background image

CZAS I ŚMIERĆ

Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku

 

background image

Andrzej Sławomir Jagodziński
JOSEF JIŚU KOLAR „Pod Czerwonym Smokiem”

Z zapisków biednego malarza (Według Chatriana)*
I

Roku Pańskiego 1780, pod koniec listopada, gdy zmarła słynna 

cesarzowa Maria Teresa, a dowcipny i lud miłujący syn jej Józef bez 
obrzędu koronacji i ślubowania stanów na tronie czeskich królów 
właśnie zasiadł — przybyłem do Pragi, aby swemu malarskiemu 
pędzlowi lepszą dać okazję do artystycznego doskonalenia.

Biedny jak wyleniała niemiecka mysz kościelna, jakich wiele 

wtedy ściągnęło do Czech, aby tu się odkarmić, zmuszony byłem do 
wynajęcia taniej kwatery w starym domu przy ulicy Św. Aneżki, 
prowadzącej od Kościoła Św. Hasztala do klasztoru klarysek, panien 
pobożnych, których zakon założyła była jeszcze błogosławiona 
Aneżka, córka czeskiego króla Otakara Przemysława I. Była to 
bardzo interesująca część praskiego Starego Miasta, zamieszkana 
wprawdzie przez biedotę, ale urzekająca swą historyczną i 
romantyczną atmosferą, która rozbudzała poetycką wyobraźnię i 
usposabiała do pobożnych rozmyślań.

Zagnieździłem się w zaciszu wysokiego poddasza. Ściany mej 

skromnej izdebki tworzyły sklepienie z dachówek, a miast sufitu 
biegła tamtędy główna belka sklepienia, znacznie już przez robactwo 
naruszona. Przy dłuższym boku izdebki miałem swoje legowisko. Pod 
oknem — które było właściwie oszklonym otworem w dachu — 
umieściłem stolik z przyborami malarskimi i sztalugi, obok stała żółta 
„trumna”, czyli po prostu skrzynia z ubraniem, a szafka — do której 
schowałem składany kozik, dzban z wodą i kilka artystycznych 
książek napisanych przez sławnego czeskiego rzeźbiarza Kviryna 
Jahna — dopełniała wyposażenia mego królestwa. Z okna 
umieszczonego w dachu otwierał się wspaniały widok ponad Wełtawą 
na górę Letnią i Zamek z Katedrą Św. Wita.

Widywałem ze swego pałacu kotki i kocury przechadzające się z 

wielką powagą po krawędzi rynny, to znów bociany niosące małe 
żabki dla swych głodnych piskląt. Gołębie krążące nad przepaścią 
ulicy przypominały rozłożony wachlarz. Pod wieczór, gdy dzwony 
pobliskich kościołów lud pobożny do modlitwy zwoływały, z 

background image

łokciami wspartymi o parapet wsłuchiwałem się w ten smutny 
dźwięk. Potem obserwowałem, jak w oknach domów z wolna 
rozbłyskują światła; jak poczciwe mieszczuchy siedząc na progach 
swych domostw i leniwie wypuszczając dym z fajek gwarzą o 
sprawach powszednich i wspominają dawne wojenne przygody; jak 
krzepkie panny w podkasanych, barwnych spódnicach śmieją się i 
plotkują przy studni i jak kawalerowie, zaczepiając je w drodze, wodę 
z dzbanków wylewają, a czasami i rozbili dzbanek. Wreszcie 
ciemność gęstniała, znikały cienie, nietoperze i wieczorne robactwo 
na żer wyruszało i milkła ulica, więc i ja zwykle wyciągałem się na 
łożu, by oddać się błogim marzeniom o lepszej przyszłości.

Stary handlarz Mojżesz Mendeles znal drogę do mojego przybytku 

równie dobrze jak ja i zawsze zręcznie wspinał się stromymi 
schodami do mego gniazdka. Przynajmniej raz w tygodniu, gdy 
skończyły się uroczystości szabasu, jego podłużna, capia głowa, 
przykryta wyleniałą i postrzępioną peruką, pojawiała się w otworze 
wiodącym do mej izby i rozlegał się jękliwy, syczący głos:
— Panic Florian, panie Florian! Czy masz pan coś nowego? 
Odpowiadałem mu:

— Tam, do wszystkich diabłów! Wejdźże dalej, stary capie! 

Właśnie skończyłem piękny pejzaż i gotów jestem oddać go panu za 
tę samą co zwykle cenę.

Chude jego plecy prostowały się aż pod sam dach i uśmiech 

szczęścia pojawiał się na pomarszczonym obliczu.
Muszę przyznać, że Mendeles nigdy się ze mną o cenę nie targował: 
bez względu na to, czy obraz przedstawiał scenkę rodzajową, martwą 
naturę, czy krajobraz, płacił mi zawsze piętnaście reńskich, by później 
odsprzedać go za pięćdziesiąt. Był to więc Żyd wielkiej poczciwości.
Beztroski żywot bardzo mi przypadł do gustu i z każdym dniem rosły 
moje nadzieje na to, że z czasem uda mi się zgromadzić tyle 
pieniędzy, bym warunki swe mógł poprawić i talent wykorzystać do 
wyższych celów. A tymczasem dziwne zdarzenie
nadzieje moje na pewien czas przygasiło; zdarzenie zagadkowe i 
tajemnicze, które w całej Pradze popłoch wielki wywołało.

Z lewej strony mej kwatery stał wielki zajazd, stara przydrożna 

karczma „Pod Czerwonym Smokiem”, tłumnie odwiedzana przez 
wieśniaków, na pobożne modlitwy do słynnych kościołów praskich 

background image

Św. Aneżki i Sw. Franciszka albo na targi ze swymi produktami 
przybywających.

Przed bramą owej karczmy zawsze stało kilka wozów załado-

wanych workami i beczkami, a wieśniacy — właściciele tych dóbr — 
nim wyruszyli na targi Starego czy Nowego Miasta, tu zazwyczaj 
pokrzepiali się kwartą piwa czy pucharem staroczes- kiego wina.

Główny, środkowy, szczyt karczmy wyróżniał się szczególnym 

kształtem. Był potężnie sklepiony w trójgran o ostrych kątach, a obie 
strony listwy ozdobione były ząbkami niby na pile. Gotyckie 
ornamenty winnej latorośli upiększały okna obydwu pięter; nad 
środkowym oknem znajdował się wielki wykusz, a pod nim, między 
dwiema głowami rycerzy, przymocowano żelazną belkę, na której 
wisiał stary, drewniany szyld z wymalowanym na nim czerwonym 
smokiem.

Dziwnym zrządzeniem losu na wprost fasady tego zajazdu 

znajdował się stary dom, który w swym charakterze i konstrukcji — 
poczynając od progu dębowych wrót, a na najwyższym kominie 
kończąc — tak był podobny do budynku karczemnego, jak kopia w 
starym kancjonale do prawdziwego obrazu. Nawet najdrobniejsze 
szczegóły gotyckich ozdób zdawały się być tożsame, z tą tylko 
różnicą, że pod środkowym oknem na żelaznej belce wisiał drewniany 
szyld z wizerunkiem Czarnej Madonny.

Od tyłu „Czerwony Smok” otoczony był ceglanym murem; dom 

„Pod Czarną Madonną” podobne miał ogrodzenie. Jednak z podwórka 
karczmy wysuwał swe cieniste konary ogromny kasztanowiec, 
którego korona sięgała aż po dach, zasłaniając widok na dziedziniec, 
podczas gdy na zupełnie odkryte podwórze przeciwległego domu 
można było zajrzeć z góry.

W karczmie „Pod Czerwonym Smokiem” było gwarnie i wesoło, 

zaś w domu „Pod Czarną Madonną” panowała grobowa cisza. „Pod 
Czerwonym Smokiem” roił się tłum wszelkiej maści, niektórzy 
zataczali się przebrawszy miarę w piciu, inni zaś śpiewali, trzaskali z 
bicza bądź gwizdali na konie. „Pod Czarną Madonną” nie widać było 
żywej duszy. I tylko raz czy dwa w ciągu
dnia furtka tego domu otwierała się z przeciągłym skrzypieniem i 
wypuszczała pokurczoną, garbatą staruchę z wielką brodawką na 
spiczastej brodzie; stara niosła na lewym ramieniu wielki kosz, a 

background image

zaciśniętym kułakiem waliła się w piersi.

Twarz tej kobiety przykuwała moją uwagę wyrazem jakiejś 

jadowitej złości. Starucha miała małe, kłującć niby pokrzywa oczka, 
haczykowaty jak u sowy nos, policzki żółte, pomarszczone niczym 
pożółkły pergamin, czoło na wpół przykryte zwisającym 
koronkowym obszyciem szarego czepca z dwiema wstążkami na 
kształt oślich uszu. Z bioder spływały jej frędzle długiego, 
czerwonego szala, który zapewne przed stuleciem przywędrował z 
Turcji.

Nic dziwnego, że nakreśliłem tę straszną postać w swym pod-

ręcznym szkicowniku i, wiedziony ciekawością, pragnąłem poznać jej 
życie prywatne: dowiedzieć się, czego szuka sama w starym, nie 
zamieszkanym domu „Pod Czarną Madonną”.

Z początku myślałem, że to jakaś pobożna staruszka, zajmująca się 

spełnianiem dobrych uczynków i liczeniem zdrowasiek na różańcu. 
Jakże się myliłem!

Pewnego dnia spotkałem ją pod wieczór na naszej ulicy. Za-

trzymałem się i przyglądałem się jej z ciekawością. Wtedy ona 
odwróciła się nagle i przeszyła mnie takim wzrokiem, że nie umiem 
znaleźć słów na jego opisanie, potem, wywaliwszy język, zrobiła 
szkaradny grymas, a wreszcie schyliwszy głowę, ciągnąc po ziemi 
długie końce swego szala, zniknęła w furtce domu „Pod Czarną 
Madonną”.

— Co za okropna jędza! — powiedziałem do siebie. — Zła, 

pomylona starucha. Taka nikomu dobrze nie życzy. Zaiste, skoro już 
się nią zainteresowałem, powinienem ją przynajmniej namalować, a 
Żyd Mendeles zapłaci mi za obraz piętnaście reńskich.

Żartobliwy ten pomysł nie poprawił mi jednak zbytnio humoru. 

Groźne spojrzenie wciąż jeszcze mnie prześladowało. Później wiele 
razy, gdy wstępując stromymi schodami do swego pokoiku 
zawadzałem nogą o jakiś stopień, mróz mnie przeszywał, bo miałem 
wrażenie, że to starucha uwiesiła się na połach mego płaszcza, aby 
ściągnąć mnie na dół.

Mendelesowi, któremu opowiedziałem o tym spotkaniu, daleko 

było do śmiechu; bardzo poważnie rzekł — Mistrzu Florian, miej się 
pan na baczności, żeby to przeklęte babsko biedy panu nie napytało. 
Ona ma małe, ale bardzo ostre zęby, a takie białe, że to aż 

background image

nieprzyzwoite w jej wieku. Kiedy tylko pojawia się na ulicy, dzieciaki 
uciekają od niej jak najdalej, a mieszkańcy naszych okolic nazywają 
ją „nietoperzycą”!

Zdziwiły mnie te słowa, lecz przestrogi Żyda wziąłem sobie do 

serca i długo się nad nimi zastanawiałem. Minęło kilka tygodni, a 
ponieważ nie widziałem nietoperzycy i żadna zła przygoda mnie nie 
spotkała, moje obawy stopniowo się rozwiały. Znów odzyskałem 
dawną wesołość i zapomniałem o dziwnej staruszce.

Jednak pewnego wieczora z głębokiego snu wyrwał mnie 

szczególny dźwięk. Było to delikatne drganie miłego dla ucha, 
melodyjnego tonu, który można by przyrównać do szelestu liści w 
gaju, poruszanych przez chłodny wieczorny wietrzyk. Przez dłuższą 
chwilę nasłuchiwałem z oczami, szeroko rozwartymi ze zdumienia, 
wstrzymując oddech, aby nie zakłócać wrażenia. Wreszcie spojrzałem 
w okno i dostrzegłem dwa rozłożone skrzydła, uderzające lekko o 
taflę szkła. W pierwszej chwili pomyślałem, że to młody nietoperz 
zbłądził do mej izby, ale w jasnym świetle księżyca, który właśnie 
pojawił się nad przeciwległym dachem, zobaczyłem skrzydła dużej 
ćmy, które — jak namalowane — rozpięte były na szybie niczym 
przezroczysta koronka. Ich trzepotanie było chwilami tak szybkie, że 
wzrok nie mógł nadążyć, to znów ustawało zupełnie i wtedy 
widziałem ćmę w całej jej krasie, z siateczką drobniutkich żyłek na 
skrzydełkach.

Cudowne to zjawisko w ciszy nocnej wywołało w mym sercu 

przypływ rozrzewnienia. Wyobraziłem sobie, że jakaś eteryczna 
sylfida, rozczulona moją samotnością, przyleciała tu z wizytą i myśl 
ta wzruszyła mnie do łez.

— Uspokój się — szeptałem. — Uspokój się, moja miła wię-

źniarko! Możesz mi zaufać. Nie będę cię tu trzymał wbrew twej woli. 
Wracaj do nieba, na wolność! — Z tymi słowami otwarłem okno i 
ćma wyfrunęła.

Noc była cicha. Miliardy gwiazd lśniły na niebie. Przez długą 

chwilę stałem urzeczony tym wzniosłym widokiem i gorąca modlitwa 
cisnęła mi się na usta. Kiedy jednak opuściłem wzrok — ku swemu 
przerażeniu ujrzałem człowieka wiszącego na żelaznym drągu, tuż 
pod szyldem „Czerwonego Smoka”. Człowiek ten miał zjeżone 
włosy, ramiona zwieszone i sztywno wyprostowane nogi, a jego 

background image

ogromny cień kładł się na środku ulicy.

Nieruchomość tej postaci w bladej poświacie księżyca miała w 

sobie coś upiornego. Czułem, że język mi zesztywniał, a zęby 
dzwonią jak w ataku febry. Chciałem krzyczeć, gdy wtem — 
wiedziony przeczuciem — zwróciłem oczy ku przeciwległej ścianie i 
jak przez mgłę dostrzegłem złą staruchę siedzącą w objęciach 
jakiegoś wielkiego cienia w otwartym oknie swego domu „Pod 
Czarną Madonną” i wpatrującą się w wisielca z uśmiechem 
szatańskiego zadowolenia. Trwoga moja wzrosła jeszcze bardziej, 
opuściły mnie siły i mąciło mi się w głowie, więc dowlókłszy się na 
powrót do łoża, padłem na nie be/.przytomności.

Nie wiem, jak długo pogrążony byłem we śnie, podobnym do 

śmierci. Kiedy się zbudziłem i doszedłem do siebie, był już jasny 
dzień. Wilgotna mgła nocnego powietrza, które wdarło się do mego 
przybytku, skropiła mi głowę świeżością porannej rosy. Z ulicy 
dobiegał gwar podnieconych głosów, zbliżyłem się więc do okna, by 
zobaczyć, co się dzieje.

Burmistrz Starego Miasta Pragi i kilku urzędników miejskich 

starostwa wchodzili właśnie we wrota karczmy. Ludzie 1 sąsiednich 
ulic przybiegali, wpatrywali się w szyld i żelazny drąg, a potem 
odchodzili kręcąc ze zdumieniem głowami. Kobiety i służące z 
okolicznych domów, zamiatające ulice, przypatrywały się temu z 
daleka i głośno plotkowały. Wreszcie urzędnicy pojawili się znowu 
przed wejściem do karczmy, a za nimi pachołkowie niosący na 
marach ciało wisielca, przykryte czarną kapą. Skręcili w lewo, w ulicę 
wiodącą do Szpitala Braci Miłosierdzia. Gromada dzieci biegła za 
nimi.

Gwar uliczny przycichł. Okno na pierwszym piętrze „Czerwonego 

Smoka” było nadal otwarte i koniec sznura, uwiązanego do żelaznej 
belki, kołysał się na wietrze. A więc to, co widziałem w nocy, nie 
było snem! Widziałem naprawdę wielką ćmę, potem wisielca, a 
potem złą staruchę!

Tego ranka znów przyszedł do mnie Mendeles. Wsadził na 

poddasze swój wielki galaretowaty nos.

— Panie Florian! — zawołał ochryple. — Nie masz pan czego na 

handel?
Siedziałem zamyślony na jedynym krześle, jakie miałem, obejmując 

background image

rękami skrzyżowane kolana, i nic nie odpowiedziałem.
Mendeles, niemile zaskoczony brakiem mej reakcji, zawołał głośniej:
— Mistrzu Florian! Mistrzu Florian!
Potem podszedł i poklepał mnie po plecach:
— Do licha! Co się z panem dzieje?
— Ach! To pan, panie Mendeles?
— A-jaj, do wszystkich diabłów! Pewnie, że to ja! Czy pan jesteś 
chory?
— Ależ skąd, po prostu zamyśliłem się.
— O, mój ty Abrahamie! A o czym to pan myślisz?
— O wisielcu.
— O-joj-joj! — lamentował stary handlarz. — Więc widziałeś pan 
tego biednego młodzieńca! Co za dziwna, niezrozumiała sprawa! To 
już trzeci w tym samym miejscu!
— Jak to: trzeci?

— A właśnie, właśnie. Miałem już wcześniej o tym powiedzieć i 

ostrzec pana. Na szczęście jeszcze czas, inaczej przyjdzie kolej i na 
czwartego, co będzie chciał iść śladem trzech poprzedników. Jeden, 
jedyny krok w przepaść i już...

To powiedziawszy Mendeles przysiadł na wieku kufra, a potem 

nabiwszy sobie fajkę, zapalił ją i wypuścił kółeczko dymu w moją 
stronę.

— Powiadam ci, mistrzu — zaczął swoją opowieść — nie jestem 

bojaźliwy, ale gdyby mi przyszło zamieszkać w tamtym pokoju „Pod 
Czerwonym Smokiem”, nawet za wielki pieniądz, to wolałbym już się 
powiesić na innym miejscu. Proszę, sami osądźcie, mistrzu Florian. 
Będzie to już z dziewięć miesięcy, jak przyjechał tu pewien bogaty 
handlarz zbożem z Hradec Kralove i zamieszkał w karczmie „Pod 
Czerwonym Smokiem”. Był to poważny, słusznej tuszy człowiek. 
Zamówił sobie dobrą kolację, jadł i pił całą gębą, a potem kazał się 
zaprowadzić do izby. Była to izba numer trzy, którą nazywają zieloną 
komnatą. I co się dzieje? Następnego dnia z rana znaleźli go 
wiszącego na żelaznej belce obok szyldu.

No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Staromiejski starosta rzecz 

całą zbadał, a ponieważ samobójcy nie można było chować w 
poświęconej ziemi, więc pogrzebano nieszczęśnika gdzieś pod 
cmentarzem. I co dalej? Dziw nad dziwy! Chyba z sześć tygodni 

background image

później przybył tu oficer z Austrii. Miał w kieszeni dokument 
zwalniający z armii i bardzo się radował, że znów zobaczy swoje 
rodzinne strony. W czasie wieczerzy był wesół, wypił kilka pucharów 
wina, opowiadał o wojnie z Turkami i o tym, że teraz wraca do 
Panenskiej Tynicy, by tam osiąść i wspomóc finansowo swą 
bratanicę, która się za mąż wybiera. Po wieczerzy odprowadzono go 
do tej samej izby, w której poprzednio mieszkał tęgi handlarz z 
Hradec Kralove. I co? Dziw nad dziwy! Tej samej nocy strażnik, 
który właśnie po raz trzeci przechodził koło „Czerwonego Smoka”, 
podnosząc trąbkę do ust spojrzał w górę i dostrzegł pod żelaznym 
ramieniem szyldu jakiś ciemny kształt. Dźwignąwszy wyżej latarnię, 
dojrzał wisielca: oficera, z wyprostowanymi rękami, z wojskową 
torbą u szyi, jakby stal na baczność. I znów samobójcę pochowano w 
podobny sposób, a świadectwo zgonu wysłano do wojskowej 
kancelarii.

Ten drugi nieszczęśliwy wypadek wywołał popłoch w całej Pradze. 

Urzędy szukały przyczyn, stwierdziły wszak tylko grzech 
samobójstwa. Wielu ludzi nazywało „Czerwonego Smoka” ludożercą 
i nalegało, żeby zdjąć żelazną belkę z szyldem. Ale właściciel 
karczmy — stary Mikulasz Bouda — rozsierdził się niezwykle i 
nawet o tym słyszeć nie chciał. „To żelazne ramię

prawił Bouda — umieścił mój dziad. Wiszący na nim szyld z 

czerwonym smokiem od stu pięćdziesięciu lat przechodzi z ojca na 
syna. To ramię nikomu nie zawadza, nikomu nie przeszkadza, nawet 
wozom obładowanym sianem, bo wisi na wysokości trzydziestu stóp. 
Komu się ono nie podoba, kto nie chce go oglądać, niechaj odwróci 
się tyłem, a wtedy go nie ujrzy”.

Po jakimś czasie wszelkie gadanie ustało, o zdarzeniu zapomniano 

i przez kilka miesięcy panował spokój.

Na nieszczęście przedwczoraj przybył dyliżansem do „Czer-

wonego Smoka” student z Chrudimia, który chciał wstąpić do 
klasztoru cystersów przy Placu Św. Jana, no i też umieszczono go w 
tym pokoju. Kto by pomyślał, że pobożny młody człowiek, który ma 
zostać księdzem i zakonnikiem, zapragnie powiesić się na żelaznej 
belce z szyldem, na której powiesił się już gruby wieśniak i 
wysłużony oficer? Mistrzu Florian, mnie się te trzy samobójstwa 
wydają bardzo podejrzane. Nikt nie doszedł prawdziwych przyczyn, 

background image

ale wygląda na to, że ci trzej biedacy zmuszeni jakąś koniecznością 
sięgali po sznur...

— Dosyć! Dosyć! — zawołałem. — Cóż to za straszne wypadki! 

Wietrzę w tym podstęp jakiegoś złego człowieka. To nie jest sprawa 
żelaznej belki ani „zielonej komnaty”.

— Chyba nie podejrzewasz pan biednego karczmarza, człowieka 

poczciwego, którego zna cała okolica i cała Praga?
— Broń mnie Panie Boże — odparłem — przed takim nie-
sprawiedliwym posądzeniem! Są jednak, panie Mendeles, przepaści, 
do których bez ryzyka nie można zaglądać.
— Oj, racja, racja — przytaknął Mendeles, zdziwiony moją irytacją. 
— Lepiej pomówmy o innych rzeczach. Jak tam, mistrzu, z moim 
pejzażem świętojańskim, który mi pan obiecałeś?

Pokazałem mu obraz, nad którego dokończeniem zamierzałem 

właśnie pracować. Prędko dobiliśmy targu. Mendeles, bardzo 
zadowolony, wkrótce się pożegnał, a schodząc na dół napomniał mnie 
jeszcze, abym już nie myślał więcej o biednym wisielcu. Chętnie bym 
skorzystał z tej rady, lecz kiedy diabeł wmiesza się w nasze sprawy, 
łatwo może się zdarzyć, że wskoczy nam na kark i nie można go już 
potem strącić.
II

W mej samotnej izdebce ze zgrozą rozmyślałem o tych zda-

rzeniach. Miałem przeczucie, że to starucha z domu „Pod Czarną 
Madonną” jest przyczyną zła. Tylko ona mogła umyślić sobie tak 
straszne zbrodnie i tylko ona mogła je popełnić. Lecz jaki- miż to 
środkami? Czy sama wymyśliła jakiś niecny podstęp, czy też może 
pomogły jej niewidzialne siły?

W zamyśleniu chodziłem z kąta w kąt po swej skromnej izdebce. 

Wewnętrzny głos mówił mi: „Nie na próżno niebiosa pozwoliły ci 
ujrzeć nietoperzycę szyderczo przypatrującą się śmiertelnym 
zmaganiom swej ofiary, nie na próżno dusza biednego młodzieńca 
przyleciała do twego przybytku pod postacią ćmy i zbudziła cię! 
Zaprawdę, nie mógł to być przypadek, Florianie! Bóg wybrał cię do 
spełnienia ważnej misji. Jeśli się z niej nie wywiążesz, wtedy dopiero 
powinieneś się bać, że sam wpadniesz w sieci zastawione przez 
czarownicę. Może już właśnie w tej chwili o tobie myśli i w tajnej 
swej kryjówce czyni przygotowania”.

background image

Przez wiele dni podobne myśli nieustannie mnie przyśladowały. 

Nie mogłem spać ani pracować, pędzel wypadał mi z ręki i — co 
gorsza! — częstokroć łapałem się na tym, że z jakąś nieokreśloną 
tęsknotą spoglądam na żelazne ramię „Czerwonego Smoka”. 
Wreszcie, gnany niepohamowaną ciekawością, opuściłem pewnego 
wieczora swą izbę i ukryłem się w pobliżu wejścia do domu staruchy, 
chcąc wykryć jej tajemnicę.

Nie było odtąd dnia, żebym nie szedł na przeszpiegi i nie śledził 

kroków staruchy, nie spuszczając z niej oka. Ona wszak poczynała 
sobie chytrze i potrafiła tak strzelać oczami na boki, że zawsze mnie 
wyczuła za sobą, choć wcale nie odwracała głowy. Zachowywała się, 
jakby niczego nie zauważyła: kroczyła niby godna, zapobiegliwa 
kobiecina na targ owocowy, do kramów z drobiem czy mięsem i tylko 
czasem przyspieszała kroku, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe 
słowa.

Minął już cały miesiąc, odkąd się takim śledzeniem zajmowałem, 

lecz, niestety, nie przyniosło to żadnego skutku.

„Co mam począć? — myślałem strapiony. — Wiedźma zna moje 

zamiary, ma się na baczności i myśli pewnie, że wpadnę w jej sidła”.

Pod naporem obaw i niepewności, co mnie czeka i co winie- nem 

uczynić, aby nie napytać sobie biedy, nagle zaświtała mi w głowie 
jasna myśl. Moja izdebka na poddaszu znajdowała się wyżej niż dom 
nietoperzycy, lecz nie miała z tamtej strony okna. Pieczołowicie 
oskrobałem nożem zaprawę między cegłami i wyjąłem jedną z nich. 
Trudno wyrazić mą radość, gdy dom wraz ze wszystkimi jego 
zakamarkami i przejściami, a także całe podwórko ujrzałem z góry 
jak na dłoni.

— Nareszcie, ty wstrętna jędzo! — zawołałem w podnieceniu. — 

Nareszcie się z tobą rozprawię! Teraz już mi się nie wynikniesz, już 
mi nie ujdziesz, bo przez tę dziurę w dachu wyśledzę wszystko: 
dowiem się, kto do ciebie przychodzi i kto wychodzi; dowiem się. co 
knujesz przez cały Boży dzień. A ty nawet nic będziesz miała pojęcia, 
że z góry śledzi cię czujne oko. Już ja się postaram ci przeszkodzić.

Cegłę umieściłem tak sprytnie, że mogłem ją do woli wyjmować i 

wkładać z powrotem na miejsce. Byłem pilnym obserwatorem; całą 
swą uwagę skierowałem na straszny ten dom. Porośnięty mchem bruk 
podwórka zapadał się w błotnistych kałużach. Z jednej jego strony 

background image

było gnijące bajoro, w którym pluskały się ropuchy, a z drugiej — 
ślimakowate schody wiodące na ganek. Na ich poręczy wisiało kilka 
sztuk nędznej bielizny i stary siennik. Na pierwszym piętrze, z lewej 
strony widać było kamienny odpływ na pomyje, oznaczający kuchnię, 
z prawej zaś
— wysokie okna wychodzące na ulicę. Wstrętnego widoku do-
pełniały wyszczerbione donice z uschniętymi, powiędłymi kwiatami i 
stosy — zbutwiałych i przesiąkniętych zgnilizną — rupieci.

Słońce czasem tylko, na krótką chwilę, zaglądało do tego chlewu, 

lecz zaraz odwracało się ze wstrętem. Stałym gościem był wilgotny 
cień, a światło dzienne słabiutkimi promykami spływało po 
pęknięciach muru, spróchniałych deskach ganku i brudnych taflach 
okien. Zaiste, było to prawdziwe gniazdo nietoperzycy i właśnie tu 
mogła się czuć błogo.

Pewnego dnia, ledwiem zaczął swą obserwację, usłyszałem 

skrzypnięcie ciężkich wrót i ukazała się w nich starucha. Nadeszła z 
targu, niosąc na ramieniu swój wielki kosz. Wydawała się zmęczona, 
omdlała. Koronki czepca opadały jej na nos; przytrzymując się jedną 
ręką poręczy, ciężko wspinała się w górę po schodach.

Był duszny, parny dzień — wszelkie pełzające i fruwające ro-

bactwo wylęgało rojnie ze swych dziur; wśród obłoczków kurzu 
wirowały chmary muszek i komarów, świerszcze cykały, osy 
brzęczały, a pająki huśtały się w pajęczynach czyhając na swe ofiary. 
W całym tym starym domu toczyło się życie, lecz było to życie 
trumienne, życie świata robaków.

Wiedźma przechadzała się po ganku, wielce — jak mi się zdawało 

— ukontentowana, niby Świnia, która czuje, że jest w domu, we 
własnym gnoju. Kwadrans posiedziała w kuchni, po czym wyszła, 
powiesiła coś na poręczy, uprzątnęła schody i wysypała garść słomy 
na podwórze. Po chwili podniosła głowę i omiotła badawczym 
wzrokiem całą okolicę, wpatrując się swymi zielonymi oczyma 
szczególnie podejrzliwie w szczyty okolicznych dachów.

Chyba jakiś diabelski zmysł sprawił, że pomyślała, iż ją ktoś 

śledzi. Nie wiem, co to było, ale — zalękniony — umieściłem cegłę 
na miejscu i zaprzestałem szpiegowania.

Drugiego dnia zdawało mi się, że stara znów jest spokojna. 

Promień słońca wtargnął na ganek i spoczął na jej twarzy. Błys-

background image

kawicznym ruchem chwyciła muchę i ze wstrętnym grymasem 
zawiesiła ją w sieci pająka, który zagnieździł się pod dachem.

W ciągu następnych sześciu tygodni nie mogłem jednak wypatrzyć 

niczego, co ujawniłoby jej knowania. Czasami siedziała na ławce i 
obierała ziemniaki, kiedy indziej rozwieszała bieliznę na poręczy, 
szyła lub robiła pończochy, nigdy jednak nie śpiewała, jak czynią to 
pobożne niewiasty, aby pieśnią maryjną dziękować za pomyślność w 
pracy. W jej domu panowała zawsze grobowa cisza.

Nie miała nawet kota — miłego towarzysza samotnych, starszych 

niewiast, nie widać było ani jednego wróbla, który przysiadłby na 
dachu jej domostwa, a przelatujące gołębie czym prędzej wznosiły się 
jeszcze wyżej. Zdawało się, że wszelkie nieme stworzenie boi się jej 
wzroku i tylko pająk dobrze znosi takie towarzystwo.

Cierpliwość, z jaką oddawałem się długim obserwacjom, była 

zadziwiająca. Nic mnie nie męczyło, nic nie było mi obojętne. Przy 
najmniejszym szeleście odsuwałem cegłę, a ciekawość moja z dnia na 
dzień rosła, podsycana jakąś tajemną trwogą. Poczciwy Mendeles, 
odwiedziwszy mnie, biadolił:

— Ach, mistrzu Florian, co u licha! Na co pan tracisz czas? 

Dawniej prawie co tydzień dostarczał mi pan jakiś obraz, a teraz cały 
długi miesiąc niczego nie widzę! Ach, wy malarze! Ma rację stare 
porzekadło: leniwy jak malarz. Dopóki macie parę groszy w kieszeni, 
nie chce się wam nawet palcem kiwnąć. Wolicie leżeć na kanapie i 
drzemać.

Poczułem wtedy, że z wolna opuszczać mnie zaczyna wytrwałość.
Całe szpiegowanie okazało się daremne i przyszło mi do głowy, że 

może starucha nie jest wcale taka zła i niebezpieczna, jak 
przypuszczałem. Sądziłem nawet, że swymi podejrzeniami wy-
rządziłem jej krzywdę. Jednak pewnego wieczoru, kiedy właśnie o 
tym wszystkim rozmyślałem, obserwując sąsiednie podwórko, 
zaskoczyło mnie dziwne zdarzenie.

Dostrzegłem staruchę idącą przez ganek w niezwykłym pośpiechu. 

Była zupełnie odmieniona: ciało wyprostowane, głowa podniesiona, 
szczęki zaciśnięte i pałający wzrok. Zdążała naprzód sprężystym 
krokiem, a kosmyki jej siwych, rozczochranych włosów powiewały z 
tyłu na wietrze jak mysie ogony. „Aha — powiedziałem sobie — 
trzeba uważać, bo dzieje się coś niezwykłego!”

background image

Wkrótce jednak cień nocy spowił sąsiedni budynek, umilkł uliczny 

gwar i w całej okolicy zapadła grobowa cisza.

Postanowiłem więc i ja udać się na spoczynek. Kiedy jednak 

wyjrzałem na ulicę, zobaczyłem w karczmie na pierwszym piętrze 
oświetlone okno. Jakiś podróżny zamieszkał w pokoju wisielców.

Znów odżyły we mnie wszelkie wcześniejsze obawy i pojąłem 

podniecenie staruchy. Wszak wietrzyła łup!
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Siennik uwierał mnie i drapał, słyszałem 
też, jak myszy harcują po strychu. Ogarnął mnie niepokój, wstałem 
więc i podszedłem do okna. Nasłuchiwałem. Światło w karczmie było 
już zgaszone. Zdawało mi się — nie wiem, sen to był czy jawa — że 
widzę starą wiedźmę czuwającą przy oknie.

Minęła noc, nastał dzień i zwilżył moje okno poranną rosą. Powoli 

ożywała cała okolica, a ze sklepów i warsztatów dobiegał narastający 
gwar. Zmęczony nocnym czuwaniem, zapadłem ponownie w senne 
omdlenie, lecz już o ósmej byłem na swym miejscu obserwacyjnym.

I rzeczywiście, dostrzegłem, że starucha także spędziła bezsenną 

noc. Kiedy pojawiła się na ganku, zobaczyłem jej zsiniałą twarz. 
Miała na sobie tylko koszulę i wełnianą kamizelę, a kilka kosmyków 
siwych włosów opadło jej na ramiona. W sennej zadumie spoglądała 
na dach mojego domu, lecz najwyraźniej myślami była zupełnie gdzie 
indziej. Nagle, zostawiwszy pantofle, zeszła na dół, zapewne 
przekonać się, czy drzwi są dobrze zamknięte. Po chwili wróciła, w 
dzikim pośpiechu przeskakując po kilka stopni. Zniknęła we wnętrzu 
domu i zaraz potem dal się słyszeć hałas, jakby otwierała i zamykała 
wieko wielkiej trumny. Wyszedłszy znów na ganek, ciągnęła za sobą 
kukłę ludzkiej wielkości, ubraną w strój biednego studenta z 
Chrudimia, który chciał w Pradze wstąpić do klasztoru.

Starucha powiesiła kukłę na haku poprzecznej belki nad gankiem i 

zszedłszy na dół wpatrywała się w nią z uwielbieniem, a piersią jej 
wstrząsał ochrypły, diabelski chichot.

Wtem u wrót domu rozległ się jakiś hałas. Baba podskoczyła z 

przerażenia, zerwała z haka kukłę i ukryła ją w mieszkaniu, a potem 
wróciła i wychyliwszy się przez poręcz na ganku, z pałającym 
wzrokiem, wstrzymując oddech, wsłuchiwała się w uliczny gwar. 
Hałas oddalił się — to turkotał przejeżdżający wóz — a starucha 
znów zaczęła normalnie oddychać. Widać było jednak, że się boi.

background image

Po chwili schowała się we wnętrzu domu i znów dobiegł mnie 

odgłos jakby otwierania i zamykania trumny. Dziwne to zdarzenie 
dostarczyło mi nowych powodów do rozmyślań. Co mogła oznaczać 
ta kukła? Była to przecież tylko lalka z woskową maską: manekin, 
jakich używają czasem malarze do wieszania ubrań czy materiałów, 
aby lepiej widzieć wszelkie załamania
tkaniny... Stałem się wszak jeszcze bardziej ostrożny, niż byłem do tej 
pory.

Następnego dnia z rana nietoperzyca wyszła z domu ze swym 

wielkim koszem. Obserwowałem ją, póki nie zniknęła za rogiem 
ulicy. Znów sprawiała wrażenie poczciwej starowinki, drepcącej 
małymi kroczkami; tylko od czasu do czasu, na wpół odwracając 
głowę i mrużąc oczy, obserwowała, czy nikt jej nie szpieguje.

Pięć długich godzin była poza domem. Niecierpliwość moja dała 

znać o sobie i każda chwila niemiłosiernie mi się dłużyła. Na dodatek 
słońce nagrzewało dach mej izdebki i mąciło mi się w głowie. 
Zmieniałem często pozycje obserwacyjne, gapiąc się przez dziurę w 
dachu na domostwo starej, a przez okno zwracałem oczy ku karczmie.

Zobaczyłem wtedy poczciwego człowieka, który mieszkał w izbie 

trzech wisielców. Był to zamożny prowincjusz, jak się potem okazało 
— piwowar z Budziejowic: słusznego wzrostu, o smagłych licach, 
ubrany w błękitny surdut ze złotymi guzikami, czerwoną aksamitną 
kamizelę i wielki trójgraniasty kapelusz. Stal w oknie swego pokoju, 
leniwie palił fajkę, nie podejrzewając, że może mu się przydarzyć coś 
złego. Chciałem zakrzyknąć: „Człowieku, miej na siebie baczenie, 
żeby wiedźma z przeciwka nie wyrządziła ci krzywdy!” — ale on i 
tak by mnie nie usłyszał.

O drugiej godzinie po południu starucha wróciła do domu. 

Usłyszałem skrzypienie jej furtki. Sama, zupełnie sama, weszła na 
podwórze i usiadła na dolnym stopniu schodków. Postawiła kosz 
przed sobą i wyjęła z niego najpierw kilka pęczków różnych jarzyn, a 
potem... czerwoną kamizelę, wielki trójgraniasty kapelusz, błękitny 
surdut ze złotymi guzikami, brązowe spodnie i parę białych, 
wełnianych pończoch — czyli strój bardzo podobny do tego, jaki 
nosił mieszkający „Pod Czerwonym Smokiem” piwowar z 
Budziejowic.
Stałem i patrzyłem jak zahipnotyzowany. Czerwone koła latały mi 

background image

przed oczami. Przypomniały mi się opowieści o przepaściach, które 
wabią człowieka do siebie; o studniach, które powinny być zasypane, 
bo ludzie często do nich skaczą; o drzewach. które należałoby ściąć, 
bo swymi konarami zdają się prowokować do samobójstwa. I tak 
przesunęły mi się przed oczami obrazy najróżniejszych zbrodni i 
rabunków. Pomyślałem też o
dziwnej zaraźliwości przykładu, który sprawia, że musimy ziewać 
widząc, jak kto inny ziewa, że się trapimy, gdy kto inny się trapi, że 
musimy się zabić, kiedy kto inny się zabija... Włos z przerażenia 
zjeżył mi się na głowie.

Jak to się jednak stało, że nietoperzyca — wstrętna, stara jędza — 

odkryła to prawo natury? Skąd brała środki, aby je wykorzystać w 
swych krwiożerczych planach? Nie potrafiłem w żaden sposób 
rozwiązać tej zagadki, przekraczała ona bowiem moje możliwości. Po 
chwili uporządkowałem wszakże myśli na tyle, by dojść do wniosku, 
że nie powinienem dalej wieść jałowych rozmyślań, lecz raczej czym 
prędzej wykorzystać straszne to prawo przeciw okrutnej zbrodniarce i 
pochwycić ją w jej własne sidła. Przecież tyle niewinnych ofiar 
wołało o pomstę!

Natychmiast też ułożyłem plan i wyruszyłem do miasta, aby 

zdobyć, co potrzebne do jego realizacji. Odwiedziłem kramy ze 
starzyzną na żydowskim targu koło Św. Havla i w Żydowskim 
Mieście. Znalazłem wszystko, czego mi było trzeba, i pod wieczór 
przybyłem do karczmy „Pod Czerwonym Smokiem”, niosąc pod 
pachą pokaźny tobołek.

Mikulasz Bouda, właściciel karczmy, znał mnie z dawnych 

czasów. Malowałem kiedyś portret jego żony — jejmości obfitych 
kształtów.

— A, pan Florian! —wykrzyknął Bouda zaskoczony, ściskając mi 

rękę. — Niechże pan siada! Cóż to za wspaniałe zrządzenie losu zsyła 
nam pana? Czemu zawdzięczam szczęście oglądania dobrodzieja?

— Drogi panie Bouda — odparłem mu na to — odczuwam 

przemożne pragnienie spędzenia nocy w tamtej izbie. — Tu 
wskazałem ręką w kierunku „zielonej komnaty”.

Poczciwy Bouda popatrzył na mnie podejrzliwie i zakasłał, 

zmieszany.

— Niechże się pan nie obawia — dodałem wesoło. — Nie mam 

background image

ochoty się wieszać.

— Ach, to dobrze, bardzo się cieszę — zawołał uspokojony Bouda. 

— Szczerze mówiąc, pańskie życzenie trochę mnie przestraszyło. 
Byłoby smutno, gdyby tak szlachetny artysta jak pan... Ale proszę mi 
powiedzieć, na kiedy chciałby pan tę izbę?

— Na dzisiejszą noc.
— To niemożliwe. Jest zajęta. — Bouda na to.
— Może się pan tam wprowadzić choćby zaraz — rozległ się 

mocny głos za naszymi plecami. — Nie chcę dłużej zostawać w tej 
norze!

Zaskoczeni, odwróciliśmy się gwałtownie. Był to pan piwowar z 

Budziejowic w trój graniastym kapeluszu i błękitnym surducie ze 
złotymi guzikami, niosący swój bagaż na lasce przez ramię 
przewieszony. Właśnie w karczmie dowiedział się był o nie-
szczęsnych trzech wisielcach i w zdenerwowaniu trząsł się na całym 
ciele.

— Takie izby jak ta tutaj — krzyczał w podnieceniu — takie izby 

należałoby pierw ogniem wypalić! Gości tam lokować to morderstwo! 
Zaplanowana zbrodnia! Zasługuje pan na to, żeby sam zawisnąć na 
szubienicy!

— Proszę się uspokoić, drogi panie — łagodnie przemówił Bouda. 

— Wszak jeśli mnie wzrok nie myli, dobrze się pan w tej izbie wyspał 
i zbudził w zdrowiu.

— No, tak — odezwał się towarzysz piwowara. — To dlatego, że 

odmówiłem przed snem modlitwę. Gdybym tego nie był uczynił, zły 
duch też by mnie pewnie powiesił.

Po tych słowach odeszli obaj, żegnając krzyżem szyld „Czer-

wonego Smoka”.

— No, stało się — rzekł pan Bouda, z żalem spoglądając za 

wychodzącymi. — Izba jest wolna, ale błagam, by nie narobił mi pan 
kłopotu.

— Niech mnie Bóg broni, panie Bouda — odpowiedziałem 

spokojnie, ściskając mu dłoń. — Przeciwnie, chcę powstrzymać zło.
Oddałem tobołek służącej i zasiadłem na razie na dole — w sali 
gościnnej, aby pokrzepić się łykiem wina. Czułem się spokojny. Już 
dawno nie było mi tak wesoło i lekko na duszy. Po tylu dniach 
zgryzot i niepokojów, wątpliwości i mętnych domysłów horyzont się 

background image

wreszcie rozjaśnił. Zbliżałem się do wytyczonego celu, ufny, że jakaś 
potężna siła tajemna wyciąga do mnie swą pomocną dłoń.

Kiedy wybiła godzina zamknięcia karczmy i sługa wezwał gości, 

by udali się na spoczynek, podniosłem się i ja. Zawołałem Baruszkę, 
by mnie zawiodła do „zielonej komnaty”, co też uczyniła, krocząc 
przede mną z zapaloną świecą.
Weszliśmy na drugie piętro. Baruszka, wskazawszy mi drzwi, 
szepnęła jakoś żałośnie:
— To ta izba! — A potem zbiegła szybko po schodach, jakby się 
bała straszydła.

Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Była to zwyczajna izba 

jak we wszystkich innych karczmach — niski sufit, wysokie loże, 
niezbędne meble, lustro. Jednym spojrzeniem obrzuciwszy całe 
pomieszczenie, zbliżyłem się do okna. Na wprost, u nieto- perzycy, 
nie było niczego widać, tylko w kącie, w głębi izby, migotał płomyk 
nocnej lampki.

— A więc do dzieła — szepnąłem. — Mam jeszcze trochę czasu i 

muszę go dobrze wykorzystać. — To mówiąc zasłoniłem okno.

Rozwiązałem paczkę z kupionymi na targu rzeczami i wyjmo-

wałem po kolei: najpierw czepiec z długim koronkowym obrębieniem 
i dwiema wstążkami na kształt oślich uszu czy skrzydeł nietoperza, 
który zaraz włożyłem sobie na głowę. Potem przystawiwszy do 
zwierciadła świecę, wyjąłem puzdro ze szminkami i zacząłem 
malować na twarzy sine kręgi i zmarszczki staruchy, której rysy 
dobrze zapamiętałem. Praca ta zajęła mi dobrą godzinę, kiedy jednak 
odziałem się w suknię i narzuciłem długi, czerwony szal — 
spojrzawszy w lustro zadrżałem ze strachu: patrzyła na mnie 
wiedźma-nietoperzyca.

W tej chwili stróż obwieścił godzinę jedenastą. Spiesznie zacząłem 

ubierać kukłę, którą z sobą przyniosłem. Odziałem ją w strój podobny 
do tego, jaki nosiła starucha, przymocowałem maskę o twarzy 
wiedźmy i odsunąłem zasłonę.

Wiedziałem, że nic już zaskoczyć mnie nie zdoła, przejrzałem 

bowiem zamiary wiedźmy, poznałem jej diabelski spryt i wszelkie 
sztuczki, lecz mimo to ogarnęła mnie trwoga.

Nieruchome światło, które dostrzegłem w przeciwległej izbie, 

rzucało jasną poświatę na kukłę piwowara z Budziejowic, klęczącą 

background image

przy łożu. Głowa w trójgraniastym kapeluszu skłaniała się na piersi, a 
obie ręce zwisały wzdłuż ciała — cała postać zdawała się wyrażać 
rozpacz.

Cień, rzucony z piekielną przebiegłością, nie pozwalał dojrzeć 

więcej niż ogólne zarysy ciała: z półmroku wyłaniał się tylko
fragment czerwonej kamizelki i lśniące guziki. Grobowa nocna cisza, 
nieruchomość całej tej przerażającej sceny w sposób niezwykły 
działały na wyobraźnię i nawet ja, który wiedziałem o sztuczkach 
wiedźmy, drżałem jak osika. Cóż więc dopiero począłby biedny 
budziejowicki piwowar, gdyby w izbie tej na swe nieszczęście 
nocował i widokiem takim nagle przestraszony został? Grozą 
potworną zdjęty, straciłby zapewne własną wolę, a instynkt 
naśladowczy reszty by dopełnił.

Ledwie odsunąłem zasłonę, dojrzałem wiedźmę na posterunku za 

oknem. Nie mogła mnie widzieć. Powoli otworzyłem okno; okno z 
drugiej strony też się otwarło i kukła piwowara z wolna zbliżać się ku 
niemu zaczęła. Ja też się zbliżałem i, ująwszy jedną ręką świecę, 
drugą rozwarłem okno na całą szerokość.

Wiedźma i ja spotkaliśmy się oko w oko, a wzrok nasz skrzyżował 

się w obopólnym lęku. Starucha z przerażenia wypuściła z rąk kukłę.

Wysunęła palec, ja też wysunąłem. Zatrzęsła brodą, ja także. 

Dysząc chrapliwie wychyliła się z okna, i ja się wychyliłem.

Nie sposób słowami oddać grozy tej sceny. Tego obrazu dzikości, 

wściekłego obłąkania i szaleństwa! Była to walka dwóch namiętności, 
dwóch rozumów i dwóch dusz, pragnących się nawzajem pokonać. 
Lecz w walce tej przewaga była po mojej stronie, bo wraz ze mną 
stanęły do boju dusze trzech ofiar.

Po chwili powtórzyłem wszystkie ruchy jędzy, wyciągnąłem sznur 

i jeden jego koniec przywiązałem do żelaznej belki.

Starucha odwróciła wzrok, dzwoniąc zębami, a kiedy drugim 

końcem sznura obwiązałem sobie szyję, zachwiała się.

— Nie! Nigdy! Nie! — krzyknęła ochryple. Ja jednak z obo-

jętnością kata kontynuowałem egzekucję.

— Szalona babo! Nie! — krzyczała z coraz większym przera-

żeniem. Wbrew własnej woli stanęła na okiennym parapecie i 
chwyciła się żelaznej belki.
Nie dałem jej czasu na opamiętanie. Zdmuchnąwszy świecę, 

background image

skurczyłem się jak człowiek, który chce wyskoczyć przez okno, 
złapałem swoją kukłę, ubraną jak wiedźma, zdjąłem sznur z własnej 
szyi i obwiązawszy nim szyję kukły wypchnąłem ją z okna.
Krzyk straszny rozległ się na ulicy.
Po tym krzyku znów nastała grobowa cisza.
Nasłuchiwałem w milczeniu, a pot ściekał mi z czoła. Minęło
chyba z piętnaście minut. Gdzieś daleko na ulicy usłyszałem śpiew 
stróża: „Już dwunasta na zegarze, idźcie do snu, gospodarze”.
—Stało się! Oto kara sprawiedliwa! — westchnąłem ciężko.

Pomszczona jest śmierć trzech niewinnych ofiar! Wybacz mi, 

Panie Boże!
W pięć minut po północy dostrzegłem starą wiedźmę, która

zwiedziona podobieństwem mej kukły — wyskoczyła z okna i 

kołysała się teraz na sznurze pod szyldem „Czarnej Madonny”. Tak, 
widziałem jej ostatnie drgawki i kurcze śmiertelne, bo księżyc właśnie 
wynurzył się z obłoków i rzucał swe blade, zimne światło na martwe 
ciało jędzy.
I tak, jak umarł biedny student z Chrudimia, tak umarła też starucha 
zwana „nietoperzycą”.
Następnego dnia wieść się po całej Pradze rozeszła, że pobożna 
staruszka, właścicielka domu „Pod Czarną Madonną”, powiesiła się w 
nocy na żelaznym ramieniu szyldu swego domu.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB ARBES 
Tęczowy punkcik nad głową

Szary, nijaki dzień chylił się ku końcowi.
Już od wczesnego rana, przy bezwietrznej pogodzie, spadały z nieba 
drżące, pojedyncze płatki śniegu; dopiero pod wieczór, gdy powiał 
silniejszy północny wiatr, śnieg zaczął sypać całymi płatami.
Długo patrzyłem na zadymkę, aż wreszcie jej nieskończona 
monotonia znudziła mnie. Inaczej być nie mogło. Kilkumiesięczna 
rozłąka z rodziną, z przyjaciółmi i znajomymi oraz monotonny tryb 
życia, jaki mi narzucono, musiały się przecież odbić na mojej, 
odpornej skądinąd, psychice.
Byłem wprawdzie spokojny i — zdawać by się mogło — zobo-
jętniały, albo przynajmniej zrezygnowany, niemniej jednak czasami, 
zwłaszcza w długie zimowe wieczory i jeszcze dłuższe noce, kiedy 
pod wpływem samotności moja wyobraźnia gwałtowniej się ożywiała 
— ogarniał mnie nieuleczalny smutek.

Mój stan ducha nietrudno sobie wyobrazić. Przebywałem sam 

jeden w małej izdebce na parterze. Oprócz drewnianej pryczy i stolika 
pod oknem, naprzeciwko masywnych dębowych drzwi, oraz jednego 
stołka, kufra i półeczki z książkami, w pomieszczeniu niczego więcej 
nie było.

Tylko małe i tak wysoko umieszczone okienko, że aby wyjrzeć na 

dwór, musiałem wchodzić na stolik, wciąż przypominało mi o 
niezwykłości sytuacji.

Było zakratowane, a ja — byłem więźniem.
Tak, więźniem, który jednak nie ma żadnych wyrzutów sumienia 

— więźniem politycznym i to jeszcze barankiem pokutującym za 
grzechy kolegów-żumalistów. Trudno jednak o całkowity spokój 
ducha, skoro już trzy miesiące upłynęły w nieznośnej nudzie, a do 
odsiedzenia pozostało jeszcze trzy czwarte roku.

Uczuć, jakie kłębiły się w mej duszy podczas długich bezsennych 

nocy, nie da się opisać.

Moje nerwy wskutek nienaturalnego trybu życia zaczynały się 

rozstrajać. Melancholia z wolna i niepostrzeżenie przeradzała się w 
hipochondrię. Obojętność, ba, nawet otępienie, coraz częściej 
przeplatała się z nagłym i niespodziewanym wzburzeniem uczuć.

background image

Bywało, że całymi godzinami patrzyłem bezmyślnie w pustkę; aż 

ni stąd ni zowąd przed oczyma duszy pojawiał się jakiś obraz 7. 
przeszłości — i wówczas serce ściskało mi się niewysłowioną 
boleścią, a oczy wilgotniały... Innym razem bezwiednie zaciśniętą 
pięścią groziłem nie wiadomo komu. Zdarzyło się także kiedyś, że 
bez uświadomionej przyczyny krzyknąłem dziko i jęknąłem, by za 
chwilę znowu pogrążyć się w apatii...

I tak, albo przynajmniej podobnie, czułem się wówczas, kiedy 

znudzony patrzeniem na zadymkę zeskoczyłem ze stołu.

Długo krążyłem po izdebce, aż wreszcie zwaliłem się na pryczę i 

zapatrzyłem w sufit.

W posępnej izbie cienie stawały się coraz dłuższe. Dobiegające z 

zewnątrz, na przemian to przeciągłe gwizdy, to gwałtowne 
pohukiwania wiatru ukołysały mnie w zadumie. O niczym kon-
kretnym nie myślałem, lecz mimo to wyobraźnia pracowała.

Był wigilijny wieczór, a przez mą duszę przepływały odległe i 

zatarte wspomnienia.

Przyszło mi na myśl, że może w tej właśnie chwili moje dzieci 

podskakują radośnie wokół świątecznego drzewka albo bawią się 
jasełkami, wspominając mnie od czasu do czasu...

Ja już wieczerzę miałem za sobą — prostą i powszednią. I jeśli 

życzyłem sobie czegokolwiek, to tylko tego, by jak najdłużej 
poddawać się czarowi tych obrazów.

A jednak stało się to, co o tak wczesnej porze już dawno mi się nie 

przydarzyło: powieki opadły mi bezwiednie i zasnąłem... Mój sen był 
chaotyczną mieszaniną rzeczywistych wrażeń z ostatniego okresu i 
przypadkowych fantasmagorii.

Z początku wydawało mi się, że podczas księżycowej nocy stoję na 

stoliku i patrzę przez okno. Wszystko widziałem tak, jak było 
naprawdę: małe podłużne podwórze oddzielone drewnianym płotem 
od dużego kwiatowego ogrodu; po prawej i po lewej stronie sady; 
dalej znów pole i łąka aż do samego dworca, oddalonego o jakieś 
dziesięć minut drogi, i wreszcie — delikatne kontury wzgórz 
zamykających horyzont.

Wszystko było tak jasne i wyraźne, jak to widywałem wielokrotnie 

podczas najbardziej słonecznych dni.

Wydawało mi się, że patrzę zupełnie bezmyślnie, a jednocześnie 

background image

uświadomiłem sobie, że nasłuchuję w napięciu, czy nie o- zwie się ów 
— czasem chrapliwy, a czasem spazmatyczny — kaszel, który 
słyszałem niemal każdej nocy.

Wreszcie kaszel się ozwał, jakby z daleka, ale już w następnej 

chwili usłyszałem go tuż pod okienkiem i jednocześnie ujrzałem na 
podwórzu dużą, przygarbioną postać w ciemnym szynelu i w 
futrzanej czapce na głowie.

Twarz mężczyzny była obrócona w stronę okienka i znajdowała się 

w cieniu, a mimo to zdawało mi się, iż całkiem wyraźnie rozpoznaję 
pomarszczone, pełne rezygnacji oblicze osiemdziesięcioletniego 
mniej więcej starca. Twarz tę widywałem już nieraz z odległości kilku 
kroków, ale zawsze co najwyżej w blasku księżyca lub przy 
słabiutkim świetle latarni.

Ów pokasłujący starzec spacerował całymi nocami po podwórzu, 

jak mu nakazywał obowiązek. Już pierwszej nocy zagadałem do niego 
z okna, a on mi odpowiedział. Od tego czasu zamieniałem z nim 
często przynajmniej kilka utartych słów. Dowiedziałem się od niego, 
że jest starym żołnierzem, jednym z tych, którzy uczestniczyli w 
krwawych bojach pod Lipskiem, i że

 

już od ponad czterdziestu lat 

pracuje za kilka grajcarów tu, w budynku okręgowego sądu 
czeskolipskiego, jako nocny dozorca.

Lecz nigdy jeszcze nie przejąłem się szarą i ubogą egzystencją 

starca aż tak bardzo, jak wówczas we śnie... Czułem, że za wszelką 
cenę muszę coś dla tego biedaka uczynić... Zanim jednak pomyślałem 
co, obraz się zmienił.

Tym razem błądziłem po jakiejś pustej zamglonej okolicy; 

gdziekolwiek spojrzałem, widziałem jedynie dalekie i niewyraźne 
sylwetki pojedynczych palm. W którąkolwiek stronę się skierowałem, 
wszędzie otaczał mnie tylko chłód i porażająca martwota.
Zdawało mi się, że błądzę już długo, bardzo długo...

Chwilami zdawało mi się, że ta czy inna sylwetka palmowego 

drzewa przybliża się do mnie, ale zaraz przekonywałem się, że to 
tylko złudzenie i że właściwie krążę wokół tego samego punktu.
Ogarnął mnie dziwny niepokój.

Czułem się jak człowiek zaczynający rozumieć, że niebezpie-

czeństwo, przed którym chciał uciec, jest jednak nieuniknione, a 
daremne próby ocalenia się tak go umęczyły, że już pragnie jedynie 

background image

tego, by owa dręcząca niepewność wreszcie się dopełniła.

Nagle spostrzegłem na horyzoncie jakiś jaśniejszy punkt, jakby 

przez gęstą mgłę przebłyskiwała gwiazda. Mimowolnie udałem się w 
tamtym kierunku. Po chwili oślepił mnie niespodziewanie silny blask. 
Stanąłem jak wryty.

Z szarej mgły zaczęły rozpływać się świetliste smugi i przez 

chwilę zdawało mi się, że patrzę na źródło roztopionego srebra. Nagle 
w tym srebrzystym blasku rozpoznałem jeden z najpiękniejszych 
obrazów Correggia: słynną na całym świecie „Świętą noc”...
Mój lęk przemienił się w osłupienie.
Nic nie rozumiejąc, odniosłem wrażenie, że oto stoję nie przed 
autentycznym płótnem, ale przed rzeczywistym zjawiskiem. Gdy 
chciałem postąpić dalej, obraz zmienił się znowu...

Szedłem nocą zimowymi ulicami Pragi i słyszałem głos dzwonów. 

Stopniowo uświadomiłem sobie, że podążam do Katedry Św. Wita na 
pasterkę. Po chwili znalazłem się w świątyni, przed grobowcem 
czeskich królów.
Niezliczone światła, przy panującym jednocześnie tajemniczym 
półmroku, ściszony odgłos kroków przybywających ludzi,
ich szepty, uroczyste dźwięki organów — wszystko to budziło w mej 
duszy wzruszające wspomnienia z dawnych lat.
Nagle wydało mi się, że słyszę swoje imię...
Nie wiem, kto i po co miałby mnie wołać, ale nasłuchiwałem 
uważnie. Słyszałem jeszcze swoje imię kilkakrotnie, wymawiane 
coraz głośniej, aż na koniec zabrzmiało jak przerażający krzyk...
Obudziłem się...
W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Słyszałem 
tylko całkiem wyraźny, dobiegający z oddali mroczny głos dzwonów 
i zauważyłem, że półmrok rozproszyło światło księżyca.
Dopiero kiedy do moich uszu dobiegł świszczący szum wiatru, a na 
przeciwległej ścianie zauważyłem zarys zakratowanego okienka — 
przypomniałem sobie, gdzie się znajduję, w jakich okolicznościach 
zasnąłem i w jakich się przebudziłem. Widocznie zbliżała się północ i 
w mieście dzwoniono na pasterkę.

Tymczasem zadymka ustała i niebo się przejaśniło. Światło 

księżyca, który był niemal w pełni, wpadało do celi jasną smugą, a 
świszczący wicher przypominał, że na dworzu panuje trzaskający 

background image

mróz. Ale w owej chwili to wszystko było mi zupełnie obojętne. 
Nawet dziwny sen, który dopiero co tak mnie poruszył, na jawie 
stracił swą tajemniczą wymowę.
Nadal leżałem na plecach, tak jak się obudziłem.

Od czasu do czasu, gdy jakaś leciutka chmurka przesłoniła księżyc, 

w celi stawało się mroczniej, ale po chwili znowu się rozjaśniało.

W duszy mej zawirowały wspomnienia... Było mi niesłychanie 

tęskno.
Leżałem z otwartymi oczyma przez jakiś czas.

Kilkakrotnie zapatrzyłem się w ciemny kontur zakratowanego 

okienka na przeciwległej ścianie, aż za którymś razem spojrzałem 
bezwiednie na sufit.
Ale co to?

W wąskiej smudze księżycowego światła, wpadającego okienkiem, 

dostrzegłem w powietrzu jakiś jaśniejący punkt. Z początku nie wydał 
mi się niczym szczególnym i niebawem znów zapatrzyłem się w 
przeciwległą ścianę.
Jednak po chwili, bardziej już instynktownie aniżeli świadomie, 
ponownie spojrzałem na sufit. Punkt zdawał się być na tym
samym miejscu, co poprzednio, jakieś półtorej stopy od sufitu i 
prawie nad moją głową. Przyjrzałem mu się uważniej i spostrzegłem, 
że lekko połyskuje, tak jakby księżycowy blask odbijał się od 
kulistego, wilgotnego ciałka.

Osobliwość ta, którą przypisałem jakiemuś optycznemu złudzeniu, 

nie zajęłaby dłużej mojej uwagi, gdybym nie spostrzegł, że słabo 
połyskujący punkcik zmienia nie tylko swój odcień, ale i położenie. 
Chwilami wydawało mi się, że rozbłyskuje ciemnymi barwami tęczy i 
że raz się zniża, a raz podąża prostopadle w górę.

Zwróciłem na to dziwne zjawisko baczniejszą uwagę. Uniosłem się 

na łokciach, ba, po chwili nawet wstałem. Obserwowany z boku 
punkcik wydawał się większy i bardziej połyskliwy, ale znajdował się 
zbyt wysoko.

Gdy chciałem mu się przyjrzeć od strony drzwi albo na tle okna — 

znikał lub przynajmniej go nie dostrzegałem; natomiast gdy stanąłem 
gdziekolwiek pomiędzy oknem a punkcikiem — znów go widziałem, 
mniej lub bardziej wyraźnie.

Po chwili dalszej obserwacji machnąłem ręką w powietrzu i z 

background image

niemałym zdziwieniem spostrzegłem, że połyskliwy punkcik odchylił 
się jednak w kierunku, w którym machnąłem ręką i jednocześnie 
osobliwie szybko przesunął się w górę, aż zniknął w półmroku.

Podsyciło to moją ciekawość jeszcze bardziej. Przez jakiś czas 

wpatrywałem się uparcie w miejsce jego zniknięcia, ponieważ jednak 
długo się nie pojawiał, zrezygnowałem w końcu z obserwacji i znowu 
się położyłem.

W duchu usiłowałem dla tego dziwnego zjawiska znaleźć jakieś 

naturalne wyjaśnienie. Przyszło mi nawet na myśl to i owo, ale nie 
czułem się przekonany. Oczywiście co pewien czas spo- glądalem w 
kierunku stropu, lecz niczego już nie spostrzegłem.
A jednak tajemniczy punkcik po jakimś czasie znowu się pojawił. 
Dostrzegłem go w tym samym miejscu, co za pierwszym razem, a co 
więcej — najwyraźniej się zniżał. Skoczyłem na równe nogi, by 
przekonać się wreszcie, o co tu chodzi, ale punkt zniknął równie 
szybko jak poprzednio...

Zaśmiałem się głośno, ale prawdę mówiąc, czułem się nieswojo.

Niewytlumaczalność tego zjawiska podrażniła nie tylko moją 
ciekawość, ale i chorobliwie wrażliwą wyobraźnię. Mimo iż licz
ne próby wyjaśnień, jakie przychodziły mi do głowy, odsyłałem zaraz 
do krainy złud i przesądów, czułem się jednak jak człowiek, do 
którego duszy, mimo wszelkich zastrzeżeń, wkrada się coś, co budzi 
niepokój.
Teraz skoncentrowałem uwagę już nie tylko na miejscu, w którym 
tęczowy punkcik spostrzegłem, ale i na miejscu, gdzie zniknął.

Kilkakrotnie machnąłem obydwiema rękami w powietrzu i 

stanąłem nawet na pryczy, żeby być bliżej tamtego miejsca — 
jednakże niczego już nie dostrzegłem. W końcu położyłem się, ale 
sufit obserwowałem nadal. Mijała minuta za minutą.

Nagle jaśniejący punkcik pojawił się znowu. Zsuwał się po-

wolnym, pionowym ruchem coraz niżej...

Zerwałem się na równe nogi.
I natychmiast spostrzegłem, że punkt zmienił kierunek i zamiast 

pionowo w dół, zaczął się przesuwać ukośnie, ku okienku nad stołem. 
Nie spuszczając z niego wzroku, wskoczyłem na stolik i zapaliłem 
zapałkę. I dopiero wówczas całkiem wyraźnie zobaczyłem, że był to 
mały żółtawy pajączek spuszczający się po długiej skośnej nitce 

background image

pajęczyny — od sufitu do zakratowanego okienka. Naturalnie, 
roześmiałem się z całej duszy.

Gdy pajączek niebawem zniknął, popatrzyłem na zaśnieżony i 

jaśniejący w pełnym świetle księżyca krajobraz. Ogarnąwszy to, co 
było najdalej, mój wzrok zatrzymał się wreszcie na małym podwórzu 
pod okienkiem. Wówczas na białym śniegu spostrzegłem ciemną 
sylwetkę leżącego człowieka. Po płaszczu i futrzanej czapce 
rozpoznałem nocnego stróża.

Reszty się domyśliłem. Wyglądało na to, że starzec, czując, iż 

słabnie — kto wie, może był pijany? — podszedł jak najbliżej pod 
moje okno...

Otworzyłem je czym prędzej i mój krzyk rozległ się w nocnej 

ciszy. Do celi wpadło mroźne powietrze — aż mną zatrzęsło. Na moje 
wołanie nikt jednak nie odpowiedział, a leżąca na śniegu postać nawet 
się nie poruszyła.

To, co nastąpiło potem, trudno opisać.
Byłem przeświadczony, że biedak albo już nie żyje, albo jest 

umierający. Krzyczałem raz po raz z całej siły, ale było to tylko wycie 
do księżyca w niezmącenie cichą i spokojną noc...

Mijała minuta za minutą.
Zeskoczyłem ze stołu i tym, co mi wpadło w rękę, zacząłem

walić w ciężkie dębowe drzwi, a potem i w ściany — na lewo i na 
prawo.
Lecz nadaremnie...
Dookoła słychać było tylko przeciągły szum wiatru; dźwięk dalekich 
dzwonów już dawno umilkł...
I znowu wskoczyłem na stół, i znowu wolałem, krzyczałem, wyłem. 
Zachowywałem się jak człowiek, który dostał pomieszania zmysłów. 
Na próżno. Starzec leżał bez ruchu i nigdzie nie ozwała się żadna 
żywa dusza.
Wreszcie, po jakiejś pół godzinie, dosłyszałem ludzkie głosy, a zaraz 
potem na podwórzu pojawił się więzienny strażnik.
Kilka słów starczyło za wyjaśnienie.
Strażnik, wytężając wszystkie swe siły, wciągnął starca do budynku, a 
ja znów pogrążyłem się w samotności.
Zamknąłem okno i zmęczony rzuciłem się na pryczę, ale o tym, bym 
zasnął, nie było mowy.

background image

Zdrzemnąłem się dopiero nad ranem, dręczony koszmarnymi snami 
— ich ośrodkiem był mały pajączek, dzięki któremu umierający 
starzec został zauważony.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

JOE HLOUCHA 
Głowa bonzy

Ushoben Toshimoto, samuraj księcia z Ovari, był dzielnym 
wojownikiem, słynącym w całym klanie nie tylko ze swej odwagi. 
lecz także jako amator sake i mistrz w grze go.
Sława znakomitego gracza sięgała wszystkich sąsiednich prowincji i 
nawet jego pan, dajmio z Ovari, zapraszał go do swego zamku, by się 
z nim zmierzyć. Ushoben nie miał równego sobie rywala, więc pycha 
i zarozumiałość przepełniały jego duszę.
A jak każdy, kto zdradza nadmierny pociąg do sake, często nie był 
panem swej woli, już i bez tego słabej.
Pewnego ranka — wiosną, przy wspaniałej pogodzie — Ushoben 
Toshimoto odczuł chęć udania się na łowy.
Osiodławszy konia, opuścił swój dom, żonę i dziecko, by ruszyć ku 
pobliskim wzgórzom.

Słońce lśniło na bezchmurnym, jasnobłękitnym niebie, gdy koło 

południa dotarł do podnóża gór. Rosły tu gaje jaworowe, a sosnowe 
zagajniki przeplatały się z gałęziami dzikiej sakury — właśnie w 
pełnym rozkwicie. Tysiące pszczół krążyło wokół wspaniałych, 
kwitnących koron, brzęcząc sobie do taktu przy pracy.

Ushoben Toshimoto zatrzymał konia, nie po to jednak, by chłonąć 

dzikie piękno podgórskiej krainy, ale po to, by szukać śladów 
zwierza.

Lecz tego dnia szczęście mu nie sprzyjało. Długo błądził bez celu 

wśród gęstych zarośli i krzewów dzikiej azalii. Nigdzie jednak nie 
było ni śladu zwierzyny i żaden drapieżny ptak nie prze- frunął mu 
nad głową. Ushoben Toshimoto przeklinał swój los. Ale gdy 
wstrzymał swego konia i w zamyśleniu spoglądał w dół na ścielące 
się dywany białych drzew wiśni, z gęstwiny wybiegł mały, cętkowany 
jelonek.

.

Ushoben napiął cięciwę swego łuku i wystrzelił, strzała jednak 

chybiła celu.

Przestraszony jeleń odwrócił się i zniknął w zaroślach. Ushoben 

skoczył za nim, lecz zwierzę było szybsze; potrafiło zręcznie umykać 
między krzakami, które wstrzymywały jeźdźca.

Ushoben wytrwale zdążał za swym niedoszłym łupem. Urażona 

background image

była jego duma myśliwego. Myśl, że miałby z pustymi rękami wracać 
do domu — gnała go stale naprzód- Wreszcie dotarł do zbocza góry, a 
kiedy zarośla się przerzedziły, dostrzegł w dole świątynię buddyjską, 
ukrytą pod koronami stuletnich sosen.

Przestraszony jelonek wbiegł właśnie przez bramę i zniknął na 

dziedzińcu.

Ushoben Toshimoto ruszył za nim. Świątynia ofiarowana była 

bogu Dżizo, którego granitowa figura stała na środku dziedzińca. 
Jeździec zeskoczył z konia i zarzucił lejce na granitowy rękę boga, 
trzymającego w dłoni świętą perłę. Miał zamiar szukać ukrywającego 
się gdzieś tutaj jelonka, gdy w progu pojawił się buddyjski bonza i 
głębokim pokłonem powitał nadchodzącego gościa.

— Szukam jelenia, który uciekł przed moją strzałą do wnętrza tej 

świątyni — odezwał się szorstko samuraj.

— To święte zwierzę — odpowiedział cicho bonza. — Jeleń boga 

Dżizo. Ale wejdź do środka, panie. Odpoczniesz sobie na
matach w mej izbie. — I szczerym gestem zaprosił nadętego sa-
muraja.
Ushoben Toshimoto wszedł do przybytku bonzy.
Pierwszą rzeczą, którą jego wzrok rozpoznał w półmroku izby, był 
leżący na matach różaniec z kryształu górskiego, a następną — stolik 
goban, na którym bonza rozwiązywał samotnie jakieś zadanie w go.
— Potrafisz grać w go? A więc czas nie będzie nam się dłużył! — 
zawołał samuraj, a oczy mu błyszczały.
— Próbuję, panie, właściwie dopiero się uczę — odparł skromnie 
bonza i zaprosił przybysza, by spoczął na poduszce; sam zaś zaczął 
przygotowywać herbatę, pragnąc poczęstować zdrożonego gościa.
— Nie chcę twojej herbaty. Masz, odgrzej mi sake i napij się ze mną! 
— krzyknął samuraj i odpasawszy butelkę z tykwy, pełną ryżowego 
alkoholu, podał ją mnichowi.

