C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (03) Hornblower i jego okręt Hotspur


Hornblower i jego okręt Hotspur

Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Hotspur

Tłumaczyła z angielskiego: Henryka Stępień

Redaktor: Alina Walczak

Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik

Korekta: Teresa Kubica

ISBN 83-85297-16-2

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991

we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1718/K

Rozdział I

— Powtarzaj za mną — powiedział pastor. — „Ja, Horatio, biorę sobie ciebie, Marię Ellen…”

Przez głowę Hornblowera przemknęła myśl, że są to ostatnie sekundy, w których może się jeszcze cofnąć przed tym nie przemyślanym krokiem. Maria nie była odpowiednią kobietą na żonę dla niego, gdyby nawet on sam nadawał się w ogóle do małżeństwa. Przy szczypcie rozsądku przerwałby tę ceremonię choćby w ostatnim momencie, oznajmiając o zmianie decyzji i uciekając, jako człowiek wolny, od ołtarza, pastora i Marii.

„Na dobre i na złe…” — powtarzał dalej za pastorem jak automat. A przy nim stała Maria, w bieli, w której tak jej było nie do twarzy, rozpływając się wprost ze szczęścia. Kochała go bezbrzeżnie, jego, który był tak nieodpowiednim przedmiotem jej uczuć. Nie mógł, po prostu nie mógł zadać jej tak okrutnego ciosu. Czuł, jak drży u jego boku. Nie był w stanie zmusić się do zachwiania jej ufności, tak jak nie potrafiłby odmówić przyjęcia dowództwa na „Hotspurze”.

„I ślubuję ci wierność” — powtórzył Hornblower. A więc stało się, pomyślał. To były ostatnie, decydujące słowa, które uprawomocniły obrzęd. Złożył przysięgę i nie było już dla niego odwrotu. Pewną pociechą była mu myśl, że faktycznie związał się z Marią już przed tygodniem, gdy rzuciła mu się w ramiona, wyznając we łzach swoją miłość, a on był człowiekiem o zbyt miękkim sercu, aby to wyznanie zbyć żartem; i może też za dobrym? przesadnie uczciwym? — żeby ją wykorzystać i porzucić. Od momentu gdy wysłuchał jej słów, gdy delikatnie odwzajemnił jej pocałunki, wszystko, co nastąpiło później, stało się nieuniknione: ta suknia ślubna, ta ceremonia w kościele Św. Tomasza z Becketta i niejasne przeczucie przesytu jej miłością.

Bush podał obrączkę; Hornblower wsunął ją na palec Marii, wypowiadając końcowe słowa przysięgi.

— Ogłaszam, że jesteście mężem i żoną — zakończył pastor i pobłogosławił ich, po czym nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia, przerwana przez Marię, która z westchnieniem „Och, Horry” wsunęła mu dłoń pod ramię.

Hornblower zmusił się do uśmiechu, nie dając po sobie poznać, że jeszcze bardziej nie lubi zdrobnienia „Horry” niż swego pełnego imienia.

— Najszczęśliwszy dzień w moim życiu — przemówił. Skoro trzeba coś zrobić, czemuż nie zrobić tego sumiennie, więc dodał tym samym tonem: — W moim dotychczasowym życiu.

I było mu przykro, gdy widział uśmiech nieopisanego szczęścia, jakim Maria zareagowała na te szarmanckie słowa. Zarzuciła mu na szyję obie ręce; uświadomił sobie, że czeka na pocałunek, teraz i tutaj, przed ołtarzem. Uznał to za rzecz wysoce niewłaściwą, w tym poświęconym miejscu — w swojej ignorancji bał się urazić pobożnisiów — lecz i tym razem nie było odwrotu, więc schylił się i ucałował jej miękkie wargi.

— Musicie się podpisać w rejestrze — przypomniał pastor i ruszył przodem w stronę zakrystii.

Gdy dokonali tej formalności, pani Mason oświadczyła dobitnie:

— Teraz mogę ucałować mego zięcia — i objąwszy go uściskiem mocnych ramion, głośno cmoknęła w policzek. Pomyślał, że chyba wszyscy mężczyźni muszą czuć awersję do swoich teściowych.

