Sonata Marymoncka


MAREK HŁASKO

SONATA MARYMONCKA

1

Uliczka była brudna, przycupnięta drewnianymi domkami, jak inne ulice Marymontu: błotniste i krzy­we, tak jakby je ktoś pijanymi krokami wyznaczał. Parę anemicznych, zakurzonych drzewek, trochę cherlawej zieleni, połamane spróchniałe płotki, z których już dawno spełzła farba, sklep z warzywami i piwem, na rogu krzywa latarnia. To wszystko. Nawet nie można napisać, że bruk był wyboisty i dziurawy. Wca­le go nie było. Podczas jesiennych deszczów ulica zamieniała się w czarną kałużę, po której puszczało się łódki zrobione z gazety.

W ciągu lat ludzie przyzwyczaili się i do krzywej latarni, i do sklepiczarki, grubej Masołowskiej, która z nich zdzierała przez ten cały chudy czas: trochę dlatego, że wiadomo - sklepiczarka po to jest, aby zdzierać, a trochę dlatego, żeby samej na żebry nie pójść z torbami.

Tu urodził się Ryszard Stanisław Lewandowski. Marymonciak, furmański syn z dziada pradziada. No­wy obywatel przywitał świat krzykiem i potworną ilo­ścią mokrych pieluch. Gromada ciotek, kum i znajo­mych, z akuszerką na czele, była zachwycona.

- Panie Lewandowski, przecież to cały pan! Zobacz pan ten nos, te oczy. Ciu, ciu, ciu - wołały pochylając się nad czerwonym brzydactwem.

Chrzciny wyprawiono huczne. Długo Marymont pa­miętał te chrzciny. Z orkiestrą nawet, a jakże... Grał słynny muzyk, ślepy Berwiński z Powązek, specjalnie na tę uroczystość przywieziony dorożką. Goście ledwo nabili się w ciasny pokój, z którego zawczasu graty wyniesiono do sąsiadki. Zaproszono całą ulicę, nawet braci Zielińskich, słynnych wyrokowców, za którymi ciągle tęskniły kratki.

- Tylko, chłopaki - upominał ich szczęśliwy ojciec - grzecznie, spokojnie, żeby gościom nic nie zginęło.

Na to znowu Zielińscy byli za honorowi. Gdzie jak gdzie, ale na chrzcinach?... Tak więc stało się, że chrzestnym małego Lewandowskiego został Zygmunt Zieliński, najjurniejszy bandzior na cały Marymont, Powązki i Wawrzyszew, przed którym drżał nawet słynny Burakowski z Czemiakowa. Nie mówię już o takich jak granatowy dzielnicowy Makowski, który Zygmuntowi stawiał wódkę u Masołowskiej. Wszyscy goście byli zdania, że Ryszard Stanisław przyszedł na świat pod szczęśliwą gwiazdą - z Zielińskimi nie zgi­nie, każdy by chciał mieć takiego chrzestnego... Nie darmo o Zygmuncie śpiewali piosenki.

Dzieciństwo dobrze utkwiło w pamięci Lewandowskiemu. Było zwyczajne, jak to na Marymoncie przed trzydziestym dziewiątym. Rano, o bladym świcie, lu­dzie szli do roboty. Do „Blaszanki" na Kamedułów, do Lewańskiego, niektórzy aż na Wolę, paru do fabryki łóżek Januszkiewicza na Ciepłą. Czasami ktoś z kimś się porżnął, czasami policja zajrzała do akuszerki „Aniołkiewiczowej", kiedyś przybiegli do Masoło­wskiej, aby jej oznajmić, że widziano córkę Helkę, jak się puszczała z żołnierzem. W noce następne cała ulica nie spała: tak ją bił stary Masołowski, ciągał za włosy po ziemi, kuł obcasami grzeszne ciało, „za moje siwe głowę taki wstyd na całe ulice"... Za parę dni poszła z domu. Stary pił parę wieczorów, krzyczał, że zabije, jak spotka. Potem przyschło, ulica zapomniała, i tylko czasem młodszy Zieliński, wracając po pijanemu nocą, czepiał się opłotków i śpiewał:

Ach, moja mamo, jak pragnę Boga,

Chyba już rzucę kureeewski staaan...

Lubił popić i pośpiewać ten młodszy Zieliński. Cza­sami siadał z guzikówką przed domem o brudnym marymonckim zmroku i śpiewał bez końca. A głos miał żałośliwy, idący tęsknie w ludzkie serca. Harmo­nia płakała, popłakiwała też stara Masołowska za życiem córki złamanym przez ojcowską zawziętość.

Harmonia wywabiała ludzi, spraszała na jedną chwilkę zapomnienia, wyczarowywała jedną nutkę szczęścia. Nieprawdopodobnego, bolesnego jakiegoś w tej szarzyźnie.

Ludzie stali, kiwali głowami:

- Marnuje się pan, panie Zdziśku. Do kina pan pójdź, przedstawiać za artystę. Skąd do pana taki fach?...

Potem rozchodzili się po domach. Masołowska co­fała się do swojej nory pachnącej zgnilizną i kiszoną kapustą, harmonia milkła i znowu zostawała tylko krzywa latarnia na rogu, liszajowate, walące się płoty i dzień szary, kołowaty, codzienny, jak ciężkie prze­kleństwo, o które trzeba było się modlić.

Tak mijały pierwsze lata życia. Lewandowski biegał z chłopakami nad Wisłę do piaskarzy, zakradał się „po owoc" do wawrzyszewskich ogrodników albo kiwał się w piłkę na strzępku wygniecionej trawy. Pożal się Boże, co to była za piłka! Ze szmat, owinięta sznurka­mi, skopana jak los ludzki w tej ulicy, dla której nawet słońca było szkoda...

Rozstawiali się w dwie partie, bramkę wyznaczali cegłami. Bramkarzem był Rysiek. Nikt nie umiał rzu­cać się na piłkę tak jak on.

- To ty, Rysiek - pytali koledzy - Albański jesteś, tak?

- Nie - odpowiadał. - Zamorra.

Romano Zamorra to dopiero bramkarz - żadnego gola w życiu nie puścił. Mecz rozpoczynał się przy ogłuszającym piskliwym dopingu najmłodszych wi­dzów.

- Gieniek - ryczeli z całego gardła - poooodaj na lewo Jurkowi, aaach, Jurkowi, dobra, teraz waal.

Któryś z zawodników, skosiwszy przedtem wię­kszość graczy, walił ze szmacianką na bramkę wyprę­żonego jak tygrys Ryśka.

- Szpicaaa! Waaaal!

I rzucał się za złudzeniem piłki mały marymoncki Zamorra ze strupiałymi kolanami.

Czasem w święto szli do kina z chłopakami. Patrzył rozszerzonymi z zachwytu oczami, jak Ken Maynard bił w szczękę przemytników, a Tom Mix pruł przez prerię na swoim wspaniałym koniu. Ciężko było potem wracać na swoją ulicę, gdzie prerią był strzęp wygniecionej trawki, a „saloonem" obskurna nora Masołowskiej.

I Ken Maynarda nie było. Chyba tylko Zygmunt Zieliński. Ale znowuż ten był niski, szeroki w zadzie, z mordą ospowatą. I colta nie miał - tylko cyganka firmy „Gerlach".

Niedługo zresztą nacieszył się Lewandowski swoim chrzestnym. Bo oto do jednej z licznych o nim piose­nek układanych na Pawiaku, a nawet Świętym Krzyżu, przybyła nowa zwrotka:

Wtenczas kapusie chwycili browning,

Oddali strzałów - trzydzieści dwa.

Upuścił noża - opsło się ciało,

Tak go policja zabiła.

Do szkoły Lewandowski chętnie chodził. Nie była to chęć nauki - raczej chęć poznania życia. No cóż - już wtedy zauważył, że życie różni się nieco od tego, co jest napisane w szkolnych książeczkach. Inaczej żyli tam, inaczej w domu, na ulicy, u sąsiadów. Niepokoiło to Lewandowskiego: w książkach tatuś i mamusia, ta­cy ładni jak na pocztówce „Z powinszowaniem imie­nin", długo i zawile tłumaczą synkowi, że kota nie wolno ciągnąć za ogon, bo to grozi piekłem. To samo twierdził ksiądz, popierając swoje prawdy linijką. A ojciec Lewandowskiego nie miał ani blond włosów układających się w piękne pukle, ani miłego uśmiechu przylepionego na stałe do ust. Nie. Ojciec często pił, właściwie - rzadko bywał trzeźwy, tłukł matkę i awan­turował się na całą ulicę. Tak - myślał mały Rysiek - ksiądz buja. Książki też. Nie miał nawet namiastki dzieciństwa, tamtego, kolorowego...

Ojciec po pijanemu krzyczał do matki: „Ty stara, taka nie taka." Czy tak by powiedział ojciec Ali z ele­mentarza?...

Ojciec nie tłumaczył, że grzech i tak dalej... Używał dużo cięższych argumentów w rozmowie z synem. I Rysiek raczej unikał pedagogiki ojcowskiej. Ala nie miała szczęśliwego dzieciństwa.

Bardziej wyrozumiały był chrzestny. Czasami w przystępie dobrego humoru, przeważnie pod gazem, dawał mu parę groszy na kino. I Lewandowski biegł do „Praskiego Oka" albo do „Roxy" na Wolę popatrzeć na Jeźdźca w masce.

Tego chrzestnego wszyscy rówieśnicy zazdrościli Lewandowskiemu. Był to naprawdę bohater znany na Marymoncie. Kiedy niekiedy opowiadał Lewandowskiemu o swoich wyczynach, pokazywał tatuaże.

- Co to jest? - pytał Lewandowski pokazując na poplątany emblemat kotwicy, miecza, krzyża i pod­kowy.

- To - objaśniał Zieliński - grób marynarza. Tak to się nazywa. A to torpedowiec „Rysy", to Urkes, żydo­wski bandyta, a to, a to...

- Wiecie, chłopaki - mówił potem Lewandowski -on ma węża. Zaczyna mu się na dużym palcu u prawej nogi, idzie po łydce, okręca się parę razy i łeb z żądłamy wystawia na piersi. W kolorach zrobiony, jak pra­gnę zakwitnąć!

Kiwali głowami z niedowierzaniem. Mieć takiego chrzestnego - no, no!

Sam Lewandowski żałował, że Zygmunt nie jest jego ojcem. Zieliński zawsze miał forsę, a w domu bida szczerzyła się ze wszystkich kątów. Ale cóż, kiedy Zielińskiego już nie było.

Rysiek marzył wtedy o rowerze. Nie potrafił wyob­razić sobie większego szczęścia jak własny rower. Taka solidna balonówka firmy „Kamiński". Czasem grana­towy Makowski dał mu się przejechać pod ramą. Eeech! - życie jest jednak piękne: Ken Maynard, rower, opowiadania Zygmunta...

W trzy miesiące potem niebo rozszalało się łunami, ziemia stękała od wybuchów. I znowu - dlaczego? W szkole Rysiek śpiewał z innymi dziećmi: „Marsza­łek Śmigły-Rydz tra-la-la-la..." Dziadek patrzał surowo z portretu na ścianie. Ojciec poszedł jeden z pier­wszych - miał kategorię A. I znowu nie tak jak w książkach, cholera!... Tam legionista, idąc na wojnę, jedną rękę kładł na głowie syna, drugą obejmował matkę, mówił: „Świta już jutrzenka wolności, bić idę hordy bolszewickie..." I można się założyć, że gdyby miał trzecią rękę, wskazałby na białego orła, który wzlatywał w rogu pokoju. Następnie tłumaczył syno­wi, że musi być dzielny i opiekować się matką. A oj­ciec? - Gówno będzie, nie cud nad Wisłą - rzekł ojciec. Upił się na ostatek, nawymyślał od najgorszych wszystkim Rydzom na świecie i poszedł w zawieruchę. Z tego Rysio wywnioskował, że ojciec nie będzie dru­gim księciem Józefem Poniatowskim.

Ojca już więcej Lewandowski nie zobaczył. Zginął gdzieś w wojennej zawierusze. Dopiero po dwóch la­tach Lewandowska dowiedziała się, że zginął gdzieś nad Narwią.

Nie od razu okupacja wydała się Lewandowskiemu czymś strasznym. Z początku nie było ojca, który bił po pijanemu matkę i jego. Te sceny z dzieciństwa najbardziej utrwaliły się w pamięci Lewandowskiego: matka osłaniająca się rękami, rozwścieczony ojciec, który potrafił kopnąć gdzie popadło, awantury uliczne, harmonia Zielińskiego, grzeszna córka Masołowskiej.

Ojciec nie był awanturnikiem na miarę Zielińskich. Szukał ucieczki przed lamentami żony o pieniądze, przed głodnymi oczyma małego Ryśka. Mały nie pa­miętał go innym, jak tylko chwiejnego, z tym kwaśnym odorem wódki. Kiepską miał opinię tatuś Ryśka. „Fur­man, wiadomo - mówili wszyscy - ankoholik, żonę bije..." Nawet rówieśnicy Ryśka śpiewali:

A mój tato furman, furman,

Co zarobi, odda kurwom.

A ja będę taki sam,

Co zarobię, to im dam...

Rysiek osłaniał pamięć ojca jak mógł. Rozbijał nosy śpiewakom, wybijał szyby kamieniami. Chodził pokie­reszowany, z twarzą posiniaczoną, ze śliwkami na gło­wie, ale zwycięski. Pomału i do niego przylgnęła opi­nia łobuziny. „Dobre ziółko ten mały Lewandowszczak - mówili inni - w tatusia się wdał".

Tak więc mijało radosne dzieciństwo. W drugim roku wojny matka zaczęła jeździć na szmugiel. Ryśka brała ze sobą, bo podobno kobiet z dziećmi żandarmi nie zagarniali. Jeździli więc do Sochaczewa, Pułtuska czy po bimber do Rembertowa. W zadymionych po­ciągach, w szmuglerskich melinach, na „Witkowszczaku" Rysiek poznawał ludzi. Już wtedy Lewandowski zrozumiał, że jedyną realną wartością w życiu jest pieniądz. Za pieniądze można wszystko kupić - bez tego ani rusz.

Zarabiali teraz dobrze: lepiej, niż im się kiedy ma­rzyło. Matka nosiła pieniądze w wyszmelcowanym wo­reczku na szyi i woreczek zawsze miał solidny kształt. Matka odbijała sobie za wszystkie lata nędzy. Kupowa­ła, co tylko pod rękę podlazło: biżuterię, pończochy, rozmaite pożydowskie rzeczy. Jedli dobrze - najtłuściej, jak tylko umieli, na siłę po prostu. Ale wiadomo przecież, że z przejedzenia jeszcze nikt nie umarł. Nieraz też popili solidnie u siebie na Marymoncie. Rysiek z matką zaliczali się teraz do arystokracji: oni, Masołowska, Makowski, Zieliński, który teraz robił jakieś cudowne interesy w getcie, właściciel domu i rozmaici znajomi z placu Witkowskiego i z pociągu. Czerwona płynęła, chór spitych głosów ciągnął się po Marymoncie; ojciec wyszczerzał się głupkowato z nie­zdarnie pokolorowanej fotografii nad łóżkiem, pod którą mżyła czerwona żarówka „na intencję".

Już, już Rysiek myślał, że spełni się jego największe marzenie - rower, gdy tymczasem matkę zabrali żan­darmi.

Matka miała kenkartę kupioną za drogie pieniądze, ale żandarm uśmiechnął się tylko:

- Du wirst zeigen in Gaskammer. Lypa!

I Lewandowski został sam. Biegał na Skaryszewską, aby dowiedzieć się o matkę, ale bez rezultatu. Miesz­kaniem i meblami zajął się gorliwie właściciel domu. Matka rzekomo była winna tyle a tyle - pokazywał Lewandowskiemu wykazy niezapłaconych czynszów, czegoś tam jeszcze, miał świadków, którzy bożyli się, przysięgali, że Chaciński ma rację, ofiarowali się w są­dzie świadczyć za tą gospodarzową prawdą. Zygmunt Zieliński, gdyby żył, na pewno by mnie obronił - myślał Rysiek. Wziął fotografię ojca i zaniósł do Masołowskiej.

- Pani Masołowska, pani to schowa. Jak wrócę, to wezmę.

- I gdzie ty pójdziesz. Rysiu - załamała ręce.

- To już moja głowa - powiedział po dorosłemu - nie zginę! Niech pani tylko schowa.

Masołowska wzięła fotografię, owinęła w papier i wsunęła pod ladę. Poczęstowała go ogórkiem i Lewandowski poszedł.

W Warszawie nie miał żadnej rodziny. Gdzieś była daleka ciotka, ale teraz te tereny należały do Reichu i nie można było się dostać. Znajomi handlarze z „Witkowszczaka" też nie chcieli go przyhołubić. Był już duży, wyrośnięty na swoje piętnaście lat, do czego był im potrzebny?

Wtedy jeden, handlujący olejem, dał mu adres zna­jomego młynarza w Mszczonowie.

- Jedź tam, chłopak - powiedział - robota jak raz dla ciebie. Mieszkanie ci da, jedzenie, a młynarski fach nie jest zły.

Wyciągnął pękatą kopertę przewiązaną czerwoną gumką, wyszperał pięćsetkę.

- Masz na szczęście. Nie dziękuj, będziesz miał, to oddasz. No, trzymaj się ciepło. Oryginalny, rzepakowy, pierwszy gatunek! - Ryknął.

Rysiek uścisnął dłoń olejarza i pojechał do Żyrardo­wa. Stamtąd do Mszczonowa musiał iść piechotą dzie­sięć kilometrów, komunikacji żadnej nie było. Kupił w bufecie na stacji paczkę „Mewek", dwie bułki z sal­cesonem i poszedł. Wieczorem deptał już krzywy mszczonowski bruk. Wyciągnął kartkę z adresem:

„Młynasz Andżej Matek, z rynku na lewo", przeczytał koślawe litery. Z gramatyką ciężej szło olejarzowi.

Małek wcale nie miał młynarskiego wyglądu. Był niski, suchy, cienkie wąsy zwisały mu żałośnie na zaklęsłe usta. Popatrzył w milczeniu na te piętnaście lat.

- Jaką ja dla ciebie robotę znajdę? Poradzisz ty worek chociaż?

- No pewnie, że poradzę - zapewnił Lewandowski. Małek zaprowadził go do młyna, pod stos spiętrzo­nych worków. Lewandowski rozglądał się ciekawie.

- Bierz! - wskazał Małek na worki. - Ja ci poddam. Ryśkowi aż dech zaparło. W głowie zaczęło dzwo­nić i trzeszczeć, przed oczami rozmigotały się czerwo­ne plamy. Zachwiał się niezdarnie na rozkraczonych nogach i poleciał z workiem na ziemię. Tylko pył nabi­ty od lat w szparach desek poszedł z podłogi. Małek roześmiał się.

- Dzieciaku! I czego ty u mnie szukasz?! Lewandowski podniósł się z trudem. Patrzył błagal­nie w oczy młynarza, aż tamten odczuł ten wzrok.

- Matkę mam w obozie - powiedział głucho - a nie mam się gdzie podziać. Małek rozłożył ręce.

- Cóż ja poradzę. Do mnie do roboty się nie nada­jesz. Co ja ci za robotę dam, hę?

- To może co innego - żebrał Lewandowski - może sprzątać będę, coś. Matkę mam w obozie...

Młynarz zakręcił się niecierpliwie.

- Nic. Moja wina, że matkę masz w obozie? Mało to ludzi po obozach siedzi? Mnie samemu ciężko - westchnął - chcesz, to się prześpij dzisiaj, a jutro wracaj. U mnie też bida, tylko każą ten młyn prowa­dzić, to tak się męczę.

Lewandowski otrzepał z pyłu marynarkę, nacisnął czapkę na oczy. Spojrzał uważnie w mysie oczki tam­tego - może się jeszcze zlituje.

- Możesz się dzisiaj przespać - powtórzył Matek - a jutro wracaj do Warszawy. Czegóż on do mnie przysłał, ten idiota?...

- Nie trzeba łaski - powiedział Lewandowski. Od­wrócił się i zbiegł szybko po schodach: czuł, jak mu łzy spływają ciurkiem po policzkach. Załomotał skrzypią­cą furtką i pobiegł przed siebie, zachłystując się pła­czem i wściekłością. Może dopiero teraz zdał sobie sprawę ze swego położenia. Bez domu, bez niczego - powtarzał sobie dziesiątki razy, podczas gdy wlókł się z powrotem do Żyrardowa - bez domu, bez nikogo...

Noc przespał w poczekalni na ławce, a rano elektry­cznym pociągiem pojechał do Warszawy. Prosto z dworca pobiegł na plac Witkowskiego. Tu Lewando­wski poczuł, że wraca mu humor i nadzieja. Na placu życie szumiało: nawoływali się straganiarze, krzyk lu­dzi i krzyk drobiu, jękliwe nawoływania sprzedających bab, tajemniczy szept bliciarzy, wszystko to niosło się nad placem. Warszawa handlowała. Rysiek znał tu każdą budkę i stragan. Wiedział, gdzie można kupić bimber, gdzie złoto i słoninę. Znał każdego tytoniarza, ryczącego „oryginalny Viiirginiaa", każdy kawałek pla­cu, zszurgany nogami miliony razy w ciągu dnia. Nie zginę - pomyślał z otuchą Lewandowski.

W budce, przy samej ulicy Miedzianej, odszukał olejarza.

- To łobuz, cholera - powiedział po wysłuchaniu opowieści Lewandowskiego. - No nic, nie martw się, chłopak! Coś się zawsze znajdzie. Tak, bracie, pamię­taj: za darmo nic w życiu nie ma.

Dał mu klucz od swego mieszkania, nalał setkę bimbru:

- Masz, wypij, rozgrzej się. Lewandowski wypił niezdarnie.

- A teraz idź, prześpij się, a potem przyjdź tu na plac. Jakby mnie nie było, to wal do Staropolskiego na róg Towarowej. Ja tam będę siedział.

Rysiek obudził się dopiero o siódmej wieczór. Za­grzebał po sobie pościel i poleciał do restauracji. W kącie przy stoliku zobaczył olejarza siedzącego z ja­kimiś dwoma.

Jednego Rysiek znał. Wysoki, o oliwkowej cerze, handlarz tytoniem. „Cygan" - przypomniał sobie jego przezwisko. Drugi był szatynem o przystojnej, zblazo­wanej twarzy. Lewandowski podszedł.

- O, jesteś już - olejarz przysunął mu krzesło - siadaj. Panie Heniu - przytrzymał przelatującego kel­nera - coś do zjedzenia. Schabowy może być.

Obcy gość przypatrywał się Ryśkowi na wszystkie strony Musiało mu się nieźle powodzić: na ręku pobłyskiwały pierścienie, solidna złota „Omega", garnitur miał pierwszorzędny, przez poręcz krzesła przewieszał się gabardynowy płaszcz. Aż błyszczał przy olejarzu i tamtym, którzy byli ubrani w kiepskie, wytarte ubra­nia. Włosy miał starannie uczesane w piękne fale. Co to za jeden - myślał Rysiek. Na bazarze nie widział go nigdy.

Kelner szurnął talerzem pod nos Lewandowskiemu. Tamci rozleli kolejkę, wypili.

- Taak - westchnął olejarz - no. Rysiu, pojedziesz z nim. Nie będziesz miał źle, bracie. Dostaniesz jeść, ubranie i worów nie będziesz tragał. Poznasz trochę życia, a czasy się zmienią, wrócisz, pójdziesz się uczyć za fachowca, bo na razie to aby przeżyć.

I Lewandowski wylądował w Radomsku. Sęczek, bo tak się nazywał ten, z którym przyjechał, miał tam do spółki z kimś knajpę. Rysiek w granatowej liberii ze złotymi guzikami, w płaskiej czapce z metalowym na­pisem „Arkadia", był teraz pikolakiem. Tu wszystko było odwrócone: dzień zaczynał się wieczorem. Le­wandowski stawał przy drzwiach, otwierał, kłaniał się z szacunkiem, mówił tak, jak go nauczyli: „szszszanowanie paanu", albo: „dziękuję szanownemu panuu", gdy ktoś wcisnął mu banknot w rękę. Prowadził z sza­cunkiem do stolika, dostawiał krzesła, bił pokłony, biegał do bufetu po papierosy, pomagał wyprowadzać gości do toalety albo prowadził na górę, gdzie Sęczek ze wspólnikiem zainstalowali w separatkach dziew­czynki. Tam prowadził tylko zaufanych gości, takich, których wskazał sam szef. Zanosił tam wódkę czy nawet koniak, jak gość był hojny. Biegał po dorożki, windował opite cielska, całował się z zaślinionymi gośćmi i kłaniał się za odjeżdżającą dryndą:

- Moooje uszanowanie paanuu!

Drzwi zamykały się i otwierały, przepływała fala gości. Pijani i trzeźwi, grubi i ciency, łysi i nadęci, wszystko to płynęło przez te drzwi. Bardzo podli, tylko [...], idioci kompletni, tylko tacy, o których piszą „cza­rujący człowiek" itd. - na pewno ci, co cierpieli za ojczyznę [...]

Lewandowskiego nieraz porządnie bolało ramię od pociągania za mosiężny uchwyt. Powoli nauczył się szacować gości. Komu i jak trzeba się ukłonić. Czy zgiąć się w pałąk i wyśpiewać: „moje uszanowanie szanownemu panu doktorowi", czy wystarczy tylko powiedzieć: „szanowanie!" Kto przychodzi z pieniędz­mi, a kto nie. Kto zrobi gruby rachunek, a kto zapła­ci tylko za dużą czarną i czystą. Kogo trzeba wpro­wadzić na salę i poszurgać krzesłami, a kto sam przy­cupnie nad dostygającą kawą. Tych właśnie szefowie najbardziej nie lubili. Było sporo takich gości, przycho­dzących tylko po to, aby pooddychać tym pomiesza­nym powietrzem, nasyconym zapachem kawy, alko­holu, perfum, potu i posłuchać trochę orkiestry. Le­wandowski w mig ich odróżniał: stetryczały radca Cibowicz, doktor Rutkowski, żółty, zatabaczony staru­szek Terpiłowski. Na tych gości patrzono krzywym okiem.

- Przyjdzie taki stary ramol - mawiali szefowie - i tylko stolik mi blokuje. Siedziałby całą noc, gdyby tylko mógł, psiakrew, i rachunek robi na parę groszy...

To była kategoria gości, której nie trzeba było się kłaniać i „szanować". Tak więc Lewandowski zdobył cenną umiejętność patrzenia na świat przez mgiełkę pieniądza i taksowania ludzi po kieszeni.

Drzwi zamykały się i otwierały. Minęło już parę miesięcy, Rysiek nie narzekał: jedzenie miał dobre, wyglądał jak pączek, nie narobił się także. Tylko po zamknięciu lokalu poślizgał się trochę na suknach, żeby podłoga błyszczała. Pieniędzy ubił już sporo z „drzwiowego", napił się, podjadł. Ubrany chodził czysto, głowa świeciła mu od brylantyny, świecił meta­lowy napis na czapce. Bawiła go trochę ta atmosfera: wódka, orkiestra, pieniądze, pijani goście. Wyślizgał się między ludźmi. Potrafił być nonszalancki i czarują­co grzeczny, uśmiechać się majowo i patrzeć zimno, jak gość szamocze się z paltem.

Szefowie też byli zadowoleni: chłopak był jak lalka, sprytny, wiedział, kiedy złapać klienta pod pachę i biec z nim do toalety, żeby nie rzygnął po sali. Pikolak podobał się gościom.

- No - mówili Ryśkowi dyrektorzy - poczapkuj jeszcze trochę i pójdziesz na salę.

Sala była marzeniem Lewandowskiego. Tam dopie­ro kelnerzy zarabiali pieniądze. Pijanemu gościowi można było doliczyć do rachunku rocznicę bitwy pod Racławicami i też płacił bez reszty. A ile kolejek moż­na było wypić z pijanymi? Nad ranem zwłaszcza było gorąco. Goście skłębieni na parkiecie kołysali się leni­wie, inni drzemali przy stolikach. Na małej estradzie Juliusz Łabędzki, w czarnym smokingu, przyciskając rękę do serca, śpiewał z twarzą tragicznie wykrzywio­ną: „Miłość go zgubiłaa i dziewczyyynaa..."

Głos wibrował mu tragicznie, przymykał oczy z wy­razem bólu. Goście byli wzruszeni.

- Mistrzu - prosili - coś dla mnie. Smutną niedzie­lę, Notturno!

I mistrz, „ulubieniec Warszawy", śpiewał. Przy sto­liku czkał ktoś jakimś pijackim wspomnieniem, jakimś rozpaczliwym płaczem. Lewandowski wiedział, że mistrz wcale nie był z Warszawy, tylko z Piotrkowa Trybunalskiego, wcale nie Łabędzki, tylko po prostu Juliusz Kaczor, i że przedtem śpiewał tylko na impre­zach Straży Pożarnej, ale o tym nie mówiło się ni­komu.

- Czort z nim - mówili szefowie - Kaczor czy Łabędź, to wszystko jedno. Grunt, że głos ma dobry.

Potem wpadli na pomysł. Zrobili Łabędzkiemu parę setek zdjęć w smokingu, z ręką na sercu i sprzedawali te zdjęcia z własnoręcznym autografem mistrza. Co prawda w wolnych chwilach podpisywał je szef intere­su, bo mistrz umiał tylko śpiewać i rąbać toporkiem na manewrach strażackich, no ale czego się nie robi dla sztuki?

Na tych fotografiach nieźle Rysiek zarobił.

Za jakiś czas szefowie sprowadzili drugą atrakcję: Nina Valdini - gwiazda Paryża. Tę jednak musieli szybko zlikwidować: tancerka upijała się w sztok i ro­biła awantury gościom. Poza tym była już stara, z chu­dymi nogami i małym zadem, a takich radomszczańscy goście nie lubili. Wtedy gwiazda Paryża dostała ultimatum: albo na górę do separatek, albo won z in­teresu... Wybrała separatki.

Szefowie robili wszystko, aby niemieccy oficerowie w Radomsku nie nudzili się. W tym celu ulubieniec Warszawy musiał nauczyć się śpiewać Liii Marten i Komm zurück. Tego znowu mistrz nie mógł w żaden sposób. Mylił obce słowa, zacinał się, patrzył tępo na orkiestrę... Szefowie byli wściekli.

- Albo się pan nauczysz, albo do widzenia. Nie jesteś pan gwiazda Paryża, żebym mógł pana dać na górę. No jazda, jeszcze raz. Śpiewaj pan!

W końcu Łabędzki wykuł i odtąd co wieczór dyre­ktor Sęczek, pełniący zarazem obowiązki konferansje­ra, kłaniał się w kierunku stolika z niemieckimi ofice­rami, dawał znak orkiestrze i mówił przyciszonym głosem dwa słowa:

- Lili Marlen.

Reflektor ślizgał się po lśniącej czerni smokinga Łabędzkiego. Oficerowie podchwytywali piosenkę, po­klepywali szefa po ramieniu. Po paru dniach szefowie dostali kilka listów z pogróżkami.

- Psiakrew - mówił dyrektor Sęczek - jeszcze nam lokal zdemolują... Partyzantka zakichana, wojny im się znowu zachciewa, nie wiadomo po co i na co... Trzeba coś wymyślić!

Wtedy wpadli na pomysł. Kiedy nie było na sali nie­mieckich oficerów, na podium wchodził volksdeutsch Sęczek z twarzą sztywną i poważną, mówił:

- Drodzy państwo! Proszę o całkowite zachowanie spokoju!

Teatralnym ruchem podnosił rękę do góry. Sala cichła.

- Drodzy państwo! Teraz nasz mistrz - kłaniał się wdzięcznie w stronę Łabędzkiego, który wyprostowa­ny na baczność tkwił nieruchomo przed orkiestrą - odśpiewa piosenkę drogą każdemu z nas. Proszę o po­wstanie z miejsc. Drogą każdemu Polakowi - dodawał ściszając głos do dramatycznego szeptu.

Goście wyrastali znad stolików. Chwiali się w tej pijanej ciszy jak łodygi kołysane wiatrem. Tylko z gó­ry, z separatek, dochodził jakiś śpiew i pisk. Minuta przemijała i wtedy wyłaniał się Łabędzki przy przygaszonych światłach, salutował dłonią do wybrylantowanej głowy i śpiewał: „Nie szumcie, wierzby, nam..."

Ktoś łkał na sali, ktoś darł się, bekał: „jest Polska!" Potem goście znów oklapli przy stolikach, znów kelne­rzy migali po sali białymi plamami i wszyscy wiedzieli, że „Arkadia" to naprawdę kawałek Polski: tamtej ko­chanej ojczyzny.

Mądrymi ludźmi byli ci szefowie: wszystko umieli pogodzić. Wojna przewalała się gdzieś pod Stalingra­dem, tutaj też ludzie ginęli - należała im się przecież ta piosenka o wierzbach płaczących i o tym, jak każdy za kochankę ma granat i nóż. Trochę Lili Marlen, trochę o wierzbach, a kiedy goście mieli już twarze mętne i rozmazane, śpiewało się coś o szwoleżerach i interes szedł jak złoto.

Lewandowski wielu rzeczy nauczył się w „Arkadii". Sam czuł, że jest nie byle jakim cwaniakiem, wiedział, że nie zginie. Kiedyś powiedział szefowi:

- Ale pan dyrektor to mądrze urządził, panie dyre­ktorze. Teraz nikt się do nas nie przyczepi.

Sęczek zaśmiał się dobrodusznie, prztyknął Ryśka w policzek:

- Tak trzeba, braciszku: życiowo, przejściowo, podejściowo...

Tę maksymę zapamiętał sobie Lewandowski dobrze. Jak nie z tej, to z tej, aby tylko na wierzchu.

Jeszcze pomęczę się trochę - rozważał Lewando­wski - a potem pójdę na „białego". Odkuję się za wszystkie czasy Na razie jednak podawał palta, zginał się przy drzwiach i konwojował gości do toalety. Tego najbardziej nie lubił.

Z sali przylatywał kelner:

- Rysiu, biegom! Rotmistrz dochodzi! Lewandowski leciał do stolika. Rotmistrz z twarzą zielonkawą łapał powietrze białymi ustami.

- Pan rotmistrz pozwoli - chwytał go Lewandowski pod rękę.

- Nnnie, nie trzeba - sapał tamten, ale Rysiek już go ciągnął do toalety. Rotmistrz mrugał przez chwilę, oślepiony silną żarówką i białymi kafelkami. Lewandowski stał obojętnie z boku.

Pana rotmistrza znał Rysiek już dobrze: należał do stałych i najlepszych klientów. Rotmistrzem co prawda przestał już być na ładne parę lat przed wojną, bo cierpiał dotkliwie na hemoroidy, ale gdyby nie to, pokazałby w tej wojnie, co potrafi! Jak Kozietulski w skalistym wąwozie, tak i on poszedłby z lancą na czołgi! I kto wie, jak by się ta wojna potoczyła, gdyby nie tyłek pana rotmistrza?

Poza tym był mały, na pałąkowatych nogach, o wy­glądzie niedożywionej pluskwy. W „Arkadii" uchodził za znawcę spraw wojskowych i wielkiego donżuana. W życiu prywatnym trudnił się handlem bliżej nie określonym. Bo: „trzeba żyć - mawiał rotmistrz - dezorganizować, panie tego, organizację". I dezorga­nizował! Narażając okupanta na ciężkie straty, a sie­bie na bohaterską śmierć. On, prawdziwy patriota, rotmistrz krechowiecki! Ale czego się nie robi dla ojczyzny?

Lewandowski znał już upodobania pana rotmistrza. Wiedział, że jak pan rotmistrz sobie ulży, zacznie mu opowiadać o szarżach i bojach. Nie omylił się i tym razem.

Rotmistrz wycharczał się, wyprostował i rozejrzał nieprzytomnie.

- Lepiej panu rotmistrzowi? - spytał troskliwie Lewandowski.

- Le... le... lepiej trochę.

- No to świetnie! Teraz czarną kawkę podamy panu rotmistrzowi, z cytrynką, i wszystko będzie w porząd­ku. Może pan rotmistrz pozwoli, pod rączkę pana rotmistrza, o tak!

Pluskwa prostowała się dumnie.

- Tyy mnie pod rękę - mamrotał - sam pójdę!

- Panie rotmistrzu! - mitygował Rysiek. Rotmistrz balansował w białej klatce, krzywe pisz­czele uginały się niepewnie.

- A... a... ani słowa - mamrotał - sam pójdę! S... s... sam...

Wyprostował się nagle, obrzucił pisuary dumnym spojrzeniem. Rysiek stał przed nim wyprostowany, w mundurku ze świecącymi guzikami, z lampasami na spodniach. Coś jakby iskierka wspomnienia, nagłego zrozumienia błysnęła w jego oczach. Zmarszczył brwi.

- Baczność! - ryknął. - Jak stoisz przede mną, gówniarzu?

Lewandowski strzelił kopytami. Teraz będzie mnie musztry uczył - przypomniał sobie - ciekawe, ile da: górala czy setkę?

Rotmistrz patrzał na niego uważnie. Rybie oczy pływały mu w czerwonych otoczkach.

- Tak, tak - bełkotał upajając się tym strzępkiem minionej władzy.

Rysiek tkwił jak posąg.

- A wiesz ty, kto ja jestem? - ryknął znowu rot­mistrz.

- Tak jest, panie rotmistrzu. Pan rotmistrz jest panem rotmistrzem.

- O właśnie! - rozczulił się. - Szkoda, że cię nie było u mnie, w siódmym. Zrobiłbym z ciebie czło­wieka!

Roztkliwił się, usiadł na sedesie, zaszlochał.

- Nikt mnie nie rozumie, nikt - beczał żałośnie.

Wyprostował się znowu. Usiłował zachować bojową pozycję - nie udało się. Klapnął ciężko z guzikiem Lewandowskiego w ręku.

- A Clausewitza ty znasz? - zapytał groźnie.

- Tak jest, panie rotmistrzu! - rąbnął Rysiek. - To nasz stary klient.

Rotmistrz wytrzeszczył oczy. Machnął ręką, wyciąg­nął portfel, skinął głową na Lewandowskiego. Pięćset­ki tęczowały w skórzanej przegródce.

- Masz, bracie. Pamiętaj tylko: bądź Polakiem! Załkał znowu. Potem wstał, objął Lewandowskiego za szyję, poszeptał mu do ucha. Lewandowski zastano­wił się.

- Tylko Lilka jest wolna, panie rotmistrzu - powie­dział po chwili namysłu.

- Lilusia? - zaślinił się radośnie. - Lilusia. No to prowadź, bracie, do Lilusi...

Wyszedł pierwszy, czkając, z głową dumnie podnie­sioną.

Tak minął rok.

Któregoś dnia Orzechowski przyleciał roztrzęsiony ze swego pokoju na górze.

- Gdzie Sęczek? - zapytał Lewandowskiego.

- Na sali chyba, panie dyrektorze.

- Leć no, leć no po niego - wysapał i opadł na krzesło. Obrzękła twarz zmarszczyła mu się troską.

Na sali Łabędzki z drętwym uśmiechem śpiewał: „Ja mam takie coś..." Rozstrojony fortepian dzwonił fał­szywie. Saksofonista odjął instrument od ust, otarł ze śliny. Był już zupełnie pijany. Dwóch gości wymyślało sobie od łobuzów. Jakiś pijak dogorywał przy stoliku z głową wspartą o blat. Rotmistrz bredził o ułanach, słuchający kiwali z aprobatą głowami. W kącie ktoś krzykliwie wtórował Łabędzkiemu: głos mu się łamał, mylił słowa.

Sęczka znalazł przy stoliku z Niemcami. Przepijali do siebie. „Przecież to też ludzie - twierdził dyrektor - mądry człowiek potrafi z nimi żyć. A że teraz oni górą, to trudno, wojna. Raz my, raz oni".

- Przepraszam - stuknął obcasami - pan dyrektor pana prosi.

Oficerowie byli już podpici. Jeden klepnął Lewando­wskiego w policzek.

- Kleine Spitzbube, ja? - roześmiał się radośnie.

Rysiek uśmiechnął się przyjemnie.

- Jawohl!

Tyle tylko umiał po niemiecku. Sęczka dopadł w szatni Orzechowski. Złapał go gwałtownie za ramię.

- Ty wiesz co - wysapał z siebie jednym tchem - powstanie!

- Co!!!

- Powstanie!

- Gdzie, coś ty, głupi?!

- W Warszawie. Był u mnie Lubicki przed chwilą, mówił.

- Po co on tu przychodzi, ten twój szwagier? Chcesz, żeby nas wszystkich wykończyli? - krzyknął Sęczek.

- Cicho! - Orzechowski rozglądnął się dokoła. Sę­czek złapał się rękami za głowę.

- Rany boskie! Lokal nam zamkną! Pomilczeli obaj, zdruzgotani tą wizją. Potem Sęczek zaczął krzyczeć, dusząc się z wściekłości:

- To, cholera, zachciało im się. Żeby ich szlag trafił, takich nie takich. Przez takich drani ja...

Urwał, spojrzał tępo przed siebie. Tamten trząsł go za ramię.

- Zwariowałeś, nie krzycz, bo ludzie się zlecą. Poczekaj, jeszcze nie wiadomo, jak będzie. Może zdu­szą w parę dni i znowu spokój. Pewnie taka zwykła strzelanina, mało to razy strzelali?

- A jak zduszą, to co?

- No to wtedy w porządku, aby tylko szkopów nie ubili za dużo. Nie martw się.

- Wtedy nie zamkną?

- Nie, po co? Cóż ty im szkodzisz albo ja?

- No pewnie. Ależ to...

Znowu bluznął stekiem przekleństw. Rozpłakała się sklepiczarska dusza. Lewandowski był ciekaw. Pociąg­nął go za rękaw.

- Panie dyrektorze! To jak to, kiedy?

Tamtego mało krew nie zalała.

- Won, szczeniaku! Powiedz tylko komu, to tak mordę skuję, że się nie poznasz. Tobie w to graj, ty... Ochłonął na chwilę.

- Wiesz co? - powiedział do wspólnika. - Ja pójdę, pogadam z nimi.

- Z kim?

- No tam, siedzę ze Szwabami. Powiem: „Panowie, ja jestem lojalnym obywatelem, dla mnie władza jest rzeczą świętą".

- A ja? - przerwał mu Orzechowski. - O sobie będziesz tylko mówił, a ja to pies? Ty to masz dobrze: volkslistę podpisałeś, ale ja?

- Ty też mogłeś.

- Tak. Mogłeś, mogłeś - przedrzeźniał wspólnika - myślisz, że nie chciałem? Ja chciałem, tylko oni nie chcieli!

Sęczek zniżył głos do szeptu.

- Mówiłem ci, żeby go dawno...

- Lubickiego. Wszystko przez tę Mirkę. Żyda się kurwie zachciało! Dlatego nie chcieli volkslisty przy­jąć, dlatego!

- No pewnie, że dlatego. Ale cóż ja ci poradzę?

Teraz Orzechowski wpadł we wściekłość.

- Tak? - krzyczał. - Teraz tak mówisz? A co byś beze mnie zrobił? Na mojej głowie wszystko było od początku. O towar kto się starał, pieniądze kto wy­kładał? Ty tylko tyle, że poszłeś, poszwargotałeś z ni­mi. Cała twoja robota. A teraz, jak paru drani zamie­szało, to już mnie nie znasz! Już „Arkadia" twoja?! Taak!

Tamten spojrzał pogardliwie.

- Odczep się! - mruknął.

Poprawił włosy, musnął węzeł krawata i poszedł na salę. Ryśkowi żal zrobiło się Orzechowskiego: wyglą­dał jak uosobienie rozpaczy.

- To nic, panie dyrektorze - powiedział uspokajają­co - wszystko będzie dobrze. Zobaczy pan!

Marnie trafił. Wściekłość tamtego nie znalazła jesz­cze ujścia.

- Ty co się wtrącasz? Twój interes?

Tylko echo poszło. Lewandowski złapał się za po­liczek.

- Za co, panie dyrektorze? Za co?

- A mnie za co? - powiedział tamten płaczliwie. - Czy ja jestem winien, że tamtym powstania się za­chciało? Teraz wszystko stracę, i za co?

Pomyślał chwilę i twarz jego przybrała twardy wy­raz.

- A temu nie popuszczę! Niech spróbuje mi za­szkodzić. Lokalu nie oddam, o nie! Też będę wiedział, komu powiedzieć, że jego siostra pracuje dla Nie­mców. Nie daruję łobuzowi!

Nagle urwał: zobaczył Sęczka stojącego w drzwiach. Spojrzeli na siebie z nienawiścią. Tamten odwrócił się i poszedł na salę.

Niemcy byli już zupełnie pijani. Oczy mętniały im w czerwonych twarzach.

- Proszę panów - powiedział uroczyście - w War­szawie wybuchło jakieś powstanie. Polnische Banditen. Ja chciałem tylko powiedzieć, że nie mam nic wspólnego. Panowie mnie znają, ja jestem lojalnym obywatelem Rzeszy. Prawda?