Wkrótce gotująca się woda zabulgotała w brązowym czajniku: 

sake była ciepła. Ushoben pił, lecz na próżno namawiał bonzę do 
picia. Był to mąż pobożny, a zasady wiary buddyjskiej zakazują 
alkoholu.
Napiwszy się, samuraj zrzucił kamienie z gobanu:

— A teraz grajmy, pobożny mnichu! Jeśli zwyciężę, dostanę twego 

świętego jelenia. — Roześmiał się, pewny siebie, bo już od wielu lat 

background image

nikt go nie pokonał.
Bonza zbladł, lecz nie powiedział ani słowa.

Zaczęli grać. W izbie była taka cisza, że słyszeli, jak na zewnątrz 

brzęczą roje pszczół wirujących wokół kwiatów sakury.

Gra trwała długo. Z początku Ushoben nie poświęcał swemu 

przeciwnikowi zbyt wielkiej uwagi, ale ku swemu zdumieniu 
stwierdził, że mnich jest świetnym graczem; stał się więc czujniejszy. 
Przeciwnicy oddychali bezgłośnie, tylko czasem samuraj sięgał po 
chłodną już sake. Wreszcie partia dobiegła końca. Ushoben 
Toshimoto przegrał.
Zbladł, zaklął straszliwie i zawołał:

Przeklęty mnichu, jesteś w zmowie z diabłem! Stawiam swego 

konia przeciw twemu jeleniowi! Zagrajmy znowu!
1 znów zapadła cisza, gra ciągnęła się dalej. Ani jeden mięsień nie 
drgnął na bladej, wygolonej twarzy bonzy. Cichy i spokojny, wziął 
tylko leżący obok różaniec i położył sobie na kolanach.
Ushoben Toshimoto mienił się na twarzy. Jednym haustem dopił 
swoją sake.
Partia się skończyła i ponownie bonza zwyciężył.
Ushoben, złorzecząc, postawił jeszcze swój miecz — najcenniejszy 
przedmiot samuraja. Ale spokojny, choć blady mnich znów wygrał.
— Ty czarci pomiocie! — krzyczał Ushoben. — Zwodzisz mnie 
swoimi czarami, ale tym razem stawiam swoją głowę przeciw twojej! 
Słyszysz, bonzo!?
Mnich nie uniósł nawet oczu, tylko wyrównał kamienie na stoliku i 
gra zaczęła się na nowo.
Samuraj nigdy dotąd nie grał z tak wielką uwagą. Wiedział, że jeśli 
teraz zwycięży, odzyska wszystko, co do tej pory stracił.
Gra ciągnęła się w nieskończoność, wszak stawką było ludzkie życie.
Lecz i tym razem Ushoben Toshimoto przegrał.
Pociemniało mu w oczach. Gorycz porażki, wypita sake oraz 
świadomość, że stracił konia, miecz i własną głowę, wzburzyły jego 
porywczą, okrutną duszę.
Uniósł się na matach, schwycił miecz i bez słowa, jednym ciosem 
mocnej prawicy, ściął głowę pochylonego nad stolikiem mnicha.

Głowa potoczyła się po stole, między kamieniami do gry, a ciało, 

brocząc krwią, opadło na maty.

background image

— Graj sobie dalej, szatański bonzo! Graj swoją głową z po-

dobnymi sobie diabłami, które pomogły ci w zwycięstwie! — 
krzyczał samuraj, jakby postradał zmysły i chwyciwszy odciętą 
głowę, ustawił ją pionowo na blacie stolika. Oczy bonzy patrzyły na 
niego jak żywe — smutno, z wyrzutem.

Opuściwszy komnatę, Ushoben wybiegł na dziedziniec.
Na dworze słońce chyliło się już ku zachodowi. Owady brzęczały 

pośród kwiecia, a cykady i świerszcze śpiewały swoje pieśni. Koń stał 
nadal pod figurą, a bóg Dżizo chmurnie spoglądał na samuraja, gdy 
ten dosiadał wierzchowca i opuszczał świątynię pozbawioną teraz 
swego jedynego gospodarza. Ushoben pędził na koniu, jakby gnany 
wyrzutami sumienia. Mijał jawory, sosny i azalie; kwitnące wiśnie 
sypały na niego śnieżnobiałe płatki. Zapadł wieczór, nim dotarł do 
domu. Żona i dziecię spali już w swych łożach. Była ciepła, 
księżycowa noc.

Samuraj wciąż jeszcze drżał na całym ciele, lecz nie z powodu

strasznego czynu, jakiego się dopuścił. Rozpierała go wściekłość, że 
został pokonany przez zwykłego mnicha — on, najlepszy gracz, 
podziwiany przez całą okolicę. Wszedł do swej komnaty oświetlonej 
blaskiem księżyca i wzrok jego spoczął na stojącym przy oknie 
ulubionym stoliku do gry w go, na którym odbywał swe codzienne 
ćwiczenia.

Spojrzał — i zamarł z przerażenia.
Na stoliku spoczywała głowa: ogolona, ucięta głowa bonzy, a 

błyszczące w świetle księżyca oczy wpatrywały się zimno w mor-
dercę.

Samuraj chwycił miecz i rzucił się na straszną zjawę, ale broń 

przepołowiła tylko pusty stolik. Ushoben otarł zimny pot z czoła i w 
ubraniu rzucił się na łoże. Spał tej nocy nerwowym snem.

Rano jednak poczuł się spokojniejszy. Nie myślał więcej o 

morderstwie i uznał wczorajszą przygodę za przywidzenie, skutek 
napięcia nerwowego. Wieczór spędził w towarzystwie samurajów 
przy winie i zabawie.

Ale następnej nocy przyśnił mu się taki sen:
Oto siedzi w wielkiej komnacie zamkowej wśród samurajów i 

śpiewa wraz z nimi pieśni wojenne. Gorąca sake leje się strumie-
niami. Nagle sługa księcia, dotknąwszy ramienia samuraja, wzywa go 

background image

dokądś. Zaraz potem Ushoben znalazł się w długiej, pustej komnacie 
władcy, gdzie w czerwonych świecznikach płonęły dwie świece. 
Wchodzi książę i siada przy gobanie, a Ushoben, pokłoniwszy się 
nisko podnosi wzrok i widzi siedzącego na miejscu swego pana — 
mnicha z górskiej świątyni, bladego i milczącego, jak w dniu strasznej 
zbrodni.
Ushoben Toshimoto gra i zwycięża bonzę. Ten bez słowa patrzy nań 
smutno, z wyrzutem, a potem chwyciwszy wygoloną głowę zdejmuje 
ją z ramion i stawia na gobanie. Samuraj na próżno szuka swego 
miecza, aby przepędzić zjawę. Mnich tymczasem znika i tylko jego 
głowa, pozostała na stoliku, wpatruje się w samuraja pałającym 
wzrokiem.

Przerażony Ushoben zrywa się z maty i, przylgnąwszy do ściany, 

patrzy na straszną głowę.

Oczy zjawy po chwili zwracają się na bok, a kiedy samuraj patrzy 

w tamtą stronę, dostrzega księcia, który z groźnym uśmiechem 
obserwuje całe zdarzenie...

Ushoben Toshimoto zbudził się mokry ze strachu.
Nazajutrz, nie mogąc zapomnieć makabrycznego snu, od rana

pił ryżowe wino. Potem szukał ukojenia w gronie przyjaciół i 
dolewając sobie ciepłej sake z porcelanowej butelki, przeklinał w 
duchu mnicha. Późno w nocy opuścił wesołe towarzystwo i upojony 
alkoholem, dowlókł się do swego domu.
Jakież było jego zdziwienie, gdy w świetle księżyca ujrzał pośrodku 
własnej komnaty leżącą na matach głowę bonzy!
Podbiegł bliżej i kopnął ją tak mocno, że przebiła papierową ścianę i 
zniknęła w mroku sąsiedniej izby.
Rano, po bezsennej nocy, stwierdził osłupiały, że to, co w świetle 
księżyca wziął za głowę mnicha, było brązowym naczyniem na 
węgiel drzewny, zwanym hibachi; na szczęście w środku nie było już 
żaru.
Ulżyło mu. Wyśmiał swój sen i przywidzenia. Nie było zjaw. To 
tylko podniecona wyobraźnia. Postanowił nie pić już więcej sake, a że 
słowa dotrzymał, więc kilka następnych nocy upłynęło spokojnie i 
bez niespodzianek.
Pewnego wieczora, gdy Ushoben wrócił do domu i cieszył się, że 
spędzi noc na łonie rodziny, przybył sługa księcia z poleceniem, aby 

background image

stawił się zaraz na zamku, ponieważ władca zapragnął zmierzyć się z 
nim w grze w go.
Zaszczycony zaproszeniem, jakiego już od dłuższego czasu nie 
otrzymywał, Ushoben, wspaniale ubrany, wyruszył w drogę. Słońce 
właśnie zachodziło i zbliżał się wieczór.
W wielkiej sieni pałacu zgromadziło się wielu znakomitych gości — 
szlachetnych młodzieńców i urodziwych dam. Było jasne, że dajmio 
chciał rozerwać się grą, nim wszyscy zasiądą do wieczerzy.
Kilku gości zabawiało księcia strzelaniem z łuku, a sam władca 
właśnie przed chwilą odłożył broń.
Ushoben Toshimoto pokłonił się głęboko swemu panu i na jego znak 
przeszedł do sąsiedniej komnaty, aby tam przyjąć od mistrza 
ceremonii drogocenny goban księcia.
Przyniósł stolik przykryty jedwabną, fioletową chustą, ustawił przed 
władcą i ostrożnie odsłonił.
Lecz jakież było jego zdumienie...
Na książęcym stoliku leżała ucięta głowa bonzy — niebiesko- 
-zielonej barwy, z zamglonym wzrokiem, rozsiewając wokoło słodko-
mdły trupi zapach.
Dajmio zerwał się, wzburzony, i zawołał:
__ Więc to ty, nędzniku, jesteś zabójcą naszego mnicha ze
świątyni boga Dżizo?! Ty jesteś zbrodniarzem, którego tak długo 
szukamy?! I jeszcze odważyłeś się przynieść mi swój wstrętny łup?!

Goście i samurajowie zgromadzili się dokoła, złorzecząc Us- 

hobenowi. A książę nie odezwał się już ani słowem, tylko chwy-
ciwszy swój łuk przeszył strzałą niegodnego sługę. Zaraz też goście 
poszli w jego ślady i naszpikowany piętnastoma strzałami Ushoben 
Toshimoto zdołał jeszcze jak pies wyczołgać się do ogrodu, by tam 
wyzionąć ducha.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JOSEF MÜLDNER Piotr
Przyjęcie się skończyło.

Pozostało już tylko kilkoro znajomych, którzy zazwyczaj żegnają 

się ostatni. Bywają chwile, kiedy po wyjściu gości wydaje się, że 
światło — w rzeczywistości palące się wciąż tak samo — jakby 
przygasa pod naporem mroku; kiedy siedzimy w kręgu bliskich nam 
osób, a przecież odczuwamy tym większą jeszcze, niewyrażalną 
potrzebę zbliżenia i chęć do zwierzeń; kiedy spostrzegamy, że twarze, 
dopiero co rozpalone zgiełkiem, gwałtowną wesołością, dymem, 
winem i słowami, z wolna nieruchomieją, i już nie wiemy, które z 
okien należałoby zamknąć, by uchronić się przed owym tajemniczym 
powiewem. Kiedy chciałoby się przemówić, jednakże bojaźń jakowaś 
i pomieszanie niczym zawrót głowy zatrzymują nas tuż nad 
przepaścią duszy.
Nasze pytania i odpowiedzi pozostają nieme.
Taka właśnie chwila dziwnego niepokoju i chłodu spłynęła i na nasze 
grono. Siedzieliśmy w przygniatającym milczeniu. Bliscy przyjaciele 
— nie potrafiący ofiarować sobie ani jednego słowa.

Tylko niespokojne spojrzenia były wymowne.
Nie wiem, jak długo trwało to przykre milczenie. Minutę? 

Wieczność? Poczucie rzeczywistości gdzieś uleciało. Również i ja 
wyrwałem się z tej dusznej atmosfery dopiero wówczas, gdy 
gospodyni z daremnie tajonym wysiłkiem przerwała ciszę, zachęcając 
Iwana do rozpoczęcia obiecanej opowieści. Siedział ze spuszczonym 
wzrokiem, zamyślony, jakby przykuty do miejsca. Wreszcie zaczął:
„Nie jest wesoła ta moja historia — powiedział z ociąganiem, jak 
gdyby tłumacząc się z tego, że i życie także nie jest wesołe. — 
Wydarzyła się w okresie, w którym z konieczności opuściwszy 
miasto, przebywałem na wsi, gdzie oddalenie od świata sprawia, iż 
nawet w cuda jesteśmy w stanie uwierzyć.

Była już jesień, po żniwach, i właśnie na tych gołych ścierniskach 

uświadomiłem sobie cały tragizm naszej egzystencji. Życie wydawało 
mi się puste i monotonne, a hulający po ścierniskach wiatr jeszcze 
mnie w tym odczuciu umacniał. I dlatego z pełnym niepokoju 
napięciem odliczałem dni i godziny... Coraz częściej czułem się tak 
pogrążony w sobie, jak gdybym stał twarzą w twarz z własnym 

background image

jestestwem, uświadamiając sobie beznadziejność wszystkiego: jesieni 
i młodości. Wówczas z przerażeniem uciekałem z pól, szukając 
beztroskich i niezbyt egoistycznych ludzi, którzy by zechcieli pojąć 
przyczyny mego zachowania.

Lecz niełatwo było kogoś znaleźć. Każdy miał jakieś określone 

zajęcie, które wykonywał z mechaniczną obojętnością i dokładnością; 
każdy był tak nie przygotowany na przypływ mej otwartości, że 
zrozpaczony, straciłem już nadzieję.

A było to w czasach, kiedym często i gorzko śmiał się z owych 

szczęśliwców, którzy solidarność uważają za oznakę postępu, in-
teligencji. Tamże nauczyłem się uważać jej potrzebę za oznakę 
słabości, a postępu jedynie wówczas, jeżeli za postęp uznamy 
uświadomienie sobie własnej efemeryczności i mizerii, nie wyłą-
czając owej potrzeby nawiązania bliskich kontaktów.
I wówczas spotkałem swojego Piotra.
Dziwiłem się, dlaczego to nie nastąpiło wcześniej; pracował w 
majątku jako parobek od dawien dawna. Nikt o nim nic bliższego nie 
potrafił powiedzieć, nikt nie znał jego nazwiska, nikt nie zastanawiał 
się, skąd pochodzi. Rozumiało się samo przez się, że podobne pytania 
są zbędne. Stanowił wprawdzie dla wszystkich zagadkę, lecz tylko do 
pewnego stopnia: nikt nie pokusił się o jej rozwiązanie. Twarz miał 
bladą, porośniętą krótką szczeciniastą brodą, która — dawniej golona 
starannie — obecnie zakrywała wszelkie stygmaty czasu: równie 
dobrze mógł liczyć lat pięćdziesiąt, jak i trzydzieści. Spierać się o to 
wolno było każdemu.

BA«*

Mówił niewiele i do roboty się nie palił. Często popadał w głęboką 
melancholię, na pozór bezmyślną, niepomny obowiązków. Ale że był 
już w majątku zasiedziały, tolerowano go. Słyszałem czasem 
interesujące opowieści o jego życiu. A ponieważ każdy z 
opowiadających na koniec zadowalał się stwierdzeniem, że Piotr jest 
pomylony, jego osoba przyciągała mnie w dwójnasób. Wreszcie 
zbliżyłem się do niego w miejscu, gdzie znaleźć go było najłatwiej — 
w stajni.

Zapewne naszych wzajemnych stosunków przyjaźnią bym nie 

nazwał, gdyby nie nastąpiło to, co nastąpić miało. I pewnie bym
oPiotrze całkowicie zapomniał, ale śmierć zbliża, czyni przyjacielem 

background image

nawet i rywala. A my przecież nie byliśmy nieprzyjaciółmi! W nim i 
we mnie było coś, co nas łączyło — lęk przed samotnością.

Wiedziałem, że boi się samotności. Obcował tylko z końmi i tylko 

w ich towarzystwie czuł się całkowicie pewnie. Zaobserwowałem 
nawet, że podczas naszych rozmów, pozornych zresztą
1

kulejących, zawsze stara się znaleźć jak najbliżej koni, cofając 

się ku nim niby mimochodem lub wynajdując jakiś pretekst. I dopiero 
gdy pogładził połyskliwą sierść zwierzęcia, odzyskiwał spokój i twarz 
mu się nieco rozjaśniała. We wsi, między ludźmi, zachowywał się 
dziwnie: bał się byle szelestu, którego przyczyny nie potrafił 
natychmiast odkryć; byle słowa, mogącego zabrzmieć jak szyderstwo 
albo obraza, a jego oczy szalały z niepokoju. .W takich chwilach 
starał się jedynie całą uwagę skupić na koniu. Na swoim koniu. 
Nazywano go przygłupem. Jeszcze dziś widzę Piotra drżącego na 
całym ciele, kiedy pewnego razu dosłyszał z odda!i głuche szczekanie 
psa. Znieruchomiał, a jego twarz wyrażała niezwykłe pomieszanie.

— To on — rzekł tajemniczo, patrząc w stronę, z której dobiegał 

głos.
— Kto?
— Pies. Czarny Pies! Pan go zna?
— Nie — odparłem z uśmiechem. Ale Piotr, nie zwracając na mnie 
uwagi, ciągnął dalej, jakby do siebie:
— Jest zły, bardzo zły. Wskaże coś człowiekowi, przywabi go
i zabije. Wie, gdzie są ukryte skarby, i pilnuje ich... Widziałem go 
przed laty... dawno temu, tam, na górze... na Kamieniu. Zatrzymał się 
przede mną i zaczął grzebać w ziemi... Dostrzegłem tam coś 
połyskliwego i chciałem się po to schylić, ale ugryzł
mnie w rękę. Niech pan spojrzy... mam tutaj bliznę... Moje szczęście 
tam było, moje szczęście, ale on nie dał mi się tego dotknąć, chociaż 
stałem tak blisko. Moje szczęście...
O ile pamiętam, była to jego najdłuższa i najmniej niedorzeczna 
wypowiedź, jaką kiedykolwiek usłyszałem. Innymi razy przemawiał 
chaotycznie i bez związku. O Czarnym Psie już więcej nie 
wspominał.

Często skupiał uwagę na zupełnie błahych detalach, pomijając, jak 

zauważyłem, całość. Kiedy podczas jednej z naszych rozmów 
obróciłem wzrok na Piotra, spostrzegłem, że z chytrym uśmieszkiem 

background image

wpatruje się w dewizkę mego zegarka.
— Podoba ci się? — spytałem serdecznie.
— Wiadomo. To przecież każdy widzi! — zaśmiał się Piotr. 
Zorientowałem się, że w ogóle nie usłyszał mojego pytania.
— Co każdy widzi, Piotrze?

— Co widzi? — krzyknął Piotr, patrząc na mnie z taką mocą i 

skupieniem, że poczułem się nieswojo. — Co widzi? Że ma pan 
dziurę. Tutaj. — I wskazując na moją pierś, wykrzyknął: — Nie ma 
pan serca! Dziurawy!
— Serca? — spytałem zmieszany.

Piotr, z największą pogardą, na jaką jego chorą duszę było stać, 

spojrzał na breloczek w kształcie serduszka.

— No, a jakże mógłby je pan mieć — dodał nieco spokojniej — 

skoro powiesił je pan na łańcuszku?

A jego mroczny, chrapliwy głos przemienił się w jeszcze bardziej 

ohydny, spazmatyczny chichot. Nawet nie spostrzegłem, kiedy 
odszedł. Długo stałem w milczeniu, a gdy się rozejrzałem, Piotra już 
nie było.

Uświadomiłem sobie z zadowoleniem, że dzięki temu, iż z takim 

zainteresowaniem zacząłem śledzić zagadkowe zachowanie Piotra, 
dni mojego pobytu w rodzinnym majątku mijają szybciej.

Wieczory stawały się coraz dłuższe. I już szykowałem się do 

wyjazdu, kiedy niespodziewane wydarzenie zatrzymało mnie na 
miejscu dłużej, niż planowałem.
Był mglisty jesienny dzień. Mgły, które przez cały ranek i 
przedpołudnie snuły się po polach, nie całkiem ustąpiły. Szare, mętne 
niebo wisiało zwycięsko i przygniatająco tuż nad ziemią. Pamiętam 
ów nieprzyjemny dzień, jakby to wszystko rozegrało się dzisiaj. Piotr 
jak zwykle wyszedł w południe na gościniec, by
ocenić pogodę, w jaką wypadnie mu udać się po obiedzie na pa-
stwisko, i jak zawsze zatrzymał się przed niską bramą z surowego 
drewna. Dostrzegłem nie po raz pierwszy, jak podstępnie się przy tym 
uśmiecha. Czując niepokój stawał się jeszcze bardziej zamknięty w 
sobie i małomówny, i choć w innych przypadkach ten jego nastrój 
łagodniał nieco, przynajmniej w moim towarzystwie, tym razem moja 
obecność nie miała nań wpływu. Minął otwartą bramę i zapatrzył się 
w ostry, długi bretnal, sterczący w górnej belce, na którym niegdyś, 

background image

jak słyszałem, wisiał poświęcony obraz, pobożnie zawieszony przez 
moją matkę zaraz po przybyciu do majątku. Być może w dniu mego 
poczęcia... I obraz zniknął. Powiadano, że Piotr gdzieś go wyniósł. 
Lecz iż był niespełna rozumu, sprawa rychło poszła w zapomnienie. 
Po tym swoim zwyczajowym przystanku, Piotr wrócił do zabudowań, 
wyprowadził konie i wskoczywszy na swoją ulubioną kasztankę 
ruszył w kierunku niezbyt odległego pastwiska”.

Opowiadający zamilkł. Wbił wzrok w ogień kominka, jakby ciąg 

wydarzeń chciał sobie dokładniej przypomnieć. Jedynie tykanie ze-
gara ożywiało salonik. Myślami byliśmy całkiem gdzie indziej.

„Dalszy ciąg mojej opowieści jest na poły snem, który podczas 

choroby nawiedzał mnie aż nazbyt często. Na poły snem, na poły 
rzeczywistością, intuicyjnie wysnutą relacją tragicznego końca, jaki 
Piotra spotkał, z wydarzeń, które ów koniec spowodowały. Piotra 
widziałem wtedy po raz ostatni... całego i żywego. Wczułem się 
przecież tak bardzo w jego niezbyt skomplikowaną psychikę, iż nie 
mogę się mylić opisując zdarzenie, którego świadkiem nie byłem.
Często go widywałem wyjeżdżającego z bramy. Wyjechał, rozejrzał 
się i przygarbił, całkowicie poddając się ruchom zwierzęcia. Jechał 
stępa, nie męcząc koni, które rżały z zadowolenia, pochylając czasem 
ku trawie swe szerokie pyski. Piotr pozostawiał im całkowitą 
swobodę. Siedział zgarbiony i osowiały na kasztance i tylko od czasu 
do czasu z niepokojem odrywał się od swych myśli. Lecz widząc, że 
całe stado podąża za nim wiernie w kierunku wąwozu, uspokajał się i 
znów zwieszał głowę. Jechał dalej i dalej, jakby w ślad za własnymi 
myślami. Poddał się owej przemożnej sile, która dopada nas czasem 
na długich, monotonnych drogach i zniewala do pójścia dalej, poza 
wyznaczony cel. Coś tajemniczego, co na szczerych pustkowiach 
kreśli zarysy czarodziejskich krain, a nocą, na rozbrużdżonych 
drogach po
świecą błędnymi ognikami. Coś, przed czym daremnie byśmy się 
bronili, a co w naszym życiu oznacza zrządzenie losu.
Było już chyba późno, kiedy Piotr zatrzymał się i pomyślał o 
powrocie. Gwałtownie wyzwolił się ze swoich myśli. Lęk i groza, 
które nagle poczuł, zmusiły go do podjęcia szybkiej decyzji. Zawrócił 
kasztankę i skierował się w stronę wąwozu. Konie, zbyt długim 
odpoczynkiem już zniecierpliwione, stąpały prędzej, jakby rozumiejąc 

background image

swojego przewodnika. Zmierzchało szybko, a stalowe, niepewne 
niebo przymykało horyzont coraz ciaśniej i ciaśniej. Mgły gęstniały 
złowrogo, jako jedyne możliwe dopełnienie tych pustych ściernisk. 
Piotr zachęcił kasztankę do kłusa i już po chwili rytmiczny tętent 
kilkunastu kopyt rozbijał mglistą ciszę. W oddali Piotr ujrzał zarośla 
porastające stok wąwozu na zakręcie. Miał jeszcze ponad godzinę 
jazdy.

Niespokojny, zachęcił swe nieliczne stado do szybszego kłusa, lecz 

wkrótce, zbliżywszy się do zarośli, zwierzęta przystanęły i dziko 
zarżały. Piotr pojął szalony niepokój koni. Przeszył go dreszcz i 
zimny pot wystąpił mu na czoło. Czuł, jak jedwabista sierść kasztanki 
drży ze strachu.

Daremnie jednak, rozdzielając razy, usiłował zmusić konie, by 

ruszyły z miejsca. I w przeczuciu czegoś strasznego spojrzał na 
krzaki... Dwoje fosforyzujących, rozżarzonych jak węgiel ślepi 
patrzyło na niego z zarośli. Pociemniało mu w oczach i miał czas na 
to jedynie, by kurczowo przytulić się do szyi mądrego zwierzęcia. 
Wiedział, że stoi przed czymś, czego najbardziej się obawiał i o czym 
już tak wiele słyszał: przed Czarnym Psem. Bestia gotowała się do 
skoku. Piotr krzyknął, porażony grozą. A kasztanka rzuciła się do 
galopu.

Dopiero palący ból ręki i nogi wyrwał go z omdlenia. Otworzył 

oczy i posłyszał za sobą dobrze znajomy, zgodny rytm kopyt, raz po 
raz spadających na wilgotną ziemię. Nagle poczuł coś ciepłego na 
dłoni: krew zwierzęcia, w którego szyję wbił paznokcie, z wolna 
spływała mu po ręce. W chwili gdy tknięty przeczuciem już miał się 
obejrzeć za siebie, wstrząsnął nim odgłos ciężko padającego ciała. I 
niebawem usłyszał, jak zwierzęta, jedno po drugim, stają się ofiarą 
drapieżcy. Myśl, że i na niego przyjdzie kolej, uderzyła go z 
przerażającą siłą. Tymczasem kasztanka pędziła jak na skrzydłach. 
Już tylko ona jedna się ostała; jej kres był bliski, ale zdołała 
przyspieszyć biegu. Prześladowca jeszcze nie dopadł kolejnej ofiary.
Była już noc, bezksiężycowa i bezgwiezdna, kiedy dognali na 
rozstaje.

Piotrowi migały przed oczyma domy — jeden, drugi, trzeci. Chciał 

krzyczeć, obudzić ludzi, ale przez ściśnięte gardło nie przeszło ni 
jedno słowo w obronie własnej.

background image

Tupot za jego plecami narastał. Piotr czuł już gorącość zielonych, 

rozżarzonych ślepi i czekał tylko na to, że za moment ostre szpony 
dosięgną jego ciała. Był już półmartwy, kiedy mignęła mu przed 
oczyma znajoma brama z surowego drewna, ale nie miał nawet czasu 
skłonić głowy. Gwałtowne uderzenie zwaliło go z konia. Przez 
otwartą bramę wpadła na podwórze spieniona i słaniająca się 
kasztanka.

W majątku wszyscy już spali. Nie zdziwiło nas, że Piotr się 

spóźnił. Jednakże jakież było nasze przerażenie, kiedy wczesnym 
rankiem kredensowy oznajmił nam, że martwy koń leży przed pustą 
stajnią. Zaczęła się bieganina i dopytywanie o nieszczęsnego Piotra. 
Nigdzie go nie było.

Pierwszy przekroczyłem bramę majątku i wyszedłem na drogę. I 

omdlałem ze zgrozy wobec niesamowitego widoku. Rozszarpany, 
gdzieniegdzie ogryziony aż do kości, trup Piotra leżał przed bramą, 
bez głowy. Dopiero kiedy odrobinę się otrząsnąłem i byłem zdolny 
myśleć, spojrzałem machinalnie w górę, śledząc strużki krwi. Na 
ostrym gwoździu nad bramą, niczym klątwa. wisiała przybita głowa 
Piotra, z zakrwawionymi, potarganymi włosami, czołem ku ścianie...

Dopiero po długotrwałej gorączce i niemocy byłem w stanie 

opuścić łóżko. 1 wyjechałem ze swego rodzinnego majątku, ze swej 
guberni do miasta, które co prawda również potrafi zabijać, ale czyni 
to w sposób zsyłający też zapomnienie”.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

LADISLAV KLIMA 
Historia prawdziwa zdarzona w Postmortalii

O północy Genor miał sen, że jest już rano i że wszedł do swej 

pracowni, gdzie spędzał większość czasu na drapaniu się między 
palcami nóg, po plecach i w nosie. Wszedł — i co widzi?
Siedziała tam już na ścianie zaczerwieniona słoneczna zorza: mętna, 
cicha, złowieszcza...
— Poszła won, ty kurwo! — krzyknął na nią przestraszony i 
rozbestwiony. Ona jednak nie tylko nie posłuchała, ale śmiała się i 
przeistaczała w jakieś obrzydliwe, nieuchwytne ciało. Genor jak 
szalony zaczął ją tłuc pięściami, ona jednak niewzruszenie trwała na 
swoim miejscu, a on — z czołem oblanym zimnym potem — słyszał 
jakby wypełzający ze wszystkich kątów chichot... Wstał, poszedł po 
rozum do głowy.

— Więc ty tak? — wrzasnął. — No, zobaczymy, czy ci nie 

przejdzie ten śmiech!

Mówiąc to ruszył ku zasłonie, gdy wtem jego spojrzenie zawadziło 

o klatkę, wiszącą przy oknie. I co widzi? Wśród siemienia i łajna 
żółty ptaszek nogami sterczy w niebo.

— Do diabła — Genor na to — zawsze go widziałem stojącego na 

cienkich nóżkach, a teraz nagle leży tu jak kukła i drapie pazurami 
powietrze!... Cóż to może znaczyć?... Ach, jasne, przecież po prostu 
bolą go nogi, nic więc dziwnego, że raz chce sobie odpocząć!

Ledwo wymówił te słowa, ogarnęły go smutek i przerażenie, 

których nie rozumiał, a które wypełzały z głębi jego duszy. Nad 
głową usłyszał tajemnicze westchnienie. Genor zaczął łkać jak 
dziecko, nie wiedząc, czemu to robi... Wtem dostrzegł, że piersi 
kanarka drgają, jakby obłudny ptak wstrzymywał dech... Falowały 
coraz mocniej, ledwo nie pękły — i nagle mała bestia za- krztusiła 
się, zachichotała, rozśpiewała w najwyższych rejestrach: ironiczno-
okrutnie, niewypowiedzianie szkaradnie. Nogi Genora zdrętwiały, 
włos mu się zjeżył — a tu kanar wysunął z klatki nogę 
błyskawicznym ruchem i już pazury utkwiły w oczach Genora, za 
gałkami ocznymi, a ptak z lwią siłą przyciągnął jego głowę aż do 
klatki. Potem ptasia głowa oparła się o ziemię, żółte ciałko w ten 

background image

sposób jakby urosło — straszna chwila
— i: dziób go! Monstrualne dzióbsko przepołowiło czaszkę Genora 
jak pestkę i ryło w jego mózgu niczym Świnia w gnoju...

Genor obudził się, siadł i chrząknął. Obmacał sobie czaszkę, na 

której między zjeżonymi, zrudziałymi kępkami szczeciny krople potu 
zlewały się w jedną kałużę; przekonawszy się, że nie jest rozłupana, a 
w czarnym oknie fosforyzują gwiazdy, znów zasnął. Teraz nic mu się 
już nie śniło, i stało się tak, że słońce oświetliło jego uśpioną twarz... 
Zmusiło go, żeby się obudził.

Z półsnu wyłaniały się takie oto myśli: „Co będzie dziś na obiad? 

Ech, i tak to będzie gówno warte! Czyżbym znów musiał żreć te jej 
pomyje? A, co tam! Skoczyłem z płotu na brzuch zdechłego od 
dwóch tygodni psa, ten rzygnął, ja tego spróbowałem i, na mą duszę, 
było to smaczniejsze niż gówno, które ona gotuje... Wtedy jeszcze 
chodziła... O, kurza dupa! Zupełnie zapomniałem, że ona już od 
dwóch miesięcy zdycha i ja sam gotuję! Żyłem, jak pan Brouczek, 
całkowicie w przeszłości. Zresztą miałem do tego większe prawo niż 
on, bo „rzeczywistość empiryczna” nie istnieje; realne są tylko idee i 
iluzje. Kiedy już ją wreszcie trafi szlag? Wczoraj — cudownie!

Wyskoczył na podłogę, ryczał, a jego psia morda pałała rozkoszą. 

Wczoraj wieczorem zrobiło jej się tak, że pomyślał: „Jeśli pociągnie 
do rana, to będzie cud!" Na pewno już zdechła! Chwała! Nie może 
być inaczej! Ile jej nadawał arszeniku, cyjanku — przekręciłoby się 
na tym z pięćdziesiąt wielorybów — a temu babsku jeszcze mało! Ale 
kiedyś wreszcie nawet gówno przestanie parować!

Wyskoczył dziarsko na korytarz, ubrany tylko w brudną koszulę. 

Był to młodzian o niezbyt szlachetnej duszy i odpychającym 
wyglądzie: twarz miał łudząco podobną do psa albo szczura, nos 
doszczętnie przeżarty przez raka, a ze stale otwartego, bezzębnego 
pyska zwisał aż na brodę zielony jęzor, i którego ustawicznie kapała 
ropa; źródło jej stanowił wrzód u nasady języka — okrągły, wielkości 
pięciokoronowej monety, zbudowany z gruboziarnistej substancji, 
wydzielający nieprzerwanie żółtawo-różową, przezroczystą materię, 
podobną tej, jaka wycieka z uszu niektórych ludzi, a przypomina 
żelatynę na tortach. Płyn ten cieki obficie — połowa wydostawała się 
przez gębę, druga zaś spływała do żołądka. Gdyby Genor był 
gospodarny, trzymałby pysk zamknięty — nie musiałby wtedy 

background image

niczego jeść, stając się jakimś organicznym perpetuum mobile. Jego 
czaszka była tak malutka, że mogła pomieścić ledwie trzy naparstki 
mózgu. Ręce zwisały mu do kostek. Prawą nogę miał cienką, długą na 
metr, drugą zaś — normalnej długości, lecz na pół metra szeroką. 
Brzuch sterczał mu tak olbrzymi, że Genor stojąc prosto widział tylko 
paznokcie swej dłuższej nogi. Siedzenie nie składało się z dwóch 
połówek, lecz tworzyło jedną kulę, pośrodku której czerwieniał 
bezwstydnie odbyt, na dodatek mocno wysunięty, jakby złożony do 
pocałunku.
Genor człapał powoli korytarzem, zgarbiony i pochylony do przodu, 
wytrzeszczający kozie oczy: chwilami machał skurczonymi rękami 
jak pisklak skrzydłami, kiedy karmią go rodzice, i bełkotał „bl-11-1”, 
jak czart w teatrze kukiełkowym. Na ścianach czaiła się bledziutka 
jutrzenka — wielka gwiazda. Przejmujący grozą półmrok, cichy i 
uciążliwy, panował nie tylko tu, lecz i na zewnątrz. Wszystko 
wibrowało sennie, paradoksalnie; tajemnicze ciśnienie parło na 
ziemię, jakby na ten świat naciskało z góry sto innych, szczęśliwszych 
światów...

Zatrzymał się przed drzwiami sypialni swej kochanki — Geny. 

Chciwie nasłuchiwał. Było cicho... „Och, zdechła, zdechła! — 
radował się bezgłośnie. — Wreszcie jestem tutaj panem!” Wtem 
opanował go straszny, zagadkowy lęk. Za drzwiami rozległ się 
przeraźliwy odgłos, jakby nakręcanego zegara. Ucichł, lecz znów się 
odezwał — narastał coraz bardziej, potężniał do szaleństwa...

— Co to jest? — skomlał Genor. — Czyżby jeszcze nie zdechła? A 

może to ktoś inny? Nie, to ona, charczę... Ale czemu się tak boję?

Wreszcie, automatycznie, nacisnął klamkę. Zamroczył go po-

tworny smród i czerwona słoneczna zorza — mętna, cicha, siedząca 
na ścianie nad łóżkiem. Rozejrzał się wkoło, ale nie było tu nikogo. 
Cichutko zbliżył się do łóżka.

Poduszki i podgłówek — okropnie zapaskudzone, pokryte grubą 

warstwą łajna — powalane były materią i innym świństwem w taki 
sposób, że nie było widać ani kawałka tkaniny. Pośrodku tego 
plugastwa leżała głowa, jeśli można ją tak nazwać. Miejsca nie 
pokryte łajnem zarosły wrzodami. Dolna szczęka zgniła. Tylko oczy 
wskazywały, że to człowiek — postawione były w slup. Nic się nie 
ruszało, jedynie ze strasznej paszczy wydobywało się stale 

background image

koszmarne, nieludzkie rzężenie — raz słabsze, raz mocniejsze, jak 
odgłos walki.

Genor bezmyślnie wytrzeszczał na nią gały... Wstrząsał nim 

tajemniczy strach przed czymś ukrytym, dopiero nadchodzącym. 
Słoneczna zorza powoli i cicho lazła po ścianie ku zapaskudzonej 
twarzy. Rzężenie stawało się jeszcze bardziej huczące i mozolne, ale 
też jakby bardziej artykułowane — wreszcie rozległy się 
niesamowite, przytłumione słowa:

__ Och, jaka rozkosz! Jaka rozkosz! To światło! Nieskończenie 

słodkie! Czy to możliwe, żeby na świecie istniało takie szczęście? 
Taka boska lekkość! To cud, opadło ze mnie całe brzemię Och, 
dlaczego dźwigałam je tak długo!
„Acha! Jest w agonii, he, he, he! — domyślił się Genor. — Dopiero 
teraz zdechnie. Cudownie! Już pewnie myśli o niebie! Panie Boże, 
bądź dla niej przychylny, tak jak i ja będę, gdy już się tylko stąd 
wyniesie!”

— Cóż to się ze mną stało? Gdzie jestem? Nie widzę, a przecież 

czuję wokół siebie nieograniczoną zorzę — widzę już inaczej, 
nieziemsko! Nie słyszę, a jednak wspaniała symfonia grzmi w mojej 
duszy, która cała jest muzyką! Nie czuję, a przecież cała moja istota 
smakuje słodycz — cała stałam się językiem! Nie ma we mnie myśli, 
przemieniłam się w rozkosz — pełną, czystą rozkosz! O, gdybym 
stale mogła taka być!...

— Więc ulżyło ci, droga Geno? No, to dobrze, to dobrze! Czułem, 

że tak będzie. Wyglądasz też znacznie lepiej, zupełnie zdrowo — 
świeża jak rozkwitający rano pączek róży! Trzeba tylko, żebyś więcej 
jadła. Przyniosę ci jedzonko, prawda?

— Światło, słodkie światło... Wszędzie lekkie światło, wszędzie!... 

Ale nie, jednak nie... tam na dole jakbym widziała ciemną plamę. Czy 
nie jest to plama? Czy to tylko ciśnienie na moją nieskończoną, ulotną 
rozkosz? Tak... tak... Czuję, że mnie to przyciąga, ściąga niżej... 
Lekko, ale złowieszczo... Wiąże mnie... Nie chce mnie puścić... To 
coś wstrętnego, nieczystego!
— Inaczej nie można, droga Geno. Przecież od razu nie możesz być 
zupełnie zdrowa... Ale do wieczora będziesz jak rybka, tylko musisz 
się porządnie najeść. Przyniosę ci ciepłe mleczko, zrobię szybko 
kluski, dobrze je okraszę, żebyś miała piękną kupkę!

background image

— Słodkie światło, chcę umrzeć w tobie! Ale... coś mnie 

bezwzględnie ściąga na dół... Och, ta wstrętna plama się po-
większyła... Chcę od niej odlecieć... Wyżej, wyżej! Boję się! Moje 
światło staje się takie mętne...
Słowa zmieniły się w rzężenie, coraz bardziej słabnące... Ge- nora 
znów opanował strach. Charkot wreszcie ustał... Przerażenie narastało 
— coś czarnego załopotało nad Genorem, wszystko wokół jakby się 
ścisnęło, przycichło, zasnuło pajęczyną. Słoneczna zorza nad samym 
łóżkiem rozrosła się, a sparaliżowanemu trwogą Genorowi wydawało 
się, że przemówiła.
„Kiedy zsunie się na jej głowę, stanie się coś strasznego, nastąpi 
eksplozja — szepnął w duchu. — A może się na nią zsunąć w każdej 
chwili...”
I nagle z krzykiem rzucił się do ucieczki i nie ucichł, dopóki nie 
znalazł się w ogrodzie otaczającym dom.
Przez chwilę ciężko dyszał, a potem spojrzał w okno sypialni.
Nie było tam jednak nic podejrzanego; ogród rozbrzmiewał śpiewem 
ptaków i brzęczeniem much. Słońce zżółkło i pojaśniało, a Genor 
odetchnął z ulgą:

— Zdaje się, że zwariowałem — powiedział i roześmiał się wesoło. 

— Po prostu ona zdycha i to wszystko. A może już zdechła... Nie leci 
tu gdzieś między gałęziami jej dusza? Nie... no, to oczywiste: jej 
dusza była z gówna, więc zaryje się w ziemię. Ach, wreszcie tego 
doczekałem — to najwspanialszy dzień mego życia!

I wyjąc z radości, pomaszerował przed siebie, na ile pozwalały 

mu na to jego pokręcone nogi. Świeży wiaterek unosił jego brudną 
koszulę i pokazywał śmiejącemu się ptactwu wysunięty odbyt 
Genora.

Przebył prawie kilometr i znalazł się na końcu ogrodu... Przed jego 

oczami rozciągały się teraz bujne łąki, lśniące potokami i stawami... 
Roiło się na nich od różnych zwierząt: stada kóz, owiec, króliki, 
zające, kury, kaczki... Za łąką wznosiły się pagórki, na których 
wierzchołku sklepienie niebieskie łączyło się z ziemią. Tam Genor 
skierował swe kroki, prosto pod słońce.

Łąka miała ponad kilometrową szerokość. Im dalej Genor szedł, 

tym mniej bujna stawała się trawa, tym większy upał, tym wyraźniej 
powiększało się słońce. Wreszcie grunt stał się skalisty i zaczął się 

background image

wznosić... Mimo strasznego żaru młodzieniec wspinał się coraz wyżej 
i wyżej.

Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie szczyt góry łączył się z fir-

mamentem niebieskim: był z kamienia — twardego jak diament, 
półprzezroczystego. Słońce, księżyc i gwiazdy — to po prostu otwory 
w sklepieniu; ponieważ były jasne, można było sądzić, że również 
krainy za nimi są jasne... Tu można byłoby wygłosić ciekawy wykład 
o astronomii, meteorologii itd. tej okolicy, oczywiście gdyby nas 
interesowało opisywanie stroju człowieka, albowiem świat widzialny 
jest tylko łachmanem ducha — psyche zaś prawdziwą naturą. Każdy, 
kto jest coś wart,
jest psychologiem, a nauki przyrodnicze to eufemizm godny 
człowieka powierzchownego.
Niewiele szybciej niż ślimak unosiło się sklepienie w górę.
— Ty Świnio! — ryczał Genor i kopał je, i rżał, i skakał. — Jestem 
koniem! Jestem koniem!
Niezliczoną ilość razy próbował rozkopać firmament, lecz zawsze po 
pierwszych uderzeniach łamała się motyka. Nie było wyjścia z tego 
okrągłego, wielkości godzinnego marszu — więzienia, na którym 
spoczywał ciężar wielu tajemniczych światów i w którym czuć było 
stale smród łajna... Genor był uwięziony.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

Václav Rodmil Kramerius 
Żelazna koszula

Zamek księcia Tolfi stał na wierzchołku stromej i daleko w morze 

sterczącej skały, nad bezdenną przepaścią zwaną Scyllą. Widok, jaki 
roztaczał się z zamku na piękną wyspę sycylijską, był przeuroczy. 
Tutaj w dawnych czasach, kiedy wojny domowe pustoszyły urodzajną 
ziemię italską, ukrywali się tacy więźniowie, za których wyznaczona 
była wysoka nagroda. Tu również zamknięte były w lochach, w 
twardej skale z wielkim trudem ciosanych, owe nieszczęsne ofiary, 
które prześladowała i dosięgła zemsta — mroczna, dzika zemsta 
nieczułych serc.

Szlachetnie urodzony Vivenzio, nieustraszony w boju, ozdoba 

Neapolu w złotych czasach kwitnącego pokoju, tenże młody, mężny i 
dumny Vivenzio pojmany został przez swego podstępnego i 
nieprzejednanego wroga. Był więźniem Tolfiego i mar, niał w 
odosobnionym lochu skalnym, którego drzwi nigdy nie otwarły się 
dwukrotnie przed żadną żywą istotą. Więzienie to przypominało 
przestronną klatkę: jego strop, podłoga i ściany z kutego żelaza 
solidnie wykonane były. Na wysokim stropie, wypukłym niczym 
sklepienie, widniało siedem okien, zakratowanych mocnymi, 
żelaznymi prętami, przez które powietrze i światło do lochu dostać się 
mogło. Oprócz tych okien i ściśle przylegających drzwi nie było 
wokół ani jednej szparki, ani jednej szczelinki w tych czarnych, 
gładkich i zimnych żelaznych ścianach. Żelazne łoże z wiązką słomy 
stało w jednym kącie, a obok niego dzban wody i nędzne naczynie z 
jeszcze nędzniejszym jadłem.

Nieustraszony Viveńzio zadrżał przecież, kiedy po wejściu do 

owego więzienia usłyszał, jak jego milczący przewodnik ciężkie 
drzwi za nim na trzy spusty zamyka. Milczenie dozorcy jak gdyby 
zwiastowało mu, że żywcem do grobu swego zstępuje. Pogróżki i 
prośby Vivenzia, domagającego się przesłuchania w majestacie 
prawa, jego trwożne wypytywanie o zamysły nieprzyjaciela Nlps 
wszystko okazało się daremne. Przewodnik słyszał, lecz nie 
odpowiadał — akurat właściwy pomocnik, który powinien być niemy. 
Jakże straszny był odgłos jego oddalających się kroków! Kiedy ich 
milknące echo doleciało jeszcze uszu więźnia, opanowało go dręczące 

background image

przeczucie, że nigdy więcej nie usłyszy już ludzkich kroków ani głosu 
człowieka. Chyba po raz ostatni istotę ludzką widział. Rozmyślając 
tak, spojrzał w górę, w stronę jasnego nieba, i przypomniał sobie 
ziemię piękną, ach, świat wspaniały, który tak kochał i przez który tak 
był kochany! A tu żywota swego dokonać miał — żywota, którego 
dopiero zaczął był używać. Jakimże sposobem? Zostanie potajemnie 
otruty czy może napadnięty? Nie — przecież po to nie trzeba by go 
było wlec aż tutaj. Albo zamorzony głodem? Śmierć to po stokroć 
gorsza od innych! Okropną była myśl o wieloletnim więzieniu w tak 
strasznej samotności, gdzie dusza ludzka, wszelkich kontaktów ze 
światem pozbawiona, musiałaby w szaleństwo albo w zwierzęce 
otępienie popaść.

Nawet najmniejszej nadziei na ucieczkę! Chyba żeby w gołych 

rękach spoczywała siła Samsona, która by potężne, żelazne ściany 
tego więzienia z posad wyrwać mogła. Nie można się też było 
spodziewać, żeby kiedykolwiek jego nieubłagany wróg zechciał go 
ułaskawić. Rychłe uśmiercenie Vivenzia — choćby w najokrutniejszy 
sposób — nie było zamysłem Tolfiego; przecież już się to stać mogło, 
a nie stało się. Z pewnością czekał go los straszliwy, lecz jakąż to 
zemstę wymyślił sobie ów piekielnik? Powolną śmierć głodową? Czy 
jeszcze powolniejszą — w samotnym więzieniu, w którym ostatnia 
iskierka życia pomału zgaśnie; gdzie duch pierwej zniknie, ciało zaś 
dopiero potem w proch się obróci.

Był już wieczór, kiedy Vivenzio wszedł do więzienia swego, i 

teraz rąbek nocy coraz ciemniej i gęściej zakrywał grozę tego miejsca. 
Więzień, zatopiony w tych ponurych rozmyślaniach, spacerował tam i 
z powrotem po swoim lochu. Ani dzwon na zamku, ani też z 
pobliskiego kościoła nie obwieszczał biedakowi upływu godzin. O, 
jakże często przystawał, nasłuchując ludzkiego głosu! Wszak 
samotność tej pustelni, panująca wokół grobowa cisza — to wszystko 
nie było jeszcze tak ciche i opuszczone, jak smętny był ów stan, w 
jakim się znajdował. Upadł na duchu; omdlały, osunął się na słomiane 
posłanie. Tutaj senność z wolna przyćmiła litościwie jego 
świadomość i słodkie sny ukołysały ducha wspomnieniami tego, co 
było mu znajome, lecz co dla wszystkich więźniów Tolfiego stawało 
się z czasem coraz bardziej obce i smutne.
Kiedy się Vivenzio obudził, było już jasno; nie wiedział wszakże, jak 

background image

długo spal. Mógł to być wczesny ranek lub wieczór; nie znał innego 
rozróżnienia czasu niż następowanie po sobie kolejno światła i 
ciemności. We śnie czuł się taki szczęśliwy — był pośród swych 
krewnych, którzy go kochali, ach, wśród swoich najbliższych, 
miłujących go bardziej, goręcej niźli najlepszy przyjaciel. Sen ów był 
taki przyjemny, że nieszczęśnik, ocknąwszy się ponownie, poczuł 
gorycz pierwszego, strasznego momentu przebudzenia.

Niepewnie i ze zdziwieniem rozglądał się dokoła. Wziął potem 

niby od niechcenia garść słomy z posłania, jak gdyby się pytał, co to 
ma znaczyć. Jednakże pamięć — ta wierna służebnica ducha — 
rychło uchyliła rąbka przeszłości, a ciemniejsze jeszcze, potworne 
widmo niepewnej przyszłości wynurzało się z otchłani bezdennej. 
Wstrząsnęło nim to i głośno biadał Vivenzio nad utraconym snem, 
jakby był on rzeczywistością.

Uciszywszy się wreszcie, spokojnie i uważnie rozglądał się po 

swym więzieniu. Ach, jaśniejsze światło dzienne utwierdziło go 
jedynie w tym przeświadczeniu, jakiego doznał w szarości zmierzchu 
poprzedniego dnia, o niemożliwości ucieczki. Wszakże gdy tylko 
powiódł dokoła wzrokiem, znowu dwie rzeczy uwagę jego zwróciły i 
ciekawość wzbudziły. Jedno mogło być złudzeniem, pomyłką, lecz 
drugiemu nie można było zaprzeczyć. Dzban i naczynie z jedzeniem 
— w czasie gdy spał — zostały bliżej ku drzwiom posunięte. A gdyby 
był nawet w to wątpił, dzban był z pewnością innego kształtu i koloru, 
i pożywienie było inne, lepsze niż wczoraj. Ktoś zatem odwiedził go 
w nocy? Ale którędy ów nieznajomy mógł się tutaj dostać? Czyż 
Viven- zio tak twardo spał, że go łoskot rygli i zamków w ciężkich 
żelaznych drzwiach nie obudził? A gdyby i temu chciał zaprzeczyć, 
wówczas tym bardziej niewiarygodny był inny, pozornie niemożliwy 
sposób, w jaki się ktoś tu przedostał. Nie miał więc umrzeć z głodu? 
Z tajemniczego sposobu dostarczania jedzenia mógł się domyślać, iż 
ma być od wszelkiej ludzkiej społeczności odseparowany. Tym, co w 
nie mniejszym stopniu zwracało jego uwagę, było pozorne zniknięcie 
jednego z siedmiu zakratowanych okien w sklepieniu więzienia; 
pamiętał dokładnie, że się im przyglądał i policzył je, zaś ich obecna 
liczba i przedziwne rozmieszczenie w niejednakowej od siebie 
odległości teraz tym bardziej rzucały mu się w oczy. Wszak o wiele 
bardziej prawdopodobne było, że się mylił, niż żeby się była ta 

background image

ogromna żelazna masa poruszyła. Myśl ta uspokoiła go.

Vivenzio spożył posiłek bez obawy. Gdyby nawet była to trucizna i 

tak przecież przed morderczym zamysłem Tolfiego ujść nie mógł, a 
rychła śmierć była tym, czego najbardziej pożądał. Powoli i w smutku 
dzień ów mijał. Miał tę nadzieję, że czuwając bezustannie przez całą 
noc, w końcu przecież przydybie nieznajomego, który mu może znów 
—{jak przedtem — jedzenie i picie przyniesie. Ta jedna jedyna myśl 
o pojawieniu się żywej istoty, która, być może, powie, jaki los go 
czeka, dodała mu otuchy. A gdyby ten człowiek przyszedł sam jeden 
— czyby go nie mógł w desperackiej furii pokonać albo litość w nim 
wzbudzić i obietnicą hojnej nagrody do otwarcia więzienia nakłonić? 
A jeśliby nawet był uzbrojony i wobec wszelkich próśb i siły samej 
nieugięty — cóż by mogło Vivenzia gorszego spotkać niż oczekiwana 
i upragniona śmiertelna rana? Słodki to los w porównaniu z 
czekającym go zupełnym zapomnieniem!

Nastała noc S^j Vivenzio czuwał. Przyszedł dzień i Vivenzio 

zdumiał się, grozą przejęty. A więc omdlałego jednak sen zaskoczył. 
Stał przed nim nowy dzban z wodą i nowe naczynie z jedzeniem. Na 
tym nie koniec: kiedy spojrzał w górę, zobaczył

wielkie nieba! ***» tylko pięć okien! Nie mogło być mowy o 

złudzeniu! Cóż to wszak mogło znaczyć? Do jakiej to dziwnej# 
tajemniczej nory został wtrącony? Bacznie rozglądał się wokoło, aż 
mu się ćmiło w oczach, lecz nigdzie nie znalazł śladu, który by mógł 
ten fakt jakoś wytłumaczyć. Badał drzwi, sprawdzając, czy były 
otwierane, ale dzięki pewnemu drobiazgowi przekonał się, że nikt 
nawet nimi nie poruszył. Wiązka słomy, którą poprzedniego wieczora 
niedbale pod drzwiami porzucił, leżała w tym samym miejscu; a 
przecież musiałaby przy najmniejszym uchyleniu drzwi dalej zostać 
posunięta. Czyżby owa tajemnica kryła się w ścianach? Zdawały się 
być jednym, potężnym, żeliwnym blokiem. Jeszcze raz, a potem 
jeszcze, wszystko wokół dokładnie zbadał, także podłogę, strop oraz 
zwieńczenie owych upiornych okien, ale nigdzie nie znalazł ani śladu, 
który mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Wydawało mu się natomiast, że 
więzienie jakby się nieco zmniejszyło, lecz i to było zapewne 
złudzeniem, dzięki niespodziewanemu zniknięciu dwóch okien 
bardzo łatwo wytłumaczalnym.

Z potwornym lękiem oczekiwał Vivenzio najbliższej nocy. Noc 

background image

nadeszła, ale zdradliwy sen nie zaskoczy go tym razem. Postanowił aż 
do świtu po więzieniu spacerować i wytężając wszystkie zmysły, 
nieustannie w ciemności każdy przejaw tego zdumiewającego 
zjawiska śledzić. Jakieś dwie godziny po północy (liczył od tej chwili 
aż do świtu) poczuł słabe drganie podłogi — obserwował je z 
zapartym tchem. Trwało to może minutę, było jednak tak delikatne, 
że i to drganie złudzeniem mu się wydawało. Wtem poczuł chłodny 
powiew wiatru nad głową, a rzuciwszy się tam, skąd wiatr zdawał się 
dochodzić, potknął się o coś, co wziął za swój dzban z wodą. 
Podniósłszy się, jął obserwować dalej, lecz przez całą noc nic więcej 
się nie działo. Zaczynało świtać, rozwidniło się. Ze zgrozą spojrzał 
Vivenzio w górę na okna — widział tylko cztery. Patrzył i liczył, ale 
naliczył jedynie cztery; piąte okno widocznie coś jeszcze zakrywało. 
Światło dnia odsłoniło każdy kącik jego więzienia, i znowu inne 
przedmioty rzuciły mu się w oczy. Na podłodze leżały skorupy wczo-
rajszego dzbana, a nieopodal, tuż obok ściany, stał na nowo na-
pełniony dzbanek i naczynie z jedzeniem. Stukał we wszystkie ściany 
— dotychczas sprawiały wrażenie jednolitego, pewnego i 
niewzruszonego muru. Walił w nie mocno i gwałtownie, lecz nic nie 
wskazywało na to, żeby gdzieś mogły być wydrążone. Z niepokojem 
znów spojrzał w górę

;

— piąte okno rzeczywiście zniknęło bez śladu. 

Nie mógł też dłużej wątpić w to, że więzienie naprawdę się 
zmniejszyło. Strop obniżył się, a przeciwległe ściany zbliżyły się do 
siebie o tyle, ile miejsca zajmowały trzy brakujące okna. Myśli plątały 
się w głowie Vivenzia. Jakiś arcyokrutny zamysł, jakaś piekielna 
męka i niesłychana udręka kryły się za tymi okropnymi 
przygotowaniami.

Taką to troską i okrutną niepewnością swego losu dręczony, 

siedział milcząc, w zamyśleniu, a godziny jedna za drugą biegnące 
trwożyły ducha jego straszliwymi obrazami. W końcu zerwał się z 
obłędem w oczach.
ii^Tak! — zawołał strasznym głosem, e# Tak jest i tak być musi! 
Diable! Nieludzki piekielniku, czy taka jest twoja zemsta?

W obłąkaniu zwalił się na ziemię, łzy popłynęły mu z oczu i zimny 

pot wystąpił na czoło. W dzikiej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy i, 
ogarnięty wściekłością, gryzł żelazną podłogę. Lżył
i przeklinał Tolfiego, a zaraz potem znowu pokornie się modlił. Gdy 

background image

zaś nagły przypływ cierpienia i lęku odrobinę zelżał, rzucił się na 
ziemię i płakał jak dziecko.

Wieczorna szarość odchodzącego dnia jeszcze go w takiej roz-

paczy zastała. Nie jadł tego dnia ani łyżki strawy, ani kropla
wody nie zwilżyła jego wyschniętych ust i przez dwie noce nawet oka 
nie zmrużył. Wreszcie jednak głód i zmęczenie zmogły go. 
Skosztował jadła, z nieposkromioną łapczywością wodę z dzbana 
wypił i upadł jak pijany na swe łoże, gdzie go okrutny strach także we 
śnie koszmarnymi obrazami dręczył. Nagle z bolesnym lamentem 
zerwał się ze snu i wyciągniętymi ramionami chciał jak gdyby walące 
się pomieszczenie podeprzeć; ale oprzytomniawszy — czując, że dość 
ma jeszcze przestrzeni, by móc swobodnie oddychać — usnął na 
nowo i okropne sny go dręczyły.

Ranek czwartego dnia rozjaśniał się nad Vivenziem, był już jednak 

biały dzień, kiedy się z zamroczenia swego całkiem ocknął. Jakaż 
bolesna melancholia nieszczęśnikiem owładnęła, gdy tylko trzy 
pozostałe jeszcze okna ujrzał. Trzy tylko! Wyglądało na to, że 
oznaczają one liczbę dni, które mu jeszcze pozostały. W ciszy, 
przygotowany na’Wszystko, mierzył szerokość i wysokość swego 
przybytku, i zrozumiał jasno, z przerażającą pewnością, co oznaczają 
obniżające się sklepienie i schodzące się ściany. Te zmiany były teraz 
widoczne, wręcz namacalne, iż nie można było uważać ich jedynie za 
wytwór chorej wyobraźni. Jakimże to wszak piekielnie tajemniczym 
sposobem ściany, strop i okna bez żadnego hałasu, ba, prawie 
niezauważalnie, rzec by można, kurczyły się i schodziły ku sobie? 
Było to dla niego niezrozumiale, ale działo się naprawdę, a 
towarzyszyła temu najstraszliwsza trwoga w obliczu śmierci. Jakże 
chętnie byłby się najbardziej nieśmiałą choćby myślą o jakiejkolwiek 
możliwości oswobodzenia pocieszył, czyż jednak można było je sobie 
wyobrazić? Jakież to niebywałe okrucieństwo tak powoli, dzień po 
dniu ku tak potwornej śmierci nieszczęśnika przybliżać, bez żadnej 
pociechy religijnej, bez ludzkiej obecności, w osamotnieniu go 
pozostawić. W samotności miał umrzeć, w samotności oczekiwać 
zbliżającej się pomału śmierci, a najbardziej wymyślne katusze 
właśnie na owej powolności i samotności polegały!

— Nie boję się śmierci! — zawołał — lecz przygotować się do niej 

muszę, a gdyby nawet w tej chwili nadeszła w całej swej potworności, 

background image

mógłbym jej — jak sądzę — czoło stawić! W jaki sposób wszakże do 
tej ostatniej chwili dzielność swą mam zachować? Czy wytrzymam 
jeszcze te trzy okropnie długie dni i noce? Żadna siła we mnie nie jest 
w stanie tego straszliwego koszmaru
odpędzić. O, żebym tak bez czucia mógł w objęcia śmierci paść! Ach, 
cały świat bym oddał, by móc zasnąć twardo, na wieki.

Biadając tak, zauważył Vivenzio, że naczynie z jedzeniem i dzban 

z wodą jak zwykle wymienione zostały. W takiej rozpaczy przyszła 
mu go głowy myśl o jeszcze jednym sposobie uwolnienia. Postanowił 
więc, że w nocy, w momencie gdy poczuje owe drgania i powiew 
wiatru, głośnym wołaniem trwogę swą objawi. Musi być przecież 
ktoś w pobliżu w tej chwili, kiedy mu jadło podają. Może usłyszy go 
ludzkie ucho, może ucho na krzywdę ludzką wrażliwe. Cóż, w 
najgorszym razie się dowie, co go właściwie czeka; wolałby 
najokrutniejszą pewność aniżeli przyszłość mglistym wyobrażeniom i 
dręczącym snom pozostawioną.

Nadeszła noc i Vivenzio stał nieruchomo jak posąg, wstrzymując 

nawet oddech, by przez najlżejsze choćby poruszenie — oczekiwane 
z upragnieniem przybycie człowieka uwadze jego nie uszło. Kiedy tak 
wszystkie siły fizyczne i duchowe wytężał, przyszło mu na myśl, że 
leżąc na podłodze każdy ruch pod sobą jeszcze wyraźniej mógłby 
odczuć. Nie minęło wiele czasu, gdy wtem podłoga się pod nim 
poruszyła. Vivenzio zerwał się i krzyczał ile sił, wzywając pomocy. 
Potem nasłuchiwał w milczeniu. Powiewu wiatru nie poczuł, wokół 
panowała grobowa cisza — żadnej odpowiedzi. Wtedy wybuchnął 
żałosnym płaczem i na nowo trwogą przejęty, na ziemię upadłszy, 
biadał:

— Ach, Boże, Boże miłosierny! Tylko ty mi pomóc możesz, 

zechciej choć sił mi dodać na nadchodzącą próbę!

Znowu wstawał dzień nad biednym więźniem i z narastającą grozą 

spoglądał nań z góry niemy zwiastun jego rychłej zguby. Dwa okna, 
dwa dni — i będzie po wszystkim. Świeży napój, świeże jadło — jak 
co ranka. Doszło do potajemnych odwiedzin
i Vivenzio nie został wysłuchany. Jakże makabryczna była ta niema 
odpowiedź na błagalne jego prośby. Strop więzienia wznosił się 
ledwie o pół łokcia nad nim. Ściany stały tak blisko siebie, że 
szerokość pomieszczenia nie wynosiła nawet sześciu kroków. Zgroza 

background image

nie do opisania przejmowała opuszczonego więźnia. Wszakże 
głęboka boleść jego nie ozwała się więcej głośnym łkaniem. Z 
założonymi rękami i zaciśniętymi zębami, z przekrwionymi od 
bezustannego czuwania, zmęczonymi oczami, które miotały wokół 
dzikie spojrzenia, z ciężkim, przyspieszonym oddechem, nerwowym 
krokiem przechadzał się niezmordowanie, w oszołomieniu i 
zamyśleniu tam i z powrotem. Kto zrozumie, kto wypowie i kto 
opisze nieprzeniknione mroki jego myśli? Brzemię śmierci, pod 
którym z wolna oddychał, nieporównanie cięższe było od wszelkiej 
ludzkiej niedoli. Nagle wzrok jego przykuła żelazna ściana nad 
łóżkiem. Widniały na niej słowa — słowa pisane ręką człowieka! 
Przywarł wzrokiem do tego miejsca, ale krew zastygła mu w żyłach, 
gdy czytał:

„Ja, Ludovico Sforza, otumaniony pieniędzmi księcia Tolfiego, 

poświęciłem trzy lata pracy i przemyśleń, aby ową piekielną sławę 
sztuki mojej stworzyć i ukazać. Po zakończeniu dzieła przyprowadził 
mnie tu pewnego ranka podstępny Tolfi— diabeł raczej niż człowiek 
— pod pretekstem, że chce się sam przekonać o efektach zleconej mi 
pracy, i pozostawił mnie tu samego na pastwę nowego, morderczego 
wynalazku i żebym w ten sposób nie mógł ani tajemnicy zdradzić, ani 
gdzie indziej czegoś podobnego wykonać. Odpuśćcie mu to, 
miłosierne niebiosa, jako i sam żywię nadzieję, że i mnie, którym stał 
się narzędziem tak piekielnego pomysłu, zostanie odpuszczone! 
Nieszczęśniku, który czytasz te słowa — kimkolwiek jesteś, upadnij 
na kolana i błagaj, tak jak ja, o Boskie miłosierdzie, gdyż jedynie Bóg 
może ci sił użyczyć, abyś o zemście Tolfiego mógł ze spokojem my-
śleć. Wkrótce bowiem zostaniesz zmiażdżony, jak zmiażdżony został 
twórca tej zbrodniczej machiny”.

Vivenzio westchnął głęboko. Jakby morderczym ostrzem przebity, 

stał z wybałuszonymi oczami, z drżącymi wargami i, ciężko dysząc, 
wciąż na napis uporczywie patrzył. Miał wrażenie, jakby go głos z 
zaświatów upominał. Nadzieja wszelka go opuściła. Widniał tu wyrok 
śmierci jego w kilku zaledwie, za to okropnych, słowach zawarty. 
Najbliższa przyszłość jawiła mu się jak na dłoni — monstrualna i 
straszliwa. Czuł już niemal spadający na ciemię potworny ciężar, 
wydawało mu się, jakby go już ogromne ramię żelaznych ścian 
ściskało i kości mu pękały. Nieprzytomnie szukał w odzieniu swym 

background image

jakiegoś narzędzia śmierci. Sam się udusi własnymi rękami! Daremne 
wszakże były to zamiary. Dzikim wzrokiem po ścianach wodząc, 
zawołał z okrutną wściekłością:

— Uprzedzę swe przeznaczenie, głowę sobie roztrzaskam! — 

Cierpka drwina z tego zwątpienia piersi mu przeszyła. — Właściwie 
dlaczego miałbym to robić — westchnął — przecież i ten 
człowiekiem był, który pierwszy w drapieżnym uścisku waszym 
skonał; doczekam się losu swego, tak jak on!

Miało się ku wieczorowi. Vivenzio patrzył przez obniżone okna na 

złote promienie zachodzącego słońca. Radosne uczucie wypełniło na 
chwilę jego duszę. Była to słodka, acz bolesna więź po raz ostatni w 
tym momencie ze światem go łącząca. Podciągnął się w górę do okna, 
przez które — krat się trzymając — w bezmierną, wspaniałą dal 
spoglądał. Ach, to co widział i słyszał, zdawało się istnieć właśnie po 
to, aby pod wpływem owego czarownego widoku nieszczęśnik przez 
cały świat opuszczony zupełnego pomieszania zmysłów dostał! U 
wylotu długiego kanału wentylacyjnego, wyciosanego w skale, 
błyszczało przyjazne niebo, zachodzące słońce, bezkresne morze, a w 
oddali wybrzeże Sycylii z gaikami oliwnymi, jasnozielonymi traw-
nikami i ciemnymi, rozmarynowymi lasami. Ach, jak przyjemnie wiał 
zachodni wietrzyk pełen wonnych oparów. Vivenzio chwytał go 
łapczywie w nozdrza, jak ryba wyrzucona na brzeg pragnie 
pochwycić falę, która ją dosięga. Piękno tego krajobrazu w 
wieczornym blasku i daleki szum fal morskich dodały otuchy jego 
zamierającemu sercu, tak jak rosa wyschłą zwilża ziemię.

Napawał się owym widokiem, to jedną, to drugą ręką, albo obiema 

naraz krat się uczepiwszy, aż wreszcie omdlały, z opuchniętymi 
rękami, z powrotem na ziemię się osunął w głębokim oszołomieniu. 
Nie wiedział, co się z nim dzieje; zdawało mu się jedynie, że znów 
jest na wolności, w boju okrutnym, wśród huku i zgiełku wojennego. 
Odgłosy strzałów i szczęk oręża daleko i szeroko się niosły, a 
przeraźliwe krzyki i chrzęst zbroi walczących w uszach jego łagodnie 
brzmiały. Kiedy się znowu z omdlenia ocknął, sen pierzchnął, zniknął 
także wspaniały obraz: było już ciemno. Ach, raz jeszcze roztoczył się 
przed jego oczyma cudowny widok urzekającej przyrody, jeszcze raz 
promyk zachodzącego słońca oczy jego ucieszył, jeszcze raz 
zakosztował piękna łagodnej zieleni oliwek i błękitu głębiny 

background image

morskiej. I co więcej? W oddali dojrzał też łodzie, wiele łodzi, tu i 
ówdzie na falach się kołyszących. Tak, wydawało mu się, że i ludzi 
na nich wyraźnie dostrzega. Wszak mogło to być jedynie złudzenie, 
sen tylko, ale słodki, nieszczęśnikowi nowych sił dodający. Pragnął 
znaleźć się na łodzi, miotany najeżonymi wściekłością falami, lub też 
zarazą paskudną dręczony i życia syty, byleby tylko mógł
tam, na tych dalekich łąkach, duszę swą uwolnić. Spodziewał się 
lżejszej śmierci niż ta w żałosnym osamotnieniu. Coraz bardziej 
mroczne i obłąkańcze były myśli i uczucia jego. Niczym pijany leżał 
w głębokim otępieniu. Ani głód, ani pragnienie nie dawały znać o 
sobie, chociaż już od trzech dni nawet kroplą wody wyschniętego 
języka nie zwilżył. Trwał w ten sposób, nieruchomo siedząc czy 
leżąc, spał lub czuwał, albo pogrążał się w myślach; bądź 
nieświadomie mówił na głos sam do siebie o krzywdzie, jaka mu się 
dzieje, o przyjaciołach i swych bliskich, o domu i o straszliwej 
przyszłości. Ale przy tym wszystkim zdawało mu się, że zgiełk 
daleki, a nieraz i wystrzał jak gdyby słyszy. Wyglądało na to, że 
wojna, dotychczas z okrucieństwem prowadzona, ku ziemiom tym się 
zbliża. Lecz nawet wytężając słuch, niemożliwością było rozpoznać, z 
której strony ów zgiełk dochodzi, ani też — czy to złudzenie, czy 
rzeczywistość.

W takim żałosnym stanie zastał Vivenzia siódmy ranek, o ile 

rankiem można było nazwać tę odrobinę światła, które — blade 
jeszcze — jedynym pozostałym oknem do ciemnego więzienia 
wpadało. To wszystko nie byłoby go poruszyło, ale inna zmiana 
przeraziła go w najwyższym stopniu: oto za pomocą misternego 
urządzenia Ludovica Sforzy, w postaci ukrytych sprężyn naciskanych 
przez schodzące się ku sobie ściany, żelazne posłanie zamieniło się w 
mary. Tym sposobem strach i rozpacz nieszczęsnej ofiary miały być 
spotęgowane do granic; dlatego też ostatnie okno przepuszczało 
jedynie wątłe światło«— na znak gasnącego już żyda. Vivenzio 
zerwał się gwałtownie i uderzył głową o strop, który tak bardzo się 
obniżył, że biedak nie mógł się już wyprostować.

— Niech się stanie wola Boża! — westchnął, na marach się kładąc. 

Potem ukląkł i modlił się pobożnie, i łzy wypłynęły mu spod powiek.

