MICHAL VIEWEGH
HALINA PAWLOWSKA
PETR SABACH
IVA PEKARKOVA
EVA HAUSEROVA
DANIELA FISCHEROVA
IRENA DOUSKOVA
VERA NOSKOVA
IVAN KLIMA
O KOBIETACH…
CZESKIE OPOWIEŚCI
POVIDKY O ZENACH
przekład ― Katarzyna Dudzic, Tomasz Grabiński, Jan Stachowski
Good Books ― Czeskie Opowieści
Wrocław 2009 ― wydanie 1
ISBN ― 978 83 928051 1 3
MICHAL VIEWEGH
ROZWIĄZŁOŚĆ
przekład ― Jan Stachowski
Helena już rok kochała się w Milanie, ale zdradzenie Richarda przez dłuższy czas nie było łatwe ― między innymi pracowali w tej samej firmie, więc miał ją na oku okrągłą dobę. Wreszcie wpadła na pomysł ― dwa razy w tygodniu, zaraz po obiedzie, razem z mężem wyskakiwali z pracy do centrum handlowego. Kilka dni przedtem zawsze dzwoniła do Anety, która kupowała dla niej parę łaszków i chowała je u siebie w butiku. Aneta dopiero od pięciu lat była mężatką, niemniej kwestię zdrady małżeńskiej traktowała swobodniej, a nawet z większym zrozumieniem, niż Helena.
Również dzisiaj przed wyjściem z biura wpadła do toalety, żeby poprawić fryzurę i makijaż. Nie chcąc czekać na windę, zbiegła po schodach, to raptem trzy piętra. Czuła się młodo, a przynajmniej młodziej niż zwykle. Przed południem padało, ciepłe powietrze było wciąż nasycone wodą. Wzięła głęboki oddech, klimatyzacja w firmie jest okropna. Nowe audi Richarda już czekało. samochody, nasze dzieci ― pomyślała. Do dzisiejszego dnia nie miała odwagi domagać się od męża więcej niż półtorej godziny, teraz jednak, diabli wiedzieć czemu, postanowiła zaryzykować.
― Dwie godziny?! Nie ma mowy.
Podniósł nieco głos i ściągnął brwi, ale Helena wiedziała, że tylko udaje sprzeciw. Jest w dobrym humorze, zgodzi się. Po odliczeniu dwudziestu minut na dojście do atelier Milana i z powrotem zostanie im półtorej godziny plus konieczna rezerwa. Pierwszy raz nie będą się musieli spieszyć. Wizja powolnego tempa podnieciła ją. Uszminkowanymi wargami musnęła policzek męża. Gdyby teraz zajęli tylne siedzenia, tam, gdzie są przyciemnione szyby, być może nie miałaby nic przeciwko temu, ale w tych sprawach Richard jest zbyt konserwatywny. Już się pogodziła, że ich życie erotyczne toczy się wyłącznie w łóżku.
— Kupisz sobie dwa pisma więcej ― szepnęła.
— Półtorej godziny. Moje ostatnie słowo.
― I dodatkowo dwie szkockie…
Zdumiał się.
— A z powrotem kto siądzie za kółkiem?
― Ja.
Uśmiechnęła się. Richard podjął grę. Przechylił głowę w bok, jakby rzeczywiście rozważając propozycję.
― Chcę jeszcze skoczyć do fryzjerki.
Tak było najprościej. Podobnie jak większość mężczyzn, Richard, owszem, zauważał mocne ścięcie włosów albo zmianę koloru, ale już nie cieniowane końcówki, a co dopiero efekt odżywczej maski. Westchnął, zapalił silnik i ruszyli. W kącie parkingu stała żółtobrązowa woda. W ostatniej chwili skręcił ostro kierownicę.
— Co, omijasz kałuże? ― powiedziała z rozbawieniem. ― To nie w twoim stylu…
Zrobił minę winowajcy i oboje się roześmiali. Jak już tyle razy wcześniej, teraz także poczuła się głupio, że zdradza tego świetnego faceta. No cóż, chyba po prostu jestem rozwiązła. Gdy jednak ze swych rozterek zwierzyła się Anecie, przyjaciółka ją wyśmiała.
— To ma być rozwiązłość? Dwie godziny szczęścia miesięcznie?
Helena patrzyła na nią bezradnie.
— Głupie dwadzieścia cztery godziny w roku? ― kontynuowała Aneta. ― Jeden jedyny naprawdę szczęśliwy dzień? Uważasz, że to w życiu dużo?
Na zatłoczonym podziemnym parkingu niby pomagała Richardowi w znalezieniu wolnego miejsca, w rzeczywistości jednak rozglądała się, czy przypadkiem nie zobaczy auta Milana. Na odrapanym filarze, za którym akurat skręcali, były różnobarwne resztki lakieru. W następnym rzędzie dostrzegła dobrze znany samochód, co ją zaskoczyło, dotychczas za każdym razem musieli się zdzwaniać przez komórkę. Jej brzuch zalała fala strachu i podniecenia. Powtórzyła w myśli literę i numer najbliższego filaru. Twarz Milana była niewidoczna, miał opuszczoną osłonę. Czy to aby nie rzuca się w oczy? Na szczęście cała uwaga Richarda skupiła się na monitorze kamery parkingowej. Wyłączywszy silnik, z chłopaczkowatym zadowoleniem stwierdził, że wcisnął się idealnie między dwa auta. Za przednią szybą samochodu zauważyła jakiś ruch. Uzmysłowiła sobie, że akurat w tej chwili obu mężczyzn dzieli zaledwie dziesięć metrów, i wbrew własnej woli parsknęła lekko histerycznym śmiechem.
— Co jest? ― spytał Richard przyjaźnie. ― Z czego się chichrasz?
― Z ciebie, panie kierowco.
Dwoma palcami złapał ją za kark, zsunął rękę, po czym pełną dłonią ścisnął jej lewy pośladek tak mocno, aż krzyknęła, jednocześnie zauważając, że czubki zamszowych czółenek są trochę mokre. Odwróciwszy się plecami do Milana, poprawiła spódnicę. W udach czuła napięcie. Richard odszedł od samochodu, elektroniczny zamek wydał krótki pisk. Zerknął na zegarek.
― Kwadrans po czwartej tutaj. Równe dwie godziny.
― Świetnie. Jesteś cudowny, naprawdę!
— Ani minuty dłużej.
Rozstali się przed sklepem z obuwiem. Kupiwszy dwie gazety i nowy numer pisma Off Road, Richard powoli szedł szerokim korytarzem w stronę swej ulubionej kawiarni. Sklepowe witryny mijał obojętnie, ale przed przeszkloną ścianą kącika dla dzieci stanął i zapatrzył się na około trzyletnią dziewczynkę z jeszcze mniejszym chłopczykiem, zapewne bratem, którzy na małym toboganie co i rusz zjeżdżali w stertę kolorowych piłeczek; odszedł, gdy dostrzegł spojrzenie jednej z matek.
W kawiarni usiadł tak, by móc obserwować przechodniów. Młodziutka, ruda kelnerka jakby go poznawała. Zamówił kawę, mineralną i podwójną whisky. Czasu jest mnóstwo. W tej kanciapie za sklepem i tak nie wytrzymają dłużej niż piętnaście minut, zresztą za każdym razem, kiedy wychodzi, inne ekspedientki znacząco chichoczą. Oczywiście dla Anety kwadrans to za mało, ale jemu wystarcza. A gdyby dać jej dzisiaj mały prezent? Perfumy? Kwiaty? Helenie też bym mógł potem wręczyć kwiatki. Pogrążył się w lekturze, chwilę później kelnerka przyniosła zamówienie.
— Żona na zakupach? ― spytała.
Zdał sobie sprawę, że jest o dobre dwadzieścia lat młodsza. Jej ironia sprawiła mu raczej radość, wiedział bowiem, że taka kombinacja pokoleniowej pogardy i lekkiego zainteresowania to maksimum, co może go spotkać. A będzie jeszcze gorzej.
— Nie, tylko udaje, że robi zakupy. Tak naprawdę jest z kochankiem.
― No co pan!
― Tak to już bywa. Zawsze czeka na nią w samochodzie na parkingu.
— Tolerancyjny mąż z pana ― uśmiechnęła się.
— Bardziej by pasowało ― zrezygnowany.
— Mówi pan poważnie? ― zapytała po chwili ruda.
― Tak.
― Chce pan powiedzieć, że… że to prawda?
Przytaknął. Wyczytała z jego wzroku, że nie kłamie.
— Ja… ja nie wiem, co się w takich sytuacjach mówi.
— Nie chciałem pani wprawić w zakłopotanie.
Kelnerka obrzuciła spojrzeniem resztę gości, jakby szukając u nich wsparcia.
― O Jezu…
Richard wzruszył ramionami.
— I pan tu sobie czyta prasę? ― wybuchnęła nagle. ― To jakieś zboczenie! O, przepraszam ― dodała pospiesznie.
— Zboczenie? ― powtórzył Richard. ― Dwie godziny szczęścia miesięcznie? Dwadzieścia cztery rocznie? Jeden naprawdę szczęśliwy dzień w roku? Serio, uważa pani, że to dużo?
Kelnerka milczała.
HALINA PAWLOWSKA
O KROK OD MIŁOŚCI
przekład ― Tomasz Grabiński
― Ale tu pusto ― mówiła sobie Klara. Żyła w domku na wsi już od ponad dwudziestu lat. Właściwie mieszkała tu od chwili, kiedy jej ojciec złamał sobie nogę i miał problemy z tym, by dotrzeć do wsi.
Klara też miała z tym problem. Nie posiadała ani auta, ani prawa jazdy. I nie chciała go. Była dumna z tego przejawu swojej kobiecości. Braku umiejętności motorycznych, by kręcić kierownicą i naciskać na pedały. notabene ― podobało jej się też to, że bez auta odległości nabierały właściwych wymiarów. Dziesięć kilometrów to było po prostu DALEKO. I kiedy była we wsi na zakupach, to musiała liczyć, co przez te dziesięć kilometrów uniesie, a czego już nie.
Klara miała wewnętrzne przekonanie, że brak prawa jazdy stanowi gwarancję właściwej hierarchii wartości, i dlatego, że nie umie jeździć, najlepiej wie, co w życiu jest ważne, a co nie.
Za ważną w życiu Klara uważała miłość. Dotyk ciała i czuły, zakochany szept stanowiły dla niej jedyny powód, by istnieć. O pracy nie mogła powiedzieć tego samego. Klara była wprawdzie artystką, rzeźbiarką z dyplomem akademii, ale bryły gliny i kanciaste kamienie zdecydowanie nie stały się najważniejszym punktem w jej życiu. Czasami rzeźbiła aniołki na nagrobki, robiła dzbanki i misy, a czasem też czyściła nos z kurzu Karelowi Wacławowi Raisowi ― to znaczy jego pomnikowi.
Klara urodziła się na Pogórzu Karkonoskim. W pobliżu znajdowała się szkoła rzeźbiarska w Horzicach ― wszystkim wydawało się logiczne, że artystycznie utalentowana dziewczyna będzie się uczyć właśnie tam. Tylko jej matka miała w oczach dociekliwe pytanie. Jakby przeczuwała, jaka jest prawdziwa przyczyna decyzji jej córki. Jakby zrozumiała, że Klara zgłosiła się na rzeźbę tylko dlatego, że oprócz niej w klasie będą sami MĘŻCZYŹNI! Było ich trzech. Marek, Dawid, Jacek. Zaliczyła ich wszystkich.
W końcu została z Jackiem, bo mieszkał najbliżej. Mniej więcej dwieście metrów od niej. Można by powiedzieć, że Klara była z nim szczęśliwa. Choć jeśli chodzi o seks, to czasem czuła się jak kawałek marmuru, w który Jacek wali, wali, wali, a właściwie nie wie ― po co…
Jacek zginął w wypadku samochodowym, na zakręcie na drodze z Lazni Belohrad, a Klara nigdy się nie dowiedziała, po co właściwie jechał do tego miasteczka. Wyrzeźbiła mu na tablicy nagrobnej czterolistną koniczynę, po zniszczeniu jej przez wandali z czterech listków pozostały tylko dwa, przypominające skrzydła mewy.
Później zmarła matka Klary, na gruźlicę. Nikt nie słyszał, by kiedykolwiek kaszlała, nie straciła jakoś wyraźnie na wadze. Czasem tylko miała poróżowiałe, wilgotne czoło, a oczy błyszczały jej dziwnym pragnieniem. Ojciec Klary pozostawał na nie głuchy. Właściwie już dawno wyprowadził się na wieś. Urodził się w chacie na wzgórzu i postanowił, że tam też skończy swój żywot.
Jakieś pięćset metrów dalej w stronę lasu żyło małżeństwo Toniczków. Pan Toniczek uczył Klarę rozróżniać dobre grzyby od goryczaków i wycinał jej ozdobne kije grzybiarskie. Miał około siedemdziesiątki, kiedy Klara zdała sobie sprawę, że ją pociąga. Że zawsze, kiedy wie, iż pójdą razem na zakupy, myje głowę, pierze bluzkę i wciera za uszy perfumy o zapachu wanilii i dzikiej róży. Właśnie przy krzewie róży doszło pierwszy raz do zbliżenia Klary z sąsiadem Toniczkiem. Był pomarszczony i dziwnie suchy w dotyku. Jak skóra wygrzanego padalca… Oczka miał bystre i małe jak koraliki. A usta cienkie i strasznie spragnione. Pan Toniczek był wspaniałym kochankiem. Jego męskość unosiła się dumnie jak topola na grobli. Klara go kochała. A jeszcze bardziej kochała to, jak pan Toniczek ją kocha. Dla niego była objawieniem, uwieńczeniem jego minionych lat. Darem z niebios, na który w ogóle nie liczył i właściwie nawet nie umiał sobie go wyobrazić.
Pewnego razu w nocy Klara puściła sobie potajemnie film porno. Ściszyła dźwięk do minimum. Stękanie wprawdzie było stłumione, ale tak nietypowe, że zbudziło ojca. Klara ledwo zdążyła przełączyć na dokument o szkodnikach leśnych.
Pan Toniczek był o wiele bardziej namiętny i pełen inwencji niż aktorzy porno. Tajne miejsca Klary nazywał tak pomysłowo, że mógłby wydać obszerny słownik.
Klara piękniała. Wiedziała, że dzięki miłości Toniczka zmiękła jej skóra, nawet na piętach, że włosy opadają jej na ramiona w kaskadowych falach i że jej policzki mają aksamitny blask, jaki miewają tylko madonny.
Później zmarła żona pana Toniczka, dobra, pulchna babcia. Trzy miesiące po niej skonał Toniczek. Wszyscy myśleli, że to z tęsknoty. Toniczek przestał jeść i pić. Klara wiedziała dlaczego ― w domu pod krzyżem pojawił się Wacław. Przyjechał z Australii w odwiedziny do swojego brata, Jana. Klara miała do niego trzy minuty na piechotę. I spędziła z nim jeden dzień na spacerze po okolicy, drugi na zbieraniu czereśni, trzeci na grzybach, aż w końcu spędziła z nim też noc. Wacław był po czterdziestce. Stateczny, cztery razy rozwiedziony i wesoły. Nic nie stanowiło problemu. Może trochę tylko seks. Ale wynagradzał to Klarze opisami australijskich plaży, kangurów i przygód finansowych.
Klara nie poszła na pogrzeb pana Toniczka. Wacław miał tego dnia urodziny i upiekła mu tort czekoladowy. Wacław postanowił, że zostanie w Czechach. Klara delikatnie mówiła o przyszłości, ale on tylko kilka razy westchnął, że potrzebuje czasu, by się rozejrzeć. Rozejrzał się uważnie ― i do domu pod krzyżem sprowadził sobie dwudziestoletnią blondynkę. Była ładna. I do tego bogata. Jej ojciec odzyskał od państwa zakłady tekstylne i należały do niego chyba wszystkie lukratywne grunty w okolicy. Blondynka nic nie wiedziała o Klarze. Wacław bał się Klary. Kiedy przyszła do niego w niedzielę, znalazła w domu tylko jego brata. Chodził o kulach. Kiedyś kosiarka pozrywała mu wiązadła w kostce, wlókł nogę za sobą jak kawał suchej gałęzi…
Klara przestała kupować sobie szampon, kremować twarz, przestała też spoglądać w lustro. Po pół roku, kiedy regularnie co dnia budziła się z okrzykiem ― wacek! ― postanowiła, że pójdzie do psychiatry. Dał jej małe pigułki na depresję. Klara brała je i ręce już jej się tak nie trzęsły, przytyła nawet w pasie i zrobiło jej się to tak jakoś obojętne. Zaczęło być jej obojętne również to, że żaden mężczyzna nie weźmie jej już w objęcia, nie będzie całować piersi i wdychać jej zapachu między udami…
Klara zaczęła co drugi dzień piec ciasta, a jej ojciec obserwował ją z uczuciem szczęścia, choć i też z lekką podejrzliwością. Raz zaniosła ciasto Janowi. Cały jego pokój śmierdział pleśnią. Klara wywietrzyła mu pościel, a kiedy Jan chciał zacząć opowiadać o Wacławie ― położyła mu palec na usta.
Później, zawsze w sobotę, przynosiła Janowi ciasto, on rozpalał ogień i piekli sobie mięso na grillu ogrodowym.
Jan nigdy się nie ożenił. Raz Klara położyła mu rękę na chorą nogę, a on zadrżał. Kiedy Klara miała czterdzieste piąte urodziny, wypili razem litr morelówki. A później Jan pogłaskał ją po włosach. Były nieumyte i tłuste, kleiły mu się do spoconej dłoni…
Po tygodniu Jan dostał od kolegi trzy butelki wiśniówki. Z Klarą wypili dwie. Rano Klara miała skurcze żołądka, ale kiedy oparła głowę o ramię Jana, odnalazła w sobie spokój. Tego dnia nie wzięła pigułki na depresję. I następnego też nie. Na tapczan Jana nałożyła nową narzutę, po czym sama rozłożyła się na posłaniu, a Jan, wzmocniony śliwowicą, całował ją czule od skroni aż po jej popękane pięty.
Klara była z Janem przez rok. Zawsze sypiała w jego domu z soboty na niedzielę. A w czwartki bywała u niego przez cały dzień. Jej ojciec wiedział o tym związku, ale nic nie mówił. On w ogóle mało już mówił. Klara czasem uśmiechała się cynicznie, kiedy przychodziło jej do głowy, że chodzi z kulawym Janem, a w domu opiekuje się kulawym ojcem.
Mówiła sobie, że jest to dyskretny znak, co Bóg właściwie myśli o jej życiu.
Jan musiał wyprowadzić się z domu na wsi, bo jego brat Wacław go sprzedał. Jan wyjechał do bloku na przedmieściach Pardubic. Chciał zabrać Klarę z sobą; nie chciała. Jeździła do Jana tylko dwa razy w tygodniu, przerażała ją wizja, że musiałaby spędzać z nim dzień i noc. Wymówiła się ojcem oraz tym, że strych u nich w domu służy jej jako atelier i że w bloku nie mogłaby rzeźbić. O możliwości, iż Jan wprowadziłby się do niej, Klara nie wspomniała, a Jan darzył swoją kochankę takim respektem, że milczał. I tak widzieli się jeszcze przez dwie soboty, kiedy Jan przenosił z domu na wsi swoje stare rzeczy, później wysłali do siebie siedem esemesów, a potem był spokój…
Tym razem Klara nie była nieszczęśliwa. Pogodziła się z faktem, że rano bolą ją kolana i że czasem, kiedy wstaje z krzesła, to stopy drętwieją jej tak, iż nie jest w stanie zrobić kroku. Przestała farbować sobie włosy. I brwi też już nie wyrywała. Miała zresztą wrażenie, że nawet nie byłoby czego.
Wiosną na dole nad potokiem stanął barakowóz. Sypiał w nim Świętopełk Ruchliwy. Jego nazwisko Klara przeczytała na tabliczce, którą trzymał w barakowozie za oknem. Robił pomiary źródeł wody na zamówienie administracji lasów, a Klarę fascynowało to, że jego imię ewokowało w niej spokój, a z kolei nazwisko ― zgiełk i rwetes.
Klara zaproponowała raz Ruchliwemu, że mógłby wziąć u niej prysznic. Pożyczyła mu ręcznik. Kiedy jej go oddawał, czerwienił się, bo pozostały na nim resztki błota. Dla Klary ręcznik pachniał. Kiedy się wykąpała, wytarła się w niego.
Świętopełk nie skończył jeszcze trzydziestu lat. Miał silne, grube ramiona i był zarośnięty na brzuchu aż do klatki piersiowej. I w dół ― aż do kostek.
