka偶de z nich przedstawia艂o most albo skrzy偶owanie, czyli naturalne w膮skie gard艂a spowalniaj膮ce ruch pojazd贸w i daj膮ce najwi臋ksze szanse 艣le­dzenia ruch贸w wojsk irackich.

Na dziewi臋膰dziesi臋ciu procentach zdj臋膰 drogi by艂y puste lub je藕dzi艂y po nich tylko pojazdy cywilne. Czas i miejsce wykonania fotografii za­pisywano do p贸藕niejszej analizy, ale jedynie pozosta艂e dziesi臋膰 procent op艂aca艂o si臋 ogl膮da膰.

Na innych zdj臋ciach wida膰 by艂o tylko czo艂o lub koniec kolumny, ale i tak dostarcza艂y one warto艣ciowych informacji na temat rodzaju i kie­runku przemieszczania si臋 wojsk, przepustowo艣ci irackich dr贸g oraz innych militarnych zagadnie艅. Z dziesi膮tk贸w zdj臋膰, na kt贸rych rozpo­znano sprz臋t wojskowy, na trzech uda艂o si臋 wyra藕nie uchwyci膰 ca艂y konw贸j. Oto dow贸d: Irakijczycy przesuwali du偶e si艂y na po艂udnie. To, co dot膮d by艂o pog艂osk膮, sta艂o si臋 faktem.

Rada eksperta

217

Wygrzebawszy ze stosu zdj臋膰 trzy najbardziej interesuj膮ce, szef ze­spo艂u ruszy艂 do drzwi. Gdy wyszed艂, jego ludzie wr贸cili do pracy. Za godzin臋 satelita zacznie przesy艂a膰 kolejne zdj臋cia.

„Times" doni贸s艂 o tym na pierwszej stronie w artykule Irak szykuje kolejn膮 inwazj臋. Nie by艂a to fachowa analiza sytuacji zako艅czona ka­tegorycznymi wnioskami, lecz opis dyslokacji wojsk wsparty og贸lnie dost臋pnymi zdj臋ciami satelitarnymi. Cho膰 autor artyku艂u nie zastana­wia艂 si臋 nad innymi mo偶liwymi przyczynami ruch贸w wojsk irackich ani te偶 nie docieka艂, czy towarzyszy im logistyczne wsparcie oraz inne przygotowania, zwr贸ci艂 jednak na siebie uwag臋.

Pu艂kownik Frank Dolan oceni艂 artyku艂 jako przejrzysty, tre艣ci­wy i znacznie przewy偶szaj膮cy analizy wi臋kszo艣ci dziennikarzy. Oczy­wi艣cie nie dorasta艂 do standard贸w J-2, ale on mia艂 przewag臋 - bar­dziej do艣wiadczony zesp贸艂 pracownik贸w dysponuj膮cych lepszymi da­nymi.

Dolan wzi膮艂 do r臋ki gazet臋 i z艂o偶y艂 j膮 tak, 偶e wida膰 by艂o tylko jedno z trzech zdj臋膰. Obok przystawi艂 swoj膮 odbitk臋, kt贸ra dziwnym zbie­giem okoliczno艣ci pokazywa艂a ten sam most, tylko 偶e godzin臋 p贸藕niej. Na jego zdj臋ciu - o wiele bardziej ostrym ni偶 zdj臋cie z gazety - oko艂o po艂owy konwoju znajdowa艂o si臋 ju偶 za mostem. Por贸wnanie obu zdj臋膰 pozwala艂o mi臋dzy innymi oceni膰 skuteczno艣膰 kierowania ruchem przez Irakijczyk贸w, ale nie to by艂o najwa偶niejsze.

Dolan wybiera艂 si臋 za kilka minut do sali odpraw i zgadza艂 si臋 z wnioskami autora artyku艂u w „Timesie". Tym bardziej czu艂 gorycz, 偶e wyprzedzi艂 go jaki艣 pismak. On i jego zesp贸艂 zidentyfikowali frag­menty dziesi臋ciu dywizji, kt贸re Irakijczycy zacz臋li przemieszcza膰 na po艂udnie.

Koncentracja wojsk przez wrogi kraj stanowi艂a oczywi艣cie pow贸d do zmartwienia, ale Dolana bardziej niepokoi艂 spos贸b jej przeprowadze­nia. Na terenie kilku baz zaopatrzeniowych na po艂udniu kraju prowa­dzono o偶ywione prace budowlane, a drogowcy naprawiali nawierzch­ni臋 dr贸g w pobli偶u granicy. Tego rodzaju dzia艂ania zaleci艂by w tej sy­tuacji ka偶dy zachodni planista wojskowy. Podobne przygotowania czyni艂y wojska koalicyjne przed operacj膮 „Pustynna Burza". Teraz do­konywa艂 ich wr贸g.

Dolan podrapa艂 si臋 z namys艂em po brodzie. Czy偶by Saddam nauczy艂 si臋 czego艣 od swego wroga? Mo偶liwe, lecz ma艂o prawdopodobne. Czy偶­by Connor pomaga艂 mu zaplanowa膰 operacj臋? Mo偶liwe i przera偶aj膮ce. Pokonanie tego gnojka poci膮gnie za sob膮 sporo ofiar.

218

Larry Bond

Genera艂 Andrews m贸wi艂 zwi臋藕le i na temat:

-Mamy klasyczne oznaki koncentracji wojsk irackich na granicy z Kuwejtem. Opr贸cz zdj臋膰 satelitarnych potwierdza to zwi臋kszona ak­tywno艣膰 radiowa, wi臋ksza ni偶 zwykle liczba lot贸w, a tak偶e - tu wska­za艂 na siedz膮cego w rogu sali 艂膮cznika CIA - pog艂oski, 偶e powo艂ano do s艂u偶by rezerwist贸w. Bior膮c pod uwag臋 szybko艣膰 koncentracji ich wojsk, kt贸ra, nawiasem m贸wi膮c, jest dobrze zaplanowana i rozwa偶nie pro­wadzona, za tydzie艅 b臋d膮 w stanie przeprowadzi膰 uderzenie jedn膮 dywizj膮. - Nikt z Kolegium Szef贸w Sztab贸w nie bra艂 powa偶nie takiej mo偶liwo艣ci, cho膰 nie nale偶a艂o jej lekcewa偶y膰. Zaraz jednak Andrews ukaza艂 rzeczywist膮 skal臋 problemu: — Za dwa tygodnie b臋d膮 mieli do dyspozycji trzy dywizje, za cztery — dziesi臋膰. Wszystko oddzia艂y linio­we. Uwa偶am, 偶e Harry Connor wzi膮艂 aktywny udzia艂 w planowaniu tej operacji. Nie ma wi臋c powod贸w, by przypuszcza膰, 偶e nie przy艂o偶y艂 r贸wnie偶 r臋ki do przygotowywania plan贸w ofensywy.

Przewodnicz膮cy Kolegium Szef贸w Sztab贸w, czterogwiazdkowy ge­nera艂 Jason Thomas, s艂ucha艂 raportu Andrewsa ze zniecierpliwieniem, przek艂adaj膮c z miejsca na miejsce le偶膮c膮 przed nim gazet臋. Otrzymy­wa艂 same z艂e wie艣ci, a na domiar z艂ego politycy domagali si臋 od niego, aby przeszed艂 do bardziej konkretnych dzia艂a艅.

W innej sytuacji politycznej w odpowiedzi na koncentracj臋 wojsk przez drugie pa艅stwo Stany Zjednoczone po cichu zwi臋kszy艂yby liczeb­no艣膰 w艂asnych si艂 zbrojnych. Gdy jaki艣 awanturniczy dyktator oriento­wa艂 si臋, 偶e napotka op贸r lub 偶e nie zdob臋dzie przyt艂aczaj膮cej przewagi, jak膮 musia艂by dysponowa膰, chc膮c wyj艣膰 zwyci臋sko z takiej konfronta­cji, to zazwyczaj chy艂kiem si臋 wycofywa艂, a jego wojsko wraca艂o do ko­szar. Wiele manewr贸w przeprowadzanych przez ameryka艅sk膮 armi臋 mia艂o na celu pokazanie wrogim rz膮dom, i偶 Stany Zjednoczone, je艣li zechc膮, mog膮 szybko interweniowa膰 nawet w odleg艂ych punktach na ziemi.

Tym razem cich膮 koncentracj臋 ma zast膮pi膰 jawna konfrontacja. Kon-gresmani powo艂uj膮cy si臋 na „g艂osy wyborc贸w" chcieli wiedzie膰, dlacze­go Pentagon nic nie robi.

A zatem musz膮 co艣 zrobi膰. Thomas ci臋偶ko westchn膮艂.

- W porz膮dku. Poradz臋 prezydentowi, aby艣my natychmiast pos艂ali
do Kuwejtu oddzia艂y postawione w stan gotowo艣ci, a wi臋c 82. Dywizj臋
i 366. Skrzyd艂o, oraz przygotowali si臋 do przerzucenia tam wi臋kszego
kontyngentu. — Rozejrza艂 si臋 po sali. - Panowie, wygl膮da na to, 偶e
znowu musimy to zrobi膰.

Po odprawie Thomas poprosi艂 na stron臋 swojego szefa wywiadu.

— Mik臋, chc臋 zobaczy膰 wszystko, co macie na temat Connora.
Sprawd藕, czy mo偶emy poprosi膰 FBI lub inne s艂u偶by, aby pow臋szyli
troch臋 na jego temat. Musimy si臋 dowiedzie膰, co ten gnojek wie, i go
uciszy膰.

Rada eksperta

219

Connor w towarzystwie swojego irackiego adiutanta przeprowadza艂 inspekcj臋 jednej z baz zaopatrzenia. Ten punkt na mapie po艂udniowe­go Iraku zorganizowano na podstawie mieszanki irackich, radzieckich i zachodnich wzorc贸w. Co najwa偶niejsze, zbudowano j膮 tak, by wygl膮­da艂a jak kompleks magazyn贸w zlokalizowanych obok nowo wybudo­wanej fabryki. Zaopatrywana powoli od wielu miesi臋cy, mie艣ci艂a obec­nie wystarczaj膮ce zapasy amunicji, paliwa i cz臋艣ci zamiennych, aby wyekwipowa膰 dywizj臋 na tygodniowe walki w polu. Nowa bocznica ko­lejowa, kt贸rej budowa powinna si臋 zako艅czy膰 za kilka dni, mia艂a z pozoru s艂u偶y膰 do zaopatrywania fabryki, a w rzeczywisto艣ci pozwala­艂a szybko uzupe艂ni膰 zapasy w sk艂adzie wojskowym.

W innych, dobrze znanych Amerykanom bazach zaopatrzeniowych trwa艂a gor膮czkowa krz膮tanina. Connor wybra艂 je osobi艣cie, wiedz膮c, 偶e z pewno艣ci膮 zostan膮 one sfotografowane przez ameryka艅skie sateli­ty. Cho膰 nie by艂 analitykiem wywiadu, orientowa艂 si臋, 偶e je艣li baza jest zamaskowana, a dostawy do niej odbywaj膮 si臋 wtedy, kiedy nie przela­tuje nad ni膮 satelita, szanse jej wykrycia s膮 niewielkie. Irak to du偶y kraj. Obserwuj膮c aktywno艣膰 w znanych sobie irackich magazynach wojskowych, Pentagon wyci膮gnie wniosek, 偶e jest to jedna z wielu oznak przysz艂ej ofensywy.

Wi臋kszo艣膰 ocen Pentagonu na temat gotowo艣ci irackich wojsk do podj臋cia ofensywy b臋dzie si臋 opiera艂a na szacunkach wielko艣ci zapa­s贸w w magazynach zaopatrzeniowych. Genera艂owie mog膮 by膰 wielki­mi taktykami, ale to zaopatrzenie zapewnia im zdolno艣膰 bojow膮 na polu walki. Czo艂g mo偶e przejecha膰 jedynie kilkaset mil bez tankowa­nia i wystrzela膰 ca艂膮 swoj膮 amunicj臋 w jednej bitwie. Utrzymanie ci膮­g艂o艣ci dostaw dla czo艂g贸w jest niezb臋dne, aby zwyci臋ska ofensywa nie przerodzi艂a si臋 w pora偶k臋.

Cho膰 stare, dobrze znane przeciwnikowi sk艂ady by艂y do po艂owy pu­ste, wszystkie ukryte bazy by艂y pe艂ne po brzegi. Wed艂ug Amerykan贸w jednostki posuwaj膮ce si臋 na po艂udnie utkn臋艂y w oczekiwaniu na wspar­cie logistyczne, a tymczasem ka偶da iracka formacja z chwil膮 dotarcia do granicy mog艂a natychmiast przej艣膰 do ataku. Na艂adowany pistolet zosta艂 wycelowany w Kuwejt, Arabi臋 Saudyjsk膮 i Ameryk臋.

Bravo Trzy Dziewi臋膰 sun膮艂 leniwie z pr臋dko艣ci膮 czterystu w臋z艂贸w na wysoko艣ci dwudziestu pi臋ciu tysi臋cy st贸p. RC-135 z pewno艣ci膮 nie wystawia na pr贸b臋 lotniczego kunsztu pilota - z偶yma艂 si臋 pilot-dow贸d-ca Randy McCall. Ale c贸偶, RC-135 wywodzi si臋 wprost od C-135, kt贸ry jest tylko wojskow膮 wersj膮 pasa偶erskiego boeinga 707.

Co prawda dokonano w nim kilku zmian. Miejsca pasa偶erskie za­st膮piono tonami elektronicznego sprz臋tu: komputerami, generatora­mi do ich zasilania i klimatyzacj膮 do zapewnienia im w艂a艣ciwej tem-

220

Larry Bond

peratury pracy. Zgrabn膮 lini臋 kad艂uba m膮ci艂 las anten, z kt贸rych ka偶­da odbiera艂a okre艣lone pasmo fal elektromagnetycznych, takich jak promieniowanie radarowe, sygna艂y radiowe i mikrofalowe.

Na pok艂adzie znajdowa艂 si臋 tak偶e precyzyjny sprz臋t nawigacyjny. Do najcz臋艣ciej u偶ywanych przyrz膮d贸w nale偶a艂 bez w膮tpienia system lokalizacji satelitarnej GPS. Szczeg贸lnie w pobli偶u granicy irackiej warto dok艂adnie wiedzie膰, gdzie si臋 jest. W tej chwili lecieli w艂a艣nie jej skrajem.

Bravo Trzy Dziewi臋膰 by艂 samolotem szpiegowskim. Koniec, kropka. Jak szpicel pods艂uchuj膮cy pod namiotem genera艂a wrogiej armii, sa­molot rejestrowa艂 niesko艅czone godziny transmisji radiowych. Ozna­cza艂 pozycj臋 i typ ka偶dej namierzonej stacji radarowej.

Te ostatnie dane by艂y natychmiast wykorzystywane, od razu bowiem nanoszono je na map臋 przedstawiaj膮c膮 iracki system obrony przeciw­lotniczej. Natomiast ta艣my z nas艂uchu musiano wpierw przet艂umaczy膰, przesia膰 i podda膰 analizie. W tych szyfrowanych komunikatach kryje si臋 pewnie wiele po偶ytecznego materia艂u, pomy艣la艂 McCall. Ciekawe, czy potrafimy czyta膰 ich poczt臋, ale nawet je艣li nie, z samego schematu ich 艂膮czno艣ci mo偶na wyci膮gn膮膰 wiele po偶ytecznych informacji. Analiza aktywno艣ci radiowej jest u偶ytecznym narz臋dziem ju偶 od czas贸w dru­giej wojny 艣wiatowej. McCall nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e z pomoc膮 kom­puter贸w analitycy potrafi膮 wy偶膮膰 te ta艣my do sucha.

System nawigacyjny ostrzeg艂 go, 偶e zbli偶a si臋 do punktu zwrotnego. Za sze艣膰dziesi膮t sekund po艂o偶y samolot na kurs powrotny. Powoli i g艂adko, aby nie irytowa膰 technik贸w z ty艂u, zmieni膮 n贸偶k臋.

McCall wiedzia艂, 偶e to, co robi, jest prac膮 wa偶n膮, o 偶ywotnym wr臋cz znaczeniu. Co z tego, skoro by艂a taka nudna.

Raport, kt贸ry Dolan z艂o偶y艂 0'Neillowi i Thomasowi, by艂 zwi臋z艂ym i przekonuj膮cym podsumowaniem sytuacji.

- Rady Connora odnios艂y skutek, i to ca艂kiem spory. Nie wida膰 tego wyra藕nie po jednostkach liniowych, ale organizacja kilku oddzia艂贸w Gwardii Republika艅skiej zosta艂a zmieniona i ustandaryzowana. Po­prawiono te偶 systemy dowodzenia i kontroli. Zaobserwowali艣my wi臋­cej wyrafinowanych rozwi膮za艅 w dziedzinie 艂膮czno艣ci radiowej, bar­dziej elastycznych ni偶 radzieckie. Nie s膮dz臋, 偶eby Saddam doszed艂 do nich samodzielnie. - Dolan pochyli艂 si臋, aby podkre艣li膰 wag臋 tego, co zamierza艂 powiedzie膰. - Wi臋kszo艣膰 zmian jest zgodna ze standardami zachodnimi, a w niekt贸rych wypadkach nawet z ameryka艅skimi. Sy­stem dowodzenia jest wr臋cz kopi膮 tego, jakim pos艂ugiwa艂 si臋 Schwarz-kopf podczas „Pustynnej Burzy". - Wr臋czy艂 obu wojskowym zdj臋cie satelitarne. - T臋 fotografi臋 zrobiono dwa tygodnie temu. Wida膰 tu zre­organizowan膮 dywizj臋 Gwardii Republika艅skiej stacjonuj膮c膮 w garni-

Rada eksperta

221

zonie. To jeden z oddzia艂贸w, kt贸ry obecnie posuwa si臋 w kierunku gra­nicy z Kuwejtem. Jednostki zaplecza technicznego dysponuj膮 dok艂a­dnie tak膮 sam膮 liczb膮 ci臋偶ar贸wek i pojazd贸w naprawczych jak amery­ka艅skie dywizje pancerne. To zupe艂na nowo艣膰 i ca艂kowicie nietypowe rozwi膮zanie jak na jednostk臋 irack膮. Jedn膮 z przyczyn, dla kt贸rych zreorganizowano tylko kilka oddzia艂贸w, jest to, 偶e musieli ogo艂oci膰 re­szt臋 armii, aby zdoby膰 potrzebny sprz臋t.

Dolan wr臋czy艂 Thomasowi plik oprawionych materia艂贸w opatrzo­nych naklejkami wywiadu.

- To wszystko, co zdo艂ali艣my zebra膰 na temat Connora i jego wp艂y­wu na Irakijczyk贸w. Wy艂ania si臋 z tego do艣膰 jasny obraz. Jest on atuto­w膮 kart膮, kt贸r膮 rozgrywaj膮 t臋 parti臋 Irakijczycy. Musimy go powstrzy­ma膰.

Na twarzy prezydenta malowa艂o si臋 zatroskanie. Nie do艣膰, 偶e napraw­d臋 si臋 martwi艂, to na dodatek z ca艂ych si艂 stara艂 si臋 wygl膮da膰 na jeszcze bardziej nieszcz臋艣liwego. Wraz z sekretarzem obrony i przewodnicz膮­cym Kolegium Szef贸w Sztab贸w znajdowa艂 si臋 we wschodnim skrzydle Bia艂ego Domu. Sekretarza stanu nie by艂o - polecia艂 do Kuwejtu.

- Drodzy rodacy, Amerykanie, cen膮 wolno艣ci jest konieczno艣膰 za­chowania nieustannej czujno艣ci. Pomimo naszych usilnych stara艅 ma­j膮cych na celu powstrzymanie tyrana przed agresywnymi poczynania­mi, wygl膮da na to, 偶e szykuje on kolejn膮 brutaln膮 napa艣膰 na suweren­ne terytorium s膮siedniego pa艅stwa. W ci膮gu kilku ostatnich tygodni silne oddzia艂y irackie skierowa艂y si臋 na po艂udnie. Dysponujemy nie­zbitymi dowodami - tu dla potwierdzenia skin膮艂 w kierunku sekreta­rza i przewodnicz膮cego - 偶e nie s膮 to 膰wiczenia.

Na pro艣b臋 rz膮du Kuwejtu rozkaza艂em dzisiaj Pentagonowi, aby roz­mie艣ci艂 tyle oddzia艂贸w, ile uwa偶a za konieczne dla obrony suwerenno­艣ci tego pa艅stwa oraz interes贸w ameryka艅skich w tym regionie. W ramach operacji „Pustynna Tama" oddzia艂y ameryka艅skie i jedno­stki kraj贸w sprzymierzonych zostan膮 rozmieszczone na terytorium Ku­wejtu, by pom贸c w jego obronie. Genera艂 Thomas przedstawi teraz pa艅­stwu og贸lny zarys planowanej operacji.

Telewizor w gabinecie Husajna przekazywa艂 na 偶ywo transmisj臋 z konferencji prasowej z napisami w j臋zyku arabskim. Gdy Thomas pokazywa艂 na map臋 i wylicza艂 jednostki, Connor musia艂 jednocze艣nie skupia膰 uwag臋 na przekazie telewizyjnym i odpowiada膰 na natarczy­we pytania, kt贸re rzuca艂 zniecierpliwiony Saddam Husajn.

Znajdowali si臋 w urz膮dzonym z przepychem gabinecie prezydenta, otoczeni „trofeami wojennymi" i symbolami jego panowania. Towarzy-

222

Larry Bond

szyli im sztabowcy oraz polityczni zausznicy, wszyscy bez wyj膮tku po­zbawieni nawet cienia inicjatywy. Teraz, kiedy wygl膮da艂o na to, 偶e operacja zako艅czy si臋 sukcesem, Husajn chcia艂 machn膮膰 r臋k膮 na ca艂y plan i dzia艂a膰 pod wp艂ywem impulsu.

Sta艂 w艂a艣nie przed map膮 regionu i studiowa艂 sytuacj臋 strategiczn膮 wzd艂u偶 granicy.

U艣miechn膮艂 si臋.

-Wed艂ug doniesie艅 naszego wywiadu, trwa w艂a艣nie za艂adunek na samoloty pierwszorzutowych brygad 82. i 101. Dywizji Powietrznode-santowej. Jutro powinny dotrze膰 do Kuwejtu oraz Arabii Saudyjskiej. Grupa czo艂owa znajdzie si臋 na granicy czterdzie艣ci osiem godzin po wyl膮dowaniu, a obu brygadom powinno to zaj膮膰 kolejne dwa dni. I wtedy ich dopadniemy! - Drapie偶ny u艣miech Connora by艂 zara藕liwy. Sta艂 przed Husajnem, gestykuluj膮c jak prawnik przekonuj膮cy s膮d.-Pomy艣lcie: dwie lekko uzbrojone brygady, w po艣piechu okopuj膮ce si臋

Rada eksperta

223

na pozycjach, organizuj膮ce 艂膮czno艣膰, staraj膮ce si臋 zorientowa膰 w nie­znanym terenie. Wiem, kiedy i jak b臋dzie przebiega艂a dyslokacja, ile czasu zajmie wype艂nienie ka偶dego z zada艅. Nasi szpiedzy na lotni­skach polowych, w艣r贸d doker贸w i ludno艣ci cywilnej r贸wnie偶 b臋d膮 艣le­dzi膰 ich poczynania.

Jego g艂os nabra艂 mocy i entuzjazmu.

- Od dzi艣 za trzy dni przy granicy znajdzie si臋 dwie trzecie obu dy­
wizji. Jednak nie w pe艂ni rozwini臋tych i przygotowanych. Po p贸艂nocy,
kiedy ci, kt贸rzy zdo艂aj膮, zasn膮, a reszta b臋dzie wyko艅czona nie prze­
spanymi nocami, rzucimy na nich nasz wzmocniony korpus... cztery
dywizje pancerne przeprowadz膮 skoordynowany atak przy wsparciu
lotnictwa i artylerii. Zmasakrujemy ich! Setki zabitych, tysi膮ce ran­
nych i wielu, wielu je艅c贸w. Potem nasz korpus wycofa si臋 z powrotem
do Iraku i okopie wzd艂u偶 granicy. Taka kl臋ska mo偶e sk艂oni膰 Stany Zjed­
noczone do pozostawienia Kuwejtu na pastw臋 losu. My b臋dziemy utrzy­
mywa膰, 偶e przeprowadzili艣my jedynie uderzenie prewencyjne, maj膮ce
powstrzyma膰 kolejn膮 inwazj臋 na Irak. W najgorszym razie up艂ynie
wiele czasu, zanim Amerykanie przegrupuj膮 oddzia艂y i odbuduj膮 po­
tencja艂 militarny. Do tego czasu skoncentrujemy do艣膰 wojska nie tylko
do podbicia Kuwejtu, ale tak偶e Arabii Saudyjskiej.

Umilk艂 na chwil臋.

- Nie wiem, czy w og贸le zechc膮 jeszcze z nami walczy膰. - M贸wi艂 do
wszystkich, ale wzrok skoncentrowa艂 na Husajnie. — 呕aden z was nie
ma poj臋cia, jak膮 pot臋g膮 jest opinia publiczna w Stanach Zjednoczo­
nych. Taka katastrofa sparali偶uje ameryka艅ski rz膮d, daj膮c panu wol­
n膮 r臋k臋. Irak ukarze Stany Zjednoczone za ich agresj臋, a pan, panie
prezydencie, zostanie uznany za przyw贸dc臋 ca艂ego 艣wiata arabskiego.

Connor spojrza艂 na Husajna. Prezydent kiwa艂 g艂ow膮, z namys艂em pocieraj膮c podbr贸dek. Ale si臋 u艣miecha艂. Amerykanin na chwil臋 si臋 odpr臋偶y艂. Po prostu Saddamowi trzeba cz臋sto przypomina膰 plan, po­my艣la艂.

- W porz膮dku, zaczekamy - zgodzi艂 si臋 prezydent.

Decyzja Husajna sprawi艂a, 偶e Connor odetchn膮艂 z ulg膮. Powinien mie膰 wi臋cej zaufania do moich umiej臋tno艣ci, zbeszta艂 go w duchu. Co kilka dni musia艂 mu od nowa powtarza膰 ca艂y plan, aby Irakijczyk nie straci艂 w niego wiary. Ale to ju偶 d艂ugo nie potrwa. Maszyneria zosta艂a puszczona w ruch.

Gwiazdor CNN wygl膮da艂 zupe艂nie inaczej po艣rodku pustyni w kurt­ce koloru khaki ni偶 w nowoczesnym studiu w Atlancie. T艂em dla niego by艂 masywny, szary samolot transportowy — tak wielki, 偶e kamera mog艂a obj膮膰 jedynie jedn膮 trzeci膮 przedniej cz臋艣ci kad艂uba i kawa艂ek skrzyd艂a.

224

Larry Bond

Ryk silnik贸w odrzutowych przeszkadza艂 w transmisji, ale nadawa艂 te偶 relacji „kolorytu".

- Dzie艅 dobry pa艅stwu. Znajduj臋 si臋 gdzie艣 w Kuwejcie na terenie lotniska polowego, kt贸rego lokalizacja utrzymywana jest w tajemnicy. Od wczoraj wiecz贸r co kilka minut l膮duj膮 tutaj takie odrzutowce trans­portowe, jakie pa艅stwo widz膮 za mn膮. Wok贸艂 kr臋ci si臋 pe艂no 偶o艂nierzy, kt贸rzy po zebraniu swojego sprz臋tu wyje偶d偶aj膮 st膮d w ma艂ych konwo­jach. Nie wolno mi podawa膰 ani nazw jednostek, ani kierunku, w ja­kim si臋 udaj膮. Mog臋 jedynie zdradzi膰, 偶e jest to cz臋艣膰 ameryka艅skich si艂 szybkiego reagowania przys艂anych tutaj w ramach operacji „Pu­stynna Tama". 呕o艂nierze, z kt贸rymi rozmawiali艣my, bardzo si臋 spie­sz膮, ale s膮 zdeterminowani i gotowi do walki. Oczywi艣cie nie s膮 zbyt zadowoleni z tego, 偶e si臋 tu znale藕li, ale rozumiej膮 potrzeb臋 takiej ak­cji. Wszyscy oni, jak jeden m膮偶, wyra偶aj膮 nadziej臋, 偶e „tym razem ro­bota zostanie wykonana do ko艅ca". Dla CNN m贸wi艂 Jan Moore.

Frank Dolan wypi艂 艂yk lurowatej kawy, bardziej z przyzwyczajenia ni偶 w nadziei odegnania senno艣ci. Otuchy dodawa艂a mu twarz Mike'a Andrewsa, kt贸ry z r贸wnie zaczerwienionymi oczami siedzia艂 naprze­ciwko niego.

Obaj znajdowali si臋 w najpilniej strze偶onej cz臋艣ci Pentagonu. To podziemne pomieszczenie stanowi艂o centrum wywiadowcze. Jego sta­lowe 艣ciany s艂ysza艂y wi臋cej tajnych informacji, ni偶 Dolan mia艂 odwag臋 pomy艣le膰. Od wielu godzin obaj m臋偶czy藕ni wraz z zespo艂em pracowni­k贸w centrum 艣l臋czeli nad linijkami tekstu, biedz膮c si臋 nad sporz膮dze­niem statystycznego opracowania.

Rezultat wysi艂k贸w obu oficer贸w, w postaci pliku zdj臋膰 i wydruk贸w komputerowych, le偶a艂 mi臋dzy nimi, walcz膮c o miejsce z pude艂kami po pizzie.

Klimatyzowany i wyposa偶ony we fluorescencyjne o艣wietlenie pok贸j by艂 dos艂ownie obity stal膮, a to po to, aby uniemo偶liwi膰 pods艂uch elek­troniczny. Niezbyt dobrze si臋 tam my艣la艂o, lecz Dolan wiedzia艂, 偶e w przyjemniejszym otoczeniu najprawdopodobniej by zasn膮艂.

Tak jak podejrzewa艂, pierwszych wskaz贸wek dostarczy艂a im logisty­ka. Poniewa偶 stan zapas贸w stanowi艂 wa偶ne 藕r贸d艂o informacji na temat stopnia gotowo艣ci jednostek irackich, obaj oficerowie postanowili si臋 przyjrze膰 danym dotycz膮cym produkcji i importu towar贸w o przezna­czeniu militarnym. Wielko艣膰 zapas贸w w sk艂adach wojskowych nie przedstawia艂a si臋 imponuj膮co, tote偶 gdyby znali zdolno艣ci produkcyjne przemys艂u zbrojeniowego, mogliby wydedukowa膰, ile czasu zajmie Hu­sajnowi przygotowanie si臋 do ataku.

Zdobycie danych nie stanowi艂o problemu, ale co艣 w nich nie gra艂o. Produkcja sz艂a pe艂n膮 par膮, ale przy jej obecnym poziomie pe艂ne zaopa-

Rada eksperta

225

trzenie sk艂ad贸w zaj臋艂oby nie mniej ni偶 kilka miesi臋cy. Po co wi臋c prze­suwa膰 teraz jednostki, skoro nie s膮 jeszcze gotowe do ataku? Taniej i bezpieczniej by艂oby trzyma膰 je w garnizonach.

Pomy艣leli, 偶e mo偶e du偶a cz臋艣膰 produkcji jest w艂a艣nie w drodze, sp臋­dzili wi臋c dwie godziny, studiuj膮c sie膰 linii kolejowych. Zdj臋cia i kom­puterow膮 analiz臋 skonsultowali z rz膮dowym ekspertem do spraw transportu, dzwoni膮c do niego w nocy i wyrywaj膮c z 艂贸偶ka.

Na wielu trasach prowadzono roboty kolejowe. Tego mo偶na by艂o ocze­kiwa膰 — wci膮偶 naprawiano zniszczenia z okresu „Pustynnej Burzy". Jednak k艂adziono te偶 sporo nowych tor贸w, o wiele solidniejszych, ni偶 wydawa艂o si臋 to konieczne. Prowadzi艂y one z ma艂ych fabryk, kt贸rych produkcji w zasadzie nie trzeba by艂o transportowa膰 specjalnymi linia­mi kolejowymi.

Z pocz膮tku 偶aden z m臋偶czyzn nie dostrzeg艂 w tym nic dziwnego, a偶 pojawi艂 si臋 trzeci czynnik: wszystkie nowe linie prowadzi艂y na po艂u­dnie. Na po艂udnie.

- Zobaczmy, ile tego jest - powiedzia艂 0'Neill.

Wydruki m贸wi艂y, 偶e oko艂o siedemdziesi臋ciu procent linii kolejowych sfotografowanych przez satelity zbudowano w ostatnim miesi膮cu. Sta­ny Zjednoczone po艣wi臋ca艂y wiele czasu na obserwacj臋 poczyna艅 stare­go nieprzyjaciela. W ko艅cu stwierdzili, 偶e przyby艂o siedem nowych li­nii. Wszystkie one przebiega艂y obok fabryk i wiod艂y na po艂udnie. Po obejrzeniu starszych zdj臋膰 tych samych teren贸w zazwyczaj odkrywali 艣lady innych bud贸w, najcz臋艣ciej magazyn贸w.

Dochodzi艂a pi膮ta rano, kiedy zako艅czyli prac臋 na tyle, na ile mogli.

- Chod藕my do mojego biura i wyg艂ad藕my to - zaproponowa艂 0'Neill. -
Za p贸艂 godziny z艂o偶ymy raport Thomasowi.

Randy McCall przetar艂 oczy ze zm臋czenia. Teoretycznie za艂oga po­winna mie膰 osiem godzin przerwy pomi臋dzy lotami, ale z powodu wy­czyn贸w Irakijczyk贸w wy偶sze szar偶e skamla艂y o informacje. Nie m贸g艂 ich za to wini膰.

W bazie Incilirik w Turcji trwa艂a gor膮czkowa krz膮tanina. Wyl膮do­wa艂y ju偶 dziesi膮tki samolot贸w bojowych, F-16 Falcon i F-15 Eagle. Kiedy McCall wchodzi艂 do budynku operacyjnego, wci膮偶 s艂ysza艂 ryk zwiastuj膮cy l膮dowanie kolejnych maszyn. Nie mia艂 poj臋cia, co si臋 kroi, ale cieszy艂 si臋, 偶e informacje o niekt贸rych posuni臋ciach Stan贸w Zjed­noczonych nie przedostaj膮 si臋 do wieczornych dziennik贸w.

Na chwil臋 zatrzyma艂 si臋 w biurze eskadry, by przegry藕膰 rogalika i wypi膰 艂yk kawy, staraj膮c si臋 wykorzysta膰 do maksimum sze艣膰 godzin snu, kt贸re uda艂o mu si臋 uszczkn膮膰 po z艂o偶eniu raportu z ostatniego lotu. Ubrany w lotniczy kombinezon wkroczy艂 do sali odpraw, mijaj膮c si臋 w drzwiach z grup膮 wychodz膮cych szofer贸w F-16.

226

Larry Bond

Widok sali odpraw 艣wiadczy艂 o tym, 偶e dow贸dztwo nie przyk艂ada艂o zbyt wielkiej wagi do jej wyko艅czenia. 艢ciany pokrywa艂y jedynie god艂a eskadry i szczeg贸艂owe mapy Turcji oraz przyleg艂ych kraj贸w. Smuk艂y, blondw艂osy pilot usiad艂 w pierwszym rz臋dzie obok swojego drugiego pi­lota i nawigatora. Obs艂uga rozpocz臋艂a ju偶 przegl膮d maszyny przed lo­tem, kt贸ry potrwa zapewne kilka godzin. W tym czasie piloci samolotu mieli si臋 zapozna膰 z wszystkimi szczeg贸艂ami dotycz膮cymi planu lotu.

-To jest misja specjalna, nawet jak dla was, ch艂opcy - oznajmi艂 pu艂kownik. - Polecicie w g艂膮b terytorium nieprzyjaciela i skupicie si臋 na nas艂uchu radiowym, cho膰 naturalnie macie te偶 zbiera膰 dane o sta­cjach radarowych. We藕miecie na pok艂ad kilku spec贸w od 艂膮czno艣ci i faceta m贸wi膮cego po iracku. Notabene, jeden z tych spec贸w jest pu艂­kownikiem i obejmie dow贸dztwo misji, co ty na to, Randy?

McCall skin膮艂 g艂ow膮. Nie przejmowa艂 si臋 obecno艣ci膮 pu艂kownika na tylnym fotelu. I tak by艂 tylko szoferem. 艢wietnie wyszkolonym i uta­lentowanym szoferem - za偶artowa艂 w duchu - kt贸ry poleci tam, gdzie mu si臋 powie. W wielu jego misjach brali udzia艂 wy偶si oficerowie, g艂贸wnie z wywiadu, kt贸rzy poci膮gali za sznurki.

Oficer operacyjny rozpocz膮艂 omawianie ich trasy, kt贸ra wiod艂a kil­kaset kilometr贸w w g艂膮b terytorium Iraku. By艂o to na tyle niezwyk艂e, 偶e wystarczy艂o, aby przyku膰 uwag臋 McCalla.

Przedstawianie trasy trwa艂o przez nast臋pne czterdzie艣ci pi臋膰 minut; om贸wi膰 trzeba by艂o cz臋stotliwo艣ci radiowe, warunki pogodowe, proce­dury odwrotu i ewakuacji i dziesi膮tki innych szczeg贸艂贸w. Przydzielono im dwa F-15 jako bezpo艣redni膮 eskort臋, co dla McCalla stanowi艂o do­w贸d wagi, jaki dow贸dztwo przywi膮zuje do ich misji. W Incilirik b臋dzie sta艂 na pasie dodatkowy samolot bojowy, aby w razie potrzeby w艂膮czy膰 si臋 do akcji. Ponadto w wysuni臋tej bazie przy granicy b臋dzie czeka膰 w pogotowiu 艣mig艂owiec ratowniczy Paue Low na wypadek, gdyby mu­sieli si臋 katapultowa膰.

Harry Connor szed艂 w dyskretnej odleg艂o艣ci za Saddamem Husaj­nem. Otoczony grupk膮 oficer贸w i fotograf贸w przyw贸dca Iraku wizyto­wa艂 batalion wojsk pancernych stacjonuj膮cy kilkana艣cie kilometr贸w od granicy.

Cho膰 pomys艂 inspekcji wyszed艂 od Connora, nie mia艂 on nic przeciw­ko temu, by trzyma膰 si臋 na drugim planie. Wizyta Saddama „na linii frontu" z pewno艣ci膮 wp艂ywa艂a dodatnio na morale 偶o艂nierzy, mimo to Connor zagl膮da艂 do ka偶dego pojazdu i poprzez swojego adiutanta wy­pytywa艂 oficer贸w o podj臋te przygotowania. Zauwa偶y艂, 偶e im dalej znaj­duje si臋 Saddam, tym bardziej szczere i dok艂adniejsze padaj膮 odpowie­dzi. Jednak warto by艂o mie膰 dyktatora w pobli偶u, cho膰by tylko po to, by przypomnie膰 innym o swej pozycji.

Rada eksperta

227

Mo偶na by艂o jeszcze wiele poprawi膰, cho膰 czasu pozosta艂o bardzo nie­wiele. Niemniej jednak wizytowane oddzia艂y dzieli艂y ca艂e lata 艣wietlne od stanu, jaki przedstawia艂y przed rokiem, i Connor nie mia艂 w膮tpli­wo艣ci, 偶e pod jego dow贸dztwem dadz膮 Amerykanom nauczk臋, kt贸rej tamci nigdy nie zapomn膮.

W jego kierunku ruszy艂 szef sztabu Husajna. Connor zauwa偶y艂, 偶e cz艂owiek ten zawsze dyszy z wysi艂ku, jakby po艣piech m贸g艂 艣wiadczy膰 o jego lojalno艣ci.

艢mig艂owiec Mi-17 produkcji radzieckiej nie zapewnia艂 pasa偶erom wie­le wygody. Helikopter przewo偶膮cy Saddama zosta艂 oczywi艣cie poddany gruntownej renowacji, po kt贸rej jego wystr贸j graniczy艂 z przepychem, ale wyposa偶enie maszyny Connora ogranicza艂o si臋 do p艂贸ciennych krzese艂 i metalowego stolika do rozk艂adania map. Jednak te egzemplarze Mi-17 wyposa偶ono do pe艂nienia funkcji centrum dowodzenia, a nie transportu 偶o艂nierzy, tote偶 mia艂y na pok艂adzie wyrafinowany sprz臋t radiowy.

Connor roz艂o偶y艂 na stoliku swoje notatki, aby si臋 przygotowa膰 do wieczornej odprawy. Dwa razy dziennie zdawa艂 sprawozdanie Husaj­nowi ze stanu przygotowa艅: najpierw z rana, a drugi raz przed uda­niem si臋 dyktatora na spoczynek. Nawet w najlepszej armii zawsze pojawia艂y si臋 jakie艣 problemy do rozwi膮zania, lista priorytet贸w do usta­lenia, lecz Irakijczycy stanowili pod tym wzgl臋dem wielkie wyzwanie.

Connor jednak potrafi艂 sobie z tym radzi膰.

- 艁ap za radio i po艂膮cz si臋 z szefem sztabu 32. Dywizji - poleci艂 swo­
jemu adiutantowi. — Dowiedz si臋, ile maj膮 obecnie niesprawnych poja­
zd贸w i ile z tego zd膮偶膮 do jutra rana naprawi膰.

Adiutant, kapitan znaj膮cy angielski, skin膮艂 g艂ow膮 i wyszed艂. Nie dalej jak wczoraj przeprowadzali inspekcj臋 32. Dywizji Pancernej, w trakcie kt贸rej przekona艂 si臋, 偶e pomimo jego usilnych stara艅 jedna czwarta czo艂g贸w jest niezdolna do walki z powodu marnej obs艂ugi tech­nicznej. Podejrzewa艂, 偶e dzisiaj liczba ta b臋dzie znacznie wy偶sza.

Connor zerkn膮艂 na zegarek. Godzina do zachodu s艂o艅ca. Zd膮偶膮 aku­rat na modlitw臋. Potem lekki posi艂ek, odprawa, po czym Husajn znik­nie. Nikt nie wiedzia艂, gdzie on nocuje, cho膰 w razie pilnej potrzeby mo偶na go by艂o oczywi艣cie wezwa膰. Kr膮偶y艂o pe艂no plotek o rodzinach wyrzuconych z dom贸w na ulic臋 w 艣rodku nocy lub o dyrekcjach hoteli znajduj膮cych dyktatora pod przybranym nazwiskiem w swoich luksu­sowych apartamentach. Pewne by艂o, 偶e nigdy nie nocuje dwa razy z rz臋du w tym samym miejscu.

228

Larry Bond

Randy McCall zerkn膮艂 nerwowo na sw贸j odbiornik GPS. Jak dot膮d spisywa艂 si臋 bez zarzutu, ale McCall nie m贸g艂 si臋 pozby膰 natr臋tnej my艣li, 偶e od jego sprawno艣ci zale偶y ich 偶ycie.

To nie by艂 spacerowy lot. Bravo Trzy Dziewi臋膰 wlecia艂 na g艂臋boko艣膰 setek mil w irackie terytorium. Tu偶 przed przekroczeniem granicy, w pobli偶u Tali 'Afar, nabrali paliwa. P贸艂nocno-zachodni Irak jest g贸r- v-st膮 krain膮 i Bravo Trzy Dziewi臋膰 m贸g艂 lecie膰 wzd艂u偶 dolin i prze艂臋czy, jedynie od czasu do czasu wznosz膮c si臋 na wysoko艣膰, z kt贸rej jego ante­ny „widzia艂y" radiowe i radarowe sygna艂y. Gdy tylko dow贸dca misji, kt贸rego nazwiska McCall nie pozna艂, m贸wi艂: „Wystarczy", pilot szybko obni偶a艂 pu艂ap lotu.

-W porz膮dku, majorze - us艂ysza艂 McCall w s艂uchawkach g艂os pu艂­kownika. Cho膰 niewiele o nim wiedzia艂, McCall by艂 got贸w si臋 za艂o偶y膰, 偶e facet urodzi艂 si臋 na zach贸d od Amarillo. — Tym razem zostajemy na wy偶szym pu艂apie. Prosz臋 si臋 wznie艣膰 na dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy st贸p i obra膰 kurs na jeden osiem alfa.

— Zrozumia艂em - odpowiedzia艂 po prostu McCall, bo co innego m贸g艂 powiedzie膰. Mia艂 jednak wra偶enie, 偶e ch艂贸d, kt贸ry czu艂 na karku, mo偶e w ka偶dej chwili przesun膮膰 si臋 ni偶ej, gro偶膮c parali偶em ca艂ego kr臋gos艂upa i reszty cia艂a. Iracka obrona przeciwlotnicza nie powinna mie膰 trudno艣ci z namierzeniem du偶ego, powolnego i praktycznie bezbronnego samolotu zwiadowczego. Gdy maszyna wznios艂a si臋 na wy偶szy pu艂ap i polecia艂a nowym kursem, McCall ujrza艂, 偶e zmierzaj膮 na p贸艂nocny zach贸d. Odda­lali si臋 od Bagdadu, jednak nie a偶 tak szybko, jakby sobie tego 偶yczy艂.

W g艂臋bi samolotu pu艂kownik kieruj膮cy misj膮 odwr贸ci艂 si臋 do swojego radiooperatora.

- Wywo艂aj Wysoki Zamek i zamelduj, 偶e cel zosta艂 zlokalizowany.
Potwierdzenie na obiekt Alfa.

Porucznik skin膮艂 g艂ow膮 i na艂o偶y艂 he艂mofon z urz膮dzeniem szyfruj膮­cym. Has艂o „Wysoki Zamek" by艂o sygna艂em wywo艂awczym centrum 艂膮czno艣ci przy Kolegium Szef贸w Sztab贸w w Pentagonie.

W bagdadzkim bunkrze dowodzenia Harry Connor mia艂 w艂a艣nie rozpocz膮膰 sk艂adanie raportu Husajnowi. Przed chwil膮 przybieg艂 jego adiutant z danymi na temat 32. Dywizji.

- Rych艂o w czas - mrukn膮艂 Amerykanin. Pisz膮c co艣, wr臋czy艂 oficero­
wi now膮 list臋. - Masz. Potrzebujemy zestawienia tych pozycji ze wszy­
stkich baz zaopatrzeniowych. Spr贸buj zdoby膰 cho膰by cz臋艣膰 danych je­
szcze przed zako艅czeniem odprawy - za偶膮da艂.

Oficer przyj膮艂 polecenie z wyra藕nym niezadowoleniem, jednak mil­cz膮co skin膮艂 g艂ow膮 i pop臋dzi艂 wykona膰 rozkaz.

Rada eksperta

229

Kiedy ostatni genera艂owie zape艂niali pomieszczenie, Connor pospie­sznie ko艅czy艂 swoje przygotowania. Tak jak codziennie od dw贸ch tygo­dni, mia艂 z艂o偶y膰 Saddamowi Husajnowi i sztabowcom raport na temat realizacji planu. Zazwyczaj nale偶a艂o to do obowi膮zk贸w szefa sztabu, jednak iracki genera艂 otrzyma艂 to stanowisko z nadania politycznego i nie mia艂 nic przeciwko temu, by to Connor skupi艂 na sobie uwag臋 wodza. Wszyscy genera艂owie nie mieli w膮tpliwo艣ci, 偶e plan Connora zako艅czy si臋 kl臋sk膮, i nie chcieli, aby cz臋艣膰 winy spad艂a na nich, kiedy to si臋 stanie.

Amerykanin ju偶 mia艂 zacz膮膰, kiedy Saddam Husajn nakaza艂 mu ruchem r臋ki, by zaczeka艂. Przywo艂a艂 do siebie oficera, kt贸ry poda艂 mu niewielkie pude艂ko. Dyktator wsta艂.

- Panie Connor, min臋艂o ju偶 sporo czasu, odk膮d pan z nami 偶yje
i pracuje. Podzieli艂 si臋 pan z nami swoimi umiej臋tno艣ciami i wielokrot­
nie udowodni艂 wierno艣膰 naszej sprawie. Poniewa偶 zn贸w szykujemy si臋
do zadania ciosu naszemu odwiecznemu wrogowi, wydaje si臋 w艂a艣ci­
we, 偶eby艣my pokazali, jak bardzo cenimy pa艅skie po艣wi臋cenie i lojal­
no艣膰.

Connor nie m贸g艂 uwierzy膰 w to, co s艂ysza艂, lecz kiedy Husajn do niego podszed艂, wypr臋偶y艂 si臋 na baczno艣膰.

Iracki prezydent stan膮艂 przed Connorem i otworzy艂 pude艂ko. We­wn膮trz znajdowa艂y si臋 irackie insygnia generalskie. Connor wstrzy­ma艂 oddech, kiedy Husajn przypina艂 mu generalskie gwiazdki do pa­gon贸w. Nominacja spotka艂a si臋 z powszechnym aplauzem.

Jednak mi艂y, od艣wi臋tny nastr贸j prys艂, kiedy nagle rozleg艂 si臋 brzc-czyk telefonu. Adiutant podni贸s艂 s艂uchawk臋, s艂ucha艂 przez chwil臋 i nast臋pnie zameldowa艂:

- Sto pi臋膰dziesi膮t mil na p贸艂noc od miasta wykryto obecno艣膰 obcego
samolotu. Leci na du偶ej wysoko艣ci.

Pami臋膰 o nalotach si艂 koalicji antyirackiej by艂a wci膮偶 偶ywa w艣r贸d zebranych i przez chwil臋 Connor s膮dzi艂, 偶e wszyscy wezm膮 nogi za pas i zwiej膮. Ciekawe dok膮d? - pomy艣la艂. Odbudowany po „Pustynnej Burzy" podziemny bunkier mia艂 cztery pi臋tra g艂臋boko艣ci i chroni艂o go niemal tyle stali i betonu co o艣rodek dowodzenia pod Cheyenne Mountain.

Wszystkie oczy spocz臋艂y na twarzy Husajna. Przez chwil臋 dyktator si臋 namy艣la艂. Czy偶by mieli do czynienia z pierwsz膮 faz膮 jakiej艣 nowej ameryka艅skiej ofensywy powietrznej?

- To chyba powietrzny rekonesans - zasugerowa艂 Connor.
Irakijczycy przyzwyczaili si臋 do obecno艣ci samolot贸w ameryka艅­
skich przy granicy. Jednak penetracja na tak膮 g艂臋boko艣膰 by艂a czym艣

230

Larry Bond

niezwyk艂ym. Czy偶by Amerykanie zrzucili spadochroniarzy z Si艂 Spe­cjalnych? Ale skoro tak, to dlaczego tak ostentacyjnie odlatuj膮? Connor by艂 przekonany, 偶e jego domys艂y s膮 s艂uszne.

Lec膮c dwie艣cie st贸p nad irack膮 pustyni膮, Ted Sandstrom robi艂, co w jego mocy, aby trzyma膰 si臋 jak najbli偶ej przesuwaj膮cego si臋 pod ka­d艂ubem ja艂owego krajobrazu. Ca艂a elektronika 艣wiata nie by艂a w sta­nie zast膮pi膰 oczu i umys艂u, kt贸re prowadzi艂y przez t臋 niego艣cinn膮 kra­in臋 jego odrzutowiec i, z konieczno艣ci, reszt臋 grupy.

Lecieli z szybko艣ci膮 nieco ponad czterystu w臋z艂贸w, czyli o wiele wol­niej, ni偶 wynosi艂a pr臋dko艣膰, jak膮 m贸g艂 rozwin膮膰 ich samolot. By艂a to jednak pr臋dko艣膰 optymalna, wzi膮wszy pod uwag臋 wysoko艣膰, na kt贸rej lecieli, temperatur臋 powietrza i dystans, jaki mieli do przebycia. Zda­niem Teda Sandstroma, kt贸remu o w艂os pod kad艂ubem miga艂 piasek pustyni, p臋dzili a偶 nadto szybko.

艢migaj膮c tu偶 nad ziemi膮, nawet z tak pozornie ma艂膮 pr臋dko艣ci膮, czu艂 si臋 jak na roller coasterze. Przed ka偶dym wzniesieniem podrywa艂 maszyn臋 i nawet je艣li by艂o niewielkie, przeci膮偶enie wciska艂o go w fotel. Przy ka偶dym zag艂臋bieniu terenu musia艂 gwa艂townie opuszcza膰 nos sa­molotu, a ta sama si艂a o przeciwnym zwrocie wyrzuca艂a go z fotela.

Na domiar z艂ego nagrzany przez s艂o艅ce grunt tworzy艂 kolumny cie­p艂ego powietrza, kt贸re sprawia艂y, 偶e samolot trz膮s艂 si臋 jak auto na wybojach. By艂o to m臋cz膮ce i pot 艣cieka艂 z niego ciurkiem, pomimo w艂膮­czonej klimatyzacji. Powtarza艂 sobie, 偶e to z powodu zm臋czenia, a nie zdenerwowania.

Pu艂kownik Ted Sandstrom - sygna艂 wywo艂awczy „Pyton" - nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na obejrzenie si臋 za siebie. Siedz膮cy za nim kapitan „Wrak" Rayford m贸g艂, ale nie chcia艂. Teoretycznie lecia艂o za nimi je­szcze pi臋tna艣cie innych F-15, ale wida膰 by艂o tylko dwa lub trzy. Reszt臋 zakrywa艂a rze藕ba terenu. Rozci膮gni臋te w d艂ug膮 kolumn臋, szesna艣cie my艣liwc贸w lecia艂o w r贸wnych, dziewi臋cioip贸艂milowych odst臋pach.

Trzymali si臋 tak nisko nie dlatego, 偶eby si臋 wzajemnie nie widzie膰, ale przede wszystkim po to, by si臋 skry膰 przed Irakijczykami. Ich trasa nad Irakiem wiod艂a zakosami na po艂udnie, omijaj膮c stanowiska rada-

Rada eksperta

231

rowe i inne miejsca, z kt贸rych kto艣 m贸g艂by podnie艣膰 alarm. Co prawda czujniki w jego samolocie natychmiast by go ostrzeg艂y, 偶e zosta艂 namie­rzony, lecz lec膮ce nad nim samoloty szpiegowskie mog艂y to wykry膰 r贸w­nie szybko. Poza tym mia艂y o wiele wi臋kszy zasi臋g widzenia i dostar­cza艂y obrazu z szerszej perspektywy, kt贸rego mu brakowa艂o.

- Prowadz膮cy Koma艅cz, tu Wysoki Zamek. - Cho膰 Ted Sandstrom
nie mia艂 si臋 ujawnia膰 i nie musia艂 odpowiada膰, dow贸dztwo w Pentago­
nie podj臋艂o wielkie ryzyko, nalegaj膮c, 偶eby utrzymywa膰 z nim jedno­
stronny kontakt radiowy. - Potwierdzenie na obiekt Alfa. Wci膮偶 jeste艣
czysty. Lecisz prosto na cel. Nie odpowiadaj. Powodzenia.

W interkomie rozleg艂 si臋 g艂os Rayforda:

- Przyj膮艂em. Mamy oko艂o dwustu do celu. Jakie艣 czterna艣cie minut.
Sandstrom potwierdzi艂 przyj臋cie informacji, kt贸ra zgadza艂a si臋

z tym, co pokazywa艂 mu jego w艂asny system nawigacyjny. Jednak nie zaszkodzi艂o si臋 upewni膰. Tu nie by艂o miejsca na b艂臋dy.

Pod skrzyd艂em przemkn臋艂o mu ma艂e skupisko budynk贸w. Jego mie­szka艅c贸w czeka sze艣膰dziesi臋ciosekundowy pokaz lotniczy i kilka wybi­tych szyb, pomy艣la艂 Sandstrom i wyobrazi艂 sobie ich zdziwienie na wi­dok sznura my艣liwc贸w z rykiem przelatuj膮cych im nad g艂owami. Mar­twi艂o go, 偶e musi lecie膰 wprost nad miastem, ale im bli偶ej by艂o celu, tym g臋艣ciejsza stawa艂a si臋 zabudowa. A poza tym znajdowali si臋 ju偶 zbyt blisko celu, aby si臋 tym przejmowa膰.

W sali odpraw Kolegium Szef贸w Sztab贸w pu艂kownik Dolan czeka艂 zdenerwowany przy telefonie. Na ekran rzucono obraz z monitora kom­puterowego pokazuj膮cy map臋 Iraku upstrzon膮 r贸偶nymi symbolami. Oznacza艂y one kolejno: zidentyfikowany iracki samolot bojowy, Bravo Trzy Dziewi臋膰 i formacj臋 Komanczow. Samolot wczesnego ostrzegania E-3, odbywaj膮cy lot patrolowy w pobli偶u granicy, przekazywa艂 im obraz sytuacji widziany z i艣cie boskiej perspektywy, jednak ca艂a elektronika 艣wiata nie mog艂a pozbawi膰 wojny ryzyka.

K膮tem oka Dolan przygl膮da艂 si臋 genera艂owi 0'Neillowi. Czo艂gista, roz­mawiaj膮cy z innymi szefami sztab贸w, kt贸rzy przyszli, aby obserwowa膰 lot Komanczow, zachowywa艂 spok贸j. To on wpad艂 na pomys艂 tej misji. Gdyby wypadki przybra艂y z艂y obr贸t, 艣mier膰 ponios艂oby wielu ludzi, a dla niego mog艂oby to oznacza膰 koniec kariery. Dolan podziwia艂 jego spok贸j.

Przewodnicz膮cy Kolegium, genera艂 Thomas, r贸wnie偶 siedzia艂 w po­bli偶u telefonu. Podj膮wszy decyzj臋 o przeprowadzeniu ataku, prezy­dent postanowi艂 nie zmienia膰 nic w rozk艂adzie spotka艅, aby w ten spo­s贸b nie zdradzi膰, 偶e co艣 si臋 szykuje. Pojecha艂 wi臋c do Detroit, gdzie przemawia艂 do policjant贸w. Thomas mia艂 si臋 z nim skontaktowa膰, gdy tylko b臋dzie znany rezultat misji.

Mia艂 mu zameldowa膰, czy b臋dzie wojna, czy nie.

232

Larry Bond

Harry Connor sko艅czy艂 w艂a艣nie wylicza膰 oddzia艂y skoncentrowane wzd艂u偶 granicy, kiedy „Wrak" Rayford zameldowa艂:

- Siedem minut do celu.

Pu艂kownik Sandstrom tylko na to czeka艂. Otworzy艂 przepustnic臋 i lekko przyci膮gn膮艂 do siebie dr膮偶ek sterowy. Za nim, jakby wyskaku­j膮c nagle z pustyni, pocz臋艂a si臋 r贸wnie偶 wznosi膰 reszta grupy uderze­niowej. Wyr贸wnawszy lot na 艣redniej wysoko艣ci, dwana艣cie my艣liw­c贸w F-15E ustawi艂o si臋 w bardziej konwencjonalny szyk. Cztery my­艣liwce eskorty, F-15C, dobra艂y si臋 w pary i zaj臋艂y pozycje na skrzy­d艂ach. Na tej wysoko艣ci w ka偶dej chwili mog艂y ich namierzy膰 radary.

Pi臋膰dziesi膮t mil za nimi, lec膮ce o sto mil od siebie dwa EF-111 Ra-ven, w odst臋pie paru sekund i kilka sekund po grupie Komanczow, r贸wnie偶 wzbi艂y si臋 w g贸r臋. Ju偶 podczas wznoszenia siedz膮cy po prawej stronie pilota oficer obs艂uguj膮cy bro艅 elektroniczn膮 w艂膮czy艂 aparatur臋 zag艂uszaj膮c膮.

„W艂膮czenie" to za s艂abe okre艣lenie na to piek艂o, pomy艣la艂 Sandstrom. Anteny zmontowane na kad艂ubie wyplu艂y energi臋 elektromagnetycz­n膮 zdoln膮 艣miertelnie porazi膰 ka偶dego nie zabezpieczonego cz艂owieka w promieniu wielu metr贸w. Setki mil dalej anteny radar贸w przystoso­wane do odbioru energii o mocy miliwatow otrzyma艂y sygna艂 tysi膮ce razy wi臋kszy i przeci膮偶one radary o艣lep艂y.

Dzi臋ki wcze艣niejszym rekonesansom, dokonanym mi臋dzy innymi przez Bravo Trzy Dziewi臋膰, za艂ogi samolot贸w zag艂uszaj膮cych wiedzia­艂y, gdzie znajduj膮 si臋 radary przeciwnika i na jakich cz臋stotliwo艣ciach pracuj膮. Mog艂yby one namierzy膰 grup臋 Komanczow, ale obecnie ich ekrany pokrywa艂a jedynie mleczna po艣wiata.

Connor wymienia艂 nazwy ameryka艅skich jednostek, o kt贸rych wie­dziano, 偶e s膮 w Kuwejcie, kiedy znowu zadzwoni艂 telefon. Adiutant podni贸s艂 s艂uchawk臋 i przez minut臋 s艂ucha艂 w skupieniu. Kiedy odwr贸ci艂 si臋 do Saddama Husajna, by艂 blady.

- Kto艣 zag艂usza radary obrony przeciwlotniczej w okolicy Bagdadu!
-Kto? Dlaczego? - chcia艂 wiedzie膰 Husajn. Kiedy m贸wi艂, genera艂

lotnictwa rzuci艂 si臋 do telefonu i wyrwa艂 s艂uchawk臋 z r膮k adiutanta.

- Meldujcie - rozkaza艂. S艂ucha艂 przez minut臋, po czym powiedzia艂: -
Nadlatuj膮cy z p贸艂nocy samolot z aparatur膮 zag艂uszaj膮c膮 atakuje na­
sze radary obrony przeciwlotniczej. Nie znamy jego dok艂adnej pozycji
i nie wiemy, czy towarzysz膮 mu inne samoloty.

-Nie obchodzi mnie, co wiedz膮 - uci膮艂 Husajn. — Rozkazuj臋 posta­wi膰 w stan pe艂nej gotowo艣ci si艂y obrony przeciwlotniczej i poleci膰, aby wypatrywano oznak niespodziewanego ataku.

Genera艂 kiwn膮艂 g艂ow膮 i pospiesznie wyda艂 rozkazy przez telefon. Znowu przez chwil臋 s艂ucha艂, po czym si臋 roz艂膮czy艂.

Rada eksperta

233

- Wszystkie jednostki obrony przeciwlotniczej zamelduj膮 si臋 na sta­
nowiskach bojowych w ci膮gu pi臋ciu minut. Nie mamy w pogotowiu
zbyt wielu my艣liwc贸w, ale te, kt贸re s膮 gotowe, znajd膮 si臋 w powietrzu
r贸wnie偶 w ci膮gu pi臋ciu minut. Przygotowanie reszty potrwa d艂u偶ej.

Husajn, kiwaj膮c g艂ow膮, odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Connora, kt贸ry obser­wowa艂 ca艂e zdarzenie z reszt膮 sztabu.

- Co si臋 dzieje?! - hukn膮艂.

Connor nie wiedzia艂, co o tym my艣le膰. Przed przyjazdem do Iraku dok艂adnie przestudiowa艂 opis dzia艂a艅 lotnictwa w czasie „Pustynnej Burzy" i og贸ln膮 taktyk臋 ameryka艅skich si艂 powietrznych. Co艣 tu si臋 nie zgadza艂o, tylko co?

Lepiej zachowa膰 ostro偶no艣膰, na wszelki wypadek, pomy艣la艂.

- To prawdopodobnie atak powietrzny, panie prezydencie. Zapewne
niewidzialne my艣liwce lub rakiety Tomahawk. My艣l臋, 偶e chc膮 zniszczy膰
stanowiska obrony przeciwlotniczej lub centra 艂膮czno艣ci. W zale偶no艣ci
od tego, co jest ich celem, mog膮 im towarzyszy膰 jeszcze inne samoloty
bojowe.

-Czy mo偶emy mie膰 do czynienia z atakiem j膮drowym? - zapyta艂 Husajn.

-Wykluczone, panie prezydencie. Zrzucenie bomby atomowej wi膮­za艂oby si臋 ze zbyt wysokim kosztem politycznym dla ameryka艅skiego rz膮du.

