Wolfe Gene Piata glowa蝦bera


GENE

WOLFE

0x01 graphic

PI膭TA G艁OWA

CERBERA

Damonowi Knightowi,

kt贸ry pami臋tnej czerwcowej nocy

roku 1966 wyhodowa艂 mnie

z ziarenka fasoli

Pi膮ta g艂owa Cerbera

Gdy bluszcz si臋 w 艣niegu chyli nisko,

A sowa huka na wilczysko,

Co wilcz臋ta po偶era.

Samuel Taylor Coleridge,

„Pie艣艅 o starym 偶eglarzu”,

prze艂o偶y艂 Zygmunt Kubiak

Kiedy by艂em ma艂y, razem z moim bratem Davidem musieli艣my k艂a艣膰 si臋 wcze艣nie spa膰 niezale偶nie od tego, czy byli艣my senni, czy nie. Latem zdarza艂o si臋, i偶 trafiali艣my do 艂贸偶ek jeszcze przed zachodem s艂o艅ca. Nasza sypialnia znajdowa艂a si臋 we wschodnim skrzydle budynku, a jej szerokie okno wychodzi艂o na g艂贸wny dziedziniec, czyli by艂o skierowane na zach贸d, jaskrawor贸偶owy blask godzinami wlewa艂 si臋 przez szyby, podczas gdy my le偶eli艣my gapi膮c si臋 na kulaw膮 ma艂p臋 ojca, kt贸ra przycupn臋艂a na obt艂uczonym parapecie, albo opowiadali艣my sobie r贸偶ne historie bezg艂o艣nymi gestami.

Sypialni臋 urz膮dzono na najwy偶szym pi臋trze, okno za艣 zaopatrzono w okiennice z kutego 偶elaza, kt贸rych nie wolno nam by艂o otwiera膰. Chodzi艂o zapewne o to, 偶eby w jaki艣 deszczowy poranek (bo tylko wtedy wy艂o偶ony ceramicznymi p艂ytkami dach, pe艂ni膮cy funkcj臋 ogrodu, m贸g艂 by膰 pusty) z艂odziej nie spu艣ci艂 si臋 po linie i nie wszed艂 przez otwarte okno do naszego pokoju.

Rzecz jasna, nikt nie decydowa艂by si臋 na tak ryzykowne przedsi臋wzi臋cie tylko po to, 偶eby nas ukra艣膰. Dzieci (zar贸wno ch艂opcy, jak i dziewczynki) by艂y w Port-Mimizon wyj膮tkowo tanie; kiedy艣 powiedziano mi nawet, 偶e m贸j ojciec, kt贸ry handlowa艂 nimi w przesz艂o艣ci, wycofa艂 si臋 z interesu w艂a艣nie z powodu zbyt niskich cen. Bez wzgl臋du na to, jaka by艂a prawda, ka偶dy - albo prawie ka偶dy - mia艂 okazj臋 zetkn膮膰 si臋 z jakim艣 fachowcem, kt贸ry zrealizowa艂 ka偶de 偶yczenie (naturalnie w granicach rozs膮dku), i to za umiarkowan膮 op艂at膮. Ludzie ci doskonale znali wszystkie dzieci z ubogich, lub nawet tylko nieostro偶nych rodzin i gdyby kto艣, na przyk艂ad, za偶yczy艂 sobie 艣niadosk贸r膮 dziewczynk臋 o rudych w艂osach albo pulchn膮, albo sepleni膮c膮, albo jasnow艂osego ch艂opczyka podobnego do Davida, albo bladego, o kasztanowych w艂osach i br膮zowych oczach, czyli takiego jak ja, otrzyma艂by zam贸wiony towar w ci膮gu kilku godzin.

Hipotetyczny w艂amywacz z pewno艣ci膮 nie porwa艂by nas r贸wnie偶 dla okupu - cho膰 w niekt贸rych dzielnicach m贸j ojciec uchodzi艂 za nies艂ychanie zamo偶nego - a to z kilku przyczyn. Nieliczni, kt贸rzy wiedzieli o istnieniu moim i brata, wiedzieli tak偶e (albo przynajmniej im zasugerowano), 偶e nasz ojciec zupe艂nie si臋 nami nie interesuje. Nie mam poj臋cia, czy tak by艂o naprawd臋; w ka偶dym razie ja na pewno w to wierzy艂em, ojciec za艣 nigdy nie da艂 mi podstaw, bym uwa偶a艂 inaczej, cho膰 wtedy jeszcze nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e m贸g艂bym go zabi膰.

Nawet gdyby te powody okaza艂y si臋 ma艂o przekonuj膮ce, to ka偶dy, kto mia艂 cho膰by przelotny kontakt z warstw膮 spo艂eczn膮, kt贸rej m贸j ojciec sta艂 si臋 bodaj czy nie najwa偶niejszym przedstawicielem, musia艂 zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e gdyby on, zmuszony do dawania ogromnych 艂ap贸wek tajnej policji, mia艂 straci膰 pieni膮dze jeszcze w ten spos贸b, sta艂by si臋 艂atwym celem mn贸stwa niszcz膮cych atak贸w. Chyba w艂a艣nie to, a tak偶e strach, w kt贸rym wiecznie 偶y艂, by艂o prawdziw膮 przyczyn膮, dla kt贸rej nas nie ukradziono.

呕elazne pr臋ty okiennic (pisz臋 te s艂owa w艂a艣nie w naszej starej sypialni) przypominaj膮 zbyt sztywne i nienaturalnie symetrycznie u艂o偶one ga艂臋zie wierzby. Za mego dzieci艅stwa oplata艂y je pn膮cza armatnicy (ju偶 j膮 wykopano), kt贸re przyw臋drowa艂y a偶 tutaj po murze. Marzy艂em o tym, by ca艂kowicie zaros艂y okno, odcinaj膮c tym samym dost臋p promieniom s艂o艅ca, kt贸re wdziera艂y si臋 do pokoju akurat wtedy, kiedy usi艂owali艣my zasn膮膰, David jednak, kt贸rego 艂贸偶ko sta艂o przy oknie, wci膮偶 ob艂amywa艂 ga艂膮zki, robi艂 z nich miniaturowe piszcza艂ki, a nast臋pnie 艂膮czy艂 po cztery albo pi臋膰. W miar臋 jak stawa艂 si臋 coraz bardziej zuchwa艂y, tony fletni przybiera艂y na sile, a偶 wreszcie zwraca艂y uwag臋 pana Milliona, naszego wychowawcy. Pan Million w ca艂kowitej ciszy wtacza艂 si臋 do sypialni na swoich szerokich ko艂ach i cho膰 fletnia by艂a ju偶 ukryta pod poduszk膮, albo nawet pod materacem, nie zdarzy艂o si臋, 偶eby mia艂 jakiekolwiek trudno艣ci z jej odnalezieniem.

A偶 do wczoraj nie pami臋ta艂em, co robi艂 z odebranymi Davidowi instrumentami, chocia偶 w wi臋zieniu, a tak偶e podczas okres贸w przymusowej bezczynno艣ci spowodowanej burzami lub obfitymi opadami 艣niegu, cz臋sto usi艂owa艂em to sobie przypomnie膰. Na pewno nie niszczy艂 ich ani nie wyrzuca艂 przez okno na dziedziniec; pan Million nigdy niczego celowo nie zniszczy艂 i nigdy niczego nie zmarnowa艂. Z 艂atwo艣ci膮 przywo艂ywa艂em w pami臋ci lekko bolesny wyraz jego twarzy, z jakim wydobywa艂 piszcza艂ki z ukrycia (twarz, kt贸ra zdawa艂a si臋 unosi膰 wewn膮trz ekranu, bardzo przypomina艂a twarz mego ojca), oraz spos贸b, w jaki si臋 odwraca艂 i wyje偶d偶a艂 z pokoju. Ale co si臋 z nimi potem dzia艂o?

Wczoraj, jak ju偶 wspomnia艂em (w ten spos贸b zyskuj臋 nieco pewno艣ci siebie), przypomnia艂em sobie. Rozmawia艂 ze mn膮, a kiedy bezg艂o艣nie ruszy艂 do wyj艣cia - odruchowo odprowadzi艂em go wzrokiem - u艣wiadomi艂em sobie, 偶e czego艣 mi brakuje, jakiego艣 szczeg贸艂u zapami臋tanego z dzieci艅stwa. Zamkn膮艂em oczy i wyt臋偶y艂em pami臋膰, staraj膮c si臋 wyeliminowa膰 wszelkie domys艂y, i po jakim艣 czasie sta艂o si臋 dla mnie zupe艂nie oczywiste, i偶 owym brakuj膮cym elementem by艂 ledwo dostrzegalny metaliczny b艂ysk nad g艂ow膮 pana Milliona.

Stwierdziwszy ten fakt, domy艣li艂em si臋, 偶e 贸w b艂ysk by艂 spowodowany szybkim ruchem r臋ki, przypominaj膮cym salut, ale cho膰 przez ponad godzin臋 wyt臋偶a艂em wyobra藕ni臋, za nic nie by艂em w stanie odgadn膮膰, co 贸w ruch mia艂 oznacza膰 ani czemu s艂u偶y膰. Czymkolwiek by艂, nie przetrwa艂 pr贸by czasu. Usi艂owa艂em sobie przypomnie膰, czy - w tej niezbyt przecie偶 odleg艂ej przesz艂o艣ci - w korytarzu za drzwiami naszej sypialni znajdowa艂 si臋 jaki艣 przedmiot albo urz膮dzenie (na przyk艂ad opuszczana zas艂ona lub ekran), kt贸rego obecno艣膰 t艂umaczy艂aby potrzeb臋 wykonywania takiego ruchu. Nic takiego tam nie by艂o.

Wyszed艂em na korytarz i dok艂adnie przyjrza艂em si臋 pod艂odze, szukaj膮c 艣lad贸w pozostawionych przez meble, potem r贸wnie dok艂adnie obejrza艂em 艣ciany w poszukiwaniu hak贸w albo gwo藕dzi, a tak偶e sufit. Mniej wi臋cej po godzinie przysz艂o mi do g艂owy, 偶eby po艣wi臋ci膰 troch臋 uwagi drzwiom, i niemal natychmiast dostrzeg艂em co艣, na co nie zwr贸ci艂em uwagi, przechodz膮c przez nie tysi膮ce razy: jak wszystkie drzwi w tym bardzo starym domu, mia艂y pot臋偶ne drewniane futryny. G贸rna, poprzeczna belka wystawa艂a ze 艣ciany, tworz膮c w膮sk膮 p贸艂k臋.

Wytaszczy艂em fotel na korytarz i stan膮艂em na siedzisku. Na pokrytej grub膮 warstw膮 kurzu p贸艂ce le偶a艂o czterdzie艣ci siedem fletni mego brata oraz osza艂amiaj膮ca kolekcja najrozmaitszych niewielkich przedmiot贸w. Sporo z nich od razu wygl膮da艂o znajomo, s膮 jednak i takie, kt贸re wci膮偶 stanowi膮 dla mnie zagadk臋.

Niewielkie b艂臋kitne jajo 艣piewaj膮cego ptaka, nakrapiane br膮zowymi c臋tkami. Przypuszczalnie ptak uwi艂 sobie gniazdo w pn膮czach za oknem, ja za艣 albo David spl膮drowali艣my je, a wkr贸tce potem stracili艣my zdobycz na rzecz pana Milliona. Nie pami臋tam jednak, kiedy ani jak do tego dosz艂o.

Jest tam tak偶e uszkodzona 艂amig艂贸wka z wysuszonych trzewi jakiego艣 niewielkiego zwierz臋cia oraz, dla odmiany wywo艂uj膮cy mn贸stwo wspomnie艅, du偶y, bogato zdobiony klucz, jaki mo偶na kupi膰 co roku; zapewniaj膮 posiadaczowi dost臋p do niekt贸rych pomieszcze艅 miejskiej biblioteki tak偶e poza godzinami jej otwarcia. Pan Million prawdopodobnie skonfiskowa艂 go, kiedy klucz straci艂 ju偶 wa偶no艣膰 i zacz膮艂 nam s艂u偶y膰 jako zabawka, ale jakie偶 wspomnienia wi膮za艂y si臋 z tym przedmiotem!

M贸j ojciec mia艂 w艂asn膮 bibliotek臋, kt贸ra teraz trafi艂a w moje r臋ce, ale wtedy nie wolno nam by艂o tam wchodzi膰. Przypominam sobie mgli艣cie (nie mam poj臋cia, ile mog艂em w贸wczas mie膰 lat), jak stoj臋 przed pot臋偶nymi rze藕bionymi drzwiami, one uchylaj膮 si臋 powoli, a ja widz臋 kulaw膮 ma艂p臋 ojca na jego ramieniu, przytulon膮 do twarzy o orlich rysach, widz臋 czarny szal i szkar艂atny szlafrok, z ty艂u za艣 niezliczone rz臋dy pi臋trz膮cych si臋 a偶 pod sufit ksi膮偶ek i kajet贸w. Zalecia艂a mnie omdlewaj膮co s艂odka wo艅 formaldehydu z laboratorium ukrytego za odsuwanym lustrem.

Nie przypominam sobie, co wtedy powiedzia艂, ani nawet czy to ja zastuka艂em do drzwi, pami臋tam natomiast, 偶e zaraz po tym, jak si臋 zamkn臋艂y, pochyli艂a si臋 nade mn膮 kobieta w r贸偶owym stroju, kt贸ra zawsze bardzo mi si臋 podoba艂a, i zapewni艂a mnie, 偶e m贸j ojciec napisa艂 wszystkie ksi膮偶ki, kt贸re przed chwil膮 widzia艂em, a ja uwierzy艂em jej bez zastrze偶e艅.

***

Jak ju偶 wspomnia艂em, ani memu bratu, ani mnie nie wolno by艂o wchodzi膰 do tego pomieszczenia, ale kiedy nieco podro艣li艣my, pan Million zacz膮艂 zabiera膰 nas na wycieczki do miejskiej biblioteki. Zazwyczaj czyni艂 to dwa razy w tygodniu i praktycznie tylko przy tej okazji mogli艣my wychodzi膰 z domu. Poniewa偶 nasz opiekun niech臋tnie wbija艂 swoje metalowe, posegmentowane cia艂o do wynaj臋tych powoz贸w, a 偶adna lektyka nie pomie艣ci艂aby go w swoim wn臋trzu (nie wspominaj膮c o tym, 偶e tragarze z pewno艣ci膮 nie ruszyliby z miejsca z takim ci臋偶arem), nasze wyprawy odbywa艂y si臋 na piechot臋.

Bardzo d艂ugo zna艂em tylko t臋 cz臋艣膰 miasta, przez kt贸r膮 wiod艂a droga do biblioteki: najpierw szli艣my Saltimbanque Street, przy kt贸rej sta艂 nasz dom, potem skr臋cali艣my w trzeci膮 przecznic臋 w prawo, w rue d'Asticot, prowadz膮c膮 na targ niewolnik贸w. Biblioteka znajdowa艂a si臋 przy nast臋pnej przecznicy. Dziecko nie potrafi jeszcze odr贸偶nia膰 tego, co nadzwyczajne, od tego, co pospolite, i trwa w zawieszeniu mi臋dzy tymi biegunami, po艣wi臋caj膮c mn贸stwo uwagi zdarzeniom, kt贸re doro艣li ledwo dostrzegaj膮, jednocze艣nie z ca艂kowitym spokojem akceptuj膮c najbardziej niesamowite zjawiska. Mego brata i mnie fascynowa艂y podrabiane antyki i podejrzane interesy, z kt贸rych s艂yn臋艂a rue d'Asticot, nudzi艂y nas natomiast godzinne albo nawet d艂u偶sze postoje, kt贸re pan Million urz膮dza艂 na targu niewolnik贸w.

Targ nie by艂 du偶y, jako 偶e Port-Mimizon nie nale偶a艂 do najwa偶niejszych o艣rodk贸w handlu niewolnikami, wielu sprzedaj膮cych za艣 艂膮czy艂y ze sprzedawanymi nici nieomal przyja藕ni; zd膮偶yli si臋 dobrze pozna膰 podczas wielokrotnych spotka艅, kiedy kolejni w艂a艣ciciele pozbywali si臋 nabytk贸w, odkrywaj膮c po raz kolejny wci膮偶 te same wady. Pan Million nigdy nie uczestniczy艂 w licytacjach, ale uwa偶nie 艣ledzi艂 ich przebieg, nieruchomy jak pos膮g, podczas gdy my wiercili艣my si臋 niecierpliwie, prze偶uwaj膮c kromki opiekanego chleba, kt贸re kupi艂 nam na straganie. Sprzedawano nosicieli lektyk o mocno umi臋艣nionych nogach; g艂upawo u艣miechni臋tych 艂aziebnych; skutych 艂a艅cuchami niewolnik贸w przeznaczonych do walki, o oczach zamglonych od 艣rodk贸w odurzaj膮cych albo rozpalonych idiotycznym okrucie艅stwem; kucharzy i s艂u偶膮cych oraz wielu innych. Nas to nie ciekawi艂o, b艂agali艣my pana Milliona, 偶eby pozwoli艂 nam jak najpr臋dzej p贸j艣膰 do biblioteki.

Urz膮dzono j膮 w przesadnie du偶ym budynku, w kt贸rym za dawnych czas贸w, kiedy jeszcze m贸wi艂o si臋 po francusku, mie艣ci艂y si臋 rozmaite urz臋dy. Otaczaj膮cy go niegdy艣 park pad艂 ofiar膮 decyzji skorumpowanych biurokrat贸w, kt贸rzy pozwolili zabudowa膰 go sklepikami i domami mieszkalnymi. Do g艂贸wnych drzwi prowadzi艂 jedynie w膮ski przesmyk, ale zaraz po wej艣ciu do 艣rodka zetla艂a 艣wietno艣膰 pozwala艂a zapomnie膰 o plugawym otoczeniu. Rejestracja znajdowa艂a si臋 bezpo艣rednio pod wznosz膮c膮 si臋 na pi臋膰set st贸p kopu艂膮, ku kt贸rej szczytowi pi臋艂y si臋 spiralne schody. Gdyby z tego kamiennego sklepienia odpad艂 cho膰by najmniejszy fragment i trafi艂 kt贸rego艣 z bibliotekarzy, ten ani chybi zgin膮艂by na miejscu.

Pan Million wspina艂 si臋 dostojnie i powoli, David i ja natomiast p臋dzili艣my naprz贸d na z艂amanie karku, dzi臋ki czemu szybko oddalali艣my si臋 od niego na kilka okr膮偶e艅 i mogli艣my robi膰, co nam si臋 偶ywnie podoba艂o. Wydawa艂o mi si臋 w贸wczas, 偶e skoro m贸j ojciec (je艣li wierzy膰 s艂owom ubranej na r贸偶owo kobiety) napisa艂 tyle ksi膮偶ek, to przynajmniej cz臋艣膰 z nich powinna si臋 tu znale藕膰, wi臋c wdrapywa艂em si臋 niestrudzenie na sam膮 g贸r臋 i tam zaczyna艂em poszukiwania. Poniewa偶 bibliotekarze nie przyk艂adali wi臋kszej wagi do odstawiania wolumin贸w na miejsce, zawsze istnia艂a szansa, 偶e znajd臋 co艣, czego nie by艂o tam poprzednio. P贸艂ki wznosi艂y si臋 wysoko nad moj膮 g艂ow膮, a kiedy wydawa艂o mi si臋, 偶e nikt mnie nie obserwuje, wspina艂em si臋 po nich jak po drabinie, depcz膮c po ksi膮偶kach tam, gdzie nie by艂o miejsca na t臋pe noski moich br膮zowych bucik贸w, a niekiedy nawet zrzucaj膮c tomy na pod艂og臋, gdzie le偶a艂y do naszej kolejnej wizyty, a nawet d艂u偶ej, jako dow贸d niech臋ci personelu do fatygowania si臋 w臋dr贸wk膮 po tym d艂ugim, spiralnym stoku.

Na p贸艂kach po艂o偶onych wy偶ej panowa艂, je艣li to mo偶liwe, jeszcze wi臋kszy ba艂agan ni偶 na tych 艂atwiej dost臋pnych; pewnego radosnego dnia dotar艂em do najwy偶szej, bardzo zakurzonej i prawie zupe艂nie pustej, i znalaz艂em (opr贸cz postawionego tam zapewne przez pomy艂k臋 dzie艂a o astronautyce „Statek d艂ugi na mil臋”, pi贸ra jakiego艣 Niemca) tylko opuszczony egzemplarz „Poniedzia艂ku czy czwartku” oparty o ksi膮偶k臋 traktuj膮c膮 o zab贸jstwie Trockiego, oraz rozsypuj膮cy si臋 tom opowiada艅 Vernora Vinge'a, kt贸ry zapewne trafi艂 tam za spraw膮 pomy艂ki jakiego艣 dawno ju偶 nie偶yj膮cego bibliotekarza, kt贸ry odczyta艂 wyblak艂y napis na grzbiecie nie jako V.Vinge, lecz Winge.

Co prawda nigdy nie natrafi艂em cho膰by na jedn膮 z ksi膮偶ek ojca, ale nie uwa偶a艂em za stracone czasu ani wysi艂ku po艣wi臋conego d艂ugotrwa艂ym wspinaczkom. Je艣li by艂em z Davidem, razem ganiali艣my w t臋 i z powrotem po pochy艂ej pod艂odze albo wychylali艣my si臋 przez balustrad臋 i obserwowali艣my powoln膮 w臋dr贸wk臋 pana Milliona, zastanawiaj膮c si臋 g艂o艣no, czy uda艂oby si臋 go zniszczy膰, zrzucaj膮c jakie艣 opas艂e tomiszcze. Je偶eli Davida zainteresowa艂o co艣 na kt贸rym艣 z ni偶szych poziom贸w, w臋drowa艂em samotnie a偶 na sam膮 g贸r臋, pod sklepienie kopu艂y; przycupn膮wszy na zardzewia艂ej metalowej k艂adce niewiele szerszej od p贸艂ek, po kt贸rych si臋 wspina艂em (i zapewne znacznie mniej solidnej), otwiera艂em kolejno okr膮g艂e wywietrzniki w stalowej 艣cianie. By艂a na tyle cienka, 偶e bez trudu mog艂em wystawi膰 g艂ow臋 i poczu膰 si臋 tak, jakbym wyszed艂 na zewn膮trz: twarz ch艂odzi艂y mi podmuchy wiatru, po niebie kr膮偶y艂y ptaki, w dole rozpo艣ciera艂a si臋 upstrzona ich odchodami krzywizna kopu艂y.

Na zachodzie widzia艂em nasz dom - by艂 znacznie wy偶szy od okolicznych, dodatkowo za艣 wyr贸偶nia艂y go rosn膮ce na dachu drzewka pomara艅czowe. Na po艂udniu wystrzela艂y w niebo masz ty statk贸w zacumowanych w porcie, a przy szczeg贸lnie sprzyjaj膮cej pogodzie - oraz o w艂a艣ciwej porze dnia - mo偶na by艂o dostrzec grzywacze wywo艂anego przez Sainte Anne przyp艂ywu, wciskaj膮ce si臋 mi臋dzy cyple p贸艂wysp贸w zwanych Wskazuj膮cym i Kciukiem. (Raz, pami臋tam to bardzo dobrze, patrz膮c na po艂udnie, ujrza艂em gigantyczny gejzer l艣ni膮cej w promieniach s艂o艅ca wody, towarzysz膮cy wodowaniu wracaj膮cego z podr贸偶y gwiazdolotu). Na wschodzie i p贸艂nocy rozci膮ga艂o si臋 miasto z wielkim targiem i cytadel膮, dalej za艣 lasy i g贸ry.

Jednak wcze艣niej czy p贸藕niej, niezale偶nie od tego, czy David mi towarzyszy艂, czy zajmowa艂 si臋 swoimi sprawami, pan Million wzywa艂 nas, a nast臋pnie prowadzi艂 do kt贸rego艣 z bocznych skrzyde艂 budynku, gdzie mie艣ci艂y si臋 dzia艂y naukowe, i zaczyna艂a si臋 lekcja. Ojcu zale偶a艂o na tym, by艣my gruntownie zapoznali si臋 z biologi膮, anatomi膮 oraz chemi膮, i jego 偶yczeniu sta艂o si臋 zado艣膰; pan Million dopiero wtedy uznawa艂, 偶e opanowali艣my jaki艣 temat, kiedy byli艣my w stanie prowadzi膰 dyskusj臋 na ka偶dy temat poruszony we wszystkich ksi膮偶kach umieszczonych w danym dziale. Mnie najbardziej poci膮ga艂y nauki zwi膮zane bezpo艣rednio z 偶yciem, Davida natomiast pasjonowa艂y j臋zyki, literatura i prawo, lizn臋li艣my bowiem nieco wiedzy r贸wnie偶 z tych dziedzin, a tak偶e z antropologii, cybernetyki i psychologii.

Jak tylko pan Million wybra艂 woluminy, z kt贸rych mieli艣my uczy膰 si臋 przez kilka najbli偶szych dni, a my, za jego zreszt膮 namow膮, dorzucili艣my jeszcze kilka, zaszywali艣my si臋 w zacisznym k膮cie jednej z czytelni, gdzie by艂o wystarczaj膮co du偶o miejsca, by m贸g艂 zwin膮膰 si臋 na pod艂odze albo oprze膰 o rega艂, nie blokuj膮c przej艣cia. Lekcja zaczyna艂a si臋 zawsze od sprawdzenia listy obecno艣ci; moje imi臋 nieodmiennie pada艂o jako pierwsze.

- Jestem - odpowiada艂em niezw艂ocznie, aby okaza膰, jak pilnie go s艂ucham.

- David?

- Obecny.

(David ma na kolanach ilustrowane wydanie „Opowie艣ci z Odysei”; trzyma ksi膮偶k臋 w taki spos贸b, 偶eby ukry膰 j膮 przed panem Millionem, a sam spogl膮da na niego z udawanym zainteresowaniem. Na st贸艂, przy kt贸rym siedzimy, sp艂ywaj膮 przez okno promienie s艂o艅ca, w kt贸rych ta艅cz膮 drobinki kurzu).

- Ciekaw jestem, czy zwr贸cili艣cie uwag臋 na kamienne narz臋dzia w sali, przez kt贸r膮 niedawno przechodzili艣my.

Obaj kiwamy g艂owami, licz膮c na to, 偶e odezwie si臋 drugi.

- Czy, waszym zdaniem, zosta艂y wykonane na Ziemi, czy tu, na naszej planecie?

Pytanie jest podchwytliwe, ale 艂atwe.

- Ani tu, ani tam. S膮 z plastiku.

Chichoczemy.

- Owszem, to plastikowe kopie - odpowiada cierpliwie pan Million - ale gdzie powsta艂y orygina艂y?

Na jego twarzy, tak podobnej do twarzy naszego ojca (cho膰 ja w贸wczas uwa偶a艂em, 偶e nale偶y wy艂膮cznie do niego, i odczuwa艂em dreszcz niepokoju za ka偶dym razem, kiedy widywa艂em j膮 gdzie indziej ni偶 na ekranie), nie spos贸b by艂o dostrzec 偶adnych emocji.

- Na Sainte Anne - m贸wi David. Sainte Anne tworzy z nasz膮 planet膮 uk艂ad podw贸jny; obie planety obracaj膮 si臋 wok贸艂 siebie, wiruj膮c jednocze艣nie wok贸艂 s艂o艅ca. - Tak napisali na kartce. Poza tym narz臋dzia zrobili aborygeni, a tutaj ich nie by艂o.

Pan Million kiwa g艂ow膮 i zwraca ku mnie niewzruszon膮 twarz.

- Czy uwa偶asz, 偶e te kamienne wyroby odgrywa艂y wa偶n膮 rol臋 w 偶yciu ich tw贸rc贸w? Odpowiedz „nie”.

- Nie.

- Dlaczego?

My艣l臋 intensywnie. David, zamiast mi pom贸c, kopie mnie pod sto艂em. Wreszcie co艣 mi 艣wita.

- To przecie偶 oczywiste. - Zawsze dobrze jest od tego zacz膮膰, nawet je偶eli „to” nie wydaje wam si臋 nawet prawdopodobne. - Po pierwsze, te narz臋dzia z pewno艣ci膮 nie by艂y zbyt u偶yteczne, wi臋c dlaczego aborygeni mieliby si臋 nimi pos艂ugiwa膰? Kto艣 mo偶e powiedzie膰, 偶e potrzebowali obsydianowych grot贸w i ko艣cianych haczyk贸w do zdobywania po偶ywienia, ale to nieprawda. Mogli przecie偶 zatru膰 wod臋 sokami ro艣lin, a dla istot na tak niskim szczeblu rozwoju najlepszym sposobem 艂owienia ryb jest budowa grobli albo korzystanie z sieci uplecionych z rzemieni lub pn膮czy. R贸wnie偶 chwytanie zwierz膮t w pu艂apki da艂oby znacznie lepsze efekty ni偶 polowanie. Kamienne narz臋dzia s膮 zupe艂nie zb臋dne przy zbieraniu jag贸d i korzonk贸w, kt贸re zapewne stanowi艂y g艂贸wny sk艂adnik po偶ywienia; te przedmioty trafi艂y do gablot g艂贸wnie dlatego, 偶e sieci zgni艂y, a po groblach nie zosta艂 najmniejszy 艣lad, wi臋c ludziom, kt贸rzy zarabiaj膮 na 偶ycie szukaj膮c 艣lad贸w przesz艂o艣ci, nie pozosta艂o nic innego jak udawa膰, 偶e w艂a艣nie one by艂y najwa偶niejsze.

- Dobrze. Teraz ty, Davidzie. Prosz臋, wysil si臋 na oryginalno艣膰 i nie powtarzaj tego, co przed chwil膮 us艂ysza艂e艣.

David odrywa si臋 od ksi膮偶ki i mierzy nas obu nieprzychylnym spojrzeniem.

- Gdyby艣cie ich zapytali, powiedzieliby wam, 偶e najwa偶niejsze by艂y ich magia i religia, pie艣ni i tradycyjne obrz臋dy. Zabijali zwierz臋ta ofiarne muszlami o kraw臋dziach ostrych jak brzytwa, pozwalali m臋偶czy藕nie sp艂odzi膰 dziecko, dopiero kiedy przeszed艂 pr贸b臋 ognia, po kt贸rej cz臋sto zostawa艂 kalek膮 do ko艅ca 偶ycia. Wsp贸艂偶yli z drzewami i topili dzieci, by odda膰 cze艣膰 rzece. Tylko to si臋 dla nich liczy艂o.

Pan Million, pozbawiony g艂owy i szyi, skin膮艂 sam膮 twarz膮.

- A teraz zajmiemy si臋 kwesti膮 cz艂owiecze艅stwa aborygen贸w. Ty pierwszy, Davidzie. Jeste艣 przeciw.

(Teraz ja pr贸buj臋 go kopn膮膰, ale albo podkuli艂 swoje ko艣ciste piegowate nogi, albo schowa艂 je za nogami krzes艂a, co jest naruszeniem regu艂 gry).

- Koncepcja cz艂owiecze艅stwa - m贸wi najbardziej pogardliwym tonem, na jaki go sta膰 - od zarania dziej贸w ludzko艣ci zak艂ada, 偶e wszyscy ludzie wywodz膮 si臋 ze wsp贸lnego pnia, kt贸ry dla wygody mo偶emy nazwa膰 Adamem, czyli od ziemskiego wzorca. Je艣li tego nie widzicie, jeste艣cie idiotami.

Czekam, co b臋dzie dalej, ale on ju偶 sko艅czy艂.

- Panie Million - m贸wi臋, 偶eby da膰 sobie czas do namys艂u - prosz臋 mu powiedzie膰, 偶eby mnie nie przezywa艂. To ma by膰 dyskusja, a nie k艂贸tnia.

- Bez osobistych wycieczek, Davidzie - upomina go pan Million.

David ju偶 zerka na obrazek przedstawiaj膮cy cyklopa Polifema i Odyseusza, w nadziei 偶e odpowied藕 zajmie mi du偶o czasu. Uznaj臋 to za wyzwanie i postanawiam mu sprosta膰.

- Teoria, wed艂ug kt贸rej wszyscy ludzie wywodz膮 si臋 z Ziemi, nie jest ani wystarczaj膮co udokumentowana, ani przekonuj膮ca, poniewa偶 nie spos贸b wykluczy膰, i偶 aborygeni z Sainte Anne byli potomkami osadnik贸w ze znacznie wcze艣niejszej fali ekspansji, by膰 mo偶e nawet sprzed czas贸w Homera.

- Na twoim miejscu skoncentrowa艂bym si臋 na argumentach mocniej osadzonych w rzeczywisto艣ci - upomina mnie 艂agodnie pan Million, lecz ja, niezra偶ony, rozwodz臋 si臋 o Etruskach, Atlantydzie oraz ekspansjonistycznych zap臋dach hipotetycznej cywilizacji Gondwany. - Teraz odwracamy role - oznajmia pan Million, kiedy wreszcie ko艅cz臋. - Davidzie, teraz jeste艣 za, ale prosz臋, spr贸buj si臋 nie powtarza膰.

M贸j brat, rzecz jasna, w og贸le mnie nie s艂ucha艂, tak bardzo zaj臋ty by艂 ksi膮偶k膮, wi臋c kopi臋 go rado艣nie w kostk臋, pewien, 偶e nie wykrztusi ani s艂owa, on jednak m贸wi jakby nigdy nic:

- Aborygeni s膮 lud藕mi, poniewa偶 wszyscy nie 偶yj膮.

- Wyja艣nij to.

- Gdyby 偶yli, by艂oby niebezpiecznie uzna膰 ich za ludzi, bo wtedy na pewno zacz臋liby si臋 czego艣 domaga膰, poniewa偶 jednak nie 偶yj膮, jako ludzie staj膮 si臋 znacznie bardziej interesuj膮cy, a osadnicy wybili ich do nogi.

I tak dalej, i tak dalej. Plama s艂onecznego blasku po raz setny przemierza blat sto艂u, czerwonawy w czarne smugi. P贸藕niej wychodzimy bocznymi drzwiami i przemierzamy zaniedbany teren mi臋dzy dwoma skrzyd艂ami budowli. Walaj膮 si臋 tu puste butelki i strz臋py papier贸w, raz za艣 znale藕li艣my tak偶e trupa w kolorowych 艂achmanach; my przeskoczyli艣my nad jego nogami, pan Million natomiast omin膮艂 go w milczeniu. Kiedy ju偶 docieramy do w膮skiej uliczki, d藕wi臋ki sygna艂贸wek z garnizonu w cytadeli (wydaje si臋, 偶e dobiegaj膮 nie wiadomo z jak daleka) zaczynaj膮 wzywa膰 偶o艂nierzy na wieczorny posi艂ek. Na rue d'Asticot pracuje ju偶 zapalacz ulicznych lamp, sklepowe drzwi i wystawy skry艂y si臋 za metalowymi 偶aluzjami. Chodniki, z kt贸rych jak za dotkni臋ciem czarodziejskiej r贸偶d偶ki znik艂y u偶ywane meble, wydaj膮 si臋 nienaturalnie szerokie i puste.

Nasza Saltimbanque Street, gdzie docieraj膮 ju偶 pierwsi nocni hulacy, wygl膮da ca艂kiem inaczej. Siwow艂osi za偶ywni m臋偶czy藕ni prowadz膮 ch艂opc贸w przystojnych, umi臋艣nionych, ale odrobin臋 zanadto utuczonych. Ch艂opcy 偶artuj膮 nie艣mia艂o i u艣miechaj膮 si臋 do opiekun贸w, ods艂aniaj膮c ol艣niewaj膮co bia艂e, r贸wne z臋by. Ci zawsze zjawiali si臋 najwcze艣niej; kiedy nieco podros艂em, zastanawia艂em si臋 czasem, czy dzia艂o si臋 tak dlatego, 偶e siwow艂osi m臋偶czy藕ni co prawda pragn臋li zazna膰 rozkoszy, ale jednocze艣nie ani my艣leli rezygnowa膰 z nocnego wypoczynku, czy mo偶e zdawali sobie spraw臋, i偶 ch艂opcy, kt贸rych przyprowadzali do przybytku mego ojca, po p贸艂nocy stan膮 si臋 gryma艣ni i niespokojni, jak dzieci, kt贸rym nie pozwolono w por臋 p贸j艣膰 spa膰.

Poniewa偶 pan Million nie chcia艂, by艣my po zmroku zapuszczali si臋 w boczne alejki, wchodzili艣my frontowymi drzwiami, razem z siwow艂osymi m臋偶czyznami oraz ich siostrze艅cami i synami. Znajdowa艂 si臋 tam ogr贸d, nie wi臋kszy od ma艂ego pokoju, nieco ukryty we wn臋ce we frontowej 艣cianie domu. Ros艂y w nim paprocie w k臋pach wielko艣ci nagrobk贸w, by艂a te偶 fontanna, z kt贸rej woda sp艂ywa艂a po szklanych pr臋tach, aby wydawa膰 przyjemny dla ucha szmer (pr臋ty te stanowi艂y obiekt po偶膮dania ulicznych z艂odziejaszk贸w, wi臋c trzeba by艂o ich bacznie strzec), oraz 偶elazny pos膮g tr贸jg艂owego psa z 艂apami mocno wbitymi w ziemi臋, a raczej w mech.

Chyba w艂a艣nie ze wzgl臋du na ten pos膮g nasz dom znany by艂 powszechnie jako Maison du Chien, cho膰 mo偶e w ten spos贸b nawi膮zywano tak偶e do naszego nazwiska. Trzy g艂owy, mimo 偶e ze smuk艂ymi pyskami, sprawia艂y wra偶enie bardzo silnych; jedna szczerzy艂a z臋by, 艣rodkowa przygl膮da艂a si臋 ogrodowi i ulicy z wyrozumia艂ym zainteresowaniem, trzecia natomiast, ta od strony wysypanej ceglanym mia艂em 艣cie偶ki wiod膮cej do drzwi, lekko si臋 u艣miecha艂a. Klienci ojca tak cz臋sto poklepywali j膮 mi臋dzy stercz膮cymi uszami, 偶e w tym miejscu zrobi艂a si臋 g艂adka jak czarne szk艂o.

***

Tak oto wygl膮da艂 m贸j 艣wiat przez siedem d艂ugich lat naszej planety, a mo偶e nawet przez kolejne p贸艂 roku. Za dnia wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂em w niedu偶ej klasie pod okiem pana Milliona, wieczory natomiast w sypialni, gdzie bawi艂em si臋 lub walczy艂em z Davidem, zawsze w zupe艂nej ciszy. Jedyne urozmaicenie stanowi艂y wycieczki do biblioteki - takie jak ta, kt贸r膮 opisa艂em - lub, niezwykle rzadko, w jakie艣 inne miejsce. Od czasu do czasu rozchyla艂em ga艂臋zie armatnicy i obserwowa艂em dziewcz臋ta przechadzaj膮ce si臋 po dziedzi艅cu z klientami albo przys艂uchiwa艂em si臋 rozmowom dobiegaj膮cym z ogrodu na dachu, nie interesowa艂o mnie jednak zbytnio ani to, co robili, ani o czym rozmawiali. Wiedzia艂em, 偶e wysoki m臋偶czyzna o poci膮g艂ej twarzy, kt贸ry rz膮dzi艂 domem, zwany przez s艂u偶b臋 i dziewcz臋ta „Maitre”, to m贸j ojciec. Wiedzia艂em te偶 od zawsze, 偶e gdzie艣 przebywa przera偶aj膮ca kobieta (s艂u偶ba dr偶a艂a na sam膮 wzmiank臋 o niej) zwana „Madame”, ale nie jest ona moj膮 matk膮 ani matk膮 Davida, ani te偶 偶on膮 naszego ojca.

呕ycie to, a wraz z nim moje dzieci艅stwo - przynajmniej to wczesne - sko艅czy艂o si臋 pewnego wieczoru, kr贸tko po tym jak David i ja zasn臋li艣my wreszcie, zm臋czeni zapasami i toczon膮 bez s艂贸w dyskusj膮. Kto艣 obudzi艂 mnie, potrz膮saj膮c za rami臋 i powtarzaj膮c moje imi臋; nie by艂 to pan Million, lecz jeden ze s艂u偶膮cych, osobisty kamerdyner ojca, garbaty starzec w wy艣wiechtanym czerwonym fraku.

- Chce ci臋 widzie膰 - poinformowa艂 mnie. - Wstawaj.

Uczyni艂em to, a on zobaczy艂, 偶e jestem w pi偶amie. Z pewno艣ci膮 nie otrzyma艂 偶adnych wskaz贸wek dotycz膮cych stroju, w jakim mam si臋 zjawi膰, poniewa偶 zastanawia艂 si臋 do艣膰 d艂ugo, podczas gdy ja raz po raz ziewa艂em rozdzieraj膮co, a偶 wreszcie podj膮艂 decyzj臋.

- Ubierz si臋 - poleci艂. - I uczesz.

Zrobi艂em, co mi kaza艂: w艂o偶y艂em czarne aksamitne spodnie, kt贸re mia艂em na sobie poprzedniego dnia, oraz (tkni臋ty przeczuciem) 艣wie偶膮 koszul臋. Zaraz potem s艂u偶膮cy zaprowadzi艂 mnie (szli艣my kr臋tymi korytarzami, z kt贸rych znikli ju偶 ostatni klienci, a tak偶e takimi, o posadzkach zapaskudzonych szczurzymi odchodami, do kt贸rych klienci nie mieli dost臋pu) do biblioteki mego ojca. By艂 to ten sam pok贸j z wielkimi rze藕bionymi drzwiami, przed kt贸rymi us艂ysza艂em szeptane wyznanie kobiety w r贸偶owej sukni. Nigdy nie by艂em wewn膮trz; jak tylko m贸j przewodnik zapuka艂 dyskretnie, drzwi si臋 otworzy艂y i znalaz艂em si臋 w 艣rodku, niemal zanim zdo艂a艂em si臋 zorientowa膰, co si臋 dzieje.

Ojciec zamkn膮艂 za mn膮 drzwi, przeszed艂 w najodleglejszy k膮t pokoju i usiad艂 w roz艂o偶ystym fotelu. Mia艂 na sobie czerwony szlafrok i czarn膮 apaszk臋 - str贸j, w kt贸rym najcz臋艣ciej go widywa艂em; d艂ugie, mocno przerzedzone w艂osy zaczesa艂 do ty艂u. Przygl膮da艂 mi si臋, a ja pami臋tam, 偶e dr偶a艂y mi usta i musia艂em bardzo si臋 stara膰, 偶eby nie wybuchn膮膰 p艂aczem.

- A wi臋c jeste艣 - przem贸wi艂 wreszcie. - Jak mam si臋 do ciebie zwraca膰?

Powiedzia艂em, jak si臋 nazywam, ale on pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Musisz mie膰 jeszcze jedno imi臋. Takie, kt贸rego nie b臋dzie zna艂 nikt poza nami dwoma. Mo偶esz je sobie sam wybra膰, je艣li masz ochot臋.

Milcza艂em. Wydawa艂o mi si臋 zupe艂nie nieprawdopodobne, 偶ebym m贸g艂 nosi膰 jeszcze jakie艣 imi臋, inne ni偶 te dwa s艂owa, kt贸re w jaki艣 przedziwny i zupe艂nie dla mnie niezrozumia艂y spos贸b sta艂y si臋 w艂a艣nie moim imieniem.

- W takim razie ja ci je wybior臋 - o艣wiadczy艂 ojciec. - Jeste艣 Numerem Pi膮tym. Podejd藕 tu, Numerze Pi膮ty.

Stan膮艂em przed nim, a on powiedzia艂:

- Teraz zagramy w pewn膮 gr臋. Poka偶臋 ci kilka obrazk贸w, a ty przez ca艂y czas musisz m贸wi膰, rozumiesz? Masz m贸wi膰 o obrazkach. Je艣li nie umilkniesz ani na chwil臋, wygrasz, ale je偶eli przestaniesz m贸wi膰 cho膰by na sekund臋, przegrasz. Czy to jasne?

Odpar艂em, 偶e tak.

- To dobrze. Wiem, 偶e jeste艣 bystrym ch艂opcem. Prawd臋 m贸wi膮c, pan Million przekaza艂 mi wyniki wszystkich twoich egzamin贸w oraz nagrania waszych rozm贸w. Czy wiedzia艂e艣, 偶e rejestruje ka偶de twoje s艂owo? A je艣li tak, to zastanawia艂e艣 si臋, co robi p贸藕niej z ta艣mami?

Pochlebi艂o mi wtedy, 偶e ojciec w oczekiwaniu na moje s艂owa a偶 pochyli艂 si臋 do przodu w fotelu.

- My艣la艂em, 偶e je wyrzuca.

- Nie, mam je tutaj. - Nacisn膮艂 wy艂膮cznik. - Pami臋taj, 偶e nie wolno ci zamilkn膮膰.

Przez par臋 chwil by艂em za bardzo zafascynowany, 偶eby m贸wi膰. W pokoju, jak za spraw膮 czar贸w, pojawili si臋 sporo ode mnie m艂odszy ch艂opiec oraz 偶o艂nierz z malowanego drewna prawie dor贸wnuj膮cy mi wzrostem. Kiedy wyci膮gn膮艂em r臋k臋, 偶eby ich dotkn膮膰, moje palce przesz艂y przez nich jak przez powietrze.

- Powiedz co艣 - ponagli艂 mnie ojciec. - O czym teraz my艣lisz, Numerze Pi膮ty?

Oczywi艣cie my艣la艂em o 偶o艂nierzu, podobnie zreszt膮 jak ma艂y ch艂opiec, najwy偶ej trzylatek. Przeszed艂 na czworakach przez moj膮 r臋k臋, jakby by艂 z mg艂y, i spr贸bowa艂 go przewr贸ci膰.

To by艂y hologramy - tr贸jwymiarowe obrazy powstaj膮ce w wyniku interferencji dw贸ch fal 艣wietlnych; na obrazkach w moim podr臋czniku fizyki, przedstawiaj膮cych figury szachowe, wygl膮da艂y blado i nieciekawie, musia艂o wi臋c min膮膰 troch臋 czasu, zanim skojarzy艂em sobie tamte ilustracje z fantomami, kt贸re noc膮 pojawia艂y si臋 w bibliotece ojca.

- M贸w! - powt贸rzy艂. - Powiedz co艣! Jak ci si臋 wydaje, co czuje teraz ch艂opiec?

- Drewniany 偶o艂nierz bardzo mu si臋 podoba, ale mimo to ch臋tnie by go przewr贸ci艂, bo chocia偶 to tylko zabawka, jednak 偶o艂nierz jest wi臋kszy od niego, wi臋c...

M贸wi艂em w ten spos贸b bardzo d艂ugo, chyba godzinami, scena za艣 zmienia艂a si臋 bez przerwy. 呕o艂nierza zast膮pi艂 kucyk, potem kr贸lik, p贸藕niej posi艂ek sk艂adaj膮cy si臋 z zupy i suchar贸w, ale centraln膮 postaci膮 wci膮偶 pozostawa艂 trzyletni ch艂opiec. Kiedy przyszed艂 zaspany garbus w czerwonym fraku, by zaprowadzi膰 mnie z powrotem do 艂贸偶ka, schryp艂em tak bardzo, 偶e mog艂em ju偶 tylko szepta膰, i bola艂o mnie gard艂o. Tej nocy we 艣nie widzia艂em ch艂opczyka, jak rozpoczyna jak膮艣 czynno艣膰, by niemal natychmiast porzuci膰 j膮 dla nast臋pnej, a potem dla jeszcze nast臋pnej, ale jego osobowo艣膰 w jaki艣 przedziwny spos贸b wymiesza艂a si臋 z osobowo艣ci膮 moj膮 i mego ojca, tak 偶e jednocze艣nie by艂em obserwowanym, obserwuj膮cym oraz obserwatorem drugiego, wy偶szego rz臋du.

Nast臋pnego wieczoru zasn膮艂em niemal od razu po tym, jak pan Million pos艂a艂 nas do 艂贸偶ek; ledwo zd膮偶y艂em pogratulowa膰 sobie trafno艣ci tej decyzji, kiedy obudzi艂o mnie pojawienie si臋 garbusa. Tym razem jednak przyszed艂 nie po mnie, lecz po Davida. Udaj膮c, 偶e wci膮偶 艣pi臋 (za艣wita艂o mi bowiem podejrzenie, w贸wczas ca艂kiem usprawiedliwione, i偶 gdyby si臋 przekona艂, 偶e ja tak偶e si臋 obudzi艂em, zabra艂by nas obu), obserwowa艂em ukradkiem, jak m贸j brat si臋 ubiera i usi艂uje cho膰 troch臋 uporz膮dkowa膰 zmierzwione jasne w艂osy. Kiedy wr贸ci艂, ja ju偶 s艂odko spa艂em, tak wi臋c mog艂em go wypyta膰 dopiero wtedy, gdy pan Million zostawi艂 nas samych przy 艣niadaniu. Zacz膮艂em od tego, 偶e zrelacjonowa艂em mu swoje prze偶ycia z poprzedniej nocy, on za艣 powiedzia艂 mi, 偶e jego niczym si臋 prawie nie r贸偶ni艂y. Ogl膮da艂 te same holograficzne obrazki i r贸wnie偶 musia艂 bez przerwy m贸wi膰, zupe艂nie jak podczas debat aran偶owanych przez pana Milliona. O ile mog艂em stwierdzi膰, jego nocne spotkanie r贸偶ni艂o si臋 od mojego tylko jednym szczeg贸艂em; wysz艂o to na jaw w chwili, kiedy zapyta艂em go, jakie imi臋 nada艂 mu ojciec.

Znieruchomia艂 z grzank膮 w po艂owie drogi do ust i spojrza艂 na mnie ze zdziwieniem. Postanowi艂em inaczej sformu艂owa膰 pytanie.

- Jak zwraca艂 si臋 do ciebie ojciec?

- Jak to, jak? Oczywi艣cie „Davidzie”!

Wkr贸tce potem zacz臋艂o si臋 zmienia膰 moje 偶ycie; pozornie tymczasowe zmiany niepostrze偶enie zadomowi艂y si臋 na dobre, bez mojej i Davida wiedzy tworz膮c co艣 ca艂kiem nowego. Przestali艣my toczy膰 milcz膮ce bitwy i opowiada膰 sobie gestami najr贸偶niejsze historie, m贸j brat coraz rzadziej robi艂 piszcza艂ki z ga艂膮zek armatnicy, pan Million pozwala艂 nam coraz p贸藕niej k艂a艣膰 si臋 do 艂贸偶ek - kr贸tko m贸wi膮c, dyskretnie dawano nam do zrozumienia, 偶e doro艣li艣my. Mniej wi臋cej w tym w艂a艣nie czasie pan Million zacz膮艂 zabiera膰 nas do parku, gdzie mo偶na by艂o 膰wiczy膰 si臋 w strzelaniu z 艂uku i uprawia膰 rozmaite sporty. Ten niewielki park, po艂o偶ony w pobli偶u naszego domu, z jednej strony graniczy艂 z kana艂em. Siadywa艂em cz臋sto na brzegu i wpatrywa艂em si臋 w lustro nieco tylko zanieczyszczonej wody, podczas gdy David przeszywa艂 strza艂ami g臋艣 wypchan膮 s艂om膮 lub gra艂 w tenisa, albo czeka艂em na kt贸ry艣 z bia艂ych statk贸w - ogromnych, z dziobami ostrymi jak dzioby zimorodk贸w i czterema, pi臋cioma, a niekiedy nawet siedmioma masztami - kt贸re czasem dociera艂y a偶 tutaj, ci膮gni臋te przez dziesi臋膰 lub dwana艣cie par wo艂贸w.

Latem w jedenastym albo dwunastym roku mego 偶ycia (wydaje mi si臋, 偶e jednak w dwunastym) po raz pierwszy pozwolono nam zosta膰 w parku po zachodzie s艂o艅ca, usi膮艣膰 na trawiastym brzegu kana艂u i podziwia膰 pokaz ogni sztucznych. Jeszcze nie zgas艂y pierwsze flary, kt贸re zap艂on臋艂y p贸艂 mili nad miastem, kiedy Davida chwyci艂y torsje. Wbieg艂 do wody i zacz膮艂 gwa艂townie wymiotowa膰, podczas gdy w g贸rze eksplodowa艂y ol艣niewaj膮ce, bia艂e i czerwone gwiazdy. Pan Million wzi膮艂 go na r臋ce i jak tylko biedny David sko艅czy艂, pospieszyli艣my do domu.

Co prawda jego choroba okaza艂a si臋 r贸wnie nietrwa艂a jak nie艣wie偶a kanapka, kt贸ra by艂a jej przyczyn膮, niemniej jednak nasz opiekun postanowi艂 zapakowa膰 go do 艂贸偶ka. Nie chcia艂em straci膰 reszty spektaklu, kt贸rego fragmenty ukazywa艂y nam si臋 w drodze powrotnej w przerwach mi臋dzy budynkami; zabroniono nam wychodzi膰 po zmroku na dach, ale ja doskonale wiedzia艂em, gdzie s膮 najbli偶sze schody. Podniecenie towarzysz膮ce wyprawie w zakazany 艣wiat cieni i li艣ci, zwie艅czony eksploduj膮cymi raz po raz kaskadami z艂ota, czerwieni i jaskrawego fioletu, sprawi艂o, 偶e czu艂em si臋 jak po ust膮pieniu wysokiej gor膮czki: 艂apa艂em powietrze p艂ytkimi 艂ykami, a moim cia艂em wstrz膮sa艂y dreszcze, cho膰 przecie偶 by艂 艣rodek lata.

Na dachu przebywa艂o znacznie wi臋cej ludzi, ni偶 spodziewa艂em si臋 tam ujrze膰: m臋偶czy藕ni bez p艂aszczy, kapeluszy i lasek (wszystkie zosta艂y w szatni) oraz dziewczyny, pracownice mego ojca, w kostiumach, kt贸re albo ods艂ania艂y ich piersi zamkni臋te jakby w klatkach z cienkiego, powyginanego drutu, albo takich, kt贸re na poz贸r czyni艂y je niezmiernie wysokimi (z艂udzenie pryska艂o dopiero wtedy, kiedy stan臋艂o si臋 tu偶 przy nich). Twarze i piersi dziewcz膮t odbija艂y si臋 w b艂yszcz膮cych sukniach jak drzewa w stoj膮cej wodzie, przez co te m艂ode osoby wygl膮da艂y chwilami jak postaci z talii kart do tarota.

By艂em zanadto podekscytowany, 偶eby si臋 skutecznie ukry膰, lecz cho膰 wszyscy mnie widzieli, nikt nie kaza艂 mi wraca膰. Zapewne doszli do wniosku, 偶e pozwolono mi wyj艣膰 na dach, bym m贸g艂 obejrze膰 fajerwerki.

Pokaz trwa艂 bardzo d艂ugo. Zapami臋ta艂em pewnego klienta oty艂ego m臋偶czyzn臋 o kwadratowej, g艂upiej twarzy, przypuszczalnie kogo艣 wa偶nego - kt贸ry my艣la艂 tylko o tym, by jak najpr臋dzej zazna膰 rozkoszy w ramionach swojej towarzyszki, a poniewa偶 ta nie zamierza艂a rezygnowa膰 z ogl膮dania pokazu, ustawiono wok贸艂 nich dwadzie艣cia albo trzydzie艣ci donic z ro艣linami, tworz膮c co艣 w rodzaju zacisznej alkowy. Pomaga艂em s艂u偶膮cym przenosi膰 mniejsze donice, kiedy za艣 operacja dobieg艂a ko艅ca, zdo艂a艂em niepostrze偶enie w艣lizgn膮膰 si臋 za ro艣linny parawan. Dzi臋ki temu mog艂em obserwowa膰 nie tylko sztuczne ognie, ale r贸wnie偶 oty艂ego klienta i jego nymphe du bois, kt贸ra, nawiasem m贸wi膮c, znacznie wi臋cej uwagi ni偶 jego staraniom po艣wi臋ca艂a rozkwitaj膮cym na niebie ognistym pi贸ropuszom.

Je艣li dobrze pami臋tam, kierowa艂a mn膮 nie lubie偶no艣膰, lecz najzwyklejsza ciekawo艣膰. By艂em w wieku, kiedy dr臋czy nas 偶膮dza poznania, lecz 偶膮dza ta ma pod艂o偶e niemal naukowe. Moja zosta艂a prawie ca艂kowicie zaspokojona, zanim kto艣 chwyci艂 mnie za ko艂nierz i jednym szarpni臋ciem wyci膮gn膮艂 z krzak贸w.

Kiedy znalaz艂em si臋 po drugiej stronie 偶ywop艂otu, uchwyt zel偶a艂, a ja odwr贸ci艂em si臋, pewien, 偶e ujrz臋 pana Milliona. Pomyli艂em si臋 jednak; przede mn膮 sta艂a niewysoka siwow艂osa kobieta w czarnej sukni opadaj膮cej od talii prosto ku ziemi. Chyba jej si臋 uk艂oni艂em, od razu bowiem wida膰 by艂o, 偶e nie nale偶y do s艂u偶by, ona jednak nie zareagowa艂a, tylko przygl膮da艂a mi si臋 z takim wyrazem twarzy, jakby r贸wnie dobrze widzia艂a podczas rozb艂ysk贸w r贸偶nokolorowych 艣wiate艂, co i w rozdzielaj膮cych je okresach niemal ca艂kowitej ciemno艣ci. Wreszcie, na koniec pokazu, w niebo wzbi艂a si臋 z rykiem pot臋偶na rakieta, ci膮gn膮c za sob膮 smug臋 ognia, i dopiero wtedy kobieta na chwil臋 oderwa艂a ode mnie wzrok. Jak tylko pocisk eksplodowa艂 fio艂kowor贸偶ow膮 orchide膮 niewiarygodnych rozmiar贸w i jasno艣ci, ta niedu偶a, ale gro藕na osoba z艂apa艂a mnie ponownie za ko艂nierz i poprowadzi艂a w kierunku schod贸w.

Dop贸ki znajdowali艣my si臋 na wy艂o偶onym g艂adkimi kamiennymi p艂ytami dachu, kobieta nie sz艂a, lecz zdawa艂a si臋 艣lizga膰 po powierzchni, niczym wykonana z onyksu szachowa figura po wypolerowanej szachownicy. Mimo to, co p贸藕niej si臋 wydarzy艂o, tak w艂a艣nie j膮 zapami臋ta艂em: jako Czarn膮 Kr贸low膮, ani z艂膮, ani dobr膮, czarn膮 tylko dlatego, 偶eby mo偶na by艂o jako艣 odr贸偶ni膰 j膮 od Bia艂ej Kr贸lowej, kt贸rej nigdy nie zdarzy艂o mi si臋 spotka膰.

Na schodach ju偶 si臋 nie 艣lizga艂a, tylko ko艂ysa艂a 艂agodnie, przy czym skraj jej sukni styka艂 si臋 na chwil臋 z ka偶dym stopniem, jakby niedu偶y korpus porusza艂 si臋 wed艂ug tej samej zasady co 艂贸dka walcz膮ca z pr膮dem w prze艂omach rzeki: gwa艂towny skok naprz贸d, wyhamowanie, niekiedy nawet chwilowe cofni臋cie.

Utrzymywa艂a r贸wnowag臋 tylko dzi臋ki temu, 偶e jedn膮 r臋k膮 trzyma艂a mnie za rami臋, drug膮 za艣 uczepi艂a si臋 ramienia pokoj贸wki, kt贸ra czeka艂a na nas u szczytu schod贸w. Na dachu przypuszcza艂em, i偶 nadzwyczaj p艂ynne ruchy siwow艂osej kobiety wynikaj膮 z tego, 偶e porusza si臋 drobnymi, za to szybkimi krokami, teraz jednak domy艣li艂em si臋, 偶e mam do czynienia z osob膮 nie do ko艅ca sprawn膮 fizycznie; gdyby nie pomoc moja i pokoj贸wki, najprawdopodobniej run臋艂aby w d贸艂 jak worek kamieni.

Zaraz po dotarciu na pierwszy podest znowu zacz臋艂a sun膮膰 jak po lodzie. Skinieniem g艂owy odprawi艂a pokoj贸wk臋, a nast臋pnie poprowadzi艂a mnie korytarzem w kierunku odwrotnym do tego, w jakim znajdowa艂y si臋 nasza sypialnia i sala lekcyjna, a偶 do kolejnej klatki schodowej daleko w g艂臋bi domu. Z tych kr臋conych, stromych schod贸w ma艂o kto korzysta艂 - by膰 mo偶e dlatego, 偶e przed upadkiem z du偶ej wysoko艣ci chroni艂a tylko niska 偶elazna balustrada. Dopiero tam kobieta uwolni艂a mnie z uchwytu i szorstkim tonem poleci艂a i艣膰 na d贸艂. Po kilku stopniach odwr贸ci艂em si臋, by sprawdzi膰, jak sobie radzi, i stwierdzi艂em, 偶e co prawda pod膮偶a za mn膮, ale wcale nie korzysta ze schod贸w, tylko opuszcza si臋 powoli, niczym nie podtrzymywana, w pustej przestrzeni mi臋dzy wij膮cymi si臋 spiralnie stopniami. Tak zdumia艂 mnie ten widok, 偶e przystan膮艂em, a wtedy ona gniewnym ruchem g艂owy nakaza艂a mi i艣膰 dalej. Pop臋dzi艂em na z艂amanie karku, lecz siwow艂osa kobieta bez trudu za mn膮 nad膮偶a艂a, zawsze zwr贸cona do mnie twarz膮, zaskakuj膮co przypominaj膮c膮 twarz mego ojca. Na pierwszym pi臋trze bez trudu wyprzedzi艂a mnie, z艂apa艂a tak jak kotka 艂apie zbyt przedsi臋biorczego kociaka i poprowadzi艂a przez pokoje i korytarze, do kt贸rych nigdy do tej pory nie wolno mi by艂o wchodzi膰, a偶 wreszcie zupe艂nie straci艂em orientacj臋 i czu艂em si臋 tak, jakbym by艂 w zupe艂nie obcym budynku. Wreszcie zatrzymali艣my si臋 przed drzwiami niczym nie r贸偶ni膮cymi si臋 od pozosta艂ych. Kobieta otworzy艂a je staro艣wieckim mosi臋偶nym kluczem i da艂a mi znak, bym wszed艂 do 艣rodka.

Pok贸j by艂 rz臋si艣cie o艣wietlony, dzi臋ki czemu zobaczy艂em wyra藕nie to, co podejrzewa艂em ju偶 od jakiego艣 czasu: skraj czarnej sukni niezmiennie dzieli艂a od pod艂ogi odleg艂o艣膰 dw贸ch cali, a mi臋dzy nim a posadzk膮 by艂o tylko powietrze. Kobieta wskaza艂a mi niedu偶y taboret przykryty koronk膮.

- Siadaj - poleci艂a.

Kiedy to uczyni艂em, podp艂yn臋艂a do bujanego fotela o wysokim oparciu i zaj臋艂a w nim miejsce twarz膮 do mnie.

- Jak masz na imi臋? - zapyta艂a po pewnym czasie. Powiedzia艂em jej, ona za艣 unios艂a brew i wprawi艂a fotel w ruch, odepchn膮wszy si臋 r臋k膮 od stoj膮cej tu偶 obok lampy. - A jak on ci臋 nazywa?

- On?

Przypuszczam, 偶e moje ot臋pienie wynika艂o z niewyspania.

- M贸j brat - wycedzi艂a przez zaci艣ni臋te usta.

Uspokoi艂em si臋 nieco.

- A wi臋c jest pani moj膮 ciotk膮. Tak mi si臋 wydawa艂o, 偶e jest pani do niego podobna. Ojciec nazywa mnie Numerem Pi膮tym.

Przez jaki艣 czas przygl膮da艂a mi si臋 w milczeniu z opuszczonymi k膮cikami ust. Taki sam grymas widywa艂em na twarzy ojca.

- Ten numer jest albo stanowczo za niski, albo zdecydowanie za wysoki - powiedzia艂a wreszcie. - Je艣li bra膰 pod uwag臋 tylko 偶ywych, to jeste艣my on i ja, ale zapewne uwzgl臋dni艂 te偶 symulator.

Czy masz siostr臋. Numerze Pi膮ty?

Pan Million zmusi艂 nas do przeczytania „Dawida Copperfielda”; skojarzenie z ciotk膮 Betsey Trotwood by艂o tak silne i niespodziewane, 偶e parskn膮艂em 艣miechem.

- Nie widz臋 w tym nic zabawnego. Tw贸j ojciec ma siostr臋, wi臋c czemu ty nie m贸g艂by艣 jej mie膰? No wi臋c, masz czy nie?

- Nie, prosz臋 pani, ale mam brata. Nazywa si臋 David.

- M贸w do mnie „ciociu Jeannine”. Czy David jest do ciebie podobny. Numerze Pi膮ty?

Pokr臋ci艂em g艂ow膮.

- W艂osy ma jasne i kr臋cone, nie takie jak ja. Mo偶e troch臋 mnie przypomina, ale nie za bardzo.

- Przypuszczalnie pos艂u偶y艂 si臋 kt贸r膮艣 z moich dziewcz膮t... - wyszepta艂a tak cicho, 偶e z trudem j膮 us艂ysza艂em.

- Prosz臋?

- Czy wiesz, kim by艂a matka Davida?

- Jeste艣my bra膰mi, wi臋c zapewne by艂a te偶 moj膮 matk膮, ale pan Million m贸wi, 偶e wyjecha艂a st膮d dawno temu.

- Nie by艂a twoj膮 matk膮. Je偶eli chcesz, mog臋 pokaza膰 ci zdj臋cie twojej matki. - Zadzwoni艂a, chwil臋 potem nadbieg艂a s艂u偶膮ca, dygn臋艂a g艂臋boko, wys艂ucha艂a wydanego szeptem polecenia i szybko wysz艂a. Ciotka ponownie spojrza艂a na mnie i zapyta艂a: - Co w艂a艣ciwie robisz ca艂ymi dniami. Numerze Pi膮ty, opr贸cz urz膮dzania wycieczek na dach, gdzie nikt ci臋 nie prosi艂? Uczysz si臋 czego艣?

Opowiedzia艂em jej o moich eksperymentach (pobudza艂em niezap艂odnione 偶abie jaja do rozwoju, po czym za pomoc膮 substancji chemicznych duplikowa艂em chromosomy, dzi臋ki czemu powstawa艂o kolejne bezp艂ciowe pokolenie) oraz o sekcjach, do kt贸rych przeprowadzania zach臋ca艂 mnie pan Million. Mimochodem rzuci艂em jak膮艣 uwag臋 na temat, 偶e warto by艂oby zbada膰 w ten spos贸b jakiego艣 aborygena z Sainte Anne, naturalnie gdyby cho膰 jeden ocala艂, poniewa偶 opisy pozostawione przez badaczy ogromnie r贸偶ni膮 si臋 mi臋dzy sob膮, w艣r贸d pierwszych osadnik贸w za艣 byli i tacy, kt贸rzy twierdzili, 偶e tubylcy potrafi膮 dowolnie zmienia膰 kszta艂ty.

- A wi臋c wiesz o nich - powiedzia艂a moja ciotka. - Pozw贸l, 偶e sprawdz臋 twoj膮 wiedz臋, Numerze Pi膮ty. Co to takiego hipoteza Veila?

Uczyli艣my si臋 o niej ju偶 par臋 lat wcze艣niej, wi臋c odpowiedzia艂em g艂adko:

- Zgodnie z hipotez膮 Veila, aborygeni posiedli zdolno艣膰 doskona艂ego udawania ludzi. Veil przypuszcza艂, 偶e tubylcy wymordowali wszystkich, kt贸rzy przybyli z Ziemi pierwszymi statkami, a nast臋pnie zaj臋li ich miejsce, z czego wynika, 偶e to nie oni wygin臋li, tylko my.

- Masz zapewne na my艣li ludzi z Ziemi - wtr膮ci艂a ciotka. - Prawdziwych ludzi.

- S艂ucham?

- Je偶eli Veil mia艂 racj臋, to ty i ja jeste艣my aborygenami z Sainte Anne, przynajmniej z pochodzenia. To chyba chcia艂e艣 powiedzie膰. My艣lisz, 偶e jego teoria jest s艂uszna?

- My艣l臋, 偶e to nie ma 偶adnego znaczenia. Wed艂ug niego imitacja by艂a doskona艂a, z czego wynika, 偶e niczym si臋 od nich nie r贸偶nimy.

Wydawa艂o mi si臋, 偶e jestem sprytny, lecz moja ciotka tylko si臋 u艣miechn臋艂a i zacz臋艂a si臋 buja膰 jeszcze energiczniej. W niedu偶ym, jasno o艣wietlonym pokoju by艂o bardzo ciep艂o.

- Numerze Pi膮ty, jeste艣 jeszcze za m艂ody na s艂owne igraszki, a poza tym obawiam si臋, 偶e zmyli艂o ci臋 u偶yte przez doktora Veila okre艣lenie „doskona艂a”. Jestem pewna, i偶 nie rozumia艂 go tak dos艂ownie jak ty, tym bardziej 偶e gdyby imitacja istotnie mia艂a by膰 stuprocentowo wierna, tubylcy musieliby utraci膰 swoj膮 zdolno艣膰 mimikry, bo przecie偶 my, ludzie, jej nie posiadamy.

- Wi臋c mo偶e j膮 utracili?

- Moje drogie dziecko, wszystkie umiej臋tno艣ci musz膮 mie膰 czas, 偶eby si臋 rozwin膮膰, a kiedy to ju偶 nast膮pi, musz膮 by膰 wykorzystywane, w przeciwnym razie bowiem ulegaj膮 atrofii. Je艣li aborygeni posiedliby umiej臋tno艣膰 mimikry w tak doskona艂ym stopniu, 偶eby j膮 potem utraci膰, oznacza艂oby to ich koniec i z pewno艣ci膮 nast膮pi艂oby na d艂ugo przed przybyciem statk贸w z kolonistami. Nie mamy jednak 偶adnych dowod贸w na to, 偶e tak by艂o. Po prostu wygin臋li, zanim zd膮偶yli艣my ich dok艂adniej pozna膰, Veil za艣, kt贸ry zapragn膮艂 w dramatyczny spos贸b wyja艣ni膰 otaczaj膮ce go okrucie艅stwo i absurd, opar艂 swoj膮 teori臋 na wyj膮tkowo kruchych podstawach.

Uzna艂em, 偶e ostatnia uwaga (szczeg贸lnie w kontek艣cie przyjaznego, jak do tej pory, nastawienia ciotki) stanowi doskona艂y pretekst do zapytania j膮 o niezwyk艂y spos贸b, w jaki si臋 porusza, zanim jednak zdo艂a艂em sformu艂owa膰 pytanie, przerwa艂y nam r贸wnocze艣nie dwa wydarzenia: wr贸ci艂a s艂u偶膮ca z wielk膮 ksi臋g膮 oprawion膮 w t艂oczon膮 sk贸r臋 i rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi.

- Otw贸rz - powiedzia艂a ciotka oboj臋tnym tonem.

Poniewa偶 nie sprecyzowa艂a, do kogo si臋 zwraca, skwapliwie skorzysta艂em z okazji, by przynajmniej w ten spos贸b zaspokoi膰 dr臋cz膮c膮 mnie ciekawo艣膰, zerwa艂em si臋 z taboretu i pobieg艂em do drzwi.

W korytarzu sta艂y dwie kurtyzany mego ojca, ubrane i umalowane tak, 偶e wygl膮da艂y bardziej obco od wszystkich aborygen贸w razem wzi臋tych, nieruchome jak lombardzkie topole i nieludzkie jak upiory, z zielonymi i 偶贸艂tymi oczami sprawiaj膮cymi wra偶enie, 偶e s膮 wi臋ksze od jaj, i nadmuchanymi piersiami wypchni臋tymi w g贸r臋 niemal na wysoko艣膰 bark贸w. Cho膰 nie da艂y tego po sobie pozna膰, doskonale wiedzia艂em, 偶e zaskoczy艂 je m贸j widok, i by艂o mi z tego powodu bardzo przyjemnie. Da艂em znak, 偶eby wesz艂y, ale kiedy s艂u偶膮ca zamkn臋艂a za nimi drzwi, ciotka rzuci艂a od niechcenia:

- Chwileczk臋, dziewcz臋ta. Ten ch艂opiec zaraz sobie p贸jdzie, ale chc臋 mu jeszcze co艣 pokaza膰.

Tym czym艣 by艂a fotografia wykonana - jak mi si臋 zdawa艂o - za pomoc膮 jakiej艣 specjalnej techniki, kt贸ra pozbawia艂a zdj臋cie wszystkich kolor贸w z wyj膮tkiem sp艂owia艂ego, przesyconego 偶贸艂ci膮 br膮zu. By艂a niedu偶a i, s膮dz膮c z wygl膮du, bardzo stara. Przedstawia艂a dziewczyn臋 w wieku oko艂o dwudziestu pi臋ciu lat, szczup艂膮 i (o ile mog艂em stwierdzi膰) do艣膰 wysok膮, z dzieckiem na r臋ku, stoj膮c膮 na wy艂o偶onej kamiennymi p艂ytami 艣cie偶ce obok kr臋pego m艂odego m臋偶czyzny. 艢cie偶ka bieg艂a wzd艂u偶 niezwyk艂ego domu - parterowego, bardzo d艂ugiego, zbudowanego z drewna, z mn贸stwem werand i gank贸w rozmieszczonych w r贸wnych odst臋pach, tak 偶e mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, i偶 to nie jeden du偶y dom, lecz kilkana艣cie ma艂ych, stykaj膮cych si臋 bocznymi 艣cianami. Wspominam o tym szczeg贸le, na kt贸ry w贸wczas ledwo zwr贸ci艂em uwag臋, poniewa偶 od chwili uwolnienia z wi臋zienia po艣wi臋ci艂em mn贸stwo czasu na poszukiwanie jakichkolwiek pozosta艂o艣ci tego budynku. Gdy po raz pierwszy pokazano mi fotografi臋, moj膮 uwag臋 przyku艂y twarze dziewczyny i dziecka. Ta druga by艂a prawie niewidoczna, poniewa偶 dziecko szczelnie owini臋to w bia艂e koce, dziewczyna natomiast mia艂a wyraziste rysy i u艣miecha艂a si臋 szeroko z wdzi臋kiem stanowi膮cym rzadko spotykane po艂膮czenie beztroski, marzycielstwa i przebieg艂o艣ci. W pierwszej chwili pomy艣la艂em, 偶e to Cyganka, ale mia艂a zbyt jasn膮 cer臋. Poniewa偶 wszyscy jeste艣my potomkami stosunkowo nielicznej grupki kolonist贸w, tworzymy do艣膰 jednolit膮 populacj臋, mnie jednak uda艂o si臋 zdoby膰 nieco wiedzy na temat ras zamieszkuj膮cych Ziemi臋, wi臋c po kr贸tkim zastanowieniu nabra艂em granicz膮cego z pewno艣ci膮 przekonania, 偶e w 偶y艂ach dziewczyny p艂ynie celtycka krew.

- Walia - powiedzia艂em. - Albo Szkocja. Albo Irlandia.

- Co takiego? - zdziwi艂a si臋 ciotka, a jedna z dziewcz膮t zachichota艂a. Siedzia艂y z za艂o偶onymi d艂ugimi nogami, kt贸re wygl膮da艂y jak smuk艂e, wypolerowane drzewca sztandar贸w.

- Niewa偶ne.

Zmierzy艂a mnie przenikliwym spojrzeniem, a nast臋pnie powiedzia艂a:

- Masz racj臋. Po艣l臋 po ciebie, 偶eby艣my o tym porozmawiali, kiedy oboje b臋dziemy mieli wi臋cej czasu. Teraz s艂u偶膮ca odprowadzi ci臋 do pokoju.

Nic nie pami臋tam z d艂ugiej powrotnej w臋dr贸wki do sypialni, kt贸r膮 odby艂em w towarzystwie s艂u偶膮cej, ani nawet tego, w jaki spos贸b t艂umaczy艂em si臋 przed panem Millionem, nie ulega jednak najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e przejrza艂 moje wym贸wki albo te偶 dowiedzia艂 si臋 prawdy od s艂u偶by, ciotka bowiem nigdy ju偶 nie wezwa艂a mnie do siebie, cho膰 przez wiele tygodni oczekiwa艂em jakiego艣 sygna艂u.

Tej nocy (tak mi si臋 przynajmniej wydaje) 艣ni艂em o aborygenach z Sainte Anne, ta艅cz膮cych w od艣wi臋tnych strojach z k臋pek 艣wie偶ej trawy, potrz膮saj膮cych wiklinowymi tarczami i w艂贸czniami o nefrytowych ostrzach, a偶 wreszcie odnios艂em wra偶enie, 偶e ta艅cz臋 wraz z nimi, lecz okaza艂o si臋, 偶e to tylko potrz膮sa mn膮 kamerdyner ojca, kt贸ry, jak prawie co noc, przyszed艂, by zaprowadzi膰 mnie do biblioteki.

W艂a艣nie wtedy - a tym razem jestem ca艂kowicie pewien, 偶e sta艂o si臋 to w艂a艣nie tej nocy, kiedy przy艣nili mi si臋 aborygeni - uleg艂 zmianie taki sam ju偶 od czterech albo pi臋ciu lat schemat naszych spotka艅, cho膰 ja zacz膮艂em ju偶 podejrzewa膰, 偶e nikt ani nic nie zdo艂a go zmieni膰. Po kr贸tkiej wst臋pnej rozmowie, kt贸rej zadanie polega艂o zapewne na tym, by mnie odpr臋偶y膰 (nigdy tak si臋 nie sta艂o), poproszono mnie, bym podwin膮艂 r臋kaw i po艂o偶y艂 si臋 na starej kozetce w k膮cie pokoju. Nast臋pnie ojciec kaza艂 mi patrze膰 w 艣cian臋, czyli na p贸艂ki uginaj膮ce si臋 pod ci臋偶arem sfatygowanych zeszyt贸w i notes贸w. Poczu艂em uk艂ucie w rami臋, ale unieruchomiono mi g艂ow臋, nie mog艂em wi臋c ani usi膮艣膰, ani nawet sprawdzi膰, co si臋 dzieje. Chwil臋 potem ig艂a zosta艂a usuni臋ta i us艂ysza艂em, 偶e mam le偶e膰 spokojnie.

Po niezmiernie d艂ugim (takie w ka偶dym razie odnios艂em wra偶enie) oczekiwaniu - ojciec par臋 razy unosi艂 mi powiek臋 i bada艂 puls - jaki艣 g艂os dobiegaj膮cy z odleg艂ego kra艅ca pomieszczenia zacz膮艂 opowiada膰 d艂ug膮 i zawi艂膮 histori臋. Ojciec pilnie notowa艂, a od czasu do czasu zadawa艂 pytania, na kt贸re nie czu艂em si臋 zobowi膮zany odpowiada膰, poniewa偶 贸w g艂os czyni艂 to za mnie.

Wbrew moim oczekiwaniom dzia艂anie narkotyku zaaplikowanego przez ojca nie s艂ab艂o z up艂ywem czasu, lecz wr臋cz przeciwnie, zdawa艂o si臋 coraz bardziej oddala膰 mnie od rzeczywisto艣ci i tego stanu umys艂u, w jakim naj艂atwiej jest o zachowanie jasno艣ci i niezale偶no艣ci my艣li. Pop臋kane sk贸rzane obicie kozetki, na kt贸rej le偶a艂em, zmieni艂o si臋 najpierw w pok艂ad okr臋tu, a potem w skrzyd艂o go艂臋bicy lec膮cej wysoko nad ziemi膮, mnie za艣 nic ju偶 nie obchodzi艂o, czy snuj膮cy opowie艣膰 g艂os nale偶y do mnie, czy do ojca. Chwilami stawa艂 si臋 bardziej piskliwy, niekiedy mocno si臋 obni偶a艂, nie dziwi艂o mnie to jednak, poniewa偶 odnosi艂em wra偶enie, 偶e wypycham powietrze z piersi znacznie wi臋kszej ni偶 moja, a jego g艂os, kt贸ry by艂em w stanie zlokalizowa膰 dzi臋ki szelestowi odwracanych kartek, przypomina艂 wysokie, 艣widruj膮ce w uszach krzyki dzieci dokazuj膮cych na ulicy, kt贸re cz臋sto s艂ysza艂em latem, wystawiaj膮c g艂ow臋 przez okienka u podstawy kopu艂y w gmachu biblioteki.

***

Tamtej nocy nast膮pi艂a kolejna zmiana w moim 偶yciu. Narkotyki - z pewno艣ci膮 wi臋cej ni偶 jeden; cho膰 zazwyczaj dzia艂a艂y na mnie w spos贸b, kt贸ry ju偶 opisa艂em, to niekiedy nie by艂em w stanie spokojnie le偶e膰 na kozetce, tylko biega艂em nerwowo od 艣ciany do 艣ciany, m贸wi膮c bez chwili przerwy, lub te偶 zapada艂em w czasem daj膮cy wytchnienie, a czasem koszmarny sen - wyra藕nie wp艂yn臋艂y na stan mojego zdrowia. Rankiem cz臋sto budzi艂em si臋 z okropnym b贸lem g艂owy, kt贸ry za nic nie chcia艂 ust膮pi膰, nawiedza艂y mnie te偶 ataki nadzwyczajnej nerwowo艣ci i stany l臋kowe. Najbardziej niepokoj膮ce by艂o jednak to, 偶e z pami臋ci gin臋艂y mi ca艂e fragmenty dnia, w zwi膮zku z czym zdarza艂o si臋, 偶e p贸藕nym popo艂udniem nie by艂em w stanie przypomnie膰 sobie niczego, co dzia艂o si臋 mi臋dzy obecn膮 chwil膮 a moj膮 nocn膮 wizyt膮 w bibliotece ojca. David i ja nadal pobierali艣my lekcje, tyle 偶e w pewnym sensie zamieni艂em si臋 rolami z panem Millionem; teraz to ja wyznacza艂em termin i temat zaj臋膰, to ja przepytywa艂em Davida i pana Milliona. Do艣膰 cz臋sto jednak szli tylko we dw贸ch do biblioteki albo do parku, ja za艣 czyta艂em w 艂贸偶ku - zdarza艂o si臋, 偶e a偶 do chwili kiedy przychodzi艂 po mnie kamerdyner ojca.

Powinienem nadmieni膰, i偶 mniej wi臋cej w tym samym czasie zmianie uleg艂 tak偶e przebieg spotka艅 mego ojca z Davidem, ale poniewa偶 by艂y one do艣膰 rzadkie, a w miar臋 jak studniowe lato ust臋powa艂o miejsca jesieni, ta za艣 z kolei d艂ugiej zimie, stawa艂y si臋 coraz rzadsze, m贸j brat za艣 wykazywa艂 znacznie wi臋ksz膮 odporno艣膰 na dzia艂anie narkotyk贸w - 艣rodki te odcisn臋艂y na nim znacznie s艂absze pi臋tno.

Je艣li w og贸le by艂a taka chwila, o kt贸rej mo偶na by powiedzie膰, 偶e zako艅czy艂a moje dzieci艅stwo, to nast膮pi艂a ona w艂a艣nie podczas tamtej zimy. W zwi膮zku z pogorszonym stanem zdrowia musia艂em zrezygnowa膰 z dzieci臋cych zabaw na 艣wie偶ym powietrzu, tym wi臋ksz膮 uwag臋 po艣wi臋caj膮c eksperymentom oraz sekcjom zw艂ok dokonywanym na rozmaitych drobnych zwierz膮tkach, dostarczanych przez pana Milliona w niesko艅czonej procesji rozdziawionych pyszczk贸w i wyba艂uszonych szklistych oczu. Opr贸cz tego, jak ju偶 wspomnia艂em, wiele godzin sp臋dza艂em na lekturach albo po prostu le偶a艂em na wznak z r臋kami za g艂ow膮 i usi艂owa艂em sobie przypomnie膰, o czym opowiada艂em ojcu. Ani David, ani ja nie zdo艂ali艣my stworzy膰 偶adnej cho膰by w miar臋 sp贸jnej teorii dotycz膮cej natury pyta艅, kt贸re nam zadawa艂, jednak w mojej pami臋ci po dzi艣 dzie艅 utkwi艂y sceny i zdarzenia, w kt贸rych z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie bra艂em udzia艂u; domy艣lam si臋, 偶e to wizualizacje sugestii szeptanych mi do ucha w czasie, kiedy miota艂em si臋 mi臋dzy odmiennymi stanami 艣wiadomo艣ci.

Moja ciotka, jeszcze niedawno trzymana z dala od nas, teraz zagadywa艂a mnie w korytarzach, a niekiedy nawet przychodzi艂a do naszego pokoju. Dowiedzia艂em si臋, 偶e do jej obowi膮zk贸w nale偶a艂o zarz膮dzanie wewn臋trznymi sprawami domu, i dzi臋ki jej wstawiennictwu uzyska艂em zgod臋 na urz膮dzenie niewielkiego laboratorium w tym samym skrzydle budynku. Jednak, o czym ju偶 m贸wi艂em, t臋 zim臋 sp臋dzi艂em g艂贸wnie przy metalowym stole sekcyjnym oraz w 艂贸偶ku. Bia艂y 艣nieg zasypa艂 okno a偶 do po艂owy i oblepi艂 nagie pn膮cza armatnicy, klienci za艣 przychodzili w nieprzemakalnych butach, paltach i kapeluszach przypr贸szonych 艣niegiem, posapuj膮c, z zaczerwienionymi od mrozu twarzami. Drzewka pomara艅czowe znik艂y, ogrodu na dachu nikt nie odwiedza艂, dziedziniec za艣 o偶ywa艂 tylko na kr贸tko, zazwyczaj p贸藕n膮 noc膮, kiedy podochoceni winem klienci toczyli z dziewcz臋tami bitwy na 艣nie偶ki; ko艅czy艂o si臋 to nieodmiennie tym, 偶e rozbierali dziewcz臋ta do naga i tarzali si臋 z nimi w 艣niegu.

***

Wiosna zaskoczy艂a mnie, tak jak zaskakuje wszystkich, kt贸rzy prawie nie wychodz膮 na dw贸r. Pewnego dnia, kiedy wci膮偶 wydawa艂o mi si臋 (w tych rzadkich chwilach, gdy w og贸le my艣la艂em o pogodzie), 偶e na zewn膮trz nadal trzyma zima, David otworzy艂 okno na o艣cie偶 i upar艂 si臋, 偶ebym poszed艂 z nim do parku. Jak si臋 okaza艂o, by艂 ju偶 kwiecie艅. Towarzyszy艂 nam pan Million. Wyszli艣my przez frontowe drzwi do niewielkiego ogrodu oddzielaj膮cego dom od ulicy - gdy widzia艂em go poprzednio, by艂 przykryty zwa艂ami 艣niegu, teraz pyszni艂 si臋 wczesnymi p膮kami i szmerem fontanny. David poklepa艂 tr贸jg艂owego psa po u艣miechni臋tym pysku i wyrecytowa艂:

- „A oto i pies, z poczw贸rnym 艂bem wkracza w kr贸lestwo 艣wiat艂a”.

Zwr贸ci艂em mu 偶artobliwie uwag臋, 偶e pomyli艂 si臋 w liczeniu.

- Wcale nie. Nie wiesz, 偶e stary Cerber, kt贸ry tak naprawd臋 jest suk膮, ma cztery g艂owy? Dop贸ki ma czwart膮, pozostaje dziewic膮, a poniewa偶 jest taka gro藕na, 偶aden pies nie 艣mie si臋 zbli偶y膰, by mu j膮 odebra膰.

Rozbawi艂o to nawet pana Milliona, ale nieco p贸藕niej, patrz膮c na tryskaj膮cego t臋偶yzn膮 fizyczn膮 Davida i na jego szerokie ramiona, coraz bardziej przypominaj膮ce ramiona doros艂ego m臋偶czyzny, pomy艣la艂em sobie, 偶e je偶eli trzy g艂owy naszego psa oznaczaj膮 Maitre'a, Madame i pana Milliona (tak sobie zawsze wyobra偶a艂em), to znaczy mego ojca, ciotk臋 (to by艂aby chyba ta g艂owa strzeg膮ca dziewictwa) oraz naszego nauczyciela, to ju偶 niebawem trzeba b臋dzie dorobi膰 czwart膮, dla Davida.

Jemu park z pewno艣ci膮 wydawa艂 si臋 rajem, dla mnie natomiast, nie ciesz膮cego si臋 tak dobrym zdrowiem, nie by艂o tam nic interesuj膮cego; niemal ca艂y ranek sp臋dzi艂em, siedz膮c zgarbiony na 艂awce i obserwuj膮c, jak David gra w squasha. Oko艂o po艂udnia zyska艂em towarzystwo; na s膮siedniej 艂awce, na tyle blisko, 偶e nawet gdybym chcia艂, trudno by mi by艂o j膮 zignorowa膰, usiad艂a ciemnow艂osa dziewczyna z nog膮 w gipsie. Przyku艣tyka艂a tam na kulach w towarzystwie opiekunki czy te偶 guwernantki, kt贸ra (z pewno艣ci膮 celowo) usadowi艂a si臋 mi臋dzy nami. Ta niesympatyczna kobieta okaza艂a si臋 jednak zbyt sztywna, zar贸wno dos艂ownie, jak i w przeno艣ni, by dobrze wywi膮za膰 si臋 z zadania: wyprostowana do granic mo偶liwo艣ci, usiad艂a na brze偶ku 艂awki, podczas gdy dziewczyna, z wyci膮gni臋t膮 do przodu unieruchomion膮 nog膮, musia艂a odchyli膰 si臋 daleko do ty艂u, dzi臋ki czemu mog艂em bez przeszk贸d podziwia膰 jej pi臋kny profil, od czasu do czasu za艣, kiedy odwraca艂a g艂ow臋, 偶eby powiedzie膰 co艣 do towarzysz膮cego jej stwora, widzia艂em ca艂膮 twarz z karminowymi ustami i fio艂kowymi oczami, raczej okr膮g艂膮 ni偶 owaln膮. Czarne w艂osy szerokim klinem przes艂ania艂y jej czo艂o, brwi by艂y tak偶e kruczoczarne i delikatnie wygi臋te, rz臋sy d艂ugie i zawini臋te. Kiedy zjawi艂a si臋 sprzedawczyni kanto艅skich bu艂ek z jajecznym nadzieniem (d艂u偶szych od d艂oni i tak gor膮cych, 偶e nale偶a艂o je je艣膰 z nadzwyczajn膮 ostro偶no艣ci膮, jakby by艂y 偶ywe), wykorzysta艂em j膮 w charakterze pos艂a艅ca - kupi艂em bu艂k臋 dla siebie, po czym zap艂aci艂em za jeszcze dwie i poleci艂em, by zanios艂a je dziewczynie oraz strzeg膮cemu j膮 potworowi.

Jak si臋 nale偶a艂o spodziewa膰, potw贸r odm贸wi艂, lecz dziewczyna, ku memu wielkiemu zadowoleniu, zacz臋艂a go przekonywa膰, z b艂yszcz膮cymi oczami i rozpalonymi policzkami przedstawiaj膮c argumenty, kt贸rych, niestety, z powodu nadmiernej odleg艂o艣ci nie mog艂em s艂ysze膰, ale i tak nie mia艂em najmniejszych problem贸w z ich odczytaniem, zupe艂nie jakbym obserwowa艂 spektakl teatru pantomimy. Odmowa b臋dzie niczym nieuzasadnion膮 obelg膮 dla nie 偶ywi膮cego 偶adnych z艂ych zamiar贸w nieznajomego. By艂a g艂odna i zamierza艂a sama kupi膰 sobie bu艂k臋, wi臋c g艂upot膮 by艂oby rezygnowa膰 z czego艣, na co i tak za chwil臋 wyda si臋 pieni膮dze. Sprzedawczyni, kt贸rej chyba ogromnie spodoba艂a si臋 rola po艣redniczki, rozpacza艂a ze 艂zami w oczach, 偶e w takim razie b臋dzie musia艂a zwr贸ci膰 mi moje z艂oto (w rzeczywisto艣ci banknot o niewysokim nominale, niemal r贸wnie zat艂uszczony jak papier, w kt贸ry by艂y zawini臋te bu艂ki, a na pewno znacznie bardziej brudny); dyskusja stawa艂a si臋 coraz g艂o艣niejsza, a偶 wreszcie mog艂em bez trudu us艂ysze膰 glos dziewczyny - bardzo przyjemny dla ucha kontralt. W ko艅cu, rzecz jasna, pocz臋stunek zosta艂 przyj臋ty. Potw贸r podzi臋kowa艂 mi osch艂ym skinieniem g艂owy, dziewczyna natomiast mrugn臋艂a do mnie za plecami opiekunki.

P贸艂 godziny p贸藕niej David i pan Million, kt贸ry z bliska 艣ledzi艂 jego poczynania na korcie, zapytali, czy mam ochot臋 na lunch. Odpowiedzia艂em twierdz膮co w nadziei, 偶e po powrocie b臋d臋 m贸g艂 jakby nigdy nic usi膮艣膰 nieco bli偶ej dziewczyny. Spo偶yli艣my posi艂ek (nie wiem jak oni, ale ja jad艂em wyj膮tkowo szybko) w schludnej, niedu偶ej knajpce w pobli偶u targu kwiatowego. Niestety, kiedy wr贸cili艣my do parku, nie by艂o w nim ju偶 ani dziewczyny, ani jej guwernantki.