Klara raz usiadła mu w barakowozie na kolanach. A kiedy zesztywniał, kręciła się, chichotała i wierciła, aż zaczęli się kochać, zanim zdążyła ściągnąć spódnicę. ruchliwy seks skończył się wraz z latem. Świętopełk zmierzył, co miał i chciał zmierzyć, i tyle go widziano…
— Ale tu pusto ― mówiła sobie Klara. W żadnym z pobliskich budynków już nikt nie mieszkał. Tylko w najbliższej wsi żyła pani Kosova, chora na stwardnienie rozsiane, jej synowa Jaja, która ważyła 120 kilo, i Maruszka. Dziewczyna, która odziedziczyła tutaj dom i założyła ekologiczną hodowlę kóz.
Ojciec zmarł tuż po Bożym Narodzeniu. A jego ostatnie słowa brzmiały ―
— Pieprzyłaś się ze wszystkimi, jacy tu byli. Teraz już tu nikogo nie ma, więc ty też się wynoś!
Klara długo płakała.
Całymi godzinami pracowała nad nagrobkiem ojca. Ciągle formowała gałęzie i dojrzałe winogrona oraz krzyż, rzeźbiła w kamieniu tak mocno, że zesztywniały jej ramiona i szyja. Była tak wyprostowana, że sama zaczynała przypominać pomnik.
Klara spoglądała na gołe wzgórza… Oczy bolały ją od nadmiaru ostrego światła. Było dla niej jasne, że ojciec miał rację. Że tu już nikogo nie ma i że tu już nikogo nie będzie! Zaczęła się pakować. Bieliznę i ubrania rzucała na kupkę, książki do kartonów. Później szukała walizki. Poszła do przedpokoju. Nagle ujrzała dziwny cień. Zatrzymała się. Lustro błyszczało jak pełna tajemnic powierzchnia wody. W szkle świeciła głowa z białą grzywą, głębokie oczy w mrocznych refleksach, gładka linia szerokich ramion…
Klara nachyliła się bliżej. Jeszcze bliżej. I ujrzała spragnione źrenice, zobaczyła namiętne usta, pogryzione do mięsa… Ostrożnie dotknęła piersi… Po czym kopnęła walizkę i poszła umyć głowę, wyprała bluzkę, a miejsca za uszami skropiła perfumami o zapachu wanilii i dzikiej róży…
PETR SABACH
KRÓLESTWO ZA STORY
przekład ― Jan Stachowski
― Potrzebna mi story! ― biadoliła Wanda już od drzwi. ― Królestwo za story!
Pavla patrzyła z lekko rozdziawionymi ustami. Milczała, bo też co miała powiedzieć? Raczej nie zdarzało się, by Wanda wpadała do niej o piątej nad ranem z prośbą o story.
― Musisz mi pomóc…
― Wejdźże wreszcie… ― Pavla wciągnęła przyjaciółkę do środka. ― Rany boskie, co jest grane? Wyglądasz okropnie.
Gdy przy jej pomocy Wanda dosłownie wtoczyła się do przedpokoju, Pavla dopiero wtedy zorientowała się, że przyjaciółka jest trochę wstawiona. Gdzie tam trochę, porządnie.
— Cholera, co się stało? Chcesz kawy? A właściwie czemu ja pytam, po prostu zrobię, a tymczasem ty jakoś się ogarnij.
Zapłakana Wanda, smarkając głośno, skinęła głową.
— Kawka? Czemu nie ― wymamrotała, zdjąwszy na chwilę chusteczkę z opuchniętego nosa. Po czym zatrąbiła hałaśliwie.
— Tylko niech ci coś zostanie w tej głowie, żebyś mi mogła wszystko opowiedzieć! ― krzyknęła z kuchni Pavla.
Dowlókłszy się do niej, znużona Wanda opadła na krzesło. Kaprawymi oczami wodziła wokół, jakby sprawdzając, co się tu zmieniło od jej ostatniej wizyty.
— Ładne kwiatuszki… ― pokazała na stojący przed nią wazon, ale zaraz jęknęła ― Boże, jaka ze mnie durna krowa!
Pavla nalała kawę do dwóch wielgachnych kubków.
― Okradli nas…
― Co takiego? Znaczy się ― mieszkanie? ― przeraziła się przyjaciółka Wandy. ― A kiedy?
Wanda tylko apatycznie pokiwała głową.
— Czekaj no… ― Pavla, przekonana, że w takich okolicznościach powinna przejąć inicjatywę, wzięła ze stołu komórkę. ― Musimy zadzwonić na policję. Może znajdą jakieś ślady.
— Nie, żadnej policji! ― wrzasnęła Wanda, gapiąc się nieprzytomnie w kuchenny kąt. Po czym znów zaczęła siąkać nos w chusteczkę.
Zdezorientowana Pavla przez parę sekund przyglądała się jej, potem czule pogłaskała po włosach, a wreszcie spytała cicho ―
— Nie? A dlaczego? Przecież to chyba normalne, co?
— Bo… bo krowa ze mnie ― dobiegł spod chusteczki stłumiony głos.
I co teraz? Pavla znów pogłaskała przyjaciółkę.
— Będzie dobrze ― powiedziała, czekając, aż Wanda choć trochę się uspokoi. Zastanawiała się, co takiego złodzieje mogli wynieść z mieszkania. Było w nim pełno drogocennych rzeczy. Obrazy (wśród nich dość duży Zrzavy i Filla), meble secesyjne, porcelana… Kosztowności też pewnie przepadły ― mąż Wandy prowadził na Starówce dwa prosperujące sklepy z antykami. Zdaje się, że i sporą gotówkę trzymali w domu. I chociaż jej stosunek do przedmiotów był raczej obojętny (chyba dlatego, że zawsze mogła sobie kupić nowe), miała zrozumienie dla chlipania Wandy. Kompletnie jednak nie pojmowała, czemu nie należy wzywać policji.
— Słuchaj… a gdzie twój mąż?
— W Monachium na jakichś targach ― czknęła Wanda.
— Strzelisz jednego? ― spytała Pavla, nie tyle z chęci picia o tak wczesnej porze, ile z braku lepszych pomysłów. Zresztą szklaneczka czegoś mocniejszego być może postawi Wandę na nogi.
Przyjaciółka przytaknęła.
― Serio, chcesz?
― No pewnie ― niespodzianie ożywiła się Wanda.
— Becherovkę czy jamesona?
— Jamesona… Ty, mogę się trochę obmyć? Pewnie wyglądam strasznie.
— Czysty ręcznik wisi tuż przy drzwiach ― rzekła Pavla, nalewając dwie solidne porcje wyśmienitej irlandzkiej whisky. Postawiwszy szklaneczki na stole, usiadła, po czym łyknęła bezmyślnie i przymknęła oczy. Ziewnęła ― nie zwykła wstawać tak wcześnie.
Z łazienki dochodził tylko plusk wody. Przez długie minuty nie działo się nic. Wreszcie stuknęły drzwi. Usiadłszy, Wanda spuściła wzrok i ujęła szklaneczkę. Prezentowała się nieco lepiej, ale jej ― zawsze tak zadbany, bezbłędny ― wygląd był za górami, za lasami.
Przyjaciółki stuknęły się, w milczeniu i raczej z nawyku. Odstawiwszy szklaneczkę, Wanda śniętymi, zaczerwienionymi oczami spojrzała na Pavlę, a po chwili powiedziała uroczyście ―
— Ale musisz obiecać, że wszystko, co ci zaraz powiem, zostanie wyłącznie między nami. Gęba na kłódkę!
Pavla przytaknęła.
— Musisz powiedzieć ― obiecuję!
— Obiecuję.
— A teraz ― przysięgam!
— Dobra, przysięgam ― powiedziała Pavla, z trudem skrywając ciekawość.
— Nie mogę iść na policję, bo… ― niemal wyszeptała Wanda ― bo nikt mi nie uwierzy… A gdyby nawet, to na pewno nie w to, że na świecie może być ktoś tak głupi, jak ja, żeby wciskać policji historyjkę, która po prostu jest bez sensu…
— A właściwie co się stało?
— Jedynie dobra story mogłaby mnie uratować… Bo inaczej chyba popełnię samobójstwo.
Nieprzygotowana na taki rozwój sytuacji Pavla wytrzeszczyła oczy. Napiła się whisky.
Wanda łyknęła kawy, wyjęła z torebki papierosa, zapaliła, po czym dopiero wtedy spytała ―
— Mogę?
Tymczasem Pavla wyciągnęła skądś byle jaką popielniczkę i ― mimo że niepaląca ― też zapaliła, tak była podekscytowana.
Wanda zaciągnęła się łapczywie kilka razy. Wydmuchnąwszy dym nad głową przyjaciółki, upewniła się znowu, że tamta będzie milczeć, i wreszcie zaczęła swoją opowieść.
— Dzisiaj… a właściwie wczoraj, nieważne, byłam w knajpie Pod Trzema Białymi Barankami, pewnie ją znasz. Jakub obchodził urodziny i zaprosił towarzystwo. Pomyślałam sobie, czemu nie? Michał jest w Niemczech, na pewno nie będzie gnił w hotelu. A ja co, mam siedzieć w domu sama? Rozumiesz?
— Jasne, że rozumiem ― rzekła Pavla, mimo że nie było czego rozumieć. Przynajmniej na razie.
— Przyszli sami znajomi… no, prawie sami… Jakub z Tamarą, Bettina z Ondrą, Łukasz i… I jeszcze parę osób, których w zasadzie nie znałam… ― ciągnęła już niemal spokojnie Wanda, odgarniając włosy z czoła. Włosy ciemne, wpadające w granat. W połączeniu z zaczerwienionymi oczami była to kombinacja wręcz diabelska. Zdusiwszy w roztargnieniu niedopalony papieros, wyłowiła następny i kontynuowała ―
— Spoko, będę się streszczać. Gdzieś koło dziesiątej zjawił się pewien gość, zauważyłam go, jak tylko wszedł. Piękny facet. Wyglądał jak Leonardo DiCaprio, tyle że trochę starszy. A ja, jak jakaś małolata, od razu miałam na niego ochotę. W gardle mi zaschło, serce zaczęło walić… Było to coś niesamowitego, wiesz, w naszym wieku takie rzeczy już się nie przytrafiają.
Pavla westchnęła na znak, że rozumie, i przez kilka sekund jej oczy rozbłysły marzycielsko.
— Siedzieliśmy, gadaliśmy, ale kompletnie nie wiem ― o czym, ponieważ bez przerwy musiałam zerkać na tego faceta. Chyba miałam rozdziawioną gębę, bo po jakimś czasie zauważyłam, że i on mi się przygląda, a jego wzrok przestrzega mnie dyskretnie ― uważaj na resztę, wiemy o tym tylko my dwoje. Naraz staliśmy się czymś w rodzaju pary spiskowców, połączonych wspólną tajemnicą, o której pozostali nie mają pojęcia.
Pavla milczała. Ona również wzięła drugiego papierosa. Paląc, dosłownie zawisła wzrokiem na ustach przyjaciółki.
― Skończyliśmy koło drugiej w nocy. Już od dobrej godziny główkowałam, jak by tu cichcem poderwać gościa. Trudna sprawa, bo kocioł był tam straszny, wszyscy się darli, że trzeba by gdzieś wpaść na mojito, pora jest wciąż młoda i takie tam teksty, znasz to… Nalej mi jeszcze kapkę.
— No i coś wymyśliła?
— Powiedziałam, że chcę zadzwonić, a nie mam zasięgu, więc muszę wyjść. Po prostu się ulotniłam, tak, jak kiedyś razem zwiewałyśmy z budy. Jesteś ― i nagle fiu! Stanęłam na chodniku, w ręce komóra. Chwilę potem podszedł on, wezwał taryfę i…
— Boże drogi! ― westchnęła Pavla, wydmuchując jednocześnie dym, co wyglądało tak, jakby wypuszczała duszę. ― Boże drogi, to on cię okradł? Związał i okradł? Obrobił wam chałupę! Co za drań! Mówiłam ci, że musimy zadzwonić na policję… ― zdenerwowana sięgnęła po komórkę.
Wanda szybko przykryła telefon dłonią.
— Dobra, dzwoń, ale gdy skończę. A ja idę o zakład, że wtedy ci się odechce! ― powiedziała zaskakująco ostrym tonem.
Pavla znieruchomiała, wlepiając wzrok w Wandę. Zaciekawiona, ale i wylękniona.
— Sama nie wiem, jak to się stało, tak czy owak znaleźliśmy się u mnie. No i stoję ci ja w holu, i pozwalam, żeby mnie rozbierał obcy facet, zresztą sama też go rozbieram. Wariacko zdzieramy z siebie ciuchy, a tu nagle, kiedy czuję, że jesteśmy już kompletnie nadzy i przyklejeni do siebie, on mnie odpycha i z jakąś taką smutną miną pyta, czy by mi nie przeszkadzało, jeśli najpierw opowie coś o sobie. Nie wiedziałam, co tu jest grane, w tym momencie nie miałam najmniejszej ochoty na żadne pogaduchy, ale jemu, kiedy tam stał nagi, taki cudowny i ― błagam, tylko się nie śmiej ― wyglądał prawie jak bóg, po prostu nie mogłam odmówić. Pocałował mnie w ucho, zajrzał do pokoju i powiedział ― widzę, że masz fortepian. może byś coś zagrała? bardzo proszę…. Byłam tak podniecona, że zrobiłabym cokolwiek, ale grać na fortepianie? Wziął mnie za rękę i nadzy chodziliśmy po naszym mieszkaniu, a potem usiedliśmy na łóżku i on zaczął opowiadać różne dziwne historie. Nie bardzo je rozumiałam i czułam się nieswojo, ale wiesz, miałam na niego tak okropną ochotę, więc tylko bezmyślnie kiwałam głową, zupełnie jak jakaś głupia lala. A on głaskał mnie bez przerwy i szeptał, ile już miał kobiet i co z nimi wyprawiał. Zaliczył ich ponoć tyle, że gdyby każdej wyrwał jeden jedyny włosek, to uzbierałoby się na kożuch. Byłam coraz bardziej napalona, niemal szczękałam zębami, jakby mnie dopadły dreszcze. Naraz tym swoim pięknym głosem zapytał… Mówiłam ci już, jaki miał cudny głos? Taki aksamitny… Spytał, czy bym dla niego czegoś nie zagrała. On będzie słuchał w moim łóżku i wyobrażał sobie, jak naga siedzę przy fortepianie i gram, bo te wyobrażenia są mu potrzebne, żebyśmy z tej nocy uczynili najwspanialszą noc naszego życia. Zgodziłam się. Później powiedział, że jego wyobraźnia wymaga, żebym zagrała pupą. Też się zgodziłam. Nie mam pojęcia, jak to się stało, w każdym razie stanęłam przy fortepianie i brzękałam tyłkiem w zimne klawisze… Po prostu jestem krowa!
Pavla wstała i, chwiejąc się lekko, zapytała zdławionym głosem ―
― A co on?
― Chyba leżał w moim łóżku. A kiedy uznałam, że trwa to już za długo i brzmi jak kocia muzyka, bo wiadomo, Mozarta tyłkiem nie zagrasz, zjawił się przy mnie, pocałował w szyję, o, tak podniósł mi ręce i powiedział ― machaj! machaj nimi jak skrzydłami! machaj jak anioł! No i ja, krowa jedna, grałam dalej i machałam rękami. A on gdzieś zniknął, ale cały czas krzyczał ― machaj i graj! jesteś cudowna! Jakiś czas potem zamilkł, przestałam więc grać, poszłam do sypialni i wtedy… no, sama pomyśl…
― A to gnój!
― Zniknęło wszystko, co zdołał unieść… Zrzavy też. Michał mnie zabije ― szepnęła Wanda i po chwili milczenia podała przyjaciółce komórkę. ― A teraz, skoro tak uważasz, dzwoń do nich.
Zważywszy telefon w dłoni, Pavla odłożyła go z powrotem i, zamyślona, jakby bardziej do siebie powiedziała ―
― Trzeba nam dobrej story. Cholernie dobrej…
IVA PEKARKOVA
SZPILKA NA KROKODYLA
przekład ― Katarzyna Dudzic
To był dla niej szok. Chyba jeszcze większy szok niż to… niż to, co jej zrobił wcześniej. Kiedy przetrząsała kieszenie spodni Gwandoyi, żeby wrzucić je do pralki, wyciągając z nich pogniecione chusteczki do nosa i takie dziwne kłaczki, które po kilku dniach zawsze robią się w kieszeniach spodni (zwłaszcza Gwandoyi), znalazła kawałek z paczki po marlboro, na którym zielonym tuszem był napisany numer telefonu i dopisek zadzwoń! Kobiecą dłoń dało się rozpoznać na pierwszy rzut oka, Aziza nawet nie musiałaby czytać imienia ― liz, z małym serduszkiem zamiast kropki nad i, żeby wiedzieć, w czym rzecz. To serduszko po prostu przekraczało wszelkie granice! Czuła, jak lodowato zimna dłoń chwyciła ją za serce i nie chciała wypuścić go z uścisku. Jej Gwandoya jest niewierny! Jej Gwandoya potajemnie ugania się za babami! Jej Gwandoya, z którym żyje już pięć lat ― i któremu do tej pory wszystko wybaczała. Absolutnie wszystko!
Aziza wyrzuciła papierek (i od razu wyniosła śmieci!), ale przed tym zapisała numer w komórce, pod kryptonimem oczywiście (alligator). Wymyśliła go na podstawie prostego skojarzenia ― liz przypominało jej słowo lizard – jaszczurka, no a czym właściwie jest aligator, jak nie wielką, obrzydliwą jaszczurką, która ― jak wszystko na to wskazuje ― zamierza pożreć jej miłość na śniadanie? Wyobrażała sobie, jak Liz wygląda, jaki ma charakter, ile ma lat, gdzie pracuje… Czy jest dobra w łóżku. Niektórzy specjaliści ponoć potrafią to wszystko wyczytać z pisma, a nawet o wiele więcej… Aziza zawahała się na chwilę ― może powinna wygrzebać papierek i zanieść do grafologa? Ale machnęła ręką. Po co jej to? Jej Gwandoya jest niewierny, to wszystko, co potrzebuje wiedzieć.
Aziza bezmyślnie powiesiła pranie na podwórzu, z przyzwyczajenia spojrzała na niebo, czy nie nadciągają chmury (podwórze było niezadaszone, a nie było co liczyć na Gwandoyę, że ściągnie pranie, jak zacznie padać) i poszła do pracy.
Ta nowa robota jej pasowała, bo pracowała w nocy. Nie chodziło tylko o dodatki za nocną zmianę, tym, co cieszyło ją najbardziej, był spokój. Pracowała w centrum obsługi klienta firmy ubezpieczeniowej ― siedziała w wielkiej, teraz na wpół pustej sali z dziwnym echem, na uszach miała słuchawki, a na pulpicie przed nią mrugało zielone światełko. Załatwiała telefony ludzi, którym niespodziewanie w nocy popsuł się samochód, ktoś im się do niego włamał albo mieli stłuczkę. Aziza znała na pamięć przyciski, na które przełączała poszczególne rozmowy, a zdanie ― firma ubezpieczeniowa langley, w czym mogę pomóc? mówiła już tyle razy, że wypowiadała je praktycznie bez akcentu. Po pięciu latach w Anglii jej wschodnioafrykański akcent był oheblowany jak deska, wygładzony jak otoczak. Mówiła PRAWIE jak Angielka.
Gwandoya z pewnością nie mówił jak Anglik, zachował tę słodkawą wymowę, która ludziom choć trochę znającym się na tym zdradzała wszystko o jego pochodzeniu. Akcent Azizy już dawno jej nie zdradzał ― wdzięcznie wspominała klientów, którzy znienacka pytali ją, czy nie jest z Walii albo Szkocji… I również w ten sposób ją traktowali ― jak człowieka, który urodził się w Anglii i ma pełne prawo, by tu być. Tego, że jest bardzo ciemną Murzynką z Ugandy, a na dodatek muzułmanką, przez telefon nikt nie rozpoznał.
Język Aziza miała opanowany.