Ale już zjawił się Bush, wybawiając go z opresji. Wyciągnął dłoń i z niezwyczajnym u niego uśmiechem składał gratulacje i najlepsze życzenia.

— Bardzo dziękuję — rzekł Hornblower i dodał: — Dziękuję również za okazaną nam pomoc.

Bush w zakłopotaniu wykonywał gesty, jakby się opędzał od much. Był równie przydatny na tym ślubie, jak podczas przygotowań „Hotspura” do wyjścia w morze.

— Zobaczymy się na przyjęciu, sir — powiedział i wyszedł z zakrystii. Nastąpiła teraz chwila kłopotliwego milczenia.

— Liczyłam, że pan Bush poda mi ramię, gdy będziemy wychodzić z kościoła — powiedziała pani Mason ostrym tonem.

Nie pasowało to do Busha, tak opuścić kogoś w krytycznej chwili; było sprzeczne z jego zachowaniem w czasie kilku ostatnich zwariowanych dni.

— Pani Mason, możemy wyjść razem — wtrąciła żona pastora. — Pani Clive może iść za nami.

— To bardzo miło z pani strony, pani Clive — odparła pani Mason tonem, który bynajmniej nie świadczył, że tak naprawdę myśli. — A zatem szczęśliwa para może ruszać. Mario, weź kapitana pod rękę.

Pani Mason rzeczowo komenderowała małą procesją. Hornblower poczuł, jak Maria wsunęła mu dłoń pod ramię i nieśmiało przytuliła się do jego boku. Byłoby okrucieństwem zignorować ten gest, więc przycisnął jej rękę łokciem do żebra, otrzymując w podzięce jeszcze jeden uśmiech. Pchnięty lekko z tyłu przez panią Mason, ruszył z powrotem do kościoła, gdzie powitał go grzmot organów. Muzyka ta kosztowała panią Mason pół korony dla organisty i szylinga dla kalikanta; można było wydać te pieniądze na lepszy cel. Hornblower myślał o tej sprawie przez parę sekund, jak zwykle dziwiąc się, że ktoś może znajdować przyjemność w przykrym hałasie nazywanym muzyką. Gdy wrócił myślami do rzeczywistości, byli już z Marią w połowie nawy.

— Wszyscy marynarze poszli — zauważyła Maria łamiącym się głosem. — Nikt prawie nie został w kościele.

I rzeczywiście, dwie czy trzy osoby siedzące w ławkach wyraźnie znalazły się tu przez przypadek. Nieliczni zaproszeni goście towarzyszyli im w zakrystii przy składaniu podpisów, a pięćdziesięciu marynarzy przywiedzionych przez Busha z „Hotspura” — wszyscy ci, co do których można było mieć pewność, że nie zdezerterują — już znikło. Hornblower poczuł się lekko rozczarowany faktem, że i w tym wypadku Bush nie dorósł do sytuacji.

— Czy to ważne? — rzekł, szukając spiesznie słów mogących pocieszyć Marię. — Po cóż jakiś cień ma padać na dzień naszego ślubu?

Z dziwnym uczuciem przykrości obserwował natychmiastową reakcję Marii, która od razu ruszyła pewniejszym krokiem przez opustoszały kościół. Zbliżali się do drzwi przedsionka tonącego w ostrym blasku słońca, a on myślał, co by tu jeszcze mógł powiedzieć czuły, świeżo poślubiony małżonek.

— Szczęśliwa ta panna młoda, nad którą świeci słońce.

Gdy wyszli z półmroku w pełne światło, stanęli zaskoczeni. Bush nie zawiódł jednak; okazało się, że znalazł się na wysokości zadania. Hornblower usłyszał krótki rozkaz i nierówny szczęk stali. To pięćdziesięciu marynarzy ustawionych w podwójny szereg od podwoi kościoła, skrzyżowawszy obnażone kordy, utworzyło łuk nad głowami przechodzącej pary.