Mniej wi臋cej godzin臋 po tym, jak zjawili艣my si臋 w domu, wezwa艂 mnie ojciec. Szed艂em na spotkanie z lekkim niepokojem, jako 偶e do tej pory nigdy nie chcia艂 si臋 ze mn膮 widzie膰 tak wcze艣nie - jeszcze nawet nie przyszli pierwsi klienci, a zazwyczaj nasze rozmowy odbywa艂y si臋 po wyj艣ciu ostatnich. Okaza艂o si臋 jednak, i偶 moje obawy by艂y bezpodstawne. Zacz膮艂 od pytania o moje zdrowie, a kiedy odpowiedzia艂em, 偶e czuj臋 si臋 nieco lepiej ni偶 zim膮, rozpocz膮艂 pompatyczn膮 przemow臋 - zupe艂nie r贸偶n膮 od wyg艂aszanych zjadliwym, lekko znu偶onym tonem uwag, do kt贸rych przywyk艂em - na temat interesu, kt贸ry prowadzi艂, i tego, 偶e ka偶dy m艂ody m臋偶czyzna musi pr臋dzej czy p贸藕niej zacz膮膰 si臋 przygotowywa膰 do zarabiania na w艂asne utrzymanie.

- Podobno jeste艣 uczonym - powiedzia艂.

Odpar艂em, 偶e mam nadziej臋, i偶 przynajmniej w niewielkim stopniu zas艂uguj臋 na to okre艣lenie, i przygotowa艂em si臋 wewn臋trznie na przyj臋cie tradycyjnych ju偶 argument贸w o bezsensowno艣ci studiowania chemii i biofizyki na planecie takiej jak nasza, prawie ca艂kiem pozbawionej przemys艂u, o szkodliwo艣ci marnotrawienia czasu na zaj臋cia ani troch臋 nie przygotowuj膮ce do egzamin贸w, jakie musi zda膰 ka偶dy kandydat, kt贸ry pragnie wst膮pi膰 do s艂u偶by publicznej, i tak dalej. Tymczasem czeka艂o mnie spore zaskoczenie.

- Ciesz臋 si臋 - powiedzia艂 ojciec. - Prawd臋 m贸wi膮c, wyda艂em polecenie panu Millionowi, 偶eby stara艂 si臋 kierowa膰 twoje zainteresowania w t臋 stron臋, cho膰 zapewne i tak by to uczyni艂. W moim przypadku nie potrzebowa艂 偶adnej zach臋ty. C贸偶, te studia nie dadz膮 ci w przysz艂o艣ci wiele satysfakcji, ale... - umilk艂 na chwil臋, odchrz膮kn膮艂, potar艂 twarz r臋kami - ...ale mog膮 si臋 okaza膰 bardzo u偶yteczne. Poza tym mo偶na chyba powiedzie膰, 偶e sta艂y si臋 rodzinn膮 tradycj膮.

Odpar艂em zgodnie z prawd膮, 偶e mi艂o mi to s艂ysze膰.

- Widzia艂e艣 moje laboratorium? To za tym du偶ym lustrem.

Nie widzia艂em, chocia偶 zdawa艂em sobie spraw臋 z istnienia tego miejsca, przez s艂u偶b臋 zwanego niekiedy „przychodni膮”, gdzie przyrz膮dza艂 lekarstwa, co miesi膮c bada艂 zatrudnione dziewcz臋ta, od czasu do czasu za艣 szykowa艂 kuracj臋 dla „przyjaci贸艂” klient贸w, ludzi na tyle nierozwa偶nych, 偶e (w przeciwie艅stwie do tych klient贸w, os贸b rozs膮dnych) nie ograniczyli si臋 do zaspokajania swych cielesnych potrzeb w prowadzonym przez niego przybytku. Powiedzia艂em, 偶e z przyjemno艣ci膮 bym obejrza艂 laboratorium, a on u艣miechn膮艂 si臋 na to.

- Odeszli艣my od tematu. Nauka jest bardzo wa偶na, ale wkr贸tce przekonasz si臋, tak jak ja si臋 przekona艂em, 偶e wch艂ania znacznie wi臋cej pieni臋dzy, ni偶 wytwarza. B臋dziesz potrzebowa艂 rozmaitych przyrz膮d贸w, ksi膮偶ek i mn贸stwa innych rzeczy, nie wspominaj膮c ju偶 o konieczno艣ci zapewnienia sobie dachu nad g艂ow膮. Na szcz臋艣cie interesy id膮 ca艂kiem nie藕le i cho膰 zamierzam 偶y膰 jeszcze d艂ugo, w znacznej mierze w艂a艣nie dzi臋ki osi膮gni臋ciom nauki, to ty jeste艣 moim spadkobierc膮 i kiedy艣 wszystko po mnie odziedziczysz...

(A wi臋c by艂em starszy od Davida!)

- ...przej艣膰 kolejno ka偶dy etap. Wierz mi, 偶adnego nie mo偶na zlekcewa偶y膰.

By艂em tak zdumiony, a zarazem uradowany swoim odkryciem, 偶e przesta艂em go na chwil臋 s艂ucha膰. Na wszelki wypadek skin膮艂em g艂ow膮.

- W porz膮dku. Zaczniesz od otwierania frontowych drzwi. Do tej pory robi艂a to jedna ze s艂u偶膮cych i przez miesi膮c albo dwa b臋dzie ci jeszcze pomaga膰, zadanie nie jest bowiem a偶 tak proste, jak by mog艂o ci si臋 wydawa膰. Powiem panu Millionowi, 偶eby przygotowa艂 co trzeba.

Podzi臋kowa艂em mu, on za艣 otworzy艂 drzwi, co oznacza艂o, 偶e rozmowa dobieg艂a ko艅ca. Wyszed艂em, nie mog膮c uwierzy膰, 偶e to ten sam cz艂owiek, kt贸ry niemal codziennie przed 艣witem karmi艂 si臋 moim 偶yciem.

***

Wtedy nie skojarzy艂em nag艂ej zmiany mego statusu z wydarzeniami w parku, teraz jednak nie ulega dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e pan Million, kt贸ry (ca艂kiem dos艂ownie) ma oczy doko艂a g艂owy, doni贸s艂 memu ojcu, i偶 osi膮gn膮艂em wiek, w kt贸rym nie艣wiadomie zaczyna si臋 przenosi膰 na osoby spoza rodziny uczucia do tej pory kierowane wy艂膮cznie do rodzic贸w.

Tak czy inaczej, jeszcze tego samego wieczoru obj膮艂em nowe obowi膮zki, staj膮c si臋 kim艣, kogo pan Million nazwa艂 „witaczem”, David natomiast (wyja艣ni艂 mi, 偶e wyraz ten pochodzi od s艂owa „portal”) portierem. Tym samym realizowa艂em w praktyce to, co symbolicznie wyra偶a艂a posta膰 tr贸jg艂owego psa w naszym ogrodzie. Dziewczyna, kt贸ra przede mn膮 sprawowa艂a t臋 funkcj臋 - nazywa艂a si臋 Nerissa, cz臋sto si臋 u艣miecha艂a i zosta艂a wyznaczona na to stanowisko, bo by艂a jedn膮 z naj艂adniejszych podopiecznych ojca, a zarazem wyr贸偶nia艂a si臋 s艂usznym wzrostem, znaczn膮 si艂膮 i barami szerszymi od bar贸w niejednego m臋偶czyzny - zgodnie z obietnic膮 ojca s艂u偶y艂a mi pomoc膮. Nie musieli艣my si臋 nadmiernie przem臋cza膰, poniewa偶 wszyscy klienci byli lud藕mi zamo偶nymi, o wysokiej pozycji spo艂ecznej, a wi臋c niezbyt skorymi do b贸jek lub awantur, chyba 偶e w jakich艣 zupe艂nie nadzwyczajnych okoliczno艣ciach albo pod wp艂ywem substancji odurzaj膮cych. Wi臋kszo艣膰 z nich odwiedza艂a nas dziesi膮tki, niekt贸rzy nawet setki razy. Wszyscy pos艂ugiwali si臋 pseudonimami, kt贸rych u偶ywali wy艂膮cznie w naszym domu (Nerissa podawa艂a mi je sotto voce, kiedy klienci zbli偶ali si臋 艣cie偶k膮), a kiedy przekroczyli pr贸g, odbierali艣my wierzchnie okrycia i kierowali艣my ich (je艣li trzeba by艂o, prowadzili艣my) do w艂a艣ciwych pomieszcze艅. Nerissa udawa艂a, 偶e ma za z艂e podszczypywanie (potrafi艂a tak si臋 偶achn膮膰, 偶e klienci co mizerniejszej postury ma艂o nie spadali ze schod贸w), zaraz potem wybucha艂a 艣miechem, pozwala艂a szczypa膰 si臋 dalej, odbiera艂a napiwek, po czym, je艣li akurat nie mieli艣my nic do roboty, opowiada艂a mi, jak to by艂a „wzywana na g贸r臋” na specjalne 偶膮danie jakiego艣 wielbiciela du偶ych kobiet i ile wtedy dostawa艂a za jedn膮 noc. 艢mia艂em si臋 razem z ni膮 i odmawia艂em brania napiwk贸w, daj膮c wyra藕nie do zrozumienia, i偶 nie nale偶臋 do personelu. Wielu klient贸w domy艣la艂o si臋 tego bez mojej pomocy; cz臋sto powtarzano mi, 偶e jestem zadziwiaj膮co podobny do ojca.

Wkr贸tce po tym jak podj膮艂em prac臋 recepcjonisty - chyba na trzeci albo czwarty dzie艅 - zjawi艂 si臋 niezwyk艂y go艣膰. Wiecz贸r by艂 jeszcze m艂ody, lecz ze wzgl臋du na grub膮 warstw臋 chmur zmierzch zapad艂 wyj膮tkowo szybko; ju偶 co najmniej od godziny 艣wieci艂y latarnie w ogrodzie, a przeje偶d偶aj膮ce ulic膮 powozy mo偶na by艂o co prawda us艂ysze膰, ale nie zobaczy膰. Zapuka艂 do drzwi; otworzy艂em i zapyta艂em, tak jak ka偶dego nieznajomego, czego sobie 偶yczy.

- Chcia艂bym rozmawia膰 z doktorem Aubreyem Veilem.

Chyba zrobi艂em niezbyt m膮dr膮 min臋, poniewa偶 zaraz potem zapyta艂:

- Czy to Saltimbanque Street 666?

Adres si臋 zgadza艂, nazwisko za艣, kt贸re wymieni艂, zabrzmia艂o dziwnie znajomo, cho膰 w pierwszej chwili nie skojarzy艂em sobie, kiedy i w jakich okoliczno艣ciach je poprzednio s艂ysza艂em. Doszed艂em do wniosku, 偶e kt贸ry艣 z klient贸w wskaza艂 nasz dom jako adresse d'accommodation, a poniewa偶 przybysz najwyra藕niej nie trafi艂 tu przypadkowo, ja za艣 nie uwa偶a艂em za rozs膮dne prowadzi膰 z nim dyskusji przy otwartych drzwiach, mimo i偶 cz臋艣ciowo zas艂ania艂y nas drzewa w ogrodzie, zaprosi艂em go do 艣rodka, po czym kaza艂em Nerissie zaparzy膰 nam kawy, przy kt贸rej mogliby艣my spokojnie porozmawia膰 w niedu偶ej zacisznej poczekalni tu偶 obok g艂贸wnego hallu. Pomieszczenie to by艂o rzadko u偶ywane, wi臋c s艂u偶膮ce nie przyk艂ada艂y si臋 zbytnio do sprz膮tania, o czym 艣wiadczy艂a poka藕na warstwa kurzu na sprz臋tach i pod艂odze. Zanotowa艂em sobie w pami臋ci, 偶eby powiedzie膰 o tym ciotce, i wtedy sp艂yn臋艂o na mnie ol艣nienie: wiedzia艂em ju偶, kiedy po raz pierwszy us艂ysza艂em nazwisko doktora Veila: to w艂a艣nie ciotka, podczas naszej pierwszej rozmowy, nawi膮za艂a do jego teorii, wed艂ug kt贸rej mieliby艣my by膰 tubylcami z Sainte Anne, kt贸rzy wymordowali ziemskich kolonist贸w i upodobnili si臋 do nich do tego stopnia, 偶e zupe艂nie zapomnieli o swojej przesz艂o艣ci.

Nieznajomy usiad艂 w obszernym fotelu o bogato zdobionych nogach i mocno ju偶 zetla艂ym obiciu. Mia艂 brod臋, bardzo czarn膮 i nieco obfitsz膮 ni偶 nakazywa艂a aktualna moda, by艂 m艂ody, cho膰 oczywi艣cie znacznie starszy ode mnie i chyba nawet by艂by przystojny, gdyby nie to, 偶e jego twarz - a przynajmniej jej widoczne fragmenty - by艂a tak bia艂a, 偶e a偶 niemal szpetna. Jego ciemne ubranie wydawa艂o si臋 nienaturalnie ci臋偶kie. Przypomnia艂em sobie s艂owa jednego z go艣ci, kt贸ry opowiada艂 o tym, 偶e poprzedniego dnia w zatoce wodowa艂 gwiazdolot z Sainte Anne, i zapyta艂em brodacza, czy by艂 na jego pok艂adzie. Zdziwi艂 si臋, a nast臋pnie roze艣mia艂.

- Widz臋, 偶e jeste艣 dowcipny, a mieszkaj膮c pod jednym dachem z doktorem Veilem, zapewne dobrze znasz jego teori臋. Nie, nie przylecia艂em z Sainte Anne. Jestem z Ziemi. Nazywam si臋 Marsch.

Wr臋czy艂 mi wizyt贸wk臋. Musia艂em dwa razy przeczyta膰 jej tre艣膰, zanim w pe艂ni dotar艂o do mnie znaczenie wszystkich skr贸t贸w poprzedzaj膮cych nazwisko. M贸j go艣膰 by艂 uczonym, doktorem filozofii i antropologii, z Ziemi.

- Wcale nie stara艂em si臋 by膰 dowcipny - odpar艂em. - Naprawd臋 my艣la艂em, 偶e jest pan z Sainte Anne. Tutaj wszyscy jeste艣my do siebie troch臋 podobni, z wyj膮tkiem Cygan贸w i przest臋pc贸w, a pan zupe艂nie mi nie pasuje do tego schematu.

- Rzeczywi艣cie, zd膮偶y艂em to ju偶 zauwa偶y膰. Twoja twarz wyda艂a mi si臋 dziwnie znajoma.

- Podobno bardzo przypominam ojca.

- Aha. - Przez chwil臋 przygl膮da艂 mi si臋 w milczeniu. - Czy jeste艣 klonem?

Natrafia艂em na ten termin w lekturach, ale wy艂膮cznie z dziedziny botaniki. Jak niemal zawsze, kiedy zale偶a艂o mi na tym, by kogo艣 ol艣ni膰 inteligencj膮, nic m膮drego nie przychodzi艂o mi do g艂owy. Czu艂em si臋 jak niedorozwini臋te dziecko.

- Klonowanie to inaczej reprodukcja za pomoc膮 partenogenezy, dzi臋ki czemu nowy osobnik, albo osobnicy, bo mog膮 ich by膰 tysi膮ce, ma tak膮 sam膮 struktur臋 genetyczn膮 jak rodzic. Na Ziemi nie wolno tego robi膰 ze wzgl臋du na antyewolucyjno艣膰 tego procesu, ale w膮tpi臋, 偶eby tutaj kto艣 zawraca艂 sobie g艂ow臋 takimi g艂upstwami.

- Czy dotyczy to r贸wnie偶 ludzi?

Skin膮艂 g艂ow膮.

- W takim razie nigdy o tym nie s艂ysza艂em, a zreszt膮 w膮tpi臋, czy mamy odpowiedni膮 technologi臋. W por贸wnaniu z Ziemi膮 jeste艣my do艣膰 mocno zacofani. By膰 mo偶e, m贸j ojciec zdo艂a panu jako艣 pom贸c.

- Nie mam zamiaru poddawa膰 si臋 klonowaniu.

Nadej艣cie Nerissy przerwa艂o nam rozmow臋. Prawd臋 powiedziawszy, wspomnia艂em o ojcu wy艂膮cznie z przyzwyczajenia; mia艂em powa偶ne w膮tpliwo艣ci, czy potrafi艂by przeprowadzi膰 taki eksperyment, nale偶a艂o jednak bra膰 pod uwag臋 tak膮 mo偶liwo艣膰, szczeg贸lnie gdyby w gr臋 wchodzi艂y du偶e pieni膮dze. Tymczasem obaj umilkli艣my, a kiedy Nerissa ustawi艂a fili偶anki, nala艂a kaw臋 i odesz艂a, zauwa偶y艂:

- Niezwyk艂a dziewczyna.

Mia艂 jasnozielone oczy, bez br膮zowawego odcienia charakterystycznego dla wi臋kszo艣ci zielonych oczu. Na usta cisn臋艂y mi si臋 pytania o naj艣wie偶sze nowiny z Ziemi i niemal natychmiast przysz艂o mi do g艂owy, 偶e dziewcz臋ta mo偶e zdo艂aj膮 zatrzyma膰 go na d艂u偶ej albo przynajmniej sprawi膮, 偶e zechce tu wr贸ci膰.

- Powinien pan zobaczy膰 ich wi臋cej. M贸j ojciec ma doskona艂y gust.

- Wola艂bym zobaczy膰 si臋 z doktorem Veilem. A mo偶e to w艂a艣nie tw贸j ojciec?

- Sk膮d偶e znowu!

- Podano mi ten adres: Saltimbanque Street 666, Port-Mimizon, Departement de la Main, Sainte Croix.

By艂 bardzo powa偶ny, wi臋c gdybym po prostu poinformowa艂 go, 偶e zasz艂a pomy艂ka, przypuszczalnie wsta艂by i wyszed艂.

- Dowiedzia艂em si臋 o hipotezie Veila od ciotki - powiedzia艂em. - Odnios艂em wra偶enie, 偶e du偶o wie na ten temat. Mo偶e p贸藕niej wieczorem zechcia艂by pan z ni膮 porozmawia膰?

- A nie mog臋 teraz?

- Ciotka nie przyjmuje wielu go艣ci. Prawd臋 m贸wi膮c, podobno jeszcze przed moim przyj艣ciem na 艣wiat pok艂贸ci艂a si臋 z moim ojcem i od tamtej pory prawie nie opuszcza swego apartamentu. Stamt膮d rozdziela zadania mi臋dzy s艂u偶b臋 i zarz膮dza finansami. Bardzo rzadko mo偶na j膮 zobaczy膰, a jeszcze rzadziej zdarza si臋, by kto艣 obcy wszed艂 do jej pokoj贸w.

- Dlaczego mi o tym m贸wisz?

- 呕eby pan zrozumia艂, 偶e mimo moich najszczerszych ch臋ci wcale nie jest pewne, czy zdo艂am um贸wi膰 pana na rozmow臋, przynajmniej dzisiaj.

- Wystarczy艂oby, 偶eby艣 j膮 zapyta艂, czy zna aktualny adres doktora Veila.

- Doktorze Marsch, ja naprawd臋 staram si臋 panu pom贸c.

- I nie uwa偶asz, 偶eby to by艂 najlepszy spos贸b?

- W艂a艣nie.

- Inaczej m贸wi膮c, je艣li po prostu zapytasz o to ciotk臋, zanim zd膮偶y sobie wyrobi膰 zdanie na m贸j temat, nie udzieli ci odpowiedzi, nawet gdyby j膮 zna艂a?

- By艂oby lepiej, gdyby艣my najpierw troch臋 porozmawiali. Bardzo chcia艂bym dowiedzie膰 si臋 jak najwi臋cej o Ziemi.

Odnios艂em wra偶enie, 偶e przez jego usta przemkn膮艂 gorzki u艣miech.

- Najpierw ja chcia艂bym zapyta膰 ci臋 o...

Ponownie nam przerwano - oczywi艣cie by艂a to znowu Nerissa, kt贸ra wybra艂a akurat t臋 chwil臋, 偶eby sprawdzi膰, czy potrzebujemy jeszcze czego艣 z kuchni. Mia艂em ochot臋 j膮 udusi膰, poniewa偶 doktor Marsch przerwa艂 w p贸艂 zdania, a nast臋pnie wr贸ci艂 do tematu, kt贸ry (wydawa艂o mi si臋) zdo艂a艂em bezpiecznie omin膮膰.

- Mo偶e ta dziewczyna spr贸bowa艂aby wyjedna膰 mi audiencj臋 u twojej ciotki?

Musia艂em szybko co艣 wymy艣li膰. Zamierza艂em p贸j艣膰 na g贸r臋, odczeka膰 chwil臋, po czym wr贸ci膰 i poinformowa膰 doktora Marscha, 偶e owszem, ciotka ch臋tnie go przyjmie, ale nieco p贸藕niej.

W ten spos贸b zyska艂bym czas, 偶eby go dok艂adnie wypyta膰. Istnia艂a jednak mo偶liwo艣膰 (bez w膮tpienia bardziej realna w moich oczach ni偶 w rzeczywisto艣ci), 偶e doktor nie zechce czeka膰 albo, kiedy wreszcie zobaczy si臋 z ciotk膮, 偶e wspomni o tym zdarzeniu. Gdybym pos艂a艂 Neriss臋, mia艂bym go dla siebie przynajmniej do jej powrotu, a nawet d艂u偶ej, nale偶a艂o bowiem w膮tpi膰, czy ciotka zdecyduje si臋 zmieni膰 ustalony porz膮dek dnia tylko po to, by natychmiast zobaczy膰 si臋 z kim艣 nieznajomym. Kaza艂em wi臋c Nerissie p贸j艣膰 do apartamentu ciotki, doktor Marsch za艣 da艂 jej wizyt贸wk臋, skre艣liwszy uprzednio kilka s艂贸w na odwrocie.

- Zdaje si臋, 偶e chcia艂 pan mnie o co艣 zapyta膰?

- Tak. Intryguje mnie, dlaczego ten dom sprawia wra偶enie absurdalnie starego, chocia偶 stoi na planecie zamieszkanej od niespe艂na dwustu lat.

- Zosta艂 zbudowany sto czterdzie艣ci lat temu. Jestem pewien, 偶e na Ziemi jest wiele budowli znacznie od niego starszych.

- Istotnie, ale na ka偶d膮 z nich przypada dziesi臋膰 tysi臋cy budynk贸w, kt贸re nie maj膮 nawet roku. Tutaj wszystkie domy wydaj膮 si臋 stare.

- Pan Million twierdzi, 偶e to dlatego, 偶e nigdy nie uskar偶ali艣my si臋 na niedostatek terenu, wi臋c nie musieli艣my burzy膰 starych budowli, by na ich miejscu mog艂y powsta膰 nowe. Poza tym jest nas teraz mniej ni偶 na przyk艂ad pi臋膰dziesi膮t lat temu.

- Kto to jest pan Million?

Wyja艣ni艂em mu, on za艣 powiedzia艂:

- Wygl膮da na to, 偶e macie tu swobodny symulator dziesi臋膰 do dziewi膮tej. To mo偶e by膰 nawet interesuj膮ce.

- Dziesi臋膰 do dziewi膮tej?

- Miliard, czyli dziesi臋膰 do pot臋gi dziewi膮tej. W ludzkim m贸zgu jest wiele miliard贸w po艂膮cze艅, stwierdzono jednak, 偶e mo偶na ca艂kiem nie藕le na艣ladowa膰 jego dzia艂anie nawet wtedy, kiedy tych po艂膮cze艅 jest tylko...

By艂bym got贸w przysi膮c, 偶e Nerissa dopiero co odesz艂a, ona tymczasem ju偶 wr贸ci艂a, dygn臋艂a przed doktorem Marschem i powiedzia艂a:

- Madame przyjmie pana.

- Zaraz? - wykrztusi艂em.

- Tak. Natychmiast.

- W takim razie ja go zaprowadz臋, a ty pilnuj drzwi.

Wybra艂em najd艂u偶sz膮 drog臋 pogr膮偶onymi w p贸艂mroku korytarzami, 偶eby cho膰 troch臋 zyska膰 na czasie, on jednak chyba uk艂ada艂 sobie w g艂owie pytania, kt贸re zamierza艂 zada膰, na moje bowiem odpowiada艂 monosylabami. Wreszcie stan臋li艣my przed drzwiami apartamentu ciotki. Otworzy艂a, ledwo zd膮偶y艂em zastuka膰; skraj czarnej sukni wisia艂 nieruchomo dwa cale nad dywanem, oddzielony od niego warstw膮 powietrza.

- Przykro mi, 偶e pani膮 niepokoj臋, madame, ale robi臋 to tylko dlatego, 偶e pani bratanek uwa偶a, i偶 mo偶e mi pani pom贸c w ustaleniu miejsca pobytu autora hipotezy Veila.

- To ja jestem doktor Veil - odpar艂a ciotka. - Prosz臋 wej艣膰.

Zamkn臋艂a za nim drzwi, a ja zosta艂em w korytarzu z ustam rozdziawionymi ze zdumienia.

***

Przy najbli偶szej okazji opowiedzia艂em Phaedrii o tym zdarzeniu, j膮 jednak znacznie bardziej interesowa艂y szczeg贸艂y 偶ycia w domu mego ojca. Phaedria by艂a t膮 dziewczyn膮, kt贸ra usiad艂a na s膮siedniej 艂awce w parku, kiedy obserwowa艂em Davida graj膮cego w squasha. Podczas kt贸rej艣 z kolejnych wizyt w parku zostali艣my sobie przedstawieni nie przez kogo innego jak przez towarzysz膮ce jej monstrum, kt贸re tym razem pomog艂o jej zaj膮膰 miejsce obok mnie, po czym, o dziwo, oddali艂o si臋 na odleg艂o艣膰, z kt贸rej co prawda mog艂o nas obserwowa膰, lecz z pewno艣ci膮 nie s艂ysza艂o naszej rozmowy. Phaedria wystawi艂a unieruchomion膮 nog臋 niemal do po艂owy 艣cie偶ki i u艣miechn臋艂a si臋 czaruj膮co.

- Chyba nie masz nic przeciwko temu, 偶e si臋 przysiad艂am?

- Jestem zachwycony.

- I zaskoczony. Wiesz o tym, 偶e kiedy si臋 dziwisz, robi膮 ci si臋 wielkie oczy?

- To prawda, jestem zaskoczony. Przychodzi艂em tu par臋 razy i wsz臋dzie ci臋 szuka艂em.

- My te偶 ci臋 szuka艂y艣my i te偶 nie mog艂y艣my ci臋 znale藕膰, ale mnie to wcale nie dziwi. Przecie偶 nikt nie b臋dzie siedzia艂 ca艂y dzie艅 w parku.

- Siedzia艂bym, gdybym wiedzia艂, 偶e mnie szukasz - odpar艂em. - I tak przychodzi艂em tu, kiedy tylko mog艂em. Balem si臋, 偶e ona... - wskaza艂em potwora ruchem g艂owy - ...ju偶 ci臋 tu nie przyprowadzi. Jak uda艂o ci si臋 j膮 przekona膰?

- Wcale nie musia艂am jej przekonywa膰 - odparta Phaedria.

- Nie domy艣lasz si臋? Naprawd臋 niczego nie rozumiesz?

Przyzna艂em, 偶e nie. Czu艂em si臋 g艂upio i g艂upio si臋 zachowywa艂em, poniewa偶 znaczn膮 cz臋艣膰 uwagi zamiast rozmowie po艣wi臋ca艂em utrwalaniu w pami臋ci brzmienia jej g艂osu, koloru oczu, delikatnego zapachu sk贸ry i 艂agodnego podmuchu, z jakim jej oddech g艂aska艂 moje policzki.

- ...i tak w艂a艣nie jest ze mn膮 - m贸wi艂a Phaedria. - Kiedy ciotka Uranie, kt贸ra jest ubog膮 krewn膮 mojej matki, opowiedzia艂a mu w domu o tobie, szybko ustali艂, kim jeste艣, i oto tu siedz臋.

- Rzeczywi艣cie - b膮kn膮艂em, a ona wybuchn臋艂a 艣miechem. Phaedria by艂a jedn膮 z tych dziewcz膮t, kt贸re od najm艂odszych lat miotaj膮 si臋 mi臋dzy nadziej膮 na zam膮偶p贸j艣cie a obawami, 偶e zostan膮 sprzedane. Jej ojciec, jak sama powiedzia艂a, prowadzi艂 ryzykowne interesy, spekuluj膮c towarami dostarczanymi przez statki z po艂udnia, g艂贸wnie tekstyliami i narkotykami. Obraca艂 znacznymi kwotami i cho膰 pieni膮dze nie nale偶a艂y do niego, wierzyciele nie mogli si臋 o nie upomnie膰, poniewa偶 by艂y mu niezb臋dne do inwestowania, a tylko jego op艂acalne inwestycje dawa艂y im nadziej臋 na wyegzekwowanie ca艂o艣ci d艂ugu. Nawet gdyby mia艂 umrze膰 jako n臋dzarz, to przynajmniej zdo艂a艂 zapewni膰 c贸rce niezb臋dne wykszta艂cenie i tyle operacji plastycznych, ile by艂o trzeba. Gdyby zdo艂a艂 uzbiera膰 odpowiedni posag, wyda艂by j膮 za kawalera z zamo偶nej rodziny, je艣li natomiast potrzebowa艂by pieni臋dzy, uzyska艂by za ni膮 pi臋膰dziesi膮t razy wi臋cej ni偶 za dziecko zgarni臋te z ulicy. Moja rodzina, ma si臋 rozumie膰, doskonale nadawa艂a si臋 do obu cel贸w.

- Opowiedz mi o swoim domu - poprosi艂a. - Wiesz, jak nazywaj膮 go dzieciaki? Cave Canem. Ch艂opcy zazdroszcz膮 wszystkim, kt贸rzy tam byli, i przechwalaj膮 si臋, 偶e oni te偶 maj膮 to za sob膮, ale k艂ami膮. Wi臋kszo艣膰 nawet nie postawi艂a stopy w waszym ogrodzie.

Ja jednak, r贸wnie mocno jak ona o mnie, chcia艂em rozmawia膰 o doktorze Marschu i ziemskiej nauce, a tak偶e o „dzieciakach”, o kt贸rych wspomnia艂a mimochodem, jej szkole i rodzinie. Poza tym, cho膰 nie mia艂em 偶adnych opor贸w przed szczeg贸艂owym opisywaniem us艂ug 艣wiadczonych klientom przez nasze dziewcz臋ta, to by艂o par臋 temat贸w (na przyk艂ad niezwyk艂y spos贸b poruszania si臋 mojej ciotki), kt贸re wola艂em pomin膮膰 milczeniem. Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e zjedli艣my po bu艂ce kupionej u tej samej starej kobiety, siedzieli艣my na 艂awce w ch艂odnych promieniach s艂o艅ca, m贸wili艣my o r贸偶nych, bardzo osobistych sprawach i przed rozstaniem nie tylko zd膮偶yli艣my si臋 w sobie zakocha膰, ale nawet zaprzyja藕ni膰. Um贸wili艣my si臋 na spotkanie nazajutrz.

W nocy, przypuszczalnie mniej wi臋cej o tej porze, kiedy wr贸ci艂em do 艂贸偶ka (a raczej zosta艂em tam doprowadzony przez kamerdynera, poniewa偶 po wielogodzinnej sesji w bibliotece ojca ledwo trzyma艂em si臋 na nogach), zmieni艂a si臋 pogoda. Przez okiennice zacz臋艂y si臋 s膮czy膰 aromatyczne zapachy p贸藕nej wiosny albo nawet wczesnego lata; ogie艅 w naszym niewielkim kominku sam zgas艂 niemal natychmiast, jakby ze wstydu. Kamerdyner otworzy艂 okno i do pokoju wla艂a si臋 cudowna wo艅 艣wiadcz膮ca o tym, 偶e w najg艂臋bszym cieniu rzucanym przez sosny i 艣wierki rosn膮ce na p贸艂nocnych stokach g贸r w艂a艣nie stopi艂y si臋 resztki 艣niegu. Poniewa偶 um贸wi艂em si臋 z Phaedria na dziesi膮t膮, przed udaniem si臋 na spotkanie z ojcem zostawi艂em na nocnym stoliku przy 艂贸偶ku kartk臋 z pro艣b膮, 偶eby obudzono mnie najp贸藕niej o dziewi膮tej. Zasn膮艂em wdychaj膮c aromatyczne zapachy, a po g艂owie ko艂ata艂 mi si臋 ni to plan, ni to sen, w kt贸rym Phaedria i ja wymykamy si臋 spod opieku艅czych skrzyde艂 jej ciotki i idziemy we dw贸jk臋 po rozleg艂ym, starannie przystrzy偶onym trawniku, kt贸rego ziele艅 urozmaica艂y b艂臋kitne i 偶贸艂te kwiatki.

Obudzi艂em si臋 o pierwszej po po艂udniu, w szyby 艂omota艂 ulewny deszcz. Pan Million, kt贸ry czyta艂 ksi膮偶k臋 w k膮cie sypialni, powiedzia艂 mi, 偶e pada od sz贸stej rano i dlatego mnie nie obudzi艂. Potwornie bola艂a mnie g艂owa - jak cz臋sto po nocnych sesjach - wi臋c za偶y艂em lekarstwo przepisane przez ojca. Pastylki by艂y szare i pachnia艂y any偶kiem.

- Nie wygl膮dasz zbyt dobrze - zauwa偶y艂 pan Million.

- Chcia艂em p贸j艣膰 do parku.

- Wiem. - Potoczy艂 si臋 w moim kierunku, a ja przypomnia艂em sobie, 偶e doktor Marsch nazwa艂 go „swobodnym symulatorem”. Po raz pierwszy od chwili, kiedy w bardzo wczesnym dzieci艅stwie zaspokoi艂em swoj膮 ciekawo艣膰, pochyli艂em si臋 (okupuj膮c to jeszcze bardziej intensywnym pulsowaniem w g艂owie) i odczyta艂em prawie ca艂kiem ju偶 zatarty napis na tabliczce przytwierdzonej do dolnej cz臋艣ci metalowego korpusu. By艂a tam nazwa pewnego ziemskiego koncernu cybernetycznego oraz jego imi臋 - po francusku, jak zawsze do tej pory mi si臋 wydawa艂o:

M. Million - „Monsieur” albo „Mister” Million. Nagle sp艂yn臋艂o na mnie ol艣nienie, cho膰 by艂bym znacznie bli偶ej prawdy, gdybym powiedzia艂, 偶e poczu艂em si臋, jakbym niespodziewanie dosta艂 silny cios pa艂k膮 w g艂ow臋: przypomnia艂em sobie, 偶e kropki u偶ywa si臋 niekiedy jako znaku mno偶enia. Natychmiast spostrzeg艂 zmian臋 wyrazu mojej twarzy.

- Pojemno艣膰 pami臋ci tysi膮c milion贸w s艂贸w - powiedzia艂. - Po angielsku bilion, po francusku miliard. W tym przypadku M to rzymska liczba tysi膮c. By艂em pewien, 偶e wiesz o tym od dawna.

- Jeste艣 swobodnym symulatorem. Czym si臋 r贸偶nisz od nieswobodnego i kogo symulujesz? Mojego ojca?

- Nie. - Twarz na ekranie (dla mnie zawsze by艂a to twarz pana Milliona) wykona艂a przecz膮cy ruch. - Traktuj mnie, a raczej cz艂owieka, kt贸rego uosabiam, jako swego pradziadka. On, to znaczy ja, ju偶 nie 偶yje. 呕eby stworzy膰 doskona艂膮 symulacj臋, trzeba warstwa po warstwie zeskanowa膰 ca艂y m贸zg i przenie艣膰 jego struktur臋 albo, jak m贸wimy, wdrukowa膰 j膮 w komputer. Skanowanie odbywa si臋 za pomoc膮 silnego strumienia p臋dz膮cych z ogromn膮 pr臋dko艣ci膮 cz膮stek i zawsze jest fatalne w skutkach.

Przez chwil臋 oswaja艂em si臋 z tymi rewelacjami, po czym zapyta艂em:

- A symulator nieswobodny?

- Je偶eli symulator ma zewn臋trznie przypomina膰 cz艂owieka, musi by膰 po艂膮czony, inaczej m贸wi膮c zwi膮zany, ze stacjonarn膮 jednostk膮 centraln膮, poniewa偶 nawet najmniejszy sztuczny m贸zg o pojemno艣ci miliarda s艂贸w nie zmie艣ci si臋 w ludzkiej czaszce. - Umilk艂, a jego twarz na ekranie rozsypa艂a si臋 na chwil臋 w miliard r贸偶nobarwnych punkcik贸w. - Wybacz. Po raz pierwszy chcesz mnie s艂ucha膰, ale ja nie mam ochoty m贸wi膰. Dawno temu, tu偶 przed operacj膮, powiedziano mi, 偶e w szczeg贸lnych okoliczno艣ciach moja symulacja b臋dzie zdolna do odczuwania uczu膰. A偶 do dzisiaj uwa偶a艂em, 偶e mnie ok艂amano.

Pr贸bowa艂bym go zatrzyma膰, ale by艂em tak zdumiony, 偶e wytoczy艂 si臋 z pokoju, zanim zdo艂a艂em zareagowa膰.

Bardzo d艂ugo - chyba godzin臋, albo nawet wi臋cej - siedzia艂em bez ruchu, ws艂uchany w b臋bnienie kropli deszczu o szyb臋, rozmy艣laj膮c o Phaedrii i o s艂owach pana Milliona. W to wszystko wpl膮ta艂y si臋 wspomnienia z ostatniego nocnego spotkania z ojcem; czu艂em si臋 tak, jakby pytania, kt贸re mi zadawa艂, wysysa艂y ze mnie odpowiedzi, pozostawiaj膮c pustk臋 wype艂nion膮 niespokojnymi snami o murach, p艂otach i przemy艣lnie zamaskowanych rowach zwanych ha-ha. Kiedy艣 przy艣ni艂o mi si臋, 偶e stoj臋 na brukowanym dziedzi艅cu otoczonym tak g臋sto ustawionymi korynckimi kolumnami, 偶e nie by艂em w stanie przecisn膮膰 si臋 mi臋dzy nimi, chocia偶 mia艂em nie wi臋cej ni偶 trzy albo cztery lata. Po d艂ugich bezowocnych wysi艂kach spostrzeg艂em, 偶e na ka偶dej kolumnie jest wyryte jakie艣 s艂owo (zapami臋ta艂em tylko jedno z nich: skorupa) i 偶e kamienie, kt贸rymi wy艂o偶ono dziedziniec, to w rzeczywisto艣ci p艂yty nagrobne, podobne do tych w posadzkach starych francuskich ko艣cio艂贸w. Na ka偶dej znajdowa艂o si臋 moje nazwisko i data, inna ni偶 na pozosta艂ych.

Wspomnienie tego snu prze艣ladowa艂o mnie nawet w贸wczas, gdy usi艂owa艂em my艣le膰 o Phaedrii. Kiedy pokoj贸wka przynios艂a misk臋 z ciep艂膮 wod膮 - goli艂em si臋 ju偶 dwa razy w tygodniu - stwierdzi艂em, i偶 trzymam ju偶 w r臋ce brzytw臋, a nawet zd膮偶y艂em zaci膮膰 si臋 tak g艂臋boko, 偶e krew sp艂ywa艂a mi po piersi i wsi膮ka艂a w po艣ciel.

***

Phaedri臋 spotka艂em cztery albo pi臋膰 dni p贸藕niej. By艂a poch艂oni臋ta nowymi planami, w kt贸rych David i ja mieli艣my do odegrania do艣膰 znacz膮c膮 rol臋. Ot贸偶 wymy艣li艂a sobie trup臋 teatraln膮, sk艂adaj膮c膮 si臋 g艂贸wnie z dziewcz膮t w jej wieku, kt贸ra latem prezentowa艂aby spektakle w naturalnym amfiteatrze usytuowanym na terenie parku. Poniewa偶 trupa ta, jak wspomnia艂em, mia艂a z za艂o偶enia sk艂ada膰 si臋 niemal wy艂膮cznie z dziewcz膮t, aktorzy przeciwnej p艂ci byli szczeg贸lnie w cenie, w zwi膮zku z czym okaza艂o si臋, 偶e obaj mamy mn贸stwo roboty. Sztuka powsta艂a wsp贸lnym wysi艂kiem ca艂ego zespo艂u i opowiada艂a - co by艂o nie do unikni臋cia - o procesie stopniowego tracenia politycznych wp艂yw贸w przez pierwszych, francuskoj臋zycznych kolonist贸w. Phaedria, wci膮偶 z niesprawn膮 nog膮, mia艂a wcieli膰 si臋 w posta膰 kulawej c贸rki francuskiego gubernatora, David mia艂 by膰 jej kochankiem (osza艂amiaj膮co przystojnym kapitanem strzelc贸w), ja natomiast samym gubernatorem; przyj膮艂em t臋 rol臋 z ochot膮, poniewa偶 by艂a znacznie ciekawsza od roli Davida, a poza tym dawa艂a mi okazj臋 do nieskr臋powanego okazywania Phaedrii ojcowskich uczu膰.

Premiera odby艂a si臋 na pocz膮tku czerwca i bardzo dobrze pami臋tam towarzysz膮ce jej okoliczno艣ci, a to z dw贸ch powod贸w: po pierwsze, moja ciotka, kt贸rej nie widzia艂em od spotkania z doktorem Marschem, zawiadomi艂a mnie niemal w ostatniej chwili, 偶e pragnie obejrze膰 spektakl i 偶e mam zaprowadzi膰 j膮 do parku; po drugie, tak bardzo obawiali艣my si臋 pustek na widowni, 偶e zapyta艂em ojca, czy zgodzi艂by si臋 przys艂a膰 cho膰 kilka dziewcz膮t (wczesnym wieczorem i tak nie zjawia艂o si臋 wielu klient贸w). Ku memu niek艂amanemu zdumieniu wyrazi艂 zgod臋 - przypuszczalnie uzna艂 to za dobry chwyt reklamowy - zastrzegaj膮c jedynie, 偶e b臋d膮 musia艂y wr贸ci膰 najp贸藕niej po trzecim akcie, je艣li przy艣le pos艂a艅ca z wiadomo艣ci膮, 偶e s膮 potrzebne.

Poniewa偶 musia艂em zjawi膰 si臋 na miejscu co najmniej godzin臋 przed spektaklem, by艂o jeszcze popo艂udnie, kiedy zastuka艂em do drzwi apartamentu ciotki. Sama mi otworzy艂a, po czym poprosi艂a, bym pom贸g艂 s艂u偶膮cej, kt贸ra usi艂owa艂a zdj膮膰 jaki艣 ci臋偶ki przedmiot z g贸rnej p贸艂ki w szafie. Przedmiot 贸w okaza艂 si臋 sk艂adanym w贸zkiem inwalidzkim, kt贸ry natychmiast zmontowali艣my, korzystaj膮c z jej wskaz贸wek.

- Pom贸偶cie mi - za偶膮da艂a, jak tylko uporali艣my si臋 z zadaniem.

Chwyci艂a nas za ramiona i opu艣ci艂a si臋 na fotel. Cienki materia艂 sukni otuli艂 nogi nie grubsze od moich przedramion oraz dziwne zgrubienie poni偶ej bioder.

- Chwilowo nie b臋d臋 tego potrzebowa艂a - powiedzia艂a osch艂ym tonem, zauwa偶ywszy moje spojrzenie. - Sta艅 za mn膮, chwy膰 mnie pod pachami i podnie艣 troch臋.

Zrobi艂em, co mi kaza艂a, a wtedy pokoj贸wka bezceremonialnie si臋gn臋艂a pod jej sukni臋 i wyj臋艂a niewielki, wy艣cie艂any sk贸r膮 przedmiot podobny troch臋 do siod艂a.

- Mo偶e ju偶 p贸jdziemy? - wycedzi艂a ciotka. - Sp贸藕nisz si臋.

S艂u偶膮ca otworzy艂a drzwi, a ja wyprowadzi艂em w贸zek na korytarz. Nie wiem czemu, ale 艣wiadomo艣膰, 偶e ciotka potrafi unosi膰 si臋 w powietrzu jak dym za spraw膮 najzwyklejszego urz膮dzenia mechanicznego, podzia艂a艂a na mnie deprymuj膮co. Zapyta艂a, dlaczego jestem taki milcz膮cy, a ja wyja艣ni艂em jej to, po czym doda艂em, 偶e do tej pory wydawa艂o mi si臋, i偶 nikomu nie uda艂o si臋 jeszcze wynale藕膰 sposobu na pokonanie grawitacji.

- My艣lisz, 偶e mnie si臋 uda艂o? Skoro tak, to czemu nie pos艂u偶臋 si臋 tym przyrz膮dem, 偶eby dotrze膰 do parku?

- Zapewne nie chcesz zwraca膰 na siebie uwagi.

- Bzdura. To najzwyklejsza proteza. Mo偶na j膮 kupi膰 w sklepie. - Odwr贸ci艂a si臋 w fotelu i spojrza艂a na mnie. Jej twarz by艂a niemal taka sama jak twarz mojego ojca, bezw艂adne nogi za艣 przypomina艂y patyki, kt贸rymi pos艂ugiwali艣my si臋 z Davidem podczas dzieci臋cych zabaw, udaj膮c, 偶e le偶ymy spokojnie w 艂贸偶kach, podczas gdy naprawd臋 zwijali艣my si臋 w k艂臋bki, takie w艂a艣nie kije za艣 udawa艂y nasze nogi i r臋ce. - Wytwarza silne pole elektromagnetyczne, kt贸re odpycha mnie od pola otaczaj膮cego pr臋ty zbrojeniowe w posadzce. Dzi臋ki temu unosz臋 si臋 nad pod艂og膮. Gdy chc臋 ruszy膰 naprz贸d, pochylam si臋 do przodu, by si臋 cofn膮膰, odchylam si臋 do ty艂u. Zatrzymuj臋 si臋 wtedy, kiedy jestem wyprostowana. Widz臋, 偶e kamie艅 spad艂 ci z serca.

- To prawda. Antygrawitacja chyba mnie troch臋 przestraszy艂a.

- Kiedy schodzi艂e艣 po schodach, mog艂am opada膰 艣rodkiem klatki schodowej, korzystaj膮c z tego, 偶e wok贸艂 niej wije si臋 偶elazna por臋cz.

Spektakl odby艂 si臋 bez wi臋kszych zak艂贸ce艅. Jak nale偶a艂o oczekiwa膰, publiczno艣膰 wielokrotnie przerywa艂a nam oklaskami, poniewa偶 wi臋kszo艣膰 os贸b, kt贸re zasiad艂y na widowni, wywodzi艂a si臋 (lub przynajmniej chcia艂a sprawia膰 takie wra偶enie) ze starej francuskiej arystokracji. Ku naszemu zaskoczeniu zjawi艂o si臋 oko艂o pi臋ciuset os贸b, nie licz膮c zwyczajnej w takich sytuacjach asysty kieszonkowc贸w, policji i prostytutek. Najbardziej utkwi艂o mi w pami臋ci zdarzenie, kt贸re mia艂o miejsce pod koniec pierwszego aktu, kiedy co najmniej przez dziesi臋膰 minut siedzia艂em za biurkiem i prawie si臋 nie odzywa艂em. Scena by艂a skierowana na zach贸d, s艂o艅ce skry艂o si臋 ju偶 za horyzontem, nas膮czywszy uprzednio niebo fioletami, czerwieniami, z艂ocisto艣ciami i czerni膮. Na tym ognistym tle, kt贸re wygl膮da艂o jak st艂oczone poczty sztandarowe Piek艂a, zacz臋艂y si臋 pojawia膰 pojedynczo i parami, niczym wyd艂u偶one cienie fantastycznych grenadier贸w w wymy艣lnych nakryciach g艂owy, delikatne profile, smuk艂e szyje i w膮skie ramiona kurtyzan ojca; poniewa偶 dziewcz臋ta si臋 sp贸藕ni艂y, zajmowa艂y miejsca w ostatnich rz臋dach amfiteatru, jakby艣my byli knuj膮cym co艣 t艂umem, one natomiast karn膮 armi膮 jakiego艣 staro偶ytnego, bizanty艅skiego rz膮du.

Wreszcie wszystkie usiad艂y, nadesz艂a moja kolej... i zapomnia艂em kwestii. Niewiele wi臋cej utkwi艂o mi w pami臋ci z naszego pierwszego spektaklu - mo偶e jeszcze tylko to, 偶e w pewnej chwili jaki艣 m贸j ruch skojarzy艂 si臋 paru widzom ze zmanierowanym zachowaniem mego ojca i rozleg艂y si臋 艣miechy zupe艂nie nieusprawiedliwione akcj膮 przedstawienia, oraz to, 偶e na pocz膮tku drugiego aktu na niebie pojawi艂a si臋 Sainte Annez doskonale widocznymi leniwymi rzekami i rozleg艂ymi zielonymi 艂膮komorzami, i sk膮pa艂a widowni臋 w zielonkawym blasku; aha, i jeszcze to, 偶e pod koniec trzeciej ods艂ony ujrza艂em kamerdynera ojca przeciskaj膮cego si臋 mi臋dzy ostatnimi rz臋dami. Zaraz potem dziewcz臋ta, jak czarne cienie z ja艣niej膮cymi zielonkawo brzegami, pospiesznie odesz艂y.

Tego lata dali艣my jeszcze trzy przedstawienia, wszystkie z takim samym powodzeniem. David, Phaedria i ja trzymali艣my si臋 razem, przy czym ona obdarza艂a nas mniej wi臋cej takimi samymi wzgl臋dami - nie wiem, czy z w艂asnej woli, czy za namow膮 rodzic贸w. Po wyzdrowieniu sta艂a si臋 dla Davida niemal r贸wnoprawn膮 partnerk膮 w wielu dyscyplinach sportowych, przewy偶szaj膮c sprawno艣ci膮 wszystkie dziewcz臋ta, jakie przychodzi艂y do parku, cz臋sto jednak siadywa艂a ze mn膮 na 艂awce, by wys艂uchiwa膰 monolog贸w na tematy zwi膮zane z botanik膮 i biologi膮 (chocia偶 nie podziela艂a moich zainteresowa艅), dzieli膰 si臋 naj艣wie偶szymi plotkami oraz popisywa膰 si臋 mn膮 przed kole偶ankami i przyjaci贸艂kami, jako 偶e dzi臋ki swemu oczytaniu potrafi艂em celnie spointowa膰 ka偶d膮 dyskusj臋 i zawsze mia艂em w pogotowiu pe艂en arsena艂 dowcipnych powiedzonek.

To Phaedria zaproponowa艂a - kiedy sta艂o si臋 jasne, 偶e zyski z bilet贸w sprzedanych na pierwszy spektakl nie wystarcz膮 na kostiumy i dekoracje, kt贸re zamierzali艣my wykorzysta膰 w drugiej inscenizacji - 偶eby po zako艅czeniu przedstawienia wychodzi膰 mi臋dzy widz贸w i zbiera膰 datki, a nawet, gdyby nadarzy艂a si臋 okazja, posun膮膰 si臋 do drobnych kradzie偶y. Niestety, wi臋kszo艣膰 ludzi mia艂a zbyt wiele rozumu, 偶eby przychodzi膰 wieczorem do parku z wi臋ksz膮 ilo艣ci膮 pieni臋dzy ni偶 trzeba na bilety i, ewentualnie, lody albo napoje, wi臋c niezale偶nie od tego, jak bardzo byli艣my nieuczciwi, dochody wci膮偶 nie przedstawia艂y si臋 imponuj膮co. Wkr贸tce wszyscy, a szczeg贸lnie Phaedria i David, zacz臋li艣my snu膰 plany dotycz膮ce bardziej ryzykownych, ale i bardziej lukratywnych przedsi臋wzi臋膰.

Mniej wi臋cej w tym w艂a艣nie czasie - najprawdopodobniej w wyniku intensywnej i nieprzerwanej eksploatacji najg艂臋bszych pok艂ad贸w mojej ja藕ni podczas odbywaj膮cych si臋 niemal co noc spotka艅, do kt贸rych zd膮偶y艂em ju偶 tak przywykn膮膰, 偶e nawet nie zastanawia艂em si臋 nad ich sensem - zacz臋艂y mnie coraz cz臋艣ciej nawiedza膰 niepokoj膮ce utraty 艣wiadomo艣ci. David i pan Million opowiadali mi p贸藕niej, 偶e zachowywa艂em si臋 ca艂kiem normalnie - mo偶e tylko by艂em nieco spokojniejszy ni偶 zazwyczaj, odpowiada艂em na pytania sensownie, cho膰 oboj臋tnie, po czym nagle otrz膮sa艂em si臋 i rozgl膮da艂em ze zdumieniem po otoczeniu; nawet je艣li by艂o ju偶 wczesne popo艂udnie, ja nie pami臋ta艂em zupe艂nie, co robi艂em od rana.

Chocia偶 wci膮偶 kocha艂em pana Milliona tak samo jak w dzieci艅stwie, to jednak po rozmowie, podczas kt贸rej pozna艂em prawdziwe znaczenie napisu na jego korpusie, traktowa艂em go troch臋 inaczej. Ani na chwil臋 nie mog艂em zapomnie膰 (nie zapomnia艂em teo do dzisiaj), 偶e osobowo艣膰, kt贸ra sta艂a mi si臋 tak bliska, w rzeczywisto艣ci umar艂a wiele lat przed moim przyj艣ciem na 艣wiat i mam do czynienia tylko z jej matematyczn膮 imitacj膮, reaguj膮c膮 tak samo jak orygina艂 na bod藕ce zewn臋trzne. Nigdy nie zdo艂a艂em ustali膰, czy pan Million jest 艣wiadomy na tyle, by mie膰 prawo m贸wi膰 „my艣l臋” i „czuj臋”. Kiedy go o to pyta艂em, wyznawa艂, 偶e on r贸wnie偶 nie zna odpowiedzi, a nie b臋d膮c w stanie dokona膰 por贸wnania, nie wie, na ile jego procesy my艣lowe odpowiadaj膮 standardom pe艂nej 艣wiadomo艣ci. Ja z kolei, ma si臋 rozumie膰, nie potrafi艂em oceni膰, czy taka odpowied藕 艣wiadczy o g艂臋bi przemy艣le艅 duszy zamkni臋tej w abstrakcyjnych otch艂aniach umys艂u symulatora, czy s艂ysz臋 jedynie przygotowany zawczasu tekst, odtworzony pod wp艂ywem impulsu, jakim by艂o moje pytanie.

Jak ju偶 wspomnia艂em, nasz teatr przetrwa艂 ca艂e lato. Podczas ostatniego spektaklu na scen臋 sypa艂y si臋 ju偶 po偶贸艂k艂e li艣cie, niczym przesycone zapachem perfum listy, kt贸re kto艣 wyrzuci艂 ze starego kufra. Kiedy uk艂ony dobieg艂y ko艅ca, ogarn臋艂o nas tak wielkie wyczerpanie - b膮d藕 co b膮d藕, nie tylko napisali艣my wszystkie sztuki, ale i wyst臋powali艣my w nich przez ca艂y sezon - 偶e pospiesznie zdj臋li艣my kostiumy, zmyli艣my makija偶, po czym wmieszali艣my si臋 mi臋dzy ostatnich widz贸w opuszczaj膮cych amfiteatr i razem z nimi przy akompaniamencie nawo艂ywa艅 lelk贸w pod膮偶yli艣my parkowymi 艣cie偶kami w kierunku ulic i dom贸w miasta. By艂em got贸w natychmiast po powrocie obj膮膰 swoje obowi膮zki przy drzwiach, ale czeka艂 tam ju偶 kamerdyner ojca i zaprowadzi艂 mnie prosto do biblioteki. Ojciec wyja艣ni艂 osch艂ym tonem, 偶e p贸藕niej b臋dzie zaj臋ty, w zwi膮zku z czym porozmawia ze mn膮 (tak si臋 wyrazi艂) ju偶 teraz. Wygl膮da艂 niezdrowo i sprawia艂 wra偶enie bardzo zm臋czonego, tak 偶e po raz pierwszy przysz艂a mi do g艂owy my艣l, i偶 pewnego dnia umrze, ja za艣 tego samego dnia zyskam jednocze艣nie wolno艣膰 i maj膮tek.

Rzecz jasna nie przypominam sobie, co m贸wi艂em pod wp艂ywem narkotyk贸w, pami臋tam za to dok艂adnie sen, kt贸ry przy艣ni艂 mi si臋 tej nocy, zupe艂nie jakbym dopiero co si臋 z niego obudzi艂. P艂yn膮艂em bia艂ym statkiem, takim jak te, kt贸re, ci膮gni臋te przez wo艂y, sun膮 kana艂em tak wolno, 偶e ich ostre dzioby nie pozostawiaj膮 na wodzie prawie 偶adnego 艣ladu. By艂em nie tylko jedynym cz艂onkiem za艂ogi, ale w og贸le jedyn膮 偶yw膮 dusz膮 na pok艂adzie. Na rufie, uczepiony wielkiego ko艂a sterowego w taki spos贸b, 偶e to raczej ono nim sterowa艂o, sta艂 trup wysokiego szczup艂ego m臋偶czyzny o twarzy takiej samej jak twarz na ekranie pana Milliona, a ta, jak ju偶 m贸wi艂em, mocno przypomina艂a oblicze mego ojca. Ja jednak wiedzia艂em, 偶e nie ojciec stoi przy sterze.

Podr贸偶 trwa艂a bardzo d艂ugo. P艂yn臋li艣my chyba po otwartym morzu, z silnym wiatrem wiej膮cym z lewej burty. Kiedy noc膮 wspina艂em si臋 po olinowaniu, maszty i reje dr偶a艂y i 艣piewa艂y na wietrze, 偶agle rozpo艣ciera艂y si臋 nade mn膮, po bokach i w dole, doko艂a za艣 wyrasta艂y kolejne maszty z niezliczonymi rejami i 偶aglami. Kiedy za dnia pracowa艂em na pok艂adzie, bryzgi morskiej wody moczy艂y mi koszul臋 i pozostawia艂y 艣lady w kszta艂cie 艂ez na deskach, kt贸re szybko sch艂y w promieniach s艂o艅ca.

Nie przypominam sobie, 偶ebym kiedykolwiek naprawd臋 znalaz艂 si臋 na takim statku, ale mo偶e sta艂o si臋 tak w moim najwcze艣niejszym dzieci艅stwie, poniewa偶 skrzypienie maszt贸w, 艣wist wiatru w olinowaniu oraz 艂oskot fal rozbijaj膮cych si臋 o drewniany kad艂ub by艂y r贸wnie wyra藕ne, realistyczne i oczywiste jak dobiegaj膮ce z dachu 艣miechy i odg艂osy t艂uczonego szk艂a, kt贸re towarzyszy艂y mi nocami, gdy stara艂em si臋 zasn膮膰, albo d藕wi臋k sygna艂贸wek z cytadeli, kt贸ry niekiedy budzi艂 mnie o 艣wicie.

Mia艂em pe艂ne r臋ce roboty, cho膰 trudno mi powiedzie膰, czemu te zaj臋cia mog艂y s艂u偶y膰. Nosi艂em wiadrami wod臋 do szorowania pok艂adu pokrytego zaschni臋t膮 krwi膮, ci膮gn膮艂em za liny nieuwi膮zane do niczego (albo raczej przymocowane do du偶ych, ci臋偶kich przedmiot贸w ukrytych w g贸rze za 偶aglami), obserwowa艂em horyzont z dziobu i rufy, z bocianiego gniazda i dachu nadbud贸wki, ale kiedy hen, daleko wodowa艂 gwiazdolot z roz偶arzonymi do bia艂o艣ci tarczami ochronnymi, nikomu o tym nie zameldowa艂em.

Przez ca艂y czas trup przy kole sterowym do mnie m贸wi艂. G艂owa zwisa艂a mu bezw艂adnie, jakby mia艂 z艂amany kark, i przy ka偶dym gwa艂towniejszym obrocie wielkiego ko艂a, szarpanego uderzeniami fal o ster, zatacza艂a si臋 w lewo lub w prawo, odchyla艂a do ty艂u albo opada艂a mu na pier艣. Mimo to nie przestawa艂 m贸wi膰 ani na chwil臋; dotar艂o do mnie - cho膰 nie rozumia艂em wiele - i偶 opowiada o jakiej艣 etycznej teorii, kt贸rej za艂o偶enia nawet jemu wydawa艂y si臋 w膮tpliwe. Ba艂em si臋 tej trwaj膮cej bez ko艅ca przemowy i robi艂em wszystko co w mojej mocy, by jak najwi臋cej czasu sp臋dza膰 na dziobie, jednak niekiedy silniejszy podmuch wiatru przynosi艂 strz臋py jego s艂贸w, ja natomiast, ilekro膰 oderwa艂em si臋 od pracy, stwierdza艂em ze zdumieniem, 偶e jestem znacznie bli偶ej rufy, ni偶 przypuszcza艂em, albo nawet 偶e niemal dotykam martwego sternika.

Po d艂ugim czasie, kiedy ju偶 czu艂em si臋 bardzo samotny i by艂em ogromnie zm臋czony, otworzy艂y si臋 drzwi jednej z kabin, z wn臋trza wy艂oni艂a si臋 moja ciotka i zawis艂a wyprostowana jakie艣 dwie stopy nad pochylonym pok艂adem. Jej suknia nie zwisa艂a nieruchomo jak zazwyczaj, lecz powiewa艂a na wietrze niczym chor膮giew, co stwarza艂o wra偶enie, 偶e ciotka lada chwila odleci.

- Nie zbli偶aj si臋 do tego cz艂owieka, ciotko - powiedzia艂em, nie bardzo wiedz膮c czemu. - Mo偶e zrobi膰 ci co艣 z艂ego.

- Nonsens, Numerze Pi膮ty - odrzek艂a tak naturalnie, jakby艣my stali w korytarzu przed drzwiami mojej sypialni. - On ju偶 nikomu nie zrobi nic z艂ego ani dobrego. Powinni艣my raczej zaj膮膰 si臋 moim bratem.

- Gdzie on jest?

- Na dole. - Wskaza艂a pok艂ad, mo偶e mia艂a na my艣li 艂adowni臋. - Pr贸buje ustali膰, dlaczego ten statek stoi w miejscu.

Wychyli艂em si臋 za burt臋 i zamiast morza ujrza艂em nocne niebo. Wsz臋dzie, jak okiem si臋gn膮膰, roi艂o si臋 od gwiazd, a ja stwierdzi艂em ze zdumieniem, 偶e ciotka ma racj臋: statek nie sun膮艂 naprz贸d, nawet si臋 nie ko艂ysa艂, lecz trwa艂 w ca艂kowitym bezruchu. Spojrza艂em na ni膮 ponownie.

- Nie porusza si臋 - wyja艣ni艂a - poniewa偶 m贸j brat unieruchomi艂 go a偶 do chwili, kiedy ustali, dlaczego statek si臋 nie porusza.

Niemal w tej samej chwili stwierdzi艂em, 偶e zsuwam si臋 po linie do czego艣, co chyba by艂o 艂adowni膮 cuchn膮c膮 zwierz臋tami. Obudzi艂em si臋, cho膰 nie od razu zda艂em sobie z tego spraw臋.

Moje stopy zetkn臋艂y si臋 z pod艂og膮, a ja ujrza艂em obok siebie Davida i Phaedri臋. Znajdowali艣my si臋 w obszernym, podobnym do strychu pomieszczeniu. Gdzie艣 blisko zapia艂 kogut. Phaedria, 艣liczna jak zwykle, by艂a tak zdenerwowana, 偶e a偶 zagryza艂a doln膮 warg臋.

- Jak my艣licie, gdzie s膮 pieni膮dze? - zapyta艂 David. Ni贸s艂 skrzynk臋 z narz臋dziami.

- Nie musimy si臋 spieszy膰 - powiedzia艂a Phaedria, jakby spodziewa艂a si臋 us艂ysze膰 co艣 innego albo jakby w og贸le nic nie us艂ysza艂a, zaprz膮tni臋ta w艂asnymi my艣lami. - Marydol stoi na stra偶y.

Marydol by艂a jedn膮 z dziewcz膮t, kt贸re wyst臋powa艂y w naszych przedstawieniach.

- Je偶eli jeszcze nie uciek艂a. Jak my艣lisz, gdzie mog膮 by膰 pieni膮dze?

- Nie tutaj. Na dole, w pokoju za gabinetem.

Ostro偶nie ruszy艂a naprz贸d. By艂a ca艂a ubrana na czarno, od baletek poczynaj膮c, na wst膮偶ce we w艂osach ko艅cz膮c, w zwi膮zku z czym jej bia艂a twarz i r臋ce wydawa艂y si臋 jeszcze bielsze, karminowe usta za艣 razi艂y niczym pozostawiona przez pomy艂k臋 kolorowa plama. David i ja pod膮偶yli艣my za ni膮.

Na pod艂odze, w do艣膰 znacznych odst臋pach, sta艂y drewniane skrzynki z drobiem. W ka偶dej znajdowa艂 si臋 jeden ptak, ale dopiero kiedy dotarli艣my do otwartej klapy w pod艂odze, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e to bojowe koguty. W pewnej chwili przez kt贸ry艣 ze 艣wietlik贸w wpad艂 promie艅 s艂o艅ca i o艣wietli艂 jedn膮 ze skrzynek; kogut wyprostowa艂 si臋, rozpostar艂 skrzyd艂a i potoczy艂 doko艂a spojrzeniem krwistoczerwonych oczu. By艂 upierzony kolorowo jak papuga.

- Chod藕my - szepn臋艂a Phaedria. - Teraz b臋d膮 psy.

Jak tylko zacz臋li艣my schodzi膰 po drabinie, pi臋tro ni偶ej wybuch艂a nieopisana wrzawa.

Psy uwi膮zano w boksach oddzielonych wysokimi 艣ciankami, mi臋dzy rz臋dami boks贸w pozostawiono szerokie przej艣cia. Co prawda wszystkie zwierz臋ta by艂y przeznaczone do walki, ale nale偶a艂y do rozmaitych ras: od dziesi臋ciofuntowych terier贸w poczynaj膮c, na mastyfach dor贸wnuj膮cych wielko艣ci膮 niedu偶ym koniom ko艅cz膮c - potwornych stworzeniach o zniekszta艂conych g艂owach i pot臋偶nych szcz臋kach, zdolnych jednym chapni臋ciem odgry藕膰 obie nogi doros艂emu m臋偶czy藕nie. Od zgie艂ku, jaki czyni艂y, a偶 trz臋s艂a si臋 drabina; jak tylko z niej zeszli艣my, chwyci艂em Phaedri臋 za rami臋 i na migi da艂em jej do zrozumienia, 偶e powinni艣my jak najpr臋dzej st膮d odej艣膰, by艂o bowiem dla mnie oczywiste, i偶 znale藕li艣my si臋 tu bez pozwolenia. Ona jednak energicznie pokr臋ci艂a g艂ow膮, a nast臋pnie, poniewa偶 nie zdo艂a艂em jej zrozumie膰, mimo 偶e przesadnie porusza艂a ustami, po艣lini艂a palec i napisa艂a na zakurzonej 艣cianie: NIE SZKODZI ONE CI膭GLE SZCZEKAJ膭 WYSTARCZY BYLE HA艁AS.

Na kolejn膮 kondygnacj臋 zeszli艣my po schodach, do kt贸rych dotarli艣my po otwarciu ci臋偶kich, ale nie zamkni臋tych na klucz drzwi, przypuszczalnie s艂u偶膮cych jedynie jako zapora przeciwko ha艂asowi. Chocia偶 tej funkcji nie pe艂ni艂y najlepiej, poczu艂em si臋 znacznie lepiej, kiedy zamkn臋li艣my je za sob膮. Zd膮偶y艂em ju偶 ca艂kowicie oprzytomnie膰 i na dobr膮 spraw臋 powinienem by艂 powiedzie膰 Davidowi i Phaedrii, 偶e nie mam poj臋cia, gdzie jestem i co robi臋, ale powstrzyma艂 mnie wstyd. Poza tym nietrudno by艂o si臋 domy艣li膰, co zamierzamy. David zapyta艂 przecie偶, gdzie s膮 pieni膮dze, a wcze艣niej wielokrotnie rozmawiali艣my - wydawa艂o mi si臋, 偶e na tym si臋 sko艅czy - o dokonaniu jednego, ale za to powa偶nego rabunku, kt贸ry uchroni艂by nas przed konieczno艣ci膮 cz臋stego pope艂niania drobniejszych przest臋pstw.

Gdzie byli艣my, dowiedzia艂em si臋, kiedy stamt膮d odchodzili艣my, a sk膮d si臋 tam wzi臋li艣my, domy艣li艂em si臋 na podstawie uwag rzucanych mimochodem podczas rozmowy. Budynek, pocz膮tkowo pe艂ni膮cy funkcj臋 magazynu, sta艂 przy rue des Egouts, prawie nad zatok膮. Jego obecny w艂a艣ciciel zaopatrywa艂 entuzjast贸w walk zwierz膮t - i nie tylko - i podobno zgromadzi艂 najwi臋ksz膮 kolekcj臋 „zawodnik贸w” w ca艂ym departamencie. Ojciec Phaedrii dowiedzia艂 si臋, 偶e cz艂owiek 贸w w艂a艣nie za艂adowa艂 na statek cz臋艣膰 najbardziej warto艣ciowych okaz贸w, wi臋c natychmiast uda艂 si臋 do niego, by porozmawia膰 o interesach, zabieraj膮c ze sob膮 Phaedri臋. Poniewa偶 wiedzieli艣my, 偶e przybytek ten otwiera podwoje nie wcze艣niej ni偶 po ostatnim Aniele Pa艅skim, zjawili艣my si臋 nazajutrz kr贸tko po drugim i weszli艣my przez 艣wietlik.

Trudno mi opisa膰 widok, jaki ukaza艂 si臋 naszym oczom na kolejnym pi臋trze, do kt贸rego dotarli艣my, a kt贸re by艂o pierwszym pi臋trem budynku. Co prawda wielokrotnie widywa艂em niewolnik贸w przeznaczonych do walki, kiedy w drodze do biblioteki wraz z panem Millionem i Davidem przechodzi艂em przez targ niewolnik贸w, nigdy jednak wi臋cej ni偶 dw贸ch lub trzech jednocze艣nie, do tego zakutych w ci臋偶kie kajdany. Tutaj by艂o ich mn贸stwo. Przez chwil臋 zastanawia艂em si臋, dlaczego nie rozszarpi膮 si臋 nawzajem na strz臋py, a przy okazji r贸wnie偶 nas, potem jednak zobaczy艂em, i偶 ka偶dy jest przykuty kr贸tkim 艂a艅cuchem do solidnego sworznia w pod艂odze; wydeptane kr臋gi 艣wiadczy艂y, jak daleko m贸g艂 si臋gn膮膰 ka偶dy z wi臋藕ni贸w. Nieliczne meble w postaci siennik贸w oraz krzese艂 i 艂awek by艂y albo zbyt lekkie i za mi臋kkie, 偶eby, nawet rzucone z du偶膮 si艂膮, mog艂y komukolwiek wyrz膮dzi膰 krzywd臋, albo zbyt ci臋偶kie, by ktokolwiek zdo艂a艂 ruszy膰 je z miejsca. Spodziewa艂em si臋, 偶e niewolnicy powitaj膮 nas wyzwiskami i pogr贸偶kami, jakimi obrzucali si臋 zawsze przed walk膮, oni chyba jednak zd膮偶yli ju偶 poj膮膰, 偶e dop贸ki s膮 przykuci, niewiele mog膮 zrobi膰. Co prawda wszystkie g艂owy zwr贸ci艂y si臋 w nasz膮 stron臋, ale jak tylko stwierdzili, 偶e nie przynie艣li艣my nic do jedzenia, przestali si臋 nami interesowa膰.

- To chyba nie s膮 ludzie, prawda? - spyta艂a Phaedria. Sz艂a wyprostowana jak 偶o艂nierz na defiladzie i z zainteresowaniem przygl膮da艂a si臋 niewolnikom. Kiedy na ni膮 patrzy艂em, u艣wiadomi艂em sobie ze zdziwieniem, 偶e jest wy偶sza i szczuplejsza, ni偶 mi si臋 wydawa艂o, i 偶e jest nie tylko 艂adna, ale wr臋cz pi臋kna. - To z pewno艣ci膮 jakie艣 zwierz臋ta.

Dzi臋ki moim studiom by艂em troch臋 lepiej poinformowany, wyja艣ni艂em jej wi臋c, 偶e urodzili si臋 jako ludzie, a niekt贸rzy z nich byli nimi jeszcze w wieku dzieci臋cym, i 偶e wszelkie r贸偶nice mi臋dzy nimi a nami stanowi膮 rezultat zabieg贸w chirurgicznych (dokonywanych tak偶e na m贸zgu) oraz chemicznych ingerencji w ich systemy wewn膮trzwydzielnicze - naturalnie opr贸cz tych najbardziej oczywistych i od razu rzucaj膮cych si臋 w oczy, spowodowanych obra偶eniami, jakich doznali podczas walk.

- Wasz ojciec robi co艣 takiego z ma艂ymi dziewczynkami, prawda? Z tymi, kt贸re kupuje do swojego domu.

- Bardzo rzadko - odpar艂 David. - Takie zabiegi zajmuj膮 mn贸stwo czasu, a wi臋kszo艣膰 klient贸w i tak woli normalne dziewcz臋ta. Nawet ci, kt贸rzy chc膮, 偶eby by艂y jak najbardziej dziwaczne.

- Chcia艂abym je kiedy艣 zobaczy膰. Te, nad kt贸rymi pracowa艂.

- To dla ciebie naprawd臋 taka nowo艣膰? - zdziwi艂em si臋. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 tu przychodzi艂a艣. Wiedzia艂a艣 o psach...

- Widzia艂am je wcze艣niej, a poza tym ten cz艂owiek opowiada艂 o nich. Po prostu g艂o艣no my艣l臋. To by by艂o okropne, gdyby nadal byli lud藕mi.

艢ledzili nas wzrokiem, a ja zastanawia艂em si臋, czy co艣 zrozumieli z naszej rozmowy.

Parter bardzo si臋 r贸偶ni艂 od wy偶szych kondygnacji. Na obitych boazeri膮 艣cianach wisia艂y oprawione fotografie ps贸w, kogut贸w, niewolnik贸w oraz przedziwnych zwierz膮t. Przez wychodz膮ce na rue des Egouts i zatok臋 wysokie, w膮skie okna przeciska艂y si臋 nieliczne promienie s艂o艅ca, wydobywaj膮c z mroku to pod艂okietnik wy艣cie艂anego czerwon膮 sk贸r膮 fotela, to nie wi臋kszy od ksi膮偶ki fragment ciemnobr膮zowego dywanu, to znowu do po艂owy opr贸偶nion膮 karafk臋. Zrobi艂em trzy kroki naprz贸d... i stan膮艂em jak wryty, poniewa偶 zobaczy艂em id膮cego mi naprzeciw wysokiego m艂odego cz艂owieka o w膮skich ramionach. Na m贸j widok zatrzyma艂 si臋 raptownie z wyrazem zaskoczenia na twarzy, a ja dopiero wtedy si臋 zorientowa艂em, 偶e to tylko moje odbicie w du偶ym, oprawionym w z艂ocon膮 ram臋 zwierciadle. Jednocze艣nie dozna艂em przelotnego, ale mocno dezorientuj膮cego uczucia, kt贸re ogarnia nas czasami, gdy pozornie nieznajoma osoba odwr贸ci si臋 niespodziewanie albo wykona jaki艣 charakterystyczny ruch, a wtedy rozpoznajemy w niej dobrego przyjaciela i dziwimy si臋, 偶e kiedy patrzyli艣my na niego oczami kogo艣 obcego, wygl膮da艂 zupe艂nie inaczej. Ten ch艂opiec o spiczastej brodzie i markotnej minie by艂 mn膮 - tak widzieli mnie Phaedria, David, pan Million i moja ciotka.

- Tutaj w艂a艣ciciel rozmawia z klientami - powiedzia艂a Phaedria. - Je偶eli sprzedaje co艣, co akurat ma na sk艂adzie, jego pracownicy sprowadzaj膮 na d贸艂 pojedyncze egzemplarze, ale ujadanie s艂ycha膰 nawet tutaj. Zaprowadzi艂 tat臋 i mnie na g贸r臋 i pokaza艂 nam wszystko.

- Nawet miejsce gdzie trzyma pieni膮dze? - zapyta艂 David.

- Widzicie t臋 tkanin臋? Wygl膮da jak obicie 艣ciany, ale w rzeczywisto艣ci to tylko zas艂ona. Kiedy tu siedzieli艣my, jaki艣 cz艂owiek przyszed艂 odda膰 mu d艂ug, a on wzi膮艂 pieni膮dze i zani贸s艂 je w艂a艣nie tam.

Za zas艂on膮 znajdowa艂y si臋 drzwi prowadz膮ce do niedu偶ego gabinetu z kolejnymi drzwiami w przeciwleg艂ej 艣cianie. Nigdzie nie by艂o ani 艣ladu sejfu. David w艂ama艂 si臋 do biurka - 艂om wyj膮艂 ze skrzynki z narz臋dziami - ale znale藕li艣my tylko jakie艣 dokumenty. W艂a艣nie zamierza艂em otworzy膰 drugie drzwi, kiedy dobieg艂 zza nich odg艂os podobny do drapania albo szurania.

Przez d艂ug膮 chwil臋 偶adne z nas nie wykona艂o najmniejszego ruchu; ja zastyg艂em z r臋k膮 na klamce, za moimi plecami Phaedria w艂a艣nie zagl膮da艂a pod dywan w poszukiwaniu skrytki, David g艂o艣no oddycha艂 pochylony nad biurkiem. Znowu co艣 zaszura艂o, skrzypn臋艂a deska.

- To jakie艣 zwierz臋 - wyszepta艂 prawie bezg艂o艣nie David. Ostro偶nie cofn膮艂em r臋k臋 i spojrza艂em na niego. Wci膮偶 艣ciska艂 w d艂oniach 艂om i by艂 bardzo blady, ale u艣miecha艂 si臋. - Zwierz臋, kt贸re kto艣 tam uwi膮za艂. To wszystko.

- Sk膮d wiesz?

- Gdyby to by艂 cz艂owiek, albo wyszed艂by, 偶eby sprawdzi膰, co to za ha艂asy, albo ukry艂by si臋 i siedzia艂 cicho.

- David ma racj臋 - odezwa艂a si臋 Phaedria. - Otw贸rz drzwi.

- A je偶eli to nie zwierz臋?

- Zwierz臋.

- Za艂贸偶my jednak, 偶e nie?

Wyczyta艂em odpowied藕 z ich twarzy. David mocniej 艣cisn膮艂 艂om, a ja nacisn膮艂em klamk臋 i pchn膮艂em drzwi.

Pok贸j by艂 du偶y, ale sk膮po umeblowany i bardzo brudny. Jedyne 藕r贸d艂o 艣wiat艂a stanowi艂o okno umieszczone wysoko w przeciwleg艂ej 艣cianie, po艣rodku pomieszczenia sta艂a wielka skrzynia z ciemnego drewna, z 偶elaznymi okuciami, przed ni膮 za艣 le偶a艂o co艣, co w pierwszej chwili wzi膮艂em za stert臋 szmat. Wystarczy艂o jednak, 偶e post膮pi艂em krok naprz贸d, a szmaty drgn臋艂y i spomi臋dzy nich wysun臋艂a si臋 tr贸jk膮tna twarz, jakby modliszki. Brod臋 dzieli艂a od pod艂ogi odleg艂o艣膰 najwy偶ej cala, ale w oczach osadzonych pod wydatnymi 艂ukami brwiowymi p艂on臋艂y niewielkie szkar艂atne ogniki.

- To na pewno to - powiedzia艂a Phaedria. Patrzy艂a nie na twarz, lecz na okut膮 skrzyni臋. - Davidzie, uda ci si臋 j膮 otworzy膰?

- Chyba tak. - Podobnie jak ja, wpatrywa艂 si臋 w oczy stworzenia przyodzianego w 艂achmany. - A co z tym? - zapyta艂 po chwili.

Zanim kt贸re艣 z nas zd膮偶y艂o odpowiedzie膰, istota otworzy艂a usta, ods艂aniaj膮c d艂ugie 偶贸艂toszare z臋by.

- Chory... - wycharcza艂a.

Chyba nikt z nas nie podejrzewa艂, 偶e potrafi m贸wi膰, by艂o wi臋c to dla nas takie samo zaskoczenie, jakby nagle przem贸wi艂a mumia. Ulic膮 przejecha艂 pow贸z, zaterkota艂y 偶elazne obr臋cze k贸艂 po bruku.

- Chod藕my st膮d - b膮kn膮艂 David.

- On jest chory - powiedzia艂a Phaedria. - Nie rozumiecie? W艂a艣ciciel umie艣ci艂 go tutaj, 偶eby si臋 nim opiekowa膰. Jest chory, i tyle.

- Czy w艂a艣nie dlatego 偶e jest chory, przyku艂 go do skrzyni z pieni臋dzmi? - zapyta艂 David z pow膮tpiewaniem.

- To jedyny mebel w pokoju, w dodatku ci臋偶ki. Wystarczy, 偶e podejdziesz i uderzysz go 艂omem w g艂ow臋. Je艣li si臋 boisz, ja to zrobi臋.

- Nie trzeba.

Podeszli艣my obaj. David wykona艂 w艂adczy gest r臋k膮, w kt贸rej trzyma艂 艂om.

- Hej, ty! Odsu艅 si臋!

Niewolnik wybe艂kota艂 co艣 niezrozumiale i odczo艂ga艂 si臋 na bok, wlok膮c za sob膮 艂a艅cuch. By艂 owini臋ty brudnym, poszarpanym kocem i wydawa艂 si臋 niewiele wi臋kszy od dziecka, chocia偶 mia艂 ogromne r臋ce.

Odwr贸ci艂em si臋 do Phaedrii z zamiarem poproszenia jej, by艣my st膮d odeszli, gdyby okaza艂o si臋, 偶e David nie jest w stanie szybko otworzy膰 skrzyni. Pami臋tam, 偶e zanim cokolwiek us艂ysza艂em albo poczu艂em, otworzy艂a szeroko oczy; wci膮偶 jeszcze zastanawia艂em si臋 dlaczego, kiedy torba Davida upad艂a z 艂oskotem na pod艂og臋, zaraz potem upad艂 m贸j brat, zd膮偶ywszy wyda膰 tylko co艣 jakby zduszone westchnienie. Phaedria wrzasn臋艂a przera藕liwie, a psy na drugim pi臋trze zacz臋艂y w艣ciekle ujada膰.

Wszystko to, rzecz jasna, trwa艂o niewiele ponad sekund臋. Obr贸ci艂em si臋 na pi臋cie niemal w tej samej chwili, kiedy g艂owa Davida uderzy艂a w pod艂og臋. Okaza艂o si臋, 偶e niewolnik chwyci艂 go za kostk臋 i powali艂 silnym szarpni臋ciem; momentalnie odrzuci艂 koc i skoczy艂 na niego.

Chwyci艂em napastnika za kark, przekonany, 偶e kurczowo chwyci si臋 Davida i b臋d臋 musia艂 u偶y膰 wszystkich si艂, by ich roz艂膮czy膰, on jednak, jak tylko poczu艂 m贸j uchwyt, pu艣ci艂 zdobycz i zacz膮艂 si臋 szarpa膰 jak schwytany paj膮k. Mia艂 czworo ramion.

Kiedy to spostrzeg艂em, cisn膮艂em go na pod艂og臋 i odskoczy艂em z obrzydzeniem, jakby kto艣 cisn膮艂 mi szczura w twarz. Ta instynktowna reakcja chyba mi uratowa艂a 偶ycie, bo zada艂 obiema nogami pot臋偶ne kopni臋cie, kt贸re, gdyby trafi艂o w m贸j brzuch, przypuszczalnie by mnie zabi艂o. Sta艂o si臋 jednak inaczej: on potoczy艂 si臋 w jedn膮 stron臋, ja w drug膮, poza zasi臋g 艂a艅cucha. Tymczasem David zd膮偶y艂 si臋 podnie艣膰, Phaedria za艣 na wszelki wypadek odsun臋艂a si臋 jeszcze o krok.

Przez jaki艣 czas przygl膮dali艣my mu si臋 w milczeniu, po czym David zacytowa艂 cierpkim tonem:

Bo przysz艂a Trojan zguba i kres d艂ugiej wojny.

Niezgodne przedtem bogi w jednym zdaniu stoj膮,

Wszystkie Hera sk艂oni艂a; z艂e wisi nad Troj膮.

Nie mieli艣my nastroju do 偶art贸w. Phaedria westchn臋艂a g艂o艣no i zapyta艂a:

- Jak oni to zrobili?

Wyja艣ni艂em, 偶e przypuszczalnie przeszczepili dodatkow膮 par臋 ramion, zmniejszywszy uprzednio naturalny op贸r organizmu przed przyjmowaniem obcej tkanki, oraz 偶e w trakcie operacji najprawdopodobniej usuni臋to mu kilka 偶eber, zast臋puj膮c je elementami bark贸w dawcy.

- Wykonywa艂em podobne eksperymenty na myszach, cho膰 oczywi艣cie na znacznie skromniejsz膮 skal臋, i dlatego jestem zdumiony, 偶e wydaje si臋 mie膰 pe艂n膮 w艂adz臋 w dodatkowych ramionach. Najwi臋cej problem贸w przysparza艂o mi zawsze 艂膮czenie nerw贸w. Ktokolwiek tego dokona艂, z pewno艣ci膮 zanotowa艂 najpierw setki niepowodze艅. Ten niewolnik musi by膰 wart fortun臋.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e wypu艣ci艂e艣 myszy na wolno艣膰 i zaj膮艂e艣 si臋 ma艂pami - zauwa偶y艂 David.

Mia艂em taki zamiar, lecz niestety nie uda艂o mi si臋 go zrealizowa膰. Mocno w膮tpi艂em, czy akurat teraz i w tym miejscu powinni艣my rozmawia膰 na ten temat, i podzieli艂em si臋 z Davidem swymi w膮tpliwo艣ciami.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e chcesz jak najpr臋dzej st膮d wyj艣膰.

Istotnie, chcia艂em, ale przedtem; teraz chcia艂em czego艣 innego, i to znacznie bardziej. Pragn膮艂em przeprowadzi膰 operacj臋 na tej istocie, by dok艂adnie pozna膰 jej budow臋 wewn臋trzn膮, mocniej ni偶 David albo Phaedria kiedykolwiek pragn臋li pieni臋dzy. David lubi艂 my艣le膰, 偶e jest ode mnie odwa偶niejszy. Wiedzia艂em wi臋c dobrze, jak powinienem post膮pi膰.

- Je艣li chcesz uciec, nie kr臋puj si臋, ale wola艂bym, 偶eby艣 si臋 mn膮 nie zas艂ania艂 - odpar艂em.

Dobrze zagra艂em. David zmierzy艂 mnie niech臋tnym spojrzeniem i powiedzia艂:

- Dobra, dobra. W takim razie jak go zabijemy?

- Mo偶emy stan膮膰 tu偶 poza zasi臋giem jego ramion i rzuca膰 w niego ci臋偶kimi przedmiotami - zaproponowa艂a Phaedria.

- A on b臋dzie odrzuca艂 to, co nie trafi w cel.

Podczas naszej rozmowy czteror臋ki niewolnik ani na chwil臋 nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰. By艂em pewien, 偶e rozumie przynajmniej cz臋艣膰 z tego, co m贸wimy, da艂em wi臋c znak Davidowi i Phaedrii, by艣my przeszli do s膮siedniego pokoju. Zamkn膮艂em drzwi.

- Nie chcia艂em, 偶eby nas s艂ysza艂 - wyja艣ni艂em. - Gdyby艣my mieli jakie艣 dzidy albo w艂贸cznie, mogliby艣my go zabi膰, nie zbli偶aj膮c si臋 zanadto. Czekam na pomys艂y.

David bezradnie podrapa艂 si臋 po g艂owie, Phaedria natomiast powiedzia艂a:

- Czekajcie! Co艣 sobie przypomnia艂am.

Zmarszczy艂a brwi i przez chwil臋 udawa艂a, 偶e szuka w pami臋ci, cho膰 w rzeczywisto艣ci chodzi艂o jej wy艂膮cznie o to, by艣my czekali w napi臋ciu na jej s艂owa.

- I co? - nie wytrzyma艂 wreszcie David.

Strzeli艂a palcami.

- Tyczki do okien. Wiecie, te d艂ugie kije z haczykami na ko艅cu. Pami臋tacie okna w du偶ym pokoju? S膮 bardzo wysoko. Kiedy tu byli艣my, przyszed艂 s艂u偶膮cy z tak膮 tyczk膮 i otworzy艂 okno. Powinny gdzie艣 tu by膰.

Po kr贸tkich poszukiwaniach znale藕li艣my dwa takie kije. Wygl膮da艂o na to, 偶e nadaj膮 si臋 do naszych potrzeb: mia艂y oko艂o sze艣ciu st贸p d艂ugo艣ci, niespe艂na p贸艂tora cala 艣rednicy i by艂y wykonane z twardego drewna. David zamarkowa艂 atak na Phaedri臋, po czym zapyta艂:

- Z czego zrobimy groty?

W kieszeni na piersi mia艂em skalpel, z kt贸rym nigdy si臋 nie rozstawa艂em. Przytwierdzi艂em go do ko艅ca kija ta艣m膮 izolacyjn膮 - na szcz臋艣cie David mia艂 j膮 przy pasku, a nie w torbie z narz臋dziami. D艂ugo si臋 zastanawiali艣my, z czego zrobi膰 drugi grot, a偶 wreszcie m贸j brat zaproponowa艂 kawa艂ek szk艂a.

- Nie mo偶emy st艂uc szyby, bo us艂ysz膮 nas na zewn膮trz - powiedzia艂a Phaedria. - Jeste艣 pewien, 偶e taki grot nie z艂amie si臋 przy pierwszym uderzeniu?

- Nie, je偶eli szk艂o b臋dzie wystarczaj膮co grube. Patrzcie tutaj. Spojrza艂em... i ponownie zobaczy艂em w艂asn膮 twarz. David wskazywa艂 wielkie zwierciad艂o, kt贸re sprawi艂o mi tak膮 niespodziank臋, kiedy tutaj wszed艂em. Uderzy艂 w nie butem. Rozpad艂o si臋 na niezliczone fragmenty z trzaskiem, kt贸ry wywo艂a艂 kolejn膮 fal臋 w艣ciek艂ego ujadania. Nast臋pnie wybra艂 d艂ugi, tr贸jk膮tny kawa艂ek i podni贸s艂 go do 艣wiat艂a; od艂amek lustra zal艣ni艂 jak drogocenny klejnot.

- Chyba nie gorszy od tych, kt贸re robili na Sainte Anne z agatu i jaspisu, co?

***

Uzgodnili艣my, 偶e zajdziemy go z dw贸ch stron. Niewolnik wskoczy艂 na skrzyni臋 i obserwowa艂 nas stamt膮d ze spokojem, przenosz膮c wzrok z Davida na mnie i z powrotem. Kiedy zbli偶yli艣my si臋 na wystarczaj膮c膮 odleg艂o艣膰, David zaatakowa艂 jako pierwszy.

Niewolnik wykona艂 unik, dzi臋ki czemu szklane ostrze tylko prze艣lizgn臋艂o mu si臋 po 偶ebrach, po czym chwyci艂 za drzewce i poci膮gn膮艂 ku sobie. Ja tak偶e wykona艂em pchni臋cie, lecz chybi艂em; nim zd膮偶y艂em odzyska膰 r贸wnowag臋, on zeskoczy艂 ju偶 ze skrzyni i rzuci艂 si臋 na Davida. Zacz膮艂em uderza膰 moj膮 w艂贸czni膮, us艂ysza艂em przera藕liwy krzyk brata, ujrza艂em tryskaj膮c膮 t臋tnicz膮 krew i dopiero wtedy zorientowa艂em si臋, 偶e trafi艂em go w udo. Natychmiast odrzuci艂em bro艅, po czym da艂em susa przez skrzyni臋 i przy艂膮czy艂em si臋 do walki wr臋cz.

Niewolnik czeka艂 na mnie, le偶膮c na wznak, z wystawionymi w g贸r臋 nogami i ramionami. Wygl膮da艂 jak gigantyczny, szczerz膮cy z臋by paj膮k. Z pewno艣ci膮 by mnie udusi艂, gdyby nie David, kt贸ry chyba zupe艂nie przypadkowo akurat wtedy zas艂oni艂 mu oczy przedramieniem, dzi臋ki czemu cztery r臋ce nie zacisn臋艂y si臋 na moim gardle.

Niewiele pozostaje do opowiedzenia. Niewolnik odepchn膮艂 Davida, przyci膮gn膮艂 mnie do siebie i usi艂owa艂 rozszarpa膰 mi gard艂o z臋bami, ja jednak wbi艂em mu kciuk w oko, Phaedria natomiast (okaza艂a si臋 znacznie odwa偶niejsza, ni偶 przypuszcza艂em) w艂o偶y艂a mi do wolnej r臋ki w艂贸czni臋 Davida. Wbi艂em szklane ostrze w gard艂o czworor臋kiej istoty, przerzynaj膮c obie t臋tnice i krta艅. Nast臋pnie za艂o偶yli艣my opask臋 na udo Davida i uciekli艣my - bez pieni臋dzy i bez wiedzy, o jak膮 pragn膮艂em si臋 wzbogaci膰. Marydol pomog艂a nam odtransportowa膰 Davida do domu, gdzie powiedzieli艣my panu Millionowi, 偶e potkn膮艂 si臋 i upad艂 podczas penetrowania starego opuszczonego budynku. W膮tpi臋 jednak, 偶eby nam uwierzy艂.