Husajn nie wygl膮da艂 na przekonanego. Przy podejmowaniu decyzji nie zwyk艂 si臋 kierowa膰 zdaniem opinii publicznej.

-A poza tym, sir, pierwszym objawem ataku nuklearnego by艂aby detonacja. Przy ataku rakietami balistycznymi nie trzeba zag艂usza膰 radar贸w.

Ta argumentacja trafi艂a dyktatorowi do przekonania, ale natych­miast znowu zapyta艂:

- Co w takim razie jest ich celem?

-Nie wiem, sir. Udoskonali艂em radiow膮 sie膰 dowodzenia. Gdyby pozwoli艂 mi pan poprawi膰 艂膮czno艣膰 z wojskami obrony przeciwlotniczej...

- Nie o tym m贸wimy w tej chwili - przerwa艂 mu Husajn. - Czy to
mo偶liwe, 偶eby艣my to my byli celem ataku?

Kilku genera艂贸w rzuci艂o nerwowe spojrzenia na 艣ciany bunkra. Connor potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

234

Larry Bond

szta za艣 pomaga艂a mu naprowadzi膰 samolot na okre艣lony punkt na niebie. Musia艂 te偶 obserwowa膰 kilka znacznik贸w laserowych odbitych od budynk贸w na ziemi. Znajdowa艂 si臋 jeszcze daleko od nich, ale to si臋 wkr贸tce zmieni.

-Namierzanie laserowe w艂膮czone, pozycja celu wprowadzona, ro­dzaj broni wybrany. - Monotonny g艂os Collinsa nie zdradza艂 oznak zde­nerwowania.

Sandstrom przyjrza艂 si臋 wy艣wietlaczowi HUD. Na ekranie wida膰 by艂o lini臋 wytyczaj膮c膮 艣cie偶k臋 na niebie, a w dolnym lewym rogu wid­nia艂y literki GBU.

- Cel namierzony - zameldowa艂 Rayford.

Sandstrom zaryzykowa艂 spojrzenie na ekran radaru, pracuj膮cego w trybie obrazowania mapy powierzchni. Wida膰 na nim by艂o skupisko budynk贸w. Obraz by艂 r贸wnie czysty jak na monitorze telewizyjnym. Rayford dokona艂 powi臋kszenia i przesun膮艂 obraz, tak aby w jego cen­trum znalaz艂a si臋 kwatera g艂贸wna irackiego dow贸dztwa.

- Trzydzie艣ci sekund do zrzutu - podpowiedzia艂 g艂os z ty艂u i Sand­
strom wyr贸wna艂 lot. Skorygowa艂 nieco kurs i spojrza艂 na wy艣wietlacz.
Linie, kwadraty i ko艂a zbieg艂y si臋 w 艣rodku ekranu dok艂adnie nad bu­
dynkiem kwatery g艂贸wnej i Sandstrom nacisn膮艂 przycisk zwalniaj膮cy
bomb臋. Eagle zatrz膮s艂 si臋 lekko i skoczy艂 do przodu, uwolniony od swe­
go dwuip贸艂tonowego 艂adunku.

Czujnik w g艂owicy bomby natychmiast pochwyci艂 promie艅 laserowy odbity od 艣ciany budynku kwatery g艂贸wnej. Lotki korygowa艂y kurs i naprowadza艂y bomb臋 prosto na cel. Powy偶ej Koma艅cz Prowadz膮cy zawr贸ci艂 i jego namiernik laserowy obr贸ci艂 si臋 o dziewi臋膰dziesi膮t stop­ni, aby utrzyma膰 wi膮zk臋 promieni na celu. Znajduj膮cy si臋 p贸艂 mili dalej drugi samolot zbli偶a艂 si臋 do punktu zwolnienia bomby.

W bunkrze rozleg艂o si臋 zawodzenie syren alarmowych. Adiutant sta艂 przy telefonie, utrzymuj膮c sta艂膮 艂膮czno艣膰 z dow贸dztwem si艂 obrony przeciwlotniczej i przekazuj膮c raporty o przebiegu ataku na po­wierzchni. Dociera艂y do nich fragmentaryczne informacje, gdy偶 s艂aba widoczno艣膰 i zag艂uszanie radar贸w uniemo偶liwia艂y dok艂adne 艣ledzenie rozwoju wypadk贸w. Zauwa偶ono jedynie, 偶e obcy samolot kieruje si臋 w stron臋 艣r贸dmie艣cia. Husajn wygl膮da艂 na zaniepokojonego i Connor zamierza艂 doda膰 mu odwagi, kiedy rozleg艂 si臋 g艂uchy 艂osmot, po kt贸rym zatrz臋s艂y si臋 艣ciany bunkra. 艢wiat艂a przygas艂y, lecz po chwili zn贸w si臋 rozja艣ni艂y.

-Staraj膮 si臋 w nas trafi膰 - zauwa偶y艂 ze zdumieniem. W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o zatroskanie, lecz r贸wnie偶 zainteresowanie. Nigdy dot膮d nie by艂 celem ataku z powietrza. Nie ba艂 si臋 jednak. Znajdowa艂 si臋 przecie偶 cztery pi臋tra pod ziemi膮.

Rada eksperta

235

Naprowadzana laserem bomba GBU-28 trafi艂a w budynek kwatery g艂贸wnej o kilkana艣cie centymetr贸w od plamki laserowej. Dwuip贸艂tono-wego 艂adunku wybuchowego, kt贸ry zosta艂 zaprojektowany z my艣l膮 o niszczeniu ufortyfikowanych budynk贸w, u偶yto wcze艣niej tylko dwu­krotnie - w ostatnich dniach operacji „Pustynna Burza". M贸g艂 on zrobi膰 wyrw臋 w ziemi o g艂臋boko艣ci stu st贸p albo zniszczy膰 艣cian臋 z 偶elbetonu o grubo艣ci dwudziestu st贸p. Si艂a ta wystarcza艂a do pokona­nia dw贸ch pi臋ter bunkra Saddama Husajna. Budynkiem wstrz膮sn臋艂a pot臋偶na eksplozja, ale konstrukcja wytrzyma艂a.

Po chwili jednak nast膮pi艂 kolejny wybuch. To druga bomba, kt贸ra tra­fi艂a kilka centymetr贸w obok pierwszej, pomkn臋艂a drog膮 utorowan膮 przez swoj膮 poprzedniczk臋, wgryzaj膮c si臋 g艂臋biej w betonow膮 konstrukcj臋.

Na najni偶szym pi臋trze bunkra dowodzenia Connor i inni odczuli drugi wstrz膮s trzy sekundy po pierwszym, czyli po czasie, jaki potrze­buje odrzutowiec lec膮cy z pr臋dko艣ci膮 sze艣ciuset w臋z艂贸w do pokonania po艂owy mili. Po kolejnych trzech sekundach nast膮pi艂 trzeci wybuch.

Odg艂osy eksplozji, kt贸re brzmia艂y niczym uderzenia gigantycznego m艂ota kowalskiego, z ka偶dym wybuchem stawa艂y si臋 coraz bli偶sze. Kie­dy po trzeciej detonacji 艣wiat艂o zgas艂o na dobre, Connor powa偶nie si臋 zaniepokoi艂. Po pi膮tym uderzeniu w przy膰mionym 艣wietle lamp awa­ryjnych ujrza艂, 偶e sufit zaczyna p臋ka膰, i wtedy poczu艂 strach. Ostatnie, co zdo艂a艂 zauwa偶y膰, to spadaj膮ce na niego, Saddama Husajna i reszt臋 genera艂贸w metrowe bloki betonu.

W og贸lnym rozrachunku dziesi臋膰 z dwunastu bomb zadzia艂a艂o jak nale偶y. Sz贸sta wpad艂a do bunkra, ale nie wybuch艂a, a w dziewi膮tej zawi贸d艂 uk艂ad naprowadzania, co sprawi艂o, 偶e trafi艂a w s膮siedni budy­nek. Ale pozosta艂ych dziesi臋膰 wystarczy艂o z naddatkiem.

W sali odpraw Kolegium Szef贸w Sztab贸w pod艂膮czony do zabezpie­czonej linii g艂o艣nik nagle o偶y艂 i w pomieszczeniu rozleg艂 si臋 g艂os, w kt贸rym Dolan rozpozna艂 Teda Sandstroma.

-Tu Prowadz膮cy Koma艅cz. Gont. Powtarzam: Gont. Bez odbioru.

G艂osowi pilota towarzyszy艂a cyfrowa transmisja obraz贸w zarejestro­wanych przez jeden z samolot贸w i przekazanych drog膮 satelitarn膮 do Pentagonu. Du偶e kwadratowe zdj臋cie przedstawia艂o znajom膮 grup臋 budynk贸w kwatery g艂贸wnej, jednak z centralnego bunkra nie pozosta­艂o nic. Trzy pi臋tra znajduj膮ce si臋 nad ziemi膮 znikn臋艂y w ogromnym kraterze o 艣rednicy ponad stu metr贸w. Wybuchy kolejnych bomb doko­na艂y dzie艂a zniszczenia.

Zazwyczaj dostojnie zachowuj膮cy si臋 czterogwiazdkowi genera艂owie pocz臋li wydawa膰 entuzjastyczne okrzyki, 艣ciska膰 sobie r臋ce, u艣mie­cha膰 si臋. Pu艂kownik spojrza艂 na Thomasa, kt贸ry trzymaj膮c w jednej

236

Larry Bond

r臋ce s艂uchawk臋 telefonu z urz膮dzeniem szyfruj膮cym, drug膮 pokazy­wa艂 kolegom, aby si臋 uciszyli.

Dolana opu艣ci艂o ca艂e napi臋cie i nagle zachcia艂o mu si臋 spa膰. S艂owo „Gont", samo w sobie bez znaczenia, oznacza艂o brak ofiar po stronie atakuj膮cych, wiele bomb w celu i pe艂en sukces operacji.

Wzi膮艂 si臋 w gar艣膰. To bynajmniej nie by艂 jeszcze dla niego koniec pracy. B臋dzie musia艂 przygotowa膰 raport dla prezydenta i dalej obser­wowa膰 si艂y irackie. A s膮dny dzie艅 czeka tego, kto otrzyma zadanie 艣ledzenia rozwoju sytuacji politycznej w Iraku.

Dolan nie 偶a艂owa艂 ani Connora, ani Husajna. Ich plany zaatakowa­nia Stan贸w Zjednoczonych zosta艂y starte na proch wraz z nimi. Chcieli zaatakowa膰 Ameryk臋 przez zaskoczenie, ale czasem najwi臋kszym za­skoczeniem dla przeciwnika jest post膮pi膰 wbrew swym zasadom.

Prze艂o偶y艂 Tomasz Hornowski

Raymond E. Feist

Niewiarygodny trik Gerolda

Ray Feist jest autorem - opr贸cz innych powie艣ci - bestsellera Czaro­dziej. Jego dzieci艅stwo by艂o nasycone magi膮 i pozosta艂a ona wielk膮 oraz sta艂膮 mi艂o艣ci膮 jego 偶ycia. Jest szczerym zwolennikiem tego, co Samuel Taylor Coleridge nazywa „dobrowoln膮 i ochocz膮 rezygnacj膮 ze sceptycy­zmu", i powiedzia艂 mi, 偶e „wiara w magi臋 jest czym艣 rozkosznym".

Je艣li natomiast chodzi o jego opowiadanie, to cokolwiek bym o nim napisa艂, zepsu艂oby tylko pa艅stwu przyjemno艣膰 czytania. Z tego w艂a艣nie powodu powiem jedynie, 偶e zapraszam na spotkanie z niezmiennie zaj­muj膮cym Rayem Feistem.

D.C.

K

omik si臋 sypa艂. Nagafia by艂a kiedy艣 brytyjsk膮 koloni膮, a wi臋c j臋­zyk nie stanowi艂 problemu. Niekt贸re z dowcip贸w by艂y zbyt „ame­ryka艅skie", ale na jego niekorzy艣膰 dzia艂a艂o co艣 wi臋cej ni偶 tylko r贸偶nice kulturowe. Ujmuj膮c to najpro艣ciej: by艂 okropny.

-Reaguj膮 tak, jakby zamierzali wszcz膮膰 zamieszki - powiedzia艂a Jillian i pochyliwszy si臋 przed lustrem, przyjrza艂a si臋 swemu scenicz­nemu makija偶owi.

Geroldo przeszed艂 obok m艂odej kobiety i stan膮艂 przed lustrem, aby tak偶e sprawdzi膰, jak wygl膮da.

- To nie jest wojna domowa — powiedzia艂 przez rami臋 do odbicia
Jillian w lustrze. 艢ci膮gn膮艂 w d贸艂 jedn膮 powiek臋, jakby oczekiwa艂, 偶e
dzi臋ki temu b臋dzie lepiej widzia艂 w przyt艂umionym 艣wietle jedynej,
wisz膮cej pod sufitem 偶ar贸wki. - Po prostu ich spos贸b uprawiania poli­
tyki jest nieco... nieokrzesany. Quincy przysi膮g艂, 偶e je艣li si臋 dobrze
spiszemy, b臋d膮 to nasze ostatnie... trudne wyst臋py. Powiedzia艂, 偶e
w Europie odbywaj膮 si臋 letnie targi, na kt贸rych mo偶na nie藕le zarobi膰.

240

Raymond E. Feist

Geroldo odwr贸ci艂 si臋 z u艣miechem, a jego makija偶 i kiepskie koronki na z臋bach sprawi艂y, 偶e wygl膮da艂 raczej na 偶le umalowanego klowna ni偶 na mistrza magii.

Jillian westchn臋艂a i zamkn臋艂a oczy. Otworzy艂a je po chwili i powiedzia艂a:

Geraldo odwr贸ci艂 si臋 w jej stron臋.

-Poniewa偶 mam trzydzie艣ci dwa lata i wygl膮dam na czterdzie艣ci dwa! - odpar艂a, przygl膮daj膮c si臋 z uwag膮 swojemu odbiciu. Mia艂a szczup艂膮 twarz i utrzymywa艂a si臋 w formie, poniewa偶 praca na scenie kosztowa艂a j膮 wiele wysi艂ku. Mimo to wiedzia艂a, 偶e nie jest kobiet膮, kt贸r膮 jakikolwiek m臋偶czyzna nazwa艂by 艣liczn膮. Interesuj膮c膮, atrak­cyjn膮, nawet przystojn膮, ale nie 艣liczn膮. — Jedyni m臋偶czy藕ni, kt贸rych spotykam, to komicy, saksofoni艣ci i agenci. Wszyscy maj膮 偶ony, s膮 homoseksualistami, narkomanami albo durniami g艂upszymi od w艂a-

Niewiarygodny trik Gerolda

241

snych but贸w. - Jej g艂os z艂agodnia艂 mimo gniewnych okrzyk贸w t艂umu dochodz膮cych przez drzwi. - Chcia艂abym znale藕膰 m臋偶czyzn臋, wyj艣膰 za m膮偶 i mie膰 dzieci, Jerry. Nie zosta艂o mi zbyt wiele lat.

Geroldo mia艂 w艂a艣nie co艣 powiedzie膰, kiedy otworzy艂y si臋 drzwi.

- Nie masz zwyczaju puka膰?! - krzykn臋艂a Jillian do re偶ysera, kt贸ry
ukaza艂 si臋 w progu.

-Teraz wy wchodzicie - powiedzia艂, ignoruj膮c jej pytanie, chocia偶 nie straci艂 okazji, aby zlustrowa膰 ka偶d膮 b艂yskotk臋 jej kostiumu. Nagie uda pod przezroczystym strojem sprawi艂y, 偶e Jillian wygl膮da艂a tak, jakby ubra艂a si臋 do艣膰 niekompletnie, mimo i偶 by艂a zas艂oni臋ta od st贸p do g艂贸w. - Usilnie namawiam was, aby艣cie byli dobrzy - ci膮gn膮艂 ze swym dziwnie eto艅skim akcentem, co w po艂膮czeniu z prawie modelo­wym arabskim wygl膮dem jeszcze bardziej pog艂臋bia艂o wra偶enie absur­du. - Przykro mi to m贸wi膰, ale komik nie podoba艂 si臋 widzom.

Zza drzwi dobieg艂 nagle g艂o艣ny odg艂os strza艂贸w. Jillian podskoczy艂a, zakrywaj膮c usta d艂oni膮.

Kiedy zamkn臋艂y si臋 za nim drzwi, Jillian powiedzia艂a:

- No c贸偶, zrobimy po prostu wszystko, co w naszej mocy, prawda?
Kiedy si臋 odwr贸ci艂, aby wyj艣膰 z pokoju, Jillian poci膮gn臋艂a go za r臋k臋,

po czym cicho, ale z naciskiem powiedzia艂a:

- Od czasu, gdy by艂am dzieckiem, opowiadasz mi o tym, co nazy­
wasz swoim „niewiarygodnym trikiem". Mo偶e w艂a艣nie dzi艣 jest dobry
dzie艅, aby go pokaza膰?

Geroldo zatrzyma艂 si臋.

- To bardzo trudny numer, Jillian, i o wiele za subtelny jak na sal臋
o tych rozmiarach. A co najwa偶niejsze, wszystko musi by膰 absolutnie
doskonale zgrane w czasie. - Milcza艂 przez chwil臋, po czym powiedzia艂: -
Poza tym nie 膰wiczy艂em tego od lat. Chocia偶 nie wiem, czy 膰wiczenie
jest konieczne. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮 i doda艂 w zadumie: - Przykro mi, ale
nie mog臋 sobie wyobrazi膰, jak ten konkretny trik mia艂by nam pom贸c.

242

Raymond E. Feist

Ruszy艂 d艂ugim, w膮skim korytarzem na drug膮 stron臋 sceny, podczas gdy obs艂uga teatru ko艅czy艂a rozstawianie jego rekwizyt贸w w miej­scach, kt贸re rano pooznacza艂. Jillian dogoni艂a go i powiedzia艂a:

Odsun膮艂 nieznacznie kurtyn臋 i zerkn膮艂 na widowni臋. Jillian pochy­li艂a si臋 i zrobi艂a to samo pod jego podbr贸dkiem. Teatr zosta艂 wybudo­wany w okresie kolonialnym; na fotelach siedzieli zwykli ludzie, w wi臋kszo艣ci maj膮cy na sobie bia艂e koszule i czarne spodnie, chocia偶 mo偶na by艂o dostrzec tak偶e kilka garnitur贸w i tradycyjnych szat. Bal­kon pierwszego pi臋tra zape艂niali m臋偶czy藕ni w mundurach, a ka偶dy z nich mia艂 u boku bro艅. Wszystkie przej艣cia by艂y strze偶one przez 偶o艂­nierzy uzbrojonych w pistolety maszynowe. W lo偶y g贸ruj膮cej nad dru­g膮 stron膮 sceny siedzia艂 szeroko u艣miechni臋ty, ogromny m臋偶czyzna z idiotycznie wielk膮 kolekcj膮 medali na piersi.

Ten jego u艣miech sprawi艂, 偶e Jillian zadr偶a艂a.

W tej samej chwili d藕wi臋kowiec uruchomi艂 magnetofon z nagran膮 melodi膮 i Geroldo powiedzia艂:

- Kolej na nas.

Kiedy kurtyna zacz臋艂a si臋 rozsuwa膰, Jillian wyszepta艂a:

- Jerry, boj臋 si臋.

Geroldo rzuci艂 jej sw贸j najszerszy u艣miech.

- Odwagi, c贸reczko. Jako艣 to przetrwamy.

Powitany gwarem g艂os贸w, wyszed艂 pewnym krokiem na 艣rodek sce­ny. Kiedy pod膮偶y艂a za nim Jillian, kilku m臋偶czyzn roze艣mia艂o si臋, pod­czas gdy inni gwizdami i okrzykami zareagowali na co艣, co wyda艂o im si臋 otwart膮 i hojn膮 prezentacj膮 cia艂a kobiety z Zachodu. Jillian od razu zacz臋艂a 偶a艂owa膰, 偶e zamiast czarnych rajstop w艂o偶y艂a przezroczyste.

Widzowie patrzyli wyczekuj膮co, a odbijaj膮ce si臋 w ich twarzach 艣wia­t艂a sceny nadawa艂y im jeszcze bardziej obcy wygl膮d. Na wp贸艂 ukryci w mroku, na wp贸艂 widoczni, przypominali raczej s膮d demon贸w, a nie ludzi spragnionych rozrywki. Jillian odsun臋艂a na bok swoje l臋ki i przy­wo艂a艂a do艣wiadczenie lat wyst臋p贸w na scenie; koncentruj膮c si臋 na tym, co ma robi膰, zapomnia艂a o strachu.

Zacz臋li jak zwykle od obr臋czy, jedwabnych chust i cylindr贸w, poru­szaj膮cych si臋 szybko w bardziej wyszukanych i skomplikowanych nu­merach. Sprz臋t by艂 stary, ale dobrze utrzymany i chocia偶 repertuar w Stanach Zjednoczonych wyda艂by si臋 mo偶e nieco przestarza艂y, Wiel­ki Geroldo i jego pasierbica prezentowali sw贸j program w prowincjo­nalnych teatrach r贸偶nych ma艂ych kraj贸w od lat, zadowalaj膮c si臋 sta艂y­mi, chocia偶 niezbyt wielkim dochodami.

Jednak偶e ten wiecz贸r r贸偶ni艂 si臋 od innych. Na widowni siedzia艂 pu艂­kownik Izar Zosma, niedawny „zwyci臋zca" wybor贸w, w kt贸rych by艂

Niewiarygodny trik Gerolda

243

jedynym kandydatem. Siedzia艂 w otoczeniu swoich uzbrojonych ludzi, kt贸rzy przeliczali zawarto艣膰 urn, i chocia偶 si臋 u艣miecha艂, w jego oczach nie by艂o nic radosnego. Tygodniowy zarost sprawia艂, 偶e ciemna twarz pu艂kownika wygl膮da艂a jeszcze bardziej z艂owrogo. Siedzia艂 nierucho­mo, nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰, i z ka偶d膮 chwil膮, kt贸ra up艂ywa艂a bez reakcji t艂umu, Jillian nabiera艂a pewno艣ci, 偶e ich 偶ycie jest w niebezpie­cze艅stwie.

A potem sprawy zacz臋艂y si臋 toczy膰 w z艂ym kierunku. Magia scenicz­na jest zawsze kwesti膮 rytmu, odpowiedniego zgrania w czasie i nawet p贸艂 sekundy sp贸藕nienia mo偶e popsu膰 efekt iluzji. Niezr臋cznie podany rekwizyt, nieporozumienie w chwili wymiany i Geroldo wraz z Jillian musieli zacz膮膰 goni膰 czas. Magnetofon by艂 nieub艂agany. Podczas gdy 偶ywy dyrygent m贸g艂by zatuszowa膰 b艂膮d w chwili jego pope艂nienia, na­granie sprawia艂o, 偶e nak艂adaj膮ce si臋 na siebie gafy sta艂y si臋 widoczne dla publiczno艣ci.

Zanim dotarli do punktu kulminacyjnego wyst臋pu, w teatrze zapa­d艂a g艂臋boka cisza. W sali rozbrzmiewa艂y tylko d藕wi臋ki muzyki z ma­gnetofonu. Jillian przygotowywa艂a si臋 do ostatniego numeru, my艣l膮c jednocze艣nie, 偶e poszczeg贸lne elementy ich sprz臋tu ci膮gni臋te po 藕le wyko艅czonej scenie szuraj膮 denerwuj膮co g艂o艣no. Sta艂a narracja Gerol­da nios艂a si臋 echem po sali, jakby by艂a ona zupe艂nie pusta. Jillian pr贸bowa艂a opanowa膰 dr偶enie.

Geroldo przyst膮pi艂 do ostatnich przygotowa艅 przed numerem ze Skrzyni膮 艢mierci. Pokazywa艂 w艂a艣nie widzom ostre jak brzytwa szpa­dy, kt贸re Jillian mia艂a wbija膰 w skrzyni臋, podczas gdy on, wyginaj膮c z wpraw膮 cia艂o, b臋dzie ich unika艂, kiedy wsta艂 pu艂kownik Zosma.

Spojrzenia wszystkich widz贸w zwr贸ci艂y si臋 w stron臋 dyktatora, kt贸ry przeszed艂 przez barier臋 balkonu i zeskoczy艂 zr臋cznie na scen臋. Ten muskularny m臋偶czyzna, poruszaj膮c si臋 spr臋偶y艣cie, jak nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 po jego wygl膮dzie, podszed艂 do Gerolda. D藕wi臋kowiec wy­艂膮czy艂 magnetofon.

Pu艂kownik wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i Geroldo poda艂 mu jedn膮 ze szpad. Zo­sma zacisn膮艂 d艂o艅 na jej r臋koje艣ci, a potem machn膮艂 ni膮 tak nagle, 偶e wystraszona Jillian cofn臋艂a si臋 o krok. Ostrze przeci臋艂o powietrze o cal od nosa Gerolda, ale stary iluzjonista nawet nie mrugn膮艂.

- Zawsze lubi艂em ten trik - powiedzia艂 Zosma g艂osem o zaskakuj膮co
kulturalnym brzmieniu. P艂azem uderzy艂 w d艂o艅. - Zawsze si臋 zasta­
nawia艂em, jak wy, magicy, to robicie.

Geroldo u艣miechn膮艂 si臋 i odpar艂:

-Ale偶, Wasza Ekscelencjo... - zacz膮艂 Geroldo.

244

Raymond E. Feist

-Pu艂kowniku! - dyktator prawie wysycza艂 sw贸j stopie艅. - Ty -zwr贸ci艂 si臋 do Jillian. - Otw贸rz to pud艂o!

Jillian waha艂a si臋 przez chwil臋, ale otworzy艂a kufer. Pu艂kownik spoj­rza艂 do 艣rodka, przesun膮艂 d艂oni膮 po wewn臋trznej powierzchni, po czym si臋 wyprostowa艂.

- Wchod藕 do 艣rodka - powiedzia艂 do Gerolda.

Jerry popatrzy艂 na Jillian, kt贸ra zszarza艂a ze strachu, i odezwa艂 si臋:

- Odwagi, c贸reczko.

Jillian patrzy艂a, jak wchodzi do 艣rodka, i pomy艣la艂a, 偶e nigdy jeszcze nie widzia艂a, aby wygl膮da艂 tak godnie i dystyngowanie. Chocia偶 pijak, cz艂owiek 艂atwo popadaj膮cy w przygn臋bienie i pod ka偶dym wzgl臋dem zaledwie mierny kuglarz, by艂 on jednak偶e jedynym 偶yj膮cym cz艂onkiem jej rodziny i kocha艂a go. A teraz jaki艣 szaleniec zamierza艂 go zabi膰, i to na jej oczach.

- Ja powsadzam te szpady! - krzykn膮艂 Zosma, kiedy Jillian zamkn臋­
艂a kufer. Odwr贸ciwszy si臋 w stron臋 Jillian, doda艂: - Wy, ludzie z Zacho­
du, macie nas za g艂upc贸w! Wiem, 偶e ten trik wam si臋 udaje, poniewa偶
on, wiedz膮c z g贸ry, gdzie wsuniesz szpady, odpowiednio uk艂ada cia艂o,
wyginaj膮c je wok贸艂 kling. Zobaczymy, jak mu si臋 spodobaj膮 niespo­
dzianki!

Zosma odwr贸ci艂 si臋, obszed艂 kufer i wybrawszy na chybi艂 trafi艂 jedn膮 ze szczelin, wepchn膮艂 w ni膮 szpad臋. Jillian wstrzyma艂a oddech, ale na widowni nadal panowa艂a niczym nie zak艂贸cona cisza. Dziewczyna z trudem utrzymywa艂a si臋 na nogach, czuj膮c, 偶e dr偶膮 jej kolana. Do tej szczeliny wsuwa艂a zazwyczaj pi膮t膮 szpad臋 i je艣li Jerry by艂 w z艂ej pozy­cji, m贸g艂 zosta膰 nadziany jak indyk na ro偶en.

Ale szpada przesz艂a na wylot, a z kufra nie wydoby艂 si臋 偶aden d藕wi臋k.

Jillian mia艂a nadziej臋, 偶e Jerry s艂ucha krok贸w szale艅ca, pr贸buj膮c przewidzie膰, gdzie pojawi si臋 nast臋pne ostrze. Zosma, jakby czytaj膮c w jej my艣lach, wzi膮艂 ze sto艂u kolejn膮 szpad臋 i poruszaj膮c si臋 prawie na czubkach palc贸w, obszed艂 kufer, po czym wepchn膮艂 j膮 szybko w inn膮 szczelin臋. Jego r臋ka zatrzyma艂a si臋 na chwil臋, jakby napotka艂a op贸r, ale zaraz potem klinga przesz艂a na wylot. Cz艂owiek zamkni臋ty w 艣rod­ku nie wyda艂 偶adnego d藕wi臋ku i Jillian zmusi艂a si臋 do oddychania.

W sumie skrzyni臋 mia艂o przeszy膰 dziewi臋膰 szpad, a po ka偶dej z nich Geroldo powinien przyjmowa膰 coraz trudniejsz膮 pozycj臋. Ca艂a sztuka, dzi臋ki kt贸rej m贸g艂 przetrwa膰 pokaz, polega艂a po cz臋艣ci na tym, 偶e przy­ciska艂 si臋 mocno do ju偶 wbitych kling, do ich p艂askich lub t臋pych stron. Niezmiernie wa偶ne by艂o przy tym przestrzeganie w艂a艣ciwej kolejno艣ci wsuwania szpad.

Zosma wbi艂 szybko trzeci膮, czwart膮 i pi膮t膮 kling臋, a mimo to z kufra nie dobieg艂 偶aden g艂os. Jillian zacz臋艂a si臋 obawia膰, 偶e Jerry m贸g艂 zo­sta膰 zabity ju偶 przez pierwsze pchni臋cie i 偶e to jest przyczyn膮 jego milczenia.

Niewiarygodny trik Gerolda 245

Zosma zwolni艂, jakby ka偶da nast臋pna szpada mog艂a by膰 t膮, kt贸ra zabije. Sz贸sta przesz艂a na wylot, potem si贸dma i 贸sma.

W ko艅cu przysz艂a kolej na ostatni膮. Zosma zatrzyma艂 si臋 przy g贸r­nej szczelinie, tej, przez kt贸re przesz艂aby szpada ko艅cz膮ca pokaz w normalnej sytuacji. Je艣li jednak Jerry usun膮艂 si臋 z drogi o艣miu wbi­janych poprzednio w przypadkowej kolejno艣ci, musia艂 teraz by膰 w po­zycji, kt贸ra uniemo偶liwia艂a mu unikni臋cie zab贸jczego pchni臋cia.

Pu艂kownik Zosma wsun膮艂 szpad臋 do 艣rodka, zatrzyma艂 si臋, po czym pchn膮艂 j膮 w d贸艂 z ca艂ej si艂y. Napotka艂a op贸r i Jillian poczu艂a, 偶e uginaj膮 si臋 pod ni膮 nogi. Zwykle by艂a to jej cz臋艣膰 wyst臋pu, wywo艂uj膮ca reakcj臋 nawet najbardziej zblazowanej publiczno艣ci. Sprawdzi艂o si臋 to raz je­szcze i z garde艂 milcz膮cych do tej pory widz贸w wydar艂o si臋 g艂臋bokie westchnienie.

Zosma wepchn膮艂 szpad臋 a偶 po r臋koje艣膰 i wyprostowa艂 si臋, czekaj膮c na wynik swoich dzia艂a艅. Kiedy nic nie nast膮pi艂o, obszed艂 kufer i w ko艅cu powiedzia艂:

-Usu艅 je.

Jillian, modl膮c si臋 w duchu, zacz臋艂a wyjmowa膰 szpady we w艂a艣ciwej kolejno艣ci, tak aby Jerry, je艣li jeszcze 偶y艂, mia艂 szans臋 unikn膮膰 zranie­nia. Kiedy usun臋艂a ostatni膮, Zosma rozkaza艂:

- Otw贸rz kufer.

Silnie dr偶膮c膮 r臋k膮 si臋gn臋艂a do zamka. Zwolni艂a zatrzask i podnios艂a wieko, kt贸re otworzy艂o si臋 niczym g贸rna cz臋艣膰 muszli ogromnego mi臋­czaka, ukazuj膮c zawarto艣膰.

Wielki Geroldo, mistrz iluzji, znakomito艣膰 znana na pi臋ciu konty­nentach, samozwa艅czy cz艂onek Iluzjonistycznego Panteonu S艂awy, sie­dzia艂 skulony po艣rodku skrzyni.

-Podaj mi r臋k臋, moja droga Jilly - powiedzia艂. - Troch臋 tu zdr臋­twia艂em.

Jillian wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i wsun臋艂a j膮 pod rami臋 Jerry'ego, pomagaj膮c mu wyj艣膰 z kufra.

-Nasz dobry pu艂kownik by艂 tak powolny, 偶e nieco zesztywnia艂em, czekaj膮c na fina艂 - wyszepta艂.

Publiczno艣膰 oszala艂a.

Zosma sta艂 przez chwil臋 nieruchomo, jak cz艂owiek pokonany w po­jedynku, po czym nagle na jego twarz powr贸ci艂 ten sam wariacki u艣miech, kt贸ry go艣ci艂 na niej przez ca艂y wiecz贸r.

- Cudownie! - powiedzia艂 i poklepawszy Gerolda po plecach, doda艂: -
Jeste艣 bardzo dobry, m贸j przyjacielu. Bardzo, bardzo dobry. Jestem
bardzo mile zaskoczony. - Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 lo偶y, w kt贸rej siedzie­
li ludzie z jego otoczenia. — Dajcie temu cz艂owiekowi troch臋 pieni臋dzy.
Dopilnujcie, aby wraz ze swoj膮 asystentk膮 dotar艂 jutro bezpiecznie na
lotnisko!

Da艂 znak, 偶e wychodzi, i 偶o艂nierze rozlokowani na widowni szybko

246

Raymond E. Feist

ustawili si臋 tak, aby zapewni膰 mu ochron臋. W tej samej chwili kurtyna zas艂oni艂a starego iluzjonist臋 i jego pasierbic臋.

Geroldo poprawi艂 ubranie i ruszy艂 powoli w stron臋 garderoby. W pew­nej chwili ugi臋艂y si臋 pod nim kolana i Jillian pospieszy艂a mu z pomoc膮.

Zaledwie Jillian zd膮偶y艂a usadzi膰 Jerry'ego na krze艣le, rozleg艂o si臋 puknie do drzwi. Otworzy艂a je i zobaczy艂a 偶o艂nierza, kt贸ry wr臋czy艂 jej kopert臋. Zamkn臋艂a drzwi i rozerwa艂a kopert臋.

Geroldo, kt贸ry nigdy nie rezygnowa艂 z teatralnych efekt贸w, powoli wsta艂 z krzes艂a i rozpi膮wszy frak, ods艂oni艂 swoj膮 nie pierwszej ju偶 m艂o­do艣ci bia艂膮 koszul臋. Po chwili Jillian dostrzeg艂a, jak w jednym miejscu pojawia si臋 czerwona plama, potem druga, a potem nagle pop艂yn臋艂a krew i Geroldo zblad艂.

- Najlepszy trik, jaki znam, moja c贸rko, ten, kt贸rego nigdy nie chcia­
艂em pokazywa膰, mia艂, a偶 do dzisiaj, niewielkie zalety z punktu widze­
nia zastosowa艅 scenicznych. - Usiad艂 powoli na krze艣le. - Jednego
lata nauczy艂em si臋 tego od hinduskiego fakira. — By艂 ju偶 na granicy
omdlenia, kiedy doda艂: - To doprawdy do艣膰 niezwyk艂a sztuczka, ale we
w艂a艣ciwych warunkach mog臋 na pewien czas powstrzyma膰 krwawie­
nie.

Jillian bieg艂a w艂a艣nie do drzwi, aby wezwa膰 dyrektora, kiedy Wielki Geroldo zsun膮艂 si臋 z krzes艂a. Jego ostatni膮 my艣l膮 przed utrat膮 przy­tomno艣ci by艂a konstatacja, 偶e po latach zachowywania tajemnicy za­prezentowa艂 w ko艅cu sw贸j niewiarygodny trik w bardzo dziwnym miej­scu i przed publiczno艣ci膮, kt贸rej w 偶adnym wypadku nie mo偶na by艂o nazwa膰 idealn膮. Kiedy lekarz ju偶 go po艂ata, b臋dzie si臋 musia艂 zastano­wi膰 nad sposobem w艂膮czenia go do swojego programu. W ka偶dym ra­zie, pomy艣la艂 jeszcze, gdy ciemno艣膰 zamyka艂a si臋 wok贸艂 niego, moment prezentacji zosta艂 wybrany idealnie i wszystko by艂o absolutnie dosko­nale zgrane w czasie.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Robert Weinberg

Partyjka z diab艂em

Nie przychodzi mi do g艂owy nikt, kto cho膰 troch臋 nie lubi艂by opowia­da艅 o dobijaniu targu z diab艂em; kt贸偶 z nas nie my艣la艂 o tej mo偶liwo艣ci lub przynajmniej nie by艂 zafascynowany postaciami Fausta i Doriana Graya, je艣li ograniczymy si臋 tylko do tych dw贸ch, kt贸rzy zrobili to, czego zbytni racjonalizm - lub strach - nie pozwala zrobi膰 wi臋kszo艣ci z nas.

W swoim opowiadaniu Robert Weinberg przeciwstawia ksi臋dza zmar­艂emu szulerowi, kt贸ry istnieje w 艣wiecie rzeczywistym dzi臋ki swojemu uk艂adowi z diab艂em. Jego zadaniem jest dostarczanie swojemu panu dziesi臋ciu dusz rocznie. Dochodzi on jednak do wniosku, 偶e zyska do­datkowe punkty, a mo偶e nawet troch臋 dodatkowego czasu na ziemi, je­艣li zdob臋dzie dla艅 dusz臋 ksi臋dza...

D.C.

C

o ty tu robisz, m贸j synu? - zapyta艂 ojciec Stevens, kieruj膮c pro­mie艅 latarki prosto na m臋偶czyzn臋, kt贸ry kl臋cza艂 przed otwartym sejfem.

Zaskoczony w艂amywacz, wielki, krzepki m臋偶czyzna po czterdziest­ce, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na ksi臋dza, po czym podni贸s艂 si臋 chwiejnie na nogi. Jego r臋ce, w kt贸rych trzyma艂 pliki banknot贸w, wyra藕nie si臋 trz臋s艂y.

-Wybacz mi, ojcze - powiedzia艂 g艂osem dr偶膮cym z emocji. - Ja... ja musia艂em to zrobi膰.

- Nonsens - odpar艂 ojciec Stevens i podszed艂 bli偶ej. Trzymaj膮c w jednej r臋ce latark臋, wyci膮gn膮艂 drug膮 i wyszarpn膮艂 pieni膮dze z pal­c贸w z艂odzieja. W艂amywacz nawet si臋 nie opiera艂. — Nikogo nie mo偶na zmusi膰 do 艂amania boskich przykaza艅. Wiesz o tym, Erne艣cie Jonesie. M贸wi艂em to wiele razy w moich niedzielnych kazaniach. - G艂os ksi臋dza zabrzmia艂 surowiej: - Kazaniach wyg艂aszanych na mszach, w kt贸rych bierzesz udzia艂 od czasu, gdy by艂e艣 dzieckiem. - Nie zwa偶aj膮c na to, 偶e ze strony z艂odzieja mo偶e mu grozi膰 niebezpiecze艅stwo, drobny ksi膮dz pochyli艂 si臋 i w艂o偶y艂 pieni膮dze z powrotem do sejfu. Nast臋pnie zamkn膮艂 drzwi i przekr臋ci艂 zamek szyfrowy. Na niedosz艂ego rabusia spojrza艂 ponownie dopiero wtedy, gdy sko艅czy艂. - 呕膮dam pe艂nego wyt艂umacze­nia twojego post臋powania, m贸j synu. Natychmiast.

250

Robert Weinberg

Ojciec Stevens, pomarszczony, stary, ubrany na czarno cz艂owiek o sk贸rze koloru ciemnej czekolady i w艂osach barwy 艣wie偶o spad艂ego 艣niegu, wygl膮da艂 przy w艂amywaczu jak karze艂. Jednak偶e si艂a osobo­wo艣ci ksi臋dza by艂a tak du偶a, 偶e mog艂aby przygnie艣膰 olbrzyma. Wyso­kie ko艣ci policzkowe, ostry nos i w膮skie usta nadawa艂y jego twarzy wyraz spokojnej godno艣ci, uwypuklonej jeszcze przez jego zaawanso­wany wiek. W ciemnobr膮zowych oczach ksi臋dza wida膰 by艂o m膮dro艣膰 i ogromne wsp贸艂czucie - rezultat ponad pi臋ciu dekad s艂u偶by biednym i po­niewieranym przez los mieszka艅com jednego z po艂udniowych przed­mie艣膰 Chicago. By艂 wr臋cz instytucj膮 Wietrznego Miasta, na sw贸j spo­s贸b r贸wnie s艂awn膮 jak Al Capone albo Richard Daley.

- Nie krad艂em tych pieni臋dzy. - G艂os Ernesta brzmia艂 g艂ucho, prze­
pe艂nia艂a go rozpacz. - Chcia艂em je tylko po偶yczy膰 na kilka tygodni.
Zamierza艂em je odda膰, ojcze. Przysi臋gam na Boga, naprawd臋 zamie­
rza艂em. Przysi臋gam.

-Nie u偶ywaj imienia Pana nadaremno - powiedzia艂 oschle ojciec Stevens. Wskaza艂 latark膮 pobliskie krzes艂o. - Siadaj.

Min臋艂a druga w nocy i obaj m臋偶czy藕ni byli sami w gabinecie ksi臋­dza. M臋czony b贸lami p贸藕nego wieku ojciec Stevens sypia艂 bardzo lek­ko. Ha艂as, kt贸ry spowodowa艂 Jones, grzebi膮c przy zamku sejfu, wy­starczy艂, aby go obudzi膰 w jego sypialni po drugiej stronie korytarza. B臋d膮c cz艂owiekiem nie znaj膮cym l臋ku, przyszed艂 zbada膰 sytuacj臋 uzbrojony tylko w swoj膮 niez艂omn膮 wiar臋. Z艂apanie z艂odzieja by艂o 艂a­twe. Teraz ksi膮dz chcia艂 pozna膰 motyw stoj膮cy za t膮 pr贸b膮 przest臋p­stwa.

G艂os ksi臋dza ocieka艂 sarkazmem:

- Jaka to konieczno艣膰 zmusi艂a ci臋 do obrabowania twoich si贸str i bra­
ci, m贸j synu? Narkotyki? Kobiety? Alkohol?

Jones zadr偶a艂, jego ca艂e cia艂o si臋 zatrz臋s艂o.

-Prosz臋, ojcze, ja nie chcia艂em niczyjej krzywdy. Zamierza艂em to zwr贸ci膰. Ja... ja... nie mog艂em znie艣膰 my艣li o tym, 偶e b臋d臋 p艂on膮艂 w piekle. By艂em przera偶ony, naprawd臋 przera偶ony. To dlatego to zro­bi艂em. Naprawd臋.

- W piekle? - powt贸rzy艂 ojciec Stevens i zmarszczy艂 czo艂o. — Wyt艂u­
macz to.

Partyjka z diab艂em

251

-Jestem hazardzist膮, ojcze - odpar艂 z przej臋ciem Ernest Jones. -Wiesz przecie偶 o tym. To m贸j jedyny grzech. Nic na to nie mog臋 pora­dzi膰. Kocham karty. Kiedy tylko mog臋, gram w pokera. W pokoju na zapleczu Tawerny Ma艂ego Joego zawsze toczy si臋 gra. Przychodz臋 tam i czasem wygrywam, czasem przegrywam. Zale偶nie od tego, jak sprzy­ja mi szcz臋艣cie.

Jones przerwa艂 i wzi膮艂 g艂臋boki oddech.

- Ostatnio mi si臋 nie wiod艂o. Bardzo mi si臋 nie wiod艂o.

Ojciec Stevens nic nie powiedzia艂, ale w miar臋 jak s艂ucha艂 opowie艣ci Jonesa, jego oczy mru偶y艂y si臋 w wyrazie koncentracji. Wielki m臋偶czyzna nale偶a艂 do jego parafii przez ca艂e swoje 偶ycie. By艂 solidnym obywatelem, zr贸wnowa偶onym i absolutnie uczciwym. Jones nie by艂 typem cz艂owieka, kt贸ry kradnie fundusze ko艣cielne. To w艂a艣nie dlatego ksi膮dz tak bardzo si臋 skoncentrowa艂. Jakie z艂o kry艂o si臋 za t膮 pr贸b膮 kradzie偶y?

-W mie艣cie pojawi艂 si臋 nowy gracz - ci膮gn膮艂 Jones. - Siedzi przy stole od kilku tygodni. Wysoki, chudy facet, m贸wi naprawd臋 wytwor­nie. Tak jak ty, ojcze. Ten cz艂owiek jest prawdziwym zab贸jc膮 w kar­tach. Ma szybkie r臋ce, najszybsze, jakie kiedykolwiek widzia艂em. Wy­grywa noc w noc. Zabra艂 mi wszystko, co mia艂em. Innym sta艂ym by­walcom tak偶e.

Ojciec Stevens poczu艂, 偶e ch艂贸d w jego sercu p臋cznieje i wype艂nia cia艂o nieznanym mu dot膮d l臋kiem.

- Co zastawi艂e艣, m贸j synu?

Jones bez s艂owa si臋gn膮艂 do kieszeni i wyci膮gn膮艂 z niej zmi臋t膮 kartk臋 papieru. Wyg艂adzi艂 j膮 i poda艂 ojcu Stevensowi.

- Ten gracz da艂 mi kopi臋. Powiedzia艂, 偶e to po to, aby wszystko by艂o
legalne.

Ksi膮dz z uwag膮 przeczyta艂 dokument. Sko艅czy艂 i spojrza艂 na Jonesa otwartymi szeroko ze zdumienia oczami.

- Twoj膮 dusz臋? - wyszepta艂. - W zamian za d艂ug karciany obieca­
艂e艣 mu swoj膮 nie艣mierteln膮 dusz臋?

252

Robert Weinberg

Jones skin膮艂 g艂ow膮.

-Ja i Hightower, Carver i Stokes: wszyscy zrobili艣my to w ci膮gu ostatnich dziesi臋ciu dni. Ten rekin karciany da艂 nam na zdobycie pie­ni臋dzy czas do ko艅ca miesi膮ca. Albo stracimy nasze dusze.

Nast臋pnego wieczoru, tu偶 przed p贸艂noc膮, ojciec Stevens podszed艂 do d艂ugiego baru, kt贸ry ci膮gn膮艂 si臋 przez ca艂膮 Tawern臋 Ma艂ego Joego. Ubrany w d艂ugi czarny p艂aszcz, w czarnym kapeluszu z szerokim ron­dem, nie 艣ci膮gn膮艂 na siebie wi臋kszej uwagi kilku bywalc贸w, kt贸rzy sie­dzieli w drugim ko艅cu sali pochyleni nad drinkami.

Niekt贸rzy ludzie maj膮 przezwiska pasuj膮ce do nich jak r臋kawiczka do d艂oni. Inni wr臋cz odwrotnie - s膮 ich ca艂kowitym przeciwie艅stwem. Ma艂y Joe nale偶a艂 do tej drugiej grupy. Ogromny m臋偶czyzna o beczko­watej klatce piersiowej, okr膮g艂ej g艂owie i ledwie widocznej szyi wa偶y艂 prawie czterysta funt贸w. Chocia偶 Ma艂y Joe m贸wi艂 ma艂o, a na jego pe艂­nej niczym ksi臋偶yc twarzy go艣ci艂 zwykle wyraz prostodusznosci, nie by艂 wcale naiwniakiem.

Zawsze spokojny, sk艂onny do u艣miechu, a nawet serdecznego 艣mie­chu, trzyma艂 sw贸j bar 偶elazn膮 r臋k膮. Niepe艂noletni pijacy byli grzecz­nie, ale zdecydowanie wypraszani za drzwi. Dziwki musia艂y si臋 zacho­wywa膰 w lokalu jak damy albo otrzymywa艂y zakaz wst臋pu. Narkotyki by艂y ca艂kowicie zabronione, a ludzie, kt贸rzy je sprzedawali, nie mogli si臋 tu nawet pokazywa膰.

Gry hazardowe toczy艂y si臋 w pokoju na zapleczu. Za ma艂y procent od puli Ma艂y Joe zapewnia艂 karty oraz ochron臋 przed policj膮. Je艣li uczciwo艣膰 jakiego艣 gracza budzi艂a zbyt wiele w膮tpliwo艣ci, osobnik ten by艂 uprzejmie proszony o opuszczenie lokalu. Na w艂asnych nogach lub nie, w zale偶no艣ci od okoliczno艣ci. Ma艂y Joe nie zatrudnia艂 bramka­rza. By艂 wystarczaj膮co du偶y, a w razie konieczno艣ci wystarczaj膮co gro­藕ny.

Ojciec Stevens lubi艂 Ma艂ego Joego. Ten wielki m臋偶czyzna by艂 w mia­r臋 uczciwy i obsesyjnie dba艂 o reputacj臋 swojego lokalu. Nigdy nie do­pu艣ci艂by do nieuczciwej gry w pokoju na zapleczu. To dlatego ksi膮dz nabra艂 podejrze艅, 偶e w barze dzieje si臋 co艣 o wiele bardziej z艂owie­szczego.

Partyjka z diab艂em

253

Ojciec Stevens traktowa艂 sw贸j tytu艂 bardzo powa偶nie. Parafian uwa­偶a艂 za swoje dzieci, przynajmniej duchowe, je艣li nie cielesne. Ksi膮dz czu艂 si臋 osobi艣cie odpowiedzialny za ich pomy艣lno艣膰 i w艂a艣nie poczucie odpowiedzialno艣ci kaza艂o mu przyj艣膰 tego wieczoru do baru.

Ksi膮dz skin膮艂 g艂ow膮 i lekko si臋 u艣miechn膮艂.

- Ciesz臋 si臋, 偶e pracujesz, Leroy.

M艂odzie艅cowi ze zdumienia opad艂a szcz臋ka. By艂 cz艂onkiem ch贸ru ko艣cielnego i wydawa艂 si臋 zaszokowany tym, 偶e widzi ojca Stevensa w barze.

Ojciec Stevens wys膮czy艂 troch臋 wina i powiedzia艂:

- Wszyscy oni s膮 m臋偶czyznami w 艣rednim wieku, a nie m艂odymi
g艂upcami. 呕aden z nich nie mia艂 nic wsp贸lnego z narkotykami. Wszy­
scy ci臋偶ko pracuj膮 i maj膮 dobr膮 prac臋. S膮 pobo偶ni i regularnie chodz膮
na msze. Trudno mi uwierzy膰, 偶e chcieliby wszystko po艣wi臋ci膰 dla pie­
ni臋dzy.

254

Robert Weinberg

Ma艂y Joe rozejrza艂 si臋 wok贸艂, jakby si臋 chcia艂 upewni膰, 偶e nikt nie jest na tyle blisko, by m贸g艂 s艂ysze膰 ich rozmow臋.

Ma艂y Joe chrz膮kn膮艂 i przysun膮艂 si臋 do ojca Stevensa. Drewniany sto艂ek zaskrzypia艂 w prote艣cie pod ci臋偶arem olbrzyma. Na twarzy Joe-go pojawi艂 si臋 dziwny, jakby podszyty l臋kiem wyraz.

Ojciec Stevens odni贸s艂 wra偶enie, 偶e kto艣 wbija mu w 偶ebra ostry n贸偶. Wci膮gn膮艂 g艂臋boko powietrze i nagle poczu艂 ci臋偶ar swych lat.

-Urodzi艂em si臋 i wychowa艂em w weso艂ym miasteczku - zacz膮艂 ci­chym g艂osem ojciec Stevens, zag艂臋biaj膮c si臋 we wspomnieniach. -W czasach mojej m艂odo艣ci zna艂em kogo艣, kto si臋 tak ubiera艂 i nosi艂 to przezwisko. Jednak偶e to nie mo偶e by膰 ten sam cz艂owiek. To ca艂kowicie wykluczone, aby pojawi艂 si臋 tu Missisipi Slim. To musi by膰 kto艣 na艣la­duj膮cy jego s艂awny styl.

Partyjka z diab艂em

255

- Jest jeden spos贸b, aby si臋 przekona膰 - powiedzia艂 Ma艂y Joe. Zsu­
n膮艂 si臋 oci臋偶ale ze swojego drewnianego sto艂ka i ko艂ysz膮c si臋 w bio­
drach, obszed艂 bar. - Prosz臋 za mn膮.

Olbrzymi m臋偶czyzna poprowadzi艂 ma艂ego ksi臋dza przez drzwi na zapleczu, oznaczone napisem „Tylko dla pracownik贸w". Znale藕li si臋 w ma艂ej kuchni, u偶ywanej g艂贸wnie do przygotowywania tych kilku cie­p艂ych przek膮sek, kt贸re lokal oferowa艂 swoim klientom.

-Niech ojciec popatrzy - odezwa艂 si臋 Ma艂y Joe, wskazuj膮c szklan膮 p艂yt臋. - Przed laty zainstalowa艂em tu jednostronne lustro, aby mie膰 mo偶­no艣膰 kontrolowania sytuacji. Nie chcia艂em, aby gracze tracili panowanie nad sob膮. Powinien ojciec bez trudu dostrzec st膮d tego Missisipi Slima.

Ojciec Stevens zajrza艂 przez lustro do drugiego pomieszczenia. By艂o tam kilka sto艂贸w, ale tylko przy jednym toczy艂a si臋 gra. Siedzia艂o wok贸艂 niego czterech m臋偶czyzn w 艣rednim wieku, pochylonych nad kartami. Od czasu do czasu zerkali na rozdaj膮cego, kt贸ry po艂o偶y艂 karty na stole koszulkami do g贸ry i czeka艂 cierpliwie z r臋kami za艂o偶onymi na piersi.

Krew odp艂yn臋艂a z twarzy starego ksi臋dza. To nie m贸g艂 by膰 on, a jed­nak by艂 - nie by艂o w膮tpliwo艣ci co do rys贸w twarzy hazardzisty. Ojciec Stevens zacz膮艂 z uwag膮 obserwowa膰 przebieg gry. Rozdaj膮cy wygra艂 to rozdanie trzema waletami. Zgarn膮艂 niewiele, ale wi臋kszo艣膰 偶eto­n贸w widocznych na stole i tak le偶a艂a ju偶 przed nim. M臋偶czyzna zw膮cy si臋 Missisipi Slim zebra艂 niedbale tali臋, tasowa艂 j膮 z wyra藕n膮 wpraw膮 przez kilka sekund, po czym rozda艂 graczom po pi臋膰 kart.

Ojciec Stevens odwr贸ci艂 si臋 w milczeniu od lustra. Widzia艂 wystar­czaj膮co du偶o. Oszust m贸g艂 zmieni膰 sw贸j wygl膮d, aby wygl膮da膰 jak Slim. Nikt jednak nie potrafi艂by odtworzy膰 swobody, z jak膮 ten os艂awiony szuler obchodzi艂 si臋 z tali膮. Karty po prostu wyskakiwa艂y z jego pal­c贸w. Mia艂 sw贸j niepowtarzalny styl.

- No i jak? - zapyta艂 Ma艂y Joe. Pot臋偶ny m臋偶czyzna zawaha艂 si臋. -
Czy ojciec go rozpoznaje?

-To Missisipi Slim - odpar艂 ksi膮dz i zadr偶a艂- - W mojej grzesznej m艂odo艣ci by艂em wsp贸lnikiem dzia艂aj膮cych w weso艂ym miasteczku szu­ler贸w. Pan Slim przebywa艂 z nami przez kilka lat. Du偶o mnie nauczy艂 o pokerze. By艂 to bez w膮tpienia najbardziej utalentowany gracz, jakie­go kiedykolwiek widzia艂em.

Nast臋pnego ranka ojciec Stevens za艂atwi艂 kilka spraw i reszt臋 dnia sp臋dzi艂 na modlitwach. Nie mia艂 偶adnej w膮tpliwo艣ci, 偶e pojawienie si臋 Missisipi Slima w Tawernie Ma艂ego Joego nie by艂o przypadkowe. Du-

256

Robert Weinberg

sze Erniego Jonesa i jego przyjaci贸艂 s艂u偶y艂y po prostu jako przyn臋ta na grubsz膮 zdobycz. Ksi膮dz nie by艂 fa艂szywie skromny. S艂u偶y艂 Panu od ponad p贸艂 wieku. To jego dusz臋 chcia艂 zdoby膰 Ojciec K艂amstw. I ksi膮dz Stevens, mimo obaw i z艂ych przeczu膰, wiedzia艂, 偶e nie ma wyboru i musi j膮 zaryzykowa膰, aby ocali膰 swoj膮 owczarni臋.

Zmierzaj膮c w stron臋 Tawerny Ma艂ego Joego, ma艂y ksi膮dz pozwoli艂 pop艂yn膮膰 swym my艣lom wstecz, do dni, kiedy pracowa艂 w kr臋gu ludzi zwi膮zanych z weso艂ym miasteczkiem. Jego ojciec, akrobata, nigdy nie zaakceptowa艂 tego, 偶e wsp贸艂dzia艂a艂 z karciarzami, kt贸rzy je藕dzili za miasteczkiem. Jacob Stevens, chocia偶 sam nie by艂 nadmiernie reli­gijny, wielokrotnie ostrzega艂 syna o niebezpiecze艅stwach mog膮cych by膰 konsekwencj膮 jego m艂odzie艅czej nierozwagi. Szczeg贸lnie cz臋sto po­wtarza艂 pewn膮 maksym臋 o ryzyku, jakim obci膮偶one s膮 wszelkie kon­takty z diab艂em. Ojciec Stevens u艣miechn膮艂 si臋. Mia艂 nadziej臋, 偶e tej nocy dobrze wykorzysta rad臋 udzielon膮 mu przez ojca przed sze艣膰dzie­si臋ciu laty.

Partia pokera u Ma艂ego Joego rozpoczyna艂a si臋 punktualnie o 贸smej ka偶dego wieczoru. Ojciec Stevens wkroczy艂 do baru kwadrans wcze­艣niej. Skin膮艂 g艂ow膮 barmanowi i w艂a艣cicielowi, po czym wszed艂 do po­koju na zapleczu.

Wok贸艂 jednego ze sto艂贸w siedzia艂o trzech m臋偶czyzn. Kiedy w nowo przyby艂ym rozpoznali ojca Stevensa, pobledli. Wszyscy trzej byli jego parafianami.

Majestatyczny ksi膮dz nie powiedzia艂 ani s艂owa. Spojrza艂 tylko na t臋 tr贸jk臋 i skinieniem g艂owy wskaza艂 im drzwi. Wzajemne przepychanie si臋, kt贸re nast膮pi艂o, przypomina艂o scen臋 z filmu braci Marx.

Ojciec Stevens usiad艂 na krze艣le i spr贸bowa艂 si臋 odpr臋偶y膰. Pomimo wieczornego ch艂odu ocieka艂 potem. By艂 nieprawdopodobnie spi臋ty. Na­uczanie wiernych o z艂u wynikaj膮cym z zadawania si臋 z Ojcem K艂amstw to jedno, a siadanie z nim do partii pokera to co艣 zupe艂nie innego.

Ksi膮dz wiedzia艂, 偶e nie ma wyboru. Za偶膮danie, aby Missisipi Slim opu艣ci艂 miasto, nie by艂o 偶adnym rozwi膮zaniem. Musia艂 wydosta膰 od szulera weksle. Poza tym, nawet gdyby uda艂o mu si臋 wygna膰 tego martwego cz艂owieka z miasta, osiad艂by gdzie indziej i tam 艂owi艂 nie­winne dusze w swoje sieci.

Jedynym sposobem na pokonanie grzechu jest bezpo艣rednie stawie­nie mu czo艂a. Ojciec Stevens g艂osi艂 to credo przez ca艂e swoje 偶ycie. Teraz nadszed艂 czas, aby udowodni膰 jego prawdziwo艣膰.

Kilka minut przed 贸sm膮 do pokoju wszed艂 spokojnym krokiem Ma艂y Joe Winter i usadowi艂 si臋 na kanapie w tyle pomieszczenia.

Missisipi Slim wszed艂 do pokoju punktualnie o 贸smej. By艂 to chudy,

Partyjka z diab艂em

257

ciemny m臋偶czyzna z cienkimi, jakby narysowanymi o艂贸wkiem w膮sami oraz brwiami. Jego oczy wygl膮da艂y jak kule czarnego lodu. Zatrzyma艂 si臋 na chwil臋, po czym usiad艂 na krze艣le naprzeciw swojego jedynego przeciwnika. Nast臋pnie wyj膮艂 czerwon膮 chusteczk臋 z kieszonki kami­zelki i zacz膮艂 metodycznie wyciera膰 kurz i pot z palc贸w. Dopiero gdy sko艅czy艂, spojrza艂 na ojca Stevensa.

Szuler zachichota艂.

-Widz臋, 偶e po艣wi臋ci艂e艣 si臋 religii. To dosy膰 szokuj膮ce. Nigdy bym nie przypu艣ci艂, 偶e ma艂y pomagier szuler贸w z weso艂ego miasteczka wdzieje sutann臋.

-Zycie jest pe艂ne niespodzianek, m贸j synu - odpar艂 ojciec Stevens. Starannie dobieraj膮c s艂owa, doda艂: - Na przyk艂ad tw贸j powr贸t do 艣wia­ta 偶ywych.

Slim u艣miechn膮艂 si臋, leniwie i chytrze.

258

Robert Weinberg

- Nie przyszed艂em tu, aby ci臋 powstrzymywa膰, Slim - rzek艂 ojciec
Stevens i si臋gn膮wszy do kieszeni spodni, wyj膮艂 z niej plik studolaro-
wych banknot贸w. - Przyszed艂em tu dzisiaj, aby ci臋 ogra膰 do czysta.

Oczy Missisipi Slima zw臋zi艂y si臋. Zerkn膮艂 na pieni膮dze, a potem na starego ksi臋dza.

-艁膮cznie ze swoj膮 nie艣mierteln膮 dusz膮? - zapyta艂 Slim z u艣mie­chem satysfakcji. Jego s艂owa rozbrzmia艂y echem w ma艂ym pomieszcze­niu. Ojciec Stevens zrozumia艂, 偶e si臋 nie myli艂. To ca艂e szachrajstwo by艂o wymierzone w niego, nie w jego parafian. Szatan dzia艂a艂 przemy­艣lnie i podst臋pnie. Plama ciemno艣ci nad ramieniem szulera by艂a teraz wi臋ksza, bardziej z艂owroga, a 艣wiat艂o jakby przygas艂o.

Slim da艂 znak Ma艂emu Joemu. Pot臋偶ny m臋偶czyzna zastuka艂 w 艣cia­n臋. Kilka sekund p贸藕niej pojawi艂 si臋 barman z opakowan膮 fabrycznie tali膮 kart. Slim wzi膮艂 j膮 i postuka艂 ni膮 w st贸艂.

- To na szcz臋艣cie - wyja艣ni艂. - Dobre lub ?,艂e.

Rozpakowa艂 tali臋 i zacz膮艂 tasowa膰 karty. Jego d艂ugie, smuk艂e palce porusza艂y si臋 z szybko艣ci膮 b艂yskawicy. Kiedy sko艅czy艂, poda艂 tali臋 ojcu Stevensowi. Ksi膮dz skin膮艂 uprzejmie g艂ow膮 i prze艂o偶y艂.

- Zwyk艂y, dobierany poker - oznajmi艂 Slim. - Nic ekstrawaganckie­
go, stawki bez ogranicze艅. - Z kieszeni kamizelki wydoby艂 gruby zwi­
tek pomi臋tych banknot贸w i doda艂: - Nie ma potrzeby, 偶eby w dwuoso­
bowej grze wykorzystywa膰 偶etony. U偶yjemy got贸wki.