— Och, jak cudownie! — zawołała Maria z dziecinną radością; w dodatku zwarty szyk marynarzy u drzwi kościelnych zwabił tłumek gapiów, którzy wyciągali szyje, żeby zobaczyć kapitana i jego świeżo poślubioną żonę. Hornblower obrzucił kolejno oba szeregi fachowym spojrzeniem. Wszyscy marynarze byli odziani w nowe bluzy w niebiesko-białą kratę, które wyfasował dla załogi „Hotspura”; białe spodnie drelichowe, przeważnie bardzo znoszone, były porządnie uprane i dostatecznie długie i luźne, aby ukryć braki w obuwiu. Prezentowali się doskonale.

Za szpalerem kordów czekała nie zaprzężona kareta pocztowa, a przy niej Bush. Hornblower powiódł Marię w tamtą stronę; Bush szarmancko pomógł jej wejść na przednie siedzenie, a obok usadowił się Hornblower,

— Sir, proszę zwolnić hamulec. Tą rączką, sir.

Gdy Hornblower spełniał jego prośbę, Bush odwrócił się i wydał rozkaz przytłumionym rykiem. Marynarze przyśpieszyli kroku, aby naprężyć liny, a potem ruszyli truchtem. Kareta zaturkotała po kocich łbach, zebrani pożegnali odjeżdżających okrzykami i machaniem kapeluszy.

— Horry… kochany… nigdy nie myślałam, że mogę być tak szczęśliwa — westchnęła Maria.

Podnieceni, jak zawsze, zejściem na ląd marynarze w zaprzęgu z lin skręcili w High Street i w zdwojonym tempie ruszyli w kierunku zajazdu George'a. Gdy na zakręcie Marię rzuciło na Hornblowera, przywarła do niego w zachwyconym przestrachu. Teraz, jadąc z góry, kareta mogła wpaść na ciągnących ją marynarzy. Hornblower szybko sięgnął do hamulca, uwalniając się spiesznie z objęć Marii, a potem zaczął się zastanawiać, co dalej. Przy takiej okazji powinien ich przywitać właściciel oberży z żoną, pachołkami, służbą hotelową, stajennym, bufetowym i pokojówkami, ale przed domem nie było nikogo. Hornblower bez pomocy zeskoczył z karety i pomógł Marii wysiąść. — Dziękuję wam, chłopcy — zawołał za odchodzącymi marynarzami, a oni w odpowiedzi zasalutowali i wykrzyknęli coś nierówno.

Zza rogu ulicy nadbiegał Bush; Hornblower mógł więc zostawić wszystko na jego głowie, a sam powiódł zwyczajnie Marię do gospody.

Pojawił się wreszcie gospodarz, biegnąc z serwetką przewieszoną przez ramię, a za nim gospodyni.

— Witamy, sir, witamy, madam. Tędy proszę, sir, madam. — Otworzył drzwi wiodące do kawiarni, ukazująć stół ze śniadaniem weselnym na śnieżnym obrusie. — Zaledwie pięć minut temu, sir, przybył admirał, musi więc nam pan wybaczyć, sir.

— Jaki admirał?

— Jego ekscelencja admirał Sir William Cornwallis, sir, dowódca Floty Kanału. Jego woźnica mówi, że na pewno będzie wojna, sir.

Hornblower był przekonany o tym samym od czasu, gdy dziewięć dni temu przeczytał pismo króla do parlamentu i był świadkiem branki do floty; kiedy to powiadomiony został o mianowaniu go dowódcą „Hotspura” i (jak sobie przypomniał) zaręczył się z Marią. Pozbawione skrupułów zachowanie się Bonapartego na Kontynencie oznaczało…

— Szklaneczkę wina, madam? sir?

Po tych słowach gospodarza Hornblower poczuł na sobie pytające spojrzenie Marii. Nie ośmieliłaby się odpowiedzieć, nie upewniwszy się, co na ten temat myśli jej świeżo poślubiony mąż.