Jest jeszcze co艣, co powinienem powiedzie膰 o tym zdarzeniu - to znaczy o zabiciu niewolnika - chocia偶 kusi mnie, 偶eby przej艣膰 od razu do opisu odkrycia, kt贸rego dokona艂em wkr贸tce potem i kt贸re, przynajmniej wtedy, odcisn臋艂o na mnie znacznie silniejsze pi臋tno. Chodzi tylko o ulotne wra偶enie, dodatkowo - jestem tego pewien - wyolbrzymione i zniekszta艂cone w moich wspomnieniach. Ot贸偶 kiedy podrzyna艂em gard艂o niewolnikowi, dostrzeg艂em w jego oczach (moja twarz by艂a tu偶 przy jego twarzy, 艣wiat艂o pada艂o z okna za moimi plecami) swoje podw贸jne odbicie w jego t臋cz贸wkach. Przez chwil臋 wydawa艂o mi si臋, 偶e nasze twarze s膮 do siebie bardzo podobne. Nie jestem w stanie o tym zapomnie膰, szczeg贸lnie w kontek艣cie uzyskanych od doktora Marscha informacji o klonowaniu oraz opinii handlarza dzie膰mi, jak膮 cieszy艂 si臋 m贸j ojciec, kiedy mia艂em kilka lat. Od momentu uwolnienia staram si臋 odnale藕膰 matk臋, czyli kobiet臋 z fotografii, kt贸r膮 pokaza艂a mi ciotka, domy艣lam si臋 jednak, i偶 zdj臋cie to wykonano d艂ugo przed moim przyj艣ciem na 艣wiat, by膰 mo偶e nawet na Ziemi.

Odkrycia, o kt贸rym wspomnia艂em, uda艂o mi si臋 dokona膰 niemal natychmiast po opuszczeniu budynku, w kt贸rym zabi艂em niewolnika. Ot贸偶 spostrzeg艂em, 偶e mamy ju偶 nie jesie艅, tylko 艣rodek lata. Poniewa偶 wszyscy czworo (do艂膮czy艂a do nas stoj膮ca na stra偶y Marydol) niepokoili艣my si臋 o Davida i jednocze艣nie byli艣my zaj臋ci fabrykowaniem jak najmniej nieprawdopodobnej historyjki, kt贸ra pozwoli艂aby wyja艣ni膰, sk膮d si臋 wzi臋艂a jego rana, wstrz膮s, jakiego dozna艂em, nie by艂 a偶 tak wielki, niemniej jednak nie mog艂o by膰 mowy o pomy艂ce: taki wilgotny upa艂 panowa艂 wy艂膮cznie latem. Drzewa - ostatnio widzia艂em je ca艂kiem nagie teraz ugina艂y si臋 pod ci臋偶arem li艣ci, w艣r贸d kt贸rych uwija艂y si臋 wilgi. W fontannie w ogrodzie nie szemra艂a ju偶 ciep艂a woda, kt贸ra mia艂a chroni膰 rury i sam膮 fontann臋 przez zamarzni臋ciem; kiedy zanurzy艂em r臋k臋 w baseniku, stwierdzi艂em, 偶e woda jest ch艂odna jak rosa. Okaza艂o si臋 wi臋c, 偶e okresy utraty 艣wiadomo艣ci, czy te偶 lunatykowania, po偶ar艂y mi ca艂膮 zim臋 i wiosn臋. Poczu艂em si臋 tak, jakbym utraci艂 cz膮stk臋 siebie.

W domu od razu wskoczy艂a mi na rami臋 ma艂pa. By艂em pewien, 偶e to zwierz臋 ojca, p贸藕niej jednak pan Million wyja艣ni艂, 偶e nale偶y do mnie. Podobno przeprowadza艂em na niej do艣wiadczenia w laboratorium, ale przypad艂a mi do gustu i zabra艂em do siebie. Zupe艂nie nie mog艂em sobie jej przypomnie膰, lecz liczne blizny na jej ciele i zdeformowane ko艅czyny 艣wiadczy艂y o tym, 偶e zd膮偶yli艣my zawrze膰 bli偶sz膮 znajomo艣膰.

Popo towarzyszy mi do dzisiaj. Podczas mego pobytu w wi臋zieniu opiekowa艂 si臋 nim pan Million. Przy dobrej pogodzie wci膮偶 jeszcze wspina si臋 na szare, nadgryzione z臋bem czasu mury domu, a kiedy widz臋 go biegaj膮cego po parapetach lub przycupni臋tego na tle nieba, wydaje mi si臋 niekiedy, 偶e m贸j ojciec 偶yje i lada chwila zostan臋 wezwany do biblioteki... ale nie mam o to do niego pretensji.

***

Ojciec nie wezwa艂 lekarza, tylko sam zaj膮艂 si臋 Davidem, i nawet je艣li zaintrygowa艂o go, w jaki spos贸b syn nabawi艂 si臋 takiej rany, w 偶aden spos贸b tego nie okaza艂. Teraz jestem sk艂onny przypuszcza膰 (je艣li takie domys艂y maj膮 jak膮kolwiek warto艣膰), i偶 podejrzewa艂, 偶e to ja u偶y艂em no偶a w jakiej艣 sprzeczce. Wspominam o tym dlatego, 偶e od tej pory zawsze, ilekro膰 zostawali艣my sami, wydawa艂 si臋 mie膰 na baczno艣ci. Nie by艂 tch贸rzem i zd膮偶y艂 przywykn膮膰 do kontakt贸w z najgro藕niejszymi przest臋pcami, niemniej jednak w moim towarzystwie ju偶 nigdy nie pozwoli艂 sobie na pe艂n膮 swobod臋. Naturalnie nie spos贸b wykluczy膰, i偶 przyczyn膮 tego by艂o co艣, co zrobi艂em albo powiedzia艂em podczas zimy, kt贸ra nie pozostawi艂a 艣ladu w mej pami臋ci.

Marydol i Phaedria, a tak偶e moja ciotka i pan Million cz臋sto odwiedzali Davida, w zwi膮zku z czym pok贸j, w kt贸rym go umieszczono, stal si臋 miejscem naszych spotka艅, zak艂贸canych jedynie przez sporadyczne wizyty ojca. Bardzo polubi艂em niewysok膮, jasnow艂os膮 Marydol o 艂agodnym usposobieniu. Nierzadko odprowadza艂em j膮 do domu, w drodze powrotnej za艣 zatrzymywa艂em si臋 na targu niewolnik贸w, tak jak niegdy艣 czyni艂em z panem Millionem i Davidem, kupowa艂em pra偶ony chleb i s艂odk膮 czarn膮 kaw臋, i 艣ledzi艂em przebieg licytacji. Niewolnicy maj膮 najbardziej t臋pe twarze na 艣wiecie, ja jednak wpatrywa艂em si臋 w nie godzinami; min臋艂o sporo czasu, chyba ponad miesi膮c, zanim ca艂kiem nagle i niespodziewanie poj膮艂em, dlaczego to czyni臋. Na podest wyprowadzono m艂odego m臋偶czyzn臋, zamiatacza. Jego twarz i grzbiet by艂y pokryte bliznami po uderzeniach bicza, nie mia艂 wi臋kszo艣ci z臋b贸w, lecz mimo to i tak go rozpozna艂em: wygl膮da艂 jak ja albo jak m贸j ojciec. Przem贸wi艂em do niego, zamierzaj膮c kupi膰 go i uwolni膰, on jednak odpowiedzia艂 z tak膮 s艂u偶alczo艣ci膮 i podda艅stwem, 偶e odwr贸ci艂em si臋 z niesmakiem.

Tej nocy w bibliotece (ojciec wezwa艂 mnie po raz pierwszy od d艂u偶szego czasu) przygl膮da艂em si臋 naszym odbiciom w lustrze zas艂aniaj膮cym wej艣cie do laboratorium. On wydawa艂 si臋 m艂odszy ni偶 w istocie, ja - starszy. Na dobr膮 spraw臋 mogli艣my by膰 tym samym cz艂owiekiem; kiedy stan膮艂 twarz膮 do mnie, a ja, patrz膮c nad jego ramieniem, zobaczy艂em swoj膮 g艂ow臋 wie艅cz膮c膮 korpus o czterech ramionach, odnios艂em wra偶enie, 偶e spogl膮dam na niewolnika, kt贸rego znale藕li艣my w pokoju ze skrzyni膮.

Nie wiem, kto wpad艂 na pomys艂, 偶eby go zabi膰. Pami臋tam tylko tyle, 偶e kt贸rego艣 wieczoru, szykuj膮c si臋 na spoczynek po odprowadzeniu Marydol i Phaedrii, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e wcze艣niej, kiedy wraz z panem Millionem i ciotk膮 siedzieli艣my przy 艂贸偶ku Davida, rozmawiali艣my w艂a艣nie o tym.

Rzecz jasna nie otwarcie. Chyba nawet sami nie zdawali艣my sobie do ko艅ca sprawy, co nam chodzi po g艂owie. Najpierw ciotka wspomnia艂a o pieni膮dzach, kt贸re rzekomo ukry艂, zaraz potem Phaedria przypomnia艂a o luksusowym jachcie, David natomiast m贸wi艂 o organizowanych z przepychem polowaniach i wp艂ywach politycznych, jakie mo偶na zdoby膰 za pieni膮dze.

Ja w milczeniu rozmy艣la艂em o godzinach, tygodniach i miesi膮cach, kt贸re mi odebra艂, o moim ja, kt贸re systematycznie niszczy艂. My艣la艂em o tym, 偶e mo偶e si臋 zdarzy膰, i偶 kt贸rego艣 wieczoru wejd臋 jak zwykle do biblioteki, ockn臋 si臋 za艣 jako starzec i 偶ebrak. Zaraz potem zrozumia艂em, i偶 musz臋 go zabi膰, gdybym bowiem wyjawi艂 mu te my艣li, le偶膮c w narkotycznym transie na sk贸rzanej kozetce, u艣mierci艂by mnie bez najmniejszego wahania.

Uk艂ada艂em plan, czekaj膮c na kamerdynera. Mia艂o oby膰 si臋 bez 艣ledztwa, nawet bez stwierdzenia zgonu. Postanowi艂em go po prostu zast膮pi膰. Z punktu widzenia klient贸w nic si臋 nie zmieni, Phaedria za艣 powie naszym wsp贸lnym znajomym, 偶e posprzecza艂em si臋 z nim i wyjecha艂em. Przez jaki艣 czas nikomu nie b臋d臋 si臋 pokazywa艂, potem za艣, w makija偶u, w zaciemnionym pokoju, zaczn臋 od czasu do czasu przyjmowa膰 wybranych interesant贸w. Oczywi艣cie plan by艂 od pocz膮tku skazany na niepowodzenie, mnie jednak wydawa艂 si臋 w贸wczas ca艂kiem sensowny, a nawet 艂atwy w realizacji. Skalpel spoczywa艂 w mojej kieszeni, gotowy do u偶ycia. Cia艂a mogli艣my si臋 pozby膰 w laboratorium.

Wyczyta艂 to z mojej twarzy. Rozmawia艂 ze mn膮 tak samo jak zawsze, ale by艂em pewien, 偶e wie. W pokoju po raz pierwszy sta艂y kwiaty; przemkn臋艂o mi przez g艂ow臋, 偶e by膰 mo偶e, domy艣li艂 si臋 jeszcze wcze艣niej i poleci艂 je przynie艣膰, jakby chcia艂, by u艣wietni艂y szczeg贸ln膮 okazj臋. Nie kaza艂 mi po艂o偶y膰 si臋 na kozetce, tylko posadzi艂 w fotelu, sam natomiast zaj膮艂 miejsce za biurkiem.

- Dzisiaj b臋dziemy mieli towarzystwo - o艣wiadczy艂.

Patrzy艂em na niego w milczeniu.

- Jeste艣 na mnie w艣ciek艂y. Widzia艂em, jak to w tobie narasta. Czy偶by艣 nie wiedzia艂 kto...

Przerwa艂o mu pukanie do drzwi. Ojciec zawo艂a艂: „Wej艣膰!” i Nerissa wprowadzi艂a jedn膮 z dziewcz膮t, kt贸rej towarzyszy艂 doktor Marsch. Nie spodziewa艂em si臋 go zobaczy膰, jeszcze bardziej jednak zdumia艂 mnie widok dziewczyny w bibliotece mego ojca. S膮dz膮c po tym, 偶e usiad艂a tu偶 przy Marschu, wybra艂 j膮 na t臋 noc.

- Dobry wiecz贸r, doktorze - powiedzia艂 ojciec. - Dobrze si臋 pan bawi?

Marsch ods艂oni艂 w u艣miechu du偶e kwadratowe z臋by. Mia艂 na sobie najmodniejsze ubranie, jego blada cera w dalszym ci膮gu mocno kontrastowa艂a z ciemnym zarostem.

- Owszem, i to zar贸wno duchowo, jak i ciele艣nie - odpar艂. - Widzia艂em na przyk艂ad, jak naga dziewczyna niespotykanych rozmiar贸w, prawdziwa olbrzymka dwa razy wi臋ksza od doros艂ego m臋偶czyzny, przesz艂a przez 艣cian臋.

- To hologramy - powiedzia艂em.

U艣miechn膮艂 si臋 ponownie.

- Wiem. Widzia艂em te偶 wiele innych rzeczy. Zamierza艂em wymieni膰 je wszystkie, lecz chyba znudzi艂bym publiczno艣膰, ogranicz臋 si臋 wi臋c do stwierdzenia, 偶e to niezwyk艂e miejsce... Ale pan przecie偶 doskonale o tym wie.

- Mimo to pochwa艂y wci膮偶 sprawiaj膮 mi ogromn膮 przyjemno艣膰.

- Czy teraz odb臋dzie si臋 dyskusja, o kt贸rej wspomina艂 pan wcze艣niej?

Ojciec spojrza艂 na dziewczyn臋, a ta wsta艂a, poca艂owa艂a doktora Marscha i wysz艂a z pokoju. Ci臋偶kie drzwi zamkn臋艂y si臋 za ni膮 z delikatnym trzaskiem.

***

Jak odg艂os zaskakuj膮cej zapadki albo d藕wi臋k t艂uczonego starego szk艂a.

***

Od tamtej pory wielokrotnie przywo艂ywa艂em we wspomnieniach widok oddalaj膮cej si臋 dziewczyny: pantofle na wysokich obcasach, groteskowo d艂ugie nogi, sukienka z dekoltem na plecach si臋gaj膮cym ko艣ci ogonowej, odkryty kark, utrefione w艂osy ozdobione wst膮偶eczkami i male艅kimi 艣wiate艂kami. Nie mia艂a poj臋cia, 偶e zamykaj膮c za sob膮 drzwi, ko艅czy istnienie 艣wiata takiego, jaki oboje znali艣my.

- Zaczeka na pana - poinformowa艂 m贸j ojciec doktora.

- Nawet je艣li nie zaczeka, z pewno艣ci膮 dostarczy mi pan now膮. - W blasku lamp oczy antropologa zdawa艂y si臋 p艂on膮膰 jak dwa zielone ogniki. - Jak mog臋 panu pom贸c?

- Bada pan mi臋dzy innymi ludzkie rasy. Czy nazwa艂by pan ras膮 grup臋 ludzi my艣l膮cych w podobny spos贸b? I czy tutaj, na Sainte Croix, zbiera pan materia艂y, kt贸re zamierza pan wykorzysta膰 na Ziemi?

- Rzeczywi艣cie, zbieram materia艂y, ale wci膮偶 jeszcze nie wiem, czy wr贸c臋 na ojczyst膮 planet臋. - Chyba wykona艂em jaki艣 gwa艂towny ruch, u艣miechn膮艂 si臋 bowiem do mnie pob艂a偶liwie. - Dziwi ci臋 to?

- Zawsze uwa偶a艂em Ziemi臋 za najwa偶niejszy o艣rodek my艣li naukowej. Bez trudu mog臋 sobie wyobrazi膰 uczonego, kt贸ry opuszcza j膮 w celu przeprowadzenia bada艅 w terenie, ale...

- ...ale nie mie艣ci ci si臋 w g艂owie, 偶eby nie chcia艂 na ni膮 wr贸ci膰? Spr贸buj postawi膰 si臋 na moim miejscu. Na szcz臋艣cie dla mnie, nie ty jeden szanujesz siwe w艂osy i m膮dro艣膰 matki Ziemi. Wasz uniwersytet zaproponowa艂 mi profesur臋 oraz pensj臋 w takiej wysoko艣ci, jak膮 sam wyznacz臋, a tak偶e co drugi rok wolny od prowadzenia zaj臋膰, 偶ebym m贸g艂 si臋 po艣wi臋ci膰 wy艂膮cznie pracy naukowej. Podr贸偶 st膮d na Ziemi臋 trwa dwadzie艣cia lat newtonowskich - co prawda to zaledwie sze艣膰 miesi臋cy czasu subiektywnego, niemniej kiedy tam wr贸c臋, moja wiedza b臋dzie przestarza艂a o czterdzie艣ci lat. Taka perspektywa wcale mi si臋 nie u艣miecha. Obawiam si臋, 偶e wasza planeta zyska艂a wybitnego luminarza nauki.

- Mam wra偶enie, 偶e nieco odbiegamy od tematu - zauwa偶y艂 ojciec.

Marsch skin膮艂 g艂ow膮.

- Chcia艂em jeszcze tylko doda膰, 偶e w艂a艣nie antropolog jest najlepiej przygotowany do tego, by zadomowi膰 si臋 w ka偶dej kulturze, nawet tak dziwnej jak ta, kt贸r膮 otoczy艂a si臋 wasza rodzina. Chyba wolno mi nazywa膰 was rodzin膮, poniewa偶 opr贸cz ciebie tworz膮 j膮 jeszcze dwie osoby. Nie macie nic przeciwko temu, 偶ebym traktowa艂 was jak jednego cz艂owieka? - Spojrza艂 na mnie, jakby w艂a艣nie z mojej strony oczekiwa艂 protestu, a kiedy nie zareagowa艂em, m贸wi艂 dalej: - Mam na my艣li twojego syna Davida, poniewa偶 jest w艂a艣nie synem, a nie bratem twej wci膮偶 odnawiaj膮cej si臋 osobowo艣ci, oraz kobiet臋, kt贸r膮 uwa偶asz za ciotk臋, a kt贸ra w rzczywisto艣ci jest c贸rk膮... Jak by to powiedzie膰?... Jednej z twoich wcze艣niejszych wersji.

- A wi臋c twierdzi pan, 偶e jestem sklonowan膮 kopi膮 ojca. Najwyra藕niej obaj oczekiwali艣cie gwa艂townej reakcji z mojej strony, ale musz臋 was rozczarowa膰: podejrzewa艂em to ju偶 od d艂u偶szego czasu.

- Mi艂o mi to s艂ysze膰 - powiedzia艂 ojciec. - Szczerze m贸wi膮c, kiedy mniej wi臋cej w twoim wieku dokona艂em identycznego odkrycia, wstrz膮sn臋艂o mn膮 do g艂臋bi. Poszed艂em do biblioteki ojca, czyli do pokoju, w kt贸rym teraz siedzimy, zamierzaj膮c go zabi膰.

- I zrobi艂 pan to? - zapyta艂 doktor Marsch.

- Nie wydaje mi si臋, 偶eby to mia艂o jakiekolwiek znaczenie.

Licz膮 si臋 intencje. Mam nadziej臋, 偶e pa艅ska obecno艣膰 cho膰 troch臋 pomo偶e Numerowi Pi膮temu.

- Tak go pan nazywa?

- Dla wygody, bo przecie偶 nazywa si臋 tak samo jak ja.

- Jest pa艅skim pi膮tym sklonowanym dzieckiem?

- Moim pi膮tym eksperymentem? O nie. - W膮skie, zgarbione ramiona okryte wyblak艂膮 purpur膮 starego szlafroka upodabnia艂y ojca do drapie偶nego ptaka. W kt贸rej艣 z ksi膮偶ek rzeczywi艣cie znalaz艂em opis jastrz臋bia o czerwonym grzbiecie. Ulubiona ma艂pa ojca, skurczona ze staro艣ci, wspi臋艂a si臋 na biurko. - Raczej pi臋膰dziesi膮tym, je艣li chce pan wiedzie膰. Produkowa艂em je dla wprawy. Wy, kt贸rzy nigdy tego nie robili艣cie, uwa偶acie, 偶e sprawa jest prosta, poniewa偶 s艂yszeli艣cie o tym, 偶e tak膮 rzecz da si臋 zrobi膰, nie macie jednak najmniejszego poj臋cia o tym, jak trudno unikn膮膰 spontanicznego powstania r贸偶nic. Ka偶dy gen dominuj膮cy musia艂 takim pozosta膰, a 偶e ludzie to nie gruszki, wi臋c nie wszystko da si臋 za艂atwi膰 prostymi kombinacjami z parami gen贸w.

- Czy niszczy艂 pan owoce nieudanych eksperyment贸w?

- Sprzedawa艂 je - powiedzia艂em, zanim zd膮偶y艂 otworzy膰 usta.

- Jeszcze w dzieci艅stwie zastanawia艂em si臋, dlaczego pan Million zawsze przygl膮da si臋 niewolnikom na targu. Teraz ju偶 wiem.

Ukryty w futerale skalpel wci膮偶 mia艂em w kieszeni. Czu艂em go wyra藕nie.

- Pan Million jest chyba nieco bardziej sentymentalny ode mnie - zauwa偶y艂 ojciec - a poza tym ja nie lubi臋 wychodzi膰 z domu. C贸偶, doktorze; chyba b臋dzie pan musia艂 zmieni膰 swoj膮 teori臋, wed艂ug kt贸rej jeste艣my t膮 sam膮 osob膮. Jak pan widzi, s膮 jednak pewne r贸偶nice.

Tym razem nie dopu艣ci艂em do s艂owa doktora Marscha.

- Dlaczego? - zapyta艂em. - Dlaczego w艂a艣nie David i ja? Dlaczego ciotka Jeannine dawno temu? Dlaczego to wci膮偶 trwa?

- W艂a艣nie, dlaczego? - powt贸rzy艂 za mn膮 ojciec. - Zadajemy pytania tylko po to, 偶eby je zadawa膰.

- Nie rozumiem.

- D膮偶臋 do wiedzy na sw贸j temat albo, je艣li walisz, d膮偶ymy do niej. Jeste艣 tu dlatego, 偶e robi艂em i robi臋 akurat to, nie co艣 innego, ja za艣 jestem tutaj, poniewa偶 osobnik, kt贸ry by艂 przede mn膮, te偶 to robi艂, on za艣 z kolei stanowi艂 rezultat eksperyment贸w prowadzonych przez cz艂owieka, kt贸rego umys艂 zosta艂 odtworzony w panu Millionie. Ale to nie wszystko. - Pochyli艂 si臋 do przodu, a stara ma艂pa podnios艂a posiwia艂y pysk i spojrza艂a mu prosto w oczy wielkimi, zdumionymi 艣lepiami. - Pragniemy odkry膰 przyczyn臋 naszych niepowodze艅, pragniemy si臋 dowiedzie膰, dlaczego inni zmieniaj膮 si臋 i rozwijaj膮, a my wci膮偶 trwamy tu w bezruchu.

Pomy艣la艂em o jachcie, o kt贸rym rozmawia艂em z Phaedri膮, i o艣wiadczy艂em:

- Ja tu nie zostan臋.

Doktor u艣miechn膮艂 si臋 ponownie.

- Chyba mnie nie zrozumia艂e艣 - odpar艂 ojciec. - M贸wi膮c „tu”, nie mia艂em na my艣li tego miejsca, lecz pewien etap rozwoju intelektualnego i spo艂ecznego. Sporo podr贸偶owa艂em, ciebie te偶 zapewne to czeka, lecz na koniec...

- ...wr贸ci艂 pan do punktu wyj艣cia - doko艅czy艂 za niego Marsch.

- Znale藕li艣my si臋 w 艣lepej uliczce! - Pierwszy i ostatni raz widzia艂em ojca tak podekscytowanego. Szerokim gestem wskaza艂 p贸艂ki uginaj膮ce si臋 pod ci臋偶arem zeszyt贸w, notes贸w i ta艣m. - I to po tylu pokoleniach! Nie zdobyli艣my s艂awy ani nawet w艂adzy na tej n臋dznej planetce! Co艣 trzeba zmieni膰, ale co? - Wpatrywa艂 si臋 w Marscha p艂on膮cym spojrzeniem.

- Nie jeste艣cie wyj膮tkiem - powiedzia艂 doktor z u艣miechem.

- Wiem, 偶e to brzmi jak truizm, ale mia艂em na my艣li ci膮g艂e powielanie tego samego osobnika. Odk膮d sta艂o si臋 to mo偶liwe, czyli na jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰 lat przed ko艅cem dwudziestego wieku, na Ziemi cz臋sto si臋gano po t臋 metod臋. Po偶yczyli艣my okre艣lenie od in偶ynier贸w i nazwali艣my to zjawisko procesem relaksacji - mo偶e nie najpi臋kniejsza nazwa, ale najbli偶sza prawdzie. Wie pan, co to jest relaksacja?

- Nie.

- Istniej膮 zagadnienia, kt贸re mo偶na rozwi膮za膰 wy艂膮cznie stosuj膮c kolejne przybli偶enia. We藕my na przyk艂ad problem wymiany ciep艂a z otoczeniem: pocz膮tkowo nie da si臋 precyzyjnie okre艣li膰 temperatury na powierzchni obiektu o skomplikowanym kszta艂cie. Mimo to in偶ynier, a raczej jego komputer, jest w stanie przyj膮膰 sensowne za艂o偶enia, sprawdzi膰 je, a potem, na podstawie wynik贸w, poczyni膰 kolejne za艂o偶enia. W miar臋 jak zwi臋ksza si臋 liczba przybli偶e艅, prowadzone r贸wnolegle eksperymenty coraz bardziej upodabniaj膮 si臋 do siebie, a偶 w ko艅cu nie spos贸b m贸wi膰 o jakichkolwiek r贸偶nicach. W艂a艣nie dlatego twierdz臋, 偶e w gruncie rzeczy jeste艣cie t膮 sam膮 osob膮.

Ojciec wyra藕nie zacz膮艂 si臋 niecierpliwi膰.

- Chc臋, aby wyt艂umaczy艂 pan Numerowi Pi膮temu, 偶e eksperymenty, kt贸re na nim przeprowadzam, a szczeg贸lnie terapeutyczne seanse narkotykowe, kt贸rych tak nie lubi, s膮 niezb臋dne, i je艣li mamy osi膮gn膮膰 co艣 wi臋cej, musimy si臋 dowiedzie膰... - Chyba dopiero teraz zda艂 sobie spraw臋, 偶e prawie krzyczy. Umilk艂 raptownie, a kiedy ponownie przem贸wi艂, jego g艂os brzmia艂 prawie normalnie: - Po to w艂a艣nie zosta艂 stworzony zar贸wno on, jak i David. Dzi臋ki nim mia艂em nadziej臋 dowiedzie膰 si臋 czego艣 nowego.

- Bez w膮tpienia takie samo pragnienie towarzyszy艂o panu, kiedy znacznie wcze艣niej powo艂a艂 pan do 偶ycia doktor Veil - zauwa偶y艂 Marsch. - Je艣li jednak chodzi o badania, kt贸re przeprowadza pan na swojej m艂odszej kopii, to r贸wnie dobrze m贸g艂bym jemu pom贸c bada膰 pana.

- Chwileczk臋! - wykrzykn膮艂em. - Wci膮偶 pan powtarza, 偶e jeste艣my identyczni, ale to nieprawda! Owszem, pod pewnymi wzgl臋dami jeste艣my do siebie podobni, ale ja nie jestem taki sam jak ojciec.

- Wy艂膮cznie za spraw膮 r贸偶nicy wieku. Ile masz lat? Osiemna艣cie, prawda? - Spojrza艂 na mego ojca. - A pan co najmniej pi臋膰dziesi膮t. Tak naprawd臋 istniej膮 tylko dwie si艂y, kt贸re powoduj膮 powstawanie r贸偶nic mi臋dzy lud藕mi: dziedziczenie i 艣rodowisko, to co wrodzone i to co nabyte. Poniewa偶 osobowo艣膰 kszta艂tuje si臋 g艂贸wnie podczas pierwszych trzech lat 偶ycia, decyduj膮c膮 rol臋 odgrywa 艣rodowisko domowe. Ka偶dy cz艂owiek rodzi si臋 w jakim艣 艣rodowisku domowym, nawet je艣li jest tak surowe i nieprzyjazne, 偶e natychmiast go zabija, nikt za艣 - z wyj膮tkiem sytuacji zwanych przez nas relaksacj膮 antropologiczn膮 - nie tworzy sobie sam tego 艣rodowiska. On je ju偶 zastaje, ukszta艂towane przez poprzednie pokolenie.

- Tylko dlatego 偶e obaj wychowywali艣my si臋 w tym samym domu, nie mo偶e pan...

- W domu, kt贸ry sam pan zbudowa艂, wyposa偶y艂 i zaludni艂 wedle swego uznania. Zostawmy to jednak na boku. Proponuj臋, 偶eby艣my teraz porozmawiali o cz艂owieku, kt贸rego 偶aden z was nie widzia艂, urodzonym w miejscu stworzonym przez rodzic贸w bardzo r贸偶ni膮cych si臋 od niego, czyli o tym, kt贸ry jako pierwszy...

Przesta艂em go s艂ucha膰. Przyszed艂em, 偶eby zamordowa膰 ojca, a nie mog艂em tego dokona膰, dop贸ki doktor Marsch by艂 tutaj. Obserwowa艂em go, pochylonego do przodu w fotelu, wykonuj膮cego oszcz臋dne gesty bia艂ymi r臋kami o d艂ugich palcach, poruszaj膮cego ustami okolonymi ciemnym zarostem, lecz nie s艂ysza艂em ani s艂owa z tego, co m贸wi艂, zupe艂nie jakbym og艂uch艂 albo jakby jemu pozosta艂a jedynie umiej臋tno艣膰 porozumiewania si臋 za pomoc膮 my艣li, a ja zdemaskowa艂em je jako g艂upie k艂amstwa i odgrodzi艂em si臋 od nich.

- Pan jest z Sainte AnnE - powiedzia艂em.

Przerwa艂 w po艂owie bezsensownego zdania i spojrza艂 na mnie ze zdziwieniem.

- Owszem, sp臋dzi艂em tam kilka lat.

- Pan si臋 tam urodzi艂 i studiowa艂 antropologi臋 z ksi膮偶ek wydrukowanych na Ziemi przed dwudziestu laty. W stu albo pi臋膰dziesi臋ciu procentach jest pan aborygenem, my za艣 jeste艣my lud藕mi.

Marsch zerkn膮艂 z ukosa na mego ojca.

- Aborygeni wygin臋li. Uczeni z Sainte Anne s膮 zgodni co do tego, 偶e wymarli co najmniej sto lat temu.

- Nie wierzy艂 pan w to, kiedy przyszed艂 pan zobaczy膰 si臋 z moj膮 ciotk膮.

- Nigdy nie uzna艂em s艂uszno艣ci hipotezy Veila, a pr贸bowa艂em skontaktowa膰 si臋 osobi艣cie ze wszystkimi, kt贸rzy publikowali prace z interesuj膮cej mnie dziedziny. Wybaczcie, ale nie mam czasu s艂ucha膰 tych bzdur.

- Jest pan aborygenem i nigdy nie by艂 pan na Ziemi.

Niebawem zosta艂em sam na sam z ojcem.

***

Wi臋ksz膮 cz臋艣膰 wyroku odbywa艂em w obozie pracy w Poszarpanych G贸rach. Zazwyczaj przebywa艂o w nim zaledwie stu pi臋膰dziesi臋ciu wi臋藕ni贸w, po ostrej zimie za艣 ich liczba spada艂a nawet do niespe艂na osiemdziesi臋ciu. 艢cinali艣my drzewa, przerabiali艣my je na w臋giel drzewny, kt贸ry p贸藕niej s艂u偶y艂 nam za opa艂, a kiedy dobrali艣my odpowiednie ga艂臋zie, robili艣my z nich prymitywne narty. Podczas wypraw powy偶ej granicy lasu zbierali艣my s艂ony mech, podobno maj膮cy w艂a艣ciwo艣ci lecznicze, oraz uk艂adali艣my plany na wypadek, gdyby ze zbocza zesz艂a kamienna lawina i zniszczy艂a strzeg膮ce nas maszyny, chocia偶 nie zdarzy艂o si臋, 偶eby jaki艣 g艂az chocia偶 drgn膮艂. Praca by艂a ci臋偶ka, nasi stra偶nicy traktowali nas dok艂adnie tak, jak ich zaprogramowano, dzi臋ki czemu nie istnia艂 problem nadmiernej brutalno艣ci ani pob艂a偶liwo艣ci wobec nielicznych faworyt贸w. Tylko elegancko ubrani ludzie zasiadaj膮cy przy prezydialnych sto艂ach mogli sobie pozwoli膰 na okrucie艅stwo albo 艂agodno艣膰.

A przynajmniej tak im si臋 zdawa艂o. Niekiedy godzinami opowiada艂em stra偶nikom o panu Millionie; w k膮cie, w kt贸rym spa艂em, znalaz艂em raz kawa艂ek mi臋sa, kiedy indziej kostk臋 cukru, brudn膮 i porowat膮 jak zwietrza艂y okruch piaskowca.

Zbrodniarz nie mo偶e odnie艣膰 偶adnych korzy艣ci ze swego uczynku, s膮d jednak - dowiedzia艂em si臋 o tym du偶o p贸藕niej - nie znalaz艂 偶adnych dowod贸w przemawiaj膮cych za tym, 偶e David by艂 naprawd臋 synem mego ojca, i uczyni艂 moj膮 ciotk臋 jedyn膮 spadkobierczyni膮 ca艂ego maj膮tku. Ciotka umar艂a wkr贸tce potem, ja za艣 otrzyma艂em list od jakiego艣 prawnika z informacj膮, 偶e na mocy spisanego przez ni膮 testamentu zosta艂em w艂a艣cicielem „du偶ego domu w Port-Mimizon, wraz ze wszystkimi sprz臋tami i wyposa偶eniem”. Z listu dowiedzia艂em si臋 r贸wnie偶, 偶e dom ten, „po艂o偶ony przy Saltimbanque Street 666, obecnie znajduje si臋 pod opiek膮 zrobotyzowanego stra偶nika”. Poniewa偶 zrobotyzowani stra偶nicy, pod kt贸rych opiek膮 ja si臋 znajdowa艂em, nie zgodzili si臋 udost臋pni膰 mi materia艂贸w pi艣miennych, list pozosta艂 bez odpowiedzi.

Czas mija艂 na skrzyd艂ach ptak贸w. Jesieni膮 znajdowa艂em martwe skowronki u podn贸偶a p贸艂nocnych urwisk, wiosn膮 natomiast u podn贸偶a po艂udniowych.

Dosta艂em list od pana Milliona. Wi臋kszo艣膰 dziewcz膮t odesz艂a podczas 艣ledztwa w sprawie 艣mierci mego ojca, pozosta艂e musia艂 odprawi膰 po zgonie ciotki, poniewa偶 stwierdzi艂, 偶e b臋d膮c maszyn膮, nie jest w stanie zdoby膰 sobie nale偶nego pos艂uchu. David przeni贸s艂 si臋 do stolicy, Phaedria dobrze wysz艂a za m膮偶, Marydol zosta艂a sprzedana przez rodzic贸w. Data na li艣cie by艂a o trzy lata p贸藕niejsza od daty mego procesu, nie mia艂em jednak poj臋cia, ile czasu min臋艂o od wys艂ania listu. S膮dz膮c po wygl膮dzie koperty, wielokrotnie otwierano j膮 i zalepiano.

Jaki艣 morski ptak, chyba g艂uptak, wyczerpany walk膮 z wichur膮 wyl膮dowa艂 w obozie. Zabili艣my go i zjedli艣my.

Jeden ze stra偶nik贸w oszala艂, spali艂 偶ywcem pi臋tnastu wi臋藕ni贸w, po czym przez ca艂膮 noc toczy艂 z pozosta艂ymi stra偶nikami bitw臋 na miecze z bia艂ego i b艂臋kitnego 艣wiat艂a. Na jego miejsce nie przys艂ano nowego.

Razem z kilkoma wi臋藕niami przeniesiono mnie do obozu po艂o偶onego dalej na p贸艂noc, gdzie zagl膮da艂em w przepa艣ci tak g艂臋bokie, 偶e kiedy str膮ci艂em kamie艅, s艂ysza艂em, jak spadaj膮c obija si臋 o czerwonawe 艣ciany i poci膮ga za sob膮 szybko wzbieraj膮c膮 lawin臋, do moich uszu nigdy jednak nie dotar艂 odg艂os uderzenia w dno skryte w nieprzeniknionej ciemno艣ci.

Wyobra偶a艂em sobie, 偶e s膮 ze mn膮 ludzie, kt贸rych zna艂em. Kiedy kuli艂em si臋 na wietrze nad misk膮 zupy, Phaedria siada艂a na s膮siedniej 艂awce i z u艣miechem opowiada艂a o przyjaci贸艂kach. David godzinami gra艂 w squasha na klepisku pe艂ni膮cym funkcj臋 placu apelowego, spa艂 za艣 przy 艣cianie w moim k膮cie. Marydol trzyma艂a mnie za r臋k臋, kiedy z pi艂膮 na ramieniu szed艂em w g贸ry.

Stopniowo wszyscy stawali si臋 coraz mniej rzeczywi艣ci, ale nawet w ostatnim roku odbywania kary codziennie przed za艣ni臋ciem powtarza艂em sobie, 偶e nazajutrz z samego rana pan Million zabierze nas do biblioteki, i codziennie rano budzi艂em si臋 z l臋kiem, 偶e przyszed艂 po mnie kamerdyner ojca.

***

A potem mnie i trzem innym wi臋藕niom powiedziano, 偶e mamy si臋 przenie艣膰 do kolejnego obozu. Zabrali艣my ze sob膮 prowiant, lecz i tak ma艂o nie umarli艣my z g艂odu i wycie艅czenia. Kiedy dotarli艣my na miejsce, okaza艂o si臋, 偶e musimy i艣膰 jeszcze dalej, i dopiero tam, w trzecim obozie, zostali艣my przes艂uchani nie przez wi臋藕ni贸w takich jak my, lecz przez wolnych ludzi w mundurach, kt贸rzy notowali ka偶de nasze s艂owo. Nast臋pnie kazali nam si臋 wyk膮pa膰, spali膰 stare ubrania, po czym dostali艣my g臋st膮 zup臋 z mi臋sem i kasz膮.

Dopiero wtedy stopniowo zacz膮艂em dopuszcza膰 do siebie my艣l, co to wszystko mo偶e oznacza膰. Zanurzy艂em w zupie kawa艂ek chleba, wyj膮艂em go, ociekaj膮cy t艂uszczem, z przyklejonymi kawa艂eczkami mi臋sa i ziarnami kaszy, i pomy艣la艂em o opiekanym chlebie i s艂odkiej kawie na targu nie jak o czym艣 z odleg艂ej przesz艂o艣ci, tylko jak o czym艣, co dopiero mnie czeka. Zacz臋艂y mi si臋 trz膮艣膰 r臋ce, tak 偶e nie by艂em w stanie utrzyma膰 ani miski, ani 艂y偶ki; najch臋tniej rzuci艂bym wszystko i z krzykiem pogna艂 na druty.

Trzeciego dnia zapakowano nas (by艂o nas ju偶 sze艣ciu) na ci膮gni臋ty przez mu艂a w贸zek, kt贸ry tak d艂ugo jecha艂 w d贸艂 kr臋tymi drogami, a偶 po zimie konaj膮cej za naszymi plecami nie pozosta艂 偶aden 艣lad, znik艂y brzozy i 艣wierki, natomiast na ga艂臋ziach rosn膮cych po obu stronach drogi kasztanowc贸w i d臋b贸w pojawi艂y si臋 kwiaty.

Na ulicach Port-Mimizon roi艂o si臋 od ludzi. Gdyby nie to, 偶e pan Million wynaj膮艂 dla mnie lektyk臋, bez w膮tpienia zgubi艂bym si臋 w okamgnieniu. Poleci艂em, by nosiciele zatrzymali si臋 na chwil臋, i kupi艂em gazet臋 (za pieni膮dze, kt贸re mi przekaza艂), chcia艂em bowiem sprawdzi膰, jak膮 mamy dat臋.

Otrzyma艂em najcz臋艣ciej stosowan膮 w przypadkach takich jak m贸j kar臋 od dw贸ch do pi臋膰dziesi臋ciu lat wi臋zienia, i cho膰 wiedzia艂em dok艂adnie, kiedy zacz膮艂em j膮 odbywa膰, w obozie szybko straci艂em rachub臋 czasu, tak samo jak wsp贸艂wi臋藕niowie. Wystarczy艂o zachorowa膰, by po dziesi臋ciu dniach by膰 pewnym, 偶e min臋艂y co najmniej dwa lata. Nie zapami臋ta艂em ani jednego tytu艂u, 偶adnego fragmentu tekstu z tej gazety. Przez ca艂膮 drog臋 do domu czyta艂em wci膮偶 od nowa dat臋 pod winiet膮.

Dziewi臋膰 lat.

Kiedy zamordowa艂em ojca, mia艂em lat osiemna艣cie, teraz wi臋c liczy艂em ich sobie dwadzie艣cia siedem, ale wcale bym si臋 nie zdziwi艂, gdyby si臋 okaza艂o, 偶e stukn臋艂a mi ju偶 czterdziestka.

***

艢ciany naszego domu z odpadaj膮cym p艂atami szarym tynkiem nic si臋 nie zmieni艂y. 呕elazny pies z trzema wilczymi g艂owami nadal sta艂 w ogrodzie, ale fontanna milcza艂a, a k臋py mchu i paproci poprzerasta艂y chwastami. Pan Million zap艂aci艂 nosicielom i otworzy艂 kluczem drzwi, kt贸re za czas贸w mego ojca nigdy nie by艂y zamykane, poniewa偶 strzeg艂 ich kto艣 ze s艂u偶by; w chwili kiedy to uczyni艂, podbieg艂a do nas niebywale wysoka i ko艣cista kobieta handluj膮ca pralinkami na ulicy. By艂a to Nerissa. Mia艂em wi臋c ju偶 s艂u偶膮cego i, gdybym tylko zechcia艂, mog艂em mie膰 kobiet臋 do 艂贸偶ka, cho膰 nie by艂bym w stanie jej zap艂aci膰.

***

Teraz powinienem chyba wyja艣ni膰, co sk艂oni艂o mnie do podj臋cia kilkudniowego ju偶 trudu pisania tej relacji, oraz wyt艂umaczy膰, dlaczego uzna艂em za stosowne to wyja艣ni膰. Bardzo prosz臋. Ot贸偶 pisz臋 po to, 偶eby ods艂oni膰 si臋 przed sob膮, a tak偶e dlatego 偶e wiem, i偶 kiedy艣 przeczytam te s艂owa i b臋d臋 si臋 im dziwi艂. Jednak zanim to nast膮pi, mo偶e zdo艂am rozwik艂a膰 swoj膮 tajemnic臋, a mo偶e przestanie mi ju偶 zale偶e膰 na jej wyja艣nieniu.

Min臋艂y ju偶 trzy lata, odk膮d jestem z powrotem na wolno艣ci. Kiedy weszli艣my z Neriss膮 do domu, zastali艣my go w op艂akanym stanie, moja ciotka bowiem - powiedzia艂 mi o tym pan Million - po艣wi臋ci艂a ostatnie tygodnie 偶ycia intensywnym poszukiwaniom skarbu, rzekomo ukrytego przez mego ojca. Nie znalaz艂a go, a ja w膮tpi臋, czy ktokolwiek zdo艂a dokona膰 tej sztuki. Poniewa偶 zna艂em charakter ojca lepiej ni偶 ona, jestem niemal pewien, 偶e wi臋ksz膮 cz臋艣膰 dochod贸w przeznacza艂 na eksperymenty i niezb臋dn膮 aparatur臋. Pocz膮tkowo znalaz艂em si臋 w dotkliwych tarapatach finansowych, ale nasz dom zd膮偶y艂 zyska膰 tak膮 reputacj臋, 偶e gdy tylko rozesz艂a si臋 pog艂oska, i偶 znowu otworzy艂 podwoje, zacz臋艂y do艅 masowo 艣ci膮ga膰 kobiety poszukuj膮ce kupc贸w oraz m臋偶czy藕ni szukaj膮cy kobiet, kt贸re mogliby kupi膰. Jak si臋 okaza艂o, wystarczy umo偶liwi膰 im spotkanie. Mam teraz dobry personel; jest z nami tak偶e Phaedria, kt贸rej ma艂偶e艅stwo okaza艂o si臋 niezbyt udane. Wczorajszej nocy, kiedy pracowa艂em w laboratorium, us艂ysza艂em j膮 pod drzwiami biblioteki. Otworzy艂em - by艂a tam z dzieckiem. Kiedy艣 po nas przyjd膮.

„Opowie艣膰” Johna V. Marscha

Je艣li pragniesz posi膮艣膰 wszystko,

nie wolno ci po偶膮da膰 niczego.

Je艣li pragniesz sta膰 si臋 wszystkim,

Musisz chcie膰 by膰 niczym.

Je艣li pragniesz wiedzie膰 wszystko,

Musisz stara膰 si臋 nie wiedzie膰 niczego.

Albowiem je艣li zapragniesz posi膮艣膰

cokolwiek, nie zdo艂asz posi膮艣膰

Boga jako swego jedynego skarbu.

艢wi臋ty Jan od Krzy偶a


Dziewczyna o imieniu Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru 偶y艂a w krainie ruchomych kamieni, gdzie lata s膮 d艂u偶sze, i przysz艂o to na ni膮 tak, jak przychodzi na kobiety: jej cia艂o sta艂o si臋 grube i niezgrabne, z nabrzmia艂ych piersi zacz臋艂o si臋 s膮czy膰 mleko. Kiedy po jej udach sp艂yn臋艂y gor膮ce strugi, matka zaprowadzi艂a j膮 w miejsce, gdzie rodz膮 si臋 ludzie, u zbiegu dw贸ch skalnych ostr贸g. Tam, na g艂adkim piasku, przy kamieniu, za zas艂on膮 krzew贸w, gdzie wszystko, czego nie wida膰, sprzyja matkom, wyda艂a na 艣wiat dw贸ch ch艂opc贸w.

Pierwszy urodzi艂 si臋 o 艣wicie, a poniewa偶 w tej samej chwili zerwa艂 si臋 zimny wiatr wiej膮cy od wschodu, da艂a mu na imi臋 John (oznacza to tyle co „m臋偶czyzna”, wi臋c wszyscy ch艂opcy tak si臋 nazywaj膮) Wschodni Wiatr.

Drugi urodzi艂 si臋 nie tak, jak zwykle rodz膮 si臋 ludzie (czyli g艂ow膮 do przodu, jakby si臋 wspinali), lecz stopami, jakby schodzi艂 w d贸艂 z miejsca po艂o偶onego wy偶ej. Babka trzyma艂a w ramionach jego brata i nie wiedzia艂a, 偶e b臋dzie ich dw贸ch, wi臋c przez chwil臋 uderza艂 stopami o ziemi臋, poniewa偶 nie mia艂 go kto wyci膮gn膮膰. Z tego powodu matka nazwa艂a go John St膮paj膮cy po Piasku.

***

Zaraz po urodzeniu syn贸w chcia艂a si臋 podnie艣膰, lecz jej matka nie dopu艣ci艂a do tego.

- Zabijesz si臋 - powiedzia艂a. - Lepiej przystaw ich do piersi, 偶eby艣 nie straci艂a pokarmu.

Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru wzi臋艂a ch艂opc贸w na r臋ce, da艂a im ssa膰, po czym u艂o偶y艂a si臋 z powrotem na zimnym piasku. Jedwabiste w艂osy utworzy艂y wok贸艂 jej g艂owy czarn膮 aureol臋, 艂zy b贸lu pozostawi艂y na policzkach wyra藕ne 艣lady. Matka pocz臋艂a rozgarnia膰 piasek r臋kami, a kiedy dotar艂a do warstwy, w kt贸rej zachowa艂o si臋 jeszcze nieco ciep艂a minionego dnia, przysypa艂a nim nogi dziewczyny.

- Dzi臋kuj臋, matko - powiedzia艂a Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru, wpatrzona w dwie male艅kie twarzyczki, wci膮偶 umazane krwi膮, pij膮ce z niej 艂apczywie.

- Tak samo zrobi艂a moja matka, kiedy ty przysz艂a艣 na 艣wiat. Tak samo ty zrobisz, kiedy b臋d膮 rodzi膰 twoje c贸rki.

- To s膮 ch艂opcy, matko.

- B臋dziesz mia艂a i c贸rki. Skoro prze偶y艂a艣 pierwszy por贸d, prze偶yjesz i nast臋pne.

- Trzeba ich umy膰 w rzece - powiedzia艂a Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru, usiad艂a, a po chwili wsta艂a. By艂a 艂adn膮 dziewczyn膮, lecz jej cia艂o, tak nagle opr贸偶nione, wydawa艂o si臋 teraz obwis艂e i bezkszta艂tne. Zachwia艂a si臋 i pewnie by upad艂a, gdyby nie jej matka, lecz mimo to nie chcia艂a si臋 znowu po艂o偶y膰.

S艂o艅ce wisia艂o ju偶 wysoko na niebie, kiedy dotar艂y do rzeki. Tam w艂a艣nie Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru straci艂a matk臋, kt贸r膮 utopiono na p艂yci藕nie, i Wschodni Wiatr, kt贸rego jej zabrano.

***

St膮paj膮cy po Piasku w wieku trzynastu lat prawie dor贸wnywa艂 wzrostem doros艂emu m臋偶czy藕nie. Na tej planecie, przy kt贸rej zawraca艂y wszystkie statki, lata by艂y bardzo d艂ugie, jego ko艣ci mia艂y wi臋c do艣膰 czasu, by si臋 wyd艂u偶y膰, a ramiona - by si臋 rozrosn膮膰 i nabra膰 si艂y. Nie by艂 oty艂y (w krainie ruchomych kamieni w og贸le nie by艂o oty艂ych ludzi) i zajmowa艂 si臋 zdobywaniem po偶ywienia, cho膰 nawiedza艂y go przedziwne sny. Kiedy zbli偶a艂a si臋 czternasta rocznica jego urodzin, matka, stary Krwawi膮cy Palec oraz Szybkie Stopy uradzili, 偶eby pos艂a膰 go do kap艂ana, wyruszy艂 wi臋c samotnie w w臋dr贸wk臋 po g贸rzystej krainie, gdzie skaliste zbocza pn膮 si臋 w niebo niczym czarne ob艂oki, a wszystko co 偶ywe pierzcha przed wiatrem, s艂o艅cem, py艂em, piaskiem i kamieniami. Szed艂 za dnia, zupe艂nie sam, zawsze na po艂udnie, przed p贸j艣ciem na spoczynek natomiast 艂apa艂 skalne myszy, zabija艂 je i k艂ad艂 obok pos艂ania. Do rana niekiedy znika艂y.

Pi膮tego dnia w po艂udnie dotar艂 do W膮wozu Wiecznego Grzmotu, gdzie mieszka艂 kap艂an. Dzi臋ki szcz臋艣liwemu zbiegowi okoliczno艣ci zdo艂a艂 zabi膰 pseudoba偶anta; ni贸s艂 upominek za ow艂osione nogi, wlok膮c za sob膮 d艂ug膮 nag膮 szyj臋 i 艂ys膮 g艂ow臋 zwierz臋cia. Poniewa偶 wiedzia艂, 偶e w艂a艣nie sta艂 si臋 m臋偶czyzn膮 i 偶e zdo艂a doj艣膰 do w膮wozu przed zachodem s艂o艅ca (orientowa艂 si臋 po charakterystycznych szczeg贸艂ach krajobrazu, kt贸re opisa艂 mu Szybkie Stopy), szed艂 niespiesznie, dumnym krokiem, ale z odrobin膮 l臋ku.

Us艂ysza艂 Wieczny Grzmot, zanim go zobaczy艂. Teren by艂 prawie idealnie p艂aski, upstrzony ska艂ami i krzakami, i nic nie wskazywa艂o na to, 偶e tu偶 obok zaczyna si臋 przepa艣膰. S艂ycha膰 by艂o s艂aby, basowy pomruk. W pewnej chwili St膮paj膮cy po Piasku ujrza艂 delikatn膮 mgie艂k臋. Z pewno艣ci膮 nie mog艂a 艣wiadczy膰 o obecno艣ci w膮wozu, widzia艂 bowiem przez ni膮 dalszy ci膮g skalistego p艂askowy偶u, pomruk za艣 by艂 ledwo s艂yszalny.

Po kolejnych trzech krokach pomruk przeistoczy艂 si臋 w og艂uszaj膮cy ryk. Ziemia dr偶a艂a pod stopami. W kamienistym gruncie otworzy艂a si臋 w膮ska szczelina, na kt贸rej dnie pieni艂a si臋 bia艂a kipiel. Rozpylona woda w okamgnieniu sp艂uka艂a kurz z cia艂a St膮paj膮cego po Piasku, do tej pory by艂o mu gor膮co, a teraz poczu艂 ch艂贸d. Przez g艂adkie, wilgotne kamienie przebiega艂o nieustanne dr偶enie. Usiad艂 ostro偶nie nad przepa艣ci膮, po czym, stopami naprz贸d, jak cz艂owiek, kt贸ry schodzi w d贸艂 z miejsca po艂o偶onego wy偶ej, zag艂臋bi艂 si臋 w W膮w贸z Wiecznego Grzmotu. Grot臋, w kt贸rej mieszka艂 kap艂an, znalaz艂 dopiero na samym dole, przy spienionej wodzie, sk膮d niebo wygl膮da艂o jak szeroka na palec fioletowa wst膮偶ka posypana dziennymi gwiazdami.

***

Wej艣cie do jaskini wype艂nia艂y bryzgi piany i 艂oskot wody, dalej jednak by艂o znacznie ciszej i spokojniej, poniewa偶 skalny korytarz prowadzi艂 w g贸r臋. St膮paj膮cy po Piasku najpierw szed艂 prawie wyprostowany, potem od czasu do czasu podpiera艂 si臋 jedn膮 r臋k膮, wreszcie wspina艂 si臋 jak zwierz臋 na czworakach, trzymaj膮c martwego pseudoba偶anta w z臋bach, a偶 wreszcie jego palce natrafi艂y na stopy kap艂ana, a jego r臋ce zetkn臋艂y si臋 z pomarszczon膮, such膮 sk贸r膮 na nogach. Po omacku po艂o偶y艂 podarunek na ziemi, w艣r贸d pi贸r, ko艣ci i sier艣ci poprzednich ofiar, a nast臋pnie wycofa艂 si臋 ku wej艣ciu do jaskini.

Kiedy nadesz艂a noc, po艂o偶y艂 si臋 w przeznaczonym do tego miejscu i po jakim艣 czasie zdo艂a艂 zasn膮膰, mimo niemilkn膮cego ani na chwil臋 ryku, lecz duch kap艂ana nie odwiedzi艂 go we 艣nie. Le偶a艂 na materacu ze spl膮tanych ga艂臋zi unosz膮cym si臋 na p艂ytkiej wodzie, doko艂a ros艂y ogromne drzewa otoczone gmatwanin膮 przypominaj膮cych w臋偶e korzeni. Mia艂y zupe艂nie bia艂膮 kor臋, jak jawory, pnie za艣 wystrzeliwa艂y na niebotyczn膮 wysoko艣膰, by znikn膮膰 w czarnej masie li艣ci. Jednak we 艣nie St膮paj膮cy po Piasku nie musia艂 zadziera膰 g艂owy, by na nie spojrze膰, poniewa偶 zbiornik wodny, na powierzchni kt贸rego si臋 unosi艂, by艂 tak wielki, 偶e g臋sto rosn膮ce drzewa tworzy艂y jedynie ciemn膮 otoczk臋 na horyzoncie, zas艂aniaj膮c膮 miejsce, gdzie niebo styka si臋 z ziemi膮.

Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e si臋 zmieni艂, cho膰 trudno by艂oby mu powiedzie膰 w jaki spos贸b. Ko艅czyny mia艂 chyba d艂u偶sze, ale s艂absze, lecz nie m贸g艂 si臋 o tym przekona膰, poniewa偶 nimi nie porusza艂. Tak d艂ugo wpatrywa艂 si臋 w niebo, a偶 w ko艅cu zacz臋艂o mu si臋 wydawa膰, 偶e w nie spada. Tratwa ko艂ysa艂a si臋 ledwo wyczuwalnie w takt uderze艅 serca.

By艂y to jego czternaste urodziny, wi臋c gwiazdozbiory zajmowa艂y na firmamencie te same miejsca co w dniu, kiedy przyszed艂 na 艣wiat. Rankiem s艂o艅ce mia艂o wsta膰 w Gor膮czce, ale b艂臋kitny dysk bli藕niaczej planety, kt贸ry w艂a艣nie zacz膮艂 si臋 wy艂ania膰 zza drzew, ca艂kowicie zas艂ania艂 dwie jasne gwiazdy Dziecka Mroku. Planety by艂y zupe艂nie gdzie indziej ni偶 wtedy. Zmusi艂 si臋, by zapomnie膰 o tym, 偶e 艢nie偶na Kobieta wesz艂a mi臋dzy Pi臋膰 Kwiat贸w, i wyobrazi艂 j膮 sobie na miejscu Ziarna Oczu, gdzie znajdowa艂a si臋 w noc jego urodzin. Szybki powinien by膰 w Mlecznej Dolinie, Nieboszczyk tam, gdzie Utracone 呕yczenia... Na nocnym niebie bezg艂o艣nie hucza艂 Wodospad.

Tu偶 przy jego g艂owie rozleg艂 si臋 chlupot krok贸w. Wschodni Wiatr usiad艂 raptownie, ale dzi臋ki d艂ugiej praktyce zrobi艂 to w taki spos贸b, 偶e tratwa prawie si臋 nie zako艂ysa艂a.

- Czego si臋 nauczy艂e艣?

To by艂 Ostatni G艂os, najwi臋kszy z gwiezdnych w臋drowc贸w, jego nauczyciel.

- Mniej ni偶 oczekiwa艂em - odpar艂 ponuro Wschodni Wiatr. - Obawiam si臋, 偶e zasn膮艂em. Zas艂u偶y艂em na ch艂ost臋.

- Przynajmniej jeste艣 szczery - zauwa偶y艂 Ostatni G艂os.

- Cz臋sto mi powtarza艂e艣, 偶e ten, kto chce i艣膰 naprz贸d, musi przyznawa膰 si臋 do b艂臋d贸w.

- Powtarza艂em ci r贸wnie偶, 偶e nie do oskar偶onego nale偶y wydawanie wyrok贸w.

- A jaki b臋dzie wyrok w tej sprawie? - zapyta艂 Wschodni Wiatr, sil膮c si臋 na oboj臋tno艣膰.

- W zawieszeniu, m贸j najlepszy uczniu. Zasn膮艂e艣.

- Ale tylko na chwil臋. Przy艣ni艂 mi si臋 dziwny sen, zreszt膮 nie po raz pierwszy.

- Wiem.

Spokojny i w艂adczy. Ostatni G艂os pochyli艂 si臋 nad uczniem. By艂 niezwykle wysoki, a b艂臋kitny blask bli藕niaczej planety wydobywa艂 z ciemno艣ci blad膮 twarz, z kt贸rej, jak nakazywa艂a tradycja, codziennie wyrywano cz臋艣膰 zarostu. Sk贸r臋 na bokach g艂owy przypalono mu w G贸rach M臋sko艣ci roz偶arzonym 偶elazem, w zwi膮zku z czym w艂osy, bujniejsze od w艂os贸w niejednej kobiety, tworzy艂y jedynie co艣 w rodzaju sztywnego pi贸ropusza biegn膮cego przez 艣rodek czaszki.

- Znowu 艣ni艂em, 偶e jestem cz艂owiekiem z g贸r i pow臋drowa艂em do 藕r贸de艂 rzeki, by wys艂ucha膰 przepowiedni w 艣wi臋tej grocie. Na swoje usprawiedliwienie mog臋 tylko doda膰, i偶 przy艣ni艂o mi si臋, 偶e k艂ad臋 si臋 spa膰 w pobli偶u wody. - Umilk艂, lecz Ostatni G艂os milcza艂, wi臋c Wschodni Wiatr doda艂: - Liczy艂e艣 na to, 偶e w臋druj臋 w艣r贸d gwiazd, ale, jak widzisz, ten sen by艂 pozbawiony ducha.

- By膰 mo偶e. A co powiedzia艂y ci gwiazdy o jutrzejszym przedsi臋wzi臋ciu? Czy zadmiesz w konch臋?

- Stanie si臋 wedle woli mego Mistrza.

***

St膮paj膮cy, po Piasku obudzi艂 si臋 zesztywnia艂y z zimna. Miewa艂 ju偶 takie sny, ale zazwyczaj szybko o nich zapomina艂, a nawet je艣li ten zawiera艂 jakie艣 przes艂anie, to go nie rozumia艂. Poza tym wiedzia艂 doskonale, 偶e Ostatni G艂os z pewno艣ci膮 nie by艂 kap艂anem, kt贸rego ducha oczekiwa艂. Przez kilka minut zastanawia艂 si臋, czy powinien zosta膰 w w膮wozie tak d艂ugo, a偶 ponownie ogarnie go senno艣膰, lecz ch臋膰 ujrzenia nieba i wspomnienie ciep艂ych promieni s艂o艅ca na p艂askowy偶u odwiod艂y go od tego zamiaru. Zbli偶a艂o si臋 po艂udnie, kiedy, potwornie g艂odny, zako艅czy艂 wspinaczk臋 i pad艂 na nagrzan膮, pokryt膮 warstw膮 py艂u ziemi臋.

Godzin臋 p贸藕niej m贸g艂 ju偶 wsta膰 i pomy艣le膰 o polowaniu. By艂 dobrym my艣liwym, m艂odym i silnym, w dodatku bardziej cierpliwym nawet od d艂ugoz臋bnej kocicy, kt贸ra czatuje rozp艂aszczona na skalnej p贸艂ce dzie艅 albo dwa, my艣l膮c o dzieciach, kt贸re coraz bardziej s艂abn膮, miaucz膮 rozpaczliwie, czekaj膮c jej powrotu, zasypiaj膮, znowu miaucz膮, a偶 wreszcie zjawi si臋 z upolowan膮 zdobycz膮. Kiedy St膮paj膮cy po Piasku by艂 zaledwie rok lub dwa lata m艂odszy, byli te偶 inni, mo偶e nie a偶 tak silni. Po ca艂ym dniu sp臋dzonym na bezowocnym polowaniu wracali z pustymi r臋kami i brzuchami, licz膮c na to, 偶e pozostawiono im resztki z posi艂ku, i b艂agaj膮c matki, by pozwoli艂y im possa膰 piersi przeznaczone dla m艂odszych dzieci. Ci ju偶 nie 偶yli. Przekonali si臋 na w艂asnej sk贸rze, 偶e ten, kto ma pe艂en brzuch, 艂atwo trafia z powrotem do domu, g艂odny natomiast cz臋sto gubi drog臋, a偶 wreszcie nadchodzi dzie艅, kiedy nie wraca w og贸le.

Przez dwa dni St膮paj膮cy po Piasku polowa艂 tak, jak potrafi膮 polowa膰 tylko ludzie z g贸r: widzia艂 wszystko, potrafi艂 wyw臋szy膰 gniazdo sowomyszy, po艂kn膮膰 jej dzieci jak krewetki i zetrze膰 w z臋bach na miazg臋 zgromadzone ziarno. Z grzyw膮 rozwianych w艂os贸w skrada艂 si臋, prawie niezauwa偶alny, bo jego pokryta py艂em sk贸ra przybra艂a barw臋 ska艂, skrada艂 si臋 bezszelestnie jak mg艂a, kt贸ra wpe艂za na strome zbocza i daje si臋 zauwa偶y膰 dopiero wtedy, gdy dotyka policzka albo nagle o艣lepia.

Drugiego dnia, godzin臋 przed zapadni臋ciem ca艂kowitej ciemno艣ci, natrafi艂 na 艣lady jelenia wykleszczacza, niedu偶ego zmiennokszta艂tnego zwierz臋cia 偶ywi膮cego si臋 krwiolubnymi stworzonkami, kt贸re z kryj贸wek wywabia odg艂os uderze艅 kopyt o ska艂y. St膮paj膮cy ruszy艂 jego tropem, kiedy na niebie pojawi艂a si臋 bli藕niacza planeta, i tropi艂 go jeszcze, kiedy skry艂a si臋 ju偶 do po艂owy za grani膮 dymi膮cych g贸r na zachodnim horyzoncie. Wkr贸tce potem us艂ysza艂 przed sob膮 triumfaln膮 pie艣艅 Dzieci Mroku i wiedzia艂 ju偶, 偶e jego wysi艂ek poszed艂 na marne.

We wspania艂ych, dawno minionych czasach d艂ugiego snu, kiedy B贸g by艂 kr贸lem 艣wiata, ludzie nawet noc膮 bez l臋ku przebywali w towarzystwie Dzieci Mroku, Dzieci Mroku za艣 bez l臋ku przebywa艂y za dnia w towarzystwie ludzi. Jednak d艂ugi sen ju偶 dawno temu odp艂yn膮艂 rzek膮 ku bagnistym 艂膮komorzom i 艣mierci. Mimo to St膮paj膮cy po Piasku uzna艂, i偶 tak wielki my艣liwy (poniewa偶 posiad艂 rzadko spotykan膮 zdolno艣膰 patrzenia na siebie oczami innych i dostrzegania w艂asnych 艣miesznostek, nie omieszka艂 doda膰 w my艣li: a w dodatku g艂odny) mo偶e podj膮膰 pr贸b臋 wskrzeszenia dawnych obyczaj贸w. Wszystko i tak spoczywa w r臋ku Boga. By膰 mo偶e, po zachodzie s艂o艅ca Dzieci Mroku zmieniaj膮 si臋 w bezwzgl臋dnych zab贸jc贸w, jednak wysz艂yby na g艂upc贸w, gdyby usi艂owa艂y go zg艂adzi膰 wbrew boskiej woli, wszystko jedno, w dzie艅 czy w nocy.

Bezg艂o艣nie, ale dumnie wyprostowany szed艂 przed siebie tak d艂ugo, a偶 wreszcie w b艂臋kitnym blasku bli藕niaczej planety ujrza艂 miejsce, w kt贸rym, jak nietoperze zwabione zapachem krwi, Dzieci Mroku otoczy艂y wykleszczacza. Na d艂ugo zanim do nich dotar艂, wszystkie g艂owy odwr贸ci艂y si臋 w jego kierunku na sowich szyjach.

- Oby 艣wit zasta艂 was tam, gdzie jest pod dostatkiem po偶ywienia - przem贸wi艂 uprzejmie St膮paj膮cy po Piasku.

Zd膮偶y艂 zrobi膰 jakie艣 pi臋膰 krok贸w w ca艂kowitej ciszy, a potem zabrzmia艂 g艂os, kt贸ry wydoby艂 si臋 nie z ludzkich ust:

- Zaiste, po偶ywienia jest pod dostatkiem.

Kiedy kobiety w osadzie chcia艂y nastraszy膰 latoro艣le, kt贸re ani my艣la艂y k艂a艣膰 si臋 spa膰, mimo 偶e ich cienie robi艂y si臋 coraz d艂u偶sze, opowiada艂y o ociekaj膮cych trucizn膮 z臋bach Dzieci Mroku. St膮paj膮cy nie wierzy艂 w te opowie艣ci, przypomnia艂 sobie jednak o nich, us艂yszawszy 贸w g艂os.

- To dobrze - odpar艂, chocia偶 zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e m贸wi膮c o po偶ywieniu, tamten wcale nie mia艂 na my艣li martwego zwierz臋cia. - Us艂ysza艂em wasz膮 pie艣艅. 艢piewali艣cie o wielu nape艂nionych brzuchach. To ja nap臋dzi艂em wam zdobycz, wi臋c teraz prosz臋, by艣cie si臋 ze mn膮 podzielili. W przeciwnym razie zabij臋 najwi臋kszego z was, 偶eby zaspokoi膰 g艂贸d, pozostali za艣 dostan膮 tylko jego ko艣ci. Mnie tam wszystko jedno.

- Ludzie s膮 inni. Ludzie nie zjadaj膮 swoich.

- M贸wisz o was? Robicie to wtedy, kiedy jeste艣cie g艂odni, a jeste艣cie g艂odni bez przerwy.

- Nieee... - zaszemra艂o w odpowiedzi kilkana艣cie g艂os贸w.

- Pewien cz艂owiek, kt贸rego dobrze znam (nazywa si臋 Szybkie Stopy, jest wysoki i nie boi si臋 s艂o艅ca), zabi艂 jednego z was i odci膮艂 mu g艂ow臋, 偶eby z艂o偶y膰 j膮 w ofierze. Kiedy si臋 obudzi艂, znalaz艂 sam膮 czaszk臋.

- To lisy - odezwa艂 si臋 inny g艂os. - Albo kt贸ry艣 z waszych, co nawet bardziej prawdopodobne. Dali艣cie nam myszy, a teraz w zamian 偶膮dasz mi臋sa wykleszczacza. Zaiste, drogie to myszy. Powinni艣my byli udusi膰 ci臋, kiedy spa艂e艣.

- Kosztowa艂oby to was 偶ycie wielu ludzi.

- M贸g艂bym ci臋 zabi膰 nawet teraz, sam, bez niczyjej pomocy. Tak jak zabijamy wasze skaml膮ce o straw臋 m艂ode. Uciszamy je raz na zawsze, po czym jemy do syta.

Jedna z czarnych postaci podnios艂a si臋 z miejsca.

- Nie jestem bezradnym dzieckiem. Mam ju偶 czterna艣cie wiosen, a poza tym nie umieram z g艂odu. Jad艂em ju偶 dzisiaj i wkr贸tce znowu si臋 najem.

Dziecko Mroku post膮pi艂o krok naprz贸d. Kilka par r膮k wyci膮gn臋艂o si臋 w jego kierunku, jakby po to, by je zatrzyma膰, ale nie uczyni艂y tego.

- Chod藕! - wykrzykn膮艂 St膮paj膮cy po Piasku. - Zamierzasz wywabi膰 mnie z osady i rozszarpa膰 w艣r贸d ska艂? Morderca dzieci!

Rozprostowa艂 r臋ce i nogi, by poczu膰 drzemi膮c膮 w nich si艂臋. Co prawda wcze艣niej postanowi艂, 偶e w razie gdyby zosta艂 zaatakowany, natychmiast rzuci si臋 do ucieczki (wiedzia艂 bowiem, 偶e jest znacznie szybszy), ale teraz nabra艂 pewno艣ci, 偶e poradzi sobie z niedu偶ym przeciwnikiem, nawet gdyby naprawd臋 grozi艂o mu uk膮szenie z臋bami jadowymi.

- Nie wolno wam uczyni膰 mu krzywdy - odezwa艂 si臋 ten sam g艂os co na pocz膮tku, stanowczo, ale niemal szeptem. - Jest 艣wi臋ty.

- Nie przyszed艂em tu, 偶eby z wami walczy膰 - odpar艂 St膮paj膮cy po Piasku. - Chc臋 tylko, by艣cie uczciwie podzielili si臋 ze mn膮 zdobycz膮. Przyprowadzi艂em j膮 wam prosto w r臋ce. 艢piewali艣cie, 偶e macie pod dostatkiem po偶ywienia.

- Ty n臋dzny, miejscowy zwierzaku! - parskn臋艂o Dziecko Mroku stoj膮ce naprzeciwko niego. - Wystarczy, 偶e dotkn臋 ci臋 najmniejszym palcem, a twoje ko艣ci pop臋kaj膮 jak suche patyki i przebij膮 ci sk贸r臋!

St膮paj膮cy cofn膮艂 si臋 przed szponami, kt贸rymi tamten machn膮艂 mu przed twarz膮, i odpar艂 z pogard膮:

- Je艣li jest wasz, ka偶cie mu usi膮艣膰, bo w przeciwnym razie b臋dzie m贸j.

- 艢wi臋ty... - zaszemra艂y g艂osy podobne do nocnego wiatru, kt贸ry na pr贸偶no szuka miejsca na spoczynek.

Zamierza艂 lew膮 r臋k膮 odtr膮ci膰 zakrzywione pazury, praw膮 za艣 chwyci膰 za wiotk膮 szyj臋 i zmia偶d偶y膰 j膮 w 艣miertelnym u艣cisku. Czeka艂 w lekkim rozkroku, pochylony nieco do przodu, a偶 niedu偶a posta膰 zbli偶y si臋 na tyle, by znale藕膰 si臋 w zasi臋gu jego ramion. Niespodziewanie (by膰 mo偶e dlatego, 偶e szeroki na mil臋 s艂up dymu nad G贸rami M臋sko艣ci przesun膮艂 si臋 nieco) blask kryj膮cej si臋 w艂a艣nie za horyzontem bli藕niaczej planety pad艂 na twarz Dziecka Mroku, po czym zgas艂 niczym b艂yskawica. Twarz by艂a ciemnosk贸ra, wychudzona, z ogromnymi oczami, nie wi臋ksza od twarzyczki niemowl臋cia. Z ust i nosa wyp艂ywa艂a jaka艣 g臋sta ciecz.

Chocia偶 p贸藕niej St膮paj膮cy bez trudu przypomnia艂 sobie te szczeg贸艂y, w kr贸tkim b艂ysku b艂臋kitnego 艣wiat艂a nie zwr贸ci艂 na nie uwagi. Zobaczy艂 natomiast twarze pozosta艂ych Dzieci Mroku i si艂臋, jak膮 w sobie czuj膮, kiedy s膮 najedzone, i to, 偶e tylko si臋 艂udz膮, wystarczy bowiem na nie dmuchn膮膰, by je zniszczy膰. Poniewa偶 by艂 m艂ody, ujrza艂 co艣 takiego po raz pierwszy w 偶yciu. Jak tylko szpony musn臋艂y jego gard艂o, odskoczy艂, a nast臋pnie, krztusz膮c si臋 i szlochaj膮c z niezrozumia艂ego dla siebie powodu, pocz膮艂 si臋 zbli偶a膰 do postaci st艂oczonych przy martwym zwierz臋ciu.

- Sp贸jrzcie - powiedzia艂 ten sam g艂os, kt贸ry przem贸wi艂 do niego jako pierwszy. - On p艂acze. Chod藕, ch艂opcze! Usi膮d藕 z nami i jedz.

St膮paj膮cy po Piasku poczu艂 dotkni臋cie niedu偶ych d艂oni i przykucn膮艂 przy zdobyczy.

- Nie wolno ci go skrzywdzi膰 - upomnia艂 kto艣 tego, kt贸ry przed chwil膮 usi艂owa艂 rozszarpa膰 St膮paj膮cemu gard艂o. - Jest naszym go艣ciem.

- Ach!

- Od czasu do czasu mo偶na si臋 z nimi zabawi膰, bo to trzyma ich w ryzach, ale teraz pozw贸l mu zje艣膰.

Kto艣 inny w艂o偶y艂 St膮paj膮cemu do r臋ki kawa艂 mi臋sa, on za艣, jak zwykle, po偶ar艂 je natychmiast, by mu go nie odebrano. Dziecko Mroku, kt贸re go zaatakowa艂o, po艂o偶y艂o mu r臋k臋 na ramieniu.

- Wybacz, je艣li ci臋 przestraszy艂em.

- Wszystko w porz膮dku.

Bli藕niacza planeta wreszcie skry艂a si臋 za horyzontem i na jesiennym niebie w pe艂nej krasie zal艣ni艂y gwiazdozbiory: Kobieta o P艂on膮cych W艂osach, brodaty Pi臋cionogi, Ametystowa R贸偶a, zwana przez mieszka艅c贸w 艂膮kom贸rz Tysi膮cem Macek i Ryb膮. Jak tylko St膮paj膮cy poczu艂 w ustach wspania艂y smak mi臋sa, a chwil臋 potem jego ci臋偶ar w 偶o艂膮dku, ogarn臋艂o go zadowolenie. Otaczaj膮ce go skurczone postaci by艂y jego przyjaci贸艂mi. Nakarmili go. Jak dobrze tak sobie siedzie膰 i po偶ywia膰 si臋 w艣r贸d przyjaci贸艂, podczas gdy Kobieta o P艂on膮cych W艂osach stoi na g艂owie na czarnym niebie.

G艂os, kt贸ry przem贸wi艂 do niego jako pierwszy (St膮paj膮cy d艂ugo nie by艂 w stanie ustali膰, z czyich ust si臋 wydobywa艂), odezwa艂 si臋 ponownie:

- Teraz jeste艣 naszym przyjacielem. Min臋艂o sporo czasu, odk膮d po raz ostatni mieli艣my przyjaci贸艂 w艣r贸d tubylczej ludno艣ci.

St膮paj膮cy po Piasku nie mia艂 poj臋cia, co to oznacza, wi臋c na wszelki wypadek skin膮艂 g艂ow膮, poniewa偶 wydawa艂o mu si臋, 偶e tak b臋dzie najbezpieczniej.

- Powiadasz, 偶e 艣piewamy. Powiedzia艂e艣, 偶e 艣piewali艣my o tym, 偶e mamy pod dostatkiem po偶ywienia. W tobie te偶 jest radosna pie艣艅, cho膰 bez kontrapunktu.

- Kim jeste艣? - zapyta艂 St膮paj膮cy. - Nie wiem, kt贸ry z was m贸wi.

- To ja. - Dwoje Dzieci Mroku rozst膮pi艂o si臋 na boki (a przynajmniej takie mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie), czarna plama, kt贸r膮 St膮paj膮cy do tej pory uwa偶a艂 za cie艅 rzucany przez g艂az sk膮pany w blasku gwiazd, poruszy艂a si臋, wyprostowa艂a i ukaza艂a wysuszon膮 twarz o jasnych oczach.

- Ciesz臋 si臋, 偶e mog臋 ci臋 pozna膰 - powiedzia艂 St膮paj膮cy i przedstawi艂 si臋.

- Nazywaj膮 mnie Starym M臋drcem - odpar艂 najstarszy z Dzieci Mroku. - Ja tak偶e ciesz臋 si臋 z naszego spotkania.

Uwagi St膮paj膮cego po Piasku nie umkn膮艂 fakt, 偶e przez sylwetk臋 Starego M臋drca prze艣wieca艂y gwiazdy, z czego wynika艂o, 偶e jest duchem. Nie przej膮艂 si臋 tym jednak, poniewa偶 duchy (chocia偶 zazwyczaj stara艂y si臋 przebywa膰 w 艣wiecie sn贸w, czemu doprawdy trudno si臋 dziwi膰) stanowi艂y nieod艂膮czny sk艂adnik 偶ycia, a przyja藕nie usposobiony duch m贸g艂 si臋 okaza膰 cennym sprzymierze艅cem.

- Uwa偶asz mnie za cie艅 umar艂ego, ale tak nie jest - powiedzia艂 Stary.

- Wszyscy jeste艣my cieniami umar艂ych, tyle 偶e rzucanymi w prz贸d, nie do ty艂u - odpar艂 dyplomatycznie St膮paj膮cy.

- Ze mn膮 sprawa ma si臋 zupe艂nie inaczej. Poniewa偶 jeste艣 naszym przyjacielem, powiem ci prawd臋 o sobie. Czy widzisz t臋 gromad臋 (zapewniam ci臋, 偶e wszyscy s膮 twoimi przyjaci贸艂mi) zgromadzon膮 wok贸艂 martwego jelenia?

-Tak.

(St膮paj膮cy zd膮偶y艂 ju偶 nawet ich policzy膰: by艂o ich siedmiu).

- Wspomnia艂e艣 o tym, 偶e s艂ysza艂e艣 ich 艣piew. Jest wiele pie艣ni: Pie艣艅 o Wielu Nape艂nionych 呕o艂膮dkach, Pie艣艅 o Spl膮taniu Podniebnych Dr贸g, kt贸ra ma na celu wyprowadzi膰 w pole naszych nieprzyjaci贸艂, Pie艣艅 艁owiecka, Pie艣艅 o Odwiecznym Smutku, kt贸r膮 艣piewamy latem, kiedy na niebie pyszni si臋 Waleczny Jaszczur z nasz膮 pradawn膮 ojczyzn膮 w postaci male艅kiego 偶贸艂tego klejnociku w ogonie, i tak dalej. Wasi ludzie powiadaj膮, 偶e te pie艣ni czasem nie pozwalaj膮 im zasn膮膰.

St膮paj膮cy mia艂 w艂a艣nie pe艂ne usta, wi臋c tylko skin膮艂 g艂ow膮.

- Kiedy do mnie m贸wisz albo kiedy twoi pobratymcy 艣piewaj膮 w waszych osadach, twoja mowa oraz ich 艣piew rozchodzi si臋 w postaci drgania powietrza. Kiedy ze sob膮 rozmawiacie, wasze g艂osy tak偶e s膮 drganiami powietrza.

- Powietrze dr偶y r贸wnie偶 wtedy, kiedy uderza grom - wtr膮ci艂 St膮paj膮cy po Piasku. - To jest dopiero dr偶enie! Kiedy do ciebie m贸wi臋, te偶 czuj臋 dr偶enie, tyle 偶e g艂臋boko w gardle.

- Rzeczywi艣cie: twoje gard艂o dr偶y i przekazuje drgania powietrzu. Na tej samej zasadzie cz艂owiek, kt贸ry potrz膮sa ramieniem, trz臋sie tak偶e krzakiem, na kt贸rego ga艂臋zi zacisn膮艂 palce. Jednak podczas naszego 艣piewu nie powietrze dr偶y, tylko my sami. Ja jestem pie艣ni膮, kt贸r膮 艣piewaj膮 Dzieci Mroku, ja jestem ich my艣l膮, kiedy my艣l膮 jak jedno. Wyci膮gnij przed siebie r臋ce, tak 偶eby si臋 nie styka艂y, a potem wyobra藕 sobie, 偶e ich nie masz. Tym w艂a艣nie potrz膮samy.

- Czyli niczym.

- To, co uwa偶asz za nic, jest tym, co oddziela rzeczy. Kiedy zniknie, wszystkie 艣wiaty spotkaj膮 si臋 w p艂omienistym zderzeniu, z kt贸rego powstan膮 nowe 艣wiaty. A teraz s艂uchaj uwa偶nie: poniewa偶 zosta艂e艣 naszym przyjacielem, jeszcze tej nocy musisz si臋 nauczy膰, jak wzywa膰 naszej pomocy, gdyby艣 jej potrzebowa艂. Robi si臋 to w ten oto spos贸b: kiedy us艂yszysz nasz 艣piew - a wkr贸tce si臋 przekonasz, 偶e je艣li dobrze si臋 ws艂uchasz, siedz膮c lub le偶膮c bez ruchu i my艣l膮c o nas intensywnie, jeste艣 w stanie us艂ysze膰 nas nawet z wielkiego oddalenia - musisz si臋 do niego przy艂膮czy膰. 艢piewaj z nami w duchu, a my us艂yszymy echo naszej pie艣ni w twoich my艣lach i b臋dziemy wiedzie膰, 偶e nas potrzebujesz. Spr贸buj.

Otaczaj膮ce St膮paj膮cego Dzieci Mroku rozpocz臋艂y Pie艣艅 Dziennego Snu, kt贸ra opowiada o wschodzie s艂o艅ca, o pierwszym blasku dnia, o d艂ugich cieniach i kolumnach piasku podrywanych z ziemi przez wiatr i ta艅cz膮cych na szczytach wzg贸rz.

- 艢piewaj - zach臋ci艂 go Stary M臋drzec.

I St膮paj膮cy przy艂膮czy艂 si臋 do 艣piewu. Pocz膮tkowo stara艂 si臋 doda膰 co艣 od siebie, tak jak by艂o w zwyczaju w jego osadzie, jednak Dzieciom Mroku ani troch臋 si臋 to nie spodoba艂o, ograniczy艂 si臋 wi臋c do powtarzania tego, co s艂ysza艂. Wkr贸tce wszyscy ta艅czyli wok贸艂 ubitego zwierz臋cia, tak 偶e wiatr i piasek mog艂y im tylko pozazdro艣ci膰.

Dopiero teraz St膮paj膮cy stwierdzi艂, 偶e wbrew temu, co pocz膮tkowo s膮dzi艂, nie wszystkie Dzieci Mroku by艂y stare. Dwoje istotnie sprawia艂o wra偶enie niezmiernie zaawansowanych wiekiem, jedno wygl膮da艂o na kobiet臋, chocia偶, tak samo jak pozosta艂e, mia艂o na g艂owie zaledwie kilka rzadkich kosmyk贸w, wiek dwojga trudno by艂o okre艣li膰, dwoje za艣 z pewno艣ci膮 nie wyros艂o jeszcze z wieku ch艂opi臋cego. Ta艅cz膮c, St膮paj膮cy po Piasku obserwowa艂 ich twarze, zdumiony, 偶e wydaj膮 si臋 jednocze艣nie m艂ode i stare. Stare, ale m艂ode. Widzia艂 teraz znacznie lepiej ni偶 wtedy, kiedy zjawi艂 si臋 przy martwym jeleniu, i nagle u艣wiadomi艂 sobie dwie rzeczy, tak 偶e zdumienie goni艂o zdumienie - na wschodzie nieprzenikniona czer艅 nieba zacz臋艂a nas膮cza膰 si臋 purpur膮 i znikn膮艂 Stary M臋drzec. St膮paj膮cy odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do wschodz膮cego s艂o艅ca - troch臋 odruchowo, a troch臋 dlatego 偶e podejrzewa艂, i偶 Stary m贸g艂 odej艣膰 w艂a艣nie w tamt膮 stron臋. Kiedy ponownie spojrza艂 wok贸艂 siebie. Dzieci Mroku ju偶 rozpierzch艂y si臋 w艣r贸d ska艂. W pierwszej chwili chcia艂 za nimi pobiec, ale zrezygnowa艂 z tego zamiaru, uzna艂 bowiem, 偶e nie b臋d膮 sobie tego 偶yczy膰.

- Id藕cie z Bogiem! - zawo艂a艂 i pomacha艂 im na po偶egnanie.

Pierwsze promienie nowego s艂o艅ca przygna艂y ku niemu czarne i z艂ociste, rozbiegane plamy cienia i 艣wiat艂a. Spojrza艂 w d贸艂, na ubitego jelenia; zosta艂o jeszcze par臋 och艂ap贸w mi臋sa oraz ko艣ci, z kt贸rych m贸g艂by wyssa膰 szpik, naturalnie je艣li zdo艂a艂by je po艂ama膰.

- Jak to dobrze zacz膮膰 dzie艅 od obfitej uczty - powiedzia艂 z przek膮sem do resztek, po czym zasiad艂 do posi艂ku, by ubiec mr贸wki.

Godzin臋 p贸藕niej, d艂ubi膮c w z臋bach, rozmy艣la艂 o swoim 艣nie z poprzedniej nocy. By艂 pewien, 偶e Stary M臋drzec m贸g艂by mu go wyja艣ni膰, i 偶a艂owa艂, 偶e o to nie poprosi艂. Teraz, w blasku dnia, nie mia艂 co liczy膰 na dobre sny, ale by艂 zzi臋bni臋ty i zm臋czony. Wyci膮gn膮艂 si臋 w ciep艂ej plamie s艂onecznego blasku... i zorientowa艂 si臋, 偶e chyba zna id膮c膮 przed nim kobiet臋. Przyspieszy艂 kroku; wkr贸tce rozpozna艂 w niej swoj膮 matk臋, ale kiedy otworzy艂 usta, by j膮 przywita膰, stwierdzi艂, 偶e nie jest w stanie wydoby膰 g艂osu. Chwil臋 p贸藕niej on, zawsze poruszaj膮cy si臋 niezwykle pewnie, potkn膮艂 si臋 o kamie艅; co prawda wyci膮gn膮艂 przed siebie r臋ce, by z艂agodzi膰 upadek, wstrz膮s jednak by艂 tak silny, 偶e odczu艂 go w ca艂ym ciele. Ockn膮wszy si臋 stwierdzi艂, 偶e siedzi na ziemi, zlany potem, a doko艂a nie ma 偶ywej duszy.

Wsta艂, wci膮偶 dr偶膮c jak li艣膰, i strzepa艂 piasek, kt贸ry przyklei艂 si臋 do wilgotnych r膮k i boku. G艂upota. Spanie w dzie艅 nie mia艂o najmniejszego sensu; duch natychmiast opuszcza艂 cia艂o i wyrusza艂 na w臋dr贸wk臋, wi臋c nawet gdyby kap艂an nawiedzi艂 go we 艣nie, nikogo by nie zasta艂. Kto wie, mo偶e nawet rozgniewa艂by si臋 i ju偶 nigdy nie wr贸ci艂? St膮paj膮cy powinien albo wr贸ci膰 do groty i spr贸bowa膰 ponownie, albo przyzna膰 si臋 do pora偶ki i odej艣膰... nawet sama my艣l o tym by艂a nie do zniesienia. W takim razie wr贸ci do w膮wozu.

Ale nie z pustymi r臋kami. Pseudoba偶ant, kt贸rego przyni贸s艂 poprzednio, okaza艂 si臋 zbyt skromnym darem - mo偶e dlatego 偶e kap艂an mia艂 mu co艣 za z艂e, ale powodem mog艂o by膰 r贸wnie偶 to, 偶e planowa艂 dla niego jakie艣 niezwyk艂e, wspania艂e o艣wiecenie, a zwyk艂y pseudoba藕ant nie zdo艂a艂by odpowiednio u艣wietni膰 takiej okazji. Co innego jele艅. Id膮c z p贸艂nocy, widzia艂 niewiele 艣lad贸w zwierzyny; gdyby chcia艂 si臋 uda膰 na wsch贸d, musia艂by przedosta膰 si臋 na drugi brzeg w膮wozu, na zachodzie za艣, po drodze do rozp艂omienionych g贸r, rozci膮ga艂a si臋 niego艣cinna kamienna pustynia. Skierowa艂 si臋 wi臋c na po艂udnie.

Teren wznosi艂 si臋 powoli, ro艣linno艣膰 - i tak niezbyt obfita - stawa艂a si臋 coraz rzadsza, szara barwa ska艂 stopniowo ust臋powa艂a czerwonej. Oko艂o po艂udnia, po nieprzerwanym marszu dotar艂 do podn贸偶a g贸rskiego 艂a艅cucha i ujrza艂 co艣, co do tej pory ogl膮da艂 tylko dwa razy w 偶yciu: niewielk膮, doskonale nawodnion膮 dolin臋, istn膮 oaz臋 na ja艂owej pustyni, gdzie na prawdziwej ziemi ros艂a prawdziwa trawa, kilka prawdziwych kwiat贸w, a nawet drzewo.

Fakt, 偶e St膮paj膮cy po Piasku trafi艂 w to miejsce, mia艂 ogromne znaczenie, poniewa偶 mo偶na by艂o tu zaspokoi膰 pragnienie i zatrzyma膰 si臋 na kilka godzin, je艣li komu艣 nie zbywa艂o odwagi. St膮paj膮cy by艂 w tej szcz臋艣liwej sytuacji, 偶e zjawi艂 si臋 samotnie, a wi臋c drzewo nie powinno 偶ywi膰 do niego du偶ej urazy. Jak nakazywa艂 obyczaj, zbli偶a艂 si臋 ani za szybko, ani za wolno, z uprzejmym wyrazem twarzy. W艂a艣nie zamierza艂 je pozdrowi膰, kiedy zauwa偶y艂 siedz膮c膮 mi臋dzy korzeniami dziewczyn臋 z niemowl臋ciem.

Na chwil臋, wbrew wszelkim zasadom, odwr贸ci艂 wzrok od drzewa. Dziewczyna mia艂a twarz w kszta艂cie serca, nie艣mia艂膮, jeszcze prawie dziecinn膮. Jej d艂ugie w艂osy by艂y bardzo czyste (dla St膮paj膮cego stanowi艂o to ca艂kowit膮 nowo艣膰), poniewa偶 umy艂a je w sadzawce obok drzewa i rozczesa艂a palcami, tak 偶e teraz sp艂ywa艂y czarn膮 kaskad膮 na 艣niade ramiona. Siedzia艂a ze skrzy偶owanymi nogami, bez ruchu, a na jej kolanach spa艂o male艅kie dziecko z kwiatem wpi臋tym we w艂osy.

St膮paj膮cy po Piasku uroczy艣cie pozdrowi艂 drzewo, poprosi艂, by pozwoli艂o mu zaspokoi膰 pragnienie, i obieca艂, 偶e nie zabawi tu d艂ugo. Odpowiedzia艂 mu szept li艣ci; co prawda nie zrozumia艂 s艂贸w, odni贸s艂 jednak wra偶enie, 偶e ton odpowiedzi jest przychylny. U艣miechn膮艂 si臋 z wdzi臋czno艣ci膮, po czym podszed艂 do sadzawki, przykl臋kn膮艂 i zacz膮艂 pi膰.