Powietrze wokół wydawało mu się zgęstniałe, z trudem oddychał; 

a może sprawiał to nieznośny ucisk w piersiach, bowiem ciasnota 

background image

pomieszczenia nie pozwalała mu się wyprostować ani wydągnąć na 
posłaniu. Jednakże dogasające już siły i wyczerpany duch były ze 
wszelkich doczesnych utrapień wyzwolone. Wszystka nadzieja 
przepadła i nie czuł już więcej strachu. Jedynie narastający jakiś 
zgiełk i wrzawa, wyraźnie do uszu więźnia dochodzące odgłosy 
strzałów, dające się słuchem dobrze rozpoznać, wciąż jeszcze uwagę 
jego przyciągały. Ach, gdybyż mu była zemsta teraz ostatni zadała 
cios, nie byłby go poczuł ani zauważył. Jednak możliwość takiego 
odurzenia miłosierną naturą Tolfi również wcześniej przewidział.

Zgiełk i wrzawa na zewnątrz wzmagały się, strzelanina była coraz 

bliższa, i Vivenzio — zdumiony wielce — myślał o tym, co się 
jeszcze zdarzyć może. Był już późny wieczór. Nagłe rozległo się 
raptowne uderzenie w dzwon ogromny i zadźwięczało w uszach 
Vivenzia. Wybiła pierwsza. Dźwięk był taki bliski i ogłuszający, że 
zdawał się mózg przeszywać, a zdziesięciokrotnione echo niczym 
grzmot huczało w jaskiniach skalnych. Potem dał się słyszeć potężny 
łoskot, który wstrząsnął całym pomieszczeniem, jakby się miało 
wszystko naraz w gruzy rozsypać. Vivenzio zerwał się, chcąc jak 
gdyby nadludzką jakąś siłą walącą się budowlę powstrzymać. To 
wszakże tylko ściany zbliżyły się jeszcze bardziej do siebie i znowu 
zaległa cisza. Strop ugniatał mu już czaszkę, choć siedział mocno 
zgarbiony; jeszcze kilka piędzi niżej — i będzie po wszystkim. Drżał 
na całym ciele, z trudem łapał powietrze, rękami sięgał otaczających 
go ścian. Leżał tak, śmiertelnie zgnębiony, aż tu dzwon ponownie 
zadźwięczał, łoskot i trzask znów się odezwały. Trzaski następowały 
jeden po drugim, a strzelanina na zewnątrz była tak gwałtowna, że się 
podłoga pod nogami Vivenzia raptem zatrzęsła, i ów, zupełnie nie-
przytomny, na ziemię się zwalił.

Słońce wysyłało skąpe promienie zza gęstej chmury i niebo dokoła 

zaciągnęło się, jak gdyby swą czarną szatą chciało oddać cześć 
konduktowi żałobnemu biednego Vivenzia. W końcu jednak silniejsze 
słońce potargało i rozpędziło chmurę i w pełnym blasku zanurzyło się 
w głębinie bezkresnego morza. Vivenzio ocknął się z wiecznego jak 
mu się zdawało — snu. Oddychając głęboko stwierdził ze 
zdziwieniem, że wdąż jeszcze żyje. Powoli otworzył oczy, znów je 
zamknął i znowu otworzył, rozejrzał się dokoła i — Boże 
miłosierny!! — zobaczył, że leży w wygodnym łóżku, a wokół siebie 

background image

ujrzał swych wiernych przyjaciół i służbę. Nie wiedział, co się z nim 
dzieje — żyw jest czy to tylko sen mamiący? Może wszystko, co 
przeżył, było jedynie złudzeniem? Bynajmniej — czuł się przecież 
taki słaby, taki wyczerpany, wszelkich sił pozbawiony, iż nie mógł 
nawet ręką poruszyć.
A jednak znajdował się pośród swych wiernych przyjaciół. Jakiż to 
cud wyrwał go z objęć śmierci? Takie i tym podobne myśli na-
chodziły Vivenzia w pierwszym momencie po przebudzeniu.

Kiedy tak rozglądał się był dokoła, przystąpił do niego starzec, w 

którym Vivenzio rozpoznał lekarza, prosząc, aby zażył stosowne leki, 
leżał spokojnie i ani słowem o nic nie pytał, zanim sił nie odzyska. 
Chory posłuchał rady roztropnego starca i, odpocząwszy w spokoju 
kilka godzin, zupełnie oprzytomniał. Przyjaciele czuwali nad nim całą 
noc, a Vivenzio, trochę wzmacniającego pokarmu spożywszy, zasnął 
głęboko i do białego dnia błogo odpoczywał.

Obudziwszy się rano, taki się wzmocniony poczuł, że — wpra-

wdzie jeszcze słabym i mdlejącym głosem, przecież jednak wyraźnie 
— mógł się obecnych wypytywać i o wyjaśnienie wszystkiego, co się 
z nim działo, prosić. Obecny przy tym lekarz, który stwierdził, że 
Vivenzio więcej zawdzięcza swej młodości niźli jego lekom, nie 
odmówił prośbie chorego, i stary Cavallo, towarzysz Vivenzia w 
niejednej walce czy szermierce słownej, tak mówić począł:

— Po nieszczęsnej bitwie pod Viduną, kiedy cię krwiożerczy Tolfi 

własnymi rękoma pojmał, pierzchało wprawdzie wojsko nasze aż do 
najbliższego lasu, tam jednak rozstawieni strzelcy wyborowi 
zaatakowali znienacka nieprzyjaciela, ciągłym prześladowaniem 
naszych zmęczonego, i tak nań napierali, że choć początkowo stał 
niewzruszenie i dzielnie się bronił, w końcu jednak ustąpić musiał. 
Tolfi się srożył, objeżdżał szeregi i cały lud swój do boju gnał, ale 
nadaremnie. Tego dnia nie mógł już rozproszonych żołnierzy zebrać. 
Zastępy jego rzedły i Tolfi, chcąc nie chcąc, musiał się wycofać. 
Nasze wojska tak bardzo go naciskały, że był zmuszony z paroma 
tylko chorągwiami przez rzekę się puścić. Tam go zaskoczyli nasi i 
zupełnie od reszty jego zastępów odcięli. Sprzymierzeńcy Tolfiego — 
Grimaldi, Toldo i Banieri — poddali się, inni zaś zostali rozbici.

Tolfi przedzierał się ze stale malejącym oddziałem na swój zamek. 

Myśmy pędem za nim gnali i nim się jeszcze zdołał do zamku 

background image

wedrzeć, do bitwy go zmusiliśmy. Tolfi bronił się niczym lew, ale nie 
mogąc sile wielkiej sprostać, znaczne poniósłszy straty, schronił się 
do zamku swego, w którym pewnie się chciał obwarować. Nie miał 
wszak zbyt wiele czasu; otoczyliśmy zamek ze wszystkich stron — 
także od strony morza okręty nasze się ukazały — i przypuściwszy 
szturm, z wielkim trudem przełamując opór nieprzyjaciół, wreszcie 
nocą zamek zdobyliśmy.

Tolfi ryczał wściekle, kiedym jako pierwszy z oddziałem swym 

mury sforsował, a tymczasem inni, wyważywszy wrota, tłumnie na 
dziedziniec się wdarli. Nacierał na nas z mieczem, gdy jeden z 
giermków, miecz mu z ręki wytrąciwszy, chciał go pojmać; wtem 
Tolfi, dobywszy sztyletu, żołnierza nim pchnął, waląc go na ziemię, i 
z okrzykiem: „Zemsta moja dokonać się musi!” popędził przez 
dziedziniec ku jakiemuś wejściu, gdzie jednemu z pachołków swych 
zapaloną pochodnię wyrwawszy, w otworze z nią zniknął. 
Przypuszczając, iż tajnym przejściem zamierza zbiec, puściłem się za 
nim z kilkoma wiernymi druhami. Korytarz skręcał tu i ówdzie, 
wiodąc coraz głębiej w dół, aż nie opodal ujrzeliśmy jaskinię 
przestronną, w której znajdowało się mnóstwo dużych i małych 
żelaznych kół i maszyn z ciężarkami o pokaźnej wadze; niektóre z 
nich, Bóg wie jak głęboko, w czeluści bezbrzeżnej zwisały. Tutaj 
ujrzeliśmy Tolfiego, który właśnie sztyletem swym linę niezmiernej 
grubości przecinał.

Zatrzymaliśmy się, nie wiedząc, czy nie szykuje nam zasadzki. 

Tolfi wszak, dostrzegłszy nas, jeszcze szybciej linę ciął, wołając: 
„Zginie ten, którego szukacie — zemsta moja go zmiażdżyła!” 
Ledwie to powiedział, przecięty sznur trzasnął, ciężarek na nim 
wiszący zleciał i z okrutnym łoskotem toczących się z ogromną 
prędkością kół, rozstępowała się tylna ściana. Ujrzeliśmy człowieka 
na marach leżącego. Skoro tylko Tolfi to zobaczył, osłupiały ze 
zdumienia zakrzyknął wściekle: „Moce piekielne, które mnie 
prześladujecie! Jakże się to stać mogło, żem niewłaściwy ciężar 
odciął? Wszak przez to zemsta moja się nie spełni!”

Ciężarek spadł na dno, koła przestały się kręcić, Tolfi zaś, gdyśmy 

go pochwycić chcieli, rozpędziwszy się, skoczył ponad czeluścią — i 
wpadł do otchłani bezdennej, skąd jedynie głuchy łoskot nas doszedł. 
Bez wątpienia, zanim dna dosięgnął, na zwisających ciężarach się 

background image

roztrzaskał. O tym, żeś to ty jest owym domniemanym zmarłym, 
dowiedzieliśmy się wkrótce od jednego z giermków Tolfiego, który 
skazany na męki — wszystkie nikczemności pana swego wyjawił, 
dodawszy, że Tolfi, gdy cię tylko pojmał, z tym poleceniem na zamek 
wysłał, aby cię bez zwłoki w żelazną koszulę ubrali (tak nazywają 
tutaj to okrutne więzienie, ponieważ przy ostatecznym zetknięciu się 
ścian całe to żelastwo do ciała człowieka przylgnąwszy, wszyst
kie mu kości powoli łamie). Strażnicy twoi zwlekali jednak, dzięki 
czemu później dostałeś się do więzienia — inaczej dawno byś już nie 
żył. Giermek dodał także, że jego pan z całą pewnością chcąc d 
prędko jednym ciosem śmierć zadać, zanim by cię przyjaciele twoi 
uwolnić mogli, pospiesznie starał się ciężarek spuścić; lecz w 
obłąkaniu i w złości swej przeciął inny sznur, na którym wisiał ciężar 
ściągający, i gdy się tylko kamień do czeluści zwalił, drugi ciężar — 
pozbawiony przeciwwagi — natychmiast żelazne ściany twego 
więzienia rozciągnął. Ty wszakże byłeś nieprzytomny. Wynieśliśmy 
cię i troskliwie pielęgnowali, oddawszy pod opiekę doświadczonego 
lekarza, przy którego pomocy dopiero trzeciego dnia przytomność 
odzyskałeś. Decyduj teraz, co począć z pojmanymi.

Vivenzio powrócił do zdrowia, lecz smutek i posępność nie 

odstąpiły go już nigdy. Wszystkich więźniów wypuścił na wolność i, 
żeby zatrzeć wszelkie wspomnienia przeżytego koszmaru, kazał 
zburzyć żelazne więzienie i całe to miejsce zasypać ziemią, pod którą 
głęboko Tolfi okrutny spoczywa.
Przełożył Jacek Illg

background image

ALOIS JIRÁSEK 
Dom Fausta

Ten stary dom stał na Skałce, na końcu Bydlęcego Targu, w 

samym jego rogu — naprzeciw klasztoru Na Słowianach. Ponieważ 
od dawien dawna nikt w nim nie mieszkał, wyglądał zgrzybiałe i 
posępnie. Dach, niegdyś czerwony, pociemniał, ściany nadkruszyły 
się, a okna, zmętniałe od kurzu i deszczu, zasnute pajęczynami, 
wyglądały jak ślepe. Ciężka dębowa brama, nabijana gwoździami, 
nigdy się nie otwierała, tak samo jak i znajdująca się w niej furtka. 
Nikt tam nie przystawał, by sięgnąć do artystycznie wykutej ant aby.
Za bramą była pustka i cisza; żaden pies nie zaszczekał, żaden kogut 
nie zapiał. A przed bramą, spomiędzy kamiennych płyt
wyrastała trawa. Równie posępnie wyglądał znajdujący się za domem 
ogród. Nikt go nie doglądał. Nie było w nim ani grządek 
warzywnych, ani klombów z kwiatami. I ścieżki pozanikały. Zarosły 
trawą, która rozpanoszyła się wszędzie. Była tak bujna i wysoka, że 
stare jawory, lipy i owocowe drzewa w niej tonęły. A ich pnie i 
gałęzie jeno liszaj porastał i mech.

Tylko wiosną, gdy drzewa rozkwitały, gdy gęsta trawa upstrzona 

była mleczem jak monetami ze złota, gdy tu i ówdzie bieliły się 
wiciokrzewy i cykuta, widok stawał się nieco pogodniejszy.

Ale jesienią, kiedy ogród zaścielały opadłe liście, kiedy ciężkie 

pochmurne niebo wisiało tuż nad ziemią, a wicher miotał gołymi 
koronami drzew, gdy wczesne zmierzchy i dom cały, i ogród 
spowijały mrokiem!...

Z domostwa emanował smutek i niepokój, który ludzi porażał. 

Było to przeklęte miejsce; po nocach błąkał się tutaj duch doktora 
Fausta, któremu i po śmierci nie dane było zaznać spokoju. W 
dawnych czasach Faust mieszkał w tym domu. Odprawiał czary, 
studiował czarnoksięskie księgi i nie dość, że szatana tutaj 
przywoływał, to jeszcze mu własną duszę obiecał. A ten służył mu 
chętnie i spełniał wszelkie jego życzenia. Lecz w końcu, kiedy 
przyszła pora, rzekł diabeł: „Już dosyć. Chodź ze mną!”

Ale doktor nie chciał, bronił się, jak tylko potrafił. Zaklinał, 

czarował — jednak na próżno. Szatan, uparłszy się na dobre, chwycił 
go pazurami, a kiedy Faust wciąż jeszcze stawiał opór, wyleciał z nim 

background image

na zewnątrz — ale nie drzwiami, tylko prosto przez sufit. I tak oto 
Fausta dosięgło to, na co się był umówił: diabłowi duszę obiecał i 
diabeł ją sobie zabrał.

A dziura, którą w stropie wybił, została. Wprawdzie nieraz ją 

zamurowywano, lecz zawsze nad ranem zaprawa osypywała się i 
dziura zionęła czernią jak przedtem. Wreszcie przerażeni ludzie 
zaniechali tych napraw. Zwłaszcza kiedy po domu zaczął się błąkać 
duch Fausta. Każdej nocy pojawiał się i straszył, tak że nawet 
największy śmiałek nie był w stanie tego wytrzymać.

Potem już nikt się nie wprowadzał i stary budynek pozostawał 

pusty. Marniał. Nie tylko, że nikt tam nawet nie zaglądał, ale wszyscy 
przechodnie omijali ten dom z daleka, zwłaszcza wieczorem i w nocy. 
Jednak pewnego razu, a było to jesienią, prawie o zmroku, przed 
bramą zatrzymał się młody mężczyzna, student. O tym, że mu się nie 
przelewało, wyraźnie świadczył jego
znoszony trójgraniasty kapelusz, stary płaszcz, wyświecone spodnie 
sięgające kolan, cerowane pończochy i mocno schodzone trzewiki.

Był chudy jak żebrak, jak zbłąkany pies. Już nawet nie miał gdzie 

mieszkać. Nie miał czym płacić i właśnie mu wymówiono kąt. 
Chodził więc po Pradze, szukając jakiegoś schronienia, błagał o litość 
i wyrozumiałość, lecz wszędzie go odprawiano. Cały dzień tak 
przechodził, aż zmęczony stanął przed domem Fausta. Sam nie 
wiedział, jak się tam znalazł. Mżyło i wiał przenikliwy wiatr. Przy 
takim wietrze studencki lada jaki płaszcz był zupełnie do niczego, a 
nędzne trzewiki również nie chroniły przed wilgocią. Student trząsł 
się z zimna. Deszcz padał coraz gęściej, ciemniało, nastawał jesienny 
wieczór. Ale gdzie przenocować?

Nie miał gdzie złożyć głowy. Rozejrzał się dookoła, a potem znów 

popatrzył na stary, posępny budynek. „Stąd cię nie wyrzucą” — 
pomyślał z goryczą. Wahał się jeszcze przez chwilę, zanim nacisnął 
klamkę. Furtka ustąpiła i oto znalazł się w sklepionej łukowato 
bramie. Tutaj było sucho i bezwietrznie. Skoro zdobył się na pierwszy 
krok, to i poszedł dalej.

Schodami, na których po prawej stronie, we wnękach, stały 

osobliwe posągi, dostał się na korytarz. Był długi, a jego koniec tonął 
w mroku. Wzdłuż korytarza ciągnął się cały rząd ciemnych drzwi, 
wiodących do pokoi. Panowała tu cisza i pustka, jedynie z podwórza i 

background image

z zapuszczonego ogrodu dobiegał jęk wiatru.

Student namyślał się przez chwilę, po czym śmiało nacisnął 

klamkę najbliższych drzwi i wszedł do środka. Już zmierzchało. 
Panujący wewnątrz półmrok potęgowało również i to, że ściany aż do 
połowy pokryte były dębową okładziną, a wszystkie meble — 
staroświecki stół, szafa i ławy pod ścianami zrobione były z ciemnego 
drzewa. Obok stołu znajdowało się krzesło z wysokim oparciem.

Młodzieniec postał chwilę przy drzwiach, po czym usiadł na 

krześle. Rozejrzał się i zaczął nasłuchiwać. Ale w domu panowała 
cisza i nikt się nie zjawiał. Słychać było tylko huczenie wiatru na 
dworze i stukot deszczu o szyby. Siedział tak i nasłuchiwał, aż w 
końcu szum wiatru, deszczu i zmęczenie zmogły go. Zasnął.

Przespał północ i zbudził się dopiero o jedenastej. Zdziwił się

bardzo, gdzie jest, a kiedy przypomniał sobie, w jakim to domu 
przenocował (i jak spokojnie), pozbierał myśli. I nie rzucił się do 
ucieczki, tylko żwawo wkroczył do sąsiedniego pomieszczenia. Było 
umeblowane. Na ścianach wisiało kilka starych poczerniałych 
obrazów, z których wyraźniej wybijały się tylko posępne twarze 
brodatych mężów. Po byłym mieszkańcu, doktorze Fauście, o którym 
nieustannie myślał, nie dostrzegł żadnej pamiątki.

Dopiero w trzecim pokoju. Stało w nim staroświeckie łoże z 

wypłowiałym baldachimem, na podłodze leżały wytarte poduszki, 
poprzewracane zakurzone zydle i rozwarta księga w pożółkłej, a 
niegdyś białej, skórzanej oprawie. A w suficie dziura! Zionęła czernią 
i wyglądała, jakby wybito ją jednym uderzeniem.

Student zatrwożył się. Przypomniał sobie, co o tym. domu mó-

wiono, a teraz sam ujrzał, że izba wygląda jak wówczas, kiedy diabeł 
przyszedł, aby zabrać Fausta ze sobą. Te zydle może szatan 
przewrócił, a tą księgą może doktor Faust cisnął w swego 
prześladowcę. Student nie odważył się nawet jej dotknąć. Długo tam 
nie wytrzymał. W następnym pomieszczeniu nie ujrzał nic 
szczególnego, poza tym że pod sufit prowadziły drewniane schody. 
Wstąpił na nie. Zatrzymał się dopiero pod sklepieniem, przy otworze, 
przez który można było przejść dalej. Gdy stanął ńa ostatni schodek, 
usłyszał za sobą szmer. Zląkł się i zdumiał: schody złożyły się, jakby 
były z papieru, i schowały w stropie. Znalazł się w ogromnej 
komnacie, większej od wszystkich, które już widział. Zdziwiony, już 

background image

po chwili zapomniał, jak się tu dostał.

Na łukowatym sklepieniu wymalowane były słońca, księżyce i 

astrologiczne symbole. Wzdłuż ścian wisiały ciemne półki ze 
staroświecko oprawionymi księgami oraz stoły, na których stały 
naczynia ze szkła i metalu. Wiele flaszek wypełniały tynktury o 
barwie czerwonej, złotej, błękitnej i jasnozielonej. Środek tej 
obszernej komnaty zajmował długi stół na kozłach, powleczony 
zielonym suknem. Na nim zaś połyskiwały mosiężne i miedziane 
naczynia oraz rozmaite przyrządy. Obok leżały pożółkłe pergaminy i 
papiery, czyste i zapisane, a także otwarta księga z przysuniętym do 
niej cynowym lichtarzem. Świeca była nieco nadpalona. Wszystko 
wyglądało tak, jakby od bardzo dawna nikt tutaj nie zaglądał.

W tej komnacie zatrzymał się najdłużej. Kiedy znów podszedł do 

otworu w podłodze i stanął na jego krawędzi, schody same się 
opuściły, tak że mógł po nich zejść na dół bez żadnych przeszkód. Nie 
skierował się jednak ponownie do sypialni Fausta. Otworzył inne 
drzwi i znalazł się w holu. Ujrzał w nim posąg pięknego chłopca z 
bębenkiem zawieszonym na szyi. Gdy student podszedł bliżej i 
dotknął bębenka, posąg poruszył się jak żywy, a pałeczki zaczęły 
śmigać w powietrzu. Bęben terkotał tak głośno, że omal nie popękały 
szyby. Przerażony młodzian uciekł na korytarz.

Stamtąd pobiegł do bramy, a potem na podwórze, gdzie w rogu 

znajdowała się studnia. Żółty liszajec i zielony mech porastały jej 
piaskowe kręgi, a opadłe liście lip i jaworów, żółte i rude, niemal już 
zasypały starodawną kamienną rzeźbę, która studnię zdobiła: 
przedstawiała jakiegoś dziwnego stwora.

Przeszedł się również i po ogrodzie, lecz długo w nim nie zabawił.
Pod starymi drzewami, wśród gęstych głogów i rozmaitych 

krzewów, w ten pochmurny jesienny dzień nie było wesoło. Wrócił 
zatem do domu. Panowała tu już cisza, dobosz przestał bębnić. 
Student ominął go ostrożnie i znów poszedł do wielkiej komnaty. 
Zaczął przeglądać papiery i pergaminy. Pod nimi znalazł gładką 
błyszczącą misę z czarnego marmuru, a w niej — srebrnego talara: 
wyglądał jak nowy.

Student ucieszył się i przeraził. Stał tak przez chwilę, zastana-

wiając się, co zrobić. W kieszeni nie miał złamanego szeląga, a w 
brzuchu burczało. Ale kto wie, może to Faust, albo i sam diabeł, mu 

background image

ten pieniądz podsunął!

Po dłuższym wahaniu wziął talara i wyszedł na miasto. Wieczorem 

wrócił syty, ale pełen obaw, czy jakiś duch w nocy mu się nie pojawi. 
Usiadł na tym samym krześle, co wczoraj, żeby się przespać. Ale nie 
zasnął tak szybko jak poprzedniego wieczora, a w nocy nawet raz się 
przebudził. Jednak ani duch Fausta, ani diabeł się nie pojawił.

Kiedy ponownie przeglądał bibliotekę i przyrządy na stole, znalazł 

na czarnej misie następnego talara. Wczoraj z pewnością była tam 
tylko jedna moneta, którą zabrał ze sobą do miasta i rozmienił — 
trochę drobnych miał jeszcze w kieszeni. A skąd się wziął ten nowy 
talar, nie wiadomo. Połyskiwał jak białe mleko w czarnej misie. To z 
pewnością dla niego. Widocznie Faust albo ktoś inny mu sprzyja. Tak 
sobie student pomyślał, zanim sięgnął po pieniądz.

Wyszedł przed południem i wrócił dopiero wieczorem. Z drugiego 

talara pozostało mu zaledwie parę groszy. I znowu spał spokojnie, jak 
poprzedniej nocy. Rano poszedł do biblioteki i skierował się prosto do 
stołu. Kolejny nowiutki talar leżał w czarnej misie. Student nie wątpił 
już, że to dla niego i wziął go bez skrupułów.

I tak każdego ranka znajdował jednego talara. Było to nawet 

więcej, niż potrzebował. Więc odkładał to, co mu zostawało, aż 
uzbierał na nowe ubranie — na płaszcz, kapelusz i buty. I w ogóle 
miał się całkiem dobrze. O mieszkanie nie musiał się martwić. Do 
cichego domu już się przyzwyczaił, a duch, który się o niego 
troszczył, nigdy mu się nie ukazywał. Na zimę drewna miał dosyć — 
na dworze i w ogrodzie. Drwa trzeszczały i paliły się miłym 
płomieniem: w dolnej komnacie — w piecu, i na górze — w 
bibliotecznym kominku. Studiował księgi Faustowej biblioteki — i tę, 
którą znalazł na wielkim stole, i tę, którą zabrał z sypialni. Tej drugiej 
nie od razu odważył się dotknąć, ale właśnie ona zaciekawiła go 
najbardziej — pełna była tajemniczych znaków, symboli i zaklęć. Z 
lękiem zaczął je odczytywać i nieraz aż włos mu się jeżył przy tej 
magicznej lekturze.

Czasami doskwierała mu samotność, ale wyprowadzić się nie 

zamierzał. Miał spokój i wystarczające wygody, a do tego codziennie 
talara, na którego nie musiał pracować! Koledzy z uniwersytetu, gdzie 
coraz rzadziej go widywano, dziwili się, że tak bardzo się zmienił, że 
taki elegancik z niego. Drętwieli ze zgrozy, kiedy im opowiadał, 

background image

gdzie mieszka, i za nic nie chcieli go odwiedzić. W końcu kilku z nich 
zmogła ciekawość. Student oprowadził ich po całym domu, od bramy 
aż po strych. Pokazał bibliotekę, sypialnię z uporządkowaną pościelą, 
albowiem sam już tam sypiał; pokazał im nawet dziurę w stropie, 
którą zatkał i przesłonił kobiercem. Zaprowadził ich także do ogrodu. 
Pochwalił się wszystkim, co w tym starym budynku naprawił i udo-
skonalił.

Opowiadali potem, pełni zdumienia, o dziwach tajemniczego 

domostwa: o bębniącym chłopcu; o śpiewających posągach; o 
metalowej pannie, która ich wodą polała; o klamce do jednego z 
pokoi, która sypie iskrami, raniąc każdego, kto jej dotknie; o 
wysuwających się schodach; o dziwnych przyrządach i 
czarnoksięskich księgach. Dowiedzieli się także i o żelaznych 
wrotach wiodących do długiego podziemnego korytarza.

Tylko czarną misą i białym talarem student się nie pochwalił. Ale 

śmiał się ze znajomych, kiedy przestrzegali go, żeby jednak nie 
pozostawał tam na stałe; że wszystko do czasu i w końcu może się 
wydarzyć nieszczęście; że zły duch zastawił na niego pułapkę. I nie 
mówili od rzeczy: przynęta znajdowała się w czarnej misie.

Dzień w dzień miał nowego talara i nie musiał się o nic troszczyć. 

Przywykł do wygód, wiodło mu się coraz lepiej, stroił się. Wydatki 
rosły, a pieniędzy nie przybywało. Talar dziennie już mu nie 
wystarczał.

Student odzwyczaił się od skromnego życia. Zapomniał, jak mu się 

wiodło, zanim tu przybył. I do pracy nie miał już ochoty. Zdał się 
całkowicie na owe księgi z pracowni Fausta i z jego sypialni. Było w 
nich napisane, jak czynić zaklęcia i przywoływać duchy. Duchy 
dotychczas się nie pojawiły, dały mu spokój, a i sam do tej pory ich 
nie przywoływał. Nie śmiał spróbować. Ale chciwość zaczęła go 
dręczyć i ponaglać. Srebro już go nie zadowalało. Nawet i stos 
talarów uznałby za zbyt skromne bogactwo. Pożądał złota i miał 
nadzieję, że księgi dopomogą mu w zdobyciu go.

Pewnego razu, hulając cały dzień w Pradze, przepuścił pożyczone 

pieniądze. Nie przerywając sobie zabawy, zachęcał nonszalancko 
swoich kompanów, by nadal pili, nie żałowali sobie, i zapewniał ich, 
że nazajutrz będzie miał jeszcze więcej pieniędzy, i to szczere złoto, 
nie pożyczone, a swoje własne; że zmusi ducha, który mu dotychczas 

background image

służył, by dawał dukaty zamiast prostackich talarów...

Późnym wieczorem postanowił wreszcie wrócić do domu. Kilku 

pijanych druhów chciało go jeszcze odwiedzić. Nie zgodził się na to, 
twierdząc, że tej nocy ma wykonać pewną ważną pracę i musi być 
sam. Więc tylko popatrzyli w ślad za nim, póki nie zniknął za ciężką 
bramą. I więcej go nie ujrzeli. Nie pojawił się ani w kolegium, ani w 
beztroskiej kompanii.

Kiedy po pewnym czasie paru znajomych udało się do domu 

Fausta na poszukiwania, z komnat wiało grozą. Wszędzie panowała 
cisza. Wszystko było zaniedbane i opuszczone. Po studencie ani 
śladu. Tylko w sypialni ujrzeli rozrzucone pościel i ubrania, podarty 
płaszcz, poprzewracane zydle. Na podłodze leżała otwarta księga, a 
obok przewrócony lichtarz z nadpaloną świecą...

Pomieszczenie wyglądało jak pobojowisko. A w suficie! Kobierzec 

leżał rozdarty na podłodze, a odsłonięta dziura zionęła mrokiem. 
Wokół niej ujrzeli świeże plamy, jakby tam krew bryzgała, i to 
całkiem niedawno, bo jeszcze nie zdążyła poczernieć.

Wszyscy się przeżegnali i w przerażeniu uciekli z Faustowego 

domu. To, co spotkało ich kompana, było niesamowite. Zapewne z 
butną zuchwałością przyzywał złego ducha, a ten nie kazał na siebie 
czekać. Porwał studenta przez dziurę w suficie, podobnie jak kiedyś, 
dawno temu, doktora Fausta.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

JAN OPOLSKI 
Przedstawienie o zmierzchu

— Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami, 

nastąpi teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka — zwrócił się 
komediant do zgromadzonych widzów z miasteczka, a jego 
przemowa miała charakter wspaniałej improwizacji.

Trójkolorowe wstęgi o niezwykłych barwach załopotały na jego 

płóciennym namiocie, i dla tłumu gapiów, złożonego głównie z 
cukierników i krawców, było to czymś zgoła niesłychanym.

Na przedwieczornym niebie odcienie różowy i złoty święciły ciche 

zaręczyny i nikt, kto zakosztował woni zebranego z pola siana, nie 
mógł oprzeć się lekkiemu oszołomieniu. Tajemniczy instynkt budził 
przychylność dla zjawisk osobliwych, które w obfitości wystąpiły 
owego smętnego, letniego wieczora, narzucając się zmysłom w 
najrozmaitszy sposób: w postaci cieni, których szaty rozpięte były 
pomiędzy drzewami, w nagłym zawodzeniu leśnym i w pojawieniu 
się zbudzonego ze snu nietoperza, pełnego jeszcze sennych mar. 
Serca biły cicho, niezmącenie, a dusze cukierników i krawców 
kołysały się w swej prostocie jakby na falach. Lekki wietrzyk 
wydymał ścianę areny, nadając jej wygląd spokojnie oddychającego 
stworzenia, a wewnątrz budy w fałszywym zespoleniu hałasowały 
oboje i bęben.

Było tu razem około stu ludzi, którzy porzucili swe zajęcia, z

twarzami wyblakłymi, wielu z nich w charakterystycznych cza-
peczkach w kształcie kupieckich rożków, zaś ich fartuchy i kieszenie 
ze skóry wykonane były w stylu przypominającym ubiegłe stulecie. 
Wierzchnie odzienie cechowała na ogół duża skromność, co jednak 
nie wydawało się wcale przeczyć ludzkiej godności. Nawet bielizna 
osobista nie odznaczała się nadmiarem haftek i sznurówek, 
odkrywając nierzadko piersi i biodra tych, którzy konwenansów nie 
rozumieli, wśród nich nie wyrośli i nimi nie żyli.

Spoglądając milcząco i posępnie, bardzo powolnym ruchem 

przesuwali z jednego kącika ust do drugiego wygasłą fajkę z ko-
sodrzewiny. Tylko jeden spośród nich wyglądał na cwanego lisa. 
Jedynie on miał na sobie kompletne odzienie, a oprócz tego pośrodku 
jego aksamitnej kamizelki kołysał się kawałek knurzego zęba jako 

background image

wisiorek przy zegarku, zapewne prymitywnym. Zarówno jego włosy, 
jak i szeroka broda swą radością przypominały chytre zwierzę, a 
powieki zaczerwienione były nieustannie jakby wskutek jakiegoś 
chronicznego zapalenia.

Człowiek o lisim spojrzeniu nie był prostoduszny, i daremnie 

skłaniała się ku niemu po wielekroć tęsknota letniego przedwieczora.

— Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami nastąpi 

teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka — rzekł więc 
komediant, a jego przemowa miała charakter wspaniałej 
improwizacji.

Z szarej beczki wyłożonej trocinami wynurzyła się głowa 

ogromnego węża, przyjmującego żywy pokarm w dwunastu porach w 
ciągu roku, a jego nagłe zjawienie się dostarczyło powtórnie 
wygłoszonej tyradzie komedianta należytego poparcia i wagi.

Wąż zniknął równie nagle, jak się pojawił, by znów pogrążyć się 

we śnie, który nie miał końca. Nie wyjaśnione zostały przyczyny 
tego, co się stało, lecz zgromadzeni potrząsnęli swymi fajkami w 
nagłym przebłysku myśli.

— Do tej pory, wielmożni panowie, udawały się sztuki moje dzięki 

zręczności rąk i oczu, lecz cóż powiecie, jeżeli dalszy ciąg 
przedstawienia niedostępny będzie pięciu zmysłom człowieka? Jeśli 
sprzeciwiać się będzie odwiecznemu porządkowi żywiołów? Jeśli 
przyniesie duszom, zamiast oczekiwanego ukojenia, ból i niepokój?

I jeżeli z każdą godziną, poświęconą na jego wyjaśnienie, stawać 

się będzie coraz bardziej oczywista cała nikczemność ludzka? Co 
powiecie o śnie, o którym z powodu jego bezgranicznej głupoty już 
dawno zapomnieliśmy, jeśli faktem się stanie, odpowiadając 
wszystkim warunkom rzeczywistości? Jeżeli przybędzie któryś z 
waszych przodków, przyobleczony w ciało jasne i wyraźne niczym 
ktokolwiek z rodziny waszej, by was widokiem swym przestraszyć i 
przygnębić?

Cóż powiecie, jeśli ujrzycie samych siebie w odbiciu niewiary-

godnie prawdziwym, nie mogąc przy tym w żaden sposób dostrzec 
owego tajemniczego zwierciadła?

— Nie znam niczego, co byłoby niedostępne pięciu zmysłom 

człowieka! Zmarli leżą w grobach i nie mają zamiaru rezygnować ze 
swego spokoju na każde skinienie! — rzekł człowiek o lisim 

background image

wyglądzie, lecz pozostali ludzie z fajkami w zębach nie rozumieli 
jeszcze niczego z tego, co zostało powiedziane tytułem krótkiego 
wstępu. Oczekiwali właściwego przedstawienia ze stoickim wręcz 
spokojem, a obcasy ich pantofli postukiwały od czasu do czasu jak 
pieczątki.

Komediant obrzucił rudzielca ostrym spojrzeniem i uczynił 

gwałtowny ruch ręką, bielszą od ręki notariusza.

Zaognione oczy pochłonęły owo spojrzenie z obojętnością, niczym 

zawartość naczynia, która nie szkodzi zdrowiu, a źrenice ich nie 
straciły nic ze swej przenikliwości.

— Duchowe dary nasze — kontynuował komediant (a słowa jego 

skierowane były tym razem do wszystkich oprócz rudego) 

T

— po 

większej części niezbadane i nieznane, oczekują na moment swego 
wyzwolenia, i największy błąd, jaki możemy popełnić, to potraktować 
ukrytą w nich moc z głupim uprzedzeniem.

Dodatek o głupim uprzedzeniu, ostry niczym strzała, znów 

adresowany był zapewne do rudego mężczyzny.

— Możliwość widzenia i rozumienia rzeczy wybiegających daleko 

poza granice tego, co dziś dostępne naszym zmysłom, ponad wszelką 
wątpliwość w nas samych się mieści. Nie ma wszak takich oczu, które 
ogarniałyby wszystkie funkcje naszych nerwów, a w sprawach 
tajemnych znajdujemy się wciąż przy pierwszej literze alfabetu. 
Wszelkie myślenie nasze stłoczone jest i pokryte skorupą, niby w 
kurzym jaju, bowiem poznaliśmy krańce świata w tych tylko 
granicach, jakich sięga cień naszego nosa. Prawdziwą jest jedynie 
ziemia, po której stąpamy, a w sferze wiecznych wątpliwości 
pozostaje wszystko to, czego nie splugawiliśmy swymi dziesięcioma 
palcami.

Umyślnie podkreślone zostały znowu ostatnie słowa, jak gdyby 

posiadanie dziesięciu palców było znakiem szczególnym rudego 
mężczyzny.

Rudzielec ani drgnął, natomiast na twarzach reszty gawiedzi dało 

się zauważyć zniecierpliwione zdumienie.

„Ten tam prawi mętnie niby ksiądz, a przedstawienia jak nie było, 

tak nie ma! Bywało u nas wielu z jego fachu: jedni połykali tłuczone 
szkło, inni niczym dojrzewające owoce zwisali na długich linach 
zawiązanych wokół szyi, ale ten to jakiś dziwny komediant!”

background image

Komediant zdawał się dobrze przewidywać, że wzbudzi w ten 

sposób niepokój, spodziewał się jednak większego efektu swego — 
bardziej nieprzystępnego niż tajemniczego — wprowadzenia. 
Zakończył ten wstęp kilkoma ozdobnikami pozbawionymi większego 
znaczenia i ukłonił się bardzo zwyczajnie i w milczeniu. Tymczasem 
zapadł zmierzch.

Puste było niebo o zachodzie, tylko niektóre obłoczki lśniły tęsknie 

jak kielichy mszalne. Dzwonek we wsi, gdzie znajdowała się 
plebania, dźwięczał delikatnie i samotnie, aż się serce krajało. W 
stawie coś dźwięcznie plusnęło, a trzciny i wierzby zdawały się 
rozumieć to tak, jak każdą opowieść na dobranoc. W gaju kukała 
kukułka, a należyta odległość nadawała jej głosowi odcień 
melancholii i wdzięk.

Wąski pas świeżo obrobionej ziemi, o długości mniej więcej 

leżącej trumny, ciemniał pod nogami komedianta, a ogrodowa łopata, 
niczym nóż w ranie, tkwiła w wilgotnej glebie.

Cisza tchnęła z tego kawałka odkrytej ziemi i posępność czegoś, co 

z głębokiego ukrycia na światło dzienne wynieść poleciliśmy, 
rozkoszując się spojrzeniem nieczułym na męki żywota w 
ciemnościach dojrzałego.

Głosem, któremu przybywało rozwagi i pewności siebie, podjął 

znów komediant mowę na chwilę przerwaną:

— Potrafię na waszych oczach rozmnożyć zdolności rozrodcze 

ziemi w niewiarygodnej mierze — tak, by z ziarna wyrosła zdrowa 
roślina, której owoców byście skosztowali, zanim jeszcze opuścicie 
prowizoryczną scenę moją. Potrafię nawet więcej, choć nie ma to nic 
wspólnego w czarną magią.

Sięgnął do przygotowanej kasety, zwijając swą białą dłoń na

kształt muszli, i wyjął garść ziarenek maku, migocących w jego ręce 
jak coś żywego, a pozbawionego swobody.

Obszedł swą publiczność, aby poddać ziarno ogólnej kontroli, nie 

pomijając przy tym rudego. Ba, wyglądało nawet na to, że mu na nim 
szczególnie zależy.

I rudzielec zanurzył w maku koniuszki swych palców, których 

barwa nie wyłamywała się z ogólnej harmonii kolorów, były bowiem 
usiane niezliczonymi piegami, które w żadnych okolicznościach nie 
ginęły ani nie bladły. W jego zaognionych oczach malowała się na 

background image

wpół skrywana radość zwycięstwa, a knurzy ząb kołysał się pośrodku 
kamizelki niezwykle żwawo i wesoło.

— Czyjekolwiek niedowierzanie zamiary moje utrudnia i niweczy 

— przypomniał dziwaczny siewca, rzuciwszy ziarno na świeżo 
odsłoniętą ziemię.

Słowa te zabrzmiały w uszach rudego jak ponura, lecz uprzejma 

prośba.

— Zwątpienie wyczerpuje! Jeśli zabraknie wiary, obrócą się 

poczynania moje w bezpłodną igraszkę, co nie jest doprawdy za-
mysłem ani moim, ani waszym! Skupcie, szanowni, całą swą baczną 
uwagę na mym zasiewie, który zaczyna kiełkować prędzej, niźli się 
minuta z minutą spotyka!

Czy to sprawił przyjemny półgłos komedianta, czy też było to 

cierpliwe milczenie wieczorne, które otępia i pieści — dość że oczy 
zgromadzonych od bruzdy obsianej ziemi więcej się nie oderwały;

Czas nieubłaganie mijał, a wskazówka sekundnika miała, być 

może, świadomość swej fatalnej roli. Cicha i smutna była naga 
ziemia; łapczywe oczy nie dostrzegały na jej powierzchni żadnej 
zmiany. Gruda koło grudy, ziarno z ziarnem, połączone tajemniczymi 
więzami, tworzyły wrażliwe ciało ziemi, trwającej w absolutnym 
milczeniu, a w tym milczeniu kryło się coś bez wątpienia ważnego i 
wewnętrznie cierpiącego.

Praca wskazówki sekundnika utraciła niebawem swą 

dramatyczność, gdyż obsiana ziemia poczęła drżeć, wzruszona 
tajemnicą żywego znaku. Małe kiełki roślin przedzierały się wyraźnie 
w górę, i postaci w kupieckich rożkach wprawione zostały w osłu-
pienie widokiem zwycięstwa nad siłami przyrody.

Kiełki nie zachowały długo swych pierwotnych kształtów. 

Włoskowate łodygi, karmione tajemniczą limfą, wspięły się na 
wysokość pięciu stóp, a na ich wierzchołkach wytrysnęły czerwone 
kwiaty, jak płomienie w bezwietrzną pogodę. I zakołysały się powoli, 
zanim zwiędły i opadały jak uschnięte czarne róże. Nie dotknął 
jeszcze ziemi ostatni zeschły płatek, a już zalążnie zmieniły się w 
makówki, których rosnący ciężar pochylał wysokie łodygi. Nie padły 
jeszcze pierwsze okrzyki zdziwienia, a już zamigotał w dłoni 
komedianta dojrzały mak, jak coś żywego i pozbawionego swobody.

Na twarzach zaś tych, którzy końce palców w maku zanurzyli, 

background image

widoczna była bojaźliwa wiara. Do wszystkich przemawiała 
zwielokrotniona tęsknota letniego przedwieczora, a zmrok rozpinał 
przed ich oczyma szerokie szaty pomiędzy drzewami.

Opadły i zachrzęściły puste makowe łodygi, na znak zakończonego 

dzieła uprzątnięte zostało cudowne pole, ale każdy widział, że 
pozostała jedna w swej świeżości nietknięta łodyga. Ona jedna tylko 
nie rozkwitła i nie wydała owoców, ona jedna drżała tu teraz, 
poruszana nie wiatrem, lecz wewnętrznym ożywieniem, wymykając 
się w ten sposób ze spoistości przygotowanego widowiska.

Oczy rudzielca błysnęły złośliwie niczym woda w ciemności. 

Uczynił gest w kierunku żywej łodygi, śledząc z ironią kredową twarz 
komedianta.

— Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami, 

nastąpi teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka — zwrócił się 
komediant do zgromadzonych widzów z miasteczka, a jego 
przemowa miała charakter wspaniałej improwizacji. W mgnieniu oka 
ukazało się w jego rękach coś na kształt sierpa do żęcia zboża, 
lśniącego migotliwie niby pawie pióro.

Trzykrotnie machnął błyszczącym przedmiotem i za trzecim razem 

podciął osamotnioną łodygę, która owoców nie wydała.

Upadła, nawet liść na niej nie zaszeleścił. Wyglądała na całkowicie 

martwą; taką, w której sok nie popłynie już od korzenia do 
wierzchołka. I choć nie było w tym żadnego sensu — upadł także 
rudy mężczyzna.

Jego głowa uderzyła o ziemię, a rozścielone trociny pociemniały 

wokół od jego świeżej krwi.

Rudy mężczyzna był tu obcy i nie wyjaśniony pozostanie przebieg 

zaciętych zmagań ducha z duchem, ponieważ twarze widzów były 
tępe i bez wyrazu, a oni sami byli zajęci wygasłymi fajkami z 
kosodrzewiny.

Puste było niebo o zachodzie, tylko niektóre obłoczki lśniły tęsknie 

jak kielichy mszalne.

Dusza do filozofii skłonna stała zaniepokojona wobec nowego 

artykułu wiary.
Przełożył Jacek Illg

background image

EMANUEL Z LEŚEHRADU 
Skamieniali ludzie

Ciekawy był to człowiek, rzeźbiarz Piotr Sztork.
Poznałem go w praskiej restauracji „Pod Czarnym Łabędziem”, w 

której wieczorami niekiedy bywał i gdzie w gronie artystów, literatów 
i aktorów spędzał wolne chwile.

Towarzystwo spotykające się w tejże restauracji składało się z 

artystów już dojrzałych, cyganerii oraz ich przyjaciół, którzy chętnie 
dołączali do wesołej i nieskrępowanej kompanii. Rozprawiało się tu o 
wszystkim: o polityce, o sprawach przyziemnych, o miłosnych 
przygodach, o artystycznych sukcesach i porażkach poszczególnych 
bywalców — każdy opowiadał coś nowego i zajmującego. Nieraz 
dochodziło do wymiany poglądów na tematy artystyczne lub 
fachowe, co w niektórych wypadkach prowadziło do ostrych, 
zjadliwych potyczek słownych, ale gniew, osobiste urazy i zazdrość, 
które w chwilach waśni przebłyskiwały zza udawanej przyjaźni, 
niknęły bądź od razu, bądź po paru dniach, kiedy wesołe usposobienie 
bywalców łagodziło spory zacietrzewionych adwersarzy. W tym oto 
towarzystwie poznałem Piotra Sztorka.

Zapuściwszy się przypadkiem pewnego wieczora „Pod Czarnego 

Łabędzia” i ujrzawszy kilku znajomków przy stole dla tradycyjnych 
ich spotkań zarezerwowanym, przysiadłem się, po czym 
przedstawiono mnie obecnym, których dotąd osobiście nie znałem. 
Sztork przyszedł w chwilę potem i usiadł naprzeciw mnie, lecz nie 
włączył się do absorbującej towarzystwo rozmowy. Natychmiast 
uwagę moją zwróciła ta interesująca, ujmująca powierzchowność. 
Głowa jego była osobliwie pięknie ukształtowana, z jaśniejącymi 
brązowymi, zagadkowymi oczyma, wysokie zaś czoło obramowane 
czarnymi, bujnymi włosami, w których tu i ówdzie prześwitywały 
ślady siwizny. Był zapewne czterdziestolatkiem: słusznej postury, 
nieco przygarbiony, o zamyślonym, świadczącym o małomówności, 
wyglądzie.

Rzadko kiedy wtrącał się do rozmowy, a jeśli już odezwał się lub 

odpowiedział na pytanie kolegi, czynił to za pomocą zwięzłego, 
chłodnego zdania lub paru zaledwie słów, których nie zamierzał 
przeciągać w dłuższą pogawędkę.

background image

Zauważyłem, że Sztork cieszy się poważaniem kompanów, ale 

także budzi ich zawiść, objawiającą się zwłaszcza pod jego 
nieobecność. Wówczas koledzy po fachu rozmawiali o nim z nie 
skrywaną zazdrością. Mówili, że ma w twórczości szczęście: od razu 
znalazł sobie mecenasa, który pomagał mu finansowo podczas 
studiów; że tworzy z niezwykłą łatwością; los mu sprzyja i że 
wyśmienicie wynajduje wszelkie drogi i ścieżki ku sławie. Było 
oczywiste, że górował nad przyjaciółmi i oni godzili się z tym, 
niekiedy jednak dotkliwie odczuwając jego wyższość.

W rzeczy samej Sztork odnosił zdecydowane i olśniewające 

sukcesy. Imię jego stało się sławne. Od pierwszego publicznego 
wystąpienia sukces gonił sukces, niczym za sprawą cudu. Jego dzieła 
zyskiwały na wystawach najwyższe nagrody i kupowane były przez 
galerie w kraju i za granicą. Talent Sztorka wynoszono pod niebiosa, 
dzieła zaś, które stworzył, uznawano za majstersztyki. Pisma 
rozpływały się w pochwałach na cześć tego artysty, intrygującego 
swymi ciekawymi pracami, jak i ekscentrycznym, zagadkowym 
życiem.

Sztork był samotnikiem. Miał opinię wroga ludzi. Nigdy nie 

włączył się do bujnego, towarzyskiego życia artystycznych kręgów. 
Wprawdzie był członkiem towarzystwa sztuk plastycznych, jednak 
nie przyjął w nim żadnego stanowiska, a kontakty z pozostałymi 
rzeźbiarzami lub innymi artystami ograniczał do minimum. Od czasu 
do czasu zjawiał się „Pod Czarnym Łabędziem”, ale poza tym stronił 
od nich. Jeśli zaś któryś ze znajomych chciał się z nim spoufalić, 
Sztork zawsze potrafił zachować dystans, nigdy nie wykraczając poza 
granice obowiązujących konwenansów.

Sądzić by można, że Sztorkowi nie zależało na opinii towarzyszy. 

Wprawdzie nie okazywał im wzgardy lub wyższości, ba, często 
chwalił nawet tego lub owego, że właśnie wystawia udaną pracę; 
zachowanie jego było jednakowoż oschłe, a słowom brakowało 
przyjaznego ciepła. Sądy jego nie odznaczały się szczególną 
znajomością spraw, o których mówił, były raczej pospolite, oddające 
ledwie ogólnikowe, powierzchowne wrażenie.

Od owego wieczora, kiedy to poznałem Sztorka „Pod Czarnym 

Łabędziem”, zaglądałem tam częściej i nieraz spotykałem rzeźbiarza. 
A że znałem mistrzowskie dokonania i intrygowało mnie jego 

background image

zagadkowe życie dziwaka, parokroć usiłowałem wdać się z nim w 
rozmowę. Początkowo wszak nie wiodło mi się. Poza paroma 
zdawkowymi zdaniami nie wydobyłem zeń niczego, Sztork zaś, który 
chadzał tam głównie po to, by zjeść kolację, rychło żegnał się 
grzecznie przez nikogo nie zatrzymywany.

Ja jednak czyniłem dalsze próby pozyskania sympatii Sztorka. 

Dowiedziawszy się, że lubuje się w starożytnościach, znosiłem do 
restauracji artystyczne starocie i pokazywałem je, pytając go
ozdanie i starając się rozbudzić w nim zainteresowanie oraz wyrwać 
go z pomroki odosobnienia. Ale i tu nie poszczęściło mi się. Sztork 
pokazaną mu starożytność oglądał, orzekał, czy jest autentyczna, czy 
też nie, stwierdzał, że podoba mu się bądź nie, poczem oddawał mi ją, 
w dalszą rozmowę się nie wdając.

Próbowałem zatem z innej beczki. Kiedy Sztork sposobił się do 

wyjścia, płaciłem i wychodziłem razem z nim w przekonaniu, że 
zapewne umyślnie jest małomówny w gronie artystów i na ulicy 
będzie rozmowniej szy. Towarzyszyłem mu w drodze, starając się 
nawiązać rozmowę o sprawach, które, jak mniemałem, mogą go 
interesować. Niekiedy na me zapytania dawał krótką odpowiedź, 
innym razem wysłuchiwał mnie w milczeniu, aż wreszcie 
dochodziliśmy do domu, gdzie mieszkał. Tam żegnał się i wyglądało 
na to, że znowu nie wskórałem niczego.

Nadzieja, że pozyskam przyjaźń rzeźbiarza, który od pierwszej 

chwili zaprzątnął mą uwagę i którego szanowałem wielce za jego 
oryginalną twórczość, z wolna nikła. Wraz z nią nikły także widoki na 
to, że kiedyś poznam świat, w jakim żyje, jego marzenia 
przekuwające się w dzieła. Zaprawdę, jakże gorąco pragnąłem 
zobaczyć jego atelier, gdzie powstawały arcydzieła porażające 
prawdziwością i pięknem, ale zapewne atelier zamknięte jest tak samo 
jak jego duchowe wnętrze; wiedziałem, że nawet swych kompanów 
nigdy nie zaprasza do pracowni, goszcząc ich
wyłącznie w mieszkaniu doń przylegającym. Wreszcie uznałem swój 
trud za daremny, uwierzywszy, że nigdy nie uda mi się poznać tej 
duszy spowitej gęstą mgłą tajemnicy.

Nadto podczas ostatniej bytności „Pod Czarnym Łabędziem” 

dowiedziałem się, że Sztork znów pracuje nad większym dziełem na 
wystawę, a kiedy pracuje, unika towarzystwa, pędząc wyłącznie 

background image

samotnicze życie w atelier.

I tak mistrz Sztork zniknął mi na czas jakiś z oczu, a ja na razie 

zrezygnowałem z zawarcia zażyłej znajomości z twórcą i jego 
monumentalnym dziełem.
Od tamtej pory upłynęło parę miesięcy.

Nadszedł czerwiec. Zaproszony przez przyjaciela Rejsę, poje-

chałem na wakacje na Szumawę, gdzie w uroczej wiosce u podnóża 
gór zamierzałem przeżyć w spokoju parę tygodni, poświęcając się 
pracy. Zapomniałem na czas pewien o artystycznej kompanii i mistrzu 
Sztorku, kontent, że mogę zamienić wielkomiejski zgiełk na 
harmonijne, majestatyczne piękno przyrody.

Powróciwszy do Pragi, włączyłem się w nurt życia wielkiego 

miasta, rychło też zawitałem „Pod Czarnego Łabędzia”. Byli tam 
niemalże wszyscy; przyjęli mnie jak dobrego znajomego. 
Opowiadałem, co robiłem na wsi, oni zaś opisywali, gdzie byli, co 
zdziałali i jak im się wiodło. Niektórzy wojażowali po zagranicy, inni 
spędzili lato na wędrówkach plenerowych w Czechach, jeszcze inni 
pozostali w swych pracowniach, szykując dzieła na jesienną wystawę.

Nie widząc wśród obecnych rzeźbiarza Sztorka zapytałem, co z 

nim i czy nie zjawił się wśród nich, pamiętałem bowiem, że przed 
mym wyjazdem na wieś pracował nad większym dziełem, 
zamknąwszy się w atelier, od towarzystwa wszelkiego stroniąc.

Zwiedziałem się, że od tej pory Sztork rzeczywiście nie zawitał 

między artystów, że nikt o nim nic nie wie. Nawet kompani nie mogli 
zastać go w pracowni tak zazdrośnie przezeń strzeżonej. Wiadomo 
wszak jest, że na jesienną wystawę zgłosił Sztork swą nową pracę — 
kompozycję „Wygnańcy z raju”.

Rzekłem, że zapewne będzie to dzieło wyborne i godne uwagi, jak 

i wszystkie poprzednie dzieła tego artysty.
— Oczywiście — przytaknął rzeźbiarz Sander — znów Sztork 
weźmie pierwszą nagrodę, jak zwykle. Diablo ciekawym, jak
ten człowiek tworzy. W akcie tworzenia nie dopuszcza do siebie 
nikogo i dopiero na wystawie można zobaczyć jego dzieło gotowe. 
Staje się wręcz chorobliwie nerwowy, gdy ktoś chce przeniknąć 
tajemnicę jego twórczości. Ba, nawet modele swoje zazdrośnie 
skrywa i za nic na świecie nie zdradziłby nikomu ich adresu.

— Dziwak z niego, jak z każdego wielkiego artysty — powie-

background image

działem. — Ma do tego prawo. Zresztą ekscentryczny ma też 
charakter, co przejawia się w jego twórczości.

- To prawda — wpadł mi w słowo Sander — ekscentryczny jest 

także w doborze tematów. Do swych wizji wybiera zawsze postacie 
dzieci albo dorastającej młodzieży, aby przedstawić stany duszy 
ludzkiej. Przez to jego twórczość jest na swój sposób monotonna. Nie 
widziałem jego rzeźby starszego mężczyzny czy starszej kobiety. 
Przedstawia najwrażliwszy wiek człowieka i jego przełomowe chwile 
lub zagadki życia. Jego najdonioślejsze dzieło, nad którym pracuje już 
od lat, a składają się nań pojedyncze rzeźby albo kompozycje, zowie 
się „Wiek młody”. Z tego cyklu pokazał jak dotąd: „Dojrzewanie 
płciowe”, „W walce o życie”, „Nędzę”, „Przedwczesną starość”, 
„Suchoty”, „Ofiary głodu”. Same przeurocze motywy, warte patologa 
albo lekarza sądowego. Cóż, różne są gusta.

— Ale oddaje swój świat prawdziwie — włączyłem się - 

publiczność widzi wszystko jak żywe: zgroza tchnąca z jego rzeźb 
budzi autentyczne przerażenie; cierpienie jego postaci dosłownie 
miażdży duszę człowieka. Sztork idzie szczególnym tropem, ale 
podoba mi się, że pokazuje nagą prawdę i nie upiększa swej wizji, jak 
to inni artyści chętnie czynią. Nie chce przypodobać się widzowi, nie 
chce schlebiać człowiekowi. Bezkompromisowo krocząc naprzód, 
przecież wzbudza podziw i zyskuje uznanie dusz artystycznie 
wrażliwych.

— Krzewi przez to ponuractwo — odparł z naciskiem rzeźbiarz 

Sander — jeszcze nigdy nie rzekł nic radosnego. Myśli pan, że jego 
cykl „Wiek młody”, gdy będzie kiedyś wystawiony, wywoła miłe 
refleksje? Będzie to wystawa ciał, które opuściły salę tortur albo 
szpital, a zwiedzający będą musieli zabierać ze sobą perfumy i wodę 
kolońską, żeby się mieli czym cucić na wypadek nieszczęścia.

— Och, chyba nie będzie tak źle — rzekłem z uśmiechem, 

domyślając się, że przez rzeźbiarza przemawia teraz zawiść. I widząc, 
że Sandera irytują nieco me poglądy na sztukę, a nie
chcąc go bardziej zdenerwować, zaniechałem rozmowy o Sztorku i 
jego twórczości, po czym rychło zmieniłem temat.

Niebawem pożegnałem się z podochoconymi przyjaciółmi i 

opuściłem „Czarnego Łabędzia”.

W drodze do domu rozmyślałem o Sztorku. Moje zainteresowanie 

background image

ekscentrycznym artystą nie zmalało, wręcz odwrotnie: pragnienie 
spotkania z nim wzmogło się jeszcze, jak gdyby działał na mnie 
niesamowity czar przyciągania. Im bardziej otaczał się zaczarowanym 
kręgiem, im wyższy mur nieprzystępności stawiał między sobą a 
światem, tym goręcej płonęło we mnie pragnienie, by przeniknąć tę 
tajemniczą osobowość, tym bardziej porażała mnie jego sztuka. Jakież 
tragedie, jakież katusze dręczyły duszę Sztorka? Co było przyczyną 
jego posępnego stosunku do świata? Dlaczego zagiął na ludzi parol i 
czemuż to, odnosząc takie sukcesy i mogąc zająć pierwszorzędne 
miejsce w społeczeństwie, które by mu ono ochoczo przeznaczyło, 
wybrał monotonną samotność? Przytłaczały mnie podobne pytania, a 
ja nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Czy zbliżę się do zamkniętej 
duszy tego artysty? Czy uda mi się pozyskać jego zaufanie? Czy 
uwierzy w mój szacunek i podziw prawdziwy, z którym długo już 
śledziłem jego twórczą drogę?

Przy sposobności przypomniałem sobie, jak to wiosną fiaskiem 

skończyły się moje próby skłonienia Sztorka do wylewności. Jakże 
nagle zniknął w arkadii swego atelier, ze wzgardą pozostawiając mnie 
i resztę przyjaciół przed drzwiami swej świątyni. Jakże szczelnie 
ukrywał przed oczyma intruzów swe wnętrze, nie przekraczając nigdy 
granicy pospolitych rozmów.

I, podniecony ową zagadkową postacią, postanowiłem odnaleźć 

Sztorka i uczynić wszystko, by zyskać jego przychylność. Wszak jak 
wszyscy ludzie, największych nawet dziwaków nie wyłączając, ma 
zapewne i on jakąś słabostkę, osobiste upodobanie, które może 
rozbudzić jego zainteresowanie. Trzeba mi spróbować, trzeba. 
Wywiem się, co jest jego namiętnością, pasją. A wtedy... Ano, 
zobaczymy.

Tymczasem doszedłem do domu i kładąc się na spoczynek, wciąż 

przemyśliwałem o Sztorku i jego tajemniczym atelier, które teraz 
zdało mi się być stromym szczytem Mont Blanc, gdzie ja wejść 
muszę.

Otwarcie wystawy rzeźbiarzy anonsowały duże plakaty na rogach 

ulic, a czasopisma w rubrykach poświęconych sztuce rozpisywały się 
o wystawionych pracach. Recenzje z wystawy były w większości 
pochlebne, albowiem tym razem niemal wszyscy biorący w niej 
udział artyści wystawiali prace doprawdy udane i wielce oryginalne. 

background image

Wszakże królowało dzieło Sztorka „Wygnańcy z raju”, o którym 
pewne czasopisma drukowały hymny pochwalne, określając je jako 
twór głębokiej duszy artysty, inne zaś opisywały dzieło jako 
efektowną pogoń za nowatorstwem oraz oryginalną próbę 
maksymalnego naśladownictwa natury.

Zżerany przez ciekawość i niecierpliwość, byłem jednym z 

pierwszych zwiedzających wystawę.

W środkowej sali, na wysokim postumencie, wznosiło się dzieło 

Sztorka. Już przy wejściu przykuwało uwagę monumentalnością 
koncepcji oraz siłą wyrazu. Postacie kompozycji sprawiały wrażenie 
prawdziwych ludzi, zastygłych na chwilę w pozie przez rzeźbiarza im 
wyznaczonej. Absolutna naturalność oraz niezaprzeczalna 
prawdziwość ruchu i wyrazu przyprawiały o wstrząs wewnętrzny.

Poruszony pierwszym wrażeniem i do głębi rozgorączkowany, 

zbliżałem się, niczym oczarowany, do wspaniałego dzieła, gdy nagle 
tuż przy kompozycji zobaczyłem pogrążonego w zadumie Sztorka.

Mistrzu — rzekłem w nabożnym uniesieniu i z radością 

prawdziwą, że właśnie w takiej chwili mogę uścisnąć rękę twórcy m 
mistrzu, pańskie dzieło głęboko zapadło w mą duszę. Przemówiło do 
mnie zrozumiałą mową. Rozumiem pańskie kamienne słowo, któremu 
na imię: prawda! Pańska prawdziwa sztuka wnosi do naszej dusznej 
atmosfery ożywcze poglądy i zapładniające idee.

Przez chwilę Sztork obserwował me ożywienie i widocznie moje 

bezpośrednie, szczere słowa mile go połechtały, albowiem odparł z 
ironicznym uśmieszkiem:

— Jakiż z pana zacofany człowiek. Interesuje pana jeszcze 

prawdziwa sztuka... Toż takie ciągoty obce są naszym zakłamanym 
czasom. Artyści, którzy dziś tworzą prawdziwie, jawią się jako 
przedpotopowe stwory. Nasze czasy to czasy kłamców i 
rzemieślników. Współczesna publiczność żąda od artystów 
upiększonej powszedniości lub pożyteczności. Duch zaś, idea — to 
pojęcia uboczne. A sztuka jest ideą. Jest w niej twórcza ra
dość, rozum przenikający materię i rozświetlający świat. Sztuka 
wymaga od ludzi refleksji. Ale ludzkość nie chce myśleć. Obojętne jej 
są głębokie, odwieczne prawdy.

Z radością stwierdziwszy, że wzbudziłem w rzeźbiarzu zainte-

resowanie i że zrobił się rozmowniejszy, czego nigdy przedtem 

background image

osiągnąć nie mogłem, rzekłem:

— Tak jest, sztuka dzisiejsza powierzchni ledwie dotyka, o treść 

wewnętrzną nie troszcząc się zupełnie. Zadowala gusty publiczności, 
chce się podobać.

Podekscytowany Sztork wpadł mi w słowo:
Otóż to, współcześni artyści schlebiają zazwyczaj gustom 

publiczności. Jednak sztuka winna być ponad epoką. Nie ma służyć 
czasom i przejściowym gustom, lecz, jeśli trzeba, winna się im 
sprzeciwiać.

Przytaknąłem, dodając, że wyrazić prawdę w dziele sztuki oznacza 

pojąć prawdziwie sens życia i na tym zbudować swój pogląd na 
sztukę.
Sztork zamyślił się chwilę, po czym rzekł:
— Zgoda, ale wszystko zależy od tego, jakim sposobem artysta 
nauczy się patrzeć na świat. Nie wystarczy żyć prawdziwie, przede 
wszystkim należy prawdziwie widzieć. Widzieć naraz wszystko: i 
naturę, i człowieka. Widzę prawdę, a nie tylko wyobrażenie prawdy. 
Podkreślam, ba, niekiedy przejaskrawiam celowo, cechy mające 
wyrazić stan wewnętrzny, który chcę oddać.

Przy tych słowach wskazał na „Wygnańców z raju” wznoszą? cych 

się przed nami.

— Proszę — ciągnął dalej — oto ramię owo ujawnia rozpaczliwe 

napięcie mięśni, wyrażające bezsilność, to tutaj... a tam — widzi pan 
wysiłek, chęć przepędzenia monstrum przyszłego rozczarowania?

I gestami rąk oznaczał najbardziej znamienne fragmenty dzieła. — 

Chcę być wiemy — mówił jak gdyby do siebie — wierny życiu. Nie 
chcę zniekształcać natury. Mym celem jest człowiek prawdziwy. 
Człowiek jednocześnie szkaradny i piękny. We wszystkim jestem 
posłuszny naturze, służąc jej wiernie. Nie chcę przedstawiać jedynie 
powłoki, ale i duszę, choćby przyszło mi przemocą wyrwać ją materii.

Ostatnie słowa wyrzekł cicho, w mistycznym uniesieniu. 

Obejmował oczyma marmur, jak gdyby był w nim zakochany.

— Mistrzu, pańskie aspiracje są godne podziwu — wytrąciłem 

Sztorka z zadumy — ale szerokie kręgi publiczności, lubujące się w 
łatwo postrzegalnym, powierzchownym pięknie, nie pojmą pana 
należycie. Zawsze będzie pan dla nich ekscentrykiem. Chwalą pana, 
ponieważ chwalą i znawcy sztuki, jednak nie rozumieją pana.

background image

Wzdrygnął się gniewnie i powiedział porywczo:
- Chodźmy stąd. Nie chcę rozmawiać przy ludziach, są zanadto 

wścibscy. — I nie czekając mej zgody, ujął mnie za ramię i wywiódł 
z galerii.

Po chwili zamyślenia spojrzał na mnie.
— Zdradzę panu tajemnicę swej sztuki — rzekł zdecydowanym 

tonem. — Staram się wywołać wrażenie autentycznego żyda. Nie 
wiem, co to ustępstwa, kompromisy. Chcę tworzyć człowieka takim, 
jakim jest: bez fałszu, w naturalnej, ziemskiej postaci, i dlatego 
badam go niczym lekarz pacjenta, niczym chemik ciekawą substancję. 
A jeśli rzeźby moje podług anatomii poprawne są i wiernie oddają 
życie, cóż więc chcą mi wytykać dyletanci i małostkowi krytycy? Cóż 
nie podoba im się w tym, że prócz rzeźbiarskiej pracy podsuwam im 
jeszcze idee?

— Mistrzu, zgadzam się z panem całkowicie — przytaknąłem. — 

Artysta ma prawo tworzyć wedle upodobania. Czyż prawdziwy 
artysta zadowolić się może chwilowym sukcesem? Czyż może go 
cieszyć, że uznaje się go za nowoczesnego twórcę, że schlebia 
przejściowemu gustowi swych czasów? Bynajmniej. Artysta z 
prawdziwego zdarzenia musi być prorokiem, nauczycielem, uczonym. 
Zadaniem jego jest więcej niźli bawić: ma obowiązek uczyć ludzi, 
wychowywać ich, rozjaśniać zagadki bytu, przenikać materię i duszę 
ludzką.

Sztork kroczył w milczeniu u mego boku, pogrążony w zadumie, i 

wydawać się mogło, że mnie nie słucha. Ale naraz wyrwał się z 
zamyślenia i rzekł cicho, niemal do siebie, głosem zdławionym i 
drżącym:

— Zawsze pociągała mnie zagadka ludzkiego żyda. Musiałem 

zstąpić aż do piekła duszy człowieczej, nawet za cenę utraty 
wiecznego zbawienia. I uczyniłem to: dotarłem do jądra ludzkiego 
jestestwa. Aż do zła i jego korzeni. Aż do bólu i jego źródeł. 
Studiowałem najstraszliwsze cierpienia. Obserwowałem niszczące, 
zabójcze źródło chorób i wsłuchiwałem się w niemoc duszy. Nie chcę 
igrać ze zmysłami, chcę prowokować do refleksji. Dla mnie sztuka 
nigdy nie była ćwiczeniem oka i ręki, lecz wypadkową formy i nauki.

Tak rozmawiając doszliśmy na ulicę Szwedzką, gdzie na trzecim 

piętrze narożnej kamienicy mieszkał Sztork i tam też miał atelier.

background image

Stanęliśmy przed bramą domu. Rzeźbiarz chciał już mnie po-

żegnać, ja jednakże postanowiłem wykorzystać jego łaskawszy 
nastrój i rozmowność, by ziścić swe stare marzenie.

Dzień dzisiejszy dał mi przychylność Sztorka, to było jasne, trzeba 

więc kuć żelazo, póki gorące. Może dzisiaj nie odrzuci mej prośby i 
pozwoli mi zerknąć do swego atelier. Zdobyłem się zatem na odwagę 
i rzekłem:

— Mistrzu, czy mógłbym zobaczyć pańskie atelier? Wybaczy pan 

śmiałość, ale od dawna już tego pragnę, nie odważyłem się wszak o to 
prosić.

Spostrzegłem, że przy tych słowach Sztork nastroszył się, jego 

dotąd rozpogodzone oblicze spochmurniało, on zaś odparł oschle:

— Pan wybaczy, może kiedy indziej. Nie mam w atelier prac, które 

mogłyby pana zainteresować i które bym mógł panu pokazać. 
Ukończone dzieła są wysłane na wystawy, a szkiców z reguły nie 
pokazuję. Proszę wybaczyć.

Twarz Sztorka ponownie zrobiła się obca, jak gdyby zmieniła ją 

jakaś tajemnicza siła. Jego znowu chłodne jak stal oczy przypatrywały 
mi się z nieufnością. W kącikach ust błąkał się charakterystyczny 
szyderczy uśmieszek i po raz pierwszy zauważyłem, że z tego oblicza 
wyziera osobowość twarda, nieustępliwa, która w chwilach sprzeciwu 
lub oporu przydaje jego spojrzeniu wyraz jakiegoś podstępnego 
okrucieństwa.

Zrozumiałem, że dalsze próby są daremne. Powiedziałem więc 

rozczarowany:

— Przyznaję, że pora na Wizytę stosowna nie jest. Racja, za-

pomniałem, że w czasie wystaw pracownie są puste, ale pozwolę 
sobie wyrazić szczerą nadzieję, że jednak kiedyś dostąpię zaszczytu 
przekroczenia progów pańskiej świątyni.

— Świątyni? — wykrztusił. — Raczej piekła! Tak, ten wyraz 

bardziej by tu pasował. No, ale nic chyba nie stoi na przeszkodzie — 
dodał głosem już zmienionym, spokojniejszym — abyśmy niebawem 
spotkali się znowu. Miło się dziś z panem gawędziło, a to rzadko rai 
się zdarza. Nie chcę na siłę nikogo przekonywać. Nie zatrzymuję już 
pana. Do widzenia.

Co powiedziawszy, podał mi rękę i zniknął w bramie, zanim 

zdążyłem rzec cokolwiek.

background image

Od naszej rozmowy, rozpoczętej w galerii przed „Wygnańcami z 

raju” i zakończonej niespełnieniem mych nadziei przed domem 
Sztorka, spotykałem się z ekscentrycznym artystą częściej. Wydawało 
się, że pozyskałem jego sympatię i że stracił wobec mnie uprzedzenie, 
okazywane innym. Z zadowoleniem skonstatowałem także, iż 
zdobyłem nawet jego pewne zaufanie, zaufanie człowieka, którego 
totalna nieufność była wręcz legendarna.

