W E Aytoun, H. Balzac, W. W. Collins, Ch. Dickens, A. France, T. Gautier, W. Irwing, N. Macleod, P Merimée, E. A. Poe, W. Scott, J. Sheridan Le Fanu, A. Villiers de L’Isle–Adam, E M. De Vogue, S. Warren, O. Wilde
Fantastyczne Opowieści
Tłumaczyli Zofia Jachimecka Zofia Krajewska Romuald Pitera
Wacław Rogowicz Maria Traczewska
A. Villiers De l’Isle–Adam
„Miłość silniejsza jest niż Śmierć” — powiedział Salomon; tak, jej władza tajemnicza nie zna granic.
Działo się to o zapadającym zmroku jesiennego dnia, w tych latach, w Paryżu. Minęła już pora spaceru po Lasku i zapóźnione pojazdy, z zapalonymi latarniami toczyły się ku poważnemu przedmieściu Saint–Germain. Jeden z nich zatrzymał się przed portalem obszernej, pańskiej rezydencji, otoczonej odwiecznym ogrodem; nad obłąkiem bramy widniała tarcza kamienna z herbem starożytnego rodu hrabiów d’Athol, wyobrażającym w błękitnym polu pogrążoną, srebrną gwiazdę, z dewizą: „Pallida Victrix*” pod koroną podpiętą gronostajami, z mitrą książęcą u szczytu. Ciężkie podwoje rozwarły się. Mężczyzna w wieku lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, w żałobie, z twarzą śmiertelnie bladą, wysiadł z karety. U podjazdu domownicy w milczeniu wznosili światło. Nie widząc ich, ciężko wszedł po stopniach do westybulu. Był to hrabia d’Athol. Chwiejnym krokiem poszedł na górę po białych schodach, wiodących do tego pokoju, gdzie tegoż jeszcze ranka ułożył na falach batystu, w trumnie obitej aksamitem i owiniętej w fiołki panią swych rozkoszy, swą blednącą małżonkę, Werę, rozpacz swoją.
Na górze drzwi otworzyły się lekko na pokój wysłany dywanem; uchylił portierę.
Wszystkie przedmioty były na tym samym miejscu, na którym hrabina zostawiła je w przeddzień skonu. Śmierć nagła raziła ją jak grom. W ostatnią noc jego ukochana zemdlała w tak otchłannych rozkoszach, zapamiętała się w tak wyszukanych pieszczotach, że sercu jej, wyczerpanemu upojeniem, zabrakło sił; wargi jej zwilżyły się raptownie śmiertelną purpurą. Zaledwie zdążyła dać swemu małżonkowi pocałunek pożegnania, uśmiechając się, bez jednego słowa, po czym jej długie rzęsy jak żałobne zasłony opadły na piękną noc jej oczu.
Minął dzień bez nazwy.
Około południa hrabia d’Athol po okropnej ceremonii w grobach rodzinnych odprawił z cmentarza czarną eskortę. Po czym, zamykając się sam na sam z pogrzebioną w czterech marmurowych ścianach, zawarł za sobą żelazne drzwi mauzoleum. Przed trumną paliło się na trójnogu kadzidło; świetlista korona z lamp u wezgłowia młodej zmarłej okalała ją gwiezdną aureolą.
On, stojąc w zamyśleniu, z jedynym uczuciem beznadziejnej tkliwości, trwał tam cały dzień. Około szóstej, o zmierzchu opuścił uświęcone miejsce. Zamykając grobowiec, wyrwał z zamku srebrny klucz i unosząc się na ostatnim stopniu progu, wrzucił go powoli we wnętrze grobu. Upuścił go na płyty wewnętrzne przez wycięty nad portalem liść koniczyny. Czemu to zrobił…? Na pewno na skutek jakiegoś tajemniczego postanowienia niewracania tutaj więcej.
A teraz był znowu w owdowiałym pokoju.
Okno pod sutą draperią z kaszmiru koloru ślazu, przetykanego złotem, było otwarte; ostatni promień zachodu oświecał duży portret zmarłej w starożytnej drewnianej ramie. Hrabia rozglądał się dokoła, widział suknię, rzuconą wczoraj na fotel, na kominku klejnoty, naszyjnik z pereł, na wpół złożony wachlarz, ciężkie flakony perfum, których Ona nie miała już wdychać. Na hebanowym łożu o skręconych kolumnach, nie posłanym, obok poduszki, na której pośród koronek był jeszcze widoczny odcisk uwielbianej, cudnej głowy, ujrzał chusteczkę z kroplami krwi, kiedy jej młoda dusza biła skrzydłami przez chwilę, otwarty fortepian z rozłożonymi nutami melodii, na zawsze niedokończonej, kwiaty indyjskie, zerwane przez nią w cieplarni i zamierające w starych wazonach saskich, a u stóp łoża, na czarnym futrze maleńkie pantofelki bez pięt ze wschodniego aksamitu, na których jaśniała wyhaftowana perełkami figlarna dewiza Wery: Qui verra Vera, l’aimera*. Nagie stopy ukochanej igrały w nich jeszcze wczoraj rano, całowane za każdym krokiem przez puch łabędzi! — I tam, tam, w cieniu zegar, którego sprężynę złamał, by nie bił odtąd żadnej godziny.
Więc ona odeszła…! Dokądże to…? I teraz żyć? Po co…? To było niemożebne, niedorzeczne.
I hrabia wstępował w otchłań rozmyślań.
Przeglądał myślą życie minione. Sześć miesięcy upłynęło od ich ślubu. Po raz pierwszy ujrzał ją na balu w ambasadzie, za granicą… Tak. Ta chwila stawała mu przed oczy, żywa i bardzo wyraźna. Tam jawiła mu się, promienna. Tego wieczoru wejrzenia ich spotkały się ze sobą. Rozpoznali się w tłumie tajemnym odczuciem dwojga istot pokrewnej natury, przeznaczonych do niewygasłej miłości wzajemnej. Zwodnicze uwagi, uśmiechy badawcze, insynuacje, wszystkie trudności, jakie gromadzi świat, by opóźnić nieuniknioną szczęśliwość tych, którzy należą do siebie, rozwiały się wobec spokojnej pewności, jaką od pierwszej chwili mieli względem siebie wzajem.
Wera, znużona nudnymi ceremoniami swego otoczenia, przy pierwszej okazji sprzeciwienia się jej woli sama poszła ku niemu, upraszczając tym w sposób dostojny banalne kroki, na które traci się drogi czas w życiu.
Och, jak przy pierwszych zaraz słowach puste sądy o nich ludzi obcych zdawały im się chmarą ptaków ponocnych, powracających w mrok! Jakie uśmiechy zamienili ze sobą! Jaki uścisk niewysłowiony!
A jednak ich natura była, zaprawdę, jedna ze szczególniejszych! Były to dwie istoty, obdarzone cudownym rozumieniem życia, lecz wyłącznie ziemskim. Wrażenia swe potrafili przedłużać z niepokojącą intensywnością. Zapamiętywali się zupełnie, pogrążając się w nie.
Przeciwnie, pewne idee, idea duszy na przykład, Nieskończoności, Boga nawet, były jak gdyby zakryte przed ich pojęciem zasłoną. Wiara wielu ludzi w rzeczy nadprzyrodzone była dla nich jeno przedmiotem nieokreślonego zdumienia, zamkniętą księgą, którą się nie zajmowali, nie mając danych ani do potępiania jej, ani do uznawania.
Toteż poznawszy dobrze, iż świat był im obcy, wnet po zawarciu swego związku odosobnili się w tym starym, poważnym pałacu, dokąd życie z zewnątrz nie przenikało dzięki rozległości otaczających rezydencję ogrodów.
Tutaj kochankowie zatopili się w oceanie tych męczących i przewrotnych rozkoszy, w których duch zlewa się z pełnym tajemnic ciałem! Wyczerpali gwałtowność pożądań, drżenia namiętności i szał pieszczot. Każde z nich stało się biciem serca drugiego. W nich duch przenikał tak doskonale ciało, iż kształty ich wydawały im się formą duchową i że uściski skuwały ich palącymi ogniwami w idealne zlanie się w jedno. Długie olśnienie! Nagle czar prysł; straszny wypadek rozłączył ich; ramiona ich rozplotły się. Jakiż mrok zabrał mu drogą zmarłą? Zmarłą! Nie. Czyż duszę wiolonczeli zabiera ze sobą krzyk pękającej struny?
Mijały godziny.
Patrzał przez okno w noc, posuwającą się w niebiosach; i Noc jawiła mu się jako żywa istota; wydawała mu się królową, idącą melancholijnie na wygnanie, i diamentowa klamra jej żałobnej tuniki, Wenus, sama jedna świeciła ponad drzewami, zatopiona w lazurowej głębi.
„To Wera” — pomyślał.
Na to imię, wymówione szeptem, zadrżał jak człowiek budzący się ze snu, po czym prostując się potoczył wzrokiem dokoła. Przedmioty w pokoju oświecało teraz blade światło, dotychczas niewyraźne, lampki, zbłękitniającej mroki, a którą noc, wzbiwszy się na firmament, ukazała tutaj niby drugą gwiazdę. Była to lampka o kadzidelnej woni, płonąca przed ikonostasem, relikwiarzem rodzinnym Wery. Tryptyk z kosztownego starego drzewa wisiał na rosyjskiej plecionce z łyka między lustrem a obrazem. Refleks od złoconego wnętrza padał chybotliwy na naszyjnik śród klejnotów na kominku. Nimb z jednej sztuki dokoła Madonny w szatach koloru nieba błyszczał złotem, a pośrodku krzyż bizantyjski o wysmukłych, czerwonych zarysach, rozpuszczonych w refleksie, rzucał krwawy cień na zapalony tym odblaskiem mat pereł. Od dzieciństwa Wera litowała się swymi wielkimi oczyma nad obliczem macierzyńskim i tak czystym dziedzicznej Madonny i nie mogąc z natury swej poświęcić jej, niestety, innej prócz zabobonnej miłości, ofiarowywała jej taką czasami, z naiwnością, w zadumie przechodząc koło lampki. Hrabia, tknięty na ten widok bolesnym przywołaniem do życia, sięgającym tajnych wnętrz duszy, wspiął się na palce, zdmuchnął szybko święte światełko i wyciągając po omacku rękę w ciemnościach w stronę torsady dzwonka, pociągnął za nią.
Na progu ukazał się służący. Był to starzec w czerni, w ręku trzymał lampę i postawił ją przed portretem hrabiny. Odwróciwszy się, z dreszczem przesądnego lęku ujrzał swego pana stojącego przed nim i uśmiechniętego, jak gdyby nic się nie stało.
— Rajmundzie — rzekł hrabia spokojnie — jesteśmy dziś bardzo znużeni, hrabina i ja; podasz wieczerzę około dziesiątej. A propos, postanowiliśmy odosobnić się jeszcze bardziej, tutaj, od jutra. Prócz ciebie, nikt z całej służby nie ma spędzić nocy w pałacu. Wypłacisz im pensje za trzy lata z góry i niech się wynoszą. Następnie założysz sztabę na bramie wjazdowej, zapalisz kandelabry na dole, w sali jadalnej, wystarczysz nam do usługi. Od dzisiaj nikogo nie będziemy przyjmowali u siebie.
Starzec trząsł się i patrzał nań badawczo.
Hrabia zapalił cygaro i zeszedł do ogrodu.
Służący pomyślał w pierwszej chwili, że ból zbyt ciężki, zbyt rozpaczny zmącił zmysły jego pana. Znał go od dziecka; pojął wnet, iż wstrząs zbyt gwałtownego przebudzenia mógł być fatalny dla tego lunatyka. Jego obowiązkiem było przede wszystkim poszanowanie takiej tajemnicy. Pochylił głowę. Być oddanym wspólnikiem tego obłędnego, religijnego marzenia? Posłuchać…? Służyć im w dalszym ciągu, nie zwracając uwagi na Śmierć? Co za dziwaczna myśl…! Czy przetrwa ona jedną noc bodaj…? Jutro, jutro, niestety…! Ha, kto wie…? Może…! Bądź co bądź, zamysł święty! Jakim prawem waha się…?
Wyszedł z pokoju, wykonał polecenia co do joty, i tego jeszcze wieczoru niesłychana egzystencja rozpoczęła się.
Chodziło o to, by stworzyć miraż straszliwy.
Skrępowanie pierwszych dni zatarło się szybko. Rajmund z początku z osłupieniem, potem dzięki pewnego rodzaju względności i tkliwości tak umiejętnie silił się na naturalność, że nie upłynęło i trzech tygodni, a sam czuł się chwilami jakby wyprowadzony w pole przez własną dobrą wolę. Uboczne myśli bladły! Niekiedy, doświadczając jakby zawrotu głowy, musiał powtarzać sobie, że hrabina istotnie zmarła. Wciągnął się w tę zagrobową grę i raz w raz zapominał o rzeczywistości. Niebawem potrzeba mu było długiego zastanowienia, by przekonać siebie i przyjść do równowagi. Widział jasno, że koniec końców odda się całkowicie oszałamiającemu magnetyzmowi, jakim hrabia nasycał stopniowo otaczającą ich atmosferę. Miał w sobie lęk, lęk niejasny, łagodny.
D’Athol istotnie żył w absolutnej nieświadomości śmierci swej ukochanej! Wszędzie i zawsze znajdował jej obecność, do tego stopnia kształt młodej kobiety złączony był z jego ciałem. To na ławce, w ogrodzie w dni słoneczne czytywał na głos jej ulubione poezje, to wieczorami, koło kominka, obok dwóch filiżanek herbaty na stoliku, rozmawiał z Iluzją, uśmiechniętą, siedzącą, w jego oczach, na drugim fotelu. Mijały dni, noce, tygodnie. Ani jedno, ani drugie nie wiedziało, czego dokonywali. A teraz działy się fenomeny osobliwe, kiedy trudno było dostrzec punkt, w którym imaginacja i rzeczywistość były identyczne. Jakaś obecność unosiła się w powietrzu; jakiś kształt silił się przebić przez zaporę, utkać swą formę w przestworzu, którego teraz określić nie było można.
D’Athol żył w zdwojeniu osobowości, jak iluminat. Słodka, blada twarz, dojrzana jak błyskawica między dwoma mrugnięciami powiek, słaby akord na fortepianie, uderzony znienacka, pocałunek zamykający mu usta, w chwili gdy miał zacząć mówić, powinowactwa myśli kobiecych, które budziły się w nim w odpowiedzi na to, co mówił, zdwojenie własnej jaźni takie, iż czuł jakby w płynnej mgle odurzająco rozkoszny zapach ukochanej obok siebie, a nocą, między czuwaniem a zaśnięciem słyszane bardzo ciche słowa — wszystko uprzedzało go. Było to zaprzeczenie Śmierci, podniesione do potęgi niesłychanej! Razu pewnego d’Athol uczuł ją i ujrzał tak wyraźnie obok siebie, że wziął ją w objęcia, lecz ruch ten rozwiał ją.
— Dziecko! — mruknął z uśmiechem.
I zasnął z powrotem, jak kochanek przy nadąsanej kochance, uśmiechniętej i zaspanej.
W dzień jej imienin umieścił przez żart nieśmiertelnik w bukiecie, rzuconym na poduszkę Wery.
— Skoro zdaje jej się, że umarła… — rzekł.
Dzięki głębokiej i wszechpotężnej woli pana d’Athol, który siłą swej miłości stwarzał życie i obecność swej żony w samotnym pałacu, egzystencja ta ostatecznie nabrała poważnego i przekonywającego czaru. Nawet Rajmund nie odczuwał teraz żadnego lęku, przywykłszy stopniowo do tych wrażeń.
Suknia z czarnego aksamitu, pojawiająca się na zakręcie alei, roześmiany głos, wołający nań z salonu, dzwonek rano, po przebudzeniu się, jak bywało ongi — wszystko to stało się dla niego zwykłe; można by rzec, że zmarła bawiła się swą niewidzialnością jak dziecko. Czuła, że jest tak kochana! I to było zgoła naturalne.
Upłynął rok.
W rocznicę, wieczorem hrabia, siedząc przy kominku w pokoju Wery, przeczytał jej florencką opowieść wierszem, Kallimak. Zamknął książkę, po czym nalewając sobie herbaty, rzekł:
— Douschka, czy pamiętasz Dolinę Róż nad brzegami Lahnu, koło zamku Czterech Baszt…? Ta historia przypomniała ci je, prawda?
Powstał i w niebieskawym lustrze zobaczył siebie bledszego niż zwykle. Wyjął z kubka bransoletę z pereł i przypatrzył się perłom z uwagą. Czyż Wera nie zdjęła ich z ręki przed chwilą, przed rozebraniem się? Perły były jeszcze ciepłe i ton ich zmiękł jakby od ciepła jej ciała. A opal tego naszyjnika syberyjskiego, który również kochał piękną pierś Wery do tego stopnia, że bladł chorobliwie w swej złotej oprawie, gdy młoda kobieta zapominała o nim jakiś czas! Ongi hrabina lubiła za to ten wierny kamień…! Tego wieczoru opal świecił, jak gdyby był dopiero co zdjęty i jak gdyby przedziwny magnetyzm pięknej zmarłej jeszcze go przenikał. Kładąc naszyjnik z drogocennym kamieniem, hrabia dotknął przypadkiem batystowej chusteczki, na której krople krwi były wilgotne i czerwone, niby goździki na śniegu…! Tam, na fortepianie, któż to przewrócił kartę końcową melodii z owych dni? Co to? Lampka święta zapaliła się sama przed relikwiarzem?! Tak, jej złocisty płomień oświecał mistyczne lica Madonny z zamkniętymi oczyma. A te kwiaty wschodnie, świeżo zerwane, co rozkwitały tam, w starych wazach saskich, czyja ręka je tam umieściła? Pokój zdawał się radosny i pełen życia, w sposób bardziej znamienny i intensywny niż zazwyczaj. Lecz nic nie mogło być niespodzianką dla hrabiego. To wszystko zdawało mu się do tyła normalne, że nie zwrócił nawet uwagi na to, iż biła godzina na owym zegarze, zatrzymanym od roku.
Tego wieczoru jednakowoż, można by rzec, hrabina Wera z głębi mroków czyniła przecudne wysiłki, by powrócić do tego pokoju, pachnącego jej osobą! Pozostawiła tutaj tyle z siebie! Wszystko, co stanowiło jej istnienie, tu ją ciągnęło. Czar jej unosił się tutaj, długie gwałty, czynione przez namiętną wolę jej małżonka, musiały były rozluźnić tutaj jakieś więzy Niewidzialnego dokoła niej…!
Obecność jej tutaj była wywołana koniecznością. Wszystko, co kochała, tu się znajdowało.
Musiała mieć ochotę przyjść uśmiechnąć się sobie jeszcze w tym tajemniczym zwierciadle, w którym tyle razy podziwiała swą liliową twarz! Słodka zmarła tam z pewnością zadrżała w swych fiołkach, pod zgasłymi lampami; cudna zmarła dygotała w podziemiu sama jedna, patrząc na srebrny klucz, rzucony na płyty posadzki. Ona chciała zabrać się i iść ku niemu, ona też! A jej wola gubiła się w myśli o kadzidle i osamotnieniu. Śmierć jest ostatecznym kresem ziemskim jeno dla tych, co spodziewają się w upragnieniu nieba, lecz i Śmiercią, i Niebem, i Życiem dla niej czyż nie był ich uścisk miłosny? A samotny pocałunek jej małżonka przyciągał jej wargi w mroku. A zamilkły dźwięk melodii, upajające dawne słowa, tkaniny, co pokrywały jej ciało i zachowały jego zapach, te klejnoty magiczne, które jej pragnęły, w swej tajemnej sympatii, a zwłaszcza olbrzymie i bezwzględne wrażenie jej obecności, przekonanie, podzielane w końcu przez same przedmioty, wszystko wołało ją tam, ciągnęło ją tam od tak dawna i tak niepostrzeżenie, że teraz, gdy ozdrowiała nareszcie ze śpiącej Śmierci, jej jednej już tylko brakowało!
Ach! Myśli są istotami żyjącymi…! Hrabia wyżłobił w próżni kształt swej miłości i oczywiście trzeba było, żeby tę pustkę wypełniła jedyna istota, która była z nim jednorodna, inaczej Wszechświat runąłby. Jawiło się w owym momencie wrażenie ostateczne, proste, absolutne, że ona musi być tutaj, w pokoju! Był tego tak spokojnie pewny, jak swego własnego istnienia, i wszystkie przedmioty dokoła niego były przesycone tą świadomością. Widziano ją tutaj! A że brakowało już tylko samej Wery, dotykalnej, zewnętrznej, trzeba było, żeby się tutaj znalazła i żeby wielki Sen Życia i Śmierci uchylił na chwilę swe wrota, wiodące w nieskończoność! Drogę zmartwychwstania wysłała wiara jego aż do niej! Świeży wybuch srebrem dzwoniącego śmiechu rozświetlił radością łoże miłosne; hrabia obrócił się. I oto tam, przed jego oczyma, stworzona wolą i pamięcią z fluidu, wsparta łokciami na koronkowej poduszce, podtrzymując ręką ciężkie, czarne włosy, z ustami rozchylonymi czarująco w uśmiechu rajskich rozkoszy, piękna na umór, nareszcie! — hrabina Wera patrzała na niego, jeszcze trochę śpiąca.
— Rogerze…! — rzekła głosem z oddali.
Zbliżył się do niej. Wargi ich złączyły się w rozkoszy boskiej, bezpamiętnej, nieśmiertelnej!
I spostrzegli wtedy, że w rzeczywistości byli jedną istotą. Godziny zerwały obcym im lotem trwanie tej ekstazy, gdzie łączyła się po raz pierwszy ziemia z niebem.
Nagle hrabia d’Athol zadrżał, jakby uderzony fatalnym przypomnieniem.
— Ach, teraz, przypominam sobie…! — rzekł. — Co się ze mną dzieje? Ależ ty jesteś nieżywa!
W tejże chwili, przy tym słowie mistyczna lampka ikonostasu zgasła. Blady świt banalnego, szarawego i zadeszczonego poranka przesączył się do pokoju poprzez szczeliny firanek. Świece zbladły i pogasły, dymiąc przykrym kopciem czerwonych knotów, ogień na kominku znikł pod warstwą ciepłych popiołów, kwiaty zwiędły i poschły w kilka chwil, wahadło zegara stopniowo powróciło do swej nieruchomości. Niezmienność wszystkich przedmiotów ulotniła się. Opal, martwy, już nie świecił, plamy krwi zakrzepły również na batyście obok niej; i rozpływając się w ramionach zrozpaczonych, usiłujących daremnie objąć ją jeszcze, płomienna, biała wizja powróciła w przestwór i zginęła w nim. Słabe westchnienie pożegnania, wyraźne, dalekie, doszło aż do duszy Rogera. Hrabia powstał, spostrzegł się, że jest sam. Marzenie jego rozwiało się w jednej chwili, zerwał magnetyczną nić swej promiennej osnowy jednym słowem. Teraz atmosfera była trupia.
Jak owe szklane łzy batawskie, skupione nielogicznie, a jednak tak mocne, że uderzenie młotkiem w ich grubszą część nie może ich rozbić, lecz które rozpadają się nagle w proch nienamacalny, jeśli się stłucze ich czubek, cieńszy od końca igły — wszystko zniknęło.
— Och! — jęknął. — Więc to się skończyło! Stracona…! Sama jedna! Którędy teraz dotrzeć do ciebie? Wskaż mi drogę, która może mnie doprowadzić do ciebie…!
Naraz, jak gdyby w odpowiedzi, jakiś błyszczący przedmiot spadł z małżeńskiego łoża na czarne futro z metalicznym brzękiem; promień okropnego dnia ziemskiego oświetlił go…! Opuszczony nachylił się, pochwycił i błogi uśmiech rozpromienił mu twarz, gdy poznał ów przedmiot; był to klucz od grobowca.
przełożył Wacław Rogowicz
Théophile Gautier
Pytasz mnie, bracie, czy kochałem. Tak, kochałem! Ta historia jest osobliwa i straszna; i nawet teraz, mając sześćdziesiąt sześć lat, ledwie śmiem dotykać popiołów tego wspomnienia.
Tobie nie mogę niczego odmówić, ale nigdy bym nie opowiedział tej historii komuś, kto by miał serce mniej zahartowane niż ty. Bowiem te rzeczy były tak dziwne, że trudno mi uwierzyć, iż zdarzyły się w moim życiu. Trzy lata ulegałem zwodniczym mamidłom szatana. Trzy lata byłem proboszczem w dzień, podczas gdy w nocy, we snach (ach, Boże, gdyby to były tylko sny!) wiodłem życie dziecięcia tego świata, zgubionej duszy!
Za jedno niewinne spojrzenie, rzucone na twarz kobiety, dusza moja miała być potępiona. Ale w końcu, z pomocą Boga i mojego świętego patrona, dane mi było odegnać złego ducha, który mnie opętał.
Prowadziłem podwójne życie, w dzień i w nocy. W dzień byłem niewinnym kapłanem Pana, oddanym tylko modlitwie i świętym sprawom, ale kiedy zamknąłem oczy, we śnie, byłem młodym rycerzem, kochankiem kobiet, miłośnikiem koni i ogarów, pijakiem, graczem, bluźniercą, a gdy budziłem się o świcie, zdawało mi się, że pogrążam się w sen i że tylko we śnie jestem księdzem. Niektóre wspomnienia z owych lat snów tkwią jeszcze we mnie, wspomnienia słów i rzeczy, których nic nie zagłuszy. Tak, chociaż nigdy nie opuszczałem ścian probostwa, ten, kto wysłucha mego opowiadania, uzna mnie raczej za człowieka, który żył życiem tego świata i porzucił go, by umrzeć bogobojnie i na łonie Pana dokończyć swych burzliwych dni, aniżeli za księdza postarzałego w zapomnianym kościele, w głębi lasów, daleko od spraw ziemskich.
Kochałem tak, jak nikt nie kochał, miłością szaloną i straszną, i dziwię się, że mi serce nie pękło. Ach, moje dawne noce! Od najwcześniejszego dzieciństwa czułem powołanie do stanu duchownego. To było celem mych studiów i nim ukończyłem dwadzieścia cztery lata, moje życie było nieustannym ćwiczeniem. Ukończyłem teologię, przyjąłem niższe święcenia i wreszcie, pod koniec Wielkiego Tygodnia, nadeszła godzina wyświęcenia.
Nie znałem świata; moim światem było seminarium duchowne. Wiedziałem, że istnieją kobiety, ale nie myślałem o nich. Nawet moją starą, chorowitą matkę widywałem dwa razy w roku; innych związków ze światem nie miałem.
Niczego nie żałowałem i nie wzdragałem się przed złożeniem nieodwołalnej przysięgi; nie, byłem pełen niecierpliwej radości. Nigdy narzeczony nie liczył tak skwapliwie godzin dzielących go od ślubu. We śnie marzyłem o odprawianiu mszy. Stan duchowny wydawał mi się czymś najwspanialszym w świecie i byłbym wzgardził losem poety lub króla. Być księdzem! Moja ambicja nie pragnęła niczego więcej.
Mówię ci to wszystko, byś pojął, jak bardzo nie zasłużyłem na to, co mnie spotkało; byś wiedział, jak niezrozumiały był urok, który padł na mnie.
Nastał wielki dzień i szedłem do kościoła, jak gdybym miał skrzydła, jak gdybym unosił się w powietrzu. Doznawałem uczucia anielskiej szczęśliwości i dziwiłem się posępnym, zadumanym twarzom mych towarzyszy, bowiem było nas wielu.
Noc spędziłem na modlitwie, byłem w ekstazie. Na biskupa, czcigodnego, starego człowieka, spoglądałem jak na Boga i wydawało mi się, że niebo się otwiera za sklepieniem katedry.
Znasz ten ceremoniał: błogosławieństwo, komunia pod obiema postaciami, namaszczenie dłoni olejem świętym i w końcu uroczystość świętej ofiary w towarzystwie biskupa.
Nie będę się dłużej zatrzymywał nad tymi sprawami, ale, mój Boże, jakże prawdziwe są słowa Hioba, że głupi jest ten, kto nie zawrze przymierza ze swoimi oczyma! Podniosłem przypadkiem głowę i zobaczyłem przed sobą — tak blisko, że wydawało mi się, iż mógłbym jej dotknąć — młodą damę, ubraną po królewsku i niezrównanie piękną.
Jak gdyby łuska spadła z moich oczu! Poczułem się jak człowiek ślepy, który nagle odzyskał wzrok. Biskup, tak wspaniały przed chwilą, wydawał się zamglony, ciemność zaległa kościół, a świece zbladły w złotych lichtarzach jak gwiazdy o świcie.
W mroku ta cudna istota jaśniała jak niebiańskie objawienie; zdawało się, że sama jest źródłem światła, że raczej daje światło, niż odbiera.
Spuściłem oczy przysięgając, że ich już nie podniosę; moja uwaga rozproszyła się, nie wiedziałem, co czynię. Po chwili znowu spojrzałem, bo poprzez powieki widziałem blask bijący od niej, jak człowiek patrzący w słońce. Ach, jaka ona była piękna!
Najwięksi malarze, którzy szukali w niebie idealnej piękności i przedstawiali Najświętszą Pannę w ziemskim kształcie, nie zdołali nawet w przybliżeniu stworzyć tak wspaniałej wizji! Pióro poety, pędzel malarza nie potrafi odmalować takiej piękności. Była wysoka, miała postawę bogini. Złociste pukle włosów okalały jej twarz, stała tam jak koronowana królowa, z szerokim, białym czołem i ciemnymi brwiami, z oczyma mającymi blask i żywość zielonego morza. Jedno ich spojrzenie mogło stanowić o losie człowieka, mogło zniweczyć go. Były zadziwiająco czyste i lśniące i rzucały promienie jak strzały, które — czułem to — godziły prosto w moje serce. Nie wiem, czy płomień, który rozpalał je, pochodził z nieba czy z piekła, ale to pewne, że nie skądinąd. Anioł lub szatan, lub może moce niebieskie i piekielne razem…
Ta kobieta nie była córką Ewy, naszej wspólnej matki. Białe ząbki błyszczały, kiedy się uśmiechała, a małe dołeczki pojawiały się na różach lic i znikały za każdym poruszeniem jej ust. Gładka, lśniąca skóra na wpół zakrytych ramion miała połysk agatu, a sznury wielkich pereł, nie bielszych od szyi, spadały jej na piersi.
Od czasu do czasu podnosiła głowę ruchem wężowym i wówczas drgały srebrzyste koronki jej szaty. Miała na sobie płomienną aksamitną suknię, a z gronostajowego obramowania rękawów wysuwały się ręce tak przezroczyste, jak światło poranka. Kiedy spoglądałem na nią, czułem, że otwierają się jakieś bramy dotychczas zamknięte; widziałem nowe perspektywy nieznanej przyszłości; życie wydawało się zmienione i nowe uczucia budziły się w sercu.
Straszliwy ból zawładnął mną; każda minuta wydawała się momentem i zarazem wiecznością. Ceremonia trwała ciągle i odrywano mnie od tego świata, do którego bram pukały moje nowe pragnienia. Powiedziałem „tak”, kiedy chciałem powiedzieć „nie”, kiedy cała moja dusza protestowała przeciw słowom wymawianym przez usta. Jakaś tajemna siła zdawała się wydobywać je ze mnie. Może pod wpływem tej siły młode dziewczęta, idące do ołtarza z mocnym postanowieniem odepchnięcia narzuconego im małżonka, nie czynią tego, co zamierzają. Pewnie dlatego biedne nowicjuszki przywdziewają welon, chociaż raczej pragnęłyby go rozerwać w strzępy niż złożyć śluby. Nikt nie śmie wywołać skandalu na oczach tylu widzów ani zawieść powszechnego oczekiwania. Wola innych narzuca się nam; spojrzenia ludzkie przytłaczają nas jak ołowiane sklepienie. A przy tym wszystko jest tak już przygotowane z góry, tak nieodwołalne, że pragnienie odmowy zostaje zgniecione całkowicie, na zawsze.
Wyraz twarzy nieznanej, czarującej istoty zmieniał się w miarę tego, jak ceremonia posuwała się naprzód. Łagodna, pieszczotliwa z początku, stała się teraz lekceważąca, pogardliwa. Z wysiłkiem, który mógłby poruszyć góry, próbowałem zawołać, że nigdy nie zostanę księdzem: na próżno, nie krzyknąłem, nie uczyniłem nawet gestu odmowy. Chociaż byłem przytomny, wydawało mi się, że nawiedziły mnie mary nocne i że nie mogę wyrzec słowa, od którego zależy życie. Ona jak gdyby rozumiała tortury, które przeżywałem, bo rzuciła mi spojrzenie pełne niebiańskiej litości i obietnicy.
„Bądź mój — zdawała się mówić — a uczynię cię szczęśliwszym niż Bóg, i niebiosa i Jego aniołowie będą ci zazdrościli. Podrzyj ten całun śmiertelny, w który cię spowijają, bo ja jestem Pięknem i Młodością, i Życiem; pójdź do mnie, razem będziemy Miłością. Cóż Jehowa może ofiarować ci w zamian za młodość? Życie twoje będzie upływać jak sen w wieczności pocałunku. Wylej wino z tego kielicha i będziesz wolny, a ja zawiodę cię na Nieznane Wyspy, gdzie będziesz spał na mojej piersi w złotym łożu pod srebrzystym baldachimem; bowiem kocham cię i rada bym cię odebrać twemu Bogu, któremu tyle szlachetnych serc ofiarowuje swą miłość, umierającą, nim dosięgnie niebios, gdzie On mieszka.”
Wydawało mi się, że te słowa, które posyłała mi oczyma, dźwięczą najsłodszą melodią, że odbijają się echem w moim sercu, jak gdyby ich szept rozlegał się w mej własnej duszy. Byłem gotów wyprzeć się Boga, a jednak poddawałem się rytuałowi ceremonii. Rzuciła mi znowu spojrzenie tak błagalne i tak pełne rozpaczy, że uczułem ból silniejszy niż ten, który przeszywał serce naszej Matki Boleściwej.
Stało się. Byłem księdzem. Nigdy człowiek nie odczuwał tak głębokiej żałości; dziewczyna patrząca na śmierć narzeczonego, matka nad pustą kołyską, Ewa u bram raju, nędzarz szukający skarbu i znajdujący tylko kamienie — nawet oni nie byli tak porażeni bólem, tak niepocieszeni.
Krew odpłynęła z jej policzków; śliczne ramiona opadły bezsilnie, nogi ugięły się pod nią i oparła się o filar. Powlokłem się ku wyjściu z twarzą białą i wilgotnymi oczami, bez tchu, czując na sobie ciężar całej katedry. Kiedy mijałem próg, poczułem dotknięcie kobiecej ręki; chociaż była zimna, zdawało mi się, że pali mnie jak ogień.
— Nieszczęsny człowieku, coś ty uczynił? — szepnęła, a potem wchłonął ją tłum.
Stary biskup zatrzymał się i spojrzał na mnie surowo; wyglądałem nędznie, czerwieniłem się na przemian i bladłem, oszołomiony i słaby. Jeden z kolegów zlitował się nade mną i zabrał mnie z sobą. Sam nie byłbym w stanie iść. Na rogu ulicy, kiedy młody ksiądz odwrócił głowę, czarny paź, dziwnie ubrany, podszedł do mnie i nie zatrzymując się, podał mi małą skórzaną sakiewkę ze złotymi okuciami na rogach, dając znak, bym ją schował. Ukryłem sakiewkę w rękawie i trzymałem ją tam dopóty, dopóki nie znalazłem się sam w celi. Wówczas otwarłem ją. Wewnątrz były wypisane tylko te słowa:
Klarymonda
w Palazzo Concini
Tak mało znałem świat, że nigdy nie słyszałem o Klarymondzie, choć była sławna, i nie wiedziałem, gdzie się znajduje pałac Concini. Gubiłem się w domysłach, ale tak pragnąłem zobaczyć Klarymondę, że było mi wszystko jedno, czy jest szlachetną damą, czy niegodziwą dziewczyną. Miłość zrodzona w ciągu godziny zapuściła korzenie tak głęboko, że marzyć nie mogłem, by ją odepchnąć. Ta kobieta uczyniła mnie swoją własnością; wystarczyło jedno spojrzenie, bym się zmienił; jej wola zawładnęła moją wolą, żyłem nie dla siebie, żyłem dla niej.
Czyniłem rzeczy szalone — całowałem rękę w miejscu, gdzie ona mnie dotknęła, powtarzałem godzinami jej imię: „Klarymonda, Klarymonda”. Gdy przymknąłem oczy, widziałem ją tak wyraźnie, jakby stała przede mną. Szeptałem słowa, które wypowiedziała w przedsionku kościoła: „Nieszczęsny człowieku, coś uczynił?”
Czułem grozę położenia, w jakim się znalazłem, i zrozumiałem, że życie, które wybrałem, będzie straszne. Być księdzem! Nigdy nie kochać, nie wiedzieć, co to zew krwi i młodości, odwrócić się od piękna, zamknąć oczy i pełzać w zimnym cieniu klasztoru lub kościoła, nie widzieć nikogo prócz zmarłych, czuwać przy trupach, nosić sutannę, w której mnie w końcu pochowają!
I życie porwało mnie jak rzeka w czasie powodzi, krew zbuntowała się w żyłach, a młodość wybuchła i zakwitła w jednej chwili. Jak zobaczyć Klarymondę? Nie miałem żadnego powodu do wyjścia z seminarium, bo nie znałem nikogo w mieście i czekałem tylko, by mi wyznaczono jakąś parafię.
Próbowałem odsunąć kraty w oknie, ale zejście bez drabiny było niemożliwe. Zresztą ucieczka miałaby sens tylko w nocy, gdyż wówczas mógłbym się zagubić w labiryncie ulic. Te trudności, które ktoś inny przezwyciężyłby może łatwo, wydawały się olbrzymie księdzu, zakochanemu pierwszy raz, bez doświadczenia, bez pieniędzy i bez znajomości świata.
— Ach, gdybym nie był księdzem, mógłbym widywać ją co dzień, mógłbym być jej kochankiem, jej mężem — mówiłem sobie w zaślepieniu. — Zamiast sutanny nosiłbym jedwabie i aksamity, złote łańcuchy, miecz i pióro, jak wszyscy młodzi kawalerowie. Nie miałbym tonsury i włosy spadałyby mi w pachnących lokach na ramiona. Jedna jedyna godzina spędzona przed ołtarzem i kilka wymyślnych słów odcięły mnie od świata żywych. Własnymi rękami przypieczętowałem kamień na grobie mojego dawnego życia, przekręciłem klucz w zamku mego więzienia.
Podszedłem do okna. Niebo było cudownie niebieskie, drzewa ustroiły się w wiosenne kwiecie, cała natura uśmiechała się szyderczym uśmiechem. Plac był pełen ludzi, młode piękności, wykwintni mężczyźni szli parami w kierunku ogrodów.
Robotnicy idąc śpiewali piosenki. Wszędzie było życie, ruch, wesołość, które zwiększały jeszcze mój ból i samotność. Jakaś młoda matka bawiła się na schodach ze swym dzieckiem, całując jego różane, maleńkie usteczka i pieszcząc tysiącem tych dziecinnych i cudnych pieszczot, które są tajemnicą matek.
Obok nich ojciec, z rękami założonymi na piersiach, przepełnionych szczęściem, spoglądał na żonę i dziecko. Nie mogłem patrzeć dłużej bez bólu, zamknąłem więc okno i rzuciłem się na łóżko z uczuciem straszliwej zazdrości i nienawiści, gryząc palce i kołdrę jak zgłodniałe, nieposkromione zwierzę.
Nie wiem, jak długo tak leżałem, ale w końcu, odwróciwszy głowę w spazmie wściekłości, ujrzałem księdza Serapiona przyglądającego mi się ciekawie. Schyliłem głowę zawstydzony i ukryłem twarz w dłoniach.
— Romualdzie, mój przyjacielu — powiedział — coś cię dziwnego opadło. Szatan pragnie zapanować nad tobą i krąży dokoła, by cię pożreć jak rozszalały lew. Strzeż się, nałóż na siebie pancerz modlitwy, osłoń się tarczą umartwienia ciała. Walcz, a zwyciężysz. Nie lękaj się zniechęcenia, bowiem najmocniejsze, najpilniej strzeżone serca przeżywały takie chwile, jak ta. Módl się, pość, rozmyślaj, a zły duch odstąpi od ciebie.
Serapion powiedział mi, że proboszcz w C. zmarł, że biskup wyznaczył mnie na jego miejsce i że muszę być gotów następnego dnia. Skinąłem głową na znak zgody i ksiądz wyszedł. Otworzyłem modlitewnik i usiłowałem czytać, ale litery skakały mi przed oczyma i książka niepostrzeżenie wypadła mi z ręki.
Następnego dnia Serapion przyszedł po mnie; dwa muły czekały na nas przed bramą z naszym niewielkim bagażem; dosiedliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Patrzyłem na każde okno, na każdy balkon w nadziei, że ujrzę Klarymondę. Ale było zbyt wcześnie i miasto jeszcze spało. Kiedy minęliśmy bramę i wspięliśmy się na wzgórze, odwróciłem się, by spojrzeć ostatni raz na tę miejscowość, gdzie mieszkała Klarymonda. Chmury leżały nad miastem, czerwone i niebieskie dachy ginęły we mgle i tylko tu i ówdzie widać było dym unoszący się z kominów. Dzięki jakimś dziwnym efektom optycznym jeden tylko dom jaśniał w promieniach słońca, wysoko ponad dachami spowitymi mgłą. Chociaż był oddalony o milę, wydawał mi się zupełnie bliski; dostrzegałem wszystko wyraźnie: wieżyczki, balkony, nawet chorągiewki na dachu.
— Co to za pałac tam, w blasku słońca? — zapytałem Serapiona.
— To stary pałac, który książę Concini podarował Klarymondzie, nierządnicy. Tam się dzieją straszne rzeczy.
W tej chwili — nie wiem, czy to była rzeczywistość, czy mi się tylko zdawało — ujrzałem białą, wysmukłą postać, która przeszła przez taras, popatrzyła i zniknęła.
To była Klarymonda…!
Ach, czyż ona wiedziała, że o tej godzinie, z wysokości wyboistej drogi, ze szczytu wzgórza, którego już nigdy miałem nie przekroczyć, patrzę na nią, spragniony, niespokojny, patrzę na pałac, gdzie ona mieszka? Dzięki tajemniczej grze świateł i cieni pałac wydawał się bardzo bliski, jak gdyby zapraszał mnie, bym tam poszedł i został jego panem. Nie wątpiłem, że wiedziała, przecież jej serce wyrywało się do mnie; właśnie dlatego ukazała się w nocnej szacie na tarasie pałacu, w zimnej mgle poranka. Cień zasnuł pałac i widziałem teraz tylko nieruchome morze dachów, poznaczone zagmatwanymi liniami różnych kształtów. Serapion popędził swego muła, mój ruszył także i zakręt drogi zasłonił mi na zawsze miasto S., dokąd miałem już nigdy nie powrócić.
Pod koniec trzydniowej podróży poprzez smutne pola ujrzeliśmy wysoko ponad drzewami wieżę mojego parafialnego kościoła. Krętymi dróżkami, wśród chat i ogrodów, dotarliśmy do budynku, który nie wyglądał okazale. Przedsionek z nielicznymi sztukateriami, wsparty na kilku filarach obrobionych surowo w piaskowcu, dach pokryty dachówką, ze skarpami z piaskowca — to było wszystko. Po lewej stronie był cmentarz, tonący w wysokiej trawie z żelaznym krzyżem pośrodku. Plebania znajdowała się po prawej stronie, w cieniu kościoła. Był tam jeszcze stary pies i niemłoda gospodyni, która dowiedziawszy się, że oboje zostaną na służbie, nie posiadała się z radości.
Kiedy już urządziłem się, Serapion wrócił do seminarium i zostałem sam. Bez oparcia, niepocieszony, myślałem ciągle o Klarymondzie i mimo wszystko nie umiałem odegnać tego wspomnienia. Pewnego wieczora, kiedy spacerowałem po ścieżkach mego małego ogródka, wydawało mi się, że dostrzegam postać kobiety, która śledzi wszystkie moje poruszenia i której zielone oczy świecą wśród liści. Te oczy błyszczały jak zielone morze, ale to była tylko zjawa, bo kiedy poszedłem w tamtym kierunku, nie znalazłem nic prócz śladu stopy — tak małej jak stopa dziecka. Ogród otoczony był wysokim murem i mimo poszukiwań nie znalazłem nigdzie żywej istoty. Nigdy nie umiałem sobie wytłumaczyć tego zdarzenia, ale to było nic w porównaniu z dziwnymi przygodami, które przeżyłem potem.
Tak żyłem cały rok, wypełniając obowiązki proboszcza: wygłaszając kazania, modląc się, poszcząc, odwiedzając chorych i odmawiając sobie wielu rzeczy, które ofiarowywałem biednym. Ale wewnętrznie czułem pustkę — źródła łaski były zamknięte. Nie znałem szczęścia, jakie daje świadomość spełniania świętych obowiązków. Moje serce było gdzie indziej; miałem na ustach słowa Klarymondy jak wyrocznię, którą człowiek powtarza wbrew swej woli. Och, bracie, pomyśl! Za to tylko, że podniosłem oczy na kobietę, męczyłem się tyle lat, męczę się całe życie.
Nie będę ci już opowiadał o tych wszystkich klęskach i zwycięstwach; wróćmy do tamtych spraw.
Pewnej nocy usłyszałem gwałtowne kołatanie do bramy. Stara gospodyni poszła ją otworzyć i w świetle latarni ujrzała mężczyznę bogato ubranego, śniadego, uzbrojonego w długi sztylet. Przeraziła się, ale on uspokoił ją, mówiąc, że natychmiast musi się ze mną zobaczyć w sprawie dotyczącej moich obowiązków duchownych. Barbara zaprowadziła go na górę, do pokoju, w którym właśnie układałem się do snu. Przybyły powiedział mi, że jego pani, pewna wielka dama, leży na łożu śmierci i prosi o księdza. Odpowiedziałem, że jestem gotów z nim jechać, i zabrawszy ze sobą rzeczy potrzebne do ostatniego namaszczenia, pospiesznie zszedłem na dół. Przed bramą stały dwa konie, czarne jak noc; z ich pysków buchała para. Mężczyzna potrzymał mi strzemię, gdy dosiadałem konia, potem sam skoczył na siodło i ścisnąwszy swego konia kolanami, pocwałował. Pędziliśmy z szybkością strzały, zdawało się, że pożeramy drogę w biegu, a czarne drzewa uciekały w ciemności jak armia pobitego nieprzyjaciela. Minęliśmy las, tak mroczny i zimny, że w żyłach czułem dreszcz zabobonnej trwogi. Iskry krzesane przez nasze rumaki leciały za nami jak ognisty ślad; kto nas widział, myślał pewnie, że to dwa duchy mkną po nocy. Błędne ogniki połyskiwały na drodze, ptaki nocne hałasowały w głębinach leśnych, a tu i ówdzie świeciły błyszczące ślepia dzikich kotów. Grzywy koni rozwiewały się wściekle na wietrze, pot spływał im po bokach, a oddech stał się ciężki i głośny. Ale gdy tylko zwalniały biegu, służący przynaglał je, wydając krzyk niepodobny do ludzkiego wołania; wtedy znowu pędziły jak szalone.
W końcu dotarliśmy do celu. Nagle wyrosła przed nami wielka, ciemna masa z połyskującymi punkcikami świateł. Kopyta naszych koni zastukotały głośniej na moście zwodzonym i przelecieliśmy z hałasem przez ciemną głębię wjazdowej bramy, między dwiema olbrzymimi wieżami. W zamku panowało zamieszanie, służący z płonącymi pochodniami przebiegali tu i tam; na schodach światła pojawiały się i znikały.
Patrzyłem na gmatwaninę ogromnych budynków, kolumn, sklepień, balkonów — oszałamiający świat królewskich albo bajecznych pałaców. Paź–Murzynek, który wręczył mi kiedyś tabliczkę Klarymondy i którego poznałem na pierwszy rzut oka, zaprowadził mnie na górę. Marszałek dworu w czarnych aksamitach, ze złotym łańcuchem na szyi i laską z kości słoniowej w ręce, przywitał mnie, a wielkie łzy spływały mu po policzkach i spadały na śnieżną brodę.
— Za późno — powiedział — za późno, księże. Ale jeżeli nie przyszedłeś na czas, by uratować duszę, czuwaj, błagam cię, przy zwłokach nieszczęśliwej zmarłej.
Ujął mnie pod ramię i zaprowadził do sali, gdzie leżały zwłoki. Płakałem równie gorzko jak on, bo mniemałem, że zmarłą jest Klarymonda, którą tak szaleńczo kochałem. Przy łożu stał klęcznik; niebieski płomień migotał w brązowej czarze, rzucając niepewne światło na całą komnatę; tu i ówdzie chybotały cienie.
W rzeźbionej wazie na stole więdła biała róża; jeden tylko płatek tkwił na łodydze, pozostałe upadły na stół jak pachnące łzy i leżały obok wazy. Czarna maska, wachlarz, różne części maskaradowego stroju rozrzucone były bezładnie na krzesłach — widać śmierć zjawiła się nieoczekiwanie w tym wspaniałym domu. Nie śmiąc podnieść oczu na łoże, klęknąłem i zacząłem żarliwie powtarzać psalmy, dziękując Bogu, że między mną a tą kobietą stanął grób, że teraz jej imię będzie dla mnie czymś niebiańskim i świętym w modlitwach.
Stopniowo mój zapał gasł i pogrążyłem się w marzeniach. W tej komnacie mimo wszystko nie było nastroju śmierci. Zamiast oddychać atmosferą, do jakiej byłem przyzwyczajony podczas modłów przy zmarłych, czułem w ciepłym powietrzu opary wschodnich olejków, zapach kobiety i miłości. Blady płomień lampy stwarzał półmrok przyjemny i nie przypominał w niczym żółtego światła gromnic, które się stawia przy zmarłych. Zacząłem rozmyślać o tym dziwnym przypadku, który przywiódł mnie do Klarymondy, kiedy utraciłem ją na zawsze, i westchnąłem z głębi piersi. Zdawało mi się, że ktoś za mną odpowiedział westchnieniem, i odwróciłem się mimo woli. To było tylko echo, ale kiedy się odwróciłem, mój wzrok padł na to, czego unikał — na łoże, gdzie spoczywała Klarymonda. Kwieciste i szkarłatne firanki, związane złotymi pętlicami, ukazywały ją całą, leżącą z rękami złożonymi na piersiach. Była przykryta płóciennym całunem, białym i lśniącym, tym bielszym, że odbijał od ciemnopurpurowych firanek. Ta zasłona była tak delikatna, że jej ciało przeświecało przez nią, ciało o kształtach cudownych i miękkich, których nawet śmierć nie zdołała zeszpecić, czarownych jak linia łabędziej szyi. Piękna była jak posąg z alabastru, który świetny artysta wyrzeźbił na grobowiec królowej; piękna jak młoda dziewczyna śpiąca pod świeżym śniegiem.
Nie panowałem już nad sobą. Ta atmosfera miłości, zapach zwiędłej róży upoiły mnie; kroczyłem przez pokój, zatrzymując się co chwila i spoglądając na piękną zmarłą, leżącą pod przezroczystym całunem. Dziwne myśli przychodziły mi do głowy. Wyobrażałem sobie, że ona nie umarła, że podstępem chciała mnie ściągnąć do zamku i wyznać mi swą miłość… W pewnej chwili zdawało mi się, że poruszyła stopą.
— Czy to naprawdę Klarymonda? — pytałem sam siebie. — Jakiż mam dowód? Czarny paź mógł przyjąć służbę u innej pani. Szalony jestem i niepotrzebnie się niepokoję.
Ale serce bijące mocno dało mi odpowiedź: to ona… to ona!
Podszedłem blisko do łoża i ze świeżą uwagą spojrzałem na to, co mnie tak niepokoiło. Czy mam wyznać…? Doskonałość jej piękności, choć zasnuł ją i uświęcił cień śmierci, oszałamiała mnie, a ten cudowny spoczynek wydawał mi się snem żywej kobiety. Zapomniałem, że przyszedłem tu, by czuwać przy zwłokach, i marzyłem, że jestem młodym narzeczonym na progu komnaty zawoalowanej, na wpół zakrytej narzeczonej.
Złamany bólem, szalony radością, drżąc z przerażenia i pragnienia, pochyliłem się nad panną młodą z krainy snów i uniosłem róg prześcieradła. Uniosłem delikatnie, wstrzymując oddech, jakbym się bał ją obudzić. Krew krążyła we mnie tak gwałtownie, że słyszałem, jak przepływa przez żyły moich skroni. Czoło miałem mokre od potu, jak gdybym podniósł nie lekkie płótno, lecz ciężki marmur.
Tam leżała Klarymonda, taka sama, jak owego dnia, gdy mnie wyświęcano na kapłana. Bladość jej policzków, martwe usta, tracące koralową barwę, podłużne spuszczone powieki z ciemnymi rzęsami, przecinającymi marmurową biel twarzy — wszystko to nadawało jej wyraz smutku i czystości, cierpliwości i zamyślenia, które miało jakiś szczególny urok. Długie, rozpuszczone włosy, z wplecionymi w nie małymi niebieskimi kwiatkami, otaczały jej głowę i spadały na delikatne ciało ramion. Śliczne race były złożone na krzyż. Te race, krągłe i błyszczące jak kość słoniowa, zachowały nawet w śmierci swój zwycięski powab.
Długo stałem i patrzyłem na nią w milczeniu, a im dłużej patrzyłem, tym mniej wierzyłem, że życie opuściło na zawsze to piękne ciało. Nie wiem, czy to było złudzenie, czy odblask lampy, ale zdawało mi się, że krew zaczyna znowu zabarwiać biel jej skóry, leżała jednak bez ruchu. Dotknąłem jej ramienia; było zimne, lecz nie zimniejsze niż jej ręka tego dnia, gdy dotknęła mojej ręki w przedsionku kościoła.
Pochyliłem się znowu nad nią i moje ciepłe łzy padały na jej twarz. Ach, gorycz niemocy i rozpaczy, ach, straszna męka czuwania przy zmarłej! Noc wlokła się, a kiedy czułem, że zbliża się wieczne rozstanie, nie mogłem sobie odmówić ostatniej bolesnej radości złożenia pocałunku na martwych wargach tej, która posiadła całą moją miłość.
O cudzie! Lekki oddech zmieszał się z moim oddechem i usta Klarymondy odpowiedziały na dotknięcie moich warg. Jej oczy otwarły się i błysnęły łagodnie. Westchnęła, rozwarła ramiona i objęła mnie za szyję w ekstazie.
— Ach, Romualdzie, to ty! — powiedziała głosem słodkim i omdlewającym jak ostatnie drgnienie liry. — Ach, Romualdzie, co ty tu robisz? Czekałam na ciebie tak długo, aż umarłam. Ale teraz jesteśmy zaręczeni i będę mogła widywać cię i odwiedzać. Żegnaj, Romualdzie, żegnaj! Kocham cię. To wszystko, co ci miałam do powiedzenia. Oddaję ci życie, które ty mi wróciłeś pocałunkiem. Zobaczymy się wkrótce.
Głowa jej opadła, ale ramiona obejmowały mnie, jakby chciała zatrzymać mnie na zawsze. Gwałtowny podmuch wiatru otwarł okno i wdarł się do pokoju. Ostatni płatek białej róży trzepotał się na łodydze jak skrzydło ptaka, a potem opadł i wyleciał przez otwarte okno, unosząc z sobą duszę Klarymondy.
Lampa zgasła, a ja padłem zemdlony na piersi zmarłej.
Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem we własnym łóżku, w małym pokoiku plebanii; stary pies lizał mi rękę, która wysunęła się spod kołdry. Barbara, trzęsąc się i utykając dreptała po pokoju, otwierała i zamykała szuflady, wsypywała proszki do szklanek. Stara kobieta wydała okrzyk radości, kiedy zobaczyła, że otwarłem oczy. Pies szczekał i machał ogonem, ale byłem zbyt słaby, by wyrzec słowo lub poruszyć się. Później dowiedziałem się, że leżałem tak trzy dni, nie dając znaku życia i oddychając ledwie dostrzegalnie. Te trzy dni nie liczą się w moim życiu; nie wiem, gdzie wędrowała moja dusza, bo nie zachowałem najlżejszego wspomnienia z tych dni. Barbara powiedziała mi, że ten sam śniady mężczyzna, który przybył po mnie w nocy, odwiózł mnie w zamkniętej lektyce następnego dnia i natychmiast odjechał. Gdy tylko odzyskałem zdolność myślenia, przypomniałem sobie wszystkie przeżycia tej nieszczęsnej nocy. Początkowo myślałem, że padłem ofiarą jakichś sztuk czarnoksięskich, ale rzeczywiste, namacalne szczegóły obaliły to mniemanie. Nie mogłem sądzić, że śniłem, bo Barbara, tak jak i ja, widziała mężczyznę z dwoma czarnymi rumakami i opisała je dokładnie. Jednakże nikt w okolicy nie słyszał o takim zamku, w jakim odnalazłem Klarymondę.
Pewnego dnia Serapion wszedł do mego pokoju. Zjawił się spiesznie, skoro tylko Barbara zawiadomiła go o mojej chorobie.
Chociaż ten pośpiech świadczył o jego afekcie dla mnie, to jednak odwiedziny te nie sprawiły mi przyjemności. Samo spojrzenie Serapiona było tak przeszywające i badawcze, że czułem się jak zbrodniarz w jego obecności. To on pierwszy wyśledził moje tajemne niepokoje i miałem do niego urazę za jego spostrzegawczość.
Podczas gdy pytał mnie o zdrowie z akcentem słodkiej hipokryzji, jego oczy, tak żółte jak oczy lwa, zaglądały mi w głąb duszy.
— Sławna kurtyzana Klarymonda umarła — powiedział przenikliwym tonem — umarła pod koniec ośmiodniowej hulanki. To była uczta Belsazara albo Kleopatry. Dobry Boże, w jakimże wieku żyjemy! Gościom usługiwali czarni niewolnicy, którzy nie mówili ludzkim językiem i wydawali się zjawami z piekła rodem. Najlichszy z nich miał liberię, której nie powstydziłby się cesarz w dniu koronacji. Niesamowite opowieści krążą o tej Klarymondzie. Wszyscy jej miłośnicy zginęli marnie, niektórzy śmiercią gwałtowną. Mówią, że była duchem, wampirem, ale mnie się zdaje, że to był szatan we własnej osobie.
Zamilkł i wpatrywał się we mnie. Na wzmiankę o Klarymondzie nie mogłem opanować nagłego drżenia.
— Szpony szatana są długie — mówił Serapion z surowym wejrzeniem — a groby dotąd jeszcze wyrzucają zmarłych. Potrójna niechaj będzie pieczęć na grobie Klarymondy, bo ona, mówią, nie pierwszy raz umarła. Bóg z tobą, Romualdzie.
Z tymi słowy Serapion wolnym krokiem wyszedł z pokoju.
Czas mijał i odzyskałem zdrowie. Ba, mniemałem, że płonne były obawy Serapiona i mój własny strach, aż pewnej nocy śniłem… Zaledwie skosztowałem pierwszych kropel z pucharu snu, gdy usłyszałem, że firanki mego łóżka rozchylają się. Uniosłem się na łokciu i rozpoznałem od razu Klarymondę.
W ręce trzymała małą lampę, taką, jaką umieszcza się w grobowcach, a światło nadawało jej delikatnym palcom różaną barwę, przechodzącą w mleczną biel ramion.
Nie miała na sobie nic prócz płóciennego całunu, w którym leżała na łożu śmierci, i ręką nazbyt małą przytrzymywała fałdy na piersi gestem jakby wstydliwym. Była tak biała, że całun i ciało stapiały się w bladym świetle lampy.
Zawinięta w tę delikatną tkaninę, która zdradzała każdą linię jej ciała, wydawała się raczej marmurowym posągiem jakiejś damy w kąpieli niż żywą kobietą. Zmarła czy żywa, posąg czy kobieta, duch czy ciało — była piękna jak zawsze, tylko blask oczu, zielonych jak woda morska, był nieco przyćmiony, tylko usta, dawniej tak czerwone, miały delikatną barwę róży, tak delikatną, jak róże jej policzków. Małe niebieskie kwiatki, które widziałem wtedy w jej włosach, zwiędły i niemal utraciły płatki. Była jednak tak powabna, że mimo dziwaczności tej przygody i tego zagadkowego wtargnięcia do mego pokoju, nie bałem się ani przez chwilę.
Umieściła lampę na stole i usiadła w nogach mego łóżka. Potem głosem słodkim i srebrzystym, jakiego nie słyszałem u nikogo, powiedziała: — Długo kazałam ci czekać na siebie i myślałeś pewnie, że zapomniałam o tobie. Ale przyszłam oto z daleka, z krainy, skąd żaden podróżny nie wrócił. Nie ma słońca ani księżyca tam, skąd przychodzę, tylko cień i przestrzeń. Tam stopa nie znajdzie spoczynku ni wędrujące skrzydła drogi; ale patrz, oto przyszłam, bo Miłość może pokonać Śmierć. Ach, jakież smutne oblicza i straszne oczy widziałam w mej podróży, z jakimże trudem znalazła moja dusza ciało, by w nim znowu zamieszkać! Jakże ciężki był kamień, który położyli na moim grobie! Patrz, jak boleśnie zraniłam sobie ręce przy tej pracy. Ucałuj je, mój ukochany, i uzdrów.
I przytknęła zimne dłonie do moich warg. Całowałem je, ona zaś uśmiechała się z niewypowiedzianą słodyczą i radością.
Ze wstydem wyznaję, że zupełnie zapomniałem o przestrogach Serapiona i świętości kapłaństwa. Przy pierwszym natarciu uległem bez oporu. Ba, nawet nie próbowałem odegnać precz kusicielki, lecz bez walki poddałem się urokowi cudnego ciała Klarymondy. Biedne dziecię! Mimo wszystko, co było i minęło, nie wierzę, że ona była szatanem. Zaprawdę nie miała w sobie nic szatańskiego albo też nigdy szatan nie ukrył lepiej swych szponów i rogów! Skuliła się na brzegu łóżka, podwinąwszy nogi, w postawie pełnej niedbałej i drażniącej gracji. Raz po raz zanurzała swą małą rączkę w mych włosach, mierzwiąc je i jak gdyby próbując, w jakiej fryzurze będzie mi do twarzy. Jest rzeczą godną uwagi, że ta przygoda zdumiewająca nie dziwiła mnie wcale; podobnie jak we” śnie najosobliwsze wydarzenia nie wprawiają nas w zdumienie, tak i to spotkanie wydawało mi się całkiem naturalne.
— Romualdzie, mój najmilszy, kochałam cię na długo przedtem, nim cię spotkałam, i szukałam cię wszędzie. Byłeś moim marzeniem i ujrzałam cię wreszcie w kościele, w tej fatalnej godzinie. „To on” — szepnęłam do siebie i rzuciłam na ciebie spojrzenie przepełnione miłością, którą dla ciebie żywiłam, którą żywię i będę zawsze żywiła. Takie spojrzenie przyprawiłoby o zgubę duszę kardynała, takie spojrzenie przywiodłoby króla wraz z całym dworem do moich stóp. Ale ty byłeś niewzruszony i miłość Boga przeniosłeś nad moją miłość… O tego Boga jestem zazdrosna, o Boga, którego kochałeś i kochasz więcej niż mnie… O, ja nieszczęśliwa! Nigdy nie posiądę całego twego serca — ja, którą zbudziłeś jednym pocałunkiem; ja, nieżywa Klarymonda; ja, która wyłamałam bramy grobu i przyszłam ofiarować ci swoje życie, to życie, do którego powracam tylko po to, by cię uczynić szczęśliwym.
Tak mówiła, przeplatając słowa pieszczotami przyprawiającymi o szaleństwo; w głowie mi się mąciło i nie lękałem się pocieszyć jej straszliwym bluźnierstwem — powiedziałem, że ją kocham bardziej niż Boga.
Wówczas oczy jej odzyskały blask i płonęły jak chryzoprazy.
— A więc kochasz mnie jak Boga — zawołała opasując mnie ramionami. — Jesteś mój i dokądkolwiek pójdę, ty pójdziesz za mną. Porzucisz te wstrętne czarne suknie i będziesz najdumniejszym z kawalerów, najbardziej godnym zazdrości. Będziesz kochankiem Klarymondy, tej, która odrzuciła papieża! Ach, szczęśliwe życie, ach, złote dni przed nami! Kiedy dosiądziemy koni i pojedziemy, mój panie?
— Jutro — krzyknąłem w szale.
— Jutro — odpowiedziała. — Będę miała czas zmienić tę szatę, nieco skąpą, niezdatną do podróży. Muszę też pomówić z moimi rządcami, którzy myślą, że naprawdę umarłam, i opłakują mnie, jak umieją. Pieniądze, powozy, ubiory na zmianę — wszystko będzie gotowe. O tej godzinie jutro przyjdę po ciebie. Do widzenia, ukochany.
Dotknęła ustami mego czoła, światło rozpłynęło się w ciemności, firanki zasunęły się i ogarnął mnie sen ciężki jak ołów, sen bez marzeń. Obudziłem się późno, dręczony wspomnieniami, przekonując sam siebie, że to były tylko nocne przywidzenia. Ale wieczorem nie bez obawy udałem się na spoczynek, prosząc Boga, by strzegł czystości moich snów.
Wkrótce zasnąłem twardo — i znowu opadły mnie rojenia. Firanki rozsunęły się i zobaczyłem Klarymondę, nie bladą w białym całunie, lecz wesołą, promienną, wspaniałą, w podróżnej sukni z zielonego aksamitu ze złoconym paskiem, podpiętej z jednego boku i ukazującej atłasowy spód. Jej jasne loki spadały ciężką masą spod dużego czarnego kapelusza, ozdobionego osobliwymi białymi piórami. W ręce trzymała mały bat, zakończony u góry złotą gałką; dotknęła mnie nim delikatnie, mówiąc:
— Zbudź się, miły śpiochu! To tak gotujesz się do podróży? Myślałam, że cię znajdę gotowego. Wstawaj., wstawaj szybko; nie mamy czasu do stracenia.
Wyskoczyłem z łóżka.
— Chodź, ubieraj się i jazda! — zawołała, wskazując mi małą paczkę, którą przyniosła. — Nasze konie ledwie ustoją przy bramie. Powinniśmy już być o dziesięć mil stąd.
Ubierałem się szybko, podczas gdy ona pouczała mnie, wręczała różne części rycerskiego stroju i śmiała się z mojej nieporadności. Uczesała mi włosy i, kiedy byłem już gotów, podała mi małe weneckie lusterko w srebrnej i ramce, wołając:
— Co teraz myślisz o sobie? Czy mnie przyjmiesz za swego pokojowca?
Nie poznałem w lustrze własnej twarzy, bo tak byłem niepodobny do siebie, jak posąg do nie obciosanego kamienia. Byłem piękny i dumny z tej przemiany. Strojne, złotem haftowane szaty uczyniły ze mnie innego człowieka i zdumiewałem się nad magią kilku łokci sukna, przemyślnie ułożonych. Charakter mych szat stał się moim charakterem i w ciągu dziesięciu minut byłem wystarczająco zarozumiały. Kłarymonda patrzyła na mnie z macierzyńskim upodobaniem, gdy przechadzałem się po pokoju, jakby próbując nowego stroju.
Zawołała potem: — Chodź, dość tej dziecinnej zabawy! Naprzód, mój Romualdzie! Daleka droga przed nami, nigdy nie dojedziemy.
Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z domu. Brama otwarła się za dotknięciem jej palców; gdy wychodziliśmy, pies nie obudził się. Przed bramą znaleźliśmy służącego i trzy konie, podobne do tych, które przyprowadził kiedyś, hiszpańskie rumaki, mknące jak wiatr.
Niebawem przybyliśmy na równinę, gdzie już czekał na nas powóz zaprzężony w cztery konie. Pocztylion pognał je jak szalony. Ręką obejmowałem kibić Klarymondy, jej głowa spoczywała na moim ramieniu, jej pierś przyciskała się do mojej.
Od tej chwili rozpocząłem podwójne życie: było we mnie dwóch ludzi, nie znających się nawzajem — ksiądz, który śnił, że w nocy jest szlachetnym kawalerem, i kawaler, który śnił, że w nocy jest księdzem.
Z pewnością byłem — albo wydawało mi się, że byłem — w Wenecji, w wielkim pałacu na Canale Grandę. Klarymonda lubiła życie w wielkim stylu. Nie spowszedniała mi przez przyzwyczajenie. Miłować ją to znaczyło miłować dwadzieścia kochanek. Odwzajemniała mi się stokrotnie.
Pewnego dnia, gdy dość już długo czuła się niezdrowa, skaleczyłem się w rękę i ona wyssała mi krew z rany.
— Nie umrę! Nie umrę! — wykrzyknęła. — Będę cię długo kochała, bo twoja krew wróciła mi życie.
To zdarzenie zbudziło we mnie dziwne obawy, które dręczyły mnie ciągle.
Serapion często robił mi wymówki. Pewnego dnia powiedział:
— Jest tylko jeden sposób na odegnanie demona, który cię opętał. Wiem, gdzie pogrzebano Klarymondę. Musimy ją odkopać; widok robaków i prochu śmierci wróci ci rozum.
Byłem tak znużony tym podwójnym życiem, że zgodziłem się na jego plan — i w nocy odszukaliśmy jej grób. Były tam wyryte słowa:
„Tu leży Klarymonda, która spośród żywych
była najpiękniejsza…”
W końcu Serapion uderzył kilofem o wieko trumny. Podniósł je i zobaczyłem Klarymondę; na jej bladych ustach błyszczała kropla krwi.
Serapion wpadł w furię i wołał:
— A, jesteś tam… diablico, nierządnico, wampirze, ty, która wysysasz krew mężczyzn!
Mówiąc to, pokropił ją wodą święconą — i natychmiast rozpadła się w proch.
— Tam leży twoja ukochana, panie Romualdzie — powiedział. — Idź i pieść się na Lido ze swą piękną damą.
Schyliłem głowę. W mojej duszy wszystko było ruiną.
Wróciłem na plebanię. Romuald–ksiądz pożegnał Romualda–kochanka.
Ale następnej nocy zobaczyłem Klarymondę.
— Nikczemny człowieku — wołała — coś ty uczynił? Dlaczego posłuchałeś tego głupiego księdza? Czy nie byłeś szczęśliwy? Cóż ci złego uczyniłam, byś znieważał mój grób? Odtąd więź łącząca nasze dusze i ciała jest zerwana. Będziesz pożądał mnie. Żegnaj!
Potem zniknęła i już nigdy jej nie zobaczyłem… Niestety! Powiedziała prawdę; tęsknię za nią ciągle. Drogo okupiłem ocalenie, a miłość Pana nie zastąpiła mi całkiem tamtej miłości.
Oto, bracie, historia mej młodości.
Nie dozwól oczom swoim patrzeć na kobietę. Chodź szukając spojrzeniem ziemi. Bowiem — nawet czysty i cichy — w jednej minucie możesz być potępiony na wieki.
przełożyła Zofia Krajewska
Eugene Melchior De Vogue
Józef Olenin cieszył się zasłużonym uznaniem w świecie uczonych rosyjskich. Śmierć jego była prawdziwą stratą dla archeologii orientalnej. Upoważniony do szukania w jego rękopisach potrzebnych mi zapisków, znalazłem w nich ze zdziwieniem parę kart, które podaję. Czy przygoda zapisana w tych kartach opiera się na zdarzeniu prawdziwym? Wahałbym się uwierzyć w to, gdyby znany charakter Józefa Olenina nie wykluczał wszelkiego podejrzenia o urojenie romantyczne. Kochał we wszystkim tylko prawdę. Zresztą opisano mi go jako dziwaka; następnie w jego kraju zdarzają się rzeczy, które w innym nie uchodziłyby za naturalne… A wreszcie, oto jego opowiadanie:
Wbrew krytykom niemieckim bardzo wysoko cenię komentarz Salvoliniego do Papirusa Turyńskiego i wojen Ramzesa Wielkiego. Miałem zamiar posłużyć się nim w moim dziele o pobycie Żydów w Egipcie, kiedy nagłe sprawy wezwały mnie z początkiem zeszłej jesieni do Bukowej, mojej posiadłości na Małorusi. Pojechałem, zabrawszy mojego cennego Salvoliniego i spodziewałem się, że w ciszy lasów znajdę czas potrzebny do skończenia mojej pracy.
Wszyscy właściciele powiatu perejasławskiego wiedzą, że są trzy stacje pocztowe na drodze z Kijowa do Bukowej i wiedzą również, że droga ta oznaczona jest na planie ziemstwa — co prawda dopiero od dziesięciu lat — jako najgorsza w całej Ukrainie i że zwłaszcza ubiegłej jesieni najprostsza ostrożność nakazywała podróżnemu unikać fikcyjnych mostów, którymi jest upiększona. Mimo chwiania i kołysania się w przód i w tył, które sprawiało, że znaki hieroglificzne tańczyły przed moimi oczyma, wziąłem się zapamiętale do czytania komentarza, nie spoglądając na uciekający za mną smutny krajobraz strzech i pól.
Na stacji w Taczaniu, jednej z tych nędznych wiosek, ukrytych w janowcach nad stawem, wiosek, które na Małorusi nazywają chutorami, oderwał mnie od lektury głos mojego przyjaciela Stefana Iwanowicza, właściciela stacji pocztowej, który zapraszał mnie do domu na szklankę herbaty. W dwie godziny później bryczka moja wjeżdżała w aleję lipową w Bukowej, a pomrok, który rzucały stare drzewa, zatrzymał mnie na początku wyprawy Ramzesa do Nubii. Niedługo potem prowadziłem ją dalej we śnie, zaburzonym fantastycznymi wstrząśnieniami rydwanu wojennego, toczącego się po piaskach libijskich.
Nazajutrz o świcie przywołany zostałem do rzeczywistości przez rządcę, który zabrał mnie do swojej bryczki dla zwiedzenia dalekiego folwarku. Jesienne poranki na Ukrainie są zimniejsze od południa zimowego; po polach pełzała gęsta mgła, snuły się opary bagien, które, jak wiadomo, stanowią najbardziej malowniczą ozdobę naszej pięknej ojczyzny. Kazałem służącemu przynieść moje futro, szeroki, ciepły płaszcz podróżny, podbity lisami, który by ubogo wyglądał w garderobie na eleganckim balu w Petersburgu; był to szorstki towarzysz do polowań i wycieczek do lasu, jeden z tych rzetelnych i skromnych przyjaciół wiejskich, których się przyciska do serca, wracając do domu na prowincji, a których się nie wita w razie przypadkowego spotkania na Pałacowym Nadbrzeżu.
Iwan wrócił z pustymi rękami, drapiąc się w głowę z miną zakłopotaną.
— Wybaczcie, panie, ale nie ma płaszcza, musiał się zsunąć z bryczki… Bóg raczy wiedzieć… może na drodze, niedaleko…
— Jak to, spadł z bryczki na gościniec! Zgubiłeś mój płaszcz?
— Wczoraj wieczorem raczył pan zarzucić go na nogi, potem raczył pan czytać w wielkiej księdze, musiał pan nie zauważyć, tak nami trzęsło! Nieszczęście zdarzyło się pewnie nad rzeką w Taczaniu, kiedy przejeżdżaliśmy pod mostem. Panie Boże mój, myślałem, że toczymy się w przepaść! Ach, drogi są bardzo zaniedbane, wielmożny panie, na szczęście stangret marszałka szlachty powiedział mi wczoraj, że w tym roku ziemstwo…
Przerwałem dalsze wywody mego wiernego sługi i rozkazałem mu, aby zaraz wsadził na konia posłańca, który nie miał się pokazywać bez płaszcza. Chłopak powrócił z nadejściem nocy i przywiózł wielki pakiet, owinięty w zatłuszczone numery „Gazety Kijowskiej”. Wracałem z pola zmarznięty, przeklinając trzęsący wózek, ziemstwo i głupotę Iwana, kiedy chłopak wręczył mi z triumfem odnaleziony płaszcz i pocałował mnie w rękę za otrzymanego rubla. Rozdarłem papier, a palce moje, zesztywniałe od chłodu, pogrążyły się w pieszczocie czegoś miękkiego, delikatnego i ciepłego, jak oddech dziecka. Rozwinąłem pakiet i wyobraźcie sobie moje zdziwienie i niezadowolenie, kiedy zamiast mojego starego płaszcza, ujrzałem krótkie futro, które nasze damy, o ile się nie mylę, nazywają polonezkami. Futro z grubego niebieskiego aksamitu, podbite było drogocennymi sobolami. Płaszcz był skrojony wedle starodawnej mody, jaka panowała ongiś w Polsce.
— Cóż to za diabelski żart? — zawołałem zatrzymując posłańca.
— Nie wiem, Osipie Eugeniczu, poczmistrz sam mi wręczył ten pakiet w Taczaniu, mówiąc, że to jest futro, które zgubił nasz batiuszka i polecił mi zanieść naszemu batiuszce życzenia dobrego zdrowia.
— Ależ głupcze, to nie moje futro!
— Nie wiedziałem, Osipie Eugeniczu.
Odprawiłem durnia, wiedząc, że po tych sakramentalnych słowach niczego już nie można wyciągnąć z chłopa rosyjskiego. Rzuciwszy ze złością obce ubranie na kanapę, stojącą obok biurka, położyłem się do łóżka, marząc o dziwnych przemianach, którym ulegają płaszcze na Ukrainie; widocznie wszystkie futra z całego powiatu zeszły się ubiegłej nocy na schadzkę pod mostem w Taczaniu.
Nazajutrz obudziłem się bardzo późno; cudowne, wrześniowe słońce zalewało swoim złotym uśmiechem mój pokój ze starymi meblami, pokrytymi spłowiałą materią płócienną. Pierwszym przedmiotem, na który padł mój wzrok, była polonezka, rozłożona na kanapie. Lekkie powiewy wiatru, płynące przez otwarte okno, wprawiały w drżenie delikatne futro. Sobole połyskiwały w blasku słońca i nabierały kasztanowozłotych odcieni, jak te, co igrają na niektórych głowach Tycjana; na niebieskim aksamicie kaprys promieni układał mieniące się desenie, już to ożywione błękitem, już to zanikające w cieniu; oba tony łączyły się harmonijniej niż na palecie najbogatszego kolorysty. Mechanicznie począłem wodzić ręką po tym jedwabistym puchu, rozpalonym w żarze południa; wzdłuż mych palców sypały się iskierki, jak wówczas kiedy głaszcze się grzbiet kota uśpionego w popiele ogniska. Z pomiętej materii unosiła się delikatna woń; doskonale pamiętam wszelkie perfumy, lecz nie przypominam sobie podobnej woni, chyba słaby a drażniący zapach ukraińskich lip, kiedy rozkwitną w czerwcu wokoło domu. Słowem, ta śliczna polonezka tchnęła tajemnym wdziękiem oraz wyzywającą filuternością. Zabawiałem się układając ją w świetle dla nadania jej całej świetności, kiedy spostrzegłem na biurku otwartego Salvoliniego, który zdawał się czekać na mnie. Zawstydziłem się mojego dzieciństwa i pogrążyłem się w ukochanej lekturze. Muszę wyznać, że mniej zajęła mnie niż zazwyczaj. Ogród, rozciągający się pod oknem, strojny ostatnimi wdziękami jesieni, przyciągał często mój wzrok, który z kolei padał niezmiennie na sobole, uśmiechające się opodal.
Iwan wszedł, niosąc śniadanie i chciał zabrać nieznajomą. Na rękach mojego służącego widniały ślady sumiennej walki z kurzem, nagromadzonym na sprzętach w Bukowej w czasie letnich miesięcy. Na widok tej ciężkiej, czarnej ręki, chwytającej brutalnie za delikatny, niebieski aksamit, uczułem dziwne rozdrażnienie.
— Daj spokój, Iwanie, mógłbyś poplamić ten płaszcz, który jest cudzą własnością, później go zabierzesz.
— Wieczorem Iwan ponowił atak. Naszkicowałem właśnie plan pierwszego rozdziału mojego dzieła i chodziłem po pokoju krokiem nieregularnym i roztargnionym, tak bardzo sprzyjającym pracy umysłowej. Ilekroć zbliżałem się do biurka, wzrok mój padał na polonezkę, leżącą na kanapie w półświetle lampy w fantastycznym i żywym układzie, jakiego nabierają pod wieczór suknie długo noszone. Czasami zdawało mi się, jak gdyby się poruszała, podnosiła i przybierała pieściwe pozy, a promień światła z większym życiem niż rano wzniecał kasztanowozłote blaski; miałem wrażenie, że to niesforne loki jakiejś głowy weneckiej ukazują się w ciemnej głębi mego wielkiego lustra.
I znowu odesłałem Iwana do wszystkich diabłów. Biedny człowiek spojrzał na mnie ze zdziwieniem i odszedł z tą pełną uszanowania uległością, która u naszej poczciwej służby jest ostatnią pozostałością poddaństwa.
Następnego dnia wymyśliłem kilka sprytnych wykrętów, o które nietrudno, jeżeli chodzi o nasze kaprysy i przekonałem Iwana, że trzeba pozostawić nieznajomą na jej miejscu, aż do chwili kiedy zgłoszą się po nią. W rzeczywistości nie lubiłem myśleć o tej chwili. Zdawało mi się, że polonezka zawsze tu była; weszła od razu w moją duchową atmosferę, w to środowisko rzeczy poufałych i niezbędnych, w których stary kawaler — nawet jeśli nie jest taki stary — nie znosi żadnej zmiany. Pośród spłowiałych mebli w moim poważnym gabinecie polonezka stanowiła jedyną nutę młodą i wesołą, jedyną plamę świetlną. Ze swoją na pół żywą powierzchownością była ona dla mnie mniej niż psem, a więcej niż kwiatem. Opętanie tą głupią fatałaszką rosło z godziny na godzinę.
Ci tylko mogą zrozumieć, co zaznali niesłychanej monotonii i bezmiernej nudy samotnego pobytu na wsi rosyjskiej. Wyobraźnia nasza, żyjąca w tej ciszy, przygniatającej ludzi i rzeczy, czepia się najbłahszych przedmiotów i nadaje im olbrzymie znaczenie. Po interesujących pensjonarzach domów poprawy, należałoby marynarzom i ziemianom rosyjskim poświęcić pająka, Silvia Pellico. Polonezka — niechaj mi wybaczy porównanie — stała się moim pająkiem. Wpływ jej zniweczył wkrótce wpływ Ramzesa. Obserwowałem jej nieme i tajne życie. Wprawdzie było to ciało bez duszy, ale takie, z którego dusza jak gdyby niedawno uleciała i które po odejściu jej zachowuje wyraz nadzwyczaj skupiony.
Szukałem naturalnie duszy, a moja bezczynna wyobraźnia, puszczona na swobodę, przepędzała najlepsze godziny na gubieniu się w hipotezach nad przygodą, co przywiodła do mnie zbłąkaną, i na rozmyślaniu nad „wieczną kobiecością”, która tak niedawno była wcielona w tę powłokę, przywodziłem na pamięć wszystkie typy kobiet z bogatych mych wspomnień, aby je przystosować do mego futerka. W końcu znużony błąkaniem na oślep, postanowiłem wziąć się do dzieła z naukową ścisłością, jaka przystoi laureatowi Akademii. Jeśli Cuvier, powiedziałem sobie w duchu, potrafił odtworzyć zwierzęta przedpotopowe z małej kości, z nieznanego ułamka ich potężnego organizmu, dlaczegóż bym ja nie zdołał zrekonstruować kobiety z jej ubrania, które jest połową kobiety, jeśli nie wszystkim? Zawiesiłem okrycie, które, wróciwszy do naturalnych swych fałdów, uwydatniło natychmiast lekki i nieuchwytny wdzięk, ale to mi nie wystarczało.
Pewnego dnia zastałem na folwarku robotników moczących konopie z ostatniego zbioru. Wziąłem ukradkiem parę wiązek i rumieniąc się za tę dziecinną zabawę, zabrałem się do wypchania polonezki; zapiąłem okrycie na zaimprowizowanym manekinie, szanując wszystkie załamania, powstałe na aksamicie wskutek noszenia. Wynik był najzupełniej przekonywający: ujrzałem zarysowującą się giętką i długą szyję, bogate i dumne kształty oraz szczupłą kibić, gibką jak pień młodej brzozy. Z wąskości rękawów mogłem wnioskować o delikatności przegubów i kończyn. Pewne porównania, znane wszystkim, co uczyli się rysunku, pozwoliły mi odtworzyć przy pomocy zdobytej połowy, drugą nieznaną, to jest wysokość posągu i kształt głowy. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że włosy jej miały kasztanowozłoty odcień soboli, pewnikiem od dawna zdobytym były również jej oczy o ciemnych blaskach niebieskiego aksamitu. Jeden tylko punkt nabawiał mnie kłopotu, mianowicie brakowało nosa i nie miałem żadnych danych do odtworzenia go; aż do zdobycia bliższych danych, mój posąg był bez nosa. Lecz cóż to szkodzi! Czyż nie kochałem szalenie tej antycznej głowy z Efezu, którą barbarzyństwo tureckie pozbawiło tej samej ozdoby? A zresztą, czyż nie kochałem wielu moich rodaczek, będących w tym samym położeniu?
W ten sposób dusza powróciła w moją polonezkę i kształt jej utwierdził się odtąd niezmiennie w mojej wyobraźni. Był to dzień wielkiego wytchnienia. Z tą chwilą chimeryczna moja towarzyszka była stworzona i żyła. Toteż coraz bardziej przywiązywałem się do tego kawałka materii, jej widomego znaku. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógłbym ją stracić i wcale nie byłem ciekawy zobaczyć prawowitą właścicielkę futra, gdyż na pewno sprawiłaby mi rozczarowanie; ta, którą wymyśliłem, wystarczała mi.
Raz przyszła mi do głowy myśl bardzo prosta, która powinna była zjawić się trochę wcześniej, czy w kieszeniach ubrania nie ma jakiegoś znaku, wskazującego na pochodzenie. Myśl ta została bardzo źle przyjęta, dręczyła mnie i kilkakrotnie odkładałem jej wykonanie. Wreszcie wsunąłem w maleńkie kieszenie moje drżące ręce i ku niewymownej uldze wyciągnąłem je puste. Mój zawiadowca nakłaniał mnie, żebym pojechał do Taczania dla załatwienia ważnej sprawy, lecz ja znalazłem wybieg i posłałem jego w zastępstwie, gdyż obawiałem się rozmowy z poczmistrzem, który mógłby mnie zmusić do oddania płaszcza. Za każdym dzwonieniem do bramy dostawałem bicia serca, gdyż zdawało mi się, że już przychodzą zabrać moje futro. Kiedy zaprząg sąsiada lub koń posłańca wjeżdżał na dziedziniec, zrywałem się i rzucałem zasłonę na mój płaszcz; później nie ukrywałem przed sobą ohydy tego czynu, który mógłby zaprowadzić jakiegoś biedaka do domu poprawy, lecz któryż zbieracz nie ma na sumieniu podobnych słabości, nie mówiąc już o zakochanych?
Czyżbym już należał do smutnej kategorii tych ostatnich? Nie chciałem się przyznać do tej okropności, jednak mówiłem sobie, że jeśli śmieszne jest być zakochanym w kawałku materii, to połowa mężczyzn jest w tym położeniu i że nieraz zamącano sprawy świata dla gałganka, w którym było mniej duszy niż w moim. Nie zgłębiając natury mojego uczucia, rozkoszowałem się tą miłą wspólnotą życia; od tej chwili nie czułem się już osamotniony. Wieczorem, kiedy polonezka ożywiała się w tak dziwny sposób, prowadziłem z nią długie rozmowy, znałem już jej charakter, jej tajemnicę i przeszłość. Równie jak wszystkie jej towarzyszki miała swoje dobre dnie i swoje kaprysy; już to bywała czuła, wesoła, spoczywająca z uroczym wdziękiem, już to leżała wątła, zwiędła, martwa i bezduszna. Zależnie od jej usposobienia kładłem się spać smutny lub wesoły, a w nocy śniło mi się często to osobliwe stworzenie, błąkające się u mego wezgłowia, muskające mnie swoim brunatnozłotym puchem i zabawiające mnie aż do świtu piosenkami i szaleństwami.
15 października mieliśmy w Bukowej pierwszy przymrozek. Obudziwszy się, ujrzałem widnokrąg naszych pól, cały zbladły pod pierwszym całunem. Tego poranka miałem załatwiać sprawę wyrębu drzewa dość daleko od domu. Iwan przyniósł mi w triumfie szorstki płaszcz wieśniaczy, przysięgając się, że jest bardzo zimno. Domyśliłem się tego z lodowatego wiatru, który zawiał przy otwieraniu okna. Ręka moja spoczęła na miękkich sobolach, które ciągle zachowywały jakąś wewnętrzną i tajemną ciepłotę. Brrr… myślałem sobie, jak to byłoby dobrze otulić się tym ciepłym futrem, zanim się wyjdzie na taki czas! Ze wstydem odepchnąłem ten głupi pomysł. Ale wiadomo, że głupie pomysły mają szczególny dar torowania sobie drogi, jako też osobliwe argumenty na swoje usługi.
Po cóż — mówiła kusicielka — dostać zapalenia płuc, jeśli można tego uniknąć? Sądzisz, że jakiekolwiek przebranie może zadziwić twoich poczciwych chłopów? Ci prości ludzie nie potrafią niczego zauważyć, a gdyby nawet dziewczęta wiejskie uśmiechały się, to cóż to szkodzi?
Walczyłem; zakochani wiedzą, jak się kończą walki z głupimi pomysłami. Po kilku minutach wahania zarzuciłem nagle delikatną polonezkę na ramiona i wyszedłem. Ogarnęło mnie nie znane dotąd uczucie, mające w sobie coś z wonnej kąpieli, ciepłoty łóżka, powiewu wiatru wiosennego i dotknięcia przewodów elektrycznych. Jakaś nowa radość przenikała do głębi całą moją istotę. Zawiadowca drżał, a ja nie czułem zimna. Długo bawiłem w lesie, zdawało mi się, że wróciwszy do domu, będę musiał porzucić najlepszą cząstkę mojej istoty.
I to był początek mojego nałogu; następnych dni, nawet kiedy się wypogodziło, nie zdejmowałem mego błogosławionego futerka. Wyjazdy, dawniej pospieszne i przykre, stały się miłe. Z chwilą kiedy wkładałem zaczarowany płaszcz, czułem, że moja nędzna istota opuszcza mnie, i że inna, obca, zajmuje jej miejsce. Była to atmosfera jakiejś innej istoty, przepojona nieustanną pieszczotą, która stała mi się nieodzowna. Wówczas przypomniałem sobie, że kiedyś zaciekawił mnie artykuł w „Przeglądzie Archeologicznym” traktujący o szacie Dejaniry. Ach, jakże rozumiem biednego Alcyda, płonącego w ognistych uściskach jej szaty! Ażeby podjąć przerwane studia, miałem nawet zamiar napisać pracę o tym interesującym zdarzeniu z mitologii greckiej.
Gdyż nietrudno domyślić się, że nieszczęśliwy Ramzes został zapomniany; nie dokończony szkic leżał na biurku z miną właściwą porzuconym książkom i papierom. Całe dnie spędzałem poza domem, biegając po lesie w moim ubraniu magicznym; rozkosz pierwszych chwil nie opuszczała mnie, przeciwnie, zdawało mi się, że z każdym dniem coraz mniej byłem sobą, że przemiana dokonywała się. Objawił mi się cały świat wytwornych i subtelnych uciech, zmieniłem duszę, tak jak płaszcz, i wyzbyłem się dawnego człowieka; miałem wrażenie, że staję się… a jednak nie! Mówiąc szczerze, zdawało mi się, że tracę rozum.
W tym krytycznym momencie mojego życia duchowego wręczono mi wieczorem, dnia 24 października, telegram od mojego przyjaciela X. Zawiadamiał mnie, iż nazajutrz rano będzie przejeżdżał przez Kijów i błagał, abym przyjechał bodaj na chwilę w celu omówienia pewnej sprawy, w której mogłem mu być pomocny. W chwili owej samotność moja, ożywiona namiętnością, była mi droższa ponad wszystko, toteż przeklinałem tę natrętną przyjaźń; mimo to nie mogłem odmówić i kazałem zaprząc do bryczki. Iwan zbliżył się z drwiącą miną, którą od jakiegoś czasu chętnie przybierał wobec mnie.
— Noc będzie dżdżysta, jakie okrycie weźmie wielmożny pan na drogę?
Musiałem zwalczyć lekkie zawstydzenie, które zjawiało się jeszcze od czasu do czasu, lecz tyle ich już zwalczyłem!
— Futro — odparłem odwracając głowę, a w chwilę później trójka unosiła mnie, drżącego z rozkoszy w drogich sobolach, które otulały atmosferą miłości moją istotę, obojętną na wszelkie rzeczy.
Noc była głęboka, kiedy moja bryczka wjechała na dziedziniec poczty w Taczaniu. Na środku dziedzińca stała wyprzężona kareta podróżna, czekająca na zmianę koni.
— Pójdę obudzić poczmistrza Iwanowicza — rzekł Iwan.
— Postaraj się, ażeby jak najprędzej zaprzęgli i pozwól spać tym, co śpią — odrzekłem z niezadowoleniem.
Nietrudno zgadnąć, że jedno tylko miałem pragnienie: uniknąć poczmistrza. Z obawy przed spotkaniem nie wszedłem nawet do izby, gdzie można było dostać herbaty, zapaliłem papierosa i zacząłem chodzić po drewnianym ganku z okapem, który biegł wokoło dziedzińca. Noc była ciemna i dżdżysta, jak to przepowiedział Iwan. Nędzna naftowa lampa, stojąca na gzymsie drzwi, oświecała słabo jeden z zakrętów ganku.
Po kilku chwilach drzwi te otwarły się, a w nich ukazał się jakiś podróżny, który począł przechadzać się w kierunku przeciwnym. Sylwetka jego uderzyła mnie od razu, szczególniejszą jej cechą było to, iż nie można było domyślić się, do jakiej płci należał nieznajomy. Powiecie mi, że wypadek ten zdarza się często w Rosji, gdzie nasza miła zima, zmuszając nas do dziwacznego stroju, przeistacza ulice w istny bal kostiumowy przechodniów, nie mających ani kształtu, ani wieku, ani płci.
Jeszcze bardziej zaciekawiło mnie to, iż po chwili zdawało mi się, jakobym w postawie, chodzie i ruchach mego towarzysza przechadzki, odnajdywał dawne wspomnienia; wspomnienia te były jednak nader trudne do określenia, gdyż odnosiły się najwidoczniej do dwóch zupełnie odmiennych osób. Nie mogłem złączyć nazwisk z tymi niejasnymi podobieństwami, ale mimo to byłem pewny, że widziałem u kogoś bliskiego tę sylwetkę, a u kogoś drugiego tę postawę i ten chód.
Wielce zakłopotany, zatrzymałem się pod lampą, aby zaczekać na przechodzącego. Na oświetlonej przestrzeni ukazały się dwie nóżki kobiece, wychodzące spod długiego płaszcza męskiego; oczy moje padły na płaszcz: był to mój płaszcz, moja stara lisiurka!
Można się domyślić, jaki rój bezładnych myśli zakłębił mi się w mózgu. Zacząłem chodzić jak pijany. Przypadek zdarzył, że kilkakrotnie spotkaliśmy się pod lampą. Pierwsze wrażenia wyjaśniały się, nie zmniejszając mojego zakłopotania. Patrząc na płaszcz, zdawało mi się, że widzę siebie w lustrze a pod przybraną osobistością domyślałem się drugiej, którą znałem tak, jak gdybym ją przed chwilą opuścił. Twarz tej kobiety — gdyż na pewno była to kobieta — owinięta była czarnym szalem, lecz z nieruchomego jej wzroku odgadłem, że jestem przedmiotem uwagi równie wielkiej jak moja. Przechadzka trwała w dalszym ciągu, zakłopotanie moje wzrastało.
Czy wam się kiedyś zdarzyło przejść w salonie obok osoby dobrze wam znanej? Czujecie, że trzeba się zbliżyć i przemówić do niej, a jednak nie możecie zdobyć się ani na jedno słowo, gdyż nie pamiętacie jej nazwiska; odgadujecie, że i ona was poznała i każda chwila opóźnienia zwiększa wasze zmieszanie.
Niepokój, jaki odczuwałem, był właśnie tego rodzaju, lecz stokroć dokuczliwszy i zamącony niedorzecznymi myślami. To mi się zdawało, że ja sam przechadzam się u mego boku, mówię o moim dawnym, ja, to znów, że polonezka biegnie przede mną, unosząc moje nowe ja. W rozdwojeniu tym, gdzie obie moje połowy unikały się wzajemnie, czułem, iż przy każdym nowym spotkaniu okrywam się coraz większą śmiesznością, wzrok zza welonu śledził mnie nader niepokojąco, krople potu wystąpiły mi na skronie.
Nagle przy jednym zakręcie nieznajoma zatrzymała się przede mną, szybko odrzuciła welon i parsknęła długo powstrzymywanym śmiechem; młody, świeży głos, którego można się było domyślić po śmiechu, odezwał się do mnie po francusku:
— Może pan zechce oddać mi płaszcz…?
Stałem nieruchomy, ogłuszony, szukając słów i jąkając się:
— Mój Boże… chciałem prosić panią o to samo… ale raczy mi pani wyjaśnić…?
O nie, nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że pan ma moje futro, które, jak widzę, przywłaszczył pan sobie bez ceremonii.
— To prawda, ale czyż pani nie daje mi przykładu?
— To pana płaszcz? I to ja mam się panu tłumaczyć? Owszem, niech i tak będzie, to zresztą bardzo proste. Przed miesiącem przejeżdżałam tędy do sąsiedniej wsi i zgubiłam futro. Kiedy wysłałam na poszukiwanie, przyniesiono mi ten płaszcz. Mój pobyt przedłużył się, mrozy zaskoczyły mnie zupełnie bezradną, więc użyłam tego, czym Opatrzność obdarowała mnie. Natomiast niepodobna zrozumieć potrzeby, dla której mężczyzna przystraja się w okrywkę kobiecą jak w kołnierzyk, nie mówiąc o tym, że na pańskich ramionach biedna moja palatynka wydaje się troszkę zniekształcona.
— O nie, przysięgam pani, że tak nie jest. Przeciwnie, ja…!
Wstrzymałem się na czas, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa, zrozumiałego tylko dla mnie.
— Zresztą, jeśli się panu zdaje, że wina leży po obu stronach, to dajmy temu spokój. Przypadek naprawił już swój błąd. Powróćmy do naszych własności i do tego, co przystoi naszej płci. A ponieważ osoby, które przez miesiąc nosiły zamienione płaszcze, wydają mi się dostatecznie zaznajomione ze sobą, więc zanim dokonamy przebrania, zapraszam pana na herbatę.
Mówiąc to, nieznajoma otwarła drzwi, wiodące do izby i wskazała mi drogę.
Niechętnie wszedłem za nią. Wróciłem do rozwagi i jedno tylko miałem na myśli: bliskie i nieuniknione rozstanie z ukochaną moją towarzyszką. Nie czułem żadnej wdzięczności dla jej właścicielki za to, że się zjawiła. Nie troszczyłem się o nią, chodziło mi tylko o jej futro. Podczas kiedy moja bohaterka zdejmowała lisiurkę, czyniłem krótki przegląd, co jest pierwszą powinnością mężczyzny wobec kobiety, z którą zawiera znajomość. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to, co mi się ukazało, to był mój posąg, tak jak go odtworzyłem z jego okrycia, tylko z nosem w dodatku. Czyżby ten nos mi przeszkadzał? Nie wiem, dość że ta postać nie sprawiła mi najmniejszej przyjemności i pozostała dla mnie zgoła odmienna od prawdziwej, . to jest, od tej, co zamieszkiwała futro. A przecież były tam kasztanowozłote włosy i ciemnoniebieskie oczy.
Nieznajoma kazała służącej podać herbatę; po akcencie pierwszych słów, wypowiedzianych po rosyjsku, poznałem, że to była Polka. Wszystko zresztą zdradzało w niej to osobliwe, niebezpieczne plemię rodzaju kobiecego: spojrzenie elektryzujące, woń trująca, giętkość wężowa i nieświadome drażnienie każdą fatałaszką, od obcasa aż do ostatniego pukla włosów.
Podczas kiedy nalewała herbatę, wszedł Stefan Iwanowicz: pozdrowił nas z uśmiechem i odezwał się:
— Sądzę, że pani hrabina zrozumiała teraz pomyłkę. W dniu, w którym pani hrabina raczyła zajechać i zostawiła futro, pan Józef Olenin zgubił w pobliżu swój płaszcz. Nazajutrz, kiedy posłaniec z Bukowej przyjechał po płaszcz, mój stajenny wręczył mu okrycie, które znalazł… Po kilku godzinach, jakiś przechodzień przyniósł płaszcz pana Olenina i spotkał w bramie posłańca, który pytał się o futro hrabiny, posłaniec nie sprawdził, co było w pakiecie, i nic już nie słyszałem o tej sprawie.
Poczmistrz wyświetlił mój romans. Nazwisko hrabiny X było mi dobrze znane. Wyjechała z Warszawy w czasie, kiedy mój pułk stanął tam załogą. Wszyscy mówili wówczas o jej piękności, o jej cnocie niezłomnej i jej drugim małżeństwie ze starym hrabią X, jednym z najbogatszych magnatów polskich, który niegdyś był w wielkich łaskach u dworu, a nawet za czasów ostatniego panowania sprawował przez pewien czas urząd jenerał–gubernatora. Od jakiegoś czasu państwo X żyli zacisznie w Rogonoszewie, w pięknym swym majątku na krańcach Podola, o sto wiorst ode mnie. Wiedziałem, że przejeżdżali niekiedy przez nasz powiat, udając się do innego majątku, położonego bliżej Kijowa.
Hrabina odprawiła Stefana Iwanowicza, prosząc go, aby przyspieszył zaprząg koni; po odejściu poczmistrza zaczęliśmy rozmawiać z tą swobodą, którą nadaje nowym znajomościom przekonanie, że się należy do tego samego świata, chociażby się nie zamieniło futer.
— A więc znajomość dokonana — odezwała się hrabina — i to w sposób wielce romantyczny. Moi przyjaciele z Warszawy opowiadali mi wiele o pańskich licznych czynach bohaterskich, kiedy pan służył przy huzarach, lecz nie wiedziałam, że pogardę pospolitej moralności posuwa pan aż do przywłaszczenia sobie sobolów, zgubionych na gościńcu.
— Może pani nawet dodać, aż do nie zwrócenia ich.
— Jak to?
— Oświadczam, że nie wydrze mi pani tego futra, chyba, z życiem.
— Doprawdy? A dlaczego?
— Dlatego… dlatego, że je kocham.
— To samo mogliby powiedzieć wszyscy bohaterowie, odstawieni na policję.
— Nie. Pani mnie nie rozumie, pani nie może mnie zrozumieć. To, co mnie łączy z tym okryciem, jest zbyt subtelne, aby można to określić słowami. A przecież pani jest także Słowianką i co za tym idzie, spirytystką, wierzącą w metempsychozę i mnóstwo podobnych rzeczy. I oto od miesiąca, odkąd ten kawałek materii wszedł w moje życie, wypędził mnie z wolna z mej własnej osobowości, aby na to miejsce wprowadzić inną duszę, istotę urojoną, przez siebie poczętą; a może to ja przeistoczyłem się w niego, który przyjął kształt i istotę, jaką zawierał ,,w potędze”, jak mówią filozofowie. Nie wiem. Dość że jestem zakochany w nim i we wszystkim, co moja wyobraźnia włożyła w niego, słyszy pani: jestem zakochany…
Hrabina przybrała surową minę, obowiązującą w podobnych wypadkach. Jednak wszyscy wiedzą, że ta surowa mina nigdy nie wyraża zdziwienia, z czego należałoby przypuszczać, że kobiety zawsze oczekują tego słowa, jako zwykłego następstwa rozmowy z nimi.
O, nie chciej pani mnie źle zrozumieć. Daleka jest mi chęć obrażenia pani. Osoba pani nie odgrywa tu żadnej roli, jest nieobecna, pod futrem istnieje tylko kształt idealny, zrodzony z jego fałdów na moje wezwanie.
— Nie jest to bardzo pochlebne dla formy cielesnej, która przyczyniła się nieco do wytworzenia tych fałdów. Bawi mnie pańska oryginalność, lecz mimo to zmuszona jestem prosić pana stanowczo o moje futro.
— Nigdy, raczej życie! Czemuż spotkałem panią?! Niech pani jedzie — wołałem z rozpaczą — lecz proszę nie żądać ode mnie mojej duszy!
— Ależ ja żądam tylko futra. Ach, pan jest Świętoszkiem od futer: „Ty je opuścisz raczej, ty co z niesłychanym zuchwalstwem gadasz do mnie, jakbyś tu był panem”*.
— Mimo chęci wyświadczenia panu tej przysługi, powtarzam, że za parę godzin stanę przed moim prawowitym władcą, który słusznie by się zadziwił, widząc mnie w męskim płaszczu. Chcę wrócić do domu w moim zwykłym rodzaju i kształcie. A zresztą to futro jest dziedzictwem rodzinnym bardzo dla nas drogim.
— Ależ to mnie samego pani żąda! Jakże mam oddać pani samego siebie?
— Pragnę wniknąć w pańskie szalone myśli. Czyż nie pozostawiam panu pewnej pociechy? Pański płaszcz, który noszę od miesiąca, a w którym pokojówka moja musiała zrobić parę zmian, żebym go mogła użyć, ten płaszcz przeistoczył się nieco na pańską korzyść. Wedle pańskiej teorii o przystosowywaniu płaszczów, odnajdzie pan w nim trochę siebie, trochę tej drugiej.
— Hm, płaszcz z muzeum neapolitańskiego! Ładna pociecha!— — odparłem żałośnie.
— Ci archeologowie zawsze myślą, że mają prawo do wszelkich swobód. Ale czas ucieka, słyszę przed bramą moje konie, kończmy ten marivaudage*. Proszę mi oddać palatynkę!
Podn:osłem się ruchem tak rozpaczliwym, że przedmiot sporu zsunął się z moich ramion. Gestem pełnym swawoli hrabina wyciągnęła rękę do spadającego futra, a ja mimo woli przyciągnąłem je do siebie.
— Ach! — zawołała wybuchając szczerym śmiechem — wie pan, że gdyby ktoś teraz nadszedł, mógłby pomyśleć, że odgrywamy scenę Putyfary z pańskim imiennikiem!
— O pani, żona jenerała Faraona żywiła mniej okrutne uczucia!
— Bez porównań, proszę pana, mój mąż wystąpił już ze służby — odparła hrabina, śmiejąc się coraz głośniej.
I przybrawszy przepyszny wyraz powagi, w którym, muszę przyznać, było jej bardzo do twarzy, odebrała mi ukochane futro, zarzuciła je na ramię i skierowała się ku drzwiom. Wychodząc odwróciła się, zapewne, ażeby drwić z mojej miny. Ale widocznie musiałem jej się wydać naprawdę zrozpaczony, gdyż odezwała się do mnie z odcieniem sympatii w głosie:
— Lituję się nad pańskim szaleństwem. Pan kocha tę polonezkę! A więc proszę ją odwiedzić w Rogonoszewie. Przyrzekam panu, że zawsze będzie wisiała na pierwszym wieszadle w przedpokoju. Proszę przyjechać, zapraszam pana raz na zawsze pod nasz dach. Może pan powiedzieć, zmieniając przysłowie: „za jedną polonezkę straconą, dwie odnalezione”.
I znikła unosząc moje Palladium*. Zdawało mi się, jak gdyby w pokoju zapanowała nagle ciemność. Ze złością okryłem się lisiurką i podążyłem do Kijowa, tłumiąc boleść i drżąc na ciele i na duszy.
Kiedy wróciłem do Bukowej, ziemia nasza przybrała wygląd zimowy, zsiniały. Pierwsze śniegi, które spadły na nieskończone płaskowzgórza czarnoziemu, stajały na powierzchni pól, a zachowały się w zagłębieniach bruzd. Śniegi te pokrywały białymi plamami wielkie pola barwy sadzy, które stanowią nasze bogactwo; zdawało się, jak gdyby z wszystkich pogrzebów całego świata zeszyto żałobną materię i na setki wiorst rozpostarto kir skropiony srebrnymi łzami. Niskie chmury pełzały po łysych bukach, a dymy chat włościańskich snuły się po strzechach, skąd zwisały krople lodu.
Mój dom ukryty w lesie, nigdy nie jest wesoły o tej porze roku; wróciłem doń jeszcze smutniejszy i posępniejszy niż zazwyczaj. Wydał mi się tak pusty, jak pokój skąpca, któremu ukradziono skarb; mój gabinet był tak ciemny, że żadna lampa nie była w stanie go rozjaśnić. Mimo że Iwan napełniał kominek sosnowym drzewem, nie mogłem rozgrzać moich skostniałych członków. Czy śniliście kiedy o tym, że odcięto wam jakiś członek? Ja tę zmorę odczuwałem na jawie, ciało moje było wprawdzie nietknięte, lecz dusza opuściła swą siedzibę. Mimo skłonności do doktryn materialistycznych, zacząłem wierzyć w istnienie duszy, sprawdziwszy pustkę, jaką zostawia po sobie w chwili, kiedy nas opuszcza. Bezustannie usiłowałem przemawiać sobie do rozsądku, aby wypędzić z mózgu to szaleństwo; doświadczenie wykazało mi, że ta metoda jest do niczego: rozumować nad namiętnością, jest to chcieć wyrwać gwóźdź, tłukąc weń lekkimi uderzeniami młotka: młotek pogrąża gwóźdź w drzewo, a rozumowanie namiętność w sercu.
Skracam opis walk wewnętrznych, których wyniku można się domyślać. Dzwonki kłusaków zajeżdżających z saniami przed ganek, aby mnie zawieźć do Rogonoszewa, były pierwszym dźwiękiem, który mój dom napełnił weselem. Droga wydała mi się długa, a miejscowość okropna: wielkie, zmarznięte stawy, lasy jodłowe, stary zamek z czasów Elżbiety podobny do więzienia: była to jedna z tych twierdz nudy, gdzie najpospolitszy towarzysz przyjmowany jest przez więźniów jak Królewicz w zamku Śpiącej Królewny.
Dzisiaj, przyszedłszy do zdrowego rozumu, nie śmiem prawie przypomnieć sobie śmiesznego wzruszenia, z jakim wszedłem do przedpokoju państwa X. Moja polonezka, oczywiście ta futrzana, promieniowała na pierwszym wieszadle, połyskując jak złote runo, pieszczotliwsza i żywsza niż kiedykolwiek. Podbiegłem do drogiego futerka i obsypałem je trwożnymi pocałunkami. Hrabina, która śledziła mnie, ukazała się na progu, śmiejąc się na całe gardło.
— Widzę, że choroba jest zakorzeniona i że trzeba ją leczyć energicznie, w razie potrzeby zimną wodą.
Przyjęła mnie z wielkim wdziękiem i przedstawiła swojemu mężowi, walecznemu inwalidzie z wojen kaukaskich, przykutego przez ischias do fotela za stołem, przy którym jego młoda żona i plenipotent mieszali kolejno karty do odwiecznej partii preferansa. Hrabia był to zresztą piękny wizerunek przodka o skroniach posiwiałych, na których zmarszczki krzyżowały się z bliznami, zadanymi przez jatagany tureckie; zaczerwieniony nos i dobry humor świadczyły o pociechach, jakie na starość przynosi żołnierzowi piwnica, dobrze zaopatrzona w wino węgierskie.
Gospodarze czynili mi wielkie honory, ale ja odpowiadałem tylko tym, co mi nakazywała prosta grzeczność. Korzystałem z każdej sposobności, żeby wymknąć się do mojej ukochanej i zatracić się w kontemplacji jej piękności. Niebawem odniosłem wrażenie, że pani X z pewnym zniecierpliwieniem śledziła te manewry, które bawiły ją z początku. Jej życzliwość wyraźnie ostygła. Ostatni raz, kiedy mnie zaskoczyła na poufnej rozmowie z sobolową palatynką, przeszła wzruszając ramionami i mrucząc przez zęby:
— Wariat!
Zawezwany do Bukowej na tydzień, nie dałem czekać na powtórną wizytę. Lecz jakże wielki był mój zawód, kiedy nie zastałem futra na zwykłym miejscu. Pobiegłem do salonu i uczyniłem hrabinie gorzkie wyrzuty za złamanie danego mi słowa. Odpowiedziała mi z wyrazem gniewu na ustach, że moje gadanie nie miało już zalet nowości i zadzwoniwszy nerwowo na pannę służącą, kazała przynieść ten „stary strzęp”.
Podczas tego drugiego pobytu, zachowanie hrabiny świadczyło o wrogim dla mnie usposobieniu. Nie odzywała się już do mnie i trzeba było całego mego zaślepienia, żeby nie być dotkniętym tym postępowaniem, które należało przypisać pogardzie odczuwanej dla mego szaleństwa. Tylko stary hrabia, nie znający moich dziwactw, przyjmował mnie z serdecznością tradycyjną w naszych stronach i nalegał, żebym powrócił skrócić w jego towarzystwie długie dni zimowe.
Powróciłem na święta Bożego Narodzenia, chociaż przeczuwałem, że obecność moja staje się wstrętna. I tym razem nie zastałem polonezki, lecz jakież było moje zdziwienie, kiedy ujrzałem hrabinę otuloną przed zimnem w „nasze” futro. Była znowu w dobrym humorze i przyjęła mnie z uśmiechem na ustach.
— Przykro mi doprawdy, drogi sąsiedzie, ze względu na pańskie przyzwyczajenie, ale lekarz powiada, że jestem niezdrowa i podczas mrozów każe mi nosić futro w lodowatych salach naszej starej rudery. Nie życzy mi pan chyba śmierci, gdyż uprzedzam pana, że nie zapisałabym panu tego płaszcza. Musi pan poprzestać na podziwianiu go na mnie. Żałuję, że moja niezgrabna postać psuje fałdy, ułożone na moim idealnym sobowtórze. Niech się pan przyzwyczai do tego.
— Niestety, pozbawia mnie pani nader słodkich i miłych pieszczot!
— O, ja wiem, że na mnie ten magiczny płaszcz traci całą swoją wartość! Tym lepiej, wyleczy się pan, chyba… chyba… że znajdzie pan jakąś drogę pośrednią.
Odkąd pani przywdziała magiczny płaszcz, zdawało mi się, że z każdym dniem staje się mniej obca, mniej sobą, a więcej nim. Z dziwną siłą wchłaniania, którą tak często zauważyłem, futro przeistaczało swą panią i sprowadzało ją do rozmiarów mojej chimery. Pani znikła; została tylko moja polonezka, pełna niezrównanego, uwodzicielskiego czaru, którym darzyła mnie od trzech miesięcy. Po pewnym czasie nie mogłem już odłączyć jednej od drugiej. Przychodziło mi to tym łatwiej, że hrabina, obawiając się z mnie, nie zdejmowała okrywki, którą pewnego razu nazwała „starym strzępem”, a ja, nie mogąc się oderwać od ukochanego przedmiotu, przykuty byłem do boku tej, co go nosiła i towarzyszyłem jej jak cień.
Gdyby hrabina chciała przywiązać mnie do swojej osoby, to nie mogłaby znaleźć lepszego podstępu; mimo to nie przypuszczałem, żeby w tym było jakieś wyrachowanie; jej prawa dusza była niezdolna do tego. Odtąd brałem udział we wszystkich przechadzkach kasztelanki; towarzyszyłem jej w parku, zbierając skwapliwą ręką perły szronu, czepiające się sobolów za dotknięciem niskich gałęzi brzóz; szedłem za nią na stawy, gdzie lubiła się ślizgać; kiedy traciła równowagę w swej szybkiej jeździe, stałem za nią i byłem gotów wziąć ją w ramiona. Kiedy wsiadała do sań, aby udać się na dłuższą wycieczkę, byłem zawsze u jej boku i błogosławiłem nierówności drogi, które wstrząsając ciasnym pojazdem, zbliżały do mego ramienia i ręki miękki niebieski aksamit, jego ciepło i woń. Podczas tych dni, razem spędzanych, rozmawialiśmy wiele; bardzo żywo zajmował mnie ten dziwny charakter, odsłaniający się przede mną. Charakter dwoisty i jakby złożony z dwóch części duszy źle spojonych; wiedziałem z doświadczenia, że to cudowne futro wywierało wpływ tak silny i tak niepokonany, iż zmieniało nawet istotę duchową tych, których okrywało.
W spokojnej, nieco znużonej i odrętwionej samotnością duszy jakaś wróżka wzniecała iskierki filuterności i przebłyski poezji. Chwilami zdawało mi się, jak gdyby słowa mojej nowej przyjaciółki dyktowane były przez jakiegoś przelotnego duszka, jednego z tych włóczęgów, co zakradają się do najuczciwszych mieszkań i wstrząsają całym domem. Bywała wówczas już to niespokojna, kapryśna, dziwaczna i oziębła, pogrążona w tajnikach swych myśli, już to odsłaniająca duszę w nagłych wybuchach; złowróżbny śmiech, dźwięczący na jej maleńkich ustach, nie pochodził od niej, robił na mnie wrażenie dzikiej pieśni granej przez bezbożnika na organach kościelnych.
Podczas długich i nudnych wieczorów grudniowych zgromadzaliśmy się wszyscy troje w dolnej sali przed płonącym ogniskiem, Hrabina milczała wówczas jak zaklęta: otulona futerkiem mimo żaru od paleniska, z głową opartą i wzrokiem zatopionym w ruszt żelazny, zdawała się śledzić szaleństwa żółtych i czerwonych diablików, co przemieszkują pod wielkimi polanami, gawędzą w ogniu i opowiadają baśnie kasztelankom nudzącym się w starych zamczyskach. Ja również nie odzywałem się wiele: wpatrywałem się w sobole i znajdowałem coraz większą przyjemność w śledzeniu gry świateł na ich fałdach; za najdrobniejszym ruchem tej, co je nosiła, kryły się w gęstym mroku padającym od stropu lub rozświetlały się przedłużone puklami włosów o tym samym złotawym odcieniu. Hrabia tylko ożywiał nasze wieczory swoim niewyczerpanym dobrym humorem, oczarowany uprzejmym gościem, który słuchał jego wspomnień żołnierskich i legend ukraińskich.
Pewnego wieczoru wiatr stepowy gnający aż pod Karpaty wył, przeciągając przez dziedziniec; skrzypienie młyna wiejskiego zamierało na ciemnych szybach. Odgłosy żywiołów rzucają nieokreślony lęk na nasze wsie zazwyczaj tak ciche. Milczeliśmy; stary kamerdyner wszedł niosąc herbatę; okiennica trzasnęła, szczekanie psa czy też wycie wilka przycichło na gościńcu. Wychodząc, kamerdyner, odezwał się z namaszczeniem:
— Pani hrabina zrobi dobrze, zamykając wieczorem swoje klejnoty; w takie noce ukazuje się Dama.
— Jaka Dama? — spytałem hrabiego.
— Jak to? To pan nie wie, jaka wizyta panu grozi? Proszę się nie śmiać, panie sceptyku i wysłuchać historii, w którą cała moja służba wierzy równie silnie jak w cuda Matki Boskiej Częstochowskiej. Przed dawnymi laty, za króla Stanisława, dom ten był widownią tragedii rodzinnej. Jeden z moich przodków, zdradzony przez młodą żonę, sam sobie wymierzył sprawiedliwość, jak to czynili nasi twardzi dziadkowie i wrzucił winowajczynię do stawu. Od tej chwili dusza potępiona błądzi z rusałkami (czyli boginkami wodnymi) pod nenufarami i sitowiem; czasami powraca do swej siedziby i odwiedza basztę narożną, tę właśnie, w której pan mieszka; słychać jej lekkie westchnienia, a na korytarzach, którymi przechodzi, znachodzą krople wody, źdźbła mchu i irysów; niektórzy widzieli ją, jak szła: długa trzcina, otulona zieloną gazą, z włosem z trawy wodnej. Za życia mego dziadka ukazała się dwa razy, za życia ojca raz; po każdej wizycie zauważono brak jakiegoś kosztownego przedmiotu; zawsze zabiera to, co właściciel uważa za najdrogocenniejsze. To ona, ta łotrzyca, uprowadziła mojego starego rumaka owego wieczoru, kiedy wymknął się, wracając z pastwiska. Ale co by mi dzisiaj mogła ukraść, tego doprawdy nie wiem…
Upomnienie hrabiego było zbyteczne. Przez moją niańkę, Małorusinkę, wychowany w wierze w podania ludowe, nie miałem wcale ochoty żartować na ten temat. Byłem nawet zgorszony śmiechem hrabiny, którym wybuchła przy ostatnich słowach męża; był to ów śmiech nieznany, co zdawał się wchodzić w nią raczej niż wychodzić.
Pożegnałem się i poszedłem do mego mieszkania w baszcie, byłem rozdrażniony, a myśli moje krążyły wokoło legendy, którą usłyszałem. Położyłem się do łóżka z oczami wpatrzonymi jak zawsze w futro zawieszone u okna. Gdyż popełniwszy już tyle dzieciństw, muszę się przyznać także i do ostatniego. Czułem się tak nieszczęśliwy, kiedy wieczorami rozstawałem się z polonezką, że pewnego razu ośmieliłem się odezwać do pani X:
— Pozwoliła mi pani szukać drogi pośredniej; skoro zabiera pani moją ukochaną na cały dzień, to proszę mi ją zostawić przynajmniej na noc, abym miał ją przy sobie i mógł ją podziwiać zaraz po przebudzeniu.
Nie czekając na zgodę, porwałem pelerynkę, którą pani X, odchodząc, rzuciła na fotel. Od tego czasu zabierałem ją miłośnie do mojej baszty; w noce księżycowe, blady aksamit i sobole rysowały się na szybie w świetlane; aureoli.
Tego wieczoru grudniowa pełnia księżyca kryła się co chwila pod czarnymi chmurami, pędzonymi wiatrem; rozszalała burza wnikała do mego pokoju przez stare, źle spojone ramy okienne. Naraz przyszła mi do głowy myśl, która wprawiła mnie w drżenie: „A gdyby Dama, gdyby rusałka, przyszła i wydarła mi futro, przedmiot niewątpliwie najcenniejszy w całym zamku? A może to była jej własność? Te futra, które, jak mi opowiadano, były zabytkiem rodzinnym, ten płaszcz staromodny, czyż nie należał do nieszczęśliwej prababki? A dusza tajemnicza, przemieszkująca w tym zaczarowanym futrze, czyż to nie jej dusza?” Wy, coście kiedykolwiek drżeli o ukochaną istotę, możecie sobie wyobrazić, jakie przerażenie ogarnęło mój mózg, przerażenie zwiększające się z każdą chwilą, przeszywające mi serce, walące w skronie. Patrząc na polonezkę oczyma szeroko otwartymi, ujrzałem, jak się podnosiła ruchami człowieczymi, zapewne za podmuchami wiatru, to znów kryła się i ukazywała, widocznie zależnie od kaprysu księżyca i chmur. Po dłuższym zaćmieniu, światło księżyca znowu zalało cały pokój: polonezki nie było na dawnym miejscu.
Usłyszałem lekkie westchnienia i jedwabisty szelest na obiciach, przypominający szmer trzcin, przez które przepływa łódź. Przerażony rzuciłem się ku drzwiom; padłem na kolana, wyciągnąłem ręce wołając: — Zostaw, zostaw mi moją duszę, nie odchodź… Ramiona moje objęły sobole, które poruszały się; jakiś niewyraźny kształt drgał pod ich fałdami, wilgotny oddech musnął moje czoło. Szał odjął mi świadomość rzeczywistości, krzyknąłem głośno, straciłem czucie… a także i wspomnienie, gdyż nie potrafiłbym powiedzieć, co się potem stało; pozostało mi jedynie tylko bezładne i mętne wrażenie, jakiego się doznaje po wielkim upojeniu.
Nazajutrz miałem ochotę powiedzieć moim gospodarzom o ukazaniu się prababki, lecz powstrzymał mnie fałszywy wstyd i obawa, aby nie obrazić tajemniczej istoty, którą chciałem jeszcze ujrzeć. Czy Dama powróci?
Powróciła… Ona sprowadza mnie i przykuwa do Rogonoszewa, gdzie życie moje i moich przyjaciół, płynie zawsze równo i spokojnie. Hrabia mocno niedomagający przez całą zimę, nie pozwala, aby jedyny partner do kart i szachów opuścił jego gościnę.
Wszyscy dobrze wiedzą, że rząd rosyjski w swojej ojcowskiej pieczołowitości uprzedza najskrytsze pragnienia swoich poddanych i że najtajniejsze życzenie powzięte przez rządzonego jest natychmiast spełnione przez rządzącego. Miałem nowy dowód tego. Kolej Podolska, która łączy nasze rezydencje, została w styczniu otwarta: jestem od moich przyjaciół oddalony jedynie o dwie godziny drogi. Znajomi moi z Petersburga i koledzy z Akademii na próżno piszą do mnie listy pełne znaków zapytania. Zniecierpliwiony odpowiedziałem im raz na zawsze, że zajmuję się futrami. Nie mogłem jeszcze znaleźć czasu, żeby ich odwiedzić i nawet nie pojechałem na ostatni kongres orientalistów. Bo i jakże mógłbym się tam pokazać?
Moje wielkie dzieło nie postąpiło ani o linię. Zacny hrabia żartuje sobie czasami na ten temat, pytając, dlaczego studia moje nad Hebrajczykami zatrzymały się na rozdziale o Józefie. Aby ocalić miłość własną, musiałem mu powiedzieć, że pracuję nad pewnym papirusem nader trudnym do odczytania; z tekstu tego papirysu, który sprowadzi przewrót w historii, wynika, że Józef odnalazł swój płaszcz.