Pi艂 d艂ugo, tak jak czyni膮 pustynne zwierz臋ta, a kiedy napi艂 si臋 do syta i uni贸s艂 g艂ow臋, obok swojego odbicia zobaczy艂 w pomarszczonej wodzie odbicie dziewczyny. Przygl膮da艂a mu si臋 du偶ymi, zal臋knionymi oczami, ale nie pr贸bowa艂a ucieka膰.

- Niech to b臋dzie dla ciebie dobry dzie艅 - powita艂 j膮.

- Dla ciebie tak偶e.

- Jestem St膮paj膮cy po Piasku. - Pomy艣la艂 o w臋dr贸wce do groty, o jeleniu, pseudoba偶ancie i Starym M臋drcu. - Wielki w臋drowiec, wielki my艣liwy i przyjaciel Dzieci Mroku.

- Jestem Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t - przedstawi艂a si臋 dziewczyna i u艣miechn臋艂a si臋 czule do niemowl臋cia. - A to jest Mary R贸偶owe Motyle. Nazwa艂am j膮 tak ze wzgl臋du na jej r膮czki. Kiedy nie 艣pi, bez przerwy nimi wymachuje.

St膮paj膮cy, kt贸ry w swoim niezbyt d艂ugim 偶yciu zd膮偶y艂 si臋 ju偶 przekona膰, jak wiele dzieci przychodzi na 艣wiat i jak nielicznym dane jest osi膮gn膮膰 wiek dojrza艂y, u艣miechn膮艂 si臋 i skin膮艂 g艂ow膮.

Dziewczyna patrzy艂a na sadzawk臋 u st贸p drzewa, na samo drzewo, na traw臋 i kwiaty, tylko nie na niego. Dostrzeg艂, jak przygryza doln膮 warg臋 niedu偶ymi bia艂ymi z臋bami. Wiatr malowa艂 tajemnicze wzory na trawie, drzewo za艣 znowu powiedzia艂o co艣, czego nie zrozumia艂. Mo偶e uda艂o si臋 to Siedmiu Oczekuj膮cym Dziewcz臋tom?

- Czy zamierzasz zosta膰 tu na noc? - zapyta艂a wreszcie nie艣mia艂o.

Bez trudu domy艣li艂 si臋, do czego zmierza, i odpowiedzia艂 naj艂agodniej jak potrafi艂:

- Przykro mi, ale nie mam niczego do jedzenia. Co prawda poluj臋, lecz ca艂膮 zdobycz musz臋 zachowa膰 na ofiar臋 dla kap艂ana z W膮wozu Wiecznego Grzmotu. Czy偶by艣 by艂a tu sama?

- Wyszuka艂am odosobnione miejsce, 偶eby urodzi膰 R贸偶owe Motyle, a potem nie by艂am w stanie nad膮偶y膰 za moimi lud藕mi. Tej nocy spa艂y艣my tam, za pochylon膮 ska艂膮.

Wskaza艂a kierunek niezdarnym gestem.

- Nie wiedzia艂em o tym - powiedzia艂 St膮paj膮cy po Piasku - ale dobrze wiem, co to znaczy siedzie膰 samotnie i czeka膰, kiedy nikt nie przychodzi. To okropne uczucie.

- Jeste艣 m臋偶czyzn膮. Ciebie czeka to dopiero wtedy, kiedy si臋 zestarzejesz.

- Nie chcia艂em ci臋 rozgniewa膰.

- Nie gniewam si臋. I nie jestem sama. Mam przecie偶 R贸偶owe Motyle i karmi臋 j膮 swoim mlekiem. Teraz 艣pimy tutaj.

- Co noc?

Hardo skin臋艂a g艂ow膮.

- Nie jest dobrze spa膰 w pobli偶u drzewa d艂u偶ej ni偶 jedn膮 noc.

- R贸偶owe Motyle jest jego c贸rk膮. Powiedzia艂o mi o tym we 艣nie na d艂ugo przed jej przyj艣ciem na 艣wiat. Chce mie膰 j膮 blisko.

- Wszyscy jeste艣my dzie膰mi drzew - odpar艂 ostro偶nie St膮paj膮cy - lecz one mimo to rzadko chc膮 mie膰 nas przy sobie d艂u偶ej ni偶 przez jedn膮 noc.

- Jest dla nas dobre. Pomy艣la艂am nawet... - Dziewczyna umilk艂a na chwil臋, po czym doko艅czy艂a tak cicho, 偶e jej g艂os z trudem przedziera艂 si臋 przez szelest trawy poruszanej wiatrem: - Kiedy ci臋 zobaczy艂am, pomy艣la艂am nawet, 偶e to ono nam ci臋 przys艂a艂o, by艣 nas nakarmi艂.

St膮paj膮cy spojrza艂 z pow膮tpiewaniem na sadzawk臋.

- S膮 tu ryby?

Dziewczyna opu艣ci艂a wzrok, jakby musia艂a uczyni膰 jakie艣 wstydliwe wyznanie.

- Nie uda艂o mi si臋 偶adnej z艂apa膰 od... od...

- Od jak dawna?

- Od trzech dni. Tylko dzi臋ki nim zdo艂a艂y艣my prze偶y膰. Jad艂am ryby z sadzawki i karmi艂am R贸偶owe Motyle mlekiem. Wci膮偶 mam pokarm. - Spojrza艂a na dziecko, a zaraz potem na St膮paj膮cego. Jej szeroko otwarte oczy b艂aga艂y go, 偶eby jej uwierzy艂. - Przed chwil膮 jad艂a.

St膮paj膮cy po Piasku przeni贸s艂 wzrok na niebo.

- Zobacz, jakie jest czyste - powiedzia艂. - B臋dzie zimno.

- Czy ty te偶 zatrzymasz si臋 tutaj na noc?

- Wszystko, co upoluj臋, musz臋 przeznaczy膰 na dar.

Opowiedzia艂 jej o kap艂anie i o swoim 艣nie.

- Ale wr贸cisz?

Skin膮艂 g艂ow膮, ona za艣 powiedzia艂a mu, gdzie si臋 najlepiej poluje i opisa艂a miejsca, w kt贸rych jej ludziom udawa艂o si臋 dopa艣膰 zwierzyn臋... kiedy jeszcze w og贸le im si臋 to udawa艂o.

Wspinaczka na d艂ugie skaliste zbocze powy偶ej drzewa, sadzawki i kr臋gu 偶ywej trawy zaj臋艂a mu niemal godzin臋. Przy pochylonej skale - zakrzywiony kamienny palec, pozosta艂o艣膰 po skalnym nawisie zniszczonym przez erozj臋, wskazywa艂 nie wiadomo po co w niebo - odnalaz艂 艣lady plemienia, z kt贸rego pochodzi艂a Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t: g艂azy chroni膮ce 艣pi膮cych od wiatru, wydeptane 艣cie偶ki, dok艂adnie oczyszczone ko艣ci niedu偶ych zwierz膮t. To odkrycie nie mia艂o jednak dla niego 偶adnej warto艣ci.

Polowa艂 bez rezultatu a偶 do wschodu bli藕niaczej planety. W normalnych okoliczno艣ciach od razu uda艂by si臋 na spoczynek, ale obieca艂 dziewczynie, 偶e wr贸ci, a poza tym w powietrzu dawa艂o si臋 ju偶 wyczu膰 k膮saj膮ce igie艂ki mrozu. Tak jak si臋 spodziewa艂, zasta艂 j膮 mi臋dzy obna偶onymi korzeniami drzewa, tul膮c膮 dziecko do piersi.

Wyczerpany, pad艂 na ziemi臋 tu偶 przy niej. Szmer jego oddechu i ciep艂o jego cia艂a obudzi艂y j膮; ockn臋艂a si臋 raptownie, ale pozna艂a go od razu i u艣miechn臋艂a si臋 z ulg膮.

- Z艂apa艂e艣 co艣? - zapyta艂a.

Pokr臋ci艂 g艂ow膮,

- A ja tak. Sp贸jrz. Pomy艣la艂am, 偶e mo偶e b臋dziesz chcia艂 z艂o偶y膰 j膮 w darze.

Poda艂a mu ma艂膮, ju偶 zesztywnia艂膮 rybk臋. St膮paj膮cy wzi膮艂 j膮, ale zaraz potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮; skoro pseudoba偶ant okaza艂 si臋 zbyt skromn膮 ofiar膮, co dopiero m贸wi膰 o male艅kiej rybce.

- Zepsuje si臋, zanim tam dotr臋 - powiedzia艂.

Rozerwa艂 brzuch z臋bami, powi臋kszy艂 palcem otw贸r, wypatroszy艂 ryb臋, a nast臋pnie rozerwa艂 na dwie cz臋艣ci i usun膮艂 kr臋gos艂up wraz z wi臋kszo艣ci膮 o艣ci. Jeden kawa艂ek da艂 dziewczynie.

- Dobra - powiedzia艂a, prze艂kn膮wszy prawie bez gryzienia. - Dok膮d idziesz?

St膮paj膮cy, starannie prze偶uwaj膮c kawa艂ek ryby, podni贸s艂 si臋 i wyprostowa艂 w b艂臋kitnym blasku bli藕niaczej planety.

- Na polowanie. Do tej pory szuka艂em czego艣 okaza艂ego, co m贸g艂bym z艂o偶y膰 w darze. Teraz postaram si臋 znale藕膰 co艣 ma艂ego, co wystarczy艂oby nam na kolacj臋. Nie pogardz臋 nawet skalnymi myszami.

Zaraz potem odszed艂, a dziewczyna zosta艂a, tul膮c dziecko do piersi i patrz膮c przez niezbyt szczeln膮 zas艂on臋 li艣ci na jasn膮 wst臋g臋 Wodospadu oraz szeroko rozlane morza i liczne burze bli藕niaczej planety. Potem oczy jej si臋 zamkn臋艂y, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i zdj臋艂a planet臋 z drzewa. Przy艂o偶ywszy j膮 do ust, poczu艂a niespotykan膮 s艂odycz. Zaraz potem obudzi艂a si臋 ponownie, ale s艂odki smak nie znikn膮艂 z jej ust. Kto艣 pochyla艂 si臋 nad ni膮; przez chwil臋 bardzo si臋 ba艂a.

- Chod藕. - To by艂 on. St膮paj膮cy po Piasku. - Zbud藕 si臋. Mam co艣 dla ciebie. Dotkn膮艂 jej ust palcami; by艂y lepkie, pachnia艂y owocami, kwiatami i ziemi膮.

Wsta艂a, dr偶膮c z zimna, i mocno przycisn臋艂a R贸偶owe Motyle, grzej膮c jej brzuch i n贸偶ki w艂asnymi piersiami.

- Chod藕! - ponagli艂 j膮 St膮paj膮cy.

- Czy to daleko?

-Nie.

(W rzeczywisto艣ci czeka艂a ich d艂uga droga i nawet zaproponowa艂by Siedmiu Oczekuj膮cym Dziewcz臋tom, 偶e poniesie dziewczynk臋, ale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e m艂oda matka na pewno si臋 na to nie zgodzi z obawy, 偶e m贸g艂by dziecku zrobi膰 krzywd臋).

Cel ich w臋dr贸wki le偶a艂 na p贸艂nocnym wschodzie, w pobli偶u 藕r贸de艂 rzeki. Kiedy tam dotarli - do niewielkiego zag艂臋bienia w ziemi, kt贸re St膮paj膮cy zrobi艂 pi臋t膮 - Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t z trudem trzyma艂a si臋 na nogach.

- To tutaj - powiedzia艂. - Zatrzyma艂em si臋 na odpoczynek, po艂o偶y艂em g艂ow臋 na ziemi i wtedy us艂ysza艂em ich g艂osy. Silnymi palcami rozgrzeba艂 pozornie twardy grunt, wyrzuci艂 kilka pustych plastr贸w, wreszcie dotar艂 do pe艂nego, niemal czarnego w b艂臋kitnym blasku planety. Doko艂a rozbrzmiewa艂o leniwe mruczenie. St膮paj膮cy prze艂ama艂 plaster na dwie cz臋艣ci, jedn膮 wepchn膮艂 sobie do ust, drug膮 w艂o偶y艂 do ust dziewczynie. Nagle poczu艂a, jak bardzo by艂a g艂odna; prze偶uwa艂a 艂apczywie, prze艂ykaj膮c s艂odk膮 substancj臋 i wypluwaj膮c wosk.

- Pom贸偶 mi - poprosi艂. - Nie u偶膮dl膮 ci臋, jest za zimno. Po prostu zgarniaj je na bok.

U艂o偶y艂a R贸偶owe Motyle w bezpiecznymi miejscu i kopa艂a razem z nim, od czasu do czasu przerywaj膮c, by posmarowa膰 miodem usta i palce niemowl臋cia. Jedli nie tylko mi贸d, lecz tak偶e t艂uste bia艂e larwy; kopali i jedli tak d艂ugo, 偶e wreszcie nie tylko r臋ce i twarze, ale ca艂e cia艂a mieli powalane miodem i ciemn膮 ziemi膮. St膮paj膮cy po Piasku najsmakowitsze k膮ski oddawa艂 dziewczynie, ona za艣 jemu, a偶 w ko艅cu padli sobie w ramiona, szcz臋艣liwi i objedzeni prawie do nieprzytomno艣ci. Ociera艂a si臋 o niego pe艂nym, twardym 偶o艂膮dkiem, czu艂a na twarzy dotyk jego ust, brudnych i s艂odkich.

Odepchn臋艂a go delikatnie.

- Nie, nie tak - wyszepta艂a. - Nie k艂ad藕 si臋 na mnie, bo p臋kn臋 albo zrobi mi si臋 niedobrze. Lepiej zr贸bmy to tak...

Oplot艂a palcami jego wielki twardy korze艅. P贸藕niej, kiedy by艂o ju偶 po wszystkim, po艂o偶yli R贸偶owe Motyle mi臋dzy swymi spoconymi cia艂ami, 偶eby j膮 ogrza膰, i przespali we tr贸jk臋 do rana, spleceni nogami i oddechami.

Do uszu St膮paj膮cego po Piasku dotar艂o huczenie z W膮wozu Wiecznego Grzmotu. Wsta艂 i poszed艂 do groty kap艂ana, lecz tym razem, cho膰 by艂o tam r贸wnie ciemno jak poprzednio, wszystko widzia艂. Odnalaz艂 w sobie moc - nie mia艂 poj臋cia gdzie ani w jaki spos贸b - widzenia bez pomocy oczu i bez 艣wiat艂a. Jaskinia ci膮gn臋艂a si臋 przed nim i na boki, wype艂niona pogruchotanymi blokami skalnymi.

Szed艂 naprz贸d i w g贸r臋. Stopniowo robi艂o si臋 coraz bardziej sucho, pod nogami mia艂 skrusza艂膮 glin臋. U sklepienia wisia艂y kamienne sople, identyczne wyrasta艂y mu pod nogami, tak 偶e mia艂 wra偶enie, jakby znalaz艂 si臋 we wn臋trzu gigantycznej paszczy. Po pewnym czasie kamienne z臋biska znik艂y; pozosta艂 tylko gliniany j臋zyk i coraz bardziej zw臋偶aj膮cy si臋 prze艂yk. Wreszcie ujrza艂 艂o偶e kap艂ana, otoczone szkieletami dar贸w; kap艂an usiad艂, 偶eby mu si臋 lepiej przyjrze膰.

- Wybacz mi - powiedzia艂 St膮paj膮cy po Piasku. - Jeste艣 g艂odny, a ja niczego ci nie przynios艂em.

Wyci膮gn膮艂 r臋ce i spostrzeg艂 ze zdumieniem, 偶e w jednej trzyma ociekaj膮cy miodem plaster, w drugiej za艣 gar艣膰 t艂ustych larw zlepionych miodem. Kap艂an z u艣miechem przyj膮艂 dar, po czym schyli艂 si臋, spo艣r贸d zalegaj膮cych posadzk臋 ko艣ci wybra艂 czaszk臋 jakiego艣 zwierz臋cia i poda艂 j膮 St膮paj膮cemu.

Czaszka by艂a stara i wyschni臋ta, lecz r臋ce kap艂ana pozostawi艂y na niej 艣lady 艣wie偶ej krwi. Krew przywr贸ci艂a jej 偶ycie: na oczach St膮paj膮cego czaszka sta艂a si臋 wilgotna i 艣wie偶a, pojawi艂a si臋 na niej sie膰 b艂臋kitnych 偶y艂, warstwa mi臋艣ni, wreszcie sk贸ra i sier艣膰. Trzyma艂 w r臋kach g艂ow臋 wydry. Oczy, wilgotne i 偶ywe, wpatrywa艂y si臋 w jego twarz.

Ujrza艂 w nich rzek臋, w kt贸rej wydra przysz艂a na 艣wiat; woda ciurka艂a obok spl膮drowanego ula, sp艂ywa艂a ni偶ej, mi臋dzy wzg贸rza, d膮偶膮c ku prawdziwej powierzchni planety, przewala艂a si臋 z hukiem przez W膮w贸z Wiecznego Grzmotu, by wreszcie zwolni膰 i rozla膰 si臋 dostojnie na 艂膮komorzu. Ujrza艂 wypr臋偶one w locie czaple siwe i bia艂e oraz 偶贸艂te 偶aby walcz膮ce mi臋dzy sob膮 o dost臋p do powietrza, a tak偶e, przez warstw臋 wolno p艂yn膮cej zielonkawej wody, zupe艂nie jakby sam si臋 w niej zanurzy艂, dwadzie艣cia st贸p ni偶ej, w艣r贸d kamieni, 偶wiru i przyniesionego z g贸r piasku, smuk艂膮 sylwetk臋 wydry. Ciemnobr膮zowe, niemal czarne zwierz膮tko sun臋艂o niczym w膮偶, by nagle fikn膮膰 koz艂a i pokaza膰 kr贸tkie, mocno pracuj膮ce 艂apy.

- Co?... - wymamrota艂. - Co si臋 sta艂o?

R贸偶owe Motyle wierci艂a si臋 niecierpliwie u jego boku. Na p贸艂 艣pi膮c pom贸g艂 jej dosi臋gn膮膰 matczynej piersi, a sam po艂o偶y艂 r臋k臋 na drugiej. By艂o mu zimno. Wr贸ci艂 my艣lami do snu, ale jeszcze nie sko艅czy艂 艣ni膰.

Sta艂 nad szeroko rozlan膮 rzek膮 po kostki w b艂ocie. S艂o艅ce jeszcze nie wzesz艂o, ale gwiazdy ju偶 zacz臋艂y blakn膮膰. Poranny wiatr tworzy艂 na powierzchni wody drobne fale, kt贸re sun臋艂y a偶 na skraj 艣wiata. Razem z nim byli Szybkie Stopy, stary Krwawi膮cy Palec, Jadalne Li艣cie, S艂odkousta oraz Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru.

Zza jego plec贸w wyszli dwaj m臋偶czy藕ni. Wiedzia艂 o tym, 偶e mieszka艅cy 艂膮kom贸rz nie dopuszczali m艂odzie艅c贸w do kobiet tak d艂ugo, a偶 ogie艅 z g贸r potwierdzi艂 ich m臋sko艣膰, znacz膮c bliznami uda i grzbiety. Ci mieli takie blizny, a tak偶e zakr臋cone w艂osy, nadgarstki obwi膮zane traw膮 i girlandy bia艂ych kwiat贸w na szyjach. Ten z pokiereszowan膮 g艂ow膮 zaintonowa艂 pie艣艅, ale po chwili umilk艂. St膮paj膮cy spostrzeg艂, 偶e Szybkie Stopy zorientowa艂 si臋, i偶 m臋偶czyzna patrzy na niego; Szybkie Stopy cofn膮艂 si臋 o krok, straci艂 grunt pod nogami, zanurzy艂 si臋, wystawi艂 g艂ow臋 nad powierzchni臋, ale ludzie o cia艂ach pokrytych bliznami chwycili go i ponownie wepchn臋li pod wod臋. Walczy艂 coraz s艂abiej, St膮paj膮cy za艣 - doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e to tylko sen, kt贸ry 艣ni u boku Siedmiu Oczekuj膮cych Dziewcz膮t - pomy艣la艂, 偶e na miejscu Szybkich St贸p uda艂by martwego, by tamci pozwolili mu wyp艂yn膮膰 na powierzchni臋. Tymczasem Szybkie Stopy przesta艂 si臋 miota膰, mu艂, kt贸ry jego wierzgaj膮ce nogi podnios艂y z dna, odp艂yn膮艂 z pr膮dem. Wszystkie cztery ko艅czyny unosi艂y si臋 bezw艂adnie w przezroczystej wodzie, d艂ugie w艂osy falowa艂y jak wodorosty. St膮paj膮cy ze snu ruszy艂 w jego stron臋, wysoko podnosz膮c stopy i stawiaj膮c je tak ostro偶nie, 偶e prawie nie by艂o s艂ycha膰 plusku. Spojrza艂 na blad膮, pozbawion膮 wyrazu twarz pod wod膮, a wtedy oczy otworzy艂y si臋 raptownie, b艂ysn臋艂a w nich straszliwa udr臋ka, kt贸ra jednak szybko zgas艂a, oczy zm臋tnia艂y i przesta艂y cokolwiek widzie膰.

St膮paj膮cy nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu. Usiad艂, dr偶膮c jak w gor膮czce 艂apa艂 powietrze szeroko otwartymi ustami, na piersi czu艂 niezno艣ny ci臋偶ar. Niemal natychmiast wsta艂, by wystawi膰 g艂ow臋 nad wod臋, kt贸rej nigdzie nie by艂o ani 艣ladu. Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t poruszy艂a si臋 niespokojnie, R贸偶owe Motyle obudzi艂a si臋 i rozp艂aka艂a.

Wspi膮艂 si臋 na niewysoki pag贸rek. Tak jak w jego 艣nie, s艂o艅ce w艂a艣nie szykowa艂o si臋 do pojawienia nad horyzontem, toruj膮c sobie drog臋 r贸偶owofioletowym blaskiem niewidocznej jeszcze twarzy.

Kiedy Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t zaspokoi艂a pragnienie wod膮 z rzeki i przystawi艂a niemowl臋 do piersi, wyja艣ni艂 jej znaczenie swego snu:

- Szybkie Stopy wpad艂 na ten sam pomys艂 co ja. Postanowi艂 udawa膰 martwego, ale ludzie z 艂膮komorza przejrzeli podst臋p i... - wzdrygn膮艂 si臋.

- Sam powiedzia艂e艣, 偶e straci艂 grunt pod nogami, wi臋c pewnie i tak by uton膮艂.

- Chyba tak.

- P贸jdziesz dzisiaj na polowanie? Wci膮偶 nie masz odpowiedniego daru, a poniewa偶 zesz艂ej nocy nie spa艂e艣 przy drzewie, mo偶esz przenocowa膰 tam dzisiaj.

- Nie wydaje mi si臋, 偶eby kap艂an oczekiwa艂 ode mnie kolejnego daru - powiedzia艂 z namys艂em St膮paj膮cy. - Do tej pory mia艂em wra偶enie, 偶e mi nie pomaga, teraz jednak wiem ju偶, 偶e sen, kt贸ry przy艣ni艂 mi si臋 w grocie, nawiedzi艂 mnie za jego spraw膮, podobnie jak ten dzisiejszy. Najprawdopodobniej ludzie z 艂膮komorza pojmali moich.

Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t mocniej przycisn臋艂a dziecko do piersi i odwr贸ci艂a wzrok.

- Daleko st膮d do bagien... - wyszepta艂a.

- Owszem, ale sen podpowiedzia艂 mi, w jaki spos贸b mog臋 si臋 tam szybko dosta膰.

Stan膮艂 na brzegu niewielkiego strumienia, kt贸ry mia艂 si臋 zamieni膰 w ogromn膮 rzek臋, i spojrza艂 w nurt. Woda by艂a krystalicznie czysta, mog艂a mu si臋gn膮膰 najwy偶ej do bioder. Na piaszczystym dnie le偶a艂y kamienie. Wskoczy艂 do strumienia.

Wartka woda porwa艂a go natychmiast. Kiedy wystawi艂 g艂ow臋 na powierzchni臋. Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t by艂a ju偶 daleko; male艅ka figurka o艣wietlona blaskiem nowego s艂o艅ca. Pomacha艂a mu i podnios艂a R贸偶owe Motyle, by j膮 widzia艂, i chocia偶 nie s艂ysza艂 jej s艂贸w, wiedzia艂, 偶e zawo艂a艂a za nim:

- Niech ci臋 B贸g prowadzi!

Przewr贸ci艂 si臋 na brzuch i zacz膮艂 mocno pracowa膰 r臋kami i nogami, wyobra偶aj膮c sobie, 偶e jest wydr膮 z nozdrzami osadzonymi blisko wierzcho艂ka g艂owy i kr贸tkimi, muskularnymi 艂apami, doskonale nadaj膮cymi si臋 do p艂ywania. Od czasu do czasu zatrzymywa艂 si臋, wystawia艂 g艂ow臋 z wody i nas艂uchiwa艂 ryku wodospad贸w.

***

By艂o ich sporo, cz臋sto wi臋c musia艂 wychodzi膰 z wody i omija膰 je drog膮 l膮dow膮, ale mniejsze bystrzyny pokonywa艂 wp艂aw, szybko nabieraj膮c wprawy. Przez po艂ow臋 W膮wozu Wiecznego Grzmotu ni贸s艂 wielk膮 ryb臋, by z艂o偶y膰 j膮 kap艂anowi w ofierze. Tam gdzie koryto si臋 rozszerza艂o, wiry cz臋sto wci膮ga艂y go w g艂臋bin臋; czeka艂 wtedy cierpliwie, a偶 wyczerpie si臋 ich si艂a, zawieszony w zielonkawej po艣wiacie, z w艂osami otaczaj膮cymi twarz rozfalowan膮 chmur膮, po czym odpycha艂 si臋 nogami od dna i rusza艂 ku powierzchni, ci膮gn膮c za sob膮 warkocz b膮belk贸w powietrza.

Jeszcze tego samego dnia, nic o tym nie wiedz膮c, dotar艂 do doskonale znanych teren贸w - skalistych wzg贸rz zamieszkanych przez jego ludzi - pokonawszy odleg艂o艣膰 wi臋ksz膮 ni偶 podczas trwaj膮cej pi臋膰 dni w臋dr贸wki na po艂udnie, do W膮wozu Wiecznego Grzmotu. Wieczorem, ogromnie znu偶ony, wyszed艂 z wody na piaszczysty brzeg. Noc przespa艂 na piasku, os艂oni臋ty wysok膮 traw膮, i ani razu nie spojrza艂 na gwiazdy.

Nazajutrz rano przez p贸艂 godziny maszerowa艂 wzd艂u偶 brzegu rzeki, zanim, coraz bardziej g艂odny, wszed艂 z powrotem do wody. Teraz by艂o mu znacznie 艂atwiej: ryby zjawi艂y si臋 w takiej obfito艣ci, 偶e bez trudu schwyta艂 艂adn膮 sztuk臋. Wkr贸tce potem, p艂yn膮c pod wod膮 z otwartymi oczami i prawie w ca艂kowitym bezruchu, zaskoczy艂 nieostro偶nego kaczora, chwyci艂 go za 艂apy, wci膮gn膮艂 pod powierzchni臋 i utopi艂.

Rzeka p艂yn臋艂a tu znacznie spokojniej, wi臋c je艣li nie stara艂 si臋 zanadto przyspieszy膰, nie p艂aci艂 zbyt du偶ym zm臋czeniem. Woda sun臋艂a dostojnie mi臋dzy zalesionymi wzg贸rzami, potem za艣 rozla艂a si臋 jeszcze szerzej i wyp艂yn臋艂a na niziny, gdzie ogromne drzewa zanurza艂y w niej korzenie i wysuwa艂y pot臋偶ne konary, bezskutecznie usi艂uj膮c przykry膰 j膮 baldachimem li艣ci. Jeszcze dalej zdawa艂a si臋 trwa膰 bez ruchu, schwytana w pu艂apk臋 bezkresnych trzcinowisk, martwa i zimna, pozostawiaj膮c na ustach smak potu.

Ponownie zapad艂a noc, lecz tym razem nie by艂o przyjaznego brzegu. St膮paj膮cy ostro偶nie brn膮艂 p贸l mili po bagnie, usi艂uj膮c dotrze膰 do samotnego drzewa. W powietrzu kr膮偶y艂o wodne ptactwo, krzycz膮c g艂o艣no, jakby 艣mier膰 s艂o艅ca oznacza艂a nastanie czasu strasznego i niebezpiecznego.

Przem贸wi艂 do drzewa, lecz nie odpowiedzia艂o; mia艂 wra偶enie, 偶e tutejsze drzewa s膮 pozbawione mocy drzemi膮cej w nielicznych drzewach, kt贸re ros艂y w jego rodzinnej okolicy, 偶e nie komunikowa艂y si臋 ani z 偶ywymi, ani martwymi, 偶e nie zap艂adnia艂y kobiet. Mimo to poprosi艂 o pozwolenie (m贸g艂 przecie偶 si臋 myli膰), po czym wspi膮艂 si臋 na wygodne rozwidlenie konar贸w i u艂o偶y艂 do snu. Co prawda odszuka艂o go tam kilka owad贸w, ale w niskiej temperaturze nie by艂y zanadto natarczywe. Przez zas艂on臋 chmur na nocnym niebie z trudem przes膮cza艂 si臋 blask bli藕niaczej planety. St膮paj膮cy zasn膮艂, obudzi艂 si臋, najpierw wyczu艂, nast臋pnie us艂ysza艂, wreszcie ujrza艂 w s艂abym 艣wietle zmierzaj膮cego nie wiadomo sk膮d i dok膮d nied藕wiedzia trupojada - wielkiego, niezdarnego i cuchn膮cego.

Prawie uda艂o mu si臋 ponownie zasn膮膰. 呕al, 偶al, 偶al...

Wcale nie, powtarza艂 uparcie w duchu, ale za ka偶dym razem, kiedy pomy艣la艂 o Siedmiu Oczekuj膮cych Dziewcz臋tach, R贸偶owych Motylach oraz 偶ywym, my艣l膮cym drzewie panuj膮cym mi艂o艣ciwie nad sadzawk膮 i skrawkiem trawy w krainie ruchomych kamieni, co艣 go bola艂o.

呕al, 偶al, 偶al, 艣piewa艂 nocny wiatr.

Nieprawda, odpowiada艂 St膮paj膮cy po Piasku. Nienawi艣膰. Ludzie z 艂膮komorza zabili Szybkie Stopy, kt贸ry cz臋sto dzieli艂 si臋 ze St膮paj膮cym tym, co upolowa艂, kiedy ten by艂 jeszcze ma艂y. Zamierzali zabi膰 Zakrwawiony Palec, Jadalne Li艣cie, S艂odkoust膮 i jego matk臋.

呕al, 艣piewaj o 偶alu.

Nie 偶al, my艣la艂, tylko wiatr, drzewo. Usiad艂 i nas艂uchiwa艂 przez jaki艣 czas, aby przekona膰 samego siebie, 偶e s艂yszy jedynie westchnienia wiatru albo mamrotanie drzewa snuj膮cego opowie艣ci o pi臋kniejszych okolicach. Odg艂os 贸w (mo偶e rzeczywi艣cie zbyt pochopnie oceni艂 to samotne, otoczone trzcinami drzewo?) z pewno艣ci膮 nie by艂 nieprzyjazny. By艂... niczym.

Zagubiony wiatr wzdycha艂 co jaki艣 czas, ale bez s艂贸w. Li艣cie ledwo dr偶a艂y. Wysoko w g贸rze przetoczy艂 si臋 grzmot. 呕al, 艣piewa艂y liczne g艂osy. 呕al, 偶al, 偶al. Samotno艣膰 i wieczna noc.

Nie, to nie wiatr i nie drzewo. To Dzieci Mroku. Gdzie艣 daleko.

- Witajcie - przem贸wi艂 St膮paj膮cy powoli i wyra藕nie. - Nie jestem samotny i nie czuj臋 偶alu, ale przy艂膮cz臋 si臋 do waszej pie艣ni.

呕al, 偶al, 偶al. Przywo艂a艂 z pami臋ci s艂owa Starego M臋drca: „Poniewa偶 zosta艂e艣 naszym przyjacielem, jeszcze tej nocy musisz si臋 nauczy膰, jak wzywa膰 naszej pomocy, gdyby艣 jej potrzebowa艂”. Niepoprawny ch艂opi臋cy optymizm kaza艂 mu wierzy膰, 偶e w艂asnymi si艂ami uwolni pobratymc贸w, ale je艣li Dzieci Mroku naprawd臋 zamierza艂y mu pom贸c, to nie mia艂 nic przeciwko temu. Samotno艣膰, za艣piewa艂 razem z nimi, po czym doda艂, zamkn膮wszy usta i otworzywszy na o艣cie偶 umys艂 dla chmur i pustkowia wype艂nionego wod膮 oraz trzcinami: i wieczna noc.

呕al, 偶al, 偶al, 艣piewa艂y gdzie艣 Dzieci Mroku, lecz teraz ta bezg艂o艣na pie艣艅 zdawa艂a si臋 nie tyle wyra偶a膰 uczucia, ile towarzyszy膰 jakiemu艣 rytua艂owi. Us艂yszeli go. Chod藕 do nas, przyjacielu. Wspom贸偶 nas w potrzebie.

Usi艂owa艂 zapyta膰, co si臋 sta艂o, lecz nie by艂 w stanie tego uczyni膰. Jak tylko jego my艣l przestawa艂a by膰 my艣l膮 pie艣ni, jak tylko zrywa艂a si臋 wi臋藕 艂膮cz膮ca j膮 z tamtymi, zostawa艂 ca艂kiem sam.

Pom贸偶 nam, 艣piewa艂y Dzieci Mroku. Pom贸偶 nam.

St膮paj膮cy zszed艂 z drzewa, cho膰 na sam膮 my艣l o nied藕wiedziu trupojadzie ugina艂y si臋 pod nim nogi. Gdzie艣 w oddali nieprzyja藕nie zachichota艂 nocny ptak. Nie do艣膰, 偶e trudno by艂o stwierdzi膰, sk膮d dobiega pie艣艅, to jakiekolwiek dzia艂anie prawie uniemo偶liwia艂o jej odbi贸r. St膮paj膮cy znieruchomia艂, opar艂 si臋 o pie艅, wreszcie zacisn膮艂 powieki i odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u. 呕al, 偶al, 偶al. Chyba p贸艂nocny zach贸d, w bok od g艂贸wnego koryta rzeki. Zerkn膮艂 na niebo w nadziei, 偶e Lodowate Oko pozwoli mu precyzyjnie okre艣li膰 po艂o偶enie, lecz przewalaj膮ce si臋 w g贸rze chmury uniemo偶liwia艂y obserwacj臋 gwiazd.

Przeszed艂 z dono艣nym chlupotem kilka krok贸w, po czym znowu znieruchomia艂, zawstydzony czynionym przez siebie ha艂asem. Doko艂a wszystko zdawa艂o si臋 nas艂uchiwa膰. Spr贸bowa艂 ponownie i po kilkuset krokach opanowa艂 metod臋 chodzenia, pozwalaj膮c膮 porusza膰 si臋 w miar臋 cicho. Brn膮c po kolana w wodzie, przesuwa艂 stopy r贸wnolegle do pod艂o偶a, a nast臋pnie opuszcza艂 je skierowane palcami w d贸艂. Zupe艂nie jak ptak brodz膮cy, przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋. Dawno temu widywa艂 na brzegu rzeki d艂ugonogich, przystrojonych pi贸ropuszami po偶eraczy 偶ab. Teraz naprawd臋 jestem St膮paj膮cym po Piasku, pomy艣la艂.

Pod stopami mia艂 jednak nie piasek, lecz b艂oto. Parokrotnie obawia艂 si臋, 偶e ugrz臋藕nie w nim na dobre; niewielkie zwierz臋ta chyba do艣膰 blisko spokrewnione ze skalnymi kotami pierzcha艂y przed nim we wszystkie strony albo ratowa艂y si臋, nurkuj膮c w wodnych oczkach. Co艣, czego nie by艂 w stanie wypatrzy膰 w ciemno艣ci, pogwizdywa艂o na niego z k臋p trzcin i czarnych jam.

呕al, 偶al, 偶al, 艣piewa艂y Dzieci Mroku coraz bli偶ej. Grunt, cho膰 wci膮偶 podmok艂y, nie by艂 ju偶 przykryty warstw膮 wody. St膮paj膮cy przesuwa艂 si臋 od cienia do cienia, zamieraj膮c w bezruchu za ka偶dym razem, kiedy przez chmury przedar艂o si臋 nieco blasku bli藕niaczej planety. Z oddali dobieg艂 jaki艣 g艂os (r贸wnie wysoki jak g艂osy Dzieci Mroku, ale rozbrzmiewaj膮cy naprawd臋):

- Zaczaili si臋 na niego.

- Nic mu nie zrobi膮 - odpar艂 drugi, znacznie mniej wyra藕nie. - Jest naszym przyjacielem. On... my... zabijemy wszystkich.

St膮paj膮cy ukry艂 si臋 w k臋pie trzcin. Min臋艂o pi臋膰, potem dziesi臋膰 minut, a on wci膮偶 ani drgn膮艂. Chmury odp艂yn臋艂y na wsch贸d, lecz natychmiast zast膮pi艂y je nowe. Wiatr ko艂ysa艂 trzcinami i szepta艂 co艣 tajemniczo. Du偶o p贸藕niej inny g艂os, nie nale偶膮cy do Dziecka Mroku, powiedzia艂:

- Odeszli. Je艣li w og贸le tu byli. Tamci ich s艂yszeli.

Inny g艂os b膮kn膮艂 co艣 w odpowiedzi. Jakie艣 sto krok贸w z przodu St膮paj膮cy raczej us艂ysza艂 ni偶 zobaczy艂 niewielkie poruszenie. Zaczeka艂 jeszcze pi臋膰 minut, po czym ostro偶nie ruszy艂 w lewo, by obej艣膰 to miejsce szerokim 艂ukiem.

Godzin臋 p贸藕niej wiedzia艂 ju偶, 偶e zasadzk臋 utworzy艂o czterech m臋偶czyzn, kt贸rzy zaj臋li pozycje w rogach nieforemnego czworok膮ta; podejrzewa艂, 偶e Dzieci Mroku znalaz艂y si臋 wewn膮trz pu艂apki. Nie po raz pierwszy by艂 zwierzyn膮 - w dzieci艅stwie dwukrotnie musia艂 ucieka膰 przed wyg艂odnia艂ymi bandami - wi臋c bez trudu zdo艂a艂by si臋 wycofa膰 i poszuka膰 nowego miejsca na odpoczynek albo wr贸ci膰 do starego. On jednak, wystraszony i podekscytowany, wci膮偶 skrada艂 si臋 naprz贸d.

- Wkr贸tce b臋dzie 艣wita膰 - przem贸wi艂 jeden z m臋偶czyzn.

- Cicho! Mog膮 przyj艣膰 nast臋pni.

St膮paj膮cy po Piasku by艂 ju偶 prawie po艣rodku czworok膮ta. Powoli, ostro偶nie sun膮艂 do przodu. Nagle jego wyci膮gni臋ta r臋ka natrafi艂a na pustk臋; teren opada艂 gwa艂townie, co prawda nie pionowo, ale bardzo stromo. Ziemia by艂a mi臋kka. Wyt臋偶y艂 wzrok, usi艂uj膮c dostrzec cokolwiek w ciemno艣ci.

- Widzimy ci臋 - us艂ysza艂 szept Dziecka Mroku. - Wychyl si臋 jeszcze troch臋 do przodu, je艣li mo偶esz, i wyci膮gnij r臋ce.

Jak tylko to uczyni艂, poczu艂 u艣cisk drobniutkich, cienkich palc贸w. Skr臋ci艂 tam, gdzie go poci膮gn臋艂y, i ujrza艂 obok siebie cie艅, a zaraz potem drugi. W sumie by艂y trzy, lecz pierwszy ju偶 zd膮偶y艂 rozp艂yn膮膰 si臋 mi臋dzy trzcinami. Cztery, ale obok niego by艂 ju偶 tylko ten czwarty. Pi臋膰... i chwil臋 p贸藕niej by艂 sam na sam z pi膮tym. Przypad艂 do wilgotnej ziemi, zawr贸ci艂 i poczo艂ga艂 si臋 tam, sk膮d przyby艂. To z prawej, to z lewej odzywa艂y si臋 przyciszone g艂osy, a w pewnej chwili kt贸ry艣 z my艣liwych powiedzia艂 tu偶 przy jego uchu:

- Id藕 sprawdzi膰.

Zaraz potem rozleg艂 si臋 dono艣ny 艂omot i trzask 艂amanych trzcin. Po prawej stronie jaki艣 cz艂owiek poderwa艂 si臋 z ziemi i rzuci艂 do ucieczki. Kiedy przebiega艂 obok zaczajonego Dziecka Mroku, male艅ka posta膰 podci臋艂a go i powali艂a na ziemi臋. St膮paj膮cy dopad艂 go w chwili, gdy cia艂o my艣liwego zetkn臋艂o si臋 z gruntem; wbi艂 mu w kark twarde jak kamie艅 kciuki i przycisn膮艂 do ziemi. Niebo rozci臋艂a b艂yskawica. W jej blasku ujrza艂 dwie male艅kie d艂onie sun膮ce bezlito艣nie ku oczom obezw艂adnionego m臋偶czyzny.

Chwil臋 p贸藕niej podni贸s艂 si臋 na nogi. Doko艂a panowa艂a nieprzenikniona ciemno艣膰, ludzie z 艂膮komorza przera藕liwie krzyczeli, wt贸rowa艂 im tryumfalny, wysoki glos. Tu偶 przed St膮paj膮cym po Piasku zamajaczy艂a jaka艣 posta膰; niewiele my艣l膮c kopn膮艂 j膮 w krocze, po czym z ca艂ej si艂y r膮bn膮艂 kolanem w pochylon膮 g艂ow臋. Zanim zd膮偶y艂 si臋 cofn膮膰, na karku tamtego nie wiadomo sk膮d wyl膮dowa艂o kolejne Dziecko Mroku i 艣cisn臋艂o mu szyj臋 nogami.

- Uciekajmy!

- Dlaczego? - G艂os Dziecka Mroku emanowa艂 spokojem i zadowoleniem. - Przecie偶 jeste艣my g贸r膮!

Cz艂owiek, na kt贸rym siedzia艂o, do tej pory zgi臋ty wp贸艂, wyprostowa艂 si臋 raptownie. Nogi natychmiast zacisn臋艂y si臋 jeszcze mocniej i po chwili my艣liwy osun膮艂 si臋 na kolana. Zapad艂a cisza jeszcze g艂臋bsza ni偶 przed walk膮, poniewa偶 zamik艂y nawet ptaki i owady, a wiatr nie ko艂ysa艂 ju偶 trzcinami.

- Ju偶 po wszystkim - oznajmi艂o Dziecko Mroku wysokim g艂osikiem. - I co, podobaj膮 ci si臋?

St膮paj膮cy wcale nie by艂 pewien, czy walka naprawd臋 dobieg艂a ko艅ca.

- Rzeczywi艣cie, jeste艣cie bardzo odwa偶ni, ale nie zapominajcie, 偶e to ja rozprawi艂em si臋 z dwoma z nich.

My艣liwy d藕wign膮艂 si臋 z kl臋czek i chwiejnym krokiem odszed艂 tam, dok膮d skierowa艂o go siedz膮ce mu okrakiem na karku Dziecko Mroku.

- Nie mia艂em na my艣li nas, tylko naszych przeciwnik贸w - rozleg艂 si臋 g艂os. - Jest ich tylu, 偶e wystarczy na kilka posi艂k贸w. Teraz zbieramy si臋 obok kryj贸wki, w kt贸rej nas trzymali. Id藕 tam, a sam si臋 przekonasz.

- A ty nie idziesz?

St膮paj膮cy rozejrza艂 si臋 w poszukiwaniu rozm贸wcy, lecz nigdzie nie m贸g艂 go dostrzec. Nie otrzyma艂 te偶 odpowiedzi. Odwr贸ci艂 si臋 i, wiedziony doskonale rozwini臋tym zmys艂em orientacji, wr贸ci艂 do zag艂臋bienia terenu. Byli tam ju偶 wszyscy czterej my艣liwi: trzej z je藕d藕cami na karkach, czwarty j臋cz膮cy rozpaczliwie, z zakrwawionymi r臋kami uniesionymi do pustych oczodo艂贸w. W stratowanej bagiennej trawie przycupn臋艂o jeszcze dwoje Dzieci Mroku.

- Dzisiaj zjemy 艣lepca, reszt臋 zaprowadzimy w g贸ry i podzielimy si臋 z przyjaci贸艂mi - o艣wiadczy艂 kto艣 zza plec贸w St膮paj膮cego.

Cz艂owiek pozbawiony oczu j臋kn膮艂 jeszcze g艂o艣niej.

- Chcia艂bym ci臋 zobaczy膰 - powiedzia艂 St膮paj膮cy po Piasku.

- Czy jeste艣 Starym M臋drcem, z kt贸rym rozmawia艂em trzy noce temu?

-Nie.

Nie wiadomo sk膮d pojawi艂o si臋 sz贸ste Dziecko Mroku. W s艂abej po艣wiacie (nawet St膮paj膮cy, ze swym doskona艂ym wzrokiem, widzia艂 zaledwie niewyra藕ne zarysy postaci) sprawia艂 wra偶enie ca艂kowicie materialnego, ale znacznie starszego od pozosta艂ych. Chmury rozst膮pi艂y si臋 na chwil臋 i wtedy blask gwiazd zal艣ni艂 na jego g艂owie, jakby by艂a pokryta szronem.

- Zorientowali艣my si臋, 偶e jeste艣 przyjacielem, tylko dzi臋ki twemu 艣piewowi. Jeste艣 jeszcze bardzo m艂ody. Czy偶by艣 sta艂 si臋 jednym z nas zaledwie trzy noce temu?

- Istotnie, jestem waszym przyjacielem - odpar艂 ostro偶nie St膮paj膮cy - ale nie wydaje mi si臋, 偶ebym by艂 jednym z was.

- Tylko w my艣lach. Liczy si臋 wy艂膮cznie to, co w g艂owie.

- Gwiazdy - przem贸wi艂 艣lepiec g艂osem s膮cz膮cym si臋 jak krew z otwartej rany. - Gdyby by艂 tutaj Ostatni G艂os, nasz gwiezdny w臋drowiec, wszystko by wam wyt艂umaczy艂. Opowiedzia艂by, jak to jest, kiedy opuszcza si臋 cia艂o, by 偶eglowa膰 w艣r贸d gwiazd i dosi膮艣膰 Walecznego Jaszczura, jak to jest, kiedy widzi si臋 to samo, co widzi B贸g, i wie si臋 to, co on wie.

- W艣r贸d nas te偶 trafiaj膮 si臋 tacy jak ten - powiedzia艂 St膮paj膮cy po Piasku - ale my zrzucamy ich ze skalnych urwisk.

- Gwiazdy m贸wi膮 j臋zykiem Boga, a rzeka m贸wi j臋zykiem gwiazd - ci膮gn膮艂 uparcie cz艂owiek z wy艂upanymi oczami. - Ci, co spogl膮daj膮 w nocne wody, mog膮 dostrzec w falach zapowied藕 nadej艣cia ruchomych gwiazd. Dajemy im was, niczego nie艣wiadomych ludzi z g贸r, wasze 偶ycie, a kiedy jaka艣 gwiazda opu艣ci swe miejsce, zaciemniamy wod臋 krwi膮 gwiezdnego w臋drowca.

Co prawda Stary M臋drzec znikn膮艂 (a przynajmniej St膮paj膮cy po Piasku nie by艂 w stanie wypatrzy膰 go w艣r贸d milcz膮cych Dzieci Mroku), ale da艂 si臋 s艂ysze膰 jego g艂os:

- Wystarczy. Jeste艣my g艂odni.

- Jeszcze tylko kilka chwil. Chc臋 zapyta膰 o moj膮 matk臋 i przyjaci贸艂. Ci ludzie wzi臋li ich do niewoli.

- Najpierw niech odejd膮 nieludzie - odpar艂 艣lepiec.

- Odejd藕cie - poleci艂 St膮paj膮cy. Dwoje Dzieci Mroku, kt贸re nie siedzia艂y na karkach wi臋藕ni贸w, poruszy艂o stopami, by zaszele艣ci艂a trawa, lecz nie ruszy艂o si臋 z miejsca. - Ju偶 ich nie ma. A wi臋c, co z pojmanymi?

- Czy to ty mnie o艣lepi艂e艣?

- Nie. Zrobi艂o to Dziecko Mroku. Moje palce czu艂e艣 na gardle.

- Ale zjawi艂y si臋 tutaj zwabione twoim 艣piewem?

- Owszem.

- Trzymamy ich w ustronnym miejscu w pobli偶u wzg贸rz. Ich 艣piew cz臋sto sprowadza kolejnych, tak 偶e niekiedy mamy nawet dwudziestu, poniewa偶 nie obchodzi ich, 偶e kto艣 inny mo偶e zosta膰 zjedzony, pod warunkiem 偶e sami zdo艂aj膮 uciec. Czasem jednak, tak jak teraz, tracimy wszystko, cho膰 nigdy nie przypuszcza艂em, 偶e w艂a艣nie mnie spotka co艣 takiego. Nie wiedzia艂em jednak, 偶e 艣piew mo偶e sprowadzi膰 ch艂opca.

- Jestem ju偶 m臋偶czyzn膮. Wiem, co to kobieta, i 艣ni艂em wielkie sny. Utopili艣cie Szybkie Stopy, skalali艣cie jego 艣mierci膮 czysto艣膰 Boga. Co z reszt膮?

- B臋dziesz stara艂 si臋 ich uwolni膰, Palce na Moim Gardle?

- Nazywam si臋 St膮paj膮cy po Piasku. Owszem.

- S膮 daleko na p贸艂noc st膮d - powiedzia艂 艣lepiec przera偶aj膮cym g艂osem. - W pobli偶u wielkiego obserwatorium Oka, w jamie zwanej Drugim Okiem. Ja straci艂em oboje oczu, powiedz mi wi臋c, jaki jest teraz uk艂ad gwiazd? Musz臋 wiedzie膰, kiedy umrze膰.

St膮paj膮cy odruchowo spojrza艂 w g贸r臋, chocia偶 niebo zas艂ania艂a gruba pow艂oka chmur, i w tej samej chwili 艣lepiec rzuci艂 si臋 na niego. Dzieci Mroku w okamgnieniu opad艂y go jak mr贸wki padlin臋, St膮paj膮cy za艣 kopn膮艂 go w twarz. Pozostali wi臋藕niowie zacz臋li si臋 rozpaczliwie szarpa膰, lecz dosiadaj膮cy ich je藕d藕cy szybko dali sobie rad臋.

- Czy b臋dziesz jad艂 z nami jego mi臋so? - zapyta艂 Stary M臋drzec, kiedy cz艂owiek z wy艂upionymi oczami zosta艂 poskromiony.

- Jeste艣 jednym z nas, wi臋c mo偶esz spo偶ywa膰 t臋 straw臋 bez ujmy na honorze.

Pojawi艂 si臋 bezg艂o艣nie, lecz nie uczestniczy艂 w szamotaninie. W ka偶dym razie St膮paj膮cy po Piasku mia艂 wra偶enie, 偶e jedna z niewyra藕nych postaci to w艂a艣nie on.

- Nie - odpar艂. - Wczoraj zjad艂em do syta. Czy偶by艣cie nie zamierzali 艣ciga膰 tych, kt贸rzy uciekli?

- P贸藕niej. Ci膮gn膮c go ze sob膮, nigdy by艣my ich nie dogonili, a je艣liby go zostawi膰, wkr贸tce on te偶 by uciek艂, mimo 偶e nic nie widzi. Po艂amaliby艣my mu nogi, gdyby nie to, 偶e w pobli偶u kr臋ci si臋 nied藕wied藕 trupojad. Zwietrzyli艣my go tu偶 przed twoim przyj艣ciem.

St膮paj膮cy skin膮艂 g艂ow膮.

- Ja tak偶e.

- Czy chcesz by膰 przy 艣mierci tego cz艂owieka?

- Wol臋 wyruszy膰 tropem tamtych.

By艂 przekonany, 偶e pod膮偶yli na p贸艂noc, w d贸艂 rzeki, ku Drugiemu Oku.

- To dobry pomys艂.

St膮paj膮cy po Piasku odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂. Zanim zd膮偶y艂 zrobi膰 dziesi臋膰 krok贸w, lun膮艂 deszcz. Poprzez jego szum us艂ysza艂 przed艣miertny charkot 艣lepca.

***

Wsta艂 pogodny ch艂odny dzie艅. Kiedy s艂o艅ce wspi臋艂o si臋 nad horyzont na szeroko艣膰 d艂oni, znik艂y ostatnie chmury, pozostawiaj膮c czyste niebo, granatowe z odcieniem czerni i poznaczone gasn膮cymi gwiazdami. Na 艂膮komorzu trzciny ko艂ysa艂y si臋 i skrzypia艂y poruszane wiatrem, od czasu do czasu jaki艣 ptak pokona艂 drog臋 od kra艅ca do kra艅ca niebosk艂onu, niesiony burzliwymi zawirowaniami powietrza niczym St膮paj膮cy pr膮dem rzeki.

Wytropienie trzech uciekinier贸w nie nastr臋czy艂o mu 偶adnych trudno艣ci. Mieszka艅cy 艂膮kom贸rz 艂owili ryby, dzielnie walczyli i polowali na drobn膮 zwierzyn臋, ale nie byli prawdziwymi my艣liwymi - przynajmniej wed艂ug kryteri贸w, jakie obowi膮zywa艂y w g贸rach. Jeszcze ich nie zobaczy艂, lecz setki znak贸w 艣wiadczy艂o o tym, 偶e s膮 niedaleko: zdeptana ro艣linka, kt贸ra jeszcze nie zd膮偶y艂a si臋 wyprostowa膰, odcisk stopy w podmok艂ej ziemi, kt贸ry jeszcze nie zd膮偶y艂 wype艂ni膰 si臋 wod膮. Natrafia艂 r贸wnie偶 na 艣lady innych ludzi. Ci, kt贸rych 艣ciga艂, kroczyli 艣cie偶kami wydeptanymi nie tylko przez zwierz臋ta, doko艂a wyczuwa艂o si臋 obecno艣膰 czego艣, czego nie by艂o na wy偶ynach, czego艣 okrutnego i zarazem oboj臋tnego, pogr膮偶onego g艂臋boko w my艣lach, pogardliwie traktuj膮cego wszystko, co nie si臋ga艂o chmur.

Jednocze艣nie ani na chwil臋 nie zapomnia艂 o pozostawionych z ty艂u Dzieciach Mroku. U schy艂ku nocy s艂ysza艂 ich pie艣艅 o Wielu Nape艂nionych 呕o艂膮dkach, potem za艣 Pie艣艅 Dziennego Snu. Teraz milczeli, lecz nawet milcz膮cy pozostawali obecni.

S膮dz膮c po 艣ladach, uciekaj膮ca tr贸jka szybko traci艂a si艂y - stawiali coraz kr贸tsze kroki i pow艂贸czyli nogami - ale St膮paj膮cy niczego by nie osi膮gn膮艂, doganiaj膮c ich samotnie, tym bardziej 偶e zupe艂nie mu na nich nie zale偶a艂o. Traktowa艂 ich wy艂膮cznie jako przyn臋t臋, dzi臋ki kt贸rej uda mu si臋 zwabi膰 Dzieci Mroku w g艂膮b 艂膮komorza, gdzie b臋d膮 mu potrzebni. Sam tak偶e z trudem trzyma艂 si臋 na nogach. Jak tylko trafi艂 na nieco bardziej suche miejsce, gdzie ros艂o kilka krzak贸w, po艂o偶y艂 si臋 na ziemi i zasn膮艂.

***

- Gdzie on jest? - zapyta艂 Ostatni G艂os. - Ach! - rzek艂, us艂yszawszy odpowied藕 Wschodniego Wiatru, kt贸ry wszystko widzia艂.

***

Schwytali go o zmierzchu. Postawni m臋偶czy藕ni o cia艂ach pokrytych bliznami i z艂owrogich oczach podkradli si臋 od ty艂u i okr膮偶yli go szerokim ko艂em. Miota艂 si臋 w r贸偶ne strony, szukaj膮c drogi ucieczki, lecz mieszka艅cy 艂膮komorza wci膮偶 si臋 zbli偶ali. Liczy艂 na to, 偶e w ciemno艣ci b臋dzie mia艂 wi臋ksze szans臋, lecz w艂a艣nie w ciemno艣ci zosta艂 pojmany. Walczy艂 dzielnie, wi臋c musieli go mocno poturbowa膰.

Wi臋zili go przez pi臋膰 dni, a potem przez ca艂膮 noc p臋dzili przed sob膮, by o 艣wicie wrzuci膰 do dziury w ziemi zwanej Drugim Okiem. By艂o tam ju偶 czworo ludzi: jego matka Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru, Jadalne Li艣cie, stary Krwawi膮cy Palec oraz S艂odkousta.

- Synu! - wykrzykn臋艂a Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru i zala艂a si臋 艂zami. By艂a bardzo wychudzona.

Przez p贸艂 dnia St膮paj膮cy po Piasku wdrapywa艂 si臋 na 艣ciany Drugiego Oka. Zmusi艂 Jadalne Li艣cie i S艂odkoust膮, 偶eby go podsadzali, a nawet nam贸wi艂 Krwawi膮cy Palec, 偶eby ten, zgi臋ty wp贸艂, stan膮艂 w szerokim rozkroku i pozwoli艂 Jadalnym Li艣ciom wspi膮膰 si臋 na barki, tak by St膮paj膮cy wdrapa艂 si臋 na szczyt piramidy i uciek艂. Jednak 艣ciany dziury w ziemi zwanej Drugim Okiem by艂y z piasku, kt贸ry nie daje oparcia r臋kom ani stopom, wi臋c im bardziej stara艂 si臋 wydosta膰, tym mizerniejsze osi膮ga艂 rezultaty. Wreszcie pod Krawi膮cym Palcem ugi臋艂y si臋 nogi. Jadalne Li艣cie run膮艂 na dno jamy, St膮paj膮cy spad艂 na niego i znale藕li si臋 w tym samym po艂o偶eniu co przedtem.

Mniej wi臋cej godzin臋 po po艂udniu na kraw臋dzi jamy pojawi艂 si臋 drugi St膮paj膮cy po Piasku i d艂ugo stal bez ruchu, spogl膮daj膮c w d贸艂, St膮paj膮cy za艣, ten uwi臋ziony, gapi艂 si臋 na siebie w g贸r臋. Potem krzepcy m臋偶czy藕ni o cia艂ach pokrytych bliznami spu艣cili do dziury w ziemi koniec d艂ugiej w艂ochatej liany.

- Ten - powiedzia艂 z g贸ry St膮paj膮cy i wskaza艂 na prawdziwego St膮paj膮cego, kt贸ry stanowczo pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Nie b贸j si臋, nie z艂o偶ymy ci臋 w ofierze. Jeszcze nie teraz. Wychod藕.

- Czy mnie uwolnisz?

Tamten parskn膮艂 艣miechem.

- W takim razie, bracie, je艣li chcesz ze mn膮 rozmawia膰, musisz tu przyj艣膰.

Wschodni Wiatr popatrzy艂 na m臋偶czyzn trzymaj膮cych lian臋, na p贸艂 偶artobliwie wzruszy艂 ramionami, po czym zsun膮艂 si臋 na dno Drugiego Oka.

- Chcia艂bym zobaczy膰 ci臋 w lepszym 艣wietle - powiedzia艂 do St膮paj膮cego po Piasku. - Masz moj膮 twarz.

- Jeste艣 moim bratem - odpar艂 St膮paj膮cy. - 艢ni艂em o tobie, a matka potwierdzi艂a, 偶e istniejesz. Zaraz po tym, jak przyszli艣my na 艣wiat, ona i jej matka zanios艂y nas do k膮pieli. Zjawili si臋 ludzie z bagien, zmusili jej matk臋, 偶eby wyjawi艂a twoje imi臋, dzi臋ki czemu mogli posi膮艣膰 nad tob膮 w艂adz臋, a nast臋pnie j膮 zabili.

- Wiem o wszystkim - powiedzia艂 Wschodni Wiatr. - M贸wi艂 mi o tym Ostatni G艂os, m贸j nauczyciel.

St膮paj膮cy po Piasku mia艂 nadziej臋, 偶e co艣 osi膮gnie, wci膮gaj膮c do rozmowy matk臋, zapyta艂 wi臋c:

- Jak ona mia艂a na imi臋? Twoja matka, kt贸r膮 utopili. Wiedzia艂em, ale zapomnia艂em.

Jednak Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru tylko szlocha艂a.

- Musisz zgin膮膰, 偶eby zanie艣膰 nasze pos艂anie rzece, kt贸ra przeka偶e je gwiazdom, kt贸re powt贸rz膮 je Bogu - powiedzia艂 Wschodni Wiatr. - Ostatni G艂os ostrzeg艂 mnie, 偶e twoja 艣mier膰 mo偶e oznacza膰 dla mnie pewne niebezpiecze艅stwo, poniewa偶 jeste艣my jedn膮 osob膮.

St膮paj膮cy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i splun膮艂.

- To dla ciebie zaszczyt - doda艂 Wschodni Wiatr. - Teraz jeste艣 po prostu ch艂opcem z g贸r, ale tam, w艣r贸d gwiazd, staniesz si臋 wi臋kszy nawet ode mnie, cho膰 ja potrafi臋 odczyta膰 wiadomo艣ci, kt贸re rzeka 艣le Bogu.

- Wcale mnie tak bardzo nie przypominasz, a poza tym nie masz brody - odpar艂 St膮paj膮cy po Piasku i dotkn膮艂 g贸rnej wargi, na kt贸rej nie艣mia艂o zacz膮艂 kie艂kowa膰 zarost. S艂odkousta, kt贸ra do tej pory wraz z Jadalnymi Li艣膰mi i Krwawi膮cym Palcem przys艂uchiwa艂a si臋 w milczeniu, niespodziewanie zacz臋艂a chichota膰. St膮paj膮cy zgromi艂 j膮 spojrzeniem, ona za艣, niezdolna opanowa膰 weso艂o艣ci, wskaza艂a na Wschodni Wiatr.

- W niemowl臋ctwie obwi膮zuj膮 nam mocno te cz臋艣ci cia艂a d艂ugimi kobiecymi w艂osami - wyja艣ni艂 Wschodni Wiatr. - Krew przestaje dop艂ywa膰 i usychaj膮. To nie boli, umieraj膮 za艣 tylko nieliczni z tych, kt贸rzy mieli zosta膰 gwiezdnymi w臋drowcami. Powiedzia艂em, 偶e Ostatni G艂os ostrzeg艂 mnie przed konsekwencjami twojej 艣mierci. Umrzesz przede mn膮 i udasz si臋 do rzeki i gwiazd. Nie obawiam si臋 tego. W snach b臋d臋 razem z tob膮 odwiedza艂 miejsca, z kt贸rych czerpie si臋 si艂臋. Przyszed艂em, 偶eby ci powiedzie膰, 偶e w swoich snach jeszcze d艂ugo b臋dziesz 偶ywym cz艂owiekiem.

- Niebia艅ski Nauczycielu, jest ich wi臋cej - przem贸wi艂 g艂os z g贸ry. - Czy chcesz wyj艣膰?

St膮paj膮cy podni贸s艂 wzrok i na tle nieba ujrza艂 miniaturowe sylwetki Dzieci Mroku osaczone zewsz膮d przez mieszka艅c贸w 艂膮kom贸rz.

- Nie - odpar艂 Wschodni Wiatr. - Skoro nie boj臋 si臋 tych, kt贸rzy przynajmniej s膮 lud藕mi, dlaczego mia艂bym si臋 ba膰 tamtych?

- Mo偶e powiniene艣 - mrukn膮艂 St膮paj膮cy po Piasku.

Dzieci Mroku zsun臋艂y si臋 po osypuj膮cej si臋 stromi藕nie. W blasku dnia wydawa艂y si臋 jeszcze mniejsze ni偶 noc膮, bezkrwiste, zdeformowane. St膮paj膮cemu przemkn臋艂a przez g艂ow臋 my艣l, 偶e gdyby naprawd臋 byli dzie膰mi i tak wygl膮dali, ju偶 dawno by umarli.

- Wkr贸tce umrzemy - powiedzia艂o jedno z Dzieci Mroku (St膮paj膮cy nie by艂 pewien kt贸re). - A oni nas zjedz膮. Ciebie te偶.

- Rytualne spo偶ywanie dar贸w przeznaczonych dla rzeki nie ma nic wsp贸lnego ze zwyk艂ym zaspokajaniem g艂odu - wycedzi艂 z pogard膮 Wschodni Wiatr. - Was po prostu zjemy na kolacj臋.

- W sumie pi臋膰 sztuk, Niebia艅ski Nauczycielu - oznajmi艂 z g贸ry cz艂owiek, kt贸ry wcze艣niej rozmawia艂 ze Wschodnim Wiatrem, i zatar艂 r臋ce. Wygl膮da艂o na to, 偶e w艣r贸d swoich cieszy si臋 sporym powa偶aniem. - Nie znam wi臋kszego przysmaku ni偶 mi臋so Dziecka Mroku.

- Sze艣膰 - poprawi艂 go Wschodni Wiatr.

- Tego do艂u nie wykopano r臋kami - stwierdzi艂o kt贸re艣 z Dzieci Mroku. Wszystkie zawzi臋cie grzeba艂y w ziemi, przesiewaj膮c piasek mi臋dzy palcami.

- To twoi wierni s艂udzy - zwr贸ci艂 si臋 Wschodni Wiatr do St膮paj膮cego po Piasku. - Mo偶e by艣 im opowiedzia艂 o ich nowym domu?

- Ch臋tnie, ale nikt nie wie, dlaczego 艣wiat jest taki, jaki jest, opr贸cz tego, 偶e wszystko dzieje si臋 na nim zgodnie z wol膮 Boga.

- W takim razie s艂uchaj uwa偶nie, a dowiesz si臋, gdzie trafili艣cie. Zaledwie kilkaset krok贸w na wsch贸d st膮d rzeka rozrasta si臋 w niesko艅czono艣膰. Jeste艣my jakby w miejscu, w kt贸rym 艂odyga przechodzi w kwiat, tyle 偶e kwiatem jest bezkresny Ocean.

- Nie wierz臋.

- Jeszcze nie rozumiesz? Wci膮偶 nie wiesz, dlaczego rzeka jest 艣wi臋tsza od Boga i gwiazd? Dlaczego ka偶de dziecko zaraz po przyj艣ciu na 艣wiat musi zosta膰 w niej wyk膮pane i dlaczego za ka偶dym razem, kiedy spadnie gwiazda, nale偶y zm膮ci膰 jej wod臋 krwi膮 gwiezdnego w臋drowca? Ta rzeka to Czas. Ko艅czy sw贸j bieg w 艣wi臋tym miejscu, czyli Oceanie, kt贸ry jest przesz艂o艣ci膮 i nie ma granic. Na jej wschodnim, niskim brzegu, gdzie woda jest czasem s艂odka, a czasem s艂ona, znajduje si臋 Oko - wielki okr膮g, z kt贸rego wyruszaj膮 gwiezdni w臋drowcy. Na zachodnim Ocean uzna艂 za stosowne stworzy膰 Drugie Oko, aby przechowywa膰 tam dary, kt贸re niebawem do niego dotr膮. Ostatni G艂os, kt贸ry wiele my艣la艂 o tych sprawach, twierdzi, 偶e r臋ce Oceanu, bez przerwy uderzaj膮ce o pla偶e, przynosz膮 piasek, na kt贸rym teraz stoimy, lecz odsuwaj膮c si臋, zabieraj膮 go ze sob膮. W艂a艣nie dlatego Drugie Oko nigdy nie jest puste, ale i nigdy nie zostanie nape艂nione.

- Myjemy dzieci w rzece, poniewa偶 rzeka symbolizuje czysto艣膰 Boga - powiedzia艂 St膮paj膮cy po Piasku - i poniewa偶 s膮 zbrukane ziemi膮 spod korzeni drzew, ich ojc贸w. Je艣li chodzi o reszt臋 bzdur, kt贸re wyg艂osi艂e艣, s膮 dla mnie warte tyle samo co twoje twierdzenie, 偶e jeste艣my jednym cz艂owiekiem.

- Ostatni G艂os otwiera艂 cia艂a kobiet... - zacz膮艂 Wschodni Wiatr, lecz dostrzeg艂szy grymas odrazy na twarzy St膮paj膮cego, odwr贸ci艂 si臋, chwyci艂 za lian臋 i da艂 znak swoim ludziom, 偶eby go wyci膮gn臋li. Na g贸rze odwr贸ci艂 si臋, pomacha艂 i zawo艂a艂: - 呕egnaj, matko! 呕egnaj, bracie!

Potem odszed艂.

- Mog艂e艣 co艣 od niego wytargowa膰, ale teraz ju偶 na pewno nie wr贸ci - wymamrota艂 zrz臋dliwie Krwawi膮cy Palec.

St膮paj膮cy wzruszy艂 ramionami.

- Daj膮 wam tu co艣 do picia? - zapyta艂. - Jestem spragniony, a nie widz臋 偶adnych ka艂u偶.

Cienia r贸wnie偶 nie by艂o, lecz Dzieci Mroku k艂ad艂y si臋 ju偶 tam, gdzie powinien zjawi膰 si臋 najpierw, zwini臋te w niedu偶e ciemne kulki.

- O zachodzie s艂o艅ca rzucaj膮 nam 艂odygi jakich艣 ro艣lin - odpar艂 Krwawi膮cy Palec. - Nie s膮 mo偶e najsmaczniejsze, ale za to bardzo soczyste. To wszystko, co dostajemy do picia i do jedzenia. - Wskaza艂 kciukiem na Dzieci Mroku. - Gdyby艣my wyt艂ukli to robactwo, mieliby艣my pod dostatkiem po偶ywienia i napitku. Nas trzech na nich pi臋ciu: to ca艂kiem nie藕le, a poza tym, dop贸ki s艂o艅ce jest na niebie, prawie nie b臋d膮 stawia膰 oporu.

- Was dw贸ch, nas sze艣ciu. Poza tym Jadalne Li艣cie nie b臋dzie walczy艂 ze mn膮.

Przez chwil臋 Krwawi膮cy Palec sprawia艂 wra偶enie bardzo zagniewanego i St膮paj膮cy po Piasku, kt贸ry wci膮偶 dobrze pami臋ta艂 jego wielkie, silne pi臋艣ci, przygotowa艂 si臋 do starcia, ale zaraz potem Palec u艣miechn膮艂 si臋, ods艂aniaj膮c liczne braki w uz臋bieniu.

- A wi臋c zostali艣my my dwaj, ch艂opcze? B臋dziemy si臋 bi膰, a reszta b臋dzie patrze膰 i zagrzewa膰 nas do walki? Je艣li zwyci臋偶ysz, twoi przyjaciele najedz膮 si臋 do syta, a je艣li ja wygram, i tak dobior膮 si臋 do mnie o zmierzchu? Nic z tego. Za kilka dni te偶 b臋dziesz g艂odny, wtedy znowu porozmawiamy. Oczywi艣cie je偶eli zostaniemy przy 偶yciu.

St膮paj膮cy po Piasku z u艣miechem pokr臋ci艂 g艂ow膮. Noc sp臋dzi艂 na forsownym marszu, ranek za艣 na nieudanych pr贸bach wdrapania si臋 na 艣ciany, wi臋c jak tylko Krwawi膮cy Palec odwr贸ci艂 si臋 od niego, u艂o偶y艂 si臋 na piasku w pobli偶u Dzieci Mroku. Po pewnym czasie tu偶 obok po艂o偶y艂a si臋 S艂odkousta.

***

Rzeczywi艣cie, o zachodzie s艂o艅ca do jamy wrzucono 艂odygi. Dzieci Mroku ju偶 si臋 obudzi艂y i przynios艂y po dwie dla S艂odkoustej i St膮paj膮cego. Dziewczyna przyj臋艂a pocz臋stunek, lecz by艂o wida膰, 偶e 艣wiec膮ce w ciemno艣ci oczy Dzieci Mroku budz膮 w niej l臋k. Przesz艂a na drug膮 stron臋 jamy i usiad艂a obok Rozko艂ysanych Ga艂臋zi Cedru.

Stary M臋drzec przycupn膮艂 przy St膮paj膮cym. Nie mia艂 艂odygi.

- I co teraz zrobimy? - zapyta艂 St膮paj膮cy po Piasku.

- Porozmawiamy.

- Dlaczego?

- Poniewa偶 nie ma mo偶liwo艣ci dzia艂ania. Kiedy nic nie da si臋 zrobi膰, dobrze jest porozmawia膰 i om贸wi膰 to, co ju偶 si臋 zrobi艂o i co zamierza si臋 zrobi膰 w przysz艂o艣ci. Historia uczy, 偶e wszystkie wielkie polityczne idee powstawa艂y w wi臋zieniach.

- Co to jest historia i co to s膮 polityczne idee?

- Masz wysokie czo艂o i szeroko rozstawione oczy - powiedzia艂 Stary M臋drzec. - Niestety, tak samo jak wszyscy twoi pobratymcy, m贸zg masz tutaj... - poklepa艂 St膮paj膮cego po p艂askim, twardym brzuchu, a raczej wykona艂 gest, jakby zamierza艂 to uczyni膰 swymi niematerialnymi palcami - ...wi臋c tamte cechy 艣wiadcz膮ce o potencjale intelektualnym nie maj膮 偶adnego znaczenia.

- Ka偶dy, kto jest g艂odny, my艣li brzuchem - zauwa偶y艂 nie艣mia艂o St膮paj膮cy.

- Umys艂 potrafi przenie艣膰 si臋 nie tylko do brzucha, ale nawet wznie艣膰 si臋 czterna艣cie tysi臋cy st贸p nad g艂ow臋, albo i wi臋cej.

- Gwiezdni w臋drowcy wywodz膮cy si臋 spomi臋dzy mieszka艅c贸w 艂膮kom贸rz twierdz膮, 偶e ich umys艂y (mo偶e maj膮 na my艣li dusze) opuszczaj膮 ziemi臋 i ulatuj膮 w kosmos, odbijaj膮 si臋 od bli藕niaczej planety, po czym, porwane kosmicznymi pr膮dami, szybuj膮 a偶 do 艣witu mi臋dzy gwiezdnymi konstelacjami, poznaj膮c szczeg贸艂y wszystkiego. Dowiedzia艂em si臋 tego, b臋d膮c ich wi臋藕niem.

Stary M臋drzec wyda艂 odg艂os, jakby spluwa艂, po czym zapyta艂:

- Czy wiesz, co to jest gwiazdolot?

St膮paj膮cy pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- A widzia艂e艣 kiedy艣 pie艅 niesiony przez rzek臋?

- Sam podr贸偶owa艂em w ten spos贸b. Dzi臋ki temu tak pr臋dko dotar艂em do 艂膮komorza.

- Tym lepiej. - Stary M臋drzec uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na nocne niebo. - Widzisz? - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Tam. Jak to nazywacie?

St膮paj膮cy po Piasku usi艂owa艂 pod膮偶y膰 wzrokiem za bezcielesnym palcem.

- Gdzie?

Kobieta o P艂on膮cych W艂osach przygl膮da艂a mu si臋 ze spokojem przez r臋k臋 Dziecka Mroku.

- Na ca艂ym niebie, od horyzontu po horyzont.

- Ach, o to ci chodzi! To Wodospad.

- Wyobra藕 sobie wydr膮偶ony pie艅 na tyle du偶y, 偶eby zmie艣cili si臋 w nim ludzie. To w艂a艣nie jest gwiazdolot.

- Rozumiem.

- W zamierzch艂ych czasach ludzie tacy jak ja podr贸偶owali gwiazdolotami mi臋dzy gwiazdami. W ten spos贸b tutaj przybyli艣my.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e jeste艣cie tu od zawsze — powiedzia艂 St膮paj膮cy.

Stary M臋drzec pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Zjawili艣my si臋 na tej planecie albo bardzo niedawno, albo przed wiekami. Nie jestem pewien, kt贸ra wersja jest prawdziwa.

- A co m贸wi膮 wasze pie艣ni?

- Kiedy si臋 tu zjawili艣my, nie mieli艣my 偶adnych pie艣ni. To by艂 jeden z powod贸w, dla kt贸rych zostali艣my i utracili艣my nasz gwiazdolot.

- I tak nie mogliby艣cie nim wr贸ci膰 - zauwa偶y艂 St膮paj膮cy po Piasku, usi艂uj膮c sobie wyobrazi膰 wydr膮偶ony pie艅 p艂yn膮cy w g贸r臋 rzeki.

- Wiem o tym. Zanadto si臋 zmienili艣my. Czy s膮dzisz, 偶e jeste艣my do was podobni?

- Nie bardzo. Jeste艣cie za mali, wygl膮dacie niezdrowo, macie zbyt okr膮g艂e uszy i za ma艂o w艂os贸w.

- To prawda - przyzna艂 Stary M臋drzec i umilk艂.

Nasta艂a cisza. A wtedy St膮paj膮cy us艂ysza艂 na przemian narastaj膮cy i s艂abn膮cy, zupe艂nie nowy odg艂os: to odleg艂y o 膰wier膰 mili Ocean g艂adzi艂 pla偶臋 swymi d艂o艅mi, lecz St膮paj膮cy po Piasku nie m贸g艂 tego wiedzie膰.

- Nie chcia艂em ci臋 urazi膰 - przerwa艂 wreszcie milczenie. - Powiedzia艂em tylko, co my艣l臋.

- W艂a艣nie my艣l jest najistotniejsza. My my艣limy o sobie zupe艂nie inaczej, wi臋c i jeste艣my inni, aczkolwiek dobrze jest wiedzie膰, w jaki spos贸b nas postrzegacie.

- Przykro mi.

- Tak czy inaczej, kiedy艣 wygl膮dali艣my tak jak wy teraz.

- Aha - mrukn膮艂 St膮paj膮cy po Piasku.

Kiedy by艂 m艂odszy, Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru cz臋sto opowiada艂a mu r贸偶ne historie, na przyk艂ad „Sk膮d mu艂okot wzi膮艂 sw贸j ogon” (ukrad艂 go jaszczurkowcowi, kt贸ry u偶ywa艂 go jako j臋zyka) albo „Dlaczego norze艂 nie lata” (wstydzi si臋 pokazywa膰 innym zwierz臋tom swoje paskudne stopy, wi臋c chowa je w trawie, chyba 偶e akurat musi co艣 zabi膰). Przypuszcza艂, 偶e opowie艣膰 Starego M臋drca b臋dzie podobna do tamtych, a poniewa偶 jej nie zna艂, nie mia艂 nic przeciwko temu, by j膮 wys艂ucha膰.

- Jak ju偶 powiedzia艂em, przybyli艣my tutaj albo ca艂kiem niedawno, albo w bardzo odleg艂ej przesz艂o艣ci. Niekiedy siadamy kr臋giem o 艣wicie, nim zaintonujemy Pie艣艅 Dziennego Snu, wpatrujemy si臋 w swoje twarze i usi艂ujemy przypomnie膰 sobie nazw臋 ojczystej planety. Czasem zdarza si臋 r贸wnie偶, i偶 s艂yszymy zamkni臋ty w my艣lach 艣piew naszych braci w臋druj膮cych wci膮偶 mi臋dzy gwiazdami. Zawracamy go i kierujemy z powrotem do nich, lecz oni go nie s艂ysz膮 i ich 艣piew (cho膰 nie wiedz膮 o tym, 偶e 艣piewaj膮) rozbrzmiewa w naszych pie艣niach. Mo偶liwe, 偶e nasza ojczyzna nazywa艂a si臋 Atlantyda albo Mu... albo Gondwana, Afryka, Poictesme lub Kraina Przyjaci贸艂. Z naszej pi膮tki tylko ja pami臋tam te wszystkie nazwy.

St膮paj膮cemu po Piasku wszystkie bardzo si臋 spodoba艂y, ale s艂owa Starego M臋drca przypomnia艂y mu o pozosta艂ych Dzieciach Mroku. Wszystkie zdawa艂y si臋 uwa偶nie przys艂uchiwa膰 rozmowie, siedz膮c w r贸偶nych miejscach na dnie jamy. Dwoje podj臋艂o pr贸b臋 wspinaczki na strome 艣ciany i w jej trakcie zamar艂o w bezruchu: jedno prawie w po艂owie wysoko艣ci, drugie mniej wi臋cej w jednej czwartej. Z ludzi tylko on nie spa艂. Przez otw贸r nad ich g艂owami wlewa艂 si臋 b艂臋kitny blask bli藕niaczej planety.

- Kiedy tu przybyli艣my, wygl膮dali艣my tak jak wy teraz... - podj膮艂 na nowo Stary M臋drzec.

- Ale zdj臋li艣cie sw贸j wygl膮d do k膮pieli - wpad艂 mu w s艂owo St膮paj膮cy; my艣la艂 o kwiatach i pi贸rach, kt贸re jego ludzie niekiedy wtykali sobie we w艂osy - a my艣my go ukradli i zatrzymali dla siebie.

Tak膮 w艂a艣nie opowie艣膰 us艂ysza艂 kiedy艣 od Rozko艂ysanych Ga艂臋zi Cedru.

- Wcale nie. Po to, 偶eby艣cie zyskali nasz wygl膮d, wcale nie musieli艣my go traci膰. Nale偶ysz do rasy istot zmiennokszta艂tnych - w naszej ojczy藕nie nazywali艣my je wilko艂akami. Kiedy si臋 tu zjawili艣my, niczym nie r贸偶nili艣cie si臋 od pozosta艂ych zwierz膮t, ale niekt贸rzy z was, zainspirowani chmurami, erupcjami wulkan贸w lub p艂yn膮c膮 wod膮, przybrali zupe艂nie fantastyczne formy. Wkroczyli艣my mi臋dzy was w pe艂ni majestatu i si艂y, z syczeniem tysi膮ca w臋偶y zako艅czyli艣my lot w waszym Oceanie, niczym zdobywcy dumnie wyszli艣my na brzeg, dzier偶膮c w r臋kach 艣wiat艂o i p艂omienie.

- Ach! - westchn膮艂 St膮paj膮cy po Piasku, kt贸remu ogromnie si臋 podoba艂a ta historia.

- Tak, 艣wiat艂o i p艂omienie... - powt贸rzy艂 Stary M臋drzec, ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂. Przymkn膮艂 powieki i energicznie porusza艂 szcz臋k膮, jakby co艣 prze偶uwa艂.

- I co by艂o dalej?

- To ju偶 koniec. Wywarli艣my na was tak wielkie wra偶enie, 偶e stali艣cie si臋 tacy jak my, i tacy ju偶 pozostali艣cie. To znaczy tacy, jakimi byli艣my wtedy.

- To nie mo偶e by膰 koniec - zaoponowa艂 St膮paj膮cy. - Powiedzia艂e艣, w jaki spos贸b stali艣my si臋 tacy sami, ale nie wspomnia艂e艣 ani s艂owem o tym, dlaczego znowu zacz臋li艣my si臋 r贸偶ni膰. Ju偶 teraz jestem wy偶szy od ciebie i mam proste nogi.

- Jeste艣my od was wy偶si i silniejsi - odpar艂 Stary M臋drzec. - I otoczeni okrutn膮 s艂aw膮. Co prawda nie mamy ju偶 miotaczy 艣wiat艂a i p艂omieni, ale potrafimy sia膰 zniszczenie spojrzeniem i wy艣piewa膰 艣mier膰 naszym nieprzyjacio艂om, krzewy same zrzucaj膮 nam do r膮k owoce, pod ka偶dym kamieniem znajdujemy syn贸w naszych matek.

- Ach! - powt贸rzy艂 St膮paj膮cy. Korci艂o go, 偶eby powiedzie膰: macie zdeformowane ko艣ci, s艂abe mi臋艣nie i chore twarze, i uciekacie przed lud藕mi, dop贸ki jest widno, ale nie uczyni艂 tego. Po pierwsze, sam siebie nazwa艂 przecie偶 przyjacielem Dzieci Mroku, a po drugie, wszelkie dyskusje i tak by艂y teraz bezcelowe. - Nadal jednak nie jeste艣my identyczni, poniewa偶 my nie posiadamy waszych zdolno艣ci, a nasze pie艣ni nie wracaj膮 niesione nocnym wiatrem, by zak艂贸ci膰 sen.

Stary M臋drzec skin膮艂 g艂ow膮.

- Poka偶臋 ci.

Opu艣ci艂 g艂ow臋, zakas艂a艂 w r臋ce, po czym wysun膮艂 je w kierunku rozm贸wcy. St膮paj膮cy po Piasku wyt臋偶y艂 wzrok, lecz cho膰 bli藕niacza planeta 艣wieci艂a ju偶 pe艂nym blaskiem, dostrzeg艂 jedynie niewyra藕n膮 ciemn膮 mas臋 w palcach jak z paj臋czyny, a kiedy spr贸bowa艂 jej dotkn膮膰, jego d艂o艅 przesz艂a na wylot nie tylko przez ni膮, ale i przez r臋k臋 Starego M臋drca. Zrobi艂o mu si臋 g艂upio; poczu艂 si臋 jak ma艂y ch艂opaczek, kt贸ry zamiast spa膰, siedzi sam w ciemno艣ci i mamrocze w pustk臋.

- Tutaj - powiedzia艂 Stary M臋drzec i skin膮艂 na jedno z Dzieci Mroku, kt贸re podesz艂o niezw艂ocznie i usiad艂o przy nich, ca艂kowicie materialne.

- Czy偶bym w rzeczywisto艣ci rozmawia艂 nie z nim, lecz z tob膮? - zapyta艂 przyby艂ego St膮paj膮cy po Piasku, lecz tamten w milczeniu odwr贸ci艂 wzrok. Po pewnym czasie splun膮艂 w d艂onie, tak jak wcze艣niej uczyni艂 Stary M臋drzec, i wysun膮艂 je przed siebie.

- Kiedy m贸wisz do mnie, m贸wisz do nas wszystkich - rzek艂 Stary M臋drzec. - Przede wszystkim do tych pi臋ciu, ale tak偶e do pozosta艂ych Dzieci Mroku. Cho膰 s艂abe i ledwo s艂yszalne, ich pie艣ni docieraj膮 a偶 tutaj i wsp贸艂tworz膮 mnie. Sp贸jrz jednak, co on ci pokazuje.

St膮paj膮cy jeszcze przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 Dziecku Mroku. By艂o chyba jeszcze do艣膰 m艂ode, lecz twarz mia艂o mroczn膮 i nieprzeniknion膮. Cho膰 przymkn臋艂o powieki, St膮paj膮cy czu艂 na sobie jego spojrzenie - przyjazne, zak艂opotane i zaniepokojone.

- Skosztuj, prosz臋 - zach臋ci艂 go Stary M臋drzec.

St膮paj膮cy ostro偶nie dotkn膮艂 palcem prze偶utej papki i pow膮cha艂; zapach nie by艂 zach臋caj膮cy.

- Za to oddali艣my wszystko, cho膰 pozornie to tylko ro艣lina, jedna z wielu, jakie rosn膮 na tej planecie. Ma szerokie, szare, pokryte brodawkami li艣cie, 偶贸艂te kwiaty i ziarna przypominaj膮ce nakrapiane jaja.

- Widzia艂em j膮 - powiedzia艂 St膮paj膮cy po Piasku. - Jadalne Li艣cie ostrzega艂 mnie przed ni膮, kiedy by艂em ma艂y. Jest truj膮ca.

- Tak wy uwa偶acie. Istotnie, jest truj膮ca, je艣li si臋 j膮 po艂knie, cho膰 艣mier膰, jak膮 zadaje, bywa pi臋kniejsza od niejednego 偶ycia. Jednak raz w roku, mi臋dzy pe艂niami bli藕niaczej planety, cz艂owiek mo偶e bezpiecznie zerwa膰 艣wie偶e li艣cie, zwin膮膰 je ciasno i umie艣ci膰 pod policzkiem. Nic wtedy dla niego nie istnieje: ani kobiety, ani jedzenie. Jest 艣wi臋ty, poniewa偶 mieszka w nim B贸g.

- Spotka艂em kogo艣 takiego - wyszepta艂 St膮paj膮cy. - Zabi艂bym go, gdyby nie to, 偶e zrobi艂o mi si臋 go 偶al.

Nie spodziewa艂 si臋, 偶e powie to na g艂os, i oczekiwa艂 reprymendy ze strony Starego, ten jednak tylko skin膮艂 g艂ow膮.

- W nas taki cz艂owiek r贸wnie偶 wzbudza 偶al, ale i zazdro艣膰. Jest Bogiem. Wiedz, 偶e on tak偶e ulitowa艂 si臋 nad tob膮.

- Chcia艂 mnie zabi膰.

- Poniewa偶 ujrza艂 ci臋 takiego, jaki jeste艣 naprawd臋, i poczu艂 wstyd, kt贸ry i ty czujesz. Jednak tylko ten jeden jedyny raz, a偶 do chwili kiedy bli藕niacza planeta pojawi si臋 na niebie w tej samej fazie, cz艂owiek mo偶e bezpiecznie prze偶uwa膰 li艣cie owej ro艣liny. Umar艂by, gdyby czyni艂 to cz臋艣ciej.

- Jednak dla was jest nieszkodliwa?

- Wszyscy rozgrzewali艣my si臋 ni膮 od wczesnej m艂odo艣ci i, jak widzisz, jeste艣my zdrowi. Czy s艂abo walczymy? Do偶ywamy s臋dziwego wieku.

- To znaczy jakiego? - zainteresowa艂 si臋 St膮paj膮cy po Piasku.

- A jakie to ma znaczenie? Je艣li chodzi o zbieranie do艣wiadcze艅, 偶yjemy bardzo d艂ugo i wiele odczuwamy. Kiedy wreszcie przychodzi pora umrze膰, mamy za sob膮 chwile, gdy byli艣my wi臋ksi od Boga i mniej znacz膮cy od najpodlejszych zwierz膮t. Wtedy, kiedy nic nie znaczymy, 偶ujemy te li艣cie, kt贸re daj膮 nam pociech臋. S膮 jak mi臋so, gdy czujemy g艂贸d, a nie mamy ryb, s膮 jak mleko, gdy chce nam si臋 pi膰, a nie ma wody. M艂odzieniec po偶膮da kobiety, znajduje j膮, jest wspania艂y i umiera dla 艣wiata. P贸藕niej ju偶 nigdy nie b臋dzie tak wspania艂y, lecz kobieta daje mu ukojenie i przypomina o tym, jaki by艂 wtedy, dzi臋ki czemu na jaki艣 czas odzyskuje cz膮stk臋 tej wspania艂o艣ci. Tak samo jest z nami: kiedy na g艂owach naszych 偶on pojawiaj膮 si臋 siwe w艂osy, niespokojnie spluwamy w d艂onie i spogl膮damy w pe艂n膮 twarz bli藕niaczej planety, a gdy ta ponownie znajdzie si臋 w tej samej fazie, mamy ju偶 nowe, m艂ode 偶ony i ka偶da z nich jest Bogiem.

- Ale nie wygl膮dacie tak jak my teraz - zauwa偶y艂 St膮paj膮cy.

- Kiedy艣 tak w艂a艣nie wygl膮dali艣my, lecz dokonali艣my wymiany: nasz wygl膮d w zamian za to. - Wskaza艂 prze偶ut膮 papk臋. - Dawno temu, w naszej ojczy藕nie, zanim jaki艣 g艂upiec roznieci艂 ogie艅, byli艣my w艂a艣nie tacy. Nie liczy艂o si臋 dla nas nic opr贸cz s艂o艅ca, nocy i nas samych. Teraz znowu tacy jeste艣my, poniewa偶 stali艣my si臋 bogami i nie obchodz膮 nas wytwory ludzkich r膮k, wy za艣 jeste艣cie tacy jak my, gdy偶 staracie si臋 powtarza膰 ka偶dy nasz ruch.

My艣l, 偶e jego ludzie, kt贸rzy pogardzali Dzie膰mi Mroku, mogliby je na艣ladowa膰, rozbawi艂a St膮paj膮cego, lecz nie da艂 tego po sobie pozna膰.

- Jest ju偶 p贸藕no, a ja musz臋 nabra膰 si艂. Dzi臋kuj臋 wam za wszystko.

- Nie skosztujesz?

- Nie teraz.

Milcz膮ce Dziecko Mroku, teraz sprawiaj膮ce wra偶enie jeszcze mniej materialnego od utkanej z paj臋czyny postaci, obok kt贸rej przycupn臋艂o, w艂o偶y艂o z powrotem do ust cz臋艣ciowo prze偶ut膮 papk臋 i odesz艂o. St膮paj膮cy za艣 u艂o偶y艂 si臋 na ziemi najwygodniej jak m贸g艂, my艣l膮c o tym, jak by to by艂o mi艂o, gdyby S艂odkousta zechcia艂a znowu po艂o偶y膰 si臋 razem z nim. Stary M臋drzec znik艂, cho膰 nigdzie nie odszed艂, zjawi艂y si臋 za to koszmarne sny; St膮paj膮cy widzia艂, cho膰 nie mia艂 oczu, i czu艂, cho膰 nie mia艂 sk贸ry, nagi robak 艣wiadomo艣ci zawieszony po艣r贸d ol艣niewaj膮cego blasku. Kto艣 krzykn膮艂.

