MacDonald Ross Ruchomy蝜


Ross Macdonald

Ruchomy cel

Prze艂o偶y艂a Zofia Zinserling

ISKRY WARSZAWA -1979

Tytui orygina艂u

THE MOVING TARGET

Opracowanie graficzne MIECZYS艁AW KOWALCZYK

Copyright 1949 by Alfred A. Knopf, Inc.

For the Polish 茅dition copyright 漏 by Pa艅stwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa, 19?9

ISBN 83-207-0082-5

Rozdzia艂 1

Taks贸wka skr臋ci艂a z autostrady U.S. 101 w kierunku morza.

Droga p臋tl膮 opasywa艂a podn贸偶e brunatnego pag贸rka i nik艂a w kanionie poro艣ni臋tym kar艂owatymi d臋bami.

- To jest kanion Cabrillo - powiedzia艂 kierowca. Jak okiem si臋gn膮膰, nie wida膰 by艂o dom贸w.

- Ludzie tutaj mieszkaj膮 w jaskiniach?

- Te偶 co艣. Posiad艂o艣ci s膮 nad oceanem.

Minut臋 p贸藕niej poczu艂em zapach morza. Za kolejnym zakr臋tem znale藕li艣my si臋 w przybrze偶nej strefie ch艂odu. Napis na tablicy przy drodze g艂osi艂:,,W艂asno艣膰 prywatna. Zezwolenie na przejazd mo偶e by膰 w ka偶dej chwili cofni臋te",

Kar艂owate d臋by ust膮pi艂y miejsca rz臋dom palm i cyprysowych 偶ywop艂ot贸w. W przelocie miga艂y tryskaj膮ce wod膮 spryskiwacze na trawnikach, obszerne bia艂e werandy, dachy kryte czerwon膮 dach贸wk膮 i za艣niedzia艂膮 miedzi膮. Rolls-Royce z kociakiem za kierownic膮 przemkn膮艂 ko艂o nas niczym podmuch wiatru, wywo艂uj膮c uczucie nierealno艣ci.

Bladob艂臋kitna mgie艂ka w dolnym kanionie przypomina艂a dymek,-jaki wydzielaj膮 tl膮ce si臋 banknoty. Nawet morze, widziane poprzez ten opar, wydawa艂o si臋

5

czym艣 drogocennym - by艂o jasnoniebieskie i wypolerowane jak kamie艅: lity klin w wylocie kanionu. W艂asno艣膰 prywatna: gwarantowany trwa艂y kolor [ nie ogranicza „ego" w艂a艣ciciela. Nigdy jeszcze Pacyfik nie sprawia艂 wra偶enia tak ma艂ego,

Skr臋cili艣my na drog臋 dojazdow膮 mi臋dzy dwoma stoj膮cymi na stra偶y cisami i pokluczywszy chwil臋 w sieci prywatnych szos wydostali艣my si臋 nad ocean, g艂臋boki i rozleg艂y, si臋gaj膮cy a偶 po Hawaje. Dom sta艂 na urwistym zboczu skalnym, zwr贸cony ty艂em do kanionu. By艂 d艂ugi i niski, Skrzyd艂a, zbiegaj膮ce si臋 pod k膮tem rozwartym, wskazywa艂y na morze jak masywny bia艂y grot strza艂y. Za zas艂on膮 krzew贸w b艂ysn臋艂a biel kort贸w tenisowych, zamigota艂a niebieskawa ziele艅 basenu.

Taks贸wkarz zakr臋ci艂 na- wachl arz o waty m podje藕dzie, zatrzymuj膮c w贸z ko艂o gara偶y.

- To tutaj mieszkaj膮 jaskiniowcy. Wejdzie pan drzwiami dla s艂u偶by?

- Nie zadzieram nosa.'

- Mam zaczeka膰?

- Chyba tak.

Na kuchenn膮 werand臋 wysz艂a t臋ga kobieta w niebieskim p艂贸ciennym kitlu i patrzy艂a, jak wysiadam z taks贸wki.

- Pan Archer?

- Tak. Czy pani Sampson?

- Nazywam si臋 Kromberg. Jestem tutaj gospodyni膮. - U艣miech przemkn膮艂 po jej pobru偶d偶onej twarzy jak promie艅 s艂o艅ca po zaoranym polu. - Mo偶e pan zwolni膰 kierowc臋. Feliks odwiezie pana do miasta, jak pan sko艅czy.

Zap艂aci艂em taks贸wkarzowi i zabra艂em torb臋 z tylnego siedzenia. Sta艂em lekko zak艂opotany trzymaj膮c j膮 w r臋ku. Nie wiedzia艂em, czy praca zapowiada si臋 na godzin臋, czy na miesi膮c.

- Zanios臋 torb臋 do schowka - zaproponowa艂a gospodyni, - Chyba nie b臋dzie panu potrzebna.

. Poprowadzi艂a mnie przez kuchni臋, l艣ni膮c膮 od chromu i porcelany, do hallu, ch艂odnego i sklepionego jak w klasztorze, a st膮d do kabiny, kt贸ra za naci艣ni臋ciem guzika podjecha艂a na pierwsze pi臋tro.

- Wszelkie nowoczesne udogodnienia - przem贸wi艂em do jej plec贸w.

- Musieli zainstalowa膰 wind臋 po wypadku pani Sampson z nogami. Kos2towa艂a siedem i p贸艂 tysi膮ca dolar贸w.

Je艣li to mia艂o mnie uciszy膰, rzeczywi艣cie poskutkowa艂o. Zapuka艂a do drzwi po przeciwnej stronie hallu. Nikt nie odpowiedzia艂. Zapuka艂a raz jeszcze i wprowadzi艂a mnie do wysokiego bia艂ego pokoju, zbyt du偶ego i pustego, 偶eby m贸g艂 nale偶e膰 do kobiety. Nad imponuj膮cym 艂o偶em wisia艂 obraz przedstawiaj膮cy zegar i map臋, a na toalecie le偶a艂 damski kapelusz. Czas, przestrze艅 i seks. Wygl膮da艂o to jak Kuniyoshi.

Po艣ciel by艂a zmi臋ta, ale 艂贸偶ko puste.

- Prosz臋 pani! - zawo艂a艂a gospodyni. Odpowiedzia艂 jej opanowany g艂os:

- Jestem na tarasie. Czego chcesz?

- Przyszed艂 pan Archer... ten pan, po kt贸rego pani depeszowa艂a. . .

- Popro艣 go tutaj. I przynie艣 mi jeszcze kawy.

- Wyjdzie pan oszklonymi drzwiami - wskaza艂a je oddalaj膮c si臋 gospodyni.

Pani Sampson podnios艂a wzrok znad ksi膮偶ki, kiedy si臋 pojawi艂em. Na wp贸艂 le偶a艂a na szezlongu, zwr贸cona plecami do przedpo艂udniowego s艂o艅ca, owini臋ta r臋cznikiem. Obok sta艂 fotel na k贸艂kach, ale nie sprawia艂a wra偶enia inwalidki. By艂a bardzo chuda i smag艂a, spieczona na tak ciemny br膮z, 偶e jej cia艂o wydawa艂o si臋 twarde. Wyblak艂e w艂osy, poskr臋cane na w膮skiej g艂owie w drobne loczki, przypomina艂y kulki bitej 艣mietany. Wiek mia艂a r贸wnie trudny do okre艣lenia jak figurka wyrze藕biona z mahoniu.

Opu艣ciwszy ksi膮偶k臋 na brzuch, poda艂a mi r臋k臋.

- S艂ysza艂am o panu. Millicent Drew m贸wi艂a, 偶e jej pan pom贸g艂 rozwie艣膰 si臋 z Clyde'em. Nie powiedzia艂a w艂a艣ciwie jak.

- To d艂uga historia - odpar艂em. — I wstr臋tna.

- Nie uwa偶a pan, 偶e Millicent i Clyde s膮 odra偶aj膮cy? Ci esteci! Zawsze podejrzewa艂am, 偶e jego kochanka nie jest kobiet膮.

- Nigdy nie my艣l臋 o moich klientach. - Z tymi s艂owy zaprezentowa艂em jej m贸j ch艂opi臋cy u艣miech, troszk臋 ju偶 znoszony.

- Ani pan o nich nie m贸wi?

- Ani o nich nie m贸wi臋. Nawet z moimi klientami. Jej g艂os brzmia艂 d藕wi臋cznie i czysto, ale 艣miech

zdradza艂 chorob臋, w wibracjach wyczuwa艂o si臋 lekk膮 gorycz, Zajrza艂em jej w oczy, w oczy strwo偶onej, chorej istoty kryj膮cej si臋 pod pow艂ok膮 pi臋knego brunatnego cia艂a. Spu艣ci艂a powieki,

- Prosz臋, niech pan siada. Dziwi pana pewnie, dlaczego go wezwa艂am. A mo偶e nie dziwi si臋 pan tak偶e?

Usiad艂em na le偶aku obok szezlonga.

- Dziwi臋 si臋. Nawet snuj臋 domys艂y. Zajmuj臋 si臋 g艂贸wnie rozwodami. Jak pani widzi, jestem szakalem.

- Oczernia si臋 pan. I nie m贸wi pan jak detektyw, prawda? Ciesz臋 si臋, 偶e wspomnia艂 pan o rozwodach. Chcia艂abym na wst臋pie wyja艣ni膰, 偶e nie chodzi o rozw贸d. Zale偶y mi na trwa艂o艣ci mojego ma艂偶e艅stwa. Bo. widzi pan, zamierzam prze偶y膰 m臋偶a.

Nie odezwa艂em si臋, czekaj膮c na ci膮g dalszy. Jej br膮zowa sk贸ra, widziana z bliska, by艂a szorstkawa lekko przywi臋d艂a. S艂o艅ce ch艂osta艂o miedziane noc: pani Sampson, ok艂ada艂o mnie po g艂owie. Paznokcie u r膮k i n贸g mia艂a pomalowane na ten sam krwawy kolor.

- Tym razem mog膮 przetrwa膰 nie najsprawniejs: Wie pan zapewne, 偶e jestem pozbawiona w艂adzy w nogach. Ale mam o dwadzie艣cia lat mniej od niego i za-

i

dz: Gr

- M(

mierzam go prze偶y膰. - Gorycz zakrad艂a si臋 do jej g艂osu, brz臋cz膮c jak osa.

Dos艂ysza艂a j膮 i prze艂kn臋艂a jednym haustem.

- Upa艂 jak w piecu, prawda? To nie jest w porz膮dku, 偶e m臋偶czy藕ni musz膮 nosi膰 marynarki. Prosz臋 j膮zrzuci膰,

Nie, dzi臋kuj臋.

Jest pan bardzo dobrze wychowany. Nosz臋 rewolwer na szelkach. I wci膮偶 jeszcze si臋 lwi臋. W swojej depeszy wspomnia艂a pani Alberta ravesa.

- On pana poleci艂. To jeden z adwokat贸w Ralfa, b偶e pan porozmawia膰 z nim po lunchu na temat

honorarium.

- Nie jest ju偶 prokuratorem okr臋gowym?

- Nie jest od zako艅czenia wojny.

- Robi艂em co艣 dla niego w roku czterdziestym i czterdziestym pierwszym. Nie widzieli艣my si臋 od tej pory.

- M贸wi艂 mi. M贸wi艂 mi, 偶e pan umie odnajdywa膰 hidzi. - Przes艂a艂a mi u艣miech ol艣niewaj膮cy biel膮, drapie偶ny, nieoczekiwany w ciemnej twarzy. - Umie pan odnajdywa膰 ludzi, prosz臋 pana?

- „Zaginione osoby" brzmi lepiej. Czy m膮偶 pani ngin膮艂?

- W艂a艣ciwie nie zagin膮艂. Po prostu wybra艂 si臋 gdzie艣 tam lub w towarzystwie. Szala艂by ze z艂o艣ci, gdybym si臋 jgtosi艂a do Biura Os贸b Zaginionych.

- Rozumiem. Chce pani, 偶ebym go odnalaz艂, je艣li to •odzie mo偶liwe i zidentyfikowa艂 towarzysz膮ce osoby. Icb potem?

:ech mi pan tylko da zna膰, gdzie i z kim przeby-娄娄•zt膮 zrobi臋 sama. - Cho膰 jestem taka chora -odpowie dzia艂a lekkim tonem skargi - chocia偶 nie

- :„edy odjecha艂?

rzoraj po po艂udniu.

9

- Do Los Angeles. Byl w Las Vegas...tnamy tam pod miastem dom na pustyni... ale wczoraj po po艂udniu polecia艂 do Los Angeles z Alanem. Alan to pilot. Ralf wymkn膮艂 mu si臋 na lotnisku i wyruszy艂 gdzie艣 sam.

- Dlaczego?

- Chyba dlatego, 偶e by艂 pijany. - Pogardliwie od臋艂a czerwone wargi. - Alan m贸wi, 偶e pi艂.

- Pani zdaniem ruszy艂 w miasto? Cz臋sto mu to si臋 zdarza?

- Rzadko, ale wtedy idzie ju偶 na ca艂ego. Zatraca hamulce, kiedy wypije.

- Hamulce moralne?

- Tak jak ka偶dy m臋偶czyzna, prawda? Ale nie o to mi chodzi. Traci hamulce w kwestiach finansowych, Zala艂 si臋 par臋 miesi臋cy temu i podarowa艂 g贸r臋.

- G贸r臋?

- Calutk膮, z domkiem my艣liwskim.

- Kobiecie?

- Chybabym to wola艂a. Da艂 j膮 m臋偶czy藕nie, ale 藕le si臋 pan domy艣la. 艢wi膮tobliwemu z Los Angeles, z d艂ug膮 siw膮 brod膮.

- Wygl膮da na lito艣ciw膮 dusz臋,

- Ralf? W艣ciek艂by si臋 ze z艂o艣ci, gdyby go pan tak nazwa艂 w oczy. Zaczyna艂 od poszukiwa艅 nafty na w艂asn膮 r臋k臋. Zna pan ten typ, p贸艂 cz艂owiek, p贸艂 aligator, troch臋 potrzask na nied藕wiedzia, ze skarbonk膮 zamiast serca. Taki jest na trze藕wo. Ale mi臋knie pod wp艂ywem alkoholu, a przynajmniej tak by艂o ostatnimi laty. Po paru drinkach chce by膰 zn贸w ma艂ym ch艂opcem. Rozgl膮da si臋 za cz艂owiekiem o cechach macierzy艅skich czy ojcowskich, 偶eby mu wyciera艂 nos, osusza艂 艂zy i dawa艂 w sk贸r臋, kiedy jest niegrzeczny. Brzmi to okrutnie? Jestem po prostu obiektywna.

- Tak - odrzek艂em. - Chce pani, 偶ebym go odnalaz艂, zanim podaruje komu艣 nast臋pn膮 g贸r臋. - 呕ywego czy umar艂ego, pomy艣la艂em; ale nie by艂em jej psychoanalitykiem.

- Je艣li jest z kobiet膮, oczywi艣cie to mnie zainteresuje. B臋d臋 chcia艂a wiedzie膰 o niej wszystko, bo nie mog艂abym si臋 wyrzec takiego atutu.

Ciekaw by艂em, kto jest jej psychoanalitykiem.

- Ma pani na my艣li jak膮艣 okre艣lon膮 kobiet臋?

- Ralf mi si臋 nie zwierza... znacznie silniejsza wi臋藕 艂膮czy go z Mirand膮 ni偶 ze mn膮... a nie mam warunk贸w, 偶eby go 艣ledzi膰. W艂a艣nie dlatego anga偶uj臋 pana.

- M贸wi膮c bez ogr贸dek - powiedzia艂em.

- Ja zawsze m贸wi臋 bez ogr贸dek.

Rozdzia艂 2

W otwartych drzwiach ukaza艂 si臋 filipi艅ski s艂u偶膮cy w bia艂ej kurtce,

- Przynios艂em kaw臋, prosz臋 pani.

Postawi艂 srebrn膮 zastaw臋 na niskim stoliku obok szezlonga. By艂 drobny i 偶wawy. Proste czarne w艂osy przylega艂y do ma艂ej, okr膮g艂ej g艂owy jak t艂usta polewa.

- Dzi臋kuj臋 ci, Feliksie. - Traktowa艂a s艂u偶b臋 艂askawie albo zgrywa艂a si臋 przede mn膮. - Napije si臋 pan?

- Nie, dzi臋kuj臋.

- Mo偶e ma pan ochot臋 na drinka?

- Nie przed lunchem. Jestem detektywem nowego typu. 1

U艣miechn臋艂a si臋 popijaj膮c kaw臋. Wsta艂em i podsze-

Id艂em do balustrady od strony morza. W dole terasy opada艂y d艂ugimi zielonymi stopniami na skraj urwiska, kt贸re ostro zbiega艂o ku brzegowi. Us艂yszawszy plusk za rogiem domu wychyli艂em si臋 przez por臋cz. Na g贸rnej terasie znajdowa艂 si臋 owal zielonej wody w obramowaniu niebieskich kafli. Dziewczyna i ch艂opak bawili si臋 w berka, pruj膮c wod臋 jak foki. Dziewczyna 艣ciga艂a ch艂opca. Pozwoli艂 si臋 z艂apa膰. W tym momencie przemienili si臋 w m臋偶czyzn臋 i kobiet臋, a pe艂na ruchu scena zastyg艂a w s艂o艅cu. Porusza艂a

10

11

si臋 tylko woda i r臋ce dziewczyny. Stal膮 za nim, opl贸t艂szy go w pasie ramionami. Palcami dotyka艂a 偶eber 艂agodnie jak harfistka, wczepiona w k臋pk臋 w艂os贸w po艣rodku piersi. Twarz ukry艂a za jego plecami. Mina m臋偶czyzny wyra偶a艂a dum臋 i gniew, jakby by艂 艣lepym pos膮giem z br膮zu.

Uwolni艂 si臋 z u艣cisku i odsun膮艂 na bok. Ukaza艂a si臋 jej twarz, obna偶ona, nies艂ychanie wra偶liwa. Ramiona dziewczyny zwis艂y, zdawa艂oby si臋 pozbawione celu. Usiad艂a na kraw臋dzi basenu machaj膮c nogami w wodzie.

Ciemnow艂osy m艂odzieniec skoczy艂 z trampoliny robi膮c p贸艂tora obrotu. Ona nie patrzy艂a. Krople skapywa艂y z koniuszk贸w jej w艂os贸w jak 艂zy i sp艂ywa艂y na piersi.

- Nie jad艂 pan lunchu? - zawo艂a艂a do mnie pani Sampson.

- Nie.

- Wobec tego lunch na trzy osoby w patio, Feliksie. Ja zjem tutaj, jak zwykle.

Feliks sk艂oni艂 si臋 i zamierza艂 odej艣膰, lecz go zatrzyma艂a,

- Przynie艣 fotografi臋 pana Sampsona z mojej goto-walni. Musi pan wiedzie膰, jak on wygl膮da, prawda?

Twarz w sk艂adanej sk贸rzanej ramce by艂a nalana. M臋偶czyzna mia艂 rzadkie siwe w艂osy i sk艂opotane wargi. Gruby nos usi艂owa艂 wygl膮da膰 zuchwale, znamionowa艂 za艣 najwy偶ej up贸r. Obrzmia艂e powieki by艂y zmru偶one, policzki porysowane zmarszczkami, a u艣miech martwy i wymuszony. Widywa艂em takie u艣miechy w kostnicach na sztucznej twarzy 艣mierci. Przypomnia艂 mi, 偶e zestarzej臋 si臋 i umr臋.

- Biedaczek, ale nale偶y do mnie - powidzia艂a pani Sampson.

Feliks wyda艂 cichy odg艂os, kt贸ry m贸g艂 by膰 prychni臋-ciem, chrz膮kni臋ciem lub westchnieniem. Nie przychodzi艂o mi na my艣l nic, co m贸g艂bym dorzuci膰 do jego komentarza.

12

Poda艂 lunch w tr贸jk膮tnym patio wy艂o偶onym czerwo-ymi kaflami, mi臋dzy domem a zboczem wzg贸rza. Stok ad umacniaj膮cym murem by艂 poro艣ni臋ty g臋stym ko-iercem bluszczu, ageratum i p艂o偶膮cej si臋 lobelii, kt贸re

艂ywa艂y w d贸艂 nieprzerwan膮 nie bies kozielon膮 fal膮.

Kiedy Feliks mnie wprowadzi艂, smag艂y m艂odzieniec si臋 tam znajdowa艂. Od艂o偶y艂 na bok gniew i dum臋, izebra艂 si臋 w 艣wie偶e j asne ubranie i sprawia艂 wra偶enie 'pr臋偶onego. By艂 tak wysoki, 偶e gdy wsta艂, poczu艂em 臋 przy nim niepoka藕nie - mia艂 metr dziewi臋膰dziesi膮t bo dziewi臋膰dziesi膮t dwa. Mocno u艣cisn膮艂 mi r臋k臋.

1 Nazywam si臋 Alan Taggert. Latam na samolocie

mpsona.

- Lew Archer.

W lewej d艂oni obraca艂 szklank臋 z niewielk膮 ilo艣ci膮 oholu.

- Czego si臋 pan napije?

- Mleka.

- 呕artuje pan? My艣la艂em, 偶e jest pan detektywem.

- To znaczy sfermentowanego kobylego mleka. Przyjemnie b艂yska艂 biel膮 z臋b贸w w u艣miechu.

- Ja pij臋 d偶in z gorzkimi kropelkami. Nauczy艂em si臋 Port Moresby.

- Du偶o pan lata艂?

- Pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 lot贸w. I par臋 tysi臋cy godzin.

- Gdzie?

- G艂贸wnie na Karolinach. Mia艂em P-38. Wypowiedzia艂 to z tkliw膮 nostalgi膮, niby imi臋 dziew-yny. R贸wnocze艣nie pojawi艂a si臋 dziewczyna, w su-ence w czarne pasy, w膮skiej tam, gdzie trzeba, i gdzie

ba szerokiej. Ciemnorude w艂osy, wysuszone i wy-"tkowane, burzy艂y si臋 na g艂owie. Szeroko otwarte ne oczy ol艣niewa艂y i zadziwia艂y w br膮zowej twa-, jak jasne oczy u Indianina.

Taggert dokona艂 prezentacji. By艂a to c贸rka Sampso-

13

na, Miranda. Poprosi艂a nas do metalowego stolika, z kt贸rego blatu wyrasta艂 p艂贸cienny parasol na 偶elaznej 艂odydze. Obserwowa艂em j膮 znad sa艂atki 艂ososiowej: wysoka dziewczyna o ruchach pe艂nych jakiego艣 nieporadnego wdzi臋ku, z gatunku tych, co to wolno si臋 rozwijaj膮, ale na kt贸re warto zaczeka膰. Pokwitanie oko艂o pi臋tnastego roku 偶ycia, pierwsze ma艂偶e艅stwo lub romans w wieku lat dwudziestu czy dwudziestu jeden. Par臋 trudnych lat wyrastania z romantycznych marze艅 i przeobra偶ania si臋 dziewczyny w kobiet臋; a potem sko艅czona pi臋kno艣膰 dwudziestoo艣mio- albo trzydziestoletnia. Mia艂a chyba dwadzie艣cia jeden lat, by艂a wi臋c troch臋 za doros艂a jak na c贸rk臋 pani Sampson.

- Moja macocha - powiedzia艂a, jakby dos艂yszawszy te my艣li - moja macocha zawsze popada z jednej przesady w drug膮.

- Chodzi pani o mnie? Ja jestem bardzo umiarkowany.

- Niespecjalnie o pana. Przesadza we wszystkim, co robi. Inni ludzie spadaj膮 z koni, ale nie ko艅czy si臋 to parali偶em od pasa w d贸艂. Elaine wr臋cz przeciwnie. My艣l臋, 偶e ma to pod艂o偶e psychiczne. Nie jest ju偶 t膮 porywaj膮c膮 pi臋kno艣ci膮 co dawniej, wi臋c wycofa艂a si臋 ze wsp贸艂zawodnictwa, Pozwoli艂 jej na to upadek z konia. O ile wiem, spad艂a umy艣lnie.

Taggert wybuchn膮艂 kr贸tkim 艣miechem.

- Daj spok贸j, Miranda. Wyczyta艂a艣 to w ksi膮偶ce. Popatrzy艂a 艅a niego wynio艣le.

- Tobie nikt nie zrobi podobnego zarzutu.

- Czy istnieje jakie艣 psychologiczne wyt艂umaczenie mojej obecno艣ci w tym domu? - zapyta艂em.

- Nie jestem ca艂kiem pewna, dlaczego pana wezwa艂a. 呕eby wytropi膰 Ralfa czy co艣 w tym rodzaju?

- Co艣 w tym rodzaju.

- Chyba chce mie膰 jakie艣 dowody obci膮偶aj膮ce. Musi pan przyzna膰, 偶e to do艣膰 du偶a przesada wzywa膰 detektywa, bo m臋偶czyzna nie wr贸ci艂 na noc.

14

- Jestem dyskretny, je艣li o to si臋 pani martwi.

- O nic si臋 nie martwi臋 - odrzek艂a s艂odko. - Zrobi艂am tylko spostrze偶enie natury psychologicznej.

Filipi艅ski s艂u偶膮cy dyskretnie porusza艂 si臋 po patio. Jego osobowo艣膰 samotnie czai艂a si臋 za mask膮 przylepionego do twarzy u艣miechu, wyzieraj膮c ukradkiem z g艂臋bi czarnych, jakby podsiniaczonych oczu. Odnosi-'em wra偶enie, 偶e nastawia uszu na ka偶de moje s艂owo, iczy moje oddechy i m贸g艂by w pogodny dzie艅 dos艂y-e膰 rytm mego serca.

Taggert chyba poczu艂 si臋 nieswojo i raptem zmieni艂 emat.

- Zdaje si臋, 偶e nigdy w 偶yciu nie spotka艂em prawdzi-ego detektywa.

- Da艂bym panu m贸j autograf, ale podpisuj臋 si臋 ,,X".

- M贸wi臋 powa偶nie. Interesuje mnie ten zaw贸d. Kie-y艣 nawet chcia艂em by膰 detektywem... zanim zacz膮艂em ata膰. Ale to si臋 pewnie marzy wi臋kszo艣ci dzieciak贸w.

- Nie, wi臋kszo艣膰 dzieciak贸w nie czepia si臋 tego arzenia.

- Co pan powie? Nie lubi pan swojej pracy?

- Nie pozwala mi robi膰 g艂upstw. A teraz si臋 zastawmy. By艂 panz panem Sampsonem, kiedy si臋 ulotni艂?

- Owszem.

- Jakie mia艂 na sobie ubranie?

- Sportowe, Kurtk臋 ze szkockiego tweedu, br膮zow膮 e艂nian膮 koszul臋, br膮zowe spodnie, buty z nie wypra-onej sk贸ry. By艂 bez kapelusza.

- A o kt贸rej godzinie to si臋 sta艂o?

- Oko艂o trzeciej trzydzie艣ci... po wyl膮dowaniu na rbank wczoraj po po艂udniu. Musieli przesun膮膰 jesz-

jak膮艣 maszyn臋, zanim mog艂em odstawi膰 samolot na ejsce. Zawsze sam to robi臋. Mam r贸偶ne specjalne yrz膮dy i nie chcieliby艣my, 偶eby je kto艣 ukrad艂. Pan pson poszed艂 zadzwoni膰 do hotelu po limuzyn臋.

- Do kt贸rego hotelu?

- Do Valerio.

15

- To ta wioska india艅ska w bok od Wilshire?

- Ralf ma tam parterowy domek - wyja艣ni艂a Miranda. - Lubi go z uwagi na cisz臋.

- Zanim doszed艂em do g艂贸wnego wej艣cia - ci膮gn膮艂 Taggert - pan Sampson znik艂. Niezbyt si臋 tym przej膮艂em. Przedtem t臋go popi艂, ale to mu si臋 nieraz zdarza艂o i sam jeszcze dawa艂 sobie rad臋. Troch臋 si臋 jednak zez艂o艣ci艂em. Zostawi艂 mnie na lodzie tylko dlatego, 偶e nie chcia艂o mu si臋 zaczeka膰 pi臋ciu minut. Taks贸wka z Burbank do Valerio kosztuje trzy dolary i nie sta膰 mnie by艂o na przejazd.

Spojrza艂 na Mirand臋, 偶eby si臋 upewni膰, czy nie m贸wi za du偶o. Wydawa艂a si臋 ubawiona.

- Tak czy owak - podj膮艂 - pojecha艂em do hotelu autobusem. Trzema autobusami, ka偶dym po p贸艂 godziny. A jego tam nie by艂o. Czeka艂em prawie do zmroku, po czym polecia艂em do domu.

- Nie pokaza艂 si臋 w Valerio?

- Nie. W og贸le tam nie by艂.

- A jego baga偶?

- Nie mia艂 baga偶u.

- Wi臋c nie zamierza艂 zosta膰 na noc?

- To nie ma nic do rzeczy - wtr膮ci艂a Miranda. -Wszystko, co potrzebne, trzyma艂 w domku w Valerio.

- Mo偶e jest tam teraz?

- Nie. Elaine dzwoni co godzin臋. Zwr贸ci艂a si臋 do Taggerta.

- Nie wspomnia艂, jakie ma plany?

- Zamierza艂 przenocowa膰 w hotelu.

- Ile czasu by艂 sam, kiedy pan odstawia艂 samolot?

- Oko艂o pi臋tnastu minut. Nie wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia.

- Limuzyna z hotelu musia艂aby zatem przyjecha膰 do艣膰 szybko. Mo偶e w og贸le tam nie dzwoni艂.

- M贸g艂 spotka膰 kogo艣 na lotnisku - powiedzia艂a Miranda.

- Czy w Los Angeles mia艂 du偶o przyjaci贸艂?

16

- Raczej ludzi, z kt贸rymi 艂膮czy艂y go interesy. Ralf nie lubi艂 偶ycia towarzyskiego.

- Mo偶e mi pani poda膰 ich nazwiska? Op臋dzi艂a si臋 r臋k膮, jakby nazwiska by艂y owadami.

- Lepiej niech pan zapyta Alberta Gravesa. Zadzwoni臋 do jego biura i zapowiem pana przyjazd. Podrzuci pana Feliks. A potem wr贸ci pan chyba do Los Ange-

t les.

" - To wygl膮da na sensowny pocz膮tek.

- Alan mo偶e polecie膰 z panem. - Wsta艂a i popatrzy艂a na niego z g贸ry z b艂yskiem jakby wyuczonej stanowczo艣ci. - Nie masz nic specjalnego do roboty dzi艣 po po艂udniu, co, Alan?

- Ch臋tnie polec臋 - odpar艂. - Unikn臋 nudy. 艢mign臋艂a do domu - 艂adna babka doprowadzona do

furii.

- Niech jej pan da szans臋 - powiedzia艂em. Wstaj膮c zas艂oni艂 mi s艂o艅ce.

- Co pan przez to rozumie?

By艂 w nim jaki艣 艣lad zadowolenia z siebie, studenckiej buty, wi臋c przek艂u艂em balonik.

- Potrzebny jej wysoki m臋偶czyzna. Tworzyliby艣cie przystojn膮 par臋.

- No pewnie. - Przecz膮co pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Wi臋cej •s贸b wysuwa pochopne wnioski na nasz temat.

- Nie wy艂膮czaj膮c Mirandy?

- Tak si臋 sk艂ada, 偶e jestem zaj臋ty kim艣 innym. Ale ki nic do tego. I temu cholernemu mikrofonowi

Mia艂 na my艣li Feliksa stoj膮cego w drzwiach kuchni, ^fclopak nagle znik艂 z oczu.

- Ten dra艅 dzia艂a mi na nerwy - stwierdzi艂 Taggert. -2禄w^ze kr臋ci si臋 w pobli偶u i pods艂uchuje.

- Mo偶e jest po prostu ciekawy, fcfchn膮艂.

- On nale偶y do tych rzeczy, kt贸re mnie tutaj irytuj膮. a"^~ z nimi przy jednym stole, taak, ale niech pan

17

pami臋ta, 偶e jak przyjdzie co do czego, to jestem s艂u偶膮cym, cholernym lataj膮cym szoferem.

Nie dla Mirandy, pomy艣la艂em, ale nie wypowiedzia艂em tych s艂贸w na g艂os.

- To do艣膰 wygodna posada, prawda? Sampson pewnie du偶o nie lata.

- Latanie mi nie przeszkadza. Lubi臋 to zaj臋cie. Czego nie lubi臋, to opiekowa膰 si臋 starym.

- Potrzebuje opieki?

- Potrafi rozrabia膰 jak wszyscy diabli. Nie mog艂em opowiada膰 o nim przy Mirandzie, ale w zesz艂ym tygodniu na pustyni chla艂, jakby chcia艂 si臋 zala膰 na 艣mier膰. P贸艂tora litra dziennie. Jak jest zalany, to popada w mani臋 wielko艣ci, a mnie rzyga膰 si臋 chce od s艂uchania jego pijackich przechwa艂ek. Potem robi si臋 sentymentalny. Chce mnie adoptowa膰 i kupi膰 mi lini臋 lotnicz膮. - Jego g艂os zabrzmia艂 ochryple i be艂kotliwie, kiedy zacz膮艂 przedrze藕nia膰 starego pijaka. - Zaopiekuj臋 si臋 tob膮, m贸j ch艂opcze. Dostaniesz lini臋 lotnicz膮.

- Albo g贸r臋?

- Z t膮 lini膮 lotnicz膮 to nie 偶artuj臋. I m贸g艂by mi j膮 da膰, Ale na trze藕wo nic nie popu艣ci. Ani cencika.

- Typ schizoidalny - stwierdzi艂em. - Dlaczego jest taki?

- Nie wiem na pewno. Ta dziwka na g贸rze potrafi ka偶dego doprowadzi膰 do sza艂u. Poza tym straci艂 na wojnie syna. Tu chyba ja wkraczam na plan. Pilot na pe艂nym etacie nie jest mu w艂a艣ciwie potrzebny. Bob Sampson te偶 by艂 lotnikiem. Zestrzelony nad Sakisim膮. Miranda uwa偶a, 偶e stary si臋 wtedy za艂ama艂.

- A jak ona sobie z nim radzi?

- Nie藕le, cho膰 ostatnimi czasy "si臋 gryz膮. Sampson pr贸buje wyda膰 j膮 za m膮偶.

- Ma upatrzonego kandydata?

- Alberta Gravesa. - Wypowiedzia艂 to nazwisko beznami臋tnie, jakby nie mia艂 nic za ani przeciw.

18

Rozdzia艂 3

Autostrada wpada艂a do Santa Teresa u podn贸偶a miasta, nad morzem. Przez p贸艂tora kilometra ci膮gn臋艂y si臋 slumsy: mijali艣my wal膮ce si臋 budy i sklepy, wydeptane 艣cie偶ki tam, gdzie powinny by膰 chodniki, czarne i brunatne dzieci bawi膮ce si臋 w kurzu. Bli偶ej g艂贸wnej ulicy znajdowa艂o si臋 kilka hoteli turystycznych z neonowymi szyldami podobnymi do lukru na atrapach w ciastkami, pomalowane na czerwono meksyka艅skie jad艂odajnie, par臋 odrapanych knajp, w kt贸rych zbiera艂y si臋 opoje, Co drugi przechodzie艅 by艂 niski jak Indianin, o twarzy koloru marokinu. Po wizycie w kanionie Cabrillo czu艂em si臋 jak przybysz z innej planety. Cadillac niczym statek kosmiczny sun膮艂 tu偶 nad powierzchni膮 ziemi.

Przy wje藕dzie w g艂贸wn膮 ulic臋 Feliks skr臋ci艂 w lewo, oddalaj膮c si臋 od morza. W miar臋 jak wznosili艣my si臋 wy偶ej, ulica zmienia艂a wygl膮d. M臋偶czy藕ni w kolorowych koszulach i pr膮偶kowanych bawe艂nianych ubraniach, kobiety w marynarskich spodniach i sukniach ods艂aniaj膮cych r贸偶ne cz臋艣ci brzucha wchodzili i wychodzili ze sklep贸w z hiszpa艅szczyzn膮 i budynk贸w biurowych. -Nikt nie patrzy艂 na g贸ry wznosz膮ce si臋 nad miastem, one jednak tam by艂y, i na ich tle wszyscy sprawiali niem膮dre wra偶enie.

Taggert milcza艂. Jego przystojna twarz pozbawiona by艂a wyrazu.

- Jak si臋 panu tutaj podoba? - zagadn膮艂,

- Nie musi mi si臋 podoba膰. A panu?

- Moim zdaniem kompletna martwota. Ludzie przyje偶d偶aj膮 tu, 偶eby umrze膰, jak s艂onie. Ale potem 偶yj膮 dalej... je艣li mo偶na to nazwa膰 偶yciem.

- Szkoda, 偶e pan nie widzia艂 tego miasta przed wojn膮. Dzisiaj przypomina ul w por贸wnaniu z tym, co by艂o wtedy. Same bogate stare damy obcinaj膮ce kupony, robi膮ce oszcz臋dno艣ci za centa i obni偶aj膮ce pensj臋 pomocnikowi ogrodnika.

19

- Nie wiedzia艂em, 偶e zna pan Santa Teresa.

- Prowadzi艂em tu par臋 spraw z Bertem Gravesem, kiedy by艂 prokuratorem okr臋gowym.

Peliks zaparkowa艂 przed 偶贸艂t膮, zdobion膮 stiukami bram膮 wiod膮c膮 na podw贸rze budynku biurowego. Otworzy艂 drzwi w szklanym przepierzeniu.

- Biuro pana Gravesa znajduje si臋 na pierwszym pi臋trze. Mo偶e pan pojecha膰 wind膮.

- Ja zaczekam tutaj - powiedzia艂 Taggert.

Biuro Gravesa niczym nie przypomina艂o brudnego pomieszczenia w gmachu s膮d贸w, gdzie ongi艣 przygotowywa艂 sprawy.

W przedpokoju dominowa艂o sukno w ch艂odnym zielonym odcieniu i bieldhe drewno. Jasnow艂osa recepcjonistka o ch艂odnych zielonych oczach uzupe艂nia艂a kompozycj臋 barw.

- Jest pan um贸wiony, prosz臋 pana? - zapyta艂a.

- Zechce pani tylko powiedzie膰 panu Gravesowi, 偶e przyszed艂 Lew Archer.

- Pan Graves jest obecnie zaj臋ty.

- Poczekam.

Usiad艂em w za twardo wypchanym fotelu i zacz膮艂em my艣le膰 o Sampsonie. Bia艂e palce blondynki pl膮sa艂y po klawiszach maszyny. By艂em niespokojny i w dalszym ci膮gu mia艂em poczucie nierealno艣ci, bo p艂acono mi, 偶ebym szuka艂 cz艂owieka, kt贸rego niezupe艂nie potrafi艂em sobie wyobrazi膰. Magnat naftowy obcuj膮cy ze 艣wi膮tobliwymi lud藕mi i zapijaj膮cy si臋 na 艣mier膰. Wyci膮gn膮艂em jego fotografi臋 z kieszeni i przyjrza艂em jej si臋 ponownie. Odwzajemni艂a spojrzenie.

Otwar艂y si臋 wewn臋trzne drzwi i jaka艣 stara dama zacz臋艂a wycofywa膰 si臋 ty艂em, z dygami i chichotem. Kapelusz znalaz艂a chyba na pla偶y, gdzie wyrzuci艂y go fale. W zegarku przypi臋tym do fioletowego jedwabiu na piersi skrzy艂y si臋 brylanty.

Graves szed艂 za ni膮. M贸wi艂a mu, jaki to on jest zdolny, jak bardzo zdolny i pomocny. Udawa艂, 偶e s艂u-

20

cha. Wsta艂em. Na m贸j widok zrobi艂 do mnie oko nad kapeluszem. Kapelusz znikn膮艂, a on zawr贸ci艂 do drzwi.

- Mi艂o mi ci臋 widzie膰, Lew.

Nie poklepa艂 mnie po ramieniu, ale u艣cisn膮艂 r臋k臋 mocno jak zawsze. A jednak zmieni艂 si臋 z up艂ywem lat. Na skroniach zaczyna艂y rysowa膰 si臋 k膮ty, ma艂e szare oczka wyziera艂y z sieci drobniutkich zmarszczek. Mi臋艣nie na kwadratowych szcz臋kach o niebieskawym zaro艣cie zaczyna艂y obwisa膰, stanowi膮c zapowied藕 podbr贸dka. Z przykro艣ci膮 pomy艣la艂em, 偶e jest ode mnie o nieca艂e pi臋膰 lat starszy. Ale Graves z trudem torowa艂 sobie w 偶yciu drog臋, a to zawsze postarza.

Powiedzia艂em mu, 偶e mi艂o mi go widzie膰. I by艂a to prawda.

- To ju偶 chyba ze sze艣膰, siedem lat - zauwa偶y艂.

- Co najmniej. Przesta艂e艣 si臋 zajmowa膰 艣ciganiem?

- Nie sta膰 mnie by艂o.

- O偶eni艂e艣 si臋?

- Jeszcze nie. Inflacja. - U艣miechn膮艂 si臋. - Jak tam Sue?

- Zapytaj jej adwokata. Nie lubi艂a towarzystwa, w kt贸rym si臋 obraca艂em.

- To przykre, Lew.

- Nie bardzo. - Zmieni艂em temat. - Du偶o masz spraw?

- 呕adnych od czasu wojny. Nie op艂aca si臋 w takim mie艣cie.

- Co艣 si臋 musi op艂aca膰. - Rozejrza艂em si臋 po pokoju. Opanowana blondynka pozwoli艂a sobie na u艣miech.

- To tylko fasada. Nadal jestem przebijaj膮cym si臋 prokuratorem. Ale ucz臋 si臋 rozmawia膰 ze starszymi paniami. - U艣miechn膮艂 si臋 krzywo. - Wejd藕 do gabinetu, Lew.

Pok贸j w g艂臋bi by艂 wi臋kszy, ch艂odniejszy i zastawiony solidniejszymi meblami. Na dw贸ch wolnych 艣cianach wisia艂y sztychy przedstawiaj膮ce sceny 艂owieckie. Po-

21

zosta艂e 艣ciany przes艂ania艂y rz臋dy ksi膮偶ek, Graves jakby zmala艂 za ogromnym biurkiem.

- A co z polityk膮? - zapyta艂em. - Zamierza艂e艣 zosta膰 gubernatorem, pami臋tasz?

- W Kalifornii partia si臋 rozlecia艂a. A zreszt膮 przejad艂a mi si臋 polityka, Przez dwa lata zarz膮dza艂em miastem w Bawarii. Zarz膮d wojskowy.

- Spekulant, co? Ja by艂em w wywiadzie. Ale wracaj膮c do Ralfa Sampsona...

~ Rozmawia艂e艣 z pani膮 Sampson?

- Tak. Dosy膰 ciekawe prze偶ycie, Tylko niezupe艂nie pojmuj臋, na czym ma polega膰 moja praca. A ty?

- Ja powinienem. Nam贸wi艂em j膮, 偶eby ciebie zaanga偶owa艂a.

- Dlaczego?

- Bo Sampson mo偶e potrzebowa膰 ochrony. Facet z pi臋cioma milionami dolar贸w nie powinien tak ryzykowa膰. To alkoholik, Lew, Pogorszy艂o mu si臋 od 艣mierci syna i czasem si臋 boj臋, 偶e traci rozum. M贸wi艂a ci o tym facecie, kt贸remu odda艂 domek my艣liwski, o tym Claudzie?

- Taa. O tym 艣wi膮tobliwym cz艂owieku.

- Claude wydaje si臋 nieszkodliwy, ale kto艣 drugi mo偶e ju偶 taki nie by膰. Nie musz臋 opowiada膰 ci o Los Angeles. Nie jest bezpieczne dla podstarza艂ego opoja wypuszczaj膮cego si臋 samopas.

- Nie jest - przyzna艂em. - Nie potrzebujesz mi m贸wi膰. Ale pani Sampson uwa偶a chyba, 偶e on si臋'tam weso艂o zabawia.

- Ja jej to podsun膮艂em. Nie wydawa艂aby pieni臋dzy na jego ochron臋.

- Za to ty by艣 wydawa艂.

- Jej pieni膮dze. Jestem tylko jej adwokatem. Oczywi艣cie dosy膰 starego lubi臋.

I mam nadziej臋 zosta膰 jego zi臋ciem - pomy艣la艂em.

- Ile jest gotowa zap艂aci膰?

- Ile za偶膮dasz. Pi臋膰dziesi膮t dziennie plus koszty?

- Zg贸d藕my si臋 na siedemdziesi膮t pi臋膰. W tej sprawie nie podobaj膮 mi si臋 imponderabilia.

- Sze艣膰dziesi膮t pi臋膰. - Roze艣mia艂 si臋. - Musz臋 chroni膰 mojego klienta,

- Nie b臋d臋 si臋 targowa艂. Mo偶e zreszt膮 nie by膰 偶adnej sprawy. Sampson m贸g艂 si臋 zatrzyma膰 u przyjaci贸艂.

- To sprawdzi艂em. Nie mia艂 ich wielu. Dam ci list臋 ludzi, z kt贸rymi si臋 kontaktowa艂, ale na to nie traci艂bym czasu, chyba w ostateczno艣ci. Prawdziwych przyjaci贸艂 ma w Teksasie. Tam w艂a艣nie zbi艂 maj膮tek.

- Bardzo powa偶nie do tego podchodzisz - powiedzia艂em. - Czemu nie posuniesz si臋 o krok dalej i nie zawiadomisz policji?

- Pr贸bujesz wymiga膰 si臋 od roboty?

- Tak.

- To niemo偶liwe, Lew. Gdyby policja odszuka艂a go na moje polecenie, z miejsca by mnie wywali艂. A nie mog臋 mie膰 pewno艣ci, 偶e nie jest z kobiet膮. Ubieg艂ego roku odnalaz艂em go w drogim burdelu w San Francisco.

- A co艣 ty tam robi艂?

- Szuka艂em go.

- To mi coraz bardziej pachnie rozwodem - zauwa偶y艂em. - Ale pani Sampson stanowczo twierdzi, 偶e nie. Nadal nie rozumiem tego... albo jej.

- Nie spodziewaj si臋 zrozumie膰. Znam j膮 od lat i te偶 jej nie rozumiem. Ale do pewnego momentu potrafi臋 ni膮 kierowa膰. Je艣li wy艂oni si臋 jaka艣 dra偶liwa kwestia, przychod藕 do mnie. Dwa dominuj膮ce motywy jej post臋powania to zach艂anno艣膰 i pr贸偶no艣膰. Mo偶esz je bra膰 pod uwag臋, kiedy b臋dziesz mia艂 z ni膮 do czynienia. I nie chce rozwodu. Woli raczej poczeka膰 i odziedziczy膰 ca艂y maj膮tek... czy te偶 po艂ow臋. Drug膮 po艂ow臋 dostanie Miranda.

- Czy zawsze to by艂y jej g艂贸wne motywy post臋powania?

- Odk膮d j膮 znam, odk膮d jest 偶on膮 Sampsona. Przedtem usi艂owa艂a zrobi膰 karier臋: ta艅czy艂a, malowa艂a, by艂a

23

22

projektantk膮 mody. Beztalencie. Zosta艂a kochank膮 Sampsona, znalaz艂a w nim oparcie i wysz艂a za niego za m膮偶. To by艂o sze艣膰 lat temu.

- A co si臋 sta艂o jej nogami?

- Spad艂a z konia, kt贸rego pr贸bowa艂a uje藕dzi膰, iude-rzy艂a g艂ow膮 o kamie艅. Od tej pory nie chodzi.

- Miranda uwa偶a, 偶e nie chce chodzi膰.

- Rozmawia艂e艣 z Mirand膮? - Twarz mu poja艣nia艂a. -Czy偶 to nie wspania艂a dziewczyna?

- Z ca艂膮 pewno艣ci膮. - Wsta艂em. - Moje gratulacje.

Zarumieni艂 si臋 i nic nie odpowiedzia艂. Nigdy przedtem nie widzia艂em, 偶eby si臋 rumieni艂. Poczu艂em lekkie zak艂opotanie.

Kiedy zje偶d偶ali艣my automatyczn膮 wind膮, zapyta艂:

- M贸wi艂a co艣 o mnie?

- Ani s艂owa. Przysz艂o mi to do g艂owy z powietrza.

- Wspania艂a dziewczyna - powt贸rzy艂. W wieku lat czterdziestu by艂 pijany mi艂o艣ci膮.

Wytrze藕wia艂 pr臋dko, kiedy podeszli艣my do samochodu. Z ty艂u, ko艂o Alana Taggerta, siedzia艂a Miranda.

- Przyjecha艂am za wami. Zdecydowa艂am si臋 tak偶e polecie膰 do Los Angeles. Cze艣膰, Bert.

- Cze艣膰, Miranda.

Spojrza艂 na ni膮 ura偶ony. Patrzy艂a na Taggerta. Tag-gert nie patrzy艂 w 偶adnym okre艣lonym kierunku. By艂 to tr贸jk膮t, ale nie r贸wnoboczny.

Rozdzia艂 4

Owia艂 nas wiatr wiej膮cy w stron臋 morza i omiataj膮cy lotnisko. Wznosili艣my si臋 ku prze艂臋czy w po艂udniowym pa艣mie^ g贸r. Santa Teresa by艂a kolorow膮 map膮 lotnicz膮 roz艂o偶on膮 na kolanach g贸r, a 偶agl贸wki wporcie bia艂ymi p艂atkami mydlanymi w balii z farbk膮. W bardzo przejrzystym powietrzu szczyty rysowa艂y si臋 tak wyra藕nie, jakby zrobione by艂y z papier-mache, kt贸ry m贸g艂bym

przebi膰 palcem na wylot. Kiedy przelecieli艣my nad nimi, zrobi艂o si臋 ch艂odniej i przed nami g贸rskie pustkowie rozpostar艂o si臋 po horyzont odleg艂y o siedemdziesi膮t pi臋膰 kilometr贸w.

Samolot przechyla艂 si臋 powoli, zawracaj膮c nad morze. By艂a to czteroosobowa maszyna przystosowana do nocnych lot贸w. Ja siedzia艂em z ty艂u, Miranda z przodu, po prawej r臋ce Taggerta. Obserwowa艂a t臋 r臋k臋, czujnie spoczywaj膮c膮 na sterze. Pilot zdawa艂 si臋 czerpa膰 dum臋 z tego, 偶e prowadzi samolot r贸wno i spokojnie.

Wpadli艣my w dziur臋 powietrzn膮 i zlecieli艣my o jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w w d贸艂. Dziewczyna lew膮 r臋k膮 chwyci艂a go za kolano. Nie odtr膮ci艂jej.

Rzecz oczywista dla mnie musia艂a by膰 oczywista i dla Alberta Gravesa. Taggert m贸g艂 rozporz膮dza膰 dusz膮 i cia艂em Mirandy, gdyby tylko zechcia艂. Graves traci艂 czas, musia艂 go w ko艅cu spotka膰 bardzo przykry zaw贸d.

Zna艂em go wystarczaj膮co dobrze, by to rozumie膰. Miranda mia艂a wszystko, o czym marzy艂: pieni膮dze, m艂odo艣膰, piersi spiczaste jak p膮ki, urod臋 w rozkwicie. Upar艂 si臋, 偶e b臋dzie jego, i musia艂 j膮 zdoby膰. Przez ca艂e 偶ycie pragn膮艂 r贸偶nych rzeczy - po czym je osi膮ga艂.

By艂 synem farmera'z Ohio. Kiedy mia艂 lat czterna艣cie czy pi臋tna艣cie, jego ojciec straci艂 ziemi臋 i wkr贸tce potem umar艂. Bert utrzymywa艂 matk臋 pracuj膮c przez sze艣膰 lat w fabryce opon. Po jej 艣mierci uko艅czy艂 college i zosta艂 cz艂onkiem Phi Beta Kappa. Jeszcze przed trzydziestk膮 uzyska艂 dyplom na wydziale prawa uniwersytetu stanu Michigan. Przez jeden rok by艂 radc膮 prawnym korporacji w Detroit, ale postanowi艂 przenie艣膰 si臋 na Zach贸d. Osiad艂 w Santa Teresa, bo nigdy przedtem nie widzia艂 g贸r ani nie k膮pa艂 si臋 w morzu. Jego ojciec zawsze my艣la艂, 偶e lata emeiytury sp臋dzi w Kalifornii, i Bert odziedziczy艂 to marzenie mieszka艅ca 艢rodkowego Zachodu - obejmuj膮ce te偶 c贸rk臋 teksaskiego nafcia-rza milionera.

Marzenie przetrwa艂o nie naruszone. Pracowa艂 zbyt

25

2_4

ci臋偶ko, 偶eby mie膰 czas na kobiety. Zast臋pca prokuratora okr臋gowego, prokurator miejski, prokurator okr臋gowy. Przygotowywa艂 swoje sprawy, jak gdyby k艂ad艂 podwaliny 艂adu spo艂ecznego. Wiem, bo mu pomaga艂em. S臋dzia stanowego s膮du najwy偶szego stawia艂 jego prac臋 na sali rozpraw za wz贸r, je艣li idzie o znajomo艣膰 prawa. A teraz, maj膮c czterdziestk臋, Graves postanowi艂 przebi膰 mur g艂ow膮.

Mo偶e jednak zdo艂a wedrze膰 si臋 na mur albo mur sam runie. Taggert szarpn膮艂 nog膮 jak ko艅 op臋dzaj膮cy si臋 od much. Samolot skr臋ci艂, potem wyr贸wna艂 lot. Miranda cofn臋艂a r臋k臋.

Taggert, po uszy rumiej膮c si臋 ze z艂o艣ci, poci膮gn膮艂 dr膮偶ek sterowy i zacz膮艂 si臋 pi膮膰 w g贸r臋-w g贸r臋, jakby m贸g艂 pozostawi膰 j膮 z ty艂u i by膰 ca艂kiem sam po艣r贸d nieba. Umieszczony na dachu termometr wskazywa艂 poni偶ej czterdziestu stopni. Z wysoko艣ci dwu i p贸艂 kilometra widzia艂em Katalin臋 daleko w dole, na prawo przed nami. Po paru minutach skr臋cili艣my w lewo ku bia艂ej plamie Los Angeles.

- Mo偶e pan wyl膮dowa膰 na Burbank? - zawo艂a艂em przekrzykuj膮c szum silnika. - Chc臋 popyta膰 ludzi.

- W艂a艣nie mam ten zamiar.

Upa艂 rozgrzanej letnim s艂o艅cem doliny wzni贸s艂 si臋 na nasze powitanie, kiedy艣my ko艂owali. 呕ar niczym drobniutki popi贸艂 przypr贸sza艂 wysypiska 艣mieci i pola, i na p贸艂 zabudowane przedmie艣cia, przyhamowuj膮c ma艂e samochodziki na szosach i bulwarach, zag臋szczaj膮c powietrze. Niewyczuwalny bia艂y py艂 zaatakowa艂 mi nozdrza, wysuszy艂 gard艂o. Sucho艣膰 w gardle kojarzy艂a si臋 z uczuciem, jakie zawsze, nawet po kilkugodzinnej nieobecno艣ci, nawiedza艂o mnie, kiedy wraca艂em do miasta.

Dyspozytor taks贸wek na lotnisku mia艂 opaski ze stalowego drutu na r臋kawach czerwonej, pasiastej koszuli. 呕贸艂t膮 czapk臋 nasadzi艂 niemal pionowo na ty艂 siwej g艂owy. S艂oneczne pory roku i brak wstrzemi臋藕li-

26

wo艣ci zarumieni艂y jego gniewn膮 twarz, nadaj膮c postaci poz贸r wielkiego spokoju.

Przypomnia艂 sobie Sampsona, kiedy pokaza艂em mu fotografi臋.

- Tak, by艂 tu wczoraj. Zauwa偶y艂em go, bo by艂 na lekkim gazie. Nie zalany, bobym wezwa艂 stra偶nika. Ale wypi艂 troch臋 za du偶o. 娄

- Jasne. By艂 z nim kto艣 jeszcze?

- Ja nie widzia艂em.

Kobieta w etoli z dw贸ch lis贸w, kt贸re wygl膮da艂y, jakby pad艂y z gor膮ca, wybieg艂a z kolejki czekaj膮cej przy kraw臋偶niku.

- Musz臋 si臋 dosta膰 do miasta. Zaraz.

- Przepraszam pani膮. Musi pani zaczeka膰 na swoj膮 kolej.

. - M贸wi臋 panu, 偶e to pilne.

- Musi pani zaczeka膰 na swoj膮 kolej - powt贸rzy艂 monotonnym g艂osem. - Mamy za ma艂o taks贸wek.

Zn贸w zwr贸ci艂 si臋 do mnie.

- Co艣 jeszcze, kolego? Facet jest w tarapatach czy co?

- Sk膮d mog臋 wiedzie膰? Jak si臋 st膮d wydosta艂?

- Samochodem... czarn膮 limuzyn膮. Zauwa偶y艂em j膮, bo nie mia艂a 偶adnych znak贸w. Mo偶e by艂a z kt贸rego艣 z hoteli.

- Czy kto艣 w niej siedzia艂?

- Tylko kierowca.

- Zna go pan?

- Niee. Znam kilku kierowc贸w hotelowych, ale wci膮偶 si臋 zmieniaj膮. To by艂 ma艂y facecik, tak mi si臋 zdaje, i jaki艣 blady.

- Nie pami臋ta pen marki wozu albo numeru rejestracyjnego?

- Mam oczy otwarte, kolego, ale nie jestem 偶aden geniusz.

- Dzi臋kuj臋. - Da艂em mu dolara. - Ja te偶 nie. Wszed艂em na g贸r臋 do cocktail-baru, gdzie Miranda

27

i Taggert siedzieli jak para obcych sobie ludzi, kt贸rzy spotkali si臋 przypadkiem.

- Dzwoni艂em do Valerio - powiedzia艂 Taggert. -Limuzyna powinna tu by膰 lada chwila.

Kiedy zajecha艂a, za kierownic膮 siedzia艂 blady cz艂owieczek w 艣wiec膮cym ubraniu z granatowej ser偶y, jakie nosz膮 s臋dziowie sportowi, i sukiennej czapce. Dyspozytor taks贸wek zapewni艂, 偶e to nie ten sam facet, kt贸ry poprzedniego dnia zabra艂 Sampsona.

Usiad艂em z przodu obok kierowcy. Obr贸ci艂 si臋 z nerwowym po艣piechem, ziemisty na twarzy, z zapadni臋t膮 piersi膮 i wy艂upiastymi oczami.

- S艂ucham pana? - Pytanie brzmia艂o cicho i uni偶enie.

- Jedziemy do Valerio. Mia艂 pan s艂u偶b臋 wczoraj po po艂udniu?

- Tak, prosz臋 pana. - Zmieni艂 biegi,

- I kto艣 jeszcze?

- Nie, prosz臋 pana. Jest jeszcze jeden na nocnej zmianie, ale on przychodzi dopiero o sz贸stej.

- Wzywa艂 kto艣 pana na lotnisko Burbank wczoraj po po艂udniu?

- Nie, prosz臋 pana. - Wyraz niepokoju zakrad艂 si臋 do jego oczu i zdawa艂 si臋 do nich pasowa膰. - Chyba nie.

- Ale nie jest pan pewny.

- Tak, prosz臋 pana. Jestem pewny. Nie je藕dzi艂em w t臋 stron臋.

- Zna pan Ralfa Sampsona?

- Z Valerio? Tak, prosz臋 pana. Znam go bardzo dobrze.

- Widzia艂 go pan ostatnio?

- Nie, prosz臋 pana. Nie widzia艂em go od kilku tygodni.

- Rozumiem. Prosz臋 mi powiedzie膰, kto odbiera dla pana wezwania? j

- Telefonistka z centrali. Mam nadziej臋, 偶e nie sta艂o

IB

si臋 nic z艂ego. Czy pan Sampson jest pa艅skim przyjacielem?

- Nie - odrzek艂em. - Jestem jednym z jego pracownik贸w.

Do ko艅ca drogi prowadzi艂 w贸z nabrawszy wody w usta, 偶a艂uj膮c, 偶e na pr贸偶no tytu艂owa艂 mnie panem. Na po偶egnanie da艂em mu dolara, 偶eby go zbi膰 z tropu. Miranda zap艂aci艂a za przejazd.

- Obejrz臋 domek - powiedzia艂em jej w hallu. - Ale najpierw wola艂bym porozmawia膰 z telefonistk膮.

- Wezm臋 klucz i zaczekam na pana. Telefonistka by艂a zasuszon膮 dziewic膮, kt贸ra po nocach 艣ni o m臋偶czyznach, a w ci膮gu dnia irb nienawidzi.

- S艂ucham?

- Wczoraj po po艂udniu kto艣 zamawia艂 limuzyn臋 z lotniska Burbank.

- Nie odpowiadamy na tego rodzaju pytania.

- To nie by艂o pytanie, tylko stwierdzenie.

- Jestem bardzo zaj臋ta - odpar艂a tonem urywanym jak brz臋k monet. Oczka mia艂a ma艂e, surowe i l艣ni膮ce niczym srebrne dziesi臋ciocent贸wki.

Na blacie przy jej 艂okciu po艂o偶y艂em jednego dolara. Popatrzy艂a na niego, jakby banknot by艂 nieczysty.

- B臋d臋 musia艂a wezwa膰 dyrektora.

- Prosz臋 bardzo. Jestem pracownikiem pana Sampsona.

- Pana Ralfa Sampsona? -zapyta艂a 艣piewnie, wibruje0-

- I owszem.

- Ale przecie偶 to on dzwoni艂!

- Wiem. I co si臋 potem sta艂o?

- Odwo艂a艂 zam贸wienie prawie natychmiast, zanim mia艂am okazj臋 powiedzie膰 kierowcy. Zmieni艂 plany?

- Najwyra藕niej. Jest pani pewna, 偶e oba razy on telefonowa艂?

- O, tak - odrzek艂a. - Dobrze znam pana Sampsona. Przyje偶d偶a tu od lat.

29

Wzi臋艂a nieczystego dolara, 偶eby nie kala艂 jej biurka, i wepchn臋艂a go do taniej plastykowej torebki. Potem obr贸ci艂a si臋 do tablicy, na kt贸rej p艂on臋艂y trzy czerwone 艣wiate艂ka.

Miranda podnios艂a si臋, kiedy wr贸ci艂em do hallu. By艂 zaciszny, bogaty, z puszystymi dywanami i g艂臋bokimi fotelami, a ch艂opcy hotelowi w fio艂kowor贸偶owych kurtkach czekali w pogotowiu. Porusza艂a si臋 jak 偶ywa m艂oda nimfa w muzeum.

- Ralfa nie by艂o tu prawie od miesi膮ca. Pyta艂am zast臋pc臋 dyrektora.

- Da艂 pani klucz?

- Oczywi艣cie. Alan poszed艂 otworzy膰 domek.

Ruszy艂em za ni膮 korytarzem do drzwi z kutego 偶elaza. Teren za g艂贸wnym budynkiem przecina艂y ma艂e alejki-z domkami po obu stronach, rozrzuconymi w艣r贸d tarasowatych trawnik贸w i rabat kwiatowych. Obszar o powierzchni takiej, jak膮 w mie艣cie obejmuj膮 cztery s膮siaduj膮ce ze sob膮 ulice, by艂 otoczony wysokim, jakby wi臋ziennym murem z kamienia. Ale wi臋藕niowie zamkni臋ci w tych murach mogli wie艣膰 偶ycie nies艂ychanie urozmaicone. Mieli do dyspozycji korty tenisowe, basen, restauracj臋, bar, nocny lokal. Musieli mie膰 tylko wypchany portfel albo ksi膮偶eczk臋 czekow膮.

Domek Sampsona, wyr贸偶niaj膮cy si臋 spo艣r贸d niemal ca艂ej reszty wielko艣ci膮 i powierzchni膮 tarasu, sta艂 otworem. Przeszli艣my przez hall zagracony hiszpa艅skimi krzes艂ami, kt贸re sprawia艂y wra偶enie ma艂o wygodnych, do du偶ego, wysokiego pokoju o suficie z d臋bowych belek.

Na kanapce przed wygas艂ym kominkiem Taggert przygarbi艂 si臋 nad ksi膮偶k膮 telefoniczn膮.

- Chcia艂em zadzwoni膰 do kumpla. - Z p贸艂u艣miechem podni贸s艂 wzrok na Mirand臋. - Skoro i tak musz臋 si臋 tu kr臋ci膰.

- My艣la艂am, 偶e zostaniesz ze mn膮. - G艂os jej brzmia艂 cienko, niepewnie.

30

- Naprawd臋?

Rozejrza艂em si臋 po pokoju, standardowo umeblowanym i bezosobowym jak wi臋kszo艣膰 pokoi hotelowych.

- Gdzie ojciec trzyma swoje osobiste rzeczy?

- Chyba w swoim pokoju. Nie ma ich tutaj du偶o. Par臋 zmian ubrania.

Wskaza艂a mi drzwi sypialni po drugiej stronie hallu zapali艂a 艣wiat艂o.

- C贸偶 on tu narobi艂? - wykrzykn臋艂a. Pok贸j by艂 dwunastok膮tem pozbawionym okien.

yte lampy rozsiewa艂y czerwone 艣wiat艂o. 艢ciany za-ania艂a gruba czerwona materia zwisaj膮ca w fa艂dach sufitu i si臋gaj膮ca do pod艂ogi. Ci臋偶ki fotel i 艂贸偶ko na *dku mia艂y pokrycie w tym samym ciemnoczerwo-i kolorze. Ukoronowaniem wszystkiego by艂o okr膮-lustro w suficie, w kt贸rym pok贸j odbija艂 si臋 do g贸ry ami. W czerwonym p贸艂mroku wyt臋偶a艂em pami臋膰, 贸ki nie natrafi艂em na w艂a艣ciwe por贸wnanie: burdel u neapolita艅skiego, kt贸ry odwiedzi艂em w Mexico . w zwi膮zku z pewn膮 spraw膮. |c dziwnego, 偶e ci膮gn臋艂o go do butelki, je艣li 艂 spa膰 tutaj. \

Pok贸j wcale tak nie wygl膮da艂 - powiedzia艂a. -

nie go przerobi艂, "dzi艂em doko艂a. Ka偶da z dwunastu p艂aszczyzn cyjnych mia艂a wyhaftowany z艂otem jeden ze zodiaku - Strzelca, Byka, Bli藕ni臋ta i dziewi臋膰 "艂ych.

Ojciec pani interesuje si臋 astrologi膮?

- Tak - wyzna艂a zawstydzona. - Pr贸bowa艂am mu swadowa膰, ale bez skutku. Zwariowa艂 na tym

ne po 艣mierci Boba. Nie mia艂am jednak poj臋cia, pma艂 si臋 tak daleko,

Try odwiedza jakiego艣 jednego astrologa? W la-t?* ich pe艂no. "tzd nie wiem.

-. :hom膮 zas艂on膮 znalaz艂em wej艣cie do garderoby.

By艂a wypchana ubraniami, koszulami i obuwiem, od stroj贸w golfowych pocz膮wszy, na wieczorowych sko艅czywszy. Zrewidowa艂em je systematycznie. W wewn臋trznej kieszeni jakiej艣 kurtki natrafi艂em na portfel. Zawiera艂 mn贸stwo dwudziestodolar贸wek i jedn膮 fotografi臋.

Podnios艂em j膮 do 偶ar贸wki o艣wietlaj膮cej garderob臋. Ukazywa艂a sybilli艅sk膮 twarz o ciemnych, sm臋tnych oczach i pe艂nych, rozchylonych wargach. Czarne w艂osy opada艂y prosto po obu stronach na ma艂y dekolt czarnej sukni stopionej z artystycznym cieniem u do艂u zdj臋cia. Kobieca d艂o艅 napisa艂a bia艂ym atramentem w poprzek tych cieni: „Ralfowi od Fay z b艂ogos艂awie艅stwem".

T臋 twarz powinienem by艂 zna膰. Pami臋ta艂em melancholijne oczy, ale nic wi臋cej. W艂o偶y艂em portfel z powrotem do kieszeni w kurtce Sampsona, a zdj臋cie do艂膮czy艂em jako drugie do mojej kolekcji.

- Niech pan spojrzy - powiedzia艂a Miranda, kiedy zn贸w znalaz艂em si臋 w sypialni. Le偶a艂a na 艂贸偶ku ze sp贸dnic膮 zadart膮 powy偶ej kolan. W r贸偶owym blasku jej cia艂o zdawa艂o si臋 偶arzy膰. Przymkn臋艂a oczy. - Co ten zwariowany pok贸j nasuwa panu na my艣l?

Ko艅ce jej w艂os贸w gorza艂y doko艂a g艂owy. Zwr贸cona ku g贸rze twarz by艂a zamkni臋ta i martwa. Smuk艂e cia艂o p艂on臋艂o niczym ofiara na o艂tarzu.

Podszed艂em i po艂o偶y艂em r臋k臋 na jej ramieniu. Czerwonawe 艣wiat艂o prze艣witywa艂o przez d艂o艅 przypominaj膮c mi, 偶e posiadam szkielet.

- Prosz臋 otworzy膰 oczy. Otworzy艂a je z u艣miechem.

- Widzia艂 pan to, prawda? Ofiara na o艂tarzu poga艅skim... jak Salammb贸.

- Naprawd臋 za du偶o pani czyta - stwierdzi艂em.

Moja r臋ka wci膮偶 spoczywa艂a na jej ramieniu, 艣wiadoma dotyku opalonego cia艂a. Obr贸ci艂a si臋 ku mnie, poci膮gaj膮c w d贸艂. Jej usta zapiek艂y mi twarz.

- Co si臋 tam dzieje? - zapyta艂 od drzwi Taggert.

32

Czerwona po艣wiata nadawa艂a jego rysom wyraz pasji, lecz w dalszym ci膮gu na p贸艂 si臋 u艣miecha艂. Ten incydent go ubawi艂.

Wsta艂em i przyg艂adzi艂em marynark臋. Ja nie by艂em ubawiony. Od wielu dni nie dotkn膮艂em nic tak 艣wie偶ego jak Miranda. Pod wp艂ywem tego dotyku krew zacz臋艂a mi kr膮偶y膰 w 偶y艂ach niczym konie po torze wy艣cigowym.

- Co to by艂o takie twarde w kieszeni pana kurtki? -zapyta艂a Miranda wyra藕nie.

- Bro艅.

Wyci膮gn膮艂em fotografi臋 brunetki i pokaza艂em im obojgu.

- Widzieli j膮 pa艅stwo kiedy艣? Podpisuje si臋 ,,Fay".

- Nigdy — odpar艂 Taggert.

- Nie - odrzek艂a Miranda u艣miechaj膮c si臋 do niego k膮tem oka, skrycie, jakby zyska艂a punkt przewagi.

Pos艂u偶y艂a si臋 mn膮, 偶eby go podnieci膰, a to mnie rozz艂o艣ci艂o. Rozz艂o艣ci艂 mnie czerwony pok贸j. Przypomina艂 wn臋trze chorego m贸zgu, pozbawiony oczu, przez kt贸re mo偶na by wyjrze膰, pozbawiony czegokolwiek, na co mo偶na by popatrze膰, poza w艂asnym odwr贸conym do g贸ry nogami odbiciem. Wyszed艂em na dw贸r.

Rozdzia艂 5

Przycisn膮艂em dzwonek i w minut臋 p贸藕niej g艂臋boki kobiecy g艂os zagrucha艂 przez domofon.

- Kto tam?

- Lew Archer. Czy zasta艂em Morrisa?

- Oczywi艣cie. Prosz臋, niech pan wejdzie na g贸r臋. -Rozleg艂 si臋 brz臋czyk otwieraj膮cy wewn臋trzne drzwi w przedsionku kamienicy.

Czeka艂a u szczytu schod贸w, t艂usta, przekwitaj膮ca blondyna, szcz臋艣liwa w ma艂偶e艅skim stanie.

- My si臋 dawno nie widzieli. - Skrzywi艂em si臋, ale

3 - Ruchomy cel

nie zauwa偶y艂a tego mojego grymasu. - Morris zaspa艂 dzisiaj. Dopiero je 艣niadanie.

Spojrza艂em na zegarek. By艂o wp贸艂 do czwartej. Morris Cramm, jako pomocnik felietonisty, pisywa艂 w nocy, od si贸dmej wiecz贸r do pi膮tej rano.

Jego 偶ona poprowadzi艂a mnie przez zawalony papierami i ksi膮偶kami salon, a zarazem sypialni臋, w kt贸rym sta艂 rozgrzebany tapczan. Morris siedzia艂 w szlafroku przy kuchennym stole i wpatrywa艂 si臋 w dwa sma偶one jajka odwzajemniaj膮ce jego spojrzenie. By艂 to drobny ciemnow艂osy m臋偶czyzna o bystrych czarnych oczach za grubymi szk艂ami okular贸w. A w g艂臋bi za oczami mie艣ci艂 si臋 m贸zg zawieraj膮cy kartotek臋 mieszka艅c贸w Los Angeles,

- Witaj z rannym brzaskiem, Lew - powiedzia艂 nie wstaj膮c.

Usiad艂em naprzeciwko niego.

- Ju偶 p贸藕ne popo艂udnie. „:

- Dla mnie to rano. Czas jest poj臋ciem wzgl臋dnym. W lecie, kiedy k艂ad臋 si臋 spa膰, 偶贸艂te s艂o艅ce 艣wieci mi nad g艂ow膮, jak powiedzia艂 Robert Louis Stevenson. W kt贸rym p艂acie mojego m贸zgu chcesz poszpera膰 dzi艣 rano?

Po艂o偶y艂 nacisk na ostatnim s艂owie, a pani Cramm tym mocniej je podkre艣li艂a nalewaj膮c mi kawy. Niemal mnie przekonali, 偶e tylko co zbudzi艂em si臋 ze snu o Sampsonach. Nie mia艂bym nic przeciwko temu, 偶eby mi kto艣 wm贸wi艂, 偶e o nich 艣ni艂em.

Pokaza艂em mu zdj臋cie podpisane ,,Fay".

- Znasz t臋 twarz? Mam wra偶enie, 偶e gdzie艣 j膮 widzia艂em, co by mog艂o oznacza膰, 偶e jest aktork膮 filmow膮. To typ sceniczny.

Bacznie wpatrzy艂 si臋 w kawa艂ek sztywnego papieru.

- Wamp na emeryturze. Po czterdziestce, ale fotografia mo偶e by膰 sprzed dziesi臋ciu lat. Fay Estabrook.

- Znasz j膮?

D藕gn膮艂 jajko i obserwowa艂, jak 偶贸艂ci mu talerz.

34

- Widywa艂em j膮 tutaj. By艂a gwiazd膮 w epoce Pearl White.

- Z czego si臋 utrzymuje?