— Ba! — odparł hrabia z tym szerokiem śmiechem, którego tajemnicę zachowali ludzie starej daty. — Mam nadzieję, kochany egiptologu, że nie spotkała z tego powodu żadna przykrość mojego starożytnego i sławnego kolegi, jeneralnego gubernatora Faraona?
— Mój drogi — przerwała hrabina, śmiejąc się śmiechem tamtej — nigdy nie trzeba drwić ze swoich towarzyszów i kolegów!
przełożyła Zofia Jachimecka
Prosper Merimée
„IlewV hn d¢egw estw o andriaV
kai hpioV andpeioV vn”*
Lukian „Philoprendes”
Schodziłem z ostatniego wzgórza Canigou, a chociaż słońce już zaszło, widać było w dolinie domostwa miasteczka Ille, ku któremu zdążałem.
— Wiecie zapewne, gdzie mieszka pan de Peyrehorade? — zapytałem Katalończyka, który od wczoraj służył mi za przewodnika.
— Ja bym nie wiedział! — zawołał. — Znam jego dom jak własny i gdyby nie było tak ciemno, pokazałbym go panu. To najpiękniejszy dom w całym Ille. To bogaty pan, a syna żeni z bogatszą jeszcze dziedziczką.
— Czyżby ślub ten miał się niedługo odbyć?
— Niedługo! Być może, że już skrzypce zamówiono na wesele. Może tego wieczoru, może jutro albo pojutrze, czy ja tam wiem! Ślub odbędzie się w Puygarrig, gdyż panicz żeni się właśnie z panną Puygarrig. Oj, jakie to będzie piękne!
Mój przyjaciel de P. polecił mnie panu de Peyrehorade. Zapewniał mnie, że jest to wielce uczony zbieracz starożytności, człowiek wypróbowanej uprzejmości, któremu będzie nader miło pokazać mi wszystkie ruiny w promieniu dziesięciu mil. Toteż liczyłem na niego, mając zamiar zwiedzić okolice Ille, o których wiedziałem, że obfitują w zabytki starożytności i średniowiecza. To małżeństwo, o którym dowiedziałem się dopiero teraz, niweczyło wszystkie moje plany.
„Popsuję im zabawę” — pomyślałem sobie. Mimo to musiałem się stawić, gdyż pan de Peyrehorade oczekiwał mnie, uwiadomiony o moim przyjeździe.
— Proszę pana — odezwał się mój przewodnik, kiedy już byliśmy w dolinie — załóżmy się o cygaro, że zgadnę, co pan będzie robił u pana de Peyrehorade?
— Ależ — odparłem podając mu cygaro — to nie jest takie trudne do odgadnięcia. O tej godzinie, a zwłaszcza kiedy się przebyło sześć mil po Canigou, najważniejszą rzeczą jest kolacja.
— Tak, ale jutro…? Wie pan, założę się, że pan przybył do Ille, aby obejrzeć bożyszcze. Odgadłem to, widząc, jak pan rysował świętych z Serrabona.
— Bożyszcze? Jakie bożyszcze?
To słowo podnieciło moją ciekawość.
— Jak to! Nie opowiadano panu w Perpignan, że pan de Peyrehorade znalazł w ziemi bożyszcze?
— Chcecie powiedzieć posąg z terakoty, z gliny?
— O nie, z miedzi. Byłoby z czego zrobić ładne grosze. Waży tyle co dzwon kościelny. Znaleźliśmy je głęboko w ziemi, u stóp drzewa oliwnego.
— Byliście więc przy odkryciu?
— Tak, proszę pana. Pan de Peyrehorade kazał nam, Janowi Coll i mnie, wyrwać z korzeniami stare drzewo oliwne, przemarznięte od zeszłego roku, który, jak pan wie, był bardzo zły. Otóż, podczas roboty Jan Colli, który ostro pracował, uderzył motyką a ja usłyszałem bimm… jak gdyby trafił w dzwon. „Co to jest?” — zapytałem. Kopiemy i kopiemy, aż nareszcie ukazuje się czarna ręka, jakby ręka umarłego, powstającego z grobu. Strach mnie zbiera, idę do pana i mówię: „Umarli, proszę pana, są pod oliwką! Trzeba zawołać proboszcza”. „Jacy umarli?” — pyta pan i idzie z nam’, ale ledwie zobaczył rękę, zaczął wołać: „Antyk! antyk!” Myślałby kto, że znalazł skarb. I sam zaczyna uwijać się, odkopując motyką, rękami, pracując za nas dwóch.
— I cóżeście w końcu znaleźli?
— Dużą, czarną kobietę, za przeproszeniem pana bez pół gołą, całą z miedzi, a pan de Peyrehorade powiedział nam, że to jest bożyszcze z czasów pogańskich… z czasów Karola Wielkiego, czy jak tam!
— Domyślam się, że to jest Madonna z brązu ze zburzonego klasztoru.
— Madonna! O nie…! Zaraz bym poznał, gdyby to była Madonna. To jest bożyszcze, widać to z jej miny. Wygląda, jakby się wpatrywała w człowieka swoimi wielkimi, białymi oczami. Patrząc na nią, musi się spuścić oczy, tak, panie.
— Białe oczy? Zapewne inkrustowane w brązie. To będzie jakaś statua rzymska.
— Rzymska! Otóż to. Pan de Peyrehorade powiedział, że to Rzymianka. Widzę, że pan jest także uczonym.
— Czy jest cała, dobrze zachowana?
— Och panie, niczego jej nie brakuje! To jeszcze piękniejsze i lepiej wykończone niż biust Ludwika Filipa w merostwie, z pomalowanego gipsu. Z tym wszystkim nie podoba mi się twarz tego bożyszcza. Ma złą minę… i taka też jest.
— Złą? Cóż wam zrobiła?
— Mnie właściwie nic, ale niech pan posłucha. Zabraliśmy się do wydobycia jej, a nasz zacny pan de Peyrehorade też ciągnął za sznur, chociaż ma tyle siły co kurczę. Ustawiamy ją z wielkim trudem. Schylam się po kawałek dachówki, żeby go pod nią podłożyć, kiedy, masz tam! — pada na wznak jak długa. Powiadam: „Uważać na nogi!” Mimo to Jan Coll nie miał czasu wyciągnąć nogi…
— I skaleczył się?
— Złamał jak tyczkę swoją biedną nogę. Do licha! Kiedym to zobaczył, byłem wściekły. Chciałem potłuc bożyszcze motyką, ale pan de Peyrehorade powstrzymał mnie. Zapłacił Janowi Coll, który od dwóch tygodni leży w łóżku, a lekarz powiada, że ta noga nigdy nie będzie tak zdrowa jak tamta. Jaka szkoda, bo on był naszym najlepszym biegaczem, a po paniczu najsprytniejszym graczem w piłkę. Pan Alfons de Peyrehorade bardzo się tym zmartwił, gdyż Jan Coll był jego partnerem. Miło było patrzeć, jak sobie posyłali piłki. Paf, paf, nigdy nie dotykały ziemi!
Gawędząc w ten sposób, doszliśmy do Ille i wkrótce znalazłem się wobec pana de Peyrehorade. Był to rześki i żwawy staruszek, z miną jowialną i drwiącą. Zanim otworzył list mego przyjaciela, zaprosił mnie do suto zastawionego stołu i przedstawił mnie żonie i synowi jako słynnego archeologa, co miał wydobyć Roussillon z zapomnienia, w jakie popadło skutkiem obojętności uczonych.
Zajadając z wielkim apetytem, gdyż nic tak dobrze nie usposabia jak świeże, górskie powietrze, obserwowałem” moich gospodarzy. Wspomniałem już o panu de Peyrehorade; muszę jeszcze dodać, że był on uosobieniem ruchliwości. Mówił, jadł, wstawał, biegał do biblioteki, przynosił książki, pokazywał ryciny, nalewał mi do szklanki, nie usiedział ani minuty. Jego żona, nieco za obfita jak większość Katalonek po czterdziestce, wydała mi się skończoną parafianką, zajętą wyłącznie sprawami domowymi. Mimo że kolacja byłaby wystarczyła co najmniej na sześć osób, pani de Peyrehorade pobiegła do kuchni, kazała zabić i upiec mnóstwo gołębi oraz otworzyć Bóg wie ile słoików z konfiturami. W jednej chwili stół napełnił się potrawami i butelkami i byłbym niechybnie umarł z nie—strawności, gdybym był bodaj skosztował wszystkiego, czym mnie częstowano. Mimo to przy każdym daniu, za które dziękowałem, musiałem wysłuchać nowych usprawiedliwień. Obawiano się, by mi czegoś nie brakowało w Ille. Na prowincji ma się tak mało środków, a paryżanie są tak wymagający.
Pośród uwijania się rodziców Alfons de Peyrehorade siedział nieruchomo, jak Terminus. Był to wysoki, dwudziestosześcioletni młodzieniec o twarzy pięknej i regularnej, lecz bez wyrazu. Jego postawa i kształty atletyczne usprawiedliwiały opinię najlepszego gracza w piłkę. Tego wieczoru ubrany był wytwornie, ściśle według rysunku z ostatniego żurnala mód. Mimo to wydawał mi się skrępowany w swym ubraniu, tkwił sztywno jak tyczka w swoim aksamitnym kołnierzu, a jeśli się odwracał, to całą swą osobą. Wielkie, opalone ręce i krótkie paznokcie stanowiły dziwne przeciwieństwo do jego ubrania. Były to ręce rolnika, wychodzące z rękawów eleganta. Chociaż obserwował mnie, jako paryżanina, z wielką ciekawością, mimo to raz tylko przez cały wieczór zwrócił się do mnie z zapytaniem, gdzie kupiłem łańcuszek do zegarka.
— Ach, drogi gościu — rzekł pan de Peyrehorade pod koniec kolacji — teraz jesteś pan moim. Nie puszczę pana, zanim pan nie zobaczy wszystkich ciekawych rzeczy w naszych górach. Musi pan poznać nasz Roussillon i oddać nam sprawiedliwość. Nawet się pan nie domyśla, co panu pokażemy. Zabytki fenickie, celtyckie, rzymskie, arabskie, bizantyjskie, wszystko pan zobaczy, od cedru do hizopu. Zaprowadzę pana wszędzie i nie daruję panu ani cegiełki. Atak kaszlu zmusił go do milczenia. Skorzystałem z tego, aby mu wyrazić, jak jestem zrozpaczony, że mu przeszkadzam w okoliczności tak ważnej dla jego rodziny. Gdyby zechciał udzielić mi swoich znakomitych rad co do wycieczek, jakie powinienem zrobić, mógłbym sam, bez trudzenia go…
— Ach, mówi pan o małżeństwie tego chłopca! — zawołał przerywając mi. — Drobnostka, to nastąpi pojutrze. Będzie pan na weselu w małym kółku rodzinnym, gdyż narzeczona jest w żałobie po ciotce, po której dziedziczy. Toteż nie będzie ani zabawy, ani balu… Szkoda… byłby pan zobaczył tańczące Katalonki… Ładne są i może przyszłaby panu ochota pójść w ślady mojego syna. Powiadają, że jedno małżeństwo pociąga za sobą drugie. W sobotę, po ślubie, będziemy mogli zacząć nasze wycieczki. Musi nam pan wybaczyć nudę wesela na prowincji. Dla paryżanina zblazowanego zabawami… wesele i to nawet bez tańców! Ale za to narzeczona! Jaka narzeczona…! Zobaczy pan… Tylko że pan jest człowiekiem poważnym i nie zwraca już uwagi na kobiety. Mam lepszą rzecz dla pana. Pokaże panu coś…! Gotuję dla pana ogromną niespodziankę.
— Mój Boże — odparłem — trudno tak ukryć u siebie skarb, aby się inni o tym nie dowiedzieli. Domyślam się, jaką niespodziankę przygotowuje mi pan. Lecz jeśli istotnie chodzi o pański posąg, to wyznaję, że opis usłyszany od mego przewodnika wzbudził moją ciekawość i skłania mnie do podziwu.
— Ach, mówił już panu o bożyszczu, gdyż oni tak nazywają moją piękną Wenus Tur… Ale nic panu nie powiem. Jutro przy świetle dziennym zobaczy ją pan i powie, czy mam słuszność uważać ją za arcydzieło. Dalibóg, nie można było przyjechać bardziej w porę! Są tam napisy, które ja, biedny nieuk, tłumaczę na swój sposób… ale uczony z Paryża…! Będzie się pan może śmiał z mojej interpretacji… gdyż piszę pracę… ja, stary antykwarz z prowincji, zabrałem się do… Wstrząsnę całą prasą… Gdyby pan zechciał przeczytać i poprawić mnie, mógłbym… Na przykład bardzo jestem ciekawy, jak pan przetłumaczy napis na podstawie: Cave… Ale o nic nie chcę pana pytać! Do jutra, do jutra! Dziś już ani słowa o Wenerze!
— Masz słuszność — rzekła pani de Peyrehorade — pozostawiając bożyszcze w spokoju. Widzisz przecież, że nie pozwalasz panu jeść. Pan widział piękniejsze posągi od twego. W Tuileriach jest ich mnóstwo i także z brązu.
— Otóż i ciemnota, święta ciemnota prowincji! — przerwał pan de Peyrehorade. — Porównywać cudowny antyk z pospolitymi figurami Coustou! Z jakim lekceważeniem mówi o bogach moja gospodyni! Wie pan, moja żona chciała, żebym przetopił mój posąg na dzwon dla kościoła. Miała ochotę być jego chrzestną matką. Arcydzieło Myrona, panie!
— Arcydzieło, arcydzieło! Ładne zrobiła arcydzieło, złamać człowiekowi nogę!
— Patrz, moja droga — rzekł pan de Peyrehorade stanowczym tonem, wyciągając ku niej prawą nogę w jedwabnej kolorowej pończosze — gdyby Wenus złamała mi tę nogę, nie żałowałbym jej.
— Mój Boże! Jak możesz tak mówić! Szczęście, że ten człowiek ma się lepiej… A mimo to nie mogę patrzeć na posąg, który sprowadza takie nieszczęścia. Biedny Jan Coll!
— Wenus go zraniła — rzekł pan de Peyrehorade, śmiejąc się rubasznie — a ten łajdak skarży się: Veneris nec praemia noris*. Kto nie był zraniony przez Wenus?
Alfons de Peyrehorade, który rozumiał lepiej po francusku niż po łacinie, zmrużył oko z miną porozumiewawczą i spojrzał na mnie, jak gdyby chciał mnie zapytać: a ty, paryżaninie, rozumiesz to?
Kolacja skończyła się. Od godziny nic już nie jadłem. Byłem zmęczony i nie mogłem ukryć ziewania. Pani de Peyrehorade spostrzegła to i oświadczyła, że czas pójść spać. Wówczas zaczęły się nowe prośby o przebaczenie z powodu złego noclegu, który mnie czekał. Na prowincji jest tak niewygodnie! Trzeba być wyrozumiałym dla mieszkańców Roussillonu. Mimo moich zapewnień, że po przebyciu takiej drogi w górach snopek słomy byłby mi rozkosznym posłaniem, proszono mnie ciągle, abym wybaczył biednym wieśniakom, jeśli przyjęcie, jakie mi zgotowali, nie będzie po mej myśli. Udałem się nareszcie w towarzystwie pana de Peyrehorade do pokoju, który mi przeznaczono. Schody z drewnianymi stopniami kończyły się w pośrodku korytarza, na który wychodziło kilka pokoi.
— Na prawo — rzekł gospodarz — jest mieszkanie przeznaczone dla mojej przyszłej synowej. Pański pokój jest na przeciwległym końcu korytarza. Rozumie pan — dodał z miną, która miała być przebiegła — że trzeba odosobnić nowożeńców. Pan jest na jednym końcu domu, oni na drugim.
Weszliśmy do ładnie urządzonego pokoju, gdzie pierwszym przedmiotem, na który spojrzałem, było łóżko długie na siedem, szerokie na sześć stóp, a tak wysokie, że trzeba było stołka, aby się nań wywindować. Mój gospodarz, wskazawszy mi dzwonek i upewniwszy się, że cu—kierniczka jest pełna, a flakony z wodą kolońską należycie ustawione na toalecie, zapytał mnie kilkakrotnie, czy mi czegoś nie brakuje, po czym wyszedł życząc mi dobrej nocy.
Okna były zamknięte. Zanim się rozebrałem, otwarłem je, aby odetchnąć świeżym, nocnym powietrzem, rozkosznym po długiej kolacji. Naprzeciw wznosił się Canigou; jest cudowny o każdej porze, lecz tego wieczoru, oświecony blaskami księżyca, wydał mi się najpiękniejszą górą na świecie. Przez kilka minut podziwiałem wspaniałą jego sylwetkę i już miałem zamknąć okno, kiedy spojrzawszy w dół, ujrzałem posąg, stojący w odległości dwudziestu sążni od domu. Ustawiony był koło żywopłotu, co oddzielał ogródek od dużego, gładkiego placu, który, jak się później dowiedziałem, był miejskim terenem gry w piłkę. Teren ten był własnością pana de Peyrehorade, który na natarczywe prośby syna odstąpił go gminie.
Z odległości, w jakiej się znajdowałem, trudno mi było dojrzeć, jaki był układ posągu, mogłem tylko sądzić o jego wysokości, która mniej więcej wynosiła sześć stóp. W tej samej chwili, dwaj ulicznicy przechodzili przez plac do gry, opodal żywopłotu, gwiżdżąc ładną śpiewkę roussillońską: Montagnes regalades*. Zatrzymali się, aby obejrzeć statuę; jeden z nich zaczął ją nawet obrzucać wyzwiskami. Mówił wprawdzie po katalońsku, lecz ja dość długo przebywałem w Roussillonie, aby mniej więcej zrozumieć jego słowa.
— Tyś to, łajdaczko! — Wyraz kataloński był mocniejszy. — Tyś to złamała nogę Janowi Coll! Gdybyś była moja, ukręciłbym ci szyję.
— Dobryś, ale czym?! — zapytał drugi. — Ona jest z miedzi, a taka twarda, że Szczepan złamał na niej pilnik, usiłując ją naciąć. To miedź z czasów pogańskich, twarda jak nie wiem co.
— Gdybym miał dłuto — był to widocznie czeladnik ślusarski — zaraz bym jej wyłuskał jak migdał z łupiny te wielkie, białe oczy. Byłoby srebra za pięć franków.
Odeszli parę kroków.
— Muszę się pożegnać z bożyszczem — rzekł starszy czeladnik, zatrzymując się.
Schylił się i prawdopodobnie podniósł kamień. Ujrzałem, jak wyciągnął ramię i rzucił coś w kierunku posągu; głośne uderzenie zabrzmiało na brązie. W tej samej chwili czeladnik wydał okrzyk boleści i chwycił się za głowę.
— Odrzuciła mi go! — zawołał.
I obaj ulicznicy uciekli co tchu. Widocznie kamień odbił się od metalu i ukarał hultaja za zniewagę, uczynioną bogini.
Zamknąłem okno, śmiejąc się serdecznie.
— Jeszcze jeden wandal skarcony przez Wenus! Oby wszystkich niszczycieli naszych starych zabytków spotkała taka kara!
Po tym miłosiernym życzeniu zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, był już jasny dzień. Z jednej strony mego łóżka stał pan de Peyrehorade w szlafroku, z drugiej strony służący, posłany przez jego żonę, trzymał w ręce filiżankę czekolady.
— Dalejże, wstawać, paryżaninie! Patrzcie na tych leniuchów ze stolicy! — mówił mój gospodarz, podczas kiedy ubierałem się pospiesznie. — Ósma godzina, a pan jeszcze w łóżku! Ja już od szóstej jestem na nogach. Trzy razy podchodziłem na palcach pod pańskie drzwi: nic, żadnego znaku życia. To nie dobrze tak długo spać w pańskim wieku. I jeszcze pan nie widział mojej Wenus! Wypij pan prędko filiżankę barcelońskiej czekolady… Prawdziwa, przemycana… Takiej czekolady nie dostanie pan w Paryżu. Posil się pan, gdyż skoro pan stanie przed moją Wenus, nie będzie go można oderwać od niej.
W pięć minut byłem gotów, to znaczy, na pół ubrany, nie dopięty i poparzony wrzącą czekoladą. Zszedłem do ogrodu i stanąłem przed wspaniałym posągiem.
Była to istotnie cudownej piękności Wenus. Górna część ciała była naga, tak jak starożytni przedstawiali zazwyczaj wielkie bóstwa; prawa ręka, podniesiona do wysokości piersi, zwrócona była dłonią ku środkowi, kciuk i pierwsze dwa palce były wyciągnięte, dwa następne lekko złożone. Druga ręka, zbliżona do biodra, podtrzymywała draperię, zakrywającą dolną część ciała. Układ tego posągu przypominał „Gracza w morrę”, któremu, nie wiadomo dlaczego, nadano miano „Germanika”. Może chciano przedstawić boginię, grającą w morrę.
Jakkolwiek rzecz się miała, trudno było wyobrazić sobie coś doskonalszego od ciała tej Wenus, coś łagodniejszego i rozkoszniejszego od jej kształtów, coś wytworniejszego i szlachetniejszego od jej draperii. Spodziewałem się jakiegoś dzieła z epoki bizantyjskiej, a zastałem arcydzieło z czasów rozkwitu rzeźbiarstwa. A nade wszystko uderzyła mnie tak urocza prawdziwość kształtów, że można by sądzić, iż są odlane z natury, gdyby natura stwarzała tak doskonałe modele.
Włosy, podniesione nad czołem, wydawały się niegdyś złocone. Głowa, mała jak prawie wszystkie głowy posągów greckich, była lekko pochylona naprzód. Co się tyczy twarzy, to nigdy nie zdołam opisać jej dziwnego charakteru; typ jej nie wykazywał żadnego podobieństwa z posągami starożytnymi, które znam. Nie była to owa spokojna i poważna piękność rzeźbiarzy greckich, którzy z zasady nadawali wszystkim rysom majestatyczną nieruchomość. Przeciwnie, w posągu tym zauważyłem ze zdziwieniem rozmyślne usiłowanie artysty w kierunku oddania złośliwości, graniczącej z okrucieństwem. Rysy były lekko ściągnięte, oczy nieco skośne, kąty ust podniesione, nozdrza troszkę wydęte. Pogardą, ironię, okrucieństwo czytało się z tej twarzy, olśniewającej mimo to swą pięknością. Doprawdy, im dłużej patrzałem na ten cudowny posąg) tym więcej opanowywała mnie przykra myśl, że tak przedziwna piękność łączyła się z brakiem wszelkiego uczucia.
— Jeśli model istniał kiedykolwiek — rzekłem do pana de Peyrehorade — choć wątpię, żeby niebiosa wydały taką kobietę, jakże współczuję z jej kochankami! Musiała się lubować w zamęczaniu ich na śmierć. Wyraz jej ma coś dzikiego, a mimo to nie znam piękniejszej twarzy.
— „To Wenus sama wpiła się w gardziel ofiary!”* — zawołał pan de Peyrehorade, zadowolony z mego entuzjazmu.
Ten wyraz piekielnej ironii podniesiony był może kontrastem oczu, srebrem inkrustowanych i nader błyszczących, z patyną zielonawo—czarną, jaką czas nadał całemu posągowi. Błyszczące oczy robiły wrażenie rzeczywistości, życia. Przypomniałem sobie słowa mego przewodnika, że patrząc na nią, musi się spuścić oczy. Była to niemal prawda, toteż obruszyłem się na siebie, czując się niepewny wobec tego oblicza z brązu.
— A teraz, drogi kolego w antykwarstwie — rzekł mój gospodarz — kiedy pan już obejrzał wszystkie szczegóły, zacznijmy konferencję naukową. Co pan sądzi o tym na— , pisie, na który pan jeszcze nie zwrócił uwagi?
Wskazał mi podstawę posągu, na której napisane były słowa: Cave amantem.
— Quid dicis, doctissime?* — zapytał mnie, zacierając sobie ręce. Ciekawy jestem, czy się zgodzimy co do znaczenia tego cave amantem!
— Dwa są znaczenia — odparłem. — Można przetłumaczyć: „Strzeż się tego, który cię kocha, nie ufaj kochankom”. Lecz nie wiem, czy w tym znaczeniu cave amantem byłoby dobrą łaciną. Widząc szatański wyraz naszej damy, sądziłbym raczej, że artysta chciał ostrzec widza przed tą straszliwą pięknością. Przetłumaczyłbym zatem: „Strzeż się, jeśli ona cię kocha”.
— Hm! — rzekł pan de Peyrehorade — tak, to możliwe, lecz, za pozwoleniem pana, wolę pierwsze tłumaczenie, które nieco rozwinę. Kto był kochankiem Wenus?
— Jest ich kilku.
— Tak, lecz pierwszym jest Wulkan. Czyż nie chciano powiedzieć: „Pomimo całej twej piękności, twej miny wzgardliwej, będziesz miała za kochanka szkaradnego, kulawego kowala?”. Dobra nauczka dla kokietek, nieprawdaż?
Wyjaśnienie to wydało mi się tak naciągnięte, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Ta łacina, to straszny język przez swoją zwięzłość — zauważyłem, by nie sprzeciwiać się mojemu antykwarzowi i cofnąłem się parę kroków dla lepszego obejrzenia posągu.
— Chwilkę cierpliwości, panie kolego — rzekł pan de Peyrehorade, wstrzymując mnie za ramię — jeszcze pan wszystkiego nie widział. Wejdź pan na cokół i obejrzyj pan prawe ramię. Mówiąc to, pomagał mi wejść.
Bez wszelkich ceremonii chwyciłem za szyję Wenus; zacząłem się z nią spoufalać. Na chwilę spojrzałem jej nawet w same oczy, przy czym wydała mi się jeszcze okrutniejsza i jeszcze piękniejsza. Następnie odkryłem, że na ramieniu wyryte były jakieś litery, pisane wedle mnie, kursywą starożytną. Z pomocą okularów począłem sylabizować, co następuje, a pan de Peyrehorade powtarzał każde słowo, w miarę jak je wymawiałem, potakując ruchami i głosem. Przeczytałem zatem:
Veneri Turbul…
Eutyches Myro.
Imperio Fecit.
Po słowie Turbul w pierwszej linii, wydało mi się, jak gdyby były jeszcze jakieś litery zamazane, ale Turbul było zupełnie czytelne.
— Co to ma znaczyć…? — zapytał mnie mój rozpromieniony i złośliwie uśmiechnięty gospodarz, który domyślał się, że nie tak łatwo dam sobie radę z tym Turbul.
— Jest jedno słowo, którego nie mogę jeszcze zrozumieć — odpowiedziałem mu — reszta jest łatwa: Eutyches Myro z rozkazu Wenus złożył jej tę ofiarę.
— Doskonale. Ale Turbul, jak pan to przetłumaczy? Co to jest Turbul?
— Turbul wprowadza mnie w wielki kłopot. Na próżno szukam jakiegoś znanego przydomka Wenus, który mógłby mi dopomóc. Co by pan na przykład powiedział, o Turbulenta? Wenus, która niepokoi, podnieca… Uważa pan, że ciągle mam na myśli jej okrutny wyraz twarzy. Turbulenta, to wcale niezły epitet dla Wenus — dodałem tonem skromnym, gdyż sam nie byłem zadowolony z mego wyjaśnienia.
— Wenus hałaśliwa! Wenus wrzaskliwa! Ach, pan sądzi, że moja Wenus jest boginią karczemną? Wcale nie, to Wenus z dobrego towarzystwa. Ale ja panu wytłumaczę to Turbul… Tylko proszę mi przyrzec, że nie rozgłosi pan mojego odkrycia przed wydrukowaniem mojej pracy. Bo widzi pan, w tym wypadku jestem dumny z mojej przenikliwości… Trzeba i nam, biednym parafianom, pozwolić zebrać parę kłosów. Uczeni paryscy są tak bogaci!
Z wysokości cokołu, na którym tkwiłem, przyrzekłem mu uroczyście, że nie poważyłbym się nigdy ukraść mu jego odkrycia.
— Turbul… — rzekł przybliżając się i zniżając głos z obawy, by ktoś inny nie usłyszał go — proszę czytać Turbulnerae.
— Tego też nie rozumiem.
— Proszę mnie posłuchać. O milę stąd, u stóp góry, leży wieś, która się nazywa Boulternere. Jest to zepsucie słowa Turbulnera. Takie przemiany są bardzo częste. Boulternere było to miasto rzymskie. Zawsze się tego domyślałem, lecz nie miałem dowodu. I oto dowód. Ta Wenus była miejscowym bóstwem miasta Boulternere, a to słowo Boulternere, które, jak wykazałem, jest pochodzenia starożytnego, dowodzi ciekawszej jeszcze rzeczy, to jest, że Boulternere, zanim się stało miastem rzymskim, było miastem fenickim!
Zamilkł na chwilę, by odetchnąć i nacieszyć się moim zdumieniem. Z trudem zdołałem powstrzymać wybuch śmiechu.
— Istotnie — ciągnął dalej — Turbulnera jest nazwą czysto fenicką; Tur i Sur to jedno i to samo, nieprawdaż? Sur jest fenicką nazwą Tyru; rozumie pan, co to znaczy. Bul to jest Baal; Bal, Boi, Bul to niewielka różnica w wymowie. Natomiast nera sprawia mi wiele kłopotu. W braku słowa fenickiego, byłbym skłonny uwierzyć, że to pochodzi od greckiego nhroz — wilgotny, bagnisty. A więc to byłby wyraz utworzony z dwóch języków. Aby usprawiedliwić nhroz, pokażę panu w Boulternere, że strumienie górskie tworzą tam cuchnące moczary. Z drugiej strony, końcówka nera mogła być dorzucona znacznie później na cześć Nery Pivesuvii, żony Tetricusa, za jakieś dobrodziejstwo, wyświadczone miastu Turbn’. Ale z powodu moczarów wolę etymologię od nhroz.
Mówiąc to, zażył tabaki z mną zadowoloną.
— Lecz dajmy spokój Fenicjanom, a powróćmy do napisu. Tłumaczę więc: „Wenerze z Boultournere Myron poświęca z jej rozkazu ten posag, swoje dzieło”.
Wstrzymałem się od krytykowania jego etymologii, lecz ja z kolei chciałem dać dowód przenikłiwości.
— Hola, drogi panie! Myron poświęcił jakąś rzecz, lecz nie ma dowodu, aby to był ten posąg.
— Jak to! — zawołał. — Czy Myron nie był sławnym rzeźbiarzem greckim? Sztuka jego krzewiła się nadto w rodzinie i któryś z potomków mógł wykonać to dzieło. To jasne.
— Jednak — odparłem — widzę na ramieniu jakiś otworek i sądzę, że służył on do przymocowania czegoś, na przykład bransoletki, którą Myron złożył Wenerze w ofierze przebłagalnej, Myron był nieszczęśliwym kochankiem. Wenus była zagniewana na niego: Myron uśmierzył gniew bogini, ofiarując jej złotą bransoletę. Proszę nie zapominać, że fecit używa się często zamiast ccmsecravit*. Są to terminy bliskoznaczne. Pokazałbym panu niejeden taki przykład, gdybym miał pod ręką Grutera albo Orelliusa. Nic dziwnego, że zakochany widzi Wenerę we śnie, że sobie wyobraża, iż bogini kazała mu ofiarować posągowi złotą bransoletę… Następnie barbarzyńcy albo jakiś świętokradca…
— Ach, jak to zaraz poznać, że pan pisał romanse! — zawołał mój gospodarz, pomagając mi zejść z cokołu. — Nie, panie, to jest dzieło szkoły Myrona. Spójrz pan tylko na robotę, a przekona się pan.
Postanowiwszy sobie nie sprzeczać się nigdy z upartymi antykwarzami, schyliłem głowę na znak zgody i rzekłem:
— Cudowna rzeźba.
— O Boże — krzyknął pan de Peyrehorade — jeszcze jeden dowód wandalizmu! Rzucono kamieniem w mój posąg!
Spostrzegł biały znak powyżej piersi Wenery. Ja zaś zauważyłem podobny ślad na palcach prawej ręki; przypuszczałem wówczas, że dotknięte zostały kamieniem w locie lub że jakaś cząstka kamienia oderwała się wskutek uderzenia i odbiła od ręki. Opowiedziałem memu gospodarzowi zniewagę, której byłem świadkiem i natychmiastową karę. Bardzo się z tego uśmiał i porównując terminatora do Diomedesa życzył mu, aby jak ów bohater grecki ujrzał wszystkich swych towarzyszy zamienionych w białe ptaki.
Dzwon, wzywający do śniadania, przerwał tę rozmowę klasyczną i podobnie jak dnia poprzedniego musiałem jeść za czterech. Potem przyszli dzierżawcy pana de Peyrehorade; w czasie ich rozmowy, Alfons de Peyrehorade pokazał mi kocz, który kupił w Tuluzie dla narzeczonej n e potrzebuję dodawać, ze podziwiałem go należycie. Następnie udałem się z nim do stajni, gdzie mnie trzymał przez pół godziny, wychwalając swoje konie, opowiadając i’ch genealogia i nagrody, jakie wzięły na wyścigach powiatowych. W końcu zaczął mówić o narzeczonej, spostrzegłszy siwą klacz, którą przeznaczył dla niej.
— Moja narzeczona przyjedzie dzisiaj Nie wiem, czy się panu spodoba. Paryżanie są bardzo wybredni, ale u nas, w Perpignan, wszyscy uważają ją za bardzo ładną. Ale najważniejsze, ze jest bardzo bogata. Ciotka jej z Prades zapisała jej cały majątek Będę bardzo szczęśliwy.
Byłem przykro dotknięty, widząc, że mój towarzysz bardziej jest zajęty posagiem niż pięknością swej narzeczonej.
— Pan się zna na klejnotach, jak się to panu podoba? Oto obrączka, którą jej dam jutro.
Mówiąc to, zdjął z pierwszego członka swego małego palca gruby pierścień, ozdobiony brylantami i utworzony z dwóch połączonych rąk, co mi się wydało niesłychanie poetyczną aluzją. Robota była wprawdzie stara, lecz, jak zauważyłem, naruszono ją dla wprawienia brylantów. Wewnątrz pierścienia wyryte były literami gotyckimi słowa: Sepmr’ ab ti, to znaczy: zawsze z tobą.
— Ładny pierścień — odparłem — ale te dodane brylanty zatraciły jego charakter.
— Och, tak jest daleko piękniej — odpowiedział uśmiechając się. — Te brylanty kosztowały tysiąc dwieście franków. Mam go od matki. Jest to stary pierścień rodzinny… z czasów cesarstwa. Był własnością mojej babki, która go odziedziczyła po swojej babce. Bóg wie, kiedy to było zrobione.
— W Paryżu używają zupełnie prostych obrączek, zrobionych zazwyczaj z dwóch metali, na przykład ze złota i platyny. Patrz pan, ten pierścionek, który pan ma na palcu, byłby bardzo odpowiedni. Tamten z brylantami i rękami en relief jest tak wielki, że nie będzie można włożyć rękawiczki.
— O, moja narzeczona zrobi, jak zechce. Sądzę jednak, że będzie zadowolona z niego. Miło jest mieć tysiąc dwieście franków na palcu. A ten pierścionek — dodał z miną zadowoloną — dała mi w Paryżu pewna kobieta w zapustny wtorek. Ach, jakże ja hulałem w Paryżu, przed dwoma laty! Tam, to się bawią!…
I westchnął z żalu.
Tego dnia byliśmy zaproszeni na obiad do krewnych panny młodej, mieszkających w Puygarrig; wsiedliśmy do karocy i udaliśmy się do zamku, oddalonego o półtorej mili od Ille. Przedstawiono mnie i przyjęto jako przyjaciela rodziny. Nie będę mówił o obiedzie ani o rozmowie, do której niewiele się wtrącałem. Alfons de Peyrehorade siedział obok narzeczonej i co kwadrans szeptał jej do ucha parę słów. Ona nie podnosiła oczu i ilekroć do niej mówił, rumieniła się skromnie, ale odpowiadała bez zakłopotania.
Panna de Puygarrig miała osiemnaście lat; jej smukła i delikatna postać stanowiła przeciwieństwo z kościstymi kształtami tęgiego narzeczonego. Była nie tylko piękna, ale nawet urocza. Podziwiałem niezwykłą naturalność jej odpowiedzi, a wyraz dobroci, który jednak nie był pozbawiony pewnej złośliwości, przypomniał mi mimo woli Wenus pana de Peyrehorade. Porównując je w duchu, pytałem się, czy pierwszeństwo w piękności, które trzeba było przyznać posągowi, nie zależało raczej od tygrysiego wyrazu twarzy Wenery, gdyż siła, nawet w złych namiętnościach, zawsze wzbudza w nas zdziwienie i jakiś mimowolny zachwyt.
„Jaka szkoda — pomyślałem sobie, opuszczając Puygarrig — że ta miła panna jest bogata i że to skłoniło człowieka niegodnego jej do starania się o jej rękę!”
Po drodze do Ille wypadało mi zwrócić się z jakimś słowem do pani de Peyrehorade, a nie wiedząc, co mówić, zawołałem:
— Widzę, że w Roussillonie nie brak ludzi wolnomyślnych! Jak to, pani pozwala na ślub w piątek! My w Paryżu jesteśmy bardziej zabobonni; nikt by się nie ośmielił żenić w ten dzień.
— O Boże! Nie wspominaj pan o tym — odparła — gdyby to zależało tylko ode mnie, to na pewno bylibyśmy wybrali inny dzień! Ale mój mąż tak chciał i trzeba mu było ustąpić. Sprawia mi to wielką przykrość. A gdyby się zdarzyło jakieś nieszczęście? Musi w tym być jakaś przyczyna, bo dlaczegóż by się wszyscy bali piątku?
— Piątek — zawołał pan de Peyrehorade — to dzień Wenery! Dobry dzień do zawarcia małżeństwa! Widzisz pan, drogi kolego, że myślę ciągle o swojej Wenus. Na honor! To z powodu niej wybrałem piątek. Jeśli pan chce, to jutro, przed ślubem, złożymy jej w ofierze dwa gołębie i gdybym tylko mógł znaleźć trochę kadzidła…
— Dajże spokój! — przerwała mu żona, zgorszona do najwyższego stopnia. — Palić kadzidło przed bożyszczem! Co za ohyda! Co by ludzie powiedzieli?
— To pozwól mi przynajmniej włożyć jej na głowę wieniec z róż i lilii. Manibus date lilia plenis*. Widzi pan, że konstytucja jest pustym słowem. Nie mamy wolności kultu!
Porządek uroczystości ślubnych był następujący. Punktualnie o dziesiątej wszyscy mieli być ubrani i gotowi. Po czekoladzie miano się udać do Puygarrig. Ślub cywilny miał się odbyć w merostwie wiejskim, a obrzęd kościelny w kaplicy zamkowej. Następnie śniadanie. Po śniadaniu miano zabić czas, jak kto mógł. O siódmej miano się udać do pana de Peyrehorade na kolację, wydaną dla dwóch złączonych rodzin. Reszta jest łatwo zrozumiała. Nie mogąc tańczyć, chciano przynajmniej jak najwięcej zjeść. Od ósmej rano siedziałem już przed posągiem z ołówkiem w ręce i po raz dwudziesty starałem się narysować głowę Wenery, nie mogąc uchwycić wyrazu twarzy. Pan de Peyrehorade kręcił się koło mnie, dając mi rady i powtarzając mi swoje etymologie fenickie; następnie rozrzucił na cokole posągu róże bengalskie i tonem tragikomicznym począł błagać Wenerę o szczęście dla pary, która miała żyć pod jej dachem. Około dziewiątej poszedł do domu ubrać się, a równocześnie zjawił się pan młody w nowym obcisłym fraku, w białych rękawiczkach, lakierkach, z guzikami cyzelowanymi i z różą w butonierce.
— Narysuje pan portret mojej żony? — zapytał mnie, pochylając się nad moim rysunkiem. — Ona też jest ładna.
W tejże chwili na boisku do gry w piłkę, rozciągającym się obok ogrodu, zaczęła się partia, która natychmiast ściągnęła uwagę Alfonsa de Peyrehorade. Ja zaś, zwątpiwszy, bym kiedykolwiek mógł oddać tę diabelską twarz, porzuciłem rysunek i znużony począłem przyglądać się graczom. Było między nimi kilku hiszpańskich poganiaczy mułów, przybyłych dnia poprzedniego. Byli to Aragończycy i Nawarczycy, odznaczający się niesłychaną zręcznością. Toteż illijczycy, aczkolwiek zachęcani obecnością i radami Alfonsa de Peyrehorade, zostali szybko pobici przez nowych zapaśn’ków. Widzowie byli przygnębieni. Pan młody spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do dziesiątej. Matka nie była jeszcze uczesana. Nie wahał się dłużej: zrzucił frak, wdział kaftan i wyzwał Hiszpanów. Patrzałem na niego z uśmiechem i ze zdziwieniem.
— Trzeba podtrzymać honor kraju — powiedział. Wówczas wydał mi się prawdziwie piękny. Był roznamiętmony. Toaleta, która przed chwilą tak go pochłaniała, przestała istnieć dla niego. Przed chwilą byłby się bał odwrócić głowę, by nie naruszyć krawatki. Teraz nie myślał już ani o swych włosach fryzowanych, ani o żabocie, ułożonym w piękne fałdy. A narzeczona…? Dalibóg, gdyby to było potrzebne, to myślę, że byłby odłożył ślub.
Włożył pospiesznie sandały, zakasał rękawy i z miną pewną siebie stanął na czele partii zwyciężonej, jak Cezar skupiający swych żołnierzy pod Dyrrachium. Przeskoczyłem żywopłot i usiadłem w cieniu wiązów, tak aby dobrze widzieć oba obozy.
Wbrew ogólnemu oczekiwaniu, młody Peyrehorade chybił pierwszą piłkę, trzeba jednak przyznać, że biegła, dotykając ziemi, rzucona z zadziwiającą siłą przez jednego z Aragończyków, który zdawał się być dowódcą Hiszpanów.
Był to człowiek około czterdziestki, suchy i nerwowy, wysoki na sześć stóp, o skórze oliwkowej, której ton był równie ciemny jak brąz posągu.
Alfons odrzucił rakietę z wściekłością i zawołał:
— To przez ten przeklęty pierścionek, co mi ściska palec, chybiłem tak pewną piłkę!
Zdjął z trudnością pierścień diamentowy; chciałem go odebrać, lecz on uprzedził mnie, podbiegł do Wenus i wsunął jej pierścień na palec serdeczny, po czym znów stanął na czele illijczyków.
Był blady, ale spokojny i zdecydowany. Od tej chwili nie chybił już ani razu i Hiszpanie ponieśli zupełną klęskę. Uniesienie widzów stanowiło piękny obraz: jedni krzyczeli z radości, rzucając w górę czapkami, drudzy ściskali mu ręce, nazywając go sławą kraju. Gdyby był odparł najazd nieprzyjacielski, wątpię, czyby był otrzymał żywsze i szczersze podziękowania. Smutek pokonanych dodawał jeszcze blasku jego zwycięstwu.
— Zagramy jeszcze kiedyś, mój waleczny — rzekł do Aragończyka tonem wyższości — ale dam ci for.
Byłbym wolał, żeby młody Alfons był nieco skromniejszy i przykro mi było patrzeć na upokorzenie jego rywala.
Olbrzym hiszpański odczuł głęboko tę zniewagę. Widziałem, jak zbladł pod swoją opaloną skórą. Ponurym wzrokiem spoglądał na swoją rakietę, zaciskając zęby, po czym zduszonym głosem szepnął: „Me lo pagaras*”.
Głos pana de Peyrehorade zamącił triumf syna; mój gospodarz zdziwiony, że go nie zastał kierującego przygotowaniami do wyjazdu nowym koczem, zdziwił się jeszcze bardziej, widząc go spoconego z rakietą w ręce. Alfons pobiegł do domu, obmył twarz i ręce, wdział nowy frak i lakierki, a w pięć minut później byliśmy w pełnym kłusie na drodze do Puygarrig. Wszyscy miejscowi gracze w piłkę i część widzów biegła za nami z okrzykami radości. Nasze silne konie z trudem tylko zdołały się utrzymać na przodzie tych nieustraszonych Katalończyków.
Byliśmy już w Puygarrig i orszak ślubny miał się udać do merostwa, kiedy Alfons, uderzając się w czoło, szepnął mi do ucha:
— Do licha! Zapomniałem o pierścieniu! Został na palcu Wenery, a niechże ją diabli wezmą! Nie mów pan tego matce. Może nie spostrzeże.
— Mógłby pan kogoś posłać.
— Ba, mój służący został w Ille! Do tych nie mam wcale zaufania. Tysiąc dwieście franków w brylantach! To by niejednego skusiło. A zresztą co by sobie pomyślano o moim roztargnieniu? Żartowano by sobie ze mnie. Nazwano by mnie mężem statuy… Żeby mi go tylko nie skradziono! Szczęście, że urwisze boją się bogini. Lękają się zbliżyć do niej na długość ramienia. Ba, cóż to szkodzi, mam inny pierścionek.
Obie ceremonie, cywilna i religijna, odbyły się z należytą pompą i panna de Puygarrig otrzymała obrączkę modystki paryskiej, nie domyślając się, że narzeczony uczynił dla niej ofiarę z zakładu miłości. Potem goście udali się do stołu, gdzie długo jedli, pili, a nawet śpiewali. Cierpiałem za pannę młodą z powodu grubej wesołości, która wybuchła wokoło niej! Zachowywała się jednak dzielniej, niż mogłem przypuszczać, a jej zakłopotanie nie było ani niezgrabne, ani udane.
Być może, że w trudnym położeniu zjawia się i odwaga.
Śniadanie skończyło się, dzięki Bogu, o czwartej, panowie poszli na przechadzkę do parku zamkowego, gdzie na murawie tańczyły wieśniaczki z Puygarrig w odświętnych strojach. W ten sposób przepędziliśmy kilka godzin. Tymczasem panie krzątały się koło panny młodej, podziwiając jej wyprawę. Następnie panna młoda przebrała się i zauważyłem, że włożyła na swoje piękne włosy czepeczek i kapelusz z piórami, gdyż kobiety do niczego tak się nie— kwapią, jak do strojów, których zwyczaj nie pozwala im nosić, kiedy są jeszcze pannami.
Dochodziła ósma, kiedy zaczęto myśleć o wyjeździe do Ille. Ale przedtem odbyła się patetyczna scena. Ciotka panny de Puygarrig, która zastępowała jej matkę, bardzo stara i nabożna kobieta, nie mogła pojechać z nami do miasta. Przy odjeździe zwróciła się do siostrzenicy z kazaniem, dotyczącym obowiązków małżonki, co wywołało potoki łez i pocałunki bez końca. Pan de Peyrehorade porównywał to rozstanie z porwaniem Sabinek. Odjechaliśmy wreszcie, a w drodze usiłowaliśmy rozerwać pannę młodą i skłonić ją do uśmiechu, lecz starania nasze były nadaremne.
W Ille oczekiwała nas kolacja, i jaka kolacja! Dwuznaczniki i żarty, skierowane do państwa młodych, drażniły mnie bardziej jeszcze niż gruba wesołość, która panowała podczas śniadania. Pan młody, który oddalił się na chwilę przed kolacją, był blady i lodowato poważny. Co chwila wychylał kieliszek starego wina Collioure, równie silnego jak wódka. Siedziałem obok niego i uważałem za stosowne ostrzec go:
— Ostrożnie! Mówią, że wino…
Nie wiem już, jakie głupstwo mu powiedziałem, aby się dostroić do reszty biesiadników. Trącił mnie kolanem i rzekł cicho:
— Kiedy wstaną od stołu… chciałbym z panem pomówić.
Powaga, z jaką wyrzekł te słowa, zdziwiła mnie. Przyjrzałem mu się uważniej i spostrzegłem, że twarz jego była dziwnie wzburzona.
— Czy panu słabo? — zapytałem.
— Nie.
I znowu zaczął pić.
Tymczasem pośród krzyków i oklasków, jedenastoletnie dziecko, które wsunęło się pod stół, ukazało biesiadnikom piękną, biało–różową wstążkę, odpiętą od pantofelka panny młodej. Miało to wyobrażać jej podwiązkę. Natychmiast pocięto ją i rozdano między młodych ludzi, którzy ozdobili kawałkami tej wstążki swoje butonierki, wedle starodawnego zwyczaju, pielęgnowanego jeszcze w kilku rodzinach patriarchalnych. Przy tej sposobności panna młoda zaczerwieniła się aż po białka oczu… Ale zmieszanie jej doszło do szczytu, kiedy pan de Peyrehorade, poprosiwszy o milczenie, zaśpiewał jej kilka improwizowanych, jak twierdził, wierszy katalońskich. Oto ich treść, jeśli dobrze zrozumiałem:
„Cóż to, przyjaciele? Czyżby wypite wino mąciło mój wzrok? Są tu dwie Wenery…”
Pan młody odwrócił nagle głowę z miną tak przerażoną, że wszyscy zaczęli się śmiać.
— Tak — mówił dalej pan de Peyrehorade — pod moim dachem są dwie Wenery. Jedną znalazłem w ziemi jak truflę; druga, zstąpiwszy z niebios, obdarzyła nas swoją przepaską.
Chciał powiedzieć swoją podwiązką.
— Synu mój, oto masz dwie Wenery, wybieraj, którą wolisz. Patrzcie, łotrzyk ten wybiera katalońską i ma słuszność. Rzymska jest zimna, katalońską rozpala wszystkich, którzy się do niej zbliżą.
Ta ostatnia strofa wywołała takie głośne oklaski i tak donośne śmiechy, że o mało sufit się nie zawalił. Przy stole były tylko trzy poważne twarze: państwa młodych i moja. Głowa mnie bolała, a zresztą — nie wiem dlaczego — wesele zawsze mnie zasmuca, a to, w którym uczestniczyłem, po prostu wzbudzało we mnie wstręt.
Po ostatnich piosenkach, bardzo zresztą płochych, śpiewanych przez urzędnika merostwa, przeszliśmy do salonu, aby się nacieszyć odejściem panny młodej, którą wkrótce miano odprowadzić do sypialni, gdyż północ zbliżała się.
Alfons pociągnął mnie do framugi okna i rzekł odwracając głowę:
— Będzie pan ze mnie żartował…! Ale nie wiem, co m, jest… jestem zaczarowany! Niech mnie diabli wezmą!
Z początku myślałem, iż czuje się zagrożony pewnym nieszczęściem, o którym mówi Montaigne i pani de Sevigne: „Państwo miłości pełne jest przygód tragicznych itd.” Sądziłem, że te przypadki zdarzają się tylko ludziom uczonym.
— Drogi panie Alfonsie, za dużo pan pił wina Collioure. Ostrzegałem pana.
— Być może. Ale to coś gorszego.
Mówił głosem urywanym. Myślałem, że jest zupełnie pijany.
— Pan wie o mojej obrączce? — zapytał mnie po chwili, — I cóż? Ukradli ją?
— Nie.
— A więc ją pan ma?
— Nie… ja… nie mogę jej zdjąć z palca tej diabelskiej Wenus!
— Ba, trzeba było mocniej ciągnąć!
— Owszem, zrobiłem to… Ale Wenus… ścisnęła palec.
Patrzał na mnie błędnym wzrokiem, opierając się na klamce okna, aby nie upaść.
— Cóż za bajki! Zanadto głęboko wcisnął pan obrączkę. Jutro ściągnie ją pan obcęgami. Tylko ostrożnie, żeby pan nie uszkodził posągu.
— Nie, powiadam panu. Wenus cofnęła palec i zagięła; zacisnęła rękę, rozumie pan…? Jest widocznie moją żoną, ponieważ dałem jej obrączkę… Nie chce jej zwrócić.
Dreszcz mnie przeszedł i przez chwilę poczułem gęsią skórkę. Lecz ciężkie westchnienie Alfonsa owiało mnie zapachem wina i wszelkie wzruszenie pierzchło. „Ten nędznik jest zupełnie pijany” — pomyślałem sobie.
— Pan jest znawcą starożytności — dodał pan młody żałosnym tonem — pan się zna na tych posągach… Jest tam może jakaś sprężyna, jakieś licho, o czym ja nie wiem… Gdyby pan zechciał zobaczyć?
— Chętnie. Niech pan pójdzie ze mną.
— Nie. Wolę, żeby pan sam poszedł.
Wyszedłem z salonu.
Pogoda zmieniła się, podczas kolacji zaczął padać silny deszcz. Chciałem poprosić o parasol, ale wstrzymała mnie pewna myśl. „Głupi bym był, chcąc sprawdzać to, co mi powiedział pijany! Może zresztą chciał mi wyrządzić złośliwy żart, aby zabawić tych poczciwych parafian. W najlepszym razie — pomyślałem — przemoczę się do nitki i dostanę kataru.”
Od drzwi spojrzałem na posąg ociekający wodą i udałem się do mego pokoju, nie wchodząc do salonu. Położyłem się do łóżka, lecz sen się nie zjawiał. Przypomniały mi się wszystkie sceny z dnia ubiegłego. Myślałem o tej młodej dziewczynie tak pięknej, tak czystej, oddanej brutalnemu pijakowi. Jakaż to wstrętna rzecz małżeństwo z konwenansu! Urzędnik przybiera trójkolorową wstęgę, proboszcz stułę i najzacniejsza dziewczyna pod słońcem wydana jest Minotaurowi! Cóż te dwie, nie kochające się wcale istoty, mogą sobie powiedzieć w chwili, którą prawdziwi kochankowie kupiliby za cenę życia? Czyż kobieta może kochać człowieka, który zachował się wobec niej jak prostak? Pierwsze wrażenia nie zacierają się, a jestem pewny, że Alfons de Peyrehorade zasłużył sobie na nienawiść…
Podczas mojego monologu, który tu mocno skracam, słyszałem bieganinę po całym domu, otwieranie i zamykanie drzwi, odjazd powozów; potem doszedł mnie szelest lekkich kroków kobiecych, zdążających w kierunku przeciwnym do mojego pokoju. Był to widocznie orszak, prowadzący pannę młodą do sypialni. Wreszcie usłyszałem, jak schodzono ze schodów. Drzwi pani de Peyrehorade zamknęły się. Jakże ta biedaczka musi być zmieszana i przygnębiona! Ze złości obróciłem się na drugą stronę. Kawaler odgrywa głupią rolę w domu, gdzie się dopełnia małżeństwo.
Cisza panująca w całym domu, zamącona została ciężkimi krokami, wstępującymi na schody. Drewniane stopnie silnie trzeszczały.
— Cóż za bałwan! — pomyślałem sobie. — Założę się, że upadnie na schodach.
I znowu nastała cisza. Wziąłem książkę, aby zmienić bieg moich myśli. Była to statystyka departamentu, ozdobiona pracą pana de Peyrehorade o pomnikach druidycznych w okręgu Prades. Zasnąłem przy trzeciej stronicy.
Noc miałem złą i budziłem się kilkakrotnie. Nie spałem od dwudziestu minut, kiedy około piątej z rana rozległo się pianie koguta. Dzień wstawał. Wówczas usłyszałem wyraźnie te same ciężkie kroki, to samo trzeszczenie schodów, które słyszałem przed zaśnięciem. To mi się wydało dziwne. Ziewając usiłowałem odgadnąć, dlaczego Alfons wstał tak wcześnie. Ale nie mogłem sobie wyobrazić niczego, co by było prawdopodobne. Miałem zamknąć oczy, kiedy uwagę moją podnieciło znowu jakieś osobliwe tupanie, do którego dołączyło się wkrótce dzwonienie i odgłos drzwi otwieranych z trzaskiem; w końcu dobiegły mnie bezładne krzyki.
„Ten pijak podpalił dom!” — pomyślałem sobie, wyskakując z łóżka.
Ubrałem się pospiesznie i wyszedłem na korytarz. Z przeciwległego końca dochodziły krzyki i lamenty, nad którymi górował rozdzierający głos: „Mój syn, mój syn!” Widocznie jakieś nieszczęście spotkało młodego Alfonsa. Pobiegłem do sypialni państwa młodych: zastałem mnóstwo ludzi. Wzrok mój padł na młodzieńca na pół rozebranego, leżącego w poprzek łóżka, którego drzewo było strzaskane. Był zsiniały i martwy. Matka krzyczała i płakała obok niego. Pan de Peyrehorade krzątał się, nacierał mu skronie wodą kolońską, dawał do wąchania sole trzeźwiące. Niestety, syn jego od dawna przestał żyć! Na kanapie, stojącej w drugim rogu pokoju panna młoda wiła się w straszliwych konwulsjach. Wydawała niewyraźne okrzyki, a dwie silne służące nie były w stanie jej utrzymać.
— Boże mój — zawołałem — co się stało?!
Zbliżyłem się do łóżka i podniosłem ciało nieszczęśliwego młodzieńca; był już zimny i zesztywniały. Zaciśnięte zęby i sczerniała twarz wyrażały najokropniejsze przerażenie. Można się było domyślić, że śmierć jego była gwałtowna, a agonia okropna. Mimo to nie było widać śladów krwi na ubraniu. Uchyliwszy koszuli, zauważyłem na piersi zsiniały odcisk, biegnący wzdłuż boków i pleców. Wyglądało to, jak gdyby został ściśnięty żelazną obręczą. Zawadziłem nogą o coś twardego, leżącego na dywanie; schyliłem się i ujrzałem pierścień brylantowy.
Zawlokłem państwa de Peyrehorade do ich sypialni; następnie kazałem tam przenieść ich synową.
— Macie państwo jeszcze córkę, która potrzebuje waszej opieki.
Powiedziawszy to, zostawiłem ich samych. Nie wątpiłem ani na chwilę, że Alfons de Peyrehorade padł ofiarą morderstwa, którego sprawcom udało się wtargnąć nocą do sypialni panny młodej. Te sińce na ciele i ich kierunek kolisty sprawiały mi niemało kłopotu, gdyż kij lub drążek żelazny nie mógł ich wywołać. Nagle przypomniałem sobie, że podobno zbójcy z okolicy Walencji zabijają ludzi, za których śmierć im zapłacono, za pomocą długich skórzanych worków. Równocześnie przyszedł mi na myśl aragoński poganiacz wołów i jego groźba; mimo to nie śmiałem przypuszczać, żeby tak błahy żart mógł wywołać tak straszną zemstę.
Przeszukałem cały dom, lecz nie znalazłem żadnego śladu włamania. Zszedłem do ogrodu, by zobaczyć, czy mordercy nie wkradli się tamtędy, ale i tam nie znalazłem żadnej ważniejszej poszlaki. Zresztą deszcz wieczorny tak rozmoczył ziemię, że nie mogłaby zachować wyraźnych odcisków. Zauważyłem jednak kilka kroków głęboko odciśniętych w ziemi; biegły w dwóch przeciwnych kierunkach, lecz po tej samej linii, począwszy od żywopłotu, graniczącego z boiskiem do gry w piłkę, a skończywszy przy bramie domu. Mogły to być kroki zmarłego, kiedy poszedł zdjąć obrączkę z palca Wenery. A z drugiej strony żywopłot był w tym miejscu mniej gęsty niż gdzie indziej i tędy prawdopodobnie przeszli mordercy. Chodząc koło posągu, zatrzymałem się na chwilę, aby się przyjrzeć bogini. Tym razem, przyznam się, nie mogłem patrzeć bez przerażenia na jej złośliwie ironiczny wyraz; stojąc przed nią z głową napełnioną okropnymi scenami, których byłem świadkiem, zdawało mi się, że patrzę na jakieś bóstwo piekieł, radujące się nieszczęściem, co spadło na ten dom.
Z ogrodu udałem się do mego pokoju na odpoczynek. Około południa zszedłem na dół, aby dowiedzieć się, jak się mają moi gospodarze. Uspokoili się nieco. Panna de Peyrehorade, chcę powiedzieć pani de Peyrehorade, odzyskała przytomność. Złożyła nawet zeznanie prokuratorowi z Perpignan, który właśnie był na objeździe w Ille. Prokurator zażądał również mojego zeznania. Opowiedziałem mu wszystko, co wiedziałem i nie ukrywałem mojego podejrzenia, skierowanego przeciwko aragońskiemu poganiaczowi mułów.
Rozkazał, aby go natychmiast aresztowano.
— Dowiedział się pan czegoś od młodej pani de Peyrehorade? — zapytałem prokuratora, podpisawszy zeznanie.
— Ta biedna, nieszczęśliwa kobieta dostała pomieszania zmysłów — odparł uśmiechając się smutno. — Zwariowała! Zupełnie zwariowała! Oto co opowiada: Spoczywała — powiada — od kilku minut, zapuściwszy firanki, kiedy drzwi sypialni otwarły się i ktoś wszedł. Leżała wówczas na kraju łóżka, z twarzą zwróconą ku ścianie. Nie ruszyła się, będąc przekonana, że to jej mąż. Po chwili łóżko zatrzeszczało jak gdyby pod jakimś wielkim ciężarem. Bardzo się przestraszyła, lecz nie śmiała odwrócić głowy. Nie może sobie zdać sprawy, czy pięć czy też dziesięć minut upłynęło w ten sposób. Następnie poruszyła się mimo woli, czy też osoba znajdująca się w łóżku poruszyła się, dość że uczuła dotknięcie czegoś zimnego jak lód. Odsunęła się jeszcze bardziej ku ścianie, drżąc na całym ciele. W chwilę później drzwi się otwarły po raz drugi i ktoś wszedł, mówiąc: „Dobry wieczór, żoneczko”. Firanki rozsunęły się, a równocześnie rozległ się zduszony okrzyk. Osoba, leżąca obok niej w łóżku, usiadła i zda się wyciągnęła ramiona. Wówczas pani de Peyrehorade odwróciła głowę… i ujrzała — powiada — przy łóżku swojego męża na kolanach, z głową na wysokości poduszki, w ramionach jakiejś zielonawej olbrzymki, która ściskała go z całej siły. Biedna kobieta powiedziała, a nawet powtórzyła mi ze dwadzieścia razy, że poznała… zgadnij pan kogo? Brązową Wenus, statuę pana de Peyrehorade… Odkąd ona tu jest, wszyscy o niej marzą. Ale wróćmy do opowiadania, biednej chorej. Na ten widok straciła przytomność, a prawdopodobnie jakiś czas przedtem musiała stracić rozum. Nie może sobie przypomnieć, jak długo leżała zemdlona. Wróciwszy do przytomności, ujrzała znów widziadło czy też statuę, jak ciągle utrzymuje, nieruchomą, z nogami i dolną częścią ciała w łóżku, z ramionami wyciągniętymi, w których spoczywał jej mąż bez życia. Kogut zapiał. Wówczas statua wstała z łóżka, porzuciła trupa i wyszła. Pani de Peyrehorade pociągnęła za dzwonek, a resztę pan wie.
Przyprowadzono Hiszpana; był spokojny i bronił się z zimną krwią i z wielką przytomnością umysłu. Nie wypierał się wcale zdania, które słyszałem, lecz tłumaczył się, iż chciał tylko powiedzieć, że nazajutrz, po wypoczynku, pokona przeciwnika. Przypominam sobie, że dodał:
— Znieważony Aragończyk nie zwleka z zemstą aż do następnego dnia. Gdybym był przypuszczał, że pan de Peyrehorade chciał mnie obrazić, byłbym go natychmiast pchnął nożem w brzuch.
Porównywano jego trzewiki z odciskami kroków w ogrodzie, jego trzewiki były znacznie większe.
Wreszcie oberżysta, u którego mieszkał ów Aragończyk, oświadczył, że oskarżony przez całą noc smarował i leczył chorego muła.
Zresztą Hiszpan ten znany był z uczciwości w całej okolicy, gdzie przyjeżdżał corocznie w celach handlowych. Puszczono go więc, prosząc o przebaczenie.
Zapomniałem o zeznaniu służącego, który ostatni widział zmarłego przy życiu. W chwili, kiedy pan młody miał się udać do żony, zawołał owego służącego i z twarzą zaniepokojoną spytał go, czy nie wie, gdzie jestem. Służący odpowiedział, że nie widział mnie wcale. Wówczas młody pan westchnął, przystanął na chwilę, a potem odezwał się: „Masz tobie! Pewnie i jego diabli wzięli!”
Spytałem służącego, czy pan jego miał na palcu pierścień brylantowy w chwili, kiedy z nim rozmawiał. Służący zawahał się z odpowiedzią; w końcu odparł, że nie zdaje mu się, a zresztą nie zwracał na to uwagi.
— Gdyby był miał na palcu ten pierścień — dodał poprawiając się — byłbym go pewnie zauważył, gdyż sądziłem, że dał go młodej pani.
Podczas przesłuchania tego człowieka czułem, że i mnie udziela się ów zabobonny strach, który po zeznaniu młodej wdowy owładnął całym domem. Prokurator spojrzał na mnie z uśmiechem, a ja nie chciałem dłużej nalegać. Powóz pana de Peyrehorade miał mnie odwieźć do Perpignan. Mimo osłabienia, biedny starzec chciał mnie odprowadzić aż do bramy ogrodowej. Milcząco dowlókł się do niej, oparty na moim ramieniu. W chwili rozstania spojrzałem po raz ostatni na Wenus. Domyślałem się, że mój gospodarz, chociaż nie podzielał strachu i nienawiści, którą wzniecała Wenus w całej jego rodzinie, zechce się pozbyć przedmiotu, co mu nieustannie przypominał okropne nieszczęście. Chciałem go namówić, aby ją umieścił w jakimś muzeum. Wahałem się, nie wiedząc, jak zacząć, kiedy pan de Peyrehorade odwrócił głowę w kierunku mego wzroku. Spostrzegł posąg i natychmiast zalał się łzami. Uściskałem go, nie śmiąc mówić ani słowa, i wsiadłem do powozu.
Od czasu mego wyjazdu nie zdarzyło się nic, co by mogło wyświetlić tę zagadkową śmierć.
Pan de Peyrehorade umarł w kilka miesięcy po śmierci syna. W testamencie zapisał mi swoje rękopisy, które może kiedyś wydam. Nie znalazłem jednak między nimi pracy, odnoszącej się do napisów na posągu Wenery.
P. S. Mój przyjaciel de P. pisze mi z Perpignan, że statua już nie istnieje. Po śmierci męża, pani de Peyrehorade kazała ją przetopić na dzwon i w tej nowej formie służy kościołowi w Ille. Lecz, dodaje mój przyjaciel, zdaje się, że jakiś zły los prześladuje „tych, co posiadają ten brąz. Odkąd dzwon ten rozbrzmiewa w Ille, winnice przemarzły dwa razy.
przełożyła Zofia Jachimecka
Prosper Merimée
Rękopis prof. Wittembacha
— Teodorze — rzekł prof. Wittembach — zechciej pan podać mi z drugiej półki, powyżej sekretarzyka, ten zeszyt oprawny w pergamin; nie, nie ten, tylko ten mały in octavo. Zgromadziłem tam wszystkie zapiski mojego dziennika z 1866 roku, a przynajmniej te, które odnoszą się do hrabiego Szemiota.
Profesor założył okulary i wśród głębokiego milczenia przeczytał Lokis z następującym przysłowiem litewskim, które miało służyć jako motto:
Miszka su Lokiu
Abu du tokiu*
Kiedy ukazało się w Londynie pierwsze tłumaczenie Pisma świętego w języku litewskim, ogłosiłem w „Gazecie Naukowej i Literackiej” w Królewcu artykuł, w którym oddając całą sprawiedliwość wysiłkom uczonego tłumacza i pobożnym zamiarom Towarzystwa Biblijnego, byłem zmuszony zwrócić uwagę na kilka małych błędów i co więcej, zauważyłem, że ten przekład mógł być użyteczny tylko dla części narodowości litewskich. W istocie dialekt, którego użyto nie jest łatwo zrozumiały dla mieszkańców okręgów, gdzie mówią językiem żmudzkim (mam na myśli województwo żmudzkie), językiem może jeszcze więcej zbliżonym do sanskrytu niż górnolitewski. Uwaga ta mimo zajadłych krytyk, jakie ściągnęła na mnie ze strony pewnego profesora uniwersytetu dorpackiego, przekonała szanownych członków Rady Administracyjnej Towarzystwa Biblijnego, którzy nie wahali się zwrócić do mnie z pochlebną propozycją kierowania i czuwania nad wydaniem Ewangelii św. Mateusza po żmudzku. Byłem wówczas zbyt zajęty moimi studiami nad językami zauralskimi, aby się podjąć większej pracy, jakiej by wymagały Cztery Ewangelie. Odkładając tedy mój ślub z panną Gertrudą Weber, udałem się do Kowna (Kaunas) z chęcią zebrania wszystkich dostępnych zabytków lingwistycznych w rękopisach lub drukowanych w języku żmudzkim, nie zaniedbując, rozumie się, poezji ludowych, „dajn”, opowiadań lub legend, „pasakos”, które by mi dostarczyły dokumentów do słownika żmudzkiego; praca ta powinna by koniecznie poprzedzać tłumaczenie Ewangelii.
Dano mi list do młodego hrabiego Michała Szemiota, którego ojciec — jak mnie zapewniano — posiadał sławny Catechismus Samogiticus Ławickiego, tak rzadki, że nawet zaprzeczano istnieniu jego, jak to zrobił profesor z Dorpatu, do którego właśnie uczyniłem aluzję. Wedle objaśnień, które mi dano, w bibliotece jego znajdował się stary zbiór dajn, jako też poezji w dawnym języku pruskim. Napisawszy do hr. Szemiota i wyłożywszy mu cel mojej wizyty, otrzymałem bardzo uprzejme zaproszenie, abym przybył do zamku Medintiltas na tak długo, jak tego będą wymagały moje poszukiwania. Hrabia kończył swój list, donosząc mi w sposób niezmiernie miły, że chlubi się tym, iż mówi po żmudzku prawie tak dobrze, jak jego chłopi i że będzie szczęśliwy, mogąc połączyć swoje wysiłki z moimi dla przedsięwzięcia, które uważał za doniosłe i interesujące. Podobnie jak kilku najbogatszych właścicieli był wyznania ewangelickiego, którego mam zaszczyt być pastorem. Ostrzeżono mnie, że hrabia odznaczał się pewnym dziwactwem charakteru, będąc zresztą bardzo gościnnym, przyjacielem nauki i literatury, szczególnie zaś uprzejmym dla tych, którzy je uprawiali. Pojechałem więc do Medintiltas.
Na ganku, przed zamkiem, przyjął mnie zawiadowca hrabiego, który natychmiast zaprowadził mnie do pokoju przygotowanego na moje przyjęcie.
— Pan hrabia — odezwał się zawiadowca — jest zrozpaczony, że nie może zjeść dzisiaj obiadu z panem profesorem. Trapi go migrena, na którą niestety często zapada. Jeżeli pan profesor nie życzy sobie, aby mu podano w pokoju, to obiadować będzie z panem doktorem Froeberem, lekarzem pani hrabiny. Obiad będzie za godzinę; nie ma zwyczaju przebierania się. Gdyby pan profesor miał coś do rozkazania, oto dzwonek.
Oddalił się z głębokim ukłonem.
Pokój był obszerny, ładnie umeblowany, ozdobiony lustrami i złoceniami. Z jednej strony wychodził na ogród albo raczej na park zamkowy, z drugiej na wielki dziedziniec. Mimo uwiadomienia: „Nie ma zwyczaju przebierania się”, sądziłem, że trzeba wyciągnąć z walizki czarne ubranie. Byłem w kamizelce, zajęty rozpakowaniem moich rzeczy, kiedy turkot powozu zwabił mnie do okna wychodzącego na dziedziniec. W pięknej karecie, która właśnie zajechała, siedziała dama w czerni, jakiś pan i kobieta ubrana w strój wieśniaczek litewskich, ale tak wielka i silna, że początkowo wydała mi się przebranym mężczyzną. Ona wysiadła najpierw; dwie inne kobiety, widocznie niemniej silne, były już na ganku. Pan ów pochylił się ku damie w czerni i ku wielkiemu mojemu zdziwieniu odpiął szeroki pas skórzany, przywiązujący ją do miejsca w karecie. Zauważyłem, że długie, białe włosy tej damy były w wielkim nieładzie i że jej oczy szeroko otwarte wydawały się jakby bez życia; można by pomyśleć, że to twarz z wosku. Odwiązawszy ją, pan ów, zdjąwszy kapelusz, przemówił do niej z wielkim uszanowaniem, ale ona nie zdawała się zwracać na to najmniejszej uwagi. Wtedy zwrócił się do sług, dając im lekki znak głową. Trzy kobiety chwyciły natychmiast damę w czerni i mimo jej wysiłków, aby przytrzymać się karety, podniosły ją jak piórko i znikły w głębi zamku. Scenie tej przyglądała się służba zamkowa, która zdawała się widzieć w tym coś bardzo zwykłego.
Człowiek, który kierował tą całą akcją, wyciągnął zegarek i zapytał, czy prędko będzie obiad.
— Za kwadrans, panie doktorze — odpowiedziano mu.
Nietrudno było mi odgadnąć, że był to doktor Froeber, a damą w czerni hrabina. Z wieku jej wnioskowałem, że była matką hrabiego Szemiota, ą ostrożności czynione wzglądem niej zdradzały, że miała pomieszanie zmysłów.
Po chwili doktor Froeber wszedł do mojego pokoju.
— Ponieważ pan hrabia jest cierpiący — odezwał się do mnie — jestem zmuszony przedstawić się sam panu profesorowi. Doktor Froeber, do usług. Jestem zachwycony, mogąc poznać uczonego, którego zasługi znane są wszystkim tym, którzy czytają królewiecką „Gazetę Naukową i Literacką”. Pozwoli pan, że nakryją?
Odpowiedziałem, jak mogłem na jego komplementy, dodając, że jeśli już czas udać się do stołu, jestem gotów pójść za nim.
Skoro tylko weszliśmy do sali jadalnej, marszałek dworu podał nam wedle zwyczaju Północy srebrną tacę zastawioną wódkami i różnymi słonymi i korzennymi przekąskami, mającymi zaostrzyć apetyt.
— Pozwoli pan, panie profesorze — rzekł doktor — że jako lekarz polecę panu kieliszek tej starki, prawdziwej wódki z koniaku, od czterdziestu lat w beczce. Jest to matka wódek. Weź pan drontheimską sardelę, nie ma nic właściwszego na otwarcie i przygotowanie narządów trawiennych, organów bardzo ważnych… A teraz, do stołu! Dlaczego nie mielibyśmy mówić po niemiecku? Pan jest z Królewca, a ja z Kłajpedy, ale studia kończyłem w Jenie. W ten sposób będziemy swobodniejsi, a służba mówiąca po polsku i po rosyjsku, nie zrozumie nas.
Z początku jedliśmy w milczeniu, później wypiwszy pierwszy kieliszek madery, zapytałem doktora, czy często nawiedzała hrabiego słabość, która nas dzisiaj pozbawiła jego obecności.
— Tak i nie — odparł doktor — to zależy od wycieczek, które robi.
— To znaczy?
— Jeżeli na przykład jedzie drogą do Rosienia, to powraca z bólem głowy i w dzikim usposobieniu.
— Ja sam byłem w Rosieniu, ale nic podobnego nie zdarzyło mi się.
— Bo pan nie jesteś zakochany, panie profesorze — odpowiedział mi, śmiejąc się.
Westchnąłem myśląc o pannie Gertrudzie Weber.
— A więc to w Rosieniu — rzekłem — mieszka narzeczona hrabiego?
— Tak, w okolicy. Narzeczona…? Nic o tym nie wiem. Prawdziwa kokietka. Pozbawi go rozumu, jak się to stało z jego matką.
— Istotnie, sądzę, że pani hrabina jest… chora?
— To wariatka, kochany panie, wariatka! A największym wariatem jestem ja, bom tu przybył!
— Miejmy nadzieję, że pańskie troskliwe starania wrócą jej zdrowie.
Doktor potrząsnął głową, badając uważnie kolor wina Bordeaux, którego kieliszek trzymał w ręce.
— Jak mnie pan tu widzi, panie profesorze, byłem lekarzem sztabowym oddziału w Kałudze. W Sewastopolu trzeba było od rana do nocy ucinać ręce i nogi; nie mówię o bombach, które przylatywały do nas jak muchy do odartego ze skóry konia; otóż źle mieszkając, źle jedząc, nie nudziłem się tak, jak tu, gdzie jem i piję jak najlepiej, gdzie mieszkam jak książę, gdzie mi płacą jak nadwornemu lekarzowi… Ale wolność, kochany panie…! Wystaw pan sobie, że z tą diablicą nie ma się ani chwilki dla siebie!
— Od jak dawna powierzono ją pańskiej opiece7
— Niespełna dwa lata; ale zwariowała przynajmniej dwadzieścia siedem lat temu, jeszcze przed urodzeniem hrabiego. Czy panu tego nie opowiadano w Kownie albo w Rosieniu? A więc proszę posłuchać, gdyż jest to wypadek, o którym chcę kiedyś napisać artykuł do „Petersburskiego Dziennika Medycznego”. Ona zwariowała ze strachu…
— Ze strachu? Czyż to możliwe?
— Ze strachu. Ona pochodzi z rodziny Kiejstutów… Och! W tym domu nie ma mezaliansów! My pochodzimy od Giedymina… A więc, panie profesorze, trzy dni albo dwa dni po weselu, które odbyło się w zamku, w którym jemy obiad (na zdrowie…!), hrabia, ojciec obecnego, jedzie na polowanie. Jak panu wiadomo, nasze panie litewskie są amazonkami. Hrabina jedzie także na polowanie… Pozostaje w tyle albo wyprzedza myśliwych… nie wiem, jak tam było… Aż tu nagle hrabia spostrzega pędzącego z opuszczonymi wodzami małego kozaka hrabiny, dwunastto– albo czternastoletniego chłopczyka.
— Panie — woła — niedźwiedź unosi hrabinę!
— Którędy ? — pyta hrabia.
— Tędy — odpowiada mały kozak.
Wszyscy myśliwi zbiegają się na miejsce, które wskazuje: ani śladu hrabiny! Z jednej strony jej koń uduszony, z drugiej futro w strzępach. Szukają, przebiegają las we wszystkich kierunkach. Nareszcie jeden łowczy woła: „Oto niedźwiedź!” W istocie niedźwiedź szedł przez polankę, wlokąc ciągle hrabinę; chciał ją zapewne spokojnie pożreć w jakiejś gęstwinie, gdyż te zwierzęta znają się na jedzeniu, jak mnisi lubią obiadować w spokoju. Żonaty od dwóch dni, hrabia był bardzo rycerski: z myśliwskim nożem w ręce chciał się rzucić na niedźwiedzia, ale kochany panie, litewski niedźwiedź nie da się przebić jak jeleń. Na szczęście strzelec hrabiego, hultaj niewiele wart, pijany do tego stopnia, że nie mógłby odróżnić królika od sarny, wystrzelił z karabinu na jakie sto kroków, nie troszcząc się o to, czy kula trafi zwierzę czy kobietę…
— I zabił niedźwiedzia?
— Na miejscu. Takie strzały udają się tylko pijakom. Bywają także z góry już przeznaczone kule. Mamy tu czarowników, sprzedających je po właściwych cenach. Hrabina była mocno podrapana, oczywiście bez przytomności i ze złamaną nogą. Podnoszą ją, ona powraca do przytomności, ale rozum odleciał. Wiozą ją do Petersburga. Wielka narada, czterech lekarzy wystrojonych we wszystkie ordery. Mówią: „Pani hrabina jest w odmiennym stanie, być może, że rozwiązanie sprowadzi korzystne przesilenie. Niech ją trzymają w dobrym powietrzu na wsi, na mleku, kodeinie…” Dają każdemu po sto rubli. Po dziewięciu miesiącach hrabina urodziła zdrowego chłopca; ale korzystne przesilenie? Aha, a jakże! Zwiększenie szału. Hrabia pokazuje jej syna. To nigdy nie zawodzi… w powieściach. „Zabijcie go, zabijcie zwierzę!” — krzyczała; mało brakowało, aby mu szyi nie ukręciła. Od tego czasu głupkowate szaleństwo albo furia na przemian. Duża skłonność do samobójstwa. Muszą ją przywiązywać, kiedy jedzie zaczerpnąć powietrza. Potrzeba trzech silnych sług, aby ją utrzymać. A jednak, panie profesorze, zechciej pan zauważyć ten fakt: kiedy już wyczerpałem całą moją umiejętność, nie mogąc zapanować nad nią, mam jeden sposób na uspokojenie jej. Grożę jej obcięciem włosów. Myślę, że niegdyś musiały być bardzo piękne. Kokieteria! Oto ostatnie ludzkie uczucie, które pozostało. Czy to nie zabawne? Gdybym mógł z nią robić, co mi się podoba, może bym ją wyleczył.
— W jaki sposób?
— Bijąc ją na kwaśne jabłko. W podobny sposób wyleczyłem dwadzieścia wieśniaczek w jednej wsi, gdzie wybuchło to straszne rosyjskie szaleństwo, opętanie; jakaś kobieta zaczyna wyć, sąsiadka jej wyje. Po upływie trzech dni cała wieś wyje. Za pomocą bicia dochodzę z nimi do końca. (Weź pan pulardy, krucha jest). Hrabia nigdy nie chciał, żebym spróbował.
— Jak to, chciał pan, żeby się zgodził na pańską okropną kurację?
— Ach, on tak mało znał swoją matkę, a zresztą to by było dla jej dobra; ale powiedz mi pan, panie profesorze, czy myślał pan kiedy, że ze strachu można stracić rozum?
— Położenie hrabiny było przerażające… Znaleźć się w pazurach tak dzikiego zwierza!
— Otóż jej syn jest niepodobny do niej. Nie ma jeszcze roku, jak się znalazł najdokładniej w tym samym położeniu i dzięki swej zimnej krwi wywinął się z tego jak najlepiej.
— Z pazurów niedźwiedzia?
— Niedźwiedzicy i to tak wielkiej, jakiej już dawno nie widziano. Hrabia chciał na nią natrzeć z oszczepem w ręku. Ba, jednym machnięciem niedźwiedzica odrzuciła oszczep, chwyciła hrabiego i powaliła na ziemię z taką łatwością, z jaką ja bym przewrócił tę butelkę. On, chytry, udał martwego… Niedźwiedzica obwąchała go, obwąchała, a potem zamiast rozszarpać, liznęła go. Miał na tyle przytomności umysłu, aby się nie ruszyć i niedźwiedzica poszła swoją drogą.
— Myślała, że martwy. Istotnie, słyszałem, że te zwierzęta nie jedzą trupów.
— Trzeba w to wierzyć, ale wstrzymać się od osobistego doświadczenia; ale, a propos strachu, pozwoli pan, że opowiem jedną historię z Sewastopola. Byliśmy w pięciu czy sześciu dokoła dzbana piwa, który nam przyniesiono poza ambulans sławnego bastionu 5. Wedeta krzyczy: „bomba”! Wszyscy kładziemy się na brzuchu, nie, nie wszyscy! Jeden nazwiskiem… ale nazwisko jest zbyteczne… jeden młody oficer, który do nas przyszedł, stanął bez ruchu, trzymając pełną szklankę właśnie w chwili, kiedy bomba pękła. Zmiotła ona głowę mojego biednego towarzysza, Andrzeja Sperańskiego, dzielnego chłopca i rozbiła dzban; szczęściem był on prawie pusty. Kiedyśmy się podnieśli po wybuchu, ujrzeliśmy wśród dymu naszego przyjaciela, który wypijał ostatni łyk piwa, jak gdyby nic nie zaszło… Myśleliśmy, że to bohater. Nazajutrz spotykam wychodzącego ze szpitala kapitana Gedeonowa, który mi mówi: „Dzisiaj jem z wami i aby uczcić mój powrót, stawiam szampana”! Siadamy do stołu. Młody oficer, ten, co pił piwo, także tam był. Nie przypuszczał, że będzie szampan. Otwierają przy nim flaszkę… Paf, korek uderza go w skroń! Oficer wydaje okrzyk i mdleje. Wierzaj mi pan, że nasz bohater miał wielkiego stracha poprzednim razem, a że pił piwo zamiast się chronić, to dlatego, że stracił głowę i nie pozostało mu już nic innego, jak tylko mechaniczny ruch wykonany bez świadomości. Prawdziwie, panie profesorze, maszyna ludzka…
— Panie doktorze — rzekł wchodzący do sali służący — Zdanowa mówi, że pani hrabina nie chce jeść.
— Ażeby ją diabli wzięli — mruczał doktor. — Idę. Gdy tylko nakarmię moją diablicę, moglibyśmy, jeżeli pan zechce, zagrać w preferansa albo w durnia?
Wyraziłem mu żal z powodu mojej nieumiejętności, a kiedy poszedł do swojej pacjentki, udałem się do mojego pokoju i napisałem list do panny Gertrudy.
Noc była ciepła, nie zamknąłem więc okna, wychodzącego na park. Po napisaniu listu, nie czując jeszcze najmniejszej ochoty do snu, wziąłem się do powtarzania w pamięci nieregularnych czasowników litewskich i szukałem w sanskrycie przyczyn ich rozmaitych nieprawidłowości. W czasie tej pracy, która mnie zupełnie pochłaniała, usłyszałem gwałtowne wstrząśnięcie drzewa, rosnącego w pobliżu mojego okna. Martwe gałęzie trzeszczały i wydawało mi się, jakoby jakieś bardzo ciężkie zwierzę usiłowało wyspinać się na nie. Jeszcze cały przejęty historiami o niedźwiedziach, które mi doktor opowiadał, podniosłem się nie bez pewnego zaniepokojenia i o kilka stóp od mojego okna, w liściach drzewa, ujrzałem ludzką głowę, jasno oświeconą światłem mojej lampy. Zjawisko trwało tylko chwilę, ale dziwny blask oczu, które spotkały się z moim wzrokiem, uderzył mnie więcej, niżbym to mógł wysłowić. Mimo woli cofnąłem się, potem podbiegłem do okna i surowym tonem zapytałem nieproszonego gościa, czego chce. On tymczasem schodził w pośpiechu i chwytając za wielką gałąź, uwiesił się na niej, po czym spadł na ziemię i natychmiast zniknął. Zadzwoniłem, służący wszedł. Opowiedziałem mu, co się zdarzyło.
— Pan profesor musiał się pomylić.
— Jestem przekonany o tym, co mówię — podjąłem. Obawiam się, czy nie ma jakiego, złodzieja w parku.
— Niemożliwe, panie profesorze.
— A więc jest to ktoś domowy?
Służący zrobił wielkie oczy, nie odpowiadając nic. Na koniec zapytał mnie, czy nie mam czego do rozkazania. Powiedziałem mu, żeby zamknął okno i położyłem się do łóżka.
Spałem bardzo dobrze, nie śniąc ani o niedźwiedziach, ani o złodziejach. Rano kończyłem właśnie moją toaletę, kiedy zapukano do drzwi. Otwarłem i znalazłem się naprzeciw bardzo wysokiego i pięknego młodzieńca w szlafroku, z długą turecką fajką w ręce.
— Przychodzę, prosić pana o przebaczenie, panie profesorze — rzekł — że tak źle przyjąłem takiego gościa, jak pan. Hrabia Szemiot.
Pospieszyłem odpowiedzieć, że przeciwnie, ja powinienem mu pokornie podziękować za wspaniałą gościnę i zapytałem go, czy już się pozbył migreny.
— Mniej więcej — rzekł. — Aż do nowego ataku — dodał z wyrazem smutku. — Jakże się pan tu czuje? Proszę nie zapominać, że jest pan u barbarzyńców. Nie trzeba być wybrednym na Żmudzi.
Zapewniłem go, że jest mi jak najlepiej. Rozmawiając z nim, nie mogłem się powstrzymać od przyglądania mu się z ciekawością, którą sam uważałem za niegrzeczną. Wzrok jego miał coś dziwnego, coś, co mi przypominało człowieka, któregom wczoraj widział wspinającego się po drzewie…
„Ależ co za przypuszczenie — powiedziałem sam do siebie — żeby hrabia Szemiot wspinał się nocą po drzewach!”
Czoło jego było wysokie i dobrze rozwinięte, chociaż nieco wąskie. Rysy miał bardzo regularne; oczy tylko były zanadto do siebie zbliżone i zdawało mi się, jakby od jednego gruczołu łzowego do drugiego nie było miejsca na jedno oko, jak tego wymaga kanon rzeźbiarzy greckich. Wzrok jego był przeszywający. Mimo woli oczy nasze spotkały się kilkakrotnie, a my odwracaliśmy je z pewnym zakłopotaniem. Nagle hrabia, wybuchając śmiechem, zawołał:
— Poznał mnie pan?
— Poznałem!
— Tak, zaskoczył mnie pan wczoraj na psotach.
— Och, panie hrabio!…
— Cały dzień spędziłem w swoim pokoju, gdyż miałem silny ból głowy. Wieczorem, czując się lepiej, przechadzałem się po parku. Ujrzałem światło u pana i poszedłem za popędem ciekawości… Powinienem był nazwać się i przedstawić, ale położenie było tak śmieszne… Zawstydziłem się i uciekłem… Przebaczy mi pan, że przeszkodziłem mu w pracy?
Wszystko to powiedziane było tonem, który miał być żartobliwy; widziałem jednak, że hrabia czerwienił się i był nieswój. Zrobiłem wszystko, co do mnie należało, aby go przekonać, że z tego pierwszego spotkania nie odniosłem przykrego wrażenia i chcąc przerwać ten temat, spytałem go, czy to prawda, że posiada Katechizm żmudzki Lawickiego?
— Bardzo możliwe, ale prawdę mówiąc, niezbyt dobrze znam bibliotekę mojego ojca. On lubił stare i rzadkie książki. Ja czytuję tylko nowe dzieła; poszukamy jednak, panie profesorze. A więc pan chce, żebyśmy czytali Ewangelię po żmudzku?
— Czy nie sądzi pan, panie hrabio, że tłumaczenie Pisma świętego na język tego kraju byłoby bardzo pożądane?
— Zapewne, mimo to, jeśli mi pan pozwoli na małą uwagę, powiem panu, że między ludźmi, nie znającymi innego języka oprócz żmudzkiego, nie ma ani jednego, który by umiał czytać.
— Być może, ale proszę Ekscelencji o pozwolenie zwrócenia uwagi na to, że największą trudnością przy nauce czytania jest brak książek. Kiedy kraje żmudzkie będą miały wydrukowane Pismo święte, zechcą je czytać i nauczą się czytania. Nieraz się to już zdarzało u dzikach… nie żebym chciał tę nazwę stosować do mieszkańców tego kraju… A zresztą — dodałem — czy to nie żałosna rzecz, kiedy język zanika, nie pozostawiając śladu. Od jakichś trzydziestu lat język pruski jest językiem martwym. Ostatnia osoba, która umiała po kornijsku, zmarła onegdaj…
— Smutne! — przerwał hrabia. — Aleksander Humboldt opowiadał mojemu ojcu, że poznał w Ameryce papugę, ostatnią istotę, która znała kilka słów języka pewnego plemienia dzisiaj zupełnie wyniszczonego ospą. Pozwoli pan, że tu przyniosą herbatę?
Podczas kiedy piliśmy herbatę, rozmowa toczyła się około języka żmudzkiego. Hrabia ganił sposób, w jaki Niemcy drukowali książki w języku litewskim i miał słuszność.
— Wasz alfabet nie nadaje się dla naszego języka. Nie macie ani naszego „j”, ani naszego „ł”. Mam zbiór „dajn”, opublikowanych w zeszłym roku w Królewcu i męczę się nad odgadnięciem słów, tak są dziwnie napisane.
— Pan hrabia mówi zapewne o dajnach Lessnera?
— Tak. Jest to bardzo płaska poezja, nieprawdaż?
— Mógł był znaleźć coś lepszego. Przyznaję, że taki jak jest, zbiór ten ma znaczenie czysto filologiczne; sądzę jednak, że szukając lepiej, udałoby się odszukać w waszej poezji ludowej parę nieco wonniejszych kwiatów.
— Niestety! Bardzo o tym powątpiewam mimo całego mojego patriotyzmu.
— Przed kilku tygodniami dano mi w Wilnie prawdziwie piękną balladę, ponadto historyczną. Poezja w niej godna jest uwagi. Pozwoli mi pan hrabia przeczytać ją? Mam ją tu w notesie.
— Bardzo chętnie.
Zagłębił się w swoim fotelu, zapytawszy mnie, czy mu wolno zapalić.
— Tylko paląc, rozumiem poezją — rzekł.
— Rzecz ma tytuł Trzech Budrysów.
— Trzech Budrysów — zawołał hrabia ze zdziwieniem.
— Tak. Budrys, pan hrabia wie to lepiej ode mnie, jest postacią historyczną.
Hrabia patrzył na mnie nieruchomo swoim dziwnym wzrokiem. Było w nim coś nieokreślonego, nieśmiałego i dzikiego zarazem, coś, co wywierało przykre wrażenie, kiedy się nie było do tego przyzwyczajonym. Chcąc uniknąć jego wzroku, zacząłem spiesznie czytać.
TRZECH BUDRYSÓW
Na dziedziniec swego zamku stary Budrys przyzywa swych synów, prawdziwych Litwinów, jak i on, i rzecze:
— Dzieci, nakarmijcie wasze rumaki i narządźcie siodła; a wyostrzcie i miecze, i groty. Mówiono mi, że w Wilnie ogłoszą wyprawę na trzy świata strony. Olgierd pójdzie na Rusinów, Skirgiełło na naszych sąsiadów, Polaków, Kiejstut napadnie Teutonów. Jesteście młodzi, krzepcy i odważni, idźcie walczyć; niech bogi litewskie was strzegą! Tego roku nie pojadę na wojnę, ale dam wam radę. Trzech was jest i trzy macie drogi. Jeden z was niech idzie na Ruś za Olgierdem, nad brzegi jeziora Ilmen, pod mury Nowogrodu. Sobolich skór i srebrzystych materii jest tam pod dostatkiem. U kupców tyle pieniędzy, ile kry w rzece. Drugi niech jedzie w ślad za Kiejstutem i niech tępi psubratów Krzyżaków! Bursztynu tam, jak piasku w morzu; sukna ich przez połysk i kolor nie mają sobie równych, kapłańskie szaty lśnią od brylantów. Trzeci niech ze Skirgiełłem leci za Niemen, nędzne tam znajdzie sprzęty domowe, ale za to wybierze dobre szable, puklerze i synową przywiezie mi stamtąd. Bo z wszystkich naszych branek, dzieci, najpiękniejsze są Polki. Wesołe jak kotki, białe jak mleko! Pod czarną rzęsą oczy ich błyszczą jak dwie gwiazdy. Przed pół wiekiem, kiedy byłem młody, przywiozłem sobie z Polski brankę, która została moją żoną. Od dawna już jej nie ma, ale ciągle jeszcze przypominam ją sobie, gdy spojrzę w tę stronę.
Daje błogosławieństwo synom, którzy uzbrojeni siedzą już na koniach.
Pojechali; nadchodzi jesień, potem zima… Nie wracają. Stary Budrys myśli już, że polegli.
Pośród śnieżystej zamieci zbliża się jakiś mąż, trzymając pod burką jakiś wielki ciężar.
— Czy to kubeł — rzecze Budrys — pełen nowogrodzkich rubli?
— Nie ojcze. Przywożę wam z Polski synową. Pośród śnieżystej zamieci zbliża się jakiś mąż, chowając pod burką jakiś wielki ciężar.
— Cóż to dziecię, bursztyn wieziesz z Niemiec?
— Nie ojcze. Przywożę wam z Polski synową.
Pośród śnieżystej zamieci zbliża się jakiś mąż, chowając pod burką jakiś wielki ciężar… Ale zanim pokazał swoją zdobycz, Budrys kazał zaprosić przyjaciół na trzecie wesele.
— Brawo, panie profesorze — zawołał hrabia — dobrze pan mówi po żmudzku, ale kto panu dał tę ładną dajnę?
— Jedna panna, którą miałem zaszczyt poznać w Wilnie u księżnej Katarzyny Pacowej.
— A jej nazwisko?
— Panna Iwińska.
— Panna Julka! — zawołał hrabia. — Szalona głowa! Powinienem był odgadnąć! Mój kochany profesorze, zna pan język żmudzki i wszystkie uczone języki, przeczytał pan wszystkie stare książki, ale dał się pan oszukać dziewczynie, która czyta tylko romanse. Jak umiała, tak panu przełożyła na język żmudzki jedną z pięknych ballad Mickiewicza, której pan nie czytał, gdyż nie jest ona starsza ode mnie. Jeżeli pan chce, pójdę pokazać ją panu po polsku, albo jeśli pan woli doskonałe tłumaczenie rosyjskie, dam panu Puszkina.
Przyznaję się, że byłem jak osłupiały. Co za radość dla profesorów dorpackich, gdybym był opublikował jako oryginał dajnę o synach Budrysa!
Zamiast zabawić się moim zakłopotaniem hrabia z wykwintną grzecznością pospieszył zmienić temat rozmowy.
— A więc pan zna pannę Julkę?
— Miałem zaszczyt być jej przedstawiony.
— I co pan o niej myśli? Proszę być szczery.
— To bardzo miła panienka.
— Tak pan sądzi?
— Jest bardzo ładna.
— Hm!
— Jak to, czyż jej oczy nie są przepiękne?
— Tak…
— Skóra białości prawdziwie niezwykłej…? Przypominam sobie jeden gazel perski, w którym kochanek sławi delikatność skóry swojej kochanki. „Kiedy pije czerwone wino — powiada — widać je, jak przechodzi wzdłuż jej gardła.” Patrząc na pannę Iwińską, wspomniałem sobie te perskie wiersze.
— Być może, że panna Julka przedstawia taki fenomen, nie wiem jednak, czy ona ma krew w żyłach… Ona nie ma serca. Biała jest i zimna jak śnieg…!
Powstał i w milczeniu chodził jakiś czas po pokoju, tak jakby chciał skryć swoje wzruszenie, potem zatrzymując się nagle:
— Przepraszam — rzekł — zdaje mi się, że mówiliśmy o poezji ludowej…
— W istocie, panie hrabio.
— Mimo wszystko, trzeba przyznać, że ładnie przetłumaczyła Mickiewicza… „Wesoła jak kotka… biała jak mleko… oczy jej błyszczą jak dwie gwiazdy…” To jej portret.
— Czy nie jest pan tego zdania?
— Najzupełniej, panie hrabio.
— A co do tej psoty… zapewne bardzo nie na miejscu, biedne dziecko, nudzi się przy starej ciotce… — Prowadzi życie klasztorne.
— W Wilnie bywała w świecie. Widziałem ją na balu oficerów pułku…
— Ach tak, młodzi oficerowie, oto towarzystwo, jakiego jej potrzeba! Śmiać się z jednym, obgadywać z drugim, kokietować wszystkich! Nie chciałby pan obejrzeć biblioteki mojego ojca?
Poszedłem za nim do wielkiej galerii, gdzie było dużo
tomów, ładnie oprawnych, ale rzadko otwieranych, co można było wywnioskować z kurzu pokrywającego brzegi książek. Można sobie wyobrazić moją radość, kiedy pierwszą książką, jaką wyciągnąłem z szafy był Catechismus Samogiticus. Nie mogłem się powstrzymać od okrzyku radości. Widocznie jakaś tajemnicza moc przyciągająca wywiera swój wpływ bez naszej wiedzy. Hrabia wziął książkę i przeglądnąwszy ją niedbale, napisał u góry: „Panu profesorowi Wittembachowi ofiarowuje Michał Szemiot”. Niepodobna mi tu wyrazić uniesienia mej wdzięczności; przyrzekłem sobie w myśli, że po mojej śmierci cenna ta książka stanie się ozdobą biblioteki uniwersytetu, na którym otrzymałem moje stopnie naukowe. — Zechciej pan uważać tę bibliotekę za swój pokój do pracy — rzekł hrabia — nikt tu panu nie będzie przeszkadzał.
Nazajutrz po śniadaniu, hrabia zaprosił mnie na przechadzkę. Mieliśmy zwiedzić „kapas” (Litwini nazywają tak groby, którym Rosjanie dają nazwę kurhanów), bardzo sławny w tym kraju, gdyż niegdyś poeci i czarownicy, co było jedno i to samo, zgromadzali się tam na pewne uroczystości.
— Mam dla pana bardzo łagodnego konia — rzekł hrabia — żałuję, że nie możemy pojechać powozem, ale doprawdy droga, którą się udajemy, nie jest wcale utorowana.
Byłbym wolał zostać w bibliotece i robić zapiski, ale przyjąłem zaproszenie, sądząc, że obowiązkiem moim było pragnąć tego samego, co mój hojny gospodarz. Konie czekały na nas przed gankiem; na podwórzu służący trzymał psa na smyczy. Hrabia zatrzymał się na chwilę i zwracając się ku mnie, rzekł:
— Panie profesorze, czy pan się zna na psach?
— Bardzo mało, panie hrabio.
— Starosta z Zoranów, gdzie mam posiadłość, przysłał mi tego wyżła, o którym opowiadał mi cuda. Pozwoli pan, że go zobaczę? Zawołał służącego, który przyprowadził mu psa. Było to bardzo piękne zwierzę. Oswojony ze służącym, pies ten skakał wesoło i zdawał się być pełen życia, ale o kilka kroków od hrabiego wziął ogon pod siebie i rzucił się w tył, jakby rażony nagłym strachem. Hrabia pogłaskał go (przy czym pies wył żałośnie) i przypatrzywszy mu się okiem znawcy, rzekł:
— Sądzę, że będzie dobry. Miejcie nad nim staranie. Potem dosiadł konia.
— Panie profesorze — rzekł hrabia, kiedy już byliśmy w alei parkowej — widział pan właśnie strach tego psa. Chciałem, żeby pan sam był świadkiem… Jako uczony, powinien pan wytłumaczyć tę zagadkę… Dlaczego zwierzęta boją się mnie?
— Prawdziwie, panie hrabio, czyni mi pan zaszczyt, biorąc mnie za Edypa. Ja jestem tylko biednym profesorem lingwistyki porównawczej. Być może…
— Proszę zauważyć — przerwał mi — że nigdy nie biję ani koni, ani psów. Nie miałbym sumienia uderzyć batem biednego zwierzęcia, które w nieświadomości robi głupstwo. Mimo to, nie uwierzy pan, jaki wstręt mają do mnie konie i psy. Aby je przyzwyczaić do siebie, potrzeba mi dwa razy tyle czasu, niżby tego potrzebował kto inny. Wie pan, dużo trzeba było czasu, zanim poskromiłem konia, na którym pan siedzi, teraz jest łagodny jak baranek.
— Myślę, panie hrabio, że zwierzęta są fizjonomistami i zaraz odgadują, czy osoba, którą widzą po raz pierwszy, lubi je czy też nie. Przypuszczam, że pan hrabia lubi zwierzęta tylko dla usług, które mu oddają; przeciwnie, niektórzy ludzie mają naturalną skłonność do pewnych zwierząt, co te natychmiast spostrzegają. Ja na przykład od dzieciństwa mam instynktowną skłonność do kotów. Rzadko kiedy uciekają, kiedy się zbliżę, aby je pogłaskać, nigdy też żaden kot mnie nie podrapał.
— To bardzo możliwe — rzekł hrabia. W istocie nie mam tego, co się nazywa upodobaniem do zwierząt… Nie więcej one warte od ludzi… Prowadzę teraz pana, panie profesorze, do lasu, gdzie kwitnie obecnie państwo zwierząt, matecznik, wielka fabryka stworzeń. Wedle naszych narodowych podań nikt nie zbadał tych głębin, nikt nie mógł dotrzeć do środka tych lasów i moczarów, wyjąwszy rozumie się panów poetów i guślarzy, którzy dostają się wszędzie. Tam to żyją zwierzęta w rzeczypospolitej… lub też pod rządem konstytucyjnym, jedno z dwojga. Lwy, niedźwiedzie, łosie, żubry czyli wasze bizony, wszystko to żyje w zgodzie. Mamut, który się zachował aż do dzisiejszego dnia, cieszy się tam wielkim poważaniem. Zdaje mi się, że on jest marszałkiem sejmu. Mają one bardzo surową policję, a jeśli znajdą jakieś występne zwierzę, sądzą je i wypędzają. Zwierzę natenczas wpada w gorączkę. Zmuszone jest zapędzić się do kraju ludzi. Mało które stamtąd uchodzi*.
— Bardzo ciekawa legenda — zawołałem, ale panie hrabio, mówił pan o żubrach: Czyżby to— szlachetne zwierzę, które Cezar opisał w swoich Komentarzach i na które merowińscy królowie polowali w lasach Compiegne, naprawdę jeszcze istniało na Litwie, jak mi o tym mówiono?
— Z pewnością. Mój ojciec sam zabił żubra, naturalnie z pozwoleniem rządu. Musiał pan zauważyć jego głowę wiszącą w wielkiej sali. Ja nigdy nie widziałem żubra i sądzę, że są one bardzo rzadkie. W zamian mamy tu pod dostatkiem wilków i niedźwiedzi. Z powodu możliwości spotkania jednego z tych panów wziąłem to oto narzędzie (tu pokazał mi czerkieski czekol*, który miał w napleczniku) a mój stajenny zatknął w łęku dwustrzałowy sztucer.
Poczęliśmy zagłębiać się w las. Ścieżka stała się wkrótce tak wąska, że musieliśmy jechać jeden za drugim. Co chwila byliśmy zmuszeni okrążać ogromne drzewa, których zwisające gałęzie tamowały nam przejście. Niektóre z nich martwe ze starości i obalone, wyglądały jak wał, uwieńczony kobylicami nie do przebycia. Gdzie indziej spotykaliśmy głębokie trzęsawiska pokryte nenufarami i soczewicą wodną. Trochę dalej znachodziliśmy gołaźń leśną, której trawa błyszczała jak szmaragdy; ale biada temu, kto by się tam zabłąkał, gdyż ta bogata i zwodnicza roślinność kryje najczęściej bezdeń błotnistą, w której koń i jeździec znikają na zawsze.
Uciążliwa droga przerwała naszą rozmowę. Dokładałem wszelkich starań, aby postępować za hrabią i podziwiałem jego niezachwianą bystrość, z jaką kierował się bez kompasu i zawsze odnajdywał kierunek, w którym trzeba było dążyć, aby się dostać do kapasu. Było widoczne, że długo polował w tych dzikich lasach.
Nareszcie ujrzeliśmy grobowiec pośrodku szerokiej polanki. Był on wysoko wzniesiony i otoczony rowem, który można było jeszcze rozpoznać mimo zarośli i obsuwania się ziemi. Zdaje się, że już go rozkopywano. U wierzchołka zauważyłem resztki budowli z kamienia, po części już zwapniałego. Spora ilość popiołu, zmieszanego z węglem oraz tu i tam leżące skorupy pospolitych garnków świadczyły, że na wierzchołku grobowca przez długi czas rozniecano ogień. Wedle podań ludowych niegdyś na kurhanach święcono ofiary z ludzi; nie ma jednak wygasłej religii, której by nie przypisywano tych ohydnych obrzędów i wątpię, aby można historycznymi świadectwami usprawiedliwić podobny sąd o starożytnych Litwinach.
Hrabia i ja zeszliśmy z kurhanu, chcąc wrócić do naszych koni, które zostawiliśmy po drugiej stronie rowu, kiedy nagle ujrzeliśmy zbliżającą się ku nam starą kobietę; szła podpierając się kijem, a w ręce niosła koszyk.
— Moi dobrzy panowie — rzekła zbliżywszy się do nas — na miłość Boską, miejcie litość nade mną. Dajcie mi coś, żebym sobie mogła kupić kieliszek wódki na rozgrzanie mojego biednego ciała.
Hrabia rzucił jej sztukę złota i zapytał, co robi tutaj w lesie, tak daleko od siedzib ludzkich. Za całą odpowiedź pokazała mu swój koszyk napełniony grzybami. Mimo że moje wiadomości z botaniki są bardzo ograniczone, zdawało mi się, jakoby niektóre z tych grzybów należały do gatunków trujących.
— Dobra kobieto — odezwałem się do niej — sądzę, że tego nie będziecie jedli?
— Mój dobry panie — odpowiedziała stara ze smutnym uśmiechem — biedni ludzie jedzą wszystko, co im Bóg daje.
— Nie zna pan naszych litewskich żołądków — podjął hrabia — one są podbite blachą. Nasi chłopi jedzą wszystkie grzyby, jakie tylko znajdują i nic im to nie szkodzi.
— Przynajmniej niech pan hrabia nie pozwoli jej zjeść tego agaricus necator, którego widzę w koszyku.
I wyciągnąłem rękę, aby zabrać jednego z najjadowitszych grzybów; staruszka szybko usunęła koszyk.
— Miej się na baczności — rzekła przestraszonym głosem — one są strzeżone! Pirkuns, Pirkuns!
Mówiąc nawiasem, Pirkuns jest to żmudzkie bóstwo, które Rosjanie nazywają Perunem; jest to słowiański Jowisz gromowładny. Jeżeli zdziwiłem się, słysząc starą wzywającą pogańskiego boga, to jeszcze więcej zdziwiłem się, ujrzawszy podnoszące się w koszyku grzyby. Wyszła z nich czarna głowa węża i podniosła się przynajmniej na stopę na zewnątrz koszyka. Rzuciłem się wstecz, a hrabia splunął przez ramię wedle zwyczaju przesądnych Słowian, którzy za przykładem starożytnych Rzymian myślą, że w ten sposób odwrócą nieszczęście. Stara postawiła koszyk na ziemi i przykucnęła obok niego, potem wyciągnąwszy rękę w stronę węża, wymówiła kilka niezrozumiałych słów, które brzmiały jak zaklęcia. Przez jakiś czas wąż był nieruchomy, potem owijając się koło wychudłego ramienia starej, znikł w rękawie jej kożucha ze skóry baraniej, który z lichą koszulą stanowił, zdaje się, całe ubranie tej litewskiej Cyrce. Stara patrzała na nas z uśmiechem triumfu, jak kuglarz, któremu udała się trudna sztuczka. W twarzy jej była ta mieszanina sprytu i głupoty, tak częsta u mniemanych guślarzy, po największej części oszustów i oszukiwanych zarazem.
— Oto — rzekł hrabia po niemiecku — próbka koloru lokalnego, czarownica zaklinająca węża u stóp kurhanu, w towarzystwie uczonego profesora i nieuka litewskiego. Byłby to ładny temat do rodzajowego obrazka dla pańskiego rodaka Knaussa. Nie ma pan ochoty dać sobie powróżyć? Jest tu dobra sposobność do tego.
Odpowiedziałem mu, że nie pragnę zachęcać do podobnych praktyk.
— Wolę — dodałem — zapytać czy nie zna jakiego szczegółu o ciekawym podaniu, o którym mi pan hrabia mówił. — Dobra kobieto — odezwałem się do starej — nie słyszeliście o jednym okręgu w tym lesie, gdzie zwierzęta żyją wspólnie w nieświadomości państwa człowieka?
Stara uczyniła głową ruch potakujący i ze swoim uśmiechem na pół głupawym i na pół złośliwym:
— Idę stamtąd — rzekła. — Zwierzęta straciły swego króla. Szlachetny lew umarł; zwierzęta będą obierać nowego króla. Idź tam, może zostaniesz królem.
— Co ty mówisz, mateczko? — zawołał hrabia, wybuchając śmiechem. — Wiesz ty, do kogo mówisz? Nie wiesz, że ten pan jest… (jakże u diabła nazywa się profesor po żmudzku?) wielkim uczonym, mędrcem, wajdelotą?
Stara spojrzała na niego z uwagą.
— Pomyliłam się — rzekła. — To ty powinieneś tam pójść. Ty będziesz ich królem, nie on; ty jesteś wielki, silny, ty masz pazury i zęby.
— Co pan mówi na te żarty, którymi nas obrzuca? — rzekł hrabia. — A znasz ty drogę, mateczko? — zapytał jej.
Ręką wskazała na część lasu.
— To tam? — podjął hrabia — a te bagna, jakże je przebywasz? Musi pan wiedzieć, panie profesorze, że strona, którą ona pokazuje, to bagno nie do przebycia, jezioro płynnego błota, zarosłe zieloną trawą. Zeszłego roku jeleń trafiony przeze mnie rzucił się do tego diabelskiego trzęsawiska. Widziałem, jak się zanurzał powoli, powoli… Po upływie dwóch minut widziałem już tylko jego rogi; wkrótce zniknęło wszystko, a i dwa moje psy razem z nim.
— Ale ja nie jestem ciężka — rzekła stara urągliwie.
— Jestem pewny, że ty bez trudu przebywasz trzęsawiska na drążku od miotły.
Błyskawica gniewu zaświeciła w oczach starej.
— Mój dobry panie — rzekła przybierając przeciągły i nosowy ton żebraków — nie miałbyś fajki tabaku, aby dać biednej kobiecie? Lepiej byś zrobił — dodała zniżając głos — szukając drogi raczej do bagien niż do Dowgiełł.
— Do Dowgiełł! — zawołał hrabia, czerwieniąc się. — Co chcesz powiedzieć?
Zauważyłem, że słowo to wywarło na nim dziwne wrażenie. Widziałem, że był zakłopotany; pochylił głowę, aby ukryć swoje zmieszanie i zadawał sobie wiele trudu, chcąc otworzyć woreczek z tytoniem, zawieszony u rękojeści noża myśliwskiego.
— Nie, nie jedź do Dowgiełł — podjęła stara. — Biała gołąbka nie dla ciebie. Nieprawdaż, Pirkunsie?
W tej samej chwili głowa węża wyszła przez kołnierz starego kożucha i wyciągnęła się aż do ucha swej pani. Wytresowany widocznie w tym kierunku gad, poruszał szczękami, jak gdyby mówił.
— On mówi, że mam słuszność — dodała stara. Hrabia włożył jej do ręki garść tytoniu.
— Znasz mnie? — zapytał.
— Nie, mój dobry panie.
— Jestem właścicielem Medintiltas. Przyjdź do mnie w tych dniach. Dam ci tytoniu i wódki.
Stara pocałowała go w rękę i oddaliła się wielkimi krokami. W jednej chwili straciliśmy ją z oczu. Hrabia zamyślił się: sam nie wiedząc, co czyni, wiązał i odwiązywał sznureczki u worka.
— Panie profesorze — rzekł po dłuższej chwili milczenia — będzie pan sobie żartował ze mnie. Ta stara łajdaczka lepiej mnie zna, niż się do tego przyznaje, a droga, którą mi wskazała… Mimo wszystko nie ma w tym nic dziwnego. Znają mnie w kraju jak białego lisa. Hultajka widziała mnie nieraz na drodze do Dowgiełł. Jest tam panna na wydaniu; ona wyrozumowała, że jestem zakochany. Może jakiś ładny chłopiec posmarował jej łapę, żeby mi przepowiedziała złą przyszłość. Wszystko to aż w oczy bije; a przecież jej słowa niepokoją mnie. Jestem niemal przerażony. Śmieje się pan i ma pan rację. Ta prawda, że miałem zamiar poprosić w Dowgiełłach o obiad, a teraz, waham się. Jestem ocalony! Panie profesorze, rozstrzygnij pan sam. Jedziemy?
— Ja się wystrzegam jakiegokolwiek zdania — odpowiedziałem, śmiejąc się. — W sprawach małżeńskich nigdy nie udzielam rad.
Powróciliśmy do naszych koni. Hrabia lekko skoczył na siodło i puszczając cugle zawołał:
— Koń wybierze za nas!
Koń nie zawahał się; natychmiast wszedł na ścieżkę, która po kilku zakrętach wyprowadziła nas na gościniec, a gościniec ten prowadził do Dowgiełł. W pół godziny później byliśmy przed schodami pałacowymi.
Na tętent naszych koni, ładna, jasnowłosa główka ukazała się w oknie między firankami. Poznałem zdradziecką tłumaczkę Mickiewicza.
— Witajcie — rzekła. — Nie można było przybyć bardziej w porę. Właśnie przysłano mi suknię z Paryża. Nie pozna mnie pan, tak będę piękna.
Firanki zasunęły się. Idąc po schodach, hrabia mówił przez zęby:
— Nie dla mnie to z pewnością miała włożyć po raz pierwszy tę suknię.
Przedstawił mnie pani Dowgiełło, ciotce panny Iwińskiej, która przyjęła mnie grzecznie i rozmawiała o moich ostatnich artykułach w „Gazecie Naukowej i Literackiej” w Królewcu.
— Pan profesor — rzekł hrabia — żali się na pannę Julię, która bardzo brzydko zażartowała sobie z niego.
— To dziecko, panie profesorze. Trzeba jej przebaczyć. Swoimi wybrykami przyprowadza mnie do rozpaczy. Kiedy miałam szesnaście lat, rozsądniejsza byłam od niej, dwudziestoletniej; ale w gruncie rzeczy jest to dobra dziewczyna i ma wszystkie podstawowe zalety. Jest bardzo muzykalna, cudownie maluje kwiaty, równie dobrze mówi po francusku, jak po niemiecku i włosku… Haftuje…
— I pisze wiersze po żmudzku! — dodał hrabia, śmiejąc się.
— Nie, tego nie potrafi! — zawołała pani Dowgiełło — i trzeba jej było wytłumaczyć figiel siostrzenicy.
— Pani Dowgiełło była wykształcona i znała zabytki swego kraju. Rozmowa z nią była mi ogromnie przyjemna. Czytywała pilnie niemieckie czasopisma i miała bardzo zdrowe poglądy na lingwistykę. Przyznaję, że nawet nie zauważyłem, ile czasu potrzebowała panna Iwińska do przebrania się, ale hrabiemu Szemiotowi musiał on się dłużyć, gdyż wstawał, siadał, patrzał przez okno i bębnił palcami po szybach, jak człowiek, który traci cierpliwość.
Na koniec, po upływie trzech kwadransów panna Julia ukazała się w towarzystwie swej francuskiej guwernantki, unosząc z wdziękiem i dumą suknię, której opis wymagałby większego znawstwa niż moje.
— Czy nie jestem piękna — zapytała hrabiego, powoli obracając się wkoło, aby ją ze wszystkich stron mógł zobaczyć.
Nie patrzała ani na mnie, ani na hrabiego, patrzała na swoją suknię.
— Jak to, Julko — rzekła pani Dowgiełło — nie przywitasz się z panem profesorem, który się żali na ciebie?
— Ach, panie profesorze! — zawołała z małym, wdzięcznym dąsem — cóż ja takiego zrobiłam? Czyżby chciał mi pan zadać jakąś pokutę?
— Sami byśmy ją sobie zadali, panno Julio — odpowiedziałem — gdybyśmy zostali pozbawieni obecności pani. Daleki jestem od żalenia się; przeciwnie, uszczęśliwiony jestem, dowiedziawszy się dzięki pani, że muza litewska odradza się świetniejsza niż kiedykolwiek.
Pochyliła głowę i ostrożnie, aby nie poburzyć włosów, zakrywając twarz rękami, rzekła tonem dziecka, które skradło konfitury:
— Proszę mi wybaczyć, nie zrobię tego więcej!
— Nie przebaczę — rzekłem — zanim nie wypełni pani pewnej obietnicy, którą otrzymałem od pani w Wilnie u księżnej Katarzyny Pacowej.
— Jakiej obietnicy? — zapytała, podnosząc głowę i śmiejąc się.
— Już pani zapomniała o niej. Przyrzekła mi pani, że jeśli spotkamy się na Żmudzi, pokaże mi pani jeden narodowy taniec, o którym mi pani opowiadała cuda.
— Ach, rusałka! Ja to świetnie tańczę, a oto młodzieniec, jakiego mi potrzeba.
Pobiegła do stołu, gdzie były zeszyty z nutami, szybko przeglądnęła jeden z nich, położyła go na pulpicie fortepianu i zwracając się do guwernantki, rzekła:
— Oto, droga duszo, allegro presto*.
I stojąc, sama zagrała przygrywkę dla wskazania tempa.
— Zbliż się pan, hrabio Michale, za dobrym jest pan Litwinem, aby nie umiał pan tańczyć rusałki… ale musi pan tańczyć jak chłop, rozumie pan?
Pani Dowgiełło usiłowała zaprotestować, ale na próżno.
Obydwaj nalegaliśmy. Hrabia miał swoje powody, gdyż, jak wkrótce zobaczymy, rola jego w tym tańcu była bardzo przyjemna. Guwernantka orzekła po kilku próbach, że potrafi zagrać ten dziwny i obcy jej rodzaj walca, a panna Iwińska, usunąwszy kilka stołków i stół, który by jej mógł przeszkadzać, wzięła swego kawalera za kołnierz od ubrania i przyprowadziła go na środek pokoju.
— Musi pan wiedzieć, panie profesorze, że jestem rusałką, do usług.
Ukłoniła się głęboko.
— Rusałka jest to nimfa wodna. W każdym z tych trzęsawisk, pełnym czarnej wody, ozdobie naszych lasów, przebywa rusałka. Nie zbliżaj się pan! Rusałka wychodzi z wody jeszcze piękniejsza ode mnie, jeżeli to możliwe; unosi człowieka na dno, gdzie go zjada wedle wszelkiego prawdopodobieństwa.
— Prawdziwa syrena! — zawołałem.
— On — ciągnęła dalej panna Iwińska, wskazując na hrabiego Szemiota — jest młodym i bardzo głupkowatym rybakiem, który wpada w moje szpony, a ja, żeby przedłużyć przyjemność, rzucam na niego czar, tańcząc, trochę koło niego… Ach, ale żeby to dobrze odtworzyć powinnam być ubrana w sarafan*. Jaka szkoda! Musi mi pan wybaczyć tę suknię, która nie ma ani charakteru, ani koloru lokalnego. Och, moje pantofelki są niemożliwe! Rusałka nie może tańczyć w pantofelkach i do tego z obcasami!
Podniosła suknię i narażając się na pokazanie nogi, z wielkim wdziękiem wstrząsnęła małą, ładną stopą, odrzucając pantofelek w kąt salonu. Drugi pantofelek poszedł za pierwszym i panna Julia została na posadzce w jedwabnych pończochach.
— Wszystko gotowe — rzekła do swej guwernantki. I zaczął się taniec.
Rusałka krąży i okrąża swego kawalera. On wyciąga ramiona, aby ją pochwycić, ona przechodzi dołem i wymyka się. Ma to dużo wdzięku, a muzyka jest żywa i oryginalna. Figura kończy się, kiedy kawaler sądzi, że już pochwyci rusałkę, aby ją pocałować; ona robi wówczas skok, uderza go w ramię, a on pada jak martwy u jej stóp. Ale hrabia zaimprowizował pewną odmianę, ścisnął figlarkę w swych ramionach i wycałował gdzie się dało. Panna Iwińska wydała cichy okrzyk, zarumieniła się mocno i pobiegła rzucić się na kanapę z zadąsaną miną, skarżąc się, że ścisnął ją jak niedźwiedź, którym też jest. Widziałem, że porównanie nie spodobało się hrabiemu, gdyż przypomniało mu nieszczęście rodzinne; jego czoło zachmurzyło się. Co do mnie, to gorąco dziękowałem pannie Iwińskiej i chwaliłem jej taniec, którego czysto antyczny charakter przywodził mi na pamięć uroczyste tańce Greków. Tu przerwał mi służący, zapowiadając generała i księżnę Veliaminof. Panna Iwińska poskoczyła z kanapy do swych pantofelków, wsunęła w nie naprędce swoje małe nóżki i pobiegła naprzeciw księżnej, którą powitała dwoma głębokimi ukłonami. Zauważyłem, że przy każdym zgrabnie podnosiła ćwierć pantofelka. Generał przyprowadził dwóch adiutantów i tak jak my, przyszedł prosić o gościnę. W każdym innym kraju pani domu byłaby pewno zakłopotana przyjęciem sześciu nieoczekiwanych a głodnych gości, ale w domach litewskich jest taka obfitość i taka panuje gościnność, że, jak sobie przypominam, obiad spóźnił się nie więcej niż o pół godziny. Było tylko za wiele ciepłych i zimnych pasztetów.
Obiad był bardzo wesoły. Generał przytaczał nam bardzo ciekawe szczegóły o językach, używanych na Kaukazie, z których jedne są irańskie, a drugie turańskie, mimo że między tymi plemionami zachodzi wielkie podobieństwo zwyczajów i obyczajów. Ja sam byłem zmuszony mówić o swoich podróżach, gdyż hrabia Szemiot chwalił mnie za moją jazdę konną i mówił, że nigdy nie spotkał pastora ani profesora, który by tak lekko przebył taką drogę, jak my dzisiaj; musiałem wytłumaczyć mu, że kiedy Towarzystwo Biblijne poleciło mi napisać pracę o języku Charruasów, trzy i pół roku spędziłem w Republice Urugwajskiej, prawie bez przerwy na koniu, w pampasach, między Indianami. Ostatecznie musiałem opowiedzieć, jak raz błąkając się przez trzy dni w tych płaszczyznach bez końca, nie mając co jeść ani pić, zmuszony byłem zrobić tak jak „gauchos”, którzy mi towarzyszyli, to jest upuścić krwi mojemu koniowi i pić ją.
Wszystkie panie wydały okrzyk przerażenia; generał zauważył, że u Kałmuków istnieje ten sam zwyczaj w podobnych ostatecznościach. Hrabia zapytał, jak mi smakował ten napój.
— Moralnie — odpowiedziałem — bardzo mnie odpychał, ale fizycznie czułem się wcale dobrze i jemu to zawdzięczam, że mam zaszczyt obiadować tu dzisiaj. Wielu Europejczyków, chcę powiedzieć, białych, którzy dłuższy czas żyli z Indianami, przyzwyczajają się do tego napoju, a nawet smakują w nim. Mój dobry przyjaciel don Fruc—tuoso Rivero, prezydent republiki, rzadko kiedy opuszcza sposobność zaspokojenia swego apetytu. Przypominam sobie, jak raz udając się na kongres w pełnym uniformie, przejeżdżał przed jednym rancho, gdzie zarzynano kurczę. Zatrzymał się, zsiadł z konia, aby poprosić o „chupon”, wyssanie krwi, po czym wypowiedział jedną ze swych najświetniejszych mów.
— Pański prezydent to wstrętny potwór! — zawołała panna Iwińska.