Krzyk rozleg艂 si臋 ponownie. St膮paj膮cy poderwa艂 si臋 z ziemi, walcz膮c nie wiadomo z kim, wymachuj膮c r臋kami, z ustami pe艂nymi piasku. Mia艂 skr臋powane nogi. Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru krzycza艂a przera藕liwie. Jadalne Li艣cie i Krwawi膮cy Palec chwycili go za ramiona i poci膮gn臋li tak mocno, jakby chcieli po艂ama膰 mu ko艣ci. Dzieci Mroku sta艂y doko艂a i przygl膮da艂y si臋 w milczeniu, S艂odkousta p艂aka艂a.

- Ziemia na dnie czasem si臋 zapada - powiedzia艂 Krwawi膮cy Palec, gdy wreszcie uwolnili St膮paj膮cego.

- Kiedy by艂e艣 jeszcze ma艂y, ale wydawa艂o ci si臋, 偶e ju偶 przesta艂e艣 by膰 dzieckiem, nie chcia艂e艣 sypia膰 obok mnie - wyszepta艂a Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru. - Cz臋sto w贸wczas wstawa艂am w nocy i sz艂am sprawdzi膰, co si臋 z tob膮 dzieje. Przypomnia艂am sobie o tym, kiedy niedawno si臋 obudzi艂am.

- Dzi臋kuj臋.

Wci膮偶 wypluwa艂 piasek.

- Nie wiedzieli艣my o tym - odezwa艂 si臋 g艂os z ciemno艣ci. - Od tej pory zawsze b臋d膮 ci臋 strzeg艂y niewidzialne oczy.

- Dzi臋kuj臋 wam wszystkim. Mam wielu przyjaci贸艂.

Ludzie kolejno wracali na swoje miejsca i ponownie k艂adli si臋 do snu. St膮paj膮cy d艂ugo w臋drowa艂 po dnie jamy, badaj膮c grunt i ws艂uchuj膮c si臋 w szelest, z jakim obsypywa艂a si臋 ziemia, ale odg艂osy Oceanu by艂y na tyle silne, 偶e wreszcie zrezygnowa艂 i spr贸bowa艂 znowu zasn膮膰. „To niemo偶liwe”, m贸wi艂 Ostatni G艂os. „Sp贸jrz raz jeszcze!” „Nie mog臋... Ta chmura...” Pod kopu艂膮 nocnego nieba rozci膮ga艂a si臋 oleista powierzchnia wody: czarna, l艣ni膮ca, bezkresna, nie pokazywa艂a odbicia gwiazd, tylko siebie i skrawki martwych wodorost贸w. „Sp贸jrz jeszcze raz!” R臋ce o d艂ugich i delikatnych, ale ko艣cistych palcach chwyci艂y go za ramiona.

Kto艣 nim potrz膮sa艂, cho膰 jeszcze nie 艣wita艂o. Przez chwil臋 wydawa艂o mu si臋, 偶e ponownie zapada si臋 w piasek, ale to nie by艂a prawda. Tu偶 przy nim stali Krwawi膮cy Palec i S艂odkousta, za nimi za艣 inne, nieznajome postaci. Stwierdzi艂, 偶e to mieszka艅cy 艂膮komorza o grzbietach poznaczonych bliznami i poskr臋canych w艂osach.

- Musimy i艣膰 - powiedzia艂a S艂odkousta.

Jej wielkie, niem膮dre oczy spogl膮da艂y na wszystkich i na nikogo.

Trzymaj膮c si臋 liany, popychani od ty艂u przez ludzi z bagien, wygramolili si臋 na powierzchni臋 - najpierw St膮paj膮cy po Piasku i Krwawi膮cy Palec, potem Jadalne Li艣cie i obie kobiety, na ko艅cu Dzieci Mroku.

- Kto? - spyta艂 St膮paj膮cy, lecz Krwawi膮cy Palec tylko wzruszy艂 ramionami.

Ostatni G艂os sta艂 na brzegu rzeki po 艂ydki w wodzie, ty艂em do wschodz膮cego s艂o艅ca. Wieniec z bia艂ych kwiat贸w na jego g艂owie zakrywa艂 blizny w miejscach po wypalonych w艂osach, na szyi mia艂 girland臋 z czerwonych kwiat贸w, kt贸re w bladym 艣wietle poranka wygl膮da艂y jak czarne. Wschodni Wiatr sta艂 tu偶 obok, z brzegu za艣 obserwowa艂o ich kilkuset ludzi - milcz膮ce sylwetki sk膮pane w nie艣mia艂ych odcieniach 偶贸艂ci i czerwieni, stopniowo trac膮ce anonimowo艣膰, nabieraj膮ce indywidualnych cech: tutaj dziecko, tam m臋偶czyzna, jeszcze dalej kobieta, wszyscy z twarzami nieruchomymi jak maski. St膮paj膮cy skupi艂 uwag臋 na Ostatnim G艂osie, po raz pierwszy bowiem mia艂 okazj臋 ujrze膰 gwiezdnego w臋drowca w rzeczywistym 艣wiecie.

Stra偶nicy wprowadzili ich po kolana w wod臋. Ostatni G艂os uni贸s艂 ramiona i, zwr贸cony twarz膮 do gasn膮cych gwiazd, zacz膮艂 艣piewa膰. Pie艣艅 by艂a tak blu藕niercza, 偶e St膮paj膮cy po Piasku natychmiast przesta艂 jej s艂ucha膰 i tylko prosi艂 Boga, aby pozwoli艂 mu uciec. Pr臋dko jednak u艣wiadomi艂 sobie, 偶e przecie偶 wtedy pozostawi艂by innych ich losowi, a poza tym mieszka艅cy 艂膮komorza cieszyli si臋 opini膮 wy艣mienitych p艂ywak贸w. Zwr贸ci艂 si臋 z pro艣b膮 o pomoc do kap艂ana, lecz jego tu nie by艂o. A potem Ostatni G艂os niespodziewanie umilk艂, du偶o wcze艣niej ni偶 St膮paj膮cy tego oczekiwa艂.

W ca艂kowitej ciszy Ostatni G艂os d藕gn膮艂 powietrze obiema r臋kami. Widzowie odpowiedzieli j臋kiem niemal偶e rozkoszy, m臋偶czy藕ni skoczyli naprz贸d, chwycili Krwawi膮cy Palec i Jadalne Li艣cie, wepchn臋li ich na g艂臋bsz膮 wod臋. St膮paj膮cy rzuci艂 si臋 na pomoc, lecz kto艣 uderzy艂 go z ty艂u i przewr贸ci艂. By艂 pewien, 偶e b臋da usi艂owali go utopi膰, lecz nie, dali mu spok贸j. Wsta艂, wyplu艂 wod臋 i odgarn膮艂 z czo艂a d艂ugie mokre w艂osy. Krwawi膮cy Palec i Jadalne Li艣cie wci膮偶 byli otoczeni przez ludzi z 艂膮kom贸rz, ale nic nie 艣wiadczy艂o o tym, 偶eby dzia艂a im si臋 jaka艣 krzywda. M艂ode s艂o艅ce z艂oci艂o zmarszczki na spokojnie p艂yn膮cej wodzie.

- Dzisiaj dw贸ch - odezwa艂 si臋 kto艣 z ty艂u. - Ludzie s膮 zachwyceni.

St膮paj膮cy obejrza艂 si臋 i ujrza艂 Wschodni Wiatr, kt贸ry przepycha艂 si臋 przez t艂um, wysoko unosz膮c kolana.

- Z powrotem do jamy! - wykrzykn膮艂 kt贸ry艣 ze stra偶nik贸w.

St膮paj膮cy po Piasku wraz z Rozko艂ysanymi Ga艂臋ziami Cedru oraz S艂odkoust膮 rozchlapuj膮c wod臋 pobrn臋li w kierunku brzegu, za nimi pod膮偶y艂y Dzieci Mroku. W chwili kiedy wyszed艂 na grz膮ski grunt, us艂ysza艂 z ty艂u trzask 艂amanej ko艣ci. Odwr贸ciwszy si臋, zobaczy艂, jak ludzie z 艂膮komorza oddalaj膮 si臋 z dwoma martwymi Dzie膰mi Mroku o g艂owach ko艂ysz膮cych si臋 bezw艂adnie na przetr膮conych karkach. Jeszcze nigdy na widok 艣mierci 偶adnej istoty nie rozw艣cieczy艂 si臋 tak bardzo.

- Dlaczego ich zabili艣cie? Przecie偶 nie byli wa偶ni w ceremonii.

Z艂apali go z dw贸ch stron i wykr臋cili mu r臋ce.

- To nieludzie - powiedzia艂 jeden z nich. - Mo偶emy ich je艣膰 nawet bez okazji.

- Dzisiaj b臋dzie wielka uczta - doda艂 drugi.

- Pu艣膰cie go - poleci艂 Wschodni Wiatr, kt贸ry nie wiadomo sk膮d znalaz艂 si臋 tu偶 obok. - Nie stawiaj oporu, bracie. Sko艅czy si臋 tym, 偶e po艂ami膮 ci r臋ce.

Niewiele brakowa艂o, a St膮paj膮cy po Piasku ju偶 mia艂by wy艂amane oba ramiona. Jak tylko uchwyt zel偶a艂, poruszy艂 nimi ostro偶nie.

- Zazwyczaj sk艂adamy w ofierze tylko jednego - wyja艣ni艂 Wschodni Wiatr. - Dlatego wszyscy s膮 tacy podnieceni. Dwaj ludzie i dwa tamte stworzenia... Jedzenia starczy dla ka偶dego.

- A wi臋c gwiazdy by艂y 艂askawe - zauwa偶y艂 St膮paj膮cy po Piasku.

- Kiedy gwiazdy s膮 艂askawe - odpar艂 Wschodni Wiatr bezbarwnym tonem - nie wysy艂amy rzece 偶adnych pos艂a艅c贸w.

Dotarli do jamy, zanim St膮paj膮cy zd膮偶y艂 si臋 zorientowa膰, 偶e s膮 ju偶 blisko. Zamierza艂 nie da膰 si臋 zepchn膮膰, tylko zej艣膰 samo dzielnie po stromym zboczu, lecz kiedy dotar艂 na kraw臋d藕 do艂u, ujrza艂 na dnie niedu偶膮 posta膰 tul膮c膮 do piersi co艣, co wygl膮da艂o jak ma艂e zawini膮tko. Zdumiony, zatrzyma艂 si臋 raptownie, dosta艂 z ty艂u pot臋偶nego kuksa艅ca i potoczy艂 si臋 w d贸艂 jak k艂oda.

Nowym wi臋藕niem by艂a Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t.

***

Tej nocy Stary M臋drzec i pozosta艂e przy 偶yciu Dzieci Mroku 艣piewa艂y swym zamordowanym przyjacio艂om Pie艣艅 艁ez. St膮paj膮cy po Piasku le偶a艂 na wznak i wpatrywa艂 si臋 w gwiazdy, usi艂uj膮c wyczyta膰, czy pos艂anie, kt贸re zanie艣li Krwawi膮cy Palec i Jadalne Li艣cie, odnios艂o jaki艣 skutek, lecz by艂 za s艂abo wykszta艂cony, 偶eby dostrzec cokolwiek wi臋cej ni偶 znajome konstelacje. Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t przez ca艂y dzie艅 opowiada艂a o tym, jak to sz艂a za nim wzd艂u偶 rzeki i zosta艂a pojmana; b贸l, kt贸ry w pierwszej chwili poczu艂 na jej widok, stopniowo przeistacza艂 si臋 w irytacj臋 wywo艂an膮 jej g艂upot膮. Dziewczyna by艂a raczej uradowana ni偶 wystraszona, poniewa偶 tutaj, w niewoli, znalaz艂a namiastk臋 towarzyszy, kt贸rzy wcze艣niej j膮 opu艣cili. Co jaki艣 czas musia艂 sobie przypomina膰, 偶e przecie偶 nie by艂a 艣wiadkiem rytualnego mordu.

Kto potrafi艂 czyta膰 w gwiazdach? Mo偶e Krwawi膮cy Palec? Nigdy go o to nie pyta艂. Noc by艂a pogodna, a bli藕niacza planeta, jeszcze prawie w pe艂ni, nie zd膮偶y艂a pojawi膰 si臋 nad horyzontem, wi臋c 艣wieci艂y pe艂nym blaskiem. Zapewne w艂a艣nie dlatego t臋 dziur臋 w ziemi nazwano Drugim Okiem. Po tamtej stronie rzeki Wschodni Wiatr i Ostatni G艂os z pewno艣ci膮 tak偶e wpatrywali si臋 w gwiazdy. Niespokojnie przewraca艂 si臋 z boku na bok; nast臋pnym razem zanurkuje w rzece i ucieknie, 偶eby pom贸c pozosta艂ym... o ile jeszcze b臋d膮 jacy艣 „pozostali”. Wyobrazi艂 sobie, jak ludzie z 艂膮komorza wpychaj膮 pod wod臋 Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t, wyobrazi艂 sobie jej wykrzywion膮 przera偶eniem twarz z szeroko otwartymi do krzyku ustami, i natychmiast spr贸bowa艂 przesta膰 o tym my艣le膰. Nie mia艂by nic przeciwko temu, 偶eby przysz艂a do niego Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t albo S艂odkousta i zaj臋艂a go innymi sprawami, lecz obie spa艂y przy przeciwleg艂ej 艣cianie, dotykaj膮c si臋 r臋kami. Pie艣艅 艁ez narasta艂a, potem zacz臋艂a opada膰, wreszcie zupe艂nie ucich艂a. St膮paj膮cy po Piasku usiad艂 raptownie.

- Stary M臋drcze! Czy potrafisz czyta膰 w gwiazdach?

Drobna posta膰 wydawa艂a si臋 jeszcze bardziej przezroczysta ni偶 do tej pory, lecz zarazem jakby nieco uros艂a.

- Tak - odpar艂. - Chocia偶 nie zawsze widz臋 w nich to samo co wy.

- A umiesz w艣r贸d nich chodzi膰?

- Mog臋 robi膰, co zechc臋.

- W takim razie co m贸wi膮? Czy jeszcze kto艣 umrze?

- Jutro? Odpowied藕 brzmi: tak i nie.

- Co to znaczy? Kto ma umrze膰?

- Codziennie kto艣 umiera - odpar艂 Stary M臋drzec. - Nie zapominaj, 偶e jestem jednym z tych, kt贸rych nazywacie Dzie膰mi Mroku. Je艣li gwiazdy do mnie m贸wi膮, to tylko o naszych sprawach... ale wszelkie podzia艂y to g艂upota. Prawd膮 jest to, w co si臋 wierzy.

- Czy to b臋dzie Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t?

Stary M臋drzec pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie ona. Nie jutro.

St膮paj膮cy po艂o偶y艂 si臋 z westchnieniem ulgi.

- O innych nie b臋d臋 pyta艂. Nie chc臋 wiedzie膰.

- Bardzo rozs膮dnie.

- W takim razie po co w臋drowa膰 w艣r贸d gwiazd?

- W艂a艣nie: po co? Przed chwil膮 od艣piewali艣my naszym zmar艂ym Pie艣艅 艁ez. My艣la艂e艣 o innych, kt贸rzy te偶 zgin臋li, dlatego nie gniewamy si臋 na ciebie za to, 偶e si臋 do nas nie przy艂膮czy艂e艣, cho膰 Pie艣艅 艁ez jest lepsza od takich my艣li.

- Jednak nie sprowadzi ich z powrotem.

- Czy na pewno by艣my tego chcieli?

- Czego? - St膮paj膮cy po Piasku stwierdzi艂 ze zdziwieniem, 偶e jest w艣ciek艂y, i 艣wiadomo艣膰 ta jeszcze bardziej go rozgniewa艂a. - O czym ty w艂a艣ciwie m贸wisz? - warkn膮艂, nie doczekawszy si臋 odpowiedzi.

Gwiazdy mruga艂y z lodowat膮 pogard膮, ignoruj膮c ich obu.

- Chcia艂em tylko zapyta膰 - przem贸wi艂 wreszcie Stary M臋drzec, starannie dobieraj膮c s艂owa - czy 艣piewaliby艣my z rado艣ci, gdyby Wnykarz i My艣liwy wr贸cili, czy mo偶e zabiliby艣my ich zaraz po zmartwychwstaniu?

St膮paj膮cy doszed艂 do wniosku, 偶e jego rozm贸wca wyra藕nie odm艂odnia艂. C贸偶, duchy bywaj膮 dziwne... i 艂atwo si臋 obra偶aj膮. Przypomnia艂 sobie o tym w sam膮 por臋.

- Wybacz, je艣li ci臋 urazi艂em - powiedzia艂 jak najuprzejmiej. - A wi臋c twoi przyjaciele nazywali si臋 Wnykarz i My艣liwy? Skoro jestem przyjacielem Dzieci Mroku, to byli te偶 moimi przyjaci贸艂mi, podobnie jak Krwawi膮cy Palec i Jadalne Li艣cie. Dla nich te偶 powinni艣my co艣 zrobi膰 - na przyk艂ad usi膮艣膰 w ko艂o i do p贸藕nej nocy snu膰 opowie艣ci o ich czynach - ale raczej nie tutaj. Nie czuj臋 si臋 tu zbyt dobrze.

- Rozumiem ci臋. Ty sam do pewnego stopnia przypominasz tego, kogo nazwa艂e艣 Krwawi膮cym Palcem.

- Matka jego matki i matka mojej matki przypuszczalnie by艂y siostrami.

- Dlaczego tak pilnie przypatrujesz si臋 moim towarzyszom?

- Poniewa偶 do tej pory nie przypuszcza艂em, 偶e Dzieci Mroku maj膮 imiona. Zawsze my艣la艂em o nich po prostu jako o Dzieciach Mroku.

- Wiem o tym. - Stary M臋drzec ponownie skierowa艂 wzrok w niebo, co natychmiast przypomnia艂o St膮paj膮cemu o twierdzeniu Starego, jakoby potrafi艂 w臋drowa膰 w艣r贸d gwiazd. Po bardzo d艂ugim czasie (St膮paj膮cy zd膮偶y艂 przewr贸ci膰 si臋 na brzuch i po艂o偶y膰 g艂ow臋 na splecionych ramionach, dzi臋ki czemu czu艂 s艂aby, s艂onawy zapach swojej sk贸ry) Stary M臋drzec powiedzia艂: - Nazywaj膮 si臋 Lis, 艁ab臋d藕 i 艢wistak.

- Jak ludzie.

- Zanim ludzie zeszli z nieba, nie znali艣my 偶adnych imion - ci膮gn膮艂 Stary M臋drzec rozmarzonym tonem. - Mieli艣my d艂ugie, ob艂e cia艂a i mieszkali艣my w norach pod korzeniami drzew.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e to my tacy byli艣my - zauwa偶y艂 St膮paj膮cy po Piasku.

- Coraz cz臋艣ciej mi si臋 myli - przyzna艂 starzec. - Jeste艣cie tak liczni, a nas zosta艂o tak niewielu...

- S艂yszycie nasze pie艣ni?

- Ja jestem waszymi pie艣niami. Kiedy艣 ludzie wykorzystywali r臋ce wy艂膮cznie do zdobywania 偶ywno艣ci. Potem pojawili si臋 w艣r贸d nich tacy, kt贸rzy w臋drowali z gwiazdy na gwiazd臋. Jeszcze p贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e ci, co zostali, s艂yszeli pie艣ni tych, co wyruszyli, wi臋c wys艂ali ich ponownie, jeszcze dalej. Ci czuli w艂asne pie艣ni w swoich ko艣ciach, ale nie dzi臋ki sobie, lecz dzi臋ki tym, co zostali. Kiedy艣 by艂em pewien, 偶e wiem, kto jest kim; teraz nie mam ju偶 tej pewno艣ci.

- A ja nie jestem pewien, czy wiem, o czym m贸wisz.

- Niczym iskra z bezdennych czelu艣ci pustki, l艣ni膮cy kszta艂t wsun膮艂 si臋 do morza... - ci膮gn膮艂 Stary M臋drzec, lecz St膮paj膮cy po Piasku ju偶 go nie s艂ucha艂. U艂o偶y艂 si臋 mi臋dzy S艂odkoust膮 a Siedmioma Oczekuj膮cymi Dziewcz臋tami i wyci膮gn膮艂 ku nim r臋ce.

***

Nazajutrz przed 艣witem koniec liany znowu zsun膮艂 si臋 po stromej 艣cianie. Tym razem ludzie z 艂膮komorza nie musieli schodzi膰, by zmusi膰 wi臋藕ni贸w do wspinaczki. Wystarczy艂o, 偶e kto艣 krzykn膮艂 z g贸ry, a sami, co prawda powoli i niech臋tnie, wyszli na powierzchni臋. Czeka艂 tam ju偶 na nich Wschodni Wiatr.

- Jakie by艂y gwiazdy tej nocy? - zapyta艂 go St膮paj膮cy po Piasku.

- Niedobre. Bardzo niedobre. Ostatni G艂os jest mocno zaniepokojony.

- Mnie te偶 si臋 zdawa艂o, 偶e nie wygl膮daj膮 najlepiej - powiedzia艂 St膮paj膮cy. - Szybkobiegacz wpl膮tany we w艂osy Kobiety o P艂on膮cych W艂osach... W膮tpi臋, 偶eby Krwawi膮cy Palec i Jadalne Li艣cie dostarczyli wasz膮 wiadomo艣膰. Jadalne Li艣cie zawsze robi艂 to, o co go proszono, ale stary Krwawi膮cy Palec prawie na pewno rozpowiada komu si臋 da, 偶e zas艂ugujecie na gorszy los ni偶 ten, kt贸ry was spotka艂. Ja w ka偶dym razie na pewno to powiem, je艣li mnie wy艣lecie.

- G艂upiec! - wykrzykn膮艂 Wschodni Wiatr i spr贸bowa艂 go powali膰, lecz mu si臋 nie uda艂o, wi臋c musieli to za niego uczyni膰 dwaj jego ludzie.

Z powodu mg艂y by艂o ciemniej ni偶 poprzedniego ranka. Zaraz po obudzeniu St膮paj膮cy pomy艣la艂, 偶e ciemno艣膰 i zimna mg艂a, kt贸ra powinna by膰 najg臋艣ciejsza nad wod膮, stworz膮 mu doskona艂e warunki do ucieczki, lecz wygl膮da艂o na to, 偶e nie tylko on doszed艂 do takiego wniosku, poniewa偶 dwaj stra偶nicy wzi臋li go mi臋dzy siebie i mocno chwycili za ramiona. Droga d艂u偶y艂a mu si臋 niemi艂osiernie. Kiedy si臋 potkn膮艂, stra偶nicy podtrzymali go i zmusili do przyspieszenia kroku. Niedu偶e, zgarbione plecy Dzieci Mroku oraz znacznie szersze i ja艣niejsze ludzi z 艂膮komorza pojawia艂y si臋 i nik艂y we mgle.

- Wczoraj wieczorem mieli艣my wspania艂膮 uczt臋 - powiedzia艂 jeden ze stra偶nik贸w. - Nie byli艣cie zaproszeni, ale dzisiaj na pewno b臋dziecie.

- A wasze gwiazdy nadal s膮 zagniewane - odpar艂 St膮paj膮cy. Strach i w艣ciek艂o艣膰 wype艂ni艂y oczy stra偶nika. Z ca艂ej si艂y wykr臋ci艂 r臋k臋 wi臋藕niowi. Z przodu, zza ca艂unu mg艂y, dobieg艂y nieludzkie wrzaski, po czym zapad艂a cisza.

- Mo偶e gwiazdy gniewaj膮 si臋 na nas - powiedzia艂 drugi stra偶nik - ale za to zn贸w najemy si臋 do syta.

Min臋li ich dwaj m臋偶czy藕ni, ka偶dy z martwym cia艂em Dziecka Mroku w ramionach. St膮paj膮cy po Piasku poczu艂 zapach rzeki i w niesamowitej, utkanej z mg艂y ciszy us艂ysza艂 szmer g艂aszcz膮cych brzeg zmarszczek na jej powierzchni.

Ostatni G艂os sta艂 tam gdzie poprzednio, opleciony siwymi mackami mg艂y. Ludzie z 艂膮komorza za艂o偶yli naszyjniki, bransolety i opaski z jaskrawozielonej trawy, utworzyli ogromnego w臋偶a i ta艅czyli powolny, monotonny taniec, co艣 przy tym pomrukuj膮c. Wschodni Wiatr odprawi艂 jednego ze stra偶nik贸w, po czym wy| szepta艂 St膮paj膮cemu do ucha:

- Mo偶liwe, 偶e to ju偶 ostatnie takie zgromadzenia na bagnach. Gwiazdy s膮 rozw艣cieczone.

- A偶 tak bardzo si臋 ich boicie? - zapyta艂 pogardliwie St膮paj膮cy po Piasku.

Zaraz potem Wschodni Wiatr znik艂. Stra偶nicy sp臋dzili wi臋藕ni贸w - St膮paj膮cego, jego matk臋, ostatnie Dziecko Mroku i dwie dziewcz臋ta - w dr偶膮c膮 gromadk臋. R贸偶owe Motyle p艂aka艂a, Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t stara艂a si臋 uspokoi膰 niemowl臋, ko艂ysz膮c je i plot膮c jakie艣 bzdury, i wzywa艂a Boga. St膮paj膮cy obj膮艂 j膮, a ona wtuli艂a twarz w jego rami臋.

Ostatnie Dziecko Mroku sta艂o tu偶 obok, dygocz膮c gwaltownie. Stary M臋drzec, kt贸ry nie odst臋powa艂 go ani na krok, by艂 we mgle tak przezroczysty, 偶e z pewno艣ci膮 nikt opr贸cz St膮paj膮cego po Piasku nie wiedzia艂 o jego obecno艣ci. Niespodziewanie Dziecko Mroku dotkn臋艂o r臋ki St膮paj膮cego i powiedzia艂o:

- Umrzemy razem. Pokochali艣my ci臋.

- 呕uj mocniej, to b臋dzie ci si臋 wydawa艂o, 偶e to tylko sen. - Zaraz potem zrobi艂o mu si臋 przykro, 偶e w takiej chwili urazi艂 przyjaciela, wi臋c zapyta艂 znacznie bardziej 偶yczliwym tonem: - Czy to w艂a艣nie ty pokaza艂e艣 mi, co 偶ujecie?

- Mam na imi臋 Wilk.

Ostatni G艂os zaintonowa艂 pie艣艅.

- Stary M臋drzec powiedzia艂 mi w nocy, 偶e nazywacie si臋 Lis, 艢wistak i jeszcze jako艣 - rzek艂 St膮paj膮cy - ale chocia偶 zapomnia艂em trzecie imi臋, to jestem pewien, 偶e brzmia艂o zupe艂nie inaczej.

- Mamy imiona dla siedmiu i dla pi臋ciu. Ty s艂ysza艂e艣 imiona dla trzech. Moje imi臋 jest dla jednego. Tylko imi臋 Starego M臋drca nigdy si臋 nie zmienia.

- Chyba 偶e nazywa si臋 mnie, tak jak niegdy艣, norm膮 spo艂eczn膮 - wyszepta艂 Stary M臋drzec. By艂 ju偶 tylko pustk膮 w tumanach mg艂y, dziur膮 w kszta艂cie cz艂owieka.

St膮paj膮cy po Piasku przez ca艂y czas nie spuszcza艂 oka ze stra偶nik贸w. Odni贸s艂 wra偶enie, 偶e ws艂uchani w 艣piew Ostatniego G艂osu, nieco si臋 rozlu藕nili. Mg艂a 艣cieli艂a si臋 nisko nad szeroko rozlan膮 rzek膮. Je艣li B贸g mu pozwoli, mo偶e zdo艂a dotrze膰 na g艂臋bsz膮 wod臋, a wtedy...

Bo偶e, dobry Bo偶e, dobry Panie...

Rzuci艂 si臋 naprz贸d, rozbryzguj膮c z chlupotem wod臋, spr贸bowa艂 przedrze膰 si臋 mi臋dzy dwoma lud藕mi z 艂膮komorza, po艣lizgn膮艂 si臋, straci艂 grunt pod nogami. Schwytali go, przez chwil臋 ok艂adali pi臋艣ciami i kopali kolanami, po czym cisn臋li z powrotem mi臋dzy wi臋藕ni贸w. Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t, S艂odkousta i matka chcia艂y mu pom贸c, lecz odepchn膮艂 je, a nast臋pnie, przeklinaj膮c g艂o艣no, op艂uka艂 twarz gorzk膮 wod膮.

- Dlaczego to zrobi艂e艣? - zapyta艂o ostatnie Dziecko Mroku.

- Bo chc臋 偶y膰. Czy偶by艣 nie wiedzia艂, 偶e za kilka minut wszystkich nas utopi膮?

- S艂ysz臋 twoj膮 pie艣艅 i te偶 chc臋 偶y膰. Mo偶e jestem innej krwi, ale te偶 chc臋 偶y膰.

- A mimo to musimy umrze膰 - wyszepta艂 Stary M臋drzec.

- To my musimy umrze膰, nie ty - powiedzia艂 St膮paj膮cy ostrym tonem. - Nie twoje ko艣ci b臋d膮 obgryza膰 dzi艣 wieczorem. Stary M臋drzec wskaza艂 na Dziecko Mroku.

- Kiedy on umrze, ja umr臋 tak偶e. Jestem w po艂owie jego dzie艂em, a w po艂owie twoim, lecz gdy jego zabraknie, nie b臋d臋 mia艂 gdzie odbi膰 si臋 echem, a wtedy ty sam nie zdo艂asz stworzy膰 mnie ca艂ego.

- Ja te偶 chc臋 偶y膰 - powt贸rzy艂o cicho Dziecko Mroku. - Mo偶liwe, 偶e jednak jest spos贸b.

- Jaki?

- Ludzie podr贸偶uj膮 mi臋dzy gwiazdami, naginaj膮c niebo, by skr贸ci膰 sobie drog臋. Odk膮d tu przybyli艣my...

- Odk膮d oni tu przybyli - poprawi艂 go 艂agodnie Stary M臋drzec. - Teraz jestem w po艂owie cz艂owiekiem i wiem, 偶e zawsze 偶yli艣my tutaj, nas艂uchuj膮c my艣li, kt贸ra nie chcia艂a przyby膰, a nas艂uchuj膮c nie potrafili艣my zdoby膰 si臋 na w艂asn膮 my艣l, kt贸ra uczyni艂aby nas lud藕mi. Cho膰 oczywi艣cie mo偶e by膰 i tak, 偶e wszyscy wywodzimy si臋 z jednego pnia, tyle 偶e cz臋艣膰 na p贸艂 pami臋ta i rozkwita, cz臋艣膰 za艣 na p贸艂 zapomina i wi臋dnie.

- W mojej g艂owie rozbrzmiewa te偶 pie艣艅 dziewczyny z dzieci膮tkiem oraz ta, kt贸r膮 艣piewa cz艂owiek zwany Ostatnim G艂osem - powiedzia艂o Dziecko Mroku. - I nie obchodzi mnie, czy jeste艣my jedno艣ci膮, czy stanowimy przeciwie艅stwa. 艢piewali艣my po to, by powstrzyma膰 gwiezdnych w臋drowc贸w. Pragn臋li艣my 偶y膰 wedle naszego uznania, nie my艣l膮c o tym, co by艂o i jest, i cho膰 oni potrafili przygina膰 niebo, nam uda艂o si臋 przygi膮膰 ich my艣li. Co by si臋 sta艂o, gdybym teraz wy艣piewa艂 dla nich zaproszenie i gdyby je przyj臋li? Kiedy si臋 zjawi膮, zastan膮 tu mn贸stwo ludzi z 艂膮komorza, a w艣r贸d nich zaledwie kilkoro nas. By膰 mo偶e, wcale nie my zostaniemy wybrani.

- Czy jeden zdo艂a uczyni膰 tak wiele? - zapyta艂 St膮paj膮cy po Piasku.

- Jeste艣my tak nieliczni, 偶e w艣r贸d nas nawet jeden to imponuj膮ca liczba. Pozostali b臋d膮 艣piewa膰, 偶eby gwiezdni w臋drowcy nie zobaczyli tego, co pragn膮 ujrze膰. Na jedno uderzenie serca moja pie艣艅 przywr贸ci im wzrok, a 偶e przygi臋te niebo jest ju偶 niedaleko st膮d, powinni przyby膰 bardzo szybko.

- Tak by膰 nie powinno - stwierdzi艂 Stary M臋drzec. - D艂ugo 偶yli艣my bez 偶adnych trosk w jedynym prawdziwym raju. By艂oby lepiej, gdyby艣my wszyscy umarli.

- Dla mnie nie ma nic gorszego od 艣wiadomo艣ci, 偶e wkr贸tce musz臋 umrze膰 - odpar艂o stanowczo ostatnie Dziecko Mroku.

Co艣, co do tej pory spowija艂o 艣wiat, znik艂o w okamgnieniu. Rzeka i mg艂a, rozta艅czeni ludzie z 艂膮komorza i roz艣piewany Ostatni G艂os, a tak偶e wi臋藕niowie nic si臋 nie zmienili, ale to, co znik艂o, by艂o ogromne, a St膮paj膮cy po Piasku wcze艣niej nigdy tego nie zauwa偶y艂, poniewa偶 by艂o zawsze, teraz za艣 za nic nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, jak wygl膮da艂o. Niebo si臋 otworzy艂o, nic ju偶 nie oddziela艂o ptak贸w od s艂o艅ca; mg艂a, kt贸ra k艂臋bi艂a si臋 wok贸艂 Ostatniego G艂osu, bez trudu mog艂aby dotrze膰 nawet do Kobiety o P艂on膮cych W艂osach. St膮paj膮cy spojrza艂 na ostatniego z Dzieci Mroku i spostrzeg艂, 偶e tamten p艂acze, cho膰 nie pozosta艂a mu ju偶 ani jedna 艂za. Sam czu艂 si臋 tak samo.

- Matko, jaki kolor maj膮 moje oczy? - spyta艂 Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru.

- Zielony - odpar艂a. - W tym 艣wietle wygl膮daj膮 jak szare, ale s膮 zielone. Taki w艂a艣nie kolor powinny mie膰 oczy.

- Zielony... - wyszepta艂y za jej plecami Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t i S艂odkousta.

- Oczy R贸偶owych Motyli te偶 s膮 zielone - doda艂a Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru.

Chwil臋 potem, prze艣wituj膮c przez mg艂臋 czerwieni膮 zaschni臋tej krwi, wysoko w g贸rze na p贸艂nocy, tam gdzie Ocean wi艂 si臋 niczym w臋gorz pod szarym niebem, pojawi艂a si臋 male艅ka iskierka. St膮paj膮cy po Piasku dostrzeg艂 j膮 jako pierwszy. W miar臋 jak ros艂a i rozpala艂a si臋 coraz bardziej, po wodzie ni贸s艂 si臋 przybieraj膮cy na sile 艣wist i pomruk. Jedna z ta艅cz膮cych na brzegu kobiet wrzasn臋艂a przera藕liwie i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w kierunku ognistej rozmazanej plamy, kt贸ra z przera藕liwym syczeniem spada艂a z nieba. D藕wi臋k ten bardzo przypomina艂 odg艂os, z jakim b艂yskawica zabija drzewo. Do pierwszej do艂膮czy艂y dwie kolejne krwistoczerwone gwiazdy. Ich lotowi towarzyszy艂o pot臋pie艅cze wycie przera偶onych ludzi, a kiedy wreszcie run臋艂y do wody, mieszka艅cy 艂膮komorza rzucili si臋 do panicznej ucieczki. S艂odkousta i Siedem Oczekuj膮cych Dziewcz膮t ukry艂y twarze na piersi St膮paj膮cego. Stra偶nicy umykali co si艂 w nogach, w biegu pozbywaj膮c si臋 trawiastych ozd贸b.

Pozosta艂 tylko Ostatni G艂os. Umilk艂, lecz nie uciek艂. St膮paj膮cemu zdawa艂o si臋, 偶e widzi w jego oczach rozpacz wyczerpanego zwierz臋cia, kt贸re wreszcie zatrzymuje si臋, odwraca i obna偶a gard艂o przed 艣cigaj膮cym je drapie偶nikiem.

- Chod藕my - powiedzia艂 St膮paj膮cy po Piasku. Odepchn膮艂 dziewcz臋ta i uj膮艂 matk臋 za rami臋, lecz tu偶 przy jego uchu rozleg艂 si臋 szept Starego M臋drca:

- Nie.

Kto艣 si臋 zbli偶a艂, g艂o艣no rozchlapuj膮c wod臋. By艂 to Wschodni Wiatr.

- Uciek艂e艣 - powiedzia艂 na jego widok Ostatni G艂os.

- Tylko na chwil臋 - odpar艂 zawstydzony Wschodni Wiatr. - Potem sobie przypomnia艂em.

- Nie powiem ju偶 nic wi臋cej - o艣wiadczy艂 Ostatni G艂os, po czym odwr贸ci艂 si臋 do nich plecami i zapatrzy艂 na Ocean.

- Odchodzimy - powiedzia艂 St膮paj膮cy. - Nie pr贸buj nas powstrzyma膰.

- Zaczekajcie! - Wschodni Wiatr spojrza艂 b艂agalnie na Rozko艂ysane Ga艂臋zie Cedru. - Powiedz mu, 偶eby zaczeka艂.

- On te偶 jest moim synem... - wyszepta艂a. - Zaczekaj.

St膮paj膮cy wzruszy艂 ramionami, a nast臋pnie zapyta艂 z gorycz膮:

- Czego od nas chcesz, bracie?

- To sprawa dla m臋偶czyzn, nie dla kobiet ani nie dla takich jak on - wskaza艂 na ostatnie Dziecko Mroku. - Niech wejd膮 na brzeg i rusz膮 w g贸r臋 rzeki. Daj臋 s艂owo, 偶e nikt nie b臋dzie ich zatrzymywa艂.

Kobiety nie protestowa艂y, ale ostatnie Dziecko Mroku powiedzia艂o tylko:

- Zaczekam na brzegu.

Wschodniemu Wiatrowi nie pozosta艂o nic innego jak potulnie skin膮膰 g艂ow膮.

- A teraz, bracie - zwr贸ci艂 si臋 do niego St膮paj膮cy po Piasku, kiedy zostali sami - mo偶e mi powiesz, co si臋 dzieje?

- Dop贸ki gwiazdy pozostaj膮 na swoich miejscach, gwiezdny w臋drowiec mo偶e s膮dzi膰 ludzi. Kiedy jednak gwiazdy spadaj膮, rzeka musi napi膰 si臋 jego krwi, 偶eby zapomnie膰. To zadanie dla jego ucznia, kt贸remu pomagaj膮 ci, co akurat s膮 w pobli偶u.

St膮paj膮cy spojrza艂 na niego z pytaniem w oczach.

- Potrafi臋 uderzy膰, ale bardzo go kocham, wi臋c cios mo偶e si臋 okaza膰 za s艂aby - doda艂 Wschodni Wiatr. - Musisz mi pom贸c. Chod藕.

Razem przep艂yn臋li rzek臋 i na drugim brzegu znale藕li drzewo o bia艂ej korze, takie samo, jakich kilkana艣cie we 艣nie St膮paj膮cego po Piasku ros艂o wok贸艂 Wschodniego Wiatru. Korzenie drzewa si臋ga艂y do gorzkiej wody. Wschodni Wiatr wybra艂 nie grubszy od palca, odgryz艂 go u nasady i wr臋czy艂 St膮paj膮cemu po Piasku. Korze艅 by艂 d艂ugo艣ci m臋skiego ramienia, obro艣ni臋ty skorupiakami, cuchn膮cy mu艂em. Wschodni Wiatr urwa艂 jeszcze jeden, prawie taki sam, po czym obaj tak d艂ugo biczowali Ostatni G艂os, a偶 wyp艂yn臋艂a z niego ca艂a krew, a ostre kraw臋dzie muszli rozcina艂y ju偶 tylko bia艂e cia艂o.

- Pochodzi艂 z g贸r - powiedzia艂 Wschodni Wiatr. - Wszyscy gwiezdni w臋drowcy musz膮 by膰 stamt膮d.

St膮paj膮cy opu艣ci艂 zakrwawiony bicz do wody.

- I co teraz?

- Ju偶 po wszystkim. - Oczy Wschodniego Wiatru by艂y mokre od 艂ez. - Jego cia艂o nie zosta艂o zjedzone, tylko pop艂ynie do Oceanu. To najwi臋ksza z ofiar.

- A ty rz膮dzisz teraz 艂膮komorzem?

- Najpierw musz膮 mi opali膰 g艂ow臋, tak jak jemu.

- Dlaczego s膮dzisz, 偶e pozwol臋 ci 偶y膰? Przecie偶 kaza艂by艣 utopi膰 nawet nasz膮 matk臋! Nie jeste艣 cz艂owiekiem i zas艂ugujesz na 艣mier膰.

Zanim Wschodni Wiatr zdo艂a艂 cokolwiek powiedzie膰, St膮paj膮cy po Piasku chwyci艂 go za w艂osy i odgi膮艂 mu g艂ow臋 do ty艂u.

- Je艣li go zabijesz, zabijesz te偶 cz膮stk臋 siebie - us艂ysza艂 szept Starego M臋drca.

- Nie szkodzi. W艂a艣nie na tym mi zale偶y.

- Czy on te偶 by to zrobi艂?

- Kaza艂by utopi膰 nas wszystkich.

- Poniewa偶 by艂 przekonany, 偶e tak trzeba. Ty uczynisz to wy艂膮cznie z nienawi艣ci. My艣lisz, 偶e on te偶 zamordowa艂by ciebie z zimn膮 krwi膮?

- Jest taki sam jak ja - odpar艂 St膮paj膮cy, po czym jeszcze bardziej odgi膮艂 bratu g艂ow臋, tak 偶e woda si臋gn臋艂a tamtemu do czo艂a i zacz臋艂a zalewa膰 oczy.

- Mo偶emy si臋 o tym przekona膰 - powiedzia艂 Stary M臋drzec.

Ostatni z Dzieci Mroku ponownie wszed艂 do wody. Jak tylko Stary M臋drzec zorientowa艂 si臋, 偶e St膮paj膮cy to widzi, powt贸rzy艂:

- Jest spos贸b, 偶eby si臋 o tym przekona膰.

- Jaki?

- Pu艣膰 go - powiedzia艂o Dziecko Mroku, po czym zwr贸ci艂o si臋 do Wschodniego Wiatru: - Zjadali艣cie nas, ale wiecie, 偶e jeste艣my lud藕mi i dysponujemy magiczn膮 moc膮.

- Wiemy o tym - wydysza艂 Wschodni Wiatr, jak tylko z艂apa艂 powietrze.

- Dzi臋ki naszej mocy sprawi艂em, 偶e gwiazdy zacz臋艂y spada膰 z nieba, lecz teraz dokonam jeszcze wi臋kszej sztuki. Uczyni臋 ci臋 St膮paj膮cym, St膮paj膮cego za艣 uczyni臋 tob膮.

B艂yskawicznie, niczym atakuj膮cy w膮偶. Dziecko Mroku rzuci艂o si臋 naprz贸d i zatopi艂o z臋by w ramieniu Wschodniego Wiatru, kt贸rego twarz natychmiast zmieni艂a si臋 w nieruchom膮 mask臋, a oczy zapatrzy艂y si臋 w rzeczy niewidzialne.

- To, co wyp艂yn臋艂o z moich ust, kr膮偶y teraz w jego 偶y艂ach - oznajmi艂o Dziecko Mroku, ocieraj膮c z warg krew Wschodniego Wiatru. - A poniewa偶 przem贸wi艂em do niego i on mi uwierzy艂, wyobra偶a sobie, 偶e jest tob膮.

St膮paj膮cy po Piasku rozciera艂 rami臋, kt贸re zdr臋twia艂o mu podczas biczowania Ostatniego G艂osu.

- Sk膮d jednak b臋dziemy wiedzie膰, co robi?

- Wkr贸tce przem贸wi.

- To dziecinne zabawy. Powinien umrze膰. - St膮paj膮cy pchn膮艂 brata, po czym tak d艂ugo trzyma艂 jego g艂ow臋 pod wod膮, a偶 poczu艂, 偶e cia艂o Wschodniego Wiatru staje si臋 zupe艂nie bezw艂adne. - Tak rzek艂em - powiedzia艂, prostuj膮c si臋, do Dziecka Mroku.

- Tak rzek艂e艣.

- Ale teraz nie wiem, czy jestem St膮paj膮cym po Piasku, czy Wschodnim Wiatrem pogr膮偶onym we 艣nie.

- Ja te偶 tego nie wiem - odpar艂 ostatni z Dzieci Mroku. - Patrz, co艣 dzieje si臋 na pla偶y.

Mg艂a rzed艂a. St膮paj膮cy spojrza艂 w kierunku wskazywanym przez Dziecko Mroku i tam, gdzie rzeka 艂膮czy艂a si臋 z poj臋kuj膮cym Oceanem, zobaczy艂 zielony tw贸r unosz膮cy si臋 na wodzie. Tu偶 obok, na pla偶y, stali trzej ludzie z ko艅czynami owini臋tymi li艣膰mi, przygl膮dali si臋 wyrzuconemu na brzeg cia艂u Ostatniego G艂osu i rozmawiali w nieznanym St膮paj膮cemu j臋zyku. Zbli偶y艂 si臋 do nich. Z u艣miechem wyci膮gn臋li ku niemu otwarte d艂onie, ale on nie wiedzia艂, co znaczy ten gest - a raczej co znaczy艂 kiedy艣 - poniewa偶 w jego 艣wiecie nie znano wynalazku broni. Tej nocy 艣ni艂o mu si臋, 偶e nie 偶yje, ale czas d艂ugiego snu w艂a艣nie dobieg艂 ko艅ca.

V.R.T

Wcale mi si臋 jednak nie wydaje, 偶ebym by艂 wami zainteresowany.

Ostrzegli艣cie mnie, a ja teraz ponownie wyjd臋 na zewn膮trz,

by ws艂ucha膰 si臋 w mroczne g艂osy.

Karel 膶apek

Skrzynka by艂a ciemnobr膮zowa, pokryta mocno zniszczon膮 sk贸r膮, z metalowymi okuciami. Dawno temu okucia pomalowano na br膮zowozielony kolor, ale teraz z lakieru pozosta艂y tylko 偶a艂osne resztki, a w s膮cz膮cym si臋 przez okno blasku gasn膮cego s艂o艅ca wida膰 by艂o wyra藕nie jasne blizny po niedawnych uderzeniach d艂uta, pozostawione w za艣niedzia艂ym metalu. Niewolnik ostro偶nie, prawie bezg艂o艣nie, postawi艂 skrzynk臋 obok lampy na biurku.

- Otw贸rz - poleci艂 oficer.

Zamek zosta艂 wy艂amany, skrzynka by艂a zwi膮zana mocnymi powrozami splecionymi z zarekwirowanych 艂achman贸w. Niewolnik - m臋偶czyzna o szczup艂ych ramionach, spiczastym podbr贸dku i g臋stych ciemnych w艂osach - dla pewno艣ci spojrza艂 pytaj膮co na oficera, kt贸ry ledwo dostrzegalnie skin膮艂 g艂ow膮 o kr贸tko ostrzy偶onych w艂osach. Niewolnik wyj膮艂 sztylet z pochwy przy pasie przewieszonym przez oparcie krzes艂a, przeci膮艂 sznury i przed schowaniem ostrza uca艂owa艂 je z czci膮. Zaraz potem wyszed艂, oficer za艣 wytar艂 d艂onie w nogawki si臋gaj膮cych do kolan mundurowych spodni, otworzy艂 skrzynk臋 i wysypa艂 na blat jej zawarto艣膰.

Notatniki, puste szpule i szpule z ta艣m膮. Raporty, formularze, listy. Uwag臋 oficera zwr贸ci艂 szkolny zeszyt z taniego 偶贸艂tawego papieru o cz臋艣ciowo rozdartej ok艂adce; wyj膮艂 go ze stosu pi臋trz膮cego si臋 na biurku. „V.R.T.” - napisa艂a czyja艣 niewprawna r臋ka wielkimi ozdobnymi literami; wygl膮da艂y jak skopiowane z mozo艂em przez jakiego艣 dzikusa.

Widzia艂em dzisiaj ptaki. Dzi艣 widzia艂em dwa ptaki. Jeden to by艂a dzierzba, a drugi...

Oficer rzuci艂 zeszyt na skraj biurka. Jego w臋druj膮ce spojrzenie wy艂owi艂o list napisany precyzyjnym, lekko pochylonym do ty艂u charakterem pisma, tak mile widzianym przez S艂u偶b臋 Publiczn膮.

Szanowny Panie, za艂膮czone materia艂y dotycz膮...

...w膮tpliwo艣ci.

...z Ziemi.

Oficer lekko uni贸s艂 brwi, od艂o偶y艂 list i ponownie wzi膮艂 do r臋ki zeszyt. U do艂u strony znajdowa艂 si臋 rozmazany napis z ciemnych liter: Papiernia Medallion, L膮dowisko Francuz贸w, Sainte Anne, na odwrocie za艣:

NAZWISKO

Rm E2S14 miejsce 18

SZKO艁A

Szko艂a im. Armstronga

MIASTO

L膮dowisko Francuz贸w

Nast臋pnie obejrza艂 jedn膮 ze szpul z ta艣m膮 w poszukiwaniu jakiej艣 etykietki, lecz nic takiego nie znalaz艂. Samoprzylepne etykiety wala艂y si臋 w艣r贸d mn贸stwa innych szparga艂贸w; wilgo膰 uczyni艂a je zupe艂nie bezu偶ytecznymi, mimo 偶e schludne napisy wci膮偶 by艂y doskonale widoczne:

Drugie przes艂uchanie.

Pi膮te przes艂uchanie.

Siedemnaste przes艂uchanie, trzecia ta艣ma.

Oficer przez chwil臋 przesuwa艂 po nich palcami, po czym wybra艂 na chybi艂 trafi艂 jedn膮 ze szpul i umie艣ci艂 j膮 w odtwarzaczu.

O: Czy to ju偶 dzia艂a?

P: Tak. Prosz臋 powiedzie膰, jak si臋 pan nazywa.

O: Ju偶 wam m贸wi艂em. Macie to w swoich materia艂ach.

P: Wiele razy podawa艂 nam pan to nazwisko.

O: W艂a艣nie.

P: Kim pan jest?

O: Wi臋藕niem z celi 143.

P: Ach, wi臋c jest pan filozofem. Do tej pory brali艣my pana za antropologa, cho膰 na to te偶 wydaje si臋 pan za m艂ody.

O: ...

P: Otrzyma艂em polecenie dok艂adnego zapoznania si臋 z pa艅sk膮 spraw膮. Chyba domy艣la si臋 pan, 偶e m贸g艂bym to zrobi膰, nie wzywaj膮c pana z celi? Dla pa艅skiego dobra nara偶am si臋 na niebezpiecze艅stwo zapadni臋cia na tyfus lub na dziesi膮tki innych chor贸b. Czy chce pan wr贸ci膰 pod ziemi臋? Chwil臋 temu odnios艂em wra偶enie, 偶e papieros sprawi艂 panu du偶膮 przyjemno艣膰. Czy ma pan jeszcze jakie艣 偶yczenia?

O: (z o偶ywieniem) Jeszcze jeden koc. Wi臋cej papieru! Wi臋cej papieru i co艣, na czym m贸g艂bym pisa膰. Najlepiej st贸艂.

Oficer u艣miechn膮艂 si臋 i zatrzyma艂 ta艣m臋. Spodoba艂o mu si臋 o偶ywienie w g艂osie O i teraz zastanawia艂 si臋, jak膮 odpowied藕 otrzyma艂 wi臋zie艅 na swoje 偶膮dania. Cofn膮艂 nieco ta艣m臋, po czym ponownie w艂膮czy艂 odtwarzanie.

P: Czy chce pan wr贸ci膰 pod ziemi臋? Chwil臋 temu odnios艂em wra偶enie, 偶e papieros sprawi艂 panu du偶膮 przyjemno艣膰. Czy ma pan jeszcze jakie艣 偶yczenia?

O: (z o偶ywieniem) Jeszcze jeden koc. Wi臋cej papieru! Wi臋cej papieru i co艣, na czym m贸g艂bym pisa膰. Najlepiej st贸艂.

P: Dosta艂 pan ju偶 mn贸stwo papieru i prosz臋 spojrze膰, jak pan go wykorzysta艂: na jakie艣 bazgro艂y. Czy pomy艣la艂 pan, 偶e je艣li materia艂y dotycz膮ce pa艅skiej sprawy zostan膮 kiedykolwiek przes艂ane do wy偶szej instancji, trzeba b臋dzie wszystko transkrybowa膰, a to oznacza wiele tygodni czyjej艣 ci臋偶kiej pracy?

O: Mo偶na zrobi膰 fotokopie.

P: Nie mia艂by pan nic przeciwko temu, prawda?

Oficer zmniejszy艂 nat臋偶enie d藕wi臋ku, tak ze g艂osy zmieni艂y si臋 w ledwie s艂yszalny szept, i pocz膮艂 grzeba膰 w stercie rupieci na biurku. Jego uwag臋 zwr贸ci艂 niezwyk艂y, du偶y notes o wymiarach mniej wi臋cej czterna艣cie cali na dwana艣cie, gruby na cal, oprawiony w solidne ciemnobr膮zowe p艂贸tno, kt贸re pod wp艂ywem czasu i 艣wiat艂a mocno zja艣nia艂o na kraw臋dziach. Kartki by艂y grube, poprzecinane delikatnymi b艂臋kitnymi liniami; tekst na pierwszej stronie zaczyna艂 si臋 w 艣rodku zdania. Przyjrzawszy si臋 uwa偶niej, oficer stwierdzi艂, 偶e trzy pocz膮tkowe kartki zosta艂y wyci臋te brzytw膮 lub wyj膮tkowo ostrym no偶em. Doby艂 sztyletu i ostro偶nie nadci膮艂 kolejn膮 kartk臋; sztylet by艂 ostry - niewolnik dba艂, by zawsze znajdowa艂 si臋 w doskona艂ym stanie - lecz z twardym papierem radzi艂 sobie znacznie gorzej ni偶 narz臋dzie, kt贸rego u偶yto wcze艣niej. Oficer schowa艂 bro艅, a nast臋pnie zag艂臋bi艂 si臋 w lekturze.

...z艂udzenia nawet za dnia, daj膮c po偶ywk臋 wyobra藕ni, tak 偶e niekiedy si臋 zastanawiam, ile z tego, co tu widz臋, istnieje wy艂膮cznie w moim umy艣le. W zwi膮zku z tym czuj臋 si臋 do艣膰 niepewnie, do czego przyczyniaj膮 si臋 r贸wnie偶 zbyt d艂ugie dnie i noce. Budz臋 si臋 - tak samo jak wcze艣niej w Roncevaux - na wiele godzin przed 艣witem.

Na podstawie wskaza艅 termometru mo偶na by wysnu膰 wniosek, 偶e klimat jest umiarkowany, ale subiektywne wra偶enie jest takie, jakbym przebywa艂 w tropikach. S艂o艅ce, to niesamowite r贸偶owe s艂o艅ce, daje mn贸stwo 艣wiat艂a, za to prawie wcale ciep艂a, jego promieniowanie za艣 jest tak bardzo przesuni臋te w stron臋 b艂臋kitu, 偶e niebo wydaje si臋 niemal czarne i w艂a艣nie ta czer艅 kojarzy si臋 (przynajmniej mnie) z tropikiem: ze spocon膮 afryka艅sk膮 twarz膮 albo czarnozielonymi cieniami o p贸艂nocy w d偶ungli. Ro艣liny, zwierz臋ta i owady, a nawet to 偶a艂osne, zbudowane byle jak miasto, pog艂臋biaj膮 to wra偶enie. Przychodzi mi na my艣l 艣nie偶ny langur - ma艂pa, kt贸ra 偶yje w mro藕nych himalajskich dolinach - albo w艂ochate s艂onie i nosoro偶ce, kt贸re w okresie zlodowace艅 stara艂y si臋 przetrwa膰 na zamarzni臋tych obrze偶ach Europy i Ameryki P贸艂nocnej. Tutaj na takiej samej zasadzie bytuj膮 r贸偶nobarwne ptaki i szerokolistne ro艣liny o czerwonych i 偶贸艂tych kwiatach (jakby to by艂a Martynika albo Tumaco); tych ostatnich najwi臋cej jest na wzniesieniach, gdzie mog膮 si臋 uwolni膰 z dusz膮cego u艣cisku s艂onych trzcin porastaj膮cych 艂膮komorza.

Ludzie s膮 ich sprzymierze艅cami. Nasze miasto (jak widzicie, zaledwie po kilku dniach sp臋dzonych w jednej z tych wznoszonych napr臋dce i rozsypuj膮cych si臋 niemal w oczach metropolii cz艂owiek staje si臋 zasiedzia艂ym mieszka艅cem; ja zosta艂em zaliczony do Pierwszych Osadnik贸w, jeszcze zanim zd膮偶y艂em prze艂o偶y膰 swoje rzeczy do zdezelowanej komody) jest niemal cale zbudowane z pni cyprysowatych drzew rosn膮cych na nizinach samotnie lub w niewielkich skupiskach. Dachy s膮 z arkuszy falistego plastiku - brakuje wi臋c tylko dobiegaj膮cego z oddali 艂oskotu tubylczych b臋bn贸w. (Gdybym je us艂ysza艂, moje zadanie sta艂oby si臋 znacznie 艂atwiejsze. Pierwsi badacze, kt贸rzy penetrowali obszary na po艂udnie st膮d, donosili o sygna艂ach przekazywanych t膮 drog膮 przez ludno艣膰 Sainte Anne. Podobno tubylcy nie pos艂ugiwali si臋 偶adnymi pa艂eczkami, tylko uderzali otwartymi d艂o艅mi w puste pnie, staraj膮c si臋 - jak niemal wszystkie ludy na niskim stopniu rozwoju - na艣ladowa膰 d藕wi臋ki swojej mowy. St膮d w艂a艣nie okre艣lenie „gadaj膮ce b臋bny”).

Oficer przerzuci艂 kciukiem kilka sztywnych stron, po czym od艂o偶y艂 notes i wzi膮艂 do r臋ki plik kartek z bardzo podobnego papieru, niegdy艣 po艂膮czonych delikatnym metalowym spinaczem. Nadruk informowa艂, 偶e pochodzi艂y z Port-Mimizon; zapisane zosta艂y r贸wnym, schludnym urz臋dniczym pismem. Strony by艂y numerowane, oficer jednak nie zada艂 sobie trudu, 偶eby odszuka膰 pierwsz膮.

Teraz, kiedy znowu mam papier, zgodnie z moimi oczekiwaniami zdo艂a艂em rozszyfrowa膰 sygna艂y nadawane przez wsp贸艂wi臋藕ni贸w. Zapewne interesuje was, w jaki spos贸b tego dokona艂em. Zaraz o tym opowiem - nie dlatego 偶ebym musia艂, lecz po to by艣cie mogli podziwia膰 moj膮 inteligencj臋. Zapewniam, jest co podziwia膰, a ja bardzo tego potrzebuj臋.

Ws艂uchuj膮c si臋 w odg艂osy stukania, bez trudu rozr贸偶ni艂em grupy uderze艅, z kt贸rych ka偶da, jak si臋 nale偶a艂o domy艣la膰, odpowiada艂a jednej literze. Przyznam, 偶e bardzo pomog艂a mi 艣wiadomo艣膰, i偶 kod ten tworzono tak, by by艂 jak najbardziej zrozumia艂y, oraz 偶e cz臋sto pos艂ugiwali si臋 nim r贸wnie偶 niewykszta艂ceni ludzie. Ustalenie cz臋stotliwo艣ci, z jak膮 wyst臋powa艂y poszczeg贸lne sekwencje, nie nastr臋cza艂o wi臋kszego trudu i oczywi艣cie to uczyni艂em, ale tego z pewno艣ci膮 dokona艂by ka偶dy, kto znalaz艂by si臋 na moim miejscu. Jak jednak stwierdzi膰, kt贸re sekwencje s膮 przyporz膮dkowane kt贸rym literom? T臋 informacj臋 ma w g艂owie wy艂膮cznie tw贸rca szyfru, ja jednak wpad艂em na pomys艂, na kt贸ry - jak sobie pochlebiam - nie wpad艂by nikt, kto jak ja trafi艂by do celi bez najmniejszej nadziei na ponowne ujrzenie 艣wiat艂a dziennego wcze艣niej ni偶 wtedy, kiedy jej kamienne 艣ciany rozsypi膮 si臋 w py艂: dok艂adnie przeanalizowa艂em rozmowy, w kt贸rych uczestniczy艂em, licz膮c poszczeg贸lne litery. Zawsze mia艂em doskona艂膮 pami臋膰 s艂uchow膮, jeszcze lepiej za艣 zapami臋tywa艂em w艂asne s艂owa - nawet teraz bez trudu m贸g艂bym powt贸rzy膰 rozmowy, kt贸re prowadzi艂em z matk膮, kiedy mia艂em cztery lata, najdziwniejsze za艣 jest to, 偶e dopiero obecnie jestem w stanie zrozumie膰 wszystko, co do mnie m贸wi艂a; w贸wczas albo nie zna艂em kierowanych do mnie s艂贸w, albo obce mi by艂y ukryte za nimi poj臋cia i odczucia.

Wracam jednak do moich prac nad z艂amaniem szyfru. M贸wi艂em do siebie na g艂os, tak jak teraz, siedz膮c na materacu, jednak by moja pod艣wiadomo艣膰 ukradkiem nie faworyzowa艂a jakich艣 liter, niczego nie zapisywa艂em. Nast臋pnie wzi膮艂em do r臋ki kartk臋 ze spisanym alfabetem i powt贸rzy艂em z pami臋ci wszystko, co m贸wi艂em, stawiaj膮c kreski pod poszczeg贸lnymi literami.

Teraz mog臋 przy艂o偶y膰 ucho do rury kanalizacyjnej, kt贸ra biegnie przez moj膮 cel臋, i przys艂uchiwa膰 si臋 rozmowom.

Pocz膮tkowo, ma si臋 rozumie膰, wcale nie by艂o to 艂atwe. Musia艂em notowa膰, co us艂ysza艂em, a nast臋pnie mozolnie dokonywa膰 t艂umaczenia, przy czym zdarza艂o si臋, 偶e w efekcie otrzymywa艂em tekst albo bardzo b艂ahy, albo wr臋cz pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia: S艁YSZELI艢CIE, O CZYM M脫WILI...

Nierzadko uzyskiwa艂em jeszcze mniej. Dziwi艂o mnie, dlaczego w wystukiwanych rozmowach tak cz臋sto padaj膮 liczby (na przyk艂ad: DWA JEDEN DWA DO G脫R...), a偶 wreszcie u艣wiadomi艂em sobie, 偶e oni - my - wyst臋puj膮 jako numery cel, dzi臋ki czemu od razu wiadomo, gdzie kto przebywa, a to przecie偶 najwa偶niejsze, czego mo偶na dowiedzie膰 si臋 o wi臋藕niu.

Oficer nie szuka艂 kolejnej strony, tylko wsta艂, odepchn膮艂 krzes艂o i wyszed艂 z pomieszczenia przez otwarte na o艣cie偶 drzwi. Na zewn膮trz wia艂 s艂aby wiatr, a Sainte Anne, wisz膮ca wysoko na niebie, zalewa艂a 艣wiat melancholijn膮 zielonkaw膮 po艣wiat膮. W odleg艂ym mniej wi臋cej o mil臋 porcie stercza艂y maszty statk贸w. W powietrzu czu膰 by艂o przenikliwy s艂odki zapach rozkwitaj膮cych w nocy kwiat贸w, posadzonych wok贸艂 budynku na polecenie poprzedniego komendanta. Pi臋膰dziesi膮t st贸p dalej, w cieniu drzewa gor膮czkowego, oparty plecami o pie艅 przykucn膮艂 niewolnik; by艂 wystarczaj膮co ukryty, 偶eby uchodzi膰 za nieobecnego wtedy, kiedy oficer go nie potrzebowa艂, a jednocze艣nie znajdowa艂 si臋 na tyle blisko, by zareagowa膰 na ka偶de wezwanie. Wystarczy艂o, 偶e oficer spojrza艂 na niego znacz膮co, a on przybieg艂 po wyschni臋tej, zalanej zielonkawym blaskiem trawie.

- Cassilla - rzuci艂 oficer.

Niewolnik wtuli艂 g艂ow臋 w ramiona.

- Jest z majorem... Maitre, mo偶e wezwa膰 dziewczyn臋 z miasta?

Oficer, kt贸ry by艂 znacznie m艂odszy od niego, nie zdradzaj膮c 艣ladu emocji uderzy艂 go na odlew w policzek, niewolnik za艣 osun膮艂 si臋 na kolana i zacz膮艂 szlocha膰, jakby odgrywa艂 doskonale znan膮, wielokrotnie prze膰wiczon膮 rol臋. Zaraz potem oficer przewr贸ci艂 go kopniakiem, po czym wr贸ci艂 do niewielkiego pokoju pe艂ni膮cego funkcj臋 gabinetu. Jak tylko znikn膮艂 we wn臋trzu, niewolnik podni贸s艂 si臋 z ziemi, otrzepa艂 wy艣wiechtane ubranie i wr贸ci艂 na posterunek pod drzewem. Cassilla mog艂a by膰 wolna najwcze艣niej za dwie godziny.

Tu 偶yli kiedy艣 tubylcy. Opowie艣ci o nich s膮 zbyt rozpowszechnione, zbyt szczeg贸艂owe, zbyt dobrze udokumentowane, 偶eby uzna膰 je za nadmiernie rozro艣ni臋ty element mitologii niedawno zasiedlonej planety. Naturalnie wyja艣nienia wymaga brak materialnych pozosta艂o艣ci, lecz z pewno艣ci膮 istnieje jakie艣 wyt艂umaczenie tego faktu.

Ludzie wraz ze sw膮 technologiczn膮 cywilizacj膮 okazali si臋 dla tej rasy bardziej zab贸jczy ni偶 dla jakiejkolwiek grupy aborygen贸w w historii. W ci膮gu niespe艂na stu lat po do艣膰 licznej, cho膰 rozproszonej populacji pozosta艂y jedynie niejasne wspomnienia, chocia偶 najwi臋ksz膮 katastrof膮, jaka si臋 w tym czasie wydarzy艂a, by艂o zniszczenie podczas wojny archiw贸w pierwszych francuskich ekspedycji.

M贸j problem polega wi臋c na tym, 偶eby dowiedzie膰 si臋 jak najwi臋cej o prymitywnej rasie, kt贸ra (o ile wiadomo) pozostawi艂a po sobie nieco upi臋kszonych legend, za to prawie 偶adnych fizycznych 艣lad贸w. Z pewno艣ci膮 zniech臋ci艂bym si臋 do tego zadania, gdyby nie a偶 nadto oczywiste analogie do 偶yj膮cych w paleolicie bia艂ych Pigmej贸w, kt贸rych nazywano Dobrym Ludem i kt贸rzy, jak si臋 okaza艂o, przetrwali w Skandynawii i Irlandii niemal do ko艅ca osiemnastego wieku.

A jak d艂ugo uda艂o si臋 przetrwa膰 tubylcom z Sainte Anne? Chocia偶 wypytywa艂em ka偶dego, kto zechcia艂 po艣wi臋ci膰 mi cho膰 troch臋 czasu, oraz cierpliwie wys艂uchiwa艂em wszystkich opowie艣ci (w nadziei 偶e w n-tej wersji tej samej historii us艂ysz臋 co艣, czego nie by艂o w poprzednich, oraz ze wzgl臋du na to, 偶e nie chcia艂em zra偶a膰 do siebie kogo艣, kto p贸藕niej m贸g艂 mnie skierowa膰 do lepszego 藕r贸d艂a, naturalnie szczeg贸ln膮 uwag臋 po艣wi臋caj膮c oryginalnym, weryfikowalnym relacjom). Wszystko mam na ta艣mach, chyba jednak by艂oby rozs膮dne dokona膰 transkrypcji kilku najbardziej charakterystycznych i najbardziej interesuj膮cych rozm贸w; b膮d藕 co b膮d藕, ta艣my mog膮 ulec zniszczeniu. Aby unikn膮膰 nieporozumie艅, wszystkie daty podaj臋 wed艂ug miejscowego kalendarza.

13 marca. Za rad膮 pana Judsona, w艂a艣ciciela hotelu, oraz kieruj膮c si臋 uzyskanymi od niego wskaz贸wkami, zdo艂a艂em odszuka膰 i porozmawia膰 z pani膮 Mary Blount, ponadosiemdziesi臋cioletni膮 kobiet膮 mieszkaj膮c膮 z wnuczk膮 i jej m臋偶em na farmie po艂o偶onej oko艂o dwudziestu mil od L膮dowiska Francuz贸w. Gospodarz uprzedzi艂 mnie, 偶e umys艂 starej damy nie zawsze znajduje si臋 w pe艂nej formie, o czym mia艂 艣wiadczy膰 fakt, 偶e staruszka czasem utrzymuje, jakoby urodzi艂a si臋 na Ziemi, kiedy indziej za艣 twierdzi, i偶 przysz艂a na 艣wiat na pok艂adzie jednego ze statk贸w kolonizacyjnych. Rozpocz膮艂em rozmow臋 w艂a艣nie od pytania o t臋 spraw臋; odpowied藕, jak膮 uzyska艂em, dowodzi ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, i偶 w naszej kulturze po艣wi臋camy stanowczo zbyt ma艂o uwagi temu, co maj膮 do powiedzenia starzy ludzie.

Mrs Blount: Gdzie si臋 urodzi艂am? Na statku, oczywi艣cie. By艂am pierwszym cz艂owiekiem, kt贸ry urodzi艂 si臋 na statku, i jednocze艣nie ostatnim, kt贸ry przyszed艂 na 艣wiat na starej planecie. Jak to ci si臋 podoba, m艂ody cz艂owieku? Kobiety przy nadziei nie mia艂y prawa wst臋pu na pok艂ad, ale p贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e sporo jednak dosta艂o si臋 na statek. Moja mama bardzo chcia艂a lecie膰 i postanowi艂a nikomu nic nie m贸wi膰 o swoim stanie. By艂a pot臋偶nie zbudowan膮 kobiet膮, jak zapewne mo偶esz sobie wyobrazi膰, ja za艣 prawdopodobnie by艂am bardzo malutka. Oczywi艣cie, wszyscy przechodzili szczeg贸艂owe badania lekarskie, ale od ich zako艅czenia do startu, kt贸ry by艂 kilkakrotnie odk艂adany, min臋艂o wiele miesi臋cy. Kobiety, podobnie jak m臋偶czy藕ni, mia艂y nosi膰 specjalne jednocz臋艣ciowe stroje zwane skafandrami kosmicznymi; jak tylko mama poczu艂a, 偶e jestem w drodze, za偶yczy艂a sobie wyj膮tkowo obszerny, do licha z mod膮. Dlatego nikt nie wiedzia艂. Kiedy wchodzi艂a na pok艂ad, mia艂a ju偶 pierwsze skurcze, ale lekarz okr臋towy by艂 sw贸j ch艂op i nikomu nic nie powiedzia艂. Zaraz potem urodzi艂a mnie i u艂o偶y艂a do snu, a kiedy si臋 wszyscy obudzili艣my, by艂o dwadzie艣cia jeden lat p贸藕niej. Nasz statek mia艂 numer 986, wi臋c by艂 jednym z pierwszych. Podobno wcze艣niej nadawano im nazwy, co chyba by艂o sympatyczniejsze.

Owszem, kiedy tu dotarli艣my, zastali艣my jeszcze kilkoro Francuz贸w. Prawie wszyscy, z wyj膮tkiem najm艂odszych dzieci, stracili r臋ce albo nogi i potwornie si臋 bali. Wiedzieli, 偶e przegrali, a my wiedzieli艣my, 偶e wygrali艣my, wi臋c nasi m臋偶czy藕ni po prostu brali, co chcieli - ziemi臋, zabudowania i dobytek. Tak mi p贸藕niej opowiada艂a mama, bo ja by艂am wtedy ca艂kiem ma艂a i nic nie rozumia艂am. Dorasta艂am razem z malutkimi francuskimi dziewczynkami, kt贸re by艂y jeszcze za m艂ode, 偶eby walczy膰; ale偶 to by艂y 艣licznotki! Pozabiera艂y nam wi臋kszo艣膰 przystojnych ch艂opc贸w i wszystkich bogatych. Sz艂y艣my na zabaw臋 w naj艂adniejszych sukienkach, ale wystarczy艂o, 偶eby zjawi艂a si臋 kt贸ra艣 z nich, w okropnych 艂achmanach, tylko z wst膮偶k膮 albo kwiatem we w艂osach, a i tak ch艂opcy gapili si臋 tylko na ni膮.

Tubylcy? Jacy tubylcy?

Ach, ci! Nazywali艣my ich aborygenami albo dzikusami. To nie byli prawdziwi ludzie, tylko zwierz臋ta, kt贸re si臋 do nich upodobni艂y.

Oczywi艣cie, 偶e ich widywa艂am. Kiedy by艂am ma艂a, bawi艂am si臋 nawet z ich m艂odymi. Mamie si臋 to nie podoba艂o, lecz wymyka艂am si臋 z domu, sz艂am na skraj pastwiska, a one przychodzi艂y tam, 偶eby si臋 ze mn膮 bawi膰. Mama powtarza艂a, 偶e kt贸rego艣 dnia mnie zjedz膮 (艣miech), ale ani razu nie spr贸bowa艂y. Za to jak krad艂y! By艂y wiecznie g艂odne, wi臋c wszystko, co nadawa艂o si臋 do jedzenia, dos艂ownie klei艂o im si臋 do r膮k. Cz臋sto zakrada艂y si臋 do w臋dzarni i kt贸rej艣 nocy tata zastrzeli艂 troje mi臋dzy w臋dzarni膮 a stodo艂膮. Z jednym z nich czasem si臋 bawi艂am, wi臋c bardzo p艂aka艂am. C贸偶, takie s膮 dzieci.

Nie, nie wiem, gdzie je zakopa艂 ani nawet, czy to zrobi艂. Przypuszczam, 偶e po prostu gdzie艣 je wyrzuci艂, tak jak to si臋 robi z dzikimi zwierz臋tami.

Oficer od艂o偶y艂 notes, bo r贸wny mu stopniem kolega wszed艂 do pokoju. W tej samej chwili nag艂y podmuch wiatru przewr贸ci艂 kilka stron.

- Dlaczego nie mo偶e tak wia膰 w dzie艅, kiedy naprawd臋 tego potrzebujemy? - westchn膮艂 przybysz.

Oficer za biurkiem wzruszy艂 ramionami.

- Tak p贸藕no, a ty jeszcze nie 艣pisz.

- W艂a艣nie id臋 do 艂贸偶ka. W przeciwie艅stwie do ciebie.

- Przecie偶 widzisz, co tu mam - powiedzia艂 oficer z kwa艣nym u艣miechem, wskazuj膮c biurko pokryte papierami i szpulami z ta艣m膮.

Jego kolega tr膮ci艂 je palcem.

- Sprawa polityczna?

- Kryminalna.

- Powiedz im, 偶eby odkurzyli garot臋, a sam troch臋 si臋 prze艣pij.

- Najpierw musz臋 ustali膰, o co w tym wszystkim chodzi. Przecie偶 znasz komendanta.

- Jutro b臋dziesz do niczego.

- Mog臋 d艂u偶ej pospa膰. Mam wolny dzie艅.

- C贸偶, zawsze by艂e艣 sow膮.

Przybysz ziewn膮艂 rozdzieraj膮co i wyszed艂. Zapracowany oficer nala艂 sobie do szklanki wina o temperaturze identycznej jak ta, kt贸ra panowa艂a w pokoju, po czym wr贸ci艂 do lektury w miejscu, w kt贸rym wiatr otworzy艂 kartki notesu.

...mam poj臋cia. Mo偶e pi臋tna艣cie lat temu, mo偶e mniej albo wi臋cej. Nasze lata s膮 znacznie d艂u偶sze, wiedzia艂 pan o tym?

Ja: Tak, nie musi mi pan tego wyja艣nia膰.

Mr D.: No wi臋c, ci Francuzi opowiadali o nich mn贸stwo historii, ale ja tam nie wierzy艂em. Jakie to by艂y historie? Same bzdury. Francuzi to okropnie g艂upi nar贸d.

(koniec rozmowy)

Powiedziano mi, 偶e jednym z ostatnich niedobitk贸w francuskich osadnik贸w by艂 niejaki Robert Culot, zmar艂y przed mniej wi臋cej czterdziestu laty. Wypytuj膮c o niego dowiedzia艂em si臋, i偶 jego wnuk (tak偶e Robert Culot) niekiedy wspomina opowie艣ci, jakie jego dziadek snu艂 o pocz膮tkach kolonizacji Sainte Anne. Robert Culot m艂odszy jest m臋偶czyzn膮 w wieku oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu ziemskich lat i prowadzi najlepszy w L膮dowisku Francuz贸w sklep odzie偶owy.

M. Culot: Owszem, doktorze Marsch. Stary cz臋sto opowiada艂 o tych, kt贸rych nazywa pan tubylcami. Zna艂 mn贸stwo najr贸偶niej| szych historii.

To prawda, uwa偶a艂, 偶e nale偶eli do kilku rozmaitych gatunk贸w. Ludzie, powiada艂, my艣l膮 inaczej, ale ludzie wiedzieli mniej od niego. Powtarza艂, 偶e 艣lepemu wszystkie koty wydaj膮 si臋 czarne. M贸wi pan po francusku, doktorze? Nie? Wielka szkoda.

Ja: Monsieur Culot, czy jest pan w stanie okre艣li膰 w przybli偶eniu, kiedy pa艅ski dziadek po raz ostatni widzia艂 偶ywego tubylca?

M.C.: Kilka lat przed 艣mierci膮. Niech pomy艣l臋... Tak, chyba jakie艣 trzy lata przed 艣mierci膮. Rok p贸藕niej przesta艂 wstawa膰 z 艂贸偶ka, a po nast臋pnych dw贸ch latach umar艂.

Ja: A wi臋c b臋dzie to jakie艣 czterdzie艣ci trzy lata temu, prawda?

M.C.: Nie wierzy pan staremu, prawda? To okrutne! My艣li pan sobie, 偶e nie mo偶na ufa膰 Francuzom.

Ja: Wr臋cz przeciwnie. Jestem zaintrygowany.

M.C.: Pewnego razu dziadek uczestniczy艂 w pogrzebie przyjaciela. Ceremonia podzia艂a艂a na niego bardzo przygn臋biaj膮co, wi臋c wybra艂 si臋 na spacer. Musi pan wiedzie膰, 偶e kiedy by艂 nieco m艂odszy, ch臋tnie i du偶o chodzi艂. Przesta艂 dopiero na kr贸tko przed chorob膮, kt贸ra w ko艅cu go zabra艂a. Jednak tego dnia wybra艂 si臋 na przechadzk臋, 偶eby ul偶y膰 sercu. By艂em przy tym, jak wr贸ci艂, poniewa偶 gra艂em w warcaby z jego synem, moim ojcem.

Jak wygl膮da艂 jego „indigene”? Ach! (艣miech) Mia艂em nadziej臋, 偶e pan o to nie zapyta. M贸j ojciec te偶 si臋 roze艣mia艂, a dziadka bardzo to rozz艂o艣ci艂o, wi臋c 偶eby si臋 zrewan偶owa膰, zacz膮艂 m贸wi膰 po angielsku, a m贸wi艂 bardzo s艂abo, i powiedzia艂, 偶e m贸j ojciec ca艂ymi dniami siedzi w jednym miejscu, wi臋c niewiele widzi. Ojciec straci艂 obie nogi na wojnie. Mam szcz臋艣cie, 偶e nie straci艂 nic wi臋cej, prawda?

Zada艂em dziadkowi to samo pytanie co pan przed chwil膮. Powt贸rz臋 panu dok艂adnie, co mi odpowiedzia艂, cho膰 pewnie straci pan wszelkie zaufanie do jego s艂贸w.

Ja: A mo偶e tylko dra偶ni艂 si臋 z panem albo pa艅skim ojcem?

M.C.: By艂 uczciwym do szpiku ko艣ci starym cz艂owiekiem i nikomu nie opowiada艂by k艂amstw, ale potrafi艂 m贸wi膰 prawd臋 w taki spos贸b, 偶e wygl膮da艂o to tak, jakby sobie kpi艂. Zapyta艂em go, jak wygl膮da艂a ta istota, a on odpowiedzia艂, 偶e chwilami przypomina艂a cz艂owieka, a chwilami p艂ot.

Ja: P艂ot?!

M.C.: Albo martwe drzewo. Co艣 w tym rodzaju. Niech no si臋 skupi臋... Powiedzia艂 chyba: „Czasem jak cz艂owiek, czasem jak stare drewno”... Nie, nie mam poj臋cia, co mia艂 na my艣li.

Monsieur Culot skierowa艂 mnie do tych cz艂onk贸w francuskiej spo艂eczno艣ci skupionej wok贸艂 L膮dowiska Francuz贸w, kt贸rzy, jego zdaniem, byliby ch臋tni s艂u偶y膰 mi pomoc膮. Wspomnia艂 r贸wnie偶 nazwisko niejakiego doktora Hagsmitha, miejscowego lekarza, kt贸ry podobno gromadzi艂 wszelkie przekazy dotycz膮ce pierwotnych mieszka艅c贸w Sainte Anne. Jeszcze tego samego wieczoru uda艂o mi si臋 spotka膰 z doktorem Hagsmithem, uwa偶aj膮cym si臋 za folkloryst臋 amatora.

Dr Hagsmith: Pan i ja stoimy na przeciwnych biegunach. Oczywi艣cie nie zamierzam dyskredytowa膰 pa艅skiej dzia艂alno艣ci, ale ja robi臋 co艣 zupe艂nie innego. Pan szuka fakt贸w i obawiam si臋, 偶e znajdzie niewiele, ja natomiast po偶膮dam zmy艣le艅 i moje zbiory szybko rosn膮. Rozumie pan?

Ja: Chce pan powiedzie膰, 偶e w pa艅skiej kolekcji znajduje si臋 wiele informacji o tubylcach?

Dr H.: Tysi膮ce, szanowny panie. Dwadzie艣cia lat temu zjawi艂em si臋 tu jako m艂ody lekarz. W贸wczas byli艣my pewni, 偶e ta osada stanie si臋 wielkim miastem. Prosz臋 mnie nie pyta膰, sk膮d bra艂o si臋 to przekonanie. Wszystko zaplanowali艣my: muzea, parki, stadion. Wydawa艂o nam si臋, 偶e mamy wszystko, czego nam trzeba, i tak by艂o w istocie, z wyj膮tkiem dw贸ch rzeczy: ludzi i pieni臋dzy. Nic si臋 nie zmieni艂o. (艣miech)

W trakcie mojej lekarskiej praktyki zacz膮艂em spisywa膰 te historie, doszed艂em bowiem do wniosku, 偶e wyra藕nie dzia艂aj膮 na psychik臋, ta za艣 w istotny spos贸b wp艂ywa na stan zdrowia ludzi.

Ja: Ale sam nigdy nie widzia艂 pan aborygena?

Dr H.: (艣miech) Nie, lecz mimo to z pewno艣ci膮 jestem najwi臋kszym 偶yj膮cym specjalist膮 od tubylc贸w. Mog臋 panu udzieli膰 wyczerpuj膮cej odpowiedzi na ka偶de pytanie.

Ja: Doskonale. Czy tubylcy jeszcze istniej膮?

Dr H.: Tak samo jak kiedykolwiek, (艣miech)

Ja: W takim razie gdzie mieszkaj膮?

Dr H.: Chodzi panu o miejsce? Ci znik膮d, kt贸rych jest wi臋kszo艣膰, wiod膮 偶ywot koczowniczy, ci natomiast, kt贸rych przyci膮gn臋艂y farmy, zazwyczaj osiedlaj膮 si臋 w ustronnych zak膮tkach, ale niekiedy pojawiaj膮 si臋 r贸wnie偶 w zabudowaniach gospodarczych albo nawet w domach.

Ja: Chyba 艂atwo ich wtedy zauwa偶y膰?

Dr H.: To przynosi pecha. Zazwyczaj kiedy kto艣 patrzy, upodabniaj膮 si臋 do r贸偶nych pospolitych sprz臋t贸w albo ca艂kiem zwyczajnych rzeczy, na przyk艂ad snopk贸w siana.

Ja: Ludzie naprawd臋 w to wierz膮?

Dr H.: A pan nie? Co by ze sob膮 zrobili, gdyby tego nie umieli? (miech)

Ja: Wspomnia艂 pan, 偶e wi臋kszo艣膰 tubylc贸w jest „znik膮d”...

Dr H.: 呕yj膮 na pustyni i w g贸rach. To nasze miejscowe okre艣lenie.

Ja: A jak wygl膮daj膮?

Dr H.: Jak ludzie, tyle 偶e maj膮 sk贸r臋 koloru kamieni i g臋ste zmierzwione czupryny - z wyj膮tkiem zupe艂nie 艂ysych, ma si臋 rozumie膰. Niekt贸rzy s膮 wy偶si od pana i ode mnie, i bardzo silni, inni nawet nie dor贸wnuj膮 wzrostem kilkuletnim dzieciom. Tylko prosz臋 mnie nie pyta膰, jaki wzrost maj膮 ich dzieci.

Ja: Za艂贸偶my przez chwil臋, 偶e tubylcy rzeczywi艣cie istniej膮; dok膮d by mnie pan skierowa艂, gdybym zapragn膮艂 ich odszuka膰?

Dr H.: Przede wszystkim do portu, (艣miech) Albo do ich 艣wi臋tych miejsc. Oho! Widz臋, 偶e pana zainteresowa艂em. Nie wiedzia艂 pan o 艣wi臋tych miejscach, prawda? Tubylcy maj膮 ich wiele, a do tego znakomicie zorganizowany i skomplikowany system wierze艅. Na pocz膮tku mojego pobytu wiele s艂ysza艂em o jakim艣 g艂贸wnym kap艂anie albo naczelnym wodzu, je艣li pan woli. Na pewno by艂 to kto艣 wa偶niejszy od zwyczajnego szamana. W艂a艣nie zbudowano lini臋 kolejow膮, ale zwierz臋ta nie zdo艂a艂y jeszcze do niej przywykn膮膰 i mn贸stwo gin臋艂o pod ko艂ami poci膮g贸w. Nocami widywano tego osobnika, jak w臋druje wzd艂u偶 tor贸w i przywraca je do 偶ycia. Nazywano go Dr贸偶nikiem. Pewnego razu poci膮g odci膮艂 r臋k臋 偶onie poganiacza byd艂a - przypuszczam, 偶e upi艂a si臋 i zasn臋艂a na torach. Poganiacz natychmiast przywi贸z艂 j膮 do lecznicy, gdzie wzi臋li艣my now膮 r臋k臋 z banku narz膮d贸w i przyszyli艣my, ale w tym samym czasie Dr贸偶nik znalaz艂 obci臋t膮 r臋k臋 i wyhodowa艂 z niej now膮 kobiet臋, tak 偶e poganiacz mia艂 ju偶 nie jedn膮, lecz dwie 偶ony. Naturalnie ta wyhodowana przez Dr贸偶nika by艂a aborygenk膮, z wyj膮tkiem jednej r臋ki, wi臋c kiedy co艣 krad艂a, co by艂o ulubionym zaj臋ciem tubylc贸w, ludzka r臋ka natychmiast odk艂ada艂a to na miejsce. W ko艅cu biednemu poganiaczowi dobrali si臋 do sk贸ry dominikanie i kazali mu si臋 zdecydowa膰 na kt贸r膮艣 z 偶on; odprawi艂 t臋 now膮, poniewa偶 mia艂a tylko jedn膮 ludzk膮 r臋k臋 i w zwi膮zku z tym nie mog艂a porz膮dnie r膮ba膰 drewna.

Dziwi si臋 pan? To proste: poniewa偶 aborygeni nie s膮 lud藕mi, nie potrafi膮 pos艂ugiwa膰 si臋 narz臋dziami. Owszem, mog膮 je przenosi膰 z miejsca na miejsce, ale niczego za ich pomoc膮 nie dokonaj膮. To tylko zwierz臋ta - owszem, magiczne, ale jednak zwierz臋ta. (艣miech) Jak na antropologa, ma pan diabelnie ma艂o wiadomo艣ci o przedmiocie swoich bada艅! Francuzi przy Krwawym Brodzie wymy艣lili nawet specjaln膮 pr贸b臋; ka偶demu, kto tamt臋dy przechodzi艂, dawali szpadel i kazali...

Na ob艂upany parapet okna wskoczy艂 ogromny czarny kocur o jednym oku i podw贸jnym garniturze pazur贸w - cmentarny kot z Vienne. Oficer wrzasn膮艂 na niego, ale zwierz臋 nie zareagowa艂o, wi臋c zacz膮艂 poma艂u przesuwa膰 d艂o艅 w kierunku kabury z pistoletem. Jednak jak tylko jego palce zetkn臋艂y si臋 z broni膮, kot parskn膮艂 przera藕liwie, zeskoczy艂 i uciek艂.

M. d'F.: 艢wi臋te miejsca, monsieur? Owszem, mieli ich mn贸stwo, a przynajmniej tak si臋 m贸wi艂o. Na przyk艂ad czcili wszystkie drzewa rosn膮ce samotnie w g贸rach, szczeg贸lnie takie, w kt贸rych pobli偶u, jak to cz臋sto bywa, zgromadzi艂a si臋 woda. Wyj膮tkowo 艣wi臋te miejsce by艂o niedaleko st膮d, tam gdzie Tempus wpada do morza.

Ja: A inne?

M. d'F.: Jaskinia daleko w g贸rze rzeki, w 艣cianie w膮wozu. W膮tpi臋, 偶eby ktokolwiek tam dotar艂. A bli偶ej uj艣cia - kr膮g ogromnych drzew. Wi臋kszo艣膰 wyci臋to, ale pnie pozosta艂y. Trenchard, 偶ebrak, kt贸ry podaje si臋 za jednego z nich, za par臋 sou poka偶e panu to miejsce albo ka偶e to zrobi膰 swojemu synowi.

Nie s艂ysza艂 pan o nim? Tak, w okolicy portu. Wszyscy go tam znaj膮. To oczywi艣cie oszust, jak pan si臋 domy艣la. R臋ce powykr臋ca艂 mu artretyzm, wi臋c nie mo偶e pracowa膰. Twierdzi, 偶e jest aborygenem, i zachowuje si臋 jak wariat, ale ludzie ch臋tnie daj膮 mu drobniaki, bo to podobno przynosi szcz臋艣cie.

Nie, to cz艂owiek tak samo jak pan i ja. O偶eni艂 si臋 z jak膮艣 nieszcz臋sn膮 u艂omn膮 kobiet膮, kt贸ra prawie nie pokazuje si臋 ludziom na oczy, i ma z ni膮 pi臋tnastoletniego syna.

Oficer odwr贸ci艂 kilkana艣cie kartek, po czym wr贸ci艂 do lektury w miejscu, gdzie zmiana sposobu pisania 艣wiadczy艂a o pojawieniu si臋 nowych tre艣ci.

Sztucer (kal. 35) do obrony przed drapie偶nikami.

Dla mnie. 200 szt. amun.

Strzelba (kal. 225) do polowania. Dla ch艂opca.

500 szt. amun.

Dubelt贸wka (kal. 20) na drobn膮 zwierzyn臋 i ptactwo.

Pojedzie na mule. 160 szt. amun.

Skrzynka (200 pude艂ek) zapa艂ek

40 funt贸w m膮ki

Dro偶d偶e

2 funty herbaty (miejscowej)

10 funt贸w cukru

10 funt贸w soli

Sprz臋t kuchenny

Witaminy

Apteczka

Namiot, brezent na 艂aty, zapasowe linki i 艣ledzie

2 艣piwory

Dodatkowy brezent do po艂o偶enia na ziemi

Zapasowe buty (dla mnie)

Zapasowe ubrania, przybory do golenia itp.

Skrzynka z ksi膮偶kami (cz臋艣膰 przywieziona z Ziemi,

wi臋kszo艣膰 kupiona w Roncevaux)

Magnetofon, trzy aparaty fotograficzne, filmy, notes

Pi贸ra

Tylko dwie manierki, ale przecie偶 b臋dziemy szli

wzd艂u偶 rzeki

Nic wi臋cej nie przychodzi mi do g艂owy. Z pewno艣ci膮 b臋dzie nam brakowa艂o mn贸stwa rzeczy i do nast臋pnej wyprawy przygotuj臋 si臋 znacznie lepiej, ale przecie偶 kiedy艣 musi by膰 ten pierwszy raz. Podczas studi贸w na Uniwersytecie Columbia czytywa艂em relacje z wiktoria艅skich ekspedycji z udzia艂em setek tragarzy i kopaczy, i marzy艂em o tym, by kiedy艣 stan膮膰 na czele takiej wyprawy. Bardzo prosz臋: oto sp臋dzam ostatni膮 noc pod dachem, jutro za艣 wyruszamy w drog臋: trzy mu艂y, ch艂opiec (w 艂achmanach) i ja (w granatowych spodniach i sportowej koszuli od Culota). Przynajmniej nie musz臋 obawia膰 si臋 buntu podw艂adnych - chyba 偶e kopnie mnie mu艂 albo ch艂opiec poder偶nie mi gard艂o, kiedy b臋d臋 spal.