-I po ka偶dym rozdaniu b臋dziemy zmienia膰 rozdaj膮cego - dorzuci艂 ojciec Stevens. - Po to, aby wszystko by艂o sprawiedliwe i uczciwe. Slim zawaha艂 si臋.

-Czy偶by艣 oskar偶a艂 mnie o szulerk臋, kaznodziejo? Ojciec Stevens u艣miechn膮艂 si臋.

- Nie powiedzia艂em nic takiego. Ale znam tak偶e czyny twojego pie­
kielnego pana. Studiowa艂em je przez ca艂e 偶ycie. B臋dziemy zmienia膰
rozdaj膮cego albo rezygnuj臋 z gry.

Szuler skrzywi艂 si臋 z irytacj膮. Po chwili jednak chciwo艣膰 pokona艂a ostro偶no艣膰. Wzruszy艂 ramionami.

- Zgadzam si臋 na twoje warunki, m贸j parne. Grajmy.

Partyjka z diab艂em

259

W o艣wietlonym delikatnym bia艂ym 艣wiat艂em pokoju na zapleczu grali w dobieranego pokera. Pocz膮tkowo przygl膮da艂 si臋 temu tylko Ma艂y Joe Winter. Potem, gdy rozesz艂a si臋 wie艣膰, 偶e toczy si臋 wielka gra mi臋dzy ojcem Stevensem i nieznajomym karciarzem, do pomieszcze­nia nap艂yn臋li inni, aby w milczeniu obserwowa膰 rozw贸j wypadk贸w. Po godzinie przebieg gry 艣ledzi艂o prawie tuzin widz贸w.

Gra to przygasa艂a, to si臋 o偶ywia艂a. Ojciec Stevens post臋powa艂 ostro偶­nie, zastanawiaj膮c si臋 g艂臋boko nad ka偶d膮 stawk膮 i wa偶膮c ka偶d膮 decy­zj臋 tak, jakby mia艂a by膰 jego ostatni膮. Slim, dla odmiany, stawia艂 bez wahania, rzucaj膮c pieni膮dze do puli z oboj臋tn膮 min膮 cz艂owieka przeko­nanego, 偶e nie mo偶e przegra膰.

W palcach Missisipi Slima by艂a prawdziwa magia. D艂ugie i delikat­ne, zdawa艂y si臋 偶y膰 w艂asnym 偶yciem. Karty p艂yn臋艂y z nich g艂adko, 艣li­zgaj膮c si臋 po stole, jak wystrzelone z pistoletu. Tasowa艂 bez wysi艂ku, bawi膮c si臋 tali膮 tak szybko, 偶e oczy nie nad膮偶a艂y za jego ruchami. Ka偶­dy, kto go obserwowa艂, wiedzia艂, 偶e patrzy na prawdziwego mistrza, i to w szczycie formy.

Ojciec Stevens nie mia艂 takich umiej臋tno艣ci. Tasowa艂 wolno, meto­dycznie. W jego ostro偶nym i precyzyjnym rozdawaniu by艂o niewiele magii. W przeciwie艅stwie do Missisipi Slima, nie zwyk艂 si臋 popisywa膰. Ale umia艂 gra膰 w pokera, a tylko to mia艂o znaczenie.

Stopniowo wy艂oni艂 si臋 obraz gry. Ojciec Stevens wygrywa艂 do艣膰 regu­larnie, ale zazwyczaj ma艂e pule. Slim zgarn膮艂 kilka du偶ych pul, w wi臋k­szo艣ci po w艂asnych rozdaniach. Po godzinie ojciec Stevens by艂 bogatszy o kilkaset dolar贸w, ale 偶aden z m臋偶czyzn nie osi膮gn膮艂 widocznej prze­wagi nad drugim.

- Czas na nast臋pn膮 tali臋 - o艣wiadczy艂 Slim, opieraj膮c si臋 wygodnie
na krze艣le. - I odrobin臋 twojej najlepszej whisky.

Ma艂y Joe skin膮艂 g艂ow膮 i zastuka艂 dwukrotnie w 艣cian臋. Kilka se­kund p贸藕niej pojawi艂 si臋 barman z now膮 tali膮 kart i pe艂n膮 szklanecz­k膮. W ci膮gu kilku ostatnich dni zwyczaje Slima sta艂y si臋 w barze naj­wyra藕niej czym艣 zwyk艂ym, dobrze znanym.

Ojciec Stevens wsta艂 z krzes艂a, przeci膮gn膮艂 si臋 i wyszepta艂 cich膮 modlitw臋.

W drugiej godzinie gra toczy艂a si臋 w znacznie szybszym tempie. Wydawa艂o si臋, 偶e ksi膮dz, ura偶ony komentarzami Slima, zachowuje si臋 bardziej agresywnie. Cz臋艣ciej przebija艂 i cz臋艣ciej podejmowa艂 wi臋ksze ryzyko w sytuacjach, kt贸re nierzadko by艂y do艣膰 w膮tpliwe. Jednak偶e

260

Robert Weinberg

wygl膮da艂o na to, 偶e ta kr贸tka przerwa przynios艂a mu korzy艣膰. Wygry­wa艂 stale po swoich rozdaniach, trac膮c ma艂e sumy po rozdaniach Mis­sisipi Slima.

Szuler w dalszym ci膮gu stawia艂 偶ywio艂owo. Nie potrafi艂 jednak ca艂­kowicie ukry膰 przed ojcem Stevensem wyrazu zadowolenia, kt贸ry od czasu do czasu pojawia艂 si臋 na jego twarzy. Ksi膮dz, kt贸ry przez ca艂e 偶ycie mia艂 do czynienia z k艂amcami, grzesznikami i oszustami, domy­艣li艂 si臋, 偶e Slim pozwala mu wygrywa膰, przygotowuj膮c wielk膮 pu艂apk臋. To by艂a cz臋艣膰 widowiska. Szuler by艂 mistrzem w swojej sztuce - nie w grze w pokera, ale w wabieniu g艂upc贸w. Jednak偶e ojciec Stevens r贸wnie偶 przygotowa艂 kilka sztuczek.

Kiedy po dw贸ch godzinach Slim zrobi艂 ma艂膮 przerw臋, jego stos bank­not贸w by艂 wyra藕nie ni偶szy. Je艣li pomin膮膰 iskierki rozbawienia w ciem­nych oczach, wygl膮da艂 na rozz艂oszczonego i zmartwionego. Ciemna chmura, kt贸ra unosi艂a si臋 nad jego ramionami, zszarza艂a do pasemka cienia ledwie widocznego w zat艂oczonym pokoju.

Okaza艂o si臋 jednak, 偶e nic si臋 nie zmieni艂o. Ojciec Stevens w dal­szym ci膮gu wygrywa艂. Ksi膮dz zdawa艂 si臋 widzie膰, kiedy przebija膰, a kiedy pasowa膰. Wchodzi艂 wtedy, kiedy wszyscy byli pewni, 偶e prze­gra, a rezygnowa艂, gdy w og贸lnej opinii powinien by膰 pewny wygranej. Prawie za ka偶dym razem okazywa艂o si臋, 偶e podj膮艂 s艂uszn膮 decyzj臋. Porzuciwszy wszelkie pozory ostro偶no艣ci, w ka偶dym nast臋pnym rozda­niu stawia艂 coraz wi臋cej. Stos le偶膮cych przed nim pieni臋dzy stale r贸s艂, a偶 w ko艅cu zdecydowanie przewy偶szy艂 bank Missisipi Slima.

Prawie trzy godziny po rozpocz臋ciu gry Slim wzi膮艂 tali臋 i starannie j膮 potasowa艂, a nast臋pnie r贸wnie starannie rozda艂 karty. Ojciec Ste-vens sprawdzi艂, co otrzyma艂, i pokiwa艂 g艂ow膮. Trzy damy i para pi膮­tek. Ful z r臋ki. To by艂y najlepsze karty, jakie dosta艂 w ci膮gu ca艂ego wieczoru.

Uni贸s艂 wzrok i spojrza艂 uwa偶nie na Missisipi Slima. Na koniec po­patrzy艂 na le偶膮c膮 na stole tali臋 kart i st艂umi艂 dreszcz l臋ku. Nadszed艂 moment rozrachunku.

- Tysi膮c dolar贸w w ciemno - powiedzia艂 stary ksi膮dz, a jego g艂os
lekko zadr偶a艂 z emocji. Pomimo wszystkich swoich plan贸w i przygoto­
wa艅 ba艂 si臋. Pan K艂amstw nie by艂 g艂upcem. Pe艂en niepokoju pchn膮艂
plik banknot贸w na 艣rodek sto艂u.

Partyjka z diab艂em

261

- Zacny pocz膮tek, sir - rzek艂 Slim g艂osem, z kt贸rego znikn臋艂o po­
przednie roztargnienie. — Do艂o偶臋 ten tysi膮c i dorzuc臋 jeszcze dwa ty­
si膮ce.

Plama ciemno艣ci za szulerem powr贸ci艂a. Powi臋kszy艂a si臋 i nabra艂a kszta艂tu. Troch臋 jak chmura, troch臋 jak mg艂a, przypomina艂a cz艂owie­ka, ale zdecydowanie nim nie by艂a. Szef Slima przyby艂 osobi艣cie, aby przyjrze膰 si臋 grze.

Wpatruj膮c si臋 z napi臋ciem w ciemno艣膰, ojciec Stevens wymrucza艂 kilka s艂贸w i uczyni艂 znak krzy偶a. Cie艅 zadr偶a艂, ale pozosta艂 na miejscu, skulony za Slimem.

- Sko艅cz z tymi swoimi zakl臋ciami, kaznodziejo — warkn膮艂 szuler. -
M贸j szef zwyczajnie si臋 przygl膮da. Lubi dobr膮 gr臋. Zawsze by艂 znany
jako hazardzista.

Slim przeliczy艂 pieni膮dze. Po do艂o偶eniu do puli zosta艂o mu mniej ni偶 dwie艣cie dolar贸w.

Ojciec Stevens zebra艂 ca艂膮 swoj膮 odwag臋. Ognista otch艂a艅 by艂a bar­dzo blisko. Pok贸j wype艂ni艂 md艂y zapach siarki. Jednak偶e ksi膮dz mia艂 absolutne zaufanie do swojego Boga.

Przeliczy艂 wszystkie swoje pieni膮dze.

- Dok艂adam twoje dwa tysi膮ce i przebijam ci臋 o trzy.

Missisipi Slim wyszczerzy艂 z臋by; wygl膮da艂 na bardzo zadowolonego. Widoczny za nim cie艅 sta艂 si臋 mroczniejszy i jakby bardziej namacal­ny. Si臋gn膮wszy do wewn臋trznej kieszeni kamizelki, szuler wyci膮gn膮艂 z niej cztery z艂o偶one kartki papieru.

- To weksle, z kt贸rych ka偶dy opiewa na tysi膮c dolar贸w - powiedzia艂,
rzucaj膮c je na st贸艂. - S膮dz臋, 偶e to w艂a艣nie te papiery sprowadzi艂y ci臋
tutaj dzi艣 wieczorem, kaznodziejo. Wyr贸wnam twoj膮 stawk臋 i przebij臋
ci臋 o tysi膮c.

Ojciec Stevens wzi膮艂 g艂臋boki oddech. Wiedzia艂, 偶e Slim przez ca艂y wiecz贸r pieczo艂owicie przygotowywa艂 t臋 ostateczn膮 konfrontacj臋. Mu­sia艂 teraz wyr贸wna膰 stawk臋 albo odda膰 pul臋. By艂 tylko jeden spos贸b, aby to zrobi膰. Niesamowita 偶膮dza, kt贸ra pojawi艂a si臋 na twarzy Missi­sipi Slima, kiedy stary ksi膮dz wym贸wi艂 rozstrzygaj膮ce s艂owa, by艂a wr臋cz przera偶aj膮ca.

-Wyr贸wnam twoj膮 stawk臋 moim w艂asnym wekslem - o艣wiadczy艂 ojciec Stevens. Napisa艂 kilka s艂贸w na kawa艂ku papieru i rzuci艂 go na 艣rodek sto艂u. - Ta sama suma, te same warunki.

262

Robert Weinberg

Zwil偶ywszy wargi j臋zykiem, szuler poda艂 ksi臋dzu jedn膮 kart臋. Na­st臋pnie zmru偶y艂 oczy i pokr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem.

- Jestem zdr贸w - powiedzia艂, rozk艂adaj膮c na stole swoje karty. — Ful na
kr贸lach. - To rzek艂szy, z szerokim u艣miechem na twarzy si臋gn膮艂 po pul臋.

- Cztery damy - odezwa艂 si臋 ksi膮dz, pokazuj膮c swoje karty.
-To... to nie mo偶e by膰 - wyj膮ka艂 Missisipi Slim, wyba艂uszaj膮c ze

zdumienia oczy. — Da艂em ci...

- Da艂e艣 mi fula na damach - przerwa艂 mu ojciec Stevens. - Rozda­
nie dla naiwniaka, to pewne. Pok艂adaj膮c moj膮 wiar臋 w Panu, odrzuci­
艂em jedn膮 kart臋 i dobra艂em czwart膮 dam臋. Wszystkie twoje sztuczki
i oszustwa na nic si臋 nie zda艂y, m贸j synu.

Slim ci臋偶ko westchn膮艂, jak cz艂owiek, kt贸ry wie, 偶e jest skazany na piek艂o i nie mo偶e ju偶 nic zrobi膰, aby temu zapobiec. Zerkn膮艂 przez ra­mi臋. Czarnego cienia ju偶 tam nie by艂o. Znikn膮艂 w chwili, kiedy karty ojca Stevensa dotkn臋艂y blatu sto艂u.

Trzy stukni臋cia w 艣cian臋 sprowadzi艂y barmana. Tym razem przy­ni贸s艂 tylko szklaneczk臋, 偶adnych kart. Unosz膮c drinka do ust, pokr臋ci艂 z irytacj膮 g艂ow膮.

- Nie rozumiem tego, sir — powiedzia艂 z wi臋cej ni偶 tylko ciekawo艣ci膮
w g艂osie. - Rozdawa艂em od do艂u, udawa艂em, 偶e przek艂adam, robi艂em
podw贸jne zrzutki, ukrywa艂em karty w d艂oni i podsuwa艂em je, ale ty
mimo wszystko mnie pobi艂e艣. Raz za razem pr贸bowa艂em ci臋 osaczy膰
jak frajera, a ty zawsze ucieka艂e艣 z mojej pu艂apki. A na koniec pokona­
艂e艣 mnie w mojej w艂asnej grze.

Slim nigdy nie us艂ysza艂 odpowiedzi ojca Stevensa. Szybkim ruchem nad­garstka wla艂 sobie p艂yn do ust i prze艂kn膮艂 go. Prawie natychmiast jego czo艂o zrosi艂 pot. Przecieraj膮c za艂zawione oczy, z trudem chwyta艂 oddech.

Partyjka z diab艂em

263

Ojciec Stevens podar艂 starannie pi臋膰 weksli na drobne kawa艂eczki.

-To likwiduje te d艂ugi - o艣wiadczy艂. Zgarn膮艂 got贸wk臋. - Pieni膮dze dostan膮 ci, kt贸rzy byli na tyle g艂upi, aby je przegra膰.

T艂um zmieszanych i zszokowanych widz贸w szybko znikn膮艂. Twarde spojrzenie, kt贸rym zmierzy艂 ich ojciec Stevens, sprawi艂o, 偶e pospie­sznie udali si臋 na poszukiwanie jakiego艣 bezpiecznego miejsca. Wkr贸t­ce w pokoju pozostali tylko ksi膮dz i Ma艂y Joe.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Lisa Mason

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

S膮 ludzie, kt贸rzy myl膮 magik贸w oraz iluzjonist贸w z tak zwanymi spi-rytystami, kt贸rzy w wi臋kszo艣ci okazuj膮 si臋 szarlatanami. Harry Houdi-ni tak bardzo chcia艂 wierzy膰 w duchy, 偶e obieca艂 swojej ukochanej 偶onie, i偶 je艣li umrze przed ni膮 - co rzeczywi艣cie si臋 sta艂o - zrobi wszystko, co tylko mo偶liwe, aby przekaza膰 jej wiadomo艣膰 z drugiej strony. Wszelkie pr贸by nawi膮zania z nim kontaktu sko艅czy艂y si臋 fiaskiem.

Czy ja w to wierz臋?

W najlepszym razie mog臋 powiedzie膰, 偶e jestem sceptykiem, ale ro­zumiem, dlaczego wi臋kszo艣膰 z nas chcia艂aby my艣le膰, i偶 my oraz nasze mi艂o艣ci w jaki艣 spos贸b trwaj膮 tak偶e po 艣mierci.

Poniewa偶 jest to temat uniwersalny, by艂em szczeg贸lnie zadowolony, gdy Lisa Mason postanowi艂a go wykorzysta膰 w swoim opowiadaniu. A tak偶e dlatego, 偶e od wielu lat jestem fanem Harry'ego Kellara, z kt贸re­go ksi膮偶ki zaczerpn臋艂a tytu艂 swojego opowiadania. Z pewno艣ci膮 zgodzi­cie si臋 pa艅stwo, 偶e to urocze opowiadanie. Wi臋cej nie mog臋 lub raczej nie chc臋 powiedzie膰, gdy偶 podobnie jak Harry Kellar i Lisa Mason, wol臋, gdy tajemnice pozostaj膮 niewyja艣nione.

D.C.

D

op贸ki ludzie b臋d膮 si臋 zachwyca膰 tajemnicami, dop贸ty b臋d膮 ko­cha膰 magi臋 i magik贸w... Wszystkim pocz膮tkuj膮cym powtarzam: „Pami臋tajcie o trzech sprawach: Po pierwsze - 膰wiczcie ci膮gle nowe sztuczki, unowocze艣niajcie przy­rz膮dy i wymy艣lajcie nowe kombinacje starych trik贸w. Zawsze musicie mie膰 co艣 nowego, czym mo偶ecie zaskoczy膰 i oszo艂omi膰 widz贸w.

Po drugie - nadajcie swym pokazom charakter sztuki, ozdabiaj膮c ka偶d膮 iluzj臋 wszystkimi blaskami i cieniami krainy bajek, a sugeru­j膮c, 偶e uciekacie si臋 do czar贸w oraz kontakt贸w z si艂ami nadprzyrodzo­nymi, przygotujcie umys艂 obserwatora na spotkanie z tajemnic膮... Po trzecie - ka偶d膮 tajemnic臋 pozostawiajcie niewyja艣nion膮".

Harry Kellar Najwi臋kszy iluzjonista 艣wiata, 1887

266

Lisa Mason

M贸j ojciec sko艅czy艂 ju偶 z go艂臋biami oraz kolorowymi chustkami i przechodzi do pokazu spirytystycznego.

Widzowie kr臋c膮 si臋 i chichocz膮 niecierpliwie, staraj膮c si臋 jako艣 roz­grza膰, gdy偶 nawet jak na wiecznie prze艣ladowane przez mg艂y San Francisco ten wiecz贸r jest wyj膮tkowo zimny i ponury. Lampy gazowe migocz膮, nasycaj膮c spalinami ch艂odne i wilgotne powietrze. Do kurtyn z ciemnoszkar艂atnego aksamitu przylgn膮艂 zapach ple艣ni, grobowy za­pach, kt贸ry wprawia mnie w niepok贸j.

-A wi臋c staruszek jest sztywniakiem, nieco oszcz臋dnym w okazy­waniu uczu膰, prawda? - m贸wi Pannini z szerokim u艣miechem. Panni-ni jest eleganckim, pachn膮cym go藕dzikami dandysem w gabardyno­wym garniturze w drobne pr膮偶ki. Ma g艂adko zaczesane, skryte teraz pod melonikiem w艂osy, a jego g贸rn膮 warg臋 ozdabia bujny, zakr臋cony na ko艅cach w膮s. Jest jakie艣 dziesi臋膰 lat starszy ode mnie, jak s膮dz臋, i sprawia wra偶enie hulaki. Oczywi艣cie m贸j ojciec darzy go g艂臋bok膮 niech臋ci膮. - Id臋 o zak艂ad, 偶e nie jest to co艣, z czym taki m艂ody d偶entel­men jak ty nie potrafi艂by sobie poradzi膰.

-Znosz臋 to - odpowiadam - graj膮c rol臋 pos艂usznego syna.

Lubi臋 Panniniego. Wsuwa mi do r臋ki papierosa marki Mecca. Zaci膮­gam si臋, szybko i w poczuciu winy. Ojciec zabroni艂 mi pali膰. Zabroni艂 mi tak偶e zapuszcza膰 w膮sa do czasu, a偶 b臋d臋 mia艂 dwadzie艣cia dwa lata. Ekstrawaganckie w膮sy s膮 ostatnim krzykiem mody w naszym 1895 roku i, mimo innych drobnych problem贸w, takich jak panika ban­kowa, masowe bezrobocie i spo艂eczne niepokoje, kt贸re rozdzieraj膮 nasz wielki ameryka艅ski nar贸d, stanowi膮 g艂贸wn膮 trosk臋 ka偶dego d偶entel­mena. Kt贸ra z dam zwr贸ci na mnie uwag臋, je艣li nie b臋d臋 mia艂 w膮sa? Licz臋 z irytacj膮 ka偶dy mijaj膮cy dzie艅 tych dziewi臋ciu miesi臋cy, kt贸re mi jeszcze pozosta艂y, gol臋 rzadki puszek pojawiaj膮cy si臋 na mojej war­dze - pos艂uszny syn - i rozmy艣lam pesymistycznie o tym, jaka to szcze­cinka tam wyro艣nie, kiedy wyga艣nie ojcowski zakaz.

Na scenie m贸j ojciec pieczo艂owicie przygotowuje si臋 do nawi膮zania kontaktu z duchami zmar艂ych. Z wielu talent贸w taty ten jest najlep­szy: dramatyczne przygotowania do skrajnie niebezpiecznego i trud­nego zadania. Asystuje mu wujek Brady: 艣ci膮ga jego ciemnozielony 偶akiet, ustawia wielk膮 szklan膮 p艂yt臋 i przygotowuje szpad臋. M贸j ojciec w tym czasie podwija r臋kawy, demonstracyjnie si臋 skupia, ale g艂贸wnie

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

267

przewraca oczami. Przyciska d艂o艅 do czo艂a, uwalniaj膮c swoje metapsy-chiczne si艂y.

Szkoda, 偶e nie przygotowa艂 si臋 r贸wnie dobrze na 艣mier膰 mojej matki.

Kto艣 na widowni chrapie z przesadnie g艂o艣nym charkotem. Nas艂any rozrabiaka? Grupa chuligan贸w w n臋dznych cylindrach ci膮gnie bimber w tylnym rz臋dzie. Od czasu, gdy przyjechali艣my do San Francisco, wyczuwa si臋 tu atmosfer臋 niepewno艣ci, a nawet desperacji. Na dale­kim Zachodzie nikt ju偶 nie honoruje bankrut贸w: trzeba mie膰 z艂oto lub srebro. Tej nocy w Tivoli zaj臋ta jest tylko po艂owa miejsc.

Nie, nie jest tym m艂odym szubrawcem, tym piekielnie sprawnym Harrym Houdinim. Nikt nie zdo艂a dor贸wna膰 Houdiniemu, kt贸ry swoi­mi szalonymi b艂aze艅stwami zepsu艂 publiczno艣膰 od St. Petersburga do Nomy. Ka偶dy chce zobaczy膰 „Metamorfoz臋", w kt贸rej monsieur i made-moiselle, oboje ze zwi膮zanymi r臋kami i nogami, wymieniaj膮 si臋 miej­scami w skrzyni w ci膮gu zaledwie trzech sekund.

-Wiem dok艂adnie, jak Houdini wykonuje „Metamorfoz臋" - m贸wi臋 che艂pliwie, na co Pannini unosi brwi. - Trik ze skrzyni膮 by艂 znany, zanim si臋 jeszcze urodzi艂em.

- Trik ze skrzyni膮? - pyta Pannini.

Ale nie mog臋 mu wyjawi膰, jak w ci膮gu lat trik ze skrzyni膮 by艂 ulep­szany, pomys艂owo rozwijany i pokazywany na nowo, ci膮gle 艣wie偶y ni­czym poranna rosa. Nie mog臋 wyjawi膰, jak wykonywana jest „Meta­morfoza" Houdiniego, nawet gdybym chcia艂 to zrobi膰.

Teraz ja wzruszam ramionami, zaci膮gaj膮c si臋 g艂臋boko papierosem.

-Mieli艣cie? - pyta Pannini, nagle poruszony. - No to j膮 poka偶cie, m贸j panie!

- Umar艂a - m贸wi臋 - ostatniej wiosny.

Rzucam papierosa na pod艂og臋 i rozgniatam go obcasem. Ojciec zrobi mi awantur臋, je艣li wyczuje w moim oddechu zapach tytoniu.

268

Lisa Mason

- Przykro mi - m贸wi Pannini. Kiedy unosz臋 g艂ow臋, ju偶 go nie ma.

M贸j ojciec ma dobry program. Mo偶e nie wspania艂y, ale bardzo do­bry. Pracowa艂 nad nim, nad jego r贸偶nymi wariantami, przez te dwa­dzie艣cia lat, od kiedy chodz臋 po ziemi, a tak偶e - zgodnie z tym, co twierdzi wujek Brady - wcze艣niej. M贸j ojciec nie jest m艂odym szu­brawcem jak Houdini, ale siwiej膮cym m臋偶czyzn膮, kt贸rego wielu omy艂­kowo bierze za mojego dziadka. Mimo to tata nie straci艂 jeszcze wy­czucia, moim zdaniem. Moim zdaniem - a jako jego jedyny syn i na­st臋pca mam prawo do w艂asnego zdania - ta wszawa publiczno艣膰 w San Francisco nie zas艂u偶y艂a sobie na zadziwiaj膮cego, cudownego i tajemniczego profesora Flinta.

Z drugiej jednak strony od 艣mierci matki nic ju偶 nie wydaje mi si臋 normalne i w艂a艣ciwe.

Jak zwykle m贸j ojciec unosi szpad臋 i wykonuje kilka fint oraz pchni臋膰. W 偶贸艂tym blasku 艣wiate艂 rampy widz臋 pot zbieraj膮cy si臋 nad wykrochmalonym, d艂awi膮cym jego szyj臋 ko艂nierzykiem i przesi膮kaj膮­cy przez eleganck膮, brokatow膮 kamizelk臋 niczym plama krwi. Kiedy艣 niepokoi艂em si臋 o zdrowie taty. Zawsze by艂 chudy. Skrofu艂y i suchoty sia艂y spustoszenie w jego rodzinie. Czasem wydawa艂o mi si臋, 偶e trud pracy na scenie, nie wspominaj膮c ju偶 o k艂opotach poznawczych i finan­sowej niepewno艣ci - nieod艂膮cznie zwi膮zanymi z 偶yciem iluzjonisty -wp臋dzi go do grobu.

Jednak偶e od czasu 艣mierci matki nie martwi臋 si臋 ju偶 o ojca. Okaza艂o si臋 bowiem, 偶e jednak jest silny. Co tylko potwierdza star膮 prawd臋, 偶e na podstawie wygl膮du nigdy nie mo偶na stwierdzi膰, co jest prawd膮, a co iluzj膮.

M贸j ojciec chowa szpad臋 do pochwy. Te jego wst臋pne popisy maj膮 na celu wzbudzenie zainteresowania obecnych na widowni d偶entelmen贸w. D偶entelmeni s膮 z natury bardziej niecierpliwi, 艂atwiej si臋 nudz膮, nie wspominaj膮c ju偶 o przyrodzonym im sceptycyzmie. I rzeczywi艣cie je­den z rozrabiak贸w z tylnego rz臋du krzyczy:

- Cholernie dobrze ci to wysz艂o, ch艂opie!

Ale m贸j ojciec nigdy nie ulega pokusie 艂atwych i tanich popis贸w. Nie, na widowni s膮 damy i dzieci - zazwyczaj s膮, chocia偶 tego wieczoru w teatrze Tivoli zdecydowanie brakuje tych delikatnych istot. Agre­sywne pokazy profesora Flinta mog膮 przerazi膰 damy i dzieci, osoby z natury obdarzone du偶膮 wra偶liwo艣ci膮. Mog膮 zastygn膮膰 w bezruchu, mog膮 przycisn膮膰 delikatne palce do bia艂ych szyji, mog膮 zacz膮膰 si臋 za­stanawia膰, czy nast臋pna tajemnica nie b臋dzie ju偶 czym艣, czego nie zdo艂aj膮 znie艣膰.

To z my艣l膮 o tej cz臋艣ci publiczno艣ci m贸j ojciec chowa szpad臋 do po­chwy. Cz臋艣ci, kt贸ra -jak a偶 nazbyt cz臋sto powtarza艂a mi matka - nie ma w艂adzy ekonomicznej, kt贸r膮 pozbawiono godno艣ci i wszelkich mo偶­liwo艣ci rozwoju. Ale cz臋艣ci dysponuj膮cej pot臋g膮 dr偶膮cych warg, trzepo-

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

269

cz膮cych powiek, cichych okrzyk贸w trwogi i tych delikatnych bladych palc贸w, czym ona, moja matka, by艂a obdarzona a偶 w nadmiarze. To dla nich w艂a艣nie m贸j ojciec przygotowa艂 numer z ta艅cz膮c膮 chusteczk膮.

Szczerze m贸wi膮c, uwa偶am, 偶e trik z ta艅cz膮c膮 chusteczk膮 jest raczej g艂upiutki. Zawsze mnie zaskakuje, jak bardzo ludzie go lubi膮.

Wujek Brady i ja zajmujemy nasze stanowiska za kulisami. Czy musz臋 m贸wi膰, 偶e pracownicy sceniczni, Pannini oraz wszyscy nie wta­jemniczeni w arkana naszych technik zostali wyproszeni na zaplecze? Czy musz臋 m贸wi膰, 偶e wujek Brady i ja pop臋dzili艣my jak op臋tani na nasze miejsca po przeciwnych stronach sceny? Czy musz臋 podpowia­da膰, 偶e ta艅cz膮ca chusteczka jest w du偶ej mierze czym艣 na kszta艂t ma­rionetki, tylko innym? Czy musz臋 dodawa膰, 偶e maj膮c zamiar oczaro­wa膰 t臋 pr贸bk臋 cierpi膮cej ludzko艣ci, wybrali艣my cudownie proste i dia­belsko sprytne... urz膮dzenia? Gdy偶 to s膮 w艂a艣nie urz膮dzenia; nie ma na 艣wiecie takiej osoby, kt贸ra, gdyby raz jej dok艂adnie pokazano, kiedykolwiek mylnie by oceni艂a, jak... w tym konkretnym wypadku... ta艅czy ta艅cz膮ca chusteczka.

Tata recytuje sw贸j tekst:

- Najpierw jednak, panie i panowie, postaram si臋 wykaza膰, 偶e si艂a
偶ycia si臋ga poza 艣mier膰, poza gr贸b. Panie i panowie, spr贸buj臋 zade­
monstrowa膰, jak ta cudowna si艂a 偶ycia wykorzysta najzwyklejsz膮
z osobistych rzeczy.

M贸j ojciec ma oczywi艣cie jeden z tych w艂adczych g艂os贸w i potrafi ukaza膰 wyra藕nie zar贸wno komiczn膮, jak i ironiczn膮 stron臋 swojej oso­bowo艣ci w wielkich salach operowych, ogromnych teatrach, jak r贸w­nie偶 namiotach weso艂ych miasteczek rozbitych gdzie艣 na zakurzonych trawach Dakoty. Jednak偶e atmosfera panuj膮ca dzi艣 wieczorem w Tivo-li wydaje si臋 g臋sta i nieprzychylna. Nagle czuj臋, 偶e przez teatr przela­tuje zimny podmuch, jakby kto艣 nie domkn膮艂 tylnych drzwi, powodu­j膮c przeci膮g.

- Czy kto艣 z pa艅stwa - m贸wi dalej m贸j ojciec - ma chusteczk臋?
Z najczystszego jedwabiu, je艣li 艂aska.

Zaczynam si臋 l臋ka膰, 偶e po艣r贸d tego gburowatego, ha艂a艣liwego i cuch­n膮cego tani膮 whisky t艂umu nie znajdzie si臋 nikt na tyle kulturalny, aby mia艂 wymieniony element garderoby. Robi si臋 jeszcze zimnej. Wi­dz臋, jak stoj膮cy po drugiej stronie sceny wujek Brady kr臋ci g艂ow膮, patrzy za mnie, na mnie i gdzie艣 dalej. On tak偶e czuje ten szczeg贸lny powiew ch艂odu.

Zerkam ukradkiem mi臋dzy 艣wiat艂ami rampy i nagle widz臋, 偶e jedna z niewielu dam siedz膮cych na widowni wstaje, przechodzi mi臋dzy krze­s艂ami i zbli偶a si臋 do sceny. Oddycham z ulg膮. Po drugiej stronie sceny wujek Brady udaje, 偶e ociera pot z czo艂a. A jak wspaniale wygl膮da ta dama, wysoka, szczup艂a, w sukni z tafty w kolorze burgunda. Loki jej bujnej, upi臋tej pod zawadiackim k膮tem fryzury sp艂ywaj膮 w d贸艂, obra-

270

Lisa Mason

mowuj膮c twarz, a jeden z nich zwin膮艂 si臋 na jej policzku. Wymachuje bia艂膮, jedwabn膮 chusteczk膮, kt贸r膮 trzyma w palcach eleganckich jak u drezde艅skiej lalki. U艣miecha si臋 do mojego ojca, kt贸ry ch臋tnie ulega jej urokowi. Dama rozgl膮da si臋 wok贸艂, szukaj膮c u s膮siad贸w aprobaty dla swej 艣mia艂o艣ci. Spojrzenie jej wielkich oczu, g艂臋boko osadzonych i roziskrzonych, przypadkowo natyka si臋 na moje, kt贸re rzucam jej ukradkiem zza kulis. Jestem pewny, 偶e wyczuwam jej zapach, inten­sywn膮 wo艅 czerwonych r贸偶.

-Da- m贸wi do ojca. Jej g艂os jest jednym z tych matowych, brzmi膮­cych jak mruczenie kota kontralt贸w. - Mam chusteczk臋.

A potem mruga do mnie.

Znikam z pola widzenia. Oberwa艂oby mi si臋 od ojca, gdyby nabra艂 podejrze艅, 偶e kto艣 z widowni zauwa偶y艂, i偶 ukrywam si臋 za kulisami. Nie dostrzeg艂 jednak niczego i szybko przyst臋puje do wykonania swo­jego numeru, zawi膮zuj膮c zr臋cznie w臋ze艂 na jednym rogu jedwabnej chusteczki, kt贸r膮 poda艂a mu dama. Kiedy ko艅czy, chusteczka wygl膮da jak ma艂y duch ze spiczast膮 g艂贸wk膮, w lu藕nym, opadaj膮cym w d贸艂 p艂a­szczu. Ojciec rzuca chusteczk臋 na deski sceny, po czym pochyla si臋 niedbale, z oboj臋tn膮 min膮, aby j膮 poprawi膰 i umocowa膰 do... mniejsza z tym do czego. Niczym marionetk臋, jak ju偶 powiedzia艂em. To wszyst­ko, co musicie wiedzie膰.

- Udowodni臋 teraz, panie i panowie - m贸wi m贸j ojciec - 偶e w ka偶dej
ma艂ej rzeczy, nawet zwyk艂ej chusteczce, kt贸r膮 otrzyma艂em od tej uro­
czej damy, zmar艂y mo偶e naprawd臋 o偶y膰.

No i zaczynamy, ja i wujek Brady, nasz ma艂y taniec po przeciwnych stronach sceny. Najpierw chusteczka unosi swoj膮 martw膮 g艂ow臋 i usi­艂uje o偶y膰, ale potem - przepraszam za wyra偶enie - oddaje ducha i opa­da sflacza艂a na pod艂og臋. M贸j ojciec zach臋ca j膮 i chusteczka unosi si臋 ponownie, nabiera wigoru i w ko艅cu staje wyprostowana i pe艂na 偶ycia. Duch wskakuje na d艂onie taty, protestuje, gdy ten pr贸buje ograniczy膰 mu swobod臋 ruch贸w, zeskakuje na d贸艂 i pl膮sa po scenie. Tata 艂apie chusteczk臋 i ci膮gle o偶ywion膮, ruszaj膮c膮 g艂ow膮, oddaje damie, kt贸ra krzyczy ze strachu. Tata odbiera chusteczk臋, rozwi膮zuje w臋ze艂 i k艂a­dzie zwyk艂y, pozbawiony 偶ycia kawa艂ek jedwabiu na d艂oni damy, kt贸ra rozpromieniona pokazuje by艂ego ducha swoim s膮siadom.

Jak powiedzia艂em, ludzie to uwielbiaj膮.

-Dzi臋kuj臋, madame - m贸wi tata. — Prosz臋 nam powiedzie膰, jak si臋 pani nazywa.

-To dla pani, madame Trubecka - ci膮gnie m贸j ojciec i wzi膮wszy znowu z jej d艂oni chusteczk臋, wyjmuje z niej 艣wie偶膮, czerwon膮 r贸偶臋. Podaje damie jedwab i kwiat.

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

271

Zena si臋 czerwieni. Kiedy zerkam ponownie zza kulis, widz臋, 偶e jej policzki pokrywaj膮 si臋 g艂臋bokim rumie艅cem, jakby nagle dosta艂a go­r膮czki.

K艂amca, my艣l臋. Wrogo艣膰 istniej膮ca mi臋dzy iluzjonistami i mediami spirytystycznymi ma 藕r贸d艂o w tym w艂a艣nie punkcie. Nikt nie nawi膮za艂 kontaktu ze zmar艂ymi. Nikt nie udowodni艂, 偶e dusze istniej膮. Spiryty-艣ci oszukuj膮 ludzi, karmi膮c ich okrutnymi k艂amstwami i iluzjami, kt贸re ka偶dy iluzjonista mo偶e 艂atwo powt贸rzy膰. Maskelyne, Kr贸lewski Iluzjo­nista, zdemaskowa艂 „Szaf臋 duch贸w" braci Davenport贸w jako zwyk艂y trik ze skrzyni膮. Anderson, Wielki Czarownik P贸艂nocy, potrafi艂 zade­monstrowa膰 sztuczk臋 z przechylaj膮cym si臋 stolikiem i stukaj膮cymi du­chami, kt贸ra by艂a lepsza od popisowego numeru si贸str Fox. Jak my艣li­cie, je艣li m贸j ojciec m贸g艂by naprawd臋 nawi膮za膰 艂膮czno艣膰 z duchami, to czy nie skontaktowa艂by si臋 przede wszystkim z moj膮 matk膮?

Ale co innego mo偶e odpowiedzie膰? „Nie, tak naprawd臋 to nie jestem w stanie tego zrobi膰"? Nie mo偶e tego wyzna膰, nie przed ca艂膮 widowni膮. Magikowi nie wolno zdradza膰 sekret贸w swego warsztatu, nie mo偶e wyja艣nia膰 tajemnic, chocia偶 w jego sztuce 偶adnych tajemnic nie ma. Tak m贸wi nasz kodeks.

Mimo to czuj臋 si臋 nieswojo, gdy s艂ysz臋 to zapewnienie ojca, jego k艂amstwo. Czy r贸偶ni si臋 cho膰 troch臋 od tych oszuka艅czych i ob艂udnych spirytyst贸w?

Mo偶e jednak nie urodzi艂em si臋 po to, aby zosta膰 iluzjonist膮?

Je艣li nawet k艂amstwo ojca zaniepokoi艂o Zen臋 Trubeck膮, nie okazuje tego po sobie.

-Jakie to zdumiewaj膮ce — m贸wi po prostu i odp艂ywa z powrotem w ciemno艣膰 za ramp膮.

W tej chwili wynaj臋ta orkiestra zaczyna gra膰 skoczn膮 melodi臋. Wu­jek Brady wychodzi na scen臋, aby asystowa膰 tacie, a ja narzucam na ubranie str贸j ducha i biegn臋 na moje stanowisko za szklan膮 p艂yt膮, kt贸ra jest ustawiona... Jest ustawiona w艂a艣ciwie: pod strategicznie umieszczonym reflektorem. Jest ustawiona tak, 偶e gdy 艣wiat艂o i cie艅 zostan膮 precyzyjnie zgrane, a prawa optyki odpowiednio wykorzysta­ne, zobaczycie zjaw臋, kt贸ra pojawi si臋 na scenie znik膮d i stanie obok profesora Flinta. Zobaczycie zjaw臋 potykaj膮c膮 si臋 z nim w 艣miertel­nym pojedynku. Zobaczycie, jak przebija szpad膮 zjaw臋 na wylot, po czym ona na waszych oczach zniknie.

No dobrze, by膰 mo偶e pojedynek z duchem nie jest tak 艣miertelnie niebezpieczny. Nie tak, jak popis tego szubrawca Houdiniego, kt贸ry ka偶e si臋 kr臋powa膰 jak zwierz臋, kt贸re wioz膮 do rze藕ni, lub po艂yka ig艂y. Pojedynek z duchem nie jest tak偶e oryginalnym pomys艂em mojego

#272

Lisa Mason

ojca, gdy偶 numer ten wprowadzi艂 Pepper, a inni prezentowali go w r贸偶nych odmianach jako „B艂臋kitny pok贸j" lub „Pok贸j 艣mierci", w kt贸­rym szkielet w trumnie zmienia si臋 w pi臋kn膮 kobiet臋, rozpadaj膮c膮 si臋 potem ponownie w py艂. Mimo to uwa偶am, 偶e pojedynek z duchem jest najwy偶szym osi膮gni臋ciem i najlepszym punktem programu profesora Flinta.

Dawniej, kiedy ducha gra艂a moja matka, mog艂em to ogl膮da膰 bez ko艅ca. Nigdy mnie to nie nu偶y艂o. Gdy by艂em dzieckiem, uwielbia艂em moment, kiedy tata intonowa艂 swoj膮 Wielk膮 Inwokacj臋 do Duch贸w Zmar艂ych i duch pojawia艂 si臋 - ot tak! — unosz膮c si臋 nad scen膮. Damy 艂ka艂y. Cz臋艣膰 d偶entelmen贸w smarka艂a w chusteczki, podczas gdy inni wci膮gali gwa艂townie powietrze, przepe艂nieni l臋kiem, zaszokowani lub zdumieni. Zdumieni, 偶e 艣mier膰 mo偶na pokona膰. Pewnego razu w Che-yenne kto艣 krzykn膮艂: „Chwa艂a niech b臋dzie Panu!", a inni odpowie­dzieli: „Amen!"

Jakim wspania艂ym duchem by艂a moja matka! Tata rzuca艂 na pod艂o­g臋 swoj膮 sk贸rzan膮 r臋kawiczk臋, wyci膮ga艂 szpad臋 z pochwy i wyzywa艂 zjaw臋 na pojedynek. Zjawa w odpowiedzi ciska艂a sw膮 bia艂膮 jedwabn膮 r臋kawiczk臋 i tak偶e wyci膮ga艂a bro艅. Po czym rzucali si臋 na siebie, ska­cz膮c i fechtuj膮c jak muszkieterzy. Moja matka by艂a tak czaruj膮ca, pe艂­na 偶ycia i wdzi臋ku, 偶e damy przestawa艂y p艂aka膰, a d偶entelmeni smar­ka膰 w chusteczki. Ci twardzi przedstawiciele naszego m艂odego narodu, ci ludzie, kt贸rzy ka偶dego dnia musieli stawia膰 czo艂o niebezpiecze艅­stwom zwi膮zanym z suchotami, porodami i febr膮, patrzyli na tego rze艣­kiego ducha i zaczynali si臋 u艣miecha膰. Widzia艂em, jak do ich serc ni­czym z艂odziej wkrada si臋 rado艣膰 i to by艂a prawdziwa magia. Na chwil臋 zapominali o swoich smutkach, poniewa偶 mogli si臋 oto na w艂asne oczy przekona膰, 偶e 艣mier膰 wcale nie jest ko艅cem wszystkiego. Wr臋cz prze­ciwnie, zmarli najwyra藕niej wiedli po drugiej stronie ciekawe 偶ycie i je艣li kto艣 powinien by膰 op艂akiwany, to w艂a艣nie 偶yj膮cy, kt贸rzy wci膮偶 cierpieli, nie mog膮c zapomnie膰 o swojej stracie. Kt贸rzy nie mogli zna­le藕膰 spokoju.

Nie jestem ani w przybli偶eniu tak czaruj膮cym duchem, jakim kiedy艣 by艂a moja matka, ale potrafi臋 macha膰 szpad膮 i pojedynek o偶ywia wre­szcie publiczno艣膰. S艂ysz臋 oklaski oraz okrzyki zach臋ty, kt贸re docho­dz膮... dochodz膮 do tego miejsca, w kt贸rym wykonuj臋 moj膮 cz臋艣膰 pro­gramu. Tata wbija mi szpad臋 w serce, ja znikam, i jest po wszystkim. Zadziwiaj膮cy, cudowny i tajemniczy wyst臋p profesora Flinta dobiega ko艅ca. Zrzucam str贸j ducha i p臋dz臋 na scen臋. Widzowie stoj膮 i bij膮 brawo. Pan Pannini pokazuje mi uniesiony kciuk.

Widz臋 wyraz ulgi na twarzy ojca. Jest cz艂owiekiem, kt贸ry skrupu­latnie notuje w pami臋ci ka偶dy tryumf i niepowodzenie, nawet naj­drobniejsze. Tryumfy daj膮 mu zadowolenie, ale znacznie mniejsze od niepokoju wywo艂anego nawet niewielkim niepowodzeniem. Wujek

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione 273

Brady k艂ania si臋, promieniej膮c, ale jednocze艣nie lekko potrz膮sa g艂o­w膮, kt贸ra wygl膮da tak, jakby wci膮ga艂 j膮 w ramiona, i ja wiem, o czym my艣li. My艣li, 偶e nic ju偶 nie jest takie samo od czasu, gdy ostatniej wiosny moja matka straci艂a 偶ycie w wypadku.

Kobieta w sukni z tafty w kolorze burgunda wbiega na scen臋. Za uchem ma czerwon膮 r贸偶臋 i klaszcze z ca艂ej si艂y w d艂onie.

-Jakie to zdumiewaj膮ce! - wo艂a Zena Trubecka.

O 艣wicie, kiedy ja dopiero si臋 budz臋, wujek .Brady jest ju偶 na no­gach i pochylony nad trzaskaj膮cym ogniskiem gotuje w wyszczerbio­nym garnku zapiaszczon膮 kaw臋. Bol膮 mnie mi臋艣nie, dygoc臋 z zimna, a w ustach czuj臋 sadz臋.

-Wstawaj i raduj si臋, Danny - m贸wi wujek Brady i szczerzy z臋by w u艣miechu. - Wygl膮dasz jak wielokrotnie odgrzewana 艣mier膰, synu.

Od dawna ju偶 jeste艣my w drodze. Przyzwyczai艂em si臋 do spania na ziemi lub z ty艂u naszego wozu, przywyk艂em do korzeni, kamieni i twar­dych desek wpijaj膮cych si臋 w m贸j kr臋gos艂up oraz 偶ebra. Wiele lat temu m贸j ojciec zainwestowa艂 w ogromny w贸z towarowy M. P. Hendersona z brezentowym dachem, prawdziwy dom na ko艂ach zbudowany z my­艣l膮 o trwa艂o艣ci, a nie szybko艣ci. Aby nim podr贸偶owa膰, potrzebujemy czterech m艂odych, mocnych koni. Wi臋ksza cz臋艣膰 jego wn臋trza jest do­stosowana do przewo偶enia naszego ekwipunku- Nawyk艂em do mojej w膮skiej pryczy, braku prywatno艣ci, do tego, 偶e raz sp艂ywam potem w pal膮cym skwarze, a innym razem dr臋twiej臋 z zimna.

Jednak偶e przez wiele miesi臋cy wyczekiwa艂em z t臋sknot膮 tego kon­traktu w San Francisco. Co艣 we mnie skrycie marzy艂o o odrobinie lu­ksusu. W San Francisco s膮 wspania艂e hotele, r贸wnie dobre jak w No­wym Jorku, Londynie czy Pary偶u. Co ja bym da艂 za chocia偶 jedn膮 noc w Pal膮ce lub Lucky Baldwin, za prawdziwy materac, poduszk臋, bu­chaj膮cy p艂omieniami kominek, gor膮c膮 k膮piel. Za fili偶ank臋 kawy zapa­rzonej przez jednego z tych hotelowych szef贸w kuchni, o kt贸rych umie­j臋tno艣ciach my wszyscy, w艂贸cz臋dzy dalekiego Zachodu, opowiadamy sobie przyciszonymi, pe艂nymi szacunku g艂osami, zwykle rezerwowa­nymi dla legend i opowie艣ci o cudach.

Ale chocia偶 tat臋 prawdopodobnie sta膰 na op艂acenie nam tej jednej nocy w Pal膮ce, chocia偶 toczy rozpaczliwy b贸j z nadgryzaj膮cym go z wolna artretyzmem i z pewno艣ci膮 bardziej ni偶 ja t臋skni do wanny z gor膮c膮 wod膮 i odrobiny komfortu, jest bardzo ma艂o prawdopodobne, aby w tych wspania艂ych hotelach w San Francisco zezwolono wujkowi Brady'emu na zamieszkanie wraz z nami w tym samym apartamen­cie. Wujek Brady opanowa艂 sztuk臋 mojego ojca r贸wnie dobrze jak naj­zr臋czniejsi z iluzjonist贸w: pomaga mu w prowadzeniu ksi膮g i organi­zowaniu naszych tournee. Jest moim najdro偶szym przyjacielem; by艂

274

Lisa Mason

najwierniejszym towarzyszem mojej matki, nawet zanim jeszcze po­zna艂a mojego ojca. Ale sk贸ra wujka Brady'ego ma kolor kawy, kt贸r膮 parzy. Jest pewne, 偶e kierownicy wspania艂ych hoteli za偶膮daj膮, aby wujek Brady pozosta艂 w pokojach dla s艂u偶by, je艣li w og贸le pozwol膮 mu zosta膰. A to jest nie do przyj臋cia dla mojego ojca. M贸j ojciec zawsze dba o to, aby wujka Brady'ego traktowano jak najlepiej, aby zosta艂 ugoszczony nie gorzej ni偶 on czy ja. Tata mo偶e by膰 osch艂y, oszcz臋dny w okazywaniu uczu膰, ale zgodnie z tym, co us艂ysza艂em od wujka Bra-dy'ego, z uporem trzyma si臋 tej linii post臋powania od tego strasznego roku przed moim narodzeniem, kiedy to wujek Brady towarzyszy艂 mojej matce w podr贸偶y na p贸艂noc. Podr贸偶y, kt贸r膮 podj臋艂a, opu艣ciwszy sw贸j zrujnowany dom w Georgii.

Tak wi臋c nocowali艣my na polu mi臋dzy Czwart膮 Ulic膮 a Misj膮, gdzie swoje obozowisko maj膮 szarlatani oferuj膮cy lekarstwa na wszystkie choroby, 偶onglerzy i drobni oszu艣ci. Za dnia pole jest weso艂ym mia­steczkiem, a noc膮 zmienia si臋 w ha艂a艣liwe skupisko najgorszych szu­mowin dalekiego Zachodu. Ca艂y ranek sp臋dzi艂em oparty o ko艂o nasze­go wozu, owini臋ty w 艣mierdz膮c膮, nadgryzion膮 przez mole bawol膮 sk贸r臋, z derringerem w jednej r臋ce i wielkim mosi臋偶nym dzwonem w drugiej. M贸j ojciec nie spodziewa艂 si臋 oczywi艣cie, 偶e zabij臋 lub chocia偶by prze­goni臋 ewentualnego napastnika. Gdyby napadni臋to na mnie lub pr贸bo­wano ukra艣膰 konie, mia艂em strzeli膰 w powietrze i z ca艂ej si艂y dzwoni膰. Zamiast tego zapad艂em w n臋dzn膮 namiastk臋 snu, w kt贸rym dr臋czy艂 mnie koszmar o Cyganach spotkanych przez nas w Cheyenne. Ci膮gle widzia艂em wy艣miewaj膮c膮 si臋 ze mnie Leilani.

M贸j ojciec wychodzi z naszego wozu z ca艂膮 kruch膮 godno艣ci膮 arysto­kraty, kt贸ry przyby艂 obejrze膰 swoj膮 posiad艂o艣膰. Czy m贸wi mi dzie艅 do­bry, gdy pokonuj膮c b贸l wszystkich mi臋艣ni, z trudem podnosz臋 si臋 z ziemi? Czy interesuje go, jak si臋 czuj臋?

-Kiedy sko艅czysz dwadzie艣cia jeden lat, b臋dziesz m贸g艂 robi膰, co zechcesz, m贸j panie - m贸wi tonem, kt贸ry pozwala mi podejrzewa膰, 偶e b臋d臋 mia艂 wtedy niewiele wi臋cej wolno艣ci ni偶 jej mam w wieku dwu­dziestu lat. - B臋dziesz m贸g艂 sobie rujnowa膰 zdrowie. B臋dziesz m贸g艂 odrzuci膰 swoje 艣rodki utrzymania i swoj膮 pomy艣lno艣膰, b臋dziesz m贸g艂 przehandlowa膰 dusz臋 samemu diab艂u. Ale do tego czasu, m贸j panie, do tego czasu, tak d艂ugo, jak przebywasz w moim towarzystwie...

- Panie profesorze - przerywa cichym g艂osem wujek Brady. - Czy
nie mogliby艣my teraz przedyskutowa膰 naszej sytuacji?

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

275

Gdyby to by艂a jakakolwiek inna okazja, u艣miechn膮艂bym si臋 skrycie do wujka Brady'ego za uwolnienie mnie z tej opresji. Mrugn膮艂bym do niego albo za plecami ojca pokaza艂 mu uniesiony kciuk. Jednak偶e stan naszych interes贸w w San Francisco wygl膮da gorzej ni偶 kiepsko. Bior臋 od wujka m贸j kubek zgrzytaj膮cej w z臋bach kawy, kucam przy ognisku i przygotowuj臋 si臋 na wys艂uchanie z艂ych wie艣ci.

-Tak jak si臋 obawiali艣my, wczoraj po po艂udniu przyjecha艂 agent z Tacomy - m贸wi wujek Brady.

M贸j ojciec jest niewzruszony.

Ojciec co艣 mruczy, ja j臋cz臋. Mog臋 zapomnie膰 o nocy w Pal膮ce. Burczy mi w brzuchu. U艣wiadamiam sobie, 偶e nie jad艂em od wczorajszego po­po艂udnia i 偶e tamten posi艂ek sk艂ada艂 si臋 z kawa艂ka twardej jak sk贸ra wo艂owiny popitej wod膮 ze studni. G艂ow臋 wype艂niaj膮 mi zdradzieckie my艣li. Mo偶e powinienem zatrudni膰 si臋 jako kelner gdzie艣 w San Fran­cisco. Przynajmniej zapewni艂bym sobie porz膮dne posi艂ki.

M贸j ojciec odpowiada tylko:

- Jestem wdzi臋czny naszym dostawcom za to, 偶e byli tak pomocni,
terminowi, zr臋czni w swoim fachu i uprzejmi. I godni zaufania. Bez
nich nie mogliby艣my kontynuowa膰 naszych wyst臋p贸w.

-Niemniej jednak - m贸wi wujek Brady - jeste艣my sp艂ukani. Pra­wie sp艂ukani. Nie starczy nam pieni臋dzy na zatrudnienie nowego asy­stenta.

-Tato - wtr膮cam si臋 -jestem g艂odny.

-Id藕 nakarmi膰 konie - m贸wi m贸j ojciec, nieporuszony moj膮 niedo­l膮. Wujka Brady'ego za艣 pyta: - A co z dochodem z wczorajszego wie­czoru?

-Mo偶e ch艂opak powinien sobie znale藕膰 jak膮艣 prac臋, profesorze -sugeruje wujek Brady. - Po膰wiczymy bez niego.

-Je艣li ju偶 wypi艂e艣 kaw臋, Danielu - m贸wi ojciec, ignoruj膮c zar贸wno wybuch mojego rozgoryczenia, jak i sugesti臋 wujka Brady'ego, co tylko powi臋ksza m贸j gniew - id藕 nakarmi膰 konie, jak ci kaza艂em.

Odwracamy si臋 wszyscy z otwartymi ze zdumienia ustami. Zena Trubecka podchodzi wolnym krokiem do naszego ogniska i staje, u艣mie­chaj膮c si臋 pogodnie. Czy ju偶 wspomnia艂em, jak 艣licznie wygl膮da w swojej taftowej sukni z czerwon膮 r贸偶膮, kt贸r膮 wci膮偶 ma zatkni臋t膮 za uchem? Kiedy nasze spojrzenia si臋 spotykaj膮, mruga do mnie ukradkiem.

-Jakie 艣niadanie? - mrucz臋. M贸j gniew jednak偶e ulatnia si臋 na wi­dok tego zalotnego mrugni臋cia. Nie jest dziewczyn膮 w moim wieku, lecz troch臋 starsz膮 ode mnie kobiet膮, ale serce i tak zaczyna mi szyb­ciej bi膰.

Ojciec rzuca mi spojrzenie, kt贸re mog艂oby zabi膰 konia, po czym wsta­je i k艂ania si臋 z wdzi臋kiem.

Zena siada i zaczyna grza膰 d艂onie nad ogniskiem.

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione 277

- Profesorze Flint — zaczyna w ko艅cu - wczoraj wieczorem powie­
dzia艂 pan, 偶e mo偶e nawi膮za膰 kontakt z duchami zmar艂ych. Prawda?

Wujek Brady i ja wymieniamy spojrzenia. Ojciec odchrz膮kuje.

- Tak powiedzia艂em.

-A zatem, profesorze Flint, prosz臋, aby spr贸bowa艂 pan nawi膮za膰 kontakt z moim drogim m臋偶em. Musz臋 mu co艣 przekaza膰. M贸j ojciec ujmuje jej d艂o艅.

Jej twarz ciemnieje.

Ojciec zerka na wujka Brady'ego i na mnie, a jego usta wykrzywiaj膮 si臋, jakby ugryz艂 cytryn臋. M贸j ojciec nie uwa偶a za oszustwo niczego z tego, co robi na scenie. Nigdy siebie nie przedstawia fa艂szywie. Wi­dzowie wiedz膮, 偶e jego magia oparta jest na zr臋czno艣ci. Wiedz膮, 偶e to iluzja. Ale ta 艣liczna kobieta w sukni z tafty w kolorze burgunda uwie­rzy艂a jego s艂owom. A on nie chce si臋 przyzna膰, 偶e k艂ama艂, nawet je艣li tak by艂o. Nie chce si臋 przyzna膰 do stwarzania pozor贸w. Nie mo偶e znie艣膰 my艣li, 偶e zostanie zdemaskowany jak biedny stary Anderson, Wielki Czarownik P贸艂nocy, kt贸ry na scenie bez wysi艂ku odczytywa艂 najskryt­sze sekrety ludzi, ale pewnej nocy tak si臋 opi艂 whisky, 偶e nie m贸g艂 znale藕膰 drogi do domu.

-Powiedzia艂em, 偶e pr贸buj臋 nawi膮za膰 kontakt ze zmar艂ymi - po­prawiaj膮 skrupulatnie.

-A wi臋c niech pan spr贸buje zrobi膰 to dla mnie - odpowiada mu z przej臋ciem. - Och prosz臋, niech pan spr贸buje. Ma pan wi臋ksz膮 moc, ni偶 pan my艣li, profesorze.

- Nonsens - m贸wi m贸j ojciec, ale mimo to promienieje, zadowolony
z jej pochwa艂y. Licz ka偶dy tryumf, niewa偶ne jak ma艂y: to ca艂y tata.
Wywracam oczy z niesmakiem i zerkam na wujka Brady'ego, kt贸ry
wzrusza ramionami i odwraca wzrok.

- Zap艂ac臋 panu, oczywi艣cie - m贸wi dalej Zena. Grzebie w satynowej
torebce, kt贸ra tak偶e jest w kolorze burgunda, i wydobywa gar艣膰 b艂y­
szcz膮cych z艂otych monet.

Czy musz臋 m贸wi膰, 偶e oczy prawie wysz艂y nam z orbit?

- Lito艣ci - szepcze wujek Brady i bierze dwie monety z wyci膮gni臋tej
r臋ki Zeny, po czym podaje mi jedn膮 z nich. Okazuje si臋, 偶e nie jest to
wcale moneta, ale gruby, nieregularny romb czystego z艂ota, kt贸re mi臋k­
ko ust臋puje pod naciskiem z臋b贸w, przyjemnie ci膮偶y w r臋ce i nie nosi
nawet 艣ladu innych, mniej szlachetnych metali. Jedna z tych sztabek
w艂asnego wyrobu o nieoznaczonej warto艣ci, kt贸re na dalekim Zacho­
dzie nosz膮 szulerzy, bandyci i g贸rnicy i kt贸re cz臋sto s膮 nawet lepsze od
pieni臋dzy bitych w mennicy, gdy偶 mo偶na je wymieni膰 na got贸wk臋
w ka偶dym biurze probierczym lub banku, a tak偶e zap艂aci膰 nimi za
towary lub us艂ugi. Ta, kt贸r膮 trzymam w r臋ce, mo偶e by膰 warta pi臋膰­
dziesi膮t dolar贸w.

M贸j ojciec ponownie odchrz膮kuje.

Z jednej strony jestem zdegustowany posuni臋ciem mojego ojca, kt贸ry zdecydowa艂 si臋 przekroczy膰 etyczn膮 lini臋 wytyczon膮 mi臋dzy iluzjoni­stami a spirytystami. Z drugiej jednak strony jestem z niego dumny za ofiary, kt贸re jest got贸w ponie艣膰 dla dobra naszego widowiska. Dla do­bra jego rodziny. Prawd臋 m贸wi膮c, wcale nie chc臋 pracowa膰 jako kelner w jakiej艣 restauracji. Nazywam si臋 Daniel Flint i jestem jedynym sy­nem s艂awnego profesora Flinta oraz jego prawowitym nast臋pc膮. Ze 艣wiatem magii jestem zwi膮zany przez ca艂e 偶ycie, poczynaj膮c od dnia, gdy ojciec wyci膮gn膮艂 mnie owini臋tego w pieluszki z magicznej teczki i kaza艂 macha膰 do publiczno艣ci. Pewnego dnia przeka偶e mi sw贸j ma­giczny p艂aszcz.

Wujek Brady i ja rzucamy si臋 biegiem do wozu, podczas gdy m贸j ojciec cz臋stuje Zen臋 kaw膮 i gaw臋dzi z ni膮 o pogodzie. Jego dono艣ny g艂os rozchodzi si臋 po ca艂ym obozowisku. Jest oczywiste, 偶e podj膮艂 decy­zj臋. Wymieniamy z wujkiem Bradym u艣miechy. Nie jeste艣my niezado­woleni.

Oszuka艅czy spiryty艣ci, kt贸rzy ka偶膮 ludziom wierzy膰, 偶e nawi膮zali kontakt z duchami zmar艂ych, zanim przyst膮pi膮 do swoich popis贸w, po艣wi臋caj膮 wiele czasu na rozeznanie sytuacji. Wiedz膮 bardzo du偶o o tych, kt贸rzy bior膮 udzia艂 w seansach. Maj膮 charakterystyczn膮 dla wszystkich oszust贸w umiej臋tno艣膰 b艂yskawicznego wykorzystania tego,

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione 279

czego si臋 dowiedzieli, do uzyskania dalszych informacji, zdobycia zau­fania. Spiryty艣ci posi艂kuj膮 si臋 ca艂膮 gam膮 trik贸w, a tak偶e wieloma urz膮­dzeniami, aby przekona膰 ludzi, 偶e naprawd臋 s膮 w kontakcie z duchami zmar艂ych. Media wykorzystuj膮 iluzj臋 „Pokoju 艣mierci" oraz sztuczk臋 z pud艂em. Niech nikt si臋 nie 艂udzi, 偶e jest inaczej.