Oficerowie patrzyli tępo. Nie zrozumieli jeszcze, o co chodzi. Któryś nalał sobie wódki. Butelka w drżą­cej ręce dzwoniła o kieliszek.

- Ja - ciągnął Sęczek - jestem lojalnym obywate­lem...

Któryś z oficerów przerwał mu ruchem ręki:

- Co tam powstanie? Dwa dni i koniec! To nie jest problem dla naszej armii, nie ma się nad czym rozwo­dzić. Lili Marlen! - ryknął.

Sęczek powtórzył jak echo:

- Lili Marlen!

Dał znak orkiestrze. Łabędzki wypłynął na estradę, ukłonił się. Oficerowie przytupywali, brzękali kielisz­kami do taktu. Sęczek złapał przechodzącego kelnera.

- „Baczewskiego", duchem!

Łabędzki śpiewał teraz Komm zurück. Kelner posta­wił butelkę na stole. Dyrektor rozlał koniak w kielisz­ki. Wypili.

Sęczek pochylił się ku majorowi.

- Ja chciałem w sprawie mojego wspólnika - po­wiedział cicho - dwa słowa, panie majorze. Można? Oficer skinął głową.

- Lili Marlen - wymamrotał - mów pan.

- Dobrze. Lili Marlen - krzyknął do orkiestry. - Panie majorze, mój wspólnik to niebezpieczny czło­wiek. Pan rozumie - obowiązek mnie zmusza, praw­da... On nie jest dobrym obywatelem, nie lubi, jak by tu powiedzieć, władzy, prawda. Z powstania się cieszy. Pan rozumie, panie majorze, ja jako, prawda... już dawno chciałem. Tylko tak jakoś nie było okazji. A powstanie to robili właśnie tacy jak on. Jego szwa­gier... yyy... No, prosit!

Wypili. Oficer podniósł kieliszek pod światło, spoj­rzał na niego, jakby pierwszy raz zobaczył. Sęczek wpatrywał się czujnie w jego twarz.

- Jude?

Zawahał się na chwilę, rozejrzał po sali. Wiedział od dawna, że wspólnik przechowuje szwagra Żyda. Nie dało ukryć się tych czarnych barankowych włosów, oczu, akcentu. Pójdą na rozwałkę obaj - pomyślał. Oficer patrzał na niego z wyczekiwaniem. Orzechowski rządził „Arkadią", on miał pieniądze. Sęczka wziął tylko dlatego, że był volksdeutschem i znał nie­miecki. I co z tego mam - pomyślał. Nawet jednej dziesiątej dochodów tamtego. Duża sala, porządne stoliki, kilkanaście tysięcy dziennego dochodu. Piękny, lśniący niklem bufet. I tak by ich nakryli, wcześniej czy później. Za bufetem barman liczył pieniądze, banknoty prześlizgiwały się między sprawnymi palcami.

- Jude!

Oficer roześmiał się.

- Dobrze. Swoją drogą, dziwnym narodem jesteście wy Polacy...

- Nie jestem Polakiem - powiedział gorąco Sęczek - mam obywatelstwo... Jestem obywatelem Rzeszy!...

- Taak - oficer pokiwał głową jakby ze smutkiem - całe wasze powstanie...

Prysnął na estradzie kieliszek. Łabędzki przerwał, odskoczył, ukłonił się z uszanowaniem w stronę ofi­cerów.

- Lili Marten!

Orkiestra zahuczała. Pijany saksofonista nie mógł się już utrzymać na nogach. Rotmistrz mówił o potę­dze polskiej kawalerii. Sęczek przepijał z Niemcami, liczył pryskające kieliszki. Lewandowski zginał się w drzwiach. W separatkach ktoś się awanturował. Orzechowski chodził jak struty Pili. Jedni za ojczyznę naszą kochaną, umęczoną, drudzy za zagładę polskich bandytów. Sęczek za wyłączność swojej „Arkadii". Mętniało wszystko. Łabędzki śpiewał krzywiąc się głupkowato w rażącym świetle reflektora. Towarzysz­ka doktora Zelmana wpatrywała się w Łabędzkiego rozszerzonymi oczyma. Uchwyciła lekarza za rękę, szepnęła: „On ma w sobie coś z Maurice Chevaliera".

Wódka płynęła. Ojczyzna cierpiała, trzeba było też cierpieć. Cierpieli. Płakali przy stolikach. Robili interesy z Niemcami. Doktor Musiał, mecenas Wybielski, towarzyska śmietanka z zaplutej mieściny. Rotmistrz mówił o nicości bolszewików i potędze Anglosasów. Potakiwali. Moja „Arkadia" - myślał Sęczek - że też nie wpadłem wcześniej na pomysł, aby go wcześniej uziemić. Swołocz, a jeszcze się awanturuje. Pewno, że od takiego nie chcieli przyjąć volkslisty I stawia się jeszcze, łobuz. Lokal się przemaluje, Łabędzkiego won, bo nie bierze już gości. Dziwki też sprowadzę świeże. Żeby go tak chcieli już jutro zabrać. Trzeba pogadać.

I nagle zrobiło mu się lekko, przyjemnie. Ja tu gałownyj dyrektor - pomyślał o sobie z rozczuleniem. Popatrzał z troską na pijanych oficerów. Trzeba będzie prezencik jakiś, coś... Oślepiła go wizja „Arkadii" swojej, tylko swojej. Co tam jutra będę czekał, sam go dziś załatwię.

Wstał nagle, skierował się na górę. W przejściu zwymyślał kelnera, który zbił karafkę z wódką. Orze­chowski siedział w małym pokoiku na górze i liczył pieniądze. Na stole piętrzyły się pedantycznie poukła­dane banknoty: osobno pięćsetki, setki, pięćdziesiątki. Na widok wspólnika podniósł głowę. A drań - pomy­ślał Sęczek - poczekaj ty!

Podszedł do stołu, szerokim ruchem zgarnął pienią­dze, wsadził sobie do kieszeni. Orzechowski osłupiał.

- C...coo - wyjąkał.

- Uciekaj stąd!

- Ja?!

- Tak. Jutro gestapo cię weźmie.

Orzechowski przysiadł. Twarz mu zszarzała, zamru­gał oczami.

- Mnie? - powiedział drżącym głosem - gestapo?

- Ciebie. Mają haczyk, bracie, że no! Przeżegnaj się i wiej.

Tamten zrozumiał nagle:

- To ty tak - rozpłakał się - za tyle serca, ty draniu. To ja dyrektora z ciebie zrobiłem, tylko dlatego że wygląd masz i po niemiecku umiesz, a ty tak?

- Ja tak! Co ja? Ostrzegam cię, życie swoje nara­żam, bo nie chcę gubić człowieka.

Łzy ciurkiem leciały po twarzy Orzechowskiego. Chwycił wspólnika w ramiona.

- Nie gub człowieka - łkał. - Heniek, ty mnie?!

Upadł na kolana. Sęczek wyprostował się, ode­pchnął tamtego ze wstrętem.

- Nic nie mogę zrobić - oznajmił sucho. - Wybie­raj: gestapo albo wiejesz.

Odwrócił się od niego plecami. Ciekaw był, co tamten zrobi. Rzucił delikatnie okiem. Orzechowski podniósł się z klęczek, stał nieruchomo z głową ukrytą w rękach. Nagle poderwał się, wyszczerzył, podstawił pięść pod nos Sęczka.

- Dobrze - wycharczał - dobrze. Ja też będę wie­dział, co robić. Za siostrzyczkę na rozwałkę pójdziesz, za mnie.

Sęczek przybladł.

- Grozisz? - zapytał podchodząc. - Mnie grozisz? A kto parcha przetrzymuje, a kto powiedział, że Hitle­ra ma gdzieś? Ja mam świadków, nie bój się. Pierwszy pojedziesz do lali. A twój szwagier zdejmie spodnie przy nich?

Uderzył z całej siły w obrzękłą twarz tamtego. Rzu­cili się na siebie, potoczyli po ziemi. Sęczek, wyższy i silniejszy, wywindował się z łatwością na górę. Stolik upadł z hukiem na ziemię. Sęczek odnalazł palcami gardło tamtego. Orzechowski charczał, oczy wyszły mu na wierzch. Świszczał nie mogąc złapać powietrza. Sęczek rozluźnił uchwyt, dołożył mu jeszcze pięścią.

Wstali z podłogi. Orzechowski zatoczył się nieprzy­tomnie.

- Dosyć masz? - zapytał lojalny obywatel. Chwycił z wieszaka palto tamtego, kapelusz, rzucił mu:

- A teraz poszoł won. Nie, to policję zawołam! I żeby noga tu nie postała!

W szatni Orzechowski złapał Ryśka za ramię. Oczy latały mu nieprzytomnie, siniak czernił mu się na twarzy.

- Pamiętaj! Pamiętaj, że Sęczek mnie sypnął przed Niemcami. Zgubił mnie.

Lewandowski patrzał zdumiony, jak tamten skoczył w drzwi. „Moooje uszanowanie panu" - powiedział ogłupiały.

Sęczek policzył banknoty: było tego sporo. Zszedł na dół, prześlizgnął się wzrokiem w lustrze. Wygląd faktycznie mam - pomyślał z satysfakcją - dobrze powiedział, łobuz. Poprawił zwichrzone włosy, obciąg­nął marynarkę. Leżała jak ulał.

Rysiek patrzył ciągle w drzwi, za którymi zniknął tamten. Dyrektor podszedł do niego.

- Co jest? - zapytał ostro.

Lewandowski nie wiedział, co odpowiedzieć. Patrzał na Sęczka okrągłymi oczami, aż tamten zrozumiał. Po­ciągnął go do siebie.

- Co on ci nagadał? Ty jego nie słuchaj, ja tu jestem dyrektorem. I nie wpuszczaj go nigdy, bo i ciebie po­gonię!

Odwrócił się na pięcie i poszedł na salę.

- Jaki on tam dyrektor - zaśmiał się pogardliwie szatniarz - fordanser, za gotówkę przedtem tańczył w Warszawie. Tylko że teraz za foksa zrobił i tamten go przywiózł. Dyrektor?...

Splunął. Ktoś brzękał niecierpliwie numerkiem o la­dę. Rysiek wyprężył się przy drzwiach.

Dyrektor Sęczek usiadł przy stoliku. Odsapnął, otarł pot z czoła.

- Bardzo panów przepraszam - powiedział do ofi­cerów - mały interes. To też służba - błysnął złotymi zębami.

- A to - wszystko tyle - wymamrotał oficer. Trzepnęła karafka o ziemię. Bijcie - pomyślał mści­wie Sęczek - i tak się odkuję. Coś grało mu radośnie w piersiach.

Następnego dnia Orzechowskiego zastrzelił na ulicy niemiecki patrol. Szedł po godzinie policyjnej i nie zatrzymał się na „halt".

I jak zwykle, rotmistrz siedział przy stoliku, i jak zwykle, Łabędzki mrużył oczy, i jak zwykle, pili ofice­rowie i szalał Sęczek: bił po pysku personel. Bo w tym świecie nic nie mogło się zmienić - dopiero musiał powstać nowy świat.

Nad salą płynęło tango. Lewandowski uczył się życia.

2

Za oknem świat rozmazywał się w uporczywym wiosennym deszczu. Ciężkie krople grały na szybach, wiatr targał mokrymi gałęziami drzew. Koniec kwiet­nia, a ciągle było zimno. W kącie pokoju żelazna koza dymiła leniwie. Rysiek siedział naprzeciw młodszego Zielińskiego, opowiadał.

- To, rozumie pan, było tak: ten interes mieli do spółki, ale to było tak, do pucu. Bo naprawdę to szefem był Orzechowski, można powiedzieć, że przy­zwoity człowiek. A ten drugi. Sęczek, to był tylko tak, na salę poszedł, z Niemcami poszwargotał, bo umiał, na orkiestrę wlazł, gadkę do publiczności założył. Mówię panu, panie Zdziśku: we fraku chodził, tu się przysiadł, tu wypił i cała jego robota była. A Orzecho­wski miał szwagra Żyda. Ten szwagier się ukrywał za lewymi papierami. A Sęczek wiedział. I jak przyszło powstanie, to zaczęli się kłócić, czy im zamkną, czy nie...

- Co zamkną?

- No, lokal, „Arkadię". A ten Sęczek to był foks, podpisał się za Niemca. A tamten drugi to się bał, żeby knajpy teraz nie zamkli. To Sęczek mówi: „Ja cię teraz przetasuję. Poszedł do niego i mówi: „Oddaj lokal, bo jak nie, to powiem na gestapo, że Żyda u siebie przechowujesz i cię wezmą”. To tamten przeląkł się i uciekł, interes zostawił. Panie Zdzisiu, co to był za interes! Jakie oni pieniądze bili.

Lewandowski westchnął ciężko i. Zapalił papierosa i mówił dalej:

- A tego drugiego to Niemcy zabili następnego dnia. Dobry człowiek był, chociaż w mordę mi dał.

Zadumał się chwilę. Ciągnął:

- Sęczek pił z Niemcami, ludzi kapował i tak się trzymał. Nareszcie patrzeć, w styczniu, jak przyszła ofensywa, Sęczek przylatuje z miasta blady, wziął forsę i uciekł. Tyleśmy go widzieli. Za dwa dni przyszli Ruskie, ale to tak: godzina i ani jednego Niemca nie było. Lokal zajęli na coś tam. Ach! I jeszcze milicja przyszła po Sęczka, ale szukaj go. Uciekł łobuz. Wtedy ja mówię: cotu będę robił? Te dwa miesiące to tak, raz tu, raz tu. Nareszcie przyjechałem. Będę musiał się gdzieś zaczepić. Jeszcze nawet ten swój cholerny garnitur mam.

Wyciągnął z plecaka pogniecioną liberię i rzucił Zielińskiemu.

- Mówię panu: przyszedł wieczór, przebrałem się w to, stanąłem przy drzwiach. Wchodzi frajer, a ja tylko: „mooje uszanowanie panu prezesowi” czy tam komu. Podskoczyłem, palto z niego ściągnąłem i forsa leciała. A jeść, a palić, to ile tylko chciałem. Dobrą robotę miałem, już drugiej takiej nie znajdę. Teraz to nie wiem, co robić. Ani nie mam gdzie mieszkać, ani gdzie się zaczepić.

Umilkł ponuro. Jak wtedy, co matkę zabrali - pomyślał.

Wstał, podrzucił węgla pod fajerkę. Na chwilę zakotłowało się czarno w izbie. Piecyk dymił wściekle. Zieliński leżał rozwalony na łóżku, pogwizdywał przez zęby jakąś melodię. Może poradzi coś - myślał Rysiek - przecież to jakby familia. Tyle lat żyło się razem.

Tamten jakby odgadł jego myśli, bo odwrócił się i powiedział:

- Ja ci powiem, Rysiek, na razie to aby się zaczepić. O robocie żadnej nie ma co myśleć. Ty wiesz, jak jest, trzeba żyć.

Mrugnął chytrze oczkami. Lewandowski potwierdził.

- No więc tak. Na razie miasto jest całkiem pobite i nie ma jak żyć. Do roboty nigdzie cię nie wezmą, bo nic nie umiesz. A nawet jak się gdzieś dostaniesz, to co będziesz robił? Ty zrób tak: teraz nie ma nic, żadnej komunikacji. Ludzie jeżdżą na łebka, na samochodach, jak się daje. Ale przeważnie to na samochodach. Samochody stają w różnych punktach: przed „Polonią”, w Alejach, przed dworcem, na Targowej. Teraz trzeba nagonić publikę. Podchodzisz do szofera, pytasz się: „Krzyczeć?” On ci powie, że tak. No to ty wtedy wskakujesz na samochód i krzyczysz: „Na Pragę, na «Polonię»” czy gdzie ci tam szofer powie. Ludzie wsiadają i jedziecie. I jak na przykład na Pragę, to na pontoniaku stajecie, szofer wysiada, staje koło wozu, żeby nikt nie uciekł, a ty robisz kasę. Ludzie płacą, ty sobie zawsze schowasz parę groszy, a resztę oddasz szoferowi. A on ci jeszcze dorzuca za krzyk. Rozumie się, że musisz schować tak, żeby szofer nie widział, bo jak zobaczy, to zarobisz, ale w ucho. I teraz, przypuśćmy, stajecie przy Targowej, ludzie wysiadają, a ty znowu krzyczysz: „«Polonia», «Dworzec»" i tak dalej. Zrobisz parę kursów i jesteś dobry. Ty jesteś cwaniak, to dasz sobie radę. A jutro pójdziem oba, to ja ci pokażę.

- To pan też krzyczy, panie Zdzichu? Tamten uśmiechnął się pobłażliwie.

- Coś ty? Ja, bracie, teraz inną robotę mam. To na zachód sobie skoczę, to zahandluję czymś. Jeszcze wojna idzie, można pokombinować. Co dalej, to niech się koń martwi, bo ma duży łeb. Tylko ty ani mru-mru, bo wiesz, jakie ludzie są. Mieszkać możesz tutaj, polówkę sobie kupisz i jakoś to będzie. A na życie tym krzykiem zarobisz, jak będziesz mądry, nie martw się.

- Och, panie Zdziśku - westchnął Rysiek - jak ja się panu odwdzięczę?

Zieliński machnął ręką.

- Nie martw się! Zawsze się kiedyś odwdzięczysz. Zresztą - dla Zygmunta to robię: przecież to twój chrzestny...

Westchnął głęboko. Powiedział:

- Dobry był człowiek. I szczery, prosto w oczy za­wsze lubił, nie bał się nikogo, nie było dla niego kozaka. Tylko, że wódka go zgubiła... Nie będzie już takiego drugiego na Marymoncie...

Pomilczeli obaj. Ogień rozbuzował się pod fajerką. Potem Zieliński wstał i wyjął harmonię z szafy. Przy­mknął oczy i zaśpiewał.

Wyciągał piosenkę o Zygmuncie, słał ją w ten wie­czór deszczowy i rozmazany. Ryśkowi stanęły w myśli te dawne, letnie, marymonckie: krzywa ulica, Masołowska, skraweczek trawki... Jakiś ciężar niewidoczny przygniótł go.

- A matkę zabrali - powiedział i czuł, jak łzy zapie­kły go pod powiekami.

Ale tamten nie słyszał. Śpiewał, i znowu Zygmunt Zieliński kłuł nożem, bił granatowych, urządzał krwa­we dintojry, królował nad Marymontem... W końcu ostatnia zwrotka: Zygmunt zabity przez kapusiów, i harmonia umilkła.

- Tak to, bracie, bywa - powiedział przeciągle Zie­liński - kobieta cię zawsze zgubi. Pamiętaj - nie wierz żadnej. Zygmunta też, ech, co tu mówić?...

Znowu westchnął żałośnie i schował instrument.

- Swoją drogą - zaczął Lewandowski - mam szczę­ście, że pana spotkałem! Co ja bym zrobił. Boże kochany!

Szedł z plecakiem rozglądając się w morzu ruin. Wymarłe ulice, gdzieniegdzie jakiś dym, oznaka ludz­kiego bytowania. Wiatr przynosił z ruin ceglany piasek i gryzł nim w oczy. W tramwaju wyrzuconym z szyn sprzedawali gorącą zupę i bimber. Lewandowski nie poznawał miasta. Ruiny majaczyły widmowo w wie­czornym mroku. Żelazne włosy prętów zwisały żałoś­nie, wiatr koncertował w gruzowiskach.

Potem zaczął padać deszcz. Lewandowski błądził w bezładnym labiryncie wypalonych domów i ruin. Plecak pomału nasiąkał wodą, woda chlupotała w bu­tach. Pusty żołądek buntował się gwałtownie, burczał nie pozwalając się oszukać papierosem. Lewandowski nie miał grosza.

Wtedy Rysiek Lewandowski, cwany chłopak z „Ar­kadii", zaczął płakać, żałośnie, rozpaczliwie jak małe dziecko. Nie miał domu, pieniędzy, a tylko pieniądze coś znaczą. Przerażała go ponurość tego cmentarzyska i beznadziejność własnego położenia. W „Arkadii" o tej porze dopiero zaczynało się życie. Orkiestra hu­czała, Łabędzki śpiewał, szefowie płynęli po sali. Cie­pło, żywo, coraz to szeleściło coś w dłoni. A tu nic. Deszcz siecze po twarzy, opuchnięte nogi wloką się z trudem, w dołku kłuje, aż w oczach robi się ciemno. I pusto. Tylko od czasu do czasu zawyje gdzieś kla­kson samochodu i mur osunie się z łoskotem.

W końcu dowlókł się na Marymont.

Krzywa wygasła latarnia skręcała się na rogu. Na rogu, ale czego? Ulica - bezładne zwalisko gruzu. Tylko tam, gdzie był sklep Masołowskiej, ocalały ko­min wyciągał się w ołowiane niebo.

Lewandowski stał nad cmentarzyskiem swojego dzieciństwa. Te gruzy kryły wszystko: i dobre, i złe chwile, i naiwne marzenia o Ken Maynardzie i bram­karzu fenomenie Romano Zamorra z Barcelony, przeżycia, smutki i radości, łzy i uśmiechy, wszystko już minęło, niczego nie było, zginęło przysypane gru­zami. Na skwerku, gdzie zagrywali kiedyś w pił­kę, rozkraczył się szkielet wypalonego samochodu. Nic nie zostało. Chyba tylko krzywa wygasła latar­nia - jak na urągowisko, nie pamiętał, żeby kiedy świeciła.

Zawrócił z powrotem. Siły opadły go zupełnie. Szedł machinalnie, sam nie wiedząc dokąd. Chciał tylko uciec, uciec jak najdalej od tej krzywej latarni, od tego cmentarzyska. Dalej, dalej. Dokąd? - Nie wie­dział. Huczało w głowie, czerwone plamy skakały przed oczyma.

Wtedy spotkał Zielińskiego. Zieliński wziął od niego plecak i zaprowadził do domu. Rysiek przełknął tro­chę kawy, już na stojąco, i nawet nie wiedział, kiedy zwalił się na łóżko.

Obudził się dopiero na drugi dzień. Wieczór. W ką­cie żelazny piecyk buzował wesoło, na stole kopcił nafciak. W pierwszej chwili Rysiek nie wiedział co i jak. Dopiero wisząca na ścianie fotografia młodszego Zielińskiego, z rozciągniętą harmonią i rozciągniętym uśmiechem, przypomniała mu wszystko.

Siedzieli naprzeciw siebie. Rysiek ciągle opowiadał:

- W tej „Arkadii" to rozmaici ludzie się schodzili. Niemcy i takie wiesz pan - przymrużył oko. Zieliński wiedział. - Kombinatorzy i w ogóle. Byli tacy, co przez parę godzin potrafili przepić ładne kilkanaście tysięcy, inni znowu godzinami siedzieli przy kawie. Ale czło­wiek nie miał źle. Zawsze się coś zarobiło...

Następnego dnia poszli zaganiać. Na Targowej stało kilka ciężarówek, ludzie tłoczyli się bezładnie z tłumokami i gratami. Ktoś wpychał bokiem potężną szafę, inny z małpią zwinnością wciągał żelazne łóżko. Krzyk, bezład, wymyślania. Kierowcy przynaglali z obojętnymi twarzami, przyglądali się rozpaczliwym szturmom. Zieliński szturgnął Ryśka:

- Uważaj, teraz!

Podjechały dwie następne ciężarówki. Podbiegli we czterech, Zieliński, Rysiek i jeszcze jakichś dwóch. Zieliński odepchnął tamtych i pierwszy dopadł szo­fera.

- Krzyczeć?

- Krzycz pan! - kierowca zgodził się łaskawie. - Na „Polonię".

Nawet się nie ruszył ze swego miejsca: siedział napuszony i ważny.

Zieliński odpiął bort i wskoczył na samochód. Za­czął krzyczeć: „«Polonia», «Polonia»..." Nowy szturm pasażerów. Walizki, tłumoki, przekleństwa, deptanina... Ciągle nadlatują nowi, ktoś popycha staruszkę na wózku. Zieliński macha przecząco ręką - nie da rady. Pchający wymyśla, Zieliński mu się odgryza, kobieta wrzeszczy, że pończochy, kierowca przynagla - chce już zapiąć bok. Ludzie ściśnięci jak śledzie pod plan­deką wymyślają sobie:

- Posuń się pan!

- Gdzie? Na łeb komu wejdę?

- Wygodny, cholera!

- Tak, tak - odszczekuje się ktoś z kąta - za mało wojny było na łobuza!

- Tylko nie łobuza!

- Bo co?

- Gówno!

Kierowca wymyśla wszystkim: pasażerom, Zielińskiemu, pomocnikowi. Ale najwięcej pasażerom. Jemu wolno: może wysadzić i co mu kto zrobi? W końcu Lewandowski z Zielińskim zapinają bok i gramolą się na górę. Człowiek ze staruszką krzyczy, że numer samochodu zapisze:

- To granda, żeby chorego człowieka nie zabrać!

Kierowca klepie się dłonią po tłustym tyłku:

- Tu mnie, bracie, tego owego...

Trzaska drzwiczkami i samochód rusza gwałtownie. Stłoczeni ludzie lecą do tyłu.

Ruiny, ruiny, ruiny. Rozeznać się w tym wszystkim nie można. Poskręcane szyny, za rzeką znowu wyrasta poszarpane skupisko. I nic, tylko puste ulice szczerzą się czerwono w kwietniowym słońcu. Ceglany kurz dymi spod kół samochodu, który skacze na dziurach i wybojach. Pasażerowie stękają, w kącie dwóch gości bierze się do mordobicia. Jeden jest dobrze pod gazem, wyciąga jakieś papiery i wrzeszczy:

- To ja za Polskę, a ty tu mnie...

Na moście pontonowym ścisk i hałas. Belki dudnią głucho. Na prawo gmatwanina żelastwa - Kierbedź. Beczy klakson. Furman zajeżdża drogę kierowcy, wy­myślają sobie długo i paskudnie. Z tyłu rozpaczliwie sygnałują inni - nie mogą wyminąć. Furman grozi batem, szarpie konia. Na platformie sterta gratów i tobołów, kiwa się jakaś rodzina. W końcu kierowca rusza ze złością i znowu ludzie przypierają do boku. Pijany śpiewa:

- Niebo w oczach twych widziałem, niebo w oczach twych poznałem...

Samochód staje i szofer wyskakuje szybko z kabiny. Zieliński robi teraz kasę. Zbiera szybko i sprawnie: górka banknotów rośnie mu na ręku. Szofer stoi z boku, pali papierosa niby to obojętnie, ale patrzy tamtemu na ręce. Zieliński jest pyskaty, z wytartą twarzą dobrego cwaniaka - nie budzi zaufania. Ktoś się kłóci, ktoś drugi nie ma tyle pieniędzy.

- To po co pan wsiadasz? - warczy kierowca. Ktoś trąbi uporczywie z tyłu. Szofer odwraca się: wymyśla­nia. Zieliński ruchem kuglarskim, szybkim jak mgnie­nie oka, pakuje część gotówki do kieszeni. Ludzie patrzą na to obojętnie: wiedzą, o co chodzi, ale po co się narażać na wymysły? Lewandowski widzi tę scenę. Cwaniak Zieliński - myśli z uznaniem - takich lubię!

Zieliński rozlicza się z kierowcą, ten daje mu parę banknotów:

- Co pan, żarty gra? - krzyczy Zieliński. Godzą się jakoś i wóz jedzie dalej. I znowu tylko ruiny i ruiny. Czerwonoceglasta masa przytłacza. Lewandowski patrzał i jeszcze nie rozumiał. Tu Marszał­kowska? To Aleje? Gruzy, szkielety, rumowiska. Tylko gdzieniegdzie sterczy ocalały dom, jak samotny cypel w morzu. Na balkonie pstrzą się kolorowe bety i ten widok dodaje Lewandowskiemu otuchy: jednak są jacyś żywi ludzie wśród tej spiętrzonej martwoty!

Zieliński częstuje go papierosem, ciężarówka pod­skakuje i nie można przypalić. Jakiś dyplomatyczny samochód wymyka się gwałtownie z ruin, piszczą hamulce. Czarny szofer ma zadowoloną, błyszczącą gębę.

W końcu „Polonia". Trzepoczą na wietrze kolorowe flagi, lśniący lakier zagranicznych limuzyn pokryty jest ceglastym pyłem. Samochody także mają kolorowe chorągiewki, szoferzy poubierani są w liberie i mun­dury.

Zieliński odpina bok i ludzie wysypują się. Krzyczą­ca kobieta ogląda swoje pończochy. Pasażerowie śmie­ją się złośliwie:

- To najważniejsze, cholera!

- No, Rysiek - powiedział Zieliński - teraz ty krzycz.

Lewandowski podszedł do kierowcy. Ten je chleb z boczkiem, tłuszcz ścieka mu po palcach.

- Krzyczeć, panie mechaniku? - zapytał kierowcy.

Kierowca kiwa przyzwalająco głową, nie przerywając jedzenia.

- Na Targową - wymamrotał. Rysiek wskoczył na samochód.

- Na Targową! Na Pragę!

Nowe tabuny pasażerów, tłumoki, wymysły. Samo­chód rusza. Ktoś wygraża pięściami, ktoś skacze już w biegu. Na pontoniaku Zieliński wysiadł.

- Już teraz wiesz co i jak. Dużych bagaży nie pusz­czaj, bo to nie ma karkulacji... łebków tylko bierz. No trzymaj się!

Lewandowski zaczął obchodzić pasażerów, szofer stał z boku. Znowu kłótnie i jazda dalej. Na Targowej kierowca oświadczył, że musi już wracać do garażu. Na łebki nie wolno jeździć!

- Jak nie wolno, to szybko - zaśmiał się szofer. - Musisz uważać na wozy: zaraz przyjdą inni, to podsko­czysz!

Samochód odjechał. Lewandowski wyjął i przeliczył pieniądze. Było około dwustu złotych. Żeby tak parę kursów - pomyślał Lewandowski - to by człowiek nie narzekał...

Na razie było pusto. Lewandowski w budce, któ­rych było wszędzie pełno, zjadł talerz gorącej zupy. Konsumpcja odbywała się na stojąco.

Coraz to ktoś nowy podchodził do budki. Szef interesu - facet o chytrym wyglądzie, w wybrudzonym do ostateczności białym fartuchu i wojskowej czapce, coraz to sięgał zręcznym ruchem pod ladę, skąd wycią­gał butelkę z bimbrem. Lewandowski pomyślał: no, Warszawa żyje!

Zapłacił i wrócił na plac. Stłoczeni ludzie czekali, rozglądając się za samochodami, Lewandowski zoba­czył, że dwóch naganiaczy, którzy biegli z Zielińskim, także czeka. Jeden był wysoki, tykowaty, drugiemu pusty rękaw marynarki majtał się po boku. Konkuren­cja - pomyślał Rysiek. Tamci patrzyli na niego ze złością.

Właśnie nadjechał samochód. Konkurenci wyprężyli się czujnie, wskazali sobie oczami Lewandowskiego. Oho! - pomyślał - teraz się zacznie!

Samochód stanął w drugim końcu placu. Podbiegli wszyscy trzej, na czele tłumu pasażerów. Wyższy nale­ciał bokiem na Ryśka.

- Won stąd - warknął z biegu - bo jak zasunę, to... Lewandowski nie odpowiedział. Podstawił bezrękiemu nogę: tamten pojechał po bruku pryszczatą twarzą. Ludzie klnąc omijali leżącego. Rysiek pierwszy wsko­czył na stopień:

- Krzyczeć, panie mechaniku?

Tutaj szofer był młody, przystojny, o sympatycznym wyrazie twarzy. Daszek kaszkietu opuszczony miał na oczy. Od razu widać - warszawski chłopak - stwierdził Lewandowski.

- „Na Mokotów" krzycz - powiedział kierowca. Ludzie zaczęli się upychać. Lewandowski dostrzegł tamtych dwóch, czających się z boku. Wyższy - przebębnił palcami po zębach. Znaczyło to, że Lewando­wski jest już gotów. W odpowiedzi Rysiek pokazał im zgiętą rękę - o, tyle mi zrobicie.

Szofer dostrzegł to wszystko i roześmiał się.

- Konkurencja, tak? Masz rację, bracie, nie daj się. Kit im w oko!

Pojechali.

W ten sposób Rysiek zaczął swoją karierę nagania­cza. Kariera była bogata w wypadki i zdarzenia: Rysiek był sprytny, odważny, po niedługim czasie nie potrzebował obawiać się konkurencji. Poznał wielu kierowców i kombinatorów żyjących nie wiadomo z czego. Tutaj do pewnego stopnia był panem sytuacji - nie to co w „Arkadii". Tam mógł się tylko zginać przy drzwiach, tu - w każdej chwili zatrzymać pasaże­ra i powiedzieć: „Zaraz, chwileczkę. Nie pojedziesz pan z tym stołem!" I nikt nie mógł mu nic zrobić.

Jednym z kierowców łebkujących z Lewandowskim był niejaki Stefan Kamiński, ten właśnie młody i sym­patyczny chłopak. Któregoś dnia Kamiński powiedział do Ryśka:

- Nie chciałbyś iść do nas do roboty?

- Do was? - zdumiał się Lewandowski.

- Tak. Transport mamy duży, warsztaty... Jak chcesz, to pogadam z majstrem, może cię przyjmą. Bo tak to co? Z tymi łebkami wiecznie nie będzie trwać. Kanada się skończy wcześniej czy później, ale się skończy. Co będziesz wtedy robić?

Rysiek sam nie wiedział. Wieczorem powiedział do Zielińskiego:

- Wie pan co, panie Zdzisiu? Jeden szoferak powie­dział mi, żeby iść do nich tam do roboty.

- Po co?

- Uczyć się za fachowca. Mają warsztaty i przyj­mują uczni. Nawet mi swój adres dał: Kamiński Stefan się nazywa. Mówi, że łebkowanie skończy się niedłu­go...

Zieliński przerwał mu:

- Skończy się to, zacznie się co innego. Co tam zarobisz? Na pestki? Nie bądź głupi, ja ci to mówię. Twój ojciec całe życie robił jak dziki osioł i co? Nawet garnituru porządnego nie miał przez całe życie. Nawet do ślubu w Zygmuntowym jechał... To ty przynajmniej nie bądź głupi.

Lewandowski umilkł, przytłoczony tą argumentacją. Pomyślał: naprawdę, Zielińscy zawsze byli na wierz­chu... Potem nie widział już Kamińskiego. Dalej zaga­niał łebki.

3

Minęło kilka miesięcy. Przez ten czas Lewandowski rozmaicie próbował szczęścia: naganiał łebki, wynaj­dywał szoferom lewe kursy, handlował biletami pod kinem, parę razy wypuścił się z Zielińskim na zachód w celach krajoznawczo-szabrowniczych. Jednak pew­nego pięknego dnia skończyła się przyjaźń z Zieliń­skim. Złapali go z jakimś szabrem i powędrował w łańcuszkach do więzienia.

Tak właściwie kończy się historia z młodszym Zie­lińskim, który niegdyś do spółki z bratem królował nad piękną dzielnicą Marymont. Krwawy galorka po­szedł do „więźnia". Oczywiście możemy być pewni, że „za niewinność". No cóż. Kiedyś ułożono by o nim dziesiątki piosenek, długich i krwawych, wspominano by o nim w pijackich toastach. Postrach Marymontu pójdzie w wiekuiste zapomnienie. Jaka harmonia wy­śpiewa historię jego życia? Życia - niepotrzebnie zmarnowanego przez wszystkie minione lata głodu, nędzy, rozpaczy i bydlęcej egzystencji w krzywej i brudnej ulicy Marymontu. Czy znajdzie się taka har­monia?...

Lewandowski znowu został sam. Teraz nie przejmował się jednak. Znał już wszystkie chody i sposoby, aby utrzymać się na powierzchni życia. Pracować nie było po co. Był dopiero pierwszy rok powojenny -w rozwalonym i pozbawionym wszystkiego mieście można było zarobić nie pracując. Lewandowski bacz­nie obserwował te wszystkie machinacje i spekulacje: wyciągał z nich naukę dla siebie. Był wysoki i silny, miał lat osiemnaście i pewność, że nie zginie. Trzymał się życia mocno, obiema rękami, miał już dosyć do­świadczenia, aby wiedzieć co i jak. Pamiętał doświad­czenie z młynarzem w Mszczonowie. Rozmaite są szkoły życia. Dlaczego „Arkadia" nie mogłaby być szkołą, a Zieliński i inni nauczycielami? Lewandowski szukał życia, miał jeszcze wielu nauczycieli. Takich i innych. Tak więc minęło parę miesięcy.

Któregoś dnia szedł sobie wiosennym wieczorem wiosenną ulicą. Kwitły nieśmiało drzewa. Ludzie od­dychali ceglanym powietrzem. Z okna na pierwszym piętrze przelewał się jakiś tłusty lokator.

Lewandowski skręcił w ulicę Wileńską. Było już spokojnie i pustawo. Na jezdni dzieciaki grały w „nie­bo i piekło". Awanturował się pijak. Na balkonie szczekał pies, z czyjegoś okna ryczało radio: „Każda złotówka dana przez ciebie na odbudowę stolicy..."

Idąc dalej, zobaczył nagle kierowcę, który dał mu kiedyś swój adres. Wóz stał na boku, on sam monto­wał gumę. Kamiński - przypomniał sobie Rysiek jego nazwisko. Ucieszył się. Podszedł do wozu, prztyknął palcami w daszek kaszkietu:

- Szanowanko!

Kierowca podniósł głowę. Wpatrywał się w Ryśka nie mogąc sobie przypomnieć.

- No, nie pamięta pan? - podrzucił mu Rysiek. - Łebkowaliśmy kiedyś razem. Dał mi pan wtedy swój adres!

- Ach tak! - Kamiński uśmiechnął się. - No teraz to pamiętam. Co tam słychać dobrego?

- Dziękuję, pomalutku. Pcha się bidę.

- Gdzie robisz?

- Nigdzie nie robię.

- Jak to?

Lewandowski uśmiechnął się z wyższością:

- Co, nie wie pan? Kombinuje się. Raz tak, raz siak, aby żyć! A pan co? Skacze pan jeszcze na łebki?

Kamiński skrzywił się.

- Nie.

- No? Jeszcze można zarobić jak cholera. Wczoraj robiliśmy jeden kurs do Wołomina, z tym grubym, na sztudrze u was jeździ, wie pan który? To po trzy...

Tamten przerwał mu.

- A ja mam gdzieś taki zarobek!

- Dlaczego? - Lewandowski zdziwił się.

Stefan wzruszył ramionami.

- Dlaczego? Tyle lat człowiek czekał, żeby nie kom­binować. Pracuję, zarabiam, to mi musi wystarczyć. A tamtego mi, bracie, nie przypominaj. Wszyscy wtedy jeździli, to i ja też. To tak za okupacji ludzie się przyzwyczaili do tych kombinacji. A ja nie chcę teraz kombinować.

- Boisz się pan?

- To też. Ale nie dlatego nie chcę, że się boję, tylko dlatego, że teraz nie potrzebuję się bać.

Lewandowski patrzał na niego ze zdziwieniem. Zgłupiał czy co?

Kamiński kończył montowanie gumy, zaczął przykrę­cać koło. Lewandowski pomógł mu. Skończyli, wytarli ręce w szmaty. Kamiński popatrzył na niego uważnie:

- Widzę, że się odkułeś, bracie, że nie warto mó­wić. Gamiturek prima, buciki też.

- Jak stróż w Boże Ciało, co?

- Trochę!

Roześmieli się. Kamiński zaproponował:

- Jak chcesz, to siadaj ze mną. Odprowadzę tylko wóz, a potem pójdziemy, pogadamy sobie.

Lewandowski zgodził się. Usiedli, wóz ruszył. Ulice zaczęły przemykać bokiem. Kamiński zapytał:

- A ty dlaczego się nie weźmiesz do roboty?

Rysiek wzruszył ramionami.

- Ja? Co będę robił? Fachu żadnego nie mam.

- Naucz się!

- Mówisz pan jak dziecko: czy to można tak w dwa dni?

- Ale w dwa lata to już można!

- I co mi z tego?

- Jak to?

- Pewnie. Będę tyrał za grosze i całe życie będę chodził z gołą dupą!

- Któż ci to powiedział?

- Czy mi ktoś potrzebował mówić? Sam wiem! Nie bój się pan, ja znam życie, mam swoje rozeznanie.

- Kiepskie jest to twoje rozeznanie! Dobrze, ale co myślisz robić dalej?

Tego Lewandowski sam nie wiedział. Żył z dnia na dzień: handlował biletami i czym się dało. Żył - i to wszystko. Miał zawsze pieniądze, umiał dobrze kupić i sprzedać. Nie odpowiedział na pytanie Kamińskiego.

Wóz wcisnął się w ciasno nabitą Marszałkowską. Ciągnęły furmanki i samochody z cegłą. Ogromne wojskowe ciężarówki, wspaniałe, budzące sensację za­graniczne limuzyny i śmieszne piętrusy. Na obu chod­nikach kłębił się tłum. Ludzie poubierani byli rozmai­cie: wojskowe ciuchy z demobilu, wyszarzałe ubrania, samodziałowe marynarki. Kobiety w zwiewne wiosen­ne sukienki. Parterowa Marszałkowska pulsowała ży­ciem. Błyszczały wystawy sklepów i cukierni. Powie­trze wirowało ceglanym kurzem i zapachem spalin. Kamiński hamował co chwila, powoli wymijał fur­manki.

Rysiek powiedział w końcu:

- Nie bój się pan. Nie zginę!

Powiedział to z silnym przekonaniem w głosie. Kie­rowca uśmiechnął się.

- Eee, a ja ci mówię, że tak, i to szybko, nie obej­rzysz się nawet. Widziałem już takich cwaniaków.

- Jakich?

- Takich jak ty. Też wszystko mieli gdzieś, kombi­nowali. Co tam: kombinowali. Zwyczajnie: kradli. Mało było takich? Już teraz sporo ich siedzi.

- W kryminale? - zapytał głupio.

- A gdzie? W kościele na roratach? Uważać, chole­ra! - krzyknął do jakiegoś furmana.

Lewandowski powiedział dyplomatycznie:

- Frajer zawsze wpadnie!

- Jeszcze gorszy ten, który myśli, że nie wpadnie. A ty młody jesteś, szkoda cię do kryminału.

- Co się pan boi? - burknął.

- O, ja się nie boję. A ciebie szkoda, nie jesteś głupi.

- I dlatego kombinuję, póki mogę. Na co będę patrzał?

- No teraz widzę, że nie jesteś głupi, tylko kretyn. A jak nie będziesz mógł, to co?

Lewandowski zastanowił się.

- Zawsze coś będę robił.

- To na pewno. Ale co?

Z bocznej ulicy wyjechał wojskowy wóz. Przyhamo­wali obaj: stłoczeni na platformie żołnierze zachybotali się gwałtownie.

- Ja panu powiem - rzekł cicho Lewandowski - mój ojciec był furmanem. Całe życie robił jak najcięższy galernik. Pan nie wie, co to za robota była: noc go wygnała, noc go przygnała. I co z tego miał? Tylko tyle, co wypił, nawet ubrania porządnego nigdy się nie dorobił. Jak się dowiedział, że matka chodzi ze mną, to ją skopał, bo nie wiedział, co będziemy jeść. Tyle miał za swoją robotę. A ja nie chcę! Chcę trochę pożyć, mieć parę złotych, ubrać się. A jak pójdę do roboty, no to co zarobię?

Zatrzymali się na skrzyżowaniu. Milicjantka Lodzia podniosła rękę do góry. Potok samochodów ruszył. Kamiński włączył bieg.

- Wolisz kraść?

- Nie kradnę! Komu kradnę?

- Zdaje ci się. A może wiersze piszesz? Te wszy­stkie kombinacje to właśnie kradzież. A komu? Wszy­stkim! Samemu sobie też, o ile to możliwe. Ale możli­we! Czy nie kradniesz sobie najlepszych lat życia? Ale już nie mówię o tym, to twoja sprawa. Ale nie kradnij innym. Ja też kradłem, wtedy na łebkach. Nie wiedzia­łem dlaczego.

- A teraz pan wie?

- Wiem. I nie kombinuję, nie chcę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czego chciałem. A teraz wiem, czego chcę!

- Co pan wie?

- Że zarobię tyle, aby żyć jak człowiek. Że niczyj ojciec nie będzie tak jak twój kopał. I będzie miał ten garnitur, którego twój nie miał.

- I już nie będzie miał - mruknął Lewandowski.

- Dlaczego?

- Nie żyje.

- W wojnę?

- W wojnę!

Znowu skrzyżowanie. Tramwaj przejeżdża powoli. Milicjant odwraca się. Ruszyli.

- Więc co chcesz robić? Mieć tylko żal do tamtego świata to jeszcze za mało.

- Więc co?

- Starać się żyć po ludzku, pracować. Ciągle bę­dziesz kombinował? Cóż to za życie takie?

Niektóre ulice były już uprzątnięte z gruzu. W ok­nach ocalałych domów szkliły się okna. Na Wiśle kołysały się pierwsze barki piaskarzy. Lewandowskiego wzruszył ten widok: Marymont, wiosna... Był czło­wiekiem bez dobrych wspomnień.