Opanowane miała też inne rzeczy. Otworzyła konto z oprocentowaniem 7% i ulgami podatkowymi, których zasad funkcjonowania nigdy nie zrozumiała, ale wiedziała, że dzięki temu więcej zaoszczędzi. Co miesiąc wpłacała na nie prawie jedną trzecią pensji. Po pięciu, sześciu latach będzie mieć wystarczająco dużo, by wybudować sobie dom w Afryce. Nawet wybrała już miejsce, dostatecznie daleko od wioski, w której się urodziła, żeby mieć wrażenie, że coś osiągnęła ― a jednocześnie na tyle blisko, by wszyscy krewni i znajomi mogli go podziwiać i strasznie jej zazdrościć. Nie umiała rysować na papierze, ale w głowie kreska po kresce malowała swój dom w całej okazałości. Będzie ozdobiony betonowymi fryzami przedstawiającymi kobiety z amforami na głowach, a na podwórzu będzie rosło mango, w którego cieniu będą się bawić ich dzieci. Kiedy w swoich planach dochodziła aż do tego miejsca, zawsze chwytała ją za serce ta lodowata dłoń. Aziza zadrżała, następnie wyćwiczonym ruchem wyprostowała głowę i potrząsnęła nią. I szybko zabrała się za jakąś robotę, żeby pozbyć się strachu przed śmiercią. Śmiercią, która może w każdej chwili zapukać do drzwi i która w jej przypadku będzie przedwczesna, o czym bardzo dobrze wiedziała.
Oprócz stosunkowego spokoju i większej pensji nocna praca miała jeszcze jedną zaletę ― Aziza wstawała po południu. Budziła się w wyciszonym mieszkaniu, ponieważ Gwandoya był już dawno w pracy. Budziła się do rzeczywistości trochę odmiennej wskutek tego, że większość ludzi już powoli zbierała się do domu, podczas gdy jej dzień dopiero się zaczynał. Jedzenie śniadania o nietypowej porze, rozsmakowywanie się w tostach z pełnoziarnistego chleba i sałatce z tuńczyka, do której dodawała dużo czosnku, ale tylko małą łyżkę niskotłuszczowego majonezu, miało orzeźwiający charakter. Azizie bardzo smakowała zdrowa żywność, odnosiła wrażenie, że z każdym listkiem rukoli czy kawałkiem żółtej papryki, bogatej w witaminę c, wstępuje w nią nowe życie, pełne nadziei. Choć Gwandoya śmiał się z niej, to Aziza zmusiła go, żeby w kuchni zrobił jej półkę, która uginała się pod ciężarem książek o zdrowej żywności, diecie witaminowej i leczniczych właściwościach ziół. Ta półka uginała się pod nadzieją, że coś CHOCIAŻ TROCHĘ pomoże, że jej i Gwandoyi nie spotka to, co się już przytrafiło tylu innym. W końcu żyją w Anglii, a tutejsza opieka medyczna ponoć może sprawić, że choroba, w Afryce śmiertelna, zmieni się w zły stan zdrowia, coś jak astma albo słabe serce. Jest to nieprzyjemne, to na pewno, ale nie jest jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Przynajmniej nie teraz. ZARAZ.
Albo tylko to sobie wmawia ― a w rzeczywistości została przez jakiś WYŻSZY sąd, wyższy niż ludzki, wyższy niż prawo szariatu i niż wszystkie prawa i sądy, które potrafi sobie wyobrazić, skazana na śmierć za to, że kochała chrześcijanina. Za to, że KOCHAŁA?
Aziza tego nie wiedziała ― i, szczerze mówiąc, odpowiedź już dawno jej nie interesowała. Przestała myśleć o tym, jaki los ją czeka, przestała się pocieszać płonnymi uwagami, że właściwie nic wielkiego się nie stało, że każdy ― KAŻDY! ― z nas umiera powolną śmiercią… Tylko w przypadku jej i Gwandoyi to będzie przyspieszona powolna śmierć. Nie fascynowała się filozofiami życia, nie sympatyzowała z amerykańskimi skazanymi na śmierć, rzadko kiedy czekającymi w swoich celach na egzekucję dłużej, niż normalnemu człowiekowi, który zawinił tylko miłością, zajmuje umieranie na tę chorobę.
Właściwie to myślała o tym rzadko. A gdy budziła się w letnie, słoneczne, angielskie popołudnia, nie myślała o tym prawie wcale. Najgorsze były godziny pomiędzy północą a brzaskiem, kiedy, jak dobrze wiedzieli ludzie z jej wioski, po buszu latają czarownice, kradną dzieci z kolebek i przynoszą gorączkę i śmierć. W Anglii oczywiście wszyscy wiedzieli, że czarownice nie istnieją, że dzieci kradną leopardy, a gorączkę powodują komary, przenoszące malarię. Co najwyżej mogli powiedzieć, że w Afryce być może są czarownice, ale tutaj, w cywilizowanym świecie, z pewnością nie.
Aziza nie miała na ten temat własnego zdania. To znaczy, do dziś. Dziś zrozumiała, że czarownice żyją też w Anglii. Jedna chce jej porwać Gwandoyę i nazywa się Liz.
Zazwyczaj jej praca skutecznie chroniła ją przed czarownicami (czy co to tam było). W czasie, gdy wyłaziły z ukrycia i latały po okolicy, siedziała w wygodnym krześle, zalanym jasnobiałym światłem jarzeniówek, które w firmie ubezpieczeniowej Langley nigdy nie były wyłączane, i prawie bez akcentu odpowiadała na pytania klientów. W pomieszczeniu nie dzwoniły telefony, każdą przychodzącą rozmowę sygnalizowało tylko mruganie łagodnie zielonych żaróweczek. Kiedy na chwilę gasły, przynosząc odprężenie, Aziza nachylała się w stronę Vijany, Hinduski siedzącej o dwa pulpity na prawo.
Teraz, w nocy, pulpity były puste, więc dziewczyny rozmawiały o facetach.
— Kiedy wreszcie się z tobą ożeni ten twój sławny g–boy? ― Vijana z zasady nie wymawiała imienia Gwandoyi, twierdząc, że jest zbyt egzotyczne. Aziza na odwrót, z charakterystyczną dla siebie dbałością brnęła przez każdą sylabę ostatniego obiektu westchnień Vijany ― nazywał się Shyamsunder. Sprawiało jej przyjemność, kiedy Vijana chwaliła ją, że sprosta wszystkim językom.
— No, wiesz, jak to jest, faceci… ― powiedziała teraz, podniosła się i niemal z wdzięcznością skupiła na zielonym światełku.
Dla Vijany małżeństwo nie było problemem ― to znaczy było, ale zupełnie innym. Kiedy przed paroma laty z uśmiechem, ale nieustępliwie, odrzuciła trzeciego kandydata, którego wybrali dla niej rodzice, jej ojciec ponoć tylko westchnął ― no tak, dzisiaj są już inne czasy. I zaczął zajmować się uzgadnianiem ślubu swojej młodszej i posłuszniejszej córki. Poczucie zwycięstwa Vijany nie trwało długo ― wymarzona wolność rozpłynęła się w kilka ZUPEŁNIE SAMODZIELNIE wybranych związków, które jednak nie były wiele warte, a ten przedostatni skończył się aborcją. Ponoć to wcale nie bolało, robiło się to za pomocą tabletek, ale i tak Vijana przez cały miesiąc snuła się jak upiór. Potem przyznała się Azizie, że to dziecko, czy raczej płód, a właściwie tylko maleńki kawałek tkanki, który ani odrobinę nie przypominał człowieka, oddała nauce do pobrania komórek macierzystych. W swoim ostatnim znalezisku (oprócz imienia nie do wymówienia) póki co nie znalazła żadnej wady, ale temu też nie spieszyło się do żeniaczki. Aziza już nieraz słyszała głośne rozważania Vijany, czy te tradycyjnie aranżowane śluby nie mają jednak czegoś w sobie. Według jej doświadczeń, i tak jest prawie wszystko jedno, za kogo wyjdziesz ― po paru latach, czy może nawet miesiącach, każdy związek powszednieje i wszyscy faceci zaczynają się zachowywać identycznie!
— Chyba tak ― pierwszy raz zgodziła się z nią w duchu Aziza. Zawsze myślała, że oni z Gwandoyą mają coś wyjątkowego, związek, który przetrwa wszystkie wstrząsy i burze. Tyle że aligator z małym serduszkiem zamiast kropki nad i rozbił jej bańkę mydlaną jednym smagnięciem ogona.
Od początku uważała Vijanę za trochę… głupią. Chociaż nie, głupia to nie jest dobre słowo. Vijana po prostu nie potrafiła trzymać języka za zębami, wszystko, co przeżywała, wysyłała na zewnątrz, nie wstydziła się pokazywać innym swoich najskrytszych uczuć, obnażać przed nimi swojej duszy i publicznie jej łatać, podobnie jak niektóre kobiety nie wstydzą się wyciągnąć szminki, kiedy siedzą w autobusie, i poprawiać przed wszystkimi swojej odsłoniętej twarzy. Aziza NIGDY nie odważyłaby się malować publicznie, w sumie to wcale się nie malowała, a nawet jeśli czasem (bardzo rzadko) trochę podkreśliła oczy jaskrawożółtym cieniem nałożonym na powieki, to robiła to w domu, w prywatności. I czuła się dziwnie tylko dlatego, że oglądała ją twarz w lustrze. Choć nie nosiła chusty na włosach, dobrze wiedziała, co to jest wstyd.
Vijana uważała ją za kobietę światową tylko dlatego, że opuściła rodzinę i już od pięciu lat mieszka w Londynie ze swoim ukochanym. Aziza nie musiała kłamać, wystarczyło niczego nie zdradzać na swój temat; oprócz kilku faktów, których i tak nie dałoby się ukryć. Vijana na tej podstawie stworzyła własne wyobrażenie o życiu swojej koleżanki ― o wiele bardziej dzikie i równocześnie o wiele mniej tragiczne, niż było w rzeczywistości. Uważała ją niemal za bohaterkę. Więc tylko zdziwiona patrzyła, jak Aziza praktycznie bez akcentu wyrzuciła z siebie ― firma ubezpieczeniowa langley, w czym mogę pomóc? ― i się rozpłakała.
Vijana była dobrą dziewczyną. O nic nie pytała i aż do rana wyłapywała zielone światełka Azizy.
Kiedy wreszcie skończyła się ich zmiana, Vijana najchętniej zaciągnęłaby Azizę gdzieś na lampkę wina, ale teraz, o wpół do siódmej rano, nie było gdzie.
― Przede wszystkim z niczym się nie spiesz ― żegnała się z nią niemal matczynie. ― Usiądziecie, obgadacie to, i pewnie się okaże, że nic się nie dzieje… Spójrz na to z dystansem. Z chłodnym spokojem, rozumiesz?
— No tak. Dzięki ― Azizie znów wykrzywiała się twarz.
— Dasz radę? ― krzyczała do niej Vijana.
— Pewnie. Z chłodnym spokojem ― upewniła ją Aziza po raz piętnasty. Potem przyjechał autobus.
— Z chłodnym spokojem, z chłodnym spokojem ― powtarzała sobie z każdym krokiem, pędząc do domu. ― Wszystko załatwić z chłodnym spokojem.
Otworzyła drzwi do sypialni. Gwandoya spał jak zwykle w pozycji na brzuchu, cudownie ciemny w białej pościeli, głowa mu spadała za ramę łóżka, delikatnie pochrapywał, a na twarzy (przynajmniej na tej połowie, którą widziała) miał niewinny wyraz niemowlęcia, anioła.
— Ty palancie jeden! Debilu cholerny! Wynoś się z tego łóżka!
Gwandoya się wzdrygnął, obrócił się, anielski wyraz zniknął mu z twarzy. Ale był zbyt ogłupiony nagłą pobudką, więc przez kilka minut nie zdobył się na nic. Siedział na brzegu łóżka i z niedowierzaniem obserwował, jak Aziza Z CHŁODNYM SPOKOJEM rwie i tnie na kawałki wszystkie jego ubrania, również te, które właśnie wyschły na podwórzu. I wykrzykuje przekleństwa, o których nawet mu się nie śniło, że takiej dobrej dziewczynie, jak Aziza, mogą przejść przez gardło.
Wkrótce po tym pogodzili się po włosku. Aziza przestała być pewna swojej diagnozy. Gwandoya kilkakrotnie wyznał jej wieczną miłość i przekonująco zapewniał, że żadnej kurwy o imieniu Liz z serduszkiem nad i nigdy nie spotkał i nie ma najmniejszego pojęcia, czemu Aziza się na niego gniewa.
Wyprasowała mu dres i koszulkę bez rękawów, to jedyne, co mu pozostało po masakrze, i wyprawiła go do pracy z pełnym miłości pocałunkiem.
Ale kiedy odkurzała z dywanu ostatnie nitki, ogarnęły ją wątpliwości. Czy on aby nie przesadził z tymi swoimi zapewnieniami? Czy nie był podczas godzenia się aż nazbyt delikatny? Czy nie dotykał jej INACZEJ, Z WIĘKSZĄ INWENCJĄ, w sposób, jaki… jaki załapał od aligatorzycy? Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek TAK całował ją po sutkach… Przy tym wspomnieniu Aziza zadrżała z rozkoszy ― i w odpowiedzi ogarnęło ją uczucie beznadziei, głębsze niż kiedykolwiek.
— I jak? ― spytała Vijana. ― Fałszywy alarm, nie?
— No tak, chyba tak ― zamruczała Aziza i pilnowała zielonych światełek. Po głowie latały jej jednak coraz bardziej bolesne wątpliwości.
Najgorsze było to, że o tych wydarzeniach nie mogła ― NIE MIAŁA PRAWA! ― z nikim rozmawiać. Ciekawe, co by zrobiła Vijana, gdyby jej powiedziała, że Gwandoya był jej pierwszym, mimo że już miała ponad 20 lat, kiedy się poznali? Że nigdy nie wyjdzie za mąż, po prostu NIGDY, ponieważ rodzina by ją wyklęła, gdyby wyszła za chrześcijanina, a Gwandoya nie ma najmniejszej ochoty zmieniać wyznania. Aziza w ogóle nie jest światową kobietą, tylko wystraszoną, małą dziewczynką, która przed pięciu laty zawiniła miłością ― i do końca życia, skróconego do niewiadomej, będzie to odpokutowywać. Nigdy nie wyjdzie za mąż, nigdy nie będzie mieć dzieci. Dom zdobiony betonowymi fryzami pozostanie tylko marzeniem. Aziza nie może wyjechać z Anglii na dłużej niż kilka tygodni, co miesiąc chodzi do lekarza na kontrolę, a kiedy tylko ta choroba wybuchnie w pełni, coraz trudniej będzie jej podróżować. Wbiła sobie paznokcie w dłoń tak mocno, aż wycisnęła w niej czerwone półksiężyce. Przyszło jej na myśl ― co by było, gdybym powiedziała o tym vijanie? wyciągnęłabym do niej rękę i powiedziała ― zobacz, jestem trująca. jestem zatrutym mięsem. zgniję. już teraz jestem zgniła, choć na razie tego nie widać. a gdybyś i ty wbiła sobie paznokcie w dłoń i potem wzięła mnie za rękę, to też byłabyś zgniła. poznałam tylko jednego ― i widzisz? był zgniły. ty miałaś niezliczoną ilość facetów, a nie masz w sobie tej zgnilizny. albo o tym nie wiesz.
Vijana nie odsunęła się od niej. Nie odwróciła się, nie zaczęła się dusić, nierównomiernie czy płytko oddychać… zachowała się DYSKRETNIE, oczywiście, w końcu jesteśmy w Anglii. To dlatego, że nie wiedziała O TYM. Uśmiechnęła się do niej, dodając otuchy, i tym swoim melodyjnym, hinduskim akcentem, którego się nie pozbyła, choć urodziła się w Londynie, zaszczebiotała ― firma ubezpieczeniowa langley, w czym mogę pomóc?
Zgnilizna, która ich (póki co ― niewidocznie) pożerała żywcem, nakreśliła wokół nich zaczarowany krąg. Przynajmniej tak się wydawało Azizie, i choć nigdy o tym nie rozmawiali (o tym NIGDY nie rozmawiali!), była przekonana, że w ten sposób odczuwa to również Gwandoya. Zgodzili się bez słów, że to wina Gwandoyi, bo ona nie była jego pierwszą. Oczywiście, istniało też pewne prawdopodobieństwo, że Aziza dostała to podczas rytualnej inicjacji, której w wieku szesnastu, siedemnastu lat poddawały się wszystkie dziewczęta w jej wiosce. Nóż, którym dokonywano obrzezania, był z definicji czysty, nawet jeśli narzygałoby na niego pięć nosorożców… W każdym razie nikomu nie przeszkadzało, że zasychała na nim krew kilku tuzinów dojrzewających dziewic. Gwandoya też bez słowa uznał, że rytualny nóż nie mógł jej zarazić czymś tak banalnym, jak TO. Był zaczarowany.
Powiedzieli jej, że to nie będzie boleć, i mieli rację, to znaczy prawie. Jak pierwszy raz robiła to z Gwandoyą, bolało bardziej. A on oświadczył, że jej dziewictwo wiele dla niego znaczy i że jej nigdy nie zdradzi!?
Dwa dni musiał chodzić do pracy w dresie. Potem Aziza wybrała z konta na dom dwie stówy i kupiła mu nowe ubrania, lepsze od poprzednich. Wszystko powoli wracało do normy. Tylko że teraz codziennie sprawdzała mu kieszenie i komórkę, dyskretnie, żeby niczego nie podejrzewał. Długo było wszystko w porządku, a potem w komórce znalazła wiadomość od niejakiej Beth. Było w niej ok, tylko ok, jakby na coś już się dawno umówili, a ona teraz to tylko potwierdza. Beth to Liz, momentalnie przyszło jej to do głowy, druga część imienia Elizabeth, druga strona krokodyla, śmiercionośny ogon zamiast nienażartej paszczy. I rzeczywiście ― alligator w jej komórce miał ten sam numer, co beth w komórce Gwandoyi. Jak teraz zdobi sobie to imię, wściekała się Aziza, skoro nie może malować serduszka nad i? Może dorysowuje kropki do b, suka, robi z literki b gołe piersi, na które z pewnością nałapała już dziesiątki facetów, takich jak Gwandoya. Wściekle wystukała w telefonie wszystkie wulgarne słowa, których nauczyła się w ciągu pięciu lat w Anglii, ale w końcu nie wysłała wiadomości. Skoro alligator prowadzi cichą wojnę, to poprowadzi ją również Aziza.
Wspomniała Vijanie o Beth, ale ta (zgodnie z oczekiwaniami) poradziła, że musi zachować zimną krew.
zachować zimną krew, zachować zimną krew ― powtarzała sobie w duchu Aziza, recytowała to jak mantrę. Następnie roznieciła na podwórzu mały pożar. zachować zimną krew! ― krzyczała do rytmu, wrzucając do ognia wszystkie ubrania Gwandoyi.
Gwandoya obudził się, przynajmniej połowicznie, stał w drzwiach z otwartymi ustami i z zaspanym, tępym niedowierzaniem obserwował jej poczynania.
Jakiś idiota z sąsiedztwa wezwał straż pożarną.
Tym razem tak szybko się nie pogodzili. Gwandoya odprowadził ją z komisariatu policji do domu i dołożył się trochę do mandatu, ale potem położył się na kanapie, złożył się jak metrówka albo człowiek, który już nie potrafi sobie poradzić z życiem, i cicho, niemal z szacunkiem, konstatował ― ty naprawdę masz nie po kolei w głowie.
Zły nawyk wbijania sobie paznokci w dłoń zmienił się w tik nerwowy. Aziza miała ręce zaczerwienione od trujących półksiężyców i bała się teraz czegokolwiek dotknąć. Co by się stało z ludźmi, którzy chwyciliby to po niej, gdyby też mieli rankę na dłoni? Gwandoya złamał krąg! Nie rozstał się z nią, nie dosłownie, tylko powiedział, że przecież nie może co kilka tygodni tracić wszystkiego, i znalazł sobie pokój w tanim hotelu robotniczym, gdzieś na końcu Londynu. Do domu przychodził teraz w odwiedziny. Za każdym razem wcześniej dzwonił, pytał, czy nie będzie przeszkadzać i przynosił z sobą tylko kilka niezbędnych rzeczy, oczywiście żeby uchronić większość majątku, gdyby Azizie znów coś odbiło. W wielu sprawach był bardziej posłuszny i udawało się jej czasem wcisnąć w niego dwie chochelki szpinaku, niskotłuszczową sałatkę z tuńczyka albo pokrojoną żółtą paprykę ― zdrową żywność, na którą wcześniej kręcił nosem. Kochali się namiętniej niż przedtem (i Aziza, wspominając to, była często przez cały dzień przyjemnie rozedrgana), choć nad nimi nieustannie unosił się nadmuchiwany, zielony krokodyl w zestawie z serduszkiem nad i oraz wyzywającym biustem zamiast literki b.