W tyle naszego wozu gor膮czkowo improwizujemy malutki salonik ze sto艂em i krzes艂ami. Ustawiamy fa艂szywe 艣ciany zrobione z dekoracji teatralnych. Coraz bardziej podoba mi si臋 ten obr贸t spraw. Prawd臋 m贸wi膮c, przygotowanie saloniku, w kt贸rym ma si臋 odby膰 fa艂szywy se­ans spirytystyczny dla publiczno艣ci sk艂adaj膮cej si臋 z jednej osoby, jest dla nas zadaniem ca艂kiem prostym. Podniecenie przegania ostatnie resztki mojego niezadowolenia. Z艂oto... ta dama ma z艂oto.

- Co mo偶emy o niej powiedzie膰? - pyta mnie wujek Brady. Kiedy
ojciec traktuje mnie ostro, wujek Brady zawsze mi wybacza. Kie­
dy ojciec jest osch艂y i oszcz臋dnie wyra偶a uczucia, wujek Brady pokle­
puje mnie pieszczotliwie po plecach. Kiedy ojciec narzuca mi swoje
zasady i nakazy, wujek Brady bierze mnie za r臋k臋 i prowadzi 艣cie偶ka­
mi nowej wiedzy. Kocham mojego ojca; uwielbiam wujka Brady'ego.
Nazywam tego przystojnego ciemnosk贸rego m臋偶czyzn臋 „wujkiem Bra-
dym", bo tak samo zwraca艂a si臋 do niego moja matka. Tak samo zre­
szt膮 nazywa go m贸j ojciec.

U艣miecham si臋 szeroko, zaintrygowany t膮 now膮 gr膮.

- By艂a m臋偶atk膮.

-1 owdowia艂a - podpowiada mi wujek Brady.

- Jest Rosjank膮 - ci膮gn臋. - W Kalifornii 偶yje du偶o Rosjan, prawda?
-Rosjanie osiedlili si臋 na tym terytorium czterdzie艣ci lat temu -

m贸wi wujek Brady. - Wielu z nich pracowa艂o w kopalniach z艂ota.

- U偶ywa perfum o zapachu czerwonych r贸偶, jak mi si臋 zdaje. To, 偶e
tata da艂 jej wczoraj czerwon膮 r贸偶臋, by艂o bardzo zr臋cznym posuni臋ciem.
A swoj膮 drog膮 sk膮d j膮 mia艂? Nie zap艂acili艣my kwiaciarzowi.

Wujek Brady wzrusza ramionami.

-Jej suknia jest 艂adna - odzywa si臋 - ale nie najmodniejsza.

280

Lisa Mason

- Och, nie - mruczy Zena, dotykaj膮c kwiatka za swym uchem. Tam­
ta czerwona r贸偶a, prawdziwa, wci膮偶 wygl膮da na 艣wie偶膮. - Nie musi
mnie pan zabawia膰, profesorze Flint. Ja tylko chc臋 porozmawia膰
z m臋偶em.

Ojciec patrzy na mnie przez u艂amek sekundy, ale to wystarcza, abym zauwa偶y艂 b艂ysk paniki w jego oczach.

- Przynie艣 艣wieczk臋, Danielu.

Dyskretnie uwalniam Zen臋 od jej satynowej torebki, przepraszam na chwil臋 i znikam za fa艂szyw膮 艣cian膮, podczas gdy ojciec wci膮偶 z ni膮 gaw臋dzi. Wujek Brady chwyta torebk臋. Nie mamy wcale zamiaru za­biera膰 damie wi臋cej z艂ota, ni偶 da艂a nam z w艂asnej woli. Cicho i ostro偶­nie opr贸偶niamy torebk臋, szukaj膮c informacji. W kobiecej torebce za­zwyczaj mo偶na znale藕膰 kart臋 wizytow膮, chusteczk臋 z monogramem, czasem fotografi臋 ukochanej, zmar艂ej osoby. List by艂by czym艣 wspania­艂ym, ale zadowoli艂by mnie jakikolwiek osobisty drobiazg, kt贸ry m贸g艂by nam powiedzie膰, kim jest Zena Trubecka. Kosmetyki, pigu艂ki na w膮­trob臋, rachunek od krawcowej, naszywka na samej torebce. Potrzebuj臋 tylko kilku wskaz贸wek, kt贸re przeka偶臋 ojcu przez proste urz膮dzenie... Niech wystarczy, 偶e powiem, i偶 mamy sposoby przekazywania sobie informacji tak, aby Zena w 偶aden spos贸b tego nie odkry艂a.

Ale tam niczego nie ma. Jest tylko sama torebka - bez naszywki -i zwyk艂a, bia艂a chusteczka z jedwabiu, ta sama, kt贸r膮 wczoraj po偶yczy艂a mojemu ojcu. I z艂oto: jeszcze wi臋cej z艂otych bry艂ek, ca艂kiem du偶y stosik.

W艣lizguj臋 si臋 z powrotem do naszego prowizorycznego saloniku, od­daj臋 damie torebk臋 i ustawiam 艣wiec臋 na 艣rodku sto艂u. Przekazuj臋 ojcu sygna艂 o mizernych rezultatach naszych poszukiwa艅. Ojciec zapa­la 艣wiec臋 i zapina brezent z ty艂u naszego wozu, pogr膮偶aj膮c salonik w ciemno艣ci roz艣wietlonej tylko nik艂ym blaskiem 艣wiecy. Wszyscy tro­je ujmujemy si臋 za r臋ce.

- Spr贸buj臋 teraz nawi膮za膰 kontakt z duchami zmar艂ych - m贸wi m贸j
ojciec, po czym odchyla g艂ow臋 do ty艂u, zamyka oczy i uwalnia swoj膮
metapsychiczn膮 moc. Wujek Brady zabiera si臋 do pracy za fa艂szyw膮
艣cian膮, wytwarzaj膮c ch艂odny powiew, kt贸ry sprawia, 偶e p艂omie艅 艣wie­
cy migocze.

R臋ka Zeny, kt贸r膮 trzymam w mojej d艂oni, zaczyna gwa艂townie dr偶e膰.

- Tak mi przykro, Nikito - m贸wi Zena. 艁zy lej膮 si臋 z jej oczu. - Nie
mia艂am zamiaru ci臋 zostawi膰. Nie chcia艂am ci臋 zostawi膰 w tych g贸rach,
tych strasznych g贸rach.

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione 281

Zena rozszlocha艂a si臋 ju偶 na dobre. Wyjmuje swoje r臋ce z naszych d艂oni i zakrywa twarz. M贸j ojciec zdmuchuje 艣wiec臋, wstaje i rozpina brezent z ty艂u naszego wozu. Do 艣rodka nap艂ywa jaskrawe 艣wiat艂o po­rannego s艂o艅ca i ch艂odne, 艣wie偶e powietrze. Zena wyci膮ga swoj膮 bia艂膮 chusteczk臋 i wyciera oczy. M贸j ojciec ma kamienn膮 twarz. Nie mog臋 z niej niczego wyczyta膰, kiedy rzuca mi szybkie spojrzenie.

-Dzi臋kuj臋 ci - m贸wi do mnie Zena, 艣ciskaj膮c mi r臋k臋. - Bardzo ci dzi臋kuj臋.

-Raczej nie, madame Zena - odpowiada ojciec. - My nie jeste艣my spirytystami.

- Sam pan jednak widzia艂, jak bardzo utalentowany jest pa艅ski syn.
Wiedzia艂am, 偶e jest.

-Ale widzi pani, my si臋 tym nie zajmujemy - opiera si臋 m贸j ojciec. Czy to z艂udzenie, czy te偶 naprawd臋 w jego g艂osie pobrzmiewa nutka zazdro艣ci? Jeszcze przed chwil膮 to on by艂 tym utalentowanym. - Mu­simy 膰wiczy膰, spodziewamy si臋 dostawy nowego ekwipunku...

- Och, prosz臋, profesorze — m贸wi tak b艂agalnie, 偶e odm贸wi艂by jej
tylko cz艂owiek o sercu z kamienia. Si臋ga do torebki, wyci膮ga kolejn膮
z艂ot膮 sztabk臋, wk艂ada mija do r臋ki i zaciska na niej moje palce. Tylko
g艂upiec by jej odm贸wi艂.

M贸j ojciec nie jest g艂upcem.

- Dobrze - zgadza si臋. - Jutro.

I Zena odchodzi, szeleszcz膮c taftow膮 sukni膮, kt贸ra sunie nad zaku­rzon膮 traw膮.

- Danielu - odzywa si臋 surowym g艂osem m贸j ojciec. Wraz z wujkiem
Bradym rozbieraj膮 w艂a艣nie fa艂szywe 艣ciany i uk艂adaj膮 je ostro偶nie
wok贸艂 szklanej p艂yty. Ja w tym czasie siedz臋 przy stole i rozmy艣lam
o moim ma艂ym tryumfie.

282

Lisa Mason

-M贸wi si臋, 偶e podawanie do sto艂u to zaj臋cie wymagaj膮ce du偶ych kwalifikacji - dodaje wujek Brady i rzuca mi wsp贸艂czuj膮ce spojrzenie.

- Id藕 do miasta — powtarza m贸j ojciec, podkre艣laj膮c te s艂owa macha­
niem palca, kt贸ry skierowa艂 w moj膮 stron臋. - Ona jutro b臋dzie chcia艂a
us艂ysze膰 od ciebie co艣 wi臋cej ni偶 to, co uda艂o ci si臋 szcz臋艣liwym trafem
odgadn膮膰. Lepiej b臋dzie, je艣li p贸jdziesz i zarobisz na swoje z艂oto. Le­
piej b臋dzie, je艣li dowiesz si臋 czego艣 o Zenie Trubeckiej.

I czego si臋 dowiaduj臋 o Zenie Trubeckiej? Tego, 偶e je艣li dama chce znikn膮膰 w mie艣cie licz膮cym trzysta tysi臋cy mieszka艅c贸w, mo偶e to zro­bi膰, nie zostawiaj膮c najmniejszego 艣ladu.

Odwiedzam g艂贸wny komisariat policji na rogu Pi膮tej i Market Street, ale ona - o ile mi wiadomo - nie jest poszukiwan膮 przest臋pczyni膮 i nie jest osob膮 zaginion膮. Widzia艂em j膮 przecie偶 dzi艣 rano. Id臋 na poczt臋 przy Battery Street, ale urz臋dnik nie znajduje Zeny Trubeckiej w ksi膮偶­ce adresowej. Miejska centrala telefoniczna w San Francisco wci膮偶 je­szcze jest tylko w planach, poniewa偶 jedynie w kilku tysi膮cach dom贸w s膮 telefony. W firmie telegraficznej nie mog膮 mi pom贸c, gdy偶 przede wszystkim powinienem zna膰 miejsce jej zamieszkania. W firmach ku­rierskich nie ma 偶adnego zapisu o dostarczeniu jakiejkolwiek wiado­mo艣ci Zenie Trubeckiej. Ci go艅cy wiedz膮 o ludziach wi臋cej od glinia­rzy. Jeden z m艂odych ludzi przypomina sobie 艣liczn膮 dam臋 w sukni z tafty w kolorze burgunda: by艂 wczoraj na wyst臋pie profesora Flinta. Przygl膮dam si臋 uwa偶nie jego wyra偶aj膮cym poczucie winy przekrwio­nym oczom i wymizerowanej twarzy. Czy偶by by艂 jednym z tych rozra­biak贸w z tylnych rz臋d贸w?

- Mo偶e pojawi si臋 na dzisiejszym wyst臋pie twojego ojca - sugeruje. Nie
jest to niemo偶liwe, ale w 偶adnej mierze nie u艂atwia mi mojego zadania.

A wi臋c mo偶e ona jest tu tylko przejazdem. Turystka, podr贸偶niczka? Postanawiam sprawdzi膰 hotele, poczynaj膮c od Pal膮ce. Ojciec przyw艂a­szczy艂 sobie nasze z艂ote sztabki, 艂膮cznie z t膮, kt贸r膮 Zena wcisn臋艂a mi do r臋ki, i da艂 mi w zamian kilka monet, kt贸re cudownie odnalaz艂y si臋 w jego pustej torbie. Sp艂ukany, te偶 mi co艣. Ile jeszcze pieni臋dzy zacho-mikowa艂 w r贸偶nych miejscach? Uznaj臋, 偶e nasza sytuacja wcale nie wygl膮da tak ponuro. Desperacko pragn臋 zje艣膰 dobry lunch. Po moim porannym wyst臋pie zas艂uguj臋 na Pal膮ce. To m贸j pierwszy drobny suk­ces od bardzo d艂ugiego czasu.

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

283

Hotel Pal膮ce jest klejnotem koronnym Market Street, pierwszym luksusowym hotelem na Zachodnim Wybrze偶u. Mile perskich dywa­n贸w, kryszta艂owe 偶yrandole. Wkraczam do Sali Ogrodowej, w kt贸rej powietrze pachnie jak w kwiaciarni, a kwartet smyczkowy gra Czaj­kowskiego. Maitre d'h贸tel w nieskazitelnym smokingu po艣wi臋ca mi przelotne spojrzenie. Otrzepuj臋 nerwowo p艂aszcz, przeczesuj臋 palcami moje wiecznie zmierzwione w艂osy, kt贸re s膮 prawie tak samo g臋ste i kr臋cone jak w艂osy wujka Brad/ego. Bior臋 do r膮k menu. Omlety z ostry­gami, szparagi w galarecie, kraby w ma艣le, ciastko lady Baltimore. Staram si臋 nie wygl膮da膰 jak jaki艣 prostaczek z zabitej deskami wio­ski, ale na widok tych egzotycznych nazw wpadam w podniecenie i 艣lini臋 si臋 z ciekawo艣ci, dop贸ki m贸j wzrok nie pada na ceny: lito艣ci. By膰 mo偶e powinienem sprawdzi膰 ksi臋g臋 go艣ci i ruszy膰 w swoj膮 drog臋. Odwracam si臋 i wpadam prosto na ni膮.

-Danny Flint. - Zena m贸wi to tak, jakby艣my byli przyjaci贸艂mi, kt贸rzy od dawna si臋 nie widzieli. Gestem tak intymnym, 偶e czuj臋, jak na twarz wype艂za mi rumieniec, poprawia m贸j krawat i przyg艂adza w艂osy. U艣miecha si臋 do mnie jak pi臋kna ciotka, kt贸ra zamierza poflir-towa膰 ze swoim ulubionym siostrze艅cem.

-Wygl膮dasz 艣wietnie - m贸wi, wyczuwaj膮c intuicyjnie moje zmar­twienie. - Czy zjesz ze mn膮 lunch, Danny?

Zamawia ogromn膮 liczb臋 da艅 i drink贸w, 艂膮cznie z homarem i szam­panem. Zabiera si臋 do jedzenia z takim apetytem, 偶e szybko zapomi­nam o nie艣mia艂o艣ci. Nalewam sobie odrobin臋 szampana.

- M贸j ojciec zdar艂by ze mnie sk贸r臋, gdyby zobaczy艂, 偶e pij臋 - t艂uma­
cz臋 swoj膮 wstrzemi臋藕liwo艣膰.

Odrzuca g艂ow臋 do ty艂u i wybucha 艣miechem. Kwartet smyczkowy zaczyna gra膰 Walc 艢pi膮cej Kr贸lewny. Zena wyci膮ga r臋k臋.

Ten 艂yk szampana troch臋 mnie rozlu藕nia i pomaga pokona膰 obaw臋.

284

Lisa Mason

Zena siada i przysuwa sobie homara oraz szparagi, ale jest wyra­藕nie zak艂opotana.

-Taniec naprawd臋 doda gracji twoim ruchom, kiedy wyjdziesz na scen臋 - powtarza uparcie. - I by膰 mo偶e sprawi, 偶e znowu b臋dziesz szcz臋艣liwy. By膰 mo偶e zapomnisz o swoim smutku.

- Czy ja jestem smutny? - 偶artuj臋.

- Da — odpowiada.
-Ale偶 wcale nie jestem.

-Da, jeste艣. - Pochyla si臋 ku mnie. Pozostali go艣cie rozmywaj膮 si臋 w powietrzu, ca艂a sala zdaje si臋 znika膰. — Dlaczego jeste艣 taki smutny, Danny?

-Jestem na ni膮 taki w艣ciek艂y! - wybucham, prawie krzycz臋. - Je­stem na ni膮 taki z艂y za to, co mi zrobi艂a!

- Co si臋 sta艂o? - pyta Zena.

Co si臋 sta艂o? Sta艂o si臋 to, 偶e zadziwiaj膮cy, cudowny i tajemniczy profesor Flint postanowi艂 zabra膰 sw贸j zesp贸艂 na tournee po Wielkich R贸wninach. Wyst臋powali艣my w zapyzia艂ych dziurach pe艂nych poga­niaczy byd艂a, na kra艅cach dr贸g, w nocnych lokalach, zarabiaj膮c raz tysi膮c, innym razem pi臋膰set dolar贸w. Czy by艂o warto? Upa艂 i ch艂贸d, wszechobecny kurz i ulewne deszcze, publiczno艣膰 to ponuro milcz膮ca, to zn贸w po pijacku ha艂a艣liwa. M贸j ulubiony ko艅 艂ami膮cy nog臋 w ja­kiej艣 dziurze i m贸j ojciec zmuszony zabi膰 go z rewolweru. Moja matka cicho p艂acz膮ca w wozie. Suchary, solona wieprzowina i papka z prosa tak okropna, 偶e cz臋sto wola艂em pozosta膰 g艂odny. Ci膮gle bali艣my si臋 pi膰 wod臋. Ojciec powiedzia艂, 偶e dyzenteria i cholera pochodz膮 z brudnej wody, mog膮 zabi膰 cz艂owieka w kilka dni i nie ma 偶adnego lekarstwa, kt贸re mog艂oby go ocali膰. Ba艂em si臋, 偶e o艣lepn臋, studiuj膮c przy 艣wiecy tematy wskazane mi przez ojca w naszej Encyclopaedia Britannica, kt贸r膮 przechowywa艂em pod prycz膮. Poza tym byli jeszcze z艂odzieje, szulerzy, oszu艣ci wszelkiej ma艣ci i rewolwerowcy. Wojny z Indiana­mi ju偶 si臋 co prawda sko艅czy艂y, ale gwa艂t, okrucie艅stwo oraz chci­wo艣膰 wci膮偶 jeszcze grasowa艂y po tych niezmierzonych r贸wninach i cza-

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

285

i艂y si臋 w g贸rach. Ojciec nauczy艂 mnie i matk臋, jak pos艂ugiwa膰 si臋 der-ringerem.

Kiedy dotarli艣my do Cheyenne, po raz pierwszy zobaczyli艣my Cyga­n贸w, karawan臋 w臋drownych naprawiaczy garnk贸w sun膮c膮 przez Za­ch贸d w barwnych, mieni膮cych si臋 b艂yskotkami wozach. Mieli w艂asny repertuar iluzji oraz sztuczek. Zaciekawieni tym, co mamy do pokaza­nia, przychodzili na nasze magiczne wyst臋py i do naszego obozu. Oj­ciec i wujek Brady dyskutowali z kilkoma m臋偶czyznami o koniach i po­zwolili ich najlepszym wo藕nicom obejrze膰 podkowy naszych zwierz膮t. Jednak偶e moja matka zapa艂a艂a gwa艂town膮 niech臋ci膮 do Cygan贸w. Odrzuca艂a wszelkie gesty uprzejmo艣ci z ich strony, odmawia艂a tak偶e przyjmowania piwa w艂asnego wyrobu, kt贸re przynosi艂y jej kobiety.

- Trzymaj si臋 z dala od tych kotlarzy - ostrzega艂a mnie.

A jednak pozna艂em Leilani. Mia艂a d艂ugie, si臋gaj膮ce bioder czarne w艂osy, kt贸re nosi艂a rozpuszczone, niczym rozwiewan膮 wiatrem ko艅sk膮 grzyw臋. Nazywa艂a mnie 偶artobliwie Br膮zowe Oczy, a jej w艂asne by艂y tak ciemne, 偶e a偶 czarne i iskrzy艂y si臋 jak wulkaniczna ska艂a zwana obsydianem. Lata ci臋偶kiej pracy sprawi艂y, 偶e mia艂a mocne cia艂o, kt贸re nie by艂o ani nadmiernie chude, ani pulchne. Nosi艂a jaskrawe suknie, kt贸re wi膮za艂a w pasie szkar艂atnym satynowym paskiem. Pobrz臋kiwa­艂a miedzianymi bransoletami, kt贸re nosi艂a na nadgarstkach, a jej u艣miech b艂yszcza艂: jeden z jej przednich z臋b贸w by艂 z czystego z艂ota.

-Ale ona jest moj膮 r贸wie艣nic膮 - powiedzia艂em matce.

-Jest wulgarna i prostacka - us艂ysza艂em. Matka, ubrana w swoj膮 postrz臋pion膮 sukni臋 domow膮, siedzia艂a, ceruj膮c nasze skarpety, a wu­jek Brady, maj膮cy na sobie tylko spodnie na szelkach, pomaga艂 jej pra膰 i naprawia膰 nasze kostiumy.

-Sama nie wygl膮dasz jak kr贸lowa balu — paln膮艂em. Powinienem si臋 ugry藕膰 w sw贸j wredny j臋zyk. Mimo 偶e w starej, bawe艂nianej sukni, moja matka by艂a r贸wnie 艣liczna i starannie uczesana jak wtedy, gdy cieszy艂a si臋 s艂aw膮 najpi臋kniejszej kobiety w Atlancie. Cz臋sto widzia­艂em, jak wujek Brady pomaga jej uk艂ada膰 w艂osy i zapina膰 guziki z ty艂u tej sukni.

Pami臋tam pe艂ne wyrzutu spojrzenie wujka Brady'ego. Pami臋tam, jak popatrzy艂a na mnie matka. W jej oczach zobaczy艂em 艂zy, a delikat­ne rysy jej twarzy zniekszta艂ci艂y w艣ciek艂o艣膰 i frustracja, i co艣 jeszcze, czego nie potrafi艂em zidentyfikowa膰. Nie zaszczyci艂a mojej obelgi odpo­wiedzi膮. Zamiast tego zapyta艂a:

A jednak wiedzia艂em, co to by艂o, a przynajmniej my艣la艂em, 偶e wiem.

286

Lisa Mason

Leilani by艂a pi臋kna, m艂oda, nieokie艂znana i wolna. Nigdy nie spotka­艂em podobnej do niej dziewczyny. W uszach mia艂a cienkie, b艂yszcz膮ce k贸艂ka, ma艂e k贸艂eczko w jednym z nozdrzy, a d艂ugi 艂a艅cuszek sp艂ywa艂 z jej szyi w g艂膮b stanika. Jej sk贸ra mia艂a kolor, kt贸ry przybieraj膮 na jesie艅 li艣cie d臋bu. Nie potrafi艂em oderwa膰 od niej wzroku.

Tej nocy, kiedy Leilani przyjecha艂a do mnie na swojej srokatej kla­czy, od G贸r Skalistych zbli偶a艂a si臋 burza. Nasz wyst臋p ju偶 si臋 sko艅czy艂 i przygotowywali艣my si臋 do podr贸偶y do Denver. Ojciec ogromnie si臋 martwi艂, jak szklana p艂yta zniesie jazd臋 przez g贸ry. Wraz z wujkiem Bradym pakowa艂em nasz dobytek. On i matka k艂贸cili si臋 o co艣 za ple­cami ojca. Nie pami臋tam ju偶 o co. Nie mog艂em d艂u偶ej znie艣膰 napi臋cia i panuj膮cej w naszej garderobie nieprzyjemnej atmosfery. Wyszed艂em z teatru, aby zaczerpn膮膰 艣wie偶ego powietrza.

I tam j膮 zobaczy艂em. Nie dosiada艂a konia bokiem. Je藕dzi艂a na oklep. Mia艂a fantazyjnie ozdobione buty o srebrnych czubkach.

-1 jak tam, Br膮zowe Oczy - powiedzia艂a. - Ty i twoi rodzice opu­szczacie t臋 dziur臋 dzi艣 wieczorem?

Pog艂aska艂em klacz po spoconej szyi.

Wsiad艂em na klacz za Leilani. Pojechali艣my razem na skraj Che-yenne, gdzie Cyganie rozbili swoje obozowisko. Zsun臋li艣my si臋 razem z konia i stali艣my obj臋ci, nie zwracaj膮c uwagi na burz臋, kt贸ra rozp臋ta­艂a si臋 na dobre, i na wiatr smagaj膮cy w艂osy dziewczyny. Cyganie roz­palili wielkie ogniska i przykryli je otwartymi namiotami z 艂opocz膮ce­go materia艂u. Ludzie zgromadzili si臋 wok贸艂 ognisk i przekazuj膮c sobie butelki z winem, cieszyli si臋 szale艅stwem 偶ywio艂u.

Razem znale藕li艣my w贸z jej rodziny, razem do niego weszli艣my. Ra­zem osun臋li艣my si臋 na stos pled贸w roz艂o偶onych na s艂omie. Poca艂owa艂a mnie w ciemno艣ci, gdy deszcz zacz膮艂 b臋bni膰 w dach. 艢ci膮gn臋艂a moj膮 marynark臋 i koszul臋.

Nagle o艣lepi艂o mnie jasne 艣wiat艂o. Nad nami sta艂a moja matka z latarni膮 w gro藕nie uniesionej r臋ce.

-Zabieraj r臋ce od mojego syna - powiedzia艂a grzmi膮cym g艂osem. Nie wrzeszcza艂a, nie krzycza艂a. A jednak ogrom jej w艣ciek艂o艣ci i jej determinacja da艂y si臋 odczu膰 w ca艂ym obozowisku Cygan贸w. M臋偶czy­藕ni zacz臋li rozmawia膰 p贸艂g艂osem, a kobiety chichota膰.

Zerwa艂em si臋 na nogi, szarpi膮c si臋 z guzikami spodni i szukaj膮c ko­szuli. Matka sta艂a nade mn膮 z latarni膮, czekaj膮c, a偶 odnajd臋 reszt臋 ubrania. Pami臋tam, 偶e sprawdzi艂em, czy w kieszeni mam jeszcze port-

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

287

fol. Wysun膮艂 mi si臋 z palc贸w i upad艂 na pod艂og臋. Podnios艂em go i spraw­dzi艂em jeszcze, ile mam monet w kieszeni.

Podczas tego liczenia Leilani le偶a艂a w milczeniu na pogniecionych pledach. Kiedy jednak wyszed艂em z jej wozu, rozczochrany i pogania­ny, wybuchn臋艂a rubasznym 艣miechem.

Leilani wyskoczy艂a z wozu. Jej pier艣 l艣ni艂a w 艣wietle ognisk, a po jej twarzy sp艂ywa艂 stru偶kami pot i deszczowa woda. Wykrzywiwszy twarz w grymasie pogardy i szyderstwa, krzycza艂a dalej:

- Nie zgubi艂e艣 portfela, maminsynku? A mo偶e straci艂e艣 cnot臋, ma­
minsynku?

Oddala艂em si臋 od obozu Cygan贸w, prowadzony przez matk臋 jak po­tulne szczeni臋, a 艣miech Leilani i jej towarzyszy pali艂 mi uszy.

Moja matka przyjecha艂a na jednym z naszych koni. Widzia艂a, jak odje偶d偶am z Leilani, i pogalopowa艂a za nami.

Odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie w jej stron臋, nie mog膮c ju偶 zapanowa膰 nad w艣ciek艂o艣ci膮.

-Jak mog艂a艣, mamo?!

-Dan.

- Wsiadaj na konia i jed藕 — ci膮gn膮艂em. - Jed藕 st膮d. Sam zajm臋 si臋
moim 偶yciem, mamo, a tobie bardzo dzi臋kuj臋. I mo偶esz powiedzie膰 to
samo tacie.

- Dan - powt贸rzy艂a.
-Powiedzia艂em: jed藕!

288

Lisa Mason

sobie, 偶e nie mam dok膮d i艣膰, wr贸ci艂em w deszczu do miasta. Umar艂a, zanim tam dotar艂em.

Maitre d'h贸tel podchodzi w ko艅cu do nas.

- Bardzo przepraszam, madame i szanowny panie, ale nie mamy
ju偶 deser贸w na lunch. Zamykamy Sal臋 Ogrodow膮, aby j膮 przygotowa膰
na por臋 obiad贸w. Musz臋 pa艅stwa prosi膰 o wyj艣cie.

Zena p艂aci rachunek z艂otem. Wstajemy i wychodzimy z hotelu Pal膮­ce. Zena odwraca si臋 do mnie i m贸wi:

Zastanawiam si臋, jakie to uczucie mie膰 wszystko zmia偶d偶one w 艣rod­ku. Zastanawiam si臋, co czu艂a moja matka. Zastanawiam si臋, co my­艣la艂a o mnie. Zastanawiam si臋, czy by艂a na mnie tak z艂a, jak ja na ni膮. Zastanawiam si臋, czy 偶a艂owa艂a tego, co sta艂o si臋 tej nocy, jak ja 偶a艂owa­艂em. I jak 偶a艂uj臋 do dzi艣 dnia. Zastanawiam si臋, czy by艂o jej przykro, 偶e nie mog艂a ju偶 mnie przeprosi膰, tak jak ja nie przestaj臋 bole膰 nad tym, 偶e nie zd膮偶y艂em przeprosi膰 jej. Wyrzekam si臋 ciebie, zd膮偶y艂em po­wiedzie膰. Ale nie zd膮偶y艂em jej po偶egna膰.

Kiedy p贸藕nym popo艂udniem pojawiam si臋 na pr贸bie w teatrze Tivoli, m贸j ojciec jest w nastroju prawdziwie ekstatycznym.

Wujek Brady k艂贸ci si臋 z dyrygentem wynaj臋tej orkiestry. W pierw­szej chwili obawiam si臋, 偶e ojciec zapyta, co robi艂em przez ca艂y dzie艅, a opr贸cz 膰wiczenia n贸g na wzg贸rzach San Francisco nie by艂o tego wie­le. Jednak偶e ku memu zdumieniu, nie wykazuje zainteresowania mo­imi poczynaniami.

-Danielu - m贸wi, wyci膮gaj膮c z kieszeni z艂ot膮 sztabk臋, kt贸r膮 tego ranka wsun臋艂a mi do r臋ki Zena. - Chc臋, 偶eby艣 si臋 temu przyjrza艂.

- Dobrze - odpowiadam, zaskoczony podnieceniem ojca. Rzadko si臋
zdarza, aby co艣 go mocniej poruszy艂o. Kiedy trzeba dobi膰 konia, ojciec
wyci膮ga rewolwer. Kiedy umar艂a matka, ojciec odizolowa艂 si臋 od 艣wia­
ta, zaci膮gaj膮c zas艂ony wok贸艂 swojej pryczy na wozie. Przeczeka艂 sw贸j
偶al. A potem, ka偶dego wieczoru, w ka偶dym mie艣cie, profesor Flint kon­
tynuowa艂 wyst臋py, chocia偶 bez mojej matki w roli jego asystentki nic
ju偶 nie by艂o takie samo. Wujek Brady natomiast bardzo d艂ugo p艂aka艂.
Ojciec wybacza艂 mu nawet, gdy od czasu do czasu nadmiernie folgo­
wa艂 sobie z alkoholem.

- Popatrz - nalega ojciec, pokazuj膮c mi na d艂oni z艂ot膮 sztabk臋.
Patrz臋. Widz臋 niewyra藕n膮 mark臋 wybit膮 w z艂ocie, co艣, czego przed­
tem nie zauwa偶y艂em.

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

289

to marki s膮 na ka偶dej ze sztabek, kt贸re da艂a nam dzi艣 rano. Zwr贸ci艂 mi na to uwag臋 urz臋dnik w biurze probierczym. To tak, jakby si臋 pojawi艂y ni z tego, ni z owego. Poczu艂em si臋 jak cholerny g艂upiec. Do rozmowy w艂膮cza si臋 wujek Brady.

-Wygl膮da na to, 偶e madame Trubecka jest dziedziczk膮 kopalni z艂o­ta - m贸wi dalej wujek Brady. - Jej m膮偶 musia艂 by膰 g贸rnikiem. Tak jak powiedzia艂e艣, Danny.

-A wi臋c to naprawd臋 by艂 szcz臋艣liwy traf, 偶e uda艂o mi si臋 a偶 tyle odgadn膮膰 - m贸wi臋.

-Znakomite wykorzystanie intuicji, Danielu — odpowiada m贸j oj­ciec. - Tak jak ci臋 uczy艂em. - Po czym zwraca si臋 do wujka Brady'ego: -S膮dz臋, 偶e to nie nasz problem, czy ona jest z艂odziejk膮. Wynagrodzi艂a nas. Nie zajmujemy si臋 spirytyzmem, ale je艣li ta dama zechce zasi膮艣膰 do kolejnego seansu z Danielem i je艣li on w dalszym ci膮gu b臋dzie po­trafi艂 艂agodzi膰 jej poczucie winy, ma moje b艂ogos艂awie艅stwo.

290

Lisa Mason

- A poza tym z艂agodzimy jej 偶al i poczucie winy - dodaje wujek Bra-
dy i rzuca si臋 biegiem na scen臋, gdzie jaki艣 t臋py pomocnik inspicjenta
do艣膰 bezceremonialnie poczyna sobie z nasz膮 bezcenn膮 szklan膮 p艂yt膮.

-Dobrze si臋 spisa艂e艣, Danielu - m贸wi ojciec i 艣ciska mi sztywno d艂o艅. Nigdy nie obejmuje mnie jak wujek Brady. Je艣li ju偶 o tym mowa, nie przypominam sobie, 偶eby kiedykolwiek pomaga艂 mamie uk艂ada膰 w艂osy czy zapina膰 sukienk臋. Ale m贸j ojciec jest dobrym cz艂owiekiem, kt贸ry kryje sw膮 dobro膰 za fasad膮 ch艂odu. Prawd臋 powiedziawszy, w czasie naszych licznych, drobnych sprzeczek nie 偶a艂owa艂em mu z艂o­艣liwo艣ci, na co on reagowa艂 z niezwyk艂ym spokojem. Profesor Flint jest zadziwiaj膮cym iluzjonist膮. Mo偶e nie jest wielkim iluzjonist膮, ale na pewno tajemniczym.

Odwracam si臋, aby odej艣膰, i wpadam prosto na ni膮.

- Danny, profesorze Flint - m贸wi Zena.

Obaj wzdrygamy si臋, ogarni臋ci poczuciem winy. Zena ujmuje d艂o艅 mojego ojca. Ol艣niewaj膮co pi臋kna w taftowej sukni, wygl膮da r贸wnie 艣wie偶o jak r贸偶a zatkni臋ta za jej uchem.

Ojciec co艣 be艂koce, ale jest bezsilny wobec jej pe艂nego czaru b艂agania.

-A co pani zdaniem Daniel mia艂by robi膰? - pyta w ko艅cu.

Nie up艂ywa nawet tyle czasu, 偶ebym zd膮偶y艂 zda膰 si臋 na os膮d ojca, kiedy ona odpowiada. Odpowiada ca艂kiem jak moja matka, kt贸ra cz臋­sto wiedzia艂a, o czym my艣l臋, zanim sam to sobie u艣wiadomi艂em, kt贸ra cz臋sto wypowiada艂a si臋 za mnie, zanim zda艂em sobie spraw臋, co chc臋 powiedzie膰. Zena Trubecka m贸wi:

- Danny by艂by cudowny w pojedynku z duchem. Na scenie.
Wymieniamy z ojcem spojrzenia. Sk膮d ona wie, 偶e to ja zazwyczaj

jestem duchem? A je艣li wie, 偶e nie jestem wtedy na scenie, to co kon­kretnie jeszcze wie? Jak spadkobierczyni kopalni z艂ota mog艂aby si臋 dowiedzie膰 o Pepperowskim triku z duchem? Je艣li ju偶 o to chodzi, jak mog艂aby si臋 o tym dowiedzie膰 z艂odziejka z艂ota?

Czy to mo偶liwe, 偶e ona nas szpieguje?

Wszystkie te my艣li szalej膮 w mojej g艂owie, natomiast ojciec, nie tra­c膮c spokoju, m贸wi tylko:

- Dobrze.

- Czy pan mi to obiecuje? - pyta Zena. - Przyjd臋 na dzisiejszy spek­
takl, je艣li mi to pan obieca.

Ojciec waha si臋 przez chwil臋.

- Obiecuj臋 — m贸wi w ko艅cu i zwr贸ciwszy si臋 do mnie, dodaje: - Ty
b臋dziesz si臋 pojedynkowa艂. - Profesor Flint bardzo niech臋tnie my艣li
o ust膮pieniu komu艣 miejsca na 艣rodku sceny. Nawet na chwil臋. Aleja

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

291

jestem jego jedynym synem i nast臋pc膮. Pewnego dnia i tak odda mi sw贸j czarodziejski p艂aszcz. R贸wnie dobrze mo偶e zacz膮膰 ju偶 teraz.

Pos臋pna mg艂a, kt贸ra nie ust臋powa艂a z San Francisco od dnia nasze­go przyjazdu, znikn臋艂a bez 艣ladu w promieniach popo艂udniowego s艂o艅­ca. Wieczorem niebo jest czyste i usiane gwiazdami. Widowni臋 teatru Tivoli prawie ca艂kowicie wype艂ni艂a rozentuzjazmowana publiczno艣膰. By膰 mo偶e po mie艣cie rozesz艂a si臋 wie艣膰 o naszym poprzednim wyst臋pie i zyskali艣my sobie pewn膮 popularno艣膰. By膰 mo偶e do poszerzenia na­szej s艂awy przyczyni艂y si臋 r贸wnie偶 afisze, na kt贸re ojciec m贸g艂 sobie teraz pozwoli膰. „Reklama podbi艂a Zach贸d skuteczniej ni偶 jakikolwiek rewolwer", mawia艂a zawsze moja matka. W ci膮gu jednego popo艂udnia ojciec zam贸wi艂 w agencji reklamowej Parkera afisze, kt贸re zosta艂y na­tychmiast wydrukowane i przekazane firmom dor臋czycielskim. Pos艂a艅­cy rozlepili je wzd艂u偶 trasy spacerowej, na kt贸rej sw贸j wolny czas sp臋­dza 艣mietanka towarzyska miasta. Pan Pannini, do kt贸rego ramienia przylgn臋艂a rudow艂osa pi臋kno艣膰, jest szeroko u艣miechni臋ty. Jeszcze na d艂ugo przed pojedynkiem z duchem profesor Flint rozbudza publicz­no艣膰 za pomoc膮 naszego nowego, mechanicznego krzewu r贸偶. Brawa wprawiaj膮 nas w doskona艂y nastr贸j. Wujek Brady promienieje. Spra­wiamy, 偶e ta艅cz膮ca chusteczka ta艅czy. Damy si臋 艣miej膮, dzieci krzycz膮 z zachwytu, nawet d偶entelmeni chichocz膮 i wydaj膮 z siebie ochy i achy. Ci膮gle jednak nie mog臋 dojrze膰 Zeny Trubeckiej na oddzielonej od nas 偶贸艂tym blaskiem lamp widowni. Patrz臋 tam prawie bez przerwy i nie mog臋 jej dojrze膰.

Wujek Brady m贸wi g艂osem r贸wnie dono艣nym jak g艂os Szekspirow­skiego ducha:

— A teraz, panie i panowie, Daniel Flint, syn profesora... - wujek Brady zerka za kulisy, gdzie czekam ubrany w szykowny str贸j z ga­bardyny i eleganck膮 brokatow膮 kamizelk臋 - ...chcia艂em powiedzie膰, 偶e wyj膮tkowy, utalentowany i zdumiewaj膮cy Daniel Flint spr贸buje wy­korzysta膰 sw膮 zadziwiaj膮c膮, cudown膮 i tajemnicz膮 moc do nawi膮zania kontaktu z duchami zmar艂ych!

Czy musz臋 m贸wi膰, 偶e mojemu wej艣ciu na scen臋 towarzyszy entuzja­styczny aplauz? Czy musz臋 m贸wi膰, 偶e pojedynkuj臋 si臋 z m艂odzie艅cz膮 si艂膮 i zr臋czno艣ci膮? Czy musz臋 m贸wi膰, 偶e tym, co widzi publiczno艣膰, jest z艂owrogie widmo, kt贸re pojawiwszy si臋 znik膮d, zwinnie i z wigorem rzuca si臋 na mnie?

A potem wszyscy wstrzymuj膮 oddech, ja za艣 widz臋, 偶e na scenie obok mnie zjawia si臋 przejrzysta kobieta w sukni koloru burgunda. Daje znak mojemu ojcu, 偶eby sko艅czy艂 pojedynek i znika艂. Daje znak mnie, abym obj膮艂 j膮 w pasie, i bierze moj膮 r臋k臋 w sw膮 przezroczyst膮, niematerialn膮 d艂o艅. Zaczynamy ta艅czy膰 walca. Zjawa podskakuje, unosi si臋 w powie­trzu, przep艂ywa nade mn膮 jak akrobata i l膮duje po mojej drugiej stronie. Po czym obejmujemy si臋 znowu i ta艅czymy dalej. Wynaj臋ta orkiestra

292

Lisa Mason

cichnie, po czym troch臋 nier贸wno zaczyna gra膰 co艣 Czajkowskiego. Kto艣 na widowni krzyczy: „Och, m贸j Bo偶e!", a kto艣 inny dodaje: „Jak pi臋knie!" Wirujemy, ta艅czymy, szybujemy. Nie mam poj臋cia, jak ona to robi, na czym polega ta iluzja. Stoj膮cy za kulisami wujek Brady wywraca oczami ze zdumienia. Nie wiem, co robi m贸j ojciec, ale ta艅cz臋 najlepiej jak umiem. Na koniec ona odrywa si臋 ode mnie, k艂ania si臋 i znika. Aplauz jest og艂uszaj膮cy.

Kiedy nast臋pnego ranka Zena Trubecka zjawia si臋 w naszym obozie przy Czternastej Ulicy, ojciec zaprasza j膮 na ostatni膮 fili偶ank臋 kawy. Po seansie ma zamiar powiedzie膰 jej, 偶eby ju偶 si臋 u nas nie pokazywa艂a.

- Tak, Daniel jest bardzo utalentowany - m贸wi. - Objawi艂 ten ta­
lent ju偶 we wczesnym dzieci艅stwie.

Jest rze艣ki, ch艂odny poranek. M贸j ojciec 偶artuje sobie z Zen膮 na dworze, podczas gdy my z wujkiem Bradym przygotowujemy do ostat­niego seansu nasz ma艂y, prowizoryczny salonik.

- Pewnie dostaniemy od niej jeszcze trzy sztuki z艂ota - m贸wi wujek
Brady. - B臋dziemy wtedy mogli kupi膰 magiczn膮 latarni臋 w Chicago
Magie Company.

Jestem zmartwiony.

-Ale ona nie jest taka. Wiem to!

-Czy nie m贸wi艂e艣, 偶e ona jest tu przejazdem? 呕e nie ma sta艂ego adresu w San Francisco?

Siedz臋 przed lustrem i czyszcz臋 m贸j wy艣wiechtany str贸j na ten ostat­ni wyst臋p. Wujek Brady bierze ode mnie szczotk臋 do odzie偶y i czy艣ci moj膮 gabardyn臋. Nast臋pnie siada za mn膮 na taborecie i przyg艂adza mi w艂osy.

Przerywaj膮c do艣膰 kr臋puj膮ce milczenie, m贸wi:

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

293

Zaskoczony spogl膮dam w lustro, na odbicie wujka Brady'ego, kt贸ry siedzi za mn膮 i cierpliwie szczotkuje m贸j p艂aszcz.

- Och, by艂em m艂ody, szalony i impulsywny - ci膮gnie, przyprawiaj膮c
mnie o 艣miech, gdy偶 teraz w niczym nie przypomina kogo艣 takiego. -
Tak, by艂em - powtarza z naciskiem - a twoja matka tak偶e by艂a m艂oda.
Nienawidzili艣my Georgii, nienawidzili艣my tego, co wojna zrobi艂a z lud藕­
mi. Nienawidzili艣my tego, co zostawili艣my za sob膮, kiedy by艂o ju偶 po
wszystkim. Gwa艂tu, gniewu i okrucie艅stwa. Zostawili艣my to, ona i ja.
Opu艣cili艣my nasz dom. Podr贸偶owali艣my razem, ona i ja. Dotarli艣my do
Ohio. Ucieczka i strach! Twoja matka by艂a chora. Nie zosta艂o nam ju偶
nic opr贸cz nadziei. I tam, w Cincinnati, spotkali艣my twojego ojca. No
c贸偶, wiesz. Wiesz, jak pi臋kna by艂a twoja matka.

Przygl膮dam si臋 z uwag膮 odbiciu wujka Brady^go w lustrze. Ma wielkie br膮zowe oczy; ja tak偶e. Ma szerokie ko艣ci policzkowe, wydatne wargi i twarde, kr臋cone w艂osy. Ja tak偶e. Jestem r贸wnie blady jak moja mat­ka, a moje kr臋cone w艂osy s膮 br膮zowe, nie czarne. Matka mia艂a jeden z tych delikatnych, po艂udniowych nos贸w; mam go tak偶e. Mimo mojej t臋poty i zatwardzia艂o艣ci odziedziczy艂em - niezas艂u偶enie — jej wdzi臋k.

- Widzisz, synu - kontynuuje wujek Brady - twoja matka nie chcia­
艂a, aby艣 pope艂ni艂 jaki艣 b艂膮d z t膮 Cygank膮. Nie chcia艂a, aby艣 zrobi艂 to, co
ona zrobi艂a. Co艣, czego m贸g艂by艣 偶a艂owa膰. Co艣, co bardzo utrudni艂oby ci
偶ycie, kiedy jeste艣 taki m艂ody. Kiedy wszystko jest jeszcze przed tob膮.

294

Lisa Mason

-Wujku Brady - m贸wi臋, patrz膮c na jego odbicie w lustrze, patrz膮c na moje w艂asne odbicie. - Czy mama 偶a艂owa艂a, 偶e si臋 urodzi艂em?

-Oczywi艣cie, 偶e nie - odpowiada. — Twoja matka kocha艂a ci臋 bar­dziej ni偶 s艂o艅ce i ksi臋偶yc. Ale my mieli艣my szcz臋艣cie, Danny. Profesor Flint okaza艂 si臋 dobrym i zaradnym cz艂owiekiem. Wykszta艂conym i o艣wieconym. Uwielbia艂 twoj膮 matk臋. Nie mia艂 偶adnej rodziny. My艣l臋, 偶e mo偶na powiedzie膰, i偶 by艂 samotny. Znasz go. Przygarn膮艂 nas. Nas wszystkich.

Kiwam g艂ow膮, gdy m贸j ojciec, sztywniak, wprowadza do naszego wozu Zen臋 Trubeck膮. Jest surowy i zdecydowany. Siadamy wszyscy czworo wok贸艂 sto艂u, napi臋ci i niepewni. Po grzbiecie przebiega mi dreszcz. Nie wiem, jak ona ta艅czy艂a ze mn膮 na scenie ostatniego wie­czoru. Najwyra藕niej zna jak膮艣 sztuczk臋, o kt贸rej my nie s艂yszeli艣my.

- Czy skomunikujecie si臋 dzi艣 z moim drogim m臋偶em? - pyta nie­
winnie.

Chc臋 w艂a艣nie powiedzie膰: „Bez Powrotu, moja r贸偶o", ale wyprzedza mnie m贸j ojciec.

- Z艂otodajna dzia艂ka Bez Powrotu zosta艂a zg艂oszona przez niejakie­
go Nikit臋 Trubeckiego, madame. W biurze probierczym powiedziano
mi, 偶e pan Trubecki wydoby艂 z niej trzy czwarte miliona w z艂ocie. Ni­
gdzie jednak w San Francisco nie ma 偶adnej informacji o pani.

Oczy Zeny l艣ni膮 od 艂ez.

- Chc臋 porozmawia膰 z Nickiem - m贸wi i zwraca si臋 w moj膮 stron臋. -
Danny? Prosz臋.

-Madame — odpowiada m贸j ojciec - doceniamy pani wsparcie w trudnej dla nas chwili. Doceniamy pani z艂oto, ale ju偶 go wi臋cej nie we藕miemy. Pani jest albo z艂odziejk膮, albo oszustk膮, mo偶e wariatk膮, a mo偶e szpiegiem. Ja uwa偶am, 偶e pani jest szpiegiem.

Zena zrywa si臋 z p艂aczem i wybiega z naszego wozu. Patrzymy, jak przechodzi pospiesznie przez poro艣ni臋ty zakurzon膮 traw膮 plac i skr臋ca na rogu Czternastej i Market Street.

- Id藕 za t膮 kobiet膮 — rozkazuje mi ojciec. — By艂em dzi艣 rano na po­
czcie g艂贸wnej i przejrza艂em ksi膮偶k臋 adresow膮. - Potrz膮sa palcem skie­
rowanym w moj膮 stron臋. - Nigdy nie ufaj urz臋dnikom, Danielu, za-

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

295

wsze sprawdzaj wszystko osobi艣cie. Na li艣cie mieszka艅c贸w San Fran­cisco nie ma Zeny Trubeckiej, ale jest Nikita.

Biegn臋 przez trawnik, skr臋cam na tym samym naro偶niku, ale kiedy tam docieram, Zeny ju偶 nie ma. Market Street jest pe艂na eleganckich powoz贸w, doro偶ek i woz贸w towarowych ozdobionych reprodukcjami s艂awnych obraz贸w lub fragment贸w fresk贸w. Po chodnikach przecha­dzaj膮 si臋 m臋偶czy藕ni w melonikach lub cylindrach. Przyzwoite damy spaceruj膮 w strojach o ciemnych kolorach, damy ubrane bardziej spor­towo - w ja艣niejszych barwach. Zena w swojej szkar艂atnej tafcie po­winna by膰 艂atwa do zauwa偶enia. Ale nigdzie jej nie dostrzegam.

Zatrzymuj臋 si臋, zagubiony, z trudem 艂api膮c oddech. Nikita Trubecki 偶yje? Mieszka na Russian Hill? Czy zatem Zena jest wariatk膮, kt贸ra w艂贸czy si臋 po ulicach, pytaj膮c o m臋偶a? Nikita Trubecki musi by膰 bar­dzo starym cz艂owiekiem, je艣li by艂 poszukiwaczem z艂ota w czasie Go­r膮czki. By膰 mo偶e jest 艂ajdakiem. Mo偶e gn臋bi swoj膮 艣liczn膮 m艂od膮 偶on臋. Mo偶e wp臋dzi艂 j膮 w szale艅stwo. S艂ysza艂em o podobnych tragediach. By膰 mo偶e Zena jest te偶 nieco starsza, ni偶 na to wygl膮da. Moja matka, pi臋k­no艣膰 z Atlanty, skrupulatnie unika艂a s艂o艅ca i t艂ustego jedzenia. By艂a r贸wnie szczup艂a i 艣wie偶a jak dziewczyny dwakro膰 od niej m艂odsze.

Czuj臋 si臋 wewn臋trznie rozdarty. Tysi膮ce pyta艅 k艂臋bi膮 si臋 w mojej g艂owie. Je艣li kobieta podaj膮ca si臋 za Zen臋 Trubeck膮 jest szpiegiem lub oszustk膮, to Nikita nie b臋dzie jej zna艂. Ale je艣li ona jest jego 偶on膮, to musz臋 si臋 dowiedzie膰, dlaczego przygotowa艂a t臋 mistyfikacj臋. Musz臋 si臋 dowiedzie膰, czy jest szalona, czy go okrad艂a, czy powinna by膰 spro­wadzona z powrotem do domu.

Id臋 ci臋偶kimi krokami na p贸艂noc, w g贸r臋 d艂ugiej pochy艂o艣ci Columbus Avenue. Jestem ju偶 prawie w North Point, kiedy znajduj臋 naro偶nik Chestnut Street. Russian Hill jest stromym wzniesieniem, kt贸re si臋ga — jak mi si臋 zdaje — nieba. Rozlu藕niam ko艂nierzyk, rozpinam kamizel­k臋 i przerzucam p艂aszcz przez rami臋. Kiedy docieram na szczyt, brak mi tchu. Patrz膮c na po艂udnie, wsch贸d i zach贸d, widz臋 ca艂e San Franci­sco roz艂o偶one u mych st贸p. Gdy zwracam si臋 na p贸艂noc, widz臋 ca艂膮 zatok臋 od Contra Costa do ramion Golden Gate i dalej bezkresne mo­rze. I cho膰 widok jest wspania艂y, na samym szczycie jest niewiele do­m贸w. Komu chcia艂oby si臋 ka偶dego dnia odbywa膰 tak膮 wspinaczk臋? Tramwaje linowe jeszcze nie podbi艂y tego wzniesienia. Pusto tu jak na piaszczystej wydmie.

296

Lisa Mason

Id臋 przez jaki艣 czas poln膮 drog膮 i oto jest: Chestnut Street 963. Wielki, zrujnowany dom o 艣cianach, z kt贸rych odpadaj膮 zmursza艂e detale i p艂aty pop臋kanej farby. Kilka bocznych okien jest zabitych de­skami, jakby dom by艂 opuszczony. Z艂ote maki i purpurowe hortensje rosn膮 chaotycznie mi臋dzy chwastami, koniczyn膮, mi臋t膮 i morsk膮 tra­w膮. Zardzewia艂a 偶elazna brama wisi na wp贸艂 wysuni臋ta z zawias贸w i ko艂ysze si臋 w podmuchach bryzy. By膰 mo偶e Nikita Trubecki umar艂 i nikt nie pomy艣la艂 o usuni臋ciu jego nazwiska z pocztowej listy adre­sowej.

Jednak偶e z komina wydobywa si臋 smu偶ka dymu, a z ma艂ej stajni z ty艂u domu wystawia 艂eb stary ko艅 o naznaczonym siwizn膮 pysku. Czuj膮c, 偶e serce gor膮czkowo bije mi w piersi, wchodz臋 po chwiej膮cych si臋 schodkach na ganek, ujmuj臋 zwyk艂膮 mosi臋偶n膮 ko艂atk臋 i zawiada­miam o swoim przybyciu.

Bum, bum, bum. Odg艂osy mojego stukania odbijaj膮 si臋 echem we­wn膮trz domu i cichn膮, jakby st艂umione sam膮 pustk膮 tego miejsca. Cze­kam i czekam. W ko艅cu zniecierpliwiony schodz臋 z ganku i okr膮偶am budynek. Wszystkie okna, kt贸rych nie zabito deskami, s膮 starannie zas艂oni臋te ci臋偶kimi, ciemnymi kotarami. Zagl膮dam do 艣rodka, czuj膮c si臋 jak podgl膮dacz, ale niczego nie dostrzegam. Stukam ponownie do drzwi dla dostawc贸w. Nic. G艂臋boko rozczarowany odwracam si臋, aby odej艣膰.

Nagle drzwi dla dostawc贸w otwieraj膮 si臋 i naprzeciw mnie staje sta­rzec o chmurnym spojrzeniu. Ten ma艂y, pomarszczony cz艂owiek ma na sobie pomi臋te ubranie z grubej czarnej we艂ny, a czerwona r贸偶a w buto­nierce tak do niego nie pasuje, 偶e wygl膮da wr臋cz dziwacznie. To, co zosta艂o z jego w艂os贸w, jest zaczesane na 艂ysej czaszce. Obrzuca mnie w艣ciek艂ym spojrzeniem szarych oczu.

— 呕adnych akwizytor贸w - m贸wi i zamierza zatrzasn膮膰 drzwi.
Przyciskam r臋k臋 do szyby.

— Nie jestem akwizytorem, prosz臋 pana. Przyszed艂em si臋 zobaczy膰
z panem Nikit膮 Trubeckim.

-Wjakiej sprawie?

-Ja... - Tak偶e si臋 prostuj臋. - To sprawa osobista, prosz臋 pana.

— Phi! — odpowiada, ale wpuszcza mnie do ma艂ej, schludnej, skro­
mnie umeblowanej kuchni, w kt贸rej widz臋 tylko prosty st贸艂 i dwa krze­
s艂a. Idziemy korytarzem, mijaj膮c kilkana艣cie zamkni臋tych drzwi, i na
koniec docieramy do salonu. W wielkim sk贸rzanym fotelu koloru bur­
gunda siedzi opatulony w grube pledy m臋偶czyzna, kt贸ry nie odrywa
wzroku od ognia tl膮cego si臋 w oblepionym sadz膮 kominku.

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

297

W pokoju jest piekielnie gor膮co. W powietrzu unosi si臋 sw膮d popio艂u i wo艅 gnij膮cych r贸偶. Na stoliku przy 艣cianie stoi wazon z opadaj膮cymi kwiatami. Na pod艂odze le偶y szeroka, okr膮g艂a patelnia, jakich kiedy艣 u偶ywano do p艂ukania z艂otono艣nego piasku. Ta patelnia jest pe艂na bry­艂ek z艂ota. Jeszcze wi臋cej z艂otych nugget贸w le偶y porozrzucanych po pod艂odze. Grube, zakurzone zas艂ony s膮 starannie zaci膮gni臋te. Jedy­nym 藕r贸d艂em 艣wiat艂a jest kominek. Drugie drzwi, te po przeciwnej stro­nie salonu, s膮 otwarte. Ukazuj膮 inne pomieszczenia, r贸wnie偶 z zaci膮g­ni臋tymi zas艂onami. Wida膰 tam tajemnicze, bia艂e kszta艂ty, kt贸re wygl膮­daj膮 jak zjawy. Wzdrygam si臋, po czym u艣wiadamiam sobie, 偶e s膮 to okryte p艂贸tnem meble.

Opryskliwy starzec natychmiast znika z salonu.

- Moj膮 偶on臋? - m贸wi m臋偶czyzna w fotelu i odwraca si臋.

Tak jak si臋 spodziewa艂em, Nikita Trubecki musi si臋 zbli偶a膰 do sie­demdziesi膮tki. Ma poci膮g艂膮, poryt膮 zmarszczkami twarz, 艂adnie wy­krojone usta, kt贸rych k膮ciki opadaj膮 w d贸艂, krzaczaste brwi i bujn膮 czupryn臋 bia艂ych w艂os贸w. Jednak偶e w jego oczach nie wida膰 nie偶yczli­wo艣ci. Ogarnia mnie wstyd na my艣l o tym, 偶e podejrzewa艂em tego cz艂owieka o doprowadzenie 偶ony do utraty zmys艂贸w.

Nagle s艂ysz臋 jej chichot.

- Zena? - szepcz臋, oszo艂omiony. Po czym widz臋 j膮 w pokoju po lewej
stronie. Macha do mnie i kuca za okrytym p艂贸tnem krzes艂em, jak dziec­
ko bawi膮ce si臋 w chowanego.

Nikita poprawia pledy, kt贸rymi jest otulony, i patrzy na mnie r贸w­nie surowo jak m贸j ojciec.

- Co pan wie o mojej 偶onie? - pyta. - Co pan wie o Zenie?

- Czy Zena jest pa艅sk膮 偶on膮? - odpowiadam pytaniem.
Ale on tylko patrzy na mnie.

Znowu s艂ysz臋 jej chichot. Tym razem dochodzi z pokoju po prawej stronie. Zena siedzi na stole, machaj膮c nogami, kt贸re wida膰 pod jej podci膮gni臋t膮 sukni膮. Gdy tylko zauwa偶a, 偶e j膮 spostrzeg艂em, zeskaku­je ze sto艂u i chowa si臋 za drzwiami.

By膰 mo偶e zawini艂a wysoka temperatura panuj膮c膮 w salonie, zapach popio艂u i ciemno艣膰, ale nagle czuj臋, 偶e kr臋ci mi si臋 w g艂owie i robi mi si臋 s艂abo. Przyci膮gam krzes艂o i siadam.

- Panie Trubecki, co si臋 dzieje?

Nikita odwraca si臋 ode mnie i kuli si臋 w swoim fotelu.

298

Lisa Mason

Spogl膮da na mnie ponownie z takim wyrazem twarzy, jakbym by艂 wariatem.

- Mniejsza z tym - m贸wi臋. - Chodzi o to, 偶e zasiad艂a ze mn膮 do tego
seansu i poprosi艂a, abym porozmawia艂 z panem. Chcia艂a panu co艣 po­
wiedzie膰.

Kiwa g艂ow膮, a ja widz臋, 偶e w jego oczach zbieraj膮 si臋 艂zy.

- Co chcia艂a mi powiedzie膰?

Staram si臋 dok艂adnie przytoczy膰 jej s艂owa:

S艂ysz臋 jej westchnienie. Musia艂a znowu przebiec do pokoju po lewej stronie. By膰 mo偶e jest tam jaki艣 korytarz, kt贸ry je 艂膮czy; w ko艅cu to jest rezydencja. Opar艂a si臋 o na wp贸艂 otwarte drzwi i wzdycha tak, jakby serce jej p臋ka艂o.

- Panie Flint - odpowiada Nikita - Zena nie zrobi艂a niczego, co wy­
maga艂oby mojego przebaczenia. Nigdy nie 偶ywi艂em do niej 偶alu o tych
wszystkich kawaler贸w, kt贸rych mia艂a przed naszym 艣lubem. By艂a taka
pi臋kna. Za uchem mia艂a zawsze czerwon膮 r贸偶臋. Czego mog艂em si臋
spodziewa膰? Uwielbia艂em j膮. - Przerywa i masuje przez chwil臋 czo艂o. -
Nie, je艣li kto艣 tu ponosi win臋, to tym kim艣 jestem ja, panie Flint. By­
艂em samolubny. Chcia艂em j膮 mie膰 przy sobie. Zabra艂em j膮 ze sob膮
w g贸ry. Czy ma pan jakie艣 poj臋cie, jak tam by艂o ci臋偶ko? Jak pracowali­
艣my dzie艅 i noc, ryj膮c w ska艂ach? Jej r臋ce by艂y ca艂e poranione i posinia­
czone. Kiedy nadesz艂a zima, prawie zamarzli艣my na 艣mier膰. Ci膮gle
jeszcze przenika mnie ch艂贸d po zimach sp臋dzonych w tych g贸rach. -
Podci膮ga pled pod brod臋 i dr偶y. - Latem trawi艂a nas gor膮czka, nie
mieli艣my tak偶e wystarczaj膮cej ilo艣ci zdrowego po偶ywienia. Po tym
wszystkim, co wycierpia艂a, nigdy nie mia艂a okazji nacieszy膰 si臋 owoca­
mi naszej pracy, panie Flint - m贸wi i wyci膮gn膮wszy r臋k臋, klepie mnie
po d艂oni. - Chcia艂em, 偶eby zamieszka艂a ze mn膮 w tym domu. Chcia­
艂em, 偶eby ju偶 nigdy nie cierpia艂a.

Szczerz臋 z臋by jak maniak do opartej o drzwi Zeny, kt贸ra odpowiada

Tajemnice niech pozostan膮 niewyja艣nione

299

mi smutnym mrugni臋ciem. Uniesionym do g贸ry kciukiem daj臋 jej znak, 偶e wszystko b臋dzie dobrze.

- W takim razie, panie Trubecki - m贸wi臋 z ca艂膮 godno艣ci膮 prawdzi­
wego swata - powinien pan wiedzie膰, 偶e ona chce by膰 znowu z panem.

Nikita odrzuca pled. 艢ciska co艣 w r臋ce. Oprawiony w ramk臋 ferro-typ, kt贸ry mi podaje.

Ferrotyp przedstawia Zen臋 w jej satynowej sukni, z fryzur膮 pochylo­n膮 pod zawadiackim k膮tem i lokiem zawini臋tym na jednym policzku. Czerwona r贸偶a za jej uchem wygl膮da na fotografii jak jasnoszary lok.