— Poczekamy na resztę towarzystwa — odparł Hornblower. — Ach…

Ciężkie kroki na progu obwieściły przybycie Busha.

— Będą tu wszyscy za dwie minuty — oznajmił.

— Panie Bush, bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że załatwił pan ten powóz i sprowadził marynarzy — mówiąc to Hornblower jednocześnie myślał, co by jeszcze mógł rzec miły i uważający małżonek. Wsunął dłoń pod ramię Marii i dodał: — Pani Hornblower mówi, że zrobił jej pan ogromną przyjemność.

Jak się spodziewał, Maria zachichotała radośnie, zachwycona tym niespodziewanym użyciem jej nowego nazwiska.

— Moje gratulacje, pani Hornblower — przemówił Bush uroczyście, a potem rzekł do Hornblowera: — Sir, jeśli pan pozwoli, wrócę na okręt.

— Teraz, panie Bush? — zdziwiła się Maria.

— Obawiam się, że to konieczne, proszę pani — odparł Bush i zaraz zwrócił się do Hornblowera: — Zabiorę ze sobą marynarzy. Może trafimy akurat na odpływające barki z zapasami.

— Ma pan chyba słuszność, panie Bush — zgodził się Hornblower. — Ale proszę informować mnie o wszystkim.

— Tak jest, sir — odpowiedział Bush i już go nie było.

— Zaczynali schodzić się goście. Gdy pani Mason rozsadziła ich, znikły wszelkie obawy o to, by przyjęcie się nie udało, i śniadanie potoczyło się swoim torem. Strzeliły korki, wzniesiono pierwsze toasty. Trzeba było pokroić tort i pani Mason uparła się, żeby Maria ukroiła pierwszy kawałek szpadą Hornblowera; była przekonana, że tak właśnie czynią świeżo poślubione żony marynarzy z wyższych sfer Londynu. Hornblower wahał się; dziesięć lat przeżył w absolutnym przekonaniu, że nigdy nie należy wydobywać szpady pod dachem lub pod pokładem. Lecz na nic się nie zdał jego nieśmiały protest, i Maria, trzymając szpadę obu dłońmi przecięła tort wśród ogólnego aplauzu. Hornblower sięgnął niecierpliwie po broń i spiesznie wytarł jej ostrze z lukru, zastanawiając się przy tym, co pomyśleliby goście, gdyby wiedzieli, że kiedyś ścierał z niego ludzką krew. W trakcie wycierania szpady usłyszał ochrypły szept oberżysty.

— Przepraszam, sir, przepraszam.

— O co chodzi?

— Admirał przesyła pozdrowienia, sir, i chciałby zobaczyć się z panem, jak tylko pan będzie mógł.

Hornblower stał ze szpadą w dłoni, patrząc na oberżystę nie rozumiejącym spojrzeniem.

— Admirał, sir. Jest na pierwszym piętrze, w pokoju frontowym, co się u nas nazywa „pokojem admiralskim”.

— Pan mówi o Sir Williamie?

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze. Proszę przekazać admirałowi wyrazy szacunku i… Albo nie, pójdę zaraz do niego. Dziękuję.

— Dziękuję, sir. I jeszcze raz przepraszam.

Hornblower wsunął szpadę do pochwy i obrzucił zebranych spojrzeniem. Wszyscy patrzyli w tej chwili na pokojówkę roznoszącą kawałki tortu weselnego. Poprawił szpadę u boku, wygładził halsztuk i niepostrzeżenie opuścił pokój, wziąwszy po drodze kapelusz.

Na jego pukanie do drzwi we frontowej części pierwszego piętra głęboki głos, który dobrze pamiętał, odpowiedział „Wejść”. Pokój był tak duży, że łoże z czterema kolumnami w drugim jego końcu zupełnie nie rzucało się w oczy, podobnie jak sekretarzyk ustawiony pod oknem. Cornwallis stał pośrodku pokoju, zajęty dyktowaniem.

— Ach, to Hornblower. Dzień dobry.

— Dzień dobry, sir.