Vijana, którą mężczyzna o imieniu nie do wymówienia tymczasem zostawił, namawiała ją, żeby razem gdzieś pojechały, może spotka kogoś lepszego, nie może przecież ciągle siedzieć sama w domu! Ale Aziza nie umiała sobie WYOBRAZIĆ, że miałaby pójść z kimś do łóżka. Nie mówiąc o tym, że angielskie prawo brzmiało w tym punkcie dość jasno i lekarka zwracała jej na to uwagę ― jeśli masz jakąkolwiek chorobę przenoszoną drogą płciową, musisz o tym powiedzieć partnerowi. ZANIM cokolwiek zaczniecie. Dla Azizy było oczywiste, że nigdy już z nikim nie zacznie ― dlatego, że po prostu nie potrafi tego powiedzieć. Oprócz tego ciągle jeszcze kocha Gwandoyę.
Sytuacja wracała do normy. Wprawdzie Gwandoya nie wyprowadził się z hotelu, ale ciągle przebywał teraz u Azizy i kupka jego rzeczy pomału rosła. Aziza codziennie je przeszukiwała, ostrożnie i dyskretnie, żeby niczego nie podejrzewał. Żaden aligator nie wystawił paszczy z kupki, aż… aż prawie zupełnie na spodzie, zapakowaną w kilka par skarpetek z taką pomysłowością, że wyczuła ją przypadkiem, znalazła paczkę kondomów marki durex, karbowanych dla jeszcze większej rozkoszy.
To sformułowanie wstrząsnęło Azizą. Gdyby opakowanie, na razie nieotwarte i zaklejone celofanem, było oznaczone tylko rzeczowym napisem ― trzy lateksowe kondomy czy coś takiego, pewnie już teraz, rozgniecione, leżałoby w kuble na śmieci. Ale jeszcze większa rozkosz zrobiła na Azizie wrażenie. Sama nigdy tego nie robiła z kondomem, najpierw o tym zapomnieli ― a potem już nie było po co. W klinice zdrowia seksualnego wsunęli jej pod skórę na ramieniu cienkie, metalowe pudełeczko z hormonami, które zapewniały, że przez całych osiem lat nie zajdzie w ciążę. Zawsze myślała, że kondomy w żaden sposób nie zwiększają rozkoszy, Vijana też mawiała, że kochanie się z kondomem to jak granie na skrzypcach w futerale. No proszę, kondomy, które jej Gwandoya chowa szczwanie w skarpetkę, obiecują jeszcze większą rozkosz. Przed Azizą rozwarła się ziejąca przepaść własnej niewiedzy, głęboka, groźna i śmierdząca jak paszcza gada o imieniu Liz albo Beth.
Potem przyszło jej coś do głowy. Było to obrzydliwe, obrzydliwsze niż wszystko, co do tej pory kiedykolwiek zrobiła. Było to karalne i jeśli jej to udowodnią, pójdzie siedzieć. Ale teraz miała to gdzieś. Wyciągnęła długą igłę z zestawu krawieckiego i przebiła nią celofan, w rogu, gdzie nie było tego widać. Po czym ostrym szpicem gmerała w pudełku, na ślepo szukała tego najlepszego miejsca, w którym mogłaby przekłuć opakowanie każdego kondoma ― i przebić też lateks. Nie była to prosta operacja i zajęło jej to godzinę, ale na koniec była zadowolona z rezultatu. Wszystkie trzy kondomy były teraz dziurawe. Schowała z powrotem pudełko do skarpetki ― i wbrew wszelkim oczekiwaniom, w mieszaninie uczuć, które w niej wibrowały, przeważała radość.
Aziza właśnie zamordowała krokodyla szpilką.
EVA HAUSEROVA
Z DZIENNIKA SAMOBÓJCZYNI
przekład ― Jan Stachowski
No, po takiej diagnozie nie ujdę z życiem. Pogrzebałam w googlach ― adenocarcinoma pancreatis, gruczolakorak trzustki. W USA rocznie zapada na toto trzydzieści tysięcy pacjentów, a wyleczonych zostaje ledwie dwustu! Co w praktyce oznacza, że kto TO ma, umiera w ciągu dwóch lat. Jakąś nadzieję daje guz poniżej jednego centymetra, mój mierzy chyba ze CZTERY.
Co tu gadać, ciężki szok.
Postanowiłam pisać dziennik. Dzienniczki działają ponoć terapeutycznie, mam na myśli psychikę, bo fizycznie nie pomoże mi już nic. Obecnie najważniejsze jest dla mnie jedno ― nie widzę powodu, dla którego rok czy dwa miałabym się męczyć, czekając biernie na koniec. Pokonawszy (o ile w ogóle można to pokonać) pierwszy przypływ gwałtownych uczuć ― zaskoczenie, strach, przygnębienie, niewiara, zarzuty pod adresem losu DLACZEGO AKURAT JA, jak do tego doszło, kto ponosi odpowiedzialność ― zaczęłam starannie i w najdrobniejszych szczegółach planować autoeutanazję. Jako gorąca zwolenniczka eutanazji, kompletnie nie pojmuję, że gdy człowiek należący do społeczeństwa, które nazywa się cywilizowanym, zdecyduje się na taki krok, nie ma do niego automatycznego prawa.
Znowu skok do Internetu. Jasna sprawa ― potrzebuję kilku opakowań środków uspokajających i nasennych w kombinacji z butelką domowej śliwowicy, której nie zdążyłam wypić, bo ostatnio czułam się nie najlepiej. Powinno poskutkować, tyle że wciąż zbiera mi się na mdłości ― co będzie, jak od razu pojadę do Rygi? Całą procedurę należałoby chyba zacząć od czegoś na wymioty. Na razie wypatrzyłam, że tak działają antyhistaminy (prochy przeciwuczuleniowe), ale muszę się jeszcze upewnić.
Oho, wchodzi Marek.
― Cześć. Jak tam twoje sprawy? ― woła już od drzwi.
Jezu, nie może zobaczyć tego wpisu. Muszę się ukrywać z eutanazją, to oczywiste; za nic nie chcę, żeby mnie ktoś ratował. Marek miewa irytujący zwyczaj zerkania mi przez ramię na monitor komputera, więc lepiej zakończę…
Ale powiedziałam mu o diagnozie.
Dobra, powietrze jest czyste, w domu puchy, mogę kontynuować.
Człowiek chyba nie potrafi sprostać takiemu szokowi, czyli w głębi duszy pogodzić się z nim. O dziwo, podczas rozmowy z Markiem zachowuję spokój. Z pewnością wydaje mu się, że jestem Bóg wie jak silna (czy wręcz dzielna), lecz tak naprawdę to, że w jego obecności nie histeryzuję i nie zalewam się łzami, jest tylko dziełem przypadku. Być może wycisza mnie zażywany lexaurin.
Mój priorytet ― załatwić TO w porę i bez głupiego cierpiętnictwa.
Dziwne. Pomyślałam, że utarty zwrot ― nie życzyłabym tego nawet największemu wrogowi ― nie odnosi się do mnie. W zasadzie powinnam wyznać, że znalazłoby się kilka osób, którym bym tego życzyła.
Na przykład Czempionce (ma naprawdę niesamowite imię ― Wiktoria). W szkole dawała mi do zrozumienia, że w jej oczach jestem jakimś wstrętnym, nic nie wartym robalem. Niemal już zapomniałam o tej rysie okresu dojrzewania (oczywiście, było ich wtedy więcej), ale niestety, przypomniało mi o niej niedawne, nieuniknione spotkanie z Czempionką. I pochowane po kątach emocje odżyły znowu. Jakże chętnie bym się teraz zemściła, przekazując jej śmiertelną chorobę!
Wszystko zaczęło się pod koniec podstawówki. Czempionka ― szefująca grupce trzech, czterech dziewcząt, które były dojrzalsze i bardziej kobiece, ale zarazem złośliwe i sadystyczne wobec reszty, czyli nas, szarych myszek ― terroryzowała mnie niemiłosiernie, ponieważ wśród szkolnej masy czymś się wyróżniałam, ale inaczej niż ona. Szykany z jej strony miały ciąg dalszy w liceum, nasi rodzice bowiem uparli się, że córki muszą mieć wykształcenie klasyczne, tak więc spotkałyśmy się w klasie ze specjalizacją łacina i greka (z dzisiejszego punktu widzenia totalna głupota).
Pamiętam, jak pewnego razu łacinniczka wywołała nas do tablicy, miałyśmy wygłosić dialog. Powiedziałam ― gniew nie pozwala umysłowi, by mógł poznać prawdę ― impedit ira animum, nepossit cernere verum. Czempionka odparła (nie wiem już, jak to brzmiało po łacinie) coś w tym sensie, że zastanawia się, czy powinna przekazać mi informację o żałosnym stanie mojego umysłu. I na tym zakończyła się nasza jedyna rozmowa.
Byłam dla niej powietrzem. Nigdy nie odzywała się do mnie wprost, co i rusz jednak rzucała pod moim adresem kąśliwe uwagi, ma się rozumieć ― w trzeciej osobie ― no nie, ale ta glizda głupia, jak kretyńsko wygląda, patrzcie, dziewczyny, znów się upasła… Glizdą zostałam chyba z powodu wuefu. Czempionka (jakżeby inaczej) była sportsmenką, co się zowie, a ja łamagą. Nabijała się ze mnie, kiedy nie przeskoczyłam kozła czy nie podciągnęłam się na linie choćby metr. Najgorzej było przy grach zespołowych. Któregoś razu graliśmy w siatkę i piłka przełamała mi boleśnie palce, po czym już tylko snułam się po boisku, odbijając zagrania wyłącznie oburącz dołem, do tego zawsze w aut. Czempionka pokazywała, że zaraz zwymiotuje przez te moje akcje. No i potem już nikt nie chciał mnie w drużynie, ale wuefistka i tak mnie gdzieś upchnęła.
To niepojęte, jak mogłam (niemal) zapomnieć o Czempionce.
Bodaj miesiąc temu szef przydzielił mi nową kampanię, obliczoną na polepszenie wizerunku sieci hipermarketów Boom Mart. Podczas pierwszej narady dotarło do mnie, że będę rozmawiała głównie z Czempionką, ich menedżerką! Nosiła inne nazwisko i była wychudzona (zapewne efekt stosowanych w nadmiarze stuprocentowo skutecznych diet), przez co wyglądała na starszą. Poza tym, rzecz jasna, cała trendy i na topie, po prostu typ, który wyłazi ze skóry, by od razu było widać, że ma kostium Max Mara i torebkę od Vuittona. No i ta arogancka mina, która, jak tylko mnie poznała, przeszła w obrzydzenie. Z jaką chęcią bym ją zabiła! A widząc jej team, upewniłam się, że nie byłabym sama. Stało się dla mnie jasne, że złość (a może nienawiść do ludzi, czy coś w tym guście) nie opuściła Czempionki.
Przedstawiłam przygotowaną strategię, chociaż zakładałam, że zostanie przez Czempionkę zjechana, bo prezentuję ją JA. Powiedziałam, że główną rolę w kampanii powinny odgrywać dzieci. Każdemu dzieciakowi do trzeciego roku życia (żeby nie było ich zbyt dużo) dajmy przy kasie jakiś upominek albo niech klienci poprzez zakup naszych określonych towarów wspomagają na przykład domy dziecka. Dzieciaczki zwiększają wrażliwość, a dla poprawy wizerunku rodzinnych hipermarketów właśnie wrażliwość ma znaczenie fundamentalne.
Czempionka nie mogła stwierdzić, że mój pomysł jest ewidentnie głupi, bo też i nie był (ciekawe, czy wpadnie na coś lepszego), burknęła więc tylko, że to nic oryginalnego. Jej team przytaknął skwapliwie. Na co ja, że skoro chce być oryginalna, niech wprowadzą jakąś drobną usługę lub dadzą upominek każdemu pieskowi uwiązanemu przed sklepem. Mnóstwo rodzin ma psa, w ten niekonwencjonalny sposób zyskamy popularność. Albo udzielmy poparcia homoseksualistom. Według badań opinii publicznej większość Czechów trzyma ich stronę. A na południowych Morawach, gdzie zagorzałych katolików jest pełno, nie jesteśmy reprezentowani, czyli nie ma sprawy.
Była najwyraźniej poirytowana, gdy mówiłam o JEJ hipermarketach w pierwszej osobie liczby mnogiej. Sprawiło mi to wielką frajdę.
Chyba gonił ją czas, bo w końcu wymiękła. Ale sprawiła, że po spotkaniu poczułam gorycz upokorzenia i znów zaczął mnie podgryzać ten dawno pogrzebany robak kompleksów oraz wątpliwości. KROWA!
Hura, w naszej przychodni załatwiłam dziś zapas anksjolityków (lekarstwa przeciwlękowe) i narkoleptyków (tabletki nasenne). W Internecie muszę sprawdzić ich niepożądane (to znaczy w moim wypadku tak zwane niepożądane) działania, dawki śmiertelne i jak skutkują w kombinacji z alkoholem. Nie wiedzieć czemu, w swojej ostatniej drodze nie chciałam się wyrzec śliwowicy.
W każdym razie poczekam jeszcze, by nabrać pewności, że moja choroba jest rzeczywiście nieuleczalna (Marek mnie pociesza, że czasami lekarze się mylą, a i cuda się zdarzają), że ― tak czy owak ― jest to wyrok śmierci. I dopiero wtedy przystąpię do AKCJI.
Tymczasem mogę planować.
Już wiem, co włożę na siebie (ten piaskowy żakiecik od Diesla będzie wyglądał interesująco nawet na bladym trupie). I jaką muzykę puszczę do słuchawek ― stabat mater Dvoraka ― quando corpus morietur, fac, ut animae donetur paradisi gloria… Nie żebym wierzyła, że po śmierci trafię do raju, lecz te pasaże są wręcz ekstatyczne.
Ale myślami (co i dla mnie jest dość dziwne) ciągle wracam do porachunków z Czempionką. Z tym PARCHEM na twarzy ludzkości. Absurdalna sprawa. Zamiast szlachetnego wybaczenia (znamy to wszyscy z filmów i książek) zastanawiam się, jak jej dopiec zza grobu. Naprawdę. Czemu wszystko miałoby jej ujść płazem? A niechże do niej dotrze, że skoro flekowała innych ludzi (czyli przede wszystkim mnie), skoro krzywdziła ich (i pewnie wciąż krzywdzi), może ją spotkać coś podobnego. Czemu nie wysłać zatrutej strzały w postaci esemesa, gdy, niestety, przekazanie mojej choroby jest niemożliwe? Czy to nie byłoby sprawiedliwsze i, że tak powiem, bliższe prawu karmy?
uważasz, dziewczyno, że należysz do WINNERS, a nie LOOSERS, ale to nie tak. pomyślałaś kiedyś, co straciłaś przez to, że nie byłaś dobra dla ludzi? i ile mogłaś zyskać? życzę ci, żeby cię żarły wyrzuty sumienia, kiedy stwierdzisz na starość, że pies z kulawą nogą ciebie nie wspomni.
Albo po prostu ― wyglądasz na pięćdziesiątkę, jesteś szkaradna i nawet face lifting od mestaka nic ci nie pomoże.
Bingo!
Taka wiadomość od nieboszczki musi zaboleć.
Wreszcie poszłam na chorobowe. W pracy i tak już sobie nie radziłam, byłam rozdrażniona, a z braku apetytu ― osłabiona, więc przed oczami robiło mi się ciemno…
Wszyscy pytali, czym zajmę się w domu. Zdrowi kompletnie nie umieją sobie wyobrazić, że człowiek może po prostu zbijać bąki, wegetować i cieszyć się, kiedy choć przez chwilę nic go nie boli. Ech.
Po młodych dziewczynach z agencji widzę, jak przeraża je widmo śmiertelnej choroby. Bez przerwy pocieszają mnie, że wszystko będzie dobrze, lecz ja mam gdzieś tę gadaninę ― wiem swoje. Kiedy człowiek ledwie przekroczył trzydziestkę, śmierć jest czymś potwornie głupim, ale ta choroba chyba mnie wewnętrznie wyniszczyła, osłabiła i pozbawiła ambicji życiowych, więc zwisa mi NIEMAL wszystko.
Chcę jednego ― perfekcyjnie zaplanować autoeutanazję i wyrównać rachunki z Czempionką. Muszę się jeszcze uporać z kwestią ewentualnych wymiotów. Ważne jest także, żeby nikt nie znalazł mnie przedwcześnie. dzień d zacznę z samego rana, gdy tylko Marek wyjdzie do pracy. Teraz, kiedy jestem chora, czasem dzwoni koło południa, więc na wszelki wypadek wyłączę stacjonarny i komórkę.
List do tej gnidy (jeśli zdecyduję się na list) napiszę dzień wcześniej. I jeszcze dokładne wskazówki dla Marka, ot, choćby wykaz osób, którym powinien wysłać maila z informacją, że mam to z głowy. Spis zostawię na moim biurku. Żadnych ustaleń w sprawie kremacji czy też miejsca rozsypania prochów, bo kiedy umrę, będzie mi to serdecznie obojętne. Mam tylko nadzieję, że nie ocknę się w świecie, w którym będę przesłuchiwana przez jakąś inkwizycyjną, esbecką Bozię. Ojej, chyba naprawdę mi odbija.
Na marginesie ― rozmowy z Markiem to teraz katorga. Kiedy czuję się kiepsko, towarzystwo drugiego człowieka męczy mnie, najchętniej bym się gdzieś zaszyła i milczała. Gadamy o filmach, o tym, co nowego w polityce i w pracy, ale nawet ta tematyka kosztuje mnie mnóstwo energii; prawdę mówiąc, nie przejawiam nią żadnego zainteresowania i w zasadzie jedynie słucham. Wolałabym, gdyby Marek dokądś wyjechał, oszczędzając mi zbędnej konwersacji.
Czuję się coraz gorzej, niemal cały czas boli mnie brzuch, jestem na skraju wyczerpania. A nocami z powodu dotkliwego bólu pleców budzę się trzy, cztery razy i zażywam tabletki przeciwbólowe.
To dość okropne, gdy inni (w tym moje najfajniejsze przyjaciółki, Eliszka i Klaudia) usiłują mnie pocieszać. Plotą niesamowite głupstwa, a ja muszę panować nad sobą i cierpliwie wszystkiego wysłuchiwać. Najbardziej typowe są opinie ― bez obawy, będzie dobrze, najważniejsze, żebyś chciała, wtedy wygrasz, na pewno. Słysząc coś takiego, chciałabym zabić, ale tylko kiwam głową na znak, że jasne, rozumiem. Kto wie, jakie pocieszające bzdury bym wygadywała ja, będąc zdrową i mając przed sobą kogoś z rakiem. Tfu! Jakże brzydziłam się tego słowa, zanim stało się moim udziałem!
Niechby to już było pewne. W oczekiwaniu na wyniki kolejnych badań każdego ranka dzwonię do laboratorium, ale wciąż niczego nie mają. Straszna nerwówka. Schudłam już dziesięć kilo. Gdybym była zdrowa, miałabym powód do radości, a w tej sytuacji ogarnia mnie przerażenie. Już tylko leżę i odpoczywam, od czasu do czasu próbując coś czytać albo słuchać muzyki.
NARESZCIE! Wczoraj przyszły wyniki biopsji. Po bezładnej bieganinie od rejestracji do pokoju pielęgniarek na oddziale chirurgii udaje mi się doręczyć komplet moich papierów na onkologię. Trzy godziny czekania i wizyta u lekarki, która powiedziała, że to tylko CHŁONIAK! A według niej chłoniak trzustki nie jest czymś szczególnym. Zaordynowała mi dalsze badania, hospitalizację i chemię. Mogę mieć nadzieję na uzdrowienie, mogę o tym marzyć i snuć plany, co będę robiła POTEM.
Samobójcze plany (tymczasem) idą w odstawkę.
Chyba powinnam się cieszyć. I tak będzie, muszę tylko odzyskać trochę sił. A Czempionka ― choć niczego nie podejrzewa ― również ma powód do radości.
Przynajmniej na razie.
DANIELA FISCHEROVA
JEDNOOKA, JEDNORĘKA I JA
przekład ― Jan Stachowski
Opowieść jest zbiegiem zdarzeń, a zdarzenia już się zbiegają jak zgłodniałe psy. Oto opowieść o dwóch nadziejach, dwóch nieszczęśliwych miłościach i dwóch dziwnych imionach.
Ciotka Malena dostała na chrzcie imię Amalaine. Ojciec Libańczyk odszedł, nim wyschła na niej woda święcona, a porzucona czeska matka utknęła w biednej, karkonoskiej wiosce. Po arabsku amalaine znaczy podobno dwie nadzieje, co urzekło mnie już w dzieciństwie. Nadzieja nie umiera, a jeśli nawet ― niczym wańka wstańka ― pojawia się druga. Poza ciotką Maleną nie znam nikogo, kto tak surowo obszedł się z nadzieją.
Gdy miałam dwadzieścia lat, spotkałam na prywatce mężczyznę. Jak zagłuszarka stłumił wszystkie sygnały wysyłane w moim kierunku przez innych.