Bywało, że opowiadał mi o swych prywatnych upodobaniach i 

widząc moje nimi zainteresowanie, chętnie wyjawiał mi szczegóły. I 
tak dowiedziałem się, że pasjonuje go chemia i że posiadł na tym polu 
wyborną Wiedzę. Znał próby i rezultaty poszukiwań alchemików 
minionych stuleci, a także śledził badania i najnowsze odkrycia 
współczesnych chemików światowej miary. Przyjemnie rozmawiało 
się z nim o tych sprawach, on zaś często zadziwiał mnie swymi 
oryginalnymi poglądami. Sam też przeprowadził różne badania i, jak 
twierdził, osiągnął dość ciekawe i zaskakujące rezultaty.

Powoli poznawałem jego wewnętrzne życie, podtrzymywany na 

duchu przez wciąż żywą nadzieję, że w końcu kiedyś dotrę do głębi 
owej zagadkowej osobowości. Albowiem zaufanie, jakim się 
cieszyłem, nie było jeszcze tak wielkie, abym mógł wkroczyć do 
atelier. „Innym razem” — mawiał zawsze.

Czekałem więc cierpliwie, kiedy w przypływie wylewności 

otworzy drzwi tej tajemniczej świątyni, do której wstęp był tak 
trudny. Jednak mistrz wcale się do tego nie kwapił, a mnie nie 
nadarzała się stosowna okazja. Marzyłem, aby znalazł się jakiś 
pretekst bądź przypadek wyciągnął do mnie pomocną dłoń.

I oto kiedyś...
Sztork, z którym czasami spotykałem się wieczorem „Pod 

Czarnym Łabędziem” albo na spacerze w Ogrodzie Kińskich, nie 
pokazywał się przez wiele dni. Nie przyszedł nawet na umówione 
spotkanie, chociaż zwykle był niezmiernie punktualny.

Zdało mi się to dziwne. Przecież nie wspominał o pracy nad

jakimś dziełem, ba, przeciwnie, cieszył się, że teraz odetchnie, 
poświęcając się umiłowanej chemii. Byłbyż chory?

Przypomniałem sobie, że Sztork jest samotnikiem i gdyby ciężko 

zaniemógł, nie miałby nawet kogo wezwać i znalazłby się w 
całkowitym opuszczeniu, a nawet mógłby wyzionąć ducha, nimby się 

background image

kto zainteresował jego losem. Martwiłem się o niego. Moim 
obowiązkiem było mu pomóc, jeśli nie ma nikogo przy sobie i 
pomocy tej potrzebuje.

Minął już tydzień od ostatniego spotkania ze Sztorkiem i moje 

obawy rosły. Nie mogłem stłumić wewnętrznego głosu, który 
rozkazywał mi, abym sprawdził, co się z nim dzieje. Targał mną 
niepokój, gorączkowo pracowała wyobraźnia.

Postanowiłem iść do domu Sztorka i przynajmniej zapytać kogoś, 

czy nie wie czegoś o rzeźbiarzu. Wszak musiał go ktoś widzieć 
wychodzącego albo wracającego.

Udałem się zatem na Smichov, na ulicę Szwedzką. Siąpił deszcz, 

było chłodno i wietrznie — aura iście listopadowa. Na ulicach błoto, a 
wilgotne powietrze nieprzyjemnie przenikało ciało. Co chwila poryw 
wiatru dął mi w twarz mnóstwem drobnych, kłujących kropel 
deszczu.

Przeszedłem cichą ulicę wzdłuż Ogrodu Kińskich z występującymi 

zza wysokiego muru gałęziami drzew, z których wiatr zrywał 
pożółkłe, zmarszczone liście, trącące stęchlizną, minąłem klasztor 
Sacré Coeur i wreszcie skręciłem w zaułek, gdzie mieszkał Sztork. 
Gdy doszedłem do domu, który był celem mej wędrówki, ogarnęły 
mnie wątpliwości. Co powie rzeźbiarz, kiedy dowie się, że 
wypytywałem o niego? Co sobie pomyśli? A jeżeli uzna to za 
niesmaczne natręctwo? I czy w ogóle mam prawo do takiego 
postępku?

Przez chwilę wahałem się, ale wewnętrzny niepokój i troska o 

przyjaciela zwyciężyły niepewność. Skoro tu już jestem, popytam o 
niego, powiedziałem sobie. Sztork nie może mieć mi za złe, gdyż 
czynię tak z obawy o niego.

Zdecydowany, wszedłem do domu, kierując się do stróża, którego 

zapytałem, czy ostatnimi dniami nie widział rzeźbiarza Sztorka.

— Nie — odparł stróż, stary, dobrodusznie wyglądający męż-

czyzna z siwą brodą — od wielu dni już pana Sztorka nie widziałem. 
To i nie dziwota, pan Sztork — wiadomo, dziwak z niego kiedy 
pracuje, zamyka się w pracowni nawet na parę dni. Czy
wychodzi w nocy, tego nie wiem, bo ma własny klucz. Czasami pan 
Sztork wyjeżdża za miasto na kilka dni i wraca z jakimś chłopcem 
albo dziewczynką. Więcej nie wiem.

background image

Podziękowawszy stróżowi rozmyślałem, co robić dalej. Skąpe 

wyjaśnienia nie zadowoliły mnie, teraz wiedziałem tyle, co i 
przedtem. Mimo to nie zamierzałem tak łatwo rezygnować z wy-
świetlenia zagadki zniknięcia Sztorka.

A gdybym tak, skorom już tu jest, zajrzał na górę? — zaświtało mi 

w głowie. Jeżeli jest w domu, najlepiej sprawdzić to w mieszkaniu 
bądź w atelier. Atoli zrazu pomyślałem, że tym sposobem mógłbym 
rzeźbiarza do siebie bez reszty zrazić. Zapewne potraktowałby to jako 
wścibstwo. 

Przez moment wahałem się. Przekonywałem sam siebie, że w 

wypadku choroby:czy innego nieszczęścia, co też mogło się przy-
jacielowi przydarzyć, wszelkie skrupuły są nie na miejscu. W końcu 
działam w najlepszej wierze, chcę mu pomóc — jestem zatem 
usprawiedliwiony. Ponownie jednak pomyślałem, że pewnie celowo 
zamknął się w atelier, aby mu nikt nie wadził.

Ale niepohamowany popęd zmusił mnie, bym wszedł na górę i 

spróbował dowiedzieć się czegoś więcej. Zapewne na drzwiach 
pracowni, jak to bywa w zwyczaju, ma tabliczkę z ołówkiem, a na 
niej może być wiadomość. A może z jakichś zewnętrznych oznak da 
się określić,: czy jest w domu, czy też go nie ma.

Dodawszy sobie odwagi, ruszyłem na górę. Szedłem jak człowiek, 

który czyni coś zabronionego. Im bliższy byłem celu, tym krok mój 
stawał się powolniejszy. Wreszcie dotarłem na trzecie piętro i 
stanąłem przed tajemniczymi drzwiami. Była na nich wizytówka: 
Piotr Sztork, rzeźbiarz. Więcej nie, żadnej tabliczki z wiadomością, 
'żadnej zewnętrznej oznaki, na podstawie której można by 
wnioskować o obecności lub nieobecności Sztorka.

Nie wiedziałem już teraz, co począć. Wnet też poczułem się 

nieswojo. Na korytarzu panowała cisza. Dzień chylił się ku wie-
czorowi, nadciągała szarówka. Futryna okna kładła się cieniem na 
posadzce korytarza, a z zewnątrz słychać było gwałtowne podmuchy 
wiatru.

Mam stukać? — medytowałem. Albo może raczej zejść na dół i 

wysłać stróża z zapytaniem, kiedy znowu moglibyśmy się spotkać?

Tak, tak będzie najlepiej, zdecydowałem. Stróż — jak najbardziej. 

Osoba to postronna i nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli
spytam za jego pośrednictwem. Ucieszywszy się z powziętej decyzji, 

background image

zamyślałem zejść na dół, przedtem jednak zbliżyłem się do drzwi i 
przyłożywszy do nich ucho, jąłem nasłuchiwać, czy nie usłyszę 
wewnątrz kroków bądź jakichś szmerów.

I nagle ogarnęło mnie przerażenie. Właśnie w tejże chwili we-

wnątrz rozległ się głuchy jęk. Słyszałem dobrze: wydobywał się jakby 
z gardła duszącego się lub duszonego człowieka. Najprzód brzmiało 
to płaczliwie, później chrapliwie.

Co działo się za drzwiami? Byłem wstrząśnięty. Na pierś jakby mi 

kto włożył ciasny kaftan, tak że nie mogłem nawet swobodnie 
odetchnąć. Czułem, jak na przemian fale zimna i gorąca wprawiają 
me dało w drżenie.

Niechybnie Sztork jest chory i męczy się, nie mając pomocy. 

Zapewne cierpi już tak od paru dni i nikt o tym nie wie. A może 
postradał zmysły i; zamknięty w mieszkaniu, kona z głodu?,.-}.

Nasłuchiwałem w najwyższym napięciu. Wnet posłyszałem 

całkiem wyraźnie zduszony szloch, a potem charkot. Nie miałem 
wątpliwości —za drzwiami działo się coś koszmarnego, ponurego. A 
przynajmniej głos, który słyszałem, brzmiał posępnie, wręcz 
rozpaczliwie.

Trzeba działać, zagrożone było ludzkie życie!. Wszelkie skrupuły 

musiały iść na bok. Za sekundę mogłoby już być za późno. I, 
zdecydowawszy się interweniować, tak jak mi nakazywało sumienie, 
kilkakroć zapukałem w tajemnicze drzwi.

Nie poruszyło się za nimi nic, posłyszałem jedynie nowy jęk, tym 

razem głośniejszy. Mniemając, że chory Sztork daje mi w ten sposób 
znać, że mnie słyszy, załomotałem w drzwi.

Chwilę było cicho, po czym posłyszałem jakiś rumor, a później jak 

gdyby uderzenie czegoś twardego o podłogę, znowu rumor oraz 
głuche uderzenia, jakby ktoś kopał butem w meble. Wreszcie 
wszystko ucichło.

Zapewne Sztork usiłował wstać z posłania:, ażeby dojść do drzwi i 

otworzyć, jest jednak za słaby — pomyślałem. Albo też wstał i 
uczyniwszy parę kroków, runął z wycieńczenia na podłogę. Tak, 
niezawodnie tak było.

Czekałem chwilę, jednakowoż nie usłyszałem już jęków ani 

rumoru. Przekonany, że teraz przedsięwzięcia mego poniechać już nie 
mogę, zdwoiwszy wysiłki ponownie załomotałem w drzwi, tym 

background image

razem w całej siły.

Wnet posłyszałem znów głuchy stukot, potem jakby zatrzaśnięcie 

wieka, a niebawem ku drzwiom zbliżać się poczęły kroki.

—, Kto tam? — usłyszałem za drzwiami znajomy głos Sztorka. 

Zadziwiło mnie., że brzmiał energicznie i nie był osłabiony; nie był to 
głos chorego. 

—Proszę mi wybaczyć, mistrzu, to ja Verych — odparłem czując, 

jaką ulgę sprawia mi ów znak życia od przyjaciela. - Obawiałem się o 
pana. Nie przyszedł pan na umówione spotkanie, nikt nie wiedział; co 
się z panem dzieje, nawet stróż w pańskiej kamienicy, pomyślałem 
więc, że wydarzyło się jakieś nieszczęście, albo że jest pan chory. 
Martwiłem się i chciałem przyjść panu z pomocą, jeśliby pan sobie 
tego życzył, ma się rozumieć.

No, nic się nie stało - odezwał się ponownie głos zza drzwi, 

najwyraźniej poruszony mą troską. — Zamknąłem się tylko na parę 
dni, żeby móc postudiować w spokoju. Miło mi, że tak się pan o mnie 
troszczy. Rozumiem też pańskie domysły, że mogło mi się coś 
przytrafić, ale wszystko jest w porządku.

— Cieszę się, mistrzu — rzekłem radośnie — teraz jestem 

spokojniejszy. Nie chciałem zakłócać pańskich studiów. Wystarczy 
mi wiedzieć, że jest pan zdrów. Odchodzę, bo pomyśli pan jeszcze, 
żem natręt.
- Skoro już pan tu jest, to proszę, niech pan wejdzie — powiedział 
Sztork. — Nieładnie zostawiać gościa pod drzwiami. Wprawdzie nie 
zobaczy pan u mnie nic gotowego, tak jak mówiłem, ¡ale jeżeli życzy 
pan sobie, to proszę.

Byłbym niezmiernie wdzięczny — odpowiedziałem, zaskoczony 

jego życzliwością - Wie pan, że od dawna o tym marzyłem. Więc jeśli 
tylko nie będę przeszkadzał...

— Bynajmniej — przerwał mi głos zza drzwi — proszę chwilkę 

poczekać, zaraz otworzę, momencik...

Słyszałem, jak kroki oddalają się i jak Sztork czymś w atelier 

chrzęści, po czym kroki zbliżyły się znowu, sztaba wewnątrz od-
sunęła, w zamku zazgrzytał klucz i drzwi się uchyliły.

Sztork wyjrzał na korytarz. Był nie ogolony, posiwiały zarost 

porastał mu ścierniskiem brodę; twarz nieco zapadnięta i sposępniała. 
Ubrany był w roboczy kitel.

background image

| — Niechże pan wejdzie — rzekł z wymuszonym uśmiechem, 
badawczo mi się przypatrując. — I tak pan nie wierzy, że nie
mam w atelier niczego, i chętnie by pan tam zaglądnął. Wiem, że nie 
zazna pan spokoju, póki nie osiągnie swego celu. Zatem proszę...

Wszedłem do małego przedpokoju, wspólnego dla mieszkania i 

atelier, a stamtąd do przestronnego pomieszczenia. Rozejrzałem się z 
ciekawością. Była to piękna pracownia rzeźbiarska. Na postumentach 
stały rozpoczęte prace, przykryte prostokątnymi zasłonami, wzdłuż 
ścian zaś ciągnęły się półki zapełnione odlewami. Pośrodku atelier był 
obrotowy podest dla modeli. Na ścianach wisiało kilka obrazów i 
rysunków węglem oraz pastelami. Dostrzegłem tam także gipsowe 
maski i niewielką płytę z brązu. W jednym kącie atelier znajdowała 
się duża, solidna skrzynia, zapewne na glinę, a nie opodal żelazny 
amerykański piec buchał miłym ciepłem. Atelier miało górne 
oświetlenie, a w przodzie trzyskrzydłowe okno, zajmujące niemalże 
całą ścianę i opatrzone płóciennymi storami, które w razie potrzeby 
można było opuścić lub podciągnąć.

Sztork poprosił mnie, abym usiadł, i sam usiadłszy naprzeciw 

rzekł:

— Jest pan, zda się, zawiedziony, czyż nie tak? No cóż, sam pan 

tego chciał, uparciuchu!

  

-— Nie —powiedziałem — nie mogę mówić o rozczarowaniu, wręcz 

przeciwnie, urzeczony jestem pańskim atelier. Przede wszystkim zaś 
cieszę się, że jest pan w dobrym zdrowiu. Szczerze mówiąc,, 
brakowało mi też pogawędek z panem. A poza tym, jak widzę, jednak 
pracował pan podczas swego dobrowolnego więzienia. — I 
wskazałem na postumenty rozstawione po atelier.

Jeden z nich, niski, obrotowy, którego wchodząc nie spostrzegłem, 

stał pod oknem nie zasłonięty. Było na nim popiersie z gliny. Dzieło 
znakomite. Przedstawiało młodzieńca cierpiącego głód i ból, 
wpijającego się zębami w obie pięści. Cierpienie przemieniło go w 
zwierzę. Twarz miała rysy wykrzywione, spojrzenie śmiertelnie 
umęczone. Nigdy nie widziałem czegoś tak wstrząsającego.

Zafascynowany do głębi dziełem artysty, podniosłem się i 

podszedłem bliżej, stając zdjęty jednako podziwem i grozą, zau-
roczony okrutnym pięknem.

Sztork powstał również i stanął przy mnie. Był skonfundowany i 

background image

niezadowolony, że dzieło to dostrzegłem.

— Tak — rzekł kwaśno — moja ostatnia praca, szkic dopiero. 

Miałem ją przykryć, zanim pan wszedł. Nie lubię pokazywać swych 
rozpoczętych, niegotowych prac. — I prędko zasłonił popiersie 
wilgotnym płótnem.

Nie ważyłem mu się sprzeciwiać. Wiedziałem, że w tym względzie 

jest przeczulony i że artyści miewają fanaberie, z którymi nie ma 
sensu walczyć. Dlatego też chcąc zatrzeć niesmak wywołany moim 
wścibstwem, zmilczałem tę energiczną ingerencję, udając, że 
interesuje mnie wyposażenie atelier.

Przechadzałem się wzdłuż ścian, oglądając gipsowe odlewy 

ustawione na półkach. Wszystkie prace wyobrażały cierpienie: 
dziwnie pomarszczone twarze, usta rozwarte w krzyku rozpaczy, 
dramatycznie uniesione ramiona, piersi wezbrane bolesnym szlochem.

Sztork był zdenerwowany. Towarzyszył mi w obchodzie pracowni, 

co chwila pokasłując z zakłopotaniem.

— Szaro już — rzekł naraz niecierpliwie — nie widać dobrze 

przedmiotów. Niech pan raczej usiądzie przy oknie, wspaniały jest 
stamtąd widok. — Po tych słowach zapalił światło, a potem przysunął 
mi krzesło do okna, sam zaś usiadł w fotelu obok.

— Proszę spojrzeć, cóż za cudowne widowisko — rzekł, jakby 

nieco uspokojony tym, że skierował moją uwagę na coś innego. — 
Często tu wysiaduję i dumam nad tą żywą przepaścią.

Wyjrzałem przez okno. Z atelier widać było niemal całą Pragę. 

Długo patrzyłem, pogrążony w milczeniu w mętnych rozmyślaniach, 
aż wreszcie Praga okryła się ciemnym płaszczem i w bezkształtnej, 
ciemnej masie widać było tylko pobłyskujące światła ulic niczym 
ogniki nad olbrzymim mokradłem. Wreszcie oderwałem się od 
fascynującego widoku, uświadamiając sobie jednocześnie, gdzie 
jestem.

Atelier pogrążone już było w mroku, rozjaśnionym przez mdłe 

światło lampy z pomarańczowym abażurem. Wsparty na postumencie 
Sztork stał za mną; sądzić by można, że medytuje. Połowa jego 
twarzy znajdowała się w cieniu, druga zaś w pomarańczowym świetle 
lampy i rysy jej wydawały mi się naraz tak przerażające, że 
mimowolnie przypomniał mi się mit o głowie Meduzy, której 
spojrzenie zamieniało ludzi w kamień.

background image

—- Mistrzu — przerwałem głuche milczenie — dziękuję za 

dzisiejsze artystyczne przeżycia, których mi pan dostarczył. Nigdy ich 
nie zapomnę.

Po mych słowach Sztork ocknął się z zadumy, jak gdyby zbudzony 

szturchańcem, i rzekł nerwowo:

— Cóż, widział pan, co chciał zobaczyć. Ciemno już, wszędzie 

ciemno, i w atelier, i na dworze. Niepotrzebnie ęu pana zatrzymuję. 
Chcę jeszcze postudiować i zrobić parę prób. Najchętniej pracuję w 
nocy. Jestem nocnym ptakiem w krainie grozy i cierpienia.

Po tej uwadze Sztorka, z której wyczytałem, że chce zostać sam, 

zabrałem się do odejścia.

Noc już właściwie zapadła, kiedym się znalazł na dworze. Wciąż 

popadywało, a po pustych ulicach hulał wiatr. Pogoda była paskudna.

Owinąwszy się szczelniej płaszczem, kroczyłem zamyślony W 

stronę swego domu, ciągle jeszcze nie mogąc otrząsnąć się z 
wrażenia. Wszystko zdało mi się takie dziwne: osobliwe zachowanie 
Sztorka, jego niepokój i zagadkowe poczynania. Co oznaczały jęki i 
głosy, które słyszałem stojąc przed drzwiami jego mieszkania? 
Czymże się Sztork zajmował? Wspomina! coś o jakichś próbach i 
studiach.

Osaczały mnie rozliczne pytania, na które nie miałem odpowiedzi. 

Zaświtała mi też myśl, czy przypadkiem Sztork nie doznał 
pomieszania zmysłów. Przypomniałem sobie osobliwy blask jego 
oczu oraz twarz, która w chwilach zapomnienia przybierała wyraz 
niemalże makabryczny.

Czas wyjaśni wszystko; pocieszałem się w duchu. Trzeba mi być 

cierpliwym. Dostałem się już do atelier, może i uda mi się przejrzeć 
duszę człowieka.

Snując takie refleksje, powoli doszedłem do domu, gdzie udałem 

się na spoczynek, lecz długo jeszcze wyobraźnię moją zaprzątała 
tajemnicza postać rzeźbiarza, w którym coraz bardziej upatrywałem 
istoty niezwykłej.

W parę dni po mej wizycie w atelier Sztork odwiedził mnie w 

mieszkaniu. Wyglądał znowu normalnie, zdał mi się wszak jakby 
szczuplejszy, a zamyślona twarz zdradzała zmęczenie.

— Jakże się wtedy panu ode mnie wracało? — zagadnął. — 

Wierzę, że dobrze. Podła była pogoda, a ja pozwoliłem wyjść panu 

background image

bez parasola; akurat padało. Przepraszam, nie pomyślałem o tym. 
Byłem pochłonięty studiami i próbami, a w takich
chwilach nie mam głowy dla pospolitych spraw w rodzaju kiepskiej 
pogody czy parasola.
- Nic się nie stało

 

— odparłem ze śmiechem — zmokłem tylko trochę, 

nic poza tym. Ale to drobiazg. Wracając wyobrażałem sobie, że w 
pomroce pracowni znów podejmuje pan swe czarodziejskie próby.

Celowo użyłem tego określenia, przypomniawszy sobie tajemnicze 

jęki i dźwięki, które wtedy usłyszałem pod drzwiami jego atelier. 
Mniemałem bowiem, że sprowokuję go w ten sposób do Wyjaśnień, 
które rzuciłyby chociaż odrobinę światła na ową zagadkę.

Przy słowach tych Sztork najwyraźniej wzdrygnął się. Spojrzał na 

mnie przenikliwie, nieco sposępniał, po czym rzekł:
- Czarodziejskie? Bierze mnie pan za czarnoksiężnika, ja jednakże 
nim nie jestem. W wolnych chwilach zajmuję się chemią, mówiłem 
już o tym na początku naszej znajomości. Od dawna chemia była 
mym ulubionym zajęciem. Wierzę w potęgę nauki, która jest jedyną 
prawdziwą religią wykształconego człowieka, ze wszystkich zaś nauk 
chemia jest najwszechstronniejsza. Chemik zestawi i rozłoży świat 
cały. Wszystko potrafi od prabytu wywieść i na powrót doń 
sprowadzić. W chemii kryje się tajemnica najpierwszego z 
pierwszych słów Stworzyciela. To wypadkowa wszelkiego życia na 
kuli ziemskiej.

- Nie wątpię, że próby doprowadziły pana do wspaniałych 

rezultatów - opowiedziałem, chcąc go sprowokować do wynurzeń o 
tej pasji - Już całe lata zajmuje się pan tą dyscypliną i zapewne dane 
było panu przejrzeć którąś z tajemnic materii.

—. Zaiste, powiodło mi się to i owo — przytaknął Sztork w 

zamyśleniu —

:

 ale nie lubię o tym mówić. Mogę tylko powiedzieć, że 

opowieści o dawnych alchemikach to często nie bąjdurzenie, lecz 
prawda. Byli wśród nich uczeni, którzy nie poruszali się na 
powierzchni problematu, lecz chcieli dotrzeć do jądra wszechrzeczy. 
Przecież i teraz trafiają się przypadki jak za czasów dawnych 
alchemików. Powiedzmy taki Mendelejew z okresowym układem 
pierwiastków albo William Ramsay z zadziwiającymi odkryciami. Są 
chemicy potrafiący produkować w sposób sztuczny kamienie 
szlachetne bądź stworzyć zdolny do życia organizm.

background image

— W rzeczy samej — przyświadczyłem — czytuje się czasami

oodkryciach jak w bajce. Pamiętam, przed wieloma laty w jakimś 
piśmie naukowo-przyrodniczym wyczytałem informację o pewnym 
włoskim medyku i chemiku, który spreparował ciecz do 
przechowywania zwłok. Gorący włoski klimat utrudniał mu pracę 
lekarza, jako że zwłoki prędko ulegają rozkładowi i nie można ich 
było przechować przez dłuższy czas. Jego wynalazek temu zapobiegł. 
Zwłoki moczył w przygotowanej cieczy, aż kamieniały wewnątrz i z 
zewnątrz, przy czym ciało zachowywało swój kształt, ba, nawet i 
pierwotny kolor, choćby lata całe. Tak spreparowane składował w 
piwnicy i dopiero wówczas, gdy potrzebował ich do sekcji, moczył w 
innej cieczy także przezeń wynalezionej: stwardniałe ciało traciło 
tymczasem skamieniałość, stając się miękkim i sposobnym do 
medycznych badań. Jak pomnę, ów wynalazek włoskiego medyka 
wywołał znaczne zamieszanie w kręgach uczonych. Oferowano 
lekarzowi spore sumy pieniędzy, byle tylko wyjawił tajemnicę swego 
wynalazku dla dobra medycyny. Ten wszak nęcących ofert nie 
przyjął, twierdząc, że dokonał go wyłącznie na własny użytek. I kiedy 
wkrótce potem zmarł, tajemnicę zabrał do grobu:

Opowiadając tę historię zauważyłem na twarzy Sztorka niemałe 

wzburzenie. Policzki mu nabiegły krwią, czoło było zmarszczone, 
oczy błądziły niespokojnie. Przechadzał się nerwowo po pokoju i 
widać było, jak z wysiłkiem tłumi wewnętrzne podniecenie.

— To musiał być jakiś lekarski szwindel — rzekł rozdrażniony. — 

Pan w to chyba nie wierzy? Należy dokładnie odróżniać poważne 
naukowe badania od niestworzonych bredni. Myśli pan, że dla dobra 
nauki lekarz bezinteresownie, albo za pieniądze nawet, nie zdradziłby 
tajemnicy swego wynalazku?,Najwyraźniej była to dziennikarska 
kaczka, która wykluła się w gorące letnie miesiące ku uciesze 
publiczności.

Widząc, że Sztork jest w złym nastroju i że temat, który poru-

szyłem, budzi jego niechęć, usiłowałem sprowadzić rozmowę na inny 
tor.

— Ma się rozumieć — powiedziałem, chcąc go uspokoić — 

wynalazek włoskiego profesora uważam za szwindel. Zresztą nie 
czytałem już nigdy więcej o tym doniosłym odkryciu, a nie wątpię, że 
gdyby było prawdziwe, pisałoby się o nim i później. Nie jestem 

background image

specjalistą, mistrzu, proszę mi więc wybaczyć. Jest pan teraz wielce 
rozdrażniony, co kładę na karb pańskiego przepracowania. Byle 
błahostka wyprowadza pana z równowagi. Należy się oszczędzać. Jest 
pan w nieustannym napięciu psychicznym. A może by tak odłożył 
pan pracę na czas jakiś i dał odpocząć mózgowi?

— Ależ pan jednak naiwny — odparł rzeźbiarz z drwiącym 

uśmiechem. — Zaprawdę myśli pan, żem jest jak maszyna, którą po 
pracy można zatrzymać? Człowiek twórczy pracuje, nawet gdy 
odpoczywa. Czyż myśli pan, że pracuję wtedy dopiero, kiedy 
przystępuję do technicznej obróbki dzieła? Tworzę z tego, co 
nagromadziło się we mnie w chwilach odpoczynku.

Nie chcąc powiększać jego rozdrażnienia oraz zamierzając Sztorka 

uspokoić, zaproponowałem przyjacielowi mały spacer.

Sztork podsunął pomysł, abyśmy zajrzeli do kawiarni „Slavia”.
— Z przyjemnością poczytałbym gazety — nadmienił ze zło-

śliwym uśmiechem — pewnie piszą w nich o wystawie. Ciekawym, 
co mówią o mnie. |

Weszliśmy więc i zaczęli przeglądać pisma przyniesione przez 

kelnera. Od czasu do czasu podchodził do naszego stolika któryś ze 
znajomych, zamieniając ze mną lub ze Sztorkiem parę słów. Sztork 
popijał czarną kawę i czytał, nie mówiąc zgoła nic, ja zaś nie 
zadawałem mu żadnych pytań. Nie potrafiłem zatem odgadnąć, jakie 
z tej lektury wynosił wrażenia.

Siedzieliśmy tak z pół godziny, po czym Sztork wezwał kelnera i 

zapłacił.

— Pójdę już — rzekł do mnie -o proszę sobie jednak nie 

przeszkadzać. Muszę jeszcze odwiedzić znajomego kamieniarza, 
który tu niedaleko mieszka. A jeśli zechce pan, może jutro przyjść do 
mnie o siódmej wieczorem do atelier — dodał, podając na pożegnanie 
rękę. Czekam na pana. Gdyby było ładnie, poszlibyśmy na spacer do 
pałacyku „Gwiazda”. Zatem do zobaczenia.

Powiedziałem, że przyjdę na pewno i że cieszę się z planowanej 

nocnej przechadzki. Sztork poszedł, a ja chwilę jeszcze spędziłem w 
kawiarni. Wreszcie zapłaciłem i wyszedłem na oświetloną 
promieniami zachodzącego słońca ulicę.

Następnego dnia wieczorem udałem się do atelier Sztorka. Znowu 

była piękna pogoda i cieszyłem się na nocną ekskursję oraz na 

background image

interesującą rozmowę z ekscentrycznym rzeźbiarzem. Z tejże 
przyczyny nie szedłem wolno, jak to mam w zwyczaju, lecz
pospieszałem, aby jak najrychlej znaleźć się rta ulicy Szwedzkiej. 
Dotarłszy na miejsce, wbiegłem po schodach na trzecie piętro i 
energicznie zapukałem do drzwi.

Nie otworzył mi jednak nikt.
Wszak Sztork obiecał, że będzie na mnie czekał. Czyżby za-

pomniał o naszej umowie? Znając jego punktualność czułem, że to 
niemożliwe. Może był gdzieś pilnie wezwany? Lecz wówczas 
niechybnie zostawiłby dla mnie wiadomość. -Spojrzałem zatem, czy 
w drzwiach nie ma kartki; niczegom jednak nie znalazł. ..

Przyszło mi na myśl, że pewnie stróżowi powiedział, dokąd 

wychodzi i kiedy wróci. Zszedłszy na parter, zapytałem stróża^ czy 
nie ma dla mnie wiadomości, ten jednak odparł, że cały dzień 
rzeźbiarza nie widział.

Doprawdy, byłem zakłopotany. Wszedłem na górę i zapukałem 

ponownie. Może, zajęty pracą lub ulubionymi studiami, rzeźbiarz 
mnie za pierwszym razem nie usłyszał i Jednakże i teraz 
odpowiedziała mi cisza.

Załomotałem wściekle w drzwi — bez skutku, ze środka nie 

dobiegł najlżejszy choćby szmer.

Czyżby się Sztorkowi coś stało? Tym razem naprawdę? Mówił

o chemicznych doświadczeniach, możliwe że stał się! Ofiarą nie-
szczęśliwego wypadku. Albo odurzony jest trującymi oparami jakiejś 
substancji? Powziąłem postanowienie, że dostanę się do atelier 
choćby przemocą.

Byłem ze Sztorkiem na tyle już spoufalony, że mogłem sobie na to 

w jego interesie pozwolić. Z pewnością zrozumiałby i docenił mą 
troskę.

Zszedłem na dół, mówiąc stróżowi, że lękam się o przyjaciela, 

który zaprosił mnie na umówioną godzinę, a teraz nie odpowiada 
nawet na walenie pięścią w drzwi. Stróż poradził, abym porozmawiał 
ze ślusarzem, który mieszka na sąsiedniej ulicy i gdyby go wezwać, 
przyszedłby za parę minut.

Poprosiłem zatem stróża, by się doń przeszedł, sam zaś po-

wróciłem pod tajemnicze drzwi, z niecierpliwością czekając na 
powrót stróża z rzemieślnikiem.

background image

Po chwili przyszli i ślusarz zamek otworzył, jednakowoż drzwi 

wciąż otworzyć nie było można. Przypomniałem sobie o sztabie, 
którą rzeźbiarz odsuwał, kiedym go odwiedził po raz pierwszy. 
Sztaba była założona, co poświadczało obecność Sztorka. Skoro zaś 
nawet teraz nie dawał znaku życia, oczywistym było, że wy
darzyło się coś ponurego. Bez wątpienia biedny Sztork stal się ofiarą 
nieszczęśliwego wypadku. Trzeba mi prędko działać, być może na 
ratunek nie jest jeszcze za późno. Należy wyważyć drzwi.

Tu jednak pojawiła się trudność nie lada. Stróż utrzymywał, że na 

to trzeba mieć zgodę kamienicznika. Wyważenie drzwi oznacza 
bowiem uszkodzenie cudzego mienia.

Byłem do głębi poruszony. Muszę coś bezzwłocznie uczynić. Czas 

zdawał się uciekać szaleńczo, droga była każda minuta. Spytałem, 
gdzie mieszka gospodarz. Stróż poprowadził mnie na pierwsze piętro 
i tam zaanonsowałem wizytę u właściciela domu. Traf chciał, że był 
na miejscu i przyjął mnie. Był to starszy jegomość z dostojną brodą i 
binoklami na nosie, zza których bacznie na mnie popatrywał. O 
wyważeniu drzwi nie chciał nawet słyszeć. Dopiero gdym przyrzekł 
solennie, że pokryję wszelkie z tym związane koszta, zgodził się, a ja 
wespół ze stróżem pospieszyłem na górę do atelier.

Tamże, wraz ze ślusarzem i stróżem zabraliśmy się do dzieła i po 

krótkiej chwili drzwi z głuchym trzaskiem puściły. Wejście do 
korytarza stało otworem.

Nie chcąc zdradzać obcym tajemnic pracowni przyjaciela, mając w 

pamięci jak zazdrośnie strzegł ich przez całe życie, poprosiłem 
obecnych, aby pozostali na zewnątrz, dopóki nie upewnię się, co się 
wydarzyło. Po czym wszedłem z poczuciem niepokoju i dręczącej 
niecierpliwości.

W atelier panował mrok. Płócienne story w oknach były za-

ciągnięte. Błądząc po omacku, zawadziłem o postument. Głuchy 
rumor przewracającego się przedmiotu zabrzmiał niczym uderzenie 
pękniętego dzwonu, tak strasznie, aż zadrżałem z trwogi.

Przypomniałem sobie, że wyłącznik elektryczności jest na lewo od 

drzwi. Doszedłem doń po omacku i zapaliłem światło.

Teraz dopiero odetchnąłem głęboko. Sięgnąwszy ręką do czoła, by 

odgarnąć spadające mi na oczy włosy, poczułem, że jest zroszone 
potem. Nogi mi dygotały, bałem się spojrzeć wokół.

background image

Dodawszy sobie odwagi, rozejrzałem się i... okrzyk grozy uwiązł 

mi w gardle, jak gdyby jakaś obca ręka trzymała mnie za szyję w 
żelaznym uścisku. Zatoczyłem się bezwładnie i nie chcąc upaść, 
musiałem przytrzymać się stojącego nie opodal fotela.

Ujrzałem przerażającą scenę.
Sztork spoczywał przede mną na podłodze w pobliżu skrzyni, którą 

onegdaj wziąłem za naczynie z gliną, ta zaś była wewnątrz obita 
blachą i wypełniona zagadkową kąpielą. Przed nim leżała duża, 
rozbita szklana butla z brązową cieczą. Nad skrzynią pochylało się 
obnażone ciało nieznanego człowieka, jakby w straszliwych kurczach 
powykrzywiane.

Zbliżyłem się trwożnie do osobliwej pary i pochyliłem nad 

nieznajomym młodzieńcem, którego górna część tułowia zwisała nad 
tajemniczą kąpielą. Zgroza! Jego głowa była skamieniał ła, podobnie 
jak wtłoczona do makabrycznie rozwartych ust prawa ręka, w którą 
wpijały się zęby. Lewa, nie skamieniała ręka zbroczona była krwią, 
¡zaś jej szponiaste palce zaciskały się na kosmykach czarnych, 
miejscami posiwiałych włosów Sztorka.

Nieomal nieprzytomny z przerażenia dowlokłem się do Sztorka 

leżącego na podłodze w okruchach rozbitej butli, z twarzą w rozlanej 
cieczy. Najwyższym wysiłkiem woli dźwignąłem bezwładne ciało i 
obróciłem je. Twarz i część tułowia były skamieniałe. Krzyknąłem, 
przed oczyma zawirowały mi kręgi; byłem bliski omdlenia.

Potworna prawda jawiła się przed oczyma duszy mojej. Niczym 

olśniony światłem błyskawicy w mig pojąłem tajemnicę.

Sztork ogarnięty chorobliwą żądzą wiernego, zgodnego z naturą 

utrwalania najokrutniejszych stanów duszy, chcąc przedstawić 
oszalałe katusze i męczarnie, zanurzał żywe ciała w kąpieli, skutkiem 
czego poszczególne członki, a może i całe ciała, kamieniały w 
straszliwych męczarniach. A potem na podstawie owych 
makabrycznych modeli tworzył swe dzieła.

Udało mu się sfabrykować tajemniczą substancję włoskiego 

profesora. Dlatego też tak się zdenerwował, kiedym niedawno 
opowiadał o tym wynalazku, z tejże przyczyny przekonywał mnie, że 
jest to prostacki szwindel: bał się zdradzić ze swoim odkryciem.

Zaiste, miał rację Sztork przyrównując swe atelier do piekła. Tak, 

było to autentyczne ziemskie piekło, w którym nieszczęsny rzeźbiarz, 

background image

niczym diabeł w ludzkiej skórze, napawał się potwornymi obrazami 
ludzkiego cierpienia i męczarni, które zapewne sam boleśnie 
odczuwał w chwilach opamiętania. Teraz rozumiałem już stłumione, 
rozpaczliwe jęki i przeraźliwe skamlenie, wydobywające się jakby z 
gardła duszonego człowieka, które słyszałem za drzwiami pracowni 
podczas pierwszej wizyty. Teraz pojąłem ten dziwny rumor, głuche 
uderzenia i zatrzaśnięcie wieka skrzyni; pojąłem już wszystkie 
zagadkowe dźwięki: powstały one stąd, że zaskoczony Sztork przed 
wpuszczeniem mnie do pracowni usuwał i chował przedmioty swego 
występnego procederu. Przypomniałem sobie, co rzeźbiarz Sander 
„Pod Czarnym Łabędziem” opowiadał o modelach Sztorka: że ten 
zazdrośnie je ukrywa i nikomu nie zdradziłby ich adresu. Wychynęła 
w mych myślach wzmianka stróża o tym, że Sztork jeździ niekiedy na 
wieś, wracając stamtąd z chłopcem lub dziewczęciem. I 
przypomniałem sobie jeszcze wiadomości codzienne z gazet ostatnich 
paru lat, opisujące tajemnicze zniknięcia z czeskich wiosek starszych 
dzieci, po których ślad wszelki zaginął, według zaś policyjnych 
raportów stały się ofiarami skrytobójczego mordu, nigdy zresztą nie 
wyjaśnionego i nie wykrytego.

Opuszczały mię siły. Głowa mi płonęła, ćmiło mi się w oczach. 

Wiedziałem, że muszę stąd uciec na powietrze, bo inaczej zabraknie 
mi tchu w tej makabrycznej atmosferze zbrodni i opętania. Opierając 
się o postumenty i półki na ścianach, posuwałem się w stronę 
przedpokoju, gdy nagle wzrok mój spoczął na otwartej skrzyni w rogu 
przy drzwiach do atelier, przy której porzucony leżał ciężki, 
rzeźbiarski młot. Skrzynia była wypełnioną potłuczonym kamieniem 
koloru ludzkiego ciała; zapewne szczątki nieszczęsnych modeli 
Sztorka, które wynosił gdzieś poza dom, by zatrzeć ślady swych 
opętańczych postępków.

Ogarnęła mnie niemoc, daremnie usiłowałem dotrzeć do drzwi. 

Poczułem, że opuszczają mnie zmysły i padam...

Kiedym się ocknął, leżałem w łóżku w swoim pokoju. Od gos-

podyni dowiedziałem się, żem ciężko zaniemógł, dwa dni walczyłem 
ze śmiercią, bredząc przy tym nieustannie o piekle oraz o 
okropnościach zaświatów.

Pomyślałem o Sztorku.
Niech odpoczywa w pokoju.

background image

Przełożył Jan Stachowski

background image

LADISLAV KLlMA 
Czas i Śmierć

Cesare szedł długo, długo myślami swymi zaprzątnięty. Wtem 

pojawił się przed nim lew.

— Czy mnie oczekujesz, królu pustyni? — bez strachu zapytał 

Cesare.
Na te słowa zbliżył się silny zwierz ku niemu... Z jego gardzieli 
wydobywał się jednostajny charkot. Lew mruczał jak kot.

Już był przy Cesarze i niczym kot otarł się o niego nosem, aż 

Cesare kilka kroków wstecz się zatoczył.

— Muszę powiedzieć, bracie — zaśmiał się Cesare — żeś po-

niekąd łobuz... Ale to nie najgorsza cecha! Daj grabę! — Kuląc się, 
wyciągnął do lwa prawicę.

A lew podniósł ogromną łapę i włożył ją w małą dłoń Cesara. 

Cesare łapę mocno uścisnął.

Teraz jesteśmy przyjaciółmi — prawił. — Jeśli sobie życzysz, 

zostań ze mną na zawsze! Taki przyjaciel jak ty jest nie do 
pogardzenia... Księciu saskiemu Henrykowi Lwu przyniosła twoja 
przyjaźń sławę!

Lew zaryczał i czule łapą pogładził lica Cesara.
— A teraz, drogi przyjacielu, pójdziemy jeszcze kawałek na 

przechadzkę! Kiedy wrócimy, dostaniesz owcę i będziesz tak każdego 
dnia dostawać owcę czy podobnie nikczemne zwierzę! Ale powiadam 
ci, musisz ją zdusić od jednego razu — nie znoszę widoku męczarni 
zwierząt! Jeśli będziesz się z nią zabawiał, dostaniesz zawsze już 
zabitą, ale nie obawiaj się — świeżo zabitą! Siła lwa i tygrysa 
pochodzi w znacznej części stąd, że jedzą mięso, kiedy jeszcze z 
niego siła życia nie uciekła i ów fluid bezpośrednio w ich ciała 
przenika! Mięso gotowane — fuj! Toż to mąka! Pójdźmy, bracie!

I lew podążał za Cesarem, a właściwie szedł u jego boku. Ser-

deczność śmiała się w jego dzikich ślepiach. — Ciągle przy tym 
mruczał, ocierał się o Cesara, trącając czasem, aż go w powietrze 
unosił... A potem zaczął figlować, obskakiwać Cesara olbrzymimi 
susami, prychał na niego, skakał i nagle zaczął uciekać, śmiejąc się 
przy tym. Cesare śmiał się także.

— Cóż to za rozkoszne zwierzątko! — zawołał. — Chodź tu, niech 

background image

ci zajrzę w ślepka! — I uniósłszy z wysiłkiem posłusznie
usadowionego lwa za przednie łapy jak psiaka, długo mu patrzył w 
oczy. — Mógłbym się stale w nie wpatrywać! — powiedział.

To zupełnie inne oczy niż u większości ludzi... W tamtych jest 

tylko tchórzostwo i jego siostra chytrość, a także — brud, podłość, 
fałsz; w twoich oczach widzę piękną siłę, prostolinijność, 
prawdziwość, czystość! Mój drogi przyjacielu!
I Cesare ucałował czule lwa, a ten odwzajemnił się liżąc mu policzki. 
Łzy płynęły potężnemu zwierzęciu z oczu...
— A teraz jeszcze kawałek, i do domu! — rozkazywał Cesare...
Podążali dalej... Wokół rozpościerało się jedynie morze piasku.
Nagle Cesare dostrzegł u swego przyjaciela oznaki strachu...
Lew biegał to tu, to tam i przeraźliwy ryk wydobywał się z jego 
potężnego gardła.
— Cóż ci to, przyjacielu? zapytywał Cesare. — Boisz się? Lew i boi 
się? Czego miałby się bać lew? — Ale niepokój lwa nie ustawał. 
Czasem zwierzę zatrzymywało się i nieruchomo patrzyło przed siebie.
Cesare spojrzał w tym kierunku.
Ale zobaczył tylko, z tysiąc kroków przed sobą, w żółtym morzu 
piasku, coś szarego, małego, ku ziemi pochylonego...
Szybko ku temu zmierzał... Strach lwa nieustannie wzrastał. Wreszcie 
zwierzę opuściło człowieka, odchodząc z pięćdziesiąt kroków w lewo 
i z przerażeniem patrząc przy tym w prawo.
I oto poznał Cesare, czym jest szara plama. Był to na ziemi siedzący, 
z wolna kołyszący się ku przodowi mężczyzna. — Po chwili 
zauważył, że mężczyzna jest — beznogi. Ubrany był po europejsku. 
Szaty miał nędzne i zniszczone.
Cesare zatrzymał się przy nim. Lew, od czasu do czasu lękliwie 
pomrukując, stał z pięćdziesiąt kroków z boku.
— Kim jesteś? Co tu robisz? — prawił Cesare grzecznie. I zajrzał 
beznogiemu w twarz.
Zadrżał... Miał podobne uczucie, co w dzieciństwie, kiedy w 
zwyczajną, niepozorną twarz kaleki patrzył. — Ale Cesare rychło 
zapomniał to wrażenie.

Co tu robisz? — zapytał znowu, surowiej.

Żebrak zdecydowanie wbił tępy wzrok w mówiącego. Cesare znowu 
zadrżał.

background image

i— Darmo - ucie - kasz - mnie - nie - u - ciek - niesz...! — zabrzmiał 
straszliwy, bezbarwny głos.
Cesare znowu zadrżał na dźwięk tego głosu. Ale wnet się zawstydził i 
całkiem opanował.
—Idiota! — mruknął i szedł dalej.
Znowu trwożliwie zawył lew. — Cesare się zatrzymał...

Niezwykłe! — mruknął. — Ten lew przestraszył się go z 

odległości kilkuset kroków — a ja przestraszyłem się także! Jak to 
możliwe, żeby europejski, beznogi żebrak pełzał przez pustynię? Czy 
to widziadło? Ale także lew je widzi! A więc to coś więcej!
I z groźbą w głosie zawołał do beznogiego:
— Kim jesteś? Mów natychmiast? Rozkazuję ci! — I wzniósł nad 
jego głową kolbę strzelby. ,
—Darmo - u - cie - kasz - mnie - nic - nie - u - cieknie...
Cesare się rozwścieczył i już chciał żebrakowi rozwalić łeb,
ale opanowawszy się, splunął ze złością i zmierzał dalej.
-— Wszyst - ko - do - go - nię - dar - mo - u - cie - kasz! brzmiał 
straszliwy głos za nim.
Obejrzał się — zobaczył beznogiego, jak toczy się pomału w ślad za 
nim.
Przez chwilę wahał się — potem szedł dalej. Lew dołączył do niego, 
radośnie kręcąc ogonem.

Kto to był, przyjacielu? — spytał Cesare.

Lew w odpowiedzi lękliwie zawył.
Cesare głęboko zamyślił się, ale lew znowu poweselał i obska- kiwał 
swojego towarzysza jak kociak. Raz go swoimi łapkami tak dotknął, 
że Cesare zwalił się na ziemię.
— Masz niezłą krzepę, bracie! — prawił. — Podejdź-no, to się 
zmierzymy! Daj prawicę!
I lew podniósł prawą łapę. Cesare, klęknąwszy na piasku, pochwycił 
ją swoją prawicą...
—I Ciągnijmy, kto kogo położy! — zawołał.
Lew zwinął łapę, kryjąc pazury. Cesare ze wszystkich sił ciągnął ją ku 
sobie, ale daremnie.
I nagle, nie wiadomo jak, po mocnym szarpnięciu lwa wyprostowała 
się prawica Cesara.
— Zuch z ciebie — rzekł Cesare. — A teraz pociągnę dwiema 

background image

rękami twoją jedną!

Natężywszy wszystkie siły, starał się Cesare przyciągnąć łapę iwa. 

Lew pozwalał na to przez chwilę, a potem nagle, zaśmiawszy się, 
napiął mięśnie, a Cesare poczuł, że wręcz nieodparta, rudymentarna 
siła przyciąga go gwałtownie... Padł całym ciałem na cielsko lwa.

— Gdybyś był — powiedział — tak podły, jak jesteś silny i 

odważny, ty byłbyś panem świata, nie człowiek!

Wędrowali dalej przez pustynię... Nagle przeraził się lew znowu, i 

to bardziej niż poprzednio.

Cesare spojrzał przed siebie.
Spoza niewielkiej skały wynurzyła się czarna ludzka postać w 

kobiecym ubiorze... A ubiór był europejski...

Interesujące! — prawił Cesare. — Nie bój się wszak, druhu, 

chodźmy popatrzeć na tę damę!
Ale lew był okrutnie przestraszony... Grzywa mu się zjeży- ła... 
przypadł do ziemi i straszliwie skamlał.
— Głuptas z ciebie, drogi przyjacielu! - prawił Cesare. - Nie wiesz, 
że prawdziwy mężczyzna nie powinien się bać niczego? Bać się 
jednego, to tyle, co bać się wszystkiego!
Wtem lew zaryczał okropnie i pochwyciwszy Cesara zębami za 
płaszcz, począł go odciągać na bok, a Cesare daremnie się opierał.
Zmarszczył brwi, tupnął nogą i surowo rzekł lwu:
— Przyjacielu, miej na staraniu sprawy, które są twoimi sprawami, 
ale nie mieszaj się do moich. Nie pozwolę na to nikomu, choćby 
nawet był lwem, choćby to czynił w dobrej wierze! Puść mnie 
natychmiast!

I lew puścił płaszcz Cesara, i trwożliwie odczołgał się o sto 

kroków w bok.

Szybko, płonąc z ciekawości, kroczył Cesare ku tajemniczej damie, 

bardzo powoli do przodu sunącej.

— Europejska dama przemierzająca samotnie pustynię to jeszcze 

większe kuriozum niż beznogi, mówiący po włosku żebrak! Zresztą 
wszystko to jest tylko złudą — ale interesuje mnie! Nie ulegałem 
przecież dotąd halucynacjom, jak wielu ludzi! Do stu piorunów — 
poznaję z daleka, ma ci ta baba niezwykłe oblicze — białe jak koszula 
arystokratki, bez przesady, a nawet bardziej...

Cesare znalazł się na wprost damy... Nigdy w życiu nie czuł takiej 

background image

grozy, ba, strachu jak teraz, kiedy spozierał w dzikie,
straszliwe oblicze wędrującego trupa — jakiś ekstrakt potwornego 
koszmaru. Lew w oddali straszliwie ryczał...
Ale rychło Cesara opanował wstyd większy niż groza, pięści mu się 
zacisnęły, brwi groźnie zmarszczyły i siłą woli rozproszył mroczny 
stan swej duszy. Jego miejsce zajęła, jak to bywa u mężnych duchem, 
gwałtowna wściekłość...
Bez ceregieli przystąpił ku śmierci, pochwycił ją, mimo głębokiego 
wstrętu, za lodowaty podbródek i ryknął:
—I Cóż to, rozkoszna madame, kim pani jest? Zabłądziła pani w 
pustyni? Ofiaruję się pani za przewodnika!
Widmo, spokojnie stojąc^ milczało i nieruchomo spozierało strasznie 
białymi oczami na sympatycznego męża, któremu aż się zrobiło 
niedobrze. Ale tym większa ogarnęła go wściekłość.
— Czy jest pani niema, szlachetna niewiasto, głucha czy głu-
choniema? Ale zaskrzeczeć chyba pani umie i środki mimiczne ma 
pani również do dyspozycji! Jeśli mi pani nie odpowie tak czy owak, 
będę niestety zmuszony, choć to nieeleganckie, zmusić panią do tego 
tą oto lagą! — I Cesare podniósł laskę, na której się opierał.
Śmierć nie odpowiedziała. Nawet się nie poruszyła.
— A więc zechce dobrodziejka wybaczyć! — I Cesare uderzył 
potworę dwa razy mocno przez plecy. Lew zaryczał ze strachu 
jeszcze groźniej niż przedtem...
Śmierć milczała dalej, stojąc bez ruchu. Rozwścieczony, począł ją 
Cesare walić z całej siły, tak że mu się po chwili laska przełamała.
Wówczas bita starucha ruszyła pomału w dalszą drogę, kuląc się. Łzy 
ciekły jej z białych oczu na białe policzki..: Ale nie były to właściwie 
łzy, tylko biała ropa... Cesare się zawstydził. Splunął.. 

Poczynam sobie niczym szaleniec! mruknął i szybko ruszył w 

dalszą drogę... Wtem usłyszał za sobą koszmarny głos beznogiego, ku 
któremu zbliżała się starucha.
— Sios - tro - nie - płacz - wszak - mnie - nie - uj - dzie - wszak
- go - do - go - ni - my - nic - so - bie - z - te - go  nie - rób.
Cesare obejrzał się i zobaczył z osiemset kroków za sobą żebraka, po 
ziemi w kierunku baby sunącego; nie zważając nań szedł szybko 
dalej.
Lew znowu do niego dołączył, przejawiając ogromną radość, że jego 

background image

przyjaciela nie spotkało nic złego.

- Bracie? —prawił Cesare. — Powróciłbym już z tobą, żeby ci 

szybko ofiarować obiecaną owcę, ale dziś pójdę jeszcze kawałek! Jest 
to nadzwyczaj zajmujące! Myślę, że jeszcze coś zobaczę... Już trzy 
ciekawe rencontres dziś przeżyłem... Bo i ty, bracie, jesteś 
interesujący! Nie czytałem jak dotąd o żadnym lwie o podobnych 
twoim manierach! Ale niewykluczone, że jesteś geniuszem wśród 
lwów i dlatego także mnie potrafisz docenić! Masz rzeczywiście 
niezwykłą, mądrą fizjonomię!

Szli około kwadransa; Czas i Śmierć za nimi (bowiem oni to byli), 

zniknęli im z oczu... Szli jeszcze kilka minut i Cesare już chciał 
zawrócić — kiedy raz jeszcze spostrzegł przestrach swego 
przewodnika...

Spojrzał... Jakieś trzysta kroków przed nim stała pośród pustyni 

mała chatka...

— Chwała Bogu! — prawił z zadowoleniem. — Nie widziałem tej 

chaty przed minutą -

 

 a nagle wyrosła spod ziemi! Oczywiste, że to 

złudzenie — i że także ten dziad, i ta baba, a może nawet i ten mój 
nowy włochaty przyjaciel to przywidzenia; to ostatnie by mnie 
prawdziwie zmartwiło! Ale tak czy inaczej, złudzenia są u mnie 
wielce rzadkim gościem i muszę skorzystać z okazji...

I raźnie kroczył ku chacie...
Była najwidoczniej zbudowana z kamieni... Nie miała w ogóle 

okien... Tylko jedne drzwi prowadziły do środka... Wewnątrz była 
tylko jedna niewielka izba.

Lew gwałtownie drżał całym swoim potężnym cielskiem. Z 

proszącym rykiem pochwycił Cesara jedną łapą za pas i ciągnął go 
spiesznie na bok...

Cesare groźnie zawołał:
— Zapomniałeś, co ci mówiłem przed chwilą? — I odtrącił 

gwałtownie lwa od siebie...

ów zaś położył się przed nim i z prośbą w oczach nań patrzał, 

żałośnie skomląc.

— Drogi przyjacielu! — prawił doń Cesare, delikatnie go gła-

szcząc. — Nie mam ci za złe, że się boisz! Wszak i ja przed chwilą 
właściwie się bałem... Jest to strach przed tajemnicą transcendencji — 
i tego strachu nie trzeba się zbytnio wstydzić... W tych zjawach jest 

background image

coś metafizycznego... Ale każdy strach należy szybko stłumić, żeby 
nie wpływał na postępowanie — na tym polega największa dzielność, 
a nie na nieznajomości strachu! Ty jesteś
dzielny na swój sposób, to jest w granicach tobie wyznaczonych i 
przez ducha twojego nieprzekraczalnych. Ale cechą wyższego 
człowieczeństwa, jak na przykład moją, jest to, że jest dzielny we 
wszystkim, że nic nie jest w stanie sprowadzić jego ducha z prostej 
drogi, którą podąża! Poczekaj na zewnątrz, bracie — powrócę szybko, 
a potem już na pewno pójdziemy do domu.

I Cesare szybkimi krokami doszedł do tajemniczej chaty i wstąpił 

do środka.

Drzwi wiodły do wąskiego korytarza... Prowadził on do małej izby 

— jedynej w chacie...

Cesare wszedł.
Ponieważ domek nie miał okien, izbę oświetlała lampa naftowa, 

pośrodku stropu wisząca... Pod nią, na środku, stał stół, a obok dwa 
krzesła... A na każdym z nich siedziała jedna osoba: byli to Czas i 
Śmierć.
- Do diabła! — zaśmiał się głośno Cesare, przystąpiwszy do 
beznogiego i klepiąc go po ramieniu. — Myślałem, że obaj moi 
szybkonodzy znajomi są pół godziny drogi za mną — i proszę! Tu ich 
znajduję!

Brat i siostra nie zwracali na niego uwagi i nawet nań nie spoj-

rzeli... Coś tasowali na stole rękoma, ale Cesare nie mógł zrozumieć, 
co to jest. Spojrzał z uwagą.

— Trumf griin! — prawił beznogi, robiąc ruch ręką, jakby kartę 

kładł na stół. Ale nie położył jej tam i w ogóle nie było żadnych kart. 
Potem poruszał rękoma, jakby karty, których nie miał, rozkładał z 
lewej ręki. Z kolei Śmierć uderzyła kośćmi dłoni o stół, jakby 
zagrywała kartą, a zaraz po niej Czas, który następnie karty zgarnął i 
znowu wyszedł.

— Weź sobie tę dziesiątkę, jeśli masz asa! — prawił.
Śmierć zgarnęła sztych — dowód, że asa miała.
— Ci idioci grają w mariasza bez kart! — zaśmiał się głośno 

Cesare. Na zewnątrz zaryczał lew w przeraźliwym strachu.

Beznogi spojrzał zezem ku drzwiom i obłudnie się uśmiechnął. Ale 

kontynuował interesującą grę. Zaś Cesare głęboko się zamyślił...

background image

„Kimże oni mogą być? — mówił sobie w duchu... — Ta baba, hm! 

Gdybym był malarzem, wymalowałbym ją jako Śmierć... Trudno o 
lepszą alegorię... Kościotrup z kosą — toż to niedorzeczność! 
Kościotrup nie jest straszny, tylko śmieszny! Ale coś
groźniejszego od tej baby trudno sobie wyobrazić! A ten beznogi, co 
on mi przypomina? Co to było za uczucie? Coś tak strasznego, 
szalenie jednokształtnego i pustego... Podobne uczucie miałem kiedyś 
w dzieciństwie w półśnie, kiedy wyobrażałem sobie wieczność!... 
Zaraz! Aha! On ją nazywał siostrą — a więc mógłby to być Czas! 
Czas jest właściwie Śmiercią, ponieważ Czas oznacza właściwie 
zanik, umieranie. Śmierć i Czas są w zasadzie zamiennymi pojęciami! 
A jeśli ten mój domysł jest Słuszny, co oznacza ta komedia, którą tu 
odgrywają?-.. Tak, już wiem! Czas i Śmierć są panami, nosicielami 
świata... Życie, dzianie się jest ich grą! Jest więc ten mariasz 
symbolem Świata i Życia... I doprawdy — nie jest to zły symbol. Om 
myślą i głęboko wierzą, że mają w rękach karty, oni je nawet widzą w 
przeświadczeniu, że trzymają zawsze określoną kartę w ręce i zgodnie 
z tym śmiesznie grają i wierzą sobie wzajemnie, i bawi ich to. A 
czymże innym jest świat jak nie analogicznym, olbrzymim, szalonym 
złudzeniem, że oto coś tu istnieje, podczas gdy nie ma tu niczego, a 
tylko jeszcze straszliwsze złudzenie, że jest tu coś określonego, 
podczas gdy nie ma tu ani tego »określonego«, w co my, szaleni, 
wierzymy, ani tego »czegoś«, a tu nie ma nawet śladu kart. To 
straszliwe, totalne fingowanie, ta iluzyjność i nicość »świata« 
rzeczywiście nie może być lepiej przedstawiona jak w tej idiotycznej 
komedii, granej przez tę parę. Są ślepi, podczas gdy myślą, że widzą, 
podczas gdy widzą! A ja jestem widzący, ponieważ nie widzę w ich 
rękach n i c z e - g o. Ślepota jest widzeniem, widzenie ślepotą, 
światło ciemnością, a ciemność światłem w tym świecie, którego 
imieniem jest Kontradykcja, Kłamstwo. A Kłamstwo jest tym samym, 
co Nieistnienie...
Przełożył ; Jacek Baluch

background image

KAREŁ BABANEK 
W poprzednim życiu

Tomasz Ren przez większą część roku wiódł spokojny żywot 

urzędnika, choć nie można powiedzieć, by był zadowolony ze swej 
pracy, którą wybrał, jak wielu innych ludzi, nie zastanawiając się 
zbytnio nad tym, co będzie dalej. Mieszkał w Pradze, lubił wygodę, 
miał swoją ulubioną kawiarnię, a wieczorem towarzystwo swoich 
stałych gości. Nigdy nie odczuwał potrzeby wycieczek za miasto i nie 
rozumiał tych, którym sprawiało radość tłoczenie się na parostatkach 
czy w dusznych wagonach kolejowych albo picie marnego piwa w 
wiejskich restauracjach.

Tak było niemal przez cały rok, ale jesienią opanowywał go 

dziwny niepokój, którego zupełnie nie potrafił sobie wytłumaczyć. 
Przemożny pęd do podróży wypychał go z Pragi i gnał po czeskich 
miasteczkach, do których jeździł i powracał każdego roku z 
niezwykłą regularnością. Przyjeżdżał na miejsce, przemierzał miasto 
w niezwykłym podnieceniu, nocował tam i znów ruszał dalej.

Czynił tak każdego roku, zawsze w czasie trwania dorocznych 

jarmarków, i ta dziwna okoliczność nie dawała się w żaden sposób 
wyjaśnić.

Tomasz Ren był niespokojny, bo oto zbliżała się pora jarmarku w 

miasteczku N. i jakaś tajemnicza siła, nie dająca się opanować, wabiła 
go w podróż. 

I tak jak co roku, z precyzyjną regularnością, Tomasz Ren opuścił 

Pragę, wyruszając do miasteczka, w którym jeszcze nigdy dotąd nie 
był. Oderwany od swych wygód, rozmyślał po drodze nad tą zagadką. 
Czemu wybiera właśnie okres jarmarków i co w ogóle skłania go 
każdego roku do tych dziwnych wędrówek? Czyżby miał niejasną 
świadomość swego poprzedniego życia, kiedy, być może, jako 
wędrowny kupiec odwiedzał różne miasteczka? Bóg raczy wiedzieć!

Lecz coś tajemniczego, a może i strasznego, musiało się wydarzyć 

w jego poprzednim życiu, albowiem w czasie podróży opanowywał 
go niezwykły niepokój, a w snach prześladowały go koszmary.

Ren dotarł do miasteczka, które do tej pory omijał w swych 

wędrówkach; był zaskoczony tym, że wydało mu się ono tak znajome. 
Początkowo tłumaczył sobie, że małe miasteczka zwykle są do siebie 

background image

podobne. Ale przechadzając się, rozpoznawał poszczególne ulice i 
domy z taką dokładnością, że nie mógł to być przypadek. Nie miał 
wątpliwości — kiedyś już tu był. Ale kiedy? Czy w poprzednim 
życiu? Ta niezwykła myśl utkwiła mu w głowie i stale go 
prześladowała.

Rozpoznawał poszczególne miejsca. Tamta ulica prowadzi do 

Małego Rynku z figurką świętego pośrodku, ten narożny
dom z wieżyczką to stary ratusz; a jeśli skręci teraz w prawo drogą 
prowadzącą pod górkę, dojdzie do Starego Miasta — stoją tam w 
szeregu domy z szyldami, wykuszami i cienistymi krużgankami.

Ren spacerował po mieście, a wszystko było tak, jak przewidywał: 

nic się niemal nie zmieniło. Był zdziwiony i zaskoczony rozpoznając 
miasto dotąd mu nie znane.

Kiedy tu był? I po co?
I było jeszcze coś, czego nie potrafił zrozumieć. Przedziwny 

niepokój, towarzyszący mu w tej podróży, coraz bardziej narastał i 
przeradzał się w strach. Co było jego przyczyną i dlaczego zrodził się 
właśnie tu, w tym mieście, gdzie spodziewał się znaleźć wygodny 
nocleg? Mimo wszystko zdecydował, że zatrzyma się w najbliższym 
zajeździe, czuł się już bowiem bardzo utrudzony. Dopiero na skraju 
miasteczka zatrzymał się przed niskim, starym domem ze sklepioną 
bramą, popękanymi ścianami i wieńcem wiszącymi nad wejściem. 
Dom stał przy drodze niknącej w oddali pośród rozległych lasów. 
Budynek, mocno podniszczony, sprawiał ponure i nieprzyjemne 
wrażenie. Dopiero teraz Ren uświadomił sobie, że droga ta była mu 
znana i przyszedł nią właśnie po to, aby odnaleźć zajazd.

Rozpoznawał jego pochyloną ścianę szczytową, szeroką sklepioną 

bramę, a wchodząc do środka wiedział, że po prawej stronie 
mrocznego korytarza znajdzie niskie drzwi do sali jadalnej zajazdu — 
zimnej, pobielanej, z dębowymi stołami wzdłuż ścian i wiszącymi na 
nich kilkoma starymi obrazami.

Otworzył drzwi i zasiadł za stołem na wprost wejścia. Rozej-

rzawszy się po sali, zaraz ją rozpoznał, wszystko tu bowiem było tak, 
jak przewidywał — bliskie, znajome...

O, tam, na przeciwległej ścianie, ten sam portret Napoleona na 

białym koniu jak niewyraźna plama wyłamał się spod wypłowiałych 
kolorów, a tam, nad drzwiami, Wenecja i gondola przepływająca pod 

background image

mostem —wszystko nie zmienione...

Ale kiedy tu był? I po co?
Izba ta, tak niemiła, choć znana, budziła w nim jakieś niejasne 

wspomnienia płynące z podświadomości; wspomnienia czegoś, co 
zdarzyło się w przeszłości, co jeszcze dziś wywoływało strach. Na 
próżno starał się pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia; nie opuszczało 
go przekonanie, że oto z niewielkimi zmianami powtarza się historia 
jego poprzedniego życia.

Jadł wieczerzę w nieustannej trwodze i w oczekiwaniu na jakieś 

wydarzenie. Czuł strach i obawę, a ten stary zajazd przy drodze, w 
sąsiedztwie ciemnych lasów, mroczny i ponury, nie budził w nim 
zaufania.

Nie wiedział nawet, wskutek jakich to skojarzeń przychodzą mu na 

myśl straszne historie o rabunkach na drogach wiodących wśród 
lasów; historie, w których ponure zajazdy przydrożne odgrywały 
niemałą rolę. Przypomniały mu się przerażające opowieści o tym, jak 
włóczędzy napadają na Bogu ducha winnego człowieka, który przez 
swą nieostrożność wzbudził w nich żądzę pieniędzy.

Dziwne i zagadkowe było wrażenie, jakby sam coś podobnego 

kiedyś przeżył.

Pod niskim sufitem kopciła lampa naftowa, bo na zewnątrz już 

zmierzchało. Ren z obawą wpatrywał się w drzwi; oczekiwał, że lada 
moment wejdzie ktoś do środka, usiądzie w rogu za stołem i będzie 
go w milczeniu obserwował podejrzliwym wzrokiem.

Tak, to właśnie zdarzyło się wówczas — ta sama pora o zmierzchu, 

ten sam ponury nastrój. Siedział samotnie w tymże oto miejscu i nagle 
pojawił się ów nie budzący zaufania przybysz...

Zrobiło się późno i trzeba było ruszać w dalszą drogę. Ren dziwił 

się, czemu tak długo zwlekał i co go zmuszało, by o tak późnej porze 
iść dalej.

Zapłacił i wyszedł na drogę.
Idąc po ciemku, miał wrażenie, że ktoś go śledzi. Odwrócił się, 

zaniepokojony, lecz trakt rozpościerał się ża nim pusty, cichy i 
mroczny.

Im bliżej był lasu, tym większy niepokój go ogarniał. Las budził w 

nim niejasne przeczucia, a może wspomnienia okropnych zdarzeń.

Jeszcze kawałek i dojdzie do krzyża; w tym miejscu gościniec 

background image

rozdwaja się i jedna odnoga biegnie w głąb lasu. Ren znów rozpoznał 
to miejsce, jakby już kiedyś je widział.

W lesie ciemność zamknęła się nad nim, a droga, pośród korzeni i 

wykrotów, stała się trudna i męcząca. Ren znał to miejsce, wiedział, 
gdzie trakt zacznie się wspinać w górę, gdzie las rozstąpi się przed 
nim, a droga będzie się przedzierać przez gęste poszycie. Z boru 
wiało chłodem i słyszał groźny huk górskiego wodospadu.

Drzewa niepokojąco szumiały nad jego głową, las zdawał się pełen 

tajemnych zjaw.

Strach, który towarzyszył Renowi przez cały czas, z każdym 

krokiem narastał. Był to strach człowieka, który kiedyś podczas takiej 
właśnie ciemnej nocy podążał tędy i dla którego ten odludny, groźny 
las stał się miejscem tragicznym.

Nie mógł wytłumaczyć sobie tego uczucia, pozbawiającego go 

wszelkiej rozwagi. Jakieś widmo przeszłości prześladowało go w 
obecnym życiu, tajemne cienie kładły się na jego dniach i wywo-
ływały dziwne, straszne sny, które teraz mu się przypominały. Tak, to 
gdzieś tutaj, w tym lesie, przeżył tragiczną noc.

I znów powracało uczucie, że jest śledzony. Ren z przerażeniem 

wpatrywał się w gęstą ciemność.

Spojrzał za siebie i wydało mu się, że dostrzegł, czarniejszy 

jeszcze niż mrok, cień, który przeskoczył przez drogę i zniknął w 
gęstych krzakach.

Postać jakaś czarna podążała za nim i chowała się za drzewami, 

wychylając się to tu, to tam i starając się ukryć przed jego wzrokiem.

Zaiste, powtarzało się wszystko dokładnie tak, jak kiedyś: gęsty i 

ciemny las, pełen jakichś tajemniczych zjaw. Ren byłby przysiągł, że 
nagle dostrzegł wyłaniającą się z mroków czarną postać.

Przerażenie niemal odbierało mu zmysły.
Huknął strzał i Ren poczuł jakby uderzenie.
Kiedy przebrzmiało echo wystrzału, opadł z Rena cały strach. 

Poczuł się nagle lekki, swobodny. Zatrzymał się, zaskoczony. W lesie 
panowała cisza i nic się nie poruszało. Czy było to złudzenie — czy 
oszukały go wzburzone zmysły? Ale czyż nie słyszał wystrzału i czy 
nań nie oczekiwał? Wszystko się powtarzało.

Wokoło nadal królowała ciemność i cisza, a w duszy Rena za-

panowała dziwna pustka. Tak jakby wszelkie życie z niego wy-

background image

parowało. Zniknęły wprawdzie dotychczasowe obawy, lecz na próżno 
usiłował zrozumieć swój obecny stan.

Wszystko tonęło w ciemnościach i głębokiej, zagadkowej ciszy.
Jakby już nie żył.
„Tak zapewne czuje się człowiek, kiedy umiera” — pomyślał.
Kiedyś, w poprzednim życiu musiał go tu dosięgnąć cios.
Stał niezdecydowany; widział mroczny las, a do jego uszu dobiegał 

groźny szum leśnej bystrzycy.

Co wydarzyło się tu kiedyś? Czego tu szuka — nocą w ciemnym 

lesie? Nic nie rozumiał, nic nie przychodziło mu do głowy.

Było mu lekko, czuł się jakby uwolniony od ciężaru dotych-

czasowych utrapień. 

Nagle, zdziwiony tym wszystkim, bez zastanowienia ruszył w 

dalszą drogę.

Dokąd szedł? Po co? Nie wiedział.
Dopiero po długiej chwili uciążliwego marszu wyboistą drogą 

zaczęła mu wracać pamięć. Tak jakby budził się do życia.

Lecz uczucie to sprawiało mu ból, wywoływało nowy strach.
Przedzierał się przez gęste poszycie, a szum bystrzycy docierał do 

jego uszu coraz wyraźniejszy i groźniejszy. Ten huk przypominał mu 
przeżytą kiedyś grozę i chwilę śmiertelnego przerażenia.

Rozpoznawał to miejsce. Było tu zimno i wilgotno. Wiedział, że o 

kilka kroków dalej znajduje się głęboki wąwóz, na którego dnie huczy 
i pieni się potok. A z każdym krokiem, im bliżej podchodził, tym 
bardziej narastał jego niepokój i strach.

Bał się wąwozu, bał się spojrzeć w dół, ale droga biegła tuż przy 

krawędzi i nie było innego wyjścia.