- Z ogon贸w. Prowadzi skromny tryb 偶ycia. Raz czy dwa by艂a zam臋偶na. - Przezwyci臋偶ywszy niech臋膰 zacz膮艂 je艣膰.

- A teraz ma m臋偶a?

~ Nie wiem. Chyba ostatni si臋 nie przyj膮艂. Zarabia troch臋 graj膮c drobne r贸lki. Sim Kuntz bierze j膮 do swoich film贸w. By艂 jej re偶yserem w dawnych czasach.

- A nie mog艂aby na boku dorabia膰 astrologi膮?

- Owszem, mog艂aby. - Ze z艂o艣ci膮 dziabn膮艂 drugie jajko. Czu艂 si臋 upokorzony, kiedy nie umia艂 odpowiedzie膰 na pytanie. - Nie mam jej w kartotece, Lew. Nie jest ju偶 taka wa偶na. Ale musia艂a znale藕膰 jakie艣 藕r贸d艂o dochodu. Wzbudza umiarkowan膮 sensacj臋. Widzia艂em j膮 u Chasena.

- Niew膮tpliwie sam膮.

Wykrzywi艂 ma艂膮, powa偶n膮 twarzyczk臋, prze偶uwaj膮c bokiem, jak wielb艂膮d.

- Szperasz w obu p艂atach, ty draniu. P艂ac膮 mi za to, 偶e je przeci膮偶am?

- Dam pi膮taka - powiedzia艂em. - Rozliczam si臋 z wydatk贸w. - Pani Cramm zawis艂a nade mn膮 piersiami, nalewaj膮c drug膮 fili偶ank臋 kawy.

- Widywa艂em j膮 nieraz z takim typkiem przypominaj膮cym angielskiego nieroba w koloniach.

- Wygl膮d?

- W艂osy przedwcze艣nie posiwia艂e, oczy niebieskie albo szare. 艢redniego wzrostu, 偶ylasty. Dobrze ubrany. Przystojny, je艣li podobaj膮 ci si臋 podtatusiali tancerze z zespo艂贸w rewiowych.

- Wiesz, 偶e mi si臋 podobaj膮. I z kim jeszcze? - Nie mog艂em pokaza膰 mu fotografii Sampsona ani wymieni膰 jego nazwiska. Morrisowi p艂acono za dobieranie nazwisk parami. Bardzo 藕le p艂acono.

- Przynajmniej raz. Jad艂a p贸藕no kolacj臋 z t艂ustym

35

facetem w typie turysty, ubranym w banknoty dziesi臋-ciodolarowe. Tak si臋 zala艂, 偶e musieli odprowadzi膰 go do drzwi. To by艂o kilka miesi臋cy temu. Od tej pory jej nie widzia艂em.

- A nie wiesz, gdzie mieszka?

- Gdzie艣 za miastem. Nie m贸j rejon. Zreszt膮 za pi膮taka wi臋cej si臋 nie nale偶y.

- Nie przecz臋, ale powiedz co艣 jeszcze. Czy Simeon Kuntz obecnie pracuje?

- Robi film autorski w studio Telepictures. Ona mo偶e tam by膰. S艂ysza艂em, 偶e kr臋c膮.

Wr臋czy艂em mu banknot. Uca艂owa艂 go i udawa艂, 偶e zapala nim papierosa. 呕ona wyrwa艂a mu go z r臋ki. Kiedy wychodzi艂em, ganiali si臋 po kuchni, 艣miej膮c si臋 jak para sympatycznych pomyle艅c贸w.

Taks贸wka czeka艂a na mnie przed domem. Pojecha艂em do siebie i zacz膮艂em szpera膰 w ksi膮偶kach telefonicznych Los Angeles i okolic. W 偶adnym spisie nie znalaz艂em Fay Estabrook.

Zadzwoni艂em do Telepictures w Universal City i zapyta艂em o ni膮. Telefonistka nie wiedzia艂a, czy jest w studio; b臋dzie musia艂a zasi臋gn膮膰 informacji. W ma艂ym studio oznacza艂o to, 偶e je艣li chodzi o film, Fay zdecydowanie nale偶y do przesz艂o艣ci.

Telefonistka wr贸ci艂a do aparatu.

- Panna Estabrook jest tutaj teraz, ale zaj臋ta. Czy co艣 powt贸rzy膰?

- Sam p贸jd臋. Kt贸ra to scena?

- Numer trzy,

- Re偶yseruje Simeon Kuntz?

- Tak. Wie pan, 偶e trzeba mie膰 przepustk臋?

- Mam - sk艂ama艂em.

Przed wyj艣ciem z domu pope艂ni艂em ten b艂膮d, 偶e zdj膮wszy rewolwer powiesi艂em go w szafie 艣ciennej w hallu. Niewygodnie go by艂o nosi膰 w upalny dzie艅, a nie przewidywa艂em, by si臋 okaza艂 potrzebny. W szafie le偶a艂a torba ze sfatygowanymi kijami golfowymi. Za-

36

bra艂em j膮 do gara偶u i rzuci艂em na tylne siedzenie samochodu.

Universal City obnosi艂o swoje stiukowe fasady niczym 偶贸艂kn膮ce papierowe kryzy. Budynki Telepictures by艂y nowsze od pozosta艂ych, ale ca艂kiem dobrze pasowa艂y do wal膮cych si臋 bar贸w i odrapanych restauracji ci膮gn膮cych si臋 wzd艂u偶 bulwaru. Ich gipsowe 艣ciany wygl膮da艂y tandetnie, jakby nie spodziewa艂y si臋 sta膰 tutaj d艂ugo.

Zaparkowa艂em w贸z za rogiem, obok dom贸w mieszkalnych, i zataszczy艂em torb臋 z kijami do g艂贸wnego wej艣cia do studio. Z dziesi臋膰, mo偶e dwana艣cie os贸b siedzia艂o na twardych krzes艂ach przed biurem przydzia艂u r贸l i usi艂owa艂o sprawia膰 wra偶enie ludzi wzi臋tych, zadowolonych z siebie. Dziewczyna w schludnym czarnym kostiumie, czyszczonym tak cz臋sto, 偶e wy艂ysia艂 od szczotki, 艣ci膮ga艂a i wk艂ada艂a r臋kawiczki. Ponura kobieta trzyma艂a na kolanach ponur膮 dziewczynk臋, ubran膮 w r贸偶owe j edwabie i piszcz膮c膮 偶a艂o艣nie. Zwyk艂e zbiorowisko aktor贸w bez pracy-t艂usty, chudy, brodaty, ogolony, w smokingu, w sombrero, chory, alkoholik i starzec - siedzia艂o tu z wielk膮 godno艣ci膮, nie oczekuj膮c niczego.

Oderwa艂em si臋 od ca艂ego tego splendoru i ruszy艂em przez obskurny hall w stron臋 bramy wahad艂owej. Siedzia艂 przy niej m臋偶czyzna w sile wieku, o podbr贸dku niczym grubszy koniec szynki, w granatowym mundurze stra偶nika, w czapce z czarnym daszkiem na g艂owie i z czarn膮 kabur膮 na biodrze. Zatrzyma艂em si臋 przed bram膮, tul膮c torb臋 z kijami jak rzecz bardzo mi drog膮. Stra偶nik uchyli艂 powiek pr贸buj膮c mnie zakwalifikowa膰.

Zanim zd膮偶y艂 zapyta膰 o cokolwiek, co mog艂oby wzbudzi膰 jego podejrzenia, powiedzia艂em:

- S膮 pilnie potrzebne panu Kuntzowi.

W du偶ych wytw贸rniach stra偶nicy 偶膮dali okazywania paszport贸w i wiz i robili wszystko, nie szukali tylko

37

granat贸w r臋cznych ukrytych w zag艂臋bieniach cia艂a. W mniejszych byli bardziej niefrasobliwi, na to te偶 liczy艂em.

Popchn膮艂 bram臋 i ruchem r臋ki wskaza艂 mi przej艣cie. Wydosta艂em si臋 na roz偶arzon膮 do bia艂o艣ci betonow膮 uliczk臋, przypominaj膮c膮 wej艣cie do labiryntu, i zagubi艂em si臋 po艣r贸d anonimowych budynk贸w. Wybrawszy wiejsk膮 drog臋 z napisem „Zachodnia Ulica G艂贸wna ', zaczepi艂em dw贸ch malarzy maluj膮cych wypaczon膮 od deszczu i s艂o艅ca fasad臋 baru. z drzwiami wahad艂owymi, lecz bez wn臋trza.

- Scena trzy? - zapyta艂em.

- Skr臋ci pan w prawo, potem w lewo na pierwszym zakr臋cie. Zobaczy pan tablic臋 na wprost Nowojorskiego Domu Czynszowego.

Skr臋ci艂em w prawo, mijaj膮c Ulic臋 Londy艅sk膮 i Pioniersk膮 Chat臋 z Okr膮glak贸w, a potem w lewo przed Hotelem Kontynentalnym. Sztuczne fasady wydawa艂y si臋 z daleka tak rzeczywiste, a tak brzydkie i cienkie z bliska, 偶e kaza艂y mi pow膮tpiewa膰 we w艂asn膮 realno艣膰. Mia艂em ochot臋 cisn膮膰 torb臋 golfow膮 i wst膮pi膰 do Hotelu Kontynentalnego na niby-drinka z innymi duchami. Ale duchy s膮 pozbawione gruczo艂贸w, ja za艣 poci艂em si臋 obficie. Powinienem by艂 przynie艣膰 co艣 l偶ejszego, na przyk艂ad rakietk臋 do badmintona.

Kiedy dotar艂em do sceny trzeciej, nad zamkni臋tymi drzwiami d藕wi臋koszczelnymi pali艂o si臋 czerwone 艣wiat艂o. Opar艂em torb臋 o 艣cian臋 i czeka艂em. Po chwili 偶ar贸wka zgas艂a. Drzwi si臋 otwar艂y, wypuszczaj膮c na ulic臋 stadko tancerek rewiowych w kostiumach kr贸lik贸w. Przytrzyma艂em drzwi ostatniej parze, po czym wszed艂em do 艣rodka.

Scena przedstawia艂a teatr, z czerwonymi pluszowymi krzes艂ami dla orkiestry, lo偶ami i z艂oconymi rokokowymi dekoracjami. Kana艂 dla orkiestry by艂 pusty, scena ogo艂ocona, lecz w pierwszych paru rz臋dach zebra艂a si臋

38

grupka widz贸w. M艂ody cz艂owiek w samej koszuli nastawia艂 g贸rny reflektorek. Poprosi艂 o 艣wiat艂o i reflektorek rozb艂ys艂 nad g艂ow膮 kobiety siedz膮cej po艣rodku pierwszego rz臋du, twarz膮 do kamery. Ruszy艂em bocznym przej艣ciem i zanim zrobi艂o si臋 ciemno, rozpozna艂em Fay.

艢wiat艂o znowu si臋 rozjarzy艂o, zad藕wi臋cza艂 brz臋czyk, na sali zaleg艂o ci臋偶kie milczenie. Przerwa艂 je g艂臋boki g艂os kobiety:

- Czy偶 nie jest wspania艂y?

Zwr贸ci艂a si臋 do siedz膮cego obok m臋偶czyzny z siwym w膮sikiem i delikatnie potrz膮sn臋艂a go za rami臋. U艣miechni臋ty, pokiwa艂 g艂ow膮.

- Stop! - Ma艂y cz艂owieczek o wyrazie znu偶enia na twarzy i 艂ysej g艂owie, wystrojony w jasnoniebieski gabardynowy garnitur, wsta艂 zza kamery, nachylaj膮c si臋 do Fay Estabrook.

- S艂uchaj, Fay, jeste艣 jego matk膮. On tam na scenie wy艣piewuje dla ciebie serce. To jego pierwsza wielka szansa; co艣, na co liczy艂a艣 i o co modli艂a艣 si臋 przez wszystkie te,lata.

Nabrzmia艂y uczuciem 艣rodkowoeuropejski g艂os re偶ysera by艂 tak sugestywny, 偶e mimo woli spojrza艂em na scen臋. Nadal 艣wieci艂a pustkami.

- Czy偶 nie jest wspania艂y? - powt贸rzy艂a kobieta z wysi艂kiem.

- Lepiej. Lepiej. Ale pami臋taj, 偶e tonie jest prawdziwe pytanie. To pytanie retoryczne. Akcent spoczywa na s艂owie „wspania艂y".

- Czy偶 nie jest wspania艂y?!.- wykrzykn臋艂a,

- Silniej zaakcentuj. W艂贸偶 w to wi臋cej serca, moja droga Fay. Daj upust macierzy艅skiej mi艂o艣ci do syna 艣piewaj膮cego tak przepi臋knie tam za 艣wiat艂ami rampy. Spr贸buj jeszcze raz.

- Czy偶 nie jest wspania艂y?! - zaskowycza艂a fa艂szywie.

39

- Nie! Fa艂sz tu nie pasuje. Nie wolno ci zdradza膰 inteligencji. Prostota. Ciep艂a, kochaj膮ca prostota. Rozumiesz, moja droga Fay?

Wydawa艂a si臋 z艂a i roztargniona. Wszyscy na sali, pocz膮wszy od asystenta re偶ysera, a na rekwizytorze sko艅czywszy, patrzyli na ni膮 wyczekuj膮co.

- Czy偶 nie jest wspania艂y? - powiedzia艂a ochryple.

- Du偶o, du偶o lepiej - pochwali艂 ma艂y cz艂owieczek. Poprosi艂 o 艣wiat艂a i kamer臋.

- Czy偶 nie jest wspania艂y? - M臋偶czyzna z siwym w膮sikiem u艣miechn膮艂 si臋 i jeszcze troch臋 pokiwa艂 g艂ow膮. Nakry艂 jej r臋k臋 d艂oni膮; u艣miechali si臋 spogl膮daj膮c sobie w oczy.

* - Stop!

U艣miechy rozp艂yn臋艂y si臋 w pe艂nej zm臋czenia nudzie. Reflektory pogas艂y. Ma艂y re偶yser poprosi艂, o numer siedemdziesi膮t siedem.

- Mo偶esz ju偶 i艣膰, Fay. Jutro o 贸smej. I spr贸buj porz膮dnie wyspa膰 si臋 w nocy, kochanie, - Powiedzia艂 to w taki spos贸b, 偶e zabrzmia艂o bardzo nieprzyjemnie.

Nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Podczas kiedy nowa grupa aktor贸w ustawia艂a si臋 za kulisami sceny teatralnej przed podje偶d偶aj膮c膮 ku nim kamer膮, d藕wign臋艂a si臋 i odali艂a 艣rodkowym przej艣ciem.

Z budynku ponurego niczym sk艂ad wyszed艂em za ni膮 w blask s艂o艅ca. Stoj膮c w drzwiach obserwowa艂em jej niespieszny ch贸d, ruchy troch臋 nieskoordynowane, jakby bezcelowe.

W niegustownym przebraniu - czarny kapelusz z wdowim welonem i prosty czarny p艂aszcz - jej du偶e, dorodne cia艂o sprawia艂o wra偶enie niezgrabnego, oci臋偶a艂ego. Mo偶e to s艂o艅ce 艣wiec膮ce mi w oczy, mo偶e zwyk艂y romantyzm wywo艂a艂 uczucie, 偶e z艂o, kt贸re unosi艂o si臋 w powietrzu studia niczym bezwonny gaz, skupia si臋 w tej masywnej czarnej postaci krocz膮cej pust膮, sztuczn膮 ulic膮,

Kiedy znik艂a mi z oczu za rogiem Hotelu Kontynen-

40

talnego, podnios艂em z ziemi torb臋 i pod膮偶y艂em jej 艣ladem! Zn贸w zacz膮艂em si臋 poci膰 iby艂em jak podstarza艂y ch艂opak do noszenia przybor贸w golfowych, z tych, co to nigdy nie zostaj膮 zawodowcami.

Do艂膮czy艂a do sze艣ciu kobiet w r贸偶nym wieku i r贸偶nych kszta艂t贸w, zmierzaj膮cych do g艂贸wnej bramy. Po drodze skr臋ci艂y wboczn膮 uliczk臋. Po艣pieszy艂em za nimi i zobaczy艂em, 偶e znikaj膮 pod stiukowym, sklepionym wej艣ciem do garderoby.

Popchn膮wszy skrzyd艂o bramy przeszed艂em obok stra偶nika. Przypomnia艂 sobie mnie i kije golfowe.

- Nie by艂y mu potrzebne?

- Nie b臋dzie gra艂 w golfa, tylko w badmintona.

Rozdzia艂 6

Czeka艂em na ni膮 w samochodzie zaparkowanym przy 偶贸艂tym kraw臋偶niku niedaleko wej艣cia, z silnikiem pracuj膮cym na wolnych obrotach. Wysz艂a i ruszy艂a chodnikiem w przeciwnym kierunku. Przebra艂a si臋 w dobrze skrojony ciemny kostium, kapelusik nasadzi艂a na bakier. Wola albo pas elastyczny pomog艂y jej si臋 wyprostowa膰. Z ty艂u wygl膮da艂a o dziesi臋膰 lat m艂odziej.

W po艂owie drogi do nast臋pnej przecznicy przystan臋艂a ko艂o czarnego czterodrzwiowego samochodu, otworzy艂a go i usiad艂a za kierownic膮. W艂膮czy艂em si臋 w strumie艅 pojazd贸w i pozwoli艂em jej jecha膰 przede mn膮. Mia艂a nowego Buicka. Nie ba艂em si臋, 偶e zauwa偶y m贸j w贸z. W okr臋gu Los Angeles roi艂o si臋 od niebieskich kabrioli-muzyn, a pojazdy na bulwarze miga艂y niczym szkie艂ka w kalejdoskopie,

Odciska艂a na tym wzorze osobiste pi臋tno, co chwila zmieniaj膮c pas, prowadz膮c jak szalona, ale pewn膮 r臋k膮. Na wiadukcie musia艂em przekroczy膰 setk臋, by nie straci膰 jej z oczu. Chyba nie u艣wiadamia艂a sobie, 偶e j膮 艣cigam; robi艂a to dla zabawy. Bulwarem Zachodz膮cego

S艂o艅ca ci膮gn臋艂a w stron臋 morza r贸wn膮 siedemdziesi膮tk膮 pi膮tk膮. A na zakr臋tach w Beverly Hills zwi臋ksza艂a pr臋dko艣膰 do osiemdziesi臋ciu i dziewi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w. Jej ci臋偶ki samoch贸d 艣ciera艂 gumy. W moim l偶ejszym walczy艂em z si艂膮 od艣rodkow膮. Opony piszcza艂y.

Na ostatniej d艂ugiej p臋tli, opadaj膮cej ku Pacific Pali-sades, pozwoli艂em Buickowi oddali膰 si臋 i omal go nie zgubi艂em. Dogoni艂em Fay na prostej, a w minut臋 p贸藕niej ju偶 skr臋ci艂a z bulwaru na prawo.

Pojecha艂em za ni膮 drog膮 wij膮c膮 si臋 pod g贸r臋, oznaczon膮 napisem ,,Aleja Podle艣na". Kiedy wynurzy艂em si臋 zza zakr臋tu, zatoczy艂a szeroki 艂uk o jakie艣 sto krok贸w przede mn膮, skr臋caj膮c na podjazd. Zatrzyma艂em si臋 w miejscu i zaparkowa艂em w贸z pod eukaliptusem.

Przez pigwowy 偶ywop艂ot r贸wnoleg艂y do chodnika widzia艂em, jak idzie po schodach do drzwi bia艂ego domu. Otwar艂a je z klucza i znik艂a w 艣rodku. Dom by艂 pi臋trowy, ukryty w艣r贸d drzew z dala od ulicy, po艂膮czony z gara偶em wbudowanym w stok wzg贸rza. Niebrzydki dom jak na kobiet臋 u schy艂ku kariery.

Po pewnym czasie zm臋czy艂o mnie obserwowanie wci膮偶 zamkni臋tych drzwi. Zdj膮艂em marynark臋 i krawat, przewiesi艂em je przez oparcie siedzenia, a nast臋pnie podwin膮艂em r臋kawy. Zabra艂em z baga偶nika kanister z d艂ugim dziobkiem i mijaj膮c Buicka skierowa艂em si臋 prosto do otwartych drzwi gara偶u.

By艂 ogromny, dostatecznie du偶y, by pomie艣ci膰 dwutonow膮 ci臋偶ar贸wk臋 i Buicka na dodatek. Dziwna rzecz, ale wygl膮da艂 tak, jakby niedawno sta艂a tu du偶a ci臋偶ar贸wka. Na betonowej pod艂odze odcisn臋艂y si臋 艣lady szeroko rozstawionych opon i pozosta艂y plamy g臋stego oleju.

Ma艂e okno w tylnej 艣cianie, na wysoko艣ci mojej g艂owy .wychodzi艂o na podw贸rko za domem tu偶 nad powierzchni膮 ziemi. Barczysty m臋偶czyzna w szkar艂atnej jedwabnej koszulce sportowej siedzia艂 na le偶aku,

42

plecami do mnie. Jego kr贸tko ostrzy偶one w艂osy wydawa艂y si臋 g臋艣ciejsze i czarniejsze, ni偶 powinny by膰 w艂osy Ralfa Sampsona. Wspi膮艂em si臋 na palce, przyciskaj膮c twarz do szyby. Nawet przez zmatowia艂e szk艂o scena rysowa艂a si臋 偶ywo jak namalowana: szerokie, niczego nie艣wiadome ramiona m臋偶czyzny w szkar艂atnej koszuli, br膮zowa butelka piwa i miska solonych orzeszk贸w w trawie obok le偶aka, drzewo pomara艅czowe nad jego g艂ow膮, a na ga艂臋ziach niedojrza艂e owoce wisz膮ce niczym ciemnozielone pi艂ki golfowe.

Przechyli艂 si臋 na bok, zakrzywionymi palcami wielkiej 艂apy szukaj膮c po omacku miski z orzeszkami. R臋ka chybi艂a celu i grzeba艂a w trawie jak okaleczony krab. Wtem obr贸ci艂 g艂ow臋 i zobaczy艂em go z profilu. Nie by艂a to twarz Ralfa Sampsona ani twarz, z jak膮 m臋偶czyzna w szkar艂atnej koszuli wszed艂 w 偶ycie. Te kamienne rysy wyciosane przez prymitywnego rze藕biarza m贸wi艂y o historii bardzo w dwudziestym wieku pospolitej; o zbyt wielu walkach, nadmiarze zwierz臋cej odwagi, niedostatku inteligencji.

Powr贸ci艂em do odcisk贸w opon i ukl膮k艂em, 偶eby dok艂adnie] je zbada膰. Szuranie n贸g na podje藕dzie us艂ysza艂em tak p贸藕no, 偶e mog艂em ju偶 tylko pozosta膰 na miejscu.

M臋偶czyzna w szkar艂atnej koszuli zapyta艂 od drzwi:

- Co tu masz za interes i czego szukasz? Nie masz tu czego szuka膰.

Przechyli艂em kanister polewaj膮c olejem 艣cian臋.

- Prosz臋 nie zas艂ania膰 mi 艣wiat艂a.

- O co chodzi? - Mozolnie wymawia艂 s艂owa. G贸rn膮 warg臋 mia艂 obrzmia艂膮 jak ochraniacz na szcz臋k臋,

Nie by艂 wy偶szy ode mnie ani nie wype艂nia艂 sob膮 drzwi, takie jednak sprawia艂 wra偶enie. Zdenerwowa艂em si臋, zupe艂nie jakbym przemawia艂 do obcego buldoga na terenie posiad艂o艣ci jego pana. Wsta艂em.

- Tak - powiedzia艂em. - Na pewno je masz, bracie. Nie podoba艂 mi si臋 spos贸b, w jaki szed艂 ku mnie.

43

Lewy bark wysun膮艂 do przodu, brod臋 cofn膮艂, jak gdyby ka偶da godzina jego dnia dzieli艂a si臋 na dwadzie艣cia rund po trzy minuty.

- Co to znaczy, 偶e je mamy? My nic nie mamy, ale ty nawarzysz sobie piwa, jak b臋dziesz gada艂 g艂upstwa.

- Termity - wyja艣ni艂em po艣piesznie. By艂 na tyle blisko, 偶e czu艂em jego oddech. Pachnia艂 piwem, orzeszkami ziemnymi, popsutymi z臋bami. - Prosz臋 powiedzie膰 pani Goldsmith, 偶e ma je na pewno.

- Termity? - Przysiad艂 na pi臋tach. M贸g艂bym go.powali膰, ale on by si臋 podni贸s艂.

- Takie ma艂e zwierz膮tka, co 偶r膮 drzewo. - Wyla艂em jeszcze troch臋 oleju na 艣cian臋. - To ma艂e paskudztwo.

- Co tu masz w tym kanistrze? No, tutaj.

- W tym kanistrze?

- Taa. — Nawi膮za艂em z nim kontakt.

- Trutk臋 na termity - odpar艂em. - 呕r膮 to i zdychaj膮. -Prosz臋 powiedzie膰 pani Goldsmith, 偶e ma je na pewno.

- Nie znam 偶adnej pani Goldsmith.

- To w艂a艣cicielka domu. Dzwoni艂a do centrali, 偶eby przys艂ali kogo艣 na inspekcj臋.

- Do centrali? - zapyta艂 podejrzliwie. Poznaczone bliznami, obrzmia艂e powieki opad艂y jak 偶aluzje na ma艂e, pozbawione wyrazu oczka.

- Centrali do walki z termitami. Owadol to centrala do walki z termitami na terenie po艂udniowej Kalifornii.

- Och! - 艁ama艂 sobie nad tym g艂ow臋. - Taa. Ale 偶adna pani Goldsmith tu nie mieszka.

- To nie Aleja Eukaliptusowa?

- Niee, Aleja Podle艣na, Pomyli艂e艣 adres, brachu.

- Strasznie mi przykro. Zdawa艂o mi si臋, 偶e Eukaliptusowa.

- Niee, Podle艣na. - U艣miechn膮艂 si臋 od ucha do ucha, ubawiony moj膮 g艂upi膮 pomy艂k膮.

- To ja ju偶 p贸jd臋. Pani Goldsmith b臋dzie na mnie czeka艂a.

- Taa. Jedn膮 chwilk臋.

Szybkim ruchem lewej r臋ki chwyci艂 mnie za ko艂nierz. Zamachn膮艂 si臋 praw膮.

- 呕eby艣 wi臋cej nie przy艂膮zi艂 tu myszkowa膰. Nie masz tu 偶adnego interesu.

Z艂a krew nap艂yn臋艂a mu do twarzy. Spojrzenie mia艂 zgor膮czkowane i dzikie. Jasne stru偶ki 艣liny s膮czy艂y si臋 ze sp臋kanych, zaci艣ni臋tych k膮cik贸w ust. Krzepki zapa艣nik by艂 bardziej nieobliczalny ni偶 buldog i dwakro膰 gro藕niejszy.

- Uwa偶aj.- Podnios艂em kanister. - To ci臋 o艣lepi. Chlusn膮艂em mu olejem w oczy. Wyda艂 ryk, jakby

umiera艂 w m臋czarni. Uskoczy艂em w bok, Jego prawa pi臋艣膰 otar艂a si臋 o moje ucho, wywo艂uj膮c pieczenie. Oderwany ko艂nierzyk mojej koszuli zwis艂 mu w zaci艣ni臋tej d艂oni. Praw膮 r臋k膮 os艂oni艂 zalane olejem oczy, kwil膮c jak niemowl臋. Je艣li czego艣 si臋 l臋ka艂, to 艣lepoty.

Kiedy by艂em ju偶 w po艂owie podjazdu, za moimi plecami otwar艂y si臋 drzwi, ale nie odwr贸ci艂em twarzy, 偶eby jej nie pokazywa膰. Da艂em nura za 偶ywop艂ot i bieg艂em dalej, w przeciwn膮 stron臋 ni偶 samoch贸d. Obszed艂em pieszo kwadrat najbli偶szych ulic.

Wr贸ciwszy do samochodu stwierdzi艂em, 偶e doko艂a jest pusto. Drzwi gara偶u by艂y zamkni臋te, lecz Buick wci膮偶 sta艂 na podje藕dzie. W przedwieczornym zmierzchu bia艂y dom po艣r贸d drzew wygl膮da艂 bardzo spokojnie i niewinnie.

艢ciemni艂o si臋 niemal ca艂kowicie, gdy jego w艂a艣cicielka wysz艂a ubrana w c臋tkowane futro z ocelot贸w. Min膮艂em wylot podjazdu, zanim Buick wycofa艂 si臋 z niego na wstecznym biegu, i zaczeka艂em na Bulwarze Zachodz膮cego S艂o艅ca. Prowadzi艂a z wi臋ksz膮 pasj膮, a mniejsz膮 precyzj膮 z powrotem do Hollywood, przez Westwood, Bei-Air i Beverly Hills. Nie traci艂em jej z oczu.

Prawie na styku Hollywood i Vine, gdzie wszystko si臋 ko艅czy, wiele za艣 rzeczy .zaczyna, zostawi艂a w贸z na prywatnym parkingu. Ja zaczeka艂em obok na ulicy, a偶

45

44

wejdzie do Swifta, barwna posta膰 krocz膮ca jak na lekkim gazie. Nast臋pnie pojecha艂em do domu zmieni膰 koszul臋. ,

Kusi艂 mnie pistolet ukryty w(szafie 艣ciennej, ale nie zawiesi艂em go pod kurtk膮, tylko kompromisowo wyj膮艂em z kabury i wsadzi艂em do schowka w samochodzie.

Rozdzia艂 7

艢ciany tylnej sali lokalu Swifta by艂y wy艂o偶one czarn膮 d臋bow膮 boazeri膮 po艂yskuj膮c膮 niewyra藕nie w blasku wypolerowanych mosi臋偶nych 偶yrandoli. Po dw贸ch stronach ci膮gn臋艂y si臋 lo偶e obite sk贸r膮. Woln膮 przestrze艅 po艣rodku zajmowa艂y stoliki. We wszystkich lo偶ach i przy wi臋kszo艣ci stolik贸w wystrojeni ludzie jedli b膮d藕 czekali na jedzenie. Kobiety prawie bez wyj膮tku by艂y bardzo chude, dos艂ownie sk贸ra i ko艣ci. Pan贸w prawie bez wyj膮tku cechowa艂 ten m臋sko hollywoodzki wygl膮d, kt贸ry trudno jest opisa膰. W g艂o艣no wypowiadanych s艂owach i zamaszystych gestach kry艂a si臋 natarczywa pewno艣膰 siebie, jakby B贸g za milion dolar贸w zobowi膮za艂 si臋 nad nimi czuwa膰.

Fay Estabrook siedzia艂a w lo偶y w g艂臋bi sali, naprzeciwko 艂okcia w granatowej flaneli, spoczywaj膮cego na stoliku. Posta膰 jej towarzysza zas艂ania艂o przepierzenie.

Podszed艂em do baru znajduj膮cego si臋 pod trzeci膮 艣cian膮 i zam贸wi艂em piwo.

- Angielskie Bass, Black Horse, Carta Blanca czy porter Guinness? Po sz贸stej nie podajemy piwa miejscowej produkcji.

Zam贸wi艂em Bas艣 i da艂em barmanowi dolara m贸wi膮c, 偶eby zatrzyma艂 reszt臋. Reszty nie by艂o. Odszed艂.

Pochyliwszy si臋 do przodu zajrza艂em w lustro za barem. Odbita w uj臋ciu trois quatre twarz Fay Estabrook by艂a szczera i przej臋ta, Wargi porusza艂y si臋 szybko. W艂a艣nie wtedy m臋偶czyzna wsta艂.

46

Zalicza艂 si臋 do gatunku tych, co to zwykle dotrzymuj膮 towarzystwa m艂odszym kobietom, do gatunku tych wymuskanych i nie starzej膮cych si臋, kt贸rzy rok po roku robi膮 fors臋 nie wiadomo na czym. By艂 podtatusia艂ym tancerzem rewiowym z opisu Cramma. Granatowa marynarka a偶 za dobrze na nim le偶a艂a. Bia艂a jedwabna chustka pod brod膮 uwydatnia艂a srebrzysto艣膰 w艂os贸w.

艢ciska艂 d艂o艅 rudzielcowi stoj膮cemu obok lo偶y. Tego pozna艂em, kiedy si臋 odwr贸ci艂 i odszed艂 do w艂asnego stolika na 艣rodku sali. By艂 to pisarz nazwiskiem Russell Hunt, zatrudniony w wytw贸rni Metro.

Srebrnow艂osy, pokiwawszy Fay Estabrook na po偶egnanie, ruszy艂 do drzwi. Obserwowa艂em go w lustrze. Szed艂 energicznym, r贸wnym krokiem, patrz膮c prosto przed siebie, jakby w restauracji nie by艂o 偶ywej duszy. Dla niego nie by艂o tu 偶ywej duszy. Nikt nie podni贸s艂 r臋ki w powitalnym ge艣cie ani nie rozchyli艂 warg w u艣miechu. Po jego wyj艣ciu odwr贸ci艂o si臋 kilka g艂贸w, tu i 贸wdzie unios艂y si臋 brwi. Fay Estabrook zosta艂a w lo偶y sama, jakby zarazi艂a si臋 od niego i sama te偶 mog艂a by膰 zara藕liwa.

Zanios艂em moj膮 szklank臋 do stolika Russella Hunta. Siedzia艂 z t艂u艣ciochem o brzydkim perkatym nosie jak kartofel i bystrych oczkach agenta.

- Jak tam s艂owny interes, Russell?

- Cze艣膰, Lew.

Nie ucieszy艂 si臋 na m贸j widok. Zarabia艂em trzy setki tygodniowo, kiedy mia艂em prac臋, nale偶a艂em wi臋c do posp贸lstwa. On zarabia艂 p贸艂tora kawa艂ka. By艂y reporter z Chicago, kt贸ry pierwsz膮 powie艣膰 sprzeda艂 wytw贸rni Metro i nigdy ju偶 偶adnej nie napisa艂, przekszta艂ca艂 si臋 z rokuj膮cego nadzieje m艂odzie艅ca w paskudnego starucha z migren膮 i basenem k膮pielowym, z kt贸rego nigdy nie korzysta艂, bo ba艂 si臋 wody. Pomog艂em mu uwolni膰 si臋 od drugiej 偶ony i zrobi膰 miejsce dla trzeciej, nic nie lepszej.

- Siadaj z nami-powiedzia艂, gdy nie odchodzi艂em. -

47

Napij si臋. To zalewa migreny. Nie pij臋 po to, 偶eby sam si臋 zalewa膰. Ja zalewam migreny.

- Chwileczk臋 - odezwa艂 si臋 agent bystre oczko. -Je艣li jest pan tw贸rc膮, mo偶e pan siada膰. W przeciwnym wypadku trudno oczekiwa膰, 偶e b臋d臋 traci艂 dla pana czas.

- Timothy to m贸j agent - wyja艣ni艂 Russell. - Ja jestem t膮 kur膮, co mu znosi z艂ote jajka. Sp贸jrz, jak nerwowymi palcami igra z no偶em do mi臋sa, jak t臋sknym wzrokiem zawis艂 na mej toczonej szyi. Nie wr贸偶y mi to nic dobrego, jak mniemam.

- On mniema - powt贸rzy艂 Timothy. — Czy pan tworzy?

Siadaj膮c na krze艣le wpad艂em w ich 偶argon.

- Jestem cz艂owiekiem czynu. A mianowicie tropicielem.

- Lew jest detektywem - oznajmi艂 Russell. - Odgrzebuje ludzkie grzeszki i roztacza przed oczami zgorszonego 艣wiata.

- A jak nisko mo偶na przy tym zaj臋ciu upa艣膰? -zapyta艂 Timothy ochoczo.

Dowcip mi si臋 nie podoba艂, lecz przyszed艂em tu po informacje, nie dla 膰wiczenia si臋 w ripostach. Spostrzeg艂szy wyraz mojej twarzy obr贸ci艂 si臋 do kelnera, kt贸ry sta艂 przy jego krze艣le.

- Komu 艣ciska艂e艣 d艂o艅? - zagadn膮艂em Russella.

- Chodzi ci o tego elegancika w chustce? Fay m贸wi艂a, 偶e nazywa si臋 Troy. Byli kiedy艣 ma艂偶e艅stwem, wi臋c powinna wiedzie膰.

- Czym on si臋 zajmuje?

- Nie jestem na sto procent pewny. Widywa艂em go w r贸偶nych miejscach: w Palm Springs, Las Vegas, Tia Juana.

- W Las Vegas?

- Chyba tak. Fay twierdzi, 偶e jest importerem, ale taki z niego importer, jak ze mnie ma艂pi wujek. - Nie wychodzi艂 ze swojej roli. - Rzecz do艣膰 dziwna, bo

48

jestem ma艂pim wujkiem, chocia偶 musz臋 wyzna膰, 偶e nikt nie by艂 bardziej ode mnie zdziwiony, kiedy na Zielone 艢wi膮tki moja m艂odsza siostra, ta z trzema piersiami, powi艂a naj艂adniejszego szympansika pod s艂o艅cem. Wiesz, po pierwszym m臋偶u nazywa艂a si臋 lady Greys-toke.

Nagle przesta艂 trajkota膰. Jego twarz znowu przybra艂a pochmurny, 偶a艂osny wyraz.

- Jeszcze jednego drinka - zwr贸ci艂 si臋 do kelnera. -Podw贸jn膮 szkock膮 whisky. To samo dla wszystkich.

- Chwileczk臋, prosz臋 pana.-Kelner by艂 zasuszonym staruszkiem o czarnych oczach jakpinezki. -Przyjmuj臋 zam贸wienie od tego pana.

- Nie chce mnie obs艂u偶y膰. - Russell roz艂o偶y艂 ramiona w karykaturalnym ge艣cie rozpaczy. - Zn贸w nie ma tego, o co prosz臋.

Kelner udawa艂 poch艂oni臋tego s艂uchaniem agenta.

- Ale ja nie chc臋 przysma偶anych ziemniak贸w. Chc臋 zapiekank臋.

- Nie mamy zapiekanki, prosz臋 pana.

- A nie mo偶na jej zrobi膰? - nalega艂 Timothy rozdy-maj膮c nozdrza zadartego nosa.

- Za trzydzie艣ci pi臋膰, czterdzie艣ci minut, prosz臋 pana.

.— M贸j Bo偶e! - odpar艂 Timothy. - C贸偶 to za jad艂odajnia? Chod藕my do Chasena, Russell. Musz臋 mie膰 zapiekank臋 ziemniaczan膮.

Kelner sta艂 przygl膮daj膮c mu si臋 jakby z bardzo daleka. Omin膮艂em go wzrokiem i zobaczy艂em, 偶e Fay Esta-brook wci膮偶 siedzi przy swoim stoliku, zaj臋ta butelk膮 wina.

- Nie wpuszczaj膮 mnie ju偶 do Chasena - odrzek艂 Russell.

- Znasz Fay Estabrook? - zapyta艂em.

- Nie za dobrze. Min膮艂em j膮 pn膮c si臋 w g贸r臋 kilka lat temu. Jeszcze kilka lat i min臋 j膮 staczaj膮c si臋 w d贸艂.

- Przedstaw mnie.

- Ruchomy cel

49

- Po co?

- Zawsze chcia艂em j膮 pozna膰.

- Nie pojmuj臋, Lew. Jest na tyle stara, 偶e mog艂aby by膰 twoj膮 偶on膮.

Zrozumia艂ym dla niego j臋zykiem wyja艣ni艂em:

- 呕ywi臋 dla niej sentymentalny szacunek wywodz膮cy si臋 z dobrych dawnych dni, nieodwo艂alnie minionych.

- Przedstaw go, je艣li sobie 偶yczy - wtr膮ci艂 si臋 Timo-thy. - Psy policyjne dzia艂aj膮 mi-na nerwy. Jak p贸jdzie; b臋d臋 m贸g艂 zje艣膰 zapiekank臋 ziemniaczan膮 w spokoju.

Russell wsta艂 z wysi艂kiem, jakby czubkiem rudej g艂owy podtrzymywa艂 sufit.

- Dobranoc - powiedzia艂em Tiraothy'emu. - Niech si臋 pan dobrze bawi kosztem obs艂ugi, dop贸ki nie wywal膮 pana za t艂usty kark,

Zabrawszy mojego drinka pokierowa艂em Russella przez sal臋.

- Nie m贸w jej, kim jestem - szepn膮艂em mu na ucho.

- A kim ja jestem, 偶ebym mia艂 publicznie pra膰 twoj膮 brudn膮 bielizn臋? Na osobno艣ci to ca艂kiem inna sprawa. Uwielbia艂bym pra膰 twoj膮 brudn膮 bielizn臋 na osobno艣ci. To dla mnie fetysz.

- Wyrzucam j膮, jak si臋 zabrudzi.

- C贸偶 za marnotrawstwo! Bardzo ci臋 prosz臋, na przysz艂o艣膰 chowaj j膮 dla mnie. Po prostu przysy艂aj mi j膮 pod adresem kliniki Kraffta-Ebinga.

Pani Estabrook podnios艂a na nas oczy jak dwa ciemne reflektory.

- To Lew Archer, Fay. W g艂臋bi serca tw贸j stary wielbiciel.

- Bardzo mi mi艂o! - odezwa艂a si臋 g艂osem, kt贸ry marnowa艂a graj膮c role matek. - Usi膮dzie pan?

- Dzi臋kuj臋, - Usiad艂em na sk贸rzanej kanapce naprzeciwko niej.

- Darujcie - rzek艂 Russell. - Musz臋 zaopiekowa膰 si臋 Timothym. Toczy walk臋 klasow膮 z kelnerem. Jutro

wiecz贸r on z kolei b臋dzie si臋 mn膮 opiekowa艂. O rany! -Odszed艂 zagubiony w labiryncie w艂asnych s艂贸w.

- To mi艂o, 偶e kto艣 czasem o nas pami臋ta - stwierdzi艂a kobieta. - Wi臋kszo艣膰 moich przyjaci贸艂ek nie 偶yje, a o wszystkich zapomniano. Helena i Florence, i Mae... 偶adna z nich nie 偶yje i 偶adnej nikt nie pami臋ta.

Jej pijacki sentymentalizm, po cz臋艣ci fa艂szywy, po cz臋艣ci jednak prawdziwy, stanowi艂 na sw贸j spos贸b przyjemn膮 odmian臋 po 偶a艂osnym be艂kocie Russella. Udzieli艂 mi si臋.

- Sic transit glona mundi. Helena Chadwick by艂a swego czasu wielk膮 aktork膮. Ale pani jest ni膮 nadal.

- Pr贸buj臋 trzyma膰 r臋k臋 na pulsie. Ale z miasta usz艂o 偶ycie. Nam zale偶a艂o na robieniu film贸w... naprawd臋 zale偶a艂o. W moim szczytowym okresie zarabia艂am po trzy kawa艂ki tygodniowo, pracowali艣my jednak nie dla pieni臋dzy.

- Chodzi o gr臋. - Cytowanie by艂o mniej k艂opotliwe. -Chodzi艂o o gr臋. Teraz jest inaczej. Miastu

zabrak艂o szczero艣ci. Nie ma w nim 偶ycia. Nie ma 偶ycia w nim ani we mnie.

Z zam贸wionej p贸艂 butelki wyla艂a do kieliszka reszt臋 sherry i wychyli艂a jednym d艂ugim, pos臋pnym haustem. Ja piastowa艂em mojego drinka w d艂oni.

- Jest pani w 艣wietnej formie. - Pozwoli艂em oczom ze艣lizn膮膰 si臋 po jej obcym ciele, cz臋艣ciowo wyzieraj膮cym spod rozchylonego futra. Mia艂a niez艂膮 figur臋 jak na sw贸j wiek, szczup艂a w talii, o stercz膮cych piersiach i biodrach w kszta艂cie amfory. I pulsowa艂a 偶yciem, nieco natarczyw膮 si艂膮 kobieco艣ci, zwierz臋c膮, jakby koci膮 dum膮.

- Pan mi si臋 podoba. Jest pan 偶yczliwy. Prosz臋 mi powiedzie膰, kiedy si臋 pan urodzi艂.

- To znaczy, w kt贸rym roku?

- Kt贸rego dnia i miesi膮ca.

- Drugiego czerwca.

- Naprawd臋? Nie przypuszcza艂am, 偶e pan jest z Bli藕-

50

51

ni膮t. Bli藕ni臋ta nie maj膮 serca. Maj膮 dwie dusze i prowadz膮 podw贸jne 偶ycie. Czy jest pan nieczu艂y?

Pochyli艂a si臋 ku mnie, nie ze艣rodkowuj膮c spojrzenia szeroko rozwartych oczu w jednym punkcie. Nie umia艂em odgadn膮膰, czy kpi ze mnie, czy z siebie.

- Przyja藕ni臋 si臋.ze wszystkimi - powiedzia艂em, 偶eby rozwia膰 urok. - Przepadaj膮 za mn膮 dzieci i psy. Hoduj臋 kwiaty i mam z艂ot膮 r臋k臋 do ro艣lin.

- Jest pan cynikiem - odpar艂a nad膮sana. - My艣la艂am, 偶e b臋dzie pan pokrewn膮 dusz膮, ale pan jest w trois-to艣ci Powietrza, a ja Wody.

- Tworzyliby艣my cudown膮 powietrzno-morsk膮 ekip臋 ratunkow膮.

U艣miechn臋艂a si臋 i rzek艂a karc膮co:

- Nie wierzy pan w gwiazdy?

- A pani?

- Oczywi艣cie 偶e wierz臋. W spos贸b czysto naukowy. Kiedy si臋 przyjrze膰 dowodom, s膮 po prostu nieodparte. Na przyk艂ad ja urodzi艂am si臋 pod znakiem Raka i wida膰 to po mnie. Jestem wra偶liwa, obdarzona wyobra藕ni膮; nie umiem si臋 oby膰 bez mi艂o艣ci. Ci, kt贸rych kocham, mog膮 owin膮膰 mnie ko艂o ma艂ego palca, ale w razie potrzeby potrafi臋 by膰 uparta. By艂am nieszcz臋艣liwa w ma艂偶e艅stwie, jak tylu ludzi spod mojego znaku. A pan jest 偶onaty?

- W chwili obecnej nie.

- To znaczy, 偶e by艂 pan 偶onaty. O偶eni si臋 panponow-nie. Bli藕niak zawsze to robi. I cz臋sto 偶eni si臋 z kobiet膮 starsz膮 od siebie. Wiedzia艂 pan o tym?

- Nie. - Jej apodyktyczny ton lekko zbija艂 mnie z tropu, gro偶膮c, 偶e zapanuje nad rozmow膮 i nade mn膮.

- Brzmi to bardzo przekonuj膮co.

- M贸wi臋 panu prawd臋.

- Powinna pani robi膰 to zawodowo. Jak si臋 ma dobre gadane i si艂臋 przekonywania, mo偶na ci膮gn膮膰 z tego pieni膮dze.

Jej szczere oczy zmieni艂y si臋 w dwie w膮skie ciem-

52

ne szpary niczym otwory strzelnicze w murze fortu. Przyjrza艂a mi si臋 przez te szpary, powzi臋艂a decyzj臋 taktyczn膮 i zn贸w szeroko otworzy艂a oczy. By艂y ciemnymi sadzawkami niewinno艣ci, podobnymi do zatrutych studni.

- Och, nie - odpar艂a. - Nigdy nie traktuj臋 tego zawodowo. To, co mam, to talent, dar... W艣r贸d Rak贸w cz臋sto zdarzaj膮 si臋 media... i uwa偶am pos艂ugiwanie si臋 tym darem za sw贸j obowi膮zek. Ale nie dla pieni臋dzy... tylko dla przyjaci贸艂.

- Szcz臋艣cie, 偶e jest pani niezale偶na finansowo. Obraca艂a w palcach cienk膮 n贸偶k臋 kieliszka, a偶 wy艣lizn膮艂 si臋 z nich i prze艂ama艂 na stoliku na dwoje.

- Typowy Bli藕niak - stwierdzi艂a, - Zawsze ciekawy fakt贸w.

Poczu艂em lekki niepok贸j, ale go odegna艂em. Strzeli艂a na o艣lep i przypadkiem trafi艂a.

- Nie zamierza艂em by膰 ciekawy.

- Och, wiem o tym, - Wsta艂a niespodziewanie i u艣wiadomi艂em sobie ci臋偶ar jej cia艂a wznosz膮cego si臋 nade mn膮. - Chod藕my st膮d. Zn贸w zaczynam t艂uc r贸偶ne rzeczy. Chod藕my gdzie艣, gdzie mo偶na porozmawia膰.

- Chod藕my.

Zostawi艂a banknot na stoliku i wysz艂a z oci臋偶a艂ym dostoje艅stwem.

Ruszy艂em za ni膮, uradowany moim zaskakuj膮cym sukcesem, ale i z niewyra藕nym uczuciem, 偶e jestem paj膮kiem p艂ci m臋skiej, kt贸rego niebawem zje paj膮k p艂ci 偶e艅skiej.

Russell siedzia艂 przy swoim stoliku z g艂ow膮 ukryt膮 w ramionach. Timothy poszczekiwa艂 na szefa sali jak terier na zap臋dzone w ciemny k膮t ma艂e, zaszczute zwierz膮tko. Szef sali wyja艣nia艂, 偶e zapiekanka ziemniaczana b臋dzie gotowa za pi臋tna艣cie minut.

53

Rozdzia艂 8

W hollywoodzkim barze Roosevelt narzeka艂a na duchot臋 i powiedzia艂a, 偶e czuje si臋 stara i nieszcz臋艣liwa. Bzdura, zaoponowa艂em, ale przenie艣li艣my si臋 do Zebry. Przerzuci艂a si臋 na irlandzk膮 whisky, kt贸r膮 pi艂a bez wody. W Zebrze oskar偶y艂a m臋偶czyzn臋 siedz膮cego przy s膮siednim stoliku o to, 偶e przygl膮da si臋 jej z pogard膮. Zaproponowa艂em przeja偶d偶k臋 na 艣wie偶ym powietrzu. Pop臋dzi艂a bulwarem Wilshire, jakby pr贸buj膮c przedrze膰 si臋 w inny wymiar. Musia艂em wyr臋czy膰 j膮 w zaparkowaniu Buicka przed Ambasadorem. M贸j w艂asny samoch贸d zostawi艂em u Swifta, Pok艂贸ci艂a si臋 z portierem z Ambasadora, bo rzekomo 艣mia艂 si臋 z niej, obr贸cony do nas plecami. Zabra艂em j膮 do piwnicy Huntoon Park, zwykle pustawej. Wsz臋dzie, gdzie艣my si臋 znale藕li, jacy艣 ludzie j膮 poznawali, ale nikt si臋 do nas nie przysiada艂 ani jej nie pozdrawia艂. Stacza艂a si臋 w d贸艂.

Je艣li nie liczy膰 pary nachylonej ku sobie w drugim ko艅cu baru, Huntoon Park 艣wieci艂 pustk膮. Wy艂o偶ony grubymi dywanami, dyskretnie o艣wietlony lokal w podziemiu by艂 zak艂adem pogrzebowym, w kt贸rym wystawiano zw艂oki zabitego przez nas wieczoru, Pani Estabrook, cho膰 blada jak nieboszczka, utrzymywa艂a si臋 w pozycji pionowej, widzia艂a, m贸wi艂a, mog艂a pi膰 i zapewne nawet my艣le膰.

Naprowadza艂em j膮 na Valerio w nadziei, 偶e wymieni nazw臋 hotelu. Jeszcze par臋 drink贸w i b臋d臋 m贸g艂 zaryzykowa膰 tak膮 propozycj臋. Pi艂em razem z ni膮, ale za ma艂o, 偶eby alkohol m贸g艂 na mnie podzia艂a膰. Prowadzi艂em idiotyczn膮 rozmow臋, wi臋c nie dostrzega艂a r贸偶nicy. Czeka艂em. Chcia艂em do tego stopnia j膮 upi膰, 偶eby m贸wi艂a, co jej 艣lina przyniesie na j臋zyk. Archer, niebia艅ski Bli藕niak, akuszer niepami臋ci.

Spojrza艂em na swoj膮 twarz w lustrze za barem i wcale si臋 ni膮 nie zachwyci艂em. Stawa艂a si臋 chuda i drapie偶na!

Nos mia艂em zbyt w膮ski, uszy zanadto przylepione do g艂owy. Powieki, z gatunku tych obwis艂ych w zewn臋trznych k膮cikach, nadawa艂y oczom kszta艂t tr贸jk膮ta, co zazwyczaj mi si臋 podoba艂o. Dzi艣 oczy by艂y jak ma艂e kamienne kliny wbite mi臋dzy powieki.

Fay Estabrook pochyli艂a si臋 nad barem, z brod膮 wspart膮 na d艂oniach, wpatruj膮c si臋 wnap贸艂 opr贸偶niony kieliszek z likierem. Wyciek艂a gdzie艣 duma, kt贸ra nakazywa艂a cia艂u trzyma膰 si臋 prosto i strzeg艂a rys贸w1 przez rozmazaniem. Aktorka siedzia艂a przygarbiona, smakuj膮c osad goryczy na dnie 偶ycia, monotonnie recytuj膮c elegie:

- Nigdy na siebie nie uwa偶a艂, ale mia艂 cia艂o zapa艣nika i g艂ow臋 india艅skiego wodza. W jego 偶y艂ach p艂yn臋艂a krew india艅ska. Nie by艂 jednak z艂y. Co za s艂odki facet. Cichy i niewymagaj膮cy, nigdy du偶o nie m贸wi艂. Przy tym nami臋tny i naprawd臋 nie dziwkarz, nie widzia艂am ju偶 p贸藕niej takiego. Nabawi艂 si臋 gru藕licy i zawin膮艂 w jedno lato. Za艂ama艂am si臋 po tym. Nigdy ju偶 nie przysz艂am do siebie. By艂 jedynym m臋偶czyzn膮, jakiego w 偶yciu kocha艂am.

- M贸wi艂a pani, 偶e na imi臋 mia艂...?

- Bill, - Rzuci艂a mi przebieg艂e spojrzenie. - Nie m贸wi艂am. Pracowa艂 u mnie jako nadzorca. Mia艂am jeden z pierwszych du偶ych dom贸w w dolinie. Byli艣my ze sob膮 przez rok, a potem umar艂. To si臋 sta艂o dwadzie艣cia pi臋膰 lat temu i od tej pory zawsze czu艂am, 偶e te偶 mog艂abym nie 偶y膰.

Podni贸s艂szy du偶e, suche oczy napotka艂a w lustrze m贸j wzrok. Chcia艂em odpowiedzie膰 na jej melancholijne spojrzenie, ale nie wiedzia艂em, co zrobi膰 z twarz膮.

Spr贸bowa艂em u艣miechem doda膰 sobie otuchy. Przecie偶 ze mnie taki dobry kumpel. Miewa艂em do czynienia z chuliganami, paniami lekkich obyczaj贸w, prostakami i naiwniakami; prywatny kapu艣 podgl膮daj膮cy przez dziurk臋 od klucza nielegalne pary w 艂贸偶ku, konfident zazdro艣nik贸w, szpicel za 艣cian膮, rewolwerowiec

55

54

do wynaj臋cia za. pi臋膰dziesi膮t dolar贸w dziennie; a mimo to dobry kumpel. W k膮cikach oczu zarysowa艂y mi si臋 zmarszczki; rozd膮艂em nozdrza, rozci膮gn膮艂em wargi ukazuj膮c z臋by, ale nie w u艣miechu. Moja chuda twarz przybra艂a zg艂odnia艂y wyraz, podobny do szyderczego grymasu kojota. Widzia艂em zbyt wiele bar贸w, zbyt wiele wal膮cych si臋 hoteli i obskurnych gniazdek mi艂osnych, za du偶o sal s膮dowych i wi臋zie艅, sekcji zw艂ok i policjant贸w gotowych do akcji, zbyt wiele obna偶onych zako艅cze艅 nerwowych, przypominaj膮cych torturowane robaki. Gdybym zobaczy艂 t臋 twarz u kogo艣 obcego, nie mia艂bym do niej zaufania. Przy艂apa艂em si臋 na rozwa偶aniach, jaka wyda艂a si臋 Mirandzie Sampson. 娄 - Do diab艂a z trzydniowymi przyj臋ciami - o艣wiadczy艂a pani Estabrook. - Niech diabli wezm膮 konie i szmaragdy, i jachty. Jeden dobry przyjaciel jest lepszy ni偶 ka偶da z tych rzeczy, a ja nie mam ani jednego dobrego przyjaciela. Sim Kuntz m贸wi艂, 偶e jest moim przyjacielem, a teraz powiada, 偶e to m贸j ostatni film. Prze偶y艂am swoje 偶ycie dwadzie艣cia pi臋膰 lat temu i jestem do niczego. Nie chcesz si臋 we mnie ubra膰, Archer.

Mia艂a racj臋. A mimo to ciekawi艂a mnie, niezale偶nie od zleconej mi pracy. Odby艂a d艂ug膮 drog臋 z wy偶yn w d贸艂, pozna艂a cierpienie. Zapomnia艂a o sztucznej poprawno艣ci g艂osu i innych rzeczach wyuczonych przez instruktor贸w w studio. Brzmia艂 wulgarnie i w przyjemny spos贸b ochryple. S膮dz膮c po nim, dzieci艅stwo sp臋dzi艂a w biednej dzielnicy Detroit, Chicago czy Indianapolis na pocz膮tku stulecia. " Wys膮czy艂a resztk臋 likieru i wsta艂a. ' " ,

- Prosz臋 mnie odwie藕膰 do domu. Ze艣lizn膮wszy si臋 ze sto艂ka ze skwapliwo艣ci膮 偶igola-

ka, uj膮艂em j膮 pod rami臋.

- Nie mo偶e pani jecha膰 do domu w tym stanie. Musi pani jeszcze co艣 wypi膰 na wzmocnienie.

- Jest pan mi艂y. - Mia艂em na tyle cienk膮 sk贸r臋, 偶e

56

wyczu艂em ironi臋. - Tylko 偶e nie mog臋 tu wytrzyma膰. To kostnica. Na lito艣膰 bosk膮 - wrzasn臋艂a do barmana -gdzie偶 si臋 podzia艂y wszystkie hulaki?

- A czy偶 szanowna pani nie hula?

Odci膮gn膮艂em j膮, 偶eby zapobiec kolejnej k艂贸tni, i wyprowadzi艂em po schodach na ulic臋. W powietrzu wisia艂a lekka mgie艂ka przy膰miewaj膮ca neony. Nad dachami budynk贸w nisko rozpo艣ciera艂o si臋 bezgwiezdne, pochmurne niebo. Zadygota艂a i poczu艂em to dr偶enie, bo trzyma艂em jej rami臋.

- Na s膮siedniej ulicy jest dobry bar - powiedzia艂em.

- Valerio?

- Chyba tak si臋 nazywa.

- Zgoda. Wypij臋 jeszcze jednego, a potem musz臋 wraca膰 do domu.

Otworzy艂em drzwiczki Buicka i pomog艂em jej wsi膮艣膰. Z艂o偶y艂a mi ci臋偶k膮 pier艣 na ramieniu. Cofn膮艂em si臋. Wola艂bym jak膮艣 zwyk艂膮 poduszk臋, wypchan膮 pierzem, a nie wspomnieniami i frustracjami.

Kelnerka w barze Valerio przywita艂a j膮 po imieniu, poprowadzi艂a nas do lo偶y, uda艂a, 偶e opr贸偶nia pust膮 popielniczk臋.

Barman, g艂adko wygolony m艂ody Grek, a偶 wyszed艂 娄 zza iady, 偶eby powiedzie膰 dobry wiecz贸r i zapyta膰 o pana Sampsona.

- Jeszcze nie wr贸ci艂 z Newady - odpar艂a. Obserwowa艂em jej twarz, a ona pochwyci艂a moje spojrzenie. -M贸j bardzo bliski przyjaciel. Zatrzymuje si臋 tutaj, kiedy jest w mie艣cie.

Kr贸tka przeja偶d偶ka albo serdeczne powitanie dobrze jej zrobi艂o, By艂a nieomal weso艂a. Mo偶e pope艂ni艂em b艂膮d.

- Wspania艂y starszy pan - stwierdzi艂 barman. - Brak nam go tutaj.

- Ralf to cudowny, najcudowniejszy cz艂owiek -o艣wiadczy艂a pani Estabrook. - S艂odki facet.

57

Barman przyj膮艂 zam贸wienie i odszed艂.

- Stawia艂a mu pani horoskop? - zapyta艂em. - Temu swojemu przyjacielowi?

- A po czym si臋 pan domy艣li艂? To Kozioro偶ec. S艂odki facet, ale okropnie w艂adczy. Zreszt膮 prze偶y艂 tragedi臋. Jego jedyny syn zgin膮艂 na wojnie. S艂o艅ce Ralfa za膰mi艂 Uran, wie pan. Trudno przewidzie膰, jakie to mo偶e mie膰 dla Kozioro偶ca znaczenie.

- Rzeczywi艣cie trudno. A dla niego ma du偶e znaczenie?

- Owszem, ma. Ralf rozwija艂 swoje w艂adze duchowe. Uran jest przeciwko niemu, ale inne planety s膮 mu przychylne. Ta 艣wiadomo艣膰 doda艂a mu odwagi. - Nachyli艂a si臋 konfidencjonalnie do mojego ucha. - Szkoda, 偶e nie mog臋 pokaza膰 panu pokoju, kt贸ry dla niego urz膮dzi艂am. Cho膰 to'w jednym z tutejszych domk贸w, nie zechc膮 nas wpu艣ci膰.

- On jest tu teraz?

- Nie, jest w Newadzie. Ma bardzo pi臋kny dom na pustyni.

- By艂a tam pani?

- Zadaje pan tyle pyta艅, - U艣miechn臋艂a si臋 z ukosa w przyp艂ywie upiornej kokieterii. — Nie jest pan przypadkiem zazdrosny?

- Skar偶y艂a si臋 pani na brak przyjaci贸艂.

- Czy偶by? Zapomnia艂am o Ralfie.

Barman poda艂 drinki i podnios艂em szklank臋 do ust. Siedzia艂em zwr贸cony twarz膮 w stron臋 sali. Drzwi obok milcz膮cego fortepianu prowadzi艂y do hallu. Weszli nimi Alan Taggert i Miranda.

- Przepraszam - powiedzia艂em do pani Estabrook. Miranda dojrza艂a mnie, kiedy wstawa艂em z miejsca,

i ruszy艂a do przodu. Z palcem na wargach da艂em jej znak drug膮 r臋k膮. Cofn臋艂a si臋 zaskoczona, z szeroko otwartymi ustami.

Alan by艂 szybszy. Wzi膮艂 j膮 pod rami臋 i wypchn膮艂 za drzwi. Po艣pieszy艂em za nimi. Barman miesza艂 drinka.

58

Kelnerka obs艂ugiwa艂a klienta. Pani Estabrook nie podnios艂a oczu. Drzwi si臋 za mn膮 zamkn臋艂y.

- Nic nie rozumiem - naskoczy艂a na mnie Miranda. - Ma pan podobno szuka膰 Ralfa.

- Z艂apa艂em kontakt. Prosz臋 st膮d odej艣膰.

- Ale ja pr贸bowa艂am porozumie膰 si臋 z panem. - By艂膮 taka napi臋ta, 偶e o ma艂y w艂os nie wybuchn臋艂a p艂aczem.

Zwr贸ci艂em si臋 do Taggerta:

- Prosz臋 j膮 st膮d zabra膰, zanim popsuje mi robot臋 ca艂ego wieczora. Je艣li to mo偶liwe, poza miasto. - Trzy godziny sp臋dzone w towarzystwie Fay wzmog艂y moj膮 sk艂onno艣膰 do irytacji.

- Ale pani Sampson dzwoni艂a do pana - powiedzia艂. Filipi艅ski goniec hotelowy stoj膮cy pod 艣cian膮 s艂ysza艂

nasz膮 rozmow臋. Poprowadzi艂em ich za r贸g, do na p贸艂 o艣wietlonego hallu.

- W jakiej sprawie?

- Mia艂a wiadomo艣膰 od Ralfa. - Oczy Mirandy jarzy艂y si臋 bursztynowym blaskiem jak oczy 艂ani. - Ekspres. Chce, 偶eby przes艂a艂a mu pieni膮dze. A w艂a艣ciwie nie przes艂a艂a, tylko trzyma艂a w pogotowiu.

-He?

- Sto tysi臋cy dolar贸w.

- Prosz臋 to powt贸rzy膰.

- Chce, 偶eby podj臋艂a sto tysi臋cy dolar贸w pod zastaw obligacji.

- Czy ona ma a偶 tyle?

- Ona nie ma, ale mo偶e mie膰. Pe艂nomocnikim Ralfa jest Bert Graves.

- Co jej kaza艂 zrobi膰 z pieni臋dzmi?

- Pisze, 偶e jeszcze da zna膰 albo kogo艣 po nie przy艣le.

- Jeste艣cie pewni, 偶e on to pisa艂?

- Elaine twierdzi, 偶e tak.

- Czy wspomina o miejscu pobytu?

- Nie, ale list ma stempel Santa Maria. Musia艂 by膰 tam dzisiaj.

59

- Niekoniecznie. Czego chce ode mnie pani Sampson?

- Tego nie m贸wi艂a. Chyba chce zasi臋gn膮膰 pa艅skiej rady.

- Oto moja rada. Prosz臋 jej powiedzie膰, 偶eby mia艂a naszykowane pieni膮dze, ale nie dawa艂a ich nikomu bez dowodu, 偶e ojciec pani 偶yje.

- My艣li pan, 偶e nie 偶yje? - Skuba艂a palcami dekolt sukni.

- Nie sta膰 mnie na domys艂y. - Zwr贸ci艂em si臋 do Taggerta: - Czy mo偶e pan odwie藕膰 dzisiaj Mirand臋 do domu samolotem?

- Przed chwil膮 dzwoni艂em do Santa Teresa. Nad lotniskiem jest mg艂a. Ale b臋d臋 m贸g艂 to zrobi膰 jutro z samego rana.

- Wi臋c prosz臋 powiedzie膰 jej przez telefon. Przypuszczalnie natrafi艂em na 艣lad i b臋d臋 nim szed艂 dalej. Graves powinien po cichu skontaktowa膰 si臋 z policj膮. Lokaln膮 i z Los Angeles. I z FBI.

- Z FBI? - szepn臋艂a Miranda.

- Tak - odpar艂em. - Porwanie to przest臋pstwo podlegaj膮ce jurysdykcji federalnej.

Rozdzia艂 9

Po powrocie do baru ujrza艂em m艂odego Meksykanina w smokingu, wspartego o fortepian i trzymaj膮cego gitar臋. Nik艂ym tenorem, p艂aczliwym i dalekim, 艣piewa艂 hiszpa艅sk膮 piosenk臋 o walkach byk贸w. Palcami grzmi膮co tr膮ca艂 struny, Pani Estabrook przygl膮da艂a mu si臋, a mnie jakby nie zauwa偶y艂a, kiedy siada艂em,

G艂o艣no bi艂a brawo po zako艅czeniu piosenki i gestem przywo艂a艂a ch艂opca do naszej lo偶y.

- Babalu. Prosz臋, 偶eby by艂o 艂adnie. - Wr臋czy艂a mu dolara.

Sk艂oni艂 si臋 z u艣miechem i zn贸w zacz膮艂 艣piewa膰.

60

- To ulubiona piosenka Ralfa - oznajmi艂a. - Domingo tak dobrze j膮 艣piewa. Ma w 偶y艂ach prawdziw膮 krew hiszpa艅sk膮.

- A ten pani przyjaciel, Ralf?

- Co m贸j przyjaciel?

- Nie mia艂by nic przeciwko temu, 偶e pani jest tu ze mn膮?

- Niech si臋 pan nie wyg艂upia. Chcia艂abym, 偶eby艣cie si臋 kiedy艣 poznali. Wiem, 偶e si臋 panu spodoba.

- Czym si臋 zajmuje?

- Jest tak jakby na emeryturze. Ma pieni膮dze.

- Czemu pani za niego nie wyjdzie? Roze艣mia艂a si臋 chrapliwie.

- Nie m贸wi艂am panu, 偶e mam m臋偶a? Ale o niego nie musi si臋 pan martwi膰. To sprawa czysto handlowa.

- Nie wiedzia艂em, 偶e pani prowadzi interes.

- Czy m贸wi艂am, 偶e prowadz臋 interes? - Roze艣mia艂a si臋 znowu, o wiele za czujnie, i zmieni艂a temat. To 艣mieszne, 偶e pan mi radzi wyj艣膰 za Ralfa. On ma 偶on臋, a ja mam m臋偶a. Zreszt膮 nasza przyja藕艅 istnieje na innej p艂aszczy藕nie. Wie pan, ma charakter bardziej duchowy.

Trze藕wia艂a w oczach. Podnios艂em szklank臋.

- Za przyja藕艅. Na innej p艂aszczy藕nie.

Zanim sko艅czy艂a pi膰, skinieniem dwu palc贸w przywo艂a艂em kelnerk臋. Ta druga kolejka j膮 wyko艅czy艂a.

Jej twarz obwis艂a jakby pod w艂asnym ci臋偶arem. Oczy straci艂y blask, patrzy艂y bez zmru偶enia. Dolna szcz臋ka opad艂a w nieruchomym ziewni臋ciu, szkar艂atne wargi za艣 kontrastowa艂y z r贸偶owobia艂ym wn臋trzem jamy ustnej. 艢ci膮gaj膮c je z uczuciem odr臋twienia szepn臋艂a:

- Nie za dobrze si臋 czuj臋.

- Odwioz臋 pani膮 do domu.

- Mi艂y pan jest.

Pomog艂em jej wsta膰. Kelnerka przytrzyma艂a drzwi. Pani膮 Estabrook obdarzy艂a pob艂a偶liwym u艣miechem, mnie za艣 przenikliwym spojrzeniem. Fay potyka艂a si臋 na chodniku jak stara kobieta wsparta na nie istniej膮cej

61

lasce. Utrzymywa艂em j膮 na zdr臋twia艂ych nogach i tak dotarli艣my do samochodu.

Wpakowanie pijanej do 艣rodka przypomina艂o 艂adowanie worka z w臋glem. Jej g艂owa wtoczy艂a si臋 w k膮t mi臋dzy drzwiczkami i oparciem siedzenia. Uruchomiwszy silnik skierowa艂em si臋 w stron臋 Pacific Palisades.

P臋d wozu o偶ywi艂 j膮 po chwili.

- Musz臋 wraca膰 do domu - powiedzia艂a t臋po. - Wie pan, gdzie mieszkam?

- M贸wi艂a mi pani.

- Rano zn贸w czeka mnie kierat. Bzdura! Nie powinnam p艂aka膰, je艣li wyrzuci mnie z filmu. Mam z czego 偶y膰.

- Wygl膮da pani na kobiet臋 interesu - podsun膮艂em zach臋caj膮co.

- Mi艂y pan jest, Archer. - Te s艂owa zaczyna艂y wprawia膰 mnie w oszo艂omienie. - 呕e si臋 pan zaopiekowa艂 tak膮 star膮 wied藕m膮. Nie podoba艂abym si臋 panu, gdybym powiedzia艂a, sk膮d mam pieni膮dze.

- Prosz臋 mnie podda膰 pr贸bie.

- Ale ja nie powiem. - Wybuchn臋艂a wrednym, wyuzdanym 艣miechem, utrzymuj膮c go w dolnym rejestrze. Zdawa艂o mi si臋, 偶e pochwyci艂em w nim pod藕wi臋k szyderstwa, m贸g艂 jednak rozbrzmiewa膰 tylko w mojej g艂owie. - Zbyt mi艂y z pana ch艂opiec.

Owszem, m贸wi艂em sobie, wzorcowy typ Amerykanina. Zawsze z ch臋ci膮 poda d艂o艅, by pom贸c damie polecie膰 na twarz do rynsztoka.

Dama zn贸w straci艂a przytomno艣膰. Przynajmniej nic ju偶 nie m贸wi艂a. Czu艂em si臋 samotny jad膮c bulwarem w 艣rodku nocy, z jej na p贸艂 przytomnym cia艂em u boku. W c臋tkowanym futrze przypomina艂a 艣pi膮ce na s膮siednim siedzeniu zwierz臋, lamparta albo 偶bika przyt艂oczonego brzemieniem wieku. Nie by艂o to cia艂o naprawd臋 stare - najwy偶ej pi臋膰dziesi臋cioletnie, ale nosz膮ce pi臋tno prze偶ytych lat, wezbrane i nurtowane z艂ymi wspomnieniami. Opowiedzia艂a mi o sobie to i owo, a cho膰

62

chcia艂em us艂ysze膰 co艣 innego, za bardzo mi obrzyd艂a, 偶ebym mia艂 sondowa膰 g艂臋biej. Jedno wiedzia艂em na pewno i wcale nie potrzebowa艂a mi tego m贸wi膰, a mianowicie, 偶e jej towarzystwo nie s艂u偶y Sampsonowi ani jakiemukolwiek nieostro偶nemu m臋偶czy藕nie. Mia艂a niebezpiecznych towarzyszy zabaw - jeden brutal, drugi g艂adki w obej艣ciu. Gdyby cokolwiek przytrafi艂o si臋 Sampsonowi, wiedzia艂aby o tym albo by si臋 dowiedzia艂a.

Ockn臋艂a si臋, kiedy parkowa艂em w贸z przed jej domem. -

- Wprowad藕 go na podjazd, dobrze, z艂otko? Cofn膮艂em si臋 na drog臋 i skr臋ci艂em na podjazd. Nie

mog艂a sama wej艣膰 po schodach i wr臋czy艂a mi klucz, 偶ebym otworzy艂 drzwi.

- Wst膮p na chwil臋. W艂a艣nie si臋 zastanawiam, co by tu wypi膰.

- Na pewno mo偶na? A m膮偶? 艢miech zabulgota艂 jej w gardle,

- Od lat nie mieszkamy razem.

Wszed艂em za ni膮 do hallu. Powietrze zag臋szczone mrokiem przepe艂nia艂y jej dwa zapachy: pi偶ma i alkoholu, zwierz臋cy i ludzki. Pod stopami poczu艂em g艂adko艣膰 wywoskowanej posadzki i ciekaw by艂em, czynie upadnie. We w艂asnym domu porusza艂a si臋 ze 艣lep膮 precyzj膮 lunatyczki, Po omacku pod膮偶y艂em jej 艣ladem w lewo. Zapali艂a lamp臋, a pok贸j, kt贸ry 艣wiat艂o wydoby艂o z ciemno艣ci, w niczym nie przypomina艂 ob艂膮kanej czerwonej sypialni, jak膮 urz膮dzi艂a dla Ralfa Sampsona. By艂 du偶y, weso艂y nawet noc膮, ze spuszczonymi 偶aluzjami. Solidny mieszcza艅ski pok贸j z reprodukcjami postimpresjo-nist贸w na 艣cianach, wbudowanymi w 艣cian臋 rega艂ami pe艂nymi ksi膮偶ek, z radiem, gramofonem, szafk膮 na p艂yty, z kominkiem z glazurowanej ceg艂y, przed kt贸rym zatacza艂a 艂uk ci臋偶ka segmentowa kanapa. Zdumiewa艂 jedynie wz贸r obicia na kanapie i fotela pod lamp膮: jaskrawozielone ro艣liny tropikalne na tle bia艂ego nieba

63

nad pustyni膮, z pojedynczymi oczami wyzieraj膮cymi spo艣r贸d li艣ci. Wz贸r zmienia艂 si臋, kiedy na niego patrzy艂em. Oczy znika艂y i znowu si臋 pojawia艂y. Usiad艂em na kilku takich oczach. Sta艂a przy ruchomym barze w k膮cie obok kominka.