Wóz nabierał szybkości, Kamiński przerzucał biegi. Był wysoki, jasnowłosy. I nagle Lewandowski uświa­domił sobie, że właściwie nic nie ma, niczym nie jest, żyje jak szczur, nawet papiery nie w porządku. Wysłu­guje się bliciarzom i spekulantom. I nic więcej, tylko tak jak na Marymoncie - opinia łobuziny. Jest sam, bez żadnych przyjaciół. Dzisiaj jest cwany, poklepują go po ramieniu, a jutro może naprawdę pójdzie do krymina­łu. Jak Zieliński. Ten też mówił, że nie trzeba być frajerem, i też poszedł. Właściwie to cóż kryminał? Ludzka rzecz. Zielińscy siedzieli, ojciec siedział za jakieś konie, akuszerka za aniołki. Wiadomo, że nie­szczęście każdemu się przytrafi. Ale Lewandowski instynktownie poczuł, że jest niedobrze.

Wjechali na most. W dole toczyła się leniwie szara masa Wisły. Teraz Lewandowski zobaczył pochylone plecy piaskarzy, pracowali szybko, mrok zapadał coraz gęściejszy. Wieczorne powietrze nie niosło wytchnie­nia: było ciężkie i duszące.

- Więc co robić, panie Stefciu? - zapytał nagle Rysiek. Czuł dziwną sympatię do tego silnego męż­czyzny.

- Bierz się za robotę! Co do cholery?

- Ale za jaką?

- Nigdzie nie pracowałeś?

- Pracowałem, ale co to była za praca!

- No?

- Pikolo.

- Jak?

- Pikolo. Taki: podaj-przynieś-ukłoń się. W restau­racji.

Chciał dodać: „między innymi gości rzygać wypro­wadzałem", ale powstrzymał się. Po co? Dzisiaj przy­pomniał sobie rotmistrza i ogarniało go obrzydzenie.

Kamiński milczał, pochłonięty prowadzeniem wozu. Przed nimi jakiś nawalony wóz zatrzymał cały ruch. Szofer kręcił korbą, klnąc szaleńczo. Z tyłu beczały sygnały innych.

- Do nas nie poszedłbyś pracować?

- Za co?

- Za pająka, za pomocnika.

- Szofera?

- Tak.

- Ale ja się nie rozumiem na tym!

- Nie tylko na tym. To nic: ja się też nie rozumia­łem. Pojeździsz z rok, to się nauczysz. Razem byśmy jeździli: mój pomagier poszedł do wojska.

Lewandowski spojrzał niedowierzająco.

- Niee?

- Jak Boga kocham!

- A dam radę?

- Musisz dać! Ja ci pokażę co i jak, pomału i jakoś to będzie. Nie ma żadnej filozofii.

- A czy mnie przyjmą?

- Czemu nie. Pogadam z kierownikiem i powiem mu, jak jest. To taki człowiek, że zrozumie życie. Tylko wtedy to już wiesz!

- Co?

- Bez cudów. Żebyś nie kombinował!

- Eee, no daj pan spokój!

- Ręka?

- Ręka!

Z przyjęciem poszło niespodziewanie łatwo. Wśród samochodów zatłaczających małe podwórko odszukali kierownika. Był wysoki, w czarnym fartuchu, jedną nogą powłóczył sztywno. Kiedy przyjechali, zajęty był wymyślaniem komuś: „To gawniuk tak robi, a nie kierowca, rozumiesz pan?" Tamten nie rozumiał, bro­nił się rozpaczliwie. Głos czarnego górował nad pla­cem.

Kamiński zauważył zmieszanie Ryśka.

- To nic. Rustecki porządny chłop, tylko nerwus. Pokrzyczy, pokrzyczy i za pięć minut wszystko dobrze. Do niego się mówi „szefie"!

Szef skończył i zapalił papierosa. Podeszli do niego.

- Panie szefie - zaczął Kamiński - tu jest taka sprawa: on chciałby pracować u nas.

Kulawy popatrzył na Lewandowskiego. Spojrzenie miał ostre, nieprzyjemne, jakby od razu chciał zajrzeć człowiekowi do środka i zobaczyć, co w nim siedzi. Lewandowski z trudem wytrzymał ten wzrok.

- Ten?

- Tak.

- Prawo jazdy jakie masz? - zwrócił się do Lewan­dowskiego.

- Prawo, ja? Nie, no nie mam.

- On nie pracował nigdzie - przyszedł mu z pomo­cą Kamiński.

- A cóż ty za niego mówisz? Język chyba ma. Na samochodach kapujesz trochę?

- Nie!

- No to co? Za pomocnika chcesz, tak?

- Jeżeli można by było?

- Można. Napisz podanie i przyjdź. A żeby wóz był czysty jak szyba, bo dupę skopię na atrament!... Odwrócił się i odszedł swoim dziwacznym krokiem.

- Skopie? - zapytał Rysiek Kamińskiego.

Tamten roześmiał się.

- Niee. Tylko tak mówi, żeby go się ludzie bali.

Lewandowski poczuł niechęć do szefa technicznego. Sposób mówienia miał rozkrzyczany, szorstki. Twarz sucha, ostra. Człowiek - jak brzytwa!

- No to już załatwione - powiedział Kamiński - walaj, bracie, do domu po podanie i przychodź. A mnie na imię Stefan!

Uścisnęli sobie dłonie.

Idąc do domu nie czuł żadnej radości ani spokoju. Raczej oszołomienie. Wszystkim w jego dotychczaso­wym życiu rządził przypadek. Czyż nie tak było z „Ar­kadią", z Zielińskim, teraz ze Stefanem? Nie miało to życie żadnej ciągłości, szarpane na wszystkie strony. Sam nie wytknął sobie żadnej linii postępowania. Chciał tylko czegoś lepszego. Czego? Dzisiaj spotkał tego i jest tak. Jutro spotka innego i będzie inaczej. Lepiej albo gorzej. Dotychczas zarabiałem, bo kombi­nowałem, jak mogłem, to jakoś żyłem. Teraz będę pracował. I tak było dobrze, i tak będzie dobrze. Wczoraj byłem zło..., kom..., no, żyłem, jak umiałem, dzisiaj jestem robotnikiem. Ale kim jestem naprawdę?

Noc zasnuła miasto ciemnym niebem. Nieliczne światła migotały w domach i pomiędzy ruinami. Wszy­stko odbyło się w przeciągu dwóch godzin: zmiana życia. Czy naprawdę zmiana?... Jakiś głos krzyczał przez radio: „Razem pójdziemy w zieleń majową. W zieleń jaskrawą, w zieleń zaklętą! Pójdziemy razem nową ulicą, naprawdę miłą, naprawdę piękną!"

Lewandowski uśmiechnął się: gdzie są takie ulice? W ten sposób Lewandowski zaczął pracować. Naza­jutrz usiadł koło Stefana. Pojechali w pierwszy kurs.

4

Na bazie dzień pracy zaczynał się wcześnie. Pierwsi kierowcy przychodzili do pracy już o świcie. Zapusz­czali silniki, dolewali wody do chłodnic, kłócili się z dyspozytorem. Było stu kilkudziesięciu kierowców i pomocników. Rano wszystko to biegało, klęło, kręci­ło korbami, kłóciło się między sobą o naczynie na wodę. Potem wyjeżdżali jeden za drugim, przetaczając się z łoskotem przez wąską bramę. Dopiero jak ostat­ni, przynaglani przez Rusteckiego, wyjechali, zaczynał się jaki taki spokój. Spawacz pochylony nad rurą rzucał snopy niebieskich iskier, strzelając palnikiem. Z kuźni dochodził metaliczny odgłos obrabianego że­laza, na warsztacie gruby brygadzista kłócił się z mon­terami. W kantorku dyspozytor Kurka opowiadał słu­chaczom o swojej astmie, która go męczyła od lat. Rustecki marszczył się z wysiłku, pochylony nad jaki­miś papierami. Czasem zajrzał jakiś kierowca, brał zlecenie na naprawę i tak było aż do wieczora. Wtedy zjeżdżali kierowcy i znowu zaczynała się bieganina, hałas i krzyk: ktoś mówił, że miejsce zajęto, drugi rozpaczał, że narzędzia mu poginęły.

- Narzędzi trzeba pilnować jak oka w głowie - powiedział Kamiński - to są łobuzy, co kradną. Już paru złapali.

- I co?

- Wyrzucili na zbity łeb, co się mieli patyczkować. Wóz trzeba umyć, Rysiek, i przód przesmaruj.

Tak mijały dni. Lewandowski szybko zżył się ze wszystkimi, zapoznał się z wozem, robota szła mu dobrze. Sam nawet nie przypuszczał, że pójdzie mu tak dobrze. Tu życie brało, porywało jednak mimo woli. Ale Lewandowski nie czuł żadnego zadowolenia. Po prostu przyzwyczaił się. Marzenia o innym życiu pozostały nie zaspokojone. Była praca: trudna i wy­czerpująca, hałas silników i brudne stale ręce. Kiedyś Kamiński powiedział do niego:

- I jakoś złapałeś ten dryg. Coraz lepiej ci idzie. Rysiek kończył przykręcać ostatnie szpilki koła. Gu­my to była udręka kierowców i ciągle nawalały. Po chwili odpowiedział:

- Sam mówiłeś, że to nie filozofia.

- No widzisz! A tak to co?

Lewandowski wyprostował się, odgarnął włosy wie­rzchem brudnej dłoni.

- W porządku, Stefan. Gotowa!

Nie chciał rozmawiać na ten temat. Kamiński nastawał:

- Pojeździsz jeszcze trochę i dostaniesz własny wóz. Rusteckiemu się podobasz, mówi, że będzie z ciebie dobry kierykant.

Lewandowski uśmiechnął się. Przypomniał sobie, jak w Radomsku marzył o tym, żeby zostać kelnerem. Zapytał:

- Ile jeszcze?

- No, z rok trzeba... Postaw go na miejscu. Rysiu, koło Pawlaka.

Tak się już ułożyli między sobą, gdzie kto stoi. Jesienią Lewandowski zdawał egzamin na zielone pra­wo jazdy. Poszło dobrze. To już coś - pomyślał, oglą­dając sztywny papierek. Po raz pierwszy osiągnął jakiś realny etap, ostatecznie własną pracą - już bez przy­padku. Nie było to dużo, to zielone prawko, ale zawsze więcej od zielonej liberii z Radomska. Pomyślał - ale bez radości.

Za to w pracy szło naprawdę dobrze. Wóz chodził mu w rękach, słuchał go, czuł to. Umiał sobie poradzić z defektami, poradzić, gdy zaszła potrzeba. Niektórzy starzy kierowcy mówią: „Wóz cię lubi, wóz cię nie lubi..." Ryśka wóz lubił, jeździł dobrze. Kamiński dawał mu prowadzić gdzieś na pustej ulicy czy polu. Potem już w mieście często zamieniali się na miejsca:

Rysiek za kółko, Stefan z boku. Uciekały ulice, dni i miesiące.

Wielu pomocników patrzyło na to z zazdrością. W ten sposób klasyfikowano swoich kierowców:

- Twój daje jeździć?

- Nie.

- Dlaczego?

- A cholera wie. Boi się, żebym mu wozu nie roz­walił.

- I wcale nie daje?

- Czasami, gdzieś na podwórku, kawałeczek to od niego wyproszę. Ale na ulicy to za skarby świata tego nie daje.

- Znaczy, że nie jest dobry. Mój lepszy!

- Daje?

- Pewnie. Wczoraj wysiadł przed domem, dał mi wóz i mówi: „Tylko prosto do garażu..." A ja, bracie, chyba ze dwadzieścia kilometrów tak sobie tylko, dla wprawy.

- Wozy myć - ryczał na nich techniczny - jazda! Bo dupę skopię na atrament.

Mądrzy kierowcy dawali jeździć pomocnikom. Wiedzieli, że działa to na nich jak ostroga. Mówili: „Jak dasz pająkowi kółko, to już będzie robił za trzech!..."

Lewandowski wiele zawdzięczał Kamińskiemu. I fach, do którego powoli dochodził, i zmianę życia. Zarabiał nieźle, miał tę satysfakcję, że nikt nie może zajrzeć mu do kieszeni w te pieniądze. Były jednak czyste.

Na bazie nie działo się jednak dobrze. Ludzie praco­wali po kilkanaście godzin na dobę, nie mając narzędzi ani warunków. Jedni wiedzieli, dlaczego i dla kogo pracują, innym było to obojętne - po prostu chcieli zarobić i na tym koniec. Warsztat był bez tokarni, żadnej poważniejszej naprawy nie można było prze­prowadzić we własnym zakresie. Kierowcy jeździli na starych trupach, które trzymały się wbrew wszelkim zasadom techniki i potrafiły zrobić wszystko, aby ob­rzydzić kierowcy życie. Kierownictwo bazy nie potra­fiło zaradzić temu stanowi rzeczy. Krzyk Rusteckiego też niewiele pomagał. Stefan Kamiński miał dobry wóz, utrzymywali go starannie z Lewandowskim. Nig­dy nie jeździł za szybko, dbał, zawsze w porę usuwał defekty.

- Partyjniak, podlizuje się - mówili zawistni. Bo ludzie jak wszędzie - byli rozmaici. I na bazie było sporo takich, co kombinowali, jak mogli, jeździli na lewe kursy, sprzedawali prywatnym benzynę. Szo­ferzy mogli wtedy zarabiać na lewo.

Były to czasy kanady dla tych kierowców. Transport w rozbitym kraju kulał ciągle, nie było komunikacji samochodowej, do wielu miejsc nie dochodziły wcale pociągi. Na szosach, za rogatką każdego miasta, zaw­sze czekały tłumy ludzi. Szabrownicy grasujący na zachodzie też nie spali: ci płacili najlepiej, żeby im tylko przerzucić samochód pełen rzeczy.

Stefan nie kombinował, pracował ze szczerego ser­ca, jak tylko mógł najlepiej. Kiedyś Lewandowski zapytał go:

- Ty należysz?

- Gdzie?

- Do partii?

- Tak.

- A po cholerę ci to?

- lak to? - zdumiał się Kamiński.

- Zwyczajnie. Przyjdą inni i na rozwałkę pójdziesz!

Stefan nie wiedział, czy się śmiać, czy gniewać. Zapytał:

- Kto ci to powiedział?

- Ooo, zaraz kto. Tak mówią.

Kamiński spoważniał.

- I ty w to wierzysz?

- W co?

- Że przyjdą inni.... Kto ci tych bzdur napieprzył?

- Byli tacy! A zresztą co mnie tam - wzruszył ramionami - nie mieszam się w te sprawy.

- I źle!

- Dlaczego?

- Nie wiesz, po co żyjesz, po co pracujesz... To jest dobrze? Ile ty masz lat?

- Ile mam, tyle mam.

- Chcesz rozmawiać, czy nie? - krzyknął w pasji Kamiński.

- Czego krzyczysz? Ja tylko powtarzam, co inni mówią!

- Ale kto?

- No są tacy! Czy to nie starczy?

- Nie, chcę wiedzieć!

- A ja nie powiem, nie jestem kapusiem.

- Nie o to chodzi, głupi jesteś! Ale to wrogowie!

- Czyi? - roześmiał się Lewandowski.

- Moi, twoi i wszystkich. Ty tego nie rozumiesz, ty głupku? Chcesz, żeby przyszli ci inni?

- Powiedziałem, że się nie mieszam!

- Taak? - przeciągnął Kamiński - ale pracujesz i masz całe spodnie na dupie... Te spodnie, o które się tak bałeś. Masz czy nie masz? - krzyknął.

- Mam. I co z tego? Przedtem też ludzie mieli. Nie takie!

- A twój ojciec miał?

Lewandowski roześmiał się.

- Gdyby nie pił, to może by miał.

Kamiński zaczął nim potrząsać.

- Ty idioto - powiedział i puknął go w czoło - ty idioto! Stary chłopak, a bzdury gada, to co innym ślina na język przyniesie. Gdzie ty masz rozum? To czego ty chcesz? Znowu Marymontu i żeby znowu inni mieli takich ojców jak twój? Tej nędzy? A skąd wiesz, jaki byłby twój ojciec, żeby miał robotę i ludzkie mieszka­nie, i jakiś kawałek radości w życiu? Piłby? Tłukłby matkę? Patrzałeś na to od dzieciństwa, na to wszystko zło, i niczego nie rozumiesz, gnoju... Idioto. Nawet nie wiesz, kto ci twoje dzieciństwo ukradł, a mówisz „oni"... Co za oni, jacy?... Czy twój ojciec miał pracę, mój miał? Inni mieli? Tego nie rozumiesz? Co ty dobrego w życiu widziałeś, w domu, na tej twojej ulicy? Smród, głód, kurewstwo... Taak? Takiego życia chcesz?

Lewandowski milczał. Co dobrego widział w życiu?

- Nic!

- To po co mówisz?

- Inni tak gadają!

- To co z tego. A ty własnego rozeznania nie masz? Od tego czasu często rozmawiali o polityce. Kamiński mówił mu, co i jak będzie, ile się wybuduje, twier­dził, że teraz ludzie będą żyć szczęśliwie. Lewando­wski uśmiechał się niedowierzająco.

- Mówisz, że teraz wszystko dla ludzi, że dla nas. A dlaczego taka drożyzna choleryczna, co?

- Na razie musi tak być.

- Musi... Ale dlaczego?

- Bo wojna nas zniszczyła. Brakuje wszystkiego!

- Ale buduje się.

- No widzisz! - ucieszył się Kamiński - sam wi­dzisz że się buduje!

- Nic nie widzę. Jeśli dla nas, to powinniśmy mieć! Przed wojną liter wódki kosztował cztery złote, a ile teraz kosztuje? A tego chyba u nas nie brak?

Kamiński wiedział, że nie brakowało, ale nie umiał wytłumaczyć, dlaczego przed wojną litr kosztował tylko cztery złote, a teraz tyle.

- Tego akurat nie wiem - powiedział - ja wierzę.

- W co?

- Że będzie dobrze!

- Tak? A kiedy?

- Jeszcze nie jutro ani za rok też. Ale będzie.

Lewandowski uśmiechnął się z wyższością.

- A ja nie. Mnie życie nauczyło, żeby nie wierzyć. To moje, co mam, co sam mogę mieć. A to, co mi inni mają dać, to albo tak, albo nie. Prędzej to drugie. Nie bądź ty głupi, Stefan.

Kłócili się. Kamiński miał słabe przygotowanie poli­tyczne. Kamiński wierzył. W końcu powiedział do Lewandowskiego:

- Co ja ci będę tłumaczył? Ciekawy jesteś, to idź na zebranie, tam się dowiesz. W zetwuemie ci wytłumaczą, co i jak. Tam przewodniczącym jest Małecki, pogadaj z nim, on ma książki, przeczytasz sobie, on ci powie...

- Co on mi może wytłumaczyć - mruknął Lewan­dowski - niech swojej przyjaciółce tłumaczy, żeby się nie martwiła. Mnie?

Ale poszedł. Przez przekorę, przez ciekawość: zoba­czyć, co oni tam politykują! Poszedł na jedno, na drugie, na trzecie.

- No jak tam było? - zapytał go kiedyś Kamiński.

- Widzisz - powiedział Rysiek - to jest tak. Ci mają rację i ci też mają rację. Ale gdzie jest prawda, to cholera jego wie.

- Prawda sama nie leży. Trzeba jej szukać, znaleźć...

- A ty szukałeś? - zapytał złośliwie.

Kamiński milczał przez chwilę.

- Szukałem - powiedział cicho - ale tam jej nie znalazłem, gdzie szukałem. Patrz!

Rozpiął koszulę. Po prawej stronie piersi różowiły mu się małe punkciki, dawno zagojone blizny po kulach.

- Szukałem. I w lasach, i gdzie chcesz, ale znala­złem. A wiesz, po co szukałem?

Rysiek patrzał wyczekująco.

- Żeby teraz mówić, że ci jest źle, i że ja głupio robię, że wierzę, żeby takie skurwysyny mogli sobaczyć na tę moją prawdę...

Lewandowskiego oblało gorąco. Spuścił oczy.

- Nigdy nie mówiłeś.

- Że co?

- Że byłeś w partyzantce.

Kamiński wzruszył ramionami.

- Po co? Sam jeden byłem?

- Gdzie byłeś - zaciekawił się Lewandowski - w AL czy w AK?

- Czy to ważne? Byłem! Ja szukałem tej swojej prawdy i znalazłem ją. I chyba w piekle bym ją zna­lazł, bo jest tylko jedna.

- Ta twoja?

- Ta nasza! A byłem w AK. Weź, Rysiu, i sprawdź olej w duplikatorze. Ja już idę do domu.

Nie poszedł jednak, tylko odszukał Małeckiego. Był to młody, wysoki chłopak. Powiedział do niego:

- Zajmijcie się tym moim pomocnikiem.

- Który to: Lewandowski?

- Lewandowski. To dobry chłopak w gruncie rze­czy, tylko zupełnie głupi. Poznał życie z najgorszej strony, handlował, kombinował... Poznałem go kiedyś zupełnie przypadkowo. Zaganiał łebki - Kamiński poczerwieniał - wierzy tylko w forsę. Pochodzi niby z robotników, ale to wiecie taki lu..., lumpen..., chole­ra! Nigdy nie mogę tego słowa wymówić.

- Lumpenproletariat?

- Właśnie. Kurwy, złodzieje, bandyci i tak dalej. Kochany śliczny Marymont. Jego ojciec był furmanem, podobno alkoholik, sam Rysiek wspomina, jak matkę tłukł. To jest kuzyn tych Zielińszczaków, tych, wiecie, z Marymontu.

- Pewnie, że wiem. Mieszkałem na Kamedułów. Rany boskie, ulicą człowiek bał się chodzić.

- No widzicie! Ja mu się tak bardzo nie dziwię. Żył tam od małego, patrzał na to wszystko. Ostatecznie co innego mógł wynieść?...

Małecki przytaknął.

- Oczywiście!

Kamiński podsunął mu papierośnicę.

- Palicie?

Zapalili.

- Choroba, nie można palić, takie mrne! Wracając do tematu: jemu trzeba jakoś pomóc.

- Ba! Tylko jak?

- Niech się zapisze do was, umeblujcie mu w gło­wie. Nie można go tak zostawić.

- Nie można! - zgodził się Małecki.

- Pogadajcie z nim, dajcie jakieś książki do czytania.

- No nic, już my z nim jakoś poradzimy. Jest sporo porządnych chłopaków, damy radę. Wybaczcie, ale spieszę się na dzielnicę.

5

Lewandowski obudził się o świcie, jak zwykle, w dniu pracy. Tak się przyzwyczaił do rannego wsta­wania, że budził się stale o tej samej porze: świątek czy piątek. Poleżał jeszcze chwilę, rozkoszując się perspe­ktywą wolnego dnia.

Podszedł do okna. Dzień zapowiadał się pięknie. Wysokie niebo było czyste, spokojne, bez jednej chmurki. Na ulicy spieszyli już ludzie na mszę, prze­ważnie odświętnie ubrane starsze kobiety. Maszerowa­ła kompania wojska, podkute buty dzwoniły po bruku. W przeciwnej kamienicy ktoś golił się w otwartym oknie, gwiżdżąc zbierał mydliny na kawałek gazety. Był pyzaty, okrągły, przeciągał brzytwą po twarzy z wyra­zem błogiego zadowolenia. Wyżej, na drugim piętrze, młoda kobieta w kwiecistym szlafroku podlewała kwiaty. Szlafrok rozchylał się, przytrzymywała ręką. Lewandowski poczuł się zawiedziony.

W sąsiednim oknie ktoś trzepał dywanik. Pyzaty z pierwszego piętra zadarł głowę do góry: „Co jest?" Dywanik natychmiast zniknął. Na trzecim piętrze wy­niósł ktoś na balkon kolorowe bety, przyklepując do­nośnie. Małe dziecko rozwrzeszczało się w krótkiej porannej ciszy. Ktoś śpiewał przepitym barytonem:

„Dzisiaj o szczęściu zapooomniałem..." Pyzaty z pier­wszego piętra natychmiast podchwycił melodię. Skoń­czył już golenie, stanął z lusterkiem w słońcu i wy­szczerzał zęby. Gwiżdżąc składał usta w śmieszny ry­jek. Niedziela - pomyślał leniwie Rysiek.

Korzystając z tego, że wstał pierwszy, zaczął się myć. W jednym pokoju mieszkało teraz sześć osób:

Lewandowski, młode małżeństwo z dzieckiem, stary monter z Gazowni Miejskiej, Biliński i felczer z Prze­mienienia Pańskiego - Rączkowski. Pokój podzielili na dwie części: w jednej, za przegródką z dykty, młode małżeństwo, w drugiej - Biliński, Rączkowski i Ry­siek. Lewandowski z monterem zbili sobie z desek piętrowe łóżko, Rączkowski rozstawiał na noc połów­kę. Poza tym nic się nie zmieniło od czasów Zielińskiego: żelazny piecyk jak zwykle dymił w kącie.

- Jeszcze mi się kiedy dziecko udusi - mówiła młoda kobieta - i pan, panie Biliński, monter, i nie umie pan naprawić. Jaki tam z pana fachowiec?

Biliński poruszał z godnością wąsami:

- To nie mój fach: smolucha... Ja jestem fachow­cem precyzyjnym, szanowna pani... Na kalibrową ro­botę!...

Lewandowski umył się, uczesał i postawił na piecy­ku kawę. Biliński przecierał rękami zaspane oczy. Spuścił z łóżka chude owłosione nogi. Pod cienką bladą skórą rysowały się żylaki od ciągłego, wielolet­niego chodzenia.

- No co. Rysiu? Niedziela!

- Taak. Co pan dzisiaj robi, panie Biliński?

- Na cmentarz chyba pojadę, do nieboszczki...

Lewandowski pomyślał, że właściwie niepotrzebnie pyta. W każdą niedzielę Biliński prasował wyrudziały garnitur, wkładał czystą koszulę i jechał na Powązki. Mówił: „chyba pojadę", jak mogłoby się coś zmienić w tym życiu, które od lat zastygło w jedną, nudną formę. Wieczorem wróci - myślał Lewandowski - weźmie do ręki Krzyżaków, przeczyta dwie strony i położy się spać. Do następnej niedzieli, która znowu będzie taka sama.

- Ile pan już czyta tę książkę? - zapytał go kiedyś Lewandowski.

- Krzyżaków? Przecież to moja książka, jeszcze sprzed wojny!

- I przeczytał pan?

- Jakoś nigdy nie miałem czasu - wyznał stary z zawstydzeniem - zresztą to tylko drugi tom, reszta się spaliła...

Drugi współlokator - felczer Rączkowski, był zupeł­nie innego usposobienia. Był ciągle pijany i lubił plu­gawo żartować. To była jego największa przyjemność. Nawet myśli miał kaprawe. Stary religijny monter cierpiał z tego powodu najwięcej.

- To jak to było z tą czarną, panie Biliński? - pytał felczer.

Naiwny monter patrzał okrągłymi ze zdumienia oczyma.

- Z jaką czarną?

Felczer znacząco przymrużał oczy

- Ona tu wczoraj przychodziła.

- Kto, po co?

- Hi hi hi - śmiał się Rączkowski - już my wiemy, po co. No nic, damy radę! Ma się znajomości po fachu, szykuj pan tylko dobrą popijochę, a wszystko grzeczniutko załatwimy...

Biliński czerwieniał z oburzenia. Kawały felczera zaczęły w końcu doprowadzać Lewandowskiego do pasji. Ciągle i ciągle o tym samym, tak jakby już nie było innego tematu na świecie.

- Skończ pan z tym! - powiedział kiedyś ostro.

- Cóż to: pożartować nie wolno?

- Z niego pan nie żartuj.

- A z ciebie wolno?

Lewandowski popatrzył na niego w milczeniu. Był od felczera wyższy o półtorej głowy, muskularny i bar­czysty. Rączkowski w mig to ocenił, bo cofnął się przezornie.

- Jak pan uważasz - powiedział obojętnie Lewan­dowski.

Od tego czasu nie mówili prawie z sobą, omijali się milczkiem. Raz tylko felczer po pijanemu złapał Ryśka za ramię.

- Ty mi wierzysz?

- Co? - szarpnął się Lewandowski.

- W to wszystko, co ja mówię...

- Mów pan dalej, co mnie to obchodzi? Felczer usiadł na łóżku, objął głowę rękami. Łzy zaczęły ściekać mu po palcach. Wyglądał wstrętnie, chude ramiona podskakiwały żałośnie.

- Piję - podniósł na Lewandowskiego czerwone oczy - piję! I co z tego? Muszę!

Lewandowski patrzył w milczeniu na tę nędzę ludzką.

- Piję - zachlipał felczer - i ty też pij - uczepił się znowu rękawa Lewandowskiego - i tak bydlakiem będziesz, choćbyś nawet nie pił. I cóż z tego? Życie zrobi z ciebie drugiego Rączkowskiego. I tak, i tak wszystko ci zabiorą.

- Co?

- Wszystko, wszystko, co najlepsze!

- Kto?

Felczer wstał z łóżka, zatoczył się po pokoju. Płakał.

- Ludzie kochani. I będziesz się oszukiwał tak jak ja. I w mordę ci nawet nikt nie napluje, bo każdy będzie wolał popatrzyć i pośmiać się z głupiego. Ja sam się z siebie śmieję, ale tu - uderzył się szerokim ruchem - w piersi - tu to wszystko tkwi. Nie mogę siebie oszukać. Pijęęę - zaszlochał przejmująco.

Lewandowski milczał.

- Czekaj pan - powiedział - rozłożę panu polów­kę... Prześpisz się pan i będzie dobrze. Ja znam, mój ojciec miał to samo...

Felczer zwalił się ciężko na łóżko. Rano wstał taki jak zwykle i znów przywitał dzień. Biliński powiedział kiedyś do Ryśka:

- Nieszczęśliwy człowiek, gruźlicę ma. Nie wolno się śmiać. Rysiu. Powiedział mi kiedyś po pijanemu. Ukrywa to, nie powiedz ty czasem komu. Jakby się w szpitalu dowiedzieli, to by stracił zajęcie. Gdzież gruźlik może w szpitalu pracować?

- To nie może się jakoś leczyć?

- Rozpadowa, Rysiu. Z tej rozpaczy tak pije - wes­tchnął ciężko - przed wojną uczył się na doktora. Potem musiał rzucić, bo zachorował i nie miał się za co leczyć. Mówił mi wtedy, że bez szpitala nie potra­fi żyć.

Rysiek milczał. Biliński dodał:

- Wszystko od Stwórcy Niebieskiego zależy, wszy­stko - wzniósł oczy do nieba.

Tymczasem stary wstał i zaczął ostrzyć brzytwę na pasku.

- Do kościoła pan idzie, panie Biliński? - zapytał Lewandowski.

- Trzeba, synku, trzeba.

- Na mszę już pan nie zdąży.

- Nie szkodzi, pójdę na sumę.

- Ma pan kawę na piecyku, zagotowałem... Jakby panu nie starczyło chleba, niech pan bierze mój.

- Dzięki serdeczne. A ty co dzisiaj robisz? Lewandowski zastanowił się.

- Na zabawę pójdę, umówiłem się z kolegami.

- Nie szkoda to pieniędzy. Rysiu - westchnął stary.

- Eee - mruknął Lewandowski.

Wzięli się do śniadania. Za ścianką z dykty zapisz­czało dziecko. „Zaraz mamusia nakarmi - mówiła sąsiadka - zaraz, zaraz. Aaaaaa..."

Rączkowski ziewnął szeroko, podniósł się na łóżku.

- No jak tam, majster? - zapytał poufale. - Śniła się panu? Eeeech, pobujałbyś się pan na cycach, żebyś pan tylko mógł... A potrafisz pan jeszcze cośkolwiek?

Biliński przeżuwał chleb w milczeniu. Lewandowski zacisnął pięści. Jak go kiedy trzasnę - pomyślał wście­kle - to te sztuczne zęby wypluje. Czego on chce od starego?

Poszedł do kościoła z Bilińskim. Po mszy przespa­cerowali się trochę po ulicach. Stary kroczył poważ­nie, kłaniając się napotykanym znajomym. Mieszkał od wielu lat na tej samej ulicy, jak stary kornik w drzewie.

Po obiedzie Biliński pojechał na cmentarz. Za ścianą kłóciło się młode małżeństwo. „Żeby już nareszcie dostać mieszkanie - rozpaczała kobieta - jeszcze mi dziecko zarazi ten pijak ".

Lewandowski odprasował sobie spodnie, przygła­dził włosy. O szóstej miał spotkać się z kolegami.

Na sali było duszno i ciemno od dymu. Stłoczone pary kołysały się w tangu. Gwar pomieszanych głosów szumiał na sali. Przy bufecie tłoczyli się kupujący z pieniędzmi w wyciągniętej ręce.

- To gdzie siadamy? - Lewandowski spojrzał na kolegów.

- Tłok, cholera!

- Stolik się znajdzie.

- Ale wszystkie wstrętne, zobacz no, Rysiek! Mor­dy o cegły się proszą: jedna w jedną.

- Nie szkodzi - klepnął go w plecy - wypijesz czterdziestkę i zaraz będą piękne. Martwisz się?

- Ja?

Lewandowski poczuł, że jest w swoim sosie. Znowu orkiestra, wódeczka, znajome powietrze. Zatarł ręce. Z trudem znaleźli wolny stolik, akurat opuszczany przez jakieś ledwo trzymające się na nogach towarzy­stwo. Usiedli. Lewandowski przejął inicjatywę w swo­je ręce.

- Składeczka, panowie!

- Ile bierzemy. Rysiu?

- Litra chyba.

Zebrał pieniądze i poszedł do bufetu. Po chwili wrócił z butelką i szklankami.

- Zakąska podła - wskazał na pasztetową pokraja­ną w plasterki - ale co robić?

Rozlał sprawnie w szklanki. Rozumiał, że może tamtym zaimponować swoją niedbałością i rutyną.

- Zdrowie - powiedział z werwą, podnosząc szklankę do ust.

- Cyk!

Wypili. Kolorowy tłum wirował w walcu. Na nie­wielkiej estradzie dmuchała w trąby strażacka orkie­stra. Twarze mieli pąsowe z wysiłku. Mosiężne instru­menty błyszczały w żółtym świetle słabych żarówek. Porządkowi cywile likwidowali pod oknem jakąś bój­kę. Lewandowski ze znawstwem rozglądał się po drewnianej sali. Gdzież jej było do „Arkadii"? Łabędzki, łobuz Sęczek i ta forsa, co się sama pchała do rąk. Poooszły w diabły dobre czasy - pomyślał. Spojrzał na swoje ręce. Były już pociemniałe od smaru, twarde i zadziorowate.

- Procenty uciekają! - nadmienił Henek Matuszczak.

Wypili duszkiem. Jeszcze raz i butelka łysnęła dnem. Rysiek poczuł przypływ fantazji. Sięgnął po pieniądze.

- Skocz no, Henek - powiedział do kolegi.

- Nie za dużo będzie? - zaniepokoił się któryś.

Lewandowski spojrzał lekceważąco.

- To nie pij, sami potrafimy. Jak się bawić, to się bawić, taka jego owaka!

- Racja! - potwierdzili wstydliwie tamci. - Tylko że jutro w robocie człowiek będzie się czuł, że nie daj Boże.

- W dupie miej robotę! Nie wolno ci się zabawić?

- Wolno!

- No więc?

Henek wrócił z bufetu.

- Ledwo się dopchałem - stęknął.

- Zaraz się wzmocnisz - przypomniał sobie Rysiek żarty radomszczańskich gości - wypijemy i idziemy się bawić. Jeden zostaje i popilnuje całego majdanu. No brzdęk!

- Brzdęk!

Lewandowski wstał. W głowie czuł przyjemny szmerek, gorąco rozchodziło się po całym ciele. Poprawił marynarkę ruchem wyuczonym od Sęczka, poprawił włosy. Skinął na kolegów.

- Idziemy. Ty, Mietek, zostań popilnuj. Potem się zmienimy.

Pomagając sobie łokciami, wtłoczyli się na parkiet. Rysiek podszedł do jasnej blondyny, skłonił się tak, jak to robił mistrz Łabędzki, gdy na żądanie szefów tańczył z paniami. A umiał łobuz tańczyć! Popłynęli. Zaczęli rozmawiać.

- Ale z panią się tańczy… Marzenie!

- Dobrze?

- To mało: dobrze.

- Żartuje pan.

- Prawdę mówię.

- Nie wygląda pan na takiego.

- Co prawdę mówi?

- Właśnie!

- Zdaje się pani. Uważaj pan - warknął do kogoś.

- Nadepnął?

- Nie szkodzi. Przy tobie zapominam o wszystkim.

Przyciągnął ją bliżej, poczuł przez sukienkę gorące ciało.

Poddała się biernie. Zapytała tylko:

- Tobie.

- Tak jest. Rysiek mam na imię, Z Marymontu chłopak jestem.

- Ryszard… Ładnie!

- A tobie?

Zaśmiała się. Aby tylko nie za ostro - pomyślał Lewandowski - bo się sparzę.

Wrócił do stolika z zadowoloną miną.

- Ale fajną dziewczynę zapoznałem - powiedział - mówię wam. - Celina!

- Kurwa?

- Taka jak wszystkie, panowie. Skąd mogę wiedzieć?

- To wszystkie są?

- Jak brzydka, to nie.

- Ele - obruszył się któryś - a bo to prawda. Są i porządne dziewczyny, mówię wam.

- Niepotrzebnie. Pijem!

Stuknęli się szklankami. „Tango! - ryknął ktoś na Sali. - Białe!”

- Tam, tam, tatam, - podchwycił Lewandowski - Chodźmy Heniu, Notturno.

- Co trudno?

- Notturno! Takie tango, chodź, bo jeszcze ucieknie.

Rozejrzał się bacznie. Nie było jej nigdzie. Zmartwił się.

- Musi już z kimś tańczyć - powiedział do Heńka.

Stanęli z boku. Drewniana sala drżała. Jakiś pijany wyrywał się gwałtem, przytrzymywany przez kolegów.

- Jest - szarpnął Heńka za ramię. - Widzisz? Ta blondynka! Fajna, nie?

Heniek wspiął się na palce:

- Która, która?

- Ta, o, o! Tańczy z tym czarnym w samodziale!

- Aha. Niczego!

Blondynka zauważyła Ryśka. Uśmiechnęła się do niego. Jej partner patrzał tępo w podłogę, aby tylko nie zmylić nogi.

Tango nagle ścichło. Harmonista opuścił instrument i wystąpił naprzód.

- Odbijany! - krzyknął. - Panowie klaszczą, panie milczą. Cała sala tańczy. Panowie, brać i wybierać. Wiosenne odbijane tango. Raz, dwa, trzy! E fas a muas! Cała sala szaleje!

- Ale ma gadane, co? - powiedział zazdrośnie Henek.

Lewandowski wzruszył lekceważąco ramionami.

- On? To jeszcze nic! U nas był jeden, on, jak założył mowę do publiczności, to można było godzina­mi słuchać. No, idziemy odbijać - szarpnął Henka za ramię.

Wkroczyli śmiało między tańczących. Rysiek odszu­kał swoją blondynkę. Podszedł sztywno, zaklaskał w dłonie. Nic. Chłopak w samodziale udał, że nie widzi. Dalej wywijał wpatrzony uważnie we własne nogi.

- Odbijany! - powiedział Rysiek. - Odbijany!

- My się nie rozbijamy - odparł tamten. - Prawda, Celinko?

Lewandowski poczerwieniał gwałtownie. Chciał coś powiedzieć, ale tamten wymanewrował zręcznie w pu­stą lukę.

- Chodź! - pociągnął go Henek. - Czort z nim!

Rysiek dał się wyprowadzić.

- Wszyscy widzieli - powtarzał z rozpaczą - wsty­du mi łobuz narobił. No bracie, ja ci pokażę!

- Nie bądź wariat. O kogo będziesz się bić?

- A co? Taki wstyd, ty rozumiesz!

Henek pokiwał współczująco głową.

- Też racja. W razie czego to się nie bój. Wszystko swoje chłopaki.

Orkiestra skończyła. Tańczący zaczęli się przepychać do bufetu.

- Jest! Widzisz go? Piwo piją. - Czekaj, zaraz mu nosem pójdzie!

Podeszli. Tancerz w samodziale fundował partnerce piwo.

- Nie nożem! - szepnął Henek.

- Panie kolego - powiedział Lewandowski - ja chciałem z panem dwa słowa - Może się przejdziem?

Chłopak poznał go, spojrzał niepewnie.

- Teraz nie mam czasu

- Coś ty, Rysiek! - podskoczyła blondynka. - Za co?

Taka jesteś - pomyślał mściwie Lewandowski.

- Jak pan nie ma czasu to trudno - powiedział - mnie wszystko jedno, czy tu czy tam…

Zamachnął się, uderzył, aż jęknęło po sali. Tamten poleciał głową w spiętrzone kufle i ciastka. Lewando­wski uskoczył w bok, jak, jakaś butelka frunęła mu koło twarzy. Podniósł się wrzask. Lewandowskiego natych­miast otoczyli swoi.

- Za co? - ryczał ktoś. - za co?

- Miał rację! Trzeba łobuza nauczyć wychowania... Albo jest odbijany, albo nie.

Pobity zbierał się z podłogi. Pod okiem czerniał mu siniec, krwawiła rozcięta warga.

- Chcesz jeszcze? - szarpnął się do niego Lewandowski.

- Daj spokój, Rysiek - przytrzymali go inni. - Kogo będziesz bił? Niech idzie do domu. Na drugi raz będzie wiedział, jak się bawić. Jazda stąd!

Lewandowski wrócił do swego stolika. Ktoś pokle­pał go z uznaniem po ramieniu:

- Ale mu pan przykicił, panie kolego! Ma pan kopa, że proszę siadać!

Lewandowski uśmiechnął się z zadowoleniem. Zro­zumiał, że wzbudził podziw na sali. Wypiął się dum­nie, zapalił papierosa, z obojętną twarzą usiadł do stolika.

Następne tango tańczył już bez przeszkód: inne pary usuwały się skwapliwie na bok. Blondynka leżała mu w ramionach. Grunt to kobiecie imponować - po­myślał.

- To pan zawsze taki? - zapytała.

- Jaki?

- Ostry

Uśmiechnął się chełpliwie. Czuł się lekko i swobod­nie, tańczący rozpływali się w mgiełce. Zygmunt by mu lepiej nie dogodził - pomyślał o Zielińskim. Odpo­wiedział:

- Zawsze!

Przetańczyli jeszcze parę kawałków. Mało kto był już trzeźwy na sali. Przy stolikach drzemali z głowami na rękach. Zabawa szła na całego.

- Może się przejdziemy? - zaproponował Lewan­dowski.

Zgodziła się. Wyszli na dwór. Wieczór był ciepły, rozgwieżdżony. Skręcili w boczną ulicę, którą można było dojść do łąk otaczających Targówek. Na prawo, Radzymińską, przejeżdżały samochody. Migotały sno­py świateł.

Chłodne powietrze wieczoru podziałało na Ryśka. Wytrzeźwiał nagle. Dziewczyna szła uwieszona u jego ramienia. Wiatr okręcał jej zwiewną sukienkę dokoła nóg. W martwym świetle księżyca twarz jej wydała mu się zupełnie inna. Niebo paliło się złotymi, migocącymi punkcikami, gdzieś natrętnie szczekał pies.

I co dalej - pomyślał Rysiek - co dalej? Uczuł niepokój, gwałtowne zakłopotanie i zawstydzenie. Tak często myślał o tym, jak to będzie, a teraz zląkł się, ogarnęła go trwoga. Usiłował sobie przypomnieć wszy­stkie opowieści Rączkowskiego. A może wrócić? Ale co mówić, co mówić?

- Ładny wieczór - powiedział z rozpaczą.

„Każda kobita jest taka sama - mówił felczer - jedna droższa, druga tańsza. Innej różnicy nie ma". Blada zapijaczona twarz Rączkowskiego wypłynęła z mroku. Lewandowski pomyślał nagle, że lepiej by było, gdyby tamten nie miał racji, żeby nie było „Arka­dii" i Zielińskich. Zapragnął zostać sam. I żeby został tylko ten ciepły wieczór i niebo: ogromne, głębokie, milczące.

I po co uderzyłem tamtego? Przyszedł tak jak ja, chciał się pobawić. I zaraz dodał: a mnie to nie bili w „Arkadii", a ojciec matki nie bił? Rysiek wyprosto­wał się, zacisnął kułaki: trudno, oni mnie, a ja innych. Tak widocznie musi być w życiu.

Na prawo zamajaczyła kępa drzew. Stały samotne, szersze jakieś, rozpływające się w wieczornym mroku. Skręcili, poczęli iść pomału w stronę tych drzew. Lewandowski poczuł żal do całego świata, do dziew­czyny, nawet do tych drzew samotnych, że życie go tak odarło z tego wszystkiego, co mogłoby być jakieś inne, może lepsze... A tak co? Tylko ulica z wygasłą latarnią - ulica, na której nie mieszkały nigdy dobre marzenia.

Rożek księżyca srebrzył się na niebie. Srebrzyły się gwiazdy. I Lewandowski pomyślał: szkoda tego mil­czącego nieba...