Obnażone korzenie drzew na stromym i pustym zboczu wąwozu; 

drobne, sypkie kamienie, duże, szerokie liście drżące na wietrze nisko 
nad ziemią — wszystko to, każdy szczegół, potęgowało jego 
przerażenie, które w niezrozumiały sposób wstrzymywało go przed 
zbliżeniem się do krawędzi. Szum wody brzmiał jak okropny głos z 
przeszłości, znany i budzący złe wspomnienia przeżytej kiedyś 
tragicznej przygody.

Czyżby na dnie głębokiego wąwozu? Ta myśl nagle jasno za-

świtała mu w głowie i Ren, drżąc ze strachu, stanął na skraju 
przepaści.

background image

I jakby rozjaśniały się ciemności, bo oto obraz — wyraźny i ostry - 

pojawił się w jego myślach; obraz tragedii, jaka rozegrała się w 
mrokach nocy:

Oto leży zakrwawiony na dnie wąwozu, zaciągnięty tu ręką 

zbrodniarza, a wraz z krwią uchodzi z niego życie i potworny strach 
przed śmiercią ściska mu gardło. W tej dramatycznej chwili 
osamotnienia tylko łoskot wody nieustannie, choć coraz
słabiej, dociera do jego uszu. Wokół panuje głęboka i nieprzenikniona 
ciemność, w górze szumi las, a spomiędzy drzew spoglądają zimno na 
dół gwiazdy.

I Ren przypomniał sobie koszmarne sny, które ciągle go prze-

śladowały — sny będące odbiciem zdarzenia z dawnych czasów, z 
poprzedniego życia; sny straszne, tragiczne i nie dające się odpędzić.

Tak, to właśnie ten wąwóz: strome zbocza z obnażonymi ko-

rzeniami, kamieniste dno z pieniącą się bystrzycą; wszystko po-
grążone w gałęziach drzew.

To ten wąwóz stale powracał w jego snach, kiedy zrywał się z 

łóżka z krzykiem, w śmiertelnym strachu.

Ren odwrócił się i przerażony uciekł z tego przeklętego miejsca, 

lecz dopiero gdy droga zaczęła się rozszerzać i las rozstąpił się przed 
nim, gdy dostrzegł usiane gwiazdami niebo, a w dali pola, łąki i 
bielejący w ciemnościach gościniec — spokój znów powoli zaczynał 
powracać do jego duszy.

Wszystko to było dziwne i zagadkowe. Tomasz Ren, krocząc 

gościńcem, rozmyślał o okropnym, stale powracającym śnie, w 
którym zjawiał się ów wąwóz, gdzie zapewne dokonało się jego 
życie. Jego poprzednie życie...
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

EMANUEL Z LEŚEHRADU 
Bransoleta królowej

Dekret Konstytuanty, w roku 1793 w Paryżu ogłoszony, nakazywał 

otworzyć grobowce w opactwie St. Denis, gdzie 1500 lat już prawie 
spoczywały ciała królów, królowych, ich rodzin i najznamienitszych 
mężów Francji. Postanowiono, że szczątki pogrzebane zostaną na 
cmentarzu opactwa, ołów trumienny przetopiony będzie na użytek 
publiczny, skarby zaś w grobowcach znalezione, a także wszelkie 
precjoza kościelne, drogocenne naczynia i szaty w obecności 
miejscowych komisarzów i rajców miejskich St. Denis w skrzynie 
złożone będą i powozami przewiezione do Paryża.

Powołano specjalną komisję, która w miesiącu październiku udała 

się do opactwa St. Denis wraz z kilku robotnikami, mającymi 
grobowce otworzyć i szczątki usunąć.
- Jednym z komisarzów przydzielonych tejże ekspedycji był Marcel 
Normand, zaprzysiężony republikanin, który głosował za śmiercią 
Ludwika XVI. Rad wielce przystał do wyprawy. Był wszak jeszcze 
inny powód jego niezwykłego zainteresowania, dla którego wyprawił 
się do krainy zmarłych możnowładców.

Marcel Normand, pilny czytelnik starych ksiąg historycznych, 

wyczytał gdzieś, że w grobowcach opactwa St. Denis ukryta jest 
cenna bransoleta królowej Ranthildy, ongiś należąca do królowej 
Kleopatry, z jednego kawałka szmaragdu wyrzezana. Znana legenda 
mówi, że bransoleta owa była talizmanem francuskich rodów 
królewskich, które ponoć dopóty narodowi francuskiemu panować 
będą, dopóki tenże klejnot nie zostanie zniszczony. Dlatego też 
drogocenna bransoleta powierzona została krainie zmarłych, aby 
przodkowie królewskich rodów strzegli owego talizmanu władzy.

Marcel Normand poprzysiągł sobie, że za wszelką cenę odszuka w 

grobowcach St. Denis zagadkowego obrońcę tyranów i okrutnych 
monarchów i jako wiemy republikanin własnoręcznie zniszczy 
talizman, który by mógł zagrażać istnieniu republiki. Zawsze zatem 
obecny był przy wykopywaniu zwłok w opactwie St. Denis i 
robotnicy niczego ruszyć nie śmieli, dopóki dokładnie nie przebadał 
każdego grobowca.

Najsamprzód otworzono grobowiec wicehrabiego de Turenne, 

background image

zwycięskiego wojownika, którego w roku 1675 w bitwie pod Sasbach 
kula armatnia zabiła. Był to mały loszek pod marmurowym 
pomnikiem przez rodzinę ufundowanym. Kiedy już uzyskano dostęp 
do grobu, trumnę zaś otworzono, zdumieni robotnicy ujrzeli, że 
zwłoki są dotąd nienaruszone, a rysy twarzy nawet nie zmienione. 
Ciało zmieniło się w zasuszoną mumię koloru jasnobrązowego. 
Przeniesiono je tymczasem do zakrystii, skąd później miało być 
przewiezione do panteonu francuskich pamiątek i w sarkofagu 
elizejskim złożone.

Także zwłoki Henryka IV, znalezione w grobowcu dynastii 

burbońskiej, były podobnie zachowane. Królewskie szczątki 
spoczywające w pokoju od roku 1610, kiedy to Henryk w wieku lat 
pięćdziesięciu siedmiu zamordowany został, w gieźle wyniesiono z 
grobowca, niezgorzej jeszcze zachowanym. Umieszczono je najprzód 
w kaplicznej sieni, by potem wrzucić do dużego dołu na cmentarzu 
opactwa wykopanego. Czaszka była w połowie przepiłowana i 
wypełniona pakułami, nasączonymi okowitą tak mocno cuchnącą, że i 
teraz jeszcze nikt owej przenikliwej woni ścierpieć nie mógł.

Z pozostałych trumien dynastii burbońskiej niektóre dobrze 

zachowane były, inne zaś gnijące. Takoż i serca w ołowianych 
puzdrach, które pozłacanym srebrem powleczone były. Serca i zwłoki 
wrzucono do wspólnego dołu, ołów na stronie złożony został. Pod 
żelaznymi postumentami, na których spoczywały trumny, znaleziono 
wnętrzności trupów w ołowianych naczyniach, które, jak wszystek 
ołów — przeniesiono do zbudowanych na cmentarzu pieców. 
Wnętrzności wsypano do wspólnego dołu, wypełnionego wapnem i 
ziemią.

Następnie otworzony został w Kaplicy Karolińskiej grobowiec 

Karola V, który zmarł w roku 1380, i małżonki jego, Joanny 
Burbońskiej, która dokonała żywota na dwa lata przed nim. W nogach 
Karola V spoczywał Karol Francuski, dziecię trzymiesięczne bodaj, 
którego zetlałe szczątki w ołowianej trumience zamknięte były. Owa 
trumienka wraz z miedzianą płytą nagrobną wnet przetopiona została. 
W trumnie Karola V znaleziono dobrze zachowaną koronę i berło z 
pozłacanego srebra, w trumnie Joanny wykryto resztki bransolety, 
łańcuszka i pierścień złoty.

Z kolei przeszukano grobowce Karola VI, zmarłego w roku 1422, i 

background image

małżonki jego, po których jednakże nie pozostało nic prócz kości, te 
zaś wraz ze szczątkami Karola VII i jego małżonki wrzucone były do 
wspólnego dołu, który zasypano ziemią, i wykopano przy nim drugi, 
na pozostałe zwłoki. Podówczas otworzono Kaplicę Sw. Hipolita i 
grobowiec Henryka II, spoczywającego tu od roku 1599, i wyniesiono 
zeń jedenaście trumien. Z niektórych zwłok, w wydrążonych 
kamieniach spoczywających, wyłożonych ołowiem, jako że w 
dawnych czasach o trumnach mowy być jeszcze nie mogło, ostał się 
jeno proch. Wśród nich był Hugo Wielki, praojciec Kapetyngów, 
zmarły w roku 956, i Ludwik X, który zasnął snem wiecznym w roku 
1316.

Następnie otworzono grobowiec Alfonsa z Poitou, zmarłego w 

roku 1271, w którym takoż prócz prochu nic nie zostało. Trumna była 
kamienna. Zwłoki Filipa II Augusta oraz Ludwika VIII, od roku 1223 
i 1226 tu spoczywające, leżały także w trumnach kamiennych, na ich 
wiekach zaś krzyż był wyciosany. Znaleziono tamże kawałek 
przegniłego drewnianego berła i diadem, który był z kęsa złotego, 
plecionego drutu, jakoż i wysoką kapuzę z materii do atłasu 
podobnej . Zwłoki Ludwika VIII w giezło złotem przetykane 
zawinięte były nieźle zachowane, w grubej zaszyte skórze. 
Prawdopodobnie uczyniono tak, aby martwe ciało uniknęło gnicia, 
kiedy przenoszono je z Montpensier do St. Denis. Ów zwyczaj 
zaszywania zwłok w skórę starożytny jest i dawniej stosowano go 
nader często. Wszakże zwłoki Ludwika VIII były jedynymi w 
opactwie St, Denis, które takim sposobem pogrzebane zostały.

Z kolei przystąpiono do otwarcia trumny Filipa Pięknego, także 

kamiennej, w środku warstwą ołowiu wyłożonej. Był w niej dobrze 
zachowany szkielet oraz złoty pierścień i miedziane berło, suto 
pozłacane.

Podniecenie Normanda wzrosło, gdy przy świetle płonących 

pochodni, zachowując wszelką ostrożność, otworzono kamienny grób 
króla Dagoberta, zmarłego w roku 638. Był to grób zawierający 
szczątki monarchy, którego żona była ongiś pierwszą posiadaczką 
królewskiego talizmanu. Kamienny posąg zamykał dostęp do 
sarkofagu, w którym leżała głowa monarchy, od reszty ciała 
oddzielona; kości Dagoberta spoczywały w drewnianej skrzyni, na 
dwie stopy długiej, wewnątrz ołowiem wyłożonej. Skrzynia ta była 

background image

przegrodzona na dwie części: w jednej spoczywały kości króla, w 
drugiej szczątki jego małżonki Ranthildy, która zmarła w roku 642. 
Królowa także nie miała głowy i Normandowi pomimo usilnych 
starań nie udało się odnaleźć czaszki. Po szmaragdowej bransolecie 
nie było ni śladu, aczkolwiek Normand i robotnicy przeszukali 
grobowiec niezwykle sumiennie. Czyżby bransoletę ukryto w czaszce 
Ranthildy? Gdzież zatem była owa czaszka?

Okazało się, że grób Dagoberta nie krył poszukiwanego klejnotu, 

który zapewne złożony był w innej trumnie. Trzeba było, by 
makabryczni kopacze przedłużyli rozpoczęte poszukiwania w 
mrocznej krainie śmierci, w wyziewach trupiego odoru oraz zetlałych 
i gnijących szczątków ludzkich.

Następnie z Kaplicy Karolińskiej wyniesiona została trumna 

prześwietnego Bertranda du Gueslin, mężnego wodza, zwycięzcy 
dziesięciu bitew i siedmiu pojedynków. Jego szkielet zachowany był 
wybornie, kości zbielałe i całkowicie wysuszone. Przy
boku Bertranda znajdowała się trumna zausznika Karola V, Burrau de 
la Riviere. Monarcha miał w tej dwójce wiernych przyjaciół i podpory 
tronu, dlatego też przykazał, by po śmierci spoczywali przy boku 
jego, aby, jak się był wyraził, nawet śmierć go z nimi nie rozłączyła.

Z trudem niemałym i po dłuższym czasie znaleziono wreszcie 

wejście do grobowca Franciszka I, który zmarł w roku 1547. Piękny 
był to i przestronny grobowiec, a oprócz królewskiej ołowianej 
trumny skrywał jeszcze pięć dalszych, zawierających szczątki 
członków jego rodziny, których ciała zupełnie zgniłe były. Z trumien 
sączyła się czarna ciecz i bił odór nie do zniesienia. W loszku natrafili 
robotnicy na wydrążony kamień, na którym wyciosany napis głosił, iż 
jest to grób byłego szambelana Ludwika Świętego, Piotra z Beaucair, 
zmarłego w roku 1270. Następnie otworzono grobowiec Mateusza z 
Veudon, niegdyś opata w St. Denis i królewskiego regenta za czasów 
Ludwika Świętego i jego syna Filipa. Spoczywał tu od roku 1286 w 
trumnie drewnianej, złożonej do ziemi. Był zgodnie z ówczesnym 
obyczajem pogrzebany w szatach opata, z których znaleziono kilka 
zetlałych strzępów drogiej materii oraz czubek biskupiego pastorału z 
pozłacanej miedzi; ciało wszak było doszczętnie zbutwiałe.

Z kolei usunięto marmurową płytę broniącą dostępu do małego 

grobowca, z którego wyjęte zostały ołowiane skrzynki z kośćmi i 

background image

popiołem sześciu książąt i księżniczki z rodu Ludwika Świętego, 
których wrzucone do wspólnego dołu szczątki połączyły się z innymi 
zwłokami.

Tegoż dnia późnym wieczorem zakończono makabryczne dzieło w 

krainie śmierci i Marcel Normand udał się do przeznaczonej dlań w 
klasztorze kwatery. Nie był kontent z rezultatów przeszukiwań 
grobowców królewskich, o których legenda niosła, że ukrywają 
tajemniczy klejnot królowej Ranthildy.

I choć Marcel Normand utrudzony był srodze całodziennym 

niezwyczajnym zajęciem, noc całą oka zmrużyć nie mógł. W mroku 
alkierza zwidywała mu się stale zagrażająca młodej republice 
złowieszcza bransoleta. Widział ją oczyma duszy, płonącą jadowicie 
zielonym blaskiem niczym oko podstępnego demona, który naigrawał 
się zeń z jakiegoś niedostępnego kąta izby. Niepohamowana żądza 
zawładnęła Marcelem Normandem, żądza zdobycia tego widziadła, 
które burzyło spokój jego duszy i sprawiało, że nie zaznawał nawet 
dobrodziejstwa snu. Zielony blask klejnotu pełgał przed nim niczym 
błędny ognik nad mokradłem. Ilekroć wyciągnął doń rękę, on migotał 
już w innym miejscu, jak gdyby sam diabeł igrał z nim złośliwie.

Dlatego też wczesnym rankiem, na długo przed rozpoczęciem 

pracy poprzedniego wieczora przerwanej, zjawił się Marcel Normand 
w Kaplicy Karolińskiej, z niecierpliwością oczekując robotników.

Nareszcie przyszli i praca wznowiona została w Kaplicy Karo-

lińskiej. Pierwszym odkryciem były dwie trumny, jedna — w 
kształcie sześciennego kamienia z wyrytą nań datą 1431, który krył w 
sobie zwłoki Arnauda de Barbazan, szambelana wielkiego Karola 
VIII. Druga trumna, ołowianymi płytkami pokryta, była schronieniem 
szczątków Ludwika de Sancerre, byłego konetabla Karola VI. Pan de 
Sancerre słynął ze swych pięknych włosów, których dwa pukle, dość 
dobrze jeszcze zachowane, zdobiły głowę zmarłego.

Kiedy z kolei otworzono kamienne groby byłych opatów Adama, 

Sügera i Piotra z Auteuil - nie znaleziono po zmarłych niczego prócz 
prochu, podobnie jak w grobowcu Filipa Walezjusza i jego małżonki 
Joanny Burgundzkiej. W pierwszym grobie, z wyłożonego ołowiem 
kamienia sporządzonym, leżała korona i berło przyozdobione ptakiem 
z pozłacanej miedzi; w grobie Joanny Burgundzkiej znaleziono 
srebrny pierścień oraz kądziel z wrzecionkiem. Ciało króla Karola 

background image

Nadobnego także było doszczętnie strawione. W jego grobie 
znajdowała się pozłacana korona, prócz niej berło z pozłacanej 
miedzi, srebrny pierścień, laska z hebanu, bogato rzeźbiona, i 
ołowiana poduszka, na której niegdyś spoczywała królewska głowa.

Z lewej strony ołtarza przebili się robotnicy do kamiennego 

grobowca Filipa Długiego, w którym ów spoczywał od roku 1322, i 
znaleźli w nim zupełnie dobrze zachowany, przyodziany w 
królewskie szaty szkielet. Czaszkę zdobiła korona z pozłacanego 
srebra, wysadzana drogimi kamieniami; szaty ciężkimi, złotymi i 
srebrnymi nićmi przetykane były. W trumnie znaleziono jeszcze 
kawałek atłasowego pasa ze złotą sprzączką, nadto zaś berło z 
pozłacanej miedzi.

W pobliżu tegoż grobu odkryto serce małżonki Filipa Walezjusza, 

w małej, spróchniałej niemal, drewnianej szkatułce. W grobie króla 
Jana Dobrego, który żywot swój zakończył w roku

1364 w niewoli w Londynie, prócz w całości zachowanego szkie-

letu znaleziono koronę oraz długie złamane berło.

Komisarze wraz z Marcelem Normandem tudzież robotnicy udali 

się do klasztoru Karmelitanek, aby otworzyć trumnę madame Luizy 
Francuskiej, córki Ludwika XV, zmarłej tam w roku 1787 jako 
zakonnica. Ciało znaleźli w całkowitym rozkładzie, atoli jej zakonne 
szaty dobrze zachowane były.

Robotnicy sposobili się właśnie do przeniesienia szczątków do 

wspólnego dołu na cmentarzu, gdy Marcel Normand krzyknął 
zdławionym głosem. Albowiem w miejscu, gdzie kiedyś zapewne 
spoczywała prawa ręka Luizy, zoczył zielonej barwy klejnot w 
kształcie węża. Widać była to poszukiwana przezeń bransoleta, 
przechowywana pieczołowicie przez królewską rodzinę z pokolenia 
na pokolenie, ostatnio zaś w niepewnych czasach powierzona zmarłej 
zakonnicy z rodu Burbonów, aby ta strzegła talizmanu władzy 
królewskiej we Francji.

Uradowała się dusza Marcela Normanda. Znalazł przeklęty klejnot, 

swą magiczną mocą sen z powiek jemu i wiernym synom młodej 
republiki spędzający. Zada więc nienawistnemu królewskiemu 
plemieniu śmiertelny cios prosto w serce. Tak, własnymi rękami 
zniszczy obrońcę tyranów swej ojczyzny.

I nie czekając na nic, pałając żądzą natychmiastowego 

background image

zmiażdżenia znienawidzonego klejnotu, w który starodawna wróżba 
zaklęła pychę i władztwo ciemiężców i wyzyskiwaczy ludu, z furią 
wyrwał szmaragdową bransoletę z dłoni zmarłej zakonnicy.

W tej samej wszakże chwili krzyknął przeraźliwie, oczy zaś jego, 

szeroko ze zgrozy rozwarte, wpatrzyły się w rękę dzierżącą talizman 
monarchów. Także robotnicy, zwabieni krzykiem Marcela, zastygli w 
przerażeniu.

Wokół przegubu prawicy Normanda, niczym czarodziejska 

bransoleta, wił się cienki, zielony wąż, który majestatycznie uniósłszy 
głowę, w okamgnieniu złożył na ręce Normanda śmiercionośny 
pocałunek. Po czym, rozwinąwszy się na całą długość, jakby ukazując 
olśniewającą urodę swego ciała, niczym szmaragdowa błyskawica 
zsunął się na ziemię i z cichym, szyderczym sykiem zniknął w 
szczelinie grobowca...
Przełożył Jan Stachowski

background image

JAN WEISS 
Apostoł

Zjawił się w obozie jenieckim pewnego dnia jesieni. Nikt go nie 

znał, nikt nie wiedział, skąd przybywa. Włóczył się między barakami, 
przestępował ich progi, a — wypędzony — łomotał w ściany, 
zaglądał przez okna, prosząc, aby go wpuszczono. A kiedy, widząc go 
z daleka, zamykano drzwi, stawał pośrodku obozu i zwoływał jeńców. 
Wywijał kijem i potrząsał puszką, w której znajdowały się kamienie.

Jego wysoki szkielet, obciągnięty żółtą skórą, kołysał się w 

zniszczonym szynelu, przecięty w pasie wąskim rzemieniem, na 
którym wisiała pleciona torba; przy każdym ruchu podzwaniały w 
niej menażka i łyżka. Na głowie nosił austriacką czapkę. Jej ruda 
kokarda poruszała się na zwisającym czubie niczym błazeński 
dzwonek. Długa brudnożółta broda spływała mu aż do pasa, a 
błękitne oczy błyszczały gorączkowo, jakby wpatrzone w chorobliwy, 
niespokojny i gwałtowny sen.

W otwartych wrzodach na jego karku znajdowały się całe gniazda 

wszy. Tworzyły białawe ruchome plamy na szynelu, wędrując z 
wolna z fałdy na fałdę. Wszy pełzały także po jego długiej brodzie, po 
włosach i rzęsach.

W tych, którzy go widzieli po raz pierwszy i byli trochę mniej od 

niego zawszeni, budził raczej wstręt niż współczucie. Rzucali weń 
błotem i kamieniami i przyczepiali mu na plecach kartki z plugawymi 
napisami i rysunkami.

Ale gdy zaczynał mówić, wszyscy milkli i otwierali usta, zdziwieni 

i przerażeni. Wypowiadał słowa przedziwne, w których kryła się siła i 
prawda, i jeszcze coś innego, coś strasznego, czego bali się domyślać, 
a co zbliżało się do nich z każdą chwilą.

— Wiem, że boicie się śmierci! Widzę to w waszych oczach, a z 

warg waszych i waszych twarzy czytam śmierć. Przyszedłem do was, 
aby nauczyć was umierania. Przyszedłem ulżyć waszej rozpaczy, 
abyście nie lękali się śmierci, ale się nią radowali. Tak 
przywiązaliście się do swojego ciała i wnętrzności swoich, które 
rzucone będą w dół na pastwę robactwa, iż myślicie wszyscy, że nie 
ma innego — niż to — życia. A ja przyszedłem, aby przynieść wam 
wieść o gwieździe Olaliju. To planeta przeznaczona dla niewolników 

background image

tego padołu. Glinę, która otacza dusze wasze i
którą przyjęliście od tej ziemi, ziemi tej oddacie na powrót. 
Przybierzecie bowiem inną postać, w inną szatę przyodzieją się wasze 
dusze. I będę mówił wam o innych domach na gwieździe Olaliju, 
abyście tym łatwiej mogli rozstać się z tą zgniłą planetą.

Dlatego radzę wam, abyście skończyli już z cierpieniami tego 

życia. Odrzućcie łachmany waszych ciał, które wiążą was z tym 
padołem. Uwolnijcie swoje dusze! W nocy módlcie się do gwiazd, 
albowiem są to stacje w pielgrzymce ku nieskończoności dusz 
nieśmiertelnych.

Jego wołania, obietnice i wezwania znalazły w tłumie ufne serca, 

które się przed nim otwierały. Powstała grupka uczniów, 
towarzyszących mu w wędrówkach po obozie i chroniących przed 
gromadą nieżyczliwych.

Jedni nazywali go prorokiem, inni — szaleńcem.
— Nowy żywot nam przynosi! — mówili ci pierwsi.
— Śmierć niesie! — twierdzili drudzy.
Jeszcze inni znów zwracali się do niego:
— Kim jesteś? Skąd przybywasz, że w ten sposób do nas 

przemawiasz?

A on im odpowiadał:
— Przyszedłem do was z niepodległej gwiazdy Aliowali, która jest 

kometą. Od wieków mknie w przestworzach, nie spętana żadnymi 
prawami powrotu, według własnej woli wyznacza sobie drogę we 
wszechświecie, omijając rafy innych planet. Należy do gwiazd 
potężnych, do tych, które ongiś zbuntowały się przeciwko władzy 
Prasiły i same ruszyły w przestrzeń w poszukiwaniu wielkiej 
przygody. Zamieszkują ją istoty najdoskonalsze, albowiem dusze ich 
mogą wcielać się w gwiazdy, jakie same sobie wybiorą. Krążąc we 
wszechświecie, poznały one zagadkę wieczności i odkryły tajemnicę 
nieskończoności. Są wszechmocne, albowiem są bogami. Aliowali to 
planeta bogów.

I ja jestem mieszkańcem gwiazdy Aliowali. I powrócę tam, gdy 

otrząsnę z siebie tę ohydną, odrażającą materię, w którą wcieliłem się 
dobrowolnie, aby zbadać najodleglejsze krańce wszechświata.

Zamilkł nagle, a wszyscy zastanawiali się przez chwilę, czy można 

dać wiarę jego słowom.

background image

Potem odezwały się głosy:
— Jaka, mówisz, jest ta gwiazda, na którą powędrujemy po 

śmierci?
— Jakie będzie życie na tej planecie?
— Jest to gwiazda Olaliju — odparł. — Ogniste słońce, na którym 
żyć będziemy w ogniu!
A oni wołali:
— Czyż można żyć w ogniu i nie spłonąć?
— Czyżby to było piekło, w którym będziemy się smażyć za nasze 
grzechy?
On jakby oczekiwał tego pytania.
— Głupcy! Czyż któryś z was udusił się powietrzem? Czy ryba 
może utonąć w morzu? Tak i wy żyć będziecie w ogniu, albowiem 
ogień będzie waszym ciałem, w które przyobleką się wasze dusze. Ja 
sam byłem kiedyś istotą ognistą na gwieździe Olaliju, dlatego mogę 
głosić wam słodką szczęśliwość ognia...
Nie pozwolili mu skończyć, szemrając:
bm Jakże ci mamy wierzyć, iż żyć będziemy po śmierci? A jeśli nie 
ma innego życia niż to? Uczyń cud, a my ci wtedy uwierzymy!
Ci, którzy wyznawali wiarę w jedynego Boga, grozili mu pięściami, 
wołając:
 —Bluźni przeciwko niebu!
— Zabijcie fałszywego proroka!
Inni krzyczeli:
-— Bredzi w gorączce!
— Niech idzie do szpitala!
— Uciekł z domu obłąkanych!
— Strzeżcie się go, śmierć przynosi!
Jednakże wierni uczniowie, którzy leżeli u jego stóp i całowali skraj 
jego płaszcza, błagali:

Mistrzu! Daj nam śmierć! Naucz nas, jak umrzeć dzisiaj, aby żyć 

wiecznie na gwiazdach.
A on kładł im dłonie na głowach, mówiąc:

Bliski już czas, kiedy wszyscy pomrzecie. Ja umrę pierwszy, 

albowiem napiłem się wody z rzeki, która płynie za obozem. Napijcie 
się wody z owej rzeki, a zapomnicie wkrótce o tym świecie. To rzeka 
zapomnienia.

background image

Jednakże ci, którzy nie chcieli umierać, podnieśli przeciwko niemu 
swoje głosy, pełne grozy i przerażenia:

Nie pijcie wody z rzeki zakażonej tyfusem!

— Zabijcie go, zbrodniarza, nim zarazi cały obóz!

— Sam jest już chory! Śmierć patrzy mu z oczu!
Kilka kamieni przeleciało nad jego głową. Uczniowie otoczyli go 

murem swoich ciał, aby chronić przed ciosami. Potem zawiśli 
wzrokiem na jego ustach, czekając, aż przemówi, lecz on był tak 
słaby, że nie mógł utrzymać się na nogach. Położywszy się na suchym 
trawniku, zamknął oczy, oni zaś okryli go swoimi szynelami i usiedli 
kręgiem, by nad nim czuwać. Długo leżał bez ruchu, z twarzą 
zwróconą ku gasnącemu niebu, na którym rozbłyskiwały pierwsze 
gwiazdy. Q, którzy byli najbliżej, patrzyli na jego oczy. Czy śpi? Ale 
on nie spał. Jego błękitne oczy były szeroko otwarte, ciemne jak 
niebo i jak niebo pełne gwiazd. A usta poruszały się w ledwie 
dosłyszalnym szepcie. Wszyscy skupili się wokół niego, przybliżając 
głowy do jego twarzy i nasłuchując jego słów.

A on szeptał:
— Byłem motylem na gwieździe Kololala. Nasze skrzydła były 

ogromne niczym żagle statku i zdolne były przemawiać kolorami, tak 
jak wy mówicie posługując się słowem. Były to tęcze
o tysiącu barw, spośród których znacie tylko siedem. Cały wasz świat 
złożony jest z siedmiu kolorów, albowiem wasza ziemia jest 
najuboższą ze wszystkich planet... Na planecie Zolalawa żyją istoty 
niczym opalizujące obłoczki i porozumiewają się za pomocą 
zapachów... Widzicie tę gwiazdę, która płonie to szkarłatnie, to znów 
błękitnie, i gaśnie, by znowu zapłonąć? To sygnały gwiazdy Malilali, 
wzywającej pomocy. W dawnych czasach podbili ją mieszkańcy 
korsarskiej planety Mawalajoli, którzy wystrzeliwują się jak pociski, 
ponieważ kończyny ich tworzą ogromne spirale. A ta zielona 
gwiazda, tuż obok, to Rolakojala. Tam byłem śpiewającym kwiatem. 
Łagodny powiew snuje się nad dzwoniącymi wodami, które są lżejsze 
niż nic...

Na planecie Lalajaka byłem krwawiącym kryształem, 

dźwięczącym w harmonii z innymi i łkającym z żądzy poznania 
tajemnicy wszechświata. Mieszkańcy gwiazdy Wikolajala więksi są 
niż szczyty gór pokryte wiecznym śniegiem. Od początku swojego 

background image

świata budują wieżę, by dosięgnąć własnego słońca, które jest 
największe we wszechświecie. I ja także byłem budowniczym wieży, 
przejętym niezmierną tęsknotą za słońcem.

Na dnie planety Kawalajala, w słodkiej płynności skroplonego 

eteru, mieszkałem w łatającej muszli przejrzystej, nic nie wiedząc o 
innych światach. Na gwieździe Wolalijala wznoszą się
wysoko — aż pod niebo Jp cienkie łodygi. Z każdej z nich wyrastają 
dwie istoty, których całe życie to nieustanny orgazm miłosny...

Mógłbym wam jeszcze wiele opowiedzieć... ale nie mam już sił. 

Nadszedł czas powrotu na moją gwiazdę. Przyniosę tam wieść tej 
planecie... jej mieszkańcy pożerają się nawzajem... o człowieku, 
najdrapieżniejszej bestii, drapieżniku nad drapieżnikami... Byłem... 
także... człowiekiem...

Szeptał nadal, ale nie były to już słowa, ale cichy bezbarwny 

szelest zamierających warg. I gwiazdy w jego oczach gasły z wolna; 
usta drgnęły po raz ostatni. W końcu w ramionach wiernych uczniów 
zostało tylko jego ciało, cuchnące, zgniłe, pełne ropy. Ze zgrozą 
wpatrywali się w jego twarz: milczącą, zagadkową, z otwartymi ku 
gwiazdom ustami...

— Odszedł na swoją gwiazdę — mówili jego uczniowie, ale jeden 

z niewiernych podszedł do nieruchomego dała, rozchylił płaszcz i 
rozdarł koszulę. Pierś zmarłego usiana była drobnymi plamami: tak 
kwitnie na ludzkim ciele tyfus.

— Bredził w durowej malignie — oświadczył niewierny; jednakże 

wierni kręcili głowami:

— Jego ciało umarło, dusza uleciała na gwiazdy.
— Nauczył nas, jak mamy umierać. 
Pochowali go przy blasku gwiazd, w tym miejscu, w którym umarł. 

Potem rozeszli się do swoich baraków, nie bojąc się już rzeki, która 
wypływała z bagien i pełzała płytko wśród trzcin koło obozu.

— Kto napije się, umrze!
Wszyscy wiedzieli o tym, teraz jednak nie był to zakaz, ale słodka 

obietnica śmierci.

Ziarno zagłady rychło przyjęło się w ich krwi i wzeszło 

ognistoczerwonymi kwiatami na ich piersiach. Z mózgów wystrzelały 
płomienie szaleńczych snów i gorączkowe zjawy ognistych gwiazd 
ścierały się ze sobą w dzikiej walce. Pożar rozszerzał się: 

background image

niewidzialne iskry przeskakiwały z ciała na ciało, z baraku na barak...

I podczas gdy ciała dogorywały tu, na tym padole, dusze ich 

ulatywały na gwiazdę Olaliju, aby przyoblec się na nowy żywot w 
płomienną szatę: w ogień.
Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski

background image

KAREL HYNEK MÂCHA 
Sen

Czwarta to była już noc, jak usnąć nie mogąc i myśli wszelakie 

skupiając na wierszu „Mnich”, leżałem na mym łożu. Sen nie 
nadchodził, choć się od myśli strasznych odwrócić starałem. Była 
blisko północ, przeraźliwa jakaś idea zaprzątała moje myśli, a obraz ją 
ukazujący, i w mym „Mnichu” wykorzystany, ustawicznie pojawiał 
się przed oczami duszy mojej. Słabością zmorzony, usnąłem wreszcie 
i sen straszny wnet mi się przyśnił, a dla jego dziwności tu go 
zapisuję. Nie da się zaprzeczyć, że niezwykłą mocą poetycką się 
odznacza, a też i poetycką wartością. Oto i mój sen:

Pośród rozległej równiny wysoko w niebo strzelał szczyt, na 

którego wierzchołku, na ostrej skale, prześwietny i bogaty wznosił się 
klasztor, na sposób gotycki stawiany, na drugim zaś zboczu bielała 
maleńka kapliczka, murem cmentarnym otoczona. Było przed 
południem, słońce upalne wysyłało promienie, gdy wstępowałem na 
szczyt, spoglądając na leżącą w dole krainę. Wszedłszy na górę, do 
klasztoru, spotykam spieszącego mi na spotkanie mnicha, który 
natychmiast — jakbyśmy się dawno znali — tak oto do mnie 
przemawia:

— W odpowiedniej chwili przychodzisz, albowiem dnia dzi-

siejszego obudzą się z martwych bracia tego klasztoru i spytać ci ich 
będzie wolno o wszystko, co już tak dawno poznać chciałeś.

A wtem blask jakiś zapłonął w duszy mojej, jakbym dawno już 

słyszał o klasztorze tym, bo wiadome mi było, co teraz dziać się 
będzie. A więc tak: zakonni bracia klasztoru mieli w swych murach 
rozległą komnatę, do której kto z mnichów tamtejszych po pewnych 
obrzędach wstąpił, kamieniał, jakby oddawał ducha, ale co roku tego 
samego dnia znów ożywał, a po skonaniu dnia na nowo zamieniał się 
w kamień i dziać się tak miało aż do skończenia świata.

Zdążam za prowadzącym mnie mnichem; wstępuję do sieni 

poprzedzającej rzeczoną komnatę. Wokół ścian stoi kilku martwych 
zakonników, ręce na piersiach złożone mających, młodych i starych. 
Blade twarze w śmiertelnych skrzywione grymasach. Pytam mego 
przewodnika, czy tym także dane będzie powrócić do życia, on zaś 
tak oto mi rzecze:

background image

— Nie, ci nie ożyją! Albowiem raz w roku wolno jest w komnacie 

tej zamkniętym, gdy powrócą do życia, wyjść z sali, a potem do niej 
powrócić albo nie. Którzy zaś nie wrócą do komnaty, lecz w sieni 
pozostaną, umrą i nie ożyją więcej, a po roku pogrzebani zostają. Tym 
tutaj uprzykrzył się jednodniowy żywot w całym roku i wolą raczej 
spać snem nieprzespanym. Gdy słońce stać będzie pośrodku swej 
drogi, pogrzebani zostaną na cmentarzu, który widziałeś koło małej 
kapliczki. Teraz wszak wstąp w wielką komnatę!

Gdy to powiedział, drzwi komnaty otwarły się przed nami. Przez 

zasłonięte okna mdłe światło wpadało do wysokiej i ozdobnej sali 
gotyckiej niepospolitej wielkości. Niezliczona ilość mnichów w 
komnacie tej stała, a każdy w takiej pozycji, w jakiej go śmierć 
dotknęła. Jeden z ręką wyciągniętą, jakby coś właśnie opowiadał, 
obok drugi, mający w tegoż wpatrzone martwe oczy, jakby pilnie 
słuchał przemowy jego. Trzeci martwy pochylał się ku ziemi, coś z 
niej unosząc, czwarty ze złożonymi rękoma modlić się zdawał, i tak 
dalej. Mnich przewodnik zwrócił się ku mnie z taką nauką i 
przestrogą:

— Pośród stojących mnichów biegać nieustannie musisz i w biegu 

rozliczne zapytania im czynić. Jeśli zaś w biegu ustaniesz, pomrą oni 
znowu i nie ożyją aż do pogrzebu na zawsze zmarłych braci swoich. 
Ty zaś nie możesz dłużej z nimi obcować niźli jedną godzinę, jeśli nie 
chcesz, sam żywy, przez cały rok pozostać z tymi martwymi.

Wpadłem więc do komnaty i biegając, rozliczne pytania im 

stawiałem, a oni jęli się poruszać jak cierne nie dotykające ziemi, 
jakby pod naporem wzburzonego moim biegiem powietrza, i 
tajemniczym szeptem odpowiedzi udzielali. Wszak odpowiedzi te po 
większej części zapomniałem, reszty zaś nie chcę tu zapisywać, 
albowiem zbyt straszne były i jeśli to możliwe, o nich też pamiętać 
bym nie chciał. Zanim godzina przeszła, z otwartej wybiegłem 
komnaty i z przerażeniem przemierzywszy sień, na skraju zbocza się 
zatrzymałem, nad głęboko w dole leżącą krainą. Oczy moje, odwykłe 
od światła, jakby porażone ogromnym blaskiem południowego 
słońca, obficie łzy roniły i nie potrafiłem dobrze wokół siebie niczego 
rozpoznać, a serce moje boleść straszliwa ściskała.

Po czasie nadeszło południe, obeschły oczy moje i znów się

pokrzepiłem. Głucho brzmiały klasztorne dzwony, a smutne śpiewy 

background image

towarzyszących pogrzebowi mnichów niosły się do uszu moich. 
Obejrzawszy się, ujrzałem przemierzający klasztorną bramę orszak na 
zawsze pomartych braci. Przeogromny smutek i niewysłowiony żal 
serce me przepełniły, gdym oto zobaczył, jak żywi mnisi nieśli swych 
martwych braci, a ci, co dziś z martwych się obudzili, takoż szli w 
tym pochodzie. Zwróciłem ponownie oczy na leżącą w dole 
rozkoszną, kwitnącą krainę. W oddali okalały ją błękitnoszare góry 
jako fale nocnego morza, a czarne obłoki sypały gęsty deszcz na 
rozkwitłe śród szczytów niwy. Nade mną jasno świeciło słońce, cała 
ziemia jakby się uśmiechała, wonny i słodki zapach zasiewów niósł 
się aż tutaj, a dobiegający z dołu świergot ptactwa lasów i gajów 
wplatał się w smutne śpiewy mnichów. Wydawało mi się, jakby i 
szare góry, i gęsty deszcz szeptały z oddali: „My, jasne, szlachetne, 
unosimy czoła i nigdy nie zginiemy; my zrosimy kwiat więdnący, aby 
nie usechł, a zakwitł znowu i woń cudowną rozsiewał!” — „My 
wszak spać będziemy snem wiecznym rozbrzmiewał wokół jakby 
chichot martwych mnichów.

Niezliczone masy zmartwychwstałych mnichów zewsząd się 

wyłaniały, a ja na cmentarz kroczyłem, aby zobaczyć groby na 
zawsze pomartych braci. Lecz darmo schodzę na stronę, chcąc 
wyminąć spieszący tłum, bo z martwych powstałe cienie za mną 
podążają; przeskakuję na drugą stronę — i tu też do mnie cienie 
podchodzą; cofam się, a cienie i tu za mną ciągną. Lecz jeden z nich 
tak oto rzecze:

— Daremnie od nas uciekasz, albowiem powietrze za tobą płynące 

porywa nas z sobą. Zostań w miejscu, a najlżejszy wietrzyk 
zdmuchnie nas po zboczu góry.

I uczyniłem tak: stanąłem, a mnisi odpłynęli po zboczu, chcąc 

ścieżką zejść na dół, wielu zaś rzuciło się ze skały górującej nad 
okolicą. W niemej tęsknocie ich płonący wzrok sięgał za ciemne 
wierzchołki, lecz nadciągający ze wszystkich stron wiatr 
powstrzymywał ich stale na klasztornym wzgórzu.

Zachodziło słońce, zbliżał się wieczór późny, woń siana i święta 

cisza rozpościerały się nad krainą szeroką. Kończył się dzień życia 
przebudzonych mnichów i wiatr zapędzał ich, bezwolnych, do sieni 
strasznej. Wielu niepewnych, załamując ręce, na progu sieni stało; 
niektórzy chichocząc ruszyli ku komnacie

background image

rozległej; inni zaś łkając, ze złożonymi na piersiach rękoma, za-
trzymali się pod ścianami sieni. I zatrzasnęły się wrota izb obu.

Płacząc, schodziłem z góry. I nie uleczy się boleść serca mego, 

póki nie usnę pod rozłożystymi korzeniami dębu.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JIRI MAHEN 
Z perspektywy wieczności

Był żołnierzem ciałem i duszą. Myślał sobie nawet, że wojaczka 

przynosi ludziom jakiś pożytek. Wszystko jest w porządku, bo młodzi 
ludzie mają przynajmniej coś do roboty, a ich — naturalne w wieku 
dwudziestu lat — zuchwałość i nieokrzesanie muszą się jakoś 
utemperować.

Kiedy jednak zaczęło być naprawdę gorąco, a nieprzyjaciel pojawił 

się od wschodu i od południa; kiedy tchórze ze strachem obserwowali 
armię, a ludzie mężni tęsknym wzrokiem odprowadzali ciężkie 
wojskowe transporty wiozące działa i zmęczonych mężczyzn, pełne 
buntu, niepewności i oparów alkoholu — wtedy duch jego podupadł i 
osłabł, a teoria siły zaczęła się rozpadać.

Dobrze jeszcze, że sen pomógł wszystko rozwikłać:
On — żołnierz ciałem i duchem — stał w mroźnej ciemności i bił 

się z nieprzyjacielem. Nagle z mroku wyskoczył jeden z wrogów — 
straszny, dyszący gniewem i nienawiścią — by zaatakować go kolbą i 
bagnetem. Lecz nasz żołnierz nie znał trwogi. Wycelował z karabinu i 
nacisnął spust. Zagrzmiał cały świat, a człowiek spadał w przepaść...

Ale za nim wyłonił się drugi nieprzyjaciel. Toczył pianę z ust, a 

krew ściekała mu po skroniach. Lecz nasz żołnierz nie znał trwogi. 
Wycelował z karabinu i nacisnął spust. Zagrzmiał cały świat, a 
człowiek znikał w przepaści...
Ale za nim pojawił się trzeci wróg, a potem czwarty, piąty, dziesiąty, 
setny... Lecz nasz żołnierz nie znał trwogi, wycelował
z karabinu i nacisnął spust. Wybuch za wybuchem wstrząsały 
światem i ludzie ginęli w przepaści. Bojaźń zbliżała się jednak 
niepostrzeżenie i kiedy strącił sto dziesiątego wroga, strach gorszy niż 
śmierć ścisnął mu serce. Co się dzieje? Ostatni z nieprzyjaciół zaśmiał 
się jak obłąkany! I karabin był taki gorący, a naboje osmalone i 
zwęglone.

Ciemność zaczęła rzednąć. I co widzi?
Na wprost niego — żołnierza ciałem i duchem — siedzi na 

szczycie góry potwór i śmieje się, śmieje. Rozdyma swą trójgraniastą 
głowę, aż zakryła cały świat, a jego ogromny brzuch faluje nad 
królestwami i ziemiami. Potężne łapy przesuwają się po grzbietach 

background image

gór, wyrywają miasta z korzeniami i drżą z rozkoszy. A potem nagle 
wzniosły się nieruchomo nad żołnierzem. Wielkie oczy wpatrywały 
się w bohatera z niekłamanym zdziwieniem. Żołnierzykowi wypadł z 
rąk karabin i stoczył się gdzieś do podziemnych wąwozów.

— Kim jesteś?
Żadnej odpowiedzi. Cisza taka, że słychać mijające lata...
— Kim jesteś?
Znów żadnej odpowiedzi! Przerażenie takie, że czujesz, jak gnije ci 

ciało...

— Kim jesteś?
Po raz ostatni żadnej odpowiedzi! Cisza, jakby piekło z niebem 

święte zawarło przymierze...

— Spójrz na dół! — Woła jakiś tajemny głos.
Żołnierzyk spogląda pod nogi; i co widzi? Nie stoi już na zwy-

czajnej ziemi, lecz na jej strasznym, zmienionym potwornie obliczu. 
Tuż pod nogami dziura ciemna widnieje, nieco dłuższa niż ciało 
człowieka. To jego grób, żołnierzyka ciałem i duchem.

Trwoga siada mu na kark i mocno trzyma. Drapie i drapie, skrobie 

i kąsa, i mruczy z głodu i bólu, a oblicze ziemi składa się do uśmiechu 
szczęścia:

— Chodź, chodź, sto jedenasty! Pójdź do mnie!
A tam, na górze, zamiast potwora siedzi Czas i nie przemówi ani 

-słowem. Ogłuchł od grzmotu dział, z upływem wieków serce mu 
skamieniało, a zmysły otępiały od przemówień reprezentantów 
ludzkości.

Uniósł głowę i dziwne stroi miny. Śmiech niebios i śmiech ziemi 

łączą się w jedną burzę śmiechu, aż trumna w grobie z radości puściła 
się w tany...

Z dala słychać sygnał trąbki, komendę do ataku, grzmot dział i 

dudnienie wojskowych transportów...

— Na pomoc! Na pomoc!
— Powtórzcie mi to jeszcze raz! Nie rozumiem z tego ani słowa!
— Na miłość boską, panie pułkowniku, błagam, aby mnie pan 

zwolnił z wojska i puścił do domu! Nie boję się o życie, lecz
o swoje myśli. Jestem człowiekiem, który dziś w nocy zaczął się 
zastanawiać, zaczął myśleć. Proszę mnie zwolnić! Jestem tu zupełnie 
zbędny! Niech mnie pan wyrzuci! A jeśli mi pan nie wierzy...

background image

Żołnierz zrywa czapkę.
Jego włosy są zupełnie siwe...

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB DEML 
Światłość wiekuista

Niechaj nikt nie myśli, że był to taki stan ducha, kiedy ręce są jak 

w płomieniach, serce puste; a człowiekowi wszystkiego żal, 
wszystkiego się wstydzi i wszystkiego ma dosyć. Gdyby nie pewne 
okoliczności, mógłbym powiedzieć, że chodziło o dokładnie 
odwrotny stan umysłu. Ale co was to obchodzi! Pewne jest, że 
przemierzałem ulice jakiegoś miasta, spotykając wielu ludzi, bo 
zbliżała się już dziewiąta rano. Nie mam pojęcia, która mogła być 
godzina, ale od dawna był dzień i na wsi o tej porze suszono chyba 
siano. Jeśli mam mówić o słońcu, nie było ono zbyt palące, a nawet 
zgodnie z prawdą muszę wyznać, że nie było widać żadnego słońca. 
Nie jest wcale wykluczone, że słońca nigdy nie widziałem, co 
stwierdzam tylko na marginesie, bo w tym decydującym dniu mego 
życia nie dostrzegłem żadnych cieni, a ludzie i rzeczy prześwietlało 
światło przytłumione, równomierne, jak to się dzieje czasami latem, 
kiedy niebo zasnute jest wysokimi, nieruchomymi chmurami: cienie 
jakby zbladły z przerażenia, a światło zsiniało ze zgrozy. Boli mnie, 
że nie można wam tego lepiej opisać, ale zrozumcie to, jak chcecie. 
Jak słyszeliście, nie byłem wcale zmartwiony; przeciwnie: wydawało 
mi się, że wszyscy ludzie, których spotykam, są mi życzliwi. Nigdy 
wcześniej nie patrzyłem im tak prosto w oczy i nigdy, patrząc na nich, 
nie byłem tak bardzo pewny, że wykonuję wielką, ważną dla 
wszystkich pracę. Cóż takiego robiłem? O, bądźcie tak dobrzy i 
posłuchajcie mnie choć przez minutkę! Tylko że co was obchodzi 
człowiek, który wie, jak niedorzecznie byłoby wam coś wypominać, i 
który skargę na swój los uważałby za poniżenie? Co was obchodzi 
człowiek, co do którego macie taką pewność, że wcale nie zależy mu 
na świecie? Więc błagam was, nie dajcie się zbić z tropu i nie 
zwracajcie na mnie uwagi; idźcie dalej do swych zbożnych zajęć. 
Człowiek miewa różne dziwne pomysły, a przede wszystkim bywa 
egoistą. Boże, jak się przed Tobą wytłumaczę z tego, że wszyscy tak 
bardzo mnie poważają?

Szedłem więc ulicą całkowicie opanowany jedną myślą. Jaką? 

Chyba taką, że jestem wyrzutkiem. Spróbujcie pojąć ten wstyd i jego 
siłę — wy, którzy nigdy nie dopuściliście się żadnego przewinienia, 

background image

nawet wczoraj; którzy macie pełne prawo wstydzić się, gdy przyjdzie 
wam do głowy myśl, że moglibyście spotkać mnie. Moi szlachetni 
dobrodzieje mieli prawo trochę się krzywić, że nie wziąłem udziału 
— choć byłem lekko chory — w przyjęciu wydanym, jak wiadomo, 
na cześć Jego Wielmożności Dostojnego Pana X...

Dzień dobry! Dzień dobry! — Proszę, jak człowiek ulega złu-

dzeniom. Zaledwie kogoś spotkamy i ten tylko leciutko się do nas 
uśmiechnie, rozpływają się widma pesymizmu. Dobry Boże, jakimż 
grzechem jest ulec tej pokusie! Doprawdy czas najwyższy, aby 
młodzież była wesoła, zdrowa, dziarska, rozsądna, po prostu idealna, 
bowiem w normalnych warunkach jabłko nie pada daleko od jabłoni i 
jest rzeczą słuszną, sprawiedliwą szanować swych ojców, spełniać 
powinności swego stanu, przestrzegać praw Boskich, kościelnych i 
obywatelskich, a wszystko to z ochotą, wesoło, dziarsko, po prostu 
idealnie, co łatwo można osiągnąć dzięki wierności, posłuszeństwu, 
pokorze, czyli rozumnej zgodności i wystrzeganiu się wszystkiego, co 
fantastyczne, nie dające się realizować, ekscentryczne, bezsensowne. 
Wszystkiego, co samo w sobie może być całkiem pożyteczne i dobre,
ale w tych okolicznościach, a zwłaszcza w tych warunkach, kiedy 
każda piędź naszej narodowej i gospodarczej egzystencji z takim 
wysiłkiem i samozaparciem...

Zaiste byłem czymś całkowicie pochłonięty, więc nawet nie bardzo 

mnie zaskoczyło, kiedy, skręcając na plac, zauważyłem, że tuż obok 
mnie idzie jakiś człowiek. Ba, do tego stopnia byłem zatopiony w 
myślach, że pozostałem absolutnie spokojny nawet wtedy, gdy już 
stwierdziłem, że ten mój towarzysz to — nieboszczyk.

Jeśli człowiek jest pogrążony w myślach, wtedy wabi Martwych, 

tak jak wysokie i ostre przedmioty ściągają siły z atmosfery. Kiedy 
ów człowiek nie pilnuje się wystarczająco, może mu się przytrafić 
jeszcze coś gorszego, jak o tym mówi jedna z „Ballad różnych 
narodów” — jeśli nie wiecie, o której myślę, idźcie spokojnie dalej 
swoją drogą — albowiem świat Martwych przyprawia niektóre istoty 
o taki zawrót głowy, jak powierzchnia samotnego wieczornego 
jeziora.

Ten poranek, gdy tak szedłem, ten poranek z wysokimi, nie-

ruchomymi obłokami, z melancholią, którą można zobaczyć jako 
samotną dziewicę na skoszonych łąkach, obnażonych wobec 

background image

skamieniałego czarnego lasu na okolicznych zboczach, ten poranek 
— jak czułem — nie będzie miał swego południa... Dopóki jeszcze na 
świeżo macie w pamięci ten obraz skoszonych łąk i dopóki owiewa 
was chorobliwa woń niewidzialnej wiecznej lampy, zwisającej w 
takich dniach z nieruchomych obłoków nad wyludnioną i przerażoną 
okolicą, pomyślcie, że jedyny ptaszek,
o popielatych barwach, taki strzyżyk, fruwający w niskim wie- 
rzbińcu, którego liście rozgarnia smutno ciekawy wietrzyk, nad 
brzegiem rzeki połyskującej w czarnym zaciszu jak przewrócone ciała 
martwych ryb, że ten ptaszek ukazuje wam nieruchome oko 
Opatrzności i całą waszą bezradność...

Otulony jedną z takich krain jak płaszczem mocy, kroczyłem przez 

rynek, kiedy nagle pojawił się ten Martwy. Muszę powiedzieć, że się 
pojawił, choć niezbyt byłem zaskoczony, więc z pewnością już dużo 
wcześniej szedł obok mnie.

Nie będę was zamęczał opowiadaniem, jakie w tym mieście były 

domy, kogo spotykaliśmy i tak dalej! Wszystkie te rzeczy możecie 
zobaczyć na własne oczy, kiedy tam przyjedziecie, bo miasto owo jest 
z gatunku tych, jakie kochacie: przemysł, handel, damy z woalkami i 
trenami, wyższe szkoły, świątynie wszelkich religii i stylów, teatry, 
opery, muzea, baseny, boiska, a nade wszystko oficerowie.

Historia tego miasta wyłania się z mroków starożytności, a podczas 

kopania fundamentów pod największy z tamtejszych hoteli 
znaleziono wiele pamiątek z epoki brązu.

Powinienem jeszcze wspomnieć, że nic a nic nie widziałem z zajęć 

i strojów wyżej wspomnianych osób, tak — jako cień wielkiego bólu 
w niebiosach albo promień wielkiej radości w przedpieklu — szedłem 
przez to miasto, niczym nie skalany. Ba, zdawało mi się, że również 
wszyscy ci ludzie dokądś idą, niczego nie dotykając i to aż do tego 
stopnia, że wszystko zostaje nieruchome, nawet pokarm, który 
właśnie spożywają, i że podążają tak ze stulecia w stulecie, bez 
zastanowienia, jak fale na rzece. Albo ich oczy niczego nie widzą, 
albo ich dusza o niczym nie wie. Byli jak figurki w teatrzyku 
kukiełkowym; figurki, którymi ktoś porusza i za które ktoś mówi, 
gniewnie bez gniewu, radośnie bez radości.

Myślę, że nie ma wśród was nikogo, kto potrafiłby mi współczuć, 

że oglądałem to straszne Miasto. Więc poniosę dalej swe serce jako 

background image

głaz i zaraz wam powiem, co mi się przydarzyło.

Tenże Martwy pocieszył mnie szczególnie, albowiem był tam 

jedyną postacią, która myślała i działała — a ja w tym wielkim 
Mieście czułem się taki osamotniony — a więc ten Martwy, krocząc 
po mej lewicy, zwrócił ku mnie swą twarz i biorąc mnie za rękę, 
powiada:

— Czyżbyś był tak smutny z powodu onych dwóch groszy?
I spojrzał przy tym na mnie z taką słodką ironią, i rękę ścisnął mi z 

taką czułością, że uśmiechnąłem się jak on, a słodycz bijąca i jak 
światłość wiekuista promieniująca z jego oczu i z jego pytania 
przepełniła mnie obietnicą i melodią jakiejś wiecznej, nie znanej mi, a 
wszak bliskiej zapłaty. Musiałem powiedzieć „jak światłość 
wiekuista”, albowiem ta twarz, jedyna w całym Mieście i w całej tej 
krainie, jaśniała światłem słonecznym. Niebo bowiem i wszystko inne 
oświetlone było inaczej, tak jak fosforyzują rzeczy martwe — 
roślinne czy zwierzęce.

Moment — i Miasto zniknęło.
Cóż stało się ze mną w tym punkcie czasu, który nazywamy 

nieświadomością, a który odczuwany we śnie jako upadek i jako huk 
bezgranicznego, oślepłego oceanu, wydaje nam się otchłanią 
wieczności?

Stoję w jakimś sklepionym, dość obszernym, zupełnie pustym, 

zadziwiającym podziemiu. Jestem tu sam. Pośrodku tego zamkniętego 
pomieszczenia widnieje czysty i z pewnością bezdenny grób. Panuje 
tu taka cisza, że słychać szelest promieni „słonecznych”, 
wystrzelających z grobu jak zapach z otwartej szafy, promieni 
musujących świeżością.

Dusza podpowiedziała mi: „Oto światłość wiekuista!” Opanowany 

strachem chciałem stąd uciec. Przy wejściu podnosiła się ziemia. 
Wołanie o pomoc byłoby daremne, bo każdy ©krzyk brzmiałby na 
próżno jak pisk myszki dwa sążnie pod ziemią, a prócz tego—czułem 
to dobrze — każda taka próba przyspieszyłaby tylko i pogorszyła mój 
smutny los. Zdecydowałem się jednak na ucieczkę; przecież gdzieś 
nade mną musiało być to Miasto, a chyba można stąd wyjść, skoro się 
tu przyszło! Tak, właśnie z tyłu był ten rynek; czułem go tak, jak 
niektóre zwierzęta z wielkiej odległości wyczuwają nadejście 
deszczu, chłodu, moru; wyczuwają krew. Dopiero w tej chwili, będąc 

background image

głęboko i prawdopodobnie na zawsze pod ziemią, odczułem 
malaryczną tęsknotę do życia tam, na górze. Zdawało mi się, że przez 
warstwy ziemi słyszę kroki idących — niemych, tęsknych, ale prze-
cież żywych — a skóra moja i oczy nagle przypominały sobie de-
likatne pieszczoty srebrnego światła, chorobliwego jak lica wiecznej 
Tęsknoty, ale przecież światła. W tej oto chwili cała moja wola, jak 
kurz z drogi pod wpływem podmuchu wiatru, zwróciła się ku wyjściu.

Lecz biada mi! Zanim zdążyłem się odwrócić, z grobu wydostał się 

głos:

— Pójdź za mną!
Głos ten przykuł mi nogi ze wstydu, albowiem był to głos mego 

jedynego Przyjaciela; był jasny jak szklany dzwon i nieodwołalny jak 
Słowo Boże. Za głosem tym z grobu uniosła się postać w długiej, 
powłóczystej szacie, utkanej jakby z drobnych jutrzennych obłoków. 
Szata owa była wąska jak na staroasyryj- skich obrazach królów i 
była nasączona rajską słodyczą. Jej skraj spływał ukosem do grobu. 
Oczy Błogosławionego spoczęły na mnie i przeszyły mą istotę jak 
światło, a twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia. Bałem się uczynić krok 
czy jakikolwiek inny ruch, i przyciągany z dwóch stron — przez 
światło za mymi plecami (choć smutne!) i światło przed mą twarzą — 
wypowiedziałem wreszcie to, co ten Duch już wiedział:

— Boję się, jestem grzesznikiem.
— Oczyścisz się w Czyśćcu! — powiedziała Zjawa i zajaśniała 

blaskiem niezwykłym, a ja — upewniwszy się, że nie ma dla mnie 
piekła — rzuciłem się w to światło jak w przepaść.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB DEML 
Metamorfoza

Dorni sum in amore tuo

i Oto nareszcie jestem sam na sam z Tobą, o Ukochana, i choć 

wydaje się, że mnie obejmujesz i całujesz, między mną a Tobą stoi 
potęga Śmierci, a miłość nasza jest wolna, bo pełna podziwu i 
szacunku. Od tej chwili dzieciństwa, gdy moja dusza otwarła się na 
sens życia, widziałem Ciebie w proroczym świetle mego czuwania i 
moich snów, a cierpiałem tylko wtedy, kiedy zdawało mi się, że jesteś 
jeszcze zbyt daleko. Aby uratować duszę i ciało od zepsucia, 
radowałaś mnie zagadkami i przypowieściami. Najpierw ukazałaś mi 
piękno kwiatów i błękitu. Potem objawiłaś tajemnicę gwiazd, wód i 
leśnych drzew. Potem dzięki Twej łasce pojąłem, że oddalenie i 
bliskość to jedno, i że wszystkie rzeczy, widzialne i niewidzialne, 
stworzone zostały przez słowo. A kiedy raz było mi tęskno za Tobą, 
od zachodu przyleciało tak ogromne stado śpiewających ptaków, że 
nie było miejsca na drzewach wszystkich gajów i ogrodów, więc 
siadały spokojnie na moich rękach i ramionach, a ich spojrzenie było 
tak głębokie i słodkie, że bliski byłem omdlenia. Szedłem tam, dokąd 
mnie przyzywały. A potem wszystkie stworzenia znikn y i umilk y

ęł

ł  

wszelkie g osy, ja za£ znalaz em si  w wielkiej ciszy i w sreb

ł

ł

ę

rnym 

wietle wspania ego ogrodu. O, Siostro, jestem m

czyz

ś

ł

ęż

n , na jak

ą

ą 

drog , do jakich czasów przeznaczone s  nogi moje! Zapami ta em

ę

ą

ę ł  

ten ogród i to  wiat o, i wszelkie i

ś

ł

ch tajemnice, a potem widziałem 

nową ziemię i nowe niebiosa tak, jak powiedziałaś przed chwilą: 
„Wierzę, że Bóg istnieje w ogniu i blasku słońca!” Ja już dobrze 
wiedziałem, że Ty żyjesz, ale jeszcze wtedy stale się przede mną 
skrywałaś. Potem przyszłaś w Swej trzeciej postaci — słabiutka, 
blada i mądra. Wtedy siedziałem w najodleglejszej celi wielkiego, 
samotnego i opuszczonego klasztoru. Poza mną nie było tam 
zakonnika. I przyszłaś powiedzieć mi, abym nawet o północy nie 
zapominał o Tobie, że ciemność jest marą, a zagłada ziemi — 
kłamstwem. Po latach, abym nie zboczył z drogi chwały, przybrałaś 
po raz drugi postać męża i pokazałaś mi obraz, na którym dwunastu 
Apostołów stało wokół pustego grobu Marii Panny. Jeden z tych 
Apostołów przeraził mnie swą postacią, bowiem na jego twarzy 

background image

odbijały się wszystkie tajemnice i wszelkie brzemiona mego 
rodzinnego kraju, i było mi go bardzo żal, jakbym znał go już od 
dawna i jakbym towarzyszył mu na wszystkich jego drogach. I nagle 
zrozumiałem, że ten jedyny ze wszystkich Dwunastu nie będzie 
umęczony fizycznie, bo jego myśl jest znacznie potężniejsza niż jego 
słowo, więc łatwiej będzie zgładzić owych jedenastu niż tego je-
dnego, gardzącego nie tylko torturami, ale i całą administracją świata 
— nie aby ją znieważyć czy ominąć, lecz dlatego, że miał to już za 
sobą. Byłem całkowicie pewny, że to postać mej matki, lecz ten, który 
stał obok mnie, rzekł: „Oto postać twoja!,..”

A po latach, kiedy już dawno byłem na wygnaniu i w więzieniu, a 

miasto cieszyło się z mej śmierci, tak bliskiej, otwarły się okute wrota 
celi i weszłaś Ty — w czarnej szacie, z twarzą do połowy ukrytą pod 
czarną maską. Lecz Twoje oczy? Poznałem od razu, że są to oczy mej 
Matki, mego Mistrza i mej Siostry, którzy razem byli już w 
wieczności, i choć do tej chwili cierpienie moje widziałem tak 
wielkim, że pomieszczenie, w którym przyszło mi przebywać, 
wydawało się niewystarczające nawet dla mego dała, to przedeż Twe 
spojrzenie było tak brzemienne wolnością, tak promieniujące miłością 
i tak bliskie urokiem, że padłem do Twych kolan, aby Ci dziękować. 
Uśmiech Twych oczu ogarnął też i Twe usta, które nie były 
przysłonięte, tak jak wiązka promieni słonecznych spoczywa na odle* 
głym polu zboża.

To był sen, a kiedy się zbudziłem — nie było więzienia, nie było 

wygnania, nie było Miasta.

Lecz to było proroctwo. Albowiem po czasie, kiedy zacząłem w 

siebie wątpić, kiedy myślałem, że nikt nie odziedziczy mego 
królestwa — przyszłaś naprawdę i właśnie tak, jak zobaczyłem Qę w 
owym śnie. A potem radośnie się rozstaliśmy

Lecz w drodze, którą przemierzam samotnie przez niegościnne 

obce kraje, zobaczyłem w lustrze wody swój obraz, a ponieważ byłem 
zamyślony, nawet nie wiem, skąd mi przyszło do głowy, abym 
popatrzył na swe odbicie. Stale zadumany, długo patrzyłem w wodę, 
pochylony nad powierzchnią, lecz nagle powróciła mi cała 
świadomość i stałem osłupiały: w tym naturalnym zwierciadle 
dostrzegłem Twoje oblicze. I dopiero od tej chwili stało się dla mnie 
jasne, że jestem Ciebie godzien.

background image

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB DEML 
Noc

Dies formabuntur et nemo in eis

O wiele lepiej jest całą mocą swego serca pokłonić się objawionej 

religii niż ziemi. Tobie, owszem, któryś jest szczęśliwy mając 
wszystko, czego tylko zapragniesz, nie przyjdzie nawet do głowy, że 
to samo prawo natury i ziemi, które do ciebie uśmiecha się 
dobrodziejstwem radości i spokoju, dla innego stanowi źródło 
nieuleczalnego smutku i cierpienia. Życiowym problemem staje się 
to, czym ów smutek i cierpienie wytłumaczyć wówczas, gdy człowiek 
pokornie przyznaje, że sam zawinił. Bo mimo tego, co uczynił sobie 
lub innym, przecież jeszcze żyje, widać, że nadal ma jakiś udział w 
życiu, a więc także jakieś zadanie. Człowiek, któremu na przykład 
odjęto nogi. albo który narodził się kaleką, albo który ma bardzo 
szpetne oblicze, albo człowiek niezwykle stary, albo skazany na karę i 
hańbę, albo człowiek, którego nieszczęście skazało na samotność w 
klasztorze czy pustelni — i tacy i im podobni ludzie w oczach świata 
są mniej wartościowi, a nawet zupełnie bezwartościowi. Co o nich 
myśli świat, jest sprawą drugorzędną, lecz co oni sami mają myśleć o 
sobie? Ilu będzie wśród nich tak wzniosłych i mądrych, aby nawet 
życie ziemskie dawało im wystarczającą pociechę? Dzięki 
fizycznemu doskonaleniu, prawom obywatelskim, naukom i tym 
podobnym rzeczom — można zaradzić wielu występkom i 
nieprawościom, lecz nie da się wyleczyć zła głębokiego, pierwotnego, 
a człowiek ze wszystkich zrozpaczonych stworzeń
jest istotę najbardziej tajemniczą — co dziwniejsze zwłaszcza w 
obecnych czasach, które szczycą się swym wysokim wykształceniem. 
Pomimo że mówi się o wszechmogącej prasie, poważnych wykładach 
i wielkiej roli literatury, każdy by was dziś wyśmiał, gdybyście 
powiedzieli, że jedynym zdrojem życia i sprawcą losu jest słowo. 
Mówcie sobie, co chcecie: żaden z was nie wiedział i nie czynił, nim 
wcześniej nie usłyszał. Prawo to obowiązuje w całym życiu 
człowieka, lecz tylko ci, którzy stracili już wszelką nadzieję w 
naprawę tego świata i cierpią w milczeniu, coraz mocniej prawo to 
przeczuwają, a w swym smutku pojmują też, że przecież nie była im 
odebrana wolna wola; ponieważ we własnym mniemaniu nic już ich 

background image

nie czeka w przyszłości czy, właściwie, ponieważ są przygnębieni 
dalszą walką o życie — którego dżungla wydaje im się, zapewne 
słusznie, zbyt niebezpieczna i nieprzenikniona — powracają 
wspomnieniami do swej młodości, aby choć znaleźć jakieś 
wytłumaczenie własnego losu, pierwotne źródła tego czy innego 
cierpienia, jakąś pociechę dla swej wielkiej tęsknoty. I właśnie na tej 
drodze dociekania uczą się doceniać wielką wartość rzeczy 
najdrobniejszych; każda błahostka w życiu ma dla nich wagę 
epokowego odkrycia, tak jak dla geologa cenny jest choćby 
najmniejszy odłamek skały, odprysk kości czy odcisk skorupy, i jeśli 
ktokolwiek jest w stanie zrozumieć słowo Boże — przypowieści o 
ziarnie gorczycy, o zagubionej drachmie albo o pierwszeństwie 
biednych i maluczkich w Królestwie Bożym — są to przede 
wszystkim oni. Bardziej niż inni cierpią nad pohańbieniem słowa w 
dziennikarstwie, przez ludowych mówców na trybunach i na 
ambonach, a oprócz innych tajemnic poznają również tę, że człowiek 
nie może odejść od siebie, choćby nie wiem jak kochał, czy nie wiem 
jak nienawidził, tak jak drzewo nie może wyjść ze swej kory albo 
żółw ze swej skorupy, więc jakże by to było niedorzeczne i występne, 
gdyby ktoś za pomocą szyderstwa czy kar chciał go obiektywizować. 
Boży Posłańcy, apostołowie ludzkości, znający tę tajemnicę dzięki 
pełniejszemu oświeceniu, nigdy nie odbierali narodom tego, co im 
właściwe, nigdy nie popełniali gwałtu. Kto świadomie czy 
nieświadomie ignoruje to prawo — czy to w sobie, czy to w rodzime 
bądź w społeczeństwie — traci wszystko. Należy szanować też i swe 
sny, choć tu także trzeba wiedzieć, że nie ma dla nich powszechnego 
prawa, jedynie o tyle, o ile w ogóle człowiek podobny jest do 
człowieka, co jednak dla jednostki, dla jej osobowości jest tak samo 
bezwartościowe jak statystyka i dowody per analogiam. W sprawach 
naszego własnego losu nikt nie udzieli nam rady po to, aby nam 
pomóc. I jeśli dalej opowiadam tu swój sen, czynię to tylko dlatego; 
abyście go szukali i znaleźli w tym, co do tej pory powiedziałem, 
pamiętając, że w zasadzie nie ma różnicy między naszymi snami a 
naszym życiem, bowiem w nas samych nie istnieją takie bariery, jak 
między człowiekiem a człowiekiem.

Przybyłem do domu z obczyzny. Wtedy nasza rodzina mieszkała 

jeszcze w budynku gminnym, największym w całej okolicy. W 

background image

prawym skrzydle znajdowała się oberża, w lewym — nasz sklep. Od 
frontu ten długi dom był parterowy, ale z tyłu miał jeszcze pięterko, 
ponieważ podwórze za budynkiem — również wspólne — było 
położone niżej. Tamże znajdowały się pomieszczenia gospodarcze: 
komórki, chlewy, szopa będąca równocześnie jatką, lodownia, 
stodoła, kręgielnia, a jeszcze niżej rozciągał się wielki ogród 
dochodzący aż do potoku. Ponieważ była noc i sklep już dawno 
zamknięto, wszedłem do domu przez sień oberży, która była otwarta, 
ale zaledwie przekroczyłem próg sieni i wszedłem do naszej kuchni, 
poznałem natychmiast, że stało się coś strasznego, a stanie się coś 
jeszcze straszniejszego. Wprawdzie przeczuwałem to już, kiedy 
nadchodziłem z daleka, od strony kościoła, ale nie chciałem się przed 
sobą przyznać do tego, co już nieomylnie wiedziałem i co było tak 
oczywiste, bo w całym miasteczku nie świeciło się ani jedno okienko, 
nie zaszczekał ani jeden pies. Moje rodzinne strony przywitały mnie 
taką głuchą ciszą, a dokoła panowały takie ślepe ciemności, że 
zapomniałem zupełnie, skąd przyszedłem i bałem się uwierzyć w to, 
gdzie jestem. Uświadomiłem sobie nagle, że wszystko i na wieki jest 
stracone. Nie tylko moje dzieciństwo i młodość, nie tylko wszystkie 
me nadzieje, nie tylko wszyscy moi bliscy i pozostali ludzie, ale i 
zwierzęta, które powierzyły mi tyle tajemnic radosnych i 
wspaniałych, ale i trawa, i kwiaty, i drzewa, i potoki, i studzienki, i 
głazy — wszystko to, co tak bardzo umiłowałem, bo tyle mi dało.