***

6 kwietnia. Pierwszy nocleg. Siedz臋 przy niewielkim ognisku, na kt贸rym ch艂opiec gotuje kolacj臋. Okaza艂 si臋 wy艣mienitym kucharzem (co za wspania艂e odkrycie!), cho膰 nadzwyczaj oszcz臋dnie korzysta z drewna. Wiem z lektur, 偶e jest to cecha wszystkich ludzi 偶yj膮cych na 艂onie natury. Chyba nawet bym go polubi艂, gdyby nie chytry b艂ysk pojawiaj膮cy si臋 od czasu do czasu w jego wielkich oczach.

Ch艂opiec ju偶 艣pi, ja jednak przed p贸j艣ciem na spoczynek zamierzam zanotowa膰 wszystkie wydarzenia pierwszego dnia w臋dr贸wki i popatrze膰 na obce gwiazdy. M贸wi艂 mi, jak nazywaj膮 si臋 gwiazdozbiory, tak 偶e teraz lepiej znam nocne niebo nad Sainte Anne, ni偶 kiedykolwiek zna艂em ziemskie. Ch艂opiec twierdzi, jakoby zna艂 wszystkie oryginalne tubylcze nazwy, i cho膰 mog膮 to by膰 konfabulacje jego ojca, wymieni臋 je tutaj, by p贸藕niej mo偶na by艂o je zweryfikowa膰. Ot贸偶 s膮 to: Tysi膮c Macek i Ryba (mg艂awica, kt贸ra zdaje si臋 po艂yka膰 samotn膮, silnie 艣wiec膮c膮 gwiazd臋), Kobieta o P艂on膮cych W艂osach, Waleczny Jaszczur (Soi jest jedn膮 z gwiazd tworz膮cych jego ogon). Dzieci Mroku. W tej chwili nie mog臋 odnale藕膰 Dzieci Mroku, ale jestem pewien, 偶e ch艂opiec wskazywa艂 mi dwie pary jasno 艣wiec膮cych oczu. Naturalnie s膮 jeszcze inne, ale ju偶 zd膮偶y艂em zapomnie膰 ich nazwy. Chyba powinienem zacz膮膰 nagrywa膰 moje rozmowy z ch艂opcem.

Zacznijmy jednak od pocz膮tku. Wyruszyli艣my z samego rana, zaraz po tym, jak ch艂opiec pom贸g艂 mi objuczy膰 mu艂y, a raczej jak ja pomog艂em jemu. Doskonale daje sobie rad臋 ze sznurami i potrafi wi膮za膰 du偶e, skomplikowane w臋z艂y, kt贸re zdaj膮 si臋 same rozpl膮tywa膰 wtedy, kiedy on sobie tego za偶yczy. Ku memu zdziwieniu, jego ojciec przyszed艂 nas po偶egna膰; uraczy艂 mnie d艂ug膮 przemow膮 maj膮c膮 na celu odebranie mi jeszcze cho膰 odrobiny pieni臋dzy, kt贸re stanowi艂yby rekompensat臋 za pozbawienie go towarzystwa syna. W ko艅cu da艂em mu troch臋 drobnych, tak na szcz臋艣cie.

Mu艂y radzi艂y sobie dzielnie i, przynajmniej na razie, sprawiaj膮 wra偶enie silnych, wytrzyma艂ych, a do tego nieszczeg贸lnie z艂o艣liwych. S膮 wi臋ksze od koni i znacznie od nich silniejsze, z pyskami d艂ugo艣ci m臋skiego ramienia oraz wielkimi 偶贸艂tymi z臋biskami, kt贸re b艂yskaj膮 spod grubych warg, kiedy zwierzaki skubi膮 rosn膮ce przy drodze ciernie. Dwa s膮 siwe, jeden kary. Ch艂opiec sp臋ta艂 je, jak tylko zatrzymali艣my si臋 na post贸j; s艂ysz臋 teraz, jak w臋druj膮 doko艂a obozowiska, a od czasu do czasu widz臋 te偶 par臋 buchaj膮c膮 im z pysk贸w, kt贸ra wisi w zimnym powietrzu niczym wyblak艂y duch.

***

7 kwietnia. Wczoraj wydawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 na dobre rozpocz臋li艣my w臋dr贸wk臋, dzi艣 jednak widz臋, i偶 by艂 to zaledwie spacer po zasiedlonych (przynajmniej cz臋艣ciowo) terenach rolniczych w bezpo艣rednim s膮siedztwie L膮dowiska Francuz贸w; gdybym wspi膮艂 si臋 na jedno z niewysokich okolicznych wzg贸rz, na pewno ujrza艂bym 艣wiat艂a domostw. Rankiem min臋li艣my nawet niewielk膮 osad臋 nazwan膮 przez ch艂opca 呕abie Do艂y; w膮tpi臋, czy ta nazwa spodoba艂aby si臋 mieszka艅com. Zapyta艂em go, czy mu nie wstyd, bo przecie偶 w jego 偶y艂ach tak偶e p艂ynie francuska krew, on za艣 odpowiedzia艂 ca艂kiem powa偶nie, 偶e nie, bo jest potomkiem Wolnych Ludzi (tak m贸wi o tubylcach) i tylko wobec nich jest lojalny. M贸wi膮c kr贸tko, wierzy bez zastrze偶e艅 ojcu, co czyni go jedyn膮 tak膮 osob膮 na 艣wiecie. Mimo to nie spos贸b odm贸wi膰 mu inteligencji; c贸偶, tak wielka bywa niekiedy si艂a oddzia艂ywania rodzic贸w.

Zaraz za 呕abimi Do艂ami droga po prostu znik艂a. Dotarli艣my do granicy „nigdzie”, co bezb艂臋dnie wyczu艂y nasze zwierz臋ta, staj膮c si臋 mniej uparte, za to bardziej p艂ochliwe, czyli straci艂y nieco cech ludzkich, zyska艂y za艣 zwierz臋cych. Powinienem chyba wyja艣ni膰, 偶e w臋drujemy na p贸艂nocny zach贸d, bynajmniej nie najkr贸tsz膮 drog膮 prowadz膮c膮 do rzeki, poniewa偶 chcemy omin膮膰 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 艂膮komorza (na widok r膮k starego 偶ebraka zyska艂em prze艣wiadczenie, 偶e nie mam czego tam szuka膰!), przekraczaj膮c jednocze艣nie jak najwi臋cej wpadaj膮cych do rzeki strumieni, z kt贸rych mo偶emy czerpa膰 pitn膮 wod臋. Jest to o tyle wa偶ne, 偶e Tempus dopiero w znacznej odleg艂o艣ci od uj艣cia staje si臋 na tyle czysta, 偶eby mo偶na by艂o zaspokoi膰 w niej pragnienie.

Powinienem by艂 wczoraj wspomnie膰 (ale zapomnia艂em), i偶 podczas rozbijania namiotu okaza艂o si臋, 偶e nie zabrali艣my siekiery ani 偶adnego innego narz臋dzia, kt贸rym mo偶na by wbi膰 艣ledzie w ziemi臋. Zbeszta艂em ch艂opca, on jednak tylko si臋 roze艣mia艂 i szybko rozwi膮za艂 spraw臋 za pomoc膮 kamienia. Przynosi mn贸stwo suchego drewna na opa艂 i z zadziwiaj膮c膮 艂atwo艣ci膮 艂amie patyki i ga艂臋zie na kolanie. Najpierw buduje z nich co艣 w rodzaju ma艂ego domku, kt贸ry nast臋pnie wype艂nia such膮 traw膮 i li艣膰mi, przy czym zajmuje mu to mniej czasu, ni偶 potrzebowa艂em na napisanie tych s艂贸w. Zawsze (to znaczy wczoraj i dzisiaj) prosi mnie, 偶ebym rozpali艂 ogie艅; widocznie uwa偶a, i偶 t臋 wa偶n膮 czynno艣膰 mo偶e wykonywa膰 tylko dow贸dca ekspedycji. Przypuszczam, 偶e w obozowym ognisku jest co艣 艣wi臋tego, je偶eli boskie dzie艂o si臋ga tak daleko od Soi; jednak chyba po to, 偶eby艣my nie pogr膮偶yli si臋 bez reszty w 艣wi臋tej tajemnicy dymu, ch艂opiec utrzymuje ogie艅 w stanie szcz膮tkowym, tak 偶e nie mog臋 wyj艣膰 z podziwu, jak udaje mu si臋 na nim cokolwiek ugotowa膰. Za ka偶dym razem, kiedy oparzy sobie palce (a zdarza mu si臋 bardzo cz臋sto), po dziecinnemu wk艂ada je sobie do ust i skacze doko艂a ogniska, mamrocz膮c co艣 niezrozumiale.

***

8 kwietnia. Nie znam nikogo, kto by strzela艂 mniej celnie ni偶 on. Jak na razie to jedyna rzecz, kt贸rej nie robi dobrze. Przez trzy dni nosi艂 strzelb臋, ale po kilku pr贸bach u偶ycia broni postanowi艂em mu j膮 odebra膰, poniewa偶 kierowa艂 j膮 mniej wi臋cej we w艂a艣ciw膮 stron臋, zaciska艂 powieki i poci膮ga艂 spust. Jestem przekonany, i偶 w g艂臋bi serca (je艣li w og贸le ma co艣 takiego) uwa偶a, 偶e zwierzyn臋 zabija ha艂as. Wszystkie nasze dotychczasowe zdobycze upolowa艂em sam, albo wyrwawszy mu strzelb臋 z r膮k i oddawszy drugi strza艂, ju偶 do ruchomego celu, albo pos艂uguj膮c si臋 sztucerem, co jednak wi膮偶e si臋 z marnotrawstwem ci臋偶kiej amunicji oraz utrat膮 znacznej cz臋艣ci mi臋sa rozszarpanego wielkokalibrowym pociskiem.

Z drugiej strony ch艂opiec (nie mam poj臋cia, dlaczego tak go nazywam, chyba dlatego 偶e tak m贸wi艂 o nim ojciec; bo przecie偶 jest ju偶 niemal m臋偶czyzn膮, w dodatku zaledwie osiem albo dziewi臋膰 lat m艂odszym ode mnie - przynajmniej fizjologicznie) doskonale radzi sobie z tropieniem ranionej zwierzyny. Jest w tym znacznie lepszy od najlepiej wyszkolonego psa - to chyba o czym艣 艣wiadczy - i wielokrotnie zapuszcza艂 si臋 na te tereny, cho膰 nigdy nie dotar艂 tam, gdzie znajduje si臋 (mam nadziej臋, 偶e nie mityczna) 艣wi臋ta jaskinia, kt贸rej szukamy. Wygl膮da na to, 偶e wsp贸lnie z matk膮 sp臋dza sporo czasu na 艂onie natury; odnios艂em wra偶enie, i偶 nie spodoba艂o jej si臋 偶ycie, jakie zaproponowa艂 im w L膮dowisku Francuz贸w ojciec ch艂opaka, i wcale jej si臋 nie dziwi臋. Tak czy inaczej, dzi臋ki moim umiej臋tno艣ciom strzeleckim i tropicielskim zdolno艣ciom ch艂opca z pewno艣ci膮 nie zabraknie nam po偶ywienia.

Co jeszcze wydarzy艂o si臋 dzisiaj? Ach tak: kot. Szed艂 za nami co najmniej od czasu, kiedy min臋li艣my 呕abie Do艂y. Zauwa偶y艂em go dzi艣 oko艂o po艂udnia i w pierwszej chwili (nieregularne plamy s艂onecznego blasku rozsiane rzadko w艣r贸d ciemnozielonych cieni, to wszystko za艣 na tle niemal czarnego nieba; taka sceneria jest w stanie wywo艂a膰 niejedno z艂udzenie) wzi膮艂em za tygrysa oponiastego. Poderwa艂em sztucer do ramienia i strzeli艂em, kula posz艂a za wysoko, a chwil臋 potem wszystko wr贸ci艂o do w艂a艣ciwych proporcji: wybuja艂e drzewa okaza艂y si臋 zaledwie krzakami, odleg艂o艣膰 za艣, kt贸r膮 pocz膮tkowo oszacowa艂em na co najmniej dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t jard贸w, zmala艂a do zaledwie stu, w zwi膮zku z czym m贸j „tygrys oponiasty” przeistoczy艂 si臋 w zwyk艂ego domowego kota, bez w膮tpienia ziemskiego pochodzenia, zapewne mieszka艅ca kt贸rej艣 z okolicznych farm. Wci膮偶 pod膮偶a naszym 艣ladem, trzymaj膮c si臋 w odleg艂o艣ci oko艂o 膰wier膰 mili. Dzi艣 po po艂udniu strzeli艂em do niego dwa razy z odleg艂o艣ci dwustu, trzystu jard贸w, co tak bardzo wystraszy艂o ch艂opca, 偶e czym pr臋dzej po偶a艂owa艂em swych kotob贸jczych zap臋d贸w i powiedzia艂em mu, 偶e je艣li zdo艂a ob艂askawi膰 zwierz臋, b臋dzie m贸g艂 je sobie zatrzyma膰. Kota przypuszczalnie zwabi艂y resztki po naszych posi艂kach. Jutro b臋dzie ich jeszcze wi臋cej, poniewa偶 zastrzeli艂em jelenia rosiarza.

***

10 kwietnia. Dwa dni nieprzerwanej w臋dr贸wki, podczas kt贸rych widzieli艣my sporo dzikiej zwierzyny, lecz ani 艣ladu tubylc贸w. Przeprawili艣my si臋 przez trzy niewielkie strumienie; wed艂ug ch艂opca nazywaj膮 si臋 呕贸艂ty W膮偶, Biegn膮ca Dziewczyna i Koniec Dni, wed艂ug mojej mapy natomiast: Struga Pi臋膰dziesi臋ciu Mil, Rzeka Johnsona oraz Rougette. 呕aden nie sprawi艂 nam powa偶niejszych problem贸w. Pierwsze dwa pokonali艣my w br贸d, nie zbaczaj膮c ze szlaku, Rougette przekroczyli艣my kilkaset jard贸w w g贸rze rzeki - zabarwi艂a moje buty oraz nogi ch艂opca i mu艂贸w. Jutro spodziewam si臋 ujrze膰 Tempus (ch艂opiec m贸wi na ni膮 po prostu „Rzeka”), on za艣 mnie zapewnia, i偶 艣wi臋ta grota tubylc贸w jest bardzo daleko st膮d, poniewa偶 na tym odcinku brzegi s膮 niskie, podmok艂e i z pewno艣ci膮 nie ma w nich 偶adnych jaski艅.

Z du偶ym op贸藕nieniem u艣wiadomi艂em sobie, 偶e je艣li ch艂opiec - tak jak twierdzi - znaczn膮 cz臋艣膰 偶ycia sp臋dzi艂 w dziczy, to pomimo szkodliwego wp艂ywu ojca oraz zasianego przez tamtego przekonania, 偶e jest p贸艂krwi aborygenem, mo偶e stanowi膰 doskona艂e 藕r贸d艂o informacji. Co prawda zarejestrowa艂em nasz膮 rozmow臋 na ta艣mie, postanowi艂em jednak j膮 stranskrybowa膰, tak jak zamierzam od tej pory czyni膰 ze wszystkimi bardziej interesuj膮cymi materia艂ami.

Ja: Wspomina艂e艣, 偶e ty i twoja matka, szczeg贸lnie wiosn膮 i latem, czasem nawet przez kilka miesi臋cy mieszkali艣cie „tam gdzie zaczyna si臋 nigdzie”. Wed艂ug uzyskanych przeze mnie informacji, pi臋膰dziesi膮t albo i wi臋cej lat temu na odosobnionych farmach tubylcze dzieci cz臋sto bawi艂y si臋 z ludzkimi. Czy tobie r贸wnie偶 zdarzy艂o si臋 co艣 takiego? Widzia艂e艣 tam kogo艣 opr贸cz was dwojga? My, chocia偶 min臋艂y ju偶 cztery dni, nie spotkali艣my nikogo.

V.R.T.: Prawie codziennie widywali艣my wielu ludzi, mn贸stwo ptak贸w i zwierz膮t, a nawet 偶ywe drzewa, ale cztery dni to za ma艂o, 偶eby dotrze膰 tam, gdzie zaczyna si臋 nigdzie, gdzie drzewa wyrusza艂y na w臋dr贸wk臋, bogowie o ma艂ych i wielkich g艂owach z wodnymi kwiatami we w艂osach p艂ywali na pniach z nurtem rzeki, gdzie mieszkali ludzie-艂osie o ludzkich g艂owach, w艂osach, brodach, ramionach i korpusach, za to z nogami 艂osi, tak 偶e musz膮 si臋 艂膮czy膰 z kobietami-krowami, raz jako ludzie, a raz jak zwierz臋ta, i przez ca艂膮 wiosn臋 walczyli ze sob膮 na zboczach wzniesie艅, a kiedy czarne brzytwodzioby wraca艂y do gniazd, byli ju偶 pogodzeni i oddalali si臋 przyja藕nie obj臋ci, i kradli jaja z dziupli albo rzucali we mnie kamieniami; wieczorami, ma si臋 rozumie膰, przybywa艂y Dzieci Mroku, 偶eby nas okra艣膰, niesione na grzbiecie spienionej wody w g贸rskich potokach - wtedy matka nie wypuszcza艂a mnie spod zas艂ony w艂os贸w, bo by艂em jeszcze bardzo ma艂y, ale kiedy podros艂em, wymyka艂em si臋, krzycza艂em na nich, a oni uciekali! - bo wierz膮, zawsze wierzyli, 偶e uda im si臋 zakra艣膰 i zaatakowa膰, k膮saj膮c z臋bami jadowymi, ale je偶eli zd膮偶ysz si臋 odwr贸ci膰 i krzykn膮膰, to nigdy tego nie zrobi膮, a w dodatku nigdy nie ma ich tak wielu, jak im si臋 wydaje, poniewa偶 niekt贸rzy istniej膮 tylko w my艣lach innych, wi臋c kiedy dochodzi do walki, stapiaj膮 si臋 ze sob膮 i zostaje ich zaledwie kilku, a czasem nawet jeden.

Ja: W takim razie dlaczego do tej pory nic takiego nie widzieli艣my?

V.R.T.: Ja widzia艂em.

Ja: Co? Chodzi mi tylko o czas, kt贸ry sp臋dzili艣my razem.

V.R.T.: Ptaki, zwierz臋ta, 偶ywe drzewa i Dzieci Mroku.

Ja: Masz na my艣li gwiazdy. Je艣li zobaczysz co艣 niezwyk艂ego, powiesz mi o tym, prawda?

(V.R.T.: kiwa g艂ow膮)

Ja: Niezwyk艂y z ciebie ch艂opiec. Czy chodzisz do szko艂y, kiedy mieszkasz z ojcem w L膮dowisku Francuz贸w?

V.R.T.: Czasami.

Ja: Jeste艣 ju偶 prawie m臋偶czyzn膮. Zastanawia艂e艣 si臋, co b臋dziesz robi艂 za par臋 lat?

(V.R.T.: szlocha)

Na ostatnie pytanie nie otrzyma艂em odpowiedzi; ch艂opiec zala艂 si臋 艂zami, co tak mnie zawstydzi艂o, 偶e obj膮艂em go na chwil臋, po czym zostawi艂em szlochaj膮cego przy ognisku, sam za艣 przez dobre p贸艂 godziny w艂贸czy艂em si臋 doko艂a, depcz膮c po wielkich fosforyzuj膮cych d偶d偶ownicach koloru ust nieboszczyka, kt贸re noc膮 wype艂zaj膮 na powierzchni臋. Trudno sobie wyobrazi膰 g艂upsze pytanie. Jakie perspektywy mo偶e mie膰 przed sob膮 niedouczony syn 偶ebraka? Co prawda z czytaniem radzi sobie ca艂kiem nie藕le - po偶yczy艂 ode mnie kilka ksi膮偶ek z dziedziny antropologii, a kiedy p贸藕niej zapyta艂em, co s膮dzi o tej lekturze, uzyska艂em odpowied藕 na poziomie przeci臋tnego studenta uniwersytetu - ale s膮dz膮c po tym, co widzia艂em w jego starym zeszycie (jednym z niewielu przedmiot贸w, kt贸re ze sob膮 zabra艂), pisanie sprawia mu ogromne problemy.

***

11 kwietnia. Dzie艅 pe艂en wydarze艅. Zobaczymy, czy uda mi si臋 uwolni膰 od nawyku skakania w prz贸d i w ty艂 i zda膰 relacj臋 w porz膮dku chronologicznym. Kiedy wczoraj wieczorem wr贸ci艂em do obozowiska (widz臋, 偶e przerwa艂em zapiski w chwili, gdy b艂膮ka艂em si臋 po krzakach), ch艂opiec ju偶 spa艂 w swoim 艣piworze. Do艂o偶y艂em do ognia, ods艂ucha艂em ta艣m臋, zapisa艂em tre艣膰 naszej rozmowy, po czym tak偶e uda艂em si臋 na spoczynek. Mniej wi臋cej godzin臋 przed 艣witem obudzi艂 nas ha艂as czyniony przez mu艂y; zerwali艣my si臋 z pos艂a艅 i pop臋dzili艣my sprawdzi膰, co si臋 dzieje - ja z latark膮 i sztucerem, ch艂opiec z dwiema p艂on膮cymi g艂owniami z ogniska. Co prawda nic nie zobaczyli艣my, poczuli艣my natomiast smr贸d jakby gnij膮cego mi臋sa, a do naszych uszu dotar艂y odg艂osy porusze艅 jakiego艣 du偶ego zwierz臋cia. Z pewno艣ci膮 nie by艂 to 偶aden z naszych mu艂贸w. Kiedy wreszcie uda艂o nam si臋 je odnale藕膰, wszystkie by艂y mokre od potu, jeden za艣 zerwa艂 p臋ta; na szcz臋艣cie nie odszed艂 daleko, a jak tylko zacz臋艂o si臋 rozwidnia膰, ch艂opiec zdo艂a艂 go schwyta膰, cho膰 zaj臋艂o mu to ponad p贸艂 godziny. Dwa pozosta艂e sprawia艂y wra偶enie bardzo zadowolonych z tego, 偶e zjawili艣my si臋, 偶eby roztoczy膰 nad nimi opiek臋 nale偶n膮 wszystkim udomowionym stworzeniom.

Zanim przeszukali艣my najbli偶sz膮 okolic臋, aby upewni膰 si臋, 偶e ani nam, ani naszym zwierz臋tom nie zagra偶a 偶adne niebezpiecze艅stwo, zrobi艂o si臋 p贸藕no - a raczej wcze艣nie - i o dalszym 艣nie nie mog艂o ju偶 by膰 mowy. Zwin臋li艣my namiot, objuczyli艣my mu艂y, a nast臋pnie (upar艂em si臋, 偶e musimy to uczyni膰) przez godzin臋 cofali艣my si臋 drog膮 przebyt膮 minionego dnia, szukaj膮c 艣lad贸w jakiego艣 du偶ego drapie偶nika. Zobaczyli艣my jednak tylko znajomego kota (poniewa偶 ju偶 do niego nie strzela艂em, znacznie si臋 o艣mieli艂) oraz tropy zwierz臋cia, kt贸re ch艂opiec nazywa p艂omienistym lisem, a zapewne jest to fenek Hutchessona, stworzenie podobne do lisa lub do kojota, obdarzone ogromnymi uszami, ch臋tnie 偶ywi膮ce si臋 ptakami i padlin膮 (tak przynajmniej s膮dz臋 na podstawie opisu w „Przewodniku po faunie Sainte Anne”).

P贸藕niej dziarsko ruszyli艣my naprz贸d, a mniej wi臋cej na godzin臋 przed po艂udniem ustrzeli艂em najciekawszy jak do tej pory okaz: pot臋偶ne stworzenie, nie opisane w „Przewodniku”, nieco podobne do azjatyckiego bawo艂u z Ziemi. Pad艂 od jednego strza艂u ze sztucera prosto w m贸zg, a kiedy zmierzy艂em odleg艂o艣膰, okaza艂o si臋, 偶e dzieli艂o nas r贸wne trzysta jard贸w!

Rzecz jasna by艂em dumny jak diabli ze swego wyczynu. Pocisk trafi艂 w czaszk臋 tu偶 za lewym uchem, ale ko艣膰 by艂a tak gruba, 偶e nie przebi艂 jej do ko艅ca, wi臋c najprawdopodobniej zwierz臋 偶y艂o jeszcze, kiedy do niego szed艂em. Z oczu wyp艂yn臋艂a znaczna ilo艣膰 bezbarwnego p艂ynu, kt贸ry pozostawi艂 wyra藕ne 艣lady po obu stronach pyska. Przyjrzawszy si臋 ranie, unios艂em powiek臋 i stwierdzi艂em, 偶e zwierz臋 mia艂o oczy o podw贸jnych 藕renicach, tak jak niekt贸re ziemskie ryby; dolna cz臋艣膰 ga艂ki ocznej poruszy艂a si臋 lekko, kiedy dotkn膮艂em jej palcem, co mog艂o 艣wiadczy膰 o tym, i偶 nawet wtedy w stworzeniu tli艂y si臋 jeszcze resztki 偶ycia.

Taka budowa oka nie jest typowa dla tutejszej fauny, przypuszczam wi臋c, 偶e adaptacj臋 t臋 wymusi艂 w znacznej mierze wodny tryb 偶ycia zwierz臋cia.

Kusi艂o mnie, 偶eby odci膮膰 g艂ow臋 i zabra膰 jaw charakterze trofeum, lecz by艂o to wykluczone. Ch艂opiec i tak ju偶 mia艂 艂zy w oczach (wielkich i zdumiewaj膮co zielonych), przypuszcza艂 bowiem, 偶e b臋d臋 chcia艂 zabra膰 ca艂膮 zdobycz, wi臋c przekonywa艂 mnie gor膮co, 偶e mu艂y nie poradz膮 sobie z dodatkowym ci臋偶arem. Wywalczy艂em tyle, 偶e wzi臋li艣my najlepsze kawa艂ki mi臋sa (cho膰 mu艂om zdecydowanie nie podoba艂a si臋 wo艅 艣wie偶ej krwi), ca艂a reszta za艣 - niestety 艂膮cznie z g艂ow膮, ozdobion膮 wspania艂ym poro偶em - zosta艂a na miejscu.

Jak膮艣 godzin臋 p贸藕niej dotarli艣my nad brzeg Tempus. To zupe艂nie inna rzeka od tej, nad kt贸r膮 ojciec ch艂opca pokazywa艂 mi „艣wi膮tyni臋” tubylc贸w; tam mia艂a niemal mil臋 szeroko艣ci, by艂a m臋tna i p艂yn臋艂a tak powoli, 偶e wr臋cz niezauwa偶alnie. Samo uj艣cie to pl膮tanina w膮skich, kr臋tych kana艂贸w przedzieraj膮cych si臋 z trudem przez b艂ota zaro艣ni臋te trzcinami. Tutaj zaledwie lekko 偶贸艂tawa woda p艂ynie tak wartko, 偶e rzucony do niej patyk znika z oczu w ci膮gu kilku sekund.

艁膮komorze zosta艂o w ca艂o艣ci za nami. Ta nowa, czysta i 偶ywa Tempus wije si臋 w艣r贸d rozleg艂ych wzg贸rz poro艣ni臋tych szmaragdow膮 traw膮, poznaczonych tu i 贸wdzie drzewami oraz krzewami. Widz臋 teraz, 偶e m贸j pocz膮tkowy plan pop艂yni臋cia 艂odzi膮 w g贸r臋 rzeki by艂 nierealny, o czym uprzedzali mnie znajomi z L膮dowiska Francuz贸w, cho膰 z pewno艣ci膮 z wody 艂atwiej by艂oby wypatrywa膰 jaski艅 w wysokich brzegach. Nie do艣膰, 偶e musieliby艣my zu偶y膰 mn贸stwo paliwa na walk臋 z silnym pr膮dem, to w dodatku wy偶ej, w g贸rach, z pewno艣ci膮 napotkaliby艣my liczne wodospady i bystrzyny. Doskona艂y by艂by poduszkowiec, lecz w膮tpi臋, czy na tej zacofanej planecie jest ich wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia sztuk, w dodatku zapewne przeznaczonych wy艂膮cznie do u偶ytku wojskowego.

Nie zamierzam jednak narzeka膰. Podr贸偶uj膮c poduszkowcem, przypuszczalnie ju偶 by艣my odszukali jaskini臋, ale co z nawi膮zaniem kontaktu z niedobitkami tubylc贸w? Nasza niewielka i - mam nadziej臋 - nie rzucaj膮ca si臋 w oczy ekspedycja ma znacznie wi臋ksz膮 szans臋 na spotkanie aborygen贸w (o ile jeszcze s膮, rzecz jasna).

Poza tym, szczerze m贸wi膮c, to mi si臋 podoba. Kiedy przebyli艣my mniej wi臋cej mil臋 wzd艂u偶 brzegu rzeki, ch艂opiec sta艂 si臋 bardzo podekscytowany i powiedzia艂 mi, 偶e dotarli艣my do wa偶nego miejsca, kt贸re cz臋sto odwiedza艂 z matk膮. Ja, co prawda, nie widzia艂em nic nadzwyczajnego - ot, szerokie zakole z kilkoma (wyj膮tkowo du偶ymi) drzewami wyci膮gaj膮cymi konary prawie nad 艣rodek nurtu oraz dziwacznie ukszta艂towany g艂az - ch艂opiec jednak upiera艂 si臋, 偶e jest tu wyj膮tkowo pi臋knie; zademonstrowa艂, jak wygodny jest g艂az, na kt贸rym mo偶na siedzie膰 lub le偶e膰 w rozmaitych pozycjach, dowodzi艂, jak skutecznie ga艂臋zie drzew os艂aniaj膮 przed s艂o艅cem i deszczem, a nawet, przykryte zim膮 艣niegiem, tworz膮 niemal co艣 w rodzaju sza艂asu, w g艂臋bokiej wodzie u st贸p g艂azu zawsze roi si臋 od ryb, na brzegu mo偶na znale藕膰 pod dostatkiem ma艂偶y i jadalnych 艣limak贸w (ach, ta francuska matka!) - kr贸tko m贸wi膮c, jest to prawdziwy raj na ziemi. S艂uchaj膮c go, doszed艂em do wniosku, i偶 patrzy na 艣wiat zewn臋trzny (a przynajmniej na jego wybrane fragmenty, takie jak w艂a艣nie ten) w spos贸b, w jaki wi臋kszo艣膰 ludzi spogl膮da na budynki albo zamkni臋te pomieszczenia. Poniewa偶 i tak chcia艂em zosta膰 na kilka minut sam, postanowi艂em nie gasi膰 jego niewinnego entuzjazmu i poprosi艂em, by poszed艂 z mu艂ami naprz贸d, pozwalaj膮c mi pokontemplowa膰 ten uroczy zak膮tek. Sprawi艂em mu tym ogromn膮 rado艣膰; niebawem by艂em tak samotny, jak zdarza si臋 tylko nielicznym urodzonym na Ziemi: towarzyszy艂y mi jedynie wiatr, s艂o艅ce oraz westchnienia ogromnych drzew, kt贸rych korzenie si臋ga艂y do szemrz膮cej wody. A tak偶e miaucz膮cy kot - musia艂em go przegoni膰 kilkoma celnie rzuconymi kamieniami.

W samotno艣ci mog艂em spokojnie pomy艣le膰 - o przypominaj膮cym wodnego bawo艂u zwierz臋ciu, kt贸re zastrzeli艂em rano (i kt贸rego z pewno艣ci膮 pozazdro艣ci艂by mi ka偶dy my艣liwy, gdyby uda艂o mi si臋 zachowa膰 czaszk臋 jako trofeum), oraz o naszej wyprawie. Bynajmniej nie chodzi o to, 偶e mniej ni偶 do tej pory zale偶y mi na udowodnieniu, i偶 tubylcy z Sainte Anne nie zostali do ko艅ca wyt臋pieni, oraz na utrwaleniu ich obyczaj贸w i sposobu my艣lenia, nim na zawsze odejd膮 w zapomnienie. Wr臋cz przeciwnie, pragn臋 tego jeszcze bardziej ni偶 kiedykolwiek, cho膰 z nieco odmiennych powod贸w. L膮duj膮c na Sainte Anne, marzy艂em wy艂膮cznie o tym, 偶eby podczas pracy w terenie zyska膰 reputacj臋, kt贸ra pozwoli艂aby mi my艣le膰 o interesuj膮cym stanowisku naukowym po powrocie na Ziemi臋. Teraz wiem ju偶, 偶e praca badawcza w terenie jest, i powinna by膰, celem samym w sobie; 偶e wielce szanowani, wiekowi profesorowie, kt贸rym tak zazdro艣ci艂em s艂awy, wcale nie po to udawali si臋 na kolejn膮 wypraw臋 (wbrew moim przypuszczeniom), by doda膰 kolejn膮 ga艂膮zk臋 do zdobi膮cych ich g艂owy wawrzyn贸w, nawet gdyby oznacza艂o to niewinn膮 wycieczk臋 do przebadanej ju偶 wzd艂u偶 i wszerz Melanezji. Pozycja, jak膮 osi膮gn臋li, stawa艂a si臋 w ich r臋kach wy艂膮cznie narz臋dziem do umacniania wcze艣niejszych zdobyczy. I mieli racj臋! Ka偶dy z nas znajduje w艂asn膮 drog臋 i swoje miejsce w 偶yciu; miotamy si臋 po wszech艣wiecie tak d艂ugo, a偶 wreszcie wszystko trafia na w艂a艣ciwe miejsce; to w艂a艣nie jest 偶ycie; to w艂a艣nie jest nauka, albo nawet co艣 lepszego od niej.

Kiedy dogoni艂em ch艂opca, okaza艂o si臋, 偶e rozbi艂 ju偶 ob贸z (do艣膰 wcze艣nie) i nawet chyba zacz膮艂 si臋 o mnie troch臋 niepokoi膰. Wieczorem pr贸bowa艂 ususzy膰 nad ogniem kawa艂ek mi臋sa bawo艂u, 偶eby zachowa膰 je na p贸藕niej, chocia偶 powiedzia艂em mu, 偶e je艣li si臋 zepsuje, po prostu wyrzucimy je i zdob臋dziemy nowe.

Zapomnia艂em doda膰, 偶e po drodze ustrzeli艂em dwa jelenie.

Oficer od艂o偶y艂 notes w p艂贸ciennej oprawie, wsta艂 i przeci膮gn膮艂 si臋. Dopiero teraz zauwa偶y艂 ptaka, kt贸ry jaki艣 czas temu wlecia艂 do pokoju, a obecnie, milcz膮cy i zdumiony, siedzia艂 na ramie obrazka zawieszonego wysoko na 艣cianie naprzeciwko drzwi. Oficer krzykn膮艂, a kiedy ptak nie zareagowa艂, spr贸bowa艂 dosi臋gn膮膰 go szczotk膮 zostawion膮 w k膮cie przez niewolnika. Ptak zerwa艂 si臋 do lotu, lecz zamiast skierowa膰 si臋 do otwartych na o艣cie偶 drzwi, uderzy艂 w nadpro偶e, og艂uszony upad艂 na pod艂og臋, a oprzytomniawszy, wr贸ci艂 na swoje miejsce na obrazku, po drodze muskaj膮c policzek m臋偶czyzny skrajem czarnego skrzyd艂a. Oficer zakl膮艂, ponownie usiad艂 za biurkiem i wzi膮艂 do r臋ki plik lu藕nych kartek pokrytych starannym urz臋dniczym pismem.

Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e powinienem mie膰 jeszcze jednego adwokata opr贸cz tego, kt贸rego wyznaczy mi s膮d. Uniwersytet z pewno艣ci膮 udost臋pni mi fundusze na op艂acenie honorarium; poprosi艂em mego obro艅c臋 z urz臋du, 偶eby si臋 tym zaj膮艂. To znaczy, poprosz臋 go.

Odnosz臋 wra偶enie, i偶 w wyja艣nieniu mojej sprawy istotn膮 rol臋 mo偶e odegra膰 rozwi膮zanie kilku problem贸w, kt贸re teraz kolejno wymieni臋 i postaram si臋 om贸wi膰 ich rozmaite interpretacje, przygotowuj膮c si臋 w ten spos贸b do rozprawy. Przede wszystkim w gr臋 wchodzi poj臋cie winy, najistotniejsze w ka偶dej sprawie s膮dowej. Czy poj臋cie to ma zasi臋g uniwersalny?

Je偶eli nie, to nale偶a艂oby wysnu膰 wniosek, 偶e istniej膮 grupy, kt贸re nigdy i w 偶adnych okoliczno艣ciach nie mog膮 podlega膰 karze; po chwili zastanowienia trzeba stwierdzi膰, i偶 takie grupy naprawd臋 istniej膮 - dzieci, upo艣ledzeni umys艂owo, osoby bardzo zamo偶ne, zwierz臋ta, bliscy najrozmaitszych dygnitarzy, sami dygnitarze i tak dalej.

Kolejne pytanie, kt贸re trzeba postawi膰, Wysoki S膮dzie, brzmi nast臋puj膮co: czy ja, pods膮dny, nie nale偶臋 do kt贸rej艣 z wymienionych grup? Dla mnie nie ulega w膮tpliwo艣ci, i偶 nale偶臋 do wszystkich, lecz poniewa偶 nie chc臋 nadu偶ywa膰 cierpliwo艣ci Wysokiego S膮du, skoncentruj臋 si臋 na dw贸ch: ot贸偶 nie podlegam karze jako dziecko i jako zwierz臋, czyli jako cz艂onek pierwszej i czwartej z wymienionych przeze mnie grup.

Tym samym natychmiast rodzi si臋 trzeci problem: co tak naprawd臋 oznacza s艂owo „dziecko”. Naturalnie ju偶 na samym pocz膮tku musimy jasno i wyra藕nie stwierdzi膰, i偶 w gr臋 wchodzi co艣 znacznie wi臋cej ni偶 tylko zwyk艂e okre艣lenie wieku. Absurdem by艂oby uzna膰 we wtorek, 偶e oskar偶ony nie jest winny zarzucanego mu czynu, w 艣rod臋 natomiast zmieni膰 werdykt, poniewa偶 osi膮gn膮艂 wiek uznany arbitralnie za doros艂y. Nie, Wysoki S膮dzie! Cho膰 mam niewiele ponad dwadzie艣cia lat, nie ulega dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e takie postawienie sprawy zaowocowa艂oby mn贸stwem potwornych zbrodni pope艂nianych tu偶 przed osi膮gni臋ciem pe艂noletno艣ci. Za dziecko nie mo偶na r贸wnie偶 nikogo uzna膰 w oparciu o subiektywne relacje dotycz膮ce jego lub jej stanu wewn臋trznego, a to z prostego powodu niemo偶liwo艣ci zweryfikowania takich dowod贸w. Czy kto艣 jest dzieckiem, czy doros艂ym, 艣wiadczy spos贸b, w jaki jest traktowany przez spo艂ecze艅stwo. W moim przypadku rzecz ma si臋 nast臋puj膮co:

Nie posiadam i nigdy nie posiada艂em 偶adnej w艂asno艣ci.

Nigdy nie by艂em stron膮 ani 艣wiadkiem umowy cywilnoprawnej.

Nigdy nie zeznawa艂em przed s膮dem w charakterze 艣wiadka.

Nie wst膮pi艂em w zwi膮zek ma艂偶e艅ski ani nie adoptowa艂em dziecka.

Nigdy nie pobiera艂em wynagrodzenia za wykonywan膮 prac臋. (Sprzeciw, Wysoki S膮dzie? Chodzi o moje zeznanie dotycz膮ce zwi膮zk贸w z Uniwersytetem Columbia? Powo艂uje si臋 na nie oskar偶yciel? Wysoki S膮dzie, to chytra sofistyka, lecz pozbawiona wszelkiego znaczenia. Stanowisko wyk艂adowcy by艂o tylko synekur膮, dzi臋ki kt贸rej mog艂em kontynuowa膰 badania naukowe, natomiast w kwestii wyprawy na Sainte Anne powiem tylko tyle, 偶e otrzyma艂em zwrot poniesionych koszt贸w. I co? Kto mo偶e lepiej o tym wiedzie膰 ode mnie?)

Jak wi臋c jasno wida膰, Wysoki S膮dzie - a m贸g艂bym przytoczy膰 jeszcze setki argument贸w - w chwili pope艂nienia przest臋pstwa, naturalnie je偶eli istotnie zarzuca mi si臋 co艣 takiego, w co bardzo w膮tpi臋, by艂em dzieckiem. Te same dowody 艣wiadcz膮 a偶 nadto dobitnie o tym, i偶 jestem nim nadal.

Co si臋 natomiast tyczy tego, 偶e jestem zwierz臋ciem (w tym sensie, 偶e nie ludzk膮 istot膮), to dow贸d jest tak oczywisty, i偶 boj臋 si臋, 偶e mog臋 zosta膰 wy艣miany za jego przytoczenie. Czy ci, kt贸rym w waszym spo艂ecze艅stwie wolno porusza膰 si臋 bez 偶adnych ogranicze艅, s膮 zwierz臋tami, czy lud藕mi? Kto jest zamykany w stajniach, oborach, psiarniach i chlewach? Ludzie czy zwierz臋ta? Kto sypia na pod艂odzie, a kto w 艂贸偶ku? Kto mieszka w ciep艂ych pomieszczeniach i korzysta z 艂azienek, a kto musi ogrzewa膰 si臋 w艂asnym oddechem i wylizywa膰 si臋 w celu utrzymania czysto艣ci?

Prosz臋 o wybaczenie. Wysoki S膮dzie. Nie zamierza艂em zak艂贸ca膰 powagi sali s膮dowej.

***

Czterdzie艣ci siedem zn贸w stuka艂 w rur臋. Chcecie wiedzie膰, co m贸wi艂? Bardzo prosz臋.

JEDEN CZTERY TRZY, JEDEN CZTERY TRZY, CZY TO TY? S艁YSZYSZ MNIE? KIM JEST TEN NOWY NA WASZYM PI臉TRZE?

Znaki przestankowe wstawi艂em na w艂asn膮 odpowiedzialno艣膰, poniewa偶 Czterdzie艣ci siedem ich nie u偶ywa. Mam nadziej臋, 偶e mi wybaczy, je艣li niew艂a艣ciwie zrozumia艂em jego intencje.

JAKI NOWY? - nada艂em. Przyda艂by mi si臋 kamie艅 albo jaki艣 metalowy przedmiot, taki jaki ma Czterdzie艣ci siedem (twierdzi, 偶e to oprawka okular贸w). Od stukania w rur臋 bol膮 mnie kostki palc贸w.

WIDZIA艁EM GO RANO PRZEZ DRZWI. STARY, D艁UGIE SIWE W艁OSY. MI臉DZY TOB膭 A SCHODAMI. KT脫RA CELA?

NIE WIEM.

Gdybym mia艂 kamie艅, m贸g艂bym uderza膰 w 艣ciany celi tak g艂o艣no, 偶e s艂yszeliby mnie po obu stronach. Poniewa偶 jest, jak jest, s膮siad z lewej stuka czym艣, co wydaje bardzo dziwny odg艂os, ale niestety nie zna kodu, lewa 艣ciana natomiast milczy; albo nikogo tam nie ma, albo mieszkaniec s膮siedniej celi, tak jak ja, nie ma si臋 czym odezwa膰.

Chcecie wiedzie膰, jak mnie aresztowano? By艂em bardzo zm臋czony. Odwiedzi艂em Cave Canem, w zwi膮zku z czym wr贸ci艂em do domu bardzo p贸藕no, prawie o czwartej. Na po艂udnie mia艂em wyznaczone spotkanie z rektorem; by艂em prawie pewien, 偶e zaproponuje mi katedr臋, i to na bardzo atrakcyjnych dla mnie warunkach. Przed po艂o偶eniem si臋 spa膰 zamierza艂em napisa膰 kartk臋 do madame Duclose, w kt贸rej domu mieszka艂em, z pro艣b膮, by obudzi艂a mnie o dziesi膮tej.

Czterdzie艣ci siedem znowu nadaje: JEDEN CZTERY TRZY, JESTE艢 KRYMINALNY CZY POLITYCZNY?

POLITYCZNY. (Chcia艂bym go us艂ysze膰).

KT脫RA STRONA?

A TY?

POLITYCZNY.

KT脫RA STRONA?

JEDEN CZTERY TRZY, TO IDIOTYZM. BOISZ SI臉 ODPOWIEDZIE膯? CO JESZCZE MOG膭 CI ZROBI膯? PRZECIE呕 JU呕 TU JESTE艢.

Stukam: DLACZEGO MAM CI UFA膯, SKORO TY MI NIE UFASZ? TY ZACZNIJ. (Bol膮 mnie kostki).

Z PI膭TEGO WRZE艢NIA.

DOKO艃CZ臉, JAK B臉D臉 MIA艁 KAMIE艃. BOLI MNIE R臉KA.

TCH脫RZ! (Je艣li Czterdzie艣ci siedem b臋dzie tak krzycza艂, zniszczy sobie okulary).

Gdzie to ja by艂em? Aha, przy moim aresztowaniu. W domu panowa艂a niezm膮cona cisza - w贸wczas wydawa艂o mi si臋, 偶e ze wzgl臋du na por臋, teraz jednak jestem pewien, 偶e wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w nie spa艂a, tylko le偶a艂a w 艂贸偶kach, doskonale wiedz膮c, 偶e tamci czyhaj膮 na mnie w moim pokoju, i ze wstrzymanym tchem czeka艂a na strza艂y albo krzyki. Madame Duclose z pewno艣ci膮 niepokoi艂a si臋 o los wielkiego lustra w z艂oconej ramie wisz膮cego na 艣cianie. (Zd膮偶y艂em si臋 przekona膰, 偶e lustra - te prawdziwe, ze szk艂a, a nie z wypolerowanego metalu - s膮 w Port-Mimizon do艣膰 kosztowne). W艂a艣nie dlatego nikt nie chrapa艂, nikt nie cz艂apa艂 korytarzem do toalety, tak偶e z pokoju mademoiselle Etienne nie dobiega艂y st艂umione nami臋tne westchnienia 艣wiadcz膮ce o tym, i偶 lokatorka zabawia si臋 ze swoj膮 wyobra藕ni膮 i 艂ojow膮 艣wiec膮.

Wtedy jednak nic nie wzbudzi艂o moich podejrze艅. Nabazgra艂em li艣cik (niekt贸rzy s膮dz膮, 偶e mam okropny charakter pisma, ale ja tak nie uwa偶am; jak tylko obejm臋 stanowisko, podczas wyk艂ad贸w - je艣li b臋d臋 musia艂 je prowadzi膰 - na tablicy b臋d膮 pisa膰 za mnie studenci albo otrzymaj膮 wcze艣niej przygotowane konspekty, wydrukowane purpurow膮 czcionk膮 na zielonym papierze) do madame Duclose i ruszy艂em po schodach w g贸r臋, do mego pokoju i - jak mi si臋 zdawa艂o - 艂贸偶ka.

Byli bardzo pewni siebie. W艂膮czyli nawet 艣wiat艂o; zobaczy艂em jasn膮 kresk臋 mi臋dzy drzwiami a pod艂og膮. Gdybym naprawd臋 pope艂ni艂 jakie艣 przest臋pstwo, bez w膮tpienia zawr贸ci艂bym i oddali艂 si臋 na palcach. Ja jednak pomy艣la艂em, i偶 widocznie dostarczono mi list lub wiadomo艣膰 - na przyk艂ad od rektora albo od w艂a艣ciciela burdelu, kt贸ry par臋 godzin wcze艣niej prosi艂 mnie o pomoc w za艂atwieniu pewnych spraw ze swoim „synem” - i z g贸ry postanowi艂em nie odpowiada膰 a偶 do najbli偶szego wieczora. By艂em ogromnie zm臋czony, wypi艂em mn贸stwo brandy i doskonale zdawa艂em sobie spraw臋 z niezdarno艣ci moich ruch贸w, kiedy wyjmowa艂em klucz z kieszeni i do艣膰 d艂ugo manipulowa艂em nim przy zamku, by wreszcie stwierdzi膰, 偶e drzwi s膮 otwarte.

By艂o ich trzech: dwaj w mundurach, trzeci w ciemnym garniturze, niegdy艣 ca艂kiem porz膮dnym, teraz jednak mocno wytartym, wymi臋tym i poplamionym, a do tego odrobin臋 za ma艂ym, w zwi膮zku z czym cz艂owiek 贸w wygl膮da艂 jak s艂uga jakiego艣 sknery. Rozpar艂 si臋 w moim najlepszym fotelu, tym z pikowan膮 tapicerk膮, a rami臋 przewiesi艂 nonszalancko przez oparcie. Poniewa偶 przy jego lewym 艂okciu sta艂a lampa z aba偶urem w r贸偶yczki, mo偶na by艂o pomy艣le膰, 偶e przed chwil膮 co艣 czyta艂. Dzi臋ki wisz膮cemu za jego plecami lustru madame Duclose mog艂em stwierdzi膰, 偶e jest kr贸tko ostrzy偶ony i ma g艂ow臋 pokryt膮 bliznami, jakby by艂 poddawany torturom albo przeszed艂 operacj臋 m贸zgu, albo star艂 si臋 z przeciwnikiem uzbrojonym w jakie艣 zakrzywione sieczne narz臋dzie. Nad ramieniem tego cz艂owieka widzia艂em w艂asne odbicie: sta艂em w drzwiach w cylindrze, kt贸ry wkr贸tce po wyl膮dowaniu kupi艂em w Port-Mimizon, prawie najlepszym p艂aszczu i z g艂upi膮, zdumion膮 min膮.

Jeden z mundurowych wsta艂, zamkn膮艂 drzwi na zasuwk臋. Marynark臋 i spodnie mia艂 szare, czapk臋 spiczast膮, u pasa dynda艂 mu ogromny staromodny rewolwer w kaburze. Kiedy ponownie siada艂, stwierdzi艂em, 偶e ma zwyczajne robocze buty, nie najlepszej jako艣ci i mocno znoszone. Jego kolega powiedzia艂:

- Je艣li pan chce, mo偶e pan zdj膮膰 p艂aszcz i kapelusz.

- Oczywi艣cie - odpar艂em, po czym powiesi艂em je, jak zwykle, na haczyku na drzwiach.

- B臋dziemy musieli pana przeszuka膰. - (Wci膮偶 m贸wi艂 tylko drugi mundurowy, w zielonej marynarce z kr贸tkimi r臋kawami i mn贸stwem kieszeni oraz lu藕nych zielonych spodniach ze spi臋tymi nogawkami, jakby w ramach wype艂niania s艂u偶bowych obowi膮zk贸w musia艂 tak偶e je藕dzi膰 na rowerze). - Mo偶emy to zrobi膰 na dwa sposoby, wedle pa艅skiego uznania: mo偶e pan sam si臋 rozebra膰, a my przeszukamy pa艅skie ubranie i natychmiast je panu oddamy, ale musia艂by pan uczyni膰 to w naszej obecno艣ci, aby nie mie膰 czasu na ewentualne ukrycie jakich艣 interesuj膮cych nas przedmiot贸w, albo te偶 przeprowadzimy rewizj臋 natychmiast, tak jak pan tu przed nami stoi. Co pan wybiera?

Zapyta艂em, czy jestem aresztowany i czy moi nieproszeni go艣cie s膮 z policji.

- Ale偶 sk膮d, profesorze - odpowiedzia艂 ten w fotelu. - W 偶adnym razie.

- Chwilowo nie jestem profesorem, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Skoro nie zosta艂em aresztowany, to sk膮d to przeszukanie? O co mnie podejrzewacie?

- Dopiero po przeprowadzeniu rewizji b臋dziemy mogli stwierdzi膰, czy musimy pana aresztowa膰 - poinformowa艂 mnie ten, kt贸ry zamkn膮艂 drzwi, i spojrza艂 na swego towarzysza w ciemnym garniturze, jakby oczekiwa艂 potwierdzenia.

- Wyb贸r nale偶y do pana - doda艂 drugi mundurowy. - Na co si臋 pan decyduje?

- A je偶eli w og贸le nie wyra偶臋 zgody?

- W贸wczas b臋dziemy zmuszeni zabra膰 pana do cytadeli - odpar艂 ten w garniturze. - Dopiero tam zostanie pan poddany rewizji.

- Czyli jednak mnie aresztujecie?

- Monsieur...

- Nie jestem Francuzem. Pochodz臋 z Ameryki P贸艂nocnej.

- Profesorze, radz臋 panu jak przyjaciel: prosz臋 nas nie zmusza膰, 偶eby艣my pana aresztowali. Tutaj aresztowanie to powa偶na sprawa, ale mo偶na r贸wnie偶 by膰 zrewidowanym, przes艂uchiwanym, trzymanym przez jaki艣 czas w odosobnieniu...

- A nawet os膮dzonym i zg艂adzonym - wtr膮ci艂 m臋偶czyzna w zielonej marynarce.

- ...bez uprzedniego aresztowania. Dlatego jeszcze raz pana prosz臋 o nieutrudnianie nam zadania.

- Ale i tak musz臋 zosta膰 zrewidowany?

- Tak - potwierdzili obaj mundurowi.

- Wobec tego wol臋, 偶eby艣cie zrobili to od razu, bez rozbierania. Spojrzeli na siebie znacz膮co, jakbym powiedzia艂 co艣 istotnego, cz艂owiek w garniturze za艣 ze znudzon膮 min膮 wzi膮艂 do r臋ki ksi膮偶k臋, kt贸r膮 chyba czyta艂, czekaj膮c na m贸j powr贸t: nale偶膮cy do mnie „Przewodnik po faunie Sainte Anne”.

Ten z pistoletem zbli偶y艂 si臋 z na p贸艂 przepraszaj膮cym u艣miechem, a ja dopiero wtedy zorientowa艂em si臋, 偶e jest w uniformie Transportu Miejskiego.

- Pan jest wo藕nic膮, prawda? - spyta艂em. - Dlaczego wi臋c nosi pan bro艅?

- Poniewa偶 to nale偶y do jego obowi膮zk贸w - odpar艂 m臋偶czyzna w garniturze. - Ja te偶 m贸g艂bym zapyta膰, dlaczego jest pan uzbrojony.

- Nie jestem.

- Czy偶by? W艂a艣nie przegl膮da艂em pa艅sk膮 ksi膮偶k臋. Z ty艂u, na wewn臋trznej stronie ok艂adki, znajduje si臋 sporz膮dzona o艂贸wkiem tabela z liczbami. Mo偶e mi pan powiedzie膰, co to takiego?

- Nie mam poj臋cia. Zapewne wykona艂 je kt贸ry艣 z poprzednich w艂a艣cicieli. Zarzuca mi pan, 偶e jestem szpiegiem? Je艣li przyjrzy im si臋 pan uwa偶niej, na pewno przekona si臋 pan, 偶e s膮 r贸wnie stare jak ksi膮偶ka i mocno wyblak艂e.

- Niemniej te pouk艂adane parami liczby s膮 bardzo interesuj膮ce. Pierwsza jest zawsze podana w jardach, druga natomiast w calach.

- Owszem, ja te偶 to zauwa偶y艂em.

Cz艂owiek w uniformie Transportu Miejskiego oklepywa艂 mi kieszenie. Wszystko, co znalaz艂 - zegarek, pieni膮dze, notes - podawa艂 s艂u偶alczym gestem temu w garniturze.

- Tak si臋 sk艂ada, 偶e mam matematyczny umys艂...

- To znakomicie.

- ...i dok艂adnie przeanalizowa艂em wzajemne relacje mi臋dzy tymi liczbami. Ot贸偶 do艣膰 precyzyjnie wyznaczaj膮 one parabol臋, czyli przekr贸j sto偶ka.

- Nic mi to nie m贸wi. Jako antropologa znacznie bardziej interesuj膮 mnie krzywe rozk艂adu prawdopodobie艅stwa.

- To znakomicie - zrewan偶owa艂 mi si臋 za m贸j niedawny sarkazm, po czym gestem wezwa艂 do siebie dw贸ch umundurowanych towarzyszy.

Dyskutowali szeptem, a ja zwr贸ci艂em uwag臋, jak bardzo s膮 do siebie podobni: wszyscy mieli spiczaste podbr贸dki, czarne brwi i blisko osadzone oczy; m贸g艂bym uwierzy膰, 偶e s膮 bra膰mi - ten w garniturze najstarszym i zapewne r贸wnie偶 najm膮drzejszym, ten z Transportu Miejskiego najmniej rozgarni臋tym.

- O czym rozmawiacie? - zapyta艂em.

- O pa艅skiej sprawie - odpar艂 ten w ciemnym garniturze. Cz艂owiek z Transportu Miejskiego wyszed艂 i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.

- A do jakich doszli艣cie wniosk贸w?

- 呕e nie zna pan tutejszego prawa i 偶e powinien pan mie膰 adwokata.

- To z pewno艣ci膮 prawda, ale nie wierz臋, 偶eby w艂a艣nie tego dotyczy艂a wasza rozmowa.

- Widzi pan? Adwokat powstrzyma艂by pana przed u偶ywaniem takiego tonu.

- Jeste艣cie z policji? A mo偶e z prokuratury?

Cz艂owiek w garniturze roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Sk膮d偶e znowu! Ja pracuj臋 jako in偶ynier w Ministerstwie Rob贸t Publicznych, m贸j przyjaciel - wskaza艂 na m臋偶czyzn臋 w zielonym mundurze - jest sygnalist膮 w wojsku, drugi za艣, jak s艂usznie pan odgad艂, zajmuje si臋 powo偶eniem.

- A wi臋c dlaczego zjawiacie si臋 tu w taki spos贸b, jakby艣cie byli z policji?

- Oto jak daleko si臋ga pa艅ska ignorancja dotycz膮ca naszych spraw. Podobno na Ziemi wygl膮da to inaczej, ale tutaj wszyscy urz臋dnicy publiczni nale偶膮 do jednego bractwa, je艣li mo偶na tak powiedzie膰. By膰 mo偶e, ju偶 jutro m贸j przyjaciel wo藕nica b臋dzie wywozi艂 艣mieci...

- Na dobr膮 spraw臋 robi to ju偶 dzisiaj! - wtr膮ci艂 szyderczym tonem sygnalista w zielonym mundurze.

- ...ten oto sygnalista zostanie zamustrowany na pok艂ad okr臋tu patrolowego, ja natomiast zajm臋 si臋 od艂awianiem bezdomnych kot贸w. Dzi艣 jednak przys艂ano nas do pana.

- Z nakazem aresztowania?

- Powtarzam jeszcze raz, 偶e by艂oby dla pana najlepiej, gdyby nie zosta艂 pan aresztowany, poniewa偶 je艣li to nast膮pi, szans臋 na pa艅skie uwolnienie b臋d膮 praktycznie r贸wne zeru.

Umilk艂. Za moimi plecami otworzy艂y si臋 drzwi i w lustrze zobaczy艂em madame Duclose oraz mademoiselle Etienne w towarzystwie wo藕nicy.

- Wejd藕cie, moje panie - zaprosi艂 je ten w ciemnym garniturze.

Wo藕nica pchn膮艂 je lekko. Pos艂usznie wesz艂y do pokoju i, przestraszone, stan臋艂y po obu stronach szafki z miednic膮 i dzbanem. Madame Duclose, stara, siwow艂osa, oty艂a kobieta, mia艂a na sobie wyp艂owia艂膮, si臋gaj膮c膮 do ziemi bawe艂nian膮 sukienk臋 (nie wiem, czy u偶ywa艂a jej jako podomki, czy te偶 mo偶e wo藕nica pozwoli艂 gospodyni narzuci膰 co艣 na nocn膮 koszul臋, zanim j膮 przyprowadzi艂 do mego pokoju). Mademoiselle Etienne - bardzo wysoka dziewczyna w wieku dwudziestu o艣miu lat - mog艂aby bez trudu uchodzi膰 je艣li nie za siostr臋, to na pewno za blisk膮 krewn膮 trzech m臋偶czyzn. Ona tak偶e mia艂a spiczasty podbr贸dek i czarne brwi, tyle 偶e starannie wyskubane, dzi臋ki czemu tworzy艂y regularne 艂uki nad oczami, wielkimi i b艂臋kitnofioletowymi jak oczy lalki. Kr臋cone kasztanowe w艂osy okala艂y jej twarz g臋st膮 chmur膮. Jak ju偶 wspomnia艂em, by艂a niezwykle wysoka: d艂ugie nogi przypomina艂y szczud艂a, biodra by艂y nieco zbyt szerokie, tu偶 nad nimi jej cia艂o zw臋偶a艂o si臋 do zdumiewaj膮co szczup艂ej talii, niedu偶ych piersi i w膮skich ramion. Wystroi艂a si臋 w negli偶 z jakiej艣 p贸艂przejrzystej tkaniny, zebranej jednak w tak wiele fa艂d i zak艂adek, 偶e str贸j sta艂 si臋 zupe艂nie nieprzezroczysty.

- Pani jest madame Duclose, w艂a艣cicielka domu? - zapyta艂 cz艂owiek w ciemnym garniturze. - Wynajmuje pani temu panu pok贸j, w kt贸rym teraz si臋 znajdujemy?

Gospodyni skin臋艂a g艂ow膮.

- Musimy zabra膰 go do cytadeli, poniewa偶 chc膮 z nim rozmawia膰 rozmaici wysocy urz臋dnicy. Zaraz po naszym wyj艣ciu zamknie pani ten pok贸j na klucz i niczego nie b臋dzie tu pani rusza膰. Czy to jasne?

Madame Duclose ponownie skin臋艂a g艂ow膮.

- W razie gdyby ten pan nie wr贸ci艂 w ci膮gu tygodnia, zg艂osi si臋 pani do Ministerstwa Park贸w, kt贸re przy艣le tu kogo艣 godnego zaufania. W towarzystwie tego cz艂owieka wejdzie pani do pokoju, sprawdzi, czy gryzonie poczyni艂y jakie艣 szkody, i otworzy okna dok艂adnie na godzin臋. Po up艂ywie tego czasu zamknie pani okna, opu艣ci pok贸j i ponownie zamknie drzwi na klucz. Czy zrozumia艂a pani wszystko, co powiedzia艂em?

Madame Duclose skin臋艂a g艂ow膮 po raz trzeci.

- W razie gdyby pani lokator nie pojawi艂 si臋 do Bo偶ego Narodzenia, ponownie zg艂osi si臋 pani do Ministerstwa Park贸w. W dzie艅 po 艣wi臋tach (je艣li wypadn膮 w sobot臋, w pierwszy poniedzia艂ek po nich), powt贸rnie zjawi si臋 u pani kto艣 godny zaufania. W jego obecno艣ci zmieni pani po艣ciel oraz, je艣li uzna to pani za stosowne, przewietrzy materac.

- Dzie艅 po 艣wi臋tach? - zdumia艂a si臋 madame Duclose.

- Lub w pierwszy poniedzia艂ek po nich, je艣li wypadn膮 w sobot臋. W razie gdyby min膮艂 rok, a pani lokator wci膮偶 si臋 nie pojawia艂 (za pocz膮tek jego nieobecno艣ci mo偶e pani dla u艂atwienia przyj膮膰 pierwszy dzie艅 bie偶膮cego miesi膮ca), jeszcze raz zg艂osi si臋 pani do Ministerstwa Park贸w i, je艣li uzna to pani za stosowne, na w艂asny koszt odda pani na przechowanie jego rzeczy lub te偶 pozostawi je pani we w艂asnym domu. Do tego czasu Ministerstwo Park贸w przeprowadzi ich inwentaryzacj臋. Pok贸j mo偶e by膰 u偶ywany do innych cel贸w. Gdyby ten pan nie pojawi艂 si臋 po up艂ywie pi臋膰dziesi臋ciu lat od umownej daty swego znikni臋cia, pani, albo jej spadkobiercy, po raz kolejny zg艂osi si臋 do Ministerstwa Park贸w, kt贸re w imieniu rz膮du dokona rekwizycji wszystkich przedmiot贸w nale偶膮cych do nast臋puj膮cych kategorii: przedmioty wykonane w ca艂o艣ci lub cz臋艣ciowo ze z艂ota, srebra lub innych metali szlachetnych; 艣rodki p艂atnicze w walutach z Sainte Croix, Sainte Anne, Ziemi lub innych planet; antyki; instrumenty naukowe; plany i dokumenty wszelkiego rodzaju; bi偶uteria; bielizna; ubranie. Wszystko, co nie zostanie zaliczone do kt贸rej艣 z tych kategorii, przejdzie na w艂asno艣膰 pani lub jej spadkobierc贸w. Gdyby jutro stwierdzi艂a pani, 偶e niezbyt dobrze pami臋ta to, co jej powiedzia艂em, skontaktuje si臋 pani ze mn膮 w Ministerstwie Rob贸t Publicznych, Departamencie Kana艂贸w 艢ciekowych i Burzowych, a ja wszystko jej powt贸rz臋. Prosz臋 pyta膰 o asystenta generalnego inspektora kana艂贸w 艣ciekowych i burzowych. Rozumie mnie pani?

Madame Duclose skin臋艂a g艂ow膮 po raz czwarty.

- A teraz pani, mademoiselle. - Cz艂owiek w ciemnym garniturze zwr贸ci艂 si臋 do wysokiej dziewczyny. - Prosz臋 patrze膰: wr臋czam temu panu przepustk臋. - Wyj膮艂 z kieszeni na piersi sztywny kartonik o wymiarach mniej wi臋cej sze艣膰 na dwa cale i poda艂 mi go. - On napisze na niej pani nazwisko i przeka偶e j膮 pani. Dzi臋ki tej przepustce b臋dzie pani mog艂a wej艣膰 do cytadeli w ka偶dy drugi i czwarty czwartek ka偶dego miesi膮ca, mi臋dzy dziewi膮t膮 a jedenast膮 przed po艂udniem.

- Zaraz, chwileczk臋! - zaprotestowa艂em. - Przecie偶 ja nawet nie znam tej m艂odej damy!

- Ale nie jest pan 偶onaty?

-Nie.

- Wiem to z pa艅skich akt. W przypadku kiedy wi臋zie艅 nie jest 偶onaty, przepustk臋 otrzymuje mieszkaj膮ca najbli偶ej kobieta w stosownym wieku. Tak stanowi prawo oparte, jak zapewne si臋 pan domy艣la, na wynikach bada艅 statystycznych. Kobieta ta mo偶e wykorzysta膰 przepustk臋 albo przekaza膰 j膮 innej osobie. Szczeg贸艂y ustalicie sami, dok艂adnie... - policzy艂 szybko w pami臋ci - za dziesi臋膰 dni. Prosz臋 napisa膰 jej imi臋 i nazwisko.

Musia艂em zapyta膰 mademoiselle Etienne, jak ma na imi臋. Okaza艂o si臋, 偶e Celestine.

- A teraz prosz臋 da膰 jej przepustk臋 - poleci艂 m臋偶czyzna w wy艣wiechtanym garniturze.

Uczyni艂em to, on za艣 po艂o偶y艂 mi na ramieniu ci臋偶k膮 r臋k臋 i o艣wiadczy艂:

- Niniejszym aresztuj臋 pana.

***

Przeniesiono mnie. Kontynuuj臋 ten rejestr moich my艣li - je艣li tak mo偶na powiedzie膰 - w nowej celi. Nie jestem ju偶 dawnym jeden cztery trzy, lecz zupe艂nie nowym, nieznanym 143, a to dlatego 偶e m贸j stary numer wypisano kred膮 na drzwiach nowej celi. Warn, czytaj膮cym te s艂owa, mo偶e si臋 wydawa膰, i偶 zmiana miejsca spad艂a na mnie jak grom z jasnego nieba, ale wbrew pozorom nie przerwano mi pisania w p贸艂 s艂owa. Prawd臋 powiedziawszy, zm臋czy艂em si臋 relacjonowaniem mego aresztowania. Drapa艂em sw臋dz膮ce miejsca. Spa艂em. Zjad艂em chleb i zup臋 przyniesione przez stra偶nika i znalaz艂em w misce niedu偶膮 kostk臋 - przypuszczalnie fragment koziego 偶ebra. Dzi臋ki niej mog艂em przeprowadzi膰 d艂ug膮 rozmow臋 z s膮siadem z g贸ry. Czterdziestym si贸dmym. Tak d艂ugo s艂ucha艂em szale艅ca zza lewej 艣ciany, 偶e w ko艅cu zacz臋艂o mi si臋 wydawa膰, i偶 w艣r贸d bez艂adnego stukania i drapania jestem w stanie wy艂owi膰 swoje imi臋.

A potem zabrz臋cza艂y klucze i pomy艣la艂em sobie, 偶e to mo偶e mademoiselle Etienne, kt贸rej wreszcie pozwolono si臋 ze mn膮 zobaczy膰, wi臋c zacz膮艂em pospiesznie przyg艂adza膰 w艂osy i rozczesywa膰 brod臋 palcami. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e to tylko stra偶nik, z nim za艣 pot臋偶nie zbudowany m臋偶czyzna o twarzy zas艂oni臋tej czarnym kapturem. Rzecz jasna pomy艣la艂em, 偶e za chwil臋 zostan臋 stracony, i cho膰 stara艂em si臋 zachowa膰 odwag臋 (nie mog臋 zreszt膮 powiedzie膰, 偶eby ogarn臋艂a mnie panika), kolana ugi臋艂y si臋 pode mn膮 i z najwy偶szym trudem zdo艂a艂em utrzyma膰 r贸wnowag臋. Przez g艂ow臋 przemkn臋艂a mi my艣l o ucieczce (jak zwykle kiedy prowadz膮 mnie na przes艂uchanie, poniewa偶 jedynie wtedy jest cho膰 cie艅 nadziei na powodzenie takiej pr贸by), ale m贸g艂bym ucieka膰 tylko w膮skim, pozbawionym okien korytarzem, schod贸w za艣 pilnowali stra偶nicy. Zakapturzony m臋偶czyzna uj膮艂 mnie za rami臋 i w milczeniu poprowadzi艂 pl膮tanin膮 korytarzy. Tyle razy skr臋cali艣my, zawracali艣my, wspinali艣my si臋 po schodach i schodzili艣my nimi, 偶e zupe艂nie straci艂em orientacj臋. Mam wra偶enie, i偶 nasza w臋dr贸wka trwa艂a godzinami. Za ma艂ymi oszklonymi otworami w drzwiach mijanych cel widzia艂em wyn臋dznia艂e, brudne twarze bardzo podobne do mojej. Kilkakrotnie przechodzili艣my przez dziedzi艅ce; za ka偶dym razem by艂em pewien, 偶e zostan臋 postawiony przy 艣cianie i rozstrzelany. Stoj膮ce wysoko na niebie s艂o艅ce 艣wieci艂o tak jasno, 偶e cho膰 mru偶y艂em oczy, 艂zy p艂yn臋艂y mi po twarzy. Wreszcie, w nie wyr贸偶niaj膮cym si臋 niczym szczeg贸lnym korytarzu, zatrzymali艣my si臋 przed drzwiami z numerem 143, a kiedy cz艂owiek w kapturze podni贸s艂 betonow膮 p艂yt臋 le偶膮c膮 na pod艂odze, moim oczom ukaza艂 si臋 otw贸r, do kt贸rego prowadzi艂y w膮skie metalowe schodki. Ruszy艂em w d贸艂, a on za mn膮. Jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w ni偶ej znale藕li艣my si臋 w pogr膮偶onym w ciemno艣ci korytarzu cuchn膮cym starym moczem. Dzi臋ki latarce, kt贸r膮 w艂膮czy艂 m贸j stra偶nik, odnale藕li艣my drzwi tej celi. Otworzy艂 je, wepchn膮艂 mnie do 艣rodka tak mocno, 偶e rozci膮gn膮艂em si臋 jak d艂ugi na pod艂odze, po czym zatrzasn膮艂 je za mn膮 z hukiem.

Nie mia艂em nic przeciwko tak brutalnemu traktowaniu, poniewa偶, jak ju偶 wspomnia艂em, by艂em prawie pewien, 偶e lada chwila zostan臋 stracony. Nadal nie wiem, czy to nie nast膮pi; b膮d藕 co b膮d藕, cz艂owiek ten mia艂 na sobie str贸j kata, chocia偶 nie spos贸b wykluczy膰, i偶 przywdzia艂 go tylko po to, by mnie przestraszy膰, i 偶e naprawd臋 wykonuje inne obowi膮zki.

Oficer zacz膮艂 szuka膰 na biurku nast臋pnej strony, lecz zanim zdo艂a艂 j膮 znale藕膰, zobaczy艂 wracaj膮cego do pokoju koleg臋.

- Wydawa艂o mi si臋, ze szed艂e艣 spa膰?

- Szed艂em. I spa艂em, ale obudzi艂em si臋 i nie mog臋 ju偶 zasn膮膰.

Wszystko przez ten upa艂.

Oficer wzruszy艂 ramionami.

- Jak sobie radzisz z t膮 spraw膮 ? - zapyta艂 kolega.

- Wci膮偶 staram si臋 uporz膮dkowa膰 fakty.

- Nie przys艂ali ci streszczenia? Powinni to zrobi膰.

- By膰 mo偶e, ale w tym ba艂aganie jeszcze nie uda艂o mi si臋 go znale藕膰. Jest tylko list. Obszerniejsza informacja mo偶e by膰 na kt贸rej艣 z tych ta艣m.

Cierpi膮cy na bezsenno艣膰 oficer wzi膮艂 do r臋ki notes w p艂贸ciennej ok艂adce.

- A to co?

- Notes.

- Oskar偶onego?

- Tak my艣l臋.

- Ale nie wiesz na pewno?

- Nie jestem pewien. Chwilami wydaje mi si臋...

Przybysz czeka艂, a kiedy ci膮g dalszy nie nast膮pi艂, powiedzia艂:

- C贸偶, widz臋, 偶e jeste艣 zaj臋ty. Chyba obudz臋 lekarza i poprosz臋, 偶eby da艂 mi co艣 na sen.

- Zajrzyj do butelki - mrukn膮艂 oficer, kiedy jego kolega wyszed艂, a nast臋pnie ponownie wzi膮艂 do r臋ki notes w p艂贸ciennej ok艂adce i otworzy艂 na chybi艂 trafi艂.

Nie, to cz艂owiek tak samo jak pan i ja. O偶eni艂 si臋 z jak膮艣 nieszcz臋sn膮 u艂omn膮 kobiet膮, kt贸ra prawie nie pokazuje si臋 ludziom na oczy, i ma z ni膮 pi臋tnastoletniego syna.

Ja: Ale twierdzi, 偶e jest tubylcem?

M. d'F.: To oszust, prosz臋 pana. Wi臋kszo艣膰 tego, co opowiada o tubylcach, rodzi si臋 w jego g艂owie. Z pewno艣ci膮 us艂yszy pan od niego wiele wspania艂ych historii.

(koniec rozmowy)

Dr Hagsmith r贸wnie偶 wspomina艂 o tym 偶ebraku, wi臋c postanowi艂em go odszuka膰. Nawet je艣li jego twierdzenia s膮 nieprawdziwe (w co nie w膮tpi臋), mo偶e uda mi si臋 wy艂uska膰 z nich nieco autentycznych informacji. Poza tym nawet perspektywa rozmowy z fa艂szywym tubylcem wydaje mi si臋 interesuj膮ca.

21 marca. Rozmawia艂em z 偶ebrakiem, kt贸ry twierdzi, 偶e nazywa si臋 Dwana艣cie Krok贸w i jest w prostej linii potomkiem ostatniego tubylczego szamana, a wi臋c prawowitym kr贸lem lub innym dostojnikiem, zale偶nie od tego, jaki akurat tytu艂 umy艣li sobie przybra膰. Moim zdaniem w rzeczywisto艣ci wywodzi si臋 z Irlandii, najprawdopodobniej w okresie wojen napoleo艅skich kt贸ry艣 z jego przodk贸w opu艣ci艂 wysp臋 i przeni贸s艂 si臋 do Francji. Tak czy inaczej zachowuje si臋 jak Francuz, wygl膮da natomiast jak Irlandczyk: rude w艂osy, b艂臋kitne oczy oraz wystaj膮ca g贸rna warga s膮 a偶 nadto charakterystyczne.

Zdaje si臋, 偶e nawet fa艂szywi tubylcy s膮 trudno uchwytni, poniewa偶 odnalezienie go okaza艂o si臋 nie艂atwe. Ka偶dy, kogo pyta艂em, dobrze go zna艂 i podawa艂 mi adres gospody, w kt贸rej powinienem go zasta膰, nikt jednak nie wiedzia艂, gdzie mieszka; jak 艂atwo si臋 domy艣li膰, nie by艂o go w 偶adnym z lokali, gdzie rzekomo ci膮gle przesiadywa艂. Kiedy wreszcie dotar艂em do miejsca, w kt贸rym mieszka艂 (cho膰bym chcia艂, nie mog臋 nazwa膰 tej budowli domem), u艣wiadomi艂em sobie, i偶 mija艂em je ju偶 par臋 razy, nie przysz艂o mi jednak do g艂owy, 偶e kto艣 mo偶e tu 偶y膰.

Powinienem chyba wyja艣ni膰, 偶e L膮dowisko Francuz贸w wzniesiono na brzegu rzeki Tempus w odleg艂o艣ci oko艂o dziesi臋ciu mil od jej uj艣cia. Brzeg jest podmok艂y i bagnisty, a po drugiej stronie 偶贸艂tawej, lekko s艂onawej wody wybudowano jeszcze mniej reprezentacyjn膮 osad臋, La Fange. Oddzia艂ywanie bli藕niaczej planety, Sainte Croix, sprawia, 偶e na powierzchni Sainte Anne wyst臋puj膮 silne, nawet pi臋tnastostopowe p艂ywy, daj膮ce si臋 odczu膰 daleko w g贸rze rzeki. Podczas przyp艂ywu woda staje si臋 ca艂kowicie niezdatna do picia, w rzece za艣 (jak s艂ysza艂em) mo偶na 艂owi膰 morskie ryby. Drewniane nabrze偶a wznosz膮 si臋 nad ni膮 zaledwie na kilka st贸p, powietrze jest czyste i rze艣kie, a rozleg艂e 艂膮komorza wok贸艂 lekkiego wzniesienia terenu, na kt贸rym zbudowano osad臋, wygl膮daj膮 jak gigantyczny koronkowy obrus utkany z jaskrawozielonego sitowia okalaj膮cego oczka kryszta艂owo czystej wody. Jednak ju偶 kilka godzin p贸藕niej woda odp艂ywa, wraz z ni膮 za艣 wszelkie oznaki 偶ycia. Nabrze偶a stercz膮 wysoko na cz臋艣ciowo przegni艂ych palach, w korycie rzeki pojawiaj膮 si臋 niezliczone muliste wysepki, 艂膮komorza natomiast przeistaczaj膮 si臋 w po艂acie s艂onego, cuchn膮cego b艂ota, nad kt贸rymi noc膮 unosz膮 si臋 rozwleczone ob艂oki lekko fosforyzuj膮cego gazu jak duchy martwych tubylc贸w.

Portowa cz臋艣膰 osady niczym, jak przypuszczam, nie r贸偶ni si臋 od ma艂ych nadrzecznych osad na Ziemi, tyle 偶e w krajobrazie brakuje sylwetek zrobotyzowanych d藕wig贸w, 艣ciany budynk贸w za艣 wzniesione s膮 nie z wszechobecnych na Ziemi prefabrykat贸w, lecz z miejscowego budulca. Podobno jeszcze dwana艣cie lat temu w porcie t艂oczy艂y si臋 przestarza艂e jednostki z nap臋dem termonuklearnym, odk膮d jednak na orbicie pojawi艂y si臋 satelity meteorologiczne, tutaj tak偶e korzysta si臋 g艂贸wnie z bezpiecznych i nowoczesnych 偶aglowc贸w.

Lepianka, a w艂a艣ciwie buda 偶ebraka, okaza艂a si臋 przewr贸con膮 do g贸ry dnem i podpart膮 jakimi艣 trudnymi do zidentyfikowania odpadkami 艂odzi膮. Wci膮偶 nie do ko艅ca wierz膮c, 偶e ludzka istota mo偶e 偶y膰 w takich warunkach, zastuka艂em w kad艂ub r臋koje艣ci膮 scyzoryka; niemal natychmiast spod 艂odzi wy艂oni艂a si臋 g艂owa ciemnow艂osego, szesnastoletniego ch艂opca. Na m贸j widok wype艂z艂 ca艂y, nie wyprostowa艂 si臋 jednak, lecz pozosta艂 na kolanach i gn膮c si臋 do ziemi, zacz膮艂 p艂aczliwie zawodzi膰, tak jak to czyni膮 偶ebracy. Poniewa偶 by艂em w stanie zrozumie膰 tylko niekt贸re s艂owa, on za艣 wci膮偶 trwa艂 w niezmienionej pozycji, doszed艂em do wniosku, 偶e jest niedorozwini臋ty umys艂owo, a by膰 mo偶e r贸wnie偶 fizycznie, kiedy bowiem cofn膮艂em si臋 o dwa kroki, pod膮偶y艂 za mn膮 na kolanach z tak膮 wpraw膮, jakby na co dzie艅 porusza艂 si臋 w艂a艣nie w taki spos贸b. Da艂em mu par臋 drobnych w nadziei, 偶e uciszy si臋 przynajmniej na tyle, by umo偶liwi膰 mi zadanie kilku pyta艅; jak tylko jednak monety dotkn臋艂y jego d艂oni, spod 艂odzi wy艂oni艂a si臋 druga g艂owa, nale偶膮ca do znacznie starszego m臋偶czyzny o rudych w艂osach (jestem pewien, 偶e przez ca艂y czas obserwowa艂 nas z ukrycia).

- Niech B贸g pana b艂ogos艂awi, monsieur! - wykrzykn膮艂. - Co prawda, jak si臋 pan domy艣la, nie jestem chrze艣cijaninem, mam jednak nadziej臋, 偶e Jezus, 艣wi臋ta Maria i 艣wi臋ty J贸zef wynagrodz膮 pana za dobre serce, kt贸re okaza艂 pan memu nieszcz臋snemu ch艂opcu, a je艣li jest pan protestantem, niech uczyni膮 to Jezus, B贸g Ojciec i Duch 艢wi臋ty. Moi zdziesi膮tkowani rodacy powiedzieliby: oby ci臋 b艂ogos艂awi艂y G贸ry, Rzeka, Drzewa, Ocean, wszystkie gwiazdy na Niebie i bogowie. M贸wi臋 to jako ich religijny przyw贸dca.

Podzi臋kowa艂em, a nast臋pnie, z niejasnego nawet dla mnie powodu, wr臋czy艂em mu wizyt贸wk臋, kt贸r膮 porwa艂 z takim entuzjazmem, jakby przyjmuj膮c j膮 podejmowa艂 si臋 jednocze艣nie roli mego sekundanta albo powiernika moich sercowych tajemnic.

- Ach, jest pan doktorem! - wykrzykn膮艂, zerkn膮wszy na ni膮, po czym podsun膮艂 j膮 synowi, kt贸rego oczy, w przeciwie艅stwie do oczu ojca, by艂y ogromne i zielone jak morska woda. - Victor, sp贸jrz! Nasz go艣膰 jest doktorem filozofii! - Zaraz potem zwr贸ci艂 si臋 ponownie do mnie: - Doktorze Marsch, jak wida膰, nie jestem wykszta艂conym cz艂owiekiem, ale darz臋 ogromnym szacunkiem wszystkich, kt贸rzy wykszta艂cenie posiedli. M贸j dom - wskaza艂 przewr贸con膮 艂贸d藕 takim gestem, jakby by艂 to oddalony co najmniej o 膰wier膰 mili pa艂ac - nale偶y do pana, ja za艣 i m贸j syn a偶 do ko艅ca dnia jeste艣my na pa艅skie us艂ugi... albo nawet do ko艅ca miesi膮ca, je艣li takie b臋dzie pa艅skie 偶yczenie. A gdyby przysz艂a panu ochota odwdzi臋czy膰 si臋 nam jakim艣 niewielkim datkiem, to pozwol臋 sobie zapewni膰 pana, usuwaj膮c tym samym pow贸d ewentualnego pa艅skiego za偶enowania, i偶 w 偶adnym wypadku nie oczekujemy od 艣wi膮tyni wiedzy jakiej艣 nadzwyczajnej szczodro艣ci oraz doskonale zdajemy sobie spraw臋 z istnienia b艂ogos艂awionego prawa naturalnego, zgodnie z kt贸rym srebro z kiesy m臋drca wi臋cej jest warte ni藕li z艂oto z kieszeni kupca. Czym mo偶emy panu s艂u偶y膰?

Odpar艂em, i偶 dotar艂y do mnie s艂uchy, 偶e niekiedy oprowadza go艣ci po po艂o偶onych w pobli偶u miejscach maj膮cych jakoby du偶e znaczenie dla tubylczej ludno艣ci Sainte Anne, a on natychmiast zaprosi艂 mnie do swego domostwa.

Pod przewr贸con膮 艂odzi膮 nie by艂o krzese艂, poniewa偶 i tak nie da艂oby si臋 na nich usi膮艣膰. Ich funkcj臋 pe艂ni艂y stare kanapowe poduchy i posk艂adane 偶agle, znalaz艂o si臋 te偶 miejsce na niziutki stolik, jaki zapewne m贸g艂by znale藕膰 si臋 na wyposa偶eniu ubogiego Japo艅skiego domu. Pod艂og臋 stanowi艂a brezentowa p艂achta. M臋偶czyzna zapali艂 lamp臋 (p艂askie naczynie z oliw膮, w kt贸rej zanurzono kr贸tki knot), uroczy艣cie nala艂 mi w niedu偶膮 szklaneczk臋 czego艣, co okaza艂o si臋 wyj膮tkowo mocnym rumem, a kiedy przyj膮艂em pocz臋stunek, powiedzia艂:

- A wi臋c pragnie pan ujrze膰 艣wi臋te miejsca moich ojc贸w, w艂adc贸w tej planety! Oczywi艣cie mog臋 je panu pokaza膰, doktorze, tym bardziej 偶e tylko ja jeden jestem w stanie wyja艣ni膰 panu ich znaczenie oraz wprowadzi膰 pana w atmosfer臋 tych dawno minionych czas贸w. Dzi艣 jednak jest ju偶 za p贸藕no, zacz膮艂 si臋 przyp艂yw. Je艣li przyjdzie pan jutro z samego rana, pomkniemy przez 艂膮komorza rado艣nie jak gondol膮. Nie b臋dzie to pana kosztowa膰 ani troch臋 wysi艂ku, poniewa偶 ja i syn zajmiemy si臋 wios艂owaniem, pan za艣 b臋dzie spokojnie fotografowa艂 albo robi艂, co si臋 panu 偶ywnie spodoba. Je艣li chodzi o fotografowanie, to obaj ch臋tnie pozujemy do zdj臋膰.

Zapyta艂em o koszty takiego przedsi臋wzi臋cia, on za艣 wymieni艂 do艣膰 rozs膮dn膮 sum臋, po czym szybko doda艂:

- Prosz臋 pami臋ta膰, doktorze: za te pieni膮dze przez pi臋膰 godzin korzysta pan z pracy dw贸ch ludzi oraz z ich 艂贸dki. Poza tym czeka pana niepowtarzalne prze偶ycie, poniewa偶 nikt inny nie potrafi艂by zaprowadzi膰 pana tam, gdzie pragnie pan dotrze膰. - Wyrazi艂em zgod臋 na jego warunki, on za艣 ci膮gn膮艂: - Jest jeszcze tylko jeden ma艂y problem: jedzenie. Potrzebujemy prowiantu dla trzech ludzi. Kupi臋 wszystko co trzeba, je艣li zechce pan zostawi膰 mi na ten cel jakie艣 艣rodki. - Zmarszczy艂em brwi, wi臋c dorzuci艂 pospiesznie: - Oczywi艣cie mo偶e te偶 pan sam si臋 tym zaj膮膰, ale prosz臋 pami臋ta膰: to ma by膰 obiad dla trzech ludzi. My艣l臋, 偶e wystarczy艂aby butelka wina i co艣 z drobiu. A teraz, doktorze, poka偶臋 panu co艣 niezwyk艂ego...

Ze stoj膮cego za jego plecami pud艂a wyj膮艂 metalow膮 tac臋 pokryt膮 rudawym osadem. Le偶a艂o na niej kilkana艣cie grot贸w wykonanych z rozmaitych kamieni oraz kilka, co do kt贸rych m贸g艂bym przysi膮c, 偶e zosta艂y zrobione z fragment贸w kolorowego szk艂a - ca艂kiem mo偶liwe, 偶e z rozbitych butelek po whisky. S膮dz膮c po ostrych kraw臋dziach, wszystkie sporz膮dzono ca艂kiem niedawno (autentyczne, stare przedmioty z kamienia lub szk艂a wulkanicznego s膮 zawsze mocno st臋pione w wyniku d艂ugotrwa艂ego przebywania w ziemi), ich fantastyczne kszta艂ty za艣 - niekt贸re by艂y przesadnie w膮skie, inne nadmiernie szerokie albo zaopatrzone w wymy艣lne haczyki - wskazywa艂y na to, 偶e stworzono je wy艂膮cznie na pokaz, a nie po to, by czemukolwiek s艂u偶y艂y.

- Oto tubylcza bro艅, doktorze - powiedzia艂 偶ebrak. - Wyruszamy na jej poszukiwania, kiedy akurat nikt nie potrzebuje nas ani naszej 艂odzi. Jedyne w swoim rodzaju, autentyczne pami膮tki z okolic L膮dowiska Francuz贸w, gdzie, jak pan zapewne wie, mo偶na by艂o spotka膰 wi臋cej aborygen贸w ni偶 gdziekolwiek na tej planecie, poniewa偶 dla moich praojc贸w miejsce to by艂o r贸wnie 艣wi臋te jak dla pa艅skich Rzym albo Boston, w dodatku za艣 roi艂o si臋 tu od wszelakiej zwierzyny, a woda a偶 kipia艂a od ryb, o czym opowiem panu ze szczeg贸艂ami jutro, kiedy b臋dziemy p艂yn膮膰 przez 艂膮komorze, a je艣li dopisze nam szcz臋艣cie, mo偶e ch艂opcu uda si臋 zademonstrowa膰 pradawne sposoby polowania i 艂owienia ryb, bez u偶ycia nawet tych delikatnych, bezcennych przedmiot贸w, kt贸re mo偶e pan ode mnie naby膰.

Odpar艂em, 偶e nie zamierzam niczego kupowa膰, on za艣 na to:

- Radzi艂bym skorzysta膰 z okazji, doktorze. Niemal identyczne znaleziska kupi艂o od nas muzeum w Roncevaux i wykona艂o z nich odlewy, by rozes艂a膰 je po ca艂ej planecie, a nawet na Sainte Croix, mo偶na wi臋c powiedzie膰, 偶e zosta艂y powszechnie docenione, przynajmniej w tym uk艂adzie planetarnym. Prosz臋 spojrze膰 cho膰by na to! - Wzi膮艂 do r臋ki najwi臋kszy grot, tak ci臋偶ki i toporny, 偶e z powodzeniem mo偶na by pos艂ugiwa膰 si臋 nim jak maczug膮. - Je艣li pan zechce, przymocuj臋 do niego szpilk臋, 偶eby mo偶na by艂o go nosi膰 jako broszk臋. 呕adna kobieta nie pozostanie oboj臋tna na taki prezent.

Istotnie, w Roncevaux widzia艂em odlewy tych falsyfikat贸w.

- Bardzo panu dzi臋kuj臋, cho膰 musz臋 przyzna膰, 偶e jestem pe艂en podziwu dla pa艅skich zdolno艣ci. Nie w膮tpi臋 bowiem, i偶 sam je pan produkuje.

- Ale偶 sk膮d! - wykrzykn膮艂 i podni贸s艂 obie r臋ce. - Prosz臋 tylko spojrze膰! My, aborygeni, nie potrafimy nimi pracowa膰!

- Przed chwil膮 chyba powiedzia艂 pan, 偶e te przedmioty zosta艂y wykonane w艂a艣nie przez aborygen贸w?

- Z臋bami - odezwa艂 si臋 p贸艂g艂osem ch艂opiec. By艂y to pierwsze s艂owa, jakie pad艂y z jego ust, nie licz膮c be艂kotliwego zawodzenia na samym pocz膮tku.

- Moje r臋ce nie nadaj膮 si臋 ju偶 prawie do niczego - ci膮gn膮艂 jego ojciec p艂aczliwym tonem. - Rzuca pan oskar偶enie na cz艂owieka, kt贸ry z najwy偶szym trudem sznuruje sobie buty! Jedyne, co jeszcze potrafi臋, to prowadzi膰 艂贸d藕.

- W takim razie wytwarza je pa艅ski syn - powiedzia艂em, natychmiast jednak po偶a艂owa艂em swoich s艂贸w, poniewa偶 ch艂opiec wykrzywi艂 twarz w bolesnym grymasie, jego ojciec za艣 a偶 zakraka艂 z uciechy.

- H臋, h臋! On? Doktorze, on nadaje si臋 tylko do tego, 偶eby bi膰 si臋 z 艂obuzami, kt贸rzy zreszt膮 zawsze spuszczaj膮 mu manto, i czyta膰 ksi膮偶ki z biblioteki. Nie pami臋ta nawet, w kt贸r膮 stron臋 odkr臋ca si臋 pokrywk臋 s艂oika!