— Płonny ― przedstawił się, podając rękę. Zamurowało mnie.
— Słucham? Pan cały czas płonie? ― spytałam filuternie. Chyba był zaskoczony.
— Nigdy bym na coś takiego nie wpadł. Sprawa wygląda dużo bardziej prozaicznie. Zdaje się, że Płonni stanowili część rodu żyjącego w górach, gdzie grunty są marne. W dolinie, na urodzajniejszej ziemi, mieszkali Żyźni.
Nie znam nikogo mniej płomiennego. Jan Płonny przypominał mi popiół ― ostygły, biały, delikatny. Doceniał milczenie i żył sam.
Ze wszystkich nauk na świecie najgłupsza jest amorologia, dyscyplina usiłująca ustalić powody, dla których ludzie się zakochują. Miłość nie zna reguł i zawsze rozbija bank. Będąc dziewczyną całkiem niebrzydką, nie narzekałam na brak flirtów i amantów. Tymczasem od siedmiu lat lokowałam swe uczucia w ziemistym, mało zabawnym mężczyźnie, który za nic nie chciał wpaść w moje objęcia. Od czasu do czasu składałam mu wizytę we wzorowo wysprzątanym mieszkaniu. Wysłuchawszy nowinek z branży ― był muzealnikiem, a nowinki liczyły sobie tysiące lat ― popaplałam chwilę wesoło i wychodziłam.
Nocą po tamtej prywatce miałam proroczy sen. Jestem na gołym szczycie, wokół pniaki i uschłe drzewa, przygnębiające szczątki umarłego lasu. Nagle jeden pień staje w wysokim, przezroczystym ogniu. Nie czuję strachu. Wiedziona jakąś zachłanną ciekawością widzę, jak zajmują się kolejne, pożoga się rozprzestrzenia, chwilę potem płonę też ja. Płomienie buchają aż w niebo, a ja boję się tylko przebudzenia.
Ciotka Malena znienawidziła miłość. W biednej, górskiej wiosce, która rodziła małe ziemniaki oraz zachłanne, skąpe pokurcze, wyrosła libańska piękność. Smukła jak cedr, lśniące czarne oczy, wysoka jak wysokie ce. Ponoć mogła mieć każdego, ale Malena nie chciała nikogo. Mając trzydzieści pięć lat, straciła głowę dla młodziutkiego chłopca. Rodzina ożeniła go pospiesznie z jednooką dziewczyną, byle tylko odczynić urok śniadej czarownicy. Malena przeklęła go i w szopie, pośród jazgotu gdaczących kur, podcięła sobie żyły. Gdy ją znaleziono, wdała się już gangrena. Amputowano jej prawą rękę. Od tamtej pory żyła sama i nie cierpiała wszystkich, prócz mnie.
Do tej wsi jeździłam na wakacje. Nazywałam Malenę ciocią, choć nie byłyśmy spokrewnione. Nie przejmując się tym, że mam dopiero pięć lat, opowiadała szalone historyjki, które zawsze kończyły się źle. Stałam się jej ulubienicą. Twierdziła, że odziedziczę po niej wszystko, tylko błagam, nie spraw mi zawodu. Beztrosko przyrzekłam. Kochałam ją, przedkładając czas spędzony z ciotką nad swawole z rówieśnikami. Zimą pisała do mnie długie listy. Lewą ręką nauczyła się nawet rąbać drewno, lecz pisanie przychodziło jej z trudem. Każdy list miał nagłówek sętencje. Koślawym pismem upośledzonego dziecka gryzmoliła patetyczne zdania ― kto miłość zdradzi, nie jest jej godzien! czy miłość to pożar, lecz nie masz przed nią ucieczki! Wtedy nie umiałam jeszcze czytać, a rodzice nie dawali mi tych mało optymistycznych wskazówek.
Jest zwiędła, przemoknięta jesień. Ile mamy lat? Ja dwadzieścia siedem, Płonny pięćdziesiąt trzy, Malena pewnie około siedemdziesiątki. Przestałam jeździć w Karkonosze, więc niemal o niej zapomniałam. Jeszcze przez dwie zimy przysyłała mi swoje sętencje, po czym zamilkła. Nie widziałyśmy się piętnaście lat.
W moim życiu zjawił się sympatyczny chłopak. Wprawdzie nie przyprawia mnie o drżenie serca, ale zawsze to jakaś perspektywa. Muszę tylko jakoś zakończyć ów nigdy nie napisany rozdział z panem Płonnym. Co za dziwna więź. Jakże mało mamy wspólnych tematów. Owszem, pamiętając o moich urodzinach czy imieninach, wręcza neutralne, drogie prezenty, ale nie flirtuje ze mną. Nie łączy nas żadna zażyłość. O sobie mówi nader skąpo, utrzymuje, że nie ma o czym. A jednak ta miłość tkwi jak drzazga, przeszkadzając mi w normalnym życiu.
Kolejny z tych nijakich wieczorów. Konwersacyjne tematy zostały przerobione do ostatniego, a we mnie jak zawsze umacniało się przekonanie, że już dawno powinnam była wstać i wyjść. Chciałam jednak dać mu ostatnią szansę, śledzić bacznie sejsmikę tej tęsknej twarzy w nadziei, że…
— Chce pan usłyszeć nowinkę? Chodzi o mnie.
Z trudem uniósł ciężkie powieki.
— Chyba wyjdę za mąż.
Ani śladu dobrze zamaskowanej boleści, ani śladu wewnętrznego rozdarcia.
― Moje gratulacje. A kiedy?
Wychodząc, szczebiotałam jak zwykle, zraniona i wypełniona bólem po sam brzeg. Do jego skrzynki pocztowej wrzuciłam karteczkę ― nigdy już nie przyjdę.
Następnego dnia przyjęłam oświadczyny i zagrzebałam się w pościeli. Z tępego, dziennego snu budzi mnie telefon.
— Mówi Slabakova. Ewuniu, to ty? Pamiętasz, Ewciu, Slabakova, ta od bociana! Przychodziłaś do nas popatrzeć na bociana!
Nie rozumiem ani słowa.
— Ciotka Amelia umiera. Nawet ksiądz był już u niej. Ona nic nie chce, tylko ciebie zobaczyć. Wypisałam ci pociągi z Pragi. Może ciotka dożyje twojego przyjazdu.
Wezwanie jest tak nagłe, że nie zdobywam się na sprzeciw. Notując godziny odjazdów, obiecuję złapać najbliższy pospieszny. A więc oni mówią na nią Amelia! Gnuśnym, karkonoskim pokurczom nie chciało się zapamiętać imienia Amalaine.
Jestem w drzwiach, kiedy telefon dzwoni znowu. Slabakova od bociana obiecała też sprawdzić połączenie autobusowe.
― Ewo?
Mocne ukłucie w piersi. Płonny dzwonił do mnie nader rzadko, zazwyczaj kiedy musiał (chciał!) odwołać spotkanie.
— Zmartwiła mnie ta karteczka. Przykro mi, jeśli panią zawiodłem, chociaż nie wiem ― w jaki sposób.
Odrętwiała, stoję ze słuchawką przy uchu. Serce wali mi aż w gardle.
— Ewo… Niech pani się tak łatwo nie rozstaje z ludźmi. Kiedy człowiek sprawi komuś zawód, płaci nawet przez całe życie. Dlatego nie mówię do widzenia.
Jedno ziemiste westchnienie i koniec.
W podróży myślę tylko o tej rozmowie. Czym było owo mistyczne ględzenie? Przeprosinami czy pretensją? Czyżby chciał powiedzieć, żebym się z nim nie rozstawała, abym trwała w tym, czego nie było i nie ma, bym zmarnowała sobie życie dla daremnej nadziei? Nie, klamka zapadła, jest już za późno. Niemal zapomniałam o Malenie. Kiedy Slabakova wita mnie na przystanku pośród pól, okolicę zaczyna spowijać zmierzch.
— Ciężka sprawa z tą ciotką. Myśmy próbowali jej pomóc, ale czy z nią jest jakaś gadka? Mój chłop chciał narąbać drewna na zimę. Dobra. Po dwóch godzinach rąbania zaczęła się drzeć jak opętana ― pomocy, pomocy! Niby że on chce ją zatłuc siekierą! Nikomu nie wierzy. Biedaczka, w domu ma sam szmelc, ale w kółko powtarza, że chcemy ją okraść. Nawet proboszcza nie chciała wpuścić, bo ponoć to przebrany złodziej.
Odwraca się do mnie i wtedy widzę, że ma jedno oko, drugie jest blizną po jakimś urazie.
— Jak zabrakło jej drewna, zaczęła palić krzesłami, szafami, ubraniami, po prostu wszystkim. Któregoś razu przychodzę, a ona wrzuca do pieca buty! Powiedziałam ― kiedyś się tu spalisz. Zostawiła tylko swoje łóżko. Przepraszam, że tak mówię o twojej ciotce, ale ona od zawsze była zwariowana.
Puka w okno na parterze.
― Mala! Mala, śpisz? Przyjechała twoja dziewczynka!
Libańska piękność siedzi w łóżku, oparta o poduszkę. Jest wymizerowana, papierowa skóra opina kości policzkowe. Na spierzchniętych wargach równie spierzchła szminka. Nadal ma olśniewająco białe zęby, ale włosy już niemal wypadły. Oczy jak u nocnego drapieżnika. W milczeniu świdruje mnie nieprzyjaznym spojrzeniem.
— Ciebie nie znam! ― burczy po chwili, nieufnie obracając w palcach mój plastikowy dowód osobisty. ― To naprawdę ty?
Piec jest pusty, w chałupie panuje wilgotny chłód nocy. Slabakova nawet nie weszła, jesteśmy tylko dwie.
— Jasne, że to ja, któż by inny? Ciociu, jak się czujesz?
— Jutro będę w piekle ― oznajmia rzeczowo, po czym wskazuje dłonią miejsce obok siebie. ― Siadaj! Już ja się dowiem, ktoś ty zacz!
— To co chcesz zobaczyć? Kartę tramwajową?
― Zamknij się. Teraz chcę spać.
Zamyka oczy i zaraz słyszę nieudawane posapywanie. Z braku jakiegokolwiek krzesła siedzę na twardym skraju łóżka, zastanawiając się, dlaczego się tu znalazłam. Być może skąpa wioska chce, żebym opłaciła pogrzeb. Nagle Malena otwiera oczy.
— Gruba jesteś. Dawniej była z ciebie chudzina, nawet drożdżówka ci się nie mieściła. Przyszłaś kraść?
― No co ty, ciociu!
― Nie musisz kraść. Jak tylko na to zasłużyłaś, odziedziczysz wszystko i będziesz sobie żyła jak królowa.
Nie przelewa mi się, więc nachodzi mnie myśl, za ile można sprzedać chałupę w górach. Nie, przecież to jakaś bzdura, nie jestem jej krewną.
Ciotka z trudem siada. Ma na sobie nową, czarną bluzę od dresu, a na szyi krzywo przyszytą, starodawną koronkową kryzę. Dumnie stuka się w pierś.
— To przyszykowałam sobie do trumny. Bez obaw, przeze mnie się nie wykosztujesz.
Wsuwa kościstą dłoń pod bluzę, skąd wyciąga kopertę, opakowaną w folię i ściągniętą gumką od weka. Nie wierzę własnym oczom. Prawdziwy testament na firmowym papierze, na dole pieczątka i podpis notariusza. Nie mam pojęcia, jak to załatwiła. Zgodnie z testamentem jestem jedyną spadkobierczynią, szacunkowa wartość mienia to milion.
— Ale tylko pod warunkiem, żeś mnie nie zawiodła! ― wpycha kopertę na powrót za pazuchę. ― Bo inaczej przepędzę cię z gołym tyłkiem!
Już wkrótce wygłodniałe psy opowieści będą walczyły o zdobycz. Pies nadziei, pies rozsądku, pies miłości. A potem machną ogonami, rozrzucą iskry i wszystko zmieni się w popiół.
Górska noc szczypie aż w kości, więc otulam się płaszczem. Jestem tu prawie osiem godzin, a ciotka wciąż twardo śpi. Czuję się jak w pułapce. Dom jest straszliwie ogołocony, dom, który już niemal należy do mnie. Chciałabym odczuwać do Maleny wdzięczność, lecz jest mi zbyt zimno. Poza głodem, pragnieniem, okropnym zmęczeniem i chłodem nie czuję już niczego.
Około trzeciej łapią mnie dreszcze. Wiem, że muszę napalić, bo inaczej zamarznę. W pustej spiżarni znalazłam kilka ogromnych, cuchnących myszami pudeł. Rozrywam je i wpycham do pieca.
— A ty czego ganiasz jak kot z pęcherzem?
Malena budzi się w ciągu sekundy. Patrzy na mnie, jakby nigdy nie spała, jakby wcale nie zamierzała umrzeć, jakby prowadziła złośliwą grę.
— Szukam zapałek, ciociu.
— Daj se spokój i chodź tutaj. Teraz opowiesz mi wszystko, tylko gadaj prawdę! Męża masz?
— Nie, ale ślub za miesiąc.
— Z miłości?
― Nawet nie.
— No to dlaczego? Musisz?
― Nie muszę. Typowe małżeństwo z rozsądku.
― Cooo?!
Rozmowa jest tak absurdalna, że ogarnia mnie czarny humor nocy.
— No… chciałam innego, ale nie wyszło. Po prostu pech, ciociu. Z miłością klops, zwyciężył rozsądek.
Malena wali kościstą ręką w ścianę ―
— Czyś ty głupia? O Boże, zawsze się bałam, że idiotka z ciebie wyrośnie!
Nareszcie znalazłam zapalniczkę, karton płonie jak wiecheć. Nie mogę się nasycić widokiem płomieni. Siedzę w kucki przy piecu, podczas gdy ciotka okłada mnie pięściami po plecach ―
— Jeśli to zrobisz, zmarnujesz sobie całe życie! Tak jak on z tą jednooką! Będziesz się dręczyć tak samo, jak on! Czeka cię tylko rozpacz! On też rozpacza. Będzie was dwójka. I dobrze wam tak!
— Ciociu, nie krzycz! Przysunę cię bliżej ciepła. Proszę, leż spokojnie.
Wytężywszy wszystkie siły, przesuwam skrzypiące łóżko pod piec. Spod koca sterczą nogi ze stwardniałymi czarnymi paznokciami, których już od tygodni nikt nie przycinał. Malena zawodzi niczym wieszczka ―
— Oboje pójdziemy do piekła! On za to, że mnie zdradził, a ja za moje przekleństwa. Przeklęłam go, żeby już nigdy nie kochał innej. A przeklinanie to grzech!
Wychudzone ciało opadło na brzeg łóżka. Owijam jej ramię wokół swojej szyi.
— Przytrzymaj się, ciociu. Spokojnie, podniosę cię.
Dotykamy się dzisiaj pierwszy raz. Trzyma mnie kurczowo, podczas gdy ja uklepuję poduszkę przesiąkniętą potem i zapachem starości. Kiedy nasze głowy znalazły się jedna obok drugiej, na jej twarz wypełzł uśmiech. I z łobuzerską miną dzieciaka, który chce spłatać figla, szepcze ―
— Jednookiej tam z nami nie będzie. Ona pójdzie do nieba!
Zasypia w ułamku sekundy. Usiadłszy na kawałku tektury, przyciskam plecy do gorących kafli. Wydzielają kojące ciepło, a we mnie taje gruby sopel łez. Naraz żal mi wszystkich. Staruszki wierzącej w śmierć ukochanego chłopca, który musiał się ożenić z jednooką. Samotnej w niebie jednookiej. No i mnie. Wyjdę za mąż bez miłości i przez całe życie będę się zadręczała… W półśnie widzę Amalaine taką, jaką znałam dawniej. Jest piękna niczym pieśń nad pieśniami. Dokłada do pieca, żebym nie marzła… Nagle od iskry zajmuje się dom. Wiem, powinnam uciec, lecz ja chcę płonąć, choćby jeszcze ten jeden jedyny raz…
— Zawiodłam się na tobie! ― mówi ciotka. Ale może mi się to tylko przyśniło?
― A więc Amelka ma już to za sobą, wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie.
Slabakowie przyszli o piątej nad ranem. Ciotka nie żyła, ja spałam na podłodze. Praktyczni górale zrobili, co należy, i dopiero wtedy zbudzili mnie, mówiąc, żebym się pożegnała. Malena była w czarnym wiskozowym kostiumie, na głowie czarny kapelusik.
— Przecież nie położymy jej do trumny w dresie, co nie, Franek? ― westchnęła Slabakova.
Jej mąż jest tłustym prymitywem. Ziewając, drapie się po owłosionym brzuchu. A więc tak wygląda idol, z powodu którego ślicznotka poszła do piekła.
— Pani Slabakova, ciocia pod bluzą miała kopertę… taką zawiniętą w folię. Co się z nią stało?
— Kopertę? ― zasępiła się. ― Nic nie wiem o żadnej kopercie. A ty?
— Pod bluzą była goła ― powiada Slabak. ― Niby co miało być w tej kopercie?
— Czekaj no! Kiedyśmy przyszli, strasznie śmierdziało od pieca. Wzięłam pogrzebacz, a tam plastikowe skwarki! Pomyślałam wtedy ― oj, kobieto szalona, co ty, plastikiem palisz? Chyba zrobiła to dla ciebie. Bo wiesz, my, górale ― ludzie przywykłe, ale tobie pewnie było zimno, co?
Zawiodłam i mój dom spłonął w piecu.
— Ewo, zbieraj się. Mój chłop podrzuci cię na pociąg. Co z klepsydrą? Mam cię wymienić jako krewniaczkę?
— Nie. Tak naprawdę nic nas nie łączyło.
Sen sprawił, że jestem potwornie otępiała, nie wiem nawet, co czuję. Gdy Slabak poszedł po samochód, spytałam jednooką kobietę ―
— Jak ciocia traktowała pana Slabaka?
— Ech… Mali nikt nie przypadł do smaku, nigdy. Tylko o tobie mówiła dobrze, byłaś jej wielką nadzieją. Jak żeście przestali tu przyjeżdżać, trąbiła po wsi, że kiedyś przyjedziesz, a ona zapisze ci chałupę… ― machnęła ręką. ― Czasem była dla mnie chamska, ale Franka miała gdzieś.
— Nieprawda. Całe życie go kochała.
Zdumiona Slabakova najpierw marszczy czoło, potem wybucha śmiechem ―
— Mówisz o Janku, moim pierwszym mężu! To było małżeństwo z rozsądku. Nie układało się nam, więc po pół roku żeśmy się rozwiedli… Nie widziałam go już kupę lat. O tak, Amelka nieźle namieszała mu w głowie! Nawet nie wiem, co z nim… Biedny Płonny.
IRENA DOUSKOVA
PO RAZ TRZECI TEGO DNIA
przekład ― Tomasz Grabiński
― Nie wygląda pani na wariatkę.
— Bo nią nie jestem. Mam nadzieję… Z drugiej strony, kto tak wygląda?
— Mogłaby się pani zdziwić.
— Naprawdę? Jest pan w stanie to poznać?
— Mam nadzieję. Naturalnie, nie na pierwszy rzut oka, o ile to panią interesuje. Przynajmniej z reguły tak jest.
— Mogę?
— Nie. Tu się nie pali.
— Nie szkodzi. To ja zacznę. Opowiem o wszystkim, co sobie przypomnę, tak, jak mi to przyjdzie do głowy, dobra? To chyba nie zawsze będzie istotne.
— W porządku.
— Jechaliśmy autem, w dwa auta. W jednym ja i mój mąż, w drugim nasi przyjaciele, też małżeństwo, i jeszcze trzecia para małżeńska, oni siedzieli na zmianę u nas i u nich. A zatem ― ja i Dawid, Witek z Marketą i Milan z Haną. Była połowa maja, ciepło, pięknie, wszystko pachniało. Cieszyłam się już od dłuższego czasu na ten wyjazd, ale później nagle, na kilka dni przed nim, moje odczucia kompletnie się zmieniły. Nie wiedziałam ― dlaczego, nie było to racjonalne, ale ni stąd, ni zowąd nie miałam w ogóle na tę podróż ochoty. Taka miła perspektywa, tydzień bez obowiązków, bez dzieci ― wszyscy mieliśmy dzieci, ale jakoś to załatwiliśmy. Kilka wiosennych dni w Prowansji, w przepięknym miejscu i w miłym towarzystwie… Mimo to nagle, nie wiadomo dlaczego, nie chciało mi się. Najchętniej zostałabym w domu, ale to już było niemożliwe. Nie powiedziałam o tym nikomu, jeszcze pomyśleliby, że mi odbiło. No i pojechaliśmy. W spokoju, można by powiedzieć. Nie zastanawiałam się już nad swoim dziwnym nastrojem. Po raz pierwszy ścierpłam gdzieś w Bawarii, kiedy Witek w aucie przed nami przejechał kota.