— Ostatnim razem widzieliśmy się z okazji tej niefortunnej sprawy buntownika irlandzkiego. Pamiętam, że musieliśmy go powiesić.

Cornwallis, „Błękitny Billy”, nie zmienił się zbytnio w ciągu czterech lat. Był wciąż tęgim mężczyzną o spokojnym sposobie bycia, gotowym stawić czoło każdej krytycznej sytuacji.

— Proszę siadać. Szklaneczkę wina?

— Nie, sir. Dziękuję.

— Spodziewałem się tego, wiedząc o uroczystości, z której pan tu przyszedł. Przepraszam za przerwanie uczty weselnej, ale niech pan wini za to Bonia, nie mnie.

— Oczywiście, sir. — Hornblower czuł, że należałoby w tej chwili powiedzieć coś więcej, ale nie potrafił nic wymyślić.

— Zatrzymam pana możliwie jak najkrócej. Słyszał pan, że powierzono mi dowództwo Floty Kanału?

— Tak, sir.

— I wie pan, że „Hotspur” jest pod moją komendą?

— Nie wiedziałem, sir, ale spodziewałem się tego.

— Przywiozłem ze sobą list od Admiralicji w tej sprawie. Będzie czekał na pana na pokładzie.

— Tak, sir.

— Czy „Hotspur” jest gotowy do wyjścia w morze?

— Nie, sir. — Powiedział czystą prawdę. Wymówki nie zdałyby się na nic.

— Ile czasu pan potrzebuje?

— Dwa dni, sir. Dłużej, jeżeli nie zdążą z dostawą zapasów artyleryjskich.

Cornwallis popatrzył na niego bardzo ostro, lecz Hornblower wytrzymał to spojrzenie. Nie miał sobie nic do zarzucenia; dziewięć dni temu „Hotspur” był jeszcze okrętem rezerwowym.

— Okręt był w doku, czy ma oczyszczone dno?

— Tak, sir.

— Jest obsadzony załogą?

— Tak, sir. Dobrą załogą — śmietanka spośród tych z branki.

— Olinowanie założone?

— Tak, sir.

— Reje umocowane?

— Tak, sir.

— Oficerowie wyznaczeni?

— Tak, sir. Porucznik i czterech młodszych oficerów.

— Będzie pan potrzebował zapasów i wody na trzy miesiące.

— Mam miejsce na żywność na sto jedenaście dni przy pełnych racjach, sir. Bednarze dostarczą w południe baryłki na wodę. Do zmroku wszystko będzie załadowane, sir.

— Czy pan go przeholował?

— Tak, sir. Stoi teraz na kotwicy w Spithead.

— Dobrze się pan sprawił — stwierdził Cornwallis.

Hornblower usiłował nie dać po sobie poznać ulgi po tych słowach, które w ustach Cornwallisa były więcej niż aprobatą — były szczerą pochwałą.

— Dziękuję, sir.

— Czego więc pan teraz potrzebuje?

— Zapasów bosmańskich, sir. Lin, płótna, zapasowych drzewc.

— Niełatwo będzie w tej chwili nakłonić stocznię do rozstania się z tymi materiałami. Pomówię z nimi. Wspomniał pan także o zaopatrzeniu artylerii?

— Tak, sir. Artylerzyści czekają na pociski do dziewięciofuntówek. Na razie nie można ich Tu wcale dostać.

Dziesięć minut temu Hornblower zastanawiał się, co powiedzieć, żeby sprawić przyjemność Marii. Teraz dobierał słów, chcąc złożyć rzetelny raport Cornwallisowi.

— Tym też się zajmę — oświadczył admirał. — Może pan liczyć na wyjście w morze pojutrze, jeśli będzie sprzyjał wiatr.

— Tak, sir.

— A teraz, jeśli chodzi o rozkazy dla pana. Na piśmie otrzyma je pan w ciągu dnia, ale już w tej chwili przekażę je panu ustnie, żeby wysłuchać ewentualnych pytań. Zbliża się wojna. Jeszcze nie została wypowiedziana, ale Bonio może nas zaskoczyć.

— Tak, sir.