Doszli do drzew.

- Usiądziemy?

Siedli na trawie sperlonej wieczorną rosą. Dziew­czyna obciągnęła sukienkę na kolana, oczy jej lśniły w mroku. Przysunął się do niej, objął ją ramieniem. Zaczęli się całować.

- No! - szarpnęła jego dłoń.

Uczuł pod ręką jej miękkie i gorące ciało. Kładła się powoli na trawie. Żeby tylko nie poznała, że pierwszy raz - modlił się w duchu, żeby nie poznała...

Nagle wyprostował się. Dziewczyna patrzała zdu­miona. Uchwycił ją za ręce.

- Słuchaj - powiedział - nie gniewaj się...

Zobaczył, że się śmieje. Porwał go gniew.

- Ty... - ryknął - śmiej się, ile tylko chcesz. A ja nie chcę, nie warto mi żyć bez jakichś dobrych marzeń.

Zerwał się z trawy i pobiegł w puste pole. Parę godzin błądził tak bez celu. Dopiero rano przyszedł do domu blady i niewyspany. Rączkowski uśmiechnął się złośliwie:

- Dobra dziwka była chociaż?

Lewandowski zamachnął się na niego. Zaczęli się szarpać. Przybiegli sąsiedzi i rozdzielili ich. Potem Lewandowski usiadł w kącie, oparł głowę na rękach i rozpłakał się. Nie czuł nawet, jak Biliński głaszcze go po głowie.

- Pieniądze przepił, a teraz płacze - mruczał Rącz­kowski.

6

Jeszcze raz! Lewandowski zakręcił.

- Co jest? - złościł się Kamiński. - Czegóż on nie chce palić? Poczekaj, podleję mu benzyny. Wlał z butelki benzyny do karburatora.

- No zakręć teraz...

Rysiek był już cały mokry, włosy przylepiły mu się do czoła. Obracał bezskutecznie korbą.

- Daj mu wcześniejszy zapłon - powiedział do Stefana - może na warsztacie mu opóźnili. Ten elek­tryk sam nie wie, co robi.

- To wół! - zaklął Kamiński. - Daj no klucza dziesiątkę...

Pochylili się nad silnikiem. Kamiński przekręcił delko pod obroty.

- Teraz ja go pokręcę - powiedział Stefan. Rysiek odsapnął, Kamiński zeskoczył na ziemię i wsadził korbę.

- Przytrzymaj mu trochę gazu - powiedział do Lewandowskiego - tylko ciut-ciut. Rysiek przycisnął pedał.

- Dawaj!

Kamiński zaczął kręcić. Silnik sapał tylko zasysa­nym powietrzem.

- Podrywa?

- I co z tego, daj mu więcej gazu. Silnik prychnął.

- Łapie - ucieszył się Stefan - podpompuj, podpompuj.

W następnej chwili krzyknął z bólu i odskoczył na bok. Rysiek podleciał do niego.

- Ręka - syknął Kamiński - kopnął mnie!

Lewandowski zakręcił się bezradnie, Stefan przygry­zał wargi, łzy ciekły mu z oczu. Z trudem doszedł do biura. Usztywnili mu rękę, założyli prowizoryczny temblak.

- Dogodziłeś sobie też! - powiedział Rustecki. - Psiakrew! Stary kierowca, a nie wie, jak ma korbę trzymać.

- Kopnął!

- Eee, jakbyś mądrze trzymał, to mógłby kopać i nic by się nie stało.

Pojechali z Kamińskim na pogotowie. Stefan wrócił z ręką w gipsie.

- Nie bój się - pocieszał go Rustecki - wozu nie dam byle komu. Wrócisz, to siądziesz z powrotem.

- Niech pomocnik jeździ za mnie, panie kierowni­ku. On mi wozu nie zaharacze.

- On nie może jeździć z zielonym prawkiem na takim wozie. Co ty?

- Nie może - złościł się Kamiński - a tak dacie wóz nie wiadomo komu i zapiłuje na nic...

- Nie bój się! Nikt ci nie zapiłuje. Już ja będę wiedział, kogo posadzić. Wariatowi wozu nie dam!

Stefan poszedł do domu. Prosił Lewandowskiego na wszystko, żeby tylko pilnował wozu. Rysiek przyrzekł. Następnego dnia pojechał z nowym kierowcą. Borkowski był niskim krępym mężczyzną ze sprytnymi ocz­kami. Cały czas śpiewał za kierownicą, gwizdał, wymy­ślał przechodniom. Pierwszy dzień przejeździli w zgo­dzie. Lewandowski odniósł się z uznaniem do nowego szefa.

Po pracy, kiedy już zjechali na bazę, Lewandowski chciał podprowadzić wóz pod hydrant.

- Po co?

- Umyję go!

- Coś ty, duszyczko? Zostaw go, jutro zdążysz, po co myć co dzień?

- Stefan zawsze kazał, żeby myć co dzień.

- Duszyczko! Głupiego robota lubi.

Dobry, że przynajmniej nie goni - pomyślał Lewan­dowski. Kamiński był bardzo wymagający, ale sam też potrafił robić. Pożegnali się z Borkowskim. Rysiek czekał na Matuszczaka.

Przysiadł na stopniu, zapalił papierosa. Na bazie zaczynał się wieczorny ruch. Kierowcy zjeżdżali z mia­sta, daleko z ulicy ostrzegali sygnałem wartownika. Pod hydrantem pomocnicy myli wozy, oblewając się wodą nawzajem. Połyskliwe kropelki wody tęczowały w zachodzącym słońcu. Wokół mytych samochodów rosła kałuża wody. Dyżurny kierowca kłócił się z kimś o miejsce. Z hali warsztatu dobiegało warkotanie pró­bowanego silnika: przerywane, niepewne. Syczał kompresor do pompowania opon. Pomocnik ze skupioną miną ślinił zawzięcie wentyl, sprawdzając, czy powie­trze nie ucieka. Pod kranem, porozbierani do połowy, prychając, myli się warsztatowcy. Rustecki wymyślał komuś swoim donośnym głosem: „na atrament!" Któ­ryś z myjących wozy cholerował, nie mogąc zapuścić zamokłego silnika. Spawacz, ostrożnie omijając wszel­kie przeszkody, tulgał świeżą butlę z tlenem. Grupa kierowców zebrana wokół małego Karolaka rechotała ze śmiechu. Nastawał wieczór, ciepły, duszący zapa­chem nagrzanego asfaltu, wieczór zwyczajny, jak w każdym z tysiąca miast.

Wyprostował się wygodnie, przymknął oczy. Pies będący własnością całej bazy zaczął mu lizać opusz­czone ręce. Powąchał dymu z papierosa i prychnął gniewnie. Lewandowski uśmiechnął się, zagwizdał. Pies poleciał dalej, merdając kusym ogonem. Któryś z pomocników oblał go strumieniem wody, piesek uciekł szczekając. Pompujący syknął wypuszczonym z opony powietrzem:

- Przepuszcza! - stwierdził głośno wobec samego siebie. - Trzeba nowy wentyl z magazynu.

Spawacz strzelał palnikami, nie mogąc wyregulować płomienia. Niebieskie okulary zsunął na brudne, za­kopcone czoło. Prztykał bezskutecznie krzemieniem. Kowal odstawił na chwilę młot i rozprostował sfatygo­wane gnaty. Gruby brygadzista warsztatu tłumaczył coś swoim monterom, wplatając straszne przekleń­stwa: „Do panewki trzeba mieć delikatną rękę..." Słu­chający kiwali głowami z aprobatą: „Tak, tak, muso­wo, panie Gieniu!..." Na podwórko wtaczały się ciąg­niki, strzelając z kominów obłoczkami spalin. Któryś z kierowców namawiał kolegów na ćwiartkę, ktoś tłu­maczył gorąco, że nie może, bo żona czeka. Pierwsza zmiana wychodziła z warsztatu. Wszyscy z mokrymi głowami, świeżo umyci, z każdej kieszeni sterczała butelka po kawie. Ślązak spawacz podszedł do Ryśka:

- Synek! Daj no cygareta!

Zapalił zaciągając się głęboko i przysiadł koło Lewandowskiego. Wyszmelcowany kombinezon świecił na nim. Palił w milczeniu, patrząc przed siebie zaczer­wienionymi od ciągłego ognia oczami. Nie będę na nich czekać - postanowił Rysiek - nie wiadomo kiedy zjadą.

Przy bramie dogonił go Małecki z ZWM.

- Do domu?

- Aha.

- W którą stronę idziecie?

- Do Leszna.

- Świetnie, pójdziemy razem!

Wieczorny wiatr jak zwykle przynosił czerwony kurz z cegieł. Po ulicy spacerowali ludzie. Narzucone marynarki, popodwijane rękawy u koszul. Kobiety z wózkami, dzieci, psy, starzy i młodzi, wojskowi i cy­wile. Przed owocarnią paru mężczyzn piło piwo z bu­telek, jezdnią zygzakowało trzech pijaków śpiewając nieskładnie jakąś piosenkę. Lewandowski przystanął.

- To tu chyba było - powiedział do siebie.

- Co takiego?

- „Roxy", takie kino.

- Wiem, że kino. Ale to nie tutaj, jeszcze dalej.

- Pamiętasz?

- Pewnie! Sam chodziłem. King-Kong, Frankensztajn...

Uśmiechnęli się do swoich wspomnień.

- Pamiętam, na rogu Ciepłej i Twardej był taki sklep lekarza lalek. Tam u niego mogłeś kupić takie zeszyciki: Zorro, jeździec w masce, Lord Lister, czyli tajemniczy nieznajomy, Mac Lean, czyli słynny inspe­ktor Scotland Yardu i tak dalej, a wszystko na „czy­li"... Cały sklep miał tym zawalony. Lewandowski uśmiechnął się.

- A Ken Maynarda pamiętasz?

- Pewnie. Bohater prerii.

- Kowboj. Były kiedyś książki...

- Były. Dobrze, że ich teraz nie ma.

- Dlaczego?

- Komu były potrzebne do szczęścia te bzdury?... Czego się człowiek mógł z nich nauczyć?

- O, zaraz „nauczyć"! - mruknął Lewandowski.

- Jasne! Z każdej książki powinien się człowiek czegoś nauczyć!... A z tamtych czego się mogłeś na­uczyć?... Jak w mordę bić?

Lewandowski przypomniał sobie swój wyczyn na zabawie.

- A ty czytasz? - zapytał go Małecki. Rysiek pokręcił głową. Zawstydził się.

- Dlaczego?

- Nie mam nawet żadnej.

- Ja ci mogę pożyczyć, jak chcesz.

- Masz fajne książki?

- Mam. Chodź do mnie do domu, to zobaczysz... Może wybierzesz sobie jakąś.

Małecki mieszkał w oficynie rozwalonego domu na Karolkowej. Wdrapali się na drugie piętro po prowizo­rycznych drewnianych schodach. Lewandowski rozej­rzał się po małym pokoiku, zatłoczonym gratami. Radio, żelazne łóżko, półka z książkami.

Małecki podsunął mu krzesło:

- Siadaj!

- Czekaj, zobaczę te książki.

Małecki sięgnął i wydobył jedną.

- Jak hartowała się stal. O czym to?

- O rewolucji.

- Ciekawa? Są jakieś nawalanki?

- Co ci będę mówił... Przeczytaj, będziesz wiedział. Zaczęli rozmawiać i o tym, i o owym. Małecki pytał Lewandowskiego o rodzinę, sam mu opowiadał o swoim życiu. Uzgodnili, że obaj są z Marymontu:

Małecki też znał Zielińskich. Zresztą - kto ich nie znał? Gadali tak z godzinę albo i więcej, w końcu Małecki zapytał:

- Ty po fajrant co robisz? Lewandowski odpowiedział:

- Nic. Pójdę z kumplami, pochodzę... Do kina cza­sem, na zabawę... Nie wiesz, jak to jest?

- Wiem. Może byś do nas zaczął przychodzić?

- Do zetwuemu?

- Właśnie. Na zebrania. Przyjdziesz, posłuchasz, dowiesz się czegoś. Zawsze to lepsze niż kawalerka, nie?

Rysiek zawahał się.

- Ja mogę przyjść.

- No, fajno. To ja ci już powiem, kiedy i co, do­brze?

- Dobrze. Ja już lecę, trzymaj się!

Książkę przeczytał jednym tchem. Podparł głowę rękami i zaczął myśleć o tym wszystkim. Pawka Korczagin, rewolucja, taczanki... Dotychczas nie spotkał się z takim bohaterem: chodzącym w dziurawych bu­tach, niemyślącym o sobie. Ken Maynard, Zygmunt Zieliński... No co? Zygmunt też był, był... no, jeśli nie bohaterem, to w każdym razie odważny, nawet ten Małecki o nim słyszał... O Zygmuncie śpiewali:

Na rogu gliny już czekali,

Lecz Zygmunt majchrem chciał im dać,

A w drugiej ręce miał szpadrynę,

No i podchodźcie, taka mać.

Lewandowski wyciągnął z walizki plik postrzępio­nych zeszytów z fotografią barczystego kowboja. Otworzył pierwszy lepszy z brzegu i zaczął czytać:

„Ken splunął przez zęby

- Hallo, boys! - powiedział zimno. - Nad Rio zabili O'Flahertego.

Jim Hockins roześmiał się szyderczo szczekliwym śmiechem, ukazując rząd żółtych zębów. Gruby Jackie poruszył się czujnie za ladą.

- To twoja sprawka, Ken! - zarechotał Jimmy.

Bohater prerii podszedł o krok. Oczy błysnęły mu złowrogo.

- Powtórz to jeszcze raz, ty psie!

Hockins sięgnął do pasa, u którego kołysał się po­tężny colt, kaliber 44.

- A bo co?

Błysnęły lufy Dwa strzały zlały się w jeden huk. Hockins zachwiał się na swoich długich nogach i placnął ciężko na ziemię. Colt potoczył się z głu­chym dźwiękiem pod ladę. Saloon zaległa złowroga cisza. Gruby Jackie przewrócił leżącego twarzą na wznak.

Hockins żył jeszcze.

- O'Flahertego za... za... zabił - wycharczał tylko. Nie dokończył, wyprężył się i skonał.

- Działałem w obronie własnej - powiedział spo­kojnie Ken.

- Musisz wiać, chłopcze - poradził Jackie - wal prosto do Moonkeno i zawiadom szeryfa. Tego psa i tak nie szkoda. Nie bój się: wszyscy potwierdzimy, że pierwszy sięgnął do pasa. Uciekaj, bo tu zaraz zjadą jego kompani i naszpikują cię ołowiem jak zająca...

Ken Maynard wyszedł na ganek. Przed nim rozcią­gała się bezdenna preria. Kathe wybiegła za nim.

- O Ken! - szlochając zarzuciła mu ręce na szyję. - Pamiętaj! Dla mnie będziesz zawsze bohaterem.

Usta ich złączyły się w namiętnym pocałunku. Ken skoczył na siodło, mustang zarżał donośnie. Ken ma­chnął sombrerem:

- Nie martw się, baby, ja wrócę! Zniknął w tumanie kurzu. Mustang dzwonił kopyta­mi po stepie pieśń zwycięstwa.

- Mój bohater! - szeptała czule. - Ken. Kiedy ja cię znowu zobaczę?

Na jej ustach tkwił palący pocałunek bohatera pre­rii".

Odłożył na bok plik zeszytów z wizerunkiem boha­tera prerii na okładce. Męska, zawzięta twarz uśmie­chała się spod szerokiego kapelusza. Wysoki, barczy­sty, w długich, lśniących butach.

Wziął do ręki książkę Małeckiego. Otworzył na chybił-trafił.

„Ja, bratku, byłem w dzieciństwie, no, czymś w two­im rodzaju - mówił marynarz Fiodor Żuchraj. - Nie wiedziałem, gdzie podziać siły, rozpierała mnie moja niepokonana natura. Żyłem w biedzie. Bywało, spoj­rzę na sytych i wystrojonych jaśniepańskich synków i ogarnia mnie nienawiść. Nieraz biłem ich bezlitośnie, lecz z tego był tylko taki pożytek, że dostawałem lanie od ojca. Kto się bije w pojedynkę, ten życia nie odmie­ni. Masz, Pawłuszka, wszelkie dane po temu, by stać się dobrym bojownikiem sprawy robotniczej..."

Lewandowski przewrócił kilkadziesiąt stronic.

„ Nazywam się Iwan Żarki. Nie wiem, co to ojciec i matka, co to dom, jak żebrak tułałem się pod płota­mi. Głodowałem i nigdzie nie mogłem znaleźć schro­nienia. Życie miałem pieskie, nie takie jak wy, mamusine synki. Ale przyszła władza radziecka - czerwonoarmiści przygarnęli mnie do siebie. Cały pluton mnie usynowił, przyodział, obuł, nauczył pisać i czytać, a co najważniejsze po ludzku myśleć..."

Westchnął głęboko i odłożył książki na bok. Jak to jest - myślał ze złością - i ten jest bohaterem, i ci są bohaterami. I ten się nie boi, i ci się też nie boją... A ja nie jestem odważny? Wtedy na zabawie nie zlękłem się przecież... A Zygmunt to co - nie był odważny? Kto jest w końcu odważny? Zygmunt, Pawka czy Ken Maynard? Wszystko to blaga - zdecydował w końcu - pisać to łatwo, zawsze można coś wymyślić.

Niejasne myśli zaczęły mu kołatać w głowie. Bo jeżeli tak jest, jak piszą w książkach, to żeby być naprawdę bohaterem - trzeba walczyć o jakąś sprawę. Jaka to może być sprawa? Pawka walczył o zwycię­stwo rewolucji. Rewolucja - o szczęście człowieka. Tak przynajmniej piszą. No więc w porządku, wycho­dzi na to, że Pawka Korczagin jest bohaterem. Odważ­ny, bojowy, nie lękający się niebezpieczeństw. Ale Ken Maynard? Przecież też był odważny i nie lękał się nikogo. Mało nazabijał przemytników, morderców i innych łobuzów? Bił się dzielnie, nie ma co mówić. I też zawsze pomagał słabym. Więc też jest bohaterem - zdecydował w końcu.

Pozostaje Zygmunt Zieliński. Że był odważny - nie ma co mówić. Sam jeden wypędził nożem życie z trzech braci Burakowskich, największych asów na górnym i dolnym Czerniakowie. Sam dzielnicowy Ma­kowski mówił, że „takiego Urkesa jak Zygmunt to nie ma, nie było i nie będzie". A przecież znał się dobrze. Ile piosenek o nim naukładali! Jeszcze dzisiaj ludzie go pamiętają. Cały Marymont!

No tak, tylko że Zieliński o nic nie walczył. O to, żeby się wódki napić, i to chyba wszystko. Mało nakradli z bratem, ludziom szkody narobili? Z jednego więzienia wyszli i już drugie na nich czekało. Znaczy się - zwykli bandziorzy, rozrabiaki!

Kandydaturę Zielińskiego do bohaterstwa odrzucił stanowczo. Co do tamtych dwóch nie miał wątpliwo­ści. Schował starannie postrzępione zeszyciki z przy­godami bohatera prerii. Często wracał do nich, prze­cież marzył kiedyś, aby zostać drugim Maynardem. Czym on już nie chciał być: Romano Zamorra - bramkarz fenomen, Ken Maynard - bohater Teksasu, kelnerem - w „Arkadii", a został pomocnikiem szofe­ra. Na ogół był zadowolony z pracy. Polubił ten nie­wdzięczny zawód, zżył się z ludźmi i z wozem. Nawet nie podejrzewał się nigdy o takie zdolności do kółka. Jeździł jak stary, defektów też się nie bał, zarabiał nieźle... Nie były to wielkie pieniądze, jakich pragnął, ale zawsze...

Wstał z krzesła i podszedł do okna. Zapadał zmierzch, letni, długi. Na jezdni gromadka dzieci grała w piłkę krzycząc przeraźliwie. Uśmiechnął się znowu:

Marymont, harmonia, Zamorra.

- Nad czym tak myślisz. Rysiu? - zapytał Biliński. Lewandowski nie od razu odpowiedział, patrzył ciągle w ulicę. Ten w kolorowej koszuli nie umie strze­lać z „czecha" - myślał, obserwując bezładną kopaninę.

Biliński powtórzył pytanie. Rysiek odwrócił się ku niemu.

- Panie Biliński - powiedział powoli - powiedz pan: o czym pan myślał w młodych latach?

- Jak to: o czym?

- No tak. Kim pan chciał zostać, marzył pan chy­ba?

Monter zamyślił się, pochylił głowę. Nie mógł do-grzebać się w pamięci tych młodych lat. Były dalekie, zaorane przez życie twarde, ciężkie, bezradosne.

- Bo ja wiem, synku? - powiedział z namysłem. - Tak to prawdę powiedzieć, to o niczym nie myślałem. Poszedłem do terminu i tak zostało. I tak, i tak wszy­stko zależy od Pana Boga...

- Ale chciał pan zostać na przykład majstrem czy nie?

Stary był zakłopotany.

- Kiedy naprawdę...

Lewandowski odwrócił się zniechęcony. Leżący na łóżku felczer roześmiał się złośliwie.

- I co z tego, że człowiek marzył? Nie bój się, życie odbierze ci te twoje marzenia.

- A wie pan, kim ja chciałem zostać?

- No?

- Z początku słynnym bramkarzem, potem kowbo­jem i jeszcze potem, nie zgadnie pan: kelnerem!

- Et, głupota! - syknął Rączkowski. - Bramka­rzem? Kelner to jeszcze tak, można zarobić, jak w do­brym lokalu. Szwagier był, to wiem. Tu, braciszku, trzeba patrzyć - puknął się palcem w dłoń.

- Forsa?

- A co? Wtedy możesz marzyć. I ubranie masz, i jedzenie, i zabawisz się... Bez tego - machnął ręką -zawsze będziesz mógł tylko marzyć.

Lewandowski milczał: jeszcze jeden człowiek po­twierdzał to, czego go uczono od dzieciństwa.

- Wie pan - powiedział milczący dotychczas Biliński - to nieprawda! Pieniądz nie najważniejszy. Czło­wiekiem trzeba być!

- Myśleć po ludzku - powiedział Lewandowski. I zaraz zastanowił się: skąd ja znam te słowa?

Rączkowski uśmiechnął się smutno.

- Tak, tak - powtórzył Biliński - w serce trzeba patrzyć, nie w kabzę. Dobrym człowiekiem trzeba być, panie Rączkowski. Wierzyć trzeba w...

Felczera poderwało nagle. Wyskoczył z łóżka, stanął przed Bilińskim w samej bieliźnie, chudy, wyniszczony. Oczy paliły mu się gorączką.

- Ty wierzysz? Ty uważasz się za dobrego człowie­ka? Ty stary capie! Nie, ty się tylko boisz, boisz się swojego Boga! To nie jest wiara. Nie, to jest - strach! Poza tym nie masz żadnych możliwości, żeby być łobuzem, tak zresztą jak i ja. Ja umierając będę wie­dział, dlaczego umieram. Ty będziesz tylko wiedział, że życie ma swój kres. Jaki? Dlaczego? Tego ci twój Bóg nie powie. Gdzieś ty się uchował? Na ślepo życie przeżyłeś. W serce? Gdzie ty je widzisz. Spójrz na mnie. Czy nade mną miał kto serce?

Milczeli zaskoczeni. Twarz Rączkowskiego wykrzy­wiona była z pasji.

- I ty młodego takich rzeczy uczysz? Po co? Serce? Żeby go ludzie zdeptali? Dobroci go uczysz, rzewno­ści? W ten sposób w życiu jeszcze nikt nie zwyciężył. Cóż komu po dobrym człowieku? Nikt nie będzie go pytał o serce, każdy powie, że po prostu nieżyciowy, głupi... Ja ci to mówię - postąpił naprzód ku zdumio­nemu monterowi. - Ja. Bo też to samo myślałem, że ludzie są dobrzy. Żebym tak nie myślał, to już dawno byłbym doktorem, gwizdałbym na was, idioci! I co? Zniszczyli mnie, zdeptali mnie jak pluskwę, bo na dobroć patrzałem...

- Dlaczego? - zapytał zdumiony tym wybuchem Biliński.

- To ich się spytaj dlaczego. Dobrych ludzi się spytaj. Księży się spytaj, co wieczne zbawienie sprze­dają za złotówkę kilo! Od małego kark giąłem, buty na ulicy czyściłem, żeby tylko wyjść na ludzi. I wyszedłem - zaśmiał się gorzko - na nędzarza. Mój majątek to rozpadówka. Też myślałem, że ludzie pomogą. Pomo­gli? Nie mogłem się uczyć, nie miałem za co. Nocami pracowałem, żeby tylko. I dopracowałem się - gruźlicy! Trzy lata leżałem, wszystkie uciułane pienią­dze przepadły, to co potem miałem robić?

Spuścili głowy.

- Wtedy było inaczej - powiedział nieśmiało Biliń­ski - dzisiaj młodzi mogą się uczyć.

- Wtedy? Co się zmieniło - nazwa? I na tym koniec! Zmieni się ustrój, rząd, ale człowiek? Człowiek zawsze pozostanie taki sam!

- Tak nie można mówić - powtarzał uparcie Biliński - teraz chodzi o to, żeby człowiek się zmienił!

Rączkowski ochłonął. Szczątki włosów aż podniosły mu się na głowie z przejęcia.

- I pan w to wierzy? Stary człowiek!

- Więc w nic nie wierzyć? - zapytał głucho Lewandowski.

- Wierzyć! Wierzyć, że jak będziesz myślał tak jak teraz, to niedaleko zajedziesz. A szkoda cię! Cwany jesteś, obrotny!

Przysunął się do Lewandowskiego, podsunął mu pod nos zwiędłą pięść.

- Tak. Inaczej zawsze w życiu będziesz zerem. Jak widzisz, że się ktoś potyka, to pierwszy podstaw mu nogę! Jak ktoś grzęźnie, to za łeb i na dno go! Jak ktoś lepszy od ciebie, silniejszy, to przychyl się, grzeczniutko, cichutko, a potem - lu go w mordę! Wtedy bę­dziesz na wierzchu! Najwyżej jak ktoś kona, to możesz go dobić. To ci wolno za całe miłosierdzie! Ale nic więcej! Inaczej - przekreślił ręką znak krzyża w po­wietrzu - idź się od razu powiesić.

Lewandowski patrzył rozszerzonymi oczyma na szczątki tego, co było kiedyś człowiekiem, ziejące nienawiścią do wszystkiego, zgorzkniałe. I gdzież jest to lepsze życie, o którym mówił Kamiński? Gdzież jest ta prawda, która nie leży i której trzeba szukać. W oczach pociemniało mu z rozpaczy.

- Nieprawda! - krzyknął.

- Nieprawda? - zachichotał tamten. - Poczekaj, jeszcze zdążysz się przekonać.

Biliński zerwał się z miejsca, ręce drżały mu z obu­rzenia.

- Panie! - wyjąkał. - Panie!

Opadł bezradnie na krzesło, zabrakło mu siły. Rącz­kowski rozkaszlał się i wlazł z powrotem pod kołdrę. Lewandowski odszedł do okna. Czuł, że nie potrafiłby spojrzeć teraz w twarze tamtych. Zrozumiał, że zerwa­ło się coś w nim gwałtownie. Jakaś słaba niteczka, zalążek dobrego i nowego, co narodziło się tamtej nocy. Słowa Stefana huczały mu pod czaszką: „nie leży sama, trzeba znaleźć". Co miał na myśli Kamiński? Więc znalazłem prawdę? Jaki głupi byłem - niczego mnie życie nie nauczyło. Marzyłem o tym i owym, a nie potrafiłem nawet z miejsca ruszyć.

Szarpnęła nim wściekłość. Rzucił się do szafy, wy­ciągnął zeszyciki o swoim bohaterze. Chwilę patrzał na tamtą twarz, zadowoloną z siebie i z życia, potem przedarł na pół te resztki swoich marzeń, i jeszcze raz, i jeszcze raz, aż na najdrobniejsze kawałki. Wrzucił do żelaźniaka, podpalił zapałką. Twarz bohatera z dale­kiego Teksasu zwinęła się w języczku płomienia, błys­nęła szyderczo ostatni raz. Potem najskrytsze dziecin­ne marzenia Lewandowskiego zamieniły się w kupkę popiołu. Koniec.

Odwrócił się. Twarz miał tak zmienioną, że Biliński drgnął ze zdumienia. Rączkowski ciągle jeszcze kasz­lał. Lewandowski poczuł gwałtowną ulgę. Oparł się o parapet. Ale ciągle jeszcze słyszał słowa tamtego przeżarte goryczą i wściekłe. Po ulicy szła przytulona do siebie jakaś zakochana para. Wieczorny wiatr przy­niósł obłok znajomego, rdzawego kurzu. Nagle zaświ­tała mu myśl. Uczepił się jej cały na jeden krótki moment. Podszedł do Rączkowskiego i szarpnął go za ramię:

- Panie Rączkowski, ale ci przecież żyją szczęśliwie - wskazał ręką na przepierzenie z tektury.

- Szczęśliwie? Cóż to za szczęście? Zdaje ci się tylko. Im może też, ale bądź spokojny: i im, i tobie przestanie się zdawać.

Puste oczy felczera błądziły po suficie.

- Czym jest życie? - powiedział po długiej chwili. - To tylko ciężka droga do śmierci. I nic więcej! - odwrócił się do ściany. - Daj mi spokój! - warknął. - Chcę spać!

Biliński siedział na łóżku z książką do nabożeństwa w ręku. Siwa głowa majaczyła słabo w wieczornej szarzyźnie, marniał ustami swoje modlitwy. Całe życie tak przesiedział, przykucnięty w sobie, spokojny, ci­chutki jak królik. Książka do nabożeństwa z wizerun­kiem księdza biskupa Dunina, w niedziele msza i su­ma, po południu wizyta u nieboszczki. Życie nieza­uważone, nikomu niepotrzebne, ubezmyślnione, za­mknięte w tej książce między linijkami pacierzy.

Tamten drugi przynajmniej szarpał się z życiem. Przegrał, bo przegrał, ale wie, że chciał czegoś: pienię­dzy, lepszego... Jest gorzki - ale życie też nie jest inne. Stać go przynajmniej na przekleństwo - tamtego na nic. Dom rodzinny, dzieciństwo - wszystko miało pokrycie w słowach Rączkowskiego!

Myślał: Zieliński był górą - bo znał swoją siłę nad ludźmi. Sęczek też był górą - bo wiedział, jak się z tamtym załatwić, nie bawił się w dobroć. Ojciec był słaby i tylko matkę mógł bić po pijanemu. Przez całe życie nic innego nie miał, tylko tę flaszkę wódki pitą po kryjomu w bramie. Przygryzł wargi: nie chciał złamanego ojcowego życia. Ojciec całe życie poganiał czyjeś konie za mamę grosze. Nie chciał być ojcem, nie chciał być przeżartym przez gorycz i gruźlicę Rączkowskim ani tym starym, zamodlonym nieprzytomnie. Jak wypłynąć na powierzchnię tego życia, żeby naresz­cie na niego inni robili, żeby móc samemu strzelić w pysk. Żeby mieć pieniądze, tę jedną jedyną prawdę w życiu! Którą można wziąć w rękę i zasłonić się nią. Jak?

W znajomej kamienicy naprzeciwko zaczęły roz­błyskiwać okna. Na trzecim piętrze jak zwykle pisz­czał patefon: „Jeszcze raz, jeszcze raz, ptaaaaszkuu móóóój..." Za każdym oknem żyli ludzie, kołowali się w tym życiu szarym, beznadziejnym, z jedną cholerną prawdą. Nie chciał kołować się razem z nimi. Odkuć się: za „Arkadię", za Marymont, za ojca pieskie ży­cie!... Zacisnął ręce na parapecie okna. Dosyć głu­pich marzeń. Niechaj szlag trafi wszystkich bohate­rów na świecie! Niech dalej błąkają się za swoją prawdą! Taka jest prawda o życiu - zaciśnięty sła­by kułak tamtego. Tylko że on może się najwyżej wykrzyczeć, a ja potrafię jeszcze bić! Pogroził całe­mu światu: i oknom naprzeciwko, i Bilińskiemu, i swojej ulicy na Marymoncie - wszystkim złym prze­szłym latom! Przyjrzał się uważnie swoim czarnym dłoniom.

I nagle zbudziła się w nim nowa myśl: czy to będzie to lepsze? Jakie - lepsze? Więc kim chce zostać? Ani nie tamtym z rewolucji, ani nie tym głupim kowbo­jem, tylko właśnie - Zielińskim. Marymont, ulica, har­monia!

I poczuł straszną nienawiść do całego świata. Do ojca i do siebie samego, że urodził się na takiej ulicy, która nad nimi wisiała jak klątwa i z której nie było ucieczki.

Rozejrzał się nieprzytomnie: była druga ulica, i dzie­ci bawiące się na jezdni, i niebo milczące, przesiane gwiazdami. A wszystko mówiło językiem rozpaczy.

7

Lewandowski, jutro wyjazd! - powiedział technicz­ny podchodząc.

Rysiek leżał pochylony nad silnikiem. Techniczny wgramolił się z trudem na zderzak i zajrzał mu przez ramię.

- Co ci się stało?

- Pompa, panie szefie.

- Membrana?

- Wentylek chyba.

Techniczny ze skupieniem obserwował sprawną krzątaninę rąk Lewandowskiego. Rysiek radził sobie dobrze: silnik od dawna przestał być dla niego taje­mnicą. Z czym nie zapoznał go Stefan - poznawał na własną rękę. Po pracy rozkręcał gaźnik, rozbierał delko, chodził na warsztat i tam pomagał robić: zaglądał w bebechy silników, pytał się co i jak. Pomału utarła się opinia, że z Lewandowskiego wyrośnie tęgi rzemiecha. Był chętny, pracowity: potrafił godzinami ślęczeć milcząco nad jakimś defektem, podczas gdy inni rzu­cali wszystko do diabła, nakląwszy się przedtem. Rustecki będąc starym kierowcą w mig zauważał takich ludzi - własne zęby zjadł na zawodzie.

Lewandowski wyprostował się, położył klucze.

- Panie szefie, czy „Solex" wszystkie amerykańskie mają?

- Zależy. Może być „Zenith", „Carburator Carter", rozmaite.

- Ale dżemsy tylko „Solex".

- Dżemsy tak. Czemu pytasz?

- Dla siebie tylko... Zapali pan? Podsunął technicznemu zasmolone pudełko z papie­rosami. Rustecki wziął. Zaciągnął się głęboko.

- Pan długo jeździł? - nawiązał rozmowę Lewan­dowski.

Techniczny zastanowił się.

- Zaraz, zaraz. Teraz mamy czterdziesty szósty, ja zacząłem w dziewiętnastym. Trzeba obliczyć!

Zaczął odmierzać te swoje lata na palcach rozcapirzonej dłoni, z namysłem, pomału. Doliczyli się w końcu: dwudziesty siódmy rok.

Tak stało.

Lewandowski gwizdnął z podziwem:

- Cholera, to jakie wtenczas wozy były?

Kulawy kierownik techniczny rozsiadł się wygod­niej. Oczy zapaliły mu się wspomnieniem.

- Och, chłopaku, co to za wozy były. Pamiętam, przyszły takie „Fordy" pedałowe. Myślisz, że biegi przerzucało się tak jak tu, wajchą? Gdzie tam - machnął pogardliwie ręką na samochód Lewandowskiego - nogą, pedałem wrzucałeś!

- Jak to?

- Jak Boga kocham! Przycisnąłeś do podłogi, to była jedynka. Popuściłeś - luz. Jeszcze popuściłeś - dwójka. A gazu w nodze nie było, tylko pod kierownicą. Ręką dodawałeś. Tak samo i zapłon. Też była manetka...

- To delka nie było? - przerwał.

- Czekaj! - zniecierpliwił się Rustecki. - Magnet był. Czasami podczas jazdy dałeś na pełen wczesny i tak zostawiłeś. Potem przychodzisz do wozu zapalić, bierzesz za korbę, a tu jak nie kopnie!... Aż na drugiej stronie ulicy się zbierałeś. Starteru nie było, to nie to co dziś - przyciśniesz i jedziesz. Potem już przyszły nowsze wozy, biegi były w ręku. Tylko lewar był z pra­wej strony, daleko. Zgrzytały, że nie daj Boże. Wten­czas to była największa sztuka - biegi cicho przełączać. Dzisiaj na takim już by nikt nie pojechał - dodał z dumą. - Daj no ognia, bo zgasł.

- Proszę!

Głazowaty zwykle Rustecki rozgadał się na dobre. Przeważnie milczał patrząc ponuro na robotę innych. Wymyślać tylko lubił za najmniejsze przewinienie, za każdą nie dokręconą śrubkę. „Bo na atrament!" - krzyczał na pomocników, nad którymi nie miał naj­mniejszej litości. „Pająka trzeba ganiać - mawiał - im więcej będziesz gonił, tym lepiej dla niego..." Kierowcy bali się go, ale i szanowali. Słynął jako as wśród mechaników w warszawskich garażach.

- Potem już nie pamiętam dokładnie, w dwudzie­stym którymś, zdaje się, przyszły „Polskie Asy". To były wozy, niech je szlag trafi! Pod Tamkę jak wjeżdża­łeś, to pasażerowie musieli wysiadać, bo nie dawało rady podjechać. Nie to co pedałowiec - tamtym mogłeś diabłu na łeb wskoczyć, byle tylko nie zgasł. W ogóle z zapalaniem szło najgorzej: iskra szła od magneta, akumulatarów nie było jeszcze, z karbidówki się jeździło, rozrywały się czasami. Bywało, że w zimie nie możesz zapalić. Podnosisz tył: jeden kręci korbą, drugi kołem, olej zamarzły, ciężko idzie. Dobrze się człowiek spocił, zanim silnik zaskoczył. Dzisiaj, jakby taki samochód puścili na ulicę, to ludzie by nie chcieli wierzyć, że to chodzi. Postawić takiego dżemsa naprzeciwko pedałowca - czysty śmiech! Potem przyszły inne, coraz lepsze, i tak stopniowo doszło do tych. A za ileś tam lat ludzie będą się śmieli z tych...

Umilkł. Z warsztatu dobiegały pomieszane odgłosy jakiejś kłótni. Brygadzista, gruby Krajewski, ryczał: „Do panewki trzeba mieć rękę delikatną, panie Edziu. A spójrz pan na swoje robotę. Do czego to podob­ne?!" Kończył się dzień pracy kierowców, tylko war­sztat pracował na drugą zmianę. Pusto już było na bazie. Długi rząd poustawianych równo obok siebie samochodów świecił wypucowanymi tępymi maska­mi. Była sobota. Tego dnia wszyscy kierowcy myli i pucowali swoje wozy, brudne po całym tygodniu pracy na budowach. W rogu podwórka stała olbrzy­mia kałuża wody - wlew zatykał się zwykle. Przy ciężkich „Zis-5" krzątał się któryś z szoferów i gwizdał fałszywie. W niedziele wozy wyjeżdżały na wieś, z bry­gadami monterów, którzy pomagali chłopom napra­wiać maszyny i narzędzia. Mówiło się wtedy: „Paw­lak, jedziesz na akcję?" W podwórko wtoczył się jakiś spóźniony wóz z zapalonymi już reflektorami. Kierowca obciągający plandekę skończył już swoją pracę. Ściągnął wyszmelcowany kombinezon i złożył go starannie. Następnie wyjął zawinięte w papier sza­re mydło i gwiżdżąc w dalszym ciągu poszedł się myć pod kran. „A co mi pan, panie majster - krzyczał ktoś na warsztacie - mnie pan chcesz uczyć, do cho­lery?" Rustecki westchnął.

- Gienka Krajewskiego zmiana - powiedział - nie potrafią się jakoś zgodzić z sobą. Ten tak, tamten znowu inaczej... Co za ludzie, świecie kochany!

Nagle jakby sobie przypomniał coś niezmiernie waż­nego, wyciągnął gwałtownie portfel z niklowym mono­gramem. Poszperał i podał Lewandowskiemu wybla­kłą fotografię.

- Patrz!

Na zdjęciu młody jeszcze Rustecki stał przy samo­chodzie z napisem „Haberbusch i Schiele". Ubrany był w melonik, skórzaną kurtkę i buty z cholewami. W jednej ręce trzymał rękawiczki, drugą położył wład­czo na kierownicy, nogę miał opartą niedbale na sto­pniu. Zakręcone wąsiki sterczały zawadiacko ku gó­rze. Obok niego zamarli wyprężeni do ostatnich granic sztywności: pomocnik i dwóch robotników. Całość mogła być równie dobrze antyczną rzeźbą, gdyby nie to, że wtedy jeszcze nie było samochodów.

- To w dwudziestym ósmym roku - objaśnił Ruste­cki - jeździłem wtedy w browarze na Grzybowskiej. Jednego razu cały dyferencjał mi się rozleciał na szosie. Co to wtedy nie było! Taak! - pacnął Ryśka w kolano. - Wytłukłem się, braciszku, wrogowi tyle nie życzę. Ale w końcu odkułem się. Dwa własne wozy miałem przed wojną.

- Taak? - ożywił się Lewandowski. - I co?

- Wojna, wszystko szlag trafił i koniec. Westchnął głęboko, z żalem.

- To były pieniądze, co? - zapytał ciekawie Lewandowski.

- Ba!

- A teraz?

- Co?

- Jakby teraz puścić taksówkę, można by było za­robić?

- Chyba że tak!

- Czemu pan nie spróbuje?

Rustecki podrapał się w głowę.

- Coo? - zastanowił się. - Teraz to już nie warto. Przyzwyczaiłem się do tego bałaganu - ogarnął bazę ręką - i tak siedzę. Poza tym pieniędzy nie mam, a to trzeba z czymś zacząć.

- Ale pożyczyć, panie szefie. Przecież jeszcze moż­na zarobić jak złoto. Wykombinować skądś!

- I co z tego? Czort bierz taki zarobek, stary już jestem, noga...

Lewandowski chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wrzawa na warsztacie podniosła się gwałtownie. „Odejdź pan - krzyczał ze złością gruby głos - swoje dzieci możesz pan uczyć, a nie mnie!"

Rustecki zsunął się ostrożnie na ziemię, stuknęła proteza.

- Kłócą się ciągle, i to stare chłopy... Tym też by trzeba - na atrament! Ach, świecie kochany!

Pokulał na warsztat. Na chwilę odgłosy kłótni za­marły.

- No, panie szefie - denerwował się ktoś - ja jak do człowieka...

Lewandowski zamknął maskę, pozbierał porozrzu­cane narzędzia. Stefan już niedługo wracał z choroby.

Lewandowski pilnował gratów jak oka w głowie. Borkowski nie dbał o wóz. „Aby chodził, duszyczko! - mówił do Lewandowskiego - co się będę przejmował. Moje czy co?" Rysiek po cichu przyznawał mu rację, ale chodził troskliwie koło wozu.

I jak? Podobała ci się?

- Owszem.

- Chcesz drugą?

- Na razie dziękuję. Nie mam kiedy czytać.

- Dlaczego nie przychodzisz na zebrania? Przecież umówiliśmy się!

- Kiedy naprawdę nie mam czasu.

- Nie rozumiem - zdenerwował się Małecki - jak to nie masz czasu? A co robisz?

- Mało jest roboty przy wozie?

- Daj spokój! Wszyscy na bazie znajdują czas, tylko ty jeden nie? Komu będziesz opowiadał? Patrzcie, on jeden nie ma czasu... Jak chcesz, to pogadam z techni­cznym, żeby cię przesadził na inny wóz. No?

- Kiedy nie ma po co - wykręcał się Lewandowski - mnie dobrze na tym!

- A dlaczego nie chcesz chodzić na zebrania? Ja ci nie wierzę! Musisz przychodzić, Lewandowski.

- Taak? To jest mus, znaczy?

- Nie ma żadnego musu, nie bądź głupi... Dla ciebie dobrze. Nauczysz się czegoś, zrozumiesz świat, za­czniesz myśleć...

- Po ludzku?

- Co po ludzku?

- Tak jest w tej książce napisane. Że w rewolucję jednego z Czerwonej Armii nauczyli po ludzku myśleć.

- I co, źle jest napisane?

- Jak to można nauczyć kogoś myśleć?

- Nie można? Przychodź, to się przekonasz, na pewno nie będziesz żałował. Przynajmniej prawdę o świecie poznasz.

- Dziękuję! - powiedział Lewandowski głucho. - Ja już ją dobrze poznałem. Ty nawet nie wiesz jak!

- Zdaje ci się tylko.

Rysiek przysunął się do Małeckiego i zajrzał mu w oczy. Tamten cofnął się zdumiony.

- Nie szukaj ty frajera, Małecki... Trzasnęły drzwi.