— Przepraszam, kochana pani* — odezwałem się — jest to człowiek bardzo wykwintny i niepośledniego umysłu. Doskonale mówi kilkoma językami indiańskimi, które są bardzo trudne, szczególnie „charrua”, z powodu niezliczonych form, jakie przybiera czasownik, zależnie od przedmiotu bliższego lub dalszego, a nawet zależnie od stosunków społecznych zachodzących między osobami, które mówią.
Chciałem podać kilka szczegółów o budowie czasownika „charrua”, ale hrabia przerwał mi pytaniem, gdzie należało puścić krew koniowi, kiedy się chciało pić jego krew.
— Na miłość boską, mój kochany profesorze — zawołała panna Iwińska z komicznym przestrachem — nie mów mu pan tego. Ten okrutnik byłby w stanie zabić całą swoją stajnię i jeszcze nas wszystkich pozjadać, kiedy już nie będzie miał koni!
Śmiejąc się z tego dowcipu, panie wstały od stołu i poszły przyrządzić kawę i herbatę; my tymczasem paliliśmy cygara. Po upływie kwadransa, posłano z salonu po pana generała. Chcieliśmy wszyscy pójść za nim, ale powiedziano nam, że panie życzą sobie tylko po jednym mężczyźnie na raz. Wkrótce usłyszeliśmy w salonie wielkie wybuchy śmiechu i oklaski.
— Panna Julka zaczyna swoje — rzekł hrabia.
Poproszono i jego; nowe śmiechy, nowe oklaski. Potem przyszła kolej na mnie. Kiedy wszedłem do salonu, wszystkie twarze przybrały wyraz poważny, który nie zwiastował nic dobrego. Oczekiwałem jakiejś psoty.
— Panie profesorze — rzekł generał z najuroczystszą miną — damy utrzymują, że za dużo wypiliśmy szampana. Trzeba pójść z zawiązanymi oczyma od środka salonu do tej ściany i dotknąć ją palcem. Widzi pan, że rzecz jest łatwa i że wystarczy pójść prosto. Czy jest pan w stanie zachować linię prostą?
— Myślę, że tak, panie generale.
Panna Iwińska zarzuciła mi natychmiast chustkę na oczy i ściągnęła ją w tyle z całej siły.
— Jest pan na środku salonu — rzekła — proszą wyciągnąć rękę! Dobrze! Założę się, że nie dotknie pan ściany.
— Naprzód, pochód — rzekł generał.
Było pięć albo sześć kroków do zrobienia. Posuwałem się niezmiernie powoli, przekonany, że znajdę jakiś sznur albo taboret, tak zdradliwie postawiony na mojej drodze, żebym się potknął. Słyszałem stłumione śmiechy, które zwiększały jeszcze moje zakłopotanie. Na koniec sądziłem, że jestem blisko muru, kiedy mój palec, który wyciągnąłem naprzód, wszedł nagle w coś zimnego i lepkiego. Skrzywiłem się i odskoczyłem w tył, na co wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Zerwałem przepaskę i ujrzałem obok siebie pannę Iwińska, trzymającą słoik z miodem, do którego włożyłem palec, myśląc, że dotykam ściany. Pocieszyłem się, widząc dwóch adiutantów przechodzących przez tę samą próbę i nie lepiej ode mnie dotrzymujących placu.
Przez resztę wieczoru panna Iwińska wcale nie myślała hamować swego wesołego usposobienia. Zawsze drwiąca, zawsze figlarna, raz tego, raz owego brała za przedmiot swoich żartów. Zauważyłem jednak, że najczęściej zwracała się do hrabiego, który — muszę przyznać — nie obrażał się wcale, a nawet zdawał się radować z tych zaczepek. Przeciwnie, kiedy atakowała któregoś z adiutantów, marszczył brwi i widziałem, jak oko jego błyszczało tym ponurym ogniem, który istotnie miał w sobie coś przerażającego. „Wesoła jak kotka, a biała jak mleko.” Zdawało mi się, że Mickiewicz, pisząc te wiersze, chciał odmalować portret panny Iwińskiej.
Rozeszliśmy się dość późno. W wielkich domach litewskich spotyka się często wspaniałe srebra, piękne meble, kosztowne dywany perskie, a nie ma, tak jak w naszych kochanych Niemczech, dobrych pierzyn dla zmęczonego gościa. Bogaty czy biedny, szlachcic czy chłop, Słowianin potrafi dobrze spać i na desce. Zamek w Dowgiełłach nie stanowił wyjątku w tej powszechnej regule. „W pokoju, do którego nas zaprowadzono, były tylko dwie kanapy pokryte safianem. Wcale mnie to nie przerażało, gdyż w moich podróżach sypiałem często na gołej ziemi i kpiłem sobie trochę z oburzenia hrabiego na brak cywilizacji u swych ziomków. Jeden ze służących przyszedł ściągnąć nam buty i dał nam szlafroki i pantofle. Hrabia, zrzuciwszy ubranie, przechadzał się jakiś czas w milczeniu, potem zatrzymując się przed kanapą, na której już leżałem, zapytał mnie:
— Co pan myśli o Julce?
— Sądzę, że jest zachwycająca.
— Tak, ale jakaż kokietka! Myśli pan, że ten mały, jasnowłosy kapitan naprawdę jej się podoba?
— Adiutant? Skądże mógłbym to wiedzieć?
— To fircyk, powinien się więc podobać kobietom.
— Przeczę temu, panie hrabio. Chce pan, żebym powiedział prawdę? Panna Iwińska daleko więcej pragnie podobać się hrabiemu Szemiotowi niż wszystkim innym adiutantom armii.
Zaczerwienił się, nie odpowiadając mi; zdawało mi się jednak, że moje słowa sprawiły mu wielką radość. Chodził jeszcze jakiś czas w milczeniu, potem spojrzawszy na zegarek, rzekł:
— Doprawdy, dobrze byśmy zrobili, idąc już spać, gdyż jest późno.
Wziął swoją strzelbę i nóż myśliwski, które przyniesiono do naszego pokoju i włożył je do szafy, z której wyciągnął klucz.
— Nie chciałby go pan przechować? — rzekł, podając mi klucz ku mojemu wielkiemu zdziwieniu — mógłbym zapomnieć o nim. Pan z pewnością ma lepszą pamięć ode mnie.
— Najlepszym sposobem, aby nie zapomnieć broni, byłoby położyć ją na tym stole obok kanapy.
— Nie, widzi pan, mówiąc szczerze, nie lubię mieć przy sobie broni, kiedy śpię… A oto przyczyna. Służąc w Grodnie, przy huzarach, nocowałem raz w jednym pokoju z moim towarzyszem, a pistolety moje były na krześle obok. W nocy zbudziłem się na odgłos wystrzału. Miałem pistolet pod ręką, strzeliłem, a kula przeszła o dwa cale od głowy mego towarzysza. Nigdy sobie nie mogłem przypomnieć, co mi się wtedy śniło.
Ta opowieść zmieszała mnie trochę. Byłem pewny, że nie dostanę kulą w głowę, ale kiedy spojrzałem na wysoki wzrost, herkulesową postać mego towarzysza i jego muskularne ramiona, pokryte czarnym puchem, nie mogłem się powstrzymać, aby nie przyznać, że byłby w stanie udusić mnie swymi rękami, gdyby miał jakiś zły sen. Wszelako strzegłem się okazać mu jakąkolwiek obawę, tylko na krześle, obok mojej kanapy umieściłem światło i wziąłem się do czytania Katechizmu Ławickiego, który przywiozłem z sobą. Hrabia życzył mi dobrej nocy, wyciągnął się na sofie, obrócił się pięć czy sześć razy, na koniec zdawał się zasypiać, mimo że był zwinięty jak kochanek Horacego, który zamknięty w skrzyni, dotyka głową swoich zgiętych kolan:
…Turpi clausus in arca
Contractum genibus tangas caput…
Od czasu do czasu oddychał ciężko lub też wydawał coś w rodzaju nerwowego rzężenia, które przypisywałem dziwnej pozycji, jaką przybrał do spania. W ten sposób przeszło może pół godziny. Ja również zasypiałem. Zamknąłem książkę i układałem się, jak tylko mogłem najwygodniej, na moim posłaniu, kiedy osobliwy szyderczy śmiech mojego sąsiada wprawił mnie w drżenie. Spojrzałem na hrabiego. Oczy miał zamknięte, ciało jego drżało, a z ust jego wpółotwartych wydobywało się kilka ledwie zrozumiałych słów.
— Świeżutka…! Bielutka…! Profesor nie wie, co mówi… Koń nic niewart… Co za smaczny kąsek…!
Potem zaczął gryźć zębami poduszkę, na której spoczywała jego głowa i równocześnie ryczał tak głośno, że się aż obudził.
Co do mnie, to nieruchomo leżałem na mojej kanapie i udawałem, że śpię. Mimo to obserwowałem go. Usiadł, przetarł oczy, westchnął smutno i blisko godzinę przesiedział tak, nie zmieniając pozycji, pogrążony, jak mi się zdawało, w swych myślach. Było mi wszakże bardzo nieswojo i w głębi duszy przyrzekłem sobie nigdy już nie spać w jednym pokoju z panem hrabią. Z czasem jednak zmęczenie zwyciężyło obawę i rano, kiedy otwarto drzwi do naszego pokoju, obaj spaliśmy głębokim snem.
Po śniadaniu wróciliśmy do Medintiltas. Zastawszy doktora Froebera samego, powiedziałem mu, że moim zdaniem hrabia jest chory, że miewa okropne sny, że może jest lunatykiem i że w tym stanie może być niebezpieczny.
— Wszystko to zauważyłem — odpowiedział lekarz. Mimo atletycznej budowy, nerwowy jest jak ładna kobieta. Być może, że to po matce. Dzisiaj rano hrabina była diablo zła. Nie bardzo wierzę w historię obaw i pragnień kobiet w odmiennym stanie, ale prawdą jest, że hrabina jest maniaczką, a mania jest dziedziczna.
— Ale hrabia — podjąłem — jest zupełnie rozsądny; ma zdrowy rozum, jest wykształcony i przyznaję, że nawet znacznie więcej, niż myślałem, lubi czytać.
— Zgoda, zgoda, kochany panie, ale często jest dziwaczny. Czasami zamyka się po kilka dni, błądzi po nocach, czytuje niemożliwe książki… metafizykę niemiecką… fizjologię, czy ja wiem! Wczoraj jeszcze przysłano z Lipska pakę książek. Mam rzec otwarcie? Herkules potrzebuje Heby. Są tu bardzo’ ładne wieśniaczki… W sobotą wieczorem, po kąpieli, można by je wziąć za księżniczki…
Nie ma ani jednej, która by się nie czuła dumna z tego, że może zabawić hrabiego. Ja, w jego wieku, niech mnie diabli wezmą! On nie, kochanki nie ma, nie żeni się, głupstwo robi. Jemu potrzeba by derywatywu.
Gruby materializm doktora raził mnie do najwyższego stopnia, zakończyłem więc szybko naszą rozmowę, mówiąc, że szczerze pragnąłem, aby hrabia Szemiot znalazł godną siebie żonę. Przyznaję, że nie bez zdziwienia dowiedziałem się od doktora o tym upodobaniu hrabiego do nauk filozoficznych. Ten oficer huzarów, ten zapalony myśliwy, czytający metafizykę niemiecką i zajmujący się fizjologią, to przechodziło moje pojęcie. Doktor jednak prawdę powiedział, a tego samego dnia miałem na to dowód.
— Jak pan sobie tłumaczy, panie profesorze — rzekł hrabia z nagła pod koniec obiadu — jak pan sobie tłumaczy dualizm albo dwoistość naszej natury?
A widząc, że niezupełnie rozumiem, podjął:
— Czy pan nigdy nie znajdował się na szczycie jakiejś wieży albo nad brzegiem przepaści, mając zarazem pokusę rzucenia się w bezdeń i zupełnie przeciwne uczucie strachu?
— Można to wytłumaczyć czysto fizycznymi przyczynami — rzekł doktor — primo zmęczenie, jakie uczuwa się po wstępowaniu na górę, sprowadza napływ krwi do mózgu, który…
— Dajmy spokój krwi — przerwał hrabia niecierpliwie — a weźmy inny przykład. Ma pan nabitą broń w ręce. Pański najlepszy przyjaciel jest tam. Przychodzi panu myśl, żeby wpakować mu kulę w głowę. Ma pan jak największego stracha przed morderstwem, a jednak nasunęła się panu ta myśl. Moi panowie, myślę, że gdyby wszystkie myśli, które nam przychodzą do głowy w przeciągu jednej godziny… sądzę, że gdyby wszystkie pańskie myśli, panie profesorze, którego uważam za mądrego, były spisane, utworzyłyby może tom in folio. Nie byłoby ani jednego adwokata, który by z powodzeniem na podstawie tego foliału nie wyprocesował wzięcia pana pod kuratelę, ani jednego sędziego, który by nie zamknął pana w więzieniu albo w szpitalu wariatów.
— Ten sędzia, panie hrabio, z pewnością by mnie nie skazał za to, że dzisiejszego dnia więcej niż godzinę szukałem tajemniczego prawa, wedle którego czasowniki słowiańskie, odmieniając się z przyimkiem, przybierają znaczenie czasu przyszłego; ale jeżeli przypadkowo miałem inną myśl, jakiż dowód można stąd wyciągnąć przeciwko mnie? Nie jestem panem swoich myśli, tak jak i zewnętrznych wypadków, które mi je podsuwają. Z tego, że jakaś myśl rodzi się we mnie, nie można jeszcze sądzić, że ją już wykonywam, ani nawet, że postanawiam ją wykonać. Nigdy nie nasunęła mi się myśl zabicia kogoś, ale gdyby mi przyszła myśl morderstwa, to czyż nie mam rozumu, aby ją odepchnąć?
— Dobrze panu mówić o rozumie, ale czyż on zawsze jest tu, jak pan powiada, aby nami kierować? Aby rozum przemówił i zmusił do posłuszeństwa, trzeba namysłu, to znaczy czasu i zimnej krwi. Ale czy zawsze ma się jedno i drugie? W czasie bitwy widzę zbliżający się ku mnie granat, odwracam się i odsłaniam mojego przyjaciela, za którego dałbym życie, gdybym miał więcej czasu do namysłu.
Usiłowałem mówić mu o naszych zadaniach człowieka i chrześcijanina, o konieczności naśladowania wojownika z Pisma świętego, zawsze gotowego do walki; na koniec tłumaczyłem mu, że walcząc bezustannie z naszymi namiętnościami, nabywamy nowych sił do osłabienia ich i zapanowania nad nimi. Nie wydawał mi się przekonany, i obawiam się, że potrafiłem go tylko skłonić do milczenia.
Pozostałem w zamku jeszcze jakieś dziesięć dni. Byłem jeszcze raz w Dowgiełłach, ale już nie nocowaliśmy tam. Jak i za pierwszym razem, panna Iwińska okazała się figlarką i popsutym dzieckiem. Rzucała na hrabiego jakiś rodzaj czarów i nie wątpiłem, że jest w niej mocno zakochany. Mimo to dobrze znał jej wady i nie łudził się. Wiedział, że jest kokietką, płochą, obojętną na wszystko, co nie było dla niej zabawą. Niejeden raz zauważyłem, jak cierpiał w głębi duszy, widząc ją tak mało rozsądną, ale gdy tylko zrobiła coś miłego, zapominał o wszystkim, twarz jego rozjaśniała się i promieniała radością. W przeddzień mojego odjazdu chciał mnie po raz ostatni zabrać do Dowgiełł, być może dlatego, że pozostawałem w salonie, rozmawiając z ciotką, gdy tymczasem on przechadzał się po ogrodzie z siostrzenicą, ale musiałem go przeprosić mimo jego nalegania. Powrócił na obiad, chociaż powiedział nam, żebyśmy nie czekali na niego. Usiadł do stołu i nie mógł jeść. Podczas całego obiadu był ponury i w złym humorze. Od czasu do czasu brwi jego ściągały się, a oczy nabierały groźnego wyrazu. Kiedy doktor udał się do hrabiny, hrabia poszedł ze mną do mojego pokoju i powiedział mi wszystko, co miał na sercu.
— Bardzo żałuję — zawołał, że opuściłem pana dla tej narwanej, która drwi sobie ze mnie i lubi tylko nowe twarze, ale na szczęście wszystko między nami skończone, jestem głęboko rozczarowany i nigdy jej więcej nie zobaczę…
Wedle swego zwyczaju przechadzał się po pokoju wzdłuż i wszerz, potem rzekł:
— Może pan myśli, że byłem w niej zakochany? Tak właśnie myśli ten głupiec doktor. Nie, nigdy jej nie kochałem. Jej wesoła mina bawiła mnie. Lubiłem patrzeć na jej białą skórę. Oto wszystko, co w niej jest dobrego… szczególnie skóra. Mózgu ani trochę. Nigdy w niej nie widziałem czegoś więcej nad ładną lalkę, dobrą do oglądania, kiedy się człowiek nudzi i nie ma nowej książki… Zapewne, można powiedzieć, że to piękność… Ma cudowną skórę…! Panie profesorze, krew, która płynie pod tą skórą, musi być lepsza od krwi konia? Jak pan sądzi?
Wybuchnął śmiechem, ale śmiech ten robił przykre wrażenie.
Nazajutrz pożegnałem się z nim, aby w dalszym ciągu zwiedzać północną część województwa.
Trwało to około dwóch miesięcy i mogę powiedzieć, że nie ma ani jednej wioski na Żmudzi, w której bym się nie zatrzymał i nie znalazł jakichś dokumentów. Przy tej sposobności niech mi wolno będzie podziękować mieszkańcom tej prowincji, a w szczególności wielebnemu duchowieństwu za prawdziwie gorliwą pomoc, jakiej udzielili moim poszukiwaniom i przyczynili się do wzbogacenia mojego słownika.
Po tygodniowym pobycie w Szawlach, miałem zamiar wsiąść na okręt w Kłajpedzie (port, który po naszemu nazywa się Memel), aby powrócić do siebie, kiedy otrzymałem od hrabiego Szemiota następujący list, przyniesiony przez jednego ze strzelców:
Panie profesorze!
Pozwól pan, że będę pisał po niemiecku. Pisząc po żmudzku, zrobiłbym jeszcze więcej błędów i straciłbym cały szacunek pana. Nie wiem, czy ma go pan tak wiele, a nowina, którą chcę panu donieść, nie powiększy go z pewnością. A więc bez wstępów, żenię się i domyśla się pan z kim. Jowisz śmieje się z przysiąg kochanków. Tak robi Pirkuns, nasz żmudziński Jowisz. Mój ślub z panną Julią Iwińską odbędzie się ósmego w przyszłym miesiącu. Byłby pan najmilszym z ludzi, gdyby pan przyjechał na tę uroczystość. Wszyscy wieśniacy z Medintiltas i z całej okolicy przyjdą do mnie zjeść kilka wołów, niezliczoną liczbę świń, a jak się popiją, to będą tańczyć na tej łące, na prawo od alei, którą pan zna. Zobaczy pan godne uwagi zwyczaje i kostiumy.
Zrobiłbyś mi pan wielką przyjemność, a i Julii także. Dodam jeszcze, że pańska odmowa pogrążyłaby nas w wielkim kłopocie. Wiadomo panu, że jestem wyznania ewangelickiego, tak samo jak i moja narzeczona; otóż nasz pastor, mieszkający o trzydzieści mil stąd, jest unieruchomiony z powodu podagry, a ja pozwalam sobie mieć nadzieję, że pan zechce go zastąpić. Wierzaj pan, kochany profesorze, że jestem mu szczerze oddany.
Michał Szemiot.
U dołu w formie postscriptum, wcale ładna kobieca ręka dorzuciła w języku żmudzkim:
Ja, muza Litwy, piszę po żmudzku.
Michał jest niegrzeczny, powątpiewając o pańskiej aprobacie. W istocie ja tylko chyba mogę być tak szalona, aby chcieć takiego chłopca jak on. Na przyszły miesiąc zobaczy pan, panie profesorze, pannę młodą „chic”. — To nie po żmudzku, to po francusku. Tylko, żeby pan nie doznał dystrakcji podczas ceremonii.
Nie podobał mi się ani list, ani postscriptum. Zdawało mi się, że narzeczeni okazywali zbyt wielką lekkomyślność w chwili tak uroczystej. Ale jakże tu odmówić? Przyznam się jeszcze, że zapowiedziany widok był nie lada pokusą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w wielkiej liczbie szlachty zgromadzonej w zamku Medintiltas, nie omieszkałbym znaleźć kilku uczonych osób, które by mi dostarczyły potrzebnych objaśnień. Mój słowniczek żmudzki był już bardzo bogaty, ale znaczenie pewnej liczby słów, zasłyszanych z ust prostych wieśniaków pozostawało dla mnie jeszcze względnie ciemne. Razem wziąwszy, wszystkie te względy miały dość siły, aby mnie nakłonić do zgodzenia się na prośbę hrabiego; odpowiedziałem mu, że rano, ósmego, będę w Medintiltas. Jakże tego żałowałem.
Wjeżdżając do alei zamkowej, ujrzałem wielką liczbę pań i panów w rannych ubraniach, zgromadzonych na ganku lub też krążących po ścieżkach parku. Na dziedzińcu pełno było wieśniaków odświętnie ubranych. Zamek wyglądał uroczyście; wszędzie kwiaty, girlandy, chorągwie i festony. Zawiadowca wprowadził mnie do pokoju, który przygotował dla mnie na parterze, prosząc mnie o przebaczenie, że nie mógł mi dać piękniejszego, ale tyle było gości w zamku, że niepodobieństwem było zatrzymać dla mnie mieszkanie, które zajmowałem podczas pierwszego mojego pobytu, a które przeznaczone było dla żony marszałka szlachty; mój nowy pokój był zresztą bardzo przyzwoity z widokiem na park, poniżej mieszkania hrabiego.
Szybko ubierałem się do ceremonii, przywdziewałem mój strój, ale ani hrabiego, ani narzeczonej nie było jeszcze widać. Hrabia pojechał po nią do Dowgiełł. Już od dawna powinni byli przybyć, ale suknia panny młodej to niemała rzecz i doktor uprzedzał zaproszonych, że ponieważ śniadanie ma nastąpić dopiero po obrzędzie religijnym, zbyt niecierpliwe apetyty zrobiłyby dobrze, gdyby poszły zabezpieczyć się przy pewnym bufecie, zastawionym ciastem i różnymi likierami. Przy tej sposobności zauważyłem, jak czekanie wznieca obmowy; dwie matki ładnych panien, zaproszone na uroczystość, były niewyczerpane w przycinkach, dotyczących panny młodej.
Było już po południu, kiedy salwy i wystrzały zwiastowały jej przybycie i wkrótce potem galowa kareta, ciągniona przez cztery wspaniałe konie, ukazała się na drodze. Z piany, pokrywającej ich włos, łatwo było odgadnąć, że opóźnienie nie było ich winą. W karecie była tylko panna młoda, pani Dowgiełło i hrabia. Panna Iwińska ruchem pełnym wdzięku i dziecinnej kokieterii udała, że chce się schować pod szal, aby uciec przed ciekawymi spojrzeniami obecnych. Mimo to stanęła w karecie i właśnie miała przyjąć rękę hrabiego, kiedy konie dyszlowe, przerażone zapewne deszczem kwiatów, którymi chłopi obsypywali pannę młodą, może także odczuwając ten dziwny strach, jakim hrabia przejmował zwierzęta, stanęły dęba, parskając; jedno koło zawadziło o kamień, stojący u stóp ganku, i przez chwilę można było sądzić, że nastąpi jakieś nieszczęście. Panna Iwińska wydała lekki okrzyk, ale prędko uspokojono się. Hrabia, chwytając narzeczoną w ramiona, zaniósł ją aż na szczyt ganku z taką łatwością, jak gdyby trzymał tylko gołąbkę. Wszyscy oklaskiwaliśmy jego zręczność i rycerską galanterię. Chłopi krzyczeli wiwat wniebogłosy, panna młoda, cała zapłoniona, śmiała się i drżała jednocześnie. Hrabia, któremu wcale nie było spieszno pozbyć się swego pięknego ciężaru, zdawał się triumfować, pokazując go tłumowi, cisnącemu się naokoło…
Nagle, jakaś kobieta wysokiej postawy, blada, chuda, z sukniami w nieładzie, z włosami rozpuszczonymi i twarzą wykrzywioną przerażeniem, ukazała się na szczycie ganku, tak że nikt nie wiedział, skąd przyszła.
— Na niedźwiedzia! — krzyczała przeraźliwym głosem — na niedźwiedzia! Strzelby…! Porywa kobietę! Zabijcie go! Ognia! Ognia!
Była to hrabina. Przybycie panny młodej ściągnęło wszystkich na ganek, na podwórze albo do okien zamku. Nawet kobiety, które czuwały nad biedną szaloną, zapomniały o rozkazie; hrabina wymknęła się i nie strzeżona przez nikogo, dostała się aż pomiędzy nas. Była to bardzo przykra scena. Trzeba ją było wynieść mimo jej krzyków i oporu. Wielu z zaproszonych nie znało jej choroby. Musiano ich objaśniać. Długo szeptano z cicha. Wszystkie twarze były zasmucone. — Zła wróżba! — mówili zabobonni ludzie, a jest ich wielu na Litwie.
Tymczasem panna Iwińska prosiła o pięć minut czasu na ubranie i włożenie ślubnego welonu, czynność, która trwała dobrą godzinę. Było to więcej niż potrzeba, aby osoby nie wiedzące o chorobie hrabiny, dowiedziały się o jej przyczynie i szczegółach.
Na koniec ukazała się panna młoda, wspaniale ubrana i pokryta brylantami. Ciotka przedstawiła ją wszystkim zaproszonym, a kiedy miano się już udać do kaplicy, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, w obecności całego towarzystwa, pani Dowgiełło wymierzyła swej siostrzenicy policzek dość silny, aby ci, którzy byli roztargnieni mogli go zauważyć. Policzek ten przyjęty został z najdoskonalszym poddaniem się i nikt nie zdawał się temu dziwić, tylko pewien czarno ubrany człowiek nakreślił coś na papierze, na którym kilku z obecnych podpisało się z najobojętniejszą w świecie miną. Dopiero przy końcu ceremonii zrozumiałem tę zagadkę. Gdybym się był tego domyślił, nie omieszkałbym był z całą siłą mojego uświęconego urzędu zaprotestować przeciwko temu ohydnemu obyczajowi, który ma za cel ustanowić powód do rozwodu, zmyślając, że małżeństwo nastąpiło tylko skutkiem cielesnego gwałtu, wywartego na jednej ze stron zawierających umowę.
Po obrzędzie religijnym czułem się w obowiązku zwrócić do młodej pary kilka słów, wychodząc od przedłożenia im powagi i świętości przysięgi, która ich połączyła, a ponieważ miałem jeszcze na sercu niewczesne postscriptum panny Iwińskiej, przypomniałem jej, że wchodzi w nowe życie, nie połączone już z zabawami i pustotami młodzieńczymi, ale pełne poważnych zadań i ciężkich doświadczeń. Zdawało mi się, że ta część mojej przemowy wywarła wielkie wrażenie na pannie młodej jak i na wszystkich gościach, rozumiejących po niemiecku.
Salwy broni palnej i okrzyki radości przyjęły orszak wychodzący z kaplicy; potem udano się do sali jadalnej. Uczta była znakomita, apetyty mocno zaostrzone i z początku słychać było tylko szczęk noży i widelców, ale wkrótce z pomocą szampańskiego i węgierskiego wina, zaczęto rozmawiać, śmiać się, a nawet krzyczeć. Zdrowie panny młodej wzniesiono z zapałem. Właśnie chciano usiąść, kiedy jakiś stary pan z siwymi wąsami podniósł się i strasznym głosem zawołał:
— Z boleścią widzę, że nasze stare zwyczaje zatracają się. Nasi ojcowie nigdy by nie byli wznieśli tego toastu kryształowymi kieliszkami. Pijaliśmy trzewikiem panny młodej, a nawet jej butem: gdyż za moich czasów panie nosiły buty z czerwonego safianu. Pokażmy, przyjaciele, że jeszcze jesteśmy prawdziwymi Litwinami. A ty, pani, racz mi dać swój trzewiczek.
Panna młoda zarumieniwszy się, odpowiedziała ze stłumionym śmiechem:
— Niech pan sobie sam po niego przyjdzie, ale ja panu nie odpowiem w pańskim bucie.
Stary nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Przykląkł z galanterią, zdjął biały atłasowy trzewiczek z czerwonym obcasem, napełnił go szampanem i tak zręcznie, a prędko wypił, że nie więcej jak połowa wylała mu się na ubranie. Trzewik przechodził z rąk do rąk i wszyscy mężczyźni pili z niego, chociaż nie bez trudu. Stary szlachcic zażądał trzewika jako drogocennej relikwii a pani Dowgiełło rozkazała pannie służącej, żeby przyszła poprawić nieład w toalecie siostrzenicy.
Za tym toastem poszło wiele innych, a biesiadnicy stali się wkrótce tak głośni, że nie wypadało mi dłużej przebywać pośród nich. Wymknąłem się od stołu tak, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi i wyszedłem z zamku, aby odetchnąć świeżym powietrzem, ale i tam znalazłem niezbyt budujący widok. Służba i chłopi, którzy mieli pod dostatkiem piwa i wódki, byli już przeważnie pijani. Były tam sprzeczki i porozbijane głowy. Tu i tam tarzali się na łące pijacy bez przytomności, a ogólny widok zabawy przypominał bardzo pole bitwy. Chciałem się z ciekawości przypatrzeć bliżej ludowym tańcom, ale większą ich część prowadziły bezczelne Cyganki, więc nie uważałem za stosowne mieszać się z całym tym tłumem! Powróciłem do swego pokoju, czytałem przez jakiś czas, a potem rozebrałem się i wkrótce usnąłem.
Kiedy się zbudziłem, zegar zamkowy wybił trzecią. Noc była jasna, chociaż księżyc był nieco zasłonięty lekką mgłą. Usiłowałem zasnąć na nowo, ale daremnie! Wedle mojego zwyczaju w podobnych wypadkach chciałem wziąć książkę i czytać, ale nie mogłem znaleźć zapałek pod ręką. Podniosłem się i szedłem po omacku, kiedy jakieś wielkie, nieprzeźroczyste ciało, przesunęło się przed oknem i z głuchym łoskotem spadło do ogrodu. Moją pierwszą myślą było, że to jakiś człowiek i sądziłem, że to któryś z naszych pijaków wypadł przez okno. Otwarłem moje okno i wyjrzałem; nie .spostrzegłem nikogo. Zaświeciłem wreszcie świecę i położywszy się do łóżka, przeglądałem mój słowniczek aż do chwili, kiedy przyniesiono mi herbatę.
Około jedenastej udałem się do salonu, gdzie znalazłem wiele zamglonych oczu i znużonych min; dowiedziałem się istotnie, że bardzo późno opuszczono stół. Ani hrabia, ani młoda hrabina nie ukazali się jeszcze. O pół do dwunastej, po wielu złośliwych żartach zaczęto szemrać, najpierw cicho, potem dość głośno. Doktor Froeber polecił kamerdynerowi zapukać do drzwi swego pana. Po upływie kwadransa służący powrócił nieco wzruszony i doniósł doktorowi, że więcej niż dwanaście razy pukał, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Ja i doktor naradzaliśmy się z panią Dowgiełło. Niepokój kamerdynera ogarnął i mnie. Wszyscy troje poszliśmy razem z nim na górę. Przed drzwiami znaleźliśmy pannę służącą młodej hrabiny, całą przerażoną i zapewniającą, że jakieś nieszczęście musiało się zdarzyć, gdyż okno pani stoi otworem. Ze drżeniem przypomniałem sobie to ciężkie ciało, spadające przed moim oknem. Zaczęliśmy pukać z całych sił. Żadnej odpowiedzi. Na koniec kamerdyner przyniósł żelazny drąg, którym wyważyliśmy drzwi… Nie, brak mi odwagi, aby opisać widok, jaki przedstawił się naszym oczom. Młoda hrabina leżała na łóżku martwa, z twarzą straszliwie porozdzieraną, z otwartą piersią, skąpana w krwi. Hrabia znikł i nikt już odtąd nie słyszał o nim.
Doktor oglądnął okropną ranę młodej kobiety.
— To nie stalowe ostrze zadało taką ranę… To jest ukąszenie…!
Doktor zamknął książkę i patrzył w ogień z zamyśloną miną.
— Historia skończona? — zapytała Adelajda.
— Skończona! — odparł profesor posępnym głosem.
— Ale — podjęła — dlaczego pan to zatytułował Lokis? Ani jedna z osób tak się nie nazywa.
— To nie jest nazwisko człowieka — rzekł profesor. — Jakże, Teodorze, rozumie pan, co znaczy Lokis?
— Ani trochę.
— Gdyby panu były więcej znane prawa przeobrażenia się sanskrytu w język litewski, poznałbyś w lokis sanskryckie arkcha albo rikscha. Lokis znaczy po litewsku zwierzę, które Grecy nazywali aptoz, Rzymianie ursus, a Niemcy Bar.
Rozumie pan teraz moje motto:
Miszka su Lokiu
Abu du tokiu.
Pan wie, że w średniowiecznym Roman de Renart* niedźwiedź nazywa się damp Brun. Słowianie nazywają go Michałem, po litewsku Miszką i ten przydomek zawsze prawie zastępuje ogólną nazwę lokis. Podobnie i Francuzi zapomnieli swego nowołacińskiego słowa goupil albo gorpil, aby na jego miejscu postawić słowo renard. Przytoczę panu wiele innych przykładów…
Ale Adelajda zauważyła, że już późno i rozeszliśmy się.
przełożyła Zofia Jachimecka
Washington Irving
Na najwyższym szczycie Odenwaldu, w dzikiej, lecz pełnej uroku okolicy Górnych Niemiec, leżącej niedaleko zbiegu Menu i Renu, stał wiele, bardzo wiele lat temu zamek należący do barona von Landshort. Obecnie są to już ruiny, zarośnięte buczyną i czarną olchą; tylko stara wieża, wciąż jeszcze górująca nad nimi, walczy o swoje prawa, tak jak niegdyś walczył wspomniany jej pan. Wysoko dźwigając swą kamienną głowę, patrzy w dół na okoliczne ziemie.
Baron zamykał boczną linię wielkiego rodu Katzenellenbogenów, będąc spadkobiercą ich majętności i rodowej dumy. Chociaż rycerskie zamiłowania jego przodków poważnie uszczupliły odziedziczoną schedę, baron starał się podtrzymać splendor nazwiska według dawnej miary. Kiedy nadeszły czasy pokoju, niemiecka szlachta opuściła stare, niewygodne zamki, zawieszone wysoko w górach jak orle gniazda, i budowała bogate rezydencje w dolinach. Baron pozostał samotny w swej dumie, wśród murów ciasnej warowni, pielęgnując dawne obyczaje, zwyczaje i nawyki starej feudalnej rodziny. W razie niepowodzenia mógł liczyć tylko na najbliższych sąsiadów. Żył z nimi, spędzając czas na rozmowach o tym, co zaszło kiedyś między jego a ich pradziadami czy dziadami.
Baron miał jedyne dziecko — córkę. Natura ma to do siebie, że kiedy daje tylko jedno dziecko, to jest ono wyjątkowe. Tak też było z córką barona. Wszystkie piastunki, kumoszki, kuzynki i wieść gminna głosiły, że nie ma w całych Niemczech piękniejszej nad nią dziewczyny, a któż mógł lepiej wiedzieć aniżeli one?
Edukację panienki otoczono największą troskliwością; podjęły się tego zadania jej dwie ciotki, stare panny, które ongiś, za czasów swej młodości, spędziły parę lat życia na małym dworze niemieckim. Fakt ten stanowił rękojmię, iż są osobami dokładnie wiedzącymi, co młoda dama umieć powinna. Pod ich kierownictwem dziewczyna stała się zbiornicą cudownych talentów.
Mając lat osiemnaście, haftowała wprost artystycznie, wyhaftowała na przykład całe żywoty świętych na gobelinie. W poszczególne postacie tchnęła tyle wyrazu, że wyglądały jak dusze potępionych w czyśćcu. Umiała czytać, recytowała bez specjalnych trudności kościelne legendy i rycerskie rapsody. Osiągnęła duże wyniki w sztuce pisania. Mogła się podpisać, nie gubiąc ani jednej literki z nazwiska, a tak czytelnie, że ciotki odczytywały jej podpis bez okularów. Zwyczajem wielkich dam potrafiła pracować, nic nie robiąc. Znała wszystkie skomplikowane, a modne tańce. Grała na harfie i gitarze oraz śpiewała szereg wzruszających ballad.
Słusznie pomyślano, że ciotki, które za swych młodych lat słynęły z flirtów i kokieterii, będą i czujnymi cerberami, i surowymi cenzorami każdego kroku siostrzenicy. Nie ma bowiem bardziej pruderyjnej i rygorystycznej opiekunki, jak podstarzała kokietka. Do rzadkości należały chwile, w których dziewczyna zostawała bez nadzoru. Nigdy też nie opuszczała bram zamku sama, zawsze była w ich towarzystwie lub pod strażą. Bezustannie wpajano w nią dobre obyczaje i posłuszeństwo. A jeżeli chodzi o mężczyzn, to och…! Nauczono ją, że mężczyznę należy trzymać w przyzwoitej odległości i odnosić się do niego z nieufnością, że nie wolno rzucać na niego spojrzeń, choćby to był najprzystojniejszy kawaler na świecie. Nie! Gdyby nawet konał u jej stóp! Nie!
Ta wspaniała metoda wychowawcza dała zadziwiające wyniki. Młoda dama była wzorem uległości i poprawności. Podczas gdy inne trwoniły swą świeżość w blaskach wielkiego świata, narażone z konieczności na jej utratę, ona rozkwitała nieśmiało w zdrową i piękną kobietę pod nadzorem zwiędłych starych panien, tak jak pączek róży rozwija się w cieniu kolców. Ciotki patrzyły na nią pełne pychy i radości, ciesząc się myślą, że wszystkie młode damy żyjące w świecie mogą pobłądzić, ale dzięki niebiosom nic takiego nie może się przydarzyć dziedziczce Katzenellenbogenów.
Mimo że baron nie posiadał więcej dzieci, dom jego nie był ubogi w ludzi, gdyż opatrzność wyrównała mu ten niedobór olbrzymią ilością biednych krewnych. Wszyscy oni co do jednego odznaczali się wybitnymi zdolnościami do przywiązywania się. Takie zdolności są wspólną cechą dalekich powinowatych.
Byli więc niebywale oddani baronowi i korzystali z każdej nadarzającej się okazji, by hurtem najechać i zaludnić jego zamek. Ci poczciwi ludzie nie zapominali o najmniejszej rodzinnej uroczystości, obchodząc ją hucznie i na koszt barona. A kiedy byli już pod dobrą datą, wówczas głosili wszem wobec i każdemu z osobna, że nie ma na całym świecie tak bogatych uczt rodzinnych i tak wzruszającej serdeczności.
Baron, człowiek raczej niepokaźnej postaci, posiadał, wielką duszę, która kipiała od dumy, iż należy do najważniejszej osoby w tym małym otaczającym ją światku. Lubił on opowiadać długie historie o dawnych mężnych wojownikach, którzy patrzyli groźnie z licznych portretów wiszących na ścianach, a nie miał gorliwszych słuchaczy niż ci, których żywił własnym kosztem. Sam wierzył żarliwie we wszystkie dziwy i legendy przywiązane niemal do każdej niemieckiej doliny lub góry. W tej żarliwości przewyższali go tylko jego goście, słuchający wszystkich baśni z otwartymi oczami i ustami nawet wówczas, kiedy opowiadał je po raz setny. Ich wytrwałość była niezłomna.
Tak to żył baron von Landshort, wyrocznia domu, absolutny władca swego małego państewka, człowiek ponad wszystko szczęśliwy i głęboko przekonany, że jest najmądrzejszym mężem epoki.
W czasie, o którym mówi to opowiadanie, odbywał się na zamku olbrzymi zjazd rodzinny. Przyczyną zjazdu była sprawa wagi niezwykłej. Oczekiwano przybycia wybranego dla baronówny narzeczonego. Ten wybór był wynikiem rozmów, które się toczyły między baronem a starym bawarskim hrabią, a miały na celu połączenie dwóch znamienitych rodów przez małżeństwo dzieci. Rokowania wstępne przeprowadzono z największą drobiazgowością. Młodzi zostali zaręczeni, nie widząc się nawzajem. Wyznaczono również datę ślubnej ceremonii. Narzeczony, hrabia von Altenburg, zwolnił się z wojska i był w drodze do zamku barona, by połączyć się z narzeczoną. Otrzymano z Würtzburga, gdzie zatrzymał się chwilowo, pismo podające dokładnie godzinę i dzień przybycia.
Zamek huczał od przygotowań. Piękną oblubienicę ubierano z niezwykłą troskliwością. Były przy tym obecne obydwie ciotki, kłócące się cały ranek o każdą część stroju narzeczonej. Młoda dama, wykorzystując ich zacietrzewienie, kierowała się własnym smakiem — na szczęście miała dobry gust. Wyglądała uroczo, tak jak to sobie może wymarzyć narzeczony, zaś niecierpliwe oczekiwanie podnosiło jeszcze bardziej jej wdzięki. Rumieniec, który powlókł jej policzki i szyję, falujące łono i oczy błądzące w świecie marzeń — wszystko to zdradzało, iż małe jej serce drży ze słodkiego niepokoju.
Ciotki bez ustanku krążyły wokół niej. Dla tych starych panien tego rodzaju zdarzenie było niebywałą gratką. Zasypywały ją więc całą masą rozsądnych rad — jak ma się zachowywać, co mówić i jak powitać oczekiwanego młodziana.
Baron nie brał udziału w przygotowaniach. Mówiąc prawdę, nie miał nic do roboty. Ale jakże mógł ten drobny człowieczek nie krzyczeć i nie biegać, skoro cały jego dom żył w takim roboczym podnieceniu? Zadręczał więc wszystkich w zamku od fundamentów do poddasza, niepokoił ciągle i wzywał służbę, odrywając ludzi od pracy, po to tylko, by im nakazać pilność. Brzęczał po pokojach, salach i krużgankach jak truteń, nie dając nikomu wytchnienia, a był przy tym natrętny jak giez w letni, gorący dzień.
Tymczasem zabito tłustego byczka. Z lasu dolatywały echa łowów. Wesoły gwar rozlegał się w kuchniach. Z piwnic wytoczono morze wina. Wszystko było gotowe na przyjęcie miłego gościa, „pieczone i gotowane” w myśl starych zasad niemieckiej gościnności. Tymczasem gość zwlekał z przybyciem. Mijały godziny. Słońce, potokami światła zalewające lasy Odenwaldu, teraz zaledwie było widoczne między szczytami gór. Baron wyszedł na wieżę i wytężając wzrok, patrzył w dal w nadziei, że dojrzy może hrabiego i jego towarzyszy. Zdawało mu się w pewnej chwili, że coś widzi; doleciał go też głos rogów rozbrzmiewający w dolinie, a powtórzony przez górskie echa. Ujrzał w oddali kilku jeźdźców jadących wolno drogą, kiedy jednak dojechali do podnóża gór, zatrzymali się nagle i zawrócili w inną stronę.
Zgasły ostatnie promienie słońca. Nietoperze przelatywały z mroku w mrok. Ginęła już droga w narastającej ciemności. Nikt nie mącił jej ciszy, tylko tu i ówdzie widać było zapóźnionych wieśniaków, wracających z pracy do domu.
Podczas gdy stary dwór Landshortów przeżywał gorzki zawód, na drugim końcu Odenwaldu rozgrywały się bardzo ciekawe wypadki. Młody hrabia von Altenburg podróżował wolno, noga za nogą, jak człowiek, który wie, że zastanie wszystko przygotowane; ojciec i przyjaciele zdjęli z niego nawet ciężar konkurów, zabiegów i narzeczeństwa. Panna młoda czekała na niego tak niezawodnie, jak czeka obiad po podróży. W Würtzburgu spotkał dawnego towarzysza broni z okresu służby na granicy. Był to Hermann von Starkenfaust, jeden z najodważniejszych i najszlachetniejszych kawalerów niemieckich. Niedawno opuścił armię. Pałac jego ojca znajdował się niedaleko zamku Landshorta. Obydwa domy dzieliła zastarzała waśń rodowa.
Po serdecznym powitaniu młodzi przyjaciele opowiedzieli sobie nawzajem wszystkie swe minione przygody i przeżycia. Hrabia napomknął o zamierzonym ślubie z młodą damą, której wprawdzie dotąd nie widział na oczy, ale której urodą zachwycano się powszechnie. Ponieważ droga przyjaciół biegła w tym samym kierunku, postanowili odbyć resztę podróży razem. Dla większej swobody opuścili Würtzburg wczesnym rankiem, a hrabia nakazał swej świcie wyjechać za nim później i dogonić go w drodze.
Przyjaciele skracali sobie czas jazdy pogawędką i wspominaniem wspólnej służby wojskowej. Hrabia stawał się jednak coraz nudniejszy. Bezustannie wracał do opisów swej przyszłej żony i szczęścia, jakie go czekało. Wkrótce znaleźli się wśród górskich pasm Odenwaldu. Przejeżdżali przez jedno z nich, najbardziej bezludne i pokryte gęstymi borami. Wiadomo powszechnie, że puszcze niemieckie były tak pełne rozbójników, jak zamki niemieckie — duchów. W owych czasach zwolnieni żołnierze tworzyli bandy zbójeckie i całymi kupami włóczyli się po kraju. Nic więc dziwnego, że nasi kawalerowie zostali napadnięci w środku puszczy przez gromadę włóczęgów. Byliby ulegli przewadze mimo dzielnej obrony, gdyby orszak hrabiego nie przybył im z pomocą. Na widok dworzan napastnicy rozbiegli się, stało się to jednak zbyt późno, bowiem hrabia otrzymał śmiertelną ranę. Powoli i z największą ostrożnością przewieziono go z powrotem do Würtzburga, gdzie sprowadzono do niego zakonnika z sąsiedniego klasztoru, słynnego lekarza zarówno ciał, jak i dusz. Jego wiedza przydała się jednak tylko w połowie, bowiem godziny nieszczęśliwego hrabiego były już policzone.
Słabnącym głosem prosił swego przyjaciela, by udał się bezzwłocznie na zamek Landshortów i wyjaśnił tragiczną przyczynę niedotrzymania słowa danego narzeczonej. Wprawdzie nie pałał do niej miłością, lecz był człowiekiem skrupulatnym i dlatego troszczył się o to, by prośba jego została spełniona szybko, zgodnie z zasadami ówczesnej dworności.
— Dopóki się to nie stanie — powiedział — dopóty nie zasnę spokojnie w grobie.
Ostatnie słowa powtórzył ze szczególnym naciskiem. Okoliczności, w których zostało wypowiedziane to życzenie, nie pozwalały na żadne wahania. Starkenfaust, pragnąc uspokoić go, solennie przyrzekł spełnić prośbę i uścisnął dłoń przyjaciela na znak uroczystego zobowiązania. Umierający oddał uścisk i wkrótce zapadł w gorączkowy sen. Majaczył o narzeczonej, o ślubie, o nie dotrzymanym słowie, kazał przyprowadzić konia, by mógł zaraz jechać do Landshortu. A kiedy mu się wydało, że skoczył na siodło, wyzionął ducha.
Starkenfaust westchnął i uronił żołnierską łzę nad przedwcześnie zmarłym przyjacielem. Następnie począł rozmyślać nad sposobem wywiązania się z przykrej misji, której się podjął. Ciężar miał na sercu i zamęt w głowie, kiedy sobie uzmysłowił, że stanie wśród weselnego grona jako nieproszony gość, przynoszący nieszczęsną wiadomość, tak przeciwną ich nadziejom. A jednocześnie w sercu jego rosła ciekawość, ciekawość zobaczenia szeroko osławionej piękności rodu Katzenellenbogenów, tak troskliwie chowanej przed oczyma świata. Był on bowiem namiętnym wielbicielem kobiet, a żyłka do niesamowitych przygód i przeżyć stanowiła główny rys jego charakteru.
Przed odjazdem uzgodnił z duchowieństwem należny przebieg uroczystości pogrzebowych zmarłego kolegi, który miał być pochowany w Würtzburskiej katedrze, obok znakomitych przodków Starkenfaustów. Pogrążony w żałobie orszak hrabiego pozostał na straży jego szczątków.
Już chyba najwyższy czas, byśmy wrócili do czcigodnej familii Katzenellenbogenów, oczekujących z wielką niecierpliwością zapowiedzianego gościa, a z jeszcze większą — jedzenia, oraz do naszego barona, wietrzącego się samotnie na wieży.
Noc zapadła, a o gościu ani słychu, ani dychu. Baron zszedł z wieży zrozpaczony. Odkładana z godziny na godzinę uczta nie mogła czekać dłużej. Pieczyste dawno było przypalone, kucharz mdlał, a cały dom robił wrażenie oblężonej twierdzy z konającą z głodu załogą. Baron wbrew swej woli musiał dać znak do rozpoczęcia uczty mimo nieobecności najważniejszej osoby. Wszyscy zasiedli do stołów. W chwili kiedy wnoszono pierwszą potrawę, pod bramą rozległ się donośny głos rogu. Ktoś obcy oznajmiał swoje przybycie. Z wałów odpowiedział taki sam głos, lecz zwielokrotniony echem, które wypełniło podwórza warowni. Zamkowe straże czuwały. Baron pospieszył witać przyszłego zięcia. Opuszczono most zwodzony i przybysz wjechał w bramę. Był to wysoki, przystojny kawaler na karym koniu. W bladej twarzy błyszczały oczy o wyrazie smutnym i melancholijnym. Baron był zaskoczony skromnym wyglądem i samotnym przyjazdem gościa. Przez chwilę czuł się nawet dotknięty w swej dumie; sądził, że ma prawo żądać od niego szacunku zarówno dla powagi chwili jak i dla dostojnego rodu, do którego narzeczony miał wejść. Uspokoiła go myśl, że to może wina młodzieńczej niecierpliwości, która przynaglając go jak ostrogą, spowodowała, że znalazł się tutaj wcześniej od własnego orszaku.
— Proszę mi wybaczyć — odezwał się obcy — ten niestosowny najazd…
Baron przerwał mu potokiem uprzejmych słów, mówiąc prawdę, uważał się za człowieka wytwornego i niezwykle wymownego. Przybysz usiłował kilkakrotnie przerwać ten potok wymowy, lecz na próżno. Pochylił więc głowę i pozwolił mu płynąć. Dopiero gdy znaleźli się na wewnętrznym podwórcu zamkowym, baron zamilkł. Przybysz otworzył usta, lecz nie zdążył wypowiedzieć ani słowa. Zaniemówił na widok żeńskiego dworu, prowadzącego onieśmieloną i zapłonioną narzeczoną. Spojrzał na nią i oniemiał z zachwytu. Nie mógł oderwać wzroku, w który przelał całą duszę, od cudownego zjawiska. Dziewczyna, której jedna z ciotek szepnęła coś do ucha, chciała się też odezwać; podniosła bojaźliwie niebieskie, wilgotne oczy, obrzuciła wstydliwym spojrzeniem postać nieznajomego, a potem spuściła je ku ziemi i słowa zamarły na jej wargach. Słodki uśmiech rozchylił jej usta, tworząc na policzkach delikatne dołeczki, podkreślające jeszcze wdzięk i radość narzeczonej. Dziewczynie osiemnastoletniej, marzącej o miłości i małżeństwie, nie mógł nie przypaść do serca tak wytworny kawaler.
Późne przybycie oczekiwanego gościa nie pozwalało na przedłużanie rozmów. Baron w sposób stanowczy przełożył wszelkie poufne rozmowy na następny ranek i poprowadził zebranych na nie rozpoczętą ucztę. Podawano w obszernym zamkowym hallu. Wokół wisiały portrety brodatych mężów i rycerzy z rodu Katzenellenbogenów, poprzedzielane trofeami zdobytymi na polach bitew i na łowach. Kowane pancerze, długie kopie i postrzępione sztandary pomieszane były z myśliwskimi łupami. Paszcze wilków i łby dzików wyszczerzały groźne zęby spomiędzy kusz i włóczni. Para olbrzymich jelenich rogów wisiała tuż nad głową młodego oblubieńca.
Gość nie zwracał najmniejszej uwagi na zebranych i na treść prowadzonych rozmów. Nie jadł nawet, tak był pochłonięty widokiem narzeczonej. Przemawiał do niej cicho, by nie być podsłuchany — język miłości zawsze posługuje się szeptem — lecz czyż istnieje na świecie kobieta tak głucha, by nie mogła dosłyszeć najcichszego szeptu kochanka?
Na przemian czułość i powaga musiały być w jego słowach, gdyż wywierały one silne wrażenie na młodej damie. To bladła, to czerwieniła się, słuchając go z największą uwagą. Od czasu do czasu odpowiadała rumieniąc się, a kiedy nie patrzył na nią, obrzucała jego romantyczną postać długim, pełnym szczęścia spojrzeniem. Obecni zrozumieli, że młodzi rozmiłowali się w sobie. Ciotki, będące wielkimi znawczyniami sercowych spraw, orzekły, że jest to „miłość od pierwszego wejrzenia”.
Uczta stawała się coraz weselsza i hałaśliwsza, gdyż wszyscy goście mieli wspaniałe apetyty, towarzyszące zazwyczaj pustej sakiewce i górskiemu powietrzu. Baron opowiadał swoje najciekawsze i najdłuższe historie, a opowiadał tak dobrze, jak nigdy. Kiedy mówił o czymś tajemniczym, wszyscy tonęli w zachwycie. W momentach wesołych śmiali się, kiedy należało. Baron, jak każdy wielki człowiek, nie opowiadał innych dowcipów, jak tylko nudne, ale żart nawet głupi, lecz przy własnym stole i podlany winem, może się podobać. Padały lepsze i gorsze dowcipy, mówione przy takich okazjach. Damom szeptano do ucha dwuznaczne słówka, wywołujące stłumione śmiechy. Ten i ów z biednych brodatych kuzynów barona rozpoczynał swawolną przyśpiewkę, której treść zmuszała stare ciotki do krycia się za wachlarze.
Wśród tej rozbawionej gromady przybysz był wprost niestosownie poważny. W miarę jak upływały godziny wieczoru, jego zachowanie się wskazywało na coraz większe przygnębienie. Nawet żarty barona nie mogły rozproszyć ogarniającej go melancholii. Chwilami pogrążał się w zamyśleniu, chwilami wodził po wszystkich długo i niecierpliwie oczami, w których krył się niepokój. Rozmowa z narzeczoną przybrała ton poważny i tajemniczy. Jasne i pogodne dotąd jej czoło zachmurzyło się, a delikatną postać przebiegał dreszcz. To wszystko nie uszło uwagi towarzystwa. Radość gości zmroził posępny i zagadkowy stan narzeczonego. Nastrój prysł. Ucichły żarty i szepty. Kiwano tylko głowami i wzruszano ramionami z powątpiewaniem. Śmiechy i piosenki były coraz rzadsze. Rwały się rozmowy, przerywane chwilami dręczącej ciszy. By je zapełnić, zaczęto opowiadać niewiarogodne klechdy i nadnaturalne historie, jedną okropniejszą od drugiej. Baron przyprawił kilka dam o histerię, recytując wiersz o strasznym upiorze, który na koniu porwał piękną Lenorę. Jest to historia okropna, ale prawdziwa, opisana kiedyś pięknym wierszem, przez cały świat czytana i za szczerą prawdę uznana.
Narzeczony słuchał tego opowiadania z najwyższą uwagą. Nie spuszczał przy tym wzroku z barona, a kiedy ten skończył, obcy podniósł się z wolna z krzesła i rósł, rósł coraz wyżej, aż zachwyconym oczom barona się zdało, że urósł do gigantycznych rozmiarów. Gdy przebrzmiała ostatnia strofa wiersza, przybysz westchnął ciężko i uroczyście pożegnał zebranych. Zaskoczył tym wszystkich. Baron wyglądał jak człowiek rażony piorunem.
— Cóż to? Chcesz opuścić zamek o północy? Teraz, gdy wszystko jest przygotowane? Pokój czeka na ciebie, jeśli się czujesz zmęczony.
Obcy potrząsnął głową i rzekł ponuro i tajemniczo:
— Na innym posłaniu złożę dziś moją głowę.
Było w tych słowach i w tonie, jakim zostały wypowiedziane, coś, co napełniło serce barona złowieszczym przeczuciem. Zdołał się jednak otrząsnąć z tego i ponowił swe gościnne zaproszenie. Obcy odmówił bez słowa. Podniósł rękę na pożegnanie i wolno krocząc opuścił salę. Ciotki siedziały jak skamieniałe. Narzeczona zwiesiła głowę, a łzy napłynęły do jej oczu.
Baron odprowadził gościa aż na zewnętrzne podwórze, gdzie czarny rumak rżał, niecierpliwie grzebiąc ziemię. Kiedy weszli w bramę, której mroczne wnętrze ledwie rozjaśniały kaganki, rycerz zatrzymał się i rzekł do barona niskim głosem, który brzmiał jeszcze bardziej grobowo pod beczkowatym sklepieniem.
— Teraz, kiedy jesteśmy sami, mogę ci wyznać przyczynę mego odjazdu. Czeka mnie ważne i nieodwołalne spotkanie.
— Jak to? — zapytał baron. — Czy ktoś inny nie mógłby cię zastąpić?
— Nie wolno mi posłużyć się zastępcą. Mam się stawić osobiście. Muszę się udać do katedry Würtzburskiej…
— Ach — zawołał baron zdobywając się na odwagę — przecież nie możesz odjechać przed jutrem! Jutro masz pojąć i zabrać ze sobą żonę.
— Nie, nie — odpowiedział obcy ze śmiertelną powagą — nie ślub mnie czeka, a robaki. Robaki czekają już na mnie. Jestem trupem… Zostałem zamordowany przez rozbójników. Moje zwłoki leżą w Würtzburgu… O północy odbędzie się mój pogrzeb… Mój grób stoi już otworem… Muszę się stawić o umówionej godzinie.
To powiedziawszy, dosiadł karego konia, przeleciał przez zwodzony most i z hukiem końskich kopyt przepadł w mrocznej i wietrznej nocy. Wróciwszy do hallu w stanie najwyższego przerażenia, opowiedział baron, co się stało. Dwie damy zemdlały. Innym zrobiło się słabo na samą myśl, że ucztowały z upiorem. Twierdzono ogólnie, że był to ów straszny strzelec, tylekroć opiewany w niemieckich legendach. Niektórzy jednak wymieniali ducha gór, leśne demony i wiele innych nadnaturalnych stworów, które od niepamiętnych czasów złośliwie prześladują dobry niemiecki naród. Jeden z uboższych krewniaków wyraził przypuszczenie, że mógł to być niewczesny żart młodego kawalera, bo przecież takie ponure igraszki licują z charakterem melancholijnych osobników. Tym powiedzeniem ściągnął na siebie burzę gniewu wszystkich obecnych, a baron spojrzał na niego z oburzeniem, jak na wiarołomnego wyrodka. Nie pozostało mu więc nic innego, jak tylko odwołać herezje i to tak szybko, jak się tylko dało, a następnie wrócić do grona niezłomnie wierzących.
Jeżeli były jeszcze jakieś wątpliwości, to rozwiały się one zupełnie następnego dnia, kiedy otrzymano wiadomość potwierdzającą wieść o zamordowaniu hrabiego i o jego pogrzebie w Würtzburskiej katedrze. Można sobie wyobrazić popłoch, który powstał na zamku. Baron zamknął się w swoim pokoju na górze. Goście, którzy przybyli, by razem z nim przeżyć chwile radości, nie mogli opuścić go teraz, gdy spotkało go nieszczęście. Chodząc więc po dziedzińcach zamkowych lub gromadząc się w kątach izb, wzruszali ramionami i kiwali głowami nad losem tak dobrego pana. Siedzieli dłużej przy stołach, jedli i pili obficiej niż zwykle, a wszystko w tym celu, by nie upaść na duchu. Najbardziej jednak pożałowania godna była narzeczona—wdowa. Stracić męża, nim się go miało w ramionach, i w dodatku takiego męża! Jeżeli duch był tak miły i rycerski, to jakiż musiał być młodzian, kiedy miał i ciało? Jej lament napełniał cały dom.
W drugą noc jej wdowieństwa, kiedy szła do swej sypialni na odpoczynek, odprowadziła ją jedna z ciotek, upierając się, że będzie z nią spała. Ciotka, słynna na całe Niemcy ze znajomości przeróżnych historii o duchach, zaczęła opowiadać najdłuższą z nich i zasnęła w środku opowiadania. Pokój sypialny panny młodej leżał w odległym skrzydle zamku, ponad małym ogródkiem. Leżała teraz, patrząc w zadumie na promienie wschodzącego księżyca, które drżały na liściach osiki rosnącej pod oknem. W chwili kiedy zegar na wieży wybił północ, z ogrodu popłynęły łagodne dźwięki muzyki. Dziewczyna zerwała się z łoża i podbiegła lekko do okna. Ktoś bardzo wysoki stał w cieniu drzew. Gdy podniósł głowę, padło nań światło księżyca. Och, wielkie nieba! Dziewczyna ujrzała widmo swego ukochanego. Ale wtem straszny krzyk rozdarł ciszę. Ciotka, którą obudziły tony muzyki, wstała cicho i podeszła za nią do okna, teraz zaś leżała zemdlona w jej ramionach. Dziewczyna spojrzała ponownie na ogród, lecz nie było tam już nikogo. Z dwu kobiet tylko ciotka potrzebowała natychmiastowej pomocy, gdyż ze strachu po prostu wyszła z siebie. Natomiast młoda dama zauważyła, że nawet w widmie ukochanego jest coś, co można pokochać. Bądź co bądź był to duch przystojnego mężczyzny, a dla tęskniącej za miłością dziewczyny nawet i duch może być pociechą, skoro nie ma nikogo żywego pod ręką.
Ciotka przysięgła, że nigdy nie będzie spała w tym pokoju, lecz siostrzenica, pierwszy raz nieposłuszna, oświadczyła, że nie będzie spała w żadnym innym pokoju zamkowym.
Ostatecznie dziewczyna spała sama. Od ciotki uzyskała obietnicę, że nikomu nie zdradzi przygody z duchem. Nie taiła przed sobą, że fakt przebywania w pokoju pod nocną strażą ducha ukochanego stanowić dla niej będzie jedyną przyjemność na tym padole smutku.
Jak długo szanowna starsza dama dotrzymała obietnicy, nie wiadomo. Była wielką miłośniczką tajemniczych historii, a przecież to jest niebywała przyjemność opowiedzieć po raz pierwszy dreszcz budzące wydarzenie. Według świadectwa sąsiadów, uważających to zjawisko za godne największego uznania, ciotka dotrzymała tajemnicy przez cały tydzień. Zwolniona z niej została w sposób nieoczekiwany.
Pewnego ranka, w czasie śniadania, rozeszła się straszna wieść, że panienka przepadła. Pokój był pusty, łóżko nie tknięte, okno otwarte — a ptaszek wyfrunął. Grozę, jaką wzbudził ten wypadek, mogą sobie wyobrazić tylko ci, którzy byli świadkami poprzedniego wzburzenia, wywołanego wśród krewnych i przyjaciół barona pierwszym zajściem z upiorem. Kiedy ciotka, która w pierwszej chwili zaniemówiła, wzniosła wreszcie ręce w górę i wrzasnęła: „Upiór, upiór ją porwał!” — wszyscy przerwali swą gorączkową pracę, polegającą na opróżnianiu piwnic i spiżarni. Ciotka w kilku zdaniach opowiedziała o zapierającej dech scenie w ogrodzie i zakończyła relację uwagą, że tylko ta nocna zjawa mogła porwać siostrzenicę. Kilku domowników poparło zdanie ciotki, twierdząc, iż o północy słyszeli tętent kopyt końskich u stóp wzgórza i że niewątpliwie był to duch narzeczonego, który na karym koniu uwiózł ukochaną do swego grobu. Słuchacze byli głęboko przejęci tą potworną możliwością. Tego rodzaju wypadki są w Niemczech bardzo częste, czemu dają świadectwo liczni i naoczni świadkowie.
Jakże pożałowania godny był los barona! Cóż to za rozdzierający serce cios dla kochającego ojca i członka wielkiego rodu Katzenellenbogenów! Jego jedyną córkę porwano do grobu albo też leśny upiór został zięciem barona; a więc baron mógł w każdej chwili zostać dziadkiem całego stada upiorów. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, baron zgłupiał zupełnie, a na zamku powstał zamęt. Mężczyznom kazano dosiąść koni i zbadać każdą drogę, każdą ścieżkę i wąwóz Odenwaldu. Baron włożył wysokie buty, przypasał miecz i już miał skoczyć na konia, by ruszyć na bezowocne poszukiwania, kiedy wzrok jego przykuło nowe zjawisko. Drogą wiodącą do zamku jechała konno dama w towarzystwie jeźdźca. Na widok otwartej bramy ruszyła galopem i tuż przed baronem zeskoczyła z siodła, padła do jego nóg i objęła mu kolana. Tą damą była jego stracona córka, towarzyszył jej zaś upiór — duch narzeczonego. Zdumiał się baron. Patrzył na córkę, patrzył na upiora i zaczynał wątpić, czy jest przy zdrowych zmysłach. Upiór od czasu swej wizyty w zaświatach zmienił się na korzyść. Ubiór miał strojny, a postawę wyniosłą wielkiego pana. Nie był już blady ani smutny. Z całej postaci bił blask młodości, a radość tryskała z jego dużych, ciemnych oczu.
Wnet wyjaśniono tajemnicę (po prawdzie to chyba cały czas wiedzieliście, że to nie był upiór). Kawaler przedstawił się jako Hermann von Starkenfaust. Następnie opowiedział swoją przygodę z młodym hrabią oraz dodał, jak to spieszył do zamku ze smutną nowiną, jak baron nie pozwolił mu dojść do słowa i uniemożliwił przekazanie wiadomości. Przyznał się, że oszołomił go widok narzeczonej i, aby spędzić kilka godzin u jej boku, postanowił milczeć i pozwolić na przedłużenie mistyfikacji. Zastanawiał się, jak wybrnąć z tej sytuacji, i dopiero baron swoim opowiadaniem o upiorze podsunął mu myśl niezwykłego rozwiązania. Wobec zastarzałego sporu rodzinnego nie mógł jawnie składać dalszych wizyt. Musiał więc odgrywać rolę ducha pod oknami pokoju dziewczyny, musiał błagać, aż wreszcie zwyciężył, urodził się na nowo i, krótko mówiąc, pojął swą ukochaną za żonę.
W innych okolicznościach baron byłby nieugięty. Trzymał się bowiem gorliwie tradycji i zaciekle podtrzymywał zastarzałe nienawiści. Kochał jednak swoją córkę i był zrozpaczony, gdy ją utracił. Teraz radował się jej odzyskaniem, a chociaż przyprowadziła męża należącego do wrogiego rodu, to, dzięki niebiosom, był on lepszy od upiora. Miał też baron trochę żalu do kawalera, iż go okłamał, że nie żyje, bowiem baron cenił wysoce prawdomówność. Ale starzy przyjaciele barona, tacy, co to sługiwali w wojsku, zapewnili go, że każdy podstęp jest dopuszczalny w miłości; zresztą, ów kawaler, jako były żołnierz, miał według nich specjalne prawa.
Wszystkie więc sprawy zostały pomyślnie załatwione. Baron wybaczył młodej parze. Na zamku rozpoczęto nową ucztę. Ubodzy krewni omal że nie udusili nowego członka rodziny, zaprzysięgając mu dozgonną miłość; był przecież taki dzielny, taki szlachetny i taki bogaty. Jedynie ciotki były zgorszone i zawiedzione; obawiały się przy tym, by ich systemu wychowawczego, polegającego na odosobnieniu i wdrażaniu do posłuszeństwa, nie oceniano według tego nieszczęśliwego przykładu. Trzeba przyznać, że popełniły jeden błąd, zapomniały bowiem o zakratowaniu okien w pokoju młodej panienki. Jedna z nich była szczególnie zmartwiona, bo nie tylko straciła okazję opowiedzenia tak zdumiewającej historii, ale, co gorsza, jedyny duch, jakiego zobaczyła, okazał się fałszywy. Za to siostrzenica była wyraźnie zadowolona, że znalazła w nim prawdziwe ciało i krew. Tak kończy się ta opowieść.
przełożył Romuald Pitera
Walter Scott
Po zakończeniu wojny amerykańskiej wśród oficerów z armii lorda Kornwalii, która poddała się pod Yorktown, oraz tych, którzy wcześniej zostali wzięci do niewoli w czasie tej nierozsądnej i nieszczęśliwej kampanii, a teraz powrócili do rodzinnych domów, by odpocząć po trudach i opowiedzieć o swoich przejściach, był oficer w stopniu generała, nazwiskiem Browne, żołnierz wielkich zasług, a równocześnie dżentelmen pochodzący ze znamienitej rodziny i posiadający głębokie wykształcenie.
Na skutek pewnych obowiązków generał wybrał się w podróż wzdłuż zachodnich granic Królestwa. Wędrując pocztą, znalazł się jednego ranka w małym miasteczku w okolicy odznaczającej się niezwykłą pięknością i posiadającej ów nieokreślony, a osobliwy wdzięk, tak charakterystyczny dla angielskiego krajobrazu. Niewielkie miasto, ze swym okazałym starożytnym kościołem, którego wieże były świadectwem pobożności dawno minionych czasów, rozłożyło się wśród pastwisk i uprawnych pól, rozgraniczonych i podzielonych na drobne poletka starymi i rozrosłymi żywopłotami. Oznaki postępu były tutaj nieliczne. Miejscowość wprawdzie nie chyliła się do upadku ani nie robiła wrażenia opuszczonej, ale też nie kipiała tętnem nowoczesnego życia. Domy były stare, lecz dobrze utrzymane. Urocza, wąska rzeczułka szumiała swobodnie, omijając lewą stronę miasta i nie napotykając na swej drodze tam lub murów, które by próbowały ograniczyć jej bieg. W odległości pół mili na południe od miasta można było dojrzeć na łagodnym wzniesieniu, wśród wspaniałych dębów i buków, wieżyczki zamku. Zamek był tak stary, jak stare były spory między Yorkiem a Lancasterem. Znać jednak na nim było zmiany dokonane za czasów Elżbiety i jej spadkobierców. Budowla nie była potężna, ale sądząc z zarysów ścian, musiała mieć obszerne pomieszczenia. Taki wniosek wysnuł generał, obserwując również dym wznoszący się wesoło z kominów, licznych, a zbudowanych i ozdobionych staroświeckim sposobem. Mur otaczający park ciągnął się na długości trzystu jardów wzdłuż drogi. Kiedy wzrok przebił gęstwinę drzew, można było stwierdzić, że zamek był solidną budowlą. Z kolei otwierał się widok na jego front i wreszcie na osobliwe wieże. Od czoła bogate i przeładowane dziwactwami elżbietańskiej szkoły, z drugiej strony były proste, potężne i mocne; snadź nie zbudowano ich na pokaz, lecz dla obrony.
Zanim generał wydał polecenie, aby przygotować zamianę koni do dalszej podróży, rozpytał się o właściciela zamku. Był zarówno zdziwiony, jak i zadowolony, dowiedziawszy się, że właścicielem posiadłości jest dżentelmen, którego będziemy nazywać lordem Woodville. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Wiele najmilszych wspomnień Browne’a z czasów szkolnych wiązało się z osobą młodego Woodville’a. On to, jak wynikało z dalszego wywiadu, był posiadaczem tak pięknej posiadłości. Podniesiony kilka miesięcy temu na skutek śmierci ojca do godności lorda, objął ojcowiznę, gdy upłynął okres żałoby. Odbyło się to w czasie pięknej, złotej jesieni i w towarzystwie licznego grona wybranych przyjaciół, przepadających za wiejskimi rozrywkami, z których słynęła okolica.
Dla naszego podróżnego była to wiadomość nad wyraz przyjemna. W Eton Frank Woodville spełniał przy Ryszardzie Browne’ie funkcję „faga*”, a jednocześnie mieli wspólne upodobania i dzielili te same rozrywki. Prawe serce starego żołnierza zalała fala ciepła na myśl, że spotka swego przyjaciela z najwcześniejszej młodości jako właściciela wspaniałej rezydencji i bogatej posiadłości, która, jak zapewniał rządca, mrugając znacząco oczami, przynosiła odpowiedni dochód i przydawała blasku tytułowi. Nie było więc nic bardziej naturalnego, jak przerwać podróż. Tak też uczynił generał, tym bardziej że nic nie zmuszało go do pośpiechu.
Świeże konie miały łatwe zadanie: zawieźć powóz generała do zamku Woodville’ów. Portier rozwarł szeroko bramę, zbudowaną w stylu nowogotyckim, tak jak cały zamek. Jednocześnie zabrzmiał dzwon oznajmiający przybycie gościa. Głos dzwonu zwrócił uwagę towarzystwa, rozbitego na liczne grupki i oddającego się rozmaitym rozrywkom, na wjeżdżającego w zamkowe podwórze. Młodzi ludzie w sportowych strojach zabijali czas, obserwując i krytykując psy, trzymane przez psiarczyków, a gotowe do wszelkiej zabawy. Kiedy generał wysiadł z powozu, lord podszedł ku drzwiom wychodzącym na podjazd i patrzył chwilę na generała jak na kogoś obcego; snadź jego stary przyjaciel zmienił się bardzo. Trudy wojny i rany wycisnęły na nim swoje piętno. Niepewność trwała tylko do chwili, kiedy obcy przemówił; wówczas nastąpiło serdeczne powitanie, takie, jakie może mieć miejsce między dwojgiem ludzi, którzy razem przeżyli szczęśliwe dni beztroskiego dzieciństwa i wczesnej młodości.
— Gdybym był mógł wyrazić jakieś życzenie, mój drogi Browne’ie — mówił lord Woodville — pragnąłbym, abyś właśnie ty znalazł się tutaj przed wszystkimi w tym dniu, który dla moich przyjaciół jest niczym więcej, jak tylko okazją do rozrywki. Nie sądź, że w ciągu tylu lat twej nieobecności zapomnieliśmy o tobie. Śledziłem każdy twój krok, zarówno w szczęściu jak i w nieszczęściu, i z radością stwierdzam, że o moim starym przyjacielu mówiono zawsze z najwyższym uznaniem.
Generał odpowiedział bardzo uprzejmie, równocześnie składając swemu koledze życzenia z tytułu nowej godności i odziedziczenia tak wspaniałej rezydencji i posiadłości.
— Jeszcze jej w ogóle nie widziałeś — rzekł lord Woodville. — Mam nadzieję, że nie opuścisz nas chyba, nim się z nią dobrze nie zaznajomisz? Mój stary dom nie ma co prawda dostatecznych pomieszczeń dla tak licznego towarzystwa; tak jak wszystkie starodawne domy, jest mniej obszerny, niż to obiecują jego zewnętrzne mury. Znajdzie się jednak dla ciebie wygodna, chociaż staromodna alkowa, a przypuszczam, że odbyte kampanie przyzwyczaiły cię do korzystania z gorszych jeszcze kwater. Generał wzruszył ramionami z uśmiechem.
— Sądzę, że najgorszy apartament w tym zamku będzie zawsze lepszy od starej beczki po tytoniu, która stanowiła moją wytworną kwaterę w czasie nocy spędzanych z naszymi lekkimi oddziałami w lesie. Leżałem w niej jak Diogenes, rad, że mam osłonę przed niepogodą. Usiłowałem ją — zresztą bezowocnie — przetoczyć na nowe miejsce zakwaterowania, ale mój ówczesny dowódca był przeciwnikiem luksusu, pożegnałem ją więc ze łzami w oczach.
— Doskonale! Skoro więc nie zniechęca cię rodzaj pomieszczenia — zawołał Woodville — zostaniesz u mnie co najmniej tydzień. Strzelb, psów, wędek, przynęt i wszystkiego, co potrzebne do sportów na lądzie i wodzie, mamy aż nadto. Nie będziesz się głowił nad rozrywkami, postaramy się, aby ich nie zabrakło. Jeżeli będziesz wolał wziąć strzelbę i psy, sam pójdę z tobą, by zobaczyć, czy strzelasz lepiej niż wówczas, kiedy byłeś wśród Indian.
Generał ochoczo zgodził się na wszystkie propozycje przyjaciela. Po porannych, czysto męskich rozrywkach całe towarzystwo spotkało się przy obiedzie. Lord Woodville tak kierował rozmową, by uwydatnić wszystkie zalety odzyskanego przyjaciela. Czynił to z przyjemnością tym większą, że wśród licznego grona gości było wielu dostojników. Mówił o wydarzeniach i wypadkach, w których generał brał czynny udział, a ze słów jego wynikało, że pan Browne był nie tylko dobrym żołnierzem, ale także człowiekiem opanowanym, który umie zachować zimny spokój nawet w chwilach groźnego niebezpieczeństwa. Wszyscy odnosili się do generała z wielkim szacunkiem, jako do dżentelmena, który dał dostateczne dowody niepospolitej odwagi osobistej — tej cnoty, o której posiadanie każdy z obecnych chciał być posądzony.
Dzień na zamku Woodville’ów kończył się jak zwykle w salonach. Choć bawiono się z umiarem, kielichy krążyły gęsto, a towarzyszyła temu muzyka, w której lord znajdował szczególniejsze upodobanie. Karty i bilard czekały na tych, którzy przekładali grę nad inne przyjemności. Ponieważ ranne zabawy rozpoczynały się wcześnie, wkrótce po godzinie jedenastej goście rozeszli się na odpoczynek do swoich pokoi.
Lord osobiście odprowadził generała Browne’a do przeznaczonej dla niego sypialni, która, jak zapowiadał, była staroświecka, lecz wygodna. Olbrzymich rozmiarów łóżko, takie, jakich używano z końcem siedemnastego wieku, z ozdobami ze złota, zasłaniały firanki ze spłowiałego jedwabiu. Nowiutka bielizna pościelowa, poduszki i koce zachęcały do odpoczynku starego wojaka, któremu na myśl przyszła kwatera w beczce. Jednakowoż jakiś odstręczający podmuch bił od wypłowiałych tapet, którymi wybite były ściany niewielkiego pomieszczenia. Tapety falowały lekko za każdym powiewem wiatru, wpadającym przez staromodne, zakratowane okno, które jęczało i trzeszczało pod naporem jesiennej wichury. Toaleta z setką przedziwnie rzeźbionych szufladek i z lustrem przesłoniętym jedwabiem, którego ciemnopurpurowe węzły zawiązane były w turban, na wzór mody z początku stulecia, miała wygląd nie tyle antyczny, co melancholijny. Za to jasno i przytulnie świeciły dwie wielkie woskowe świece i jeżeli cokolwiek mogło z nimi rywalizować, to tylko płomień strzelający z wiązki chrustu na kominku i zamieniający ów staromodny pokoik w zaciszny apartament.
— Jest to bardzo staroświecka sypialnia, generale — rzekł gospodarz — mam jednak nadzieję, że nie będziesz żałował swej beczki?
Nie przywiązuję szczególnej wagi do kwatery — odpowiedział generał — gdybym jednak miał wybór, to przełożyłbym z wielu względów ten pokój nad inne, bardziej świetne i bardziej nowoczesne, których nie brak w tym domu. Wierz mi, że połączenie tych bądź co bądź nowoczesnych wygód z czcigodną staroświecczyzną wydaje mi się wielce przyjemne, a kiedy pomyślę, że jestem u ciebie, dochodzę wówczas do wniosku, że lepszego pokoju nie znalazłbym w najwspanialszym hotelu londyńskim.
— Wierzę, że będziesz się tutaj czuł tak dobrze, jak tego pragnę, drogi generale — odrzekł lord i życząc przyjacielowi jeszcze raz dobrej nocy, uścisnął mu rękę i wyszedł.
Generał rozejrzał się z zadowoleniem po sypialni i pogratulował sobie w myślach, że wrócił wreszcie do pokojowego życia, którego wygody wydawały mu się tym milsze, że nastąpiły po trudach i niebezpieczeństwach, jakie przeżył ostatnio. Rozebrał się i przygotował do spędzenia wygodnej nocy.
W tym momencie, wbrew zwyczajom obowiązującym w tego rodzaju opowiadaniach, opuścimy generała, pozostawiając go w jego komnacie aż do następnego dnia.
Towarzystwo zebrało się na śniadanie bardzo wcześnie, jednak bez generała Browne’a, którego lord Woodville honorował najbardziej ze wszystkich gości bawiących na zamku. Lord kilkakrotnie wyraził zdziwienie z powodu nieobecności generała, aż w końcu posłał służącego, by zasięgnął wiadomości. Służący wrócił oznajmiając, że generał wyszedł bardzo wcześnie rano na przechadzkę poza obręb zamku, choć pogoda była mglista i brzydka.
— Żołnierski nawyk — odezwał się gospodarz do swoich przyjaciół. — Ci ludzie przyzwyczajeni są do czuwania i nie potrafią spać po pewnej rannej godzinie, której pora przypomina im obowiązek trwania w pogotowiu. — Udzieliwszy zebranym tych wyjaśnień, które jemu samemu najwidoczniej nie wystarczały, lord zamilkł, oczekując niecierpliwie powrotu generała. Upłynęła już dobra godzina od gongu wzywającego na śniadanie, kiedy zjawił się generał. Był zmęczony i podniecony.
W owych czasach ułożenie i upudrowanie włosów zabierało mężczyźnie wiele czasu, a było tak ważne, jak dzisiaj zawiązanie krawata lub jego brak. Tymczasem włosy generała były nie ururkowane, bez pudru i mokre od rosy. Strój miał narzucony niedbale, z lekceważeniem, tak dziwnym u wojskowego, do którego służbowych i zawodowych obowiązków należy dbałość o ubiór. Był ponury i blady jakąś szczególną bladością.
— Wymknął się nam pan cichaczem, drogi generale — odezwał się lord Woodville. — A może łóżko nie było tak wygodne, jak myślałem i jak pan przewidywał? Jak pan spał tej nocy?
— Och… wspaniałe… wyjątkowo… jak nigdy w życiu — odrzekł generał Browne z pewnym zakłopotaniem, które nie uszło uwagi przyjaciela. Później przełknął filiżankę herbaty i odpowiadając odmownie na czynione mu propozycje jedzenia, popadł w głęboką zadumę.
— Czy zechcesz zapolować dzisiaj, generale? — zapytał go przyjaciel i gospodarz, powtarzając kilkakrotnie pytanie, nim otrzymał porywczą odpowiedź:
— Nie, lordzie. Przykro mi, lecz będę musiał zrezygnować z zaszczytu spędzenia chociażby jednego dnia w gościnie u waszej lordowskiej mości. Zamówiłem pocztowe konie, które lada chwila zajadą.
Obecnych ogarnęło zdumienie, a lord Woodville zawołał:
— Pocztowe konie, przyjacielu? Na cóż ci pocztowe konie, skoro przyrzekłeś mi, że pozostaniesz u mnie przynajmniej tydzień?
— Przypuszczam — rzekł generał z widocznym zakłopotaniem — że pod wpływem radości wynikłej z naszego spotkania, lordzie, mogłem ci mimo woli obiecać, że zatrzymam się tu dłużej, ale to niemożliwe.
— Zdumiewające! — odrzekł lord. — Robił pan wczoraj wrażenie człowieka, który nie ma żadnych pilnych obowiązków. Przecież nie otrzymał pan dzisiaj rozkazów, gdyż jeszcze nie nadeszła poczta z miasteczka.
Generał nie dał dodatkowych wyjaśnień, wyjąkał tylko, że są pewne obowiązki, których nie można odłożyć, i uporczywie twierdził, że jego wyjazd jest absolutną koniecznością.
Widząc, że decyzja przyjaciela jest nieodwołalna, lord zaniechał dalszych nalegań.
— Drogi generale — odezwał się po chwili — zanim wyjedziesz, czy z musu, czy z dobrej woli, pozwól przynajmniej, że pokażę ci najpiękniejszy widok z tarasu. Za chwilę rosnąca mgła zasłoni go zupełnie.
Otwarł szklanne drzwi i zszedł na taras. Generał postępował za nim bezwiednie i, jak się wydawało, nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co mówił gospodarz, patrzący na rozległy, a bogaty krajobraz i wskazujący na godne widzenia szczegóły. Szli więc tak długo, aż lord osiągnął swój cel, polegający na odciągnięciu gościa od reszty towarzystwa. Zatrzymał się wówczas, obrócił do generała i rzekł z wielką powagą:
— Ryszardzie Browne’ie, mój stary, drogi przyjacielu, jesteśmy sami. Wzywam cię, byś na pamięć naszej przyjaźni i na honor żołnierza powiedział, jak w rzeczywistości spędziłeś dzisiejszą noc.
— W rzeczywistości, mój lordzie, jak najokropniej — odpowiedział równie poważnie generał. — Tak okropnie — mówił dalej — że nigdy nie odważyłbym się przeżyć drugiej takiej nocy, nie tylko za cenę całej ziemi, należącej do tego zamku, ale za wszystko, co nasze oczy z tego wzniesienia widzą.
— To niezwykłe — szepnął lord do siebie. — Jednak musi być jakaś część prawdy w tym, co ludzie mówią o tym pokoju.
A zwróciwszy się ponownie do generała, powiedział:
— Na zbawienie boskie! Mój drogi przyjacielu, bądź szczery ze mną i wyznaj, jaka przykrość spotkała cię pod dachem, gdzie w myśl zamiarów przyjaciela miałeś znaleźć szczęśliwy wypoczynek.
To wezwanie przygnębiło generała. Długo milczał, zanim odpowiedział:
— Drogi lordzie — to, co spotkało mnie ostatniej nocy, jest tak osobliwe i nieprzyjemne, że nie wiem, czy potrafię wyznać to nawet panu. Wprawdzie szczerość z mej strony może przyczynić się do wyjaśnienia pewnych spraw, zarówno wstrętnych, jak i tajemniczych, obawiam się jednak, że uznasz mnie za głupca pełnego zabobonów, o chorobliwej fantazji, której twory potrafią mnie obałamucić i zastraszyć. Znałeś mnie w latach dzieciństwa i w latach młodości, a teraz pomyślisz, że dopiero w wieku dojrzałym uległem słabościom, od których byłem dawniej wolny.
Generał zamilkł.
— Uwierzę w prawdziwość twoich relacji, choćby nie wiem jak były niesamowite — rzekł lord. — Znam siłę twego charakteru za dobrze, bym cię podejrzewał o kłamstwo; wiem również, że przyjaźń i honor ustrzegą cię od przesady w opowiedzeniu tego, czego byłeś świadkiem.
— Więc dobrze — odparł generał — opowiem, jak potrafię, ufając twojej prawości. Czuję jednak, że wolałbym raczej stanąć przed lufami dział niż odtwarzać wstrętne przeżycia ostatniej nocy. — To powiedziawszy generał ponownie zamilkł, zobaczywszy jednak, że lord Woodville stoi bez słowa i czeka, rozpoczął, nie bez niechęci, historię swej nocnej przygody w tapetowanym pokoju.
— Kiedy mnie pan wczoraj opuścił, rozebrałem się natychmiast i położyłem. W kominku na wprost łóżka płonął ogień jasno i wesoło, w pamięci mojej odżyły tysiące wspomnień z dziecinnych i młodzieńczych lat, wywołanych niespodziewanym spotkaniem z waszą lordowską mością. Doznawałem błogich uczuć. Po latach trudów i niebezpieczeństw znalazłem się w twoim domu, wśród spokoju i rozrywek; odnowiłem związki serdeczne, zerwane na skutek okrutnych praw wojny. Podczas gdy te pogodne myśli błądziły po mojej głowie, kołysząc mnie do snu, zostałem nagle wytrącony z marzeń szelestem jedwabnej szaty i stukiem pantofelków; wydawało mi się, że jakaś dama chodzi po pokoju. Zanim zdążyłem uchylić zasłony, by zobaczyć, co to znaczy, drobna postać kobieca przesunęła się między łóżkiem a kominkiem. Była obrócona do mnie plecami, zdążyłem jednak poznać po ramionach i szyi, że należały one do damy w podeszłym wieku. Była w staromodnej szacie, którą panie zwały „sacque”; jest to coś w rodzaju luźnej szaty, spływającej swobodnie wzdłuż ciała, a zebranej tylko wokół ramion i szyi w szerokie fałdy, które spadając w dół aż do samej ziemi, układają się na kształt trenu.
Początkowo myślałem, że to najście jest zwykłym przypadkiem, że mam przed sobą żywą istotę, jedną z dam z towarzystwa zamkowego, lubiącą się ubierać wżerem prababek. Ponieważ wspominał pan o kłopotach z niedostateczną liczbą pomieszczeń, wyobraziłem sobie, że dama ta została ze względu na mój przyjazd przeniesiona do innej sypialni, że zapomniała o zmianach i wróciła do pokoju akurat o północy. Poruszyłem się więc na łóżku i lekko zakaszlałem, aby dać do zrozumienia intruzce, że sypialnia jest zajęta. Wówczas powoli obróciła się w moją stronę.
O wielkie nieba! Mój Boże! Cóż za straszną zobaczyłem postać. Nie miałem już wątpliwości co do tego, czy mam przed sobą osobę umarłą czy żywą. Na jej trupiej twarzy wyryte były głęboko ślady najbardziej podłych i beze—cnych namiętności, którym oddawała się za życia. Zwłoki niegodziwej grzesznicy zostały najwidoczniej wyrzucone z grobu, a dusza wróciła do nich z płomieni piekielnych, by błąkać się po świecie. Podniosłem się na łóżku i wsparłszy się na rękach, siedziałem wyprostowany, patrząc na to przerażające widmo. Wtem jędza jednym chyżym skokiem znalazła się w moim łóżku i przykucnęła przyjmując taką samą postawę, jaką ja przybrałem przed chwilą, będąc w krańcowym przerażeniu. Potem przesunęła się na odległość jarda i pochylając się nade mną, wyszczerzyła zęby z wyrazem szyderstwa i bezwstydu.
Generał Browne zamilkł i obtarł sobie czoło z zimnego potu, wywołanego wspomnieniami owej straszliwej wizji.
— Lordzie — rzekł — nie jestem tchórzem, nieraz groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo i mogę rzec bez przechwałki, że nie istnieje człowiek, który by mógł powiedzieć, iż generał Browne zhańbił swój mundur, lecz w tych przerażających okolicznościach, pod wpływem jej oczu i uścisku tego wcielonego złego ducha moja odwaga stopniała jak wosk w ogniu. Włosy zjeżyły mi się na głowie, krew zastygła w żyłach i padłem zemdlony, jak gdybym był bojaźliwą dziewczyną lub kilkuletnim dzieckiem. Ocknąłem się dopiero na głos zamkowego zegara, wydzwaniającego pierwszą godzinę tak głośno, jakby bił w moim pokoju. Bałem się jednak otworzyć oczy, by nie zobaczyć znowu okropnej zjawy. Kiedy wreszcie odważyłem się spojrzeć, już jej nie było. W pierwszej chwili miałem zamiar zadzwonić na służbę i przenieść się na strych lub na siano, byle tylko uchronić się przed jej powtórną wizytą. Muszę jednak wyznać, że nie zadzwoniłem na służbę nie tylko z obawy przed kompromitacją, ale i ze strachu, albowiem sznur od dzwonka wisiał obok kominka, bałem się więc, że idąc tam, mógłbym się znowu natknąć na tę czarownicę, która, jak sobie wyobrażałem, mogła się ukryć w jednym z kątów sypialni. Trudno mi opisać mój stan; zimne i gorące dreszcze przenikały mnie na przemian zarówno ze zmęczenia, jak i niepewności tego, co się jeszcze stanie. Nawiedzały mnie okropne zjawy, wiedziałem jednak, że teraz są to tylko twory mojej własnej wzburzonej wyobraźni i rozigranych nerwów. Nastał wreszcie dzień, wstałem z łoża chory na ciele i upokorzony na duchu. Czułem się zawstydzony i jako mężczyzna, i jako żołnierz i pragnąłem jak najszybciej opuścić ten nawiedzany pokój. To pragnienie było tak przemożne, że narzuciwszy na siebie byle jak ubranie, wybiegłem z największym pośpiechem z domu, by na otwartym powietrzu znaleźć wypoczynek dla mych skołatanych nerwów. Wasza lordowska mość zna już teraz przyczynę mego przygnębienia i mej decyzji natychmiastowego opuszczenia pańskiego gościnnego zamku. Ufam, że nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy się w przyszłości spotykali, ale na innym miejscu. Niech mnie Bóg broni przed spędzeniem powtórnej nocy pod tym dachem.
Niewiarygodne opowiadanie generała miało tyle przekonywającej siły, że lord nie pytał już o nic. Nie usiłował wmawiać w przyjaciela, że zjawa była jedynie sennym widziadłem, ani utrzymywać — zgodnie z szerzonymi poglądami — że zjawiska nadprzyrodzone są li tylko tworem chorobliwej fantazji. Przeciwnie, robił wrażenie człowieka głęboko przejętego pełnym prawdy i realizmu opowiadaniem generała. Widać było, że żal go chwyta nad przyjacielem, który tyle przecierpiał w jego domu.
— Jestem szczerze zmartwiony twoją niefortunną przygodą, drogi generale — odezwał się po chwili. — Nie przypuszczałem, że próba, którą podjąłem, skończy się tak nieszczęśliwie. Jeszcze za życia mego dziadka, a potem ojca, pokój, który ci przeznaczyłem na sypialnię, był zamknięty, bo chodziły słuchy, że jest nawiedzany przez duchy i strachy. Kiedy kilka tygodni temu objąłem zamek w posiadanie, doszedłem do przekonania, że za mało w nim gościnnych komnat, bym mógł sobie pozwolić na oddanie wygodnego pokoju gościom z innego świata. Dlatego poleciłem otworzyć „tapetowany pokój”, jak go zwykle nazywamy, i uzupełnić go, bez naruszania jego staroświeckiego stylu, sprzętami służącymi wygodzie. Pogłoski, że pokój jest zaczarowany, krążyły nie tylko wśród moich domowników, ale również wśród sąsiadów i bliskich przyjaciół. Obawiałem się, że jeśli zamieszka tam ktoś znający te pogłoski, odżyją diabelskie sztuczki i pokój nadal będzie stał pustką. Muszę ci wyznać, mój drogi Browne’ie, że twój przyjazd, będący dla mnie ze wszech miar radosnym wydarzeniem, uznałem i pod tym względem za szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie znałeś tajemnicy tapetowanego pokoju, ja zaś znałem twoją odwagę. Pomyślałem, że odpowiedniejszego człowieka do tej próby nie znajdę.
— Jestem nieskończenie wdzięczny waszej lordowskiej mości — gniewnie powiedział generał — i na długo zapamiętam ową próbę, jak to wasza lordowska mość była łaskawa nazwać.
— Nie, jesteś niesprawiedliwy, drogi przyjacielu — przerwał generałowi lord Woodville. — Sądzisz, że nie wziąłem pod uwagę niebezpieczeństwa, na jakie cię mogłem narazić, ale wierz mi, że jeszcze wczoraj rano byłem zupełnym sceptykiem w sprawach zjawisk nadprzyrodzonych. Jestem głęboko przekonany, że gdybym ci był powiedział o plotkach związanych z tym pokojem, sam byłbyś wybrał ten, a nie inny pokój. W tym leży mój błąd i moje nieszczęście. Nie potrafiłem tego przewidzieć i naraziłem cię na taką niezwykłą przykrość.
— Rzeczywiście niezwykłą — przytaknął generał, odzyskując równowagę. — Przyznaję, że nie mam powodu do obrażania się na pana za to, iż uznał mnie pan za wzór człowieka odważnego i mocnego, co zresztą i ja sam o sobie myślałem… Ale widzę, że moje konie nadeszły. Nie będę panu dłużej przeszkadzał w jego przyjemnych rozrywkach.
— Drogi przyjacielu — sprzeciwił się lord — skoro nie możesz z nami pozostać na jeden dzień, nie będę cię dłużej nudził, poświęć mi jednak choćby godzinę czasu. Wiem, że kochasz obrazy, a ja posiadam piękną galerię portretów, w tym niektóre pędzla Van Dycka. Są to portrety moich przodków, do których ta posiadłość i zamek należały. Jestem pewny, że będą takie, które zwrócą twoją uwagę.
Generał przyjął zaproszenie z ociąganiem: znać było po nim, że odetchnie swobodnie i lekko, kiedy daleko poza sobą zostawi zamek Woodville’ów. Nie mógł jednak odmówić staremu przyjacielowi, tym bardziej że czuł się zawstydzony swoim niedawnym, nazbyt gwałtownym wystąpieniem wobec gospodarza, który zachował zupełny spokój.
Poszedł więc za lordem przez szereg pokoi do długiej galerii, obwieszonej licznymi obrazami. Lord Woodville wskazywał poszczególne portrety i udzielał wyjaśnień, podając nazwiska i ciekawsze dane. Generała mało interesowały informacje arystokratycznego przyjaciela; tego rodzaju rzeczy były związane z każdą galerią rodzinną. Był tam portret kawalera, który stracił majątek w służbie króla, pięknej damy, która przywróciła świetność domowi, zaślubiwszy bogatego dorobkiewicza, to znów wytwornisia, co naraził się na niebezpieczeństwo, spiskując z wygnanym dworem w St–Germain. Z innego portretu patrzył surowo ten, który podniósł broń w obronie Williama w czasach rewolucji. Byli tacy, którzy rzucili wszystko na szalę dla torysów, zaś inni dla whigów.
Słuchając monotonnych słów lorda, doszedł generał do połowy galerii. Nagle zatrzymał się przed jednym z portretów, zaskoczony i zmieszany, utkwiwszy wzrok w po—dobiznie starej damy, ubranej w suknie z końca siedemnastego wieku.
— To ona — krzyknął — to ona. W tej samej postaci, z takimi samymi oczyma, z których bije demoniczna siła czarownicy, ukazała mi się ostatniej nocy.
— Jeżeli to ona, to nie ma cienia wątpliwości, że pańskie okropne przeżycie było całkowicie realne — rzekł lord. — To jest portret nędznicy, mojej krewnej. O zbrodniach jej napisano cały ponury tom w zapiskach rodzinnych. Byłoby rzeczą zbyt odrażającą mówić dziś o nich. Wystarczy nadmienić, że w jej sypialni popełniono kazirodztwo i straszliwe morderstwo. Ten pokój musi pozostać samotny, gdyż na wieczną samotność skazali go lepsi sędziowie, ci, którzy byli tutaj przede mną. Już nigdy nie narażę nikogo na strach, który wstrząsnął nawet taką odwagą, jak twoja.
Tak więc dwaj przyjaciele, których spotkanie było niezwykle radosne, rozstali się teraz w innym nastroju. Lord Woodville kazał wynieść sprzęty z tapetowanego pokoju i zamurować na zawsze drzwi. Generał Browne szukał innej, może mniej uroczej okolicy i z mniej dostojnym przyjacielem, by znaleźć zapomnienie po nieszczęsnej nocy, którą spędził na zamku Woodville’ów.
przełożył Romuald Pitera
Joseph Sheridan Le Fanu
Upłynęło już ponad pięćdziesiąt lat od czasu, gdy wypadki, które zamierzam tu opisać, wywołały niezwykłą sensację w beztroskich kołach towarzyskich Dublina. Wytworne wyższe sfery nie są jednakowoż wiernym stróżem tradycji; egoizm na ogół nie sięga pamięcią daleko wstecz, a wydarzenia, które przypadkiem zakłócą nienaganną monotonię miłego i bezdusznego bytowania, jakkolwiek nacechowane piętnem nieszczęścia i grozy, rzadko żyją we wspomnieniu dłużej niż sezonowa plotka i (z wyjątkiem może tylko paru osób bardziej bezpośrednio zainteresowanych w następstwach katastrofy) niebawem całkowicie zacierają się w pamięci. Głód skandalu czy też grozy został zaspokojony, wydarzenie nie może już budzić zainteresowania i nęcić nowością; ciekawość, bezsilna wobec nieprzeniknionej tajemnicy, gaśnie i rezygnuje z rozpaczliwego śledzenia sprawy; historia, straciwszy urok nowości, coraz bardziej wietrzeje i staje się płytka; i tak po paru latach żywe zainteresowanie przechodzi w obojętność.
Jakoś około roku 1794 młodszy brat pewnego baroneta, człowiek, którego będę tu nazywał sir Jamesem Bartonem, wrócił do Dublina. W czasie wojny amerykańskiej przez dłuższy okres służył w marynarce wojennej i zdobył parę odznaczeń jako dowódca jednej z fregat Jego Królewskiej Mości. Obecnie musiał mieć niewiele ponad czterdzieści lat. Był inteligentnym i miłym kompanem, jeśli miał na to ochotę, jakkolwiek na ogół bywał powściągliwy, a niekiedy nawet pochmurny. W wytwornym towarzystwie jednak zachowywał się zawsze jak światowiec i dżentelmen.
Nie nabrał ani trochę hałaśliwej szorstkości, często charakteryzującej ludzi morza; przeciwnie, jego sposób bycia cechowała wybitna lekkość, spokój a nawet polor. Był to mężczyzna mniej więcej średniego wzrostu i tuszy, raczej silnej budowy; twarz jego była zryta bruzdami myśli, cała postać tchnęła powagą czy wręcz melancholią. Jednakże będąc, jak powiedzieliśmy, człowiekiem doskonale wychowanym a także majętnym i pochodzącym z dobrej rodziny, miał oczywiście łatwy dostęp do najlepszego towarzystwa stolicy bez konieczności posiadania jakichkolwiek innych listów uwierzytelniających. Jeśli chodzi o siebie samego, kapitan Barton był oszczędny. Zajmował mieszkanie przy jednej z modnych podówczas ulic w południowej stronie miasta, lecz trzymał tylko jednego konia i jednego służącego i choć cieszył się reputacją człowieka wolnomyślne—go, prowadził życie uporządkowane i moralne, nie pozwalając sobie ani na hazard, ani na pijaństwo, ani na żadna inne grzeszne nawyki; prowadził raczej tryb życia samotnika, nie nawiązywał z nikim zażylszych stosunków i nie zawierał bliższych przyjaźni, a jeśli bywał w wesołym towarzystwie, to raczej szukał tam rozrywki niż odpowiednich warunków do wzajemnej wymiany czy to myśli, czy uczuć. Toteż miał opinię człowieka oszczędnego, mądrego życiowo, nietowarzyskiego, który umie odpowiednio bronić swego kawalerskiego stanu zarówno przeciwko przemyślnej strategii, jak przeciwko jawnym zakusom — wyglądało na to, że dożyje sędziwego wieku, umrze jako człowiek bogaty i zostawi w spuściźnie swe pieniądze jakiemuś szpitalowi.
Niebawem jednak okazało się, że w istocie rzeczy plany kapitana Bartona pojmowano fałszywie. Pewna bogata arystokratka, lady Rochdale, wprowadziła w owym czasie w wytworny świat Dublina młodą damę, którą będziemy nazywać panną Montague. Miss Montague była zdecydowanie ładna i świetnie wychowana, a że z natury posiadała bystry umysł i mnóstwo wesołości, na pewien okres stała się gwiazdą salonów. Jednakże popularność nie przyniosła jej na razie nic więcej ponad platoniczny zachwyt, który, aczkolwiek miły jak kadzidło dla próżności, w żadnym wypadku nie jest niezbędnym warunkiem przyszłego małżeństwa, na nieszczęście bowiem młodej damy było rzeczą ogólnie wiadomą, że poza osobistymi walorami nie miała nic, żadnych dóbr tego świata. W tym stanie rzeczy łatwo pojąć, iż niemałą niespodziankę sprawił wszystkim kapitan Barton, występując w roli oficjalnego adoratora ubogiej jak mysz kościelna panny Montague.
Jego starania o rękę młodej damy, jak można było oczekiwać, osiągnęły swój cel i niebawem rozniosła się wieść, w zaufaniu komunikowana przez starą panią Rochdale każdemu ze stu pięćdziesięciu przyjaciół po kolei, że kapitan Barton za jej aprobatą istotnie żywi poważne zamiary w stosunku do siostrzenicy; co więcej, miss Montague przyjęła jego oświadczyny, uzależniając ostateczną decyzję jedynie od uzyskania zgody ze strony swego ojca, który znajduje się w tej chwili w drodze powrotnej z Indii i przyjazd jego jest przewidziany najdalej za dwa — trzy miesiące. Co do zgody ojca, nie mogło być najmniejszej wątpliwości. Zwłoka była więc tylko czczą formalnością; kapitana Bartona i miss Montague uważano za oficjalną parę narzeczonych i lady Rochdale z całą surowością staroświeckiej etykiety, z której jej siostrzenica niewątpliwie chętnie by się wyzwoliła, wycofała odtąd młodą damę z jakiegokolwiek udziału w rozrywkach miasta. Kapitanowi Bartonowi, jako stałemu bywalcowi i zawsze mile widzianemu gościowi w ich domu, wolno było korzystać z wszelkich przywilejów i form poufałości, do jakich wedle zwyczaju ma prawo oficjalny narzeczony. Tak wyglądała sytuacja, kiedy zaczęły rozwijać się tajemnicze okoliczności, które na całą sprawę rzuciły cień niewytłumaczalnej melancholii.
Lady Rochdale rezydowała w pięknym pałacyku w północnej stronie Dublina, mieszkanie kapitana Bartona natomiast, jak już wspomnieliśmy, znajdowało się w południowej. Odległość była dość znaczna i sir James Barton po wieczorze spędzonym w towarzystwie starej lady i jej pięknej pupilki wracał zazwyczaj do domu samotnie. Najkrótsza droga w tych jego nocnych wędrówkach prowadziła na znacznej przestrzeni ulicami, które były dopiero wytyczone, a budowa domów wyciągnięta niewiele ponad fundamenty. Pewnej nocy, wkrótce po zaręczynach kapitana z panną Montague zdarzyło się, że pozostał nieco dłużej niż zwykle na wizycie u lady Rochdale, gdzie poza nim nie było tym razem nikogo. Rozmowa zeszła na temat oczywistości Objawienia i sir James Barton dyskutował z zimnym sceptycyzmem zdecydowanego ateisty. W owym czasie to, co dzisiaj nazwalibyśmy „zasadami francuskimi”, w poważnej mierze utorowało sobie drogę do wyższych sfer towarzyskich, zwłaszcza ta grupa owych zasad, która głosiła wierność dla whiggizmu — i ani stara lady Rochdale, ani jej pupilka nie były aż tak idealnie wolne od owego piętna, by uważać poglądy kapitana Bartona za jakąś poważną obiekcję wobec planowanego związku. Później dyskusja przesunęła się na kwestię zjawisk nadprzyrodzonych i cudowności, przy czym Barton w dalszym ciągu zachował dokładnie tę samą linię argumentowania i ironii. W tym wszystkim, należy stwierdzić, że nie można mu było zarzucić ani cienia afektacji; doktryny, jakie uporczywie wygłaszał, stanowiły rzeczywiście, jeśli wolno się tak wyrazić, fundamentalne podstawy jego osobistych poglądów; i może nie najmniej dziwny spośród wielu dziwnych okoliczności związanych z tą historią był fakt, że właściwy obiekt budzących grozę wypadków, jakie zamierzamy właśnie opisać, od lat był z najgłębszego przekonania zupełnym niedowiarkiem, jeśli chodzi o to, co zwykliśmy określać mianem mocy nadprzyrodzonych.
Północ dawno już minęła, kiedy kapitan Barton pożegnał obie panie i wyruszył w samotną wędrówkę do domu. Niebawem doszedł do odludnej ulicy wytyczonej wśród nie wykończonych karłowatych murów stanowiących fundamenty projektowanych domów po obu stronach przyszłej jezdni. Księżyc blado przezierał przez mgłę i w jego mdłej poświacie droga, którą Barton zdążał, wydawała się jeszcze bardziej niesamowita; panowała tu owa najgłębsza cisza, która zawsze kryje w sobie coś dziwnie podniecającego, a teraz sprawiała, że odgłos jego kroków — jedyny dźwięk, jaki ją zakłócał — stawał się nienaturalnie głośny i wyraźny. Uszedłszy już kawałek drogi, kapitan nagle usłyszał czyjeś kroki rozlegające się miarowo, jak mu się zdawało, w odległości około dwudziestu jardów poza nim. Podejrzenie, że ktoś nas szpieguje, zawsze jest nieprzyjemne, zwłaszcza zaś w miejscu tak pustym i bezludnym, a w umyśle Bartona podejrzenie to powstało w takim nasileniu, że gwałtownie się odwrócił, by stanąć oko w oko ze swymi tropicielami. Lecz chociaż światło księżyca było dostatecznie jasne, by uwydatnić każdy kształt na drodze, kapitan nie dostrzegł absolutnie nikogo.
Kroki, jakie za sobą słyszał, nie mogły być odgłosem jego własnych, na próżno bowiem parokrotnie tupnął nogą i szybko przeszedł w jedną i w drugą stronę, by wywołać echo — wszelkie jego wysiłki okazały się bezskuteczne. Jakkolwiek w żadnym wypadku nie był człowiekiem skłonnym do ulegania fantazji, musiał w końcu zrzucić owe odgłosy na karb własnej wyobraźni i potraktować je jako złudzenie. Uspokoiwszy się w ten sposób, ruszył dalej, lecz zaledwie uszedł z dwanaście kroków, tajemnicze stąpanie znów rozległo się za nim — tym razem jednakże jak gdyby ze szczególnym zamiarem zaznaczenia, że nie były one echem jego własnych kroków; chwilami zwalniały szybkość, nieomal sprawiając wrażenie przystawania, chwilami zaś w sześciu czy ośmiu susach przyspieszały ją do biegu, po czym wracały do spacerowego tempa.
Kapitan Barton jeszcze raz, jak uprzednio, gwałtownie się odwrócił, lecz z tym samym rezultatem; w pustce odludnej ulicy nie było widać absolutnie nikogo. Ruszył znów w odwrotnym kierunku z mocnym postanowieniem, że bez względu na to, jakie jest źródło dziwnych odgłosów, które go tak wytrąciły z równowagi, musi odkryć ich tajemnicę; wszelkie usiłowania jednak okazały się daremne. Mimo całego swego sceptycyzmu poczuł, że ogarnia go coś w rodzaju zabobonnego lęku i z tym obcym i przykrym uczuciem zdecydował się skierować w stronę domu. Koszmarne kroki na razie umilkły, lecz rozległy się ponownie, z chwilą gdy tylko doszedł do miejsca, od którego dopiero co zawrócił. Tutaj znowu odezwały się i to w nagłych zrywach biegnąc, co groziło, że za chwilę niewidzialny prześladowca znajdzie się tuż obok przerażonego kapitana. Sir Barton jak uprzednio przystanął. Niesamowity charakter zjawiska napełnił go nieokreślonym uczuciem niemal grozy; ulegając opanowującemu go podnieceniu, wykrzyknął surowo:
— Kto idzie?!
Dźwięk własnego głosu, rozlegający się na całkowitym odludziu i zawieszony w absolutnej ciszy, ma w sobie zawsze coś bardzo niepokojąco przykrego; zdenerwowanie sir Jamesa Bartona wzmogło się w stopniu, w jakim prawdo—
podobnie nie odczuwał go nigdy przedtem w życiu. Tajemnicze kroki szły za nim aż do samego końca odludnej ulicy i tylko dzięki najwyższemu wysiłkowi zaciętej dumy kapitan zdołał oprzeć się pokusie puszczenia się pędem i ratowania ucieczką w tempie najszybszym, na jakie było go stać. Dopiero gdy dotarł do swego mieszkania i usiadł przy własnym kominku, poczuł się dostatecznie pewny i spokojny, by uporządkować i rozważyć w pamięci wydarzenia, które tak bardzo wytrąciły go z równowagi; taka błahostka, ostatecznie, wystarczy, by zetrzeć pychę sceptycyzmu i rewindykować w nas stare, proste prawa natury.
Następnego ranka pan Barton siedział przy późnym śniadaniu, zastanawiając się nad wypadkami ubiegłej nocy raczej z wnikliwym zainteresowaniem niż z przerażeniem — tak szybko ponure wrażenia wyryte w wyobraźni rozwiewają się zawsze pod miłym wpływem dnia — gdy służący położył przed nim na stole list przed chwilą przyniesiony przez pocztyliona. W adresie na kopercie nie było nic szczególnego poza tym, że był on nakreślony nieznanym kapitanowi charakterem pisma — może autor rozmyślnie je zmienił — wysokie, wąskie litery były lekko przechylone w lewą stronę. Sir James Barton z dobrowolnie narzuconą sobie powściągliwością, jaką tak często obserwujemy w tego rodzaju wypadkach, przez dobrą chwilę bacznie przyglądał się adresowi, zanim złamał pieczęć. Uczyniwszy to, przeczytał następujące słowa napisane tą samą ręką:
Pana Bartona, byłego kapitana statku „Delfin”, ostrzega się przed niebezpieczeństwem. Uczyni roztropnie, jeśli będzie omijał ulicę… (tu autor listu wymienił dokładnie miejsce przygody ostatniej nocy); jeżeli nadal będzie przechodził tamtędy wedle swego zwyczaju, spotka go coś złego. Niech przyjmie ostrzeżenie raz na zawsze, gdyż ma poważne podstawy do lęku przed
OBSERWATOREM.
Sir James Barton parokrotnie odczytywał dziwny list i oglądał go ze wszystkich stron, zastanawiając się nad każdym szczegółem. Badał papier i bacznie przypatrywał się charakterowi pisma. Nie znalazłszy tu rozwiązania zagadki, zainteresował się pieczęcią; był to po prostu kawałek wosku z niewyraźnie widocznym, byle jakim odciskiem szorstkiego kciuka. Nie dostrzegł tam nawet najmniejszego znaku czy śladu ani jakiejkolwiek wskazówki, mogącej naprowadzić go bodaj na trop ewentualnego pochodzenia listu. Można by sądzić, że autor pisma kieruje się przyjaźnią, a jednak sam siebie określił jako człowieka, wobec którego on, Barton, ma „poważne podstawy do lęku”. W każdym bądź razie list, jego autor i rzeczywisty cel stanowiły dla kapitana niewytłumaczalną zagadkę i to, co więcej, zagadkę w przykry sposób zaprzątającą mu myśli dzięki skojarzeniom z przeżyciami ostatniej nocy.
Idąc za podszeptem jakiegoś uczucia — może dumy — kapitan nie opowiedział nikomu, nawet swej przyszłej małżonce o wydarzeniach, któreśmy tu szczegółowo przedstawili. Jakkolwiek na pozór całkiem błahe, w rzeczywistości w najwyższym stopniu zaciążyły nad jego wyobraźnią, lecz Barton starannie ukrył, nawet przed ową młodą damą to, co może potraktowałaby jako przejaw słabości. List doskonale mógł być złośliwym żartem, a tajemnicze kroki jedynie złudzeniem wyobraźni. Jednakże, choć kapitan udawał, że uważa całą sprawę za błahostkę nie wartą jednej myśli, dręczyła go ona uporczywie, nurtując pełnymi niepokoju przypuszczeniami i przytłaczając mglistą niepewnością. W każdym bądź razie przez dłuższy czas od tej chwili starannie omijał ulicę wymienioną w liście jako miejsce, gdzie grozi mu niebezpieczeństwo.
Dopiero w jakiś tydzień po otrzymaniu owego listu zdarzyło się znowu coś, co przypomniało panu Bartonowi o treści pisma i powstrzymywało stopniowe zacieranie się w jego pamięci niemiłych wrażeń, jakie wówczas przeżył. Pewnej nocy, po przerwie, o której wspomniałem, wracał z teatru znajdującego się wówczas przy Crow Street i odprowadziwszy pannę Montague i lady Rochdale do ich powozu, zatrzymał się jeszcze przez chwilę z paru znajomymi. Pożegnał się z nimi jednak w pobliżu uniwersytetu i dalej szedł samotnie. Było już dobrze po północy i ulice zupełnie opustoszały. Przez cały czas wędrówki w towarzystwie, z którym się właśnie rozstał, miał chwilami dojmującą świadomość odgłosu kroków, które zdawały się iść za nim trop w trop. Raz czy dwa Barton obejrzał się w niemiłym przeczuciu, że znów czekają go te same tajemnicze, przykre przeżycia, które tak bardzo wytrąciły go z równowagi przed tygodniem, i poważnie przygotowany na możliwość zobaczenia jakiejś postaci, z którą odgłosy te są w sposób naturalny związane. Ale na ulicy panowała zupełna pustka, nie było widać absolutnie nikogo. Zmierzając w samotności do domu, kapitan odczuwał coraz większe zdenerwowanie i niepokój, w miarę jak coraz wyraźniej do świadomości jego docierał dobrze znany, a w tej chwili wręcz budzący przerażenie tupot czyichś nóg.
Pod ślepym murem okalającym park uniwersytecki znów usłyszał za sobą owe odgłosy, rozbrzmiewające niemal równocześnie z jego własnymi krokami. Wyraźnie czuł za sobą to samo nierówne tempo, czasem powolne, czasem, na przestrzeni jakichś dwudziestu jardów, przyspieszone do biegu. Raz po raz, nieomal co sześć kroków, odwracał się i ukradkiem rzucał szybkie spojrzenie przez ramię; ale nie było widać nikogo. Groza owego nieuchwytnego i niewidzialnego prześladowcy stawała się stopniowo czymś nie do zniesienia; i kiedy w końcu Barton dotarł wreszcie do swego domu, zdenerwowanie jego doszło do takiego napięcia, że ani myślał o odpoczynku i nawet nie próbował położyć się, zanim się nie rozwidniło.
Zbudziło go pukanie do drzwi sypialni i wejście służącego, który wręczył mu parę listów, przyniesionych właśnie z ranną pocztą. Jeden z nich natychmiast przykuł do siebie uwagę kapitana; pierwszy rzut oka na adres porwał go na równe nogi. Sir James Barton od razu rozpoznał charakter pisma i przeczytał co następuje:
Może pan, kapitanie Barton, myśleć z równym powodzeniem o ucieczce od własnego cienia, jak ode mnie. Choćby pan robił nie wiem co, będę pana widywał, ilekroć mi się spodoba — i pan również będzie mnie widział, gdyż nie chcę się ukrywać, jak to pan sobie wyobraża. Niech to panu nie zakłóca odpoczynku, kapitanie Barton; jeśli pan ma czyste sumienie, dlaczego ma się pan obawiać oczu
OBSERWATORA?
Chyba nie trzeba rozwodzić się dłużej nad uczuciami, wywołanymi przez odczytanie tej dziwnej notatki. W ciągu kilku następnych dni otoczenie kapitana zauważyło, że był on niezwykle roztargniony i bez humoru, nikt jednak nie odgadł przyczyny tego stanu rzeczy. Cokolwiek sir James Barton mógłby sądzić o rozlegających się za nim, nieuchwytnych krokach, otrzymywane przez niego listy w żadnym razie nie mogły być złudzeniem i — mówiąc jak najkrócej — natychmiastowe pojawianie się ich bezpośrednio po tajemniczych odgłosach stanowiło niesamowicie dziwny zbieg okoliczności. Cała historia zaś w jego własnym umyśle mgliście i instynktownie łączyła się z pewnymi wydarzeniami z przeszłości, które za wszelką cenę chciał zatrzeć w swej pamięci.
Tak się złożyło, że właśnie w owym czasie kapitan Barton w związku ze swym zbliżającym się ślubem miał do załatwienia, być może na szczęście dla samego siebie, rozmaite sprawy bardzo go absorbujące, związane z uregulowaniem pewnych zawiłych i kłopotliwych kwestii majątkowych. W wirze ustawicznego pośpiechu i podniecenia stopniowo otrząsnął się z ciężkiego przygnębienia, które przez jakiś czas go przytłaczało i niebawem całkowicie wrócił do równowagi.
Przez cały ten okres jednak coraz to wprawiało go w przerażenie niewyraźne i ledwie słyszalne powtarzanie się tej samej udręki — zawsze w odludnych miejscach, zarówno w dzień jak po zapadnięciu nocy. Owe ponawiające się dziwne wrażenia słuchowe, sprawiające mu tyle przykrości, były jednak dorywcze i słabe, tak dalece, że niejednokrotnie ku własnemu zadowoleniu naprawdę nie umiał rozróżnić, czy jest to rzeczywistość, czy tylko złudzenie podnieconej wyobraźni.
Pewnego wieczoru szedł w kierunku Izby Gmin w towarzystwie członka parlamentu, pana Norcotta. W drodze Norcott zauważył, że kapitan nagle stał się roztargniony i milczący, i to w stopniu wręcz sprzecznym z podstawowymi zasadami dobrego wychowania; a tego rodzaju zmiana w człowieku, który zawsze był wzorem dżentelmena, nasuwała podejrzenie, że ogarnął go nagle jakiś gwałtowny i absorbujący niepokój. Później wyjaśniło się, że w ciągu całej tej drogi sir James Barton słyszał idące za nim ślad w ślad dobrze znane kroki. Tego wieczoru jednak ostatni już raz nawiedziła go udręka w tej postaci, której był dotąd nieszczęsną ofiarą. Niebawem miała się zacząć nowa i całkiem inna.
Z serii doświadczeń, które w dalszej przyszłości miały zadecydować o jego losie, ten wieczór ujawnił pierwsze — i gdyby nie jego związek z całym łańcuchem późniejszych wypadków, o incydencie owym może nawet nikt by nie pamiętał. Kiedy pan Norcott i kapitan Barton wchodzili w boczną ulicę, z przeciwnej strony ukazał się jakiś mężczyzna (pan Norcott przypominał sobie później o nim tylko tyle, że był niskiego wzrostu, wyglądał na cudzoziemca i miał na głowie jakąś podróżną czapkę), który szedł bardzo szybko i jakby czymś wściekle podniecony, z pasją coś do siebie mruczał. Ten dziwacznie wyglądający osobnik zmierzał wprost ku Bartonowi, który nieco wyprzedził Norcotta, i nagle przystanąwszy, przez dłuższą chwilę patrzył na niego wzrokiem pełnym groźby i furii niemal maniakalnej, po czym równie gwałtownie zawrócił i ruszył przed siebie tym samym szybkim krokiem, a wreszcie znikł w bocznym przejściu. Norcott wyraźnie przypominał sobie, że bardzo niemile uderzył go wyraz twarzy i zachowanie się owego człowieka, i nie mógł się oprzeć nieokreślonemu poczuciu niebezpieczeństwa, poczuciu jakiego nigdy przedtem ani potem nie doznał wobec żadnej istoty ludzkiej; wrażenie to jednak absolutnie nie było tak silne, by miało go wzburzyć lub wyprowadzić z równowagi, tyle tylko że zobaczył wyjątkowo złą twarz, rzekłbyś, twarz furiata w ataku szału. Natomiast był w najwyższym stopniu zdumiony reakcją Bartona na ukazanie się tego osobnika. Znał kapitana jako człowieka o wypróbowanej odwadze, umiejącego zachować zimną krew w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa, toteż zachowanie się jego w danej chwili było tym dziwaczniejsze. Na widok zbliżającego się nieznajomego sir James Barton gwałtownie cofnął się o parą kroków i w milczeniu chwycił swego towarzysza kurczowo za ramie, ogarnięty jakimś śmiertelnym przerażeniem, później zaś, gdy owa postać znikła, szorstkim ruchem odtrącił pana Norcotta, ruszył za nią parę kroków, lecz nagle zatrzymał się i w stanie kompletnego rozstroju nerwowego opadł na ławkę. Nie można wyobrazić sobie twarzy bardziej koszmarnej i niesamowitej.
— Na miłość Boską, Barton, co się stało? — spytał Norcott, szczerze zaniepokojony wyglądem przyjaciela. — Chyba nic ci nie dolega? Czyżbyś źle się czuł? Co ci jest?
— Co on mówił? Nie słyszałem. Co to było? — pytał kapitan, nie zwracając najmniejszej uwagi na pytanie.
— Bzdura! — rzucił Norcott w najwyższym zdumieniu. — Któż by zawracał sobie głowę tym, co ten drab mówił! Jesteś niezdrów, Barton, zdecydowanie niezdrów. Pozwól, że wezwę dorożkę.
— Niezdrów! Tak… nie… niezupełnie… — jąkał kapitan, najwyższym wysiłkiem woli starając się odzyskać panowanie nad sobą — tylko… prawdę mówiąc… jestem zmęczony, trochę przepracowany i… może nieco przewrażliwiony… Wiesz, że byłem w sądzie, a załatwianie spraw tego rodzaju zawsze kosztuje dużo nerwów. Przez cały wieczór dzisiaj czułem się niezbyt dobrze; teraz jednak już mi jest lepiej. No co, idziemy dalej?
— Nie, nie! Posłuchaj mojej rady i wracaj do domu; rzeczywiście potrzebujesz odpoczynku, wyglądasz naprawdę na chorego. Stanowczo nalegam, żebyś mi pozwolił odprowadzić się do domu — odrzekł Norcott.
Rzecz jasna, że kapitan był jak najbardziej skłonny do przyjęcia argumentów towarzysza, lecz żegnając się z Norcottem, grzecznie podziękował za ofiarowaną pomoc i opiekę. Norcott wprawdzie rzucił parę grzecznościowych frazesów, wyrażając kapitanowi współczucie z powodu jego zasłabnięcia, ale oczywista, nie wierzył ani trochę mocniej niż sam Barton w prawdziwość nagłej choroby, przy pomocy której sir James starał się usprawiedliwić swoje dziwne zachowanie, i nawet podejrzewał, że w całej tej sprawie czai się jakaś tajemnica.
Nazajutrz Norcott wstąpił do domu Bartona, by spytać o jego zdrowie i dowiedział się od służącego, że jego pan od chwili powrotu do domu nie opuścił swego pokoju, nie jest jednak poważnie chory i ma nadzieję, że za parę dni będzie mógł wyjść z domu.
Już poprzedniego wieczoru kapitan posłał po doktora Jtichardsa, lekarza posiadającego rozległą praktykę i podówczas bardzo wziętego w Dublinie, lecz rozmowa ich miała podobno przebieg bardzo osobliwy.