Gdy tylko otworzyłem drzwi sieni — śmiało mogę stwierdzić, że 

trafiłem do domu na pamięć — zobaczyłem mego ojca, który spieszył 
z kuchni do izby, nawet na mnie nie spojrzawszy, tak jak
biegnie człowiek, w którego domu wybucha pożar albo którego ściga 
śmierć. W naszym domu było siedmioro drzwi i w chwili, gdy 
wszedłem, wszystkie same na raz się otwarły; w jednych zniknął 
ojciec tak drżący na całym ciele, jakby porywał go przeciąg mroku. 
W taki sam sposób zniknęli też moi bracia, a ja byłem całkowicie 
pewny, że żaden z nich nie powróci. Wszystko to wydarzyło się w 
jednej chwili. Nie wiem już, czy to ja zamknąłem drzwi (troje drzwi, 
które wiodły z kuchni), czy też zamknęły się same, dość że wszystkie 
były zamknięte, a ja znalazłem się w kuchni sam ze swą wątłą, chorą 
siostrą. Zawsze była milcząca i tak bardzo mnie kochała. Na stoliku 
stała lampa, która oświetlała nasze twarze. Co mi mówiła ta jej 

background image

szczupła, blada twarz! Jakież to posłanie od mej nieboszczki matki, 
jakież proroctwo mego własnego losu! Oboje natychmiast wszystko 
to pojęliśmy, że choć moja i jej miłość wystawiona została na straszną 
próbę, to jeszcze gorsze nas czekały; nie powiedzieliśmy sobie ani 
słówka, lecz przystąpiwszy do niej, która siedziała na stołku przy 
lampie, objąłem jej dziecięce ciało, aby pokazać, jak bardzo jest mi 
droga, i aby ją osłaniać. Nigdy przedtem tego nie czyniłem, 
przynajmniej w taki sposób, dlatego że nawet w myślach nie 
potrafiłem wyobrazić sobie jej martwej, a także dlatego że nigdy nie 
czułem się godzien takiego wyznania miłości, albowiem surowość — 
jaka rządziła mą duszą — nawet najbłahsze moje błędy uwidoczniała 
zawsze w tak nieskończonych rozmiarach, że gdy czasem zdarzyło mi 
się zwierzyć ze swej radości, natychmiast dusza moja była tak 
upokorzona i w taki sposób wyklęta, że później już każdą radość sam 
niszczyłem w zarodku.

Lecz tym razem byliśmy już na zawsze sami, i oboje o tym dobrze 

wiedzieliśmy, a więc ani ja nie bałem się jawnie objąć mej siostry, ani 
ona nie bała się przyjąć oznak mojej czułości. Było to wszak po raz 
ostatni. Oboje wiedzieliśmy, że to ostatni raz. Cóż mogłem uczynić? 
W drzwiach wiodących z kuchni do przeciwległych izb nie było 
zamków. Mogłem wprawdzie przekręcić zamek w drzwiach 
prowadzących do sieni, lecz bałem się nawet na krok oddalić od 
siostry. Balem się, by w tym czasie nie zniknęła, jak pozostali. 
Dlatego przy niej zostałem. Aż nagle zewnętrzne drzwi bez 
najmniejszego hałasu otwarły się na oścież. W progu stanął 
nadprzyrodzenie wysoki, silny, osmalony, czarny mężczyzna. Nie 
przemówił, a ja wiedziałem, że i później nie powie ani słowa. Jest jak 
uosobienie bezruchu, co strasznie kontrastuje ogromem jego postaci. 
Ma ogniście lodowate oczy. Siostrzyczka opuszcza ręce; nie można 
powiedzieć, że wysuwa się z mych objęć, nie czyni tego dobrowolnie. 
Ani ja, ani ona nie potrafimy się odezwać. Te ogniście lodowate oczy 
wpatrują się w nas nieruchomo. Wtem niespodziewanie siostra 
wznosi się nad ziemię — zmieniona, leciutka, biała jak hostia — i 
gdyby dzięki tajemnej mocy nie zatrzymała się w miejscu (bo punkt 
ciężkości ciała stanowi serce), uniósłby ją przeciąg, który — choć nie 
było go słychać — kierował się od ślepej ściany do ginącego w mroku 
korytarza. Co się stanie, gdy lampa się dopali? Siostrzyczka jest jak 

background image

czysta kanwa, rozpięta na pochylonej ramie. Jest podobna do 
papierowego latawca, o który walczą dwie moce: wichura i moja ręka. 
Obie siły są jednakowo potężne i siostrzyczka nie może opaść. 
Znieruchomiała w ukośnej pozycji jak na niewidzialnym, wiszącym 
łożu, drżąc leciutko jak w magnetycznym transie, zesztywniała. Blada 
i zesztywniała. Myślę, że jej oczy mnie widzą. Jest jak biały kwiat, 
który kielichem zaczepił o brzeg łagodnej rzeki, lecz fale od spodu 
ustawicznie podmywają jego łodygę...

Wszystkie drzwi w domu są znów otwarte na oścież i dopiero teraz 

czuje się przeciąg, ale nie jest to podmuch wiatru, tylko podmuch 
wiecznego mroku. Po strasznym gościu o lodowatych oczach nie 
zostało ani śladu. Nawet nie wiem, w jaki sposób zniknął. W 
ostatniej, desperackiej nadziei (albowiem przyszły strach, choćby 
najgorszy, przynosi ulgę teraźniejszemu) wychodzę na korytarz. Z 
lewej i prawej strony ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi otwarte na 
oścież: z lewej strony na drogę, którą siłą przyzwyczajenia jeszcze 
rozpoznaję, z prawej strony — na podwórko, do którego prowadzi 
dwanaście kamiennych schodków. Nieruchoma cisza. Z wnętrza 
korytarza, całkiem mimowolnie, spojrzałem w niebo. Tam także nie 
było nic. Zobaczyłem i pojąłem, że i tam życie zginęło. Jestem sam 
— jedyne żywe stworzenie na tej ziemi, nad którą już nigdy nie 
wzejdzie słońce, nigdy nie rozbłyśnie gwiazda, nigdy nie odezwie się 
źródełko, owad, ptak, zwierzę, człowiek! To, co aż do tej chwili było 
ostatnią mą pociechą — mowa — również stało się zbyteczne. I 
płacz, i krok, i w ogóle każdy przejaw życia — wszystko straciło 
sens. Nie rozumiani przez współczesnych genialni twórcy piękna 
mieli choć tę nadzieję, że zrozumie ich przyszłość, lecz jaka jest moja 
przyszłość, skoro drżę, a w chwilę później widzę, że zadrżałem i chcę 
się za to zawstydzić, lecz wnet uświadamiam sobie, że byłbym się 
wstydził tego, iż chciałem się zawstydzić, albowiem wszystko to jest 
teraz po prostu bez znaczenia! I jakkolwiek moja ludzka

myślę, że od urodzenia bojaźliwa natura musi teraz wszelkimi 

zmysłami ciała i ducha odczuwać wszechobecność strachu, to 
przecież i strach stracił całkiem swój sens; ba, właśnie strach 
musiałby mi teraz wydać się śmieszny, gdyby także śmieszność nie 
stała się absurdem i gdyby jakikolwiek absurd nie był nowym 
nonsensem. Dlatego nawet mnie nie zaskoczyło, tym mniej 

background image

przeraziło, kiedy tam, na dole, pod samymi schodami, mignęła 
wychudła, zgarbiona, opatulona postać i zniknęła za rogiem. Była 
ciemniejsza niż noc, ponieważ w nocy ją zobaczyłem i choć nawet nie 
mogła mówić, ni tym bardziej mieć jakieś złe czy dobre zamiary, 
albowiem zło już się dokonało, a dobro było martwe, to jednak 
przecież w tej chwili poznałem, że się roześmiała i że podąża za tym, 
co na świecie nazywało się „tajemną zbrodnią”. Lecz nie był to 
śmiech według normalnych pojęć, ponieważ jedynym, choć zupełnie 
wystarczającym jego atrybutem, był ów pośpiech, owo zgarbienie i 
zniknięcie. I jakby mnie był oświecił czarny grom, pojąłem bowiem, 
że; to jedna z owych martwych istot, które po ostatnim zachodzie 
słońca opanowały świat. Inną taką postać ujrzałem po drugiej stronie 
korytarza: siedziała na progu z głową opuszczoną na kolana, jakby 
drzemiąc...

Uwaga końcowa. Wrócę do tego, co mówiłem na początku i co 

dopiero teraz będzie zrozumiałe, gdy powiem otwarcie i po długim 
namyśle, że ten sen:

1. nie jest igraszką fantazji,
2. jest tylko częścią mego życia.
Rozmyślałem o jego pochodzeniu przez kilka lat — od 1909 aż do 

1914 roku — zastanawiałem się i analizowałem, aż z całkowitą 
pewnością stwierdziłem, że jego narodziny datują się z okresu, kiedy 
byłem jeszcze mały i kiedy nie brakowało mi niczego ani do 
fizycznego, ani do duchowego szczęścia. Naszemu sąsiadowi — temu 
oberżyście — umarło dziecko. Oberżysta powiedział potem, i ktoś 
nam to powtórzył, że w noc przed śmiercią, dokładnie o dwunastej, 
rozległo się w ich izbie (tej, do której wchodziło się wprost z sieni) 
silne uderzenie. Pękł stół. O świcie ich dziecko zmarło. O północy 
pękł stół i ktoś jakby przeszedł przez izbę. Słowa te głęboko zapadły 
w mą dziecięcą duszę i rosły tam, karmione przez miejsca, które 
znałem (i nie tylko miejsca), a kiedy dojrzały na tyle, że mogły żyć 
samodzielnie — zrodziły się jako sen. Lecz sen ów ma dokładnie 
takie samo prawo do życia, co jakakolwiek istota w bólu zrodzona, a 
ponieważ dzięki niemu poznałem swój-własny charakter, nie zataiłem 
nawet przed nim jego pochodzenia i w okresie, gdy było mi najgorzej 
gdy, nawet jeśli na to nie zasługiwałem, to choć potrzebowałem 
weselszego towarzystwa, chodziłem i rozmawiałem z tym snem, a on 

background image

kiedyś mnie zatrzymał (na drodze wiodącej z Jinośova do; Velkej 
Biteśi) w taki sposób, że zwrócony był na północny zachód i 
powiedział:

— Gdybym był tylko twoim snem, zaprawdę smutny byłby ze mnie 

towarzysz, lecz ja jestem także twoim Prorokiem.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

LADISLAV KLlMA 
Sen

Oto co śniło mu się pewnej nocy:
W szaleńczej półprzytomności kroczył uparcie wciąż naprzód, 

oczekując gorączkowo, że wreszcie osiągnie kres. Szedł lata, wieki, 
tysiąclecia, wieczność — i nieustannie rozpościerała się przed nim 
niezmierzona równina.

Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nim człowiek trzymający w 

ręku tyczkę.

— Stać! Tu czas się kończy! — wykrzyknął.
— A co znajduje się za nim? - zaśmiał się Odon, przeskakując 

ponad tyczką.

I natychmiast pochwyciło go coś strasznego i czarnego i z szaloną 

szybkością unosiło w bezprzestrzenną otchłań.

„Wir wieczności, to znaczy: niczego” — pomyślał i stracił 

przytomność.

Gdy ją odzyskał, stwierdził, że nadal unoszony jest naprzód,

ale tak słodko i łagodnie niczym w ramionach kochającej sylfi- dy; 
mrok zniknął, kruche morze barw uśmiechało się przed nim, zbliżało 
się prędko, żarzyło się coraz gwałtowniej — w końcu zaś ogarnęło go 
bez reszty.

Znalazł się w królestwie chmur: ognistych, zdumiewających 

niewysłowionym bogactwem niewidzianych kolorów. Wznosiły się 
wokół niego, nad nim, pod nim — niczym góry, a on niby strzała 
leciał poprzez ich ciszę, umierając z rozkoszy, czując niebiańską, 
pozazmysłową woń; wszakże nie miał ciała: istniał tylko dlatego, że 
czuł ją i umierał pod jej wpływem.

A kraina chmur stawała się coraz to cudowniejsza... A może to nie 

były chmury? Nie, to było coś transcendentnego — ożywiona duszą 
materia, ekstaza! Inny, zupełnie inny świat — ach, jakże znany — 
ach, jakże nieznany! I stawał się coraz czarowniejszy; krajobrazy, 
konstelacje, miasta, ludzie, nimfy — wszystko to wyrastało zeń i 
natychmiast znikało za lecącym; niespodziewane, a przecież tak 
znane rzeczy rodziły się zeń nieustannie — wszystko objęte 
cudownym, rozkosznym blaskiem, blaskiem umarłego i zrodzonego 
ponownie źródła wszelkiej poezji, piękna i słodyczy.

background image

„Przekroczywszy granice czasu znalazłem się na powrót w 

przeszłości — pojął w końcu. Zaręczyłem się wreszcie z samym sobą 
i w ten sposób osiągnąłem niebo...”

Ach, ledwie zdążył to pomyśleć, poczuł pod sobą coś twardego, 

coraz twardszego; czuł, że odzyskuje ciało, a czarowny świat 
gwałtownie znika: jedne chmury przemieniły się w ziemskie łańcuchy 
gór, inne znów rozpływały się, aż w końcu niczym strzępy mgieł 
snuły się po zboczach wzgórz pokrytych jesiennym listowiem...

Krajobraz jednak wydawał mu się tak znajomy... Szedł naprzód i 

wszystko stawało się coraz bardziej znane; przewidywał, co mu się 
ukaże i — niby na zaklęcie — rzeczy te pojawiały się istotnie. A 
przecież między nim a nimi leżała zasłona nieprzenikniona dla jego 
największych choćby, najbardziej szalonych pragnień — coś 
ostatecznego, najważniejszego, niezwykle prostego, czego jednak 
trudno się domyślić: obchodził bowiem górę.

„A teraz wyjdę na rozległą równinę, pośród której wznosi się 

wielki zamek” — wyłoniło się z pamięci mgliste wspomnienie.

I stało się. Wszedł do zamku; we śnie zdawało mu się, że ma

do tego prawo. Zamek był opustoszały. Kroczył, budząc echo w na 
wpół mrocznych korytarzach — i nagle za którymiś drzwiami 
usłyszał stłumiony płacz kobiecy, dziwny jak głos szklanego 
dzwonka, przypominający niemal śmiech diabelski, straszny. Krew w 
nim zastygła i naraz wybuchnęło zeń coś jak okrzyk:

— Eterno!
Wyłamał drzwi i ujrzał ją: na sofie zwijało się znane, wężowe, 

promienne ciało — zalśniła boska twarz, ramiona rozpostarły się — 
ale natychmiast zamknęły na powrót.

Runął ku niej. Rzuciła się do ucieczki. Biegł za nią poprzez szereg 

komnat ę odległość między nimi stale wzrastała — w końcu zniknęła 
mu z oczu, słyszał tylko odgłos jej stóp i — śmiech... -

Ściemniło się wyraźnie, przedziwny cień zstępował tu z góry. 

Odona ogarnęło przerażenie, przywołujące zło.

Znalazł się w ostatnim pokoju — nigdzie wyjścia! Rozejrzał się 

wokół — i nagle ją zobaczył: leżała w kącie. Rzucił się ku niej, ale 
nim się jeszcze podniosła — o, zgrozo!

Czy kiedykolwiek w życiu widział coś tak strasznego jak jej twarz 

w tej chwili?

background image

Nadal była nieomal piękna — ale tak odrażająco, tak wstrętnie, że 

żaden malarz nie przedstawiłby tak nawet najpiekielniejszej zjawy, 
gdyż nie starczyłoby mu wyobraźni. Coś straszliwie śliskiego, 
lubieżnego, pochlebczego, zepsutego aż do szpiku łączyło się w niej z 
niepojętą nienawiścią i złością w całość niewymownie obmierzłą i 
ohydną. Straszydło to objęło go za szyję i całowało z potwornym 
chichotem.

Rozpoczęła się walka. Stało się niemal ciemno. Na wpół oszalały 

uwolnił się w końcu i rzucił do ucieczki drogą, którą tu przyszedł... 
Wtedy zastąpił mu w drzwiach drogę bezkształtny jak noc, czarny 
cień, a straszydło chwyciło go od tyłu i powaliło na ziemię...

Obudził się. Chociaż natychmiast zrozumiał, że to tylko sen, przez 

dłuższy czas nie mógł się poruszyć, jedynie myśli nie ubywało: jakby 
cudem zgromadziły się w duszy, która w ciągu pół minuty przebyła 
piekło, niezdolna — tak jak ciało — oprzeć się owemu pesymizmowi, 
z jakim budzimy się nieraz nocą.

Sen zasnuł swoim czarnym cieniem Etemę na jawie — rzeczy-

wiście wydawała się Odonowi śnieżną dziewicą, straszydłem, co 
przyniesie mu zgubę.

wane przez wietrzyk, szeptały swe sny pośmiertne. Dogorywające 

wolno chryzantemy prosiły żółte niebo o rychłą śmierć. Trupia woń 
biła z grobowej gleby pól.

Żółta groza kroczyła ze mną, wzmagając się coraz bardziej. 

Wszystko napawało mnie łękiem; wszystka, na co spojrzałem, 
tajemniczo mnie odstręczało. „Biedaku, biedaku! mówiły do mnie 
trawy i grudy ziemi, lasy i chmury. - Czegóż tu jeszcze wypatrujesz? 
Widzisz, że wszystko cię ze swego wnętrza usuwa i gdzieś w 
nieznane kieruje, ty zaś nie rozumiesz, że nie ma już tu dla ciebie 
miejsca? Śmierć tkwi w tobie, nić jej nie przepędzi!”

Spodziewałem się, że lada chwila zjawi się to straszne, naj-

straszniejsze. I zjawiło się! Z lasu, jakieś sześćset kroków z boku 
wyszedł mężczyzna, zdążając powoli w moją stronę. Natychmiast 
zrozumiałem, że on jest właśnie tym straszliwym i ogarnięty dzikim 
przerażeniem, rzuciłem się do ucieczki. Zmęczony, stanąłem wreszcie 
i obejrzałem się. On zaś, krocząc wciąż wolno, był coraz bliżej, już 

background image

tylko paręset kroków ode mnie. Uciekałem dalej, od czasu do czasu 
oglądając się — on, nie przyspieszając kroku, był coraz bliżej, już 
tylko trzysta kroków za mną. „Wszystko stracone!”zaszlochałem, 
czując, że chwila jeszcze, a opadnę z sił. Wtem, okrążywszy wzgórek, 
widzę o dwieście pięćdziesiąt kroków przed sobą budynek z szyldem 
„Gospoda”. ,Jestem uratowany — załkałem — dotrę tam przed nim, 
nie dogoni mnie już, a między poczciwymi ludźmi zjawa straci swą 
nade mną moc!”. Znowu puściłem się biegiem. Prześladowca zniknął 
z mych oczu, zasłonięty przez wzgórek. Dobiegam d© celu, idę 
wzdłuż gęstego żywopłotu okalającego ogródek. Nagle wyszedł zeń 
— on. Stanął mi na drodze. Twarz miał zupełnie pospolitą, ubrany w 
wytarte brązowe barchanowe odzienie w czarną kratę. Uniósł 
splecione dłonie aż na wysokość oblicza i kręcąc kciukiem młynka, 
powiedział powoli i jowialnie:

— Obszedłem ja pięć pól.
Eksplozja przerażenia, przed którym nie masz ratunku.
Przedziwne śnieżnobiałe światło. Mały, elegancki pokój, a w nim 

ja na batystowych poduszkach. Sączy się tu kryształowy, tajemniczy 
blask przedpołudniowego słońca — ani chybi jest wczesne 
przedpołudnie. Wszystko jakieś otwarte, próżne, dudniące, 
turkoczące, wonne. Jakbym był we wnętrzu bezmiernej szklanej kuli, 
topniejącej w pachnącą gałkę lodów waniliowych. A przecież, co ze 
wszystkiego znamienne najbardziej, nawet największy poeta nie 
potrafiłby tego określić, a co dopiero ja, nędzny kupiec, Mateusz 
Lebermayer!

Leżałem długo i było mi cudownie. Zapomniałem o wszystkim, co 

wydarzyło się wcześniej. Czułem wprawdzie, że to w duszy mej śpi i 
że nietrudno byłoby rozniecić, lecz nie warto było. Przeszłość zdała 
mi się lekkim i błahym snem. Wreszcie jednak zadałem sobie pytanie: 
Gdzież ja jestem? I co to wszystko znaczy?

Zoczywszy parę detali, wyrozumowałem, że leżę w pokoju 

hotelowym. Dzwonię. Za chwilę wchodzi ż ukłonem kelner. 
Przestraszyłem się go zrazu, skojarzył mi się bowiem z maszkarą, 
aczkolwiek było to ładne, rumiane chłopię w bezbłędnie skrojonym 
fraku z delikatnego lodenu.
Człowieku, gdzie ja jestem? — zagadnąłem energicznie.

-W naszym hotelu „Pod Srebrnym Słońcem”, wielmożny panie. 

:

background image

„Pod Srebrnym Słońcem”? — Zaświtało mi dość jasne, choć 

dziwne, wspomnienie—- Skąd się tu wziąłem? Przecież... przecież... 
aha! Przecież wczorajszego wieczora pojechałem do E. i spałem w 
domu, przy żonie!

— To się musiało wielmożnemu panu przyśnić. Pozwoliliśmy 

sobie wielmożnego pana ułożyć w pokoju, po tym jak upadł pan na 
podwórzu i leżał bez ducha. Widać było — elegancki jegomość, 
pewnikiem zapłaci.

— Na podwórzu, powiadasz... aha! Zemdlałem tam, bo... — Zdjęło 

mnie uczucie grozy..- Obszedłem pięć pól...

— Żadnych pięciu pól wielmożny pan nie obchodził. Z lokalu do 

klozetu na podwórzu będzie ze trzydzieści kroków, jakie tam pole!

— To czemu, człeku, mnie tam ścięło, hę?! — krzyknąłem niemal 

gniewnie.

— Bo, za pozwoleniem, dwadzieścia pięć pilznerów i osiem 

śliwowic to nie przelewki.

— Co ty mi tu... Toć wiem, ordynusie, żem sam wstał i jesz- czem 

przez godzinę pił w lokalu.
—- Ordynus, wielmożny panie, to nie ja, może kto inny... Ja zawsze 
jestem trzeźwy! Sam podniosłem wielmożnego pana i razem z innymi 
po schodach tutaj wtaszczyłem. Co to była za droga, wielmożny pan 
waży pewnie ze dwa cetnary, za to się chyba coś należy... Ledwieśmy 
wielmożnego pana ułożyli, wnet zaczął chrapać!

— Czyżby mi się to wszystko przyśniło? To w nocy też...? Jezus 

Maria, nie trzeba mi o tym myśleć. Znaczy się, tak to było... No, 
chwała Bogu, że nie gorzej... Teraz dopiero jestem na jawie. Ale, ale 
— czy to może być jawa? Nigdy tak mi się nic nie jawiło... Nie, ja 
ciągle śnię.

— Wielmożny panie, słowo honoru, że nie!
— Co mi tam twoje słowo honoru, skoro jesteś tylko w moim śnie! 

Powiedz no, poganinie, widziałeś już kiedy takie światło? Takie 
szkliste, głębokie, wonne niczym lody?

— Światło jak co dzień. A choćbym był i poganin, to przynajmniej 

trzymam się na nogach. Kiedy człowiek tak się uraczy, to i na drugi 
dzień podwójnie wszystko widzi.

— Ach... to chyba z tego... Tak, inaczej być nie może... Ale jakież 

to dziwne, straszne...

background image

— Mam przynieść kawy? Dobrze zrobi na żołądek, a potem i 

umysł lepszy będzie...

— Przynieś. I zostaw mnie samego!
Wyszedł. Wspomnienia kotłowały się w mej duszy. Jednego tylko 

w nich unikałem. Ale daremny trud. Nagle wynurzył się z nich 
mężczyzna w brązowym surducie w czarną kratę i, kręcąc kciukiem 
młynka, rzekł flegmatycznie: „Obszedłem ja pięć pól”. I ma 
nieszczęsna świadomość, niczym obuchem uderzona, zniknęła na 
powrót.

I znów tenże sam pokój. Ale słoneczna poświata zmętniała, 

aczkolwiek płonąca gwiazda dzienna stała niemal w zenicie. 
Zmętniała i moja świadomość, zobojętniała i jakby stępiała. Nie 
przypominałem sobie niczego, o niczym też nie myślałem, jak 
zwierzę interesując się tylko teraźniejszością i otaczającymi mnie 
przedmiotami: sprawdzałem materię pościeli, zasłon, dywanów, 
oglądałem zastawę w kredensie. W końcu umyłem się i przyodziałem. 
Zaobserwowałem przy tym rzeczy wielce zajmujące — dla przykładu 
patrzę, a tu z opuszków palców wyrastają mi łodyżki, a na nich 
huśtają się główki dzieci. Nie zaintrygowało mnie to, uznałem, że 
wszystko jest w porządku. Pomyśli kto może, żem zwariował lub też 
że miałem halucynacje? Wolnego!

W domu panowała straszliwa cisza i tylko niekiedy z ulicy do

biegały kroki — jakoś dziwnie, głucho, niczym w środku nocy. 
„Pójdę na spacer — podjąłem nagłą decyzję. Precz z tego domu, który 
jest przyczyną całego mego nieszczęścia. Powietrze wnet mnie 
uzdrowi. Powinienem przedtem zapłacić — ale nie zapłacę! Właśnie 
że nie! Nie zapłacę i już, dobre sobie, czemu bym miał właściwie 
płacić? Mam tu w kufrze parę tysięcy, ale ani mi w głowie wydawać 
pieniądze. Muszę tylko wymknąć się stąd dyskretnie”.

Cicho, niczym kot, skradałem się ciemnym korytarzem... 

Szczęśliwie zszedłem na parter, gdzie trzeba mi było przejść obok 
otwartej kuchni, skąd rozlegały się kobiece głosy. Staję i słyszę:

— Śpi jeszcze ten stary pijus?
— Jeszcze! Albo tak udaje, żeby dać nogę bez płacenia.
— Może być i tak, miejcie go na oku!
— Jak mu nie wstyd! Pryk jeden, z pięćdziesiąt pięć mu będzie, 

obrączka na paluchu, a tak się urżnąć!

background image

Struchlałem... Czyżby podejrzewały, że chcę się przemknąć koło 

kuchni? Nie pozostaje nic innego, jak zrobić się bardzo małym. 
Padam na kolana, kulę się jak tylko potrafię i z radością stwierdzam, 
że zmniejszam się, kurczę, że jestem nie większy od szczura. No i 
pełznę koło drzwi.

Zoczyły mnie dziewki.
— Patrzcie no, a cóż to tam lezie? — zakrzyknęła jedna. — Nie 

jest to ten moczygęba?

— Zwariowałaś? — odpowiada druga. — Tamten ci jest wielki jak 

byk, a toto ledwie od ziemi odrasta. Pewnie to kot portiera.

— No, popatrz, a ja bym przysiąc mogła, że to on — rzekła 

pierwsza.

Ale nie poszły za mną, ja zaś, płonąc radością z udanego fortelu, 

dotarłem na ulicę, gdzie stanąwszy słupka natychmiast wróciłem do 
swej pierwotnej wielkości. „Widać nie zwariowałem, skoro taki 
sprytny jestem, że nawet te dziewki widziały mnie takim liliputem. 
Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością, zatem 
jestem rozumny”. Triumfalnie przemierzałem ulice, prędko i lekko, 
jak nigdy przedtem, nie bacząc wcale na otoczenie. Dopiero na rynku 
spostrzegłem, że przechadza się po nim wiele ludzi. Niczym cienie 
obłoczków sunęli wszyscy po ziemi — nikt nie mówił, choć wielu 
poruszało ustami... Trupim chłodem pachniały ich kroki... I wtedy 
zrozumiałem, że dźwięki zmieniły się w zapachy, że kompletnie 
straciłem słuch i dlatego ludzie nie mówią. To położyło się cieniem na 
mojej radości. „Zapewne stracę też wzrok i kto wie, co jeszcze...” 
Tak, wszystko chwieje się i kołysze. Słońce poczerwieniało, chociaż 
jest południe, nieboskłon głęboko niebieski. To krew wypłynęła 
słońcu z trzewi... nie wygląda to wszystko ładnie...

Ocknąłem się za miastem. Me kroki stawały się coraz powol-

niejsze. Także z mego naj straszliwiej zranionego wnętrza broczyła 
krew, ciemna rozpacz zalęgła się we mnie. Słońce, coraz bardziej 
przerażające i jakby kanciaste, opadało potwornie szybko, jak gdyby 
wiedziało o swej chorobie i chciało jak najprędzej dotrzeć na miejsce 
spoczynku. Wtem coś jednak usłyszałem — słabiutkie, głuche 
dudnienie... Wciąż słyszę — czemu wszak to właśnie? Ów łoskot 
grozę niesie... „Coś dla mnie oznacza. Ach, cóż to wszystko oznacza? 
Eh, pal to diabli, chce mi się spać. Tylko trzeba mi jeszcze dojść do 

background image

tej cegielni...”

Ledwie się wlokłem czerwoną, pustą drogą. Dudnienie chwilami 

cichło, to rozlegało się znowu, za każdym razem mocniejsze... 
Zbliżało się chyba... Skąd się wydobywało? Ze mnie? Nie — tam, za 
horyzontem, pod horyzontem... Dziwnie mi jest znane, gdzieś, kiedyś 
już je słyszałem... Było to coś straszliwego. Wreszcie cegielnia!

Padłem w przydrożny rów. Świadomość zgasła, odgłosy ucichły. 

Nagle szarpnąłem się i kiedy otworzyłem oczy, opadła mnie 
przeraźliwa trwoga. Albowiem cegielnia zniknęła, słońce zaś rozlało 
się po nieboskłonie, podobne do krwawych strzępów posiekanego 
kulami sztandaru. Nie dotarło w porę na spoczynek!

„Ależ to wszystko być nie może! — zakrzyknąłem olśniony 

błyskiem samoświadomości. To straszne! Totalny szaleniec ze mnie: 
jakżebym mógł być wariatem — u wariatów nie będąc? A w ogóle 
czuję, że to nie ja obłąkańczo postrzegam rzeczy, lecz one, rzeczy, są 
obłąkane! One są winne... Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną 
rzeczywistością, cóż więc mogę na to, że rzeczywistość owa nie jest 
w zgodzie z umysłem? Świat, byt, nie jest w zgodzie z umysłem, toż 
to prawda ze wszystkich najprawdziwsza! Świat to dom wariatów... A 
zatem siedzę w domu wariatów, znaczy — wariat jestem. Ach — nie! 
Wszystko to sen, co zresztą także jest obłędem, obłędem do kwadratu, 
jest jego królestwem, w którym tenże bezwstydnie się panoszy. 
Znaczy się, od chwili, kiedy zbudziłem się w południe, śnię tylko... 
cha cha, »zbudziłem się«! Skądże, leżę w hotelowym łóżku i śnię, że 
leżę w rowie... Ale rano, przy kelnerze, zapewne byłem na jawie... 
Wszakże, Chryste, czy wiem o tym? Widać i to był tylko sen. Tak, 
wszystko to śnię w łóżku, w swym domu, wszystko jest ciągiem 
dalszym snu o mężczyźnie w kraciastym ubraniu. Jezu, lecz czy wiem 
o tym? Czy wiem, że wczoraj wieczór przyjechałem do domu? 
Zaprawdę, rację miał kelner mówiąc, że mi się to tylko przyśniło. 
Jednakowoż czy mogę mu wierzyć, skoro był tylko fantomem mego 
snu? Och, prawdopodobnie leżę wciąż na podwórzu pod gwiazdami i 
wszystko, wszystko śni mi się, właśnie tam... Czy też... Co za 
okropny pomysł! Precz, precz! Lecz co to ma znaczyć owo 
mędrkowanie, cha cha! Cóż sen może powiedzieć o jawie... Ale, ale, 
na Boga, całkiem możliwe, że snem było też i popijanie w 
restauracyjnej sali, i podróż do I., i to, że jestem hurtownikiem w E., 

background image

że urodziłem się jako Mateusz Lebermayer... Przecież cała ta 
przeszłość, którą nazywałem zabawnie »rzeczywistością«, nie różni 
się w żadnym calu — jeśli nie brać pod uwagę różnych nieistotnych 
okoliczności — od teraźniejszego snu...

Przez całe swe »życie« tchórzliwie wmawiałem sobie fakty, 

których nie było, teraz jestem szlachetniejszy, przyglądając się 
wiecznej komedii... Gdzie jednak śniłem cały ten trwający — 
pozornie pięćdziesiąt trzy lata, w rzeczywistości zaś raptem minutę — 
sen? W którym łóżku, rowie, podwórzu? Na której gwieździe? A 
przecież wszystkie te gwiazdy są tylko wytworami mego snu... Śnię 
gdzieś »za nimi«, gdzie nie ma przestrzeni... Lecz i ta myśl: »za 
nimi«, »nieprzestrzenność«, i ona jest tylko nowym szaleństwem... 
Nic, tylko jakiś kocioł piekielny, w którym gotują się wszystkie owe 
senne, czarne, upiorne, straszliwe »myśli«, jest rzeczą samą w sobie. 
Czymże jednak jest ów kocioł? Zgroza! Boże, zmiłuj się nad 
bławatnika duszą nędzną! Wszak i ty jesteś ledwie fantazją Snów... 
Ja, ja tylko, czarne, metafizyczne, metapsychiczne, wiecznie śpiące 
monstrum, ja tylko mogę być Bogiem! Niczego kiedykolwiek nie 
uświadamiałem sobie tak żywo. Lecz na cóż ta cała straszliwa 
komedia? Po cóż to wszystko...? Cóż to wszystko...? Czyż Bogiem 
będąc, niezdolnym jest poznać siebie? Atoli Bóg znaczy też i tyle, co 
robak...”

Przez chwilę jeszcze mary myśli moich kłębiły się, by później 

zniknąć.

Jęły straszyć, kiedym znowu zbliżał się do miasta. Słoneczne 

strzępy zmiótł już ktoś z nieboskłonu, zapadał zielony zmierzch.

Czysto praktyczny był teraz tok moich myśli. „Cóż począć? 

Nocowanie w rowie niegodne byłoby mnie, kandydata do bur-
mistrzowskiego urzędu w E. Wracam »Pod Srebrne Słońce«. I 
zapłacę, a tak! Dlaczego by w takich okolicznościach nie płacić? 
Niech dziewki wiedzą, z kim mają do czynienia! I głodny porządnie 
jestem. Najem się, napiję, i wszystko będzie dobrze... Ale, ale, cóż to 
ja widzę? Gdzie jest wieża kościelna, która niczym palec wskazujący 
wytyczała ludziom drogę ku Panu? Zniknęła bez śladu! Ach, to 
naturalne: Bóg wziął ją do nieba za to, że mu tak długo, wiernie, cicho 
służyła...”

Wszedłem w ulice. Falowały ludźmi niczym mrowisko z jaje-

background image

czkami, kiedy w nie kij włożyć. W każdej brakowało paru domów, 
jakby z dziąsła tu i tam ząb był wyrwany. Ubawiło mnie to, że aż 
jąłem głośno pokrzykiwać i śpiewać. Wtem poraziła mnie myśl: „A 
jeśli i hotel mój zniknął? Jezu, nie zjem kolacji...” Puściłem się 
biegiem. Staję i widzę — nie ma hotelu! Dziura raptem po nim 
została. „Taki piękny hotel! — labidzi- lem — wart był najmniej 
dziewięćdziesiąt tysięcy! Ojejej, jakaż szkoda. I kufer mój przepadł. 
Boże, bałwan ze mnie, płacić nie płaciłem, ale kufer z pięcioma 
tysięcami tom zostawił. Moje kołnierze, skarpetki... moja watolina na 
wilczurę, ta bielutka... Wszystko w piekle!” Szczególnie strata tej 
ostatniej tak mnie rozżaliła, że wybuchnąłem rzewnym płaczem. Atoli 
nikt na to uwagi nie zwracał, bowiem płakał teraz co drugi, nie tyle 
nad swym mieniem, ile nad utratą wszelkiej pewności i, przeświad-
czony, że względem wieczności jest nędznym, suchym liściem le-
dwie, igraszką czarnych wichrów...

„Moja kolacja... Muszę dziś zjeść wytwornie, muszę! Lecz może 

nie zniknął, może ja źle widzę”. Włożyłem złote binokle

nic nie pomogło. „Pugilaresu też nie mam — ukradli mi, kiedym 

spał przy cegielni... Ano, będę ślepca udawał!” I usiadłszy na 
chodniku, nadstawiłem kapelusz, przymknąłem oczy i jąłem 
zawodzić:

— Dobrzy chrześcijanie, na rany Chrystusa, zmiłujcież się nad 

biednym ślepcem od urodzenia!

Ale do kapelusza nic nie wpadało, rozległy się zaś głosy:

— Ten żebrze, a na kałdunie ma ci złoty łańcuch, co by na nim byka 
mógł prowadzić!
— A brzucho ma jak spaśny wieprzek!
— Powiada, że ślepy od urodzenia, a złoty cwikier ma na nochalu!
— Szpekulant jakiś, na szubienicę go, Żyda!
— To pastor Drozd!
— Nie, nie, Muna!
— Won stąd, byku krasy!
— Ja go znam! — zapiszczała kobieta — to czarnoksiężnik, który 
miał u nas pokój, i przemienił się w szczura, żeby tylko nie płacić za 
to, co wyżłopał. On jest przyczyną naszego nieszczęścia, to przez 
niego, szubrawca, Bogu niemiłego, ludziom obmierzłego, przepadł 
nasz hotel, po nim wieża i inne domy!

background image

— Święta prawda! — zapiał kelner. — Ten poganin i ordynus zna 
czarodziejskie zaklęcie: „Obszedłem ja pięć pól”; starczy, że je 
powie, i wszystko wkoło wariuje albo drętwieje, albo znika. Ja, 
kiedym to rano usłyszał, to jakbym się w drewno zamienił, Bóg 
wiedzieć czemu.
— Ubić go, grubasa, lać go, przyłożyć mu!
Zaczęli mnie łupić — ojojoj! Nagle przypomniałem sobie swą 
ostatnią sztuczkę. Padłem na kolana i natychmiast zmieniłem się w 
szczura.
— Gdzie jest? Gdzie się podział?
— Tam, tam ucieka!
— Toć to szczur!
— Nie, to on, patrzcie no, ma jeszcze na pysku złote binokle!
— Łapać, utłuc go!
Ale ja, wśliznąwszy się już do kanału, tryumfalnie pływałem wśród 
fekalii, i raptem wszystko znikło.
Siedzę na ławeczce w znanym mi parku... Noc księżycowa. Jestem na 
wpół przytomny. Jedyne, co czuję, to wściekły niemal głód. Wtem 
słyszę gwizd lokomotywy i widzę światła pobliskiej stacji. „Wczoraj 
o tym czasie jechałem pociągiem do E. — przypomniałem sobie. — I, 
Boże mój, wciąż jestem w I. Lecz cóż stoi na przeszkodzie, bym 
znowu pojechał do E., choćby zaraz?” Wyciągam zegarek — 
dochodzi wpół do dziewiątej.
„Do domu, do domu, tam czeka mnie cudowna kolacja!” —
zawyłem radośnie i niczym jeleń puściłem się rączo ku stacji.

Euforycznie pulsująca teraz krew tłoczyła do mózgu jaśniejsze 

myśli: „O, że też na to wcześniej nie wpadłem! To ratunek mój, hurra! 
Mój dom, mój sklep, żona moja zdejmie wreszcie ze mnie klątwę tego 
wiecznego, przeklętego snu, z którego sam wyrwać się nie mogę, nie 
mogę...”

Wskoczyłem do pociągu w chwili, kiedy gwizdnął na odjazd... i 

zapadłem w odrętwienie. Myślałem trochę o tym tylko, co będzie na 
kolację... Aż tu znowu, znowu rozległo się za horyzontem owo 
straszliwe dudnienie, teraz znacznie mocniejsze niż po południu. 
Grzmot narastał stale, aż zagłuszał łoskot kół, aż uczynił go 
całkowicie niesłyszalnym. Nic teraz nie istniało prócz niego. Włos mi 
się zjeżył. Zbliża się, zbliża, a ja celem jego jestem... Jeszcze 

background image

rozbrzmiewa za horyzontem, w każdej jednak chwili...

I nagle rozległ się łoskot po trzykroć silniejszy, nagle zadudniło 

ostro, tak przeraźliwie, tak blisko. „Już jest nad horyzontem — 
jęknąłem — to kłody, które wbijać mnie w ziemię będą”.

I przypomniałem sobie tak wyraźnie i mętnie zarazem, jak to 

gdzieś kiedyś obstąpił mnie las kłód sterczących aż do nieba, 
unoszących się nieustannie i opadających, co i rusz wbijających mnie 
głęboko, głęboko, długo, wieczność całą. I usłyszałem swój własny 
charkot, a potem cienkie, kwilące dzwonienie, i widziałem czarne 
szaty na ludzkich cieniach... Jednakowoż nie przeczuwałem, co to 
wszystko zwiastuje. Zbliżało się, ogłuszało; czarne, cienkie, 
niebotycznie wysokie cienie majaczyły w oddali — i świadomość 
znika...

A później znajomy konduktor, z szacunkiem podpierając mnie 

ramieniem, pomógł mi wysiąść z wagonu. Byłem w E.!

„Jestem w domu, w domu” — mówiłem do siebie, krocząc 

spiesznie dziwnie znajomymi, lecz i obcymi ulicami. — „O, cóż się 
teraz stanie? Boję się, że coś strasznego... Teraz dopiero zaczynam to 
rozumieć — ja nie jestem w domu! Wszystko jest ciągle moim snem, 
nie będę u swej żony, lecz u fantomu, nic wspólnego z nią nic 
mającego... Zgroza — coś niewyobrażalnie straszliwego pod tym się 
ukrywa, czyha już za mymi drzwiami. O, Panie, zmiłuj się nade mną, 
kupieckim synem!”

Ocknąłem się na rynku, dom swój widzę. W mieszkaniu na

pierwszym etażu okna ciemne były, dwa wyjąwszy — okna mojego 
gabinetu. Magazyn wszak wciąż jeszcze cudownie był oświetlony. 
Jakżeż roztańczyło się serce moje, kiedym za witryną ujrzał znów te 
bielutkie, koronkowe bluzki i haleczki damskie, flanelowe kalesony 
męskie, śnieżne chusteczki do nosa, ogniste chusty na głowę. 
Znajome mi dziewczęta uwijały się za kontuarem... Oparłem się o 
fontannę pośrodku rynku. Stare wspomnienia mego minionego życia 
skrzyły się, ale ciągle nie zjawiło się to właściwe, nie było to jawą... 
Inna, senna atmosfera leżała na mej duszy niczym eteryczna mgła...

Wtem dojrzałem w sklepie twarz mojej żony, która kiedyś, kiedyś 

nasycała mnie niebiańskimi rozkoszami. I nagle rozbłysła pamięć 
pierwszego uścisku obnażonych ciał — tak wiernie, tak rozpalona, że 
w mgnieniu oka byłem na jawie, jak dawniej. Przepadł opar snu, a ja 

background image

wszechmocną siłą myśli wskoczyłem w tej chwili do absolutnie 
innego świata. Coś wstrząsnęło mną niczym prąd elektryczny, 
wszystko pociemniało, ciało moje zniknęło, lecz na moment tylko. A 
potem znów stałem, gdzie przedtem, z boku w ciemności wyłaniała 
się świątynia, a przede mną jarzył się sklep — inaczej czułem swe 
ciało; inne, ostrzejsze i zwyczajne światło rozlewało się na duszy... 
Byłem na jawie, prawdaż to najprawdziwsza! Straszne misterium! I 
choć inny niż zwykle nastrój mną owładnął, nie różnił się niczym 
innym od tego, który często ogarnia nas na jawie.

„Zbudziłem się, wreszcie! — radowała się ma biedna dusza.

Ale jak to możliwe? Skąd się wziąłem przy fontannie? Budzimy 

się przecież na posłaniu...” Nie dokończywszy myśli, wstąpiłem do 
domu. W bramie spotkałem córkę jednego z najemców. Stanęła, 
krzyknęła i uciekła. Tajemniczy dreszcz mną targnął... Stąpam po 
schodach. „Skradam się niczym duch” — przemknęło mi przez 
głowę, rychło jednak zdławiłem tę myśl straszliwą. Staję przed 
drzwiami kuchennymi. Za nimi głos swej żony słyszę, cichy i ciemny. 
Łapię za klamkę — lecz cóż to rękę mą odepchnęło? „Nie wolno mi 
jej przestraszyć” — rzekłem sobie, po czym wszedłem do salonu na 
drugim końcu korytarza, ażeby zastanowić się, co powiedzieć.

Żaluzje były w nim opuszczone, tak że krzesła nawet znaleźć nie 

mogłem. Atoli dziurka od klucza w drzwiach mego gabinetu była 
jasnożółtawa. Wkroczyłem tam...

Światło dawały dwie olbrzymie świece. Te zaś stały nad otwartą 

trumną. Pod białym prześcieradłem rysowały się kontury potężnego 
ciała. Odchyliłem róg prześcieradła...

Nigdym nie widział trupa, którego oblicze byłoby tak przez strach 

zniekształcone. I wiem jeszcze, żem krzyknął przeraźliwie, 
przeraźliwiem krzyknął, i że w drzwiach w otoczeniu służby zjawiła 
się zapłakana twarz żony mojej, że rozległ się jej okrzyk:

— Chryste! — on — dwaj... — I runęła na ziemię. A potem 

wszystko zniknęło.

Ocknąłem się gdzieś w mroku. Z ciałem? Bez ciała? Nie wiem. 

„Umrzykiem jestem” — zawyła we mnie zgroza ze wszystkich 
najprzeraźliwsza. Lecz czy aby na pewno? Czyż i teraz snem to nie 
jest tylko? Czyż wszystko to nie sen? Czy to śmierć? A może 
pośmiertnością jest wszystko?

background image

I wtem ujrzałem wokół siebie las sięgających nieba sosen, 

straszliwy grzmot... i drugi... a ja, skurczony do wielkości atomu, 
poczułem, że wtłoczony jestem we wstrętną ziemię...

I rozbrzmiało:
— Obszedłem ja pięć pól...
Na tym urywa się opowieść, opublikowana jako „autentyczna 

relacja” ducha Lebermayera w revue „Wiara — Brama ku Panu” 
(Magazyn Naukowych Interpretacji Fenomenów Spirytystycznych).

Zaznajomiwszy się z p. R. — człowiekiem, który zaprawdę na 

lepszy los zasługiwał, niźli być pisma tego redaktorem, poprosiłem go 
o bliższe informacje publikacji tej dotyczące. A oto i jego wypowiedź 
w zwięzłej formie:

— Przesłał mi to był fanatyczny spirytysta, któremu przez noc 

objawiło się to ponoć na papierze trzymanym w zamkniętej szufladzie 
stołu. Człowiek ten nie jest zdolny do szalbierstwa z tej przyczyny, że 
jest zbyt głupi. Aczkolwiek świadom byłem, że groteska ta może 
nadszarpnąć reputację naszego szacownego pisma, zdecydowałem 
ogłosić ją, a to głównie dlatego, że w zestawieniu ze śmiertelną 
powagą wszelkich spirytystów, teozofów itd. potrafi śmiać się z 
dystansem, sceptycznie. Że w zestawieniu z ichnim totalnym brakiem 
psychologizmu jest psychologicznie pogłębiona i sugestywna, a 
głównie dlatego, że w filozoficznym
aspekcie jawi się niepomiernie wyżej aniżeli cała ta okultystyczna 
literatura, która — na przykład — nic nie wie o filozoficznym 
idealizmie, Berkeleyu, Kancie, Schopenhauerze itd. Życie pośmiertne 
i ziemskie koncypowane jako sen, wieczność, byt czysty, widziany 
sub specie aeterni Somni — toż to coś całkiem innego niż, 
powiedzmy, materialistyczne truizmy o czworakiej istocie ciała, 
oddzieleniu ciała od duszy oraz wszelkie przeszczepy naszej 
zwierzęcej ograniczoności do feerii prabytu.

Zamiarowałem przed drukiem przekonać się, żyje czy też żył w E. 

(nietrudno zgadnąć, o którym z miast mowa) pan Leber- mayer, 
jednakowoż karygodne me lenistwo sprawiło, żem tego nie uczynił. 
Rzecz poszła do druku. Będzie to z grubsza jedna trzecia utworu. 
Niezadługo potem zwróciła moją uwagę niezwyczajna ilość 
zamówień tegoż numeru, a i wnet zawitał do redakcji jegomość 
godnie się prezentujący, z twarzą wszak jakby dziką i z sękatą laską. 

background image

Rzucił na stół swój bilet i atestację dziekana z E., że żyje i nigdy nie 
był umarł... a co działo się dalej, opisywał nie będę. Chłopisko w 
rzeczy samej ma ze dwa cetnary. Na szczęście potrzaskał nam połowę 
redakcyjnych mebli, mnie pomacał po plecach i zelżył po wielekroć, 
skutkiem czego nie podał mnie już do sądu. Ostatecznie, biedaczysko, 
miał pewne prawo: zaszkodziłem bowiem setnie jego egzystencji. 
Prawdopodobnie byłby został burmistrzem, a teraz, miarkujesz pan, 
każdy chłopak, z oddali go ujrzawszy, pada na kolana, popiskuje 
niczym szczur, pogryza słoninę, a na nosie ma żółte blaszki.

O kontynuacji rzeczy mowy już być nie mogło. Na szczęście 

opublikowana część tworzy już krągłą całość i przeciętny czytelnik 
zadowala się pozornym rozwiązaniem. W rzeczywistości dalsze partie 
aż do końca zagadki nie rozwiązują — zabił Lebermayera sen ów czy 
też wszystko jest tylko snem podchmielonego itd. Atoli problem życia 
tak prosty nie jest, jak go sobie nie tylko przeciętny czytelnik, ale i 
najsłynniejsi filozofowie wystawiają.

Właściwie wdzięczny jestem tej ingerencji, ciąg dalszy byłby mnie 

jako redaktora zniszczył. Jest o wiele bardziej rozbudowany, 
sfiksowany, więcej w nim różnych ekscesów, błazenady i skandali 
aniżeli w części pierwszej. A przy tym żałuję, albowiem jest w tym 
coś fenomenalnego, jak ten szelma rozwiązuje tajemnicę grozy słów 
„Obszedłem ja pięć pól”. Kto był tym szelmą? Myślę, że ktoś inny, a 
to dlatego, że duchy znacznie bzdurniej
piszą. Ale niewykluczone, że był to duch, który za życia swego zagiął 
na Lebermayera parol i teraz zemścił się. Śmiejesz się pan? Myślisz 
pan, że możność taką dopuszczam tylko jako redaktor 
teozofizycznego piśmidła? Nie! Nie Wierzę i w spirytyzm, i w 
pozytywizm. Nie wierzę w nic, nawet w owo „nic”. Wszak dlatego 
właśnie dopuszczam możność wszystkiego, wszystkiego. Łajdactwem 
jest, żem tu jest redaktorem, atoli nie mniejszym będzie, jeśli powiem, 
że zjadłem dziś dobry obiad. Żyć znaczy łgać, nic poza tym. 
Uświadomienie tego powszechnego łgarstwa jest chyba jeszcze 
gorszym zakłamaniem niźli okłamywanie samego siebie, że zna się i 
głosi prawdę.
Przełożył .: Jan Stachowski

background image

JOSEF KAREL ŚLEJHAR 
Skąpiec

Ledwie pojawiły się pierwsze wieści o nadciągającej zarazie, która 

w sąsiednich ziemiach tysiącami pochłaniała ofiary; która mordowała 
bezlitośnie i błyskawicznie, nie bacząc na wiek ni stan czy 
jakiekolwiek względy; która nadciągała nie uprzedzając nikogo, a 
pojawiwszy się kładła kres wszystkiemu, albowiem była jedną z 
postaci śmierci — skąpiec mieszkający wraz ze swą rodziną w 
samotnym dworku za miastem, skorzystał z okazji, by pozbyć się 
żony, dzieci i całej czeladzi, nie zważając na ich błagania i lamenty.

Siwe włosy powiewały mu na gorącym, upalnym wietrze, jakby 

targane nie tylko podmuchami, lecz bardziej jeszcze wzburzone przez 
szaleńczą żądzę, nie mogącą znaleźć ukojenia. Szklane oczy sknery 
płonęły chorobliwym blaskiem drapieżnej i bezgranicznej 
namiętności. Stał na progu domu i wskazując na wrota krzyczał ze 
świszczącym przydechem do zgromadzonej rodziny:

— Precz stąd, wszyscy! Precz, mówię! Skąd mogę wiedzieć, czy w 

którymś z was nie ma już morowej trucizny?!

I zamknąwszy za nimi ciężkie zasuwy, chyłkiem pilnował zza 

węgła, aby żaden z wypędzonych nie powrócił, nie wkradł się do 
środka. Lecz oni nie wrócili; znali daremność takich poczynań. 
Oglądając się i załamując ręce szli przed siebie. Na końcu, najdłużej 
ociągając się, podążała żona skąpca z niemowlęciem na ręku. 
Wszyscy oni, i to kwilące niemowlę, szli prosto w objęcia morowej 
śmierci...

— A ciebie niby kto ma karmić, stara pokrako! — rozwścieczył się 

skąpiec na wychudłego psa, który wilgotnymi, pełnymi miłości 
ślepiami wpatrywał się w swego pana. Ten uderzywszy psa laską po 
grzbiecie, wyrzucił go kopniakami za drzwi. Stary pies, z 
przetrąconym kręgosłupem, rozpaczliwie skomląc, wlókł się na oślep 
i co chwila spoglądał za siebie. W spojrzeniu swego pana nie znalazł 
jednak miłosierdzia, nie odważył się więc przy- czołgać do jego stóp i 
pokornie polizać ręki, która złamała mu kark. Szedł w objęcia głodu i 
śmierci...

— A tobie kto miałby dawać mleko — syknął skąpiec i chwy-

ciwszy kota, który z tęsknym mruczeniem ocierał mu się o nogi,

background image

roztrzaskał go o płot. Nieruchome powietrze zadrżało od słabnących 
jęków małej, umęczonej istoty.

— A tobie może jeszcze dawać ziarno! — warknął na ptaszka w 

klatce, ulubieńca całej rodziny, o którym niemal zapomniał, a który 
przecież też go objadał. Starczyło jedno zaciśnięcie dłoni skąpca, by 
ptaszek ćwierknął po raz ostatni i nigdy już nie zapragną! ziarna.

Wygnawszy wszystko, co żyło w domu i co uszczuplało jego 

majątek, skąpiec odetchnął z ulgą.

— No, wreszcie pozbyłem się wszystkiego, co okradało mnie z 

pieniędzy — prawił z rozkoszą, zachłystując się, a oczy mu płonęły. 
Zaspokoiwszy swą żądzę mrużył powieki, a jego szklany, lodowaty 
wzrok teraz jakby odtajał.

To, czego od dawna pragnął, na co wszak nie odważył się dotąd — 

z powodu jakiejś zbytecznej obawy przed pozostałymi ludźmi 
majątek z nim dzielącymi, z braku odpowiedniego pretekstu, a także 
dlatego że jego namiętność stale jeszcze nie sięgała szczytu — teraz 
oto zostało spełnione! Pozbył się nareszcie tych znienawidzonych i na 
wieki przeklętych darmozjadów! Znalazło się wszystko: i powody, i 
preteksty. Cha, cha, cha! Przecież broni się tylko przed zarazą! A któż 
mógłby mu mieć za złe, że chciał uchronić się przed straszliwym 
niebezpieczeństwem zagrażającym jego życiu? Cóż z tego, że czynił 
to nawet kosztem rodziny? Cha, cha, cha!

Zaiste, był to skąpiec...
Potem obejrzawszy rygle, zatarasowawszy wrota i okna, mając 

obfitość wszelkich zapasów, pochylił się nad swymi skarbami, wpił 
się w nie mocniej i bardziej namiętnie niż najgorętsi kochankowie po 
skończonej rozłące objąć się potrafią! Jego chciwa dusza nurzała się 
w rozpustnych, wyuzdanych rozkoszach, zapominając w takich 
chwilach o całym świecie i jego potwornościach.

Tymczasem pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzącego moru. 

Wkrótce potem czarna zaraza objawiła pełnię swej niszczycielskiej 
siły. Płynęła w powietrzu, unosiła się w wodzie i przesycała każdą 
grudkę ziemi. Kryła się w woni róży i w oddechu miłości, budziła 
wraz z jutrzenką i nie ustawała w pracy ani na chwilę. Gwiaździstość 
nocy płonęła morową zarazą jak pożar poranka. A z niebios, miast 
ukojenia i błogosławionego spokoju, złowieszczo ziała morowa 
pustka.

background image

Ledwie padły pierwsze ofiary, zerwał się prawdziwy tajfun 

śmierci. Każdego nieszczęśnika chwytała najpierw lekka słabość, 
zawroty głowy połączone z nieoczekiwanym strachem, a potem 
członki mu siniały, rozpalał go wewnętrzny ogień, który mieszał 
zmysły. Śmierć nadchodziła prawie natychmiast — z koszmarnym 
podskórnym krwotokiem i obrzękiem gruczołów. Wkrótce ciało 
zaczynało gnić i czernieć. Umierało się bez pokuty, bez 
przygotowania, bez pociechy, a zachodzące bielmem oczy — miast 
oczekiwanego współczucia —w dostrzegały tylko szaleńczą ucieczkę 
wszystkich najbliższych. Ludzie spoglądali na siebie jak mordercy, 
czekali, na kim najpierw pojawią się ślady zarazy. Nikt nikomu nie 
ufał, bliscy sobie stali się największymi wrogami, a każdy bluźnił i 
złorzeczył Bogu...

Jeden tylko skąpiec nie zaznał strachu. Miał to, czego pragnął. 

Spełniły się jego życzenia. Morowy pogrom przepływał koło jego 
domu, nie zajrzawszy do środka. Do skąpca dochodziły tylko okrzyki 
przerażenia, tupot pierzchających tłumów i rzężenie konających. 
Słyszał też potworny, obłąkańczy śmiech matek odrzucających precz 
swe niemowlęta, gdy dostrzegły na ich ciałach ślady zarazy. Często 
rozlegało się gwałtowne dobijanie do okien, gdy jakiś szaleniec w 
bezbrzeżnej trwodze usiłował znaleźć tu opiekę i pociechę. Skąpiec 
nie wpuszczał jednak nikogo. Współczucie czy litość były mu zawsze 
obce i nigdy nikomu nie pomógł, nigdy głodującemu nie podał 
choćby kawałka chleba. Czy teraz, w tak okrutnym czasie, miałby 
postępować inaczej? Porzucili więc nieszczęśni wszelką nadzieję i 
przeklinając, podążali dalej, a śmierć szła ich śladem, by wkrótce 
każdego dopaść i pochłonąć...

On zaś dniem i nocą czuwał przy swych skarbach; strzegł ich, 

szczęśliwy i beztroski, gdy cały świat wokół dotknięty został sza-
leństwem. A im więcej budzących zgrozę postaci ludzkich mijało jego 
dom, tym potężniejszą odczuwał rozkosz: rozkosz piekieł, rozkosz 
grzechu. Obejmował te swoje skarby, klękał przed nimi i kłaniał się 
im do ziemi, myślał o nich we śnie i na jawie. Kołysały go do snu i 
były dlań największą z ziemskich radości.

Patrząc na tę nie kończącą się zagładę wokoło, zagładę ludzkich 

istnień i majątków, zacierał ręce, obliczając sobie, ileż to bogactw 
zostanie bez właścicieli, ile opuszczonych domów i dworków, do 

background image

których już nikt nigdy nie powróci, ile bezpańskiej ziemi — pięknej, 
rozległej, urodzajnej. Wszystko to zagarnie
dla siebie, posiądzie wszystko, co się tylko da, nikomu nie zwróci ani 
miedziaka, a jeśli ośmielą się go napastować jacyś awanturnicy, 
potrafi podyktować im swoje prawa. Musi mieć więcej; nie: 
wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu na niebie i ziemi; wszystko, 
czego tylko zapragną zmysły. Nikt nie odważy się mu w tym 
przeszkodzić!

Zaiste, był to skąpiec....
W takich chwilach rozpustnej żądzy i diabelskiej euforii, kiedy 

miał ochotę posiąść wszystko, co było na ziemi, zgarnąć w swe 
drapieżne szpony, w takich właśnie chwilach dawał upust swym 
pragnieniom i namiętnościom. „Ech, pani zarazo, do dzieła! Nuże! A 
mnie tu pozostaw!” Potem cieszył się, skakał i śmiał się zuchwale i 
długo nie mógł opanować piekielnego, chichotu, podczas gdy za 
murami jego domu królowała śmierć. Im dłużej to trwało, tym stawał 
się zuchwalszy, a pycha rozpierała mu pierś. Wszak dotąd jego żądze 
znajdowały zaspokojenie, a wtedy duch staje się butny...

Zaraza zdawała się osiągać apogeum. Nie było już możliwe 

straszniejsze piekło dotkniętych zarazą. Teraz już i sam chciwiec 
drżał i jakby upadał na duchu. Coś przerażającego drążyło jego myśli, 
które nie znały dotąd innych obaw, jak o własny majątek. A ponieważ 
to, co nas napełnia największą grozą, w tajemny sposób podnieca 
ciekawość, więc i skąpiec zapragnął choćby przez najmniejszą 
szparkę zobaczyć, co się właściwie na świecie dzieje. Drżącą ręką 
uchylił lekko potężną okiennicę i oczom jego ukazał się widok, jaki 
może zwidzieć się ciężko choremu człowiekowi. Skąpiec chciał się 
cofnąć, chciał się okłamać, że niczego nie widzi, nie mógł jednak 
oderwać wzroku, więc stał nieruchomo.

Purpurowe, jakby krwią opite, słońce unosiło się nad horyzontem. 

Z pustych, złowrogich niebios padało ciężkie żrącobru- natne światło 
na zalegające stosy trupów, tonących w czarnych plamach i 
krwawych kałużach. Krew na ziemi i krew na niebiosach — 
purpurowa zagłada. W kłębowisku martwych ciał drgały
i pełzały ciała jeszcze żywe, lecz już w śmiertelnych kurczach, 
wymachujące opuchniętymi rękami. I przedśmiertny, potworny krzyk 
wydobywał się z tej drgającej masy. Bo oto już niektórzy dokonali 

background image

żywota swego, a inni, dotknięci właśnie zarazą, spadali w morową 
przepaść. Albowiem było to umieranie na wyścigi.

Tak, w tej oto chwili zadrżał nawet skąpiec. Ledwie miał siłę 

zatrzasnąć ciężką okiennicę, ale obraz, jaki ujrzał, nie opuścił już jego 
duszy. W tej samej chwili poczuł też jakby niechęć do swoich 
skarbów, lecz trwało to tylko przez mgnienie oka. Był wszakże 
skąpcem, który nie ulega łatwo innym niż zachłanność uczuciom. Im 
bardziej się bał, tym żywiej, goręcej marzył o bogactwie. Nie 
obchodziło go nic, co nie dotyczyło jego samego. Znów wybuchnął 
piekielnym, przeraźliwym chichotem, dając upust swym występnym 
namiętnościom i pragnieniom: „Niech wszystko, wszystko będzie 
moje! Nuże, do dzieła, pani zarazo!”

Ale tym razem z jego gardła wydobył się dźwięk niepodobny do 

ludzkiego głosu. Usłyszawszy go, przeraził się sam skąpiec. Oniemiał 
nagle, jakby go strzała ugodziła. Czyżby ktoś jeszcze znalazł się w 
środku? Rozejrzał się trwożnie wokół siebie. Przez głowę przebiegła 
mu myśl, że wszystko traci swój dotychczasowy wygląd i zaczyna się 
przeistaczać. Nie zastanawiał się dłużej nad tym zjawiskiem i szukał 
dalej, aż wreszcie wzrok jego spoczął w jednym punkcie. W odległym 
rogu izby znajdowała się figurka Chrystusa ukrzyżowanego, pobożną 
ręką wypędzonych zawieszona i cudem zachowana w tym siedlisku 
grzechu. Skąpiec zaczął się wpatrywać w krzyż ze szczególną uwagą, 
tak jakby nigdy wcześniej go nie widział. Patrzył jak 
zahipnotyzowany. Chmurna i przerażająca zdawała się być ta postać 
Chrystusa. Opuchnięte członki i szkarłatnoczame plamy przelanej 
krwi jako żywo przypominały morową zagładę. Ciało skręcone w 
przedśmiertnych konwulsjach. Tak, przerażająca prawda o śmierci 
widniała w nieruchomych, wytrzeszczonych z bólu oczach 
umęczonego Chrystusa. Ten wzrok zdawał się potępiać i oskarżać!

Skąpiec wpatrywał się w Chrystusa.
Gdzieś w mrokach sumienia sknery rodził się obłędny, lodowaty 

strach, a powiew zgrozy wstrząsnął nagle całą jego istotą. Lęk przed 
wiecznością i jej zasadzkami rozdarł duszę skąpca.

Lecz był to wszak skąpiec nad skąpce, więc nic oprócz żądzy nie 

mogło nim dłużej powodować. Jego zachłanność nie znała granic i 
zdawała się panować nad wiecznością, lekce ją sobie ważąc i nie 
dbając o żadne mistyczne przestrogi. Ciało swe i duszę na wieki 

background image

zaprzedał mamonie, więc na czym więcej zależeć mu mogło?! 
Machnął tylko ręką, jakby chciał odpędzić rosnący strach i widmo na 
ścianie. Nic jednak nie dało się odpędzić.

Trwoga ogarnęła go taka, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał i jakiej 

nie potrafił poskromić, więc umyślił sobie, by nowym, cynicznym i 
strasznym zuchwalstwem, odwagą wzbudzoną dla okłamania samego 
siebie, trwogę swą zdusić.

Dodawszy sobie animuszu rozpustnym rechotaniem i wyciąg-

nąwszy przed siebie ramiona, jak w obłędzie, rzucił się zaraz do 
krzyża, w najdalszy kąt pokoju. Dopadłszy swej zdobyczy, chwycił ją 
kurczowo zakrzywionymi szponami i zerwał ze ściany. I gnany 
zuchwalstwem, skierował swe kroki do okna. Odciągnął okiennice i 
rozwarł okno na oścież; to zabarykadowane okno, które ukrywać 
miało potworności zewnętrznego świata...

Obraz z purpurowym słońcem; z żywymi, konającymi i martwymi 

trwał niezmienny, lecz jakby nabrał intensywności. Krwawa łuna 
lśniła tak potężnie, jakby miała bezlitośnie podpalić wszystkie bramy 
i mury tego świata... Ta bezkresna toń płynącej krwi stanowiła 
wieczny symbol wszelkich zdarzeń, rozgrywających się wokoło. 
Jakby ten nie kończący się, nieubłagany pożar niebios — który 
nadwątlić musiałby każde ludzkie serce, gdyby nie dość nadwądone 
było innymi okropnościami — jakby ten właśnie widok oznaczał 
samą istotę morowej zarazy. Albowiem tylko przy takich 
niezwykłych zjawiskach występować mogą inne, jeszcze bardziej 
niezwykłe... A niżej, w blasku niebios, świecących jak bramy 
nieznanego, uległ przyspieszeniu wyścig ku śmierci. Znów tłumy 
nieprzeliczone żywota dokonały, inne zaś tłumy, niedawno zarazą 
tknięte, wpadły bezwładnie i ślepo w szalejącą morową zamieć, w 
drapieżny i pożerający wszystko wir zagłady! Krzyk straszny, jak na 
tonącym statku, na próżno odbijał się echem od bram wieczności i 
niknął w morowej przepaści.

Obraz czarnego moru wpatrywał się w skąpca okiem nagle roz-

wartego okna. Sknera zajrzawszy z tak bliska w samą twarz śmierci, 
znów na chwilę stracił swą hardość.

Lecz zaraz na nowo się roześmiał i z szyderstwem w oku —| 

którego nie zrozumie ten, kto nie zwykł w sercu człowieka od-
najdywać jedynej tylko namiętności zaspokojenia swych piekielnych 

background image

żądz — cisnął krzyż na szarą, kamienistą drogę, w drgającą masę 
konających i martwych ofiar zarazy.

— Tam twoje miejsce — zachrypiał śmiejąc się na całe gardło. A 

krzyż upadł...

Wtem sknera stracił oddech. Jego śmiech urwał się nagle i

przemienił w okrzyk zgrozy. Albowiem spośród tłumu uniosła się 
istota w purpurowej szacie, spod której widać było hebanowe członki, 
z lśniącymi krwawo plamami, i ta bezkształtna masa, gnijąca i na 
wpół umarła, wyciągnąwszy kikuty rąk schwyciła krzyż, nim zdążył 
upaść. A uniósłszy machała nim zwycięsko, na zgubę skąpca.

Ten uskoczył, lecz nieruchome, wytrzeszczone oczy potwora 

podążały jego śladem do wnętrza kryjówki. Straszydło nie prze-
stawało machać krzyżem, tym krzyżem, który zdawał się ucieleśniać 
wielkie, niewyrażalne cierpienie. Żadne ludzkie serce nie zdołałoby 
zdzierżyć tego widoku i musiałoby ulec pod naporem 
zwielokrotnionej zgrozy, w słabość i marność człowieczą godzącej. 
Lecz on był skąpcem, dla którego nic prócz skarbów nie ma 
znaczenia, żadna siła nie może mu ich wyrwać i nawet ten czarny, 
morowy potwór nie potrafi mu zaszkodzić. Skąpiec trząsł się ze 
strachu, lecz chciał okazać swą przewagę nad czarną zjawą.

Im bardziej rósł jego strach — była to już panika — im szybciej 

tracił resztki pewności siebie, tym większe zuchwalstwa przychodziły 
mu do głowy; zuchwalstwa, które pomogłyby mu w jeszcze jednym 
zwycięstwie nad samym sobą, w odzyskaniu dawnej hardości. Zbliżył 
się więc ponownie do okna i wychyliwszy przezeń głowę, aby znaleźć 
się jak najbliżej tamtych, pokiwał do nich ręką — niby to przyjaźnie. 
Kierował ten gest zwłaszcza do czarnej zjawy, machającej 
wyrzuconym krzyżem. A ona zaś, wysunąwszy się przed tłum innych 
biedaków, wybałuszała na niego swe straszne oczy — krwawe, 
pałające, z bielmem — i nieustannie wywijała krzyżem.

Tak, zdawała się przyjmować szydercze pozdrowienia skąpca. 

Wolno sunęła coraz bliżej, z trudem torując sobie drogę wśród stosu 
trupów. A skąpiec rechotał złośliwie, wściekle, prowokował los i w 
swym zapamiętaniu zdawał się nie dostrzegać kroków powiernika 
śmierci...

Krwawe słońce płonęło, a zuchwałość skąpca — potęgowana jego 

strachem sięgnęła szczytu. Przejrzał wreszcie zamiary morowej 

background image

zjawy, która wciąż uparcie zbliżała się do okna, i diabelski pomysł 
zaświtał mu w głowie. Nie przestawał wciąż kiwać przyjaźnie i 
zapraszać do domu, a kiedy potwór był niemal w zasięgu ręki, 
zakrzyknął drwiąco:

— Ach, cóż za szczęście! Witaj, gościu, w moich skromnych

progach! — I miało to być dopełnieniem szyderstwa, ostatnim etapem 
zuchwałości.

Lecz w swej pysze skąpiec nie przewidział jednego: Oto czarna 

postać otwarła usta — usta makabryczne, zmienione w krwawoczarną 
jamę — i wydała z siebie ryk potworny niby odpowiedź piekieł na 
zuchwalstwo niegodziwca, a z jej ust wydobył się brunatny kłąb 
zakrzepłej krwi. I w jednej chwili, uniósłszy przed siebie kikuty rąk, 
odrzuciła z furią krzyż — ten zbeszczeszczony krzyż, na którym 
wisiała zbolała postać umęczonego Chrystusa, niby ofiary morowej 
śmierci...

Teraz już skąpiec nie zwlekał i zatrzasnąwszy okno, zabaryka-

dował je dokładnie, aby nikt i nic z zewnątrz nie było w stanie wkraść 
się do środka. Ale strach nie ustąpił i sknera zwalił się na łoże. 
ukrywszy głowę w pierzynach, jak przerażone zwierzę, gdy w ziemię 
stara się zakopać, by ujść w ten sposób swym prześladowcom. O, 
jakże pragnął, by wszystko, co ostatnio zobaczył, było tylko złym, 
przerażającym snem! Jakże chciał znów tylko marzyć i śnić o swych 
skarbach, które miały być dla niego ostatnim ratunkiem! Tak 
rozmyślając i mimo pierzyn dygocąc ze strachu, zapadać zaczął w 
jakiś chorobliwy półsen...

Po pewnym czasie zdawać mu się zaczęło, że słyszy pod oknem 

czyjeś łkanie, a głos ten nie był obcy i wyraźnie coś mu przypominał. 
„Czyżby to niemowlę, które wypędziłem” — pomyślał z lękiem, 
zrywając się z łoża. Potem do łkania dziecka dołączyły skargi 
dorosłych... Tak, to oni; czego chcą? I to przeklęte zwierzę, któremu 
przetrącił kręgosłup, więc już dawno powinno zdechnąć, a mimo to 
skowyczy i węszy, jakby chciało wrócić... Skąpiec chwyta się za 
głowę. Cóż się dzieje? Teraz również kot żałośnie miauknął i jęk 
roztrzaskanego o ścianę zwierzątka rozdarł ciszę nocy. Kiedy umilkł 
ten wrzask, jakby kot właśnie wydał ostatnie tchnienie, już tylko 
świergot ptaszęcia dobiegał zza okna, i skąpiec wspomniał ulubieńca 
całej rodziny, którego uśmiercił jednym ruchem ręki... Rozglądał się 

background image

wokół dziko i przeszył oczami mrok, lecz nic się więcej nie działo. 
Martwa, grobowa cisza zapanowała na świecie, po raz pierwszy od 
nadejścia moru.