Zanim nadchodzi ostatni tydzie艅 naszego kontraktu, jeste艣my tak popularni, 偶e mo偶emy uzna膰 nasz pobyt w San Francisco za ogromny sukces. Zadziwiaj膮cy, cudowni i tajemniczy Profesor Flint & Syn wy­st臋puj膮 przy prawie ca艂kowicie wype艂nionej sali. Pan Pannini zarezer­wowa艂 dla nas ca艂y miesi膮c na wiosn臋 przysz艂ego roku. Nasze dochody s膮 zupe艂nie przyzwoite. Wujek Brady wys艂a艂 do Chicago Magie Compa­ny zam贸wienie na szaf臋 duch贸w. Zamierzamy j膮 tak przerobi膰, 偶e b臋d臋 zjawia艂 si臋 i znika艂, a tak偶e gra艂 ze zwi膮zanymi r臋kami i nogami na band偶o oraz skrzypcach. Widzicie, opracowali艣my pomys艂owy uk艂ad 艣cianek, kt贸re pasuj膮 do... Mniejsza z tym. To b臋dzie wielki numer. W tym sezonie spirytyzm cieszy si臋 wielk膮 popularno艣ci膮 na ca艂ym dalekim Zachodzie.

Wybieramy si臋 do Los Angeles, ma艂ego miasteczka le偶膮cego po艣r贸d gaj贸w pomara艅czowych. Pan Pannini m贸wi, 偶e w oceanie mo偶na zoba­czy膰 lataj膮ce ryby. Podoba mi si臋 pomieszanie poj臋膰 wyst臋puj膮ce w tej nazwie: lataj膮ca ryba. Mo偶e mnie to zainspiruje i wymy艣l臋 jaki艣 nowy numer.

-Zegnajcie - m贸wi Pannini, podkr臋caj膮c w膮sa. Pakujemy w艂a艣nie na w贸z reszt臋 naszego ekwipunku. - Kiedy si臋 spotkamy nast臋pnym razem, m艂ody panie, spodziewam si臋 zobaczy膰 prawid艂owy wieche膰 na tej twojej wardze i niebieskook膮 panienk臋 u twego boku.

Ojciec rzuca mu gro藕ne spojrzenie i idzie sprawdzi膰 nasze konie. Tata po ostatnim uk艂onie przed publiczno艣ci膮 wypi艂 kilka kaw. Chce jecha膰 na po艂udnie w ch艂odzie tej roziskrzonej gwiazdami kalifornij­skiej nocy. Przejm臋 od niego lejce o 艣wicie, po kilku godzinach snu.

Wujek Brady wsiada na ty艂 wozu i starannie sprawdza, jak umie艣ci­li艣my nasz膮 szklan膮 p艂yt臋.

300

Lisa Mason

艢miejemy si臋, a potem s艂ysz臋 jej 艣miech. Obaj z wujkiem Bradym odwracamy si臋. I oto jest, w swojej szeleszcz膮cej sukni z tafty w kolo­rze burgunda. Stoi pod lamp膮 gazow膮 na rogu California i Dupond Street, tam gdzie wzg贸rze gwa艂townie wznosi si臋 ku niebu. U艣miecha si臋 do mnie i macha r臋k膮.

Biegn臋 pod g贸r臋, aby znale藕膰 si臋 przy niej jak najpr臋dzej. Kiedy staj臋 przed ni膮, jestem spocony i rozczochrany.

Mruga do mnie i poprawia mi krawat. Jej dotyk jest ch艂odny i lekki jak mu艣ni臋cie ptasiego skrzyd艂a.

-W takim razie... kim ty naprawd臋 jeste艣? Wzrusza ramionami i potrz膮sa g艂ow膮.

- Niekt贸rych tajemnic nie mo偶na po prostu wyja艣ni膰 - m贸wi. G艂adzi
palcami moje w艂osy. - By膰 mo偶e dusze tak偶e umieraj膮. By膰 mo偶e po
tamtej stronie nie ma niczego opr贸cz ciemno艣ci i ciszy. Je艣li to prawda,
je艣li tam nie ma niczego, to nie ma tak偶e 偶adnego znaczenia, 偶e twoja
matka umar艂a po tym, jak pad艂y mi臋dzy wami gniewne s艂owa. Musisz
tylko g艂臋boko wierzy膰, 偶e ci臋 kocha艂a. Musisz wierzy膰, 偶e pragn臋艂a two­
jego przebaczenia i sama ci przebaczy艂a. 呕e chcia艂a ci臋 po偶egna膰.

Zena odwraca si臋, przechodzi przez skrzy偶owanie i po drugiej stro­nie ulicy zaczyna si臋 wspina膰 na wzg贸rze. Z cienia wyst臋puje smuk艂a, blada kobieta. Jej profil i skrupulatnie u艂o偶on膮 fryzur臋 rozpozna艂bym wsz臋dzie. Zena wyjmuje zza ucha czerwon膮 r贸偶臋 i podaje j膮 kobiecie.

- Z drugiej jednak strony, Danny - wo艂a do mnie Zena — je艣li dusza
nie umiera, to ona wie! Ona wie!

Kobiety bior膮 si臋 za r臋ce, wchodz膮 na wzg贸rze, po czym, st膮paj膮c po gwiazdach, wspinaj膮 si臋 wy偶ej i nikn膮 w bezmiarze nocnego nieba.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

P. D. Cacek

Tylko robaczek

Dzisiaj jest wczorajszym jutro, a ka偶da chwila le偶y na skrzy偶owaniu przesz艂o艣ci, tera藕niejszo艣ci i przysz艂o艣ci. Trzeba najpierw upora膰 si臋 z dwiema pierwszymi, 偶eby trzecia przynios艂a ze sob膮 jak膮艣 nadzie­j臋. Jestem przekonany, 偶e moje sny s膮 pr贸b膮 generaln膮 przysz艂o艣ci, ale wiem te偶, 偶e przysz艂o艣膰 nie nadejdzie, je艣li nie zostawi si臋 w spo­koju przesz艂o艣ci. A poniewa偶 偶yj臋 w tera藕niejszo艣ci, nie mniej ni偶 inni boj臋 si臋 艣mierci ukochanej osoby - jednego z nieuchronnych wydarze艅 w 偶yciu. Prawda jest taka, 偶e chocia偶 wi臋kszo艣膰 z nas nie chce o tym my艣le膰, to jednak my艣li. Zastanawia si臋, jak upora膰 si臋 z t膮 strat膮 i 偶y膰 dalej.

Musz臋 wierzy膰 — a potwierdza to sugestywne i smutne opowiadanie P. D. Cacek - 偶e ocalenie emocjonalne zale偶y od zdolno艣ci umys艂u do przetwarzania tego, co cz艂owiek widzi, w to, co chce zobaczy膰, do kon­struowania z wyobra偶e艅 z艂udzenia, kt贸re przynosi ukojenie wi臋ksze ni偶 to, kt贸re daje rzeczywisto艣膰.

D.C.

J

este艣 ju偶 gotowa? Kate sta艂a w drzwiach, a jej palce szuka艂y ciep艂a pod cienk膮, letni膮 bluz膮, kt贸r膮 mia艂a na sobie. Nie potrafi艂a zrozumie膰, dlaczego w szpitalach zawsze jest tak zimno.

Jakby wchodzi艂o si臋 do grobowca.

Przypomnia艂o si臋 jej, jak sta艂a przy 艂贸偶ku ojca w szpitalu (patrzy艂a, jak umiera), i przeszed艂 j膮 na to wspomnienie dreszcz.

NIE! Nie potrafi艂a o tym my艣le膰. Nawet teraz. Nigdy. Poniewa偶 to nie by艂o to samo. Tym razem lekarze si臋 mylili. Tym razem to nie ojciec j膮 opuszcza艂. Tym razem chodzi艂o o jej dziecko, a lekarze si臋 mylili.

Kate wypu艣ci艂a powietrze, kt贸re w niezrozumia艂y spos贸b dosta艂o si臋 do p艂uc i tam uwi臋z艂o, i u艣miechn臋艂a si臋. Wygl膮da dzi艣 lepiej, pociesza­艂a si臋 Kate, tak samo jak ka偶dego ranka przez ostatnie sze艣膰 miesi臋cy. Silniej. Zdrowiej.

NAPRAWD臉, cholera.

- Musz臋?

304

P. D. Cacek

Kate zamruga艂a i stwierdzi艂a, 偶e patrzy w oczy, kt贸re s膮 za stare i zbyt zm臋czone jak na oczy dziewi臋cioletniego dziecka. To przez te leki, powiedzia艂a do siebie, zanurzaj膮c si臋 w s艂odko-kwa艣no-farmaceu-tyczny zapach pokoju.

Chory pok贸j.

Pok贸j jej c贸rki.

Pok贸j Carrie Marie McCarthy. ); Carrie i Kate.

Dziewczyny McCarthych - twardsze od sczerstwia艂ej czosnkowej pizzy, szybsze od rozp臋dzonej deskorolki, pokonuj膮ce przeszkody nie do pokonania z promiennym u艣miechem na ustach i lekcewa偶膮cym potrz膮艣ni臋ciem poziomkowoz艂otych k臋dzior贸w.

Z wyj膮tkiem tego, 偶e loki Carrie pierwsze pad艂y ofiar膮 Wojny Che­micznej, kt贸r膮 rozp臋ta艂a w jej organizmie terapia, jakiej zosta艂a pod­dana. Drug膮 by艂 odrobin臋 kpi膮cy u艣miech, kt贸ry tak bardzo przypomi­na艂 Kate jej sam膮.

To tylko leki.

- Tak, oczywi艣cie, 偶e musisz, g艂uptasie — odpar艂a Kate, staraj膮c si臋
nie wdycha膰 zapachu choroby. I utrzyma膰 na twarzy sztuczny u艣miech.

Stara艂a si臋 udawa膰, 偶e wszystko b臋dzie dobrze. Stara艂a si臋.

- Co powiedzia艂by doktor John, gdyby jego ulubienica nie przysz艂a
na spotkanie?

Carrie wywr贸ci艂a oczami. Jasnymi, prawie bezbarwnymi 藕renicami kryj膮cymi si臋 pod oklap艂ym „hipisowskim" kapeluszem, kt贸ry kupi艂y tego dnia, kiedy wypad艂y jej ostatnim razem w艂osy.

- By艂by szcz臋艣liwy - wyszepta艂a Carrie g艂osem niemal zupe艂nie gin膮­
cym w nieustaj膮cym, cichym syku wydobywaj膮cym si臋 z pod艂膮czonego
do nosa aparatu tlenowego. - Nie musia艂by ju偶 patrze膰, jak umieram.

Paznokcie Kate przebi艂y si臋 przez materia艂 bluzy i utkwi艂y w sk贸rze przedramienia. Zostawi艂y po sobie cztery ogniste zadrapania, zanim zmusi艂a si臋 do 艣miechu.

Zmusi艂a si臋. Jakby jasny, r贸偶owo-bia艂y, zawalony pluszowymi za­bawkami, wydezynfekowany, dotleniony i przesycony zapachem cho­roby pok贸j by艂 jedynie dekoracj膮 do przebojowego serialu komediowe­go, a ona 艣mia艂a si臋 z jakiego艣 gagu.

Tu偶 przed przerw膮 na reklam臋.

- No, teraz to ju偶 naprawd臋 wygadujesz g艂upstwa, Carotko - powie­
dzia艂a, podchodz膮c do 艂贸偶ka. - Nie umierasz. -Me nie nie NIE! - Masz
tylko ma艂ego robaczka. Doktor John ci wyja艣nia艂, pami臋tasz?

-Masz w 艣rodku robaczka - powiedzia艂 do Carrie wysoki, srebrno­w艂osy m臋偶czyzna i zgi膮艂 si臋 niemal w p贸艂, ujmuj膮c jej dwie drobniutkie r膮czki w sw膮 jedn膮 i u艣miechaj膮c si臋 do niej. - Tylko ma艂ego robaczka, kt贸rego PACNIEMY, zgoda?

Tylko robaczek

305

A Carrie zachichota艂a, potrz膮sn臋艂a z艂otorudymi lokami i zapyta艂a, czy b臋dzie musia艂a po艂kn膮膰 pack臋 na muchy.

Potem chichoty umilk艂y.

I ju偶 nie wr贸ci艂y.

Tylko robaczek, powiedzieli jej... Taki sam jak „wirusy grypy" i „za­razki przezi臋bienia", kt贸re Kate robi艂a z papierowych torebek wypcha­nych gazetami...

Tylko robaczek... bo powiedzenie dziecku, 偶e ma raka, by艂oby zbyt okrutne.

Nie zmienia艂o tego nawet to, 偶e rodzice byli tak przera偶eni, 偶e jedno z nich uciek艂o, zamiast stawi膰 czo艂o rzeczywisto艣ci, a drugie ca艂y czas zmusza艂o si臋 do 艣miechu.

I udawa艂o. 呕e to naprawd臋 tylko robaczek.

- Czuj臋 go.

Kate zamruga艂a, jakby budz膮c si臋 (staraj膮c si臋 obudzi膰) ze z艂ego snu.

- Co takiego?

Carrie podnios艂a wzrok i ostro偶nie dotkn臋艂a 艣rodka swej w膮t艂ej klat­ki piersiowej, gdzie guz r贸s艂 jak embrion, kt贸ry si臋 藕le ulokowa艂. Kate postanowi艂a w ko艅cu obejrze膰 ostatni膮 seri臋 zdj臋膰 rentgenowskich -i zobaczy艂a z艂o艣liwy cie艅, kt贸ry zjada jej dziecko.

呕ywcem.

- Czuj臋 robaka - wyszepta艂a Carrie. Wygl膮da艂a powa偶nie. Staro. -
Czuj臋, jak si臋 rusza.

Kate prze艂kn臋艂a kluch臋, kt贸ra utkwi艂a jej w gardle, i wzi臋艂a zbyt g艂臋boki oddech. Natychmiast poczu艂a smr贸d 艣rodk贸w odka偶aj膮cych, lekarstw i 艣mierci, kt贸ry unosi艂 si臋 w pokoju.

-Carrie, pos艂uchaj mnie, dobrze? Nie... nie mo偶esz czu膰 robaczka, poniewa偶 jest... - bardzo g艂臋boko - ...tyci-tyci, taki maciupci.

Nad膮sana Carrie wysun臋艂a doln膮 warg臋.

- Nie, mamusiu, nie jest. Ju偶 nie jest taki ma艂y.
O Bo偶e!

- No dobrze, dosy膰 tego. Nie chc臋 wi臋cej s艂ysze膰 o robaczku, tak? -
Kate postanowi艂a nada膰 swemu g艂osowi ton oznaczaj膮cy „do艣膰 ju偶 tego,
powiedzia艂am" i poda艂a c贸rce bluz臋. — Po艣piesz si臋 zaraz i za艂贸偶 to, pan
doktor czeka.

-Ale on naprawd臋 si臋 rusza, mamu艣. - Fontanna 艂ez trysn臋艂a nie­mal natychmiast. - Przysi臋gam, mamo. Tutaj... dotknij.

Kate udawa艂o si臋 unika膰 dotykania c贸rki, chyba 偶e musia艂a j膮 umy膰, ubra膰 i niedbale poca艂owa膰 na dobranoc - do dzisiaj - bo nie chcia艂a poczu膰, jak ma艂o robak zostawi艂 z jej dziecka.

-Carotko - zacz臋艂a przymilnie - obiecuj臋, 偶e... dotkn臋 robaczka p贸藕niej, teraz ju偶 musimy...

-Prosz臋, mamu艣.

Cholera.

306

P. D. Cacek

Pozwoli艂a, 偶eby ci臋偶ar bluzy 艣ci膮gn膮艂 j膮 w d贸艂, i usiad艂a na brze偶ku 艂贸偶ka przykrytego po艣ciel膮 z obrazkami z bajki o Aladynie. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na obrazku z tej samej bajki zajmuj膮cym prz贸d koszulki c贸rki. Trzyma艂a j膮 wystarczaj膮co d艂ugo, 偶eby wyczu膰 s艂abe, rytmiczne ude­rzenia zmagaj膮cego si臋 z chorob膮 serca Carrie.

-Czujesz, mamo?

Prosz臋, poczuj, m贸wi艂y jej oczy, poczuj robaka.

Kate szybko cofn臋艂a d艂o艅 - odwr贸con膮 do g贸ry, z rozcapierzonymi palcami - i popatrzy艂a na ni膮. Jakby naprawd臋 wyczu艂a robaka.

-Po艂askota艂 mnie - sk艂ama艂a. I k艂ama艂a dalej szeptem, taje­mniczo, 偶eby robak nie m贸g艂 us艂ysze膰. - Wiesz co, Carotko? Chyba maleje.

Przez chwil臋 Carrie wygl膮da艂a jak dawniej: wielkie oczy i kpi膮cy u艣miech. I tak jak szybko rozkwit艂a, tak niemal r贸wnie szybko zgas艂a.

- Eeeeee. Robak ro艣nie i ci膮gle si臋 rusza, jakby by艂o mu za ciasno. -
Samotna 艂za utorowa艂a sobie wreszcie drog臋 i sp艂yn臋艂a po zapadni臋tym
policzku Carrie. — Jakby co艣 go... 艣mieszy艂o. Chcia艂abym, 偶eby sobie
poszed艂.

O Bo偶e, ja te偶.

Kate znowu przycisn臋艂a r臋k臋 do klatki piersiowej c贸rki i opr贸cz nie­ustaj膮cego strumyka tlenu wyczu艂a prac臋 przem臋czonych p艂uc. Skin臋­艂a g艂ow膮.

Jeszcze jedno k艂amstwo nie zaszkodzi.

Nie teraz.

- P贸jdzie sobie, kochanie - powiedzia艂a. - Wiesz, my艣l臋 teraz... mo偶e
robak wie, 偶e doktor John szykuje si臋, 偶eby go pacn膮膰. Mo偶e ju偶 pakuje
swoje robacze walizki. Mo偶e si臋 przestraszy艂.

Kate mia艂a zamiar jeszcze czym艣 upi臋kszy膰 opowiastk臋, ale co艣 leni­wie drgn臋艂o pod jej d艂oni膮.

- Chyba nie, mamu艣 - rzek艂a Carrie, kiedy Kate odsun臋艂a r臋k臋. -
On si臋 chyba niczego nie boi.

-Co?

Kate odgarn臋艂a w艂osy z oczu i omal nie roze艣mia艂a si臋 na g艂os. Zro­bi艂aby to, gdyby nie znajdowa艂y si臋 w poczekalni pe艂nej umieraj膮cych dzieci i op艂akuj膮cych je zawczasu rodzic贸w. Umieraj膮ce dzieci... Ale nie jej... Nie Carrie.

-Robak, panie doktorze, prawdziwy robak... albo co艣 innego 偶ywe­go. - Kate po艂o偶y艂a r臋k臋 na bia艂ym fartuchu starszego lekarza. - Dok艂a­dnie tu. Czu艂am, jak si臋 porusza, panie doktorze, a guzy si臋 nie rusza­j膮. Wi臋c musi to by膰 co艣 innego, prawda? Wi臋c mo偶e to si臋 da usun膮膰!

To NIE BY艁O k艂amstwo! chcia艂a krzykn膮膰 Kate. To naprawd臋 JEST jaki艣 „robak". Czu艂am, jak si臋 rusza. Czu艂am! Czu艂am!

- Je艣li w og贸le pani co艣 czu艂a - odpar艂 lekarz cicho - to by艂a to praw-

Tylko robaczek

307

dopodobnie ba艅ka powietrza pod sk贸r膮. To nie robak, ani prawdzi­wy, ani cukrowy. W艂a艣nie obejrza艂em ostatnie zdj臋cia rentgenowskie, Kate... S膮 przerzuty. Nic wi臋cej nie mo偶emy zrobi膰.

Mc wi臋cej nie mo偶emy zrobi膰.

Nic wi臋cej

nic

Kate nacisn臋艂a klakson tak mocno, 偶e p臋k艂a rozgrzana w upale pla­stykowa os艂ona, i zakl臋艂a.

Po cichu.

Ju偶 i tak by艂o do艣膰 ha艂asu.

Odg艂osy miasta wlewa艂y si臋 przez otwarte okna i konkurowa艂y z muzyk膮 z nastawionego g艂o艣no odtwarzacza, kt贸ra mia艂a je zag艂u­szy膰. Kate wci膮偶 jednak s艂ysza艂a co艣 innego.

Carrie.

Le偶a艂a na tylnym siedzeniu i wymiotowa艂a do koszyka na Hallowee-nowe Smako艂yki, kt贸ry dosta艂a zesz艂ego roku.

P.n.e. -przed nowotworow膮 er膮.

Kate zn贸w nacisn臋艂a klakson i zobaczy艂a ciemne oczy patrz膮ce na ni膮 ze wstecznego lusterka furgonetki, kt贸ra jecha艂a przed ni膮. Cholera! Je艣li nic wi臋cej nie mog膮 zrobi膰, to dlaczego wci膮偶 faszeruj膮 j膮 lekami?

I dlaczego kazali zabra膰 j膮 tak po prostu do domu, skoro powinna zosta膰 w szpitalu, w mi艂ym, klimatyzowanym pokoju z szeleszcz膮c膮 po艣ciel膮, piel臋gniarkami czuwaj膮cymi ca艂膮 dob臋 i metalowymi miska­mi, do kt贸rych mog艂a wyrzygiwa膰 flaki, 偶eby Kate mog艂a w spokoju przespa膰 noc.

Z daleka od raka.

Tylko 偶e on si臋 rusza艂.

Kate mocniej chwyci艂a mokr膮 od potu kierownic臋 i przejecha艂a na­st臋pne p贸艂 metra po paruj膮cym asfalcie.

Carrie powinna zosta膰 w szpitalu na obserwacji, poniewa偶 zamie­rzano zastosowa膰 „co艣 nowego". Tak im obu powiedzia艂 doktor John.

Ostatnim razem.

Tym razem przyszed艂 do Carrie, gdy poddawano j膮 terapii - g艂aska艂 jej drobniutkie r膮czki i rozmawia艂 z ni膮 po cichu... tak cicho, 偶e Kate nie by艂a w stanie us艂ysze膰, o czym m贸wi. Carrie potakiwa艂a. Uroczy­艣cie. Ma艂a staruszka w mi臋kkim kapeluszu i bluzie z obrazkiem.

Tym razem, kiedy doktor John powiedzia艂 jej, 偶e nic wi臋cej nie mog膮 zrobi膰 dla jej dziecka, przygarn膮艂 Kate i wsun膮艂 jej do r臋ki fiolk臋 z pigu艂kami, m贸wi膮c...

Kate wpar艂a si臋 plecami w wilgotn膮 tapicerk臋 i wystawi艂a 艂okie膰 za okno. Sykn臋艂a cicho, gdy gor膮cy metal przypiek艂 jej sk贸r臋.

- Nic ci nie jest, mamu艣?

308

P. D. Cacek

Carrie us艂ysza艂a j膮, i to w tym ha艂asie, walcz膮c z napadami md艂o艣ci. Bo偶e, co jeszcze s艂ysza艂a? Jak matka krzyczy do lekarza, 偶e to co艣 w jej ciele... 偶e to, co j膮 zabija, naprawd臋 jest jakim艣 robakiem?

Kate schowa艂a rami臋 do 艣rodka i nadepn臋艂a peda艂 gazu, posuwaj膮c samoch贸d o nast臋pne 膰wier膰 kroku do przodu.

- Nie, kotku. Nic si臋 nie sta艂o. - Zerkn臋艂a we wsteczne lusterko,
chocia偶 wiedzia艂a, 偶e Carrie nie ma si艂y usi膮艣膰. - Wygodnie ci?

Odpowiedzia艂y jej odg艂osy suchych torsji.

Kate odnalaz艂a wzrokiem torebk臋, zastanawiaj膮c si臋, czy je艣li b臋­dzie si臋 w ni膮 wpatrywa艂a do艣膰 mocno, to dostrze偶e ma艂膮 bursztynow膮 fiolk臋 zjedna bia艂膮 tabletk膮 na dnie.

...m贸wi膮c: „Carrie znosi cierpliwie piekielne m臋ki kuracji, Kate, ale jej w膮t艂e cia艂o jest na skraju wyczerpania. Wiesz, 偶e nie mog臋 ci kaza膰, 偶eby艣 to zrobi艂a... ale mo偶e b臋dzie lepiej dla was obu, szczeg贸lnie dla niej, je艣li po prostu p贸jdzie spa膰"...

Spa膰.

Jakby to by艂o takie 艂atwe.

Samoch贸d szarpn膮艂 i stan膮艂, kiedy Kate w panice zahamowa艂a kilka cali przed zderzakiem furgonetki. Bo偶e, jeszcze tego brakowa艂o. Teraz nawet najmniejsza st艂uczka by艂aby ponad jej si艂y.

Razem z g艂臋bokim oddechem wdar艂o si臋 do jej p艂uc powietrze pe艂ne spa­lin. Napr臋偶y艂a ramiona i w艂膮czy艂a silnik. Musia艂a zawie藕膰 Carrie do domu.

Do 艂贸偶ka.

spa膰

Wrzuci艂a bieg i pozwoli艂a strumieniowi samochod贸w ponie艣膰 si臋 ze sob膮. W po艂owie drogi do nast臋pnego skrzy偶owania pochyli艂a si臋 i na­stawi艂a stereo jeszcze g艂o艣niej, chc膮c zag艂uszy膰 ko艂ysanki, kt贸re zacz臋­艂y jej d藕wi臋cze膰 pod czaszk膮.

- Mam ci co艣 przynie艣膰, kotku? Lody bambino? Mam wi艣niowe, two­
je ulubione.

Czekaj膮c na odpowied藕, poczu艂a, jak zimny powiew klimatyzatora zlizuje pot z jej plec贸w. Przenios艂a urz膮dzenie do pokoju c贸rki zaraz po pierwszej „sesji ubijania robaka", bo po „soku na robaka" Carrie czu艂a, jakby jej sk贸r臋 pali艂 ogie艅.

Ale nawet wtedy, nawet taka chora, Carrie zmusi艂a Kate, aby obie­ca艂a, 偶e gdy tylko poczuje si臋 lepiej, przenios膮 je z powrotem do pokoju frontowego.

Gdy tylko robak zostanie na dobre ubity.

kiedy艣, za g贸rami, za lasami

- Carotko? 艢pisz?

Zapiszcza艂 aparat tlenowy. I to wszystko. A Kate przebieg艂 po kr臋­gos艂upie nieznany dot膮d, jeszcze zimniejszy dreszcz. Zmrozi艂 j膮 na

Tylko robaczek

309

Hopcl. Zmusi艂, 偶eby podesz艂a do 艂贸偶ka na palcach, cho膰 chcia艂a rzuci膰 Hic biegiem.

呕eby szepta艂a, zamiast krzycze膰.

- Kotku?

Carrie le偶a艂a na boku. Drobniutkie cia艂ko prawie uton臋艂o pod nocn膮 koszul膮 z napisem „Hard Rock Cafe", zwini臋te wok贸艂 wylenia艂ego plu­szowego misia, kt贸ry by艂 jej nieroz艂膮cznym towarzyszem od urodzenia. Le偶a艂a zjedna r臋k膮 pod g艂ow膮, paluszkami, kt贸re mia艂y sine opuszki, nie艣wiadomie kr臋ci艂a k贸艂ka na nagiej czaszce, tak samo, jak dawniej nawija艂a na nie rudoz艂ote loczki.

- Robak jest za du偶y, mamu艣 - powiedzia艂a powoli, z namys艂em, jak
kiedy艣, gdy rozwi膮zywa艂a naprawd臋 trudne zadanie z matematy­
ki. - Tak w艂a艣nie powiedzia艂 doktor John. Powiedzia艂, 偶e jest za du偶y
i 偶e dla mnie nie zosta艂o ju偶 miejsca.

Kate zdawa艂o si臋, 偶e serce przesta艂o jej bi膰.

— Nie, kotku, doktor John tylko tak 偶artowa艂...
-Eeee...

Carrie opu艣ci艂a r臋k臋 na wypchan膮 zabawk臋 i obj膮wszy j膮, przycisn臋艂a do piersi, do miejsca, gdzie rozrasta艂 si臋 „robak", kt贸ry by艂 ju偶 za du偶y.

Kate uda艂o si臋 doj艣膰 do 艂贸偶ka, zanim nogi odm贸wi艂y jej pos艂usze艅­stwa. Mia艂a nadziej臋, 偶e Carrie nie zauwa偶y, jak trz臋sie jej si臋 r臋ka, gdy wyci膮gn臋艂a j膮 i dotkn臋艂a misia. Na jednej jedynej „lekcji", na jak膮 Kate posz艂a w szpitalu, zalecano, 偶eby „opiekun" (ona - 偶yj膮ca) powie­dzia艂 „osobie w stanie terminalnym" (Carrie - umieraj膮cej) — kiedy to ju偶 b臋dzie pewne - 偶e jej „odej艣cie" (艣mier膰) jest bliskie.

呕eby mog艂a si臋 przygotowa膰.

Jakby wyje偶d偶a艂a w podr贸偶.

Pa, pa. Napisz, kiedy dojedziesz na miejsce. Baw si臋 dobrze.

Nikt jednak nie potrafi艂 powiedzie膰 Kate, co „opiekun" ma zrobi膰, kiedy poci膮g b臋dzie odje偶d偶a艂 ze stacji.

— Carrie, kochanie, pos艂uchaj. — Kate przysun臋艂a si臋 gwa艂townie do
c贸rki, a偶 poczu艂a na udzie d藕gni臋cie jej ko艣cistych kolan. - Doktor John
nie wie wszystkiego! Jest jeszcze wielu innych lekarzy, do kt贸rych
mo偶emy p贸j艣膰. Albo kupimy 艣rodek na robactwo.

Chcia艂a doko艅czy膰 偶art, ale g艂os jej si臋 za艂ama艂 i uwi膮z艂 w gardle. Carrie nie zauwa偶y艂a.

— Co to znaczy umrze膰, mamu艣?

Kate zacisn臋艂a powieki i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Nie! NIE! Nie jestem gotowa. Jeszcze nie. Prosz臋, panie Bo偶e, JESZCZE nie!

- My艣lisz, 偶e robak umrze?

Kiedy Kate otworzy艂a oczy, Carrie patrzy艂a przed siebie.

-Mam nadziej臋, 偶e nie - powiedzia艂a, wypuszczaj膮c misia z obj臋膰. -To by艂oby niesprawiedliwe, gdyby robak te偶 umar艂. Prawda, mamu艣?

Kate si臋gn臋艂a ponad g艂ow膮 misia i dotkn臋艂a miejsca tu偶 nad sercem Carrie. To tylko robaczek, ale gdyby umar艂, nic by nie zosta艂o...

310

P. D. Cacek

- Prawda - odpowiedzia艂a - by艂oby niesprawiedliwe.

Kiedy Carrie zamkn臋艂a oczy, Kate wsta艂a i zacisn臋艂a pi臋艣ci. To by艂o­by niesprawiedliwe, ale NIC ju偶 nie jest sprawiedliwe. Jaka艣 jej cz臋艣膰 chcia艂a krzycze膰 i wali膰 w 艣ciany za t臋 niesprawiedliwo艣膰, ale mia艂a tylko tyle si艂y, 偶eby sta膰 tam i patrze膰, jak 偶ycie Carrie ga艣nie.

Wiedzia艂a, 偶e nic nie mo偶e zrobi膰, do cholery.

Chyba 偶e u艂atwi jej...

- Mama zaraz wr贸ci, kotku.

Kate nie przesta艂a si臋 zastanawia膰, nie przesta艂a chodzi膰 w k贸艂ko, a偶 jej palce natrafi艂y w torebce na fiolk臋 i zacisn臋艂y si臋 na niej. Wtedy si臋 zatrzyma艂a. I spojrza艂a w d贸艂. I pomy艣la艂a o tym, co w艂a艣nie robi, i o wszystkim, czego nigdy nie zrobi膮 razem — czego nigdy nie zro­bi艂y - i w艂o偶y艂a fiolk臋 z powrotem do torebki.

-Nie.

Kl臋ska spada na cz艂owieka wtedy, gdy si臋 poddaje. A przecie偶 tyle jeszcze mog艂aby zrobi膰. S膮 setki lekarzy, kt贸rzy mog膮 jej pom贸c. Nowe kuracje, kt贸re mog膮...

Na d藕wi臋k t艂uczonego szk艂a Kate odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie. O Bo偶e.

Kiedy bieg艂a z powrotem do pokoju, oczyma wyobra藕ni zobaczy艂a Carrie le偶膮c膮 niczym zepsuta lalka na pod艂odze, ze skr臋conym kar­kiem, dusz膮c膮 si臋, cierpi膮c膮 w samotno艣ci m臋k臋 ostatnich chwil 偶ycia.

- CARRIE!

Cisza wydawa艂a si臋 g艂o艣niejsza ni偶 r贸wnomierny szum klimatyzato­ra. G艂o艣niejsza nawet od d藕wi臋ku, jaki spowodowa艂 kawa艂ek szyby, kt贸ry wypad艂 z ramy okiennej, rozbi艂 si臋 na kawa艂ki o obudow臋 klima­tyzatora i spad艂 jak grad na inne od艂amki z wybitego okna.

Kate opar艂a si臋 o drzwi i wbi艂a wzrok w co艣, co zosta艂o porzucone i le偶a艂o zwini臋te na 艂贸偶ku Carrie.

Le偶a艂o na plecach. Cienkie jak papier resztki ramienia wci膮偶 obej­muj膮ce starego misia, koszulka z napisem „Hard Rock" lito艣ciwie za­rzucona na twarz. Gdy Kate tak patrzy艂a, przezroczysta sk贸ra, kt贸ra otacza艂a bezkrwist膮 dziur臋, gdzie Carrie mia艂a klatk臋 piersiow膮, za­cz臋艂a si臋 zwija膰 i twardnie膰.

Jak wysychaj膮cy kokon, kiedy wyleci z niego motyl.

Kokon.

Wi臋c jednak to by艂 tylko robaczek.

Nie zwracaj膮c uwagi na od艂amki szk艂a pod bosymi stopami, Kate podbieg艂a i wychyli艂a si臋 z okna ku zapadaj膮cej ciemno艣ci. Wstrzyma­艂a oddech. Nas艂uchiwa艂a.

Kiedy go us艂ysza艂a, podnios艂a r臋k臋 i pomacha艂a.

Tam.

Przez nieustaj膮cy miejski ha艂as przebija艂o si臋 ciche trzepotanie skrzy­de艂.

Prze艂o偶y艂a Ewa Hornowska

Dave Wolverton

W z臋bach Najwy偶szego

Zna艂em Dave'a Wolvertona g艂贸wnie jako pisarza science flction, a m贸wi膮c konkretnie, tw贸rc臋 bestsellera z cyklu „Wojny Gwiezdne", powie艣ci 艢lub ksi臋偶niczki Lei. By艂em zatem do艣膰 zaskoczony i nieco wystraszony, kiedy mnie ostrzeg艂, 偶e to, co pisze do naszej antologii, nie nale偶y do tego gatunku. Niepotrzebnie si臋 obawia艂em. Jego opowia­danie jest psychologicznym studium starej kobiety zbli偶aj膮cej si臋 do kresu 偶ycia. Autor sugeruje w nim, i偶 nadchodzi taki moment, zw艂a­szcza przed 艣mierci膮, kiedy trzeba stawi膰 czo艂o z艂udzeniu, 偶e si臋 by艂o „dobrym cz艂owiekiem".

D.C.

A

zatem, Henretto, oto jest, uroczy, nowy domek, w kt贸rym mo偶­na by膰 szcz臋艣liwym! - Douglas b艂ysn膮艂 w u艣miechu z臋bami i wy­tar艂 r臋ce o tylne kieszenie spodni. Henretta, kt贸ra popatrywa艂a przez zakurzone firanki, chc膮c oceni膰 widok z okna, zwr贸ci艂a oczy na swojego prawnuka i zmru偶y艂a powieki. Douglas sta艂 szeroko u艣miechni臋ty nad pud艂ami, kt贸re w艂a艣nie wni贸s艂, i oddycha艂 g艂臋boko, jakby si臋 zasapa艂. Henretta us艂ysza艂a w jego g艂osie jaki艣 nowy ton: skrywan膮 drwin臋.

- Och, tak, to cudowny dom! - odpowiedzia艂a j臋kliwie. Przyjrza艂a si臋 jego zmierzwionym rudym w艂osom i ogromnym po艣ladkom. Czy kto­kolwiek widzia艂 kiedy艣 takie okropie艅stwa na kt贸rymkolwiek z Bloo-m贸w? W czasach jej m艂odo艣ci nikt nie mia艂 takich po艣ladk贸w. Po mie­si膮cu sp臋dzonym na farmie jej ojca ca艂a ta s艂onina znikn臋艂aby bez 艣la­du! Nachmurzy艂a si臋 i pr贸bowa艂a zrozumie膰, dlaczego jego s艂owa tak j膮 zaniepokoi艂y. „Uroczy, nowy domek, w kt贸rym mo偶na by膰 szcz臋­艣liwym", powiedzia艂, tak ociekaj膮c skrywan膮 ironi膮, 偶e m贸g艂by zosta­wi膰 lepki 艣lad. I wtedy sobie przypomnia艂a: Douglas pozwoli艂 sobie na podobnie dwuznaczny komentarz, kiedy pomaga艂 jej przewozi膰 rzeczy przed sze艣cioma miesi膮cami. A jak niech臋tnie dzieci pospieszy艂y jej z pomoc膮 w tej, kolejnej ju偶, przeprowadzce. Henretta przerwa艂a, jak­by chcia艂a zaczerpn膮膰 tchu. - Szczerze m贸wi膮c, Elaine i Betty, z kt贸ry­mi mieszka艂am w poprzednim miejscu, przypomina艂y mi czarownice!

314

Dave Wolvertor\

Och, Doug, nie masz poj臋cia, przez co przesz艂am z tymi okropnymi kobietami. Ten dom wygl膮da tak 艣licznie. B臋d臋 tutaj taka szcz臋艣liwa! Bruce, wnuk Henretty, otworzy艂 drzwi frontowe i wszed艂 do 艣rod­ka, nios膮c 艣cierk臋, 艣mietniczk臋 i miot艂y. Us艂ysza艂 ko艅c贸wk臋 rozmowy.

- My艣l臋, 偶e b臋dzie ci tu bardzo dobrze, babciu. Park z ty艂u jest prze­
pi臋kny. Twoi s膮siedzi tak偶e wygl膮daj膮 na bardzo mi艂ych ludzi.

-Och, spotka艂e艣 moich s膮siad贸w? — zapyta艂a Henretta, czuj膮c si臋 troch臋 oszukana przez los, 偶e nie spotka艂a ich pierwsza.

Douglas wygl膮da艂 na irytuj膮co zadowolonego z takiego rozwoju wy­padk贸w. Henrett臋 ogarn臋艂a pokusa, aby kaza膰 mu zosta膰 i wypoci膰 troch臋 tej s艂oniny, ale przyj臋cie o si贸dmej dawa艂o jej mniej ni偶 dwie godziny na przygotowanie. Douglas i Bruce wyszli z mieszkania, ko艂y­sz膮c ramionami. Henretta odprowadzi艂a ich na ganek i u艣miechaj膮c si臋, pomacha艂a im na po偶egnanie, gdy wsiedli do czerwonej p贸艂ci臋偶a-r贸wki Bruce'a i odjechali. Kiedy kurz ju偶 osiad艂 na 偶wirowym podje藕­dzie przed jej apartamentem, spojrza艂a w stron臋 ciemnej linii d臋b贸w rosn膮cych po drugiej stronie rzeki. Wiatr ledwie porusza艂 ga艂臋ziami. By艂o spokojnie. Pomy艣la艂a, 偶e poniewa偶 jej drzwi wej艣ciowe wychodz膮 na rzek臋, nie b臋dzie s艂ysza艂a ha艂asu dobiegaj膮cego z szosy nr 99. Wi­dok mia艂a na b艂otnist膮 Long Tom River. Musi tu by膰 bardzo zacisznie, pomy艣la艂a, bardzo spokojnie. Mia艂a szcz臋艣cie, 偶e pan Strunk, starszy administrator osiedla, powiedzia艂 jej o tym mieszkaniu. Jej spojrzenie przeskoczy艂o na skrzynk臋 do list贸w, przyci膮gni臋te przez skrawek bieli wystaj膮cy ze szczeliny. Wyj臋艂a poczt臋 - same reklam贸wki i rachunki zaadresowane do biednego pana Sullivana,

Zanios艂a to wszystko do mieszkania i zacz臋艂a przerzuca膰 zawarto艣膰 pude艂, a偶 w ko艅cu znalaz艂a pi贸ro. Nast臋pnie wzi臋艂a pierwszy z list贸w i skrobn臋艂a pospiesznie na kopercie: „Przes艂a膰" - dok膮d? Zaduma艂a si臋. Po chwili zastanowienia napisa艂a: „Adresat nie 偶yje". Kto艣 powi­nien wiedzie膰, pomy艣la艂a. W ko艅cu pan Sullivan zmar艂 ju偶 prawie przed miesi膮cem. Opatrzy艂a t膮 sam膮 notk膮 list z s膮du spadkowego w hrabstwie Lane i rachunek z Oregon Utilities. Potem si臋gn臋艂a po druk reklamowy Taco Time i tak偶e chcia艂a na nim napisa膰: „Adresat nie 偶yje", ale zauwa偶y艂a, 偶e jest skierowany do „Lokatora", i zawaha艂a

W z臋bach Najwy偶szego

315

si臋. Wyda艂o jej si臋 jednak wa偶ne, aby ludzie wysy艂aj膮cy te rzeczy do­wiedzieli si臋, 偶e kto艣 umar艂, zdecydowa艂a si臋 zatem na: „Lokator nie 偶yje".

Dzie艅 by艂 tak wyczerpuj膮cy, 偶e o wp贸艂 do sz贸stej Henretta postano­wi艂a si臋 po艂o偶y膰 i odpocz膮膰. W mieszkaniu ci膮gle panowa艂 ba艂agan, ale ch艂opcy roz艂o偶yli koce na 艂贸偶ku, kt贸re by艂o po艣cielone. Ju偶 chwil臋 po tym, jak leg艂a na materacu, w jej g艂owie pojawi艂o si臋 dziwaczne pyta­nie: A je艣li biedny pan Sullivan umar艂 na tym 艂贸偶ku?

W pokoju zrobi艂o si臋 nagle zimno. W ciszy Henretta s艂ysza艂a tylko walenie swojego bij膮cego gwa艂townie serca. Wyobrazi艂a sobie cia艂o roz­ci膮gni臋te na 艂贸偶ku, kt贸re sinia艂o, puch艂o i cuchn臋艂o przez wiele dni, zanim kto艣 zauwa偶y艂, 偶e pan Sullivan znikn膮艂. A potem, kiedy go zna­le藕li, jego palce by艂y tak mocno zaci艣ni臋te na prze艣cierad艂ach, 偶e mu­sieli je rozgina膰 艣rubokr臋tem.

Zsun臋艂a si臋 z 艂贸偶ka i zm贸wi艂a kr贸tk膮 modlitw臋, znajduj膮c, jak zwy­kle, troch臋 pociechy w tym kontakcie z Bogiem, po czym przesz艂a po­spiesznie do saloniku. Sk膮pany w 偶贸艂tych promieniach s艂o艅ca, by艂 jasny, przyjemny i nape艂ni艂 j膮 uczuciem ciep艂a oraz jakiej艣 mglistej b艂ogo艣ci. Przy p艂ocie r贸s艂 wi膮z; na bia艂ych firankach porusza艂y si臋 uspo­kajaj膮co cienie li艣ci. Po kilku chwilach 艂apania oddechu Henretta po­stanowi艂a si臋 zdrzemn膮膰 na kanapce. Wyci膮gn臋艂a si臋 na niej wygo­dnie, jak cz艂owiek na urlopie, i zamkn臋艂a oczy. By艂a ju偶 w p贸艂艣nie, kie­dy niczym kleszcz przyczepi艂a si臋 do niej my艣l: A je艣li pan Sullivan umar艂 w czasie drzemki na tej kanapie?

316

Dave Wolverton

Przy ma艂ym stole siedzieli tam m臋偶czyzna i kobieta, kroj膮c jajka na sa艂atk臋. Reszta kolacji - potrawka z kurczaka, groszek i troch臋 bu艂ek w艂asnego wypieku - by艂a ju偶 wystawiona na mod艂臋 szwedzkiego sto艂u.

-To jest Dane, nasz gospodarz. Mieszka tutaj, pod numerem dru­gim - powiedzia艂a Georgia, wskazuj膮c wysokiego m臋偶czyzn臋 w nie­skazitelnie czystym ubraniu. Mia艂 starannie przystrzy偶one w膮sy i buj­ne, siwe w艂osy, a jego sztywno wyprostowana sylwetka sprawia艂a, 偶e wygl膮da艂 dystyngowanie.

-A to jest Ruth - ci膮gn臋艂a Georgia 艣piewnym g艂osem, wskazuj膮c przesadnym gestem chud膮 kobiet臋 o w艂osach g臋stych i bia艂ych jak k艂膮b waty. Wygl膮da艂a tak, jakby si臋 zestarza艂a z wdzi臋kiem, ale te­raz znajdowa艂a si臋 na kraw臋dzi za艂amania. — Mieszka pod jedynk膮. A teraz uwaga, chc臋 wam przedstawi膰 nasz膮 now膮 s膮siadk臋, Henrett臋 Bloom.

- Tak si臋 ciesz臋, 偶e mog臋 ci臋 pozna膰 - powiedzia艂a Ruth i od艂o偶ywszy
n贸偶 na st贸艂, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Henretty. — Grasz w trik-traka? Od
dawna poszukuj臋 dobrego partnera.

Nieco zaskoczona Henretta straci艂a na chwil臋 pewno艣膰 siebie. Od lat nie gra艂a w trik-traka i wiedzia艂a, 偶e musi troch臋 po膰wiczy膰, 偶eby wr贸ci膰 do formy.

- Niestety nie, ale ch臋tnie si臋 naucz臋 - odpowiedzia艂a.

Taki by艂 pocz膮tek tego cudownego wieczoru. 呕artowali, opowiadali o sobie i pokazywali zdj臋cia dzieci oraz wnuk贸w. Wszyscy zjedli troch臋 za du偶o (z wyj膮tkiem Georgii, kt贸ra, jak powiedzia艂a ostrzegawczo Ruth, „ma lekk膮 cukrzyc臋 i musi uwa偶a膰 na to, co i ile je"). Ruth wymo­g艂a na Henretcie obietnic臋 gry w trik-traka, a Georgia zapowiedzia艂a, 偶e z niecierpliwo艣ci膮 oczekuje chwili, kiedy ich nowa s膮siadka pozna Pappy'ego, kt贸ry mieszka przy tej samej ulicy, ale nie m贸g艂 przyj艣膰 na kolacj臋 z powodu zapalenia ucha. Dane, kt贸ry, jak si臋 okaza艂o, by艂 wy­trawnym w臋dkarzem, zaproponowa艂 Henretcie wypraw臋 na ryby do parku. Chocia偶 nigdy tego nie robi艂a, ch臋tnie si臋 zgodzi艂a, wdzi臋czna losowi za to, 偶e zachowa艂a dawn膮 figur臋.

Rozmowa nieuchronnie zesz艂a na religi臋. Dane od ponad pi臋膰dzie­si臋ciu lat by艂 dobrym baptyst膮, Ruth za艣 metodystk膮. Georgia nato­miast by艂a kim艣 na kszta艂t niezbyt gorliwej w wierze mormonki i cho­cia偶 utrzymywa艂a, 偶e wierzy w Chrystusa, Henretta nie by艂a ca艂kowi­cie pewna, czy 艂aska Bo偶a rozci膮ga si臋 tak偶e na takich ludzi.

Mimo tej wady Georgia by艂a do艣膰 mi艂膮 osob膮, a ca艂y wiecz贸r min膮艂 bardzo przyjemnie. Jego ukoronowaniem okaza艂 si臋 moment, kiedy

W z臋bach Najwy偶szego

317

Georgia i Henretta, kt贸rych apartamenty s膮siadowa艂y ze sob膮, wraca­艂y razem do domu i Henretta zapyta艂a:

-Umar艂 w prywatnej lecznicy? - zapyta艂a z pozorn膮 oboj臋tno艣ci膮 Henretta.

- Tak, w lecznicy.

-Jakie to smutne, jak okropnie smutne - powiedzia艂a Henretta, kt贸rej ogromnie ul偶y艂o na wiadomo艣膰, 偶e nie sta艂o si臋 to w jej mieszka­niu. Ogarni臋ta dziwnym, niezrozumia艂ym zm臋czeniem, nie mog艂a przez jaki艣 czas trafi膰 kluczem do zamka.

O 贸smej nast臋pnego ranka do drzwi zapuka艂 hippis. Henretta zoba­czy艂a przez okno jego twarz, d艂ugie, szare w艂osy pod pokrytym kurzem br膮zowym kapeluszem i okulary w drucianych oprawkach. W pierw­szej chwili nie chcia艂a otworzy膰, ale on ju偶 j膮 zauwa偶y艂 i nie by艂o sensu udawa膰, 偶e nie ma jej w domu. Podesz艂a do drzwi i spojrza艂a przez okienko. Mia艂 na sobie stare, znoszone d偶insy i kraciast膮 koszul臋, kt贸ra tak wyblak艂a, 偶e praktycznie straci艂a swoje pierwotne kolory. Nie by艂 kim艣, kogo mog艂aby nazwa膰 brudnym hippisem. Wygl膮da艂 po prostu na kowboja, kt贸ry ci膮gle jeszcze tkwi w latach sze艣膰dziesi膮tych. Na jego g艂adko wygolonej twarzy widnia艂 szeroki, mi艂y u艣miech, kt贸ry wcale nie by艂 ob艂膮ka艅czy lub tym bardziej gro藕ny, otworzy艂a zatem drzwi i dowiedzia艂a si臋, 偶e jest to przyjazny ch艂opiec z s膮siedztwa, kt贸ry lubi ogrody. Przedstawi艂 si臋 jako Merrill Reuben Silverstein i Henret­ta zacz臋艂a si臋 obawia膰, 偶e mo偶e by膰 呕ydem.

Pracowa艂 jednak ci臋偶ko i nie chcia艂 偶adnego wynagrodzenia. Powie­dzia艂, 偶e piel臋gnowanie ogr贸dka za darmo sprawia mu przyjemno艣膰.

Przez ca艂y dzie艅 Merrill kopa艂, pieli艂, polewa艂 wod膮 i sadzi艂 z ta­kim zapa艂em, jakby sam diabe艂 sta艂 nad nim z batem. Kiedy sadzi艂 bratki w kwietnikach ci膮gn膮cych si臋 wzd艂u偶 krzak贸w ja艂owca, przy­szed艂 Dane i zacz膮艂 rozgrzebywa膰 grudki ziemi w poszukiwaniu d偶d偶ownic. Henretta przygotowa艂a ciasteczka czekoladowe i lemonia­d臋, po czym zaprosi艂a ich na przek膮sk臋. Merrill chcia艂 ju偶 usi膮艣膰 na kanapie w swoich zab艂oconych spodniach, ale powstrzyma艂a go w por臋 i po艂o偶y艂a najpierw gazet臋. Nast臋pnie usiad艂a na krze艣le naprzeciw obu m臋偶czyzn.

W pewnej chwili Dane straci艂 zainteresowanie dla ciastka i uni贸s艂­szy nagle g艂ow臋, zapyta艂:

- Powiedz nam, kim jest ta 艣liczna dziewczyna na zdj臋ciu? - Wska­
za艂 stoj膮c膮 na telewizorze czarno-bia艂膮 fotografi臋, na kt贸rej ciemno-

318

Dave Wolverton

w艂osa pi臋kno艣膰 siedzia艂a na wozie zape艂nionym dyniami i kolbami wy­suszonej kukurydzy. Jej bia艂a suknia by艂a przepasana szarf膮 z napi­sem: „Kr贸lowa Zbior贸w stanu Utah, 1934".

Ka偶dego wieczoru tego tygodnia przychodzi艂 Dane i pyta艂:

-Hej, Kr贸lowo Zbior贸w, chcesz i艣膰 na ryby?

Nast臋pnie szli nad rzek臋. On opowiada艂 dowcipy i 艣piewa艂 stare pio­senki, a Henretta, jak powiedzia艂a pewnego dnia przez telefon Bru-ce'owi, zaczyna艂a my艣le膰, 偶e Dane jest „najmilszym cz艂owiekiem" ze wszystkich, kt贸rych pozna艂a w ostatnich latach.

Od czasu do czasu towarzyszy艂y im w tych w臋dkarskich wyprawach Ruth i Georgia, ale Dane raczej ich nie zaprasza艂. Henretta zauwa偶y艂a z pewn膮 dum膮, 偶e tylko do jej drzwi puka艂, gdy wybiera艂 si臋 na ryby. Podczas ich trzeciej wyprawy Henretta zdoby艂a si臋 na to, aby na艂o偶y膰 robaka na haczyk Dane'a. 艢cisn臋艂a mocno d偶d偶ownic臋 i przebi艂a j膮 ha­czykiem, ignoruj膮c br膮zowy p艂yn, kt贸ry 艣ciek艂 na jej palce. Dane deli­katnie wzi膮艂 od niej haczyk, a kiedy jego d艂o艅 dotkn臋艂a jej d艂oni, odnio­s艂a wra偶enie, 偶e nie spieszy mu si臋 specjalnie z przerwaniem tego kon­taktu. Od tego czasu Henretta stale ju偶 nak艂ada艂a przyn臋t臋 na haczyk Dane'a.

Ruth nauczy艂a Henrett臋 gra膰 w trik-traka i by艂a zdumiona szybkimi post臋pami swojej uczennicy, kt贸ra pokona艂a j膮 ju偶 w czwartej partii. Georgia zacz臋艂a odwiedza膰 now膮 s膮siadk臋 p贸藕nymi rankami, oko艂o dziesi膮tej. Ponarzekawszy zwykle na swoje spuchni臋te stopy, g膮bcza­ste warzywa w River Markecie, ostatnie okrucie艅stwa islamskich fun­damentalist贸w i co艣 tam jeszcze, sz艂a nast臋pnie do domu ogl膮da膰 opery mydlane.

Pod koniec pierwszego tygodnia, kt贸ry Henretta sp臋dzi艂a w swoim nowym mieszkaniu, Georgia i Ruth zaprosi艂y j膮 na „przyj臋cie w pral­ni". Kiedy po ni膮 przysz艂y, Henretta stwierdzi艂a, 偶e s膮 „najbardziej roz­bawionymi dziewcz臋tami" ze wszystkich, kt贸re kiedykolwiek pozna艂a. Wzi臋艂a sw贸j worek z brudn膮 bielizn膮 i posz艂y razem do pralni. Przez ca艂a drog臋 Georgia zachwyca艂a si臋 tym, jak szybko Pappy dochodzi do siebie po zapaleniu ucha, i powtarza艂a, 偶e ju偶 najwy偶szy czas, aby Henretta go pozna艂a. M贸wi艂a tak szybko, ku艣tykaj膮c ze swoj膮 bielizn膮, 偶e z trudem 艂apa艂a oddech. Ruth i Henretta zmusi艂y j膮 kilkakrotnie do odpoczynku, gdy偶 obawia艂y si臋, 偶e upadnie. Georgia tak nalega艂a, aby Henretta pozna艂a Pappy'ego, a偶 w ko艅cu wymog艂a na niej obietnic臋, 偶e wstanie o 贸smej rano i spotka si臋 z nim na jego ulubionej 艂awce przy przystanku autobusowym.

W z臋bach Najwy偶szego

319

Pralnia by艂a gor膮cym, wilgotnym pomieszczeniem z rz臋dami no­wych, b艂yszcz膮cych chromem suszarek i automatycznych pralek, do kt贸rych stare damy szybko powrzuca艂y swoje brudne rzeczy. Henretta zauwa偶y艂a, 偶e pod艂oga jest 艣wie偶o umyta i wolna od kurzu, a w ko­szach na 艣mieci znajduj膮 si臋 puste worki. 艢ciany by艂y udekorowane obrazami przedstawiaj膮cymi Indian na koniach. Henretta uzna艂a, 偶e pralnia bardzo jej odpowiada i kilkakrotnie poinformowa艂a o tym inne panie. Georgia natomiast podzieli艂a si臋 z nimi najnowszymi plotkami z oper mydlanych, a potem by艂 ju偶 czas na suszenie. Henretta i Ruth w艂o偶y艂y rzeczy do suszarek, Georgia natomiast zapakowa艂a swoje z po­wrotem do worka.

— Co chcesz zrobi膰 ze swoim praniem? - zapyta艂a Ruth.

- Zanios臋 je do domu i wysusz臋 na sznurze - odpar艂a Georgia, lekko
odymaj膮c wargi, jakby si臋 d膮sa艂a.

— W twoim stanie nie poradzisz sobie z tak du偶ym i ci臋偶kim wor­
kiem - powiedzia艂a Ruth.

Henretta przetrz膮sn臋艂a pami臋膰, usi艂uj膮c sobie przypomnie膰, gdzie ro艣nie najbli偶sza sosna, natomiast Ruth zignorowa艂a wyja艣nienie Georgii i paln臋艂a:

-To samo powiedzia艂a艣 dwa miesi膮ce temu... ale przypomnij sobie, co si臋 wtedy sta艂o: ten szczeniak, czarny labrador z s膮siedztwa, 艣ci膮­gn膮艂 wszystkie twoje ubrania na ziemi臋, poszarpa艂 je i zab艂oci艂.

- No c贸偶, po prostu powiesz臋 je wy偶ej.

-Poczekaj - powiedzia艂a Ruth, wrzucaj膮c pi臋膰dziesi膮t cent贸w do pustej suszarki. - Wysusz臋 je dla ciebie, moja droga.

-Dlaczego ja? — zapyta艂 Chester, wyci膮gaj膮c r臋k臋. Maca艂 na o艣lep, a偶 jego palce zacisn臋艂y si臋 na jej nadgarstku.

- Au, kochany, to boli - prosi艂a. Si臋gn臋艂a drug膮 r臋k膮 ponad por臋cz膮 艂贸偶ka i pr贸bowa艂a rozgi膮膰 jego palce, uspokoi膰 go i jednocze艣nie wy­rwa膰 mu d艂o艅. Ale jego palce zacisn臋艂y si臋 jeszcze mocniej, a ca艂e cia艂o wygi臋艂o si臋 w skurczu. Zacz膮艂 dysze膰, z trudem 艂api膮c powietrze. Oczy Henretty rozszerzy艂y si臋, kiedy nagle pomy艣la艂a, 偶e to atak serca. 呕e on umiera. W tej samej chwili u艣wiadomi艂a sobie jednak, 偶e nie umrze,

320

Dave Wolverton

poniewa偶 ilekro膰 to si臋 zdarza艂o, nigdy nie umar艂 — a wi臋c nie umrze i teraz. Chester oddycha艂 p艂ytko i szybko. Henretta modli艂a si臋 w du­chu i cicho nuci艂a, pr贸buj膮c go uchroni膰 przed hiperwentylacj膮.

Po drugim skurczu usta Chestera wykrzywi艂y si臋 w szyderczym gry­masie. Jego oczy prawie wysz艂y z orbit i zata艅czy艂y, jakby znowu m贸g艂 widzie膰 i obserwowa艂 w艂a艣nie pl膮saj膮ce w ciemno艣ci 艣wietliki. Jego wygi臋ty w 艂uk grzbiet uni贸s艂 si臋 nad 艂贸偶kiem, a usta otworzy艂y si臋 w bezskutecznej pr贸bie zaczerpni臋cia powietrza; twarz mu poczerwie­nia艂a. Z ust Henretty wyrwa艂 si臋 d藕wi臋k, kt贸ry zabrzmia艂 jak pisk. Pomy艣la艂a, 偶e powinna pobiec po pomoc, ale nie zrobi艂a tego. Kurcz si臋 sko艅czy艂 i Chester znowu opad艂 na 艂贸偶ko, ju偶 troch臋 spokojniejszy. Przy­rzek艂a sobie w my艣lach, 偶e si臋 nim zaopiekuje, i modli艂a si臋, maj膮c nadziej臋, 偶e nie straci ca艂ej emerytury na lekarzy, gdyby to jednak by艂 fa艂szywy alarm.

-Trzymaj si臋! Trzymaj mnie! - powtarza艂a gor膮czkowo, trzymaj膮c obur膮cz jego d艂o艅. Chester 艣cisn膮艂 jej palce tak mocno, 偶e powsta艂y na nich siniaki.

Zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰, jakby szlocha艂. Jego oddechy s膮 zbyt p艂ytkie, po­my艣la艂a, 偶eby utrzyma膰 przy 偶yciu m臋偶czyzn臋 tej postury. Wsta艂a z krze­s艂a, wyrwa艂a r臋k臋 z jego u艣cisku, po czym pochyli艂a si臋 i obj臋艂a go. Pot 艣cieka艂 mu pod pachami i po plecach; mia艂a wra偶enie, 偶e czuje zapach potu ca艂ego jego 偶ycia, kt贸ry wsi膮k艂 w jego niebiesk膮 pi偶am臋. Twarz Chestera z czerwonej zmieni艂a si臋 w purpurow膮 i Henretta nagle sobie u艣wiadomi艂a, 偶e on naprawd臋 mo偶e umrze膰. Zdawa艂o jej si臋, 偶e ju偶 wcale nie oddycha. Zamkn臋艂a oczy, pr贸buj膮c poczu膰, us艂ysze膰, czy je­szcze oddycha. Wyobrazi艂a sobie, 偶e mo偶e wyczu膰 nawet wi臋cej -jego dusz臋, t臋 esencj臋 偶ycia, kt贸ra rozpala艂a 艣wiat艂em jego oczy, wyciekaj膮­c膮 niczym woda z rozbitej fili偶anki.

Spyta艂a si臋 w duchu, kto przyjdzie go powita膰 - mo偶e jego zmar艂y brat albo anio艂y. Wielu ludzi twierdzi艂o, 偶e ujrzeli anio艂y, kiedy umierali, i Henretta ogromnie chcia艂a wiedzie膰, co te偶 on teraz widzi.

Spr贸bowa艂a wydoby膰 si臋 z siebie, wyobrazi膰 sobie Chestera tam, przed sob膮 i przeby膰 wraz z nim kawa艂ek drogi w ciemno艣膰. I wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 jej uda艂o. Zastanowi艂a si臋, czy zobaczy anio艂y, ale zamiast tego dostrzeg艂a co艣 dziwnego - co艣 niczym jedwabne wst臋gi albo jak macki ze 艣wiat艂a, zaczepione tu偶 nad jej brzuchem. Chcia艂a znale藕膰 Chestera, pomodli膰 si臋 za niego, przytuli膰 do siebie i tymi powrozami zacz臋艂a go po omacku szuka膰. Wykrzycza艂a jego imi臋 i wtedy go tam zobaczy艂a, przy膰mion膮, pulsuj膮c膮 mas臋 w kszta艂cie jaja. Jego 艣wietliste macki by艂y rozci膮gni臋te i 艂膮czy艂y go poprzez ciemno艣膰 z odleg艂ym, mgli­stym ob艂okiem jasno艣ci. Wygl膮da艂o to tak, jakby by艂 zaprz臋偶onymi w konie saniami, a te 艣wietliste macki linami, kt贸re go od niej odci膮ga艂y.

Henretta wyci膮gn臋艂a w艂asne macki ze 艣wiat艂a, owin臋艂a je pieszczo­tliwie wok贸艂 Chestera i spr贸bowa艂a go wyrwa膰, przenie艣膰 z powrotem

W z臋bach Najwy偶szego

321

w bezpieczne miejsce. Czu艂a jego dusz臋 w swoim u艣cisku, ciep艂膮 i trze­pocz膮c膮. To cud, to prawdziwy cud, my艣la艂a, wierz膮c, 偶e go oca­li艂a. Ale Chester zadr偶a艂 i westchn膮艂 tak g艂臋boko, 偶e 艣wiadczy艂o to o ca艂kowitym poddaniu si臋. Gwa艂townym szarpni臋ciem zosta艂 poci膮­gni臋ty przez ciemno艣膰 w stron臋 wielkiego 艣wiat艂a, a Henretta w tej samej sekundzie zrozumia艂a, 偶e je艣li b臋dzie go d艂u偶ej przytrzymywa膰, ona tak偶e zostanie poci膮gni臋ta, oderwana od cia艂a w przedwczesnej 艣mierci. A wi臋c go pu艣ci艂a.

I on odszed艂.

Umar艂, pomy艣la艂a. Odszed艂 sobie tak po prostu. Jakby go to wcale nie obesz艂o. Albo jakby nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰.