Sir James Barton zaczął szczegółowo opowiadać o objawach swej choroby, ale w sposób tak mglisty i chaotyczny, że zdawało się to wskazywać na dziwny brak zainteresowania sprawą kuracji, a w każdym bądź razie zdradzało, że umysł jego był zaprzątnięty czymś innym o znacznie poważniejszym znaczeniu niż obecne niedomaganie. Skarżył się na dokuczające mu niekiedy bicie serca i ból głowy. Doktor Richards spytał między innymi, czy źródłem tych dolegliwości nie jest jakaś denerwująca okoliczność lub lęk. Barton żachnął się ze zniecierpliwieniem, wobec czego lekarz postawił diagnozę, że wszystko jest w porządku poza drobnymi zaburzeniami w trawieniu i zapisał mu odpowiednią receptę; już miał się wycofać, gdy kapitan z miną człowieka, który w ostatniej chwili nagle sobie coś przypomniał, przywołał go z powrotem.
— Niech mi pan wybaczy, doktorze, lecz doprawdy byłbym zapomniał… Czy pozwoli pan, że zadam mu parę pytań z zakresu medycyny? Możliwe, że będą to pytania raczej dziwaczne, ale ponieważ od ich rozwiązania zależy wygranie wielkiej stawki, mam nadzieję, że wybaczy mi pan moją naiwność.
Lekarz natychmiast okazał gotowość udzielenia odpowiedzi.
Barton zdawał się mieć pewne trudności w sformułowaniu owych pytań, gdyż przez chwilę milczał, następnie podszedł do szafy bibliotecznej, po czym wrócił na swoje miejsce, a wreszcie usiadł i powiedział:
— Pan uzna te pytania za bardzo dziecinne, dla mnie jednak rozstrzygnięcie ich ma decydujące znaczenie, chodzi o wygranie stawki wielkiej wagi, muszę więc panu je zadać. Po pierwsze, chcę dowiedzieć się czegoś o tężcu. Jeśli ktoś istotnie cierpiał na tę chorobę i, jak się zdaje, zmarł na nią (przeciętnie zdolny lekarz stwierdził jego zgon), czy taki człowiek mimo wszystko może wrócić do życia?
Doktor Richards uśmiechnął się i przecząco potrząsnął głową.
— Ale… ale mogła zajść pomyłka — ciągnął Barton. — Przypuśćmy, że jakiś ignorant roszczący sobie pretensje do wiedzy medycznej… czy taki ignorant mógłby aż tak dalece pomylić się, aby jakieś stadium rozwoju tej choroby przyjąć błędnie za śmierć?
— Nikt, kto choć raz w życiu widział śmierć człowieka chorego na tężec — odparł lekarz — nie mógłby popełnić takiej pomyłki.
Kapitan zamyślił się na dłuższą chwilę.
— Postawię panu jeszcze jedno pytanie — podjął. — Może jeszcze bardziej dziecinne. Najpierw jednak niech mi pan powie, czy w szpitalach za granicą — na przykład, powiedzmy, w Lizbonie — nie panuje chaos i bałagan administracyjny? Czy nie mogą się tam zdarzać wszelkiego rodzaju błędy i przeoczenia w wykazach nazwisk pacjentów itp.?
Doktor Richards stwierdził, że w tej sprawie nie może udzielić kompetentnej odpowiedzi.
— A zatem, doktorze, oto ostatnie moje pytanie. Prawdopodobnie będzie się pan śmiał z niego, tym niemniej muszę je panu zadać. Czy istnieje jakaś choroba, wśród całego mnóstwa wszelkich chorób nawiedzających człowieka, która spowodowałaby wyraźne obniżenie wzrostu i zmniejszenie się rozmiarów całej postaci, sprawiając, że dany człowiek zmalałby we wszystkich swych proporcjach, a jednocześnie w każdym szczególe wyglądałby dokładnie tak samo jak dawniej — z jednym jedynym wyjątkiem: wysokości i tuszy. Czy jest jakakolwiek choroba, choćby nawet niesłychanie rzadka, najbardziej niewiarygodna, która mogłaby spowodować tego rodzaju następstwo?
Lekarz odpowiedział uśmiechem, ale zdecydowanie przeczącym.
— A więc niech mi pan powie — rzucił Barton gwałtownie — jeśli jakiś człowiek ma uzasadnione podstawy do lękania się, że zostanie napadnięty przez wariata przebywającego na wolności, czy nie może postarać się o nakaz ubezwłasnowolnienia go i zamknięcia?
— To już doprawdy raczej pytanie z dziedziny prawa, a nie medycyny — odparł doktor Richards. — Sądzę, że w takim wypadku należałoby zwrócić się do sądu, a odpowiednie postępowanie zostałoby wdrożone.
Lekarz pożegnał się i wyszedł. W chwili jednak, gdy dochodził do drzwi hallu, przypomniał sobie o zostawionej na górze lasce i wrócił po nią. Zjawił się ponownie w pokoju kapitana Bartona w bardzo niewłaściwym momencie, gdyż kartka, w której rozpoznał własną receptę, powoli paliła się w kominku, a pacjent siedział przy ogniu, pogrążony w skrajnej rozpaczy. Doktor Richards miał zbyt wiele taktu, by okazać, że widzi to, co samo rzucało się w oczy; dostrzegł jednak dość dużo, by całkowicie upewnić się w przekonaniu, że w rzeczywistości siedliskiem cierpień kapitana Bartona nie było jego ciało, lecz umysł. W parę dni później w dublińskich gazetach ukazało się następujące ogłoszenie:
Jeśli Sylwester Yelland, były marynarz z floty Jego Królewskiej Mości, pełniący służbę przy fokmaszcie na pokładzie fregaty „Delfin”, lub jego najbliżsi krewni zgłoszą się do pana Roberta Smitha, notariusza, w jego biurze przy Damę Street, dowiedzą się, on lub oni, coś wielce dla siebie korzystnego. Zgłaszać się można w ciągu najbliższych dwu tygodni o każdej porze, nawet o godzinie dwunastej w nocy, jeśli zainteresowani chcą uniknąć obserwacji; w stosunku do wszelkich informacji, które zgłaszający zechcą traktować jako poufne, zapewnia się najściślejszą dyskrecję.
„Delfin”, jak wspomnieliśmy powyżej, był to okręt pływający w czasie wojny pod dowództwem kapitana Bartona; powyższa okoliczność, a także wielokrotne powtarzanie tego ogłoszenia, zarówno jak niezwykle usilne zabiegi przy rozpowszechnianiu ulotek itd. w celu zapewnienia dziwnej notatce możliwie jak największego zasięgu, podsunęły doktorowi Richardsowi myśl, że skrajny niepokój sir Jamesa Bartona pozostaje w jakimś związku z człowiekiem, do którego owo ogłoszenie jest skierowane, a autorem notatki jest sam kapitan. Nie trzeba jednak dodawać, że było to tylko przypuszczenie. Agent zachował w najściślejszej tajemnicy właściwy cel ogłoszenia, nie zdradził się z niczym, co mogłoby naprowadzić na trop osoby jego zleceniodawcy.
Pan Barton, jakkolwiek ostatnio zaczął zyskiwać opinię hipochondryka, w rzeczywistości wcale nie zasługiwał na to miano. Wprawdzie nie był człowiekiem pełnym życia, ale zachował to, co nazywamy „równowagą duchową”, i nie poddawał się stałej depresji. Toteż niebawem zaczął powracać do swych dawnych zwyczajów, a jednym z pierwszych objawów lepszego samopoczucia było ukazanie się kapitana na wielkim bankiecie bractwa masońskiego, do którego należał. W czasie przyjęcia początkowo był ponury i roztargniony, wypił dużo więcej niż zwykle — być może w celu rozproszenia ukrytych obaw — i pod wpływem dobrego wina i miłej kompanii stał się wbrew swym obyczajom rozmowny, a nawet krzykliwy. W takim niezwykłym dla siebie podnieceniu opuścił towarzystwo około godziny w pół do jedenastej, a że rozbawienie się stanowi silną podnietę do galanterii, przyszło mu na myśl, by udać się jeszcze do domu lady Rochdale i resztę wieczoru spędzić w towarzystwie bogatej wdowy i swej przyszłej żony.
Zgodnie z decyzją wkrótce znalazł się przy ulicy X i wesoło gawędził z damami. Nie można przypuszczać, jakoby sir James Barton przekroczył granice przyzwoitości, obowiązujące ludzi dobrze wychowanych; wypił tylko dostateczną ilość wina, by dodać sobie animuszu, bynajmniej jednak nie tyle, by w najmniejszym bodaj stopniu miało to zakłócić mu równowagę umysłu lub wpłynąć na maniery towarzyskie. Wraz z niezwykłym ożywieniem nastąpiło całkowite wymazanie z pamięci czy też zlekceważenie nieokreślonych lęków i zahamowań, jakie przez tak długi czas przytłaczały jego umysł i w pewnej mierze oddalały od towarzystwa; w miarę jednak jak noc mijała i sztuczna wesołość zaczęła przygasać, owe przykre uczucia powoli znów wdarły się w jego duszę i kapitan stawał się coraz bardziej roztargniony i niespokojny — jak przedtem. W końcu pożegnał się i odszedł z niemiłym przeczuciem wiszącego nad nim nieszczęścia i z tysiącem kłębiących się w mózgu tajemniczych obaw, od których nie mógł się wyzwolić, chociaż wewnętrznie usiłował je zwalczyć lub starał się zlekceważyć.
Co skłoniło go w tej sytuacji do kroku, który pociągnął za sobą przygodę, o jakiej za chwilę opowiemy? Było to z jego strony dumne wyzwanie rzucone temu, co uważał za własną słabość. Mógł bez żadnej trudności wezwać dorożkę, ale zdawał sobie sprawę, że jego nieodparta chęć do postąpienia w taki właśnie sposób była wynikiem tego, co z rozpaczliwym uporem przedstawiał sobie jako własny zabobonny strach. Mógł również wrócić do domu jakąś inną drogą, nie tą, przed którą ostrzegał go tajemniczy korespondent — ale z tego samego powodu i tę myśl także odrzucił. Zaciąwszy się w nieugiętym, na pół desperackim postanowieniu, że musi doprowadzić całą sprawę do jakiegoś przesilenia i przekonać się, czy w przyczynach poprzedniej udręki tkwiło coś realnego, a jeśli nie, to wykazać, że były czczym urojeniem, zdecydował się pójść dokładnie tą samą drogą, jaką szedł owej nocy, która tak boleśnie wryła mu się w pamięć — drogą, gdzie zaczęło się jego dziwne prześladowanie. Jakkolwiek, prawdę mówiąc, żaden sternik, pierwszy raz prowadzący statek pod lufami nieprzyjacielskiej baterii, nigdy nie odczuwał ciężaru swej decyzji dotkliwiej niż kapitan Barton, kiedy z zapartym tchem szedł tą pustą drogą; drogą, która, jeśli chodzi o niego — czuł to mimo całego wysiłku swego sceptycyzmu i chłodnego rozumowania — była przesycona jakimiś złowrogimi fluidami.
Szedł naprzód zdecydowanym, szybkim krokiem, niemal powstrzymując oddech w najwyższym napięciu oczekiwania; tym razem jednak nie usłyszał za sobą przerażającego odgłosu obcych kroków i kiedy przeszedł bezkarnie ponad trzy czwarte drogi i zbliżył się do długiego szeregu migotliwych lamp olejnych wskazujących uczęszczane ulice, zaczął odzyskiwać spokój i pewność siebie. Jednakże owo miłe poczucie zadowolenia okazało się bardzo nietrwałe. Rozproszył je w przykry i przerażający sposób huk strzału, który rozległ się w odległości jakichś dwustu jardów za jego plecami i świst kuli tuż nad głową. Ulegając pierwszemu impulsowi, kapitan chciał z miejsca zawrócić i puścić się w pogoń za mordercą, ale droga, jak wspomnieliśmy, była z obu stron zawalona materiałami zwiezionymi do budowy ulicy, a dalej ciągnęły się rozległe tereny, pełne rumowisk, porzuconych zwałów wapna i pryzm cegły, przy czym wszystko dokoła było pogrążone w tak głuchej ciszy, jak gdyby nigdy żaden dźwięk nie zmącił tego mrocznego i odrażającego bezludzia. W takich warunkach wszelkie próby ujęcia niedoszłego mordercy przez pojedynczego człowieka z góry musiały być skazane na niepowodzenie, zwłaszcza że nie odezwały się żadne nowe odgłosy, które mogłyby naprowadzić na ślad zbrodniarza.
W zamęcie kotłujących się wrażeń i myśli człowieka, który przed chwilą o mało nie padł ofiarą morderczego zamachu i którego życie wisiało na włosku, kapitan Barton zawrócił i panując nad sobą, by nie puścić się pędem, szybko ruszył dalej. Zawrócił, jak powiedzieliśmy, po paru sekundach i właśnie zaczął przyspieszać kroku, gdy nagle ujrzał przed sobą, idącego w przeciwnym kierunku malutkiego człowieczka w futrzanej czapce, który tak mocno wrył mu się w pamięć. Widzieli się przez krótką chwilę. Obcy szedł tym samym nienaturalnym krokiem, z tym samym dziwnym wyrazem groźby w twarzy jak poprzednio, ale kapitanowi wydało się, że mijając go, karzeł rzucił nabrzmiałym wściekłością szeptem: — Jeszcze żyje, jeszcze żyje!
Stan psychiczny Bartona zaczął się teraz wyraźnie odbijać na jego zdrowiu i wyglądzie, i to w takiej mierze, że zmiana ta nie mogła ujść powszechnej uwagi. Z pewnych względów, znanych wyłącznie jemu samemu, kapitan nie chciał podjąć żadnych kroków, by o zamachu na swe życie, który o mało nie zakończył się dla niego tragicznie, donieść odpowiednim władzom; przeciwnie, zazdrośnie krył całe zajście w tajemnicy i wspomniał o nim dopiero wiele tygodni później, w ściśle poufnej rozmowie z pewnym dżentelmenem, kiedy tortury psychiczne zmusiły go w końcu do zasięgnięcia rady przyjaciela.
Pomimo głębokiej depresji nieszczęśnik, nie widząc dostatecznych racji narażania się na plotki z powodu ewentualnych uchybień w obowiązkach narzeczonego, jakie wkładał na niego związek z panną Montague, musiał zdobywać się na najwyższy wysiłek i zachowywać wobec świata spokój i wesołość. Prawdziwe źródło swych cierpień i wszelkie związane z nim okoliczności okrywał tajemnicą tak pieczołowicie, że można by to sobie tłumaczyć co najmniej podejrzeniem, iż kapitan znał powód owego dziwnego prześladowania, lecz była to sprawa tego rodzaju, że wedle własnego osądu nie mógł czy też nie miał odwagi jej wyjawić.
Mając myśl stale zwróconą na przeżycia osobiste i ustawicznie zaprzątniętą straszliwym niepokojem, z którym nie śmiał się zdradzić ani zwierzyć żadnej ludzkiej istocie sir Barton z każdym dniem stawał się coraz bardziej podniecony i oczywiście coraz silniej reagował na cały łańcuch bodźców działających na jego system nerwowy; a jednocześnie był narażony na coraz częstsze, nieoczekiwane spotkania z ową postacią, która od pierwszej chwili zdawała się posiadać tak niesamowitą i groźną moc nad jego wyobraźnią.
W tym okresie sir James Barton wstąpił kiedyś do słynnego podówczas kaznodziei, doktora Macklina, z którym łączyła go przelotna znajomość, i doszło między nimi do niecodziennej rozmowy.
Duchowny siedział w swoim gabinecie, otoczony pracami z ulubionej dziedziny i pogrążony w rozważaniach teologicznych, kiedy zaanonsowano mu przyjście Bartona. Obserwując całą postawę przybysza, zdradzającą zakłopotanie i podniecenie jednocześnie, a także patrząc na jego bladą, udręczoną twarz, teolog nie mógł oprzeć się przykremu wrażeniu, że jego gość z pewnością musiał ostatnio straszliwie cierpieć, inaczej bowiem nie można było sobie wytłumaczyć tak uderzającej, tak wstrząsającej zmiany w tym człowieku.
Po zwykłej wymianie grzecznościowych frazesów powitalnych i paru zdawkowych uwag, sir James Barton, najwidoczniej zauważywszy reakcję gospodarza, który nie był w stanie całkowicie ukryć, jak bardzo zaskoczyła go ta wizyta, przerwał krótką chwilę ciszy słowami:
— Dziwne to odwiedziny, doktorze Macklin, może niezbyt usprawiedliwione tak krótką i powierzchowną znajomością, jak nasza. W zwykłych okolicznościach nie ośmieliłbym się przeszkadzać panu w pracy, ale moja wizyta nie jest ani lekkomyślnym, ani bezczelnym natręctwem.
Mam pewność, że pan nie potraktuje jej w ten sposób, gdy…
Teolog przerwał te wywody, zapewniając zgodnie z nakazami dobrego wychowania o gotowości wysłuchania gościa, po czym kapitan ciągnął dalej:
— Chciałbym nadużyć pańskiej cierpliwości i poprosić o radę. Mówię „pańskiej cierpliwości”, ale mógłbym właściwie powiedzieć więcej; mógłbym powiedzieć „pańskiego humanitaryzmu”, „pańskiego współczucia”. Byłem bowiem i w dalszym ciągu jestem ofiarą wielkiego cierpienia.
— Drogi panie — odparł duchowny. — Będzie to dla mnie doprawdy nieskończenie cenną nagrodą, jeśli zdołam ulżyć panu w jakiejś rozterce duchowej, lecz… lecz…
— Wiem, co pan chciał powiedzieć — podchwycił żywo Barton. — Jestem ateistą, a więc człowiekiem niezdolnym do czerpania pomocy w religii, ale niech pan nie przyjmuje tego za pewnik. Przynajmniej niech pan nie zakłada z góry, że — jakkolwiek moje przekonania mogą być bardzo chwiejne — nie żywię głębokich, bardzo głębokich zainteresowań w tej dziedzinie. Ostatnio pewne okoliczności narzuciły mi te zagadnienia tak nieodparcie, że zmusiły do ponownego przemyślenia całej tej kwestii w duchu, jak sądzę, większej niż kiedykolwiek prostoty i pokory.
— Pańskie trudności, jestem pewien, dotyczą oczywistości Objawienia — podsunął pastor.
— No… nie… tak… Właściwie wstyd mi powiedzieć, ale nawet nie przemyślałem swych zastrzeżeń w dostatecznej mierze, by je tu wszystkie wyłuszczyć; ale… ale jest pewien problem, który w szczególny sposób mnie interesuje.
Znów umilkł na chwilę, lecz doktor Macklin zachęcił go do kontynuowania wywodów.
— Faktem jest — podjął kapitan — że jakkolwiek mogę mieć rozmaite wątpliwości, gdy chodzi o autentyczność tego, co Kościół uczy nas nazywać Objawieniem, co do jednej prawdy mam głęboką i przerażającą pewność: że poza naszym światem istnieje świat duchowy, jakiś układ, którego działanie na ogół jest przed nami na szczęście zakryte, układ, którego tajemnice mogą być, a niekiedy bywają częściowo odsłaniane, budząc w nas grozę. Jestem przekonany, wiem — ciągnął dalej ze wzrastającym podnieceniem — że istnieje jakiś Bóg… jakiś straszny Bóg… i że wina pociąga za sobą karę… w sposób jak najbardziej tajemniczy i zdumiewający, przy pomocy czynników najbardziej niesamowitych i groźnych; istnieje jakiś świat duchów — wielkie nieba, jakże straszliwie przekonałem się o tym! — Jakiś świat złośliwy i nieubłagany, i wszechpotężny, który prześladuje mnie i prześladował, skazując na męczarnie potępieńca! Tak, sir… tak… tortury ognia piekielnego!
W miarę jak Barton mówił, podniecenie jego tak gwałtownie przybierało na sile, że duchowny był zaskoczony, a nawet poważnie się zaniepokoił. Wzburzenie i pasja, z jaką kapitan wyrzucał z siebie słowa, przede wszystkim zaś bezgraniczne przerażenie malujące się na jego twarzy, jaskrawo kontrastowały ze zwykłym chłodem i niewzruszonym opanowaniem, stanowiąc widok zgoła nieoczekiwany i w najwyższym stopniu bolesny.
— Mój drogi panie — rzekł doktor Macklin po krótkiej chwili milczenia. — Obawiam się, że istotnie bardzo pan cierpi, ośmielę się jednak przepowiedzieć, że dręcząca pana depresja ma swe źródło w czysto fizycznych przyczynach i że wystarczy zmiana klimatu i trochę leków wzmacniających, a odzyska pan równowagę psychiczną i będzie pan dwakroć pogodniejszy i spokojniejszy niż dawniej. Ostatecznie, więcej było słuszności, niż pragnęlibyśmy przyznać, w owych klasycznych teoriach, które tłumaczyły zbytnią wybujałość jakiegokolwiek elementu naszej psychiki zaburzeniami czy też niedowładem któregoś z organów fizycznych. Proszę mi wierzyć, że przy odrobinie uwagi na dietę, stosowaniu ćwiczeń gimnastycznych i innych podstawowych nakazów higieny, pod kompetentną opieką, całkowicie przyjdzie pan do siebie.
— Doktorze Macklin — odparł Barton niemal drżąc. — Ja nie mogę łudzić się taką nadzieją. Jedyną myślą, której się mogę uchwycić, jest to, że jakieś inne moce ze świata duchowego, potężniejsze od tych, które mnie dręczą, zdołają t o przezwyciężyć — a wtedy byłbym uratowany. Jeśli to niemożliwe, jestem zgubiony… zgubiony teraz i na zawsze.
— Ależ, panie Barton, niech pan pamięta — nastawał teolog — że inni ludzie cierpieli podobnie jak pan i…
— Nie, nie, nie! — przerwał kapitan w rozdrażnieniu. — Nie, sir! Ja nie jestem człowiekiem naiwnie wierzącym we wszystko, daleki jestem od przesądów. Może nawet stoję na zbyt krańcowo różnym stanowisku — jestem zanadto sceptyczny, zanadto nieskory do wierzenia; o ile jednak dawniej nie mogła mnie przekonać nawet największa liczba dowodów, o ile dawniej lekceważyłem powtarzające się, ustawiczne świadectwa moich własnych zmysłów, teraz… teraz w końcu jestem zmuszony uwierzyć, nie mogę uciec od przekonania, od przytłaczającej, nieodpartej pewności, że gdziekolwiek się znajdę, wszędzie nawiedza mnie i idzie w ślad za mną… Demon.
Oczy Bartona płonęły wręcz niesamowitą grozą, kiedy zwierzał się w ten sposób, zwróciwszy ku teologowi pełną rozpaczy, trupiobladą twarz.
— Niech Bóg cię wspomoże, biedny przyjacielu! — rzekł doktor Macklin głęboko wstrząśnięty. — Niech Bóg cię wspomoże, istotnie bowiem cierpisz, jakkolwiek cierpienia twoje mogą być zasłużone.
— Tak, tak, niech Bóg mnie wspomoże — powtórzył kapitan poważnie. — Ale czy Bóg zechce mnie wspomóc? Czy zechce?
— Módl się do Niego. Módl się w duchu pokory i ufności — rzekł duchowny.
— Módl się, módl się! — znów powtórzył Barton. — Nie mogę się modlić. Łatwiej by mi było wysiłkiem woli ruszyć z miejsca górę. Nie mam dostatecznie głębokiej wiary, by się modlić; jest we mnie coś, co modlić się nie chce. Zaleca mi pan niemożliwość… dosłownie niemożliwość.
— Zmieni pan zdanie, gdy tylko spróbuje — rzekł doktor Macklin.
— Spróbować! Próbowałem i próbuję, lecz już sam wysiłek w tym kierunku wywołuje we mnie zamęt i budzi przerażenie. Próbowałem na próżno, i więcej niż na próżno. Ilekroć myśl moja wznosi się do kontemplacji Boga–Stworzyciela, straszliwe, niewysłowione pojęcie wieczności i nieskończoności przytłacza mnie i doprowadza do szaleństwa; cofam się przed tym wysiłkiem stropiony, zmieszany, przerażony. Mówię panu, doktorze Macklin, jeśli mam znaleźć ratunek, to na innej drodze. Idea Stworzyciela jest dla mnie nie do przyjęcia; umysł mój nie może jej znieść.
— A zatem niech mi pan powie, drogi panie — nalegał doktor Macklin — niech mi pan powie, jakiej pomocy oczekuje pan z mojej strony? Co chciałby pan ode mnie usłyszeć? Co mogę uczynić lub powiedzieć, by ulżyć panu w cierpieniu?
— Proszę mnie przede wszystkim wysłuchać — odrzekł kapitan tonem pełnym uległości, w widoczny sposób usiłując opanować podniecenie. — Proszę mnie wysłuchać. Opowiem panu szczegóły straszliwego prześladowania, pod którego wpływem życie moje stało się wręcz nie do zniesienia… prześladowania, które wzbudziło we mnie lęk przed śmiercią i światem pozagrobowym, a jednocześnie w równej mierze nauczyło mnie nienawidzić życia.
Po tych słowach Barton przystąpił do zrelacjonowania znanych nam już okoliczności, a następnie ciągnął dalej:
— Obecnie jest to już sprawa stała… powszednia. Nie chcę powiedzieć, jakobym ustawicznie widział go w materialnej postaci; przynajmniej tego, dzięki Bogu, nie wolno mu codziennie. Od niewysłowionej grozy takich nawiedzeń Bóg pozwolił mi łaskawie mieć momenty wytchnienia, chociaż nie całkowitego bezpieczeństwa; od świadomości, że jakiś złośliwy duch chodzi za mną krok w krok i obserwuje mnie, gdziekolwiek się ruszę, nie mam nigdy wytchnienia ani na chwilę. Prześladują mnie przekleństwa, krzyki rozpaczy i okropnej nienawiści. Słyszę te straszliwe głosy wołające ku mnie, kiedy skręcam na rogach ulic; napastują mnie w nocy, gdy siedzę samotnie w swym pokoju; nawiedzają mnie wszędzie, oskarżając o ohydne zbrodnie i — wielki Boże! — grożąc mi zemstą i wieczną udręką! Tsss… czy pan słyszy to? — wykrzyknął nagle ze straszliwym uśmiechem triumfu. — Tam… Tam… czy to pana przekona?
Teolog poczuł na piecach zimne ciarki, kiedy w zawodzeniu nagłego porywu wiatru usłyszał czy też wydało mu się, że usłyszał, na pół artykułowane obłąkańcze ryki wściekłości, wmieszane w wycie wichury.
— No, i cóż pan myśli o tym? — jęknął wreszcie kapitan, wciągając przez zęby głęboki oddech.
— Słyszałem szum wiatru — odparł doktor Macklin. — Co miałbym myśleć? Cóż w tym jest szczególnego?
— Książę mocy powietrznych — wymamrotał Barton wzdrygając się.
— Bzdura, drogi panie! — rzekł uczony, wysiłkiem woli starając się dodać samemu sobie odwagi, chociaż bowiem działo się to w biały dzień, tym niemniej w nerwowym podnieceniu tak wyraźnie dręczącym jego gościa było coś bardzo przykrego i zaraźliwego. — Nie powinien pan poddawać się takim wybrykom wybujałej fantazji, musi pan stawiać opór tym porywom wyobraźni.
— Tak, tak, stawiaj opór diabłu, a ucieknie od ciebie — mruknął Barton tym samym tonem. — Ale jak mu się opierać? Tak, tu właśnie tkwi sedno sprawy, na tym polega trudność. Co… c o mam robić? Co mogę robić?
— Mój kochany panie, to przecież fantazja — rzekł uczony. — Pan sam jest swoim własnym dręczycielem.
— Nie, nie, sir. Fantazja w ogóle nie wchodzi tu w grę — odparł Barton nieco oschle. — Fantazja, rzeczywiście! Czy fantazja sprawiła, że pan tak samo jak ja słyszał właśnie w tym momencie owe przerażające odgłosy piekła? Fantazja, zaiste! Nie, nie!
— Ale pan widział tego osobnika niejednokrotnie — zauważył teolog. — Dlaczego nie zagadnął go pan albo nie przytrzymał? Czy nie postępuje pan cokolwiek pochopnie — by nie użyć silniejszego wyrażenia — zakładając z góry, jak pan uczynił, istnienie czynników nadprzyrodzonych, kiedy ostatecznie wszystko można łatwo wytłumaczyć, jeśli tylko rozważy się całą sprawę na odpowiedniej płaszczyźnie.
— Istnieją pewne okoliczności powiązane z tą… tą zjawą — rzekł Barton — których nie ma tu potrzeby wyjawiać, lecz które dla mnie stanowią dowody jej strasznej i nadprzyrodzonej natury. Wiem, że istota, która mi się ukazuje, nie jest człowiekiem. Mówię, że wiem to; mógłbym tego dowieść, by pana przekonać. — Umilkł na chwilę, a potem dodał: — Jeśli chodzi o przystąpienie do tej istoty, nie mam odwagi… nie mogłem! Kiedy ją widzę, czuję się bezsilny; staję w obliczu śmierci, w obliczu triumfującej obecności nadludzkiej złośliwości i potęgi; moje siły, zdolności i pamięć całkowicie mnie opuszczają. Och, Boże! Boję się, sir, że pan nie wie, o czym mówi. Litości, litości! Niech Bóg zmiłuje się nade mną!
Oparł się łokciem o stół i przesunął dłonią po oczach, jak gdyby pragnął odegnać od siebie jakiś straszliwy
obraz, i mamrocząc, parokrotnie powtórzył swe ostatnie słowa.
— Doktorze Macklin — odezwał się nagle, podnosząc się z krzesła i patrząc prosto w twarz teologowi błagalnym wzrokiem. — Wiem, że pan zechce uczynić dla mnie wszystko, co tylko uczynić można. Teraz zna pan w całej pełni wszystkie okoliczności i charakter tajemniczych mocy, które pastwią się nade mną. Mówię panu, że jestem zupełnie bezradny; straciłem wszelką nadzieję na wyzwolenie się o własnych siłach, jestem całkowicie bierny. Zaklinam więc, niech pan głęboko rozważy mą sprawę i jeśli cokolwiek można uczynić dla mnie, czy to za pośrednictwem modlitwy, czy przez ofiarę dobrych uczynków, czy przy użyciu jakiejkolwiek innej formy pomocy lub wpływów, błagam pana, zaklinam w imię Najwyższego, niech mi pan pozwoli skorzystać z dobrodziejstw tych możliwości, niech mnie pan wyzwoli od tej śmiertelnej katuszy! Niech pan walczy o mnie, niech pan się nade mną zmiłuje! Wiem, że pan to uczyni; nie może mi pan odmówić; to jest właśnie cel i przedmiot mej wizyty. Niech mi pan pozwoli odejść stąd z jakąś iskrą nadziei… choćby najmniejszą… słabiutką iskierką nadziei na ostateczne wyzwolenie, a opanuję się, by znieść ten nieprzerwany, koszmarny sen, w jaki zmieniło się moje życie.
Doktor Macklin zapewnił kapitana, że jedyne, co może dla niego zrobić, to modlić się żarliwie w jego intencji — i tego uczynić nie omieszka. Rozstali się, wymieniwszy krótkie i pełne smutku słowa pożegnania. Barton pospiesznie skierował się ku karecie, czekającej na niego przed bramą, zaciągnął firanki i ruszył w drogę, a tymczasem doktor Macklin wrócił do swego gabinetu, by spokojnie rozważyć osobliwą rozmowę, która przed chwilą przerwała mu studia.
Trudno było oczekiwać, by niezwykłe i dziwaczne zachowanie się kapitana Bartona mogło długo uchodzić uwagi i nie stać się tematem rozmów. Usiłowano je sobie tłumaczyć w rozmaity sposób. Niektórzy upatrywali przyczynę owej zmiany w przygnębieniu spowodowanym jakimiś kłopotami pieniężnymi; inni — w niechęci do wypełnienia zobowiązań, jakie wedle ich mniemania wziął na siebie zbyt pochopnie; jeszcze inni wreszcie przypisywali je ewentualnemu początkowi choroby umysłowej — i to ostatnie przypuszczenie było skądinąd najsłuszniejsze, a także najpowszechniejsze spośród wszystkich krążących na ten temat plotek.
Panna Montague oczywiście od samego początku była świadoma owej zmiany, postępującej zrazu tak powoli. Bliska zażyłość wynikająca z jej narzeczeństwa z Bartonem, a także związane z tym żywe zainteresowanie, dostarczało jej zarówno sposobności jak bodźca do skutecznego ćwiczenia bystrej i przenikliwej obserwacji właściwej płci pięknej. Wizyty kapitana stały się z czasem tak krótkie, a jeśli trwały dłużej, zachowanie się jego tak było pełne roztargnienia, dziwne i nerwowe, że lady Rochdale, parokrotnie napomknąwszy o swych obawach i niedobrych przeczuciach, w końcu wyraźnie oświadczyła, że ją to niepokoi i zażądała wyjaśnień. Barton wyjaśnień udzielił, ale choć w pierwszej chwili złagodziły one nieco najpoważniejszą troskę sędziwej damy i jej bratanicy, jednakże towarzyszące owym wyjaśnieniom okoliczności oraz naprawdę straszne konsekwencje, grożące psychice a nawet zdrowemu rozsądkowi nieszczęśnika, wystarczyły, by po krótkiej refleksji wywołać w umysłach obu pań zamęt i trwogę.
Generał Montague, ojciec młodej damy, przyjechał wreszcie. Z Bartonem łączyła go luźna znajomość sprzed dziesięciu czy dwunastu lat, ale wiedząc, że jest to człowiek majętny i ustosunkowany, generał był skłonny uważać go za jedyną i skądinąd najbardziej pożądaną partię dla swej córki. Śmiał się z opowiadań o nawiedzaniu kapitana przez istoty nadprzyrodzone i nie tracąc ani chwili, złożył wizytę przyszłemu zięciowi.
— Kochany przyjacielu — rzekł wesoło po krótkiej rozmowie na tematy ogólne. — Siostra opowiada mi, że jest pan ofiarą depresji w całkiem nowej i oryginalnej odmianie.
Barton zmienił się na twarzy i głęboko westchnął.
— No, no, zapowiadam stanowczo, że tak dalej być nie może! — ciągnął generał. — Wygląda pan raczej na skazańca niż na kandydata do małżeństwa. Ta depresja zrobiła z pana nieomal świętego pustelnika.
Kapitan usiłował sprowadzić rozmowę na inne tory.
— Nie, nie, to na nic się nie zda — rzucił gość ze śmiechem. — Postanowiłem powiedzieć panu wszystko, co mam do powiedzenia o tej pańskiej wspaniałej rzekomej tajemnicy. No, nie ma się pan o co złościć. Istotnie jednak, aż przykro patrzeć na człowieka w pańskim wieku, całkowicie obezwładnionego przez strach, który doprowadził go do zachowywania nienagannych obyczajów, jak niegrzeczne dziecko bojące się jakiegoś straszydła — w dodatku, o ile mogłem się zorientować, szczególnie godnego pogardy. Mówiąc poważnie, drogi panie Barton, mocno zaniepokoiły mnie zasłyszane wieści, ale jednocześnie jestem głęboko przekonany, że w całej tej sprawie nie ma nic, czego nie dałoby się wyjaśnić najdalej w ciągu tygodnia przy odrobinie czujności i dołożeniu starań.
— Ach, generale, pan nie wie wszystkiego… — zaczął Barton.
— Tak, ale wiem absolutnie dosyć, by ręczyć za słuszność swego przekonania — przerwał mu wojskowy. — Wiem, że przyczyną pańskiej udręki jest ukazywanie się od czasu do czasu pewnego małego człowieczka w czapce, futrze i czerwonej kamizelce, człowieczka o złej twarzy, który wszędzie za panem chodzi i napastuje pana w zakamarkach zaułków, i na którego widok trzęsie się pan jak w febrze. Otóż drogi przyjacielu, już ja zajmę się tym, by schwytać owego złośliwego szarlatana i albo własnymi rękami stłuc go na kwaśne jabłko, albo przepędzić przez całe miasto na pośmiewisko gawiedzi.
— Gdyby pan wiedział to, co ja wiem — zawołał kapitan z przejęciem — mówiłby pan całkiem inaczej! Niech pan sobie nie wyobraża, że jestem taki słaby i głupi, by z góry, bez jak najbardziej przekonujących dowodów, przyjmować wniosek, który przyjąć musiałem. Dowody są tutaj, tu są zamknięte!
Mówiąc to, uderzył się w piersi i niespokojnie oddychając w dalszym ciągu przechadzał się po pokoju.
— Dobrze, dobrze, panie Barton — rzekł generał. — Założę się nie wiem o co, że chwycę za kołnierz tego ducha i przekonam pana w ciągu paru dni.
Mówił jeszcze dalej w tym samym tonie, lecz nagle urwał, niemało zaskoczony widokiem Bartona, który podszedłszy do okna powoli zatoczył się w tył, jak gdyby spadł na niego ogłuszający cios, i z ręką bezsilnie wyciągniętą w kierunku ulicy, z twarzą i wargami szarymi jak popiół szeptał:
— Tam… tam… tam!
Generał Montague odruchowo zerwał się na równe nogi i wyjrzawszy przez okno salonu zobaczył postać odpowiadającą — o ile pośpiech pozwolił mu zaobserwować — opisowi osobnika, którego pojawianie się tak ustawicznie i straszliwie mąciło spokój jego przyjaciela. Postać owa właśnie odwracała się i odchodziła od bariery otaczającej pusty plac. Rezygnując z dalszej obserwacji, stary generał chwycił laskę i kapelusz, i zbiegłszy pędem po schodach, z furią wypadł na ulicę, mając nadzieję, że uda mu się przytrzymać tajemniczego nieznajomego i ukarać go za zuchwalstwo. Rozejrzał się dokoła, lecz na próżno; postać, którą sam wyraźnie widział, znikła bez śladu. Co tchu pobiegł na najbliższy róg, sądząc, że stamtąd zobaczy wycofującego się osobnika, lecz tu również nikogo podobnego nie dostrzegł. Na próżno biegał tam i z powrotem, z jednego skrzyżowania ulic na drugie; dopiero gdy ciekawe spojrzenia i śmiejące się twarze przechodniów uświadomiły mu niedorzeczność takiego postępowania, zwolnił kroku, spuścił w dół laskę odruchowo wzniesioną ku górze gestem groźby, poprawił kapelusz na głowie i pozornie spokojny zawrócił do mieszkania kapitana, wewnętrznie wrząc oburzeniem. Zastał Bartona bladego i drżącego na całym ciele. Obaj przez dłuższą chwilę milczeli, jakkolwiek każdym z nich miotały całkiem inne uczucia. Wreszcie Barton spytał szeptem:
— Widział pan to?
— To…! Jego… kogoś… pan myśli… Oczywiście, że widziałem — odparł Montague z niechęcią. — Ale cóż z tego, że go widziałem? Chłop biega jak zapalacz lamp ulicznych. Chciałem go schwytać, lecz umknął, zanim zdążyłem dojść do drzwi hallu. Zresztą, to nic wielkiego; następnym razem, myślę, lepiej mi się uda. Ale, na Boga, niech go tylko dopadnę, tak mu złoję grzbiet laską, że się nie pozbiera.
Jednakże pomimo zapewnień i pouczeń generała Barton w dalszym ciągu cierpiał z tej samej niewyjaśnionej przyczyny. Gdziekolwiek i kiedykolwiek się udał, stale tropiła go lub stawała przed nim oko w oko nienawistna istota, która miała na niego tak straszliwy i tajemniczy wpływ; nigdzie i nigdy nie był bezpieczny przed ohydną zjawą, nawiedzającą go z iście szatańską wytrwałością. Jego przygnębienie, udręka i zdenerwowanie stawały się z każdym dniem coraz silniejsze i bardziej niepokojące, a bezustanne tortury psychiczne zaczęły w końcu tak silnie oddziaływać na jego ogólny stan zdrowia, że starej lady Rochdale i generałowi Montague udało się (zresztą bez większych trudności) nakłonić kapitana do wybrania się w małą podróż na kontynent — w nadziei, że całkowita zmiana otoczenia w każdym bądź razie przełamie wpływ lokalnych skojarzeń, które wedle mniemania bardziej sceptycznych spośród jego przyjaciół w żadnym wypadku nie były całkowicie bez znaczenia w sugerowaniu i podtrzymywaniu tego, co przyjaciele owi uważali jedynie za objaw halucynacji nerwowej. Co więcej, generał Montague był przekonany, że osobnik ukazujący się przyszłemu zięciowi absolutnie nie jest tworem jego własnej wyobraźni, lecz przeciwnie, konkretnym człowiekiem z krwi i kości, który zaciął się w złośliwym postanowieniu obserwowania i chodzenia krok w krok za nieszczęsnym dżentelmenem, być może snując jakieś plany zbrodnicze. Nawet tego rodzaju hipoteza nie była bardzo przyjemna; rzecz oczywista jednak, że gdyby raz udało się przekonać Bartona, iż w zjawisku, które dotąd uważał za nadprzyrodzone, nie ma nic niesamowitego, sprawa straciłaby w jego oczach całą grozę i przestałaby wywierać na jego zdrowie i umysł rujnujący wpływ, jak to się działo dotychczas. Generał rozumował, że gdyby naprawdę można było uciec przed udręką przez samą tylko zmianę otoczenia, stałoby się jasne, że źródłem jej nie mogą być żadne czynniki nadprzyrodzone.
Ulegając perswazjom, Barton opuścił Dublin i w towarzystwie przyszłego teścia udał się do Anglii. Dyliżansem pocztowym szybko dotarli do Londynu, a stamtąd do Dover, gdzie wsiedli na statek, by przy pomyślnym wietrze dostać się do Calais. Wiara generała w skuteczny wpływ owej podróży na psychikę Bartona wzmagała się z dnia na dzień od momentu opuszczenia przez nich wybrzeży Irlandii, gdyż ku niewypowiedzianej uldze i radości kapitana od owej chwili ani razu nie powtórzyły się emocje, które w czasie pobytu w kraju stopniowo wciągały go coraz głębiej w prawdziwą otchłań grozy i rozpaczy. Uwolnienie się od tego, co zaczynał już uważać za nieuchronną konieczność swego życia, a także coraz silniejsze poczucie bezpieczeństwa, uciszające wzburzony umysł, stanowiły niewysłowioną rozkosz; przepełniony szczęściem w związku z rzekomym wyzwoleniem, pozwalał sobie na tysiączne radosne przewidywania przyszłości, w którą ostatnio prawie nie śmiał spojrzeć. Krótko mówiąc, zarówno sir James Barton jak jego towarzysz w głębi serca winszowali sobie, że skończyło się prześladowanie, stanowiące dla swej bezpośredniej ofiary źródło tak okropnych męczarni.
Dzień był piękny i spacerowicze tłumnie zebrali się na molo, by powitać statek i nacieszyć się zgiełkiem i wrzawą przystani. Montague szedł o parę kroków przed swym towarzyszem i kiedy przeciskał się przez ciżbę, jakiś niski, szczupły mężczyzna dotknął jego ramienia i powiedział przeciągłym, prowincjonalnym akcentem:
— Pan idzie zbyt szybko; zgubi pan w tłumie swego chorego towarzysza, bo, na Boga, biedny dżentelmen wygląda jakby mdlał.
Montague natychmiast odwrócił się i spostrzegł, że Barton istotnie jest trupio blady. Podszedł spiesznie, by wesprzeć go ramieniem.
— Mój drogi chłopcze, czy pan jest chory? — spytał zaniepokojony.
Pytanie to nie dotarło do świadomości Bartona. Generał powtórzył je dwukrotnie, zanim kapitan wyjąkał:
— Widziałem go… przy… Widziałem go!
— Jego? Kogo?… Gdzie?… Kiedy go pan widział? — krzyknął Montague, rozglądając się dokoła.
— Widziałem go… lecz znikł — powtórzył Barton osłabłym głosem.
— Ale gdzie?… Na miłość Boską, niech pan mówi! — nalegał generał gwałtownie.
— Przed chwileczką… tutaj — odparł kapitan.
— Ale jak on wyglądał…? Co miał na sobie…? Jak był ubrany? Prędko, prędko! — pytał gorączkowo Montague, gotowy do rzucenia się w tłum i przyłapania delikwenta na miejscu.
— Dotknął pańskiego ramienia… Mówił do pana… Wskazywał na mnie. Niech Bóg zmiłuje się nade mną, nie ma dla mnie ucieczki! — mamrotał Barton cichym, przytłumionym szeptem z najgłębszą rozpaczą w głosie.
Montague, kipiąc wściekłością, a jednocześnie z iskrą nadziei w duszy, już wcisnął się w tłum; lecz jakkolwiek jedyny w swoim rodzaju, charakterystyczny wygląd nieznajomego, który go zagadnął, bardzo żywo i plastycznie wrył mu się w pamięć, nie udało mu się wśród tłumu dostrzec nikogo, kto bodaj w najmniejszym stopniu byłby do niego podobny. Po bezowocnych poszukiwaniach, w których korzystał z pomocy paru przygodnych osób, współdziałających z nim jak najgorliwiej w przekonaniu, że padł ofiarą rabunku, w końcu zdyszany i zawiedziony zrezygnował z pościgu.
— Ach, przyjacielu, to wszystko na nic się nie zda — rzekł Barton słabym głosem, spoglądając na generała nieprzytomnym, błędnym wzrokiem człowieka ogłuszonego jakimś śmiertelnym wstrząsem. — Wszelka walka z tą istotą jest bezcelowa; czymkolwiek ona jest, straszliwe powiązanie jej ze mną jest już sprawą przesądzoną. Nigdy przed nim nie ucieknę… nigdy, nigdy!
— Bzdura, bzdura, kochany przyjacielu. Nie mów tak — uspokajał go Montague, rozdrażniony i przerażony jednocześnie. — Nie powinieneś. To nic. Mówię ci, to nic. Jeszcze my tego łotra przechytrzymy.
Jednakże od tego czasu wszelkie próby rozniecenia w duszy Bartona bodaj iskierki nadziei były z góry skazane na niepowodzenie; popadł w krańcową melancholię; owa nieuchwytna i na pozór absolutnie zbyt nikła przyczyna szybko osłabiała jego władze umysłowe, oddziaływała na usposobienie, podcinała zdrowie. Pragnął teraz przede wszystkim wrócić do Irlandii, by tam — jak sądził, a teraz niemal żywił nadzieję — doczekać się rychłej śmierci.
Zgodnie z tym pragnieniem wrócił do Irlandii, lecz jedną z pierwszych twarzy, jakie zobaczył na wybrzeżu, była znów twarz nieubłaganego i budzącego w nim lęk prześladowcy. W końcu zdawało się, że Barton, stracił nie tylko wszelką radość życia i nadzieję, ale także jakąkolwiek niezależność woli. Biernie poddawał się obecnie wpływowi przyjaciół, najserdeczniej zainteresowanych jego losem. Z desperacką apatią, bez najmniejszych oporów godził się na wszelkie ich sugestie i rady. W końcu jako ostatniej deski ratunku uchwycono się projektu przewiezienia go do posiadłości lady Rochdale w sąsiedztwie Clontarf, przy czym za poradą opiekującego się nim lekarza (który uparcie obstawał przy twierdzeniu, że ów cały łańcuch przeżyć kapitana wynika jedynie z pewnych zaburzeń nerwowych) postanowiono, że Barton w ogóle nie będzie opuszczał domu, korzystając jedynie z pokoi o oknach wychodzących na zamknięty dziedziniec, do którego furtka będzie stale zamknięta na klucz. Te środki ostrożności miały przynajmniej zabezpieczyć chorego przed ewentualnym pojawieniem się jakiejkolwiek żywej istoty, którą jego podniecona wyobraźnia mogłaby wziąć za upiora; mówiono bowiem, że jego wybujała fantazja dostrzegała tajemniczego prześladowcę w każdej twarzy zdradzającej bodaj dalekie lub ogólne podobieństwo do rysów, jakie od początku skojarzył z wyglądem Demona. Spodziewano się, że po miesiącu, a najdalej po sześciu tygodniach takiego całkowitego odosobnienia, dzięki przerwaniu serii strasznych przeżyć powoli zatrą się może pojęcia predysponujące w kierunku choroby, a co za tym idzie zlikwiduje się skojarzenia potęgujące przypuszczalne schorzenie i wręcz uniemożliwiające powrót do zdrowia. W domu lady Rochdale kapitan miał zapewnione wesołe towarzystwo i stałą obecność przyjaciół; na ogół wiązano z tym projektem bardzo optymistyczne nadzieje, wierząc, że pod wpływem tego rodzaju kuracji uporczywa hipochondria pacjenta może w końcu ustąpić.
Tak więc nieszczęsny Barton w towarzystwie lady Rochdale, generała Montague i jego córki, a oficjalnej swej narzeczonej — sam nie mając odwagi żywić nadziei na ostateczne uwolnienie się od niesamowitych koszmarów, dosłownie rujnujących mu życie — zamieszkał w apartamentach, których położenie chroniło go przed strasznymi, natrętnymi widziadłami, napełniającymi go niewysłowionym przerażeniem.
Niebawem skuteczność wytrwałego stosowania tej metody leczniczej zaczęła przejawiać się w postaci bardzo wyraźnej, choć powolnej poprawy zarówno w stanie zdrowia fizycznego, jak psychiki pacjenta. Nie znaczy to zresztą, by widoczna już była poprawa zbliżona do całkowitego wyzdrowienia. Przeciwnie, ludziom, którzy ostatni raz widzieli Bartona, zanim zaczęły się jego dziwne cierpienia, obecny wygląd chorego wydałby się raczej przerażający. W każdym bądź razie poprawa w jego zdrowiu była jednak witana z radosną wdzięcznością i zachwytem, zwłaszcza przez pannę Montague, zarówno bowiem uczucie dla kapitana, jak jej obecna szczególnie przykra sytuacja wynikająca z tajemniczej i przewlekłej choroby narzeczonego, czyniły z biednej młodej damy przedmiot litości w niewiele mniejszym stopniu niż z samego Bartona.
Minął tydzień, dwa tygodnie, miesiąc — i ani razu nie nawiedziła kapitana nienawistna zjawa, która przedtem budziła w nim taki niepokój i przejmowała grozą. Kuracja, jak dotąd, okazała się bardzo skuteczna. Łańcuch skojarzeń został przerwany. Ciężkie brzemię, ustawicznie przytłaczające umysł chorego, było usunięte i w tych względnie korzystnych okolicznościach zaczęło się w nim budzić poczucie społecznej wspólnoty z otoczeniem i jeśli nie wesołość, to w każdym razie żywsze zainteresowanie światem.
Mniej więcej w tym czasie lady Rochdale, która podobnie jak większość leciwych dam w owej epoce, była biegła w leczeniu środkami domowymi i rościła sobie wielkie pretensje do wiedzy medycznej, zajęta sporządzaniem jakichś leków przykrych w smaku, lecz o cudownych właściwościach, wyprawiła swą pokojówkę do ogrodu warzywnego z poleceniem, by ostrożnie zerwała tam i przyniosła pewne potrzebne jej zioła. Dziewczyna jednak wróciła, wykonawszy swe zadanie zaledwie w połowie, mocno zaaferowana i zaniepokojona. Jej sposób usprawiedliwiania nagłego powrotu oraz rzucające się w oczy podniecenie zaskoczyły starą lady i napełniły przykrym uczuciem trwogi.
Okazało się, że pokojówka zgodnie z poleceniem swej pani udała się do ogrodu i zabrawszy się do zbierania odpowiednich ziół wśród chwastów bujnie zarastających kąt warzywnika tuż przy ogrodzeniu, zajęta miłą pracą, beztrosko śpiewała piosenkę, by — jak mówiła — „dotrzymać samej sobie towarzystwa”. Nagle przerwało jej śpiew jak gdyby drwiące echo nuconej melodii; dziewczyna spojrzała w górę i poprzez gałęzie starego żywopłotu zobaczyła mężczyzną bardzo niskiego wzrostu, o dziwnie chorowitym wyglądzie i twarzy napiętnowanej groźbą i złośliwością, stojącego tuż tuż, po drugiej stronie ciernistej bariery. Dziewczyna opowiadała, że czuła się całkowicie niezdolna do jakiegokolwiek ruchu lub słowa, gdy nieznajomy przekazywał jej pewne polecenie dla kapitana Bartona, które sprowadzało się do tego, że, jak sobie dokładnie przypomina — ma on bezwzględnie wrócić do normalnego życia i pokazać się znajomym poza obrębem tej posiadłości; w przeciwnym razie niech się przygotuje na odwiedziny we własnym pokoju. Kończąc to krótkie polecenie, nieznajomy z groźną miną zszedł do rowu okalającego ogród z zewnątrz i chwycił się obu rękami gałęzi głogu, jak gdyby chciał wspiąć się i przedostać przez żywopłot — co nie nastręczałoby wielkich trudności. Dziewczyna oczywiście nie czekała na to, rzuciła na ziemię cenny tymianek i rozmaryn, i zawróciwszy na pięcie, gnana strachem uciekła do domu.
Lady Rochdale nakazała jej, pod groźbą natychmiastowego zwolnienia, zachować absolutne milczenie o wszystkim, co odnosiło się do kapitana Bartona, a jednocześnie zarządziła, by służba niezwłocznie przetrząsnęła ogród i pobliskie pola. Wszelkie poszukiwania okazały się jednak, jak zwykle, bezskuteczne i niepowodzenie to znów zbudziło w sędziwej damie mgliste i straszne przeczucia. Lady Rochdale opowiedziała o incydencie bratu. Cała ta historia przez bardzo długi czas nie rozeszła się dalej; oczywiście była trzymana w najściślejszej tajemnicy przed Bartonem, który w dalszym ciągu wracał do zdrowia, jakkolwiek bardzo powoli.
Teraz zaczął od czasu do czasu wychodzić na małą przechadzkę po dziedzińcu, o którym wspomnieliśmy powyżej, i który dzięki otaczającemu go wysokiemu murowi stanowił zamkniętą przestrzeń o ograniczonym polu widzenia. Toteż czuł się tu całkowicie bezpieczny i, gdyby nie lekkomyślne naruszenie zarządzeń przez jednego z chłopców stajennych, mógłby się jeszcze przynajmniej przez jakiś czas cieszyć swą cenną niedosięgalnością. Z dziedzińca tego wychodziło się na gościniec przez drewnianą bramę, w której znajdowała się furtka, zabezpieczona dodatkowo przez żelazną bramkę od zewnątrz. Służba otrzymała surowe polecenie czuwania, by zarówno obie bramy jak drzwi furtki były zawsze starannie zamknięte na klucz; pomimo to pewnego dnia, kiedy Barton, odbywając swą zwykłą przechadzkę, niespiesznym krokiem przemierzał ciasną przestrzeń zamkniętego dziedzińca i doszedłszy do samego końca, zawrócił w przeciwnym kierunku, zobaczył drewnianą furtkę uchyloną, a za żelazną kratą twarz swego dręczyciela ze wzrokiem przykutym do jego osoby. Przez parę chwil kapitan stał jak wryty, z zapartym tchem, śmiertelnie blady, obezwładniony straszliwym spojrzeniem, a potem bezsilnie osunął się na kamienne płyty dziedzińca. Tu znaleziono go w parę minut później i przeniesiono z powrotem do sypialni, do pokoju, którego nie miał już opuścić do końca życia. Odtąd w jego postawie psychicznej zaszła wybitna a niewytłumaczalna zmiana. Sir James Barton nie był już teraz podnieconym i rozpaczającym człowiekiem, jakim był przedtem; nastąpiła w nim dziwna przemiana; w duszy jego zapanował jakiś nieziemski spokój; był to z góry przyswojony sobie spokój śmierci.
— Montague, przyjacielu, ta walka dobiega już kresu — rzekł beznamiętnie, lecz w oczach jego czaił się nieodparty lęk. — Doznałem wreszcie nieco ulgi ze strony świata duchów, z którego wywodzi się moja kara. Teraz wiem, że moje cierpienia niebawem się skończą.
Generał zachęcił go do powiedzenia czegoś więcej.
— Tak — podjął Barton cieplejszym tonem. — Kara moja dobiega kresu. Od smutku może nie uwolnię się nigdy — ani na tym, ani na tamtym świecie; ale moja męczarnia już się kończy. Doznałem łaski pocieszenia i resztę przeznaczonej mi przez los walki zniosę z uległością, a nawet z nadzieją.
— Miło mi słyszeć pana mówiącego tak spokojnie, drogi przyjacielu — rzekł generał. — Spokój i pogoda ducha — to wszystko, czego pan potrzebuje, by stać się znów tym, kim pan był.
— Nie, nie, nigdy już nim nie będę — odparł kapitan posępnie. — Nie jestem już zdatny do życia. Wkrótce umrę. Nie drżę przed śmiercią jak dawniej. Zobaczę go już tylko raz, i wtedy wszystko się skończy.
— Czyżby on panu tak powiedział? — podsunął Montague.
— On? Nie, nie; dobre wieści nie mogłyby chyba przyjść za jego pośrednictwem. A te były dobre i miłe. I przyszły w sposób tak poważny i łagodny, pełen tak niewysłowionej miłości i melancholii, że nie mógłbym tego w całej pełni panu wyrazić, nie mówiąc więcej, niż potrzeba i godzi się, o innych, bardzo dawno minionych przeżyciach i osobach. — Przy tych słowach kapitan otarł łzę.
— No, no — rzekł generał, błędnie pojmując przyczynę jego wzruszenia. — Nie powinien pan składać broni. Ostatecznie, to wszystko jest tylko stekiem przywidzeń i niedorzeczności lub w najgorszym wypadku są to poczynania jakiegoś wyrafinowanego łotra, który wykorzystuje swą zdolność grania panu na nerwach i z upodobaniem uprawia tę zabawę. Jakiś podstępny włóczęga, który żywi o coś do pana pretensję i w ten sposób mści się, nie mając odwagi podjąć walki bardziej po męsku.
— Pretensję? Istotnie, on ma ze mną pewne porachunki, słusznie pan twierdzi — rzekł Barton wzdrygnąwszy się. — Żywi do mnie pretensję, jak pan to nazwał. Och, Boże! Kiedy sprawiedliwość Niebios pozwala Szatanowi wykonać plan zemsty i kiedy wykonanie tego planu jest powierzone potępieńcowi, straszliwej ofierze grzechu, która zawdzięcza swą własną zgubę człowiekowi, temu właśnie człowiekowi, którego ma rozkaz prześladować — wtedy, zaiste, już na ziemi zawczasu przeżywa się męki i grozę piekła. Ale Niebiosa okazały mi miłosierdzie: w końcu zajaśniał dla mnie promyk nadziei; i gdyby śmierć mogła nadejść bez przerażającego widoku, na którego oglądanie jestem skazany, chętnie w tej chwili zamknąłbym oczy i odszedł z tego świata. Lecz chociaż zgon powitałbym radośnie, drżę w śmiertelnym strachu, którego pan nie może zrozumieć; w obłędnym strachu, w istnym szaleństwie grozy, przed ostatnim spotkaniem z… z tym Demonem, który wciągnął mnie oto na skraj otchłani i który sam mnie w nią wtrąci. Zobaczę go znowu, jeszcze raz, ale w okolicznościach niewypowiedzianie straszniejszych niż kiedykolwiek.
Mówiąc to, chory drżał tak gwałtownie, że generał poważnie zaniepokoił się jego nagłym podnieceniem i co rychlej skierował rozmowę na temat, który przedtem zdawał się zawsze kojąco oddziaływać na psychikę kapitana.
— To nie był sen — podjął Barton po chwili. — Znajdowałem się w jakimś zupełnie innym stanie, odczuwałem inaczej i w dziwny sposób; a jednak wszystko to było tak realne, tak jasne i żywe, jak to, co teraz widzę i słyszę; to była rzeczywistość.
— A cóż pan widział i słyszał? — nalegał Montague.
— Kiedy budziłem się z omdlenia, w jakie popadłem na jego widok — ciągnął dalej kapitan, jak gdyby wcale nie słysząc pytania — działo się to powoli, bardzo powoli. Spoczywałem na brzegu wielkiego jeziora otoczonego zamglonymi wzgórzami i wszystko było opromienione łagodną, smętną, różowawą poświatą. Było tam nieopisanie smutno i pusto, a przecież piękniej niż gdziekolwiek na świecie. Leżałem z głową opartą na łonie nie znanej mi dziewczyny, która śpiewała jakąś dziwną a cudowną pieśń, mówiącą — nie wiem w jaki sposób, czy słowami czy melodią — o całym moim życiu, o wszystkim, co minęło, i o wszystkim, co mnie jeszcze czeka. I śpiew ten przywołał wszystkie stare uczucia, o których myślałem, że zginęły w mym sercu raz na zawsze, i łzy popłynęły mi z oczu — częściowo pod wpływem pieśni i jej tajemniczego piękna, a częściowo pod wpływem nieziemskiej słodyczy głosu dziewczyny. Przecież ja znam ten głos, och, jak dobrze! Oczarowany słuchałem śpiewu i patrzyłem na to dziwne pustkowie bez ruchu, niemal bez tchu i — niestety, niestety! — nie zwracając oczu ku twarzy, o której wiedziałem, że jest tuż przy mnie… taką słodką moc miał nade mną ów czar. I tak oto powoli i łagodnie śpiew i krajobraz zaczęły się zacierać, stawały się coraz mniej wyraźne dla moich uszu i oczu, aż w końcu wszystko znów pogrążyło się w ciemności i ciszy. Wtedy to, jak pan widział, zbudziłem się dla tego świata pokrzepiony na duchu, wiedziałem bowiem, że wiele mi wybaczono. — Barton znów zalał się gorzkimi łzami.
Od tego czasu, jak wspomnieliśmy powyżej, zasadniczym rysem jego psychiki był smutek głęboki, lecz nacechowany spokojem. Niekiedy jednak przychodziły chwile załamania. Kapitan żył stale w niezachwianym przekonaniu, że czeka go jeszcze jedno, ostatnie nawiedzenie, nieskończenie przewyższające grozą wszystko, czego doświadczył dotychczas. W obawie przed ową przewidywaną, a nieznaną, straszliwą udręką dostawał takich ataków panicznego i obłędnego strachu, że wszystkich domowników ogarniało przerażenie i zabobonny lęk. Nawet ci spośród jego otoczenia, którzy skłaniali się do niewiary w istnienie czynnika nadprzyrodzonego w tej całej sprawie, wśród ciemności i osamotnienia nocy niejednokrotnie w najtajniejszej głębi duszy byli nawiedzani przez niepokój i obawy, do których niechętnie by się przyznali; toteż nikt z nich nie usiłował odwieść Bartona od decyzji, którą teraz systematycznie wprowadzał w życie; zamknięcia się we własnym mieszkaniu. Żaluzje w pokoju były zawsze starannie spuszczone, a jego osobisty służący prawie stale towarzyszył swemu panu zarówno w dzień, jak w nocy, gdyż łóżko jego stało w sypialni kapitana.
Człowiek ów był sługą przywiązanym i godnym szacunku, a jego dodatkowe obowiązki — wykraczające poza zwykłe obowiązki nakładane na lokajów, bez których pan Barton z natury skłonny do niezależności, na ogół się obywał — polegały na bacznym przestrzeganiu najprostszych środków ostrożności, dzięki którym kapitan miał nadzieję uniemożliwić napełniające go lękiem natręctwo „Obserwatora”, jak nazwał się w pierwszym swym dziwnym liście jego prześladowca. Poza obowiązkiem pilnego wykonywania owych instrukcji, polegających jedynie na przewidywaniu z góry, że jego pan mógłby dzięki jakiemuś niezasłoniętemu oknu lub otwartym drzwiom być narażony na wstrząsające przeżycie, służącemu nie wolno było dopuścić, by bodaj na chwilę sir James Barton został sam w pokoju. Myśl o całkowitym odosobnieniu choćby na minutę stała się dla niego teraz niemal tak przerażająca, jak myśl o wyjściu z domu na ulicę — było to instynktowne przewidywanie tego, co niosła przyszłość.
Nie trzeba dodawać, że w owych tajemniczych, strasznych okolicznościach nie podjęto żadnych kroków w kierunku wypełnienia zobowiązań, jakie sir James Barton wziął na siebie w związku ze swym narzeczeństwem. Między młodą damą a kapitanem istniała dość duża różnica wieku i nawyków, by można było posądzać pannę Montague o jakieś bardzo gorące lub romantyczne uczucie. Była strapiona i niespokojna, lecz daleka od zdruzgotania; toteż, jeśli chodzi o sentymentalny aspekt naszej relacji, traci on bardzo wiele—wskutek tej okoliczności. Jednakże prawda musi być wyjawiona, zwłaszcza w opowiadaniu, którego główną, jeśli nie jedyną, podstawą zainteresowania czytelnika jest ścisłe trzymanie się faktów, względnie tego, co nam jako fakty przedstawiono.
Tym niemniej miss Montague poświęciła wiele czasu wytrwałym, acz bezowocnym wysiłkom rozweselenia nieszczęśliwego chorego. Czytała mu i rozmawiała z nim, wyraźnie jednak widać było, że wszelkie wysiłki kapitana, zmierzające do wyzwolenia się od wiszącego nad nim stałego i wszechobecnego strachu, były całkowicie i żałośliwie daremne.
Młode damy, jak powszechnie wiadomo, całym sercem oddają się hodowaniu rozmaitych ulubieńców, a wśród stworzeń, cieszących się względami panny Montague, znajdowała się piękna, stara sowa, którą ogrodnik złapał drzemiącą wśród pędów bluszczu oplatającego na wpół rozwaloną stodołę i w poczuciu obowiązku sprezentował swej pani.
Kaprys kierujący tego rodzaju sentymentami objawił się w osobliwej łaskawości, z jaką ten ponury i niemiły ptak od razu został wyróżniony przez swą panią, a jakkolwiek owa dziwaczna okoliczność może się wydać bez znaczenia, muszę o niej wspomnieć o tyle, że wiąże się ona w dość niesamowity sposób z końcową sceną mego opowiadania.
Barton, daleki od podzielania słabości swej narzeczonej do nowej faworytki, od pierwszej chwili odnosił się do sowy z tak żywiołową antypatią, że przechodziło to wszelkie pojęcie. Sama jej bliskość była dla niego czymś nie do zniesienia. Zdawał się nienawidzić ptaka i lękać w stopniu wręcz śmiesznym; ludziom, którzy nigdy nie widzieli przejawów tego rodzaju odrazy, lęk jego wydałby się zupełnie niewiarygodny.
Po tych paru słowach wstępnych wyjaśnień mogę przejść do przedstawienia szczegółów ostatniej sceny w owym dziwnym łańcuchu wydarzeń. Było to pewnej zimowej nocy; dochodziła godzina druga i Barton jak zwykle o tej porze leżał w łóżku. Służący, o którym wspomnieliśmy powyżej, zajmował skromniejsze łóżko w tym samym pokoju.
Świeca się paliła. Nagle lokaj został gwałtownie wyrwany ze snu przez swego pana, który powiedział:
— Nie mogę wybić sobie z głowy myśli, że ten przeklęty ptak wymknął się w jakiś sposób i czai się tu w którymś kącie. Śnił mi się. Wstań, Smith, i rozejrzyj się. Poszukaj go! Takie przeklęte sny!
Lokaj wstał i zaczął badać całą sypialnię, gdy nagle usłyszał dobrze znany głos, podobny raczej do przeciągłego, ciężkiego chwytania powietrza niż do syku, jakim te ptaki, zaszyte w swych tajemnych kryjówkach, rozdzierają ciszę nocy. Ów koszmarny znak bliskości, gdyż dźwięk wydobywał się z korytarza, do którego prowadziły drzwi sypialni Bartona, wskazał służącemu kierunek dalszych poszukiwań. Smith otworzył drzwi i zrobił parę kroków naprzód, chcąc przepędzić ptaka. Zaledwie jednak przekroczył próg, gdy drzwi za nim powoli się zamknęły jakby pod wpływem jakiegoś łagodnego powiewu; mimo to lokaj nie pogrążył się w zupełnej ciemności, gdyż tuż nad framugą znajdował się rodzaj okienka, które w ciągu dnia miało na celu dodatkowe oświetlenie korytarza i przez które w tym momencie sączyło się światło świecy. Wtem usłyszał głos swego pana (który leżąc w szczelnie osłoniętym kotarami łóżku, nie zauważył, jak się zdaje, wyjścia sługi z pokoju), wołający go po imieniu i polecający mu postawić świecę na stole przy jego posłaniu. Smith, który zaszedł już dość daleko w głąb długiego korytarza, nie chciał podnosić głosu, odpowiadając choremu — w obawie, że zakłóci sen współmieszkańcom domu; pospiesznie zawrócił i cichym krokiem ruszył w kierunku sypialni, gdy nagle ku swemu najwyższemu zdumieniu, usłyszał jakiś głos za drzwiami spokojnie odpowiadający kapitanowi i zobaczył przez okienko nad framugą, że światło powoli przesuwa się, jak gdyby przenoszone przez pokój na polecenie jego pana. Sparaliżowany przez uczucie podobne do strachu, lecz nie pozbawione domieszki zaprawionej grozą ciekawości, stał z zapartym tchem na progu i nasłuchiwał, niezdolny do podjęcia decyzji, aby otworzyć drzwi i wejść do sypialni. Po chwili usłyszał szelest kotary i szmer, jak gdyby cichy głos człowieka kołyszącego dziecko do snu, a jednocześnie zdławiony strachem głos Bartona: „Och, Boże… Och, mój Boże!”, powtarzający ten okrzyk kilkakrotnie. Po czym nastąpiło milczenie, niebawem znowu przerwane tym samym dziwnym, kojącym tonem, a wreszcie rozległ się jednorazowy potężny wrzask, rozdzierający krzyk śmiertelnego strachu tak przeraźliwy i okropny, że lokaj zdjęty niepohamowaną grozą rzucił się ku drzwiom i całą siłą starał się je otworzyć. Czy dlatego że w podnieceniu niewłaściwie naciskał klamkę, czy też rzeczywiście drzwi były zamknięte na klucz od wewnątrz — dość że nie udało mu się wejść do sypialni, a kiedy szarpał drzwiami w przód i w tył, z pokoju dobiegał coraz głośniejszy i dzikszy krzyk, któremu przez cały czas towarzyszyły te same uspokajające dźwięki. Wręcz zlodowaciały ze strachu i nie bardzo świadomy tego, co czyni, Smith zawrócił i pobiegł korytarzem, załamując ręce w najwyższym przerażeniu i konsternacji. U szczytu schodów spotkał generała Montague wystraszonego i płonącego ciekawością, lecz właśnie w chwili, gdy się spotkali, okropne dźwięki umilkły.
— Co się dzieje? Kto… Gdzie jest twój pan? — pytał Montague bezładnie w najwyższym podnieceniu. — Czy coś… Na miłość Boską… czy coś się stało?
— Niech Bóg ma nas w swej opiece, wszystko skończone — rzekł lokaj, wpatrzony błędnym wzrokiem w kierunku sypialni swego pana. — On umarł, sir, jestem pewien, że umarł.
Nie czekając na dalsze pytania czy wyjaśnienia, generał w towarzystwie idącego tuż za nim Smitha pospieszył do drzwi pokoju Bartona, nacisnął klamkę i jednym pchnięciem rozwarł je na oścież. W chwili, gdy drzwi ustępowały pod naciskiem, złowróżbny ptak, na próżno szukany przez służącego, rzucając swe koszmarne ostrzeżenia, zerwał się nagle do lotu z wezgłowia łóżka i przemknąwszy się przez drzwi tuż nad ich głowami, gasząc w przelocie świecę niesioną przez generała, znikł w górnym okienku korytarza i poszybował w ciemność nocy.
— On jest tam, niech Bóg nas strzeże! — szepnął lokaj, kiedy wreszcie zdołał wydobyć z siebie słowo.
— Przeklęte ptaszysko! — mruknął Montague zaskoczony nagłym widokiem sowy, niezdolny do ukrycia swego zmieszania.
— Świecę ktoś przeniósł — odezwał się znów służący po dalszej chwili nabrzmiałego grozą milczenia. — Niech pan spojrzy, sir, postawiono ją przy łóżku!
— Odsuń kotarę, człowieku, i nie gap się bezczynnie — szepnął Montague surowo.
Smith zawahał się.
— A zatem potrzymaj to — rzekł generał niecierpliwie, wciskając w ręce lokaja lichtarz. Sam podszedł do łóżka i rozsunął kotarę. Światło świecy, wciąż jeszcze palącej się u wezgłowia, padło na postać skuloną, na wpół siedzącą przy poduszce. Rzekłbyś, skuliła się ona, cofając w przerażeniu aż do masywnego oparcia łóżka, a ręce w dalszym ciągu były kurczowo zaciśnięte na pościeli.
— Barton, Barton, Barton! — zawołał Montague głosem, w którym dziwnie łączyły się ze sobą przerażenie i gwałtowność.
Wziął świecę i trzymał ją tak, że światło padało prosto na twarz kapitana. Rysy były stężałe, surowe, czoło białe; szczęka opadła, a oczy niewidzące, wciąż jeszcze otwarte, spoglądały pustym wzrokiem w przestrzeń ku nogom łóżka.
— Boże Wszechmogący, on umarł; — szepnął generał, wstrząśnięty przerażającym widokiem. Obaj patrzyli nań w milczeniu przez dłuższą chwilę.
— I ostygł już — dodał Montague, cofając rękę od dłoni zmarłego.
— Ale niech pan spojrzy, sir! Jak mi życie miłe — dodał służący po dalszej chwili ciszy, z dreszczem grozy w głosie — w łóżku razem z nim było coś jeszcze! Niech pan spojrzy tu, tu! Widzi pan, sir?
Mówiąc to lokaj, wskazywał na wyraźne wgłębienie, jak gdyby spowodowane jakimś ciężarem, w nogach łóżka. Generał milczał.
— Chodźmy stąd, sir, chodźmy, na Boga! — szepnął Smith, przysuwając się do niego i chwytając mocno za ramię, a jednocześnie rozglądając się dokoła lękliwie. — Cóż tu można więcej teraz zrobić? Chodźmy stąd, na miłość Boską!
W tej samej chwili usłyszeli kroki paru osób zbliżających się w kierunku sypialni i Montague, spiesznie poleciwszy lokajowi, aby zatrzymał je w korytarzu, usiłował rozluźnić sztywne palce zmarłego zaciśnięte na pościeli i w miarę możności ułożyć tę budzącą przerażenie postać w pozycji leżącej. Następnie, starannie zaciągnąwszy kotarę, szybko ruszył na spotkanie nadchodzących.
Nie ma potrzeby śledzenia wypadków dalszego życia osób luźno związanych z tym opowiadaniem. Wystarczy, gdy stwierdzimy, że nigdy nie znaleziono żadnego klucza do rozwiązania zagadki owych niesamowitych wydarzeń; a skoro teraz dzieli nas od nich taki poważny okres czasu, trudno spodziewać się, by przyszłość mogła rzucić jakiekolwiek nowe światło na ich nieprzeniknioną ciemność. Jak długo rozmaite tajemnice naszego świata będą przed nami zakryte, wydarzenia te muszą pozostać w niezgłębionym mroku.
Jedyną sprawą z przeszłości kapitana Bartona, mogącą ewentualnie mieć jakieś powiązanie z cierpieniami ostatniego okresu jego życia, w którym on sam zdawał się upatrywać karę za jakiś swój ciężki grzech z dawnych czasów, była okoliczność wydobyta na jaw dopiero w kilka lat po jego śmierci. Było to odkrycie bolesne dla całej rodziny i przynoszące ujmę pamięci zmarłego.
Okazało się, że na jakieś osiem lat przed ostatecznym powrotem do Dublina sir James Barton nawiązał w mieście Plymouth grzeszną miłość, której przedmiotem była córka jednego z członków załogi pozostającej pod jego dowództwem. Ojciec potraktował słabość swej nieszczęsnej córki z najwyższą bezwzględnością, a nawet brutalnością i, jak mówiono, umarła ona w ostatecznej rozpaczy. Wiedząc o udziale Bartona w jej winie, człowiek ów odnosił się do kapitana z jawnym zuchwalstwem, a sir Barton nie mógł tego znieść — jeszcze większą zaciekłość budził w nim stosunek ojca do nieszczęśliwej dziewczyny — i stosował wobec krnąbrnego majtka systematycznie i z całym okrucieństwem srogie i bezwzględne rygory, w jakie regulamin marynarki uzbraja tych, którzy są odpowiedzialni za dyscyplinę wśród załogi. Marynarz w końcu uciekł, kiedy fregata stała w porcie lizbońskim, lecz zmarł, jak mówiono, w pewnym szpitalu w tym mieście, na skutek ran zadanych mu w czasie wymierzania ostatniej krwawej kary.
Czy okoliczności te rzeczywiście miały jakiś związek z późniejszymi wydarzeniami w życiu Bartona, czy też nie — oczywiście powiedzieć niepodobna. Wydaje się jednakże więcej niż możliwe, że były one, przynajmniej w jego umyśle, ściśle z nimi powiązane. Bez względu na to, jak wyglądała prawda, jeśli chodzi o źródła i motywy tajemniczego prześladowania, nie ulega wątpliwości, że czynniki, które tu działały, aż do dnia Sądu Ostatecznego pozostaną okryte bezwzględną i nieprzeniknioną tajemnicą.
przełożyła Maria Traczewska
Charles Dickens
— Hej! Tam, w dole!
Kiedy usłyszał głos wołający do niego w ten sposób, stał przy drzwiach swej budki, trzymając w ręce chorągiewkę, owiniętą wokół krótkiego drążka. Z obserwacji terenu należałoby wnosić, że nie mógł mieć żadnej wątpliwości co do kierunku, z którego ów głos dochodził; jednakże, zamiast spojrzeć w górę, tam gdzie stałem na szczycie stromej skarpy, nieomal nad samą jego głową, odwrócił się w bok i patrzył w dół linii kolejowej. W sposobie, w jaki to uczynił, było coś szczególnego, choć za Boga nie umiałbym powiedzieć co mianowicie. Wiem jednak, że było to coś dostatecznie szczególnego, by zwrócić moją uwagę, mimo iż sylwetkę jego widziałem w skrócie perspektywicznym i omroczoną cieniem, nisko, w głębokim przekopie, sam zaś stałem wysoko ponad nim, zalany tak ostrym blaskiem gniewnego zachodu, że osłoniłem oczy dłonią, zanim w ogóle go zobaczyłem.
— Hej! Tam, w dole!
Oderwał wzrok od toru kolejowego, odwrócił się i podniósłszy oczy w górę, dostrzegł mnie stojącego wysoko ponad nim.
— Czy jest tu jakaś ścieżka, którą mógłbym zejść na dół i pomówić z panem?
Popatrzył na mnie bez słowa odpowiedzi, a ja popatrzyłem na niego, nie ponaglając go zbytnio powtarzaniem bezskutecznego pytania. Właśnie w tej chwili w ziemi i w powietrzu dało się odczuć lekkie drżenie, które niebawem zmieniło się w potężne, rytmiczne dygotanie i nagły gwałtowny pęd powietrza skłonił mnie do odruchowego cofnięcia się, jak gdyby miał dość siły, by ściągnąć mnie w dół. Kiedy kłęby pary, buchające aż na moją wysokość z przejeżdżającego pode mną pospiesznego pociągu, rozwiały się po okolicy, spojrzałem ponownie w dół i zobaczyłem, że dróżnik zwijał swą chorągiewkę, którą dawał znaki maszyniście ekspresu.
Powtórzyłem pytanie. Po dłuższej chwili, w czasie której zdawał się obserwować mnie z baczną uwagą, zrobił ruch zwiniętą chorągiewką w stronę jakiegoś punktu na skraju skarpy w odległości paruset jardów od miejsca, gdzie stałem. Odpowiedziałem głośno: „Dobrze” i ruszyłem we wskazanym kierunku; rozglądając się starannie wokoło, odnalazłem stromą dróżkę, zbiegającą ostrym zygzakiem w dół, i zacząłem nią schodzić.
Sztuczny wąwóz był wyjątkowo głęboki, o nieomal prostopadłych ścianach. Ścieżka prowadziła po luźnych, oślizgłych kamieniach, w miarę schodzenia w dół stawała się coraz bardziej błotnista i mokra. Toteż wędrówka moja trwała dość długo, bym miał czas odtworzyć sobie w pamięci szczególny wyraz niechęci i przymusu, z jakim kolejarz wskazał mi drogę.
Kiedy zszedłem dość nisko ową zygzakowatą ścieżyną, by znów go zobaczyć, spostrzegłem, że stał między szynami na torze, po którym przed chwilą przemknął pociąg, w takiej pozycji, jak gdyby czekał na moje ukazanie się. Lewą dłoń trzymał przy brodzie, a lewy łokieć wsparł na prawej ręce. W całej jego postawie było tyle oczekiwania i czujności, że aż przystanąłem na chwilę, tak mnie to zastanowiło.
Po chwili podjąłem dalszą wędrówkę w dół i zszedłszy na poziom plantu kolejowego, byłem już dość blisko tego człowieka, by stwierdzić, że jest to ziemistoblady mężczyzna o ciemnej brodzie i krzaczastych brwiach. Jego posterunek znajdował się w najbardziej odludnym i ponurym miejscu, jakie kiedykolwiek w życiu zdarzyło mi się widzieć. Z dwu stron ciągnął się długi, ociekający wodą, kamienny mur, ponad którym widać było jedynie skrawek nieba; tylko w jednym kierunku wzrok mógł sięgnąć w wygięte przedłużenie tego wielkiego lochu, w drugim zaś, na krótszej przestrzeni, utykał na posępnym czerwonym świetle i jeszcze posępniejszym wejściu do czarnego tunelu, którego ciężka budowa tchnęła czymś dziwnie barbarzyńskim, przytłaczającym i groźnym. Do miejsca tego z trudem docierała odrobina promieni słonecznych, tak że powietrze było tu przesycone cmentarnym, trupim odorem, i hulał tu taki zimny wiatr, że czułem na plecach chłód, jakbym się znalazł w krainie umarłych.
Zanim się poruszył, zbliżyłem się do niego o tyle, że mogłem go dotknąć. Nawet wówczas, nie odrywając oczu od mojej twarzy, cofnął się o krok i podniósł rękę.
Na odludziu się tu pracuje (powiedziałem). Przyciągnęło moją uwagę to miejsce, kiedy patrzyłem w dół ze szczytu skarpy. Gość tutaj to chyba rzadkość, mam nadzieję, że mile witana? We mnie widzi on po prostu człowieka, który przez całe życie był zamknięty w ciasnym kręgu, a kiedy wreszcie wyzwolił się z owych ram, obudziło się w nim nowe zainteresowanie tego rodzaju wielkimi sprawami. To właśnie chciałem mu powiedzieć, nie bardzo jednak uświadamiam sobie, w jakiej formie to uczyniłem, gdyż w ogóle nie mam łatwości zagajania rozmowy, a ponadto w owym człowieku było coś, co odbierało mi pewność siebie.
Spojrzał z jakimś szczególnym zainteresowaniem na czerwone światło przy wejściu do tunelu i przyglądał mu się niesłychanie uważnie, jak gdyby tam czegoś brakowało, a później skierował wzrok na mnie.
Czy to światło wchodziło w zakres jego obowiązków? Czy też nie?
Odpowiedział zniżonym głosem:
— Nie wie pan, że tak?
Kiedy bacznie przyjrzałem się tym wlepionym w jeden punkt oczom i ołowianej twarzy, opadła mnie straszliwa myśl, że mam przed sobą ducha, a nie człowieka. Zastanawiałem się też, czy może to ktoś chory umysłowo.
Teraz ja z kolei cofnąłem się o krok. W tej samej chwili jednak wykryłem w jego wzroku jakiś utajony lęk przede mną. Stwierdzenie to rozwiało straszliwe przypuszczenie.
— Pan patrzy na mnie — rzekłem, zmuszając się do uśmiechu — jak gdyby pan się mnie bał.
— Chyba się nie mylę — odparł — musiałem już pana kiedyś widzieć.
— Gdzie?
Wskazał ręką w kierunku czerwonego światła, któremu się przyglądał.
— Tam? — spytałem.
W dalszym ciągu usilnie wpatrując się we mnie, odparł bezdźwięcznym poruszeniem warg:
— Tak.
— Ależ, przyjacielu, cóż bym tam robił? Zresztą, gdyby nawet… Nigdy tam nie byłem, może mi pan bezwzględnie wierzyć.
— Sądzę, że mogę — odrzekł. — Tak. Jestem pewien, że mogę.
Rozpogodził się, ja również. Odpowiadał na moje pytania z gotowością, starannie dobierając słowa. Czy ma tu dużo roboty? Tak, to znaczy, ciąży na nim dość poważna odpowiedzialność; ale wymaga się od niego jedynie dokładności i czujności, właściwej pracy natomiast, pracy fizycznej, nie ma prawie żadnej. Zmienić ten sygnał, zapalić tamte światła, od czasu do czasu przestawić tę oto żelazną dźwignię — poza tym nic innego nie ma do roboty. Jeśli chodzi o owe liczne długie godziny samotności, z których ja zdaję się robić taką wielką historię, on może jedynie powiedzieć, że w codziennym życiu od dawna przystosował się do tego i z biegiem czasu całkowicie się przyzwyczaił. Przyswoił sobie miejscowy dialekt — jeśli powierzchowne poznanie języka i wyrobienie własnego ogólnego pojęcia o wymowie można nazwać przyswojeniem go sobie. Pracował również nad ułamkami zwykłymi i dziesiętnymi, a także liznął trochę algebry; jednakże do rachunków ma i miał zawsze od dzieciństwa słabą głowę. Czy w czasie służby stale musi tkwić tu w dusznej wilgoci i nigdy nie może wyrwać się na słońce spomiędzy tych wysokich kamiennych murów? Czemu nie, to zależy od pory i okoliczności. W pewnych warunkach mniej jest do roboty na torze, w innych więcej; to samo można powiedzieć o pewnych godzinach dnia i nocy. Przy pięknej pogodzie znajduje czasem sposobność wyrwania się trochę z mroku tego kamiennego wądołu, jednak w każdej chwili może go wezwać głos elektrycznego dzwonka; toteż zażywając małej przechadzki, ze zdwojoną czujnością nasłuchuje sygnału, odprężenie więc jest mniejsze, niż mógłbym przypuszczać.
Zabrał mnie do swej budki, gdzie znajdował się kominek, pulpit na książkę, do której musiał wciągać pewne dane, aparat telegraficzny z tarczą wywołującą, płytką i kluczami oraz uprzednio wspomniany już przez niego mały dzwonek elektryczny. Na uwagę, że — wybaczy mi chyba śmiałość, lecz wedle mego przekonania posiada dostateczne wykształcenie, a nawet chyba (sądzę, że mogę to powiedzieć bez niczyjej urazy) daleko wyższe, niż wymaga zajmowane przez niego stanowisko — odpowiedział, iż podobne sytuacje nierzadko spotyka się w dużych skupiskach ludzi, słyszał, że natrafia się na nie w parafialnych domach pracy dla ubogich, w policji, a nawet w tym najżałośniejszym miejscu schronienia — w armii; wie również, że zjawisko to występuje, w mniejszym lub większym stopniu, na placówkach kolejowych, zatrudniających liczniejszy personel. W młodości był (jeśli potrafię uwierzyć, siedząc w tej nędznej izdebce — on nie potrafiłby chyba) studentem filozofii i uczęszczał na wykłady; później jednak zszedł na manowce, zmarnował swe możliwości, stoczył się w dół i nigdy już się nie podniósł. Nie może do nikogo mieć o to pretensji. Jak sobie pościelił, tak śpi. Teraz już jest grubo za późno na jakąkolwiek zmianę.
Wszystko, co podałem tu krótko i zwięźle, opowiedział spokojnym głosem, kierując ponure spojrzenie to na mnie, to na kominek. Od czasu do czasu wtrącał słówko „sir”, zwłaszcza kiedy mówił o swej młodości — jak gdyby prosząc, bym zrozumiał, że nie chce w moich oczach być niczym więcej, niż jest. Parokrotnie słowa jego przerywał dźwięk małego dzwonka, a wtedy przyjmował depesze i wysyłał odpowiedzi. Raz musiał wyjść przed budkę i kiedy pociąg przechodził, rozwinąć chorągiewkę oraz ustnie przekazać maszyniście jakieś instrukcje. Zauważyłem, że w spełnianiu swych obowiązków był uderzająco dokładny i czujny, przerywał rozmowę w pół słowa i nie podejmował jej, zanim nie wykonał wszystkiego, co do niego należało.
Słowem, mógłbym określić go jako jednego z najbardziej odpowiednich ludzi na to stanowisko, gdyby nie okoliczność, że mówiąc do mnie, dwukrotnie nagle zbladł i gwałtownie milknąc, odwrócił się w kierunku małego dzwonka — który wówczas nie dźwięczał — po czym otworzył drzwi budki, stale zamknięte ze względu na niezdrową wilgoć, i przez chwilę obserwował sygnał przy wylocie tunelu. Za każdym razem wracał na dawne miejsce przy kominku i było w nim coś niesamowitego, co zauważyłem, lecz nie umiałem bliżej określić, ponieważ tak mało nas ze sobą łączyło. Przy pożegnaniu rzekłem:
— Patrząc na pana, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że spotkałem człowieka zadowolonego ze swego losu.
Z przykrością muszę przyznać, że powiedziałem to, by coś z niego wyciągnąć.
— Wierzę, że dotychczas tak było — odparł cichym głosem, jakim mówił przedtem — lecz teraz coś mnie dręczy, sir, coś mnie dręczy.
Cofnąłby te słowa, gdyby mógł. Ale wypowiedział je, a ja natychmiast podchwyciłem.
— Co? Co pana dręczy?
— Bardzo trudno wytłumaczyć to komuś, sir, bardzo, bardzo trudno o tym mówić. Jeśli kiedykolwiek zechce pan mnie jeszcze odwiedzić, postaram się wyjaśnić to panu.
— Ależ ja mam zamiar specjalnie wybrać się jeszcze do pana w odwiedziny. Niech pan powie, kiedy mógłbym to uczynić?
— Kończę służbę wczesnym rankiem, a znów ją zaczynam jutro wieczorem o godzinie dziesiątej, sir.
— Przyjdę o jedenastej.
Podziękował i wyszedł razem ze mną z budki.
— Będę stał tutaj z białym światłem, sir — dodał tym swoim dziwnym, niskim głosem — zanim nie odnajdzie pan drogi w górę. Kiedy już pan na nią wejdzie, proszę nic nie wołać! I kiedy pan dojdzie do szczytu skarpy, niech pan pod żadnym warunkiem nic nie woła!
Jego osobliwe zachowanie zdawało się jeszcze bardziej pogłębiać niesamowitość tego ponurego zakątka, lecz powiedziałem jedynie:
— Doskonale.
— I kiedy jutro wieczorem zejdzie pan tu na dół, niech pan także nic nie woła; Czy wolno mi zadać jeszcze jedno ostatnie pytanie? Co skłoniło pana do zawołania: „Hej tam, w dole!” dzisiejszego wieczoru?
— Czy ja wiem? — odparłem. — Zawołałem coś w tym rodzaju…
— Nie w tym rodzaju, sir. To były dokładnie te słowa, a nie inne. Znam je dobrze.
— Przypuśćmy, że istotnie były to te słowa właśnie. Odezwałem się tak niewątpliwie dlatego, że zobaczyłem pana na dole.
— Nie z żadnego innego powodu?
— Jakiż inny powód mógłby mną kierować?
— Czy pan nie miał uczucia, jak gdyby słowa te były panu podsunięte w jakiś nadprzyrodzony sposób?
— Nie.
Pożegnał mnie życzeniem dobrej nocy i trzymał podniesioną do góry latarkę.
Ruszyłem wzdłuż dolnego toru kolejowego (z bardzo przykrym wrażeniem, że z tyłu nadjeżdża pociąg), aż wreszcie dotarłem do swej ścieżki. Wchodzić pod górę było łatwiej niż schodzić i bez żadnych przygód wróciłem do gospody.
Następnego wieczoru ściśle według umowy wszedłem na pierwszy załom zygzakowatej ścieżki, w chwili gdy odległe zegary wydzwaniały jedenastą. Czekał na mnie na dnie kotliny z zapalonym białym światłem.
— Nie wołałem — rzekłem podchodząc bliżej. — Czy teraz wolno mi się odezwać?
— Oczywiście, sir.
— A więc dobry wieczór, oto moja ręka.
— Dobry wieczór, sir, a oto moja.
Z tymi słowy skierowaliśmy się do jego budki, weszliśmy do środka i zamknąwszy drzwi, zajęliśmy miejsca przy kominku.
— Postanowiłem, sir — zaczął pochylając się ku przodowi, skorośmy tylko usiedli, głosem zaledwie odrobinę donośniejszym niż szept — że nie będzie pan musiał dwa razy powtarzać swego pytania o powód mej udręki: wczorajszego wieczoru wziąłem pana za kogoś innego. To właśnie mnie dręczy.
— Ta pomyłka?
— Nie. Ten ktoś inny.
— Któż to jest?
— Nie wiem.
.— Podobny do mnie?
— Nie wiem. Nigdy nie widziałem jego twarzy. Lewą ręką ją zasłania, a prawą macha, gwałtownie macha. W ten sposób.
Śledziłem wzrokiem jego ruchy; były to ruchy ramienia dającego znaki w najwyższym uniesieniu i gwałtowności: „Na miłość boską, oczyść tor!”
— Pewnej księżycowej nocy — podjął dróżnik — siedziałem tutaj, gdy nagle usłyszałem głos wołający: „Hej tam, w dole!” Zerwałem się, wyjrzałem za drzwi i zobaczyłem owego Kogoś, stojącego przy czerwonym świetle u wejścia do tunelu i machającego ręką w taki sposób, jak właśnie pokazałem panu. Głos wydawał się ochrypły od krzyku i wołał: „Strzeż się! Strzeż się!”. A później znowu: „Hej tam, w dole! Strzeż się!”. Chwyciłem latarkę, przesunąłem światło na czerwone i puściłem się pędem w kierunku owej postaci, krzycząc: „Co się dzieje? Co się stało? Gdzie?”. Stał tu, przy czarnej czeluści tunelu. Podszedłem do niego tak blisko, że nie mogłem pojąć, dlaczego rękawem zasłania oczy. Przyskoczyłem do niego i wyciągnąłem dłoń, by odsunąć ów rękaw na bok, ale On, znikł.
— W tunelu? — spytałem.
— Nie. Wbiegłem do tunelu, zapuściłem się na pięćset jardów. Przystanąłem i uniósłszy latarkę nad głowę, zobaczyłem cyfry pomiarowe i wilgotne plamy zarysowujące się na ścianach i perlące wodą na sklepieniu. Wyskoczyłem z powrotem jeszcze szybciej, niż wbiegłem (ogarnęło mnie bowiem śmiertelne przerażenie i pragnąłem jak najprędzej opuścić to okropne miejsce); zlustrowałem przy świetle mojej własnej czerwonej latarki cały teren w pobliżu czerwonego światła, wspiąłem się po żelaznej drabince na galeryjkę, znów zszedłem na dół i przybiegłem tutaj. Zwróciłem się telegraficznie w obu kierunkach: „Zasygnalizowano mi alarm. Czy coś jest nie w porządku?” Z obu stron przyszła odpowiedź: „Wszystko w porządku”.
Z trudem opanowując zimne dotknięcie lodowatego palca, przesuwającego się powoli po moich plecach, przekonywałem, że postać ta musi być halucynacją wzrokową; i że tego rodzaju halucynacje, powstające na skutek schorzenia delikatnych nerwów kierujących funkcjami oka, często stanowią źródło udręki pacjentów; wielu z nich pojęło istotę swych utrapień, a nawet upewniło się w tej świadomości, przeprowadzając eksperymenty na sobie samych.
— Jeśli chodzi o rzekome wołanie — powiedziałem — niech pan tylko przez chwilę wsłucha się w szum wiatru w tej niesamowitej kotlinie, kiedy tak rozmawiamy cichym szeptem, i w rozszalałe dźwięki harfy, w jaką wichura zmienia druty telegraficzne.
Mam najzupełniejszą słuszność (odpowiedział po chwili wspólnego nasłuchiwania), sam wie chyba coś niecoś o wietrze i drutach telegraficznych — on, który spędził tu niejedną długą noc zimową w samotności, pilnie nastawiając uszu na każdy szmer. Chciałby jednak uprzejmie zwrócić mi uwagę, że nie doprowadził swej myśli do końca.
Przeprosiłem go, a wtedy, dotykając mego ramienia, powoli dodał następujące słowa:
— W sześć godzin po ukazaniu się Widma nastąpiła pamiętna katastrofa na linii, i przez dziesięć długich godzin przewoziło się zabitych i rannych przez tunel powyżej miejsca, gdzie stała owa postać.
Znów zimne ciarki przebiegły mi po grzbiecie, lecz wszelkimi siłami starałem się je opanować. Nie można zaprzeczyć — przyznałem — że był to godny zastanowienia zbieg okoliczności, mogący głęboko oddziałać na jego psychikę. Jednakże nie można zaprzeczyć również, że takie niezwykłe zbiegi okoliczności niejednokrotnie się powtarzają i rozpatrując podobne zjawiska, należy brać je pod uwagę. Jakkolwiek oczywiście muszę przyznać — dodałem (obserwując bowiem jego wyraz twarzy, odniosłem wrażenie, że za chwilę użyje tego argumentu przeciwko mnie), ludzie kierujący się zdrowym rozsądkiem nie liczą się zbytnio z takimi zbiegami okoliczności przy układaniu planów życiowych.
Znowu pozwolił sobie uprzejmie zauważyć, że jeszcze nie doprowadził— swej myśli do końca, a ja z kolei przeprosiłem, że uległem pokusie przerwania jego wywodów.
— Było to — podjął, znów kładąc dłoń na mej ręce i spoglądając przez ramię głęboko wpadniętymi oczami — akurat rok temu. Upłynęło sześć czy siedem miesięcy, ochłonąłem już po tym niespodziewanym wstrząsie, kiedy pewnego ranka, o brzasku, stojąc w drzwiach spojrzałem w kierunku sygnału ostrzegawczego i znów zobaczyłem Widmo — urwał z wzrokiem utkwionym we mnie.
— Czy coś wołało?
— Nie. Milczało.
— Czy machało ręką?
— Nie. Oparło się o słup lampy i obu dłońmi zakrywało twarz. W ten sposób.
Jeszcze raz śledziłem wzrokiem jego ruchy. Był to gest bolesnego smutku. Tego rodzaju postawę widziałem w posągach nagrobków.
— Czy podszedł pan do niego?
— Zawróciłem do budki i usiadłem, częściowo dlatego, że chciałem zebrać myśli, częściowo dlatego, że widok zjawy nieomal przyprawił mnie o omdlenie. Kiedy znów podszedłem do drzwi, był już biały dzień i duch znikł.
— Ale potem nic się nie stało? Nic z tego nie wynikło? Wskazującym palcem parokrotnie dotknął mego ramienia, za każdym razem z koszmarnym skinieniem głowy:
— Tego samego dnia, kiedy pociąg wyszedł z tunelu, zauważyłem przy oknie wagonu od mojej strony coś, co wyglądało jak gdyby pomieszane kłębowisko rąk i głów, oraz jakąś gwałtowną gestykulację. Ujrzałem to w ostatniej chwili, tyle tylko że zdążyłem dać sygnał maszyniście: „Stop!” Zamknął parę i zahamował, lecz pociąg automatycznie przeszedł jeszcze jakieś sto pięćdziesiąt albo i więcej jardów. Pobiegłem za nim, a pędząc wzdłuż toru, słyszałem straszliwe jęki i krzyki. Jakaś piękna, młoda kobieta umarła nagle w jednym z przedziałów. Wniesiono ją do mej budki i ułożono tutaj na podłodze, między nami.
Mimo woli cofnąłem swe krzesło dalej od miejsca, które wskazywał.
— Naprawdę, sir. Mówię panu dokładnie tak, jak było. Cóż miałem na to powiedzieć, wszystko mijałoby się z celem; czułem suchość w gardle. Wiatr i druty telegraficzne podjęły opowiadanie dróżnika długim, żałosnym zawodzeniem.
— — Teraz, sir — ciągnął dalej — niech pan zważy to wszystko i osądzi całą udrękę mego umysłu. Widmo znów się pojawiło, tydzień temu. Odtąd ukazuje się raz po raz na krótką chwilę — i znika.
— Przy świetle?
— Przy sygnale ostrzegawczym.
— Co wydaje się tam robić?
Powtórzył, jeśli to możliwe z jeszcze większą pasją i gwałtownością, poprzednie gesty alarmujące: „Na miłość Boską, zejdź z toru!”. Po czym kontynuował:
— Nie mam ani chwili spokoju. Widmo woła do mnie przez długie minuty, w jakiś przerażający groźny sposób: „Hej, tam w dole! Strzeż się! Strzeż się!” I stoi dając mi znaki machaniem ręki. Dzwoni moim małym dzwonkiem…
Uczepiłem się tego:
— Czy dzwoniło również wczoraj wieczorem, kiedy ja tu byłem, a pan podszedł do drzwi?
— Dwa razy.
— No, widzi pan — rzekłem — jak wyobraźnia zwodzi i wprowadza pana w błąd. Oczy moje spoczywały na dzwonku, a uszy były otwarte na jego głos, i jak mi życie miłe, dzwonek wtedy NIE dzwonił. Nie, ani wtedy, ani kiedykolwiek indziej z wyjątkiem chwil, kiedy wprawiony był w ruch w sposób naturalny zgodnie z prawami fizyki przez stację, która się z panem porozumiewała:
Potrząsnął głową.
— Dotychczas, sir, nigdy się jeszcze nie pomyliłem. Nigdy nie pomieszałem dzwonienia widma z dzwonieniem człowieka. Dzwonienie widma — to niesamowite drganie w dzwonku, jedyne w swoim rodzaju i wcale nie twierdziłem, że dzwonek drga w sposób widoczny dla oka. Nic dziwnego, że panu nie udało się go słyszeć. Ale ja je słyszałem.
— A czy widmo zdawało się być tam, kiedy pan wyjrzał za drzwi?
— Ono było tam.
— Obydwa razy?
Odpowiedział stanowczo:
— Obydwa razy.
— Czy nie zechce pan podejść ze mną do drzwi i rozejrzeć się za nim?
Przygryzł dolną wargę, jakby z niechęcią, lecz wstał. Otworzyłem drzwi i stanąłem na progu, gdy tymczasem on zatrzymał się w przejściu. Widzieliśmy sygnał ostrzegawczy. Widzieliśmy ponury wylot tunelu. Widzieliśmy wysokie, wilgotne, kamienne mury skarp. Widzieliśmy gwiazdy nad nimi.
— Czy pan widzi widmo? — spytałem, ze szczególną uwagą obserwując twarz dróżnika. Oczy jego były szeroko otwarte i bacznie wpatrzone, niewiele baczniej jednak, być może, niż moje własne, kiedy skierowałem wzrok z całą powagą w kierunku tego samego miejsca.
— Nie — odparł. — Nie ma go tam.
— Zgoda — potwierdziłem.
Znów weszliśmy do budki i zamknąwszy drzwi, zajęliśmy dawne miejsca. Zastanawiałem się, jak by najlepiej wykorzystać tę pomyślną okoliczność, jeśli można ją tak nazwać, kiedy dróżnik podjął rozmowę w sposób tak naturalny, tak dalece z góry zakładając, że nie może być między nami mowy o poważnym zakwestionowaniu tego faktu, iż poczułem się zepchnięty na najsłabszą pozycję.
— Teraz pan w pełni zrozumie, sir — rzekł — że tak straszliwie dręczy mnie pytanie: co znaczy ukazywanie się tego widma?
— Nie jestem pewien — powiedziałem — czy w pełni to rozumiem.
— Przed czym ono ostrzega? — powtórzył, wodząc oczami po ogniu i tylko niekiedy skierowując wzrok na mnie.— Co to za niebezpieczeństwo, gdzie jest niebezpieczeństwo? Gdzieś na linii grozi niebezpieczeństwo. Zdarzy się jakaś straszliwa katastrofa. To nie ulega wątpliwości, teraz, za trzecim razem, po tym co wydarzyło się poprzednio. Niewątpliwie jednak jest to okrutne nawiedzanie mnie. Co j a mogę uczynić?
Wyciągnął chustkę do nosa i otarł krople potu z rozpalonego czoła.
— Jeśli telegraficznie zaalarmuję o niebezpieczeństwie w którymkolwiek kierunku lub w obydwu, nie będę mógł w żaden sposób tego uzasadnić — kontynuował, nerwowo trąc dłonie. — Ściągnąłbym tylko sobie na głowę kłopoty i nie zrobiłbym nic dobrego. Pomyśleliby, że zwariowałem. Wyglądałoby to tak; informacja: „Niebezpieczeństwo? Miejcie się na baczności!”, odpowiedź: „Jakie niebezpieczeństwo? Gdzie?”, informacja: „Nie wiem, lecz, na Boga, miejcie się na baczności!” Zwolniliby mnie. Cóż innego mogliby uczynić?
Aż przykro było patrzeć na jego duchową udrękę. Była to istna tortura psychiczna człowieka bardzo sumiennego, przytłoczonego ponad miarę przez niepojętą odpowiedzialność za czyjeś życie.
— Kiedy po raz pierwszy widmo stało pod sygnałem ostrzegawczym — mówił, odgarniając ciemne włosy z czoła i przesuwając dłońmi po skroniach w najwyższej, gorączkowej rozpaczy — dlaczego nie powiedziało mi, gdzie ma się zdarzyć ten wypadek, jeśli zdarzyć się musiał? Dlaczego nie powiedziało, jak można go uniknąć, jeśli uniknąć go było można…? Kiedy za drugim ukazaniem się widmo zasłaniało swą twarz, dlaczego zamiast tego nie powiedziało mi: „Ona umrze. Niech ją zatrzymają w domu”? Jeśli ukazało się dwukrotnie jedynie po to, by dowieść, że jego ostrzeżenia są uzasadnione i w ten sposób przygotować mnie na trzeci raz, dlaczego nie ostrzeże mnie teraz wyraźnie? A cóż ja, na Boga, biedny dróżnik na tym odludnym posterunku! Dlaczego widmo nie ukazało się komuś wpływowemu i posiadającemu możność zapobieżenia złu?
Widząc go w stanie takiej depresji, stwierdziłem, że zarówno ze względu na tego biednego człowieka, jak na bezpieczeństwo publiczne, w tej chwili powinienem przede wszystkim doprowadzić jego umysł do równowagi. Toteż odsuwając na bok całą sprawę realności czy też nierealności widma, starałem się go przekonać, że każdy, kto dokładnie spełnia swe obowiązki, automatycznie jest w porządku, a więc ma on w każdym bądź razie tę pociechę, że zdaje sobie sprawę ze swych obowiązków, chociaż nie rozumie owych zdumiewających Zjawisk. Udało mi się to znacznie lepiej, niż kiedy usiłowałem wmówić mu niesłuszność jego przekonania. Odzyskał spokój; bieżące zajęcia służbowe w związku z zapadającą nocą wymagały od niego większej uwagi: opuściłem go o drugiej nad ranem. Proponowałem, że zostanę na całą noc, lecz nie chciał o tym słyszeć.
Tego, że wchodząc pod górę ścieżką, niejeden raz obejrzałem się na czerwone światło oraz że owo czerwone światło budziło we mnie niechęć i marnie spałbym, gdyby moje łóżko było ustawione pod nim — nie widzę potrzeby taić. Z niechęcią też myślałem o dwu następstwach ukazania się widma: o katastrofie kolejowej i o śmierci dziewczyny. Nie widzę najmniejszej potrzeby tajenia tego również. Przede wszystkim jednak nie dawała mi spokoju myśl, co powinienem przedsięwziąć, skoro stałem się powiernikiem tej tajemnicy? Stwierdziłem, że człowiek ów jest inteligentny, czujny, staranny i dokładny; jak długo jednak może zachować te cechy w takim stanie umysłu? Chociaż zajmuje podrzędne stanowisko, jest ono niesłychanie odpowiedzialne, i czy ja na przykład miałbym ochotę ręczyć głową, że w przyszłości stale będzie wykonywał swą służbę z równą dokładnością?
Nie mogąc przezwyciężyć uczucia, że popełniłbym coś w rodzaju zdrady, gdybym zakomunikował to, co od niego słyszałem, jego przełożonym bez uprzedniego szczerego porozumienia się z nim samym i zaproponowania jakiejś drogi pośredniej, postanowiłem w końcu, że udam się z nim (poza tym dochowując na razie ścisłej tajemnicy) do najmądrzejszego lekarza w okolicy, by zasięgnąć jego opinii. Zmiana służby nastąpi jutro wieczorem, powiedział mi dróżnik, a więc zejdzie on z posterunku w godzinę lub dwie po wschodzie słońca, a wróci po zachodzie. Przyrzekłem, że stawię się na ten termin.
Nazajutrz wieczór był piękny i wyszedłem z domu wcześniej, by nim się nacieszyć. Słońce jeszcze nie skryło się za widnokręgiem, kiedy przeciąłem polną ścieżkę w pobliżu szczytu głębokiego przekopu. Chciałem przedłużyć swą przechadzkę do jednej godziny. Powiedziałem do siebie: pół godziny tam, pół godziny z powrotem — i akurat będzie pora, by zjawić się w budce mego dróżnika.
Zanim ruszyłem dalej, podszedłem na skraj skarpy i odruchowo spojrzałem w dół, z miejsca, z którego zobaczyłem go po raz pierwszy. Nie mogę opisać dreszczu, jaki przebiegł mi po plecach, kiedy tuż przy wylocie tunelu dostrzegłem postać mężczyzny, który lewym rękawem przesłaniał sobie oczy, a prawą ręką gwałtownie machał.
Niewysłowiona groza przytłaczająca mnie minęła w jednej chwili, w jednej chwili bowiem uświadomiłem sobie, że owa zjawa — to prawdziwy człowiek i że zebrała się tam cała gromadka, której stojący u wylotu tunelu demonstruje owe znaki. Sygnał ostrzegawczy nie był jeszcze zapalony. O jego słup była oparta całkowicie nowa dla mnie, mała, niska buda, sporządzona z paru drewnianych podkładów kolejowych i z brezentu. Wydawała się nie większa od łóżka. Nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że stało się jakieś nieszczęście, ogarnięty pełnym wyrzutów sumienia przerażeniem, że spowodowałem owo nie znane mi bliżej fatalne zło, opuszczając tego człowieka i nie przysyłając tu nikogo, by doglądał lub korygował jego postępowanie, zszedłem wyrąbaną ścieżką, jak mogłem najprędzej.
— Co się stało? — spytałem ludzi.
— Dróżnik został zabity dziś rano, sir.
— Czyżby człowiek pełniący służbę w tej budce?
— Tak, sir.
— Czyżby człowiek, którego znam?
— Rozpozna go pan, sir, jeśli go pan znał — rzekł mężczyzna przemawiający w imieniu innych, uroczyście odkrywając głowę i unosząc róg brezentu — gdyż twarz jest nieuszkodzona.
— Och, jakże to się stało? Jakże to się stało? — spytałem zwracając się do każdego z osobna, kiedy brezent opuszczono.
— Przejechał go parowóz, sir. Nie było w całej Anglii człowieka, który lepiej od niego znałby swą pracę. Ale nie wiadomo dlaczego nie usunął się z zewnętrznej szyny. Było to w jasny dzień. Zapalił światło i trzymał latarkę w ręce. Kiedy lokomotywa wypadła z tunelu, był odwrócony do niej plecami i przejechała go. Ten człowiek ją prowadził i pokazywał nam, jak się to stało. Pokaż panu, Tomie.
Mężczyzna w roboczym, ciemnym ubraniu cofnął się na swe poprzednie miejsce u wlotu tunelu.
— Biorąc w tunelu zakręt, sir — powiedział — zobaczyłem go u wylotu, jak gdybym widział przez lunetę. Nie było czasu na zahamowanie szybkości, a wiedziałem, że miejscowy dróżnik jest bardzo ostrożny. Ponieważ sprawiał wrażenie, że nie zwraca uwagi na sygnał, zamknąłem gwizdek i kiedy podjeżdżaliśmy do niego, zawołałem najgłośniej, jak mogłem.
— Co pan zawołał?
— Zawołałem: „Hej tam, w dole! Strzeż się! Strzeż się! Na miłość boską, zejdź z toru!”.
Drgnąłem.
— Ach to było okropne, sir. Ani na chwilę nie przestałem wołać do niego. Zasłoniłem sobie oczy lewym ramieniem, by nie widzieć, a prawym do końca machałem; ale wszystko na nic się nie zdało.
Nie przedłużając opowiadania przez zatrzymanie się na którejś z ciekawych okoliczności dłużej niż na jakiejś innej, chciałbym w zakończeniu podkreślić zbieżność zawartą w ostrzeżeniu maszynisty owego pociągu nie tylko ze słowami, które nieszczęsny dróżnik powtarzał mi jako ustawicznie go prześladujące, lecz także ze słowami, które ja sam — nie on — związałem, i to jedynie w moim własnym umyśle, z gestami, jakie naśladował.
przełożyła Maria Traczewska
Charles Dickens
Zauważyłem wielekroć, że większość ludzi, nawet o wyższej inteligencji i kulturze, nie ma odwagi mówić o tych przeżyciach wewnętrznych, które noszą jakiś osobliwy charakter. Niemal wszyscy obawiają się, że to, z czym się zwierzą, nie znajdzie odpowiednika ni oddźwięku w życiu wewnętrznym słuchacza, że spotkają się z niedowierzaniem lub zostaną wyśmiani. Prawdomówny podróżnik, który by zobaczył jakieś niezwykłe stworzenie w rodzaju węża morskiego, nie obawiałby się wspomnieć o tym; ale tenże sam podróżnik zawaha się na pewno, nim się przyzna do jakichś niezwykłych przeczuć, popędów, dziwacznych myśli, do tak zwanych „wizji”, snów lub innych osobliwych wrażeń. Ta powściągliwość płynie w dużej mierze stąd, że owe sprawy spowite są w mrok. Skutek jest taki, że ogólna suma doświadczeń pod tym względem jest niewielka i żałośnie niedoskonała.
W sprawie, o której chcę opowiedzieć, nie zamierzam budować, zwalczać ani podtrzymywać jakiejkolwiek teorii. Znam historię księgarza z Berlina, studiowałem przypadek żony zmarłego astronoma Królewskiego Obserwatorium według relacji sir Davida Brewstera, śledziłem w najdrobniejszych szczegółach jeszcze bardziej osobliwy przypadek iluzji spektralnej w kole moich bliskich znajomych. W związku z tą ostatnią sprawą muszę stwierdzić, że osoba, która podlegała złudzeniom (kobieta), nie była ze mną w żadnym, nawet w najmniejszym stopniu spokrewniona. To mylne przypuszczenie nasuwałoby myśl wyjaśnienia, zresztą częściowego, mojego własnego przypadku, ale takie tłumaczenie byłoby bezpodstawne; bowiem przeżycie moje nie wywodziło się ani z jakichś odziedziczonych osobliwych skłonności, ani z podobnych doświadczeń w przeszłości.
Jest rzeczą bez znaczenia, ile lat temu popełniona w Anglii pewne morderstwo, które wywołało ogromną sensację. O mordercach, o tym, jak dojrzewa zbrodnia, słyszymy nazbyt wiele, toteż gdybym mógł, pogrzebałbym pamięć o tym szczególnym zbrodniarzu, tak jak jego ciało pogrzebano na cmentarzu więziennym w Newgate. Szczegółów dotyczących indywidualności przestępcy nie podaję celowo. Kiedy wykryto morderstwo, żadne podejrzenie nie padło (albo raczej powiedziałbym gwoli ścisłości, że publicznie nie napomykano nigdzie o tym, że padło jakiekolwiek podejrzenie) na człowieka, który potem stanął przed sądem. Ponieważ nie wspominano o nim w gazetach, jest rzeczą oczywistą, że nie podawano nigdzie opisu jego osoby. W moim opowiadaniu ten fakt jest istotny, należy więc o nim pamiętać.
Czytając przy śniadaniu poranną gazetę, zawierającą relację z pierwszego odkrycia zbrodni, doszedłem do wniosku, że przypadek jest wielce interesujący, i przeczytałem ją dwa czy trzy razy; odkrycia dokonano w sypialni. Kiedy odłożyłem gazetę, coś jak gdyby błysnęło i zafalowało — nie znajduję słów na określenie tego — i wydawało mi się, że owa sypialnia przesuwa się przed moimi oczyma, jak nieprawdopodobny obraz, namalowany na bieżącej wodzie. Chociaż obraz przemknął błyskawicznie, był zupełnie wyraźny, tak wyraźny, że doznałem ulgi, nie zauważywszy na łóżku martwego ciała.
Tego dziwnego wrażenia doznałem nie w jakimś romantycznym miejscu, lecz w mieszkaniu na Piccadilly, blisko rogu ulicy St. James. Była to dla mnie rzecz zupełnie nowa. Siedziałem w owej chwili w fotelu, który zatrząsł się i poruszył (lecz muszę dodać, że to był fotel na kółkach). Podszedłem do okna (w pokoju były dwa okna, a mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze), by pokrzepić się widokiem ruchu na Piccadilly. W ten jasny jesienny poranek ulica wydawała się promienna i radosna. Dął silny wiatr. W pewnej chwili podmuch wichru naniósł z parku mnóstwo opadłych liści, które skłębiły się, tworząc spiralny lej. Kiedy lej opadł i liście rozproszyły się, zobaczyłem po przeciwnej stronie ulicy dwóch mężczyzn idących z zachodu na wschód. Kroczyli jeden za drugim. Ten, który szedł pierwszy, oglądał się ciągle poprzez ramię na tamtego. Drugi mężczyzna postępował za nim w odległości jakichś trzydziestu kroków z groźnie wzniesioną ręką. Dziwaczność i niezmienność owego gestu na tej ruchliwej arterii zwróciły najpierw moją uwagę, a następnie ta osobliwa okoliczność, że nikt tego nie dostrzegał. Obaj mężczyźni przesuwali się wśród przechodniów dziwnie gładko — nikt nie ustępował im z drogi, nikt ich nie dotknął, nikt nie obejrzał się za nimi. Mijając moje okna, wpatrywali się obaj we mnie. Widziałem ich twarze wyraźnie i byłem przekonany, że rozpoznałbym je wszędzie, choć nie wiedziałem, czym się wyróżniają spośród innych, z tym chyba wyjątkiem, że mężczyzna, który szedł pierwszy, wyglądał posępnie i groźnie, a ten, który postępował za nim, miał twarz koloru brudnego wosku.
Jestem kawalerem, a gospodarstwo prowadzą mi: mój służący i jego żona. Pracuję w filii pewnego banku i życzyłbym sobie, by moje obowiązki jako szefa oddziału były tak lekkie., jak się to powszechnie przypuszcza. Jesień musiałem spędzić w mieście, choć pragnąłem odmiany. Nie byłem chory, ale nie czułem się też zdrów. Ogarniało mnie znużenie, dręczyło mnie poczucie monotonii życia i poddawałem się depresjom. Mój znakomity lekarz zapewniał mnie, że zdrowie moje w owym czasie nie wymagało jakiegoś poważniejszego leczenia; przytaczam tu jego opinię, którą na moją prośbę dał mi na piśmie. Kiedy okoliczności morderstwa, stopniowo wyciągane na światło, coraz silniej zaprzątały uwagę publiczności, ja wiedziałem o tej sprawie tak mało, jak to tylko było możliwe wśród powszechnego podniecenia. Doszło jednak do mojej wiadomości, że domniemanego mordercę aresztowano pod zarzutem popełnienia rozmyślnego morderstwa. Wiedziałem też, że na wniosek obrońców, którzy chcieli mieć czas na przygotowanie obrony, odroczono rozprawę do następnej sesji Sądu Karnego. Mogłem również wiedzieć, choć wydaje mi się, że wówczas nie wiedziałem, gdzie i kiedy odbędzie się proces.
Moja bawialnia, sypialnia i garderoba znajdują się na tym samym piętrze. Do garderoby wchodzi się jedynie przez sypialnię. Są tam wprawdzie drzwi, które kiedyś wychodziły na klatkę schodową, ale od kilku lat część urządzenia kąpielowego umocowana jest w drzwiach, a same drzwi zabite są gwoździami i zasłonięte.
Kiedyś, późnym wieczorem, byłem w sypialni, wydając jakieś polecenia służącemu. Przed oczyma miałem drzwi prowadzące do garderoby; były zamknięte. Mój służący stał zwrócony do nich plecami. Podczas gdy mówiłem do niego, drzwi otwarły się i zobaczyłem jakiegoś człowieka,, który zajrzał do pokoju i tajemniczo skinął na mnie ręką—To był człowiek, który szedł jako drugi ulicą Piccadilly i którego twarz miała barwę nieczystego wosku. Bez zwłoki podszedłem do drzwi, otwarłem je i zajrzałem do środka. W ręce trzymałem zapaloną świecę. Wewnętrznie czułem, że nikogo nie zobaczę już w garderobie — i tak było istotnie.
Świadom tego, że mój służący przygląda mi się ze zdumieniem, zwróciłem się ku niemu i powiedziałem:
— Derrick, czy uwierzysz, że teraz, będąc przy zdrowych zmysłach, wyobraziłem sobie, że widzę…
Kiedy dotknąłem ramienia Derricka, drgnął gwałtownie i rzekł:
— O Boże, tak… martwego człowieka, kiwającego ręką. Jestem przekonany, że ten John Derrick, mój zaufany i wierny służący przez z górą dwadzieścia lat, nie odebrał żadnego wrażenia, póki nie dotknąłem go ręką. Zmiana, jaka w nim zaszła wówczas, była tak uderzająca, że wierzę, iż w owej chwili moje wrażenia udzieliły mu się w jakiś tajemniczy sposób.
Poprosiłem Johna Derricka, by mi przyniósł brandy, dałem mu się napić łyk i sam ochotnie wychyliłem drugi. O tym, co zaszło poprzednio, nie wspomniałem mu ani słowem. Byłem przekonany, że tamtego człowieka nie widziałem przedtem nigdy w życiu, z wyjątkiem jednego jedynego razu na ulicy Piccadilly. Porównując wyraz jego twarzy w chwili, gdy mijając me okno, wpatrywał się we mnie, z jego miną, kiedy kiwał na mnie ręką od drzwi, doszedłem do wniosku, że za pierwszym razem pragnął, by jego twarz utkwiła mi w pamięci, za drugim razem zaś chciał się przekonać, czy rozpoznaję go od razu.
Tej nocy nie czułem się zbyt dobrze, choć miałem pewność — trudną do wytłumaczenia — że tajemnicza postać już nie wróci. O brzasku zapadłem w ciężki sen, z którego zbudził mnie John Derrick, zjawiwszy się przy moim łóżku z jakimś papierem w ręce.
Okazało się, że ten papier stał się przedmiotem sprzeczki między posłańcem, który go przyniósł, a moim służącym. Było to wezwanie do stawienia się w charakterze sędziego przysięgłego na najbliższą sesję Sądu Karnego w Old Bailey. Jak John Derrick dobrze wiedział, nigdy mnie dotychczas nie powoływano na sędziego przysięgłego. Sądził, nie wiem dlaczego, że sędziów przysięgłych wybierają zwykle spośród ludzi o niższych kwalifikacjach niż moje, i początkowo odmówił przyjęcia wezwania. Posłaniec potraktował rzecz bardzo chłodno. Oświadczył, że go to nic nie obchodzi, co zrobię z wezwaniem; jego rzeczą jest doręczyć je.
Przez kilka dni byłem niezdecydowany, czy stawić się w sądzie, czy też nie zważać na wezwanie. Nie odczuwałem żadnej tajemniczej siły, która by mnie popychała w tym czy tamtym kierunku. Jestem tego tak pewien, jak każdego stwierdzenia zawartego w tym opowiadaniu. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że będzie to jakąś rozrywką w moim monotonnym życiu, i postanowiłem pójść.
Nadszedł wyznaczony dzień, słotny dzień listopadowy. Nad Piccadilly wisiała gęsta, brązowa mgła, która koło Tempie Bar stała się niemal czarna i nad wyraz uciążliwa. Schody i korytarze gmachu sądowego oświetlone były jasno gazowymi lampami. Wydaje mi się, że nim mnie wprowadzono do natłoczonej sali sądowej, nie wiedziałem, że morderca będzie sądzony tego dnia. Wydaje mi się, że nim dotarłem do Old Court, nie wiedziałem, do którego z dwu sądów odbywających sesję zaprowadzi mnie moje wezwanie. Nie jest to, oczywiście, pozytywne stwierdzenie, bo doprawdy nie zdaję sobie sprawy, jak było w istocie. Usiadłem na miejscu wyznaczonym dla sędziów przysięgłych i rozejrzałem się po sali. Powietrze przesycone było mgłą i oddechami zebranych. Widziałem czarne opary, wiszące na kształt mrocznej kurtyny za oknami, słyszałem stukot kół po ulicy posypanej trocinami i pomruk zebranych tutaj ludzi; od czasu do czasu jakiś głośniejszy okrzyk czy ostry gwizd przebijał się poprzez ten pomruk. Wkrótce potem wkroczyli dwaj sędziowie i zajęli miejsca. Gwar na sali przycichł. Na polecenie sędziego morderca stanął przed barierą ławy oskarżonych i w tejże samej chwili rozpoznałem w nim pierwszego z dwóch mężczyzn, których widziałem idących ulicą Piccadilly.
Gdyby moje nazwisko wywołano w tym momencie, wątpię, czy zdołałbym dobyć głosu. Ale byłem szósty czy ósmy na liście przysięgłych i kiedy padło me nazwisko, mogłem już odpowiedzieć: „Jestem!”