- Czego si臋 napijesz?

- Whisky z wod膮.

Przynios艂a mi szklank臋, Po艂ow臋 zawarto艣ci wyla艂a po drodze; whisky rozbryzn臋艂a si臋 znacz膮c jasnozielony dywan smug膮 ciemnych kropel. Usiad艂a ko艂o mnie, wgniataj膮c poduszki kanapy. Jej ciemna g艂owa stoczy艂a si臋 na moje rami臋 i zastyg艂a w bezruchu. Mog艂em dostrzec par臋 sta艂owoszarych pasemek pozostawionych przez fryzjerk臋, 偶eby w艂osy nie wygl膮da艂y na farbowane.

- Nie wiem, czego by tu si臋 napi膰 - j臋kn臋艂a. -Trzymaj mnie, bo upadn臋.

Otoczy艂em ramieniem plecy niemal r贸wnie szerokie jak moje. Mocno wspar艂a si臋 na mnie. Czu艂em, jak oddech unosz膮cy jej piersi stopniowo zamiera.

- Nie pr贸buj 偶adnych sztuczek, z艂otko, jestem dzi艣 skonana. Innym razem...-Glos brzmia艂 艂agodnie i jako艣 po dziewcz臋cemu, ale niewyra藕nie. By艂 zamazany niczym podwodne przeb艂yski m艂odo艣ci w jej wzroku.

Zamkn臋艂a oczy. Widzia艂em delikatne pulsowanie 偶y艂 w wi臋dn膮cych powiekach. Fr臋dzla podwini臋tych czarnych rz臋s by艂a 艣ladem m艂odo艣ci i urody, a w zestawieniu z nim ruina Fay wydawa艂a si臋 straszna i nieodwracalna. 艁atwiej przychodzi艂o j膮 偶a艂owa膰, kiedy spa艂a.

呕eby si臋 upewni膰, czy 艣pi, delikatnie unios艂em jedn膮 powiek臋. Po偶y艂kowana, ga艂ka oczna biela艂a wpatruj膮c si臋 w pr贸偶ni臋. Cofn膮艂em rami臋 podtrzymuj膮ce jej cia艂o i pozwoli艂em, by osun臋艂a si臋 na poduszki. Piersi Fay obwis艂y krzywo. Po艅czochy mia艂a przekr臋cone. Zacz臋艂a chrapa膰.

Przeszed艂em do drugiego pokoju i zamkn膮wszy za sob膮 drzwi zapali艂em 艣wiat艂o. Blask g贸rnej lampy pada艂

na st贸艂 jadalny z wybielonego mahoniu, ze sztucznymi kwiatami po艣rodku, serwantk膮 po jednej stronie, wbudowanym w 艣cian臋 kredensem po drugiej i sze艣cioma masywnymi krzes艂ami pod 艣cian膮. Zgasi艂em 艣wiat艂o i zajrza艂em do czystej, dobrze wyposa偶onej kuchni.

Przez chwil臋 zastanawia艂em si臋, czy nie by艂em niesprawiedliwy w ocenie tej kobiety. Zdarzali si臋 uczciwi astrologowie - i mn贸stwo nieszkodliwych pijak贸w. Jej dom przypomina艂 sto tysi臋cy dom贸w w okr臋gu Los Angeles, niemal za typowy, 偶eby by膰 prawdziwy. Wyj膮wszy olbrzymi gara偶 i buldoga na stra偶y.

艁azienka mia艂a 艣ciany z pastelowo niebieskich kafli i prostok膮tn膮 niebiesk膮 wann臋. Szafka nad umywalk膮 by艂a zapchana od偶ywkami i najr贸偶niejszymi specyfikami, kremami, farbami i pudrami, luminalem, nembuta-lem i weronalem. Flaszeczki i pude艂eczka hipochon-'dryczki zawala艂y wyst臋p umywalki, kosz na brudn膮 bielizn臋 i toaletk臋. Odzie偶 w koszu by艂a damska. W uchwycie tkwi艂a tylko jedna szczoteczka do z臋b贸w. 呕yletka, ale brak kremu do golenia czy innego 艣ladu m臋偶czyzny.

Sypialnia obok 艂azienki, ukwiecona i upi臋kszona r贸偶owo艣ciami, przywodzi艂a na my艣l przedwojenne sentymentalne marzenie. Na nocnym stoliku le偶a艂a ksi膮偶ka o gwiazdach. Szafa by艂a pe艂na sukni od Saksa i Magnina, a komoda - dziennej i nocnej bielizny koloru brzoskwiniowego i jasnoniebieskiego, wyko艅czonej czarn膮 koronk膮.

Pod sk艂臋bion膮 mas膮 po艅czoch w drugiej szufladzie natrafi艂em na co艣, co stanowi艂o o osobowo艣ci tego domu. By艂 to rz膮d w膮skich pakiet贸w opasanych gumk膮. Zawiera艂y pieni膮dze, wy艂膮cznie banknoty jedno-, pi臋-cio- i dziesi臋ciodolarowe, na og贸艂 stare i t艂uste. Je艣li ka偶dy plik odpowiada艂 warto艣ci膮 temu, kt贸ry przeliczy艂em, dno szuflady wy艣ciela艂o osiem, mo偶e dziesi臋膰 tysi臋cy dolar贸w.

Przykucn膮艂em zapatrzony w ca艂膮 t臋 fors臋. Szuflad臋

5 - Ruchomy cel

65

64

w sypialni trudno nazwa膰 dobrym schowkiem. Ale dla ludzi nie mog膮cych ujawni膰 swoich dochod贸w by艂a bezpieczniejsza ni偶 bank.

Brz臋czenie telefonu wdar艂o si臋 w cisz臋 jak 艣wider dentystyczny. Natrafi艂o na nerw, wi臋c podskoczy艂em. Ale przed wyj艣ciem do hallu, gdzie sta艂 telefon, zasun膮艂em szuflad臋. 艢pi膮ca w salonie Fay nie wyda艂a 偶adnego d藕wi臋ku.

呕eby st艂umi膰 g艂os, podnios艂em do ust krawat.

- Halo.

- Pan Troy? - zapyta艂a jaka艣 kobieta.

- Tak.

- Czy Fay jest w domu? - M贸wi艂a szybko, kr贸tkimi zdaniami. - Tu Betty.

- Nie ma jej.

- Niech pan s艂ucha. Fay by艂a zalana w Valerio jak膮艣 godzin臋 temu. Mo偶liwe, 偶e jej towarzysz to tajniak. M贸wi艂, 偶e odwiezie j膮 do domu. Lepiej, 偶eby si臋 tam nie kr臋ci艂, jak przyjedzie ci臋偶ar贸wka. A wie pan, jaka jest Fay na bani.

- Tak - odpar艂em i zaryzykowa艂em; - Sk膮d dzwonisz?

- Oczywi艣cie z Fortepianu.

- Czy jest tam Ralf Sampson?

A偶 zach艂ysn臋艂a si臋 ze zdziwienia. Przez chwil臋 milcza艂a. Po drugiej stronie drutu s艂ysza艂em szmer rozm贸w, szcz臋k talerzy. Przypuszczalnie restauracja.

Odzyska艂a g艂os:

- Dlaczego mnie pan pyta? Nie widzia艂am go ostatnio.

- Gdzie on jest?

- Nie wiem. Kto m贸wi? Pan Troy?

- Tak. Zajm臋 si臋 Fay. - Od艂o偶y艂em s艂uchawk臋. Ga艂ka u drzwi frontowych skrzypn臋艂a lekko za moimi

plecami, Zastyg艂em z d艂oni膮 na telefonie, zapatrzony w kul臋 z r偶ni臋tego szk艂a obracaj膮c膮 si臋 powoli, roziskrzon膮 w 艣wietle padaj膮cym z salonu. Drzwi otwar艂y

66

si臋 gwa艂townie i stan膮艂 w nich m臋偶czyzna w jasnym p艂aszczu. Na srebrzystej g艂owie nie mia艂 kapelusza. Wkroczy艂 do 艣rodka jak aktor na scen臋, starannie zamykaj膮c drzwi lew膮 r臋k膮. Praw膮 trzyma艂 w kieszeni p艂aszcza. Kiesze艅 by艂a wypchni臋ta w moj膮 stron臋. Obr贸ci艂em si臋 twarz膮 do niego.

- Kim pan jest?

- Wiem, 偶e to niegrzecznie odpowiada膰 pytaniem na pytanie. - Jego g艂os 艂agodzi艂a bardzo odleg艂a pozosta艂o艣膰 akcentu po艂udniowoangielskiego. - Ale kim pan jest?

- Je艣li to rewolwer..,

Ci臋偶ar w jego kieszeni milcz膮co mi potakn膮艂. M臋偶czyzna sta艂 si臋 bardziej apodyktyczny.

- Zada艂em ci proste pytanie, stary. Udziel mi prostej odpowiedzi.

- Nazywam si臋 Archer - odrzek艂em. - Czy u偶ywa pan farbki do mycia w艂os贸w? Mia艂em ciotk臋, kt贸ra mawia艂a, 偶e to bardzo skuteczne.

Nie zmieniaj膮c miny okaza艂 gniew w ten spos贸b, 偶e cedzi艂 s艂owa z jeszcze wi臋ksz膮 precyzj膮.

- Nie lubi臋 bez potrzeby stosowa膰 przemocy. Prosz臋, niech pan mnie do tego nie zmusza.

Widzia艂em czubek jego g艂owy, sk贸r臋 prze艣wiecaj膮c膮 spod starannie rozdzielonych w艂os贸w.

- Przera偶a mnie pan - powiedzia艂em. - Zitalianizo-wany Anglik to szatan wcielony.

Ale rewolwer w jego kieszeni by艂 ma艂膮, nies艂ychanie siln膮 ch艂odziark膮, kt贸ra zamrozi艂a p贸艂 hallu. Oczy m臋偶czyzny ju偶 zamieni艂y si臋 w l贸d.

- Z czego pan 偶yje, panie Archer?

- Sprzedaj臋 ubezpieczenia. Moje hobby to by膰 fagasem rewolwerowc贸w. - Si臋gn膮艂em do portfela, 偶eby mu pokaza膰 wizyt贸wk臋 agenta , .ubezpiecze艅 wszelkiego rodzaju".

- Nie, prosz臋 trzyma膰 r臋ce na wierzchu, a j臋zyk za z臋bami, dobrze?

67

- Z mi艂膮 ch臋ci膮. Niech pan nie liczy, 偶e sprzedam panu polis臋. Nie warto ryzykowa膰 z kim艣, kto obnosi si臋 ze spluw膮 po mie艣cie.

Moje s艂owa przelecia艂y mu ko艂o ucha nie wywieraj膮c 偶adnego wra偶enia.

- Co pan tu robi, panie Archer?

- Odwioz艂em Fay do domu.

- Jest pan jej przyjacielem?

- Najwyra藕niej. A pan?

- Pyta膰 b臋d臋 ja. Co pan zamierza robi膰 dalej?

- W艂a艣nie mia艂em wezwa膰 taks贸wk臋 i wraca膰 do domu.

- Mo偶e lepiej niech pan to zrobi.

Podnios艂em s艂uchawk臋 i wykr臋ci艂em numer. Podszed艂 do mnie spr臋偶ystym krokiem. Lew膮 r臋k膮 obmaca艂 mi piersi i pachy, przesun膮艂 ni膮 po bokach i biodrach. Cho膰 si臋 cieszy艂em, 偶e rewolwer zosta艂 w samochodzie, dotyk Troya wzbudza艂 we mnie wstr臋t. Mia艂 r臋ce hermafrodyty.

Cofn膮wszy si臋 pokaza艂 mi swoj膮 bro艅, niklowany rewolwer kalibru 0.32 albo 0.38. Rozpatrywa艂em szanse obalenia go kopniakiem i odebrania broni.

Lekko zesztywnia艂, a rewolwer zogniskowa艂 si臋 jak oko.

- Nie - powiedzia艂. - Strzelam szybko, panie Archer. Nie ma pan absolutnie 偶adnej szansy. A teraz prosz臋 si臋 obr贸ci膰.

Us艂ucha艂em. Przytkn膮艂 mi luf臋 do plec贸w powy偶ej nerek.

- Do sypialni,

Odeskortowa艂 mnie do o艣wietlonego pokoju i ustawi艂 twarz膮 do drzwi. Us艂ysza艂em jego pr臋dkie kroki przemierzaj膮ce pod艂og臋, otwieranie drzwi i zamykanie szuflady, Rewolwer zn贸w dziabn膮艂 mnie w nerki.

- Co pan tu robi艂?

- Ja tu nie by艂em. Fay zapali艂a 艣wiat艂o.

- Gdzie jest teraz?

68

- W salonie.

Przeprowadzi艂 mnie do pokoju, w kt贸rym pani Estab-rook le偶a艂a ukryta za oparciem kanapy. Zapad艂a w le-targiczny sen podobny do 艣mierci. Usta mia艂a otwarte, lecz ju偶 nie chrapa艂a. Jedno rami臋 zwisa艂o na pod艂og臋 niczym przekarmiony bia艂y w膮偶.

Spojrza艂 na ni膮 z tak膮 pogard膮, jak膮 mog艂yby czu膰 srebra sto艂owe dla przepitego cia艂a.

- Nigdy nie mog艂a pi膰.

- Zrobili艣my rund臋 po knajpach - wyja艣ni艂em. -Ubaw by艂 po pachy.

Obrzuci艂 mnie bacznym wzrokiem.

- Najwyra藕niej. No a sk膮d to zainteresowanie takim worem robactwa?

- M贸wi pan o kobiecie, kt贸r膮 kocham.

- O mojej 偶onie, - Lekkim drgnieniem nozdrzy zdradzi艂, 偶e nie ma nieruchomej twarzy.

- Doprawdy?

- Nie jestem zazdrosny, panie Archer, ale musz臋 pana ostrzec, 偶eby si臋 pan trzyma艂 od niej z daleka. Ma w艂asny niewielki kr膮g znajomych, a pan by do niego po prostu nie pasowa艂. Fay jest oczywi艣cie bardzo wyrozumia艂a. Ja mniej. A niekt贸rzy z jej znajomych wcale nie s膮 wyrozumiali.

- Czy wszyscy s膮 tacy wygadam jak pan? B艂ysn膮艂 drobnymi, regularnymi z臋bami i nieznacznie

zmieni艂 pozycj臋. Przechyli艂 na bok tors, a wraz z nim g艂ow臋 l艣ni膮c膮 w blasku lampy. By艂 to plugawy typ, zdeprawowany ch艂opiec, czujny i 偶ywy pod mask膮 staro艣ci. Rewolwer okr臋ci艂 mu si臋 na palcu jak srebrne k贸艂ko i znieruchomia艂 wymierzony w moje serce.

- Oni umiej膮 wyra偶a膰 si臋 inaczej. Czy m贸wi臋 jasno?

- My艣l jest ca艂kiem prosta. - Pot zi臋bi艂 mi plecy. Na ulicy zatr膮bi艂 samoch贸d. Podszed艂 i otworzy艂 mi

drzwi. Na zewn膮trz by艂o cieplej.

Rozdzia艂 10

— Dobrze, 偶e po艂膮czy艂em si臋 z central膮 - powiedzia艂 kierowca. - Zaoszcz臋dzi艂em sobie darmowego kursu. Odwali艂em kawa艂 drogi do Malibu. Cztery brudasy zaproszone na przyj臋cie na pla偶y. Nigdy w 偶yciu nie zbli偶膮 si臋 do wody. 娄 Ty艂 wozu wci膮偶 jeszcze wydziela艂 cieplarniany od贸r.

- Trzeba by艂o s艂ysze膰 te kobiety. - Zwolni艂 przed wjazdem na Bulwar Zachodz膮cego S艂o艅ca. - Wraca pan do miasta?

~ Chwileczk臋. Zahamowa艂. - Zna pan knajp臋 o nazwie Fortepian?

~ Szalony Fortepian? - zapyta艂. - W zachodnim Hollywood. - To taka pijacka spelunka.

- Do kogo nale偶y?

- Nie pokazywali mi ksi膮g rachunkowych - odrzek艂 niedbale, w艂膮czaj膮c bieg. - Chce pan tam jecha膰?

- Czemu nie? Noc si臋 dopiero zacz臋艂a. - K艂ama艂em, Noc dawno si臋 ju偶 zacz臋艂a, by艂a ch艂odna, pulsowa艂a w zwolnionym rytmie. Opony zapiszcza艂y niczym g艂odne koty na wilgotnym od mg艂y asfalcie. Neony wzd艂u偶 Hollywood Strip jarzy艂y si臋 bezsenno艣ci膮.

Noc w Szalonym Fortepianie dobiega艂a ko艅ca, lecz puls jej o偶ywiano sztucznymi 艣rodkami. Knajpa mie艣ci艂a si臋 przy 藕le o艣wietlonej bocznej ulicy, w rz臋dzie dwurodzinnych dom贸w, rozpychaj膮cych si臋 nad za艣mieconymi zau艂kami. Nie mia艂a 偶adnego szyldu, 偶adnego frontonu ze szk艂a i plastyku. Nad wej艣ciem wygina艂o si臋 sklepienie zdobione zbrunatnia艂ym od niepogod stiukiem, kt贸ry 艂uszczy艂 si臋 jak strupy. Wy偶ej w膮ski balkon z balustrad膮 z kutego 偶elaza maskowa艂 okna zas艂oni臋te ci臋偶kimi kotarami.

Spod sklepienia wynurzy艂 si臋 murzy艅ski portier w liberii i otworzy艂 drzwiczki taks贸wki. Zap艂aciwszy kierowcy poszed艂em za Murzynem, W md艂ym 艣wietle padaj膮cym znad drzwi dojrza艂em, 偶e meszek na jego

granatowej kurtce jest wytarty do go艂ych nici. Drzwi obite br膮zow膮 sk贸r膮 poczernia艂y wok贸艂 klamki od dotyku mn贸stwa spotnia艂ych d艂oni. Wiod艂y do d艂ugiej, w膮skiej sali, podobnej do tunelu.

Drugi Murzyn, w kelnerskiej kurtce i z przerzucon膮 przez rami臋 serwetk膮, podszed艂 do wej艣cia na moje spotkanie. W niebieskim 艣wietle emanuj膮cym ze 艣cian jego rozci膮gni臋te w u艣miechu wargi mia艂y kolor indy-go. 艢ciany by艂y ozdobione jednobarwnymi niebieskimi aktami w r贸偶nych pozach. Po obu stronach sali sta艂y stoliki nakryte bia艂ymi obrusami, 艣rodkiem bieg艂o przej艣cie. Jaka艣 kobieta gra艂a na fortepianie umieszczonym na niskiej estradzie w g艂臋bi. Przes艂oni臋ta dymem wydawa艂a si臋 nierzeczywista, jak mechaniczna lalka o zr臋cznych d艂oniach i sztywnych, nieruchomych plecach.

Odda艂em kapelusz szatniarce siedz膮cej w k膮ciku i poprosi艂em o stolik blisko fortepianu. Kelner sun膮艂 przede mn膮 przej艣ciem, z serwetk膮 powiewaj膮c膮 niczym proporzec, i usi艂owa艂 wywo艂a膰 z艂udzenie ruchu w interesie. Na pr贸偶no. Dwie trzecie stolik贸w by艂o wolnych. Reszt臋 zajmowa艂y czu艂e parki. M臋偶czy藕ni byli typowymi wyrzutkami z lepszych bar贸w, odwlekaj膮cymi powr贸t do domu. T艂u艣ci i chudzi, mieli rybie twarze w niebieskawym 艣wietle jak w akwarium, rybie twarze i ostrygowe oczy.

娄 Wi臋kszo艣膰 ich towarzyszek wygl膮da艂a na op艂acone albo gotowe przyj膮膰 zap艂at臋. Dwie albo trzy blondynki widywa艂em w zespo艂ach rewiowych z u艣miechami pierwszych naiwnych przylepionymi do twarzy, jakby mog艂y w ten spos贸b zatrzyma膰 uciekaj膮cy czas. Par臋 starszych kobiet mia艂o cia艂a jak z nadmuchanej gumy, dzi臋ki czemu mog艂y jeszcze rok, dwa p艂ywa膰 po powierzchni. Te ci臋偶ko pracowa艂y r臋kami, j臋zykami, oczyma. Je艣li spadn膮 poni偶ej poziomu Szalonego Fortepianu, mog膮 trafi膰 w gorsze miejsca.

Przy s膮siednim stoliku siedzia艂a samotnie m艂oda Me-

71

70

ksykanka o znudzonej 偶贸艂tej twarzy. Przes艂a艂a mi spojrzenie i zn贸w je odwr贸ci艂a.

- Dla pana szkocka czy bourbon? - zapyta艂 kelner.

- Bourbon z wod膮. Sam zmieszam.

- Ju偶 si臋 robi, prosz臋 pana. Mamy kanapki. Przypomnia艂o mi si臋, 偶e jestem g艂odny.

- Z serem.

- Doskonale, prosz臋 pana.

Spojrza艂em na fortepian, zastanawiaj膮c si臋, czy wszystkiego nie traktuj臋 zbyt dos艂ownie. Kobieta, kt贸ra przedstawi艂a si臋 jako Betty, dzwoni艂a z Fortepianu. Ochryp艂y g艂os tego instrumentu przeplata艂 si臋 w melancholijnym kontrapunkcie. Palce pianistki odbija艂y si臋 w lustrze nad klawiatur膮 w ruchu pe艂nym po艣piesznej nieuchronno艣ci, jakby fortepian gra艂 sam, ona za艣 musia艂a dotrzymywa膰 tempa. Jej napi臋te obna偶one ramiona by艂y chude i kszta艂tne. W艂osy sp艂ywa艂y na nie jak smo艂a, wywo艂uj膮c wra偶enie 艣nie偶nej bieli sk贸ry. Twarz mia艂a ukryt膮.

- Cze艣膰, przystojniaczku. Zafunduj mi drinka.

Przy moim krze艣le sta艂a Meksykanka. Kiedy podnios艂em wzrok, usiad艂a. RuChy jej przygarbionego bezbio-drego cia艂a przypomina艂y 艣migni臋cie batem. Nie pasowa艂a do niej suknia z du偶ym dekoltem - jak ubranie do dzikusa. Pr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰, lecz jej drewniana twarz nigdy nie opanowa艂a tej sztuki.

- Powinienem zafundowa膰 ci szk艂a. Wiedzia艂a, 偶e to ma by膰 偶art, i na tym koniec.

- Zabawny z ciebie ch艂opiec. Podobaj膮 mi si臋 zabawni ch艂opcy. - Takim gard艂owym, wymuszonym g艂osem mog艂a m贸wi膰 osoba o drewnianej twarzy.

- Ja ci si臋 nie spodobam. Ale zafunduj臋 ci drinka.

Przewr贸ci艂a oczami na znak zadowolenia. By艂y zakrzep艂e , niezmienne jak kulki 偶ywicy. Wyci膮gn臋艂a r臋ce i zacz臋艂a g艂aska膰 moje rami臋.

- Podobasz mi si臋, zabawny ch艂opcze. Powiedz co艣 艣miesznego.

Nie podobali艣my si臋 jednak sobie nawzajem. Pochyli艂a si臋, 偶ebym m贸g艂 zajrze膰 jej za dekolt. Piersi mia艂a ma艂e, j臋drne, z sutkami stercz膮cymi niczym zaostrzony o艂贸wekv Ramiona i g贸rn膮 warg臋 pokrywa艂 czarny meszek.

- Namy艣li艂em si臋 i zafunduj臋 ci hormony.

- Czy to co艣 do jedzenia? Strasznie jestem g艂odna. -Dla zilustrowania tego 偶ar艂ocznie b艂ysn臋艂a bia艂ymi z臋bami.

- Czemu mnie nie nadgryziesz?

- Kpisz sobie - odpar艂a nad膮sana, mimo to nie przestaj膮c ugniata膰 mi lamienia.

Zjawi艂 si臋 kelner, wi臋c mog艂em uwolni膰 r臋k臋. Przestawi艂 z tacy na stolik ma艂膮 kanapk臋 na talerzyku, szklank臋 wody, fili偶ank臋 do herbaty, a w niej p贸艂 cala. whisky, pusty dzbanek do herbaty i szklank臋 czego艣, co kieruj膮c si臋 telepati膮 przyni贸s艂 dziewczynie.

- Razem b臋dzie sze艣膰 dolar贸w, prosz臋 pana.

- Nie dos艂ysza艂em.

- Po dwa dolary za drinka, prosz臋 pana. Dwa dolary za kanapk臋.

Unios艂em g贸rn膮 warstw臋 chleba, popatrzy艂em na plasterek sera w 艣rodku. By艂 cieniutki jak p艂atek z艂ota i niemal r贸wnie drogi. Reszt臋 z dziesi臋ciodolarowego banknotu, kt贸rym p艂aci艂em, zostawi艂em na stoliku. Moja prymitywna towarzyszka wypi艂a sok owocowy, zerkn臋艂a na cztery papierowe dolary i zn贸w zacz臋艂a ugniata膰 mi rami臋.

- Masz bardzo nami臋tne r臋ce - przyzna艂em - tylko tak si臋 sk艂ada, 偶e czekam na Betty.

- Betty? - Pogardliwym spojrzeniem czarnych oczu obrzuci艂a plecy pianistki. — Ale偶 Betty to artystka. Nie b臋dzie... - Gestem doko艅czy艂a zdanie. i

- Mam ochot臋 na Betty.

艢ci膮gn臋艂a usta, wysuwaj膮c czerwony koniuszek j臋zyka, jakby zamierza艂a splun膮膰. Skin膮艂em na kelnera i zam贸wi艂em drinka dla kobiety przy fortepianie, Kiedy

73

72

zn贸w odwr贸ci艂em si臋 do Meksykanki, ju偶 jej nie by艂o.

Kelner postawi艂 szklank臋 na fortepianie i wskaza艂 na mnie, pianistka za艣 pod膮偶y艂a wzrokiem w t臋 stron臋. Twarz mia艂a owaln膮, tak drobn膮 i delikatnie wymodelowan膮, 偶e wygl膮da艂a jak skurczona. Oczom brak艂o okre艣lonej barwy i wyrazu. Nie wysili艂a si臋 na u艣miech. Zapraszaj膮co unios艂em brod臋. Na znak odmowy szarpn臋艂a g艂ow膮 i zn贸w pochyli艂a si臋 nad klawiatur膮.

Obserwowa艂em jej bia艂e d艂onie przedzieraj膮ce si臋 przez sztuczn膮 d偶ungl臋 boogie-woogie. Muzyka pod膮偶a艂a ich 艣ladem krokami olbrzyma, szeleszcz膮c w metalicznym poszyciu. Wida膰 by艂o cie艅 olbrzyma i s艂ycha膰 艂omot jego serca. Mia艂a temperament. *

Melodia si臋 zmieni艂a. Palcami lewej r臋ki w dalszym ci膮gu t艂uk艂a i przebiera艂a w basie, podczas gdy prawa kunsztownie wygrywa艂a bluesa. Pianistka zacz臋艂a 艣piewa膰 twardym, 艣wiszcz膮cym g艂osem, troch臋 zdartym, ale w jaki艣 spos贸b wzruszaj膮cym.

' W brzuchu mam rozum, Mi艂o艣膰 moje wargi g艂osz膮, Chc臋 i艣膰 na p贸艂noc -Na po艂udnie nogi nios膮. Psychosomatyczny spleen Mam, doktorze, ach, doktorze, Zanalizuj pan m贸j m贸zg, Zintegruj mnie pan, doktorze, Mo偶e mi to co pomo偶e Na m贸j psychosomatyczny spleen*.

Frazowa艂a piosenk臋 z dekadenckim wyczuciem. 艢piew mi si臋 nie podoba艂, lecz zas艂ugiwa艂 na lepsze audytorium ni偶 roztrajkotani go艣cie za moimi plecami.

Prze艂o偶y艂a Ewa 呕ycie艅ska.

Gdy sko艅czy艂a, zacz膮艂em bi膰 brawo i zam贸wi艂em dla artystki nast臋pn膮 kolejk臋.

Podesz艂a ze szklank膮 i usiad艂a przy moim stoliku. Mia艂a cia艂o jak figurka z Tanagry, drobne i nieskazitelne, zawieszone w czasie gdzie艣 mi臋dzy dwudziestk膮 i trzydziestk膮.

- Podoba ci si臋 moja muzyka - stwierdzi艂a. Schyli艂a g艂ow臋 i popatrzy艂a na mnie unosz膮c wzrok w zmanierowany spos贸b kobiety dumnej ze swoich oczu. Ich nakra-piane br膮zem t臋cz贸wki by艂y nieze艣rodkowane, niepokoj膮ce.

- Powinna艣 gra膰 na Pi臋膰dziesi膮tej Drugiej ulicy.

- Nie my艣l, 偶e nie gra艂am. Ale chyba dawno ju偶 tam nie by艂e艣? Teraz ta ulica zesz艂a na psy.

- Tutaj nie p艂aci si臋 za muzyk臋. Splajtuj膮, Wszystko na to wskazuje. Kto jest w艂a艣cicielem?

- M贸j znajomy. Masz papierosa?

Kiedy poda艂em jej ogie艅, zaci膮gn臋艂a si臋 g艂臋boko. Jej twarz nie艣wiadomie zdradza艂a oczekiwanie na moment uniesienia, a gdy nie nadszed艂, lekko zwiotcza艂a. By艂a niemowl臋ciem o twarzy bez wieku, ss膮cym pust膮 butelk臋. Obrze偶enia nozdrzy mia艂a bezkrwiste, bia艂e jak 艣nieg, a nie by艂o to freudowskie przej臋zyczenie.

- Na imi臋 mi Lew - powiedzia艂em. - Musia艂em gdzie艣 o tobie s艂ysze膰.

- Nazywam si臋 Betty Fraley. - To stwierdzenie zawiera艂o margines 偶alu, podobny do w膮skiej czarnej obw贸dki na karcie. Nazwisko nic nie m贸wi膮ce jej m贸wi艂o bardzo du偶o.

- Przypominam sobie - ze艂ga艂em ju偶 艣mielej. - Mia艂a艣 pecha, Betty. - Wszyscy amatorzy proch贸w s膮 naznaczeni stygmatem pecha,

- Jeszcze jakiego. Dwa lata kicia, i bez fortepianu. Stukanie w 艣cian臋 to by艂o mormorando. Zdo艂ali dowie艣膰 tyle, 偶e sama tego potrzebuj臋. M贸wili, 偶e zamykaj膮 mnie dla mojego dobra. Dla ich dobra! Szukali rozg艂osu, a moje nazwisko by艂o znane. Nie jest ju偶 znane i je艣li

75

kiedy wylecz臋 si臋 z na艂ogu, to nie z pomoc膮 glin. -Wykrzywi艂a czerwone wargi zaci艣ni臋te na wilgotnym czerwonym koniuszku papierosa. — Dwa lata bez fortepianu.

- Mimo braku wprawy dobrze sobie radzisz.

- Nie bujasz? Szkoda, 偶e艣 mnie nie s艂ysza艂 w Chicago, w moim najlepszym okresie. Wzlatywa艂am z fortepianem pod sufit i zwisa艂am na klawiaturze. Mo偶e s艂ucha艂e艣 moich p艂yt?

- Kto ich nie s艂ucha艂?

- By艂y takie, jak m贸wi臋?

- Wspania艂e! Wariuj臋 na ich punkcie.

Ale nie za bardzo lubi艂em gor膮cy fortepian, wi臋c u偶y艂em niew艂a艣ciwych s艂贸w b膮d藕 te偶 przesadzi艂em z pochwa艂ami.

Gorzki wyraz jej ust udzieli艂 si臋 oczom i g艂osowi.

- Nie wierz臋 ci. Wymie艅 jedn膮 p艂yt臋.

- To by艂o tak dawno temu.

- Podoba艂y ci si臋 moje Gin Mili Blues?

- Bardzo - odrzek艂em z ulg膮. - Robisz to lepiej ni偶 Sullivan.

- K艂amiesz, Lew. Tego nigdy nie nagrywa艂am. Dlaczego tak mnie ci膮gniesz za j臋zyk?

- Podoba mi si臋 twoja muzyka.

- Terefere. Pewno jeste艣 g艂uchyjakpie艅.-Uporczywie wpatrywa艂a mi si臋 w twarz. Zmienne oczy mia艂y 藕renice twarde, l艣ni膮ce jak diament. - Wiesz, 偶e m贸g艂by艣 by膰 glin膮. Nie jeste艣 w tym typie, ale tak jako艣 podchodzisz do r贸偶nych r臋czy, niby ich chcesz, cho膰 ci si臋 nie podobaj膮. Masz oczy gliniarza, kt贸re ch臋tnie widz膮, jak si臋 ludziom zadaje b贸l.

- Nie denerwuj si臋, Betty. Domy艣lasz si臋 tylko po艂owy. Nie lubi臋 patrze膰, jak si臋 ludziom zadaje b贸l, ale jestem glin膮.

- Od narkotyk贸w? - Na jej twarzy odmalowa艂 si臋 blady strach.

- Nic w tym gu艣cie. Prywatnym glin膮. Niczego od

ciebie nie chc臋. Tak si臋 sk艂ada, 偶e podoba mi si臋 twoja muzyka.

- K艂amiesz. - Mimo nienawi艣ci i przera偶enia nadal m贸wi艂a szeptem. Jej g艂os szele艣ci艂 sucho. - To ty odebra艂e艣 u Fay telefon i poda艂e艣 si臋 za Troya. Czego szukasz?

- M臋偶czyzny nazwiskiem Sampson. Nie t艂umacz mi, 偶e艣 o nim nie s艂ysza艂a. Bo艣 s艂ysza艂a.

- Nigdy w 偶yciu.

- Co innego m贸wi艂a艣 przez telefon.

- Zgoda. Wi臋c widywa艂am go tutaj jak tylu innych. Czy dlatego mam by膰 jego nia艅k膮? Czemu przychodzisz do mnie? Dla mnie to po prostu jeszcze jeden sta艂y bywalec.

- To ty podesz艂a艣 do mnie. Pami臋tasz? Pochyli艂a si臋 w moj膮 stron臋 roztaczaj膮c nienawi艣膰 jak

pole magnetyczne.

- Wyno艣 si臋 st膮d i nie wracaj.

- Zostaj臋.

- Te偶 co艣. - Gwa艂townym ruchem bia艂ej r臋ki przywo艂a艂a kelnera, kt贸ry nadbieg艂 k艂usem. -Id藕 po Puddle-ra. Ten dure艅 to prywatny gliniarz.

Przygl膮da艂 mi si臋 niezdecydowanie, skubi膮c granatowoczarn膮 twarz.

- Wolnego - powiedzia艂em.

Wsta艂a i podesz艂a do drzwi za fortepianem.

- Puddler! - Wszystkie g艂owy na sali poderwa艂y si臋 w g贸r臋.

Drzwi otwar艂y si臋 natychmiast i na sal臋 wkroczy艂 m臋偶czyzna w szkar艂atnej koszuli. Jego ma艂e oczka biega艂y na boki, wypatruj膮c rozr贸by.

Wskaza艂a na mnie palcem.

- Wyprowad藕 go i daj mu wycisk. To tajniak, chcia艂 mnie poci膮gn膮膰 za j臋zyk.

Zd膮偶y艂bym uciec, ale zabrak艂o mi ochoty. Trzy razy sp艂ywa膰 to jak na jeden dzie艅 za du偶o. Wyszed艂em mu na spotkanie i oberwa艂em jak g贸wniarz. Uderzona

77

76

g艂owa odskoczy艂a z lekko艣ci膮 pi艂ki. Spr贸bowa艂em wymierzy膰 cios praw膮. Zas艂oni艂 si臋 przedramieniem i natar艂.

Jego t臋pe oczka spojrza艂y w inn膮 stron臋. Mia艂em zabawne wra偶enie, 偶e mnie nie poznaj膮. Jedn膮 pi臋艣ci膮 oberwa艂em w 偶o艂膮dek. Opu艣ci艂em gard臋. Druga wyl膮dowa艂a na szyi pod uchem.

Potkn膮艂em si臋 o estrad臋 i polecia艂em na fortepian. Rozleg艂 si臋 brz臋kliwy dysonans i moj膮 艣wiadomo艣膰 poch艂on膮艂 olbrzymi cie艅.

Rozdzia艂 11

Na dnie czarnego pud艂a bezradny cz艂owieczek siedzia艂 oparty plecami o co艣 twardego. Co艣 r贸wnie twardego wali艂o go po twarzy. Najpierw w jeden policzek, potem w drugi. Za ka偶dym razem uderza艂 g艂ow膮 o tward膮 powierzchni臋 z ty艂u. Cios, a po nim uderzenie -w przykry spos贸b nast臋puj膮ce po sobie - powtarza艂y si臋 z monotonn膮 regularno艣ci膮 przez d艂u偶szy czas. Ilekro膰 pi臋艣膰 przybli偶a艂a si臋 do szcz臋ki, bezradny cz艂owieczek bezradnie k艂apa艂 na ni膮 bol膮cymi z臋bami. R臋ce jednak zwisa艂y mu spokojnie po bokach. Nogi by艂y wyj 膮tkowo bezw艂adne i jakby oderwane od cia艂a.

Wysoki cie艅 zamajaczy艂 u wylotu zau艂ka, przez chwil臋 sta艂 na jednej nodze jak bocian, potem groteskowo poku艣tyka艂 w naszym kierunku. Puddler, zbytnio zaj臋ty swoj膮 robot膮, wcale tego nie zauwa偶y艂. Cie艅 wyprostowa艂 si臋 za jego plecami i wyrzuci艂 jedno rami臋 wysoko w powietrze. Opad艂o, bior膮c zamach ciemnym przedmiotem , Przedmiot ten z weso艂ym trzaskiem, podobnym do t艂uczenia w艂oskich orzech贸w, wyl膮dowa艂 na g艂owie Puddlera i rzuci艂 go przede mn膮 na kl臋czki. W jego oczach nie mog艂em wyczyta膰 偶adnej my艣li, bo wida膰 by艂o tylko bia艂ka. Przewr贸ci艂em go na wznak.

Alan Taggert w艂o偶y艂 but i przykucn膮艂 ko艂o mnie.

- Lepiej st膮d sp艂y艅my. Nie uderzy艂em go bardzo mocno.

- Niech mnie pan zawiadomi, kiedy b臋dzie mia艂o by膰 mocno. Chcia艂bym to zobaczy膰.

Wargi mia艂em obrzmia艂e. Nogi wydawa艂y si臋 odleg艂ymi, zbuntowanymi koloniami mojego cia艂a. Ustanowi艂em nad nimi w艂adz臋 i wsta艂em. Dobrze, 偶e nie mog艂em utrzyma膰 si臋 tylko na jednej, bo kopn膮艂bym m臋偶czyzn臋 le偶膮cego na chodniku i p贸藕niej bym tego 偶a艂owa艂 - po latach.

Taggert chwyci艂 mnie za rami臋 i poci膮gn膮艂 do wylotu zau艂ka. Taks贸wka z otwartymi drzwiczkami czeka艂a przy kraw臋偶niku. Po przeciwnej stronie ulicy stiukowe wej艣cie do Szalonego Fortepianu 艣wieci艂o pustkami. Wepchn膮艂 mnie do wozu i sam wsiad艂 tak偶e.

- Gdzie pan chce jecha膰?

Przez mgnienie oka nie mia艂em w g艂owie nic. P贸藕niej wype艂ni艂 j膮 gniew.

- Do domu i do 艂贸偶ka, ale tam nie pojad臋. Do Swifta na Bulwarze Hollywoodzkim.

- Ju偶 zamkni臋ty - powiedzia艂 kierowca.

- Zostawi艂em w贸z na parkingu. - A w samochodzie mia艂em rewolwer.

Dopiero w po艂owie drogi zacz膮艂em my艣lami nad膮偶a膰 za tym, co m贸wi艂em.

- Sk膮d si臋 pan tam wzi膮艂? - zapyta艂em Taggerta.

- Spad艂em z nieba.

- Tylko bez g艂upich 偶art贸w - warkn膮艂em. - Nie jestem w nastroju.

- Przepraszam - odrzek艂 powa偶nie, - Szuka艂em Sampsona. Jest tam taka knajpa, Szalony Fortepian. By艂em w niej raz z Sampsonem, wi臋c pomy艣la艂em, 偶e o niego zapytam.

- I ja chcia艂em zrobi膰 to samo. Widzia艂 pan, jak膮 dosta艂em odpowied藕.

- Jakim cudem pan tam trafi艂? Nie sta膰 mnie by艂o na wyja艣nienia.

79

78

- Wpad艂em. A potem wypad艂em.

- Widzia艂em, jak pan wypada.

- Szed艂em na w艂asnych nogach?

- Mniej wi臋cej. Korzysta艂 pan z pomocy. Czeka艂em w taks贸wce, 偶eby zobaczy膰, co b臋dzie dalej. Kiedy pi臋艣ciarz wci膮gn膮艂 pana w zau艂ek, ruszy艂em za wami.

- Jeszcze panu nie podzi臋kowa艂em.

- Mniejsza z tym. - Pochyliwszy si臋 ku mnie zapyta艂 szeptem pe艂nym przej臋cia. - Naprawd臋 my艣li pan, 偶e to porwanie?

- W tej chwili nie my艣li mi si臋 najlepiej, Co艣 takiego przychodzi艂o mi do g艂owy, kiedy miewa艂em r贸偶ne pomys艂y.

- Kt贸偶 m贸g艂by go porwa膰?

- Jest kobieta nazwiskiem Estabrook - odpar艂em. -M臋偶czyzna nazwiskiem Troy. Zna go pan?

- Nie. Ale s艂ysza艂em o tej Estabrook. By艂a z Sampso-nem w Newadzie ze dwa miesi膮ce temu. *

- W jakim charakterze? - Moja rozkwaszona g臋ba zapragn臋艂a wykrzywi膰 si臋 z艂o艣liwie. Pozwoli艂em jej na to.

- Nie jestem pewny. Pojecha艂a tam samochodem. Samolot si臋 popsu艂, wi臋c zosta艂em w Los Angeles. Nie widzia艂em jej, ale Sampson mi o niej wspomina艂. O ile wiem, przesiadywali na s艂o艅cu rozmawiaj膮c o religii. Wydaje mi si臋, 偶e to kumpelka tego 艣wi膮tobliwego Claude'a. Tego, kt贸remu Sampson podarowa艂 g贸r臋.

- Trzeba by艂o powiedzie膰 mi o tym wcze艣niej. To jej fotografi臋 panu pokazywa艂em.

- Nie wiedzia艂em.

- Teraz to ju偶 niewa偶ne. Sp臋dzi艂em z ni膮 wiecz贸r. Z ni膮 w艂a艣nie by艂em w Valerio.

- Naprawd臋? - Sprawia艂 wra偶enie zdziwionego. -Wie, gdzie jest Sampson?

- Mo偶e i wie, ale nie m贸wi. Zamierzam z艂o偶y膰 jej jeszcze jedn膮 wizyt臋. Przyda艂by mi si臋 kto艣 do pomocy, W jej domu traktuj膮 ludzi do艣膰 brutalnie,

- Dobra - zgodzi艂 si臋 Taggert.

Nadal mia艂em zwolnione reakcje, wi臋c pozwoli艂em mu prowadzi膰. Lubi艂 艣cina膰 naro偶niki, ale wszystko sz艂o dobrze, dop贸ki nie zajechali艣my przed dom pani Estabrook. Panowa艂y w nim ciemno艣ci. Buick znikn膮艂 z podjazdu, gara偶 by艂 pusty. Zastuka艂em do drzwi frontowych luf膮 rewolweru. 呕adnej odpowiedzi.

- Widocznie nabra艂a podejrze艅 - powiedzia艂 Taggert.

- W艂amiemy si臋.

Ale drzwi by艂y zaryglowane i jak dla nas za solidne. Obeszli艣my dom od ty艂u. Na podw贸rku potkn膮艂em si臋

0 co艣 g艂adkiego i ob艂ego. Okaza艂o si臋 to butelk膮 pn piwie.

- Spokojnie, stary - rzek艂 Taggert g艂osem Rovera Boya. Wygl膮da艂o, 偶e dobrze si臋 bawi.

Z m艂odzie艅cz膮 werw膮 rzuci艂 si臋 na drzwi kuchenne. Kiedy naparli艣my razem, od艂upa艂y si臋 ko艂o zamka

1 ust膮pi艂y. Przez kuchni臋 przedostali艣my si臋 do ciemnego hallu.

- Nie ma pan rewolweru? - zapyta艂em.

- Nie.

- Ale umie si臋 pan nim pos艂u偶y膰?

- Oczywi艣cie. Wol臋 pistolet maszynowy - dorzuci艂 z przechwa艂k膮.

Wr臋czy艂em mu sw贸j automatyczny.

- Musi panu wystarczy膰. - Odsun膮艂em rygiel drzwi frontowych i lekko je uchyli艂em. - W razie gdyby kto艣 nadszed艂, prosz臋 mnie zawiadomi膰. Niech si臋 pan nie pokazuje.

Zaj膮艂 stanowisko przy szparze z wielk膮 powag膮 niczym nowy wartownik przed pa艂acem Buckingham. Zlustrowa艂em salon, jadalni臋, kuchni臋 i 艂azienk臋, zapalaj膮c i gasz膮c 艣wiat艂a. Nic si臋 tam nie zmieni艂o od mojej ostatniej bytno艣ci. Drobna zmiana zasz艂a tylko w sypialni.

W drugiej szufladzie komody nie znajdowa艂o si臋

6 -Ruchomy cel

81

80

mianowicie nic pr贸cz po艅czoch. I starej koperty, pustej, naddartej, kt贸ra le偶a艂a zmi臋ta w rogu za po艅czochami. By艂a adresowana do pani Estabrook i pod tym adresem przebywa艂em obecnie. Na odwrocie kto艣 nabazgra艂 o艂贸wkiem kilka s艂贸w i liczb:

艢red. brutto $ 2000. 艢red. wydatki (Maks) $ 500. 艢red. netto $ 1500. Maj - 1500x31^46 500 minus 6500 (nag艂e patrz.) - 40000; -42|PP. - 20 000.

Wygl膮da艂o to na skre艣lony z grubsza prospekt wybitnie dochodowego przedsi臋biorstwa. Jedno wiedzia艂em na pewno: Szalony Fortepian nie przynosi艂 takich zysk贸w.

Jeszcze raz obr贸ci艂em w palcach kopert臋. By艂a ostemplowana 30 kwietnia, czyli przed tygodniem, w Santa Maria. Nie zd膮偶y艂o to dotrze膰 do mojej 艣wiadomo艣ci, gdy us艂ysza艂em dono艣ny warkot silnika na drodze. Szybko zgasi艂em lamp臋 i wycofa艂em si臋 do hallu.

Fala bia艂ego 艣wiat艂a obmy艂a front domu, przeciekaj膮c przez szpar臋 w drzwiach, w kt贸rej sta艂 Taggert.

- Prosz臋 pana! - szepn膮艂 ochryple.

A potem zrobi艂 rzecz dowodz膮c膮 odwagi i g艂upoty. Wyszed艂 na werand臋, w pe艂ny blask, i strzeli艂.

- Chwileczk臋 - odezwa艂em si臋 troch臋 za p贸藕no. Kula zab臋bni艂a o metal i rykoszetowa艂a ze skowytem. Strza艂 pozosta艂 bez odpowiedzi.

Odepchn膮wszy 艂okciem Taggerta, zbieg艂em w d贸艂 po schodach. Ci臋偶ar贸wka z zamkni臋t膮 bud膮 wycofywa艂a si臋 po艣piesznie z podjazdu. Pogna艂em przez trawnik i dogoni艂em j膮 na drodze, zanim zdo艂a艂a nabra膰 pr臋dko艣ci. Okienko z prawej strony szoferki by艂o otwarte. Zaczepi艂em si臋 o nie ramieniem, a jedn膮 stop膮 natrafi艂em na b艂otnik. Chuda i blada trupia twarzyczka obr贸ci艂a si臋 do mnie znad kierownicy, z b艂yskiem ma艂ych, przera偶onych oczu. Ci臋偶ar贸wka zahamowa艂a, jakby wyr偶n臋艂a w mur. Pu艣ci艂em si臋 i upad艂em na drog臋.

Kierowca cofn膮艂 w贸z, ze zgrzytem zmieni艂 biegi i ru-

szy艂 w moj膮 stron臋, zanim poderwa艂em si臋 z kl臋czek. Jaskrawe 艣wiat艂a zahipnotyzowa艂y mnie na sekund臋. Ko艂a zbli偶a艂y si臋 z 艂oskotem. Zrozumia艂em, o co mu chodzi, i rzuci艂em si臋 w bok, przetaczaj膮c przez kraw臋偶nik. Ci臋偶ar贸wka niezdarnie przejecha艂a nad miejscem, gdzie przed chwil膮 le偶a艂em, i dalej ulic膮, a warkot silnika nabiera艂 wysoko艣ci i mocy. Numer rejestracyjny, je艣li w og贸le go mia艂a, nie by艂 o艣wietlony. Tylne drzwi nie mia艂y okienka.

Kiedy dotar艂em do mojego samochodu, Taggert uruchomi艂 ju偶 silnik. Wypchn膮艂em go zza kierownicy i pod膮偶y艂em 艣ladem ci臋偶ar贸wki. Znikn臋艂a nam z oczu przy wje藕dzie na Bulwar Zachodz膮cego S艂o艅ca. Nie da艂o si臋 odgadn膮膰, czy skr臋ci艂a w stron臋 g贸r, czy te偶 morza.

Zwr贸ci艂em si臋 do Taggerta, kt贸ry siedzia艂 do艣膰 sm臋tnie, z rewolwerem na kolanach.

- Niech pan nie strzela, kiedy tego zabraniam.

- Zabroni艂 pan zbyt p贸藕no. Zreszt膮 celowa艂em wy偶ej ni偶 g艂owa kierowcy, 偶eby wykurzy膰 go z szoferki.

- Pr贸bowa艂 mnie przejecha膰. Gdyby nie zawi贸d艂 pan zaufania i nie strzeli艂, nie by艂by uciek艂.

- Przepraszam - powiedzia艂 skruszony. - Widocznie r臋ce mnie za艣wierzbi艂y. - Poda艂 mi rewolwer, trzymaj膮c go za luf臋.

- Pu艣膰my to w niepami臋膰. - Skr臋ci艂em w lewo, do miasta. - Przyjrza艂 si臋 pan dobrze tej ci臋偶ar贸wce?

- By艂a chyba z nadwy偶ek wojskowych, taka, w jakich przewozili personel. Pomalowana na czarno, prawda?

- Na granatowo. A kierowca?

- Nie widzia艂em wyra藕nie. Mia艂 czapk臋 z daszkiem, tyle tylko mog艂em zobaczy膰.

- Nie dojrza艂 pan tablicy rejestracyjnej z przodu?

- Bo chyba jej nie mia艂.

- Wielka szkoda - powiedzia艂em. - Istnieje cie艅 mo偶liwo艣ci, 偶e Sampson siedzia艂 w tej ci臋偶ar贸wce. Przed chwil膮 albo kiedy艣 wcze艣niej.

82

83

- Naprawd臋? Uwa偶a pan, 偶e powinni艣my zawiadomi膰 policj臋?

- Chyba tak. Ale najpierw b臋d臋 musia艂 porozmawia膰 z pani膮 Sampson. Dzwoni艂 pan do niej?

- Nie mog艂em si臋 dodzwoni膰. Za偶y艂a proszki nasenne przed moim telefonem. Bez nich nie sypia.

- Wobec tego zobacz臋 j膮 rano.

- Poleci pan z nami?

- Pojad臋. Najpierw chc臋 co艣 za艂atwi膰.

- Co takiego?

- Drobn膮 spraw臋 prywatn膮 - uci膮艂em.

Zamilk艂. Nie mia艂em ochoty rozmawia膰. Zbli偶a艂 si臋 艣wit. Ciemnoczerwona chmura nad miastpm zaczyna艂a bledn膮c po brzegach. Ruch prywatnych samochod贸w i taks贸wek kursuj膮cych p贸藕n膮 noc膮 zmala艂 niemal do zera, wyrusza艂y teraz na tras臋 poranne ci臋偶ar贸wki. Rozgl膮da艂em si臋 za granatow膮 bud膮 z nadwy偶ek wojskowych, ale na pr贸偶no.

Podrzuciwszy Taggerta do Valerio wr贸ci艂em do domu. Na progu czeka艂a butelka mleka. Zabra艂em j膮 sobie do towarzystwa. Elektryczny zegar w kuchni wskazywa艂 dwadzie艣cia po czwartej. Znalaz艂em pude艂ko ostryg w zamra偶alniku i ugotowa艂em je na 艣niadanie. Moja 偶ona nigdy ich nie lubi艂a. Teraz mog艂em siedzie膰 przy stole kuchennym o dowolnej porze dnia czy nocy i zajada膰 si臋 do woli ostrygami, podbudowywa膰 swoj膮 m臋sko艣膰.

Rozebra艂em si臋 i po艂o偶y艂em nie patrz膮c na puste bli藕niacze 艂贸偶ko pod przeciwleg艂膮 艣cian膮. W pewnym sensie by艂em zadowolony, 偶e nie musz臋 si臋 nikomu t艂umaczy膰, co robi艂em przez ca艂y dzie艅.

Rozdzia艂 12

W 艣r贸dmie艣ciu znalaz艂em si臋 dopiero o dziesi膮tej. Peter Colton siedzia艂 przy zwyczajnym biurku w swoim gabinecie. Kiedy pod nim s艂u偶y艂em w wywiadzie, mia艂

84

stopie艅 pu艂kownika. Teraz otwar艂em drzwi z matowego szk艂a, on za艣 spojrza艂 bacznie znad pliku raport贸w policyjnych i natychmiast spu艣ci艂 wzrok, daj膮c do zrozumienia, 偶e nie jestem mile widziany. By艂 g艂贸wnym 艣ledczym w biurze prokuratora okr臋gowego, oci臋偶a艂ym m臋偶czyzn膮 w 艣rednim wieku, o kr贸tko przystrzy偶onych jasnych w艂osach i wydatnym nosie przypominaj膮cym odwr贸cony dzi贸b 艣lizgacza. Urz臋dowa艂 w otynkowanej izbie z jednym oknem w stalowej ramie. Zaj膮艂em miejsce pod 艣cian膮 na niewygodnym krze艣le o twardym oparciu.

Po chwili skierowa艂 nos w moj膮 stron臋.

- Jaki wypadek przytrafi艂 si臋 temu czemu艣, co w braku lepszego okre艣lenia postanowi艂em nazywa膰 twoj膮 twarz膮?

- Mia艂em zatarg.

- I chcesz, 偶ebym aresztowa艂 postrach s膮siedztwa. -K膮ciki ust wygi臋艂y mu si臋 w u艣miechu. — B臋dziesz musia艂 sam stacza膰 swoje walki, m贸j ma艂y, oczywi艣cie je艣li nie znajdzie si臋 tam co艣 dla mnie.

- Motocykl i trzy gumy balonowe - odpar艂em kwa艣no.

- Pr贸bujesz przekupi膰 organa sprawiedliwo艣ci trzema balon贸wkami? Czy nie zdajesz sobie sprawy, 偶e mamy er臋 atomow膮, m贸j przyjacielu? Trzy gumy zawieraj膮 dostateczny 艂adunek pierwotnej energii, 偶eby nas wszystkich rozerwa膰 na strz臋py.

- Pu艣cimy to w niepami臋膰. Mia艂em zatarg z szalonym fortepianem.

- I uwa偶asz, 偶e nie mam nic lepszego do roboty, jak zajmowa膰 si臋 przyduszaniem szalonych fortepian贸w? Albo odgrywaniem wodewilowych numer贸w ze skonanym detektywem od spraw rozwodowych? No prosz臋, gadaj. Znowu chcesz co艣 za nic.

- Co艣 ci daj臋, Mog艂oby to wyrosn膮膰 na najwi臋ksz膮 rzecz w twoim 偶yciu.

- I oczywi艣cie chcesz co艣 za to.

85

- Jeden drobiazg - przyzna艂em.

- Wys艂uchajmy tej historii. W dwudziestu pi臋ciu s艂owach.

- Tw贸j czas nie jest a偶 taki cenny.

- Siedem - powiedzia艂 wspieraj膮c nos na czubku kciuka.

- M膮偶 mojej klientki odjecha艂 przedwczoraj z lotniska Burbank czyj膮艣 czarn膮 limuzyn膮. Nikt nie widzia艂 go od tej pory.

- Dwadzie艣cia pi臋膰.

- Zamknij si臋. Wczoraj dosta艂a list napisany jego r臋k膮 z pro艣b膮 o sto kawa艂k贸w w banknotach.

- Nie ma a偶 tyle pieni臋dzy w mie艣cie. Przynajmniej w banknotach.

- Przeciwnie. Oni je maj膮. Co ci przychodzi na my艣l? Wyj膮艂 plik powielanych arkuszy z lewej g贸rnej szuflady biurka i szybko przebieg艂 je wzrokiem.

- Porwanie? — zapyta艂 w. roztargnieniu.

- Mnie to pachnie uprowadzeniem. Mo偶e mam w臋ch przyt臋piony. Co m贸wi kartka prosto spod prasy?

- 呕adnych czarnych limuzyn w ci膮gu ostatnich siedemdziesi臋ciu dw贸ch godzin. W艂a艣ciciele limuzyn dobrze ich pilnuj膮. Przedwczoraj, powiadasz. O kt贸rej?

Poda艂em mu szczeg贸艂y.

- Czy twoja klientka nie cierpi na troch臋 sp贸藕niony refleks?

- Jest zwariowana na punkcie dyskrecji.

- Ale chyba nie na punkcie m臋偶a. Nie zaszkodzi, je艣li mi podasz nazwisko.

- Zaraz. Powiedzia艂em ci, 偶e czego艣 chc臋. Dw贸ch rzeczy. Po pierwsze, tego nie mo偶na rozg艂asza膰. Moja klientka nie wie, 偶e tu jestem. Po drugie, chc臋, 偶eby facet wr贸ci艂 偶ywy, nie martwy.

- To mi si臋 we 艂bie nie mie艣ci, Lew. - Wsta艂 i jak nied藕wied藕 w klatce przemierza艂 tam i na powr贸t przestrze艅 dziel膮c膮 drzwi od okna.

- Dotrze to do ciebie oficjalnymi kana艂ami. Kiedy

wymknie si臋 z moich r膮k. Tymczasem mo偶esz co艣 zrobi膰.

- Dla ciebie?

- Dla siebie samego. Zacznij sprawdza膰 wypo偶yczalnie samochod贸w. To numer dwa. Numer trzy to Szalony Fortepian...

- Wystarczy. - Zamacha艂 r臋kami przed twarz膮. -Zaczekam na raport s艂u偶bowy, je艣li w og贸le wp艂ynie.

- Naprowadzi艂em ci臋 kiedy na fa艂szywy trop?

- Mn贸stwo razy, ale nie b臋dziemy si臋 w to zag艂臋biali. Mo偶esz przecie偶 troch臋 przesadza膰.

- Po co bym mia艂 buja膰?

To tani i 艂atwy spos贸b odwalenia roboty, zaoszcz臋dzisz sobie mn贸stwo rozjazd贸w. - Oczy mu si臋 zw臋zi艂y w niebieskie szparki, z kt贸rych b艂yska艂a inteligencja. -W tym okr臋gu jest straszna masa wypo偶yczalni woz贸w.

- Zrobi艂bym to sam, ale musz臋 wyjecha膰. Ci ludzie mieszkaj膮 w Santa Teresa,

- Nazwisko?

- Czy mog臋 ci zaufa膰?

- Do pewnego stopnia. Bardziej ni偶 ci si臋 zdaje.

- Sampson - odrzek艂em. - Ralf Sampson.

- S艂ysza艂em o nim. I rozumiem, co masz na my艣li m贸wi膮c o stu kawa艂kach.

- K艂opot polega na braku pewno艣ci, co si臋 z nim sta艂o. Musimy zaczeka膰.

- Powtarzasz to po raz drugi. - Obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, twarz膮 do okna, plecami do mnie. -Wspomnia艂e艣tak偶e o Szalonym Fortepianie.

- Ale zanim mi powiedzia艂e艣, 偶e szukam kogo艣, kto by tanio odwali艂 rozjazdy.

- Nie wmawiaj mi, 偶e potrafi臋 urazi膰 twoje uczucia.

- Sprawiasz jedynie zaw贸d - stwierdzi艂em. - Mam dla ciebie histori臋, gdzie w gr臋 wchodzi sto kawa艂k贸w got贸wk膮 i kapita艂 wysoko艣ci pi臋ciu milion贸w. A ty si臋 targujesz o dzie艅 twojego cennego czasu.

- Ja zale偶臋 od moich pracodawc贸w, Lew. - Obr贸ci艂

87

86

si臋 do mnie raptownie. - Czy Dwight Troy macza w tym patce?

- Kto to jest Dwight Troy?

- Najgorsza zaraza. On prowadzi Szalony Fortepian.

- Zdawa艂o mi si臋, 偶e istniej膮 ustawy wymierzone przeciw takim lokalom. I takim ludziom. Zechciej wybaczy膰 moj膮 ignorancj臋.

- A wi臋c wiesz, kto to taki?

- Je艣li jest nim siwow艂osy Anglik, to i owszem. -Archer skin膮艂 g艂ow膮. - Raz go spotka艂em. Z niewiadomej przyczyny wygra偶a艂 mi rewolwerem. Odszed艂em. Nie do mnie nale偶a艂o odbieranie mu broni.

Colton za偶enowany wzruszy艂 szerokimi ramionami.

- Od dawna pr贸bujemy go przy艂apa膰. Jest g艂adki i obrotny. Posuwa si臋 w swoich machinacjach akurat tak daleko, jak daleko mo偶e sobie bezpiecznie pozwoli膰, potem przerzuca si臋 na co艣 innego. Na pocz膮tku lat trzydziestych zbija艂 grub膮 fors臋 na przemycie alkoholu z Baja California, dop贸ki to si臋 nie urwa艂o. Od tego czasu miewa艂 swoje wzloty i upadki. W pewnym okresie mia艂 szulemi臋 w Newadzie, ale wypar艂 go syndykat. Jak s艂ysz臋, ostatnio nie za wiele udaje mu si臋 skubn膮膰, wci膮偶 jednak czekamy, 偶eby nam wpad艂 w r臋ce.

- W trakcie czekania - powiedzia艂em z piek膮c膮 ironi膮 - m贸g艂by艣 zamkn膮膰 Szalony Fortepian.

- Zamykamy go co p贸艂 roku-warkn膮艂.-Powiniene艣 widzie膰 ten lokal przed ostatni膮 ob艂aw膮, kiedy nazywa艂 si臋 Kryszta艂 G贸rski. Mieli na g贸rze okienko dla podgl膮daczy i masochist贸w, do sta艂ego repertuaru nale偶a艂o biczowanie m臋偶czyzny przez kobiet臋 i podobne numery. Z tym zrobili艣my koniec.

- Kto prowadzi艂 go wtedy?

- Kobieta nazwiskiem Estabrook. I co si臋 z ni膮 sta艂o? Nawet jej nie oskar偶yli. - Prychn膮艂 gniewnie. - Nie mam 偶adnego wp艂ywu na takie rzeczy. Nie jestem politykiem.

- Troy te偶 nim nie jest - odpar艂em. - Wiesz, gdzie mieszka?

- Nie. To ja ci臋 o niego pyta艂em, Lew.

- Istotnie. Odpowied藕 jest przecz膮ca. Ale on i Sampson obracali si臋 cz臋艣ciowo w tych samych kr臋gach. Post膮pi艂by艣 nieg艂upio, gdyby艣 kaza艂 obserwowa膰 Fortepian.

- Je艣li kto艣 z ludzi b臋dzie wolny. - Nieoczekiwanie podszed艂 do mnie i po艂o偶y艂 mi ci臋偶k膮 艂ap臋 na ramieniu. - W razie gdyby艣 zn贸w spotka艂 si臋 z Troyem, nie pr贸buj odbiera膰 mu broni. Ju偶 tego pr贸bowali.

- Inni, ale nie ja.

- Tak - odrzek艂. - Ci, co pr贸bowali, nie 偶yj膮.

Rozdzia艂 13

Z pr臋dko艣ci膮 stu kilometr贸w jecha艂o si臋 z Los Angeles do Santa Teresa dwie godziny. Kiedy dotar艂em do posiad艂o艣ci Sampson贸w, s艂o艅ce min膮wszy ju偶 zenit zst臋powa艂o ku morzu po艣r贸d rozproszonych na niebie chmur, kt贸re rzuca艂y ruchome cienie na terasy. Drzwi otworzy艂 Feliks i poprowadzi艂 mnie do salonu.

Pok贸j by艂 tak ogromny, 偶e ci臋偶kie meble zdawa艂y si臋 w nim gin膮膰. 艢cian臋 od strony morza, wykonan膮 z pojedynczej szklanej tafli, obrze偶a艂y zas艂ony z w艂贸kna szklanego," podobne do pasm 艣wiat艂a zebranych wp臋ki. Pani Sampson, niczym lalka naturalnych rozmiar贸w, siedzia艂a w mi臋kkim fotelu ko艂o olbrzymiego okna. By艂a kompletnie ubrana, w sukni z cytrynowego jedwabnego jerseyu. Nogi wz艂otych pantoflach spoczywa艂y na podn贸偶ku. Wyblak艂e w艂osy mia艂a starannie uczesane. Metalowy fotel na k贸艂kach sta艂 ko艂o drzwi.

Pogr膮偶ona w bezruchu i milczeniu, rozmy艣lnie tworzy艂a 偶ywy obraz, kt贸ry w miar臋 up艂ywu sekund zaczyna艂 graniczy膰 ze 艣mieszno艣ci膮. Pod naporem milczenia trwaj膮cego u艂amek minuty powiedzia艂em:

89

- Doskonale. A wi臋c pr贸bowa艂a pani skontaktowa膰 si臋 ze mn膮? • '

- Nie 艣pieszy艂 si臋 pan z przyjazdem. - Mahoniow膮 twarz mia艂a martw膮, g艂os rozdra偶niony.

- Nie moja wina. Pracowa艂em ci臋偶ko z pani polecenia, ale prosi艂em o przekazanie mojej rady. Us艂ucha艂a jej pani?

- Cz臋艣ciowo. Prosz臋 podej艣膰 bli偶ej i siada膰. Jestem naprawd臋 ca艂kiem nieszkodliwa. - Wskaza艂a mi fotel naprzeciwko siebie.

- Jaka to by艂a cz臋艣膰?

~ Ja ca艂a - odrzek艂a z drapie偶nym u艣miechem. -Pozbawiono mnie 偶膮d艂a. Ale oczywi艣cie panu chodzi o rad臋. Bert Graves podejmuje w tej chwili pieni膮dze.

- Czy by艂 na policji?

- Jeszcze nie. Chc臋 z panem o tym pom贸wi膰. Ale najpierw niech pan przeczyta list.

Ze stolika do kawy wzi臋艂a kopert臋 i rzuci艂a mi na kolana. Dla por贸wnania wyci膮gn膮艂em z kieszeni pust膮 kopert臋 znalezion膮 w szufladzie pani Estabrook. R贸偶ni艂y si臋 rozmiarem, gatunkiem papieru i charakterem pisma. Jedyne podobie艅stwo stanowi艂 stempel Santa Maria. List Sampsona, zaadresowany do 偶ony, wyj臋to ze skrzynki poprzedniego dnia o wp贸艂 do pi膮tej po po艂udniu.

- O kt贸rej go pani dosta艂a?

- Oko艂o dziewi膮tej wiecz贸r. To ekspres, jak pan widzi. Prosz臋 przeczyta膰.

W kopercie znajdowa艂a si臋 kartka zwyk艂ego bia艂ego papieru maszynowego, zabazgrana po jednej stronie niebieskim atramentem:

„Droga Elaine!

Niespodziewanie trafi艂 mi si臋 interes i na gwa艂t potrzebuj臋 troch臋 got贸wki. We wsp贸lnym depozycie w Banku Ameryka艅skim mamy sporo obligacji. Albert Graves b臋dzie wiedzia艂, kt贸re mo偶na sprzeda膰, i on si臋

rym zajmie. Prosz臋, 偶eby艣 up艂ynni艂a dla mnie tych obligacji za sum臋 stu tysi臋cy dolar贸w. Nie chc臋 mie膰 banknot贸w wi臋kszych ni偶 pi臋膰dziesi膮tki i setki. Nie dopu艣膰, 偶eby w banku porobili znaki albo zanotowali numery, bo wspomniana transakcja jest tajna i niezmiernie wa偶na. Trzymaj pieni膮dze w swoim sejfie w domu i czekaj na wiadomo艣膰, kt贸r膮 dostaniesz niebawem, albo na pos艂a艅ca z listem ode mnie, potwierdzaj膮cym to偶samo艣膰.

B臋dziesz oczywi艣cie musia艂a zawierzy膰 Bertowi Cra-vesowi, ale jest spraw膮 najwi臋tszej wagi, 偶eby艣 nikomu innemu nie m贸wi艂a o tej transakcji. Je艣li powiesz, mog臋 si臋 po偶egna膰 z bardzo du偶ym zarobkiem, a nawet wej艣膰 w kolizj臋 z prawem. Musi to by膰 utrzymane w absolutnej tajemnicy przed wszystkimi. Dlatego nie zwracam si臋 bezpo艣rednio do mojego banku, tylko prosz臋, 偶eby艣 to Ty zdoby艂a dla mnie pieni膮dze. Uwin臋 si臋 z tym interesem w nieca艂y tydzie艅 i wkr贸tce Ci臋 zobacz臋.

Serdeczno艣ci i nic si臋 nie martw Ralf Sampson".

- Staranna robota - powiedzia艂em - ale nieprzekonuj膮ca. Pow贸d, dla kt贸rego nie mo偶e sam p贸j艣膰 do banku, sprawia wra偶enie naci膮gni臋tego. Co o tym my艣li Graves?

- On r贸wnie偶 zwr贸ci艂 na to uwag臋. Jego zdaniem to sprawa z g贸ry ukartowana. Ale, jak m贸wi, ja musz臋 podj膮膰 decyzj臋.

- Ma pani absolutn膮 pewno艣膰, 偶e to pismo m臋偶a?

- To nie ulega w膮tpliwo艣ci. Zauwa偶y艂 pan pisowni臋 „najwi臋tszej"? „Najwi臋kszej wagi" to jeden z jego ulubionych zwrot贸w i zawsze robi ten sam b艂膮d. On nawet tak to wymawia. Ralf nie jest wykszta艂cony.

- Chodzi o to, czy jest 偶ywy!

Jej ch艂odne niebieskie oczy spocz臋艂y na mnie z wyrazem niech臋ci.

91

90

- Naprawd臋 my艣li pan, 偶e to a偶 takie powa偶ne?

- Normalnie za艂atwia interesy inaczej?

- Nie mam poj臋cia, jak je za艂atwia. W艂a艣ciwie wycofa艂 si臋 z interes贸w po naszym 艣lubie. W czasie wojny kupowa艂 i sprzedawa艂 jakie艣 rancza, ale nie zwierza艂 mi si臋 ze szczeg贸艂贸w transakcji.

- By艂y w艣r贸d nich transakcje nielegalne?

- Nie wiem. Ale jest do tego zdolny. To jedna z tych rzeczy, kt贸re wi膮偶膮 mi r臋ce.

- A co jeszcze?

- Nie ufam mu - powiedzia艂a piskliwym g艂osem. -Nie potrafi臋 w 偶aden spos贸b przejrze膰 jego zamiar贸w. Z tak膮 mas膮 pieni臋dzy mo偶e planowa膰 podr贸偶 dooko艂a 艣wiata. Mo偶e chce mnie rzuci膰. Nie wiem.

- I ja te偶 nie wiem, ale si臋 domy艣lam. M膮偶pani zosta艂 zatrzymany dla okupu. Napisa艂 ten list pod dyktando, z pistoletem przy艂o偶onym do g艂owy. Gdyby naprawd臋 kroi艂 mu si臋 interes, nie mia艂by powodu pisa膰 do pani. Jego pe艂nomocnikiem jest Graves, ale porywacze wol膮 mie膰 do czynienia z 偶on膮 ofiary. U艂atwia im to r贸偶ne rzeczy.

- Co mam zrobi膰? - zapyta艂a z wysi艂kiem.

- Prosz臋 trzyma膰 si臋 艣ci艣le instrukcji, a na dodatek zawiadomi膰 policj臋. Niech czuwaj膮, chocia偶 nie w spos贸b ostentacyjny czy rzucaj膮cy si臋 w oczy. Bo wie pani, 偶e dla porywaczy, kiedy ju偶 dostan膮 pieni膮dze, najprostsz膮 rzecz膮 jest za艂atwi膰 ofiar臋 strza艂em w g艂ow臋 i porzuci膰 cia艂o. Trzeba go odnale藕膰, zanim to si臋 stanie, a ja sam wszystkiemu nie podo艂am.

- Wydaje si臋 pan przekonany o porwaniu. Czy dowiedzia艂 si臋 pan czego艣, o czym ja nie wiem?

- Paru rzeczy. Sprowadzaj膮 si臋 do tego, 偶e m膮偶 pani obraca艂 si臋 w z艂ym towarzystwie.

- O tym wiedzia艂am. - Jej twarz wymkn臋艂a si臋 na moment spod kontroli, wykrzywi艂a triumfalnie. -Uwielbia pozowa膰 na dobrego m臋偶a i ojca, ale mnie jeszcze na to nie nabra艂.

- Obraca si臋 w bardzo z艂ym towarzystwie - powt贸rzy艂em z naciskiem. - Najgorszym w Los Angeles, a to znaczy najgorszym w og贸le.

- Zawsze gustowa艂 w podejrzanej kompanii... -Urwa艂a raptownie, spogl膮daj膮c na drzwi za moimi plecami.