Odsun臋艂a si臋 o krok i boja藕liwie popatrzy艂a na t臋 pow艂ok臋, w kt贸rej 偶y艂 jej m膮偶: jego na wp贸艂 otwarte oczy stopniowo stawa艂y si臋 coraz bardziej szkliste. Po g艂owie snu艂y si臋 jej ospa艂e my艣li, niczym zamroczone narko­tykami s艂onie kr膮偶膮ce po cyrkowej arenie. Wym贸wi艂a bezg艂o艣nie s艂owa modlitwy: „Chocia偶bym chodzi艂 ciemn膮 dolin膮, z艂a si臋 nie ul臋kn臋..."

Przy艂o偶y艂a d艂o艅 do ust, nagle wystraszona tym, co pomy艣l膮 sobie ludzie. Poniewa偶 jej niezwyk艂a pr贸ba ratowania m臋偶a zawiod艂a, oskar­偶膮 j膮 o to, 偶e nie zrobi艂a niczego.

Wszyscy j膮 znienawidz膮, je艣li si臋 oka偶e, 偶e nic nie zrobi艂a. Zerwa艂a si臋 z krzes艂a i pobieg艂a korytarzem, zagl膮daj膮c po drodze do pokoj贸w, kt贸re mija艂a. Wsz臋dzie widzia艂a starych ludzi o pustych spojrzeniach, kt贸rzy le偶eli w 艂贸偶kach, 艣pi膮c lub wpatruj膮c si臋 w 艣ciany. Bardziej aktyw­ni ogl膮dali wiadomo艣ci, prze偶uwaj膮c jedzenie, kt贸re podano im na ta­cach. Jedna kobieta wyci膮gn臋艂a szyj臋 na widok przechodz膮cej Henretty i wezwa艂a pomocy. Pacjenci w w贸zkach inwalidzkich byli rozsiani po ca艂ym korytarzu.

Kiedy przeby艂a ju偶 po艂ow臋 drogi, z jej oczu pop艂yn臋艂y 艂zy. Obraz ko­rytarza rozmaza艂 si臋. B膮d藕 przekl臋ty, b膮d藕 przekl臋ty za to, 偶e mnie tak zostawi艂e艣, pomy艣la艂a, ale zaraz u艣wiadomi艂a sobie, 偶e ta my艣l jest grzechem. Chester by艂 dobrym, wierz膮cym cz艂owiekiem, kt贸ry wszyst­kie swoje nadzieje opar艂 na fundamencie nauki Jezusa Chrystusa. By艂 mi艂ym, uczynnym m臋偶czyzn膮, kt贸ry zawsze pomaga艂 s膮siadom, kim艣, kto naprawd臋 lubi艂 uczy膰 skaut贸w. I wszyscy si臋 zgadzali, 偶e by艂 wyj膮t­kowy. Mia艂 w sobie wi臋cej dobroci, wi臋cej wiary, ni偶 kiedykolwiek mia­艂a Henretta. Patrzy艂 w przysz艂o艣膰 ze spokojn膮 pewno艣ci膮 zbawienia w tym dniu, kiedy pe艂en zachwytu powstanie z martwych i w blasku chwa艂y uniesie si臋 do nieba.

B贸g z pewno艣ci膮 przytuli艂 go wraz ze 艣wi臋tymi do swojego 艂ona, tak jak na kochaj膮cego Ojca w Niebiesiech przysta艂o. B贸g zapewne pra­gn膮艂 mie膰 przy sobie takich dobrych ludzi. To musia艂a by膰 przyczyna, dla kt贸rej Chester umar艂.

Jednak偶e co艣 niepokoi艂o Henrett臋, zak艂贸ca艂o jej spok贸j. Wyraz twa­rzy Chestera, kiedy po raz ostatni na niego spojrza艂a, 艣wiadczy艂 o tym,

322

Dave Wolverton

偶e zosta艂 on od niej oderwany. Gwa艂townie oderwany. Nie uda艂 si臋 w swoj膮 ostatni膮 drog臋 ch臋tnie, jak powinien to zrobi膰 dobry chrze艣ci­janin, wracaj膮cy w pokoju do swojego Ojca.

I dlatego l臋ka艂a si臋 o zbawienie jego duszy. Spr贸bowa艂a wypchn膮膰 t臋 my艣l z umys艂u, zapomnie膰 o niej, tak jakby nigdy si臋 nie pojawi艂a. Sz艂a powoli korytarzem, trzymaj膮c si臋 l艣ni膮cej, metalowej por臋czy, jakby by艂a trz臋s膮c膮 si臋, zgrzybia艂膮 staruszk膮. Powtarza艂a szeptem, niczym litani臋: „Tak jest lepiej, tak jest lepiej". Po ostatnim ataku Chester by艂 艣lepy i prawie g艂uchy; lepiej si臋 sta艂o, 偶e 艣mier膰 zabra艂a go tak nagle, ni偶 gdyby bezradnie i powolnie zmierza艂 do grobu. Tak wi臋c ten szybki zgon by艂 darem od Boga, kt贸ry okaza艂 w ten spos贸b swoj膮 艂ask臋 i mi艂osierdzie.

Ockn臋艂a si臋 z tych my艣li, stoj膮c przy kontuarze punktu pomocy, za kt贸rym tkwi艂a m艂oda blondynka z trzema pryszczami na podbr贸dku.

-Wydaje mi si臋, 偶e m贸j m膮偶 nie 偶yje - powiedzia艂a Henretta, pa­trz膮c na t臋 przypominaj膮c膮 worek ziemniak贸w kobiet臋, kt贸ra z nieza­dowolona min膮 siedzia艂a na swoim krze艣le.

- Dlatego, 偶e nie znasz swojego miejsca! - krzykn臋艂a w odpowiedzi
Georgia.

Ruth odsun臋艂a si臋 od suszarki i za艂ka艂a. Przez ca艂y cykl suszenia obrzuca艂y si臋 z Georgi膮 gniewnymi spojrzeniami i nie odzywa艂y si臋 do siebie. Henretta wbi艂a wzrok w pod艂og臋. Kiedy ubrania by艂y ju偶 suche, kobiety posk艂ada艂y je i zapakowa艂y w milczeniu.

Georgia sapa艂a i poci艂a si臋 przez ca艂膮 drog臋 powrotn膮 do domu, d藕wi­gaj膮c wielki worek mokrych rzeczy. Ku艣tyka艂a bez laski - j膮 r贸wnie偶 w艂o偶y艂a do worka. Henretta sz艂a z ty艂u, obserwuj膮c, jak mokre ubrania ko艂ysz膮 si臋 z ka偶dym krokiem Georgii.

I wtedy Henretta nagle powiedzia艂a:

- Wiecie, kiedy m贸j m膮偶 Chester umiera艂, poci膮gn膮艂 mnie za rami臋
tak mocno, 偶e przez chwil臋 my艣la艂am, i偶 chce wci膮gn膮膰 mnie ze sob膮
do grobu. - Po czym doda艂a bardziej uroczy艣cie: - Kiedy umar艂, rzeczy­
wi艣cie zabra艂 cz臋艣膰 mnie ze sob膮 do grobu.

Ani Georgia, ani Ruth nie zareagowa艂y na jej wyznanie, ale Henret­ta by艂a zadowolona, 偶e je uczyni艂a. By艂a to jedna z tych historii, kt贸re najbardziej lubi艂a opowiada膰. Brzmia艂a tak 偶a艂o艣nie i wzruszaj膮co, 偶e Henretta by艂a szcz臋艣liwa, i偶 po tak wielu latach wci膮偶 to pami臋ta i ci膮gle mo偶e o tym m贸wi膰.

Noc by艂a gor膮ca i Henretta 艣ni艂a o pieczeni przypalaj膮cej si臋 w pie­cyku. O trzeciej nad ranem odrzuci艂a ci臋偶k膮, zimow膮 ko艂dr臋. Kiedy wsta艂a tu偶 przed 艣witem, oczy mia艂a podpuchni臋te ze zm臋czenia. Po­stanowi艂a, 偶e pospaceruje, dop贸ki jeszcze jest ch艂odno.

W z臋bach Najwy偶szego

323

呕wirow膮 drog膮 posz艂a w stron臋 parku. Mijaj膮c apartament Georgii, zobaczy艂a, 偶e na sznurze do bielizny, mi臋dzy bluzkami i nylonami, wi­sz膮 jej... majtki. Powiewa艂y na wietrze niczym transparenty, trzepota­艂y jak chor膮gwie.

Jak Georgia mog艂a zrobi膰 co艣 takiego? Czy nie zosta艂o jej ju偶 ani odrobiny dobrego smaku? Ani troch臋 przyzwoito艣ci? Ludzie b臋d膮 prze­je偶d偶a膰 obok i zobacz膮 na sznurze jej osobiste rzeczy. Co wi臋cej, mog膮 sobie pomy艣le膰, 偶e te wielkie majtki nale偶膮 do Henretty.

Henretta by艂a zdegustowana. Co艣 nale偶a艂o zrobi膰. Rozejrza艂a si臋 dooko艂a, patrz膮c na 艣pi膮ce miasto i upewniaj膮c si臋, 偶e nikt jej nie wi­dzi. Na ulicy nie by艂o nikogo, ale jaki艣 samoch贸d jecha艂 szos膮 nr 99. Henretta obserwowa艂a go do chwili, gdy skr臋ci艂 na skrzy偶owaniu i po­jecha艂 na p贸艂noc, po czym zacz臋艂a si臋 skrada膰 w stron臋 sznura z bie­lizn膮.

Kiedy dotar艂a do okna Georgii, pochyli艂a si臋 i przesz艂a pod nim. W pewnej chwili us艂ysza艂a trzask p臋kaj膮cej ga艂膮zki. Zamar艂a w bezru­chu. Po drugiej stronie ulicy bury kot Martinellich wskoczy艂 na ganek. Popatrzy艂 na ni膮 wszystkowiedz膮cym spojrzeniem, jak jaki艣 kot cza­rownicy z bajki, po czym wygi膮艂 grzbiet, po艂o偶y艂 si臋 i ziewn膮艂. Henretta podesz艂a szybko do sznura, zerwa艂a z niego wszystkich pi臋膰 par maj­tek i zgniot艂a je w d艂oni, maj膮c nadziej臋, 偶e nikt tego nie widzi.

Ale co z nimi zrobi膰? Szuka艂a jakiej艣 dziury lub rury 艣ciekowej, w kt贸rych mog艂aby je schowa膰, ale niczego takiego nie by艂o - i wtedy zauwa偶y艂a kub艂y na 艣mieci przed apartamentem Ruth. Podesz艂a do nich pospiesznie i wepchn臋艂a majtki do pustego kartonu po mleku, w kt贸rym 艂atwo si臋 zmie艣ci艂y.

- Na pewno polubisz Pappy'ego — obiecywa艂a Georgia p贸藕niej tego
samego ranka, kiedy sz艂y w stron臋 przystanku autobusowego. Id膮c,
stuka艂a lask膮 w ziemi臋 i wywija艂a ni膮 w powietrzu. - Wszyscy go ko­
chaj膮... nawet jego rodzina. Mieszka z prawnuczk膮. Ma w banku sze艣膰­
dziesi膮t tysi臋cy dolar贸w. By艂 bardzo sprytny i przezorny, 偶e je za­
oszcz臋dzi艂. Dzieci teraz pozwalaj膮 ci mieszka膰 ze sob膮 tylko wtedy,
gdy masz pieni膮dze w banku.

-Hmm - mrukn臋艂a Henretta, kiwaj膮c g艂ow膮. Ka偶dy, kogo zna艂a, m贸wi艂 o dzieciach podobne rzeczy, tak wi臋c tylko w formie docinka doda艂a: - Mo偶e tu chodzi o jego osobowo艣膰. Mo偶e dzieci lubi膮 go z tego powodu.

- O, tam jest! - oznajmi艂a Georgia, wskazuj膮c siwow艂osego, broda­
tego m臋偶czyzn臋, kt贸ry siedzia艂 na 艂awce.

Henretta zatrzyma艂a si臋, aby spojrze膰 na Georgi臋, zdziwiona tonem jej g艂osu. Ta zwariowana kobieta jest zakochana! - pomy艣la艂a, id膮c za ni膮 w stron臋 艂awki.

324

Dave Wolverton

Pappy wsta艂 na widok obu kobiet i zacz膮艂 wpycha膰 koszul臋 w spod­nie.

- Dzie艅 dobry, Georgia! - zawo艂a艂, drapi膮c si臋 za uchem.
Henretta zauwa偶y艂a, 偶e chocia偶 jego ubranie jest pomi臋te, wygl膮da

na czyste - czego raczej nie mo偶na by艂o powiedzie膰 o jego ciele.

-Henra jak?!

- Henretta Bloom! - wrzasn臋艂a jeszcze g艂o艣niej Georgia.

-Aha - odpar艂 Pappy, najwyra藕niej zaskoczony tym imieniem. -Mi艂o mi ci臋 pozna膰! Ile masz lat?!

Henretta popatrzy艂a najpierw na niego, a potem na Georgi臋, nie­pewna, czy powinna odpowiedzie膰 na to pytanie.

-Aha, a ja mam dziewi臋膰dziesi膮t dwa! - odpar艂 Pappy. - B臋dziesz mnie musia艂a nazywa膰 Pappy, bo nie jeste艣 tak stara jak ja! Gdyby艣 by艂a, mog艂aby艣 mi m贸wi膰 John!

- Mi艂o mi ci臋 pozna膰, Pappy! - powiedzia艂a Henretta, po czym wszy­
scy usiedli. Henretta i Pappy zaj臋li miejsca na obu kra艅cach 艂awki,
a Georgia usadowi艂a si臋 w 艣rodku.

Pappy skrzy偶owa艂 nogi i ca艂kowicie odda艂 si臋 obserwacji samocho­d贸w, kt贸re przeje偶d偶a艂y szos膮 nr 99. Nic nie m贸wi艂, chocia偶 cz臋sto od-chrz膮kiwa艂. Henretta czeka艂a przez jaki艣 czas, a偶 co艣 si臋 stanie, ale nic nie nast膮pi艂o. Georgia uj臋艂a ukradkiem r臋k臋 Pappy'ego i po艂o偶ywszy j膮 na swoim kolanie, g艂aska艂a j膮 i 艣ciska艂a. Pappy udawa艂, 偶e niczego nie zauwa偶y艂. Zamiast tego zacz膮艂 si臋 drapa膰 woln膮 r臋k膮.

Najpierw drapa艂 udo, potem brzuch, a nast臋pnie brod臋 i kark. Nie robi艂 tego szybko, ale powoli i metodycznie - mo偶na by艂o tego nie zau­wa偶y膰, je艣li mu si臋 nie przygl膮da艂o. Henretta dosz艂a do przekonania, 偶e starzec ma pch艂y.

Georgia i Pappy z wyra藕nym zadowoleniem siedzieli leniwie na 艂aw­ce, obserwuj膮c samochody, a偶 nagle, pi臋tna艣cie po 贸smej, Papy o偶ywi艂 si臋 niczym pies, kt贸ry w nocy us艂ysza艂 jaki艣 ha艂as. Wyci膮gn膮艂 szyj臋, wypatruj膮c czego艣 w oddali, a Georgia zesztywnia艂a. Henretta bez wi臋kszego powodzenia szuka艂a wzrokiem tego, co przyku艂o ich uwag臋, a偶 Pappy si臋 odezwa艂:

- Cara, wyjd藕 za mnie! - wrzasn膮艂. M艂oda dziewczyna w spodniach
czarnych i l艣ni膮cych jak smo艂a, z oczami podmalowanymi lawendo­
wym cieniem, trzema kolczykami w ka偶dym z uszu, t艂ustymi rudymi
w艂osami, kt贸re zaczesa艂a do g贸ry, zatrzyma艂a si臋 w odleg艂o艣ci oko艂o

W z臋bach Najwy偶szego

325

czterdziestu st贸p od przystanku. Patrzy艂a na Pappy'ego i 偶u艂a gum臋 balonow膮.

- Wyjd藕 za mnie! Kocham ci臋! - wrzeszcza艂 Pappy.

Cara zerkn臋艂a przez rami臋 za siebie, po czym odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 starca. Przechyli艂a g艂ow臋, wydmuchn臋艂a purpurowy balonik, kt贸ry nast臋pnie p臋k艂. W jej uszach l艣ni艂y srebrne kolczyki. Aha, ma艂a udaje tward膮, pomy艣la艂a Henretta, zauwa偶ywszy, 偶e twarz dziewczyny oble­wa si臋 rumie艅cem.

Pappy odprowadzi艂 wzrokiem oddalaj膮c膮 si臋 Car臋.

Pappy odwr贸ci艂 g艂ow臋.

Henretta szturchn臋艂a 艂okciem Georgi臋 w 偶ebra i wyszepta艂a:

- Czy on to robi przez ca艂y czas?

-Ka偶dego ranka, je艣li jest wystarczaj膮co ciep艂o - odpowiedzia艂a Georgia.

- I ty siedzisz tutaj z nim?

326

Dave Wolverton

- Oczywi艣cie - odpar艂a Georgia. - Nikomu to nie przeszkadza. 艢mie­
j膮 si臋 z tego. Nawet dzieciaki si臋 z tego 艣miej膮. Pappy ma ogromne
poczucie humoru!

Obie dziewczynki zwolni艂y i patrzy艂y z l臋kiem na Pappy'ego.

- Oto nadchodz膮 - rzek艂 Pappy i wyprostowawszy nieco plecy, wci膮­
gn膮艂 powietrze, przygotowuj膮c si臋 do krzyku.

Kiedy Georgia i Pappy odwr贸cili si臋 do niej plecami, Henretta cicho wsta艂a z 艂awki i ruszy艂a do domu.

Gdy dotar艂a na miejsce, zasta艂a tam Merrilla, 偶ydowskiego kowboja--hippisa, kt贸ry na kl臋czkach okopywa艂 ziemi臋 mi臋dzy truskawkami. By艂 mocno spocony i Henretta zauwa偶y艂a, 偶e sk贸ra pod jego d艂ugimi kr臋conymi w艂osami jest czerwona od s艂o艅ca jak burak. Podesz艂a do niego i stan臋艂a tak, 偶e jej cie艅 pada艂 na 艣cie偶k臋, na kt贸rej kl臋cza艂.

-Nigdy si臋 nie zestarzej, Merrillu - powiedzia艂a z powag膮 w g艂osie. - Nigdy si臋 nie zestarzej.

- Dlaczego? - zapyta艂 Merrill i uni贸s艂szy g艂ow臋, z艂apa艂 na j臋zyk kro­
pelk臋 potu, kt贸ra skapn臋艂a z jego wargi.

-Poniewa偶 starzy ludzie s膮 paskudni, Merrillu. Paaaskuudni! -Ale ty nie jeste艣 paskudna, Henretto - odpar艂 Merrill. Henretta cofn臋艂a si臋 o krok.

Henretta patrzy艂a na niego przez chwil臋, po czym pospieszy艂a do kuchni, aby przygotowa膰 mu mro偶on膮 herbat臋.

Po drugiej stronie rzeki zachodzi艂o s艂o艅ce. W miar臋 jak ch艂odne po­wietrze coraz szybciej sp艂ywa艂o ze wzg贸rz, wzmaga艂a si臋 wieczorna bryza. W sitowiu rosn膮cym blisko brzegu rechota艂y 偶aby. Dane siedzia艂 na krzese艂ku i obserwowa艂 sp艂awik, kt贸ry — czerwony w 艣wietle zacho­dz膮cego s艂o艅ca — ko艂ysa艂 si臋 na ma艂ych falach. Henretta przysiad艂a na trawie obok niego i wachlowa艂a si臋 egzemplarzem „Reader's Digest". W pewnej chwili podesz艂a do nich Ruth.

-Kto艣 ukrad艂 jej majtki ze sznura - wyszepta艂a Ruth. -Nie! - za艣mia艂 si臋 Dane.

W z臋bach Najwy偶szego

327

-1 zostawi艂 ca艂膮 reszt臋? Nie - odpar艂a Ruth. - Moim zdaniem za­bra艂 je jaki艣 zboczeniec!

- Ca艂kiem mo偶liwe - zgodzi艂 si臋 Dane.

Przelatuj膮cy nad rzek膮 nietoperz przypikowa艂 gwa艂townie i z艂apa艂 w powietrzu j臋tk臋. Dane zwija艂 powoli 偶y艂k臋, maj膮c nadziej臋 na ostat­nie branie przed zmrokiem.

- Ca艂kiem mo偶liwe - powt贸rzy艂.

W swoim 艣nie Henretta wyci膮gn臋艂a r臋k臋, aby na艂o偶y膰 troch臋 ma艣ci na kark m臋偶a. Utworzy艂 mu si臋 kolejny wrz贸d. On staje si臋 jedn膮 wiel­k膮 odle偶yn膮, pomy艣la艂a. D藕gn臋艂a wrz贸d palcem.

Kurcze szarpa艂y ca艂ym cia艂em Chestera. Wygi臋艂o si臋 w 艂uk i unio­s艂o nad 艂贸偶kiem. Henretta spojrza艂a na jego twarz, zobaczy艂a grymas b贸lu i u艣wiadomi艂a sobie, 偶e on umrze. Spr贸bowa艂a si臋 wyrwa膰, ale jego palce ci膮gn臋艂y, ci膮gn臋艂y. Pr贸bowa艂 wci膮gn膮膰 j膮 do grobu. Chcia艂, 偶eby zaj臋艂a w grobie jego miejsce! Zawy艂y syreny. Nadje偶d偶a艂a ka­retka!

Henrett臋 obudzi艂 przera藕liwy g艂os syreny. S艂ucha艂a, jak zbli偶a si臋 drog膮, i czeka艂a, aby przejecha艂a dalej, ale syrena ucich艂a przed apar­tamentami. Ze swojego 艂贸偶ka Henretta dostrzeg艂a na oknach saloniku s艂aby odblask mrugaj膮cego 艣wiat艂a: czerwony i niebieski, czerwony i niebieski. Na艂o偶y艂a szlafrok na nocn膮 koszul臋 i wybieg艂a w po艣piechu na zewn膮trz, aby zobaczy膰, po kogo przyjecha艂a ta karetka.

Na noszach le偶a艂 Dane; Ruth pochyla艂a si臋 nad nim i g艂adz膮c go po g艂owie, szepta艂a:

- Ju偶 dobrze. Nic ci si臋 nie sta艂o. B臋dziemy si臋 tob膮 dobrze opieko­
wali.

Henretta tak偶e podbieg艂a do noszy, ale sanitariusz odepchn膮艂 j膮 艂a­godnie do ty艂u, po czym wk艂u艂 ig艂臋 do kropl贸wki w nadgarstek Dane'a, kt贸ry, ca艂kowicie bezw艂adny, patrzy艂 gdzie艣 przed siebie rozbie偶nie skierowanymi oczami.

- Co mu si臋 sta艂o? - zapyta艂a Henretta piel臋gniarza, kiedy w艂o偶y艂
ju偶 do metalowego pude艂ka jakie艣 medyczne instrumenty i lekarstwa.

328

Dave Wolverton

- Wylew.

Henretta patrzy艂a, jak sanitariusze 艂aduj膮 Dane'a do karetki. Ruth pospieszy艂a za nimi i wskoczy艂a do samochodu, nim odjechali. Georgia podesz艂a do Henretty.

-Jak to si臋 sta艂o? - zapyta艂a Henretta, odprowadzaj膮c wzrokiem mrugaj膮ce 艣wiat艂o karetki, kt贸ra pomkn臋艂a ulic膮, przejecha艂a zakr臋t i opu艣ci艂a miasto, kieruj膮c si臋 w stron臋 Corvallis.

- Dane mia艂 wylew - odpowiedzia艂a szeptem Georgia.
Henretta wyobrazi艂a sobie, 偶e le偶y na pod艂odze, chwyta z trudem

powietrze, umieraj膮c po wylewie, i 偶e w pobli偶u nie ma nikogo, kto m贸g艂by jej pom贸c.

- A jak Ruth si臋 o tym dowiedzia艂a? - zapyta艂a zaskoczona Henretta.

Georgia zacisn臋艂a wargi. Popatrzy艂a na 偶wir na poboczu drogi i po­grzeba艂a w nim czubkiem buta. W tej chwili na pobliskim ganku Mer-rilla zapali艂o si臋 艣wiat艂o. Usta Henretty otworzy艂y si臋 bezg艂o艣nie, kie­dy w ko艅cu zrozumia艂a.

-1 dobrze si臋 sta艂o - powiedzia艂a Georgia. - Nie wiadomo, jak d艂ugo by tak le偶a艂, gdyby nie by艂o przy nim Ruth.

- Dane i Ruth - wymamrota艂a Henretta, kiedy Georgia uj臋艂a j膮 pod
r臋k臋 i poprowadzi艂a do domu.

Dane mia艂 wylew krwi do m贸zgu i jego prawa r臋ka oraz lewa noga zosta艂y cz臋艣ciowo sparali偶owane. Nie m贸g艂 zbyt dobrze je艣膰 i mia艂 trud­no艣ci z m贸wieniem, Ruth wynaj臋艂a wi臋c pok贸j w hotelu i zosta艂a, aby mu pomaga膰. Ka偶dego dnia Georgia namawia艂a Henrett臋, 偶eby zatele­fonowa艂a do swojego wnuka, kt贸ry mia艂by je zawie藕膰 z wizyt膮 do szpi­tala.

-Mog艂yby艣my pojecha膰 do szpitala i zawie藕膰 Dane'owi korespon­dencj臋; potem zatrzyma艂yby艣my si臋 u B艂ogos艂awionej Bessie i podaro­wa艂y troch臋 rzeczy biednym. Mam suknie, kt贸re zamieniaj膮 si臋 w szmaty, wisz膮c w szafie! Powinny艣my je zawie藕膰 do B艂ogos艂awionej Bessie, zanim mole wszystko zjedz膮! - powtarza艂a Georgia. Ale Hen­retta wola艂a przesiadywa膰 ca艂ymi dniami w swoim mieszkaniu i ogl膮­da膰 teleturnieje w rodzaju „Zgadnij cen臋" czy „Ko艂o fortuny".

Zrezygnowa艂a ze spacer贸w w oddalonym o trzysta jard贸w parku. Merrill, kt贸ry przychodzi艂 ka偶dego ranka pracowa膰 w ogr贸dku, okaza艂 si臋 niezwykle interesuj膮cym towarzyszem. Henretta odkry艂a, 偶e jest raczej staro艣wiecki. Kocha艂 prac臋 w ogr贸dku jak nikt, kogo przed­tem zna艂a. 艢cie偶k臋 prowadz膮c膮 do jej apartamentu obsadzi艂 azaliami i jeszcze jakimi艣 innymi kwiatami, o kt贸rych nawet nie s艂ysza艂a.

W z臋bach Najwy偶szego

329

A w nas艂onecznionym pasie wewn膮trz ja艂owcowego 偶ywop艂otu posa­dzi艂 rz膮d czego艣, co nazywa艂 konopiami indyjskimi, kt贸re, jak m贸wi艂, jesieni膮 b臋d膮 mia艂y cudowne p膮czki. Na swoim podw贸rku trzyma艂 kozy, co rano je doi艂, robi艂 w艂asne mas艂o, a 艂ajno zwierz膮t wykorzysty­wa艂 jako naw贸z. Uprawia艂 mi臋t臋 i suszy艂 j膮 na herbat臋, zupe艂nie tak samo, jak robi艂a to matka Henretty. Zaprawia艂 nawet w艂asne „orga­nicznie wyhodowane" jarzyny.

Kt贸rego艣 dnia Henretta siedzia艂a na ganku w fotelu na biegunach i pisa艂a list do swojej siostry, Danielli. Merrill rozprowadza艂 w艂a艣nie kozi naw贸z wok贸艂 konopi, kt贸re ci膮gle jeszcze by艂y niewysokie, kiedy nagle przechyli艂 g艂ow臋 i u艣miechn膮艂 si臋 do niej.

- S艂yszysz to? - zapyta艂.

Henretta nas艂uchiwa艂a przez chwil臋, ale ha艂as przeje偶d偶aj膮cego dro­g膮 za domem samochodu zag艂uszy艂 wszelkie inne odg艂osy.

Henretta zamy艣li艂a si臋.

- Nie, nie! - odrzek艂a. - Prze偶y艂am ju偶 ich tyle, 偶e wiem, o czym
m贸wi臋. Lata s膮 po prostu k艂amstwem. Sprawiaj膮, 偶e my艣lisz, i偶 wszy­
stko jest ciep艂e i cudowne, po czym nastaje ch艂贸d. Wiem, o czym m贸wi臋.
Wszystkie te lata, o kt贸rych my艣la艂am, 偶e si臋 nigdy nie sko艅cz膮, zmie­
nia艂y si臋 w trucizn臋 kr膮偶膮c膮 w moich 偶y艂ach.

Czeka艂a na to, 偶e Merrill zareaguje jak膮艣 koj膮c膮 uwag膮, ale on po prostu otworzy艂 usta i porusza艂 bezg艂o艣nie szcz臋kami, pr贸buj膮c co艣 wymy艣li膰. Odesz艂a zatem zirytowana, zostawiaj膮c go rozdziawionego jak z艂ota rybka.

Po trzynastu dniach Dane wr贸ci艂 ze szpitala. Ruth nawet ju偶 nie udawa艂a, 偶e z nim nie 偶yje. Natychmiast po tym, gdy przyjechali do domu, przenios艂a si臋 do jego apartamentu i zamieszka艂a w nim. Wy­t艂umaczy艂a to tym, 偶e Dane ma trudno艣ci z prze艂ykaniem i potrzebna mu pomoc w 膰wiczeniach, kt贸re zaleci艂 mu terapeuta.

-No i potrzebuje pomocy przy ubieraniu - powiedzia艂a z艂o艣liwie Henretta do Merrilla.

330

Dave Wolverton

Henretta postanowi艂a unika膰 Ruth i Dane'a przez tydzie艅, ale ty­dzie艅 sta艂 si臋 miesi膮cem, a miesi膮c zmieni艂 si臋 w dwa. W jaki艣 spos贸b dosz艂a do przekonania, 偶e Ruth i Dane s膮 oszustami. W czasie swych telefonicznych rozm贸w z Bruce'em tak ich w艂a艣nie nazywa艂a: „ta para oszust贸w".

I tak Henretta zacz臋艂a szuka膰 przyjaci贸艂 gdzie indziej. Pr贸bowa艂a pozna膰 kogo艣 w ko艣ciele kongregacjonistow w mie艣cie, ale nie spotka艂a tam nikogo, do kogo mog艂aby si臋 zbli偶y膰. Niekt贸rzy z wiernych przy­wozili wprawdzie ze sob膮 swoje babki, ale wszyscy oni mieszkali na wsi, wiele mil od miasta, i Henretta nie mog艂a im sk艂ada膰 wizyt. To by艂 dla niej czas samotno艣ci, wr贸ci艂a zatem do regularnej lektury Biblii. Jezus wci膮偶 by艂 jej przyjacielem i pocieszycielem.

Po dw贸ch miesi膮cach Dane zacz膮艂 troch臋 chodzi膰 i cz臋sto wybiera艂 si臋 do parku, aby popatrze膰 na rzek臋. Henretta widywa艂a go tam, po­chylonego, z bezw艂adnie zwisaj膮c膮 praw膮 r臋k膮 i w艂osami, kt贸re let­nie s艂o艅ce wybiela艂o z ka偶dym mijaj膮cym dniem. Czasem zatrzymy­wa艂 si臋 przed apartamentem Henretty, je艣li przypadkiem by艂a w艂a­艣nie na podw贸rku, i patrzy艂 na ni膮 w milczeniu. Je艣li si臋 odzywa艂, ogranicza艂 si臋 do powita艅 i po偶egna艅, kt贸re wymawia艂 tak niewyra­藕nie, 偶e prawie niezrozumiale. Mimo to w miar臋 up艂ywu czasu powoli zdrowia艂.

Pewnego dnia pod koniec lipca Ruth przynios艂a plansz臋 do trik-traka i nam贸wi艂a Henrett臋 na partyjk臋. Henretta postanowi艂a gra膰 tak z艂o艣li­wie, jak to tylko mo偶liwe, blokowa膰 ka偶dy ruch Ruth i przy ka偶dej okazji odsy艂a膰 jej pionki na pozycje wyj艣ciowe. Jednak偶e Ruth wcale nie wy­gl膮da艂a na zainteresowan膮 gr膮; przez ca艂y czas trajkota艂a. Wygl膮­da艂a na tak o偶ywion膮, wr臋cz t臋tni膮c膮 偶yciem, 偶e zdziwi艂o to Henrett臋.

- Oczywi艣cie. Pami臋tasz, jak straci艂a bielizn臋, kt贸r膮 suszy艂a na sznu­
rze?

- Nie mog艂a kupi膰 sobie nowych majtek w River Markecie?
-Oczywi艣cie, 偶e nie! Nie sprzedaj膮 tam bielizny. Poza tym ona nie

W z臋bach Najwy偶szego

331

ma 偶adnych dochod贸w opr贸cz renty socjalnej. Nie sta膰 jej na kupno! Nie mog艂a sobie nawet pozwoli膰 na wysuszenie ubra艅 w suszarce. To w艂a艣nie dlatego chce pojecha膰 do B艂ogos艂awionej Bessie i znale藕膰 tam sobie co艣 za darmo.

Ta noc by艂a najgor臋tsza w ca艂ym roku. Henretta le偶a艂a w 艂贸偶ku do dziesi膮tej, ale gdy stwierdzi艂a, 偶e zbytnio si臋 poci, przesz艂a do saloni­ku, otworzy艂a okno i u艂o偶y艂a si臋 na kanapie. Ju偶 po chwili us艂ysza艂a przyt艂umione g艂osy i 艣miech. Poniewa偶 g艂ow臋 mia艂a tu偶 przy 艣cianie, zorientowa艂a si臋, 偶e dochodz膮 one z sypialni Dane'a. Le偶a艂a potem d艂u­go, usi艂uj膮c uspokoi膰 oddech, aby mog艂a us艂ysze膰 skrzypienie spr臋偶yn, ale dochodzi艂y j膮 tylko szepty Dane'a i Ruth.

Nast臋pnego ranka Henretta obudzi艂a si臋 z b贸lem g艂owy. Dzie艅 zapo­wiada艂 si臋 na r贸wnie gor膮cy jak pizza w piekarniku i suchy jak wczo­rajszy suchar. Wkr贸tce przysz艂a do niej Georgia i zapyta艂a, czy Kr贸lo­wa Zbior贸w ma ochot臋 p贸j艣膰 na ryby. Dane w ko艅cu poczu艂 si臋 zupe艂­nie dobrze i wszyscy postanowili uczci膰 to piknikiem nad rzek膮. Henretta przyj臋艂a zaproszenie, obieca艂a, 偶e przyniesie napoje, po czym po艂o偶y艂a si臋 na kanapie z woreczkiem lodu na g艂owie.

O sz贸stej dotaszczy艂a z trudem lemoniad臋 do parku. Kr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie z b贸lu i id膮c drog膮, mia艂a wra偶enie, 偶e brnie przez b艂oto. W cieniu wierzb nad rzek膮 byli ju偶 wszyscy. Dane i Ruth siedzieli na sk艂adanych krzese艂kach; Georgia zaj臋艂a miejsce na 艂aweczce obok Pap-py'ego i wachlowa艂a go z艂o偶on膮 gazet膮, udaj膮c, 偶e wachluje siebie; trzy­maj膮cy si臋 nieco na uboczu Merrill obserwowa艂 brz臋cz膮ce w sitowiu wa偶ki; wsz臋dzie wida膰 by艂o p贸艂nagie dzieciaki, jedz膮ce melony i pluj膮­ce na siebie pestkami.

-Cze艣膰, Henretta! - powitali j膮, kiedy podesz艂a. Henretta skin臋艂a g艂ow膮, ale przes艂oni艂a uszy, wyja艣niaj膮c, 偶e boli j膮 g艂owa. Wszyscy wy­kazali zrozumienie i byli s艂odcy jak mi贸d: Georgia roz艂o偶y艂a dla niej koc, a Ruth zaproponowa艂a aspiryn臋, kt贸r膮 wyj臋艂a z torebki. Henretta by艂a zazwyczaj przeciwna przyjmowaniu lekarstw nie przepisanych przez lekarza, ale tym razem podda艂a si臋 i po艂kn臋艂a tabletk臋.

Nast臋pnie wszyscy odsun臋li si臋 od niej i kazali jej odpoczywa膰. Po艂o­偶y艂a si臋 na ziemi i spojrza艂a na li艣cie wierzby, kt贸re, poruszane lekkim wiaterkiem, zieleni艂y si臋 lub 偶贸艂ci艂y w zale偶no艣ci od tego, jak wykr臋ci艂 je kolejny podmuch. Dane powiedzia艂 co艣, co musia艂o by膰 艣mieszne -s艂uchacze wybuchn臋li chrapliwym 艣miechem i szybko umilkli. Henret­ta obserwowa艂a li艣cie, czuj膮c si臋 tak, jakby le偶a艂a w niesionej przez rzek臋 艂odzi, kt贸ra ko艂ysze si臋 lekko na falach i leniwie obraca si臋 w k贸艂ko. A potem zasn臋艂a.

332

Dave Wolverton

Pappy wyprostowa艂 si臋; wygl膮da艂 na skupionego. Konferansjer za­pyta艂:

- Kto wie, jakie z艂o czai si臋 w sercach ludzi?

Och, do diab艂a, pomy艣la艂a Henretta, mam nadziej臋, 偶e moje pytanie te偶 b臋dzie takie 艂atwe - on na pewno da jak膮艣 g艂upi膮 odpowied藕, na przyk艂ad „B贸g" albo co艣 podobnego. Pappy sta艂 w milczeniu. Georgia 艣ciska艂a lask臋 i Henretta widzia艂a, 偶e kusi j膮, aby oszuka膰 i podpowie­dzie膰 Pappy'emu. Serce Henretty prawie stan臋艂o z l臋ku, 偶e stary nie us艂ysza艂 pytania. Pappy u艣miechn膮艂 si臋 przynajmniej na sekund臋 przed dzwonkiem oznajmiaj膮cym, 偶e min膮艂 czas do namys艂u, i odpowiedzia艂:

T艂um ucich艂, pe艂en oczekiwania.

- Najjnooowszy aparat s艂uchowy! - zapiszcza艂 Jay.
Publiczno艣膰 rykn臋艂a z zachwytu. Henretta prawie si臋 rozp艂aka艂a

z rado艣ci, a twarz Georgii poja艣nia艂a na t臋 dobr膮 wiadomo艣膰. Przesz艂a przed nimi dobrze zbudowana rudow艂osa dziewczyna w niebieskim stroju k膮pielowym, nios膮c plakat reklamowy aparatu s艂uchowego. Ko­艂ysa艂a zalotnie biodrami i Pappy 艣ledzi艂 ka偶dy jej ruch.

- Tak, Pappy, jeste艣 szcz臋艣liwym w艂a艣cicielem najnowszego apara­
tu s艂uchowego audiotronic 910! - ci膮gn膮艂 Jay. - Ten najnowszy pro­
dukt firmy Audiotronic jest mniejszy oraz l偶ejszy od poprzednich
i zosta艂 wyposa偶ony w specjalne s艂uchawki, kt贸re zaprojektowano
z my艣l膮 o wi臋kszej wygodzie tych, kt贸rzy je za艂o偶膮. Wraz z tym nowym
aparatem otrzymasz roczny zapas baterii! Za darmo, jako prezent od
firmy Audiotronic! U偶ywaj膮c aparatu audiotronic 910, ju偶 wkr贸tce b臋­
dziesz s艂ysza艂 szepty! - Przy s艂owie „szepty" g艂os Jaya zni偶y艂 si臋 do
udawanego szeptu.

W z臋bach Najwy偶szego

333

艢wiat艂a nad Pappym przygas艂y, a poja艣nia艂y nad Georgi膮.

- A teraz, Georgio Pearly, pytanie dla ciebie! - powiedzia艂 konferan­
sjer. Georgia zesztywnia艂a, a jej obwis艂a twarz zastyg艂a w wyrazie kon­
centracji. - Georgio Pearly, kto ukrad艂 twoj膮 bielizn臋?

Przez t艂um przebieg艂o g艂臋bokie westchnienie. Zmieszana Georgia popatrzy艂a w lewo i prawo. Henretta, kt贸rej serce wali艂o jak oszala艂e, chcia艂a krzykn膮膰: „To nie ja! Nie ja! Nie patrzcie na mnie!" W ko艅cu Georgia spojrza艂a przed siebie i powiedzia艂a:

- Skrad艂 j膮 zboczony pies.

Henretta wstrzyma艂a oddech i czeka艂a, chc膮c us艂ysze膰, czy konfe­ransjer wie, kto naprawd臋 ukrad艂 bielizn臋 Georgii. By艂a pewna, i偶 publiczno艣膰 wie, 偶e ka偶da skryta w cieniu osoba widzi win臋 wypisan膮 na jej twarzy. Jednak偶e w g艂osie konferansjera mo偶na by艂o wyczu膰 u艣miech, kiedy krzykn膮艂:

-Tak jest, Georgio! Twoj膮 bielizn臋 skrad艂 zboczony pies!

T艂um zareagowa艂 oklaskami i gwizdami. Henretta splot艂a d艂onie i u艣miechn臋艂a si臋 z ulg膮.

Publiczno艣膰 znowu rozwrzeszcza艂a si臋 z zachwytu. Z ciemno艣ci wy­lecia艂a para l艣ni膮cych plastykowych n贸g; Georgia chwyci艂a je i przyci­sn臋艂a do piersi jak bukiet r贸偶.

-Dzi臋kuj臋, dzi臋kuj臋!

-Tak jest, Georgio, dni ta艅ca jeszcze si臋 dla ciebie nie sko艅czy艂y! Dzi臋ki tej nowej parze n贸g z Korporacji Davisa b臋dziesz mog艂a szale膰 na parkietach nawet po dziewi臋膰dziesi膮tce! Na tych nogach... zrobio­nych z najlepszego lekkiego plastyku, ze szkieletem, stawami i zacze­pami z najczystszej nierdzewnej stali... b臋dziesz mog艂a wygodnie cho­dzi膰 oraz... tak, nawet ta艅czy膰. Sztuczne nogi Korporacji Davisa: naj­wspanialsze od ponad pi臋膰dziesi臋ciu lat osi膮gni臋cie przemys艂u prote­tycznego.

- Och, dzi臋kuj臋 - powt贸rzy艂a jeszcze Georgia, po czym zwierzy艂a si臋
skrytej w cieniu publiczno艣ci: — Bardzo mi si臋 przydadz膮: musicie wie­
dzie膰, 偶e mam cukrzyc臋.

Henretta patrzy艂a na sztuczne nogi i my艣la艂a, jak w艂a艣ciwie dobra­no nagrody: aparat s艂uchowy, sztuczne nogi - w艂a艣nie to, co by艂o im potrzebne! 呕adnych ekstrawaganckich bzdur w rodzaju 艂odzi 偶aglo­wych czy wycieczek do Acapulco. Brawa powoli ucich艂y, lampy nad Georgi膮 przygas艂y. W 艣wietle zosta艂a tylko Henretta. Rozleg艂 si臋 g艂os werbla.

- A teraz, Henretto, nasze ostatnie pytanie! — powiedzia艂 konferan­
sjer. - Henretto, kto wygra艂 bitw臋 pod Little Bighorn?

Henretta zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, po czym krzykn臋艂a:

- Indianie!

334

Dave Wolverton

- Tak jest, Henretto! Indianie! A ty dzisiaj jeste艣 zdobywczyni膮 na­
szej G艂贸wnej Nagrody!

Widzowie krzyczeli i bili brawo. Orkiestra zagra艂a tusz. Z g贸ry posy­pa艂 si臋 z艂oty, iskrz膮cy si臋 w 艣wietle reflektor贸w py艂.

- Jay, powiedz Henretcie, co wygra艂a!

-Dobrze, Bob! No c贸偶, Henretto, oto jest! Twoja G艂贸wna Nagro­da! Henretto Bloom, wygra艂a艣... wygra艂a艣 sw贸j grobowiec!

Gdy Henrietta chwiejnym krokiem ruszy艂a do przodu, powita艂y j膮 okrzyki zdumienia i zachwytu. Na scen臋 wjecha艂a przepi臋kna budowla z bia艂ego kamienia. 呕艂obione greckie kolumny ozdobione na g贸rze rze藕­bami cherubin贸w podtrzymywa艂y kremowobia艂y dach. Z kamienia w jednym z naro偶nik贸w budowli trysn臋艂a fontanna. Henrett臋 zdumia­艂o, 偶e p艂yn膮ca z niej woda znika gdzie艣 bez 艣ladu.

- Tak, Henretto - powt贸rzy艂 Jay - tw贸j w艂asny grobowiec! Nie b臋­
dziesz gry藕膰 ziemi jak twoi przyjaciele, nie b臋dziesz jak oni pokarmem
dla robak贸w! B臋dziesz le偶a艂a w swoim w艂asnym, przyjemnym, klima­
tyzowanym grobowcu z Zak艂adu Pogrzebowego Braci Christian贸w!
Ten pi臋kny budynek zostanie wyposa偶ony w komplet twoich ulubio­
nych nagra艅 muzycznych, kt贸re po wsze czasy b臋d膮 odtwarzane
w komnacie twego ostatniego spoczynku.

Henretta wesz艂a po schodach prowadz膮cych do wej艣cia i zajrza艂a do grobowca przez otwarte drzwi. Ze 艣licznych 艣cian w kolorze 艣liwko­wym bi艂o 艣wiat艂o; orkiestra gra艂a Nad pi臋knym, modrym Dunajem. Przesz艂a przez pr贸g i popatrzy艂a na stoj膮c膮 po艣rodku trumn臋.

- W ramach nagrody otrzymujesz tak偶e t臋 pi臋kn膮 trumn臋! - kon­
tynuowa艂 Jay. - Ta wspania艂a, wy艣cie艂ana prawdziwym jedwabiem
trumna z nierdzewnej stali na zawsze zapewni ci wygod臋! A dzi臋ki
temu przepi臋knemu wieku z kryszta艂owego szk艂a twoi bliscy b臋d膮
mogli ci臋 bez trudu ogl膮da膰!

Henretta zbli偶y艂a si臋 do trumny i popatrzy艂a na kwieciste wzory na jedwabiu. Wyobrazi艂a sobie, jak przyjemnie by艂oby po艂o偶y膰 si臋 tam, jak opu艣ci艂yby j膮 wszystkie ziemskie troski, gdyby tylko tam leg艂a. My艣l o tym sprawi艂a, 偶e w jej oczach pojawi艂y si臋 艂zy.

Henretta dostrzeg艂a k膮tem oka cie艅 zbli偶aj膮cego si臋 do niej konfe­ransjera, us艂ysza艂a jego nogi mi臋kko muskaj膮ce dywan. Zapad艂a cisza; w powietrzu dawa艂o si臋 wyczu膰 nastr贸j oczekiwania. Henretta us艂y­sza艂a zgrzyt... unios艂o si臋 szklane wieko trumny.

W z臋bach Najwy偶szego

335

- A teraz, Henretto, ju偶 czas, aby艣 do niej wesz艂a - o艣wiadczy艂 kon­
feransjer.

Henretta spojrza艂a w jego stron臋. Reszta pomieszczenia by艂a wyra­藕nie widoczna, ale konferansjer sta艂 w cieniu.

— Nie wejd臋 do niej. Jeszcze nie czas!

-No, ruszaj. Wchod藕 do 艣rodka - powt贸rzy艂 ton膮cy w cieniu konfe­ransjer. Ponownie rozleg艂 si臋 g艂os werbla, tylko 偶e tym razem d藕wi臋k by艂 bardziej blaszany i bardziej przypomina艂 grzechotanie. Henretta spojrza艂a na konferansjera i zobaczy艂a, 偶e jego mikrofon w rzeczywi­sto艣ci jest grzechotk膮... india艅sk膮 grzechotk膮. Cofn臋艂a si臋. Konferan­sjer rzuci艂 si臋 do przodu; promie艅 艣wiat艂a pad艂 na jego r臋k臋. U艣wiado­mi艂a sobie, 偶e rzeczywi艣cie trzyma w niej grzechotk臋, ale to nie ona wydaje d藕wi臋k, lecz jego ko艣ci! Zgni艂e cia艂o odpad艂o ju偶 z r臋ki konfe­ransjera i grzechota艂y jego ko艣ci! W przyp艂ywie ol艣nienia zrozumia艂a, 偶e konferansjerem jest Malcolm Czarne Pi贸ro, india艅ski parobek, kt贸ry zachorowa艂 i umar艂 w sza艂asie na farmie jej ojca. Przyszed艂, aby j膮 zabra膰!

-Indianie! Indianie! - krzycza艂a Henretta, machaj膮c r臋kami.

- Indianie? - zapyta艂a Ruth.

Henretta otwar艂a oczy i spojrza艂a na poruszaj膮ce si臋 na wietrze li­艣cie wierzby. Wszyscy chichotali. Przycisn臋艂a pi臋艣膰 do serca i trzyma艂a j膮 tak d艂ugo, a偶 przesta艂o wali膰.

spojrzenie, po czym wsta艂a i wyg艂adzi艂a sukni臋. Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r. Spa艂a przynajmniej godzin臋. Wok贸艂 by艂o bardzo spokojnie. Dane z w臋d­k膮 w r臋ku sta艂 na brzegu rzeki i rzuca艂 haczyk z przyn臋t膮 do wody. Merrill i wi臋kszo艣膰 uczestnik贸w pikniku z miasta ju偶 odeszli. Henret­ta ruszy艂a w stron臋 brzegu rzeki, ale zauwa偶ywszy gest Georgii, kt贸ra przy艂o偶y艂a palec do ust, zwolni艂a i zacz臋艂a i艣膰 na palcach.

Kiedy dotar艂a do wody, spojrza艂a na rzek臋. Pociemnia艂a ju偶 w zacie­nionych miejscach. P艂yn臋艂a bardzo spokojnie. Henretta patrzy艂a na ni膮 przez jaki艣 czas, po czym przypadkiem ujrza艂a co艣 pod wod膮.

Henretta jeszcze raz popatrzy艂a na rzek臋 i nagle u艣wiadomi艂a sobie z zabarwionym odrobin膮 l臋ku zdziwieniem, 偶e z ka偶dego cienia, ze­wsz膮d, gdziekolwiek by spojrza艂a, wy艂aniaj膮 si臋 purpurowe ryby i pod-

336

Dave Wolverton

p艂ywaj膮 do lustra wody. By艂y tam samog艂owy, okonie i bassy wielko-g臋be - wi臋cej ryb, ni偶 widzia艂a w 偶yciu. Wi臋cej ryb, pomy艣la艂a, ni偶 dni mojego 偶ycia.

Wiatr si臋 wzm贸g艂, li艣cie wierzb zacz臋艂y szele艣ci膰. Ryby wyskakiwa艂y nad powierzchni臋 wody i znika艂y w g艂臋binie. By艂o ich tyle, 偶e rzeka wygl膮da艂a tak, jakby si臋 gotowa艂a. Henretta zastanawia艂a si臋, co spra­wi艂o, 偶e tak si臋 zachowuj膮, a potem popatrzy艂a na wierzb臋: z ga艂臋zi zwisa艂y delikatne, jedwabiste sieci, po艂yskuj膮c srebrzy艣cie w promie­niach s艂o艅ca. Na ka偶dym pa艣mie srebra wisia艂a malutka, zielona mier-nica. Kolejny powiew wiatru zako艂ysa艂 srebrzystymi pasemkami, kt贸re wychyli艂y si臋 daleko nad wod臋, po czym wr贸ci艂y nad l膮d. Cz臋艣膰 z nich by艂a zerwana.

- Aaaa...hhh - mrukn膮艂 cicho Pappy, towarzysz膮c g艂osem spadaj膮­
cym g膮sienicom.

Ryby rzuci艂y si臋 ku powierzchni. Woda znowu si臋 zakot艂owa艂a, gdy 艂apa艂y miernice i nurkowa艂y z powrotem w g艂臋bin臋. Dane przeci膮gn膮艂 przyn臋t臋 przed bassem wielkog臋bym; ryba skoczy艂a i po艂kn臋艂a robaka. Dane szarpni臋ciem w臋dki wbi艂 haczyk; ko艂owrotek zaterkota艂 jak budzik.

To, 偶e Pappy'ego bawi艂 widok gin膮cych g膮sienic, nape艂ni艂o Henrett臋 odraz膮. On jest po prostu starym, niedomytym cz艂owiekiem z brudem za paznokciami i pch艂ami, pomy艣la艂a, a wi臋c musz臋 co艣 powiedzie膰 na ten temat.

- Czy偶 to nie okropny rodzaj 艣mierci: ko艂ysa膰 si臋 tak nad wod膮, mie膰
nadziej臋, 偶e si臋 nie spadnie, a potem spa艣膰 tylko po to, aby zosta膰 zje­
dzonym przez ryb臋? - zapyta艂a.

Pappy jej nie us艂ysza艂, ale Georgia i Ruth skin臋艂y g艂owami. Dane wyrwa艂 ryb臋 z wody. Jej skrzela rozszerzy艂y si臋 w daremnych pr贸bach z艂apania powietrza. Henretta widzia艂a skrzela i pasemka czerwieni prze艣wiecaj膮ce przez ich szczeliny. Nagle na twarzy Dane'a pojawi艂 si臋 dziwaczny grymas. Henretta zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, o czym on mo偶e my艣le膰, a nast臋pnie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e to zniekszta艂cony przez parali偶 u艣miech.

- W艂a艣nie sobie co艣 przypomnia艂em - powiedzia艂 be艂kotliwie Dane. -
Sprawi艂y to twoje krzyki o Indianach, a potem to, co powiedzia艂a艣
o tych g膮sienicach. Podobno Indianie Ya膮ui wierz膮 w co艣 艣miesznego.
Wierz膮, 偶e istnieje magiczny sznur 艂膮cz膮cy ci臋 ze wszystkim, co 偶yje.
A kiedy umierasz, ten sznur p臋ka i tw贸j duch spada przez ciemno艣膰 do
miejsca wielkiej jasno艣ci. Kiedy docierasz do tego 艣wiat艂a, przez chwil臋
czujesz si臋 ciep艂o i cudownie.

A potem przychodzi B贸g. I zjada ci臋. Oni uwa偶aj膮, 偶e jedynym po­wodem, dla kt贸rego wszyscy 偶yjemy, jest to, 偶eby B贸g m贸g艂 zje艣膰 nasze dusze. I tylko dlatego pozwala nam do偶y膰 staro艣ci, gdy偶 wtedy na­sze dusze s膮 dojrza艂e i zgorzknia艂e, a takie w艂a艣nie najbardziej lubi. Czy偶 to nie jest dziwaczne wierzenie?

W z臋bach Najwy偶szego

337

Georgia i Ruth roze艣mia艂y si臋, ale Henretta poblad艂a. By艂o wystar­czaj膮co 藕le, kiedy ludzie kwestionowali wiar臋 albo kiedy ona sama za­stanawia艂a si臋, czy B贸g b臋dzie na tyle dobry, aby wybaczy膰 jej w艂asne grzechy. Ale s艂ucha膰 kogo艣, kto m贸wi tak o poga艅skich wierzeniach, o tak przera偶aj膮cych poga艅skich wierzeniach... Jej serce wali艂o jak m艂ot i z trudem oddycha艂a. Przypomnia艂a sobie tak偶e, jak umar艂 Che­ster, jak ten srebrny sznur wyrwa艂 go z jej uchwytu i poci膮gn膮艂 ku ostremu, ch艂odnemu 艣wiat艂u.

Popatrzy艂a na rzek臋, pr贸buj膮c podj膮膰 decyzj臋, w kt贸rym kierunku ucieka膰.

Spojrza艂a z powrotem na Ruth i Georgi臋: obie 艣mia艂y si臋 z niej, wska­zuj膮c j膮 palcami. Dane sta艂 z w臋dk膮 w r臋ce i patrzy艂 na ni膮 ze zdumie­niem, jakby pr贸bowa艂 zrozumie膰, co si臋 dzieje w jej g艂owie.

Skrzy偶owa艂a r臋ce na piersiach, jakby si臋 chcia艂a zas艂oni膰, i pobieg艂a w stron臋 domu.

- Indianie! - wrzasn臋艂a Georgia.

Henretta odwr贸ci艂a si臋, wystarczaj膮co w艣ciek艂a, aby wyrwa膰 jej te niebieskie w艂osy. Georgia trzyma艂a si臋 za brzuch i rechota艂a, Ruth par­skn臋艂a 艣miechem. Nawet na twarzy Dane'a pojawi艂 si臋 u艣miech rozba­wienia.

Henretta mia艂a wra偶enie, 偶e co艣 j膮 d艂awi. Uciek艂a do domu. Jakie to okropne! - my艣la艂a. Jakie okropne! Jak mog艂am nawet pomy艣le膰, 偶e si臋 w nim zakochuj臋? W tym strasznym m臋偶czy藕nie bez bielizny - w m臋偶­czy藕nie z tak upiornym u艣miechem? W tej samej chwili u艣wiadomi艂a sobie, 偶e to w艂a艣nie z powodu jego wylewu, jego upiornego u艣miechu nie mo偶e si臋 w nim zakocha膰. Chester, umieraj膮c, wci膮gn膮艂 do grobu cz臋艣膰 mnie, powiedzia艂a sobie z ponur膮 satysfakcj膮. Wci膮gn膮艂 t臋 cz臋艣膰 mnie, kt贸ra pozwoli艂aby mi si臋 zakocha膰 w m臋偶czy藕nie chorym i s艂abym.

Kiedy dotar艂a do 偶wirowej 艣cie偶ki prowadz膮cej do domu, zacz臋艂a my艣le膰 o tym, co Dane opowiedzia艂 o Bogu. Zacz臋艂a mrucze膰 gor膮czko­wo modlitwy, kt贸re p艂yn臋艂y ca艂kowicie niezale偶nie od jej my艣li:

- Och, m贸j Panie Jezu, Bo偶e, przyjd藕 po mnie. Zabierz mnie do nie­
ba... wybacz mi moje grzechy... wyznaj臋 ci je wszystkie. Wszystkie.
Wszystkie tylko tobie. Moja mi艂o艣ci, moja mi艂o艣ci, nie chc臋 ich ju偶 wi臋­
cej. Och, cholera, do licha... prosz臋, prosz臋, zbaw mnie!

338

Dave Wolverton

Jednak偶e modl膮c si臋, wci膮偶 my艣la艂a o tym, co powiedzia艂 Dane. Czy taki w艂a艣nie jest B贸g? - zastanawia艂a si臋. To wyja艣nienie wydawa艂o si臋 takie trafne. Tak bezb艂臋dne. I wstrz膮sn臋艂o ni膮 a偶 do g艂臋bi jej duszy.

- Bruce, Bruce, musisz mi pom贸c! - b艂aga艂a przez telefon Henretta. Jej g艂os rwa艂 si臋, przerywany szlochem. - Musisz mnie zabra膰 gdzie indziej! Prosz臋, Bruce, nie mog臋 ju偶 wytrzyma膰 z tymi okropnymi s膮­siadami! Tymi mormonami, 呕ydami i wied藕mami. Nie mog臋! Musisz przyjecha膰 i zabra膰 mnie st膮d!

Henretta czeka艂a w domu po rozmowie telefonicznej i skrycie obser­wowa艂a ludzi nad rzek膮. Zebra艂a si臋 ich tam ca艂a gromada i wygl膮dali jak stado wron. Wszyscy jej s膮siedzi siedzieli razem z obcymi wok贸艂 dymi膮cych grill贸w. Wszyscy si臋 艣miali. Wiedzia艂a, z czego si臋 艣miej膮. Och, tak, zrobi艂a z siebie niez艂e widowisko! Wiedzia艂a, z czego si臋 艣mie­j膮. Obserwuj膮c t臋 gromad臋, zza firanki, aby nikt jej nie dostrzeg艂, 艣pie­wa艂a cicho i 偶arliwie Czy zbierzemy si臋 nad rzek膮?

S艂o艅ce ju偶 zachodzi艂o. Okno, przez kt贸re wygl膮da艂a Henretta, ton臋艂o w coraz wi臋kszej ciemno艣ci. Gromada bawi膮ca si臋 nad rzek膮 nie zacz臋­艂a si臋 jeszcze przerzedza膰. Wkr贸tce s艂o艅ce zajdzie ca艂kowicie i ten okropny dzie艅 dobiegnie ko艅ca, pomy艣la艂a. Ludzie rozpalali ogniska; ludzie 艣piewali. Ma艂y Meksykanin szed艂 z parku zakurzon膮 drog膮. Mia艂 na sobie czerwone szorty i rozpi臋t膮 na piersiach m臋sk膮 koszul臋. Kiedy schodzi艂 na pobocze drogi, unikaj膮c ostrego 偶wiru, kt贸ry pokrywa艂 jej 艣rodek, jego bose stopy wznieca艂y ma艂e ob艂oczki kurzu. Henretta 艣le­dzi艂a go wzrokiem do chwili, gdy min膮艂 okno jej saloniku, i posz艂a przy­gotowa膰 sobie co艣 do picia. Nast臋pnie spojrza艂a przez okno w kierunku domu Merrilla, ale nie zobaczy艂a ani ma艂ego Meksykanina, ani nawet chmurek kurzu, kt贸re 艣wiadczy艂yby o tym, 偶e min膮艂 jej dom.

Podbieg艂a do drzwi wej艣ciowych i otworzy艂a je gwa艂townym szarp­ni臋ciem. Rozczochrany meksyka艅ski ch艂opiec sta艂 na jej kwietniku z penisem w r臋ku i sika艂 z niewinnym u艣miechem na twarzy. Henret­ta chcia艂a co艣 powiedzie膰, obrzuci膰 go wyzwiskami albo rozkaza膰 mu, 偶eby sobie poszed艂, ale nie mog艂a nic wykrztusi膰. W rezultacie stali oboje, ona i ma艂y Meksykanin, patrz膮c na siebie, a偶 ch艂opiec sko艅czy艂 sika膰, otrz膮sn膮艂 penis, wci膮gn膮艂 szorty i uciek艂.

Henretta zatrzasn臋艂a drzwi i zamkn臋艂a je na klucz. Przez okno ob­serwowa艂a biegn膮cego do parku Meksykanina, chc膮c zobaczy膰, kto z nim zacznie rozmawia膰. Jednak偶e nikt do niego nie podszed艂 - ani Ruth, ani Georgia, ani Pappy, Merrill czy Dane. Nikt z nich nie zbli偶y艂

W z臋bach Najwy偶szego

339

si臋 do ch艂opca, nie poklepa艂 go po g艂owie i nie da艂 mu 膰wier膰dolar贸wki, jak si臋 spodziewa艂a. Nikt z nich nawet na niego nie spojrza艂. A jednak by艂o oczywiste, 偶e kto艣 z nich musia艂 go do tego nam贸wi膰. Kto艣 z nich powiedzia艂 temu ch艂opcu, 偶eby nasika艂 na jej kwiaty. Ale kto? A mo偶e by艂o ich wi臋cej. Czy mogli to zrobi膰 razem? Czy mogli si臋 um贸wi膰 i wys艂a膰 go jako emisariusza?

Henretta siedzia艂a na kanapie i zastanawia艂a si臋, rozwa偶aj膮c to wszystko w ko艂o, jakby obraca艂a monet臋. Ciemno艣膰 na dworze pog艂臋­bia艂a si臋 z ka偶d膮 chwil膮, cienie li艣ci miga艂y na bia艂ej firance. A mo偶e to kto艣 inny wys艂a艂 tego ch艂opca? Kto艣 pot臋偶niejszy ni偶 ludzie bawi膮cy si臋 na pikniku, pot臋偶niejszy nawet ni偶 ca艂e miasto?

Henretta wsta艂a z kanapy, podesz艂a do drzwi wej艣ciowych i otworzy­艂a je. Stan臋艂a na ganku i skierowa艂a wzrok na zach贸d, za szos臋, ponad g贸ry.