Ale patrzcie! Oskarżony, który dotychczas rozglądał się uważnie, ale bez szczególnego zainteresowania, ujrzawszy mnie, poruszył się gwałtownie i skinął na swego adwokata. Najwidoczniej pragnął, by wyłączono mnie z kompletu sędziowskiego. Przez chwilę adwokat, z ręką wspartą na barierze ławy oskarżonych, szeptał ze swym klientem, potrząsając głową. Potem dowiedziałem się, że pierwsze słowa przerażonego więźnia brzmiały tak: „Za wszelką cenę wyłącznie tego człowieka!” Nie stało się tak jednak, bo nie umiał podać żadnej słusznej przyczyny i przyznał, że moje nazwisko usłyszał po raz pierwszy, kiedy je wywołano.
Ponieważ nie chcę, z przyczyn, o których już mówiłem, przywodzić na pamięć szczegółów ponurej zbrodni, a drobiazgowe sprawozdanie z tego długiego procesu nie jest niezbędne w moim opowiadaniu, ograniczę się jedynie do wydarzeń, wiążących się ściśle z moimi dziwnymi przeżyciami w ciągu tych dziesięciu dni i nocy, które my, sędziowie przysięgli, spędzaliśmy razem. Właśnie owymi przeżyciami, a nie osobą mordercy pragnę zainteresować czytelnika. Właśnie na te przeżycia chcę zwrócić jego uwagę, a nie na jedną z kart kalendarza Newgate.
Wybrano mnie na przewodniczącego ławy przysięgłych. Drugiego dnia procesu, kiedy zeznania trwały już dwie godziny (słyszałem uderzenia kościelnego zegara), rzuciłem przypadkowo okiem na moich kolegów z ławy przysięgłych i z jakiejś nie wyjaśnionej przyczyny nie mogłem ich policzyć. Liczyłem kilkakrotnie, ale za każdym razem miałem te same trudności. Krótko mówiąc, rachunek wykazywał o jedną osobę za dużo.
Dotknąłem ramienia mojego sąsiada i szepnąłem mu: — Może pan będzie łaskaw policzyć nas.
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale odwrócił głowę i zaczął liczyć.
— Co to znaczy — odezwał się — jest nas trzyn… nie to niemożliwe. Jest nas dwunastu.
Kiedy patrzyłem na poszczególnych przysięgłych, wszystko było w porządku, ale kiedy liczyłem wszystkich, wypadało zawsze o jedną osobę za dużo. Ta osoba nie miała postaci, choć byłem niewzruszenie pewny, że się tu pojawi.
Przysięgli mieszkali w London Tavern. Jadaliśmy każdy przy oddzielnym stole, a spaliśmy wszyscy w jednym wielkim pokoju pod okiem zaprzysiężonego urzędnika. Nie widzę powodu do ukrywania jego nazwiska. Był inteligentny, wielce uprzejmy i, jak się z przyjemnością dowiedziałem, bardzo ceniony w mieście. Miał miłą powierzchowność, dobre oczy, godne zazdrości czarne bokobrody i piękny, dźwięczny głos. Nazywał się Harker.
Kiedy udaliśmy się już na spoczynek, łóżko pana Harkera przystawiono do drzwi. Drugiego dnia, nie mając jeszcze ochoty do snu i widząc, że Harker siedzi na łóżku, przysiadłem się do niego i poczęstowałem go tabaką. Kiedy dotknął mnie, biorąc tabakę, zadrżał na całym ciele i zapytał: — Kto to jest?
Poszedłem wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłem postać, której oczekiwałem — drugiego z dwóch mężczyzn, których widziałem na Piccadilly. Wstałem i postąpiłem kilka kroków; potem zatrzymałem się i spojrzałem na Harkera. Miał już obojętną minę, śmiał się i powiedział swoim miłym głosem: — Wydawało mi się przez chwilę, że mamy trzynastego przysięgłego, bez łóżka. Ale teraz widzę, że to światło księżyca.
Nie wyjawiając nic panu Harkerowi, poprosiłem go, by przespacerował się ze mną do końca pokoju, i obserwowałem, co czyni nasz dziwny gość. Zatrzymywał się chwilę przy łóżku każdego z moich jedenastu kolegów, zachodząc z prawej strony i stając tuż przy poduszce. Sądząc z poruszeń jego głowy, wpatrywał się jedynie zamyślonym wzrokiem w każdego z leżących. Na moje łóżko, stojące w pobliżu łóżka Harkera, nie zwracał uwagi. Wyszedł, jak mi się zdawało, oknem, przez które wpadało światło księżyca, jakby jakimiś napowietrznymi schodami.
Rano, przy śniadaniu, okazało się, że wszystkim, z wyjątkiem mnie i pana Harkera, śnił się zamordowany.
Nie wątpiłem już, że drugi mężczyzna, którego widziałem na Piccadilly, był (jeśli tak można rzec) zamordowanym — tak dalece, jak gdyby sam mi to powiedział. Zresztą i to miało potem miejsce w okolicznościach, których się nie spodziewałem.
Piątego dnia procesu, kiedy przewód sądowy dobiegał końca, przedłożono jako dowód rzeczowy miniaturę zamordowanego, której brak zauważono w sypialni w dzień wykrycia morderstwa i którą znaleziono potem zakopaną w miejscu, gdzie mordercę widziano kopiącego. Jeden z zeznających świadków zidentyfikował ją, potem wręczono ją sędziom, aż wreszcie przeszła do rąk przysięgłych. Kiedy wyciągnąłem po nią ręce, z tłumu wyłoniła się nagle postać zamordowanego. Pochwycił ją, podał mi do rąk i, nim spojrzałem na miniaturę, która znajdowała się w medalionie, powiedział niskim, głuchym tonem: — Byłem wtedy młodszy i krew nie odpłynęła jeszcze z mej twarzy.
Kiedy podawałem miniaturę koledze najbliżej siedzącemu, postać zamordowanego stanęła między nami, potem między tamtym i następnym przysięgłym — i tak do końca, póki miniatura nie wróciła do moich rąk. Nikt z przysięgłych nie zauważył tego.
Siedząc razem pod strażą pana Harkera, rozmawialiśmy oczywiście dużo o przewodzie sądowym. Owego dnia, kiedy postępowanie dowodowe było zamknięte i znaliśmy już całokształt sprawy, dyskusja stała się poważniejsza i bardziej ożywiona. Wśród przysięgłych znajdował się pewien członek patronatu kościelnego, największy idiota, jaki kiedykolwiek przebywał na swobodzie, który przeciw najoczywistszym dowodom zgłaszał najbardziej niedorzeczne sprzeciwy; popierało go dwóch rozlazłych parafialnych lizusów; wszyscy trzej, wybrani z jednego okręgu, rozprawiali tak zapalczywie i niepohamowanie, że miało się ochotę życzyć im, by ich sądzono za pięćset morderstw. Około północy, kiedy ci niesforni głupcy krzyczeli najgłośniej, a kilku z nas przygotowywało się już do snu, zobaczyłem znowu zamordowanego. Stał ponuro za nimi i „kiwał na mnie ręką. Kiedy podszedłem do nich i wmieszałem się do rozmowy, wycofał się natychmiast. To był początek odosobnionej serii pojawień w tym pokoju, w którym byliśmy odosobnieni. Kiedy tylko zebrała się gdzieś grupka przysięgłych, zamordowany pojawiał się wśród nich. Kiedy tylko porównanie ich opinii wypadało na jego niekorzyść, kiwał na mnie ręką uroczyście i nalegająco.
Należy pamiętać, że do piątego dnia procesu, gdy zamordowany podał mi miniaturę, nie widziałem go w sądzie. Kiedy rozpoczęły się mowy obrończe, był bez przerwy na sali, przy czym nigdy nie zwracał się do mnie, lecz zawsze do osoby, która przemawiała. A oto przykład: gardło zmarłego zostało przecięte w poprzek w linii prostej; na początku swej mowy obrończej adwokat podsunął myśl, że zmarły mógł sobie sam poderżnąć gardło; w tym momencie zamordowany, z okropną raną na szyi (która dotychczas była zakryta), stanął przy nim i poruszając raz prawą, raz lewą ręką, żywo dawał do zrozumienia, że sam sobie nie mógł zadać takiej rany. Inny przykład: jeden ze świadków, kobieta, twierdziła, że oskarżony był niezwykle dobrym człowiekiem; zamordowany stanął przed nią, patrząc jej prosto w twarz i wyciągniętą ręką wskazując na złą twarz podsądnego.
I jeszcze jedna rzecz, najbardziej uderzająca ze wszystkich, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie tworzę w związku z tym żadnej teorii, po prostu stwierdzam to, co widziałem. Chociaż żadna z osób, do których zwracał się zamordowany, nie widziała go, to jednak jego bliskość wywoływała w nich niezmiennie przestrach lub niepokój. Zdawało mi się, że wskutek zakazu jakiejś siły nieznanej nie może objawić się innym, ale że wywiera tajemniczy wpływ na ich umysły, choć jest niewidzialny i niemy. Kiedy główny obrońca wysunął tezę samobójstwa i zjawa stała tuż przy uczonym dżentelmenie, poruszając przerażająco ręką, jakby przepiłowywała swe przecięte gardło, adwokat zająknął się, zgubił na chwilę wątek swego zręcznego dyskursu, wytarł czoło chusteczką i zbladł okropnie. A gdy zamordowany stanął naprzeciwko kobiety, która zeznawała na korzyść oskarżonego, ta spojrzała w kierunku wskazanym przez niego i chwilę patrzyła na twarz mordercy z wyrazem zmieszania i niepewności. Dwa dodatkowe przykłady wystarczą. Ósmego dnia procesu, po kilkunastominutowej przerwie popołudniowej, wróciłem na salę wraz z innymi przysięgłymi na chwilę przed przyjściem sędziów. Rozejrzawszy się dokoła, nie dostrzegłem początkowo zjawy, gdy wtem, podniósłszy przypadkowo oczy na galerię, zobaczyłem zamordowanego, jak pochylał się nad jakąś kobietą, jak gdyby ją pytał, czy sędziowie już nadeszli. Kobieta krzyknęła i zemdlała i zaraz wyniesiono ją z sali. A oto, co się przydarzyło czcigodnemu, mądremu i cierpliwemu sędziemu, który przewodniczył rozprawie. Po zamknięciu rozprawy, kiedy sędzia przygotowywał się do zreasumowania całości, zamordowany, wszedłszy drzwiami dla sędziów, postąpił ku jego lordowskiej mości i poprzez jego ramię chciwie spoglądał na leżące przed nim papiery. Twarz sędziego zmieniła się, ręka mu opadła i przeniknął go ów osobliwy dreszcz, który znałem tak dobrze. Wyjąkał: — Wybaczcie, panowie, to skażone powietrze zmęczyło mnie trochę. — I nie prędzej przyszedł do siebie, póki nie wypił szklanki wody.
Wśród monotonii sześciu spośród dziesięciu nie kończących się dni — ciągle ci sami sędziowie, ten sam morderca na ławie oskarżonych, ci sami prawnicy przy stole, ten sam ton pytań i odpowiedzi, to samo skrzypienie piór sędziowskich, ci sami woźni wchodzący i wychodzący, te same światła zapalane o jednej godzinie, gdy się już ściemniało, ta sama ciemna zasłona za wielkimi oknami, gdy była mgła, ten sam pluskot, gdy padał deszcz, te same ślady stóp dozorców więziennych i oskarżonego na podłodze posypanej trocinami, te same klucze otwierające i zamykające ciężkie drzwi… W ciągu tych nużących, monotonnych dni, kiedy czułem się tak, jakbym już niezmiernie długo był przewodniczącym ławy przysięgłych, jak gdyby Piccadilly istniała współcześnie z Babilonem, widziałem zamordowanego tak samo wyraźnie, jak wszystkich innych. Muszę wspomnieć, że nigdy nie zauważyłem, by zjawa spoglądała na mordercę. Dziwiłem się temu, ale nie rzucił na niego ani jednego spojrzenia.
Na mnie nie patrzył również od chwili, gdy mi podał miniaturę, z wyjątkiem ostatnich chwil procesu. Wyszliśmy na naradę kilka minut przed dziesiątą wieczorem. Głupiec z patronatu kościelnego i jego dwaj zausznicy sprawiali nam tyle kłopotu, że dwa razy wracaliśmy na salę z prośbą o ponowne odczytanie pewnych wyjątków z reasumpcji sędziego. Dziewięciu spośród nas nie miało najmniejszej wątpliwości co do tych fragmentów, jak zresztą wszyscy w sądzie, ale ośli triumwirat dyskutował nad nimi z samej chęci stawiania przeszkód. W końcu przekonaliśmy ich i wreszcie wróciliśmy na salę dziesięć minut po dwunastej. Zamordowany stał w tym czasie na wprost ławy sędziów przysięgłych. Kiedy zająłem miejsce, jego oczy spoczęły na mnie z uwagą; wydawał się zadowolony i z wolna zakrył twarz i całe ciało dużą szarą zasłoną, którą miał po raz pierwszy. Kiedy podałem nasz werdykt: „Winny”, zasłona opadła, wszystko zniknęło i miejsce, gdzie stał, było puste.
Morderca, zapytany przez sędziego zgodnie ze zwyczajem, czy ma coś do powiedzenia, nim zapadnie wyrok śmierci, mruknął coś niewyraźnie, co opisano następnego dnia w czołowych gazetach jako „kilka bezładnych, ledwie dosłyszalnych słów, w których morderca uskarżał się, że procesu nie przeprowadzono uczciwie, bo przewodniczący lawy przysięgłych był uprzedzony do niego”.
Osobliwe oświadczenie oskarżonego brzmiało w istocie następująco: — Mój Boże, wiedziałem, że będę skazany, skoro tylko zobaczyłem przewodniczącego ławy przysięgłych. Mój Boże, wiedziałem, że on mi nie daruje, bo zanim mnie aresztowano, zjawił się w nocy przy moim łóżku, zbudził mnie i zarzucił mi stryczek na szyję.
przełożyła Zofia Krajewska
William Wilkie Collins
Upłynęło niewiele ponad sześć tygodni od chwili objęcia przeze mnie praktyki na prowincji, kiedy musiałem pojechać do pobliskiego miasta, by zasięgnąć porady u miejscowego lekarza w związku z pewnym przypadkiem bardzo niebezpiecznej choroby.
Ubiegłej nocy wierzchowiec mój zmęczony długą drogą potknął się i upadł, co na szczęście okazało się znacznie groźniejsze w skutkach dla konia niż dla jego pana. Pozbawiony usług zwierzęcia, wyruszyłem do celu mego przeznaczenia dyliżansem pocztowym (w owym czasie nie było jeszcze kolei żelaznej) i spodziewałem się, że wrócę do domu około popołudnia tym samym środkiem lokomocji.
Po rozmowie z lekarzem udałem się do największej gospody w mieście, by zaczekać na dyliżans. Wkrótce nadjechał, lecz wszystkie miejsca wewnątrz i zewnątrz były zajęte. Nie miałem innej rady jak tylko wracać do domu możliwie najtaniej wynajętym gigiem. Cena, jakiej ode mnie tu zażądano za wózek, wydała mi się tak niesłychanie wygórowana, że postanowiłem poszukać innej, skromniejszej gospody i spróbować, czy nie uda mi się dobić targu na lepszych warunkach z oberżystą mającym mniejszy ruch w swym zajeździe.
Niebawem znalazłem miło wyglądający dom, niepozorny i spokojny, ze staroświeckim godłem, które najwidoczniej od wielu już lat nie było odmalowywane. Miejscowy gospodarz zadowolił się małym zyskiem i skoro tylko doszliśmy do porozumienia, zadzwonił dzwonkiem podwórzowym, by wydać polecenie w sprawie giga.
— Czy Robert nie wrócił jeszcze? — spytał zwracając się do sługi, który zgłosił się na dźwięk dzwonka.
— Nie, panie, nie wrócił.
— Skoro tak, musisz zbudzić Izaaka.
— Zbudzić Izaaka? — powtórzyłem. — To brzmi raczej dziwnie. Czy pańscy chłopcy stajenni kładą się spać w ciągu dnia?
— Ten kładzie się — odparł oberżysta, uśmiechając się sam do siebie w jakiś szczególny sposób.
— I nie tylko śpi, ale marzy we śnie — dodał sługa.
— Nie twoja rzecz! — burknął gospodarz. — Idź i zbudź Izaaka! Ten pan czeka na gig.
Zachowanie się zarówno oberżysty, jak parobka było znacznie wymowniejsze niż ich słowa. Zacząłem podejrzewać, że wpadłem na trop czegoś, co może być dla mnie interesujące z punktu widzenia zawodowego, jako dla lekarza; pomyślałem więc, że warto by popatrzeć na tajemniczego stajennego, zanim chłopak go zbudzi.
— Zaczekaj chwilę! — wtrąciłem. — Mam ochotę zobaczyć tego człowieka, póki jeszcze śpi. Jestem doktorem, i jeśli to dziwaczne sypianie w dzień i marzenia senne są wynikiem jakichś zaburzeń mózgowych, może potrafię powiedzieć wam, jak z nim postępować.
— Myślę, że raczej stwierdzi pan, iż jego dolegliwość jest absolutnie nieuleczalna, sir — rzekł gospodarz. — Jeśli jednak życzy pan sobie go zobaczyć, proszę bardzo, oczywiście.
Przeprowadził mnie przez podwórze i zeszliśmy do stajni; otworzył jedne z drzwi i zatrzymując się przed progiem, polecił mi zajrzeć do środka.
Znalazłem się w stajni o dwóch przegrodach. W jednej koń chrupał obrok, w drugiej na podściółce leżał jakiś stary człowiek pogrążony we śnie.
Schyliłem się i bacznie mu się przyjrzałem. Twarz jego była zwiędła i wyniszczona troską, brwi boleśnie ściągnięte, usta niemal surowe, o kącikach wygiętych ku dołowi. Zryte zmarszczkami, zapadnięte policzki i rzadkie, posiwiałe włosy dobitnie świadczyły o przeżytym smutku czy cierpieniu. Kiedy pierwszy raz spojrzałem na niego, śpiący z wysiłkiem chwytał powietrze w płuca, a w chwilę później zaczął mówić przez sen.
— Zbudźcie się! — usłyszałem jego słowa rzucane gorączkowym szeptem przez zaciśnięte zęby. — Zbudźcie się tam! Mordują!
Powolnym ruchem przełożył wychudłe ramię tak, że zasłonił nim sobie gardło, wzdrygnął się i przewrócił na drugi bok na słomie. Wtedy ramię zsunęło się z szyi, a dłoń wyciągnęła się, chwytając palcami powietrze, jak gdyby śpiący wyobrażał sobie, że czepia się krawędzi jakiegoś przedmiotu. Spostrzegłem ruch jego warg i pochyliłem się nad nim niżej. Wciąż jeszcze mówił przez sen.
— Jasnoszare oczy — szeptał — i lekko opadnięta lewa powieka… płowe włosy z jednym złocistym pasmem… Zgadza się, mamo… piękne, białe ramiona, pokryte delikatnym meszkiem… drobne, arystokratyczne dłonie o różowo przeświecających paznokciach… Nóż… zawsze ten przeklęty nóż… najpierw z jednej strony, potem z drugiej… Aha, diablico! Gdzie jest nóż?!
Przy ostatnim słowie głos jego zabrzmiał donośniej i śpiący zaczął zdradzać coraz większy niepokój. Rzucał się na posłaniu ze słomy, jego zwiędłą twarz wykrzywił grymas, wyciągnięte obie ręce histerycznie chwytały powietrze. W pewnej chwili uderzyły o żłób, pod którym leżał, i uderzenie owo zbudziło go. Ledwie zdążyłem wyśliznąć się przez drzwi i zamknąć je za sobą, zanim całkowicie otworzył oczy i oprzytomniał.
— Czy nie wie pan czegoś o dawniejszych przeżyciach tego człowieka? — zagadnąłem właściciela gospody.
— Tak, sir, dokładnie znam całą jego przeszłość — brzmiała odpowiedź — a jest to historia niezwykła i bardzo dziwna. Ludzie przeważnie odnoszą się do niej nieufnie. A jednak to prawda mimo wszystko. No, niech pan popatrzy na niego — ciągnął, ponownie otwierając drzwi stajni. — Biedaczysko! Jest tak zmordowany swymi bezsennymi nocami, że znowu już zasnął.
— Proszę go nie budzić — powiedziałem. — Nie spieszy mi się z tym gigiem. Poczekamy, aż ten drugi woźnica wróci. A tymczasem może bym dostał coś do zjedzenia i butelkę białego hiszpańskiego wina; myślę, że pan przyjdzie i pomoże mi rozprawić się z tym wszystkim.
Jak słusznie przewidywałem, oberżysta rozgrzany własnym winem spojrzał na mnie ciepło i życzliwie. Wkrótce rozgadał się na temat woźnicy śpiącego w stajni — od szczegółu do szczegółu, powolutku wyciągnąłem z niego całą historię. Jakkolwiek wydarzenia te muszą każdemu wydać się niesłychanie dziwaczne i wręcz niewiarygodne, opowiem je tu tak, jak usłyszałem, i dokładnie tak, jak miały miejsce w rzeczywistości.
Przed kilku laty, na przedmieściu dużego miasta portowego nad morzem, na zachodnim wybrzeżu Anglii, mieszkał w bardzo skromnych warunkach pewien człowiek nazywający się Izaak Scatchard. Zarabiał na utrzymanie jako woźnica w gospodach, a czasami, kiedy szczęście mu sprzyjało, dostawał pracę przy koniach jako parobek stajenny w domach prywatnych. Chociaż był człowiekiem rzetelnym, sumiennym i uczciwym, nie wiodło mu się w życiu. Jego brak szczęścia stał się wśród sąsiadów przysłowiowy. Zawsze bez żadnej winy z jego strony omijały go dobre okazje i zawsze najdłużej pozostawał w służbie u miłych ludzi, którzy zalegali z wypłatą wynagrodzenia. W najbliższym otoczeniu przezywano go „pechowym” Izaakiem i każdy musiał przyznać, że Scatchard w całej pełni zasługiwał na to przezwisko.
W tym wyjątkowym spiętrzeniu przeciwności losu, jakie przypadły mu w udziale, Izaak miał tylko jedną jedyną pociechę, i to z typu najżałośniejszych i najbardziej negatywnych. Nie miał ani żony, ani dzieci, które przysparzałyby mu kłopotów i przydawały jeszcze więcej goryczy wszelkim niepowodzeniom życiowym. Może wypływało to po prostu z nieczułości, a może było wynikiem szlachetnej niechęci do wplątania kogoś innego w swój własny nieszczęśliwy los — ale fakt pozostał faktem, że Izaak doszedł do pełni dojrzałego wieku i nie ożenił się, a także, co jeszcze bardziej godne uwagi, ani razu pomiędzy osiemnastym a trzydziestym ósmym rokiem życia nie dał podstaw do wesołego przytyku, że durzy się w jakiejś dziewczynie.
Kiedy był bez pracy, mieszkał sam z matką—wdową. Pani Scatchard górowała nad swym skromnym środowiskiem, jeśli chodzi o uzdolnienia i sposób bycia. Pamiętała lepsze czasy, jak to się mówi, ale nigdy nie napomykała o nich wobec ciekawych gości i, jakkolwiek nienagannie grzeczna w stosunku do każdego, kto się do niej zbliżył, nie spoufalała się z nikim z sąsiadów. Umiała ciężką pracą zdobyć środki na zaspokojenie swych skromnych potrzeb, wykonując „czarną robotę” dla krawców i zawsze potrafiła utrzymać odpowiednio chędogi dom, by syn mógł doń wrócić, ilekroć stały pech wygnał go bezradnego w świat.
Pewnej chłodnej jesieni, kiedy Izaak dochodził do czterdziestki i kiedy jak zwykle był bez pracy nie z własnej winy, wyruszył z domu matki na długą wędrówkę w głąb kraju, do dworu pewnego ziemianina, gdzie, jak słyszał, potrzebny był parobek stajenny.
Było to zaledwie na dwa dni przed jego urodzinami i pani Scatchard ze zwykłą swą tkliwością wzięła od syna przyrzeczenie, zanim opuścił dom, że wróci na czas, by spędzić ów dzień razem z nią możliwie najbardziej odświętnie w granicach ich skromnych warunków. Łatwo mu było zadośćuczynić tej prośbie, choćby nawet dwukrotnie musiał zatrzymać się w drodze na nocleg.
Miał wyjść z domu w poniedziałek rano i niezależnie od tego, czy uzyska nową pracę czy nie, wrócić na urodzinowy obiad we środę o godzinie drugiej po południu.
Dotarłszy do celu w poniedziałek wieczorem, zbyt późno, by od razu zgłosić się w sprawie zatrudnienia, zatrzymał się na noc w wiejskiej gospodzie i w odpowiednim czasie we wtorek rano stawił się we dworze, pragnąc objąć wolne miejsce parobka do koni. Pech prześladował go tu jednak znowu równie nieubłaganie, jak wszędzie. Wspaniałe świadectwa i polecenia, jakimi mógł się wykazać, na nic się nie zdały. Długa wyprawa okazała się daremna — zaledwie na dzień przedtem miejsce stajennego otrzymał ktoś inny.
Izaak przyjął to nowe rozczarowanie z rezygnacją, jako rzecz zwykłą i zrozumiałą. Z natury flegmatyczny posiadał przytępioną wrażliwość i ospałą cierpliwość, jaką często odznaczają się ludzie o zwolnionym działaniu władz umysłowych. Podziękował rządcy w swój zwykły, spokojny a grzeczny sposób za łaskawą rozmowę i odszedł bez najmniejszej oznaki jakiejś szczególnej depresji w twarzy czy zachowaniu.
Przed wyruszeniem w powrotną drogę zasięgnął informacji w gospodzie i upewnił się, że może skrócić sobie wędrówkę o parę mil, jeśli pójdzie inną trasą. Otrzymawszy dokładne, kilkakrotnie powtórzone instrukcje i wskazówki, gdzie ma skręcać na prawo czy na lewo, wyprawił się w drogę i wędrował cały dzień, raz tylko zatrzymując się na krótką chwilę, by zjeść chleb z serem. Z zapadnięciem zmierzchu zaczął lać deszcz i zerwał się wicher; sprawa wyglądała tym gorzej, że Izaak znalazł się w okolicy, która była mu całkowicie nieznana, choć zdawał sobie sprawę, że od rodzinnego miasta dzieli go odległość około piętnastu mil. Pierwszym domem, na jaki się natknął i gdzie mógł zasięgnąć języka, była samotna przydrożna gospoda, stojąca na skraju gęstego lasu. Mimo że dom ten tchnął pustką i samotnością, wydał się miłą przystanią zbłąkanemu człowiekowi, który był ponadto głodny i spragniony, nogi miał obolałe, a odzież mokrą. Oberżysta przyjął go grzecznie i wyglądem swym budził zaufanie, a cena, jakiej zażądał za łóżko, była całkiem do przyjęcia. Toteż Izaak postanowił zatrzymać się tutaj i spędzić noc wygodnie w gospodzie.
Z natury był on człowiekiem wstrzemięźliwym i umiarkowanym. Kolacja jego składała się z dwóch płatków boczku, kromki domowego chleba i pół kwarty piwa. Nie położył się spać bezpośrednio po zjedzeniu tego skromnego posiłku, lecz posiedział jeszcze z gospodarzem, rozmawiając o swych marnych widokach na przyszłość i długotrwałym pechu lub przechodząc od tych tematów do sprawy koni i wyścigów. Ani on sam, ani oberżysta, ani nikt ze służby, ani nikt, kto przygodnie znalazł się w jadalni, nie powiedział nic, co mogłoby bodaj w najlżejszym stopniu podniecić bardzo znikomą i ubogą wyobraźnię Izaaka Scatcharda.
Ledwie minęła godzina jedenasta, gospodę zamknięto. Izaak obszedł cały dom razem z właścicielem, trzymając świecę, podczas gdy ten zabezpieczał drzwi i okna na parterze, ze zdziwieniem zwracając uwagę na mocne zasuwy, sztaby i żelazne żaluzje.
— Widzi pan, żyjemy tutaj na odludziu — wyjaśnił oberżysta. — Wprawdzie dotychczas nie mieliśmy żadnych prób włamania, ale zawsze lepiej się zabezpieczyć. Kiedy nikt obcy nie zatrzyma się tu na noc, jestem jedynym mężczyzną w całym domu. Moja żona i córka są bo—jaźliwego ducha, a służąca całkiem wdała się w swoje panie. Może jeszcze szklankę piwa, zanim pan pójdzie do łóżeczka? Nie? Żeby człowiek taki stateczny, jak pan, był bez pracy, to rzecz nie do pojęcia… Tu będzie pan spał. Jest pan dziś jedynym gościem nocującym u nas i myślę, że przyzna pan, iż moja żona zrobiła wszystko, co mogła, by zapewnić panu wygodę… Naprawdę nie chce pan jeszcze jednej szklanki piwa? A zatem dobranoc!
Zegar w korytarzu wskazywał godzinę pół do dwunastej, gdy szli schodami na górę do sypialni, której okno wychodziło na las za domem.
Izaak zamknął drzwi na klucz, postawił świecę na komodzie i znużony przygotował się do spania. Zimny, jesienny wiatr wciąż jeszcze dął i jego potężne, jęczące zawodzenie w lesie napełniało nocną ciszę grozą i przerażeniem. Izaak poczuł się dziwnie rozbudzony. Kładąc się do łóżka, postanowił nie gasić świecy, zanim nie ogarnie go senność, sama myśl bowiem o samotnym czuwaniu w ciemności i słuchaniu tego rozpaczliwego, nieustannego wycia wichury w gałęziach drzew miała w sobie coś koszmarnego.
Sen spłynął na niego całkiem niepostrzeżenie. Powieki mu się zamknęły i nieświadomie pogrążył się w nicości, nie pomyślawszy nawet o zgaszeniu świecy.
Pierwszym wrażeniem, jakie dotarło do jego świadomości po zapadnięciu w drzemkę, był dziwny dreszcz, który przebiegł go nagle po całym ciele od głowy do stóp, oraz dojmujący ból w sercu, jakiego nigdy przedtem nie odczuwał. Dreszcz tylko zakłócił mu spokój snu, ból natomiast od razu go zeń wyrwał. Izaak w jednej chwili przeszedł ze stanu nieświadomości do całkowitego rozbudzenia; oczy szeroko otwarte, działanie władz umysłowych nagle cudownie jasne i precyzyjne.
Świeca wypaliła się niemal do ostatniego kawałka łoju, ale koniec nie przyciętego knota właśnie odpadł i światło w małym pokoju było w tym momencie wyjątkowo jasne.
Pomiędzy łóżkiem a zamkniętymi drzwiami stała jakaś kobieta z nożem w ręce i patrzyła na niego.
Zaniemówił ze strachu, ale nie stracił owej niesamowitej bystrości myślenia. Nie odrywał wzroku od tajemniczej kobiety. Patrzyli sobie nawzajem prosto w oczy, lecz ona, nie odzywając się ani słowem, zaczęła powoli zbliżać się do łóżka, podchodząc doń z lewej strony.
Izaak bacznie ją obserwował. Była to piękna kobieta o subtelnej urodzie, jasnych jak len płowozłotych włosach i jasnoszarych oczach z lekko opadniętą lewą powieką. Zauważył te szczegóły i wrył je sobie w pamięć, zanim stanęła przy jego posłaniu. Bez słowa, z kamienną twarzą, bezszelestnie stąpając, podchodziła coraz bliżej, bliżej… zatrzymała się… i powoli podniosła nóż w górę. Zasłonił szyję prawym ramieniem, lecz widząc zniżający się nóż, przerzucił rękę na prawą stronę łóżka i nagłym ruchem przesunął się cały na prawo właśnie w chwili, gdy ostrze dosięgło materaca w odległości jednego cala od jego ramienia.
Wzrok Izaaka śledził ramię i dłoń kobiety, kiedy powoli wyciągała nóż wbity w posłanie. Białe, kształtne ramię o pięknej linii i jasnej skórze okrytej leciutkim puszkiem. Wytworna, arystokratyczna dłoń, skończenie piękna, o delikatnie zaróżowionych koniuszkach palców.
Wyciągnęła nóż z materaca i powoli cofnęła się z powrotem ku nogom łóżka; tu zatrzymała się na chwilę, patrząc na niego, po czym… nadal bez słowa, nadal bez żadnego wyrazu w pięknej twarzy, nadal bezszelestnymi, kocimi krokami… podeszła do prawej strony łóżka, gdzie leżał teraz.
Gdy zbliżyła się i znów uniosła mordercze narzędzie w górę, Izaak gwałtownie przesunął się na lewą stronę. Wbiła ostrze jak przedtem, prosto w materac, przemyślanym, prostopadłym ruchem ramienia. Tym razem oczy Izaaka przesunęły się z kobiety na nóż. Był on podobny do wielkich, składanych noży, jakie często widywał u parobków, którzy zazwyczaj takich właśnie używają do krajania chleba i boczku. Delikatne, małe palce kobiety mogły objąć zaledwie dwie trzecie trzonka; zauważył, że trzonek ów był zrobiony z rogu, równie czysty i lśniący jak ostrze, i wyglądał jak nowy.
Kobieta po raz drugi wyciągnęła nóż z posłania, wsunęła go w szeroki rękaw sukni i zatrzymała się przy łóżku, obserwując Izaaka. Przez chwilę widział ją stojącą w tej pozycji… po czym knot spalonej świecy opadł w roztopioną resztkę łoju. Płomyk zmniejszył się do małego błękitnego punkcika — i pokój pogrążył się w ciemności.
Tak upłynęła sekunda albo jeszcze mniej, jeśli to możliwe, po czym knot znów dymiąc rozbłysnął jaśniejszym płomykiem — po raz ostatni. Oczy Izaaka wciąż jeszcze chciwie wpatrywały się na prawo, kiedy nastąpił ów ostatni błysk światła, lecz nie rozróżniły już nic. Jasnowłosa kobieta z nożem znikła.
Przeświadczenie, że jest znowu sam jeden, złagodziło strach, który trzymał go w swych kleszczach do tej chwili, zapierając dech. Niesamowita jasność, z jaką pracował jego mózg pod tajemniczym wpływem niesłychanego napięcia i przerażenia, nagle go opuściła. Izaak czuł w głowie zamęt, serce tłukło mu się w piersiach, uszy po raz pierwszy od ukazania się owej kobiety otworzyły się na rozpaczliwe, bezustanne zawodzenie wichury wśród drzew. W straszliwym przeświadczeniu rzeczywistości tego, co widział, Izaak wyskoczył z łóżka i z przeraźliwym wrzaskiem: „Mordują! Hej tam, zbudźcie się, zbudźcie!” rzucił się na łeb na szyję w ciemnościach ku drzwiom.
Były mocno zamknięte, dokładnie tak, jak zostawił je, kładąc się do łóżka.
Krzyk jego w jednej chwili zaalarmował cały dom. Izaak posłyszał wystraszone wołania kobiet i zobaczył gospodarza biegnącego korytarzem z zapaloną świecą w jednej ręce, a strzelbą w drugiej.
— Co się stało? — spytał oberżysta, nie mogąc złapać oddechu.
Izaak zdołał tylko odpowiedzieć szeptem:
— Kobieta, z nożem w ręce… — rzucił jednym tchem. — W’ moim pokoju… Piękna, złotowłosa kobieta… Dźgnęła we mnie nożem, dwa razy…
Blade policzki gospodarza jeszcze bardziej zbladły. Z najwyższym niepokojem popatrzył na Izaaka w migotliwym świetle swej świecy i twarz jego zaczęła odzyskiwać rumieńce, a głos również się zmienił, podobnie jak cera.
— Widocznie oba razy nie trafiła — rzekł.
— Udało mi się w ostatniej chwili wywinąć od ciosu — ciągnął Izaak tym samym wylęknionym szeptem. — Za każdym razem nóż wbijał się w łóżko.
Oberżysta nie zwlekając, wszedł ze świecą do sypialni. Nie upłynęła minuta, gdy znów pojawił się w korytarzu, pełen wściekłości.
— Niech cię diabli wezmą razem z twoją kobietą i jej nożem! Na pościeli nie ma nigdzie najmniejszego śladu. Cóż ty sobie myślisz: przychodzić do domu przyzwoitego człowieka i przerażać całą jego rodzinę do nieprzytomności jakimś snem?
— Opuszczę pański dom — rzekł Izaak osłabłym głosem. — Wolę być na gościńcu, mimo deszczu i ciemności, w drodze do domu; niż znaleźć się znów w owym pokoju po tym, co tu widziałem. Niech mi pan da świecę, żebym mógł się odziać, i powie mi, ile jestem winien.
— Winien! — wykrzyknął gospodarz ostrym tonem, kierując się ze światłem do sypialni. — Znajdzie pan swój rachunek wypisany na tablicy przy końcu schodów. Nie przyjąłbym pana na nocleg za wszystkie pieniądze, które pan ma przy sobie, gdybym z góry wiedział, jakie pan miewa sny i jakie wrzaski wyprawia. Niech pan popatrzy na łóżko. Czy jest tam bodaj ślad cięcia nożem? Niech pan popatrzy na okna, czy zasuwka uszkodzona? Niech pan popatrzy na drzwi (słyszałem, jak sam je pan zamykał na klucz), czy są ślady włamania? Morderczyni z nożem w moim domu! Wstydziłby się pan!
Izaak nie odrzekł ani słowa. W pośpiechu narzucił ubranie i razem zeszli schodami w dół.
— Prawie dwadzieścia po drugiej! — zauważył gospodarz, gdy mijali zegar. — W sam raz pora na wystraszanie ludzi i doprowadzanie ich do nieprzytomności.
Izaak wyrównał rachunek i oberżysta wypuścił go głównym wejściem, a odsuwając potężne rygle, spytał z pogardliwym uśmiechem, czy „morderczyni weszła tymi drzwiami?”
Pożegnali się bez słowa. Deszcz przestał padać, ale noc była ciemna, a wiatr zimniejszy niż przedtem. Dla Izaaka jednak nie miała znaczenia ani ciemność, ani zimno, ani brak dokładnej orientacji w drodze powrotnej do domu. Nawet gdyby się znalazł wśród szalejącej burzy z piorunami, odczułby ulgę po tym, co przecierpiał w pokoju w gospodzie.
Kim była piękna kobieta z nożem? Zjawą senną czy też istotą z nieznanego świata, określaną przez ludzi mianem ducha? Nie mógł absolutnie odgadnąć tej tajemnicy — nie odgadł jej nawet wtedy, gdy nadeszła środa i południe, i gdy wreszcie po wielokrotnym błądzeniu stanął znowu na progu rodzinnego domu.
Matka niecierpliwie wyczekująca syna wyszła mu na spotkanie. Z twarzy jedynaka natychmiast odczytała, że stało się coś złego.
— Nie dostałem pracy, ale takie już moje szczęście. Dzisiejszej nocy miałem niedobry sen, mamo… albo może widziałem ducha. Cokolwiek to było, okropnie się przeraziłem i dotąd nie mogę przyjść do siebie.
— Izaaku! Twoja twarz mnie przeraża. Chodź, zagrzej się przy kominku. Chodź i opowiedz matce o wszystkim.
Był równie żądny opowiedzenia, jak ona żądna była usłyszenia jego historii; w ciągu całej drogi powrotnej krzepił się nadzieją, że matka dzięki większej bystrości umysłu i głębszej wiedzy zdoła rzucić jakieś światło na tajemnicę, której on sam o własnych siłach nie umiał sobie wyjaśnić. Obraz widziany we śnie wciąż jeszcze żywo tkwił mu w pamięci, choć myśli miał pod jego wpływem całkowicie zmącone.
W miarę słuchania relacji syna twarz pani Scatchard stawała się coraz bledsza. Nie przerwała mu ani razu nawet jednym słowem, ale gdy skończył, przysunęła krzesło bliziutko do jego krzesła, objęła go za szyję i rzekła:
— Zły sen miałeś dziś nad ranem, Izaaku. O której godzinie widziałeś tę piękną, jasnowłosą kobietę z nożem w ręce?
Izaak zastanowił się nad słowami rzuconymi przez oberżystę, kiedy opuszczając zajazd, przechodził z nim razem obok zegara, i obliczywszy mniej więcej, ile czasu musiało upłynąć między otwarciem drzwi do sypialni a zapłaceniem rachunku przed samym wyjściem z gospody, odpowiedział:
— Około drugiej nad ranem.
Matka nagle cofnęła ramię z jego szyi i załamała ręce gestem rozpaczy.
— Dzisiejsza środa — to dzień twych urodzin, Izaaku! A godzina druga nad ranem — to pora, kiedy przyszedłeś na świat.
Umysł Izaaka był zbyt mało lotny, by ulec zabobonnemu lękowi matki. Zdziwił się, a jednocześnie nieco zaniepokoił, kiedy nagle wstała z krzesła, otworzyła swe stare biurko, wzięła pióro, atrament i papier, i powiedziała:
— Masz słabą pamięć, Izaaku, a ja — stara kobieta — niewiele lepszą już teraz. Chciałabym, żebyśmy po latach obydwoje znali wszelkie szczegóły tego snu równie dokładnie jak dzisiaj. Powtórz mi jeszcze raz wszystko, co powiedziałeś przed chwilą, kiedy mówiłeś o wyglądzie owej kobiety z nożem.
Izaak posłuchał, lecz bardzo był zdumiony widząc, że matka pieczołowicie zapisuje na papierze każde jego słowo.
„Jasnoszare oczy — pisała, kiedy doszli do opisu postaci — z lekko opadniętą lewą powieką. Włosy jasne jak len z jednym złocistym pasmem. Białe ramiona pokryte puszkiem. Drobna, arystokratyczna ręka z zaróżowionymi koniuszkami palców. Składany nóż w rogowej oprawie, wyglądający jak nowy.” Do tych szczegółów pani Scatchard dodała rok, miesiąc, dzień tygodnia i godzinę, w której „Kobieta ze snu” ukazała się jej synowi. Następnie schowała papier starannie w biurku.
Ani tego dnia, ani żadnego z następnych, Izaak nie mógł skłonić jej do ponownej rozmowy na temat sennej zjawy. Uparcie zachowywała powściągliwość w wypowiadaniu swych myśli o całej sprawie, a nawet odmawiała ponownego sięgnięcia do kartki schowanej w biurku. Wkrótce Izaaka znużyły daremne próby przełamania zaciętego milczenia matki i czas, który wcześniej czy później zaciera wszelkie sprawy, powoli zatarł też wrażenie, jakie wywarł na nim samym niesamowity sen. Zaczął myśleć o nim beztrosko, a w końcu w ogóle przestał wracać do niego wspomnieniem.
Przyszło mu to tym łatwiej, że wkrótce po owej strasznej nocy w gospodzie zaszły w jego życiu pewne ważkie zmiany i otworzyły się przed nim lepsze widoki na przyszłość. Nareszcie zebrał owoce długotrwałego cierpliwego znoszenia przeciwności losu: dostał pracę na świetnych warunkach, utrzymał się na nowym miejscu przez siedem lat, a wreszcie je opuścił po śmierci swego pana nie tylko z doskonałą opinią, lecz również z pokaźną dożywotnią rentą, zapisaną mu w testamencie za uratowanie życia swej pani w nieszczęśliwym wypadku podczas przejażdżki. Tak się więc złożyło, że Izaak Scatchard wrócił do starej matki w siedem lat po koszmarnej nocy w gospodzie, ze stałym dochodem rocznym wystarczającym, by zapewnić im obojgu spokojne i niezależne bytowanie do końca życia.
Matka, której zdrowie ostatnio uległo znacznemu pogorszeniu, poczuła się o tyle lepiej dzięki troskliwości, jaką otoczył ją syn, i wolności od kłopotów pieniężnych, że kiedy nadszedł dzień urodzin Izaaka, miała dość sił, by wygodnie siedzieć przy stole i jeść obiad w jego towarzystwie.
Z nadejściem wieczoru pani Scatchard uświadomiła sobie, że buteleczka ze wzmacniającym lekarstwem, które stale zażywała i zdawało jej się, że trochę go jeszcze zostało — jest pusta. Izaak natychmiast wyraził gotowość pójścia do apteki i przyniesienia nowej porcji. Tymczasem zapadła jesienna noc, deszczowa i zimna jak owa pamiętna noc w przeszłości, kiedy zabłądził w drodze i spał w przydrożnej gospodzie.
W drzwiach apteki pospiesznie minął nędznie ubraną kobietę, która właśnie z niej wychodziła. Przelotnie rzucił okiem na jej twarz; i kobieta tak dalece zwróciła jego uwagę, że długo odprowadzał ją wzrokiem, kiedy zstępowała po schodach na ulicę.
— Czy zauważył pan tę niewiastę? — spytał go stojący za ladą praktykant aptekarski. — Jestem przekonany, że tu się kryje coś niedobrego. Prosiła o opium do zatrucia zepsutego zęba. Szef wyszedł na pół godziny; oświadczyłem jej, że nie wolno mi sprzedawać trucizny nieznajomym podczas jego nieobecności. Jakoś dziwnie się roześmiała i powiedziała, że wróci za pół godziny. Jeżeli spodziewa się, że szef sprzeda jej opium, myślę, że czeka ją rozczarowanie. Tu chodzi o samobójstwo, sir, to więcej niż pewne.
Słowa praktykanta niepomiernie wzmogły nagłe zainteresowanie, jakie kobieta owa wzbudziła w Izaaku od pierwszego wejrzenia. Skoro tylko otrzymał lekarstwo i znalazł się na ulicy, niespokojnie rozejrzał się wokoło, szukając jej wzrokiem. Przechadzała się powoli tam i z powrotem po drugiej stronie ulicy. Izaak, czując ku najwyższemu swemu zdumieniu, że serce bije mu przyspieszonym tętnem, przeszedł jezdnię i zagadnął nieznajomą.
Spytał, czy nie ma jakiegoś ciężkiego strapienia. Wskazała na swój podarty szal, na lichą odzież, na pognieciony, brudny czepek, po czym podsunęła się pod latarnię tak, by światło padało na jej surową, bladą, lecz wciąż jeszcze bardzo piękną twarz.
— Czyż nie wyglądam na kobietę żyjącą w dostatku, szczęśliwą? — spytała z gorzkim uśmiechem.
Mówiła nienagannym akcentem, jaki Izaak dotychczas słyszał jedynie z ust wielkich dam. Każdy jej najmniejszy ruch zdawał się mieć w sobie swobodny, niedbały wdzięk kobiety szlachetnie urodzonej. Cera jej, jakkolwiek zniszczona nędzą i blada, była tak delikatna, jak gdyby kobieta owa przez całe życie opływała we wszelkie dostatki i wygody, jakie może zapewnić bogactwo. Nawet jej drobne, piękne w rysunku dłonie, jakkolwiek bez rękawiczek, nie zatraciły białości.
Powoli, szczegół za szczegółem, z odpowiedzi na jego pytania wyłoniły się smutne dzieje życia tajemniczej nieznajomej. Nie ma potrzeby powtarzania ich tutaj; raz po raz pojawia się podobna historia w raportach policyjnych i opisach usiłowanych samobójstw.
— Nazywam się Rebeka Murdoch — rzekła kończąc swą opowieść. — Zostało mi dziewięć pensów i chciałam wydać je w aptece, by zapewnić sobie przejście na tamten świat. Jakikolwiek on jest, nie może być dla mnie gorszy niż ten… Dlaczegóż więc miałabym zostawać tutaj?
Obok naturalnego współczucia i serdecznego smutku wywołanego jej zwierzeniami Izaak przez cały czas, kiedy kobieta mówiła, czuł na sobie tajemnicze oddziaływanie jakiegoś dziwnego wpływu, który w najwyższym stopniu mącił mu myśli i nieomal pozbawiał zdolności mówienia. W odpowiedzi na ostatnie zuchwałe słowa Rebeki zdołał jedynie zapewnić, że nie pozwoli jej targnąć się na własne życie, choćby miał przez całą noc chodzić krok w krok za nią jak cień. Jego szorstka, lecz pełna szczerego niepokoju reakcja widocznie wywarła na niej wrażenie.
— Nie chciałabym narażać pana na ten kłopot — odrzekła, kiedy powtórzył swe stanowcze zapewnienie. — Przywrócił mi pan chęć do życia, przemawiając do mnie tak życzliwie. Zbędne tu są jakiekolwiek śmieszne protesty i obietnice. Może mi pan wierzyć bez tego. Proszę przyjść jutro o dwunastej do „Fuller’s Meadow”, a zastanie mnie pan żywą, w pełni odpowiedzialną za siebie. O, nie… żadnych pieniędzy! Moich dziewięć pensów wystarczy mi na całkiem dobry nocleg.
Skinęła głową i odeszła. Nawet nie próbował iść za nią; był najzupełniej pewien, że go nie zwodzi.
— Dziwne to, ale bezwzględnie muszę jej wierzyć — zauważył w duchu i oszołomiony skierował się w stronę domu.
Kiedy wchodził na próg, myśli jego wciąż były tak całkowicie zaprzątnięte nowym przedmiotem zainteresowania, że wcale nie zwrócił uwagi na to, co robiła matka w chwili, gdy wrócił z lekarstwem. W jego nieobecności otworzyła stare biureczko i teraz uważnie czytała jakąś kartkę leżącą w szufladzie. Co roku w dniu urodzin Izaaka od czasu, gdy zapisała szczegóły snu syna wedle jego własnej relacji, miała zwyczaj odczytywać ową kartkę i zastanawiać się nad nią w samotności.
Nazajutrz Izaak udał się do „Fuller’s Meadow”.
Bardzo słusznie postąpił, tak bez zastrzeżeń wierząc słowom Rebeki — była tam, punktualnie co do minuty, spokojna i opanowana. Ostatnie, słabiutkie odruchy samoobrony, odzywające się w sercu Izaaka przeciwko urokowi, jaki w niezbadany sposób zaczęło wywierać na nim każde jej słowo lub spojrzenie, w ów pamiętny poranek przygasły lub znikły bezpowrotnie.
Kiedy mężczyzna, w młodości nieczuły na wdzięki kobiet, doszedłszy do pełni wieku dojrzałego, nagle się zakocha, rzadko, się zdarza — choćby pewne okoliczności zawierały w sobie najgroźniejsze ostrzeżenia — by znalazł w sobie dość siły do uwolnienia się spod tyranii nowej namiętności, która nim całkowicie zawładnęła. Czar serdecznych, pełnych tkliwości i wdzięku słów, wypowiadanych do niego przez kobietę, której język i sposób bycia .zachowały dość wykwintnej ogłady i subtelności, by świadczyć o jej dawnej, obecnie straconej, wysokiej pozycji społecznej, stanowiłby niebezpieczny luksus dla mężczyzny ze środowiska Izaaka w wieku lat dwudziestu. Teraz jednak było to coś znacznie poważniejszego; była to dla niego pewna zguba — teraz, kiedy serce jego otworzyło się całkowicie bezkrytycznie na przyjęcie nowego wpływu w tym okresie życia, w którym każde silne uczucie, jeśli raz się zakorzeni, sięga głęboko w psychikę mężczyzny. Jeszcze parę przelotnych spotkań po owej dłuższej rozmowie w „Fuller’s Meadow” — i Izaak całkowicie stracił głowę. W niespełna miesiąc od chwili, gdy ujrzał Rebekę Murdoch po raz pierwszy, zdecydował się rozbudzić w niej na nowo zainteresowanie życiem i dać sposobność powrotu do dawnej pozycji społecznej — przyrzekając pojąć ją za żonę.
Owładnęła nie tylko jego sercem, ale w równej mierze także umysłem. Wszystkie jego zainteresowania koncentrowały się teraz wyłącznie na osobie Rebeki. Ulegał jej pod każdym względem, przyjmował nawet wskazówki, jak ma w możliwie najostrożniejszy sposób zawiadomić swą matkę o rychłym małżeństwie.
— Jeżeli powiesz jej, w jakich warunkach zetknąłeś się ze mną i kim byłam pierwotnie — rzekła przebiegła niewiasta — poruszy niebo i ziemię, by nie dopuścić do naszego ślubu. Powiedz, że jestem siostrą jednego z twoich kolegów–parobków i poproś, by pozwoliła mi przyjść do siebie, zanim wdasz się w jakieś bliższe szczegóły… a resztę zostaw mnie, już ja to załatwię. Postaram się podbić jej serce; stać się dla niej najdroższą istotą na świecie po tobie, Izaaku, nim zorientuje się, kim jestem naprawdę.
Pobudka owej nieuczciwej gry była dostatecznie ważka, by uświęcić ją w oczach Izaaka. Proponowany podstęp uwalniał go od jedynej poważnej troski i uciszał wyrzuty sumienia w stosunku do matki. Jednakże do pełni szczęścia czegoś mu brakowało, czego? — nie umiał sobie uświadomić; czegoś tajemniczo nieuchwytnego, a przecież stale dającego się odczuwać — i to nie pod nieobecność Rebeki, lecz, dziwna rzecz, właśnie w jej obecności! Była dla niego uosobieniem tkliwej dobroci, nigdy nie dała mu odczuć jego niższości umysłowej czy gorszych manier, z największą tkliwością zabiegała o przypodobanie mu się w najbłahszych drobiazgach; ale pomimo tych wszystkich uroków nigdy nie czuł się w jej towarzystwie całkiem swobodnie. Już w chwili pierwszego spotkania do zachwytu, z jakim patrzył na jej twarz, dołączyło się mimowolne mgliste poczucie niepewności, czy twarz ta istotnie jest mu całkowicie obca. Nawet łącząca ich później zażyłość nie zdołała nigdy w najmniejszym bodaj stopniu rozproszyć owej niewytłumaczalnej, dręczącej niepewności.
Zgodnie z poleceniem Rebeki tając prawdę, pospiesznie i chaotycznie oznajmił matce o swych zaręczynach, w dniu kiedy powziął ostateczną decyzję. Biedna pani Scatchard przyjęła słowa syna bez cienia podejrzeń i zarzuciwszy mu ramiona na szyję, dała wyraz radości, że nareszcie znalazł w końcu w siostrze jednego ze swych kolegów–parobków kobietę, która będzie mu podporą w życiu i otoczy go troskliwą opieką, kiedy matka zamknie oczy. Koniecznie chciała jak najprędzej zobaczyć wybraną syna; ustalili, że następnego dnia Izaak przedstawi narzeczoną matce.
Nazajutrz ranek był pogodny i mały salonik tonął w słońcu, kiedy pani Scatchard, szczęśliwa i głęboko przejęta, włożywszy na tę okazję odświętną suknię, siedziała czekając na syna i przyszłą synową.
Punktualnie o wyznaczonej godzinie Izaak spiesznym, nerwowym krokiem wprowadził narzeczoną do pokoju. Matka podniosła się na powitanie… postąpiła parę kroków w jej kierunku uśmiechnięta… spojrzała Rebece prosto w oczy… i nagle stanęła jak wryta na środku pokoju. Twarz jej, przed chwilą ożywiona rumieńcem, w mgnieniu oka okryła się bladością, oczy straciły zwykły swój wyraz łagodności i serdeczności — były to szklane oczy, w których czaiło się najwyższe przerażenie… Wyciągnięte ręce opadły i pani Scatchard, zachwiawszy się na nogach, z przytłumionym krzykiem przypadła do syna.
— Izaaku! — szepnęła chwytając go kurczowo za ramię i nie słysząc, gdy zaniepokojony pytał, czy nagle zaniemogła. — Izaaku! Czy twarz tej kobiety nic ci nie przypomina?
Zanim zdążył odpowiedzieć, zanim zdążył spojrzeć w stronę drzwi, gdzie stała Rebeka zdumiona i oburzona takim przyjęciem, matka niecierpliwie wskazała swoje biurko i wcisnęła mu w rękę klucz.
— . Otwórz szufladę! — rzuciła szybkim, gorączkowym szeptem.
— Co to ma znaczyć? Dlaczego traktuje się mnie tutaj, jakbym była intruzem w tym domu? Czy twoja matka chce mi ubliżyć? — spytała Rebeka podniesionym głosem.
— Otwórz biurko i daj mi kartkę z lewej szuflady! Prędko, prędko na miłość Boską! — nalegała pani Scatchard, cofając się jeszcze dalej i kuląc się z przerażenia.
Izaak podał jej papier. Przez chwilę patrzyła nań w najwyższym podnieceniu, a następnie podbiegła do Rebeki, która z wyniosłą miną odwróciła się zamierzając opuścić pokój, i chwyciła ją za ramię… gwałtownym ruchem odsunęła długi, luźny rękaw jej sukni… i spojrzała na dłoń i ramię młodej kobiety. Rebeka wyrwała się staruszce i w jej pełnych gniewu oczach pojawił się błysk strachu.
— Wariatka! — mruknęła sama do siebie. — I Izaak nigdy mi o tym nie wspomniał…
Z tymi słowy opuściła salonik.
Izaak poderwał się do wyjścia za nią, lecz matka zawróciła go i zatrzymała. Serce mu się krwawiło na widok cierpienia i grozy malującej się na jej twarzy, kiedy patrzyła na niego.
— Jasnoszare oczy — szeptała posępnym, pełnym przerażenia głosem, wskazując w kierunku otwartych drzwi. — Lekko opadnięta lewa powieka, jasne jak len włosy ze złocistym pasmem, białe ramiona pokryte delikatnym puszkiem, drobna, arystokratyczna dłoń o zaróżowionych koniuszkach palców. „Kobieta ze snu”! Izaaku, to ..Kobieta ze snu”!
Mglista, uporczywa niepewność, z której nigdy nie mógł się otrząsnąć w obecności Rebeki, rozwiała się raz na zawsze. Istotnie widział jej twarz, wówczas, ongiś… przed siedmiu laty, w dniu swych urodzin, w pokoju odludnej gospody.
— Strzeż się! Och, mój synu, strzeż się! Izaaku! Izaaku! Niech ona sobie idzie, a ty zostań ze mną!
W tej samej chwili na szybie okiennej zamajaczył jakiś cień. Izaak poczuł na plecach nagły, zimny dreszcz, spojrzał kątem oka. Rebeka Murdoch wróciła. Ciekawie przypatrywała im się sponad lekkiej tkaniny, zasłaniającej dolną część okna.
— Przyrzekłem, że się z nią ożenię, mamo — rzekł Izaak — i muszę się ożenić.
Przy tych słowach oczy nabiegły mu łzami i zaćmiły wzrok; mógł jednak rozróżnić za szybą złowróżbną twarz, znów odsuwającą się od szyby.
Głowa matki opadła jeszcze niżej.
— Słabo ci, mamo? — spytał szeptem.
— Serce mi pęka, Izaaku.
Pochylił się i pocałował ją. W tej samej chwili cień znów wrócił do okna i fatalne oczy jeszcze raz z ciekawością zajrzały do pokoju.
W trzy tygodnie później Izaak i Rebeka byli już małżeństwem. Cały beznadziejny upór i zaciętość tego mężczyzny, rzekłbyś, skoncentrowały się na owej fatalnej namiętności i umocniły ją niezachwianie w jego sercu.
Po pierwszym zetknięciu się z Rebeką w saloniku małego domku żaden wzgląd nie mógł skłonić pani Scatchard do ponownego zobaczenia się z synową lub bodaj do rozmowy o niej, kiedy Izaak usilnie starał się przemówić w obronie żony po ich ślubie.
Tego rodzaju postępowanie pani Scatchard wcale nie wynikało z odkrycia nędznej przeszłości Rebeki. Między matką a synem w ogóle nie było o tym mowy. Nie było między nimi mowy absolutnie o niczym, poza przerażająco dokładnym podobieństwem łączącym żywą, oddychającą kobietę z kobietą–widmem ze snu Izaaka.
Rebeka ze swej strony ani nie odczuwała, ani nie okazywała najmniejszego strapienia z powodu rozdźwięku w stosunkach z świekrą. Izaak dla świętego spokoju wcale nie sprostował jej przypuszczenia, jakoby podeszły wiek i długotrwała choroba odbiły się na umyśle pani Scatchard. Wolał bez słowa przyjmować wymówki żony, zarzucającej mu, że zataił przed nią ów fakt w okresie narzeczeństwa, niż ryzykować odsłonięcie prawdy. Ofiara z własnej godności wobec ułudy, która tak przemożnie opętała całą jego psychikę, wydawała mu się błahą drobnostką i niewiele kosztowała sumienie po ofiarach, jakie już przedtem złożył.
Chwila otrząśnięcia się z tej ułudy — chwila okrutna i żałosna — była niedaleko. Po paru spokojnych miesiącach pożycia małżeńskiego, kiedy lato dobiegało końca i zbliżał się dzień jego urodzin, Izaak zauważył w stosunku żony do siebie zmianę. Rebeka stała się ponura, milcząca i wyniosła; nawiązywała znajomości najniebezpieczniejszego typu wbrew zastrzeżeniom, prośbom i zakazom męża i, co najgorsze, nauczyła się niebawem po każdym nowym poróżnieniu się z Izaakiem szukać zapomnienia w kieliszku. Powoli, krok za krokiem, po pierwszym nieszczęsnym odkryciu, że jego żona zadaje się z pijakami, Izaak uświadomił sobie z przerażającą jasnością, że Rebeka sama stała się nałogową alkoholiczką.
Już uprzednio, zanim spadły na niego te domowe nieszczęścia, od pewnego czasu dręczył go smutek i przygnębienie. Zdrowie matki — co aż nazbyt wyraźnie obserwował za każdą bytnością w jej domku — z dnia na dzień ulegało pogorszeniu, i Izaak wyrzucał sobie w głębi duszy, że jest przyczyną jej fizycznych i psychicznych cierpień. Kiedy do wyrzutów sumienia z powodu matki dołączył się wstyd i ciężka troska spowodowana odkryciem upadku moralnego żony, ugiął się pod brzemieniem tego podwójnego ciężaru losu i po jego zmienionej twarzy widać było, że jest człowiekiem zdruzgotanym.
Pani Scatchard, wciąż jeszcze dzielnie walcząc z chorobą, wpędzającą ją do grobu, pierwsza spostrzegła smutną zmianę, jaka zaszła w Izaaku, i pierwsza usłyszała o jego ostatniej, najcięższej trosce, spowodowanej nałogiem żony. W dniu, kiedy zdobył się wobec niej na to upokarzające wyznanie, tylko gorzko zapłakała, lecz przy najbliższej sposobności, gdy znów przyszedł ją odwiedzić, powzięła w związku ze strapieniem syna pewne postanowienie, które go zdumiało, a nawet poważnie zaniepokoiło.
Zastał matkę ubraną do wyjścia, a na pytanie, co to znaczy, usłyszał odpowiedź:
— Niewiele życia mam już przed sobą, Izaaku — rzekła pani Scatchard — nie będę mogła umrzeć spokojnie, jeśli przedtem nie uczynię wszystkiego, co leży w mej mocy, by syn mój był szczęśliwy. Postanowiłam odłożyć na bok własne obawy i uczucia, i pójść razem z tobą do twej żony; chcę dołożyć wszelkich starań, by zawrócić ją ze złej drogi. Podaj mi ramię, Izaaku, i niech uczynię tę ostatnią rzecz, jaką jeszcze mogę uczynić na tym świecie, by pomóc synowi, zanim będzie za późno.
Musiał być jej posłuszny; udali się razem powoli w kierunku jego nieszczęsnego domostwa.
Biła zaledwie pierwsza po południu, kiedy doszli do domku, w którym mieszkał. Była to pora ich obiadu i Rebeka krzątała się w kuchni. Mógł więc spokojnie zaprowadzić matkę do bawialni i przygotować żonę na spotkanie ze świekrą. Na szczęście o tak wczesnej porze Rebeka nie wypiła jeszcze zbyt dużo i była mniej ponura i kapryśna niż zazwyczaj.
Izaak wrócił do matki względnie spokojny. Żona niebawem weszła za nim do saloniku i powitanie jej z panią Scatchard odbyło się w sposób przechodzący jego najśmielsze przewidywania, jakkolwiek z ukrytym niepokojem zauważył, że matka, zazwyczaj pod każdym względem bardzo opanowana, nie potrafiła na tyle się przemóc, by rozmawiając z synową, patrzeć jej w twarz. Toteż odetchnął z ulgą, kiedy Rebeka zaczęła nakrywać do stołu.
Rozstawiła talerze, przyniosła tacę z chlebem i odkrajała z bochenka kromkę dla męża, po czym wróciła do kuchni. Nagle Izaak, wciąż niespokojnym wzrokiem obserwując matkę, z przerażeniem ujrzał w jej twarzy tę samą koszmarną zmianę, jaka wstrząsnęła nim w ów pamiętny poranek, kiedy Rebeka stanęła przed nią po raz pierwszy. Zanim zdążył się odezwać, pani Scatchard szepnęła z najwyższą trwogą w głosie:
— Zabierz mnie stąd! Do domu, wracajmy do domu, Izaaku! Chodź ze mną i nigdy już tu nie wracaj!
Nie miał odwagi pytać matki o wytłumaczenie nagłego lęku; zdołał jedynie gestem nakazać jej milczenie i pomógł pospiesznie skierować się ku drzwiom. Kiedy przechodzili obok leżącej na stole tacy z chlebem, pani Scatchard przystanęła i wskazała na stół.
— Widzisz, czym twoja żona ukrajała ci chleba? — spytała zdławionym szeptem.
— Nie, mamo, nie zwróciłem uwagi. Czym?
— Patrz!
Spojrzał. Na tacy obok bochenka chleba leżał nowy, składany nóż w rogowej oprawie. Izaak zadrżał i wyciągnął rękę, by wziąć nóż, ale w tej samej chwili w kuchni rozległ się jakiś hałas i matka chwyciła go za ramię.
— Nóż ze snu! Izaaku, słabo mi się robi ze strachu… Zabierz mnie stąd, zanim ona wróci!
Z trudem udało mu się powstrzymać matkę. Widoczna, namacalna realność noża wzbudziła w nim paniczny strach i ostatecznie rozwiała wszelkie najlżejsze wątpliwości, jakie mógł jeszcze dotąd żywić w stosunku do tajemniczego ostrzeżenia we śnie sprzed bez mała ośmiu laty. Ostatecznym, rozpaczliwym wysiłkiem woli opanował się o tyle, by pomóc matce opuścić dom — tak cicho, że „Kobieta ze snu” (takim mianem określał ją teraz w myślach) nie usłyszała ich wyjścia.
— Nie wracaj tam, Izaaku, nie wracaj! — błagała pani Scatchard, kiedy skierował się ku drzwiom, zostawiając ją bezpiecznie siedzącą znów we własnym pokoju.
— Muszę zdobyć ten nóż — odparł szeptem. Matka jeszcze raz usiłowała go zatrzymać, lecz wybiegł spiesznie bez słowa.
Wróciwszy do domu, stwierdził, że Rebeka spostrzegła ich ciche wymknięcie się z mieszkania. Była pijana i szalała z wściekłości. Obiad w pasji wrzuciła do pieca kuchennego, zdjęła obrus ze stołu. Gdzie był nóż?
Nierozważnie poprosił o nóż. Z radością podchwyciła okazję podrażnienia męża; prośba jego nastręczała świetną sposobność po temu. „Chciał noża, tak? Czy mógłby wyjaśnić, po co? Nie? A zatem go nie dostanie, choćby błagał na kolanach!” W toku dalszego sporu wyjaśniło się, że Rebeka kupiła nóż okazyjnie i uważa go za swoją osobistą własność. Izaak uświadomił sobie bezcelowość wszelkich prób uzyskania noża uczciwą drogą i postanowił poszukać go później, w tajemnicy przed żoną. Wszelkie poszukiwania okazały się jednak całkowicie bezskuteczne. Gdy zapadła noc, Izaak opuścił dom i włóczył się po ulicach. Teraz bał się spać w jednym pokoju z żoną.
Minąły trzy tygodnie. Rebeka w dalszym ciągu była ponura i wściekła na niego i nie chciała mu dać noża, Izaak zaś w dalszym ciągu nie mógł wyzwolić się z laku na myśl o spaniu z nią w tym samym pokoju. Nocami krążył po ulicach lub drzemał w saloniku, albo siedział czuwając przy łóżku matki. Przed upływem pierwszego tygodnia następnego miesiąca pani Scatchard umarła. Brakowało zaledwie dziesięciu dni do urodzin jej syna. Gorąco pragnęła dożyć tego świata. Izaak był obecny przy śmierci matki; ostatnie słowa konającej raz jeszcze powtarzały mu:
— Nie wracaj tam, mój synu… Nie wracaj tam!
Musiał wrócić — choćby tylko po to, by pilnować żony. W najwyższym stopniu rozjątrzona jego nieufnością, pałając żądzą zemsty, starała się dodać do jego bolesnej udręki jeszcze jedno ukłucie i w ciągu ostatnich dni choroby pani Scatchard oświadczyła, że rości sobie prawo do wzięcia udziału w pogrzebie świekry. Nie bacząc na wszelkie próby protestu z jego strony, z niegodziwym uporem obstawała przy swym oświadczeniu, a w dniu pogrzebu zjawiła się przed mężem bezwstydnie rozgorączkowana alkoholem i oznajmiła, że przy jego boku będzie kroczyć w orszaku pogrzebowym aż do mogiły matki.
Ta ostatnia, najdotkliwsza bezczelność, połączona z najbardziej ubliżającymi słowami i gestami, doprowadziła Izaaka do szału. Uderzył żonę.
W tej samej chwili pożałował swego czynu. Rebeka skuliła się i bez słowa cofnęła w kąt pokoju, uparcie wpatrując się w niego; był to wzrok, który ścinał mu w żyłach rozpaloną krew i przyprawiał o drżenie. Teraz jednak nie było czasu by pomyśleć o jakimś wyrażeniu skruchy. Nie pozostawało nic innego jak zaryzykować najgorsze — do chwili zakończenia ceremonii żałobnych. Istniał jeden jedyny sposób unieszkodliwienia Rebeki. Izaak zamknął ją na klucz w sypialni.
Kiedy w parę godzin później wrócił do domu, zastał żonę bardzo zmienioną, siedzącą przy łóżku, z tobołkiem na kolanach. Wstała i patrząc mu prosto w twarz, powiedziała dziwnie spokojnym głosem, z dziwnym spokojem, w oczach i dziwnym spokojem w całym zachowaniu:
— Żaden mężczyzna nigdy nie uderzył mnie dwa razy. Mój mąż także nie będzie już miał sposobności po temu. Otwórz drzwi i wypuść mnie. Od dziś dnia nie zobaczymy się więcej.
Zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, przeszła obok niego i opuściła pokój. Widział, jak skierowała się w górę ulicy.
Czy wróci?
Przez całą noc nie zmrużył oka i czekał; ale nie słyszał żadnych kroków zbliżających się do domu. Następnej nocy zmogło go zmęczenie i nie zdejmując ubrania, wyciągnął się na łóżku; zamknął drzwi, klucz położył na stole i nie zgasił świecy. Drzemki nic mu nie zakłóciło. Minęła trzecia noc, czwarta, piąta, szósta — i nic się nie działo. Gdy zapadła siódma, położył się — wciąż jeszcze w ubraniu, wciąż jeszcze zamykając drzwi, kładąc klucz na stole i nie gasząc świecy, ale już z lżejszym sercem.
Z lżejszym sercem i najzupełniej zdrowy zasnął. Tym razem jednak nie miał nocy spokojnej. Dwukrotnie budził się bez jakiegokolwiek przykrego uczucia, a wreszcie wyrwał go z drzemki ten sam niezapomniany dreszcz, ten sam dojmujący ból w sercu, jaki w jednej chwili wytrzeźwił go ze snu owej pamiętnej nocy spędzonej w odludnej gospodzie.
Szeroko otwartymi oczami spojrzał w lewą stronę, gdzie stała…
Znowu „Kobieta ze snu”? Nie! Jego żona; żywa, realna istota o twarzy widma ze snu… w pozie widma ze snu… z pięknym, kształtnym ramieniem wzniesionym w górę, z nożem zaciśniętym w delikatnej, białej ręce.
Przyskoczył do niej niemal w tej samej chwili, kiedy ją zobaczył, a jednak nie dość szybko, by przeszkodzić jej w ukryciu noża. Bez jednego słowa z jego strony, bez jednego krzyku z jej ust, obezwładnił ją na krześle. Jedną dłonią przesunął po jej rękawie… i tam, gdzie „Kobieta ze snu” ukryła nóż, w tym samym miejscu ukryła go jego żona — nóż w rogowej oprawie, wyglądający jak nowy.
W owym rozpaczliwym momencie grozy mózg Izaaka pracował całkiem chłodno, serce biło spokojnie. Trzymając nóż w dłoni, Izaak spojrzał żonie w oczy i powiedział te ostatnie słowa:
— Powiedziałaś mi, że nie zobaczymy się już nigdy więcej, a wróciłaś. Teraz na mnie kolej, bym odszedł i to odszedł na zawsze. Oświadczam ci, że nigdy się już nie zobaczymy i ja słowa nie złamię.
Zostawił ją w pustym domu i ruszył w ciemność nocy. Wiał zimny wiatr i powietrze było przesycone wonią niedawnego deszczu. Zegar z odległego kościoła wydzwaniał kwadrans, kiedy Izaak spiesznym krokiem mijał ostatnie domy na przedmieściu. Pierwszego napotkanego policjanta zagadnął, którą to godzinę ogłaszał wydzwoniony kwadrans.
Policjant spojrzał sennie na zegarek i odrzekł:
— Minęła druga.
Druga nad ranem. Któryż to dzień miesiąca się zaczął? Izaak obliczył według daty pogrzebu matki. Fatalny krąg zamknął się — to był dzień jego urodzin!
Czy uszedł przed śmiertelnym niebezpieczeństwem zapowiedzianym mu przez ów sen? Czy tylko otrzymał powtórne ostrzeżenie?
Ponieważ złowróżbne przypuszczenie coraz głębiej wżerało mu się w mózg, Izaak przystanął i po chwili namysłu zawrócił ponownie w kierunku śródmieścia. W dalszym ciągu był zdecydowany dotrzymać słowa i nigdy już nie pokazać się Rebece na oczy, teraz jednak nękała go myśl, by mieć ją na oku i śledzić. Nóż był w jego posiadaniu, szeroki świat stał przed nim otworem, ale owładnęło nim nowe uczucie nieufności w stosunku do żony — nieokreślony, zabobonny strach.
— Muszę wiedzieć, co ona robi, teraz, gdy sądzi, że ją opuściłem — mówił sobie w duchu, kiedy znużony skradał się w pobliże domu.
Było jeszcze ciemno. Zostawił w sypialni palącą się świecę, lecz teraz patrząc na okno pokoju, nie widział w nim światła. Ostrożnie podczołgał się pod drzwi wejściowe. Pamiętał, że wychodząc przekręcił klucz w zamku; teraz spróbował nacisnąć klamkę — drzwi były otwarte.
Czekał na dworze, ani na chwilę nie odrywając wzroku od domu, aż się rozwidniło. Wtedy odważył się przekroczyć próg… Nastawił uszu, lecz nie usłyszał nic… Zajrzał do kuchni, do pomywalni, do saloniku, ale nie zastał tam nikogo… Wreszcie wszedł do sypialni — pokój był pusty. Na podłodze leżał wytrych, zdradzający, w jaki sposób dostała się do mieszkania w nocy, ale to był jedyny ślad jej bytności.
Dokąd się udała? Żaden śmiertelnik nie mógłby mu tego powiedzieć. Ciemność spuściła zasłonę na jej ucieczkę, a kiedy zaświtał dzień, nikt nie umiałby wskazać, gdzie padł na nią pierwszy promień słońca.
Przed opuszczeniem domu i miasta na zawsze Izaak zostawił odpowiednie zlecenia przyjacielowi–sąsiadowi, prosząc go o sprzedaż mebli za jakąkolwiek cenę i zużycie otrzymanych pieniędzy na opłacenie policji, która zajęłaby się śledzeniem Rebeki. Przyjaciel polecenie uczciwie wypełnił, pieniądze wszystkie wydał, lecz akcja śledcza nie przyniosła żadnych wyników. Wytrych na podłodze w sypialnym pokoju pozostał jedynym bezużytecznym śladem po „Kobiecie ze snu”.
W tym miejscu właściciel gospody przerwał opowiadanie i zwróciwszy się w stronę okna, popatrzył w kierunku stajni.
— Jak dotąd — rzekł — powtórzyłem panu to, co znam z opowiadania. Można by tu jeszcze dodać pewne drobne szczegóły, pochodzące z mojej własnej, bezpośredniej obserwacji. W niespełna trzy miesiące po wypadkach, o których dopiero co wspomniałem, Izaak Scatchard zgłosił się do mnie, wyniszczony i przedwcześnie postarzały, taki, jakim pan widział go dzisiaj. Miał przy sobie świadectwa z poleceniami i prosił o przyjęcie do pracy w gospodzie. Wiedząc, że jest dalekim krewnym mojej żony, przyjąłem go na próbę ze względu na owo powinowactwo i polubiłem pomimo jego dziwactw. To porządny, uczciwy, najzacniejszy człowiek w świecie. A że spędza noce bezsennie, a śpi kiedy nie ma nic do roboty w dzień — któż może się dziwić po wysłuchaniu jego historii? Zresztą on nigdy nie oponuje, jeśli go się budzi w razie potrzeby, a więc ostatecznie co to komu szkodzi?
— Sądzę, że boi się powrotu owego strasznego snu i zbudzenia się w ciemnościach?
— Nie — odparł gospodarz. — Ów sen powtarza się tak często, że Izaak już się z nim oswoił. Przyczyną jego czuwania po nocach, jak sam niejednokrotnie mi mówił, jest lęk przed żoną.
— Co?! Czyżby od tego czasu nie było o niej żadnej wiadomości?
— Żadnej. Samego Izaaka ustawicznie dręczy myśl, że Rebeka żyje i szuka go. Jestem przekonany, że za nic w świecie nie pozwoliłby sobie zasnąć około godziny drugiej nad ranem. Druga nad ranem, jak powiada, to pora, kiedy ona kiedyś go znajdzie. Druga nad ranem — to godzina, przez cały okrągły rok, kiedy Izaak lubi mieć całkowitą pewność, że ma przy sobie swój składany nóż. Jeżeli nie śpi, samotność nie sprawia mu różnicy — z wyjątkiem nocy poprzedzającej dzień jego urodzin, kiedy jest głęboko przekonany, że życiu jego zagraża niebezpieczeństwo. Odkąd pracuje tutaj, dopiero raz wypadła ta rocznica i wtedy całą noc przesiedział w towarzystwie odźwiernego. „Ona mnie szuka” — tyle tylko mówi, kiedy kto pyta o tę jedyną udrękę jego życia. „Ona mnie szuka”. Może ma słuszność. Ona może go szukać. Któż to wie?
— Któż to wie? — powtórzyłem.
przełożyła Maria Traczewska
Norman Macleod
Mój przyjaciel, lekarz, wybrał się pewnego razu na wędkarską wycieczkę ze swym szkolnym kolegą, z którym nie widział się parę lat, gdyż ten, jako chirurg wojskowy, stał z pułkiem w Indiach. Oficer ów nazwiskiem McDonald, szkocki góral z dziada pradziada, był jak wszyscy jego rodacy bardzo przesądny, a na dobitek w czasie, o którym mówię, cierpiał na pewne dolegliwości wątroby. Powietrze rodzinnych stron poprawiło niespodzianie stan jego zdrowia. Kiedy wędrowali wzdłuż rybnych potoków przez najpiękniejszą część hrabstwa Argyll, widać było, że McDonald odzyskuje młodość i dobre samopoczucie.
Po tygodniu łowów, pełnych sukcesów, chirurg postanowił odwiedzić zaprzyjaźnioną rodzinę i z konieczności rozstać się z towarzyszem wędrówki na kilka dni. Ale skoro tylko wspomniał o tym zamiarze, ogarnęło go znowu przygnębienie, a nawet począł się skarżyć na dręczące go przeczucia, z których wynikało, jakoby już nigdy nie miał spotkać swego kolegi. Mój znajomy próbował go pocieszać, lecz bez skutku. Rozeszli się nad strumieniem pełnym pstrągów. Droga, którą poszedł McDonald, wiodła przez góry i aczkolwiek znał ją z dawnych czasów, nie była łatwa, biegła bowiem przez pustkowia i wertepy.
Lekarz wrócił wczesnym wieczorem na kwaterę wynajętą w pasterskiej chacie, leżącej z dala od ludzkich siedzib, nad pienistym, górskim potokiem. W chacie mieszkał pasterz, dwaj młodzi chłopcy, trzy psy i mały kot. Do jej ścian był dobudowany i połączony wąskim przejściem wy—
godny pokój, który miejscowy lord kazał przygotować dla siebie na okres polowań, a teraz odstąpił mojemu przyjacielowi.
Wkrótce po zachodzie słońca nagły wiatr zamienił się w huragan, rzęsisty deszcz przeszedł w ulewę, a noc stała się zupełnie czarna. Zaniepokojony pasterz wychodził kilkakroć przed dom, skąd wracał, mrucząc pod nosem jakieś niewyraźne słowa. Wreszcie i lekarz zatrwożył się, kiedy pasterz, na wzmiankę o McDonaldzie, powiedział:
— Chyba udało mu się przejść do tej pory Czarne Bagno i Czerwony Bród.
Ludzie wędrujący po górach wiedzą dobrze, jak szybko wzbierają górskie rzeki i jak niebezpieczne są bagniste wrzosowiska, szczególnie w ciemną noc. Na podstawie własnych doświadczeń mogę powiedzieć, że łatwo wówczas popaść w wątpliwość co do miejsca, w którym się człowiek znajdzie, i zabłądzić.
Słowa „Czarne Bagno” i „Czerwony Bród” zapadły głęboko w świadomość mego przyjaciela i wywołały szereg trwożliwych myśli, tym bardziej że zbiegły się ze wspomnieniem o przeczuciach biednego McDonalda. W wyobraźni widział przyjaciela wystawionego na rozliczne niebezpieczeństwa. Na próżno pasterz zapewniał go, że McDonald miał dosyć czasu, by dotrzeć do bezpiecznego miejsca, nim nadeszła burza i zapadła ciemność. Lekarz wpadł w stan niewytłumaczalnej trwogi i przygnębienia, z których nie potrafił się otrząsnąć.
O północy położył się do łóżka. Przez dłuższy czas nie mógł zasnąć. Szum strumienia płynącego tuż pod oknem i odgłosy burzy wytrącały go z równowagi. Wreszcie zapadł w ciężki i niezdrowy sen. Obudził go cichy, lecz przenikliwy jęk, który wypełniał cały pokój. Jednocześnie usłyszał delikatny, powtarzający się stuk. Przerażony lekarz zerwał się na równe nogi. Ktoś pukał do okna wychodzącego na przepaść, której dnem płynął wezbrany strumień. Z tej strony nie mogła dotknąć szyby ludzka ręka.
Nasłuchiwał przez chwilę, usiłując wytłumaczyć sobie nieznane odgłosy sennym majaczeniem. W końcu przemógł strach i wrócił do łóżka. Monotonny jęk stawał się coraz wyraźniejszy i coraz bliższy, trudno było myśleć o zaśnięciu. Siadł więc i znowu nasłuchiwał. Wydawało mu się, że obok łóżka ktoś syczy z wściekłością. Ten syk przeniósł się później dalej, w róg pokoju i wrócił, ale jednocześnie przesunęły się krzesła i stół.
Wstrzymał oddech, wytężywszy wszystkie zmysły. Przypuszczał w pewnej chwili, że słyszy bicie własnego serca, lecz ten ciągle powtarzający się głos był tak nieziemski i tak dziwny, że pomyślał, iż ma gorączkę lub postradał zmysły. Muszę tutaj dodać, że wyjątkowo tego wieczora nie korzystał z zapasu trunków, które posiadał pasterz. Zapanowawszy całą siłą woli nad rozdygotanymi nerwami, zbadał sobie puls, policzył do stu, dodał i pomnożył kilka liczb. Następnie rozejrzał się uważnie po pokoju, badając po kolei każdy kąt. W pewnej chwili dostrzegł zarys białej postaci, która poruszała się przed nim. Ten fakt zaskoczył go, gdyż wiedział, że zarówno okno, jak i drzwi były zamknięte.
Ogarnęło go nieodparte przekonanie, że jego kolega, chirurg McDonald, nie żyje. Z największym wysiłkiem odszukał zapałki i jedną zapalił. Nie zobaczył obok łóżka żadnej postaci. Pokój wyglądał dokładnie tak, jak wieczorem. Drzwi były zamknięte. Spojrzał na zegarek, dochodziła trzecia godzina. Skoro tylko zgasła zapałka, syk znowu wypełnił pokój i przybrał tak odrażający ton, że mój przyjaciel zaczął dygotać ze strachu i szczękać zębami. Stół i krzesła, potrącane niewidzialną siłą, wędrowały gwałtownie, a pukanie do okna przemagało hałas burzy. Ponieważ w pokoju nie było dzwonka, więc lekarz słysząc, że tajemnicze głosy nabierają mocy, i widząc, że biała postać zbliża się do niego, zaczął bić pięściami w drewniany bok łóżka i wrzeszczeć z całych sił.
Nadszedł wreszcie pasterz w długiej nocnej koszuli i z małą oliwną lampką w ręku. Nim przestąpił próg, zapytał z nie ukrywaną trwogą:
— Co się stało, panie doktorze? Zachorował pan, broń. Boże?
— Dunkan… — wyjąkał lekarz, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo w tejże chwili głośniejszy niż dotąd jęk ozwał się tuż przy nich i równocześnie dwa krzesła upadły z hałasem na podłogę. Pasterz wydał przeraźliwy krzyk, wypuścił z ręki lampę i uciekł z pokoju, zatrzasnąwszy za sobą drzwi.
— Dunkan — zawołał lekarz błagalnym głosem — wróć, wróć natychmiast!
Dunkan uchylił ostrożnie drzwi, szepcząc: — Boże, zlituj się nad nami. Co się stało?
— Nie obawiaj się. Zapal tylko lampę i wejdź — zachęcał lekarz.
Pasterz z niemałym strachem przekroczył próg, lecz kiedy szedł w kierunku łóżka po zapałki, coś złapało go za nogę, poderwało i obaliło na podłogę. Cały pokój napełnił się jękiem, świstem i łoskotem wywracanych sprzętów. Lekarz wyskoczył z łóżka i z trudem szedł ku drzwiom, zatrzymywany ciągle przez nieznane moce, które usiłowały rzucić go na ziemię. Za nim przepychał się Dunkan. Kiedy wyskoczyli z izby, zamknęli za sobą z hukiem drzwi i przystanęli, by odsapnąć. Po dłuższej chwili, przygotowawszy lampę, wrócili z największą ostrożnością i z jeszcze większym strachem, ale z silnym postanowieniem zbadania przyczyny tych niesamowitych zjawisk.
Czy zaskoczyłbym słuchaczy, gdybym powiedział, że obaj szukali na darmo? Że nic nie znaleźli, ani pod łóżkiem, ani pod stołem? Czy uwierzą mi czytelnicy, jeżeli oświadczę, iż w ciągu dnia nadeszła wiadomość, że McDonald doszedł po niezwykle ciężkiej przeprawie do domu swoich znajomych i tam zmarł z wyczerpania o godzinie trzeciej nad ranem? Pewnie mi nie uwierzą, więc powiem całą prawdę.
Przyjaciel mój, pożegnawszy McDonalda, zakończył połów i wrócił do domu. Wędkę postawił w pokoju, ale zapomniał zdjąć z haczyka przynętę, którą była piękna, sztuczna ćma. Biały kotek pasterza wśliznął się do sypialni i zobaczywszy ćmę, rozpoczął zabawę, która skończyła się tym, że złapał się na haczyk. Chcąc się uwolnić, wlazł pod komodę i próbował wypluć haczyk, sycząc na niego kocim zwyczajem. Skoro zapadła ciemność, kot powędrował pod łóżko, później pod stół, a potem po kolei pod wszystkie krzesła, wysnuwając z kołowrotka żyłkę wędki i obmotowując ich nogi misterną siecią. Kot syczał, naciągnięta linka grała za każdym jego ruchem jak struna, a koniec wędziska uderzał w szyby okna, pozorując pukanie.
Cóż jeszcze mam dodać? Chyba to, że resztę nocy spędził lekarz na wyciąganiu haczyka i zaszywaniu rany zbyt ciekawego pacjenta. McDonald powrócił za dwa dni, żywy i zadowolony, że znowu widzi przyjaciela. Opowiadania o przygodzie z jego własnym duchem wysłuchał z dużym zainteresowaniem.
przełożył Romuald Pitera
Oscar Wilde
Pewnego popołudnia siedziałem przed kawiarnią de la Paix, obserwując wspaniałość i nędzę paryskiego życia. Popijając wermut, patrzyłem ze zdziwieniem na tę osobliwą panoramę przepychu i biedy, która przesuwała się przed moimi oczyma, gdy wtem ktoś zawołał mnie po imieniu. Odwróciłem się i ujrzałem lorda Murchisona. Nie widzieliśmy się od czasów uniwersyteckich, blisko dziesięć lat, toteż ucieszyłem się z tego spotkania i gorąco uścisnąłem mu rękę. W Oksfordzie byliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Lubiłem go ogromnie — był przystojny, wielkoduszny i niezwykle prawy. Twierdziliśmy często, że byłby najmilszym towarzyszem, gdyby nie to, że zawsze mówił prawdę; myślę jednak, że dzięki jego otwartości podziwialiśmy go tym bardziej. Zauważyłem teraz, że zmienił się bardzo. Był niespokojny, zakłopotany i wyglądał tak, jakby dręczyły go jakieś wątpliwości. Czułem, że nie jest to nowoczesny sceptycyzm, bo Murchison był jednym z najżarliwszych torysów i wierzył równie mocna w Pięcioksiąg Mojżesza, jak w Izbę Lordów. Pomyślałem więc, że chodzi tu o kobietę, i zapytałem, czy się ożenił.
— Nie rozumiem jeszcze kobiet — odparł.
— Drogi Geraldzie — powiedziałem — kobiety wystarczy kochać, nie trzeba ich rozumieć.
— Nie mogę kochać, gdy nie mogę ufać — rzekł Murchison.
— W twoim życiu jest jakaś tajemnica! — wykrzyknąłem. — Powiedz mi, Geraldzie.
— Pojedźmy gdzieś — odrzekł — tu jest zbyt dużo ludzi. Nie, nie ten żółty powóz, jakiś inny kolor… O tam, ten ciemnozielony…
I po chwili jechaliśmy kłusem w dół bulwaru, w kierunku Madeleine.
— Dokąd jedziemy? — zapytałem.
— Och, gdzie chcesz — odparł — do restauracji w Bois; zjemy tam obiad i opowiesz mi o sobie.
— Najpierw chcę posłuchać twojego opowiadania. Zdradź mi swoją tajemnicę.
Wyjął z kieszeni małe safianowe pudełko ze srebrnym zameczkiem i podał mi je. Otwarłem wieczko. Wewnątrz znajdowała się fotografia kobiety. Była wysoka i wiotka, i dziwnie malownicza ze swymi dużymi, przymglonymi oczyma i rozpuszczonymi włosami. Wyglądała jak jasnowidząca. Drogie futra otulały jej ramiona.
— Co myślisz o tej twarzy? — zapytał Gerald. — Czy jest w niej prawda?
Przyglądałem się jej dokładnie. Wydawało mi się, że jest to twarz kobiety, która ukrywa jakiś sekret, zły czy dobry — nie wiedziałem. Była to piękność jak gdyby uformowana z tajemnic, piękność raczej psychologiczna niż plastyczna, a lekki uśmiech, który się błąkał wokół jej ust, był zbyt subtelny, by go można było nazwać słodkim.
— A więc — zawołał niecierpliwie — co powiesz?
— To jest Gioconda w czerni — odparłem. — Opowiedz mi o niej.
— Nie teraz — odrzekł — po obiedzie. — I zaczął mówić o innych rzeczach.
Kiedy kelner przyniósł nam kawę i papierosy, przypomniałem Geraldowi jego obietnicę. Powstał z miejsca, przeszedł się kilka razy po pokoju, a potem, zagłębiwszy się w fotelu, opowiedział mi następującą historię:
— Pewnego dnia, o piątej po południu, szedłem w dół Bond Street. Powozów było tak dużo, że zatarasowały niemal całą ulicę. Tuż przy chodniku stała mała żółta kareta, która dla jakiejś przyczyny zwróciła moją uwagę. Kiedy mijałem ją, z okna karety wyjrzała kobieta, której fotografię pokazałem ci dzisiaj. Jej twarz zafascynowała mnie od razu. Myślałem o niej bezustannie w nocy i następnego dnia. Wróciłem na Bond Street, zaglądałem w okna wszystkich powozów i czekałem na żółtą karetę; ale ma belle inconnue* nie zjawiła się i w końcu zacząłem myśleć, że to był tylko sen. W jakiś tydzień potem byłem zaproszony na obiad do Madame de Rastail. Obiad miał się rozpocząć o ósmej, ale jeszcze o wpół do dziewiątej czekaliśmy w salonie. W końcu służący otwarł drzwi i zaanonsował lady Alroy. To była kobieta, której szukałem. Szła bardzo wolno. Wyglądała jak promień księżyca w szarych koronkach. Z radością dowiedziałem się, że to ja właśnie mam ją poprowadzić do stołu.
Kiedy usiedliśmy, odezwałem się całkiem niewinnie: „Wydaje mi się, że widziałem panią niedawno na Bond Street, lady Alroy”.
Zbladła i powiedziała cicho: „Błagam, niech pan nie mówi tak głośno; ktoś może podsłuchać”.
Ten niefortunny początek zmartwił mnie niepomiernie i zaraz wdałem się w lekką rozmowę o francuskich sztukach teatralnych. Mówiła bardzo mało, zawsze tym samym niskim, melodyjnym głosem; wydawało mi się, że ciągle się obawia, iż ktoś podsłuchuje. Zakochałem się namiętnie, głupio, a ta nieokreślona atmosfera tajemnicy, jaka ją otaczała, wzmagała jeszcze moje podniecenie. Kiedy odchodziła — a stało się to wkrótce po obiedzie — zapytałem, czy mogę ją odwiedzić. Wahała się chwilę, rozejrzała się dokoła, aby się przekonać, czy kogoś nie ma w pobliżu, a potem odpowiedziała: „Tak, jutro, za kwadrans piąta”.
Prosiłem panią de Rastail, aby opowiedziała mi o niej, ale dowiedziałem się tylko, że jest wdową i że ma piękny dom przy Park Lane; a kiedy jakiś nudziarz rozpoczął dysertację na temat wdów, dowodząc, że wdowy najlepiej nadają się do małżeństwa, pożegnałem się i wróciłem do domu.
Następnego dnia zjawiłem się punktualnie na Park Lane, ale lokaj powiedział mi, że lady Alroy dopiero co wyszła. Poszedłem do klubu nieszczęśliwy i zdziwiony; po długim namyśle napisałem do niej list, pytając, czy pozwoli mi przyjść któregoś dnia. Nie miałem odpowiedzi kilka dni, ale w końcu zawiadomiła mnie, że będzie w domu w niedzielę o czwartej. Bilecik zawierał jeszcze niezwykłe postscriptum: „Proszę nie pisać do mnie. Wytłumaczę to Panu”. W niedzielę przyjęła mnie i była czarująca; a kiedy żegnałem ją, prosiła mnie, bym posyłał listy na adres pani Knox, kierowniczki biblioteki na Green Street — o ile kiedyś jeszcze do niej napiszę.
„Z pewnych powodów — powiedziała — nie mogę przyjmować listów we własnym domu”.
W ciągu sezonu spotykałem ją wielokrotnie; atmosfera tajemniczości otaczała ją zawsze. Czasem myślałem, że jest w mocy jakiegoś mężczyzny, ale była tak nieprzystępna, że nie mogłem w to uwierzyć. Było rzeczą bardzo trudną wysnuć jakieś wnioski, bo przypominała ona te osobliwe kryształy, które widzi się w muzeach i które raz wydają się przejrzyste, to znowu zamglone. W końcu postanowiłem prosić ją, aby została moją żoną. Byłem chory i zmęczony tą nieustanną tajemniczością, jaką otaczała wszystkie moje wizyty i te nieliczne listy, które otrzymała ode mnie. Napisałem do niej, prosząc o spotkanie w następny poniedziałek o szóstej. Odpowiedziała „tak” — i byłem w siódmym niebie. Kochałem ją ślepo mimo tej tajemniczości — jak mi się zdawało wówczas, a raczej dzięki tej tajemniczości, jak widzę teraz… Nie, nie, kochałem ją dla niej samej. Ta tajemniczość dręczyła mnie, przyprawiała o szaleństwo. Ach, czemuż los zetknął mnie z nią?
— A więc odkryłeś jej tajemnicę? — zawołałem.
— Obawiam się, że tak — odpowiedział. — Osądzisz sam… W ów poniedziałek szedłem na lunch do mojego wuja i koło godziny czwartej znalazłem się na Marylebone Road. Mój wuj, jak wiesz, mieszka w Regent’s Park. Chciałem dojść do Piccadilly i skracając sobie drogę, szedłem przez szereg małych, nędznych uliczek. Nagle ujrzałem przed sobą lady Alroy, mocno zawoalowaną i idącą bardzo szybko. Dotarła do ostatniego domu na ulicy, weszła po schodach, wyjęła klucz i zniknęła we wnętrzu budynku. „A więc tu tkwi tajemnica” — rzekłem do siebie. Podszedłem do domu i przyjrzałem mu się. Na stopniu schodów leżała chusteczka, którą upuściła. Podniosłem ją i włożyłem do kieszeni. Potem zastanawiałem się, co powinienem uczynić. Doszedłem do wniosku, że nie mam
prawa jej szpiegować, i udałem się do klubu. O szóstej zjawiłem się na Park Lane. Leżała na sofie w szacie przetykanej srebrem, spiętej dziwnymi kamieniami o perłowym połysku, które zawsze nosiła. Wyglądała prześlicznie.
„Cieszę się, że pan przyszedł — powiedziała. — Cały dzień nie wychodziłem z domu.”
Spojrzałem na nią ze zdumieniem i wyciągnąwszy chusteczkę z kieszeni, podałem jej.
„Upuściła ją pani na Cumnor Street dziś po południu, lady Alroy” — powiedziałem bardzo spokojnie.
Spojrzała na mnie z przerażeniem, ale nie wzięła chusteczki.
„Co pani tam robiła?” — zapytałem.
„Jakież ma pan prawo wypytywać mnie?” — odpowiedziała.
„Prawo człowieka, który panią kocha — odparłem. — Przyszedłem tu, aby prosić o pani rękę.”
Ukryła twarz w dłoniach i zalała się łzami.
„Musi mi pani powiedzieć…” — nalegałem.
Wstała i spojrzawszy mi prosto w twarz powiedziała: „Lordzie Murchison, nie mam nic do powiedzenia”.
„Pani tam poszła, by spotkać się z kimś — krzyknąłem. — To jest pani tajemnica.”
Zbladła śmiertelnie i rzekła: „Nie spotkałam się z nikim”.
„Czy nie może mi pani powiedzieć prawdy?” — zawołałem.
„Powiedziałam prawdę” — odparła.
Ogarnęło mnie szaleństwo. Nie pamiętam swoich słów, ale mówiłem jej straszne rzeczy. W końcu wypadłem z pokoju. Następnego dnia napisała do mnie. Odesłałem jej list nie otwarty i wkrótce wyjechałem do Norwegii z Allanem Colville. Po miesiącu wróciłem i pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem w „Morning Post”, była wiadomość o śmierci lady Alroy. Przeziębiła się w operze i umarła w pięć dni później na zapalenie płuc. Zamknąłem się w domu i nie przyjmowałem nikogo. Kochałem ją tak bardzo, kochałem ją szalenie. Mój Boże, jak ja kochałem tę kobietę!
— Czy poszedłeś do tego domu? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział. — Pewnego dnia udałem się na Cumnor Street. Nie mogłem się od tego powstrzymać, dręczyły mnie podejrzenia. Zapukałem do drzwi i jakaś zacnie wyglądająca kobieta otworzyła je. Zapytałem ją, czy ma pokoje do wynajęcia.
„Salon jest prawdopodobnie wolny — odparła. — Dama, która go wynajmowała, nie była tu już trzy miesiące.”
„Czy to ta dama?” — zapytałem pokazując jej tę fotografię.
„Tak, to ona, z pewnością — wykrzyknęła. — A kiedy ona wróci?”
„Ta dama nie żyje” — odparłem.
„Ach, panie, to nie do wiary! — zawołała. — Ona była moją najlepszą lokatorką. Płaciła mi trzy gwinee tygodniowo jedynie za to, że od czasu do czasu posiedziała trochę w salonie.”
„Czy spotykała się tu z kimś?” — zapytałem, ale kobieta zapewniła mnie, że tak nie było, że lady Alroy przychodziła zawsze sama, że nie spotykała się z nikim.
„Więc cóż, na Boga, robiła tu?” — wykrzyknąłem.
„Siedziała w salonie, trochę czytała, czasem napiła się herbaty” — odrzekła kobieta.
Nie wiedziałem, co mówić, dałem więc kobiecie suwerena i wyszedłem. A teraz powiedz mi, co to wszystko znaczy. Czy sądzisz, że ta kobieta mówiła prawdę?
— Tak.
— A więc po co lady Alroy chodziła tam?
— Drogi Geraldzie — odparłem — lady Alroy miała po prostu manię na punkcie tajemniczości. Wynajmowała ten pokój dla samej przyjemności chodzenia tam w za—woalowaniu i wyobrażania sobie, że jest heroiną. Lubiła namiętnie tajemniczość, ale sama była sfinksem bez tajemnicy.
— Czy naprawdę tak myślisz?
— Jestem pewien, że tak było — odpowiedziałem. Wyjął safianowe pudełko, otworzył je i patrzył na fotografię. W końcu powiedział:
— Nie wiem…
przełożyła Zofia Krajewska
Samuel Warren
To, o czym wam opowiem, było moim pierwszym i ostatnim wyczynem w dziedzinie wykradania zwłok. Owo wydarzenie, straszne i zarazem śmieszne, miało miejsce w okresie mojej praktyki szpitalnej, która trwała dwa lata od chwili opuszczenia przeze mnie Cambridge. Do szpitala przywieziono młodą i dość interesującą niewiastą. Był to przypadek dziwny i nieuchwytny, a symptomy zdawały się urągać wszelkiemu rozpoznaniu. Raz się mówiło o powiększeniu serca, kiedy indziej o niewydolności, potem stawiano znowu inne hipotezy, aż wreszcie doszliśmy do wniosku, że nie wiemy nic, nawet tego, czy jej zaburzenia są organiczne czy funkcjonalne i czy w ogóle mamy do czynienia z wadą serca. Pod wpływem coraz to innych zabiegów leczniczych stan chorej pogarszał się nieustannie, aż wreszcie wystąpiły objawy przedzgonne. Skoro tylko krewni pacjentki dowiedzieli się o tym i zorientowali się, że mamy zamiar dokonać sekcji po śmierci, postanowili zabrać chorą ze szpitala, aby mogła „umrzeć w domu”.
Na próżno sir W. i jego dwaj pielęgniarze robili im wymówki i przedstawiali w jaskrawych barwach niebezpieczeństwo grożące w takim wypadku chorej. Jej dwaj bracia powiedzieli nam otwarcie, że wiedzą o naszych zamysłach, i nie dali się odwieść od zamiaru przewiezienia siostry do domu. Użyłem całej sztuki retorycznej, na jaką mnie było stać, ale nie odniosło to również skutku. W końcu powiedziałem:
— Panowie obawiacie się sekcji, a przecież, jeśli zechcemy, dokonamy jej i tak, bez względu na to, gdzie umrze wasza siostra.
— Zobaczymy — odparł starszy, wymachując swą potężną pięścią tuż przed moimi oczyma.
Zgodnie z życzeniem obu braci zabrano biedną dziewczynę do domu jej ojca, położonego w pewnej wiosce, w odległości jakichś pięciu mil od Londynu, gdzie umarła w kilkanaście minut po przewiezieniu. Zdołaliśmy się dowiedzieć wszystkich szczegółów związanych z jej śmiercią, a ponieważ i ja, i obaj pielęgniarze byliśmy niezwykle zainteresowani tym przypadkiem i pragnęliśmy gorąco poznać prawdziwą przyczynę zgonu młodej dziewczyny, weszliśmy w porozumienie i postanowiliśmy za wszelką cenę wydostać jej ciało z grobu. Zaufany szpieg poinformował nas o miejscu i terminie pogrzebu, a kiedy zwierzyliśmy się panu W. z naszego zamiaru, poklepał mnie po plecach i powiedział:
— No, no, mój drogi, nie wiem, czy zdobędziecie się na odwagę… Niebezpieczne, niebezpieczne…
Czy to nie było zręcznie powiedziane? Potem dodał, że i on pragnąłby gorąco zgłębić tę sprawę, i ofiarował pięćdziesiąt funtów na wydatki związane z naszym przedsięwzięciem.
Szczegółowy plan opracowaliśmy w moim mieszkaniu w Borough. M. i E., pielęgniarze pana W., ja i doświadczony „porywacz”, to znaczy zawodowy złodziej zwłok, mieliśmy wyruszyć z Borough o dziewiątej godzinie następnego dnia — a więc w trzy dni po pogrzebie — powozem, ze wszystkimi potrzebnymi narzędziami. Jednakże w ciągu dnia okazało się, że nie będziemy mogli korzystać z bezcennej pomocy naszego „porywacza”, bo ten tak nadużył mocnych trunków w czasie pracy ostatniej nocy, iż nie był w stanie wyruszyć z nami na nową wyprawę. Myśleliśmy, że trzeba będzie zrezygnować z zamiaru, bo jego koledzy po fachu byli już wynajęci przez kogo innego. Na szczęście przypomniałem sobie o pewnym irlandzkim tragarzu, nicponiu, z którego usług korzystano w szpitalu i którego wyprawiałem nieraz na posyłki. Wezwałem go do siebie i poty go namawialiśmy, obiecując pół gwinei za nocną pracę i tyle whisky, ile zdoła wypić bez szkody dla zdrowia, że w końcu zgodził się wyruszyć z nami. Ponieważ Tip, jak go nazywano, znał chorego „porywacza”, udało mu się pożyczyć od niego najważniejsze narzędzia. Z tymi narzędziami i z dużym workiem, w którym zamierzaliśmy unieść naszą zdobycz, zjawił się Tip w moim mieszkaniu przed dziewiątą, podczas gdy powóz czekał już przed bramą. Woźnica dostał już przedtem sowitą łapówkę, niezależnie od umówionej zapłaty za wynajem powozu i jego własnej osoby.
Poczęstowawszy Tipa sporą dawką irlandzkiej wódki, pod wpływem której wpadł w dobry humor, rozwodziliśmy się nad wybitną rolą, jaką miał odegrać w zamierzonym przedsięwzięciu, po czym wsiedliśmy w czwórkę do powozu i ruszyliśmy w drogę. Pogoda była niezwykle kapryśna tego wieczoru, najpierw księżyc świecił jasno, potem niebo zachmurzyło się i zaczął padać deszcz, a nawet odezwały się grzmoty. Oczywiście marzyliśmy o ciemności, która by nas uchroniła przed ewentualną obserwacją. Muszę wyznać, że organizując tę wyprawę, powodowałem się nie tylko pragnieniem pomnożenia mej wiedzy lekarskiej, choć to było niewątpliwie głównym motorem, ale i chęcią przeżycia niezwykłej przygody. Nocna wyprawa na cmentarz! To pobudzało niezwykle naszą wyobraźnię. A przy tym sir W. dawał nam do zrozumienia, że nie ma nic przeciw tej wyprawie, a nawet — jak nam się zdawało — starał się pobudzić naszą ambicję, napomykając o niebezpieczeństwie i wyrażając wątpliwość, czy starczy nam odwagi.
Rozmowny Tip zabawiał nas całą drogę, gadając nieprzerwanie. Ale skoro tylko ujrzeliśmy smukłą wieżę kościelną, błyszczącą w bladym świetle księżyca i stojącą jakby na straży rozrzuconych wokół kościoła grobów, z których jeden chcieliśmy tak brutalnie sprofanować, Tip stracił rezon i przycichł niemal zupełnie.
Mówiąc szczerze, wszyscy czuliśmy się nieswojo. Dopiero teraz przyszło nam do głowy, że porwaliśmy się na czyn szalony, dopiero teraz pomyśleliśmy o całej okropności tej wyprawy i niebezpieczeństwach, których przedtem nie braliśmy pod uwagę. Co będzie na przykład, jeśli ci dwaj młodzieńcy o herkulesowej postaci, bracia zmarłej, pilnują grobu siostry? Wiedzieliśmy, że nie będą sobie robili z nami żadnych ceremonii. A trudności związane z samym wykopaniem ciała! Jedynie E. asystował kiedyś przy ekshumacji zwłok, cóż się więc stanie, jeśli przy pracy okażemy się niezdarnymi partaczami?
Jednakże zaszliśmy już za daleko, by myśleć o odwrocie. Żaden z nas nie zdradził się ze swymi obawami, ale cisza panująca w powozie świadczyła aż nadto wymownie, że wszyscy byli pogrążeni w niewesołych myślach. Po chwili M. wyciągnął butelkę brandy, zabraną właśnie w celu dodania nam ducha, i wszyscy czterej łyknęliśmy z niej po kilka razy. W końcu woźnica skręcił w lewo, wjechał na dróżkę prowadzącą ku ogrodzeniu cmentarnemu i zatrzymał konie w miejscu osłoniętym drzewami, tak by nie można go było dostrzec z gościńca.
— Wysiadać! — zawołałem do Tipa.
— Wysiadać, panie? Tak, rzeczywiście… trza wysiadać — odparł Tip, ale w jego głosie nie czuło się zapału, bo właśnie w tej chwili rozległ się uroczysty głos kościelnego zegara, wybijającego miarowo północ. Ten głos zdawał się nas ostrzegać przed zamierzonym czynem.
— Szkaradna noc, psze pana — mruczał Tip, kiedy wysiadłszy z powozu staliśmy chwilę, nasłuchując i rozglądając się dokoła — szkaradna noc…
— Cóż to, stary tchórzu — gderał M. — już się boisz? Bierz worek na plecy i prowadź.
— Ja się nie boję, psze pana, ale… to straszna rzecz… budzić biedną dziewczynę z jej ostatniego snu.
Powiedział to tak płaczliwym tonem, że zacząłem się poważnie obawiać, iż odstąpi nas lada chwila; namówiłem go więc do wypicia kilku jeszcze łyków brandy. Ale na nic się to nie zdało — jego niechęć rosła z każdą chwilą, odbierając i nam odwagę. Zaiste, wystarczyłby wtedy lada drobiazg, by nas skłonić do zaniechania dzieła i niechlubnego powrotu do domu. Od tego kroku powstrzymywała nas jedynie obawa przed kompromitacją, bowiem zbyt wielu studentów wiedziało o naszym przedsięwzięciu. Staliśmy tak dość długo w milczeniu, aż wreszcie M. zagwizdał niepewnie, E. zauważył, że cmentarz o północy to najposępniejsze miejsce w świecie, a ja mówiłem coś o konieczności szybkiego załatwienia „interesu”.
— Niechże to diabli wezmą — odezwał się M., gdy wreszcie zdecydowaliśmy się iść. — A jeśli zastaniemy tam jej braci…?
— Mocne chłopy, obydwaj — mruknął E.
Wtem Tip, nasz przewodnik — ten tytuł zawdzięczał jedynie temu, że wyprzedzał nas o kilka cali — zatrzymał się nagle, zrzucił worek z ramienia i, osłoniwszy ręką ucho, nasłuchiwał. — Sz! Sz! — powiedział przenikliwym szeptem. — Na Boga, co to jest?
Zatrzymaliśmy się w milczeniu, spoglądając niepewnie jeden na drugiego, ale nie usłyszeliśmy nic prócz ociężałego trzepotania skrzydeł nietoperza krążącego gdzieś blisko.
— Słyszałem ludzki głos, psze pana — szepnął mi Tip na ucho.
— Ach, ty idioto! — zawołałem nie panując już nad sobą. — Chodźcie, M. i E.; jeżeli chcemy naprawdę coś zrobić, musimy się pospieszyć. Już po dwunastej, a o czwartej świt; i znowu będzie deszcz.
Rzeczywiście pierwsze ciężkie krople deszczu zaszeleściły wśród liści i gałęzi drzew, zapowiadając ulewą. Podpięliśmy płaszcze pod brodę i pospieszyliśmy ku murowi cmentarnemu, biegnącemu prostopadle do dróżki. Przez ten mur należało się przedostać, ale na szczęście nie był wysoki.
I znowu Tip zaniepokoił nas. Kazałem mu odłożyć worek, wspiąć się na mur i, jeżeli skąpe światło pozwoli, rozejrzeć się za świeżym grobem. Usłuchał z ociąganiem i wdrapał się na mur, ale zaledwie to uczynił, błyskawica rozdarła niebo i rozległ się potężny grzmot. Tip w oka mgnieniu runął na ziemię jak robak strząśnięty z drzewa, i przycupnąwszy pod murem, zaczął się żegnać nabożnie i szeptać pacierze. Mieliśmy ochotę parsknąć śmiechem, widząc, jak się stoczył na dół niemal równocześnie z błyskawicą.
— Panowie — mówił, nie podnosząc się z ziemi — a czy sprawicie potem chrześcijański pogrzeb biednej dziewczynie? Bo jeśli nie, to niech was…
— Posłuchaj, Tip — rzekłem ostro, wyjmując z kieszeni jeden z dwóch nie nabitych pistoletów, które zabrałem ze sobą — wynajęliśmy cię, durniu, do tej roboty w braku kogoś lepszego i jeśli będziesz dalej plótł androny, wpakuję ci kulkę w łeb, rozumiesz?
— Na Boga, nie zamordujcie mnie! O, ja nieszczęśliwy, po com tu przyszedł! Moje stare ciało każę po śmierci pogrześć tak, żeby mnie żaden doktor na świecie nie znalazł. Niech mnie diabli wezmą, jeśli tak nie zrobię!
Odzyskaliśmy już kontenans i śmialiśmy się głośno, słuchając jeremiady Tipa. — No, jazda, właź za mur — powiedziałem do niego. Popychany i podtrzymywany przez nas, wspiął się ponownie na ogrodzenie i wziąwszy z naszych rąk worek z narzędziami, rzucił go na ziemię po drugiej stronie muru. Poszliśmy w jego ślady i po chwili wszyscy wylądowaliśmy szczęśliwie na cmentarzu. Deszcz lał bez ustanku i błyskawice raz po raz przecinały niebo, rozświetlając na chwilę złowrogim blaskiem tę okropną scenę: białe grobowce, porośnięty bluszczem, czcigodny kościół i postacie drżących ludzi, którzy tu przyszli po to, by sprofanować grób. Pamiętam doskonale, jakie uczucia owładnęły mną wtedy, były to w pierwszym rzędzie wyrzuty sumienia i żałosna skrucha. Nie miałem wątpliwości, że moi towarzysze doznawali tych samych uczuć.
Ale nie było czasu do stracenia, zostawiłem ich więc pod murem i ruszyłem na poszukiwanie grobu. Dokładne informacje, które otrzymałem przedtem, pozwoliły mi dotrzeć do niego bez trudności. Następnie wróciłem do moich towarzyszy i zaprowadziłem ich na miejsce planowanych operacji. Nie mieliśmy parasoli i przemokliśmy do nitki, ale wypity niedawno alkohol poprawił nam humory, a szczególnie Tipowi. W jednej chwili rozwiązał worek, wytrząsnął z niego narzędzia i wziąwszy łopatę, zaczął kopać z taką energią, że po niedługim czasie odrzucił na bok ziemię, tworzącą kopiec grobu. Deszcz ustawał i błyskawice z rzadka rozświetlały niebo, tylko gdzieś w dali rozlegał się od czasu do czasu posępny głos grzmotu, jakby wyrażając gniew z powodu naszych bezbożnych czynności. Było tak ciemno, że z ledwością widzieliśmy się nawzajem. Wyrzucaliśmy szybko ziemię, pracując we dwójkę, póki starczyło sił, po czym ustępowaliśmy miejsca drugiej dwójce, by z kolei za chwilę podjąć pracę na nowo. Kiedy dokopaliśmy się już do głębokości jakichś trzech stóp, Tip wkręcił w ziemię zabrany przezornie świder, aby się przekonać, jak głęboko leży trumna. Ku naszemu strapieniu okazało się, że dopiero połowa pracy została dokonana.
— Na duszę świętego Patryka, nie skończymy do rana — zawołał Tip, odrzucając świder i biorąc znowu łopatę.
Byliśmy wszyscy zniechęceni. O, jakże pragnąłem znaleźć się w domu, w moim małym, przytulnym łóżku w Borough! Jakże przeklinałem donkiszoterię, która popchnęła nas do tego czynu! Ale nie miałem czasu na refleksje, bo musiałem z kolei zastąpić jednego z kopiących. Skoczyłem więc do grobu i znowu gorączkowo wyrzucałem ziemię. Wtem jakiś dziwny głos rozległ się gdzieś zupełnie blisko i przeraził nas do tego stopnia, że upuściliśmy łopaty i staliśmy bezczynnie, nasłuchując w milczeniu. Widzieliśmy tylko na odległość kilkunastu cali, ale do naszych uszu docierał wyraźnie tupot czyichś stóp biegnących po mokrej trawie. Okazało się, że był to osioł, który wtargnął nocą na cmentarz i pasł się tutaj spokojnie, póki nie natknął się na nas. Podczas gdy trwaliśmy w niemym oczekiwaniu niewiadomego, podszedł z tyłu do Tipa, szturchnął go w łokieć i zaryczał: hii–ho, hii–ho, hii–ho! Przerażony Tip odskoczył w tył i potknąwszy się o zwierzę, upadł na ziemię, a osioł, spłoszony nie mniej niż Tip, pomknął ku innym grobom, wierzgając i rycząc bez ustanku: hii–ho, hii–ho, hii–ho!, jakby sto diabłów wstąpiło weń, by nas zniechęcić do dalszej pracy.
Dostrzegaliśmy śmieszną stronę tego incydentu, ale zbyt byliśmy podnieceni, by się śmiać. Zresztą zląkłem się, że osioł swoim rykiem naprowadzi nam tu kogoś niepożądanego, i na myśl o tym wpadłem w taką złość, że byłbym zabił zwierzę, gdyby się znalazło w zasięgu mej ręki. A tymczasem Tip szeptał zająkliwie: — Och, bestia, och, bestia! Diabeł we własnej osobie! Piekielna bestia…
Z wolna odzyskiwaliśmy równowagę, a i Tip, któremu obiecaliśmy dodatkowo dwie butelki whisky, ochłonął w końcu ze strachu i z podwójną energią zabrał się do kopania. W krótkim czasie wyrzuciliśmy resztę ziemi i ujrzeliśmy wieko trumny. Przywiązawszy linę do uchwytów, zaczęliśmy ją już ciągnąć ku górze, gdy wtem usłyszeliśmy wyraźnie ludzki głos i kroki. Przycupnęliśmy na krawędzi grobu i zamarliśmy w bezruchu, ale dokoła panowało znów milczenie, odetchnęliśmy więc swobodniej, przekonani, że złudził nas słuch.
Jeszcze raz podjęliśmy naszą pracę i w końcu wyciągnęliśmy trumnę — nie bez trudu, bo mokra lina wyślizgiwała nam się z rąk — i ustawiliśmy ją na skraju grobu. Nim przystąpiliśmy do dalszej pracy, rozejrzeliśmy się dokoła i nasłuchiwaliśmy długą chwilę, ale nie widząc i nie słysząc nic niepokojącego, odkręciliśmy śruby i unieśliśmy wieko. W nikłym świetle księżyca, który na chwilę wyłonił się zza chmur, zobaczyliśmy okryte całunem ciało, białe i wilgotne. Odkryłem twarz dziewczyny, podczas gdy M. rozluźnił rękawy na przegubach. Nagle E., który ujął zmarłą za stopy, gotów unieść ciało w górę, puścił je nagle i szepnął bez tchu:
— O Boże, patrzcie, tam, tam!
Poszedłem wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłem postać mężczyzny — jeżeli nie dwóch — skradającą się ku nam.
— Tak, odkryto nas, to jasne — szepnąłem z udanym spokojem.
— Zamordują nas — jęknął E.
— Daj mi jeden pistolet — rzekł rezolutnie M. — W razie czego…
A biedny Tip, który słyszał każde słowo tej rozmowy i widział zbliżające się postacie, spoglądał na mnie w milczeniu, niby uosobienie najstraszliwszego przerażenia. Nawet w tej chwili śmiech mnie brał, gdy patrzyłem na te szeroko rozwarte czarne oczy, na ten zadarty, mocno zaczerwieniony nos i te zęby kłapiące ze strachu.
— Sz, sz! — odezwałem się szeptem, odwodząc kurek pistoletu. M. zrobił to samo, bo tylko ja wiedziałem, że oba pistolety były nie nabite. Jak gdyby na złość księżyc skrył się za wielką chmurę, „czarną jak Ereb”, ale nim się to stało, dostrzegliśmy dwie nowe postacie, zbliżające się z przeciwnej strony.
— Jesteśmy otoczeni — mruknęło dwóch z nas równocześnie.
Staliśmy obok siebie, nie wiedząc, co czynić, i niemal nie dostrzegając się nawzajem w ciemności. Nagle usłyszeliśmy, jak ktoś powiedział stłumionym głosem: — Gdzież oni sa? Na pewno ich widziałem. O, tam są! Halo, halo!
To było sygnałem do ucieczki. Porwaliśmy się wszyscy z miejsca i biegliśmy na oślep, każdy w innym kierunku.
Usłyszałem coś jakby huk wystrzału, uskoczyłem w bok i kręciłem się wśród grobów, potykając się o kamienie grobowe i padając na śliską trawę, podczas gdy za mną biegł ktoś, następując mi na pięty, ale czy to był wróg, czy przyjaciel — nie wiedziałem.
W końcu natknąłem się na grobowiec z dużą wystającą płytą i wpełznąłem pod nią, postanawiając przeczekać tam najgorsze. Skoro tylko schroniłem się, odgłos kroków osoby biegnącej za mną ucichł nagle. Usłyszałem jakiś plusk, jakieś wierzganie i gramolenie się, i czyjś zduszony głos: — Uch, och… uch… — a potem nastała cisza.
Pomyślałem, że to jeden z moich towarzyszy, którego zraniono. Cóż miałem jednak robić? Nie wiedziałem, gdzie leży, bo noc była czarna jak piekło, a jeślibym wypełznął z mojej kryjówki, i mnie mogliby zastrzelić.
Nie zapomnę nigdy tej godziny! Przycupnąłem tam jak żaba w mokrej trawie i zielskach i ledwie śmiałem oddychać. Sytuacja była nader przykra, gdyż nie można było przewidzieć, jak się ta sprawa skończy.
Czyż miałem leżeć tam do rana, a potem wpaść prosto w ręce zwycięzców? Co się stało z moimi towarzyszami? Pogrążyłem się w tych myślach, dziwiąc się, że dokoła panuje zupełny spokój, ale po chwili zmąciło ciszę chlupotanie wody gdzieś w pobliżu i czyjś przytłumiony głos: — Och, morderstwo, morderstwo! Zabili mnie, utopili, zabili na śmierć!
Pomyślałem od razu, że to Tip wpadł w jakieś tarapaty, ale nie śmiałem się odezwać. Tak, to był istotnie biedny Tip, który — jak się potem okazało — biegł za mną co tchu, owładnięty przerażeniem, póki nie potknął się o świeżo wykopany grób i nie wpadł na łeb na szyję do dołu. Na dnie było sporo wody i kiedy Tip otrząsnął się ze strachu spowodowanego upadkiem, rozkraczył nogi, wparł stopy i łokcie w wilgotną, rozpulchnioną ziemię bocznych ścian dołu i trwał w tej wielce niewygodnej pozie. Nieświadomy jego sytuacji w owej chwili, dusiłem się od śmiechu, słuchając jego utyskiwań.
— Tip, stary głupcze, dobrze ci tak — mruczał Irlandczyk. — Zachciało ci się cmentarze okradać? Będziesz się za to w piekle smażył, stary grzeszniku! A jak umrzesz, niech cię tak urządzą, jak to biedne stworzenie… Och, laboga, utopią mnie, zabiją. — Usłyszałem chlupotanie wody, a potem znowu głos Tipa: — Zdechnę tu z zimna! Żeby tak choć kilka kropel whisky… Och, och, och! — I znowu plusk wody, i znowu zawodzenie Tipa.
— Tip, Tip, Tip — zawołałem półgłosem. Milczenie. — Tip, gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje? — Nie odpowiedział, tylko mruczał do siebie: — Gdzie jestem? Co się ze mną dzieje? Zabili mnie, utopili, zamordowali.
— Tip, Tip, Tip — powtórzyłem głośniej. Znowu milczenie.
— Tip, głupcze jeden, to ja…
W tej chwili usłyszałem chlupotanie, znacznie burzliwsze niż przedtem i radosny głos Tipa: — Kto? kto? To pan, drogi panie A.? Co z panem? Zabili pana? A tamci? — pytał jednym tchem.
— Co robisz, Tip? Gdzie jesteś?
— Kąpię się w najcudaczniejszej wannie na świecie. Takiej pan jeszcze nie widział. Ale…
Dalsze słowa zamarły mu na ustach, bo nagle posłyszeliśmy odgłosy jakiejś szarpaniny czy bójki w odległości kilkunastu zaledwie kroków.
Niebawem poznałem głos E., wołającego: — Na pomoc, A.! Gdzie jesteś? — Hałas wzmagał się i wydawał się bliższy niż przed chwilą. Wypełznąłem z kryjówki, dopomogłem Tipowi do „zmartwychwstania” i obaj pobiegliśmy na miejsce, skąd dochodziły odgłosy walki. W niewyraźnym świetle księżyca, chowającego się ciągle za chmury, dostrzegliśmy zarysy dwu postaci szamoczących się ze sobą. Nim doszedłem do nich, upadli obaj na ziemię, ale nie zwolnili uścisku, lecz tarzali się po trawie, szarpiąc się za kołnierze i dysząc, jak gdyby staczali walkę na śmierć i życie. Wtem księżyc wypłynął zza chmur i w przeciwniku pana E. rozpoznaliśmy osobę, której pojawienie się przeraziło tak strasznie nas wszystkich — naszego woźnicę.