Sta艂a w nich Miranda. W szarym gabardynowym kostiumie podkre艣laj膮cym jej wzrost, z miedzianymi w艂osami upi臋tymi na czubku g艂owy wygl膮da艂a na starsz膮 siostr臋 dziewczyny, kt贸r膮 wczoraj pozna艂em. Ale oczy mia艂a rozszerzone w艣ciek艂o艣ci膮, a s艂owa p艂yn臋艂y z jej ust niepowstrzymanym strumieniem.

- O艣mielasz si臋 m贸wi膰 tak o moim ojcu! Mo偶e jest umieraj膮cy, a tobie zale偶y tylko na tym, 偶eby udowodni膰 mu win臋.

- Czy tylko o to mi chodzi, kochanie? - Br膮zowa twarz by艂a zn贸w niewzruszona. Drga艂y jedynie blade oczy i starannie umalowane usta.

- Nie m贸w mi ,,kochanie". - Miranda podesz艂a do nas gwa艂townym krokiem. Nawet w z艂o艣ci cia艂o jej mia艂o wdzi臋k m艂odej kotki. Pokaza艂a pazury'. - Chodzi ci tylko o twoj膮 w艂asn膮 osob臋. Jeste艣 najbardziej zakochan膮 w sobie kobiet膮, jak膮 zdarzy艂o mi si臋 spotka膰, Elaine. Ta twoja bezmierna pr贸偶no艣膰, te stroje i loki, i specjalny fryzjer, i dieta... to wszystko tylko dla ciebie, prawda?... 呕eby艣 mog艂a dalej kocha膰 siebie sam膮. Na pewno nie oczekujesz, 偶e kto艣 jeszcze b臋dzie ci臋 kocha艂.

- Bez w膮tpienia nie ty - odrzek艂a ch艂odno starsza kobieta. - Ta my艣l jest dla mnie odra偶aj膮ca. Ale na czym tobie zale偶y, moja droga? Mo偶e na AlanieTagger-cie? Wydaje mi si臋, 偶e sp臋dzi艂a艣 z nim ubieg艂膮 noc.

- Nieprawda, k艂amiesz.

Sta艂a nad macoch膮, zwr贸cona do mnie plecami. By艂em zak艂opotany, ale nie ruszy艂em si臋 z miejsca i siedzia艂em dalej na brze偶ku fotela. Nieraz widywa艂em, jak s艂owne utarczki przybieraj膮 gwa艂towny obr贸t.

93

92

- Czy Alan zn贸w wystawi艂 ci臋 do wiatru? Kiedy si臋 z tob膮 o偶eni?

- Nigdy! Ja bym go nie chcia艂a. - G艂os Mirandy si臋 za艂amywa艂. By艂a za m艂oda i zbyt wra偶liwa na takie k艂贸tnie. - 艁atwo ci si臋 艣mia膰 ze mnie. Tobie nigdy na nikim nie zale偶a艂o. Jeste艣 ozi臋b艂a, zimna jak ryba. M贸j ojciec nie by艂by B贸g wie gdzie, gdyby艣 okaza艂a mu troch臋 uczucia. Ty go zmusi艂a艣 do przyjazdu tutaj, do Kalifornii, gdzie jest z dala od wszystkich swoich przyjaci贸艂, a teraz wygna艂a艣 go z jego w艂asnego domu,

- Bzdura! - Jednak偶e pani Sampson zdradza艂a oznaki napi臋cia. - Chc臋, 偶eby艣 to sobie przemy艣la艂a, Mirando. Nienawidzi艂a艣 mnie od pocz膮tku i zawsze stawa艂a艣 po przeciwnej stronie, czy mia艂am racj臋, czy jej nie mia艂am. Tw贸j brat by艂 wobec mnie sprawiedliwszy.

- Nie mieszaj w to Boba. Wiem, 偶e mia艂a艣 go pod pantoflem, ale to ci nie przynosi zaszczytu. Schlebia艂o twojej pr贸偶no艣ci, 偶e pasierb skacze doko艂a ciebie na dw贸ch 艂apkach, prawda?

- Do艣膰 - powiedzia艂a pani Sampson ochryple. -Wyjd藕 z pokoju, ty pod艂a dziewczyno.

Miranda nie wykona艂a 偶adnego ruchu, ale zamilk艂a. Obr贸ci艂em si臋 w fotelu i wyjrza艂em przez okno. Poni偶ej trawnika poci臋tego terasami kamienna 艣cie偶ka zbiega艂a do pergoli stoj膮cej na kraw臋dzi nadmorskiego urwiska. Ma艂y o艣miok膮tny budyneczek ze sto偶kowatym dachem by艂 ca艂y przeszklony i przezroczysty, widzia艂em wi臋c na dalszym planie zmienne barwy oceanu: ziele艅 i biel tam, gdzie zaczyna艂a si臋 za艂amywa膰 przybrze偶na fala, sza艂wiowomiodowy kolor w strefie wodorost贸w nieco dalej, a potem b艂臋kit g艂臋biny morskiej przechodz膮cy w b艂臋kit nieba na horyzoncie.

Uwag臋 moj膮 przyku艂o nieoczekiwane poruszenie za pasem bieli, na linii za艂amania fal. Ma艂y czarny kr膮偶ek prze艣lizn膮艂 si臋 po powierzchni, chwil臋 przeskakiwa艂 z fali na fal臋 i znik艂 mi z oczu. Zaraz potem w 艣lad za nim pod膮偶y艂 drugi. 艢lizgaj膮ce si臋 przedmioty wylatywa艂y

94

z miejsca ukrytego za stromym urwiskiem po艂o偶onego zbyt blisko brzegu, 偶eby je widzie膰. Sze艣膰 czy siedem kr膮偶k贸w poskaka艂o na wodzie, zaton臋艂o i wi臋cej si臋 nie pokaza艂o. Niech臋tnie zw贸ci艂em si臋 twarz膮 do ogarni臋tego milczeniem pokoju.

Miranda wci膮偶 sta艂a nad fotelem tamtej kobiety, ale w postawie jej zasz艂a zmiana, cia艂o utraci艂o sztywno艣膰. Jedn膮 r臋k臋 bez gniewu wyci膮ga艂a do macochy.

- Przepraszam, Elaine.

Nie mog艂em dojrze膰 jej twarzy. Widzia艂em za to twarz pani Sampson. Mia艂a zaci臋ty, przebieg艂y wyraz.

- Zrani艂a艣 mnie - powiedzia艂a. — Nie mo偶esz oczekiwa膰 przebaczenia.

- Ty tak偶e mnie ranisz - ze 艂zami w g艂osie odpar艂a Miranda. - Nie powinna艣 wytyka膰 mi Alana.

- To mu si臋 nie narzucaj. Zreszt膮 nie o to mi chodzi i dobrze wiesz o tym. Uwa偶am, 偶e powinna艣 wyj艣膰 za niego. Chcesz tego, prawda?

- Tak. Ale znasz nastawienie ojca. Nie m贸wi膮c ju偶 o Alanie.

- Ty si臋 zajmij Alanem - poradzi艂a pani Sampson niemal weso艂o - a ja si臋 zajm臋 twoim ojcem.

- Naprawd臋?

- Daj臋 s艂owo. A teraz id藕 ju偶, prosz臋. Jestem potwornie zm臋czona. - Spojrza艂a na mnie. - Wszystko to musia艂o by膰 bardzo pouczaj膮ce dla pana Archera.

- Przepraszam, nie dos艂ysza艂em. Podziwia艂em widok z pani okna.

- Prze艣liczny, prawda? - Zawo艂a艂a na Mirand臋, kt贸ra wychodzi艂a ju偶 z salonu. - Zosta艅, je艣li masz ochot臋, kochanie. Pojad臋 na g贸r臋.

Unios艂a srebrny dzwonek stoj膮cy na stoliku obok fotela. Nag艂y d藕wi臋k zabrzmia艂 jak gong po zako艅czeniu rundy. Miranda dope艂ni艂a obrazu siadaj膮c z odwr贸con膮 twarz膮 w odleg艂ym k膮cie pokoju.

- Pokaza艂y艣my si臋 panu od najgorszej strony - po-

95

wiedzia艂a pani Sampson. - Prosz臋 nas wed艂ug tego nie s膮dzi膰. Zdecydowa艂am si臋 pos艂ucha膰 pa艅skiej rady.

- Czy mam zawiadomi膰 policj臋?

- Zrobi to Bert Graves. Zna wszystkie miejscowe w艂adze. Powinien tu by膰 lada chwila.

. Pani Kromberg wkroczy艂a do salonu i popchn臋艂a fotel na k贸艂kach po dywanie. Prawie bez wysi艂ku przenios艂a na niego pani膮 Sampson. Oddali艂y si臋 bez s艂owa.

Elektryczny silnik zamrucza艂 w g艂臋bi domu, kiedy pani Sampson wst臋powa艂a do nieba.

Rozdzia艂 14

Usiad艂em ko艂o Mirandy na kanapie w rogu pokoju. Nie chcia艂a na mnie patrze膰.

- Pewno wyda艂y艣my si臋 panu straszne - powiedzia艂a. - 呕eby si臋 tak k艂贸ci膰 w czyjej艣 obecno艣ci,

- Wygl膮da na to, 偶e macie pow贸d do k艂贸tni.

- Doprawdy nie wiem. Elaine potrafi by膰 czasem bardzo mi艂a, ale mnie chyba nigdy nie mog艂a 艣cierpie膰. Jej ulubie艅com by艂 Bob. Wie pan, to m贸j brat.

- Poleg艂 na wojnie?

- Tak. Mia艂 to wszystko, czego mnie brakuje. By艂 silny, opanowany i jak si臋 za co艣 zabra艂, potrafi艂 to zrobi膰. Przyznali mu po艣miertnie Marynarski Krzy偶 Walecznych. Elaine wielbi艂a ziemi臋, po kt贸rej st膮pa艂. Zastanawia艂am si臋 chwilami, czy nie jest w nim zakochana. Ale oczywi艣cie kochali艣my go wszyscy. Nasza rodzina nie jest ju偶 ta sama od jego 艣mierci i od przyjazdu tutaj. Ojciec si臋 rozklei艂, Elaine zafundowa艂a sobie ten niby-parali偶, mnie popl膮ta艂o si臋 w g艂owie. Ale gadam o wiele za du偶o, prawda? Czaruj膮cym gestem zwr贸ci艂a ku mnie twarz. Usta mia艂a delikatne i dr偶膮ce, wielkie oczy pogr膮偶one w zadumie.

- Nic nie szkodzi.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a z u艣miechem. - Jak pan

widzi, nie mam z kim porozmawia膰. Wydawa艂o mi si臋, 偶e to szcz臋艣cie by膰 c贸rk膮 tak bogatego ojca. Zachowywa艂am si臋 bezczelnie... i mo偶e jeszcze to robi臋. Ale przekona艂am si臋, 偶e pieni膮dze mog膮 odgrodzi膰 od ludzi. Brak nam tej niezb臋dnej rzeczy, 偶eby uczestniczy膰 w 偶yciu towarzyskim Santa Teresa, nale偶e膰 do mi臋dzynarodowych kr臋g贸w hollywoodzkich, i nie mamy tutaj przyjaci贸艂. Chyba nie powinnam wini膰 Elaine, ale to ona nalega艂a w czasie wojny, 偶eby艣my si臋 tu przenie艣li. Ja pope艂ni艂am b艂膮d rzucaj膮c szko艂臋.

- Kt贸r膮?

- Radcliffe. Nie za bardzo potrafi艂am si臋 przystosowa膰, ale mia艂am przyjaci贸艂 w Bostonie. Wywalili mnie w zesz艂ym roku za niesubordynacj臋. Powinnam by艂a wr贸ci膰. Przyj臋liby mnie, ale duma nie pozwala艂a przeprosi膰. I nadmierne zadufanie w sobie. Wydawa艂o mi si臋, 偶e b臋d臋 mog艂a mieszka膰 z ojcem, a on stara艂 si臋 by膰 dla mnie dobry, ale nic z tego nie wysz艂o. Od lat 藕le 偶yj膮 z Elaine. W domu zawsze wyczuwa si臋 napi臋cie. A teraz co艣 mu si臋 sta艂o.

- Odnajdziemy go - zapewni艂em. Mia艂em jednak wra偶enie, 偶e powinienem zachowa膰 rezerw臋. - Zreszt膮 ma pani innych przyjaci贸艂. Na przyk艂ad Alana i Berta.

- Alanowi wcale na mnie nie zale偶y. Kiedy艣 s膮dzi艂am, 偶e tak... nie, nie chc臋 o nim m贸wi膰. Bert Graves te偶 nie jest moim przyjacielem, Chce si臋 ze mn膮 o偶eni膰, a to du偶a r贸偶nica. Nie mog臋 si臋 czu膰 swobodnie w obecno艣ci cz艂owieka, kt贸ry chce si臋 ze mn膮 o偶eni膰.

- Wszystko wskazuje na to, 偶e pani膮 kocha.

- Wiem, 偶e mnie kocha. - Unios艂a zaokr膮glony, dumny podbr贸dek. - Dlatego nie mog臋 by膰 swobodna w jego towarzystwie-1 dlatego mnie nudzi.

- 呕膮da pani strasznie du偶o. - A ja gada艂em strasznie du偶o, gada艂em jak bohaterowie Milesa Standisha*. -

* Poemat ameryka艅skiego poety Henry'ego Wads-wortha Longfellowa (1807-1882).

7 - Ruchomy cel

96

Sprawy nigdy nie uk艂adaj膮 si臋 idealnie, 偶eby艣my nie wiem jak pr贸bowali wp艂ywa膰 na ich bieg. Jest pani romantyczk膮 i egotystk膮. Pewnego dnia spadnie pani z ob艂ok贸w na ziemi臋 z tak膮 si艂膮, 偶e przypuszczalnie sko艅czy si臋 to skr臋ceniem karku. Albo prze艂omem w pani osobowo艣ci, na co zreszt膮 licz臋.

- M贸wi艂am panu, 偶e zachowuj臋 si臋 bezczelnie -powiedzia艂a zbyt lekko i swobodnie. - Czy nale偶y si臋 co艣 za diagnoz臋?

- Prosz臋 teraz nie zachowywa膰 si臋 tak w stosunku do mnie. Ju偶 raz to pani zrobi艂a.

Otworzy艂a oczy bardzo szeroko, z udan膮 skromno艣ci膮.

- Ca艂uj膮c pana wczoraj?

- Nie b臋d臋 twierdzi艂, 偶e to by艂o przykre. Bo nie by艂o. Ale si臋 zez艂o艣ci艂em. Nie znosz臋, jak mnie kto艣 u偶ywa do swoich cel贸w.

- A jakie偶 by艂y te moje zbrodnicze cele?

- Nie zbrodnicze. Pensjonarskie. Powinna pani wpa艣膰 na lepszy pomys艂 zwr贸cenia uwagi Taggerta.

- Jego prosz臋 w to nie miesza膰. - Ton jej g艂osu zad藕wi臋cza艂 ostro, lecz zmi臋k艂 po chwili. - Bardzo by艂 pan z艂y?

- O taki.

Chwyci艂em j膮 za ramiona, wargami przylgn膮艂em do ust, rozchylonych, gor膮cych. Jej cia艂o by艂o ch艂odne i j臋drne. Nie stawia艂a oporu ani nie odwzajemnia艂a u艣cisku.

- Sprawi艂o to panu satysfakcj臋? - zapyta艂a, kiedy j膮 pu艣ci艂em.

Zajrza艂em w szeroko rozwarte zielone oczy. By艂y szczere i powa偶ne, ale kry艂y si臋 w nich mroczne g艂臋bie. Ciekawi艂o mnie, co si臋 dzieje w tych morskich toniach, i od jak dawna,

- By艂o balsamem na moj膮 ja藕艅. Roze艣mia艂a si臋.

98

- A w ka偶dym razie na pa艅skie wargi, Uszminkowa艂 si臋 pan.

Otar艂em usta chusteczk膮.

- Ile pani ma lat?

- Dwadzie艣cia. Wystarczy do pa艅skich zbrodniczych zamiar贸w. Uwa偶a pan, 偶e zachowuj臋 si臋 jak dziecko?

- Jest pani kobiet膮. - Umy艣lnie otaksowa艂em jej figur臋: kr膮g艂e piersi, dobra postawa, biodra zaokr膮glone, proste, toczone nogi. A偶 si臋 skr臋ci艂a. - A z tym si臋 wi膮偶e pewna odpowiedzialno艣膰.

- Wiem. - W jej g艂osie ostro zad藕wi臋cza艂 wyrzut skierowany pod w艂asnym adresem. - Nie powinnam miota膰 si臋 tak na wszystkie strony. Napatrzy艂 si臋 pan tak zwanego 偶ycia, prawda?

By艂o to dziewcz臋ce pytanie, ale odpowiedzia艂em z powag膮:

- A偶 za du偶o, i to od jednej strony. Z tego si臋 utrzymuj臋.

- Ja widzia艂am chyba za ma艂o. Przepraszam, 偶e z mojej winy si臋 pan rozz艂o艣ci艂.

Wtem nachyli艂a si臋 i bardzo delikatnie poca艂owa艂a mnie w policzek.

Poczu艂em zaw贸d, bo tak siostrzenica mog艂aby ca艂owa膰 swojego wuja. No c贸偶, by艂em od niej o pi臋tna艣cie lat starszy. Ale pr臋dko si臋 pocieszy艂em. Bert Graves by艂 starszy o lat dwadzie艣cia.

Na podje藕dzie zawarcza艂 samoch贸d, potem ruch zapanowa艂 w domu.

- Teraz to musi by膰 Bert - powiedzia艂a.

Dzieli艂a nas przyzwoita odleg艂o艣膰, kiedy wszed艂 do pokoju. Mimo to, zanim zdo艂a艂 zapanowa膰 nad wyrazem twarzy, rzuci艂 mi jedno spojrzenie, skryte i pytaj膮ce, i ura偶one. Nawet p贸藕niej na czole pozosta艂y mu pionowe zmarszczki niepokoju. Wygl膮da艂 na niewyspanego, ale porusza艂 si臋 szybko i zdecydowanie, zwinnie jak na cz艂owieka tej tuszy. Przynajmniej cia艂em

99

ch臋tnie wkroczy艂 do akcji. Przywita艂 si臋 z Mirand膮 i zwr贸ci艂 w moj膮 stron臋.

- Co powiesz, Lew?

- Podj膮艂e艣 pieni膮dze?

Wyci膮gn膮艂 spod pachy teczk臋 z ciel臋cej sk贸ry, otworzy艂 j膮 kluczykiem i wyrzuci艂 zawarto艣膰 na stolik do kawy - dwana艣cie albo i wi臋cej pod艂u偶nych paczek, owini臋tych w bury papier bankowy i zwi膮zanych razem czerwon膮 ta艣m膮.

- Sto tysi臋cy dolar贸w - rzek艂. - Tysi膮c pi臋膰dziesi膮tek i pi臋膰set setek. B贸g raczy wiedzie膰, co z tym zrobimy.

- Na razie w艂贸偶 je do sejfu. Podobno jest w domu, prawda?

- Tak - odrzek艂a Miranda, - W gabinecie ojca. Szyfr znajdziecie w jego biurku.

- I jeszcze co艣. Kto艣 musi czuwa膰 nad tymi pieni臋dzmi i nad domownikami.

Graves obr贸ci艂 si臋 do mnie trzymaj膮c brunatne pakie-ry w r臋ku.

- A ty?

- Mnie tu nie b臋dzie. Sprowad藕 kt贸rego艣 z zast臋pc贸w szeryfa. Po to przecie偶 s膮.

- Pani Sampson nie pozwoli艂aby ich wezwa膰.

- Teraz pozwoli. Chce, 偶eby艣 ca艂膮 t臋 spraw臋 przekaza艂 policji.

- Doskonale! Zaczyna my艣le膰 rozs膮dnie. Schowam to i ju偶 dzwoni臋.

- Porozmawiaj z nimi osobi艣cie, Bert.

- Dlaczego?

- Bo to mi wygl膮da na robot臋 kogo艣 z domownik贸w -odpar艂em. - Kto艣 tutaj m贸g艂by si臋 zainteresowa膰 rozmow膮 przez telefon.

- Wyprzedzasz mnie w domys艂ach, ale rozumiem, o co -ci chodzi. List 艣wiadczy o znajomo艣ci r贸偶nych szczeg贸艂贸w, kt贸re mogli albo i nie mogli wydoby膰 od Sampsona. Zak艂adaj膮c, 偶e s膮 jacy艣 ,,oni" i 偶e go porwano.

100

- Przyjmiemy to za艂o偶enie, dop贸ki nie nasunie si臋 jakie艣 inne. I, na lito艣膰 bosk膮, nie pozw贸l, 偶eby gliny by艂y nadgorliwe. Nie sta膰 nas na sp艂oszenie porywaczy. Je艣li chcemy zobaczy膰 Sampsona 偶ywego.

- To rozumiem. A ty gdzie b臋dziesz?

- T臋 kopert臋 wrzucono do skrzynki w Santa Maria. -Nie pofatygowa艂em si臋, 偶eby mu powiedzie膰 o drugiej kopercie, kt贸r膮 mia艂em w kieszeni. - Istnieje szansa, 偶e tam przebywa i za艂atwia legalne interesy. Albo te偶 nielegalne. Wi臋c jad臋.

- Nigdy nie s艂ysza艂em, 偶eby tam robi艂 interesy. Ale mo偶e warto sprawdzi膰.

- Dowiadywa艂e艣 si臋 na ranczu? - zapyta艂a go Miranda.

- Dzwoni艂em do rz膮dcy dzi艣 rano. Nie mieli wiadomo艣ci.

- Co to za ranczo? - wtr膮ci艂em si臋 do rozmowy.

- Ojciec ma ranczo po drugiej stronie Bakersfield. Warzywnictwo. Ale pewno teraz tam nie pojecha艂 w zwi膮zku z napi臋t膮 sytuacj膮.

- Strajk robotnik贸w rolnych - wyja艣ni艂 Graves. -Strajkuj膮 od dw贸ch miesi臋cy i dosz艂o do akt贸w gwa艂tu. Paskudna historia.

- Czy mo偶e mie膰 zwi膮zek z nasz膮 spraw膮?

- W膮tpi臋,

- Wiesz - odezwa艂a si臋 Miranda - mo偶e by膰 w 艢wi膮tyni. W czasie jego poprzedniej bytno艣ci listy przychodzi艂y przez Santa Maria,

- W 艢wi膮tyni? - Ju偶 raz albo dwa razy przedtem przy艂apywa艂em si臋 na tym, 偶e z reali贸w tej sprawy przenosz臋 si臋 w bajk臋. Nale偶a艂o to do zawodowych niebezpiecze艅stw towarzysz膮cych pracy w Kalifornii, ale dla mnie by艂o irytuj膮ce.

- 艢wi膮tyni臋 w Chmurach dosta艂 od niego Claude. Ojciec sp臋dzi艂 tam par臋 dni wczesn膮 wiosn膮. 艢wi膮tynia le偶y w g贸rach ko艂o Santa Maria.

- A kto to jest Claude? - zapyta艂em.

101

- M贸wi艂em ci o nim - odrzek艂 Graves. - Ten 艣wi膮tobliwy m膮偶, kt贸remu podarowa艂 .g贸r臋. Przerobi艂 domek na co艣 w rodzaju 艣wi膮tyni.

- Claude si臋 zgrywa - przerwa艂a mu Miranda - Ma d艂ugie w艂osy, nigdy nie strzy偶on膮 brod臋 i m贸wi, jakby nieudolnie na艣ladowa艂 Walta Whitmana,

- By艂a tam pani?

- Zawioz艂am Ralfa, ale si臋 wynios艂am, kiedy Claude zacz膮艂 gada膰. Nie mog艂am go 艣cierpie膰. Brudny stary cap, z g艂osem syreny mg艂owej i najpaskudniejszymi oczami, jakie w 偶yciu widzia艂am.

- A teraz by mnie tam pani zawioz艂a?

- Ch臋tnie. Wezm臋 tylko sweter.

Graves bezd藕wi臋cznie poruszy艂 wargami, jakby zamierza艂 protestowa膰. Kiedy wychodzi艂a z pokoju, obserwowa艂 j膮 zatroskany.

- Odstawi臋 j膮 ca艂膮 i zdrow膮 do domu - obieca艂em. Lepiej by艂o trzyma膰 j臋zyk za z臋bami.

Ruszy艂 na mnie z g艂ow膮 opuszczon膮 jak byk, m臋偶czyzna ros艂y i wci膮偶 jeszcze muskularny. Jego r臋ce sztywno zwisa艂y u bok贸w, pi臋艣ci mia艂 zaci艣ni臋te.

- Pos艂uchaj mnie, Archer - przem贸wi艂 g艂osem bez wyrazu. - Zetrzyj szmink臋 z policzka albo ja ci j膮 zmaz臋.

Pr贸bowa艂em u艣miechem pokry膰 zak艂opotanie.

- Da艂bym ci rad臋, Bert. Mam du偶膮 wpraw臋 w post臋powaniu z zazdrosnymi m臋偶czyznami.

- Mo偶liwe. Ale precz z 艂apami od Mirandy, bo zamaluj臋 ci t臋 przystojn膮 g臋b臋.

Potar艂em lewy policzek, na kt贸rym Miranda zostawi艂a 艣lad szminki.

- Nie powiniene艣 jej 藕le rozumie膰...

- Przypuszczam, 偶e to z pani膮 Sampson tak si臋 zabawia艂e艣? - Parskn膮艂 kr贸tkim, 偶a艂osnym 艣miechem. - Nie zalewaj!

- To Miranda mnie poca艂owa艂a, i nie dla zabawy. Czu艂a si臋 przygn臋biona, rozmawia艂em z ni膮 i raz mnie

102

poca艂owa艂a. Nie mia艂o to 偶adnego znaczenia. Poca艂unek najzupe艂niej dzieci臋cy.

- Chcia艂bym ci wierzy膰—odpar艂 niepewnie. -Wiesz, 偶e szalej臋 na jej punkcie.

- M贸wi艂a mi.

- Co m贸wi艂a?

- 呕e jeste艣 w niej zakochany.

- Ciesz臋 si臋, 偶e wie o tym. Chcia艂bym, 偶eby w momentach przygn臋bienia rozmawia艂a ze mn膮. - U艣miechn膮艂 si臋 z gorycz膮. — Jak ty to robisz, Lew?

- Nie zwracaj si臋 do mnie ze swoimi k艂opotami sercowymi. Bo na pewno zamieszam ci w g艂owie. Mam jednak pewn膮 skromn膮 rad臋.

- Strzelaj 艣mia艂o.

- Nie przejmuj si臋. Zwyczajnie si臋 nie przejmuj. Mamy do odwalenia kawa艂 roboty i musimy j膮 ci膮gn膮膰 razem, Nie wchodz臋 ci w parad臋 i nawet gdybym m贸g艂, te偶 bym tego nie zrobi艂. A skoro ju偶 jestem szczery, to nie pos膮dzam i Taggerta. Po prostu nie interesuje si臋 Mirand膮.

- Dzi臋ki - powiedzia艂 g艂osem ochryp艂ym z wysi艂ku. Nie nale偶a艂 do ludzi sk艂onnych wyjawia膰 najskrytsze uczucia. Doda艂 jednak 偶a艂o艣nie: - Jest o tyle ode mnie m艂odsza. Taggert jest m艂ody i przystojny.

W hallu rozleg艂o si臋 ciche plaskanie st贸p i w drzwiach jakby na dany sygna艂 stan膮艂 Taggert.

- Czy kto艣 wymawia艂 imi臋 moje nadaremnie? Mia艂 na sobie tylko wilgotne spodenki k膮pielowe.

Nagi, szeroki w barach, wci臋ty w pasie i d艂ugonogi, z mokrymi ciemnymi w艂osami wij膮cymi si臋 na ma艂ej czaszce i z leniwym u艣miechem na ustach, m贸g艂by pozowa膰 Grekom do pos膮gu m艂odego boga. Bert Graves przyjrza艂 mu si臋 z odraz膮 i rzek艂 powoli:

- M贸wi艂em w艂a艣nie Archerowi, 偶e uwa偶am pana za bardzo przystojnego m臋偶czyzn臋.

U艣miech, lekko zmieniony, nie opuszcza艂 twarzy Taggerta.

103

- To troch臋 dwuznaczny komplement, ale niech tam! No i c贸偶, panie Archer, co nowego?

- Nic - odpar艂em. - A ja m贸wi艂em Gravesowi, 偶e pan nie jest zainteresowany Mirand膮.

- 艢wi臋ta racja - odpar艂 niedbale. - Mi艂a dziewczyna, ale nie dla mnie. - A teraz, je艣li panowie pozwol膮, p贸jd臋 si臋 ubra膰.

- Prosimy bardzo - powiedzia艂 Graves. Ja jednak przywo艂a艂em go z powrotem.

- Chwileczk臋. Ma pan bro艅?

- Dwa pistolety tarczowe. Trzydziestki dw贸jki.

- Niech pan jeden nosi przy sobie na艂adowany. Prosz臋 si臋 kr臋ci膰 ko艂o domu i mie膰 oczy otwarte. I nie strzela膰 bez namys艂u.

- Dosta艂em nauczk臋 - odrzek艂 pogodnie. - Spodziewa si臋 pan czego艣?

- Nie, ale je艣li co艣 wyskoczy, zechce pan by膰 gotowy. Zastosuje si臋 pan do wskaz贸wek?

- No oczywi艣cie.

- Niez艂y ch艂opak - stwierdzi艂 po jego odej艣ciu Graves - ale patrze膰 na niego nie mog臋. Zabawne; nigdy dot膮d nie by艂em zazdrosny.

- A zakochany?

- Te偶 nigdy. - Sta艂 przyt艂oczony brzemieniem nieuchronno艣ci losu, egzaltacji i rozpaczy. Zakocha艂 si臋 po raz pierwszy i ostatni w 偶yciu, By艂o mi go 偶al.

- Chcia艂bym zna膰 pow贸d przygn臋bienia Mirandy. To ta historia z ojcem? - zapyta艂.

- W pewnym stopniu tak. Wyczuwa, 偶e rodzina si臋 rozlatuje. Potrzebne jej jakie艣 mocne oparcie.

- Wiem, 偶e jest jej potrzebne. Mi臋dzy innymi dlatego chc臋 si臋 z ni膮 o偶eni膰. Oczywi艣cie s膮 i inne przyczyny; nie musz臋 ci m贸wi膰.

- Nie musisz. - I zaryzykowa艂em szczere pytanie: — Czy jedn膮 z nich s膮 pieni膮dze?

Spojrza艂 na mnie bystrym wzrokiem. -- Miranda nie ma w艂asnych pieni臋dzy.

104

- Ale b臋dzie mia艂a?

- Naturalnie, 偶e b臋dzie mia艂a, po 艣mierci ojca. Spisywa艂em jego testament i wiem, 偶e dostanie po艂ow臋. Nie mam nic przeciwko pieni膮dzom... - u艣miechn膮艂 si臋 z przymusem - ale je艣li o to ci chodzi, nie jestem 艂owc膮 posag贸w.

- Nie o to mi chodzi. Ona mo偶e jednak znale藕膰 si臋 w posiadaniu tych pieni臋dzy pr臋dzej, ni偶 przypuszczasz. W Los Angeles stary obraca艂 si臋 w weso艂ych i dziwnych kr臋gach. Czy wpomina艂 kiedy niejak膮 pani膮 Estabrook? Fay Estabrook? Albo m臋偶czyzn臋 nazwiskiem Troy? .

- Znasz Troya? Przy okazji, co to za facet?

- Rewolwerowiec. S艂ysza艂em, 偶e ma na swoim koncie morderstwa.

- Wcale si臋 nie dziwi臋. Usi艂owa艂em wyt艂umaczy膰 Sampsonowi, 偶eby si臋 trzyma艂 od niego z daleka, ale Sampson uwa偶a, 偶e Troy jest w porz膮dku.

- Znasz Troya?

- Sampson przedstawi艂 mi go w Las Vegas ze dwa miesi膮ce temu, Odbywali艣my rundy we tr贸jk臋 i wygl膮da艂o na to, 偶e zna go mn贸stwo os贸b. Znali go wszyscy krupierzy, je艣li to dobra rekomendacja.

- Niedobra. Ale sam mia艂 kiedy艣 dom gry w Las Vegas. Zajmowa艂 si臋 najr贸偶niejszymi rzeczami. I nie s膮dz臋, 偶eby porwanie by艂o poni偶ej jego godno艣ci. Jakim cudem Troy znalaz艂 si臋 w towarzystwie Sampsona?

- Odnios艂em wra偶enie, 偶e wykonuje dla niego jak膮艣 robot臋, ale nie by艂em pewny. To dziwny okaz. Patrzy艂, jak my z Sampsonem gramy, nie chcia艂 si臋 jednak przy艂膮czy膰. Tego wieczora przer偶n膮艂em r贸wnego tysi膮ca. Sampson wygra艂 cztery. Bogaczowi b臋dzie dane. — U艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- Mo偶e Troy chcia艂 si臋 pokaza膰 od dobrej strony — podsun膮艂em.

- Mo偶e. Ciarki mnie oblatywa艂y na widok tego drania. My艣lisz, 偶e macza w tym palce?

105

ciomierza utkn臋艂a mi臋dzy sto czterdzie艣ci i sto czterdzie艣ci pi臋膰.

- Od czego pan ucieka? - zapyta艂a drwi膮co dziewczyna.

- Od niczego nie uciekam. Chce pani us艂ysze膰 powa偶n膮 odpowied藕?

- Owszem, dla odmiany.

- Lubi臋 odrobin臋 niebezpiecze艅stwa. Nie za wielkiego, takiego, nad kt贸rym panuj臋. Daje mi to chyba poczucie si艂y, gdy ujmuj臋 偶ycie we w艂asne d艂onie, ale wiem na pewno, 偶e go nie strac臋.

- Chyba 偶e z艂apiemy gum臋.

- Nigdy nie mia艂em takiego wypadku.

- Prosz臋 mi powiedzie膰, czy dlatego wybra艂 pan ten zaw贸d? Bo lubi pan niebezpiecze艅stwo?

- Pow贸d r贸wnie dobry jak ka偶dy inny. Tyle 偶e nieprawdziwy.

- Wi臋c dlaczego?

- Odziedziczy艂em t臋 prac臋.

- Po ojcu?

- Po w艂asnym m艂odszym wcieleniu. Za m艂odu s膮dzi艂em, 偶e 艣wiat dzieli si臋 na ludzi dobrych i z艂ych, 偶e odpowiedzialno艣ci膮 za z艂o mo偶na obarczy膰 okre艣lone osoby, a winnych ukara膰, Wci膮偶 jeszcze sk艂onny jestem tak uwa偶a膰. I gadam za du偶o.

- Niech pan nie przestaje.

- W g艂owie mi si臋 pomiesza艂o. Po co mia艂bym w niej miesza膰 i pani?

- Ju偶 mam pomieszane. I nie rozumiem, co pan powiedzia艂.

- Zaczn臋 od pocz膮tku. Kiedy w roku 1935 podj膮艂em prac臋 w policji, wierzy艂em, 偶e z艂o jest cech膮, z kt贸r膮 cz臋艣膰 ludzi si臋 rodzi, tak jak z zaj臋cz膮 warg膮. Zadanie gliny polega艂o na tropieniu tych ludzi i wsadzaniu pod klucz. Ale to nie takie proste. Ka偶dy nosi z艂o w sobie i to, czy przejawi si臋 w dzia艂aniu, zale偶y od wielu czynnik贸w, jak 艣rodowisko, okazja, trudno艣ci finansowe,

108

pech, z艂y przyjaciel. K艂opot polega na tym, 偶e policjant musi w dalszym ci膮gu os膮dza膰 ludzi wed艂ug schematu i dzia艂a膰 zgodnie z tym os膮dem.

- Os膮dza pan ludzi?

- Ka偶dego, kogo spotkam. Absolwenci szk贸艂policyj-nych przywi膮zuj膮 du偶膮 wag臋 do naukowych metod 艣ledztwa, maj膮 one zreszt膮 znaczenie. Ale moja praca polega g艂贸wnie na obserwacji i os膮dzaniu ludzi.

- I w ka偶dym wykrywa pan z艂o?

Mniej wi臋cej. Albo ja si臋 staj臋 surowszy, albo ludzie gorsi. To niewykluczone. Po ka偶dej wojnie i inflacji mno偶膮 si臋 r贸偶ne kanalie, a mn贸stwo ich osiad艂o w Kalifornii.

- Nie m贸wi pan chyba o naszej rodzinie?

- Nie w szczeg贸lno艣ci.

- Tak czy owak, w przypadku Ralfa nie zawini艂a wojna.., nie wy艂膮cznie. Zawsze mia艂 w sobie co艣 z kanalii, przynajrnniej odk膮d go znam.

- Od swego urodzenia?

- Tak, od urodzenia.

- Nie wiedzia艂em, 偶e pani ma do niego taki stosunek.

- Pr贸bowa艂am go zrozumie膰 - odpar艂a. — Mo偶e mia艂 jakie艣 zalety za m艂odu. Wie pan, zaczyna艂 od zera. Jego ojciec by艂 dzier偶awc膮, nigdy nie mia艂 ziemi na w艂asno艣膰. Potrafi臋 zrozumie膰, dlaczego Ralf ca艂e 偶ycie po艣wi臋ci艂 nabywaniu ziemi. Ale wydawa艂oby si臋, 偶e powinien wsp贸艂czu膰 biedakom, bo sam by艂 biedny. Na przyk艂ad strajkuj膮cym robotnikom na ranczo. 呕yj膮 w strasznych warunkach, p艂ace maj膮 skandalicznie niskie, Ralf jednak nie chce tego przyzna膰. Wy艂azi艂 ze sk贸ry, 偶eby wzi膮膰 ich g艂odem i z艂ama膰 strajk. Jakby meksyka艅scy robotnicy rolni to nie byli ludzie.

- To do艣膰 powszechne i u偶yteczne z艂udzenie. 艁atwiej jest kantowa膰 ludzi, je艣li si臋 nie uznaje ich cz艂owiecze艅stwa... Wkraczaj膮c w wiek dojrza艂y, staj臋 si臋 niezgorszym moralist膮.

109

- Czy mnie pan os膮dza? - spyta艂a po chwili.

- Z grubsza. Nie zebra艂em dowod贸w. Powiedzia艂bym, 偶e jest w pani prawie wszystko i mog艂aby pani sta膰 si臋 prawie wszystkim.

- Dlaczego ,,prawie"? Czego mi brakuje?

- Ogona u latawca. Nie mo偶na ponagla膰 czasu. Trzeba si臋 dostosowa膰 do jego rytmu i w nim znale藕膰 oparcie.

- Dziwny z pana cz艂owiek - powiedzia艂a cicho. - Nie przypuszcza艂am, 偶e umie pan m贸wi膰 takie rzeczy. A siebie pan os膮dza?

- Staram si臋 tego unika膰, ale zesz艂ej nocy musia艂em. Poi艂em alkoholiczk臋 i widzia艂em swoj膮 twarz w lustrze.

娄- Jak wypad艂 werdykt?

- S臋dzia zawiesi艂 wykonanie wyroku, ale mi nagada艂.

- I dlatego jedzie pan tak pr臋dko?

- Mo偶e dlatego.

- Ja to robi臋 z innego powodu. Nadal mi si臋 zdaje, 偶e dla pana to rodzaj ucieczki. Szukanie 艣mierci.

- Prosz臋 wyra偶a膰 si臋 bardziej zrozumiale. Pani je藕dzi szybko?

- Cadillakiem wyci膮ga艂am na tej szosie sto sze艣膰dziesi膮t.

Regu艂y gry, w kt贸r膮 si臋 bawili艣my, nie by艂y jeszcze jasne, ale uzna艂em si臋 za pokonanego. ,

- Jaki pani ma pow贸d?

- Robi臋 to, kiedy jestem znudzona. Sama przed sob膮 udaj臋, 偶e co艣 napotkam... co艣 absolutnie nowego. Co艣 nagiego i 艣wietlistego, ruchomy cel na drodze.

Moja niesprecyzowana uraza przybra艂a form臋 ojcowskiej przestrogi.

- Spotka pani膮 co艣 nowego, je艣li cz臋sto b臋dzie pani tak je藕dzi艂a. P臋kni臋cie czaszki i zapomnienie.

- Niech to wszyscy diabli! - wybuchn臋艂a. - Podobno mia艂 pan lubi膰 niebezpiecze艅stwo, a tymczasem nudzi pan jak Bert Graves.

- Przepraszam za nap臋dzenie stracha.

- Nap臋dzenie stracha? - Parskn臋艂a 艣miechem cien-110

kim i piskliwym jak krzyk morskiego ptaka. - Wy, m臋偶czy藕ni, nie wyzbyli艣cie si臋 jeszcze wiktoria艅skich przes膮d贸w. Zapewne uwa偶a pan r贸wnie偶, 偶e miejsce kobiety jest w domu? - Nie w moim domu.

Droga zacz臋艂a si臋 wi膰 niespokojnie i wznosi膰 ku niebu. W贸z sam wytraci艂 pr臋dko艣膰 jad膮c pod g贸r臋. Przy siedemdziesi臋ciu pi臋ciu kilometrach na godzin臋 nie mieli艣my sobie nic do powiedzenia.

Rozdzia艂 16

Na tak du偶ej wysoko艣ci, 偶e zacz膮艂em zdawa膰 sobie spraw臋 z procesu oddychania, dotarli艣my do biegn膮cej grzbietem drogi, 艣wie偶o wy偶wirowanej i zagrodzonej zamkni臋t膮 drewnian膮 bram膮. Na metalowej skrzynce na listy przybitej do s艂upa wypisane by艂o bia艂ymi literami imi臋 „Claude". Otworzy艂em bram臋, 偶eby Miranda mog艂a przejecha膰 samochodem.

- Jeszcze z p贸艂tora kilometra - powiedzia艂a. - Ufa mi pan? "**

- Nie, ale chc臋 obejrze膰 widoki. Nigdy tu jeszcze nie by艂em.

Pomin膮wszy drog臋 krajobraz sprawia艂 wra偶enie nie tkni臋tego ludzk膮 stop膮. Dolina, usiana g艂azami i poro艣ni臋ta g贸rsk膮 ro艣linno艣ci膮 zimozielon膮, otwiera艂a si臋 pod nami, w miar臋 jak coraz wy偶ej pi臋li艣my si臋 po spirali. Daleko w艣r贸d drzew, niczym lekki brunatny dreszcz, 艣mign臋艂a i znik艂a 艂ania. Jej 艣ladem pod膮偶y艂a druga, skacz膮c jak ko艅 na biegunach. Powietrze by艂o tak przejrzyste i nieruchome, 偶e wcale bym si臋 nie zdziwi艂, gdybym us艂ysza艂 szelest li艣ci pod ich kopytami. 呕aden d藕wi臋k jednak nie zag艂usza艂 warkotu silnika. Nic nie by艂o s艂ycha膰 ani wida膰 pr贸cz przesyconego 艣wiat艂em powietrza i nagiej kamiennej p艂aszczyzny przeciwleg艂ej g贸ry.

111

W贸z przedosta艂 si臋 przez kraw臋d藕 spodkowatego zakl臋艣ni臋cia na szczycie. Pod nami, po艣rodku p艂askowy偶u otoczonego przez urwiste 艣ciany, sta艂a 艢wi膮tynia w Chmurach, ukryta przed wzrokiem wszystkich, wyj膮wszy soko艂y i lotnik贸w. Ta czworok膮tna parterowa budowla z pobielonego kamienia i ceg艂y suszonej na s艂o艅cu okala艂a wewn臋trzny dziedziniec. Ogrodzenie z drutu, tworz膮ce rodzaj palisady, obejmowa艂o te偶 kilka przybud贸wek. Nad jedn膮 unosi艂a si臋 w niebo cienka smu偶ka czarnego dymu.

Wtem co艣 drgn臋艂o na p艂askim dachu g艂贸wnego budynku, co艣 z pocz膮tku tak nieruchomego, 偶e moje oczy uzna艂y jego obecno艣膰 za oczywist膮. Siedzia艂 tam po turecku stary m臋偶czyzna. Wsta艂 z majestatyczn膮 powolno艣ci膮, olbrzymi, br膮zowy jak rzemie艅. Z pl膮tanin膮 stercz膮cych na g艂owie nie strzy偶onych siwych w艂os贸w i brody przypomina艂 promieniste s艂o艅ce ze starej mapy. Schyli艂 si臋 rozmy艣lnie, by podnie艣膰 kawa艂ek p艂贸tna, i przepasa艂 sw膮 nago艣膰. Wzni贸s艂 jedno rami臋, jakby nakazuj膮c nam cierpliwo艣膰, po czym zszed艂 nad偶iedzi-niec.

Drzwi w 偶elaznych zawiasach rozwar艂y si臋 ze zgrzytem. Stan膮艂 w nich i rozko艂ysanym krokiem niszy艂 do bramy, kt贸r膮 otworzy艂 z klucza. Dopiero teraz ujrza艂em jego oczy. By艂y mlecznoniebieskie, 艂agodne i oboj臋tne niczym oczy zwierz臋cia. Cho膰 mia艂 szerokie, poczernia艂e od s艂o艅ca bary i bujna broda omiata艂a mu piersi, by艂o w nim co艣 kobiecego. G艂臋boki, niepewny g艂os stanowi艂 subtelne po艂膮czenie barytonu z kontraltem.

- Witam, witam, moi przyjaciele. Ka偶dy podr贸偶ny przybywaj膮cy w progi mojego domu, po艂o偶onego na tym odludziu, mile jest widziany. Go艣cinno艣膰 to jedna z najwi臋kszych cn贸t, r贸wna prawie najwy偶szej cnocie samego zdrowia.

- Dzi臋kuj臋. Czy mamy wjecha膰 do 艣rodka?

- Prosz臋 tam zostawi膰,samoch贸d, m贸j przyjacielu.

112

Nawet zewn臋trznego kr臋gu nie powinny kala膰 wytwory zmechanizowanej cywilizacji.

- My艣la艂em, 偶e pani go zna - zwr贸ci艂em si臋 do Mirandy wysiadaj膮c z wozu.

- Chyba do艣膰 kiepsko widzi.

Kiedy si臋 zbli偶yli艣my, jego bia艂oniebieskie oczy zajrza艂y jej w twarz. Nachyli艂 si臋 ku Mirandzie, a rzadkie siwe w艂osy opad艂y do przodu, muskaj膮c mu ramiona.

- Cze艣膰, Claude - powiedzia艂a szorstko.

- Ale偶 to panna Sampson? Nie spodziewa艂em si臋 dzi艣 odwiedzin m艂odo艣ci i pi臋kna. Takiej m艂odo艣ci! Takiego pi臋kna!

Oddycha艂 przez usta, bardzo mi臋siste i czerwone. Popatrzy艂em na stopy Claude'a, 偶eby okre艣li膰 jego wiek. Sanda艂y na sznurkowej podeszwie, z rzemykiem mi臋dzy palcami, nie przes艂ania艂y deformacji i obrzmia艂o艣ci: mia艂 stopy sze艣膰dziesi臋cioletniego m臋偶czyzny.

- Dzi臋kuj臋 - odrzek艂a nie偶yczliwie. - Przyjecha艂am zobaczy膰 si臋 z Ralfem, je艣li jest tutaj.

- Ale jego tu nie ma, prosz臋 pani. Jestem sam. Chwilowo oddali艂em moich uczni贸w. - U艣miechn膮艂 si臋 niewyra藕nie, nie otwieraj膮c ust. - Jestem starym or艂em, kt贸ry obcuje z g贸rami i s艂o艅cem.

- Starym s臋pem! - powiedzia艂a niezbyt cicho Miranda. - Czy Ralf by艂 tutaj ostatnimi czasy?

- Nie pokaza艂 si臋 od kilku miesi臋cy. Obieca艂 przyjecha膰, ale jeszcze tego nie zrobi艂. Ojciec pani dysponuje mo偶liwo艣ciami duchowymi, wci膮偶 jednak p臋taj膮 go i wi膮偶膮 przyziemne sprawy. Trudno go przenie艣膰 w 艣wiat lazurowy. Otwieranie swojej istoty przed s艂o艅cem sprawia mu b贸l. - Wypowiedzia艂 to w 艣piewnym rytmie, nieomal jak s艂owa liturgii.

- Nie zrobi panu r贸偶nicy, 偶e si臋 rozejrz臋? - zapyta艂em. Chc臋 by膰 pewny, 偶e go tu nie ma.

- M贸wi臋 panu, 偶e jestem sam. - Zwr贸ci艂 si臋 do Mirandy: - Kim jest fen m艂ody cz艂owiek?

8 - Ruchomy cel

113

- To pan Archer. Pomaga mi szuka膰 Ralfa.

- Rozumiem. Niestety b臋dzie pan musia艂 uwierzy膰 mi na s艂owo, 偶e go tu nie ma. Nie mog臋 panu zezwoli膰 na przekroczenie wewn臋trznego kr臋gu, poniewa偶 nie podda艂 si臋 pan obrz臋dowi oczyszczenia.

- Chyba mimo to b臋d臋 musia艂 si臋 rozejrze膰.

- Ale偶 to niemo偶liwe. - Po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na ramieniu. By艂a mi臋kka, gruba i brunatna jak sma偶ona ryba. - Nie wolno wchodzi膰 do 艣wi膮tyni. Mitra by si臋 rozgniewa艂.

Jego cuchn膮cy s艂odko-kwaskowaty oddech dra偶ni艂 mi powonienie. Strz膮sn膮艂em spoczywaj膮c膮 na barku r臋k臋.

- A pan zosta艂 oczyszczony? Wzni贸s艂 naiwne oczy do s艂o艅ca.

- Z tych rzeczy nie nale偶y 偶artowa膰. By艂em zagubionym i grzesznym cz艂owiekiem, cz艂owiekiem grzesznym i zatwardzia艂ego serca, dop贸ki nie wst膮pi艂em w 艣wiat lazurowy. Miecz s艂o艅ca powali艂 czarnego byka cielesno艣ci i dozna艂em oczyszczenia.

A ja jestem dzikim bykiem z pampas贸w - powiedzia艂em sobie w duchu.

Rozdzieli艂a nas Miranda.

- To jedna wielka bzdura. Wejdziemy do 艣rodka i sprawdzimy. Nigdy bym ci nie uwierzy艂a na s艂owo, Claude.

Sk艂oni艂 zmierzwion膮 g艂ow臋 i nie otwieraj膮c ust u艣miechn膮艂 si臋 z cierpk膮 艂askawo艣ci膮, od kt贸rej mnie zemdli艂o.

- Jak pani sobie 偶yczy. 艢wi臋tokradztwo spadnie na wasze g艂owy. Mam nadziej臋 i ufam, i偶 gniew Mitry nie b臋dzie srogi.

Min臋艂a go z pogard膮. Przez 艂ukowe drzwi wyszed艂em za ni膮 na dziedziniec. Czerwono zachodz膮ce nad g贸rami s艂o艅ce pozosta艂o niewzruszone. Claude nie patrzy艂 na nas i bez s艂owa wspi膮艂 si臋 na dach po wewn臋trznych kamiennych schodach.

Brukowany dziedziniec 艣wieci艂 pustkami. Rz臋dy drewnianych drzwi dooko艂a by艂y pozamykane. Nacisn膮艂em klamk臋 pierwszych z brzegu. Oczom moim ukaza艂a si臋 izba z krokwiowym d臋bowym sufitem, z prycz膮 nakryt膮 brudnymi kocami, z podrapanym metalowym kufrem bez nalepki i tani膮 tekturow膮 szafk膮 na ubranie, przesycone s艂odko-kwaskowatym zapachem Claude'a.

- Od贸r 艣wi臋to艣ci - odezwa艂a si臋 do moich plec贸w Miranda.

- Czy ojciec pani rzeczywi艣cie przebywa艂 tutaj z Claude'ern?

- Niestety tak. - Zmarszczy艂a nos. - On na serio traktuje t臋 bzdur臋 z kultem s艂o艅ca. Wszystko to wed艂ug niego ma zwi膮zek z astrologi膮.

- 1 rzeczywi艣cie.podarowa艂 ten dom Claude'owi?

- Nie wiem, czy spisa艂 akt notarialny. Da艂 go Clau-de'owi i przeznaczy艂 na 艣wi膮tyni臋. Pewnie kiedy艣 go odbierze, je艣li zdo艂a. I je艣li w og贸le si臋 wyleczy z tego swojego religijnego ob艂臋du.

r- To dziwny domek my艣liwski - zauwa偶y艂em.

- Bo w艂a艣ciwie to nie jest domek my艣liwski, Zbudowa艂 go jako co艣 w rodzaju schronienia.

- Schronienia przed czym?

- Przed wojn膮. To si臋 datuje zostatniej przedreligij-nej fazy w 偶yciu Ralfa. By艂 przekonany, 偶e nast臋pna wojna wisi na w艂osku. Tutaj mia艂 si臋 ukry膰 w razie inwazji. Ale zesz艂ego roku przezwyci臋偶y艂 strach, na kr贸tko przed rozpocz臋ciem budowy schronu. Plany schronu by艂y ju偶 zre szt膮 gotowe. Zamiast tego poszuka艂 ucieczki w astrologii.

- To nie ja u偶y艂em s艂owa „ob艂臋d" - powiedzia艂em. -U偶y艂a go pani. Czy na serio?

- Chyba nie. - U艣miechn臋艂a si臋 do艣膰 blado. - Ralf nie sprawia wra偶enia tak szalonego, je艣li kto艣 go rozumie. Pewnie poczuwa艂 si臋 do winy, bo na ostatniej wojnie dobrze zarobi艂. No i Bob na niej zgin膮艂. Wina mo偶e wywo艂ywa膰 r贸偶ne irracjonalne l臋ki.

115

114

- To pani wyczyta艂a w jeszcze jednej ksi膮偶ce. Tym razem w podr臋czniku psychologii.

Zdumia艂a mnie jej reakcja.

- Md艂o mi si臋 robi, jak pana s艂ucham. Nie nudzi pana przypadkiem odgrywanie g艂upawego detektywa?

- Oczywi艣cie 偶e nudzi. Potrzeba mi czego艣 nagiego i 艣wietlistego. Ruchomego celu na drodze.

- Och! - Zarumieniona przygryz艂a warg臋 i odwr贸ci艂a si臋 do mnie ty艂em.

Szli艣my od jednej izby do drugiej, otwieraj膮c i zamykaj膮c drzwi. Na og贸艂 znajdowa艂y si臋 w nich prycze i nieliczne sprz臋ty. Na pod艂odze du偶ego salonu po drugiej stronie dziedzi艅ca le偶a艂o pi臋膰 czy sze艣膰 wypchanych s艂om膮 siennik贸w. Pok贸j mia艂 w膮skie okna i mury grube niczym forteca, a panuj膮cy tu zaduch przywodzi艂 na my艣l cel臋 og贸ln膮 wi臋zienia okr臋gowego.

- Uczniowie dobrze 偶yj膮, niezale偶nie od tego, kim s膮. Widzia艂a ich pani w czasie poprzedniej wizyty?

- Nie. Ale nie wchodzi艂am do 艣rodka.

- Zdarzaj膮 si臋 frajerzy, na kt贸rych taki Claude robi niez艂y interes. Oddaj膮 mu wszystko, co do nich nale偶y, nie otrzymuj膮c w zamian nic opr贸cz g艂odowej diety i perspektywy za艂amania nerwowego. Ale nigdy dot膮d nie s艂ysza艂em o klasztorze czcicieli s艂o艅ca. Ciekaw jestem, gdzie si臋 dzisiaj podziali ci frajerzy.

Obeszli艣my doko艂a dziedziniec, nikogo nie spotykaj膮c. Podnios艂em oczy na dach. Claude siedzia艂 zwr贸co-.ny twarz膮 do s艂o艅ca, a nagimi plecami do nas. Na 偶ebrach i biodrach cia艂o zwisa艂o grubymi fa艂dami. Wykonywa艂 gwa艂towne ruchy g艂ow膮, jakby si臋 z kim艣 sprzeczaj膮c, ale w zupe艂nym milczeniu. Niczym brodata baba z pogranicza dwu p艂ci, ten wielki eunuch z grzbietem i g艂ow膮 zarysowanymi na tle s艂o艅ca zdumiewa艂, 艣mieszy艂 i przera偶a艂.

Miranda dotkn臋艂a mojego ramienia.

- Skoro mowa o ob艂臋dzie...

- On si臋 zgrywa - powiedzia艂em, cz臋艣ciowo o tym

116

przekonany.- Ale przynajmniej o pani ojcu m贸wi艂 prawd臋. Chyba 偶e jest w kt贸rym艣 z tamtych budynk贸w.

Przeszli艣my przez 偶wirowane podw贸rze do chaty z nie wypalonej ceg艂y, z kt贸rej komina unosi艂 si臋 dym. Zajrza艂em przez otwarte drzwi. Dziewczyna w szalu na g艂owie, przykucni臋ta przed roz偶arzonym paleniskiem, miesza艂a co艣 w perkocz膮cym garnku. By艂 to garnek dwudziesto litrowy, pe艂en czego艣 podobnego do fasoli.

- Wygl膮da na to, 偶e uczniowie wr贸c膮 na kolacj臋. Nie obracaj膮c si臋 dziewczyna popatrzy艂a na nas

przez rami臋.

W jej india艅skiej twarzy koloru gliny bia艂ka oczu l艣ni艂y jak porcelana.

- Widzia艂a艣 starego cz艂owieka? - zapyta艂em j膮 po hiszpa艅sku.

Unios艂a jedn膮 obci膮gni臋t膮 perkalem r臋k臋, robi膮c niewyra藕ny gest w stron臋 艣wi膮tyni.

- Nie tego starego cz艂owieka. Takiego bez brody. Bez brody, t艂ustego i bogatego. Nazywa si臋 senor Sampson.

Wzruszy艂a ramionami i zn贸w zwr贸ci艂a twarz do paruj膮cego garnka. Sanda艂y Claude'a zachrz臋艣ci艂y na 偶wirze za naszymi plecami.

- Nie jestem ca艂kiem sam, jak widzicie. To moja s艂u偶膮ca, ale ona niewiele si臋 r贸偶ni od zwierz臋cia. Je艣li艣cie ju偶 sko艅czyli, mo偶e pozwolicie mi wr贸ci膰 do moich medytacji. Zbli偶a si臋 zach贸d s艂o艅ca i musz臋 si臋 pok艂oni膰 odchodz膮cemu na spoczynek bogu.

Szopa z cynkowanej blachy, s膮siaduj膮ca 偶 glinian膮 chat膮, mia艂a drzwi zamkni臋te na k艂贸dk臋.

- Zanim pan odejdzie, prosz臋 otworzy膰 szop臋. Wzdychaj膮c wyj膮艂 p臋k kluczy z fa艂d przepaski na

biodrach. W szopie le偶a艂 stos work贸w i karton贸w, przewa偶nie pustych. By艂o tam kilka work贸w fasoli, skrzynka mleka skondensowanego, a w paru pud艂ach jakie艣 kombinezony i buty robocze.

G艂aude obserwowa艂 mnie od drzwi.

117

- Moi uczniowie pracuj膮 czasem w ci膮gu dnia w dolinie. Taka praca przy uprawie warzyw jest form膮 kultu.

Cofn膮艂 si臋, 偶eby mnie przepu艣ci膰. Zauwa偶y艂em odcisk opony w glinie, tam gdzie ko艅czy艂 si臋 偶wir i gdzie poprzednio znajdowa艂a si臋 stopa Claude'a. By艂 to 艣lad grubej opony pozostawiony przez ci臋偶ar贸wk臋. Widzia艂em ju偶 gdzie艣 ten jode艂kowy odcisk protektora.

- Zdawa艂o mi si臋, 偶e nie wpuszcza pan za ogrodzenie wytwor贸w zmechanizowanej cywilizacji.

Spojrza艂 na ziemi臋 i z u艣miechem podni贸s艂 oczy.

- Tylko wtedy, kiedy to jest konieczne. Wczoraj ci臋偶ar贸wka dostarczy艂a 偶ywno艣膰.

- Mam nadziej臋 i ufam, 偶e zosta艂a oczyszczona?

- Kierowca zosta艂 oczyszczony, i owszem.

- Doskonale. Chyba teraz troch臋 pan posprz膮ta to miejsce przez nas skalane.

- To. sprawa wasza i boga. - Obejrzawszy si臋 na zachodz膮ce s艂o艅ce powr贸ci艂 na stanowisko na dachu.

W drodze powrotnej zapami臋ta艂em dojazd do szosy stanowej tak dok艂adnie, 偶e w razie potrzeby m贸g艂bym przeby膰 t臋 tras臋 na o艣lep i noc膮.

Rozdzia艂 17

Zanim przeci臋li艣my dolin臋, czerwone s艂o艅ce skry艂o si臋 za chmurami nad pasmem przybrze偶nych g贸r. Pociemnia艂e pola opustosza艂y. Min臋li艣my ze dwana艣cie ci臋偶ar贸wek z robotnikami rolnymi powracaj膮cymi do swych barak贸w na ranczach. St艂oczeni niczym byd艂o w rozklekotanych pud艂ach, stali w cierpliwym milczeniu, m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci, oczekuj膮c jedzenia, snu i ponownego wschodu s艂o艅ca. Jecha艂em ostro偶nie, z lekka przygn臋biony, zawieszony w tej porze zmierzchu, kiedy dzie艅 straci艂 sw贸j rozmach, a noc jeszcze nie nabra艂a tempa.

Ob艂oki przep艂ywa艂y przez prze艂臋cz mlecznym stru-

118

mieniem, zsuwaj膮c si臋 przed nami z drugiej strony g贸ry i stapiaj膮c z coraz ciemniejsz膮 noc膮 i coraz dokuczliwszym ch艂odem. Raz czy dwa na zakr臋cie Miranda opar艂a si臋 o mnie rozdygotana. Nie pyta艂em, czy dr偶y z zimna, czy z trwogi. Nie chcia艂em jej zmusza膰 do dokonania wyboru.

Chmury stoczy艂y si臋 ze zbocza g贸rskiego a偶 na autostrad臋 U.S. 101. Z drogi biegn膮cej wysoko prze艂臋cz膮 widzia艂em 艣wiat艂a woz贸w na autostradzie, rozmazane i powi臋kszone przez mg艂臋. Kiedy czeka艂em pod stopem na przerw臋 w ruchu, para jasnych reflektor贸w przybli偶y艂a si臋 szybko od strony Santa Teresa. Obr贸ci艂y si臋 ku nam raptownie jak oszala艂e oczy. P臋dz膮cy samoch贸d zamierza艂 skr臋ci膰 w drog臋 przez prze艂臋cz. Zgrzytn臋艂y hamulce, gumy zapiszcza艂y w po艣lizgu, Mnie nie wyminie.

- G艂owa na d贸艂 - poleci艂em Mirandzie, mocniej 艣ciskaj膮c kierownic臋.

Tamten facet ruszy艂 prosto, z rykiem silnika wrzuci艂 drugi bieg przy pr臋dko艣ci siedemdziesi臋ciu czy siedemdziesi臋ciu pi臋ciu kilometr贸w, skr臋ci艂 przed moim zderzakiem i min膮艂 mnie z prawej strony, wciskaj膮c si臋 w dwumetrowy odst臋p mi臋dzy moim samochodem a znakiem stopu. W przelocie zamajaczy艂a mi jego twarz, chuda i blada, przy偶贸艂cona blaskiem moich reflektor贸w przeciwmg艂owych, ukryta pod daszkiem sk贸rzanej czapki. Jego samoch贸d by艂 ciemn膮 limuzyn膮.

Cofn膮艂em si臋, zawr贸ci艂em i pogna艂em za ni膮. Asfaltowa nawierzchnia, 艣liska od panuj膮cej wilgoci, utrudnia艂a rozwini臋cie pr臋dko艣ci. Mg艂a wch艂on臋艂a czerwone tylne 艣wiat艂o wspinaj膮ce si臋 pod g贸r臋. I tak nic z tego nie wysz艂o. M贸g艂 skr臋ci膰 w kt贸r膮kolwiek z dr贸g lokalnych, r贸wnoleg艂ych do szosy. A mo偶e dla Sampsona by艂oby najlepiej, gdybym nie goni艂 za limuzyn膮. Zahamowa艂em tak gwa艂townie, 偶e Miranda musia艂a obiema r臋kami oprze膰 si臋 o tablic臋 rozdzielcz膮. Przestawa艂a panowa膰 nad odruchami.

119

- Na lito艣膰 bosk膮, co si臋 sta艂o? Przecie偶 na nas nie wpad艂.

- A szkoda.

- Prowadzi brawurowo, ale znakomicie. -

- Taak. To ruchomy cel, do kt贸rego chcia艂bym kiedy艣 trafi膰.

Popatrzy艂a na mnie ciekawie. Twarz jej by艂a ciemna, bo tylko od do艂u rozja艣niona przez 艣wiat艂a tablicy rozdzielczej, a oczy ogromne i przejrzyste.

- Zrobi艂 pan gro藕n膮 min臋. Czy zn贸w pana rozgniewa艂am?

- Nie pani - odpar艂em. - Gniewa mnie to czekanie, a偶 co艣 zacznie si臋 dzia膰 w tej sprawie. Wol臋 akcj臋 bezpo艣redni膮.

- Rozumiem. - Wydawa艂a si臋 zawiedziona. - Prosz臋 mnie teraz odwie藕膰 d贸 domu. Zmarz艂am i jestem g艂odna.

Zawr贸ci艂em w p艂ytkim rowie i przecinaj膮c szos臋 skierowa艂em si臋 w stron臋 kanionu Cabrillo. Tam, gdzie nie si臋ga艂 p艂ug 偶贸艂tego 艣wiat艂a, popychany przed nami przez reflektory przeciwmg艂owe, drzewa i 偶ywop艂oty wisia艂y w g臋stym powietrzu jak popielate emanacje porzucone przez s艂o艅ce. Krajobraz by艂 odpowiednikiem mglistych roje艅 k艂臋bi膮cych si臋 w mej czaszce. My艣lami po omacku, wolno szuka艂em czego艣, co by mnie naprowadzi艂o na trop kryj贸wki Ralfa Sampsona.

To co艣 czeka艂o w skrzynce na listy przed podjazdem wiod膮cym do jego domu, a znalezienie tego nie wymaga艂o sprytu. Miranda zauwa偶y艂a to pierwsza.

- Prosz臋 si臋 zatrzyma膰.

Kiedy otworzy艂a drzwiczki, dojrza艂em bia艂膮 kopert臋 wetkni臋t膮 w szpar臋 skrzynki.

- Przepraszam. Ja si臋 tym zajm臋.

S艂ysz膮c m贸j ton zastyg艂a w bezruchu, z jedn膮 stop膮 ju偶 na ziemi, z jedn膮 r臋k膮 wyci膮gni臋t膮 po kopert臋, kt贸r膮 uj膮艂em za r贸g i owin膮艂em w czyst膮 chusteczk臋.

- Mog膮 by膰 na niej odciski palc贸w.

- Sk膮d pan wie, 偶e to od ojca?

- Nie wiem. Prosz臋 zajecha膰 pod dom.

W kuchni odwin膮艂em kopert臋. Rurka jarzeni贸wki rzuca艂a z sufitu trupi jak w kostnicy blask na bia艂o lakierowany blat sto艂u. Na kopercie nie by艂o nazwiska ani adresu. Przeci膮艂em j膮 z jednego boku i paznokciami wyci膮gn膮艂em z艂o偶ony arkusik.

Serce mi zamar艂o na widok drukowanych liter naklejonych na kartk臋. Wyci臋to je po jednej i posk艂adano w s艂owa, zgodnie z klasyczn膮 tradycj膮 porywaczy. Tekst brzmia艂:

„Pan Sampson w dobrych r臋kach w艂orzy膰 sto tysi臋cy dolar贸w do paczki owini臋tej w zwyk艂y papier pszcwi膮-za膰 szn贸rkiem zostawi膰 paczk臋 na trawie po艣rodku drogi na po艂o dni owym ko艅cu odcinka szosy napsze-ciwko Fryers Road p贸艂tora kilometra na po艂udnie od rogatek Santa Teresa zrobi膰 to o dziewi膮tej dzi艣 wie-czur zostawi膰 paczk臋 i zraz odjeca膰 samochud b臋dzie 艣ledzony odjecha膰 na p贸艂noc w stron臋 Santa Teresa nie pr贸bowa膰 zasacki z policj膮 je艣li zale偶y wam na 偶yciu Sampsona b臋dziecie 艣ledzeni on wruci jutro do domu jak nie b臋dzie zasacki pruby po艣cigu ani znaczonych banknot贸w.

Klops z Sampsonem jak nie pos艂uhacie pszyjaciel

rodziny"

- Mia艂 pan racj臋 - przyzna艂a Miranda p贸艂szeptem. Chcia艂em powiedzie膰 co艣 pocieszaj膮cego. Do g艂owy

przychodzi艂o mi jednak tylko - klops z Sampsonem.

- Prosz臋 p贸j艣膰 i zobaczy膰, czy nie ma tu Gravesa. -. Posz艂a natychmiast.

Nie dotykaj膮c kartki schyli艂em si臋 nad ni膮 i zacz膮艂em uwa偶nie ogl膮da膰 litery, bardzo r贸偶ne pod wzgl臋dem wielko艣ci i kroju. G艂adki papier wskazywa艂, 偶e zosta艂y zapewne wyci臋te z og艂osze艅 jakiego艣 popularnego magazynu. B艂臋dy ortograficzne pozwala艂y w autorze listu domy艣la膰 si臋 p贸艂analfabety, ale to nie zawsze by艂o

121

120

miarodajne, Niekt贸rzy ludzie, mimo ca艂kiem przyzwoitego wykszta艂cenia, pisz膮 z b艂臋dami. A te mog艂y by膰 zamierzone.

Wyuczy艂em si臋 listu na pami臋膰, zanim Graves wszed艂 do kuchni, a za nim Taggert i Miranda. Zbli偶y艂 si臋 do mnie na grubych nogach, poruszaj膮cych si臋 szybko jak t艂oki, z metalicznym b艂yskiem w oku.

Wskaza艂em na st贸艂.

- To by艂o w skrzynce...

- Miranda ju偶 mi m贸wi艂a.

- M贸g艂 to wrzuci膰 par臋 minut temu kierowca samochodu, kt贸ry nas min膮艂 na szosie.

Graves pochyli艂 si臋 nad listem i odczyta艂 go na g艂os. Taggert zatrzyma艂 si臋 w drzwiach ko艂o Mirandy, niepewny, czy jego obecno艣膰 jest po偶膮dana, ale zupe艂nie swobodny, Chocia偶 pod wzgl臋dem fizycznym byli podobni do siebie jak rodze艅stwo, Miranda zasadniczo r贸偶ni艂a si臋 od niego usposobieniem. Brzydkie niebieskie plamy wykwit艂y pod jej oczami. Szerokie wargi od臋艂y si臋 ponuro, przys艂aniaj膮c pi臋kne, du偶e z臋by. Wspar艂a si臋 o framug臋 bezw艂adna i niepocieszona.

Graves podni贸s艂 g艂ow臋.

- Wi臋c to tak. Poprosz臋 zast臋pc臋 szeryfa.

- Jest tutaj?

- Tak. W gabinecie, pilnuje pieni臋dzy. I zadzwoni臋 do szeryfa.

- Czy ma faceta od daktyloskopii?

- Prokurator okr臋gowy ma lepszego.

- Wezwij i jego tak偶e. S膮 przypuszczalnie zbyt sprytni, 偶eby zostawi膰 艣wie偶e odciski palc贸w, ale mog膮 by膰 jakie艣 utajone. Trudno robi膰 wycinanki w r臋kawiczkach.

- Racja. No, a co z tym wozem, kt贸ry was min膮艂?

- Na razie zachowaj to w tajemnicy. Nim zajm臋 si臋 osobi艣cie.

- Zapewne wiesz, co robisz.

122

- Wiem, czego nie robi臋. W miar臋 mo偶no艣ci nie dopuszczam, 偶eby wyko艅czyli Sampsona.

- Tym si臋 w艂a艣nie martwi臋 - powiedzia艂 i wyszed艂 z kuchni tak szybko, 偶e Taggert musia艂 uskoczy膰 mu z drogi.

Spojrza艂em na Mirand臋. Wygl膮da艂a na blisk膮 omdlenia.

- Niech pan j膮 zmusi, 偶eby co艣 zjad艂a, panie Taggert.

- Je艣li potrafi臋.

Podszed艂 do lod贸wki. Jej oczy pobieg艂y za nim. Przez chwil臋 czu艂em do niej nienawi艣膰. By艂a jak pies, jak goni膮ca si臋 suka. .

- Chyba nie b臋d臋 mog艂a je艣膰 - stwierdzi艂a. - My艣li pan, 偶e 贸n 偶yje?

- Tak. Ale zdawa艂o mi si臋, 偶e pani za nim nie przepada.

- Ten list sprawia, 偶e to jest takie realne. Przedtem nie by艂o realne.

- - Jest a偶 zanadto realne! A teraz prosz臋 ju偶 i艣膰. Niech pani si臋 po艂o偶y, - Oddali艂a si臋 powoli.

Wszed艂 zast臋pca szeryfa. By艂 t臋gim brunetem po trzydziestce, ubranym w br膮zowy garnitur ze sklepu z gotow膮 konfekcj膮, nie dopasowany w ramionach; grymas zdziwienia nie pasowa艂 do jego twarzy. Praw膮 r臋k臋 trzyma艂 na rewolwerze wisz膮cym u pasa, co mia艂o mu chyba przypomina膰 o sprawowanej w艂adzy.

Popr贸bowa艂 wojowniczego tonu zadaj膮c pytanie:

- O co tu chodzi?

- O nic wielkiego. O porwanie i wymuszanie okupu.

- A to co? - Si臋gn膮艂 po list le偶膮cy na stole. Musia艂em chwyci膰 go za r臋k臋, 偶eby nie dotkn膮艂 kartki.

Z t臋p膮 w艣ciek艂o艣ci膮 utkwi艂 czarne oczy w mej twarzy.

- Za kogo si臋 pan ma?

- Moje nazwisko Archer. Prosz臋 si臋 uspokoi膰. Ma pan pojemnik na dowody rzeczowe?

- Tak. W samochodzie.

123

- A gdyby go pan tak przyni贸s艂? Zachowamy to dla facet贸w od daktyloskopii.

Wyszed艂 i po chwili wr贸ci艂 z czarn膮 metalow膮 skrzynk膮. Wrzuci艂em list do 艣rodka, a on przekr臋ci艂 kluczyk. Zdawa艂o si臋, 偶e czerpie z tego wielk膮 satysfakcj臋.

- Prosz臋 jej dobrze pilnowa膰 - powiedzia艂em, kiedy wynosi艂 skrzynk臋 pod pach膮. - Nie wypuszcza膰 jej z r膮k.

Taggert sta艂 przy otwartej lod贸wce ogryzaj膮c nog臋 indyka.

- I co teraz? - zapyta艂 mi臋dzy jednym k臋sem a drugim.