By艂o tam! Wiedzia艂a, 偶e tam b臋dzie, i rzeczywi艣cie by艂o! Na kraw臋­dzi nocy wida膰 by艂o wielki, gro藕ny kszta艂t. Nad horyzontem w gasn膮­cym 艣wietle dnia jarzy艂a si臋 ciemn膮 purpur膮 samotna, kulista chmura, jedna z tych, kt贸re cz臋sto pojawiaj膮 si臋 przed burz膮; czerwone s艂o艅ce zabarwi艂o jej dolne warstwy szkar艂atem.

— A wi臋c to ma by膰 tak? — zapyta艂a, pr贸buj膮c zachowa膰 spok贸j, ale
偶贸艂膰 podesz艂a jej do samego gard艂a, a pe艂ne l臋ku zdumienie wywo艂ane
tym, co wiedzia艂a, przeszy艂o j膮 niczym kolec lodu przebiegaj膮cy od g艂o­
wy przez plecy a偶 po podeszwy st贸p. Ogarn膮艂 j膮 paniczny strach, kt贸ry
sprawi艂, 偶e poczu艂a si臋 tak, jakby jej wszystkie ko艣ci si臋 roz艂膮czy艂y,
jakby jej r臋ce, nogi i palce mia艂y lada moment odpa艣膰. Nie mog艂a si臋
poruszy膰, a ka偶dy oddech przychodzi艂 jej z najwy偶szym trudem. Ponie­
wa偶 przez tak wiele lat przekonywa艂a si臋 i upewnia艂a w duchu, 偶e jest
prawdziw膮 i dobr膮 chrze艣cijank膮, nigdy nawet nie rozwa偶a艂a mo偶liwo­
艣ci, i偶 poza Ciemn膮 Dolin膮 czai si臋 co艣 upiornego, co艣, przed czym nie
zdo艂a jej uchroni膰 nawet najwi臋ksza liczba panicznych pr贸艣b i b艂aga艅.

Jednak偶e teraz na horyzoncie widzia艂a dow贸d, 偶e to naprawd臋 ist­nia艂o. Przysz艂o po ni膮.

- Och, do diab艂a - zaj臋cza艂a. Chrystus nie przyb臋dzie po ni膮 na cze­
le zast臋p贸w sprawiedliwych w bia艂ych szatach. Jej przeznaczaniem
jest uniesienie w ciemno艣膰. Ci臋偶ko oddychaj膮c, wysapa艂a: - Och, Che­
ster, do jasnej cholery! - A potem poczu艂a, jak gorycz tych wszystkich
straconych lat wzbiera w jej 偶y艂ach, i krzykn臋艂a: - Ty... ty uwa偶asz si臋
za Boga? My艣lisz, 偶e mnie dostaniesz?

Poczu艂am, jak mnie skubn膮艂e艣! - rzuci艂a oskar偶aj膮co, udaj膮c, 偶e w jaki艣 spos贸b w g艂臋bi duszy przeczuwa, co si臋 zbli偶a. - Nie rozumiem, co na tym zyskasz! - Umilk艂a, jakby czeka艂a na odpowied藕, ale Dane ju偶 jej przecie偶 powiedzia艂, 偶e B贸g lubi ich zjada膰, kiedy s膮 starzy i tak zgorzkniali, jak ona by艂a w tej chwili. Nie doczekawszy si臋 偶adnej od­powiedzi, krzykn臋艂a na ca艂y g艂os: - Ten robak nie b臋dzie si臋 wi艂 dla

340

Dave Wolverton

ciebie! Ten robak nie b臋dzie ta艅czy艂 ani nie spadnie! Spr贸buj tylko mnie dosta膰! Spr贸buj tu przyj艣膰!

Ludzie zebrani nad rzek膮 obejrzeli si臋, zdziwieni be艂kotliwymi wrza­skami Henretty, kt贸ra sta艂a na swoim ganku i wygra偶a艂a pi臋艣ci膮 niebu.

Nagle cie艅 pad艂 na jej dom - na ni膮 - gdy samotna chmura przes艂o­ni艂a s艂o艅ce. I sta艂o si臋 co艣 majestatycznego: Henretta z艂apa艂a si臋 za rami臋, jakby przeszy艂 j膮 b贸l, a nast臋pnie w jakim艣 szale艅czym pl膮sie zrobi艂a dwa kroki i rzuci艂a si臋 z ganku w stron臋 horyzontu, wykonuj膮c skok zadziwiaj膮cej wysoko艣ci jak na tak star膮 kobiet臋. W tej samej chwili pobliskich wzg贸rz dotkn膮艂 palec b艂yskawicy, a wspania艂e, nie­naturalne 艣wiat艂o poca艂owa艂o bia艂e w艂osy i blade cia艂o Henretty w艂a­艣nie wtedy, gdy osi膮gn臋艂a najwy偶szy punkt 艂uku, po kt贸rym lecia艂a.

Henretta zwin臋艂a si臋 jak trafiona w locie kaczka i spad艂a na klomb r贸偶owych bratk贸w rosn膮cych tu偶 przy ganku.

Daleko za migocz膮cymi 艣wiat艂ami miasta, za ciemnymi lasami so­snowymi na wzg贸rzach, nad g贸rami dryfowa艂a na spotkanie z ciemno­艣ci膮 kulista chmura, wp艂ywaj膮c w noc niczym wielka, purpurowa ryba z podniebnego oceanu.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Mattew Costello

Ostatnie Znikni臋cie

Jedn膮 z pozycji w repertuarze iluzjonist贸w jest sprawianie, 偶e r贸偶ne rzeczy znikaj膮. Sam wykona艂em kilka ma艂ych trik贸w tego typu. W j臋zy­ku iluzjonist贸w znane s膮 one jako Znikni臋cia.

O ile mnie uda艂o si臋 dokona膰 kilku sporych, jak s膮dz臋, Znikni臋膰, o tyle Mattew Costello ma na swym koncie bardzo du偶e osi膮gni臋cie w dziele tworzenia: jest autorem The 7th Guest, kt贸ry jest do tej pory najlepiej sprzedaj膮cym si臋 CD-ROM-em w historii tego szybko rozwija­j膮cego si臋 przemys艂u.

Jeszcze zanim mi to powiedzia艂, stwierdzi艂em, i偶 Matt interesuje si臋 magi膮, jak bowiem inaczej m贸g艂by wiedzie膰, 偶e w ciszy panuj膮cej mi臋­dzy Znikni臋ciem a Aplauzem wr臋cz wyczuwa si臋 wisz膮ce w powietrzu echo jednego pytania: „Gdzie to si臋 podzia艂o?"

To pytanie le偶y u podstaw opowie艣ci Matthew Costella.

D.C.

T

o by艂o ostrze偶enie. Teraz ju偶 jestem tego pewny. Ostrze偶enie to otrzyma艂em na d艂ugo przed tym, zanim trafi艂em w dziesi膮tk臋, za­nim 艣wiat magii zacz膮艂 wreszcie sp艂aca膰 sw贸j d艂ug wobec mnie. Wyst臋powa艂em z urodzinowym pokazem przed gromad膮 szczurk贸w dywanowych. Dzieciaki, cztero-, pi臋cio... kto, do diab艂a, m贸g艂by z pew­no艣ci膮 stwierdzi膰, ile mieli lat? Wiedzia艂em tylko, 偶e s膮 to naprawd臋 ma艂e szczeniaki i nie trzeba by膰 mistrzem, aby wyprowadzi膰 je w pole. Znikn膮艂em 膰wier膰dolar贸wk臋.

Ma艂y ch艂opiec, kt贸ry siedzia艂 tak blisko mnie, 偶e by艂em pewny, i偶 zauwa偶y艂, jak chowam monet臋 w d艂oni, spojrza艂 na mnie szeroko otwartymi oczami i zapyta艂:

- Gdzie to si臋 podzia艂o?
U艣miechn膮艂em si臋.

; - Co masz na my艣li?

- Pieni膮偶ek... — odpar艂. Pewnie wszystkie monety by艂y w jego oczach
takie same. - Gdzie on jest?

U艣miechn膮艂em si臋 jeszcze raz, przygotowuj膮c si臋 do zamiany czer­wonej chusteczki w t臋cz臋 kolor贸w.

- Nie ma go - odpowiedzia艂em. - Sprawi艂em, 偶e znikn膮艂.

344

Mattew Costello

Ch艂opiec nadal by艂 nieprzejednany, zaniepokojony.

-Ale gdzie on jest... gdzie on jest teraz?

Brak 膰wier膰dolar贸wki wywo艂a艂 u dzieciaka atak l臋ku.

- Nigdzie, ma艂y... o, popatrz... - M贸wi膮c to, wyci膮gn膮艂em r臋k臋 i wyj膮­艂em monet臋 zza jego ucha. - Jest tutaj. A teraz moja nast臋pna sztuczka...

I pami臋tam, 偶e przeszed艂em do triku z chusteczk膮. Jednak偶e na twarzy ma艂ego ch艂opca nie nast膮pi艂a 偶adna zmiana. Wci膮偶 nie by艂 szcz臋艣liwy, wci膮偶 by艂 zatroskany.

Gdzie to si臋 podzia艂o?

Zabawne... to by艂 pierwszy raz, kiedy kto艣 zada艂 mi to pytanie.

Gdzie to si臋 podzia艂o?

Wtedy tego nie wiedzia艂em... ale jest odpowied藕 na to pytanie.

Zr贸bmy wielki skok w czasie. Do dni, kiedy ju偶 mi si臋 doskonale powodzi艂o, kiedy robi艂em „karier臋".

By艂em w艂a艣nie w Nowym Jorku i postanowi艂em wpa艣膰 do restaura­cji Athena, ulubionej meliny wszelakiej ma艣ci czarodziej贸w, zast臋pcze­go domu przebywaj膮cych z dala od rodzin iluzjonist贸w.

Nie zjawia艂em si臋 ju偶 tu za cz臋sto. Sta艂em si臋 zbyt wielk膮 gwiaz­d膮, aby traci膰 czas na przesiadywanie w takich obskurnych spelun­kach.

Tym razem mia艂em jednak troch臋 czasu do zabicia. Pomy艣la艂em za­tem, 偶e mi艂o by艂oby sp臋dzi膰 go w towarzystwie starych magik贸w, kt贸rzy przesiadywali przy tylnych stolikach w Athenie i siorbi膮c bulion, wy­mieniali opowie艣ci o dawnych sukcesach.

Naprzeciw Atheny znajdowa艂 si臋 kiedy艣 Magiczny Sklep Tannena, prawdziwa mekka iluzjonist贸w. Sklep zosta艂 przeniesiony w inne miej­sce ju偶 przed laty - ale to nie mia艂o znaczenia. Starzy zawodowcy ci膮gle przychodzili do Atheny.

Mo偶e to nostalgia sprawi艂a, 偶e tam poszed艂em, a mo偶e ch臋膰 popisa­nia si臋. Mo偶e chcia艂em powiedzie膰 tym starym wyjadaczom: „Hej, sta­ruszkowie, popatrzcie, jak daleko zaszed艂em. Widzieli艣cie mnie w pro­gramie Lettermana? W przysz艂ym tygodniu wyst臋puj臋 w MGM Grand. I czy nie daliby艣cie wszystkiego, co macie, aby si臋 dowiedzie膰, na czym polega „Iluzja krzes艂a"?

Przeszed艂em obok kontuaru, gdzie zapach wydawanych w po艣pie­chu 艣niada艅 zaatakowa艂 m贸j nos z si艂膮 ciep艂ego, porywistego wiatru. Wo艅 t艂ustych potraw, frytek, bekonu i jajek 艣wiadczy艂a o tym, 偶e zwo­lennicy zdrowej kuchni raczej omijaj膮 to miejsce.

Spojrza艂em w stron臋 tylnej cz臋艣ci sali.

Byli tam, oczywi艣cie, zawsze inni. Nigdy nie mo偶na mie膰 pewno艣ci, czy kt贸ry艣 z nich w swojej w臋dr贸wce z jednego drugorz臋dnego lokalu do drugiego nie zahaczy, jak Rip Van Winkle, o g贸ry Catskill.

Ostatnie Znikni臋cie

345

Podszed艂em do tylnych stolik贸w.

Przez chwil臋 偶aden z nich nie unosi艂 g艂owy, 偶aden na mnie nie spoj­rza艂. Nie. To by艂oby zbyt oczywiste, zbyt wielki dow贸d uznania dla mojej nowo zdobytej s艂awy.

W ko艅cu Harry Feld, kt贸ry swoj膮 prawie ca艂kowit膮 艂ysin臋 przykry­wa艂 nadmiernie czarn膮 peruk膮, zerkn膮艂 na mnie, badaj膮c wargami temperatur臋 swojej gor膮cej herbaty.

- Ho, ho. Popatrzcie, kto nas zaszczyci艂. Wielki Tommy Fina. Pan
Vegas. Pan Atlantic City!

Wtedy i inni spojrzeli na mnie. Wi臋kszo艣膰 z nich by艂a prawdopo­dobnie „mi臋dzy trasami". Zobaczy艂em m艂odego dzieciaka, kt贸ry przy­siad艂 si臋 do Felda z nadziej膮, 偶e „mistrz" przeka偶e mu odrobin臋 swojej magicznej wiedzy. Feld, nazywany Panem Cudem w czasach, gdy w Atlantic City zacz臋to rozkr臋ca膰 interesy, skin膮艂 mi g艂ow膮.

- Czyta艂em o tobie, dzieciaku. - Jeszcze jedno skinienie. - Wyst臋pu­
jesz na naprawd臋 wielkich scenach, co?

U艣miechn膮艂em si臋. Wzi膮艂em g艂臋boki oddech.

- Sprawy... przybra艂y dobry obr贸t.

I wtedy zauwa偶y艂em, 偶e przygl膮da mi si臋 Gary Hayes. By艂 nie naj­gorszym iluzjonist膮 i mia艂 w swoim repertuarze kilka naprawd臋 zgrab­nych sztuczek. Wyst臋powa艂 jednak tylko w podrz臋dnych lokalach i nie wygl膮da艂o na to, aby mia艂 jeszcze wyp艂yn膮膰 na szersze wody.

- To piekielnie dobry trik, Tom - o艣wiadczy艂 Gary. - To twoje choler­
ne „Znikni臋cie z krzes艂a" jest wspania艂e.

Usiad艂em na krze艣le i zacz膮艂em si臋 rozgl膮da膰 w poszukiwaniu jed­nej z kelnerek o ow艂osionych ramionach, kt贸re kr膮偶y艂y w艣r贸d morza sto艂贸w sk艂adaj膮cych si臋 na sal臋 jadaln膮 Atheny.

- Piekielnie dobry trik... - powt贸rzy艂.

Moje poszukiwania kelnerki okaza艂y si臋 bezowocne. Podobnie jak w wypadku gliniarzy, nigdy ich nie ma, kiedy s膮 potrzebne.

- Taak - zahucza艂 g艂臋bokim barytonem Pan Cud. - No wi臋c powiedz
nam, dzieciaku... jak ty to robisz?

Mieli na my艣li moj膮 „Iluzj臋 krzes艂a". To by艂a moja specjalno艣膰, mo­ja wej艣ci贸wka na wielkie sceny. Sadzam kogo艣 na krze艣le, przykry­wam czarn膮 satyn膮, a potem - puf! Cz艂owiek znika na oczach wi­downi.

Nie chodzi o to, 偶e pokazywanie znikaj膮cych ludzi jest czym艣 no­wym. Ale ten trik, m贸j trik, wykonywa艂em na pustej scenie. W pobli偶u nie by艂o 偶adnych czarnych kurtyn, 偶adnych lustrzanych 艣cian. Tylko krzes艂o, satyna, jakie艣 czarodziejskie zakl臋cie...

I cz艂owiek znika.

- Cholernie dobry trik - powiedzia艂 jeszcze raz Gary.

Czu艂em jego gorycz. To by艂o „cholernie dobre" w stylu: Dlaczego, do diab艂a, j a nie mog臋 zrobi膰 czego艣 r贸wnie dobrego, i sk膮d mia艂bym

346

Mattew Costello

wzi膮膰 pieni膮dze na co艣, co musi by膰 bardzo pomys艂owo zbudowan膮 i drog膮 aparatur膮.

- Widzieli艣cie mnie w programie Lettermana? - zapyta艂em.
Pan Cud pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Zbyt p贸藕no dla mnie, dzieciaku. Nie ogl膮dam ju偶 nawet w艂asnych
wyst臋p贸w. - Osun膮艂 si臋 na krze艣le, kaszl膮c w ataku histerycznego
艣miechu z w艂asnego dowcipu.

Gary ci膮gle mi si臋 przygl膮da艂. W pewnej chwili, wa偶膮c s艂owa, powie­dzia艂:

-Wiesz co, Tommy... nie rozumiem tego. Nie rozumiem, jak robisz t臋 „Iluzj臋 krzes艂a".

W ko艅cu pojawi艂a si臋 kelnerka. Strzeli艂a gum膮 do 偶ucia i zaprezen­towa艂a swoj膮 wersj臋 „Co ma by膰, prosz臋 pana?"

Zignorowa艂em pytanie Gary'ego i zwr贸ci艂em si臋 do kobiety:

- Fili偶anka kawy i ciastko.

Jeszcze raz strzeli艂a gum膮 i zapisa艂a zam贸wienie z takim mozo艂em, jakby chodzi艂o tu o sk艂adaj膮cy si臋 z sze艣ciu da艅 obiad.

Kiedy znowu spojrza艂em na moich wsp贸艂towarzyszy, s艂uchali w艂a­艣nie kolejnej opowie艣ci Felda o jego estradowej przesz艂o艣ci. Jednak偶e Gary wci膮偶 patrzy艂 na mnie. M贸j sukces go nie cieszy艂. To by艂o oczywi­ste. Zawodowa zazdro艣膰, pomy艣la艂em.

U艣miechn膮艂em si臋 do niego.

-Wyst臋powa艂e艣 ostatnio w jakich艣 dobrych miejscach?

- Nie, Tommy. Nie mam nic a偶 do grudnia.

Wczasy w g贸rach Catskill dla starego Gary'ego. Droga Donik膮d. Podczas gdy ja przez tydzie艅 b臋d臋 wyst臋powa艂 w MGM Grand w Las Vegas.

- Sprawy jeszcze przybior膮 lepszy obr贸t - o艣wiadczy艂em. - Zawsze
tak si臋 dzieje.

Ale tak wcale nie jest. Sprawy nie zawsze przybieraj膮 lepszy obr贸t.

Spojrza艂em na Pana Cuda. Roz艂o偶y艂 w wachlarz kilka kart. Inny stary wyga skwitowa艂 t臋 ogran膮 sztuczk臋, kr臋c膮c g艂ow膮, ale dzieciak obok Pana Cuda, pe艂en szacunku nowicjusz, z nat臋偶on膮 uwag膮 obser­wowa艂 ten pokaz jego prestidigitatorskich umiej臋tno艣ci.

W tej samej chwili Gary przysun膮艂 swoje krzes艂o do mojego.

- Gdzie si臋 tego nauczy艂e艣? Kto ci臋 tego nauczy艂? Mo偶esz mi powie­
dzie膰. Bo偶e, sam przecie偶 pokaza艂em ci kilka sztuczek...

Przyj艣cie tam by艂o b艂臋dem. To by艂a moja przesz艂o艣膰. Powinienem to wiedzie膰.

- Pos艂uchaj, nie mog臋. Rozumiesz? - Strz膮sn膮艂em z ramienia jego d艂o艅.

Ostatnie Znikni臋cie

347

-M贸g艂bym zrobi膰 ten trik... - powiedzia艂 gor膮czkowo, a drobne kropelki 艣liny tryskaj膮cej mu z ust zdawa艂y si臋 podkre艣la膰 ka偶de jego s艂owo. - M贸g艂bym to zrobi膰... nawet lepiej.

U艣miechn膮艂em si臋.

— Mo偶e m贸g艂by艣... mo偶e m贸g艂by艣.

Pojawi艂a si臋 moja kawa i ciastko i napi臋cie min臋艂o. Uzna艂em to wte­dy za nic nie znacz膮cy, nieprzyjemny, ma艂y epizod b臋d膮cy znakiem, 偶e pewien etap mojego 偶ycia dobieg艂 kresu. To wszystko.

Myli艂em si臋 jednak ca艂kowicie.

Nast臋pne kilka miesi臋cy sp臋dzi艂em z dala od Nowego Jorku, wyst臋­puj膮c w Vegas, Atlantic City, Reno i przez trzy tygodnie w Los Ange­les. Czy mo偶na sobie wymarzy膰 lepsze 偶ycie?

By艂em pewny, 偶e nie.

A potem pewnej nocy w Vegas rozmawia艂em z korpulentnym presti­digitatorem, kt贸ry pracowa艂 w ma艂ej salce nowego hotelu o tropikalnej nazwie The Caribe. Przekaza艂 mi niewiarygodn膮 wiadomo艣膰: Gary Hayes by艂 na szczycie. Zdumiewaj膮cy Gary Hayes znowu czarowa艂 publiczno艣膰.

Korpulentny magik pokaza艂 mi wycinek z „Czarnego kapelusza", niskonak艂adowego pisma dla zawodowych iluzjonist贸w. Przeczyta艂em artyku艂. Gary demonstrowa艂 nowe Znikni臋cie, kt贸re po prostu szoko­wa艂o widz贸w. 艢cina艂o ich z n贸g.

Nawet opis tego numeru robi艂 pot臋偶ne wra偶enie.

Przed pe艂n膮 widowni膮 Gary nakrywa艂 ochotnika satynow膮 p艂acht膮. Nast臋pnie ta osoba unosi艂a si臋 w g贸r臋, nad g艂owami widz贸w, i eksplo­duj膮c w b艂ysku o艣lepiaj膮cego 艣wiat艂a... znika艂a.

Z opisu wynika艂o, 偶e jest to naprawd臋 fantastyczna iluzja.

Na pewno bardziej podniecaj膮ca ni偶 zwyk艂e sprawianie, aby kto艣 znikn膮艂 z krzes艂a.

By艂o tam tak偶e zdj臋cie - Gary stoj膮cy obok wisz膮cej w powietrzu p艂achty. Jego oczy b艂yszcza艂y i bacznie obserwowa艂y widz贸w. Wygl膮­da艂 wytwornie. Bo偶e, nawet troch臋... zdumiewaj膮co.

Chcia艂em zobaczy膰 ten trik. Sprawdzi膰 tego niespodziewanego kon­kurenta.

Podzi臋kowa艂em p臋katemu prestidigitatorowi, kt贸ry wr贸ci艂 do swo­ich karcianych sztuczek i wyci膮gania monet zza uszu wym臋czonych graniem na automatach hazardzist贸w.

Min臋艂o kilka miesi臋cy, zanim znalaz艂em si臋 znowu w Nowym Jorku i odpowiedzia艂em na syreni zew Atheny. Id膮c tam, udawa艂em oboj臋tno艣膰.

348

Mattew Costello

Ale tak naprawd臋 mia艂em nadziej臋, 偶e spotkam si臋 z ciesz膮cym si臋 od niedawna takim powodzeniem Garym Hayesem.

Nagle to ja sta艂em si臋 tym, kt贸ry desperacko chce si臋 dowiedzie膰, na czym polega jego zdumiewaj膮ca iluzja i sk膮d si臋 wzi膮艂 jego niespodzie­wany sukces. By膰 mo偶e — tym razem — wymienimy nasze tajemnice. Albo przynajmniej pozwol臋 mu tak my艣le膰.

Kiedy wszed艂em do tej obskurnej greckiej speluny, zobaczy艂em tam ca艂膮 star膮 gromad臋 zm臋czonych 偶yciem magik贸w i kilku m艂odych adep­t贸w.

Nie by艂o tam jednak Gary'ego. Zapyta艂em o niego Pana Cuda.

-Ach... nie widujemy go ju偶 tutaj. To pewne. Nie bywa w艣r贸d nas od czasu, gdy zosta艂 wa偶niakiem.

Spr贸bowa艂em ukry膰 rozczarowanie.

I wtedy otworzy艂y si臋 drzwi, a do restauracji wdar艂 si臋 wiruj膮cy k艂膮b mro藕nego, styczniowego powietrza.

Odwr贸ci艂em si臋 i, do diab艂a, sta艂 tam, ubrany w g艂adki p艂aszcz z wielb艂膮dziej we艂ny, i 艣ci膮ga艂 w艂a艣nie sk贸rzane r臋kawiczki. Siwizna znikn臋艂a z jego skroni, a twarz mia艂 rumian膮 i opalon膮. Wygl膮da艂 jak kto艣, kto si臋 urodzi艂 na nowo.

U艣miechn膮艂 si臋 - troch臋 nerwowo, pomy艣la艂em. I, zobaczywszy mnie, podszed艂 do sto艂u.

Zanim zd膮偶y艂em co艣 powiedzie膰, dotkn膮艂 mojego ramienia.

Rzuci艂 swoje drogie r臋kawiczki na zat艂uszczony st贸艂.

-Jasne.

Pan Cud wsta艂 i u艣cisn膮艂 d艂o艅 Gary'ego. Przygl膮da艂em si臋, z jakim szacunkiem ka偶dy zwraca si臋 do zmartwychwsta艂ego magika. By艂 to szczeg贸lny rodzaj podziwu zarezerwowanego dla iluzjonisty, kt贸ry jak feniks powstaje z popio艂贸w.

Ja natomiast — ja by艂em po prostu ciekawy, o czym chce ze mn膮 porozmawia膰.

By膰 mo偶e nawet podejrzewa艂em o czym.

W ka偶dym razie jego s艂owa zmrozi艂y mnie bardziej ni偶 ujemna tem­peratura panuj膮ca na Manhattanie.

Ostatnie Znikni臋cie

349

Odprowadza艂em Gary'ego do jego hotelu.

Nie wiesza艂 ju偶 kapelusza w podniszczonym Hamilton House, domu noclegowym, kt贸ry by艂 gdzie艣 w po艂owie drogi do zapomnienia. Nie, teraz zamieszkiwa艂 w Warwicku, mi艂ym hotelu w europejskim stylu.

Szli艣my razem... i w pewnej chwili odezwa艂 si臋 takim tonem, jakby b艂aga艂 o 偶ycie:

- My艣la艂em, 偶e wszystko si臋 dla mnie sko艅czy艂o, Tommy. Kariera,
偶ycie. My艣la艂em, 偶e nic mi ju偶 nie zosta艂o. - Spojrza艂 na mnie. - Nie
mog艂em konkurowa膰 z wielkimi pokazami, z czym艣 takim jak to, co ty
robisz. Jak m贸g艂bym wyst臋powa膰 na wielkich scenach z moim skrom­
nym programem? — Zatrzyma艂 si臋 na skrzy偶owaniu. 艢wiat艂a zmieni艂y
si臋 z czerwonych na zielone, ale Gary si臋 nie rusza艂. - I wtedy spotka­
艂em kogo艣...

- Chod藕my, stary - pogoni艂em go. - Ruszajmy si臋. Jest zbyt zimno...
Chwyci艂 mnie za rami臋 i spojrza艂 mi prosto w oczy.

- Po jednym z moich wyst臋p贸w spotka艂em kogo艣... - Poliza艂 wargi.
Teraz widzia艂em, 偶e oczy starego iluzjonisty s膮 przekrwione i wida膰
w nich udr臋k臋. - On... on powiedzia艂, 偶e m贸g艂by mi zdradzi膰 tajemnic臋
triku... - machn膮艂 r臋k膮 — triku niepodobnego do 偶adnego innego. Fan­
tastycznej iluzji. Jedynej w swoim rodzaju.

Spojrza艂 na mnie tak, jakby spodziewa艂 si臋, 偶e pomy艣l臋, i偶 zwario­wa艂, 偶e nie uwierz臋 w jego histori臋.

Spr贸bowa艂em da膰 mu do zrozumienia, 偶e wszystko jest w porz膮dku. Rozumiem... m贸w dalej.

艢wiat艂o mia艂o si臋 za chwil臋 zmieni膰, przeci膮gn膮艂em zatem Gary'ego przez ulic臋. Nie potrzebowa艂 偶adnej zach臋ty, aby opowiada膰 dalej. Po­kiwa艂 g艂ow膮, podsumowuj膮c jakie艣 swoje my艣li.

-I to rzeczywi艣cie by艂o najlepsze Znikni臋cie, Tommy. Bo偶e, by艂o niewiarygodne, zapieraj膮ce dech w piersiach. Publiczno艣膰 nie mog艂a uwierzy膰... ja nie mog艂em uwierzy膰. Rezultat by艂 zdumiewaj膮cy.

Byli艣my ju偶 na Czterdziestej Si贸dmej, tylko o kilka przecznic od jego hotelu. Wypowiedzia艂em do tej pory mo偶e z dziesi臋膰 s艂贸w, a on przez ten ca艂y czas m贸wi艂 chaotycznie, upewniaj膮c si臋 tylko, czy s艂ucham.

Co oczywi艣cie robi艂em.

- Chcia艂em powiedzie膰, 偶e widok kogo艣 unosz膮cego si臋 nad g艂owami
widz贸w i - strzeli艂 palcami - znikaj膮cego jest czym艣 niebywa艂ym...
absolutnie niewiarygodnym!

Przerwa艂, gdy znale藕li艣my si臋 nagle w t艂umie 艣piesz膮cych si臋 gdzie艣 ludzi. Wygl膮da na to, 偶e chodniki w Nowym Jorku nigdy nie pustosze­j膮, niezale偶nie od tego, jak zimno jest na dworze.

-A wi臋c... - zacz膮艂em wolno - na czym polega ten problem?

Popatrzy艂 na mnie i wtedy dopiero rozpozna艂em w pe艂ni to, co wyra­偶aj膮 jego oczy. Zobaczy艂em w nich trwog臋.

- To nie jest iluzja, Tommy.

350

Mattew Costello

Id膮ca obok kobieta popatrzy艂a na nas. By艂em przekonany, 偶e nas pods艂uchuje.

U艣miechn膮艂em si臋 szeroko.

- O czym ty, do diab艂a, m贸wisz?

Nie mog艂em niczego wyczyta膰 z jego jakby skamienia艂ej twarzy. Pa­trz膮c prosto na mnie, powt贸rzy艂:

-To nie jest 偶adna cholerna iluzja. Ci ludzie... - zmusi艂 si臋 do dzi­wacznego grymasu, kt贸ry mia艂 by膰 u艣miechem - ochotnicy... oni na­prawd臋 znikaj膮.

Odwr贸ci艂em wzrok. Przyj艣cie do Atheny by艂o b艂臋dem. Niekt贸re spra­wy trzeba zostawi膰 za sob膮, a Gary najwyra藕niej do nich nale偶a艂.

-Daj spok贸j, cz艂owieku, nie kpij sobie ze mnie.

Zbli偶y艂 si臋 do mnie tak bardzo, 偶e przez zapach jego wody kolo艅skiej wyczu艂em jeszcze co艣, jakby trem臋... tylko setki razy gorsz膮. Nie mo­g艂em si臋 pozby膰 wra偶enia, 偶e zosta艂em osaczony przez Gary'ego. By艂em jednak przyzwyczajony do tego uczucia.

- Nie... nie 艂apiesz, o co mi chodzi. Ja nie rozumiem, na czym polega
ta iluzja, Tommy. Dlatego, 偶e to nie jest 偶aden cholerny trik.

- Sprawiasz, 偶e ludzie naprawd臋 znikaj膮?
Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

Gdzie podziewaj膮 si臋 rzeczy... gdy znikaj膮? To pytanie zada艂 mi tamten dzieciak. Gary chwyci艂 mnie za ramiona.

- Pos艂uchaj mnie, dobrze? Czy mnie wys艂uchasz, do diab艂a? Potrze­
buj臋 twojej pomocy, Tommy. My艣la艂em, 偶e z wszystkich ludzi ty b臋­
dziesz potrafi艂 mnie zrozumie膰. Co艣 staje si臋 z tymi lud藕mi... unosz膮
si臋 w powietrze, a potem ich nie ma.

Przechodz膮cy obok ludzie patrzyli na nas ze zdumieniem...

- A co z ich znajomymi, krewnymi?

-W tym w艂a艣nie tkwi sedno sprawy. Wybieram tylko ludzi samot­nych, podr贸偶uj膮cych sprzedawc贸w, takich, kt贸rzy przyszli na przed­stawienie bez towarzystwa, na kilka drink贸w. Takich, o kt贸rych na pierwszy rzut oka wiem, 偶e mog膮 przepa艣膰 bez 艣ladu i nikt o nich nie zapyta. - Wzi膮艂 g艂臋boki oddech. - A ja sprawiam, 偶e znikaj膮.

-I nie wiesz, gdzie si臋 podziewaj膮?

Spojrza艂 na mnie z ukosa.

-Nie. Ja... ja widzia艂em to miejsce, do kt贸rego oni si臋 przenosz膮. Mia艂em sny... koszmary. Jest taki 艣wiat, miejsce... wymiar. I oni tam si臋 przenosz膮, ci ludzie, kt贸rzy za moj膮 spraw膮 znikn臋li.

Owiewa艂 nas lodowaty wiatr. Czy to mo偶liwe, aby sta艂o si臋 jeszcze zimniej?

Ostatnie Znikni臋cie

351

By艂em przekonany, 偶e nie.

— Oni tam czekaj膮. Bo偶e, ci ludzie, kt贸rzy znikn臋li, stoj膮 tam po艣r贸d
r贸偶nych dziwnych ro艣lin, pod niebem o ponurych barwach i czekaj膮 na
co艣, co po nich przychodzi. Spomi臋dzy obrzydliwych li艣ci wyci膮gaj膮 si臋
ku nim macki i... Bo偶e, Tommy... oni zaczynaj膮 krzycze膰. Wiedz膮 ju偶,
偶e to nie jest 偶aden trik, 偶e to si臋 dzieje naprawd臋. W moich koszma­
rach s艂ysz臋 ich krzyki.

Jak d艂ugo tam stali艣my? Kilka minut? Godzin臋? Nie potrafi艂em od­powiedzie膰 na to pytanie.

Wyci膮gn膮艂em r臋ce do tego starego wystraszonego cz艂owieka. Nie, to by艂o co艣 wi臋cej ni偶 strach. On by艂 przera偶ony. Poklepa艂em go po ra­mieniu i zapyta艂em:

— Dlaczego mi to opowiadasz? Dlaczego wybra艂e艣 w艂a艣nie mnie?
Znowu poliza艂 wargi.

— Ja... powiedziano mi, 偶e musz臋 wykonywa膰 ten trik podczas ka偶­
dego przedstawienia. - Na jego twarzy pojawi艂 si臋 grymas udr臋ki. -
Musz臋 kontynuowa膰 dostawy. A ja nie mog臋... nie chc臋 ju偶 tego robi膰.
Nie mog臋 tego znie艣膰.

Skin膮艂em g艂ow膮. Ka偶dy, kto us艂ysza艂by cho膰 fragment naszej rozmo­wy, pomy艣la艂by, 偶e obaj zwariowali艣my. Zdawa艂em sobie z tego spraw臋. Mogli艣my zosta膰 pods艂uchani. Nigdy nie ma pewno艣ci, czy nikt ci臋 nie s艂ucha.

Chwyci艂 mnie za rami臋 i mocno 艣cisn膮艂.

-Nie 艣miej si臋 ze mnie! S艂uchaj... oto ten plan. Dzi艣 wieczorem... kiedy nadejdzie czas na moje Znikni臋cie, poprosz臋 ci臋 na scen臋 jako go艣cinnie wyst臋puj膮cego wykonawc臋. Zrobisz swoj膮 „Iluzj臋 krzes艂a"... ze mn膮 jako ochotnikiem. U偶yjesz swojej aparatury i sprawisz, 偶e znik­n臋. Wyprowad藕 ich w pole, 偶ebym m贸g艂 si臋 od tego uwolni膰.

To by艂 zwariowany pomys艂. Ale nie bardziej zwariowany ni偶 wszyst­ko inne, co Gary mi powiedzia艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e je艣li mu odm贸wi臋, padnie na kolana i zacznie b艂aga膰.

Nie mog臋 by膰 tak okrutny, pomy艣la艂em.

Nie tutaj, gdy stoimy w mrozie na Pi膮tej Alei.

— W porz膮dku — powiedzia艂em. — Zrobi臋 to. Czy teraz mo偶emy ju偶
i艣膰 do twojego hotelu i napi膰 si臋 czego艣?

Chwyci艂 moj膮 r臋k臋 i potrz膮sn膮艂 ni膮. -Jasne, Tommy. I dzi臋kuj臋...

Klub nosi艂 nazw臋 London 1888, ale cho膰 bardzo si臋 stara艂em, nie przypomnia艂em sobie niczego znacz膮cego, co by艂oby zwi膮zane z tym rokiem.

352

Mattew Costello

Zapyta艂em o to rezolutn膮 kelnerk臋, kt贸ra mia艂a na sobie ods艂aniaj膮­c膮 stanik sukni臋, odpowiedni膮 dla ladacznicy z epoki wiktoria艅skiej. U艣miechn臋艂a si臋 szeroko.

Sala by艂a wype艂niona. Gary powinien si臋 cieszy膰 renesansem swojej kariery, nag艂膮 popularno艣ci膮, kt贸ra wi臋kszo艣膰 podstarza艂ych iluzjoni­st贸w przyprawi艂aby o 艂zy... a on tymczasem siedzia艂 za kulisami, prze­ra偶ony tym, 偶e zaraz ma rozpocz膮膰 wyst臋p.

Moje rekwizyty ju偶 dostarczono. Rozsiad艂em si臋 zatem wygodnie na krze艣le, przygotowuj膮c si臋 do obejrzenia pierwszych czterdziestu kilku minut programu Gary'ego.

Kt贸ry ju偶 po paru minutach znudzi艂 mnie do tego stopnia, 偶e zacz膮­艂em ziewa膰. To by艂y stare sztuczki, nic, czego by艣my nie robili lub nie ogl膮dali od dziesi臋cioleci: zmieniaj膮ce kolor chusteczki, karty dzi臋ki „czarom" wysuwaj膮ce si臋 z talii i gazeta, kt贸ra po przeci臋ciu na p贸艂 okazywa艂a si臋 ca艂a.

Program w gruncie rzeczy niezbyt „magiczny".

Czu艂em, 偶e widzowie czekaj膮 ma wielki trik, na iluzj臋, dla kt贸rej przede wszystkim przybyli do tego klubu. Nie wiedzieli jeszcze, 偶e spo­tka ich rozczarowanie.

W miar臋 jak zbli偶a艂 si臋 ten moment, Gary by艂 coraz bardziej roz­trz臋siony. W pewnej chwili, gdy demonstrowa艂 w艂a艣nie jak膮艣 sztuczk臋 ze znikaj膮cymi kulkami i srebrnymi kubkami, jego r臋ce tak dr偶a艂y, 偶e jeden z kubk贸w upad艂 na pod艂og臋. Kilkoro z widz贸w zachichota艂o.

I wtedy Gary spojrza艂 w stron臋 publiczno艣ci, szukaj膮c mnie wzrokiem.

-Mam... mam dla pa艅stwa niespodziank臋. Dzi艣 wieczorem, jako specjalny go艣膰, wyst膮pi m贸j dobry przyjaciel i wielki iluzjonista m艂o­dego pokolenia, Tommy Fina, kt贸ry poka偶e pa艅stwu jedno z najwspa­nialszych dokona艅 iluzji naszych czas贸w, „Znikni臋cie z krzes艂a". Panie i panowie, przed wami...

Promie艅 艣wiat艂a z reflektora omi贸t艂 sal臋 i trafi艂 na mnie w chwili, gdy wstawa艂em i machaj膮c do publiczno艣ci, dzi臋kowa艂em za aplauz.

-...Tommy Fina!

W drodze na scen臋 towarzyszy艂y mi brawa. Ostatecznie nie by艂em kim艣 nieznanym. Po bezbarwnym wyst臋pie Gary'ego mogli patrze膰 na mnie tylko z nadziej膮 i wielk膮 ulg膮.

Dotar艂szy na scen臋, uk艂oni艂em si臋.

- Nie do艣膰, 偶e zobaczycie pa艅stwo na w艂asne oczy „Iluzj臋 krzes艂a" -
ci膮gn膮艂 Gary, u艣miechaj膮c si臋 nerwowo - to... ale czy potraficie pa艅­
stwo odgadn膮膰, kto zniknie?

Publiczno艣膰 odgad艂a i nagrodzi艂a go zdawkowymi brawami.

Ostatnie Znikni臋cie

353

Zrobi艂em krok do przodu, przejmuj膮c kontrol臋. Najpierw post膮pi艂em tak, jak dyktowa艂a grzeczno艣膰:

- Panie i panowie, Zdumiewaj膮cy Gary Hayes!

Wymusi艂em w ten spos贸b troch臋 oklask贸w dla starego. Nie mo偶na jednak powiedzie膰, by wyra偶a艂y one du偶y entuzjazm.

M艂ody asystent Gary'ego wytoczy艂 moje krzes艂o.

-Wiem, Gary, 偶e ju偶 widzia艂e艣, jak wykonuj臋 ten trik. Nigdy jed­nak nie bra艂e艣 w nim udzia艂u. Czy mam racj臋?

Skin膮艂 g艂ow膮. Gdy tylko krzes艂o znalaz艂o si臋 na w艂a艣ciwym miejscu, nie trac膮c czasu posadzi艂 na nim sw贸j ty艂ek. Zauwa偶y艂em, jak si臋 roz­gl膮da w poszukiwaniu ukrytego urz膮dzenia, kt贸re zamaskuje jego odej艣cie, jego ucieczk臋. To mia艂o wygl膮da膰 jak scena z filmu D藕wi臋ki muzyki, w kt贸rym dzieci von Trappa umyka艂y jedno po drugim hitle­rowskim w艂adzom.

Spojrza艂em w o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂a. Ku skrytej za nimi publiczno艣ci. Czy siedzia艂 gdzie艣 tam tajemniczy dobroczy艅ca Gary'ego, ten, kt贸ry ofiarowa艂 mu trik, ten, kt贸ry go przez ca艂y czas obserwowa艂?

- Jestem gotowy - powiedzia艂 Gary.

Obr贸ci艂em si臋 ku niemu. Gary trzyma艂 si臋 kurczowo kraw臋dzi sie­dzenia krzes艂a, jakby to by艂 wyrzucany fotel lotniczy.

-Bardzo dobrze - zacz膮艂em w moim normalnym stylu, nie chc膮c niczego przyspiesza膰 ani pozbawia膰 publiczno艣ci jakiej艣 cz臋艣ci progra­mu. - Teraz, Gary, przykryj臋 ci臋... - asystent sta艂 u mojego boku z czarnym materia艂em - t膮 czarn膮 satyn膮. Obr贸c臋 nast臋pnie krzes艂o raz, dwa razy... a po trzecim obrocie - spojrza艂em z u艣miechem w stro­n臋 publiczno艣ci -ju偶 ci臋 nie b臋dzie.

Skin膮艂 g艂ow膮.

- 艢wietnie! - Wzi膮艂em od asystenta materia艂 i strzepn膮艂em go zwr贸­
cony ku widowni, wysy艂aj膮c w powietrze miliony py艂k贸w kurzu, do­
brze widocznych w jaskrawym 艣wietle reflektor贸w.

Nast臋pnie dramatycznym ruchem zarzuci艂em satyn臋 na Gary'ego, kt贸ry sta艂 si臋 tylko czarnym zarysem na tle czarnej sceny. Jak ka偶dy iluzjonista wie, czer艅 tak naprawd臋 nie jest barwnikiem. Czer艅 absor­buje wszystkie kolory 艣wiat艂a, poch艂ania je w ca艂o艣ci. To, co widzimy, jest nico艣ci膮, wielce pomocn膮 przy tworzeniu iluzji.

- Wszystko w porz膮dku? - zapyta艂em.

Czarny kszta艂t skin膮艂 g艂ow膮, co by艂o do艣膰 niesamowite.

- 艢wietnie. - Stan膮艂em za krzes艂em. Czy kto艣 mnie obserwuje, po­
my艣la艂em, nie spuszczaj膮c ze mnie ani na chwil臋 wzroku? Kto wie.

Zakr臋ci艂em krzes艂em raz. Gary wr贸ci艂 do normalnej pozycji, w kt贸rej by艂 zwr贸cony twarz膮 do publiczno艣ci.

- Raz - powiedzia艂em. Nast臋pnie okr臋ci艂em go jeszcze raz. Czarny
materia艂 zafurkota艂. - Dwa. - Przerwa艂em na chwil臋 i pochyli艂em si臋
nad krzes艂em... ka偶dy z moich gest贸w i ka偶de s艂owo by艂y cz臋艣ci膮 wido­
wiska. - Nadal wszystko w porz膮dku, Gary?

354

Mattew Costello

Ponownie skin膮艂 g艂ow膮.

Spojrza艂em w stron臋 publiczno艣ci i szeroko si臋 u艣miechn膮艂em.

-To dobrze, poniewa偶 nadszed艂 czas, aby powiedzie膰... 偶egnaj.

Zakr臋ci艂em krzes艂em ostatni raz, odsuwaj膮c si臋 od niego jak toreador.

Krzes艂o zatrzyma艂o si臋.

A czarny kszta艂t ci膮gle na nim by艂.

Popatrzy艂em na widowni臋. Moja twarz wyra偶a艂a pytania: „Co posz艂o 藕le? Czy co艣 schrzani艂em?" Wyci膮gn膮艂em wolno r臋k臋, aby uchwyci膰 materia艂. Moje palce zacisn臋艂y si臋 na nim.

— Gary — powiedzia艂em zatroskanym g艂osem. Czarny kszta艂t nie po­ruszy艂 si臋. - Czy wszystko...

Zerwa艂em przykrycie, ukazuj膮c ca艂kowicie puste krzes艂o.

Og艂uszaj膮ce brawa. Uk艂oni艂em si臋. Uk艂oni艂em si臋 jeszcze raz i zgod­nie z zasad膮, kt贸rej ho艂duj膮 wszyscy iluzjoni艣ci, po trzecim, ostatnim uk艂onie opu艣ci艂em scen臋, 偶egnany krzykami widz贸w, kt贸rzy chcieli zo­baczy膰 co艣 jeszcze.

Pojecha艂em pospiesznie do mojego hotelu. Kiedy znalaz艂em si臋 w pokoju, wyci膮gn膮艂em z minibaru dwie buteleczki whisky.

Zwleka艂em z p贸j艣ciem do 艂贸偶ka tak d艂ugo, jak to tylko by艂o mo偶liwe. Obejrza艂em program Lettermana, potem nowy, nocny show Toma Sny-dera i a偶 do trzeciej nad ranem czyta艂em ostatni膮 powie艣膰 Koontza.

Ci膮gle czu艂em obecno艣膰 publiczno艣ci, ludzi, kt贸rzy ani na chwil臋 nie odrywali wzroku od sceny w oczekiwaniu, 偶e zauwa偶膮 jakie艣 moje po­tkni臋cie albo odkryj膮 sekret mojego triku. A potem, jak zawsze, oszo艂o­mieni moj膮 mistyfikacj膮, wpadli w zachwyt, kt贸ry wzi膮艂 g贸r臋 nad roz­czarowaniem wynikaj膮cym z tego, 偶e nie rozszyfrowali tajemnicy.

W sumie nie r贸偶ni艂o si臋 to zbytnio od moich pierwszych wyst臋p贸w i reakcji tego dzieciaka, kt贸ry po znikni臋ciu 膰wiartki zapyta艂: „Gdzie to si臋 podzia艂o?"

Gdzie podziewaj膮 si臋 rzeczy, kt贸re znikaj膮?

Mo偶e to nie jest najlepsze pytanie?

Walczy艂em z senno艣ci膮... do czasu, a偶 nie by艂em w stanie ju偶 d艂u偶ej si臋 opiera膰.

Ksi膮偶ka wypad艂a mi z r膮k i zamkn臋艂a si臋. By艂em zbyt zm臋czony, aby wsta膰 i zgasi膰 艣wiat艂o. Ogarn臋艂o mnie uczucie takiego ukojenia, 偶e mog艂em ju偶 tylko po prostu zasn膮膰.

Do czasu, a偶 rozpocz膮艂 si臋 sen.

Do czasu, a偶 zobaczy艂em ten 艣wiat, to zielono-purpurowe poszycie, powykr臋cane ro艣liny splecione ze sob膮 tak ciasno, jakby wszystkie sta­nowi艂y jedn膮, gigantyczn膮, 偶yw膮 istot臋.

Ostatnie Znikni臋cie

355

艢wiat, kt贸ry widzia艂em ju偶 wiele razy w czasie innych nocy.

Zobaczy艂em tak偶e Gary'ego...

Ci膮gle mia艂 na sobie sw贸j estradowy smoking. Stary, dobry iluzjoni­sta ze starej szko艂y, wci膮偶 jeszcze ubrany w oficjalny str贸j czarodzieja. I w moim 艣nie pomy艣la艂em: Czy masz jakie艣 kr贸liki w tym smokingu, Gary? Cokolwiek jadalnego na wypadek, gdyby艣...

Dr偶a艂.

Ze strachu czy z zimna? Trudno powiedzie膰.

Kiedy tak go obserwowa艂em... wyobra偶a艂em go sobie... wyczyta艂em z wyrazu jego twarzy, 偶e wie, gdzie si臋 znajduje. Tak jak wiedzia艂, co oznacza ten d藕wi臋k, kiedy rozst膮pi艂y si臋 pn膮cza i purpurowe li艣cie, kiedy w ko艅cu us艂ysza艂 szelest sun膮cych ku niemu...

Odwr贸ci艂 si臋.

Kiepski pomys艂, pomy艣la艂em na wspomnienie wielu takich scen, kt贸rych by艂em 艣wiadkiem w przesz艂o艣ci. Cholernie kiepski pomys艂, Gary, staruszku.

Poniewa偶 teraz m贸g艂 widzie膰, jak id膮 po niego, o艣liz艂e stwory z d艂ugi­mi, mackowatymi ko艅czynami. M贸g艂 widzie膰 ich ma艂e otwory g臋bowe i haczykowate z臋by tn膮ce 艂apczywie powietrze tego obcego 艣wiata.

Musia艂em na to patrze膰.

Na wypadek, gdyby przysz艂y mi do g艂owy jakie艣 pomys艂y.

Na wypadek, gdybym jak Gary zacz膮艂 si臋 zbytnio denerwowa膰, nie­pokoi膰 losem ludzi, kt贸rzy znikaj膮 w rezultacie mojego triku.

Zabra艂y si臋 do niego bez po艣piechu. Macki unosi艂y si臋 i spada艂y na r贸偶ne cz臋艣ci jego cia艂a. Krzycza艂, pr贸buj膮c je odepchn膮膰. Daremnie, oczywi艣cie.

Masz jakie艣 kr贸liki w swoim smokingu, Gary?

Coraz wi臋cej macek i coraz g艂o艣niejsze krzyki Gary'ego, kt贸re wolno przesz艂y w skamlanie. Odg艂osy gryzienia, mlaskanie...

Musia艂em na to patrze膰.

Na wypadek, gdyby przysz艂y mi do g艂owy jakie艣 pomys艂y.

A potem, kiedy koszmar si臋 sko艅czy艂, kiedy przesta艂em to widzie膰... wszystko zgas艂o, jakby to by艂 tylko z艂y sen.

Spa艂em spokojnie a偶 do po艂udnia.

Nie mia艂em tego wieczoru 偶adnego wyst臋pu. To by艂 m贸j wolny dzie艅.

I to... by艂o wspania艂e.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Janet Berliner

B艂臋kitny ksi臋偶yc

Z wyrazami szczeg贸lnej wdzi臋czno艣ci dla doktora Stancila „Kubusia Puchatka" Johnsona

Na scenie iluzje transformacyjne polegaj膮 na zamianie miejscami m臋偶czyzn z kobietami, wymianie twarzy i cia艂, a nawet przekszta艂caniu ludzi w zwierz臋ta. W mojej wersji triku tego rodzaju jestem zawieszony dziesi臋膰 st贸p nad siemi膮, a pode mn膮, na platformie umieszczonej po­艣rodku sceny, stoi pi臋kna kobieta. Na dany znak unosi ona nad g艂ow臋 zas艂on臋 i w jednej chwili wymieniamy si臋 miejscami.

W opowiadaniu Janet, b臋d膮cym ho艂dem dla takich iluzji, najbardziej przez ni膮 lubianych, spotykamy dwie dusze maj膮ce du偶e do艣wiadczenie w podobnych przemianach. Dawno temu po艂膮czy艂 je wsp贸lny grzech; od wiek贸w 艣cigaj膮 si臋 nawzajem, szukaj膮c zemsty. W trakcie tej w臋dr贸wki przez stulecia wymieniaj膮 co jaki艣 czas cia艂a, w kt贸rych znalaz艂y chwi­lowe schronienie, a偶 w ko艅cu dokonuj膮 ostatecznej transformacji.

Z opowiadania tego dowiadujemy si臋, 偶e cokolwiek by si臋 narodzi艂o w dotkni臋tym obsesj膮 umy艣le, zdo艂a on tego dokona膰. Dowiadujemy si臋 tak偶e ponownie, 偶e kiedy 艂膮cz膮 si臋 dwa pierwiastki, wynik jest cz臋sto wi臋kszy od sumy obu sk艂adnik贸w wzi臋tych osobno.

D.C.

U

艣miechn臋艂am si臋. Wysoki, brodaty m臋偶czyzna, kt贸rego nazywano Szakalem, odpowiedzia艂 mi u艣miechem i dokr臋ci艂 艣ruby na swojej wymy艣lnej d臋bowej desce do krojenia mi臋sa. Metal przebi艂 mi臋so i pop艂yn臋艂a krew, ciep艂a, czerwona. -Ciekawi mnie, panie Ramirez... - Carlos, prosz臋.

Szakal wyj膮艂 z pude艂ka dziesi臋ciocalowy n贸偶 z Solingen i przesun膮艂 nim starannie, z du偶膮 wpraw膮, po do艂膮czonej do kompletu ose艂ce. Ob­serwowa艂am jego d艂onie. D艂ugie, zw臋偶aj膮ce si臋 ku ko艅cowi, porusza艂y si臋 z pewno艣ci膮 zrodzon膮 z d艂ugoletniej praktyki. Wyobrazi艂am sobie, jak bawi膮 si臋 moim cia艂em, i zadr偶a艂am. Od chwili, gdy po raz ostatni czu艂am taki poci膮g do jakiegokolwiek m臋偶czyzny, up艂yn臋艂o bardzo du偶o czasu. Popatrzy艂am na obity czerwonym aksamitem szezlong

w k膮cie prywatnego gabinetu w Victoria Club, wyobrazi艂am sobie sce­n臋 uwiedzenia z Funny Girl i musia艂am sobie przypomnie膰, 偶e Carlos Ramirez jest moim przeciwnikiem.

Niezale偶nie od tego, jak wielka by艂a pokusa, nie mog艂am sobie po­zwoli膰 na poddanie si臋 starej s艂abo艣ci i p贸j艣cie z nim do 艂贸偶ka... chyba 偶e by艂abym gotowa zrezygnowa膰 z kontroli. Raz ju偶 mnie pokona艂; nie mog艂am mu da膰 okazji do tego, by znowu odebra艂 mi si艂y, nie teraz, kiedy by艂am tak blisko ostatniego etapu mojej podr贸偶y. Zbyt daleko dotar艂am, aby da膰 mu si臋 rozmi臋kczy膰. Chwilowo mia艂am przewag臋 nad najgro藕niejszym zab贸jc膮 艣wiata i nie zamierza艂am jej straci膰 nie­zale偶nie od argument贸w przedstawianych mi przez moje hormony. Gdybym sobie pofolgowa艂a, mog艂abym tylko przegra膰.

Z drugiej strony musia艂am go jako艣 wci膮gn膮膰 do swojej gry. A czy偶 mo偶e by膰 lepszy spos贸b...

Najwy偶szym wysi艂kiem woli otrz膮sn臋艂am si臋 z wi臋z贸w starych wspo­mnie艅: ma艂a, pusta cela z w膮sk膮 prycz膮, jego mnisi habit ci艣ni臋ty nie­dbale na pod艂og臋, m贸j podci膮gni臋ty do bioder, nasze cia艂a poruszaj膮ce si臋 przy d藕wi臋kach gregoria艅skiego chora艂u dochodz膮cych przez za­kratowane okno z klasztornego dziedzi艅ca.

-I ty mnie nazywasz bezczelnie zuchwa艂膮 pokerzystka! Zaledwie kilka godzin temu rozegra艂e艣 najbardziej szale艅cz膮 parti臋, jak膮 kiedy­kolwiek widzia艂am. Zabra艂e艣 mi ma艂膮 fortun臋 za pomoc膮 tych swoich zwariowanych zagrywek.

-Z tego, jak stawia艂a艣, wiedzia艂em, 偶e masz najmniej dwie pary -odpowiedzia艂. - A to znaczy艂o, 偶e musz臋 p贸j艣膰 na ca艂o艣膰, aby ci臋 pobi膰. W puli by艂o du偶o pieni臋dzy...

B艂臋kitny ksi臋偶yc

359

z pokera na najwy偶sze stawki na 艣wiecie. W swoim czasie, Carlosie Ramirezie, pomy艣la艂am, poznasz prawdziwe powody, dla kt贸rych zrobi­艂am wszystko, aby wzi膮膰 udzia艂 w tej partii pokera. Przegrana z tob膮 to drobiazg. Stawka, o kt贸r膮 gram, jest znacznie wy偶sza.

- Czy tak bardzo potrzebujesz pieni臋dzy, czy te偶 samo zwyci臋偶anie
jest tym... co ci臋 podnieca?

Wyra藕nie 艣wiadomy tego, jak bardzo mnie poci膮ga, Carlos Ramirez -kobieciarz, hazardzista i niezwyk艂y zab贸jca - znowu si臋 do mnie u艣miechn膮艂. By艂am zadowolona. Je艣li uzna, 偶e jestem wra偶liwa na jego urok, wzbudz臋 jego po偶膮danie, przez co b臋d臋 mog艂a wch艂on膮膰 go nawet wcze艣niej, ni偶 my艣la艂am. Gdyby tylko nie wygl膮da艂 tak dobrze w swo­im smokingu...

Podobnie jak ja, Carlos lubi艂 czer艅 i biel; w przeciwie艅stwie do mnie nie pami臋ta艂 jednak dlaczego. Byli艣my postaciami ze studium w 艣wia­t艂ocieniu — on i ja — po艂膮czonymi przez zw艂oki noworodka, kt贸rego po­grzebali艣my razem pod murami klasztoru. Naszego dziecka.

Zastanawia艂am si臋, czy zemsta b臋dzie tak s艂odka jak oczekiwanie na ni膮.

Czy by艂aby s艂odsza, gdybym mu powiedzia艂a...?

Opar艂am si臋 pokusie. Tak b臋dzie lepiej, pomy艣la艂am. Niech mnie uwa偶a po prostu za profesjonaln膮 hazardzistk臋 maj膮c膮 sk艂onno艣膰 do m臋偶czyzn, kt贸rych, tak jak jego, cechuje trudna do okre艣lenia kombi­nacja umiej臋tno艣ci i bu艅czuczno艣ci. Nie musia艂 wiedzie膰, jak starannie zaplanowa艂am to, 偶e znalaz艂am si臋 w czasie gry przy tych samych sto­艂ach co on, ani poj膮膰, ju偶 teraz, 偶e wiem o nim wszystko - czego chce, kim jest, kim by艂. A je艣li jest jeszcze co艣, tak偶e si臋 tego dowiem, nim ta noc dobiegnie ko艅ca. Ju偶 to, 偶e przebywa艂am w jego obecno艣ci, czego艣 mnie nauczy艂o. S艂ysza艂am jego g艂osy - g艂osy jestestw, kt贸re zgroma­dzi艂 - k艂贸c膮cych si臋 z nim, m贸wi膮cych, 偶e s膮 ju偶 zm臋czone 偶yciem Car-losa i gotowe wej艣膰 w nowe cia艂o. On nie chcia艂 o tym s艂ysze膰. By艂 Szakalem i Szakalem pozostanie.

To w艂a艣nie dlatego przyj膮艂 zaproponowan膮 mu przez ONZ ofert臋 amnestii i ochrony w zamian za obietnic臋 porzucenia 艣wiata mi臋dzy­narodowego terroryzmu, pomy艣la艂am, zadowolona z mojego odkrycia. To by艂 jego kompromis, jego spos贸b unikni臋cia konieczno艣ci opuszcze­nia Carlosa, kt贸rego umiej臋tno艣膰 idealnego 艂膮czenia interes贸w z przy­jemno艣ci膮 tak bardzo mu odpowiada艂a.

-Interesuj膮 mnie ludzie, kt贸rzy si臋 dobrze nimi... pos艂uguj膮 - od­par艂am.

- Jak Kuba Rozpruwacz?

360

Janet Berliner

Musia艂am wygl膮da膰 na tak zaskoczon膮, jak si臋 poczu艂am, gdy偶 wy­buchn膮艂 g艂o艣nym 艣miechem na widok mojej twarzy.

- Uwa偶am Kub臋 za perfekcjonist臋, kt贸rego sposobem reakcji na nie­
doskona艂o艣ci by艂o usuwanie ich ze 艣wiata — odpowiedzia艂am szybko.

-A zatem s膮dzisz, 偶e on nie uwa偶a艂 si臋 za kogo艣 z艂ego. - Jego oczy powiedzia艂y: „Brawo!" i zrozumia艂am, 偶e nie pomyli艂am si臋 zbytnio w mojej analizie.

Zerkn膮艂 na swoje odbicie w wisz膮cym za moimi plecami lustrze, po czym od艂o偶y艂 n贸偶 i popatrzy艂 mi w oczy. Spu艣ci艂am wzrok i zacz臋艂am si臋 bawi膰 moim pier艣cieniem, daj膮c mu czas na to, aby mi si臋 dok艂a­dnie przyjrza艂. Wiedzia艂am, 偶e wygl膮dam podniecaj膮co. Moje mi臋kkie, br膮zowe w艂osy opada艂y lu藕no a偶 do ramion, a intymne o艣wietlenie 艂a­godzi艂o 艣lady, kt贸re czas zostawi艂 na mojej twarzy.

-Jeste艣 uderzaj膮co podobna do Garbo - powiedzia艂. - Ile masz lat, Marto?

- Jestem wiecznie m艂oda. - Staranie wypiel臋gnowan膮 r臋k膮 wskaza­
艂am magnetofon kasetowy. - Mog臋 to w艂膮czy膰?

Skin膮艂 g艂ow膮. Zauwa偶y艂am, 偶e dostrzeg艂 m贸j pier艣cie艅 Lukrecji Bor-gii. Biedna Lucy... taka 艣liczna i tak strasznie oczerniona.

- Wydajesz si臋 zainteresowana zab贸jcami, panno Harris - odezwa艂
si臋 po chwili milczenia.

Trzymaj膮c n贸偶 jak smyczek, przesun膮艂 nim delikatnie w poprzek combra. Prawid艂owo naostrzona stal z 艂atwo艣ci膮 przeci臋艂a mi臋so. Do ostrza przylgn臋艂y czerwone paciorki. Lepko艣膰 krwi zdawa艂a si臋 go fa­scynowa膰. Ja tak偶e skupi艂am uwag臋 na ostrzu i stwierdzi艂am, 偶e wnik­ni臋cie do umys艂u Carlosa jest czym艣 bardzo 艂atwym...

Migotliwe 艣wiat艂o lampy gazowej nie rozprasza艂o mroku, w kt贸rym ton臋艂a londy艅ska uliczka. M臋偶czyzna w stroju wieczorowym wytar艂 z policzka krew sp贸dnic膮 dziwki, wstrzymuj膮c przy tym oddech, aby unikn膮膰 zapachu jej tanich perfum. Nast臋pnie odrzuci艂 t臋 cz臋艣膰 jej gar­deroby i ruszy艂 w stron臋 Mostu Londy艅skiego.