Ten zacny człowiek, zaniepokojony naszą przedłużającą się nieobecnością, opuścił, wbrew mojemu poleceniu, powóz i ruszył na poszukiwanie swych pasażerów. To właśnie on skradał się ku nam, to jego głos nas zatrwożył, a kiedy zaczęliśmy umykać w popłochu, biedny woźnica, nie wiedząc, że to on spowodował naszą ucieczkę, wziął również nogi za pas, bo myślał, że wpadliśmy w pułapkę.
Tak się złożyło, że ukrył się w pobliżu grobowca, za którym znalazł schronienie pan E. Widząc, że wokół panuje cisza, obaj wyszli równocześnie z ukrycia i wpadli niespodzianie na siebie. Byli zbyt przerażeni, by wyrzec słowo — i tak doszło do bójki.
Kiedy się już wszystko wyjaśniło, wróciliśmy do rozkopanego grobu i znaleźliśmy trumnę i zwłoki, tak jak je zostawiliśmy. Wyjęcie ciała, umieszczenie go w worku i zamknięcie trumny nie zabrało nam już wiele czasu. Kiedy spuściliśmy trumnę z powrotem do grobu, Tip rzucił na nią garść ziemi i rzekł uroczyście: — Niech nam Bóg wybaczy to, cośmy uczynili! — Potem ja i woźnica zanieśliśmy ciało do powozu, a M., E. i Tip zajęli się zasypaniem grobu i uformowaniem kopca.
Ale nie był to jeszcze koniec naszych kłopotów. Wydawało się, że opatrzność pragnie nam przeszkodzić w dokonaniu bezbożnego dzieła, bo kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie stał przedtem powóz, okazało się, że go tam nie ,ma. Leżał nieco dalej, w rowie, przewrócony na bok, a jeden z koni, leżąc na ciele swego towarzysza, wierzgał zawzięcie nogami, chcąc się podźwignąć. Z niemałym trudem wyciągnęliśmy wehikuł na ścieżkę, po czym złożyliśmy w nim nasz ciężar. Przykazawszy woźnicy nie ruszać się z miejsca, wróciłem na cmentarz, by zobaczyć, jak idzie praca moim towarzyszom. Kończyli już swą robotę i twierdzili, że zakopywanie jest nieporównanie łatwiejsze niż odkopywanie.
Nie chcąc ściągnąć na siebie podejrzeń, zadaliśmy sobie wiele trudu, by zostawić grób w takim stanie, w jakim go zastaliśmy. Potem uprzątnęliśmy wszystkie narzędzia i pospieszyliśmy do powozu, bo już nadchodził świt.
Siedzieliśmy w powozie, zmęczeni i brudni, ale zadowoleni, że mimo tylu trudności udało się nam dokonać dzieła. Najnędzniej wyglądał Tip, ale chrapał sobie spokojnie w kącie powozu, jakby spał we własnym ciepłym łóżku. Kiedy żegnaliśmy się z nim, powiedział, że sam diabeł nie skusi go już do wykradania zwłok. Przyklasnęliśmy gorąco jego postanowieniu.
przełożyła Zofia Krajeńska
William Edmonstone Aytoun
W czasach mojej młodości bicie w dzwony bardziej interesowało młodych ludzi, aniżeli to ma miejsce dzisiaj. Mam wrażenie, że poza służbą kościelną nikt się tym już nie zajmuje, przez co niewątpliwie ucierpiała sztuka dzwonienia. Pięćdziesiąt lat temu około dwudziestu z nas, mieszkających w pobliżu katedry, stworzyło klub dzwonników, którzy bili w dzwony na każde zawołanie. Dzięki długiej praktyce oraz współzawodnictwu, jakie powstało między nami a klubem obsługującym inną dzwonnicę — co podwoiło naszą gorliwość — staliśmy się po prostu Mozartami w dziedzinie dzwonienia. Mój udział w tych koncertach został niestety przerwany wskutek osobliwego wypadku, który nie tylko odstręczył mnie od bicia w dzwony, ale spowodował, że nawet ich głos stał się dla moich uszu czymś odrażającym.
Pewnej niedzieli udałem się wraz z innymi na dzwonnicę, by dzwonić na sumę. Kiedy pociągnąłem za sznur, okazało się, że serce mego dzwonu jest przygłuszone. Tego ranka odbył się pogrzeb, więc przygłuszono serce, by dzwon miał głos bardziej żałosny. Nie wiedzieliśmy o tym, nie był to jednak dla nas poważny kłopot.
— Jack — rzekł mój kolega — wyjdź na poddasze i zdejm z serca kapelusz.
Głuchy ton dzwonu uzyskiwaliśmy za pomocą starego kapelusza lub specjalnie zwiniętych szmat, które umieszczaliśmy po jednej stronie serca, dzięki czemu co drugie uderzenie było przygłuszone.
Usłuchałem polecenia i wspiąwszy się na poddasze dzwonnicy, wśliznąłem się, jak zwykle, do środka dzwonu, by odwiązać kapelusz. Tym razem był on zawiązany w bardziej skomplikowany sposób, tak że straciłem kilka minut na rozplątywanie węzłów. W tym czasie mój towarzysz z dołu został nagle odwołany, prawdopodobnie przez swoją ukochaną, tak przypuszczam, ale to nie należy do tego opowiadania.
Chłopiec, który przybiegł z wiadomością od dziewczyny, był również członkiem naszego klubu i jako taki dobrze wiedział, że już pora dzwonić na sumę. Nie namyślając się długo i nie patrząc, czy ktokolwiek jest na górze, począł ciągnąć za linę. Opuszczałem właśnie dzwon i poczułem, że drgnął. Domyśliłem się przyczyny i opanowała mnie niepohamowana trwoga. Nagłym i bezwiednym wysiłkiem udało mi się skoczyć w dół, obrócić na plecy i lec tuż pod dzwonem. Belka, na której leżałem, zaledwie mogła mnie pomieścić, parę stóp nad nią przechodził brzeg dzwonu. Wówczas nie byłem taki gruby jak dzisiaj, a jednak dzwon znajdował się tylko o jeden cal nad moją twarzą. Między moim upadkiem a pełnym wahnięciem dzwonu upłynął czas nie dłuższy od sekundy. Byłem w okropnej sytuacji. Nade mną kołysała się olbrzymia masa metalu, której uderzenie mogło zmiażdżyć mnie na proszek. Pode mną były kruche, stare belki, dygocące za każdym ruchem dzwonu, zaś pięćdziesiąt stóp niżej znajdował się strop poddasza, za słaby, by utrzymać ciężar spadającego ciała. Od marmurowej posadzki dzwonnicy dzieliło strop dalszych sto stóp. Gdybym runął z tej wysokości, zostałby ze mnie tylko łachman.
Przypomniałem sobie — a strach pomaga pamięci — wypadek sprzed miesiąca, kiedy to zwykła wskazówka wieżowego zegara, spadając, przebiła dach kościoła, sklepienie kaplicy i marmurową płytę na grobie biskupa. Po pierwszym napadzie strachu napłynęła fala okrutnej grozy, wynikłej z bezustannego jęku rozkołysanego dzwonu. Drżałem na duszy i na ciele. Straciłem zupełnie władzę nad mózgiem i nad zmysłami. Odczuwałem jedynie śmiertelny lęk.
Przed oczyma miałem stale dzwon przelatujący o jeden cal od mej twarzy. Nie mogłem zamknąć powiek, chociaż jego widok był gorszy od samej śmierci. Mój wzrok biegł za jego wahadłowym ruchem tam i z powrotem. Na próżna tłumaczyłem sam sobie, że dzwon nie obniży się poza linię, którą zakreślił za pierwszym razem. Kiedy zbliżał się do mnie, usiłowałem wcisnąć się w belkę, by uniknąć zgniecenia przez lecący w dół ciężar; a gdy przypominałem sobie wątłość mojej podpory, podnosiłem się nieco w górę — tak wysoko, jak tylko mogłem.
Początkowo moja wyobraźnia stwarzała jak najstraszliwsze obrazy. Bałem się, że zawiesie dzwonu podda się i dzwon mnie dosięgnie. To znowu przyszło mi na myśl serce, które przy gwałtowniejszym wychyleniu mogło wyskoczyć z uchwytów i przebić moje ciało, jak stempel omyłkowo wystrzelony ze strzelby przebija drzwi. Trzeszczenie belek, o którym już wspominałem, zadawało mi również męczarnie. Wprawdzie fizycznie nie czułem, aby się rozchodziły, ale myśl, że się rozluźniają, była tym straszniejsza. Grzmot dzwonu sparaliżował moją świadomość, a nie kontrolowana fantazja tworzyła coraz to okropniejsze i groźniejsze wizje. Dzwon huczał w górze, rozdziawiając paszczę pełną odrażającego ryku. Chwilami był niby oszalałe zwierzę, usiłujące we wściekłej pasji pożreć mnie, to znów jak wir, który chciał mnie wciągnąć w syczącą otchłań.
Wydawało mi się, że zmienia wciąż swój kształt, był lecącym orłem, ptakiem–dziwem z arabskich baśni, który kracząc, rozłożył swe skrzydła nade mną. Wtedy gdy mogłem zajrzeć do jego wnętrza, wydawało mi się, że wydłuża swe ściany w nieskończoność, formując spiralne skręty gigantycznego smoka. Obraz potwora był tak realny, że nie trzeba było ani paszczy ziejącej ogniem, ani kłębów dymu z palącej się siarki. To piekielne monstrum stworzyły moje oczy, chorobliwa wyobraźnia i gorączka.
Mógłbym w nieskończoność wyliczać przywidzenia nawiedzające mój mózg. Maszkary, odrażające stwory, ohydne sceny i przeżycia zjawiały się i nikły. Majaczyło mi się, że płynę po wzburzonym morzu, a huragan miota łodzią z fali na falę. Powietrze gnane rozkołysanym dzwonem biło w moją twarz z nieopisaną gwałtownością i z siłą burzy. Belki chwiały się pode mną jak ziemia pod pijanym.
Najbardziej przerażające doznania należały do świata zjaw. Odlane na korpusie dzwonu pokraczne maski wyskakiwały z mroku wieży raz po raz i patrząc na mnie z góry, z dzikim grymasem, wyszczerzały zęby w małpim uśmiechu. W końcu zjawił się sam Belzebub. Wyglądał tak, jak się go opisuje. Miał kopyta, rogi, ogon i oczy świecące piekielnym żarem. Stanął i wezwał mnie, bym wyrzekł się Boga, a duszę oddał w jego moc, wówczas będę ocalony. Jego pokusom wtórował jęk dzwonu.
Wróciłem na moment do równowagi psychicznej, chyba po to, by jeszcze dokładniej pojąć grozę mego położenia. Tak światło rozprasza mgłę otaczającą marynarza, by mógł zobaczyć, że łódź jego, gnana wichrem, płynie wprost na skały, gdzie rozbije się w drzazgi. Zrozumiałem, że popadam w stan delirium, i zadrżałem na myśl, iż mogę postradać zmysły. To było wielekroć gorsze od śmierci. Bałem się jednak mniej w chwilach, kiedy traciłem świadomość. Brała mnie pokusa, by się podnieść. To samo dzieje się z człowiekiem cierpiącym na zawroty głowy, kiedy znajdzie się na dużej wysokości. Jakaś nieokreślona siła zmusza go, by rzucił się w przepaść po szybką i gwałtowną śmierć.
Kiedy pomyślałem o tym, ogarnął mnie strach. Chwyciłem za belkę z taką siłą, że krew trysnęła spod paznokci. Łzy rozpaczy popłynęły mi z oczu. Wzywałem pomocy, modliłem się i krzyczałem, lecz mój głos ginął w zgiełku dzwonu, który mijając mnie, oddawał tylko echo mych nawoływań. Dziwiłem się, że wracają nie zmieszane z jego dźwiękiem, czyste i wyraźne. A może znowu ulegałem złudzeniu? Może tak kpiły, drwiły i przedrzeźniały mnie potwory, którymi zaludniłem paszczę dzwonu?
Jeżeli ktokolwiek sądzi, że przesadziłem, mówiąc o mym stanie, nie ma racji. Od tego czasu przeżyłem wiele chwil trwogi, ale były one niczym wobec tamtych chwil, pełnych wyimaginowanych lęków. Starożytni skazywali potępionych na leżenie pod skałą, która w każdej chwili mogła runąć i zabić — była to straszna męczarnia. Ale jeżeli do tej skały dodacie grzmot dzwonu, przypominający chwilami zawodzenie tysiąca oszalałych furii, ogłuszający jęk, zdolny pozbawić zmysłów i doprowadzić do obłędu, wtedy Przyznacie, że nie istnieje okrutniejsze cierpienie. Nie istnieje człowiek, który potrafiłby w takiej sytuacji zachować spokój i rozsądek.
Dwadzieścia minut bito w dzwon. Kiedy ucichł, zacząłem się uspokajać. Nagle ogarnęła mnie ponowna fala przerażenia. Wiedziałem, że przerwa w dzwonieniu będzie trwała pięć minut, a po niej nastąpi dalszych pięć minut bicia w dzwony. Straciłem rachubę czasu. Minuta wydawała się godziną, a godzina minutą. Bałem się ruszyć. Mógł się właśnie skończyć pięciominutowy okres, wówczas trafiłbym na początek dzwonienia i zostałbym zmiażdżony, zanimbym zdążył zeskoczyć z belek. Postanowiłem leżeć dalej. Zmieniłem tylko bardzo ostrożnie pozycję, tak by nie patrzeć w dzwon.
To mi przyniosło ulgę. Początkowo odurzyła mnie zapadła cisza. Mój mózg był zmęczony tworzeniem widziadeł. Dolegało mi oczekiwanie na ponowne dzwonienie, mimo że sam powziąłem decyzję pozostania. Zamknąłem powieki i zacisnąłem zęby tak silnie, jakbym zakręcił je w imadle. Nadszedł wreszcie ten potworny moment. Pierwsze wahnięcie wyrwało z moich zamkniętych ust zduszony skowyt. Podobny głos wydaje z siebie najbardziej twardy zbrodniarz, wprowadzony po raz drugi do izby tortur. Po chwili leżałem cicho, zupełnie ogłupiały, bez żadnych myśli. Schowałem się w pancerz tego ogłupienia i kpiłem z dzwonu i z jego hałasu. Kiedy ucichł, podniosłem się trochę z zamiarem ucieczki, nie mogłem się jednak zdecydować na ten krok. Wyciągnąłem rękę i z całą ostrożnością dotknąłem brzegu dzwonu.
Mimo unieruchomienia drżał jeszcze i to drżenie udzieliło się mej dłoni, tak że odskoczyła jakby rażona prądem elektrycznym. Dopiero po upływie kwadransa odważyłem się dotknąć go ponownie. Był już spokojny. Postanowiłem nie tracić czasu. Obawiałem się, że dalsza zwłoka może potrwać aż do wieczornego dzwonienia. Strach przyspieszył decyzję. Obróciłem się gwałtownie i zerwałem na nogi. Sądzę, że stałem co najmniej minutę i gapiłem się z głupim zdziwieniem na miejsce mego uwięzienia. Wreszcie radość ocalenia przeniknęła mnie na wskroś. Pobiegłem z szybkością światła po krętych, kamiennych schodach dzwonnicy, aż dopadłem do izby dzwonników. Był to ostatni wysiłek, na jaki potrafiłem się zdobyć. Oparty o ścianę, bezwolny, stałem bez ruchu. Tak zastali mnie koledzy, którzy po paru godzinach przyszli, by dzwonić na nieszpory.
Byli zaskoczeni widokiem stojącej przed nimi postaci. Podmuch dzwonu obtarł skórę na mej twarzy. Błędne i nieprzytomne oczy wyzierały z zaczerwienionych powiek. Ręce miałem podrapane i okrwawione, włosy w dzikim nieładzie, ubranie zakurzone. Mówili do mnie, lecz nie odpowiadałem. Potrząsali mną, trwałem wciąż w bezruchu. Dopiero wtedy ogarnęło ich przerażenie. Postanowili wynieść mnie z dzwonnicy. Kiedy dźwigali mnie przez katedralny plac, natknęli się na chłopca, który dzwonił wraz ze mną na sumę. Na mój widok osłupiał. Zdał sobie sprawę, że to on był przyczyną mego nieszczęścia. Dopiero on wyjaśnił okoliczności wypadku.
Leżałem trzy dni w łóżku, trawiony wysoką gorączką. Bardzo wolno odzyskiwałem utraconą równowagę psychiczną. Wystarczył głos sygnaturki, a już rosła we mnie fala obłędu. Nawet w okresach znacznej poprawy miewałem sny, w czasie których słyszałem jęk dzwonów i widziałem te same zjawy, które męczyły mnie na belce dzwonnicy. Moi przyjaciele umieścili mnie w okolicy, leżącej daleko od miejscowości, skąd mógłby dolecieć do mnie głos kościelnego dzwonu.
Wyleczyłem się, ale jeszcze długo po wyleczeniu wpadałem w nerwowe podniecenie, gdy tylko wiatr przynosił na swych skrzydłach echo dzwonów kościelnych.
przełożył Romuald Pitera
Honore Balzac
Na brzegu Loary — opowiadał pan Bianchon — w ogrodzie porośniętym chwastami, stał stary, podobny do ruiny dwór. Sprawiał wrażenie zupełnego opuszczenia, bo w pobliżu nie było innego domu, a zarazem nasuwał myśl, że kiedyś popełniono tu jakąś straszną zbrodnię, która ściągnęła na niego zemstę niebios. Zatrzymywałem się tutaj często, by popatrzeć na dom, i wyobrażałem sobie owe zbrodnie, które doprowadziły go do obecnego opłakanego stanu. Pewnego dnia, chcąc z bliska przypatrzyć się domowi, przeskoczyłem żywopłot okalający ogród; tego samego wieczora, ledwie skończyłem jeść kolację, weszła gospodyni i z dziwną miną powiedziała, że pan Regnault pragnie ze mną mówić.
— Pan Regnault? Kto to jest? — zapytałem, ale ona wyszła, nie dawszy odpowiedzi i w tejże chwili ujrzałem wchodzącego do pokoju wysokiego, chudego mężczyznę w czerni. Jego ubranie było zniszczone, ale w gorsie koszuli połyskiwała diamentowa szpilka, w uszach zaś miał złote kolczyki.
— Z kim mam zaszczyt mówić? — zapytałem, skoro tylko usiadł.
— Jestem Regnault, notariusz z Vendôme.
— Bardzo mi miło, panie, ale nie mogę jeszcze sporządzić testamentu z przyczyn tylko mnie znanych.
— Przepraszam, nie to sprowadza mnie do pana. Dowiedziałem się, że pan odwiedza La Grande Bretèche.
To był dom, o którym wspominałem, skinąłem więc głową potakująco.
— Chwileczkę, to jest wykroczenie! Przychodzę tu w imieniu i jako egzekutor testamentu zmarłej hrabiny de Merret z prośbą, aby pan zaprzestał tych wizyt. Jest pan, jak widzę, człowiekiem wykształconym, a więc powinien pan wiedzieć, że narusza pan prawo, przekraczając ogrodzenie; żywopłot czy mur — to wszystko jedno. Jeśli o mnie chodzi, chętnie bym panu pozwolił wejść do tego domu, ale testament pani de Merret wyraźnie tego zabrania i ja sam nie przekroczyłem jego progów od chwili, gdy umarła. Ach, panie, ten testament wywołał wielką sensację w Vendôme.
— Czy będę niedyskretny, jeśli zapytam, dlaczego? — odezwałem się.
— Opowiem panu, co wiem — odparł. — Po powrocie z Paryża, gdzie studiowałem, osiedliłem się na stałe w Vendôme i podjąłem pracę. Pewnego wieczora, kiedy udawałem się już na spoczynek, zostałem wezwany do hrabiny de Merret. Jej powóz czekał przed domem… Ale nim zacznę opowiadać dalej, chciałbym wspomnieć, że jej mąż umarł dwa czy trzy miesiące przedtem w Paryżu, w nędznych warunkach, bo pozwalał sobie na wszelkiego rodzaju wybryki. Hrabina opuściła La Grande Bretèche tego samego dnia, kiedy ją mąż porzucił, i dom był od tego czasu zamknięty, tak jak teraz. Mówiono nawet, że to ona kazała przed wyjazdem spalić wszystkie meble. Zanim hrabia wyjechał do Paryża, na kilka miesięcy przedtem, panowały między nimi dziwne stosunki. On zajmował pierwsze piętro, ona mieszkała na dole; oboje nie przyjmowali nikogo. Gdy hrabina przeprowadziła się do swego nowego domu, żyła w takim samym odosobnieniu; nie widywano jej nawet w kościele.
Kiedy przyjechałem tam, zapytałem służącą, czy jej pani jest chora. Odparła, że hrabina przyjęła ostatnią pociechę religijną i że pewnie nie przeżyje nocy. Była godzina jedenasta. Szedłem przez duże, posępne komnaty do pokoju hrabiny. Sądząc z pogłosek, jakie krążyły o niej, wyobrażałem ją sobie jako kokietkę. Pokój był bardzo duży, a staromodna lampa, stojąca na stole, rzucała tak skąpe światło, że z niejaką trudnością dojrzałem hrabinę na środku olbrzymiego łoża. Siedziała wsparta na poduszkach. Białe włosy tworzyły jakby ramę dla jej twarzy żółtej, a tak niezmiernie chudej, że wydawała się nie większa od dwóch pięści złożonych razem. Nie mogłem pojąć, jak ktoś wychudzony do tego stopnia mógł jeszcze żyć. Straszno było patrzeć na nią, bo tak była wyniszczona cierpieniem, że wyglądała jak widmo. Wrażenie to pogłębiały jeszcze jej oczy, wielkie i czarne, zapadnięte głęboko w oczodołach. Usta miały barwę bladego fioletu, a gdy mówiła do mnie, ledwie dostrzegałem ich ruch, tak jej głos był niski i słaby. Chociaż przyzwyczajony byłem do widoków tego rodzaju, bo w czasie mego pobytu w Paryżu wzywano mnie nieraz do umierających dla spisania ostatniej woli, muszę powiedzieć, że nigdy sceny agonii, płacz krewnych i tym podobne rzeczy nie podziałały na mnie tak, jak widok tej kobiety, cierpiącej samotnie w wielkim, opuszczonym domu. Nie słyszałem żadnego dźwięku ani nie dostrzegałem najlżejszego drgnienia kołdry pod wpływem jej oddechu. Patrzyłem na nią w osłupieniu i stałem jak skamieniały. Wtem jej duże oczy poruszyły się z lekka; zrobiła wysiłek, by unieść rękę, ale ta ręka opadła natychmiast na łóżko, ona zaś wyszeptała bardzo cicho: „Czekałam na pana niecierpliwie”. Chciałem odpowiedzieć, ale powstrzymała mnie słabym ruchem dłoni, pielęgniarka zaś powiedziała mi do ucha: „Proszę nie mówić, moja pani nie znosi najcichszego dźwięku”. Usiadłem przy łóżku. Hrabina z najwyższym trudem wsunęła rękę pod poduszkę, odpoczywała chwilę, a potem gwałtownym ruchem wyciągnęła ją, trzymając zapieczętowany papier. Ten wysiłek wyczerpał ją zupełnie. Wkładając papier w moją wyciągniętą rękę, zdążyła jeszcze powiedzieć: „Powierzam panu mój testament”, potem nagle pochwyciła mały krucyfiks leżący na łóżku, przycisnęła go do ust i z okrzykiem: „Ach, Boże mój!” — zakończyła życie. Kiedy wydawała ostatnie tchnienie, jej oczy przybrały nawet wyraz radości. Z pewnością dużo wycierpiała w życiu.
Kiedy otwarto testament, okazało się, że z wyjątkiem kilku legatów zapisała cały swój majątek szpitalowi w Vendôme. Mianowała mnie egzekutorem, polecając, by przez pięćdziesiąt lat od jej śmierci nie otwierano Grande Bretèche, pałacu, który tak zaciekawił pana. Testament zabraniał dokonywania jakichkolwiek napraw i byłem nawet upoważniony, gdyby zaszła potrzeba, do najęcia człowieka, który by dopilnował tego. Po upływie tego terminu, jeśli warunki testamentu zostaną dotrzymane, dom ma przejść na własność moich spadkobierców; bo, jak pan zapewne wie, notariuszom nie wolno przyjmować legatów. W razie zaś niedotrzymania warunków budynek ma odziedziczyć prawny spadkobierca po upływie rzeczonych pięćdziesięciu lat, jeśli pewne warunki, wymienione w załączonym kodycylu, zostaną spełnione; ten kodycyl ma być również otwarty dopiero po upływie tego terminu. Dlatego nie kwestionowano testamentu…
Nie kończąc zdania, notariusz spojrzał na mnie z triumfującą miną. Uszczęśliwiłem go zupełnie, powiedziawszy mu kilka komplementów, a potem dodałem:
— Pańskie opowiadanie zrobiło na mnie głębokie wrażenie. Przypuszczam, że nieraz czynił pan domysły co do treści tego kodycylu.
— Panie — odrzekł z komiczną powściągliwością — nigdy bym sobie nie pozwolił na osądzanie postępowania osoby, która zaszczyciła mnie upominkiem w postaci tego diamentu. — I wskazał ręką na gors swej koszuli.
Mimo to skłoniłem go wkrótce do opowiedzenia plotek, dotyczących tej sprawy, a krążących wśród osób obojga płci, ale opinie tych osób były tak sprzeczne, że mimo zainteresowania, jakie obudziła we mnie ta historia, z trudem opanowywałem senność.
Wstałem, aby go odprowadzić, a kiedy już był na schodach, powiedział:
— Ha, ha! Wiele osób w Vendôme chciałoby żyć o czterdzieści lat dłużej, byle tylko dowiedzieć się sekretu. — I przytknął palec do nosa, jakby chciał rzec: Zwróć szczególną uwagę na to, co powiem. — Aby zgłębić tę tajemnicę, nie trzeba żyć tak długo.
Z tym pożegnalnym zdaniem, które z pewnością uważał za bardzo zręczne, zszedł po schodach, a ja zostałem sam, rozmyślając nad tą dziwną opowieścią, którą usłyszałem, i tworząc romans à la Anna Radcliffe*. Tonąłem w marzeniach, gdy wtem drzwi otwarły się cicho i moja gospodyni weszła do pokoju.
— Pan Regnault — zaczęła — opowiadał panu pewnie o Grande Bretèche?
— Tak, matko Lepas.
— Co mówił?
Powtórzyłem w skrócie opowiadanie notariusza. Za każdym zdaniem moja gospodyni kiwała głową z tym szczególnym wyrazem, właściwym oberżystom, za którym kryje się instynkt żandarma, przenikliwość szpiega i spryt handlarza.
— Moja droga pani Lepas — powiedziałem na zakończenie — wydaje mi się, że pani wie coś więcej o tej sprawie, ech? Bo po cóż by się pani fatygowała do mnie na górę?
— Ach, zaufanie uczciwej kobiety… Tak jak się nazywam Lepas…
— No, proszę się nie zaklinać, w pani oczach czytam tajemnicę. Znała pani hrabiego de Merret. Cóż to był za człowiek?
— To był, panie, urodziwy mężczyzna, a tak wysoki, że nie było widać końca jego osoby. Zacny pan, przyjechał z Pikardii. Płacił gotówką za wszystko, byle tylko uniknąć zwady. Ale był porywczy. Wszystkie damy uważały, że był bardzo miły.
— Dlatego że był porywczy? — zapytałem.
— Możliwe — odrzekła. — Domyśla się pan z pewnością, że musiał mieć jakieś szczególne zalety, jeśli skłonił panią de Merret, aby go poślubiła, bo ona, nie ubliżając innym, była najbogatszą i najurodziwszą panną w całej prowincji Vendôme, prawdziwym klejnotem. Ach, to była piękna para w swoim czasie!
— Czy byli szczęśliwi w małżeństwie?
— Hm, tak i nie. Madame de Merret była dobrą i miłą kobietą. Ucierpiała wiele z przyczyny popędliwości swojego męża. Był trochę dumny, ale mimo to lubiliśmy go. Ba! Mógł sobie na to pozwolić. Kiedy ktoś jest szlachetnie urodzony…
— Jednakże tam się musiała zdarzyć jakaś tragedia, jeśli rozstali się tak nagle?
— Nie powiedziałam, że się zdarzyła tragedia. Ja nic nie wiem…
— Aha, teraz już jestem pewny, że pani wie wszystko.
. , — Dobrze, powiem panu, co wiem. Kiedy zobaczyłam, że pan Regnault idzie do pana, pomyślałam, że będzie opowiadał o Grande Bretèche. To mnie naprowadziło na myśl, żeby poprosić pana o radę w pewnej sprawie, która mnie mocno trapi. Jestem pewna, że pan potrafi dać dobrą radę, a mnie sumienie gryzie i boję się wyspowiadać z tego, zważywszy to, co się niedawno zdarzyło w Tours. Pewna wdowa wyznała spowiednikowi, że zabiła swego męża. Nasoliła go, z przeproszeniem pana, jak świnię, wyniosła do piwnicy i codziennie wrzucała po kawałku do rzeki. Powiedziała, że wyjechał w podróż, a faktycznie to on podróżował w kawałkach po rzece. W końcu została tylko głowa. A ksiądz powiedział to oskarżycielowi publicznemu i skazali ją na śmierć. Kiedy ją sędzia zapytał, dlaczego nie wrzuciła i głowy do wody, odpowiedziała, że nie mogła jej unieść, bo była za ciężka. Ja, proszę pana, jak pan się pewnie domyśla, nie jestem w takim położeniu, jak ta kobieta. Potrzebuję tylko rady człowieka godnego zaufania w pewnej sprawie, która mi się przydarzyła. Dotąd bałam się puścić pary z ust, bo jeśli idzie o plotki, to tutejszym ludziom języki chodzą jak na sprężynach. Ale pan mieszka w mojej gospodzie tak długo, jak żaden inny podróżny i panu mogłabym opowiedzieć historię tych piętnastu tysięcy franków…
— Moja droga pani Lepas — powiedziałem przerywając potok jej wymowy — jeśli chce mnie pani obdarzyć zaufaniem po to, by mnie skompromitować, za nic na świecie nie chcę takiego zaufania.
— Niech się pan nie boi — odrzekła — sam pan zobaczy.
Ta jej skwapliwość nasunęła mi myśl, że nie jestem pierwszą osobą, której moja gospodyni zwierza się z sekretu. I słuchałem.
— Kiedy cesarz przysłał tu hiszpańskich jeńców — zaczęła — przydzielili mi młodego Hiszpana, który miał mieszkać u mnie na koszt rządu. Chociaż go zwolnili na słowo honoru, musiał się co dzień meldować u szefa żandarmerii. Był grandem. Jego imię i nazwisko kończyło się na os i dia, coś tak jakby Bagos de Feridia, ale nie jestem Pewna; zresztą zobaczy to pan u mnie w książce. Jak na Hiszpana, to był piękny mężczyzna, bo oni, jak mówią, są wszyscy szpetni. Nie był wysoki, ale za to dobrze zbudowany i miał o! — takie małe, piękne ręce, bardzo wypielęgnowane. Używał tylu szczotek do rąk, co kobieta do całej swojej toalety. Cerę miał śniadą, oczy ciemne i błyszczące i czarne włosy. Był poważny i milczący, chodził regularnie do kościoła i klęczał zawsze w tym samym miejscu, o kilka kroków od ławki pani de Merret. Wieczorem wędrował po górach i kiedyś, zaraz po przyjeździe, przestraszył mnie bardzo, bo wrócił dopiero o północy; ale wkrótce przywykłam do tego i nawet dałam mu klucz, żeby sobie sam otwierał. Pewnego dnia stajenny, który prowadził konie do rzeki, zobaczył go płynącego środkiem potoku; a kiedy go ostrzegałam, by był ostrożny, bo w rzece rosło pełno zielska, wydawał się zaniepokojony. Aż raz nie zastaliśmy go w pokoju; nie wrócił na noc. Przeszukaliśmy pokój i w szufladzie znaleźliśmy pięćdziesiąt złotych hiszpańskich monet, kilka diamentów w małej skrzyneczce, wartości dwa razy większej niż pieniądze, i krótką notatkę. Pisał, że jeśli nie wróci, możemy sobie wziąć te pieniądze, pod tym warunkiem, że zakupimy msze na intencję jego szczęśliwej ucieczki. Mój mąż żył jeszcze wówczas. Wyruszył zaraz na poszukiwanie Hiszpana — i tu się zaczyna dziwna część tej historii. Przeszukując rzekę, znalazł ubranie Hiszpana ukryte na brzegu pod wielkim kamieniem, naprzeciwko Grande Bretèche. Poszedł tam tak wcześnie, że nikt go nie widział, więc też stosownie do życzenia młodego hrabiego spaliliśmy ubranie i rozgłosiliśmy, że uciekł. Władze wysłały ludzi w pościg za nim, ale nie schwytali go. Mój mąż myślał, że on utonął, ale ja byłam innego zdania. Przypuszczam, że on miał coś wspólnego ze sprawą pani de Merret, bo Rozalia powiedziała mi, że krucyfiks, który hrabina ceniła tak bardzo i z którym kazała się pochować, był z hebanu i srebra, a właśnie u młodego Hiszpana widziałam taki krucyfiks, kiedy tu przyjechał. I jakże się tu teraz cieszyć z tych pieniędzy i korzystać z nich bez wyrzutów sumienia!
— No pewnie. A nie próbowała pani wypytywać Rozalii?
— O tak, panie, próbowałam, ale dziewczyna milczy jak mur. Wie coś, ale nic nie można z niej wyciągnąć.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i wreszcie gospodyni opuściła pokój. Moja ciekawość była rozpalona do najwyższego stopnia, bo czułem, że w Grande Bretèche popełniono jakąś straszną zbrodnię. Rozalia, która była dawniej pokojówką pani de Merret, służyła teraz w gospodzie. Patrząc na jej twarz, wyobrażałem sobie, że wie o wszystkim, i za wszelką cenę postanowiłem wydobyć z niej tajemnicę.
W końcu Rozalia zgodziła się zawierzyć mi sekret. Powtórzę wam teraz w skrócie, co mi opowiedziała.
Sypialnia pani de Merret była na dole. Do sypialni przylegał mały gabinecik, wybity w murze, a służący jej za garderobę. Na trzy miesiące przed tym osobliwym wieczorem, o którym chcę opowiedzieć, hrabina była tak cierpiąca, że hrabia przeniósł się do sypialni, którą mu przygotowano na pierwszym piętrze i którą zajmował od tego czasu. Dziwnym zbiegiem nieprzewidzianych okoliczności wrócił owego wieczora o dwie godziny później niż zazwyczaj z lokalu, gdzie zwykle czytywał gazety i dyskutował o polityce. Przegrał w bilard czterdzieści franków — olbrzymia suma w Vendôme, gdzie wszyscy ciułają pieniądze. Gdy wracał do domu, miał zwyczaj pytać Rozalię, czy jej pani położyła się już, a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, udawał się niezmiennie na górę, do swego pokoju. Tego wieczoru wpadł na myśl odwiedzenia żony — może po to, by porozmawiać z nią o przegranej i poszukać u niej pociechy; bo przy obiedzie zauważył, że była bardzo ładnie ubrana, a dostrzegł to, jak to zwykle mężowie, trochę za późno. Zamiast wołać Rozalii, która siedziała w kuchni z kucharką i stangretem, hrabia skierował się ku sypialni żony, pozostawiając świecę na stopniu schodów. Jego kroki łatwo można było rozeznać, kiedy szedł korytarzem. Gdy ujmował za klamkę, posłyszał zamykanie drzwi małego alkierza, ale ponieważ hrabina stała przy kominku, pomyślał, że to Rozalia tam weszła. Mimo to opadły go podejrzenia; spojrzał uważnie na żonę i zauważył wyraz zmieszania w jej oczach. Gdy mówiła, jej głos brzmiał trochę inaczej niż zwykle.
— Późno dziś wróciłeś — odezwała się.
Hrabia nie odpowiedział, bo w tym momencie Rozalia weszła do pokoju. To spadło na niego jak grom. Chodził po pokoju tam i z powrotem z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
— Czy odebrałeś złe wiadomości lub może jesteś chory? — bojaźliwie zapytała hrabina, podczas gdy Rozalia pomagała jej się rozbierać.
Nie odpowiedział.
— Możesz odejść — rzekła hrabina do pokojówki. Z wyrazu twarzy męża odgadywała, że się stanie jakieś nieszczęście, i chciała z nim zostać sam na sam.
Gdy Rozalia wyszła, hrabia stanął przed żoną i powiedział cicho:
— Madame, ktoś jest w twojej alkowie.
Hrabina spojrzała na niego ze spokojem i odrzekła zupełnie naturalnie:
— Nie, panie.
To zaprzeczenie zraniło hrabiego; nie uwierzył; jednakże jego żona nigdy nie wyglądała tak niewinnie, jak w tej chwili. Postąpił krok ku alkowie, lecz hrabina chwyciła go za rękę, spojrzała na niego tkliwie i powiedziała wzruszonym głosem:
— Jeśli nie znajdziesz tam nikogo, pamiętaj, że między nami wszystko skończone.
Pełna dumy postawa żony wywarła na jej małżonku głębokie wrażenie.
— Nie, Józefino — powiedział — nie pójdę tam. Między nami i tak wszystko skończone. Posłuchaj; znam twą czystą duszę i święte życie, jakie prowadziłaś; nie popełniłabyś nigdy śmiertelnego grzechu, by ratować siebie.
Na te słowa hrabina spojrzała na niego obłąkanymi oczami.
— Czekaj, tu jest twój krucyfiks — dodał. — Przysięgnij przed Bogiem, że tam nikogo nie ma. Uwierzę ci, a ty nigdy nie otworzysz tych drzwi.
Hrabina wzięła krucyfiks i rzekła:
— Przysięgam.
— Mów głośniej — powiedział mąż — i powtórz: przysięgam przed Bogiem, że w alkowie nikogo nie ma.
Powtórzyła te słowa bez wahania.
— Dobrze — rzekł hrabia zimno.
Po chwili wziął do ręki krucyfiks, wykonany z hebanu inkrustowanego srebrem, i powiedział:
— Nie wiedziałem, że masz tak piękną rzecz.
— Znalazłam ten krucyfiks u Duviviera; odkupił go od jednego z hiszpańskich jeńców, którzy przejeżdżali tędy w zeszłym roku.
— O! — wykrzyknął hrabia, wieszając krucyfiks i pociągając za dzwonek.
Rozalia zjawiła się z godną zastanowienia szybkością, a gdy weszła do pokoju, hrabia pospieszył ku niej, zaprowadził ją do jednej z wnęk okiennych i rzekł cicho:
— Wiem, że Gorenflot pragnie się z tobą ożenić i że tylko bieda stoi wam na przeszkodzie; wiem też, że powiedziałaś mu, iż go nie poślubisz, póki nie znajdzie środków, by zostać mistrzem murarskim. Idź i przyprowadź go tu; niech przyniesie ze sobą narzędzia. Ale staraj się nie obudzić nikogo innego w domu, gdzie on mieszka. Jego los przewyższy twoje marzenia. Tylko nie mów nic nikomu, bo… — I zmarszczył brwi. — Weź mój klucz — dodał. Potem podszedł do drzwi i zawołał grzmiącym głosem: — Janie!
Jan, który był zarówno woźnicą, jak i zaufanym służącym hrabiego, zjawił się po chwili w korytarzu.
—— Idźcie spać, wszyscy — powiedział jego pan, dając mu znak, by się zbliżył i mówiąc cicho: — Kiedy już wszyscy zasną — wszyscy, zrozumiano? — zejdziesz cicho na dół i dasz mi znać.
Hrabia, który, wydając polecenia, nie spuszczał oka z żony, wrócił, usiadł przy niej spokojnie blisko kominka i zaczął opowiadać o swoich niepowodzeniach w pokoju bilardowym i o dyskusjach w czytelni. Gdy Rozalia przyszła, zastała ich gawędzących przyjaźnie przy kominku. Tak się złożyło, że ostatnio dokonywano pewnych napraw w domu, a ponieważ zostało jeszcze trochę zaprawy wapiennej, wydawało się, iż hrabia chce ją wykorzystać.
— Gorenflot czeka, panie.
— Niech wejdzie — rzekł hrabia głośno.
Ujrzawszy murarza, hrabina pobladła lekko.
— Gorenflot — powiedział hrabia — idź do wozowni i przynieś tyle cegieł, ile potrzeba do zamurowania drzwi tej alkowy. — Potem rzekł cicho do murarza i Rozalii: — Gorenflot, tej nocy będziesz tu spał, a jutro rano otrzymasz paszport do obcego kraju, powiem ci, dokąd. Dostaniesz sześć tysięcy franków i zostaniesz w tym kraju dziesięć lat. Pojedziesz najpierw do Paryża i zaczekasz tam na mnie. W Paryżu dam ci zobowiązanie na taką samą sumę, która będzie wypłacona, jeśli dotrzymasz warunków naszej umowy i zachowasz w tajemnicy to, co się tu stanie tej nocy. A tobie, Rozalio, dam w posagu dziesięć tysięcy franków w dzień waszego ślubu, jeśli wyjdziesz za Gorenflota i będziesz milczała, inaczej — nic z posagu.
— Rozalio — rzekła hrabina — chodź i uczesz mnie.
Hrabia spacerował po pokoju, obserwując uważnie żonę, jej pokojówkę i murarza, ale nie okazując obraźliwej podejrzliwości. Ponieważ praca Gorenflota była z konieczności hałaśliwa, hrabina skorzystała z chwili, kiedy jej mąż był na drugim końcu pokoju, i szepnęła Rozalii:
— Dziecko, dostaniesz tysiąc franków dożywocia, jeśli powiesz Gorenflotowi, by zostawił otwór u dołu. — A potem odezwała się głośno, z wielkim opanowaniem: — Idź i pomóż mu!
Podczas gdy murarz pracował, małżonkowie zachowywali zupełne milczenie. Hrabia umyślnie nic nie mówił, by nie dać żonie okazji do wypowiedzenia jakichś dwuznacznych słów. Gdy mur był już w połowie gotowy i hrabia w pewnej chwili odwrócił się tyłem do murarza, ten wykorzystał okazję i stłukł jedną z szyb znajdujących się w górnej części drzwi do alkowy. Przez chwilę murarz, pokojówka i jej pani widzieli w otworze śniadą twarz z płonącymi oczyma i hrabina miała jeszcze czas skinąć lekko głową, jakby mówiła: „Ufaj!” — potem twarz zniknęła.
Około godziny czwartej nad ranem mur był skończony. Murarza posłano do łóżka pod opieką Jana, a hrabia pozostał z żoną. Kiedy wstali rano, powiedział do niej:
— Muszę iść do urzędu po paszport.
Włożył kapelusz i szedł ku drzwiom. Potem, jakby sobie coś przypomniał, odwrócił się i zdjął krucyfiks. Hrabina zadrżała z radości. Idzie do Duviviera — pomyślała. Skoro tylko jej małżonek wyszedł, pobiegła po Rozalię i zawołała strasznym głosem:
— Kilof! kilof! Widziałam, jak Gorenflot pracował. Zdążymy zrobić otwór i zamurować go z powrotem, tak że nikt nic nie zauważy.
Rozalia przyniosła żelazny drąg i jej pani zaczęła burzyć ścianę z niewiarogodną siłą i wściekłością. Wybiła już kilka cegieł i miała zadać nowy silny cios, gdy wtem posłyszała kroki za sobą; powstrzymała uderzenie, odwróciła się i zobaczyła swego męża.
Przewidując, co się stanie w czasie jego nieobecności, zastawił pułapkę na żonę — napisał jedynie do urzędu i posłał po Duviviera. Nim jubiler przybył, cegły umieszczono z powrotem w murze i posprzątano pokój.
— Duvivier — rzekł hrabia — czy pan kupował jakieś krucyfiksy od Hiszpanów, którzy przejeżdżali tędy?
— Nie, panie.
— Dobrze, dziękuję — powiedział, obrzucając żonę tygrysim wzrokiem. — Janie — dodał zwracając się ku zaufanemu służącemu — będziesz mi przynosił jedzenie do tego pokoju. Hrabina jest cierpiąca i nie opuszczę jej, póki nie wyzdrowieje.
Przez dwadzieścia dni ten okrutny człowiek pozostawał w pokoju swej żony. Kiedy z alkowy dochodziły jakieś odgłosy i Józefina chciała już błagać o litość dla umierającego, hrabia uprzedzał ją, nim zdołała wyrzec słowo, i mówił niezmiennie:
— Przysięgłaś na krzyż, że tam nie ma nikogo.
przełożyła Zofia Krajewska
Prosper Merimée
Po hali dworca kolejowego spacerował młody człowiek, którego wygląd zdradzał wzburzenie. Miał niebieskie okulary, a chociaż nie był zakatarzony, nieustannie przytykał do nosa chusteczkę. W lewej ręce trzymał małą, czarną torbę, zawierającą, jak się później dowiedziałem, jedwabny szlafrok i tureckie spodnie.
Od czasu do czasu podchodził do drzwi wyjściowych i spoglądał na ulicę; potem wyciągał zegarek i studiował rozkład jazdy. Pociąg miał odejść dopiero za godzinę, ale są ludzie, którzy boją się spóźnić. Nie był to jeden z tych pociągów, którym jeżdżą ludzie pracy, nie korzystający raczej z przedziałów pierwszej klasy; odchodził też nie o tej porze, kiedy bogaci kupcy i przedsiębiorcy spieszą na obiad do swych wiejskich rezydencji. Gdy pasażerowie zaczęli się ukazywać, można było poznać z ich powierzchowności, że byli to rolnicy lub drobni kupcy z przedmieść.
Raz po raz ktoś wchodził na stację, raz po raz dorożka zatrzymywała się przed podjazdem — wówczas serce młodego człowieka wzbierało jak balon, kolana mu drżały, torba omal nie wypadała z ręki, a okulary, założone niezgrabnie, zsuwały się z nosa.
Wzburzenie młodego człowieka wzrosło jeszcze, kiedy po długim oczekiwaniu weszła bocznymi drzwiami (obserwowanymi mniej pilnie) kobieta w czerni, z gęstą woalką na twarzy, trzymająca w ręce brązową, safianową torbę, zawierającą, jak wykryłem później, prześliczny szlafrok i ranne pantofelki z błękitnego atłasu. Kobieta i mężczyzna zbliżali się ku sobie, rozglądając się na prawo i lewo, lecz nie patrząc na siebie. Przywitawszy się, stali kilka minut bez słowa, podnieceni, drżący, opanowani jednym z tych przemożnych uczuć, za które oddałbym sto lat filozoficznych rozmyślań.
— Leonie — odezwała się kobieta (zapomniałem dodać, że była młoda i ładna) — Leonie, co za szczęście! Nigdy bym cię nie poznała w tych niebieskich okularach.
— Co za radość! — rzekł Leon. — Nigdy bym cię nie poznał w tym zawoalowaniu.
— Co za radość! — ciągnęła dalej. — Zajmijmy prędko miejsca. Gdyby pociąg odszedł bez nas… — I uścisnęła go za rękę. — Nikt się nie domyśla, że jestem z tobą. W tej chwili jadę z Klarą i jej mężem do ich wiejskiego domku. Spędzę z nimi dzisiejszy dzień… i noc — znowu uścisnęła go za rękę — a jutro Klara odprowadzi mnie na dworzec… Och, wszystko obmyśliłam! Wyjmijmy bilety… To niemożliwe, żeby się ktoś dowiedział… Och, a co będzie, jeśli nas tam zapytają o nazwisko? Już zapomniałam…
— Monsieur i Madame Duru.
— Nie, nie Duru. W pensjonacie był szewc, który się tak nazywał.
— To może Dumont?
— Daumont!
— Dobrze. Ale oni nas nie zapytają.
Zadźwięczał dzwonek, drzwi poczekalni otwarły się i młoda kobieta, ciągle jeszcze zawoalowana, pobiegła pędem do wagonu wraz ze swym towarzyszem. Głos dzwonka rozległ się po raz drugi, konduktor zatrzasnął drzwi przedziału.
— Jesteśmy sami! — zawołali radośnie.
Ale w tej chwili wszedł do przedziału mężczyzna około pięćdziesiątki, czarno ubrany, z szeroką, poważną twarzą, i usiadł w rogu. Lokomotywa zagwizdała i pociąg ruszył. Młoda para, odsunąwszy się możliwie najdalej od kłopotliwego sąsiada, rozpoczęła szeptem rozmowę, dla wszelkiej pewności po angielsku.
— Proszę państwa — odezwał się pasażer w tym samym języku, lecz ze znacznie lepszym akcentem — jeżeli państwo chcą rozmawiać poufnie, radzę nie mówić po angielsku. Jestem Anglikiem. Bardzo mi przykro, że państwu
przeszkadzam, ale w drugim przedziale jest tylko jeden pasażer, a ja z zasady nie podróżuję z jednym człowiekiem. Spojrzał na mnie jak Judasz. Może by go to skusiło. Wskazał na swoją torbę podróżną, którą rzucił na ławkę przed sobą.
— Jeśli nie zasnę, będę czytał.
I lojalnie próbował zasnąć. Otworzywszy torbę, wyjął czapkę podróżną, włożył ją na głowę i zamknął oczy. Po kilku minutach otwarł je i z gestem zniecierpliwienia zaczął szperać w swej torbie, skąd wyciągnął najpierw okulary, a potem grecką książkę. Szukając książki, powywracał wszystkie rzeczy, poukładane byle jak w torbie. Między innymi wyciągnął spory plik banknotów angielskich, umieścił na ławce przed sobą i nim je włożył z powrotem do torby, zapytał młodego mężczyznę, czy będzie mógł je wymienić w pewnym mieście.
— Prawdopodobnie tak, to jest na drodze do Anglii — odparł Leon.
Właśnie do tego miasta jechała młoda para. Jest tam mały hotel, dosyć czysty, gdzie podróżni zatrzymują się zwykle w sobotę wieczór. Leon nocował w nim już kiedyś, gdy nie nosił jeszcze niebieskich okularów, a relacja, jaką zdał ukochanej, była taka, że zapragnęła tam pojechać.
Zresztą tego dnia była w takim usposobieniu, że nawet ściany więzienia miałyby dla niej urok, gdyby zamknięto ją w nim razem z Leonem. Tymczasem pociąg jechał dalej, a Anglik czytał swą grecką książkę, nie patrząc na towarzyszy podróży, którzy rozmawiali takim szeptem, jaki tylko kochankowie potrafią zrozumieć. Przypuszczam, że nie zaskoczę czytelników, zdradziwszy im, że byli to kochankowie uciekający przed ludźmi, że nie byli zaślubieni i — co najżałośniejsze — liczne trudności stały na przeszkodzie ich małżeństwu.
Podróż dobiegła końca. Anglik wysiadł pierwszy. Podczas gdy młody człowiek pomagał swej ukochanej wysiąść z wagonu bez ukazania kostek, jakiś mężczyzna wyskoczył na peron z sąsiedniego przedziału. Był blady, nawet żółty, z zapadniętymi, nabiegłymi krwią oczami i rozczochraną brodą — wyglądał na przestępcę. Jego ubranie było czyste, ale zniszczone, a surdut, niegdyś czarny, teraz wyszarzały na łokciach i plecach, zapięty był pod brodę, prawdopodobnie by zakryć kamizelkę, jeszcze bardziej wytartą. Podszedł do Anglika i pokornym głosem powiedział: — Wuju!
— Zostaw mnie w spokoju, łotrze — zawołał Anglik. Jego szare oczy błyszczały gniewem, kiedy szedł ku wyjściu.
— Nie doprowadzaj mnie do rozpaczy — odparł tamten tonem zarazem żałosnym i groźnym.
— Czy byłby pan łaskaw przypilnować przez chwilę mego bagażu? — zapytał Anglik, rzucając torbę u stóp Leona.
Pochwyciwszy ramię mężczyzny, który go zaczepił, popchnął go do kąta, gdzie miał nadzieję, że go nikt nie podsłucha, i tam przemawiał do niego chwilę chrapliwym głosem. Potem wyjął z kieszeni jakieś papiery i wetknął je w rękę mężczyzny, który nazwał go wujem. Tamten wziął papiery bez słowa podzięki i niemal natychmiast odszedł.
W mieście był tylko jeden hotel, nie zdziwicie się więc, że za kilka minut wszyscy bohaterowie tej prawdziwej opowieści spotkali się tam znowu. We Francji każdy podróżny, który się zjawi, prowadząc pod rękę dobrze ubraną damę, otrzyma z pewnością najlepszy pokój w hotelu, dzięki czemu mamy opinię najbardziej rycerskiego narodu w Europie.
Jeśli pokój, który dano Leonowi był najlepszy, to nie należy pochopnie sądzić, że był doskonały. Znajdowało się tam wielkie drewniane łóżko z perkalowymi firankami, na których wydrukowana była w fioletowym kolorze historia Priama i Tyzbe. Ściany pokrywała tapeta z widokami Neapolu, zaludnionymi licznymi postaciami. Na nieszczęście rozpróżniaczeni i nieobyczajni podróżni dorysowali wszystkim postaciom, mężczyznom i kobietom, wąsy i fajki i powypisywali na niebie i na morzu różne głupie sentencje, wierszem i prozą. Na tym tle wisiało kilka rycin: Ludwik Filip przysięgający na konstytucję 1830 roku, „Pierwsze spotkanie Julii i Saint–Preux”, „Żale i nadzieja szczęścia” według Dubufe’a. Pokój nazywano Błękitnym, bo dwa fotele na prawo i na lewo od kominka obite były holenderskim aksamitem tego koloru. Ale już od szeregu
lat aksamit ukryty był pod pokrowcami z szarego błyszczącego materiału z amarantowymi falbanami.
Podczas gdy pokojówki hotelowe skupiły się wokół młodej damy, ofiarowując jej swoje usługi, Leon, któremu nie brakowało zdrowego rozsądku nawet w miłości, poszedł do kuchni zamówić obiad. Musiał użyć całej swojej elokwencji i uciec się do przekupstwa, nim uzyskał obietnicę podania obiadu na dwie osoby w Błękitnym Pokoju; ale wielce był zaniepokojony, kiedy się dowiedział, że w dużej jadalni, przylegającej do Błękitnego Pokoju odbędzie się huczny obiad pożegnalny, wydany przez oficerów trzeciego pułku lekkiej kawalerii z udziałem oficerów trzeciego pułku huzarów, którzy mieli tamtych zluzować.
Właściciel hotelu zaklinał się na wszystkie świętości, że niezależnie od wesołości, właściwej wszystkim francuskim żołnierzom, huzarzy i kawalerzyści znani byli w mieście ze swej uprzejmości i dobrych obyczajów, że ich obecność nie sprawi pani w najmniejszej mierze kłopotu, że zresztą oficerowie wyjdą, jak zwykle, przed północą.
Gdy Leon wracał do Błękitnego Pokoju, zmartwiony tą sprawą, zauważył, że stary Anglik, siedząc przy stole, na którym stała butelka i szklanka, przypatrywał się z uwagą sufitowi, jakby liczył spacerujące tam muchy.
— Cóż nas to obchodzi, kim są nasi sąsiedzi — rzekł do siebie Leon. — Anglik będzie wkrótce pijany, a oficerowie odejdą przed północą.
Pierwszą jego troską po powrocie do Błękitnego Pokoju było sprawdzenie, czy drzwi łączące go z przyległymi pomieszczeniami są dobrze zamknięte. Po stronie Anglika były podwójne drzwi i gruba ściana. Po stronie huzarów przepierzenie było cieńsze, lecz drzwi miały zamek, w którym tkwił klucz. W każdym razie to była skuteczniejsza zapora przeciwko ciekawości bliźnich niż firanki powozu; a ileż to ludzi myśli, że odgrodzili się od świata w powozie!
Najbujniejsza wyobraźnia nie zdoła odmalować doskonalszego szczęścia aniżeli szczęście tych dwojga, którzy po długim oczekiwaniu znaleźli się sami, z dala od zazdrosnych i ciekawych oczu ludzkich, mogąc opowiadać sobie do woli o minionych troskach i zażywać rozkoszy doskonałego spotkania. Ale diabeł zawsze znajdzie sposób, by wlać kroplę goryczy do kielicha szczęśliwości. Kiedy młoda para spożywała w Błękitnym Pokoju dość skromny obiad, składający się z kilku dań ukradzionych z oficerskiego bankietu, musiała z przykrością wysłuchiwać rozmów panów ucztujących w sąsiednim pokoju. Rozmowy te zwróciły się na sprawy nie mające nic wspólnego ze strategią wojskową i na tym miejscu nie mogę ich powtórzyć.
Było to długie pasmo wulgarnych powiastek, którym towarzyszyły wybuchy śmiechu, i nasi kochankowie wbrew swej woli musieli w tym uczestniczyć. Ukochana Leona nie była skromnisią, ale są rzeczy, których kobieta nie lubi słuchać, nawet w towarzystwie drogiego mężczyzny. Położenie stawało się coraz bardziej kłopotliwe i kiedy oficerowie rozpoczęli deser, Leon zszedł na dół do kuchni błagać gospodarza, by powiedział panom, że w sąsiednim pokoju jest chora dama, i uprosił ich, aby zachowywali się mniej hałaśliwie.
Gospodarz był zmieszany i nie wiedział, co powiedzieć, bo w tejże chwili kelner poprosił o szampana dla huzarów, a pokojówka o butelkę portwajnu dla Anglika.
— Powiedziałam mu, że nie mamy portwajnu — dodała.
— Głupia! Mam wszystkie gatunki wina. Już ja mu dam portwajnu. Przynieś mi butelkę ratafii i karafkę tamtej wódki.
Sfabrykowawszy na poczekaniu portwajn, gospodarz poszedł do jadalni w poselstwie od Leona. Najpierw wywołało ono szaloną burzę, a potem jakiś bas, górujący nad innymi głosami, domagał się objaśnienia, jakiego rodzaju kobietą jest ich sąsiadka.
— Wierzcie mi, panowie — rzekł gospodarz — że jest ona bardzo ładna i bardzo nieśmiała. Marie Jeanne mówi, że ma obrączkę na palcu. To pewnie panna młoda, która tu przyjechała na miodowy miesiąc.
— Panna młoda! — krzyknęło czterdzieści głosów. — A więc musi tu przyjść i napić się z nami. Wzniesiemy toast za jej zdrowie i nauczymy męża małżeńskich obowiązków.
Na te słowa zabrzęczały ostrogi, a nasza para zadrżała, bojąc się, że sąsiedzi szturmem zdobędą ich pokój. Ale nagle jakiś głos położył tamę hałasowi. Widocznie przemawiał ktoś starszy rangą. Zganił oficerów za ich nieobyczajność, kazał im usiąść i rozmawiać przyzwoicie i bez krzyków. Potem dodał jeszcze kilka słów, lecz zbyt cicho, by je można było dosłyszeć w Błękitnym Pokoju. Słowa te zostały przyjęte z uległością, chociaż wywołały nowy wybuch hamowanej wesołości.
Od tej chwili w oficerskim pokoju panowała względna cisza, a nasza para błogosławiła zbawienne skutki dyscypliny wojskowej i zaczęła rozmawiać z większą swobodą, choć upłynęło trochę czasu, nim odżyły subtelne wzruszenia, zakłócone niepokojami, zmęczeniem po podróży, a nade wszystko rubaszną wesołością sąsiadów. Jednakże w ich wieku nie było to nazbyt trudne; zapomnieli wkrótce o przykrościach ryzykownej wyprawy i zaczęli myśleć jedynie o przyjemnościach.
Wyobrażali sobie, że zawarli pokój z huzarami. Niestety, było to tylko zawieszenie broni. W chwili kiedy tego najmniej oczekiwali, kiedy byli o tysiące mil od tego świata — dwadzieścia cztery trąbki z towarzyszeniem kilku puzonów zagrały melodię znaną francuskim żołnierzom: „Do nas należy zwycięstwo”. Jak można się było oprzeć takiej nawałnicy? Biedni kochankowie byli pożałowania godni.
No, nie tak bardzo. Bo w końcu oficerowie opuścili jadalnię, defilując przed drzwiami Błękitnego Pokoju z brzękiem szabel i ostróg i wykrzykując jeden po drugim: — Dobranoc, panno młoda!
Potem umilkły wszystkie głosy. Nie, pomyliłem się. Anglik wyszedł na korytarz i zawołał:
— Kelner, proszę przynieść jeszcze jedną butelkę tego portwajnu!
Wreszcie spokój zapanował w małym hotelu. Noc była słodka, księżyc w pełni. Od niepamiętnych czasów kochankowie lubili spoglądać na naszego satelitę. Leon i jego pani otwarli okno, które wychodziło na mały ogródek, i z radością oddychali chłodnym powietrzem, przesyconym wonią klematisów. Nie stali długo przy oknie. Jakiś mężczyzna spacerował po ogrodzie z głową spuszczoną, z rękami skrzyżowanymi i z cygarem w ustach. Leonowi wydawało się, że poznaje siostrzeńca starego Anglika, który lubił dobre wino portugalskie.
Nie znoszę detali, a poza tym nie jestem obowiązany opowiadać, co się działo w hotelu godzina za godziną. Powiem tylko, że świeca płonąca na kominku w Błękitnym Pokoju wypaliła się do połowy, kiedy w pokoju Anglika, dotąd cichym, rozległ się dziwny hałas, jak gdyby jakieś ciężkie ciało upadło na podłogę. Towarzyszył temu niemniej dziwny trzask, po czym dał się słyszeć zduszony okrzyk i niewyraźne słowa, przypominające przekleństwa. Młoda para w Błękitnym Pokoju przeraziła się. Te tajemnicze odgłosy wywarły na obojgu wrażenie czegoś złowrogiego.
— To nasz Anglik śni — powiedział Leon, próbując się uśmiechnąć. Chciał uspokoić swą towarzyszkę, ale drżał mimo woli. W kilka minut potem ktoś otworzył drzwi na korytarz, bardzo ostrożnie, jak się wydawało, a potem zamknął je cicho. Ktoś szedł powoli i niepewnie, ktoś, kto prawdopodobnie chciał przejść, nie będąc słyszanym.
— Co za przeklęte miejsce! — zawołał Leon.
— Ach, tu jest jak w niebie… — powiedziała młoda dama, kładąc głowę na ramieniu Leona. — Jestem taka śpiąca…
Westchnęła i niemal natychmiast zasnęła. Ale Leon był niespokojny, a jego wyobraźnia zaczęła pracować i widział rzeczy, których by w innym nastroju nie dostrzegł. Przypomniała mu się ponura postać siostrzeńca starego pana. W spojrzeniu, jakim obrzucił wuja, była nienawiść, choć mówił pokornie, bo z pewnością prosił o pieniądze. Cóż mogło być łatwiejszego dla mężczyzny młodego jeszcze i silnego, a przy tym zdesperowanego, jak wspiąć się po murze i wejść przez okno do pokoju. Mieszkał widocznie w tym samym hotelu, jeśli chodził nocą po ogrodzie. Może… prawdopodobnie… na pewno wiedział, że w torbie wuja był duży plik banknotów… I to ciężkie uderzenie, jakby pałki spadającej na czyjąś łysą głowę…! Ten zduszony krzyk…! To okropne przekleństwo i te kroki skradające się potem! Ten siostrzeniec miał wygląd przestępcy… Ale hotel pełen wojskowych nie jest miejscem sprzyjającym morderstwu. Anglik, człowiek rozważny, zamknął drzwi na klucz, wiedząc, kto się znajduje w pobliżu. Nie ufał tamtemu, bo nawet nie chciał podejść do niego z torbą w ręce… Ale po cóż myśleć o tych szkaradnych rzeczach, kiedy się jest tak szczęśliwym.
Tak powiedział sobie Leon. Pogrążony w myślach, których nie chcę analizować szczegółowo i które snuły mu się po głowie niby rojenia senne, utkwił wzrok w drzwiach łączących Błękitny Pokój z pokojem Anglika.
We Francji drzwi nie domykają się szczelnie. Między drzwiami a podłogą była niewielka szpara. Nagle w tej szparze, skąpo oświetlonej odblaskiem światła na woskowanej podłodze, pojawiło się coś ciemnego, płaskiego, przypominającego ostrze noża, bo na krawędzi oświetlonej płomykiem świecy ukazała się cienka błyszcząca linia. To coś posuwało się w kierunku błękitnego atłasowego pantofelka, porzuconego w pobliżu drzwi. Czy to był jakiś owad w rodzaju stonogi…? Nie, to nie owad, bo nie ma ustalonego kształtu. Dwa czy trzy brązowe szlaki, każdy z linijką światła na krawędzi, posuwają się szybko naprzód i zbliżają do małego pantofelka. Nie ma już wątpliwości — to płyn, a jego barwa jest już teraz wyraźna w świetle świecy — to krew! I podczas gdy Leon patrzył z niemym przerażeniem na to okropne zjawisko, młoda kobieta spała spokojnie, a jej regularny oddech ogrzewał szyję i ramię zatrwożonego mężczyzny.
Troska, z jaką Leon zakrzątnął się koło obiadu zaraz po przybyciu do hotelu, świadczy wymownie o tym, że miał głowę na karku. W obecnej sytuacji postąpił zgodnie ze swym charakterem. Nie poruszył się nawet, myślał jedynie z natężeniem, jak wybrnąć z tej matni, tak groźnej dla niego i dla jego ukochanej.
Przypuszczam, że większość czytelników, a szczególnie czytelniczek, przepełnionych duchem heroizmu, zgani Leona za jego bezczynność i brak odwagi. Powinien był — tak mi powiedzą — pobiec do pokoju Anglika i schwytać mordercę, a przynajmniej pociągnąć za sznur od dzwonka i zbudzić ludzi w hotelu. Odpowiem na to, że we francuskich hotelach sznur od dzwonka jest li tylko ozdobą sypialni, nie połączoną na drugim końcu z żadną metalową aparaturą; dodam do tego, z całym szacunkiem, lecz stanowczo, że jeśli źle jest pozwolić umrzeć Anglikowi w sąsiednim pokoju, to jeszcze gorzej — poświęcić dla starego cudzoziemca młodą i ładną kobietę, śpiącą z głową opartą na naszym ramieniu. Cóż by się stało, gdyby Leon narobił krzyku i obudził wszystkich w hotelu? Żandarmi i urzędnik sądowy ze swym pomocnikiem przybyliby natychmiast. Zanim ci panowie, tak dociekliwi z zawodu, przystąpiliby do wypytywania Leona, co widział i słyszał, zadaliby mu najpierw szereg pytań dotyczących jego osoby: „Jak się pan nazywa? Gdzie są pańskie dokumenty? Dlaczego nocujecie razem w Błękitnym Pokoju? Będziecie musieli zeznać przed sądem, że dnia takiego a takiego, o takiej a takiej godzinie byliście świadkami takich a takich rzeczy”.
Właśnie myśl o urzędniku sądowym i o policji zaprzątała w pierwszym rzędzie uwagę Leona. Są w życiu problemy, które trudno rozwiązać. Czy lepiej dopuścić do tego, by zamordowano nieznanego cudzoziemca, czy narazić na niesławę i stracić ukochaną kobietę? Leon postąpił tak, jak większość mężczyzn postąpiłaby na jego miejscu. Nie ruszył się. Z oczyma utkwionymi w błękitnym trzewiczku i małym czerwonym strumyczku, dotykającym pantofelka trwał w bezruchu zafascynowany, podczas gdy krople potu wystąpiły mu na czole, a serce tłukło się, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Okropne myśli i dziwaczne obrazy tłumem opadły jego głowę, a głos wewnętrzny mówił mu co chwila: „Za godzinę wszystko się wyda i to twoja wina”.
Jednakże człowiek, zadający sobie nieustannie pytanie: „Jak postąpić w tej sytuacji?”, odzyskuje w końcu trochę nadziei. — Jeśli opuścimy ten przeklęty hotel — rzekł Leon do siebie — zanim wykryją, co się stało w tamtym pokoju, może zdołamy zatrzeć za sobą ślady. Nikt nas tu nie zna. Widzieli mnie tylko w okularach, a jej nigdy nie widzieli bez woalki. Do stacji mamy tylko kilka kroków i za godzinę będziemy już daleko stąd.
Ponieważ studiował dokładnie rozkład jazdy przed podróżą, wiedział więc, że o ósmej godzinie przejeżdżał pociąg do Paryża. Wkrótce on i jego pani zagubią się w ogromie tego miasta, które ukrywa tylu przestępców. Któż mógłby odnaleźć dwie niewinne osoby…? A jeśli ktoś wejdzie do pokoju Anglika przed ósmą? To był najważniejszy problem.
Głęboko przeświadczony, że nie ma innego wyjścia, uczynił desperacki wysiłek, by otrząsnąć się z ogarniającej go senności. Ale za pierwszym jego poruszeniem młoda kobieta obudziła się i pocałowała go. Dotknąwszy jego lodowatej twarzy, wydała lekki okrzyk.
— Co się stało? — zapytała bojaźliwie. — Czoło masz zimne jak marmur.
— To nic — odrzekł drżącym głosem. — Usłyszałem jakiś hałas w tamtym pokoju.
Wyszedłszy z łóżka, odsunął błękitny pantofelek i zastawił drzwi fotelem, aby ukryć przed ukochaną okropną strugę, która przestała już ciec i utworzyła dużą kałużę na podłodze. Potem otworzył drzwi na korytarz i nasłuchiwał. Poruszył nawet klamką u drzwi Anglika, ale były zamknięte na klucz. Świtało i w hotelu słychać już było ruch. Kilku stajennych czyściło konie na podwórzu, a z drugiego piętra schodził jakiś oficer, dzwoniąc ostrogami. Chciał się przekonać, czy stajenni doglądają koni jak należy.
Leon wrócił do Błękitnego Pokoju i z całą ostrożnością i delikatnością, jaką dyktować może tylko miłość, odmalował swej pani położenie.
Niebezpiecznie było pozostać i niebezpiecznie wyjść zbyt wcześnie, a jeszcze gorzej — czekać w hotelu, póki nie odkryją, co się stało w pokoju Anglika. Nie da się opisać przerażenia wywołanego tymi informacjami; ani łez, które potem nastąpiły; ani szalonych propozycji, jakie czynili oboje. Ile to razy nieszczęśliwi kochankowie rzucali się sobie w ramiona, wołając: „Przebacz mi! Przebacz mi!” i obwiniając siebie samych. Przyrzekli sobie, że umrą razem, bo młoda dama była pewna, że ich oskarżą o zamordowanie Anglika; a ponieważ nie wiedzieli, czy im pozwolą ucałować się na szafocie, obejmowali się teraz, tonąc we łzach.
Wypowiedziawszy mnóstwo niedorzeczności i miłosnych zaklęć, orzekli w końcu wśród tysiąca pocałunków, że plan Leona odjechania pociągiem o ósmej był jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Ale trzeba było jeszcze czekać dwie okropne godziny. Za każdym szelestem w korytarzu drżeli na całym ciele. Każdy zasłyszany krok był zapowiedzią przybycia policji. Swój niewielki bagaż spakowali w oka mgnieniu, przy czym młoda dama chciała wrzucić do ognia błękitny pantofelek, ale Leon wytarł go, ucałował i schował do kieszeni. Zdziwił się poczuwszy zapach wanilii: jego pani lubiła te same perfumy co cesarzowa Eugenia.
W hotelu wszyscy już wstali. Słychać było śmiechy kelnerów, śpiew pokojówek i głosy żołnierzy czyszczących ubrania oficerów. Wybiła godzina siódma. Leon chciał namówić ukochaną, by wypiła filiżankę kawy, ale oświadczyła mu, że w tej chwili nic nie zdołałaby przełknąć. Potem Leon założył niebieskie okulary i zeszedł na dół zapłacić rachunek. Gospodarz przepraszał za hałasy w sali jadalnej. Dotąd nie mógł tego pojąć, bo oficerowie byli zawsze tak spokojni. Leon zapewnił go, że spał doskonale.
— Pana drugi sąsiad — ciągnął dalej gospodarz — z pewnością panu nie przeszkadzał. Założyłbym się, że śpi jak zabity.
Leon oparł się ciężko o biurko, by nie upaść, a jego pani, która zdecydowała się zejść z nim razem, schwyciła go za rękę, równocześnie zasłaniając szczelniej twarz.
— To lord angielski — mówił bezlitośnie gospodarz. — Zawsze chce mieć wszystko, co najlepsze. Ach, to prawdziwy pan! Ale nie wszyscy Anglicy podobni są do niego. Jest tu jeszcze jeden, skąpy łajdak. Wszystko mu za drogie — pokój i obiad. Chce, bym mu dał sto pięćdziesiąt franków za pięć funtów angielskich. Ale czy to nie fałszywe pieniądze? O, tu je mam, proszę pana. Pan będzie wiedział, bo słyszałem, że rozmawiał pan po angielsku z panią. Proszę spojrzeć.
I podał Leonowi pięciofuntowy banknot. Na jednym rogu była mała czerwona plamka; Leon znał jej pochodzenie.
— Sądzę, że ten banknot jest dobry — powiedział zduszonym głosem.
— Och, państwo mają jeszcze mnóstwo czasu — ciągnął dalej gospodarz. — Pociąg odchodzi o ósmej i prawie zawsze się spóźnia. Proszę spocząć, madame.
W tej chwili pulchna pokojówka wbiegła do pokoju.
— Ciepłej wody, szybko — zawołała — na herbatę dla milorda! Dajcie mi też gąbkę! Rozbił butelkę z portwajnem i cały pokój jest zalany.
Leon padł na fotel, jego towarzyszka uczyniła to samo. Mieli ochotę wybuchnąć śmiechem, ale pohamowali się, tylko młoda dama radośnie potrząsnęła rękę Leona.
— Ostatecznie — odezwał się Leon — nie wyjedziemy przed południem. Proszę przygotować nam dobre drugie śniadanie na dwunastą.
przełożyła Zofia Krajewska
Jean–Marie–Mathias–Philippe–Auguste, comte de Villiers de l’Isle–Adam
Moją uroczą, samotną willę, położoną nad brzegiem Marny, z jej murem i świeżym ogrodem, tak cienistą latem, tak ciepłą w zimie, moje książki o metafizyce niemieckiej, mój fortepian hebanowy o czystych dźwiękach, mój szlafrok w kwiaty o barwach przygasłych, moje takie wygodne pantofle, moją łagodną lampę w gabinecie — i całą tę egzystencję głębokich zamyśleń, tak drogą mej naturze refleksyjnej — tak jest, postanowiłem pewnego pięknego, letniego wieczoru wszystko to opuścić, zrzucić ze siebie jarzmo czaru takiego życia na przeciąg kilku tygodni dobrowolnego wygnania.
Oto, by oderwać umysł od tych abstrakcyjnych rozmyślań, którym zbyt długo poświęcałem — wydało mi się wreszcie — całą moją młodzieńczą energię, powziąłem zamiar odbycia jakiejś wesołej podróży, podczas której samo zetknięcie się ze światem zjawisk rozerwałoby przez samą ich płochość mój umysł i wytrąciłoby go z niepokojącego stanu, w jaki popadł przez zajęcie się wyłącznie sprawami metafizyki. Chciałem… nie myśleć więcej, dać wypocząć mózgowi, drzemać z otwartymi oczyma, jak przystało na zwykłego śmiertelnika. Mniemałem, że przede wszystkim taka podróż rekreacyjna mogła wyjść jeno na dobre memu cennemu zdrowiu, gdyż, co prawda wiądłem od ślęczenia nad tymi przerażającymi księgami! Słowem, spodziewałem się, że podobna dywersja przywróci mi doskonałą równowagę duszy i ciała i z pewnością po powrocie będę mógł ocenić nowe siły, jakie mi da ta przerwa intelektualna. Pragnąc uniknąć podczas tej wycieczki wszelkiej okazji do myślenia lub do spotkania myślicieli, nie widziałem zgoła na powierzchni globu (za wyłączeniem krajów całkiem pierwotnych), tak jest, nie widziałem innej krainy poza tą, której ziemia pełna fantazji, artystyczna i wschodnia nie dostarczyła nigdy ludzkości metafizyków. Po tej oznace poznajemy, nieprawdaż, Półwysep Iberyjski?
A więc tego wieczoru — i na skutek tej decydującej refleksji — siedząc w altance ogrodu, gdzie, idąc wzrokiem za opałowymi spiralami dymu z papierosa, delektowałem się aromatem filiżanki czystej kawy, nie oparłem się, przyznaję, przyjemności wykrzyknięcia: „Naprzód! Niech żyje radosna ucieczka poprzez ziemie Hiszpanii! Chcę i ja dać się uwieść arcydziełom pięknej sztuki saraceńskiej, płomiennym płótnom dawnych mistrzów, piękności, jawiącej się śród trzepotu waszych czarnych wachlarzy, blade kobiety Andaluzji! Wiwat grody wszechwładne, pod zaczarowanym niebem, pełne tęczowych wspomnień, miasta, które nocą przy świetle mej lampy widziałem niewyraźnie w opowiadaniach podróżników! Bywajcie mi Kadyks, Toledo, Kordoba, Grenada, Salamanka, Sewilla, Murcja, Madryt i Pampeluna! Postanowione: jadę.
Jednakże zwolennik przygód prostych, zdarzeń i wrażeń cichych, wypadków, zgodnych z mym spokojnym usposobieniem, postanowiłem uprzednio kupić jeden z tych Przewodników, dzięki którym wie się naprzód, co się zobaczy, i które zabezpieczają nerwowe natury przed wszelką nieoczekiwaną emocją.
Dopełniwszy sumiennie tego obowiązku zaraz nazajutrz, zabrałem ze sobą portfel, skromnie, lecz wystarczająco zaopatrzony; zapiąłem swą lekką walizkę; wziąłem ja w rękę i polecając osłupiałej gospodyni opiekę nad domem, w niespełna godzinę znalazłem się w naszej stolicy.
Nie zatrzymując się w niej, kazałem się zawieźć na Dworzec Południowy. Nazajutrz z Bordeaux przybyłem do Arcachon. Po orzeźwiającej dobrej kąpieli w morzu, zjadłem wyborne śniadanie i poszedłem ku przystani. Ujrzałem tam parowiec „Chyży”, odpływający właśnie do Santanderu. Siadłem na statek.
Podniesiono kotwicę. Na odwieczerz wiatr z lądu przyniósł nam nagle wonne zawiewy drzew cytrynowych i niebawem znaleźliśmy się w obliczu tego brzegu hiszpańskiego, nad którym panuje urocze miasto Santander, otoczone na widnokręgu zielonymi wzgórzami.
Słońce kładło się fioletem na morze, pozłociste jeszcze na zachodzie; pieniste kłęby drogich kamieni rozbijały się o skały przystani. Parowiec torował sobie przejście między statkami; drewniany pomost, rzucony z tamy portowej, zahaczył się o dziób statku. Za przykładem innych pasażerów wyszedłem na brzeg i ruszyłem przed się nadbrzeżem, rumianym od słońca, śród nowej dla mnie ludności.
Wyładowywano statki. Paki, pełne produktów egzotycznych, klatki z australijskimi ptakami, krzewy potrącały o skrzynie z produktami wysp Indii Zachodnich; zapach wanilii, ananasu i kokosu unosił się w powietrzu. Olbrzymie ciężary, cechowane znakami kolonialnymi, dźwigano, ładowano; krzyżowały się i znikały pospiesznie w kierunku miasta. Co do mnie, znużony nieco kołysaniem się okrętu, zostawiłem walizkę na pokładzie i zabierałem się do wyszukania jakiego zajazdu, gdzie by można spędzić pierwszą noc, gdy zdało mi się, żem zauważył wśród oficerów marynarki, spacerujących po molo, paląc i oddychając morskim powietrzem, twarz dawnego przyjaciela, towarzysza lat dziecinnych w Bretanii. Przyjrzawszy mu się dobrze, poznałem: to on. Miał na sobie uniform porucznika marynarki; podszedłem doń.
— Prawda, iż mam zaszczyt mówić z panem Gerardem de Villebreuse? — zagadnąłem go.
Zaledwie zdążyłem dokończyć. Z tym wylaniem, jakie cechuje zazwyczaj spotkanie się rodaków na obczyźnie, chwycił mnie kordialnie za obie ręce:
— Ty! — zawołał. — Jak to, ty, tutaj, w Hiszpanii?
— Och, zwyczajna wycieczka turysty, drogi Gerardzie! W dwóch słowach objaśniłem mu swą niewinną ucieczkę.
Wziąwszy się pod ręce, poszliśmy, wiodąc rozmowę dwu starych przyjaciół, którzy się spotykają po latach.
— Ja — rzecze Gerard — jestem tutaj od trzech dni. Wracam z wielu podróży naokoło świata, a obecnie z Gujany. Przywożę dla Muzeum Zoologicznego w Madrycie kolekcję kolibrów, podobnych do małych klejnotów, inkrustowanych skrzydełkami; dalej cebule wielkich storczyków brazylijskich, kwiaty przyszłości, których barwy i tęgie wonie zachwycą niespodzianką Europejczyków; dalej jeszcze… skarb, mój drogi…! Dam ci go podziwiać! Wspaniały, o metalicznych blaskach i… (wart co najmniej sześć tysięcy franków…!).
Zatrzymał się, po czym, pochylając mi się do ucha:
— Zgadnij, ach, zgadnij! — dodał dziwnym tonem.
W tym poufnym punkcie zdania, mała, wysmukła ręka, barwy bardzo jasnego topazu, wśliznąwszy się między nas, spoczęła niby skrzydło rajskiego ptaka na złotej szlifie porucznika.
Odwróciliśmy się.
— Catalina! — rzekł wesoło pan de Villebreuse — dobry wieczór, powodzenia!
Była to młoda dziewczyna, Mulatka, wczoraj jeszcze dziecko, z ognistym na głowie fularem, spod którego dobywały się, okalając jej ładną twarzyczkę, tysiączne kędzierzawe loki o czerni wpadającej w granat. Roześmiana, zadyszana dopędzaniem nas, sapała lekko, ukazując olśniewające zęby. Usta pełne, wyzywająco czerwone rozchylały się w szybkim oddechu.
— Ole! — zawołała.
I ruchliwość jej czarnych, niecących skry źrenic ożywiała ciepłą, bursztynową bladość policzków. Jej nozdrza dzikiej dziewczyny, ziejące aromatem dalekich Antyl, rozdymały się drżeniem. Zarzucony muślin, skąd zwisały nagie ramiona, rozwiewało lekkie falowanie piersi. Na jedwabnej, brunatnej baskinie, upstrzonej żółtymi paskami koloru złota, miała zawieszoną na wysokości stanu wątłą plecionkę w kratę, pełną dzikich róż, ledwie rozwijających się pączków tuberozy i kwiatu pomarańczowego. U bransoletki na lewej ręce brząkała para głośnych kastanietów z mahoniu. Małe kreolskie stopy, w haftowanych trzewiczkach miały ów podniecający chód, właściwy leniwym córom Hawany. Doprawdy, z całej osoby tej miłej dziewczyny emanowały subtelne żądze. Na jej biodrze za każdym ruchem zapalały się od ostatnich promieni zachodu mosiężne ozdoby baskijskiego tamburyna.
Nic nie mówiąc, wpięła każdemu z nas do butonierki Pączek różany, zmuszając nas w ten sposób do wąchania jej włosów, przesyconych zapachami sawanny.
— Zjemy razem obiad we troje? — rzekł porucznik.
— Dobrze, tylko że… ja nie mam jeszcze noclegu na dzisiaj; dopiero co przyjechałem — odparłem.
— Tym lepiej. Nasza oberża leży tam, na urwisku nad morzem. To ten wysoki, samotny dom, o dwieście kroków od nas. Widzisz, my lubimy mieć na oku nasze okręty. Zjemy obiad w sali na dole z mymi przyjaciółmi spośród oficerów marynarki, no i zapewne z kilku jeszcze okazami flory kobiecej Santanderu. Gospodarz ma młody kseres. To się pije jak czystą wodę, ten kseres „Kawalerski”…! Oczywiście, trzeba się do niego przyzwyczaić. Idziemy! — dodał obejmując kibić ładnej Mulatki, która nie opierała się i patrzyła na nas.
Noc przyjmowała ostatnie pożegnanie starego, wspaniałego słońca.
Na widnokręgu fale zdawały się ruchomym zarzewiem. Wiatr zachodni dmuchał na plażę ostrą, morską wonią. Szliśmy szybko po czerwonym od zorzy piasku. Catalina biegła przed nami, usiłując chwytać swym tamburynem motyle, spędzane zapadającym zmrokiem z gajów pomarańczowych ku oceanowi.
I Wenus widniała teraz w bladym błękicie nieba.
— Będziemy mieli noc bezksiężycową — rzekł pan de Villebreuse — a szkoda! Przeszlibyśmy się po mieście; ba, zabawimy się jeszcze lepiej!
— Czy to twoja, ta urocza dziewczyna? — zapytałem go.
— Nie, to kwiaciarka z nadbrzeża. To może żyć pomarańczami, cygaretkami i czarnym chlebem, lecz to kocha tylko tych, którzy jej się spodobają. W portach hiszpańskich, mój kochany, jest dużo tego rodzaju dziewcząt ofiarujących róże. Trochę to inaczej wygląda niż w Paryżu, prawda? Na całym świecie, co pięćset mil, odmiennie przedstawia się ta rzecz. Moja faworytka znajduje się pod 44 stopniem szerokości południowej. Jeśli ci serce pika, umizgaj się do niej. Zapoznałeś się z nią tak samo, jak ona z tobą. Wolna droga…! Ale oto i zajazd.
Oberżysta, w mycce, zjawił się witając nas jowialnie…
Lecz przed samym progiem porucznik drgnął i zatrzymał się, widocznie i nagle blednąc.
Bez żadnego przejściowego wyrazu sympatyczna twarz młodego człowieka spoważniała przejmująco.
Wziął mnie za rękę i po chwili zadumy rzekł, z oczyma na moich oczach:
— Wybacz, mój drogi, lecz porwany niespodzianką, jaką mi sprawiło to nieoczekiwane spotkanie z tobą, zapomniałem, że nie powinienem i nie mógłbym już teraz poświęcić zabawie dzisiejszego wieczoru. To dzień żałoby dla mnie. To rocznica, której godziny są dla mnie święte. Jednym słowem, trzy lata temu, co do dnia straciłem matkę. Mam w swej kajucie relikwie, pozostałe mi po tej świętej i drogiej kobiecie — i, naturalnie, idę zamknąć się ze wspomnieniami o niej. Więc, daj mi rękę, i do jutra! Pocieszajcie się po mnie, jak możecie najlepiej — dodał patrząc na nas — jutro przyjdę cię obudzić. Pokój dla pana! — rzucił oberżyście.
— Żałuję, lecz nie mam wolnego — odparł gospodarz.
— Hm, w takim razie — rzekł pan de Villebreuse, zatopiony w myślach — weź mój klucz, będzie ci się spało dobrze, łóżko wygodne.
Wzrok jego był smutny i roztargniony; uścisnął mi raz jeszcze dłoń, powiedział dobranoc młodej dziewczynie i bez słowa oddalił się żywo w kierunku portu.
Nieco zdumiony nagłością incydentu, przez chwilę odprowadzałem go tym spojrzeniem, wraz sceptycznym i zamyślonym, co oznacza: „Każdy ma swych zmarłych”. Po czym wszedłem do gospody.
Catalina weszła przede mną do sali na dole, wybrała pod oknem z widokiem na morze stolik, pokryty obrusem białym, obyczajem francuskim, na którym hotelarz postawił dwie zapalone świece.
Co tu mówić — mimo cień smutku, pozostały w mej myśli od słów mego przyjaciela, nie bez przyjemności posłuchałem zachęcającego spojrzenia tej ładnej czarodziejki. Usiadłem tedy przy niej. Okazja i pora były równie słodkie, jak nieoczekiwane.
Jedliśmy obiad, siedząc na wprost tych potężnych fal, ściskających z istotną miłością pod gwiezdnym niebem to szczęśliwe wybrzeże. Rozumiałem wesoły szczebiot Catali—ny, przetykającej hawańską hiszpańszczyznę nie znanymi mi wyrazami. Inni oficerowie i podróżni też siedzieli dokoła nas w sali, w towarzystwie bardzo pięknych dziewcząt miejscowych. Naraz, przy piątej szklance kseresu poczułem, że uwaga porucznika nie była bezpodstawna. Mąciło mi się w oczach i złotawe wypary tego wina obciążały mi głowę z mocą gwałtowną. Catalinie również oczy bardzo błyszczały!
A dwie cygaretki, które mi podała jedną po drugiej, zapaliwszy je uprzednio, dopełniły miary odurzenia; najniespodziewaniej w świecie upiliśmy się. Teraz ona położyła palec na swej szklance, wybuchając śmiechem i zabraniając mi pić więcej.
— Za późno!… — powiedziałem jej.
I wtykając dwie sztuki złota w małą rączkę:
— Masz — dodałem — jesteś czarująca, ale… głowę mam jak ołów. Spać mi się chce.
— Mnie także — odrzekła.
Skinąłem na gospodarza i zażądałem pokoju porucznika. Opuściliśmy salę. Oberżysta wziął lichtarz, położył na jego żelaznej podstawce sporą szczyptę zapałek i zapalił świecę; przy tym oświetleniu poszliśmy na górę. Catalina szła za mną, trzymając się poręczy schodów i tłumiąc swój śliczny śmiech, trochę bezczelny.
Na pierwszym piętrze minęliśmy długi korytarz; w samym jego końcu gospodarz zatrzymał się przed drzwiami. Wziął ode mnie klucz, otworzył — i że wołano go z dołu, podał mi szybko lichtarz, mówiąc:
— Dobrej nocy panu! Wszedłem.
Przy chybotliwym świetle ogarka oczyma, zasnuwanymi coraz bardziej przez wino Hiszpanii… dojrzałem niewyraźnie zwykły pokój w oberży. Ten był raczej długi niż szeroki. W głębi, między dwoma oknami stała masywna szafa lustrzana, nabytek okazyjny; przypadkowo zapewne odbiła w sobie nas: Mulatkę i mnie. Kominek bez zegara z parawanem. Krzesło wyplatane obok łóżka z wezgłowiem, dotykającym framugi drzwi.
Podczas gdym przekręcał klucz w zamku, dziecko, którego kroki równie jak moje podcięte tym podstępnym, niedorzecznym upiciem się były dość niepewne, rzuciło się na łóżko w ubraniu. Tamburyno swoje i tackę plecioną zostawiła tam, na dole, na stoliku. Postawiłem lichtarz na krześle. Siadłem na łóżku obok tej śmieszki, która z głową pod ramieniem zdawała się już prawie uśpiona. Ruch, jaki wykonałem, by ją pocałować, przyłożył moją głowę do poduszki. Wyciągnąłem się też w ubraniu obok niej i bardzo prędko, nie wiedząc kiedy, ma się rozumieć, zapadłem w głęboki i dobroczynny sen.
Noc już dobiegała do połowy, gdy zbudziło mnie jakieś nie dające się określić wstrząśnienie; zdało mi się, że słyszę w mroku (gdyż świeca wypaliła się podczas mego spoczynku) słaby stuk jakby skrzypnięcie starego drzewa; nie zwracałem na to wielkiej uwagi, wszelako rozwarłem oczy szeroko w ciemnościach.
I przyjazd, plaża, wieczór, porucznik Gerard, Catalina, rocznica, kseres — wszystko mi stanęło w myśli, w bardzo dokładnym rysunku pamięci. Uczucie żalu, skierowane ku mej spokojnej willi nad Marną, wywołało w mym marzeniu mój pokój, moje książki, moją lampę do pracy i rozkosze skupienia umysłowego, którem porzucił. Tak przeszło z pół minuty.
Słyszałem obok siebie równy oddech uśpionej jeszcze Kreolki. Naraz wiatr przyniósł mi dźwięki godziny, bijącej na jakimś starym kościele, tam w mieście: była północ.
Rzecz doprawdy zdumiewająca, zdało mi się (najwidoczniej było to wrażenie, pochodzące jeszcze z sennego majaczenia — głupia, dziwaczna myśl… Ach, a przecież byłem już zupełnie wytrzeźwiony ze snu!), zdało mi się od pierwszych uderzeń, jakie padły z wieży w przestwór, że wahadło tego odległego zegara znajdowało się w moim pokoju i że swymi wolnymi regularnymi ruchami potrącało na przemian to tynk ściany, to przepierzenie sąsiedniej klitki. Daremnie oczy moje siliły się przebić gęsty mrok w środku pokoju, gdzie głuchy stuk uderzeń wybijał godziny w prawo i w lewo.
Nie wiem czemu, niepokoiło mnie bardzo słuchanie tego szurania.
I przy tym, jeśli mam mówić otwarcie, szum tego wiatru od morza, przeciskającego się, jak sądziłem przez szpary okien, zaczął mi się wydawać też dość niezwykły: był to dźwięk w rodzaju kląskania namoczonego drzewa, gdy się je ściśnie.
Toteż przy akompaniamencie uderzeń niewidocznego wahadła i tego nieprzyjemnego głosu wiatru morskiego zdawało mi się, że ta powolna północ nigdy się nie skończy. Co…? Co to takiego? Co tu się dzieje, u licha, w oberży? Na górnych piętrach i w pokojach sąsiednich jakieś szepty, stłumione, urywane, zdyszane — bieganina ludzi, odziewających się na gwałt — i ciężkie tupania trzewików marynarskich na podłodze; były to kroki ludzi, uciekających co tchu.
Wyciągnąłem rękę ku Mulatce, by ją zbudzić. Lecz dziewczę obudziło się samo przed kilku minutami, gdyż chwyciła moją rękę z siłą nerwową, która wywołała we mnie magnetycznie wrażenie niepokonalnego strachu. I jeszcze — ach! Oto co spotęgowało we mnie natychmiast ten zimny trans i bez przesady zmroziło mnie od stóp do głów! — ona chciała (to było niewątpliwe), lecz nie mogła mówić, gdyż słyszałem, jak jej zęby kłapały w ciszy mroku. Ręka i całe jej ciało dygotało konwulsyjnie. Więc ona wiedziała? Ona zdawała sobie sprawę, co to wszystko znaczy! Na ten raz wyprostowałem się na łóżku i podczas gdy drżał jeszcze w oddali ostatni dźwięk przebrzmiałej północy, krzyknąłem z całych sił w ciemnościach:
— Hej tam! Co tu się dzieje?
Na to pytanie głosy chrapliwe i twarde, zgłuszane i przerywane przez wyraźną panikę, odpowiedziały mi ze wszystkich stron zajazdu:
— No, pan chyba wie, do licha, najlepiej, co się dzieje! Brano mnie za porucznika; głosy beształy dalej:
— Do diabła starego!
— Toteż trzeba być wariatem, do kroćset piorunów, żeby spać w jednym pokoju z diabłem!
I w popłochu uciekano poprzez korytarze i schody.
Ton tych słów sprawił, iż uczułem w sposób niejasny, że ja tu sobie marzę błogo, otoczony jakimś wielkim niebezpieczeństwem. Skoro umykano w takim pośpiechu, to niewątpliwie dlatego, że to coś okropnego nieznanej rzeczy miało nastąpić lada chwila!
Z sercem ściśniętym śmiertelną trwogą odepchnąłem Mulatkę i chwyciłem po omacku zapałki, leżące na lichtarzu. Ach, czyż nie spłoną wkrótce? Co prędzej przeszukałem kieszenie i znalazłem dziennik, jeszcze złożony, który kupiłem w Bordeaux. Skręciłem go po ciemku w kształt pochodni i potarłem gorączkowo o drzewo wezgłowia wszystkie zapałki naraz.
Dymiąca siarka kazała czekać, póki się nie rozpłomienił Wreszcie los pozwolił mi zapalić moją przygodną pochodnię — i rozejrzałem się po pokoju.
Szmer ustał.
Nic. Nic nie widziałem prócz samego siebie w odbiciu zwierciadła tej starej szafy, a za sobą dziewczyny, stojącej teraz na łóżku, przylepionej plecami do ściany, z rękoma o rozczapierzonych palcach, przywartymi na płask do pobielonego muru, z oczyma rozszerzonymi w bezruchu, wpatrzonymi w coś… czego ja sam w swym paroksyzmie lęku dojrzeć nie mogłem.
Nagle rzuciłem się w tył głową, zdławiony skurczem takiego mrożącego krew przerażenia, żem o mało nie zemdlał. Cóż dostrzegłem tam w lustrze, też w odbiciu? Lecz literalnie nie śmiałem dawać wiary szalonemu świadectwu swych źrenic. Ach, szatany! Spojrzałem znowu i — znowu uczułem zawrót głowy, oczy moje skuły się ze sobą, że tak się wyrażę, na przedmiocie, który teraz wyraźnie ukazał mi się w pokoju! Ach, a więc to tu był skarb mego przyjaciela, bogobojnego porucznika Gerarda, czułego syna, który zapewne modlił się teraz w swej kajucie! Rozpaczliwe łzy męki zasłaniały mi coraz okropniej oczy.
Dokoła czterech nóg wielkiej szafy, przykrępowany splotem cienkich linek okrętowych, był owinięty olbrzymi boa–dusiciel, potworny pyton, dziesięć do dwunastu metrów długi, taki, jakie spotyka się niekiedy pod ohydnymi nopalami* Gujany. Zbudzony z leniwego snu bólem od tarcia sznurów, straszliwy wąż wysunął się powolnym wyślizgiem na trzy i pół metra mniej więcej z pęt, które na tyle go puściły.
To długie dzwono bestii było tedy owym żywym wahadłem, które dopiero co biło o ściany w prawo i w lewo, by wyciągnąć się więcej ze swych więzów podczas tej północy!
Teraz potwór, jeszcze przytrzymywany sznurami, wydzierał się ku mnie z głębi pokoju, wyginając ciało ku górze; wzdęty, zielonawobrunatny w czarne plamy, o błyszczącej łusce trzon wolnej części jego ciała stał wyprężony, nieruchomy na wprost nas; z olbrzymiej paszczy o czterech równoległych szczękach, straszliwie rozciągniętych w kąt rozwarty, wysuwał się długi, niespokojny, rozszczepiony język, a żagwie jego okrutnych ślepiów wpijały się we mnie nieruchome, gdym go oświetlał!
Wściekłe syki gniewu, które po przebudzeniu się z mego słodkiego snu wziąłem za świst wiatru morskiego w szczelinach okien, tryskały raz w raz z płomiennej czeluści gardzieli o niecałe dwie stopy od mej twarzy.
Wobec tej niespodzianej zjawy uczułem mękę konania; zdało mi się, że całe moje życie przesuwa się obrazami na dnie duszy. W chwili zapadania w omdlenie krzyk łkającej rozpaczy, wydany przez Mulatkę — przez nią, która natychmiast, mimo nocy dokoła, poznała ów syk! — przywrócił mi przytomność.
Rozszalały łeb w krótkich podrygach zbliżał się do nas.
Instynktem wiedziony, dałem susa przez wezgłowie łoża, nie wypuszczając z ręki mej żagwi, której rozwiane w dymie płomienie rzucały teraz oślepiające blaski na pokój! Otworzyłem drzwi błądzącą po omacku ręką, dziewczyna, cała w potach, osunęła mi się w ramiona, nie spuszczając wzroku ze smoka, który, widząc, że mu się wymykamy, podwoił wysiłki i syki straszliwe!
Rzuciłem się wraz z nią w główny korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi szybko i gwałtownie — i w tej samej chwili dobiegł nas z wnętrza straszny łoskot rozbitej i walącej się na podłogę szafy, zmieszany ze złowrogimi uderzeniami ciężkich zwojów bestii, miotającej się w furii po pokoju śród łomotu przewracających się mebli.
Zbiegliśmy ze schodów z szybkością błyskawicy.
Na dole — żywego ducha! Sala, jak wymiótł! Drzwi na urwisko otwarte.
Nie tracąc czasu na próżne słowa, wyskoczyliśmy na dwór. Poczuwszy żwir pod nogami, Mulatka, zapominając o mnie, pomknęła ku miastu jak strzała.
Widząc, że jej żadne już niebezpieczeństwo nie grozi, popędziłem w kierunku świecących na przystani latarni, wyobrażając sobie, że potwór toczy za mną po plaży skręty swego cielska i lada chwila dosięgnie mych pięt.
W kilka minut dopadłem pokładu „Chyżego”, pochwyciłem swą walizkę i pobiegłem do przystani parowca „Czujny”, sygnalizującego dzwonem odjazd swój do Francji.
W trzy dni potem, po powrocie do mego drogiego, cichego domu nad brzegiem Marny, siedząc w mym fotelu, z nogami w mych pantoflach, owinięty w mój wygodny szlafrok, otwierałem moje księgi o metafizyce niemieckiej, uważając, iż umysł mój dostatecznie wypoczął, by odłożyć na czas nieograniczony wszelkie projekty wycieczek rekreacyjnych w „dotykalny świat zjawisk”.
przełożył Wacław Rogowicz
Jean–Marie–Mathias–Philippe–Auguste, comte de Villiers de l’Isle–Adam
Przed paru laty, po swym powrocie ze Wschodu Ryszard, książę Portlandu, młody lord, niegdyś głośny na całą Anglię ze swych uczt nocnych, zwycięskich folblutów, mistrzostwa w walce na pięści, polowań na lisy, zamków, bajecznej fortuny, awanturniczych przygód miłosnych — raptownie zniknął.
Jeden jedyny raz, pewnego wieczoru widziano jego odwieczną pozłocistą karocę, jak pędziła z zapuszczonymi firankami, potrójnym galopem, otoczona hajdukami z pochodniami, przez Hyde Park. Po czym — zamknięcie się równie nagłe, jak dziwne — książę usunął się do swego rodzinnego zamku, stał się samotnym mieszkańcem tego potężnego, warownego zamczyska, zbudowanego przed wiekami pośród ponurych ogrodów i zadrzewionych polan na cyplu Portlandu.
Tam za całe sąsiedztwo miał czerwony ogień, oświetlający o każdej porze poprzez mgłę ciężkie statki, kołyszące się na pełnym morzu i krzyżujące na widnokręgu smugi swych dymów.
Rodzaj ścieżki, wiodącej spadzisto ku morzu, kręta droga, wykuta w skalnej opoce, obramowana na całej długości dzikimi chojarami, rozwiera na dole swą ciężką, złoconą kratę na piasek plaży, wynurzającej się z wody w godzinach odpływu.
Za panowania Henryka VI wyłoniło z siebie legendy to obronne zamczysko, pełne bogactw feudalnych, widnych przy świetle przepuszczonym przez witraże.
Na murach, łączących siedem baszt, czuwają do dziś dnia jeszcze, w każdym załamie blanków, tu grupa łuczników, ówdzie jakiś rycerz kamienny, wykuci czasu wojen krzyżowych w postawach walczących*.
Nocą te posągi, których oblicza, teraz zatarte przez na—walne deszcze i niepogody kilkuset zim, mają wyraz po wielekroć zmieniony retuszem piorunów, przedstawiają widok widmowy, wywołujący z łatwością wizje nasycone zabobonem. I kiedy spiętrzone przez nawałnicę w wielokształtne masy fale walą w ciemnościach o przylądek Port—landu, wyobraźnia zbłąkanego przechodnia, spieszącego wybrzeżem — wspomagana zwłaszcza przez blade płomienie miesiąca, lane na te cienie granitowe — może śnić w obliczu tego kasztelu o jakimś odwiecznym ataku hordy złych duchów, odpieranym przez bohaterską załogę zbrojnych widm–obrońców.
Co znaczyło to odosobnienie się angielskiego magnata bez troski? Uległ jakiemuś napadowi spleenu? On, to serce z natury tak żywe i wesołe! Niepodobieństwo…! Jakiś wpływ tajemniczy, przywieziony z podróży na Wschód? Być może… Zaniepokojono się na dworze tym zniknięciem. Przybył z Westminsteru wysłaniec królowej do niewidzialnego lorda.
Tego wieczoru królowa Wiktoria, wsparta na ręku obok kandelabra, dała o niezwykle późnej porze posłuchanie. Przy niej, na taborecie z kości słoniowej siedziała młoda lektorka, miss Helena H.
Od lorda Portlandu przyszła odpowiedź, opatrzona czarną pieczęcią.
Dziewczę, otworzywszy pismo książęce, przebiegło krótką treść listu błękitnymi oczyma, świetlistymi od uśmiechów niebios. Naraz bez słowa, z zamkniętymi powiekami wręczyła go Jej Królewskiej Mości.
Królowa tedy przeczytała sama w milczeniu.
Przy pierwszych słowach na twarzy jej, zazwyczaj zimnej, odbiło się wielkie, smutne zdumienie. Nawet drgnęła, po czym, nic nie mówiąc, zbliżyła papier do zapalonych świec. Opuszczając na posadzkę pożerany przez ogień list:
— Panowie — rzekła do tych parów, którzy znajdowali się w pobliżu — nie zobaczycie więcej naszego drogiego księcia Portlandu. Nie może nadal zasiadać w parlamencie. Zwalniamy go od tego przywilejem, wywołanym koniecznością. Niech jego tajemnica będzie ściśle dochowana! Nie troszczcie się nadal o jego osobę i niechaj nikt z jego gości nie stara się nigdy zwracać doń słowem.
Po czym, odprawiając gestem starego kuriera zamkowego:
— Powtórzysz księciu Portlandu, coś widział i słyszał przed chwilą — dodała rzuciwszy okiem na czarne popioły listu. Z tymi tajemniczymi słowy Jej Królewska Mość powstała, by oddalić się do swych apartamentów. Wszelako na widok swej lektorki, nieruchomej i jakby uśpionej, z policzkiem opartym na młodym, białym ramieniu, leżącym na purpurowej morze stołu, królowa, jeszcze pod wrażeniem wiadomości, zwróciła się łagodnie:
— Idziesz za nami, Heleno?
Że młoda dziewczyna trwała wciąż w tej pozycji, zakrzątnięto się koło niej.
Nie zdradzając żadną bladością swego wzruszenia — jakże zblednąć lilii? — zemdlała.
W rok po słowach, wypowiedzianych przez Jej Królewską Mość, w burzliwą noc jesienną okręty, przepływające o parę mil od przylądka Portlandu, ujrzały zamek iluminowany.
Och, to nie była pierwsza z zabaw nocnych, wydawanych co sezon przez nieobecnego lorda.
I mówiono o tych festynach szeroko, gdyż ich ponura ekscentryczność graniczyła z fantastycznością wobec niebrania w nich udziału przez księcia.
Przyjęcia te odbywały się nie w apartamentach zamkowych. Nikt tam nie miał wstępu; lord Ryszard, zamieszkujący samotnie wieżycę zamku, zdał się zapomnieć o nich. Zaraz po powrocie rozkazał pokryć olbrzymimi zwierciadłami weneckimi ściany i sklepienia obszernych podziemi tej siedziby. Podłoga wyłożona była teraz marmurem i olśniewającą mozaiką. Materie, tkane w jednej sztuce, rozdzielone frędzlami, grodziły amfiladę czarodziejskich sal, gdzie pod rzucającymi skry, złotymi słupami, pełnymi świateł, jawiło się urządzenie ich: wschodnie meble, haftowane w drogocenne arabeski, śród roślinności podzwrotnikowej, fontann wonnych w porfirowych misach i pięknych posągów.
Tam, na przyjacielskie zaproszenie pana na zamku Portland, „ubolewającego, iż wciąż jest nieobecny”, zbierał się świetny tłum, cała elita arystokratycznej młodzieży Anglii, najgłośniejsi artyści i najponętniejsze płoche piękności „gentry”. Lorda Ryszarda reprezentował jeden z dawnych przyjaciół. I rozpoczynała się wtedy noc, po książęcemu swobodna. Jeden tylko fotel, młodego lorda, na honorowym miejscu biesiady, widniał pusty i książęca tarcza herbowna, wieńcząca oparcie, była zawsze osłonięta długą, żałobną krepą. Spojrzenia, podniecone niebawem trunkiem lub rozkoszą, odwracały się chętnie ku wdzięczniejszym obecnościom.
Tak o północy głuchły pod ziemią w Portlandzie, w rozkosznych salach, śród odurzających zapachów kwiatów egzotycznych wybuchy śmiechu, pocałunki, brzęk kryształów, bachiczne śpiewy i muzyka!
Lecz, gdyby ktoś z gości o tej porze wstał był od stołu i dla orzeźwienia się morskim powietrzem wyszedł z zamku, być może, w mroku na wybrzeżu, poprzez szturm potępieńczych wichrów, bijących z otwartego morza, ujrzałby widok, zdolny zmącić jego dobry humor, przynajmniej na resztę nocy.
Istotnie, często o tej właśnie porze, w zakrętach alei, schodzącej ku oceanowi, dżentelmen, owinięty w płaszcz, z twarzą okrytą maską z czarnej materii, przylegającą do okrągłego kaptura, zasłaniającego całą głowę, kroczył z ognikiem cygara w ręce, obciągniętej w długą rękawiczkę, ku plaży. Jakby w jakiejś fantasmagorii w staroświeckim guście dwóch siwowłosych służących poprzedzało go, dwóch innych szło za nim o kilka kroków, wznosząc dymiące, czerwone pochodnie.
Przed nimi szło dziecko, również w żałobnej liberii, i paź ten uderzał raz na minutę, krótko we dzwonek, ostrzegając z daleka, by ustępowano z drogi temu przechodniowi. I wygląd tego małego orszaku pozostawiał wrażenie tak mrożące, jak kondukt skazańca.
Przed tym człowiekiem rozwierały się sztachety na brzeg morza; eskorta pozostawiała go samego i wtedy podchodził do samych fal. Tam, jakby zatracony w rozpacznej zadumie, upajając się pustką bezkresu, trwał w milczeniu, podobny do kamiennych widm na murach zamkowych, pod wichrem, deszczem i błyskawicami, w obliczu ryczącego oceanu. Po godzinie tej kontemplacji posępna postać, wciąż oświetlana pochodniami i poprzedzana biciem we dzwon, kierowała się ku wieżycy kasztelu ścieżką w skale, którą schodziła nad morze. I nieraz, chwiejąc się w powrotnej drodze, czepiała się twardych głazów opoki.
Rankiem dnia poprzedzającego ten festyn jesienny młoda lektorka królowej, wciąż w grubej żałobie od chwili pierwszej wieści, modliła się w kaplicy prywatnej Jej Królewskiej Mości, gdy doręczono jej kartkę, napisaną przez jednego z sekretarzy księcia.
Zawierała tylko te dwa słowa, odczytane ze drżeniem: „Dziś wieczorem”.
Dlatego to około północy jedna z szalup królewskich zawinęła do Portlandu. Młodzieńcza postać kobieca w ciemnym płaszczu wyszła z niej na ląd, sama jedna. Wizja ta, rozejrzawszy się po tonącym w mroku wybrzeżu, pospieszyła biegnąc ku blaskom pochodni, w stronę, skąd wiatr przynosił głos dzwonka.
Na piasku, wsparty o głaz, od czasu do czasu wstrząsany drgawkami agonii, człowiek z tajemniczą maską leżał rozciągnięty w swym płaszczu.
— O nieszczęsny! — wybuchnęło łkaniem, kryjąc twarz, młode zjawisko, znalazłszy się z obnażoną głową obok niego.
— Żegnaj! Żegnaj! — odpowiedział.
W oddali słychać było pieśni i śmiechy, dobywające się z podziemi feudalnej siedziby, której iluminacja w odbiciu kołysała się na falach.
— Jesteś wolna…! — dodał opuszczając głowę na kamień.
— Jesteś wyswobodzony…! — odparła biała przybyła, wznosząc ku niebu, usianemu gwiazdami, mały krzyż złoty przed oczyma tego, który już nie mógł mówić.
Po długiej ciszy, gdy ona trwała w tej postawie przed nim, nieruchoma, z zamkniętymi oczyma:
— Do zobaczenia, Heleno! — szepnął z głębokim westchnieniem.
Kiedy po godzinie oczekiwania słudzy podeszli, zobaczyli młodą dziewczynę na klęczkach na piasku, modlącą się obok ich pana.
— Książę Portlandu zakończył życie — rzekła.
I, wspierając się na ramieniu jednego z tych starców, powróciła do szalupy, która ją przywiozła.
W trzy dni potem można było czytać w „Dzienniku Dworskim” wiadomość następującą:
Miss Helena H., narzeczona księcia Portlandu, przyjąwszy wyznanie katolickie, wstąpiła w dniu wczorajszym do klasztoru karmelitanek w L.
Cóż to więc była za tajemnica, która kwitnącego zdrowiem lorda do grobu wtrąciła?
Pewnego dnia, w czasie swych dalekich podróży po Wschodzie, oddaliwszy się od swej karawany w okolicach Antiochii, młody książę w rozmowie z miejscowymi przewodnikami usłyszał o żebraku, omijanym z przerażeniem i żyjącym samotnie śród ruin.
Przyszło mu do głowy odwiedzić tego człeka, gdyż nikt nie wymknie się swemu przeznaczeniu.
Owóż, ten Łazarz grobowy był tu na ziemi ostatnim depozytariuszem wielkiego, starożytnego trądu, Suchego–Trądu, na który nie ma środka, choroby nieuleczalnej, z której jeno jakiś Bóg mógł ongi uzdrowić legendowego Hioba.
Portland, sam jeden, mimo błagania oszalałych ze strachu przewodników, odważył się stawić czoło zarazie w pieczarze, gdzie dogorywał ten parias ludzkości.
Już na miejscu przez junakierię wysokiego rodu szlachcica, nieustraszony do szaleństwa, dając garść złota temu konającemu nędzarzowi, blady wielki pan zechciał koniecznie uścisnąć mu dłoń.
W jednej chwili jakaś mgła przesłoniła mu oczy.
Wieczorem, czując się zgubionym, opuścił miasto i wnętrze kraju i przy pierwszych objawach choroby wsiadł na statek, chcąc powrócić do swego zamku i tam usiłować wyleczyć się lub umrzeć.
Lecz wobec gwałtownych spustoszeń w organizmie, jakie ujawniły się w czasie podróży morskiej, książę ujrzał jasno, że nie mógł żywić innej nadziei krom nadziei rychłego zgonu.
Stało się! Żegnaj, młodości, świetności starego nazwiska, miłująca narzeczono, potomności rodu! Żegnajcie, siły, rozkosze, nieobliczalna fortuno, urodo, przyszłości! Wszystkie nadzieje zapadły w przepaść we wklęsłości dłoni straszliwej. Lord został dziedzicem żebraka. Sekunda brawury — jeden gest, zbyt szlachetny raczej! — całą tę promienną egzystencję zabrała tajemnica rozpaczliwej śmierci…
Tak zginął książę Ryszard of Portland, ostatni trędowaty na ziemi.
przełożył Wacław Rogowicz
Edgar Allan Poe
Nie dziwię się, oczywiście, że niezwykły wypadek pana Valdemara wywołał dyskusje; byłby cud, gdyby ich nie wywołał — szczególnie w tych okolicznościach. Osoby wmieszane w sprawę pragnęły utrzymać ją w tajemnicy, przynajmniej chwilowo, do czasu jej wyświetlenia, ale mimo naszych wysiłków rzecz dotarła do ludzi w zniekształconej i przesadzonej formie, wywołując nieprzyjemne, fałszywe komentarze i budząc niedowierzanie.
Teraz stało się rzeczą konieczną, abym podał fakty, tak jak je sam pojmuję. Te fakty, mówiąc krótko — są następujące:
W ciągu ostatnich trzech lat uwagę moją zaprzątało niejednokrotnie zagadnienie mesmeryzmu i jakieś dziewięć miesięcy temu przyszło mi nagle na myśl, że w serii eksperymentów dotychczas przeprowadzonych istnieje pewna bardzo szczególna, zupełnie niepojęta luka — otóż nikogo jeszcze nie zahipnotyzowano in articulo mortis*. Należało się przekonać po pierwsze — czy człowiek w tym stanie byłby w ogóle podatny na wpływy mesmeryczne; po drugie — czy te wpływy, o ile by istniały, zmniejszyłyby się czy zwiększyły w tych warunkach; po trzecie — w jakim stopniu i na jak długo hipnoza powstrzymałaby proces śmierci. Były jeszcze inne punkty, które należało wyjaśnić, ale te trzy zaciekawiały mnie przede wszystkim, szczególnie zaś ostatni, ze względu na ogromną wagę ewentualnych skutków.
Rozglądając się za kimś, kto by się nadawał na obiekt tych badań, pomyślałem o moim znajomym, panu Erneście Valdemarze, znanym ze swej kompilacji pt. Bibliotheca Forensica, autorze polskich wersji Wallensteina i Gargantui. Pan Valdemar mieszka od roku 1839 w Harlem, w stanie New York. Z powierzchowności jest on (albo raczej — był) bardzo charakterystyczny dzięki niesłychanej chudości (jego dolne kończyny przypominały nogi Johna Randolpha), jak również dzięki białym bokobrodom, kontrastującym mocno z czarnymi włosami, wskutek czego posądzano go często, że nosi perukę. Z usposobienia był bardzo nerwowy, co czyniło go zdatnym do mesmerycznych doświadczeń. Kilka razy uśpiłem go dość łatwo, ale kiedy indziej spotykał mnie zawód, co zresztą było do przewidzenia przy takiej konstytucji fizycznej. Nigdy nie udało mi się zapanować całkowicie nad jego wolą, jeżeli zaś chodzi o jasnowidzenie, to nie dokonałem z nim niczego, na czym by można było polegać. Moje porażki przypisywałem zawsze złemu stanowi jego zdrowia. Nim go poznałem, na kilka miesięcy przedtem, jego lekarze orzekli, że ma gruźlicę. O zbliżającej się śmierci mówił spokojnie, bez żalu, jak o czymś nieuniknionym.
Kiedy pomysł, o którym napomknąłem, przyszedł mi do głowy, pomyślałem, rzecz prosta, o panu Valdemarze. Zbyt dobrze znałem niewzruszoną filozofię tego człowieka, by się obawiać jakichś skrupułów z jego strony; nie miał przy tym żadnych krewnych w Ameryce, którzy by mogli stawiać mi jakieś przeszkody. Pomówiłem z nim otwarcie o sprawie i — ku mojemu zdumieniu — okazał żywe zainteresowanie. Mówię: ku mojemu zdumieniu, bo chociaż zgadzał się na udział w doświadczeniach, to jednak nigdy nie zauważyłem u niego oznak życzliwego zainteresowania się tym, co czyniłem. Jego choroba była tego rodzaju, że pozwalała na dokładne niemal ustalenie dnia zgonu. Ostatecznie umówiliśmy się, że skoro tylko lekarze powiadomią go, że zbliża się śmierć, on zawezwie mnie na dwadzieścia cztery godziny przed oznaczonym terminem.
Upłynęło już przeszło siedem miesięcy od chwili, gdy sam pan Valdemar przysłał mi następującą wiadomość:
Drogi P., może pan już przyjść. D. i F. stwierdzili zgodnie, że nie przeżyję jutrzejszej nocy. Myślę, że się nie mylą.
Valdemar.
List dotarł do mnie w pół godziny po napisaniu, a po piętnastu minutach byłem już w pokoju umierającego. Nie widziałem go dziesięć dni i przeraziłem się zmianami, jakie w nim zaszły w ciągu tego krótkiego czasu. Jego twarz miała barwę ołowiu, a oczy utraciły blask. Schudł tak strasznie, że kości policzkowe zdawały się przebijać skórę. Odpluwał obficie flegmą; tętno miał bardzo słabe. Niemniej zachował jeszcze — i to w znacznym stopniu — przytomność umysłu, a nawet trochę sił fizycznych. Mówił wyraźnie, brał bez pomocy jakieś środki uśmierzające, a kiedy wszedłem do pokoju, kreślił coś w notatniku. Siedział na łóżku wsparty na poduszkach. Lekarze D. i F. byli przy nim.
Uścisnąwszy dłoń Valdemara, odciągnąłem obu panów na bok i zapytałem o stan chorego. Lewe płuco znajdowało się od osiemnastu miesięcy w stanie zwapnienia i było, oczywiście, bezużyteczne. Prawe płuco, w parni górnej, było także częściowo, jeśli nie całkowicie, zwapnione, podczas gdy dolna część tworzyła masę stykających się ze sobą, ropiejących gruzełków. Chory miał duże jamy, a w jednym miejscu trwały zrost opłucnej. Te zmiany były stosunkowo bardzo niedawne. Zwapnienie postępowało bardzo szybko, jeszcze miesiąc temu nie było ani śladu, zrosty zaobserwowano w ciągu ostatnich trzech dni. Niezależnie od gruźlicy podejrzewano u pacjenta anewryzm aorty, lecz symptomy zwapnienia nie pozwalały na ścisłe rozpoznanie pod tym względem. Obaj lekarze sądzili, że pan Valdemar umrze około północy następnego dnia (w niedzielę). Teraz była sobota, godzina siódma wieczorem.
Odchodząc od łóżka chorego, by porozmawiać ze mną, lekarze pożegnali go. Nie mieli już zamiaru wrócić, ale na moją prośbę zgodzili się zajrzeć do chorego o dziesiątej wieczorem w niedzielę.
Kiedy wyszli, rozmawiałem otwarcie z panem Valdemarem o jego zbliżającym się zgonie, jak również — i to bardziej szczegółowo — o zamierzonym eksperymencie. Nie tylko zgadzał się na doświadczenie, ale nawet go pragnął i przynaglał mnie, bym je rozpoczął natychmiast, przy chorym byli pielęgniarz i pielęgniarka, ale czułem,, że nie mam prawa podejmować przy nich tego zadania,, że na wszelki wypadek trzeba mieć świadka, na którym będzie można polegać. Odłożyłem więc eksperyment do—godziny ósmej następnego wieczora, kiedy przybycie znajomego studenta medycyny (pana Teodora L.) wybawiło mnie z kłopotu. Początkowo miałem zamiar zaczekać na lekarzy, ale w końcu zmuszony byłem przystąpić do dzieła — po pierwsze dlatego, że pan Valdemar błagał o to, a po drugie nie było czasu do stracenia, gdyż chory widocznie opadał z sił.
Na moją prośbę pan L. zgodził się na notowanie wszystkiego, co się zdarzy. I właśnie dzięki jego notatkom, będącym częściowo streszczeniem, a częściowo dosłownym powtórzeniem, mogę teraz opisać to wydarzenie.
Zbliżała się ósma, kiedy wziąłem pacjenta za rękę, prosząc go, by powiedział w obecności pana L., że on (pan Valdemar) zgadza się na zahipnotyzowanie go w jego obecnym stanie.
Odpowiedział słabo, ale wyraźnie:
— Tak, chcę być zahipnotyzowany. I zaraz potem dodał:
— Obawiam się, że pan zwleka zbyt długo.
Gdy to powiedział, zacząłem wykonywać takie ruchy mesmeryczne, jakie zazwyczaj najskuteczniej oddziaływały na niego. Przeciągnąłem ręką w poprzek jego czoła — i zareagował od razu, ale dalsze zabiegi, mimo że nie szczędziłem wysiłku, nie odnosiły widocznego skutku. Kilka minut po ósmej przyszli — zgodnie z umową — lekarze D. i F. Wyjaśniłem im w kilku słowach, co zamierzam uczynić, a ponieważ nie oponowali, mówiąc, że pacjent jest już w agonii, kontynuowałem me zabiegi, zmieniwszy ruchy poprzeczne na ruchy w dół i utkwiwszy wzrok w prawym oku chorego.
W tym czasie jego puls był niewyczuwalny; oddychał chrapliwie, w przerwach półminutowych.
W ciągu kwadransa ten stan nie uległ zmianie, ale potem z piersi umierającego wyrwało się swobodne, choć bardzo głębokie westchnienie, a jego oddech przestał być chrapliwy; przerwy w oddychaniu nie zmniejszyły się. Kończyny chorego były zimne jak lód.
Pięć przed jedenastą dostrzegłem nieomylne oznaki wpływu mesmerycznego. Szkliste oczy chorego przybrały wyraz niespokojny i badawczy, wyraz, jaki widuje się tylko u ludzi uśpionych — co do tego nie miałem wątpliwości. Pod wpływem kilku szybkich poprzecznych ruchów zatrzepotał powiekami jak człowiek, który zasypia, pod wpływem kilku dalszych — zamknął oczy. Nie byłem jednak jeszcze zadowolony i kontynuowałem zabiegi intensywnie, z pełnym natężeniem woli, aż wreszcie doprowadziłem członki śpiącego do stanu zesztywnienia, ułożywszy je przedtem w odpowiednio swobodnej pozie. Nogi miał wyciągnięte na pełną długość, ręce spoczywały na łóżku w pewnej odległości od bioder; głowa była lekko wzniesiona.
Kiedy skończyłem, była dokładnie północ. Wówczas poprosiłem obecnych panów o zbadanie pana Valdemara. Po kilku próbach stwierdzili, że znajduje się on w niespotykanie doskonałym stanie mesmerycznego transu. Zaciekawienie lekarzy rosło. Doktor D. postanowił zostać przy pacjencie całą noc, podczas gdy doktor F. pożegnał się, obiecując wrócić o świcie. Pan L. i pielęgniarze byli przy chorym.
Zostawiliśmy pana Valdemara w spokoju i dopiero o trzeciej nad ranem zbliżyłem się do niego i znalazłem go w tym samym stanie, w jakim był, kiedy wyszedł doktor F. Leżał w takiej samej pozie, tętno było bardzo słabe, oddech spokojny (dostrzegalny tylko po przyłożeniu lusterka do ust); oczy miał zamknięte, członki sztywne i chłodne jak marmur. Ogólny widok nie sprawiał jednak wrażenia śmierci.
Zbliżywszy się do pana Valdemara, starałem się podziałać na niego tak, aby jego prawa ręka wykonywała takie same ruchy jak moja, przy czym poruszałem łagodnie ręką ponad nim tam i na powrót. W czasie poprzednich doświadczeń podejmowałem już te próby, ale bez skutku, toteż i teraz nie wierzyłem, że mi się poszczęści. Jednakże ku mojemu zdumieniu ręka chorego zaczęła się poruszać w kierunku wskazanym przeze mnie. Postanowiłem zaryzykować krótką rozmowę.
— Czy pan śpi? — zapytałem.