- Prosz臋 kr臋ci膰 si臋 tutaj. Mo偶e wydarzy si臋 co艣 emocjonuj膮cego. Ma pan bro艅? \

- No pewnie! - Poklepa艂 si臋 po kieszeni kurtki. - Jak oni to, pana zdaniem, zrobili? Uwa偶a pan, 偶e z艂apali Sampsona, kiedy wychodzi艂 z lotniska Burbank?

- Nie mam poj臋cia. Gdzie tu jest telefon?

- Jeden jest w kredensie. Prosto jak strzeli艂. - Otworzy艂 drzwi i zamkn膮艂 je za mn膮.

Kredens by艂 ma艂y, zastawiony szafkami, z pojedynczym oknem nad miedzianym zlewem i telefonem wisz膮cym ko艂o drzwi na 艣cianie. Zam贸wi艂em mi臋dzymiastow膮 z Los Angeles. Peter Colton nie b臋dzie ju偶 na s艂u偶bie, ale mo偶e zostawi艂 wiadomo艣膰.

Telefonistka po艂膮czy艂a mnie z jego biurem i us艂ysza艂em g艂os samego Coltona.

- M贸wi Lew. To porwanie. Par臋 minut temu dostali艣my kartk臋 w sprawie okupu. List Sampsona by艂 sztuczk膮 obliczon膮 na zmi臋kczenie 偶ony. Powiniene艣 pogada膰 z prokuratorem okr臋gowym. To si臋 musia艂o wydarzy膰 na twoim terenie przedwczoraj, po wyj艣ciu Sampsona z lotniska Burbank.

- Jak na porywaczy wcale si臋 nie spiesz膮.

- Mog膮 sobie na to pozwoli膰. Zaplanowali ca艂膮 operacj臋. Dowiedzia艂e艣 si臋 czego艣 o czarnej limuzynie?

- nL ?.11 uuz.^. icyu uiuu y.ypU艁yt艁unu uwuiiid-

124

eie, ale wi臋kszo艣膰 nie budzi podejrze艅. Wszystkie z wyj膮tkiem dw贸ch zwr贸cono tego samego dnia do r贸偶nych agencji. Tamte dwie wypo偶yczono na tydzie艅, p艂ac膮c z g贸ry.

- Rysopisy?

- Numer jeden: niejaka pani Ruth Dickson, blondyna oko艂o czterdziestki, zamieszka艂a w hotelu Beverly Hills. Sprawdzili艣my tam, jest wpisana do ksi臋gi go艣ci, ale nie by艂o jej w pokoju. Numer dwa to facet jad膮cy do San Francisco. Nie zwr贸ci艂 wozu po przyje藕dzie, ale up艂yn臋艂y dopiero dwa dni, a wzi膮艂 go na tydzie艅. Nazywa si臋 Lawrence Becker, drobny, chudy facecik, nie za dobrze ubrany...

- To mo偶e by膰 on. Masz numer wozu?

- Zaczekaj. Mam go tutaj... 62 S 895. Lincoln, model 1940.

- Agencja?

- Deluxe w Pasadena. Sam do nich pojad臋.

- Postaraj si臋 o mo偶liwie najlepszy rysopis i pu艣膰 go w obieg.

- Mowa! Ale sk膮d ten nag艂y entuzjazm, Lew?

- Widzia艂em tu na szosie go艣cia, kt贸ry m贸g艂by odpowiada膰 twojemu rysopisowi. Jecha艂 d艂ugim czarnym samochodem i min臋li艣my si臋 mniej wi臋cej o tej porze, kiedy podrzucono kartk臋 w sprawie okupu. A rano ten sam typek albo jego brat pr贸bowa艂 mnie rozjecha膰 granatow膮 ci臋偶ar贸wk膮 w Pacific Palisades. Ma na g艂owie sk贸rzan膮 czapk臋 z daszkiem.

- Czemu艣 go nie przydusi艂?

- Z tej samej przyczyny, dla kt贸rej ty tego nie zrobisz. Nie znamy miejsca pobytu Sampsona, a je艣li b臋dziemy odstawia膰 wa偶niak贸w, nigdy go nie poznamy. Roze艣lij rysopis tylko po to, 偶eby go mogli 艣ledzi膰.

- Ty mnie b臋dziesz poucza艂?

- Najwidoczniej.

- W porz膮dku. Masz jeszcze inne cenne sugestia?

125

- Po艣lij kogo艣 do Szalonego Fortepianu, jak go otworz膮. Na wszelki wypadek...

- Ju偶 wyznaczy艂em cz艂owieka. To wszystko?

- Niech twoje biuro kontaktuje si臋 z prokuratorem okr臋gowym w Santa Teresa. Przekazuj臋 tam 偶膮danie okupu, 偶eby zbadali odciski palc贸w. Dobranoc i dzi臋ki.

- Uhu.

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋, a telefonistka nas roz艂膮czy艂a. Ja nadal sta艂em przy g艂uchym ju偶 aparacie. W 艣rodku rozmowy us艂ysza艂em trzaski i zgrzyty. Mog艂o to by膰 chwilowe zak艂贸cenie na linii albo te偶 kto艣 m贸g艂 podnie艣膰 s艂uchawk臋 drugiego aparatu.

1 Jp艂yn臋艂a pe艂na minuta, zanim rozleg艂 si臋 cichy metaliczny szcz臋k odk艂adanej gdzie艣 w domu s艂uchawki.

Rozdzia艂 18

Pani Kromberg siedzia艂a w kuchni z kuchark膮, wzburzon膮 siwow艂os膮 kobiet膮 o roz艂o偶ystych biodrach. Poderwa艂y si臋, kiedy otworzy艂em drzwi wychodz膮c z kredensu.

- Korzysta艂em z telefonu - wyja艣ni艂em.

Pani Kromberg zdo艂a艂a zmarszczy膰 twarz w u艣miechu.

- Nic nie s艂ysza艂am.

- Ile jest w tym domu aparat贸w?

- Cztery czy pi臋膰. Pi臋膰. Dwa na g贸rze, trzy na dole. Zrezygnowa艂em z pomys艂u ich sprawdzenia. Zbyt

wiele os贸b mia艂o dost臋p do telefonu.

- Gdzie si臋 podzia艂a reszta domownik贸w?

- Pan Graves zwo艂a艂 s艂u偶b臋 do salonu. Pyta艂, czy kto艣 nie widzia艂 samochodu, kt贸rym podrzucono t臋 kartk臋.

- I widzia艂 kto艣?

- Nie. Ja s艂ysza艂am warkot jaki艣 czas temu, ale si臋 nad tym nie zastanawia艂am. Zawsze tu wje偶d偶aj膮 i zakr臋caj膮 przed domem. Nie wiedz膮, 偶e to droga dojazdo-

126

wa. - Przysun臋艂a si臋 do mnie i zagadn臋艂a poufnym szeptem: - Co by艂o w tej kartce, prosz臋 pana?

- 呕膮daj膮 pieni臋dzy - odrzek艂em wychodz膮c. Jeszcze trzech s艂u偶膮cych min臋艂o mnie w hallu.

Dw贸ch m艂odych Meksykan贸w w strojach ogrodnik贸w sz艂o g臋siego ze spuszczonymi g艂owami, poch贸d zamyka艂 Feliks. Powita艂em go gestem r臋ki, lecz nie odpowiedzia艂. Oczy mia艂 nieprzejrzyste, mieni膮ce si臋 jak bry艂ki w臋gla.

Graves, przykucni臋ty przed kominkiem w salonie, obraca艂 zw臋glone polano szczypcami.

- Co si臋 dzieje ze s艂u偶b膮? - zapyta艂em. Wsta艂 z chrz膮kni臋ciem i popatrzy艂 na drzwi.

- Chyba wiedz膮, 偶e s膮 podejrzani.

- Wola艂bym, 偶eby nie wiedzieli.

- Nie podsun膮艂em im tej my艣li. Przenikn臋艂a do nich w drodze osmozy. Zapyta艂em po prostu, czy widzieli samoch贸d. A naprawd臋 chodzi艂o mi oczywi艣cie o to, 偶eby si臋 przyjrze膰 ich twarzom, zanim przywdziej膮 maski.

- My艣lisz, 偶e to robota kogo艣 z domownik贸w, Bert?

- Najwyra藕niej nie tylko. Ale ten, kto u艂o偶y艂 list, jest zbyt dobrze poinformowany. Bo na przyk艂ad sk膮d by wiedzia艂, 偶e pieni膮dze b臋d膮 dostarczone w terminie, czyli przed dziewi膮t膮? - Spojrza艂 na zegarek. - Od tej chwili za siedemdziesi膮t mirfut.

- Mo偶e to przypadek 艣lepej wiary.

- Mo偶e.

- Nie b臋dziemy si臋 sprzecza膰. Masz zapewne racj臋, 偶e cz臋艣ciowo jest to robota kogo艣 z domownik贸w. Czy kto艣 widzia艂 samoch贸d?

- Pani Kromberg go s艂ysza艂a. Inni udawali g艂upich albo naprawd臋 s膮 tacy.

- I nikt si臋 nie zdradzi艂?

- Nie. Tych Meksykan贸w i Filipi艅czyk贸w trudno rozgry藕膰. - Nie zapomnia艂 doda膰: - Nie mam oczywi艣cie podstaw, by podejrzewa膰 ogrodnik贸w czy Feliksa.

127

- A samego Sampsona?

Obrzuci艂 mnie ironicznym spojrzeniem.

- Nie sil si臋 na genialne koncepty, Lew, Nigdy nie grzeszy艂e艣 nadmiarem intuicji.

- To tylko sugestia. Je艣li Sampson p艂aci osiemdziesi膮t procent podatku dochodowego, m贸g艂by szybko zarobi膰 osiemdziesi膮t kawa艂k贸w inscenizuj膮c tak膮 szopk臋.

- Przyznaj臋, 偶e to mo偶liwe.

- I ju偶 praktykowane.

- Ale w przypadku Sampsona brzmi dziwacznie.

- Nie wmawiaj mi, 偶e jest uczciwy.

Wzi膮艂 do r臋ki szczypce i potr膮ci艂 p艂on膮ce polano. Iskry wzlecia艂y w g贸r臋 jak r贸j 艣wietlistych os.

- Nie wed艂ug utartych poj臋膰. Ale nie ma g艂owy do tego rodzaju kombinacji. S膮 zbyt ryzykowne. Poza tym nie potrzebuje tej forsy. To, co ma w nafcie, szacuj膮 na jakie艣 pi臋膰 milion贸w, ale w przeliczeniu na dochody jego, nieruchomo艣ci warte s膮 raczej dwadzie艣cia pi臋膰 milion贸w. Sto tysi臋cy to dla Sampsona drobiazg. Jego naprawd臋 porwali, Lew. Nie ma si臋 co oszukiwa膰.

- A chcia艂bym. Tyle porwa艅 ko艅czy si臋 morderstwami, bo kidnaperzy u艂atwiaj膮 sobie robot臋.

- To nie musi -hukn膮艂 tubalnym g艂osem - i, na Boga, nie sko艅czy si臋 morderstwem. Zap艂acimy 偶膮dan膮 sum臋, a jak nie wypuszcz膮 Sampsona, my ich dopadniemy.

- Pomog臋 ci. - Ale 艂atwiej by艂o obieca膰 ni偶 dotrzyma膰 s艂owa. - Kto dostarczy papierki?

- Czemu nie ty?

- Po pierwsze mog膮 mnie zna膰. A w dodatku mam co艣 innego do zrobienia. Pojed藕 ty, Bert. I lepiej we藕 ze sob膮 Taggerta.

- Nie lubi臋 go.

- Ch艂opak jest ostry i nie boi si臋 spluwy. W razie komplikacji mo偶esz potrzebowa膰 pomocy.

- Nie b臋dzie komplikacji. Ale wezm臋 go, je艣li chcesz.

- Chc臋.

Pani Kromberg stan臋艂a w progu i nerwowo skubi膮c po艂臋 fartucha zwr贸ci艂a si臋 do Grayesa:

- Prosz臋 pana!

- S艂ucham.

- Chcia艂abym, 偶eby pan porozmawia艂 z Mirand膮. Zanios艂am jej na g贸r臋 co艣 do zjedzenia, ale nie chce otworzy膰 drzwi. Nie chce si臋 nawet odezwa膰.

- Nic jej nie b臋dzie. Porozmawiam z ni膮 p贸藕niej. Na razie prosz臋 zostawi膰 j膮 w spokoju.

- Nie podoba mi si臋 takie zachowanie. Jest bardzo pobudliwa.

- Niech pani o tym nie my艣li. I poprosi pana Taggerta, 偶eby przyszed艂 do mnie do gabinetu, dobrze? Niech we藕mie ze sob膮 pistolety... na艂adowane.

- Tak, prosz臋 pana. - Zbiera艂o jej si臋 na p艂acz, ale zacisn膮wszy mi臋siste wargi wysz艂a z salonu.

Kiedy Graves odwr贸ci艂 si臋 od drzwi, zobaczy艂em, 偶e zarazi艂a go niepokojem. Mi臋艣nie jednego policzka drga艂y mu nieznacznie, oczy wpatrywa艂y si臋 w co艣 za 艣cian膮.

- Widocznie poczuwa si臋 do winy - powiedzia艂 na po艂y do siebie.

- Do jakiej winy?

- To nic konkretnego. W gruncie rzeczy wyrzuca sobie zapewne, 偶e nie potrafi艂a zast膮pi膰 brata. By艂a 艣wiadkiem degrengolady starego i chyba czuje, 偶e nie stoczy艂by si臋 tak nisko ani tak szybko, gdyby umia艂a bardziej si臋 do niego zbli偶y膰.

- Nie j est jego 偶on膮 - stwierdzi艂em. - A jak zachowuje si臋 pani Sampson? Rozmawia艂e艣 z ni膮?

- Przed paroma minutami. Znosi to bardzo dzielnie. Prawd臋 m贸wi膮c, czyta powie艣膰. Jak ci si臋 to podoba?

- Wcale mi si臋 nie podoba. Mo偶e to ona powinna poczuwa膰 si臋 do winy.

- Mirandzie nic by z tego nie przysz艂o. 艢mieszna z niej dziewczyna. Jest bardzo wra偶liwa, ale chyba

9 - Ruchomy cel

128

o tym nie wie. Zawsze nadstawia karku, nie liczy si臋 ze swoimi zasobami uczuciowymi.

- Zamierzasz si臋 z ni膮 o偶eni膰, Bert?

- Tak, je艣li wyrazi zgod臋 - odpar艂 z krzywym u艣miechem. - Parokrotnie prosi艂em j膮 o r臋k臋. Nie powiedzia艂a ,,nie".

- M贸g艂by艣 si臋 ni膮 zaopiekowa膰. Dojrza艂a ju偶 do ma艂偶e艅stwa,

Przez chwil臋 spogl膮da艂 na mnie w milczeniu. Z jego ust nie schodzi艂 u艣miech, za to oczy wyra偶a艂y ostrze偶enie; „艁apy przy sobie".

- M贸wi艂a, 偶e w czasie poobiedniej przeja偶d偶ki pogadali艣cie sobie od serca.

- Udzieli艂em jej ojcowskiej rady, 偶eby za szybko nie prowadzi艂a wozu.

- W porz膮dku, dop贸ki to si臋 odbywa na p艂aszczy藕nie rad ojcowskich. - Przeskoczy艂 na inny temat, - A co z tym facetem, z tym Claude'em? Mo偶e by膰 zamieszany w porwanie?

- Mo偶e by膰 zamieszany we wszystko. Nie mam do niego za grosz zaufania. Ale w艂a艣ciwie niczego si臋 nie dowiedzia艂em. Twierdzi, 偶e nie widzia艂 Sampsona od paru miesi臋cy,

S艂omkowo偶贸艂te reflektory przeciwmg艂owe omiot艂y bok domu, a po chwili trzasn臋艂y drzwiczki samochodu.

- To pewie szeryf - stwierdzi艂 Graves. — Grzeba艂 si臋 jak wszyscy diabli.

Szeryf wszed艂 z udanym po艣piechem, niby sprinter dobiegaj膮cy do mety. By艂 to ros艂y m臋偶czyzna w codziennym garniturze i szerokoskrzyd艂owym kapeluszu ran-czera. Podobnie jak jego ubi贸r, twarz tak偶e stanowi艂a krzy偶贸wk臋, po艂膮czenie policjanta z politykiem. Stanowczo艣ci szcz臋ki przeczy艂a mi臋kko艣膰 ust - rozchylonych warg mi艂o艣nika kobiet i trunk贸w, a do tego gadu艂y.

Poda艂 G: ivesowi r臋k臋.

- Przyjecha艂bym wcze艣niej, ale prosi艂e艣, 偶ebym wst膮pi艂 po Humphreysa.

130

Drugi m臋偶czyzna, kt贸ry po cichu wszed艂 za nim, mia艂 na sobie smoking.

- By艂em na przyj臋ciu - powiedzia艂. - Jak sie masz, Bert?

Graves dokona艂 prezentacji. Szeryf nazywa艂 si臋 Spanner. Prokurator okr臋gowy Humphreys by艂 wysokim 艂ysiej膮cym m臋偶czyzn膮 o poci膮g艂ej twarzy i nawiedzonych oczach intelektualisty, a zarazem strzelca wy-. borowego. On i Graves nie u艣cisn臋li sobie r膮k. 艁膮czy艂a ich zbyt wielka za偶y艂o艣膰. Humphreys pe艂ni艂 obowi膮zki zast臋pcy prokuratora, w czasie kiedy Graves sprawowa艂 funkcj臋 prokuratora okr臋gowego. Trzyma艂em si臋 na uboczu, pozwalaj膮c Gravesowi m贸wi膰. Udzieli艂 niezb臋dnych informacji, reszt臋 przemilcza艂.

Po nim zabra艂 g艂os szeryf:

- List zawiera polecenie, 偶eby odjecha膰 na p贸艂noc. To znaczy, 偶e ten kto艣 b臋dzie ucieka艂 w przeciwnym kierunku, w stron臋 Los Angeles.

- Tak to trzeba rozumie膰 - przyzna艂 Graves.

- Wi臋c gdyby艣my zablokowali szos臋 troch臋 dalej, bez trudu powinni艣my go z艂apa膰.

- Wykluczone - uci膮艂em. - Bo wtedy mo偶emy si臋 po偶egna膰 z Sampsonem.

- Ale je艣li schwytamy porywacza, mo偶emy go zmusi膰, 偶eby gada艂...

- Wolnego, Joe - wtr膮ci艂 Humphreys. - Musimy zak艂ada膰, 偶e jest ich paru. Je艣li za艂atwimy jednego, ten drugi albo tamci pozostali za艂atwi膮 Sampsona. To jasne jak s艂o艅ce.

- I sformu艂owane w li艣cie - doda艂em. - Widzieli艣cie Ust?

- Ma go Andrews - powiedzia艂Humphreys.-To m贸j ekspert od daktyloskopii.

- Je艣li co艣 znajdzie, powinni艣cie sprawdzi膰 w kartotekach FBI. Wyczuwa艂em, 偶e nie zaskarbiam sobie sympatii, ale nie mia艂em czasu na podsuwanie taktownych sugestii, a nie ufa艂em kwalifikacjom zawodowym

131

glin ma艂ego formatu. Zwr贸ci艂em si臋 do szeryfa: - Skontaktowa艂 si臋 pan z w艂adzami okr臋gu Los Angeles?

- Jeszcze nie. Uwa偶a艂em, 偶e powinienem najpierw oceni膰 sytuacj臋.

- W porz膮dku, wi臋c ma pan obraz sytuacji. Nawet je艣li b臋dziemy 艣ci艣le trzyma膰 si臋 instrukcji, istnieje stosunkowo du偶e prawdopodobie艅stwo, 偶e Sampson nie wyjdzie z tego 偶ywy. Musia艂 przecie偶 widzie膰 cho膰 jednego z szajki - tego, kt贸ry uprowadzi艂 go z Bur-bank - i potrafi go zidentyfikowa膰. To przemawia na jego niekorzy艣膰. Pr贸buj膮c z艂apa膰 faceta z fors膮 pogorszycie spraw臋. B臋dziemy mieli porywacza w wi臋zieniu okr臋gowym, a Sampson b臋dzie gdzie艣 le偶a艂 z poder偶ni臋tym gard艂em. Najlepsze, co mo偶ecie zrobi膰, to za艂atwia膰 telefony. Niech Graves tutaj zajmuje si臋 t膮 spraw膮.

Ze z艂o艣ci twarz Sparmera pokry艂a si臋 c臋tkami i ju偶 otwiera艂 usta, 偶eby co艣 powiedzie膰. Humphreys nie dopu艣ci艂 go do g艂osu.

- To ma r臋ce i nogi, Joe. Nie w ten spos贸b wprawdzie zmusza si臋 do poszanowania prawa, ale trzeba i艣膰 na kompromis. Chodzi o uratowanie 偶ycia Sampsonowi. Proponuj臋 powr贸t do miasta.

Wsta艂. Szeryf pod膮偶y艂 za nim.

- Czy Spanner na pewno nie b臋dzie dzia艂a艂 na w艂asn膮 r臋k臋?

- Chyba nie - odrzek艂 Graves powoli. - Humphreys b臋dzie mia艂 go na oku.

- Humphreys sprawia wra偶enie 艂ebskiego faceta.

~ To 艣wietna g艂owa. Pracowa艂em z nim przez siedem lat z ok艂adem i nigdy go nie przy艂apa艂em na grubszej pomy艂ce. Na odchodnym za艂atwi艂em mu nominacj臋. -W jego g艂osie zad藕wi臋cza艂a nuta 偶alu.

- Niepotrzebnie rzuci艂e艣 t臋 prac臋 - stwierdzi艂em. -Dawa艂a ci mn贸stwo zadowolenia,

- I cholernie ma艂o pieni臋dzy! Ci膮gn膮艂em to dziesi臋膰

132

lat i sko艅czy艂o si臋 d艂ugami. - Pos艂a艂 mi przebieg艂e spojrzenie, - Czemu ty nie pracujesz ju偶 w policji w Long Beach, Lew? .

- G艂贸wn膮 przyczyn膮 nie by艂y pieni膮dze. Nie mog艂em znie艣膰 lizania ty艂k贸w. I nie odpowiada艂y mi brudne gierki polityczne. Zreszt膮 to nie ja wym贸wi艂em, ale oni mnie wylali.

- No dobra, twoje na wierzchu. - Zn贸w zerkn膮艂 na zegarek. Dochodzi艂o wp贸艂 do dziewi膮tej. - Czas dosi膮艣膰 konia.

W gabinecie czeka艂 Alan Taggert w br膮zowym tren-czu 艣ci膮gni臋tym w pasie, przez co sprawia艂 wra偶enie jeszcze szerszego w barach. Wyci膮gn膮艂 r臋ce z kieszeni; w ka偶dej pi臋艣ci 艣ciska艂 pistolet. Graves wzi膮艂 jeden, Taggert zatrzyma艂 drugi. By艂y to pistolety tarczowe kalibru 0,32, o smuk艂ych lufach z b艂臋kitnej stali i du偶ych przyrz膮dach celowniczych.

- Prosz臋 pami臋ta膰 - powiedzia艂em pod adresem Taggerta - 偶adnego strzelania, chyba 偶e zaczn膮 pierwsi.

- A pan nie jedzie?

- Nie. -I zwracaj膮c si臋 do Gravesa spyta艂em:-Znasz naro偶nik przy Fryers Road?

- Tak.

- Nigdzie nie mo偶na si臋 tam schowa膰?

- Nigdzie. Z jednej strony otwarta pla偶a, z drugiej urwisko.

- To by艂o do przewidzenia. We藕 sw贸j w贸z i jed藕 przodem. Ja pojad臋 za tob膮 i zaparkuj臋 o jakie艣 p贸艂tora kilometra dalej przy autostradzie.

- Nie b臋dziesz pr贸bowa艂 偶adnych sztuczek?

- Nie ja. Chc臋 tylko zobaczy膰, jak b臋dzie mnie mija艂. Spotkam si臋 z wami potem na stacji benzynowej przy wyje藕dzie z miasta. Nazywa si臋 Ostatnia Szansa.

- Dobra. - Graves pokr臋ci艂 ga艂kami szafy pancernej wmurowanej w 艣cian臋.

P贸ltorakil ometrowy odcinek czteropasmowej autostrady bieg艂 od wylotu z miasta do Fryers Road po skalnej p贸艂ce wykutej w nadbrze偶nym urwisku. Przez 艣rodek przedziela艂 j膮 pas darni obramowanej dwoma betonowymi kraw臋偶nikami. Przy skrzy偶owaniu z Fryers Road pas trawy si臋 ko艅czy艂, autostrada za艣 zw臋偶a艂a do trzech pasm. Studebaker Gravesa szybko wykona艂 tam zakr臋t w kszta艂cie litery U i stan膮艂 o艣wietlaj膮c pobocze.

Miejsce nadawa艂o si臋 do celu, w jakim je wybrano: ods艂oni臋ty naro偶nik z obw贸dk膮 bia艂ych s艂upk贸w po prawej stronie. Wjazd we Fryers Road zia艂 szaroczarn膮 dziur膮 w boku urwiska. Jak okiem si臋gn膮膰 ani domu, ani drzewa. Ruch na autostradzie by艂 ma艂y, z rzadka przeje偶d偶a艂 t臋dy samoch贸d.

Zegar ha desce rozdzielczej mego wozu wskazywa艂 za dziesi臋膰 dziewi膮t膮. Pomachawszy Taggertowi i Gra-vesowi pojecha艂em dalej. Do nast臋pnego odga艂臋zienia drogi mia艂em mniej wi臋cej kilometr. Sprawdzi艂em to na mapie samochodowej. Dwie艣cie metr贸w za skrzy偶owaniem, po prawej stronie autostrady znajdowa艂o si臋 nad pla偶膮 miejsce widokowe. Wjecha艂em tam i pogasiwszy 艣wiat艂a ustawi艂em si臋 mask膮 na po艂udnie. By艂a za siedem dziewi膮ta. Je艣li wszystko przebiegnie wed艂ug planu, samoch贸d z okupem powinien mnie min膮膰 za dziesi臋膰 minut.

Kiedy si臋 zatrzyma艂em, spowi艂 mnie wst臋puj膮cy znad wody opar, podobny do niezno艣nej szarej fali przyp艂ywu. Kilka par reflektor贸w przebi艂o si臋 na p贸艂noc przez mg艂臋 niczym oczy ryb g艂臋binowych. Poni偶ej balustrady morze oddycha艂o i bulgota艂o w ciemno艣ciach. Dwie po dziewi膮tej rozp臋dzone 艣wiat艂a wynurzy艂y si臋 zza zakr臋tu od strony Fryers Road.

Przelatuj膮cy w贸z skr臋ci艂 ostro, zanim zr贸wna艂 si臋 ze mn膮, i wjecha艂 w odnog臋 drogi na lewo. Nie widzia艂em, jakiego jest koloru czy kszta艂tu, ale dos艂ysza艂em pisk

艣cieranych opon. Technika prowadzenia wyda艂a mi si臋 znajoma.

Nie zapalaj膮c 艣wiate艂 przeci膮艂em w poprzek autostrad臋 i poboczem dotar艂em do drogi. Zanim to nast膮pi艂o, rozleg艂y si臋 trzy odg艂osy, dalekie, st艂umione przez mg艂臋. Upiorny zgrzyt hamulc贸w, huk wystrza艂u i pot臋偶niejszy ryk silnika, kt贸ry przy艣piesza艂 obroty.

Rynn臋 bocznej drogi wype艂ni艂 rozproszony bia艂y blask. Zatrzyma艂em w贸z o par臋 krok贸w przed skrzy偶owaniem. Zprawej strony wyjecha艂 jaki艣 inny samoch贸d i skr臋ci艂 mi przed nosem w lewo, w kierunku Los Angeles. By艂a to jasnokremowa kabriolimuzyna o wyd艂u偶onej masce. Przez zaparowan膮 boczn膮 szyb臋 nie mog艂em dojrze膰 kierowcy, ale wyda艂o mi si臋, 偶e widz臋 ciemn膮 mas臋 kobiecych w艂os贸w. Nie mia艂em prawa puszcza膰 si臋 w po艣cig, a zreszt膮 i tak bym nie m贸g艂.

Zapaliwszy reflektory przeciwmg艂owe skr臋ci艂em na drog臋. Kilkaset metr贸w dalej, z dwoma ko艂ami w rowie, sta艂 samoch贸d. Zaparkowa艂em za nim i wysiad艂em z rewolwerem w r臋ku. By艂a to czarna limuzyna, Lincoln zrobiony przed wojn膮 na zam贸wienie. Silnik pracowa艂 na ja艂owym biegu, 艣wiat艂a si臋 pali艂y. Na tablicy rejestracyjnej widnia艂 numer 62 S 895. Otworzy艂em przednie drzwiczki lew膮 r臋k膮, a prawej trzymaj膮c odbezpieczon膮 bro艅.

Ma艂y cz艂owieczek przechyli艂 si臋 ku mnie, zapatrzony w mg艂臋 martwymi oczami. Zd膮偶y艂em go z艂apa膰, zanim wypad艂. Od dwudziestu czterech godzin przeczuwa艂em czyj膮艣 艣mier膰.

Rozdzia艂 19

By艂 wci膮偶 jeszcze w sk贸rzanej czapce, mocno przekrzywionej na lewy bok, nad uchem mia艂 okr膮g艂膮 dziur臋, a lewy policzek upstrzony czarnymi oparzeniami od prochu. G艂owa, przegi臋ta od uderzenia kuli,

135

134 /

przetoczy艂a si臋 po ramieniu, kiedy go sadza艂em. Brudne r臋ce, ze艣lizn膮wszy si臋 z kierownicy, zwisa艂y bezw艂adnie.

Podtrzymuj膮c go na siedzeniu, jedn膮 r臋k膮 przeszuka艂em kieszenie. Z bocznych kieszeni sk贸rzanej wiatr贸wki wyci膮gn膮艂em sztormow膮 zapalniczk臋, kt贸ra pachnia艂a benzyn膮, tani膮 drewnian膮 papiero艣nic臋, do po艂owy wype艂nion膮 papierosami w brunatnej bibu艂ce, i czterocalowy n贸偶 spr臋偶ynowy. W tylnej kieszeni Wis贸w znalaz艂em wytarty-portfel ze sk贸ry rekina, a w nim osiemna艣cie czy dwadzie艣cia dolar贸w w banknotach jedno- i dwudolarowych i kalifornijskie prawo jazdy, dopiero co wystawione na nazwisko Lawrence'aBecke-ra. Jako miejsce zamieszkania figurowa艂 w prawie jazdy tani hotelik w Los Angeles, niemal na pograniczu dzielnicy n臋dzy. Ani ten adres, ani nazwisko nie by艂y prawdziwe.

Z lewej bocznej kieszeni spodni wydoby艂em brudny grzebyk w futerale z imitacji sk贸ry, z prawej ci臋偶ki p臋k kluczyk贸w na 艂a艅cuszku - kluczyk贸w do samochod贸w wszystkich marek, poczynaj膮c od Chevroleta, a na Cadillaku ko艅cz膮c - opr贸cz niego za艣 na p贸艂 zu偶yty kartonik zapa艂ek z napisem: „Pami膮tka z Baru Naro偶nego, Cocktaile i kotlety, Autostrada 101, na po艂udnie od Buenavista". Pod wiatr贸wk膮 m臋偶czyzna mia艂 na' sobie tylko trykotow膮 koszulk臋.

W popielniczce na tablicy rozdzielczej tkwi艂o par臋 kr贸tkich niedopa艂k贸w papieros贸w z marihuan膮, ale nie by艂o w wozie absolutnie niczego. Nawet karty rejestracyjnej w schowku ani stu tysi臋cy dolar贸w w banknotach 艣redniej warto艣ci.

W艂o偶y艂em z powrotem wyj臋te z kieszeni przedmioty i podpar艂szy go na siedzeniu zatrzasn膮艂em drzwiczki, 偶eby nie wypad艂. Obejrza艂em si臋 jeszcze raz przez rami臋, zanim wsiad艂em do w艂asnego samochodu. 艢wiat艂a Lincolna by艂y wci膮偶 zapalone, silnik pracuj膮cy na ja艂owym biegu nadal wydziela艂 z rury wydechowej

136

nieprzerwan膮 smu偶k臋 spalin. Nieboszczyk przygarbio-l ny nad kierownic膮 zdawa艂 si臋 got贸w ruszy膰 w d艂ug膮, szybk膮 podr贸偶 w inn膮 stron臋 kraju,

Studebaker Gravesa sta艂 zaparkowany ko艂o pomp na

Istacji benzynowej. Czekaj膮cy przy nim Graves i Tag-gert podbiegli, kiedy si臋 zjawi艂em. Twarze mieli blade, 艣ci膮gni臋te z przej臋cia. - To by艂a czarna limuzyna - powiedzia艂 Graves. -Odje偶d偶ali艣my powoli i widzia艂em, jak przystaje na rogu. Nie dojrza艂em jego twarzy, ale mia艂 czapk臋 i sk贸rzan膮 wiatr贸wk臋. - - Ma je w dalszym ci膮gu. — Mija艂 pana? - G艂os Taggerta pod wp艂ywem napi臋cia przycich艂 do szeptu. - Skr臋ci艂 nie doje偶d偶aj膮c do mnie. Siedzi w samochodzie przy nast臋pnej bocznej drodze z kulk膮 w g艂owie. - Chryste Panie! - wykrzykn膮艂 Graves. - Ty go nie zastrzeli艂e艣, prawda, Lew? - Zrobi艂 to kto艣 inny. W minut臋 po strzale z bocznej drogi wyjecha艂a kremowa kabriolimuzyna. Wydaje mi si臋, 偶e prowadzi艂a kobieta. Skierowa艂a si臋 w stron臋 Los Angeles. Jeste艣cie pewni, 偶e wzi膮艂 pieni膮dze? - Widzia艂em, jak podnosi paczk臋. - On ju偶 ich nie ma; wi臋c musia艂o si臋 zdarzy膰 jedno z dwojga. Zosta艂 napadni臋ty z broni膮 w r臋ku albo wsp贸lnicy wystawili go do wiatru. Je艣li go obrabowano, oni nie otrzymaj膮 tych stu kawa艂k贸w. Je艣li sami wystawili go do wiatru, zrobi膮 to i z nami. Dla Sampsona i tak 藕le, i tak niedobrze. - Co robimy teraz?-zapyta艂Taggert. Odpowiedzia艂 mu Graves: - Ujawniamy ca艂膮 histoi臋. Pozwalamy dzia艂a膰 policji. Wyznaczamy nagrod臋. Pom贸wi臋 o tym z pani膮 Sampson.

- Prosz臋 o jedno, Bert - powiedzia艂em. - Ani s艂owa o tym strzale, przynajmniej do gazet. Je艣li to by艂 rabu-

137

nek, wsp贸lnicy zabitego nas obwinia i wyko艅cz膮 Samp-sona.

- Przekl臋te dranie! - W glosie Gravesa d藕wi臋cza艂 gniew i surowo艣膰. - My ze swej strony dotrzymali艣my umowy. 呕eby tak wpadli mi w r臋ce...

- Nawet by艣 o tym nie wiedzia艂, Mamy tylko nieboszczyka w wypo偶yczonym samochodzie. Lepiej zawiadom szeryfa; du偶o nie zdzia艂a, ale zrobimy 艂adny gest. Potem patrol drogowy i FBI. Wci膮gnij w to jak najwi臋cej ludzi.

Zwolni艂em r臋czny hamulec i samoch贸d potoczy艂 si臋 kilkana艣cie centymetr贸w do przodu. Graves odskoczy艂 od okienka.

- A ty gdzie wyruszasz?

- Z motyk膮 na s艂o艅ce. Sprawy przybra艂y dla Sampso-na taki z艂y obr贸t, 偶e nic mu nie zaszkodz臋.

Ponios艂o mnie osiemdziesi膮t kilometr贸w do Buena-vista. Autostrada poszerzy艂a si臋 dwukrotnie, przechodz膮c w g艂贸wn膮 ulic臋 miasta, rozja艣nion膮 szyldami moteli i knajp oraz o艣wietlonymi fasadami trzech kin. Dwa z nich reklamowa艂y filmy meksyka艅skie. Meksykanie 偶yli z ziemi, kiedy zamkni臋to fabryki konserw. Pozostali mieszka艅cy miasta 偶yli z Meksykan贸w i floty rybackiej.

Zatrzyma艂em si臋 w centrum przed bardzo wielobran偶owym sklepem z cygarami, w kt贸rym opr贸cz nich sprzedawano bro艅, czasopisma, sprz臋t rybacki, piwo z beczki, materia艂y pi艣mienne, r臋kawice baseballowe i 艣rodki antykoncepcyjne. Dwudziestu paru m艂odych Meksykan贸w z t艂ustymi w艂osami ulizanymi na mandolin臋 t艂oczy艂o si臋 u' wej艣cia. Wchodzili i wychodzili, wabieni do 艣rodka przez stoj膮ce w g艂臋bi kr臋gle mechaniczne, a na ulic臋 przez spaceruj膮ce tam dziewcz臋ta, kt贸re wymalowane, przystrojone wst膮偶kami, pru艂y piersiami powietrze. Ch艂opcy pogwizdywali, przybierali r贸偶ne pozy albo udawali niezaintereso-wanych.

138

Przywo艂a艂em jednego z nich do kraw臋偶nika i zapyta艂em o Bar Naro偶ny. Po naradzie z innym pachuco obaj wskazali na po艂udnie.

— Prosto, jakie艣 osiem kilometr贸w, tak jak droga do White Beach.

- Jest tam du偶y czerwony szyld - powiedzia艂 drugi ch艂opak, z entuzjazmem wyci膮gaj膮c ramiona, - Nie mo偶na nie zauwa偶y膰. Bar Naro偶ny.

Podzi臋kowa艂em im obu. K艂aniali si臋, u艣miechali i kiwali g艂owami, jak gdybym wy艣wiadczy艂 im uprzejmo艣膰.

Nazwa baru wypisana by艂a czerwonymi neonowymi literami na dachu pod艂u偶nego, niskiego budynku na prawo od autostrady, Dalej, na skrzy偶owaniu, czarno--bia艂y drogowskaz wskazywa艂 drog臋 do White Beach. Zostawi艂em w贸z na wyasfaltowanym parkingu obok budynku, Sta艂o tam jeszcze z osiem czy dziesi臋膰 samochod贸w, a na poboczu ci臋偶ar贸wka z przyczep膮. Przez zas艂oni臋te do po艂owy okna widzia艂em kilka par przy stolikach i kilka na parkiecie.

Na lewo od wej艣cia znajdowa艂 si臋 d艂ugi, kompletnie pusty bar, na prawo sala jadalna z dancingiem. Przystan膮艂em w drzwiach, jakby za kim艣 si臋 rozgl膮daj膮c. Tancerzy nie wystarcza艂o, 偶eby w du偶膮 sal臋 tchn膮膰 偶ycie. Bawili si臋 przy muzyce z szafy graj膮cej. W g艂臋bi wznosi艂a si臋 pusta estrada dla orkiestry. Jedyn膮 pozosta艂o艣ci膮 gwarnych nocy wojennych by艂a podziurawiona butami pod艂oga, rz臋dy nie nakrytych kulawych stolik贸w, zapachy czepiaj膮ce si臋 艣cian niczym pijane wspomnienie, a strz臋py dekoracji - niczym pijane nadzieje.

Go艣cie wyczuwali panuj膮c膮 tu atmosfer臋 przygn臋bienia. Mieli miny 艂udzi, kt贸rzy po omacku szukaj膮 艣miechu i rado艣ci, lecz jako艣 nie mog膮 ich schwyta膰. 呕adna z tych twarzy nic mi nie m贸wi艂a.

Podesz艂a do mnie jedyna kelnerka. Mia艂a ciemne oczy, 艂agodne usta i dobre cia艂o zaczynaj膮ce przekwita膰

139

po dwudziestce. Z twarzy i cia艂a mo偶na by艂o odczyta膰 jej histori臋. St膮pa艂a ostro偶nie, jakby na obola艂ych nogach.

- Usi膮dzie pan przy stoliku?

- Dzi臋kuj臋, posiedz臋 w barze. Ale mo偶e b臋dzie mi pani mog艂a pom贸c. Szukam znajomego z rozgrywek baseballowych. Nie widz臋 go tutaj.

- Jak si臋 nazywa?

- W tym rzecz... Nie znam jego nazwiska. Jestem mu winien pieni膮dze, bo przegra艂em zak艂ad, a on wyznaczy艂 mi tu spotkanie. Drobny facet, oko艂o trzydziestki pi膮tki, ubrany w sk贸rzan膮 wiatr贸wk臋 i sk贸rzan膮 czapk臋. Oczy niebieskie, spiczasty nos. >-1 dziura w g艂owie, siostro, dziura w g艂owie.

- Chyba wiem, o kogo panu chodzi. Nazywa si臋 Eddie i jako艣 tam dalej. Czasami wst臋puje na drinka, ale dzi艣 go nie by艂o.

- Tu mi wyznaczy艂 spotkanie. O kt贸rej zwykle przychodzi?

- Jeszcze p贸藕niej, oko艂o p贸艂nocy. Jest kierowc膮 ci臋偶ar贸wki, prawda?

- Tak, granatowej.

- To ta sama - powiedzia艂a. - Widzia艂am j膮 na parkingu. By艂 tutaj par臋 dni temu, zam贸wi艂 z naszego telefonu zamiejscow膮. Dok艂adnie m贸wi膮c trzy dni temu. Szef nie by艂 zachwycony, bo nigdy nie wiadomo, ile wzi膮膰, jak rozmowa trwa ponad trzy minuty, ale Eddie powiedzia艂, 偶e b臋dzie m贸wi艂 na koszt tamtego, wi臋c szef mu pozwoli艂. Ile jest mu pan winien?

- Mn贸stwo. Nie wie pani, gdzie dzwoni艂?

- Nie. To zreszt膮 nie m贸j interes. A pa艅ski?

-'Ja chc臋 si臋 z nim tylko skontaktowa膰. W贸wczas m贸g艂bym mu przes艂a膰 pieni膮dze.

- Mo偶e je pan zostawi膰 u szefa, jak pan chce.

- Gdzie on jest?

- To Chico. Za barem.

M臋偶czyzna siedz膮cy przy jednym ze stolik贸w postu-

ka艂 szklank膮 o blat, wi臋c oddali艂a si臋 st膮paj膮c ostro偶nie. Ja przeszed艂em do baru.

Twarz barmana, od 艂ysiny na czole do obwis艂ej szcz臋ki, by艂a okropnie d艂uga i chuda. Noc prezydowania za pust膮 lad膮 jeszcze bardziej j膮 chyba wyd艂u偶y艂a.

- Co poda膰?

- Piwo.

Szcz臋ka opad艂a mu jeszcze troch臋 ni偶ej.

- Wschodnie czy zachodnie?

- Wschodnie.

- To b臋dzie trzydzie艣ci pi臋膰 z muzyk膮. - Szcz臋ka wr贸ci艂a na dawn膮 pozycj臋. - Zapewniamy muzyk臋.

- Czy mog臋 dosta膰 kanapk臋?

- Pewnie - odrzek艂 prawie weso艂o. - Jak膮?

- Z bekonem i jajkiem.

- Okej. - Przez otwarte drzwi da艂 znak kelnerce.

- Rozgl膮dam si臋 za facetem, kt贸remu na imi臋 Eddie - powiedzia艂em. - Za tym, co wtedy zamawia艂 do mnie zamiejscow膮.

- Pan z Las Vegas?

- Prosto stamt膮d.

- Jak interesy w Las Vegas?

- Do艣膰 kiepsko.

- O, to marnie - rzek艂 rozradowany. - Czemu go pan szuka?

- Jestem mu winien troch臋 pieni臋dzy. Mieszka gdzie艣 tutaj?

- Taak. Chyba tak. Ale nie wiem gdzie. Wst臋powa艂 raz czy dwa razy z babk膮, blondynk膮. Pewnie 偶ona. O ile wiem, mo偶e przyj艣膰 i dzisiaj. Niech pan zaczeka.

- Dzi臋kuj臋, ch臋tnie.

Przenios艂em piwo na stolik pod oknem, przez kt贸re mog艂em obserwowa膰 parking i g艂贸wne wej艣cie. Po chwili kelnerka postawi艂a przede mn膮 kanapk臋. Oci膮ga艂a si臋 z odej艣ciem, cho膰 zap艂aci艂em i da艂em napiwek.

- Zostawi pan pieni膮dze u szefa?

141

140

- W艂a艣nie tak sobie my艣l臋. Chc臋 by膰 pewny, 偶e je otrzyma.

- Z偶era pana uczciwo艣膰, co?

- Wie pani, co si臋 dzieje z bukmacherami, kt贸rzy nie p艂ac膮.

- Pan rai tak jako艣 wygl膮da艂 na bukmachera. -Pochyli艂a si臋 ku mnie z nag艂膮 natarczywo艣ci膮. - Niech pan s艂ucha. Mam przyjaci贸艂k臋, ona chodzi z ch艂opakiem, co obje偶d偶a konie, i ona m贸wi, 偶e on m贸wi, 偶e jutro w trzeciej gonitwie Jinx to pewniak. Stawia艂by pan na pewniaka czy na porz膮dek?

- Niech pani nie wydaje pieni臋dzy - odpar艂em. - Ich si臋 nie pobije.

- Stawiam tylko napiwki. Ten ch艂opak, wielbiciel mojej przyjaci贸艂ki, m贸wi, 偶e Jinx to pewniak.

- Niech pani ich nie wydaje. Sceptycznie zesznurowa艂a usta.

- 艢mieszny z pana bukmacher.

- Zgoda. - Wr臋czy艂em jej dwa banknoty jednodola-rowe. - Niech pani postawi na Jinxa i sama si臋 przekona.

Popatrzy艂a na mnie z gniewnym zdziwieniem.

- O rany, dzi臋kuj臋 panu, ale ja nie prosi艂am o fors臋.

- Lepsze to ni偶 przegrywa膰 w艂asn膮.

Prawie od dwunastu godzin nie mia艂em nic w ustach i kanapka mi smakowa艂a. Zanim sko艅czy艂em je艣膰, zajecha艂o kilka samochod贸w. 艢miej膮c si臋 i rozmawiaj膮c wesz艂a m艂odzie偶owa paczka i przy barze zapanowa艂o o偶ywienie. Potem na parking skr臋ci艂 czarny w贸z, czarny czterodrzwiowy Ford z czerwonym policyjnym reflektorem stercz膮cym przy szybie niby skaleczony kciuk.

Wysiad艂 z niego m臋偶czyzna w cywilnym ubraniu, kt贸re nosi艂 tak ostentacyjnie, jakby to by艂 str贸j s臋dziego na meczu baseballowym. Na prawym biodrze kurtk臋 wydyma艂 rewolwer. Kiedy nowo przyby艂y wkroczy艂 w kr膮g 艣wiat艂a padaj膮cego od drzwi, dojrza艂em jego twarz. By艂 to zast臋pca szeryfa z Santa Teresa. Wsta艂em

szybko i znikn膮艂em za drzwiami m臋skiej toalety w drugim ko艅cu baru, zamykaj膮c je na zasuwk臋. Opu艣ci艂em desk臋 i usiad艂em, 偶eby si臋 zastanowi膰 nad w艂asn膮 kr贸tkowzroczno艣ci膮. Nie powinienem by艂 zostawia膰 kartonika z zapa艂kami w kieszeni Eddie'ego jak mu tam.

Osiem czy dziesi臋膰 minut po艣wi臋ci艂em na odczytywanie napis贸w pokrywaj膮cych bielone 艣ciany. ,,John 芦Szmaciarz禄 Latino, zwyci臋zca na 120 przez p艂otki, szko艂a 艣rednia w Dearborn, Michigan, 1946", „Franklin P. Schneider, okr臋g Osage, Oklahoma, g艂uchoniemy, dzi臋kuj臋". Reszt臋 stanowi艂y zwyk艂e klozetowe graffiti urozmaicone prymitywnymi rysunkami kreskowymi.

Go艂a 偶ar贸wka pod sufitem 艣wieci艂a mi w oczy. Przeskoczy艂em my艣lami na inny temat i zasn膮艂em w pozycji siedz膮cej. Bielony korytarz prowadzi艂 uko艣nie w g艂膮b ziemi, a ja szed艂em nim do podziemnej rzeki nieczysto艣ci, kt贸ra przep艂ywa艂a pod miastem. Nie mia艂em odwrotu. Trzeba by艂o w br贸d przedosta膰 si臋 przez ekskrementy. Na szcz臋艣cie wzi膮艂em ze sob膮 szczud艂a. Dzi臋ki nim przeprawi艂em si臋 czysty, owini臋ty w celofan, na pomost po drugiej stronie rzeki. Odrzuci艂em szczud艂a - by艂y to zarazem kule - wst臋puj膮c na chromowane schody ruchome, l艣ni膮ce niczym paszcza 艣mierci. G艂adko i pewnie unios艂y mnie poprzez wszystkie strefy z艂a do umajonej r贸偶ami furtki, kt贸r膮 otwar艂o mi dziewcz臋 w lnianej szacie, 艣piewaj膮c Home, Sweet Home.

Wyszed艂em na brukowany plac, po czym furtka zatrzasn臋艂a si臋 za mn膮. Cho膰 by艂 to plac w 艣rodku miasta, znajdowa艂em si臋 na nim sam. O tej bardzo p贸藕nej godzinie tramwaje ju偶 nie kursowa艂y. 呕贸艂ty blask pojedynczej latarni pada艂 na wyg艂adzony stopami chodnik. Kiedy si臋 poruszy艂em, moje kroki rozbrzmia艂y samot-ym echem, a czworok膮t przygarbionych dom贸w czynszowych zamrucza艂 jak las przed burz膮. Furtka ponownie si臋 zatrzasn臋艂a i otworzy艂em oczy.

Jaki艣 metalowy przedmiot 艂omota艂 w drzwi.

143

142

- Otwiera膰 - rozkaza艂 zast臋pca szeryfa. - Wiem, 偶e tam jeste艣.

Odsun膮wszy zasuwk臋 otworzy艂em drzwi na o艣cie偶.

- 艢pieszy si臋 panu, panie w艂adzo?

- A wi臋c to ty. Tak sobie my艣la艂em. - Z zadowoleniem wyba艂usza艂 czarne oczy i wydyma艂 grube wargi. W r臋ku trzyma艂 rewolwer.

- A ja a偶 za dobrze wiedzia艂em, 偶e to pan -odpar艂em - ale nie widzia艂em potrzeby informowania o tym ka偶dego.

- Mo偶e mia艂e艣 jaki艣 pow贸d, 偶eby cicho siedzie膰, co? Mo偶e mia艂e艣 pow贸d, 偶eby si臋 schowa膰 na m贸j widok? Szeryf uwa偶a, 偶e zrobi艂 to kto艣 z domownik贸w, i b臋dzie ciekaw, co ci臋 tu sprowadzi艂o,

- To ten facet - przem贸wi艂 barman do jego plec贸w. -Powiedzia艂, 偶e Eddie dzwoni艂 do niego do Las Vegas.

- I co ty na to? - spyta艂 zast臋pca szeryfa wymachuj膮c mi przed oczami rewolwerem.

- Prosz臋 wej艣膰 i zamkn膮膰 drzwi.

- Coo? No to r臋ce do g贸ry.

- Chyba nie.

- R臋ce do g贸ry. - Luf膮 d藕gn膮艂 mnie w splot s艂oneczny. - Masz bro艅? - Drug膮 r臋k膮 zacz膮艂 mnie rewidowa膰.

Wycofa艂em si臋 z zasi臋gu tej d艂oni.

- Mam bro艅. Nie mo偶e jej pan zabra膰.

Zn贸w ruszy艂 w moj膮 stron臋. Drzwi si臋 za nim zamkn臋艂y.

- Wiesz, co to jest? Stawianie oporu funkcjonariuszowi pe艂ni膮cemu s艂u偶b臋. Mam ochot臋 przymkn膮膰 ci臋 w areszcie.

- Wyobra偶am sobie, ty dupku.

- Bez 偶art贸w, frajerze. Chc臋 tylko wiedzie膰, co tu porabiasz.

- Zabawiam si臋.

- Wi臋c nie b臋dziesz gada艂, co? - zapyta艂 jak typowy glina z komiksu. Wzni贸s艂 woln膮 r臋k臋 do ciosu.

- Hola. Nie wa偶 si臋 mnie tkn膮膰.

144

- A to czemu?

- Bo nigdy nie zabi艂em gliniarza. By艂aby to skaza na moim honorze.

Nasze spojrzenia spotka艂y si臋 i zwar艂y. Jego wzniesiona r臋ka zastyg艂a w powietrzu i powoli zacz臋艂a opada膰.

- A teraz od艂贸偶 spluw臋 - powiedzia艂em. - Nie lubi臋, jak mi kto艣 grozi.

- Nikt ci臋 nie pyta艂, co lubisz - odparowa艂, ale ju偶 bez ognia. Jego 艣niada, twarz wyra偶a艂a sprzeczne uczucia: gniew i pow膮tpiewanie, podejrzliwo艣膰 i oszo艂omienie.

- Przyjecha艂em tutaj z tego samego powodu co pan, panie w艂adzo. - Cho膰 z trudem, uda艂o mi si臋 jako艣 wym贸wi膰 ostatnie s艂owa. - Znalaz艂em kartonik zapa艂ek w kieszeni Eddie'ego...

- Kto ci powiedzia艂, jak mu na imi臋? - zapyta艂 wybystrzony.

-~ Kelnerka.

- Taa? Barman m贸wi艂, 偶e telefonowa艂 do ciebie do Las Vegas.

- Pr贸bowa艂em poci膮gn膮膰 barmana za j臋zyk. Rozumie pan? Nabi艂em go w butelk臋. Stara艂em si臋 chytrze go podej艣膰.

- No i czego si臋 dowiedzia艂e艣?

- Nieboszczyk ma na imi臋 Eddie i by艂 kierowc膮 ci臋偶ar贸wki. Czasami wst臋powa艂 tutaj na drinka. Trzy dni temu dzwoni艂 st膮d wieczorem do Las Vegas. Sarfip-son by艂 wtedy w Las Vegas.

- Nie bujasz?

- Nie buja艂bym pana, panie w艂adzo, nawet gdybym m贸g艂.

- OJezu-powiedzia艂.-Wszystko si臋 zgadza.no nie?

- Nie przysz艂o mi to do g艂owy. Bardzo dzi臋kuj臋, 偶e zwr贸ci艂 mi pan na to uwag臋.

Obdarzy艂 mnie dziwnym spojrzeniem, ale od艂o偶y艂 rewolwer.

10 - Ruchomy cel

Rozdzia艂 20

Odjecha艂em od baru nieca艂y kilometr autostrad膮, zakr臋ci艂em i wr贸ci艂em w to samo miejsce. W贸z zostawi艂em na przeciwleg艂ym rogu. Samoch贸d zast臋pcy szeryfa sta艂 jeszcze na parkingu.

Mg艂a si臋 unosi艂a, rozrzedza艂a na niebie jak mleko w wodzie i zdmuchiwana przez wiatr odp艂ywa艂a nad morze. Poszerzaj膮cy si臋 horyzont przypomina艂 mi tylko, 偶e Ralf Sampson mo偶e by膰 daleko st膮d - w艂a艣ciwie wsz臋dzie. Mo偶e umiera z g艂odu w g贸rskiej chacie, le偶y na dnie morskim albo w g艂owie ma dziur臋 jak Eddie. Samochody mija艂y zajazd 艣piesz膮c w obu kierunkach, do domu albo ku ja艣niej rozb艂ys艂ym 艣wiat艂om. Moja twarz, odbita we wstecznym lusterku, by艂a upiornie blada, jakbym troch臋 zarazi艂 si臋 艣mierci膮 od Eddie'ego. Pod oczami wyst膮pi艂y mi kr臋gi, zarost wymaga艂 zgolenia.

Nadje偶d偶aj膮ca z po艂udnia ci臋偶ar贸wka przetoczy艂a si臋 ko艂o mnie powoli. Skr臋ci艂a na parking Baru Naro偶nego. By艂a granatowa, bud臋 mia艂a zamkni臋t膮. Z szoferki wyskoczy艂 m臋偶czyzna i zaszura艂 nogami po asfalcie. Pozna艂em jego elastyczny ch贸d, a w 艣wietle padaj膮cym od drzwi tak偶e i twarz. Dziki rze藕biarz wyr膮ba艂 j膮 z kamienia, po czym roztrzaska艂 drugim kamieniem.

Na widok czarnego wozu policyjnego zatrzyma艂 si臋 raptownie. Przystan膮艂, zawr贸ci艂 i pobieg艂 z powrotem do ci臋偶ar贸wki. Ze zgrzytem przerzucanych bieg贸w wyjecha艂a z parkingu i ruszy艂a drog膮 do White Beach. Kiedy tylne 艣wiat艂o zmala艂o do rozmiar贸w czerwonej iskierki, pod膮偶y艂em jej 艣ladem. Droga by艂a najpierw asfaltowa, potem 偶wirowana, wreszcie piaszczysta. Przez trzy kilometry 艂yka艂em kurz, kt贸ry on wzbija艂.

Mi臋dzy dwoma urwiskami, gdzie droga dochodzi艂a do pla偶y, przecina艂a j膮 inna. 艢wiat艂a ci臋偶ar贸wki skr臋ci艂y w lewo i wspi臋艂y si臋 na stok. Kiedy min臋艂y grzbiet wzniesienia i znik艂y mi z oczu, pojecha艂em za nimi.

146

Droga by艂a w膮ska, wyci臋ta w zboczu wzg贸rza. Z grani widzia艂em ocean rozpostarty w dole po prawej r臋ce. W艣r贸d chmur znoszonych ku morzu w臋drowa艂 ksi臋偶yc. Jego 艣wiat艂o odbija艂o si臋 od czarnej wody matowym o艂owianym blaskiem.

Przede mn膮 szczyt wzg贸rza si臋 sp艂aszczy艂, droga wyprostowa艂a. Jecha艂em dalej wolno, z pogaszonymi 艣wiat艂ami. Zanim si臋 zorientowa艂em, dogoni艂em ci臋偶ar贸wk臋. Sta艂a w alejce, nie zdradzaj膮c si臋 reflektorami,

0 pi臋膰dziesi膮t krok贸w od drogi. Nie zatrzyma艂em wozu.

Jeszcze czterysta metr贸w i droga raptownie urwa艂a si臋 u st贸p wzg贸rza. Na prawo kr臋ta polna droga wiod艂a nad ocean, ale wjazd uniemo偶liwia艂a zamkni臋ta drewniana furtka. Zakr臋ci艂em w 艣lepej uliczce i pieszo wspi膮艂em si臋 na stok.

Rz膮d eukaliptus贸w, strz臋piasty na tle nieba, wyznacza艂 brzeg alejki, na kt贸rej sta艂a ci臋偶ar贸wka. Zacz膮艂em i艣膰 pod os艂on膮 drzew, r贸wnolegle do drogi. Wyboisty teren porasta艂y k臋py ostrej trawy. Potyka艂em si臋 cz臋sto. A potem otwar艂a si臋 przede mn膮 wolna przestrze艅

1 omal nie przest膮pi艂em kraw臋dzi urwiska. Daleko w dole bia艂e fale przybrze偶ne g艂aska艂y pla偶臋. Morze sprawia艂o wra偶enie do艣膰 bliskiego, by da膰 w nie nurka, lecz twardego jak metal.

W prawo pode mn膮 majaczy艂 bia艂y prostok膮t 艣wiat艂a. Z艂a偶膮c i ze艣lizguj膮c si臋 po zboczu, czepia艂em si臋 trawy, 偶eby nie upa艣膰. Wok贸艂 艣wiat艂a zarysowa艂a si臋 sylwetka budynku, bia艂ej chaty tkwi膮cej u nasady urwistego cypla.

Przez ods艂oni臋te okno wida膰 by艂o ca艂y pok贸j. Nama-cawszy rewolwer w kaburze podkrad艂em si臋 na czworakach pod 艣cian臋, W izbie znajdowa艂o si臋 dwoje ludzi. 呕adne z nich nie by艂o Sampsonem.

Puddler wcisn膮艂 si臋 w fotel z wg艂臋bionym oparciem i siedzia艂, z butelk膮 piwa w gar艣ci, ukazuj膮cmi z艂amany nos z profilu. Na wprost niego, na nie zas艂anym tapczanie pod 艣cian膮, zobaczy艂em kobiet臋. Lampa benzynowa

147

zwisaj膮ca z krokwi nie otynkowanego sufitu rozja艣nia艂a ostrym bia艂ym 艣wiat艂em pasma jej blond w艂os贸w i twarz chud膮, udr臋czon膮, o nozdrzach rozd臋tych oburzeniem i spieczonych wargach. 呕ywe pozostawa艂y w tej twarzy tylko zimne br膮zowe oczy, b艂yskaj膮ce spo艣r贸d zmarszczek. Przekrzywi艂em g艂ow臋, 偶eby nie znajdowa艂a si臋 w ich zasi臋gu.

Izba nie by艂a du偶a, ale sprawia艂a wra偶enie straszliwie pustej. Pod艂oga z go艂ych sosnowych desek lepi艂a si臋 od brudu. Pod lamp膮 sta艂 drewniany st贸艂, na nim stos brudnych naczy艅, a pod 艣cian膮 w g艂臋bi dwupalnikowa kuchenka naftowa, przechylona lod贸wka, zlew pokryty plamami rdzy i blaszany kube艂ek, do kt贸rego woda kapa艂a ze zlewu.

Wewn膮trz panowa艂a taka cisza, 艣ciany z deseczek by艂y tak cienkie, 偶e s艂ysza艂em miarowy syk lampy. I g艂os Puddlera, kiedy si臋 odezwa艂: Przecie偶 nie mog臋 czeka膰 ca艂膮 noc. Nie mo偶esz si臋 tego po mnie spodziewa膰. Musz臋 wraca膰 do swojej roboty. I nie podoba mi si臋 ten w贸z policyjny przed Naro偶nym.

- Ju偶 to m贸wi艂e艣. W贸z nic nie znaczy.

- Powtarzam jeszcze raz. Powinienem ju偶 by膰 w Fortepianie. Pan Troy by艂 w艣ciek艂y, 偶e Eddie si臋 nie pokaza艂.

- Szlag go trafia艂. - G艂os kobiety, ostry i cienki, przypomina艂 jej rysy. - Niech si臋 wypcha, jak nie jest z pracy Eddie'ego zadowolony.

- Nie masz prawa tak gada膰. - Puddler rozejrza艂 si臋 doko艂a. - Nie gada艂a艣 tak, jak Eddie po wyj艣ciu z mam-ra przyszed艂 i skamla艂 o robot臋. Jak wyszed艂 z mamra i przyszed艂 skamla膰 o robot臋, i pan Troy mu j膮 da艂...

- Na lito艣膰 bosk膮! Czy musisz w k贸艂ko powtarza膰 to samo, ty t臋paku?

Jego pokryta bliznami twarz pofa艂dowa艂a si臋 pod wp艂ywem urazy i zdziwienia. Schowa艂 g艂ow臋 w ramiona, a gruba szyja zmarszczy艂a si臋 jak szyja 偶贸艂wia,

- Nie powinna艣 tak m贸wi膰, Marcie.

- To zamknij jadaczk臋 inie gadaj o Eddie'em i mam-rze. - Jej g艂os k膮sa艂 niczym w膮skie ostrze no偶a. - He wi臋zie艅 widzia艂e艣 od 艣rodka, t臋paku?

Zamiast odpowiedzi rykn膮艂 w udr臋ce:

- Odwal si臋 ode mnie, s艂yszysz?

- Dobra, to ty si臋 odwal od Eddie'ego.

- A gdzie偶, u diab艂a, on si臋 podziewa?

- Nie wiem, gdzie jest i dlaczego, ale wiem, 偶e ma jaki艣 pow贸d.

- Lepiej niech znajdzie dobry pow贸d, jak b臋dzie rozmawia艂 z panem Troyem.

- Z panem Troyem, z panem Troyem. Zahipnotyzowa艂 ci臋, co? Mo偶e Eddie nie b臋dzie rozmawia艂 z panem

Troyem.

艢widrowa艂 j膮 ma艂ymi oczkami, usi艂uj膮c odczyta膰 sens tych s艂贸w z jej twarzy, ale zrezygnowa艂.

- Pos艂uchaj, Marcie - rzek艂 po chwili. - Ty mo偶esz pojecha膰 ci臋偶ar贸wk膮.

- Jeszcze czego! Nie chc臋 macza膰 w tym palc贸w.

- To dobre dla mnie. Dobre dla Eddie'ego. Strasznie si臋 zrobi艂a艣 wybredna, odk膮d ci臋 wzi膮艂 z ulicy...

~ Stul pysk, bo po偶a艂ujesz! Z tob膮 jest ten k艂opot, 偶e si臋 pietrasz. Zobaczysz w贸z patrolowy i jv偶 robisz w gacie. Wi臋c jak ka偶dy alfonsiak pr贸bujesz wszystko zwali膰 na kobiet臋.

Zerwa艂 si臋 gwa艂townie, wymachuj膮c butelk膮.

- Odczep si臋 ode mnie, s艂yszysz? Nie b臋d臋 s艂ucha艂 niczyjego gadania. Jakby艣 by艂a m臋偶czyzn膮, tobym ci g臋b臋 rozkwasi艂, s艂yszysz? - Piwo pieni膮ce si臋 pociek艂o na pod艂og臋 i na jej kolana.

Odpowiedzia艂a z wielkim opanowaniem:

- Nie m贸wi艂by艣 tak przy Eddie'em. Bo wiesz, 偶e by ci臋 porzn膮艂 na drobne kawa艂ki.

- Ten pokurcz!

- Taak, ten pokurcz! Siadaj, Puddler. Wszyscy wiedz膮, jaki z ciebie pi臋艣ciarz. Dostaniesz jeszcze piwa.

149

148

Wsta艂a i przesz艂a przez pok贸j, st膮paj膮c lekko i z w艣ciek艂o艣ci膮 jak zg艂odnia艂a kotka. Zdj臋tym z gwo藕dzia przy zlewie r臋cznikiem osuszy艂a plamy piwa na p艂aszczu k膮pielowym.

- Pojedziesz ci臋偶ar贸wk膮? — zapyta艂 Puddler z nadziej膮 w g艂osie.

- Czy musz臋 tak jak ty wszystko dwa razy powtarza膰? 艃ie pojad臋 ci臋偶ar贸wk膮. Je艣li si臋 boisz, niech kt贸ry艣 z nich prowadzi.

- Nie, tego nie wolno mi zrobi膰. Nie znaj膮 drogi; pozabijaj膮 si臋.

- Wobec tego tracisz czas, prawda?

- Taa, chyba tak. - Podszed艂 do niej niepewnie, rzucaj膮c wielki cie艅 na pod艂og臋 i 艣cian臋. - A co powiesz na ma艂y numer przed odjazdem? Na ma艂膮 zabaw臋? Eddie jest pewnie w 艂贸偶ku z inn膮 babk膮. Mam pod dostatkiem tego, co trzeba.

Wzi臋艂a ze sto艂u n贸偶 do krajania chleba, taki z karbowanym ostrzem.

- Zabierz to ze sob膮, Puddler, albo tym ci臋 pokocham.

- Daj spok贸j, Marcie. Dobrze by nam by艂o razem. -Sta艂 nieruchomo, zachowuj膮c dystans.

Prze艂kn臋艂a 艣lin臋, 偶eby opanowa膰 atak histerii, ale z jej gard艂a wydoby艂 si臋 wrzask:

- Zje偶d偶aj! - N贸偶 mign膮艂 w jaskrawym blasku, wycelowany w jego szyj臋,

- Okej, Marcie. Niepotrzebnie si臋 w艣ciekasz. — Wzruszy艂 ramionami i odwr贸ci艂 si臋 z ura偶on膮, bezradn膮 min膮 wzgardzonego kochanka.

Porzuci艂em stanowisko przy oknie i zacz膮艂em si臋 wspina膰 pod g贸r臋. Zanim dotar艂em do szczytu, drzwi si臋 rozwar艂y, rzucaj膮c pod艂u偶n膮 plam臋 艣wiat艂a na stok. Zastyg艂em w pozycji na czworakach. Widzia艂em cie艅 w艂asnej g艂owy na suchej trawie przed sob膮.

Potem drzwi si臋 zamkn臋艂y, otuli艂a mnie ciemno艣膰. Cie艅 Puddlera wy艂oni艂 si臋 z rozlewiska cieni za domem.

150

Ruszy艂 strom膮 艣cie偶k膮, wzbijaj膮c kurz nogami, i znikn膮艂 za rz臋dem eukaliptus贸w.

Musia艂em wybiera膰 mi臋dzy nim i blondynk膮. Wybra艂em Puddlera. Marcie mog艂a zaczeka膰. B臋dzie czeka艂a ca艂e wieki na powr贸t Eddie'ego jak mu tam.

Rozdzia艂 21

Par臋 kilometr贸w na p贸艂noc od Buenavista granatowa ci臋偶ar贸wka skr臋ci艂a z autostrady na prawo. Przystan膮艂em, 偶eby mog艂a porz膮dnie si臋 oddali膰. Drogowskaz na skrzy偶owaniu wskazywa艂 ,,Drog臋 widokow膮". Zanim ruszy艂em w tym kierunku, zmieni艂em 艣wiat艂a ze zwyk艂ych na przeciwmg艂owe. Wiatr zdmuchn膮艂 mg艂臋 nad morze, ale nie chcia艂em, 偶eby Puddler przez ca艂y czas widzia艂 za sob膮 te same reflektory.

Przez dwie godziny przejechali艣my oko艂o stu pi臋tnastu kilometr贸w po trudnych g贸rskich trasach. Jeden o艣miokilometrowy odcinek nad kraw臋dzi膮 tak wysok膮, 偶e czu艂em ucisk w uszach, by艂 gorszy ni偶 jakakolwiek droga, kt贸r膮 zdarzy艂o mi si臋 jecha膰 przy 艣wietle dziennym: dwie koleiny wzd艂u偶 czarnego zr臋bu skalnego, a pod ka偶dym zakr臋tem przyczajona czarna wieczno艣膰. Ci臋偶ar贸wka toczy艂a si臋 pr臋dko, ufnie, jakby by艂a na szynach. Umy艣lnie straci艂em j膮 z oczu, zn贸w zapali艂em reflektory i usi艂owa艂em poczu膰 si臋 jak nowy cz艂owiek za kierownic膮 innego wozu.

Nie znan膮 mi drog膮 wjechali艣my w dolin臋, kt贸r膮 po po艂udniu przeci臋li艣my z Mirand膮. Na prostym odcinku wiod膮cym jej 艣rodkiem ca艂kowicie wygasi艂em 艣wiat艂a i prowadzi艂em przy blasku ksi臋偶yca, wspomagany pami臋ci膮. Wydawa艂o mi si臋, 偶e wiem, dok膮d zmierza ci臋偶ar贸wka. Musia艂em by膰 tego pewny.

Po drugiej stronie doliny zacz臋艂a si臋 pi膮膰 pod g贸r臋 kr臋t膮 asfaltow膮 szos膮 prowadz膮c膮 do 艢wi膮tyni w Chmurach. Zn贸w zapali艂em 艣wiat艂a, bo inaczej nie m贸g艂bym jecha膰 za Puddlerem. Kiedy dotar艂em do

151

skrzynki na listy z imieniem Claude'a, drewniana brama by艂a ju偶 zamkni臋ta. Ci臋偶ar贸wka znajdowa艂a si臋 wysoko, pe艂z艂a pod g贸r臋 jak robaczek 艣wi臋toja艅ski, Jeszcze wy偶ej, nad poszarpan膮 czarn膮 lini膮 horyzontu, widzia艂em czyste niebo upstrzone gwiazdami. Nie przys艂oni臋ty chmurami ksi臋偶yc tkwi艂 w艣r贸d gwiazd nieruchomo - okr膮g艂a bia艂a dziura w mroku nocy.

Zm臋czy艂o mnie czekanie, 艣ciganie ludzi po ciemku i niemo偶no艣膰 ujrzenia ich twarzy. O ile si臋 orientowa艂em, b臋d膮 tam tylko ci dwaj: Puddler i Claude. Mia艂em bro艅, a element zaskoczenia da mi przewag臋.

Otwar艂szy bram臋 wjecha艂em na kr臋t膮 drog臋 dojazdow膮 prowadz膮c膮 na skraj p艂askowy偶u i w d贸艂 do 艢wi膮tyni. Nad bia艂膮 bry艂膮 budynku unosi艂a si臋 delikatna po艣wiata bij膮ca od zapalonej wewn膮trz lampy. Ci臋偶ar贸wka sta艂a za otwart膮 drucian膮 furtk膮, drzwiczki z ty艂u mia艂a nie zamkni臋te. Zaparkowa艂em przy furtce i wysiad艂em.

W budzie nie by艂o nic pr贸cz przyczajonych cieni, drewnianych, obitych jutowym materia艂em 艂awek po obu bokach i pr贸cz cierpkiego zapachu m臋偶czyzn, kt贸rzy pocili si臋 i wysychali w ubraniu.

Drzwi 艢wi膮tyni uchyli艂y si臋 ze zgrzytem 偶elaznych zawias贸w; w progu stan膮艂 Claude, karykatura rzymskiego senatora, sk膮pana w ksi臋偶ycowym blasku. Jego sanda艂y z膮chrz臋艣ci艂y na 偶wirze.

- Kto tam? - zapyta艂.

- Archer. Pami臋ta mnie pan?

Wyszed艂em zza ci臋偶ar贸wki, 偶eby m贸g艂 mnie zobaczy膰. W r臋ce 艣ciska艂 elektryczn膮 latark臋. Jej blask pad艂 na trzymany przeze mnie rewolwer.

- Co pan tu robi? - Potrz膮sn膮艂 brod膮, ale g艂os mia艂 spokojny.

- W dalszym ci膮gu szukam Sampsona - odpar艂em. Kiedy podszed艂em bli偶ej, cofn膮艂 si臋 do drzwi.

- Pan wie, 偶e go tu nie ma. Czy jednego 艣wi臋tokradztwa by艂o panu za ma艂o?

152

- Daj spok贸j*z tym fetyszem, Claude. Czy kiedykolwiek kto艣 si臋 na niego nabra艂?

- Wi臋c niech pan wejdzie, jak pan musi. A widz臋, 偶e pan musi.

Przytrzyma艂 drzwi i zamkn膮艂 je za mn膮. Puddler sta艂 po艣rodku dziedzi艅ca.

- Sta艅 tam razem z Puddlerem - poleci艂em Claude owi.