- W takim razie mia艂em wcze艣niej racj臋. Sam je pan robi. 艁upanie krzemienia wymaga pewnej zr臋czno艣ci, nie tak wielkiej jednak jak gra na skrzypcach. Jedn膮 r臋k膮 trzyma si臋 d艂uto, drug膮 m艂otek, ca艂a sztuka za艣 polega na tym, 偶eby wiedzie膰, gdzie i jak mocno uderzy膰.

- Mo偶na by pomy艣le膰, doktorze, 偶e sam si臋 pan tym zajmowa艂.

- Owszem, i radzi艂em sobie znacznie lepiej ni偶 pan.

- Wolni Ludzie nie u偶ywali tych rzeczy - odezwa艂 si臋 niespodziewanie ch艂opiec. - Splatali sieci z trawy i pn膮czy, a kiedy chcieli co艣 przeci膮膰, u偶ywali z臋b贸w.

- On ma racj臋 - przem贸wi艂 m臋偶czyzna zupe艂nie innym g艂osem. - Ale nie wyda mnie pan, doktorze?

Odpar艂em, 偶e je艣li muzeum w Roncevaux zwr贸ci si臋 do mnie z pro艣b膮 o wyra偶enie opinii, nie b臋d臋 m贸g艂 odm贸wi膰, lecz nie zamierzam sam si臋 do nich zg艂asza膰, poniewa偶 uwa偶am, 偶e oszustwo, kt贸rego si臋 dopu艣ci艂, nie jest a偶 tak powa偶ne, 偶ebym mia艂 traci膰 czas na jego demaskowanie.

- Rozumie pan, musimy mie膰 co艣, co mo偶emy im pokaza膰 - powiedzia艂, a ja po raz pierwszy odnios艂em wra偶enie, 偶e nie chodzi mu tylko o wy艂udzenie pieni臋dzy. - Co艣, co mog膮 wzi膮膰 do r臋ki i obejrze膰. Nie da si臋 handlowa膰 prawd膮; zawsze powtarza艂em to 偶onie, a teraz to samo powtarzam synowi.

Kilka minut p贸藕niej po偶egna艂em si臋, obiecuj膮c wr贸ci膰 nazajutrz rano. Wra偶enie, jakie pozosta艂o mi po spotkaniu (cho膰 nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e obaj s膮 oszustami), jest nieco lepsze, ni偶 oczekiwa艂em. Wbrew temu, co mi m贸wiono, m臋偶czyzna z pewno艣ci膮 nie jest alkoholikiem; 偶aden alkoholik nie zdo艂a艂by zachowa膰 trze藕wo艣ci, maj膮c pod r臋k膮 butelk臋 wysokoprocentowego rumu. Z pewno艣ci膮 przesiaduje w tawernach g艂贸wnie dlatego, 偶e tam naj艂atwiej wyci膮gn膮膰 pieni膮dze od naiwnych, pije za艣 to, czym go pocz臋stuj膮. Ch艂opiec z kolei okaza艂 si臋 ca艂kiem inteligentny - oczywi艣cie jak tylko przesta艂 udawa膰 imbecyla - a zielone oczy, blada cera i ciemne w艂osy czyni膮 go subtelnie przystojnym.

***

22 marca. Par臋 minut po dziesi膮tej ponownie spotka艂em si臋 z dwoma 偶ebrakami, ojcem i synem. Tym razem pami臋ta艂em, 偶eby wzi膮膰 ze sob膮 magnetofon (relacja z wczorajszej rozmowy, cho膰 spisana natychmiast po tym, jak wr贸ci艂em do domu, opiera si臋 wy艂膮cznie na mojej pami臋ci). Zabra艂em te偶 kupion膮 wczoraj dubelt贸wk臋 na wypadek, gdyby na 艂膮komorzu uda艂o si臋 spotka膰 jakie艣 jadalne wodne ptactwo. Co prawda ma troch臋 zbyt ma艂y kaliber, mog艂em jednak wybiera膰 tylko mi臋dzy ni膮 a niezbyt solidnie wykonanymi jednostrza艂贸wkami nabywanymi przez tutejszych farmer贸w. Zakupu dokona艂em za namow膮 mego gospodarza, kt贸ry obieca艂 przyrz膮dzi膰 wszystko, co zdo艂am ustrzeli膰, w zamian za po艂ow臋 mi臋sa.

(Wybiegaj膮c nieco naprz贸d: dopisa艂o mi szcz臋艣cie i upolowa艂em trzy kury trzcinowe, zasi臋gn膮wszy uprzednio opinii 偶ebraka co do jadalno艣ci tego gatunku. Kura trzcinowa jest nieco mniejsza od g臋si i ma pi臋kne zielone upierzenie, prawie jak papuga; 偶ebrak twierdzi, 偶e ptaki te stanowi艂y przysmak tubylc贸w. Po dzisiejszej kolacji wierz臋 mu bez zastrze偶e艅, cho膰 nie ulega dla mnie w膮tpliwo艣ci, i偶 wie na ten temat nie wi臋cej ode mnie).

Kiedy zjawi艂em si臋 na miejscu, po 艂odzi nie by艂o ani 艣ladu. Ch艂opiec, bez koszuli i na bosaka, sta艂 oparty o 艣cian臋 pobliskiego budynku. Poinformowa艂 mnie, 偶e ojciec przygotowuje do drogi nasz 艣rodek transportu, a nast臋pnie uwolni艂 mnie od ci臋偶aru kosza z prowiantem przygotowanym przez mego gospodarza. Gdybym mu pozwoli艂, zaopiekowa艂by si臋 tak偶e magnetofonem i dubelt贸wk膮.

Poprowadzi艂 mnie wzd艂u偶 nabrze偶a a偶 do niedu偶ej p艂ywaj膮cej platformy, przy kt贸rej sta艂a przycumowana znana mi ju偶 艂贸dka z jego ojcem na pok艂adzie. 呕ebrak, w b艂臋kitnej koszuli i z zawi膮zan膮 na szyi sp艂owia艂膮 czerwon膮 chust膮, natychmiast za偶膮da艂 ca艂ej uzgodnionej wczoraj sumy, po kr贸tkiej dyskusji zgodzi艂 si臋 Jednak przyj膮膰 teraz po艂ow臋, drug膮 za艣 po zako艅czeniu wyprawy. Jak tylko to uzgodnili艣my, z zachowaniem wszelkich 艣rodk贸w ostro偶no艣ci wszed艂em do 艂odzi, ch艂opiec wskoczy艂 za mn膮 i wyruszyli艣my w drog臋.

Przez co najmniej pi臋膰 minut lawirowali艣my w艣r贸d statk贸w w porcie usytuowanym w szerokim zakolu rzeki, a potem, mi臋dzy kad艂ubami dw贸ch ogromnych czteromasztowc贸w, ujrza艂em, jakbym patrzy艂 przez skaln膮 szczelin臋 na niesko艅czone zielone r贸wniny, dzikie 艂膮komorza Sainte Anne, przed przybyciem pierwszych gwiazdolot贸w z Ziemi stanowi膮ce, jak s艂usznie m贸wi艂 m贸j przewodnik, raj dla tubylc贸w. Ojciec i syn mocniej poci膮gn臋li za wios艂a, z pok艂adu jednego z 偶aglowc贸w jaki艣 marynarz obrzuci艂 nas od niechcenia paroma wyzwiskami, przemkn臋li艣my mi臋dzy dwoma kad艂ubami i wyp艂yn臋li艣my na otwarte wody Tempus, wezbrane trwaj膮cym wci膮偶 przyp艂ywem.

- Do Oceanu mamy st膮d ju偶 tylko pi臋膰 kilometr贸w - poinformowa艂 mnie 偶ebrak - wi臋c gdyby pan doktor wyrazi艂 ch臋膰...

Umilk艂, poniewa偶 jego uwag臋 przyku艂o co艣 za moimi plecami.

Odwr贸ci艂em si臋, lecz w pierwszej chwili niczego nie zobaczy艂em.

- Tu偶 obok masztu tego statku po lewej - podpowiedzia艂 mi ch艂opiec p贸艂g艂osem.

Istotnie, po niebie sun膮艂 srebrzysty obiekt, z tej odleg艂o艣ci nie wi臋kszy od porwanego wiatrem li艣cia. Trzy minuty p贸藕niej by艂 ju偶 nad nami - przypominaj膮cy kszta艂tem rekina wojskowy pojazd d艂ugo艣ci co najmniej p贸艂torej mili. W rzeczywisto艣ci wcale nie by艂 srebrny, lecz mia艂 barw臋 no偶a, na burcie za艣 widnia艂y male艅kie kropki, kt贸re mog艂y by膰 okienkami obserwacyjnymi lub wylotami luf laser贸w.

- Prosz臋 nie macha膰! - rzuci艂 偶ebrak, a nast臋pnie wyszepta艂 do ch艂opca co艣, z czego zrozumia艂em tylko pocz膮tek i koniec: - Faites attention... Fran莽ais!

Przypuszczalnie mia艂o to by膰 co艣 w rodzaju: „Pami臋taj, 偶e jeste艣 Francuzem”. Odpowiedzi nie dos艂ysza艂em, ale zobaczy艂em, jak ch艂opiec kr臋ci g艂ow膮.

Najpierw, przecisn膮wszy si臋 przez jedn膮 z wij膮cych si臋 w臋偶owo gardzieli Tempus, odwiedzili艣my Ocean, kt贸ry, je艣li wierzy膰 memu przewodnikowi, r贸wnie偶 by艂 jedn膮 ze 艣wi臋to艣ci tubylczych mieszka艅c贸w planety. Mimo sporych fal, nasza niewielka 艂贸dka sprawowa艂a si臋 nadspodziewanie dobrze. Wyl膮dowali艣my na piaszczystej pla偶y jak膮艣 mil臋 na p贸艂noc od najdalej wysuni臋tego w tym kierunku uj艣cia rzeki.

- To tutaj - oznajmi艂 偶ebrak i pokaza艂 mi niedu偶y kamienny obelisk z napisem informuj膮cym po francusku, 偶e pojazd kosmiczny wioz膮cy pierwsz膮 wypraw臋 badawcz膮 na Sainte Anne wodowa艂 na Oceanie w odleg艂o艣ci dwudziestu pi臋ciu kilometr贸w od tego miejsca i 偶e w艂a艣nie tu do brzegu przybi艂y 艂odzie z odkrywcami. Chyba w艂a艣nie tam poczu艂em jak nigdy dot膮d, 偶e jestem na obcej planecie; muszelki, kt贸rych mn贸stwo le偶a艂o na piasku, wygl膮da艂y jako艣 inaczej, tak 偶e nawet gdybym kt贸r膮艣 z nich znalaz艂 na ziemskiej pla偶y, domy艣li艂bym si臋 od razu, 偶e pochodzi z bardzo daleka.

- Tutaj wyl膮dowali - powiedzia艂 m贸j przewodnik. - Pierwsi Francuzi. Powiada pan, doktorze, 偶e wielu nie wierzy w to, 偶e tu kiedykolwiek 偶yli jacy艣 tubylcy, ale kiedy ekspedycja wysz艂a na brzeg, jej cz艂onkowie zobaczyli...

- Jednego z mieszka艅c贸w 艂膮komorza - wpad艂 mu w s艂owo syn.

- Unosi艂 si臋 twarz膮 w d贸艂 na falach Oceanu. Zach艂ostano go na 艣mier膰 biczami z powplatanymi ma艂ymi muszelkami - w ten spos贸b sk艂adano ofiary z ludzi. Znale藕li go, a wtedy zjawi艂 si臋 m贸j wielki przodek, zwany niekiedy Wschodnim Wiatrem, by zawrze膰 z nimi pok贸j. Nie wiedzia艂 pan o tym, poniewa偶 dziennik pok艂adowy tego statku sp艂on膮艂 podczas po偶aru Saint-Dizier, ale ja rozmawia艂em z bardzo starym cz艂owiekiem, kt贸ry przed kilkudziesi臋ciu laty zna艂 osobi艣cie jednego z tych, kt贸rzy tu wtedy byli.

Zwiedzili艣my r贸wnie偶 po艂o偶on膮 niedaleko obszern膮 jam臋, zwan膮 teraz Klepsydr膮, w kt贸rej tubylcy podobno wi臋zili wsp贸艂ziomk贸w. Ch艂opiec wskoczy艂 do niej, aby zademonstrowa膰, 偶e o w艂asnych si艂ach nikt nie zdo艂a艂by si臋 stamt膮d wydosta膰, ja jednak uzna艂em, 偶e przesadza, i do艂膮czy艂em do niego. Sko艅czy艂o si臋 tym, 偶e jego ojciec musia艂 nas obu wyci膮gn膮膰 za pomoc膮 liny, kt贸r膮 specjalnie w tym celu zabra艂 z 艂贸dki. 艢ciany wcale nie s膮 strome, lecz nie spos贸b si臋 na nie wspi膮膰 ze wzgl臋du na usypuj膮cy si臋 piasek.

Po wizycie w Klepsydrze wr贸cili艣my do 艂odzi, po czym wp艂yn臋li艣my z powrotem na rzek臋, ale ju偶 przez inne uj艣cie, i znale藕li艣my si臋 na w艂a艣ciwym 艂膮komorzu. Ojciec i syn od艂o偶yli wios艂a, wzi臋li za艣 do r膮k d艂ugie tyki, kt贸rymi odpychali si臋 od dna, lawiruj膮c mi臋dzy k臋pami trzcin. Tam w艂a艣nie ustrzeli艂em trzy ptaki; ch艂opiec pop艂yn膮艂 po nie... chcia艂em napisa膰 „jak wy偶e艂”, lecz prawda jest taka, 偶e radzi艂 sobie w wodzie znacznie lepiej od jakiegokolwiek psa my艣liwskiego. Je偶eli ju偶 mia艂bym por贸wna膰 go z jakim艣 zwierz臋ciem, to tylko z fok膮. Zobaczywszy to, by艂em got贸w bez zastrze偶e艅 uwierzy膰 jego ojcu, twierdz膮cemu, jakoby ch艂opak chwyta艂 niekiedy ptaki, podp艂ywaj膮c do nich pod wod膮 i 艂api膮c je za nogi. Ch艂opiec wspomnia艂 mimochodem, i偶 podczas odp艂ywu doskonale 艂owi si臋 tu ryby, jego ojciec za艣 doda艂:

- Ale nie spos贸b ich sprzeda膰, doktorze. Prawie ka偶dy 艂owi dla siebie.

- Nie na sprzeda偶, tylko do jedzenia - wymamrota艂 syn.

Tubylcza 艣wi膮tynia (albo obserwatorium) pad艂a ofiar膮 pierwszych osadnik贸w potrzebuj膮cych budulca do wznoszenia domostw; zosta艂o zaledwie kilka spr贸chnia艂ych drzew, ale na podstawie pozosta艂o艣ci po tych, kt贸re zosta艂y 艣ci臋te, stosunkowo 艂atwo odtworzy膰 wygl膮d tego miejsca w czasach sprzed kolonizacji. Drzewa, w liczbie czterystu dw贸ch (tyle dni liczy tutejszy rok), ros艂y w odleg艂o艣ci oko艂o stu dziesi臋ciu st贸p od siebie i tworzy艂y okr膮g o 艣rednicy mniej wi臋cej trzech mil. Pnie wi臋kszo艣ci z nich mia艂y ponad dwana艣cie st贸p 艣rednicy, wi臋c w okresie, kiedy rozpocz臋to wyr膮b, drzewa zapewne styka艂y si臋 ga艂臋ziami, w zwi膮zku z czym z oddali wygl膮da艂y jak solidna 艣ciana - z wyj膮tkiem cz臋艣ci znajduj膮cej si臋 dok艂adnie naprzeciwko obserwatora. Wn臋trze okr臋gu by艂o zupe艂nie puste. Jestem sk艂onny przyj膮膰, 偶e aborygeni u偶ywali drzew do mierzenia up艂ywu czasu (na przyk艂ad codziennie zawieszaj膮c na kolejnym jaki艣 znak albo symbol), w膮tpi臋 jednak, by przeprowadzali bardziej skomplikowane obserwacje astronomiczne. Nie ulega natomiast dla mnie w膮tpliwo艣ci, i偶 twierdzenia niekt贸rych ziemskich uczonych, jakoby ta „艣wi膮tynia” stanowi艂a tw贸r natury, s膮 absurdalne. Wszystko wskazuje na to, 偶e zosta艂a starannie zaplanowana co najmniej sto lat przed l膮dowaniem pierwszego francuskiego statku. Na podstawie dok艂adnych ogl臋dzin resztek czterech pni mog臋 stwierdzi膰 z ca艂膮 odpowiedzialno艣ci膮, i偶 艣redni wiek tych drzew wynosi艂 sto dwadzie艣cia siedem miejscowych lat.

Wykona艂em szkic terenu, zaznaczaj膮c usytuowanie ka偶dego pnia oraz jego przybli偶on膮 wielko艣膰. Gnij膮 w tak szybkim tempie, 偶e najdalej za dziesi臋膰 lat b臋dzie to ju偶 niemo偶liwe.

Kiedy wr贸ci艂em do 艂odzi, co prawda zacz膮艂 si臋 odp艂yw, ale pop艂yn臋li艣my jeszcze kilka mil w g贸r臋 rzeki, by obejrze膰 wielki g艂az - jeden z nielicznych na 艂膮komorzu - kt贸ry, wed艂ug mego przewodnika, mia艂 niegdy艣 kszta艂t siedz膮cej ludzkiej postaci. W艣r贸d mieszka艅c贸w L膮dowiska Francuz贸w i La Fange popularny jest przes膮d, i偶 wszelkie bezecne lub perwersyjne czyny pope艂nione na kolanach pos膮gu s膮 niewidoczne dla Boga. Podobno przes膮d ten wywodzi si臋 jeszcze z okresu przedkolonialnego, cho膰 ch艂opiec stanowczo temu zaprzecza. G艂az jest ju偶 tak zniszczony up艂ywem czasu, 偶e trudno dopatrzy膰 si臋 w nim podobie艅stwa do czegokolwiek.

W drodze powrotnej do miasta rozmy艣la艂em o plotkach dotycz膮cych jakiej艣 艣wi臋tej groty po艂o偶onej sto albo wi臋cej mil w g贸r臋 rzeki. Najwi臋ksza kl臋ska uczonych badaj膮cych t臋 planet臋 - przynajmniej do tej pory - polega na tym, 偶e cho膰 nie ulega ju偶 偶adnej w膮tpliwo艣ci, i偶 Sainte Anne zamieszkiwa艂a niegdy艣 tubylcza ludno艣膰, a mo偶e gdzie艣 w g艂臋bi l膮du do dzi艣 przetrwa艂y jej niedobitki, to nie uda艂o si臋 odnale藕膰, jednoznacznie zidentyfikowa膰 i opisa膰 ani jednej czaszki, ba, ani jednej ko艣ci! Dla kogo艣 takiego jak ja, wychowanego na opisach znalezisk z Windmill Hill Cave i Les Eyzies, w grotach Perigord oraz jaskiniach Altamiry i Lacaux, 艣wi臋ta jaskinia aborygen贸w z Sainte Anne stanowi pokus臋 nie do odparcia. Bagno, mo偶e z wyj膮tkiem jednego przypadku na dziesi臋膰 tysi臋cy, ca艂kowicie niszczy szkielet ka偶dego stworzenia, kt贸re tu umiera, jaskinia natomiast (r贸wnie偶 z wyj膮tkiem jednego przypadku na dziesi臋膰 tysi臋cy) zachowa go w doskona艂ym stanie. Dlaczego tutejsi aborygeni nie mieliby grzeba膰 w niej swoich zmar艂ych, tak jak czyni艂y niemal wszystkie prymitywne ludy na Ziemi? Mo偶liwe nawet, i偶 b臋d膮 tam jakie艣 malowid艂a, cho膰 tubylcy chyba nie nauczyli si臋 wytwarza膰 narz臋dzi. Pisz膮c te s艂owa, planuj臋 ju偶 wypraw臋 w poszukiwaniu tej groty, usytuowanej podobno w wysokim skalistym brzegu Tempus. B臋dzie potrzebna 艂贸d藕 (albo dwie) na tyle lekka, 偶eby da艂o si臋 j膮 bez trudu przenie艣膰 l膮dem podczas pokonywania wodospad贸w i prze艂om贸w, a do tego wyposa偶ona w silnik o mocy wystarczaj膮cej do podj臋cia skutecznej walki z pr膮dem. W ekspedycji powinno wzi膮膰 udzia艂 tylu ludzi, 偶eby jeden m贸g艂 pozosta膰 przy 艂odzi (lub 艂odziach), co najmniej trzech za艣 (dla bezpiecze艅stwa) wesz艂oby do jaskini. Opr贸cz mnie jeszcze jeden uczestnik musi by膰 na tyle wykszta艂cony, 偶eby m贸c oceni膰 warto艣膰 ewentualnych odkry膰, a dw贸ch powinno doskonale zna膰 tereny, na kt贸re by艣my si臋 zapu艣cili. Nie mam poj臋cia, gdzie szuka膰 takich ludzi ani (je偶eli ich znajd臋) czy zdo艂am im zap艂aci膰, niemniej jednak od tej pory b臋d臋 mia艂 to na uwadze.

Niewiele brakowa艂o, a zapomnia艂bym wspomnie膰 o rozmowie, kt贸r膮 przeprowadzi艂em z 偶ebrakiem i jego synem w drodze powrotnej do L膮dowiska Francuz贸w. Naturalnie ze wzgl臋du na rojenia seniora dotycz膮ce jego pochodzenia wszelkie informacje, jakie uzyska艂em od tego cz艂owieka, nale偶y traktowa膰 ze spor膮 doz膮 podejrzliwo艣ci, niemniej jednak rozmowa by艂a interesuj膮ca i ciesz臋 si臋, 偶e j膮 nagra艂em.

R.T.: Skoro ju偶 mowa o aborygenach, doktorze, to mam nadziej臋, 偶e opowie pan swoim znajomym, kt贸rzy chcieliby tu przylecie膰, jak bardzo by艂 pan zadowolony z naszych us艂ug.

Ja: Oczywi艣cie. Du偶o zarabiacie w ten spos贸b?

R.T.: Na pewno nie tak du偶o, jak by艣my chcieli. Prawd臋 m贸wi膮c, doktorze, dawniej by艂o lepiej: ros艂o wi臋cej drzew, a i pos膮g prezentowa艂 si臋 bardziej okazale. Moja rodzina... Nie zawsze 偶yli艣my w takich warunkach, jakie pan wczoraj widzia艂. I teraz nie zawsze tak 偶yjemy, szczeg贸lnie zim膮, kiedy od g贸r wieje wilczy wiatr.

V.R.T.: Kiedy by艂a z nami moja matka, niekiedy mieszkali艣my nawet w domu.

Ja: Trenchard, czy pa艅ska 偶ona nie 偶yje?

V.R.T.: Ona nie umar艂a.

R.T.: Co ty mo偶esz wiedzie膰, imbecile? Widzia艂e艣 j膮 ostatnio?

V.R.T.: Monsieur, kiedy by艂em ma艂y, latem szed艂em z matk膮 w g贸ry. 呕yli艣my tam jak Wolni Ludzie, a do miasta wracali艣my dopiero wtedy, kiedy zrobi艂o si臋 dla mnie zbyt zimno. Moja matka opowiada艂a, 偶e ka偶dej zimy umiera wiele dzieci Wolnych Ludzi, ale ona nie chce, 偶ebym umar艂, i dlatego wracali艣my.

R.T.: By艂a kompletnie bezu偶yteczn膮 kobiet膮, doktorze. Ha! Nawet nie potrafi艂a gotowa膰. By艂a... (spluwa za burt臋)

Ch艂opiec zaczerwieni艂 si臋 i przez kilka minut w 艂odzi panowato milczenie. Wreszcie zapyta艂em go, czy w艂a艣nie wtedy, podczas pobyt贸w w g贸rach, nauczy艂 si臋 tak dobrze p艂ywa膰.

V.R.T.: Tak, tam, czyli nigdzie. P艂ywa艂em z matk膮 w rzece.

R.T.: My, aborygeni, wszyscy dobrze radzimy sobie w wodzie. Ja te偶 ca艂kiem nie藕le p艂ywa艂em, kiedy jeszcze by艂em m艂ody.

Roze艣mia艂em si臋 na to i odpar艂em, 偶e co prawda wiem, i偶 mam do czynienia z tubylcem, ale b臋d臋 w pe艂ni usatysfakcjonowany dopiero wtedy, kiedy odnajd臋 przynajmniej jeszcze jednego. Poniewa偶 dzia艂o si臋 to ju偶 po naszej rozmowie dotycz膮cej kamiennych i szklanych grot贸w, zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e go przejrza艂em, wi臋c tylko u艣miechn膮艂 si臋 szeroko (prezentuj膮c liczne braki w uz臋bieniu) i powiedzia艂, 偶e w takim razie ju偶 osi膮gn膮艂em cz臋艣ciowy sukces, poniewa偶 jego syn jest p贸艂krwi aborygenem.

V.R.T.: Pan w nic nie wierzy, doktorze, ale to prawda. Z kolei to, co m贸wi o mojej matce, kt贸ra by艂a jego 偶on膮, jest nieprawd膮. By艂a aktork膮, do tego bardzo dobr膮.

Ja: Czy to ona nauczy艂a was udawa膰 tubylc贸w i wy艂udza膰 pieni膮dze od ludzi? Przyznam, 偶e kiedy zobaczy艂em ci臋 po raz pierwszy, prawie uwierzy艂em, 偶e jeste艣 niedorozwini臋ty umys艂owo.

R.T.: (艣mieje si臋) Ja sam czasem w to wierz臋.

V.R.T.: Nauczy艂a mnie wielu rzeczy, w tym r贸wnie偶 tego, o czym pan m贸wi艂.

R.T.: Doktorze, skl膮艂em j膮 przed chwil膮 za to, 偶e ode mnie odesz艂a, cho膰 w gruncie rzeczy to sam j膮 przegna艂em, ale m贸j syn ma racj臋: by艂a dobr膮 aktork膮. Razem, ja i ona, odgrywali艣my przedstawienia. Nie uwierzy pan, jakie cuda potrafi艂a wyczynia膰! Na przyk艂ad umia艂a rozmawia膰 z m臋偶czyzn膮 w taki spos贸b, 偶e ten da艂by sobie g艂ow臋 uci膮膰, 偶e ma do czynienia z dziewczynk膮, jeszcze dziewic膮, os贸bk膮 tu偶, tu偶 po szkole! Je艣li jednak jej si臋 nie spodoba艂, zmienia艂a si臋 w star膮 kobiet臋, a wszystko dzi臋ki panowaniu nad g艂osem i mi臋艣niami twarzy oraz sposobowi, w jaki si臋 porusza艂a i trzyma艂a r臋ce...

V.R.T.: Robi艂a to najlepiej na 艣wiecie!

R.T.: Kiedy si臋 z ni膮 偶eni艂em, by艂a pi臋kn膮 kobiet膮. Mo偶e pan zapomnie膰 o tym, co wcze艣niej m贸wi艂em! M贸j syn jest z prawego 艂o偶a. 艢lubu udzieli艂 nam ksi膮dz w ko艣ciele St Madeleine. Wtedy naprawd臋 by艂a pi臋kna, wr臋cz wspania艂a, (puszcza jedno wios艂o i ca艂uje czubki palc贸w) I to nie dzi臋ki swoim talentom aktorskim. Ale p贸藕niej, we 艣nie, nic nie mog艂a poradzi膰 na to, 偶e wygl膮da na swoje lata. Wiek kobiety mo偶na oceni膰 tylko podczas jej snu. Jest pan 偶onaty? W takim razie prosz臋 to sobie zapami臋ta膰.

Ja (do ch艂opca): Skoro nauczy艂a ci臋, jak powiniene艣 si臋 zachowywa膰, 偶eby uchodzi膰 za tubylca, z pewno艣ci膮 sama widzia艂a przynajmniej paru?

V.R.T.: O tak!

R.T.: Sam pan rozumie, doktorze: aborygeni musz膮 si臋 ukrywa膰.

Ja: Trenchard, czy mam rozumie膰, 偶e pan naprawd臋 wierzy, 偶e jacy艣 tubylcy do偶yli naszych czas贸w?

R.T.: A czemu mieliby nie do偶y膰? Tam, dalej ni偶 nigdzie, rozci膮gaj膮 si臋 ogromne tereny, na kt贸re nikt nie zagl膮da. Jak dawniej, s膮 tam zwierz臋ta i mn贸stwo ryb. Co prawda aborygeni nie mog膮 ju偶 odwiedza膰 swoich 艣wi臋tych miejsc na 艂膮komorzu, ale za to maj膮 inne, w g艂臋bi l膮du.

V.R.T.: Ludzie z bagien nigdy nie byli Wolnymi Lud藕mi z g贸r. Te miejsca nigdy nie by艂y 艣wi臋te dla Wolnych Ludzi.

R.T.: By膰 mo偶e, by膰 mo偶e... M贸wimy o nich po prostu „aborygeni” albo „tubylcy”, ale przecie偶 to mog艂y by膰 rozmaite ludy. Teraz pyta pan, gdzie s膮, ale niech pan sam powie: czy post膮piliby rozwa偶nie, ujawniaj膮c swoje kryj贸wki? Niegdy艣 nale偶a艂a do nich ca艂a Sainte Anne. Dzi艣 taki czy inny farmer my艣li sobie: „Przypu艣膰my, 偶e jednak s膮 lud藕mi, tak jak ja. Ten Dupont jest ca艂kiem dobrym prawnikiem. Mo偶e si臋 zdarzy膰, 偶e go wynajm膮, a on p贸jdzie do s臋dziego, kt贸ry nienawidzi Francuz贸w, i powie mu: 芦Ten go艣膰, kt贸rego nazywacie aborygenem, nie ma teraz niczego, ale farma Augiera jest na jego ziemi. Prosz臋 wezwa膰 Augiera, 偶eby pokaza艂 umow臋 kupna禄”. Jak pan my艣li, co zrobi taki farmer, kiedy na swojej ziemi spotka aborygena? Opowie komu艣 o tym, czy si臋gnie po strzelb臋?

A wi臋c do tego si臋 wszystko sprowadza. Je艣li w og贸le jacy艣 tubylcy zostali przy 偶yciu, ukrywaj膮 si臋 ze strachu i trudno im si臋 dziwi膰, a wielu ludzi, kt贸rzy albo ich widzieli, albo wiedz膮, gdzie ich szuka膰, nikomu o tym nie powie, nawet gdyby zeznawali pod przysi臋g膮.

Rzekomo jest ich wielu, ale przychodzi mi na my艣l cz艂owiek, kt贸ry m贸wi艂, 偶e to, co widzia艂, chwilami przypomina艂o drzewo, a chwilami cz艂owieka. Relacje 艣wiadk贸w s膮 w wi臋kszo艣ci sprzeczne. Nawet podczas niezbyt wielu rozm贸w, jakie przeprowadzi艂em, nietrudno by艂o doj艣膰 do wniosku, 偶e niekiedy ca艂kowicie odmienne relacje dotycz膮 tego samego zdarzenia, a w raportach pierwszych badaczy - przynajmniej tych, kt贸re ocala艂y - mo偶na znale藕膰 jeszcze wi臋cej nie艣cis艂o艣ci. Z pewno艣ci膮 te najbardziej fantastyczne nie maj膮 wiele wsp贸lnego z prawd膮, jednak nawet po ich odrzuceniu pozostaje mn贸stwo doniesie艅 o spotkaniach z przedstawicielami tubylczej rasy tak bardzo podobnymi do ludzi, 偶e mogliby uchodzi膰 za potomk贸w poprzedniej fali kolonizacji. Podobnymi do tego stopnia, i偶 stary Trenchard mo偶e bez trudu wmawia膰 naiwnym, 偶e jest jednym z nielicznych ocala艂ych aborygen贸w. Trzeba przyzna膰, 偶e na planecie, na kt贸rej 偶yj膮 ro艣liny, ptaki i zwierz臋ta uderzaj膮co podobne do ziemskich, nie spos贸b wykluczy膰 powstania formy 偶ycia niemal identycznej z cz艂owiekiem; 艣wiadczy艂oby to tylko o tym, 偶e ludzka budowa cia艂a jest optymalna dla takiej biosfery.

Oficer ponownie od艂o偶y艂 notes na biurko i potar艂 oczy. Kiedy podni贸s艂 si臋 z krzes艂a, od strony drzwi dobieg艂 przyciszony g艂os niewolnika:

- Maitre...

- O co chodzi?

- Cassilla... Czy maitre nadal 偶yczy sobie...

Wystarczy艂o jedno spojrzenie oficera, by umilk艂 i pospiesznie wyszed艂. Wr贸ci艂 po kilku sekundach z dziewczyn膮, kt贸r膮 bezceremonialnie wepchn膮艂 do pokoju. By艂a wysoka, szczup艂a i nadzwyczaj zgrabna, o d艂ugiej smuk艂ej szyi i okr膮g艂ej g艂owie. Mia艂a na sobie stanowczo za ma艂膮 robocz膮 sukienk臋 z farbowanej bawe艂ny i (oficer doskonale o tym wiedzia艂) nic wi臋cej. Na jej twarzy malowa艂o si臋 zm臋czenie.

- Wejd藕 - powiedzia艂 oficer. - Siadaj. Je艣li chcesz, mo偶esz napi膰 si臋 wina.

- Maitre...

- Tak?

- Jest ju偶 bardzo p贸藕no. Musz臋 wsta膰 godzin臋 przed pobudk膮 dla 偶o艂nierzy, 偶eby pom贸c przy 艣niadaniu...

Oficer jej nie s艂ucha艂, poniewa偶 by艂 zaj臋ty zak艂adaniem na magnetofon jednej ze szpul walaj膮cych si臋 na biurku.

- S艂u偶ba - powiedzia艂 kr贸tko. - Zabawimy si臋, a jednocze艣nie pos艂uchamy. Zga艣 lamp臋, Cassillo.

P: Czy wie pan, dlaczego pana tu przyprowadzono?

O: Do tego wi臋zienia?

P: Doskonale pan wie, co pan zrobi艂. Mam na my艣li to przes艂uchanie.

O: Nawet nie wiem, jakie postawiono mi zarzuty.

P: Prosz臋 nie my艣le膰, 偶e uda si臋 panu zamydli膰 nam oczy. Po co przyby艂 pan na Sainte Croix?

O: Jestem antropologiem. Chcia艂em om贸wi膰 z kolegami po fachu odkrycia, jakich dokona艂em na Sainte Anne.

P: Czy偶by na Sainte Anne nie by艂o antropolog贸w?

O: S膮, ale marni.

P: Wydaje si臋 panu, 偶e wie pan, czego chcemy, prawda? Uwa偶a si臋 pan za spryciarza. My艣li pan, 偶e ze wzgl臋du na aktualn膮 sytuacj臋 polityczn膮 naszego s膮siada demonstrowanie nieprzychylnego nastawienia zapewni panu wolno艣膰?

O: Siedz臋 w waszym wi臋zieniu wystarczaj膮co d艂ugo, 偶eby wiedzie膰, 偶e nic, co powiem, nie zapewni mi wolno艣ci.

P: Czy偶by?

O: Co pan pisze?

P: Nie pa艅ska sprawa. Skoro pan tak uwa偶a, czemu odpowiada pan na moje pytania?

O: R贸wnie dobrze m贸g艂bym zapyta膰, po co je pan zadaje, skoro i tak nie zamierzacie mnie nigdy uwolni膰.

P: Zapomina pan, 偶e m贸g艂bym odpowiedzie膰: „Przecie偶 mo偶e pan mie膰 wsp贸lnik贸w!” Papierosa?

O: My艣la艂em, 偶e ju偶 tego si臋 nie robi.

P: Wcale pana nie dra偶ni臋. Prosz臋, oto papiero艣nica. Zapyta艂em w dobrej wierze.

O: W takim razie ch臋tnie. Dzi臋kuj臋.

P: Sam go panu przypal臋, ale radz臋 nie zaci膮ga膰 si臋 zbyt g艂臋boko. B膮d藕 co b膮d藕, dawno pan nie pali艂.

O: Dzi臋kuj臋, b臋d臋 ostro偶ny.

P: Pan zawsze zachowuje ostro偶no艣膰, prawda?

O: Nie rozumiem, co ma pan na my艣li.

P: Zawsze wydawa艂o mi si臋, 偶e to cecha uczonych.

O: Istotnie, gromadz膮c dane zachowuj臋 ostro偶no艣膰.

P: A mimo to wysun膮艂 pan pochopne wnioski dotycz膮ce naszych stosunk贸w z rz膮dem Sainte Anne.

O: Wcale nie.

P: Przyby艂 pan do nas stamt膮d niespe艂na rok temu i uwa偶a pan, 偶e wojna jest nieunikniona.

O: Nie.

P: S膮dzi pan r贸wnie偶, 偶e ich zwyci臋stwo b臋dzie oznacza艂o dla pana wolno艣膰.

O: My艣licie, 偶e jestem szpiegiem.

P: Jest pan uczonym... a przynajmniej chwilowo za艂o偶臋, 偶e pan nim jest. Zgoda?

O: Przywyk艂em do takiego za艂o偶enia.

P: Przejrza艂em pa艅skie dokumenty oraz korespondencj臋 i stwierdzi艂em, 偶e przed pa艅skim nazwiskiem wyst臋puj膮 nast臋puj膮ce skr贸ty i tytu艂y: polski ksi膮偶臋, kawaler Krzy偶a Wielkiego, rcpt., QED., Wielki Mistrz Bractwa Sztyletowego oraz ROGUE. Jak na to wszystko, jest pan zaskakuj膮co m艂ody.

O: Najwidoczniej uznano, 偶e wysy艂anie z Ziemi kogo艣 starego mija艂oby si臋 z celem.

P: Proponuj臋, aby pa艅ski m艂ody i gi臋tki umys艂 naukowca rozpatrzy艂 nast臋puj膮c膮 politologiczn膮 hipotez臋: morderca mo偶e si臋 okaza膰 znakomitym szpiegiem, szpieg za艣 mo偶e znale藕膰 wiele okazji do pope艂nienia morderstw. Czy dostrzega pan w tym jak膮艣 sprzeczno艣膰?

O: Jestem antropologiem, nie politologiem.

P: Powtarza pan to bez przerwy, ale przecie偶 antropolog zajmuje si臋 badaniem spo艂ecznych zachowa艅 lud贸w prymitywnych. Czy tam nikt nikogo nie szpieguje?

O: Je艣li jakie艣 prymitywne plemi臋 chce udowodni膰 sw膮 odwag臋, po prostu wyrusza na wojn臋. W艂a艣nie dlatego stoj膮 na z g贸ry straconych pozycjach.

P: Marnuje pan m贸j czas.

O: Czy mog臋 dosta膰 jeszcze jednego papierosa?

P: Ju偶 pan wypali艂? Oczywi艣cie. I ogie艅.

O: Dzi臋kuj臋.

P: Kogo zamierza艂 pan zamordowa膰? Z pewno艣ci膮 nie cz艂owieka, kt贸rego pan zabi艂. To by艂a konieczno艣膰 chwili. Zamierza艂 pan zg艂adzi膰 kogo艣 dobrze strze偶onego, do kogo trudno si臋 zbli偶y膰.

O: Czyli na przyk艂ad kogo?

P: Ju偶 panu powiedzia艂em, 偶e nie jestem tu po to, by odpowiada膰 na pa艅skie pytania. Fakt udzielenia takiej odpowiedzi sugerowa艂by, i偶 liczymy si臋 z ma艂o realn膮 mo偶liwo艣ci膮, 偶e pa艅skie zapewnienia o niewinno艣ci s膮 prawdziwe, a o czym艣 takim nie mo偶e by膰 mowy. To my jeste艣my 藕r贸d艂em prawdy, nie pan. Stworzyli艣my najdoskonalszy system rz膮dzenia w historii ludzko艣ci, poniewa偶 tylko my uznali艣my za podstawow膮 zasad臋 to, o czym nauczaj膮 wszyscy m臋drcy i co ignoruj膮 wszystkie rz膮dy: prawda to pot臋ga. W zwi膮zku z tym rz膮dzimy tak, jak nie rz膮dzi艂a 偶adna w艂adza w historii. Wielokrotnie pyta艂 mnie pan, jak膮 pope艂ni艂 zbrodni臋 i dlaczego go trzymamy w zamkni臋ciu; ot贸偶 czynimy to, poniewa偶 wiemy, 偶e pan k艂amie. Czy rozumie pan, co do niego m贸wi臋?

O: W chwili mego aresztowania pewna dziewczyna, niejaka mademoiselle Etienne, otrzyma艂a przepustk臋 uprawniaj膮c膮 j膮 do odwiedzania mnie w 艣ci艣le okre艣lonych porach. Twierdzi pan, 偶e dotrzymujecie s艂owa, ale ani razu jej do mnie nie przyprowadzili艣cie.

P: Poniewa偶 si臋 nie zg艂osi艂a.

O: Jest pan tego pewien?

P: Tak! Naprawd臋 pan nie rozumie? To w艂a艣nie nasza tajemnica: prawda. Powiada pan, 偶e dano jej przepustk臋, co zreszt膮 czyni si臋 rutynowo w takich okoliczno艣ciach. Dzi臋ki temu wiem, 偶e skoro od tej pory jej pan nie widzia艂, to znaczy, 偶e nie przysz艂a pana odwiedzi膰. Naturalnie zdaje pan sobie spraw臋, 偶e jak tylko u艣wiadomili艣my sobie wag臋 ci膮偶膮cych na panu zarzut贸w oraz zapoznali艣my si臋 z pa艅skim niewzruszonym uporem, ostrzegli艣my j膮 o nieprzyjemnych konsekwencjach, jakie mog艂aby spowodowa膰 jej wizyta. Niemniej jednak gdyby przysz艂a, na pewno by trafi艂a do pana.

Jeste艣my jedynym rz膮dem na 艣wiecie, kt贸remu ka偶dy obywatel mo偶e wierzy膰 bez zastrze偶e艅, i dlatego wymagamy w zamian ca艂kowitego zaufania, pe艂nego pos艂usze艅stwa i g艂臋bokiego szacunku. Je偶eli kto艣 us艂yszy od nas: „Zr贸b to i to, a spotka ci臋 taka a taka nagroda”, nie zw膮tpi nawet przez u艂amek sekundy, 偶e istotnie zostanie nagrodzony. Je偶eli og艂osimy, 偶e wioski, kt贸rych mieszka艅cy nie stosuj膮 si臋 do jakich艣 rozporz膮dze艅, zostan膮 doszcz臋tnie spalone, nikt nie w膮tpi, 偶e tak w艂a艣nie si臋 stanie. M贸wimy niewiele, lecz ka偶de nasze s艂owo ma wag臋...

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a dziewczyna.

- Ta艣ma si臋 zerwa艂a - odpar艂 oficer. - Nic nie szkodzi, za艂o偶臋 nast臋pn膮. Pami臋taj tylko, co kaza艂em ci robi膰.

- Tak, maitre.

P: Prosz臋 siada膰. Pan jest doktor Marsch?

O: Tak.

P: Ja nazywam si臋 Constant. Je艣li si臋 nie myl臋, ca艂kiem niedawno przyby艂 pan z naszej kolebki, zatrzymuj膮c si臋 po drodze na Sainte Anne?

O: Przylecia艂em z Sainte Anne rok i kilka miesi臋cy temu.

P: Ot贸偶 to.

O: Czy mog臋 wiedzie膰, dlaczego zosta艂em aresztowany?

P: Jeszcze nie przysz艂a na to pora. Jak na razie ustalili艣my tylko pa艅skie nazwisko, a przynajmniej to, pod jakim pan podr贸偶owa艂. Gdzie pan si臋 urodzi艂, doktorze?

O: Na Ziemi, w Nowym Jorku.

P: Potrafi pan to udowodni膰?

O: Zabrali艣cie mi wszystkie dokumenty.

P: A wi臋c nie mo偶e pan.

O: Dowodem s膮 moje dokumenty. Tutejszy uniwersytet mo偶e potwierdzi膰 moj膮 to偶samo艣膰.

P: Ju偶 si臋 z nim kontaktowali艣my. Niestety, nie wolno mi udziela膰 informacji dotycz膮cych r贸wnolegle prowadzonych 艣ledztw. Powiem panu tylko tyle, doktorze, 偶e nie powinien pan oczekiwa膰 pomocy wi臋kszej ni偶 ta, jak膮 otrzyma艂 pan do tej pory. Rozmawiali艣my z w艂adzami uniwersytetu, a mimo to jest pan nadal tam, gdzie by艂 do tej pory. Jak dawno temu opu艣ci艂 pan Ziemi臋?

O: Wed艂ug czasu newtonowskiego?

P: Zapytam inaczej: ile czasu up艂yn臋艂o od chwili, kiedy - zgodnie z tym, co pan twierdzi - przyby艂 pan na Sainte Anne?

O: Oko艂o pi臋ciu lat.

P: Lat Sainte Croix?

O: Lat Sainte Anne.

P: To praktycznie bez r贸偶nicy, ale 偶eby unikn膮膰 nieporozumie艅, od tej pory b臋dziemy si臋 pos艂ugiwa膰 latami Sainte Croix. Prosz臋 opisa膰, co pan robi艂 bezpo艣rednio po dotarciu na Sainte Anne.

O: Wodowali艣my w Roncevaux, a 艣ci艣le bior膮c na morzu, w odleg艂o艣ci oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w od Roncevaux. Nast臋pnie przyholowano nas do portu, gdzie przeszed艂em odpraw臋 celn膮.

P: Prosz臋 m贸wi膰 dalej.

O: Zaraz po odprawie zosta艂em przes艂uchany przez 偶andarmeri臋. By艂a to zwyk艂a formalno艣膰 i o ile pami臋tam, trwa艂a najwy偶ej dziesi臋膰 minut. Jak tylko wr臋czono mi kart臋 go艣cia, zameldowa艂em si臋 w hotelu...

P: Nazwa.

O: Niech si臋 zastanowi臋... Ju偶 wiem: Splendide.

P: Prosz臋 m贸wi膰 dalej.

O: Potem odwiedzi艂em uniwersytet i s膮siaduj膮ce z nim muzeum. Na tamtejszym uniwersytecie nie ma wydzia艂u antropologii; ten brak usi艂uje nadrobi膰 wydzia艂 historii naturalnej, ale bez wi臋kszego powodzenia. Je艣li natomiast chodzi o antropologiczn膮 ekspozycj臋 w muzeum, to cho膰 s膮 z niej bardzo dumni, stanowi przedziwn膮 mieszanin臋 autentycznych informacji, falsyfikat贸w oraz wyobra藕ni. Rzecz jasna stara艂em si臋 zachowywa膰 jak najuprzejmiej, bo przecie偶 zale偶a艂o mi na ich wsp贸艂pracy. Czy mog臋 spyta膰, dlaczego ten cz艂owiek wyszed艂 z pokoju?

P: Poniewa偶 jest idiot膮. Potem opu艣ci艂 pan Roncevaux?

O: Tak.

P: W jaki spos贸b?

O: Poci膮giem. Pojecha艂em do L膮dowiska Francuz贸w, kt贸re le偶y r贸wnie偶 na wybrze偶u, oko艂o pi臋ciuset kilometr贸w na p贸艂nocny zach贸d od Roncevaux. R贸wnie 艂atwo, a nawet 艂atwiej dosta艂bym si臋 tam statkiem, chcia艂em jednak obejrze膰 kraj, a poza tym niekiedy dokucza mi choroba morska. Swoje badania rozpocz膮艂em od L膮dowiska Francuz贸w dlatego, 偶e cho膰 tak niewiele wiemy o tubylcach z Sainte Anne, to jednak wszystko wskazuje na to, i偶 w艂a艣nie tam, na 艂膮komorzach 偶y艂o ich najwi臋cej.

P: S艂ysza艂em, 偶e to miasto otoczone ze wszystkich stron bagnami.

O: Doprawdy, trudno nawet nazwa膰 je miastem. Dopiero jakie艣 dwadzie艣cia kilometr贸w na po艂udnie teren wznosi si臋 na tyle, 偶e mo偶na by by艂o uprawia膰 ziemi臋. L膮dowisko Francuz贸w istnieje wy艂膮cznie dzi臋ki portowi, z kt贸rego korzystaj膮 farmerzy i hodowcy byd艂a.

P: Czy du偶o czasu sp臋dzi艂 pan w tamtej okolicy?

O: Nie, wyruszy艂em w g贸r臋 rzeki. Chocia偶 tam te偶 jest wysoko, nie ma tak wielu osadnik贸w.

P: To do艣膰 dziwne, bo przecie偶 mogliby sp艂awia膰 towary rzek膮.

O: Dop贸ki rzeka p艂ynie przez 艂膮komorze, jest p艂ytka i a偶 roi si臋 na niej od mielizn. Pog艂臋biony kana艂 doprowadzono od strony morza tylko do L膮dowiska Francuz贸w. Z kolei w g贸rnym biegu pr膮d wody jest wyj膮tkowo silny i pe艂no tam wodospad贸w.

P: Ma pan znakomit膮 pami臋膰 topograficzn膮, doktorze. Mi臋dzy innymi to w艂a艣nie chcia艂em sprawdzi膰, zadaj膮c panu te pytania. Z pewno艣ci膮 r贸wnie du偶o m贸g艂by mi pan opowiedzie膰 o Port-Mimizon.

O: Dla antropologa najistotniejsza jest wiedza o tym, w jaki spos贸b dana spo艂eczno艣膰 utrzymuje si臋 przy 偶yciu. Na przyk艂ad kultura rybacka b臋dzie zupe艂nie inna od my艣liwskiej, obie za艣 b臋d膮 si臋 znacznie r贸偶ni艂y od rolniczej. Po pewnym czasie cz艂owiek odruchowo zaczyna zwraca膰 uwag臋 na te sprawy.

P: To z pewno艣ci膮 bardzo u偶yteczny odruch; m膮dry genera艂 nie zawaha艂by si臋 wys艂a膰 pana w charakterze zwiadowcy. A teraz niech mi...

P: Prosz臋.

P: Ach! Czy wie pan, doktorze, co w艂a艣nie przyni贸s艂 m贸j kolega?

O: Nie, bo i sk膮d?

P: Materia艂y dotycz膮ce hotelu Splendide. Chcia艂, 偶ebym pana dok艂adnie przepyta艂, poniewa偶 nie przysz艂o mu do g艂owy, 偶e wszelkie niedok艂adno艣ci i luki w pa艅skiej pami臋ci da si臋 wyt艂umaczy膰 up艂ywem czasu, i 偶e m贸g艂 tam mieszka膰 zar贸wno szpieg, jak i uczony. Niech mu jednak b臋dzie: zabawimy si臋 przez chwil臋. Czy pami臋ta pan na przyk艂ad, jak mia艂 na imi臋 ch艂opiec hotelowy?

O: Nie, ale zapami臋ta艂em co艣 innego.

P: Mianowicie?

O: Ze by艂 wolny. Zwr贸ci艂o to moj膮 uwag臋, poniewa偶 tutaj wi臋kszo艣膰 s艂u偶膮cych to niewolnicy.

P: A wi臋c nie jest pan zwyk艂ym szpiegiem, lecz szpiegiem umotywowanym ideologicznie! Zgadza si臋, doktorze?

O: Oczywi艣cie, 偶e nie jestem szpiegiem, lecz pochodz臋 z Ziemi. Je艣li w og贸le jestem umotywowany przez jak膮kolwiek ideologi臋, to w艂a艣nie przez ziemsk膮.

P: Doktorze, nieprzypadkowo Sainte Croix i Sainte Anne nazywa si臋 planetami bli藕niaczymi. Okre艣lenie to oznacza du偶o wi臋cej ni偶 tylko to, 偶e obracaj膮 si臋 wok贸艂 tego samego punktu. Obie pozostawa艂y nieodkryte przez wiele dziesi臋cioleci, podczas kt贸rych kolonizowano 艣wiaty po艂o偶one znacznie dalej od Ziemi. Obie odkryli i zasiedlili Francuzi...

O: ...kt贸rzy przegrali wojn臋.

P: Tak jest. Na tym jednak ko艅cz膮 si臋 podobie艅stwa, a zaczynaj膮 r贸偶nice. Czy wie pan, dlaczego tutaj, na Sainte Croix, a偶 roi si臋 od niewolnik贸w, podczas gdy na Sainte Anne nie znajdzie pan ani jednego?

O: Nie mam poj臋cia.

P: Kiedy walki dobieg艂y ko艅ca, tutejszy dow贸dca powzi膮艂 (na nasze szcz臋艣cie) decyzj臋, kt贸ra, jak si臋 okaza艂o, mia艂a ogromne konsekwencje. S艂uszniej chyba b臋dzie powiedzie膰, i偶 powzi膮艂 dwie takie decyzje. Po pierwsze, poleci艂, 偶eby wszyscy Francuzi, niezale偶nie od p艂ci, pracowali przy odbudowie ze zniszcze艅 wojennych, ale zezwoli艂 r贸wnie偶 na wykupienie si臋 od tego obowi膮zku, ustalaj膮c cen臋 na tyle nisk膮, 偶eby prawie wszystkich by艂o na ni膮 sta膰.

O: To bardzo szlachetne z jego strony.

P: Wcale nie. Cena zosta艂a skalkulowana na takim poziomie, 偶eby zapewni膰 maksymalny zysk. B膮d藕 co b膮d藕, bankier wraz z rodzin膮 mog膮 nosi膰 worki z cementem, ale ile jest warta ich praca? Niewiele. Po drugie, rozkaza艂, aby zachowa膰 ci膮g艂o艣膰 w艂adzy cywilnej na wszystkich szczeblach, z wyj膮tkiem centralnego rz膮du planety. Oznacza艂o to, 偶e w wielu prowincjach, miastach i osadach jeszcze przez wiele lat po wojnie rz膮dzili francuscy gubernatorzy, burmistrze i w贸jtowie.

O: Wiem. Latem ubieg艂ego roku ogl膮da艂em sztuk臋 teatraln膮 na ten temat.

P: W parku? Ja te偶. To by艂y tylko dzieci, ale trzeba przyzna膰, 偶e czaruj膮ce. Ani pan, doktorze, ani ci m艂odzi aktorzy nie zdawali艣cie sobie sprawy, i偶 przes艂anie tego spektaklu sprowadza艂o si臋 do tego, 偶e pomimo przegranej wojny najbardziej warto艣ciowi cz艂onkowie francuskiej spo艂eczno艣ci zachowali znacz膮ce wp艂ywy. Nie odebrano im w艂adzy, dzi臋ki czemu obecnie zn贸w mog膮 w istotny spos贸b wp艂ywa膰 na los naszej planety. W miar臋 jak odzyskiwali dawn膮 pozycj臋, narasta艂a potrzeba uzupe艂niania liczby pracownik贸w przeznaczonych do wykonywania najprostszych i najci臋偶szych zada艅. Rekrutowali si臋 spo艣r贸d wi臋藕ni贸w i sierot, stopniowo wi臋c ta warstwa spo艂eczna utraci艂a sw贸j 艣ci艣le francuski charakter. Na Sainte Anne z kolei ka偶dy, w czyich 偶y艂ach p艂ynie francuska krew, jest za偶artym przeciwnikiem rz膮du, w zwi膮zku z czym planeta ta przypomina ufortyfikowan膮 warowni臋 przygotowan膮 do obrony przed wewn臋trznym wrogiem, obywatele za艣 s膮 bezustannie terroryzowani przez wojskowe w艂adze. Tutaj, na Sainte Croix, Francuzi nie maj膮 nic przeciwko rz膮dowi - ba, ich przyw贸dcy wchodz膮 nawet w jego sk艂ad.

O: Mo偶e jedn膮 z przyczyn, dla kt贸rych nie jestem w stanie tego doceni膰, jest fakt, i偶 ten w艂a艣nie rz膮d mnie uwi臋zi艂.

P: To prawdziwy problem, nieprawda偶? Jest pan do nas wrogo nastawiony, poniewa偶 jest pan wi臋藕niem. Gdyby jednak zmieni艂 pan to nastawienie, gdyby zdecydowa艂 si臋 pan na pe艂n膮 wsp贸艂prac臋, natychmiast przesta艂by pan nim by膰.

O: Macie moj膮 pe艂n膮 wsp贸艂prac臋. Odpowiedzia艂em na wszystkie pa艅skie pytania.

P: A wi臋c chce pan wyzna膰 prawd臋? Zdecydowa艂 si臋 pan wyda膰 wsp贸lnik贸w?

O: Nie zrobi艂em nic z艂ego.

P: W takim razie mo偶e jednak jeszcze troch臋 porozmawiajmy. Wybaczy pan, doktorze, ale si臋 zgubi艂em; o czym to m贸wili艣my?

O: Je艣li si臋 nie myl臋, usi艂owa艂 mnie pan przekona膰, 偶e lepiej jest by膰 niewolnikiem na Sainte Croix ni偶 wolnym cz艂owiekiem na Sainte Anne.

P: Och, sk膮d偶e znowu! Nie mam najmniejszego zamiaru wmawia膰 panu czego艣 takiego, bo to nieprawda. Stara艂em si臋 chyba powiedzie膰, 偶e na Sainte Croix niekt贸rzy ludzie, a w艂a艣ciwie wszyscy s膮 wolni, podczas gdy na Sainte Anne i na przyk艂ad na Ziemi wi臋kszo艣膰 偶yje w niewoli. Nie nazywa si臋 ich niewolnikami chyba tylko dlatego, 偶e jest im jeszcze gorzej. W艂a艣ciciel niewolnika zainwestowa艂 w niego pieni膮dze i ma obowi膮zek dba膰 o swoj膮 w艂asno艣膰. Je艣li niewolnik zachoruje, w艂a艣ciciel p艂aci za leczenie. Na Sainte Anne albo na Ziemi cz艂owiek, kt贸rego nie sta膰 na taki wydatek, jest pozostawiany samemu sobie, 偶eby wyzdrowia艂 albo umar艂.

O: Wydaje mi si臋, 偶e wi臋kszo艣膰 narod贸w na Ziemi ma rz膮dy, kt贸re zapewniaj膮 obywatelom opiek臋 zdrowotn膮.

P: Sam pan wi臋c widzi, kto jest w艂a艣cicielem tych偶e obywateli. Powiedzia艂 pan, 偶e mu si臋 wydaje? Czy偶by nie pochodzi艂 pan z Ziemi?

O: Nigdy tam nie chorowa艂em.

P: Tak, to z pewno艣ci膮 wyja艣nia spraw臋... Znowu jednak odbiegli艣my od tematu. A wi臋c pojecha艂 pan kolej膮 do L膮dowiska Francuz贸w. D艂ugo pan tam przebywa艂?

O: Dwa albo trzy miesi膮ce. Rozmawia艂em z lud藕mi o aborygenach.

P: I nagrywa艂 pan te rozmowy?

O: Owszem. Niestety, utraci艂em wszystkie ta艣my podczas wyprawy badawczej w g艂膮b l膮du.

P: Ale najbardziej interesuj膮ce rozmowy zapisa艂 pan w notesie.

O: Tak.

P: Prosz臋 m贸wi膰 dalej.

O: Podczas mego pobytu w L膮dowisku Francuz贸w zwiedza艂em miejsca na pewno lub tylko przypuszczalnie zwi膮zane z tubylcami, potem za艣, w towarzystwie wynaj臋tego cz艂owieka, wyruszy艂em w teren, w kierunku wzg贸rz zaczynaj膮cych si臋 zaraz za 艂膮komorzem oraz po艂o偶onych dalej w g艂臋bi l膮du g贸r, z kt贸rych wyp艂ywa rzeka Tempus. W trakcie wyprawy odkry艂em...

P: Nie s膮dz臋, doktorze, 偶eby interesowa艂y nas pa艅skie rzekome odkrycia z Sainte Anne, a nawet gdyby tak by艂o, to dysponujemy szczeg贸艂owymi raportami na temat wyk艂ad贸w, kt贸re wyg艂asza艂 pan na uniwersytecie. Czy d艂ugo przebywa艂 pan, jak to pan okre艣li艂, „w terenie”?

O: Trzy lata. O tym te偶 m贸wi艂em podczas wyk艂ad贸w.

P: Wiem, ale chcia艂em us艂ysze膰 potwierdzenie z pa艅skich ust. Wi臋c m贸wi pan, 偶e przez trzy lata, latem i zim膮, mieszka艂 pan w G贸rach Czasu?

O: Niezupe艂nie. Zim膮 schodzili艣my, a raczej schodzi艂em, poniewa偶 po 艣mierci mego asystenta zosta艂em sam, na ni偶ej po艂o偶one tereny. Podobnie czyni艂a znaczna cz臋艣膰 Wolnych Ludzi.

P: Niemniej jednak przez trzy lata przebywa艂 pan poza zasi臋giem cywilizacji? Trudno mi w to uwierzy膰. Potem za艣, zamiast wr贸ci膰 do L膮dowiska Francuz贸w, z kt贸rego pan wyruszy艂, pojawi艂 si臋 pan - my艣l臋, 偶e „pojawi艂 si臋” to w艂a艣ciwe okre艣lenie - w Laon, szmat drogi na po艂udnie stamt膮d.

O: Po drodze zbada艂em rozleg艂e, zupe艂nie nowe dla mnie tereny. Gdybym wraca艂 do L膮dowiska Francuz贸w, szed艂bym tras膮, kt贸r膮 ju偶 raz pokona艂em.

P: Skoncentrujmy si臋 na okresie mi臋dzy pa艅skim pojawieniem si臋 w Laon a tera藕niejszo艣ci膮, przedtem jednak pozwol臋 sobie na jeszcze jedn膮 dygresj臋: gdyby wr贸ci艂 pan do L膮dowiska Francuz贸w, m贸g艂by pan osobi艣cie powiadomi膰 rodzin臋 pa艅skiego asystenta o jego 艣mierci, tak za艣 wys艂a艂 pan jedynie radiogram.

O: Tak si臋 sk艂ada, 偶e to prawda, lecz ciekaw jestem, sk膮d pan o tym wie.

P: W Laon mamy... jak by to powiedzie膰... korespondenta. Nie odpowiedzia艂 pan jednak na moj膮 dygresj臋.

O: Rodzina mego asystenta, o kt贸r膮 tak bardzo si臋 pan troszczy, sk艂ada艂a si臋 tylko z jego ojca - brudnego, zapijaczonego 偶ebraka. 呕ona tego cz艂owieka odesz艂a wiele lat wcze艣niej.

P: Niepotrzebnie si臋 pan unosi, doktorze. Nikt nie lubi przynosi膰 z艂ych wie艣ci. Co robi艂 pan w Laon, oczywi艣cie poza wys艂aniem radiogramu?

O: Sprzeda艂em jedynego mu艂a, jaki ocala艂, oraz te elementy ekwipunku, kt贸re jeszcze nadawa艂y si臋 do u偶ytku. Kupi艂em te偶 nowe ubranie.

P: Po czym wyruszy艂 pan do Roncevaux, tym razem statkiem?

O: Tak jest.

P: A w Roncevaux?

O: Prowadzi艂em zaj臋cia w szkole 艣redniej, jednocze艣nie usi艂uj膮c zainteresowa膰 uczelni臋 rezultatami moich trzyletnich bada艅. Uprzedzaj膮c pa艅skie pytanie, od razu powiem, 偶e bez powodzenia. W Roncevaux s膮 przekonani, 偶e Wolni Ludzie ju偶 dawno wygin臋li, w zwi膮zku z czym zupe艂nie ich nie interesuje ratowanie tych, kt贸rzy ocaleli, nie wspominaj膮c ju偶 o zapewnieniu im cho膰by podstawowych praw. Fakt, i偶 wedle panuj膮cego tam przekonania aborygeni utworzyli kultur臋 paleolityczn膮, dzia艂a艂 jeszcze bardziej na moj膮 niekorzy艣膰. Przekonanie to jest zreszt膮 ca艂kowicie b艂臋dne, poniewa偶 by艂a to kultura dendrytyczna, czyli bezpo艣rednio poprzedzaj膮ca paleolityczn膮, albo wr臋cz predendrytyczna. Opr贸cz tego zacz膮艂em pali膰, przybra艂em osiem kilogram贸w - prawie sam t艂uszcz - i kaza艂em przystrzyc sobie brod臋 jedynemu cz艂owiekowi na 艣wiecie, kt贸ry wiedzia艂, jak to si臋 robi.

P: Jak d艂ugo mieszka艂 pan w Roncevaux?

O: Rok, mo偶e troch臋 kr贸cej.

P: A potem przyby艂 pan tutaj.

O: Tak. W Roncevaux skorzysta艂em z okazji i nadrobi艂em zaleg艂o艣ci w fachowej literaturze. Zale偶a艂o mi na tym, 偶eby porozmawia膰 z kim艣, kogo interesowa艂yby antropologiczne zagadki tego dwuplanetarnego systemu. Tam nie mia艂em na to najmniejszych szans, wi臋c wsiad艂em na pok艂ad gwiazdolotu i przylecia艂em tutaj. Wodowali艣my tu偶 za Palcami.

P: I od tej pory przebywa pan w Port-Mimizon. Troch臋 si臋 dziwi臋, 偶e nie przeni贸s艂 si臋 pan do stolicy.

O: Znalaz艂em tu wiele rzeczy, kt贸re mnie zainteresowa艂y.

P: Mi臋dzy innymi przy Saltimbanque Street 666?

O: Mi臋dzy innymi. Sam pan by艂 uprzejmy zauwa偶y膰, 偶e jestem m艂ody, uczeni za艣 maj膮 takie same potrzeby jak wszyscy m臋偶czy藕ni.

P: Czy zwr贸ci艂 pan uwag臋 na w艂a艣ciciela tego przybytku?

O: Istotnie, jest niezwyk艂ym cz艂owiekiem. Wi臋kszo艣膰 lekarzy wykorzystuje swoje umiej臋tno艣ci g艂贸wnie do przed艂u偶ania 偶ycia szkaradnych kobiet, on jednak znalaz艂 dla nich lepsze zastosowanie.

P: Wiem, czym si臋 zajmuje.

O: Wobec tego zapewne wie pan r贸wnie偶, 偶e jego siostra jest antropologiem amatorem. Od tego w艂a艣nie zacz臋艂o si臋 moje zainteresowanie tym domem.

P: Doprawdy?

O: W艂a艣nie tak. Dlaczego zadaje pan pytania, skoro mi pan w og贸le nie wierzy?

P: Poniewa偶 wiem z do艣wiadczenia, 偶e od czasu do czasu ka偶demu zdarza si臋 powiedzie膰 prawd臋. Poznaje pan to?

O: Wygl膮da jak moja ksi膮偶ka.

P: Bo to jest pa艅ska ksi膮偶ka: „Przewodnik po faunie Sainte Anne”. Zabra艂 j膮 pan z Sainte Anne, cho膰 op艂aty za nadbaga偶 s膮 bardzo s艂one.

O: Nie a偶 tak s艂one jak podczas podr贸偶y z Ziemi.

P: W膮tpi臋, 偶eby wiedzia艂 pan o tym z w艂asnego do艣wiadczenia. Wydaje mi si臋, 偶e pow贸d, dla kt贸rego przywi贸z艂 pan t臋 ksi膮偶k臋, nie ma z ni膮 nic wsp贸lnego - to znaczy, nie ma nic wsp贸lnego z jej zawarto艣ci膮. Wydaje mi si臋, 偶e przywi贸z艂 j膮 pan wy艂膮cznie ze wzgl臋du na liczby zapisane na wewn臋trznej stronie tylnej ok艂adki.

O: Zapewne za chwil臋 powie mi pan, 偶e z艂amali艣cie szyfr.

P: Prosz臋 sobie nie 偶artowa膰. Owszem, w pewnym sensie dokonali艣my tego. Te liczby opisuj膮 trajektori臋 lotu karabinowego pocisku, a konkretnie odleg艂o艣膰, w jakiej uderzy poni偶ej lub powy偶ej celu pocisk wystrzelony z odleg艂o艣ci od pi臋膰dziesi臋ciu do sze艣ciuset jard贸w. To imponuj膮ca odleg艂o艣膰. Mam panu pokaza膰? Prosz臋 bardzo: je艣li z odleg艂o艣ci sze艣ciuset jard贸w wymierzy pan prosto w cel, pocisk uderzy osiem cali poni偶ej. Dysponuj膮c t膮 tabel膮, mo偶na bez trudu trafi膰 w g艂ow臋 cz艂owieka nawet z tak du偶ej odleg艂o艣ci.

O: Pod warunkiem 偶e jest si臋 dobrym strzelcem. Ja takim nie jestem.

P: Na podstawie danych zawartych w tej tabeli nasi balistycy zdo艂ali ustali膰 rodzaj broni, dla kt贸rej zosta艂y przeprowadzone obliczenia. Ot贸偶 zamierza艂 pan pos艂u偶y膰 si臋 sztucerem kalibru 35, powszechnie u偶ywanym do polowania na dziki. Ciesz膮ca si臋 dobr膮 opini膮 osoba bez trudu mo偶e uzyska膰 pozwolenie na tak膮 bro艅.

O: Mia艂em taki sztucer na Sainte Anne, ale uton膮艂 w rzece.

P: C贸偶 za niefortunny wypadek! W膮tpi臋, czy nawet gdyby tak si臋 nie sta艂o, pozwolono by panu zabra膰 go na pok艂ad gwiazdolotu. Od pocz膮tku liczy艂 si臋 pan z konieczno艣ci膮 nabycia broni tutaj, na miejscu.

O: Nie wyst膮pi艂em o pozwolenie.

P: Tylko dlatego 偶e odpowiednio wcze艣nie pana zatrzymali艣my. Chce pan czyni膰 nam zarzuty z powodu naszej sprawno艣ci? Nawi膮zuj膮c do swojej rzekomej profesji, wielokrotnie wspomina艂 pan o notesie...

O: Owszem.

P: Przeczyta艂em go.

O: Szybko pan czyta.

P: Zgadza si臋. To stek fabrykacji i zmy艣le艅. Wspomina pan o w艂a艣cicielu sklepu z odzie偶膮 m臋sk膮 nazwiskiem Culot; czy naprawd臋 przypuszcza pan, 偶e nie wiemy, i偶 culotte oznacza po francusku spodnie? Cierpi pan na obsesj臋, wed艂ug kt贸rej lekarze nie robi膮 nic innego, tylko utrzymuj膮 przy 偶yciu stare brzydkie kobiety - wspomnia艂 pan o tym nie dalej jak chwil臋 temu - a w pa艅skich notatkach pojawia si臋 niejaki doktor Hagsmith*. Dwa lata temu pojawi艂 si臋 pan w Laon, gdzie wypatrzy艂 pana nasz agent. Mia艂 pan obfit膮 brod臋, tak膮 jak teraz, dzi臋ki kt贸rej z pewno艣ci膮 nie rozpozna艂by pana nikt, z kim si臋 pan wcze艣niej zetkn膮艂. Twierdzi pan, 偶e przez trzy lata 偶y艂 w g贸rach, a jednak niekt贸re rzeczy, kt贸re sprzeda艂 pan w Laon, s膮 zaskakuj膮co nowe; na przyk艂ad buty, kt贸rych ani razu nie mia艂 pan na nogach. Ani razu, przez trzy lata.

A teraz siedzi pan przede mn膮, opowiada k艂amstwa o Ziemi, na kt贸rej nigdy pan nie by艂, i udaje, 偶e nie wie, i偶 cz艂owiek staje si臋 naprawd臋 wolny dopiero wtedy, kiedy ma niewolnik贸w. To wszystko - uwi臋zienie, 艂garstwa, przes艂uchania - jest nowe dla pana, ale nie dla mnie. Czy wie pan, co si臋 z nim stanie? Teraz wr贸ci pan do celi, ale za jaki艣 czas znowu zostanie pan tu doprowadzony, odb臋dziemy kolejn膮 rozmow臋, a kiedy sko艅czymy, ja p贸jd臋 do domu na obiad, pan natomiast ponownie znajdzie si臋 w celi. W ten spos贸b b臋d膮 nam mija艂y miesi膮ce i lata. W czerwcu wyje偶d偶am z rodzin膮 na wyspy. Po powrocie zastan臋 pana tutaj, jeszcze bledszego, bardziej wychudzonego i brudnego ni偶 teraz. Wreszcie, kiedy wi臋ksz膮 cz臋艣膰 偶ycia b臋dzie pan mia艂 za sob膮, kiedy zostanie z pana wrak cz艂owieka, dowiemy si臋 prawdy.

Zabierzcie go st膮d i wprowad藕cie nast臋pnego.

Nagranie dobieg艂o ko艅ca. Ta艣ma przewija艂a si臋 w ciszy, oficer natomiast my艂 si臋 starannie. Zawsze to robi艂 po kontakcie z kobiet膮; my艂 nie tylko genitalia, lecz tak偶e ramiona, pod pachami i nogi. U偶ywa艂 perfumowanego myd艂a, z kt贸rego korzysta艂 wy艂膮cznie przy tej okazji, ale wod臋 nala艂 do tej samej zwyczajnej emaliowanej miednicy, nad kt贸r膮 goli艂 si臋 codziennie rano. By艂 to dla niego nie tylko zabieg higieniczny, lecz tak偶e zmys艂owe doznanie: odczuwa艂 przyjemno艣膰, sp艂ukuj膮c z cia艂a 艣lin臋 Cassilli.

Przynie艣li mi wi臋cej papieru - gruby plik kartek n臋dznej jako艣ci, a do tego kilka 艣wiec. Za pierwszym i za drugim razem, kiedy dawali mi papier, by艂em pewien, 偶e przeczytaj膮 wszystko, co napisa艂em, wi臋c pisa艂em tylko to, co (w moim mniemaniu) mog艂o okaza膰 si臋 dla mnie korzystne. Teraz jednak zastanawiam si臋, czy s艂usznie robi艂em. Podczas przes艂ucha艅 ani razu nie nawi膮zano do sprzecznych albo w oczywisty spos贸b nieprawdziwych informacji, kt贸re celowo umie艣ci艂em w tek艣cie. Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e moje pismo jest bardzo niewyra藕ne, a pisz臋 przecie偶 bardzo du偶o. Mo偶e po prostu nie ma nikogo, kto chcia艂by zada膰 sobie trud i spr贸bowa膰 je odczyta膰?

Dlaczego tak bazgrz臋? Moje nauczycielki, paskudne stare baby o skarla艂ych umys艂ach, mia艂y gotowe wyt艂umaczenie: trzyma艂em (i nadal trzymam) pi贸ro w niew艂a艣ciwy spos贸b. Ale to wyja艣nienie niczego w gruncie rzeczy nie wyja艣nia. Dlaczego trzymam pi贸ro tak, a nie inaczej? Pami臋tam doskonale dzie艅, kiedy w szkole zacz臋to nas uczy膰 pisania. Nauczycielka najpierw zademonstrowa艂a nam, jak nale偶y trzyma膰 pi贸ro, potem za艣 podchodzi艂a do nas i pomaga艂a odpowiednio u艂o偶y膰 palce. Moje u艂o偶y艂a w taki spos贸b, 偶e by艂em w stanie najwy偶ej rysowa膰 dr偶膮ce, pofalowane kreski, wlok膮c po papierze ca艂e przedrami臋. Rzecz jasna, by艂em za to bezustannie karcony, tak 偶e po moim powrocie do domu matka musia艂a i艣膰 ze spodniami w g贸r臋 rzeki, daleko od uj艣cia kana艂贸w 艣ciekowych, by spra膰 z nich krew, ja za艣, zawstydzony i przestraszony, zostawa艂em w domu owini臋ty starym kocem lub kawa艂kiem 偶aglowego p艂贸tna. Wreszcie, po d艂ugich eksperymentach, nauczy艂em si臋 trzyma膰 pi贸ro tak, jak czyni臋 to teraz, to znaczy 艣ci艣ni臋te mi臋dzy palcem wskazuj膮cym a 艣rodkowym. Kciuk mo偶e sobie robi膰, na co ma ochot臋. Przesta艂em by膰 ch艂opcem, kt贸ry nie potrafi pisa膰, sta艂em si臋 natomiast tym o najbrzydszym charakterze pisma, a poniewa偶 w ka偶dej klasie musi by膰 taki ch艂opiec (nigdy dziewczynka), przestano kara膰 mnie ch艂ost膮.

Odpowied藕 na pytanie, dlaczego niew艂a艣ciwie trzymam pi贸ro, brzmi nast臋puj膮co: dlatego 偶e kiedy trzymam je we w艂a艣ciwy spos贸b, nie jestem w stanie niczego napisa膰. Przed chwil膮 sprawdzi艂em to, po raz pierwszy od wielu lat, i wiem ju偶, 偶e nic si臋 nie zmieni艂o.

S艂yszeli艣cie o prawie Dolla? Na podstawie wynik贸w bada艅 skamienia艂ych 偶贸艂wich skorup wielki Belg sformu艂owa艂 prawo nieodwracalno艣ci ewolucji: Organ, kt贸ry w trakcie ewolucji ulega degeneracji, nigdy nie odzyska pierwotnego rozmiaru, je艣li za艣 znik艂 zupe艂nie, nigdy ju偶 si臋 nie pojawi. Je偶eli kolejne pokolenia wracaj膮 do sposobu 偶ycia, w kt贸rym taki organ odgrywa艂 istotn膮 rol臋, ich organizmy nie odtwarzaj膮 go w poprzedniej formie, lecz wykszta艂caj膮 jego substytut.

***

Zastanawiam si臋, gdzie mo偶e by膰 usytuowana moja podziemna cela. Cz臋sto przechodzi艂em b膮d藕 przeje偶d偶a艂em w pobli偶u cytadeli, wiem wi臋c, 偶e cho膰 rozleg艂a, nie jest wystarczaj膮co du偶a, by na jej terenie zmie艣ci艂 si臋 tak d艂ugi podziemny korytarz jak ten, kt贸rym mnie prowadzono. Wynika z tego, 偶e moja cela znajduje si臋 poza murami budowli. Ale gdzie? Cytadela wznosi si臋 przy Starym Placu, po jej prawej stronie biegnie kana艂. To usytuowanie nie wchodzi w gr臋, bo chocia偶 w mojej celi panuje ch艂贸d, jest zupe艂nie sucha. Zaraz za cytadel膮 rozpo艣ciera si臋 skupisko budynk贸w mieszkalnych i sklep贸w. (W jednym z nich kupi艂em kiedy艣 zadziwiaj膮cy metalowy przedmiot z艂o偶ony z misternie po艂膮czonych kleszczy, uz臋bionych szcz臋k i okrutnie zakrzywionych haczyk贸w. Do dzisiaj nie zdo艂a艂em rozszyfrowa膰 jego przeznaczenia; najbardziej prawdopodobne wydaje mi si臋 przypuszczenie, 偶e wykorzystywano go w weterynarii. Mog臋 sobie wyobrazi膰, jak w艂o偶ony do otwartego ko艅skiego brzucha odpycha na bok w膮trob臋, wciska si臋 do jelita, przyciska 艣ledzion臋 do kr臋gos艂upa i w偶era si臋 w toczon膮 przez chorob臋 trzustk臋). W膮tpi臋 jednak, 偶eby budowano podziemne cele na tym terenie, przyjaciele wi臋藕nia bowiem (zak艂adam, 偶e bywaj膮 wi臋藕niowie, kt贸rzy maj膮 przyjaci贸艂) mieliby zbyt wiele sposobno艣ci do zorganizowania mu ucieczki.

Po lewej stronie natomiast stoj膮 budynki mieszcz膮ce rozmaite biura i urz臋dy pa艅stwowe. Tunel 艂膮cz膮cy kompleks tych budowli z cytadel膮 w razie wybuchu spo艂ecznych niepokoj贸w pozwoli艂by urz臋dnikom znale藕膰 schronienie za jej murami, bez konieczno艣ci wychodzenia na 艣wiat艂o dzienne i nara偶ania si臋 na atak rozjuszonego t艂umu. Kolejnym logicznym krokiem po wydr膮偶eniu takiego tunelu by艂oby wybudowanie cel po jego obu stronach. Jestem prawie pewien, 偶e mieszkam pod jedn膮 ze wzniesionych z ceg艂y rz膮dowych budowli, by膰 mo偶e pod Archiwum Pa艅stwowym.

***

Zasn膮艂em, 艣ni艂em rozmaite sny, a kiedy si臋 obudzi艂em, 艣wieca by艂a ju偶 wypalona. Musz臋 zachowa膰 wi臋ksz膮 ostro偶no艣膰: fakt, 偶e teraz otrzyma艂em zapas 艣wiec i zapa艂ek, nie 艣wiadczy wcale, 偶e b臋dzie tak r贸wnie偶 w przysz艂o艣ci. Wyniki remanentu: jedena艣cie 艣wiec, trzydzie艣ci dwie zapa艂ki, sto cztery nie zapisane kartki oraz pi贸ro wytwarzaj膮ce atrament z wilgoci zawartej w powietrzu; cierpliwy cz艂owiek m贸g艂by nim pomalowa膰 na czarno wszystkie cztery 艣ciany tej celi. Na szcz臋艣cie nigdy nie grzeszy艂em cierpliwo艣ci膮.

Co mi si臋 艣ni艂o? Wycie dzikich zwierz膮t, bicie dzwon贸w, kobiety (w niemal wszystkich snach, kt贸re zapami臋ta艂em, wyst臋powa艂y kobiety, co chyba czyni mnie szczeg贸lnie uprzywilejowanym), szurgot st贸p, a tak偶e moja egzekucja na obszernym, otoczonym kolumnad膮 dziedzi艅cu. Wyrok wykona艂o pi臋膰 robot贸w stra偶niczych z usytuowanych w g贸rach oboz贸w pracy przymusowej - widywa艂em niekiedy te maszyny, pilnuj膮ce wi臋藕ni贸w zatrudnionych przy pracach drogowych za miastem. Lapidarna komenda wydana przez niewidocznego dow贸dc臋 - o艣lepiaj膮ca b艂臋kitnobia艂a salwa z laser贸w - i ja na bruku, z p艂on膮c膮 brod膮 i w艂osami.

Sen o kobietach (a raczej o kobiecie, jeszcze prawie dziewczynie) przypomnia艂 mi o teorii, kt贸r膮 sformu艂owa艂em mieszkaj膮c w g贸rach. Jest tak prosta i oczywista, 偶e by艂em przekonany, i偶 wpad艂o na ni膮 wielu przede mn膮, kiedy jednak wspomina艂em o niej rozmaitym ludziom na uniwersytecie w Roncevaux, wi臋kszo艣膰 z nich patrzy艂a na mnie jak na wariata. Najkr贸cej mo偶na j膮 przedstawi膰 w nast臋puj膮cy spos贸b: wszystko, co pi臋kne w kobiecie, s艂u偶y wy艂膮cznie temu, by zapewni膰 przetrwanie jej, a co za tym idzie, r贸wnie偶 jej dzieciom. 艢wiat zaludni艂o potomstwo tych, kt贸rzy zwabieni tymi wdzi臋kami, znienacka dopadali upatrzonych ofiar. (Nie jest prawd膮, 偶e uganiamy si臋 za kobietami; jeste艣my zbyt powolni. My zaczajamy si臋 na nie i wyskakujemy z ukrycia, kiedy najmniej si臋 tego spodziewaj膮). Ci, co tego nie czynili, u zarania dziej贸w ludzko艣ci musieli bezradnie patrze膰, jak ich potomstwo pada ofiar膮 dzikich zwierz膮t.

Podobaj膮 nam si臋 d艂ugonogie dziewcz臋ta, poniewa偶 dzi臋ki d艂ugim nogom mo偶na 艂atwiej uciec przed niebezpiecze艅stwem. Z tego samego powodu interesuj膮 nas dziewcz臋ta wysokie, ale nie za wysokie; najszybciej porusza si臋 dziewczyna o wzro艣cie metr osiemdziesi膮t, mo偶e odrobin臋 wi臋cej. Tak wi臋c m臋偶czy藕ni b臋d膮 si臋 t艂oczy膰 wok贸艂 dziewcz膮t dor贸wnuj膮cych im wzrostem (ni偶sze za艣 b臋d膮 dodawa膰 sobie po kilka centymetr贸w dzi臋ki obcasom i podeszwom), tym jednak, kt贸re b臋d膮 g贸rowa膰 nad t艂umem, zostanie znacznie mniej adorator贸w, natomiast kobieta mierz膮ca sobie dwa metry i dwadzie艣cia centymetr贸w prawie na pewno nie znajdzie sobie m臋偶a.

W my艣l tej samej zasady kobieta musi mie膰 miednic臋 wystarczaj膮co szerok膮, 偶eby wyda膰 na 艣wiat 偶ywe potomstwo, ale nie za szerok膮, 偶eby nie odstr臋czy膰 potencjalnych zalotnik贸w. Musi mie膰 tak偶e piersi, w kt贸rych dziecko znajdzie wystarczaj膮co du偶o pokarmu; dlatego nie mo偶e by膰 zbyt szczup艂a, bo cho膰 w贸wczas z pewno艣ci膮 umkn臋艂aby przed ka偶dym niebezpiecze艅stwem, to nie urodzi艂aby dzieci, a gdyby nawet urodzi艂a, nie mia艂aby czym wykarmi膰.

Pozostaje jeszcze twarz. W艂a艣nie twarz sprawia najwi臋cej problem贸w artystom od chwili, kiedy znik艂y przes膮dy zakazuj膮ce uwieczniania wizerunk贸w ludzkich istot; to oni ustalaj膮 kanony pi臋kna, po czym 偶eni膮 si臋 z kobietami obdarzonymi ustami szerokimi jak u 偶aby albo krzywymi z臋bami. C贸偶 widzimy, patrz膮c na pozostawione przez nich portrety najwi臋kszych pi臋kno艣ci, bogi艅, kr贸lewskich kochanek i s艂ynnych kurtyzan? Ta ma zeza, ta ogromny nos... M臋偶czyzna nic sobie nie robi z takich wad, poniewa偶 w gruncie rzeczy zale偶y mu wy艂膮cznie na bystrym spojrzeniu i u艣miechu. (Czy w por臋 zauwa偶y niebezpiecze艅stwo? Czy nie pozabija moich syn贸w w ataku w艣ciek艂o艣ci?)

Chcecie wiedzie膰, jak wygl膮da艂a dziewczyna z mojego snu? Nie widzia艂em jej wyra藕nie, ale na pewno przypomina艂a opisany przeze mnie idea艂. By艂a naga. Kobiety, kt贸re maj膮 na sobie cho膰by skrawek ubrania, zupe艂nie mnie nie podniecaj膮. W Roncevaux usi艂owa艂em kiedy艣 zaspokoi膰 偶膮dze z os贸bk膮, kt贸ra za nic nie chcia艂a si臋 pozby膰 czego艣 w rodzaju biustonosza, i okrutnie si臋 skompromitowa艂em. Chcia艂em jej wyja艣ni膰, dlaczego tak si臋 sta艂o, ba艂em si臋 jednak, 偶e mnie wy艣mieje. W ko艅cu zebra艂em si臋 na odwag臋, a ona rzeczywi艣cie zacz臋艂a si臋 艣mia膰, ale nie tak, jak si臋 obawia艂em, i opowiedzia艂a mi o m臋偶czy藕nie, kt贸ry kaza艂 jej w艂o偶y膰 obr膮czk臋 (wyj膮艂 j膮 z kieszeni i da艂 jej, a kiedy by艂o po wszystkim, czym pr臋dzej schowa艂, poniewa偶 obr膮czka by艂a bardzo kosztowna), gdy偶 bez tego drobnego szczeg贸艂u nic by nie wsk贸ra艂. Ja z kolei, ju偶 podczas pobytu na Sainte Croix, s艂ysza艂em o kim艣, kto, nie b臋d膮c w stanie wedrze膰 si臋 za klasztorne mury, najpierw ka偶e dziewczynie wk艂ada膰 str贸j mniszki, potem za艣 j膮 rozbiera. U艣miali艣my si臋 oboje, po czym zastosowa艂a si臋 do mego 偶yczenia, a ja wtedy przekona艂em si臋, i偶 biustonosz mia艂 za zadanie ukry膰 blizn臋. Uca艂owa艂em j膮.

Je艣li za艣 chodzi o dziewczyn臋 z mego snu, to powiem tylko tyle, 偶e to, co robili艣my, w nikim nie wzbudzi艂oby ani cienia po偶膮dania. Tylko we 艣nie wystarczy jedno spojrzenie albo kie艂kuj膮ca my艣l.

***

Mam wi臋c 艣wiece, zapa艂ki, pi贸ro i papier. Czy偶by oznacza艂o to z艂agodzenie stosunku w艂adz wobec mojej osoby? Ta cela zdaje si臋 艣wiadczy膰 o czym艣 wr臋cz przeciwnym: jest znacznie gorsza ni偶 poprzednia 143, a tamta z pewno艣ci膮 nie nale偶a艂a do najlepszych. S膮dz膮c z tego, co wystukiwa艂 Czterdzie艣ci siedem, jego cela by艂a znacznie lepsza - wi臋ksza, z przykryciem na wiadro przeznaczone na ekskrementy - a je艣li mu wierzy膰, to podobno by艂y te偶 takie z szybami w oknach, a nawet z zas艂onami i krzes艂ami. Dzi臋ki ko艣ci, kt贸r膮 pewnego dnia znalaz艂em w zupie, mog艂em prowadzi膰 z nim d艂ugie rozmowy. Kiedy艣 zapyta艂 o moje pogl膮dy polityczne (wspomnia艂em bowiem wcze艣niej, 偶e jestem wi臋藕niem politycznym), ja za艣 powiedzia艂em, 偶e nale偶臋 do partii leseferyst贸w.

CHCESZ POWIEDZIE膯, 呕E WIERZYSZ W TO, 呕E NIE POWINNO SI臉 INGEROWA膯 W DZIA艁ALNO艢膯 GOSPODARCZ膭? ROZUMIEM - JESTE艢 INDUSTRIALIST膭.

WCALE NIE. UWA呕AM, 呕E POWINNO SI臉 ZOSTAWI膯 RZ膭D W SPOKOJU. MY LESEFERY艢CI TRAKTUJEMY URZ臉DNIK脫W JAK GRO殴NE GADY: Z SZACUNKIEM, NIE CHCEMY ICH ZABIJA膯, ALE I NIE CHCEMY MIE膯 Z NIMI NIC WSP脫LNEGO. NIE UBIEGAMY SI臉 O 呕ADNE STANOWISKA W ADMINISTRACJI ANI NICZEGO NIE M脫WIMY POLICJI, CHYBA 呕E WIEMY, 呕E NASI S膭SIEDZI I TAK JU呕 WSZYSTKO POWIEDZIELI.

W TAKIM RAZIE WASZYM PRZEZNACZENIEM JEST ULEC TYRANII.

SKORO 呕YJEMY NA TEJ SAMEJ PLANECIE, CZY MO呕E BY膯 TAK, 呕E TYRANIA DOTYKA MNIE, ALE NIE CIEBIE?

JA STAWIAM JEJ OP脫R.

MY ZACHOWUJEMY ENERGI臉 DO INNYCH CEL脫W.

I ZOBACZ, DO CZEGO TO CI臉...

Biedny Czterdzie艣ci siedem.

Cela. Pozw贸lcie mi opisa膰 moj膮 cel臋 wype艂nion膮 teraz 偶贸艂tym blaskiem p艂omyka 艣wiecy. Ma niewiele ponad metr wysoko艣ci - powiedzmy, metr i dziesi臋膰 centymetr贸w. Le偶膮c na szorstkiej pod艂odze (jak si臋 zapewne domy艣lacie, robi臋 to do艣膰 cz臋sto), jestem w stanie bez podnoszenia bioder prawie dotkn膮膰 sufitu stopami. Sufit, o czym powinienem by艂 od razu wspomnie膰, jest z betonu, podobnie jak 艣ciany (nie ma mowy o 偶adnym stukaniu ani nawet o drapaniu, kt贸rego pr贸bowa艂 nieszcz臋sny szaleniec z celi obok, kiedy jeszcze mieszka艂em nad powierzchni膮; tutaj, by膰 mo偶e, s膮siednie pomieszczenia s膮 puste, ale wydaje mi si臋, 偶e to raczej budowniczowie pozostawili grub膮 warstw臋 ziemi mi臋dzy 艣cianami, aby uniemo偶liwi膰 przedostawanie si臋 jakichkolwiek d藕wi臋k贸w) oraz pod艂oga. Drzwi s膮 偶elazne.

Jednak moja cela jest wi臋ksza, ni偶 mog艂oby si臋 wam wydawa膰: tak szeroka, 偶e roz艂o偶ywszy ramiona nie mog臋 jednocze艣nie dosi臋gn膮膰 dw贸ch 艣cian, i tak d艂uga, 偶e kiedy opr臋 si臋 stopami o jedn膮 艣cian臋 i wyprostuj臋 r臋ce za g艂ow膮, nie jestem w stanie dotkn膮膰 drugiej. Nie mo偶na wi臋c por贸wna膰 jej do trumny, cho膰 z pewno艣ci膮 nie mia艂bym nic przeciwko temu, 偶eby wsta膰. Mam wiadro na odchody (bez przykrycia), nie mam za to pos艂ania. Rzecz jasna, pomieszczenie jest pozbawione okien... Chwileczk臋, cofam to. W drzwiach znajduje si臋 ma艂y judasz, ale to nic nie daje, bo w korytarzu zawsze jest ciemno. Mo偶e dosta艂em 艣wiece tylko po to, 偶eby stra偶nicy mogli mnie obserwowa膰, papier za艣 po to, 偶ebym z nich korzysta艂. W dolnej cz臋艣ci drzwi jest szczelina jak w skrzynce na listy, tyle 偶e znacznie szersza, przez kt贸r膮 wysuwam misk臋 i wci膮gam j膮 do 艣rodka. Mam zapa艂ki i 艣wiece, papier i pi贸ro; dym unosz膮cy si臋 nad p艂omieniem 艣wiecy maluje na suficie czarn膮 plam臋.