― Czarnego?
― Nie wiem, już nie pamiętam. To ważne, czy robi pan sobie ze mnie żarty? Ale później byłam już do niczego. Wzięłam jakieś pismo, które walało się w aucie, i przez chwilę czytałam. Trafiłam akurat na opowieść faceta, który przeszedł operację serca. Opisywał ją dość szczegółowo, swoje wrażenia i wszystkie odrażające szczegóły. Do tego, naturalnie, kolorowe zdjęcia. Kiedy przeszedł operację, lekarze stwierdzili, że coś tam zrobili nie tak i musieli go znowu zoperować. Po prostu ohyda. Ja takie rzeczy źle znoszę, wie pan.
— Chyba jak każdy.
― Tak, chyba tak, ale przez długi czas byłam w złym nastroju. Choć właściwie nie wyrażam się precyzyjnie ― po tym przejechanym kocie było to już po raz drugi, kiedy strach mnie obleciał. Mogę też powiedzieć, że pustka, jakaś ogromna… totalna pustka. To jednak niczego nie zmienia, jeśli wie pan, co mam na myśli…
— Tak, mówi pani o śmierci.
— Przejechaliśmy przez Niemcy, Francję, raz gdzieś przenocowaliśmy i obejrzeliśmy po drodze parę miast, a następnego dnia cali i zdrowi dotarliśmy do Prowansji. Odnaleźliśmy miasteczko, w którym mieliśmy mieszkać, i dom, w którym mieliśmy zarezerwowane pokoje. Stał na przedmieściu. Same małe, schludne domki w południowym stylu, ochrowe fasady, ciemne żaluzje… Podwórka, ogrody, wszystko kwitnie, błękitne niebo, wiem, jakżeby inaczej, ale rozumie pan, błękitne. Bez żadnej chmurki. Choć… teraz sobie przypominam, że właśnie kiedy dojeżdżaliśmy, w ciągu minuty wszystko poczerniało, zaczęło lać i rozpętała się szalona burza. W Czechach nigdy czegoś takiego nie przeżyłam.
— I to było po raz trzeci?
— Co? Aha… Nawet nie wiem, przestałam już liczyć. Zresztą po chwili było już po wszystkim i znów wyjrzało słońce. Powitał nas taki starszy pan, miły, wesoły… Nawet już dokładnie nie wiem, jak wyglądał, pamiętam tylko, że miał gęste brwi, całkiem ciemne, choć tak w ogóle był już siwy. Takie ciemne, gęste brwi, zrośnięte nad nasadą nosa, które przypominały ptasie skrzydła. I takie duże ciemne oczy, niemal bez białek, tak duże, że z daleka wyglądały raczej jak… jak…
― Jak otwory?
― Tak. Wiem też, że miał takie dziwne imię, nie francuskie, ale raczej włoskie, coś w rodzaju Morta… albo Morte… chyba Mortifero, ale dokładnie już panu nie powiem. Bardzo nam się podobał jego dom, każda para miała swój pokoik, a na dole była wspólna kuchnia i duży pokój, salon, jak mówią Francuzi. Na dworze w ogródku mieliśmy do dyspozycji solidny, długi stół, a przy nim ławki. Naturalnie, mieliśmy osobne wejście, pan Mortifero mieszkał w innej, oddzielnej części domu. Od razu poszliśmy na zakupy i cali szczęśliwi zaopatrzyliśmy się w masę bagietek, serów i oliwek, a przede wszystkim w zapas wina. Wieczorem rozpakowaliśmy to wszystko na dworze, na tym solidnym stole. Pan Mortifero przyszedł do nas, pytając, czy może na chwilę się przysiąść, i przyniósł butelkę wina ― na powitanie. Byliśmy w bardzo dobrych nastrojach, on również sprawiał wrażenie zadowolonego. Kiedy zaczęło robić się ciemno, pojawiły się nietoperze ― dowód na to, że było tam czyste powietrze i spokój ― usłyszeliśmy też nawet sowę, czy co to tam było. Nic podobnego nie słyszałam od dwudziestu lat, ostatni raz chyba u babci w południowych Czechach, w wieczór tuż przed śmiercią dziadka, dlatego to pamiętam. No, to chyba nie jest ważne. Z panem Mortifero gadaliśmy o tym i o owym, spytaliśmy go też, czy w jego części domu jeszcze ktoś jest, bo mamy wrażenie, jakby zza zasłony ciągle ktoś na nas patrzył. Od razu nam to wytłumaczył. Mieszkał z żoną, starą, sparaliżowaną panią na wózku, która nie miała niczego złego na myśli, po prostu potrzebowała jakiejś rozrywki, więc obserwowała zza zasłony, co dzieje się na zewnątrz. Chyba wstydziła się pokazać. Później jeszcze wiele razy zauważaliśmy jej kościstą rękę. I przenikliwy wzrok, ale ten raczej tylko czuliśmy na sobie. Człowiek po prostu poznaje, kiedy ktoś go obserwuje, nie musi nawet go widzieć. Właściwie to chciałam powiedzieć, że było nam bardzo fajnie, siedzieliśmy w dobrym nastroju i rozmawialiśmy jeszcze długo w noc. W ciepłą, prowansalską noc, pełną gwiazd.
— A sny? Co się pani śniło?
— Nie wiem, naprawdę już nie wiem. Za to jestem pewna, że tamtej nocy wszyscy, mam tu na myśli naturalnie wszystkich, którzy byli z sobą, kochali się.
— Może i pan Mortifero z żoną.
— Ale z pana cynik! Chociaż, moment, teraz, kiedy pan o tym wspomniał, mam wrażenie, że chyba jednak wiem, co mi się śniło. Myślę, że śnili mi się właśnie oni.
— Naprawdę? A co? Co się pani o nich śniło? Co robili?
— No… nic. Oni właściwie w ogóle nic nie robili. I nic nie mówili. Tylko stali i patrzyli ― na mnie. To znaczy na nas, ale Dawid ich nie widział, bo… bo, krótko mówiąc, był na górze. No a później, później zasnęłam jak kłoda.
— Moment… Przecież pani już spała. Mówiła pani, że to był tylko sen. Czy też może jednak nie?
— No jasne, naturalnie. Ma pan rację. Oczywiście, że to mi się śniło. A poranek, poranek był fantastyczny, naprawdę fantastyczny. Tuż po śniadaniu poszliśmy na piechotę do miasteczka ― by porządnie mu się przyjrzeć. Piękne miasteczko, bardzo ładne. Plątanina wąskich uliczek, stare domy, odpowiednio zapuszczone, wie pan, z patyną, żadne wypolerowane Niemcy. Gotycka katedra, klasztor, kostnica… W klasztorze kompletna cisza, a powietrze było przesiąknięte zapachem cmentarza. Nie wiem dokładnie, jaki kwiat wydziela taki zapach, chyba krzew mirtu… Ale wszędzie było go pełno. I spokój, kompletny spokój. Nie tylko w klasztorze, całe to miasto było jakieś wyludnione, puste, pochowane za zasłoniętymi żaluzjami. Słońce bowiem okropnie paliło, akurat była niedziela, wszyscy chyba odpoczywali. Tylko przed restauracją na rynku siedziało kilku śniadych, pomarszczonych dziadków, a poza tym nic więcej, nigdzie żywego ducha. Tu i ówdzie wynędzniały pies. Cisza, spokój. Prawdę mówiąc, aż za bardzo. Nie było to dla mnie miłe. Właściwie to wcale. Ogarnęło mnie takie bliżej nieokreślone przygnębienie. Trochę jak we śnie. Nigdy nie rozumiałam, jak i dlaczego duchy mogą straszyć też w południe, ale wtedy to pojęłam. Powiedziałabym, że teraz jest to już dla mnie jasne. W tym miasteczku nam się podobało, ale za dużo sobie nie pogadaliśmy. Zmęczenie po podróży, słońce i pewnie też to, że wieczorem za dużo wypiliśmy. Po prostu wszystko naraz. Wróciliśmy do domku, tylko tak, by trochę się ogarnąć. Nie mogliśmy się dogadać, co będziemy robić po południu, każdy miał inne pomysły i trochę się pokłóciliśmy. W końcu się rozdzieliliśmy. Część pojechała autem do Awinionu, część wypożyczyła rowery, a my z Dawidem postanowiliśmy, że pójdziemy na spacer. Nie do miasta, ale w drugą stronę. I poszliśmy. Domki i ogrody ciągnęły się jeszcze długo, później powoli ich ubywało, przeszliśmy przez mostek nad potokiem, a dalej była już tylko dolina, łąki i rzadki las, droga się zwężała ― wreszcie skaliste zbocza po obu stronach. Przepięknie. Ten krajobraz wydawał mi się znajomy, z każdym krokiem coraz bardziej. Chodziło mi po głowie, jak to jest możliwe, w życiu przecież nie byłam w Prowansji… To wrażenie stopniowo narastało. Czułam, co będzie za kolejnym zakrętem. Zdałam sobie sprawę, że znam to wszystko, chyba skądś z dzieciństwa… I jeszcze coś ― kwiaty, drzewa i skały dookoła ― to wszystko było takie samo, ale większe. O wiele, o wiele większe. Przedziwne wrażenie. Poznawałam drogę i wszystko wokół niej, ale widziałam to w powiększeniu. Nie mogłam sobie tylko przypomnieć, gdzie kończy się ta droga, choć przecież musiałam to wiedzieć, nie? Stawało się to coraz bardziej nieznośne, ale nic nie powiedziałam, jak zwykle. Znam Dawida, uznałby mnie za wariatkę i niczego by nie zrozumiał. W końcu i on miał już dość spaceru, więc ruszyliśmy z powrotem. Reszta jeszcze nie wróciła. Było już późno po południu, niemal wieczór. Postanowiliśmy, że pojedziemy kawałek autem i zjemy dobrą kolację. Słońce już tak nie paliło, ale światło jeszcze ciągle było niezmiernie ostre. Krajobraz w Prowansji jest bogato ukształtowany, pagórkowaty. Wzgórza nagie i porośnięte drzewami oliwnymi, sosnami i winoroślą. Kamienne murki wzdłuż dróg i pośrodku ostrych stoków. Niemal biblijny krajobraz ― przynajmniej tak go sobie człowiek wyobraża ― wie pan, o czym mówię. Sto albo tysiąc lat to żaden okres, a teraźniejszość to jak kożuch w kawie. Tylko taka cieniutka warstwa na samym wierzchu. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale te południowe regiony budzą we mnie dziwne, sprzeczne uczucia. Całe to światło, słońce, roślinność, mieszanina oszałamiających zapachów i te prastare siedziby w krainie zamieszkanej od niepamiętnych czasów ― wszystko to ― z jakichś powodów ― wzbudza we mnie poczucie przemijania. Włącznie z moim własnym. Przyjeżdżam z wręcz dziką radością i po paru dniach, a czasem godzinach, ze strachu już ledwo co poruszam nogami. A gdyby ktoś mnie spytał, o czym myślę, to odpowiedziałabym jednoznacznie ― o śmierci. Chciałam, żeby ktoś mnie spytał. W takich chwilach potrzebowałam o tym porozmawiać, ale milczałam. Rozumie pan, po roku pełnym pracy, kłopotów, właśnie na urlopie ― bo kiedy indziej człowiek ma szansę, by znaleźć się w takim miejscu? ― mówić o śmierci, trwodze, pustce bardziej namacalnej, niż w jakimkolwiek innym momencie… Rozumiem, że to jest niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Mój mąż zawsze tego nie znosił i nawet mu się nie dziwię. Jest normalny. Nie rozumie, nie potrafi pojąć, jak coś takiego może człowiekowi przyjść w ogóle do głowy, a zwłaszcza w tak miłej sytuacji, na urlopie, o ile nie jest kompletnie pomylony. Trudno mu się dziwić. I dlatego siedziałam cicho. Nie powiedziałam, że czuję się dziwnie i o czym myślę. I tak potraktowałby to co najwyżej jako atak na siebie, a tego nie chciałam.
― Minęliśmy parę starych wsi, porozrzucanych na wzgórzach, gdzie nie było żadnej restauracji ani knajpki. W końcu dotarliśmy do miasta. Przejechaliśmy przez nie najpierw autem, myśląc, że zatrzymamy się na rynku, gdzie pewnie będzie parę lokali. Objechaliśmy je jednak jeszcze raz, potem drugi, całkiem powoli, ale nie udało nam się odnaleźć żadnego rynku. Nic, co można by nazwać takim słowem. Jedna ulica przechodziła w drugą, a ta z kolei w następną, albo też były ślepe i musieliśmy nawracać. Kręciliśmy się ciągle po tych samych miejscach, jak w labiryncie. Niekończąca się plątanina ulic i uliczek, ale żadnego rynku, nigdzie żadnej restauracji ani kawiarni. A przynajmniej żadnej otwartej, o ile dobrze zauważyliśmy. Nie chcieliśmy się tak od razu poddać. Na dodatek byliśmy już bardzo głodni. Zostawiliśmy auto na parkingu przy parku i udaliśmy się do tego labiryntu, tym razem już na piechotę. Przeszliśmy przez całe miasto, później jeszcze raz i znów przekonaliśmy się o tym samym. Że tu po prostu nie mają rynku. Znaleźliśmy sąd, policję, liceum, kilka innych szkół, szpital i cmentarz… W końcu wróciliśmy do auta. To miasto po prostu nie miało żadnego centrum. Pojechaliśmy dalej i nie muszę panu mówić, jak się czułam.
— Jak we śnie?
— Tak, jak we śnie. Wjechaliśmy ponownie na kamieniste wzgórza i wracaliśmy okrężną trasą. Po drodze natrafiliśmy na jeszcze jedno interesujące miasteczko ze starym kościołem i kamiennymi murami. Tam też nie było gdzie zjeść. Po prostu nie było nam to pisane. Jednak i tak się zatrzymaliśmy i poszliśmy jeszcze się przejść. Portal wspaniałego kościoła zdobiły cenne gotyckie reliefy ― kilkadziesiąt postaci już od ponad pięciuset lat tańczyło na nich dziki danse macabre. Coś niespotykanego. Później znaleźliśmy o nim też wzmiankę w naszym przewodniku. A na potężnej bramie miejskiej w pobliżu kościoła zachował się zabytkowy zegar słoneczny. Wskazywał właśnie siódmą, kiszki już nam grały marsza z głodu. Mimo to weszliśmy jednak jeszcze na wzgórze, na które zwrócił naszą uwagę niepozorny drogowskaz przy bramie. Był to właściwie ogród czy też park, wznoszący się tarasowato wprost z centrum miasteczka. W bujnych zaroślach skrywały się tam resztki antycznych budowli, chyba dawnego akweduktu, schodów i różnych altanek. Na górze, tuż pod wierzchołkiem, znajdowało się źródło, stąd ten akwedukt. Napiliśmy się wody, nacieszyliśmy wzrok piękną panoramą i powoli znów udaliśmy się na dół. Mniej więcej w połowie drogi minęliśmy młodą kobietę, na oko w moim wieku, tak około trzydziestki. Spojrzała na mnie. To był tylko moment, musieliśmy minąć się na tych wąskich, antycznych schodach i w tej chwili spojrzała mi w twarz. Jakby wiedziała o mnie wszystko i chciała mi coś bardzo ważnego powiedzieć. Jakby swoimi przenikliwymi, czarnymi oczami chciała mi coś wypalić wprost do mózgu. Ale co? Jak już powiedziałam, był to zaledwie moment, lecz mimo to pamiętam jej twarz, bladą, wręcz nienaturalnie białą, gęste, ciemne włosy i czarne oczy. Właściwie była do mnie podobna, ale tylko z zewnątrz, biła z niej jakaś potężna, nieskrępowana siła, która człowieka wręcz przeraża. Długo jeszcze nie potrafiłam się otrząsnąć po tym spojrzeniu. Czuję je nawet teraz, po kilku latach. Tym razem już się poddaliśmy i pojechaliśmy z powrotem. Kiedy opuszczaliśmy miasto, zauważyłam, że zegar słoneczny wskazuje szóstą, ale nic już nie mogło mnie zaskoczyć. Wszyscy siedzieli w salonie. Jedliśmy resztki gumowych bagietek z poprzedniego dnia i sery, piliśmy wino i dzieliliśmy się swoimi wrażeniami. Wcześniej byłam głodna, ale teraz nagle kompletnie przeszła mi ochota na jedzenie. Źle się czułam. Kręciło mi się w głowie, nogi się trzęsły, ale nie potrafiłam usiedzieć na miejscu. Coś mi nakazywało wstać i chodzić. Nerwowo spacerować tam i z powrotem. Kompletnie przestałam mówić, a później też źle mi się oddychało. Wszystko mnie uwierało i dusiło, nie dało się tego wytrzymać. Traciłam kontrolę nad swoją głową, częściowo też nad ciałem. To było straszne. Przypominam sobie jedną jedyną myśl, która powoli wynurzała się z tego piekła, by po chwili kompletnie nade mną zapanować ― zniknąć stąd, do domu, chcę jechać do domu, i to natychmiast. już, w tej chwili! Pozostali zauważyli, że coś się ze mną dzieje. Nie dało się już tego ukryć. Chcąc nie chcąc, musiałam powiedzieć, że czuję się źle, bardzo źle. I dodałam, że chcę jechać do domu. Zareagowali, co było do przewidzenia, jak normalni ludzie na widok wariata. Z wyjątkiem Dawida byli jednak całkiem tolerancyjni, przynajmniej gdy zrozumieli wreszcie, że serio tak myślę i że jest naprawdę źle. W końcu ktoś wygrzebał jakieś tabletki uspokajające, połknęłam dwie i położyli mnie spać. Nie broniłam się. Te leki na szczęście mnie zmogły, nigdy nie biorę czegoś podobnego. I tak chwilę jednak trwało, nim zasnęłam, a ta chwila nie była przyjemna. Wydawało mi się, że ktoś intensywnie dybie na moje życie, że chce mi je wyrwać wprost z ciała i że już nigdy nie wrócę stamtąd do domu. To jest depresja? Paranoja?
Wzruszył ramionami.
— A jakie to ma znaczenie? To tylko słowa.
— W nocy miałam sen ― straszliwy, odrażający. W tym śnie coraz mocniej ogarniało mnie nieprzyjemne uczucie napięcia. Coś mnie uwierało, nie pozwalało się ruszać, a później też i oddychać. Chciałam się przebrać i wtedy, po ściągnięciu ubrania, to odkryłam. Moje ciało, moja skóra była osłonięta prześwitującą, ale mocną i twardą powłoką. Chyba z miki albo czegoś w tym rodzaju. Próbowałam ją ściągnąć, zeskrobać, znaleźć szparę i ją rozerwać, dusiła mnie nieznośnie i miejscami wbijała się aż do mięsa. Nie dało rady. Nie potrafiłam! W końcu wzięłam ostry nóż i spróbowałam naciąć powłokę gdzieś w okolicach pachwin. Nie wiem, czy mi się to udało, obudziłam się i był już poranek. Słoneczny, piękny… Wszyscy byli już na nogach i w napięciu oczekiwali, w jakim stanie się obudzę. Mieli nadzieję, że wszystko znów będzie w porządku, że przestanę wariować. Niestety, było tak samo, jak wieczorem. Może tylko fizycznie czułam się trochę lepiej. Ale naprawdę tylko trochę. Dawid był nieszczęśliwy, bezradny i się wściekał. Zrozumiał jednak, że nie ma sensu mnie przekonywać, choć z pewnością mi nie wierzył i uważał to za jakiś mój niepohamowany kaprys. Choć naturalnie zapłaciliśmy za cały pobyt, to nawet pan Mortifero był dość rozczarowany. Wmusił w nas przynajmniej butelkę wspaniałego wina ― rose, uwielbiam je. I chciał jeszcze skoczyć dla nas po oliwę z oliwek. Ja jednak nie mogłam czekać, a i Dawid miał już dość. Oboje pragnęliśmy tylko jednego ― mieć to jak najszybciej za sobą. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Wina w końcu nie wypiliśmy. Długo nie było ku temu okazji, a później daliśmy je teściowej. Pilnowała nam dzieci, a nie zdążyliśmy jej kupić żadnego prezentu.
— A zatem wróciliście państwo…
— Tak. Była to smutna podróż, wstyd, rozczarowanie i tak dalej… Kompletna klapa. Przyznaję, że chociaż trochę mi ulżyło. Od razu jak wyjechaliśmy, zaczęło mi być lżej.
― A w domu?