Ale Puddler podbieg艂 do mnie szuraj膮c butami. Strzeli艂em raz, celuj膮c mu pod nogi. Kula pozostawiwszy bia艂e zadra艣ni臋cie na kamieniu przed jego stopami, ze 艣wistem utkwi艂a w 艣cianie z nie wypalonej gliny po drugiej stronie dziedzi艅ca. Puddler patrzy艂 na mnie znieruchomia艂y.

Claude niezdecydowanie spr贸bowa艂 wytr膮ci膰 mi rewolwer. Wymierzy艂em mu 艂okciem cios w 偶o艂膮dek. Zwin膮艂 si臋 we dwoje na bruku.

- Chod藕 tu - zwr贸ci艂em si臋 do Puddlera. - Chc臋 z tob膮 pogada膰.

Ani drgn膮艂. Claude usiad艂 obejmuj膮c si臋 wp贸艂 i wykrzykuj膮c co艣 g艂o艣no w niezrozumia艂ym dla mnie hiszpa艅skim dialekcie. Po drugiej stronie dziedzi艅ca gwa艂townie rozwar艂y si臋 drzwi, jakby rozumia艂y po hiszpa艅sku. Wybieg艂o z nich ze dwunastu m臋偶czyzn. Drobni i brunatni, szybko zbli偶ali si臋 w moj膮 stron臋. Z臋by im l艣ni艂y w 艣wietle ksi臋偶yca. Poruszali si臋 w milczeniu i nape艂niali mnie strachem. Z jakiego艣 powodu nie strzela艂em. Br膮zowi m臋偶czy藕ni patrzyli na rewolwer, a mimo to biegli.

Czeka艂em chwyciwszy bro艅 za luf臋. Pierwszym dw贸m rozci膮艂em sk贸r臋 na g艂owach. Potem run臋li na mnie hurmem, uczepili si臋 ramion, podstawiali mi nogi, a偶 upad艂em, kopniakami pozbawili przytomno艣ci. 艢wiadomo艣膰 osun臋艂a si臋 z ciemnego zbocza 艣wiata niczym znikaj膮ce tylne 艣wiat艂o wozu.

Zmagaj膮c si臋 z czym艣 odzyska艂em przytomno艣膰. Ramiona mia艂em unieruchomione, obtartymi do krwi war-

153

gami ca艂owa艂em cement. Po chwili poj膮艂em, 偶e zmagam si臋 sam ze sob膮. R臋ce mia艂em skr臋powane na plecach, nogi podkulone i przywi膮zane do pasa. Mog艂em jedynie kiwa膰 si臋 lekko, uderzaj膮c bokiem g艂owy o posadzk臋. Postanowi艂em tego nie robi膰.

Spr贸bowa艂em krzycze膰. Czaszka mi wibrowa艂a jak 偶ywa sk贸ra na b臋bnie. Poprzez ten ha艂as nie s艂ysza艂em w艂asnego g艂osu. Zamilk艂em. Szum w g艂owie nie ustawa艂, lecz rozbrzmiewa艂 coraz wy偶sz膮 nut膮, a偶 w ko艅cu przekroczy艂 moj膮 skal臋 i przeszed艂 w bezd藕wi臋czny skrzek. Wtedy odezwa艂 si臋 prawdziwy b贸l, kt贸ry 艂omota艂 w skronie w synkopowanym rytmie, w jakim robotnicy portowi wbijaj膮 pale. By艂em wdzi臋czny ka偶demu, kto ten rytm zak艂贸ci艂, nawet Claude'owi.

- Gniew boga jest srogi - odezwa艂 si臋 w g贸rze, gdzie艣 za moimi plecami. - Nie wolno bezkarnie profanowa膰 jego 艣wi膮tyni.

- Nie ple膰 - przem贸wi艂em do cementu. - B臋dziesz odpowiada艂 nie za jedno, ale za dwa porwania.

- Gdzie艣 mam odpowiedzialno艣膰, panie Archer. -Mlasn膮艂 j臋zykiem o podniebienie. Wykr臋ciwszy szyj臋 mog艂em zobaczy膰 na pod艂odze ko艂o mojej g艂owy s臋kate stopy w sanda艂ach. -Niew艂a艣ciwie ocenia pan sytuacj臋 -rzek艂 przywdziewaj膮c wyszukane s艂ownictwo jak szat臋. - Wdar艂 si臋 pan do naszego zacisza uzbrojony, poturbowa艂 mnie, zaatakowa艂 moich przyjaci贸艂 i uczni贸w...

Spr贸bowa艂em roze艣mia膰 si臋 nieweso艂o i jako艣 mi to wysz艂o.

- Czy Puddler jest jednym z tych uczni贸w? To typ bardzo uduchowiony.

- Prosz臋 pos艂ucha膰, panie Archer. Byliby艣my w pe艂ni usprawiedliwieni, gdyby艣my zabili pana we w艂asnej obronie. W dalszym ci膮gu otrzymuje pan od nas dar 偶ycia.

- Czemu nie wdrapiesz si臋 po kominie i nie odlecisz?

154

- Nie potrafi pan zrozumie膰 powagi tego...

- Rozumiem^ 偶e jeste艣 cuchn膮cym starym kanciarzem. - Chcia艂em si臋 zdoby膰 na subtelnie jsze zniewagi, ale m贸j umys艂 nie funkcjonowa艂 nale偶ycie.

Kopn膮艂 mnie pi臋t膮 w bok, tu偶 powy偶ej nerki. Otwar艂em usta i zazgrzyta艂em z臋bami o cement. Nie wyda艂em 偶adnego odg艂osu.

- Prosz臋 si臋 nad tym zastanowi膰 - powiedzia艂. 艢wiat艂o si臋 cofn臋艂o, trzasn臋艂y drzwi. B贸l w mojej

g艂owie i ciele przypomina艂 pulsacje gwiazdy. Ma艂y i daleki, potem du偶y i bliski, kurczy艂 si臋 p贸藕niej i zamienia艂 w warkocz膮cy punkt, w czubek niespokojnego 艣widra.

Na progu 艣wiadomo艣ci g艂ow臋 m膮 zaludnia艂y obrazy spoza tego progu; twarze szpetniejsze, ni偶 widywa艂em na ulicach, ulice gorsze, ni偶 widywa艂em w jakimkolwiek mie艣cie. Dotar艂em do pustego placu w sercu miasta. 艢mier膰 czai艂a si臋 za mamrocz膮cymi oknami, stara dziwka, blada pod warstw膮 szminki. Patrzy艂a na mnie twarz co sekund臋 inna: br膮zowa m艂oda twarz Mirandy z siwym zarostem, Claude z obna偶onymi ustami zamieniaj膮cy si臋 w u艣miechni臋t膮 Fay, Fay kurcz膮ca si臋 ca艂a, z wyj膮tkiem wielkich ciemnych oczu, i przekszta艂caj膮ca w g艂ow臋 Filipi艅czyka, kt贸ra starzeje si臋 szybko i przeobra偶a w srebrn膮 g艂ow臋 Troya. Wci膮偶 od nowa powraca艂o spojrzenie jasnych, martwych oczu Eddie'ego, powtarza艂y si臋 meksyka艅skie twarze, jedna podobna do drugiej, o t臋pych czarnych oczach i po艂yskliwych z臋bach, zakrzywionych do do艂u w u艣miechu pe艂nym z艂o艣ci i trwogi. Z ramionami mocno skr臋powanymi na plecach, z pi臋tami przyci艣ni臋tymi do po艣ladk贸w prze艣lizn膮艂em si臋 przez pr贸g i zapad艂em w niespokojny sen.

艢wiat艂o s膮cz膮ce si臋 pod powieki przywiod艂o mnie z powrotem w zamkni臋ty czerwony 艣wiat. Nad g艂ow膮 us艂ysza艂em g艂os, wi臋c nie otwiera艂em oczu. By艂 to 艂agodny pomruk Troya.

155

- Pope艂ni艂e艣 powa偶ny b艂膮d, Claude. Znam tego faceta, rozumiesz? Dlaczego nie powiedzia艂e艣 mi o jego poprzedniej wizycie?

- Nie uwa偶a艂em jej za istotn膮. Szuka艂 Sampsona, to wszystko. By艂a z nim c贸rka Sampsona. - Claude po raz pierwszy m贸wi艂 zwyczajnie. G艂os jego zatraci艂 napu-szono艣膰 i wzni贸s艂 si臋 o pe艂n膮 oktaw臋. Wydawa艂 takie d藕wi臋ki jak strwo偶ona kobieta.

- Nie uwa偶a艂e艣 jej za istotn膮, co? Powiem ci, jaka jest dla ciebie istotna. Oznacza, 偶e przesta艂e艣 by膰 u偶yteczny. Mo偶esz si臋 st膮d wynosi膰 razem ze swoj膮 br膮zowo-sk贸r膮 fl膮dr膮.

- To m贸j dom! Sampson powiedzia艂, 偶e mog臋 tu mieszka膰. Nie mo偶esz mnie wyrzuci膰.

- Ju偶 to zrobi艂em, Claude. Pokpi艂e艣 spraw臋 na swoim odcinku, co oznacza, 偶e jeste艣 sko艅czony. Przypuszczalnie wszystko si臋 sko艅czy艂o. Wynosimy si臋 .ze 艢wi膮tyni i nie zostawimy tu ciebie, 偶eby艣 zacz膮艂 sypa膰.

- Ale gdzie p贸jd臋? Co b臋d臋 robi艂?

- Otw贸rz jeszcze jeden lipny ko艣ci贸艂. Wr贸膰 do Gower Gulch. Nie obchodzi mnie, co zrobisz.

- Fay nie b臋dzie z tego zadowolona - rzek艂 Claude z wahaniem.

- Nie zamierzam jej pyta膰 o rad臋. I nie b臋dziemy ju偶 si臋 sprzecza膰 albo dalsz膮 dyskusj臋 z tob膮 zlec臋 Puddle-rowi. Chc臋 tego unikn膮膰, bo mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie.

- Jakie? - zapyta艂 Claude z udanym zapa艂em.

- Mo偶esz za艂atwi膰 dostaw臋 obecnego 艂adunku. Wcale nie jestem pewien, czy cho膰 do tego si臋 nadajesz, ale musz臋 zaiyzykowa膰. Zreszt膮 ty poniesiesz najwi臋ksze ryzyko. Nadzorca z rancza b臋dzie na ciebie czeka艂 przy po艂udniowo-wschodnim wje藕dzie, 偶eby bezpiecznie ich przeprowadzi膰. Wiesz, gdzie to jest?

- Tak. Zaraz przy autostradzie.

- Bardzo dobrze. Jak wy艂adujesz, odstaw ci臋偶ar贸wk臋 z powrotem do Bakersfield i tam si臋 jej pozb膮d藕. Nie

pr贸buj jej sprzedawa膰. Zostaw j膮 na parkingu, a sam si臋 ulotnij. Mog臋 zaufa膰, 偶e to zrobisz?

- Tak, prosz臋 pana. Ale nie mam pieni臋dzy.

- Daj臋 ci setk臋.

- Tylko setk臋?

- Masz szcz臋艣cie, 偶e a偶 tyle, Claude. Mo偶esz ju偶 rusza膰. Powiedz Puddlerowi, 偶e jak sko艅czy je艣膰, ma przyj艣膰 do mnie.

- Nie pozwoli pan zrobi膰 mi krzywdy, panie Troy?

- Nie b膮d藕 g艂upi. Nie pozwoli艂bym mu tkn膮膰 w艂osa z twojej plugawej g艂owy.

Claude oddali艂 si臋 szuraj膮c sanda艂ami. Tym razem 艣wiat艂o pozosta艂o. Poczu艂em szarpni臋cie sznura kr臋puj膮cego mi nadgarstki. R臋ce i przedramiona mia艂em 艣cierpni臋te, ale zasygnalizowa艂y wzrost napr臋偶enia.

- Odwal si臋! - Ruch warg wywo艂a艂 atak szcz臋kania z臋bami. Musia艂em je zacisn膮膰, 偶eby nad tym zapanowa膰.

- Wszystko przejdzie za ma艂膮 chwil臋 - powiedzia艂 Troy. - Zwi膮zali pana jak koguta na targ, co?

N贸偶 ze szmerem ci膮艂 w艂贸kna sznura. Napi臋cie w nogach i ramionach zel偶a艂o. Stukn臋艂y o cement jak drewniane kloce, Dreszcze chwyci艂y mnie za kark i wstrz膮sn臋艂y gwa艂townie.

- Wstawaj, stary.

- Dobrze mi tutaj, - Nerwy r膮k i n贸g odzyskiwa艂y czucie, piek膮c wolnym ogniem.

- Niech si臋 pan nie d膮sa, panie Archer. Ju偶 raz ostrzega艂em pana przed moimi wsp贸艂pracownikami. Je艣li obeszli si臋 z panem do艣膰 brutalnie, musi pan przyzna膰, 偶e sam si臋 tego doprasza艂. I pozwol臋 sobie zauwa偶y膰, 偶e pa艅ska metoda sprzeda偶y polis ubezpieczeniowych jest zgo艂a niezwyk艂a. Na szczycie g贸ry, bardzo wczesnym rankiem, z broni膮 w r臋ku oferuje pan te polisy ludziom, kt贸rzy przypuszczalnie b臋d膮 偶yli o wiele d艂u偶ej od pana.

Przesun膮艂em ramiona po posadzce i 艣ci膮gn膮艂em roz-

157

156

rzucone nogi. Krew kr膮偶y艂a w nich teraz, jakby by艂a szorstMm, rozgrzanym sznurem. Troy odst膮pi艂 szybko, robi膮c z przytupem dwa kroki.

- Trzymam w r臋ku rewolwer wycelowany w ty艂 pa艅skiej g艂owy, panie Archer. Ale powoli mo偶e pan wstawa膰, je艣li czuje si臋 pan na si艂ach.

Podci膮gn膮wszy pod siebie r臋ce i nogi d藕wign膮艂em si臋 z trudem. Izba zawirowa艂a, przechyli艂a si臋 i znieruchomia艂a. By艂a to jedna z pustych cel przylegaj膮cych do dziedzi艅ca 艢wi膮tyni. Na 艂awce pod 艣cian膮 sta艂a elektryczna latarka. A obok Troy, elegancki i wymuskany jak zawsze, z tym samym niklowanym pistoletem.

- Wczoraj uwierzy艂em panu mimo wszystko - powiedzia艂. -1 niestety spotka艂 mnie zaw贸d.

- Wykonuj臋 swoj膮 prac臋.

- Kt贸ra zdaje si臋 kolidowa膰 z moj膮. - Poruszy艂 trzymanym w r臋ku rewolwerem, jakby dla zaakcentowania swych s艂贸w. - Na czym w艂a艣ciwie polega ta praca, m贸j stary?

-- Szukam Sampsona.

- To Sampson zagin膮艂?

Popatrzy艂em w jego niewzruszon膮 twarz, usi艂uj膮c odgadn膮膰, ile jest mu wiadomo. Nie zdradza艂a niczego.

- Nudz膮 mnie retoryczne pytania, Troy. Rzecz w tym, 偶e nic nie zyskasz na drugim porwaniu. Lepiej ci si臋 op艂aci wypu艣ci膰 mnie na wolno艣膰.

- Proponujesz transakcj臋, m贸j drogi? Ale chyba nie za wiele masz do zaoferowania.

- Nie dzia艂amnaw艂asn膮r臋k臋 - odpaF艂em.-Gliny s膮 teraz w Fortepianie. Obserwuj膮 dom Fay. Miranda Sampson sprowadzi ich tu dzisiaj. Cho膰by艣 ze mn膮 nie wiem co zrobi艂, to koniec twoich machlojek. Zastrzel mnie, a jeste艣 za艂atwiony.

- By膰 mo偶e przeceniasz swoje znaczenie. - U艣miechn膮艂 si臋 ostro偶nie. - Co by艣 powiedzia艂 na procent od dzisiejszego utargu?

- Co bym powiedzia艂? - Kombinowa艂em, jakby si臋

158

wywin膮膰 spod lufy rewolweru. W g艂owie troch臋 mi si臋 m膮ci艂o. Za wiele wysi艂ku kosztowa艂o mnie utrzymanie si臋 na nogach.

- Postaw si臋 w mojej sytuacji - ci膮gn膮艂 Troy. - Jaki艣 tam ma艂y prywatny filer w艂azi mi w drog臋 nie raz, ale dwa razy w kr贸tkim odst臋pie czasu. Znosz臋 to z u艣miechem. Nie na weso艂o, ale jako艣 znosz臋. Zamiast ci臋 rozwali膰, proponuj臋 jedn膮 trzeci膮 dzisiejszego utargu. Siedemset dolar贸w, panie Archer.

- Jedna trzecia dzisiejszego utargu to trzydzie艣ci trzy kawa艂ki.

- Co? - Wyraz jego twarzy 艣wiadczy艂 o zaskoczeniu.

- Mam przeliterowa膰? Natychmiast odzyska艂 r贸wnowag臋.

~ Wspomnia艂 pan o trzydziestu trzech tysi膮cach. To szacunek do艣膰 zawy偶ony.

- Jedna trzecia stu tysi臋cy to trzydzie艣ci trzy tysi膮ce trzysta trzydzie艣ci trzy dolary i trzydzie艣ci trzy centy.

- Co to za szanta偶? - Niespokojny g艂os brzmia艂 chrapliwie. Wola艂bym, 偶eby napi臋cie Troyanie skupia艂o si臋 na rewolwerze.

- Mniejsza z tym - odpar艂em. - Nie tkn膮艂bym twoich pieni臋dzy.

- Ale ja nie rozumiem — wyzna艂 szczerze. - I niech pan nie m贸wi zagadkami. Robi臋 si臋 nerwowy. R臋ce mi lataj膮. - Dla zilustrowania tego stanu potrz膮sn膮艂 rewolwerem.

- Nie wiesz, co si臋 艣wi臋ci, Troy? My艣la艂em, 偶e znasz spraw臋 od podszewki.

- Niech pan za艂o偶y, 偶e nic nie wiem. I gada pr臋dko.

- Przeczytaj sobie w gazetach.

- M贸wi艂em, gadaj pr臋dko. - Uni贸s艂 rewolwer, 偶ebym m贸g艂 zajrze膰 prosto w luf臋. - Gadaj o Sampsonie i o tych stu kawa艂kach.

- Czemu mia艂bym ci opowiada膰 o twoich sprawkach? Dwa dni temu porwa艂e艣 Sampsona.

- Dalej.

159-

- Tw贸j kierowca sprz膮tn膮艂 te sto kawa艂k贸w wczoraj wiecz贸r. Czy nie wystarczy?

- Zrobi艂 to Puddler? - Niewzruszono艣膰 Troya na dobre si臋 ulotni艂a, a na jego twarzy zago艣ci艂 nowy wyraz: 偶膮dza mordu, okrutna i zawzi臋ta.

Podszed艂 do drzwi, kt贸re otworzy艂 nie przestaj膮c mierzy膰 do mnie z rewolweru.

- Puddler! - zawo艂a艂 g艂osem cienkim i schrypni臋tym.

- Ten drugi kierowca - sprostowa艂em. - Eddie.

- 艁偶esz, Archer.

- Zgoda. Zaczekaj, a偶 przyjad膮 gliny i zawiadomi膮 ci臋 osobi艣cie. Wiedz膮 ju偶, u kogo pracowa艂 Eddie.

- Eddie jest za g艂upi.

- Nie za g艂upi, 偶eby oberwa膰 za kogo艣 innego.

- Co chcesz przez to powiedzie膰?

- Eddie le偶y w kostnicy.

- Kto go zabi艂? Gliniarze?

- Mo偶e ty - odrzek艂em powoli. - Sto kawa艂k贸w to du偶a forsa dla takiej drobnej p艂otki.

Pomin膮艂 przytyk milczeniem.

- Co si臋 sta艂o z fors膮?

- Kto艣 zastrzeli艂 Eddie'ego i gwizdn膮艂 okup. Kto艣 w kremowej kabriolimuzynie.

Dwa ostatnie s艂owa r膮bn臋艂y go.obuchem po g艂owie, pozbawiaj膮c na chwil臋 oczy wszelkiego wyrazu. Przesun膮wszy si臋 na prawo, lew膮 d艂oni膮 trzasn膮艂em w rewolwer. Wiruj膮c polecia艂 na pod艂og臋, ale nie wystrzeli艂 i prze艣lizn膮艂 si臋 w stron臋 otwartych drzwi.

Puddler dopad艂 drzwi i rewolweru przede mn膮. Cofn膮艂em si臋.

- Mam mu da膰 nauczk臋, prosz臋 pana?

Troy potrz膮sn膮艂 obola艂膮 r臋k膮. Trzepota艂a jak bia艂a 膰ma w kr臋gu 艣wiat艂a latarki.

- Nie teraz-odpar艂.-Musimy si臋 st膮d wynosi膰, anie chcemy zostawia膰 po sobie chlewu. Zabierz go na przysta艅 nad Rincon, Jego samochodem. I trzymaj tam, dop贸ki nie dam zna膰. Zrozumiano?

160

- Tak, prosz臋 pana. A pan gdzie b臋dzie?

- Jeszcze nie wiem. Czy Betty jest dzisiaj w Fortepianie?

- Nie by艂o jej, jak wyje偶d偶a艂em.

- Wiesz, gdzie mieszka?

- Nii... przeprowadzi艂a si臋 par臋 tygodni temu. Kto艣 jej gdzie艣 odst膮pi艂 chat臋, ale nie wiem gdzie...

- Ma ten sam w贸z?

- T臋 kabriolimuzyn臋? Taa. A przynajmniej mia艂a wczoraj wiecz贸r.

- Rozumiem - powiedzia艂 Troy. - Jak zwykle otaczaj膮 mnie g艂upcy i kanalie. Musz膮 zawsze narobi膰 bigosu. Ju偶 my im poka偶emy, Puddler.

- Tak, pszepana.

- Jazda - zwr贸ci艂 si臋 Troy do mnie.

Rozdzia艂 22

Wyprowadzili mnie do samochodu. Buick Troya sta艂 obok. Ci臋偶ar贸wka znik艂a. Znikn膮艂 Claude i brunatni m臋偶czy藕ni. Noc by艂a jeszcze czarna, cho膰 ksi臋偶yc zni偶y艂 si臋 nad horyzont.

Puddler przyni贸s艂 zw贸j sznura z szopy przylegaj膮cej do budynku z nie wypalonej gliny.

- R臋ce do ty艂u - rozkaza艂 Troy. R臋ce mia艂em opuszczone.

- R臋ce do ty艂u.

- Do tej pory wykonywa艂em moj膮 prac臋 - powiedzia艂em. - Je艣li dalej b臋dziesz mn膮 poniewiera艂, zaczn臋 偶ywi膰 do ciebie uraz臋.

- Strasznie si臋 stawiasz - stwierdzi艂 Troy. -Ucisz go, Puddler.

Obr贸ci艂em si臋 twarz膮 do Puddlera, ale nie do艣膰 szybko. Wyr偶n膮艂 mnie pi臋艣ci膮 w kark. B贸l przeszy艂 cia艂o jak od艂amki t艂uczonego szk艂a i znowu ogarn臋艂a mnie nieprzenikniona noc. A potem znalaz艂em si臋 na drodze. Panowa艂 na niej o偶ywiony ruch. By艂em odpowiedzialny

11 - Ruchomy cel

161

za pasa偶er贸w wszystkich samochod贸w. Musia艂em sk艂ada膰 o ka偶dym z nich meldunki na pi艣mie, z uwzgl臋dnieniem wieku, zawodu, hobby, wyznania, salda bankowego, sk艂onno艣ci seksualnych, pogl膮d贸w politycznych, pope艂nionych przest臋pstw i ulubionych knajp. Pasa偶erowie cz臋sto zmieniali wozy, jak w grze kom贸rki do wynaj臋cia. Samochody zmienia艂y numery rejestracyjne i kolory. W pi贸rze zabrak艂o mi atramentu. Podwioz艂a mnie granatowa ci臋偶ar贸wka i zmieni艂a barw臋 na pogrzebow膮 czer艅. Za kierownic膮 siedzia艂 Eddie, ja za艣 pozwala艂em mu prowadzi膰. Zamierza艂em zabi膰 cz艂owieka.

Plan by艂 opracowany do po艂owy, kiedy odzyska艂em przytomno艣膰. Le偶a艂em na pod艂odze w艂asnego samochodu, wci艣ni臋ty mi臋dzy przednie i tylne siedzenie. Ruch pojazdu powodowa艂 drganie pod艂ogi, a b贸l w mojej g艂owie pulsowa艂 do taktu. R臋ce mia艂em zn贸w skr臋powane na piecach. Szerokie bary Puddlera rysowa艂y si臋 na przednim siedzeniu w odbitym 艣wietle reflektor贸w. Nie mog艂em wsta膰 ani go dosi臋gn膮膰.

Pr贸buj膮c oswobodzi膰 sp臋tane r臋ce, wykr臋ca艂em je i szarpa艂em, dop贸ki nie obtar艂em nadgarstk贸w i nie przepoci艂em ubrania. Sznur okaza艂 si臋 bardziej wytrzyma艂y ode mnie. Zaniechawszy tego projektu zacz膮艂em uk艂ada膰 nowy.

Ciemnymi, nie ucz臋szczanymi drogami zjechali艣my z g贸r z powrotem nad morze. Puddler zaparkowa艂 w贸z pod brezentem rozci膮gni臋tym na s艂upkach. Z chwil膮 kiedy ucich艂 warkot silnika, z do艂u dobieg艂 szum fal uderzaj膮cych o piasek. Puddler wywl贸k艂 mnie za ko艂nierz marynarki i postawi艂 na nogi. Zauwa偶y艂em, 偶e chowa kluczyk od stacyjki do kieszeni.

- Nie ha艂asuj, je艣li nie chcesz znowu oberwa膰 -powiedzia艂.

- Strasznie jeste艣 odwa偶ny - stwierdzi艂em. - Trzeba by膰 strasznie odwa偶nym, 偶eby uderzy膰 kogo艣 od ty艂u, kiedy kto艣 inny mierzy do niego z rewolweru.

162

- Zamknij si臋. - Przy艂o偶y艂 mi rozcapierzon膮 d艂o艅 do twarzy i zacisn膮艂 palce. Mia艂y wstr臋tny smak ko艅skiego potu.

- Trzeba by膰 strasznie odwa偶nym - ci膮gn膮艂em — 偶eby 艣ciska膰 za twarz cz艂owieka, kt贸ry ma r臋ce zwi膮zane na plecach.

- Zamknij si臋 - powt贸rzy艂. - Bo ci臋 na dobre ucisz臋.

- Pan Troy nie by艂by z tego zadowolony.

- Zamknij si臋. Jazda. - Chwyci艂 mnie za ramiona, 娄 obr贸ci艂 i wypchn膮艂 spod brezentu.

Znajdowa艂em si臋 na pocz膮tku d艂ugiego pomostu wzniesionego na palach nad wod膮. Za mn膮 rysowa艂y si臋 na horyzoncie sylwetki nie o艣wietlonych wie偶 wiertniczych. Wszystko trwa艂o w bezruchu, falowa艂o jedynie morze, a przy ko艅cu mola pracowa艂a pompa naftowa. Poszli艣my w jej stron臋 g臋siego, ja przodem, Puddler z ty艂u. Deski by艂y popaczone i 藕le zbite. Przez szczeliny prze艣wieca艂a czarna woda.

Kiedy oddalili艣my si臋 o jakie艣 sto krok贸w od brzegu, dojrza艂em wyra藕nie pomp臋 na ko艅cu pomostu, wznosz膮c膮 si臋 i opadaj膮c膮 niby mechaniczna hu艣tawka. Obok sta艂a szopa na narz臋dzia, a za ni膮 by艂 ju偶 tylko ocean.

Puddler otworzy艂 z klucza drzwi szopy, zdj膮艂 z gwo藕dzia i zapali艂 latarni臋.

- Siadaj, frajerze. - Machni臋ciem latarni wskaza艂 ci臋偶k膮 艂aw臋 pod 艣cian膮. Z jednego ko艅ca mia艂a zamocowane imad艂o, dalej wala艂y si臋 rozmaite narz臋dzia: obc臋gi, klucze maszynowe r贸偶nych rozmiar贸w, zardzewia艂y pilnik.

Usiad艂em na wolnym miejscu. Puddler zamkn膮艂 drzwi i postawi艂 latarni臋 na b臋bnie po oleju. Jego twarz, rozja艣niona od do艂u jaskrawo偶贸艂tym 艣wiat艂em, niezbyt przypomina艂a twarz ludzk膮. Czo艂o mia艂 niskie, szcz臋k臋 wysuni臋t膮 do przodu jak neandertalczyk, min臋 t臋p膮, beznadziejn膮 i bezmy艣ln膮. Nieuczciwo艣ci膮 by艂o wini膰 go za to, co robi艂. To dzikus przypadkiem zab艂膮kany

163

w d偶ungli ze stali i betonu, wytresowane zwierz臋 poci膮gowe, maszyna do bicia. A jednak go wini艂em. Musia艂em. Musia艂em znosi膰 takie traktowanie z jego strony albo wpa艣膰 na spos贸b odp艂acenia pi臋knym za nadobne.

- Znalaz艂e艣 si臋 w do艣膰 niezwyk艂ej sytuacji - zacz膮艂em.

Nie dos艂ysza艂 albo nie chcia艂 odpowiedzie膰, Oparty o drzwi, ten gruby kloc mi臋sa tarasowa艂 mi drog臋. Ws艂uchiwa艂em si臋 w 艂oskot i zgrzyt pompy na pomo艣cie, w chlupot wody uderzaj膮cej o pale. I rozmy艣la艂em o tym, co mi by艂o wiadomo na jego temat.

- Znalaz艂e艣 si臋 w do艣膰 niezwyk艂ej sytuacji - powt贸rzy艂em.

- Stul pysk.

- Chodzi mi o to, 偶e zosta艂e艣 klawiszem. Zwykle bywa na odwr贸t, prawda? Ty siedzisz w celi, a kto艣 inny ci臋 pilnuje.

- M贸wi艂em, stul pysk.

- Ile wi臋zie艅 widzia艂e艣 od 艣rodka, t臋paku?

- Jak rany! - wrzasn膮艂. - Ja ci臋 ostrzega艂em. -Rozlaz艂ym krokiem ruszy艂 w moj膮 stron臋.

- Trzeba by膰 strasznie odwa偶nym, 偶eby grozi膰 cz艂owiekowi, kt贸ry ma r臋ce zwi膮zane na plecach.

Otwart膮 d艂oni膮 chlasn膮艂 mnie w twarz.

- Z tob膮 jest ten k艂opot, 偶e si臋 pietrasz - ci膮gn膮艂em. -Tak jak m贸wi艂a Marcie. Nawet jej si臋 boisz, co, Puddler?

Sta艂 mrugaj膮c oczami, rzucaj膮c na mnie cie艅.

- Zabij臋 ci臋, jak b臋dziesz tak si臋 do mnie odzywa艂, s艂yszysz? Zabij臋 ci臋, s艂yszysz? - S艂owa p艂yn臋艂y bez zwi膮zku, zbyt szybko wydobywa艂y si臋 z ust chwytaj膮cych z trudem powietrze. W k膮ciku warg uformowa艂 si臋 b膮belek 艣liny.

- Ale pan Troy nie by艂by z tego zadowolony. Powiedzia艂, 偶e mam tu by膰 bezpieczny, pami臋tasz? Nic mi nie mo偶esz zrobi膰, Puddler.

- Mog臋 ci do艂o偶y膰 - odpar艂. - T臋go do艂o偶y膰.

164

- Wcale by艣 nie m贸g艂, jakbym mia艂 wolne r臋ce, ty iedny pata艂achu.

- Kogo nazywasz pata艂achem? - Zn贸w si臋 zamachn膮艂.

- Ciebie, ty ostatnie zero. Ciebie, by艂y zawodniku. Wyeliminowany pi臋艣ciarzu. Bi膰 zwi膮zanego... tylko to

trafisz.

Nie uderzy艂 mnie. Wyci膮gn膮艂 z kieszeni i otworzy艂 sk艂adany n贸偶. Ma艂e oczka mia艂 czerwone i b艂yszcz膮ce, a ca艂e usta wilgotne teraz od 艣liny.

- Wstawaj - rozkaza艂. - Poka偶臋 ci, kto tu jest zero. Odwr贸ci艂em si臋 do niego plecami. Przeci膮艂 postronek

kr臋puj膮cy mi nadgarstki i z powrotem zatrzasn膮艂 n贸偶. P贸藕niej obr贸ci艂 mnie przodem do siebie i pocz臋stowa艂 szybkim prawym sierpem, pozbawiaj膮c twarz czucia. Wiedzia艂em, 偶e nie mog臋 si臋 z nim r贸wna膰. Kopn膮艂em go w brzuch, a偶 zatoczy艂 si臋 pod przeciwleg艂膮 艣cian臋.

Zanim oprzytomnia艂, podnios艂em z 艂awy pilnik. By艂 t臋po zako艅czony, ale musia艂 wystarczy膰. Za艂atwi艂em si臋 z Puddlerem. Trzymaj膮c pilnik praw膮 r臋k膮, tu偶 przy czubku, rozora艂em mu czo艂o od skroni do skroni. Cofn膮艂 si臋.

- Porzn膮艂e艣 mnie - stwierdzi艂 z niedowierzaniem.

- Zaraz przestaniesz widzie膰, Puddler. Fi艅ski marynarz nauczy艂 mnie w dokach San Pedro, jak no偶ownicy z kraj贸w nadba艂tyckich o艣lepiaj膮 swoich przeciwnik贸w.

- Jeszcze ci臋 zabij臋. - Natar艂 na mnie jak byk. Rzuci艂em si臋 na pod艂og臋 i przeczo艂ga艂em pod nim,

dziabi膮c pilnikiem tam, gdzie musia艂o zabole膰. Pad艂 z rykiem. Ruszy艂em do drzwi. Zrobi艂 to samo i dogna艂 mnie w przej艣ciu. Przetoczywszy si臋 przez ca艂膮 szeroko艣膰 pomostu, run臋li艣my w przepa艣膰. Zanim dotkn臋li艣my powierzchni, szybko zaczerpn膮艂em powietrza. Zanurzyli艣my si臋 razem. Puddler grzmoci艂 mnie pi臋艣ciami, lecz woda amortyzowa艂a ciosy. Zaczepi艂em si臋 o jego pas i trzyma艂em.

165

M艂贸ci艂 r臋kami i wierzga艂 jak przera偶one zwierz臋. Widzia艂em, jak uchodzi z niego powietrze, srebrnymi b膮belkami wydobywaj膮c si臋 ku g贸rze poprzez czarn膮 wod臋. Czepia艂em si臋 go w dalszym ci膮gu. Moim p艂ucom brakowa艂o tchu, czu艂em ucisk w klatce piersiowej. Ot臋pia艂y m贸zg pracowa艂 powoli. A Puddler przesta艂 si臋 wyrywa膰.

Musia艂em go pu艣ci膰, bo inaczej nie zd膮偶y艂bym wyp艂yn膮膰 na powierzchni臋. Zaczerpn膮wszy du偶y haust powietrza, zn贸w zanurkowa艂em. Ubranie kr臋powa艂o mchy, buty ci膮偶y艂y na nogach. Opuszcza艂em si臋 w g艂膮b przez strefy coraz dotkliwszego zimna, a偶 pod wp艂ywem ci艣nienia wody rozbola艂y mnie uszy. Puddlera nie mog艂em ani dosi臋gn膮膰, ani zobaczy膰. Zrezygnowa艂em dopiero po sze艣ciu pr贸bach. Mia艂 w kieszeni spodni kluczyk od mojego samochodu.

Po dop艂yni臋ciu do brzegu nie mog艂em si臋 utrzyma膰 na nogach. Musia艂em wype艂zn膮膰 za lini臋 przyboju, cz臋艣ciowo z wyczerpania, a cz臋艣ciowo ze strachu. Ba艂em si臋 tego, co pozosta艂o za mn膮 w zimnej wodzie.

Le偶a艂em na piasku, dop贸ki serce nie zwolni艂o rytmu. Kiedy wsta艂em, wie偶e wiertnicze na horyzoncie rysowa艂y si臋 wyra藕nie na tle poja艣nia艂ego nieba. Wspi膮艂em si臋 na brzeg, pod daszek, gdzie czeka艂 m贸j samoch贸d, i zapali艂em 艣wiat艂a.

Z jednego ze s艂upk贸w podtrzymuj膮cych brezent zwisa艂 kawa艂ek miedzianego drutu. Zerwa艂em go i po艂膮czy艂em przewody zap艂onu pod tablic膮 rozdzielcz膮. Silnik zaskoczy艂 od razu.

Rozdzia艂 23

S艂o艅ce sta艂o ju偶 nad g贸rami, kiedy dotar艂em do Santa Teresa. Jego blask wyostrza艂 zarysy wszystkich rzeczy, ka偶dego listka i kamienia, ka偶dego 藕d藕b艂a trawy. Z drogi biegn膮cej kanionem dom Sampson贸w przypomina艂

166

will臋 zbudowan膮 dla zabawy z kostek cukru. Z bliska przyt艂oczy艂o mnie milczenie, kt贸re zapanowa艂o niepodzielnie, gdy zatrzyma艂em samoch贸d. Musia艂em roz艂膮czy膰 druciki zap艂onu, 偶eby zgasi膰 silnik.

W odpowiedzi na moje pukanie do drzwi kuchennych podszed艂 Feliks.

- Pan Archer?

- Czy budzi to jakie艣 w膮tpliwo艣ci?

- Mia艂 pan wypadek, prosz臋 pana?

- Najwyra藕niej. Czy moja torba jest jeszcze w schowku? - W艂o偶y艂em do niej czyste ubranie i zapasowy komplet kluczyk贸w samochodowych.

- Tak, prosz臋 pana. Ma pan si艅ce na twarzy. Czy wezwa膰 lekarza?

- Nie zawracaj sobie tym g艂owy. Ale m贸g艂bym skorzysta膰 z natrysku, je艣li jest gdzie艣 w pobli偶u.

- Tak, prosz臋 pana. Mam prysznic nad gara偶em, Zaprowadzi艂 mnie do swojego pokoju i przyni贸s艂 mi

torb臋. Wzi膮艂em prysznic i ogoli艂em si臋 w malutkiej 艂azience. Nasi膮kni臋te wod膮 morsk膮 ubranie zmieni艂em na suche, cho膰 korci艂o mnie, 偶eby si臋 wyci膮gn膮膰 na nie zas艂anym 艂贸偶ku w tej czy艣ciutkiej celi i machn膮膰 r臋k膮 na spraw臋 Sampsona.

Kiedy wr贸ci艂em do kuchni, Feliks uk艂ada艂 na tacy srebrn膮 zastaw臋 艣niadaniow膮.

- Nie zechcia艂by pan czego艣 przek膮si膰, prosz臋 pana?

- Je艣li to mo偶liwe, poprosz臋 o jajka na bekonie. Kiwn膮艂 okr膮g艂膮 g艂ow膮.

- Jak tylko si臋 z tym uwin臋, prosz臋 pana.

- Dla kogo ta taca?

- Dla panny Sampson, prosz臋 pana.

- Tak wcze艣nie?

- Zje 艣niadanie w swoim pokoju.

- Dobrze si臋 czuje?

- Nie wiem, prosz臋 pana. Nie za bardzo si臋 wyspa艂a. Wr贸ci艂a do domu po p贸艂nocy.

- Sk膮d?

167

- Nie wiem, prosz臋 pana. Wyjecha艂a zaraz po panu i panu Gravesie.

- Sama?

- Tak, prosz臋 pana.

- Jakim wozem?

- Packardem.

- Zaraz, zaraz, to ta kremowa kabriolimuzyna, prawda?

- Nie, prosz臋 pana. Czerwona. Jaskrawoszkar艂atna. Przejecha艂a ponad trzysta kilometr贸w w tym czasie, kiedy nie by艂o jej w domu.

- Do艣膰 pilnie obserwujesz t臋 rodzin臋, co, Feliksie? U艣miechn膮艂 si臋 z ironi膮.

- Do moich obowi膮zk贸w nale偶y sprawdzanie stanu paliwa i oleju w samochodach, prosz臋 pana, bo nie zatrudniamy szofera.

- Ale nie przepadasz za pann膮 Sampson?

- Jestem do niej przywi膮zany, prosz臋 pana. - Jego nieprzejrzyste czarne oczy same dla siebie stanowi艂y mask臋.

- Ci臋偶kie masz z nimi 偶ycie, Feliksie?

- Nie, prosz臋 pana. Ale moja rodzina jest bardzo znana na Samarze. Przyjecha艂em do Stan贸w, 偶eby zapisa膰 si臋 na Politechnik臋 Kalifornijsk膮, kiedy b臋d臋 m贸g艂 sobie na to pozwoli膰. Oburza mnie fakt, 偶e z powodu koloru sk贸ry pan Graves uwa偶a mnie za podejrzanego. Ogrodnicy te偶 s膮 tym oburzeni, bo ich to tak偶e dotyczy.-

- M贸wisz o wczorajszym wieczorze?

- Tak, prosz臋 pana.

- Nie s膮dz臋, 偶eby to mia艂 na my艣li. Feliks u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie.

- Czy pan Graves jest tu w tej chwili?

- Nie, prosz臋 pana. Zdaje mi si臋, 偶e jest w biurze szeryfa. Wybaczy pan, prawda? - Wzi膮艂 tac臋 do r臋ki.

- Znasz numer telefonu? I musisz co drugie s艂owo m贸wi膰 ,,prosz臋 pana"?

168

- Nie, prosz臋 pana - odrzek艂 z subteln膮 ironi膮. -"65.

Wykr臋ci艂em numer z aparatu w kredensie i poprosi-" do telefonu Gravesa. Przywo艂a艂 go zaspany zast臋p-szeryfa.

- Graves przy aparacie. - G艂os mia艂 ochryp艂y i zm臋czony,

- Tu Archer.

- Gdzie艣 si臋, na lito艣膰 bosk膮, podziewa艂?

- Opowiem ci p贸藕niej. Natrafili艣cie na 艣lad Samp-sona?

- Jeszcze nie, ale zrobili艣my post臋py. Pracuj臋 ze specjaln膮 ekip膮 FBI. Przetelegrafowali艣my klasyfikacj臋 daktyloskopijn膮 zastrzelonego do Waszyngtonu i jak膮艣 godzin臋 temu dostali艣my odpowied藕. Figuruje w kartotekach FBI i ma bogat膮 przesz艂o艣膰. Nazywa si臋 Eddie Lassiter.

- Ju偶 przyje偶d偶am, tylko co艣 zjem. Jestem u Samp-son贸w.

- Mo偶e nie przyje偶d偶aj. - Zni偶y艂 g艂os. - Szeryf jest z艂y, 偶e艣 go wczoraj wieczorem odprawi艂. Ja przyjad臋 do ciebie. - Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋, a ja otworzy艂em drzwi do kuchni.

Bekon weso艂o skwiercza艂 na patelni. Feliks prze艂o偶y艂 go na ogrzewany talerz, wsadzi艂 chleb do maszynki stoj膮cej obok pieca, 偶eby mi zrobi膰 grzanki, wybi艂 jajka na gor膮cy t艂uszcz, z paruj膮cego dzbanka nala艂 kawy do fili偶anki.

Siedz膮c przy kuchennym stole 艂yka艂em wrz膮tek.

- Czy wszystkie telefony w tym domu s膮 po艂膮czone?

- Nie, prosz臋 pana. Telefony w pokojach od frontu nie s膮 po艂膮czone z telefonami s艂u偶by. Obr贸ci膰 jajka na drug膮 stron臋, prosz臋 pana?

- Zjem takie, jakie s膮. Kt贸re aparaty s膮 po艂膮czone z telefonem w kredensie?

- Aparat w pomieszczeniu na bielizn臋 i w domku dla

169

go艣ci powy偶ej g艂贸wnego budynku. W domku pana Taggerta.

Mi臋dzy jednym k臋sem a drugim zapyta艂em:

- Czy pan Taggert jest u siebie?

- Nie wiem, prosz臋 pana. Chyba w nocy s艂ysza艂em, jak wraca艂.

- P贸jd藕 i zobacz, dobrze?

- Tak, prosz臋 pana. - Wyszed艂 tylnymi drzwiami. W minut臋 p贸藕niej przed dom zajecha艂 samoch贸d

i zjawi艂 si臋 Graves. Straci艂 troch臋 rozp臋du, ale ruchy nadal mia艂 szybkie. Dooko艂a jego oczu utworzy艂y si臋 czerwone obw贸dki.

- Wygl膮dasz, jakby艣 wyszed艂 prosto z piek艂a, Lew.

- W艂a艣nie stamt膮d wracam. Przywioz艂e艣 informacje o Lassiterze?

- Tak.

Poda艂 mi wyci膮gni臋t膮 z zewn臋trznej kieszeni kartk臋 dalekopisu. Przebieg艂em oczami g臋sto zadrukowan膮 notatk臋.

„Postawiony przed s膮dem dla nieletnich, Nowy Jork, 29marca 1923,, zpow贸dztwa ojca, wagarowanie. Oddany do katolickiej ochronki w Nowym Jorku 4 kwietnia 1923. Wypisany 5 sierpnia 1925... Specjalna sesja s膮du w Brooklynie, 9 stycznia 1928, oskar偶ony o kradzie偶 roweru. Otrzyma艂 wyrok z zawieszeniem, wyznaczono mu opiekuna s膮dowego. Zwolniony spod opieki 12 hstopada 1929... Aresztowany 17 maja 1932pod zarzutem posiadania skradzionego przekazu pieni臋偶nego. Na zalecenie prokuratora federalnego sprawa oddalona z braku dowod贸w... Aresztowany za kradzie偶 samochodu 5 pa藕dziernika 1936, skazany na 3 lata Sing Singu... Aresztowany wraz z siostr膮 Betty Lassiter przez agent贸w Federalnego Biura do Spraw Narkotyk贸w 23 kwietnia 1943. Uznany winnym sprzeda偶y jednej uncji kokainy 2 maja 1943, skazany na rok i dzie艅 wi臋zienia Leavenworth... Aresztowany 3 sierpnia 1944 za udzia艂

w napadzie na ci臋偶ar贸wk臋 Genera艂 Electric, wioz膮c膮 wyp艂at臋. Przyzna艂 si臋 do winy, skazany na 5 do 10 lat Sing Singu. Zwolniony warunkowo 18 wrze艣nia 1947. Nie dotrzyma艂 warunku zwolnienia i znik艂 w grudniu 1947".

To by艂y punkty szczytowe w rejestrze wykrocze艅 Eddie'ego, kropki w kropkowanej linii wytyczaj膮cej drog臋 jego 偶ycia od m艂odocianych przest臋pstw do gwa艂townej 艣mierci. Teraz wygl膮da艂o to zupe艂nie tak, jakby si臋 nigdy nie by艂 narodzi艂.

- Pan Taggert jest u siebie, prosz臋 pana - przem贸wi艂 do moich plec贸w Feliks,

- Ju偶 wsta艂?

- Tak, ubiera si臋.

- M贸g艂bym zje艣膰 艣niadanie? - zapyta艂 Graves.

- Tak, prosz臋 pana.

- Znalaz艂e艣 w tym jak膮艣 przydatn膮 informacj臋? -zwr贸ci艂 si臋 do mnie Graves.

- Tylko jedn膮, i to nie potwierdzon膮. Lassiter mia艂 siostr臋 imieniem Betty, kt贸r膮 aresztowano razem z nim za handel narkotykami. W Los Angeles obraca si臋 kobieta imieniem Betty, karana za narkotyki, pianistka z tej drogiej speluny Troya. Sama siebie nazywa Betty Fraley.

- Betty Fraley! - odezwa艂 si臋 Feliks od pieca.

- Nie wtykaj nosa w nie swoje Sprawy-upomnia艂 go Graves nieprzyjemnym tonem.

- Chwileczk臋 - wtr膮ci艂em. - Co wiesz o Betty Fraley, Feliksie? Znasz j膮?

- Nie, jajejnieznam,ale widzia艂em jej p艂yty wdorn-ku pana Taggerta. 艢cieraj膮c kurze zwr贸ci艂em uwag臋 na nazwisko.

- M贸wisz prawd臋? - zapyta艂 Graves.

- Po co mia艂bym k艂ama膰, prosz臋 pana?

- Zobaczymy, co Taggert ma na ten temat do powiedzenia. - Graves wsta艂.

171

170

- Chwileczk臋, Bert. - Po艂o偶y艂em mu r臋k臋 na ramieniu, stwardnia艂ym z napi臋cia. - Zastraszaniem daleko nie zajedziemy. Nawet je艣li Taggert ma jej p艂yty, nie musi to niczego oznacza膰, A my nie jeste艣my nawet pewni, czy to siostra Lassitera. Taggert mo偶e by膰 zreszt膮 zbieraczem p艂yt.

- Ma ich sporo - powiedzia艂 Feliks.

- Uwa偶am, 偶e nale偶a艂oby si臋 przekona膰. - Graves trwa艂 w uporze.

- Nie teraz. Taggert mo偶e by膰 winny jak wszyscy diabli, ale stwierdzaj膮c to bez os艂onek nie odzyskamy Sampsona. Zaczekajmy, a偶 wyjdzie z domu. Wtedy przejrz臋 jego p艂yty.

Graves pozwoli艂 si臋 poci膮gn膮膰 z powrotem na krzes艂o. Czubkami palc贸w g艂adzi艂 przymkni臋te powieki.

- W 偶yciu nie mia艂em tak w艣ciekle zagmatwanej sprawy ani o podobnej nie s艂ysza艂em - stwierdzi艂.

- Rzeczywi艣cie j est zagmatwana. - Graves zna艂 tylko po艂ow臋 szczeg贸艂贸w. - Czy wszyscy s膮 zaalarmowani i szukaj膮 Sampsona?

Otworzy艂 oczy.

- Od godziny dziesi膮tej wczoraj wieczorem. Postawili艣my w stan pogotowia patrole drogowe i FBI, wszystkie jednostki policji i szeryf贸w okr臋gowych st膮d po San Diego.

- Lepiej we藕 za s艂uchawk臋 i og艂o艣 kolejny alarm na obszarze ca艂ego stanu. Tym razem chodzi o Betty Fra-ley. Poderwij na nogi ca艂y Po艂udniowy Zach贸d.

U艣miecha艂 si臋 ironicznie, wysuwaj膮c do przodu masywn膮 szcz臋k臋.

- Czy to si臋 nie nazywa stwierdzaniem czego艣 bez os艂onek?

- W danym wypadku uwa偶am rzecz za konieczn膮. Je艣li pr臋dko nie dotrzemy do Betty, kto艣 nas wyprzedzi. Poluje na ni膮 Dwight Troy.

Popatrzy艂 na mnie zaciekawiony.

- Sk膮d pochodzi ta informacja, Lew?

172

- Nie艂atwo j膮 by艂o zdoby膰. Ubieg艂ej nocy rozmawia艂em z samym Troyem.

- Wi臋c jest w to zamieszany?

- Teraz tak. Przypuszczam, 偶e chce zgarn膮膰 te sto kawa艂k贸w i chyba wie, kto je ma.

- Betty Fraley? ~ Wyci膮gn膮艂 notes z kieszeni.

- To rn贸j domys艂. Czarne w艂osy, oczy zielone, regularne rysy twarzy, metr sze艣膰dziesi膮t siedem do metra siedemdziesi臋ciu wzrostu, wiek w granicach od dwudziestu pi臋ciu do trzydziestu lat, przypuszczalnie koka-inistka, chuda, ale proporcjonalnie zbudowana, i 艂adna, je艣li kto艣 lubi igraszki z gadami. Podejrzana o zab贸jstwo Eddie'ego Lassitera.

Spojrza艂 bacznie znad kartki.

- Czy to te偶 domys艂, Lew?

- Mo偶esz to tak nazwa膰. Przetelefonujesz wiadomo艣膰, komu trzeba?

- Ju偶 si臋 robi. - Ruszy艂 przez kuchni臋 do kredensu.

- Nie z tego aparatu, Bert. Jest po艂膮czony z telefonem w domku Taggerta.

Przystan膮wszy obr贸ci艂 si臋 do mnie z cieniem smutku na twarzy.

- Wydajesz si臋 prawie pewny, 偶e to Taggert.

- Serce by ci p臋k艂o, gdyby to by艂 on?

- Sk膮d偶e znowu - odrzek艂 pokazuj膮c mi plecy. -Zadzwoni臋 z gabinetu.

Rozdzia艂 24

Czeka艂em we frontowym hallu, dop贸ki Feliks nie przyszed艂 mi powiedzie膰, 偶e Taggert je w kuchni 艣niadanie. Poprowadzi艂 mnie za gara偶ami, 艣cie偶k膮, kt贸ra wy偶ej zamienia艂a si臋 w p艂askie kamienne stopnie i pi臋艂a po stoku. Kiedy oczom naszym ukaza艂 si臋 domek dla go艣ci, Feliks zostawi艂 mnie samego,

Parterowy drewniany budyneczek, pomalowany na

173

bia艂o i otoczony drzewami, ty艂em przylega艂 do zbocza. Nacisn膮wszy klamk臋 znalaz艂em si臋 w 艣rodku. W saloniku wy艂o偶onym 偶贸艂t膮 sosnow膮 boazeri膮 sta艂y fotele, gramofon, du偶y st贸艂 ze stosami p艂yt i czasopism. Widok z szerokiego okna, wychodz膮cego na zach贸d, obejmowa艂 ca艂膮 posiad艂o艣膰 i morze po horyzont.

Czasopisma okaza艂y si臋 numerami „Jazz Record" i ,.Downbeat". P艂yty i albumy przegl膮da艂em sztuka po sztuce, Decca i Bluebird, i Asch, dwunastocalowe Commodores i Blue Notes. Wiele nazwisk zna艂em ze s艂yszenia: Fats Waller, Red Nichols, Lux Lewis, Mary Lou Williams, o niekt贸rych tytu艂ach nie s艂ysza艂em, jak 偶yj臋: Numb Fumblin i Viper's Drag, Night Life, Denapas Parade. Ale nic Betty Fraley.

By艂em ju偶 przy drzwiach, bo chcia艂em pogada膰 z Feliksem, gdy wtem przypomnia艂y mi si臋 czarne kr膮偶ki wyskakuj膮ce poprzedniego dnia w morze. W par臋 minut po tym, jak je zobaczy艂em, Taggert przeszed艂 przez dom w spodenkach k膮pielowych.

Omijaj膮c g艂贸wny budynek skierowa艂em si臋 nad wod臋. Od oszklonej pergoli na skraju urwiska d艂ugie pasmo betonowych stopni zbiega艂o ukosem na pla偶臋. U podn贸偶a schod贸w sta艂a rozbieralnia z os艂oni臋t膮 werand膮. W 艣rodku w jednej z przegr贸dek wisia艂a na gwo藕dziu gumowa maska do nurkowania. Rozebrawszy si臋 do szort贸w za艂o偶y艂em j膮 na g艂ow臋.

Lekka bryza od l膮du przegania艂a fale i zdmuchiwa艂a grzywy, zanim si臋 za艂ama艂y. Poranne s艂o艅ce przypieka艂o plecy, suchy piasek grza艂 podeszwy st贸p. Przez minut臋 sta艂em na wilgotnym brunatnym piachu tu偶 za lini膮 zasi臋gu fal, patrz膮c na nie. B艂臋kitne i roziskrzone, wygi臋te wdzi臋cznie niby kobiety, budzi艂y strach. Morze by艂o zimne i niebezpieczne. Spoczywali w nim umarli.

Powoli si臋 zanurzaj膮c, naci膮gn膮艂em mask臋 na twarz i odp艂yn膮艂em. Jakie艣 pi臋膰dziesi膮t krok贸w od brzegu, za przybojem, obr贸ci艂em si臋 na grzbiet i zacz膮艂em g艂臋boko

174

oddycha膰 przez usta. Ko艂ysanie fal wraz z du偶膮 ilo艣ci膮 denu przyprawi艂o mnie o lekki zawr贸t g艂owy. Za zamglon膮 szybk膮 maski czyste niebo zdawa艂o si臋 wirowa膰 mi nad g艂ow膮. Zanurkowa艂em, 偶eby przep艂uka膰 szk艂o, i pop艂yn膮艂em pod powierzchni膮, a potem 偶abk膮 do dna.

Zalega艂 je nieskalany bia艂y piasek poci臋ty d艂ugimi brunatnymi 偶ebrami z kamienia. Ruch wody lekko zm膮ci艂 piasek, ale nie na tyle, by zmniejszy膰 widoczno艣膰. Na dwunasto- czy pi臋tnastometrowym odcinku p艂ywa艂em zygzakami, nie znajduj膮c na dnie nic pr贸cz paru nie wyro艣ni臋tych s艂uchotek kalifornijskich, kt贸re uczepi艂y si臋 ska艂. Odbi艂em si臋 nogami od piasku i wyp艂yn膮艂em zaczerpn膮膰 powietrza.

Spod uchylonej maski zobaczy艂em, 偶e z g贸ry obserwuje mnie jaki艣 m臋偶czyzna. Skry艂 si臋 za trze艣niowy wiatrochron przy pergoli, ale nie na tyle szybko, bym nie pozna艂 Taggerta. Par臋 razy odetchn膮艂em g艂臋boko i zn贸w zanurkowa艂em. Kiedy si臋 wynurzy艂em, Taggerta ju偶 nie by艂o.

Przy trzecim zej艣ciu w d贸艂 znalaz艂em to, czego szuka艂em: nie po艂amany czarny kr膮偶ek, do po艂owy zagrzebany w piasku. Przyciskaj膮c go do piersi obr贸ci艂em si臋 na wznak i pop艂yn膮艂em do brzegu. Zanios艂em p艂yt臋 pod prysznic, umy艂em i wysuszy艂em pieczo艂owicie, jak matka niemowl臋.

Taggert by艂 na werandzie, kiedy wyszed艂em z rozbieralni. Siedzia艂 na krze艣le z grubego p艂贸tna, ty艂em do drzwi siatkowych. We flanelowych spodniach i bia艂ej bawe艂nianej koszulce wydawa艂 si臋 bardzo m艂ody i opalony. Czarne w艂osy mia艂 starannie przyczesane na ma艂ej g艂owie.

Jego usta obdarzy艂y mnie ch艂opi臋cym u艣miechem, ale oczy pozosta艂y powa偶ne.

- No i jak tam? Przyjemnie si臋 p艂ywa艂o?

- Nie藕le. Woda do艣膰 ch艂odna.

- Powinien pan skorzysta膰 z basenu. Tam zawsze jest cieplejsza.

175

- Wol臋 ocean. Nigdy nie wiadomo, co si臋 znajdzie. Ja znalaz艂em co艣 takiego.

Popatrzy艂 na p艂yt臋 w moich r臋kach, jakby widzia艂 j膮 po raz pierwszy.

- Co to?

- P艂yta. Kto艣 musia艂 pozdrapywa膰 napisy i wrzuci膰 j膮 do wody. Ciekaw jestem dlaczego.

Zrobi艂 d艂ugi krok w moj膮 stron臋, poruszaj膮c si臋 bezszelestnie po dywanie z trawy.

- Prosz臋 pokaza膰.

- Niech pan nie dotyka. Jeszcze j膮 pan st艂ucze.

- Nie st艂uk臋.

Si臋gn膮艂 po p艂yt臋. Zrobi艂em szybki unik i jego r臋ka chwyci艂a powietrze.

- Prosz臋 si臋 cofn膮膰 - powiedzia艂em.

- Niech mi pan j膮 da.

- Chyba nie dam.

- Odbior臋 j膮 panu.

- Niech pan tego nie robi - poradzi艂em. - Chyba potrafi臋 prze艂ama膰 pana na dwoje.

Sta艂 przygl膮daj膮c mi si臋 przez dziesi臋膰 d艂ugich sekund. A potem zn贸w przywo艂a艂 na twarz u艣miech. Ch艂opi臋cy czar powraca艂 bardzo powoli.

- Ale偶 ja 偶artowa艂em, cz艂owieku. Cho膰 mimo wszystko chcia艂bym wiedzie膰, co jest na tym dra艅stwie.

- I ja tak偶e.

- Wi臋c j膮 przegrajmy. Jest tu przeno艣ny gramofon. -Przeszed艂 ko艂o mnie do sto艂u po艣rodku werandy i otworzy艂 kwadratowe fibrowe pud艂o.

- Ja to zrobi臋 - powiedzia艂em.

- W porz膮dku... boi si臋 pan, 偶e j膮 st艂uk臋. - Ponownie usiad艂 na krze艣le, z wyci膮gni臋tymi przed siebie nogami.

Pokr臋ci艂em korbk膮 i umie艣ci艂em p艂yt臋 na tarczy. Taggert u艣miecha艂 si臋 wyczekuj膮co. Obserwowa艂em go, ciekaw, czy nie da jakiego艣 znaku, nie zrobi fa艂szywego posuni臋cia. Ten przystojny ch艂opak nie pasowa艂

wytworzonego przeze mnie systemu, kt贸ry pozwala艂 krywa膰 strach. Nie pasowa艂 do 偶adnego wzoru, jaki a艂em.

P艂yta by艂a podrapana i zdarta. Najpierw rozleg艂y si臋 d藕wi臋ki samego fortepianu, na p贸艂 zatopione w szumie p艂yty. Trzy albo cztery ograne akordy boogie zabrzmia艂y i zosta艂y powt贸rzone. Potem prawa r臋ka graj膮cego przeplot艂a si臋 przez nie, pobudzaj膮c je do 偶ycia. Pierwsze akordy zwielokrotni艂y si臋 i rozbudowa艂y wok贸艂 przestrzeni wype艂nionej przez muzyk臋. Ukszta艂towane tak miejsce by艂o na p贸艂 d偶ungl膮, na p贸艂 wn臋trzem maszyny. Prawa r臋ka przebiega艂a po nim tam i z powrotem jak istota 艣cigana. 艢cigana po sztucznej d偶ungli przez cie艅 olbrzyma.

- Podoba si臋 panu? - zapyta艂 Taggert.

- Tak sobie. Gdyby fortepian by艂 instrumentem perkusyjnym, by艂oby pierwszorz臋dne.

- Ale o to w艂a艣nie chodzi. Jest instrumentem perkusyjnym, je艣li kto艣 chce na nim gra膰 w ten spos贸b.

P艂yta si臋 sko艅czy艂a, wi臋c obr贸ci艂em j膮 na drug膮 stron臋.

- Sprawia pan wra偶enie zainteresowanego boogie--woogie. Nie domy艣la si臋 pan, kto j膮 nagra艂?

- Nie, nie domy艣lam si臋. S膮dz膮c po stylu m贸g艂by to by膰 Lux Lewis.

- W膮tpi臋. Gra jest bardziej kobieca. Zmarszczy艂 brwi sil膮c si臋 na wyraz skupienia i przymkn膮艂 oczy.

- Nie znam kobiety, kt贸ra by tak gra艂a.

- A ja owszem. S艂ysza艂em j膮 przedwczoraj w Szalonym Fortepianie. Betty Fraley.

- To nazwisko nie obi艂o mi si臋 o uszy.

- Niech pan da spok贸j, Taggert. To jedna z jej p艂yt.

- Naprawd臋?

- Pan powinien wiedzie膰 najlepiej. Wrzuci艂 j膮 pan do morza. Ale w jakim celu?

- Pytanie jest bez sensu, poniewa偶 ja tego nie

12 - Ruchomy cel

17?

176

zrobi艂em. Ani by mi si臋 艣ni艂o wyrzuca膰 dobre p艂yty.

- Moim zdaniem 艣ni膮 si臋 panu przer贸偶ne rzeczy. Moim zdaniem 艣ni si臋 panu sto tysi臋cy dolar贸w.

Nieznacznie przesun膮艂 si臋 na krze艣le. Cho膰 nadal siedzia艂 rozwalony, zesztywnia艂 i przybra艂 mniej niedba艂膮 poz臋. Gdyby kto艣 d藕wign膮艂 go za kark, nogi wci膮偶 stercza艂yby w powietrzu, wyci膮gni臋te do przodu.

- Sugeruje pan, 偶e porwa艂em Sampsona?

- Nie osobi艣cie. Sugeruj臋, 偶e dzia艂a艂 pan w zmowie z Betty Fraley i jej bratem Eddie'em Lassiterem.

- Nigdy o 偶adnym z nich nie s艂ysza艂em. - Odetchn膮艂 g艂臋boko.

- Ale pan us艂yszy. Z jednym spotka si臋 pan w s膮dzie, o drugim b臋dzie mowa.

- Chwileczk臋 - przerwa艂. - Jest pan dla mnie za szybki. Czy dlatego pan to m贸wi, 偶e wyrzuci艂em te p艂yty?

- A wi臋c to pa艅ska p艂yta?

- No pewnie. - G艂os jego wibrowa艂 szczero艣ci膮. -Przyznaj臋, 偶e mia艂em par臋 p艂yt Betty Fraley. Pozby艂em si臋 ich wczoraj wiecz贸r, kiedy us艂ysza艂em, jak pan m贸wi policji o Szalonym Fortepianie.

- Pods艂uchuje pan tak偶e cudze rozmowy przez telefon?

- To by艂 czysty przypadek. Pods艂ucha艂em pana, kiedy sam pr贸bowa艂em zadzwoni膰.

- Do Betty Fraley?

- M贸wi艂em ju偶, 偶e jej nie znam.

- Prosz臋 mi wybaczy膰-powiedzia艂em.-Zdawa艂o mi si臋, 偶e by膰 mo偶e dzwoni艂 pan do niej wczoraj wiecz贸r, zezwalaj膮c na morderstwo.

- Morderstwo?

- Zamordowanie Eddieego Lassitera. Nie musi si臋 pan zgrywa膰 na a偶 tak zdziwionego.

- Przecie偶 ja o nich nic nie wiem.

- Wiedzia艂 pan do艣膰 du偶o, 偶eby powyrzuca膰 jej p艂yty.

wL km

Dai

S艂ysza艂em o niej, i to wszystko. Wiedzia艂em, 偶e gra w Szalonym Fortepianie. Kiedy si臋 zorientowa艂em, 偶e ta knajpa budzi zainteresowanie policji, wywali艂em p艂yty. Pan wie, jacy oni potrafi膮 by膰 przesadni, je艣li idzie o dowody po艣rednie, i - Niech pan nie pr贸buje nabiera膰 mnie tak, jak pan nabra艂 samego siebie. Komu艣 niewinnemu w g艂owie by nie powsta艂o wyrzuca膰 te p艂yty. Maj膮 je ludzie na terenie ca艂ego kraju, prawda?

- O to mi w艂a艣nie chodzi. Nie s膮 niczym obci膮偶aj膮cym.

- Ale pan my艣la艂, 偶e s膮. Nie mia艂by pan powodu uwa偶a膰 ich za obci膮偶aj膮ce, gdyby pan naprawd臋 nie robi艂 tego do sp贸艂ki z Betty Fraley. I tak si臋 sk艂ada, 偶e wrzuci艂 je pan do wody na wiele godzin przed pods艂uchaniem mojego telefonu... zanim ktokolwiek wspomnia艂 o Betty w zwi膮zku z t膮 spraw膮.

- Mo偶liwe - odrzek艂. - Ale nam臋czy si臋 pan, 偶eby mnie o co艣 na podstawie tych p艂yt oskar偶y膰.

- Wcale nie b臋d臋 pr贸bowa艂. Spe艂ni艂y swoje zadanie naprowadzaj膮c mnie na trop. Wi臋c zapomnijmy o p艂ytach i pom贸wmy o czym艣 wa偶niejszym. - Usiad艂em w wiklinowym fotelu po przeciwnej strome werandy.

- O czym pan chce rozmawia膰? - Wci膮偶 jeszcze zachowywa艂 idealne opanowanie. Jego zdziwiony u艣miech by艂 naturalny, g艂os pe艂en swobody. Zdradza艂o go tylko drganie mi臋艣ni n贸g i gruz艂y napi臋tych biceps贸w.

- O porwaniu - powiedzia艂em. - Morderstwo od艂o偶ymy na p贸藕niej. Kidnaperstwo jest w tym stanie wykroczeniem niemal r贸wnie powa偶nym. Przedstawi臋 panu moj膮 wersj臋 wydarze艅, a potem pos艂ucham pa艅skiej. Wiele os贸b b臋dzie chcia艂o pos艂ucha膰 pa艅skiej wersji.

- Straszna szkoda. Bo jej nie mam.

- Ja mam. I doszed艂bym do tego wcze艣niej, gdybym przypadkiem pana nie polubi艂. Mia艂 pan wi臋ksze ni偶 ktokolwiek mo偶liwo艣ci i powa偶niejsze motywy. 呕ywi艂

179

178

pan do Sampsona uraz臋, bo 藕le pana traktowa艂. Mia艂 mu pan za z艂e te jego pieni膮dze. Sam pan za du偶o nie posiada艂...

- I nadal nie posiadam - stwierdzi艂.

- Na razie powinno panu wystarczy膰. Po艂owa stu tysi臋cy to pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy. Ca艂kiem na razie.

Z humorem roz艂o偶y艂 r臋ce.

- Mam je przy sobie?

- A偶 tak g艂upi to pan nie jest - odpar艂em. - Ale jest pan do艣膰 g艂upi. Zachowa艂 si臋 pan jak ch艂opek prosto ze wsi. Miejskie cwaniaki nabra艂y pana i wykorzysta艂y. Pewnie nigdy pan nie zobaczy swojej po艂owy tych stu kawa艂k贸w.

- Obieca艂 mi pan bajeczk臋 - powiedzia艂 艂agodnie. Nie dawa艂 si臋 z艂ama膰.

Odkry艂em moj膮 najsilniejsz膮 kart臋.

- Eddie Lassiter zadzwoni艂 do pana poprzedniego wieczoru, zanim odlecia艂 pan z Sampsonem z Las Vegas.

- Prosz臋 mi nie wmawia膰, 偶e ma pan zdolno艣ci mediumistyczne. Twierdzi艂 pan, 偶e ten cz艂owiek nie 偶yje... - Ale wok贸艂 ust zarysowa艂a mu si臋 nowa bia艂a obw贸dka.

- Wystarczy mi tych zdolno艣ci, 偶eby powt贸rzy膰, co m贸wi艂 pan Eddie'emu. Powiedzia艂 mu pan, 偶e nazajutrz przylecicie na Burbank oko艂o trzeciej. Kaza艂 mu pan wynaj膮膰 czarn膮 limuzyn臋 i czeka膰 na telefon z lotniska. Kiedy Sampson zadzwoni艂 do Valerio po w贸z, pan odwo艂a艂 zam贸wienie i wezwa艂 Eddie'ego. Telefonistka z hotelu my艣la艂a, 偶e to Sampson dzwoni po raz drugi. Nie藕le go pan na艣laduje, co?

- Prosz臋 m贸wi膰 dalej. Zawsze lubi艂em fantazjowanie.

- Eddie zajecha艂 przed lotnisko samochodem z wypo偶yczalni i Sampson wsiad艂 bez zastanowienia. Nie mia艂 powodu do podejrze艅. Spoi艂 go pan tak, 偶eby nie zauwa偶y艂, kto siedzi za kierownic膮... tak go pan spoi艂,

180

偶eby nawet niepozorny facecik rozmiar贸w Eddie'ego m贸g艂 sobie z nim poradzi膰 po przyje藕dzie w jakie艣 ustronne miejsce. Czym si臋 Eddie pos艂u偶y艂, panie Tag-gert? Chloroformem?

- To ma by膰 pa艅ska bajeczka - odpar艂. - Czy偶by wyobra藕nia przestawa艂a dzia艂a膰?

- Bajeczka jest nasza wsp贸lna. Ten odwo艂any telefon by艂 wa偶ny, prosz臋 pana. To on przede wszystkim wskaza艂 na pa艅ski zwi膮zek z t膮 spraw膮. Nikt inny nie m贸g艂 wiedzie膰, 偶e Sampson zamierza dzwoni膰 do hotelu. Nikt inny nie wiedzia艂, kiedy Sampson mia艂 wr贸ci膰 z Newady. Nikt inny nie by艂 w stanie udzieli膰 poprzedniego wieczoru poufnej informacji Eddie'emu. Nikt inny nie m贸g艂by wszystkiego tak zaaran偶owa膰! wykona膰 zgodnie z planem.

- Nigdy nie wypiera艂em si臋 tego, 偶e by艂em na lotnisku z Sampsonem. R贸wnocze艣nie przebywa艂o tam kilkaset innych os贸b. Ma pan bzika na punkcie dowod贸w po艣rednich jak ka偶dy glina. A ta historia z p艂ytami to nawet nie dow贸d po艣redni. To dow贸d okr臋偶ny. Nie mo偶e pan niczego udowodni膰 Betty Fraley i nie wykaza艂 pan, 偶e nas co艣 艂膮czy. Setki zbieraczy ma jej p艂yty.

M贸wi艂 g艂osem wci膮偶 jeszcze opanowanym i czystym, z kt贸rego emanowa艂a szczero艣膰, ale by艂 niespokojny. Przygarbi艂 si臋, ca艂y spi臋ty, jakbym go wt艂oczy艂 w zbyt w膮sk膮 szpar臋. A usta wykrzywia艂 mu brzydki grymas.

- Wykazanie, 偶e was co艣 艂膮czy, nie powinno by膰 trudne - powiedzia艂em. - Kto艣 musia艂 przecie偶 widywa膰 was razem. I czy to nie pan dzwoni艂 do niej wtedy wieczorem, kiedy zobaczy艂 mnie pan w Valerio z Fay Estabrook? Nie szuka艂 pan przecie偶 w Szalonym Fortepianie Sampsona, co? Chcia艂 si臋 pan zobaczy膰 z Betty Fraley. Zamydli艂 mi pan oczy ratuj膮c mnie z 艂ap Puddle-ra. My艣la艂em, 偶e trzyma pan ze mn膮. By艂em o tym do tego stopnia przekonany, 偶e strza艂 do granatowej ci臋偶ar贸wki z艂o偶y艂em na karb g艂upoty. A to by艂o ostrze偶enie dla Eddie'ego, prawda, panie Taggert? Nazwa艂bym

181

pana bystrym ch艂opakiem, gdyby nie zbruka艂 pan sobie r膮k porwaniem i morderstwem. Taka g艂upota wyklucza bystro艣膰.

- Je艣li sko艅czy艂 pan z wyzwiskami, przejd藕my do konkret贸w - zaproponowa艂.

Wci膮偶 jeszcze siedzia艂 spokojnie na p艂贸ciennym krze艣le, ale jego r臋ka unios艂a si臋 艣ciskaj膮c rewolwer. By艂a to ta sama bro艅 kalibru 0.32, kt贸r膮 widzia艂em poprzednio, lekka, na tyle jednak ci臋偶ka, by mnie przyprawi膰 o kurcz 偶o艂膮dka.

- Prosz臋 trzyma膰 r臋ce na kolanach - rozkaza艂.

- Nie s膮dzi艂em, 偶e tak 艂atwo da pan za wygran膮.