Po kilku dniach techniczny zawezwał Ryśka do siebie. Urzędował w prowizorycznym kantorku, zbi­tym z desek w rogu hali garażowej. W kantorku pano­wał zawsze wieczny bałagan: na stole walały się papie­ry i popękane łożyska, zepsute części, narzędzia, po­pielniczka zrobiona z aluminiowego tłoka i cała masa innych gratów. Nikt nigdy nie usiłował tego posprzą­tać. I po co? Nazajutrz znowu od samego rana przy­chodziliby kierowcy i monterzy z warsztatu, rzucaliby na stół zaoliwione części, zadeptaliby czystą podłogę, mówiliby: „Panie szefie, niech pan popatrzy, jak pękło, jak trzasnęło, jak puściło..." Babuleńka pełniąca obo­wiązki sprzątaczki od dawna ze wstrętem omijała przybytek Rusteckiego.

Techniczny siedział za stołem. Powiedział do Lewandowskiego:

- No, Rysiek, nie zrobisz mi żadnego kawału?

- Dlaczego pan pyta, panie szefie? - Lewandowski zdziwił się.

- Wozu nie rozbijesz gdzie?

- Wozu? Nie rozumiem!

- Chcę cię przenieść na kierowcę.

Lewandowski poczerwieniał.

- Niee.

Techniczny uśmiechnął się.

- Masz moją rękę. Zostaniesz na tym wozie, co teraz jeździcie z Kamińskim.

- A Stefan?

- Ze Stefanem jeszcze nie wiadomo, jak będzie. Ma iść na jakiś kurs. A jak nie pójdzie, to dostanie inny wóz. No chcesz? Borkowskiego przeniosę na „Forda" po Pałce... No gadaj, czy chcesz?

- Pan się pyta?

Lewandowski był uradowany. Techniczny powie­dział:

- Tylko się nie rozpieprz gdzie z tej radości. Ry­siek, pamiętaj! U nas nie ma takich młodych kierow­ców, będziesz pierwszym. Nie zrób wstydu Rusteckiemu!

- Niech pan się nie boi, panie kierowniku.

- No! Bierz książkę wozu i syp. Teraz dla ciebie trzeba pająka. Miał pomocnik pomocnika, psiakrew!

- Heńka Matuszczaka może by?

- To już ja sam wiem kogo. Na razie jedź. Już!

Pobiegł kłusem do wozu. I jak to szybko poszło - myślał. - Półtora roku, i człowiek sam jeździ jak stary. Przycisnął starter, silnik zagrał basowo. Przegazował raz i drugi, tylko tak sobie, z radości. Przynajmniej od razu zarobi się więcej. Jak Stefan albo i lepiej... Włą­czył bieg, ruszył z fantazją, aż ziemia jęknęła. Na bramie Rustecki pogroził mu pięścią: „Na atrament!

Spieszy ci się, gdzie? Bo zaraz zdejmę z powrotem, szczeniaku!"

Na budowie magazynier czekał na niego z dyspo­zycją.

- Co jest, do cholery? Na dyspozycji siódma, a pan przyjeżdżasz o której?

- Wóz przejmowałem - powiedział z dumą Lewandowski.

Magazynier, mały, garbaty, w drucianych okularach tkwiących na czubku spiczastego nosa, rozchmurzył się.

- To już na własną rękę?

- No!

- Uważaj, chłopaku, nie rozbij się. Podjeżdżaj szyb­ko pod wagony, cement będziecie brać.

Lewandowski ruszył, robotnicy w biegu powskakiwali na stopień.

- Uff - stęknął jeden z nich - ale gorąco dziś!

Lewandowski prawie nie rozmawiał, ważny i nadęty za kierownicą. Cała Warszawa patrzyła na niego, jak leciał szybko przez ulice - stary kierowca.

- Gdzie jedziemy? - zapytał brygadzisty ładowaczy.

- Na Syberię.

- Aha, na Towarową. Nie wiesz pan czasem, dla­czego nazywają Syberia?

- Pewnie, że wiem. Za carskich czasów ludzi stam­tąd wysyłali na Sybir. Ktoś nazwał Syberia i tak zo­stało.

Wjechał w brudną, wyboistą Towarową. Z jednej strony ciągnął się czerwony mur, od Krochmalnej aż do Dworca Głównego, z drugiej strony gruzy.

Na Syberii wrzał gorączkowy ruch. Samochody, furmanki, platformy, wagony. Pył, bezustannie unoszo­ny z ziemi końskimi kopytami i oponami, wisiał ciężko w powietrzu, gryzł i dławił w gardle. Nawoływania robotników, ciężkie przekleństwa furmanów, stuk przetaczanych wagonów, warkot samochodów...

- Gdzie? - zapytał Lewandowski.

- Na drugą węglową.

Przez wąską bramę wjechał na tory. W długim rzę­dzie wagonów podstawionych do wyładunku odszuka­li swój. Robotnicy otworzyli drzwi i Lewandowski podjechał tyłem.

Ładowacze pozdejmowali bluzy i wzięli się do robo­ty. Lewandowski rozciągnął się na siedzeniu. Słońce przypiekało już na dobre pomimo wczesnej godziny. Aż trudno było oddychać tą mieszaniną kurzu, pyłu cementowego i sadzy. Paka dudniła głucho od ciężko kładzionych worków.

Usnął. Ładowacz długo szarpał go za ramię, zanim leniwie otworzył oczy.

- Coś pan w nocy robił? Jedziemy!

Tak zeszedł cały dzień: Towarowa - magazyny, ma­gazyny - Towarowa. Jeździł szybko, aby zrobić jak najwięcej kursów. Kierowcy byli płatni od tony prze­wiezionego towaru. Usiłował obliczyć na kartce papie­ru, ile zarobi za dzisiejszy dzień. Dzielił, mnożył, ale nie wychodziło. Postanowił zapisywać kursy, żeby go, Boże broń, nie oszukali przy wypłacie. Myślał ciągle, w jaki sposób zarobić najwięcej.

Ładowacze taszczyli z wysiłkiem ciężkie worki.

- Uważaj - stęknął któryś - już trzeci worek rozwa­liłeś. Dziurawe ręce masz czy co? Robotnik majowy, cholera!

- A pana co boli? Pańskie?

- I twoje też.

Lewandowski rozpoznał po głosie starego. Tamten drugi roześmiał się drwiąco.

- Jak moje, to mi wolno, nie?

- Szczeniaku, może to na twój dom ten cement.

- Ja wierzę... I tylko nie szczeniaku, nie szczeniaku. Szanuj się pan!

Rysiek drapał się na pakę. Był ciekaw dalszej kłótni. Tamci pracowali w gniewnym milczeniu. Plecy świeci­ły im od potu. Układali worki równo, w rządek pod czujnym spojrzeniem starego brygadzisty.

- Gotowe!

Już podczas jazdy młody trącił brygadzistę w ra­mię.

- No, panie Słuka, daj pan rękę - powiedział pojed­nawczo - nie rozwalę już ani jednego, jak pragnę Boga... No, grabulka!

Uścisnęli sobie dłonie.

- Nie można tak, Józiek - powiedział Słuka. - Tam się ktoś męczy przy tym cemencie, a ty, bracie, nisz­czysz tak głupio cudzą pracę. Nie wolno! On i dla ciebie robi!

- Wierzysz pan w te demokracje?

- Wierzę! Jakbym nie wierzył, na cholerę by mi się było męczyć? Nie mógłbym tak jak inni, kombinować, szmuglować?

Robotnik podrapał się pod czapką.

- Mnie to siorawno - powiedział z namysłem - chcę tylko żyć jak człowiek. Zarobić, ubrać się, mieć na tę flaszkę po fajrant.

Wóz podskoczył, Józiek poleciał w kąt.

Słuka pochylił się do Lewandowskiego:

- Często myślę - powiedział - dlaczego tak jest. Ja stary, tyle lat czekałem na prawdziwą wolność, a on młody i nie potrafi się cieszyć. Flaszkę, ubranie chce i dlaczego?...

Westchnął i uśmiechnął się smutno.

- A ty?

- Co? - mruknął Lewandowski.

- Też myślisz tak samo jak ten?

- Jak?

- Słyszałeś przecież: flaszka, ubrać się... Takie ma­rzenia...

Lewandowski nie odpowiedział. Z Wroniej wyje­chała konna platforma naładowana kopiasto węglem. Przycisnął z całej siły hamulec, aż jęknęły koła. Fur­man też ściągnął lejce, klnąc wściekle. Rysiek pogroził mu pięścią:

- Uważaj, taki nie taki, niebieski synu!

- Wcale nie marzę - powiedział do Stuki. - Po co? Pracuję, zarabiam...

Na bazę zjechał jeden z ostatnich. Był zmęczony, ale to nie mogło zabić w nim zadowolenia. Nigdy jeszcze nie zrobili tylu kursów: ze Stefanem czy z Borkowskim... Postanowił jeszcze umyć wóz: był siny od pyłu cementowego.

Dopiero po wyszprycowaniu poczuł zmęczenie. Namachałem się - pomyślał - to nic, żeby tylko tak dalej szło.

Przy wyjściu zaczepił go Rustecki.

- Jak poszło?

- Dziękuję, panie szefie. Jedenaście kursów.

Techniczny gwizdnął.

- Ładnie. Staraj się tak dalej, wszystko będzie do­brze...

Odwrócił się i chciał odejść.

- Zaraz! - przypomniał sobie - Lewandowski, przychodzili tu do mnie z tych młodych, wiesz...

- A co?

- Mówili, że nie chcesz do nich należeć, pytali się, co z tobą zrobić i w ogóle. Dlaczego?

- Panie kierowniku - powiedział z namysłem Le­wandowski - jasna cholera wie, czego się oni do mnie przyczepili. Należeć i należeć... Sami mówią, że musu nie ma.

- Podobno łobuz masz być.

- W robocie?

- W robocie nie. Ja im mówiłem.

- Po fajrant to wolno mi na głowie stawać i też nikogo nie obchodzi. Chcą, żebym na zebrania cho­dził, jakieś książki każą mi czytać... Po co mi to? Ja wolę przy wozie porobić jak iść słuchać gadania. Nie szkoda mi czasu?

- Pewnie - potwierdził Rustecki. - Ja im to samo mówiłem. Cholera, co za czasy! Przychodzi taki smar­kacz do mnie i uczy, jak ludzi trzeba wychowywać. Wasz obowiązek - mądrzy się - jego trzeba wychować, bo to jednostka zdemoboli... zremorali... ach, chole­ra! Nie mogę spamiętać. W każdym razie, że się ło­buzujesz. Bo ja nie wiem, ty rozumiesz? Jak miałem swój interes, to ludzie u mnie chodzili jak po sznur­ku. Wiem, jak z ludźmi trzeba. Powiedziałem, to aż mu w pięty poszło. „Towarzyszu" do mnie, taki gów­niarz!

- Trzeba było się zapytać, czy świnie z panem pasł.

- No widziałeś! Leć już do domu i na drugi raz żebym nie widział szybkiej jazdy, bo wóz zabiorę!

Przez parę dni pracował z tą samą brygadą ładowa­czy. Potem dyspozytor przeniósł go na inną budowę. Nowym brygadzistą był niski, o chytrych oczkach, młody jeszcze chłopak. Lewandowski tylko spojrzał na niego i od razu wiedział, kto to. Nazywał się Kibała.

- No jak tam, panie mechaniku? - zawarł z nim znajomość Kibała. - Czasy piękne, tylko pieniędzy mało, co?

Rozsiadł się wygodnie obok Lewandowskiego.

- Jadziem na Syberię. Palisz pan? - podsunął mu papierośnicę. - Chłopaki, siadajcie - krzyknął na łado­waczy - raz, dwa! To nie dorożka, jak pragnę Boga. Osiemdziesiątką, panie mechaniku!

I tak przez cały czas. O ile jednak do gadania był skory, to w robocie nikt nie nazwałby go asem. Stał obok ładowaczy, palił papierosa jednego za drugim, zaczepiał przechodzące kobiety, dowcipkował. Lewan­dowski zaczął się niepokoić o swoje kursy. Tamci przy­najmniej pracowali - pomyślał o brygadzie Słuki - a ten tylko gada. Co dzień robił po jedenaście kursów, jest już prawie dziewiąta, a jeszcze pierwszy kurs nie zrobiony. Tamci tymczasem rozsiedli się w wagonie na workach i wyjęli ćwiartkę. Kibała opowiadał jakieś kawały, ładowacze rechotali radośnie. Lewandowski podszedł do nich.

- No, panowie! W ten sposób guzik zarobimy.

Popatrzyli na niego niechętnie.

- Nam wystarczy - powiedział któryś. - Pij, Zenek!

Lewandowskiego mało szlag nie trafił.

- Jak tak - krzyknął - to won mi z wozu! Wódkę piją, mowy sobie wstawiają. A ja będę czekał na jaśniepanów. Zostańcie zdrowi.

Zeskoczył z wagonu i pobiegł do szoferki.

- Poczekajże, frajerze - dogonił go Kibała. - O co ci chodzi? - zastąpił mu drogę.

- Nie wiesz o co? Ja potrzebuję zarobić.

- A ja to co? Modlić się przyszedłem? Nie bój się, zarobisz.

- Samo się załaduje, tak?

- Głupiego robota kocha, a nie chłopaka z Marymontu. Tylko mordę trzymaj krótko, a wszystko bę­dzie dobrze.

Lewandowski zrozumiał.

- A nie nakryją?

- Boisz się?

- Niee.

- No! To już moja głowa co i jak. Podskoczymy na metę, zwali się raz dwa, i po krzyku.

- A magazynier? Pokwituje?

- Już ty nic nie mów. Bądź spokojny: przez tydzień tyle nie zarobisz co ze mną. W razie czego też nic nie wiesz. Jak kto leży, to tylko ja.

Rysiek przytaknął skwapliwie.

- Ja idę kończyć - powiedział Kibała. - Załadujemy jeszcze ze dwa kursy i skoczymy na metę. I na flaszkę będzie, i do chałupy parę groszy zaniesiesz.

- Czekaj! - przytrzymał go Lewandowski. - Ty jesteś z Marymontu?

- Bo co?

- Zielińskich znałeś?

- Pewnie! Zygmunt nie żyje, a z drugim to nie wiem.

- Siedzi.

- Za co?

- Za szaber.

Kibała splunął.

- Trudno. Ja lecę. Chcesz się napić?

- Trochę mogę, ale nie dużo. Chociaż i tak, jak się ma co stać, to się stanie.

- Pewnie.

Ładowacze popatrzyli nieufnie.

- Swój chłopak - powiedział Kibała - tylko tak powiedział. Każdy chce zarobić te parę groszy.

- Chyba! - potwierdzili tamci - trzeba żyć! Masz, pij.

Rysiek pociągnął spory łyk.

- Teraz to już nie to, co rok temu - powiedział któryś. - Wtedy to była kanada. Jeden kurs do maga­zynu, pięć na metę. Nie wiadomo było, co z forsą robić... Mówię ci, Zenek, było życie!

- To co ty mnie powiesz? Ile ja wagonów tu zrobi­łem, to ty na oczy nie widziałeś. Jak raz na szesnastą obwodową podstawili cement dwieście pięćdziesiątkę, to z całego pociągu ani jeden wagon do magazynu nie trafił. I wszystko było w porządku, załatwiło się, do dzisiaj nikt nie wie...

W końcu załadowali pełen wóz. Kibała usiadł koło Ryśka.

- Na Powązkowską podskoczymy, tam się zrzuci trochę. Tylko ty się nie wygłup przed kim...

- Czy ja nie wiem - mruknął Lewandowski. Zrzu­cali z każdego kursu po kilkanaście worków. Lewan­dowski był ciekaw, jak Kibała poradzi sobie z pokwi­towaniem towaru na budowie. Przecież wszystko musiało się zgadzać co do kilograma, magazynierzy robili awantury o każdy nadpęknięty worek. Ale tamten miał widocznie dobre chody. Na budowie znał wszystkich, zaraz w magazynie popili sobie, tym razem już bez Lewandowskiego. Rysiek dosłyszał tylko, jak magazy­nier pytał Kibały:

- A ten nie sypnie?

- Szofer?

- Właśnie!

- Niee. Dostanie swoje i koniec.

Rysiek zrozumiał, że tutaj wszyscy zgodnie kradną. Kibała wozi towar prywatnym przedsiębiorcom, maga­zynier mu kwituje, a sprzedany towar rozchoduje na budowę. Kibała daje mu w łapę i tak trzymają się wszyscy w złodziejskim łańcuchu. Lewandowski przy mniejszej ilości kursów musiał zrobić więcej kilome­trów. Powiedział o tym Kibale.

- A licznik masz? - zapytał tamten.

- Nie!

- To czego się martwisz? W kontrolce zapiszesz tylko tyle kilometrów, ile wychodzi na kursy. A benzy­nę możesz sobie dokupić, ile chcesz.

Lewandowski pomyślał, że Kibała ma głowę. Po ostatnim kursie Kibała rozliczył się z Lewandowskim. Rysiek dostał trzy tysiące złotych.

- I co? Lepiej z Zenkiem jeździć czy kursy robić?

Roześmieli się. Konwojent poklepał go po ramie­niu.

- Pamiętaj! Nikomu!

- Pewnie, coś ty?

Trzeba się będzie trzymać tego konwojenta - myślał jadąc na bazę - to cwaniak. Ja i tak za nic nie odpowiadam, tylko on. W razie czego powiem, że nic nie wiem. Nic nie zrobią.

Wjeżdżając na bazę zobaczył Kamińskiego. Stefan machnął na niego ręką. Rysiek podjechał, Kamiński wskoczył na stopień.

- Co słychać. Rysiu, jak żyjesz? Dochrapałeś się własnej bryki?

- Widzisz!

- Zadowolony jesteś?

- Chyba! Jak chcesz, to poczekaj na mnie, poga­damy

Postawił wóz na swoim miejscu i oddał kontrolkę.

- Boli cię jeszcze ręka?

- Trochę. Jutro już przychodzę.

- Idziesz na ten kurs?

- Idę. Jutro już ostatni dzień pracuję.

- Niee? Rustecki mówił, że dostajesz nowy wóz...

- Ale jadę na ten kurs. Dbaj o ten nasz wóz, Rysiu... On jeszcze będzie chodził a chodził.

- Już lepiej nie mogę, chyba widać.

- Dlatego go dostałeś. Czekaj, powiedz mi jedno: żałujesz teraz?

- Czego?

- Że pracujesz?

- Nie!

- Długo byś się nie nakombinował, zaręczam ci...

- Są tacy, co i dzisiaj kombinują.

- Ja dobrze wiem, że są. I wiem, jak się takie rzeczy kończą. Nie dalej jak dzisiaj milicja była na bazie.

Nogi Lewandowskiego zrobiły się z galarety. Uczuł cierpnięcie skóry.

- Po co? - zapytał obcym, drętwym głosem.

- Dowiadywać się o kierowców.

- O których?

- Czy ja wiem, o których - wzruszył ramionami Kamiński. - O tych, co kradną. Przecież nie o mnie...

Całą noc przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Pod nim chrapał Biliński, na sąsiednim łóżku pokaszliwał felczer. Miał ochotę wstać i pomordować ich. Rozmyślał gorączkowo, co zrobić, jak się zacho­wać na wypadek przesłuchania: „Nic nie wiem, nic nie wiem! Ja tylko wozu pilnuję..." Czuł nienormalnie szybkie, bojaźliwe uderzenia serca. I po co to zrobi­łem? - myślał z rozpaczą. Czy nie wystarcza mi zaro­bek? Teraz za głupie trzy tysiące pójdę do kryminału. A może iść i przyznać się samemu? Może nic nie będzie? Chciał ubrać się i biec na komisariat, potem znowu naciągnął kołdrę na głowę...

Nie mógł spać. Wstał i podszedł do okna. Ulica spała, gdzieś daleko chybotały światła - to Radzymińską przejeżdżały samochody. Niebo było ciemne, bez gwiazd. Księżyc ginął za ciężkimi chmurami. Za ścianą zaczęło popłakiwać dziecko sąsiadki, kaszlał Rączkowski. Lewandowski myślał: a jeżeli mnie zamkną? Zaciskał pięści. I po co? Po co?

Rano odszukał konwojenta. Zenek był w dobrym humorze, przywitał się z nim bez żadnych oznak zde­nerwowania.

Lewandowski odciągnął go na bok.

- Zenek! Milicja była! Konwojent zbladł.

- Gdz-gdz-gdzie?

- U nas, na bazie. Wczoraj!

- N-n-no to co?

- Pytali się o kierowców, sprawdzali kontrolki, czy kto nie jeździ na lewe kursy.

Kibała zniecierpliwił się.

- To co mnie to obchodzi? Niech sobie sprawdzają!

- A jak nas wezmą?

- Za co, do cholery?

- Za wczorajsze!

- Co ty się boisz? Ja mam wszystko w porządku, towar pokwitowany, podpisany, nie potrzebujesz się bać.

- Ja się nie boję - bąknął Lewandowski.

- Tylko co? No, ja już idę do swojego wozu.

- Nie jedziemy dziś razem?

- Nie.

Lewandowski poczuł ulgę. Niech jedzie z kim in­nym, niech kombinuje. Ja już mam dość.

Na wóz Lewandowskiego czekał już Stuka ze swoi­mi ludźmi: mieli wozić cegłę. Po tej strasznej przemajaczonej nocy Lewandowskiemu nawet mówić się nie chciało. Jeździł jak automat. Słyszał, jak tamci nara­dzają się co do ładowania, żeby było jak najmniej stłuczek. Odróżnił głos młodego, co jeszcze niedawno rozwalał bezmyślnie worki z cementem:

- Pan, panie Stuka, będzie podawał mnie, a ja Koryńskiemu. Rozumie pan? W ten sposób...

- To będzie się wlokło nie wiadomo dokąd - opo­nował trzeci głos. - Po desce lepiej spuszczać...

- Nie - mówił Józiek - za dużo się nabije...

- Józiek ma rację - zachrypiał Stuka. - Albo żeśmy podjęli, albo nie. Po co tłuc? Koryński, bracie, co ty? Bierz się!

- Tak, tak - potwierdzał Józiek. - Trzymaj, Franek!

Zaczęły stukać szybko układane cegły. To się odmie­nił - pomyślał Lewandowski o Józku z brygady Słuki - jeszcze parę dni temu sam rozwalał worki, a dzisiaj sam uczy...

Zrobiło mu się niewyraźnie.

Co? Nie idzie pan dzisiaj do roboty, panie Rączkowski?

Felczer leżał na łóżku.

- Nie widzisz? - mruknął niechętnie.

- Gorzej się pan czuje?

- Lepiej - powiedział krótko - dlatego nie idę do roboty.

- Nie złość się pan. Wolno chyba zapytać?!

Lewandowski pospiesznie kończył jeść śniadanie. Ubrał się szybko i wyszedł z pokoju. W korytarzu za­trzymała go sąsiadka.

- Co z nim jest? - zapytała szeptem.

- Z nim? Przecież pani wie, że chory, gruźlik...

Kobieta spojrzała przerażona.

- Ach, panie Rysiu! Jak ja się boję, żeby mi dziecka nie zaraził. Boże kochany! - załamała ręce.

- Co zrobić - mruknął Lewandowski - nieszczęście...

- Żeby już mieszkanie dostać, panie Rysiu. Tak się boję o małą.

- Dostanie pani, pani Jankowska - powiedział uspokajająco. - Przepraszam, ale ja już muszę iść. I tak jestem spóźniony.

Zbiegł z hałasem po schodach i puścił się galopem do przystanku. Miał szczęście, bo akurat nadjechał tramwaj obwieszony gronami pasażerów. Z trudem wywalczył sobie miejsce na buforze.

- Co jest z tobą? - krzyknął na niego Rustecki. - Gówniarzu ty! Spóźniać się zaczynasz? O której masz wyjazd?

- O siódmej.

Rustecki wyszarpnął z kieszeni wielką cebulę.

- A teraz która jest? Dwadzieścia po siódmej.

- Tramwaju nie było, panie kierowniku - próbował się tłumaczyć Lewandowski - przecież pan wie, jak jest...

- Gówno mnie to obchodzi! Wstawaj godzinę wcześniej. Żeby to było ostatni raz! Jazda!

Rysiek skoczył do wozu. Parę wstrzyknięć benzyny do karburatora, starter, i już pali. Dobrze, że przynaj­mniej z tym nie ma kłopotu. Podszedł do niego Andrzejczak, kierowca z ciągnika.

- Co? Stary cię objechał? Starym nazywali Rusteckiego.

- Uhmm - przyznał niechętnie Lewandowski.

- Pociesz się, że nie tylko ciebie... Dzisiaj wszyscy są u niego podpadnięci...

Umilkł. Koło samochodu przeszedł dyrektor bazy, inżynier Herbinger, z jakimś młodym, jasnowłosym mężczyzną w wojskowym płaszczu. Rozmawiali głoś­no: Herbinger skarżył się tamtemu, że w Centralnym Zarządzie nie doceniają jego pracy. Jasnowłosy kiwał ze zrozumieniem głową. Zniknęli w drzwiach warszta­tu. Andrzejczak wskazał oczami.

- To wszystko przez tego nowego.

- Tego w tym płaszczu?

- Tak. Przysłali go podobno.

- Kto?

- Partia, Komitet Dzielnicowy.

- A po co?

- Żeby miał oko na wszystko. U nas na bazie fakty­cznie nie jest dobrze. Bałagan tylko, i nic więcej...

- On ma pomóc?

- Niby. Stary zły jak chrzan.

- Dlatego, że tego partia przysłała?

- A jak. Rustecki, wiadomo, jaki jest: porządny człowiek, dobry rzemiecha, ale u ludzi posłuchu nie ma. Wymyśla, a to nic nie pomaga. Teraz krzyku nikt się nie boi... A teraz sam Rustecki boi się, że tamten będzie tu komenderował i wtrącał się we wszystko...

- Stary ma rację! Co ma się dawać byle komu? No cześć, jadę, chcę mu zniknąć z oczu... Znowu się przyczepi.

Na ulicy padał deszcz. Dął zimny, ostry wiatr. Tego dnia Lewandowski zrobił dwanaście kursów. Wrócił do domu głodny i wymęczony. Biliński wyszedł mu naprzeciw.

- Z nim jest całkiem źle - powiedział Lewandowskiemu - lekarz był...

- Co powiedział?

- Nie robił nadziei... Mówił, że trzeba było się wcześniej wziąć za leczenie, a nie pić wódki całymi latami... Święte serce Jezusa!...

- Co??

- Ten człowiek umrze!

Na twarzy Bilińskiego malowała się rozpacz. Lewan­dowski popatrzył na niego z nie ukrywanym polito­waniem.

- Mało panu nadokuczał? Jeszcze mało? Aż mnie czasami podrywało, jak on się z pana zgrywał, a pan teraz płacze. Po co pił, nie mógł się leczyć?

Biliński dreptał po pokoju, siwa głowa chwiała mu się żałośnie.

- Toż to człowiek. Rysiu - powiedział błagalnie.

- Każdy umiera.

Biliński umilkł, usiadł na krześle.

- Boga się nie boisz, chłopaku! - powiedział suro­wo po długiej chwili milczenia.

- Sam ciągle mówił, że życie to tylko ciężka droga do śmierci i nic więcej... Nie jest tak?

- Wszystko od Boga zależy - powiedział stary z westchnieniem. - Jednemu dobrze na tym świecie, drugiemu źle... Tutaj nie kończy się życie wiekuiste. Trzeba cierpliwie nieść los, jakim Bóg człowieka obar­czy. I dopiero przed tronem niebieskim sam ci go zdejmie.

Ukląkł w rogu pokoju przed obrazem świętym i za­czął szeptać:

- Panie w swej łasce miłosierny, Królu niebieski, Chryste, jedyny Boże... O lekkie skonanie błagam Cię, Zbawicielu, przyjm jego duszę grzeszną, nie odpychaj od siebie grzesznika zbłądzonego...

Głos jego przeszedł w krzyk pełen bólu i rozpaczy. Podniósł ręce do góry, wyciągał je w stronę Matki Boskiej...

- O Panie! Wybacz mu jego bluźnierstwa. Zbawi­cielu w swej łasce nieogarniony... O, lekkie skonanie na niego spuść. Panie miłosierny, przyjm duszę jego...

Lewandowski cofnął się. Rączkowski z trudem uniósł swoje schorowane ciało. Słuchał w milczeniu.

- Chryste! - wył Biliński. - Zmiłuj się nad grzesz­nym, nie odpychaj od siebie, przyjm jak Hioba... Booooże!

Felczer opadł z powrotem na łóżko. Lewandowski podszedł do niego.

- Panie Rączkowski - szepnął.

- Święty Sakramencie! Wieżo z kości słoniowej, Zbawicielu świata jedyny...

Chory otworzył oczy.

- Nie potrzeba panu czego? .. Pokręcił przecząco głową.

- Jezusie Nazareński! Spraw, aby dusza jego... Ma­rio, matko Zbawiciela naszego... Święty Antoni Pade­wski, zmiłujcie się...

Wtedy chory zawołał słabym głosem:

- Nie miłujcie się wcale...

Biliński odwrócił głowę. Zamarł tak z modlitwą na ustach.

- Przestań - szepnął Rączkowski - przestań... Tu już nie święci ani nie Bóg... To tamte dwadzieścia lat... Wtedy święci byli głusi, moce były głuche.

Zamknął oczy. Oddychał ciężko. Biliński wstał z klęczek.

- Pójdę do kościoła. Uważaj na niego. Rysiu. Ubrał się w wyszarzałą jesionkę, wyjął z szuflady książkę do nabożeństwa. Szyję owinął wielkim wełnia­nym szalem, który mu jeszcze nieboszczka zrobiła za życia. Wyszedł po cichu. W drzwiach zatrzymał się.

- Gromnicę mu zapalę - powiedział i poszedł.

Przez drzwi zajrzała sąsiadka.

- Panie Ryśkuuu - zawołała po cichu.

Lewandowski podszedł.

- Noo?

- Ciężko. Doktor powiedział, że nie wyżyje.

Kobieta była zdenerwowana. Ręce jej się trzęsły.

- Dziecko wyniosłam do bratowej. Kiedyż naresz­cie dostaniemy to mieszkanie...

Mała jej twarzyczka skurczona była trwogą. Usiadła na taborecie, zaczęła histerycznie płakać w fartuch.

- Tak się boję o dziecko, panie Rysiu, o dziecko...

Nagle powiedziała z nienawiścią w głosie:

- Żeby już umarł nareszcie!

Urwała, popatrzyła z przerażeniem na Lewandowskiego. Z powrotem ogarnęła ją fala płaczu.

- Boże, co ja mówię, co ja mówię... Ale dziecko, panie Lewandowski kochany, dziecko... Jeżeli on prąt­kuje... Może już ma gruźlicę? Lekarz powiedział, żeby uważać, bo to takie wątłe...

Lewandowski wyszedł.


8

Towarzysze!

Stał na małym podium. Z nieznacznej wysokości widział dokładnie małą salkę natłoczoną ludźmi. Na krótki moment uczuł coś w rodzaju niepokoju. Nie znał bliżej nikogo, widział tylko to, co zastał: bałagan, złodziejstwo, niechęć do pracy... Zdawał sobie sprawę, że na bazie pracują ludzie szczerze oddani nowej sprawie, ale byli i tacy, co kradli i utrudniali ze wszyst­kich sił, którzy życzą mu w tej chwili wszystkiego, co najgorsze. Już na dzielnicy uprzedzano go, że to wyjąt­kowo trudny odcinek. Jak ci, stojący teraz przed nim, przyjmą jego słowa? Wiedzieli, że przyszedł tu po to, aby ukrócić złodziejstwa i kombinacje. Spojrzenia kil­kuset ludzi utkwione były w nim. Ciekawe, serdeczne, obojętne, wrogie... Jakimi słowami trafić im wprost do serc? Opanował się.

- Towarzysze! - powtórzył Szymaniak - nie będę bawić się w długie wstępy To ani wam, ani mnie niepotrzebne. Powiem krótko: nie dzieje się u nas dobrze...

Przerwał na krótki moment. Herbinger siedzący w pierwszym rzędzie uśmiechał się złośliwie. Dalej stała stłoczona masa ludzka, czyhająca na jego słowa. Kątem oka dostrzegł, że siedząca obok niego protokó­lantka rysuje na papierze zawiłe figury.

- Dlaczego tak jest? Nie potrzebuję wam mówić, sami dobrze wiecie. Baza od początku swego istnienia ani razu nie wykonała planu. Kierowcom nie chce się pracować. Zamiast jeździć na trasę i wozić towar, wolą jeździć na lewe kursy. Korzystają skwapliwie z tego, że transport wciąż jeszcze kuleje w zniszczo­nym kraju. W ten sposób ułatwiają robotę rozmaitym spekulantom i szabrownikom. Godzą w majątek naro­dowy, którego nie mamy za dużo. Nie potrzebuję mówić, dokąd prowadzą takie kursy. Pomijam to. Ale pytam: czy ci kierowcy nie wiedzą, że w ten sposób okradają nie tylko nasze państwo, ale i siebie? Czy nie wiedzą, że w ten sposób stają się zdrajcami, tak, zdrajcami sprawy robotniczej? Każdy taki kurs to opóźnienie w budowie nowego domu, na który czeka­ją setki ludzi pozbawione dachu nad głową. Że każdy taki kurs to akt świadomego sabotażu... Że za każdy litr wódki wypity za te pieniądze płacą ludzie ze swoich małych zarobków? Towarzysze! Wojna skoń­czyła się prawie dwa lata temu. W wojnie tej odniosła zwycięstwo sprawa wolności i szczęścia ludzkiego... Ale walka o Polskę, o taką Polskę, jakiej pragnie każ­dy prosty, uczciwy człowiek, jeszcze się nie skończy­ła. Jeszcze trwa i długo jeszcze będzie trwać. Czym chcemy tę walkę wygrać? Jaką bronią? Kradzieżami? Ociąganiem się w pracy? Albo po prostu nierób­stwem?

Umilkł, odgarnął z czoła jasne zwichrzone włosy.

- Nie! - powiedział twardo. - My tę walkę musimy wygrać inną bronią. Sercem, pragnieniem ludzkiego szczęścia, miłością, uświadomieniem klasowym... Dla kogo budujemy te domy, dla kogo dźwigamy z ruin szczątki naszego miasta? Dla nas samych. Chcemy, aby nasze dzieci mieszkały w jasnych domach, aby mogły się uczyć, abyśmy mogli żyć jak ludzie. Żebyśmy znali inne rozrywki jak flaszka wódki pod płotem, po fajrancie! Takiej Polski chcemy, towarzysze, takiej, jaką ją mamy w naszych sercach! Towarzysze! W gru­zach tego miasta i w gruzach tysięcy innych miast Polski leżą marzenia tych, którzy polegli za jutrzejszy szczęśliwy dzień. Nam, klasie robotniczej nowego pań­stwa, nie wolno dopuścić do tego, aby pozostały tylko marzeniami. Musimy im nadać realny kształt. Wydźwignąć je w domy, w fabryki, szkoły... Wiem, że dzisiaj niejednemu z nas jest ciężko, że boryka się z bidą, wiem. Towarzysze! I jutro będzie jeszcze cięż­ko, i pojutrze, i jeszcze przez długi czas. Ale jak długo, to tylko od nas samych zależy. Może jeszcze bardzo długo, ale my możemy ten okres skrócić. My nie boimy się walki, nie boimy się trudności. Umiemy je przeła­mywać, umiemy wygrać tę walkę.

Odetchnął głęboko, zszedł z podium. Oklaski były z początku nieśmiałe, słabe... Potem zaczęli klaskać wszyscy. Herbinger też klaskał uśmiechając się ciągle złośliwie. Ten widok podziałał na Szymaniaka przy­gnębiająco. My.. - pomyślał - mówię „my potrafimy", „my wygramy"... Kto „my"? Herbinger? Herbinger, który kopie pode mną dołki... Klaszcze. Tamci klasz­czą...

Herbingerowi nie w smak poszła krytyka własnego bałaganiarstwa. Pomyślał niechętnie, że ten młody, jasnowłosy mężczyzna potrafił zdziałać w przeciągu paru minut kilkoma serdecznymi słowami więcej niż on groźbami i straszeniem ludzi. Popatrzył ze złośliwą satysfakcją na ciemne, spracowane dłonie tamtego i porównał je ze swoimi. Były smukłe, długopalce, wypielęgnowane, pokryte cienką siecią niebieskich żył. Były uduchowione.

Szymaniak siedział z głową wspartą na pięściach, wpatrując się uważnie w mówiącego na podium robot­nika.

Cham - pomyślał - kiedyś do przedpokoju bym go nie wpuścił... Rządzić mi tu przyszedł, pieski syn...

Ludzie jeden po drugim wchodzili na podium. Wy­rzucali z siebie gorycz i zniechęcenie. Niskie zarobki, brak warunków do pracy, narzędzi. Niektórzy mówili otwarcie: jeżdżę na lewo, bo nie starcza. Mam kiepski wóz, ciągle nawala, nie mogę wyciągnąć premii za ciągłość eksploatacji... Kierownictwo nie stara się wca­le, abyśmy mogli zarobić jako tako, a trzeba żyć... Jak pomóc tym ludziom - myślał Szymaniak. Wiedział, że Herbinger wszedł na to stanowisko tylko dzięki swym chodom u wyższych władz.

Nie wątpił, że Herbinger zrobi wszystko, co tylko w jego mocy, aby go stąd wygryźć. Miał na bazie swoich ludzi dzięki temu, że przymykał oczy na wy­padki kradzieży i nieróbstwo.

Zebranie skończyło się późno. Wyszedł za bramę, bolała go głowa. Począł iść pomału. Jakiś samochód zapiszczał zatrzymując się przy chodniku. Herbinger opuścił szybę, wychylił się z okna.

- Podwieźć was?

- Dziękuję, przejdę się.

- Siadajcie, wstąpimy gdzieś... Przy okazji uzgodni­my jeszcze to i owo.

- Jutro zdążymy. Naprawdę dziękuję.

Odchodząc usłyszał drwiący głos kierowcy: „Nie wie pan, panie dyrektorze... Ludzi kapować przyszedł..." I uspokajający syk tamtego.

Zacisnął pięści. To ja po to przyszedłem, aby jemu i innym pomóc, a w niego wmówili, że po to, aby mu patrzyć na ręce, jak kradnie - pomyślał gorzko - no cóż? Organizacja partyjna na zakładzie robiła tyle co i nic. Na pewno są dobrzy towarzysze. Trzeba ich tylko jak najprędzej znaleźć.

Zaczął padać zimny, tnący deszcz. Podniósł kołnierz starego wojskowego płaszcza. Koło niego, sycząc gumami po mokrym asfalcie, przejechało oświetlone auto.

Szli zwartą grupą. Cienie ich rozmazywały się na mokrych trotuarach. Jezdnią przemykały światła samo­chodów, jakby ślizgając się.

- Cholera! - zaklął któryś - co jest z tymi tram­wajami? Już chyba najwyższy czas, aby przestały na­walać...

Przejeżdżający wóz prysnął w nich fontanną wody. Odskoczyli gwałtownie na bok.

- Może i miał - powrócił do rozmowy Baranowicz. - Już to, co się u nas działo, to naprawdę nie burdel, ale pożar w burdelu... Kto nie kombinował jakoś, ten nie dał rady w żaden sposób.

- Herbinger ludzi rozpuścił. Miał swoich pupilków, powsadzał ich na dobre wozy, dawał im najlepszą robotę.

- To wiadomo, że był łobuz.

- Był?

- No jest jeszcze. Ale ten go szybko usadzi.

- Taki cwaniak, myślisz? Tamten też ma swoje chody.

- Co z tego? Ludzie pójdą za tym.

- I ty też?

- Też. Lubię takich jak on. Widać, że życiowy człowiek, zna ludzi. Mądrze mówił, czy nie?

- Mówić to i ja potrafię. Niech coś zrobi, a potem mówi. Byli już tacy, co obiecywali, a jak przyszło co do czego, to gówno!

- Nie bój się, ten zrobi!

- Bardzo dobrze, popatrzymy!

- Jak będziem patrzeć, to i tym razem gówno!... Trzeba mu pomóc.

- Oooo, bracie! Nie bądź taki inteligentny... Nie jeździłeś na lewe kursy?

- Jeździłem. Ale nie będę już jeździł.

- Od kiedy? Od dzisiaj?

- Choćby! Nie chcę kraść, wolę mniej, ale swoje!

- Ty, ty! Tylko nie kraść!

- A co? Miał rację. Albo praca i jest jakiś wynik, albo nic. Każdy kombinuje, każdy kradnie, a robić nie ma komu. Ja chcę wiedzieć, że żyję jak człowiek. Palicie?

Przystanęli. Zapałki gasły na deszczu. Poszli dalej.

- Ja od jutra, jak zobaczę, że ktoś jeździ w lewo, pierwszy pójdę i powiem.

- Komu?

- Przecież nie księdzu. Szymaniakowi!

Któryś gwizdnął.

- Toś ty taki? Ludzi kapować będziesz? My też wiemy, jak się z takim oblecieć!

- Ludzi nie. Złodziei!

- Każdy potrzebuje żyć. Mam rację, Andrzejczak?

- Z tym, że żyć, tak. Ale z kapusiowaniem to nie. Ja też nie będę jeździł w lewe kursy. Całą wojnę robiłem u Niemców, to się człowiek przyzwyczaił. Inni kombinowali, to i ja. Ale wtenczas to wiedziałem, co robię u wroga. Ten był mądrzejszy, co więcej nakradł, nikt się nie wstydził. Teraz robię u swoich i nie chcę kraść. On miał rację, dosyć tego wszystkiego. Mój ojciec przed wojną osiem lat chodził bez roboty. To­karz, fachowiec pierwszej kategorii, z papierami... To ten człowiek w zimie przez dwa tygodnie w magistra­cie śnieg odgarniał, nie było dla niego roboty. A teraz jest dla wszystkich, ile chcesz. Nie masz racji, Pawlak.

Poszli dalej w milczeniu. Deszcz nie ustawał.

- Zaraz - przypomniał sobie któryś - jak on to powiedział? Że pod gruzami leżą marzenia... Pewno, że miał rację. Mój brat był w partyzantach. Ach! Żeby on żył. Jaki to był chłopak!

Mijane latarnie mżyły trupim żółtawym światłem. Pod murem chybotał się pijak. Czepiał się powietrza rozcapierzonymi rękami. Woda z szumem spływała do rynsztoku.

W tym miejscu chodnik był rozkopany i zagrodzony barierą z czerwoną latarką. Przeszli na drugą stronę… Zaczęło grzmieć: fioletowe błyskawice miotały się na ciężkim niebie.

- A ja wam mówię, chłopaki - powiedział któryś - że będzie dobrze.

- Będzie?

- Musi być.

- Wtedy też obiecywali, że będzie dobrze.

- Wtedy co innego i teraz co innego. Ten z partii miał rację. Ja nie lubię, jak mi ktoś pierdoli, że już wszystko jest dobrze. Mam swoje rozeznanie. A on powiedział, że jeszcze i jutro będzie kiepsko. Odważ­nie, to ja rozumiem! Ludzie przyzwyczaili się narze­kać...

- Też jest racja... Rząd jest robotniczy. Tacy zawsze prędzej zrozumią człowieka, jak sami byli głodni. Weźcie u nas: Herbinger tylko obiecywał, gadać umiał, nic więcej... Ale nie podchodź do niego człowieku, taki był ważny! Jak poszedłeś do niego z czymś, to rozmawiać z tobą nie chciał. „Idźcie do Rusteckiego, idźcie do Krajewskiego..." Kurewska jego dyrektorska mać! A ten przyszedł i najpierw do ludzi!

- Kądziela nie umiał z ludźmi żyć.

- Z niego był taki sekretarz. Jako człowiek, nie powiem, porządny... Ale nie dawał rady Herbingerowi. Nie nadawał się na sekretarza. Ten będzie lepszy. No trzymajcie się, ja skręcam w lewo!

- Trzymaj się! - odpowiedzieli.

- Warsztatów u nas nie ma - mówił któryś w dal­szym ciągu - transport bez warsztatów to jak bez ręki. Żeby chociaż tokarnia... Wozy stoją po parę tygodni. Chłopakom z warsztatu już ręce opadają.

- Herbingera wina! Nie mógł się wystarać.

- Co to tak łatwo?

- Ale dla siebie to chody ma. Drugi oddział dostał. Sam widziałem: fajna, półnorton...

- Ooo! Z tym żeby pogadać. Może on by dał radę coś zrobić...

- Ten z partii?

- Aha. Jak Boga kocham, pójdę jutro do niego, pogadam... Co u czorta? Warsztaty bez tokami?

Ktoś klął nie mogąc zapalić mokrych zapałek.

To właśnie nasza największa bolączka, ta tokarnia - powiedział Małecki. Szymaniak przytaknął. Szli wzdłuż martwego szeregu samochodów poustawia­nych na klockach.

- Żeby ta tokarnia była - ciągnął Małecki - od razu byśmy wypłynęli na czyste wody. A tak każdą część, którą trzeba toczyć, oddaje się na miasto i czekamy miesiącami. Wszystkie zakłady po uszy mają swojej własnej roboty, już nikt nie chce przyjmować. Herbinger miał załatwić tokarnię.

- No i co?

Tamten machnął ręką.

- Jak widzicie! Dyrektor obiecuje, że załatwi na dniach, a tymczasem wozy stoją... Tak to się ciągnie od miesięcy. Bez tokarni nigdy nie ruszymy, nie ma co się łudzić. Ludzie są rozpuszczeni, dyscyplina nie ist­nieje.