„Ach, chyba nadchodzi kres zarazy” — pomyślał przytomnie i 

machnąwszy ręką uznał, że znajome głosy zapewne mu się we śnie 
pojawiły. Położył się znowu, lecz dziwny strach nadal go nic 
opuszczał. Chciał śnić o swych skarbach z nadzieją, że przy
niosłoby mu to ulgę, tak jak tyle razy wcześniej w jego życiu; chciał 
znów oddać się temu, co najdroższe... Lecz trud jego był daremny: 
słyszał tylko przeraźliwy łomot własnego serca i niezwykła suchość w 
gardle męczyć go zaczęła.

Zapadał w letarg, męczył się i rzucał na łożu i znów budził się — 

bez przyczyny, bo nic nie mąciło spokoju, tylko ta przeraźliwa, 
śmiertelna trwoga... Skąpiec drżał i oddychał ciężko. Broniąc się 
przed tymi drgawkami, próbując je opanować, z uporem starał się 
patrzeć w jeden punkt.

— Tak, tak, z pewnością zaraza już mija — bełkotał, ale słabą 

dawało mu to pociechę.

— Co to?! — krzyknął nagle na całe gardło, ze zgrozą wbijając 

wzrok w ciemny kąt izby, gdzie niespodziewanie dostrzegł figurkę 
Chrystusa na krzyżu, który własnoręcznie, z pogardą, wyrzucił był 
przez okno. Och, w jaki sposób mógł się tutaj znów wedrzeć?! Krew 
spływała po figurce, a obrzmiałe ciało Chrystusa wydawało się 
walczyć z morową śmiercią. Nie wiedział już skąpiec, co snem, a co 
jawą, i czuł tylko, jak pali go piekielny, wewnętrzny ogień.

Wtem szelest jakiś usłyszał pod zabarykadowanym oknem co 

naruszył głęboką ciszę nocy. Szelest ten powtórzył się raz i drugi, a 
potem okno pod naporem straszliwej siły wepchnięte zostało do 
środka.

„Co to?” — dusza skąpca przeczuła prawdę i zadrżała smagana 

lodowatym podmuchem trwogi. Lecz był to wszak skąpiec nad 
skąpce, więc znów doszła do głosu jego prawdziwa, zachłanna natura. 
„Złodziej!” — przemknęło mu przez myśl, i trwoga przed śmiercią 
jakby straciła swą siłę. Skąpiec poczuł, jak w jego członki wstępuje 
moc niezwykła. Wszak w niebezpieczeństwie znalazło się jego 
bogactwo!

Zaiste, postać jakaś wpełzła przez okno do izby, oświetlonej 

background image

mętnym, czerwonym blaskiem. Już chciał z bronią w ręku wyskoczyć 
ze swej kryjówki, przepędzić intruza i obronić swe skarby, lecz 
spojrzawszy na nocnego przybysza, wydał okrzyk trwogi.

Stała przed nim — niby wyrzeźbiona z hebanu, skąpana w 

szkarłatnej poświacie — morowa zjawa z płatem zakrzepłej krwi w 
ustach. Trwała tak nieruchomo, kiwając tylko kikutami rąk w 
odwzajemnionym pozdrowieniu. A krzyż, który wrzuciła była przez 
okno, rzeczywiście leżał nie opodal na podłodze. Postać owa zdawała 
się czekać na dalsze pozdrowienia i zaproszenia, a kiedy ich nie stało, 
ruszyła naprzód przerażającym, bezgłośnym krokiem, wyciągając 
przed siebie czarne kikuty rąk. I rozpoznał wreszcie skąpiec morową 
śmierć, a chcąc przed nią uciec, skrył się w najdalszy, najodleglejszy 
kąt, gdzie nawet śmierci niełatwo było dotrzeć. Widząc zaś, jak zjawa 
nieubłaganie ku niemu zdąża, zaczął na oślep pięściami powietrze 
młócić; jakby w ten sposób odstraszyć chciał intruza...

Lecz próżne były jego wysiłki i daremny krzyk. Nocny przybysz 

nie zważał wcale na jego obronę i nie zamierzał wkraczać do 
kryjówki, tak jakby w ogóle nie z powodu skąpca składał tu wizytę. 
Zaiste, inny miał cel. Podążał wprost ku skrzyniom i szkatułom 
kryjącym wszelkie bogactwa. Pod dotknięciem przybysza skrzynie 
unosiły swe ciężkie wieka i nieproszony gość, patrząc szyderczo na 
skąpca, wkładał do środka kikuty swych rąk. To był jego cel.

Zrozumiawszy, skąpiec jak rażony gromem zapałał niepoha-

mowaną żądzą. Był wszak skąpcem i skarby droższe mu były nad 
życie. Z drapieżnym okrzykiem: „Choćbyś była wcieloną zarazą, 
diablico wściekła, nie wydrzesz mi mego bogactwa!” — wyskoczył 
ze swego ukrycia i rzucił się na straszną zjawę.

Lecz palce skąpca chwyciły tylko pustkę i ciemność. Owiany 

oddechem morowej śmierci, w jednej chwili oddał ducha, jakby 
porwany przez wichurę. Skonał w obronie swych skarbów, w 
ostatnim porywie występnej żądzy. Zaiste, pozostał skąpcem nawet w 
chwili śmierci.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JOSEF MÜLDNER 
Anioł śmierci

Pewnego zimowego wieczoru nagle się przebudziłam.
Cała drżąca, wstałam pospiesznie z łóżka. W skroniach mi 

pulsowało, a moja dusza pełna była dziwnego niepokoju. Nie 
wiedzieć czemu, zaczęłam się szybko ubierać. Czułam tylko, że
to, co czynię, jest nieodzowne, i wcale mnie nie zdziwiło, iż po chwili 
znalazłam się na ulicy.

Ulica była wyludniona, martwa. Wszystko zamknięte, w oknach 

ani światełka. Mogło być przed północą, lecz co do tego nie miałam 
pewności. Jedynie z oddali dobiegał ponury, głęboki dźwięk organów. 
Dochodził z kościoła, którego nigdy przedtem na tej ulicy nie 
widziałam.

Szłam w stronę kościoła, ale jakże obca wydawała mi się ulica! 

Ściany domów wznosiły się — mroczne — ku niebu; żaden z nich nie 
był mi znajomy. Obejrzałam się na dom, z którego wyszłam, i 
również się zdziwiłam, że w ogóle ktoś może w nim mieszkać.

Dźwięki organów stawały się coraz silniejsze i coraz bardziej 

mroczne; aż oślepiona światłem dziewięciu gotyckich okien, 
wstąpiłam do środka. Dopiero po dłuższej chwili przyszłam do siebie 
na tyle, by się rozejrzeć. W oczach wciąż jeszcze miałam blask bijący 
z kościelnych okien, a tu, wewnątrz, głęboka ciemność wpływała 
wąskimi oknami do głównej nawy, wypełniała przestrzeń, gęstniała 
po kątach i oplatała kraty starych dębowych konfesjonałów. Jedynie 
tu i ówdzie postawione świece rzucały wątłe blaski na pobliskie 
rzeźby i ramy: wraz z krwawym blaskiem wieczystej lampki z 
głównej nawy pasowały się z mrokiem. Wchodząc do świątyni 
usłyszałam szklany, przenikliwy dźwięk ministranckich dzwonków.

Główną nawę wypełniały ławki, w których klęczało kilka nie-

wyraźnych postaci. Pochylone, ze wzrokiem wbitym w ziemię, 
garbiły się pod ciężarem życia i modlitwy. Wydawało się, że nawet 
nie dostrzegły mej obecności.

Na ambonie stał ksiądz. Jego szeroko rozstawione dłonie za-

kończone były szponiastymi paznokciami. Poruszał ustami, jakby 
przemawiał. Nie wychwyciłam jednak ani jednego słowa. Być może, 
posługiwał się językiem zrozumiałym wyłącznie dla grupki wiernych 

background image

zgromadzonych w świątyni. Kiedy przyjrzałam mu się uważniej, 
dostrzegłam na jego głowie błazeńską czapkę, z długim, do przodu 
zarzuconym rogiem, na którym huśtały się dzwoneczki.

Ilekroć obrócił wzrok ku niebu, tylekroć rozdzwaniały się 

groteskowo i urągająco. Lecz ludzie zdawali się tego nie słyszeć i 
komie chylili głowy ku ziemi.

Główny ołtarz spowijał gęsty kadzidlany dym, poprzez który 

dostrzegłam jednak kilka jaskrawo pomalowanych posągów.
Ruszyłam do wyjścia. I wówczas organy, które zamilkły jakby z 
powodu mego przybycia, znów zaintonowały swój grobowy hymn:

Miserere...
Miserere — zabrzmiało jak głos rozpaczy z samego dna przepaści 

otwierającej się między dwoma akordami; miserere jako krzyżowa 
stacja duszy wędrującej poprzez skalę grozy, boleści i nadziei... 
Każdy z tragicznych tonów hymnu pobrzmiewał takim refrenem. 
Wszystko jakby przeniknięte płaczem, pragnieniem wzbicia się ponad 
siebie; wszystko było jedną wielką tęsknotą za miłosierdziem, 
oczyszczeniem i pojednaniem. Tajemnica najwyższego tronu 
szybowała gdzieś pod sklepieniem świątyni, a w dole — daremne 
modły, gorączkowa gotowość wiernych. Ich miserere...

Straszliwy niepokój wstrząsnął moją duszą. Rozejrzałam się 

trwożnie, czy aby nie przeszkodziłam komuś w modlitwie i z 
przerażeniem spostrzegłam, że oczy zebranych są zwrócone na mnie!

Jak sparaliżowana stąpałam niepewnie ku wyjściu. Byłam już przy 

drzwiach, kiedy posąg stojący w ich pobliżu zastąpił mi drogę. Nie 
widziałam go, gdym wchodziła. Jego nieokreślona, typowo kościelna 
barwa stanowiła mieszaninę rozmaitych kolorów, w której tonem 
wiodącym była ołowiana szarość. Ta wysoka postać na szyi miała 
ciężki żelazny łańcuch, którego zwisający koniec podtrzymywała 
lewą, mocno umięśnioną ręką. Wyglądała, jakby przy ustawianiu 
posągów o niej zapomniano.

Podchodząc bliżej, domyśliłam się, że jest to śmierć. Nie posiadała 

jednak owych atrybutów, po których rozpoznajemy ją na obrazach. 
Jej pulchne ciało zdawało się wykluczać istnienie szkieletu. Jedynie 
łysa czaszka, puste oczodoły i tępy, nie dokończony nos zdradzały jej 
tożsamość. Odziana była w szarą obcisłą szatę, pod którą wyraźnie 
rysowało się ciało hermafrodyty. W prawicy dzierżyła długi kostur, 

background image

którym pokiwała mi, rozbawiona mym przerażeniem.

Pojęłam, iż nie uda mi się jej ominąć. Przeżegnałam się znakiem 

krzyża. Śmierć czekała na mnie.

Przypomniałam sobie, że jej dłonie są zimne, i zadrżałam.
— Znasz mnie? — spytała.
Przytaknęłam milcząco, ze spuszczoną głową.
— Boisz się mnie? — pytała dalej z uśmiechem. — Nie przyszłam 

po ciebie! Mam przykazane, by wszędzie ci towarzyszyć.

Ruszyła wraz ze mną, a zardzewiałe ogniwa łańcucha zadź-

więczały, kiedyśmy wchodziły do nieznanego ogrodu.

Dzienne światło i świeże letnie powietrze przebudziły mnie jakby 

na nowo.

— To jest ostatnia droga — rzekła Śmierć. — Tutaj, przed tymi 

wrotami należy rozstać się z wszelkim przepychem i bogactwami 
doczesnego świata. Widzisz to usypisko? — spytała, wskazując na 
wysoki kopiec. — Powstało z tego, co porzucili skąpcy. A widzisz tę 
otchłań? Zajrzyj do niej? — Trzymana przez nią mocno za rękę, 
zajrzałam do dołu.

— Pełno tam ludzkich kości — wykrztusiłam z przerażeniem.
— To szczątki tych wszystkich wiernych, kochających istot, 

którym aż do tego miejsca pozwolono odprowadzić ich najdroższych. 
Tutaj umarli z tęsknoty. Tu ja jestem jedynym przewodnikiem!

— A ty nie masz leku na ich boleść?
— No cóż, czyż to nie pięknie umrzeć z tęsknoty? Łagodzę ich 

boleść odbierając im życie. Śmierć jest najlepszym lekiem!

A widząc, że nie całkiem zdobyła me zaufanie, dodała:
— Chcesz? Będę także twoim przewodnikiem! — I poczułam 

dotyk jej ciepłej dłoni.

— Owszem! — zawołałam z radością. — Nie mam niczego, co 

bym musiała złożyć na tej górze. Jestem biedna. A do tego dołu... z 
mojego powodu... nikt nie trafi. Bądź moim przewodnikiem!

Śmierć spojrzała na mnie z zadowoleniem. Szłyśmy dalej 

niezmierzonym ogrodem, któremu dopiero teraz przyjrzałam się 
uważniej: był to cmentarz. Niezliczone rzędy regularnie 
uformowanych mogił rozpościerały się wokół niczym zagony 
kwiatów. Nie było pomników ani napisów. A zewsząd całe morze 
zielonego bluszczu, porastającego nie tylko groby, ale i cmentarne 

background image

mury. Pomiędzy grobami — wąskie, posypane żółtym piaskiem 
ścieżki, jakby stworzone dla bezgłośnego stąpania duchów. Każda 
mogiła obramowana była sztucznie wyglądającym
i starannie ukształtowanym żywopłotem z głogu, którego kwiaty, białe 
i różowe na przemian, pachniały niezwykle intensywnie.

Cmentarną furtą wchodził właśnie pogrzebowy kondukt:

grupka osób przytłoczonych życiem i bólem. Zdawało mi się, że 
gdzieś już je widziałam, ale gdzie? — nie mogłam sobie przypo-
mnieć. A za trumną kroczyła dumnie, kipiąca życiem młoda kobieta, 
cała w czerni.

Chciałam podejść do świeżo wykopanego grobu, przy którym, 

oparty o łopatę, stał zamyślony grabarz. Ale Śmierć, jakby odgadując 
moje myśli, chwyciła mnie mocniej za rękę i pociągnęła w tył.

Kondukt zatrzymał się przed rozkopaną mogiłą, a kiedy trumnę 

spuszczono do grobu, z oczu kobiety polały się łzy. Spadały na 
trumnę, aż w pewnej chwili wieko zatrzeszczało, wygięło się i 
spaczyło.

— Jakiż to ciężar —t rzekła ze smutkiem Śmierć.
Przenikliwy, szklany krzyk wydobył się z trumny i wstrząsnął 

powietrzem. Podobny dźwięk słyszałam owego dnia już po raz drugi. 
Lecz pozostali nic nie usłyszeli. Był to krzyk grzebanego.
— Ci ludzie płaczą — odezwała się Śmierć — bojąc'się zamienić 
nędzę widzialnego świata na piękno tego, co nieznane. Rzeczywistość 
zbytnio ich zaślepiła. Gdyby wiedzieli o pięknie zaświatów, chętniej 
by umierali... Ale wtedy ani łzy nie byłyby potrzebne, ani ja — dodała 
w zamyśleniu. — To są ci, których widziałaś w kościele, jak 
bezmyślnie powtarzali modlitwy intonowane przez błazna. Nie wierz 
im. Patrz, właśnie odchodzą.
Spojrzałam za nimi. Wesoło, trzymając się pod ręce, opuszczali 
ogród. Żadne z dwóch usypisk nie wzbogaciło się po przejściu tego 
orszaku.

Było mi tak błogo, że właściwie miałam ochotę umrzeć i pójść za 

swym przewodnikiem. Nie widziałam innego wyjścia. I wtedy Śmierć 
powiedziała:

— Chodź, wezmę Cię z sobą! Co prawda, Bóg nie przykazał mi 

jeszcze, bym Mu ciebie przywiodła. Mam ci tylko towarzyszyć. Nie 
wyrzekł jeszcze tego ostatecznego słowa, które decyduje o ludzkim 

background image

losie. Bowiem On, wszechwiedzący i najsprawiedliwszy, zna twe 
jedyne życzenie: powrócić do rodzinnego domu
i umrzeć w objęciach matki! Przeto nie będę nalegać, jeśli nie 
zechcesz pójść ze mną dobrowolnie. Ty jeszcze możesz żyć!...

Tak rzekła, ale w jej głosie aż nazbyt wyraźnie słychać było 

nieszczerość i niezadowolenie. I poczułam wówczas gwałtowną chęć 
powrotu do domu; rapach ogrodów i łąk, na których w
dzieciństwie bawiłam się z rodzeństwem, przypomniał mi się z taką 
siłą, że martwe, cmentarne kwiaty zwiesiły swe kielichy, jak gdyby z 
żalu, iż ograbione zostały z ich własnej woni...

Zachód słońca rozlewał po nich blask i pogodę, lecz nie był w 

stanie ich ożywić. Tylko owe różowe kwiaty stały się tak purpurowe, 
jakby dojrzewały martwe płody słońca. Och, o iłe wspanialsze były 
kwiaty życia!

Śmierć zamilkła. Była dobrze usposobiona, dopóki spodziewała 

się, że pójdę z nią dobrowolnie. Współczułam jej.

—- Czekałam na ciebie — ozwała się po chwili — by poroz-

mawiać. Jesteś pierwszą osobą, której nie potraktowałam o- schle. Nie 
chciałam do ciebie przychodzić z nakazem i przemocą. Myślałam, że 
wezmę cię za rękę jak dziecko, zanim się spostrzeżesz... Niestety, 
jesteś taka jak wszyscy: pragniesz uśmie- rzehia swych męczarni, 
przyzywasz szczęście, lecz umrzeć pięknie nie potrafisz!

— Wybacz — wyszeptałam — ale przecież żądne z obydwu 

usypisk nie wzbogaciłoby się na mojej śmierci... Nie chcę jeszcze 
umierać. A tam, do tego dołu... pragnę dojść sama!

— Jesteś równie nierozsądna, jak ci wszyscy, do których po 

kościołach przemawia błazen.

A gdy zbliżałyśmy się do wyjścia, powiedziała:

— Nigdy nie znałaś mnie i nadal mnie nie znasz! Jestem twoja, 

twojej matki, twego ojca... Związana byłam już z pierwszym 
człowiekiem, a jednocześnie wciąż pozostaję niczyją.

Jestem starsza od Boga i królestwo moje nie zna granic.
Będąc granicą życia, jestem jednocześnie wiecznym początkiem. 

Obawiano się mnie przez wszystkie stulecia, choć jestem ostatecznym 
ukojeniem. Wchodzę do weselnego łoża, oczekuję na miejscu kaźni i 
skrywam się za najdroższymi zapachami.

Życie to droga do mnie! To las pochodni, które gaszę jedną po 

background image

drugiej. To spieniony rumak konający u swego celu. Ja jestem Celem.

Mocuję się z życiem, tak jak ono zmaga się ze mną. Groby wokół 

ciebie są świadectwem tego nierównego sporu. Pozostając jedyną, 
zwartą w sobie, zawsze zwyciężę. Ty także kiedyś ulegniesz...

I dotknąwszy mnie delikatnie ręką, ciągnęła:
— Ty także! Będę przy tobie zawsze, tyle że już mnie nie będziesz 

widziała. A jeśli zatęsknisz kiedyś za moją ciepłą dło
nią... — tu przerwała sobie nieokreślonym gestem i dopiero po chwili 
dodała: — Ale wtedy już sam Bóg zadecyduje o tobie. Bez 
odwołania!

Po tych słowach podała mi serdecznie rękę Uścisk był wystar-

czająco długi, bym poczuła, jak jej dłoń staje się coraz chłodniejsza. 
Mróz przeszył me ciało. Śmierć raz jeszcze uśmiechnęła się do mnie i 
skinąwszy ręką, odeszła w kierunku kościoła.

Lecz nie widziałam już, jak do niego wchodziła. Stopniowo 

zatracała swe kształty, aż wreszcie, już jako mgławica, zbliżyła się do 
wrót świątyni i rozpłynęła w jej półmroku na zawsze.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

ARTHUR BREISKY 
Wiersz prozą (Na marginesie „Mors syphilitica” Ropsa)

Opuściwszy pokój kąpielowy otulił się lekką szatą z muślinu. W 

jego sypialni panował półmrok, utrzymywany przez dyskretne światło 
dwóch świec płonących w głowach łoża. Powierzchnia lustra lśniła 
niepewnym blaskiem matowego srebra. Stanął i długo wpatrywał się 
w swe odbicie. Migocący płomień świecy błysnął złotem w jego 
włosach. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy patrzył na to śnieżnobiałe 
ciało, mające kruchy czar greckich marmurów. Podszedł bliżej, 
jeszcze bliżej i wtedy dostrzegł zielone plamy, szpecące bladą płeć 
jego twarzy. Skrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. Gwałtownie 
przycisnął usta do powierzchni zwierciadła, a gorączkowy oddech 
zasnuł mgłą jego obraz i uwolnił go od tego strasznego widoku- 
Wtedy wziął puzderko i przykrył pudrem plamy.

— Któż wie? — monologował głośno. — Może śmierć jest piękną 

dziewczyną? Nie chciałbym, aby ze wstrętem musiała mnie brać w 
swe objęcia.
Po chwili chwycił mały flakonik z żółtą cieczą, wpuścił kilka kropel 
do pucharu z winem, wypił jednym haustem, a następnie zaciągnął się 
wonią wielkich, białych róż i przypaliwszy papiero
sa od jednej ze świec, spoczął w obszernym, śnieżnym łożu z 
baldachimem w stylu Ludwika XIV.

W chwilę później do pokoju wsunęła się cicho wysoka, szczupła 

postać mężczyzny w czarnych szatach, o pergaminowo żółtych, 
zapadniętych policzkach. Czarne oczy przybysza, płonące dziwnym, 
hipnotyzującym blaskiem, nie odwracały się od młodego mężczyzny. 
Podszedł do łoża i szczupłą ręką dotknął ramienia młodzieńca.

— Życzy pan sobie mych usług? — powiedział grobowym głosem. 

— Jestem Rycerzem Śmierci. Jeśli nadal trwa pan przy swym 
życzeniu, proszę obnażyć pierś.

I znaczącym gestem wyciągnął ze złotego puzdra krótki sztylet o 

srebrnej rękojeści.

Młodzieniec z uprzejmym uśmiechem wskazał swemu gościowi 

miejsce przy łożu.

— Witaj, szlachetny rycerzu — odparł. — Czy nie zechciałby pan 

jeszcze wypalić ze mną ostatniego papierosa? Mają one dla mnie urok 

background image

tak silny, że nawet śmierć potrafiłbym dla nich oddalić. Zaraz potem 
poproszę, aby uczynił pan ze mną koniec.

Obaj zapalili papierosy, a Rycerz Śmierci odezwał się grobowym 

głosem:

— Podobasz mi się, piękny młodzieńcze. Jesteś odważny, i nie 

zapominasz o dobrym wychowaniu nawet w chwili, kiedy śmierć 
dotyka twojego ramienia. Jeszcze żadna z mych dobrowolnych ofiar 
nie poczęstowała mnie papierosem. Żal mi pana. Słowem: jeśli 
przyrzeknie mi pan teraz, że nie będzie już nigdy kochał — ach, na 
cóż ten wstyd, ja wiem wszystko — to znikną zielone plamy na 
pańskich licach, a ja odejdę nie zabrudziwszy ostrza sztyletu krwią 
pańskiego serca.

— Czyż można wyciąć sobie serce, a mimo to nadal żyć? Czyż 

żyjąc i mając serce można nie kochać?

Młodzieniec uśmiechnął się swym najpiękniejszym uśmiechem, 

spojrzał kokieteryjnie w lustro i zapalił kolejnego papierosa.

— Serce można wszak znieczulić — odpowiedział Rycerz Śmierci 

grobowym głosem. — Niektórzy czynią tak poprzez alkohol, inni 
przez małżeństwo, ambicje, profesje, a tylko najmądrzejsi — poprzez 
poznanie. A więc, mogę panu pomóc w poznaniu, które na zawsze 
pana uleczy. Wystarczy, że będzie mi pan towarzyszył w małym 
obchodzie.

— Chętnie to uczynię, gdyż cieszy mnie możliwość wypaleni^ 

jeszcze kilku papierosów. Będzie pan wszak rozczarowany, bo moje 
rany nie dadzą się zagoić. Rad bym jeszcze żyć, gdyby zechciał mnie 
pan pozbawić tych zielonych plam, lecz pański warunek jest nie do 
przyjęcia.

Zbliżał się wieczór, więc młody człowiek włożył smoking i 

płaszcz, po czym wyszedł za swym władczym przewodnikiem na 
ulice Londynu, na których słychać było szaleńcze odgłosy nocy 
karnawałowej.

Na jednej z ciemnych, wąskich uliczek, u progu pustego, nędznego 

domu, w mętnym świetle ledwie tlącej się latarni znaleźli staruszkę 
otuloną w obszarpany płaszcz, niemal niknącą im z oczu w gęsto 
sypiącym śniegu. Jej gasnący wzrok wbijał się uporczywie w 
pochylonych nad nią przybyszów, a drżące ręce składały w błagalnym 
geście.

background image

— Czegóż sobie życzysz? —spytał Rycerz Śmierci grobowym 
głosem.

Śmierci — szepnęła ledwo słyszalnie.

— Zmiłuję się nad tobą, jeśli powiesz, co uczyniłaś ze swoim życiem 
— wypytywał bezlitośnie Rycerz Śmierci.
— Oddawałam się występnej miłości — dobiegła jeszcze mniej 
wyraźna odpowiedź.
— Każda miłość jest występna — stwierdził Rycerz ponuro i przebił 
serce staruszki.
Młodzieniec ze wstrętem odrzucił dopiero co zapalonego papierosa.
.— Wracajmy — powiedział.
— Nie, jeszcze nie — odparł Rycerz Śmierci i powiódł swego 
towarzysza starymi, drewnianymi schodami na poddasze, do izdebki 
studenta. Leżało tu rozrzuconych wiele książek, a na stole, obok 
resztek kolacji, stało kilka podobizn tej samej kobiety. Na podłodze 
leżał osiemnastoletni młodzian z rozbitą głową.
— Jestem wysłannikiem Śmierci i przybywam, aby cię wyswobodzić 
— rzekł Rycerz.

Dzięki, dzięki — szepnął umierający.

— Jakże to straszna śmierć rozbić głowę o mur! I jakiej trzeba do 

tego odwagi! Dla starych Greków i Rzymian nie było to nic 
niezwykłego, ale we współczesnych nam czasach! Czemu nie 
wybrałeś wygodniejszego sposobu?

— Za ostatnie pieniądze kupiłem jej kostium, aby mogła iść dziś 

wieczorem na tańce. Nie starczyło mi już na rewolwer — 
odpowiedział student z ogromnym wysiłkiem.

— A dlaczego umierasz? — spytał jeszcze rycerz.
Za bardzo ją kochałem — to były ostatnie słowa, po których 

Rycerz zadał mu litościwy cios.

Kiedy wyszli na ulicę, zaczepił ich nieznajomy mężczyzna, który, 

stojąc bez ruchu, trzymał się latami.
-- Panowie, raczcie się nade mną zmiłować. Jestem ślepy i opuściła 
mnie przewodniczka. Słyszałem tylko pocałunek, męski głos, jej 
śmiech, po czym wyrwała mi się z rąk, obiecując, że wkrótce wróci. 
Ale stoję tu już dwie godziny, na śniegu i mrozie.

— Co jest przyczyną twej ślepoty? — spytał Rycerz Śmierci.
— Obejmowałem i całowałem pewną niegodną niewiastę, która 

background image

nieczystymi dłońmi ocierała łzy z mych oczu.

I jemu też Rycerz Śmierci zadał wyswobodzający cios.
— Wystarczy, aby obrzydził mi pan papierosy. Nie mam już 

ochoty dalej panu towarzyszyć rzekł młody mężczyzna. — Niechże 
pan ze mną też uczyni koniec.

— Nie, jeszcze nie — powiedział Rycerz i poprowadził swego 

towarzysza do wielkiej sali, gdzie odbywał się bal maskowy.

— Proszę tu zaczekać, zaraz wrócę. Idę skrócić cierpienia pewnego 

starego gentelmana na galerii, którego raziła apopleksja. Ten 
przypadek nie jest dla pana zajmujący.

Kiedy odszedł, młodzieniec odetchnął z ulgą. Z wielkim zain-

teresowaniem jął przypatrywać się otoczeniu i wkrótce upoił się 
żarem zmysłowej atmosfery. Nie spuszczał oczu ze śnieżnobiałych 
ramion i wiotkiej postaci czarnego domina, którego cudowne, samie 
nogi w jedwabnych pończochach kolom smoły wyłaniały się z 
rozciętej aż do kolan sukni. Postać ta to znikała, to znów się pojawiała 
przed jego oczami, w feerii kolorów, świateł i nagich piersi, 
pulsujących w rytmie walca. I wśród tego całego polifonicznego 
gwam, krzyków, śmiechu i strzelających korków szampana 
rozpoznawał jej sopranowy, drażniący śmiech.

Kiedy walc pchnął ją w objęcia zwalistego, niedźwiedziowatego 

Falstaffa w pobliżu miejsca, gdzie stał młodzieniec — odrzucający 
wszystkie zaproszenia do tańca—wyjął on z butonierki wspaniałą, 
fioletową orchideę i rzucił ją pieknej tancerce, ta zaś
podjęła wyzwanie, eleganckim ruchem schwyciła kwiat i przypięła do 
swej talii. Zaraz też porzuciła Falstaffa i zaprosiła młodego 
mężczyznę do tańca.

Wkrótce znaleźli się w różowym gabinecie zasłoniętym przed 

wzrokiem ciekawskich jedwabną portierą i każąc kelnerowi otworzyć 
butelkę szampana, polecili mu, aby nikogo nie wpuszczał do gniazdka 
ich miłości. Młodzieniec jeszcze bardziej oczarowany był twarzą 
partnerki, skrywaną dotąd pod maską, i zaczął ją namiętnie całować, 
gdy wtem poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Tancerka z 
okrzykiem przerażenia spiesznie poprawiła swe szaty. Rycerz 
Śmierci, on to bowiem był, odezwał się swym grobowym, lecz teraz 
także ironicznym głosem:

— Nieszczęsny młodzieńcze! Niech pani spojrzy uważnie na 

background image

wargi, które całuje. Pani blednie? Za późno! Te wargi zabijają.

Usłyszawszy te słowa piękna nieszczęśnica omdlała.
Młody mężczyzna obnażył swą pierś i zakrzyknął:
— Pchnij!
— Nie mogę. Jeszcze nie nadszedł twój czas — odparł Rycerz 

Śmierci. — A więc, chcesz dalej kochać? — dodał głosem jeszcze 
bardziej ironicznym.
—Chcę umrzeć — odpowiedział młody mężczyzna.
— To jest to samo. Żyj, umieraj powoli i zabijaj. Ty też jesteś 
Rycerzem Śmierci. Różnica polega na tym, że ja zabijam sztyletem, a 
ty ustami. Żyj w spokoju, mój bracie! Kiedy zawołasz mnie po raz 
drugi, nie będzie to już daremne wołanie.

W tej chwili młodzieniec ocknął się z majaków. Świece dawno już 

się dopaliły i zimne światło poranka sączyło się do sypialni. Zroszony 
potem, z oczami wytrzeszczonymi przerażeniem zerwał się z tóżka.

— To koniec. Koniec — powiedział sam do siebie cicho. — Już 

nawet opium, miast przynosić ulgę, dręczy. Jakże straszna prawda 
kryje się w tym śnie!

Podszedł do lustra. Jego policzki były jeszcze mocniej zeszpecone 

plamami, a wargi, spękane od gorączki, piekły go i paliły. Ubrał się z 
najbardziej wyszukaną elegancją. Za pomocą wykwintnych środków 
kosmetycznych przywrócił twarzy jej dawny urok. I jednym strzałem 
z browninga prosto w serce uczynił z sobą koniec.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

RICHARD WEINER 
Wóz pani Marii Stivinowej

1

Od tygodnia już — dłużej niż od tygodnia — deszcz długimi 

cieniutkimi nóżkami drapał się po ziemi, wciąż w tym samym 
miejscu. Okolica dławiła się niemym, bezsilnym buntem przeciw 
niemu. A oni szli. Biedni, nędzni, smutni — tacy byli — szli i pieścili 
w piersiach swoich gorące pragnienie, aby im — smutnym, nędznym i 
biednym — pozwolił Pan Bóg spełnić akt miłosierdzia. I tylko 
dlatego żyli jeszcze, że byli tak szlachetni.

— Pięknie wyglądamy; czy odkryjecie w sobie choćby tylko myśl 

o czynie? Ani w naturze, ani w ludziach. Ziemia jakby się rozkleiła.

— Tylko tamtej jest — zdaje się — dobrze. Tylko jej nie oplątała 

mokra pajęczyna, tylko jej nie obezwładniła. Wszędzie jej — 
spryciary — pełno; i w to jej graj! Od razu widać: należy do innego 
rodzaju niż człowiek, nie podlega prawom natury, bestia. Jest 
nadrzędna.

— A jednak ma ludzką postać! Czy uwierzy pan?
— Tak mówią. I rzeczywiście nie potrafię jej sobie inaczej 

wyobrazić. To zabawne: tak być do nas podobnym będąc naszym 
przeciwieństwem!

— Cha, cha — roześmiał się. — Niech pan powie, powiedz, czy 

już ją pan widział?

— W jakiej postaci?
— W jakiej postaci? Oczywiście — w jej...
— Zmienia ją zależnie od tego, czym się właśnie zajmuje. Wie pan, 

wtedy kiedy granat ekrazytowy wybuchł pośród obozujących 
żołnierzy piątego plutonu — no, pamięta pan? — wówczas podobna 
była do wielkiego żółtego kraba. Tak, widziałem go całkiem 
wyraźnie, jak nagle usiadł pośród plutonu i kleszczami wkładał sobie 
do paszczy towarzysza za towarzyszem, żołnierza za żołnierzem. Ilu 
ich wtedy było, hę?

— Dwudziestu pięciu, przyjacielu.
— Tak, dwudziestu pięciu. No, to już można nazwać „śmiercią 

masową”. Ale widziałem ją już także przy pracy z pojedynczym 
człowiekiem.

background image

— Widziałeś pan?
— Tak... Kiedy to było? Przed tygodniem, nie dawniej. Stałem na 

placówce w polu. Była księżycowa noc. Na sto kroków widać jak w 
dzień. Sto kroków dalej stała druga placówka. Rybak — znałeś go. 
Patrzę i widzę: piękna, bardzo piękna dziewczyna usiadła obok niego. 
Siedzi i tuli się, patrzy na niego z miłością, dotyka jego nóg. Ale 
głosu nie słychać. Wołam do chłopca cicho, najciszej jak umiem, tak 
jednak, by słyszał: „Uciekaj, uciekaj, ona jest przy tobie!” Zwraca ku 
mnie głowę, a w jego wzroku jakbym czytał pytanie: „Co tam znowu 
widzisz? Co mówisz?” Ale jego oczy, spostrzegam, nie należą już do 
nas, gdzie tam! Mimo to zdążyłem jeszcze raz wykrzyknąć: „Uciekaj! 
Jest tuż obok!” A tu Rybak już się osuwa. Pada. I jest sam, zupełnie 
sam — tam w rozmarynie. Nikogo przy nim nie ma, ni żywej duszy. 
Ale te jego oczy zwrócone ku mnie, oczy, które mówią jednocześnie: 
„Co mówisz?” i „Nie należę już do was!” ... Te jego oczy... Nie 
można ich zapomnieć. Nigdy!

— A dlaczegóż to? Tyleśmy śmierci już widzieli!
— Właśnie dlatego, przyjacielu, właśnie dlatego... Ale ja wi-

działem, jak okazale ogłosiła swoje przybycie, spryciara!

Gorące pragnienie w ich piersiach, aby Bóg pozwolił im spełnić 

akt miłosierdzia. Nikt jednak tej swojej tajemnicy nie powierzy 
drugiemu, chyba żeby zaświeciło słońce i wraz ze świadomością, że 
są synami ziemi, wróciła im część ziemskich nieprawości, do jakich 
byli ongiś zdolni. Teraz jednak są biedni, nędzni i smutni, tak 
nieskończenie ubodzy i opuszczeni, a deszcz kapie; i słuchać ich 
mowy — to jakby patrzeć na pasma żabiego skrzeku, bo faluje jałowo 
niczym brudna kałuża poruszana tylko wiatrem.

Kroczy ich tu w deszczu czterdzieści tysięcy. Idą w deszczu, który 

— o dziwo! — wciąż jeszcze jest deszczem, choć już zamarza, podle i 
głupio — a żałosna rozmowa jak ta, którą właśnie czytaliście, to jedna 
z dwudziestu tysięcy takich — pełnych przekleństw i niesmaku — 
rozmów, jakie mogliby prowadzić ci zbratani ludzie, tak szlachetni w 
swoim opuszczeniu; mówią jednak tylko ci dwaj. Tłum, pozostali — 
idą w milczeniu. Dwaj ludzie rozmawiają za trzydzieści dziewięć 
tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu żołnierzy. Tak, 
mówią za nich.

2

background image

Naprzeciw tej ciszy — jeśli bowiem mówi tylko dwóch z czter-

dziestu tysięcy, wydaje się to ciszą straszliwą! — naprzeciw niej
wybiegł na przedzie wielousty okrzyk kobiecego przerażenia; wzbił 
się tak nagle, że zbudził wiatr, który wytrącił strugi deszczu z 
pionowego lotu, tak że biegnąc skośnie rozpryskiwały się gwałtownie 
o ziemię — i okrzyk ten mówił swoją barwą i tonem, że rozbrzmiewa 
już długo, bardzo długo.

Nie był to okrzyk, lecz krzyk!
Kolumna ludzi, ustawionych czwórkami, zakołysała się, jej czoło 

stanęło, potem zaś po kolei zatrzymywał się szereg za szeregiem, aż 
znieruchomiała do końca, tak jakby martwiały — ogniwo po ogniwie 
— poszczególne pierścienie dżdżownicy. Nikt nie pytał, dlaczego 
stanęli, dawno już bowiem odwykli od zadawania pytań. Stali 
bezmyślnie, obojętnie. Nawet ci, którzy wprawdzie słyszeli zgiełk w 
przodzie, lecz nic nie widzieli — nie zadawali pytań.

W poprzek drogi, tam właśnie, gdzie krzyżowała się z inną, 

niezwykle stromą i niebezpieczną, stał wóz. Stał, niestety, choć targał 
sobą i drgał, gdy jakiś babsztyl tłukł krótkim biczem grzbiety trzech 
mokrych chabet, które zwiesiwszy nisko łby, zapierały się z ludzką 
desperacją.

Kobiety w przeraźliwie podkasanych spódnicach podpierały wóz 

plecami; co chwila zmieniały je inne z gromady skupionej wokół 
wozu. Wóz trwał nieruchomo. Widocznie od kilku już godzin tkwił w 
tym samym miejscu, ale tego prostego, nieodpartego faktu niewiasty 
nie przyjęły jak należy do wiadomości, to znaczy z niemym 
przerażeniem — a było się czego obawiać! — lecz spierały się z nim 
wśród upartego, żałosnego, rozpaczliwego i bezbożnego wycia, które 
burzyło się jak fale morskie. Zdawało się, że wszystkie nieszczęścia, 
jakie można wydobyć z tej siedmiokroć nieszczęsnej ziemi, skupiły 
się wokół nędznego wozu, przy którym trudziły się trzy nad wyraz 
liche koniki.

I na nieszczęście to — uosobione w niewiastach, od dziewcząt aż 

po staruchy, wrzaskliwie błagających niebo o zmiłowanie, w które nie 
wierzyły, podczas gdy ich oczy były suche i niemal już oślepłe — na 
nieszczęście to spoglądały z wozu dzieci, stłoczone tam niczym 
ludzkie śmiecie, istna miazga, nie wydająca głosu, o oczach, z których 
wołały — niemo i już bezradnie, i już jakby niepotrzebnie — groza, 

background image

beznadziejność, straszliwe przerażenie i skamieniały krzyk wście-
kłości.

Niemym oczom odpowiadały oczy krzyczące, a kobietom, które 

szlochały i utyskiwały, wyły i szalały, odpowiadała echem 
nieodwołalna cisza Śmierci, co wygodnie usadowiła się na wozie; a 
tam były dzieci z piąstkami wciśniętymi w oczy, i były tam dzieci 
usiłujące przebłagać okrutnie obojętną zasłonę deszczu, i dzieci 
rozglądające się po okolicy, którą znały ze słonecznych dni; i były 
tam dzieci przedziwnie opatulone i półnagie; malcy, w których 
wzroku gasła ostatnia iskierka chłopięcej przedsiębiorczości, i 
dziewczynki żegnające się cichym spojrzeniem. I były tam dzieci 
umarłe... I wszystko, wszystko: wczoraj tyle radości i nadziei, dziś zaś 
— bezkształtna magma, którą trawił deszcz. I coś nieodwołalnie 
trwałego było wypisane nad tą gromadą, coś cichego i 
postanowionego w sobie, że poprzez krzyk i gwar usłyszeć można 
było uderzenia ciężkich, spokojnych skrzydeł.

Wówczas żołnierz, który mówił przed chwilą o śmierci (a widział 

ją pod postacią kraba i ślicznej dziewczyny) i który szedł tuż za 
swoim dowódcą, tak że widział, co się dzieje — wówczas żołnierz 
ten, czerwony z wściekłości, zawołał:

— No, dalejże: albo śmiejcie się z nich, albo im przynajmniej 

pomóżcie! Tylko nie gapcie się i nie smagajcie ich swoimi żałosnymi 
spojrzeniami. Zasmagacie je na śmierć!

Jednakże nikt się nie poruszył, jakby padający od tygodnia deszcz 

wypłukał z nich odwagę zarówno czynienia dobra, jak i zła. I 
zdarzyło się, że jedna z kobiet, które podpierały wóz, odskoczyła, 
wyprostowała się i głosem, co nabrał skądś tyle blasku, iż deszcz 
ustał, wykrzyknęła:

— Panie, dopuść, aby dzieci umarły!
A ponieważ tak nagle — niewytłumaczalnie nagle — przestało 

padać, wszystkie uznały to za znak boskiego przyzwolenia, 
odskoczyły więc i utworzywszy krąg, zawołały jednym głosem:

— On zgodził się, dopuścił, przyzwolił!
Wtedy wóz z dziećmi zaczął się toczyć w dół po zboczu, najpierw 

pomału, ponieważ konie ze wszystkich sił usiłowały go zatrzymać, a 
potem coraz szybciej, na łeb, na szyję, ciągnąc po ziemi zaprzęg. Na 
wozie wzniósł się radosny krzyk dzieci, ich rączki powiewały w 

background image

powietrzu na pożegnanie; i staruchy, i matki, i narzeczone, i 
dziewczyny śledziły jego pęd dokądś w dół, dokądś w dół, a 
tymczasem zjawiło się nagle słońce, płonąc gwałtownie i czarno...

A kolumna czterdziestu tysięcy — albo przynajmniej ci z niej, 

którzy mogli to widzieć — stała niemo, nie umiejąc sobie wyjaśnić tej 
wściekłej wędrówki w Nicość — stąd, z tej strony drogi w kraju, po 
siedmiokroć nieszczęsnym, który trawił deszcz i w którym daremność 
doskwierała opuszczonym kobietom i dzieciom.

Jednakże dowódca zbrojnej kolumny pojął tę decyzję wyruszenia 

w podróż z szarej dwuznacznej daremności ku czarnej 
niedwuznacznej zagładzie i wywnioskował ze znaku na niebie (jako 
że słońce nagle zaświeciło), iż Bóg się na nią zgadza. I modlił się w 
duchu, aby powierzona mu trzoda nigdy nie została postawiona 
wobec wyboru, który łamie wolę, lecz by dane jej było bić się — 
choćby ciężko i mozolnie, ale wobec ludzkości, w której trwa 
niepokonana wola mierzenia swoich sił, ale na oczach ludzkości, 
która patrzyłaby na walkę jego hufca bądź to z miłością, bądź z 
nienawiścią. Byle tylko nigdy nadaremno, nigdy obojętnie...

3
Wóz z dziećmi i fantastycznym orszakiem kobiet zniknął, tak 

jakby zamknęła się nad nim ziemia. I ani jeden głosik z doliny nie 
wskazywał, by ktoś spośród zwleczonych w dół przetrwał w 
konwulsji między istnieniem a niebytem.

Deszcz znów zaczął padać; jak od tygodnia już — dłużej niż od 

tygodnia — drapał się cieniutkimi długimi nóżkami, niezmiennie w 
tym samym miejscu. A oni szli i szli. I pragnienie czynienia 
miłosierdzia, na jaki mogliby się zdobyć, wlekli za sobą niczym 
łachman.

— Wesoła, wesoła droga! Tamta wszakże jest sprytna i świeża, i 

zawsze gotowa. I jak zmienia, jak zmienia swój wygląd. W iluż, iluż 
to, bracie, widziałem ją metamorfozach! Nie zawsze przybiera postać 
ludzką, nie zawsze też zwierzęcą.

— Tak jak ta tu, której świadkami byliśmy właśnie. Kiedy to 

śmierć jest jak woda, usuwające się urwisko, maelstrom, w którym 
jednak rozkoszą jest nie bronić się przed falami, lecz rzucać się w nie 
i z nimi, z tępą radością niemożności powrotu.

Nad kolumną — barwa ołowiu, a na niej jego brzemię...

background image

Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski

background image

Václav Rodmil Kramerius

 

 

Kościotrup pod podłogą

Hrabia Manfred, wzruszony wielce, klęczał przy łożu niesz-

częsnego przyjaciela swego, który już ostatkiem sil zmagał się ze 
śmiercią. W pokoju było cicho i ponuro, ciemna lampa nieznacznie 
tylko rozjaśniała pomieszczenie. Chłodne światło pełni księżyca 
padało z góry do okien, zatrzymując się na nędznym posłaniu 
umierającego, którego ciężki oddech potęgował jeszcze ponury 
nastrój.

Dreszcze wstrząsały całym ciałem Manfreda i groza jakaś ogarnęła 

go przy łożu tak wolno umierającego; pomyślał, że musi wyjść z 
pokoju, aby usłyszeć oddech żywej istoty zamiast owego rzężenia 
konającego, by poczuć dotyk ciepłej dłoni zamiast tej zimnej i 
wilgotnej, którą opuszcza życie. Cicho podniósł się z ziemi i podszedł 
do dymnika, żeby ogień w kominku już prawie wygasły rozgrzebać i 
przez to coś żywszego i jaśniejszego ujrzeć. Chory jednak uniósł się 
na posłaniu, patrząc na niego wybałuszonymi, mętnymi oczami, gdy 
tymczasem jego piersi unosiły się gwałtownie, wydając miast 
oddechu krótki, urywany charkot.

Skwiercząc, wystrzelił po chwili ogień, oświetlając jasno łożnicę; 

nagle rozprysnęła się z hałasem bryła węgla, której odłamek, 
wyleciawszy w górę, spadł na podłogę pośrodku izby. W tej samej 
chwili chory krzyknął przejmująco i straszliwie, a kiedy się Manfred 
na niego obejrzał, zobaczył go stojącego na łóżku i wpatrującego się 
szeroko otwartymi oczami, z rękami wyciągniętymi do przodu, w to 
miejsce, gdzie żarzył się jeszcze węgielek. Okropny był widok 
owego, jak się wydawało, z wielkim przerażeniem walczącego ze 
śmiercią człowieka, na którego wyglądzie już ona pieczęć swoją 
odcisnęła i którego wyschłych i wychudłych członków krótka nocna 
koszula zakryć nie mogła. Potwornie brzmiało owo głośne charczenie 
wydobywające się z piersi na wpół umarłego, nie należącego już 
wszakże do świata żywych, i ponuro, niczym zza grobu, brzmiały 
poszczególne słowa, które chory — patrząc wciąż na odłamek węgla 
— uporczywie starał się wykrztusić:

— Znikaj, znikaj stąd! Czego chcesz ode mnie, ty wybladłe 

straszydło? Powiadam ci, zostaw mnie w spokoju!

Manfred, skamieniały z przerażenia, nie mógł się na trzęsących 

background image

nogach utrzymać, oparłszy się więc o ścianę, patrzył w milczeniu na 
owo zachowanie przyjaciela swego, którego spojrzenie budziło w nim 
lęk. Głos chorego rozlegał się głośniej i bardziej przenikliwie:

Znikaj stąd, mówię ci! Czemu tak napierasz na me serce? 

Powiadam d, zostaw mnie! — I oganiając się obiema rękami, 
wyskoczył gwałtownie z pościeli, rzucił się na to miejsce, gdzie 
kawałek węgla leżał, pochwycił go i cisnął do kominka. Potem 
roześmiał się tak dziko, że Manfredowi serce zadrżało z przerażenia, i 
znowu legł w pościeli. Węgiel wypalił jednak na podłodze wielką 
dziurę, która czerniała już z daleka.

I znów w pokoju zapanowała cisza. Manfred westchnął głęboko i 

uspokojony, zbliżył się do łoża przyjaciela swego, którego głęboki i 
równomierny oddech oraz zamknięte oczy świadczyły o tym, że cicho 
i spokojnie zasnął.

Po północy chory ponownie ocknął się, usiadł nagle w pościeli, 

wziął ze stołu złoty zegarek i, wręczywszy go Manfredowi, rzekł:

Dziękuję ci za całą łaskawość, jaką mi okazałeś, za wszystkie 

dobrodziejstwa i za pociechę twoją. Przyjmijże ode mnie ten zegarek 
— to jedyna rzecz, jaką jeszcze posiadam. Weź go na pamiątkę i 
zostań z Bogiem, gdyż czuję, że już umieram! — I upadłszy na 
wznak, wydał ostatnie tchnienie!

Manfred pochylił się nad nim, wołał go po imieniu, położył rękę na 

jego czole, zimnym potem zroszonym, i czuł, jak ono coraz bardziej 
stygnie. Łzy współczucia zalały jego oblicze i spływały na bladą 
twarz zesztywniałego Karola.

Spoczywaj w pokoju — szeptał Manfred - obyś w grobie 

znalazł spokój, któregoś na świecie nigdy nie osiągnął! — Jeszcze raz 
uścisnął rękę martwego przyjaciela, otulił się płaszczem, schował 
zegarek i poszedł do domu.

Bardzo późno przebudził się Manfred po swym wczorajszym 

nocnym czuwaniu i znów wybrał się do opuszczonego domostwa 
zmarłego przyjaciela, gdzie przystąpiwszy ze smutkiem do nie-
boszczyka, na stężałym obliczu dostrzegł spokój i ukojenie, jakiego 
nigdy na jego żywej twarzy nie widział. Rozmyślał o pozbawionym 
radości życiu zmarłego, o tym, że przez całe lata nie widział go 
uśmiechniętego. Łzy zalały mu oczy i musiał się od trupa odwrócić. 
Wówczas wzrok jego padł nagle na podłogę węglem wypaloną. Cała 

background image

ta straszliwa scena z minionej nocy stanęła mu przed oczyma i raptem 
myśl pewna zrodziła się w duszy jego: czy owo nagłe, dziwne 
podniecenie Karola nie ma jakiegoś związku z tym miejscem na 
podłodze, gdzie węgiel dołek wypalił.

Potworne myśli cisnęły mu się do głowy; dumał nad tym, jak to 

nieraz sumienie w godzinie śmierci złoczyńcę zdradziło; wspominał 
wciąż posępność przyjaciela, przyszła mu też na myśl małżonka 
Karola, z którą ów żył długo nieszczęśliwy, aż wreszcie się z nią 
rozwiódł; i chociaż Manfred często o nią wypytywał, niczego się od 
Karola nie dowiedział, wywołując przy tym jedynie jego gniew. 
Przypomniał sobie także, jak nieustępliwie obstawał Karol przy 
pozostaniu w owej izbie, choć go Manfred jako przyjaciela i 
krewnego usilnie prosił, aby się do jego domu przeprowadził. I to 
sobie jeszcze przypomniał, że czytał na pewno przed paroma laty w 
gazecie informację o przyjeździe hrabiego Karola Manfreda i że było 
tam napisane: „Przyjechał ze swą małżonką!” Kilka tygodni po 
przeczytaniu wiadomości o przyjeździe krewnego swego, odwiedził 
go Manfred i zastał go osamotnionego. Wtedy to Karol o rozwodzie z 
małżonką swą mu opowiedział. Potem o nic więcej już się Manfred 
nie dopytywał.

To wszystko przyszło mu teraz na myśl, a kiedy obejrzał się z 

przerażeniem na trupa, wydawało mu się, jakby ów drwiąco się 
uśmiechał i potakująco głową skinął.

— Muszę się przekonać — zawołał głośno, pochyliwszy się nad 

podłogą. Zobaczył teraz wyraźnie, że środkowe deski, z których jedna 
miała wypalony dołek, rozsunięte były, i dostrzegł także dziury, w 
których dawniej gwoździe tkwić musiały. Ślady tego były widoczne. 
Rozglądał się po pokoju, szukając jakiegoś narzędzia i znalazł na 
stole kuchenny nóż. Spróbował nim deskę podważyć. Długo nie 
chciała się ruszyć, w końcu jednak ustąpiła. Polanem z kominka wbił 
nóż w szczelinę, gwoździe ustępowały, deska powoli unosiła się, toteż 
Manfred z tym większą siłą i mozołem starał się ją wyrwać. Wreszcie 
puściła z głośnym trzaskiem, Manfred odrzucił ją na bok i — cóż za 
potworny widok ukazał się jego oczom! Wprost pod deską leżał 
rozciągnięty kościotrup.

Manfred, na wpół przytomny, zwalił się na podłogę, aż dopiero po 

chwili — czując, że tu spokoju ducha i przytomności umysłu potrzeba 

background image

— doszedł znów do siebie i trzeźwo na kościotrupa
spojrzał. Głowa nieboszczyka miała między zęby wetknięty papier. 
Manfred, odwróciwszy twarz, pochwycił papier, rozpostarł go i 
poznał pismo Karola. Było na nim napisane:

„By na kogoś niewinnego podejrzenie nie padło, wyznaję ni-

niejszym, że to ja — hrabia Karol Manfred —jestem zabójcą tej 
kobiety. Wyznanie to nie przyczyni mi już szkody, bowiem pókim 
żyw — nie wyjdę z tego pokoju. Ten skromny domek należy do mnie, 
sam jeden w nim mieszkam i jestem pewien, że zdradzony nie będę. 
Kiedy zaś odejdę z tego świata, odkryta zostanie także moja 
tajemnica, więc dla nie znanego mi znalazcy dołączam jeszcze kilka 
uwag i wyjaśnień dotyczących mego życia.

Jestem potomkiem zamożnego rodu hrabiów z Manfredu. Mój 

ojciec był również potężny i bardzo mnie kochał; duma jego wszakże 
była niepomierna i byłby chyba, pyszniąc się swym pochodzeniem, 
szczęście własnego syna poświęcił. Pewnego dnia wstąpiłem do 
zegarmistrza, chcąc sobie ładny zegarek kupić. Urocza córka 
zegarmistrza zastępowała go w pracy. Uroda jej oczarowała mnie, 
niewinna twarzyczka wzbudziła moje zainteresowanie. Długo, bardzo 
długo z nią rozmawiałem, aż w końcu kupiłem wspaniały, wysadzany 
brylantami zegarek. Po kilku dniach przyszedłem znowu, 
przychodziłem częściej i — krótko mówiąc — zakochaliśmy się w 
sobie. Ojcu swemu oświadczyłem, że mam zamiar się ożenić i że 
pojmę za żonę córkę zegarmistrza. Ojciec przeklął mnie i 
wydziedziczył. Ukochaną swą namówiłem do ucieczki; zabrała ona 
swemu ojcu pieniądze i klejnoty, i uciekła ze mną. Uciekliśmy dosyć 
daleko, żeby nas nikt nie dogonił, potem sprzedaliśmy klejnoty, a 
zdobyte pieniądze wystarczyły nam na przyzwoite, ba, dostatnie 
nawet życie,

Z zegarkiem, który połączył mnie z miłą mą Oldrziszką, nigdy się 

jednak nie rozstałem. Oldrziszką opowiadała mi, że go ojciec 
własnoręcznie wykonał. Pewnego dnia zegarek sam się na? gle 
zatrzymał. Chciałem go nakręcić, ale nadaremnie — nie chodził. Z 
przykrością odłożyłem go, lecz po kilku godzinach, wziąwszy go 
znów do ręki, zobaczyłem, że chodzi. Sam nie wiedząc czemu, 
zaznaczyłem sobie dzień i godzinę, kiedy się zatrzymał. Parę dni 
później przeczytałem w gazecie wiadomość o zabójstwie ojca 

background image

Oldrziszki, który umarł jako żebrak. My jednak żyliśmy szczęśliwie, 
ponieważ kochaliśmy się wzajem.

Minęło tymczasem wiele lat i pewnego dnia otrzymałem za-

proszenie na kolację u mego dobrego przyjaciela. Byłem gotowy do 
wyjścia. »Kiedy wrócisz?« — zapytała Oldrziszka. Określiłem 
godzinę. »Zostaw mi tu zegarek — powiedziała — żebym godziny 
nie przeoczyła, kiedy się na twój powrót cieszyć będę mogła«. 
Oddałem jej zegarek i o określonej porze pospieszyłem do domu. 
Jakież to wszak było spotkanie! Wszedłszy do jej pokoju, zobaczyłem 
ją w ramionach obcego mężczyzny. Krzyknęła przerażona. Stałem 
jakby zamroczony i uwodzicielowi jej nie wzbraniałem ucieczki. 
Obydwoje zaskoczeni, staliśmy naprzeciw siebie. »W przyszłości 
musisz być ostrożniejsza —- powiedziałem w końcu, siląc się na 
uśmiech. — Mogłaś przecież zorientować się według zegarka, kiedy 
wrócę i kiedy masz kochanka od siebie oddalić«. Wziąłem zegarek i 
pokazałem z uśmiechem na wskazówkę. »Stanął!« — zawołała 
również z uśmiechem Oldrziszka, odwracając twarz. Rzeczywiście, 
zegarek zatrzymał się, zwiódłszy w ten sposób oszustkę i 
przyczyniwszy się do tego, że nikczemność jej odkryta została. Z 
niewymownym wstrętem spojrzałem na zegarek — i nagle 
wskazówka poruszyła się nieznacznie i zegarek znowu zaczął 
chodzić.

Poprzysiągłem zemstę wiarołomnej żonie, zachowywałem się 

jednak uprzejmie, a wkrótce potem wyruszyłem w podróż. Wszędzie 
dokądkolwiek przybywałem, najpierw wypytywałem się, gdzie 
mógłbym kupić jakiś mały domek, abym—zdradzony —i sam w nim 
zamieszkać mógł. Rychło mi się taka okazja trafiła. Dałem zań prawie 
całą resztę majątku mego i z Oldrziszką doń się sprowadziłem. W 
nocy zamordowałem ją we śnie. Miałem już deski w podłodze 
podniesione, włożyłem więc pod nie trupa i z powrotem drewno 
przybiłem. Potem wyciągnąłem zegarek, który niewierną zdradził, jak 
gdyby mógł zobaczyć, w jaki sposób pomściłem swą hańbę; lecz 
zegarek stał, a wskazówka zatrzymała się o północy w chwili, kiedy 
Oldrziszka zamordowana była. Wybuchnąłem głośnym śmiechem i 
usiadłszy przy stole wszystko to spisałem. Jutro zamknę dom, 
wybiorę się w daleką podróż, a zanim wrócę, trup już zetleje”.

Straszliwe obrzydzenie opanowało Manfreda. Opuścił spiesznie 

background image

upiorne mieszkanie i cały dzień zamknięty w domu siedział. Zegarek 
położył przed sobą, nie zatrzymał się on jednak ara na chwilę. Myśli 
potworne kłębiły mu się w głowie. Następnego dnia odzyskał 
wprawdzie jasność umysłu, na zmarłego wszak
już więcej spojrzeć nie mógł. Historię całą wyjawiwszy, dał oboje 
małżonków cicho pochować, po czym wybrał się w daleką podróż, by 
tym sposobem ową historię ludzkich występków ze swej pamięci 
wymazać.
Przełożył Jacek Ulg

background image

KAREŁ ŚVANDA Z SEMĆIC 
Pusty fotel

Muzyka w sali balowej umilkła. Kilku elegantów, zasłaniając 
kapeluszami ziewanie, zasiadło w przyległym salonie, tworząc krąg. 
W tej chwili weszła do środka baronessa Walbom, chłodząc się 
wachlarzem, z uśmiechem na twarzy.
— Panie i panowie! — prawiła wesoło. — Czy wiecie, kto za-
szczycił nasz bal?
— Któż taki?
— Hoffmann.
— Ach — odezwał się proboszcz Charost — czy to ten Hoffmann, 
który pisze tak straszne opowiadania?
— Właśnie. Czy życzycie sobie któreś z nich usłyszeć i obiecacie, że 
nie będziecie się bali?
— Prosimy, prosimy!...
— A więc jestem skłonna go zawołać. Popatrzcie, tam oto spaceruje, 
skonfundowany, ze spuszczonym wzrokiem. Panie Hoffmann!
Zawołany uniósł głowę i zatrzymał się.
— Pan wybaczy, że się do niego zwracam — mówiła baronessa — 
obiecałam jednak temu towarzystwu, że w czasie przerw w tańcach 
wyproszę od pana jakąś opowieść.
— Wielki to dla mnie zaszczyt.
— Czy to prawda, co o panu mówią? — pytał Paulmann.
— A cóż takiego się o mnie opowiada, jeśli wolno spytać?
— Że wspaniale potrafi pan straszyć.
— Że każdego dnia w winiarni Luttra opowiada pan swoim 
przyjaciołom różne historie.
— 1 że zawsze dla efektu trzeba przy tym zgasić światła. Czy to 
prawda?
Hoffmann uśmiechnął się.
— Tak, to prawda. Ale wiadomo zapewne państwu, że nie potrafię 
mówić o niczym innym, jak o niebie, miłości i o straszydłach.
— Słyszeliśmy coś podobnego — odparł Paulmann.
— A więc, o czym mam opowiadać?
— O niebie — stwierdził proboszcz.
— O miłości — prosiła szesnastoletnia komtessa Chauvelin.

background image

— O straszydłach — dorzucił Theodor Körner.
— O straszydłach, o straszydłach — zawołało towarzystwo.
Pomysł został przyjęty.
— Poddaję się woli większości — powiedział Hoffmann.
A czego ma dotyczyć moje opowiadanie?
— Naszego żyrandola — odparł ktoś.

Czarnych oczu — zaproponowała komtessa, patrząc z uśmiechem 

na Kömera.

Pustego fotela, o który się pan opiera — odezwał się Körner.

I ten pomysł został przyjęty.
— Proszę jednak o wybaczenie, jeśli moja opowieść wprawi tak 
szacowne towarzystwo w zły humor.
— Nie, z pewnością nie wprawi. Czy my też mamy zgasić światło?
— Nie trzeba.
Hoffmann zasiadł pośrodku kręgu, twarzą zwrócony ku fotelowi i 
rozpoczął opowieść:
— Kiedy w styczniu 1794 roku, będąc w Paryżu, dowiedziałem się, 
że moja ukochana Antonia zachorowała w Mannheim na śmiertelne 
suchoty, przestałem znajdować upodobanie w rozkoszach szalonej 
stolicy Francji. Teatry zaczęły mnie nudzić, damy straciły swój czar, 
ich uśmiechy — swą moc, pocałunki — żar, bowiem zawsze i 
wszędzie miałem w myślach słowo „Mannheim”. Kiedy zasypiałem, 
widziałem przed sobą na powierzchni wzburzonego morza żółte 
litery, które stale zmywała brudna fala, gdy tylko chciałem je 
odczytać; patrząc na dopalające się w kominku rozżarzone szczapy, 
dostrzegałem mnóstwo domków oświetlonych złotem zachodzącego 
słońca, a wśród nich-strzelającą w górę smukłą wieżę największego 
kościoła w Mannheim; paląc tworzyłem sobie z dymu kędzierzawą 
główkę umiłowanej Antonii i nie mogłem przestać o niej myśleć.

Tego wieczora szczególnie byłem wzburzony. Nie mogąc znaleźć 

zapałek, musiałem położyć się do łóżka po ciemku, tylko przy silnym 
blasku księżyca; promień jego białego światła padał na stojącą wśród 
książek rzeźbę Wielanda: w czasie przeprowadzki do Paryża 
niechcący utrąciłem jej gipsową głowę, która od tego czasu leżała nie 
przytwierdzona, źle przylegając do szyi. Lecz daremne były moje 
próby zaśnięcia. Antonia jest chora — była to jedyna myśl. 
Spojrzałem na jej portret; podniosła oczy i popatrzyła ma mnie długo 

background image

i smutno. Nie mogłem tego wytrzymać i nieśmiało odwróciłem wzrok 
na figurkę Wielanda, a ten dwornie sięgnął ręką do swej oberwanej 
głowy, skłonił ją przede mną głęboko i znów spokojnie przytwierdził 
na miejsce. Pomyślałem, że może przy jasnym świetle księżyca 
udałoby mi się czytać, schwyciłem więc jakieś pismo i próbowałem 
się nim zająć.

Już prawie usypiałem, gdy zbudził mnie szelest papieru. 

Otworzyłem oczy i dostrzegłem białe palce jakiejś postaci, która 
chciała odsunąć gazetę. Gdy jej się to udało, zobaczyłem swoją 
Antonię — bladą, z wyrazem smutku na alabastrowych licach, z 
suchotniczymi wypiekami; Antonię, która powoli rozpływała się we 
mgle...
Był to gorączkowy sen, któremu wreszcie się oddałem z po-
stanowieniem, że natychmiast jutro wyruszę z powrotem do Niemiec. 
Tak też uczyniłem.
Jechaliśmy w srogi mróz. Do dziś jeszcze słyszę to strzelanie batów 
woźniców o policzkach czerwonych od wiatru, to skrzypienie 
zmarzniętego śniegu pod szerokimi kołami naszego powozu; widzę 
ten szron na naszych oknach, ziewanie współpodróżnych okutanych 
szczelnie w pledy i koce; czuję to nieustanne deptanie po nogach 
mego sąsiada z przeciwka — jakiegoś księdza jegomościa, tak 
opatulonego, że wystawał mu tylko nos, którym stale pociągał. 
Zbliżał się wieczór, gdy dojeżdżaliśmy do Mennheim. Na szerokiej 
równinie lśnił biały śnieg, zabarwiony przez zmierzch na niebiesko; 
na odległym horyzoncie widać było krwawoczerwoną kulę 
zachodzącego słońca, a przed nami ciemniały kontury miasta — 
długie, równoległe linie zaczynały się we mgle i niknęły w 
gęstniejącym mroku.

Jechaliśmy długimi alejami, w których latem spędziliśmy z 

Antonią tyle boskich chwil, gdy patrząc w błękitne niebo przy
sięgaliśmy sobie miłość, w monumentalnej ciszy, przerywanej tylko 
radosnym śpiewem skowronka. Kiedy później słońce, ukończywszy 
swą wędrówkę, znikało za szeroką równiną, a świerszcze na 
odległych ścierniskach zaczynały wygrywać swe jednostajne melodie, 
kiedy wieczór otulał nas ciepłym oddechem — biegaliśmy i 
chowaliśmy się jak dzieci. Wreszcie, zmęczoną śmiechem, chwytałem 
w objęcia i obsypywałem ognistymi pocałunkami, które ona ochoczo 

background image

oddawała. Całowaliśmy się jak szaleni, nasze usta spotykały się w 
regularnym rytmie, aż wreszcie przy ostatnim, długim pocałunku, 
kiedy Antonia nie mogła złapać tchu, zaczynała się gwałtownie 
bronić. Potem, wyswobodziwszy się z mych ramion, śmiała się, gdy 
mój trój graniasty kapelusz jak zwykle — toczył się po piaszczystej 
drodze albo gdy ja sam nie mogłem złapać oddechu. I znów 
obejmowała mnie za szyję i całowała namiętnie, i śmiała się wprost w 
moje usta. A czasem nagle stawała się poważna, uśmiech znikał z jej 
twarzy, wpatrywała się swymi pięknymi oczami w moje oczy, 
delikatnym i czułym gestem odgarniała mi z czoła niesforne loki i 
pytała szeptem: „Miłujesz mnie?...”

Potem objęci szliśmy długimi krokami przez ciemną aleję do 

miasta. Odległe drzewa były już zupełnie czarne i zdawały się nam 
straszydłami broniącymi drogi do domu. Antonia bała się i jak 
dziecko ufnie skrywała się w mych ramionach. Podejrzliwie patrzyła 
na wszystkie mijane ciemne zarośla i wstrzymywała oddech, a mimo 
to przystawała co chwilę, aby zajrzeć mi w oczy, objąć i znów spytać: 
„Miłujesz mnie?...”

A teraz drzewa stały samotne, niby szkielety wyciągające kościste 

ręce ku drżącym z zimna gwiazdom na karminowym niebie; mostki 
pokryte były śniegiem, a szumiący potok — ściśnięty był lodowym 
pancerzem.

— Jutro znów będzie silny mróz — odezwał się mój sąsiad, 

wyrywając mnie z zadumy.