― Nic specjalnego, odebraliśmy dzieci, teściowej powiedzieliśmy, że złapałam wstrętną anginę, miałam gorączkę i tak dalej. Dawid nie chciał mówić prawdy, wstydził się mnie. Wstydził się powiedzieć, że jego żona wariuje. Nawet się nie dziwię, w sumie też bym się wstydziła.
— A teściowa? Nie wydawało jej się to dziwne?
— Pewnie, że nie. Niby czemu? Było jej wszystko jedno. A zresztą, biedaczka, nie miała zbyt wiele czasu, by o tym myśleć. Zmarła w niecały tydzień po naszym powrocie. Chyba serce albo coś takiego. To było zaskoczenie. Kompletny szok.
— A pani? Później już dobrze się pani czuła?
— Nie, skądże. Przez co najmniej trzy miesiące byłam do niczego. Ciągle ta trwoga, czy coś takiego, a następnie znów apatia. Nie chciałam nikogo widzieć, z nikim rozmawiać… Wciąż spałam, kiedy tylko się dało.
― A potem?
― Potem się rozwiodłam… Pan się śmieje?
— To pani się teraz uśmiechnęła.
— Naprawdę?
— A potem? Było ciężko?
— Nie, nawet nie. Właściwie to wcale.
— A teraz?
― Teraz jestem szczęśliwa.
— Cieszę się. To dlaczego właściwie pani do mnie przyszła?
— Nawet nie wiem. Może dlatego… jestem wariatką? Jak pan myśli?
— A skąd mam to wiedzieć? Czy ja jestem psychiatrą albo psychologiem?
— Pan to z pewnością wie.
— Myślę, że nie jest pani wariatką. A oprócz tego nie wydaje mi się to istotne. A co na to wszystko powiedzieli pani przyjaciele, na rozwód i tak dalej…
— Prawdę mówiąc, nie wiem. Nigdy już z nimi nie rozmawiałam. Mówiłam panu, że przez długi czas nie chciałam nikogo widzieć, a później ten rozwód… Właściwie to byli raczej przyjaciele mojego męża, więc…
— Czemu pani kłamie?
— Nie kłamię, ja… Nie lubię o tym mówić… No dobrze… Naprawdę już nigdy z nimi nie rozmawiałam ― nie mogłam. Nigdy bowiem nie wrócili. W drodze do Marsylii zginęli w aucie, cała czwórka. Przy dużej prędkości nagle urwało im się przednie koło.
VERA NOSKOVA
FAŁSZYWY MICZURIN
przekład ― Tomasz Grabiński
― Czego to ci faceci nie chomikują ― westchnęła pani Iwana w pokoju męża.
Nie lubił, kiedy zaglądała do jego pracowni, od razu wydawał z siebie to zabawne sio, sio! Zawsze trochę się wkurzała, jednocześnie jednak wzbudzało to u niej uśmiech ― właśnie taką kombinację sprzecznych uczuć wywoływał w niej najczęściej. Karel to było duże dziecko, ale mężczyźni po prostu już tak mają, na to kobieta już nic nie poradzi. Dystans pozwala jej wybaczać.
Boże drogi, tych segregatorów, pudełek, wycinków, obrazków i książek, same kwiatki, głównie bromelie, egzotyczne kraje, specjalistyczne i popularne artykuły o roślinności Ameryki Południowej i Australii, zszyte roczniki Zivy, podręczniki do angielskiego, hiszpańskiego… Co zrobić z tym wszystkim? Mężczyźni są czasem męczący z tymi swoimi hobby, ale ponoć nie powinno im się tego zabraniać, muszą się jakoś wyszaleć. Zainteresowania Karla nie były przynajmniej kosztowne. To znaczy nie za bardzo… chyba.
Po długim popołudniu wśród hałd papieru, które energicznie, ale trochę nierozważnie wyrzucała z szaf i szuflad, poczuła się słabo, zesztywniał jej kark, oczy się zmęczyły. O okna nieustannie stukał przenikliwy deszcz, na zbiorniku z wodą na zewnątrz pojawiały się srebrne kręgi, niebieskoszare światło usypiało. Zdrętwiała z rękami we wnętrzu pudła, wzrok miała rozchwiany. Przypomniała sobie dylemat, który męczył ją przed ośmioma laty. Było to zaskakująco natarczywe. Jakby w tej chwili musiała znowu podejmować decyzję ― czy ma wyjść za tego wąsatego dziwaka? Miała już za sobą jedno, a on nawet dwa nieudane małżeństwa. Druga była, podobnie jak ta pierwsza, wykwaterowała go bezkompromisowo już podczas rozwodu, sypiał u kolegi, który też miał już go dość… Było to całkiem kuszące ― zająć się zadbanym, porzuconym i bezsilnym facetem. Gdyby nie ona, skończyłby na dworcu wśród bezdomnych. Wyobraziła sobie, jak wala się gdzieś na ławce w znoszonych łachach, z reklamówką pełną starych gazet pod głową, i musiała się gorzko uśmiechnąć, przez tę swoją naiwność był naprawdę na dobrej drodze ku temu.
Nigdy mu tego nie wypominała. Nigdy! To znaczy tylko parę razy, kiedy porządnie jej zalazł za skórę. Zawsze zachowywał się wówczas, jakby coś go ukąsiło ― Miczurin zwariowany. A jak zabawnie się wściekał za każdym razem, gdy go tak nazwała! Przezwisko miczurin pasowało do niego, ogród wypełniał połowę jego życia. Zorganizował go na nowo, ulepszył. Zbudował jedną szklarnię na kaktusy, sukulenty i bromelie, a drugą na przyspieszanie warzyw. Utrzymywał w formie jabłonie, gruszę, zasadził morelę i brzoskwinię. Co wyhodował, umiał też sprzedać. Zarobione pieniądze chował jednak do kieszeni. Z rzadka tylko, kiedy nawinęła się podczas sprzedaży, oddawał jej jakąś niewielką część. Panie Boże, przecież to była jej ziemia! Kto wprowadził się do domu jako gołodupiec? Karel reagował jednak stereotypowo na te zarzuty ― nie muszę nic robić w ogródku! spokojnie mogę to tak zostawić, niech zarośnie pokrzywami!
Była niezgrabna i biała ― jak mleko w kartonie, on szczupły jak jakiś młodzian i brodaty jak stary anarchista. Po ślubie przespali się dla porządku kilka razy, ale kontrast ich ciał ją zawstydzał, zauważała niemal ze wstrętem, jak jest blada i nieforemna, jak jakaś królowa owadów. Właściwie to rozumiała, że jej Miczurin podchodzi do sprawy z obojętnością i pośpiechem. no, jeśli chcesz to mieć, chłopcze, jak najszybciej za sobą, to ja mogę w ogóle dać sobie z tym spokój.
Obojgu ulżyło, kiedy skończyli z tymi próbami i pomyłkami.
Choć kaloryfery grzały, to dom wydzielał odpychający chłód i obojętną ciszę. Był jakiś taki nic nie znaczący, zmęczony sam sobą. Do ogrodu rozprzestrzeniał smród mokrego tynku, wewnątrz wydzielał smołę z papierosów, nasyconą zapachem smażonej cebuli, sidol i odór psiej sierści. Otworzyła okno, zapadał zmierzch. Niebo z błękitnego szkła kontrastowało z intensywnie czarnymi wycinankami gałęzi. Okres mroku przed Bożym Narodzeniem.
Kiedy niedawno wyrzuciła z domu Ritę, przez parę dni miała wyrzuty sumienia, przecież były z Besiną koleżankami. Karel robił jednak z tą swoją Rituszką straszne ceregiele i to ją wkurzało. Kupował jej najlepszą karmę, co chwila chodził z nią do weterynarza, jeździł z nią do psów przez pół kraju, rok w rok miał od niej pięcioro, sześcioro szczeniąt. Jej suczka żyła obok jego pieszczoszki jak uboga krewna.
besino, besino! złota dziewczyno! Besina ― brązowa i błyszcząca jak mokra ziemia ― obudziła się z drzemki i oblizała pani Iwanie rękę i twarz. Po czym rozwaliła się, prawdziwa odaliska, by jej pani mogła pogłaskać ją po brzuchu i podrapać po łbie. To ciepłe, mocne, dokazujące ciało wzruszyło Iwanę, złagodniała, złożyła głowę na brzuchu suczki. Coś w niej unosiło się i opadało, absurdalne nadzieje i natychmiast po tym ochota, by ze wszystkim skończyć.
Usiadła i pokręciła głową. Nic z tego… nie będzie się temu poddawać! Najważniejsze, by to wszystko ogarnąć rozumem.
Znów dała się ponieść wspomnieniom.
Kiedy on zaczął się wygłupiać z tą Kostaryką? Oczywiście, że wysłała go na drzewo. Trzeba było otynkować dom, kupić mniej zawodne auto. Mówił ― dom nie jest mój (no, to była prawda, ale mieszkał w nim, nie?). a autem nie jeżdżę, wystarczy mi rower. To są argumenty, nie ma co! Takie egoistyczne… Usadziła go ― no, a mnie z kolei nic nie obchodzi ta twoja zasrana kostaryka. wydać taką kupę forsy na wycieczkę? Trzeba go było trochę poskromić ― skąd na to weźmiesz, gołodupcu? Rzucił w jej stronę jak wariat ― siooo, wziął łopatę i poszedł pracować do ogrodu.
I tak była jednak zadowolona, że ma w domu faceta, że kobiety na ulicy zazdroszczą jej jego ciała. Z mężczyzną każda od razu wygląda lepiej. Jakby miała jakąś ochronę. Najważniejszy bowiem jest wizerunek ― na tej podstawie ludzie was szanują, albo i nie.
panie boże! o, kurczę. no tak. Bolały ją plecy, kręgosłup, łupało w kolanach. Pokręciła szyją, by rozluźnić zesztywniałe mięśnie, ale od tych wygibasów zakręciło jej się w głowie. to wstanę, czy nie?! jestem już naprawdę niemożliwa!
Mówienie do siebie w pustym domu brzmi niedorzecznie, złowieszczo. Na zewnątrz zapanowały egipskie ciemności.
Jeszcze cała odrętwiała, zeszła chwiejnie po schodach na parter i zapaliła światło w kuchni. Dobry moment na wieczorną kawkę i papieroska. Zapach kawy ją uspokoił, a rytuał palenia papierosa napełnił pewnością siebie i poczuciem, że ze wszystkim sobie poradzi. W kuchni zawsze czuła się najlepiej. Wahała się przez chwilę, później jednak z gorącym kubkiem i cwaniacko przyklejonym do górnej wargi papierosem wróciła po schodach do rozpoczętej pracy.
Pokój, w którym tak często się zaszywał, pęcznieje bowiem w jej domu jak jakiś obcy twór. Rak. Musi go już w końcu opróżnić, wyczyścić, zagospodarować swoimi rzeczami… Musi coś z tym zrobić! Przyspieszyła tempo. Wrzucała do kartonu po bananach stare czasopisma, gazety, wycinki, widokówki, pudełka i woreczki z nasionami. Po krótkim wahaniu wyrzuciła też zielnik. Ile godzin nad nim zmarnował! Precz z tym! Jednocześnie ciągle uważała, by nie przeoczyć czegoś ważnego. Szukała przede wszystkim jakiegoś śladu, materiału dowodowego, który by jej wyjaśnił, co robił z pieniędzmi. Na co je, kurczę, wydawał?! Może znajdzie schowaną książeczkę oszczędnościową lub kopertę z banknotami. Przydałyby się. Mianowicie ― kiedy na jego dość śmiałe życzenie odpowiedziała, że na pewno nie przepisze na niego części domu, to zaczął ją wówczas traktować jak gospodynię. Dawał jej połowę opłat za rachunki i jakieś pieniądze na wyżywienie, ale nie chciał dokładać się do remontów, nie kupił do gospodarstwa domowego nic, czego nie musiał. Czy to jest normalne, by mąż nawet nie raczył powiedzieć żonie, ile zarabia?
Czemu jednak nie miałaby sama przed sobą przyznać, że czasem bywało jej z nim dobrze? Wieczorami oglądali telewizję, głównie filmy podróżnicze. Miał manię na ich punkcie. Czasami klepnął ją łobuzersko po pupie, na pozór się złościła, ale był to przynajmniej jakiś dotyk, świadczył o tym, że właściwie są sobie bliscy. Chętnie pomagał w gotowaniu. Obwąchiwał zawartość pojemników na przyprawy, mieszał sosy, pilnował piekarnika, był uroczym łakomczuchem. No tak. Nie był taki zły. Inni piją, palą jednego za drugim, tracą pieniądze, grając na automatach, on tylko czasami wyjeżdżał gdzieś w góry na zjazd miłośników kaktusów lub ogródków skalnych.
Jeśli chodzi o dom… pewnie bał się, że również to małżeństwo mu się nie uda i znów straci dach nad głową. Dlatego wówczas tak skamlał, by potwierdziła mu w obecności notariusza, że aż do śmierci może mieszkać przynajmniej w tym swoim zagraconym pokoju. Ale my to znamy. Dać komuś palec, to chce całą rękę. A tak w ogóle, dopóki mężczyzna nie czuje się za pewnie, to tryska dobrocią. Dzięki takiej umowie stałby się zbyt śmiały i z czasem w jej domu mogłaby go zacząć odwiedzać jakaś lafirynda.
to był spokojny wariat ― podsumowała ostro, ale niemal z miłością, Iwana.
Ocknęła się przestraszona, że coś zaniedbała, czegoś nie zrobiła… Spała? Czy też tylko zabłądziła w zakamarkach myśli? Miał na sobie ten piękny, niebieski podkoszulek z kołnierzykiem, który kupiła mu w zeszłym roku na imieniny, a on go nigdy nie ubrał… Przede wszystkim jednak ją kochał, z tej miłości oczy świeciły mu jak latarki, dbał o nią, rozmawiał, nie odstępował jej na krok. Także w łóżku. Tańczyli na jakimś znajomym parkiecie, spacerowali po rynku, śmiali się z czegoś, po czym poszli do kina… A ją rozpierało rozgrzewające, wspaniałe szczęście.
Powróciła do rzeczywistości. Spojrzała na zegarek, minęło czterdzieści minut! Te niedobrowolne marzenia ją przeraziły. Sugestywnie pokazały, że mogło też być inaczej. Mogła mieć więcej. Że gdzieś w głębi tak to sobie wyobrażała, dokładnie tego pragnęła, choć przecież wiedziała, że rzeczywistość prawie zawsze jest brutalna, zniechęcająca i nasze życzenia ma zasadniczo w nosie. Wypróbowane, rzeczowe podejście nie przynosiło jednak pożądanego skutku, przez kilka minut czuła się bezpowrotnie okradziona, wzbierała w niej fala poprzedzająca płacz. Ale udało jej się ją opanować.
Zaczęła znów przeglądać rzeczy, otworzyła jedną teczkę. To będzie jakieś głupstwo ― jassy muriel z jarziny ― parson russell terrier. Rodzice, dziadkowie, Holandia, cena piętnaście tysięcy, zapłacono gotówką, podpis hodowcy ― Karla! Data. Tak, tego dnia przed siedmioma laty przyniósł do domu białego szczeniaka. To będzie chyba rodowód Rity. Czyli to była arystokratyczna rasa. Psia szlachcianka. Dlatego co roku musiała mieć z innym szlachcicem szczeniaki, które co do jednego zawsze sprzedał! Ta kupka papierów była z dolnej, zamkniętej szuflady, którą musiała podważyć. Ogarnęło ją zdenerwowanie połączone z obawami i niesmakiem. Jakby była na polowaniu na jakieś wstrętne, niebezpieczne zwierzę i teraz już czuła, że ma je w garści, słyszała jego oddech…
Między listami od hodowców i firm, pełnymi łacińskich nazw roślin oraz dołączonych ulotek reklamowych, znalazła zeszyt z datami i długimi kolumnami cyfr. Przy liczbach w nawiasach słowa lub całkiem jasne skróty. To będzie to! Lista dochodów ze sprzedaży kwiatów, kaktusów, bromelii, warzyw i owoców. A także, przede wszystkim ― siedemdziesiąt pięć tysięcy za szczeniaki. W następnym roku sześćdziesiąt, a w kolejnym ― dziewięćdziesiąt. Cyfry zlewały się w ogromne sumki.
Cienka, sucha skóra na policzkach i dekolcie pokryła się ciemnoróżowymi plamami. Triumfował w niej gorzki, szyderczy dar przewidywania. Przeczuwała to! Wiedziała! Zeszyt chwiał się w ręce jak żywy. Odłożyła go i sięgnęła znów na kupkę. Wpadła jej w ręce śnieżnobiała, złożona w czworo kartka. Spoglądała na okrągłe litery i niewiarygodnie brzmiące zdania. Czytała je wciąż od nowa i wzbierało w niej poczucie krzywdy i morderczej nienawiści. Tak złe sny i posępne wizje nigdy jej nie gnębiły, nie miała tyle fantazji. Czuła, że patrzy na jakąś niewyraźną, nieznaną, ale nieznośnie szyderczą twarz. To musiała być ona! Ta młoda lala, która kręciła się przed wejściem do krematorium. Nie złożyła kondolencji, tylko dorzuciła do kupki wieńców trzy białe róże i patrzyła z bólem i niedowierzaniem na trumnę, w której leżał Karel, ten spokojny wariat, szalony rowerzysta, który zginął w zderzeniu z ciężarówką.
kochanie, ostatnio znów narzekałeś, że już z nią nie wytrzymasz. nie należy jednak dalej ciągnąć tej poniżającej gry. przyszedł wyciąg, na koncie mamy już prawie milion. ciotka w sydney przecież już kilka razy pisała, że na pewno znalazłoby się dla nas jakieś porządne zajęcie. póki co, możemy mieszkać u niej. trzeba tylko złożyć w końcu wniosek o rozwód, a później trochę przyspieszyć sprawę. kochanie moje, nie odkładaj już tego… obiecuję, że pierwsze wakacje spędzimy w tej twojej wymarzonej kostaryce. żyliśmy przez większość czasu jak myszy, mamy co nadrabiać ― twoja łania l.
IVAN KLIMA
TANIE ŁÓŻKO
przekład ― Jan Stachowski
Gdy Petra szła do pracy, targane wiatrem włosy zasłaniały jej twarz, co było denerwujące, w końcu nie po to rano spryskała je nowym, drogim lakierem. Na szczęście w hali, gdzie siedziała przy kasie, wiatr nie dmuchał, co najwyżej czuło się powiew klimatyzacji, a na górze zamiast słońca lśniło chłodne światło jarzeniówek. Jednak ze swego stanowiska mogła przez oszklone drzwi ujrzeć kawałek zewnętrznego świata, mniejsza o to, że był nim tylko ohydny parking, dokąd samochody przywoziły tłumy żądnych zakupu klientów, którzy od razu pędzili w stronę pełnych półek. Zapełniwszy wózki, ustawiali się niechętnie w kolejkach, ich zdaniem zbyt długich. I jeszcze te niezdarne, leniwe kasjerki. Na zakupach potrafili przebimbać choćby godzinę, ale teraz chcieli jak najprędzej ułożyć sprawunki w swych trumnach na kółkach.
Petra nie cierpiała ich, czasami wręcz nienawidziła, niemniej każdego traktowała grzecznym dzień dobry, a po zapłaceniu obowiązkowym do widzenia. Gdyby przyłapano ją na niestosowaniu się do instrukcji, mogłaby stracić pracę. Nienawidziła klientów nie tyle dlatego, że wskutek ich obecności nie miała nawet minuty wytchnienia, lecz dlatego, że nie widzieli w niej człowieka ― dla nich była częścią kasy, robotem, który mówi dzień dobry, podsuwa towar pod czytnik, wypowiada wyuczoną formułkę czy to wszystko?, przyjmuje zapłatę, dziękuje i wydaje resztę. Bywało, że robot się zacinał, bo wyleciało mu z głowy, ile kosztuje grahamka, i wołał do kasy obok ― bożka, jaki kod ma grahamka? Ale coś takiego zdarzało się raz, góra dwa dziennie. Robot mógł się też dopuścić błędu przez dwukrotne wbicie jednej pozycji albo innej nieprzyzwoitości, której nie mógł naprawić sam. Wołał więc w podręczny mikrofon ― kierownik proszony do kasy numer sześć! Kierownik przychodził, klientowi rzucał przepraszające, a Petrze karcące spojrzenie, i zaraz wszystko naprawiał. Gorzej, jeśli pod koniec zmiany miewała manko; wtedy potrącano jej bezlitośnie z już i tak marnej płacy ― na przyszłość będzie pani uważała!