- A podstawowa organizacja?

- Cóż. Towarzysz Kądzielą to porządny człowiek, może i dobry towarzysz, ale z Herbingerem nie potra­fił sobie poradzić. Tamten go zawsze grzecznie przyj­mował, częstował papierosem, obiecywał i na tym się kończyło. Onieśmielał Kądziele... Ludzie narzekają na sekretarza. Rzeczywiście, zarobki mają bardzo niskie, gdzie nam do innych przedsiębiorstw! A mogłoby być zupełnie inaczej, gdyby się kierownictwo chciało po­starać. Mogliby ludziom stworzyć lepsze warunki do pracy, postawić warsztat na nogi... Nie można przecież powiedzieć, że u nas nie ma dobrych kierowców. Są! Taki Kamiński, Andrzejczak, Darmoń, Pawlak, Karolak... Tylko, że jedni chcą pracować, a drudzy oglądają się na lekkie pieniądze. A teraz jest wymarzona okazja do kombinacji, lewych kursów i co kto chce. Jeszcze kto ma dobry wóz, wyciąga możliwy zarobek. Ale sami wiecie, że dobrych wozów mało mamy, to wszystko stare trupy. Taki dzień jeździ, a dwa stoi! Od razu tra­ci premię. Jak się już wypuści na miasto, to chce so­bie odbić. Wśród konwojentów też jest mnóstwo ło­buzów...

- Zaraz, towarzyszu Małecki! - przerwał Szyma­niak. - Tak nie można. Z waszych słów wynikałoby, że na całej bazie nie ma porządnych ludzi oprócz nas dwóch. Bo nawet jak dobry kierowca, to znowu kom­binator, i tak w kółko.

Małecki spojrzał urażony.

- Są i porządni. Taki Kamiński na przykład! Młody, towarzysz partyjny, pomocnika wyuczył na kierowcę. Ten pomocnik dzisiaj jeździ i bardzo dobrze pracuje...

- Dużo jest młodych?

- Nie. Przeważnie pomocnicy.

- No tak! A pomocnik zrobi wszystko, co będzie chciał kierowca, żeby mu tylko dać pojeździć... Czy dużo jest takich pomocników, którzy by mogli zacząć pracować na własną rękę?

- Przypuszczam, że znalazłoby się paru. Trzeba pogadać z Rusteckim.

- Rustecki to bezwzględnie porządny chłop i świet­ny fachowiec, ale myśli kategoriami sprzed trzydziestu lat. Wątpię, czy będzie chciał pomóc.

- Ja też.

Przysiedli na stopniu jakiegoś samochodu. Małecki wyciągnął papierosy. Zapalili.

- Ja mam pewien plan - powiedział Szymaniak zaciągając się głęboko. - Chciałbym postawić na mło­dych.

- To znaczy?

- Żeby utworzyć brygadę.

- Młodzieżową?

- Oczywiście, przecież o młodych mówimy. Wybrać co lepszych pomocników, dać im wozy, pomóc...

- Młodzi? Młodzi będą jeździć jak wariaci... W ty­dzień pozarzynają wozy.

- Eee, nieprawda... Pogada się, powie, co i jak. Tak nie można, Małecki... To co robić? Opuścić ręce i pła­kać?

- No nieee.

- Sami powiedzieliście, że są dobrzy młodzi: po­mocnik Kamińskiego na przykład... Zrobi go się bry­gadzistą, taki będzie najlepiej umiał gadać ze swoimi chłopakami.

Małecki zachichotał.

- Ależ trafiliście! Lewandowskiego? No, to by do­piero było...

- Dlaczego?

- Przecież to bandzior, jakich mało. Taki przedwo­jenny galorka. O tak, on by się dogadał. Coraz to coś nowego o nim słyszę: to nawymyślał od ostatnich komuś na budowie, to pobił się z kimś, innym razem całą zabawę nożem rozgonił. Nasi pomocnicy patrzą w niego jak w tęczę, świetny byłby z niego bryga­dzista.

- A wy nie próbowaliście z nim jakoś?

- Nie raz! I książki mu dawałem do czytania, i roz­mawiałem z nim. Na przykład Jak hartowała się stal. Przeczytał, przyniósł mi i, wiecie, co powiedział?

- No?

- Powiedział: „Czego chcesz ode mnie? Twój Pawka też był fetny łobuz, bił w mordę, aż przyje­mność..." Nie wiedziałem, co robić. Zacząłem mu tłumaczyć, że Korczagin szybko znalazł drogę do pra­wdy, i tak dalej. A on mi mówi: „Ty mnie prawdy o życiu nie ucz, bo ją znam lepiej od ciebie", czy coś w tym rodzaju... Chciałem, żeby przychodził do nas na zebrania. Z początku się zgodził, a potem nie. Poszed­łem do Rusteckiego. Ten mi mówi: „Odczepcie się ode mnie. Dajcie święty spokój. Pracuje pierwszorzędnie, starzy nie są lepsi od niego. Jak będzie w robocie rozrabiał, to sam mu dupę na atrament skopię. Poza robotą nic mnie nie obchodzi..." Bo Lewandowski naprawdę pracuje bardzo dobrze. To niedościgły wzór dla pomocników. Cwany jest, odważny, w mordę tak potrafi dać, że nie daj Panie Boże... Lewandowszczak z Marymontu, tak zwany...

- Z Marymontu?

- Tak.

Szymaniak roześmiał się.

- Ja też jestem z Marymontu, może się z nim doga­dam. Nie wiecie czasami, gdzie mieszkał?

- Dokładnie nie wiem, chociaż też mieszkałem niedaleko. Na Kamedułów... Aha, tam gdzie ci Zielińscy słynni, zdaje się. Nie wiem, czy wiecie, kto to byli?

- Owszem. Ile on ma lat, ten Lewandowski?

- Eee, to młody chłopak. Coś około dwudziestu. Wyszumi się, przestanie.

- No, wyszumieć się można w inny sposób. Dzięku­ję bardzo. To wy też śpiewacie: „młodość się musi wyszumieć", i tak dalej.

Małecki spuścił głowę.

- Nie - mruknął - po prostu źle powiedziałem.

- Zdaje się. Więc słuchajcie: jak zrobimy z tymi młodymi?

- Trzeba będzie ich zebrać chyba.

- Zacznijcie mówić po ludzku. Trzeba, nie trzeba... Konkretny termin: kiedy zrobicie zebranie? Tylko nie samych zetwuemowców, ale wszystkich młodych, ro­zumiecie?

- Dzisiaj mamy piątek. Zaraz, we środę może?

- Dobrze, pogadamy sobie. A teraz też pójdę sobie pogadać z dyrektorem w sprawie tej tokarni.

- Koniecznie, koniecznie!

Herbingera odnalazł Szymaniak w biurze. Jasnowło­sa lalkowata sekretarka zastąpiła mu drogę.

- Pan dokąd?

- Do dyrektora.

- Proszę zaczekać. Pan dyrektor jest teraz zajęty.

- Ale sam jest?

- Tak, ale kazał nie wpuszczać nikogo. Szymaniak wzruszył ramionami, zapukał i zaraz na­cisnął klamkę. Herbinger siedział przy biurku popija­jąc kawę z termosu. Na widok Szymaniaka skrzywił się nieznacznie.

- A, to wy? - powiedział nie ruszając się zza biurka. - Siadajcie, siadajcie, proszę.

Szymaniak przysunął krzesło.

- Chciałbym z panem, panie dyrektorze, uzgodnić pewne sprawy.

- Ależ oczywiście! Proszę bardzo, słucham!... Chwileczkę! Może kawy się napijecie?

- Bardzo dziękuję, ale naprawdę nie jestem ama­torem.

- Taak? Więc proszę, słucham. Bawił się swymi wypielęgnowanymi rękami, nie zwracając najmniejszej uwagi na Szymaniaka.

- Sprawa pierwsza i najważniejsza: kiedy dosta­niemy nowe wozy? Te stare nawet diabłu się nie nadają!

- Przypuszczam, że to już kwestia dni. Mamy obie­cane.

- Ile?

- Jedną chwileczkę, zajrzę w papierki.

Szymaniak czekał w milczeniu. Tamten buszował w szufladach. Poczuł do Herbingera pogardę: żeby nie wiedzieć tego, co najważniejsze? W końcu dyrektor wyciągnął jakieś akta.

- Mamy przydzielone dwadzieścia cztery sztuki.

- Czy istnieje jakiś konkretny termin?

Inżynier rozłożył ręce.

- Drogi panie! Robię, co mogę. Widocznie nie orientuje się pan, jak wygląda sytuacja na tym odcin­ku. Cała Polska czeka na samochody.

Szymaniak z trudem hamował gniew. Herbinger za­uważył to.

- Robię, co mogę - powtórzył - mam swoich ludzi i tu, i tam, ciągle pukam o te wozy. Przypuszczam, że może już w tym miesiącu, ewentualnie na początku przyszłego powinniśmy dostać.

- Dwadzieścia cztery samochody nie rozwiążą nam jeszcze sytuacji. Trzeba przystąpić do generalnych re­montów. Rozmawiałem z kierownikiem technicznym, typuje trzydzieści siedem wozów, już!

- Dużo - skrzywił się Herbinger.

- Wcale nie tak dużo, to tylko na pierwszy rzut! Jeżeli będziemy mieli dwadzieścia cztery nowe i trzy­dzieści siedem po kapitalnym remoncie, dopiero wtedy ruszymy z miejsca.

- Nie wiadomo, czy kredyty się znajdą.

- Muszą się znaleźć! Jesteśmy przedsiębiorstwem co prawda usługowym, ale muszą się znaleźć. Pozosta­je tylko kwestia oddania wozów.

- Ba! Kto przyjmie tyle trupów do remontu? Ja osobiście nie widzę możliwości.

- Silniki oddamy na miasto, podwozia sami będzie­my robić.

- Gdzie oddamy silniki? Kto je wam przyjmie, człowieku?

Szymaniak uśmiechnął się.

- I ja mam swoich ludzi. Zrobią to dla nas.

- W ministerstwie?

- Niee... Po prostu tam, gdzie dotychczas pracowa­łem. Monterów, majstrów, robotników... Powiem, że jest przedsiębiorstwo, gdzie nie mogli dać sobie rady, popracują kilkanaście nocy i zrobią to dla swoich towarzyszy... Nie tylko w ministerstwie pracują ludzie, panie dyrektorze.

Herbinger przygryzł wargi.

- O ile dobrze rozumiem, pan ma zamiar uczyć mnie, w jaki sposób prowadzić przedsiębiorstwo?

- Nie myli się pan, panie dyrektorze. Po to jestem...

- Przysłany? - podchwycił Herbinger. W następnej chwili ugryzł się w język. Narażam się! - pomyślał.

- Oczywiście - odparł spokojnie Szymaniak. - Chy­ba pan nie ma wątpliwości, że właśnie po to partia kieruje ludzi, aby uczyli i pomagali.

Herbinger milczał.

- Nie jestem przyzwyczajony do takiego tonu roz­mowy - powiedział po chwili.

- Niemniej jednak pan nadaje ton naszej rozmowie. Zadzwonił telefon. Herbinger skwapliwie pochwycił słuchawkę. Rozmawiał po cichu, zerkając z ukosa na Szymaniaka. „Tak, tak, oczywiście, dla pana, kochany panie, a... będzie wieczorem. Świetnie, doskonale... Dziękuję, trochę lepiej. Apetyt mam, widziałem, wi­działem... No oczywiście, tak tak... Do widzenia, co? Nie, to potem, potem uzgodnimy..." Odłożył słu­chawkę.

- Powracając do naszej rozmowy, chciałbym się jeszcze zorientować, jak to jest z tą tokarnią dla nas? Jeśli nie będziemy mieli tokarni, nie będziemy mogli remontować podwozi.

Herbinger spojrzał na zegarek.

- To może już jutro, bo dzisiaj naprawdę...

- Chciał pan już wczoraj uzgodnić, panie dyrek­torze.

Inżynier poczerwieniał z pasji.

- Cóż - powiedział z irytacją - nie mamy tokami.

- A kiedy dostaniemy?

- Dostaniemy. Już ja to sam załatwię.

- Ale kiedy, panie dyrektorze, kiedy... Przecież to najważniejsza rzecz.

- Proszę pana, ja nie jestem terminarzem. Rozumie pan?

- Nie. Na ogół jest przyjęte, że w przedsiębiorstwie operuje się konkretnymi terminami...

- Nie zawsze jest się w stanie konkretyzować.

- Ale zawsze jest się w stanie grzecznie odpowie­dzieć.

Szymaniak wstał.

- Nie fatygujcie się, dyrektorze - powiedział - ja sam pochodzę koło tej tokarni. Jeszcze apetyt mógłby się wam pogorszyć, po co?

Zamknął drzwi.

- Panie kolego - zawołał za nim Herbinger - panie kolego!

Przez okno zobaczył przygarbioną sylwetkę Szymaniaka. Najordynarniejsze przekleństwa cisnęły mu się na usta. Patrzał z dławiącą wściekłością, jak tamten znika w hali warsztatu. Łobuz - myślał - rządzić przyszedł, cham...

Zatrzymał się przed drzwiami z napisem „Wydział Zaopatrzenia". „Proszę!" - krzyknął ktoś w odpowie­dzi na pukanie. Wszedł.

- To do tego kolegi - powiedziała urzędniczka zapytana przez Szymaniaka o tokarnię.

Urzędnik, młody mężczyzna w wojskowej bluzie, zdziwił się.

- Proszę pana! Przecież już w pierwszym kwartale mieliście przydzieloną tokarnię.

- Dlaczego nie dostaliśmy? Pan się na pewno myli...

- Jedną chwileczkę.

Sięgnął do szafy z segregatorami. Poszperał, wyjął jakiś dokument, położył przed Szymaniakiem.

- Pan będzie łaskaw zobaczyć. O... widzi pan? Mieliście przydzieloną półtorametrową tokarnię. Tu jest odpis rozdzielnika, proszę bardzo.

Szymaniak patrzył zdziwiony. Rozdzielnik wyraźnie mówił o tokarni dla bazy transportowej trzeciego od­działu.

- No dobrze, ale dlaczego nie dostaliśmy jej do tej pory? - zapytał urzędnika.

- Inżynier Herbinger oświadczył, że nie może jej wziąć, ponieważ nie ma odpowiedniego pomieszcze­nia. I z funduszami wtedy nie stał za dobrze.

- Inżynier Herbinger? Przecież pieniądze na tokar­nię są od roku.

Urzędnik rozłożył ręce.

- Tego to już ja nie wiem. Tokarnie przydzieliliśmy warsztatom remontowym sprzętu.

- Czy istnieje możliwość uzyskania drugiej w naj­bliższym czasie?

Urzędnik uśmiechnął się.

- No, proszę pana... Z obrabiarkami są kolosalne trudności. Nie produkujemy jeszcze sami, zagranica nam nie przysyła... Tamte przyszły po remoncie. Chyba, że zakupicie od kogoś prywatnie. Niektórzy właściciele warsztatów sprzedają.

- A wolno kupować na prywatnym rynku?

- Po sporządzeniu odpowiedniego protokołu ko­nieczności, tak. Przedtem sprzedający musi złożyć do nas ofertę, którą będzie akceptował Centralny Za­rząd...

- Chwileczkę, panie Mieczysławie - wtrąciła urzędniczka przy sąsiednim stoliku - zdaje się, że wpłynęła do nas taka oferta. Może pan by od razu zobaczył.

- Jeżeli tylko można, to prosiłbym bardzo - powie­dział Szymaniak.

- Zaraz przyniosę.

Wyszła szybko z pokoju. Urzędnik powiedział do Szymaniaka:

- Nie ma pan pojęcia, co się u nas w zaopatrzeniu dzieje. Ludzie przyjeżdżają z terenu, siedzą po kilka­naście dni i wracają z niczym. Upominają się o narzę­dzia, o części, my już na głowie stajemy i nic nie potrafimy poradzić.

- Tak, sytuacja jest ciężka. Cóż pan chce? Kraj odbudowuje się w tak szybkim tempie, że może brako­wać materiałów.

- Naturalnie - uśmiechnął się - gorzej by było, jakby materiałów nie brakowało, a budowa stała w miejscu. Tylko wie pan: czasami człowiek by ze skóry wyskoczył, żeby tylko tamtym w terenie pomóc, a nic nie można zrobić...

- Zastanawiam się, dlaczego Herbinger zrezygno­wał z tokarki.

- Z braku pomieszczenia.

- Tokarnia, proszę pana? Przecież można ją było zabezpieczyć przed zniszczeniem. Ilu kierowników przedsiębiorstw dałoby nie wiem co, żeby tylko zdo­być.

Referent nachylił się do ucha Szymaniaka. W poko­ju pracowało kilkanaście osób.

- Ja też myślałem nad tym - powiedział cicho. - Nie mogłem tego zrozumieć. Inni ludzie na pustym polu jeszcze pracują, a już krzyczą o obrabiarki. Tylko, wie pan - przymrużył oko - inżynier Herbinger ma tutaj... Chrząknął.

- Rozumiem - powiedział Szymaniak - ale czy pan uważa, że lepiej o takich rzeczach mówić po cichu? Urzędnik zmieszał się.

- Człowiek nie chce się nikomu narażać.

- Tamci z terenu narażają swoje zdrowie, żeby tyl­ko robotę popchnąć naprzód. Jeżeli się draństwo ze­brało, to nic innego, tylko rozpędzić na cztery wiatry. Chyba najwyższy czas, aby skończyć z kliczkami.

- Bezwzględnie - potwierdził urzędnik - bez­względnie... Ale gdyby pan wiedział, jacy tu ludzie pracują...

- Pracować to oni na pewno nie pracują, raczej tylko tyłki sobie odgniatają na dyrektorskich krzeseł­kach. Zawsze byli tacy. Dzisiaj są, jutro będą. Im dłużej będzie się szeptać, tym dłużej będą.

- Więc cóż zrobić, proszę pana? - powiedział zde­nerwowany urzędnik. - I Herkules dupa, jeśli ludzi kupa!

- To tak - roześmiał się Szymaniak - ale o to właśnie chodzi, żeby uczciwy człowiek nie był sam. Chyba pan nie wątpi, że tych jest o wiele, wiele więcej niż tych od Herbingera...

Urzędniczka wróciła.

- Proszę! - położyła ofertę na stole.

Prokurator, niemłody mężczyzna o zmęczonej twa­rzy, schował dokument do teczki.

- Jasne - powiedział do Szymaniaka. - Zrezygno­wał z tamtej tokami po to, aby kupić na prywatnym rynku. Wykręcił się brakiem pomieszczenia, tamci uwierzyli. Od prywatnego sprzedawcy dostałby pro­cent, i to niemały! Cena podana w ofercie wynosi pięćset czterdzieści tysięcy złotych.

- Łobuz!!

- Jeszcze jaki! Wiedział, że wcześniej czy później tokarnia będzie wam potrzebna, i tylko wyczekiwał odpowiedniego momentu. Centralny Zarząd zgodziłby się na kupno, sądząc, że idzie wam na rękę, a pan inżynier podreperowałby się trochę przy okazji. Aku­rat państwo ma z czego płacić...

Milczeli. Za oknem szarzał już mokry, jesienny wie­czór. Ulicą przepływały światła samochodów. W kącie pokoju cykał masywny stojący zegar. Jęczały dalekie klaksony.

- Słuchaj! - powiedział nagle Szymaniak. - Po­wiedz mi! Wtedy jak byliśmy w lasach, czy myślałeś o tym, że po zwycięstwie będziesz musiał pakować łobuzów do kryminału? Powiedz! Czy nie marzyłeś o czym innym, o budowie, o warsztacie?

Oficer nie od razu odpowiedział. Silne jasne światło lampy stojącej na biurku wyostrzało regularne rysy jego twarzy. Bawił się nożem do przecinania kartek i Szymaniak widział jego silne dłonie. Nagłym ruchem podniósł głowę.

- Bronek!

- Słucham?

- A czy ty, wtedy, tam, myślałeś, że to już koniec? Że to już zwycięstwo?

- Nie. To samo mówiłem parę dni temu...

Znowu chwila milczenia. Z popielniczki biegła w sufit nikła strużka dymu.

- Dzisiaj, jak załatwiałem tę tokarnię, rozmawiałem z jakimś referentem. Syczał mi na ucho o tym, że jest źle u nich, że klika się dobrała... Pytam: „Dlaczego nie powie pan głośno? Dlaczego pan się boi?" Mówi, że nie chce się narażać. „I Herkules, proszę pana..." - mówi do mnie... Nawet sympatyczna gęba, a we mnie wstręt wzbudził. On się nie chce narażać, inni się nie chcą narażać, bo ten znajomy dyrektora, tamtego ciot­ka żyje z zastępcą... Więc kto ma się narażać? Bydlak Herbinger? Partia skierowała mnie na tę bazę, jestem tam dopiero od kilku dni. Pierwsza trudność, jaką starałem się usunąć, to właśnie tokarnia... Widzisz...

- Rozumiem, to przykre. Ale czy myślisz, że to skończy się na tej nieszczęsnej tokarni? I na jednym Herbingerze? Zaręczam ci, że nie - takich spraw mamy dziesiątki... Cóż, ci ludzie wrócą kiedyś do życia, staramy się ich wychować... Niemniej sumienie partyjne jest tylko jedno.

Pożegnali się. Na ulicy Szymaniak poczuł, jak ogar­nia go zmęczenie, wielkie zmęczenie nie do przezwy­ciężenia. Odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem, niebo było chłodne, bez gwiazd. Deszcz padał bez przerwy od kilku dni. Zwolnił kroku. Na ramionach ciążył płaszcz nasiąknięty wodą, silnie pachniały zgniłe liście. Ulica wyznaczona rzędem żółtych świateł biegła daleko w ciemność. Od Wisły płynęła mgła, gdzieś jęczała syrena strażackiego wozu... Zimno już było na dworze.

W niedzielę umarł Rączkowski. Leżał spokojnie ze świętym obrazkiem wciśniętym w sztywne dłonie, pa­pierowa twarz wyciągnęła mu się dziwnie.

Pogrzeb odbył się zaraz następnego dnia, felczer nie miał żadnej rodziny. Lewandowski i Biliński nie poszli do pracy, odprowadzili go na Powązki. Ksiądz mamro­tał pośpiesznie, stojący z boku grabarze ziewali. Potem ziemia mocno pachnąca wilgocią przykryła wszystko.

Wracali w milczeniu. Dzień był pogodny. Cicho sze­leściły gałęzie drzew, w powietrzu snuły się srebrne nitki babiego lata, śpiewał jakiś spóźniony ptak. Aż dziwne, że po tylu dniach słoty zrobiło się nagle sucho i słonecznie. Wiatr podnosił z ziemi opadłe liście, umierała jesień... Lewandowski milczał idąc z rękami wbitymi w kieszenie płaszcza. Boczną alejką wlókł się kondukt: ministrant z krzyżem, wieńce, krepa, wyszy­wana sutanna księdza...

Dom wydał się Lewandowskiemu cichy jakiś, obcy. Żelaźniak z szumem buzował w rogu, czerwone od­blaski szybko migały po ścianach. Stary milczał upar­cie, martwota ciążyła Lewandowskiemu. Widział cią­gle woskową twarz felczera i obrazek w sztywnych dłoniach.

Za cienkim przepierzeniem piło jakieś towarzystwo. Brzękały kieliszki, skrzeczący głos śpiewał: „Bo życie to nie jest bajka!..." Spojrzał na kalendarz: 10 październik, Franciszka... Wszystko było potworne: niepotrzebne życie i niepotrzebna śmierć felczera, ciężki zapach świec w kościele, skrzeczący głos za ścianą, milczenie Bilińskiego, bezmyślne mamrotanie księdza... Tam piją, bo sąsiada imieniny, felczer umarł, sąsiadka się cieszy, że nie zarazi jej dziecka... Myślał: jak umierała matka, ojciec? Nie wiadomo gdzie, po­między obcymi ludźmi, bez litości.

Pomimo że za ścianą krzyczano coraz głośniej, Lewandowskiemu wydało się nagle, że panuje śmiertelna cisza, tutaj pomiędzy nimi dwoma. Głęboka, dzwonią­ca w uszach. Zląkł się milczenia. Powiedział do Biliń­skiego:

- Teraz jak pan będzie jeździł na grób żony, zajrzy pan czasem do niego, prawda?

Zapytał tylko dlatego, aby przerwać tę nie istniejącą, zastygłą ciszę. Biliński nie odpowiedział.

- Panie Biliński?

- Co?

- Zajrzy pan czasem do niego?

- Zajrzę.

Lewandowski za wszelką cenę chciał podtrzymać rwącą się rozmowę.

- Niech pan powie... Umarł człowiek.

Stary wykonał nieokreślony ruch ręką.

- On? On już dawno umarł.

Do wieczora nie przemówili ani jednego słowa. Nie zapalili światła, kontury mebli rozchodziły się w szarzyźnie. Ciężko było i niezmiernie pusto.

Stary położył się na łóżku. Lewandowski stanął przy oknie i patrzał bezmyślnie w ulicę. Deszcz znowu się rozpadał, ludzie przemykali pod murami. Furman ki­wał się na wozie, głowę owinął workiem.

- Sześćdziesiąt cztery lata mam - powiedział nagle Biliński.

Lewandowski drgnął.

- Co?

- Sześćdziesiąt cztery lata mam - jęknął Biliński. Zerwał się nagle z łóżka i wyskoczył na środek pokoju. Gwałtownym ruchem wyszarpnął z szuflady swoją starą książkę do nabożeństwa. Chwilę ważył w ręku, potem przedarł ją wpół i cisnął o ścianę. Lewandowski uczuł, jak serce przestaje mu bić. Przylgnął do framugi okna. W mózg zdławiony trwogą wdarła mu się myśl, że Biliński zwariował. Luźne kartki zaszeleściły po podłodze.

- Rysiu! - powiedział Biliński ochrypłym, obcym głosem. - Stary człowiek ci to mówi, uszanuj siwą głowę. Jutro pójdę do nich i powiem...

- Dokąd? - wydusił z trudem Lewandowski.

- Do nich! Powiem: sześćdziesiąt cztery lata życia ukradli mi. A teraz chcę żyć. Nie wiem, ile mi jeszcze zostało, rok czy dwa... Ale chociaż tyle życia. Przyjmą mnie?

- Panie Biliński, pan chyba zwariował! A Bóg? Przecież oni nie wierzą w Boga!

- Bóg? - powtórzył Biliński. - A gdzie był Bóg, zanim ten człowiek zaczął umierać? Ja im wszystko powiem! Widziałem, jak człowiek ginie, a nie wiedzia­łem dlaczego. Sam bym zginął i też bym nie wiedział. Nic nie wiedziałem. Znosiłem życie jak dopust niebie­ski. On mówił, że to tylko ciężka droga do śmierci, i ja tak myślałem. Ale życie może być inne, może być i drogą do jakiegoś zwycięstwa. Wtedy, chociaż czło­wiek umrze, zostaje po nim więcej niż płyta na Powąz­kach. Powiem im: nauczyli mnie, że muszę się bać kary Bożej. Bałem się. A teraz nie chcę się bać - krzyknął. - Nareszcie chcę wierzyć!

Wyglądał niesamowicie. Jego drżący głos przeszedł w krzyk, jak wtedy gdy modlił się o lekkie skonanie dla felczera. Siwe włosy zjeżyły mu się na głowie, dygotał cały. Za ścianą krzyczeli: „To ojczyzna ma, Portugalia.."

- Nie nadrobię przez te parę lat tamtego życia. Ale umrę jak człowiek, w człowieka teraz chcę wierzyć. Tak im powiem, muszą mnie zrozumieć... Muszą, muszą! Lepsza późna prawda, niżby jej wcale nie miało być! I jeszcze im powiem! Późno przyszła pra­wdziwa wiara, ale teraz jej nie puszczę - powtarzał z uporem - muszą zrozumieć starego człowieka.

Krzyczał rozpaczliwie, jakby chciał zagłuszyć, zakrzyczeć tamto całe minione życie. Puste, nikomu niepotrzebne, zakłamane, wypełnione bojaźnią i bra­kiem wiary. Te sześćdziesiąt cztery lata!

9

Ba, jeśliby to ode mnie zależało, to zgodziłbym się!

- To do kogo trzeba się zwrócić? Rustecki rozłożył ręce.

- Tu nikt nie może pomóc.

- Dlaczego?

- Wielu pomocników w ogóle nie ma prawa jazdy, a po drugie, jeśli nawet mają, to zielone. A z zielonym prawkiem nie wolno jeździć na ciężkim wozie. Najwy­żej do półtorej tony, a u nas jest bardzo mało takich wozów.

- To chociaż jedną brygadę zrobić na tych lekkich wozach!

Rustecki pokręcił przecząco głową.

- Nie mogę! Na półtorówkach mam obsadzonych starych kierowców. Co by powiedzieli, jakbym ich pozdejmował, a powsadzał takich szczawików?

Szymaniak przytaknął: tak, to niemożliwe. Rozma­wiali stojąc na środku podwórka.

- Wie pan, chciałbym postawić właśnie na młodych kierowców. Dać im wozy, zachęcić ich w ten sposób do pracy. Prawdę mówiąc - tutaj dobrała się granda jak rzadko gdzie.

Techniczny wzruszył ramionami.

- Czy ja nie wiem o tym? - powiedział ze złością. - Nie mogę ich wszystkich upilnować!

Szymaniak ciągnął:

- Już ja nie mówię o tym, że niektórzy jeżdżą na te lewe kursy i tak dalej. To pomału zlikwidujemy. Tylko że pomocnicy patrzyli tyle czasu na te kombinacje i sami teraz grandzą, piją wódę...

- Na terenie nie piją! Już ja bym im dał, skurczyby­kom!

- Czy to ważne: na terenie czy poza terenem?... Piją, łobuzują się, to jest ważne!

- Zaraz! Powiedz pan: co to kogo może obchodzić? Niech oni na głowie chodzą po fajrant! Tutaj żeby było w porządku.

- Mnie obchodzi.

- A mnie nic!

Szymaniak widział wyraźną niechęć tamtego.

- Widzi pan - próbował go przekonać - to jeszcze nie wszystko, jeżeli jest się dobrym robotnikiem, na­prawdę nie...

- A o co chodzi?

- Żeby być człowiekiem, człowiekiem w naszym pojęciu wartościowym. Pan dobrze wie, jak było przed wojną. W niektóre dzielnice nie można było się wcale zapuszczać, bo nożownicy i inne swołocze... Nie moż­na do tego dopuścić. Tu, słyszę, jest taki Lewandowski. Podobno dobry kierowca, chociaż szczeniak je­szcze, ale pracuje jak stary, tylko łobuz.

Techniczny odwrócił się.

- Ja już powiedziałem, że nie jestem niczyim anio­łem stróżem. Co wy w ogóle cierpicie do niego? Żeby wszyscy pracowali tak jak Lewandowski, to by nie było tego, że baza planów nie wykonuje. Lewandowski i Lewandowski, jak Boga kocham! Nic innego nie słyszę, tylko ciągle o nim! Macie pretensje, że mu wóz dałem? Dałem, bo podług mnie ma dobre ręce. A wy zamiast o łobuzów się troszczyć, dajcie lepiej narzę­dzia, tokarnie.

- Nikt nie ma pretensji! Bardzo dobrze pan zrobił. Ale czy pan, jako człowiek starszy, może patrzeć, jak młody wyrasta na bandziora pierwszej gildy?

- Daj mnie pan spokój. Bandziora?! A coś pan robił w tych latach? Nie popił pan sobie? Tak samo i on. Że się pobawi, nawet jak da komuś w mordę - jego prawo! Potem odechce mu się wszystkiego. Co on ma robić?

- Życie poszło naprzód. Niech się uczy, niech stara się być kulturalnym człowiekiem. Proszę powiedzieć: jak spędzał wolny czas robotnik przed wojną? Chodził do teatru, uczył się, czytał? Nie! Wódka i koniec. Oczywiście nie mówię, że wszyscy... Ale większość. Tamten ustrój dążył do tego, aby człowiek był przez całe życie ciemny, żeby mu ta flaszka wystarczyła za wszystko. Było tak czy nie?

- Było. Panie - ja znam życie! Przez trzydzieści lat w tym fachu pracuję! Pan tyle nie masz. I ja panu mówię, że robotnik woli wziąć flaszkę, pół kila bocz­ku i pójść na trawkę niż iść na przykład do świetli­cy i słuchać, co mu tam gadają. Może pan być spo­kojny.

- Wtedy tak było.

- Było! Bo dzisiaj robotnik nie ma na tę flaszkę.

Rustecki powiedział te słowa i odszedł. Z drugiego końca placu dobiegły Szymaniaka jego wymysły. Spoj­rzał w milczeniu na Małeckiego.

- Tak, on już taki jest - potwierdził Małecki.

- Z jednej strony dziwne. Pracuje przecież dobrze, trzyma do kupy ten cały bałagan, z drugiej znowu strony tak niechętnie się ustosunkowuje do wszyst­kiego.

- Nie ma co się dziwić, towarzyszu! To stary rze­mieślnik, miał przed wojną jakiś garażyk czy coś w tym rodzaju... Całe życie harował, dorobił się dwóch taksówek. A że pracuje dobrze? Tu chodzi o tak zwa­ną ambicję zawodową.

- To taak?

- Tak. Miał ten swój garażyk, tyrał w ludzi: to wszystko w nim zostało.

- Ja zauważyłem, że on ma ekonomskie podejście do pracowników. Nigdy grzecznie nie powie.

- To fakt, Rustecki opieprza ludzi! Z drugiej strony to nie jest źle. Przynajmniej dbają o te swoje wozy.

- Nie, to zupełnie źle! A wy dużo musicie się jesz­cze uczyć, Małecki... Dobrze? Jeszcze lepiej byłoby batem ludzi poganiać, prawda? Wtedy by dopiero dbali! Teraz chcemy robotnika nowego typu: świado­mego, odpowiedzialnego za mienie społeczne.

Małecki uciekł wzrokiem. Czuł się niewymownie głupio. Szymaniak zauważył to. Poklepał go po ra­mieniu.

- Nie przejmuj się, stary! Przecież uczymy się na błędach! I wy jeszcze nieraz zbłądzicie, i ja... Ale zawsze znajdą się tacy towarzysze, co nakierują nas na drogę. Taki jest pomiędzy innymi sens słowa „par­tia", nie?

W dzień wypłaty pierwszy zjechał Pawlak. Nie mył wozu - poleciał prosto do kasy. Ucieszył się, że jest pierwszy. Drzwi były jednak zamknięte. Usiłował zaj­rzeć przez zakratowane okienko. Kasjer liczył pie­niądze.

- Panie Olesiński - zawołał Pawlak donośnym szep­tem - będzie forsa dzisiaj?

Kasjer podniósł oczy.

- Widzi pan. Nie mów pan teraz do mnie - roz­złościł się. - Pomyliło mi się wszystko, od początku muszę... trzy, cztery, osiem, dwanaście...

Ręka w czarnym ochraniaczu migała szybko. Za Pawlakiem stanął Darmoń.

- Ile dzisiaj bierzesz, Jasiu? Pawlak rozłożył ręce.

- Czy ja wiem? Trzy dni stałem, to sporo odejdzie.

Darmoń pokiwał głową.

- Wszystko bez to, że na trupach się jeździ. Szymaniak mówił, że już niedługo przyjdą nowe. Ja swoim też już nie mogę uciągnąć, oliwę mi pali jak cholera...

- Gówno, ja im nie wierzę! Herbinger też ciągle mówił, że przyjdą, i jakoś nie mogą dojść. Tylko tak ludzi łudzą tymi dobrymi wozami, bo już dawno pouciekaliby ze starych. Roboty jest, można prze­bierać!

- Zaraz, zaraz. O tokarnię się wystarał czy nie?

- No, tokarnia jest - przyznał Pawlak.

Pomału ludzie zaczęli ściągać, utworzyła się spora kolejka. Nadbiegł mały pyskaty Karolak. Ten nigdy nie potrafił pięciu minut ustać spokojnie. Zaczął się prze­pychać łokciami do okienka.

- Gdzie? - przytrzymali go inni.

- Ja tam stałem. Tak czy nie, panie Olesiński? - krzyknął do kasjera.

- Kiedy? - odciągnęli go czekający. - Przed wojną?

Kasjer z furią opuścił zasuwkę - jeszcze raz musiał liczyć od początku. Szymaniak przeglądał listę wypłat. Zarobki ciągle były niskie. Wypływało to z tego, że kierowcy mało jeździli. Stare, wychodzone do wszel­kich możliwych granic samochody nawalały co drugi dzień. Z tyłu dobiegały go strzępy rozmów.

- To gdzie idziemy, Heniek?

- Do baru pod gruzami!

- Janek, dzisiaj dwie stówy oddajesz! Ile mam czekać?

- Ja patrzę, a Lewandowszczak podlata do niego. Raz, i leży! Pod obcasy go wziął, łobuza!

- Ale tamten do niego z cegłą!

- U mnie panewki grają. Jeżdżę, ale jak się kiedy wysypią, to nie będzie co zbierać...

- Mówię wam: zeszłą razą Kostek tak się upił, że oba chodziliśmy jak głupie, bo nie wiedział, gdzie mieszka... Warszawa w kwiatach, a my w ryn­sztoku.

- Przed wojną latałem w Polskim Radiu. Pamiętam, pojechałem kiedyś do Bydgoszczy...

- Teraz, jak jest tokarnia, to inaczej idzie. Przynaj­mniej można coś niecoś zrobić...

- Co tam wam idzie! Dwa tygodnie proszę, żeby mi przód wybuksować, bo lata jak karuzela...

- Jak on się dowiedział, że żona ma kochanka...

- Kto tam pierwszy?! - krzyknął kasjer. - Pawlak. Podpisuj pan! Tu, tu, tam Piątkowskiego miejsce. No i muszę wycierać!

Paląc papierosa patrzał, jak ludzie podchodzą do okienka po pieniądze. Wiedział, że zarabiają mało, dużo mniej od kierowców innych przedsiębiorstw. Zaciskał pięści na samo wspomnienie gospodarki Herbingera. Można było już dawno te wozy otrzymać. Czuł serdeczny podziw dla wielu spośród tych ludzi, że nie rzucają roboty, że trzymają się na tych wozach, co już dawno powinny iść na cmentarzysko.

W Centralnym Zarządzie wywalczył obietnicę, że dostanie wozy z pierwszego transportu. Zdawał sobie sprawę, że większość załogi nie bardzo w to wierzy. Ludzie jak ludzie - z niektórymi dogadał się od razu, inni ciągle patrzyli wilkiem.

Czasami ogarniało go wielkie znużenie. Musiał się z każdym z osobna handryczyć o wszystko. Rustecki, Centralny Zarząd, który miał o bazie jak najgorszą opinię, kierowcy, monterzy z warsztatu... Zwłaszcza ci szoferzy, którym poucinał lewe zarobki. Mobilizował wszystkie siły, całą energię, aby tylko postawić na no­gi ten cały wielki bałagan. Takich, którzy mu pomagali na miejscu, nie było za wielu: Łęgowski, Darmoń, Kamiński, Andrzejczak, przewodniczący ZWM Małecki, dobry chłopak, ale jeszcze niewyrobiony życio­wo i politycznie. Z rozpaczą patrzał na każdy sa­mochód w warsztacie, czuł, że własne serce wło­żyłby w te graty, żeby tylko chodziły. Brygady mło­dzieżowej nie udało się stworzyć. Młodzi, przeważ­nie pomocnicy, byli rozpuszczeni przez kierowców, pili, usiłowali dorównać w kombinacjach tamtym. Małecki nie potrafił jakoś zająć się nimi, skupił wokół siebie tylko należących do organizacji. Kasjer wyczy­tał:

- Lewandowski! Jest?

Rysiek przepchał się do okienka. Pokwitował pienią­dze. Z boku czekali na niego koledzy.

- Ile wziąłeś?

- Dwadzieścia z kawałkiem...

- Ja połowę tego. To co, robimy flaszkę?

- Jasne, idziem.

Wyszli we trzech: Lewandowski, Henek Matuszczak i Mietek Osuchowski.

Szymaniak zdecydował się nagle. Poszedł za nimi. Tamci stali przed bramą, naradzając się, gdzie pójść: w gruzy czy do „ciotki" na Towarową. Bronek pod­szedł do nich.

- Co, panowie? Idziecie? - prztyknął się w kołnie­rzyk.

Umilkli.

- A bo co? - zapytał Lewandowski.

- Nic, przecież wolno się zapytać! Może weźmiecie mnie ze sobą? Nie bójcie się - swoją dolę dorzucę! Popatrzyli po sobie zaskoczeni.

- Chodź pan! - powiedział w końcu Osuchowski. - Możemy iść. Tak czy nie - zwrócił się do tamtych. Wzruszyli ramionami.

- Dlaczego nie - powiedzieli z niechęcią.

Poszli. Przed spółdzielnią zatrzymali się. Szymaniak wyjął ostatnie pieniądze. Z rozpaczą pomyślał, że nie starczy mu na papierosy. Dał. Mietek poszedł po wódkę, za chwilę wrócił z wypchaną kieszenią.

- Gdzie pójdziemy?

- Do Gruzińskiego!

- Chodźcie.

Zimny listopadowy wiatr wcinał się w twarze. Przy Młynarskiej stała zbita grupa ludzi. Z boku, przekrzy­wiony do chodnika, jakiś samochód. Migały milicyjne mundury. Gapie otaczali kręgiem leżącego na ziemi mężczyznę. Kierowca tłumaczył się gorączkowo mili­cjantom. Stojący przekrzykiwali się nawzajem: każdy widział, jak to było, każdy wie najlepiej... Podeszli bliżej.

- Pijany? - zapytał Szymaniak wskazując na szamo­czącego się kierowcę. Przechodzień potwierdził.

- Tak.

Obserwowali w milczeniu. Osuchowski z głupią mi­ną trzymał się za kieszeń napęczniałą litrówką. Pokie­reszowany jęczał cienko. „Zasrane pogotowie - wrze­szczał ktoś - godzinami trzeba czekać...". Milicjanci pisali w notatnikach. „To jest zawsze tak - filozofował ktoś drugi - kierowcy piją jak nie wiem co, na kartki powinna być. Człowiek boi się iść ulicą..." Zajęczał sygnał pogotowia.

- Chodź, nie ma co stać.

Ludzie zaczęli się rozchodzić.

- Jak chcecie, to możemy iść do mnie - powiedział Szymaniak - co będziemy pić w gruzach na taki ziąb.

- Co pańska kobita powie?

- Wyjechała teraz, możemy iść.

W domu ciepło biło z kaflowego pieca. Szymaniak przyniósł szklanki, rozsiedli się wygodnie. Nastawili patefon: skrzypiący głos śpiewał piosenkę o miłości, maju i bzach. Na ulicy ludzie kulili się z zimna. Lewandowski rozlał wódkę. Popatrzał na Szymaniaka.

- Zdrowie tamtego, żeby go szybko wypuścili.

- Zdrowie. Wypili.

- Wie pan co? - powiedział Osuchowski. - Ja to jestem taki chłopak, że lubię w oczy. Jak pan do nas przyszedł, nigdy bym nie powiedział, że pan jest taki...

Szymaniak uśmiechnął się.

- Jaki?

- Że lubisz pan wypić z chłopakami, w ogóle życio­wy człowiek. Tak czy nie, Rysiek?

Lewandowski zmierzył się wzrokiem z Szymaniakiem. Nic nie odpowiedział. Szymaniak tydzień temu złapał go na lewym kursie i obciążył kosztami.

- Owszem, lubię wypić. Ale od czasu do czasu i żeby się nie uchlać. Parę kieliszków. Nie mogę tak pić jak wy.

- No pewnie - pan partyjny, panu nie wolno.

- Kto powiedział, że nie wolno? Sam nie chcę! Co za przyjemność pić w gruzach pod widoczek, po to żeby się upić i potem rzygać? Wolę się w inny sposób zabawić. Siup!

- Zdrowia, szczęścia...

- Palicie? - podsunął im papierośnicę.

- Czekaj pan - przytrzymał go Lewandowski - ja mam lepsze.

Wyciągnął z kieszeni paczkę amerykańskich, podsu­nął Szymaniakowi. Szymaniak wziął. To za lewe kursy - pomyślał.

- Mocne!

- Dobre!

- Panie Szymaniak! Czy te nowe wozy przyjdą?

- Przyjdą. Już pod koniec miesiąca - murowane!

Osuchowski westchnął.

- Można się zapytać, którzy kierowcy dostaną?

- Ze starych tylko paru.

- A reszta wozów?

- Na lżejsze, półtorówki, posadzi się co lepszych pomocników.

Henek poczerwieniał.

- Niee?

- Dlaczego. Jeżeli jest dobry pomocnik i ma prawko, to dlaczego mu nie dać wozu? Całe życie nie będzie pomocnikiem. Ale nie przyszliśmy po to, aby gadać o tych sprawach. Pijem, pijem!

- Chwileczkę! Niech pan powie, którzy dostaną. Jak Boga kocham, że nikomu nie powiem!