Wóz zatrzymał się. Wyskoczyłem i pospieszyłem przez ciemną 

ulicę ku domowi jej ojca. Panował już całkowity mrok, kiedy 
dotarłem do znajomych schodów z drewnianą poręczą, na końcu 
której siadywał zwykle rudy kocur czuwający, aby w czasie naszej 
rozmowy nie przyłapał nas ojciec Antonii, który długo nie chciał 
mnie zaaprobować. Tutaj żegnałem się z nią też w ostatni wieczór, 
kiedy obiecałem, że na pewno z wiosną powrócę, a ona — kaszląc — 
oparła swą główkę na mojej piersi i wyszeptała w złym przeczuciu:
—Ach, gdybym mogła tego doczekać!...
Opuściłem to miejsce i szybko otworzyłem drzwi. Znalazłem się w 
wielkim przedpokoju, jakie bywają w starych domach, oświetlonym 
przez migocące światełko małej lampki. Wszystko znajdowało się w 
dawnym porządku i tonęło w nieprzyjaznym półmroku, tylko w 

background image

starym fotelu dostrzegłem obraz znanej mi postaci. Zbliżywszy się, 
poznałem Antonię, czule na mnie patrzącą i ubraną w ten sam strój, w 
którym mnie żegnała. Wpatrywała się we mnie z tak niewyrażalnie 
smutnym uśmiechem, że krew zastygła mi w żyłach. Rzuciłem się do 
jej nóg i ucałowałem chłodne dłonie. Zobaczyłem, że się pochyliła, i 
poczułem pocałunek na swym czole, a był to strasznie zimny 
pocałunek...
—Antonio, jesteś chora! —zawołałem.
Nie odpowiedziała. Uniósłszy głowę ujrzałem znów ten smutny 
uśmiech i spływającą z oka łzę.
Nagle zaskrzypiały drzwi. Wstałem i spostrzegłem jej ojca, dziwnie 
postarzałego. Poznał mnie i popatrzywszy błyszczącymi oczami, 
szepnął ledwie zrozumiale:
— Ach, to pan, drogi Hoffmannie. Przybywa pan za późno. Ostatnim 
jej słowem było pańskie imię. A ja ją tak kochałem!
i wybuchnął płaczem.
—Umarła? — krzyknąłem przerażony.
—Tak, wczoraj. Leży tam, w swojej sypialni.
Szybko spojrzałem na fotel. Był pusty, widmo już zniknęło.
Z okrzykiem grozy opuściłem ten dom... Tak pożegnała się ze mną 
Antonia — rzekł Hoffmann w zamyśleniu, kończąc nagle swą 
opowieść...
Nastała cisza.
— Pan wybaczy, panie Hoffmannie — odezwał się po chwili 
proboszcz. — Czy opowiedział pan rzeczywiste zdarzenie, czy 
fantazję?
—Pozostawiam to państwu do oceny.
— A czy od tych czasów Antonia jeszcze zjawiła się panu? — 
spytała blada baronessa.
— Nie. Dodam wszak jeszcze pointę, bo jednak mam pewną 
pamiątkę po tym zdarzeniu. Jeśli znajdę się w jakimś towarzystwie, 
gdzie stoi pusty fotel, widzę na nim zawsze w mglistych zarysach tę 
osobę, która najwcześniej ze wszystkich umrze.
Ach!
I znów zapadła grobowa cisza.
—  A... kogo pan teraz widzi? — szepnął ktoś po chwili.
— Zabraniam panu tego mówić! — krzyknął proboszcz wstając z 

background image

miejsca. — Niech pan nie kusi Boga!
Hoffmann uśmiechnął się patrząc na pusty fotel przed sobą. Wzrok 
jego przesunął się po twarzach zebranych, którzy z zapartym 
oddechem czekali na straszną przepowiednię...
Wtem z sąsiedniej sali dobiegły dźwięki muzyki.
— Prosimy, panie i panowie! Prosimy do tańca — zawołał wi-
cehrabia, przerywając kłopotliwą ciszę.
Zatrwożone damy ruszyły przodem, panowie za nimi. W salonie 
pozostał tylko Hoffmann w swoim krześle. Po chwili trąciła go w 
ramię wachlarzem baronessa.
-— Jest mi pan dłużny zakończenie opowieści, nie boję się. Poza tym 
jesteśmy sami. A więc, kogo pan widział?
— Siebie — odparł Hoffmann spokojnie, nie poruszywszy nawet 
brwią.
Widząc, że baronessa zbladła, dodał z uśmiechem:
— Co jednak wcale mi nie przeszkadza zatańczyć z panią tego 
rozkosznego walczyka. Czy można panią prosić?
I opuścili pokój, w którym został tylko krąg pustych krzeseł z 
królującym im fotelem. Pustym fotelem.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAN NERUDA 
Wampir

Statek spacerowy przywiózł nas z Carogrodu na brzeg wyspy 
Prinkipo, gdzie wysiedliśmy. Towarzystwo nie było wielkie: pewna 
polska rodzina — ojciec, matka, córka i jej narzeczony — oraz nas 
dwoje. Ach, byłbym zapomniał; jeszcze w Carogrodzie, na 
drewnianym, przez Złoty Róg prowadzącym moście przyłączył się do 
nas jakiś Grek, młody jeszcze człowiek i sądząc po szkicowniku 
trzymanym pod pachą, zapewne malarz.
Długie, czarne włosy spływały mu na ramiona; twarzą miał bladą i 
głęboko zapadnięte, smoliste oczy. W pierwszej chwili dość mnie 
zainteresował, zwłaszcza z powodu swej usłużności i znajomości 
miejscowych stosunków. Ale mówił nazbyt dużo, więc później 
odwróciłem się od niego.
Tym przyjemniejsza była polska rodzina. Ojciec i matka — porządni, 
dobroduszni ludzie; narzeczony — elegancki młody człowiek o 
gładkiej, szczerej powierzchowności. Jechali na Prinkipo, aby spędzić 
tam letnie miesiące, ze względu na córkę, trochę słabowitą. Piękna ta, 
bledziutka dziewczyna, zapewne właśnie przebyła ciężką chorobę 
albo też taka choroba dopiero się w niej rozwijała. Wspierała się na 
swym narzeczonym, czasami musiała przysiąść, a częsty, suchy 
kaszel przerywał jej szept. Kiedy tylko zakasłała, jej opiekun 
natychmiast zwalniał krok. Spoglądał wtedy na nią ze współczuciem, 
a ona odwzajemniała mu spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „To 
nic nie jest, i tak jestem szczęśliwa”. Oboje wierzyli, że będą zdrowi i 
szczęśliwi.
Za radą Greka, który zaraz na molo pożegnał się z nami, rodzina 
wynajęła mieszkanie w hoteliku na wzgórzu. Właściciel był 
Francuzem, a cały jego pensjonat urządzony został gustownie i 
wygodnie, na sposób francuski.
Zjedliśmy wspólnie śniadanie, a kiedy południowy upał nieco zelżał, 
wyruszyliśmy wszyscy do piniowego gaju na wzgórzu, aby podziwiać 
wspaniałe widoki. Zaledwie wyszukaliśmy odpowiednie miejsce i 
zdążyliśmy się rozłożyć, pojawił się znajomy Grek. Ukłonił się z 
daleka i rozejrzawszy się wkoło, usiadł kilka kroków od nas. 
Otworzył szkicownik i zaczął rysować.

background image

— Myślę, że specjalnie usadowił się pod skałą, abyśmy mu nie mogli 
zaglądać przez ramię — powiedziałem.
— Nie musimy zaglądać — odparł młody Polak. — Czy nie mamy tu 
lepszych widoków? — A po chwili dodał: — Wydaje mi się, że on 
rysuje właśnie nas, ale niech tam...
Istotnie, wspaniałych widoków mieliśmy pod dostatkiem. Nie ma 
chyba piękniejszego i szczęśliwszego zakątka na świecie niż ta 
wyspa! Polityczna męczennica Irena, współczesna Karolowi 
Wielkiemu, żyła tu przez miesiąc „na wygnaniu”; gdybym ja mógł tu 
spędzić miesiąc swego życia, przez całą resztę mych dni z 
rozrzewnieniem wspominałbym ten czas! Przecież nawet tego 
jednego dnia nie zapomnę.

Powietrze było tak jasne jak diament, tak miękkie i łagodne, że 

sama dusza wyrywała się w dal. Po prawej, za morzem, rysowały się 
brunatne szczyty azjatyckie, a z lewej w oddali błękitniały strome 
brzegi Europy. Pobliska Chalki — jedna z dziewięciu wysp 
„księżycowego archipelagu” —jak smutny sen wznosiła się ze swymi 
gajami cyprysowymi do niebotycznej wysokości, ukoronowanej 
wielkim domem — azylem dla chorych na duszy.

Wody Morza Marmara leciutko drżały i mieniły się wszelkimi 

barwami jak lśniący opal. W oddali morze było białe niby mleko, 
potem różowe, pomiędzy obiema wyspami jako rozpalony oranż, a 
pod nimi wspaniale zielono-błękitne jak przezroczysty szafir. Było 
samotne w swoim pięknie; nigdzie większych okrętów, tylko dwa 
białe stateczki z angielskimi flagami ścigały się wzdłuż brzegu. Jeden 
był parostatkiem, wielkości chyba budki strażniczej, drugi liczył 
dwunastu wioślarzy, a gdy ich wiosła unosiły się rytmicznie, kapało z 
nich roztopione srebro. Przyjazne delfiny goniły się pomiędzy 
statkami i długimi łukami śmigały ponad powierzchnią wody. Po 
błękitnym niebie szybowały spokojnie orły, mierząc przestrzeń 
pomiędzy dwiema częściami świata.

Całe zbocze pod nami pokrywały kwitnące róże, których zapach 

przesycał powietrze. Od kawiarenki nad morzem niosła się w czystym 
powietrzu tęskna muzyka, stłumiona przez odległość.

Wrażenie było niezwykłe. Wszyscy zamilkliśmy i całą swą istotą 

chłonęliśmy ten rajski obraz. Młoda Polka leżała na trawie, a głowę 
wsparła na piersi ukochanego. Blady owal jej delikatnej twarzy 

background image

nabierał lekkich kolorów, a z błękitnych oczu nagle trysnęły łzy. 
Narzeczony dostrzegł to, pochylił się nad nią i scałowywał kroplę za 
kroplą. Matka jej też się rozpłakała, a ja poczułem się dziwnie.

— Tutaj i ciało, i umysł muszą się uzdrowić — szeptała dzie-

wczyna. — Jakże to szczęśliwy kraj!

— Bóg mi świadkiem, że nie mam wrogów, ale gdybym ich miał, 

tutaj wszystkim bym wybaczył! — rzekł ojciec drżącym głosem.

I znów wszyscy zamilkli. Każdemu z nas było tak dobrze, tak 

niewypowiedzianie słodko! W takiej chwili wszyscy radzibyśmy
podzielić się swym szczęściem z całym światem. Wszyscyśmy czuli 
tak samo, dlatego jeden drugiemu nie przeszkadzał. Nawet nie 
zwróciliśmy szczególnej uwagi, że Grek podniósł się po jakimś 
czasie, zamknął starannie szkicownik i skłoniwszy się lekko na 
pożegnanie odszedł. My zaś dalej syciliśmy oczy krasą tego miejsca.
Wreszcie po kilku godzinach, kiedy dal pokryła się ciemnym 
fioletem, tak wspaniałym zwłaszcza na południu, matka dziewczyny 
przypomniała nam o powrocie. Unieśliśmy się i ruszyliśmy na dół do 
pensjonatu, krokiem luźnym i elastycznym, jaki mają niewinne dzieci.
W hoteliku zasiedliśmy na pięknej werandzie. Ledwie zdołaliśmy 
spocząć, gdy do naszych uszu dobiegły przekleństwa i odgłosy 
sprzeczki. Nasz Grek kłócił się z hotelarzem, a my dla zabawy 
słuchaliśmy.
Zabawa nie trwała jednak długo.
— Ech, gdybym tu nie miał innych gości... — mamrotał hotelarz, 
wchodząc do nas po schodach.
— Przepraszam pana — młody Polak podszedł do właściciela 
pensjonatu. — Kim jest tamten pan? Jak się nazywa?
— A kto go tam wie

:

, jak się nazywa — mruknął hotelarz patrząc ze 

złością w dół. — My na niego mówimy „wampir”.
—Malarz?
— Tak, ale rzemieślnik. Maluje tylko nieboszczyków. Kiedy w 
Carogrodzie albo gdzieś w okolicy ktoś umrze, tego samego dnia ma 
już gotowy obraz nieboszczyka. Ten człowiek maluje już wcześniej. I 
nigdy się nie myli. Jak sęp!
Stara Polka krzyknęła z przerażeniem — na jej rękach spoczywała 
córka, blada jak kreda, zemdlona.
I już narzeczony zeskoczył po schodkach na dół, jedną ręką chwycił 

background image

Greka za koszulę, a drugą sięgnął po szkicownik.
Szybko zbiegliśmy za nim. Obaj mężczyźni tarzali się już w piasku.
Szkicownik otworzył się i na jednej kartce dostrzegliśmy narysowaną 
ołówkiem głowę młodej Polki. Oczy zamknięte, wokół czoła — 
nurtowy wianuszek...
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

Jiří Karásek ze Lvovic 
Śmierć Salome

Dzień po dniu z jedną ze swych niewolnic przychodziła potajemnie 

do chaty Sehona, łowcy gazeli.

Piękny ów młodzian lica miał smagłe, kontrastujące z olśniewająco 

białymi zębami i z czernią kędzierzawych włosów przechodzącą aż w 
granat, jakby jego głowę posypano lazurowym proszkiem. Ówże to 
młodzian kochany był przez żydowską księżniczkę, która daremnie 
szminką i pudrem próbowała zatrzeć ślady starości.

Tylko jej oczy płonęły jeszcze gorejącym blaskiem jak gwiazdy, 

lecz omdlała bladość przywiędłej cery ujawniała oszustwo.

Czyliż wiedział Sehon, kim jest owa dziwna niewiasta składająca 

mu dary i namiętne wyznania? Czy przeczuwał, jakie cienie podążają 
w ślad za postacią zjawiającą się codziennie na progu jego chaty? 
Kobieta ta — drżąca, z błędnym wzrokiem i smutna

otulona była szczelnie fioletowym peplosem, z rękami ginącymi 

w fałdach długich, szeleszczących rękawów, z głową aż po pierś 
zawiniętą w srebrny zawój i z ciemnymi chalcedonami w uszach.

Wszelkie jej ruchy wyrażały żądzę, by posiąść tego, który stale jej 

unikał i który nie dawał niczego prócz uśmiechu politowania nad jej 
starością i brzydotą.

Często, gdy skulona opadała w kącie chaty Sehona i skrywała 

twarz w dłoniach nie po to, by płakać, lecz aby zatopić oczy w 
ciemności i pustce, i kiedy trwała tak długo bez ruchu, postać jej 
wyrażała takie cierpienie, że nawet Sehon przez chwilę zaczynał 
łaskawiej do niej przemawiać. Wtedy Salome prostowała się, aż 
chrzęściły złowieszczo ‘chalcedony w jej uszach, a z oczu biła duma. 
Odchodziła, albowiem nie litości pragnęła, lecz miłości.

Ta, której ramiona, piersi i biodra swym pięknem zdolne były 

zniewolić każdego mężczyznę, była teraz bezsilna wobec tego 
młodzieńca, którego ciała o barwie ciemnego bursztynu tak bez-
nadziejnie pragnęła.

Któregoś wieczora, gdy spod szerokich rękawów wynurzyły się 

nagle jej ręce, blade jak siny promień księżyca, który prze-

darł się przez hebanowe chmury, Sehon przybliżył się do niej z 

zaciekawieniem. Nie przypuszczał, że to te same ręce, które kiedyś 

background image

wśród wiwatów unosiły na srebrnej tacy głowę Jana Chrzciciela, 
podczas gdy Salome drżała pod wpływem niewypowiedzianie 
potężnej, porywającej fali rozkoszy, od której delikatnie podzwaniały 
drogie kamienie na jej włosach, rękach, szyi, piersiach, na całej 
lśniącej nagości jej młodego ciała...

Wtedy jej nagość triumfowała, a młodość była niczym bezdenna 

przepaść pochłaniająca kolejne ofiary. Zapach jej ciała, wonniejszy 
niż ambra, olejki i kadzidło, ciepło jej skóry pokonywały blask 
szafirów i wspaniałą, złotawą żółć berylów. Jej wargi, wyrażające 
bezgraniczne okrucieństwo, były czerwieńsze niż rubiny w 
spływających na piersi naszyjnikach, a jej czarne, groźne oczy 
gorzały większym ogniem niż najciemniejsze granaty. Teraz te ręce 
drżały chłodem. A jednak były piękne, gdy tak nagle wyłoniły się w 
swej nagości; ręce jakby wyrzeźbione misternie z kości słoniowej 
przez dawnego artystę; ręce kruche, delikatne, a zarazem drapieżne i 
złe; ręce szlachetnej księżniczki i szpony harpii.

Sehon skłonił się nad nimi i, oszołomiony, szeptał słowa zachwytu, 

zaś oczy jego chłonęły to piękno, jak wysuszone gardło pije z kielicha 
tamaryszkowe wino... Wtem Salome zdecydowała się: zerwała z 
siebie szatę i w mroku izby wzniosła się, naga, nad Sehonem.

Jej oczy zapłonęły pod ciemnym sklepieniem brwi. Zaczęła 

tańczyć jak w czasach swej młodości.

Sehon wpatrywał się w nią, zaskoczony. Jej starość zniknęła. Ciału 

powróciła gibkość i piękno. Ramiona się zaokrągliły, a nogi nabrały 
gazelej smukłości.

Z na wpół przymkniętymi powiekami Salome pląsała lekko i 

rytmicznie. Sehon zaś porównywał tę kobietę ż innymi, których 
pragnął i które miłował.

Wszystkie te wspomnienia nagle zbladły, a Sehon poddał się 

namiętności do tego zjawiska, które odkryło teraz przed nim swe 
tajemnicze, wyczarowane z przeszłości piękno.

Jakiż smutek, niewyrażalny smutek bił z tych oczu, które płonęły 

w mroku jak dwa ostatnie żarzące się węgle w wygasłym popiele!

Jakże tęskna była biel tej późnej nagości, tego ciała delikatnego jak 

stary kaszmir!

Nogi w złotych sandałach wzlatywały ponad ziemię, jakby chciały 

ją na zawsze opuścić.

background image

Salome pogrążyła się w marzeniach, łagodnymi ruchami ukołysała 

swą duszę. Włosy jej się rozsypały, lecz nie czuła wcale, że pukle 
zaczepiały o chalcedony nausznic i rubiny naszyjnika.

Myślała o swej młodości, kiedy tańczyła w pałacu z białego 

marmuru, otoczonym gajem pomarańczowym; kiedy tańczyła przed 
tetrarchą o głowę Jana Chrzciciela, w ciszy komnaty, gdzie nie było 
słychać nic prócz namiętnych oddechów mężczyzn wpatrujących się z 
żądzą w jej ciało smuklejsze niż trzcina... Wonie gęstniały, stawały 
się nieprzeniknione, mieszały się z krwawymi płomieniami lichtarzy 
zawieszonych na słupach ze szlachetnego drewna pokrytego złotem.

Jakże to było dawno! Jak dawno! Zadrżała. Jej wspomnienia 

żałośnie przemykały przez martwą przeszłość jak hieny przez 
cmentarze Wschodu.

Zachwiała się i resztką sił utrzymała na nogach.
O czyją głowę tańczy dziś przed Sehonem? Czuła, że całą swą 

duszę wkłada w ten taniec; że dziś, tylko dziś, może zdobyć to smagłe 
ciało, zaznać rozkoszy jego pocałunków i pieszczoty gładkich rąk...

Żądza brzmiała w głosie Sehona, gdy rzucił się ku niej, wyma-

wiając jej imię z nozdrzami drżącymi namiętnością.

— Sehonie! — krzyknęła Salome, osuwając się na ziemię 

śmiertelnie wyczerpana, lecz upadła tak cicho, jak wieczorny cień 
drzewa pada na mech. Sehon schylił się nad rozpostartym ciałem.

Milczał teraz i patrzył.
Znów była stara. Widział jej barwione brwi i rzęsy, umalowane 

wargi; widział róż na jej błyszczących policzkach i krople potu na 
śmiertelnie zimnym czole, jak rosa na białym marmurze. Widział całe 
to, niemal straszne, oblicze, lecz nie odwrócił wzroku. Jak kondor, 
byłby się rzucił namiętnie na trupa. Opanował go wstręt.

Oczy Salome zupełnie zaszły mgłą. Wyprężyła się, chcąc drapać 

podłogę różowo pomalowanymi paznokciami, rozerwać swe biedne 
ciało, krzyczeć we wściekłym proteście — ale została niema, jak 
upokorzone zwierzę. I wyszła, zasłaniając twarz, przytrzymując 
dłonią drżące jak w febrze fałdy fioletowego pe- plosu, wlokącego się 
za nią w piachu drogi.

Nazajutrz rano do chaty Sehona zbliżyła się niewolnica Salome. 

Przynosiła jak zwykle dary od swej pani. Lecz tym razem drżała ze 
strachu i oddaliła się tak szybko, że nawet nie słyszała, jak Sehon 

background image

odmawia przyjęcia podarunków.

W nocy, kiedy młodzieniec wracał z objęć swej kochanki, dar leżał 

jeszcze na progu jego chaty. Sehon obojętnie zerwał zasłonę, aby 
usunąć niepożądany przedmiot.

Wtem krzyknął, przerażony. Na srebrnej tacy leżała ucięta głowa 

Salome.

Śmierć wycisnęła jeszcze głębsze zmarszczki na jej ciele, a za-

stygła krew zbroczyła policzki. Z otwartych oczu, miotających 
krwawe iskry, wyzierał ból palącymi wyrzutami przeszywający 
najsekretniejsze głębie jego duszy...
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

LADISLAV KLIMA 
Helena Marna

Helena Mama była po słowie. Jednakże jej narzeczony, doktor 
Grabner, akurat na dzień przed ślubem, przy pełnieniu swych 
obowiązków lekarskich, nabawił się zakażenia krwi i mimo wszelkie 
starania — umarł.
Wkrótce inny mężczyzna poprosił ojca o rękę pięknej dziewczyny, a 
ona po krótkim wahaniu — wyraziła zgodę. Wyznaczono datę ślubu. 
Natychmiast po ślubie młodzi małżonkowie mieli wyjechać w podróż 
poślubną.
W noc przed ślubem Helena kładła się na ostatni panieński spoczynek 
dziwnie roztrzęsiona. Ciężkie myśli kłębiły jej się w głowie, lecz w 
końcu sen stulił jej powieki...
Nagle Helena wstała cicho z łóżka i równie cicho się ubrała; włożyła 
przygotowany już kostium podróżny. W sąsiednim pokoju ojciec 
chrapał donośnie... Wydobyła z kieszeni jego palta klucz od bramy i 
jak kot prześlizgnęła się przez uchylone drzwi na korytarz, wiodący 
do frontowych pokojów i kuchni. Tutaj też miała szczęście: 
gospodyni się nie obudziła. Helena powoli przekręciła klucz — i 
wymknęła się na klatkę schodową. Na palcach, spiesznie zeszła ze 
schodów, otworzyła bramę — i znalazła się na ulicy.

Skierowała się w stronę dworca... Tak dziwnie było jej na duszy. 

Akurat wybiła północ. Ulice ziały pustką, znikąd nie dobiegał 
najsłabszy nawet głos żywego stworzenia. Brał mróz, silny wiatr 
przeganiał po ulicach tumany twardego, drobnego śniegu.

Szła z pośpiechem dobrze znaną drogą. Nie odczuwała wcale 

strachu. Była jak zanarkotyzowana. Przechodziła właśnie ulicą, na 
której znała każdy dom i każdy kamień...

Niespodziewanie posłyszała w pobliżu hałas i gwar licznych 

głosów. Jeszcze kilka kroków — i ujrzała długi rząd oświetlonych 
parterowych okien jakiejś dużej gospody. Dobiegały stamtąd głosy, 
dziwne jakieś i ciche, stłumione dźwięki pianina i szuranie, jak gdyby 
tańczono. Przystanęła zdumiona — nie wiedziała o istnieniu tej 
gospody ń nawet dałaby głowę, że w tym miejscu nie ma żadnej 
gospody... Nie zastanawiając się, sama nie wiedząc dlaczego, weszła 
do sklepionej sieni domu, gdzie były drzwi do sali tanecznej... 

background image

Dziwiła się, skąd bierze się w niej taka odwaga. Ale ciekawość i 
jeszcze coś, czego nie umiała określić, wręcz pchały ją dalej. 
Otworzyła drzwi i stanęła w progu niewielkiej sali...

Taniec właśnie się skończył i tańczący wracali do stołów w głębi 

sali. Wydali się Helenie jacyś dziwni... Wtem podszedł do niej jakiś 
pan i ukłoniwszy się rzekł:

— Witamy panią serdecznie i prosimy dalej! Brakuje nam dam! 

Zechce pani mi towarzyszyć, zaprowadzę panią do jej znajomych!

— Do moich znajomych? — spytała zdziwiona. — Pan mnie zna?
— Mam ten zaszczyt! - Chwycił ją za rękę i pociągnął przez salę 

ku stołom... Nie pojmując dlaczego, szła z nim bezwolnie... ale 
wstrząsnął nią dreszcz.

— Raczy pani usiąść tutaj! — powiedział, podszedł do niedużego 

stołu i z ukłonem podsunął jej krzesło. Usiadła, obrzuciła wzrokiem 
towarzystwo przy stole — i z przerażenia krew zastygła jej w żyłach...

Wszystkie siedzące obok osoby dobrze znała: był tu jej stryj, jej 

babka, jeden z nauczycieli, pewien lekarz — przyjaciel ojca,
jego żona, siostra gospodyni oraz ośmioletni chłopiec, syn przyjaciela 
ojca... Lecz wszyscy ci ludzie już od dawna — nie żyli, ) Skamieniała 
ze zgrozy, włosy zjeżyły się jej na głowie, serce zaczęło walić... 
Znowu popatrzyła na swoich makabrycznych współtowarzyszy, nie 
myliła się... nie! Pomyłka była wręcz niemożliwa... I głosy te same... 
Mary nie zwracały na nią uwagi, jakby jej tu nie było, rozmawiały 
cicho, ale z ferworem o całkiem obojętnych sprawach. Na nią w ogóle 
nie patrzyły... Za to przyglądali jej się ludzie od sąsiednich stołów... 
Wśród nich również rozpoznała wielu swoich znajomych — wszyscy 
oni by byli wszak nieżyjący.

Długi czas siedziała w letargicznym osłupieniu, z całkowitą pustką 

w głowie... Zaczął się nowy taniec.. Jej nikt nie poprosił... 
Zadowolona była z tego i nadal siedziała w otępieniu — nie przyszło 
jej nawet na myśl, żeby opuścić to straszliwe towarzystwo. Taniec 
skończył się, tańczący powrócili na swoje miejsca... A ona wciąż 
siedziała jak bez duszy, w kamiennym bezruchu...
Dano znak do następnego tańca... Wtem otworzyły się drzwi 
sąsiedniego pomieszczenia i szybkim krokiem wszedł przez nie — 
doktor Grabner. Helenie ścięła się krew w żyłach.
— Niech żyje pan organizator! — zawołało kilka głosów. — Kiedy 

background image

nastąpi główny punkt programu?
— Zaraz po tym tańcu! — odpowiedział Grabner. — Zaraz po nim 
zasiądziemy do uczty!
Zgromadzeni zaklaskali radośnie, pary zaczęły wychodzić na środek 
sali.
Helenę przejął gwałtowny strach, wzdrygnęła się i wytężając 
wszystkie siły usiłowała wstać — ale ciągle była jak przemieniona w 
kamień. Jej przerażenie wzrastało... Pianista już podchodził do swego 
instrumentu... W tym momencie syn siedzącego obok lekarza zwrócił 
się do ojca i spytał z zaciekawieniem, wiercąc się przy tym 
zwyczajem wszystkich dzieci:

— Tatusiu, co dostaniemy na tę ucztę?
— Żywe ciało, Karolku! Żywe, młode dziewczęce ciało!
— A do picia?
— Krew! Żywą, młodą dziewczęcą krew!
W tej chwili rozległy się dźwięki pianina i zaczęto tańczyć... A 

Helena, która dosłyszała rozmowę ojca z synem, wreszcie wyzwoliła 
się ze stanu obezwładnienia. Przejęta nieopisaną grozą
zerwała się z krzesła i roztrącając tańczące pary rzuciła się do drzwi, 
którymi weszła. Nikt jej nie zatrzymywał, nikt nie zwracał na nią 
uwagi... Nacisnęła klamkę — lecz drzwi były zamknięte.

Szarpała rozpaczliwie klamką — drzwi jednak się nie otworzyły. 

Wtem przypomniała sobie, że za tą salą są dalsze pomieszczenia... 
Może tamtędy uda jej się uciec. Znowu przecisnęła się wśród 
tańczących, dopadła drzwi, którymi przed chwilą wszedł Grabner, i 
wbiegła do sąsiedniej sali... Była również oświetlona... Siedział tutaj 
znajomy młody urzędnik, trzymając w objęciach jej dawną 
przyjaciółkę; oboje zmarli już przed kilkoma laty... Sala nie miała 
okien — ale w głębi były drzwi... Helena jak szalona wbiegła do 
trzeciego pomieszczenia. Ta sala była pusta, też pozbawiona okien — 
i już żadne drzwi nie wiodły stąd dalej. Była w pułapce...

Zdjęta rozpaczą, rozejrzała się dokoła, chcąc się przynajmniej 

ukryć. Nogi uginały się pod nią... Spostrzegła pod ścianą wielką 
szafę. Drzwi szafy były uchylone... Wśliznęła się do środka. .. Wtem 
uświadomiła sobie, że jest tam jeszcze ktoś — na jej widok rzucił się 
do ucieczki: był to Grabner... Zniknął za tylną ścianą szafy i zamknął 
ją za sobą.

background image

Helena zatrzasnęła drzwi. Otoczyła ją ciemność... Nogi odmówiły 

jej posłuszeństwa... Półżywa usiadła... Wciąż dźwięczała jej w uszach 
grana na pianinie melodia i szuranie nóg tańczących... Siedziała tak z 
minutę... Ale nagle przypomniała sobie o uczcie — i zerwała się...

Uprzytomniła sobie, że Grabner uciekł przez tylną ścianę szafy... 

Uchyliła drzwi, aby wpuścić trochę światła; zobaczyła, że do tylnej 
ściany przytwierdzone jest żelazne kółko... Pociągnęła je ku sobie—
ściana otworzyła się. — Helena wsunęła się w czarny otwór i w 
gęstych ciemnościach co tchu pobiegła przed siebie. Ciągle jeszcze 
goniły ją dźwięki walca... Wreszcie przestała je słyszeć... Nie 
zastanawiając się, że może ¡gdzieś spaść, rozbić sobie głowę, biegła 
dalej wąskim korytarzykiem, który początkowo opuszczał się w dół, 
potem zaś droga się wyrównała...

Biegła tak z dziesięć minut... Wtem korytarz rozjaśniło słabe 

dziwne światło... Po chwili Helena spostrzegła przed sobą coś 
leżącego na ziemi; była to trumna ... Przeskoczyła ją i biegła dalej... 
Znów leżała przed nią trumna, i jeszcze jedna — i jeszcze jedna. 
Wtedy zorientowała się, co oświetla korytarz: wszędzie,
gdzie zwróciła oczy, widziała fosforyzujące kości, czaszki — leżały 
na ziemi, sterczały ze ścian i stropu... Pojęła, że znajduje się na 
cmentarzu, a raczej pod cmentarzem, wśród trumien...

Ale nie napełniło jej to grozą. Skonstatowała zupełnie chłodno: 

„Aha! Nieboszczycy z tego cmentarza wyszli podziemnym 
korytarzem na świat, pohulać sobie!” Myśli miała zaprzątnięte 
Grabnerem, który uciekł przed nią z szafy... Coś jej mówiło, że lada 
chwila go ujrzy — i była ciekawa, w jakiej postaci go zobaczy, czym 
właściwie jest jej narzeczony..

Nagle posłyszała za sobą coraz rozgłośniejszy gwar i wściekły 

tupot nóg... Wkrótce rozróżniła głosy:

— Uczta! Uczta! Żywe dziewczęce ciało i krew! Grabner, do-

trzymaj słowa!

Znów ogarnęła ją groza; jak strzała rzuciła się do ucieczki. 

Nieboszczycy byli coraz bliżej, doganiali ją... Przeskakiwała trumnę 
za trumną. Nagle potknęła się o jedną — i upadła... Wieko trumny 
uniosło się — wyskoczył z niej Grabner — i z rozpostartymi 
ramionami zastąpił uciekinierce drogę, chwycił ją w objęcia, zerwał 
jej z kapelusza długi zawój i okręcił wokół szyi...

background image

Następnego ranka, gdy domownicy poszli obudzić narzeczoną, 
znaleźli ją leżącą w łóżku, uduszoną własnym zawojem. Nie-
szczęśliwy wypadek czy samobójstwo? — Nikt nigdy się nie do-
wiedział.
Przełożyła Cecylia Dmochowska

background image

ARTHUR BREISKY 
Spowiedź grafomana

My lonely anguish melts no heart but mine Gray’s sonnet

Znów zatrzasnęły się za mną ciężkie, żelazne wrota martwego 

domu. Znów muszę odgrywać niełatwą rolę szaleńca. Muszę — jeśli 
nie chcę zginąć z ręki kata za dobrodziejstwo, które ludzie nazywają 
morderstwem. Jestem przekonany, że
gram tę rolę lepiej niż Irving swego szalonego Leara. Nie chcę jeszcze 
umierać. Czyż Seneka — który tak pięknie w swych listach mówi o 
samobójstwie — nie stwierdza, że dla człowieka obdarzonego 
szlachetną duszą nie ma takiego miejsca, w którym by nie mógł żyć?

Wypełniłem swe życie tak genialnymi postępkami, że umysłowe 

pospólstwo uznało to za czyny szaleńca. Jestem jeszcze nadal piękny. 
Sześcioletnia dziewczynka, ujrzawszy mnie, zastygła bez ruchu, a jej 
źrenice rozszerzyły się w zachwycie kobiety, nagle w niej 
przebudzonej. Widziałem łzy w oczach staruszki stojącej przy bramie 
martwego domu, kiedy pomagano mi wsiadać do powozu. „Taki 
młody i taki piękny” — szeptała bezzębnymi ustami. Wyrwałem się z 
rąk moich przesadnie ostrożnych strażników, objąłem ją i 
pocałowałem w czoło. Początkowo bardzo się zlękła, sądząc, że to 
atak szaleństwa. Później — zrozumiawszy wszystko — błogosławiła 
mnie drżącymi rękami.

W czasie mego pierwszego pobytu w tym domu rozbiłem lustro, 

rozgniewany jego oszustwem. Dodawało mi zmarszczek i 
deformowało moje wargi w pusty, cyniczny grymas. Było źle 
szlifowane. Ale proszę, nie zapomnieli, co się stało przed rokiem! 
Teraz nie mam lustra. Powinni raczej usunąć słońce z nieba — mniej 
by mi go brakowało.

A więc, skoro chcę przynajmniej dla mej duszy zdobyć lustro, 

zasiadłem do pisania dziennika. Zawsze byłem Narcyzem. Raz tylko 
przestałem nim być i wtedy los wdeptał mnie jak robaka w błoto. Od 
tamtego czasu cały świat stał się polem dla moich zabaw. Pozwalałem 
się kochać, nigdy samemu nie kochając. Pozwalałem się podziwiać, 
nigdy samemu nie podziwiając. Budziłem powszechne 
zainteresowanie, choć ja nigdy i nikim się nie interesowałem. Mówiąc 
ściślej: kochałem i podziwiałem wyłącznie siebie. Nie dlatego, abym 

background image

był bez serca; moje serce zostało złamane. Wypowiedziałem losowi 
świętą wojnę. I aby jak najmniej mógł mnie zranić — zamknąłem się 
przed nim w barwnej muszli egoizmu.

Narodziłem się ze starego ojca, którego często jako dziecko 

ciągnąłem za długie, siwe włosy — zwłaszcza gdy starzec mnie 
dręczył — i z matki, która zmarła w szpitalu wariatów. Zawsze 
nienawidziłem tego upartego starucha, w którym później upatrywałem 
dowodu reinkarnacji hrabiego Cenci. Będąc siedemnastoletnim 
młodzieńcem wydałem zbiór wierszy, których źródłami inspiracji 
były: grzeszna miłość do tej biednej, chorobliwie pięknej Beatrice, 
będącej moją matką, i sonety Szekspira. Jak wszystko, czego w życiu 
dokonałem, książka ta wzbudziła ogromne zainteresowanie i 
zainicjowała powszechne poszukiwania owej tajemniczej 
„nadłamanej lilii, której aniołowie podarowali wieczną młodość” i 
której chwałę opiewały moje wiersze. Wreszcie rozczarowana opinia 
publiczna — ten tysiącramienny polip brudnych łap — nie znalazłszy 
śladów zaprzestała poszukiwań i uznała moją miłość za taką samą 
zagadkę, jak tajemniczą postać z sonetów Szekspira.

Nie zapomnę nigdy tego wieczoru, kiedy po kilkuletniej rozłące 

(pobyt na uniwersytecie oksfordzkim) ujrzałem Eleonorę po raz 
pierwszy. Przyjechałem niespodziewanie. Był jesienny wieczór. 
Drzewa alei wiodącej do bramy ¿rodzinnego zamku w świetle 
zmierzchu wyglądały jak przerażająco potężne postaci, z zarzuconymi 
na głowy białymi prześcieradłami. Przywitało mnie tylko szczekanie 
psów i upajający zapach tlących się liści. Na szerokich schodach 
zamku nie spotkałem żywej duszy. Nie mogłem się powstrzymać, aby 
przechodząc obok, nie ucałować ust pięknego Hyacinta isa 
marmurowego kochanka mego dzieciństwa.

Szedłem wolno ną piętro, gdzie znajdowały się tak mi drogie 

komnaty Eleonory. Na puszystych dywanach moje kroki były 
bezszelestne, słyszałem tylko łomot mego serca. Zatrzymałem się 
przed drzwiami, nie mając odwagi ich otworzyć. Jakże mogę stanąć 
przed anielskim obliczem Eleonory, skoro w ostatnim liście napisała, 
że nawet najbardziej wyrafinowane tortury wymyślane przez starego 
męża nie raniły jej serca tak głęboko, jak wiadomości o moim 
burzliwym, ekscentrycznym życiu. Tak właśnie w duchu 
rozmyślałem, gdy nagle dotarły do mnie namiętne, bolesne i rzewne 

background image

dźwięki ballady Chopina. A zaraz potem wzruszająco słaby i 
nerwowo słodki sopran Eleonory — mojej matki. Łzy stanęły mi w 
oczach. Gdy zabrzmiał ostatni akord, otworzyłem drzwi.

W pierwszych dwóch komnatach nie rozpoznałem konturów 

rzeczy. Wszystkie drzwi stały otworem, więc mogłem zajrzeć do 
trzeciej komnaty, która z jakiegoś powodu była uroczyście ilu-
minowana. Stanąłem bez ruchu, zobaczywszy szczupłą, zwodniczo 
chudą postać mojej matki. Nie podejrzewała, że jest obserwowana. 
Gotyckie świece rzucały mdły blask na jej złotowłosą głowę. 
Delikatne ramiona, z których zsunęła się luźna, chryzantemowa szata, 
miała uniesione nad pochyloną głową. Jeszcze nigdy Eleonora nie 
wydawała mi się tak młoda. Nie poznała mnie w pierwszej chwili, 
gdy z uśmiechem, opanowując swe uczucia, stanąłem w progu jej 
komnaty. Dopiero gdy padłem do nóg objąwszy jej kolana, głęboka 
radość ożywiła na chwilę smutne oczy Eleonory. Po pierwszym 
pocałunku jej ręka odsunęła mnie tragicznym gestem. Jej jasne 
policzki zbielały jak śnieg. Mimowolnie cofnęliśmy się oboje jak 
znad przepaści. Matka moja opadła na sofę otoczoną liliami i 
słonecznikami; zasłoniwszy dłonią oczy wybuchnęła bezgłośnym 
płaczem. Lecz w następnej chwili — jeszcze ze łzami w oczach i już z 
przerażającym uśmiechem kobiety zdecydowanej na czyn tragiczny 
— powiedziała swym słabym, dźwięcznym głosem:
— Ty mnie kochasz?
— Jak nikogo w świecie -- odparłem bez namysłu, urzeczony jej 
postacią.
— Jesteś gotów spełnić każde moje życzenie?—pytała dalej.  — 
Możesz polegać na mej wierności — odpowiedziałem.
— Ale Robert Chivelly był twoim przyjacielem? — stwierdziła 
nieoczekiwanie matka i spojrzała zaklętym wzrokiem.
Jest moim jedynym przyjacielem — potwierdziłem.
Wtedy Eleonora wstała, z bliskiej szafki wyjęła małą złotą urnę i 
podając mi ją powiedziała:
—Przynieś mi w tej skrzyneczce serce Roberta Chivelly’ego.
Zachwiałem się z przerażenia. Przestałem wierzyć, że scena,
ta nie jest snem. Obudziło się we mnie straszne podejrzenie, że 
pewnie matka, dręczona stale przez tego posępnego starca, straciła 
rozum. Lecz ona widząc, że nie zrozumiałem jej słów, dodała głosem 

background image

zmęczonym i niecierpliwym:
— Robert Chivelly mnie zdradził. Za bardzo go kocham, abym 
potrafiła znieść myśl, że jego piękną głowę pieszczą ręce tej 
potwornej kokoty, Mrs. Grandę. Ty mi przyniesiesz jego serce, 
prawda, kochany?
Długo nie odpowiadałem. Widziałem jej straszliwy lęk, serce mi 
krwawiło, lecz wreszcie wyszeptałem:

Nie mogę.

Eleonora znów opadła na sofę i ukryła twarz w dłoniach.

Chciałem podejść bliżej, ale złożonymi rękami i gestem prosiła, by 

zostawić ją samą. Oddaliłem się niepewnym krokiem.

Przeklinam los, który jedyną kobietę, jaką w życiu mogłem 

kochać, uczynił moją matką. Złorzeczę temu okrutnemu ironiś- cie. 
Całe późniejsze moje życie było wielkim szyderstwem wobec losu. 
Od tej chwili opadła ze mnie moralność jak ciasny, niepotrzebny strój, 
przeszkadzający w wykonywaniu ruchów. Nie wierzyłem już w nic. 
Moja wola stała się dla mnie Bogiem, a kaprys — Religią. Nie 
jesteśmy odpowiedzialni przed nikim: ani przed Bogiem, ani przed 
ludźmi. Ściślej mówiąc — jesteśmy odpowiedzialni tylko wobec 
siebie. Zabójstwo, grzech — jakże śmieszne przesądy łączą się z tymi 
słowami! Zabicie człowieka nie jest większą zbrodnią niż zabicie- 
zwierzęcia. Wobec wiecznej natury jest to to samo. Grzech — jakie 
zabawne słowo! Grzechem jest, jeśli czynimy cokolwiek wbrew 
swym pragnieniom i swej woli; jeśli nie potrafimy za głosem swego 
kaprysu iść aż po trupach, jeśli nie mamy odwagi dopełnienia swego 
losu aż do ostatniej litery. Żaden czyn popełniony pod wpływem we-
wnętrznego impulsu nie jest grzechem.

I tak oto podjąłem wyzwanie losu. Podobnie jak Neron, nie 

przestraszyłem się swej miłości do matki. Nigdy nie wypowiedziałem 
piękniejszych słów niż te, którymi starałem się dodać Eleonorze 
odwagi, aby podporządkowała się memu sercu. Kochała mnie, choć 
silniejsza namiętność łączyła ją z Robertem. Będąc bliski szaleństwa, 
dałem jej do czytania ów tragiczny fragment konfesji Ninon de 
Lenclos, gdzie ta grande amoureuse opowiada o samobójstwie swego 
syna z miłości do niej .

— Przynieś mi serce Roberta i chcę z tobą umrzeć — szepnęła 

Eleonora.

background image

Odwiedziłem Roberta w jego mieszkaniu. Zastałem go w gabinecie 

siedzącego na kanapie. Palił papierosy i czytał najnowszą książkę 
Mereditha. W głównych zarysach rozmowa wyglądała następująco:

— Nie powiedziałeś mi nigdy, że kochasz moją matkę.
— Bo nie widziałem ciebie w tym okresie, kiedy ją poznałem.
— Dlaczego przestałeś ją kochać?
— Wiesz dobrze, że nigdy jeszcze nie kochałem kobiety.
— Co ciebie łączy z Mrs. Grande?
— Płaci moje długi.
— Oczekiwałeś tego samego od mojej matki?
— W żadnym wypadku. Podoba mi się jej nierzeczywisty, 

nieziemski czar. Kiedy zaczęła mnie obdarzać uczuciami zbyt 
konkretnymi, odszedłem od niej. Potrafisz sobie wyobrazić coś 
prostszego?

Zaprosiłem go na małą przejażdżkę saniami. Głęboko w lesie 

małym sztylecikiem ukradłem jego serce. Śmierć ta pozostała 
tajemnicą i nie padł na mnie nawet cień podejrzenia.

Eleonora ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach przyjęła urnę 

z sercem Roberta. Zaraz następnego ranka zostałem wezwany do jej 
sypialni. Przekroczywszy próg dostrzegłem najpierw mego ojca, 
spacerującego tam i z powrotem jak dzikie zwierzę, a później matkę 
leżącą nieruchomo na łóżku. Kiedy spojrzałem na jej twarz, straciłem 
przytomność. Nigdy więcej już matki nie zobaczyłem.

— W ataku szaleństwa spaliła sobie twarz kwasem solnym — 

wyjaśnił mi później starzec. Wiedziałem, że ta anielska istota 
zeszpeciła sobie twarz, aby zabić moją miłość. Zaraz następnego dnia 
odwieźli Eleonorę do szpitala psychiatrycznego. Starzec z pewnością 
uczynił ten krok, żeby stać się jedynym posiadaczem majątku matki.

Przez czterdzieści dni leżałem w ciężkim stanie, nieustannie tracąc 

świadomość. Postanowiłem sobie, że zaraz pierwszego dnia, kiedy 
tylko wstanę, odszukam nieszczęsną męczennicę. Ale tego. właśnie 
dnia doniesiono mi o jej śmierci. U trumny nie mogłem znieść widoku 
starca wylewającego fałszywe łzy. Spoliczkowałem go. Zostałem 
przez to uznany za niepoczytalnego i zamknięty na pół roku w 
szpitalu dla wariatów.

Jakże życie potrafi być brutalne! Wypuszczono mnie po pół roku z 

diagnozą, że jestem nieuleczalnym grafomanem, lecz nikomu nie 

background image

zagrażam. Przez pięć lat życie było piłeczką moich kaprysów. Po tym 
czasie wydałem książkę, w której znalazła się artystyczna wersja 
opisanej tu tragedii. Walter Pater i Swinburne przysłali mi 
entuzjastyczne i pełne podziwu listy o tej książce. Lecz, niestety, 
wzbudziła ona tak wielkie zainteresowanie, że wpadła w ręce tego 
sędziego kryminalnego, który przed pięciu laty zajmował się nie 
wyjaśnionym zabójstwem Roberta Chivelly’ego. Zostałem poddany 
przesłuchaniom, a później dożywotnio zamknięty w zakładzie 
psychiatrycznym.

Jakże jestem szczęśliwy, że wreszcie skończyłem z tymi bru-

talnymi faktami!

Tutaj kończy się spowiedź angielskiego poety Richarda Hud- sona, 

najtragiczniejsze kłamstwo, jakie kiedykolwiek poeta wymyślił. Jego 
przypadek był jakiś czas całkowicie ignorowany, a^ bowiem uwaga 
całej londyńskiej opinii publicznej była skoncentrowana na rozprawie 
sądowej Oscara Wilde’a, którego zresztą często widywano w 
towarzystwie Hudsona. Pewnego popołudnia w klubie, bawiąc tylko 
en passant w Londynie, w drodze na dalekie południe, czytałem w 
Timesie o aferze Wilde’a. Przerzucając dalsze kartki, natrafiłem na 
artykuł zatytułowany „Smutny koniec szaleńca”; przeczytałem tę 
notkę z wielkim wzruszeniem. Przepisuję tekst w całości, z wycinka, 
który wtedy zabrałem ze sobą:

„Londyn nie będzie już witał tych wspaniałych młodzieńców, 

którzy tak często przejeżdżali ulicami w powozie zawsze tonącym w 
kwiatach, tych Rzymian z okresu cesarstwa w purpurowych togach, 
francuskich paziów z czasów Ludwika XIV z wy- pudrowanymi 
włosami i w krótkich spodniach, Wenecjan z okresu Borgiów — 
albowiem jedyny młody człowiek, który był przewodnikiem 
wszelkich tych barwnych, anachronicznych widm, ubierając się 
codziennie w inny kostium, powiesił się w nocy z niedzieli na 
poniedziałek na latami, w opuszczonej alei Piccadilly — tym razem w 
kostiumie clowna, z książką wierszy Chattertona w kieszeni.

Każdy zgadnie, że nie chodzi o nikogo innego, jak o Richarda 

Hudsona — nieszczęsnego szaleńca, którego zwolniono przed-
terminowo z domu wariatów, uznając jego przypadek za niesz-
kodliwy, choć nieuleczalny. Wszelkie oznaki świadczą, że swej 
dobrowolnej śmierci pragnął nadać wyraz jak najostrzejszej ironii. 

background image

Miał na sobie kompletny kostium karnawałowego clowna — z 
szerokimi krótkimi spodniami, białą bluzą, na której było 
wymalowane wielkie, czerwone, przebite strzałą serce; na głowie miał 
naciągniętą aż po uszy dużą, spiczastą czapkę I dzwoneczkami. 
Powiesił się na długim, złotym łańcuszku, ukrywszy twarz pod gęstą, 
jedwabną chustą”.

Pozostałe fragmenty artykułu z Timesa są zbyt trywialne, aby je 

cytować. Dodam tylko kilka krótkich uzupełnień.

Znałem Hudsona dość dobrze. Mieszkał jednak stale w Londynie, 

ja zaś byłem ciągle w podróżach po całym świecie, więc mieliśmy 
mało okazji do spotkań. W pierwszym zdaniu mówię o kłamliwości 
jego spowiedzi. Jestem o tym zupełnie przekonany,
bowiem nie znałem człowieka, którego serce byłoby szlachetniejsze i 
czystsze. Nie mogę jednak twierdzić tego z absolutną pewnością, bo 
nigdy ani słowem nie wspomniał o swej przeszłości i o swych 
związkach intymnych. Mistyfikuje, gdy twierdzi, że wydawał książki. 
Nigdy niczego nie wydrukował, choć jego gust literacki i 
wykształcenie były zupełnie niezwykłe. Również informacje 
dotyczące domu wariatów nie całkiem odpowiadają prawdzie. Był 
tam tylko krótki czas, na żądanie rodziny, bo w okresie dwóch, trzech 
lat życia — którego fantastyczność zwykłym śmiertelnikom musiała 
się wydać szaleństwem — stracił ponad połowę swego ogromnego 
majątku. Nie był szaleńcem, był wszak grafomanem, który cierpiał na 
hyperetheridsm. Jak mało jednak mówi to lekarskie słowo. Bądźmy 
dla niego bardziej sprawiedliwi! Był człowiekiem delikatnego serca i 
szlachetnej 'duszy; trawiony bólem, przeważnie metafizycznym, był 
większym Don Kichotem niż ten hiszpański, albowiem za swego 
przeciwnika obrał los!

Tego wieczora, kiedy przeczytałem w Timesie o jego śmierd, 

poszedłem go. pożegnać do jego pałacu. Na stole w gabinecie 
znalazłem rękopis, który drukuję, aby ocalić od zapomnienia jego 
postać. Tekst napisany po francusku przetłumaczyłem dosłownie, bez 
najmniejszej zmiany — oto „Fragment tajemniczego losu”.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JOSEF VACHAL 
Próba stworzenia typu idealnej powieści krwi

Tytuł:

Mordercza katownia albo Zbójecki barłóg w hrabiowskiej krypcie  

czyli Upiór i straceniec, to jest Tajne duchy na statku pirackim, alias  
Krwawa Nogawka czyli Cnota najlepszą przewodniczką albo  
Dziewica z klasztoru i dom publiczny w Hiszpanii czyli Więzienna  
lampa i Tajemniczy mordercy w pustym młynie pod czarnym lasem.

Rozdział I 
Tajemnice starego pałacu

Smutku pełen, siedział w przepysznej komnacie, w jednej z 
niezliczonych izb pałacu Barcelony, dostojny książę Pedro de 
Rudibanera.
Żal to czy łzy wzruszenia targające jego wnętrzności, czy może gniew 
tak ryczy tam oto we wrzeciądzach rozszalałego wichru kwilącego 
zamkiem?
Starzec ciężko westchnął.
Pomordowani przodkowie snuli się wokół w charakterze duchów, po 
korytarzach i na strychu grasowały straszydła. W opuszczonym sadzie 
nie drgnął nawet listek.
— Gdzież się znajdujesz, córko ma? — tak wzdychał ten 
opuszczony starzec. Z pewnością już robactwo toczy młodzieńcze 
ciało twe gdzieś w opuszczeniu!
Z tymi słowy popadł książę w głęboką zadumę.
Koszmarna cisza rozgościła się wokół.
Tylko z ulic Barcelony przenikała do świetlicy, poprzez tajne pod 
pałacem sklepienia, meluzyna i, przynosząc odrażający fetor 
skwierczącego mięsa żywcem przez inkwizycję palonego ka- cerza, 
czochrała starca biały włos.
Dziś właśnie mija dziesięć lat, jak jedyna córka księcia przez 
cyganów została ukradziona.
Wtem, słucha, straszliwe uderzenie gromu wstrząsnęło pałacem.
Komnatą w postaci ducha przeszła pramatka rodu owego. 
Równocześnie weszła do sieni dumnym krokiem i z wyniosłym 

background image

uśmiechem dama wysokiego wzrostu, lat około trzydziestu pięciu, 
bardzo pięknej urody.
Była to nałożnica księcia, zły duch tej rodziny.
Wydawało się, że sam diabeł za nią stoi.
Widząc śpiącego księcia pogardliwie się zaśmiała i wyszła. Duch 
pramatki trzykrotnie okrążył księcia i, żałośnie jęknąwszy, zniknął.
Nowe uderzenie gromu zbudziło księcia z mocnego snu.
Oczy jego spoczęły na postaci, która właziła tu przez okno. Kim może 
być ten tajemniczy mężczyzna?
Jest to Kurt, nieprawy syn księcia.
Książę Pedro był go przed dwudziestu laty spłodził z Różen- ką, 
robotnicą fabryki z Czerwonego Hamerszlagu, nie troszcząc się dalej 
o losy uwiedzionej kochanki i swego pozamałżeńskiego syna, który 
miał właśnie dwadzieścia pięć lat.
Kurt właśnie przychodzi domagać się praw synowskich od swego 
zatwardziałego ojca.
W tym celu zmuszony jest wybrać noc i drogę przez okno; portier go 
do pałacu nie wpuścił z powodu nędznego odzienia.
Wreszcie jest już tutaj, jakże się cieszy, że oto padnie swemu ojcu do 
nóg.
Wtem znowu otwarły się drzwi sali i weszła nimi raz jeszcze 
kochanka księcia.
Spieszyła księcia przebudzonego objąć.
Z gniewem w sercu poznaje w niej Kurt fałszywą wiarołomną, którą 
niegdyś gorąco kochał.
Teraz ją widzi, jak obejmuje jego własnego ojca.
Zazdrość i miłość miotają jego sercem, nie panuje nad sobą.
Wyciąga z cholewy szeroki nóż i niczym drapieżnik rzuca się na 
łaszącą się do księcia kochanicę.
Gwałtowny zamach ostrym nożem i przeraźliwy krzyk przeszył pałac.
Wszystkich dziesięć palców zdradliwej kochanki rozleciało się z 
głośnym hukiem po wszystkich kątach sali.
Także książę przeraźliwie krzyknął.
(***)

Rozdział VII 
Zamurowana w trupiej piwnicy

background image

Powróćmy znowu do barcelońskiego pałacu.
Książę don Pedro, przebudzony hukiem, otworzywszy swe oczy, 
ujrzał na podłodze leżący nóż, a u swych nóg w mdłościach skręconą 
kochanicę.
Krwi wszak z uciętych palców widzieć nie mógł, albowiem po 
pierwsze w komnacie było ciemno, a także same te palce pod różnymi 
meblami się walały. Również Kurt uciekł oknem.
Tym niemniej książę, wystraszony, krzyknął.

W komnacie zaczęła się zbierać służba.
Wraz z nią przybiegł główny zarządca księcia Pedra de Rudi- 

banery, niosąc w ręku list.

List ten pochodził z królewskiej kancelarii i zawierał podpisane 

przez króla notarialne potwierdzenie testamentu starego księcia, 
którym ów swój majątek po śmierci pozostawiał swej kochanicy, a 
swój pałac i stajnie zakonowi Towarzystwa Jezusowego.

W tym testamencie brakowało tylko książęcego podpisu.
Ta kochanka i jezuici wiedzieli o tym testamencie, jak również i to, 

że dziś podpisany być ma i ostrzyli sobie już z góry na tę spuściznę 
zęby.

W momencie gdyby książę swój testament podpisał, chcieli go ci 

jezuici otruć, żeby tym prędzej móc dziedzictwo objąć.

Nałożnica księcia także o tym szczodrym nadaniu wiedziała, wszak 

również z nikim nie chciała się dzielić spadkiem, zamierzając o ten 
pałac z jezuitami później się procesować.

O tym wszystkim wszakże jezuici wiedzieli już dawno poprzez 

spowiednika tej kochanicy i czekali tylko okazji, żeby także ją ze 
świata móc zgładzić.

Dziś nadeszła ta chwila, jak zobaczymy.
Tuż za zarządcą wszedł do sali spowiednik księcia, który również 

był spowiednikiem tej kochanicy, imieniem Elzewira de Al- din.

Ta dama była z pochodzenia córką jednej żebraczki, a później 

pakowała cygara w pewnej wielkiej madryckiej fabryce, po czym 
wyszła za mąż za pewnego woźnicę hrabiego, od którego jednak 
rychło uciekła stając się garderobianą wiedeńskiej księżny, gdzie ją 
poznał zwycięzca Saracenów, właśnie powracający z wyprawy 
krzyżowej, Piotr Aldin. Choć od dłuższego czasu był wdowcem, 

background image

synowie nie zezwolili mu, żeby osobę niskiego stanu pojął za 
małżonkę, tak więc uczynił ją tymczasem swoją kochanką. Hrabia 
Aldin, podróżując z Elzevirą przez świat, zatrzymał się wszakże w 
Monte Carlo, gdzie także przebywał stary książę don Pedro, 
szukający straconej córki. Jej uroda uczyniła na nim takie wrażenie, 
że wyzwał Pedro Piotra na pojedynek, takowego w nim zabił, a 
Elzevirę, bogactwem książęcym olśnioną, do Hiszpanii sobie 
przywiózł.

Kiedy tylko ten spowiednik spostrzegł w omdleniu leżącą,

zakrwawioną kochankę i porzucony we krwi nóż, błyskawicznie 
zaświtał mu ohydny plan w głowie.
Zawołał wielkim głosem:
— Patrzcie na nędznicę, jak to nam naszego księcia zamordować 
chciała!
Tenże książę dopiero przyszedł do siebie i zobaczył zakrwawione 
palce jej.
Natychmiast przyszło mu na myśl, że ta osoba dopuściła się zamachu 
na jego osobę.
— Klementyno, Klementyno, cóżeś to uczyniła? — pytał się głosem 
straszliwym.
Ona jednak mu nie odpowiadała, ponieważ nazywała się Elzevira.
To też było jej prawdziwym imieniem, jak my już wiemy, a książę 
tylko pomylił się z zaspania.
.Dlatego też nie chciała mu na jego pytanie żadnej dać odpowiedzi.
Księcia to wielce rozgniewało i zagrzmiał straszliwym głosem:
— Bierzcie tę morderczynię i zamurujcie ją w zakonnej piwnicy na 
przestrogę potomnym!
Po czym zwrócił się po raz ostatni do nieszczęsnej Elzeviry, którą już 
pachołkowie na zamurowanie odprowadzali, mówiąc:
— Ten testament, gdzie swój majątek tobie pozostawiam', dziś 
jeszcze musi ulec zmianie, a ja wszystko Towarzystwu Jezusowemu 
oddam z wdzięczności.
(•••)

Rozdział IX 
Nikczemność

background image

 Stary książę don Pedro leżał po owej straszliwej nocy ciężko chory.
Lekarze ciągle nie potrafili rozpoznać, czy książę cierpi na katar 
głowy, czy na chorobę Weila, czy też ma wręcz gorączkę połogową.
W każdym wypadku w jego wieku, jeśli była to jedna z tych chorób 
wskutek owego przestrachu, było się czego obawiać.
Jedno wszak jest pewne, że w tę chorobę wpędzili go wyłącznie 
jezuici.
Waśnie ich zobaczymy przy robocie.
Na łożu przepysznym odpoczywa książę.
Pięć mauretańskich niewolnic delikatnie wachluje mu stopy i wodę 
kolońską rozpyla.
Inne niewolnice śpiewem na lutni go rozweselają, inne tańczą 
dzikiego orientalnego czardasza, lecz książę niczego nie zauważa, 
albowiem śpi.
Sen to musi być straszliwy.
Z zaspanych rąk wypadła księciu gazeta; oczywiste, że książę dopiero 
niedawno zasnął.
Na stole obok łoża stała nie dopita butelka ognistego jak krew 
hiszpańskiego wina.
Książę miał tego wina w piwnicy kilka wagonów beczek.
On to wino rozsyłał po całym świecie i nader się na tym wzbogacił.
Teraz jednak na nic mu już było to bogactwo ani w najmniejszym 
stopniu, kiedy na tę hiszpańską grypę umierał.
Zegar szwarcwaldzki na ścianie wybił południe.
W mieście ustał na moment hałas.
Hiszpańscy inkwizytorzy zaprzestali torturować kacerzy, a krzyki 
dręczonych zastąpiło pobożne Ave Maria.
Także smród dymów i czadów miejsc kaźni zajęła przyjemniejsza 
woń z barcelońskich kuchni, gdzie dopiekano potrawę narodową 
nazywaną hiszpańskimi ptaszkami.
Wszędzie jedzono obiad.
Także ci niewolnicy i tancerki poszli na obiad.
Pozostał tylko chory, śpiący książę.
Panował okropny upał.
Brzęcząc przelatywały w powietrzu hiszpańskie muchy.
Jedna z nich siadła księciu na nos.
Książę w następstwie tego zbudził się.

background image

Przed nim stał jego domowy spowiednik, lecz książę go dalej nie 
poznawał, bowiem znajdował się w malignie
Usta jego wołały Marię, a ręka zataczała w powietrzu krzyż.
Książę najwidoczniej błogosławił nieobecną i zaginioną Marię, o 
której w swym fantazmacie sądził, że przed nim stoi.
Temu spowiednikowi wnet przyszedł do głowy diabelski plan
i on go też natychmiast przeprowadził.
Wcisnął do ręki majaczącemu księciu ołówek i zmienionym głoseiń, 
falsetem, począł szeptać:
—Drogi ojcze!
Ten jezuita dobrze wiedział, że książę w gorączce uważa, że 
zaginiona córka Maria przed nim stoi i zgodnie z tym działał.
—Jesteś tu, Mario? — zapytał książę.
—Tak — odpowiedział ten jezuita.
Książę głęboko westchnął w swoim ojczystym języku i szepnął:
— Podejdź do mnie bliżej, córko ma, niech uczynię na pożegnanie 
krzyżyk na twoim czole. Ja już odchodzę ze świata i muszę ci 
powiedzieć, że główna część mojego majątku zakopana jest na wyspie 
Honolulu. Pytaj o kapitana Rodrigueza, on cię tam zawiezie, a ty ten 
skarb wydobądź. Bądź szczęśliwe, moje dziecko, ja cię błogosławię i 
odchodzę!
Z tymi słowy uniósł książę swoją osłabioną rękę i uczynił nią trzy 
krzyżyki.
Ale zamiast na czole nieobecnej Marii uczyniła je jego ręka, pisadłem 
przez jezuitę zaopatrzona, na testamencie, który ten nikczemnik przed 
nim rozpostarty trzymał.
Dla księcia sztuka pisania była chińszczyzną i dlatego zamiast 
podpisu robił trzy krzyżyki.
Był więc podpis na tym testamencie ważny.
Ten nikczemnik ten

 

testament, w którym książę Pedro de Rudibandera 

cały swój majątek zakonowi jezuitów zapisywał, nosił przy sobie 
ustawicznie, czekając tylko na dogodną chwilę, żeby go jakoś 
zdurniałemu księciu do podpisania podsunąć, ponieważ tylko tego na 
testamencie dotąd brakowało.
Podpisy fałszywych świadków potrafili jezuici z łatwością załatwić.
Ojciec Ignacy, tak się mianowicie ten spowiednik, a przede 
wszystkim hiszpański jezuita, nazywał, nie wahał się wykorzystać 

background image

zamroczenia umierającego dla podpisania, a tym samym 
uprawomocnienia testamentu na korzyść zakonu.
On wiedział, że dzięki temu czynowi będzie dobrze widziany przez 
przełożonych, zyska zadowolenie, a głównie i wiele odpustów, lecz 
plany jego zmierzały jeszcze dalej.
On musiał od tego Rodrigueza tę tajemnicę wydobyć, gdzie ten skarb 
na Honolulu zakopany jest i następnie poń się udać.
Nie wątpił o tym, że skarb będzie ogromny; gdy go przywiezie
i jezuitom odda, d wybiorą go generałem zakonu.
Spojrzał na księcia, który już dogorywał.
Jego duch w agonii aż dotąd zajmował się zaginioną córką. Nagle 
książę czknął i było po nim.
Z uśmiechem wynosił ojciec Ignacy testament.
Przełożył Jacek Baluch

background image

POSŁOWIE

Mało jest miast na świecie, które — tak jak Praga — wprost 

prowokowałyby żyjących w nim pisarzy do tworzenia literatury 
pełnej tajemnic i zagadek. Dzisiejsza „Złota Praga” dawniej na-
zywana była „Magiczną Pragą”, tu bowiem znajdowało się światowe 
centrum alchemii, magii i wszelkich nauk tajemnych, rozwijanych 
pod życzliwym patronatem czeskich królów. Kilku z nich, jak np. 
cesarz Rudolf II, osobiście zajmowało się „poszukiwaniem kamienia 
filozoficznego”. Stare kroniki czeskie, podobnie jak legendy i podania 
ludowe, pełne są fantastycznych i niesamowitych opowieści. Wiele z 
tych legend, wspólnych dla Czechów i Niemców, stało się z biegiem 
lat inspiracją dla arcydzieł literatury światowej.

Kręte, wąskie uliczki, ciemne zaułki i niewielkie domki pa-

górkowatej Malej Strany w Pradze stanowiły wręcz idealną scenerię 
dla romantycznych „opowieści z dreszczykiem”, literatury 
„gotyckiej” czy — w kilkadziesiąt lat później — dla niepokojącej 
twórczości ekspresjonistów. Jakaż bowiem inna atmosfera mogłaby 
emanować z miasta, którego ulicami przechadzał się sam doktor Faust 
czy rabbi Liva ben Becalel... Ktoś kiedyś powiedział, że wystarczy 
obejrzeć słynną Złotą Uliczkę na Hradczanach, aby zrozumieć, że 
wielki Franz Kafka po prostu nie mógł pisać inaczej. Jest w tym 
twierdzeniu sporo prawdy. Wspomnijmy choćby Meyrinka, będącego 
wyraźnie pod urokiem Pragi, Franza Werfla czy też twórców 
ekspresjonistycznego kina.

Antologia nasza zawiera opowiadania 21 pisarzy czeskich, 

tworzących w XIX i na początku XX wieku, reprezentujących różne 
style i kierunki literackie. Są wśród nich zarówno autorzy zajmujący 
znaczącą pozycję w literaturze czeskiej, jak też pisarze właściwie 
zapomniani, ale dla nich wszystkich ważny był metafizyczny czy 
magiczny nurt inspiracji. Tymczasem wydawana w Polsce do tej pory 
literatura czeska wywodzi się głównie z nurtu realizmu, co naszym 
zdaniem stanowi uproszczenie. Niech więc ta książka choć w 
nieznacznej części wypełni ową lukę.

W pierwszym rozdziale antologii znajdzie Czytelnik różnego 

rodzaju opowieści niesamowite. Opowiadanie Kołdra stanowi dość 
klasyczny przykład tego gatunku. Przypomina nowelkę Hansa Heinza 

background image

Ewersa „Pająk” (Die Spinne), napisaną w 1908 roku w Paryżu (znaną 
u nas z PIW-owskiej antologii niemieckich opowiadań grozy pt. 
„Czarny pająk”). Prawdopodobnie obaj pisarze zaczerpnęli pomysł z 
lektury Alexandre’a Chatriana.

Kołar był jednym z ulubionych pisarzy Jakuba Arbesa, autora 

romanetta „Tęczowy punkcik nad głową”. Twórczość Arbesa 
zasługiwałaby niewątpliwie na szerszą prezentację (tym bardziej, że 
jest u nas prawie wcale nie znana), lecz niestety większość jego 
romanett ma po prostu zbyt dużą objętość.

Z kolei autorzy zapomniani Joe Hloucha i Josef Miildner pre-

zentują dwa klasyczne horrory. Rozdział zamyka opowiadanie 
„czeskiego Witkacego” — Ladislava Klimy, który wykorzystując 
środki, jakimi posługuje się horror, tworzy przejmującą parabolę 
zagubienia i ograniczenia człowieka.

W drugim rozdziale dochodzi do głosu magia i alchemia. „Żelazna 

koszula” w swym klimacie przypomina starą literaturę kramarską, 
natomiast tematycznie zbliżona jest do opowiadania Poego „Studnia i 
wahadło”. Zważywszy jednak na datę powstania obu opowiadań, 
wydaje się mało prawdopodobne, by Kramerius mógł zapożyczyć 
wątek od sławnego kolegi. Możliwe natomiast, że obydwu 
zainspirowała ta sama legenda.

Stare podanie o doktorze Fauście stanowi niewątpliwie źródło 

natchnienia autora opowiadania „Dom Fausta”. Legenda ta bardzo 
szybko przyjęła się w Czechach i np. w XIX wieku pokazywano w 
Pradze ... cztery rzekome domy Fausta. Najsławniejszym z nich był 
dom przy placu Karola — gdzie wcześniej mieszkało wielu 
alchemików: najpierw Vśclav Opavsky, później m.in. Edward Kelley, 
słynny alchemik Rudolfa II, a w pierwszej połowie XVIII wieku Josef 
Mladocha ze Solopysk, wielbiciel mechaniki i alchemii. Alois Jirasek 
opisuje w swym opowiadaniu inny dom: przy Bydlęcym Targu.

Impresjonistyczne „Przedstawienie o zmierzchu” to przykład 

prozy, w której sama magia budzi może nawet mniejsze przerażenie 
niż stworzona przez pisarza atmosfera.
1 wreszcie rozdział ten zamyka opowiadanie Emanuela z Le- śehradu 
„Skamieniali ludzie”, w którym bardziej nam współczesny autor 
wykorzystuje motyw zbrodniczego wynalazku.

Cichym bohaterem trzeciego rozdziału antologii jest czas i „jego 

background image

siostra — śmierć”. Rozpoczynamy groteską Ladislava Klimy, 
filozoficzną refleksją nad czasem i śmiercią jako formami 
przemijania. Następnie prezentujemy dwa opowiadania: Ba- banka o 
tajemniczym piętnie przeszłości oraz oszczędne, napisane wręcz w 
reportażowym skrócie, opowiadanie Emanuela z Leśehradu, 
stylizowane na autentyczne sprawozdanie z prac wykopaliskowych. 
Zamyka ten rozdział nowela Jana Weissa — obrazek z dotkniętego 
tyfusem obozu jenieckiego, a jednocześnie halucynacyjna podróż w 
czasie i przestrzeni. Oniryczny charakter tekstu Weissa przenosi nas 
do czwartego rozdziału, w którym spotykamy — mniej lub bardziej 
przetworzone literacko — zapisy snów. Właśnie „Sen” 
romantycznego poety Karela Hynka Machy stanowi przykład 
fantastyki z epoki romantyzmu i posługuje się takimi typowymi 
rekwizytami, jak noc, klasztor, wędrowiec itp. Zanotowany w 
dzienniku poety, stał się zalążkiem obszerniejszej prozy pt. 
„Wędrówka karkonoska” (1833— -1834).

Późniejszy o kilkadziesiąt lat impresjonistyczny obrazek Ma- hena 

również skonstruowany jest na zasadzie wizji sennej — alegorii.

Kolejne trzy opowiadania pochodzą z „Tańca śmierci” Jakuba 

Demla — księgi snów i śmierci. Właśnie m.in. jego zapisy snów, 
operujące oniryczną logiką i wzbogacone filozoficzną refleksją, 
sprawiły, że czescy surrealiści uznali Demla za swego prekursora.

Zamykają ten rozdział dwa opowiadania Ladislava Klimy, z 

których szczególnie drugie zachwyca misterną, precyzyjną, szuf-
ladkową konstrukcją snu we śnie.

Piąty rozdział to swoisty dance macabre śmierci o różnych 

obliczach. Jest więc apokaliptyczna śmierć z opowiadania o cechach 
moralitetu J.K. Ślejhara, śmierć-przewodnik z opowiadań Müldnera i 
Breisky’ego; jest wiele postaci i twarzy śmierci w tekście Richarda 
Weinera...

I wreszcie ostatni — szósty — rozdział grupuje, jakże częste w 

opowiadaniach grozy, motywy miłości, zazdrości, zbrodni... Najpierw 
V.R. Kramerius z historią jakby żywcem wziętą z ballad ludowych; 
dalej „hoffmannowskie” opowiadanie Śvandy z Semćic — 
kunsztowne, eleganckie, z podwójną pointą; następnie Neruda — 
stopniowo, łagodnie wzmagający nastrój niesamowitości w swym na 
wskroś realistycznym obrazku z podróży;

background image

potem Karések z ornamentalną prozą modernistyczną; Klima—- 
znów wykorzystujący dla „własnych celów” rekwizytornię opowiadań 
grozy — i wreszcie Arthur Breiskÿ z opowiadaniem, w którym 
przewrotnie używa wielu odwiecznych motywów, znanych choćby z 
ballad, legend, a także z literatury brukowej. Zwykle to zła kochanka 
domaga się od wybrańca, by przyniósł jej serce matki — tu zaś jest na 
odwrót: matka żąda od syna serca swojego kochanka; podobnej 
metamorfozie ulega wątek starego (ojca) męża: tu starzec dybie na 
majątek... młodej żony.

Osobne miejsce w naszej antologii — podobnie jak i w literaturze 

czeskiej — zajmuje Josef Vâchal: „przybłęda z dawnych czasów, 
mistyk, asceta i mnich”. Fragmenty „Krwawej powieści” sprawiają 
podobnie jak w przypadku obydwu tekstów Breis- kÿ’ego — być 
może nawet wbrew intencjom autora — wrażenie pastiszu literatury 
grozy. Po tylu mocnych przeżyciach należy się jednak czytelnikowi 
chwila wytchnienia.

I to już wszystko. Wiemy, że zabrakło wielu czeskich pisarzy, 

którzy powinni byli się tu znaleźć, jak choćby Kareł Jaromir Er- ben, 
Kareł Sabina, Julius Zeyer, Kareł Ćapek, Jaroslav Durych, Kareł 
Schulz, Jaroslav Havlićek czy jeszcze kilku innych. Stało się tak 
głównie z dwóch powodów: najodpowiedniejsze ich utwory były albo 
zbyt długie (Sabina, Zeyer), albo nie udało nam się, niestety, do nich 
dotrzeć, do czego się szczerze przyznajemy. Cóż, czasem okazuje się, 
że Praga leży zbyt daleko od Warszawy. Jeśli mimo to antologia 
ukaże naszemu Czytelnikowi trochę inny, mniej znany obraz 
literatury czeskiej, jeśli skłoni Go do sięgnięcia po wydane w Polsce 
książki prezentowanych autorów lub choćby tylko dostarczy godziwej 
rozrywki — uznamy, że nasz trud nie był daremny.

Autor składa serdeczne podziękowania wszystkim polskim, 

czeskim i zagranicznym przyjaciołom (zwłaszcza Erice i Jarosla- 
vowi), którzy służyli mu radą i umożliwili dotarcie do trudno 
osiągalnych tekstów.