I jeszcze jedna okropność ― w hali bez przerwy grała muzyka. Dawniej Petra lubiła muzykę, jeszcze w czasach szkolnych chadzała na koncerty Lucie, Support Lesbiens i na Anetę, która wygrała Idola. Kupiła nawet walkmana. Nosiła go w kieszeni i mogła włączyć zawsze, kiedy wiało nudą, czy to w tramwaju, czy to w domu. Gdy tata, wyciągnąwszy się przed telewizorem, słuchał głupawych wiadomości o tym, dokąd pojechał dany minister z wizytą, kogo i gdzie zastrzelono, czy jakie kraje ― których nigdy nie odwiedził i nigdy nie odwiedzi ― dotknęły powodzie albo inne klęski, wtykała słuchawki do uszu i czuła się świetnie. Teraz jednak głośniki wyły osiem godzin dziennie, aż w końcu melodie przestały do niej docierać; kompletnie ogłuchła na muzykę, która zmieniła się w czarną ścianę pośród głębokiej nocy ― mogła w nią uderzyć czołem, a i tak pozostała niewidzialna.
W południe miała dziesięć minut przerwy. Wyskoczyła do toalety. Zamknąwszy się w kabinie, włączyła komórkę i zadzwoniła do Ondry.
― Co robisz?
― Leżę i gapię się w pudło. Ty, kurde, słyszałaś, co się przytrafiło Jagrowi?
― Nie.
― Ten skurwiel niemiecki złamał mu mały palec.
— No, to rzeczywiście straszne.
— Trzeba by coś z tym zrobić. Na przykład złamać gnojowi obie giry. Do której dzisiaj zasuwasz?
— Kończę o trzeciej.
— Klawo, wpadnę po ciebie. Ty, kurde, mam super wiadomość.
— Załatwiłeś sobie robotę?
— Nie, coś lepszego. Zajebista sprawa, zobaczysz.
Stanęła na chwilę przed lustrem. Wiatr zniszczył jej fryzurę, czerwonawe pasemka zmieszały się z resztą włosów, tworząc burą plątaninę. Pomyślała, że dziś ma cerę, jakby akurat wypadła z trumny, lecz była to wina świetlówki. Umyła ręce, opłukała twarz i wyjrzała przez lufcik. Padało. Ondra będzie chciał się kochać, tylko gdzie? Zwykle chadzali do podmiejskiego lasku. O, nie. Nie cierpiała tego hoteliku o nazwie Las, po zimie ciągnie tam od ziemi, o zaziębienie jajników nietrudno. Las jest fajny, ale nie do tego. Zazwyczaj uwierały ją w plecy jakieś patyki, a raz cała była w kleszczach, przy pomocy Ondry wyjęła ich dwadzieścia siedem. A najgorsze, że ani przed, ani potem nie można się podmyć, facetowi to zwisa, spuści się taki na śniegu czy na stercie kamieni, podczas gdy dziewczyna musi wytrzymać, bo inaczej ją oleje.
Zimą na równą godzinę swoje mieszkanie na blokowisku udostępniała im Bożka ― dwa pokoje z kuchnią i, co najważniejsze, z łazienką. No tak, ale teraz oba dzieciaki Bożki są chore.
— Dzień dobry. Czy to wszystko? Dwieście szesnaście koron. Proszę, oto reszta ― sto, dwieście, pięćdziesiąt i trzydzieści cztery, do widzenia. Dzień dobry, a tych bułeczek jest ile?
Ondra wciąż nie ma pracy. Wybrał sobie głupi zawód. Poszedł do technikum kolejowego, lecz koleje już od paru ładnych lat tylko zwalniały. Do tego wdepnął w szambo, debil jeden. Po pijaku razem z kumplami poszli obrobić jakąś chałupę. Wyżłopali cały rum, a zabrali stamtąd budzik i kociołek, niby że będą w nim robić grog. Kretyni. Kiedy wpadli, na ich konto poszły jeszcze cztery dalsze obrabowane chałupy. No i Ondra wyfasował dwa lata w zawieszeniu. A kto da pracę chłopakowi z wyrokiem? Jemu taka sytuacja może i pasuje, żyje z zasiłku, wstaje w południe, od czasu do czasu, kiedy z rusztowania spadnie jakiś Ukrainiec, łapie fuchy przy budowie. Przynajmniej ma na piwo i fajki, bo forsę z zasiłku zabiera mu mamusia, u której wciąż mieszka. Czasami, gdy lało, mieszkanie Bożki nie było wolne choćby przez minutę, a oni nie mieli ochoty na kino, zapraszała Ondrę do knajpy. Zjadali flaki, drugie danie, zwykle z knedlikami, do tego piwo. I kto za wszystko bulił? Ona. Niekiedy odczuwała żal, że nigdy jej niczym nie obdarował, nigdy nie wręczył choćby dmuchawca, a w rozmowie telefonicznej zwracał się do niej ― ty, kurde. Ale z drugiej strony wyglądał trochę jak Hayden Christensen, tak samo cudne włoski i te błękitne oczy. Kiedy czasem czekał na nią pod supermarketem, reszta dziewczyn o mało nie sikała po nogach.
Jednak babcia, którą najbardziej ze wszystkich interesował los Petry, powtarzała jej, że to się nie liczy. Ważne jest, żeby chłop był przynajmniej odrobinę przyzwoity. nie jak twój ojciec, który zniszczył życie matce.
O trzeciej przełknęła na chybcika porcję sałatki majonezowej z rogalem, spróbowała coś uratować z porannej fryzury, poprawiła makijaż i spryskawszy szyję dezodorantem, wyszła na powietrze.
Ondra już czekał.
― To jak, co masz?
― Tanie łóżko ― oznajmił z przejęciem. ― Stówka za noc. Kurde, spróbuj coś takiego załatwić gdzie indziej!
— A gdzieś ty znalazł takiego dobroczyńcę?
― W szpitalu.
― Zwariowałeś? Przecież nie jesteśmy chorzy.
— Chrzanić zdrowie. Po prostu zapłacimy.
Wytłumaczył, na czym to polega. Od kumpla sanitariusza dowiedział się, że jak w szpitalu jest dodatkowy wolny pokój, pielęgniarki go wynajmują.
— Jeszcze możemy dostać kolację, bo na oddziale zostaje kupa żarcia, które później zawożą świniom.
— Tobie naprawdę odbiło, chcesz jeść kolację dla świń? I daj sobie spokój ze szpitalem. Moja babcia ledwie chodzi, już rok czeka na operację i nic. Niby z braku wolnych łóżek.
― To coś innego, babka ma ubezpieczenie.
— Nie podoba mi się pomysł, żebyśmy to robili w szpitalu.
— Czego się wydurniasz? Jak myślisz, co wszyscy tam robią? Bzykają się na okrągło, jak w burdelu…
— Kiedy naprawdę nie chcę. Nie pójdę i już.
― Petra!
— Co jest?
― Chyba nie chcesz, żebym się na ciebie wkurzył!
— Czułabym się tam głupio.
— Najpierw musisz to zobaczyć. Podobno te łóżka są super. Ty wiesz, kurde, mają regulację pozycji i są podnoszone.
— Regulacja pozycji w łóżku nie jest mi potrzebna.
Szpitalna pielęgniarka przywitała ich życzliwie. Przemierzając korytarz, w pewnym momencie przez otwarte drzwi Petra zobaczyła dużą salę z bodaj dziesięcioma zajętymi łóżkami. Na korytarzu leżało iluś pacjentów.
— Będziecie mieć pełny komfort ― zapewniła pielęgniarka. ― To jedynka z kabiną prysznicową i telewizorem. Ale ten chyba nie będzie wam potrzebny ― dodała, mrugając porozumiewawczo. Na nogach miała białe chodaki, a na lewej dłoni złoty pierścionek.
— Co się stanie, jak ktoś tam przyjdzie? ― spytała Petra.
― Spokojnie, nikt nie przyjdzie.
― A jeśli przywiozą jakiś nagły przypadek?
— U nas jest sporo wolnych łóżek.
Na końcu korytarza pielęgniarka otworzyła drzwi.
Pokój o szpitalnej bieli, tylko mały telewizor był czarny jak kruk, a na wieszaku wisiał szlafrok w biało – niebieskie prążki. Łóżko na kółkach skojarzyło się Petrze z widzianym w jakimś filmie łożem tortur. Z boków wystawały dźwignie, nad nim zaś wisiała ruchoma rama z mnóstwem kabli i przełączników. Wystarczyło ciało skazańca umocować do metalowej konstrukcji, ręce przywiązać łańcuchami do biało pomalowanej ramy, po czym powoli podnosić. Odpędziła od siebie wstrętną myśl. Łóżko miało świeżą pościel, za plastikową kotarą ujrzała prysznic, z wieszaczka zwisał sprany, żółtawy ręcznik. Na białym stoliku sterczały we flakonie trzy białe róże, tuż obok dwa kubki i dzbanek ze szpitalną herbatą. Na talerzyku obsychały dwie bułki, przy każdej rozmiękła grudka masła czy też margaryny.
— Zobacz ― powiedziała Petra, gdy tylko zostali sami ― dali nam kwiatki. Dziwne to. Za takie małe pieniądze?
— Chyba po jakimś nieboszczyku ― uspokoił ją. ― Kurde, w szpitalu zawsze jest kupa sztywnych, po których zostają kwiatki.
— Jak sądzisz, na tym też ktoś umarł? ― wskazała ręką łóżko.
— Na pewno. Ty, kurde, nie myśl o tym ― objął ją, lecz mu się wywinęła.
— Nie chcę tego robić w łóżku, na którym ktoś umarł.
— Zgłupiałaś? W każdym łóżku ktoś umiera. Ludzie nie zdychają na krzesłach.
— Śmierdzi tu szpitalem.
Podszedłszy do okna, otworzyła je. Na dole parkowało kilka samochodów; wyglądało tutaj jak przed jej supermarketem, z jedną różnicą ― za parkingiem rozciągał się trawnik, na którym uwijało się paru przygłupów z grabiami.
Zaczął ją popychać w stronę łóżka.
— Czekajże, najpierw muszę się umyć, jestem zmordowana z tej roboty. Myślisz, że telewizor działa?
— Petra, teraz chyba nie będziesz się gapić w pudło!
— Sama nie wiem. Nie chce mi się tego robić w szpitalu. A co, jak obok ktoś umiera?
— Niby czemu właśnie tam miałby korkować?
— Przecież sam mówiłeś, że umiera ich tu mnóstwo. A w zamku nie ma klucza ― zauważyła. ― Co będzie, jak ktoś wejdzie, na przykład doktor?
— Doktor to podobno mąż tej pielęgniarki, na pewno powiedziała mu o nas.
— No i z zewnątrz tu widać. Zobacz, akurat na mnie patrzą te debile.
— Więc im się nie pokazuj. I zasuń zasłony.
Zaciągnęła dwie sztuki wyblakłego materiału.
— Są przezroczyste.
— Petra! ― W jego głosie usłyszała jakby pogróżkę. Złapał ją za ramię i zaciągnął pod prysznic. ― Pospiesz się!
― Tylko nie patrz!
Rozbierała się powoli, rzucając poszczególne części bielizny na krzesło przy stoliku.
— Mówiłam, żebyś nie patrzył!
— O co chodzi? Podobasz mi się, laska jesteś, serio!
Nagle za ścianą rozległ się jęk. Wybiegła naga spod prysznica.
― Ktoś tam cierpi. Chodźmy stąd albo chociaż wezwij kogoś!
Jęk narastał, skrzypiało łóżko.
— Aleś ty głupia. Tam jest taka sama parka, jak my. ― Objął ją i mimo że była mokra, zaciągnął do łóżka.
Podczas stosunku rzadko przeżywała rozkosz, może z obawy, że ktoś ich podpatrzy, bo zwykle kochali się w parkach albo w lesie. Tutaj jednak odczuwała strach znacznie mocniej, nieokreślony strach wywołany przez to dziwne łóżko, trzy róże po kimś, kto być może przed chwilą i akurat w tym łóżku umarł, więc chyba tu jeszcze polatuje jego dusza. Była przerażona, choć nie miała pojęcia, jak taka dusza wygląda. Znała tylko makabryczne opowieści o żywych trupach oraz upiorach, które wgryzają się w gardła niewinnych dziewcząt.
Czy wciąż jestem niewinną dziewczyną? Wątpliwe.
Z sąsiedniego pokoju dobiegały teraz donośne kobiece okrzyki, lecz ona bezgłośnie robiła to, czego jej zdaniem oczekiwał.
— No i co powiesz? Bomba, no nie? ― spytał, gdy było po wszystkim, przynajmniej na chwilę.
— Bo ja wiem… Nie podoba mi się. Tam ludzie leżą na korytarzu, a tutaj…
— Tobie chyba naprawdę odwala. ― Wstał i nagi podszedł do telewizora. ― Włączyć?
— Nie, byłoby za głośno.
— Mogę wyłączyć dźwięk.
— Nie mam ochoty na oglądanie.
Była głodna i zmęczona. Wstała, wzięła talerzyk z bułkami, rozkroiła je i posmarowała tym tłustym rarytasem. Bułkę, która wyglądała na większą, dostał Ondra.
— Mój szef ― przypomniała sobie ― już dwa razy zapraszał mnie na kolację.
— I coś mu powiedziała?
— Że nie mam czasu.
― Tylko tyle?
― A niby co więcej miałam mu powiedzieć?
— Żeby się, kurde, od ciebie odpieprzył. I to z mety.
— Jest rozwiedziony ― ciągnęła ― mieszka w willi, ma co najmniej siedem pokoi, trzy łazienki, bojowego psa, a w ogrodzie basen.
— Skąd ty to wszystko wiesz? ― zapytał groźnie.
— Od Bożki.
— Była u niego?
— Chyba tak, skoro mi to opowiadała.
— Zdziry jesteście, ty i ta twoja kumpelka.
Nalał sobie herbaty. Nie zdobył się na pytanie, czy i ona by się nie napiła, natomiast włączył telewizor. Chyba go ściszył albo nie działał dźwięk, w końcu byli w szpitalu, gdzie powinna panować cisza. Na ekranie grał jakiś zespół, piosenkarka rozdziawiała wypacykowaną buźkę, ale gdyby nawet dźwięk działał, Petra i tak nie słyszałaby muzyki.
Kiedy dojadł bułkę, przyciągnął Petrę do siebie. Na jego twarzy ujrzała migoczące, kolorowe odbłyski. Kochali się znowu i chyba za sprawą tych odbłysków, które zakryły szpitalną biel, a może przez to, że już trochę przywykła do tego dziwnego miejsca, tak czy owak tym razem było jej całkiem miło. Spytała nawet, czy ją kocha.
— Kurde, jasne, że tak ― zapewnił.
Gdy późną nocą wśliznęła się do swej sypialni, gdzie prócz niej spała jeszcze dwójka młodszego rodzeństwa, wciąż widziała tamto okropne, białe łóżko. Jak to jest, że mają wolne pokoje, podczas gdy kawałek dalej na korytarzu leżą pacjenci? Ondra twierdził, że po prostu chodzi o różne oddziały. Nawet nie zauważyła, na jakim oddziale był ich pokój. Może należał do wariatów, skoro pod oknem pracowały jakieś głupole? Jeśli tak, to dobrze, wariatom wszystko jedno, gdzie leżą.
Ledwie zasnęła, zobaczyła kołyszący się kabel, z którego zwisali przekłuci mężczyźni i kobiety w szlafrokach w biało – niebieskie paski, głowami w dół, jak świeżo ubite kurczaki. Zgroza! Przebudziła się z krzykiem. A jeżeli w szpitalu zabijają pacjentów, żeby móc wynajmować wolne pokoje?
Jednak wraz z Ondrą zaczęła regularnie chodzić do szpitala, w poniedziałki i czwartki po ósmej wieczorem. Znajoma pielęgniarka, zawsze przyjaźnie uśmiechnięta, już czekała. Wziąwszy pieniądze od Ondry (z czasem coraz częściej od Petry) prowadziła ich do aktualnie wolnego pokoju. Pokoje różniły się przede wszystkim widokiem z okna, niekiedy zamiast kabiny prysznicowej miały umywalkę, ale łóżko wszędzie było podobne do łoża tortur, zawsze ze świeżą pościelą, na wieszaku wisiał szlafrok w biało – niebieskie prążki, na stole stał flakon z kwiatami, dzbanek z herbatą, a na talerzyku dwie bułki i grudki rozmiękłego masła. Mimo że z sąsiedniego pomieszczenia czasami słyszeli przytłumioną rozmowę albo miłosne pojękiwania, nigdy nikogo nie spotkali. Petra pomyślała nawet, że tak naprawdę nikogo tam nie ma, że słyszy tylko puszczane z taśmy głosy ― jeśli w ogóle były to prawdziwe głosy.
Jak to jest możliwe, że w każdy poniedziałek i czwartek mają tu wolny pokój? Ustalają sobie liczbę chorych czy co? Albo… Obraz ze snu wracał zawsze w chwili, gdy po wejściu widziała szpitalny szlafrok w biało – niebieskie prążki.
Któregoś dnia przyszli trochę wcześniej niż zwykle. Nieco zakłopotana znajoma pielęgniarka wprowadziła ich do pokoju na innym korytarzu, wyjaśniając, że ten ich jest akurat sprzątany, więc tymczasem niech pobędą tutaj, gdzie przechowuje się zwłoki do czasu przyjazdu kopidołów, którzy zabierają ciało do kostnicy. Nie, bez obaw, na razie nie ma żadnego trupa, czujcie się jak u siebie w domu, papieroska zapalcie… Może chcecie coś przekąsić?
Pomieszczenie cuchnęło lizolem oraz papierosowym dymem. Nie było tu ani szlafroka w biało – niebieskie prążki, ani dzbanka z herbatą. Wzdłuż jednej ściany stały gablotki pełne leków, ampułek oraz strzykawek, kozetka miała obicie z ceraty, podobnie jak fotel.
Po co te lekarstwa, skoro przywożą tu tylko zwłoki?
— Babcię wreszcie wzięli na operację ― przypomniała sobie Petra. ― Moglibyśmy ją odwiedzić.
Jednak zdaniem Ondry nie powinni się stąd ruszać. Im mniej ludzi wie o nich, tym lepiej.
— Zabieg ma się odbyć jutro. Dodamy jej otuchy ― upierała się. ― Ona mnie kocha.
— Siadaj i wyluzuj! ― Ondra popchnął ją na fotel, a sam wyciągnął się na kozetce i zapalił.
Nagle ktoś kopnął w drzwi, a gdy się rozwarły, para łapiduchów w umorusanych kitlach wjechała z łóżkiem na kółkach. Pod białym prześcieradłem rysowało się ciało nieboszczyka.
Sanitariusze obrzucili Petrę obojętnym spojrzeniem.
— Zostawiamy wam tego trupa ― powiedział jeden, po czym obaj wyszli.
Ogarnął ją niepokój. Co dzieje się z człowiekiem, który właśnie umarł? Czy wciąż coś widzi? Czuje? Co robią wszystkie jego myśli? Boi się jeszcze czegoś? Istnieje w ogóle jakieś piekło i raj?
Wtem zjawiła się znajoma pielęgniarka.
— No, wreszcie po was przyszłam ― powiedziała słowami bajkowej kostuchy.
Nim Ondra podniósł się z kozetki, pielęgniarka podeszła do ruchomego łóżka i uchyliła prześcieradło nad głową nieboszczyka.
Trwało to moment, ale Petra była niemal pewna, że rozpoznała swoją babcię.
— Oni ją tu zabili! ― krzyknęła.
Pielęgniarka odwróciła się, z jej twarzy zniknęła dotychczasowa życzliwość.
— Co też pani wygaduje?
Jednak Petra już nie panowała nad sobą.
— Zabili! ― wrzasnęła.
— Cicho! ― warknęła pielęgniarka. ― Zwariowała pani czy jak?
— Mordercy, tu są mordercy!
— Niech pan coś zrobi, żeby się natychmiast zamknęła! ― pielęgniarka zwróciła się do Ondry.
Rzuciwszy się na Petrę, Ondra próbował zatkać jej usta, ale mu się wyrwała.
— Mordercy, zabili moją babcię!
Otworzywszy zdecydowanym ruchem jedną z gablotek, pielęgniarka wyjęła stamtąd strzykawkę oraz ampułkę z jakimś żółtawym płynem i rozpakowała strzykawkę.
— Histeria. Niech mi ją pan przytrzyma, dam jej coś na uspokojenie ― powiedziała do Ondry.
Złapał Petrę za prawy przegub. Okładając go lewą ręką, próbowała się wyrwać. Teraz jej krzyk był już tylko wołaniem o pomoc. Lecz albo nikt jej nie słyszał, albo wszyscy wiedzieli, że tu się morduje, i bali się wejść.
Zdążyła jeszcze dostrzec, jak pielęgniarka zasysa do strzykawki śmiercionośny roztwór. A potem poczuła ukłucie igły.