Niczym specyficzna mutacja podgl膮dacza po艂膮czy艂am moj膮 艣wiado­mo艣膰 poprzez Szakala... z Rozpruwaczem. Wiedzia艂am, 偶e mi si臋 to uda艂o, kiedy poczu艂am, jak owija si臋 szczelniej peleryn膮, aby si臋 uchro­ni膰 przed mg艂膮, kt贸ra nocami zalega艂a nad brzegami Tamizy; przyjem­no艣膰, jak膮 dawa艂a mu my艣l o tym, 偶e usun膮艂 ze 艣wiata kolejn膮 z艂膮 kobiet臋, prawie - cho膰 nie do ko艅ca - przezwyci臋偶y艂a moj膮 odraz臋.

Dokonawszy dzie艂a, kt贸re sobie zaplanowa艂 na ten wiecz贸r, Kuba postanowi艂 troch臋 pospacerowa膰, aby nabra膰 apetytu przed wezw膮-

B艂臋kitny ksi臋偶yc

361

niem powozu, kt贸ry mia艂 go zawie藕膰 do Bloomsbury na kolacj臋 u pu艂­kownika Morana. Zrozumia艂am, 偶e uda艂o mi si臋 ca艂kowicie w niego wtopi膰, kiedy zobaczy艂am, jak podziwiam sw贸j krawat w szybie przy­padkowo napotkanego sklepu z zabawkami. Na wystawie sta艂 szereg cynowych 偶o艂nierzyk贸w; salutowali mi, wi臋c odda艂am im honory, za­nim odruchowo poprawi艂am krawat.

Kiedy opu艣ci艂am r臋k臋, zauwa偶y艂am w 艣wietle lampy krwaw膮 plam臋 na mojej r臋kawiczce. Usuwa艂am w艂a艣nie ten brzydki 艣lad, kiedy cisz臋 przerwa艂 gwizdek bobby'ego. Zawt贸rowa艂 mu zaraz odg艂os ci臋偶kich but贸w biegn膮cych po bruku policjant贸w.

Znale藕li zw艂oki okaleczonej kobiety.

Z sercem bij膮cym odrobin臋 szybciej wsun臋艂am si臋 w p艂ytkie wg艂臋bie­nie przy wej艣ciu do sklepu i przycisn臋艂am si臋 plecami do drzwi. Kiep­ski zamek szybko ust膮pi艂 pod naciskiem i znalaz艂am si臋 w 艣rodku. Zamkn臋艂am kopni臋ciem drzwi i zacz臋艂am nas艂uchiwa膰. Ze wszystkich stron dochodzi艂y do mnie g艂osy policjant贸w przeszukuj膮cych ulice, kr膮­偶膮cych dooko艂a, wo艂aj膮cych si臋 nawzajem i zbli偶aj膮cych si臋 do mnie. Poczu艂am, 偶e z moich por贸w wydobywa si臋 zapach strachu i zacz臋艂am dr偶e膰, trz膮艣膰 si臋 gwa艂townie, miota膰 w konwulsjach.

Pospiesznie oddzieli艂am si臋 od Kuby i wr贸ci艂am na moje stanowisko obserwatora. Przeszukiwa艂 ciemny sklep, a偶 w ko艅cu trafi艂 na drog膮 francusk膮 lalk臋 z g艂ow膮 z nie pokrytej szkliwem porcelany, kt贸ra sta艂a na p贸艂ce przy oknie. Przyci膮gni臋ty przez czarno-bia艂y motyw na ko­stiumie lalki, odetchn膮艂 g艂臋boko i zmusi艂 atomy swej duszy, aby si臋 zintegrowa艂y.

Chwil臋 p贸藕niej policjanci wpadli do sklepu i znale藕li trupa w stroju wieczorowym. Nie mieli powodu, aby dok艂adniej przyjrze膰 si臋 szeroko u艣miechni臋tej lalce, kt贸rej otwarte lekko usta ukazywa艂y rz膮d bia艂ych, porcelanowych z臋b贸w...

— Jeszcze plasterek? - zapyta艂 Carlos.

Tak bardzo poch艂on臋艂a mnie przesz艂o艣膰, 偶e nie pami臋ta艂am nawet, i偶 zjad艂am pierwsz膮 porcj臋.

— Tak, poprosz臋 — odpowiedzia艂am. Pochyli艂am si臋 ku niemu, uka­
zuj膮c piersi ledwie przes艂oni臋te g艂臋boko wyci臋t膮 bluzk膮 z kolekcji Cha­
nel. Chocia偶 nie 艣mia艂am zaspokoi膰 swego po偶膮dania, musia艂am spra­
wi膰, aby mnie zapragn膮艂. To dzi臋ki temu chcia艂am nad nim zapano­
wa膰. S膮dz膮c po rumie艅cach na jego policzkach, by艂am bliska celu.

Moja rado艣膰 z tego ma艂ego sukcesu nie trwa艂a d艂ugo. Gdy ponownie wesz艂am w jego my艣li, zobaczy艂am, 偶e wprawdzie patrzy na mnie, ale widzi br膮zowe oczy lalki stoj膮cej na p贸艂ce obok niego. Pyszni艂a si臋 swo­j膮 parysk膮 arogancj膮 i zach臋ca艂a, aby przebi艂 jej francuski brzuch pik膮 cynowego 偶o艂nierzyka.

Kuba zrozumia艂 ju偶, 偶e jego wyb贸r lalki jako miejsca schronienia i odpoczynku nie by艂 wcale przypadkowy. Los, chocia偶 aprobowa艂 jego

362

Janet Berliner

walk臋 o tryumf dobra nad z艂em, na艂o偶y艂 na niego dwa ograniczenia, zreszt膮 tak samo jak i na mnie: jego dusza mog艂a zmienia膰 miejsce pobytu tylko w noc b艂臋kitnego ksi臋偶yca i przechodzi膰 jedynie w czar­no-bia艂ych nosicieli.

Potem by艂a podr贸偶 poci膮giem, po kt贸rej na kr贸tko w powietrzu mo偶­na by艂o wyczu膰 zapach wsi, a偶 w ko艅cu lalka zosta艂a zamkni臋ta w dzie­cinnym pokoju, gdzie wpad艂a we w艂adz臋 ma艂ego ch艂opca o lepi膮cych si臋 od d偶emu palcach. Umieszczony wraz z b艂aze艅skim nied藕wiadkiem, j臋kliwym prosiaczkiem, gardz膮cym sob膮 os艂em, wstr臋tn膮 kangurzyc膮 i jej szkaradnym male艅stwem, musia艂 Kuba ka偶dego wieczoru wys艂u­chiwa膰 powtarzanych w k贸艂ko przez niani臋 grzeczniutkich opowiastek ojca ch艂opca.

Kiedy ksi臋偶yc nast臋pny raz zabarwi艂 si臋 na niebiesko, Kuba zrobi艂 jedyn膮 rzecz, kt贸ra mu pozosta艂a. Nie traci艂 czasu na przeniesienie si臋 w krzepkie cia艂o niani Brockwe艂l. Szcz臋艣liwym zbiegiem okoliczno艣ci postanowi艂a ona tego dnia wyjecha膰 z Krzysiem Robinem do Ashdown Forest na piknik. Ch艂opiec zabra艂 ze sob膮 Kang臋, jedno ze swoich ulu­bionych zwierz膮t. Kiedy niania otworzy艂a koszyk z jedzeniem i raz jeszcze zacz臋艂a opowiada膰 jedn膮 ze swych historyjek, 艣wiadomo艣膰 tego, co b臋dzie musia艂 znie艣膰, okaza艂a si臋 dla Kuby nie do zniesienia; nie maj膮c innego wyboru, jak tylko zaufa膰 losowi, 偶e w odpowiedniej chwili zapewni jego duszy w艂a艣ciwe, czarno-bia艂e schronienie, zmusi艂 ponow­nie jej atomy, by zla艂y si臋 w jedno. Jego dr偶膮cy z l臋ku duch wzni贸s艂 si臋 w powietrze. Wzbijaj膮c si臋 wraz z nim, widzia艂am, jak niania i jej podopieczny zostaj膮 w dole...

- Ci膮gle uciekasz ode mnie my艣l膮 - stwierdzi艂 Carlos. Po艂o偶y艂 n贸偶
na desce do krojenia.

B艂臋kitny ksi臋偶yc

363

Okr臋ci艂am pier艣cie艅 Lukrecji i popatrzy艂am na mi臋so na moim talerzu.

- Przepraszam - odezwa艂am si臋. - Mo偶e powinnam si臋 napi膰 wi臋cej
szampana.

Si臋gn膮艂 po butelk臋, ale by艂am szybsza. Nape艂ni艂am najpierw m贸j kieliszek, a potem jego.

-My艣la艂am o w艂adzy - powiedzia艂am, patrz膮c, jak pije. By艂 swego rodzaju potentatem, przynajmniej w 艣wiecie zab贸jc贸w. B臋dzie mu tego brakowa艂o, kiedy znajdzie si臋 na wyspie Robben.

- Sk膮d wiesz, 偶e udaj臋 si臋 na wysp臋 Robben? — zapyta艂 nagle.
Serce zabi艂o mi gwa艂townie w piersiach. Albo traci艂am panowanie

nad sob膮, albo on potrafi艂 czyta膰 moje my艣li r贸wnie 艂atwo, jak ja czyta­艂am jego.

- Marto, wyra藕nie us艂ysza艂em, jak powiedzia艂a艣: wyspa Robben.

Nagle nie chcia艂am ju偶 my艣le膰 o tej cz臋艣ci Carlosa, kt贸ra by艂a Kub膮, u艣wiadomi艂am bowiem sobie, 偶e ten ostatni mo偶e poszukiwa膰 cnotli­wej kobiety nawet po tym, gdy ju偶 b臋dzie m贸j. Lepiej si臋 skoncentro­wa膰 na Carlosie, pomy艣la艂am.

-To mnie fascynuje — odpowiedzia艂am, czuj膮c, 偶e to jest otwarcie, kt贸rego potrzebowa艂am. - Tak jak wiele dziwnych rzeczy. Na przy­k艂ad to. - Z akt贸wki, kt贸r膮 po艂o偶y艂am przy moim krze艣le, wyci膮gn臋­艂am wycinek, kopi臋 raportu dla Dow贸dztwa Operacji Morskich:

15 MAJA. USS NAUTILUS DO DOW. OP. MOR., WASZYNGTON, D.C., RAPORT 19652-H4. ZGODNIE Z ROZKAZEM Z艁APANO

364

Janet Berliner

DZIEWI臉TNA艢CIE PINGWIN脫W CESARSKICH DLA CEL脫W PROGRAMU BADAWCZEGO SZPITALA MARYNARKI WOJENNEJ W BETHESDZIE. PTAKI CISKAJ膭 PRZYPADKOWYMI PRZED­MIOTAMI W CZ艁ONK脫W ZA艁OGI. WYGL膭DA TO NA PRZYGO­TOWANIE DO ATAKU. PROSIMY O RAD臉.

Poda艂am mu wycinek. Wzi膮艂 go ode mnie, zadbawszy przy tym, by nasze palce dotyka艂y si臋 nieco d艂u偶ej, ni偶 to by艂o konieczne.

Cofn臋艂am szybko r臋k臋 i skupi艂am my艣li na tym niewiarygodnie szcz臋艣liwym zbiegu okoliczno艣ci, dzi臋ki kt贸remu m贸j przera偶ony w贸w­czas gospodarz przeni贸s艂 si臋 z Ashdown Forest na pok艂ad samolotu, kt贸rym lecia艂 m臋偶czyzna w czarno-bia艂ym ubraniu. Ponownie w ludz­kim ciele, znalaz艂 si臋 na kontynencie. Tam, mniej wi臋cej co trzy lata, wykorzystywa艂 czas b艂臋kitnego ksi臋偶yca, aby znale藕膰 sobie nowe po­stacie i nowe zadania, zbli偶aj膮c si臋 w swej w臋dr贸wce do tego, do czego po艣rednio nawi膮za艂am, pokazuj膮c raport z Nautilusa.

Transformacja w patago艅skiego dyplomat臋 - dobrodusznego, og贸l­nie lubianego, ale niezbyt m膮drego - zawiod艂a Carlosa na d艂ugotrwa艂膮 ekspedycj臋 po Antarktydzie. Jego pechem by艂o to, 偶e dyplomata od艂膮­czy艂 si臋 od grupy, aby obserwowa膰 zjawisko b艂臋kitnego ksi臋偶yca, i za­marz艂 na 艣mier膰. Po raz kolejny zmuszony do opuszczenia cia艂a swoje­go nosiciela, Carlos wszed艂 w jedyne dost臋pne w tej okolicy stworzenie -w wielkiego pingwina cesarskiego.

Nie m贸g艂 艣cierpie膰, 偶e jest przywi膮zany do lalki; odm贸wi艂 wcielenia si臋 w niani臋 Brockwell. Jednak偶e to, co mu si臋 tym razem przydarzy­艂o, wzbudzi艂o jego najg艂臋bsz膮 odraz臋. Pingwin i reszta jego cuchn膮cych towarzyszy najwyra藕niej oddawali si臋 w 偶yciu tylko jednemu, a mia­nowicie nieustannemu przepychaniu si臋 i potr膮caniu. Tylko to, 偶e od czasu do czasu udawa艂o mu si臋 wbi膰 ostry sopel lodu we wn臋trzno艣ci jakiej艣 zagubionej samicy, kt贸ra okaza艂a si臋 niegodna swojego samca, rozprasza艂o jego nud臋. Widzia艂 ju偶 siebie zmuszonego do przenoszenia si臋 z cia艂a jednego pingwina do drugiego przez ca艂膮 wieczno艣膰 i ju偶 si臋 prawie podda艂, kiedy z lodowatej wody wynurzy艂 si臋 Nautilus.

- By膰 mo偶e ciebie interesuje godowy rytua艂 pingwin贸w cesarskich — powiedzia艂 Carlos - mnie on jednak zupe艂nie nie obchodzi. - Odrzuci艂 wycinek. - A teraz pozw贸l, 偶e ci powiem, co mnie intryguje. Twoje podobie艅stwo do Garbo w... w...

By艂 niebezpiecznie blisko prawdy. Kusi艂o mnie, aby mu pom贸c, aby paln膮膰: „w Macie Hari" i doda膰, 偶e zachowa艂am jej najistotniejsze ce­chy, podobnie jak on pragn膮艂 cho膰 w cz臋艣ci pozosta膰 Szakalem. W ko艅cu brali艣my udzia艂 w tej samej grze - grze mrocznych i niebezpiecznych rytua艂贸w, kt贸r膮 rozpocz臋li艣my razem w skrytym g艂臋boko w Schwarz­waldzie klasztorze.

B艂臋kitny ksi臋偶yc 365

Carlos uni贸s艂 r臋k臋 i zacz膮艂 masowa膰 kark. Instynkt popycha艂 mnie do niego, ale opar艂am si臋 pokusie. Karty, kt贸re mia艂am, by艂y wygrywa­j膮ce, ale tylko pod warunkiem, 偶e nic nie zdo艂a mnie odci膮gn膮膰 od mojego planu gry. Sprawdzi艂am zawarto艣膰 puli: je艣li wygram, zdob臋d臋 w艂adz臋 nad nim oraz nad wszystkimi, kt贸rymi by艂 kiedy艣; je艣li prze­gram...

Wiesz wszystko o Nautilusie, pomy艣la艂am. Po艂膮czywszy si臋 z jego pami臋ci膮, st膮pa艂am z nim w t臋 i z powrotem, w t臋 i z powrotem, s艂ucha­j膮c klapania du偶ych, p艂etwiastych n贸g po metalowej pod艂odze 艂odzi podwodnej... patrz膮c z zazdro艣ci膮 na tureckiego oficera 艂膮cznikowego, pi臋knego w swoim czarno-bia艂ym mundurze attache... knuj膮c plany po艂膮czenia si臋 z nim i z dow贸dc膮 艂odzi podwodnej...

Od艂膮czy艂am si臋 od jego pami臋ci i wsta艂am z krzes艂a. Mo偶emy to kon­tynuowa膰 jutro, w drodze do Southampton. Jego statek - nasz statek -wyp艂ywa o 艣wicie.

Po艂ykanie g艂osek 艣wiadczy艂o, 偶e nieco przyprawiony szampan, kt贸ry wypi艂, zacz膮艂 dzia艂a膰. To musia艂a by膰 przyczyna, dla kt贸rej mylnie wy­m贸wi艂 imi臋 Marta. A mo偶e w jaki艣 spos贸b domy艣li艂 si臋, co planuj臋? Zapanowa艂am nad chwilow膮 panik膮 i odwr贸ci艂am si臋 ku niemu.

-Chcia艂abym zosta膰, ale... - Ujrzawszy twardy wyraz jego oczu, poczu艂am zadowolenie, 偶e nie uleg艂am pocz膮tkowej pokusie p贸j艣cia z nim do 艂贸偶ka. Okno po偶膮dania zosta艂o zamkni臋te.

Ledwie poruszaj膮c w膮skimi, zimnymi ustami, powiedzia艂:

- Mo偶e si臋 jeszcze spotkamy.

Mo偶esz by膰 tego pewny, pomy艣la艂am, gdy odprowadza艂 mnie do drzwi. Czarna jedwabna suknia, kt贸r膮 za艂o偶y艂am tego wieczoru, mia­艂a modne rozci臋cie; czu艂am jego wzrok na moich zgrabnych - co dobrze wiedzia艂am - nogach i kszta艂tnych kostkach. A potem zamkn膮艂 za mn膮 drzwi.

Zrezygnowa艂am z windy, min臋艂am eleganck膮 restauracj臋 na naj­wy偶szym pi臋trze i zesz艂am po schodach. Wiedz膮c, 偶e jest ma艂o praw­dopodobne, abym jeszcze kiedykolwiek w 偶yciu zobaczy艂a Victoria Club, zagl膮da艂am do pomieszcze艅 na ka偶dym pi臋trze - do chi艅skiej restauracji, w kt贸rej jada艂am, gdy chcia艂am si臋 oderwa膰 od ca艂onocnej

366

Janet Berliner

gry; do sali ostrych zawodnik贸w, w kt贸rej niedawno dostawiono sto艂y do gry w ko艣ci, aby 艣ci膮gn膮膰 Amerykan贸w; do wielkiego pomieszcze­nia dla drobniejszych hazardzist贸w. Zatrzyma艂am si臋 na chwil臋 przy sali karcianej, aby jeszcze raz popatrze膰 na pokerzyst贸w graj膮cych o najwy偶sze na 艣wiecie stawki. Jak zwykle, na filcowych blatach sto­艂贸w le偶a艂y niedbale porozk艂adane 偶etony, kt贸rych warto艣膰 cz臋sto prze­kracza艂a trzydzie艣ci tysi臋cy funt贸w.

Gestem, kt贸ry przypomnia艂 mi o Kubie Rozpruwaczu, owin臋艂am si臋 cia艣niej p艂aszczem, pokona艂am ostatni膮 kondygnacj臋 schod贸w, prze­sz艂am przez hol i znalaz艂am si臋 na ulicy. Carlos wzi膮艂 ju偶 n贸偶, pomy艣la­艂am. I schowa艂 go pod szarf膮 do smokinga.

Okaza艂o si臋, 偶e trudniej jest mi wej艣膰 do jego umys艂u, kiedy go nie widz臋, ale zdo艂a艂am to zrobi膰. Wezbra艂a w nim kolejna fala md艂o艣ci, wype艂niaj膮c tak偶e moje usta gorzkim smakiem 偶贸艂ci. Prze艂kn臋艂am z trudem 艣lin臋, pr贸buj膮c zignorowa膰 zawr贸t g艂owy, kt贸ry mi si臋 udzie­li艂, gdy przej臋艂am na siebie jego s艂abo艣膰. Zszed艂 w艂a艣nie po metalowych schodach przeciwpo偶arowych i postawiwszy nogi na chodniku, stwier­dzi艂, 偶e widzi wszystko podw贸jnie - dwa samochody, dwie moje syl­wetki.

Wszed艂 w cie艅 rzucany przez m贸j samoch贸d i opar艂 si臋 o karoseri臋, aby nie upa艣膰. Widzia艂am obrazy przelatuj膮ce przez jego g艂ow臋, gdy wyobra偶a艂 sobie, jak przystawiwszy mi do brzucha n贸偶, przyci膮ga mnie delikatnie, bardzo delikatnie do siebie - a ostrze wnika w moje mi臋k­kie cia艂o. Czu艂am, jak z g贸ry si臋 cieszy, oczekuj膮c na t臋 chwil臋, gdy przyci艣nie mi d艂o艅 do ust i szepcz膮c mi艂o艣nie do ucha, b臋dzie mnie ucisza艂.

Te obrazy by艂y niewyobra偶alnie kusz膮ce i zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, czy przypadkiem nie pope艂niam b艂臋du. Czy p贸藕niej tak to w艂a艣nie b臋­dzie wygl膮da艂o? - pyta艂am siebie sam膮. Czy po po艂膮czeniu si臋 z Carlo-sem, w jego wszystkich inkarnacjach, b臋d臋 jeszcze w stanie zidentyfi­kowa膰 moje w艂asne uczucia? D膮偶y艂am do stworzenia istoty dwojakiej, ale czy uda mi si臋 to osi膮gn膮膰? Wiedzia艂am, 偶e Carlos i ja musimy si臋 po艂膮czy膰. Jaka艣 cz臋艣膰 mnie pragn臋艂a pozosta膰 oddzielona od niego, by膰 nadal obserwatorem; inna cz臋艣膰 musia艂a czu膰 to, co on czuje - by膰 nim, chocia偶 raz. By艂am zaciekawiona, ale i mocno niespokojna, gdy zmusi­艂am si臋 do pozostania w jego 艣wiadomo艣ci. Je艣li nic nie zak艂贸ci tej chwi­li, b臋d臋 mog艂a do艣wiadczy膰 jego transformacji.

Teraz, kiedy ju偶 zna艂am skomplikowan膮 drog臋, kt贸r膮 Carlos prze­by艂 w swej ci膮g艂ej ucieczce przez wszech艣wiat - kiedy us艂ysza艂am, jak te jestestwa, kt贸re zgromadzi艂, k艂贸c膮 si臋 z nim, rozpraszaj膮 jego uwa­g臋, co wp艂ywa艂o na spos贸b, w jaki oddawa艂 si臋 zar贸wno interesom, jak i przyjemno艣ciom - opad艂y mnie w膮tpliwo艣ci. Czy naprawd臋 zdo艂am zachowa膰 najistotniejsze elementy mojej to偶samo艣ci, przebywaj膮c w ciele m臋偶czyzny tak sk艂onnego do gwa艂tu i przemocy?

B艂臋kitny ksi臋偶yc

367

- Carlos? - Opar艂am si臋 o niego, rozpi臋艂am mu smoking i wyci膮gn臋­
艂am n贸偶. - Przecie偶 w gruncie rzeczy nie chcesz tego u偶y膰 przeciwko
mnie, prawda?

Brakowa艂o mu si艂y, aby przebi膰 si臋 przez cia艂o i ko艣ci, gdy偶 w innym wypadku z pewno艣ci膮 odpowiedzia艂by na moje pytanie ostrzem, si臋ga­j膮c nim mojego serca, mojej duszy. Podzi臋kowa艂am w duchu Lukrecji za wymy艣lenie pier艣cienia z wydr膮偶eniem na trucizn臋, chocia偶 wbrew pog艂oskom nigdy go nie u偶y艂a.

- Szampan - wyszepta艂 Carlos, patrz膮c na pier艣cie艅.

-Je艣li si臋 boisz, 偶e umrzesz, mo偶esz si臋 uspokoi膰. - Postuka艂am z roztargnieniem no偶em w chromowany zderzak samochodu, a drug膮 r臋k膮 dotkn臋艂am jego policzka. Zadr偶a艂. - Biedaku, jeste艣 strasznie zim­ny - powiedzia艂am. — Ju偶 nied艂ugo wszyscy znajdziemy si臋 w 艣rodku, gdzie jest ciep艂o i przytulnie.

Spojrza艂 na ksi臋偶yc. To musi sta膰 si臋 teraz, pomy艣la艂am. Czu艂am, 偶e je­go zawroty g艂owy powoli mijaj膮. Je艣li si臋 nie pospiesz臋, on odzyska si艂y.

Otworzy艂am drzwi samochodu i wrzuci艂am n贸偶 do 艣rodka. Nast臋p­nie wzi臋艂am moj膮 akt贸wk臋 i wyj臋艂am z niej ma艂y rewolwer o per艂owej r臋koje艣ci.

- 艢liczna ma艂a rzecz, prawda? — Poda艂am mu bro艅. - U偶yj go prze­
ciwko mnie. No偶em pobawimy si臋 p贸藕niej. Razem.

Popatrzy艂 na mnie pustym wzrokiem. A potem w jego oczach ujrza­艂am zrozumienie. Mata Hari. Pluton egzekucyjny. Moje ograniczenia. Spojrza艂 na niebo. Nie by艂o na nim niebieskiego ksi臋偶yca.

- Nie zostaniesz kobiet膮 - powiedzia艂am cicho.
-Wygra艂a艣 - odpar艂. Nast臋pnie uni贸s艂 rewolwer i wycelowa艂...

Tu偶 przed 艣witem zmierzaj膮ca do Southampton taks贸wka objecha­艂a naro偶nik Petticoat Lane. By艂o zbyt wcze艣nie nawet na straganiarzy i ulica by艂a pusta.

- Oto jeste艣my - odezwa艂 si臋 taks贸wkarz. - Tam jest ta boczna ulicz­
ka. Nie ma ju偶 jednak 偶adnego sklepu z zabawkami. Bomby zburzy艂y
go w czterdziestym czwartym.

- Niech pan tu poczeka - powiedzia艂am mu. - Zaraz wr贸c臋.
Kierowca zerkn膮艂 na moje odbicie w tylnym lusterku. Przyjrza艂 si臋

mojemu smokingowi, eleganckiej pelerynie i uni贸s艂 krzaczaste brwi. -Czekanie b臋dzie pana kosztowa艂o, sir - powiedzia艂.

Kusi艂o mnie, aby si臋 g艂o艣no roze艣mia膰. Zap艂aci艂am za ten wiecz贸r moj膮 kobiec膮 postaci膮; nic nie mog艂o mnie ju偶 nigdy dro偶ej kosztowa膰. Gdybym mia艂a mo偶liwo艣膰 wyboru, zatrzyma艂abym oczywi艣cie cia艂o kobiety, kt贸re da艂o mi tak wiele satysfakcji.

Wsun膮wszy pod pach臋 opakowan膮 w plastyk paczk臋, kt贸ra le偶a艂a na siedzeniu obok mnie, wysz艂am z taks贸wki i skr臋ci艂am w boczn膮

368

Janet Berliner

uliczk臋. Tam, gdzie kiedy艣 by艂 sklep z zabawkami, znajdowa艂 si臋 teraz butik z eleganck膮 damsk膮 odzie偶膮, na kt贸rego jasno o艣wietlonej wy­stawie zobaczy艂am nawet kobiecy smoking.

Zadowolona z tego zbiegu okoliczno艣ci, ukl臋k艂am na wycieraczce z napisem „Serdecznie witamy", usun臋艂am sznurek, kt贸rym obwi膮za­na by艂a paczka, otworzy艂am j膮 i przyjrza艂am si臋 jej zawarto艣ci. W膮tro­ba i 艣ledziona Marty, niczym dow贸dca warty i jego podw艂adny, sta艂y na stra偶y morza skr臋conych jelit, w kt贸rych z kolei spoczywa艂 偶o艂膮dek. Jej p艂uca obejmowa艂y serce jak ukochan膮 zabawk臋. Pog艂aska艂am ser­ce, poliza艂am palce, po czym dorzuci艂am do paczki rewolwer - nie b臋­dzie ju偶 potrzebny.

Niezupe艂nie jeszcze gotowa do powrotu, wyj臋艂am z kieszeni list z kr贸tk膮 notatk膮 po偶egnaln膮, kt贸r膮 napisa艂am dla przyjaciela pracuj膮­cego w „London Times". Na g贸rze kartki widnia艂y wypisane zdecydo­wan膮, m臋sk膮 r臋k膮 s艂owa: WIADOMO艢膯 DO OPUBLIKOWANIA.

- Wszystko w porz膮dku?! - krzykn膮艂 taks贸wkarz.

Wystraszy艂am si臋, 偶e mo偶e zacznie mnie szuka膰 albo, jeszcze gorzej, odjedzie i zostawi mnie sam膮, spojrza艂am zatem po raz ostatni na wy­cieraczk臋 i pospieszy艂am z powrotem do taks贸wki. Kiedy ruszyli艣my, ponownie wyj臋艂am napisan膮 r臋cznie notatk臋 i unios艂am j膮 do 艣wiat艂a.

SZAKAL 呕EGNA SI臉 Z WAMI Avatar

Rozsiad艂am si臋 wygodnie na sk贸rzanym fotelu, zapali艂am kr贸tkie cygaro, kt贸re znalaz艂am w kieszeni, i zacz臋艂am rozmy艣la膰 o tej meta­morfozie - mojej i Szakala. Wiedzia艂am, 偶e to moje palce musia艂y trzy­ma膰 pi贸ro, a jednak nie pami臋ta艂am, abym napisa艂a te s艂owa; w naj­lepszym razie wywo艂ywa艂y one we mnie lekkie uczucie deja vu.

Carlos zachichota艂 wewn膮trz naszej g艂owy. Kiedy taks贸wkarz od­wr贸ci艂 si臋 i mrugn膮艂 do mnie, u艣wiadomi艂am sobie, 偶e si臋 g艂o艣no roze­艣mia艂am. Carlos i ja 艣miali艣my si臋 razem. By艂a we mnie wiedza, kt贸ra nie pochodzi艂a ani od m臋偶czyzny, ani od kobiety, kt贸ra nie by艂a tylko wynikiem po艂膮czenia r贸wnych sobie jednostek. W pewnym sensie obo­je umarli艣my. Teraz narodzili艣my si臋 na nowo i nie mia艂o ju偶 znacze­nia, kto z tej gry wyszed艂 zwyci臋zc膮 - Carlos czyja. Stali艣my si臋 dwu-p艂ciow膮 wsp贸lnot膮, b臋d膮c膮 czym艣 wi臋cej ni偶 tylko sum膮 naszych cz臋艣ci.

Prze艂o偶y艂 Jan Pyka

Biogramy autor贸w

Kevin J. Anderson. Powie艣ci sk艂adaj膮ce si臋 na jego trylogi臋 „Akademia Jedi" -W poszukiwaniu Jedi, Ucze艅 Ciemnej Strony i W艂adcy Mocy - zosta艂y sprzedane w liczbie ponad trzech milion贸w egzemplarzy i uznano je za trzy najpopularniejsze ksi膮偶ki science fiction roku 1994 (wed艂ug Waldenbooks). Anderson pracuje obecnie nad wieloma r贸偶nymi projektami dla Lucasfilm. Mi臋dzy innymi jest redaktorem antologii Opowie艣ci z kantyny w Mos Eisley oraz Tales from Jabba's Pal膮ce; przy­gotowuje do druku seri臋 jedenastu ksi膮偶ek „M艂odzi rycerze Jedi" dla doros艂ych i dla m艂odzie偶y, kt贸re napisa艂 wsp贸lnie z 偶on膮, Rebbec膮 Moesta, now膮 powie艣膰 Darksaber, bogato ilustrowany album The Illustrated Star Wars Uniuerse, jak r贸wnie偶 seri臋 komiks贸w „Dark Lords of the Sith", kt贸ra uka偶e si臋 nak艂adem Dark Horse Comics.

W roku 1994 powie艣膰 Andersona Budowniczowie niesko艅czono艣ci - napisana wsp贸lnie z Dougiem Beasonem - zosta艂a nominowana do Nebula Award jako naj­lepsza powie艣膰 science fiction. W tym samym roku ukaza艂a si臋 jego powie艣膰 Climbing Olympus wydana przez Warner Books (paperback) oraz Easton Press (w twardej, sk贸rzanej oprawie), a Books on Tape wyda艂 jej pe艂n膮 wersj臋 d藕wi臋kow膮.

W艣r贸d innych wa偶nych powie艣ci Andersona nale偶y wymieni膰 Ul Wind (tak偶e napisan膮 wsp贸lnie z Beasonem) oraz Blindfold, obie wydane w 1995 roku.

Janet Berliner (Gluckman) jest redaktorem, wraz z Peterem, Peter S. Beagle's Immortal Unicom (HarperPrism, jesie艅 1995). Ma tak偶e sw贸j udzia艂 w powstaniu Unicom Sonata Petera S. Beagle'a (Turner Publishing, jesie艅 1996). Niedawno uko艅czy艂a prac臋 nad The Michael Crichton Companion. Obecnie pisze mi臋dzy in­nymi psychologiczny thriller And So Say AU Of Us; mroczn膮 powie艣膰 o dwoisto艣ci ludzkiej natury pod tytu艂em Prism oraz Dance of the Python, powie艣膰 utrzyman膮 w tradycji tw贸rczo艣ci H. Ridera Haggarda o zdradzie i czarach we wsp贸艂czesnej, plemiennej Afryce Po艂udniowej.

W 1961 roku Janet opu艣ci艂a ojczyst膮 RPA w prote艣cie przeciwko apartheidowi. Przez pewien czas mieszka艂a i uczy艂a w Nowym Jorku, po czym przenios艂a si臋 w rejon zatoki San Francisco, gdzie szybko da艂a si臋 pozna膰 jako konsultantka wsp贸艂pracuj膮ca z r贸偶nymi wydawnictwami, wyk艂adowca oraz pisarka. Obecnie mieszka i pracuje w Las Vegas. Jej ostatni膮 powie艣ci膮 jest Child of the Light, napisana wsp贸lnie z George'em Guthridge'em (St. Martin's Press, kwiecie艅 1992). Zgodnie z kontraktem, kt贸ry zawar艂a z White Wolf Books, pisze w艂a艣nie The Ma-dagascar Manifesto, powie艣膰 ko艅cz膮c膮 trylogi臋 „Child".

Kr贸tkie opowiadania Janet, tak beletrystyczne, jak i z gatunku literatury fak­tu, ukaza艂y si臋 w wielu wydawnictwach antologicznych oraz czasopismach, w艂膮-

370

Biogramy autor贸w

czaj膮c w to „San Francisco Chronicie". Jest autork膮 politycznego thrillera Rite of the Dragon i wsp贸艂autork膮 The Execution Exchange oraz Timestalker (telewizyjny film tygodnia). Jako osobista redaktorka Dona Sherwooda i osoba odpowiedzialna za koncepcj臋 ca艂o艣ci wsp贸艂pracowa艂a przy tworzeniu Don Sherwood: The life and Times of „The World's Greatest Disc Jockey" - bestselleru numer jeden na Zachod­nim Wybrze偶u. By艂a tak偶e pisark膮 koordynuj膮c膮 ca艂膮 seri臋 „Child".

W wolnym czasie podr贸偶uje (najcz臋艣ciej na Wyspy Karaibskie), ta艅czy (najch臋t­niej lambad臋) i grywa w pokera.

Larry Bond ma 43 lata i mieszka z 偶on膮 Jeanne oraz c贸rkami, Katie i Juli膮, w Wirginii, tu偶 za granicami Waszyngtonu. Jest tw贸rc膮 gier Harpoon i Command at Sea oraz wielu suplement贸w do gier.

W 1985 roku napisa艂 wraz z Tomem Clancym Czerwony sztorm. W nast臋pnych latach wyda艂 powie艣ci Czerwony feniks, Wir i Kocio艂. Jego kolejna powie艣膰, Znie­nacka, ukaza艂a si臋 nak艂adem Warner Books na pocz膮tku 1996 roku.

Harpoon zdoby艂 w 1981 oraz 1987 roku nagrod臋 H. G. Wellsa jako najlepsza miniaturowa gra roku. Jest jedyn膮 gr膮, kt贸ra zosta艂a wyr贸偶niona t膮 nagrod膮 dwu­krotnie. Komputerowa wersja gry ukaza艂a si臋 w roku 1990 i zdoby艂a Wargame of the Year Award przyznawan膮 przez „Computer Gaming World".

Ray Bradbury od dnia, gdy jako dwudziestolatek opublikowa艂 swoje pierwsze opowiadanie, napisa艂 dwadzie艣cia siedem ksi膮偶ek - powie艣ci, opowiada艅, sztuk, esej贸w i zbior贸w poezji. Swoj膮 karier臋 rozpocz膮艂 jako scenarzysta filmowy w 1952 roku. Na podstawie jego scenariuszy nakr臋cono w贸wczas Besti臋 z g艂臋boko艣ci 20 000 st贸p, a rok p贸藕niej To przyby艂o z kosmosu oraz Moby Dicka. W 1961 roku napisa艂 dla Orsona Wellesa scenariusz do King of Kings. Na podstawie jego opowiada艅 i powie艣ci nakr臋cono filmy The Picasso Summer, Cz艂owiek ilustrowany, 451掳 Fah­renheita, Kroniki marsja艅skie oraz Something Wicked This Way Cometh. Kr贸tki film animowany Icarus Montgolfier Wright, oparty na jego opowiadaniu o historii lotnictwa, by艂 nominowany do Oscara. Pocz膮wszy od 1985 roku adaptuje swoje opowiadania do „The Ray Bradbury Theater" dla stacji telewizyjnej USA Cable.

P. D. Cacek urodzi艂a si臋 i wychowa艂a w s艂onecznej Kalifornii (wiele, wiele lat temu), ale niedawno kaza艂a sobie usun膮膰 chirurgicznie p臋pek i umie艣ci艂a na jego miejscu nalepk臋 z napisem „I V Colorado". Pisz膮ca opowiadania o duchach od pi膮tego roku 偶ycia (fakt ten budzi艂 obawy zar贸wno jej rodziny, jak i nauczycieli) P.D. od ponad dziesi臋ciu lat, je艣li urz膮d skarbowy si臋 nie myli, zarabia na 偶ycie jako literacki wolny strzelec pracuj膮cy dla r贸偶nych wydawnictw.

Mimo up艂ywu lat wci膮偶 jest wierna „upiornej" literaturze, a jej prace ukaza­艂y si臋 w wielu niskonak艂adowych magazynach, takich jak „Pulphouse", „The Urba-nite", „Bizarre Bazaar", „Bizarre Sex and Other Crimes of Passion", „100 Wicked Little Witches", „Newer York", „Deathport", „Grails: Visitations of the Night" oraz „Return to the Twilight Zon臋". Obecnie przygotowuje do druku antologi臋 opowia­da艅.

David Copperfield urodzi艂 si臋 w 1956 roku w Metuchen w stanie New Jersey. Jego pierwszy program telewizyjny, „The Magie of ABC", nadano w 1977 roku. W nast臋pnych latach, dzi臋ki corocznym specjalnym pokazom dla CBS oraz ponad

Biogramy autor贸w

371

500 wyst臋pom rocznie na 偶ywo, obejrza艂o go na ca艂ym 艣wiecie wi臋cej ludzi ni偶 jakiegokolwiek innego iluzjonist臋 w dziejach, w艂膮czaj膮c w to Houdiniego.

Jego niezwyk艂e wyczyny oraz umiej臋tno艣膰 tworzenia widowisk zapewni艂y mu wiele nagr贸d Emmy i dwukrotnie tytu艂 „Entertainer of the Year". Sze艣膰 razy wy­st臋powa艂 przed prezydentem Stan贸w Zjednoczonych.

Wyst臋puj膮c zawodowo od dwunastego roku 偶ycia, David zosta艂 najm艂odsz膮 oso­b膮 kiedykolwiek przyj臋t膮 do Society of American Magicians. Jako szesnastolatek uczy艂 magii na Uniwersytecie Nowojorskim. Jeszcze w college'u wyst膮pi艂 w g艂贸w­nej roli w The Magie Man, najd艂u偶ej wystawianym musicalu w historii Chicago, w kt贸rym 艣piewa艂, ta艅czy艂 i stworzy艂 ca艂膮 warstw臋 magiczn膮 widowiska.

David sam pisze w艂asny materia艂 sceniczny i scenariusze program贸w telewizyj­nych. Obecnie, uko艅czywszy ksi膮偶k臋 o magii, przygotowuje si臋 do pisania beletry­styki.

Mattew Costello wsp贸艂pracowa艂 z wieloma wydawnictwami, w艂膮czaj膮c w to „Sports Illustrated", „Mystery Scen臋" i „Los Angeles Times". Jest wsp贸艂redakto­rem magazynu „Games". Pisa艂 ksi膮偶ki o grach dla Prentice Hall and John Wiley & Sons. Jego powie艣ci z gatunku fantasy to bestseller The Wizard ofTizare (1990) oraz Time ofthe Fox, thriller o podr贸偶ach w czasie. Jego thriller obyczajowy Home-coming (nazwany przez Deana Koontza „ksi膮偶k膮 艣cinaj膮c膮 z n贸g!") by艂 nominowa­ny przez The Horror Writers of America do Best Novel of 1992 Award, a jego kr贸tkie opowiadania regularnie pojawiaj膮 si臋 w najlepiej sprzedawanych antolo­giach.

Costello napisa艂 scenariusz do The 7"' Guest, interaktywnego CD-ROM-u w sty­lu gotyckiego horroru, kt贸ry jest najlepiej sprzedawanym produktem firmy Virgin and Trilobyte. W czerwcu 1995 ukaza艂a si臋 powie艣膰 The 7"' Guest, a rok 1996 przyni贸s艂 Mirage (Warner Books), powie艣膰 i interaktywny CD-ROM, napisane we wsp贸艂pracy z F. Paulem Wilsonem. Costello i Wilson napisali tak偶e scenariusz Bombmeistera, interaktywnego filmu dla Technologies, kt贸ry ukaza艂 si臋 w 1995 roku. Stworzyli tak偶e razem, dla USA Network's Sci-Fi Channel, „FTL News Feed", codzienny program z wiadomo艣ciami z XXII wieku.

Mattew Costello mieszka z 偶on膮 i tr贸jk膮 dzieci w Katonah w stanie Nowy Jork.

Raymond E. Feist jest autorem takich mi臋dzynarodowych bestseller贸w jak Riftwar Saga, Faerie Tale i trylogia „Imperium". Jego ksi膮偶ki zosta艂y przet艂uma­czone na kilkana艣cie j臋zyk贸w i sprzedane w nak艂adach przekraczaj膮cych pi臋t­na艣cie milion贸w egzemplarzy. Jego najnowsza powie艣膰, Rise of Merchant Prmce, jest drugim tomem z cyklu „Serpentwar Saga" i ukaza艂a si臋 na rynku jesieni膮 1995 roku. Mieszka na rancho ko艂o Santa Fe w Kalifornii wraz z 偶on膮, powie艣ciopisark膮 Kathlyn S. Starbuck, c贸rk膮 Jessic膮, kilkoma ko艅mi, kotami oraz zbieranin膮 r贸偶­nych dzikich zwierz膮t. W wolnych chwilach Feist kolekcjonuje wina, filmy i dzie艂a sztuki.

Jack Kirby, „Kr贸l Komiks贸w", stworzy艂 tak dobrze znane postacie, jak Fanta­styczna Czw贸rka, Srebrny Surfer, Kapitan Ameryka oraz X-Men. Jego prace sta艂y si臋 inspiracj膮 dla ca艂ych pokole艅 tw贸rc贸w komiks贸w. Kirby by艂 jednym z tych arty­st贸w, kt贸rzy mieli najwi臋kszy wp艂yw na kreacj臋 postaci wsp贸艂czesnego superboha-tera.

372

Biogramy autor贸w

Mniej znane jego fanom, uwa偶aj膮cym go przede wszystkim za rysownika, by艂o to, 偶e Kirby pracowa艂 nad powie艣ci膮 o nienawi艣ci rasowej i mistycyzmie, kt贸rej akcja toczy艂a si臋 g艂贸wnie w Mongolii. Ksi膮偶ki tej - zatytu艂owanej The Hord臋! - nie zdo艂a艂 uko艅czy膰, ale w ci膮gu ostatnich lat jego 偶ycia, za rad膮 i przy pomocy jego przyjaci贸艂ki, by艂ej agentki literackiej i redaktorki Janet Berliner, na podstawie niekt贸rych w膮tk贸w powie艣ci Kirby'ego powsta艂o kilka opowiada艅. Op臋tanie Tegujai Batira, kt贸re jest jednym z nich, nale偶y do ulubionych opowiada艅 Janet Berliner i najlepiej pokazuje, co dzia艂o si臋 w umy艣le Kirby'ego, kiedy pisa艂 swoj膮 ksi膮偶k臋.

Powie艣ci Deana Koontza przet艂umaczono na trzydzie艣ci siedem j臋zyk贸w i sprze­dano w 艂膮cznym nak艂adzie przekraczaj膮cym sto pi臋膰dziesi膮t milion贸w egzempla­rzy, a jedena艣cie z nich osi膮gn臋艂o pierwsze miejsce na listach bestseller贸w. Cho­cia偶 nigdy nie zosta艂 porwany przez obcych, by艂 znajd膮 wychowanym w d偶ungli przez stado goryli, kt贸re do tej pory wspominaj膮 go ciep艂o i nazywaj膮 „mooma". Obecnie mieszka z 偶on膮, Gerd膮, w po艂udniowej Kalifornii.

Eric Lustbader urodzi艂 si臋 i wychowa艂 w Nowym Jorku. W roku 1969 uko艅czy艂 Columbia University. Zanim zosta艂 autorem tak popularnych powie艣ci, jak Ninja, Angel Eyes, Czarne ostrze i innych, pracowa艂 z powodzeniem w przemy艣le muzycz­nym. W ci膮gu pi臋tnastu lat pracy w tej dziedzinie pisa艂 o lub dla takich artyst贸w jak Elton John, kt贸ry p贸藕niej poprosi艂 go o tekst na ok艂adk臋 swego albumu To Be Continued... z 1991 roku. Lustbader by艂 tak偶e pierwsz膮 osob膮 w Stanach Zjedno­czonych, kt贸ra przewidzia艂a sukces takich gwiazd, jak Jimi Hendrix, David Bowie i Carlos Santana.

Eric Lustbader przez pewien czas uczy艂 w o艣rodkach opieku艅czych b臋d膮cych cz臋艣ci膮 systemu publicznej o艣wiaty miasta Nowy Jork, wzbogacaj膮c program nau­czania dla dzieci z klas trzecich i czwartych. Mieszka obecnie w Southampton w stanie Nowy Jork, wraz z 偶on膮 Victori膮, kt贸ra pracuje dla Natur臋 Conservancy.

Lustbader pracuje teraz bardzo intensywnie nad now膮 powie艣ci膮.

Lisa Mason uko艅czy艂a z czo艂ow膮 lokat膮 University of Michigan School of Lite­ratur臋, Sciences and Arts. Po studiach na University of Michigan Law School prak­tykowa艂a prawo w Waszyngtonie oraz San Francisco. Teraz mieszka nad zatok膮 San Francisco wraz z Tomem Robinsonem, grafikiem i znakomitym rysownikiem, oraz trzema kotami. Ca艂y sw贸j czas po艣wi臋ca pisarstwu.

Mason jest autork膮 czterech powie艣ci: Arachne, Cyberweb, Summer of Love i The Golden Nineties. Summer of Loue (Bantam Spectra, 1994) jest opowie艣ci膮 o podr贸偶niku w czasie z dalekiej przysz艂o艣ci, kt贸ry aby uratowa膰 wszech艣wiat, musi wr贸ci膰 do San Francisco podczas lata roku 1967. W The Golden Nineties (Bantam Spectra, 1995) podr贸偶nik w czasie wraca do San Francisco szalonych i ekstra­waganckich lat ostatniej dekady XIX wieku. Arachne, Cyberweb i b臋d膮cy na uko艅­czeniu Spyder (William Morrow-AvoNova) s膮 powie艣ciami o San Francisco z przy­sz艂o艣ci.

Gor膮co przyjmowane opowiadania Lisy Mason ukazuj膮 si臋 w wielu wydawnic­twach, w艂膮czaj膮c w to „Omni", „Fuli Spectrum" i „Year's Best Fantasy and Hor­ror". Wi臋kszo艣膰 z nich by艂a nominowana do nagrody Nebula, sporo przet艂umaczo­no na obce j臋zyki, a firma Helpern-Meltzer Productions wykupi艂a prawa do sfilmo­wania Tomorrow's Child (Omni, 1989).

Biogramy autor贸w

373

Joyce Carol Oates jest jedn膮 z najwybitniejszych i najbardziej p艂odnych pisa­rek ameryka艅skich. Autorka dwudziestu czterech powie艣ci oraz wielu zbior贸w opowiada艅, tomik贸w wierszy i sztuk. Za powie艣膰 Oni otrzyma艂a National Book Award; w 1990 roku jej ksi膮偶ka Because It I Bitter, and Because It Is My Heart by艂a nominowana do NBA; Czarn膮 topiel za艣 nominowano do National Book Cri-tics Circle Award oraz do Nagrody Pulitzera. W roku 1990 Oates otrzyma艂a nagro­d臋 REA za swoje osi膮gni臋cia w nowelistyce. Mieszka w Princeton w New Jersey i jest profesorem nauk humanistycznych miejscowego uniwersytetu. Jej najnow­sza powie艣膰, What I Liued For, opublikowana w Stanach Zjednoczonych przez wy­dawnictwo Dutton, zosta艂a nominowana do PEN/Faulkner Award.

Dave Smeds mieszka w Santa Rosa w Kalifornii wraz z 偶on膮 Connie i dwoj­giem dzieci, Lerin膮 oraz Elliottem. Jest autorem dw贸ch ksi膮偶ek, powie艣ci fanta­stycznej The Sorcery Within i jej ci膮gu dalszego The Schemes of Dragons. Jego opowiadania z gatunku science fiction i fantasy by艂y publikowane w takich antolo­giach jak: In the Field of Fire, Fuli Spectrum (4), Opowie艣ci niesamowite Dauida Copperfielda, Return to Aualon, Magics: Sorceries Old and New, Dragons ofLight, Sword and Sorceress (4, 5, 8, 9, 11), Warriors ofBlood and Dream, Deals with the Deuil, Futur臋 Earths: Under African Sky; oraz w takich wydawnictwach jak „Asi-mov's Science Fiction", „The Magazine of Fantasy & Science Fiction", „Realms of Fantasy", „Ghosttide", „Inside Karate" i „Pulphouse".

Napisa艂 tak偶e dwie ksi膮偶eczki do edukacyjnej serii wydawnictwa Faeron, stwo­rzonej z my艣l膮 o kursach doskonalenia umiej臋tno艣ci czytania. Dzi臋ki swym ero­tycznym opowiadaniom dla takich czasopism jak „Penthouse Forum", „Hot Talk" i „Club International" Smeds otrzyma艂 w 1992 roku Henry Miller Award. By艂 t艂u­maczem Justy, japo艅skiej miniserii science fiction zaprezentowanej w Stanach Zjednoczonych przez VIZ Comics.

Jego tw贸rczo艣膰, kt贸r膮 krytyk „New York Timesa" okre艣li艂 jako „pisarstwo na najwy偶szym poziomie, stylistycznie nowatorskie i niezwykle 艣mia艂e w warstwie symbolicznej", poznali ju偶 czytelnicy w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Francji, Ho­landii, W艂oszech, Finlandii i Polsce.

Zanim ca艂kowicie po艣wi臋ci艂 si臋 literaturze, Dave zarabia艂 na 偶ycie jako grafik i sk艂adacz druku. Ma czarny pas w karate goju-ryu i prowadzi kursy tej sztuki walki.

Somtow Papinian Sucharitkul (S. P. Somtow) urodzi艂 si臋 w Bangkoku, a wychowa艂 w Europie. Uko艅czy艂 Eton College i Cambridge, gdzie uzyska艂 dyplom magistra nauk humanistycznych, otrzymuj膮c przy tym wyr贸偶nienia z j臋zyka an­gielskiego i muzyki. Opublikowa艂 ponad dwadzie艣cia pi臋膰 powie艣ci dla dzieci i do­ros艂ych oraz wiele kr贸tkich opowiada艅. W wieku dziewi臋tnastu lat zadebiutowa艂 jako dyrygent z Holland Symphony Orchestra, a p贸藕niej dyrygowa艂 mi臋dzy innymi Cambridge Symphony Orchestra i by艂 dyrektorem Bangkok Opera Society. Pisze i re偶yseruje filmy, z kt贸rych wymieni膰 nale偶y przede wszystkim gotycko-punkow膮 adaptacj臋 Snu nocy letniej z Timothym Bottomsem w roli g艂贸wnej.

Niedawno Somtow przekaza艂 swoim wydawcom Vanitas, od dawna oczekiwan膮 kontynuacj臋 Yampire Junction. Jego na wp贸艂 autobiograficzn膮 powie艣膰 Jasmine Nights, opublikowan膮 w roku 1994 przez angielski dom wydawniczy Hamish Ha­milton, kosztem czternastu milion贸w dolar贸w sfilmuje AFFS, przy czym ca艂o艣膰

374

Biogramy autor贸w

materia艂u zdj臋ciowego zostanie nakr臋cona w Bangkoku. Ksi膮偶ka ukaza艂a si臋 w艂a­艣nie w Stanach Zjednoczonych nak艂adem Wyatt Books/St. Martin's Press i spotka­艂a si臋 z zadziwiaj膮co entuzjastycznym przyj臋ciem.

W najbli偶szej przysz艂o艣ci Smotow zamierza napisa膰 now膮 powie艣膰, zbi贸r opo­wiada艅 The Pauilion ofFrozen Women oraz czwart膮 powie艣膰 dla m艂odzie偶y i doro­s艂ych, The Vampire's Beautiful Daughter.

Horrory Lucy Taylor zamieszczono w Little Deaths, Hotter Blood 4, Northern Frights, Bizarre Dreams, The Mammoth Book of Erotic Horror i innych antolo­giach. Jej prace ukazywa艂y si臋 tak偶e w „Pulphouse", „Pal膮ce Corbie", „Cemetery Dance", „Bizarre Bazaar 92" i „Passion". Po艣r贸d zbior贸w jej opowiada艅 nale偶y wy­mieni膰 Close to the Bon臋, The Flesh Artist i Unnatural Acts and Other Stories. Nak艂adem domu wydawniczego Darkside Press ukaza艂a si臋 ostatnio jej powie艣膰 The Safety of Unknown Cites.

Pochodz膮ca z Florydy Lucy Taylor mieszka teraz wraz z pi臋cioma kotami na wzg贸rzach w pobli偶u Boulder w stanie Kolorado.

Robert Weinberg sprzeda艂 swoje pierwsze opowiadanie w 1967 roku, kiedy by艂 jeszcze w college'u, i od tego czasu nie zaprzesta艂 pisania. Jest autorem szesna­stu ksi膮偶ek i bardzo wielu opowiada艅. Jego ostatnia, napisana razem z Markiem Reinem-Hagenem powie艣膰, Vampire Diary: The Embrace, zosta艂a uznana za best­seller w kategorii ksi膮偶ek w twardej oprawie. Jako redaktor skompilowa艂 ponad sto antologii i zbior贸w kr贸tkich opowiada艅. Opr贸cz tego, 偶e pisze i pracuje jako redaktor, Bob jest tak偶e wiceprezesem Horror Writers Association, wsp贸艂przewo­dnicz膮cym Chicago Comic Convention i cz艂onkiem rady dyrektor贸w World Fanta­sy Convention. Ostatnio po艣wi臋ca du偶o czasu pracy konsultanta literackiego przy tworzeniu nowego programu telewizji kablowej HBO, „Werid Tales". Bob miesz­ka na po艂udniowym przedmie艣ciu Chicago wraz z 偶on膮 Philis i synem Mattem. W swoim domu ma ponad dwadzie艣cia tysi臋cy ksi膮偶ek i czasopism.

F. Paul Wilson urodzi艂 si臋 i wychowa艂 w New Jersey, gdzie zmarnowa艂 m艂odo艣膰 na zabawy z zapa艂kami, 艣l臋czenie nad komiksami, czytanie Lovecrafta, Matheso-na, Bradbury'ego i Heinleina, s艂uchanie w radiu Chucka Berry'ego i Alana Freeda oraz ogl膮danie horror贸w {King Konga zdo艂a艂 obejrze膰 jedena艣cie razy.)

W roku 1968 uko艅czy艂 Georgetown University. Jeszcze jako student pierwszego roku medycyny zacz膮艂 sprzedawa膰 swoje kr贸tkie opowiadania i od tego czasu nie­przerwanie pisze oraz praktykuje medycyn臋. W latach siedemdziesi膮tych sprzeda艂 pewn膮 liczb臋 scenariuszy do komiks贸w. Jego opowiadania oraz nowelki ukazywa艂y si臋 we wszystkich wa偶niejszych wydawnictwach oraz wielu antologiach, kt贸re uzy­ska艂y tytu艂 najlepszych w danym roku; jego powie艣ci trafia艂y na listy krajowych bestseller贸w.

F. Paul Wilson jest autorem szesnastu powie艣ci i redaktorem antologii Freak Show, wydanej pod auspicjami stowarzyszenia Horror Writers of America. Jego trzy pierwsze powie艣ci science fiction zosta艂y wydane w jednym tomie jako The LaNague Chronicles przez Baen Books. Dwie z jego powie艣ci, Warownia oraz Gr贸b, pojawi艂y si臋 na li艣cie bestseller贸w „The New York Times". Na podstawie Warowni Paramount nakr臋ci艂 w 1983 roku film, kt贸ry by艂 uderzaj膮co pi臋kny od strony wizu­alnej, ale poza tym ca艂kowicie niezrozumia艂y. Dzie艂o to, ca艂kowicie zas艂u偶enie

Biogramy autor贸w

375

zmia偶d偶one przez krytyk贸w, na szcz臋艣cie szybko zesz艂o z ekran贸w i tego 艣wiata. Autor powie艣ci nie ponosi jednak 偶adnej odpowiedzialno艣ci za kszta艂t tego filmu. Wheels Within Wheels przynios艂o mu pierwsz膮 Prometheus Award w 1979; Gr贸b otrzyma艂 Porgie Award jako najlepsza nowa powie艣膰 roku 1984.

W Stanach Zjednoczonych sprzedano ponad pi臋膰 milion贸w ksi膮偶ek Wilsona, jego powie艣ci przet艂umaczono na osiemna艣cie j臋zyk贸w.

W 1989 roku jego sztuka Glim-Glim zosta艂a zaprezentowana w programie tele­wizyjnym „Monsters".

W roku 1992 stworzy艂 we wsp贸艂pracy z Matthew Costello „Sci-Fi ChanneFs FTL NewsFeed": codzienny, minutowy przegl膮d wiadomo艣ci z przysz艂o艣ci, kt贸ry sta艂 si臋 programem kultowym. W lutym 1995 roku w Hollywood uko艅czono produkcj臋 in­teraktywnego programu Bombmeis艂er (Interfilm), do kt贸rego napisali razem sce­nariusz. Wilson i Costello podpisali tak偶e kontrakt z Time Warner na napisanie Mirage, zar贸wno w postaci powie艣ci, jak i CD-ROM-u, a rezultat ich pracy ma by膰 opu­blikowany jednocze艣nie przez Warner Books i Time Warner Interactive w roku 1996.

F. Paul Wilson jest wci膮偶 偶onaty ze swoj膮 szkoln膮 mi艂o艣ci膮. Mieszkaj膮 oboje na wybrze偶u Jersey wraz ze swoimi dwoma c贸rkami i trzema kotami.

Dave Wolverton zacz膮艂 pisa膰 jeszcze w college'u, w latach osiemdziesi膮tych, i szybko zdoby艂 kilka nagr贸d literackich. Po raz pierwszy trafi艂 na listy bestselle­r贸w swoj膮 debiutanck膮 powie艣ci膮 On My Way To Paradise, kt贸ra zdoby艂a Philip K. Dick Memoria艂 Special Award jako najlepsza powie艣膰 science fiction roku 1989.

Jego nast臋pne powie艣ci, Serpent Catch i Path of 艂he Hero, tak偶e spotka艂y si臋 z gor膮cym przyj臋ciem czytelnik贸w. 艢lub ksi臋偶niczki Lei znalaz艂 si臋 na wysokich miejscach zar贸wno listy bestseller贸w „The New York Times", jak i londy艅skiego „Timesa" a wkr贸tce potem du偶y sukces odnios艂a The Golden Queen (Tor Books, 1994). Nast臋pna powie艣膰 Dave'a, Beyond the Gate, ukaza艂a si臋 nak艂adem domu wydawniczego Tor latem 1995.

Dave publikowa艂 tak偶e kr贸tkie opowiadania w takich periodykach jak „Asimov's Science Fiction" i „Tomorrow" oraz licznych antologiach.

W roku 1992 Dave zosta艂 jurorem koordynatorem konkursu Writers of the Futur臋. Mi臋dzy innymi swoimi zaj臋ciami redaguje antologi臋 prac uczestnik贸w kon­kursu i prowadzi dla nich warsztaty tw贸rcze. Poza tym by艂 stra偶nikiem wi臋zien­nym, misjonarzem, dyrektorem firmy, farmerem, redaktorem wydawnictw literac­kich i producentem ciast. Obecnie mieszka w Oregonie z 偶on膮 i czw贸rk膮 dzieci.

Copyrights

Sn贸w Copyright 漏 1995, David Copperfield's Disappearing, Inc. Ali rights reser-

ved. Used by permission. Quicker Than the Eye Copyright 漏 1995, Ray Bradbury. Ali rights reser-

ved. Used by permission. The Conuersion of Tegujai Batir by Jack Kirby Copyright 漏 1995, Jack Kirby

& Janet Berliner Gluckman. Ali rights reserved. Used by permission. Diamonds Aren't Foreuer Copyright 漏 1995, S. P. Somtow. Ali rights reser-

ved. Used by permission. Just Like Normal People Copyright 漏 1995, Kevin J. Anderson. Ali rights reser-

ved. Used by permission. The Singing Tree by Eric Lustbader Copyright 漏 1995, Sakura Express Ltd. Ali

rights reserved. Used by permission. The Hand-Puppet Copyright 漏 1995, The Ontario Review, Ltd. Ali rights reserved.

Used by permission. BBFBB Copyright 漏 1995, F. Paul Wilson. Ali rights reserved. Used by permission. Switch Copyright 漏 1995, Lucy Taylor. Ali rights reserved. Used by permission. The Eighth ofDecember Copyright 漏 1995, Dave Smeds. Ali rights reserved. Used

by permission. Expert Aduice Copyright 漏 1995, Larry Bond. Ali rights reserved. Used by permission. Geroldo's Incredible Trick Copyright 漏 1995, Raymond E. Feist. Ali rights reser-

ved. Used by permission. Dealing With the Deuil Copyright 漏 1995, Robert Weinberg. Ali rights reserved.

Used by permission. Euery Mystery Unexplained Copyright 漏 1995, Lisa Mason. Ali rights reserved. Used

by permission. Just a Little Bug Copyright 漏 1995, P. D. Cacek. Ali rights reserved. Used by

permission. In the Teeth ofGlory Copyright漏 1995, Dave Wolverton. Ali rights reserved. Used

by permission. The Last Vanish Copyright 漏 1995, Matthew Costello. Ali rights reserved. Used by

permission. Indigo Moon by Janet Berliner Copyright 漏 1995, Janet Berliner Gluckman. Ali

rights reserved. Used by permission.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
opowiesci niesamowite poe e a UDP2EQ3BGP7D4J6A5NHY7TZ67LQSIR4RBUZKB6Q
Poe E A Opowiesci niesamowite (2)
opowiesci niesamowite poe e a UDP2EQ3BGP7D4J6A5NHY7TZ67LQSIR4RBUZKB6Q
Szalony patnik Opowiesci niesamowite
Kraina bez powrotu Opowie艣ci niesamowite 艁ukasz Radecki
Ksiega ognia Opowiesci niesamowite
Demon ruchu Opowiesci niesamowite
H P Lovecraft Przysz艂a na Sarnath zag艂ada Opowie艣ci niesamowite i fantastyczne (2016)
Antologia Opowie艣ci ze 艣wiata Wied藕mina
Poe Opowie艣ci Niesamowite
Namietnosc Opowiesci niesamowite
Z艂odziej dusz Opowie艣ci niesamowite Anna Klejzerowicz
Antologia O kobietach Czeskie opowie艣ci

wi臋cej podobnych podstron