Nie odpowiedział, ale usta mu drgnęły, co skłoniło mnie do kilkakrotnego powtórzenia pytania. Za trzecim razem zadrżał na całym ciele, jego powieki podniosły się lekko, ukazując białą linię gałki ocznej, a z ust, poruszających się leniwie, wypłynął ledwie dosłyszalny szept:
— Tak, śpię… Nie budźcie mnie… Pozwólcie mi tak umrzeć…
Dotknąłem jego ciała — było sztywne jak przedtem. Prawa ręka posłusznie naśladowała ruchy mojej ręki. Zapytałem go znowu:
— Czy czuje pan jeszcze ból w piersiach? Odpowiedział natychmiast, ale ciszej niż przed chwilą:
— Nie boli… umieram…
Pomyślałem, że nie trzeba go dłużej niepokoić, i do przybycia doktora F. nie padło już ani jedno słowo. Lekarz przyszedł krótko przed wschodem słońca i zdziwił się niepomiernie zastawszy pacjenta przy życiu. Po zbadaniu tętna i przytknięciu lusterka do ust prosił mnie, abym jeszcze raz przemówił do uśpionego. I znowu zapytałem:
— Czy pan jeszcze śpi?
Jak przedtem, upłynęło kilka minut, nim odpowiedział. W czasie tej przerwy umierający zdawał się zbierać siły do mówienia. Gdy powtórzyłem pytanie po raz czwarty, odezwał się słabo, ledwie dosłyszalnie:
— Tak, jeszcze śpię… umieram…
Lekarze nie chcieli, by chory pozostał w tym stanie aż do śmierci, a ta miała nastąpić ich zdaniem w ciągu kilku minut. Postanowiłem jednakże przemówić do niego raz jeszcze i powtórzyłem poprzednie pytanie.
Kiedy odezwałem się, wyraz twarzy uśpionego zmienił się nagle. Oczy rozwarły się z wolna, źrenice uciekły do góry, skóra nabrała trupiej barwy, przypominającej nie tyle pergamin, co biały papier, a koliste gorączkowe plamy na policzkach zgasły od razu. Używam tego wyrażenia, bo nagłość ich zniknięcia przywodzi mi na pamięć zdmuchnięcie płomienia świecy. Równocześnie górna warga odchyliła się odsłaniając zęby, dotychczas zakryte, dolna zaś szczęka opadła i z szeroko otwartych ust wyzierał język spuchnięty i sczerniały. Obecnym nieobca była z pewnością groza śmierci, ale pan Valdemar wyglądał w tej chwili tak wstrętnie, tak ohydnie, że wszyscy odsunęli się od łóżka.
Czuję, że doszedłem do tego punktu opowiadania, w którym czytelnika ogarnie nieufność, niedowierzanie. Ale moją rzeczą jest opowiadać dalej.
Pan Valdemar nie dawał już znaku życia. Sądząc, że umarł, chcieliśmy go powierzyć opiece pielęgniarzy, gdy wtem jego język zaczął silnie drgać. Trwało to może minutę. Po upływie tego czasu z szeroko otwartych, nieruchomych ust wydobył się głos — taki głos, że sama próba opisania go mogłaby przyprawić o szaleństwo. Jest wprawdzie kilka określeń, które byłyby tu stosowne i mogłyby przynajmniej częściowo oddać to wrażenie — a więc mógłbym powiedzieć na przykład, że dźwięk był ostry, urywany i chrapliwy — ale okropnego ogólnego wrażenia nie da się opisać z tej prostej przyczyny, że nigdy podobny głos nie zazgrzytał w ludzkim uchu. Niemniej wydawało mi się wówczas i jeszcze teraz mi się wydaje, że dwa szczegóły można by było uznać za charakterystyczne dla tego głosu i dające niejako wyobrażenie o jego nieziemskich właściwościach. Po pierwsze, głos zdawał się docierać do uszu — przynajmniej do moich — z wielkiej odległości, jakby z jakiejś pieczary w głębi ziemi. Po drugie działał na mnie tak (obawiam się, że nie potrafię wyrazić tego zrozumiale), jak galaretowate lub lepkie ciała działają na zmysł dotyku.
Mówiłem o „głosie” i o „dźwięku”. Chcę dodać, że dźwięk odznaczał się wyraźną, nawet cudownie, przejmująco wyraźną sylabizacją. Pan Valdemar odezwał się — widocznie w odpowiedzi na pytanie, które mu zadałem przed kilkoma minutami. Zapytałem go, przypominam sobie, czy jeszcze śpi. Teraz powiedział:
— Tak… nie… Spałem… śpię… ale te–raz… te–raz… nie żyję…
Nikt z obecnych nie próbował ukryć straszliwego, niewysłowionego przerażenia, wywołanego tymi kilkoma słowami. Pan L. (student) zemdlał. Pielęgniarze natychmiast opuścili pokój i nie można ich było skłonić do powrotu. Moich własnych wrażeń nie staram się nawet przedstawić czytelnikowi. Przez blisko pół godziny czyniliśmy wysiłki — w ciszy, nie mówiąc ani słowa — by ocucić pana L. Kiedy przyszedł do siebie, zwróciliśmy się znowu ku panu Valdemarowi.
Wyglądał pod każdym względem tak samo, jak to opisałem poprzednio, tylko lusterko przytknięte do ust nie zdradzało już oddechu. Próba puszczenia krwi z ręki zawiodła. Muszę też wspomnieć, że jego ręka nie poddawała się już mojej woli i mimo wysiłków z mej strony nie poruszała się zgodnie z ruchem mojej ręki. Jedyną oznaką trwania wpływu mesmerycznego było drganie języka, gdy zwracałem się z jakimś pytaniem do pana Valdemara. Wydawało się, że usiłuje odpowiedzieć, ale brak mu już sił. Na pytania zadawane przez innych nie reagował zupełnie, mimo że starałem się stworzyć mesmeryczną łączność między nim i poszczególnymi osobami, znajdującymi się w pokoju.
Wydaje mi się, że opisałem wystarczająco dokładnie ówczesny stan pacjenta. Sprowadzono nowych pielęgniarzy i o godzinie dziesiątej wyszedłem stamtąd w towarzystwie lekarzy i pana L.
Po południu poszliśmy znowu odwiedzić pacjenta. Nic się nie zmieniło. Zastanawialiśmy się, czyby nie należało go obudzić, ale doszliśmy do wniosku, że nic dobrego nie wynikłoby z tego. Było rzeczą oczywistą, że mesmeryczny proces zahamował śmierć (czy też to, co się zwykle określa tym terminem). Wiedzieliśmy, że obudzenie go pociągnęłoby za sobą jego natychmiastowy, a przynajmniej bardzo szybki zgon.
Od tego czasu aż do końca zeszłego tygodnia — a więc w ciągu blisko siedmiu miesięcy — odwiedzaliśmy codziennie dom pana Valdemara, bardzo często w towarzystwie lekarzy i innych znajomych. W stanie uśpionego nie zaszła żadna zmiana. Pielęgniarze byli przy nim bez przerwy.
W zeszły piątek zdecydowaliśmy się wreszcie obudzić go lub przynajmniej spróbować obudzić. I właśnie niefortunny rezultat tej próby wywołał tyle dyskusji w pewnych kołach, tyle poruszenia wśród szerokiego ogółu.
Aby uwolnić pana Valdemara z transu, wykonywałem zwykłe mesmeryczne ruchy. Przez pewien czas nie odnosiły one skutku. Potem wystąpiły pierwsze oznaki ożywienia i tęczówka ukazała się z powrotem w szparze powiekowej. Zauważyliśmy, że towarzyszy temu obfite wyciekanie żółtawej limfy (spod powiek), wydzielającej gryzący i bardzo przykry odór.
Poddano myśl, bym spróbował, jak poprzednio, pokierować ruchami ręki śpiącego. Próba nie powiodła się. Wówczas doktor F. wyraził życzenie, bym postawił jakieś pytanie. Zapytałem:
— Panie Valdemarze, czy może nam pan powiedzieć, co pan teraz czuje i czego pan sobie życzy?
Gorączkowe plamy pojawiły się nagle na jego policzkach; język drgał, a raczej zwijał się gwałtownie w ustach (choć szczęki i wargi były nieruchome jak przedtem); w końcu usłyszeliśmy ten sam ohydny głos, który już: próbowałem opisać:
— Na Boga! — prędko! — prędko! — uśpijcie mnie — albo — prędko! — obudźcie mnie! — prędko! — Mówię wam, że jestem nieżywy!
Opuściły mnie całkiem siły i przez chwilę nie wiedziałem, co czynić. Najpierw zrobiłem wysiłek, by uśpić z powrotem pacjenta, ale mi się to nie powiodło, bo moja wola była sparaliżowana; potem, na odwrót, starałem się go obudzić. Wkrótce spostrzegłem, że mi się to udaje — albo przynajmniej wyobrażałem sobie, że mi się całkowicie uda — i jestem pewny, że wszyscy w pokoju byli przekonani, iż go obudzę.
Ale tego, co się stało, żadna ludzka istota nie mogłaby przewidzieć.
Kiedy szybko wykonywałem mesmeryczne ruchy, wśród okrzyków: „nieżywy! nieżywy!”, wyskakujących po prostu z języka, nie z warg uśpionego, całe jego ciało od razu — w ciągu minuty lub nawet szybciej — skurczyło się, rozpadło, zupełnie zgniło pod moimi rękami. Na łóżku przed nami leżała niemal płynna, ohydnie cuchnąca masa.
przełożyła Zofia Krajewska
Anatole France
Jak wszyscy wiedzą, całe moje życie poświęciłem archeologii egipskiej. Byłbym nader niewdzięczny względem mojej ojczyzny, nauki i siebie, gdybym żałował wstąpienia na tę drogę, po której kroczę od czterdziestu lat. Prace moje nie były bezcelowe. Bez pochlebiania sobie powiem, że moja Rozprawa o rączce zwierciadła egipskiego z muzeum Luwru może jeszcze być rozpatrywana z pożytkiem. Chociaż datuje się ona z moich początków. Co do dużego dzieła, poświęconego następnie jednej z wag brązowych, znalezionych w poszukiwaniach w Serapeum, byłbym niesprawiedliwy, nie myśląc o nim nic dobrego, skoro ono otworzyło mi wrota Instytutu.
Zachęcony pochlebnym przyjęciem, jakiego doznały moje poszukiwania w tym kierunku u moich nowych kolegów, pokusiłem się pewnego razu o napisanie pracy, która obejmowałaby wszystkie wagi i miary, będące w użyciu za panowania Ptolemeusza Auletesa (80–52 przed Chr.). Wkrótce jednak spostrzegłem, że prawdziwy uczony nie może traktować przedmiotu tak ogólnego i że poważna nauka nie zdołałaby zbliżyć się do niego bez narażania się na wstyd w różnego rodzaju przygodach. Czułem, że rozpatrując kilka przedmiotów naraz, porzucałem podstawowe zasady archeologii. Jeżeli wyspowiadam dzisiaj swój błąd, jeżeli wyznam mój niepojęty entuzjazm, obudzony olśniewającym pomysłem, czynię to w interesie młodych ludzi, którzy z mojego przykładu nauczą się zwyciężać wyobraźnię. Jest ona naszą nieubłaganą nie—przyjaciółką. Uczony, który nie potrafi zdusić jej w sobie, jest na zawsze stracony dla nauki. Drżę jeszcze na myśl o otchłani, do której zapędzał mnie mój umysł awanturniczy. Byłem na dwa cale od tego, co nazywają historią.
Jaka hańba! Byłbym popadł w sztukę, gdyż historia jest tylko sztuką albo co najwyżej fałszywą wiedzą. Któż nie wie dzisiaj, że historycy poprzedzili archeologów, jak astrologowie poprzedzili astronomów, jak alchemicy poprzedzili chemików, jak małpy poprzedziły ludzi? Dzięki Bogu, skończyło się na obawie.
Moje trzecie dzieło — spieszno mi wypowiedzieć to — było mądrze poczęte. Była to rozprawa zatytułowana: o stroju kobiety egipskiej średniego okresu, wedle nie wydanego dotąd malowidła. — Traktowałem przedmiot w taki sposób, aby nie popaść w błąd. Nie wprowadziłem ani jednej myśli ogólnej. Strzegłem się tych rozpatrywań, tych porównań i poglądów, którymi niektórzy moi koledzy psują rzeczową relację z najpiękniejszych odkryć. I trzebaż było, aby dzieło tak zdrowe miało tak dziwne przeznaczenie. Przez jaką igraszkę losu miało ono stać się dla mnie przyczyną najokropniejszych błędów?!
Ale nie wyprzedzajmy wypadków i nie mieszajmy dat.
Moją rozprawę przeznaczono do odczytania na publicznym posiedzeniu pięciu akademii, zaszczyt tym większy, że przypadał rzadko dziełom o takim charakterze. Posiedzenia akademii od kilku lat licznie uczęszczane są przez ludzi z towarzystwa. W dniu, w którym czytałem, sala wypełniona była najwykwintniejszą publicznością. Przyszło mnóstwo pań. Piękne twarze i eleganckie toalety błyszczały na trybunach. Z uszanowaniem wysłuchano mego odczytu. Nie przerywano go nierozważnymi i głośnymi okrzykami, które wywołują ustępy literackie. Nie, publiczność zachowywała się odpowiednio do natury i nastroju dzieła przedstawionego jej. Okazała się poważna i surowa.
Ponieważ robiłem pauzy między zdaniami — aby lepiej oderwać myśli — miałem dość czasu, ażeby poprzez moje okulary obserwować uważnie całą salę. Mogę powiedzieć, że nie spotkałem wcale lekkich uśmiechów, błądzących na ustach. Przenigdy! Najświeższe twarze przybierały wyraz ponury. Zdawało się, jak gdyby przeze mnie wszystkie umysły nagle dojrzały. Tu i tam, podczas kiedy czytałem, młodzi ludzie szeptali do ucha swych sąsiadek. Zapewne rozmawiali o jakimś specjalnym punkcie mojej rozprawy.
Więcej jeszcze, jakaś piękna dama lat dwudziestu dwóch lub czterech może, siedząca na lewym rogu północnej trybuny, słuchała pilnie i robiła zapiski. Jej twarz o rysach delikatnych, zdradzała prawdziwie niezwykłą zmienność wyrazu. Uwaga, jaką darzyła moje słowa, dodawała wdzięku jej oryginalnej twarzy. Nie była sama. Wysoki i barczysty mężczyzna z długą, kędzierzawą brodą królów asyryjskich, z długimi, czarnymi włosami, stał przy niej i od czasu do czasu zamieniał z nią kilka cichych słów. Uwaga moja, skierowana poprzednio ku całej publiczności, zogniskowała się teraz na młodej kobiecie. Wyznam szczerze, że pobudzała moją ciekawość, co niektórzy z kolegów mogliby uważać za niegodne mego charakteru naukowego, ja jednak twierdzę, że nie byliby więcej ode mnie obojętni, gdyby się znajdowali na takiej uroczystości. W miarę jak mówiłem, młoda kobieta pisała w małym karnecie kieszonkowym; słuchając mojej rozprawy, doznawała widocznie najsprzeczniejszych uczuć, od zadowolenia i radości do zdziwienia, a nawet niepokoju. Wpatrywałem się w nią z wzrastającą ciekawością. Dałby Bóg, żebym tylko był na nią spoglądał tego dnia, pod tą kopułą!
Kończyłem właśnie; pozostawało mi jeszcze tylko dwadzieścia pięć albo co najwyżej trzydzieści stronic do przeczytania, kiedy moje oczy spotkały się z oczyma człowieka z asyryjską brodą.
Jak wytłumaczyć wam to, co się teraz stało, kiedy ja sam nie pojmuję tego zgoła? Powiedzieć mogę tylko tyle, że spojrzenie tego człowieka natychmiast wzbudziło we mnie dziwny niepokój. Źrenice, spoglądające na mnie, były nieruchome i zielone. Nie mogłem odwrócić oczu. Stałem niemy, z nosem zadartym. Ponieważ umilkłem, oklaskiwano mnie. Skoro zapanowała cisza, chciałem dokończyć lektury. Ale pomimo najgwałtowniejszych wysiłków nie mogłem oderwać oczu od dwóch żywych świateł, do których były tajemniczo przykute.
To jeszcze nie wszystko. Przez jakieś niepojęte czary, na przekór zwyczajowi całego mego życia, zacząłem improwizować. Bóg wie, czy to było mimowolne! Pod działaniem dziwnej, nieznanej, nieprzepartej siły, recytowałem z elegancją i zapałem roztrząsania filozoficzne o toaletach damskich w różnych wiekach; uogólniałem, poetyzowałem, mówiłem — Boże przebacz mi! — o „wiecznie niewieścim”, o pragnieniach, błąkających się jak powiew wiatru około pachnącego welonu, którym kobieta umie przystrajać swoją piękność.
Człowiek z brodą asyryjską nie przestawał na mnie patrzeć. A ja mówiłem. Nareszcie spuścił oczy, a ja umilkłem. Przykro mi dodać, że ustęp ten, tak nie zgadzający się z moim umysłem, tak sprzeczny z duchem naukowości, oklaskiwano z entuzjazmem. Młoda kobieta z trybuny północnej klaskała w dłonie i uśmiechała się.
Przy pulpicie zastąpił mnie członek Akademii Francuskiej, widocznie niezadowolony z tego, że zabiera głos po mnie. Obawy jego były może nieco przesadzone. Wysłuchano go bez wielkiej niecierpliwości. Zauważyłem, że mówił coś wierszem.
Po skończonym posiedzeniu opuściłem salę w towarzystwie kilku kolegów, którzy ponowili jeszcze gratulacje, w których szczerość chcę wierzyć.
Zatrzymawszy się na ulicy, obok lwa Creuzota, celem zamienienia kilku uścisków dłoni, ujrzałem człowieka z asyryjską brodą i jego piękną towarzyszkę, wsiadających do powozu.
Przypadkowo znajdowałem się właśnie obok wymownego filozofa, o którym mówiono, że pogrąża się w uciechach światowych równie jak i w teoriach kosmicznych. Młoda kobieta, wychylając spoza firanek delikatną główkę i małą rączkę, zawołała na niego po nazwisku i odezwała się do niego z lekkim akcentem angielskim:
— Zapomina pan o mnie, kochany panie, to źle! Kiedy powóz oddalił się, zapytałem mego świetnego kolegi, kto była ta urocza dama i jej towarzysz.
— Jak to — zawołał — pan nie zna miss Morgan i jej lekarza Daouda, który wszystkie choroby leczy magnetyzmem, hipnotyzmem i sugestią? Anna Morgan jest córką najbogatszego kupca w Chicago. Przed dwoma laty przyjechała do Paryża z matką i wybudowała sobie wspaniały pałacyk na avenue de 1’Imperatrice. Jest to bardzo wykształcona i inteligentna osoba.
— Nie dziwi mnie to — odpowiedziałem. — Poprzednio już miałem sposobność zauważyć, że ta Amerykanka posiada poważny umysł.
Mój sławny kolega uśmiechnął się, ściskając mi ręce.
Pieszo udałem się na ulicę Saint–Jacques, gdzie zamieszkuję od trzydziestu lat w skromnym mieszkaniu, z którego widać wierzchołki drzew Ogrodu Luksemburskiego i usiadłem przy stole do pracy. Trzy dni tak przesiedziałem naprzeciw figurki, przedstawiającej boginię Pacht o główce kota. Mała ta statuetka nosi napis fałszywie zrozumiany przez archeologa Grebault. Przygotowywałem poprawne odczytanie napisu z komentarzem. Moja przygoda w Instytucie sprawiła na mnie mniejsze wrażenie, niż mogłem się obawiać. Nie byłem wcale nadmiernie zmieszany. Mówiąc prawdę, zapomniałem już o tym trochę i trzeba było nowych wydarzeń, aby ożywić we mnie wspomnienia.
Przez te trzy dni miałem dość czasu na wykończenie mego komentarza. Przerywałem pracę archeologiczną tylko po to, żeby przeczytać gazety wychwalające mnie. Najbardziej obce naukowości gazety mówiły z pochwałami o „pięknym ustępie” kończącym moją rozprawę. „Było to objawienie — mówiły — a profesor Pigeonneau sprawił nam na samym końcu prawdziwie miłą niespodziankę.” Nie wiem, czemu donoszę o takich drobnostkach, obojętne mi jest to, co mówi o mnie prasa.
Otóż byłem zamknięty od trzech dni w moim gabinecie, kiedy zadrżałem nagle na dźwięk dzwonka. Pociągnięcie sznurka miało w sobie coś nakazującego, fantastycznego, nieznanego, coś, co mnie zmieszało; z prawdziwą obawą poszedłem otworzyć drzwi. Kogóż znalazłem na korytarzu? Młodą Amerykankę, która tak pilnie słuchała kiedyś mojego odczytu, miss Morgan we własnej osobie!
— Pan Pigeonneau!
— To ja.
— Poznaję pana doskonale, chociaż nie ma pan na sobie pięknego munduru z zielonymi palmami. Ale, błagam, nie odchodź pan, żeby przywdziać go dla mnie. Wolę pana nawet w ubraniu domowym.
Wprowadziłem ją do gabinetu. Rzuciła ciekawe spojrzenie na papirusy, ryciny i rysunki, które wypełniały gabinet aż po sufit, potem przez chwilę oglądała w skupieniu boginię Pacht, stojącą na stole. Na koniec odezwała się: — Cudna jest.
— Mówi pani o tej małej figurce? Istotnie ona przedstawia ciekawą osobliwość epigraficzną. Ale czy nie mógłbym się dowiedzieć, czemu przypisać zaszczyt wizyty pani?
— Och! — odparła — kpię sobie z osobliwości epigraficznych. Ona ma przepysznie delikatną twarz kotki. Nie wątpi pan przecież, że to jest prawdziwa bogini, nieprawdaż, panie Pigeonneau?
Broniłem się przeciwko temu obraźliwemu podejrzeniu.
— Podobna wiara — rzekłem — byłaby fetyszyzmem. Ze zdziwieniem spoglądała na mnie swoimi zielonymi oczyma.
— Ach, pan nie jest fetyszystą? Myślałam, że nie można być archeologiem, nie będąc fetyszystą. Jakże więc mogła Pacht zainteresować pana, skoro nie wierzy pan, że to jest bogini? Ale dajmy temu spokój. Przyszłam zobaczyć się z panem w ważnej sprawie.
— Bardzo ważnej?
— Tak, ze względu na kostium. Proszę spojrzeć na mnie…
— Z przyjemnością.
— Czy nie wydaje się panu, że mam charakterystyczny profil plemienia Kuszytów?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Podobna rozmowa odbiegała zbytnio od moich zwyczajów. Ciągnęła dalej:
— O, nic w tym dziwnego. Przypominam sobie, że byłam Egipcjanką. A pan, panie profesorze, czy byłeś Egipcjaninem? Nie przypomina pan sobie? To dziwne. Ale chyba nie wątpi pan, że przechodzimy stopniowo przez cały szereg wcieleń?
— Nie wiem, proszę pani.
— Zadziwia mnie pan.
— Czy nie powie mi pani, jaki zaszczyt…?
— Prawda, nie powiedziałam panu jeszcze, że przychodzę prosić go o pomoc w przygotowaniu egipskiego stroju na bal kostiumowy u hrabiny N. Chciałabym mieć kostium zupełnie autentyczny i zdumiewająco piękny. Dużo już nad
nim pracowałam. Radziłam się moich wspomnień, gdyż dobrze sobie przypominam, jak żyłam w Tebach przed sześciu tysiącami lat. Sprowadziłam sobie rysunki z Londynu, z Bulaku i z Nowego Jorku.
— To było pewniejsze.
— Nie, nic nie ma pewniejszego nad wewnętrzne objawienie. Studiowałam również egipskie muzeum Luwru. Ile tam zachwycających rzeczy! Kształty smukłe i czyste, profile o ostrej delikatności, kobiety kwiatom podobne, sztywne i wiotkie zarazem. A jeden bożek Bes podobny jest do Sarceya! Mój Boże, jakie to wszystko piękne!
— Pani, nie wiem jeszcze…
— To nie wszystko. Poszłam posłuchać odczytu pana o ubiorze kobiety egipskiej ze średniego okresu i zapisałam sobie to i owo. Była nieco ciężka ta pańska rozprawa! Ale rozgryzłam ją dzielnie. Przy pomocy tych dokumentów sporządziłam sobie kostium. Nie jest on jeszcze doskonały. Przychodzę prosić pana o poprawienie go. Niech pan przyjdzie do mnie jutro, kochany profesorze. Proszę zrobić to dla miłości Egiptu. Zgoda? Do jutra! Teraz muszę już odejść. Mama czeka na mnie w powozie.
Wymawiając te ostatnie słowa, uleciała. Szedłem za nią. Kiedy doszedłem do przedpokoju, była już na dole, skąd dochodził jej jasny głos:
— Do jutra! Avenue du Bois–de–Boulogne, obok willi Said.
— Nie pójdę wcale do tej wariatki — powiedziałem sobie.
Na drugi dzień o czwartej dzwoniłem do bramy jej domu.
Lokaj wprowadził mnie do wielkiej oszklonej sali, całej zapchanej obrazami, rzeźbami z brązu i marmuru; komody, obciążone przepyszną porcelaną, mumie peruwiańskie, dwanaście manekinów ludzi i koni, pokrytych zbrojami, których przewyższał wysokością rycerz polski z białymi skrzydłami i kawaler francuski w stroju turniejowym, nad którego przyłbicą wznosił się wraz z welonem spiczasty malowany czepek kobiecy. W pośrodku istnego lasu palmowego spoczywał gigantyczny Budda ze złota. U nóg bóstwa stara kobieta, niedbale ubrana, czytała Biblię.
Byłem jeszcze olśniony tą wspaniałością, kiedy miss Morgan, unosząc portierę z purpurowego sukna, ukazała się w białym szlafroku, ozdobionym puchem łabędzim. Skierowała się ku mnie. Dwa wielkie psy duńskie postępowały za nią.
— Wiedziałam dobrze, że pan przyjdzie, panie profesorze.
Wyjąkałem komplement:
— Jakże odmówić tak uroczej osobie?
— O, nie dlatego, żem ładna, nie można mi niczego odmówić. Znam pewne tajemnice, które zmuszają ludzi do słuchania mnie.
Potem, wskazując na starą damę, czytającą Biblię, rzekła:
— Nie zważaj pan, to mama. Nie przedstawiam pana. Gdybyś pan do niej przemówił, nie mogłaby odpowiedzieć, ponieważ należy do sekty religijnej, która zabrania próżnych słów. Jest to najnowsza sekta. Zwolennicy jej ubierają się w worki i jadają z miseczek drewnianych. Mamie bardzo się podobają te praktyki. Ale pojmuje pan, że nie dlatego prosiłam pana o przyjście do mnie, aby opowiadać o mamie. Idę włożyć mój kostium egipski. To nie będzie długo trwało. Czekając, oglądaj pan te drobnostki.
I kazała mi usiąść przed szafą, zawierającą trumnę mumii, parę figurek średniego okresu, skarabeusze i kilka fragmentów pięknego obrzędu pogrzebowego.
Gdy zostałem sam, zacząłem studiować pewien papirus, który obudził we mnie tym większe zainteresowanie, że nosi nazwisko, jakie wyczytałem już na jednej pieczęci. Jest to nazwisko pisarza króla Setisa I. Zacząłem natychmiast doszukiwać się różnych odrębnych właściwości dokumentu. Nie wiem, jak długo pogrążony byłem w tej pracy, kiedy jakiś instynkt ostrzegł mnie, że ktoś stoi za mną. Odwróciłem się i ujrzałem cudną istotę ze złotym jastrzębiem na głowie, ubraną w rodzaj wąskiej, białej opończy, która uwydatniała czystą i zachwycającą młodość ciała. Na tej opończy lekka, różowa tunika, ściśnięta w stanie paskiem z drogich kamieni, spadała, rozsuwając się w symetrycznych fałdach. Ramiona i nogi były nagie i obciążone pierścieniami. Stała naprzeciw mnie, zwróciwszy głową do prawego ramienia, w bizantyjskiej pozie, która coś boskiego nadawała jej czarującej piękności.
— Jak to — zawołałem — to pani, miss Morgan?
— Zapewne, jeśli tylko nie jest to Nejeron–Ra, w swej własnej osobie. Wie pan, Nejeron–Ra z Leconte de Lisle’a, Piękność słońca…?
Na swym dziewiczym łożu stęskniona i smutna
Leży spowita bielą najcieńszego płótna
— Ale nie, pan nie wie, pan nie czyta wierszy. Poezja to jednak piękna rzecz…! Ale zabierzmy się do pracy.
Pokonawszy wzruszenie, zrobiłem tej ślicznej osóbce kilka uwag o jej zachwycającym kostiumie. Ośmieliłem się zwrócić uwagę na kilka szczegółów, które były dalekie od dokładności archeologicznej. Radziłem zamienić kilka drogich kamieni w pierścionkach na inne, więcej używane w średnim okresie. Na koniec stanowczo sprzeciwiłem się użyciu agrafy z emalii komórkowej; klejnot ten stanowił istotnie wstrętny anachronizm. Zgodziliśmy się dać na to miejsce kilka drogich kamieni, osadzonych w wąskich złotych żłóbkach.
Miss Morgan słuchała mnie z nadzwyczajną uwagą i tak była zadowolona, że chciała mnie zatrzymać na obiedzie. Wymówiłem się regularnością moich zwyczajów, wstrzemięźliwym sposobem życia i pożegnałem się.
Byłem już w przedpokoju, kiedy zawołała:
— A proszę mi napisać powiastkę.
Odwróciłem głowę ze zdziwieniem i odpowiedziałem powoli:
— Kiedy ja nie piszę powiastek.
— Pan nie pisze powiastek? Więc po cóż jest ta cała wiedza, skoro nie można zużytkować jej do napisania powiastki? No, ale dla mnie zrobi pan wyjątek.
Nie dałem odpowiedzi i pospiesznie oddaliłem się. Czy można odpowiadać na propozycje tak narwanych głów?
Przez kilka tygodni nie wychodziłem z domu i oddawszy się pracy, zacząłem zapominać o miss Morgan, kiedy nagle przypomniała mi się sama.
Pewnego dnia, gdy siedziałem pogrążony w pracy, wszedł posłaniec, który wręczył mi bilecik i postawił prze’ de mną jakiś koszyk, dodając lakonicznie:
— Od miss Morgan.
Gdy zacząłem rozwijać koszyk, wewnątrz dało się słyszeć miauczenie, a po chwili wyśliznął się mały, popielaty kotek, który rozglądnął się wokoło, wygiął grzbiet, ziewnął i mrucząc poszedł wycierać się o boginię Pacht, która wznosiła nad moim stołem swe przeczyste kształty i swój delikatny pyszczek. Ładny był mimo swej ciemnej maści i krótkiego włosa. Wydawał się inteligentny i nie okazywał dzikości. Nie mogłem pojąć przyczyny tak szczególnego podarunku. Bilet miss Morgan nie oświecił mnie zbytnio w tym kierunku. Brzmiał następująco:
Kochany Panie!
Posyłam panu małego kota, którego doktor Daoud przywiózł z Egiptu i którego bardzo lubię. Przez miłość ku mnie obchodź się pan z nim dobrze. Nie potrzebuję panu przypominać, że musi mi pan napisać powiastkę. Przyniesie mi ją pan w dzień Trzech Króli. Zjemy razem obiad.
Anna Morgan
P. S. Pański kotek nazywa się Porou.
Po przeczytaniu listu spojrzałem na Porou, który stojąc na tylnych łapkach, lizał czarny pyszczek swej boskiej siostry Pacht. On też spojrzał na mnie, i trzeba przyznać, że z nas dwóch nie on był więcej zdziwiony.
Pytałem samego siebie, co to wszystko ma znaczyć, jednak zrezygnowałem wkrótce ze zrozumienia czegokolwiek. „Dobry sobie jestem — pomyślałem w duchu — szukając sensu w szaleństwach narwanej głowy. Pracujmy. Co do tego zwierzątka, to moja gospodyni zaradzi jego potrzebom.”
Zabrałem się do pracy chronologicznej, tym więcej dla mnie interesującej, że przy tej okazji gromię mego znamienitego kolegę, Gustawa Maspero. Porou nie opuścił mego stołu. Siedział na tylnych łapkach i strzygąc uszami, sPoglądał na mnie, piszącego. Dziwna rzecz, nic dobrego Rie napisałem w tym dniu. Myśli mąciły mi się, przychodziły mi do głowy urywki z piosnek i z dziecinnych opowiastek. Poszedłem spać niezadowolony z siebie.
Nazajutrz rano Porou siedział już na stole, liżąc sobie łapki. W tym dniu również źle mi się pracowało; Porou i ja spędziliśmy najjaśniejsze godziny dnia, spoglądając nawzajem na siebie. Następny dzień przeszedł w ten sam sposób, następny również, słowem cały tydzień. Powinienem był smucić się, ale muszę wyznać, że znosiłem to zło cierpliwie, a nawet wesoło. Okropność, jak szybko porządny człowiek potrafi się zepsuć.
W niedzielę „Ukazania się Jezusa” zbudziwszy się w wesołym usposobieniu, pobiegłem do stołu, gdzie Porou wedle swego zwyczaju już mnie wyprzedził, chwyciłem zeszyt pięknego, białego papieru, umaczałem pióro w atramencie i pod wzrokiem mojego nowego przyjaciela napisałem wielkimi literami: Przygody jednookiego człowieka do posyłek. Potem, nie spuszczając wzroku z Porou, przez cały dzień pisałem z nadzwyczajną szybkością opowiadanie o przygodach tak przepysznych, zabawnych i urozmaiconych, że sam byłem rozbawiony. Mój jednooki tragarz mylił się w zleceniach i popełniał najkomiczniejsze omyłki. Kochankowie, znajdujący się w krytycznej sytuacji, otrzymywali od niego niespodziewaną pomoc. Przenosił szafy z ukrytymi w nich ludźmi, którzy, wprowadzeni do nowych mieszkań, przerażali stare damy.
Ale jak zanalizować historię tak wesołą? Pisząc to, po dwadzieścia razy wybuchałem śmiechem. Porou nie śmiał się wprawdzie, ale poważny jego wyraz był niemniej zabawny od najśmieszniejszych min. O siódmej wieczorem kreśliłem ostatnie linijki tego miłego dziełka. Od godziny pokój oświecały tylko fosforyzujące oczy Porou. Pisałem w ciemnościach jak przy najlepszej lampie.
Skończywszy historię, ubrałem się; wdziałem czarne ubranie i białą krawatkę; żegnając się z Porou, zszedłem spiesznie na ulicę. Nie uszedłem jeszcze dwudziestu kroków, kiedy uczułem, że ktoś mnie ciągnie za rękaw.
— Gdzież to biegniesz jak lunatyk, wuju?
Był to mój siostrzeniec, Marceli, przyzwoity i inteligentny młody człowiek, internista z Salpetriere. Mówią, że mu się powiedzie w medycynie. Byłoby dobrze, gdyby nie dowierzał zbytnio swej kapryśnej wyobraźni.
— Ależ — odpowiedziałem — idę zanieść miss Morgan, powiastkę, którą właśnie napisałem.
— Jak to, wuju, ty układasz powiastki i znasz miss Morgan? Jest bardzo ładna. Czy znasz także doktora Daouda, który jej stale towarzyszy?
— Empiryk, szarlatan!
— Bez wątpienia, mój wuju, ale na razie eksperymentator przedziwny. Ani Bernheim, ani Liegeois, ani Charcot nie uzyskali takich fenomenów, jakie on wywołuje wedle woli. Hipnotyzuje i sugestionuje bez zetknięcia się, bez działania wprost, ale za pośrednictwem zwierzęcia. Do swych doświadczeń posługuje się zwykle małymi kotami o krótkim włosie. Oto jak on to przeprowadza: poddaje jakiś nakaz kotkowi i w koszyku posyła zwierzątko przedmiotowi, na który chce działać. Kot przenosi sugestię, którą otrzymał, a pacjent pod wpływem zwierzątka wykonuje wszystko, co mu szalbierz nakazał.
— Doprawdy, mój kochany?
— Doprawdy, wuju.
— A jaki udział bierze miss Morgan w tych pięknych doświadczeniach ?
— Miss Morgan wuju, każe pracować doktorowi na swoją korzyść, i posługuje się hipnotyzmem i sugestią dla nakazywania ludziom popełniania głupstw, jak gdyby jej piękność nie wystarczała do tego.
Nie słuchałem więcej. Jakaś nieprzeparta siła ciągnęła mnie do miss Morgan…
przełożyła Zofia Jachimecka
Theophile Gautier
Nikt nie mógł zrozumieć, jaka to choroba podkopywała z wolna Oktawiusza de Saville. Nie leżał w łóżku i prowadził zwykły tryb życia; nigdy żadna skarga nie wydobyła się z jego ust, a jednak niknął w oczach. Pieczołowitość rodziny i przyjaciół zmuszała go do zasięgnięcia rady u lekarzy. Zapytywany przez nich, nie żalił się na żadne określone cierpienie i nauka nie mogła w nim odkryć żadnych niepokojących objawów; przy opukiwaniu piersi wydawały dźwięk dobry, a ucho przyłożone do jego serca zaledwie mogło zauważyć jakieś uderzenie zbyt wolne lub też zbyt przyspieszone; nie kaszlał, nie miał gorączki, ale życie uchodziło z niego i uciekało przez jedną z tych niewidzialnych szpar, których pełno w człowieku, jak mówi Terencjusz.
Czasami wskutek dziwnego omdlenia bladł i stawał się zimny jak marmur. Przez dwie albo trzy minuty można było przypuszczać, że umarł; następnie wahadło, wstrzymane tajemniczą ręką, rozpoczynało na nowo swój ruch i Oktawiusz zdawał się budzić ze snu. Posłano go do wód, ale nimfy źródeł leczniczych nie pomogły mu. Podróż do Neapolu nie osiągnęła lepszego skutku. To piękne, tak wychwalane słońce, wydawało mu się czarne, jak gdyby ze sztychów Albrechta Durera; nietoperz, który na skrzydle ma napisane słowo melancholia, przecinał błyszczący błękit swoimi zapylonymi błonami i trzepotał się między światłem a nim; czuł się jak zlodowaciały na Strada Mergellina, gdzie prażą się na pół nadzy lazzaroni i gdzie słońce nadaje ich skórom brązową patynę.
Powrócił więc do swego małego mieszkania przy ulicy św. Łazarza i na pozór rozpoczął swój dawny tryb życia.
Mieszkanie to urządzone było bardzo wygodnie jak na mieszkanie kawalerskie. Ale ponieważ mieszkanie przybiera po jakimś czasie wygląd, a może i myśli tego, który je zamieszkuje, pokoje Oktawiusza stawały się coraz smutniejsze, adamaszki firanek przybladły i przepuszczały szare już tylko światło. Wielkie bukiety piwonii więdły na przybrukanym tle kobierców; złote szlaki, bramujące kilka akwarel i parę szkiców poczerwieniały z wolna pod nieubłaganym kurzem; ogień zniechęcony gasł i dymił pośród popiołu. Stary zegar Boule’a, wykładany miedzią i szyld—kretem, wstrzymywał odgłos swego tykania, a dźwięk znudzonych godzin mówił cicho, jakby w pokoju chorego; drzwi zamykały się bez hałasu, a plusze tłumiły kroki rzadkich gości; śmiech zamierał sam przez się przedarłszy się do tych ponurych, zimnych i ciemnych pokoi, gdzie przecież niczego nie brakowało z nowoczesnego zbytku. Jan, służący Oktawiusza, z miotełką pod pachą, z tacą w ręku, ślizgał się po nich jak cień, gdyż przejęty bezwiednie melancholią mieszkania, stracił swoją gadatliwość. Na ścianach wisiały jako trofea: rękawice do boksu, maski i florety, ale nietrudno było odgadnąć, że już od dawna nie używano ich; otwarte i niedbale porzucone książki włóczyły się po wszystkich meblach, jak gdyby Oktawiusz chciał uśpić tą mechaniczną lekturą jakąś uporczywą myśl. Zaczęty list, którego papier już pożółkł, zdawał się wyczekiwać od miesięcy, żeby go skończono i leżał jak niemy wyrzut na środku biurka. Mimo że zamieszkałe pokoje wydawały się puste, nie było w nich życia i wchodzącego tam uderzał powiew zimnego powietrza, jakie wieje z grobowców, kiedy się je otwiera.
W tym ponurym mieszkaniu, gdzie żadna kobieta nie zabłąkała ani koniuszka swego pantofelka, Oktawiusz czuł się lepiej niż gdzie indziej — ten spokój, ten smutek i to opuszczenie odpowiadało mu. Radosny zgiełk życia przerażał go, chociaż czasami czynił wysiłki, aby się weń wmieszać; mimo to wracał jeszcze bardziej ponury z maskarad, wycieczek albo kolacji, na które ciągnęli go przyjaciele. Toteż nie walczył już więcej z tym tajemniczym bólem i przepędzał dni z obojętnością człowieka, który nie liczy na jutro. Nie wierząc w przyszłość, nie robił żadnych planów i w skrytości posłał Bogu swoją dymisję z życia, czekając, kiedy zostanie przyjęta. Mimo to mylilibyście się, gdybyście sobie wyobrazili wychudłą i zapadniętą twarz, ziemistą cerę, osłabione członki i wielkie zewnętrzne wyniszczenie. Co najwyżej, można było zauważyć parę brunatnych plam pod powiekami, parę czerwonych odcieni wokoło oczodołów, parę bruzd na skroniach, przeciętych niebieskimi żyłkami. A tylko iskra życia nie błyszczała w jego oku, z którego uleciała wola, nadzieja i pragnienie. To martwe spojrzenie w tym młodym obliczu stanowiło dziwny kontrast i wywierało bardziej przykre wrażenie niż wynędzniała twarz i błyszczące gorączką oczy, właściwe zwykłej chorobie.
Zanim zaczął słabować, Oktawiusz był, jak to się mówi, ładnym chłopcem i pozostał nim jeszcze teraz. Gęste czarne włosy, jedwabiste i połyskujące, wiły się w bujnych lokach na jego skroniach. Podłużne, ciemnoniebieskie, aksamitne oczy, ocienione zagiętymi rzęsami, świeciły czasami wilgotnym blaskiem; w spokoju, kiedy żadna namiętność nie podniecała ich, odznaczały się tą niezamąconą pogodą, jakie mają oczy ludzi na Wschodzie, gdy przed kawiarnią w Smyrnie albo w Konstantynopolu odprawiają swój „keft”* po wypaleniu narghili. Twarz jego nie miała nigdy rumieńców, a bladooliwkowa cera, która w całym swym blasku występowała dopiero przy sztucznym świetle, przypominała cery południowców. Ręka jego była zgrabna i delikatna, stopa wąska o wysokim podbiciu. Ubierał się dobrze, ani zbyt modnie, ani zbyt staroświecko i umiał doskonale uwydatniać swoje przyrodzone zalety. Gdyby się chciał dostać do Jockey–Klubu, nie odmówiono by mu przyjęcia, mimo iż nie był ani dandysem, ani sportowcem.
Jak to być mogło, że ten piękny i bogaty młodzieniec, mający tyle powodów do szczęścia, tak nędznie marniał? Powiecie może, że Oktawiusz był zblazowany, że modne romanse zatruły mu umysł niezdrowymi myślami, że nie miał wiary, że z jego młodości i majątku roztrwonionego na szalone orgie nie zostało mu nic więcej jak tylko długi — wszystkie te przypuszczenia są nieprawdziwe. Nie zakosztowawszy wielu przyjemności, Oktawiusz nie mógł być nimi znudzony. Nie był ani melancholikiem, ani romantykiem, ani ateuszem, ani rozpustnikiem, ani marnotrawcą. Jego życie dotychczasowe wypełnione było nauką i rozrywkami, właściwymi młodym ludziom. Rano słuchał wykładów w Sorbonie, a wieczorem stawał na schodach Opery, aby zobaczyć przewalającą się kaskadę toalet. Nie posądzano go o miłość do jakiejś nieczułej dziewicy lub księżny, dochody swoje wydawał, lecz tak, aby kaprysy nie naruszały kapitału — jego notariusz szanował go. Był to więc człowiek prosty, niezdolny do rzucenia się w lodowce Manfreda lub do zapalenia piecyka młodego Escousse’a*. Co do przyczyny dziwnego stanu, w którym się znajdował i który zdawał się urągać medycynie, to jest ona tak nieprawdopodobna, w Paryżu w dziewiętnastym wieku, że nie śmiemy jej wyznać i pozostawiamy to samemu bohaterowi.
Ponieważ zwyczajni lekarze nie poznali się na owej dziwnej chorobie, gdyż nie krajano jeszcze dusz w amfiteatrach anatomicznych, udano się wreszcie do pewnego osobliwego doktora, który po długim pobycie powrócił z Indii i dokonywał cudownych uzdrowień.
Oktawiusz, przeczuwając wyższą przenikliwość, która była zdolna odgadnąć jego tajemnicę, zdawał się obawiać wizyty lekarza i dopiero na usilne nalegania matki zgodził się przyjąć Baltazara Cherbonneau.
Kiedy lekarz wszedł, Oktawiusz leżał na pół wyciągnięty na kanapie. Na jednej poduszce opierał głowę, na drugiej położył łokieć, trzecią przykrył nogi. Spowity w miękkie fałdy gandury, czytał, a raczej trzymał książkę, gdyż oczy, zatrzymane na jakiejś karcie, zdawały się nie patrzeć. Twarz jego była blada, ale jak już powiedzieliśmy, nie widać było na niej zbyt wielkiej zmiany. Powierzchowna obserwacja nie dopatrzyłaby się niebezpieczeństwa u tego młodego chorego, u którego na stoliku stało pudełko z papierosami zamiast flakonów, słoików, ziółek i innych lekarstw, stosowanych w takich wypadkach. Jego czyste, chociaż nieco zmęczone rysy, nie straciły nic ze swego wdzięku i gdyby nie głęboki bezwład i spojrzenie pełne nieuleczalnej rozpaczy, Oktawiusz wydawałby się człowiekiem zupełnie zdrowym.
Osobliwy wygląd lekarza uderzył Oktawiusza pomimo całej jego obojętności. Baltazar Cherbonneau wyglądał jak postać wyrwana z fantastycznej opowieści Hoffmanna i przechadzająca się wśród rzeczywistości, zdziwionej widokiem tej uciesznej figury. Jego silnie opalona twarz znikała pod ogromną czaszką, która z powodu łysiny wydawała się jeszcze większa. Ta naga, gładka jak kość słoniowa, czaszka zachowała biały odcień, gdy tymczasem twarz, wystawiona na promienie słońca, przybrała, dzięki pokładom opalenizny ton drzewa dębowego albo zakopconego portretu. Wszystkie płaszczyzny oraz wypukłości i wklęsłości kostne występowały tak silnie, że niewielka warstwa ciała, która je przykrywała wyglądała z powodu tysiącznych zmarszczek jak zmoczona skóra, nałożona na głowę zmarłego. Rzadkie, szpakowate włosy, błąkające się jeszcze na tyle głowy, zebrane w trzy cienkie kosmyki, z których dwa wznosiły się nad uszami a trzeci sięgał od karku aż do czoła, koronowały cudacznie dziwną twarz tego dziadka do orzechów, budząc żal za staroświecką peruką albo za nowoczesnymi, rozczochranymi nad czołem lokami. Ale co najbardziej zaciekawiało u tego lekarza, to jego oczy. W tej twarzy pooranej wiekiem, ogorzałej pod nieubłaganym słońcem, zużytej nauką, w której zmęczenie życiem i wiedzą zapisało się głębokimi bruzdami, kurzymi łapkami, rozchodzącymi się w promieniach zmarszczkami, bardziej zwartymi niż karty książki, błyszczały dwie turkusowe źrenice o niepojętej przezroczystości, młodości i świeżości. Te błękitne gwiazdy błyszczały w głębi brunatnych oczodołów i błon, których płowe koła przypominały z lekka pióra, ułożone w aureoli dookoła źrenic sów widzących w ciemnościach. Można by powiedzieć, że wskutek jakiejś czarodziejskiej sztuczki podpatrzonej u braminów i pandytów, Baltazar Cherbonneau ukradł oczy dziecka i przystosował je do swej trupiej twarzy. Spojrzenie starca wskazywało na lat dwadzieścia, spojrzenie młodzieńca na lat sześćdziesiąt.
Baltazar Cherbonneau ubrany był w klasyczny kostium lekarzy: frak i spodnie z czarnego sukna, jedwabna kamizelka tego samego koloru, a przy koszuli wielki brylant, dar jakiegoś radży albo nababa. Ale to ubranie chwiało się, jak gdyby było zawieszone na wieszadle i tworzyło prostopadłe fałdy, a kiedy lekarz siadał, załamywało się pod ostrymi kątami na kościach udowych i na piszczelach. Do wytworzenia tej zadziwiającej chudości nie byłoby wystarczyło samo prażące słońce Indii. Prawdopodobnie Baltazar Cherbonneau poddał się w celu jakiegoś wtajemniczenia długim postom fakirów i pewien czas spędził wśród jogów, siedząc na skórze gazeli między czterema żarzącymi się paleniskami. Ale ten ubytek materii nie sprowadził żadnego osłabienia. Silne wiązadła, naprężone na rękach jak struny na szyjce skrzypiec, łączyły wychudłe kości członków i umożliwiały im poruszanie się bez zbytniego chrzęstu.
Oktawiusz wskazał ręką na krzesło stojące obok kanapy; lekarz usiadł na nim, poruszając łokciami, podobnie jak to się dzieje przy rozkładaniu metra, i czyniąc ruchy, które wskazywały na zakorzeniony zwyczaj siadania na matach. Tak usiadłszy, Baltazar Cherbonneau odwrócony był tyłem do światła, które padało wprost na twarz chorego. Pozycja ta odpowiednia była do badania i chętnie ją przybierają obserwatorowie, chcący raczej coś widzieć niż być widzianymi. Mimo że twarz lekarza pogrążona była w cieniu, a tylko na szczycie czaszki, połyskującej i zaokrąglonej jak olbrzymie strusie jajo, błyszczał promień światła, Oktawiusz dostrzegał migotanie dziwnych, błękitnych źrenic, które wydawały się obdarzone błyskami, właściwymi ciałom fosforyzującym. Ostry i jasny promień strzelający z nich i padający prosto na pierś młodego chorego, wywoływał w nim wrażenie lekkiego kłucia i gorąca, jak gdyby po zażyciu emetyku.
— Otóż — rzekł lekarz po chwili milczenia, podczas którego zdawał się zbierać oznaki, zauważone w swym krótkim badaniu — widzę już, że nie mamy tu do czynienia ze zwykłą chorobą; nie ma pan żadnej z tych chorób zakatalogowanych o dobrze znanych objawach, które lekarz uzdrawia lub pogarsza i kiedy pomówię z panem kilka minut, nie zażądam papieru, aby na nim napisać błahą formułkę z Kodeksu, pod którą położę hieroglificzny podpis i którą pański służący zaniesie do pobliskiej apteki.
Oktawiusz uśmiechnął się lekko, jak gdyby chciał podziękować lekarzowi za to, że go nie będzie nużył zbytecznymi lekarstwami.
— Ale — ciągnął dalej lekarz — nie trzeba się cieszyć za wcześnie. Chociaż pan nie ma ani otłuszczenia serca, ani tuberkułów płuc, ani rozmiękczenia rdzenia kręgowego, ani wodogłowia, ani tyfusu, ani żadnej choroby nerwowej, to z tego nie wynika jeszcze, że jest pan zupełnie zdrowy. Podaj mi pan rękę.
Myśląc, że Cherbonneau chce mu zbadać puls i spodziewając się, że wyciągnie zegarek, Oktawiusz odwinął rękaw swej gandury, obnażył rękę i machinalnie podał ją lekarzowi. Nie szukając dużym palcem przyspieszonego lub powolnego bicia, które wskazuje czy zegar życia człowieka jest popsuty, Cherbonneau ujął w swą brunatną łapę, której kościste palce przypominały szczypce kraba, delikatną, żyłkowatą i wilgotną rękę młodzieńca; zbadał ją, obmacał, wygniótł i wymiesił, jak gdyby chciał wejść w związek magnetyczny z chorym. Oktawiusz, aczkolwiek sceptyczny na punkcie medycyny, nie mógł się obronić przed dziwnym strachem i krew uciekła mu z twarzy, ponieważ zdawało mu się, że lekarz dotknięciem swoim wydziera mu duszę.
— Drogi panie Oktawiuszu — rzekł lekarz, puszczając rękę młodzieńca — pański stan jest groźniejszy, niż pan myśli, a nauka, przynajmniej taka, jaką praktykuje stara europejska rutyna, nic tu nie pomoże. Pan nie ma chęci do życia, a pańska dusza uwalnia się niepostrzeżenie z pańskiego ciała. Nie ma u pana ani hipochondrii, ani melancholii, ani skłonności do samobójstwa. Nie… Wypadek rzadki i ciekawy, mógłby pan, gdybym się nie sprzeciwił, umrzeć bez żadnych określonych zewnętrznych czy wewnętrznych dolegliwości. Czas był, żeby mnie zawezwać, gdyż tylko słaba nitka trzyma ducha w ciele, ale my zrobimy na niej gruby węzeł. — I lekarz zatarł ochoczo ręce, wykrzywiając twarz w uśmiechu, który wywołał istny rój zmarszczek na tysiącznych fałdach jego skóry.
— Panie Cherbonneau, nie wiem, czy mnie pan wyleczy, do czego zresztą nie mam żadnej ochoty, ale muszę przyznać, że od razu przeniknął pan przyczynę dziwnego stanu, w jakim się znajduję. Zdaje mi się, jak gdyby moje ciało stało się przepuszczalne, moje ja uciekało z niego, tak jak woda przez sito. Czuję, że się roztapiam we wszechbycie, z trudem odróżniam siebie od świata, w którym się zapadam. Życie, którego — o ile tylko mogę — odgrywam zwykłą pantomimę, aby nie martwić krewnych i przyjaciół, wydaje mi się tak dalekie ode mnie, że są chwile, w których zdaje mi się, jak gdybym już opuścił sferę ziemską; ruszam się tu i tam dla przyczyn, które mną dawniej kierowały i których mechaniczny popęd trwa dalej, ale nie biorę udziału w tym, co czynię. Siadam do stołu o zwykłych godzinach i wydaje się, jakobym jadł i pił, mimo że nie czuję smaku w najostrzej przyprawionych potrawach i w najmocniejszych winach. Światło słońca wydaje mi się blade, jak światło księżyca, a świece mają czarne płomienie. Zimno mi w najgorętsze dni letnie; czasami nastaje we mnie tak wielkie milczenie, jak gdyby moje serce nie biło więcej i jak gdyby wewnętrzny mechanizm wstrzymany był z niewiadomej przyczyny. Jeśli zmarli mogliby określić śmierć, ten stan musiałby być podobny do niej.
— Pan jest dotknięty — odparł lekarz — chroniczną niezdolnością do życia, chorobą czysto moralną i częstszą, niż nam się wydaje. Myśl jest także siłą, która może zabić jak kwas pruski, jak iskra z butelki lejdejskiej, chociaż ślad jej spustoszeń nie jest uchwytny dla słabych środków analizy, którymi rozporządza pospolita wiedza. Jakiż to smutek zagłębił swój zakrzywiony dziób w pańskiej wątrobie? Z jakichże to wyżyn tajemnych ambicji spadł pan rozbity i zmiażdżony? Jakąż to gorzką rozpacz przetrawia pan w nieruchomości? Czy to pragnienie władzy dręczy pana? Czy z własnej ochoty zrzekł się pan zamiarów leżących poza możnością ludzką? Jest pan za młody na to. Zdradziła pana kobieta?
Nie, panie — odrzekł Oktawiusz — nie mam nawet tego szczęścia.
— A mimo to — podjął Baltazar Cherbonneau — w pańskich zamglonych oczach, w zniechęconych ruchach ciała, w głuchym dźwięku pańskiego głosu czytam tak jasno tytuł jednej Szekspirowskiej sztuki, jak gdyby był on wyryty złotymi literami na grzbiecie safianowej oprawy.
— A jakaż to jest ta sztuka, którą nieświadomie tłumaczę? — zapytał Oktawiusz z budzącą się mimo jego woli ciekawością.
— „Love’s Labour’s Lost” — ciągnął dalej lekarz czystym akcentem, który zdradzał długi pobyt w angielskich posiadłościach w Indiach.
— To ma znaczyć, jeżeli się nie mylę, „Stracone zachody miłości”.
— Właśnie.
Oktawiusz nie odpowiedział, lekki rumieniec pokrył jego twarz. Dla dodania sobie odwagi zaczął się bawić kwastem od sznura, którym był opasany. Lekarz założył nogę na nogę, co robiło wrażenie kości złożonych na krzyż, które się widuje wyryte na grobowcach i ujął ręką stopę na sposób orientalny. Jego niebieskie oczy pogrążyły się w oczach Oktawiusza i zapytywały je spojrzeniem rozkazującym i łagodnym.
— Proszę niech mi się pan zwierzy — rzekł Baltazar Cherbonneau — ja jestem lekarzem dusz, pan jest moim chorym, a tak jak ksiądz katolicki od swego penitenta, ja również wymagam od pana generalnej spowiedzi, którą może pan uczynić bez klękania.
— Po co? Nawet gdyby pan odgadł, to opowiadanie o moich cierpieniach nie złagodzi ich. Mój smutek nie jest gadatliwy, żadna potęga ludzka, nawet pańska, nie zdoła mnie uleczyć.
— Być może — rzekł lekarz, układając się wygodniej w fotelu jak człowiek, który przygotowuje się do wysłuchania dłuższej spowiedzi.
— Nie chcę — mówił dalej Oktawiusz — żeby mnie pan posądzał o dziecinny upór i przez moje milczenie nie chcę dać panu sposobności do obmycia rąk z wszelkiej winy na wypadek mego zgonu; opowiem panu swoją historię, jeśli panu tak bardzo o to chodzi. Podkład jej odgadł pan, a więc i szczegółów nie zataję panu. Nie oczekuj pan niczego szczególnego ani romantycznego. Jest to bardzo stara, bardzo pospolita i bardzo szara przygoda, ale, jak mówi piosenka Heinego, ten, którego spotyka, uważa ją zawsze za nową, i serce mu pęka z bólu. Doprawdy, wstyd mi powiedzieć coś tak pospolitego człowiekowi, który żył w najciekawszych i najfantastyczniejszych krajach.
— Proszę się nie obawiać, jedynie tylko pospolite rzeczy są dla mnie osobliwe — rzekł z uśmiechem lekarz.
— A więc, doktorze, umieram z miłości.
— Bawiłem we Florencji w roku 184…, pod koniec lata, to jest w najpiękniejszej porze do zwiedzania Florencji. Miałem czas, pieniądze, doskonałe listy polecające i byłem wówczas młodzieńcem wesołego usposobienia, nie żądającym niczego innego tylko zabawy. Zamieszkałem nad brzegiem Arna, wynająłem powóz i wżyłem się w to słodkie florenckie życie, które ma tyle uroku dla cudzoziemca. Rankiem szedłem zwiedzać jakiś kościół, pałac lub galerię, wedle upodobania, nie spiesząc się, nie pragnąc nabawić się niestrawności z powodu arcydzieł, które we Włoszech przyprawiają o mdłości zbyt pochopnego turystę. Raz oglądałem brązowe drzwi baptysterium, to znowu „Perseusza” Benvenuta w loggia dei Lanzi, portret Fornariny w Ufficjach, albo „Wenus” Canovy w pałacu Pitti, ale nie więcej jak jeden przedmiot na raz. Następnie jadłem śniadanie w kawiarni Doney, wypijałem mrożoną kawę, paliłem cygara, przeglądałem dzienniki, ozdabiałem butonierkę z własnej ochoty albo zmuszony przez piękne kwiaciarki, stojące przed kawiarnią, ubrane w wielkie słomkowe kapelusze, i wracałem do domu na sjestę. O trzeciej godzinie zajeżdżał powóz i zabierał mnie do Ćascine. Cascine są we Florencji tym, czym Lasek Buloński w Paryżu, z tą różnicą, że wszyscy się znają i że „rondo” jest salonem na wolnym powietrzu, gdzie zamiast foteli są powozy zatrzymane i ustawione w półkole. Kobiety w pięknych toaletach, na pół leżąc na poduszkach, przyjmują wizyty starających się o względy, kochanków, dandysów, urzędników ambasady, którzy z kapeluszem w ręku, stoją przy stopniach powozu. Ale pan to równie dobrze zna jak ja. Tam się tworzą projekty na wieczór, tam się wyznacza schadzki, tam się daje odpowiedzi, przyjmuje zaproszenia. Jest to jak gdyby giełda rozkoszy, która trwa od trzeciej do piątej w cieniu pięknych drzew, pod najsłodszym niebem na świecie. Każdy zamożniejszy; człowiek jest obowiązany ukazać się codziennie w Cascine. Nigdy o tym nie zapominałem, a wieczorem, po obiedzie, składałem wizyty albo szedłem do opery, jeśli śpiewaczka była godna zachodu.
Tak spędziłem jeden z najszczęśliwszych miesięcy w moim życiu, ale to szczęście niedługo miało trwać. Wspaniała karoca ukazała się pewnego dnia w Cascine. Ten okazały wytwór wiedeński, arcydzieło Laurenziego, połyskujący lakierem, mówiący o przeszłości królewską prawie tarczą herbową, zaprzężony był w najpiękniejszą parę koni, jaka kiedykolwiek parskała w Hyde Parku, albo w Saint James na dworze królowej Wiktorii. Młodziutki dżokej w spodniach z białej skóry i w zielonym kaszkiecie powoził a la Daumont w sposób najbardziej poprawny. Mosiądz uprzęży, koła, klamki u drzwiczek błyszczały jak ze złota i rzucały w słońcu błyskawice. Wszystkie spojrzenia biegły za tym wspaniałym ekwipażem, który, zakreśliwszy na piasku regularne, jakby cyrklem wymierzone koło, przystanął obok innych powozów. Kareta nie była pusta, jak się pan domyśla, ale w szybkim ruchu można było rozróżnić tylko koniec bucika wysuniętego na przednie siedzenie, szeroki fałd szala i dysk parasolki, obszytej frędzlami z białego jedwabiu. Parasolka zamknęła się i ujrzano kobietę jaśniejącą nieporównaną pięknością. Byłem na koniu i mogłem się przybliżyć tak, aby nie stracić ani jednego szczegółu z tego arcydzieła ludzkiego. Cudzoziemka miała na sobie zieloną suknię o tym zimnym, srebrnym odcieniu, w którym każda kobieta, nie mająca nieskazitelnej cery, wygląda jak kret — zuchwałość blondynki pewnej siebie. Wielki, biały szal z crêpe de Chine, cały pogarbiony od haftów w tym samym kolorze, owijał ją swą delikatną, miętą w małe fałdziki draperią niby tuniką Fidiasza. Aureolę twarzy stanowił kapelusz z najcieńszej florenckiej słomki, ukwiecony niezapominajkami i drobnymi wodnymi roślinami o wąskich modrych liściach; jedyną ozdobą była złota jaszczurka, wysadzana turkusami, która okalała rękę, trzymającą kościaną rączkę od parasolki.
Wybacz, kochany doktorze, ten opis z żurnala mód kochankowi, dla którego te drobne wspomnienia nabierają ogromnej wagi. Obfite, wijące się sploty blond włosów, których karby tworzyły jakby fale świateł, spływały po obu stronach jej czoła, bielszego od najczystszego dziewiczego śniegu, który spadł nocą na najwyższym szczycie Alp. Rzęsy długie i oddzielone jak złote nitki, które średniowieczni miniaturzyści rozświetlają wokoło głów swych aniołów, na pół osłaniały jej niebieskozielonawe źrenice, podobne do tych błysków, które migotają na lodowcach przy pewnych efektach słońca. Usta jej o boskim rysunku jaśniały tą barwą purpurową, którą wycieniowane są muszle Wenery, a policzki przypominały nieśmiałe, białe róże, które zalałyby się rumieńcem na wyznanie słowika lub pocałunek motyla. Żaden pędzel ludzki nie zdołałby oddać gładkości, świeżości i bezcielesnej przejrzystości tej cery, której kolorów niepodobna było przypisać pospolitej krwi, jaka zabarwia nasze fibry. Jedynie tylko pierwsze rumieńce zorzy na szczytach Sierry Nevady, cielista barwa białej kamelii na brzegu płatków, marmur paryjski, oglądany poprzez welon z gazy różowej, mogą dać dalekie pojęcie o tej cerze. Kawałeczek szyi, widoczny między wstążkami kapelusza a szalem, jaśniał białością mleczną, nieokreślonymi refleksami opalu. Ta twarz promienna nie przykuwała z początku rysunkiem, lecz kolorytem, jak piękne twory szkoły weneckiej, chociaż rysy były równie czyste i delikatne jak profile antycznych kamei, rżniętych w agacie.
Jak Romeo na widok Julii zapomina o Rozalindzie, tak i ja, ujrzawszy tę piękność nieporównaną, zapomniałem o dawnych miłostkach. Karty mego serca stały się na powrót białe, znikło wszelkie nazwisko, znikły wszelkie wspomnienia. Nie pojmowałem, jak mogłem znajdować jakąś przyjemność w tych pospolitych stosunkach, których żaden prawie młodzieniec uniknąć nie może i wyrzucałem je sobie jak karygodne wiarołomstwo. Od tego fatalnego spotkania rozpoczęło się dla mnie nowe życie.
Powóz odjechał z Cascine drogą do miasta, unosząc olśniewającą wizję. Zrównałem mego wierzchowca z koniem młodego, bardzo uprzejmego Rosjanina, wielkiego bywalca u wód, znanego we wszystkich salonach kosmopolitycznych Europy, który znał dokładnie wszystkie podróżujące osobistości ze sfer wyższych. Zacząłem mówić o nieznajomej i dowiedziałem się, że jest to hrabina Praskowia Łabińska, Litwinka, pochodząca ze znakomitego i bardzo możnego domu, której mąż był od dwóch lat na wojnie kaukaskiej.
Nie będę panu opowiadał, ile wysiłków dyplomatycznych trzeba było użyć, aby być przyjętym u hrabiny, która w czasie nieobecności męża unikała nowych znajomości. Wreszcie zostałem przyjęty, dwie księżne i cztery baronowe w starszym wieku odpowiadały za mnie swoją antyczną cnotą.
Hrabina Łabińska wynajęła o pół mili od Florencji wspaniałą willę, należącą niegdyś do Salviatich i w kilku dniach potrafiła wprowadzić do starej siedziby wygodę nowoczesną, nie naruszając w niczym jej surowego piękna i poważnej wytworności. Wielkie kotary z herbami łączyły się szczęśliwie z ostrołukowymi sklepieniami, fotele i meble starodawne harmonizowały ze ścianami, pokrytymi brunatną boazerią lub freskami o tonach bladych i przygasłych jak barwy starych gobelinów; żadna świeża barwa ani złoto zbyt błyszczące nie drażniło oka i teraźniejszość nie rozbrzmiewała tonem fałszywym pośród przeszłości. Hrabina była jakby urodzoną kasztelanką i zdawało się, jakoby ten stary pałac był umyślnie dla niej zbudowany.
Jeśli byłem oczarowany promieniejącą pięknością hrabiny, to po kilku wizytach byłem bardziej jeszcze porwany jej umysłem niezwykłym, wytwornym, a tak wszechstronnym. Kiedy mówiła o czymś interesującym, dusza jej przebijała — że tak powiem — przez skórę i stawała się widoczna. Białość jej rozświetlała się jak alabaster lampy od promienia wewnętrznego. W cerze jej były te migotania fosforyzujące, te drgnienia świetlne, o jakich mówi Dante, malując wspaniałości raju. Można było powiedzieć: anioł odcinający się jasno na słońcu. Byłem bez przerwy w stanie zachwytu, ekstazy i ogłupienia. Kiedy, pogrążony w kontemplacji jej piękności i oczarowany brzmieniem jej niebiańskiego głosu, który z każdego języka czynił niewypowiedzianą muzykę, musiałem czasami coś odpowiedzieć, jąkałem parę słów bez związku, co zapewne dało jej bardzo mizerne wyobrażenie o mojej inteligencji. Czasami nawet, jeśli zdarzyło mi się wypowiedzieć jakieś zdanie, świadczące o moim głębokim zmieszaniu lub o nieuleczalnej głupocie, niedostrzegalny uśmiech przyjacielskiej ironii przebiegał po rozkosznych wargach niby różowe światełko.
Jeszcze jej nic nie powiedziałem o mej miłości, w obecności jej byłem pozbawiony myśli, siły, odwagi, serce mi biło tak, jak gdyby chciało wyskoczyć z piersi i rzucić się do stóp swej pani. Dwadzieścia razy postanowiłem uczynić wyznanie, ale wstrzymywała mnie niepokonana nieśmiałość. Każda chłodna lub obojętna mina hrabiny wprawiała mnie w śmiertelną trwogę, jaką tylko odczuwają skazańcy w chwili, kiedy czekają z głową na pniu, aż błyskawica topora przetnie im szyję. Dusiły mnie skurcze nerwowe, poty lodowate oblewały moje ciało. Czerwieniłem się, bladłem i wychodziłem nie powiedziawszy nic, z trudem znajdując drzwi i zataczając się jak pijany na stopniach schodów.
Na ulicy powracały mi siły i poczynałem rzucać na wiatr najgorętsze dytyramby. Zwracałem do nieobecnego bóstwa tysiące oświadczeń pełnych nieprzepartej wymowy. W tych niemych apostrofach dorównywałem wielkim poetom miłości. Pieśni nad pieśniami Salomona z ich zawrotnym zapachem orientalnym i tym liryzmem pełnym omamu haszyszowego, sonety Petrarki z ich subtelnościami platonicznymi i delikatnościami nieuchwytnymi, Intermezzo Heinego z jego wrażliwością nerwową i majaczącą są niczym w porównaniu do nie wysychających wylewów duszy, w których wyczerpywało się moje życie. Pod koniec każdego z tych monologów zdawało mi się, że hrabina, pokonana, powinna spłynąć z nieba na moje serce i nieraz krzyżowałem na piersi ramiona, myśląc, że ją obejmuję.
Byłem tak opętany, że całymi godzinami szeptałem niby litanię miłosną te dwa słowa: „Praskowia Łabińska”, znajdując nieokreślony czar w owych zgłoskach, już to przesiewanych z wolna niby perły, już to wyławianych z gorączkową płynnością dewota, uniesionego własną modlitwą. Innym razem pisałem uwielbiane imię na najpiękniejszych kartach welinowych, ozdabiając je wymysłami kaligraficznymi z rękopisów średniowiecznych, retuszami złotymi, winietami lazurowymi, deseniami z gałązek zielonych. Praca ta, pełna namiętnej drobiazgowości i dziecinnej dokładności pochłaniała mi długie godziny, dzielące moje wizyty u hrabiny. Nie mogłem ani czytać, ani zająć się czymkolwiek. Nic mnie nie obchodziło oprócz Praskowii i nawet nie otwierałem listów, które dostawałem z Francji. Kilkakrotnie starałem się otrząsnąć z tego stanu, próbowałem przypomnieć sobie reguły uwodzenia, przyjęte przez młodych ludzi, podstępy, używane przez Valmontów z kawiarń paryskich i Don Juanów z Jockey–Klubu, ale do wykonania brakowało mi odwagi i żałowałem, że jak Julian Sorel Stendhala nie miałem paczki listów do kopiowania, ażeby je posyłać hrabinie. Zadowalałem się tylko tym, że kocham, oddając się w zupełności, nie żądając niczego nawzajem, bez żadnej, choćby nawet dalekiej nadziei, gdyż w moich najzuchwalszych marzeniach pozwalałem sobie najwyżej dotknąć ustami koniuszków różanych palców Praskowii. Młody nowicjusz w piętnastym stuleciu, bijący czołem o stopnie ołtarza, rycerz klęczący w sztywnej zbroi nie mogli mieć dla Madonny bardziej kornego uwielbienia.
Baltazar Cherbonneau, który słuchał Oktawiusza z wielką uwagą, gdyż opowiadanie młodzieńca było dla niego nie tylko historią miłosną, rzekł jak gdyby do siebie podczas przerwy w opowiadaniu:
— Tak, to są objawy miłości — namiętności, ciekawej choroby, którą raz tylko zdarzyło mi się spotkać w Czandernagor u młodej paria, zakochanej w braminie; umarła biedaczka, ale to była istota dzika, pan jesteś cywilizowany i postaramy się uleczyć pana.
Skończywszy mówić, dał znak Oktawiuszowi, że może opowiadać dalej i okręciwszy nogę wokół uda niby łapkę członkowatą szarańczy w ten sposób, aby móc oprzeć brodę na kolanie, znieruchomiał w tej pozie, niemożliwej dla kogoś innego, która jednak wydawała się osobliwie wygodna dla niego.
— Nie chcę pana nudzić szczegółami mojego ukrytego męczeństwa — mówił Oktawiusz — przechodzę do sceny decydującej. Pewnego razu, nie mogąc opanować gwałtownego pragnienia ujrzenia hrabiny, wybrałem się z wizytą wcześniej niż zazwyczaj. Dzień —był pochmurny i ciężki. Hrabiny nie było w salonie. Znalazłem ją pod portykiem, podtrzymywanym przez smukłe kolumny i wychodzącym na taras, przez który schodziło się do ogrodu. Kazała tam przenieść fortepian, kanapę i krzesła trzcinowe. Wazony, pełne wspaniałych kwiatów — nigdzie nie ma tak świeżych i wonnych, jak we Florencji — stały między kolumnami i przepajały swym zapachem rzadkie powiewy wietrzyka, idące od Apeninów. Przez arkady widać było cisy i strzyżone bukszpany ogrodu, z którego wystrzelały gdzieniegdzie stuletnie cyprysy. Mieszkańcami ogrodu były marmury mitologiczne w niespokojnym stylu Baccia Bandinellego i Bartolommea Ammanati. W głębi, ponad sylwetką Florencji widniała katedra Santa Maria del Fiore i wznosiła się kwadratowa wieża nad Palazzo Vecchio.
Hrabina była sama, spoczywała na kanapce trzcinowej i nigdy jeszcze nie wydała mi się tak piękna. Jej ciało ułożone miękko, znużone upałem, pływało jak ciało jakiejś nimfy morskiej w białej pianie luźnej szaty z muślinu indyjskiego, przybranej od góry do dołu obszyciem marszczonym, jak srebrzysty rąbek fali. Emaliowana broszka z Korassanu spinała na piersi tę suknię, równie lekką jak draperia, spływającą z posągu Nike, zawiązującej sandał. Kękawy, otwarte od łokcia niby słupki w kielichu kwiatu, odsłaniały ręce bielsze od alabastru, w którym rzeźbiarze florenccy wykuwają kopie posągów antycznych. Szeroka, czarna wstążka związana w pasie, której końce opadały, przecinała ostro całą tę biel. Wszystko, co w tym kontraście odcieni przypisywanych żałobie mogłoby być smutne, rozweselone było dzióbkiem czerkieskiego pantofelka z błękitnego safianu, bez napiętka; pantofelek ten, wyciskany w żółte arabeski, wyzierał spod dolnych fałdów muślinu.
Jasne włosy hrabiny, których puszyste pukle, jak gdyby podniesione powiewem, odkrywały jej czyste czoło i przezroczyste skronie, tworzyły rodzaj nimbu, gdzie światło migotało złotymi iskierkami.
Na krześle, obok niej, drżał poruszany wiatrem, szeroki kapelusz ze słomki ryżowej, przybrany długimi, czarnymi wstążkami, podobnymi do wstążek u sukni, i leżała para nie używanych rękawiczek z duńskiej skórki. Zobaczywszy mnie, Praskowia zamknęła książkę, którą czytała — poezje Mickiewicza — i przyjaźnie skinęła głową. Była sama — okoliczność korzystna i rzadka. Usiadłem naprzeciwko niej na krześle, które mi wskazała. Przez kilka minut panowało między nami przykre, przeciągające się milczenie. Nie byłem w stanie znaleźć ani jednego banalnego słowa, w głowie miałem zawrót, fale płomienne buchały mi z serca do oczu, a miłość moja wołała: „Nie trać tej ostatniej sposobności”.
Nie wiem, co by się stało, gdyby hrabina, domyślając się przyczyn mojego zmieszania, nie podniosła się do połowy, wyciągając ku mnie piękną swą rękę, jak gdyby dla zamknięcia mi ust.
„Ani słowa, panie Oktawiuszu, pan mnie kocha, ja wiem, czuję to i wierzę; nie gniewam się na pana, gdyż miłość nie zależy od nas. Inne, bardziej surowe kobiety obraziłyby się, ja pana żałuję, gdyż nie mogę pana pokochać i przykro mi być przyczyną pańskiego nieszczęścia. Żałuję, że mnie pan spotkał i przeklinam kaprys, który mi kazał opuścić Wenecję dla Florencji. Myślałam z początku, że mój nieustanny chłód zniechęci i oddali pana, ale prawdziwa miłość, której wszystkie cechy widzę w oczach pana, nie zraża się niczym. Nie chcę, żeby łagodność moja zrodziła w panu jakieś złudzenia lub marzenia i proszę nie brać mojej litości za zachętę. Anioł z tarczą diamentową, z mieczem ognistym strzeże mnie przed wszelką pokusą lepiej niż religia, lepiej niż obowiązek, lepiej niż cnota, a tym aniołem, jest miłość moja: uwielbiam mego męża. Mam to szczęście, że znalazłam miłość w małżeństwie.”
Na to wyznanie tak szczere, tak otwarte i pełne szlachetnej wstydliwości potok łez trysnął z moich oczu i uczułem, jak łamie się we mnie sprężyna życia…
Praskowia, wzruszona, podniosła się i ruchem pełnym uroczej litości kobiecej otarła mi oczy chusteczką batystową: „Proszę nie płakać — rzekła — zabraniam panu. Staraj się pan myśleć o czym innym, wyobraź pan sobie, że wyjechałam raz na zawsze, że umarłam, zapomnij o mnie. Wybierz się pan w podróż, pracuj pan, mieszaj się pan czynnie do życia ludzkiego, pociesz się pan sztuką albo inną miłością…”
Zaprzeczyłem ruchem.
„Sądzi pan, że będzie pan mniej cierpiał, widując mnie w dalszym ciągu? — mówiła hrabina. — Więc odwiedzaj mnie pan, zawsze pana przyjmę. Bóg kazał nam przebaczać nieprzyjaciołom, dlaczego mielibyśmy gorzej obchodzić się z tymi, co nas kochają? Mimo to wyjazd wydaje mi się lekarstwem pewniejszym. Po dwóch latach będziemy mogli uścisnąć sobie ręce bez niebezpieczeństwa, dla pana” — dodała usiłując uśmiechnąć się.
Nazajutrz wyjechałem z Florencji, ale ani praca, ani podróże, ani czas nie zmniejszyły mego cierpienia i czuję, że umieram. Nie staraj się pan przeszkodzić temu, panie doktorze!
— Czy po powrocie widział pan hrabinę Praskowię Łabińską? — zapytał lekarz, którego oczy dziwnie błyszczały.
— Nie — odparł Oktawiusz — ale wiem, że jest w Paryżu. — I podał Baltazarowi Cherbonneau kartę, na której wyryte było:
„Hrabina Praskowia Łabińska przyjmuje w czwartki.”
Między rzadkimi wówczas przechodniami, którzy podążali na Pola Elizejskie, wzdłuż avenue Gabriel, od ambasady tureckiej aż do Elysee Bourbon, przenosząc ponad tumany kurzu i wytworny zgiełk głównej alei ciszę i spokojną świeżość tej drogi, wysadzanej z jednej strony drzewami, z drugiej — ogrodami, mało było takich, co by się nie zatrzymali w zamyśleniu i z uczuciem podziwu, zmieszanym z radością, przed poetycznym i tajemniczym zakątkiem, gdzie, o dziwo, bogactwo zdawało się ukrywać szczęście.
Komu nie zdarzyło się przystanąć w drodze przed kratą—Parku i poprzez gęste krzewy spoglądać długo na białą willę i odejść z ciężkim sercem, jak gdyby za tymi ścianami ukrywało się marzenie życia? Przeciwnie, inne domostwa, widziane z zewnątrz, napawają nieokreślonym smutkiem; nuda, opuszczenie, zwątpienie mrożą fasadę szarymi cieniami, żółkną od tego na pół łyse wierzchołki drzew; posągi pokrywają się trądem mchu, kwiaty więdną, woda w sadzawce zielenieje, ścieżki mimo gracowania zarastają chwastami, ptaki, jeśli są, milkną.
Ogrody, biegnące w dół alei, przedzielone były wilczymi dołami i ciągnęły się w mniej lub więcej szerokich pasach aż do pałaców, których fasady wychodziły na Faubourg Saint–Honoré. Ten, o którym mówimy, kończył się przy rowie nasypem, podtrzymywanym przez mur z grubych skał, wybranych dla ich dziwacznej nieregularności kształtów i które, wznosząc się po obu stronach w formie kulis, obramiały swą ciemną chropowatą masą świeży i zielony pejzaż ściśnięty w pośrodku.
W zagłębieniach tych skał, kaktus, trojeść bladoróżowa, dziurawiec, skalnica, wyżlin, rozchodnik, firletka alpejska, bluszcz irlandzki znajdowały dość ziemi, aby żywić swe korzonki i odcinały się swą różnoraką zielenią na sinym tle kamienia. Żaden malarz nie mógłby znaleźć lepiej kontrastującego zestawienia na pierwszym planie swego obrazu.
Boczne ściany tego raju ziemskiego znikały pod zasłoną roślin pnących, kokornaku, passiflory błękitnej, dzwonków, powoju, łyszczycy, glicynii chińskiej, obwojniku greckiego, których korzenie, wąsy i łodygi czepiały się kratek zielonych, gdyż nawet szczęście nie lubi być więzione; dzięki temu rozłożeniu, ogród ten wydawał się raczej polanką leśną niż ciasnym kwietnikiem, ujętym w ramy cywilizacji.
Nieco w głębi poza masywem groty, wykładanej muszlami i kamykami, ugrupowane były bukiety drzew o pniu wytwornym i silnym ulistnieniu, których zieleń tworzyła malowniczy kontrast: laki japońskie, tuje kanadyjskie, zielone jesiony, białe wierzby, wiązy prowanckie, nad którymi wystrzelały dwa czy trzy modrzewie.
Poniżej rozciągał się strzyżony trawnik, którego ani jedno źdźbło nie wystawało ponad drugie, gazon delikatniejszy i jedwabistszy niż aksamit płaszcza królowej, w tym idealnym kolorze szmaragdu, spotykanym tylko w Anglii przed tarasami siedzib feudalnych. Był to jak gdyby dywan naturalny, pieszczący oko, a tak miękki, że stopa bałaby się go dotknąć, plusz roślinny, po którym może
tarzać się w słońcu tylko oswojona gazela z dzieckiem książęcym, ubranym w sukienkę koronkową, a w nocy może spłynąć w świetle księżyca jakaś Tytania z West Endu ręka w rękę z jakimś Oberonem, zapisanym w księdze parów i baronetów.
Aleja wysypana piaskiem, przesianym przez sito z obawy, aby skorupa muszli lub odłamek krzemienia nie zraniły stóp arystokratycznych, co zostawiały na nim delikatne ślady, wiła się jak żółta wstążka dokoła zielonego obrusa, krótkiego i gęstego, równanego walcem, a skrapianego sztucznym deszczem z polewaczki, który utrzymywał wilgotną świeżość nawet w czasach największej posuchy.
W rogu ogrodu wystrzelały z gazonów, w chwili kiedy rozgrywa się ta historia, istne sztuczne ognie kwiatowe, puszczane przez klomb geranium, których szkarłatne gwiazdy błyszczały na brunatnym tle wrzosiny.
Wytworna fasada pałacu zamykała widok. Smukłe jońskie kolumny, podtrzymujące attykę, na której po obu stronach stały wdzięczne grupy marmurowe, nadawały jej wygląd świątyni greckiej, przeniesionej tam dla kaprysu milionera i poprawiały, budząc myśli o poezji i sztuce, to, co by mogło razić zbytkiem przepychu. Między kolumnami zawsze prawie spuszczone story, w szerokie różowe pasy, chroniły i uwydatniały okna, otwierające się wprost na portyk, jak drzwi szklane.
Jeśli fantastyczne niebo Paryża raczyło rozciągnąć lazurową ścianę poza tym palazzino, linie jego rysowały się tak szczęśliwie wśród kęp zieleni, że można je było wziąć za schronisko królowej wróżek lub za powiększony obraz Barona.
Z obu stron pałacu wychodziły na ogród dwie cieplarnie, tworzące skrzydła, których kryształowe ściany połyskiwały w słońcu między złocistymi wiązaniami i dawały najrzadszym i najkosztowniejszym roślinom egzotycznym złudzenie ich rodzinnego klimatu.
Gdyby jakiś wcześnie wstający poeta przechodził przez avenue Gabriel w pierwszych brzaskach jutrzenki, usłyszałby słowika, kończącego ostatnie tryle nokturnu, i ujrzałby kosa, przechadzającego się w żółtych pantoflach po alei ogrodowej z miną ptaka, który czuje się u siebie w domu; ale nocą, kiedy turkot powozów wracających z opery zamiera w ciszy uśpionego życia, ten sam poeta mógłby rozpoznać biały cień, oparty na ramieniu pięknego, młodego mężczyzny i powróciłby na swoje poddasze z duszą smutną aż do śmierci.
Czytelnik domyślił się niewątpliwie, że tam mieszka hrabina Łabińska z mężem swoim, hrabią Olafem Łabińskim, który powrócił z wojny kaukaskiej po chlubnej kampanii, gdzie jeśli się nie bił pierś o pierś z mistycznym i nieuchwytnym Szamylem, to na pewno miał do czynienia z najfanatyczniej oddanymi muridami sławnego szeika. Unikał kul, tak jak mężni ich unikają, to jest rzucając się naprzeciw nich, a krzywe szable dzikich wojowników łamały się na jego piersi, nie naruszając jej. Odwaga jest najlepszym pancerzem. Hrabia Łabiński posiadał tę szaloną waleczność ras słowiańskich, które lubią niebezpieczeństwo dla niebezpieczeństwa i do których można jeszcze zastosować ten refren starej pieśni skandynawskiej: „Zabijają, umierają i śmieją się!”.
W jakim upojeniu odnaleźli się małżonkowie, dla których małżeństwo było tylko namiętnością, dozwoloną przez Boga i ludzi, to chyba jeden Tomasz Moore mógłby wyrazić stylem Miłości anielskiej! Trzeba, aby każda kropla atramentu przemieniła się pod naszym piórem w kroplę światła i żeby każde słowo ulotniło się na papierze, wybuchając płomieniem i pozostawiając zapach kadzidła. Jak odmalować te dwie dusze, zlane w jedną, i podobne do dwóch łez rosy, które spłynąwszy po płatku lilii, spotykają, mieszają i pochłaniają się wzajemnie, tworząc odtąd jedną już tylko perłę? Szczęście jest tak rzadkie na tym świecie, że człowiek nie pomyślał o stworzeniu słów dla oddania go, gdy tymczasem wyrażenia, oddające cierpienia moralne i fizyczne, wypełniają niezliczone kolumny w słownikach wszystkich narodów.
Olaf i Praskowia pokochali się, będąc dziećmi, serca ich biły na dźwięk jednego tylko imienia, od kolebki prawie wiedzieli, że należeć będą do siebie i reszta świata nie istniała dla nich. Można by powiedzieć, że części androgyny Platona, szukające się na próżno od pierwotnego rozdzielenia, odnalazły i połączyły się w nich. Tworzyli tę dwoistość w jedności, która jest harmonią ostateczną i kroczyli obok siebie albo raczej szybowali przez życie lotem równym, podniosłym, bujając jak para gołębi, ożywiona jednym pragnieniem, ażeby użyć pięknego wyrażenia Danta.
Ażeby nic nie zakłócało tego szczęścia, olbrzymia fortuna otaczała ich jak gdyby atmosferą złota. Gdziekolwiek ukazywała się ta para promienna, nędza pocieszona porzucała swe łachmany, łzy osychały, gdyż Olaf i Praskowia posiadali to szlachetne samolubstwo szczęścia i nie znosili niedoli w swym kręgu.
Odkąd politeizm zabrał ze sobą uśmiechnięte geniusze, tych młodych bogów, niebiańskich efebów o kształtach tak absolutnie doskonałych, o rytmie tak harmonijnym i piękności tak idealnej, odkąd Grecja starożytna nie śpiewa już hymnów na cześć piękności w strofach z marmuru paryjskiego, człowiek okrutnie nadużył pozwolenia, jakie mu dano na to, aby mógł być brzydki, i chociaż stworzony na obraz i podobieństwo Boże, reprezentuje je niezbyt dobrze. Ale hrabia Łabiński nie skorzystał z tej wolności; wydłużony nieco owal jego twarzy, nos cienki, zarysowany śmiało i delikatnie, wargi mocno wykrojone, podkreślone jasnym wąsem, zaostrzonym na końcach, broda podniesiona, z dołeczkiem w środku, czarne oczy, uderzająca oryginalność postaci, pełna wdzięku cudzoziemskość nadawały mu wygląd jednego z tych aniołów wojujących, świętego Michała lub Rafaela, którzy zwalczają szatana, ubrani w złocistą zbroję. Byłby aż nazbyt piękny, gdyby nie męska błyskawica jego ciemnych źrenic i pokład opalenia, który słońce azjatyckie rozpostarło na jego rysach.
Hrabia był średniego wzrostu, szczupły, smukły, sprężysty, ukrywający stalowe muskuły pod pozorną delikatnością; a kiedy na jakiś bal w ambasadzie przywdziewał swój strój magnacki, cały połyskujący złotem, ugwieżdżony brylantami, haftowany perłami, przechodził pośród gości jak zjawisko błyszczące, podniecając zazdrość mężczyzn i miłość kobiet, które przez uczucie dla Praskowii stawały mu się obojętne. Nie potrzebujemy dodawać, że hrabia posiadał zarówno zalety ducha, jak i ciała; życzliwe wróżki wyposażyły go w kolebce, a zła czarownica, która wszystko psuje, była w dobrym humorze tego dnia.
Nie można się dziwić, że wobec takiego rywala Oktawiusz de Saville nie miał wielkich widoków powodzenia i że dobrze czynił, zamierając z wolna na poduszkach kanapy, mimo nadziei, jaką chciał go natchnąć fantastyczny lekarz Baltazar Cherbonneau. Jedynym środkiem byłoby zapomnieć o Praskowii, ale to było rzeczą niemożliwą; zobaczyć ją, po co? Oktawiusz czuł, że postanowienie młodej kobiety nie zmieni się nigdy w swej nieubłaganej łagodności, w swym współczującym chłodzie. Obawiał się, aby jego nie zabliźnione rany nie otwarły się i nie krwawiły przed tą, która zabiła go nieświadomie, a nie chciał oskarżać jej, tej słodkiej, ukochanej morderczyni!
Dwa lata minęło od chwili, kiedy hrabina Łabińska wstrzymała na ustach Oktawiusza wyznanie miłości, którego nie mogła wysłuchać. Oktawiusz, strącony z wysokości swych marzeń, oddalił się, unosząc w wątrobie dziób czarnego smutku i nie dał Praskowii ani znaku życia o sobie. Jedyne słowo, które mógł jej napisać, było zakazane. Ale myśli hrabiny, przerażonej tym milczeniem, nieraz krążyły pełne melancholii około biednego wielbiciela. Czy zapomniał o niej? W swym boskim braku kokieterii, pragnęła tego, nie mogąc w to uwierzyć, gdyż w oczach Oktawiusza błyszczał płomień niewygasłej namiętności, a hrabina nie mogła się pomylić. Miłość i bogów poznaje się po spojrzeniu. Ta myśl, jak mała chmurka, przebiegała po przejrzystym lazurze jej szczęścia i napawała ją lekkim smutkiem aniołów, którzy, przebywając w niebie, przypominają sobie ziemię. Jej piękna dusza cierpiała na myśl, że ktoś tam nisko jest nieszczęśliwy z jej przyczyny; ale cóż może złota gwiazda, błyszcząca na firmamencie dla nieznanego pastucha, wyciągającego ku niej rozkochane ramiona? Wprawdzie Febe zstąpiła z niebios w promieniach srebrnych na sen Endymiona, ale ona nie była żoną polskiego hrabiego.
Przyjechawszy do Paryża, hrabina Łabińska posłała Oktawiuszowi to banalne zaproszenie, które Baltazar Cherbonneau obracał z roztargnieniem w rękach, a widząc, że nie przychodzi — chociaż pragnęła go zobaczyć — powiedziała sobie z odruchem mimowolnej radości: „Kocha mnie zawsze!”. A przecież była to kobieta anielskiej czystości, biała jak śnieg na najwyższych szczytach Himalajów.
Ale sam Pan Bóg w głębi swej nieskończoności nie ma innej rozrywki wśród nudy wieczności tylko przyjemność słuchania, jak bije dla niego serce biednej, znikomej istoty, zgubionej na nędznej kuli ziemskiej. Praskowia nie była surowsza od Boga, a hrabia Olaf nie mógł ganić tej delikatnej rozkoszy duszy.
— Pańskie opowiadanie, którego uważnie słuchałem — odezwał się doktor do Oktawiusza — dowodzi, że wszelka nadzieja z pańskiej strony byłaby bezsensowna. Hrabina nigdy nie podzieli pańskiej miłości.
— Widzi pan, panie doktorze, że miałem słuszność, nie starając się wstrzymać życia, które uchodzi ze mnie.
— Powiedziałem, że nie ma nadziei za pomocą zwykłych środków, ale istnieją tajemne potęgi, zapoznane przez wiedzę nowoczesną, a których tradycja przetrwała w osobliwych krajach, zwanych przez ciemną cywilizację barbarzyńskimi. Tam, od samego początku świata, ród ludzki, w bezpośredniej styczności z żywymi siłami przyrody, znał tajemnice, które zdają się być zapomniane, a których nie zabrały w wędrówki swe plemiona, co później utworzyły narody. Tajemnice te przekazywali sobie początkowo wtajemniczeni w głębiach mrocznych świątyń, następnie spisywano je w świętych narzeczach, niezrozumiałych dla tłumu i ryto w hieroglifach na taflach, wzdłuż ścian w podziemiach w Ellora; na grzbiecie góry Meru, skąd wypływa Ganges, na najniższym stopniu białych schodów marmurowych, w świętym mieście Benares, w zakamarkach rozwalonych pagod na Cejlonie, można jeszcze odnaleźć jakiegoś stuletniego bramina, sylabizującego nieznane rękopisy, jakiegoś jogę, zajętego powtarzaniem niewypowiedzianego jednogłoskowego om, który nie czuje wcale, że ptaki niebieskie zagnieździły się w jego włosach; niektórzy fakirzy, co noszą na ramionach stygmaty Dżagernata, znają jeszcze te sposoby zapomniane i otrzymują cudowne wyniki, jeśli raczą się nimi posługiwać. Nasza Europa, pochłonięta sprawami materialnymi, nie ma pojęcia, do jakiego stopnia uduchowienia doszli pokutnicy indyjscy; te posty bezwzględne, te kontemplacje, przerażające w swej martwocie, nieruchomość, zachowywana przez całe lata, osłabiają tak doskonale ich ciała, że widząc, jak przykucnięci pod rozpalonym słońcem między żarzącymi węglami pozwalają paznokciom przebijać dłonie, powiedzielibyście, że to mumie egipskie, wyciągnięte z pak i zgięte w ruchach małpich; ich powłoka cielesna jest już tylko poczwarką, którą dusza, motyl nieśmiertelny, może dowolnie porzucić lub w niej zamieszkać ponownie. Podczas gdy ich nędzny zewłok pozostaje martwy, okropny dla oczu jak larwa nocna, zaskoczona przez dzień, duch ich, uwolniony z wszelkich więzów, wznosi się na skrzydłach jasnowidzenia na niezmierzone szczyty w świat nadprzyrodzony. Miewają dziwne sny i widzenia; śledzą w jednej ekstazie po drugiej falowanie wieków, co znikły w oceanie wieczności; przebiegają nieskończoność we wszystkich kierunkach, są świadkami tworzenia światów, początku bogów i ich przemian; wraca im pamięć nauk, pochłoniętych przez kataklizmy wulkaniczne i potopowe oraz pamięć zapomnianych związków ludzi z żywiołami. W tym osobliwym stanie mruczą słowa, należące do języków, którymi żaden naród na kuli ziemskiej nie mówi już od wielu tysięcy lat, odnajdują słowo pierwotne, słowo, na które światło powstało z dawnych ciemności; uważają ich za szaleńców; to są niemal bogowie!
Ten dziwny wstęp podniecił do najwyższego stopnia uwagę Oktawiusza, który nie wiedząc, do czego zmierza Baltazar Cherbonneau, wpatrywał się w niego oczyma zdziwionymi i iskrzącymi się od zapytań. Nie domyślał się, jaki związek może zachodzić między pokutnikami indyjskimi, a jego miłością do hrabiny Praskowii Łabińskiej.
Przeczuwając myśl Oktawiusza, doktor Cherbonneau skinął ręką jak gdyby dla uprzedzenia pytań i rzekł:
— Cierpliwości, drogi pacjencie, zaraz się pan przekona, że nie na darmo zbaczam od przedmiotu. Znużony badaniem za pomocą skalpelu, na marmurze amfiteatrów, trupów, które mi nie dawały odpowiedzi i pokazywały mi tylko śmierć, podczas kiedy ja szukałem życia, wpadłem na pomysł — równie zuchwały jak pomysł Prometeusza, wdzierającego się do nieba dla wykradzenia ognia — dosięgnięcia duszy i zaskoczenia jej, analizowania, i że się tak wyrażę, rozczłonkowania; porzuciłem skutek dla przyczyny i wzgardziłem głęboko wiedzą materialistyczną, przekonawszy się o jej nicości. Wywierać wpływ na te formy nieokreślone, na tę przypadkową mieszaninę cząsteczek natychmiast rozdzielających się, wydawało mi się czynnością godną grubego empiryzmu. Usiłowałem rozluźnić magnetyzmem więzy, przykuwające ducha do jego powłoki; prześcignąłem wkrótce Mesmera, Deslona, Maxwela, Puysegura, Deleuze’a i najzręczniejszych mistrzów, w doświadczeniach istotnie nadzwyczajnych, które jednak nie zadowalały mnie jeszcze. Katalepsja, lunatyzm, telepatia, jasnowidzenie w ekstazie — wywoływałem do woli wszystkie te efekty, niezrozumiałe dla tłumu, proste i jasne dla mnie. Poszedłem jeszcze dalej; od zachwyceń Cardana i św. Tomasza z Akwinu przeszedłem do ataków nerwowych Pitii; odkryłem arkana Epoptów greckich i hebrajskich Nebiimów; wtajemniczyłem się retrospektywnie w misteria Trofoniusza i Eskulapa, rozpoznając zawsze w cudach, które o nich opowiadają, skupienie albo ekspansję duszy, wywołane bądź to gestem, bądź też słowem, spojrzeniem, wolą lub też wszelkim innym czynnikiem nieznanym. Odrobiłem po kolei wszystkie cuda Apoloniusza z Tyany. Mimo to moje marzenie naukowe nie było jeszcze skończone; dusza wymykała mi się nieustannie; przeczuwałem ją, słyszałem, wpływałem na nią; odrętwiałem lub pobudzałem jej władzę; ale między nią a mną była jakby jakaś zasłona z ciała; ilekroć starałem się odsunąć ją, dusza ulatywała; byłem jak ten ptasznik, co trzyma ptaszka w siatce i nie śmie jej uchylić z obawy, aby jego zdobycz skrzydlata nie zniknęła w błękicie nieba. Wyjechałem do Indii, spodziewając się odnaleźć słowo zagadki w tym kraju starożytnej mądrości. Nauczyłem się sanskrytu i prakrytu, narzeczy uczonych i ludowych; mogłem rozmawiać z pandytami i braminami. Przedarłem się przez dżungle, gdzie ryczy tygrys spłaszczony na swych łapach; przeszedłem wzdłuż świętych stawów, pokrytych jak łuską grzbietami krokodyli; przewędrowałem przez niedostępne lasy, zabarykadowane lianami, płosząc chmury nietoperzy i małp, stając twarzą w twarz ze słoniem na zakręcie jakiejś ścieżki, utorowanej przez dzikie zwierzęta, aby dotrzeć do chaty jakiegoś sławnego jogi, będącego w związku z munisami* i całymi dniami siadywałem przy nim, dzieląc jego skórę gazeli, aby notować niewyraźne zaklęcia, które szeptały w ekstazie jego czarne i popękane wargi. W ten sposób pochwyciłem słowa wszechmocne, formuły zaklinania duchów, zgłoski twórczego Słowa.
Badałem rzeźby symboliczne w wewnętrznych salach pagod, których nie oglądało nigdy oko profana, a gdzie szata bramina pozwalała mi wejść; przeczytałem wiele tajemnic kosmogonicznych, wiele legend zaginionych cywilizacji; odkryłem znaczenie emblematów, które trzymają w swych licznych rękach ci bogowie–hebrydy, bujni jak przyroda indyjska; ślęczałem nad kołem Bramy, lotosem Wisznu, kobrą „capello” Sziwy, boga niebieskiego. Rozwijając trąbę gruboskórca i mrużąc swoje małe oczka, Ganesha* zdawał się uśmiechać i zachęcać mnie do wysiłków i poszukiwań. Wszystkie te potworne oblicza mówiły do mnie w swym języku kamiennym: „My jesteśmy tylko kształtem, a duch ożywia bryły”.
Jeden kapłan ze świątyni Tirunamalay, któremu zdradziłem myśl, jaka mnie zajmowała, wskazał mi pewnego pokutnika, mieszkającego w grocie na wyspie Elefancie, który doszedł do najwyższego stopnia doskonałości. Zastałem go, opartego plecami o ścianę jaskini, owiniętego kawałkiem maty, z podbródkiem na kolanach, z palcami skrzyżowanymi na nogach, w stanie bezwzględnej nieruchomości; źrenice miał przewrócone, widać było tylko białka, wargi ściągały się wokoło zębów bez dziąseł, skóra wygarbowana nieprawdopodobną chudością, przylegała do kości policzkowych, włosy, adrzucone w tył, zwisały pasmami sztywnymi jak włókna roślin z wysokich skał; broda podzielona na dwie części, dotykała niemal ziemi, a paznokcie były zakrzywione, jak orle szpony.
Słońce wysuszyło i sczerniło go tak, że jego skórze Hindusa, brunatnej z natury, nadało pozór bazaltu; w tej pozie podobny był w barwie i kształcie do jakiejś wazy—kanopy. Na pierwszy rzut oka myślałem, że to umarły. Potrząsnąłem go za ramię, jak gdyby zmartwiałe w sztywności kataleptycznej, krzyczałem mu do ucha słowa sakramentalne, po których mógł poznać we mnie wtajemniczonego — nie zadrżał, powieki jego nie poruszyły się. Chciałem odejść, zwątpiwszy, bym mógł coś z niego wyciągnąć, kiedy usłyszałem jakiś dziwny szmer; niebieskawa iskra przemknęła przed mymi oczami z błyskawiczną szybkością światła elektrycznego, zakręciła się chwilkę na wpółotwartych ustach pokutnika i znikła.
Brahma–Logum (tak się nazywał ów świątobliwy człowiek) przebudził się z letargu, źrenice jego wróciły na swoje miejsce; spojrzał na mnie wzrokiem ludzkim i odpowiedział na moje pytania:
„Pragnienia twoje są zaspokojone: widziałeś duszę. Doszedłem do tego, że mogę odłączać moją duszę od ciała, kiedy mi się podoba — wychodzi z niego i powraca jak pszczoła świetlana, widzialna tylko dla oczu wtajemniczonych. Tak długo pościłem, tak długo modliłem się, tak długo rozmyślałem, i tak surowo się umartwiałem, że mogłem rozluźnić więzy ziemskie, które ją przykuwają, a Wisznu, bóg dziesięciu wcieleń, objawił mi słowo tajemnicze, co kieruje nią w jej awatarach, poprzez rozmaite kształty. Gdybym wymówił to słowo, uczyniwszy poprzednio gesty uświęcone, dusza twoja uleciałaby, aby ożywić człowieka lub zwierzę, które bym jej wskazał. Powierzam ci tę tajemnicę, której w obecnej chwili nikt już na świecie nie zna. Cieszę się, żeś przybył, gdyż spieszno mi rozpłynąć się w łonie przedwiecznego jak kropla wody w morzu.” — I szepnął mi do ucha głosem słabym, jak ostatnie westchnienie umierającego, a mimo to wyraźnym, kilka zgłosek, które przyprawiły mnie o lekki dreszcz, o jakim mówi Job.
— Co chcesz powiedzieć, doktorze? — zawołał Oktawiusz — nie śmiem badać przerażającej głębi twoich myśli.
— Chcę powiedzieć — odparł spokojnie Baltazar Cherbonneau, że nie zapomniałem magicznej formułki mojego przyjaciela Brahma–Logum i że hrabina Praskowia byłaby bardzo przenikliwa, gdyby poznała duszę Oktawiusza de Saville w ciele Olafa Łabińskiego.
Sława doktora Baltazara Cherbonneau jako lekarza i cudotwórcy poczynała być głośna w Paryżu; stał się modny przez swoje prawdziwe czy też zmyślone dziwactwa. Ale daleki od tego, aby, jak to mówią, starać się o klientelę, usiłował odprawiać chorych, zamykając przed nimi drzwi lub też przepisując im niezwykłe recepty i niemożliwe kuracje. Przyjmował tylko wypadki beznadziejne, ze wspaniałą wzgardą odsyłając do swych kolegów pospolite zapalenia płuc, banalne zapalenia kiszek, mieszczańskie tyfusy, i w tych ostatecznych wypadkach dokonywał uleczeń prawdziwie niepojętych. Stojąc przy łóżku, czynił gesty magiczne nad szklanką wody, a zesztywniali i zimni, gotowi już do trumny, przełknąwszy przez zaciśnięte agonią zęby kilka kropli tego napoju, odzyskiwali sprężystość życiową, rumieńce zdrowia i podnosząc się, zaczynali wodzić wokoło wzrokiem, przyzwyczajonym już do mroków grobowych. Toteż nazywano go lekarzem umarłych albo wskrzesicielem. Jednak czasami nie chciał się podjąć kuracji i niejednokrotnie odmawiał przyjęcia ogromnych sum od bogatych umierających. Aby się zgodził na rozpoczęcie walki ze zniszczeniem, trzeba było, żeby go wzruszyła boleść matki, błagającej o uratowanie jedynego dziecka, rozpacz kochanka, proszącego o wyleczenie uwielbianej kochanki, albo jeśli uznał, że zagrożone życie może być pożyteczne dla poezji, nauki i dla postępu rodzaju ludzkiego. Uratował w ten sposób śliczne dziecko, któremu dławiec ściskał gardło żelaznymi palcami, uroczą dziewczynę z posuniętymi do najwyższego stopnia suchotami, poetę dotkniętego delirium tremens i chorego na zapalenie mózgu wynalazcę, który miał pogrzebać tajemnicę swego wynalazku pod kilkoma garściami ziemi. W innych wypadkach powiadał, że nie trzeba sprzeciwiać się naturze, że niektóre śmierci mają swoją rację bytu i że przeszkadzając im, można by coś popsuć w ogólnym porządku. Widzimy więc, że Baltazar Cherbonneau był najparadoksalniejszym lekarzem na świecie i że powrócił z Indii pełen dziwactw; ale jego sława magnetyzera przewyższała jeszcze jego sławę lekarza; dla niewielkiej liczby wybranych urządził kilka seansów, o których opowiadano rzeczy, które mogły zmącić wszystkie pojęcia o tym, co możliwe i niemożliwe, i które przewyższały cuda Cagliostra.
Baltazar Cherbonneau zajmował parter w starym pałacu przy ulicy du Regard; pokoje były w amfiladzie, jak się to budowało niegdyś, wysokie okna wychodziły na ogród zasadzony wielkimi drzewami o czarnym pniu i wątłym zielonym uliścieniu. Chociaż było lato, potężne kaloryfery dmuchały przez usta mosiężnych krat trąby palącego powietrza w obszerne sale i utrzymywały w nich temperaturę trzydziestu pięciu do czterdziestu stopni gorąca, gdyż Baltazar Cherbonneau, przyzwyczajony do prażącego klimatu Indii, drżał w naszym bladym słońcu jak ten podróżnik, co, wróciwszy od źródeł Nilu w Środkowej Afryce, trząsł się z zimna w Kairze i nie wyjeżdżał inaczej jak w zamkniętym powozie, zawinięty w futra z niebieskich lisów syberyjskich i z nogami na blaszanej rurze napełnionej wrzącą wodą.
W salach tych nie było innych mebli oprócz niskich kanap, pokrytych tkaninami malabarskimi, zdobnymi w chimeryczne słonie i fantastyczne ptaki, oprócz etażerek rzeźbionych, malowanych i złoconych z barbarzyńską naiwnością przez ludność cejlońską oraz waz japońskich, pełnych egzotycznych kwiatów; na podłodze rozciągał się wzdłuż całego mieszkania jeden z tych dywanów żałobnych w czarny i biały deseń, które tkają za karę uwięzieni tugowie–dusiciele, a których nić stanowią, zda się, konopie z ich powrozów. Kilka bożyszcz indyjskich z marmuru lub brązu, o długich jak migdał oczach, o nosach ujętych w pierścienie, o wargach grubych i uśmiechniętych, o naszyjnikach perłowych, spadających aż po pępek, o dziwacznych i tajemniczych godłach, krzyżowało swe nogi na postumencikach w rogach pokojów. Wzdłuż ścian wisiały miniatury gwaszem, dzieło jakiegoś malarza z Kalkuty albo z Lakno, przedstawiające dziewięć awatarów Wisznu: rybę, żółwia, świnię, lwa z ludzką głową, karła bramińskiego, Ramę, bohatera zwalczającego tysiącramiennego olbrzyma Cartasuciriargunen, Kistnę, cudowne dziecię, w którym marzyciele widzą Chrystusa indyjskiego; Buddę, czciciela wielkiego boga Mahadawi; w końcu ukazywały jego samego, uśpionego pośród mlecznego morza, na żmii o pięciu głowach, tworzących tron, oczekującego ostatniej chwili in—karnacji w kształt białego skrzydlatego konia, który zrzuciwszy kopyto na wszechświat, ma sprowadzić koniec wszechrzeczy.
W najdalszej sali, silniej jeszcze ogrzanej niż inne, przesiadywał Baltazar Cherbonneau, otoczony księgami sanskryckimi, pisanymi rylcem na cienkich płytach drzewa; płyty te przedziurawione i związane sznurem, przewleczonym przez dziurki, przypominały raczej żaluzje niż tomy w pojęciu księgarstwa europejskiego. Niepokojąca i skomplikowana sylwetka machiny elektrycznej z jej butelkami, napełnionymi złotymi listkami i z krążkami szklanymi, obracanymi za pomocą korb, wznosiła się na środku pokoju obok mesmerycznego cebrzyka, w którym tkwił lancet żelazny i skąd promieniowały liczne pręty żelazne. Doktor Cherbonneau nie był wcale szarlatanem i nie inscenizował wnętrza, ale mimo to nie można było oprzeć się wrażeniu, jakiego, wszedłszy do tego dziwacznego ustronia, doznawało1 się niegdyś w laboratoriach alchemików.
Hrabia Olaf Łabiński posłyszał o cudach dokonywanych przez doktora i zapłonął ciekawością, pomieszaną z pewną dozą wiary. Narody słowiańskie mają ku cudowności natury pociąg, którego najstaranniejsze wychowanie nie zawsze może złagodzić, a zresztą wiarogodni świadkowie, uczestniczący w tych seansach, opowiadali rzeczy, w które nie można uwierzyć, nie widząc ich, chociażby się miało jak największe zaufanie do opowiadającego. Poszedł więc odwiedzić cudotwórcę.
Kiedy hrabia Łabiński wszedł do doktora Cherbonneau, uczuł się jak gdyby owiany nieokreślonym płomieniem; wszystka krew napłynęła mu do głowy, w skroniach szumiało, wielkie gorąco, panujące w pokoju, tamowało mu oddech; lampy, w których płonęły olejki aromatyczne, wielkie kwiaty jawajskie, poruszające olbrzymie swe kielichy niby kadzielnice, odurzały go oszałamiającymi wyziewami i duszącymi woniami. Postąpił chwiejnym krokiem ku doktorowi, który siedział skulony na kanapie, w jednej z tych póz, właściwych fakirom lub pustelnikom, którymi książę Sołtykow tak malowniczo ilustrował swoją podróż do Indii. Widząc, jak pod fałdami ubrania rysują się zgięcia jego stawów, można było powiedzieć, że to pająk ludzki zwinięty pośród swej pajęczyny, wyczekujący nieruchomo na swą zdobycz. Na widok hrabiego, jego turkusowe źrenice rozjaśniły się fosforyzującymi światłami w środku orbity, złoconej bistrem kamienia wątrobianego i zagasły natychmiast, jak gdyby przykryte dobrowolnym bielmem. Lekarz wyciągnął do Olafa rękę, domyślając się jego osłabienia; dwa czy trzy razy przesunąwszy ręką, otoczył go atmosferą wiosny, stwarzając mu świeży raj w tym upalnym piekle.
— Czy panu lepiej? Pańskie płuca, przyzwyczajone do powiewów nadbałtyckich, które płyną zmrożone z krain odwiecznych śniegów bieguna, musiały sapać jak miech kowalski w tym powietrzu palącym, gdzie ja drżę, ja spieczony, przysmażony i jakby zwapniony w żarze słonecznym.
Hrabia Olaf Łabiński skinął na znak, że już nie cierpi z powodu wysokiej temperatury.
— A zatem — rzekł doktor dobrodusznym tonem — słyszał pan pewnie o moich kuglarskich sztuczkach i chce pan zobaczyć próbkę mej zręczności, och, ja potrafię więcej niż Comus, Comte lub Bosco!
— Moja ciekawość nie jest tak pusta — odparł hrabia — i mam więcej uszanowania dla jednego z książąt nauki.
— Nie jestem uczonym w znaczeniu, jakie się nadaje temu słowu, przeciwnie, badając pewne rzeczy, wzgardzone przez naukę, ujarzmiłem tajemne, nie zużyte moce i otrzymałem wyniki, które wydają się cudowne, chociaż są naturalne. Czatowałem na duszę i niejednokrotnie zaskoczyłem ją; czyniła mi zwierzenia, z których skorzystałem i mówiła słowa, o których nie zapomniałem. Duch jest wszystkim, materia istnieje tylko pozornie; wszechświat jest może tylko marzeniem Boga lub promieniem Słowa w niezmierzoności. Wedle upodobania mnę łachman cielesny, wstrzymuję lub przyspieszam życie, przestawiam zmysły, znoszę przestrzeń, uśmierzam ból, nie uciekając się ani do chloroformu, ani do eteru, ani do żadnego innego środka znieczulającego. Uzbrojony w wolę, tę elektryczność intelektualną, ożywiam lub miażdżę. Nie ma rzeczy nieprzezroczystej dla moich oczu; mój wzrok przenika wszystko; widzę wyraźnie promienie myśli i tak jak się rzuca widmo słońca na ekran, tak ja mogę je przepuścić przez mój niewidzialny pryzmat i zmusić je, aby się odbiły na białym płótnie mego mózgu. Ale to wszystko jest niczym wobec cudów, których dokonują pewni jogowie indyjscy, którzy doszli do najwyższego stopnia ascetyzmu. My Europejczycy jesteśmy zbyt lekkomyślni, zbyt roztargnieni, zbyt próżni, zbyt rozmiłowani w naszym więzieniu z gliny, aby szeroko otworzyć okna na wieczność i nieskończoność. Mimo to uzyskałem kilka dość osobliwych wyników, które będzie pan mógł osądzić — rzekł doktor Cherbonneau, przesuwając kółka wiszącej na żelaznym pręcie ciężkiej draperii, zasłaniającej rodzaj alkowy, urządzonej w głębi sali.
W świetle płomyka spirytusowego, który chwiał się na trójnogu brązowym, hrabia Olaf Łabiński ujrzał obraz tak straszny, że mimo całej odwagi wstrząsnął nim dreszcz. Na czarnym marmurowym stole leżało ciało młodzieńca nagie aż po pas i trupio nieruchome; z jego torsu najeżonego strzałami jak ciało św. Sebastiana nie ciekła ani jedna kropla krwi; można go było wziąć za malowany wizerunek męczennika, na którym zapomniano zabarwić cynobrem otwory ran.
„Ten dziwny lekarz — pomyślał sobie Olaf — jest może czcicielem Sziwy i poświęcił tę ofiarę swojemu bożyszczu.”
— Och, on wcale nie cierpi! Może go pan kłuć bez obawy, ani jeden muskuł nie drgnie w jego twarzy — mówiąc to, doktor Cherbonneau powyjmował strzały z ciała, tak jak się wyciąga szpilki z poduszeczki.
Kilka szybkich poruszeń rąk uwolniło pacjenta z sieci wiążących go prądów i młodzieniec obudził się z uśmiechem zachwycenia na ustach, jak gdyby kończył jakiś błogi sen. Doktor pożegnał go gestem i młodzieniec wyszedł małymi drzwiami ukrytymi w boazerii, którą alkowa była wyłożona.
— Mógłbym odciąć mu nogę albo rękę, a on by tego nie poczuł — rzekł doktor, fałdując swoje zmarszczki w kształt uśmiechu — nie uczyniłem tego, ponieważ nie tworzę jeszcze, a człowiek, niższy pod tym względem od jaszczurki, nie ma dość siły, aby odtworzyć członki, które mu się odcina. Ale jeśli nie stwarzam, to za to umiem odmładzać. — Podniósł zasłonę, okrywającą kobietę w starszym wieku, pogrążoną w śnie magnetycznym na fotelu, niedaleko stołu z czarnego marmuru; rysy jej, które mogły być niegdyś piękne, były zwarzone, a zniszczenie, jakie zostawia czas, można było wyczytać na wychudzonych konturach ramion, pleców i piersi. Doktor utkwił w niej przez chwilę z uporczywym natężeniem spojrzenie swych błękitnych źrenic: skażone linie wzmocniły się, zarysy piersi nabrały czystości dziewiczej; białe i jedwabiste ciało wypełniło chudość szyi; policzki zaokrągliły się i pokryły puszkiem jak brzoskwinie w pierwszej świeżości; oczy otwarły się, migotając w żywym fluidzie; maska starości, zdjęta jak na zaklęcie, ukazała piękną młodą kobietę, nie widzianą od dawna.
— Czy wierzy pan, że krynica młodości tryskała gdzieś swymi cudownymi wodami? — zapytał doktor hrabiego, zdumionego tą przemianą. — Ja w to wierzę, gdyż człowiek niczego nie wymyśla, a każdy jego sen jest przeczuciem albo wspomnieniem. Ale dajmy spokój tej formie ugniecionej na nowo moją wolą, a zagadnijmy tę młodą dziewczynę, która spokojnie śpi w tym kącie. Zapytaj ją pan, ona więcej wie niż Pitie i Sybille. Może ją pan posłać do jednego z pańskich siedmiu zamków w kraju i zapytać jej, co się znajduje w najtajniejszej pańskiej szufladzie, gdyż dusza jej potrzebuje ledwie sekundy dla odbycia tej podróży, co zresztą nie jest wcale zdumiewające, ponieważ elektryczność przebywa w tym samym czasie siedemdziesiąt tysięcy mil, a elektryczność jest w stosunku do myśli tym, czym dorożka do pociągu. Weź ją pan za rękę i połącz się pan z nią; nie potrzebuje pan wypowiadać swojego pytania, ona je odczyta w twoim umyśle.
Dziewczyna głosem wątłym jak głos cienia, odpowiedziała na pytanie hrabiego zadane w myśli.
— W szkatułce cedrowej jest garść ziemi przysypanej miałkim piaskiem, na którym widać odcisk drobnej nóżki.
— Czy dobrze odgadła? — zapytał doktor od niechcenia, jak gdyby był pewny nieomylności swej jasnowidzącej.
Twarz hrabiego spłonęła gorącym rumieńcem. Istotnie, w pierwszych czasach swojej miłości, hrabia zabrał z alei parkowej odcisk stopy Praskowii i przechowywał go jak relikwię w głębi skrzynki najprzedniejszej roboty, inkrustowanej perłową masą i srebrem, od której maleńki kluczyk nosił zawieszony na szyi na złotym weneckim łańcuszku.
Baltazar Cherbonneau, który był człowiekiem dobrze wychowanym, nie nalegał, widząc zakłopotanie hrabiego i zaprowadził go do stołu, gdzie przygotowana była woda, czysta jak diament.
— Słyszał pan zapewne o zwierciadle magicznym, w którym Mefistofeles ukazuje Faustowi obraz Heleny; chociaż nie mam kopyta końskiego w mojej jedwabnej pończosze ani kogucich piór na kapeluszu, mogę pana zabawić tym niewinnym cudem. Pochyl się pan nad tą czarą i pomyśl z wytężeniem o osobie, którą chce pan zobaczyć; żywa czy umarła, daleka czy bliska, przyjdzie na zawołanie pana z drugiego końca świata albo z głębin historii.
Hrabia pochylił się nad czarą, której woda zmąciła się wkrótce pod jego wzrokiem i nabrała odcieni opalizujących, jak gdyby wlano do niej kroplę jakiejś esencji; koło tęczowe o kolorach pryzmatu uwieńczyło brzegi wazy, tworząc ramę do obrazu, który wyłaniał się już spod białawej chmury.
Mgła się rozwiała. Młoda kobieta w peniuarze koronkowym, piękność o modrych oczach, o złotych kędzierzawych włosach, której cudne ręce niby białe motyle przesuwały się roztargnione po klawiszach fortepianu, zarysowała się na dnie znów przezroczystej wody z tak przedziwną dokładnością, że mogłaby doprowadzić do rozpaczy wszystkich malarzy; była to Praskowia, która, nie wiedząc o tym, zjawiła się na gorące wezwanie hrabiego.
— A teraz przejdźmy do czegoś bardziej interesującego — rzekł doktor, biorąc hrabiego za rękę i kładąc ją na jednym z żelaznych prętów z cebrzyka mesmerycznego. Dotknąwszy metalu naładowanego magnetyzmem, hrabia Olaf padł jak piorunem rażony.
Doktor wziął go w ramiona, podniósł jak piórko, położył na kanapie, zadzwonił i rzekł do służącego, który ukazał się na progu:
— Sprowadź pana Oktawiusza de Saville.
W cichym dziedzińcu pałacowym dał się słyszeć turkot karety, a po chwili Oktawiusz zjawił się przed doktorem; stanął zdumiony na widok hrabiego Olafa, leżącego na kanapie z pozorami śmierci. Pierwszą jego myślą było, że to morderstwo i przez chwilę stał niemy z przerażenia, ale po bliższym zbadaniu spostrzegł, że niewidzialny prawie oddech podnosi i obniża pierś młodego człowieka.
— Pańskie przebranie już przygotowane — rzekł doktor, trudniej je trochę włożyć niż domino, wypożyczone u Babina, ale Romeo wspinający się na balkon w Weronie nie troszczy się o to, że może sobie kark skręcić; wie, że Julia oczekuje go w pokoju na górze, pod osłoną nocy, a hrabina Praskowia Łabińska warta jest córki Kapuletów.
Oktawiusz, zmieszany osobliwością położenia, nie odpowiadał nic, patrzał bez przerwy na hrabiego, którego głowa lekko w tył odrzucona, spoczywająca na poduszce, przypominała wizerunki rycerzy leżących na własnych grobowcach w klasztorach gotyckich z wezgłowiem rzeźbionym w marmurze pod zesztywniałym karkiem. Ta piękna i szlachetna postać, którą miał pozbawić duszy, mimo woli wzbudzała w nim wyrzuty sumienia.
Doktor Cherbonneau wziął zamyślenie Oktawiusza za wahanie się; lekki uśmiech pogardy zaigrał na jego wargach.
— Jeżeli pan nie jest zdecydowany, mogę obudzić hrabiego, który pójdzie sobie tak, jak przyszedł, zachwycony moją potęgą magnetyczną; ale pomyśl pan, że taka sposobność może się już nigdy nie powtórzyć. Poza tym, chociaż bardzo mnie interesuje pańska miłość, chociaż mam wielką ochotę uczynić doświadczenie, o które nikt jeszcze nie pokusił się w Europie, nie powinienem panu ukrywać, że taka zamiana dusz ma swoje niebezpieczeństwa. Uderz się pan w piersi, zapytaj pan serca. Czy szczerze stawia pan życie na tę ostatnią kartę? Miłość jest silna jak śmierć — powiada Biblia.
— Jestem gotów — odparł z prostotą Oktawiusz.
— Dobrze, młodzieńcze — zawołał doktor, zacierając swoje suche, brunatne ręce z niezwykłą szybkością, jak gdyby chciał zapalić ogień na sposób dzikich ludzi. — Podoba mi się namiętność, która nie cofa się przed niczym. Dwie są tylko rzeczy na świecie: namiętność i wola. Jeżeli pan nie będzie szczęśliwy, to z pewnością nie z mojej winy. Ach, mój stary Brahma–Logum, zobaczysz z głębi nieba Indry, gdzie „apsaras”* otaczają cię rozkosznymi chórami, że nie zapomniałem niepokonanej formuły, którą szepnąłeś mi do ucha, porzucając swój do mumii podobny szkielet. Zapamiętałem i słowa, i gesty. Do dzieła! Do dzieła! Urządzimy w naszym kotle osobliwą kuchnię, jak czarownice w Makbecie, ale bez ohydnych północnych guseł. Siadaj pan przede mną, w tym fotelu; oddaj się pan z całym zaufaniem mojej władzy. Dobrze! Proszę patrzeć mi w oczy i podać mi ręce. Czar już działa. Pojęcia czasu i przestrzeni nikną, świadomość własnego ja zaciera się, powieki opadają; muskuły, nie otrzymujące rozkazów mózgu, odpoczywają; myśl zasypia, wszystkie delikatne nici, zatrzymujące duszę w ciele są rozwiązane. Brahma marzący przez dziesięć tysięcy lat w złotym jaju, nie był więcej oddzielony od rzeczy zewnętrznych; nasyćmy go wyziewami, skąpmy go w promieniach.