Jak wygl膮da moja sprawa? To najwa偶niejsze pytanie. S膮dz膮c po tym, 偶e przeniesiono mnie do tej celi - nie najlepiej; z kolei fakt, 偶e dostarczono mi 艣wiece i przybory do pisania, nape艂nia mnie nadziej膮. Mo偶e by膰 i tak, 偶e tam, gdzie formu艂uje si臋 znacz膮ce opinie (gdziekolwiek to jest), konkuruj膮 ze sob膮 dwie oceny mojej osoby: wed艂ug jednej jestem niewinny i dlatego dostaj臋 艣wiece, wed艂ug drugiej jestem winny i dlatego trafi艂em do tej celi.

A mo偶e pomagaj膮 mi ci, kt贸rzy uwa偶aj膮 mnie za winnego? A mo偶e 艣wiece i papier (tego obawiam si臋 najbardziej) trafi艂y do mnie przez pomy艂k臋 i wkr贸tce zjawi si臋 stra偶nik, 偶eby mi je odebra膰?

***

Dokona艂em odkrycia! Autentycznego odkrycia! Wiem ju偶, gdzie jestem. Zako艅czywszy poprzedni akapit, zdmuchn膮艂em 艣wiec臋, po艂o偶y艂em si臋 i usi艂owa艂em zasn膮膰. Le偶a艂em z uchem przyci艣ni臋tym do posadzki; w pewnej chwili us艂ysza艂em bicie dzwon贸w. Podnios艂em g艂ow臋 i przesta艂em je s艂ysze膰, ale wystarczy艂o, 偶ebym ponownie j膮 po艂o偶y艂, a rozbrzmia艂y ponownie. Wynika z tego, 偶e korytarz prowadzi pod Starym Placem w kierunku katedry, moja cela za艣 przypuszczalnie znajduje si臋 w pobli偶u jej fundament贸w. Co kilka minut przyciskam ucho do 艣ciany i nas艂uchuj臋. Cho膰 do艣膰 d艂ugo mieszka艂em w tym mie艣cie, nie pami臋tam, jak cz臋sto odzywa艂y si臋 dzwony. Wiem tylko, 偶e w przeciwie艅stwie do zegarowych kurant贸w, na pewno nie obwieszcza艂y pe艂nych godzin.

W moim rodzinnym mie艣cie nie by艂o katedry, za to mn贸stwo ko艣cio艂贸w i przez jaki艣 czas mieszkali艣my w pobli偶u tego pod wezwaniem 艣wi臋tej Madeleine. Pami臋tam nocne bicie dzwon贸w (przypuszczalnie wzywa艂y wiernych na msz臋 o p贸艂nocy), lecz odg艂os ten, w przeciwie艅stwie do wielu innych, nie nape艂nia艂 mnie l臋kiem - cz臋sto nawet mnie nie budzi艂, ale je艣li ju偶 wyrwa艂 mnie ze snu, to siada艂em w 艂贸偶ku i spogl膮da艂em na matk臋. Ona te偶 nie spa艂a, a jej pi臋kne oczy l艣ni艂y w mroku niczym od艂amki zielonego szk艂a. Budzi艂 j膮 ka偶dy, nawet najl偶ejszy szmer, kiedy jednak do domu, zataczaj膮c si臋, wraca艂 ojciec, udawa艂a, 偶e 艣pi, a jednocze艣nie stara艂a si臋 wygl膮da膰 jak najmniej atrakcyjnie; potrafi艂a to zrobi膰 zupe艂nie niepostrze偶enie, nawet dla kogo艣, kto si臋 jej uwa偶nie przygl膮da艂. Zawdzi臋cza艂a t臋 umiej臋tno艣膰 nadzwyczajnemu panowaniu nad mi臋艣niami twarzy. Ja tak偶e posiadam t臋 zdolno艣膰, cho膰 nie w takim stopniu jak ona, wola艂em jednak ukry膰 si臋 za g臋st膮 brod膮, poniewa偶 obawia艂em si臋 tej nadzwyczajnej umiej臋tno艣ci, a raczej samego siebie, a poza tym w zupe艂no艣ci wystarczy艂o, 偶ebym si臋 postarza艂 i zmieni艂 brzmienie g艂osu. Teraz, po d艂ugim pobycie w wi臋zieniu, mia艂bym tak膮 brod臋 nawet wtedy, gdybym zjawi艂 si臋 tu g艂adko ogolony.

Mam wra偶enie, 偶e zapu艣ci艂em j膮, by matce udowodni膰 (naturalnie gdybym mia艂 j膮 jeszcze kiedykolwiek spotka膰, cho膰 tam, w Roncevaux, mia艂em podstawy przypuszcza膰, 偶e uda艂a si臋 w艂a艣nie tutaj), 偶e jestem ju偶 m臋偶czyzn膮. Co prawda nie powiedzia艂a mi o tym, ja jednak wiem, i偶 w艣r贸d Wolnych Ludzi ch艂opiec zaczyna stawa膰 si臋 m臋偶czyzn膮 dopiero wtedy, kiedy na jego twarzy pojawi si臋 pierwszy zarost, a jest nim w贸wczas, gdy ma brod臋 wystarczaj膮co g臋st膮, by os艂oni艂a jego gard艂o przed z臋bami innych m臋偶czyzn. (Jakim by艂em g艂upcem, uwa偶aj膮c przez tyle lat, 偶e to ja by艂em przyczyn膮 jej odej艣cia, poniewa偶 przy艂apa艂a mnie z dziewczyn膮! Teraz ju偶 wiem, i偶 po prostu czeka艂a, a偶 dojrzej臋. A ja nie wiedzia艂em, dlaczego si臋 wtedy do mnie u艣miechn臋艂a!)

***

Podejrzewa艂em, 偶e odesz艂a w g贸ry, wi臋c wyruszy艂em tam przy pierwszej nadarzaj膮cej si臋 sposobno艣ci, lecz jej nie odnalaz艂em. Kiedy si臋 tam znalaz艂em, sta艂o si臋 dla mnie oczywiste, 偶e powinna by艂a to zrobi膰, a nawet tam zosta膰. Jednak 偶yje si臋 tam bardzo ci臋偶ko; po艂owa dzieci umiera i ma艂o kto ma szcz臋艣cie doczeka膰 s臋dziwego wieku. Dlatego w艂a艣nie ka偶dej zimy wracali艣my do miasta. I sp贸jrzcie tylko, do czego mnie to doprowadzi艂o - mnie, kt贸ry 艣mia艂em si臋 z nieszcz臋snego Czterdzie艣ci siedem!

***

Du偶o p贸藕niej. Posi艂ek z艂o偶ony z zupy i herbaty. Zupa we wci膮偶 tej samej, starej powgniatanej cynowej misce (w poprzedniej celi naczynia oddawa艂em po posi艂ku), potem czarna s艂odzona herbata, te偶 w misce, z warstw膮 t艂uszczu na powierzchni.

- Jest te偶 herbata - powiedzia艂 stra偶nik, wr臋czaj膮c mi misk臋 z zup膮. - Daj kubek.

Kiedy us艂ysza艂, 偶e nie mam kubka, mrukn膮艂 co艣 niewyra藕nie i ruszy艂 dalej, ale w drodze powrotnej zapyta艂, czy zjad艂em ju偶 zup臋, a uzyskawszy twierdz膮c膮 odpowied藕, kaza艂 mi wystawi膰 misk臋 i nala艂 do niej herbaty.

Czy偶by to on, z w艂asnej inicjatywy, dostarczy艂 mi 艣wiece i papier? Je艣li tak, zapewne uczyni艂 to z lito艣ci, co z kolei oznacza, i偶 niechybnie zostan臋 stracony.

***

Od poprzedniego wpisu dzwony odezwa艂y si臋 trzy razy. Nieszpory? Nony? Anio艂 Pa艅ski? Nie mam poj臋cia. Zasn膮艂em i znowu mia艂em sny. By艂em male艅ki, matka (przynajmniej wydaje mi si臋, 偶e ta dziewczyna by艂a moj膮 matk膮) trzyma艂a mnie w obj臋ciach. Siedzieli艣my w 艂odzi, m贸j ojciec wios艂owa艂, jak cz臋sto wtedy, kiedy jeszcze zajmowa艂 si臋 w臋dkowaniem. Wok贸艂 nas trzciny k艂ania艂y si臋 wiatrowi, na wodzie unosi艂y si臋 偶贸艂te kwiaty, najdziwniejsze w tym 艣nie by艂o jednak to, 偶e z g贸ry wiedzia艂em, co si臋 p贸藕niej wydarzy - na przyk艂ad patrz膮c na ojca, kt贸ry jawi艂 mi si臋 jako rudobrody olbrzym, doskonale wiedzia艂em, co stanie si臋 z jego r臋kami i dlaczego nie b臋dzie m贸g艂 pracowa膰. Moja matka - tak, jestem pewien, 偶e to by艂a ona, cho膰 nigdy nie zdo艂a艂em poj膮膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e kto艣 z Wolnych Ludzi zdo艂a艂 urodzi膰 dziecko memu ojcu - mia艂a na sobie 偶贸艂t膮 zapinan膮 na guziki sukienk臋, kt贸r膮 w艂asnor臋cznie na ni膮 w艂o偶y艂, i zachowywa艂a si臋 jak szcz臋艣liwa, zadowolona z 偶ycia kobieta: u艣miecha艂a si臋, kiedy co艣 do niej m贸wi艂, wi臋c ja te偶 si臋 u艣miecha艂em. Wszyscy si臋 u艣miechali艣my. Przypuszczam, i偶 we 艣nie wr贸ci艂o do mnie jakie艣 odleg艂e wspomnienie, poniewa偶 w tamtych czasach ojciec przypuszczalnie zachowywa艂 si臋 jak ca艂kiem zwyczajny cz艂owiek, mo偶e nieco bardziej gadatliwy ni偶 wi臋kszo艣膰 ludzi, 偶ywi膮cy si臋 chlebem, mi臋sem, kaw膮 i winem. Dopiero kiedy to straci艂 i nie mia艂 czym si臋 z nami podzieli膰, przekonali艣my si臋, 偶e tak naprawd臋 偶y艂 s艂owami.

***

Nie, nie spa艂em. Godzinami le偶a艂em w ciemno艣ci, nas艂uchiwa艂em bicia katedralnych dzwon贸w i polerowa艂em misk臋 strz臋pami moich spodni.

Kiedy艣 to by艂y bardzo dobre spodnie. Kupi艂em je na wiosn臋, poniewa偶 z Sainte Anne nie przywioz艂em ani jednego letniego ubrania; prawd臋 powiedziawszy, mia艂em tylko to co na sobie. Wo偶enie czegokolwiek ze sob膮 przeczy podstawowym zasadom ekonomii: najrozs膮dniej by艂oby wsi膮艣膰 na pok艂ad gwiazdolotu ca艂kiem nago i wszystko kupi膰 na Sainte Croix, ale, poniewa偶 wed艂ug przepis贸w mo偶na za darmo przewie藕膰 rzeczy, kt贸re ma si臋 na sobie, tradycyjnie ju偶 podr贸偶ni wk艂adaj膮 jak najwi臋cej ci臋偶kich zimowych ubra艅 (tak przynajmniej by艂o podczas mojego lotu). Bez op艂aty wolno r贸wnie偶 zabra膰 niewielki baga偶 podr臋czny, ja jednak wykorzysta艂em ten limit na ksi膮偶ki, kt贸re mia艂em ze sob膮 podczas ekspedycji donik膮d.

To by艂y bardzo porz膮dne letnie spodnie od ca艂kiem przyzwoitego letniego garnituru z jedwabiu z po艂udniowego kontynentu, 艂膮czonego z lnem. Jedwab jest w stu procentach miejscowy (nie mamy go na Sainte Anne), len za艣 wyr贸s艂 z ziarna przywiezionego z Ziemi. Jedwab wytwarzaj膮 m艂ode osobniki pewnego gatunku roztoczy, kt贸re najpierw 偶eruj膮 na 藕d藕b艂ach trawy, a kiedy porwie je wst臋puj膮cy pr膮d powietrza, unosz膮 si臋 nad ziemi膮, ci膮gn膮c za sob膮 cienk膮 srebrzyst膮 ni膰. Te, kt贸re wyl膮duj膮 na l膮dzie, zaczynaj膮 nowe 偶ycie, co roku jednak wiatr znosi ca艂e ich mn贸stwo nad morze, gdzie spl膮tane nici tworz膮 na powierzchni wody gigantyczne materace o powierzchni wielu hektar贸w. Materace te holuje si臋 艂odziami do brzegu i dostarcza do przetw贸rni, gdzie s膮 dezynfekowane dymem, gr臋plowane i przerabiane na prz臋dz臋 dla przemys艂u w艂贸kienniczego. Poniewa偶 roztocze s膮 nadzwyczaj odporne - podobno s膮 w stanie przetrwa膰 nawet pi臋膰 dni bez tlenu - i paso偶ytuj膮 w uk艂adzie sercowo-naczyniowym ciep艂okrwistych istot, zatrudnieni w przetw贸rniach niewolnicy nie ciesz膮 si臋 d艂ugim 偶yciem. Na tutejszym uniwersytecie pokazano mi kiedy艣 film o nowych, modelowych osiedlach wzniesionych specjalnie dla nich; poniewa偶 osiedle zbudowano tam, gdzie znajdowa艂 si臋 stary francuski cmentarz, z wyprodukowanych na miejscu ziemnych prefabrykat贸w, w 艣cianach tkwi艂y resztki nie przemielonych ludzkich ko艣ci.

Polerowa艂em misk臋 nie dlatego, 偶e zale偶a艂o mi na tym, by l艣ni艂a czysto艣ci膮, lecz 偶eby si臋 w niej przejrze膰. Wspomnia艂em, 偶e jest z cyny, ale to raczej stop cyny z o艂owiem; cho膰 trudno wyobrazi膰 sobie kogo艣, kto w艂ada艂by narz臋dziami mniej sprawnie ode mnie, jestem w stanie utrzyma膰 w d艂oni szmat臋 i co艣 ni膮 pociera膰. Robi艂em to bardzo d艂ugo (sko艅czy艂em zaledwie kilka chwil temu), le偶膮c w ciemno艣ci i z dr偶eniem nas艂uchuj膮c bicia dzwon贸w. Wypolerowa艂em j膮 zar贸wno od 艣rodka, jak i z zewn膮trz. Rzecz jasna nie mog艂em sprawdzi膰, jak post臋puje praca i czy w og贸le s膮 jakie艣 post臋py, poniewa偶 偶al mi by艂o marnowa膰 zapa艂k臋, a poza tym mia艂em przecie偶 mn贸stwo czasu. Stra偶nik przyni贸s艂 rozgotowany j臋czmie艅; zjad艂em czym pr臋dzej, cz臋艣ciowo dlatego, 偶e liczy艂em na herbat臋 (niestety, moje nadzieje okaza艂y si臋 p艂onne), a cz臋艣ciowo - poniewa偶 zale偶a艂o mi na tym, by jak najszybciej wr贸ci膰 do przerwanego zaj臋cia. Wreszcie zm臋czy艂em si臋 na tyle, 偶e postanowi艂em odpocz膮膰, od艂o偶y艂em misk臋 i szmat臋 i potar艂em zapa艂k臋. W pierwszej chwili pomy艣la艂em, 偶e w celi jest ze mn膮 moja matka, poniewa偶 w p贸艂mroku ujrza艂em jej oczy. Upu艣ci艂em zapa艂k臋, przycisn膮艂em kolana do piersi i p艂aka艂em tak d艂ugo, jak bi艂y dzwony, a偶 wreszcie przyszed艂 stra偶nik, kopn膮艂 w drzwi i zapyta艂, co si臋 dzieje.

Jak tylko odszed艂, zapali艂em 艣wiec臋. Oczy, rzecz jasna, okaza艂y si臋 odbiciem moich oczu w misce, kt贸ra wygl膮da teraz tak, jakby by艂a ze starego srebra. Nie powinienem by艂 p艂aka膰, ale my艣l臋, 偶e w pewnym sensie nadal jestem dzieckiem.

To okropne! Po napisaniu poprzedniego zdania d艂ugo siedzia艂em i zastanawia艂em si臋, co to dla mnie oznacza.

W jaki spos贸b matka mog艂a mnie nauczy膰, jak sta膰 si臋 m臋偶czyzn膮? Przecie偶 sama nic nie wiedzia艂a - by膰 mo偶e za spraw膮 mojego ojca. Pami臋tam, 偶e nie widzia艂a nic niew艂a艣ciwego w kradzie偶y, krad艂a jednak tylko na jego polecenie, zazwyczaj wy艂膮cznie 偶ywno艣膰. Je艣li tylko by艂a najedzona, nic jej nie interesowa艂o, wi臋c gdy kto艣 chcia艂, 偶eby z nim posz艂a, ojciec j膮 do tego zmusza艂. Usi艂owa艂a natomiast uczy膰 mnie wszystkiego, co by艂oby mi niezb臋dne do 偶ycia tam, gdzie nie 偶y艂em wtedy i gdzie nie 偶yj臋 r贸wnie偶 teraz. Sk膮d mam wiedzie膰, jak 偶yje si臋 w miejscu, o kt贸rym niczego mnie nie nauczono? Nie wiem nawet, na czym polega ludzka dojrza艂o艣膰 - wiem jedynie, 偶e nie zdo艂a艂em jej osi膮gn膮膰, w przeciwie艅stwie do m臋偶czyzn (nierzadko drobniejszych i ni偶szych ode mnie), w艣r贸d kt贸rych przebywam.

Przynajmniej w po艂owie jestem zwierz臋ciem. Wolni Ludzie s膮 cudowni, cudowni jak jelenie albo ptaki, albo jak tygrysica sun膮ca niczym fioletowy cie艅 z podniesion膮 g艂ow膮 tropem upatrzonej zwierzyny, ale to jednak tylko zwierz臋ta. Spogl膮dam na moje odbicie w misce, na ile si臋 da rozgarniam palcami brod臋, zwil偶am j膮 wod膮, 偶eby dotrze膰 do struktury twarzy, i widz臋 zwierz臋c膮 mask臋 z wyra藕nie zarysowanym pyskiem i p艂on膮cymi oczami. Nie potrafi臋 m贸wi膰. Od dawna wiedzia艂em, 偶e nie m贸wi臋 jak wszyscy, tylko wytwarzam za pomoc膮 ust d藕wi臋ki, kt贸re od biedy mog膮 uj艣膰 za ludzk膮 mow臋. Niekiedy sam nie rozumiem, co m贸wi臋 - wiem jedynie tyle, 偶e wygrzeba艂em dziur臋 w ziemi i g艂o艣no 艣piewaj膮c pomkn膮艂em w g贸ry. Teraz ju偶 wcale nie m贸wi臋, tylko warcz臋 i skaml臋.

P贸藕niej. Jest ch艂odniej, dzwony s艂ysz臋 nawet wtedy, kiedy zbli偶臋 do uszu stulone d艂onie, je艣li za艣 przycisn臋 ucho do kamiennej 艣ciany, docieraj膮 do mnie odg艂osy szurania i skrobania. Wiem ju偶, gdzie dok艂adnie jestem: moja cela znajduje si臋 pod posadzk膮 katedry, a poniewa偶 tam w艂a艣nie chowa si臋 zmar艂ych, od powierzchni oddzielaj膮 mnie groby. Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e ten, kt贸ry kopi膮, jest przeznaczony dla mnie. Kiedy wreszcie umr臋, b臋d膮 si臋 modli膰 za znakomitego uczonego z ojczystej planety. To wielki zaszczyt by膰 pochowanym w katedrze, cho膰 ja osobi艣cie wola艂bym pewn膮 such膮 jaskini臋 w skalistej 艣cianie w膮wozu, kt贸rym p艂ynie spieniona rzeka. Ptaki wi艂yby gniazda u jej wej艣cia, ja za艣 le偶a艂bym na wznak tak d艂ugo, a偶 r贸偶owe s艂o艅ce zamieni si臋 w czerwony, pokryty ciemnymi plamami, dogasaj膮cy z wolna w臋giel.

***

12 kwietnia. Wydarzy艂a si臋 bardzo niepokoj膮ca rzecz, a jakby jeszcze tego by艂o ma艂o...

Niewa偶ne. Opowiem o wydarzeniach dnia. Zgodnie z planem szli艣my wzd艂u偶 rzeki, cho膰 by艂o jasne, 偶e szans臋 na znalezienie jakiejkolwiek jaskini w jej piaszczystych brzegach s膮 r贸wne zeru. Ch艂opiec twierdzi, 偶e jeszcze za ma艂o oddalili艣my si臋 od uj艣cia. Po po艂udniu pogoda zacz臋艂a si臋 pogarsza膰, po raz pierwszy od pocz膮tku naszej wyprawy. Nie przerywaj膮c marszu, naoliwi艂em bro艅 i schowa艂em j膮 do futera艂贸w; przed nami g臋stnia艂y ciemne burzowe chmury zmierzaj膮ce na po艂udniowy wsch贸d, czyli wzd艂u偶 doliny Tempus, prosto na nasze spotkanie. Za rad膮 ch艂opca odbili艣my pod k膮tem prostym w bok, poniewa偶 nale偶a艂o si臋 liczy膰 z mo偶liwo艣ci膮 nag艂ego wezbrania wody. Jak tylko dotarli艣my na szczyt pierwszego wzg贸rza, zatrzymali艣my si臋 i rozbili艣my namiot; nie mia艂em najmniejszej ochoty robi膰 tego p贸藕niej w strugach deszczu. Ledwo z tym sko艅czyli艣my, zerwa艂 si臋 gwa艂towny wiatr, chwil臋 potem za艣 lun膮艂 deszcz wymieszany z gradem. Powiedzia艂em ch艂opcu, 偶e przygotujemy posi艂ek po burzy, po czym wpe艂z艂em do 艣piwora i le偶a艂em B贸g wie jak d艂ugo, zastanawiaj膮c si臋, czy namiot wytrzyma nap贸r nawa艂nicy. Nigdy do tej pory nie s艂ysza艂em tak zawodz膮cego wiatru, ale w ko艅cu ucich艂, a ja zasn膮艂em, uko艂ysany szumem deszczu uderzaj膮cego o brezent.

Kiedy si臋 obudzi艂em, ju偶 nie pada艂o, wok贸艂 panowa艂a nadzwyczajna cisza, a powietrze mia艂o 贸w 艣wie偶y, rze艣ki zapach jak zwykle po burzy. Wsta艂em i stwierdzi艂em, 偶e ch艂opiec znik艂.

Zawo艂a艂em par臋 razy, lecz nie odpowiedzia艂. Po kilku minutach poszukiwa艅 doszed艂em do wniosku, i偶 najprawdopodobniej zacz膮艂 przygotowania do kolacji, stwierdzi艂, 偶e zgubi艂 co艣, co by艂o mu niezb臋dnie potrzebne, i postanowi艂 cofn膮膰 si臋 tras膮, kt贸r膮 pokonali艣my, w nadziei odnalezienia zguby. Natychmiast chwyci艂em latark臋 i lekk膮 strzelb臋 (nie pytajcie dlaczego; na swoje usprawiedliwienie mog臋 powiedzie膰 tylko tyle, 偶e mi si臋 spieszy艂o) i wyruszy艂em na poszukiwania ch艂opca. S艂o艅ce wisia艂o nisko na niebie, ale do zachodu zosta艂o jeszcze troch臋 czasu.

Po dziesi臋ciu minutach szybkiego marszu dotar艂em do rzeki. Ch艂opiec sta艂 po pas w wodzie i szorowa艂 si臋 piaskiem. Zawo艂a艂em do niego, on za艣 odpowiedzia艂 pozornie beztrosko, lecz ja wyczu艂em w jego g艂osie co艣 jakby za偶enowanie. Zapyta艂em, dlaczego oddali艂 si臋 bez uprzedzenia, a on wyja艣ni艂, 偶e po prostu chcia艂 wzi膮膰 k膮piel i przy okazji przynie艣膰 wod臋, poniewa偶 to, co mieli艣my w obozie, by艂o niewystarczaj膮ce do ugotowania posi艂ku. Ja spa艂em, wi臋c wy艣lizgn膮艂 si臋 najciszej jak potrafi艂, 偶eby mnie nie obudzi膰. Jego wyja艣nienia brzmia艂y ca艂kiem przekonuj膮co i do dzisiaj nie mam 偶adnych dowod贸w na to, 偶e powiedzia艂 nieprawd臋, lecz w g艂臋bi duszy jestem pewien, 偶e k艂amie i 偶e podczas mojego snu w obozie by艂 kto艣 trzeci, a mianowicie kobieta. Wida膰 to po jego zachowaniu i s艂ycha膰 w tym, co m贸wi. W zagadkowy spos贸b ulotni艂o si臋 tak偶e jakie艣 dwadzie艣cia funt贸w w臋dzonego mi臋sa; cho膰 w gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko temu, by dokarmia膰 jego ukochan膮, to by艂oby dobrze, 偶eby zdawa艂 sobie spraw臋, i偶 nie powinien dysponowa膰 cudz膮, czyli moj膮, w艂asno艣ci膮. Zamierzam przeprowadzi膰 z nim powa偶n膮 rozmow臋 na ten temat.

Tymczasem, po trwaj膮cym jakie艣 pi臋膰 minut przes艂uchaniu, kt贸re do niczego nas nie doprowadzi艂o, ruszyli艣my w drog臋 powrotn膮 do obozu. Ch艂opiec ni贸s艂 kocio艂ek wype艂niony po brzegi wod膮. S艂o艅ce ju偶 zasz艂o, lecz by艂o jeszcze w miar臋 widno. Kiedy lada chwila naszym oczom mia艂 ukaza膰 si臋 namiot, us艂ysza艂em przera藕liwy ryk mu艂a; tak w艂a艣nie m贸g艂by krzycze膰 silny, pot臋偶ny m臋偶czyzna obdzierany 偶ywcem ze sk贸ry.

Pobieg艂em w kierunku, sk膮d dochodzi艂 ten mro偶膮cy krew w 偶y艂ach d藕wi臋k, ch艂opiec natomiast (bardzo rozs膮dnie) uda艂 si臋 do namiotu po sztucer. O ile mog艂em si臋 zorientowa膰, ha艂as dobiega艂 zza k臋py krzew贸w rosn膮cych u podn贸偶a pag贸rka. Zamiast okr膮偶y膰 g臋stwin臋, co bez w膮tpienia powinienem by艂 uczyni膰, z trzaskiem i 艂oskotem przedar艂em si臋 przez ni膮, by stan膮膰 oko w oko z najbardziej odra偶aj膮cym zwierz臋ciem, jakie kiedykolwiek widzia艂em, stworzeniem b臋d膮cym po艂膮czeniem hieny, nied藕wiedzia, ma艂py i cz艂owieka, obdarzonym kr贸tkim pyskiem o wyj膮tkowo pot臋偶nych szcz臋kach oraz ludzkimi oczami wpatruj膮cymi si臋 we mnie okrutnym, g艂upim, morderczym spojrzeniem pijanego w sztok zwyrodnialca wymachuj膮cego na o艣lep st艂uczon膮 butelk膮. Istota mia艂a pot臋偶ne, wysoko sklepione barki, przednie 艂apy grubo艣ci dw贸ch m臋skich ud ka偶de, zako艅czone kr贸tkimi paluchami o pazurach jak dziesi臋ciocent贸wki. Bi艂 od niego smr贸d brudu i gnij膮cego mi臋sa.

Strzeli艂em trzy razy, nie podnosz膮c broni do ramienia; potw贸r odwr贸ci艂 si臋 i pogna艂 przez zaro艣la ogromnymi ma艂pimi susami. Znikn膮艂, zanim ch艂opiec nadbieg艂 ze sztucerem. By艂em pewien, 偶e go trafi艂em, i to wi臋cej ni偶 raz, nie mam jednak poj臋cia, ile szk贸d mog艂y narobi膰 pociski tak ma艂ego kalibru. Obawiam si臋, 偶e niewiele.

M贸j „Przewodnik po faunie Sainte Anne” nie pozostawia najmniejszych w膮tpliwo艣ci co do tego, kim by艂 nieproszony go艣膰: nied藕wied藕 trupojad (co ciekawe, ch艂opiec zna go pod identyczn膮 nazw膮). Wed艂ug „Przewodnika” zwierz臋 to jest padlino偶erc膮, cho膰 jeden ust臋p z opisu nie pozostawia najmniejszych w膮tpliwo艣ci co do tego, i偶 potw贸r 贸w nie waha si臋 atakowa膰 偶ywych zwierz膮t:

...sw膮 nazw臋 upodobaniu do rozkopywania 艣wie偶ych grob贸w i po偶erania zw艂ok, chyba 偶e spoczywaj膮 w solidnej metalowej trumnie. Doskonale radzi sobie z kopaniem i jest w stanie porusza膰 nawet ci臋偶kie g艂azy, 偶eby dosta膰 si臋 do zw艂ok. Zaskoczony, zazwyczaj ucieka, cz臋sto unosz膮c zdobycz pod przedni膮 艂ap膮. Niekiedy zakrada si臋 na farmy, gdzie niedawno dokonywano uboju, i wtedy mo偶e zaatakowa膰 byd艂o lub owce.

Musia艂em dobi膰 mu艂a (jednego z siwych), poniewa偶 i tak by nie prze偶y艂. Jego 艂adunek rozdzielili艣my mi臋dzy dwa pozosta艂e; od tej pory na zmian臋 b臋dziemy ich pilnowa膰 ze sztucerem gotowym do strza艂u.

***

15 kwietnia. Jeste艣my ju偶 wysoko w g贸rach. 呕adnych nowych nieszcz臋艣膰, ale i 偶adnych odkry膰. Opr贸cz zranionego nied藕wiedzia trupojada (od pierwszego spotkania widzieli艣my go ju偶 dwa razy) pod膮偶a za nami tak偶e tygrys. Godzin臋 lub dwie po p贸艂nocy zaczyna przera藕liwie rycze膰; ch艂opiec jest pewien, 偶e za ka偶dym razem to ten sam osobnik. Dzie艅 po ataku na mu艂a (13 kwietnia) wr贸ci艂em po naszych 艣ladach w nadziei, 偶e zaskocz臋 nied藕wiedzia przy padlinie. Sp贸藕ni艂em si臋; martwy mu艂 zosta艂 rozszarpany na kawa艂ki i po偶arty niemal w ca艂o艣ci - zosta艂y tylko kopyta i najwi臋ksze ko艣ci. Na ziemi doko艂a ujrza艂em mn贸stwo rozmaitych 艣lad贸w; najmniejsze z nich mog艂y pozostawi膰 ludzkie dzieci, ale nie jestem tego pewien. Nigdzie natomiast nie zauwa偶y艂em dziewczyny, kt贸ra (nie ulega to dla mnie w膮tpliwo艣ci) odwiedzi艂a ch艂opca, a on milczy na ten temat.

***

16 kwietnia. Utracili艣my jednego z towarzysz膮cych nam w艂贸cz臋g贸w, w艂膮czaj膮c go w sk艂ad ekspedycji. Ch艂opiec zdo艂a艂 zwabi膰 kota do obozu i cz臋艣ciowo ob艂askawi膰 dzi臋ki skrawkom mi臋sa oraz ma艂ym rybkom, kt贸re nadzwyczaj sprawnie chwyta r臋kami. Co prawda kot jeszcze nie pozwala mi si臋 dotkn膮膰, nie mia艂bym jednak nic przeciwko temu, gdyby艣my r贸wnie 艂atwo poradzili sobie z tygrysem.

Rozmowa z ch艂opcem:

Ja: Twierdzisz, 偶e przebywaj膮c z matk膮 dalej ni偶 nigdzie, wielokrotnie spotyka艂e艣 偶ywych tubylc贸w. Czy s膮dzisz, 偶e je艣li natrafimy na jakich艣, poka偶膮 si臋 nam, czy raczej uciekn膮?

V.R.T.: Oni si臋 boj膮.

Ja: Nas?

V.R.T.: (milczy)

Ja: Czy dlatego, 偶e osadnicy zabili tak wielu z nich?

V.R.T. (bardzo szybko): Wolni Ludzie s膮 dobrzy... kradn膮 tylko wtedy, kiedy inni maj膮 wszystkiego pod dostatkiem... chc膮 pracowa膰... mog膮 pilnowa膰 byd艂a... odnajdywa膰 konie... odstrasza膰 lisy...

Ja: Chyba wiesz, 偶e nie zamierzam do nich strzela膰, prawda? Chcia艂bym tylko zada膰 im troch臋 pyta艅, pozna膰 ich. Czyta艂e艣 przecie偶 „Wst臋p do antropologii kulturowej” Millera; nie zauwa偶y艂e艣, 偶e antropolodzy nigdy nie czyni膮 krzywdy ludziom, kt贸rych badaj膮?

V.R.T.: (wpatruje si臋 we mnie w milczeniu)

Ja: A mo偶e s膮dzisz, 偶e Wolni Ludzie boj膮 si臋 nas, poniewa偶 poluj臋 na zwierz臋ta, kt贸rych mi臋so p贸藕niej jemy? To wcale nie oznacza, 偶e polowa艂bym r贸wnie偶 na nich.

V.R.T.: Zostawia pan mi臋so na ziemi. Gdyby wiesza艂 je pan na ga艂臋ziach, Wolni Ludzie i Dzieci Mroku mogliby wspi膮膰 si臋 po nie, ale pan zostawia je na ziemi i teraz id膮 za nami nied藕wied藕 trupojad i tygrys.

Ja: A wi臋c o to chodzi? Je艣li zostanie nam troch臋 mi臋sa i znajdziemy jaki艣 sznurek, czy wejdziesz na drzewo i zawiesisz je dla nich?

V.R.T.: Tak. Doktorze Marsch...

Ja: O co chodzi?

V.R.T.: My艣li pan, 偶e kiedy艣 zostan臋 antropologiem?

Ja: C贸偶, jeste艣 inteligentnym m艂odym cz艂owiekiem, ale musia艂by艣 si臋 du偶o uczy膰, najlepiej w college'u. Ile masz lat?

V.R.T.: Szesna艣cie. S艂ysza艂em o college'ach.

Ja: Wygl膮dasz na starszego. Masz na my艣li ziemskie lata?

V.R.T.: Nie, lata Sainte Anne. S膮 d艂u偶sze, a poza tym my, Wolni Ludzie, szybko dorastamy. Gdybym zechcia艂, m贸g艂bym wygl膮da膰 na jeszcze starszego, ale nie chcia艂em za bardzo zmienia膰 si臋 od chwili, kiedy zobaczy艂 mnie pan po raz pierwszy i wynaj膮艂 nasz膮 艂贸dk臋. Tak naprawd臋 to pewnie wcale pan nie uwa偶a, 偶e m贸g艂bym p贸j艣膰 do college'u?

Ja: Nie powiedzia艂em, 偶e m贸g艂by艣 tam p贸j艣膰 od razu. Podejrzewam, 偶e twoje dotychczasowe wykszta艂cenie pozostawia sporo do 偶yczenia, wi臋c najpierw musia艂by艣 si臋 d艂ugo uczy膰 i przyswoi膰 sobie przynajmniej podstawy jakiego艣 j臋zyka obcego... Ach! Ca艂kiem zapomnia艂em, 偶e m贸wisz troch臋 po francusku.

V.R.T.: Owszem, znam francuski. Czy chodzi g艂贸wnie o czytanie?

Ja: (kiwam g艂ow膮) Tak, g艂贸wnie o czytanie.

V.R.T.: Wiem, 偶e uwa偶a mnie pan za prostaka, bo dziwnie m贸wi臋, ale tak nauczy艂 mnie ojciec, 偶eby ludzie dawali mi pieni膮dze. Potrafi臋 m贸wi膰, jak zechc臋. Nie wierzy mi pan, prawda?

Ja: Teraz m贸wisz bardzo dobrze. Przypuszczam, 偶e wzorujesz si臋 na mnie?

V.R.T.: Owszem, na艣laduj臋 pana. A teraz prosz臋 pos艂ucha膰: zna pan doktora Hagsmitha? Jego te偶 potrafi臋 na艣ladowa膰. „To fa艂szerstwo, doktorze Marsch. Wszystko jest fa艂szerstwem. Opowiem panu pewn膮 histori臋: dawno temu, w okresie d艂ugiego snu, kiedy szamanem by艂 W臋druj膮cy po 艢cie偶kach, 偶y艂a dziewczyna o imieniu Trzy Twarze. Kolorow膮 kred膮 namalowa艂a sobie po jednej twarzy na ka偶dej piersi; lewa m贸wi艂a NIE, prawa TAK. Spotka艂a kiedy艣 poganiacza byd艂a, kt贸ry od razu j膮 pokocha艂, ona za艣 pokaza艂a mu praw膮 pier艣. Sp臋dzili razem ca艂膮 noc w niezg艂臋bionej ciemno艣ci, kt贸ra roztacza si臋 dalej ni偶 nigdzie, on poprosi艂 j膮 potem, 偶eby posz艂a z nim i zamieszka艂a w jego domu, a ona si臋 zgodzi艂a i obieca艂a, 偶e nauczy si臋 gotowa膰, sprz膮ta膰 i robi膰 wszystko, co robi膮 kobiety. Jednak kiedy s艂o艅ce wzesz艂o, on wci膮偶 spa艂, kiedy za艣 si臋 obudzi艂, ona by艂a ju偶 po k膮pieli w rzece i mia艂a tylko jedn膮, prawdziw膮 twarz. Przypomnia艂 jej o obietnicach czynionych w ciemno艣ci, ona jednak tylko patrzy艂a na niego w milczeniu, a kiedy spr贸bowa艂 j膮 obj膮膰, odwr贸ci艂a si臋 i uciek艂a”.

Ja: Bardzo interesuj膮ca opowie艣膰, doktorze Hagsmith. Czy to ju偶 koniec?

V.R.T.: „Nie. Kiedy poganiacz byd艂a zacz膮艂 si臋 ubiera膰, spostrzeg艂, 偶e teraz on ma na piersi podobizny dw贸ch twarzy: m贸wi膮c膮 TAK na lewej, NIE na prawej. Ukry艂 je pod koszul膮, pojecha艂 do L膮dowiska Francuz贸w, gdzie mieszka艂 cz艂owiek zajmuj膮cy si臋 tatua偶em, i kaza艂 mu uwieczni膰 oba rysunki za pomoc膮 ig艂y i kolorowego tuszu. Ludzie powiadaj膮, 偶e po 艣mierci poganiacza przedsi臋biorca zdar艂 sk贸r臋 z jego klatki piersiowej, wyprawi艂, zwin膮艂 w rulon, zapakowa艂 w pergamin, przewi膮za艂 czarn膮 wst膮偶k膮 i schowa艂 do szuflady swego biurka, dzi臋ki czemu dwie twarze Trzech Twarzy zosta艂y zachowane, ale prosz臋 mnie nie pyta膰, czy to prawda”.

***

21 kwietnia. Napi臋cie zwi膮zane z konieczno艣ci膮 pe艂nienia nocnej warty przy mu艂ach staje si臋 nie do wytrzymania. Tej nocy zamierzam zabi膰 przynajmniej jednego z drapie偶c贸w, kt贸rzy pod膮偶aj膮 za nami od dziesi臋ciu dni. Postrzeli艂em skoczka, 艂ami膮c mu tyln膮 nog臋, i uwi膮za艂em na polanie. Pisz臋 te s艂owa, siedz膮c na drzewie jakie艣 trzydzie艣ci st贸p nad ziemi膮, ze sztucerem i notesem do towarzystwa. Niebo jest bezchmurne, Sainte Croix 艣wieci niczym ogromna b艂臋kitna latarnia.

Dwie godziny p贸藕niej. Nic, je艣li nie liczy膰 ma艂ego fenka. Najgorsze jest to, 偶e wiem z ca艂kowit膮 pewno艣ci膮 (je艣li chcecie, mo偶ecie nazwa膰 to telepati膮 albo czym艣 w tym rodzaju), 偶e kiedy ja siedz臋 tu na drzewie, ch艂opiec, zamiast pilnowa膰 mu艂贸w, zabawia si臋 z t膮 sam膮 dziewczyn膮, kt贸ra ju偶 raz go odwiedzi艂a. Dziewczyna jest aborygenk膮. Wcze艣niej tylko to podejrzewa艂em, teraz wiem na pewno. Nieprzypadkowo opowiedzia艂 mi histori臋 o Trzech Twarzach, a poza tym kto inny m贸g艂by samotnie prze偶y膰 w tej zakazanej okolicy? Gdyby tylko jej powiedzia艂, 偶e nie zrobi臋 jej krzywdy, wyprawa zako艅czy艂aby si臋 sukcesem, ja za艣 sta艂bym si臋 s艂awny. Zszed艂bym, 偶eby ich przy艂apa膰 razem, ale czuj臋 wo艅 nied藕wiedzia trupojada. Musi by膰 gdzie艣 blisko. Przypuszczam, 偶e si臋 sczepi膮; zd膮偶y艂em zauwa偶y膰, 偶e ch艂opiec nie jest obrzezany. Je艣li zastan臋 ich tak po powrocie, chyba zastrzel臋 oboje.

***

P贸藕niej. Przyby艂 nowy wi臋zie艅. Umieszczono go chyba jakie艣 pi臋膰 cel ode mnie. Podejrzewam, i偶 jego zjawienie si臋 uchroni艂o mnie przed ob艂臋dem, cho膰 wcale nie wiem, czy powinienem by膰 mu wdzi臋czny; b膮d藕 co b膮d藕, normalno艣膰 stanowi punkt odniesienia wykorzystywany wy艂膮cznie przy ocenianiu rezultat贸w ludzkiej dzia艂alno艣ci, je艣li za艣 pr贸by trzymania si臋 tego wzorca prowadz膮 wy艂膮cznie do nieszcz臋艣膰, zniszcze艅, rozpaczy, n臋dzy, g艂odu i rozpadu, umys艂 ma wszelkie powody, by poszuka膰 sobie innego idea艂u. Teraz ju偶 wiem, i偶 ucieczka w szale艅stwo jest stuprocentowo rozs膮dnym uczynkiem; to szale艅stwo, kt贸rego nauczono nas si臋 l臋ka膰, polega na reagowaniu w spos贸b naturalny i instynktowny, nie za艣 sztuczny i wyuczony. Szaleniec wygaduje bzdury, poniewa偶, tak jak ptak albo kot, jest zbyt rozs膮dny, 偶eby m贸wi膰 do rzeczy.

Nowy wi臋zie艅 jest oty艂ym m臋偶czyzn膮 w 艣rednim wieku, przypuszczalnie jednym z tych, kt贸rzy pracuj膮 dla innych. 艢wieca si臋 wypali艂a, a ja siedzia艂em z g艂ow膮 na kolanach, kiedy zza drzwi - w judaszach nie ma d藕wi臋koszczelnego i kuloodpornego szk艂a, jak w celach na wy偶szych poziomach, tylko druciana siatka - dotar艂 niewyra藕ny odg艂os. Pomy艣la艂em, 偶e to stra偶nik z jedzeniem, i ukl膮k艂em przy szczelinie w drzwiach. Tym razem ujrza艂em nie jednego, lecz dw贸ch stra偶nik贸w: tego co zawsze, z latark膮, oraz umundurowanego, przypuszczalnie 偶o艂nierza. Prowadzili mi臋dzy sob膮 przestraszonego grubasa, tak 艣miertelnie bladego, 偶e a偶 parskn膮艂em 艣miechem, co chyba jeszcze bardziej go przerazi艂o. Ze wzgl臋du na niewielkie rozmiary judasza mog艂em przycisn膮膰 do otworu albo oko, albo usta; czyni艂em to na zmian臋, wykrzykuj膮c, kiedy mija艂 moj膮 cel臋: „Co zrobi艂e艣? Powiedz, co zrobi艂e艣?”, on za艣 wyszlocha艂: „Nic! Nic!”, co rozbawi艂o mnie jeszcze bardziej, nie tylko ze wzgl臋du na niego, ale przede wszystkim ze wzgl臋du na mnie, poniewa偶 oto znowu mog艂em m贸wi膰, a poza tym wiedzia艂em, 偶e nic go nie 艂膮czy ze mn膮, uniwersytetem, domem z pokojami do wynaj臋cia, Cave Canem ani zakurzonym sklepem, w kt贸rym kupi艂em zagadkowe metalowe urz膮dzenie, 偶e jest po prostu oty艂ym wystraszonym cz艂owiekiem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia i 偶e od tej pory b臋dzie moim s膮siadem, ale nikim wi臋cej.

***

Znowu mnie przes艂uchiwano, ale nie tak jak do tej pory. Odnios艂em wra偶enie, 偶e rozmowa odbywa si臋 w innej atmosferze, cho膰 trudno by艂oby mi powiedzie膰, na czym konkretnie polega r贸偶nica. Zacz膮艂 jak zwykle, od straszenia, ale szybko zmieni艂 ton na przyjazny, po raz pierwszy od wielu tygodni pocz臋stowa艂 mnie papierosem, a nawet posun膮艂 si臋 do tego, 偶e zadeklamowa艂 kr贸tki wierszyk wy艣miewaj膮cy stopnie naukowe, co w jego przypadku oznacza艂o wr臋cz nieprawdopodobne rozlu藕nienie obyczaj贸w. Postanowi艂em skorzysta膰 ze sposobno艣ci i poprosi艂em o jeszcze jednego papierosa; ku memu zdumieniu dosta艂em go, potem za艣, zamiast kolejnych pyta艅, wys艂ucha艂em d艂ugiego wyk艂adu na temat doskona艂o艣ci rz膮du sprawuj膮cego w艂adz臋 na Sainte Anne, zupe艂nie jakbym mia艂 zamiar ubiega膰 si臋 o obywatelstwo. Nast臋pny wyk艂ad, znacznie kr贸tszy, zwraca艂 moj膮 uwag臋 na fakt, 偶e nie zosta艂em poddany torturom ani nie zaaplikowano mi 艣rodk贸w psychotropowych, co jest prawd膮. Wed艂ug mego rozm贸wcy powinienem to zawdzi臋cza膰 szlachetno艣ci i humanizmowi w艂a艣ciwym wszystkim przygarbionym mieszka艅com Sainte Croix obdarzonym spiczastymi podbr贸dkami, ja jednak uwa偶am, i偶 prawdziw膮 przyczyn膮 jest ich arogancja oraz prze艣wiadczenie, 偶e nie potrzebuja ucieka膰 si臋 do takich metod, poniewa偶 je艣li zechc膮, z艂ami膮 ka偶dego i bez ich stosowania.

Przy okazji powiedzia艂 co艣, co mnie autentycznie zainteresowa艂o: 偶e pewien lekarz, z kt贸rego us艂ug cz臋sto korzystaj膮, m贸g艂by w ci膮gu paru minut wydoby膰 ze mnie wszystko, co wiem. Bez w膮tpienia interesowa艂a go moja reakcja na t臋 uwag臋, kt贸ra mog艂a oznacza膰, 偶e przestali si臋 mn膮 interesowa膰 (by艂o to jednak raczej ma艂o prawdopodobne cho膰by z tego wzgl臋du, 偶e w trakcie rozmowy co jaki艣 czas pada艂y mniej lub bardziej zawoalowane pytania) albo 偶e ju偶 zdobyli interesuj膮ce ich informacje z innego 藕r贸d艂a (co jednak wydaje si臋 jeszcze mniej realne dlatego, 偶e takie informacje po prostu nie istniej膮). Najbardziej wiarygodne wydaje mi si臋 wyt艂umaczenie, 偶e z jakiego艣 powodu utracili kontakt z tym lekarzem, a poniewa偶 wydawa艂o mi si臋 (nie jestem ju偶 pewien, czy dzi臋ki sz贸stemu zmys艂owi, czy skojarzeniu z czym艣, co wcze艣niej us艂ysza艂em), i偶 wiem, o kogo chodzi, odpar艂em, 偶e to wielka szkoda, 偶e nie zastosowali 艣rodk贸w psychotropowych, skoro mogli to uczyni膰, poniewa偶 w ten spos贸b jednoznacznie dowi贸d艂bym swojej niewinno艣ci, ale - doda艂em - nie w膮tpi臋, i偶 niebawem znajd膮 fachowca r贸wnie wysokiej klasy.

- Nie, to niemo偶liwe. On by艂 jedyny w swoim rodzaju, prawdziwy artysta. Oczywi艣cie, w ko艅cu kogo艣 znajdziemy, ale je艣li chcemy mie膰 kogo艣 cho膰by w po艂owie tak dobrego, musimy pos艂a膰 po niego do stolicy.

- Znam kogo艣, kto m贸g艂by wam pom贸c. To w艂a艣ciciel przybytku zwanego Maison du Chien. Za godziw膮 zap艂at臋 jest got贸w zrobi膰 wszystko, a do tego jest doskona艂ym fachowcem.

Jego spojrzenie wystarczy艂o mi za odpowied藕. A wi臋c w艂a艣ciciel burdelu nie 偶yje.

M贸g艂bym mu powiedzie膰 - cho膰 i tak by mi nie uwierzy艂 - 偶e gdyby zatrudni艂 syna zmar艂ego, w gruncie rzeczy mia艂by do czynienia z tym samym cz艂owiekiem... ale m艂ody najprawdopodobniej zosta艂 ju偶 aresztowany i kto wie, mo偶e nawet przebywa w tym samym budynku co ja. Jego ciotka (biologicznie jest jego c贸rk膮, lecz dla unikni臋cia nieporozumie艅 wol臋 stosowa膰 te same okre艣lenia co rodzina) zapewne usi艂uje doprowadzi膰 do jego uwolnienia.

A mo偶e (przysz艂o mi to do g艂owy po raz pierwszy) mnie tak偶e stara si臋 wyci膮gn膮膰 z zamkni臋cia; jest osob膮 obdarzon膮 inteligencj膮 i fascynuj膮cym umys艂em, i cz臋sto prowadzili艣my d艂ugie rozmowy, zazwyczaj maj膮c za publiczno艣膰 jedn膮 z jej „dziewcz膮t”. Gdzie jeste艣 teraz, tante Jeannine? Czy wiesz chocia偶, 偶e mnie zatrzymali?

Wierzy艂a (cho膰 nie chcia艂a si臋 do tego przyzna膰), i偶 aborygeni z Sainte Anne wch艂on臋li i zast膮pili homo sapiens - tak g艂osi hipoteza Veila, a Veil to w艂a艣nie ona. Teori膮 t膮 pos艂ugiwano si臋 od lat w celu zdyskredytowania innych nieortodoksyjnych hipotez dotycz膮cych zagadkowego znikni臋cia tubylczej ludno艣ci planety. Je艣li jednak jest, jak uwa偶asz, tante Jeannine, to kim s膮 Wolni Ludzie? Konserwatystami, kt贸rzy nie chcieli zarzuci膰 dawnego stylu 偶ycia? Wbrew temu, co kiedy艣 my艣la艂em, problem nie polega na tym, w jakim stopniu my艣li Dzieci Mroku wp艂ywaj膮 na rzeczywisto艣膰, lecz na tym, w jaki spos贸b my kszta艂tujemy j膮 naszymi my艣lami. Podczas pobytu w g贸rach chyba sto razy przeczyta艂em zapis rozmowy z pani膮 Blount i chyba przejrza艂em tajemnic臋 Wolnych Ludzi. Nazw臋 moje odkrycie postpostulatem Lieva; to ja jestem Liev i stanowczo za p贸藕no dokona艂em swego odkrycia.

***

Nowy wi臋zie艅 zacz膮艂 m贸wi膰. Pyta g艂o艣no, czy kto艣 jest w s膮siednich celach, a je艣li tak, to jak si臋 nazywa, i kiedy przynios膮 co艣 do jedzenia, i czy mo偶na dosta膰 po艣ciel, i o setki innych rzeczy. Oczywi艣cie nikt mu nie odpowiada, poniewa偶 ka偶dego, kogo przy艂api膮 na rozmowie, czeka bicie. Kiedy nabra艂em pewno艣ci, 偶e stra偶nik jest daleko, uprzedzi艂em go o tym. Natychmiast umilk艂, by po d艂ugim czasie zapyta膰 - w swoim mniemaniu - przyciszonym g艂osem:

- Kim jest ten szaleniec, kt贸ry 艣mia艂 si臋 ze mnie, kiedy mnie prowadzili?

Jednak stra偶nik zd膮偶y艂 ju偶 wr贸ci膰 i grubas piszcza艂 jak kr贸lik, gdy chwil臋 potem wyci膮gali go z celi, 偶eby wymierzy膰 ch艂ost臋. Biedaczysko.

***

Niewiarygodne! Nigdy nie zgadniecie, gdzie jestem! Dalej, prosz臋... Mo偶ecie pr贸bowa膰, ile chcecie!

Wiem, 偶e to dziecinada, ale czuj臋 si臋 jak dziecko, wi臋c niech tam. Ot贸偶 wr贸ci艂em do poprzedniej celi numer 143, nad ziemi膮, z materacem i kocem, i dziennym 艣wiat艂em s膮cz膮cym si臋 przez okno. C贸偶 z tego, 偶e nie ma szyby i nocami z zewn膮trz wdziera si臋 ch艂贸d. I tak czuj臋 si臋 jak w pa艂acu.

Mniej wi臋cej godzin臋 po moim powrocie Czterdzie艣ci siedem zacz膮艂 stuka膰 w rur臋. Dotar艂y do niego plotki o tym, 偶e wr贸ci艂em, wi臋c przesy艂a pozdrowienia. Twierdzi, 偶e przez ca艂y czas moja cela by艂a pusta. Co prawda straci艂em ko艣膰 z zupy, ale odpowiedzia艂em, stukaj膮c w rur臋 palcami. M贸j s膮siad natychmiast zorientowa艂 si臋, 偶e jestem w domu, i zacz膮艂 skroba膰 艣cian臋 tak samo jak dawniej; wci膮偶 nie nauczy艂 si臋 szyfru albo u偶ywa innego, kt贸rego nie potrafi臋 odczyta膰. Odg艂osy, jakie do mnie dochodz膮, s膮 tak zr贸偶nicowane, i偶 chwilami wydaje mi si臋, 偶e stara si臋 w ten spos贸b wydawa膰 artyku艂owane d藕wi臋ki.

***

Nazajutrz. Czy偶by zamierzali mnie wypu艣ci膰? Dosta艂em najlepszy posi艂ek od chwili, kiedy mnie aresztowano: g臋st膮 zup臋 fasolow膮 z kawa艂kami prawdziwej wieprzowiny, herbat臋 z cukrem i cytryn膮, dzi艣 rano za艣 do tego samego cynowego kubka nalali mi mleka z pokruszonym chlebem. Zaraz potem, wraz z pi臋cioma wi臋藕niami, zosta艂em zaprowadzony pod prysznic, nast臋pnie za艣 w艂osy, brod臋 i krocze posypano mi proszkiem owadob贸jczym. Mam te偶 nowy koc, prawie zupe艂nie czysty i o niebo lepszy od poprzedniego. Pisz臋 te s艂owa, narzuciwszy go na ramiona - nie dlatego 偶e jest mi zimno, ale by czu膰 jego dotyk.

***

Kolejne przes艂uchanie. Prowadzi艂 je nie Constant, lecz zupe艂nie nowy cz艂owiek, kt贸ry przedstawi艂 mi si臋 jako Mr Jabez. Stosunkowo m艂ody, w porz膮dnym cywilnym ubraniu. Pocz臋stowa艂 mnie papierosem i powiedzia艂, 偶e rozmawiaj膮c ze mn膮, ryzykuje zara偶enie tyfusem - szkoda, 偶e nie widzia艂 mnie przed k膮piel膮. Zapyta艂em, czy m贸g艂bym dosta膰 jeszcze jeden koc i troch臋 wi臋cej papieru, a on pokaza艂 mi kilka do艂膮czonych do akt kartek pokrytych moimi notatkami i przez jaki艣 czas narzeka艂 na prac臋, jakiej wymaga ich odczytanie i przepisanie. Poniewa偶 wiedzia艂em, 偶e nie ma tam nic, co by mi mog艂o zaszkodzi膰, zaproponowa艂em, 偶eby po prostu wykona艂 fotokopie i przes艂a艂 je komu艣 wy偶szemu rang膮; nie wydaje mi si臋 jednak, 偶ebym powinien pozwoli膰 im zabra膰 to, co pisa艂em ostatnio, popu艣ci艂em bowiem wodze wyobra藕ni i fantazjowa艂em na temat rodzic贸w i Ziemi (prawd臋 powiedziawszy, nosi艂em si臋 nawet z zamiarem napisania powie艣ci, bo przecie偶 wiele dziel literackich powsta艂o w艂a艣nie w wi臋zieniu), a to tylko niepotrzebnie zagmatwa艂oby moj膮 spraw臋. Przy pierwszej nadarzaj膮cej si臋 okazji zniszcz臋 te kartki.

***

P贸艂noc, mo偶e troch臋 p贸藕niej. Na szcz臋艣cie zostawili mi 艣wiece i zapa艂ki, bo nie m贸g艂bym teraz pisa膰. Kr贸tko po tym, jak zasn膮艂em, przyszed艂 stra偶nik, potrz膮sn膮艂 mnie za rami臋 i powiedzia艂, 偶e mnie „wzywaj膮”. W pierwszej chwili pomy艣la艂em, 偶e mam umrze膰, lecz u艣miech stra偶nika 艣wiadczy艂 o tym, i偶 chodzi o co艣 innego - przypuszczalnie o jakie艣 na p贸艂 zabawne upokorzenie w rodzaju ogolenia g艂owy.

Zaprowadzi艂 mnie do pomieszczenia obok cel, wepchn膮艂 do 艣rodka, a tam czeka艂a na mnie Celestine Etienne, dziewczyna z domu madame Duclose. Na zewn膮trz jest chyba pe艂nia lata, poniewa偶 by艂a ubrana jak do ko艣cio艂a w upalny letni wiecz贸r: r贸偶owa sukienka bez r臋kaw贸w, bia艂e r臋kawiczki i kapelusz. Wiem, 偶e dawniej wydawa艂a mi si臋 chuda jak bocian, teraz jednak prezentowa艂a si臋 ca艂kiem interesuj膮co, szczeg贸lnie z szeroko otwartymi ze strachu, fio艂kowob艂臋kitnymi oczami. Na m贸j widok wsta艂a z krzes艂a i powiedzia艂a:

- Och, doktorze! Jaki pan wychudzony...

W pokoju by艂o jedno krzes艂o, lampa bez wy艂膮cznika, 艣cienne lustro (co oznacza艂o, 偶e jeste艣my obserwowani z s膮siedniego pomieszczenia) oraz stare zdezelowane 艂贸偶ko z czystym prze艣cierad艂em naci膮gni臋tym na materac, kt贸rego chyba lepiej by艂o nie ogl膮da膰.

W drzwiach, o dziwo, znajdowa艂a si臋 zasuwka. Rozmawiali艣my o tym, co wydarzy艂o si臋 po moim aresztowaniu. Nazajutrz zjawi艂 si臋 cz艂owiek z biura skarbnika miejskiego i poleci艂 jej, by w najbli偶szy wtorek (a wi臋c w dzie艅, kiedy mia艂a mnie odwiedzi膰) punktualnie o 贸smej wieczorem zg艂osi艂a si臋 do Biura Przepustek. Post膮pi艂a zgodnie z poleceniem, ale po trzygodzinnym oczekiwaniu dowiedzia艂a si臋, 偶e urz膮d ju偶 nie pracuje i 偶e ma zjawi膰 si臋 ponownie za dwa tygodnie. Oczywi艣cie zorientowa艂a si臋 bez trudu, czemu to ma s艂u偶y膰, lecz ba艂a si臋 sprzeciwi膰.

Dopiero dzisiaj, ledwo zd膮偶y艂a usi膮艣膰 w poczekalni, pojawi艂 si臋 ten sam urz臋dnik, kt贸ry zawsze odprawia艂 jaz kwitkiem, i powiedzia艂, 偶e powinna raczej p贸j艣膰 prosto do cytadeli oraz 偶e nic nie wskazuje na to, by w daj膮cej si臋 przewidzie膰 przysz艂o艣ci musia艂a pokazywa膰 si臋 w tym biurze. Po drodze wst膮pi艂a do swego pokoju u madame Duclose, przebra艂a si臋, poperfumowa艂a i przysz艂a tutaj.

***

Tyle wystarczy. Pisa艂em to wszystko z ogromn膮 przyjemno艣ci膮, obserwowa艂em, jak pi贸ro pozostawia na papierze ci膮gn膮cy si臋 ca艂ymi tygodniami 艣lad, ale widok moich wcze艣niejszych notatek w teczce nowego 艣ledczego troch臋 mnie zaniepokoi艂. Jestem prawie pewien, 偶e stra偶nik zasn膮艂 na swoim stanowisku w korytarzu, wi臋c spal臋 te zapiski, strona po stronie, w p艂omieniu 艣wiecy.

Transkrypcja ko艅czy艂a si臋 w po艂owie strony, poni偶ej za艣 znajdowa艂a si臋 notatka z dok艂adne dat膮 i miejscem, gdzie skonfiskowano pami臋tnik wi臋藕nia.

***

Musicie mi wybaczy膰 niewyra藕ne pismo w tej notatce, a by膰 mo偶e i w kilku kolejnych. Wydarzy艂 si臋 absurdalny wypadek, o kt贸rym opowiem we w艂a艣ciwym czasie. Minionej nocy zabi艂em tygrysa i nied藕wiedzia trupojada - tego drugiego nad zw艂okami tygrysa. Tygrys zaatakowa艂 mnie w chwili, kiedy schodzi艂em z drzewa, na kt贸rym czeka艂em na niego przez ca艂膮 noc. Powinienem by艂 zosta膰 powa偶nie poturbowany, ale wyszed艂em z opresji zaledwie z kilkoma zadrapaniami od cierni, w kt贸re wpad艂em pchni臋ty przez atakuj膮ce zwierz臋.

Oficer od艂o偶y艂 notes w p艂贸ciennej ok艂adce, odszuka艂 szkolny zeszyt z informacj膮 o dzierzbie, przejrza艂 kilka pocz膮tkowych stron, skin膮艂 g艂ow膮, po czym wr贸ci艂 do lektury zawarto艣ci notesu.

23 kwietnia. Wr贸ci艂em do obozu po zastrzeleniu tygrysa i zasta艂em ch艂opca samego, je艣li nie liczy膰 kota, kt贸ry do niedawna szed艂 naszym 艣ladem. Ch艂opiec zdo艂a艂 zwabi膰 go na kolana i siedzia艂 - jak zwykle, kiedy nie zajmowa艂 si臋 gotowaniem - odwr贸cony plecami do ognia. Rzecz jasna by艂em bardzo podekscytowany przygod膮 z tygrysem i natychmiast zacz膮艂em j膮 relacjonowa膰; w pewnej chwili podszed艂em do niego i podnios艂em kota, aby pokaza膰, gdzie trafi艂y moje strza艂y, zwierz臋 za艣 wygi臋艂o kark pod nieprawdopodobnym k膮tem i zatopi艂o z臋by w mojej r臋ce. Jeszcze wczoraj, kiedy zastrzeli艂em nied藕wiedzia trupojada, rana nie dawa艂a mi si臋 we znaki, ale dzisiaj ju偶 mi dokucza. Posypa艂em j膮 艣rodkiem bakteriob贸jczym i za艂o偶y艂em opatrunek.

***

24 kwietnia. Z r臋k膮 wci膮偶 co艣 nie tak, co zreszt膮 wida膰 po charakterze pisma. Nie mam poj臋cia, co bym pocz膮艂 bez ch艂opca. Od pocz膮tku wyprawy zajmuje si臋 dos艂ownie wszystkim. Dzisiaj dyskutowali艣my o tym, czy powinni艣my zwin膮膰 ob贸z i pod膮偶y膰 dalej w g贸r臋 rzeki, lecz ostatecznie postanowili艣my zaczeka膰 do jutra. Tutaj przynajmniej ro艣nie drzewo, co zawsze przynosi szcz臋艣cie, i jest 艂agodne trawiaste zbocze, u podn贸偶a kt贸rego wartko p艂ynie rzeka o ch艂odnej, smacznej wodzie. Mamy te偶 pod dostatkiem mi臋sa ze skoczka, a solidny kawa艂 powiesili艣my na innym drzewie jakie艣 trzy kilometry st膮d, dla tych, kt贸rzy s膮 g艂odni. Wida膰 st膮d wyra藕nie, 偶e id膮c w g贸r臋 rzeki, dotrzemy do skalistego w膮wozu o wysokich, prawie pionowych 艣cianach.

***

25 kwietnia. Zwin臋li艣my ob贸z. Jak zwykle, ch艂opiec wykona艂 wi臋kszo艣膰 pracy. Czyta moje ksi膮偶ki i zadaje pytania; na niekt贸re nie potrafi臋 udzieli膰 wyczerpuj膮cej odpowiedzi.

***

26 kwietnia. Ch艂opiec nie 偶yje. Pochowa艂em go w miejscu, gdzie nikt go nie znajdzie, poniewa偶 patrz膮c na jego martw膮 twarz, doszed艂em do wniosku, 偶e ju偶 nikt nie powinien jej zobaczy膰. Oto jak do tego dosz艂o. Oko艂o po艂udnia prowadzili艣my mu艂y 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 wzd艂u偶 po艂udniowej kraw臋dzi w膮wozu, kt贸ry w tym miejscu ma oko艂o dwustu metr贸w g艂臋boko艣ci i jest do艣膰 w膮ski, tak 偶e woda p艂ynie 偶wawo g艂臋bokim kana艂em o dnie pokrytym rudawym piaskiem i pogruchotanymi kamieniami. Przypomina艂em mu, 偶e wed艂ug jego s艂贸w powinni艣my by膰 jeszcze daleko od 艣wi臋tej groty Wolnych Ludzi, on jednak odpar艂, i偶 tu r贸wnie偶 mog膮 by膰 podobne jaskinie, i zacz膮艂 myszkowa膰 w艣r贸d ska艂. Widzia艂em, jak spada: usi艂owa艂 chwyci膰 si臋 ska艂y, krzykn膮艂 przera藕liwie i run膮艂 w przepa艣膰. Pospiesznie sp臋ta艂em mu艂y, po czym wyruszy艂em na poszukiwania w nadziei, 偶e woda zamortyzowa艂a upadek i zdo艂a艂 wyp艂yn膮膰 na powierzchni臋. D艂ugo szed艂em wzd艂u偶 koryta rzeki, a偶 wreszcie dotar艂em do samotnego drzewa rosn膮cego nad sam膮 wod膮, z zanurzonymi w niej korzeniami. W艂a艣nie te korzenie zatrzyma艂y mego przyjaciela.

A teraz pozw贸lcie mi przyzna膰 si臋 do oszustwa. Daty na tej stronie i poprzedniej nie s膮 prawdziwe. Dzisiaj jest pierwszy czerwca. D艂ugo niczego nie zapisywa艂em, a偶 wreszcie dzi艣 wieczorem doszed艂em do wniosku, 偶e znowu zaczn臋 prowadzi膰 dziennik i opisz臋, co si臋 wydarzy艂o. Jak wida膰, moja r臋ka jeszcze nie wydobrza艂a; w膮tpi臋, czy kiedykolwiek odzyska pe艂n膮 sprawno艣膰, cho膰 na pierwszy rzut oka wygl膮da ca艂kiem normalnie. Znik艂a nawet blizna, mam jednak powa偶ne problemy z manipulowaniem przedmiotami.

Ukry艂em zw艂oki w jaskini w skalistej 艣cianie w膮wozu. My艣l臋, 偶e by艂by zadowolony, ja za艣 mam pewno艣膰, 偶e 偶aden nied藕wied藕 trupojad nie zdo艂a tam dotrze膰. Co prawda potrafi膮 przesuwa膰 nawet du偶e g艂azy, ale nie opanowa艂y umiej臋tno艣ci wspinaczki. Odnalezienie jaskini zaj臋艂o mi trzy dni; przez ten czas ch艂opiec by艂 przywi膮zany do grzbietu jednego z mu艂贸w. Zabi艂em kota i po艂o偶y艂em mu u st贸p.

Niezbyt dobrze idzie mi takie pisanie - nie chodzi o k艂opoty z r臋k膮, ale o problemy z przelewaniem my艣li na papier. Owszem, zapisywa艂em rozmowy i relacjonowa艂em rozmaite wydarzenia, lecz nie w艂asne my艣li. Jest w tym co艣 niezwyk艂ego, tym bardziej 偶e nie mam teraz z kim rozmawia膰 i 偶e nikt tego nie przeczyta.

Posuwamy si臋 naprz贸d (my, czyli dwa mu艂y i ja) znacznie wolniej ni偶 wtedy, kiedy by艂 z nami. Maszerujemy tylko przez trzy albo cztery godziny przed po艂udniem, cz臋sto si臋 zatrzymuj膮c: a to w przepi臋knym zak膮tku z drzewami i paprociami, a to przy skalnej 艣cianie, kt贸r膮 nale偶y zbada膰, poniewa偶 mo偶e w niej by膰 jaskinia, a to przy zakolu rzeki, 偶eby na艂apa膰 ryb. Od jego 艣mierci nie zastrzeli艂em 偶adnego zwierz臋cia. 呕ywi臋 si臋 rybami oraz rozmaitymi ma艂ymi stworzonkami; 艂api臋 je we wnyki uplecione z w艂osia, kt贸re wyczesa艂em mu艂om z ogon贸w. Kilkakrotnie kto艣 uprzedzi艂 mnie i zabra艂 zdobycz, ale nie mam mu tego za z艂e. Chyba wiem, kto to jest.

呕ywno艣ci jest pod dostatkiem, nawet gdyby kto艣 zrezygnowa艂 z mi臋sa i ryb, mimo 偶e dopiero pojawi艂y si臋 pierwsze, nieliczne jagody. Zdaje si臋, 偶e mieszka艅cy bagien, to znaczy tubylcy zamieszkuj膮cy 艂膮komorza, jadali nawet k艂膮cza trzcin. Skosztowa艂em tego (nale偶y starannie usun膮膰 wierzchni膮 br膮zow膮 warstw臋, bardzo gorzk膮 i po zmieleniu mi臋dzy kamieniami wykorzystywan膮 jako trucizna przy po艂owie ryb) i stwierdzi艂em, 偶e jest ca艂kiem niez艂e, cho膰 w膮tpi臋, by mia艂o wielk膮 warto艣膰 od偶ywcz膮. K艂膮cza najlepiej smakuj膮 nad Oceanem, kiedy przed ka偶dym k臋sem mo偶na zanurzy膰 je na chwil臋 w s艂onej wodzie.

Tam, na 艂膮komorzu, nie brakuje k艂膮czy (wystarczy tylko chwyci膰 par臋 najbli偶szych trzcin i mocno poci膮gn膮膰), lecz opr贸cz nich pozostaj膮 do wyboru tylko ryby i ma艂偶e, wiosn膮 za艣 艣limaki - chyba 偶e komu艣 uda si臋 schwyta膰 ptaka. Tutaj sprawy maj膮 si臋 dok艂adnie na odwr贸t: po偶ywienie jest wyj膮tkowo urozmaicone, tyle 偶e trzeba si臋 napracowa膰, by je znale藕膰. Znakomite s膮 艣wie偶e p臋dy niekt贸rych ro艣lin oraz robaki 偶yj膮ce w zbutwia艂ych pniach, podobnie jak grzyby rosn膮ce w zak膮tkach, gdzie nigdy nie dochodzi 艣wiat艂o.

Jak ju偶 wspomnia艂em, nie zastrzeli艂em 偶adnego zwierz臋cia, cho膰 raz kusi艂o mnie, 偶eby to zrobi膰. Sztucer czyni jednak tyle ha艂asu (strzelba jeszcze wi臋cej), 偶e z pewno艣ci膮 sp艂oszy艂bym tych, kt贸rych szukam.

***

3 czerwca (prawdziwa data). Wspinamy si臋 wy偶ej. Coraz wi臋cej kamieni, coraz mniej trawy. Tutejsze jelenie zupe艂nie nie przypominaj膮 byd艂a.

***

4 czerwca. Dzisiaj bez ogniska. Od jego 艣mierci, czyli od ponad miesi膮ca, co wiecz贸r rozpala艂em ogie艅 i dzi艣 tak偶e zacz膮艂em ju偶 zbiera膰 chrust, kiedy nagle zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, po co to robi臋. Ch艂opiec potrzebowa艂 ognia, 偶eby upiec mi臋so i zagotowa膰 wod臋 na herbat臋. Lubi臋 herbat臋, ale jej zapas ju偶 si臋 sko艅czy艂, a ja ju偶 dzisiaj jad艂em i nie mam nic, co nale偶a艂oby upiec. Wkr贸tce s艂o艅ce zajdzie i dop贸ki zza wzg贸rz nie wy艂oni si臋 bli藕niacza planeta, nie b臋d臋 m贸g艂 pisa膰. Czasem zastanawiam si臋, kto to przeczyta, dochodz臋 do wniosku, 偶e nikt, i postanawiam zapisa膰 wszystkie, nawet najbardziej skryte my艣li. Zaraz potem przypominam sobie jednak, 偶e powinien to by膰 dziennik wyprawy badawczej i nawet je偶eli nikt nie zdo艂a zapozna膰 si臋 z jego tre艣ci膮, to prowadzenie go powinno by膰 dla mnie dobr膮 wprawk膮.

Ale o czym tu opowiada膰? Przesta艂em si臋 goli膰. Siedz臋 z notesem na kolanach i rozmy艣lam o 偶yciu Wolnych Ludzi przed przybyciem kolonist贸w z Ziemi. Teren jest surowy i niedost臋pny - nikt, kto m贸g艂by mieszka膰 gdzie indziej, z pewno艣ci膮 nie osiedli艂by si臋 tutaj z w艂asnej woli. By膰 mo偶e g贸ry (G贸ry Czasu) prezentuj膮 si臋 lepiej, na razie jednak nic nie mog臋 na ten temat powiedzie膰. Jedno wiem na pewno: wzg贸rza, kt贸re pokonywali艣my do tej pory, a nawet 艂膮komorza wygl膮da艂y znacznie bardziej zach臋caj膮co od tej okolicy. W takim razie, je艣li mamy wierzy膰 starym podaniom, dlaczego Wolni Ludzie 偶yli w g贸rach? Czy schodzili z nich a偶 tutaj? Czy pojawiaj膮 si臋 tu teraz? My艣l臋, 偶e tak, ale to ju偶 ca艂kiem inna historia.

Nawet je偶eli tu docierali, to niezbyt cz臋sto, poniewa偶 w przekazach wyra藕nie rozr贸偶nia si臋 mieszka艅c贸w g贸r, czyli Wolnych Ludzi, od mieszka艅c贸w bagien. Co prawda ci ostatni w swoich opowie艣ciach cz臋sto nazywaj膮 Wolnych Ludzi „lud藕mi ze wzg贸rz”, ale te wzg贸rza, w przeciwie艅stwie do 艂膮kom贸rz, s膮 zupe艂nie puste. Nie ma tu nawet zmar艂ych, a je偶eli s膮, to niewielu.

W艂a艣nie: dlaczego mieszka艅cy 艂膮kom贸rz nie zapuszczali si臋 na te obszary?

Zacznijmy od nich, poniewa偶 wi臋cej na ich temat wiemy - cho膰by to, 偶e zawsze po偶膮dali mi臋sa, poniewa偶 nawet niewierz膮cy ch臋tnie jadali mi臋so zwierz膮t albo ludzi sk艂adanych w ofierze. Mieszkali na bagnach, wi臋c 偶ywili si臋 g艂贸wnie - jak ju偶 wspomnia艂em - k艂膮czami trzcin, rybami i ptactwem wodnym. Je艣li pragn臋li zdoby膰 czerwone mi臋so, musieli wyrusza膰 na polowania na l膮d, ale rybacy i zjadacze korzonk贸w nie mogli by膰 sprawnymi my艣liwymi. Niekiedy docierali a偶 tutaj (ilu ich by艂o? dziesi臋ciu? dwudziestu? a mo偶e trzydziestu?) w poszukiwaniu ofiar, kt贸re mogliby z艂o偶y膰 rzece. Bez trudu mog臋 ich sobie wyobrazi膰, jak maszeruj膮 rz臋dem: kr臋pi m臋偶czy藕ni o grubych udach, p艂askich stopach i jasnej cerze. Dziesi臋ciu... dwunastu... trzynastu... czternastu... pi臋tnastu. Co prawda Wolni Ludzie s膮 lepszymi my艣liwymi i potrafi膮 lepiej walczy膰, maj膮 d艂u偶sze nogi i w膮skie stopy, ale jest ich niewielu, w przeciwnym razie bowiem umarliby z g艂odu. Za ma艂o zwierzyny. Razem z kobietami i dzie膰mi jest ich mo偶e dziesi臋cioro, w tym najwy偶ej trzech albo czterech m臋偶czyzn w kwiecie wieku. Ilu z nich pognano z powrotem w kierunku Klepsydry, Obserwatorium i rzeki? Ilu? Jak d艂ugo trwa艂a prehistoria cz艂owieka na matce Ziemi? Milion lat? Niekt贸rzy twierdz膮, 偶e dziesi臋膰 milion贸w. (Ko艣ci moich przodk贸w).

P贸藕niej. Bli藕niacza planeta kr贸luje ju偶 na niebie i zalewa t臋 stron臋 b艂臋kitnym blaskiem, z wyj膮tkiem miejsca gdzie pada cie艅 mojej r臋ki trzymaj膮cej pi贸ro. Znajduje si臋 w po艂owie drogi mi臋dzy pe艂ni膮 a nowiem; dok艂adnie na granicy mi臋dzy 艣wiat艂em a cieniem widz臋 R臋k臋 wyci膮gni臋t膮 ku morzu oraz male艅k膮 iskierk臋 u nasady kciuka - przypuszczalnie Port-Mimizon. Podobno to najgorsze miasto na obu planetach.

P贸藕niej. Przez chwil臋 wydawa艂o mi si臋, 偶e w ciemno艣ci widz臋 cie艅 kota, i nawet zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy na pewno nie 偶yje, cho膰 przecie偶 w艂asnor臋cznie skr臋ci艂em mu kark. Dzie艅 przed tym, jak znalaz艂em grot臋, kot przyni贸s艂 jakie艣 ma艂e zwierz膮tko i po艂o偶y艂 przede mn膮 na ziemi. Pochwali艂em go i powiedzia艂em, 偶e mo偶e sam je zje艣膰, on za艣 odpar艂: „M贸j pan, markiz de Carabas, przesy艂a ci pozdrowienia”, po czym znik艂. Zwierz膮tko mia艂o spiczasty pyszczek, okr膮g艂e uszy i r贸wne, prawie ludzkie z臋by. U艣miecha艂o si臋 po 艣mierci.

P贸藕niej. Przy 艣wietle planety szuka艂em w艣r贸d ska艂 kamiennych narz臋dzi - eolit贸w. Bez powodzenia.

***

6 czerwca. Dzisiaj, jak na prawdziwych odkrywc贸w przysta艂o, maszerowali艣my ca艂y dzie艅. Po prawej rzeka przelewa si臋 z rykiem przez kamienne 艣ciany, z przodu wznosi si臋 znacznie wy偶sza, sinoniebieska 艣ciana g贸r. B臋d臋 pod膮偶a艂 tropem rzeki, wiem bowiem, 偶e w g艂臋bi g贸r ma 藕r贸d艂a.

***

7 czerwca. Dzisiaj przed nami stoczy艂 si臋 po skalistym zboczu niewielki kamie艅 - z pewno艣ci膮 str膮ci艂o go jakie艣 zwierz臋, ale cho膰 wyt臋偶a艂em wzrok, niczego nie dostrzeg艂em. Wydawa艂o mi si臋, 偶e odk膮d przesta艂em polowa膰, zostali艣my sami; nikt nie wykrada zwierzyny z side艂, a nawet je偶eli czasem zastaj臋 je puste, to 艣lady 艣wiadcz膮 jednoznacznie o tym, 偶e winowajcami s膮 p艂omieniste lisy. Jak dziwnie musz臋 si臋 prezentowa膰! Mam na sobie tylko buty, kt贸re chroni膮 stopy przed skaleczeniami. Podejrzewam, 偶e bardziej odstraszaj膮co dzia艂a widok moich mu艂贸w.

Znacznie p贸藕niej. Nie mam poj臋cia, kt贸ra jest godzina, ale chyba ju偶 dawno min臋艂a p贸艂noc. Bli藕niacza planeta pokona艂a po艂ow臋 drogi od zenitu ku zachodowi, lecz poniewa偶 艣wieci coraz ja艣niej, m贸j wzrok si臋ga g艂臋boko w dolin臋, a pot臋偶ne urwiska przede mn膮 l艣ni膮 w jej b艂臋kitnym blasku.

Nie napisz臋 P贸藕niej, poniewa偶 od艂o偶y艂em notes zaledwie na kilkana艣cie sekund, 偶eby zgarn膮膰 ga艂膮zek i suchej trawy na ognisko. To pierwszy ogie艅, jaki rozpal臋 od wielu dni, ale po wyj艣ciu ze 艣piwora jest mi zimno, a nie chce mi si臋 spa膰. Przy艣ni艂o mi si臋, 偶e wok贸艂 mnie zgromadzi艂a si臋 grupa nagich ludzi. To by艂y Dzieci Mroku, kt贸re nie s膮 ani dzie膰mi, ani lud藕mi, w艣r贸d nich za艣 wysoka dziewczyna o d艂ugich prostych w艂osach; prawie dotkn臋艂y mojej twarzy, kiedy si臋 nade mn膮 pochyli艂a.

Na tym ko艅czy艂y si臋 zapiski w notesie. Oficer zamkn膮艂 go, rzuci艂 na biurko, po czym przez chwil臋 stuka艂 palcami w sztywn膮 ok艂adk臋. Pogr膮偶ony w lekturze nawet nie zauwa偶y艂, ze zacz臋艂o 艣wita膰; zgasi艂 anemiczny p艂omyk lampy, odepchn膮艂 krzes艂o, wsta艂 i przeci膮gn膮艂 si臋. Mimo wczesnej pory w powietrzu ju偶 by艂o czu膰 zapowied藕 upa艂u i potwornej wilgoci. S艂u偶膮cy opu艣ci艂 swoje stanowisko pod drzewem; przypuszczalnie spa艂 w jakim艣 k膮cie. Oficer zastanawia艂 si臋 przez chwil臋, czy odszuka膰 go i obudzi膰 kopniakiem, w ko艅cu jednak wr贸ci艂 do biurka i, nie siadaj膮c, po raz drugi przeczyta艂 list towarzysz膮cy aktom. Data by艂a prawie sprzed roku.

Szanowny Panie, za艂膮czone materia艂y dotycz膮 wi臋藕nia #143, chwilowo przetrzymywanego w naszej instytucji i podaj膮cego si臋 za obywatela Ziemi. Wi臋zie艅 (je艣li wierzy膰 jego paszportowi, kt贸ry wzbudza powa偶ne podejrzenia) nazywa si臋 John V. Marsch, przyby艂 tu 2 kwietnia ubieg艂ego roku, zosta艂 za艣 aresztowany 5 czerwca tego roku w zwi膮zku z zab贸jstwem tajnego wsp贸艂pracownika GSPB klasy AA o pseudonimie „Espion”. Co prawda za winnego w tej sprawie uznano syna zamordowanego, istniej膮 jednak powa偶ne poszlaki wskazuj膮ce na to, 偶e #143 mo偶e by膰 agentem junty sprawuj膮cej obecnie w艂adz臋 na s膮siedniej planecie. Ja osobi艣cie nie mam co do tego najmniejszych w膮tpliwo艣ci.

Zwracam Pa艅sk膮 uwag臋 na okoliczno艣膰, 偶e w obecnej sytuacji egzekucja agenta przys艂anego z Sainte Anne zosta艂aby doskonale przyj臋ta przez opini臋 publiczn膮. Z drugiej jednak strony, je艣li damy wiar臋 zapewnieniom wi臋藕nia, 偶e pochodzi z Ziemi, jego uwolnienie (przynajmniej do czasu, kiedy jednoznacznie ujawni swoje prawdziwe oblicze) wywar艂oby r贸wnie pozytywny efekt. Wiele os贸b, szczeg贸lnie intelektualist贸w, wi膮za艂o wiele nadziei z wizyt膮 uczonego z Ziemi.

- Maitre...

Oficer podni贸s艂 wzrok. Tu偶 obok, ziewaj膮c rozdzieraj膮co, sta艂a Cassilla z tac膮, a krok za ni膮 niewolnik.

- Kawa, maitre.

W 艣wietle dnia dostrzeg艂 siatk臋 delikatnych zmarszczek pod jej oczami; dziewczyna si臋 starza艂a. Szkoda. Wzi膮艂 do r臋ki kubek, a kiedy nalewa艂a kaw臋, zapyta艂, ile ma lat.

- Dwadzie艣cia jeden, maitre.

Dzbanek by艂 srebrny, z pointylistycznym ornamentem, co oznacza艂o, ze niewolnik za偶膮da艂 takiego w kuchni. Gdyby tego nie zrobi艂, dosta艂by zwyk艂e naczynie z kt贸rego艣 ze stolik贸w przeznaczonych dla m艂odszych oficer贸w.

- Powinna艣 bardziej dba膰 o siebie.

Kawa by艂a gor膮ca, z niewielkim dodatkiem wanilii. Dola艂 sobie obfit膮 porcj臋 g臋stej 艣mietany.

- Tak, maitre. Czy to wszystko?

- Mo偶esz odej艣膰. - Przeni贸s艂 wzrok na niewolnika. - Kt贸ry statek odp艂ywa w najbli偶szym czasie do Port-Mimizon?

- „Gwiazda Wieczorna”, maitre. Wyrusza jeszcze dzi艣, w porze najwi臋kszego przyp艂ywu, ale po drodze zawija jeszcze do Coldmouth i ma odwiedzi膰 kilka mniejszych wysp. „Demon Bagienny” wyp艂ynie dopiero w przysz艂ym tygodniu, ale powinien dotrze膰 do Port-Mimizon miesi膮c wcze艣niej ni偶 „Gwiazda”.

Oficer skin膮艂 g艂ow膮, poci膮gn膮艂 艂yk kawy i wr贸ci艂 do lektury listu.

Chocia偶 w prywatnych dokumentach wi臋藕nia znajduje si臋 wiele materia艂贸w poszlakowych, on sam, jak do tej pory, do niczego si臋 nie przyzna艂. Stosujemy tradycyjn膮 metod臋 cyklicznego zaostrzania i rozlu藕niania rygoru, aby doprowadzi膰 do za艂amania. Kr贸tko po tym, jak zosta艂 umieszczony w wygodnej celi, mieszkaj膮cy pi臋tro wy偶ej #47 zacz膮艂 si臋 z nim porozumiewa膰, stukaj膮c w rur臋 kanalizacyjn膮. Jak tylko #143 odpowiedzia艂, nam贸wili艣my #47 (to wi臋zie艅 polityczny, mi臋kki jak wszyscy nasi domoro艣li politycy), by sporz膮dza艂 szczeg贸艂owe notatki z ich rozm贸w (za艂膮cznik #181). Wyrywkowe kontrole pozwoli艂y stwierdzi膰, 偶e zapiski s膮 stuprocentowo wierne, ale niestety, rozmowy dotycz膮 ma艂o istotnych temat贸w. S膮siadka z celi obok, analfabetka odsiaduj膮ca wyrok za drobne kradzie偶e, r贸wnie偶 usi艂uje si臋 z nim porozumie膰, lecz nie potrafi zastosowa膰 偶adnego kodu, wi臋c jej sygna艂y pozostaj膮 bez odpowiedzi.

Poniewa偶 w艂adze uniwersytetu domagaj膮 si臋 od nas uwolnienia wi臋藕nia, byliby艣my wdzi臋czni za szybk膮 decyzj臋 w tej sprawie.

Oficer podni贸s艂 wieko skrzynki, wrzuci艂 do niej list oraz reszt臋 jej zawarto艣ci, a nast臋pnie wyj膮艂 z szuflady biurka kilka kartek z oficjalnym nadrukiem oraz pi贸ro i zacz膮艂 pisa膰:

Dyrektor GSPB

Cytadela

Port-Mimizon

Departement de la Main

Szanowny Panie, uwa偶nie rozpatrzyli艣my przedstawion膮 przez Pana spraw臋. Chocia偶 osoba wi臋藕nia nie ma najmniejszego znaczenia, 偶adne z proponowanych przez Pana rozwi膮za艅 nie wydaje nam si臋 w艂a艣ciwe. Gdyby艣my przeprowadzili publiczn膮 egzekucj臋, wiele os贸b by uzna艂o, 偶e naprawd臋 by艂 obywatelem Ziemi i odegra艂 rol臋 koz艂a ofiarnego. Gdyby natomiast zosta艂 zwolniony, oczyszczony z zarzut贸w, a nast臋pnie ponownie aresztowany, wiarygodno艣膰 rz膮du zosta艂aby nara偶ona na powa偶ny uszczerbek.

Nie interesuje nas opinia publiczna w Port-Mimizon, ale poniewa偶 w ca艂ej sprawie tylko ten czynnik ma jakiekolwiek znaczenie, zalecamy Panu kontynuowa膰 wysi艂ki zmierzaj膮ce do osi膮gni臋cia pe艂nej wsp贸艂pracy; tymczasem ostrzegamy, by nie przywi膮zywa艂 pan du偶ej wagi do rozwijaj膮cego si臋 zwi膮zku z dziewczyn膮 C.E. Dop贸ki nie nast膮pi jaka艣 wyra藕na i trwa艂a zmiana, wi臋zie艅 musi pozosta膰 w zamkni臋ciu.

Oficer opatrzy艂 list podpisem, wrzuci艂 go do skrzyneczki, po czym wezwa艂 niewolnika i poleci艂 mu zamkn膮膰 j膮 i zabezpieczy膰.

- Zaniesiesz to na pok艂ad „Gwiazdy Wieczornej”, 偶eby zawie藕li j膮 do Port-Mimizon.

- Tak, maitre.

- Czy dzi艣 b臋dziesz obs艂ugiwa艂 komendanta?

- Tak, maitre. Od po艂udnia. Przy obiedzie, maitre. Z okazji wizyty genera艂a.

- Mo偶e nadarzy si臋 okazja, 偶eby z nim porozmawia膰, ale dyskretnie! Najlepiej wtedy, kiedy ka偶e ci przekaza膰 mi podzi臋kowania za udost臋pnienie twoich us艂ug.

- Tak, maitre.

- Mo偶esz go w贸wczas poinformowa膰, 偶e przez ca艂膮 noc zajmowa艂em si臋 t膮 spraw膮 i odes艂a艂em materia艂y pierwszym statkiem, kt贸ry odp艂ywa艂 dzi艣 do Port-Mimizon. Zrozumia艂e艣?

- Tak, maitre.

Z twarzy niewolnika na chwil臋 znik艂 wyraz s艂u偶alczo艣ci i pojawi艂 si臋 u艣miech; widz膮c ten u艣miech, oficer zrozumia艂, 偶e niewolnik uczyni wszystko, by wykona膰 polecenie, poniewa偶 w ten spos贸b przynajmniej cz臋艣ciowo zaspokoi drzemi膮ce g艂臋boko w jego duszy zami艂owanie do intryg i przyg贸d. Niewolnik za艣 spojrza艂 na twarz oficera i natychmiast sta艂o si臋 dla niego jasne, 偶e ju偶 nigdy nie b臋dzie musia艂 wr贸ci膰 do gr臋plarni ani do prz臋dzalni i 偶e oficer wie, i偶 polecenie zostanie wykonane dla samej przyjemno艣ci wype艂nienia rozkazu. Zarzuci艂 sobie skrzynk臋 na rami臋, by zanie艣膰 j膮 do portu i na pok艂ad statku „Gwiazda Wieczorna”, po czym rozstali si臋, ka偶dy bardzo zadowolony. Zaraz po wyj艣ciu niewolnika oficer znalaz艂 za lamp膮 na biurku zawieruszon膮 szpul臋 z ta艣m膮; wyrzuci艂 j膮 przez okno na zaniedban膮 rabat臋 z dzbanecznikami.

Prze艂o偶y艂: Arkadiusz Nakoniecznik

* hag(ang.) -wied藕ma, czarownica

Gene Wolfe Pi膮ta g艂owa Cerbera



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolfe Gene Piata g艂owa Cerbera
Wolfe Gene Opowiadanie Zachodni wiatr
Wolfe Gene Opowiadanie Wyspa doktora smierci
Wolfe Gene Czlowiek z Nebraski i Nereida
Wolfe, Gene Long Sun Nightside the Long Sun
Wolfe Gene Piesn Lowcow
Wolfe, Gene Short Sun On Blue's Waters
Wolfe Gene Smierc Doktora Wyspy
Wolfe Gene Cie艅 kata
Wolfe Gene Opowiadanie ?tektyw snow(z txt)
Wolfe Gene Ciemna strona dlugiego slonca
Wolfe, Gene Endangered Species
Wolfe Gene 2 Pazur Lagodziciela
Wolfe, Gene Long Sun ?lde of the Long Sun
Wolfe, Gene New Sun The Citadel of the Autarch
Wolfe Gene 4 Cytadela Autarchy
Wolfe Gene Ksiega Nowego Slonca 4 Cytadela Autarchy
Wolfe Gene Opowiadanie Mapa

wi臋cej podobnych podstron