- Nie da艂em za wygran膮. Zapewniam sobie po prostu swobod臋 dzia艂ania.

- Strzelaniem do mnie pan sobie tego nie zapewni. Zapewni pan sobie co艣 innego. 艢mier膰 w komorze gazowej. Prosz臋 od艂o偶y膰 rewolwer, to pogadamy.

- Nie ma o czym gada膰.

- Jak zwykle jest pan w b艂臋dzie. Jak pan s膮dzi, co ja pr贸buj臋 zrobi膰 w tej sprawie?

Nie odpowiedzia艂. Teraz, kiedy trzyma艂 w r臋ku bro艅, got贸w jej u偶y膰, twarz mia艂 g艂adk膮 i odpr臋偶on膮. By艂a to twarz cz艂owieka nowego pokroju, spokojnego i nie-ul臋k艂ego, bo nie przywi膮zywa艂 specjalnej wagi do 偶ycia ludzkiego. Twarz cz艂owieka m艂odzie艅czego i do艣膰 niewinnego, poniewa偶 m贸g艂 wyrz膮dza膰 z艂o bez ma艂a nie艣wiadomie. Nale偶a艂 do tych, kt贸rzy doro艣li i odnale藕li siebie na wojnie.

- Szukam Sampsona - wyja艣ni艂em. - Je艣li uda mi si臋 go znale藕膰, wszystko inne b臋dzie niewa偶ne.

- Zabra艂 si臋 pan do tego od niew艂a艣ciwej strony, panie Archer. Nie pami臋ta pan ju偶 w艂asnych s艂贸w wypowiedzianych wczoraj wiecz贸r: je艣li co艣 si臋 stanie porywaczom, wyko艅cz膮 Sampsona.

- Panu nic si臋 nie sta艂o... na razie.

- I Sampsonowi nic si臋 nie sta艂o.

- Gdzie on jest?

182

- Tam, gdzie go nie znajd膮, dop贸ki ja nie zechc臋.

- Ma pan swoje pieni膮dze. Niech go pan wypu艣ci.

- Zamierzam to zrobi膰, panie Archer. Chcia艂em wypu艣ci膰 go dzisiaj. Ale trzeba to b臋dzie od艂o偶y膰... na czas nieokre艣lony. Je艣li co艣 mi si臋 stanie, dla Sampsona b臋dzie to oznacza艂o koniec.

- Mo偶emy doj艣膰 do porozumienia.

- Nie - odpar艂. - Nie m贸g艂bym panuzaufa膰. Musimy si臋 st膮d ulotni膰. Nie rozumie pan, 偶e wszystko pan popsu艂? W pana mocy jest psu膰 r贸偶ne rzeczy, ale nie w pana mocy zagwarantowa膰 nam ucieczk臋. Mog臋 zrobi膰 z panem jedynie to.

Spojrza艂 na rewolwer wymierzony w m贸j brzuch, a potem z oboj臋tno艣ci膮 zn贸w na mnie. M贸g艂 strzeli膰 lada chwila, bez przygotowania, bez z艂o艣ci. Wystarczy艂o nacisn膮膰 spust.

- Prosz臋 zaczeka膰 - powiedzia艂em. 艢ciska艂o mnie w gardle. Sk贸r臋 mia艂em wysuszon膮 i chcia艂em si臋 spoci膰. D艂o艅mi 艣ciska艂em kolana.

- Obaj nie chcemy tego przed艂u偶a膰. - Wsta艂 i ruszy艂 w moj膮 stron臋.

Przemie艣ci艂em ci臋偶ar cia艂a na krze艣le. Musia艂bym mie膰 pecha, 偶eby zabi艂 mnie jednym strza艂em. Mi臋dzy pierwszym a drugim m贸g艂bym go dosi臋gn膮膰. Przesuwaj膮c stopy do ty艂u m贸wi艂em szybko.

- Je艣li wyda mi pan Sampsona, mog臋 zar臋czy膰, 偶e nie b臋d臋 pr贸bowa艂 pana zatrzyma膰 i nie b臋d臋 gada艂. B臋dzie pan musia艂 ponie艣膰 ryzyko razem z innymi. Porwanie jest jak ka偶de inne przedsi臋wzi臋cie handlowe: trzeba ryzykowa膰.

- Ryzykuj臋, ale nie z panem.

Uni贸s艂 wyprostowane rami臋, a rewolwer na jego ko艅cu przypomina艂 wydr膮偶ony b艂臋kitny palec. Spojrza艂em w bok, a przeciwnym kierunku, ni偶 zamierza艂em skoczy膰. D藕wign膮艂em si臋 z krzes艂a, kiedy hukn膮艂 strza艂. Taggert by艂 zoboj臋tnia艂y, gdy do niego dopad艂em. Rewolwer wy艣lizn膮艂 mu si臋 z r臋ki.

1m

Przem贸wi艂a jaka艣 inna bro艅. W drzwiach sta艂 Albert Graves, 艣ciskaj膮c bli藕niaczy rewolwer z pary, kt贸ra stanowi艂a w艂asno艣膰 Taggerta. Czubek ma艂ego palca wetkn膮艂 w okr膮g艂y otw贸r w siatce.

- Wielka szkoda - powiedzia艂 - ale to by艂o konieczne.

Woda sp艂ywa艂a mi po twarzy.

Rozdzia艂 25

Chwyci艂em gibkie cia艂o Taggerta w locie i u艂o偶y艂em na murawie. Ciemne oczy, otwarte i po艂yskliwe, nie zareagowa艂y na dotyk moich palc贸w. Dziura w prawej skroni nie krwawi艂a. Znak 艣mierci niby ma艂e czerwone znami臋 wystarczy艂, by Alan sta艂 si臋 substancj膮 organiczn膮 warto艣ci trzydziestu dolar贸w, uformowan膮 na podobie艅stwo cz艂owieka. Graves sta艂 nade mn膮.

- Nie 偶yje?

- Nie pad艂 w ataku choroby. Szybko odwali艂e艣 czysty kawa艂ek roboty.

- Musia艂e艣 zgin膮膰 ty albo on.

- Wiem. Nie lubi臋 wysuwa膰 g艂upich zarzut贸w, ale wola艂bym, 偶eby艣 strza艂em wytr膮ci艂 mu bro艅 albo rozwali艂 艂okie膰 r臋ki, w kt贸rej trzyma艂 rewolwer.

- Nie mog艂em ufa膰 moim umiej臋tno艣ciom. W wojsku wyszed艂em z wprawy w strzelaniu. - Usta wykrzywi艂 mu kwa艣ny u艣miech, uni贸s艂 jedn膮 brew do g贸ry. -Z艂o艣liwy z ciebie skurczybyk, Lew. Ja ci ratuj臋 偶ycie, a ty krytykujesz metod臋.

- S艂ysza艂e艣, co m贸wi艂?

- Wystarczaj膮co du偶o. To on porwa艂 Sampsona.

- Ale nie sam. Jego przyjaciele nie b臋d膮 zachwyceni. Odegraj膮 si臋 na Sampsonie.

- Wi臋c 偶yje?

- Zdaniem Taggerta, tak.

- Kim s膮 ci pozostali? 184

- Jednym by艂 Eddie Lassister. Betty Fraley jest druga. Mo偶e by艂o ich wi臋cej. Zawiadomisz policj臋 o tym, co si臋 sta艂o?

- Naturalnie.

- Powiedz, 偶eby zachowali to w tajemnicy.

- Ja si臋 tego nie wstydz臋, Lew - powiedzia艂 ostrym tonem - chocia偶 ty najwyra藕niej uwa偶asz, 偶e powinienem. Trzeba to by艂o zrobi膰, a r贸wnie dobrze jak ja wiesz, co w takich wypadkach orzeka prawo.

- Popatrz na to z punktu widzenia Betty Fraley, Nie b臋dzie to punkt widzenia prawnik贸w. Kiedy si臋 dowie, co zrobi艂e艣 z jej kumplem, poleci prosto do Sampsona i wywierci dziur臋 w jego g艂owie. Bo dlaczego mia艂aby go pozostawia膰 przy 偶yciu? Wzi臋艂a pieni膮dze...

- Racja — przyzna艂. - Nie mo偶emy dopu艣ci膰, 偶eby roztr膮bi艂a o tym prasa i radio.

- I musimy j膮 odnale藕膰, zanim ona dopadnie Sampsona, A ty, Bert, miej si臋 na baczno艣ci. Jest niebezpieczna i co艣 mi si臋 zdaje, 偶e by艂a zakochana w Taggercie.

- Ona tak偶e? - powiedzia艂, po chwili za艣 doda艂: -Ciekaw jestem, jak przyjmie t臋 wiadomo艣膰 Miranda.

- Nie za dobrze. Podoba艂 jej si臋, prawda?

- Durzy艂a si臋 w nim. Jak wiesz, to romantyczka, a w dodatku strasznie m艂oda. Taggert mia艂 to, na czym we w艂asnym mniemaniu jej zale偶a艂o: m艂odo艣膰, urod臋 i wspania艂y rejestr bojowy. B臋dzie to dla niej szok.

- Mnie trudno jest zaszokowa膰 - stwierdzi艂em - ale by艂em zaskoczony. Uwa偶a艂em go za ch艂opca przyzwoitego, troch臋 zbyt zaj臋tego sob膮, ale zas艂uguj膮cego na zaufanie.

- Nie znasz takich ludzi r贸wnie dobrze jak ja - rzek艂 Graves. - Na moich oczach to samo dzia艂o si臋 z innymi ch艂opcami, rzecz prosta w s艂abszym stopniu, ale to samo. Szli ze szko艂y 艣redniej do wojska albo do lotnictwa i 艣wietnie si臋 mieli. Byli oficerami, d偶entelmenami z wysok膮 ga偶膮 i jeszcze bardziej wyg贸rowanym mniemaniem o sobie, i odnosili sukcesy niezb臋dne do tego,

185

偶eby t臋 opini臋 podtrzymywa膰. Wojna stanowi艂a ich 偶ywio艂, a kiedy si臋 sko艅czy艂a, i oni si臋 sko艅czyli. Musieli wr贸ci膰 na posady dla ch艂opc贸w i s艂ucha膰 podtatusia-艂ych cywil贸w. Wzi膮膰 do r臋ki pi贸ra i maszyny do dodawania zamiast dr膮偶k贸w sterowniczych i karabin贸w maszynowych. Niekt贸rzy nie mogli tego znie艣膰 i zeszli na z艂e drogi. Uwa偶ali, 偶e 艣wiat do nich nale偶y, i nie potrafili zrozumie膰, dlaczego zosta艂 im odebrany. Chcieli wydrze膰 go z powrotem. Chcieli by膰 wolni, szcz臋艣liwi i odnosi膰 sukcesy nie pracuj膮c na t臋 wolno艣膰, szcz臋艣cie czy sukces. I oto taki skutek.

Spojrza艂 na Taggerta wyci膮gni臋tego na ziemi, wci膮偶 jeszcze otwartymi oczyma zapatrzonego przez daszek w puste niebo. Nachyli艂em si臋, 偶eby je zamkn膮膰.

- Popadamy w bardzo elegijny nastr贸j - zauwa偶y艂em. - Chod藕my st膮d.

- Zaraz. - Po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na ramieniu. - Chc臋 ci臋 poprosi膰 o przys艂ug臋, Lew.

- Jak膮?

W g艂osie Gravesa brzmia艂a niepewno艣膰.

- Obawiam si臋, 偶e je艣li ja powiem o tym Mirandzie, b臋dzie to widzia艂a w fa艂szywym 艣wietle. Wiesz, o co mi chodzi... mo偶e mnie przypisywa膰 win臋.

- Chcesz, 偶ebym jej powiedzia艂?

- Wiem, 偶e si臋 do tego nie palisz, ale by艂bym ci wdzi臋czny.

- Mog臋 to zrobi膰 - odpar艂em. - Zapewne uratowa艂e艣 mi 偶ycie.

Pani Kromberg sprz膮ta艂a du偶y frontowy pok贸j. Na m贸j widok podnios艂a oczy i wy艂膮czy艂a odkurzacz.

- Czy pan Graves pana znalaz艂?

- I owszem.

Jej twarz przybra艂a czujny wyraz.

- Sta艂o si臋 co艣 z艂ego?

- Ju偶 jest po wszystkim. Nie wie pani, gdzie mo偶e by膰 Miranda?

- Par臋 minut temu by艂a w saloniku.

Przeprowadzi艂a mnie na drug膮 stron臋 domu i zostawi艂a pod drzwiami pokoju ton膮cego w promieniach s艂o艅ca. Miranda sta艂a przy oknie z widokiem na patio. Uk艂ada艂a w wazonie 偶onkile. 呕贸艂te kwiaty kontrastowa艂y z jej ciemnym strojem. Jedyny barwny akcent stanowi艂a w nim szkar艂atna chustka zwi膮zana w wyci臋ciu czarnego we艂nianego kostiumu. Drobne, spiczaste piersi dziewczyny gniewnie rozpiera艂y materia艂.

- Dzie艅 dobry—powiedzia艂a. -To jest 偶yczenie, a nie stwierdzenie faktu.

- Rozumiem. - Pod jej opuchni臋tymi oczami rysowa艂y si臋 lekkie si艅ce. - Ale mam dla pani wzgl臋dnie dobre nowiny.

- Wzgl臋dnie dobre? - Unios艂a zaokr膮glony podbr贸dek, usta jednak pozosta艂y 偶a艂o艣nie wygi臋te.

- Mam pewne podstawy, by s膮dzi膰, 偶e ojciec pani 偶yje.

- Gdzie jest?

- Nie wiem.

I - Wi臋c sk膮d pan wie, 偶e 偶yje?

- Nie powiedzia艂em, 偶e wiem. Powiedzia艂em, 偶e tak s膮dz臋. Rozmawia艂em z jednym z porywaczy.

Rzuci艂a si臋 w moj膮 stron臋 i zapyta艂a chwytaj膮c mnie za rami臋:

- Co powiedzia艂?

- 呕e ojciec pani 偶yje.

Pu艣ci艂a mnie i z艂o偶y艂a d艂onie, splataj膮c i zaciskaj膮c br膮zowe palce. 呕onkile upad艂y na pod艂og臋 z po艂amanymi 艂odygami.

- Ale nie mo偶na im przecie偶 wierzy膰? Naturalnie twierdz膮, 偶e 偶yje. Czego chcieli? Dzwonili do pana?

- Rozmawia艂em tylko z jednym z nich. W cztery oczy.

- Widzia艂 pan go i wypu艣ci艂?

- Nie wypu艣ci艂em. On nie 偶yje. Nazywa si臋 Alan Taggert.

- Ale偶 to niemo偶liwe. Ja... - Spod obwis艂ej nagle dolnej wargi ukaza艂 si臋 rz膮d z臋b贸w.

187

186

- Dlaczego niemo偶liwe?

- On nie m贸g艂 tego zrobi膰. By艂 porz膮dnym cz艂owiekiem. By艂 zawsze uczciwy w stosunku do mnie... w stosunku do nas.

- Dop贸ki nie nadarzy艂a si臋 wielka szansa. Wtedy zapragn膮艂 pieni臋dzy bardziej ni偶 czegokolwiek na 艣wiecie. Got贸w by艂 pope艂ni膰 morderstwo, 偶eby je zdoby膰.

W jej oczach pojawi艂o si臋 pytanie.

- M贸wi艂 pan, 偶e Ralf 偶yje?

- Taggert nie zamordowa艂 pani ojca. To mnie pr贸bowa艂 zabi膰.

- Nie - zaprzeczy艂a. - On nie by艂 taki z艂y. To ta kobieta go wyko艣lawi艂a, Wiedzia艂am, 偶e je艣li b臋dzie si臋 z ni膮 zadawa艂, przywiedzie go do zguby.

- Czy Taggert opowiada艂 pani o niej?

- Oczywi艣cie 偶e opowiada艂. M贸wi艂 mi wszystko.

- I pani mimo to go kocha艂a?

- Czy powiedzia艂am, 偶e tak by艂o? - Usta mia艂a zn贸w zdecydowane i dumnie wygi臋te.

- Tak mi si臋 zdawa艂o.

- Tego durnia! Przez jaki艣 czas s艂u偶y艂 mi za narz臋dzie. Spe艂ni艂 swoje zadanie.

- Do艣膰! - wykrzykn膮艂em gwa艂townie. - Mnie pani nie oszuka, nie oszuka te偶 pani siebie. Poszarpie si臋 pani na strz臋py.

A jednak jej zaci艣ni臋te r臋ce pozostawa艂y nieruchome, wysokie cia艂o trwa艂o w przechyle jak drzewo zgi臋te przez wiatr nie przestaj膮cy dmucha膰. Ten wiatr popchn膮艂 j膮 ku mnie. Stopami zdepa艂a 偶onkile. Jej usta przywar艂y do moich. Przylgn臋艂a do mnie ca艂a, na zbyt d艂ugo i zbyt kr贸tko zarazem.

- Dzi臋kuj臋, 偶e pan go zabi艂. - Takim udr臋czonym, 艂agodnym g艂osem mog艂aby przemawia膰 rana, gdyby umia艂a m贸wi膰.

Wzi膮艂em j膮 za ramiona i odsun膮艂em od siebie.

- Myli si臋 pani. Ja go nie zabi艂em.

188

- Powiedzia艂 pan, 偶e nie 偶yje, 偶e usi艂owa艂 pana ordowa膰.

- Zastrzeli艂 go Albert Graves.

- Albert? - Jej chichot jak iskra przeskakiwa艂 grani-, kt贸ra oddziela 艣miech od histerii. - Albert to obi艂?

- Jest 艣wietnym strzelcem... bardzo du偶o strzelali艣-y razem do celu. Gdyby nie umia艂 strzela膰, nie by艂bym teraz z pani膮.

- Lubi pan by膰 tu teraz ze mn膮?

- Troch臋 mnie od tego zemdli艂o, Pr贸buje pani nie zklejaj膮c si臋 prze艂kn膮膰 te nowiny, a nie przechodz膮 ani przez gard艂o.

Jej wzrok ze艣lizn膮艂 si臋 po moim ciele i wykrzywi艂a arz w najbardziej ma艂pim u艣miechu, na jaki mog艂a 臋 zdoby膰 艂adna dziewczyna.

- Zemdli艂o pana od mojego poca艂unku?

- Wiedzia艂a pani, 偶e nie. Ale cz艂owiek traci g艂ow臋, "edy si臋 znajdzie w jednym pokoju z pi臋cioma czy e艣cioma konkuruj膮cymi ze sob膮 nawzajem osobo-o艣ciami.

- Chce pan powiedzie膰, 偶e zakr臋ci艂y panu w g艂o-~e - rzek艂a ze swoim ma艂pim u艣miechem.

- To pani b臋dzie si臋 w niej kr臋ci艂o, je艣li si臋 pani nie —okoi. Prosz臋 si臋 zastanowi膰, co pani czuje w zwi膮zku t膮 histori膮, i porz膮dnie si臋 wyp艂aka膰, bo inaczej grozi ani schizofrenia.

- Zawsze by艂am typem schizoidalnym - odpar艂a. -e czemu mia艂abym p艂aka膰, Herr Doktor?

- 呕eby si臋 przekona膰, czy pani potrafi.

- Nie traktuje mnie pan powa偶nie, prawda?

- Nie mog臋 sobie pozwoli膰 na wk艂adanie r臋ki w roz-pane drzewo.

- M贸j Bo偶e - powiedzia艂a. - Przyprawiam o md艂o艣ci, estem schizofreniczna, jestem kawa艂kiem roz艂upanego

ewna. Co pan naprawd臋 o mnie my艣li?

- Nie mam poj臋cia. 艁atwiej bym sobie wyrobi艂 zda-

189

nie, gdybym si膮 dowiedzia艂, gdzie pani je藕dzi艂a wczoraj w nocy.

- Wczoraj w nocy? Nigdzie.

- Rozumiem, 偶e wczoraj wnocy odwali艂a pani kawa艂 drogi czerwonym Packardem.

- Tak, ale je藕dzi艂am bez celu. Po prostu prowadzi艂am w贸z. Chcia艂am by膰 sama, 偶eby podj膮膰 decyzj臋.

- Odno艣nie czego?

- Odno艣nie tego, co b臋d臋 robi艂a. Wie pan, co zrobi臋, panie Archer?

- Nie. A pani?

- Chc臋 si臋 zobaczy膰 z Albertem - odrzek艂a. - Gdzie on jest?

- W rozbieralni, na miejscu wypadku. Taggert jest tam r贸wnie偶.

- Prosz臋 mnie zaprowadzi膰 do Alberta.

Znale藕li艣my go na os艂oni臋tej siatk膮 werandzie. Siedzia艂 nad Taggertem, a szeryf i prokurator okr臋gowy wpatrywali si臋 w twarz zabitego, jeszcze nie zakryt膮, i s艂uchali relacji Gravesa. Wszyscy trzej wstali na widok Mirandy.

Musia艂a przej艣膰 nad cia艂em, 偶eby si臋 zbli偶y膰 do Alberta Gravesa. Zrobi艂a to nie patrz膮c w d贸艂 na twarz zmar艂ego. Obur膮cz obj臋艂a d艂o艅 Gravesa i podnios艂a do ust. Ca艂owa艂a jego prawe r臋k臋, t臋, kt贸ra nacisn臋艂a spust.

- Teraz za ciebie wyjd臋 - powiedzia艂a. Niezale偶nie od faktu, czy wiedzia艂 o tym, czy nie,

Graves mia艂 pow贸d, 偶eby strzeli膰 Taggertowi w g艂ow臋.

Rozdzia艂 26

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nikt si臋 nie odzywa艂. Zakochani stali obok siebie nad cia艂em. Tamci patrzyli na nich.

- Lepiej st膮d chod藕my, Mirando - przem贸wi艂 w ko艅cu Graves. Spojrza艂 na prokuratora okr臋gowego. - Wy-

190

bacz膮 panowie? Nale偶y zawiadomi膰 pani膮 Sampson.

- R贸b swoje, Bert — odrzek艂 Humphreys. Podczas gdy jeden z jego podw艂adnych sporz膮dza艂

notatki, a drugi fotografowa艂 zw艂oki le偶膮ce na ziemi, Humphreys zadawa艂 mi pytania. Szybko i dok艂adnie wyczerpa艂 spraw臋. Powiedzia艂em mu, kim by艂 Taggert, jak zgin膮艂 i dlaczego musia艂o si臋 to sta膰. Szeryf Spanner s艂ucha艂 niespokojnie, rozgryzaj膮c cygaro na drobne kawa艂ki.

- Trzeba b臋dzie przeprowadzi膰 艣ledztwo - stwierdzi艂 Humphreys. - Oczywi艣cie obaj z Bertem jeste艣cie wolni od zarzut贸w. Taggert mia艂 艣mierciono艣n膮 bro艅 w r臋ku i najwyra藕niej zamierza艂 si臋 ni膮 pos艂u偶y膰. Niestety wskutek tego strza艂u nasza sytuacja si臋 pogorszy艂a. Nie mamy w艂a艣ciwie czego si臋 trzyma膰.

- Zapomina pan o Betty Fraley.

- Nie zapominam, ale艣my jej nie z艂apali, a nawet jak z艂apiemy, nie mo偶emy by膰 pewni, 偶e zna miejsce pobytu Sampsona. Problem pozostaje nie zmieniony i r贸wnie daleki od rozwi膮zania jak wczoraj. Polega na znalezieniu Sampsona.

- I stu tysi臋cy dolar贸w - doda艂 Spanner. Humphreys podni贸s艂 wzrok zniecierpliwiony.

- Uwa偶am, 偶e pieni膮dze maj膮 drugorz臋dne znaczenie.

- Owszem, drugorz臋dne, ale sto tysi臋cy got贸wk膮 to nie bagatela. - Skuba艂 mi臋sist膮 doln膮 warg臋. Przeni贸s艂 na mnie spojrzenie swych szarych oczu. - Je艣li sko艅czy艂e艣 z panem Archerem, ja chc臋 z nim pom贸wi膰.

- Prosz臋 bardzo - odrzek艂 ch艂odno Humphreys. -Musz臋 wraca膰 do miasta. - Zabra艂 ze sob膮 cia艂o.

Kiedy zostali艣my sami, szeryf d藕wign膮艂 si臋 ci臋偶ko i stan膮艂 przede mn膮.

- No wi臋c? - zapyta艂em. - O co chodzi, szeryfie?

- Mo偶e pan mi potrafi powiedzie膰. - Z艂o偶y艂 grube ramiona na piersi.

- Powiedzia艂em panu tyle, ile wiem.

191

- Mo偶liwe, Wczoraj wiecz贸r nie powiedzia艂 mi pan wszystkiego, co nale偶a艂o powiedzie膰. Rozmawia艂em dzi艣 rano z pa艅skim przyjacielem Coltonem. Wspomnia艂 o limuzynie, kt贸r膮 prowadzi艂 ten Lassiter: by艂a wypo偶yczona w Pasadenie i pan o tym wiedzia艂. -Nagle podni贸s艂 g艂os, jakby w nadziei, 偶e mnie zaskoczy i zmusi do wyzna艅. - Nie powiedzia艂 mi pan, 偶e widzia艂 j膮 wcze艣niej, wtedy, kiedy wetkni臋to do skrzynki kartk臋 w sprawie okupu.

- Widzia艂em podobn膮 limuzyn臋. Nie wiedzia艂em, 偶e to ta sama.

- Ale si臋 pan domy艣la艂. Powiedzia艂 pan Coltonowi, 偶e to ta sama. Przekaza艂 pan informacj臋 policjantowi, kt贸ry nie m贸g艂 jej wykorzysta膰, poniewa偶 ten okr臋g nie podlega jego jurysdykcji. Ale nie mnie, prawda? Gdyby mnie pan poinformowa艂, mogliby艣my go uj膮膰. Mogliby艣my zapobiec strza艂om i odzyska膰 pieni膮dze.

- Ale nie Sampsona.

- Nie pan tu b臋dzie wyrokowa艂. - Z艂a krew nap艂yn臋艂a mu do twarzy, nieomal rozsadzaj膮c sk贸r臋. - Wzi膮艂 pan sprawy we w艂asne r臋ce i przeszkodzi艂 mi w wype艂nieniu obowi膮zku. Nie udzieli艂 pan informacji. Znik艂 pan zaraz po zastrzeleniu Lassitera. By艂 pan jedynym 艣wiadkiem, a mimo to si臋 pan ulotni艂. R贸wnocze艣nie znikn臋艂o sto tysi臋cy dolar贸w.

- Nie podoba mi si臋 ta implikacja. - Wsta艂em. By艂 wysokim m臋偶czyzn膮 i nasze oczy znalaz艂y si臋 na jednym poziomie.

- Panu si臋 nie podoba. A mnie si臋 ma podoba膰? Nie twierdz臋, 偶e wzi膮艂 pan pieni膮dze... to si臋 jeszcze oka偶e. Ani 偶e pan zastrzeli艂 Lassitera. Twierdz臋, 偶e pan m贸g艂 to zrobi膰. Prosz臋 mi odda膰 rewolwer i powiedzie膰, co pan robi艂, kiedy m贸j zast臋pca dogoni艂 pana na po艂udniu. A tak偶e, co robi艂 pan p贸藕niej.

- Szuka艂em Sampsona.

- Szuka艂 pan Sampsona - rzek艂 z gryz膮c膮 ironi膮. -I spodziewa si臋 pan, 偶e mu uwierz臋 na s艂owo.

192

- Nie musi pan mi wierzy膰. To ni膰 pan p艂aci mi za robot臋.

Uj膮艂 si臋 pod boki i przechyli艂 ku mnie.

- Gdybym chcia艂 podpaskudzi膰, m贸g艂bym pana w tej chwili przyskrzyni膰.

Straci艂em cierpliwo艣膰.

- Ale偶 pan i tak podpaskudza.

- Wie pan, do kogo si臋 pan zwraca?

- Do szeryfa. Do szeryfa, kt贸ry musi rozpracowa膰 trudn膮 spraw臋, a cierpi na brak pomys艂贸w. Wi臋c szuka koz艂a ofiarnego.

Krew odp艂yn臋艂a mu od twarzy, poblad艂ej teraz z w艣ciek艂o艣ci.

- Dowiedz膮 si臋 o tym w Sacramento - wyj膮ka艂. -Kiedy wyp艂ynie sprawa pa艅skiej licencji...

- Ju偶 to kiedy艣 s艂ysza艂em. Nadal pracuj臋 i powiem panu dlaczego. Mam czyst膮 kart臋 i nie strasz臋 ludzi, dop贸ki oni nie zaczynaj膮 mnie straszy膰.

- Wi臋c pan mi grozi! - Praw膮 r臋k膮 namaca艂 kabur臋 na biodrze. - Jest pan aresztowany, Archer.

Usiad艂em skrzy偶owawszy nogi. . - Wolnego, szeryfie. Prosz臋 siada膰 i odpr臋偶y膰 si臋 troch臋. Musimy porozmawia膰 o paru sprawach.

- B臋d臋 z panem rozmawia艂 w s膮dzie.

- Nie - odpar艂em. - Tutaj. Chyba 偶e zechce mnie pan zawie藕膰 do inspektora od spraw imigracji.

- A c贸偶 on ma do tego? - Uni贸s艂 powieki chc膮c sprawi膰 wra偶enie inteligentnego, ale osi膮gn膮艂 tyle, 偶e wyda艂 si臋 zagubiony. - Pan jest cudzoziemcem?

- Jestem synem tego kraju. Czy macie tu w mie艣cie inspektora od spraw imigracji?

- Nie w Santa Teresa. Najbli偶si s膮 w federalnym biurze w Ventura. A bo co?

- Cz臋sto pan z nimi wsp贸艂pracuje?

- Dosy膰. Ile razy z艂api臋 nielegalnie przebywaj膮cego cudzoziemca, oddaj臋 go w ich r臋ce. Pan mnie nabiera, Archer?

13 - Ruchomy cel

193

- Prosz膮 siada膰 - powt贸rzy艂em. - Wczoraj wiecz贸r nie znalaz艂em tego, czego szuka艂em, ale znalaz艂em co艣 innego. Pan i inspektorzy powinni艣cie si臋 z tego bardzo ucieszy膰. Ofiaruj臋 to panu w prezencie, nie stawiaj膮c 偶adnych warunk贸w.

Usiad艂 na p艂贸ciennym krze艣le. Gniew jego nagle ust膮pi艂 miejsca ciekawo艣ci.

- Co to takiego? Lepiej niech b臋dzie co艣 warte.

Opowiedzia艂em mu o granatowej ci臋偶ar贸wce, o brunatnych m臋偶czyznach w 艢wi膮tyni, o Troyu, Eddie'em i Claudzie.

- Jestem prawie pewny, 偶e na czele gangu stoi Troy. Tamci wykonuj膮 dla niego robot臋. Wed艂ug ustalonego rozk艂adu przerzucaj膮 po cichu transporty od granicy meksyka艅skiej w rejon Bakersfield. Na po艂udniu stacj膮 ko艅cow膮 jest przypuszczalnie Calexico.

- Taa - powiedzia艂 Spanner. - Tam 艂atwo przekroczy膰 granic臋. Par臋 miesi臋cy temu wybra艂em si臋 tam ze stra偶膮 graniczn膮. Wystarczy przele藕膰 przez drut kolczasty z jednej drogi na drug膮.

- Na kt贸rej czeka ci臋偶ar贸wka Troya. 艢wi膮tynia w Chmurach s艂u偶y艂a za stacj臋 odbiorcz膮 dla nielegalnych imigrant贸w. B贸g raczy wiedzie膰, ilu si臋 przez ni膮 przewin臋艂o. Wczoraj w nocy by艂o ich dwunastu albo wi臋cej.

- S膮 tam jeszcze?

- Teraz s膮 ju偶 w Bakersfield, ale zgarni臋cie ich nie powinno nastr臋cza膰 trudno艣ci. Je艣li z艂apie pan Clau-de'a, prawie na pewno b臋dzie sypa艂.

- Jezu! - wykrzykn膮艂 Spanner. - Je艣li co nocy przewozili ponad dwunastu, w ci膮gu miesi膮ca by艂o ich trzystu sze艣膰dziesi臋ciu. Wie pan, ile p艂ac膮, 偶eby ich kto艣 przemyci艂?

- Nie.

- Po sto dolc贸w od 艂ebka. Ten Troy zbija艂 grub膮 fors臋.

- Brudn膮 fors臋. Przewozi艂 stadko biednych Indian,

194

zabiera艂 im oszcz臋dno艣ci i wypuszcza艂, a oni stawali si臋 w臋drownymi robotnikami.

Rzuci艂 mi do艣膰 dziwne spojrzenie.

~ Prosz臋 nie zapomina膰, 偶e oni te偶 dopuszczaj膮 si臋 wykroczenia. Mimo to nie 艣cigamy ich, chyba 偶e maj膮 kryminaln膮 przesz艂o艣膰. Po prostu odstawiamy do granicy i wypuszczamy. Ale Troy i jego szajka to co艣 innego. Za tak膮 dzia艂alno艣膰 mo偶na dosta膰 trzydzie艣ci lat.

- To 艣wietnie.

- Nie wie pan, gdzie on si臋 obraca w Los Angeles?

- Prowadzi knajp臋, kt贸ra nazywa si臋 Szalony Fortepian, ale tam nie b臋dzie si臋 pokazywa艂. Powiedzia艂em panu wszystko, co wiem. - Nie wspomnia艂em jednak o zabitym przeze mnie m臋偶czy藕nie i o blondynce, zapewne wci膮偶 jeszcze wyczekuj膮cej Eddie'ego.

- To brzmi prawdziwie - rzek艂 szeryf powoli. - Mo偶e pan zapomnie膰, co m贸wi艂em o aresztowaniu. Ale je艣li ta historia oka偶e si臋 wykr臋tem, przypomn臋 sobie o tym.

Nie oczekiwa艂em podzi臋kowa艅, wi臋c nie spotka艂 mnie zaw贸d.

Rozdzia艂 27

Zaparkowa艂em w贸z na drodze pod drzewami eukaliptusowymi. 艢lady opon ci臋偶ar贸wki by艂y jeszcze odci艣ni臋te w pyle. Nieco dalej upstrzony rdz膮 zielony czterodrzwiowy samoch贸d, model A, sta艂 ty艂em do s艂upka ogrodzenia. Z karty rejestracyjnej umocowanej paskiem do kierownicy odczyta艂em nazwisko: ,,Pani Marcella Finch".

Po艣wiata ksi臋偶ycowa by艂a dla bia艂ego domku 艂askawa. Teraz, kiedy s艂o艅ce sta艂o w zenicie, okaza艂 si臋 brzydki, n臋dzny i zaniedbany, brudn膮 plam膮 odcina艂 si臋 od niebieskiego przestworu morza. W polu widzenia nie dostrzeg艂em oznak 偶ycia czy ruchu, je艣li nie liczy膰 falowania oceanu i paru s艂abych podmuch贸w wiatru,

195

kt贸ry wichrzy艂 zwi臋d艂膮 traw臋 na zboczu wzg贸rza. Na-maca艂em kolb臋 rewolweru. Kurz na 艣cie偶ce t艂umi艂 moje kroki.

Drzwi uchyli艂y si臋 ze skrzypni臋ciem, kiedy do nich zastuka艂em.

Kobiecy g艂os zapyta艂 g艂ucho:

- Kto tam?

Odst膮pi艂em na bok i czeka艂em, bo mog艂a mie膰 bro艅. Podnios艂a g艂os.

- Jest tam kto?

- Eddie - szepn膮艂em. Imi臋 to nie by艂o ju偶 Eddie'emu potrzebne, ale wymawia艂em je z trudem.

- Eddie? - Przyciszone, zdziwione pytanie. Czeka艂em. Zaszura艂a stopami po pod艂odze, Zanim w mrocznym wn臋trzu zobaczy艂em jej twarz, praw膮 r臋k膮 chwyci艂a za kraw臋d藕 drzwi. Pod 艂uszcz膮cym si臋 szkar艂atnym lakierem paznokcie by艂y brudne. Z艂apa艂em j膮 za przegub.

- Eddie! - Wyjrza艂a zza drzwi, o艣lepiona s艂o艅cem i rozpaczliw膮 nadziej膮. Potem zamruga艂a oczami i zobaczy艂a, 偶e to nie on.

W ci膮gu dwunastu godzin postarza艂a si臋 raptownie. Oczy mia艂a podpuchni臋te, usta 艣ci膮gni臋te i obwis艂y podbr贸dek. Czekanie na Eddie'ego wyssa艂o z niej energi臋. Zast膮pi艂o j膮 co艣 w rodzaju wymuszonej furii.

Wbi艂a w moj膮 d艂o艅 paznokcie jak papuga szpony. I zaskrzecza艂a jak papuga:

- Wstr臋tny 艂garz!

To wyzwisko ugodzi艂o mnie bole艣nie, lecz nie tak bole艣nie jak kula. Chwyci艂em j膮 za przegub drugiej r臋ki i zmusiwszy, by cofn臋艂a si臋 do 艣rodka, zatrzasn膮艂em drzwi nog膮. Pr贸bowa艂a wymierzy膰 mi cios kolanem, a potem ugry藕膰 w szyj臋, Popchn膮艂em j膮 na 艂贸偶ko.

- Nie chc臋 ci zrobi膰 krzywdy, Marcie.

Przez okr膮g艂y otw贸r ust wrzasn臋艂a mi w twarz. Wrzask si臋 za艂ama艂, przechodz膮c w such膮 czkawk臋. Przewr贸ci艂a si臋 na bok i zagrzeba艂a w po艣cieli. Jej cia艂o

196

rusza艂o si臋 miarowo w paroksyzmie rozpaczy. Sta艂em nad ni膮 ws艂uchany w t臋 czkawk臋.

Szare 艣wiat艂o s膮czy艂o si臋 przez brudne szyby, odbija艂o od 艣cian z deszczowymi zaciekami i sfatygowanych mebli. Na starym radioodbiorniku bateryjnym ko艂o 艂贸偶ka le偶a艂a gar艣膰 zapa艂ek i paczka papieros贸w. Po chwili Marcie usiad艂a i zapali艂a br膮zowego papierosa, g艂臋boko si臋 zaci膮gaj膮c. Jej p艂aszcz k膮pielowy rozchyli艂 si臋, jakby obwis艂e piersi nic ju偶 nie znaczy艂y."

Wraz z dymem wydoby艂 si臋 g艂os pogardliwy i apatyczny.

- Powinnam odstawi膰 艂zaw膮 scen臋, 偶eby dostarczy膰 gliniarzowi dreszczyku.

- Nie jestem gliniarzem.

- Wiesz, jak mi na imi臋. Ca艂e rano czekam na przedstawicieli prawa. - Popatrzy艂a na mnie z zimnym zainteresowaniem. - Jacy potraficie by膰 podli, wy dranie! Sprz膮tn膮艂e艣 Eddie'ego, kiedy by艂 bez broni. A potem przychodzisz i m贸wisz pod drzwiami, 偶e jeste艣 Eddie. Przez chwil臋 wydaje mi si臋, 偶e w dzienniku radiowym co艣 pokr臋cili albo 偶e wy, dranie, chcieli艣cie mnie nastraszy膰. Czy mo偶na by膰 podlejszym?

- Chyba nie - odpar艂em. - My艣la艂em, 偶e mo偶e podejdziesz do drzwi z rewolwerem.

- Nie mam broni. Nigdy jej nie mia艂am, i Eddie tak偶e. Nie 艂azi艂by艣 po 艣wiecie, gdyby Eddie mia艂 wczoraj spluw臋. Nie skaka艂by艣 po jego grobie. - Bezbarwny g艂os zn贸w si臋 za艂ama艂. - Mo偶e ja b臋d臋 ta艅czy膰 walca na twoim grobie, gliniarzu.

- Nie gadaj przez chwil臋. Pos艂uchaj.

- Z mi艂膮 ch臋ci膮. - G艂os odzyska艂 cynowe brzmienie. - Od tej chwili tylko ty b臋dziesz gada艂. Mo偶esz mnie zamkn膮膰 i wyrzuci膰 klucz. Niczego si臋 ode mnie nie dowiesz.

- Zga艣 tego knota, Marcie. Chc臋, 偶eby艣 m贸wi艂a do rzeczy.

Roze艣mia艂a si臋 i dmuchn臋艂a mi dymem w twarz.

197

Wyj膮艂em jej z palc贸w wypalonego do po艂owy papierosa z marihuan膮 i zdusi艂em obcasem. Szkar艂atne szpony si臋gn臋艂y do mojej twarzy. Cofn膮艂em si臋, wi臋c opad艂a na 艂贸偶ko.

- Musia艂a艣 by膰 wtajemniczona, Marcie. Wiedzia艂a艣, co robi艂 Eddie?

- Zaprzeczam wszystkiemu. PracowTa艂 jako kierowca ci臋偶ar贸wki. Wozi艂 fasol臋 z Imperial Valley. - Nagle wsta艂a i zrzuci艂a p艂aszcz k膮pielowy. — Zabieraj mnie na policj臋 i sko艅cz z tym wreszcie. Oficjalnie wszystkiemu zaprzecz臋.

- Ja nie jestem z policji.

Kiedy podnios艂a ramiona, 偶eby w艂o偶y膰 sukienk臋, jej cia艂o spr臋偶y艂o si臋, piersi unios艂y, napi臋ty brzuch mign膮艂 biel膮.

- Podoba ci si臋? - Obci膮gn臋艂a sukienk臋 gestem pe艂nym z艂o艣ci i gmera艂a przy guzikach pod szyj膮. Pasma blond w艂os贸w o r贸偶nych odcieniach opad艂y na twarz.

- Siadaj - rozkaza艂em. - Nigdzie nie jedziemy. Przyjecha艂em tu, 偶eby ci co艣 powiedzie膰.

- Nie jeste艣 gliniarzem?

- Powtarzasz si臋 jak Puddler. Chodzi mi o Sampso-na. Jestem prywatnym glin膮, wynaj臋tym, 偶eby go odnale藕膰. Zale偶y mi tylko na nim, rozumiesz? Je艣li mo偶esz mi go wyda膰, dopilnuj臋, 偶eby podejrzenie nie pad艂o na ciebie.

- 艁偶esz jak pies - odpar艂a. - Nie mam zaufania do gliny, prywatnego ani 偶adnego innego. A zreszt膮 nie wiem, gdzie jest Sampson.

Utkwi艂em wzrok w jej ptasio br膮zowych oczach. By艂y p艂ytkie i pozbawione wyrazu. Nie umia艂em wyczyta膰 z nich, czy k艂amie.

- Nie wiesz, gdzie jest Sampson...

- M贸wi艂am, 偶e nie wiem.

- Ale wiesz, kto wie. Usiad艂a na 艂贸偶ku.

198

- Nic nie wiem, do jasnej cholery. Ju偶 ci m贸wi艂am.

- Eddie sam tego nie zrobi艂. Musia艂 mie膰 wsp贸lnika.

- Zrobi艂 to sam. A je艣li nie, czy uwa偶asz, 偶e b臋d臋 sypa膰? B臋d臋 si臋 wys艂ugiwa膰 glinom za to, co z nim zrobili?

Usiad艂em w fotelu z wg艂臋bionym oparciem i zapali艂em papierosa.

- Powiem ci co艣 zabawnego. By艂em tam, kiedy go zastrzelono. Poza mn膮 w promieniu trzech kilometr贸w nie znajdowa艂 si臋 偶aden glina.

- Ty go zabi艂e艣? - zapyta艂a cienkim g艂osem.

- Nie. Zatrzyma艂 si臋 na bocznej drodze, 偶eby odda膰 pieni膮dze kierowcy innego wozu. Kremowej kabrioli-muzyny. Siedzia艂a w niej kobieta. Ona go zastrzeli艂a. Gdzie mo偶e teraz by膰 ta kobieta?

Oczy jej l艣ni艂y jak wilgotne br膮zowe kamyki. Czerwony koniuszek j臋zyka przesun膮艂 si臋 po g贸rnej, potem po dolnej wardze.

- Odk膮d zacz臋艂a za偶ywa膰 bia艂y proszek - powiedzia艂a sama do siebie. - Zawsze nienawidz膮 nas, mari-huaniarzy.

- Zamierzasz si臋 z tym pogodzi膰, Marcie? Gdzie ona jest?

- Nie wiem, o kim m贸wisz.

- O Berty Fraley - odrzek艂em.

Po d艂ugiej chwili milczenia powt贸rzy艂a:

- Nie wiem, o kim m贸wisz.

Zostawi艂em j膮 siedz膮c膮 na 艂贸偶ku i wr贸ci艂em przed Bar Naro偶ny. Zatrzyma艂em si臋 na parkingu, opuszczaj膮c ekran przeciws艂oneczny. Zna艂a moj膮 twarz, ale nie samoch贸d.

Przez p贸艂 godziny droga z White Beach 艣wieci艂a pustkami. Potem w oddali pojawi艂 si臋 tuman kurzu wzbijany przez zielony czterodrzwiowy samoch贸d, model A. Zarrim skr臋ci艂 na po艂udnie, w stron臋 Los Angeles, mign臋艂a mi jaskrawo wymalowana twarz, szare futro pod szyj膮 i zawadiacko przekrzywiony kapelusz z jas-

199

noniebieskim pi贸rkiem. Str贸j, kosmetyki i p贸艂 godziny samotno艣ci wysz艂y Marcie na dobre.

Dopiero kiedy przejecha艂y dwa czy trzy inne wozy, skr臋ci艂em na autostrad臋. Model A wyci膮ga艂 nieca艂膮 osiemdziesi膮tk臋, wi臋c 艂atwo by艂o mie膰 go na oku. Prowadzenie tak powoli w upalny dzie艅, drog膮 a偶 nazbyt dobrze znan膮, sprawia艂o tylko ten k艂opot, 偶e mog艂em zasn膮膰. Bli偶ej Los Angeles, gdy wzros艂a liczba pojazd贸w na szosie, zmniejszy艂em dziel膮c膮 nas odleg艂o艣膰.

Model A skr臋ci艂 z autostrady w Bulwar Zachodz膮cego S艂o艅ca i bez zatrzymywania si臋 przejecha艂 przez Pacific Palisades. Na wzg贸rzach u podn贸偶a g贸r Santa Monica toczy艂 si臋 z wysi艂kiem, wlok膮c za sob膮 ciemnoniebiesk膮 smug臋 spalin. Na skraju Beverly Hills raptownie skr臋ci艂 z bulwaru i znikn膮艂.

Pod膮偶y艂em za nim kr臋t膮 drog膮, z obu stron wysadzan膮 偶ywop艂otami. Model A sta艂 za wawrzynowym 偶ywop艂otem, na pocz膮tku 偶wirowanego podjazdu. Mijaj膮c go dojrza艂em Marcie, kt贸ra sz艂a przez trawnik w kierunku szerokiej ceglanej werandy os艂oni臋tej oleandrami. Marcie sprawia艂a wra偶enie schylonej do ataku i przynaglanej mordercz膮 si艂膮.

Rozdzia艂 28

Skr臋ci艂em przy nast臋pnym podje藕dzie i zaparkowa艂em w贸z na poboczu, czekaj膮c na jaki艣 sygna艂, kt贸ry by zm膮ci艂 spok贸j przedmie艣cia. Sekundy narasta艂y niebezpiecznie, niczym s艂upek z 偶eton贸w pokerowych.

Drzwiczki zostawi艂em otwarte, jedn膮 nog臋 opu艣ci艂em na ziemi臋. Kiedy silnik Forda si臋 zakrztusi艂, wci膮gn膮艂em nog臋 do 艣rodka i przywarowa艂em za kierownic膮. Motor zarycza艂, a po wrzuceniu biegu przycich艂, zag艂uszony przez ni偶szy d藕wi臋k, jaki wydawa艂 czarny Buick wycofuj膮cy si臋 ty艂em z podjazdu. Prowadzi艂 nie znany mi m臋偶czyzna. Oczy w jego mi臋sistej twarzy przypomi-

200

' na艂y rodzynki wetkni臋te w surowe ciasto. Marcie siedzia艂a przy nim z przodu. Na tylnych oknach szare firanki by艂y pozaci膮gane jak w karawanie.

Przy wje藕dzie na bulwar Buick skierowa艂 si臋 w stron臋 morza. Trzyma艂em si臋 na tyle blisko, na ile wystarcza艂o mi odwagi. Mi臋dzy Brentwood i Pacific Palisades skr臋ci艂 w prawo, na drog臋, kt贸ra pi臋艂a si臋 do kanionu. Mia艂em uczucie, 偶e ju偶 niewiele kilometr贸w pozosta艂o do przejechania w sprawie Sampsona. Na koniec wpakowali艣my si臋 w w膮ski przesmyk.

Droga by艂a wyci臋ta w zachodniej 艣cianie kanionu. Poni偶ej nie ogrodzonej kraw臋dzi szosy rozpo艣ciera艂 si臋 g膮szcz zaro艣li. Powy偶ej, z mojej lewej strony, na z grubsza wykarczowanych dzia艂kach, sta艂y nieliczne domy, nowe i jeszcze nie wyko艅czone. Przeciwleg艂y stok porasta艂a masa kar艂owatych d臋b贸w. i Ze szczytu wzniesienia ujrza艂em przelotnie Buicka wspinaj膮cego si臋 na grzbiet nast臋pnego wzg贸rza. Przyspieszy艂em na pochy艂o艣ci, przejecha艂em przez w膮ski kamienny most nad suchym barranca' i zn贸w ruszy艂em pod g贸r臋. Buick toczy艂 si臋 w d贸艂 powoli jak oci臋偶a艂y czarny 偶uk wymacuj膮cy drog臋 na obcym terenie. Na prawo odga艂臋zia艂a si臋 wy偶艂obiona przez koleiny aleja. Zuk przystan膮艂, po czym w ni膮 skr臋ci艂.

Zaparkowa艂em w贸z za drzewem, kt贸re do po艂owy zas艂ania艂o go od do艂u, i obserwowa艂em malej膮cego w oddali Buicka. Kiedy by艂 ju偶 nie wi臋kszy od prawdziwego 偶uka, zatrzyma艂 si臋 przed 偶贸艂tym domkiem podobnym do pude艂ka zapa艂ek. Wysz艂a z niego kobieta jak zapa艂ka z czarnym 艂ebkiem. Z samochodu wysiad艂o dw贸ch m臋偶czyzn i dwie kobiety. Otoczyli j膮 i ca艂膮 pi膮tk膮 weszli do 艣rodka, niczym jeden wielono偶ny owad.

Przez zaro艣la przedar艂em si臋 do wyschni臋tego 艂o偶yska rzeki na dnie kanionu, wij膮cego si臋 w艣r贸d g艂az贸w.

* Parowem (hiszp.)

z kt贸rych na m贸j widok umyka艂y ma艂e jaszczurki. S臋kate nadbrze偶ne drzewa os艂ania艂y mnie, dop贸ki nie znalaz艂em si臋 dok艂adnie za 偶贸艂tym domkiem. By艂a to nie pomalowana diewniana szopa, wsparta od ty艂u na niskich kamiennych s艂upach.

Ze 艣rodka dobiega艂y co chwila bardzo g艂o艣ne kobiece wrzaski. Szarpa艂y mi nerwy, ale by艂em za nie wdzi臋czny, bo zag艂usza艂y ha艂as towarzysz膮cy mojej wspinaczce na brzeg i wpe艂zaniu pod dom. Po pewnym czasie usta艂y. Le偶a艂em rozp艂aszczony, ws艂uchany w szuranie po pod艂odze nade mn膮. Cisza pod domkiem zdawa艂a si臋 czai膰 w oczekiwaniu na nowy wrzask. Wdycha艂em wo艅 艣wie偶ej sosny, wilgotnej ziemi, w艂asnego cierpkiego potu.

艁agodny g艂os zacz膮艂 przemawia膰 nad moj膮 g艂ow膮.

- Okoliczno艣ci s膮 dla ciebie nie ca艂kiem zrozumia艂e. Zdajesz si臋 uwa偶a膰, 偶e kierujemy si臋 czystym sadyzmem albo zwyczajn膮 偶膮dz膮 zemsty. Niew膮tpliwie, gdyby艣my sk艂onni byli powodowa膰 si臋 m艣ciwo艣ci膮, mogliby艣my usprawiedliwi膰 j膮 twoim post臋powaniem.

- Sko艅cz z tym gadaniem, na lito艣膰 bosk膮! - odezwai si臋 g艂os pani Estabrook. - To do niczego nie prowadzi.

- Wyja艣ni臋 m贸j punkt widzenia, je艣li nie masz nic przeciw temu. Chodzi mi o to, Betty, 偶e艣 bardzo 藕le post膮pi艂a. Nie pytaj膮c mnie o rad臋, chcia艂a艣 ubi膰 interes na w艂asn膮 r臋k臋, a co艣 takiego rzadko pochwalam u moich pracownik贸w. Co gorsza, porwa艂a艣 si臋 na to przedsi臋wzi臋cie w spos贸b nieprzemy艣lany. Teraz poszukuje ci臋 policja, a tak偶e mnie, Fay i Luisa. Dalej, ofiar膮 twojej kiepskiej, drobnej intrygi pad艂 m贸j warto艣ciowy wsp贸lnik. A dla ukoronowania tego wszystkiego okaza艂a艣 si臋 wyzuta nie tylko z esprit de corps, ale i z uczu膰 siostrzanych. Zastrzeli艂a艣, zabi艂a艣 swojego brata Eddie'ego Lassitera.

- Wiemy, 偶e艣 si臋 na艂yka艂 s艂贸w ze s艂ownika - powiedzia艂a Fay Estabrook. - Jed藕 dalej, Troy.

- Nie zabi艂am go. - Miaukni臋cie zranionego kota.

202

- K艂amiesz - warkn臋艂a Marcie. Troy podni贸s艂 g艂ow臋.

I — Cisza, wy wszystkie. Pu艣cimy w niepami臋膰 to, co si臋 sta艂o, Betty...

- Jak ty tego nie zrobisz, ja j膮 zabij臋 - o艣wiadczy艂a Marcie,

- Bzdura, Marcie. Zrobisz dok艂adnie to, co ci ka偶臋. Mamy szans臋 powetowania sobie straty i nie dopu艣cimy, 偶eby zaprzepa艣ci艂y j膮 nasze prymitywne nami臋tno艣ci. A to nam przypomina o temacie tego mi艂ego towarzyskiego zebranka,prawda, Betty? Nie wiem, gdzie s膮 pieni膮dze, ale oczywi艣cie si臋 dowiem. A wtedy, 偶e si臋 tak wyra偶臋, kupisz sobie rozgrzeszenie.

- Ona nie powinna 偶y膰 - powiedzia艂a Marcie. - Kln臋 si臋, 偶e j膮 zabij臋, jak ty tego nie zrobisz.

Fay wybuchn臋艂a pogardliwym 艣miechem.

- Nie starczy ci odwagi, moja mi艂a. Nie zwraca艂aby艣 si臋 do nas, gdyby艣 mia艂a odwag臋 sama j膮 za艂atwi膰.

t - Obie macie trzyma膰 j臋zyk za z臋bami. - Troy zni偶y艂 g艂os, podejmuj膮c 艂agodny monolog.-Wiesz, 偶e potrafi臋 poradzi膰 sobie z Marcie, co, Betty? Chyba zd膮偶y艂a艣 si臋 ju偶 przekona膰, 偶e potrafi臋 poradzi膰 sobie nawet z tob膮. Zdaje mi si臋, 偶e z powodzeniem mo偶esz powiedzie膰 prawd臋. W przeciwnym razie czeka ci臋 straszliwy b贸l. W rzeczywisto艣ci sprawa wygl膮da tak, 偶e, by膰 mo偶e, nigdy ju偶 nie b臋dziesz chodzi膰. Mog臋 ci chyba obieca膰, 偶e ju偶 nigdy nie b臋dziesz chodzi膰.

- Nic nie powiem - o艣wiadczy艂a.

- Ale je艣li si臋 zdecydujesz na wsp贸艂prac臋 - ci膮gn膮艂 Troy g艂adko - i prze艂o偶ysz dobro grupy nad w艂asny egoistyczny interes, grupa na pewno z rado艣ci膮 ci pomo偶e. Naprawd臋 wywieziemy ci臋 dzi艣 w nocy za granic臋. Wiesz, 偶e Luis i ja mo偶emy to dla ciebie zrobi膰.

- Nigdy by艣 tego nie zrobi艂 - odpar艂a. - Znam ci臋, Troy.

- A za chwil臋 poznasz mnie jeszcze lepiej, moja droga. Zdejmij jej drugi pantofel, Luis.

203

Skr臋ca艂a si臋 na pod艂odze. S艂ysza艂em, jak oddycha. Upuszczony pantofel stukn膮艂 o deski. Oblicza艂em szanse przerwania tego od razu. Ale ich by艂o czworo, z jednym rewolwerem nie da艂bym im rady. A Betty Fraley musia艂a pozosta膰 przy 偶yciu.

- Wypr贸bujemy odruch podeszwowy, bo tak si臋 to chyba nazywa - powiedzia艂 Troy.

- To mi si臋 nie podoba - wtr膮ci艂a Fay.

- Ani mnie, moja droga. Budzi we mnie wr臋cz odraz臋. Ale Betty jest uparta.

Chwila ciszy rozci膮ga艂a si臋 jak b艂ona, kt贸ra ju偶, ju偶 ma p臋kn膮膰. Zn贸w rozleg艂 si臋 wrzask. Kiedy ucich艂, stwierdzi艂em, 偶e z臋by mam wbite w ziemi臋.

- Tw贸j odruch podeszwowy nie budzi zastrze偶e艅 — skonstatowa艂 Troy. - Szkoda, 偶e j臋zyk nie dzia艂a tak dobrze.

- Pu艣cisz mnie, jak je oddam?

- Masz moje s艂owo.

- Twoje s艂owo! - wyda艂a straszliwe westchnienie.

- Naprawd臋 chc臋, 偶eby艣 mi uwierzy艂a, Betty. Nie lubi臋 zadawa膰 ci b贸lu, a i ty zapewne go nie lubisz.

- Wi臋c pozw贸l mi wsta膰, Pozw贸l mi usi膮艣膰.

- Oczywi艣cie, moja droga.

- S膮 w szafce na baga偶 na dworcu autobusowym w Buenavista. Kluczyk jest w mojej torebce.

Kiedy nie mogli mnie ju偶 dojrze膰 z okna, pu艣ci艂em si臋 biegiem. Zd膮偶y艂em dopa艣膰 do samochodu, a Buick wci膮偶 jeszcze sta艂 przy ko艅cu alei w dole. Wycofa艂em si臋 ze wzg贸rza ty艂em na kamienny most i wjecha艂em do po艂owy pochy艂o艣ci po przeciwnej stronie. Czeka艂em na Buicka z jedn膮 nog膮 na sprz臋gle, drug膮 na hamulcu.

Po d艂u偶szym czasie us艂ysza艂em skowyt jego silnika za wzniesieniem. Wrzuciwszy bieg wolno ruszy艂em naprz贸d. Jego chrom b艂ysn膮艂 w s艂o艅cu na szczycie. Trzyma艂em si臋 艣rodka drogi i spotka艂em go na mo艣cie. Zgrzyt hamulc贸w zag艂uszy艂 d藕wi臋k klaksonu. Du偶y w贸z zatrzyma艂 si臋 o p贸艂tora metra od mojego zderzaka.

204

Wyskoczy艂em na zewn膮trz, zanim przesta艂 si臋 toczy膰.

M臋偶czyzna imieniem Luis patrzy艂 na mnie w艣ciekle znad kierownicy, z t艂ust膮 twarz膮 wykrzywion膮 i spot-nia艂膮 ze z艂o艣ci. Otworzy艂em drzwiczki po jego stronie i pokaza艂em mu rewolwer. Siedz膮ca obok Fay Estab-rook krzykn臋艂a w pasji.

- Wysiada膰! - rozkaza艂em.

Luis postawi艂 jedn膮 nog臋 na ziemi i wzi膮艂 zamach. Cofn膮艂em si臋.

- Uwaga. R臋ce do g贸ry.

Z podniesionymi r臋kami stan膮艂 na drodze. Pier艣cie艅 ze szmaragdem b艂ysn膮艂 zieleni膮 na jednym z jego palc贸w. Roz艂o偶yste po艣ladki trz臋s艂y mu si臋 pod kremow膮 gabardyn膮.

- Ty tak偶e, Fay. Na t臋 stron臋.

Wysiad艂a potykaj膮c si臋 na wysokich obcasach.

- A teraz w ty艂 zwrot. *

Odwr贸cili si臋 ostro偶nie, obserwuj膮c mnie przez rami臋. Wymierzy艂em Luisowi kolb膮 cios w podstaw臋 czaszki. Osun膮艂 si臋 na kolana, po czym mi臋kko upad艂 na twarz. Fay skuli艂a si臋, os艂aniaj膮c g艂ow臋 ramionami. Kapelusz zjecha艂 jej na jedno oko. Wyd艂u偶ony cie艅 na drodze przedrze藕nia艂 jej ruchy,

r~ Po艂贸偶 go na tylnym siedzeniu - poleci艂em.

- Ty 艣wi艅ski kapusiu! - powiedzia艂a. M贸wi艂a jeszcze inne rzeczy. Plamy r贸偶u odznacza艂y si臋 na jej ko艣ciach policzkowych.

- Pr臋dko.

- Nie mog臋 go unie艣膰.

- Musisz. - Post膮pi艂em krok w jej stron臋. Schyli艂a si臋 niezdarnie nad le偶膮cym m臋偶czyzn膮. By艂

bezw艂adny i ci臋偶ki. Chwyciwszy go pod pachy d藕wign臋艂a g贸rn膮 po艂ow臋 cia艂a i powlok艂a do samochodu. Otworzy艂em drzwiczki i razem rzucili艣my Luisa na siedzenie.

Wyprostowa艂a si臋 zdyszana, z twarz膮 w kolorach. Wiejska cisza kanionu wype艂nionego blaskiem s艂o艅ca

205

tworzy艂a dziwne t艂o dla tego, co艣my robili. Widzia艂em nas oboje jakby z wysoka, ma艂e, skr贸cone figurki, samotne w s艂o艅cu, zaprz膮tni臋te my艣l膮 o krwi i pieni膮dzach.

- A teraz daj mi kluczyk.

- Kluczyk? - Przesadna zmarszczka zdziwienia nada艂a rysom karykaturalny wyraz. - Jaki kluczyk?

- Kluczyk od szafki, Fay. Pr臋dko.

- Nie mam 偶adnego kluczyka. - Ale wzrokiem prawie niepostrze偶enie pomkn臋艂a w stron臋 przedniego siedzenia samochodu.

Le偶a艂a tam czarna zamszowa portmonetka. Kluczyk znajdowa艂 si臋 w 艣rodku. Prze艂o偶y艂em go do mojego portfela. /

- Siadaj - rozkaza艂em.-Nie, po stronie kierowcy. Ty b臋dziesz prowadzi膰.

Us艂ucha艂a, wi臋c i ja wsiad艂em. Luis le偶a艂 z ty艂u, na ukos ode mnie. Powieki mia艂 uchylone, ale 藕renice niewidoczne. Jego twarz bardziej ni偶 kiedykolwiek przypomina艂a ciasto.

- Nie mog臋 wymin膮膰 twojego wozu - powiedzia艂a Fay opryskliwie.

- Cofniesz si臋 pod g贸r臋.

Buick szarpn膮艂, kiedy wrzuci艂a wsteczny bieg.

- Nie tak szybko - upomnia艂em. - W razie wypadku nie wyjdziesz z niego 偶ywa.

Obdarzy艂a mnie przekle艅stwem, lecz zwolni艂a. Ostro偶nie wjecha艂a ty艂em pod g贸r臋 i zjecha艂a w d贸艂. U wylotu alei kaza艂em jej skr臋ci膰 do domku.

- Wolno i uwa偶nie, Fay. 呕adnego przyciskania klaksonu. Bez kr臋gos艂upa by艂aby艣 do niczego, a Bli藕ni臋ta nie maj膮 serca.

Luf膮 rewolweru dotkn膮艂em od ty艂u jej szyi. Drgn臋艂a, a Buick wyskoczy艂 do przodu. Opar艂em si臋 o Luisa i uchyli艂em szyb臋 prawego tylnego okienka. Aleja rozszerzy艂a si臋 tworz膮c ma艂y, r贸wny placyk przed domem.

206

- Skr臋膰 w lewo - poleci艂em - i zatrzymaj si臋 przed drzwiami. Potem zaci膮gnij r臋czny hamulec.

Drzwi domku zacz臋艂y otwiera膰 si臋 do 艣rodka. Schyli艂em g艂ow臋. Kiedy j膮 zn贸w podnios艂em, Troy sta艂 w progu, praw膮 r臋k膮 wsparty o framug臋, tak 偶e kostki palc贸w by艂y dobrze widoczne. Z艂o偶y艂em si臋 i strzeli艂em. Z odleg艂o艣ci sze艣ciu metr贸w 艣lad kuli zaznaczy艂 si臋 niczym t艂usty czerwony owad siadaj膮cy mi臋dzy pierwszyzn a drugim knykciem.

Zanim si臋gn膮艂 lew膮 r臋k膮 do prawego boku po bro艅, na moment znieruchomia艂. Zd膮偶y艂em w tym czasie go dopa艣膰 i zn贸w pos艂u偶y膰 si臋 kolb膮 rewolweru. Usiad艂 na ziemi, a srebrzysta g艂owa opad艂a mu mi臋dzy kolana.

Za moimi plecami zawy艂 silnik Buicka. Pogna艂em za Fay, dogoni艂em samoch贸d i nie pozwoliwszy jej zawr贸ci膰 wyci膮gn膮艂em za ramiona. Pr贸bowa艂a mnie oplu膰, ale 艣lina tylko 艣cieka艂a jej po brodzie.

- Wejdziemy do 艣rodka - powiedzia艂em. - Ty pierwsza.

Sz艂a prawie jak pijana, potykaj膮c si臋 na wysokich obcasach. Troy stoczy艂 si臋 z progu i w ca艂kowitym bezruchu le偶a艂 zwini臋ty w k艂臋bek na w膮skiej werandzie. Przeszli艣my nad nim.

Smr贸d przypalonego cia艂a unosi艂 si臋 jeszcze w pokoju. Betty Fraley le偶a艂a na pod艂odze, a Marcie, wczepiona w jej gard艂o, dusi艂a j膮 jak terier. Odci膮gn膮艂em Marcie na bok. Sycza艂a z w艣ciek艂o艣ci i wali艂a pi臋tami w pod艂og臋, ale nie pr贸bowa艂a si臋 podnie艣膰. Ruchem rewolweru nakaza艂em Fay stan膮膰 obok niej w k膮cie.

Betty Fraley usiad艂a, ze 艣wistem wci膮gaj膮c do gard艂a powietrze. Z jednej strony jej twarzy, od w艂os贸w po szcz臋k臋, cztery r贸wnoleg艂e zadrapania ocieka艂y;krwi膮. Druga strona by艂a 偶贸艂tobia艂a.

- 艁adnie wygl膮dasz"- zauwa偶y艂em.

- Kim jeste艣? - zapia艂a bezbarwnym g艂osem, wpatruj膮c si臋 w jaki艣 punkt.

207

- Mniejsza z tym. Sp艂ywajmy st膮d, zanim b臋d臋 musia艂 pozabija膰 tych ludzi.

- To by艂oby przyjemne zaj臋cie. - Spr贸bowa艂a stan膮膰, ale upad艂a na r臋ce i kolana. - Nie mog臋 chodzi膰.

D藕wign膮艂em j膮. By艂a lekka i twarda jak suchy patyk. G艂ow臋 bezw艂adnie przewiesi艂a mi przez rami臋. Mia艂em wra偶enie, 偶e nios臋 z艂e dziecko. Marcie i Fay 艣ledzi艂y mnie z k膮ta. Wydawa艂o mi si臋 wtedy, 偶e z艂o to cecha kobieca, trucizna, kt贸r膮 wydzielaj膮 kobiety, zara偶aj膮c ni膮 m臋偶czyzn jak chorob膮.

Podszed艂szy do Buicka posadzi艂em Berty na przednim siedzeniu. Luisa wyci膮gn膮艂em tylnymi drzwiczkami i u艂o偶y艂em na ziemi. Na mi臋siste sinawe wargi wyst膮pi艂a mu piana, kt贸r膮 wydmuchiwa艂 wraz z p艂ytkim oddechem.

- Dzi臋kuj臋 - zapia艂a cienko, kiedy siada艂em za kierownic膮. - Uratowa艂e艣 mi 偶ycie, je艣li to co艣 warte,

- Niewiele warte, ale zap艂acisz mi za ratunek. Moja cena: sto tysi臋cy... i Ralf Sampson. \

Rozdzia艂 29

Zaparkowa艂em Buicka u wjazdu na most i zabra艂em kluczyk od stacyjki. Kiedy unosi艂em Berty Fraley z siedzenia, obj臋艂a mnie praw膮 r臋k膮 za ramiona. Poczu艂em jej drobne palce na karku.

- Jeste艣 bardzo silny - stwierdzi艂a. - Ty jeste艣 Archer, prawda? - Popatrzy艂a na mnie przebiegle jak kot, ale udaj膮c niewini膮tko. Nie wiedzia艂a, 偶e ma krew na twarzy.

- Czas, 偶eby艣 mnie zapami臋ta艂a. R臋ce przy sobie, bo ci臋 upuszcz臋.

Zmru偶y艂a powieki. Kiedy zacz膮艂em wycofywa膰 w贸z, wykrzykn臋艂a nagle:

- A co z nimi?

- Nie mamy dla nich miejsca.

- Zamierzasz ich pu艣ci膰?

- Dlaczego chcesz, 偶ebym ich trzyma艂? Maj膮 mnie okaleczy膰? - W miejscu, gdzie droga si臋 rozszerza艂a, zawr贸ci艂em w stron臋 Bulwaru Zachodz膮cego S艂o艅ca.

Uszczypn臋艂a mnie w rami臋.

- Musimy wr贸ci膰.

- M贸wi艂em, 偶eby艣 trzyma艂a r臋ce przy sobie. To, co艣 zrobi艂a z Eddie'em, nie podoba mi si臋 tak samo, jak im si臋 nie podoba艂o.

- Ale oni maj膮 co艣 mojego!

- Nie - odpar艂em. - Ja to mam, i to nie jest ju偶 twoje.

- Kluczyk?

- Kluczyk.

Oklap艂a na siedzeniu, jakby jej stopnia艂 kr臋gos艂up.

- Nie mo偶esz dopu艣ci膰, 偶eby uciekli - powiedzia艂a ponurym g艂osem. - Po tym, co mi zrobili. Je艣li pozostawisz Troya na swobodzie, to ci臋 dopadnie jak amen w pacierzu.

- Nie przypuszczam. Zapomnij o nich i zacznij si臋 martwi膰 o siebie.

- Nie mam przed sob膮 przysz艂o艣ci, wi臋c nie musz臋 si臋 martwi膰. Prawda?

- Najpierw chc臋 zobaczy膰 Sampsona. P贸藕niej o tym zadecyduj臋.

- Zaprowadz臋 ci臋 do niego.

- Gdzie on jest?

- Niezbyt daleko od domu. Jest w jednym miejscu na pla偶y, jakie艣 sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w od Santa Teresa.

- M贸wisz prawd臋?

- Jak najprawdziwsz膮, Archer. Ale ty mnie nie pu艣cisz. Nie we藕miesz pieni臋dzy, co?

- Nie od ciebie.

- Bo i po co? - Odci臋艂a si臋 z艂o艣liwie. - Masz moje sto kawa艂k贸w.

- Jestem zaanga偶owany przez Sampson贸w. Dostan膮 pieni膮dze z powrotem.

- Cho膰 ich nie potrzebuj膮. Czemu nie p贸jdziesz po rozum do g艂owy, Archer? Pomaga mi jeszcze jedna

14 - Ruchomy cel

209

208

osoba. Ona nie mia艂a z Eddie'em nic wsp贸lnego. Czemu nie zatrzymasz pieni臋dzy i z ni膮 si臋 nie podzielisz?

- Kim on jest?

- Nie powiedzia艂am, 偶e to m臋偶czyzna. - Z gardle zduszonego przez Marcie wydoby艂 si臋 normalny g艂os. kt贸ry po dziewcz臋cemu modulowa艂a.

- Nie mog艂aby艣 wsp贸艂pracowa膰 z kobiet膮. Kim jest ten m臋偶czyzna? - Nie wiedzia艂a o 艣mierci Taggerta, chwila za艣 nie by艂a odpowiednia, 偶eby j膮 informowa膰.

- Zapomnij o tym. Przez minut臋 wydawa艂o mi si臋, 偶e mo偶e mog艂abym ci zaufa膰. Musz臋 mie膰 藕le w g艂owie.

- Mo偶liwe. Ale nie powiedzia艂a艣, gdzie jest Samp-son. Im d艂u偶ej b臋dziesz zwleka膰, tym mniej ch臋tnie co艣 dla ciebie zrobi臋.

- Jest w jednym miejscu na pla偶y, o jakie艣 pi臋tna艣cie kilometr贸w na p贸艂noc od Buenavista. Dawniej by艂a to szatnia klubu pla偶owego, kt贸ry splajtowa艂 w czasie wojny.

- I 偶yje?

- Wczoraj 偶y艂. Pierwszego dnia chorowa艂 po chloroformie, ale teraz nic mu nie jest.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e wczoraj nic mu nie by艂o. Jest zwi膮zany?

- Ja go nie widzia艂am. Dogl膮da艂 go Eddie.

- Pewnie zostawili艣cie go tam, 偶eby umar艂 z g艂odu.

- Ja nie mog艂am do niego p贸j艣膰. Zna艂 mnie z widzenia. Ale nie zna艂 Eddie'ego.

- A Eddie zmar艂, bo tak chcia艂a si艂a wy偶sza.

- Nie, ja go zabi艂am -o艣wiadczy艂a niemal zadowolona. - Ale nigdy nie zdo艂asz tego udowodni膰. Strzelaj膮c do Eddie'ego nie my艣la艂am o Sampsonie.

- My艣la艂a艣 o pieni膮dzach, co? O podziale na dwie zamiast na trzy cz臋艣ci.

- Przyznaj臋, 偶e po trosze chodzi艂o i o to, ale tylko po trosze. Eddie pomiata艂 mn膮 przez ca艂y czas, kiedy by艂am dzieckiem. A jak wreszcie stan臋艂am na nogi

210

i zacz臋艂am do czego艣 dochodzi膰, zasypa艂 mnie i wyl膮dowa艂am w ma mrze. Ja za偶ywa艂am piochy, ale on je sprzedawa艂. Przed federalnymi zwali艂 win臋 na mnie, i sam dosta艂 lekki wyrok. Nie wiedzia艂, 偶e ja o tym wiem, ale poprzysi臋g艂am sobie, 偶e go dopadn臋. I dopad艂am go, kiedy my艣la艂, 偶e szcz臋艣cie mu dopisa艂o. Mo偶e nie by艂 taki bardzo zdziwiony. Powiedzia艂 Marcie, gdzie ma mnie szuka膰 w razie jakich艣 komplikacji.