Mrucząc te przerywane zdania, doktor ani na chwilę nie przestawał poruszać rękami; z jego wyciągniętych palców tryskały promienie świetlne, padające na czoło i serce pacjenta, około którego tworzyła się z wolna jakaś widzialna atmosfera, fosforyzująca jak aureola.
— Doskonale! — rzekł Baltazar Cherbonneau, winszując sobie swego dzieła. — Takim chcę go mieć. Ale cóż tam jeszcze stawia opór? — zawołał po chwili, jak gdyby czytał poprzez czaszkę Oktawiusza ostatni wysiłek jego osobowości, bliskiej zaniku. Cóż to za niesforna myśl, która, wypędzona ze zwojów mózgu, stara się umknąć przed moim wpływem, skłębiając się na pierwotnej monadzie, na środkowym punkcie życia? Muszę ją ująć i poskromić.
Aby zwyciężyć ten mimowolny opór, doktor silniej jeszcze skierował baterię magnetyczną swego wzroku i ugodził buntowniczą myśl między podstawą móżdżku a przejściem do rdzenia kręgowego, w najskrytszym sanktuarium, w najtajniejszym tabernakulum duszy. Triumf jego był zupełny.
Wówczas zaczął się przygotowywać z majestatyczną powagą do niesłychanego doświadczenia, które miał przedsięwziąć; przywdział lnianą suknię, jak to czynią magowie, obmył ręce w wonnej wodzie, wyjął pudełko z pudrem, którym nakreślił sobie na czole i na policzkach hieratyczne znaki; przepasał ramię sznurem bramińskim, przeczytał parę ślok z poematów świętych i nie opuścił najdrobniejszego obrządku, zaleconego przez pokutnika z groty Elefanty.
Ukończywszy te ceremonie, rozwarł szeroko wszystkie otwory, ziejące żarem i wkrótce cała sala wypełniła się atmosferą gorąca, w której mdlałyby tygrysy w dżunglach, trzeszczałyby mułem pokryte pancerze na chropowatych skórach bawołów i z łoskotem otwierałyby się szerokie kwiaty aloesu.
— Nie wolno, aby te dwie iskierki boskiego ognia, mające się spotkać za chwilę nagie i wyzute na parę sekund ze swej cielesnej powłoki, miały zblednąć lub zagasnąć w naszym lodowatym powietrzu — rzekł doktor, spoglądając na termometr, który wskazywał 120 stopni Fahrenheita.
Pośród tych dwóch martwych ciał doktor Baltazar Cherbonneau podobny był w białej swej szacie do czcicielą jednej z tych krwawych religii, które rzucają trupy ludzkie na ołtarze swych bogów. Przypominał kapłana Vitziliputzili, dzikiego bóstwa meksykańskiego, o którym mówi Heine w jednej balladzie, ale jego zamiary były na pewno łagodniejsze.
Doktor Cherbonneau zbliżył się do hrabiego Olafa Łabińskiego, leżącego nieruchomo i wymówił niewypowiedzianą zgłoskę, którą poszedł szybko powtórzyć głęboko uśpionemu Oktawiuszowi. Twarz doktora, zazwyczaj dziwaczna, przybrała w tej chwili wyraz niezwykłej powagi; potęga władzy, którą rozporządzał, uszlachetniała jego nieregularne rysy i gdyby ktoś ujrzał go, spełniającego tajemnicze obrzędy z iście kapłańską powagą, nie poznałby w nim Hoffmannowskiego doktora, który wprost wołał o ołówek karykaturzysty.
Wówczas stało się coś dziwnego: Oktawiusz de Saville i hrabia Olaf Łabiński zaczęli równocześnie rzucać się jak gdyby w przedśmiertnych konwulsjach; twarze ich zmieniły się, lekka piana ukazała się na ich wargach; trupia bladość oblekła ich skórę; tymczasem dwa małe światełka niebieskawe i drżące zamigotały niepewnie ponad ich głowami.
Na błyskawiczny gest doktora, który zdawał się nakreślać im drogę w powietrzu, oba fosforyzujące punkciki poruszyły się i zostawiając za sobą smugę świetlną, udały się do swego nowego schronienia: dusza Oktawiusza zamieszkała w ciele hrabiego Łabińskiego, dusza hrabiego w ciele Oktawiusza; awatar był spełniony.
Lekki rumieniec na policzkach wskazywał, że życie zaczęło wstępować w tę glinę ludzką, która przez parę sekund pozbawiona była duszy i która stałaby się zdobyczą czarnego anioła, gdyby nie potęga lekarza.
Radość zwycięstwa zabłysła w niebieskich źrenicach doktora Cherbonneau, który mówił do siebie, chodząc wielkimi krokami po pokoju:
— Niechże to uczynią ci przesławni lekarze, dumni, że potrafią jako tako naprawić popsuty ludzki zegar. Hipokrates, Galen, Paracelsus, Van Helmont, Boerhaave, Tronchin, Hahnemann, Rasori, najmarniejszy fakir indyjski, skulony na schodach pagody, umie tysiąc razy więcej niż wy! Mniejsza o trupa, jeśli się rozkazuje duchowi!
Skończywszy to zdanie, doktor Baltazar Cherbonneau zakręcił się w kółko z radości i zatańczył jak góry w Sir Hasirim króla Salomona, przy czym omal nie upadł na nos, zaplątawszy nogi w fałdy szaty bramińskiej; wypadek ten przyprowadził go do przytomności i powrócił mu zimną krew.
— Obudźmy śpiących — rzekł doktor, zdjąwszy strój bramiński i otarłszy kreski barwnego pudru, którym posmarował sobie twarz; stanąwszy przed ciałem hrabiego Łabińskiego z duszą Oktawiusza, uczynił kilka niezbędnych ruchów, aby go wydobyć ze stanu somnambulicznego, otrząsając za każdym gestem palce naładowane fluidem, który zbierał.
Po kilku minutach Oktawiusz Łabiński (odtąd będziemy go nazywali tym imieniem dla jasności opowiadania) podniósł się, przetarł oczy rękoma i spojrzał naokoło wzrokiem zdumionym, którego nie rozjaśniała jeszcze świadomość własnego ja. Kiedy powróciło mu jasne pojmowanie przedmiotów, pierwszą rzeczą, którą ujrzał, był jego własny kształt, leżący poza nim na kanapie. Widział siebie! Nie w odbitym zwierciadle, ale w rzeczywistości. Krzyknął, ten krzyk, nie brzmiący dźwiękiem jego głosu, wzbudził w nim przestrach; o zamianie dusz, dokonanej w śnie magnetycznym, stracił na chwilę pamięć i to go wprawiało w dziwnie przykry stan. Myśl jego obsługiwana przez nowe organa, była jak robotnik, któremu zaorano jego zwyczajne narzędzia, aby mu dać inne. Przesiedlona Psyche biła niespokojnymi skrzydłami w sklepienie nieznanej czaszki i gubiła się w zwojach mózgu, w którym zostały jeszcze ślady obcych myśli.
— Cóż — zapytał doktor, nasyciwszy się zdziwieniem Oktawiusza Łabińskiego — jak się panu podoba nowe mieszkanie? Czy pańska dusza dobrze się czuje w ciele tego rycerza, hetmana, hospodara czy magnata, męża najpiękniejszej kobiety na świecie? Teraz już nie ma pan ochoty umrzeć, jak to było pańskim zamiarem wówczas, kiedy ujrzałem pana po raz pierwszy w smutnym mieszkaniu przy ulicy Saint—Lazare; teraz, kiedy bramy pałacu Łabińskich stoją panu otworem, kiedy się pan nie obawia, że Praskowia położy panu rękę na ustach, przeczuwając, że pan zechce mówić jej o swej miłości, jak niegdyś w willi Salviatich! Widzi pan, że stary Baltazar Cherbonneau, ze swoją twarzą starego koczkodana, którą, gdyby zechciał, mógłby zamienić na inną, posiada jeszcze w swoim mieszku wcale niezłe recepty.
— Doktorze — odparł Oktawiusz Łabiński — posiadasz pan moc Boga albo przynajmniej szatana.
— Och! Nie obawiaj się pan, nie ma w tym żadnego demonizmu! Pańskie zbawienie nie jest zagrożone, nie każę panu podpisywać diabelskiego przymierza. Nie ma nic prostszego nad to, co się tutaj stało. Słowo, które stworzyło światło, może także przesiedlić duszę. Gdyby ludzie chcieli słuchać Boga poprzez czas i nieskończoność, to doprawdy potrafiliby niejedno.
— Jaką wdzięczność, jakie oddanie winienem panu za tę bezcenną usługę?
— Nic mi pan nie winien; zaciekawia mnie pan, a dla takiego starego, szczwanego lisa jak ja, wygarbowanego na niejednym słońcu, nieugiętego w każdym wypadku, wzruszenie jest rzeczą rzadką. Odkryłeś mi pan miłość, a pan wie, że my, marzyciele, trochę alchemicy, trochę magicy, trochę filozofowie szukamy wszyscy — mniej więcej — absolutu. Ale wstań pan, ruszaj się, chodź i przekonaj się, czy nowa skóra nie zanadto pana krępuje.
Oktawiusz Łabiński usłuchał doktora i przeszedł się parę razy po pokoju; już był mniej skrępowany; ciało hrabiego, chociaż zamieszkałe przez inną duszę, zachowało popęd dawnych swych przyzwyczajeń i świeży gość zawierzył tym wspomnieniom fizycznym, gdyż zależało mu na przybraniu chodu, postawy i ruchów wygnanego właściciela.
— Gdybym był przed chwilą sam nie dokonał przeprowadzki waszych dusz — rzekł doktor, śmiejąc się — myślałbym, że nic nie zaszło tego wieczoru i wziąłbym pana za prawdziwego, prawowitego i autentycznego hrabiego litewskiego, Olafa Łabińskiego, którego „ja” drzemie jeszcze w tej oto poczwarce, porzuconej przez pana z taką wzgardą. Ale północ wkrótce wybije; idź pan, żeby Praskowia nie gniewała się i nie zarzucała panu, że wolisz od niej lancknechta lub bakarata. Nie trzeba, aby pańskie pożycie małżeńskie rozpoczynało się od kłótni, to byłoby złą wróżbą. Ja tymczasem zajmę się obudzeniem pańskiej dawnej powłoki z całą ostrożnością i względami, na jakie zasługuje.
Uznając słuszność uwag doktora, Oktawiusz Łabiński wyszedł pospiesznie. Przed bramą parskały niecierpliwie wspaniałe gniadosze hrabiego, które gryząc wędzidło, pokryły pianą cały bruk. Na odgłos kroków młodzieńca wspaniały zielony strzelec, z zaginionej rasy hajduków, rzucił się do stopnia i opuścił go z hałasem. Oktawiusz, który mechanicznie skierował się naprzód do swojego skromnego powozika, wsiadł do wysokiej i okazałej karety i dał rozkaz strzelcowi, który go rzucił woźnicy: „Do pałacu!”.
Zaledwie zamknięto drzwiczki, konie ruszyły w podskokach, a godny następca Almanzorów i Azolanów uwiesił się u szerokich sznurów z pasmanterii z chyżością, o jaką nikt by go nie posądził ze względu na wysoki wzrost.
Dla koni tej rasy, droga od ulicy du Regard do przedmieścia Saint–Honoré nie jest długa; przebiegły ją w kilku minutach, a woźnica zawołał stentorowym głosem: „Brama!”.
Olbrzymie podwoje pchnięte przez szwajcara, otworzyły przejazd dla karety, która, okoliwszy wielki dziedziniec, wysypany piaskiem, zatrzymała się z całą dokładnością pod markizą w białe i różowe pasy.
Podwórze, które Oktawiusz Łabiński obejrzał szczegółowo z tą szybkością wizji, którą dusza osiąga w pewnych uroczystych chwilach, było obszerne, otoczone symetrycznymi budynkami, oświetlone brązowymi świecznikami na postumentach, których gaz rzucał białe języki w kryształowe latarnie, podobne do tych, co ozdabiały ongiś Bucentaura; robiło to wrażenie raczej pałacu niż willi. Skrzynie z drzewami pomarańczowymi, godnymi tarasów wersalskich, poustawiane były w równych odstępach na asfalcie, który niby bordiura dywanu okalał piasek tworzący środek.
Biedny przekształcony kochanek musiał się zatrzymać chwilę, wstępując w próg i przycisnąć ręką serce, aby powstrzymać jego bicie. Miał wprawdzie postać hrabiego Olafa Łabińskiego, ale tylko zewnętrzny jego pozór; wszystkie wiadomości, które zawierał ten mózg, uciekły wraz z duszą pierwotnego właściciela, dom, który odtąd miał być jego domem, był mu nie znany, nie miał pojęcia o jego rozkładzie wewnętrznym; wstąpił na schody, które napotkał przed sobą i szedł na chybił trafił, postanawiając złożyć możliwą pomyłkę na karb roztargnienia.
Stopnie z pumeksu olśniewały białością; odbijała od nich bogata czerwień szerokiego, strzyżonego chodnika, przytrzymywanego prętami z pozłacanego mosiądzu, który wskazywał nogom miękką drogę; żardyniery, napełnione najpiękniejszymi kwiatami egzotycznymi, biegły w górę wraz z przechodniem.
Olbrzymia lampa, wycięta i dziurkowana, zawieszona na grubym sznurze z purpurowego jedwabiu, ozdobionego kwastami i kokardami, wzniecała złotawe drżenia na ścianach, pokrytych białym i gładkim jak marmur stiukiem, i rzucała falę światła na kopię słynnej grupy „Amor i Psyche” Canovy, dzieło ręki samego mistrza.
Posadzka jedynego piętra wyłożona była mozaiką drogocennej roboty, a na ścianach wisiały na jedwabnych sznurach cztery obrazy Parysa Bordone, Bonifazia, Palmy Vecchia i Veronese’a, których architektoniczny i okazały styl harmonizował z przepychem schodów.
Na piętrze ukazały się wysokie drzwi, przesłonięte szarszą, którą podtrzymywały pozłacane gwoździe; Oktawiusz Łabiński otwarł je i znalazł się w dużym przedpokoju, gdzie drzemało kilku lokai w liberii, którzy słysząc jego kroki, zerwali się, jak gdyby pchnięci jakąś sprężyną i ustawili się wzdłuż ścian z nieruchomością wschodnich niewolników.
Nie zatrzymując się, Oktawiusz wszedł do biało–złotego salonu, gdzie nie było nikogo. Pociągnął za dzwonek. Za chwilę zjawiła się pokojówka.
— Czy pani może mnie przyjąć?
— Pani hrabina rozbiera się, ale za chwilę będzie mogła przyjąć pana hrabiego.
Zostawszy sam na sam z ciałem Oktawiusza de Saville, w którym zamieszkała dusza hrabiego Olafa Łabińskiego, doktor Cherbonneau zabrał się do przywrócenia do życia tego martwego kształtu. Po kilku przesunięciach ręki Olaf de Saville (niech nam będzie wolno złączyć te dwa imiona dla oznaczenia podwójnej osobistości) wyłonił się jak widmo z kręgów głębokiego snu albo raczej katalepsji, która go przywiązywała nieruchomego i sztywnego do kanapy; podniósł się ruchem automatycznym, którym nie kierowała jeszcze wola i zachwiał się od zawrotu głowy, co nie miał jeszcze czasu rozproszyć się. Przedmioty chwiały się wokoło niego, wcielenia Wisznu tańczyły sarabandę wzdłuż murów, doktor Cherbonneau ukazał mu się w postaci sannayasi z Elefanty, poruszając ramionami jak skrzydłami ptaka i tocząc swe niebieskie źrenice w jamach z brunatnych zmarszczek, podobnych do obwódek okularów; osobliwe widowiska, którym przyglądał się, zanim popadł w magnetyczny niebyt, oddziaływały na jego umysł, toteż powoli wracał do rzeczywistości; był jak człowiek śpiący, duszony przez zmorę, który przebudziwszy się nagle, bierze za widziadła własne ubrania, rozrzucone na meblach w niepewnych kształtach człowieczych i za płonące oczy cyklopów mosiężne spięcia u firanek, oświetlone po prostu refleksem lampki nocnej.
Mamidło rozwiewało się powoli; wszystko wróciło do zwykłego wyglądu; Baltazar Cherbonneau nie był już pokutnikiem indyjskim, lecz prostym doktorem medycyny, który uśmiechał się do swego klienta z banalną dobrodusznością.
— Czy pan hrabia zadowolony jest z tych kilku doświadczeń, które miałem zaszczyt zrobić przed nim? — zapytał tonem uniżonej pokory, w którym można było wyczuć delikatny odcień ironii — śmiem żywić nadzieję, że pan nie będzie żałował wieczoru i odejdzie przekonany o tym, że to, co opowiadają o magnetyzmie, nie jest bajką i kuglarstwem, jak utrzymuje oficjalna nauka.
Olaf de Saville skinął głową na znak zgody i wyszedł odprowadzony przez doktora Cherbonneau, kłaniającego się głęboko przy każdych drzwiach.
Powozik zajechał, ocierając się o stopnie i dusza małżonka hrabiny Łabińskiej weszła do niego wraz z ciałem Oktawiusza de Saville, nie zdając sobie sprawy, że to nie jego liberia ani powóz.
Woźnica zapytał, gdzie ma jechać.
— Do domu — odparł Olaf de Saville, zdziwiony trochę, że nie poznaje głosu zielonego strzelca, który zazwyczaj zadawał mu to pytanie najbardziej zdecydowanym akcentem węgierskim. Powóz, w którym się znajdował, wyłożony był granatowym adamaszkiem, tymczasem jego kareta obita była atłasem koloru jaskrów i hrabia dziwił się tej różnicy, przyjmując ją tak, jak się to czyni w śnie, gdzie znane przedmioty przedstawiają się w kształtach odmiennych, dających się jednakże rozpoznawać; zdawało mu się również, że jest trochę mniejszy niż zazwyczaj; ponadto przypominał sobie, że przyszedł do doktora we fraku i że nie zmieniał ubrania, a teraz miał na sobie zarzutkę letnią z cienkiego materiału, która nigdy nie należała do jego garderoby: umysł jego odczuwał jakąś nieznaną przeszkodę, a myśli jego, tak jasne z rana, układały się z wielkim trudem. Przypisując ten dziwny stan osobliwym scenom tego wieczoru, oddał się ulotnym marzeniom i nieokreślonej senności, która nie była ani jawą, ani snem.
Zatrzymujący się nagle powozik i głos woźnicy krzyczący: „Otwierać bramę!” przywołały go do przytomności; spuścił szybę, wychylił głowę i przy świetle latarni ujrzał nieznaną ulicę i dom, który nie był jego domem.
— Dokąd, u diabła, zawiozłeś mnie, ośle jeden? — zawołał. — Czyż to jest Faubourg Saint–Honoré, pałac Łabińskich?
— Przepraszam pana, nie zrozumiałem — zamruczał woźnica, zawracając konia we wskazanym kierunku.
W drodze, przeistoczony hrabia postawił sobie kilka pytań, na które nie znalazł odpowiedzi. W jaki sposób powóz jego odjechał bez niego, chociaż dał rozkaz, aby na niego czekano? W jaki sposób on sam znajdował się w obcym powozie? Przypuszczał, że lekka gorączka mąci jasność jego umysłu albo że doktor—cudotwórca, aby tym lepiej uderzyć w jego łatwowierność, dał mu do powąchania flakon haszyszu lub jakiś inny środek zamraczający, którego złudzenia rozproszą się po jednej przespanej nocy.
Powóz stanął przed pałacem Łabińskich; szwajcar, zagadnięty, nie chciał otworzyć bramy, mówiąc, że tego wieczoru nie było przyjęcia, że pan przed godziną powrócił do domu, a pani udała się do swoich pokoi.
— Głupcze, czyś pijany czy szalony? — krzyknął Olaf de Saville, odtrącając olbrzyma, który jak gigant rysował się na progu uchylonej bramy, niby jeden z tych posągów brązowych, które w opowieściach arabskich bronią rycerzom wędrownym wejścia do zaczarowanych zamków.
— Tyś sam pijany lub szalony, mój paniczu — odpowiedział szwajcar, który ze szkarłatnego, jakim był zazwyczaj, stał się ze złości siny.
— Nędzniku — ryknął Olaf de Saville — gdybym się nie szanował…!
— Zamilcz albo połamię cię na kolanie i wyrzucę na trotuar — odparł olbrzym, otwierając rękę szerszą i większą od kolosalnej ręki gipsowej, wystawionej u rękawicznika przy ulicy Richelieu — nie trzeba wywierać na mnie swej złości, mój paniczu, dlatego że się wypiło o jedną lub dwie butelki szampana za dużo.
Olaf de Saville, rozjątrzony, odepchnął szwajcara tak silnie, że wszedł do przedsionka. Kilku służących, którzy jeszcze nie spali, przybiegło na hałas sprzeczki.
— Wypędzam cię, gamoniu, rozbójniku, łajdaku! Nie chcę cię nawet na tę noc w pałacu; idź precz albo cię zabiję jak psa wściekłego! Nie zmuszaj mnie, bym przelał podłą krew lokaja.
Mówiąc to, wyzuty ze swego ciała, hrabia rzucił się z oczyma krwią nabiegłymi, z pianą na ustach, z zaciśniętymi pięściami na ogromnego szwajcara, który, ująwszy w jedną rękę obie ręce napastnika, zgniótł je prawie w swych krótkich i grubych palcach, mięsistych i guzowatych jak u średniowiecznego kata.
— Spokojnie — odezwał się olbrzym, człowiek zresztą dobroduszny, który, nie obawiając się już swego przeciwnika, dał mu parę szturchańców dla utrzymania go w respekcie. — Czy to sens doprowadzać się do takiego stanu, będąc ubrany jak człowiek z towarzystwa i przychodzić zakłócać burdami nocnymi domy przyzwoitych ludzi? Trzeba mieć względy dla wina, a to, które pana upiło, musiało być przednie! I dlatego nie zatłukę pana, tylko przeniosę delikatnie na ulicę, gdzie patrol pana zabierze, jeśli pan nie przestanie wrzasków; areszt odświeży panu myśli.
— Nikczemnicy — zawołał Olaf de Saville, do lokai — pozwalacie, aby ten podły łajdak znieważał waszego pana, szlachetnego hrabiego Labińskiego!
Słysząc to nazwisko, lokaje uderzyli w jeden wielki szyderczy wrzask; ogromny, homeryczny, konwulsyjny wybuch śmiechu wzniósł wszystkie piersi wyszywane galonami:
— Ten panicz uważa się za hrabiego Labińskiego! Ha, ha, ha, hi, hi! A to pyszne!
Lodowaty pot zwilżył skronie Olafa Labińskiego. Wstrząsająca myśl przeszyła mu mózg jak ostrze stali i czuł, że krew mu się ścina w żyłach. Czy to Smarra przygniótł mu piersi kolanem, czy też żył życiem rzeczywistym? Czy rozum jego zatonął w bezdennym oceanie magnetyzmu, czy też był igraszką jakichś szatańskich poczynań? Żaden z jego lokai tak drżących, tak pokornych, tak uniżonych wobec niego, nie poznawał go. Czyżby mu zamieniono ciało, tak jak zamieniono ubranie i powóz?
— Ażeby pan był zupełnie pewny, że pan nie jest hrabią Łabińskim — odezwał się najbezczelniejszy z całej zgrai — spójrz pan tam, to właśnie hrabia schodzi po schodach, zwabiony hałasem pańskiej awantury.
Więzień szwajcara odwrócił głowę w głąb dziedzińca i ujrzał stojącego pod okapem młodego człowieka smukłej i wytwornej postawy, z twarzą owalną, z czarnymi oczyma, z nosem orlim, z miękkim wąsem, młodego człowieka, który był nim samym lub też jego widmem, modelowanym przez diabła z łudzącym podobieństwem.
Szwajcar puścił ręce swego więźnia. Lokaje ustawili się z szacunkiem pod ścianą ze spuszczonymi rękoma i wzrokiem, w zupełnej nieruchomości, jak iczogłani oczekujący padyszacha; oddawali widziadłu honory, których odmawiali rzeczywistemu hrabiemu.
Małżonek Praskowii, aczkolwiek nieustraszony jak Słowianin, a to dość powiedzieć, uczuł niewymowne przerażenie, widząc zbliżającego się Menechma, który, daleko straszliwszy niż ów teatralny, mieszał się do życia prawdziwego i czynił swego bliźniaka nie do poznania.
Przypomniał sobie starą legendę rodzinną, która zwiększyła jeszcze jego przestrach. Ilekroć któryś z Łabińskich miał umrzeć, dostawał ostrzeżenie od zjawy zupełnie podobnej do niego. U narodów północnych ujrzeć swego sobowtóra, chociażby we śnie, uchodziło zawsze za złą przepowiednię, toteż nieprzeparty, zabonny lęk ogarnął walecznego wojownika z Kaukazu na widok tej zewnętrznej wizji swego własnego „ja”; on, który by pogrążył swe ramię w paszczy armaty gotowej do strzału, cofnął się przed sobą samym.
Oktawiusz Łabiński podszedł do swego dawnego kształtu, w którym drżała, miotała się i oburzała dusza hrabiego, i odezwał się tonem wyniosłej i lodowatej grzeczności:
— Przestań pan kompromitować się wobec lokai. Hrabia Łabiński, jeśli pan chce z nim mówić, przyjmuje od dwunastej do drugiej w południe. Hrabina przyjmuje w czwartki osoby, które miały zaszczyt być jej przedstawione.
Wypowiedziawszy te słowa z wolna i akcentując każdą zgłoskę, fałszywy hrabia odszedł krokiem spokojnym i drzwi zawarły się za nim.
Olafa de Saville zaniesiono zemdlonego do powozu. Kiedy odzyskał przytomność, spoczywał w łóżku, które nie miało kształtu jego łoża; nie przypomniał sobie także, aby kiedykolwiek przebywał w pokoju, gdzie się znajdował; obok niego stał obcy służący, który podtrzymywał mu głowę i dawał do wąchania flakon z eterem.
— Czy panu lepiej? — zapytał Jan hrabiego, którego brał za swego pana.
— Tak — odparł Olaf de Saville — to było tylko przejściowe osłabienie.
— Czy mogę odejść, czy też mam czuwać przy panu?
— Nie, zostaw mnie samego, ale zanim odejdziesz, zapal świeczniki przy lustrze.
— Nie boi się pan, że to jasne światło nie pozwoli panu zasnąć?
— O nie, zresztą nie jestem jeszcze śpiący.
— Nie będę się kładł i gdyby pan potrzebował czegoś, przybiegnę na pierwszy głos dzwonka — rzekł Jan, zaniepokojony w duchu bladością i zmienionymi rysami hrabiego.
Kiedy Jan odszedł, zapaliwszy światła, hrabia rzucił się do lustra i w głębokim i czystym krysztale, w którym migotały światła, ujrzał młodą głowę, łagodną i smutną, z obfitymi, czarnymi włosami, z ciemnolazurowymi oczyma, z bladymi policzkami, okolonymi jedwabistą, brunatną brodą, głowę, która nie była jego i która z głębi zwierciadła patrzyła na niego z wyrazem zdziwienia. Z początku chciał sobie tłumaczyć, że to jakiś żartowniś wsunął swoją maskę w brzeg lustra, inkrustowany miedzią i perłową masą o ściętych, weneckich krawędziach. Sięgnął ręką poza lustro, uczuł tylko tafle posadzki; nie było nikogo.
Ręce, których dotknął, były chudsze, dłuższe, bardziej pożyłkowane; na palcu serdecznym wznosił się garb wielkiego, złotego pierścienia z awanturynem, na którym wyryty był herb — tarcza z pasem czerwonym i białym, a jako znak korona baronowska. Pierścień ten nie był nigdy własnością hrabiego, który miał na złotej tarczy czarnego ulatującego orła ze złotym dziobem i takimiż szponami; powyżej korona o dziewięciu pałkach. Hrabia przeszukał sobie kieszenie i znalazł w nich niewielki portfel, zawierający bilety wizytowe z nazwiskiem: „Oktawiusz de Saville”.
Śmiech lokai w pałacu Łabińskich, ukazanie się sobowtóra, nieznana twarz, odbita w zwierciadle, mogły być ostatecznie złudzeniem chorego mózgu; ale to obce ubranie, ten pierścień, który zdjął z palca, były dowodami materialnymi, dotykalnymi, były niezbitym świadectwem. Bez jego wiedzy odbyła się w nim zupełna metamorfoza, zapewne jakiś czarnoksiężnik albo może szatan ukradł mu jego postać, jego szlachectwo, jego nazwisko, całą jego istotę, zostawiając mu tylko duszę bez możności przejawienia jej.
Przypomniał sobie fantastyczne historie o Piotrze Schlemilu i o Nocy Sylwestrowej; ale postacie Lamotte–Fouquego i Hoffmanna straciły, jedna swój cień, druga swoje odbicie w lustrze; a jeśli to osobliwe wyzbycie się lustrzanego odbicia, które wszyscy posiadają, było przyczyną niepokojących podejrzeń, to przynajmniej nikt im nie zarzucał, że nie są sobą.
Jego położenie było znacznie gorsze; nie mógł upomnieć się o tytuł hrabiego Łabińskiego w tej postaci, w jakiej go uwięziono. Wzięto by go za bezczelnego oszusta albo co najmniej za wariata. Nawet jego żona nie rozpoznałaby go pod tą kłamliwą powierzchownością. Jak wykazać swoją tożsamość? Zapewne, było mnóstwo poufnych szczegółów, tysiące tajemnych wydarzeń nie znanych nikomu, które, przypomniane Praskowii, mogłyby jej objawić duszę jej męża w tym przebraniu, ale co znaczy jedno przekonanie, w razie gdyby je uzyskał, wobec jednogłośnej opinii? Był naprawdę i zupełnie pozbawiony swego ja. Inna obawa: czy jego przeistoczenie ograniczało się do zewnętrznej zmiany postawy i rysów, czy też zamieszkiwał w rzeczywistości ciało innego człowieka? W tym wypadku co się stało z jego ciałem? Czy pochłonęła go studnia zapomnienia, czy też stał się własnością śmiałego złodzieja? Sobowtór z pałacu Łabińskich mógł być złudzeniem, halucynacją, ale również istotą fizyczną, żyjącą, mieszkającą w tej skórze, której z taką piekielną zręcznością pozbawił go ów lekarz o twarzy fakira.
Okropna myśl wbiła mu się w serce zębami żmii: „A może ten fałszywy hrabia Łabiński, wgnieciony w mój kształt rękoma demona, ten wampir, mieszkający obecnie w moim pałacu, którego słucha moja służba, stawia teraz swoją racicę na progu tego pokoju, do którego od pierwszego wieczoru wchodziłem zawsze z sercem wzruszonym, i może Praskowia uśmiecha się do niego łagodnie i z boskim rumieńcem pochyla uroczą swą głowę na ramię napiętnowane pazurem diabelskim, biorąc za mnie tę kłamliwą larwę, tego wilkołaka, tę empuzę, tego ohydnego syna ciemności i piekieł. Gdybym tak pobiegł do pałacu i podpalił go, ażeby poprzez płomienie móc zawołać do Praskowii: «Oszukują cię, ten, który spoczywa na twym sercu, to nie twój ukochany Olaf! Popełniasz nieświadomie ohydną zbrodnię, której nieszczęsna dusza moja nie zapomni nawet wtedy, kiedy ręce wieczności znużą się obracaniem klepsydry*”.
Fale płomienia napływały do mózgu hrabiego; wydawał niewyraźne okrzyki wściekłości, gryzł pięści, rzucał się po pokoju jak dzikie zwierzę. Niewiele brakowało do tego, aby szaleństwo ogarnęło ciemną świadomość jego własnego ja; podbiegł do toalety Oktawiusza, nalał wody na miednicę i zanurzył głowę, która aż parowała po tej lodowatej kąpieli.
Odzyskał zimną krew. Powiedział sobie, że minęły czasy czarodziejstwa i guseł; że tylko śmierć odłącza duszę od ciała; że nie porywa się w ten sposób w środku Paryża polskiego hrabiego, mającego milionowy kredyt u Rotszylda, spokrewnionego z najznakomitszymi rodzinami, męża kochanego przez kobietę en vogue, odznaczonego Orderem św. Andrzeja pierwszej klasy i że to wszystko było zapewne tylko kiepskim żartem Baltazara Cherbonneau, który wyjaśni się najnaturalniej w świecie, tak jak okropności z romansów Anny Radcliffe.
Ponieważ był zupełnie wyczerpany, rzucił się na łóżko Oktawiusza i usnął snem ciężkim, ciemnym, podobnym do śmierci, który trwał jeszcze, kiedy Jan, sądząc, że pan się obudził, przyszedł położyć na stoliku listy i gazety.
Hrabia otworzył oczy i spojrzał wokoło badawczym wzrokiem, ujrzał sypialnię wygodną, ale skromną; posadzkę zakrywał dywan cętkowany, imitujący skórę lamparta; firanki z materii, które Jan rozchylił, wisiały u okien i zasłaniały drzwi; ściany pokryte były jednostajnym, zielonym, matowym papierem, naśladującym płótno. Na białym marmurowym kominku z niebieskimi żyłkami stał zegar, zrobiony z czarnej marmurowej płyty z tarczą platynową, nad którą wznosiła się srebrna oksydowana statuetka Diany z Gabies, skopiowana w pomniejszeniu przez Barbedienne’a, oraz dwie również srebrne wazy antyczne. Lustro weneckie, w którym hrabia odkrył poprzedniego dnia, że nie ma już swojej zwyczajnej twarzy i portret kobiety w starszym wieku, zapewne matki Oktawiusza, malowany przez Flandrina, były jedyną ozdobą tego poważnego i nieco smutnego pokoju; kanapa, fotel wolterowski, stojący obok kominka, stół z szufladami zarzucony książkami i papierami, tworzyły umeblowanie wygodne, lecz nie przypominające w niczym przepychu pałacu Łabińskich.
— Czy pan wstanie? — zapytał Jan głosem przyciszonym, który sobie przyswoił podczas choroby Oktawiusza i podał hrabiemu koszulę kolorową, spodnie flanelowe i gandurę algierską, ubranie ranne swego pana. Chociaż hrabia czuł odrazę do cudzych ubrań, musiał, nie chcąc zostać nago, włożyć to, co mu podawał Jan, po czym spuścił nogi na skórę niedźwiedzią, czarną i jedwabistą, służącą za dywanik.
Toaleta nie trwała długo i Jan nie mający widocznie najmniejszych wątpliwości co do tożsamości fałszywego Oktawiusza de Saville, któremu pomagał przy ubieraniu, zapytał:
— O której godzinie podać śniadanie?
— Jak zwykle — odparł hrabia, który nie chcąc mieć przeszkód w krokach, jakie zamierzał uczynić dla odzyskania swej osobowości, postanowił przyjmować pozornie swą niezrozumiałą transformację.
Po odejściu Jana Olaf de Saville otwarł oba listy przyniesione wraz z gazetami, spodziewając się znaleźć w nich jakieś wskazówki. Pierwszy zawierał przyjacielskie wymówki i skargi na przerwane bez powodu dobre stosunki koleżeńskie; podpisany był nazwiskiem nie znanym hrabiemu. Drugi był od rejenta, który wzywał Oktawiusza, żeby przyszedł odebrać rentę za kwartał, gdyż termin dawno minął, albo żeby przynajmniej zadecydował, na co można by użyć kapitałów, leżących nieproduktywnie.
„No proszę — pomyślał hrabia — zdaje się, że Oktawiusz de Saville, którego skórę noszę wbrew mej woli, naprawdę istnieje; nie jest to istota fantastyczna, osobistość z Achima Arnima albo Klemensa Brentano; ma mieszkanie, przyjaciół, notariusza, rentę do pobrania, wszystko, co się składa na stanowisko społeczne dżentelmena. Mimo to zdaje mi się, że jestem hrabią Olafem Łabińskim.”
Spojrzenie w lustro przekonało go, że tego zdania nikt nie podzieli; zarówno w jasnym świetle dnia, jak i w niepewnym blasku świec odbicie było jednakowe.
Przeszukując dalej mieszkanie, otworzył szuflady stołu; w jednej z nich znalazł papiery wartościowe, dwa tysiące franków i pięćdziesiąt luidorów, które przywłaszczył sobie bez skrupułu na cele wojny, jaką zamierzał rozpocząć, a w drugiej portfel juchtowy z tajemnym zamkiem.
Jan wszedł anonsując pana Alfreda Humberta, który wpadł do pokoju z poufałością starego przyjaciela, nie czekając, aż służący przyniesie mu odpowiedź pana.
— Dzień dobry, Oktawiuszu — rzekł nowo przybyły, piękny, młody człowiek z miną serdeczną i otwartą — co porabiasz, co się z tobą dzieje, czyś umarł czy też żyjesz jeszcze? Nigdzie cię nie widać, a jak się do ciebie pisze, to nie odpowiadasz. Powinienem się gniewać na ciebie, ale doprawdy w uczuciach nie znam miłości własnej i przychodzę uścisnąć ci rękę. Cóż, u licha, nie można przecież dopuścić do tego, aby kolega szkolny umarł z melancholii w głębi tego mieszkania, ponurego jak cela Karola Piątego w klasztorze w Yuste. Wyobrażasz sobie, że jesteś chory, a ty się tylko nudzisz; ale ja cię zmuszę do tego, żebyś się rozerwał i przemocą zabieram cię na wesołe śniadanie, którym Gustaw Raimbaud grzebie swoją kawalerską wolność.
Wygłaszając tę tyradę tonem na pół gniewnym, na pół komicznym, ujął rękę hrabiego i wstrząsnął nią silnie na sposób angielski.
— Nie — odparł mąż Praskowii, wchodząc w ducha swej roli — jest mi gorzej niż zwykle, nie jestem usposobiony, mógłbym was zasmucić i krępować.
— W istocie, masz bladą i zmęczoną twarz, a więc innym razem! Uciekam, gdyż spóźniłem się o trzy tuziny świeżych ostryg i o butelkę Sauterne’a — powiedział Alfred, idąc do drzwi — Raimbaud pogniewa się, jeżeli nie przyjdziesz.
Wizyta ta zwiększyła jeszcze smutek hrabiego. Jan wziął go za swego pana, Alfred za swego przyjaciela. Brakowało mu ostatniej próby. Drzwi się otwarły, a w nich ukazała się dama, której włosy poprzeplatane były srebrnymi nitkami i która w uderzający sposób przypominała portret wiszący na ścianie; usiadłszy na kanapie, odezwała się do hrabiego:
— Jak się miewasz, mój biedaku? — Jan powiedział mi, że wróciłeś późno i że byłeś bardzo osłabiony; uważaj na siebie, mój chłopcze, wiesz przecież, jak się kochani pomimo przykrości, jaką mi sprawia twój niewytłumaczony smutek, którego przyczyny nigdy nie chciałeś mi zdradzić.
— Nie obawiaj się, matko, to nic poważnego — odpowiedział Olaf de Saville — dzisiaj jest mi znacznie lepiej.
Pani de Saville, uspokojona, wstała i wyszła, nie chcąc krępować syna, który nie lubił, aby mu na dłuższy czas zakłócano samotność.
— A więc stanowczo jestem Oktawiuszem de Saville — zawołał hrabia po odejściu starej damy. — Jego matka uznaje mnie i nie czuje obcej duszy pod naskórkiem swego syna. Może na zawsze jestem zamknięty w tej powłoce. Jakim dziwnym więzieniem dla umysłu jest ciało innego! Jakże mi ciężko przestać być hrabią Olafem Łabińskim, stracić swój herb, swoją żonę, majątek i spaść do poziomu skromnego mieszczańskiego życia. Aby się uwolnić, gotów jestem potargać tę skórę Nessusa, która mnie wiąże i tylko w kawałkach oddam ją pierwszemu jej właścicielowi. A gdybym tak wrócił do pałacu! Nie! Wywołałbym niepotrzebny skandal, szwajcar wyrzuciłby mnie za drzwi, ponieważ nie mam już siły w tym szlafroku chorego; szukajmy jeszcze, bo przecież muszę poznać trochę życie tego Oktawiusza de Saville, który jest obecnie mną. — I próbował otworzyć portfel. Sprężyna, dotknięta przypadkiem ustąpiła i hrabia wyciągnął ze skórzanych mieszków najpierw jakieś papiery zaczernione drobnym i zwartym pismem, następnie ćwiartkę papieru welinowego; na welinowej ćwiartce niezbyt wprawna, lecz wierna ręka narysowała z pamięci serca i z podobieństwem, nieosiągalnym zawsze nawet przez wielkich artystów, portret ołówkiem hrabiny Praskowii Łabińskiej, której niepodobna było nie poznać na pierwszy rzut oka.
Odkrycie to wprawiło go w osłupienie. Po zdumieniu nastąpił szalony poryw zazdrości; skąd portret hrabiny znajdował się w tajnym portfelu tego nieznanego młodzieńca, skąd pochodził, kto go robił, kto mu go dał? Czyżby uwielbiana z takim nabożeństwem Praskowia zstąpiła z niebios swojej miłości w pospolitą intrygę? Jakież piekielne szyderstwo wcielało jego, męża, w ciało kochanka tej kobiety uważanej dotąd za tak czystą? Z roli męża miał przejść do roli zalotnika! Zjadliwa metamorfoza, przestawienie położenia mogące przyprawić o szaleństwo; mógłby się sam pomylić, będąc równocześnie Klitandrem i Grzegorzem Dandin!
Wszystkie te myśli brzęczały tłumnie w jego czaszce; czując, że traci rozum, uczynił dla uzyskania spokoju ostatni wysiłek woli. Nie słuchając Jana, który oznajmił, że śniadanie na stole, badał z nerwowym drżeniem zawartość tajemniczego portfelu.
Kartki tworzyły rodzaj dziennika psychologicznego, porzucanego i podejmowanego w rozmaitych epokach; oto kilka fragmentów, które hrabia pochłonął z trwożliwą ciekawością:
Nigdy mnie nie pokocha, nigdy, nigdy! Przeczytałem w jej słodkich oczach to słowo tak okrutne, że Dante nie znalazł twardszego dla napisania na brązowych odrzwiach Miasta Boleści: „Porzućcie wszelką nadzieję”. Cóż uczyniłem Bogu, aby mnie żywcem potępił? Jutro, pojutrze, zawsze będzie to samo! Gwiazdy mogą krzyżować swój bieg, ciała niebieskie tworzyć węzły, mojego losu nic nie zmieni. Jednym słowem rozproszyła marzenie, jednym ruchem złamała skrzydła chimerze. Fantastyczne kombinacje niemożliwości nie dają mi żadnych widoków powodzenia; cyfry, rzucone miliard razy w koło fortuny, nie wyjdą, nie ma numeru wygrywającego dla mnie!
Nieszczęsny! Wiem, że raj dla mnie zamknięty, v a mimo to siedzę jak głupiec na progu, oparłszy plecy o bramę, która się nie otworzy i płaczę w milczeniu, bez szlochów, bez wysiłków, jak gdyby oczy moje były źródłami wody żywej. Nie mam odwagi zanurzyć się w niezmierzoną pustynię albo w zgiełkliwy Babel ludzi.
Nieraz w nocy, nie mogąc zasnąć, myślę o Praskowii; jeśli usnę, marzę o niej; och, jakże piękna była tego dnia w ogrodzie willi Salviatich, we Florencji! Ta biała suknia i te czarne wstążki, to było urocze i pogrzebowe! Biały kolor dla niej, czarny dla mnie! Chwilami wstążki jej, poruszane wiatrem, tworzyły krzyż na tym tle olśniewającej białości;
niewidzialny duch szeptał po cichu żałobną mszę mojego serca.
Gdyby jakaś niesłychana katastrofa włożyła mi na czoło koronę cesarzy lub kalifów, gdyby ziemia wysączyła dla mnie swe żyły złote, gdyby kopalnie diamentów w Golkondzie i w Visapur pozwoliły mi przeszukiwać swoje błyszczące złoża, gdyby lira Byrona rozbrzmiewała pod mymi palcami, gdyby najdoskonalsze arcydzieła sztuki starożytnej i nowoczesnej użyczyły mi swej piękności, gdybym odkrył świat, to i tak nic by mi z tego nie przyszło!
Od czego zależy przeznaczenie! Chciałem pojechać do Konstantynopola, nie byłbym jej spotkał; zostałem we Florencji, ujrzałem ją i umieram.
Mógłbym się zabić, ale ona oddycha tym powietrzem, w którym żyjemy i może usta moje spragnione wciągną — o szczęście niewymowne! — dalekie tchnienie jej wonnego oddechu; potem przeznaczono by mojej występnej duszy jakąś planetę na wygnanie i nie miałbym szczęścia być kochanym przez nią w życiu przyszłym. Być rozdzielonym jeszcze na tamtym świecie, ona w raju, ja w piekle: rozpaczliwa myśl!
Dlaczego kocham jedyną właśnie kobietę, która nie może mnie kochać! Inne kobiety, wolne, uchodzące za piękne, uśmiechały się do mnie najczulszymi uśmiechami i zdawały się przyzywać wyznanie, które nie nadchodziło. O, jakiż on szczęśliwy, on! Jakżeż wzniosłe życie poprzednie nagradza Bóg wspaniałym darem tej miłości?
…Zbyteczne było czytać dalej. Podejrzenie, które hrabia mógł powziąć na widok portretu Praskowii, rozwiało się przy pierwszych linijkach tych smutnych zwierzeń. Zrozumiał, że obraz ukochany, zaczynany po sto razy, wypieszczony był z dala od modelu z tą niestrudzoną cierpliwością miłości nieszczęśliwej, i że to była madonna kapliczki mistycznej, przed którą korzyło się ubóstwienie pozbawione wszelkiej nadziei.
„A jeśli ten Oktawiusz zawarł przymierze z diabłem, aby mi ukraść ciało i pod moim kształtem zdobyć miłość Praskowii!” — Chociaż myśl ta dziwnie go zaniepokoiła, porzucił ją jako zbyt nieprawdopodobną w XIX stuleciu.
Śmiejąc się ze swojej łatwowierności, zjadł wyziębione śniadanie, do którego usługiwał Jan, ubrał się, kazał zaprząc do powozu i pojechał do doktora Baltazara Cherbonneau. Przeszedł przez te sale, w które wstąpił poprzedniego dnia, nazywając się jeszcze hrabią Olafem Łabińskim, a z których wyszedł pozdrawiany przez wszystkich nazwiskiem Oktawiusza de Saville. Doktor Cherbonneau siedział jak zwykle w ostatnim pokoju na kanapie, trzymając w rękach stopę i zdawał się być pogrążony w głębokim rozmyślaniu.
Na odgłos kroków hrabiego, doktor podniósł głowę.
— Ach, to pan, drogi panie Oktawiuszu; miałem pójść do pana; ale to dobry znak, jeżeli chory odwiedza lekarza.
— Zawsze Oktawiusz! — rzekł hrabia. — Zdaje mi się, że oszaleję z wściekłości! — Po czym, skrzyżowawszy ręce stanął przed doktorem i utkwiwszy w niego wzrok, odezwał się:
— Panie Cherbonneau, pan wie dobrze, że nie jestem Oktawiuszem, ale Olafem Łabińskim, ponieważ pan sam, tu na tym miejscu, ukradł mi moją skórę za pomocą pańskich egzotycznych czarnoksięstw.
Słysząc to, doktor wybuchnął wielkim śmiechem, oparł się o poduszki i wziął się za boki, aby powstrzymać spazmy swej wesołości.
— Miarkuj pan tę niewczesną radość, której mógłby pan pożałować. Mówię poważnie.
— Tym gorzej, tym gorzej! To dowodzi, że nieczułość i hipochondria, na którą leczyłem pana, przeradzają się w szaleństwo. Trzeba zmienić system leczenia, oto wszystko.
— Niewiele potrzeba, diabelski lekarzu, żebym cię udusił własnymi rękoma — zawołał hrabia, podchodząc do doktora.
Doktor uśmiechnął się z pogróżki hrabiego, którego dotknął końcem laseczki stalowej. Olaf de Saville uczuł okropny wstrząs i myślał, że ma złamaną rękę.
— O, mamy jeszcze sposoby na opanowanie chorych, którzy się buntują — rzekł rzucając na hrabiego zimne jak tusz spojrzenie, które ujarzmia szalonych i obłaskawia lwy. Wróć pan do siebie, zażyj kąpieli a podniecenie minie.
Olaf de Saville, odurzony wstrząsem elektrycznym, wyszedł od doktora Cherbonneau bardziej jeszcze niepewny i zaniepokojony. Kazał się zawieźć do Passy do doktora B., chcąc go prosić o radę.
— Podlegam dziwnej halucynacji — rzekł do sławnego lekarza — kiedy spojrzę w lustro, widzę twarz moją w innych niż zazwyczaj rysach; kształt przedmiotów otaczających mnie zmienił się; nie poznaję ani ścian, ani mebli w moim pokoju; zdaje mi się, że jestem kimś innym.
— W jakiej postaci widzi się pan? — zapytał lekarz — pomyłka może pochodzić albo od oczu, albo z mózgu.
— Widzę siebie z czarnymi włosami, z ciemnoniebieskimi oczyma, z twarzą bladą, okoloną brodą.
— Rysopis z paszportu nie mógłby być dokładniejszy; nie ma u pana ani halucynacji mózgowej, ani wady wzroku. Jest pan w istocie taki, jak pan powiada.
— Ależ nie! W rzeczywistości mam jasne włosy, czarne oczy, cerę opaloną i wąsy zakręcone po węgiersku.
— Tutaj — odparł lekarz — zaczyna się lekkie wzburzenie władz umysłowych.
— Ale ja nie jestem szalony.
— Bez wątpienia. Tylko rozsądni przychodzą do mnie z własnej ochoty. Trochę zmęczenia, nadmiar pracy lub przyjemności są przyczyną tego zaburzenia. Pan się myli; obraz jest rzeczywisty, myśl jest chimeryczna: zamiast być blondynem, który się widzi brunetem, jest pan brunetem, który uważa się za blondyna.
— A mimo to wiem z całą pewnością, że jestem hrabią Olafem Łabińskim, a wszyscy od wczoraj nazywają mnie Oktawiuszem de Saville.
— To właśnie mówiłem — odparł lekarz. — Pan jest panem de Saville, a wyobraża sobie, że jest hrabią Łabińskim, którego zdaje mi się widziałem raz i który rzeczywiście jest blondynem. To doskonale tłumaczy, w jaki sposób znajduje pan inną twarz w zwierciadle; ta twarz, która jest pańską nie odpowiada pańskiej idei wewnętrznej i zaskakuje pana. Pomyśl pan o tym, że cały świat nazywa pana Oktawiuszem de Saville, i co za tym idzie, nie dzieli pańskiego przekonania. Zostań pan tutaj przez jakieś dwa tygodnie, kąpiele, odpoczynek, przechadzki w cieniu wielkich drzew rozproszą te szkodliwe wpływy.
Hrabia spuścił głowę i przyrzekł powrócić. Nie wiedział już co ma myśleć. Wrócił do mieszkania przy ulicy Saint–Lazare i ujrzał przypadkiem na stole zaproszenie hrabiny Łabińskiej, które Oktawiusz pokazywał doktorowi Cherbonneau.
— Z tym talizmanem — zawołał — mogę ją jutro zobaczyć!
Kiedy lokaje odnieśli do powozu prawdziwego hrabiego Łabińskiego, wygnanego ze swego raju ziemskiego przez fałszywego anioła stróża, stojącego na progu, przeistoczony Oktawiusz wszedł do biało–złotego salonu, aby oczekiwać wezwania hrabiny.
Oparty o biały marmur kominka, którego palenisko napełnione było kwiatami, widział swój obraz odbity w głębi lustra, ustawionego symetrycznie na konsoli o nogach rzeźbionych i pozłacanych. Chociaż był wtajemniczony w swoją przemianę, albo mówiąc dokładniej w swoje przemienienie, z trudem tłumaczył sobie, że ten obraz, tak odmienny od niego, był sobowtórem jego własnej twarzy i nie mógł oderwać oczu od tego dziwnego zjawiska, które jednak stało się nim samym. Patrzał na siebie, a widział tamtego. Mimo woli szukał czy hrabia Olaf nie oparł się obok niego o gzyms kominka, rzucając swe odbicie w lustro, ale nie było nikogo, doktor Cherbonneau sumiennie załatwił sprawę.
Po kilku minutach Oktawiusz Łabiński przestał się zastanawiać nad cudowną przemianą, dzięki której dusza jego przeszła w ciało małżonka Praskowii; myśli jego przybrały bieg odpowiedniejszy do jego położenia. To zdarzenie nieprawdopodobne, leżące poza wszelką możliwością, to o czym najkaprysniejsza nadzieja nie śmiała marzyć w gorączce, to się stało! Miał się znaleźć wobec pięknej uwielbianej istoty, która go nie odtrąci! Jedyna możliwość, zdolna pogodzić jego szczęście z nienaruszoną cnotą hrabiny, stała się rzeczywistością!
W oczekiwaniu na tę najwyższą chwilę dusza jego odczuwała niepokój i straszliwą trwogę; nieśmiałość prawdziwej miłości czyniły ją słabą, jak gdyby zamieszkiwała jeszcze wzgardzony kształt Oktawiusza de Saville.
Wejście panny służącej położyło kres zgiełkowi myśli, które się wzajemnie zwalczały. Na jej widok nie mógł opanować nerwowego drżenia i wszystka krew napłynęła mu do serca, kiedy usłyszał:
— Pani hrabina może już przyjąć pana hrabiego.
Oktawiusz Łabiński poszedł za panną służącą, gdyż nie znał zakątków pałacu, a nie chciał zdradzić się niepewnością swoich kroków.
Pokojowa wprowadziła go do obszernej gotowalni; ozdobionej wszystkimi wymysłami najwytworniejszego zbytku. Szereg szaf z drogocennego drzewa, rzeźbionych przez Knechta i Lienharta, których drzwi poprzedzielane były kręconymi kolumnami, obwiniętymi w spiralach gałązkami powoju z listkami w kształcie serca, z kwiatami w formie dzwonków, wyciętymi z niesłychanym kunsztem, tworzyły rodzaj boazerii architektonicznej, jakiś kapryśny w stylu portyk rzadkiej wytworności w doskonałym wykonaniu; w tych szafach zamknięte były suknie z aksamitu i mory, kaszmiry, pelerynki, koronki, futra z soboli i z niebieskich lisów, kapelusze o tysiącznych kształtach, wszystkie przybory pięknej kobiety.
Naprzeciwko powtarzał się ten sam motyw z tą różnicą, że ściany zastąpione były lustrami, bujającymi na zawiasach jak skrzydła parawanu, w ten sposób, ażeby się można było widzieć ze wszystkich stron i osądzić czy stanik dobrze leży lub czy fryzura się udała.
Na trzeciej ścianie stała długa gotowalnia z płytą alabastrową, skąd srebrnymi kurkami płynęła ciepła i zimna woda w ogromne czary japońskie, ujęte w biegnące kołem ornamenty z tego samego metalu; flakony z czeskiego kryształu, połyskujące przy blasku świec jak rubiny i diamenty, zawierały esencje i perfumy.
Ściany i sufit wyłożone były zielonym atłasem jak wnętrze szkatułki. Gruby dywan smyrneński, w miękko dobranych kolorach, watował posadzkę.
Na środku pokoju, na podstawie z zielonego aksamitu, stała wielka i dziwnego kształtu skrzynia z korassańskiej stali, cyzelowana, emaliowana i pokryta arabeskami tak skomplikowanymi, że ornamenty z Sali Ambasadorów w Alhambrze wydawałyby się proste. Zdawałoby się, że sztuka Wschodu wypowiedziała ostatnie swoje słowo w tej cudownej robocie, do której na pewno przyłożyły się ręce wieszczki Peri. Hrabina Łabińska przechowywała w tej skrzyni swoje kosztowności, klejnoty godne królowej, które wkładała bardzo rzadko w słusznym przekonaniu, że nie były warte miejsca, jakie zakrywały. Była zbyt piękna, aby potrzebowała klejnotów; mówił jej o tym jej instynkt kobiecy. Toteż wydobywała je na światło tylko w uroczystych okazjach, gdzie przepych starożytnego rodu Łabińskich musiał wystąpić z całą okazałością. Żadne brylanty nie miały tyle odpoczynku.
Obok okna, którego szerokie firanki spadały w sutych fałdach przed toaletą z oparciem, naprzeciw zwierciadła podtrzymywanego przez dwa anioły rzeźbione przez pannę de Fauveau z tą delikatną, lekką elegancją cechującą jej talent, siedziała oblana białym światłem dwóch kandelabrów po sześć świec hrabina Praskowia Łabińska, olśniewająca pięknością i młodością. Idealnej cienkości burnus tuniski w pasy białe i niebieskie, na przemian przezroczyste i nieprzezroczyste, okrywał ją jak miękka chmura; lekka materia opadła z jedwabistych ramion i odkrywała początek i nasadę szyi, przy której puch łabędzi wydawałby się szary. Między fałdami kłębiły się koronki batystowego szlafroczka, nocnego stroju, nie przytrzymywanego żadnym paskiem; włosy hrabiny były rozpuszczone i spadały w obfitych splotach niby płaszcz cesarzowej. Kaskady płynnego złota, z których Wenus–Afrodyta wyciskała perły, klęcząc w konsze z masy perłowej, kiedy wyłaniała się jak kwiat z Morza Jońskiego, nie były z pewnością tak jasne, tak obfite, tak ciężkie! Zmieszajmy ambrę Tycjana, srebro Pawła Veronese’a ze złotem Rembrandta; przepuśćmy słońce przez topaz, a jeszcze nie otrzymamy cudownego tonu tych przepysznych włosów, które zdawały się rozsiewać blask zamiast go przyjmować i które bardziej niż włosy Bereniki zasługiwały na to, aby lśnić jako nowa konstelacja pomiędzy dawnymi gwiazdami! Dwie służące rozdzielały te włosy, gładziły je, zwijały i układały w pukle starannie ściągnięte, ażeby dotknięcie poduszki nie zburzyło ich.
Podczas tej delikatnej czynności hrabina podrzucała na koniuszku nogi pantofelek z białego aksamitu, haftowany złotem, tak malutki, że mógłby wzbudzić zazdrość u odalisek padyszacha. Chwilami odrzucając jedwabiste fałdy burnusa, odkrywała białe ramię i ruchem pełnym swawolnego wdzięku, odrzucała nieposłuszne włosy.
Spoczywając w tej miękkiej pozie, przypominała smukłe figurki przy toalecie, zdobiące starożytne wazy greckie, których czystej i wdzięcznej linii, młodej i świeżej piękności nie zdołał powtórzyć żaden artysta; była stokroć piękniejsza niż w ogrodzie willi Salviatich we Florencji i gdyby Oktawiusz nie był już szalony z miłości, to stałby się nim na pewno, ale na szczęście nie można niczego dorzucić do czegoś, co bezgraniczne.
Na ten widok, jak gdyby to był najokropniejszy obraz, Oktawiusz Łabiński uczuł, że kolana zadrżały i ugięły się pod nim. Zaschło mu w ustach, trwoga chwyciła go za gardło, jak ręka tuga; czerwone płatki zawirowały mu przed oczyma. Ta piękność przerażała go.
Zebrał całą odwagę i mówiąc sobie, że te wystraszone i głupie miny, zrozumiałe u odepchniętego kochanka, byłyby najzupełniej śmieszne ze strony męża, choćby bardzo jeszcze zakochanego w swej żonie, podszedł dość śmiało ku hrabinie.
— Ach, to ty Olafie! Późno dziś wracasz — odezwała się hrabina, nie odwracając się, gdyż głowę jej przytrzymywały dwa długie sploty, które czesały służące i wysuwając piękną swą rękę z fałdów burnusa, podała ją Oktawiuszowi.
Oktawiusz Łabiński pochwycił tę rękę delikatniejszą i świeższą od kwiatu, podniósł ją do ust i wycisnął na niej długi, gorący pocałunek — cała jego dusza skupiła się na tym jednym małym miejscu.
Nie wiem, jaka wrażliwość mimozy, jaki instynkt boskiej wstydliwości, jakie niewytłumaczone przeczucie serca ostrzegło hrabinę, ale różana chmura pokryła nagle jej twarz, szyję i ramiona, które nabrały tego tonu, jakim barwią się na wysokich górach dziewicze śniegi, zaskoczone pierwszym pocałunkiem słońca. Zadrżała i z wolna wysunęła rękę, na pół zagniewana, na pół zawstydzona; wargi Oktawiusza dotknęły ją, jak rozpalone żelazo. Rychło jednak otrząsnęła się i zaśmiała ze swego dzieciństwa.
— Nic mi nie odpowiadasz? A czy wiesz, że nie widzieliśmy się przeszło sześć godzin; zaniedbujesz mnie — odezwała się tonem wymówki — niegdyś nie byłbyś mnie zostawił samej przez cały długi wieczór. Czy chociaż myślałeś o mnie?
— Ciągle — odparł Oktawiusz Łabiński.
— O nie, nie ciągle; ja czuję, kiedy myślisz o mnie, nawet z daleka. Na przykład dzisiaj wieczorem siedziałam sama przy fortepianie i grałam Webera, chcąc w muzyce ukołysać nudę; dusza twoja krążyła chwilę wokoło mnie w brzmiącym wirze tonów, ale z ostatnim akordem uleciała, nie wiem dokąd i nie wróciła. Nie zaprzeczaj, jestem pewna tego, co mówię.
Hrabina nie myliła się; była to chwila, kiedy hrabia Olaf Łabiński pochylał się u doktora Cherbonneau nad czarą z wodą magiczną, wzywając ukochany obraz całą siłą uporczywej myśli. Od tego momentu hrabia, pogrążony w bezdennym oceanie snu magnetycznego, pozbawiony był myśli, uczucia i woli.
Służące odeszły, ukończywszy nocną toaletę hrabiny; Oktawiusz Łabiński stał ciągle, spoglądając na hrabinę płonącym wzrokiem. Skrępowana i palona tym spojrzeniem, hrabina okryła się burnusem jak Polihymnia swoją draperią. Tylko głowa ukazywała się sponad biało–niebieskich fałdów, niespokojna, lecz urocza.
Chociaż najbystrzejsza przenikliwość ludzka nie zdołałaby odgadnąć tajemniczej zamiany dusz, dokonanej przez doktora Cherbonneau za pomocą formuły Brahmy–Logum, Praskowia nie dostrzegała w oczach Oktawiusza Łabińskiego zwykłego wyrazu oczu Olafa, tego wyrazu miłości czystej, spokojnej, równej, wiecznej jak miłość aniołów; namiętność ludzka gorzała w tym spojrzeniu, które niepokoiło ją i oblewało rumieńcem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało, ale czuła, że coś musiało zajść. Przychodziły jej do głowy najdziwniejsze przypuszczenia; czyżby była dla Olafa tylko pospolitą kobietą, pożądaną dla piękności jak kurtyzana? Czyżby wzniosły akord ich dusz zerwany został jakimś nie znanym jej dysonansem? A może Olaf kochał inną, może zepsucie Paryża skalało to czyste serce? Szybko zadawała sobie te pytania, nie mogąc znaleźć na nie zadowalającej odpowiedzi i pomyślała sobie, że jest szalona, ale w głębi duszy czuła, że ma słuszność. Ogarniało ją tajemne przerażenie, jak gdyby była w obliczu niebezpieczeństwa nieznanego, lecz odgadywanego tym drugim wzrokiem duszy, którego na nieszczęście tak rzadko się słucha.
Hrabina, zdenerwowana i wzburzona, wstała i podeszła do drzwi sypialni. Fałszywy hrabia, objąwszy ją ramieniem, odprowadził ją jak Otello odprowadza Desdemonę po każdej scenie w dramacie Szekspira, lecz kiedy Praskowia znalazła się na progu, odwróciła się, przystanęła na chwilę biała i zimna jak posąg, spojrzała na młodzieńca przerażonym wzrokiem, weszła do sypialni, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz.
— To wzrok Oktawiusza! — zawołała padając na pół zemdlona na szezlong. Oprzytomniawszy, pomyślała sobie: „Ale w jaki sposób wzrok Oktawiusza, którego wyrazu nigdy nie zapomniałam, zamigotał dziś wieczorem w oczach Olafa? W jaki sposób dostrzegłam ponury i rozpaczliwy płomień lśniący w źrenicach mego męża? Czyżby Oktawiusz umarł? Może to jego dusza zabłysła na chwilę przede mną, jak gdyby chciała pożegnać się ze mną, zanim porzuci tę ziemię? Olafie! Olafie! Jeśli się pomyliłam, jeśli w przystępie szaleństwa uległam próżnej obawie, ty mi przebaczysz; lecz gdybym cię była przyjęła dzisiejszej nocy, miałabym wrażenie, że oddaję się innemu.
Przekonawszy się, że drzwi dobrze zamknięte, hrabina napaliła lampę wiszącą u sufitu, skuliła się w łóżku jak wystraszone dziecko, z uczuciem niewytłumaczonej trwogi i zasnęła dopiero nad ranem. Dziwaczne i bezładne zjawy trapiły i niepokoiły ją we śnie. Palące oczy — oczy Oktawiusza — wpijały się w nią z głębi jakiejś mgły i rzucały w nią fale ognia, zaś do stóp łoża przycupnęła jakaś postać czarna, poorana zmarszczkami, mrucząca wyrazy w niezrozumiałym języku; hrabia Olaf ukazywał się również w tym niedorzecznym śnie, ale okryty powłoką, która nie była jego własną.
Nie będziemy usiłowali odmalowywać rozczarowania Oktawiusza, kiedy znalazł się wobec zamkniętych drzwi i usłyszał zgrzyt klucza od wewnątrz. Ostatnia nadzieja runęła! I cóż! Uciekł się do osobliwych, przerażających środków, oddał się czarownikowi, może szatanowi, narażając życie na tym, a duszę na tamtym świecie dla zdobycia kobiety, która mu się wymykała, mimo iż była wydana mu bezbronnie przy pomocy czarnoksięskich formuł Hindusa. Odepchnięty został nie tylko jako kochanek, ale także jako mąż; niepokonana czystość Praskowii urągała wszelkim piekielnym machinacjom. Na progu sypialni ukazała mu się jak biały anioł Swedenborga, piorunujący złego ducha.
Nie mógł jednakże pozostać przez całą noc w tym śmiesznym położeniu; poszukał apartamentów hrabiego i przeszedłszy cały szereg pokoi, znalazł jeden, gdzie pośrodku stało łoże z hebanowymi kolumnami, z gobelinowymi firankami, na których pośród gałęzi zieleni i arabesek wyhaftowane były herby. Zbroje wschodnie, pancerze i hełmy rycerzy oblane światłem lampy, połyskiwały niepewnie w cieniu; skóra czeska, wyciskana w złote desenie, migotała na ścianach. Kilka rzeźbionych foteli i skrzynia, ozdobiona figurkami, dopełniały tego umeblowania w guście feudalnym, które nie raziłoby w jakiejś wielkiej sali, w zamku gotyckim; ze strony hrabiego nie było to jakieś puste naśladownictwo mody, lecz pełne pietyzmu wspomnienie. Ten pokój był dokładną reprodukcją tego, w którym mieszkał u matki, i chociaż nieraz żartowano sobie z niego i z tej dekoracji z piątego aktu jakiejś tragedii, nigdy nie chciał zmienić stylu umeblowania.
Oktawiusz Łabiński, wyczerpany zmęczeniem i wzruszeniami, rzucił się na łóżko i zasnął, przeklinając doktora Cherbonneau. Na szczęście dzień przyniósł mu weselsze myśli; postanowił zachowywać się w sposób bardziej umiarkowany, przygasić swój wzrok i nabrać manier męża. Ubrał się starannie przy pomocy kamerdynera hrabiego i spokojnym krokiem udał się do jadalni, gdzie hrabina czekała na niego ze śniadaniem.
Oktawiusz Łabiński zeszedł krok w krok za kamerdynerem, gdyż nie wiedział, gdzie znajduje się jadalnia w domu, którego zdawał się być panem. Obszerna sala stołowa, znajdująca się na parterze, a której okna wychodziły na podwórze, utrzymana była w stylu szlachetnym i poważnym, przypominającym zarówno dwór jak i opactwo; boazeria z brunatnego dębu o ciepłym i soczystym tonie, podzielona na panneaux i na symetryczne kwadraty, biegła aż do sufitu, gdzie wystające i rzeźbione belki tworzyły sześciokątne kasetony, pomalowane na niebiesko i ozdobione delikatnymi złotymi arabeskami; w długich panneaux boazerii, Filip Rousseau wymalował cztery pory roku, usymbolizowane nie w postaciach mitologicznych, ale w trofeach martwej natury, złożonych z produktów odpowiednich do każdej pory roku; upolowana zwierzyna Jadina tworzyła pendant do martwych natur Filipa Rousseau, a ponad każdym malowidłem błyszczał, jak krąg tarczy, olbrzymi półmisek Bernarda Palissy, Leonarda z Limoges, lub też porcelany japońskiej, albo majoliki, czy też garncarstwa arabskiego o polewie iryzującej wszystkimi kolorami pryzmatu; maskara jeleni, rogi byków pustynnych występowały kolejno po fajansach, a na dwóch końcach sali wielkie kredensy, wysokie jak ołtarze w kościołach hiszpańskich, wznosiły swoją architekturę, starannie wykończoną i ozdobioną rzeźbami, mogącymi współzawodniczyć z najpiękniejszymi dziełami Berrugueta, Korneja Duąue i Verbruggena; na ich półkach zębatych połyskiwały niewyraźnie srebra rodziny Łabińskich, dzbany o dziwacznych uchach, starodawne solniczki, kielichy, czary, ozdoby stołu powstałe w kapryśnej fantazji niemieckiej i godne znaleźć się w skarbcu Pod Zielonym Sklepieniem w Dreźnie. Naprzeciw starodawnych sreber, błyszczały cudowne wyroby złotnictwa nowoczesnego, arcydzieła Wagnera, Duponchela, Rudolphiego, Froment–Meurice’a; czajniki srebrne pozłacane, ozdobione figurkami Feuchere’a i Vechtego, tace szmelcowane, wiadra na szampan z uchami z winnych gałęzi, z bachanałiami w płaskorzeźbach; kociołki wytworne jak trójnogi pompejańskie; nie mówiąc już o kryształach czeskich, weneckich szkłach i serwisach ze starej porcelany saskiej i sewrskiej.
Wzdłuż ścian stały krzesła obite zielonym safianem, a na stół, o nogach rzeźbionych w orle szpony, padało od sufitu równe i czyste światło, złagodzone białymi matowymi szybami, wypełniającymi kaseton środkowy, pozostawiony pusty. Przezroczysta girlanda winnej latorośli obramiała tę mleczną taflę zielonym liściem.
Na stole, zastawionym na sposób rosyjski, stały już owoce, otoczone wieńcem fiołków, a potrawy oczekiwały na nóż biesiadnika pod pokrywami z polerowanego metalu lśniącego jak hełmy emirów; samowar moskiewski wyrzucał ze świstem obłoki pary; dwaj lokaje w krótkich pludrach i białych krawatach, stali nieruchomo i w milczeniu, niby dwa posągi za dwoma fotelami, ustawionymi naprzeciw siebie.
Oktawiusz obrzucił szybkim spojrzeniem te szczegóły, żeby potem nie być mimo woli zaprzątnięty nowością przedmiotów, które powinny być mu znane.
Odwrócił się, słysząc lekki szmer na płytach posadzki i szelest tafty. Była to hrabina Praskowia, która podeszła i usiadła naprzeciw niego, powitawszy go przyjaźnie.
Ubrana była w jedwabny szlafroczek w zieloną i białą kratkę, ozdobiony ryszą z tego samego materiału, wyciętą na brzegach w ząbki; włosy jej zebrane u czoła w grube sploty i związane nad karkiem w złote warkocze, podobne do ślimacznic z kapitelów jońskich, tworzyły uczesanie zarówno proste jak szlachetne, w którym nawet rzeźbiarz grecki nie chciałby niczego zmienić; jej cera bladoróżowej róży przybladła nieco wskutek wzruszeń dnia poprzedniego i niespokojnego snu; niedostrzegalna lśniąca aureola otaczała jej oczy, zazwyczaj tak spokojne i czyste; wyraz znużenia czynił ją bardziej rozczulającą, a przez to piękność jej stawała się jeszcze więcej ujmująca, nabierała czegoś ludzkiego; bogini stawała się kobietą; anioł, zwijając skrzydła, zniżał lot.
Oktawiusz, ostrożniejszy tym razem, przyćmił żar swego spojrzenia i swą niemą ekstazę pokrył obojętną miną.
Hrabina zatopiwszy swe maleńkie stopy, obute w pantofelki z brunatnoczerwonej skóry, w jedwabistej wełnie dywanu, leżącego pod stołem dla ochrony przed zetknięciem się z zimną mozaiką z białego marmuru i brokateli z Werony, pokrywającą salę jadalną, wzdrygnęła się lekko, jak gdyby zmrożona ostatnim dreszczem gorączki i utkwiwszy piękne swe oczy, błękitne jak niebo polarne, w biesiadniku, którego brała za swego męża, gdyż światło dnia rozwiało przeczucia, obawy i mary nocne, głosem słodkim i harmonijnym, pełnym przeczystej pieszczoty odezwała się do niego po polsku!!! Często posługiwała się tym drogim językiem ojczystym, rozmawiając z mężem w chwilach słodkiej poufałości, nade wszystko zaś w obecności służby francuskiej, dla której mowa ta była obca.
Oktawiusz, paryżanin, umiał po łacinie, po włosku, po hiszpańsku i trochę po angielsku, ale, jak wszyscy Gallo–Romanie, nie znał zupełnie języków słowiańskich. Kobylice spółgłosek, broniące rzadkich samogłosek w języku polskim byłyby mu uniemożliwiły zbliżenie się, nawet gdyby był chciał otrzeć się o nie. We Florencji hrabina rozmawiała z nim zawsze po francusku albo po włosku, toteż nigdy nie pomyślał o nauczeniu się języka, w którym Mickiewicz dorównał prawie Byronowi. Nigdy się nie pomyśli o wszystkim!
Brzmienie tego polskiego zdania wywołało dziwny objaw w mózgu hrabiego, zamieszkiwanego przez j a Oktawiusza; dźwięki obce paryżaninowi, biegnąc po skrętach ucha słowiańskiego, doszły do zwykłego miejsca, gdzie dusza Olafa odbierała je i tłumaczyła na myśli i tym sposobem wzbudziły tam coś jak gdyby pamięć fizyczną; znaczenie ich dotarło do Oktawiusza w wielkim bezładzie; słowa zagrzebane w zwojach mózgowych, w głębi tajemnych szuflad wspomnień, zaszumiały mu, gotowe do odpowiedzi; ale te nieokreślone przypomnienia rozwiały, się, nie będąc w kontakcie z umysłem i znów wszystko stało się ciemne. Zmieszanie zakochanego było okropne; nie pomyślał o tych komplikacjach, wciągając na siebie jak rękawiczkę, skórę Olafa Łabińskiego, i zrozumiał, że kradnąc kształt drugiej istoty, człowiek naraża się na ciężkie niepowodzenia.
Zdziwiona milczeniem, Praskowia powtórzyła całe zdanie powoli i dobitnie, sądząc, że zajęty jakąś myślą, Oktawiusz nie dosłyszał jej.
Ale fałszywy hrabia im lepiej słyszał dźwięk słów, tym mniej rozumiał ich znaczenie; czynił rozpaczliwe wysiłki, aby domyślić się, o co mogło chodzić, ale dla tych, co nie znają tej mowy, języki Północy są zupełnie niezrozumiałe i jeśli Francuz może się czasem domyślić, co mówi Włoszka, to pozostanie głuchy zupełnie, słysząc mówiącą Polkę. Gorący rumieniec oblał bezwiednie jego twarz; zagryzł wargi i żeby nie stracić równowagi, przekroił z wściekłością kawałek mięsa, leżący przed nim na talerzu.
— Doprawdy, można by przypuścić, drogi mój władco — odezwała się hrabina tym razem po francusku — że nie słyszysz mnie albo że nie rozumiesz wcale…
— W istocie — wyjąkał Oktawiusz Łabiński, nie wiedząc co mówi — …ten diabelski język jest tak trudny!
— Trudny? Tak, być może, że jest trudny dla cudzoziemców, ale temu, kto szczebiotał nim na kolanach swej matki, płynie z ust jak oddech życia, jak sama fala myśli.
— Tak, zapewne, ale są chwile, kiedy mi się zdaje, że go nie pamiętam.
— Co ty mówisz, Olafie? Jak to! Ty byś miał zapomnieć języka twoich przodków, języka świętej ojczyzny, języka, po którym między ludźmi rozpoznajesz brata i — dodała ciszej nieco — języka, w którym po raz pierwszy powiedziałeś mi, że mnie kochasz?
— To może dlatego, że przyzwyczaiłem się używać innej mowy — napomknął hrabia, nie wiedząc, jak się wykręcić.
— Olafie — odparła Praskowia z wyrzutem — widzę, że Paryż cię popsuł; miałam słuszność, broniąc się przed tą podróżą. Któż byłby to powiedział, że powróciwszy do swych posiadłości, hrabia Łabiński nie będzie umiał odpowiedzieć na powitanie swych poddanych? .
Urocza twarz Praskowii przybrała bolesny wyraz; po raz pierwszy smutek rzucił cień na to anielsko czyste czoło; to niezwykłe zapomnienie raniło ją w najczulszą strunę duszy, wydawało się jej niemal zdradą.
Śniadanie skończyło się w milczeniu. Praskowia obraziła się na tego, którego uważała za swego męża. Oktawiusz był jak na mękach, gdyż obawiał się innych pytań, które musiałby zostawić bez odpowiedzi.
Hrabina wstała i udała się do swoich pokoi.
Po jej odejściu Oktawiusz siadł i począł bawić się rękojeścią noża, który miał ochotę wbić sobie w serce, gdyż położenie jego było nie do wytrzymania: liczył na podstęp, a teraz został wciągnięty bez wyjścia w labirynt życia, którego nie znał; biorąc postać hrabiego Łabińskiego, trzeba było wydrzeć mu także jego dawniejsze wiadomości, języki, jakimi władał, wspomnienia dzieciństwa, tysiączne poufne szczegóły, które tworzą j a człowieka, stosunki wiążące go z życiem innych ludzi; a do tego nie byłaby wystarczyła cała wiedza doktora Cherbonneau. O wściekłości! Być w raju, na którego progi z dala tylko ośmielał się spoglądać, mieszkać pod jednym dachem z Praskowią, patrzeć na nią, rozmawiać, całować piękną jej rękę ustami jej męża, a nie móc oszukać jej niebiańskiej wstydliwości i zdradzać się na każdym kroku jakimś niewytłumaczonym głupstwem! „Napisane było tam — w górze, że Praskowią nie pokocha mnie nigdy! A jednak uczyniłem największe poświęcenie, do jakiego może zniżyć się dusza ludzka: wyrzekłem się mojego ja i pod obcym kształtem zgodziłem się skorzystać J z pieszczot, przeznaczonych dla innego!”
W tym miejscu jego monologu zjawił się przed nim groom i kłaniając się z największym uszanowaniem, zapytał, na jakim koniu zechce dziś jechać…
Widząc, że hrabia nie odpowiada, groom ośmielił się szepnąć, przerażony swą śmiałością:
— Vultur i Rustem stoją od ośmiu dni.
— Niech będzie Rustem — odparł Oktawiusz Łabiński, tak jakby był odpowiedział Vultur, ale to drugie imię utkwiło mu w roztargnionym umyśle.
Przebrał się i pojechał do Lasku Bulońskiego, chcąc w kąpieli słonecznej orzeźwić swoją egzaltację nerwową.
Rustema, wspaniałego zwierzęcia z rasy z Nedjed, co na swej piersi, w orientalnym aksamitnym woreczku, haftowanym złotem, nosił dowody swego szlachectwa, sięgającego do pierwszych lat hegiru, nie potrzeba było podniecać. Zdawał się rozumieć myśli jeźdźca i kiedy tylko porzucił bruk i poczuł pod kopytami ziemię, puścił się jak strzała, nie dotknięty nawet ostrogą Oktawiusza. Po dwóch godzinach szalonej jazdy jeździec i koń wrócili do pałacu, pierwszy uspokojony, drugi dymiący i z czerwonymi nozdrzami.
Mniemany hrabia udał się do apartamentów hrabiny, którą zastał w salonie, ubraną w suknią z białej tafty z falbankami sięgającymi aż po pasek, ze wstążką we włosach, gdyż był to właśnie czwartek — dzień, kiedy zostawała w domu i przyjmowała wizyty.
— I cóż — spytała go z uroczym uśmiechem, gdyż gniew niedługo gościł na pięknych jej ustach — odzyskałeś pamięć, goniąc po ścieżkach Lasku?
— Niestety, nie — odparł hrabia — ale muszę uczynić ci pewne wyznanie.
— Czyż nie znam z góry wszystkich twoich myśli? Czyż nie przenikamy się wzajemnie?
— Byłem wczoraj u lekarza, o którym tyle mówią.
— Tak, u doktora Cherbonneau, który długie lata spędził w Indiach i nauczył się od braminów mnóstwa zdumiewających cudów. Chciałeś mnie nawet zabrać z sobą, ale ja nie jestem ciekawa, wiem, że mnie kochasz, a ta wiedza wystarcza mi.
— Uczynił w mojej obecności kilka tak ciekawych doświadczeń, dokonał takich cudów, że jeszcze mi się mąci w głowie. Ten dziwny człowiek, rozporządzający nieprzepartą siłą, pogrążył mnie w tak głębokim śnie magnetycznym, że po obudzeniu nie odnalazłem wszystkich moich władz; straciłem pamięć wielu rzeczy; przeszłość okryła się jakąś niewyraźną mgławicą, jedynie tylko miłość moja do ciebie pozostała nienaruszona.
— źle uczyniłeś, Olafie, poddając się wpływowi tego lekarza — odrzekła poważnym tonem hrabina Praskowia. — Bóg tylko jeden, który stworzył duszę, ma prawo doświadczyć ją; ale człowiek, wystawiając ją na próbę, popełnia czyn bezbożny. Spodziewam się, że nie powrócisz tam więcej, i że kiedy ci powiem coś miłego, po polsku, zrozumiesz mnie jak dawniej.
Podczas konnej przejażdżki, Oktawiusz wymyślił to wymawianie się magnetyzmem, aby upozorować swoje pomyłki, które mogły się piętrzyć w jego nowej egzystencji. Ale nie był to jeszcze koniec jego mąk. Służący, otwierając drzwi, zaanonsował gościa.
— Pan Oktawiusz de Saville.
Chociaż powinien był spodziewać się wcześniej czy później tego spotkania, prawdziwy Oktawiusz zbladł, słysząc te proste słowa, jak gdyby trąby sądu ostatecznego zagrały mu nagle nad uchem. Aby nie zachwiać się, musiał się uciec do całej swej odwagi i powiedzieć sobie, że położenie jego było lepsze; palce jego wpiły się instynktownie w oparcie kanapki i w ten sposób zdołał utrzymać się prosto, na pozór spokojny i pewny siebie.
Hrabia Olaf w postaci Oktawiusza zbliżył się do hrabiny i ukłonił głęboko.
— Mój mąż… Pan de Saville… — przedstawiła hrabina.
Obaj mężczyźni skłonili się zimno, rzucając sobie dzikie spojrzenia poprzez marmurową maskę grzeczności światowej, która często pokrywa tyle okropnych namiętności.
— Gniewał się pan na mnie od czasu Florencji — odezwała się hrabina serdecznym i przyjacielskim tonem — i obawiałam się, że opuszczę Paryż, nie zobaczywszy pana. W willi Salviatich był pan częstszym gościem i wtedy należał pan do moich najwierniejszych przyjaciół.
— Przepraszam panią — odparł fałszywy hrabia tonem wymuszonym — ale podróżowałem, byłem niezdrów, nawet chory, i otrzymawszy miłe zaproszenie pani, namyślałem się, czy mam z niego skorzystać, gdyż nie powinno się być samolubem i nadużywać pobłażliwości, jaką się miewa dla nudziarza.
— Może znudzonego, ale nigdy nudziarza — odpowiedziała hrabina. — Pan zawsze był melancholikiem, lecz czyż jeden z waszych poetów nie powiedział o melancholii: „Po bezczynności najlepsze to zło”.
— To pogłoski, które rozpuszczają ludzie szczęśliwi, aby się uwolnić od uczucia litości nad tymi, co cierpią — rzekł Olaf de Saville.
Hrabina spojrzała niewypowiedzianie słodko na hrabiego, uwięzionego w postaci Oktawiusza, jak gdyby chciała prosić go o przebaczenie za miłość, którą natchnęła go niechcący.
— Nie jestem tak pusta, za jaką mnie pan uważa; lituję się nad każdym prawdziwym cierpieniem, a jeżeli nie mogę mu ulżyć, umiem z nim współczuć. Chciałam pana widzieć szczęśliwym, drogi panie Oktawiuszu, ale
dlaczego zawarował się pan w swoim smutku, odpychając z uporem życie, które niosło panu szczęście, radości i obowiązki? Dlaczego odrzucił pan przyjaźń, którą panu ofiarowałam?
Te proste i szczere słowa wywołały odmienne wrażenie u obu słuchaczy. Oktawiusz wysłuchał w nich potwierdzenie wyroku wypowiedzianego w ogrodzie willi Salviatich przez te piękne usta, co nigdy nie splamiły się kłamstwem; Olaf czerpał z nich dowód nieugiętej cnoty żony, która mogła upaść jedynie tylko za sprawą diabelską. Toteż nagła wściekłość ogarnęła go na widok swego widma, ożywionego inną duszą, zamieszkującego jego własny dom i porwał za gardło fałszywego hrabiego.
— Złodzieju, rozbójniku, łotrze, oddaj mi moją skórę! Widząc ten niezwykły wybuch, hrabina chwyciła za dzwonek, a lokaje wynieśli hrabiego.
— Ten biedny Oktawiusz oszalał! — odezwała się hrabina, kiedy wynoszono Olafa, broniącego się na próżno.
— Tak — odparł prawdziwy Oktawiusz — oszalał z miłości! Moja droga, jesteś doprawdy zbyt piękna!
W dwie godziny po tej scenie, fałszywy hrabia otrzymał od prawdziwego list zamknięty pieczęcią Oktawiusza de Saville; nieszczęsny, ogołocony hrabia nie miał pod ręką innej. Z dziwnym wrażeniem otwierał uzurpator istoty Olafa Łabińskiego pismo, zapieczętowane swoją własną pieczęcią, ale w tym nienaturalnym położeniu wszystko musiało być osobliwe.
List zawierał następujące zdania, nakreślone wymuszonym i jak gdyby zmienionym pismem, gdyż Olaf nie miał czasu przyzwyczaić się do pisania ręką Oktawiusza:
Przeczytany przez kogoś innego niż pan, list ten wydawałby się pisany w domu obłąkanych, ale pan mnie zrozumie. Niewytłumaczony zbieg fatalnych okoliczności, które może nigdy jeszcze nie zdarzyły się, odkąd ziemia krąży około słońca, każe mi uczynić to, czego nikt jeszcze nie uczynił. Piszę do siebie samego, a na kopercie kładę nazwisko, które jest moim, a które pan ukradłeś mi wraz z moją osobą. Jakich ciemnych knowań stałem się ofiarą, w jakie zaklęte koło omamień dostałem się, tego nie wiem — pan wie to zapewne.
Jeśli pan nie jesteś tchórzem, to lufa mego pistoletu albo ostrze mej szpady zapyta pana o tę tajemnicę na terenie, gdzie każdy człowiek uczciwy czy nikczemny odpowiada na stawiane mu pytania; dla jednego z nas światło dnia musi jutro zagasnąć. Ten wszechświat szeroki za ciasny jest teraz dla nas obu: zabiję moje ciało, zamieszkiwane przez pańską duszę oszusta, albo pan zabije moje, przed którym wzdraga się moja uwięziona dusza. Niech pan nie usiłuje ogłosić mnie za wariata, będę miał odwagę być rozsądny i wszędzie, gdzie pana spotkam, znieważę pana z grzecznością szlachcica, z zimną krwią dyplomaty; wąsy hrabiego Olafa Łabińskiego mogą się nie podobać panu Oktawiuszowi de Saviłle i codziennie można sobie nastąpić na nogę przy wyjściu z opery, ale spodziewam się, że moje słowa, aczkolwiek niejasne, nie będą dla pana niezrozumiałe i że moi świadkowie porozumią się doskonale z pańskimi co do godziny, miejsca i warunków pojedynku.
List ten wprawił Oktawiusza w wielkie zakłopotanie. Nie mógł nie przyjąć wyzwania hrabiego, a jednak czuł odrazę do walki z samym sobą, gdyż dla swej dawnej powłoki zachował pewną tkliwość. Myśl, że mógł być zmuszony do tej walki jawną jakąś zniewagą, skłoniła go do przyjęcia wyzwania, chociaż ostatecznie mógł był kazać nałożyć na przeciwnika kaftan bezpieczeństwa i w ten sposób powstrzymać jego ramię; jednakże subtelność jego uczuć czuła wstręt do takich gwałtownych sposobów. Jeżeli, porwany niepokonaną namiętnością, popełnił czyn niegodny i ukrył kochanka pod maską męża, aby podbić niezwyciężoną cnotę, to jednakże nie był ani nieuczciwy, ani lękliwy; do tego ostatecznego sposobu uciekł się dopiero po trzech latach walk i cierpień, w chwili kiedy życie jego trawione miłością miało już ulecieć. Nie znał hrabiego; nie był jego przyjacielem; nie zawdzięczał mu niczego i skorzystał z ryzykownego środka, który mu nastręczył doktor Cherbonneau.
Skąd wziąć świadków? Zapewne spośród przyjaciół hrabiego, ale Oktawiusz, mieszkający w pałacu jeden dzień zaledwie, nie miał czasu zapoznać się z nimi.
Na kominku rysowały się okrągłym kształtem dwie czary chińskie z seladonu, o uchach w formie złotych smoków. Jedna zawierała pierścienie, szpilki, pieczęcie i inne drobne przedmioty; druga bilety wizytowe, gdzie pod koronami książąt, margrabiów, hrabiów wyryte było starannie pismem gotyckim, rondowym lub angielskim mnóstwo nazwisk polskich, rosyjskich, węgierskich, niemieckich, włoskich, hiszpańskich, świadczących o podróżniczym życiu hrabiego, który miał przyjaciół na całym świecie.
Oktawiusz wziął dwa na chybił trafił: hrabia Zamojecki i margrabia de Sepulveda. Kazał zaprząc i pojechał do nich. Obu zastał w domu. Nie zdziwili się wcale prośbą tego, którego brali za hrabiego Łabińskiego. Zupełnie pozbawieni uczuciowości świadków mieszczańskich, nie wspomnieli nawet o załagodzeniu sprawy i jak prawdziwi szlachcice nie zapytali wcale o powody sprzeczki. Ze swej strony prawdziwy hrabia, albo jeśli wolicie, fałszywy Oktawiusz, był w tym samym kłopocie; przypomniał sobie Alfreda Humberta i Gustawa Raimbauda, od których nie przyjął zaproszenia na śniadanie i nakłonił ich, żeby byli jego świadkami w pojedynku. Obaj młodzieńcy zdziwili się trochę sprawą honorową przyjaciela, który prawie od roku nie wychodził ze swego pokoju i który odznaczał się usposobieniem raczej spokojnym niż wojowniczym; ale kiedy im powiedział, że chodziło o walkę na śmierć z przyczyny, której nie mógł wyjawić, nie podnieśli żadnego zarzutu więcej i udali się do pałacu Łabińskich.
Warunki zostały szybko zadecydowane. Złota moneta rzucona w górę rozstrzygnęła o broni, gdyż przeciwnicy oświadczyli, że im wszystko jedno czy szpada czy pistolety. Mieli się spotkać o szóstej z rana w Lasku Bulońskim, na avenue des Poteaux, obok strzechy podtrzymywanej przez proste słupy, na placu wolnym od drzew, gdzie nagromadzony piasek tworzy arenę odpowiednią do takiej walki.
Kiedy wszystko zostało ułożone, była już północ i Oktawiusz udał się do pokoju hrabiny. Drzwi były zamknięte,, tak jak poprzedniej nocy i głos Praskowii zabrzmiał drwiąco:
— Przyjdź, gdy się nauczysz po polsku, jestem zbyt wielką patriotką, aby przyjmować u siebie cudzoziemców.
Nazajutrz, zawiadomiony przez Oktawiusza, zjawił się doktor Cherbonneau, przynosząc z sobą walizkę z instrumentami chirurgicznymi i opatrunkami. Wsiedli razem do powozu. Hrabia Zamojecki i margrabia de Sepulveda jechali za nimi w drugim.
— No cóż, drogi Oktawiuszu, pańska przygoda miłosna już zaczyna przybierać charakter tragiczny? Powinienem był przynajmniej jakiś tydzień pozwolić hrabiemu pospać sobie u mnie na kanapie. Nawet i poza tę granicę przedłużałem sen magnetyczny. Ale żeby nie wiem jak zgłębiać mądrość braminów, pandytów i pokutników indyjskich, to i tak o czymś się zapomni i zawsze się znajdą niedokładności w najlepiej obmyślanym planie. Ale jakże hrabina Praskowia przyjęła swego zakochanego przyjaciela z Florencji, przebranego w ten sposób?
— Sądzę — odparł Oktawiusz — że mnie poznała mimo mej metamorfozy, a może anioł stróż szepnął jej do ucha, żeby mi niedowierzała; zastałem ją równie białą, czystą i zimną, jak śniegi podbiegunowe. Pod ukochanym kształtem jej dusza bez zmazy odgadła niewątpliwie obcą duszę. Powiedziałem panu przecież, że pan nic dla mnie nie może uczynić. Jestem jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż wtedy, kiedy pan odwiedził mnie po raz pierwszy.
— Któż może wyznaczyć granice władzom duszy — odparł Baltazar Cherbonneau z miną zamyśloną — zwłaszcza jeśli ta dusza jest nie zepsuta żadną myślą ludzką, nie skażona żadnym błotem ludzkim i utrzymuje się taka, jaka wyszła z rąk Stworzyciela w świetle, w kontemplacji miłości? Tak, ma pan słuszność, ona poznała pana; jej anielska wstydliwość zadrżała pod pożądliwym spojrzeniem i instynktownie zasłoniła się swymi białymi skrzydłami. Żal mi pana, mój biedny Oktawiuszu! Pańska choroba jest istotnie nieuleczalna. Gdybyśmy żyli w średniowieczu, powiedziałbym panu: Wstąp do klasztoru.
— Nieraz o tym myślałem — odparł Oktawiusz.
Przyjechali do Lasku. Powóz fałszywego Oktawiusza czekał już na umówionym miejscu.
O tej rannej godzinie Lasek miał istotnie malowniczy urok, który później, przy napływie eleganckiego świata, zaciera się w zupełności; była to pora letnia, kiedy słońce nie miało jeszcze czasu przyciemnić zieleni liści; świeże, przezroczyste barwy, skąpane nocną rosą nadawały rozmaite odcienie zaroślom, od których płynął zapach młodej roślinności. W tym miejscu drzewa są szczególnie piękne i czy to z powodu korzystnego gruntu, czy też, że jedyne ostały się z dawnej plantacji, silne ich pnie, pokryte mchem albo lśniącą, srebrzystą korą zatapiają w ziemię guzowate korzenie, wznosząc gałęzie dziwacznie poskręcane, mogące służyć za modele dla malarzy i dekoratorów, co zazwyczaj daleko szukają kształtów mniej charakterystycznych. Niektóre ptaki, milknące wśród zgiełku dnia, ćwierkały wesoło w gęstwinie drzew; skradający się zając trzema skokami przemierzył piasek alei i popędził schować się w trawie, wystraszony turkotem kół.
Ta poezja natury, zaskoczonej w rannym stroju, mało zajmowała, jak się domyślacie, obu przeciwników i ich świadków.
Widok doktora Cherbonneau zrobił przykre wrażenie na Olafie Łabińskim, który jednak rychło otrząsnął się z tego.
Zmierzono szpady i wyznaczono miejsca walczącym, którzy zrzuciwszy ubranie złożyli się ostrzem o ostrze.
Świadkowie zawołali: — Zaczynać!
W każdym pojedynku, nawet między najbardziej zacietrzewionymi przeciwnikami, jest chwila uroczystego spokoju; każdy z walczących studiuje w milczeniu swego wroga i układa swój plan, rozmyślając nad sposobem natarcia i obroną; następnie szpady szukają się, drażnią i jak gdyby dotykają, nie rozłączając się; to trwa parę sekund, które dla zaniepokojonych świadków wydają się minutami, godzinami.
Tutaj warunki pojedynku, z pozoru zwyczajne dla widzów, były tak osobliwe dla walczących, że składali się dłużej, niż się to zwykle zdarza. W istocie, każdy z nich miał przed sobą swój własny kształt i miał zatopić stal we własne ciało, które wczoraj jeszcze należało do niego. Walka stawała się tu raczej nieprzewidzianym samobójstwem i chociaż obaj odważni, Oktawiusz i hrabia odczuwali instynktowną grozę, stojąc ze szpadą w ręce i gotując się do natarcia na swoje własne widma.
Zniecierpliwieni świadkowie chcieli zawołać raz jeszcze: „Ależ panowie, zaczynajcie!”, kiedy żelaza otarły się grzbietami swych ostrz.
Kilka starć sparowano szybko z jednej i z drugiej strony.
Hrabia, dzięki swemu wychowaniu wojskowemu, był zręcznym szermierzem; nieraz dotknął napierśnika najsłynniejszych szermierzy; ale chociaż posiadał teorię, nie miał już możności wprowadzenia jej w czyn w tym nerwowym ramieniu, przyzwyczajonym do napędzania strachu muridom Szamyla; teraz słaba ręka Oktawiusza trzymała jego szpadę!
Przeciwnie, Oktawiusz, w ciele hrabiego odczuwał nieznaną siłę i chociaż mniej biegły w szermierce, odgarniał ciągle od piersi żelazo, które jej szukało.
Na próżno usiłował Olaf dosięgnąć przeciwnika ryzykownymi pchnięciami. Oktawiusz, zimniejszy i bardziej opanowany, obracał wniwecz wszystkie zwodzone cięcia.
Gniew opanował hrabiego, którego walka stała się nerwowa i bezładna. Za cenę tego, że pozostanie na zawsze Oktawiuszem de Saville, chciał zabić to ciało oszusta, które mogło oszukać Praskowię; myśl ta przyprawiała go o niewypowiedzianą wściekłość.
Narażając się na przeszycie, uciekł się do zręcznego fortelu, aby poprzez własne ciało, dotrzeć do duszy i życia rywala; ale szpada Oktawiusza zawinęła się koło jego szpady ruchem tak szybkim, tak suchym, tak niepokonanym, że żelazo wytrącone z jego ręki, wyleciało w górę i spadło o kilka kroków dalej.
Życie Olafa zdane było na łaskę Oktawiusza; wystarczyło tylko pchnąć w siebie, aby go przeszyć na wylot. Twarz hrabiego skurczyła się, nie z obawy przed śmiercią, ale na myśl, że pozostawi żonę temu złodziejowi ciała, którego nic odtąd nie zdoła zdemaskować.
Zamiast korzystać ze swego położenia Oktawiusz odrzucił szpadę i dając znak świadkom, żeby się nie mieszali do nich, podszedł do zdziwionego hrabiego, którego wziął pod ramię i zaciągnął w gęstwinę lasu.
— Czego pan chce ode mnie? — zapytał hrabia. — Dlaczego mnie pan nie zabił, mogąc to uczynić? Dlaczego nie chce pan podjąć walki, poczekawszy, aż podniosę szpadę, skoro nie chce pan dobić człowieka bezbronnego? Pan wie, że słońce nie może z nas obu rzucać cienia na piasek i że trzeba, aby ziemia pochłonęła jednego z nas.
— Proszę wysłuchać mnie cierpliwie — odparł Oktawiusz. — Pańskie szczęście jest w moich rękach. Mogę na zawsze zachować to ciało, w którym dzisiaj goszczę, a które jest pańską prawną własnością; podoba mi się przyznać to teraz, kiedy nie ma obok nas świadków i kiedy tylko ptaki, co nie pójdą tego powtórzyć, mogą nas usłyszeć; gdybyśmy na nowo podjęli walkę, zabiłbym pana. Hrabia Olaf Łabiński, którego odgrywam najlepiej, jak tylko mogę, jest bieglejszy w szermierce niż Oktawiusz de Saville; żal by mi było zniszczyć jego powłokę, zamieszkiwaną obecnie przez pana, gdyż ta śmierć, aczkolwiek nierzeczywista, skoro moja dusza żyłaby dalej, doprowadziłaby do rozpaczy moją matkę.
Hrabia, uznając słuszność tych uwag, milczał, jak gdyby potakując.
— Bez mojej zgody — mówił dalej Oktawiusz — nigdy się panu nie uda wrócić do swojej indywidualności; widzi pan, jak się skończyły pańskie dwie próby. Po dalszych usiłowaniach uzyska pan tyle, że wezmą pana za monomana. Nikt nie uwierzy w pańskie twierdzenia i kiedy pan zacznie dowodzić, że jest pan hrabią Olafem Łabińskim, każdy roześmieje się panu w twarz, jak pan już miał sposobność przekonać się o tym. Zamkną pana i resztę życia przepędzi pan na dowodzeniu pod tuszem, że jest pan istotnie małżonkiem pięknej hrabiny Łabińskiej. Współczujące dusze pożałują pana, mówiąc: „Biedny Oktawiusz!” Będzie pan zapoznany jak Chabert Balzaka, który chciał dowieść, że nie umarł.
To było tak matematycznie prawdziwe, że zgnębiony hrabia opuścił głowę aż na piersi.
— Ponieważ jest pan na razie Oktawiuszem de Saville, musiał pan zapewne przeszukać jego biurko i przeglądnąć papiery; dowiedział się pan niewątpliwie, że od trzech lat żywi on szaloną, beznadziejną miłość do hrabiny Praskowii Łabińskiej, miłość, którą na próżno usiłował wydrzeć z serca i która nie zgaśnie, chyba z jego życiem, o ile nie pójdzie z nim do grobu.
— Tak, wiem o tym — odparł hrabia, zagryzając usta.
— Otóż, żeby dotrzeć do niej, użyłem okropnego, przerażającego sposobu, na jaki tylko obłędna namiętność mogła się zdobyć; doktor Cherbonneau pokusił się dla mnie o czyn, na jaki wzdrygnęliby się cudotwórcy wszystkich krajów i wszystkich czasów. Pogrążywszy nas obu w śnie, kazał za pomocą magnetyzmu zmienić naszym duszom powłokę. Zbyteczny cud! Oddam panu jego ciało: Praskowia nie kocha mnie! W postaci męża poznała duszę kochanka; spojrzenie jej zlodowaciało na progu sypialni, tak jak w ogrodzie willi Salviatich.
W głosie Oktawiusza zadrgała boleść tak prawdziwa, że hrabia uwierzył jego słowom.
— Ja jestem zakochany — dodał Oktawiusz z uśmiechem — ale nie jestem złodziejem, a ponieważ jedyne dobro, jakiego pragnąłem na tej ziemi, nie może należeć do mnie, nie widzę powodu, dla którego miałbym zatrzymać pańskie tytuły, zamki, ziemie, pańskie pieniądze, konie i broń. Proszę, podaj mi pan ramię, przybierzmy minę pogodzonych, podziękujmy świadkom, weźmy z sobą doktora Cherbonneau i wróćmy do laboratorium magicznego, skąd wyszliśmy przekształceni; stary bramin potrafi odrobić to, co uczynił.
— Panowie — rzekł Oktawiusz, odgrywając jeszcze rolę hrabiego Łabińskiego — ja i mój przeciwnik uczyniliśmy sobie pewne zwierzenia, które dalszą walkę czynią zbyteczną. Między uczciwymi ludźmi nic tak nie rozjaśnia myśli jak skrzyżowanie szpad.
Hrabia Zamojecki i margrabia de Sepulveda wsiedli do swego powozu. Alfred Humbert i Gustaw Raimbaud pojechali drugim. Hrabia Olaf Łabiński, Oktawiusz de Saville i doktor Cherbonneau udali się pospiesznie na ulicę du Regard.
XII ,, ,., Podczas jazdy z Lasku Bulońskiego na ulicę du Regard Oktawiusz de Saville rzekł do doktora Cherbonneau:
— Mój drogi doktorze, muszę raz jeszcze wystawić pańską wiedzę na próbę; trzeba, żeby nasze dusze wróciły do swego zwykłego mieszkania. Dla pana nie będzie to taką trudną rzeczą; hrabia Łabiński nie będzie się pewnie gniewał, że za pańską sprawą musiał zamienić pałac na strzechę i umieścić swoją świetną osobę w moim skromnym indywiduum. Zresztą, pan posiada taką władzę, że nie potrzebuje się obawiać żadnej zemsty.
Doktor Cherbonneau skinął potakująco i odezwał się:
— Operacja będzie znacznie prostsza niż za pierwszym razem; niedostrzegalne włókna, wiążące duszę z ciałem zostały niedawno zerwane i nie miały czasu nawiązać się, a wasza wola nie stawi tego oporu, jaki zazwyczaj człowiek magnetyzowany stawia magnetyzerowi. Hrabia Łabiński wybaczy z pewnością takiemu staremu uczonemu jak ja, że nie mógł oprzeć się pokusie spróbowania doświadczenia, do jakiego niewielu znalazłoby się kandydatów, zwłaszcza że próba ta stwierdziła najlepiej cnotę, która subtelność posuwa aż do jasnowidzenia i zwycięża tam, gdzie każda inna byłaby uległa. Jeśli pan zechce, może pan uważać tę przejściową transformację za dziwaczny sen, a później może nawet będzie pan zadowolony z osobliwego uczucia, znanego niewielu ludziom, uczucia przebywania w dwóch ciałach. Metempsychoza nie jest doktryną nową, ale przed wędrówką w inne życie, dusze piją z czary zapomnienia i nie wszyscy, tak jak Pitagoras, mogą przypomnieć sobie, że uczestniczyli w wojnie trojańskiej.
— Szczęście powrotu do mojej osobowości — odparł grzecznie hrabia — starczy mi za przykrość, jakiej doznałem z wywłaszczenia mnie z niej, przez co nie chcę wcale dotknąć pana de Saville, którym jeszcze jestem, a którym wkrótce przestanę być.
Oktawiusz uśmiechnął się ustami hrabiego Łabińskie—go, słysząc te słowa, które dochodziły do niego poprzez obcą powłokę, po czym cisza zapanowała wśród tych trzech ludzi, którym nienaturalna sytuacja utrudniała wszelką rozmowę.
Biedny Oktawiusz rozmyślał o swych rozwianych nadziejach, a myśli te, jak można się domyślić, nie były bardzo różowe. Jak wszyscy odepchnięci kochankowie, pytał się, dlaczego nie był kochany, jak gdyby w miłości istniało jakieś „dlaczego”!
Jedyną przyczyną, jaką można by tutaj podać jest: „bo tak”, odpowiedź logiczna w swej upartej zwięzłości, którą kobiety posługują się we wszystkich kłopotliwych zagadnieniach. Tymczasem uznawał się za zwyciężonego i czuł, że sprężyna jego życia, naciągnięta na chwilę przez doktora Cherbonneau, pękła ponownie i wydawała szmery podobne do tych, które wydaje sprężyna zegarka upuszczonego na ziemię. Oktawiusz nie chciał sprawić matce bólu samobójstwem i szukał spokojnego miejsca, gdzie by mógł zgasnąć w cierpieniu nieznanym pod nazwą jakiejś prawdopodobnej choroby. Gdyby był malarzem, poetą albo muzykiem, może skrystalizowałby swój ból w arcydziełach, gdzie Praskowia, okryta białą szatą, z wieńcem gwiazd, podobna do Beatryczy Danta, unosiłaby się nad jego natchnieniem jak anioł świetlany; ale jak już powiedzieliśmy na początku tej powieści, Oktawiusz chociaż inteligentny i wykształcony, nie należał do tych umysłów wybranych, co pozostawiają na tym świecie ślady swej wędrówki. Dusza jego, ukrycie wzniosła, nie umiała nic więcej jak tylko kochać i umrzeć.
Powóz wjechał na dziedziniec starego pałacu przy ulicy du Regard, na dziedziniec zarośnięty trawą zieloną, gdzie kroki odwiedzających utorowały ścieżkę i na który wysokie, szare mury rzucały zimny cień, jak ten, co pada od arkad klasztornych. Cisza i nieruchomość czuwały na progu jak dwa niewidzialne posągi, czuwające nad kontemplacją uczonego.
Oktawiusz i hrabia wysiedli z powozu, a doktor przesadził stopień skokiem lekkim, jakiego nikt by się nie był spodziewał, zważywszy jego wiek, i nie oparł się wcale na ramieniu, które podawał mu kamerdyner z tą grzecznością, z jaką służba w wielkich domach odnosi się do osób słabowitych lub starszych. Skoro podwoje zamknęły się za nimi, Olaf i Oktawiusz znaleźli się w tej gorącej atmosferze, która przypominała doktorowi klimat indyjski i gdzie jedynie mógł lekko oddychać, ale które dusiło niemal ludzi nie spalonych, tak jak on, przez trzydzieści lat słońcem podzwrotnikowym. Inkarnacje Wisznu wykrzywiały się ciągle w swych ramach, cudacz—niejsze jeszcze w dzień niż przy sztucznym świetle. Sziwa, bożek niebieski, śmiał się szyderczo na swoim postumencie, a Durga, gryząc stwardniałe wargi zębami dzika, zdawał się poruszać różańcem z czaszek. W mieszkaniu panował ciągle nastrój pełen tajemniczości i czarnoksięstwa.
Doktor Baltazar Cherbonneau zaprowadził swoich gości do pokoju, gdzie dokonała się pierwsza transformacja; poruszył szklany dysk machiny elektrycznej i pręty żelazne cebrzyka mesmerycznego, otworzył kaloryfery dla podniesienia temperatury, przeczytał parę wierszy z papirusów tak szacownych, że wyglądały jak stara kora gotowa rozsypać się na kawałki i po upływie kilku minut odezwał się do Oktawiusza i do hrabiego:
— Jestem gotów, panowie; czy mam zacząć?
Podczas gdy doktor zajęty był tymi przygotowaniami, przez umysł hrabiego przebiegało mnóstwo niepokojących myśli:
„Kiedy zasnę, co uczyni z moją duszą ten czarnoksiężnik o twarzy koczkodana, który równie dobrze mógłby być diabłem we własnej osobie? Czy zwróci ją mojemu ciału, czy też porwie ją z sobą do piekła? Czy ta zamiana, co ma mi oddać moją własność, nie jest jakąś nową zasadzką, podstępem machiawelskim dla jakichś guseł, których celu nie znam? Mimo to położenie moje nie może się pogorszyć, Oktawiusz posiada moje ciało, i jak słusznie powiedział dzisiaj z rana, gdybym się przyznawał do niego w mojej obecnej postaci, naraziłbym się na zamknięcie w szpitalu wariatów. Gdyby chciał pozbyć się mnie, wystarczyłoby mu pchnąć ostrzem szpady; byłem bezbronny, zdany na jego łaskę; sprawiedliwość ludzka nie miałaby mu nic do zarzucenia; pojedynek był zupełnie w porządku i wszystko odbyło się wedle przepisów. Odwagi! Pomyślmy o Praskowii! Precz z obawą dziecinną! Spróbujmy jedynego środka, który mi pozostaje do zdobycia jej!”
I podobnie jak Oktawiusz ujął żelazny pręt, wskazany mu przez doktora Cherbonneau.
Spiorunowani przewodami metalowymi, naładowanymi do najwyższego stopnia fluidem magnetycznym, obaj młodzi ludzie popadli natychmiast w omdlenie tak głębokie, że dla niewtajemniczonych osób mogło wydawać się śmiercią; doktor uczynił parę ruchów, dopełnił obrządku, wygłosił jak za pierwszym razem kilka wierszy i wkrótce nad Oktawiuszem i nad hrabią ukazały się drżąc i świecąc dwie iskierki; doktor poprowadził do dawnego mieszkania duszę hrabiego Olafa Łabińskiego, która spiesznie poszybowała za gestem magnetyzera.
Tymczasem dusza Oktawiusza oddalała się z wolna od ciała Olafa i zamiast udać się do swego mieszkania wznosiła się coraz wyżej i wyżej, uradowana wolnością i jak gdyby nie troszcząc się wcale o powrót do swego więzienia. Doktor uczuł litość dla tej Psyche bijącej skrzydłami i pomyślał sobie, czyby to było dobrodziejstwem sprowadzać ją na tę dolinę smutków? Podczas owej chwili wahania dusza wzbijała się coraz wyżej. Pamiętny swej roli, doktor Cherbonneau powtórzył nakazującym tonem niepokonaną sylabę i wykonał ruch pełen piorunującej woli, ale drżący płomyk był już poza strefą działania i znikł przebywszy górną szybę okna.
Doktor zaprzestał wysiłków, o których wiedział, że są nadaremne i obudził hrabiego. Ujrzawszy w lustrze swoje zwyczajne rysy, Olaf Łabiński krzyknął z radości, spojrzał na nieruchome ciało Oktawiusza, jak gdyby chcąc się przekonać, że raz na zawsze pozbył się tej powłoki i wybiegł, pozdrawiając ręką doktora Cherbonneau.
Po chwili dał się słyszeć pod sklepieniem turkot powozu i doktor Baltazar Cherbonneau pozostał sam na sam z trupem Oktawiusza de Saville.
— Na trąbę Ganeshy! — zawołał po odjeździe hrabiego uczeń bramina z Elefanty — co za przykra historia! Otwarłem klatkę, ptak uleciał i jest już poza sferą tego świata, tak daleko, że nawet sam pokutnik Brahma–Logum nie potrafiłby go pochwycić, ja zaś zostałem z jego ciałem na karku. Mógłbym je rozpuścić w jakiejś gryzącej cieczy, tak mocnej, że nie pozostałoby z niego ani śladu, mógłbym także uczynić z niego w przeciągu kilku
godzin mumię Faraona, podobną do tych, co spoczywają w skrzyniach pokrytych pstrymi hieroglifami, ale zaraz zaczęto by śledztwo, poprzetrząsano by moje mieszkanie, otwarto by kufry, a mnie zmuszono by do odpowiadania na nudne pytania…
W tym miejscu nadzwyczajna myśl przemknęła przez umysł doktora; chwycił za pióro i napisał parę zdań na ćwiartce papieru, którą schował do szuflady.
Papier ten zawierał następujące słowa:
Nie mając ani krewnych, ani powinowatych, przekazuję całe moje mienie Oktawiuszowi de Saville, dla którego żywię serdeczną przyjaźń i proszę go o wypłacenie legatu stu tysięcy franków szpitalowi bramińskiemu na Cejlonie dla starych i chorych zwierząt oraz tysiąca dwustu franków renty rocznej mojemu służącemu hinduskiemu i angielskiemu, x a także o złożenie w bibliotece Mazarine rękopisu praw Manu.
Ten testament, uczyniony przez człowieka żyjącego na rzecz zmarłego, nie jest najdziwaczniejszą rzeczą w tym niezwykłym a jednak prawdziwym opowiadaniu, ale ta osobliwość zaraz się wyjaśni.
Doktor Cherbonneau dotknął ciała Oktawiusza, z którego ciepło życia jeszcze nie uleciało, zbliżył się do lustra i z wyrazem dziwnej wzgardy spojrzał na swoją twarz pomarszczoną, wygarbowaną i chropowatą, jak skóra jaszczura, po czym uczyniwszy ruch podobny do tego, jaki się czyni, zrzucając stare ubranie, kiedy krawiec przynosi nowe, wyszeptał formułę pokutnika Brahma–Logum.
Ciało doktora Baltazara Cherbonneau runęło natychmiast na ziemię, jakby piorunem rażone, a ciało Oktawiusza de Saville podniosło się zdrowe, silne i żwawe.
Oktawiusz Cherbonneau przystanął na chwilę przed tym chudym, kościstym i sinym zewłokiem, co nie podtrzymywany przez silną duszę, ożywiającą go przed minutą, przybrał natychmiast oznaki wielkiej starości i wygląd trupi.
— Żegnaj mi, biedny łachmanie ludzki, nędzny strzępie, przedziurawiony na łokciach, zużyty na wszystkich szwach, który przez siedemdziesiąt lat włóczyłem po całym świecie! Służyłeś mi dobrze i żal mi trochę rozstać się z tobą. Przyzwyczailiśmy się do siebie, żyjąc tak długo razem! Ale pod tą nową postacią, którą wiedza moja uczyni wkrótce silną, będę mógł studiować, pracować i poczytać jeszcze trochę w wielkiej księdze, zanim śmierć zamknie ją na najciekawszym rozdziale, mówiąc: „Dość tego!”.
Skończywszy tę żałobną mowę, zwróconą do siebie samego, Oktawiusz Cherbonneau wyszedł lekkim krokiem, aby objąć w posiadanie swą nową egzystencję.
Olaf Łabiński powrócił do swego pałacu i zaraz zapytał, czy hrabina może go przyjąć.
Zastał ją siedzącą na ławce z mchu w cieplarni, której kryształowe tafle, podniesione do połowy, przepuszczały ciepłe i świetliste powietrze pośród prawdziwie dziewiczego lasu egzotycznych i podzwrotnikowych roślin; czytała Nowalisa, jednego z najsubtelniejszych, najosobliwszych i najbardziej niematerialnych autorów, jakich wydał duch niemiecki; hrabina nie lubiła książek, malujących życie silnymi i rzeczywistymi barwami; życie wydawało jej się trochę pospolite, gdyż przebywała ciągle w świecie elegancji, miłości i poezji.
Praskowia odrzuciła książkę i z wolna podniosła oczy na hrabiego. Bała się, że i tym razem ujrzy w czarnych źrenicach męża ten wzrok palący, namiętny, pełen ukrytych myśli, który dotknął ją tak przykro i który — szalone przeczucie, dziwne zwidywanie — wydawał jej się wzrokiem innego!
W oczach Olafa pogodna radość błyszczała równym płomieniem szlachetnej i czystej miłości; obca dusza, która zmieniła wyraz jego twarzy, uleciała na zawsze; Praskowia rozpoznała natychmiast swego ukochanego Olafa i nagły rumieniec szczęścia pokrył jej jasną twarz. Chociaż nie wiedziała o transformacjach, dokonanych przez doktora Cherbonneau, jej subtelność mimozy przeczuła bezwiednie wszystkie te zmiany.
— Co czytasz, moja droga? — zapytał Olaf, podnosząc z mchu książkę oprawną w niebieski safian. — Ach, historia Henryka von Ofterdingen! To ten sam tom, po który popędziłem co koń wyskoczy do Mohylewa w dniu, kiedy przy stole wyraziłaś życzenie posiadania go. O północy leżał już na twoim stoliczku obok lampy, ale Ralf pozostał dychawiczny!
— A ja ci odpowiedziałam, że już nigdy nie objawią przed tobą żadnej zachcianki. Podobny jesteś do tego granda hiszpańskiego, który prosił swoją kochankę, ażeby nie patrzała na gwiazdy, ponieważ nie może ich ofiarować jej.
— Gdybyś spoglądała na jakąś gwiazdę — odparł hrabia — postarałbym się dostać aż do nieba i poprosić o nią Pana Boga.
Słuchając tego, co mówił mąż, hrabina odrzucała jeden zbuntowany splot warkoczy, który połyskiwał jak płomień w złocistym promieniu. Przy tym ruchu zesunął się rękaw i odsłonił piękne jej ramię, otoczone bransoletą w kształcie jaszczurki, wysadzaną turkusami, tę samą, którą miała na sobie w dniu ukazania się w Cascine, tak fatalnym dla Oktawiusza.
— Jakiego strachu nabawiła cię ta biedna jaszczurka, którą zabiłem uderzeniem szpicruty w dniu, kiedy po raz pierwszy zeszłaś do ogrodu na moje usilne prośby! Kazałem ją odlać w złocie i ozdobić drogimi kamieniami, ale nawet jako klejnot wydawała ci się zawsze przerażająca i dopiero po pewnym czasie zdecydowałaś się nosić ją.
— O, teraz już się zupełnie przyzwyczaiłam i jest to nawet mój ulubiony klejnot, gdyż przywodzi mi na pamięć bardzo drogie wspomnienia.
— Tak — odparł hrabia — tego dnia postanowiliśmy, że nazajutrz oficjalnie poproszę ciotkę o twoją rękę.
Hrabina, odnajdując wzrok i akcent prawdziwego Olafa, wstała, uspokojona zresztą tymi poufnymi szczegółami, uśmiechnęła się do męża i oparłszy się na jego ramieniu, przeszła się po cieplarni, wolną ręką zrywając kwiaty, które podnosiła do świeżych swych ust jak Wenus Schiavona, gryząca róże.
— Skoro masz dzisiaj tak dobrą pamięć — odezwała się, rzucając kwiat, który gryzła swymi perłowymi zębami, to może odzyskałeś możność posługiwania się językiem ojczystym… którego nie pamiętałeś wczoraj.
— Och! — odparł hrabia po polsku — jest to język, którym dusza moja przemówi w niebie, aby ci powiedzieć, że cię kocham, jeżeli dusze w raju używają mowy ludzkiej.
Praskowia, idąc, pochyliła lekko głowę swą na ramię Olafa.
— Droga duszo — szepnęła — znów jesteś takim, jakim cię kocham. Wczoraj przejmowałeś mnie obawą i odsunęłam się od ciebie, jak od kogoś obcego.
Nazajutrz, Oktawiusz de Saville, ożywiony duchem starego doktora, otrzymał list z czarnymi obwódkami, zapraszający go na nabożeństwo żałobne i na pogrzeb Baltazara Cherbonneau.
Doktor Cherbonneau, odziany w nową postać, poszedł odprowadzić na cmentarz dawną swoją powłokę, ujrzał, jak go chowają, wysłuchał ze skupieniem mów, wygłoszonych nad jego trumną, gdzie podnoszono niepowetowaną stratę, jaką poniosła nauka, po czym powrócił na ulicę Saint—Lazare i czekał na otwarcie testamentu, zrobionego na swoją korzyść.
Tego dnia przeczytano w kronice w dziennikach wieczornych:
Doktora Baltazara Cherbonneau, znanego ze swego długiego pobytu w Indiach, ze swych wiadomości filologicznych i cudownych uzdrowień, znaleziono wczoraj zmarłego w jego pracowni. Dokładne zbadanie ciała wyklucza wszelkie podejrzenia o zbrodnię. Doktor Cherbonneau umarł zapewne wskutek nadmiernego wysiłku umysłowego albo zginął jako ofiara jakiegoś śmiałego doświadczenia. Mówią, że własnoręczny testament, znaleziony w biurku doktora, przekazuje nadzwyczaj cenne rękopisy bibliotece Mazarine a spadkobiercą czyni Pana O. de S. młodego człowieka, pochodzącego ze znanej rodziny.
przełożyła Zofia Jachimecka
* blada zwyciężczyni
* Kto ujrzy Werę, pokocha ją.
* cytat z Świętoszka Moliera w przekładzie Boya (przyp. tłum.)
* subtelny styl, od nazwiska francuskiego pisarza, Marivaux
* Wizerunek Pallas Atheny, który, jak wierzono, spadł z nieba. Przechowywano go w Rzymie w świątyni Westy jako świętość. Stąd przenośnie: świętość.
* „Tak możnym będąc, łaskawym i kojącym niech będzie posąg, rzekłem”.
* „Nie zaznasz nagród Wenery”, Eneida IV (przyp. tłum.)
* „Góry królewskie”
* Racine: Fedra, przekład Boya (przyp. tłum.)
* Co ty na to, o najmędrszy?
* poświęcił, ofiarował
* „Rozsypcie lilie pełnymi rękami.” Wergiliusz: Eneida (przyp, tłum.).
* Popamiętasz mnie.
* Miszka (Michał) i Lokis jedno i to samo.
Michaelium cum Lokide ambo (duo) ipsissimi. (przyp. autora)
* Patrz Pan Tadeusz Mickiewicza; Polska w niewoli Charles Edmonda. (przyp. autora).
* futerał na strzelbę (przyp. tłum.)
* bardzo szybko
* suknia wieśniaczek, bez stanika (przyp. tłum.)
* Merimée stale używa zwrotu „chère Pani”, „la panna Iwińska” itd. (przyp. tłum.).
* Powieść o lisie.
* młodszy kolega, który w stosunku do starszego spełnia różne funkcje „służebne”
* moja piękna nieznajoma
* angielska pisarka (1764–1823), autorka licznych tzw. „powieści grozy”
* nopal — gatunek kaktusa o wielkich łopatach, w Ameryce Środkowej (przyp. tłum.)
* Zamek Northumberland odpowiada daleko lepiej temu opisowi niż zamek Portland. Czyż trzeba dodawać, że choć osnowa i większość szczegółów tej historii są autentyczne, autor musiał zmodyfikować nieco nawet samą osobę księcia Portlandu, skoro opisuje tę historię tak, jak by powinna była się rozegrać, (przyp. autora).
* wobec grożącej śmierci
* wypoczynek
* Escousse Wiktor, poeta i autor dramatyczny, urodzony w Paryżu (1813–1832). Zniechęcony niepowodzeniem dramatu, Raymond, który napisał wspólnie z Augustem Lebras, zabił się razem z przyjacielem. Obaj zaczadzili się. (przyp. tłum.).
* muni — mędrzec, uczony
* bramańskie bóstwo uczoności, przedstawione w postaci tęgiego mężczyzny z głową słonia
* w bajkach staroindyjskich wodnice, nimfy