- Ja wam też powiem - powiedział milczący dotąd Lewandowski - dostaną ci, którzy należą.

- A dlaczego?

- Pan lepiej wie.

- A pan należy, panie Rysiu?

- Nie.

- Ale wóz pan dostał. I to dobry, wielu kierowców by go chciało. I też był pan pomocnikiem. Tak? Ale ponieważ pan dobrze pracował, to dostał pan. Zupeł­nie proste. Tak samo i teraz.

- Wozy będzie obsadzał Rustecki? - zapytał Mie­tek.

- Oczywiście. Przecież to kierownik techniczny.

- Widzi pan, u nas jest tak - powiedział z namy­słem Osuchowski. - Rustecki to tylko robotę uważa, nic więcej. Ryśkowi wóz dał, bo Rysiek ma wyjątko­wy dryg do tego. Ze Stefanem jeździł, tamten dobry kierowca, wozu mu nie żałował, dawał jeździć, pokazywał, co i jak, i Rysiek raz dwa się nauczył. Ja jeżdżę z Nowickim. Czy on mi da chociaż kawałek podjechać, pokaże, wytłumaczy? Nigdy, on tylko krzy­kiem wszystko. A Rustecki także samo nie ma żad­nego wyrozumienia. Ile razy on nam od skurwysynów nawymyśla, to pojęcia pan nie ma. I co? Robo­tę rzucić? Jak pójdę do innej firmy, to od początku muszę jeździć za pomocnika, a tutaj zawsze prędzej ten wóz dostanę. Niech panu Henek powie, czy tak nie jest.

- Racja - potwierdził Henek - Rustecki tylko na robotę patrzy. Nawet nie powie, co i jak, nie wytłuma­czy, ale spróbuj pan potem nie zrobić. Jednego razu kazał Władkowi z warsztatu gaźnik ustawić. Chłopak nie umiał, ale bał się odmówić. Połamał dysze. Ruste­cki zobaczył, myśleliśmy wszyscy, że go zabije. „Chuj ci w mordę - powiedział - i twojej żonie, i twoim dzieciom, i twojej całej rodzinie... Ty fachowcu..." Tamten nie wytrzymał, zaczął też wymyślać, no bo daj pan spokój - tak się odezwać do człowieka? To potem Herbinger Władka wyrzucił, że przełożonemu odpo­wiedział niegrzecznie. My tu już robimy po dwa lata, od początku jak baza powstała. Prawa jazdy mamy. Kiedyś paru starych kierowców wyrzucili za wódkę. Wozy zostały. Poszliśmy do niego, prosimy - niech pan da chociaż te najgorsze! To on mówi: „Szczeniaki, wozy chcecie? Żeby się pozabijać? Za moich czasów siedem lat robili za pomagierów! Ja jestem z tych niedzisiejszych - jazda do roboty!" Ot, i taka z nim rozmowa. Nie rozumie człowieka. Albo wozu nie umyć czy nie nasmarować. Od najgorszych nawy­myśla...

- Dobrze - przerwał Szymaniak. - Czy mówiliście o tym Małeckiemu?

- Nie.

- Dlaczego?

- Bo my nie należymy!

- Dlaczego nie należycie?

Zerknęli na Lewandowskiego.

Rysiek milczał.

- Tak to - bąknął Henek - po prostu nie zapisa­liśmy się.

Szymaniak oparł podbródek na pięściach.

- Możecie się zapytać, dlaczego ja was o to pytam. Nie chcecie należeć?

- Nie to, że nie chcemy.

- Źle robicie. Nie jesteście niemowlaczkami, a ja nie jestem niańką, ale powiem wam. Teraz każdy robotnik czy chłop, zresztą - każdy uczciwy człowiek, stara się dać z siebie jak najwięcej dla państwa. Wtedy na zebraniu mówiłem już o tym. Najlepsi, najbardziej świadomi ludzie jednoczą się w partii i w organizacji. Jaka jest rola partii, na pewno już nieraz słyszeliście. Partia jest taranem klasy robotniczej, i być członkiem partii - to zaszczyt! Gdybyście należeli do organizacji, wiedzielibyście dobrze o tym. Nie należycie? Dlacze­go? Wy, młodzi robotnicy, to co mamy najcenniejsze­go... Zamiast pracować, starać się jak najlepiej, jak najwięcej, to co wy robicie? Słyszę, taki Lewandowski, dobry kierowca, świetny mechanik, wyjątkowy talent ma do tego, starzy mu nie dorównują, myślę sobie - zrobimy brygadę młodzieżową. Będzie podciągał in­nych, da przykład. A potem co mi mówią - on? I słyszę, że Lewandowski się upił, że porznął się z kimś na noże, że zabawę całą rozpędził po pijane­mu... Kumplów sobie dobrał, nie podchodź do nich broń Boże, bo mordę ci stłuką i nawet się nie dowiesz za co. Tak jest czy nie? I nawet gdyby kolega Lewan­dowski przyszedł i powiedział - przyjmijcie mnie! - organizacja nie mogłaby go przyjąć. Partia czy organi­zacja stawia swoim członkom wysokie wymagania, trzeba być człowiekiem. A czyż to człowiek tak postę­puje? Nie - łobuzina zwyczajna! I po co to robi? Byli przed wojną tacy, co całe dzielnice ich się bały: Tasiem­ka z Kercelego, Burakowski, bracia Zielińscy z Marymontu... Cieszyli się nie byle jaką sławą - we wszy­stkich kryminałach piosenki o nich śpiewali. Przeważ­nie wysoko pozachodzili - pod „drewnianą mamusię". Czyż to nie szkoda życia? Wy wiecie, jak przed wojną żyli wasi ojcowie, jakie przyjemności stwarzało im życie. Najwyżej mogli pić i nic więcej. Czy wy tego samego chcecie? My - chcemy innej sławy dla naszych ludzi. A was nie stać na nic innego? Czy nie lepiej się uczyć, czytać, pracować? Lepiej być kandydatem do kryminału, grandziarzem, pijakiem... Można się i wód­ki napić, trzeba się pobawić, ale trzeba wiedzieć jak. W naszym państwie będziemy dążyć do tego, aby człowiek pracy miał jak najwięcej rozrywek, ale naj­pierw trzeba tego nowego człowieka wychować.

Milczeli. Patefon jęczał: „Wtedy gdy wrócę..." O szyby bębnił ciężki, szary deszcz.

Lewandowski wstał.

- Pójdziemy już. Dziękujemy za gościnę. Podał Szymaniakowi rękę. Piosenka skończyła się, igła piszczała po płycie.

- Wpadnijcie kiedy - prosił Szymaniak ściskając dłoń tamtego - pogadamy sobie. Ale już bez wódy!

Wyszli. Na ulicy Osuchowski powiedział:

- Miał rację!

- Szymaniak?

- Szymaniak.

- I co z tego?

- Nic. W wielu rzeczach jeszcze nie kapowałem.

- A teraz rozumiesz?

- Też jeszcze nie. Ale pójdę do nich, pomogą mi zrozumieć. Nie chcę żyć tak, jak on powiedział: krymi­nał, grandziarze... Po co? Może uda się iść gdzie na szkołę. A z tym - to już koniec! I jak ty teraz wyglą­dasz w moich oczach, Rysiek? Jak...

Kiedy indziej może by go Lewandowski uderzył za obraźliwe słowo. Teraz bez słowa skręcił w boczną ulicę. W głowie czuł zamęt. Rączkowski, Szymaniak i inni. Kto w końcu mówi prawdę? Szymaniaka pra­wda jest lepsza, ale cóż z tego. Felczer miał rację. Dlaczego? Bo życie jest szare, ponure jak ten dzień dzisiejszy, jak niebo koloru ołowiu, jak moja ulica na Marymoncie. Co może uczynić je lepszym? Spojrzał pustym wzrokiem w ulicę, jakby stamtąd miała na­dejść odpowiedź. Uporczywy jesienny deszcz pozbawił domy zarysu, drzewa ociekały wodą... Jedno jest pew­ne - nie można być słabym. „Zginiesz, Lewandowski - mówił felczer - zadepczą cię, nie zauważą nawet". Ot, jaka jest prawda o życiu! Uwiążę się na całe życie do swego wozu, czego dobrego użyję, co zobaczę? Dlaczego nie mogę tak jak inni: pójść sobie gdzieś, pobawić się, chodzić elegancko ubrany, mieć pienią­dze... Dlaczego mam być robotnikiem czarnym, zaharowanym... Dlaczego nie mogę tak jak inni - trochę tego lepszego życia? Czy muszę wracać na swoją ulicę? Jak nie na tę, to na inną - ale zawsze na taką samą. Gryźć się o każdy grosz. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Bo nie mam pieniędzy. Za pieniądze można mieć wszystko, bez pieniędzy - tylko Szymaniakową prawdę. Cóż z tego, że ona jest lepsza? Co za nią można kupić? Trochę stów? Kiedyś marzyłem, chcia­łem zostać tym, owym... Co wyszło z tych marzeń, cóż z dobrej prawdy...

Deszcz padał: monotonny, nudny, jesienny. Skulił głowę - ulica waliła się na niego. I kiedy ten deszcz przestanie padać?

Szymaniak położył się na łóżku, splótł ręce pod głową. Myślał: czy dobrze zrobiłem, że poszedłem z nimi na wódkę? Nie powinienem! A może właśnie dobrze? Z nich mogą być ludzie... Też głupstwa mó­wię - muszą! Z Lewandowskim będzie najtrudniej. Tym trzeba będzie się specjalnie zająć. Ale pić z nimi nie powinienem. Spojrzał na opróżnioną do połowy butelkę - to głupi pomysł!

Z rogu sufitu zaczęły kapać krople wody. Wstał, podstawił miednicę. Krople brzęczały monotonnie roz­pryskując się o blachę. Żeby już była pogoda... Samo­chody nie mają plandek, wszystko moknie: cement, wapno... Nie można wcale wozić. A pić z nimi nie powinienem!... Kiedy ten deszcz przestanie padać?

10

Uważaj!

- Co?

- Nic. Może ktoś iść i po co ma widzieć?

- Pewnie. Najlepszego!

- Aby nam się!

- Masz.

- Nie ma nawet czym zagryźć. A... wszystko jedno!

- Pij, pij, nie ma czasu...

- Huuu, podła gołda!

- Nie możesz? To zostaw dla mnie!

- Poczekaj, jeszcze trochę.

Lewandowski rzucił pustą butelkę w kąt magazynu.

- No co, Zenek? - powiedział do Kibały. - Po­mogło?

- Uhmm. To po wczorajszym, choroba!

- Tak żeście popili?

Zenek machnął ręką.

- Nawet nie warto mówić.

- Z kim?

- Ja, Stefański, Nalborczyk...

Oczy miał przekrwione, twarz bladą i zmiętą. Stali z Lewandowskim w ciemnym, mrocznym magazynie. Wokół piętrzyły się piramidy skrzynek. Na podjeździe migali robotnicy z naładowanymi wózkami, nawoły­wali się kierowcy, cofając wozy pomału, tyłem.

- Rysiek! Chcesz zarobić?

- Nie, nie chcę.

- Jest kurs. Pierwszorzędny, mówię ci.

- Dokąd?

- Jabłonna.

- Daleko, cholera. Mogą złapać!

- Ale płaci.

- Lewandowski! - krzyczał ktoś z rampy. - Lewan­dowski! Gdzie on się podział. Odjeżdżaj, do diabła!

- Ile daje?

- Tego piątaka zawsze weźmiesz. Tylko jest taka rzecz: musiałbyś na dwa razy, inaczej nie weźmiesz.

- Dużo tego jest?

- Dziesięć ton. I to trzeba szybko, rug cug... Z Sy­berii.

- Ja dwa razy nie mogę zawracać, bo na bazie mogą się połapać. A teraz mamy takiego psa, co pilnuje, żeby chłopaki po boku nie zarobili. Ale nic: powiem Osuchowskiemu, on już jeździ na własną rękę, to podskoczymy obaj.

- Będzie chciał?

- Pewnie!

- Lewandowski! - ryczał ktoś - Lewandowski! Miejsce zajął, nie można podjechać, jak Boga kocham.

- Mów szybko: gdzie czekać na ciebie?

- Przy Targowej czekaj. O ósmej. Tylko na pewno. W kontrolce napisz, że ci wóz nawalił czy jak tam...

- Dobrze, pojadę od razu z Mietkiem. Lecę już. Słyszysz, jak się drze?

Słuka przywitał go wyrzutem.

- Do nocy nie skończymy, panie Rysiu.

Lewandowski usiadł przy kierownicy.

- Nadgonię, nie bój się pan.

Wymijał stłoczone samochody. Wąska, wyboista uli­ca Kolejowa zapchana była wszelkiego rodzaju pojaz­dami. Musiał jechać pomału, co chwila zmieniając biegi. Na przejeździe przez tory zatrzymał ich szlaban. Stuka zaklął. Kolejarze zaczęli przetaczać wagony. Trwało to dobre pół godziny.

Zjeżdżając z ostatniego kursu, rozglądał się uważ­nie, czy nie zobaczy gdzie Osuchowskiego. Kończyli pracę mniej więcej o tej samej porze. Ujrzał go wyjeż­dżającego z Okopowej. Kiedy zrównali się wozami, machnął ręką: Osuchowski zahamował. Rysiek wysko­czył z kabiny.

- Mietek, taki kurs jest! - zgiął rękę w łokciu.

- Gdzie? - zainteresował się tamten.

- Jabłonna. Po pięć kawałków będzie... Cement.

- Kradziony?

- A jaki? Zresztą co cię obchodzi. Chodź, jedziemy, na Targowej będzie czekał Zenek z tym, co daje zaro­bić. No raz dwa, raz dwa, bo nie ma czasu.

- Dobrze, tylko wykręcę.

Zajęczał rozrusznik, silnik zapalił. Osuchowski zerknął do tyłu, czy kto nie jedzie.

- Prędzej! - przynaglał Lewandowski. - Prędzej, do cholery... Teraz dawaj śmiało, nikogo nie ma... Nagle Mietek wyłączył stacyjkę - silnik umilkł.

- No?

- Rysiek, jak chcesz, jedź, ja nie mogę. Nie chcę.

- Dlaczego?... Boisz się?

- Nie. Patrz! - klepnął ręką po kierownicy. - Oni mi dali wóz... Szymaniak, znaczy, pomógł... Nie chcę kraść, powiedziałem już wtenczas, że koniec.

- Wariacie! Po pięć tysięcy!

- Może być i dziesięć! - powiedział gwałtownie Osuchowski. - Ja nie pojadę. Zmusisz mnie?

- Taak? Ale za moje pieniądze piłeś, jak jeszcze byłeś pająkiem u Nowickiego... Piłeś?

- Piłem. A teraz nie będę pił ani złodziejował!... Mam gdzieś takie pieniądze! - krzyknął.

Zanim zaskoczony Lewandowski zdążył odpowie­dzieć - odjechał.

Rysiek patrzał za nim osłupiały. Czekaj - pomyślał mściwie - pożałujesz jeszcze... Pomyślał, że tamten może powiedzieć Szymaniakowi. Klnąc ostatnimi wyrazami, pojechał na bazę. Razem wjechali w bramę.

Szymaniak stał na środku podwórka, rozmawiając z grubym Durczakiem, majstrem warsztatu. Koło nich jakiś pomocnik cofał tyłem wóz. Rustecki pokazywał mu kierunek ręką. Chłopak cofał się niezdarnymi za­kosami. Rustecki chciał wprowadzić go w lukę pomię­dzy dwoma nowymi samochodami, które dopiero od paru dni były na bazie.

- W prawo - krzyczał techniczny, machając ręką - w prawo. No co? Jeździć nie umiesz, do pioruna?

Bronek zaczął obserwować tę scenę. Rustecki krzy­czał:

- Źle, jeszcze raz do przodu... Cholera, gówniarzy naprzyjmowali...

Chłopakowi ręce zaczęły się trząść ze zdenerwowa­nia, przynaglany krzykiem tamtego mylił biegi, gwał­townie szarpiąc wozem. Zwabieni hałasem kierowcy śmieli się obserwując wysiłki tamtego. Pomocnik był mokry od potu: źle, za nerwowo cofnął gniotąc błotnik nowego samochodu. Rustecki oszalał. Podbiegł do niego.

- Taka twoja mać - ryczał - jazda, wy... mi z wozu.

Szymaniak uczuł, jak dławi go wściekłość. Z trudem opanował się, podszedł do technicznego. Rustecki ob­rzucał pomocnika stekiem wymysłów. Chłopak stał jak ogłupiały, usiłując się tłumaczyć.

- Pozwólcie, kierowniku - szarpnął go za rękaw - a wy wprowadźcie wóz.

- Czego chcecie?

W gniewnym milczeniu poszli do kantorku. Kierow­cy komentowali po swojemu wypadek.

- Bez dania racji - powiedział któryś, wyrozumialszy. - Przeląkł chłopaka. Jak by mnie tak powiedział, to nie wiem, co bym z nim zrobił... Uważaj, ja ci teraz pokażę drogę. Dawaj! W prawo, tylko spokojnie, no nie płacz, przecież ci nic nie zrobił. Masz, zapal sobie...

W biurze Szymaniak powiedział ostro:

- Żeby to było ostatni raz!

- To co - rozwrzeszczał się techniczny - miałem go po głowie pogłaskać? Cały wachlarz szczeniak po­gniótł.

- Spokojnie! - ryknął teraz Bronek. - Co wy myśli­cie? Żebyście na niego nie krzyczeli, to by nie pogniótł. Dosyć tego! Nie jesteście ekonomem, rozumiecie?

- Ja wiem, kim jestem!

- Jesteście bardzo złym kierownikiem!

- Znajdźcie sobie lepszego - porwał czapkę Rus­tecki.

- To wy znajdźcie inne podejście do człowieka. Tu nie jest prywatny garaż, gdzie można było wyzwierzać się na ludzi. To młody chłopak, przyszedł tu, aby się fachu nauczyć! Jak wy możecie odzywać się do niego takimi słowami? Stary człowiek, tfu!

- To po co błotnik pogiął?

- Powiedziałem, że się uczy: jeszcze niejeden po­gnie!

- Nie u mnie!

- Nie ma żadnego „u mnie".

- Bo co?

- Nic, kierowniku... po prostu pożegnamy się ze sobą. Nigdy nie pozwolę na takie traktowanie lu­dzi!

Rustecki drżącymi rękami przypalił papierosa.

- Trzydzieści lat pracuję w fachu - powiedział ci­cho - i nikt mi jeszcze nie powiedział „pożegnamy się"... Chcecie - mogę sam odejść!

- Nie, nie chcę... Jesteście dobrym fachowcem - młodzież musi się od was uczyć! No, ale nie w ten sposób... Po co ludzie walczyli o Polskę? Czy po to, żeby znowu robotników traktować jak bydło, żeby uczniom znowu wymyślać od skurwysynów?

Pomocnik ten nazywał się Kosewski. Nieraz jeszcze Szymaniak kłócił się z technicznym o niego. Nieraz jeszcze właściciel małego garażyku z krzykiem odnosił się do ludzi. W końcu Szymaniak zwyciężył. Zresztą - czy tylko Szymaniak?

Nowy dyrektor bazy nazywał się Sołecki. Był niski, czarny i ruchliwy. Nie potrafił długo siedzieć za biur­kiem - latał ciągle na warsztat, rozmawiał z ludźmi, wypytywał ich o wszystko: czego im brak, co jest najkonieczniej potrzebne.

Z początku patrzono na niego nieufnie. Był młody - ludzie nie wierzyli, że potrafi dać sobie radę.

- Wyglądu dyrektorskiego nie ma wcale - troszczył się ktoś. - Jaki z niego dyrektor? Rozstrzelony jakiś taki...

- Nie wiadomo - mówili inni - Herbinger był starszy i inżynier, a głowy nie miał...

Dowiedzieli się skądś, że Sołecki jest z zawodu tokarzem. Jedni twierdzili, że to dobrze, bo swój, drudzy - że właśnie gorzej, bo będzie teraz pokazywał, co to on!

Jednak Sołecki szybko zdobył sobie ludzi, daleki był od dygnitarskich fochów. Zaczęli wierzyć, że potrafi pomóc. Obaj z Szymaniakiem wrośli w bazę, praco­wali niestrudzenie od wczesnego ranka do nocy. W li­stopadzie ostatni z trzydziestu remontowanych wozów pojechał na trasę.

W grudniu baza po raz pierwszy wyciągnęła plan, w styczniu przeskoczyła o kilka procent.

W Centralnym Zarządzie nie mogli uwierzyć. Jed­nak wozy chodziły dzień w dzień, awarii i przestojów było coraz mniej. Zarobki ludzi podniosły się znacznie: coraz mniej było narzekających i niezadowolonych z pracy. W końcu ukuło się przekonanie, że Sołecki to tak jak Szymaniak - swój człowiek. Ludzie zaczęli go cenić i szanować, nawet ci, którzy martwili się jego wyglądem.

Szymaniak uśmiechał się, przypominał sobie swoje pierwsze dni na bazie. Złe spojrzenia, niechętnych rozmówców, kłamliwe szepty. „Nie wie pan, panie dyrektorze? Ludzi kapować przyszedł..." Teraz z każ­dą sprawą przychodzono do niego, czy była potrzeba, czy nie. Cieszyło go ludzkie zaufanie, pomagał ze wszystkich sił. Byli tacy, którzy przychodzili do niego w sprawach najzupełniej osobistych, pytali o radę: te­mu mieszkanie, tego teściowa pobiła, czyjaś żona i tak dalej... Stał się nieodzowną częścią tego zbiorowiska ludzkiego. „Pasuje" - mówili ludzie. I Szymaniak ra­dził, wysłuchiwał kłopotów, martwił się razem z nimi.

- To jest tak - mówił Radziejewski - jak idę do domu, to już na pierwszym piętrze ją słyszę, a miesz­kam na czwartym. Tak się drze, a wszystko źle u niej... Teścia już dawno do grobu wpędziła, moja kobita w oczach chudnie - patrzał ponuro na Szymaniaka - mówię ci: jak ją kiedy wezmę za łeb, no to nie wiem. Żeby gdzieś mieszkanie - wzdychał ciężko.

- Dostaniesz, nie martw się - uspokajał go Szyma­niak - ale musisz jeszcze poczekać...

- Ile?

- Rok, może dwa. Trochę cierpliwości...

Kiedyś przyszedł kierowca Wiśniewski, starszy już człowiek, duży i zwalisty. Usiadł ciężko na krześle.

- Sekretarzu kochany - powiedział uroczyście - przysięgnijcie się, że nikomu nie powiecie.

- Daję wam słowo, co też wy? - oburzył się Szy­maniak.

- Nie! Przysięgnijcie się na Boga - nastawa! Wiś­niewski.

- Moje słowo wam nie wystarcza?

Długo myślał, zanim zawierzył Szymaniakowi swoje nieszczęście: córka zaszła w ciążę, nie chce powiedzieć z kim. Wyrzucić z domu czy starać się o zabieg? Płacze, mówi, że życie sobie odbierze, matka też rozpa­cza. A tamten nie chce się żenić.

Szymaniak uczuł brak sensownej odpowiedzi, zaru­mienił się. Kierowca wyszedł przygnębiony. W dwa dni potem Szymaniak powiedział do sekretarza dziel­nicy:

- Ludzie często przychodzą do mnie ze swymi najprywatniejszymi sprawami. Każą mi dawać słowo, przysięgać, że nikomu nie powiem. Dopiero wtedy mówią mi, co jest. Oczywiście, że nie zawsze potrafię im poradzić. Często sam nie wiem, jak bym postąpił w takiej czy innej sytuacji. Ten ma kochankę, chce się z żoną rozejść, to znowu żona nie chce, innemu córkę ktoś uwiódł, a nie ma zamiaru się żenić, trzeci boi się, że zamorduje teściową, tak mu jędza dokucza! Sami rozumiecie, jak cieszy mnie to zaufanie, a nie chcę dawać pustych rad. Jak myślicie?

Tamten palił w milczeniu papierosa. Szymaniak pa­trzył na niego, z natężeniem oczekując odpowiedzi.

- Myślę - odparł - że nie można w ten sposób podchodzić do tego: moja prywatna sprawa. Przede wszystkim - ludzka sprawa! Dlatego też zwraca się do ludzi, aby mu pomogli. Jeśli nie jeden, nie pięciu, to stu na pewno będzie mogło pomóc.

Twierdzenie wydało się Szymaniakowi naiwne: nie jeden, nie pięciu... Uśmiechnął się bezradnie.

- Uważacie, że znajdzie się taki, co powie: towarzy­sze, pomóżcie, bo nie wiem, co mam robić, a to dlatego, że żona, że córka albo teściowa... Takie spra­wy ludzie trzymają przy sobie, pod kapotą... Będzie się bał ludzkiego śmiechu, plotek i tak dalej...

- Znajdzie się. Nie dzisiaj, to jutro. Cóż wy myślicie? Trzeba nauczyć ludzi żyć w kolektywie. To trudne zadanie... Zresztą - sami wiecie, że każde zadanie partyjne jest trudne. Przede wszystkim - pomoc. W ten sposób trzeba stawiać zagadnienie kolektywu.

- Więc cóż robić?

Tamten wstał ciężko z krzesła, oparł się pięściami o stół.

- Cóż robić? Nie łudź się, Szymaniak - powiedział wolno - most, elektrownię czy co innego - machnął ręką - dziesięć mostów, dwadzieścia elektrowni to trudne, nawet bardzo trudne zadanie. Ale najtrudniej­szy jest człowiek... - uśmiechnął się. - Ale i najszla­chetniejszy surowiec...

Wracając do domu myślał o ogromie czekającej pra­cy. Jego, partię, ludzi. Patrzał w zadumie na swoje miasto: mosty, dźwigające się w górę domy, ruiny przysypane śniegiem iskrzącym się w świetle księżyca, szarą, oblodzoną rzekę. Blade gwiazdy świeciły wyso­ko, na moście dzwoniły tramwaje, burczały samocho­dy. Szymaniak potrafił się cieszyć i z tych gwiazd, i z domów, i z mostu... We wszystkim umiał doszukać się śladu własnej ręki, nawet - w gwiazdach, które świeciły dla niego i innych. Z tego wszystkiego czerpał swoje siły i chęć do walki, on i tysiące, miliony innych. Zawstydził się nagle własnych myśli: gwiazdy, niebo tak jak w szkolnym wierszu... Przyrównał się do małe­go, niezbędnego trybiku pracującego w ogromnej ma­szynie. Zaraz potem roześmiał się głośno: trybik? Bezmyślny kawałek stali, kręcący się w jedną i w dru­gą stronę? Nie, nie taka jest rola człowieka, człowieka partyjnego. Nie można być bezmyślną częścią jakiejś maszyny, raczej ręką kierującą. Ci wszyscy ludzie, baza, domy, ulice... Nie - pomyślał z mocą - to nie maszyna. Głupie określenie! To wola, serce, charakter. Ale nie tamto. A gwiazdy niech dalej przesiewają się przez niego. Uśmiechnął się: moje, nasze gwiazdy...

No i jak? - Matuszczak złapał Lewandowskiego za ramię. - Pójdziesz?

Lewandowski roześmiał się.

- Nie. Płaską stopę mam, platfus.

- I nie wezmą cię? - zdziwił się Matuszczak.

- Mówię ci przecież, patrz.

Wyciągnął z portfelu zaświadczenie komisji wojsko­wej.

- Niezdolny - wyczytał Henek - masz szczęście -pokręcił głową - chociaż ja się nie boję wojska. Teraz to co innego...

- A ty myślałeś, że mój wóz weźmiesz, co? Nic z tego.

Była szósta rano, baza zapełniała się ludźmi. Wozy jechały na trasę, silniki ryczały w mroźnym powietrzu styczniowego poranka. Ktoś przeklinał nie mogąc za­palić. Śnieg na podwórku był rozjeżdżony, zdeptany nogami w ciężkich filcach. Bryłowate postacie kierow­ców ubranych w grube kożuchy poruszały się szybko między samochodami. O szóstej było jeszcze zupełnie ciemno, ktoś świecił zapałkami pochylając się nad otwartą maską, ktoś drugi krzyczał: „Pawlak! Szarpnij mnie..." „Nie mam czasu - odpowiadał Pawlak - już i tak jestem spóźniony". „Kiedy nie chce zapalić, dia­beł..." Zimne silniki strzelały w rury wydechowe. „Czego go ambalujesz? - ryczał techniczny do jakiegoś pomocnika - panewki chcesz wysypać, tak?

Rysiek rozglądał się za swoim pomocnikiem. Spóźnia się jak zwykle... W końcu nadbiegł zadyszany, z twarzą buraczkową od mrozu. Lewandowski sklął go, zaczęli kręcić silnik.

- Ty na korbę, ja na starter! Raz, dwa! Rozrusznik jęczał z wysiłku, pomocnik sapał - twarz jego przybrała zabarwienie fioletu. Nie miał siły przekręcić: zastygły olej stawiał opór. Lewandowski musiał wyskoczyć z kabiny.

- Czekaj - odebrał mu korbę - podpompuj go, tylko trochę.

Obok stanął techniczny. Rysiek prztyknął palcami w daszek: „Szanowanie". Zakręcił silnie, całym cięża­rem ciała, i silnik zaskoczył. Uśmiechnął się zwycięsko do Rusteckiego. Zaczął pomału, na wolnych obrotach, rozgrzewać. Pomocnik otarł pot z czoła, wyprostował zmęczone ręce.

- Ma pan krzepę, panie Rysiu...

- Proszę - powiedział Rustecki do Szymaniaka, który nadszedł w tej chwili - to jest u mnie kierowca.

Szymaniak rozcierał zmarznięte uszy, przytupywał nogami.

- Kto taki?

- Lewandowszczak. Zdolny szczeniak, cholera. Przez całą zimę ani razu nie stał. Wszystko sam potrafi sobie zrobić, warsztat prawie go nie zna.

- Na szkołę by go trzeba. Niech się chłopak uczy.

Rysiek ruszył z miejsca. Przejechał powoli obok technicznego.

- „Omega", panie szefie - krzyknął wychylając się spod płóciennego daszka. - Chodzi jak organy - dodał gazu.

Rustecki z przyzwyczajenia pogroził mu pięścią. Szymaniak roześmiał się.

- Lubicie go?

Techniczny wzruszył ramionami.

- Lubię. Cwany chłopak jest, do roboty się garnie.

Szymaniak powiedział złośliwie:

- Pewnie, dla was to najważniejsze.

Lewandowski jechał szybko pustą jeszcze ulicą. Do budowy miał spory kawał drogi, aż na dolny Czemiaków. Zerknął na zegarek - zdążę! Głowa szumiała mu jeszcze po wczorajszej pijatyce, w lusterku zobaczył swoje przekrwione oczy. Ile tego było wczoraj - zaczął obliczać w myśli - ja postawiłem flaszkę, potem Zenek przyniósł litra... Co dalej, cholera wie. W gardle paliło go pragnienie. Powiedział do pomocnika:

- Ale popiłem wczoraj - pokręcił głową - strasznie.

Chłopak spojrzał z podziwem.

- Z jakiego powodu, panie Rysiu?

- Z powodu piątek - roześmiał się. - Trzeba się zaprawić, bo chyba zwariuję, tak mnie zgaga pali.

Koła skakały po nierównym bruku ulicy. Jezdnia była śliska. Na Czerniakowskiej utworzył się zator: furman podcinał batem konia leżącego brzuchem na ziemi. Szarpał lejcami, przechodnie pomagali mu - Lewandowski przejechał ostrożnie.

- U nasz na Stalowej był taki jeden, co pił - powie­dział pomocnik - ale wódka się w nim zapaliła.

- I co? - zainteresował się Rysiek.

- Nic. Umarł.

- Trzeba umieć pić - stwierdził Lewandowski.

- Pewno!

Chłopak wpatrywał się w Ryśka z podziwem - imponował mu. Wielu pomocników chciało jeździć tylko z Lewandowskim. Dawał wóz do ręki i przy nim moż­na było się nauczyć szybciej jak przy pozostałych. Lewandowski działał z wyrachowaniem: wiedział, że pomocnik, któremu da się jeździć, zrobi wszystko bez szemrania. Opierał to na własnym doświadczeniu ze Stefanem.

Wjechał na teren budowy. W bramie do wozu wsko­czył Zenek. Ten wyglądał jeszcze gorzej: twarz miał posiniaczoną, ubranie rozdarte w paru miejscach.

- Co to było wczoraj. Rysiu? - zamrugał oczami.

- Mnie się pytasz?

- Marcinkowski na dechach w komisariacie spał.

Roześmieli się na wspomnienie wczorajszego dnia.

- Trzeba się zaprawić. Będziesz miał parę groszy?

- Zobaczę. Kobita mi wczoraj wszystkie pieniądze zabrała - machnął ręką. Powiedział z rezygnacją: - Wcale do domu nie idę.

W magazynie Marcinkowski moczył pod kranem swoje jasne, drobniutko kręcone włosy, spięte szyldkretową „przytrzymką".

- Wyspałeś się? - zapytał Rysiek. - Na dechach w komisariacie, tak?

Marcinkowski wyszczerzył małe, mysie zęby. Le­wandowski wysupłał z kieszeni ostatnie drobne. Za­wołał pomocnika.

- Masz - wcisnął mu pieniądze w rękę - przynieś. Tylko ani mru-mru!

- Co pan! - zapewnił pomocnik.

- Z czerwoną kartką - krzyknął za nim Zenek. Kiedy już ukryli pustą butelkę pomiędzy skrzynka­mi, Lewandowski powiedział nagle:

- I po co ja piję? Forsę tylko tracę i zdrowie.

Posłali po drugą ćwiartkę. Z kąta magazynu przy­szedł staruszek pilnujący porządku na rampie. Na widok pijących zatrzęsły mu się ręce.

- Dajcie staremu łyczek - poprosił. Siwe oczy pa­trzyły błagalnie. - Łyczek jeden jedyny.

- Tylko naprawdę łyczek - upominali go - pij, dziadźka!

Stary przechylił butelkę. Potem otarł usta, chuch­nął.

- Jak nie wypiję - narzekał - nie mogę robić... Ręce mi się trzęsą. A teraz już nie, o! - wyciągnął sztywno przed siebie pomarszczone dłonie.

Pokiwali głowami ze współczuciem. Lewandowski poczęstował go papierosem.

- Na warstacie u nas robił taki jeden. Nie miał pieniędzy na wódkę, to denatur pił. Przychodził do magazynu, krzyżował ręce na piersi, że niby piszczele, i prosił: „Chłopaki, dajcie krzyżówki..." Nie chcieli mu dawać. Potem go wyrzucili, bo wydało się, że hydrol z hamulcy pił. To też na spirytusie...

- Denatur można - zgodził się staruszek. - Przez chlebek się cedzi, potem przegazujesz, doprawisz so­czkiem, ha! - nawet nie poznasz. Tylko że trochę śmierdzi...

- Eee, dziadziu... Daj spokój! Któż by to pił! Przez otwarte drzwi wpadał zimny ostry wiatr. Sku­lili się w kożuchy.

- I po co to ludzie piją? - zastanawiał się głośno któryś.

- Co mają robić - powiedział stary - z nędzy piją. Zawsze pili i będą pić. Żeby się człowiek mógł ubrać, zarobić, zjeść, to co innego. A tak tylko flaszeczka została. Pocieszycielka nasza, matka rodzona...

- Dziadku - wtrącił Marcinkowski - nie jest tak źle. Teraz można zarobić, można się ubrać. Coś ci się w głowie pomieszało!

Stary otworzył bezzębne usta, machnął ręką. - Mło­dy jesteś, życia nie znasz. Nic się nie zmieni. Za cara tak było, za panów, za Niemca... Ach, życie pijaka przeklęte! - westchnął nagle. Zapytał: - Zrobicie jesz­cze flaszeczkę?

Odmówili. Podziękował i podreptał w kąt. Popa­trzyli za jego przygarbioną, wyschniętą figurką.

- Nierówno pod sufitem ma - stwierdził konwo­jent. - Wódka mu rozum odebrała. Nie wie, gdzie żyje, czy car jest, czy Niemiec... Tylko z litości go trzymają. W jakiejś piwnicy śpi.

Lewandowski przypomniał sobie własnego ojca. Może by tak samo skończył jak ten stary i sponiewie­rany człowiek, z którego można się powygłupiać za kieliszek wódki. O samym sobie nie starał się myśleć. Chciał tylko żyć, brać życie obiema garściami, przejść przez nie najprzyjemniej, jak tylko można, nic więcej. Tyle to wszystko warte. Swoje kombinacje uważał za zupełnie zrozumiałe, mało - czuł nawet pewien po­dziw do siebie, że mu tak wszystko lekko idzie. Lu­dzie, z którymi dotąd się spotykał, nadawali pojęciu „życie" różne wartości. Zielińscy, Stefan, Sęczek, Szymaniak, Rączkowski czy bohaterowie tej książki o stali. Dla jednych był to dopust boży, dla drugich walka o ludzkie szczęście, Rączkowski twierdził, że to tylko ciężka droga do śmierci. Z tego wszystkie­go Lewandowski ukuł sobie własne pojęcie. Trzeba starać się być zawsze na wierzchu, nie dać się zadeptać, ot i cała sztuka. Rączkowski miał rację. On sam mógłby być doktorem, mieć dobrze, zarabiać. I co? Zdeptali Rączkowskiego. Mnie nie zadepczą, nie dam się.

Wyprostował się nagle, wstał. Wyszedł na plac, wicher uderzył go w twarz suchym ostrym śniegiem. Stał tak patrząc na rozległy teren budowy, spiętrzony rusztowaniami, szczerbiący się czerwienią świeżych murów. Wokół niego krzątali się ludzie, pracowali zawzięcie, wypychali w górę nowe domy. Mimo wia­tru, zimna i mrozu życie tu było gorące. Lewandowski pomyślał o swoim własnym. Gdzie ono było, jakie?... Cały czas myślał o tym, aby uciec od tamtej marymonckiej ulicy, od Zielińskich i skurwionej córki Masołowskiej, od widoku ojca bijącego matkę, od całego tamtego rozlazłego brudu, i dokąd doszedł, do jakiej granicy? Bał się ponurego robotniczego życia, myślał o jakimś lepszym, a jego własne jest jeszcze gorsze od życia tamtych.

Stał pośrodku wielkiej budowy, stał w środku przy­szłego życia, jakie tu będą wieść ludzie, stał pomiędzy setkami robotników i był sam ze swoją słabą, bezna­dziejną ideologią. Czego chciałem - pytał siebie - o czym myślałem? Mieć pieniądze, jak tamci z „Arka­dii"? Bawić się? Pić. Pieniędzy nie mam, myśląc, że się bawię, oszukuję samego siebie. Jestem tylko robotni­kiem, chodzę w brudnym kożuchu, żyję jeszcze gorzej jak mój ojciec. I zostanę nim do końca życia. Zachwiał się nagle. Nie, nie wolno. Może uda się, może jakiś przypadek... Jeszcze raz zacisnął pięści, jak wtedy na jesieni po rozmowie z Szymaniakiem.

- Panie Rysiu! - krzyczał pomocnik. - Jedziemy. Panie Rysiuuu!...

Lewandowski podszedł do samochodu ciężkim kro­kiem.

I znowu przyszła wiosna.

Drzewa pokryły się delikatną zielenią. Wisła sre­brzyła się w słońcu, mocno pachniała wilgotna ziemia. Nowo wybudowane domy wrzynały się czerwienią murów w niefrasobliwe niebo: czyste, spokojne i błę­kitne.

Przez zimę dużo zmieniło się na bazie. Jedni przy­szli, drudzy odeszli, niektórzy pracowali teraz na in­nych miejscach. Załoga okrzepła, ludzie zgrali się ze sobą.

Lewandowski wracał z drogi. Koła pożerały kilome­try białego asfaltu, dwa rzędy zielonych drzew biegły przed samochodem. Połowa maja, upał doskwierał, silnik dudnił ciężko w drętwym, nieruchomym powie­trzu południa. Drogę przeleciał szary zając:

- Zobacz! - trącił Lewandowski konwojenta. Kibała spał: świszczał otwartymi ustami - Lewandowski szarpnął nim.

- Nie śpij, nie śpij, królewno...

Konwojent rozprostował nogi, przetarł zaspane oczy, ziewnął.

- Długo jeszcze? - zapytał.

- Dolatujemy do Łodzi.

- Ooo, to jeszcze - stęknął.

Poprawił się wygodniej i nasunął czapkę na oczy.

- O nie! - zaprotestował Lewandowski. - Tu nie wagon sypialny, pogadaj ze mną troszkę.

Przy drodze stawały gromady dzieci, palcami wska­zując przejeżdżający samochód. Łaciata krowa obej­rzała się flegmatycznie, nie przestając przeżuwać ogro­mną szczęką. Tylko ogonem trzepnęła po boku. Prze­straszone stado gęsi zbiegło do rowu, kołysząc gniew­nie tłustymi kuprami. Za płotami jazgotały psy. W po­lu warczał traktor, kierujący podskakiwał na bruzdach. Lewandowski spojrzał z boku na konwojenta - spał! O nie, trącił go. Kibała rozkleił powieki.

- Czego!

- Wiosna, zobacz!

- Gdzie? - zapytał nieprzytomnie.

Lewandowski zaśmiał się.

- Wszędzie, aż za głowę ciągnie... Nie czujesz? Pachniała gorąco świeża ziemia, wiatr przynosił za­pach lasu i trawy, gdzieś klekotał bocian. Rysiek wyob­raził go sobie takim jak zwykle na ilustracjach: w gnieździe zrobionym z koła, stojącego na jednej nodze, z długim czerwonym dziobem. Uczuł nagły przypływ radości: strzelił konwojenta w plecy, aż tam­ten się skulił.

- Wiosna, Zenuś...

- To co z tego... Pierwszy raz czy jak?

I naprawdę Lewandowski zobaczył teraz bociana, naprawdę stojącego na jednej nodze i chytrzącego do­okoła dziobem - naprawdę czerwonym. Zahamował.

- Co? - zdenerwował się konwojent.

Rysiek wyskoczył z szoferki, rozłożył szeroko ra­miona. Gdyby mógł, złapałby tę pachnącą wiosnę i przycisnął mocno do siebie. Zerwał z ziemi trawę i zaczął żuć słodką łodyżkę.

- Jedziemy! - krzyczał z samochodu Kibała.

Lewandowski odwrócił roześmianą twarz.

- Poczekaj trochę...

Ułożył się w rowie na kępie ostrej trawy. Było spo­kojnie i cicho, oczy ginęły w ogromnym, nieruchomo rozpiętym niebie. W polu ktoś cmokał na konie. Kon­wojent przyczłapał, położył się obok Lewandowskiego.

- Zenek - powiedział sennie Lewandowski - pa­miętasz wiosnę na Marymoncie?

- To co?

- Nic, tak się pytam... Co robiłeś na wiosnę?

Kibała pomyślał.

- Na wiosnę... Z ojcem przeważnie chodziłem, pod węgiel.

- Co to znaczy?

- Brało się worki i szło się na Dworzec Gdański, wieczorem, przez tory. Na bocznicy zawsze stały wa­gony z węglem dla fabryk... Na przykład dla „Blaszanki"... Stary nadstawiał worek, a ja z góry rzucałem.

- Dlaczego akurat na wiosnę? - spytał cicho Le­wandowski.

- Bo tak wypadało. Ojciec nie miał zajęcia, to rozmaicie się kombinowało... Z węglem też: sprzedało się, i koniec, zawsze parę groszy.

- To twój fater nie pracował?

- Nie, nogi nie miał. Z początku był za dozorcego, ale potem go zwolnili i nigdzie nie mógł roboty znaleźć, nawet magistrat w zimie nie chciał go wziąć do śniegu. To chodził z szatkownicą pod pomnik, wiesz: tam ludzie przychodzili po kwasiarzy. Murarze i inni bezrobotni... Starego brali chętnie, bo właśnie nogi nie miał...

- A cóż ma noga do kapusty?

- Dużo! Klient czasami zostawiał kwasiarza w do­mu samego, a nie chciał, żeby mu nogami ugniatać, inni kwasiarze tak robili. Jak ktoś był obrzydliwy, to już nie mógł jeść. A ojciec miał jedną nogę, to już bez podejrzeń... Bo i jak?

Umilkł. Lewandowski uczuł, że odleciała go nagła radość z tego wiosennego dnia.

- A mój stary - powiedział w zamyśleniu - w konie jeździł.

Kibała przewrócił się leniwie na wznak.

- Co chcesz?... Furmani zarabiali.

- Bo to prawda? Zresztą pił jak cholera, matka ciągle płakała, w domu piekło bez przerwy... Bił.

- Furman to każdy jeden, bracie... Mój ojciec, nie powiem: lubiał, ale przy okazji. A miał ich dosyć. Też całe życie kombinował, żeby zarobić. To z tą kapustą, to z harmonią chodził po weselach, po chrzcinach. Ale wiesz, jak jest z kaleką: silniejsi odepchną, a jeszcze wtedy za robotą... Litości nikt nie miał, a im więcej silnych, tym lepiej. Z tym graniem też: pobili go i musiał przestać.