- Zawsze s膮 komplikacje - zauwa偶y艂em. - Porwania si臋 nie udaj膮. Zw艂aszcza kiedy porywacze zaczynaj膮 si臋 nawzajem mordowa膰.

Wyjecha艂em na bulwar i przystan膮艂em na pierwszej mijanej stacji benzynowej. Patrzy艂a, jak wyjmuj臋 kluczyk ze stacyjki. \ - Co chcesz zrobi膰?

- Zatelefonowa膰 o pomoc dla Sampsona. Mo偶e jest umieraj膮cy, a nam dojazd zajmie p贸艂torej godziny. Czy to miejsce ma jak膮艣 nazw臋?

- Nazywa艂o si臋 klubem pla偶owym Sunland. To d艂ugi zielony budynek. Wida膰 go z autostrady, jest prawie na czubku ma艂ego przyl膮dka.

Po raz pierwszy nie w膮tpi艂em, 偶e m贸wi prawd臋. Zadzwoni艂em do Santa Teresa z automatu, podczas kiedy kto艣 z obs艂ugi nalewa艂 mi benzyn臋. Betty Fraley mog艂em obserwowa膰 przez okno.

W s艂uchawce odezwa艂 si臋 Feliks.

- Rezydencja pa艅stwa Sampson贸w.

- M贸wi Archer. Jest tam pan Graves?

- Tak, prosz臋 pana. Poprosz臋 go do aparatu.

- Gdzie si臋, u diab艂a, podziewasz? - zapyta艂 Graves.

- W Los Angeles. Sampson 偶yje, w ka偶dym razie 偶y艂 wczoraj. Jest zamkni臋ty w szatni klubu pla偶owego Sunland. Znasz taki?

- Kiedy艣 zna艂em. Zamkn臋li go przed laty. Wiem, gdzie to jest, na p贸艂noc od Buenavista, przy autostradzie.

- Zorientuj si臋, jak pr臋dko mo偶esz tam dotrze膰

211

z pierwsz膮 pomoc膮 i jedzeniem. Lepiej we藕 ze sob膮 lekarza i szeryfa.

- Kiepsko si臋 czuje?

- Nie wiem. Od wczoraj jest sam. Przyjad臋, jak zdo艂am najszybciej.

Roz艂膮czywszy si臋 z Gravesem zadzwoni艂em do Petera Coitona. By艂 jeszcze na s艂u偶bie.

- Mam co艣 dla ciebie - powiedzia艂em. - Cz臋艣ciowo dla ciebie, a cz臋艣ciowo dla Departamentu Sprawiedliwo艣ci.

~ Niew膮tpliwie zn贸w b臋d臋 mia艂 migren臋. - Nie wydawa艂 si臋 zachwycony, 偶e mnie s艂yszy. - Ta sprawa Sampsona jest najwi臋ksz膮 zagadk膮 stulecia.

- By艂a. Dzi艣 j膮 zamykam. Zni偶y艂 g艂os o pe艂n膮 oktaw臋.

- Powt贸rz to, z 艂aski swojej.

- Wiem, gdzie jest Sampson, i wioz臋 teraz ze sob膮 ostatni膮 z os贸b winnych porwania.

- Na lito艣膰 bosk膮, nie b膮d藕 taki skromny. Gadaj Gdzie jest?

- Na obszarze, kt贸ry ci nie podlega, w okr臋gu Santa Teresa. Tamtejszy szeryf w艂a艣nie do niego jedzie.

- A ty zadzwoni艂e艣, 偶eby si臋 pochwali膰, ty biedny, dra艅ski narcyzie. My艣la艂em, 偶e masz co艣 dla mnie i dla Departamentu Sprawiedliwo艣ci.

- Mam, ale nie to porwanie. Sampsona nie wywie藕li poza granice stanu, co yi yklucza udzia艂 FBI. Z t膮 spraw膮 wi膮偶e si臋 jednak inna. Jest taki kanion w bok od Bulwaru Zachodz膮cego S艂o艅ca, mi臋dzy Brentwood i Pa-lisades. Prowadzi do niego Hopkins Lane. Po przejechaniu oko艂o siedmiu i p贸艂 kilometra t膮 drog膮 zobaczysz tarasuj膮cego j膮 czarnego czterodrzwiowego Buicka. a dalej alej臋, kt贸ra zbiega w d贸艂 do nie pomalowanego sosnowego domku. Jest tam czworo ludzi. Jeden z nich to Troy. Departament Sprawiedliwo艣ci poszukuje ich, cho膰 mo偶e sam o tym nie wie.

- Za co?

212

- Za przemyt nielegalnych imigrant贸w. Spiesz si臋. To wystarczy?

Na razie - odpar艂. - Hopkins Lane. Betty Fraley popatrzy艂a na mnie oboj臋tnie, kiedy wr贸ci艂em do samochodu. Potem jej oczy nabra艂y wyrazu, kt贸ry pojawi艂 si臋 jak w膮偶 wysuwaj膮cy si臋 ze swej nory.

- I co teraz, ma艂y cz艂owieczku? - spyta艂a.

- Odda艂em ci przys艂ug臋. Wezwa艂em policj臋, 偶eby zgarn臋艂a Troya i ca艂膮 paczk臋. ,

- A mnie?

- Ciebie ratuj臋. - Skierowa艂em si臋 Bulwarem Zachodz膮cego S艂o艅ca w stron臋 autostrady U.S. 101.

- B臋d臋 zeznawa膰 przeciwko niemu - powiedzia艂a.

- Nie musisz. Sam potrafi臋 za艣wiadczy膰 o jego

;vuiie.

- Oskar偶ysz go o przemyt?

- I owszem. Zawiod艂em si臋 na Troyu. Szmuglowanie Meksykan贸w to do艣膰 prymitywny kant jak na d偶entelmena oszusta. Powinien by sprzedawa膰 Puchar Hollywood wycieczkom stra偶ackim.

- To mu si臋 dobrze op艂aca艂o. Op艂aca艂o si臋 podw贸jnie. Bra艂 od tych nieszcz臋snych stwor贸w pieni膮dze za przejazd, a potem odstawia艂 ich na rancza za tyle sarno od 艂ebka. Meksykanie s艂u偶yli za 艂amistrajk贸w, wcale o tym nie wiedz膮c. W ten spos贸b Troy zapewnia艂 sobie ochron臋 niekt贸rych miejscowych glin. Luis smarowa艂 policj臋 meksyka艅sk膮 po drugiej stronie.

- Czy Sampson kupowa艂 艂amistrajk贸w od Troya?

- Tak, ale tego nigdy by艣 nie udowodni艂. Sampson bardzo si臋 pilnowa艂, 偶eby nie pad艂o na niego 偶adne podejrzenie.

- Nie pilnowa艂 si臋 wystarczaj膮co - stwierdzi艂em. Po tym zamilk艂a.

Skr臋ciwszy autostrad膮 na p贸艂noc zauwa偶y艂em, 偶e twarz ma zeszpecon膮 b贸lem.

213

- W schowku jest butelka whisky. Mo偶esz przemy膰 oparzenia i zadrapania na twarzy. Albo mo偶esz si臋 napi膰.

Zrobi艂a jedno i drugie, a nast臋pnie poda艂a mi otwart膮 butelk臋.

- Ja dzi臋kuj臋.

- Bo pi艂am pierwsza? Wszystkie moje choroby s膮 umys艂owe.

- Schowaj j膮.

- Nie podobam ci si臋, prawda?

- Nie pijam trucizny. Co nie znaczy, 偶e jeste艣 pozbawiona zalet. Wydajesz si臋 do艣膰 inteligentna, na sw贸j ograniczony spos贸b.

- Dzi臋ki za komplement, m贸j intelektualny przyjacielu.

- I z niejednego pieca chleb jad艂a艣.

- Nie jestem dziewic膮, je艣li o tym m贸wisz. Straci艂am cnot臋 w jedenastym, roku 偶ycia. Eddie dostrzeg艂 szans臋 zarobienia dolara. Ale ja nigdy tak na siebie nie zarabia艂am. Uchroni艂a mnie od tego muzyka.

- Wielka szkoda, 偶e nie uchroni艂a ci臋 i od tego.

- Zaryzykowa艂am. Nie powiod艂o si臋. Dlaczego uwa偶asz, 偶e mi zale偶y, co b臋dzie?

- Zale偶y ci na tamtej drugiej osobie. Chcesz, 偶eby on otrzyma艂 pieni膮dze, oboj臋tne, co si臋 stanie z tob膮.

- M贸wi艂am ju偶, 偶eby艣 o tym zapomnia艂. - Po chwili doda艂a: - M贸g艂by艣 mnie pu艣ci膰 i zatrzyma膰 pieni膮dze. Sto kawa艂k贸w nie trafi ci si臋 ponownie.

- Ani tobie, Betty. Ani Alanowi Taggertowi. J臋kn臋艂a zdziwiona i wstrz膮艣ni臋ta. Odzyskawszy g艂os

rzek艂a tonem pe艂nym wrogo艣ci:

- 呕artujesz. Co wiesz o Taggerde?

- To, co mi powiedzia艂.

- Nie wierz臋. Nic ci nie m贸wi艂. -Poprawi艂asi臋: -Nic nie wie, wi臋c nie mia艂 co m贸wi膰.

- Powiedzia艂.

- Czy co艣 mu si臋 sta艂o?

- Sta艂o si臋 to, 偶e nie 偶yje. Ma dziur臋 w g艂owie jak Eddie.

Zacz臋艂a co艣 m贸wi膰, ale s艂owa uton臋艂y w p艂aczu; piskliwy, przeci膮g艂y skowyt przeszed艂 w miarowy, suchy szloch. Po d艂ugim czasie szepn臋艂a:

- Czemu mi nie powiedzia艂e艣, 偶e nie 偶yje?

- Bo nie pyta艂a艣. Szala艂a艣 za nim?

- Tak. Szaleli艣my za sob膮 nawzajem.

- Je艣li tak za nim szala艂a艣, czemu wci膮gn臋艂a艣 go w co艣 podobnego?

- Ja go nie wci膮ga艂am. On to chcia艂 zrobi膰. Zamierzali艣my wyjecha膰 st膮d razem.

- I 偶y膰 potem szcz臋艣liwie.

- Zachowaj te tanie dowcipy dla siebie.

- Nie uwierz臋 w tw贸j m艂odzie艅czy sen o mi艂o艣ci, Betty. On by艂 ch艂opcem, a ty pod wzgl臋dem do艣wiadczenia jeste艣 star膮 kobiet膮. Uwa偶am, 偶e艣 go nabra艂a. Potrzebny ci by艂 informator, on za艣 wydawa艂 si臋 艂atwy do zdobycia.

- W艂a艣nie 偶e nie. - G艂os mia艂a zdumiewaj膮co 艂agodny. - Byli艣my ze sob膮 p贸艂 roku. Przyszed艂 do Fortepianu z Sampsonem, w tydzie艅 potem, jak zacz臋艂am tam gra膰. Straci艂am g艂ow臋, i on tak偶e. Ale 偶adne z nas nic nie mia艂o. Musieli艣my mie膰 pieni膮dze, 偶eby zacz膮膰 na nowo.

- A oczywiste ich 藕r贸d艂o stanowi艂 Sampson. Porwanie stanowi艂o oczywisty spos贸b ich zdobycia.

- Nie musisz nadmiernie wsp贸艂czu膰 Sampsonowi. Ale pocz膮tkowo mieli艣my inne pomys艂y. Alan chcia艂 si臋 o偶eni膰 z t膮 dziewczyn膮, c贸rk膮 Sampsona, i nam贸wi膰 starego, 偶eby go sp艂aci艂. Sampson osobi艣cie zburzy艂 ten plan. Kt贸rego艣 wieczora odst膮pi艂 Alanowi sw贸j pawilon w Valerio. W 艣rodku nocy przy艂apali艣my go za zas艂onami w sypialni, jak nas podgl膮da艂. Zagrozi艂 potem dziewczynie, 偶e je艣li wyjdzie za Alana, to j膮 wydziedziczy. Chcia艂 te偶 wyla膰 Alana, ale wiedzieli艣my o nim za du偶o.

215

214

- Czemu艣cie go nie szanta偶owali? To by艂oby bardziej w waszym stylu.

- My艣leli艣my o tym, ale on by si臋 nam nie da艂 i ma najlepszych adwokat贸w w ca艂ym stanie. Cho膰 wiedzieli艣my o nim niejedno, trudno by艂oby zmusi膰 go do p艂acenia. Na przyk艂ad ta 艢wi膮tynia w Chmurach. Jak mogliby艣my dowie艣膰, 偶e Sampson wiedzia艂, do czego jej u偶ywaj膮 Troy, Claude i Fay?

- Skoro wiesz o nim tak du偶o - powiedzia艂em -wyt艂umacz, dlaczego by艂 taki?

- Pytanie jest trudne. Kiedy艣 my艣la艂am, 偶e mo偶e^ma w sobie co艣 z peda艂a, ale nie wiem. Lat mu przybywa i chyba czu艂 si臋 ju偶 do niczego. Rozgl膮da艂 si臋 za czym艣, dzi臋ki czemu na powr贸t poczu艂by si臋 m臋偶czyzn膮: mog艂a to by膰 astrologia, jaki艣 dziwny rodzaj seksu, cokolwiek. Zale偶y mu wy艂膮cznie na c贸rce. Pewno si臋 zorientowa艂, 偶e ona szaleje za Alanem, i nigdy mu tego nie wybaczy艂.

~ Taggert powinien by艂 si臋 jej trzyma膰.

- Tak s膮dzisz? - spyta艂a za艂amuj膮cym si臋 g艂osem. A potem cicho i pokornie podj臋艂a: - Nie wysz艂am mu na dobre. Wiem o tym, nie potrzebujesz mi m贸wi膰. Ale by艂am bezradna, i Alan tak偶e. Jak on umar艂, Archer?

- Zosta艂 przyci艣ni臋ty do muru i pr贸bowa艂 utorowa膰 sobie drog臋 ucieczki rewolwerem. Kto艣 inny strzeli艂 pierwszy. M臋偶czyzna nazwiskiem Graves.

- Chcia艂abym go spotka膰. Przed chwil膮 m贸wi艂e艣, 偶e Alan si臋 wygada艂. Nie zrobi艂 tego?

- Nie wspomnia艂 o tobie.

- Bardzo si臋 ciesz臋. Gdzie on jest teraz?

- W kostnicy w Santa Teresa.

- Chcia艂abym go zobaczy膰... raz jeszcze.

S艂owa te nap艂yn臋艂y cicho z mrocznego snu. Zapad艂o milczenie, a w nim sen roztoczy艂 si臋 poza granice jej umys艂u, rzucaj膮c cie艅 tak d艂ugi jak cienie, kt贸re rzuca zachodz膮ce s艂o艅ce.

216

Rozdzia艂 30

Kiedy zwolni艂em przed Buenavista, zmierzch 艂agodzi艂 szpetot臋 budynk贸w, a wzd艂u偶 g艂贸wnej ulicy zapala艂y si臋 latarnie. Zauwa偶y艂em neonowego charta na dworcu autobusowym, ale nie przystawa艂em. Kilka kilometr贸w za miastem autostrada znowu zaczyna艂a biec .wzd艂u偶 brzegu, wij膮c si臋 u podn贸偶a urwisk nad bezludnymi pla偶ami. Ostatnie szare strz臋py 艣wiat艂a dziennego czepia艂y si臋 powierzchni morza, powoli wch艂aniane przez wod臋.

- To tu - stwierdzi艂a Berty Fraley. Siedzia艂a obok mnie tak cicho, 偶e prawie o niej zapomnia艂em.

Zatrzyma艂em si臋 na asfaltowym poboczu tu偶 przed skrzy偶owaniem. Po stronie oceanu droga opada艂a ku pla偶y. Na rogu wyp艂owia艂a od s艂o艅ca i wiatru tablica reklamowa艂a atrakcyjne osiedle nadmorskie, ale jak okiem si臋gn膮膰, nie wida膰 by艂o dom贸w. Zobaczy艂em natomiast stary klub pla偶owy, budynki st艂oczone o dwie艣cie metr贸w poni偶ej jezdni, d艂ugie, niskie, nieokre艣lonej barwy na tle migotliwej bieli przybrze偶nych fal.

- Nie da si臋 zjecha膰 - powiedzia艂a. - Na dole droga jest rozmyta.

~ Wydawa艂o mi si臋, 偶e tu nie by艂a艣.

- By艂am w zesz艂ym tygodniu. Obejrza艂am to miejsce razem z Eddie'em, kiedy on je znalaz艂. Sampson jest w jednej z kabin w szatni m臋skiej.

- Lepiej, 偶eby by艂.

Zabra艂em kluczyk od stacyjki, a Betty zostawi艂em w samochodzie.

W miar臋 jak schodzi艂em w d贸艂, droga si臋 zw臋偶a艂a, tworz膮c wyboist膮, gliniast膮 艣cie偶k臋, 偶 g艂臋bokimi rowami wymytymi po obu stronach: Drewniany pomost przed pierwszym budynkiem spaczy艂 si臋 i pod stopami wyczuwa艂em k臋py trawy wyrastaj膮ce ze szpar. Umieszczone wysoko pod okapem okna by艂y ciemne.

217

Skierowawszy 艣wiat艂o latarki na bli藕niacze drzwi po艣rodku odczyta艂em odbite przez szablon napisy: na jednych „Panowie", na drugich „Panie". Drzwi po prawej r臋ce, dla pan贸w, zwisa艂y na zawiasach, cz臋艣ciowo uchylone. Otworzy艂em je szeroko, ale bez wi臋kszej nadziei. Wn臋trze zia艂o pustk膮, martwot膮. Jedynym 艣ladem 偶ycia w budynku i doko艂a niego by艂 ruch niespokojnej wody.

Ani 艣ladu Sampsona, ani 艣ladu Gravesa. Popatrzy艂em na zegarek wskazuj膮cy za kwadrans si贸dm膮. Od mojego telefonu do Gravesa min臋艂a godzina z du偶ym ok艂adem. Mia艂 mn贸stwo czasu, 偶eby przejecha膰 tych niespe艂na siedemdziesi膮t kilometr贸w z kanionu Cabrillo. Ciekaw by艂em, co si臋 sta艂o z nim i z szeryfem.

O艣wietli艂em pod艂og臋, kt贸r膮 pokrywa艂 nawiany piasek i wieloletnie 艣miecie. Przed sob膮 widzia艂em przepierzenie z dykty i rz膮d pozamykanych drzwi. Zrobi艂em krok w ich stron臋. Za moimi plecami co艣 poruszy艂o si臋 jak jaszczurka, tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂em si臋 obr贸ci膰. S艂owo „zasadzka" dotar艂o do mej 艣wiadomo艣ci, po czym natychmiast j膮 straci艂em.

S艂owo „naiwniak" przysz艂o mi do g艂owy, ledwie odzyska艂em przytomno艣膰. Cyklopie oko latarki wpatrywa艂o si臋 we mnie niczym upiorne oko sumienia. Pod wp艂ywem odruchu chcia艂em wsta膰 i walczy膰. G艂臋boki g艂os Alberta Gravesa pohamowa艂 ten impuls.

- Co ci si臋 sta艂o?

- Odwr贸膰 latark臋. - Jej 艣wiat艂o sztyletami przewierca艂o mi si臋 przez oczodo艂y i wydostawa艂o ty艂em czaszki.

Po艂o偶y艂 latark臋 i ukl膮k艂 przy mnie.

- Mo偶esz wsta膰, Lew?

- Mog臋. - Ale nie ruszy艂em si臋 z pod艂ogi. - P贸藕no przyje偶d偶asz.

- Do艣膰 trudno by艂o tu trafi膰 po ciemku.

- Gdzie szeryf? Jego te偶 nie mog艂e艣 znale藕膰?

- By艂 zaj臋ty, odwozi艂 paranoika do szpitala okr臋gowego. Zostawi艂em mu wiadomo艣膰, 偶eby jecha艂

218

za mn膮 i zabra艂 lekarza. Nie chcia艂em traci膰 czasu.

- Wygl膮da na to, 偶e艣 go straci艂 mas臋.

. - Zdawa艂o mi si臋, 偶e znam ten klub, ale musia艂em go min膮膰. Dojecha艂em prawie do Buenavista,' zanim si臋 zorientowa艂em. A potem, kiedy zawr贸ci艂em, nie mog艂em go znale藕膰.

- Nie widzia艂e艣 mojego samochodu?

- Gdzie?

Usiad艂em. Fale zamroczenia przep艂ywa艂y mi ruchem wahad艂owym przez g艂ow臋.

- W g贸rze na rogu.

- W艂a艣nie tam zaparkowa艂em. Nie widzia艂em twojego wozu.

Namaca艂em kluczyki. By艂y w kieszeni.

- Jeste艣 pewny? Nie zabrali mi kluczyk贸w.

- Nie ma tam twojego samochodu, Lew. Jacy oni?

- Betty Fraley i ten, kto mnie wyr偶n膮艂 w 艂eb. Czwarty cz艂onek gangu musia艂 widocznie pilnowa膰 Sampsona.

Opowiedzia艂em mu, jak tutaj trafi艂em.

- G艂upio zrobi艂e艣 zostawiaj膮c j膮 w wozie - stwierdzi艂.

- Jak si臋 w ci膮gu dw贸ch dni trzy razy oberwie w 艂eb, mo偶na do reszty zg艂upie膰.

Wsta艂em, ale nogi mia艂em jak z waty. Poda艂 mi rami臋. Opar艂em si臋 o 艣cian臋. Wzi膮艂 do r臋ki latark臋.

- Obejrz臋 ci g艂ow臋. - W ruchomym 艣wietle szerokie p艂aszczyzny jego twarzy by艂y pokryte zmarszczkami niepokoju. Sprawia艂 wra偶enie oci臋偶a艂ego i starego.

- P贸藕niej - odpar艂em.

Podni贸s艂szy z ziemi w艂asn膮 latark臋 podszed艂em do rz臋du drzwi. Sampson czeka艂 za drugimi z kolei, t艂usty starzec, przygarbiony na 艂awce pod 艣cian膮, w g艂臋bi pomieszczenia. G艂ow臋 wcisn膮艂 w k膮t, otwarte oczy mia艂 przekrwione.

Graves wepchn膮艂 si臋 za mn膮 do 艣rodka i wykrzykn膮艂:

- O Bo偶e!

219

Odda艂em mu latark膮 pochylaj膮c si臋 nad Sampsonem. Siedzia艂 z r臋kami i kostkami n贸g sp臋tanymi sze艣膰dzie-si臋ciomilimetrow膮 link膮, kt贸rej koniec kto艣 przewl贸k艂 przez skobel w 艣cianie. Drugi koniec linki, zaci艣ni臋ty pod lewym uchem w twardy w臋ze艂, wpija艂 si臋 w szyj臋 Sampsona. Si臋gn膮艂em za jego plecy, 偶eby uj膮膰 jeden ze skr臋powanych nadgarstk贸w. Cia艂o jeszcze nie ostyg艂o, ale puls zanik艂. 殴renice zaczerwienionych oczu by艂y asymetryczne. Jaskrawe skarpety w 偶贸艂to-czerwono-zielon膮 kratk臋 wygl膮da艂y jako艣 偶a艂o艣nie na grubych martwych kostkach.

Graves sapn膮艂.

- Nie 偶yje?

- Nie. - Dozna艂em uczucia straszliwego zawodu, p贸藕niej ogarn膮艂 mnie bezw艂ad. - Musia艂 jeszcze 偶y膰, kiedy tu przyszed艂em. Jak d艂ugo by艂em nieprzytomny?

- Teraz jest kwadrans po si贸dmej.

- Przyjecha艂em tu mniej wi臋cej za kwadrans si贸dma. Mieli p贸艂 godziny przewagi. Musimy rusza膰.

- I zostawi膰 Sampsona?

- Tak. Policja b臋dzie chcia艂a tak go zobaczy膰. Zostawili艣my go w ciemno艣ciach. Ostatkiem si艂

wspi膮艂em si臋 pod g贸r臋. M贸j samoch贸d znikn膮艂. Stude-baker Gravesa sta艂 zaparkowany po przeciwnej stronie skrzy偶owania.

- Dok膮d jedziemy? - zapyta艂 siadaj膮c za kierownic膮.

- Do Buenavista. Podjedziemy do patrolu drogowego.

Zajrza艂em do portfela przekonany, 偶e nie znajd臋 kluczyka od szafki, ale by艂 na swoim miejscu, w przegr贸dce na wizyt贸wki. Napastnik nie mia艂 okazji porozumie膰 si臋 z Betty Fraley. Albo postanowili uciec machn膮wszy r臋k膮 na pieni膮dze. Ale to wydawa艂o si臋 ma艂o prawdopodobne.

Przy wje藕dzie do miasta poprosi艂em Gravesa:

- Wysad藕 mnie na dworcu autobusowym.

220

Wyja艣ni艂em mu po co i doda艂em:

- Je艣li pieni膮dze s膮 w szafce, mog膮 po nie wr贸ci膰. Je艣li nie, to zapewne w艂amali si臋 do niej po drodze. Ty skontaktuj si臋 z patrolem drogowym. Zabierzesz mnie p贸藕niej.

Wysadzi艂 mnie przy czerwonym kraw臋偶niku przed dworcem. Przystan膮艂em, 偶eby przez szklane drzwi zajrze膰 do du偶ej kwadratowej poczekalni. Trzech czy czterech m臋偶czyzn w kombinezonach, garbi膮c si臋 na obdrapanych 艂awkach, czyta艂o gazety. Paru zatopionych w rozmowie staruszk贸w, kt贸rym lat dodawa艂 blask jarzeni贸wek, podpiera艂o 艣ciany oblepione plakatami. W jednym k膮cie rodzina meksyka艅ska, z艂o偶ona z ojca, matki i kilkorga dzieci, tworzy艂a zwart膮 ca艂o艣膰, niczym sze艣cioosobowa dru偶yna pi艂karska. W g艂臋bi sali, w kasie biletowej pod zegarem, siedzia艂 pryszczaty m艂odzian w kwiaciastej hawajskiej koszuli. Na lewo, za lad膮 z p膮czkami, urz臋dowa艂a t艂usta blondyna w mundurze. Zielone metalowe szafki sta艂y rz臋dem pod 艣cian膮 na prawo.

Nikt z obecnych w poczekalni nie zdradza艂 napi臋cia, na kt贸re by艂em przygotowany. Czekali na zwyczajne rzeczy: na kolacj臋, autobus, sobotni wiecz贸r, rent臋 albo naturaln膮 艣mier膰 w 艂贸偶ku.

Popchn膮艂em szklane drzwi i po zarzuconej niedopa艂kami pod艂odze podszed艂em do szafek. M贸j numer by艂 wyt艂oczony na kluczyku: dwadzie艣cia osiem. Wk艂adaj膮c kluczyk do zamka rozejrza艂em si臋 po sali. Pijane niebieskie oczy kobiety od p膮czk贸w obserwowa艂y mnie bez zaciekawienia. Nikt inny nie wydawa艂 si臋 mn膮 zainteresowany.

W szafce le偶a艂a czerwona p艂贸cienna torba pla偶owa. Wyci膮gaj膮c j膮 s艂ysza艂em szelest papieru w 艣rodku. Usiad艂em na najbli偶szej wolnej 艂awce i otworzy艂em torb臋. Paczka w burym papierze by艂a rozdarta z jednego ko艅ca. Namaca艂em palcami kraw臋dzie sztywnych nowych banknot贸w.

221

Wepchn膮艂em torb臋 pod pach臋 i przy ladzie z p膮czkami poprosi艂em o kaw臋.

- Czy pan wie, 偶e ma pan zakrwawion膮 koszul臋? -spyta艂a blondyna.

- Wiem. Mam zwyczaj tak膮 nosi膰. Otaksowa艂a mnie wzrokiem, jakby pow膮tpiewaj膮c

o mojej wyp艂acalno艣ci. Pohamowa艂em odruch i zamiast wr臋czy膰 jej banknot studolarowy, cisn膮艂em na blat dziesi臋ciocent贸wk臋. Poda艂a mi kaw臋 w grubej bia艂ej fili偶ance.

Pi艂em i obserwowa艂em drzwi, trzymaj膮c fili偶ank臋 w lewej r臋ce, praw膮 gotowy wyci膮gn膮膰 rewolwer. Elektryczny zegar nad kas膮 odgryza艂 ma艂e k臋sy czasu. Przyjecha艂 i odjecha艂 autobus, co spowodowa艂o przetasowanie pasa偶er贸w w poczekalni. Zegar prze偶uwa艂 bardzo powoli, mia偶d偶膮c ka偶d膮 minut臋 sze艣膰dziesi膮t razy. Za dziesi臋膰 贸sma zrobi艂o si臋 za p贸藕no, 偶eby mogli si臋 zjawi膰. Zrezygnowali z pieni臋dzy albo wybrali inn膮 drog臋.

W drzwiach ukaza艂 si臋 gestykuluj膮cy gwa艂townie Graves. Postawi艂em fili偶ank臋 i wyszed艂em za nim. Stu-debakera zaparkowa艂 obok innego samochodu po przeciwnej stronie ulicy.

- W艂a艣nie przed chwil膮 rozwalili tw贸j w贸z - powiedzia艂 mi na chodniku. - O jakie艣 dwadzie艣cia dwa kilometry dalej na p贸艂noc.

- Uciekli?

- Jedno z nich najwidoczniej tak. Ta Fraley nie 偶yje.

- Co si臋 sta艂o z tym drugim?

- Patrol drogowy jeszcze nie wie. Odebrali zaledwie pierwszy meldunek radiowy.

Przebyli艣my te dwadzie艣cia dwa kilometry w niespe艂na kwadrans. Miejsce wypadku oznacza艂 rz膮d stoj膮cych samochod贸w i st艂oczone sylwetki ludzkie, podobne w blasku reflektor贸w do anonimowych czarnych wycinanek. Graves zahamowa艂 tu偶 przed policjantem,

222

kt贸ry macha艂 latark膮, sygnalizuj膮c czerwonym 艣wiat艂em, 偶e mamy jecha膰 dalej.

Wyskoczywszy ze Studebakera zobaczy艂em za w臋偶em pojazd贸w, na kraw臋dzi 艣wietlnej smugi, m贸j samoch贸d wbity mask膮 w skarp臋. Pobieg艂em toruj膮c sobie 艂okciami drog臋 w t艂umie zgromadzonych wok贸艂 wraka.

Policjant z patrolu drogowego, o pokiereszowanej br膮zowej twarzy, po艂o偶y艂, mi r臋k臋 na ramieniu. Strz膮s-n膮艂em j膮.

- To m贸j samoch贸d.

Zmru偶y艂 oczy, a zmarszczki w艣r贸d opalenizny wach-larzowato rozbieg艂y si臋 w stron臋 uszu.

- Jest pan pewny? Pa艅skie nazwisko?

- Archer.

- Rzeczywi艣cie to pa艅ski w贸z. Zarejestrowany na pana. - Przywo艂a艂 m艂odszego koleg臋, kt贸ry z wyrazem zak艂opotania sta艂 przy motocyklu. - Chod藕 tutaj, Ollie! To samoch贸d tego faceta.

T艂um zacz膮艂 si臋 zbiera膰 na nowo, tym razem wok贸艂 mnie. Kiedy p臋k艂 zwarty pier艣cie艅 otaczaj膮cy szcz膮tki wozu, dostrzeg艂em posta膰 wyci膮gni臋t膮 pod kocem na ziemi. Przecisn膮艂em si臋 mi臋dzy dwiema kobietami poch艂aniaj膮cymi j膮 wzrokiem i uchyli艂em brzeg koca. To, co si臋 pod nim znajdowa艂o, nie przypomina艂o istoty ludzkiej, ale rozpozna艂em ubranie.

Dwoje w ci膮gu godziny -tego by艂o dla mnie za wiele. M贸j 偶o艂膮dek pusty, je艣li nie liczy膰 wypitej kawy, zaprotestowa艂 i zwymiotowa艂 偶贸艂ci膮. Policjanci czekali, a偶 b臋d臋 m贸g艂 m贸wi膰.

- Ta kobieta ukrad艂a pa艅ski samoch贸d? - zapyta艂 starszy.

- Tak. Nazywa si臋 Betty Fraley.

- W biurze podobno maj膮 komunikat w jej sprawie...

- Racja. Ale co si臋 sta艂o z tym drugim?

- Jakim drugim?

- By艂 z ni膮 m臋偶czyzna.

223

- Nie w chwili wypadku - odezwa艂 si臋 m艂ody policjant,

- Nie mo偶na by膰 pewnym.

- Ale ja jestem pewny. Widzia艂em, jak to si臋 sta艂e W艂a艣ciwie ja za to odpowiadam.

- Daj偶e spok贸j, Ollie. - Starszy m臋偶czyzna po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu. - Post膮pi艂e艣 dok艂adnie tak, jak nale偶a艂o. Nikt ci臋 nie b臋dzie wini艂.

- Tak czy owak - wybuchn膮艂 Ollie - ciesz臋 si臋, 偶e samoch贸d by艂 skradziony.

To mnie zirytowa艂o. Mimo ubezpieczenia trudno mi b臋dzie kupi膰 nowy. A poza tym 偶ywi艂em do wozu uczucie, podobnie jak je藕dziec do konia.

- Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? - zapyta艂em ostro.

- Jecha艂em sobie mo偶e siedemdziesi膮tk膮 pi膮tk膮

0 kilka kilometr贸w na po艂udnie st膮d, kieruj膮c si臋 na p贸艂noc. Ta babka w odkrytym wozie min臋艂a mnie, jakbym sta艂 w miejscu, wi臋c pu艣ci艂em si臋 w po艣cig. Dopiero przy stu czterdziestu zacz膮艂em j膮 dogania膰. Ale nawet kiedy si臋 z ni膮 zr贸wna艂em, wali艂a naprz贸d na pe艂nym gazie. Nie zwr贸ci艂a uwagi na sygna艂, 偶e ma zjecha膰 w bok, wi臋c przeci膮艂em jej drog臋. Skr臋ci艂a pr贸buj膮c rnin膮膰 mnie z prawej i straci艂a panowanie nad wozem. Przelecia艂 w po艣lizgu kilkadziesi膮t metr贸w

1 r膮bn膮艂 w skarp臋, Kiedy j膮 wyci膮gn膮艂em, ju偶 nie 偶y艂a. Umilk艂 z twara膮 mokr膮 od poru. Starszy kolega potrz膮sn膮艂 go delikatnie za rami臋.

- Nie dr臋cz si臋 tym, ma艂y. Trzeba sta膰 na stra偶y prawa.

- Jest pan absolutnie pewny, 偶e w wozie nie by艂o nikogo poza ni膮? - spyta艂em.

- Chyba 偶e ulotni艂 si臋 z dymem... Zabawna rzecz -doda艂 piskliwym, nerwowym g艂osem -nie pali艂o si臋, ale podeszwy st贸p mia艂a poparzone. I nie mog艂em znale藕膰 jej pantofli. By艂a boso.

- To zabawne - przyzna艂em. - Ogromnie zabawne. Albert Graves przepchn膮t si臋 przez zbiegowisko.

224

- Musieli mie膰 drugi samoch贸d.

- Wi臋c po co bra艂aby m贸j?

Si臋gn膮艂em do rozbitego wozu, pod wygi臋t膮, zakrwawion膮 tablic臋 rozdzielcz膮, i namaca艂em druciki zap艂onu. Przewody po艂膮czone by艂y miedzianym drutem, kt贸ry zostawi艂em tam z rana.

- Musia艂a wetkn膮膰 drut do zap艂onu, 偶eby uruchomi膰 silnik.

- To by raczej zrobi艂 m臋偶czyzna, co?

- Niekoniecznie. Mog艂a si臋 tego sposobu nauczy膰 od brata. T臋 sztuczk臋 zna ka偶dy z艂odziej samochod贸w.

- Mo偶e postanowili ucieka膰 osobno.

- Mo偶e, ale nie s膮dz臋. By艂a na tyle rozgarni臋ta, by wiedzie膰, 偶e j膮 rozpoznaj膮 po moim samochodzie.

- Musz臋 spisa膰 raport - powiedzia艂 starszy policjant. - Mo偶e mi pan po艣wi臋ci膰 par臋 minut?

Odpowiada艂em na ostatnie pytanie, gdy radiowozem nadjecha艂 szeryf Spanner, ze swym zast臋pc膮 przy kierownicy. Wysiedli i podbiegli do nas. Obfite piersi Spannera trz臋s艂y si臋 w ruchu, prawie jakby by艂 kobiet膮.

- Co si臋 tu dzia艂o? - Przeni贸s艂 ze mnie na Gravesa spojrzenie wilgotnych, podejrzliwych oczu.

Pozwoli艂em opowiada膰 Gravesowi. Us艂yszawszy, co si臋 sta艂o z Sampsonem i Betty Fraley, Spanner zn贸w zwr贸ci艂 si臋 do mnie.

- No i prosz臋, co pan narobi艂, Archer. M贸wi艂em, 偶e ma pan pracowa膰 pod moim kierunkiem.

Nie by艂em w nastroju, kt贸ry sprzyja艂by puszczeniu tego p艂azem.

- Te偶 mi kierunek! 呕eby pan w por臋 przyjecha艂 do Sampsona, by艂by teraz 偶ywy.

- Pan wiedzia艂, gdzie go ukryli, i nic mi nie powiedzia艂 - biadoli艂. - Odpokutuje pan za to, Archer.

- Taa, wiem. Kiedy trzeba b臋dzie* przed艂u偶y膰 moj膮 licencj臋. M贸wi艂 pan to ju偶 przedtem. Ale co pan powie w Sacramento na temat w艂asnej nieudolno艣ci? By膰

15-Ruchomy cel

225

w szpitalu okr臋gowym, odwozi膰 wariata, kiedy sprawa nagle si臋 wy艣wietla.

- Nie by艂em w szpitalu od wczoraj - zaprzeczy艂. -O czym pan m贸wi?

- Nie przekazali panu wiadomo艣ci o Sampsonie? Par臋 godzin temu.

- Nie mia艂em 偶adnej wiadomo艣ci. Tym si臋 pan nie mo偶e zas艂ania膰.

Popatrzy艂em na Gravesa. Unika艂 mego wzroku. Ugryz艂em si臋 w j臋zyk.

Od strony Santa Teresa nadjecha艂a autostrad膮 karetka na sygnale.

- Nie 艣pieszy im si臋 - powiedzia艂em do policjanta z patrolu.

- Wiedzieli, 偶e nie 偶yje. Nie ma gwa艂tu.

- Dok膮d j膮 zawioz膮?

- Do kostnicy w Santa Teresa, chyba 偶e kto艣 za偶膮da wydania zw艂ok.

- Nikt nie za偶膮da. To dla niej dobre miejsce. Alan Taggert i Eddie, jej kochanek i jej brat, ju偶 tam

le偶eli.

Rozdzia艂 31

Graves prowadzi艂 bardzo powoli, jakby pod wra偶eniem widoku rozbitego wozu. Powr贸t do Santa Teresa zaj膮艂 nam prawie godzin臋. Przez ten czas rozmy艣la艂em -o Albercie Gravesie, a potem o Mirandzie. Moje my艣li by艂y nieweso艂e.

Przy wje藕dzie do miasta spojrza艂 na mnie ciekawie.

- Ja bym nie traci艂 nadziei, Lew. Policja ma niez艂膮 szans臋, 偶eby go z艂apa膰.

- O kogo ci chodzi?

- Oczywi艣cie o morderc臋. Tamtego drugiego.

- Nie jestem pewien, czy by艂 jaki艣 drugi. Zacisn膮艂 d艂onie na kierownicy. Knykcie palc贸w mu

zbiela艂y.

- Ale kto艣 zabi艂 Sampsona.

226

- Tak — odpar艂em. - Kto艣 to zrobi艂.

Patrzy艂em, jak z wolna obraca na mnie oczy. Przez d艂ug膮 chwil臋 przygl膮da艂 mi si臋 zimnym wzrokiem.

- Uwa偶aj, jak jedziesz, Graves. Uwa偶aj na wszystko. Ponownie zwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do drogi, ale przedtem

zd膮偶y艂em pochwyci膰 na niej wyraz zawstydzenia,

Na skrzy偶owaniu autostrady z g艂贸wn膮 ulic膮 Santa Teresa przystan膮艂 pod 艣wiat艂ami. *

- Gdzie jedziemy?

- A gdzie chcesz jecha膰?

- Wszystko mi jedno.

- Pojedziemy do Sampson贸w - odrzek艂em. - Chc臋 porozmawia膰 z pani膮 Sampson.

- Musisz robi膰 to teraz?

- Ona mi p艂aci. Musz臋 jej z艂o偶y膰 sprawozdanie. 艢wiat艂a si臋 zmieni艂y. Nie m贸wili艣my ju偶 nic, dop贸ki

nie skr臋ci艂 na podjazd przed domem Sampson贸w. Blask paru lamp roz艣wietla艂 jego ciemn膮 sylwetk臋.

- Nie chc臋 widzie膰 Mirandy, je艣li da si臋 tego unikn膮膰 - powiedzia艂. - Po po艂udniu wzi臋li艣my 艣lub.

- Nie za bardzo si臋 po艣pieszy艂e艣?

- Co przez tb rozumiesz? Ju偶 od wielu miesi臋cy nosz臋 przy sobie zezwolenie.

- Mog艂e艣 zaczeka膰 do powrotu jej ojca. Albo do jego pogrzebu.

- Chcia艂a to zrobi膰 dzisiaj - odpar艂. - Wzi臋li艣my 艣lub w gmachu s膮du.

- Sp臋dzisz tam zapewne noc po艣lubn膮. Areszt mie艣ci si臋 w tym samym budynku, prawda?

Nie odpowiedzia艂. Kiedy zatrzyma艂 w贸z ko艂o gara偶u, pochyli艂em si臋, 偶eby zajrze膰 mu w twarz. Prze艂kn膮艂 ju偶 wstyd. Nie pozosta艂o na niej nic pr贸cz rezygnacji hazar-dzisty.

- Co za ironia losu - stwierdzi艂. - To nasza noc po艣lubna, noc, kt贸rej od tylu lat wyczekiwa艂em. A teraz nie chc臋 widzie膰 Mirandy.

- Spodziewasz si臋, 偶e zostawi臋 ci臋 tu samego?

227

- Czemu nie?

- Nie mog膮 ci zaufa膰. By艂e艣 jedynym cz艂owiekiem, kt贸remu we w艂asnym przekonaniu mog艂em zaufa膰... -Zabrak艂o mi s艂贸w na doko艅czenie zdania.

- Mo偶esz mi zaufa膰, Lew.

- Od tej chwili przejdziemy na pan.

- Wi臋c mo偶e mi pan zaufa膰. Mam w kieszeni rewolwer. Ale si臋 nim nie pos艂u偶臋. Przejad艂a mi si臋 przemoc. Czy to rozumiesz? Mdli mnie od tego.

- Powinno ci臋 zemdli膰 od tych dw贸ch morderstw, kt贸re ci le偶膮 na 偶o艂膮dku. Na jaki艣 czas masz przemocy po dziurki w nosie.

- Czemu powiedzia艂e艣 o dw贸ch morderstwach, Lew?

- Czemu pan powiedzia艂, panie Archer - poprawi艂em.

- Nie musisz przybiera膰 takiego wynio艣le moralizatorskiego tonu. Nie tak to sobie zaplanowa艂em.

- Ma艂o kto to robi. Taggerta zastrzeli艂e艣 bez namys艂u, a potem improwizowa艂e艣. Pod koniec zacz膮艂e艣 sobie poczyna膰 do艣膰 beztrosko. Mog艂e艣 przewidzie膰, 偶e si臋 dowiem, 偶e dzi艣 wiecz贸r nie dzwoni艂e艣 do szeryfa.

- Nie potrafisz udowodni膰, 偶e mi to zleci艂e艣.

- Nie musz臋, Ale dzi臋ki temu przejrza艂em twoje zamiary. Chcia艂e艣 by膰 przez kr贸tk膮 chwil臋 sam z porwanym w tej budzie. Musia艂e艣 doko艅czy膰 roboty, kt贸rej nie wykonali za ciebie wsp贸lnicy Taggerta.

- Naprawd臋 my艣lisz, 偶e mia艂em co艣 wsp贸lnego z porwaniem?

- A偶 za dobrze wiem, 偶e nie. Ale porwanie ma jaki艣 zwi膮zek z tob膮. Uczyni艂o ci臋 morderc膮, dostarczaj膮c powodu do zabicia Taggerta.

- Zastrzeli艂em go w dobrej wierze - powiedzia艂. -Przyznaj臋, 偶e bez 偶alu usun膮艂em go z drogi. Za bardzo podoba艂 si臋 Mirandzie. Ale strzeli艂em do niego, 偶eby ratowa膰 ciebie.

- Nie k艂am, - Odczuwa艂em zimny gniew. Gwiazdy

tkwi艂y jak 艣nie偶ne kryszta艂y w czarnym niebie, oblewaj膮c mi ch艂odem g艂ow臋.

- Ja tego nie zaplanowa艂em. Nie mia艂em na to czasu. Taggert chcia艂 ci臋 zastrzeli膰, wi臋c ja go zastrzeli艂em. To najzupe艂niej proste,

- Zabijanie nigdy nie jest proste, kiedy zabiera si臋 do niego cz艂owiek o twojej inteligencji. Jeste艣 znakomitym strzelcem, Graves. Nie musia艂e艣 go zabija膰.

- Taggert zas艂ugiwa艂 na 艣mier膰 - odrzek艂 opryskliwie. - Dosta艂 kul臋, kt贸ra mu si臋 nale偶a艂a.

- Ale w nieodpowiednim momencie. Zastanawia艂em si臋, ile z tego, co m贸wi艂, s艂ysza艂e艣. Musia艂e艣 us艂ysze膰 dosy膰, 偶eby domy艣li膰 si臋 w nim jednego z porywaczy. Zapewne dosy膰, 偶eby w razie tego zab贸jstwa liczy膰 na 艣mier膰 Sampsona z r膮k wsp贸lnik贸w Taggerta.

- Us艂ysza艂em bardzo niewiele. Zobaczy艂em, 偶e chce ci臋 zastrzeli膰, wi臋c ja go zastrzeli艂em. - G艂os Gravesa znowu zabrzmia艂 twardo. - Najwyra藕niej pope艂ni艂em b艂膮d.

- Pope艂ni艂e艣 kilka b艂臋d贸w. Pierwszym by艂o zabicie Taggerta... od tego wszystko si臋 zacz臋艂o, prawda? W rzeczywisto艣ci jednak zale偶a艂o ci nie na 艣mierci Taggerta, lecz Sampsona. Nigdy nie chcia艂e艣, 偶eby wr贸ci艂 do domu 偶ywy, i my艣la艂e艣, 偶e zapobiegniesz temu zabijaj膮c tamtego. Ale Taggert mia艂 ju偶 tylko jedn膮 wsp贸lniczk臋, ona za艣 si臋 ukrywa艂a. Nie wiedzia艂a nawet o jego 艣mierci, dop贸ki ja jej nie powiedzia艂em, i ni茅 mia艂a okazji zabi膰 Sampsona, chocia偶 przypuszczalnie by to zrobi艂a, gdyby mia艂a szans臋. Wi臋c sam musia艂e艣 go zamordowa膰.

Wstyd i co艣 zbli偶onego do niepewno艣ci zn贸w odmalowa艂o si臋 na jego twarzy. Szybko si臋 z nich otrz膮sn膮艂.

- Jestem realist膮, Archer. Tak jak ty. 艢mier膰 Sampsona nie przynosi straty otoczeniu.

G艂os mu si臋 zmieni艂, nagle przybra艂 p艂ytkie, bezbarwne brzmienie. Cz艂owiek ten ca艂y zmienia艂 si臋 i os艂a-

229

nial, wypr贸bowywa艂 pozy, szuka艂 takiej, kt贸ra by艂aby mu oparciem.

- Przywi膮zujesz do morderstwa mniejsz膮 wag臋 ni偶 za dawnych czas贸w - powiedzia艂em. - Posy艂a艂e艣 za nie ludzi do komory gazowej. Czy przysz艂o ci do g艂owy, 偶e tam prawdopodobnie zmierzasz?

Zdo艂a艂 si臋 u艣miechn膮膰. U艣miech wyrze藕bi艂 g艂臋bokie, brzydkie bruzdy wok贸艂 jego ust i mi臋dzy oczami.

- Nie masz 偶adnego dowodu mojej winy. Cho膰by najmniejszego.

- Mam prze艣wiadczenie moralne i twoje w艂asne po艣rednie zeznanie...

- Ale nie zaprotoko艂owane. To za ma艂o, 偶eby mnie postawi膰 przed s膮dem.

- Nie ja si臋 tym b臋d臋 zajmowa艂. Wiesz lepiej ode mnie, jak sprawa wygl膮da. Nie wiem tylko, dlaczego musia艂e艣 zamordowa膰 Sampsona.

Milcza艂 przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Kiedy si臋 odezwa艂, g艂os mia艂 ponownie zmieniony. Brzmia艂 szczerze i jako艣 m艂odzie艅czo, by艂 to g艂os m臋偶czyzny, kt贸rego zna艂em przed laty z dyskusji w gronie koleg贸w.

- Dziwne jest us艂ysze膰 z twoich ust, 偶e musia艂em, Lew. Takie mia艂em uczucie. Musia艂em to zrobi膰. Nie by艂em zdecydowany, dop贸ki nie znalaz艂em Sampsona samego w szatni. Nawet si臋 do niego nie odezwa艂em. Zobaczy艂em, co b臋dzie mo偶na zrobi膰, a jak ju偶 zobaczy艂em, musia艂em tak post膮pi膰, niezale偶nie od w艂asnych ch臋ci.

- Przypuszczam, 偶e ch臋tnie to zrobi艂e艣.

- Tak. Zabi艂em go ch臋tnie. Teraz nie mog臋 o tym my艣le膰.

- Czy nie zanadto sobie pob艂a偶asz? Nie jestem psychoanalitykiem, ale wiem, 偶e kierowa艂e艣 si臋 innymi pobudkami. Bardziej oczywistymi i mniej zajmuj膮cymi. O偶eni艂e艣 si臋 po po艂udniu z dziewczyn膮 potencjalnie bardzo bogat膮. W razie 艣mierci jej ojca, istotnie bardzo bogat膮. Nie wmawiaj mi, 偶e nie zdajesz sobie sprawy, i偶

230

ty i twoja oblubienica byli艣cie przez ostatnich par臋 godzin warci pi臋膰 milion贸w dolar贸w.

- Wiem o tym doskonale - odpar艂. - Ale nie pi臋膰 milion贸w. Pani Sampson dostaje po艂ow臋.

- Zapomnia艂em o niej. Czemu i jej nie zabi艂e艣?

- Napadasz na mnie w do艣膰 bezwzgl臋dny spos贸b.

- Ty w jeszcze bardziej bezwzgl臋dny spos贸b napad艂e艣 na Sampsona za n臋dzny milion i 膰wier膰. Za po艂ow臋 po艂owy jego pieni臋dzy. Czy nie by艂e艣 ostro偶nym graczem, Graves? Albo mo偶e planowa艂e艣, 偶e p贸藕niej zamordujesz pani膮 Sampson i Mirand臋?

- Wiesz, 偶e to nieprawda - odrzek艂 bezd藕wi臋cznym g艂osem. - Za co mnie masz?

- Jeszcze nie wiem. Za m臋偶czyzn臋, kt贸ry si臋 o偶eni艂 i tego samego dnia zabi艂 ojca dziewczyny, 偶eby z niej zrobi膰 dziedziczk臋. Co si臋 sta艂o, Graves? Czy nie chcia艂e艣 jej bez milionowego posagu? My艣la艂em, 偶e jeste艣 w niej zakochany.

- Odwal si臋 - powiedzia艂 z udr臋k膮. - Nie mieszaj w to Mirandy.

- Musz臋. Gdyby nie Miranda, mieliby艣my jeszcze o czym pogada膰.

- Nie. Nie ma ju偶 o czym gada膰.

Zostawi艂em go w samochodzie, ze skamienia艂ym u艣miechem hazardzisty na ustach. Przechodz膮c przez 偶wirowany podjazd przed domem, by艂em zwr贸cony do niego plecami, a on mia艂 w kieszeni rewolwer, ale nawet si臋 nie obejrza艂em. Uwierzy艂em w to, co m贸wi艂, 偶e mdli go od stosowania przemocy.

W kuchni si臋 pali艂o, ale nikt nie odpowiedzia艂 na moje pukanie. Ruszy艂em do windy. Pani Kromberg by艂a w hallu na g贸rze, kiedy z niej wysiad艂em.

- Dok膮d pan idzie?

- Musz臋 zobaczy膰 si臋 z pani膮 Sampson.

- To niemo偶liwe. By艂a dzi艣 strasznie zdenerwowana. Jak膮艣 godzin臋 temu za偶y艂a trzy pastylki nembutalu.

231

- Chodzi o co艣 wa偶nego.

- Bardzo wa偶nego?

- O wiadomo艣膰, na kt贸r膮 czeka艂a.

B艂ysk zrozumienia pojawi艂 si臋 w jej oczach, ale by艂a za dobr膮 s艂u偶膮c膮, 偶eby mnie wypytywa膰.

- Zobacz臋, czy 艣pi. - Podesz艂a do zamkni臋tych drzwi pokoju pani Sampson i cicho je uchyli艂a.

Dobieg艂 zza nich zal臋kniony szept:

- Kto tam?

- Kromberg. Pan Archer m贸wi, 偶e musi si臋 z pani膮 zobaczy膰. M贸wi, 偶e to bardzo wa偶ne.

- Doskonale - powiedzia艂a szeptem. Rozb艂ys艂o 艣wiat艂o lampy. Pani Kromberg cofn臋艂a si臋, 偶eby mnie przepu艣ci膰.

Pani Sampson wspar艂a si臋 na 艂okciach, mru偶膮c oczy od blasku. Br膮zow膮 twarz mia艂a oszo艂omion膮 po za偶yciu lek贸w i obrzmia艂膮 od snu albo nadziei na sen. Okr膮g艂e, ciemne brodawki jej piersi prze艣wieca艂y spod jedwabnej pi偶amy jak zmatowia艂e oczy.

Zamkn膮艂em za sob膮 drzwi.

- M膮偶 pani nie 偶yje.

- Nie 偶yje - powt贸rzy艂a.

- Nie wydaje si臋 pani zdziwiona.

- A powinnam by膰 zdziwiona? Nie wie pan, jakie mia艂am sny. To straszne, kiedy nie mo偶na uciszy膰 my艣li, kiedy cz艂owiek jest na tyle oszo艂omiony, 偶e zwiduj膮 mu si臋 twarze, ale niezupe艂nie mo偶e zasn膮膰. Twarze by艂y dzi艣 wiecz贸r tak 偶ywe. Widzia艂am jego twarz opuchni臋t膮 od morskiej wody, gro偶膮c膮, 偶e mnie po偶re.

- S艂ysza艂a pani, co m贸wi艂em? M膮偶 pani nie 偶yje. Zosta艂 zamordowany dwie godziny temu.

- S艂ysza艂am. Wiedzia艂am, 偶e go prze偶yj臋..

- Nie ma to dla pani wi臋kszego znaczenia?

- A jakie mie膰 powinno? - Jej g艂os, niewyra藕ny i nieczu艂y, z sykiem b艂膮dzi艂 unosz膮c si臋 na fali w g艂臋bokim kanale na pograniczu snu i jawy. - Owdowia艂am ju偶 wcze艣niej i wtedy to odczu艂am. Kiedy zabili Boba,

232

p艂aka艂am po ca艂ych dniach. Nie zamierzam op艂akiwa膰 jego ojca. Chcia艂am, 偶eby umar艂.

- A zatem pragnienie si臋 spe艂ni艂o.

- Nie ca艂kiem. Umar艂 za wcze艣nie albo nie do艣膰 wcze艣nie. Wszyscy pomarli za wcze艣nie. Gdyby Miranda wysz艂a za tamtego, Ralf zmieni艂by testament i wszystko by艂oby dla mnie. - Rzuci艂a mi przebieg艂e spojrzenie. - Wiem, co pan musi my艣le膰. 呕e jestem z艂膮 kobiet膮, Ale naprawd臋 nie jestem z艂a. Mam tak niewiele. Nie widzi pan tego? Musz臋 si臋 troszczy膰 o t臋 odrobin臋, kt贸r膮 posiadam.

- O po艂ow臋 pi臋ciu milion贸w dolar贸w - powiedzia艂em.

- Nie chodzi o pieni膮dze, ale o w艂adz臋, jak膮 daj膮. Tak bardzo by艂a mi potrzebna. Teraz Miranda odejdzie i zostawi mnie zupe艂nie sam膮. Prosz臋 si臋 zbli偶y膰 i usi膮艣膰 tu na chwil臋. Mam takie straszne l臋ki przed za艣ni臋ciem. My艣li pan, 偶e b臋d臋 musia艂a widzie膰 jego twarz co wiecz贸r przed snem?

- Nie wiem, prosz臋 pani. - Litowa艂em si臋 nad ni膮, ale inne uczucia by艂y silniejsze. Podszed艂em do drzwi i zamkn膮艂em je z drugiej strony.

Pani Kromberg wci膮偶 jeszcze by艂a w hallu.

- S艂ysza艂am, jak pan m贸wi艂, 偶e pan Sampson nie 偶yje.

- To prawda. Pani Sampson jest zbyt zamroczona, 偶eby rozmawia膰. Nie wie pani, gdzie jest Miranda?

- Chyba gdzie艣 na dole.

Znalaz艂em j膮 w salonie; obejmuj膮c ramionami nogi siedzia艂a na podn贸偶ku przed kominkiem. Lampy by艂y pogaszone i przez wielkie 艣rodkowe okno widzia艂em ciemne morze i srebrzysty horyzont.

Podnios艂a oczy, kiedy wszed艂em do pokoju, ale nie wsta艂a na moje powitanie.

- Czy to pan, panie Archer?

- Tak. Mam pani kilka rzeczy do powiedzenia.

- Znalaz艂 go pan? - Roz偶arzone polano na kominku

233

rozja艣nia艂o jej g艂ow臋 i szyj臋 kapry艣nym r贸偶owym blaskiem. Oczy mia艂a czarne, szeroko rozwarte i nieruchome. "

- Tak. Nie 偶yje.

- Wiedzia艂am, 偶e tak b臋dzie. Od pocz膮tku ju偶 nie 偶y艂, prawda?

- Niestety nieprawda.

- Co pan przez to rozumie? Od艂o偶y艂em wyja艣nienie na p贸藕niej.

- Odzyska艂em pieni膮dze.

- Pieni膮dze?

- To. - Cisn膮艂em jej torb臋 pod nogi. - Sto tysi臋cy.

- Nie zale偶y mi na nich. Gdzie go pan znalaz艂?

- Niech pani pos艂ucha, Mirando. Jest pani zdana na sam膮 siebie.

- Niezupe艂nie - odpar艂a. - Dzi艣 po po艂udniu wysz艂am za Alberta.

- Wiem. M贸wi艂 mi o tym. Ale musi si臋 pani wynie艣膰 z tego domu i zatroszczy膰 o siebie. Po pierwsze musi pani schowa膰 te pieni膮dze. Z wielkim trudem je odzyska艂em, a ich cz臋艣膰 mo偶e si臋 pani przyda膰.

- Bardzo mi przykro. Gdzie je umie艣ci膰?

- W sejfie w gabinecie, zanim z艂o偶y je pani w banku.

- Dobrze.

W przyp艂ywie stanowczo艣ci wsta艂a i poprowadzi艂a mnie do gabinetu. R臋ce mia艂a sztywne, ramiona uniesione, jakby opiera艂y si臋 zaciskowi z g贸ry.

Kiedy otwiera艂a sejf, z podjazdu dobieg艂 warkot odje偶d偶aj膮cego samochodu. Obr贸ci艂a si臋 do mnie z nieporadno艣ci膮 bardziej poci膮gaj膮c膮 ni偶 wdzi臋k.

- Kto to by艂?

- Albert Graves. Przywi贸z艂 mnie tutaj.

- Czemu, na lito艣膰 bosk膮, nie wszed艂 do 艣rodka? Zebra艂em resztki odwagi, 偶eby jej powiedzie膰:

- Dzi艣 wiecz贸r zamordowa艂 pani ojca.

Nie mog膮c z艂apa膰 tchu porusza艂a wargami, po czym z wysi艂kiem wykrztusi艂a;

234

- 呕artuje pan, prawda? On by nie m贸g艂.

~ Zrobi艂 to. - Uciek艂em si臋 do fakt贸w. - Po po艂udniu dowiedzia艂em si臋, gdzie trzymaj膮 pani ojca. Zadzwoni艂em do Gravesa z Los Angeles i powiedzia艂em, 偶e ma jak najszybciej jecha膰 tam z szeryfem. Graves dotar艂 na miejsce przede mn膮, bez szeryfa. Ja po przybyciu tam nic nie zauwa偶y艂em. Zaparkowa艂 w贸z tak, 偶e nie by艂o go wida膰, i siedzia艂 cicho w budynku razem z pani ojcem. Wszed艂em do 艣rodka, a wtedy uderzy艂 mnie od ty艂u i straci艂em przytomno艣膰. Kiedy j膮 odzyska艂em, udawa艂, 偶e w艂a艣nie przed chwil膮 si臋 zjawi艂. Ojciec pani nie 偶y艂. Cia艂o by艂o jeszcze ciep艂e.

- Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e Albert to zrobi艂.

- A jednak pani wierzy.

- Ma pan dowody?

- B臋dzie to musia艂 by膰 dow贸d rzeczowy. Nie mia艂em czasu go szuka膰. Znalezienie dowodu to sprawa policji.

Opad艂a na sk贸rzany fotel.

- Tylu ludzi umar艂o. Ojciec i Alan...

- Obu zabi艂 Graves.

- Alana zabi艂 w pa艅skiej obronie. M贸wi艂 mi pan...

- To nie takie proste - odpar艂em. - By艂o to usprawiedliwione zab贸jstwo, ale i co艣 wi臋cej. Nie musia艂 zabija膰 Taggerta. Jest dobrym strzelcem. M贸g艂 go tylko zrani膰. Ale chcia艂 jego 艣mierci. Mia艂 swoje powody.

- Jakie mianowicie?

- Chyba jeden z nich jest pani znany.

Unios艂a twarz do 艣wiat艂a. Zdawa艂o mi si臋, 偶e dokona艂a wyboru i zdecydowa艂a si臋 na odwag臋.

- Tak, jest mi znany. By艂am zakochana w Alanie.

- Ale zamierza艂a pani wyj艣膰 za Gravesa.

- Zdecydowa艂am si臋 dopiero wczoraj wiecz贸r. Chcia艂am wyj艣膰 za m膮偶, a on wydawa艂 mi si臋 odpowiednim kandydatem. „Lepiej 偶y膰 w ma艂偶e艅stwie ni偶 p艂on膮膰".

- Postawi艂 na pani膮 i wygra艂. Ale stawia艂 na co艣

235

jeszcze, co nie wypali艂o. Wsp贸lniczka Taggerta nie zabi艂a pani ojca. Wi臋c Graves sam go udusi艂.

Rozpostart膮 d艂oni膮 przys艂oni艂a sobie oczy i czo艂o. Niebieskie 偶y艂y na jej skroniach by艂y m艂odzie艅cze i delikatne.

- To niewiarygodnie obrzydliwe - powiedzia艂a. -Nie potrafi臋 zrozumie膰, jak on to zrobi艂.

- Zrobi艂 to dla pieni臋dzy.

- Ale jemu nigdy na nich nie zale偶a艂o. To mi臋dzy innymi w nim podziwia艂am. - Opu艣ci艂a r臋k臋 i zobaczy艂em, 偶e gorzko si臋 u艣miecha. - Niem膮drze lokowa艂am swoje uczucia.

- Mo偶e by艂 taki okres, kiedy Gravesowi nie zale偶a艂o na pieni膮dzach. Mo偶e s膮 takie miejsca, gdzie m贸g艂by pozosta膰 na nie oboj臋tny. Santa. Teresa do nich nie nfe*ma, jesftylko na p贸艂 偶ywy. Musia艂a mu doskwiera膰 praca u milioner贸w, obracanie ich pieni臋dzmi i fakt, 偶e sam nic nie posiada. Nagle dostrzeg艂 szans臋 zostania milionerem. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e najbardziej z wszystkiego na 艣wiecie pragnie pieni臋dzy.

- Wie pan, o czym w tej chwili marz臋? - zapyta艂a. -Marz臋, 偶eby nie mie膰 pieni臋dzy i p艂ci. Jedno i drugie sprawia wi臋cej k艂opotu, ni偶 jest dla mnie warte.

- Nie mo偶na wini膰 pieni臋dzy o to, co robi膮 z lud藕mi. Z艂o tkwi w ludziach, a pieni膮dze s膮 ko艂kiem, na kt贸rym je wieszaj膮. Szalej膮 na punkcie pieni臋dzy, kiedy przestaj膮 ceni膰 inne warto艣ci.

- Ciekawe, co si臋 sta艂o z Albertem Gravesem.

- Tego nikt nie wie. On sam r贸wnie偶 nie. Wa偶ne teraz jest to, co si臋 z nim stanie.

- Musi pan zawiadomi膰 policj臋?

- Zamierzam to zrobi膰. B臋dzie mi 艂atwiej, je艣li pani wyrazi zgod臋. A na dalsz膮 met臋 艂atwiej i pani.

- Prosi mnie pan, 偶ebym podzieli艂a z panem odpowiedzialno艣膰, ale w gruncie rzeczy nie obchodzi pana moje zdanie. I tak ich pan zawiadomi. Mimo to przyzna-

236

je pan, 偶e brak mu dowod贸w. - Niespokojnie poruszy艂a si臋 w fotelu.

- Nie b臋dzie si臋 wypiera艂, je艣li zostanie oskar偶ony. Zna go pani lepiej ni偶 ja.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e dobrze go znam. Nie jestem ju偶 pewna ... niczego.

- W艂a艣nie dlatego powinna pani pozwoli膰, 偶ebym to zrobi艂. Pani musirozstrzygn膮膰w膮tpliwo艣ci.aniemo偶na ich rozstrzygn膮膰 nic nie robi膮c. Nie mo偶na te偶 偶y膰 dalej z niepewno艣ci膮.

- Nie jestem przekonana, 偶e musz臋 偶y膰 dalej.

- Niech si臋 pani nie zgrywa przede mn膮 na romanty-czk臋 - powiedzia艂em opryskliwie. - U偶alanie si臋 nad sob膮 nie jest wyj艣ciem z sytuacji. Mia艂a pani strasznego pecha z dwoma m臋偶czyznami. Wydaje mi si臋 pani

--A^Af. 鈩,„ 艂芦 . "c^- —

ju偶 przedtem, 偶e musi pani pokierowa膰 w艂asnym 偶yciem. Jest pani zdana na sam膮 siebie.

Nachyli艂a si臋 ku mnie. Jej piersi zarysowa艂y si臋 wyra藕nie, wra偶liwe i delikatne. Usta mia艂a 艂agodne.

- Nie wiem, jak zacz膮膰. Co mam robi膰?

- Pojecha膰 ze mn膮.

- Z panem? Chce pan, 偶ebym pojecha艂a z panem?

- Niech pani nie pr贸buje przerzuca膰 na mnie ci臋偶aru odpowiedzialno艣ci, Mirando. Jest pani 艣liczn膮 dziewczyn膮 i bardzo mi si臋 pani podoba, ale nie mog臋 wszystkiego za pani膮 robi膰. Prosz臋 pojecha膰 ze mn膮, porozmawiamy z prokuratorem okr臋gowym. Jemu pozostawimy decyzj臋.

- Doskonale. Pojedziemy do Humphreysa. Zawsze by艂 bliski Albertowi.

Powioz艂a mnie kr臋t膮 drog膮 na skalisty p艂askowy偶 nad miastem. Kiedy zatrzyma艂a si臋 przed parterowym domem z drzewa sekwojowego, nale偶膮cym do Humphreysa, na podje藕dzie sta艂 ju偶 inny samoch贸d.

- To w贸z Alberta - powiedzia艂a. - Prosz臋, niech pan sam wejdzie. Nie chc臋 go widzie膰.

237

Zostawi艂em j膮 w samochodzie i wspi膮艂em si臋 po kamiennych stopniach na taras. Humphreys otworzy艂 drzwi, zanim dotkn膮艂em ko艂atki. Jego twarz bardziej ni偶 kiedykolwiek przywo艂ywa艂a na pami臋膰 ko艣ciotrupa.

Wyszed艂 na taras, zamykaj膮c za sob膮 drwi.

- Jest tu Graves - oznajmi艂. - Przyjecha艂 par臋 minut temu. Powiedzia艂 mi, 偶e zamordowa艂 Sampsona.

- Co pan zamierza zrobi膰?

- Wezwa艂em szeryfa. Jest ju偶 w drodze. - Przeczesa艂 rzedniej膮ce w艂osy palcami. Gesty, podobnie jak g艂os, mia艂 艂agodne i pow艣ci膮gliwe, jakby straci艂 kontakt z rzeczywisto艣ci膮. - To tragiczne. Wierzy艂em, 偶e Albert Graves jest przyzwoitym cz艂owiekiem.

- Zbrodnia cz臋sto si臋 tak szerzy - stwierdzi艂em. — Jest zara藕liwa. Widzia艂 pan ju偶, jak to si臋 zdarza艂o.

- Ale nie moim przyjacio艂om.-Zamilk艂na chwil臋.-Bert m贸wi艂 w艂a艣nie o Kierkegaardzie. Zacytowa艂 co艣 o niewinno艣ci, 偶e przypomina stanie na skraju g艂臋bokiej przepa艣ci. Nie mo偶na spojrze膰 w przepa艣膰 nie trac膮c niewinno艣ci. Kto raz spojrza艂, ju偶 jest winny. Bert powiedzia艂, 偶e spojrza艂 w d贸艂, 偶e by艂 winny, zanim zamordowa艂 Sampsona.

- Wci膮偶 jest dla siebie pob艂a偶liwy. On nie patrzy艂 w d贸艂; patrzy艂 w g贸r臋. Na domy po艂o偶one na wzg贸rzach, gdzie mieszkaj膮 bogacze. Postanowi艂 sam by膰 dla odmiany bogaty, z jedn膮 czwart膮 maj膮tku Sampsona.

- Nie wiem - odrzek艂 powoli Humphreys. - Nigdy tak bardzo nie zale偶a艂o mu na pieni膮dzach. I nadal chy-' ba mu nie zale偶y. Ale co艣 si臋 z nim sta艂o. Nienawidzi艂 Sampsona, nienawidzi艂o go jednak mn贸stwo ludzi. Ka偶dy pracownik Sampsona musia艂 si臋 czu膰 jak lokaj. Ale u Gravesa to tkwi艂o g艂臋biej. Pracowa艂 ci臋偶ko przez ca艂e 偶ycie i nagle wszystko nabra艂o goryczy, straci艂o sens. Nieby艂o ju偶 cnoty ani sprawiedliwo艣ci, w nim ani na 艣wiecie. Dlatego zrezygnowa艂 ze stanowiska prokuratora, wie pan.

?38

" - Nie wiedzia艂em.

- Wreszcie bez namys艂u wymierzy艂 艣wiatu cios i zabi艂 cz艂owieka.

- Nie bez namys艂u. Bardzo sprytnie.

- Ca艂kiem bez namys艂u - powiedzia艂 Humphreys. -Nie widzia艂em jeszcze m臋偶czyzny tak nieszcz臋艣liwego jak Bert Graves w tej chwili.

Wr贸ci艂em do Mirandy.

- Jest tu Graves. Niezupe艂nie si臋 pani co do niego myli艂a. Postanowi艂 zrobi膰 to, co nale偶y.

- Przyzna艂 si臋?

- By艂 za uczciwy, 偶eby dalej blagowa膰. Gdyby nikt go nie podejrzewa艂, mo偶e by to robi艂. Nie ma ludzi bezwzgl臋dnie uczciwych. Ale on wiedzia艂, 偶e ja wiem. Pojecha艂 do Humphreysa i opowiedzia艂 ca艂膮 histori臋.

- Ciesz臋 si臋, 偶e to zrobi艂. - Zaprzeczy艂o temu po chwili jej 艂kanie. Wstrz膮sana g艂臋bokim szlochem pochyli艂a si臋 nad kierownic膮.

Przesadzi艂em j膮 na moje miejsce i sam zacz膮艂em prowadzi膰. Kiedy zje偶d偶ali艣my z g贸ry, ukaza艂y mi si臋 wszystkie 艣wiat艂a miasta. Wydawa艂y mi si臋 nie ca艂kiem realne. Gwiazdy i lampy w oknach dom贸w migota艂y niby 艣wietliki, by艂y iskrami zimnych ogni zawieszonymi w czarnej pr贸偶ni. Realno艣ci膮 w moim 艣wiecie by艂a siedz膮ca obok dziewczyna, ciep艂a, rozdygotana i zagubiona.

Mog艂em j膮 obj膮膰 i przyw艂aszczy膰 sobie. Taka by艂a zagubiona, taka s艂aba. Ale gdybym to zrobi艂, znienawidzi艂aby mnie po tygodniu. Po sze艣ciu miesi膮cach ja m贸g艂bym znienawidzi膰 Mirand臋. Trzyma艂em r臋ce na kierownicy i pozwoli艂em jej koi膰 b贸l. Wyp艂aka艂a si臋 na moim ramieniu, tak jakby si臋 wyp艂aka艂a na ramieniu kogo艣 innego.

Jej szloch, coraz bardziej jednostajnie rytmiczny, ucich艂 stopniowo. U st贸p wzg贸rza min膮艂 nas radiow贸z szeryfa i skr臋ci艂 w stron臋 domu, w kt贸rym czeka艂 Graves.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Macdonald Ross B艂臋kitny m艂oteczek
Macdonald Ross Spi膮ca Kr贸lewna
MacDonald Ross Cz艂owiek pogrzebany
Macdonald Ross Pasiasty karawan
Macdonald Ross Z tamtej strony dolara
Macdonald Ross Z tamtej strony dolara
Macdonald Ross Spiaca Krolewna
Macdonald Ross B艂臋kitny m艂oteczek
195 Ross Macdonald Ruchomy cel
ROSS MACDONALD Troista droga
160 Ross Macdonald Pasiasty karawan
!Ross MacDonald Ch艂贸d
Ross Macdonald Smiertelny wrog
!Ross MacDonald 艢pi膮ca kr贸lewna
Prel II 7 szyny sta艂e i ruchome
Instrukcja do zad proj 13 Uklad sterowania schodow ruchom

wi臋cej podobnych podstron