- Za co?

- Zielińszczaki, twoje familianci. Ślepy z Powązek ich napuścił na ojca, bo mu konkurencję robił. Wódkę postawił i pobili, protezę ojcu oberwali, harmonię po­tłukli na szmelc. A potem sam Zieliński grał, pamię­tasz?

- Pamiętam. Czasami tak było: w wieczór wziął akordeon i usiadł przed domem, ludzie go słuchali. Nie można nic powiedzieć, bo ładnie śpiewał. Prze­ważnie „kratówki", pamiętam jak dzisiaj... Białego gołąbka. Straszną tęsknotę...

Dzisiaj nie śpiewają już nigdzie takich piosenek. A Młodego więźnia pamiętasz?... Usiadł i zaśpiewał:

Przeminęła zima, nadeszła cudna wiosna,

Zakwitli znów jaśminy, róże, bzy.

Ach, Boże mój, jak smutno spoza kraty

Nad dolą swą wylewać gorzkie łzy!

Niebem wysoko szło stado ptaków: malutkie czarne kropeczki. Lewandowski odprowadził je oczami aż do dalekiej, rozciągającej się szeroko ciemnej ściany lasu. Konwojent śpiewał:

Ujrzałem ją pośród firanek okna,

Ujrzałem, gdy w objęciach trzymał ją.

Z rozpaczy swej chwyciłem za rewolwer,

By skarać ją za straszną podłość jej.

Skończył i położył się z powrotem. Powiedział roz­marzonym głosem:

- Takie to sonaty śpiewali kiedyś na Marymoncie... Lewandowski milczał wpatrzony w niebo. Było czy­ste: czyste i błękitne jak oczy małego dziecka. I skąd tu nagle ten głos aż z tamtej dalekiej ulicy, zdarty, chrypiący żałośnie, to niebo... Niespodziewanie Kibała powiedział:

- Dzisiaj nie pasują już te piosenki...

- Nie?

- Nie!

Przysunął się bliżej do Lewandowskiego.

- Rysiek!

- Co?

- Wiesz co - powiedział cicho - ja też często myślałem o tamtych latach. Dlaczego tak było, dlacze­go tak się żyło... Po wyzwoleniu myślałem: no teraz to życie Romana, zabawię się... Wiesz, jak ja kombinowa­łem i ty - krzyknął. - Kradliśmy! A teraz...

Umilkł. Po długiej chwili powiedział:

- A teraz nie wiem, z jakimi rękami stanę koło tamtych...

Lewandowski nie odpowiedział. Zaczął myśleć o swoich rękach. Odwrócił się do Kibały.

- Żałujesz?

- Tamci inni pracowali, a ja... Jak by mnie ktoś zapytał, co ja robiłem, co mógłbym odpowiedzieć? Ty nie wiesz? Ja wiem.

- I co teraz?

- Teraz? Trzeba inaczej, po ludzku... Boję się...

- Czego?

- Czy można zacząć zupełnie na nowo? Wymazać tamto życie, zapomnieć o wszystkim złym... Ja prze­cież nie zapomnę, a ludzie?... Znają mnie, wiedzą... Czy będą chcieli zapomnieć? Choćby taki Słuka, on wie. Dowodów nie ma żadnych, bo wszyscy kombino­wali. Podchodzę kiedyś do niego, a on mówi: „Nie gadam, nie gadam z tobą, ty złodzieju". Zacząłem mu odpowiadać, stało ich kilku. Jeden podchodzi, mówi: „Kibała, odejdź ty od nas, nie chcemy z tobą robić..." Niby swoi ludzie, robotnicy...

- Odejdziesz?

- Nie. Dokąd? Od swoich? Zacznę inaczej, niech widzą, niech się przekonają.

Lewandowski wstał niechętnie. Ciężko było się rozstać z tym niebem, z trawą, z ziemią wilgotną i pach­nącą.

- Jedziemy, Zenek - powiedział - jedziemy.

Lewandowskiemu wydało się, że to wszystko już kiedyś było: też czyste niebo, cisza i chłodne powietrze idące z łąk. Nie mógł sobie przypomnieć kiedy.

Na bazę przyjechał pod wieczór. Była sobota: jak zwykle kierowcy grupkami wychodzili z pracy.

- No, panie szefie - powiedział do Rusteckiego - w poniedziałek nie wyjeżdżam, stawiam wóz na war­sztat. Musowo panewki podciągnąć, bo grają jak kataryna.

- A ty co? Chcesz inny wóz?

- Dziękuję, ja już zostanę przy swoim. Po co mi inny.

Odszukał Osuchowskiego. Mietek leżał pod samo­chodem. Lewandowski przykucnął przy nim.

- Sprzęgło ci nawala?

- Troszeczkę ślizgało. Ale już skończyłem. Wygramolił się, zebrał narzędzia w szmatę i scho­wał pod siedzenie. Rozebrali się z Lewandowskim, stanęli pod prysznicem i zaczęli sobie szorować plecy.

- Idziesz jutro na zabawę? - zapytał Rysiek prycha­jąc wodą.

- Mogę, Henek też pójdzie.

Drapali zawzięcie czarne spocone ciała.

- Rysiek!

- Co?

- Ale ja nie piję. Pod tym warunkiem. Henek też.

- To po co chcesz iść na zabawę?

- Potańczę, posłucham, jak grają. Koniecznie mu­szę pić?

- Zrobili cię już na czerwono, co?

- A co? Nie podoba ci się?

- Podoba, podoba... Idź sam się bawić.

- Pewno, że pójdę. Jeszcze się lepiej ubawię jak ty.

- A idź...

W niedzielę spotkali się wszyscy trzej na zabawie. Osuchowski i Matuszczak, odświętnie ubrani, tańczyli spokojnie. Lewandowskiemu nie udało się namówić ich na wódkę. Zaczął się bezradnie rozglądać po sali. Nie było tu tak jak przed rokiem. Wódki nie sprzeda­wali już w bufecie, ludzie bawili się spokojnie. Idąc do domu myślał: można i tak, tylko co to za zabawa?

Matuszczak powiedział do Mietka:

- Lewandowski wściekły, co?

Osuchowski wzruszył ramionami.

- Dużo mnie to obchodzi.

- Cholera... Powinno nas obchodzić. On może mar­nie skończyć.

- Rysiek... No pewnie: jak tak będzie dalej...

- Trzeba z Bronkiem pogadać.

- Cóż ma Szymaniak do niego. Oni się nieraz kłócili. I Małecki mówił o nim Szymaniakowi. Sami musimy z nim jakoś, tego...

- Widzisz! O to chodzi, że kolega, nie bardzo to wypada... Z drugiej strony to jak Boga kocham; kiedyś to był najlepszy mój kumpel, a teraz nie chcę z nim nic wspólnego. Imponował mi i tobie też, nie wyprzesz się. A teraz wiem, że głupi byłem.

- Pewnie. Ale do niego trzeba mieć podejście. Ry­siek nie jest zły chłopak, ja wiem... Tylko że letkiewicz i pije tę gołdę, że aż strach patrzeć. Codziennie. Na zebraniu przy wszystkich powiedzieć czy co?

- Kolega.

Zamilkli. Matuszczak powiedział rozdrażniony:

- Ja wiem, że kolega. Piłem z nim, i w ogóle. Ale dlatego że kolega, to trzeba powiedzieć, bo szkoda go. On będzie się awanturował, bądź przygotowany... Cała rzecz w tym, żeby kiedyś zrozumiał...

- On nie należy...

- Nie szkodzi! Jak się przy wszystkich powie... Zresztą - pogadamy jutro z Bronkiem, co on powie. Trzymaj się: ja idę w prawo. A zebranie jest ogólne, dla wszystkich. Jak ty się boisz, to ja powiem...

- Nie boję się - mruknął - zresztą dobrze: powiemy obaj, tak... Powie się: nasz kolega i tak dalej źle robi... Do jutra!

11

Po zebraniu Lewandowski pierwszy wyskoczył z sali. Wściekłość gotowała się w nim, przez głowę przelatywały mu słowa tamtych. I to koledzy tak zro­bili? Za co? Że im przy wozach pomagałem, że mordy za nich nadstawiałem wszędzie. Taki wstyd przed wszystkimi! A ktoś tam jeszcze powiedział - wróg! Poczuł ból paznokci wbijających się w ciało. Myśli wściekłe i mściwe kołowały mu się pod czaszką. Nie mógł się doczekać, aż tamci wyjdą na podwórko. Zdecydował, że właśnie tutaj pokaże przy wszystkich tym kapusiom... Najobelżywsze słowa były jeszcze za lekkie. Wszystko było dobrze, dopóki Szymaniaka diabli nie przynieśli.

Ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się gwałtow­nie - Rustecki. Odetchnął z ulgą - ten przynajmniej zrozumie człowieka.

- Ale mnie zrobili, co, panie kierowniku - wystękał.

Rustecki milczał. Wpatrywał się uważnie w Lewandowskiego.

- Wrogiem mnie nazwali - syknął Lewandowski - słyszał pan?

- Jeździłeś w lewo? - spytał powoli Rustecki. - Chlałeś?

- Co komu do tego? - krzyknął. - Wóz chodził? Chodził czy nie?

Zobaczył w ciemności, że Rustecki podniósł rękę do góry. Ale opuścił ją zaraz.

- Znaczy, dobrze mówili - rzekł techniczny - wro­giem to ty może nie jesteś, gówniarzu. Ale złodziejasz­kiem - krzyknął - to na pewno! Gówno jesteś, rozu­miesz?! Parszywe! A ja cię palcem pokazywałem, że taki dobry kierowca. Palcem!

- A co? Zły?

- Milczeć! To jeszcze nie wszystko. Człowiek z cie­bie jaki?

- Aaaa - przeciągnął Lewandowski - to tak? I pana też?

- Też - powiedział Rustecki - dopiero teraz, ale też. A ty...

Machnął ręką i odszedł powłócząc protezą. Lewan­dowski patrzał za nim zupełnie ogłupiały. Rustecki zawsze trzymał jego stronę. Co mu się teraz stało? Pobiegł za nim.

- Panie szefie! - wydyszał. - Dlaczego pan do mnie tak?

Rustecki przystanął.

- Jeszcze raz dowiem się, że pojechałeś w lewy kurs, jeszcze raz się dowiem, że jeździłeś po wódce, a - wskazał ręką bramę - rozumiesz? I nie pytaj mnie wtedy dlaczego!

Lewandowski zobaczył, jak tamci wysypywali się z oświetlonych drzwi. Skoczył w bok za jakiś samo­chód. Teraz, dranie! Pożałujecie, kapusie! Wyłowił uchem strzępy czyjejś rozmowy: mówili o nim. „Już dawno trzeba było to zrobić - huczał czyjś głos - bo inaczej zmarnuje się chłopak. Na bandytę wyrośnie..." Inni potakiwali mu gorliwie: tak, tak, na bandytę... Kroki ich zgrzytały po żwirze podwórka. I wszyscy mówili tak samo. Uczuł nagle, że opuściły go siły, usiadł na stopniu. „On myślał - mówił jeszcze któryś - że zasłoni się robotą. Tak, tak. Rusteckiego wina też jest - zawsze krył! On dzisiaj też mówił, że jego wina i że wielu rzeczy nie rozumiał".

Ostatnie kroki idących przechrzęściły. Lewandowski nie mógł ciągle zrozumieć, dlaczego spotkał go taki wstyd, taka niesprawiedliwość. Przecież zawsze mówi­li, że przyjemność patrzeć na jego robotę, a teraz? A cóż to może kogo obchodzić, że on to lub owo? A Rustecki powiedział - złodziej i jeszcze gorzej. Le­wandowski - to cwaniak, mówili inni. I nie tylko Rustecki - wszyscy. Słyszał przecież rozmowy przecho­dzących ludzi. Zaczął niejasno rozumieć, że dzieli go coś od tych ludzi, że nie ma z nimi wiele wspólnego. Przypomniał sobie Kibałę. To uderzenie nagłe i zupeł­nie niespodziewane oszołomiło go. Nie mógł przeboleć wstydu.

Tlący się papieros oparzył mu palce. Wstał i wyszedł za bramę. Zobaczył Rusteckiego chodzącego pod mu­rem. Czeka na mnie czy co? - zdumiał się. Chciał ominąć, ale Rustecki złapał go za rękę.

- Rysiu - powiedział miękko - poczekaj, chcę z to­bą porozmawiać.

Lewandowski uwolnił ramię.

- Ja też z początku - zaczął szybko mówić Rustecki - rozumiesz? Chcę ci powiedzieć, że oni mają...

- Dziękuję - przerwał Lewandowski - dziękuję, panie kierowniku. Już mi pan wszystko powiedział! Im też.

Poszedł szybko naprzód.

- Rysiu! - krzyknął za nim Rustecki. - Lewando­wski, poczekaj!

Przystanął - ostatecznie nie wypadało inaczej. Czuł, jak złość nim trzęsie.

- Nie umiem gadać - mówił Rustecki. Kołysał się na swej protezie, nie mógł nadążyć za Lewandowskim. - Nie umiem! Ale chciałbym ci wytłumaczyć, że nie można tak! Masz ten wóz, tę pracę, to szanuj ją…

Lewandowski powiedział z szyderstwem w gło­sie:

- Teraz pan tak mówi! Dlaczego przedtem inaczej? Trzydzieści lat pan w fachu pracuje, trzydzieści lat pan z ludźmi robi i dopiero dzisiaj pan zrozumiał?

- Nie dzisiaj - sapał Rustecki - nie dzisiaj... Dawno myślałem. Ty też zrozum, że przed wojną inaczej żyłem, miałem ten swój własny interes. Jak by ci tu powiedzieć? A tu wszystko do społu. Ty też masz swój kawałek. Pewnie, że moja wina, bo powinienem mło­dych inaczej nastawiać. Ach - machnął ręką - nie potrafię ci wytłumaczyć. Mnie też jest ciężko - powie­dział cicho - łysy łeb mam, a jeszcze głupi. Ale ty idź razem z młodymi.

Lewandowski zasępił się. Myślał, żeby jak najprę­dzej znaleźć się w domu. Może Biliński poradzi, co robić. Ale jak na złość, montera nie było jeszcze w domu. Lewandowski nawet nie jadł kolacji, położył się do łóżka. Za cienką ścianą płakało dziecko. Bez przerwy. Ze wściekłością nakrył się kocem na głowę. Nie słyszał już przyjścia Bilińskiego: zasnął natych­miast niespokojnym, duszącym snem.

Nazajutrz przyszedł do pracy wcześniej, przed inny­mi. Przeliczył swoje narzędzia, obejrzał dokładnie wóz. Następnie poszedł do technicznego.

- Zwalniam się, panie kierowniku - oświadczył krótko.

- Dlaczego?

- Mam inną, lepszą robotę.

- Gdzie?

- Na wyjazd.

- Człowieku - zaczął tłumaczyć Rustecki - i po co? Czy ci tu źle! Wóz masz dobry, zarabiasz, gdzie będziesz szedł? Zostań, mówię ci!

- Dziękuję. Podpisze pan podanie czy nie?

- Nie podpiszę! Dla twojego dobra nie podpiszę.

- Wczoraj też wszyscy dla mojego dobra. Jeżeli pan nie podpisze, to i tak pójdę. Ale chcę, żeby wszystko było grzecznie, więc niech pan podpisze.

- Dobrze - krzyknął techniczny - masz! To za to, że cię fachu nauczyli, że człowieka z ciebie chcieli zrobić...

Lewandowski zawahał się. Ale Rustecki już podpi­sywał podanie swoimi koślawymi literami.

Wyszedł. Zrobiło mu się żal tego placu, warkotu silników, odgłosów z kuźni... Nie - pomyślał - niech szlag to wszystko trafi! Darować? Za taki wstyd! Czego tu szukać, jeśli koledzy tak postąpili ze mną... No nic, znajdę sobie innych.

Już po pospiesznym zdaniu samochodu stanął na chwilę w bramie. Wozy jeden po drugim przejeżdżały, kierowcy pozdrawiali go: myśleli, że się spóźnił do roboty

- Leć prędko! - krzyknął któryś. - Bo na twój wóz innego już sadzają, żeby jechał...

Lewandowski machnął ręką. Potem własny wóz przejechał już z innym kierowcą, ostatnie spóźnione, i plac został pusty. Tylko pod warsztatem zostało parę do naprawy. Koniec - stwierdził Lewandowski.

Ruszył przed siebie. Tam - zostawały trzy lata ciężkiej pracy, zmagań, wysiłków, które poszły na dar­mo dzięki samemu sobie. Teraz dobrze to rozumiał. Ale nie - myślał uparcie - dać im się? Nie! Nigdy! Tam zaczynał się normalny, ciężki dzień pracy, chodzi po placu Rustecki, pochylają się nad silnikami warszta­towcy, hałasuje kowal, spawacz z ogniem w ręku... Jutro już ludzie zapomną o nim, trzy lata uleci niezauważone. Tam! Przed nim znowu była ulica, która prowadziła nie wiadomo dokąd.

Na bazie Szymaniak zapytał Rusteckiego:

- Czy Lewandowski nie przyszedł dzisiaj? Widzia­łem innego na jego wozie.

- Przyszedł. Ale już więcej nie przyjdzie!

- Dlaczego?? - zdumiał się Szymaniak.

- Dlatego że się zwolnił - warknął Rustecki.

- A wyście mu pozwolili?

- Chciał!

- Człowieku! Trzeba było mnie, mnie zawołać. Ja bym z nim pogadał!

- Nie bójcie się - powiedział Rustecki - jest dziesię­ciu innych na jego miejsce. Tak samo dobrych...

- Taak - powiedział gorzko Szymaniak - a wy jak myśleliście, tak myślicie dalej...

- Sam mu chciałem wczoraj wytłumaczyć - prze­rwał Rustecki - bo też i nasza wina! Żeby tak przy wszystkich... Po co?

- Po to, żeby wszyscy wiedzieli.

- Ale wstyd - mruknął techniczny.

Szymaniak machnął ręką.

- Jaki wstyd? Eeech, Rustecki: nie wiem, kto z was dwóch gorzej zrobił? Czy wy tłumacząc mu, czy on, że odszedł.

Po chwili dodał:

- Pogadam z jego kolegami. Niech idą po niego i niech wraca jak najprędzej, jutro chociażby... Teraz dopiero trzeba go wychować.

Lewandowski nie wrócił jednak ani jutro, ani w dni następne. Z Matuszczakiem i Osuchowskim nie chciał wcale mówić - nawet do domu ich nie wpuścił. Do pewnego stopnia czuł się usatysfakcjonowany - przy­szli jednak po niego! Nie, nie wrócę - myślał - obejdę się bez łaski.

Przez pierwsze parę dni wałęsał się po mieście albo leżał nad Wisłą. Pogoda była jak wymarzona: słońce, woda; po paru dniach Lewandowski wyglądał jak Murzyn. Ale trzeba było z czegoś żyć. Akurat napato­czyła się okazja u znajomego taksówkarza. Właściciel jeździł w dzień, Rysiek w nocy.

Lewandowski poweselał. Niech ich piorun spali z ich całą bazą - myślał. - Mogą się teraz wypchać... A z nimi - myślał o Matuszczaku i Osuchowskim - porachuję się jeszcze.

Lewandowski całymi dniami leżał na Wale Miedze­szyńskim, grał w karty, opalał się, popijali... Zawsze dobrała się paczka zgranych kumpli, pieniądze też miał, nawet więcej niż na bazie. W nocy spod „Polo­nii" czy „Starej Baśni" zawsze łapał gości po pijacku hojnych, bez reszty: „To dla pana, panie mechaniku..."

Często i do kieliszka go zapraszali, pili razem do białego rana, a „szafa" cykała w taksówce. Właściciel też płacił uczciwie. Ryśkowi dzień w dzień płynął świeży grosz, a drugie tyle dorabiał z boku: jeździł bez licznika, a pieniądze szły tylko do jego kieszeni.

Karta szła na Wale Miedzeszyńskim, pieniądze z ta­ksówki też, i Lewandowski coraz bardziej wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. U dziewcząt Rysiek cie­szył się powodzeniem. Był chłopakiem do rzeczy: wy­soki, silny, a poza tym pobawić się lubił. Mając lat dwadzieścia jeden Lewandowski dopiero teraz poczuł, że żyje pełnym, męskim życiem. Kupił sobie brązowy garnitur, zamszowe buty i „Tissota" na rękę. Stał się popularny u takich samych jak on, włosy czesał teraz modnie: wysoko nad czołem, zbierane w dwa skrzydła po boku. Zżył się szybko z niedobitkami złotej mło­dzieży. Byli to przeważnie handlujący na Bazarze Różyckiego synkowie rozmaitych „prywatnych inicja­tyw", studenci będący przez omyłkę studentami, dziewczęta uczesane na gwiazdy filmowe i tak dalej. Istniał tu własny skomplikowany słownik, grano w po­kera i rozprawiano o polityce. Lewandowski uczęsz­czał na prywatki, kochał się z kociakami, krótko mó­wiąc - żył na sto dwa! I tak mu zeszło lato: z kartami i flaszką w dzień, z pijanymi po lokalach w nocy.

W sierpniu Lewandowski pozbył się od razu: i gar­nituru, i „Tissota" z centralką, i prawa jazdy. W no­cy, wracając po kawalersku z Palenicy, dokąd odwo­ził pijanych gości, wpadł do rowu tłukąc taksówkę.

Właściciel zabrał mu wszystko, co tylko miał, na odszkodowanie, milicja cofnęła mu prawo jazdy na pół roku. Jedyne, co Lewandowskiemu zostało, to przyj­mowanie gratulacji, że nie dostał się do więzienia. Szczęśliwa gwiazda zbladła.

Dni, które teraz nadeszły, wypełnione były bezcelo­wą pętaniną. Pracy było dosyć: mógł iść na warsztaty, na budowę, przeczekać te pół roku. Ale Lewando­wskiemu pachniał łatwy chleb. Żeby tak znowu: i pie­niądze mieć, i pobawić się, a nie narobić za bardzo.

Na Towarowej Lewandowski znalazł się za pośred­nictwem jednego ze znajomych konwojentów, który miał tu jakieś znajomości z przewoźnikami. Rysiek Lewandowski zaczął pracować jako ekspedytor w fir­mie „Bagnowski" na Syberii.

Dziwna była ta Syberia. Nie było tu mrozów ani tajg, stepów i wiatrów porywistych, nie! Było błoto, ludzkie wstrętne błoto, w którym pławili się wszyscy.

Syberia, szesnasta i siedemnasta obwodowa, tory węglowe, magazyny drobnicowe na Kolejowej, słynna knajpa Staropolskiego na rogu Srebrnej i Towarowej, węglarze, prywatni właściciele przedsiębiorstw prze­wozowych, furmani i męty jeżdżące ciągle po szaber na zachód, pijackie meliny, stajnie na Wroniej, ekspe­dytorzy przeprowadzający ciemne interesy, przedwo­jenne niedobitki z placu Kercelego to była Syberia - północne tory rozładunkowe stacji Warszawa Główna Towarowa, otoczone walącym się murem z czerwonej cegły. Wyboisty bruk, przysypany końskim łajnem, cementowy kurz w powietrzu i ludzie.

Ludzie. Ludzie, dla których pieniądz stanowił w ży­ciu wartość godną każdej podłości, dla której można było się poniżyć czy wzlecieć, zrobić każdy kant i zło­dziejstwo - byle tylko były.

Prywatni przewoźnicy, którzy operowali tutaj, mieli wdzięczne pole do popisu: stale rosnąca odbudowa Stolicy, przy ciągłym braku transportu, stwarzała im możliwości dużego zarobku. Przedsiębiorstwa pań­stwowe wynajmowały do pracy prywatnych przewoź­ników.

Pieniądze obliczano wszędzie: w barze czy w brud­nych przystajennych kantorkach, na pudełku od papie­rosów, worku z cementem czy wierzchu poślinionej dłoni.

Syberia. Były wśród przewoźników grube ryby i nic nie znaczące płotki, tędzy przewoźnicy mający po kilkanaście platform i właściciele małych jednokonek, będący zarazem furmanami. Byli bogaci i eleganccy, i chodzący zawsze w tych samych, brudnych ciuchach, tacy, co jednej nocy potrafili przepić w knajpie na Zieleniaku kilkanaście tysięcy, i tacy, co pili na ulicy, wprost na platformie. Ale wszyscy żyli jednym i tym samym - pieniądzem.

Syberia. Na wagach, przy okienkach kas, na poplą­tanych bocznicach, wszędzie czaił się pieniądz. I cały długi dzień, w składach paszy i na magazynach, w knajpie i w brudnej bramie, gdzie butelka chodziła w ręku, trwała wściekła pogoń za pieniędzmi, nie ustając ani na chwilę. Bogatsi niszczyli słabszych, słabsi sypali szkło do obroku koni bogatszych, wyry­wali sobie nawzajem co lepsze wagony do rozładunku, co płatniejsze kursy, kapowali się nawzajem, szczuli na siebie furmanów. Pieniądz był zawsze taki sam. Czasa­mi zjawiał się jakiś jeszcze lepszy, jeszcze cwańszy handlarz blitem, wtedy wszyscy pokornieli, wtykali mu w ręce paczki pogniecionych banknotów, patrzyli cie­pło w oczy, żeby tylko poszło w kurs.

Dziś trudno zrozumieć, skąd się wzięli ci wszyscy ludzie. Dla Lewandowskiego była to cmentarna szkoła życia: podstaw, pokombinuj, pojedź na lewo i masz. Cały tamten świat pogmatwanych oszustw, rozstrzelo­nych oczu, spełzłych twarzy, ten ciągły liczący ruch palcami.

Bagnowski był jednym z tych najpoważniejszych przewoźników na Syberii. Miał kilkanaście solidnych, dwukonnych platform i trzy ciężarówki. Był tu od dawna zadomowiony, smarował łapy hojnie, umiał rozpłaszczyć się i kopnąć, na „ty" z każdym, kto tylko ważniejszy, słowem - był to człowiek, co „więcej takich, a Polska będzie", jak mówiła reszta.

Lewandowski miał robotę dobrą - podrywał wago­ny. Polegało to na tym, że co rano już o czwartej czy piątej „podrywacz" upatrywał co lepsze wagony do rozładunku, dowiadywał się, gdzie ma być przewiezio­ny towar, zapisywał numer wagonu i tor podstawienia i dawał kartkę swemu szefowi. A Bagnowskiego głowa była w tym, żeby je dostać do roboty. Chodziło o to, aby ubiec innych przewoźników.

Była to na pozór dziecinnie prosta robota, nijaka właściwie. Wagony i tak były rozpisywane, wszyscy prywatniacy mieli dostęp do tego spisu, ale dopiero o siódmej rano. Ale o siódmej prywatniacy już od dawna kręcili końmi co najlepsze wagony Lewando­wski dobrze się nahandryczył, nakłamał i nakombinował, zanim dostał się na tory strzeżone przez strażni­ków SOK i zebrał całą dokumentację.

Szef Bagnowski miał rękę hojną, ale i twardą. Płacił regularnie co sobota, tak jak i furmanom. Chcesz się napić - dobrze, chodź, abyś tylko wagonów nie prze­spał.

Rysiek podrywał wagony, kombinował, jak tylko mógł, kupował dla szefa kradzioną benzynę i paszę, robił lewe kursy z lewym towarem na własną rękę, obojętne już, lewą czy prawą, i zapadał coraz głębiej w bagienko. Znali go już dobrze na Syberii - cwaniak ten chłopak od Bagnowskiego...

Konie wlokły ciężkie platformy, wlokły się pomiędzy wagonami przekleństwa furmanów, w gorące dni po­mieszany kurz wapna, cementu i pyłu gryzł w gardle. Lewandowski prędko zrozumiał, ile państwowego to­waru kradną przy okazji przewoźnicy. Przeważnie ce­ment szedł na „metę".

Wieczorami siadywali w znanej Ryśkowi knajpie Staropolskiego. Szef liczył na bibułce: dziś tyle a tyle kursów, to na czysto tyle... Dookoła mętniały twarze rozpalone wódką i mętniało coraz bardziej życie Le­wandowskiego. Patrzyli na siebie przez półlitrówkę - Bagnowski z Ryśkiem. Szef liczył, kantował do spółki z innymi, warga obwisała mu ciężko, mamrotał:

- Co ty myślisz, Rysiek. Trzeba żyć. Jak nie siłą, to sposobem...

Lewandowski przypominał sobie „Arkadię". Tam był bierny, patrzył tylko, jak ludzie wydają pieniądze. Tu sam pomagał je robić. Pomału zaczął myśleć o własnych koniach, o ludziach, co pracowaliby na niego. Pili i Rysiek szedł w pijaną ulicę jak w drogę zamgloną, włóczył się między wagonami, gdzie krył się pieniądz, gdzie wystarczyło tylko pokombinować, zrobić jakiegoś szpasa, żeby nareszcie dorwać się do forsy, żeby mieć na Syberii poważanie, przecwaniać ich wszystkich razem z Bagnowskim.

Teraz wiedział, jak zużytkować wszystkie nauki Zielińskiego i tych z Radomska, i Rączkowskiego. Umiał z nich wyciągnąć esencję, wygrać wszystkie najlepsze nutki... Szukał swoich furmanów, jak ładowali, przy­naglał ich krzykiem.

- Szybciej róbcie, żeby postojowego nie było... Myślał: to za „Arkadię", za „moooje uszanowanieee". Teraz samemu można było wyskoczyć z mordą na kogoś. Włóczył się po Syberii, myślał o własnych koniach, o przyszłych kursach, o pieniądzach, które będzie tu robił. Furmani patrzyli za nim z litością.

- Upije się i wskakuje na człowieka jak garbaty na dupę... Taka wsza od Bagnowskiego... To była - Syberia.

12

Dym pełzał pod sufitem. Powietrze było ciężkie, nie można było oddychać. Narada trwała już parę godzin. Zza stołu prezydialnego Szymaniak mówił:

- Przez ten rok, towarzysze, dzięki waszej ofiarnej pracy zajęliśmy drugie miejsce w naszym zjednocze­niu. To jeszcze mało, nie dzieje się u nas zupełnie dobrze. Warsztat nie daje sobie rady z robotą, wielu kierowców nie dba o swoje wozy. Oczywiście, że sytu­acja uległa ogromnemu polepszeniu, ale to jeszcze mało...

Mówił o konieczności zwiększenia troski o sprzęt, o czujności wobec każdego przejawu marnotrawstwa, w końcu o pomocnikach kierowców:

- Wielu pomocników pracujących na naszej bazie mogłoby już od dawna jeździć na własną rękę. W zesz­łym roku rzuciłem projekt utworzenia brygady młodzie­żowej. Nie był to jednak projekt możliwy do zrealizowa­nia, i tylko dlatego, że pomocnicy ci nie mieli praw jazdy. Zupełnie zrozumiałe, że pomocnicy nie mogą uczęszczać na kursy, które odbywają się w mieście. Po pierwsze: kursy takie organizowane są przez rozmaitych „inżynie­rów", którym nie tyle zależy na nauczeniu, ile po prostu na zarobku. Po drugie: trudno rzucać wóz na mieście i biec na kurs, bo zawsze po zjechaniu jest jeszcze to i owo do zrobienia. Cóż więc chcemy zrobić? Chcemy na własną rękę przygotować pomocników do egzami­nu na prawo jazdy. Kurs odbywałby się u nas na bazie w takich godzinach, kiedy przeważnie wszyscy zjechali już z pracy. Pracują u nas towarzysze, którzy mogliby wykładać. Kurs taki miałby wielki sens, bo to, o czym wczoraj mówiono, można dzisiaj spraktykować na wo­zie. Poza tym odpadają wszelkie koszty za naukę. Jeź­dzić każdy pomocnik umie i ma jakie takie wiadomo­ści o wozie. Chodzi o to, aby te wiadomości posegre­gować i zebrać do kupy. Jak uważacie, towarzysze, czy projekt taki jest słuszny?

Ludzie zabierali głos. W zasadzie każdy uważał pro­jekt Szymaniaka za dobry. Trudność leżała w braku odpowiednich wykładowców. Wielu kierowców, do­brych praktyków, nie umiałoby wyjaśnić z naukowego punktu widzenia działania tych czy innych mechani­zmów. Trzeba by zaangażować fachowych wykładow­ców. Wtedy niespodziewanie dla wszystkich podniósł się Rustecki.

- To może ja? - powiedział.

Popatrzyli sobie w oczy z Szymaniakiem ponad gło­wami załogi. Uśmiechnęli się do siebie.

- Brawo, towarzysz Rustecki! - powiedział Bronek.

Kierownika technicznego nagrodziły oklaski. Rysun­ków potrzebnych do wykładów miał dostarczyć Szymaniak. Sprawa została załatwiona.

Po zebraniu Szymaniak podszedł do technicznego.

- Zaczekajcie na mnie - poprosił - pójdziemy ra­zem.

Rustecki kiwnął głową. Na ulicy Szymaniak powie­dział do niego serdecznie:

- Dziękuję wam!

Techniczny uśmiechnął się milcząco.

- A wiecie - powiedział Bronek po chwili ciszy - wiecie: liczyłem na was, że zajmiecie się młodymi.

Rustecki przystanął.

- Dlaczego?

- No nie wiem, chodźcie. - Poszli dalej. - A właści­wie wiem!

- No?

- Po co mówić? Wy sami wiecie... Tu słowa są ani wam, ani mnie niepotrzebne. Prawda?

- Prawda.

Złośliwy jesienny kapuśniaczek wcinał się za pod­niesione kołnierze palt.

- Wiecie co? - powiedział Bronek. - Mniej więcej rok temu szedłem tak samo jak dzisiaj... Też była taka cholerna pogoda: deszcz padał, zimno... Akurat wtedy zacząłem u nas pracować, pamiętacie? Ludzie znie­chęceni, trupowisko na podwórku, ten łobuz Herbin-ger... Wychodziłem wtedy z pierwszego wspólnego ze­brania. Podjeżdża po mnie samochodem, pyta:

„Podwieźć was?" Podziękowałem. A Walkowiak, co z nim jeździł, mówi: „Nie wie pan, panie dyrektorze? Ludzi kapować przyszedł..." Mówię wam szczerze: żeby wtedy znalazł się blisko mnie, to dostałby w gębę, myślałem, że mnie krew zaleje. Ale nic, myślę sobie, poczekaj. Wiedziałem, że są i uczciwi, wiedziałem, że jesteście ze mną, że musicie być ze mną! A co najważ­niejsze - wiedziałem, że nie jestem samotny.

Szli obok siebie w milczeniu, omijając kałuże. Siąpił październikowy deszcz. Mgła schodziła nad miasto, słabo mżyły latarnie, lśnił asfalt. Zapóźnieni przechod­nie spieszyli do domów, kroki ich rozchlapywały kału­że. Rustecki powiedział cicho:

- Wiesz co, Bronek? Ja także nie jestem samotny...

Tak to było z kierownikiem technicznym Rusteckim.

Po powrocie do domu Lewandowski zdziwił się.

- No co? Wróciłeś pan?

- Jak widzisz - powiedział Zieliński.

Przybladł trochę, ostrzyżona głowa zmieniła jego wygląd. Milczał.

Lewandowski postawił kawę na piecyku, Bilińskiego nie było jeszcze w domu.

- I jak tam było, panie Zdziśku? - zapytał.

- Zwyczajnie - burknął Zieliński.

- Zdawało mi się, że jeszcze pół roku będziesz pan kiblował.

- Zdjęli mi - wyjaśnił Zieliński - za dobre sprawo­wanie.

Kawa zadymiła na fajerkach. Lewandowski podsko­czył szybko. Zaklął, zaczął chuchać na sparzone palce.

- A ja tak dalej, na kawalerce...

- Niedługo się ożenisz. A jak tam z wojskiem?

- Nie wzięli mnie. Płaską stopę mam. Ożenić się też nie myślę. A co pan zamierza robić?

Zieliński wzruszył ramionami.

- Nie wiem, rozejrzę się.

- Mieszkamy teraz we dwóch - gadał Lewandowski przy kolacji - przedtem był jeszcze jeden, ale umarł. Na gruźlicę. A teraz mieszka Biliński, dobry człowiek, tylko wariat. Strasznie był religijny. A jak tamten umarł, to Biliński mówi: „Gdzieś mam to wszystko, dosyć się w życiu bałem, pójdę do partii, poproszę, żeby mnie przyjęli, pokażę im siwą głowę, że w czło­wieka chcę teraz wierzyć..." I patrz pan, że go przyjęli.

Zieliński pokiwał głową.

- Dlaczego - mruknął - dlaczego by go mieli nie przyjąć?... Jak szczerze chciał.

Piecyk trzaskał wiernie w kącie, iskry leciały na pokój. Zieliński oparł głowę na stole.

- Harmonię moją masz? - zapytał Lewandowskiego.

- A jakże! Dać panu?

- Daj.

Lewandowski wyjął z szafy instrument. Tamten obejrzał troskliwie, przejechał po klawiszach i odłożył z powrotem.

- Zagraj pan coś - poprosił Lewandowski.

- Potem... Jak tam ze spaniem?

- Jest polówka po Rączkowskim, po tym, co umarł. Na noc się rozstawi i będzie dobrze. Cholera, nie wiedziałem, że pan przyjedzie. Przyniósłbym flaszkę, popiłoby się...

- Nie trzeba.

- Trzeba, trzeba. Niech pan poczeka, skoczę na dół, może jeszcze dostanę.

- Powiedziałem, że nie - uciął Zieliński.

Lewandowski opowiadał mu o swojej pracy na Sy­berii.

- Wiem, kto tam pracuje - przerwał Zieliński - nie potrzebujesz mi mówić, Syberię znam lepiej od ciebie i radzę ci: rzuć to, i szybko.

- Po co?

- Po co? Bo pójdziesz tam, skąd ja dziś wróciłem.

Wstał od stołu i podszedł do okna. Lewandowski patrzał w milczeniu na jego szerokie plecy. Więzienie go złamało - pomyślał.

Zieliński odwrócił się, powiedział:

- Widzisz, Rysiu, jak to jest... Trzeba za wszystko płacić - zapłaciłem...

Umilkł, machnął ręką. Lewandowski poprosił:

- No niechże pan coś zagra!

Zieliński przerzucił rzemienie. Postawił nogę na krześle, oparł na niej harmonię. Zaczął grać. Z począt­ku szło mu nieskładnie, widać, że wyszedł z wprawy. Potem rozegrał się i Lewandowski zobaczył swoją uli­cę, Zygmunta, całe tamto marymonckie życie wróciło z daleka do tego pokoju.

- Niech pan zagra jakąś „kratówkę" - powiedział do Zielińskiego - Białego gołąbka, co?

Zieliński rozciągnął harmonię. Nagle zerwał w pół tonu.

- Nie - powiedział - nie trzeba...

Po chwili dodał:

- Koniec, Rysiu... Z tymi piosenkami koniec i z tym wszystkim, co wiesz. Tam - wyciągnął przed siebie rękę - nauczyłem się fachu, teraz chcę praco­wać, mogę pracować... Wtedy nie mogłem: ani ja, ani Zygmunt. Gdyby wtedy było tak jak dzisiaj - nie śpiewaliby piosenek o Zygmuncie. Po co śpiewać te piosenki? To nędza je układała. Rysiu, nie było wtedy życia. A dzisiaj jest życie i ja chcę tak jak człowiek, tak jak ten nasz lokator.

Lewandowski patrzał na niego ze zdumieniem. Zie­liński oparł się rękami o poręcz krzesła, pochylił ku Lewandowskiemu.

- A Syberię - rzuć! Bo ja to musiałem tam pójść, żeby wiedzieć, dokąd iść dzisiaj. Ale ja co innego i ty co innego. Tobie to niepotrzebne, ty idź prostą drogą...

- Panie Zieliński - wybuchnął Lewandowski - niech was wszystkich szlag trafi! Sameś pan mówił: po cholerę ci robić? Nie bądź frajer! Twój ojciec całe życie robił, a garnituru nie miał. Taak? A może nie?

- Wtedy?... Wtedy nie było życia.

- A co było?

- Nie życie - powtórzył Zieliński.

- To po co pan gada? Najpierw wszyscy ciągle mi mówili: nie daj się, nie bądź frajer, uciekaj od nędzy. Więc w końcu jak? - krzyknął.

Zieliński podszedł bliżej, oparł ręce na ramionach Lewandowskiego. Rysiek szarpnął się ze wściekłością, ale tamten trzymał mocno.

- Rysiek - powiedział Zieliński - a ty wiesz, jak to było z Zygmuntem, ze mną, z innymi? Wiedzieć, to wiesz. Ale dlaczego? Bo człowiek chciał żyć! Musiał, bał się i chciał, chociaż to było podłe, nic niewarte życie. Pracy nie było, głód - to zły nauczyciel! Miał Zygmunt umierać? Nie - chciał żyć! Ale jak, kiedy pracy nie ma, zarobić nie można? Poszedł na złodziej­ski chleb, ale ten też był gorzki. Widzisz! A dzisiaj nie ma już gorzkiego chleba. Nie chcę usprawiedliwiać Zygmunta, nie żyje już... A już dawno przestał być człowiekiem. Ale jeszcze raz ci mówię: to nie Zielińscy robili tamto życie, nie. To życie robiło Zielińskich. Zielińscy byli słabi, braciszku...

I nagle rozpłakał się gwałtownie, usiadł. Łzy ciekły mu po twarzy, wygrażał ręką gdzieś w przestrzeń, za życie swoje, za piosenki o sobie samym, za lata nędzy szyderczej, za poniewierkę... A Lewandowski myślał: koniec, nie ma już sonaty marymonckiej. I milczał.

O świcie jak zwykle poszedł na Syberię. Było jeszcze pusto. Rzędy wagonów czekały na rozładunek. Dzie­siątki, setki wagonów. Szyny, poplątane tory i boczni­ce, wszystko nieruchome i puste. I nagle zobaczył całe swoje dotychczasowe życie: też poplątane i puste, wy­pełnione tylko setkami kłamstw i kantów. Syberia... To nawet nie Syberia. W tamtym mroźnym i surowym, dalekim kraju żyją i pracują prawdziwi ludzie, dla szczęścia, dla serca, dla miłości. Tutaj? Chciał lepszego życia. Zrozumiał, że jest tchórzem, że uciekał przed lepszym życiem, że bał się... Potrafił bić nie gorzej od Zielińskich, zdawało mu się, że jest odważny, że tylko tacy jak on potrafią żyć...

Lepsze życie? Gdzie? Tu? Tam? Tutaj przyjdą nie­długo inni ludzie i chociaż tak samo pył cementowy będzie gryzł w gardle i tak samo zgrzytać przetaczane wagony, to nie będzie już tej nieruchomej pustki -będzie życie. Koniec Syberii, koniec sonaty marymonc­kiej, koniec Zielińskiego-bandyty, początek Zielińskiego-człowieka, koniec tamtych, początek dobrych ma­rzeń... Wtedy zawrócił.

Szedł wzdłuż muru z czerwonej cegły, walącego się muru, który dzielił od życia garstkę, malutką garstkę tamtych. Mur ten był jakby granicą. Tu życie: pełne, radosne, trudne, tam - ludzie przestawali żyć za życia.

Szedł brudną, wyboistą ulicą Towarową. Walący się mur, bruk przysypany końskim łajnem, w tyle gdzieś zostały nie poderwane tego dnia wagony... Brzydka ulica. Ale dla Lewandowskiego musiała być piękna - on znalazł swoją ulicę. A to już nieważne, jaka swoja, każda ulica jest swoja. I moja będzie kiedyś inna: jasna i szeroka. Tutaj, a po tamtej stronie...

- Właśnie. O to chodzi, że po tamtej stronie nie ma już życia. Może jest Syberia, może są ci ludzie, ale życia - nie ma!

- Czego chciałem. Bronek? Uciec, uciec od tej swojej ulicy, rozumiesz? Nie chciałem bidy, nienawidzę bidy...

- Uciec? Nie wolno uciekać od swojej ulicy! Trzeba być na niej, walczyć... Wtedy każda ulica będzie napra­wdę miła... Jedź już.

Stał i patrzał, jak wóz wytacza się ciężko z bramy. Patrzał za tamtym - jadącym w pierwszy kurs nowego życia. Koniec sonaty marymonckiej.

89



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sonata
hyundai santa fe sonata oblodzony parownik
Valle Inclan Sonata? primavera
benda sonata a
80, Dnia 1 lipca, mi˙dzy Pow˙zkami a osad˙ nazwan˙ p˙˙n˙ej Marymontem, odby˙a si˙ wielka msza polowa
HYUNDAI SONATA 1989
Beethoven sonata c moll (sonata patetyczna)
Sonata2
Sonata1
HYUNDAI SONATA 1991
Paganini Sonata op 3 no 6 for violin & guitar
Corelli Op 5 12 Violin Sonatas No 10
Marcello Sonata Op 2 No 3 ,tak
HYUNDAI SONATA 1992 2002
Corelli Op 5 12 Violin Sonatas No 7
Conde A Modo? sonata
Sonata
hyundai santa fe sonata oblodzony parownik
Ludwig van Beethoven Sonata Księżycowa

więcej podobnych podstron