— Mam zamiar rozpocząć blokadę Brestu, gdy tylko wyprowadzę flotę w morze. A pan ma iść przed nami.

— Tak, sir.

— Ma pan nie czynić nic, co by mogło przyspieszyć wojnę. Nie wolno panu dać Boniowi okazji do wymówki.

— Tak, sir.

— Po wypowiedzeniu wojny może pan oczywiście podjąć odpowiednie kroki. Na razie zadaniem pana jest wyłącznie obserwacja. Proszę mieć oko na Brest. Niech pan się stara prowadzić jak najdokładniejszą obserwację z możliwie najmniejszej odległości, bez prowokowania ognia. Proszę liczyć okręty wojenne — liczbę i klasę jednostek z założonymi rejami, okręty rezerwowe, statki na redach i te gotujące się do wyjścia w morze.

— Tak, sir.

— Bonio posłał w zeszłym roku najlepsze swoje jednostki do Indii Zachodnich. Będzie miał chyba więcej kłopotów od nas ze znalezieniem załóg dla swojej floty. Chcę mieć raport od pana, gdy tylko przybędę na pozycję. Jakie „Hotspur” ma zanurzenie?

— Trzynaście stóp na rufie pod pełnym obciążeniem, sir.

— A zatem będzie pan mógł bez trudu korzystać z Goulet. Nie muszę przestrzegać pana, żebyście się nie władowali na mieliznę.

— Nie, sir.

— Proszę jednak pamiętać, że trudno będzie panu wykonywać swe zadanie bez wystawiania okrętu na ryzyko. Niech pan dokonuje właściwego wyboru między bufonadą i nierozważnym ryzykanctwem a odwagą i chłodną oceną szans. A ja przyjdę z pomocą, ilekroć znajdzie się pan w opałach.

Cornwallis utkwił spojrzenie swych dużych niebieskich oczu w brązowych oczach Hornblowera, którego równie głęboko interesowały słowa admirała, jak i to, co nie zostało wypowiedziane. Przyrzekając wsparcie, Cornwallis powstrzymał się od pogróżek, które powinny być naturalnym następstwem jego słów. Nie był to ani zwrot retoryczny, ani łatwy chwyt dowódcy — taki był właśnie Cornwallis. Wolał dowodzić, niż poganiać; bardzo interesujące.

Hornblower uświadomił sobie nagle, że rozmyślając nad tym od paru chwil gapi się bezmyślnie na swego głównodowodzącego. Nie było to zbyt taktowne z jego strony.

— Rozumiem, sir — przemówił i Cornwallis podniósł się z krzesła.

— Spotkamy się znowu na morzu. Niech pan nie uczyni nic, co mogłoby sprowokować wojnę przed jej wypowiedzeniem — dodał z uśmiechem, który zdradzał człowieka czynu. Hornblower już go rozszyfrował. Cornwallis to ktoś, kogo cieszy i pobudza perspektywa działania; kto nigdy nie będzie szukał powodów czy wymówek do odwlekania decyzji.

Admirał cofnął nagle wyciągniętą dłoń.

— U licha! — zawołał. — Zupełnie zapomniałem. Dziś przecież pańskie wesele.

— Tak, sir.

— Wziął pan ślub dziś rano?

— Godzinę temu, sir.

— A ja wyciągnąłem pana z przyjęcia weselnego.

— Tak, sir. — Dodanie jakiegoś frazesu w rodzaju „Dla Króla i Ojczyzny” czy „Obowiązek przede wszystkim” byłoby tanim chwytem retorycznym.

— Pańska małżonka nie będzie zachwycona.

A jeszcze bardziej teściowa, pomyślał Hornblower. Ale byłoby nietaktem mówić o tym. Zadowolił się więc słowami:

— Postaram się to jakoś wytłumaczyć, sir.

— To ja powinienem to uczynić — rzekł Cornwallis. — Może mógłbym przyłączyć się do gości weselnych i wypić zdrowie panny młodej?

— Byłoby to bardzo uprzejmie z pańskiej strony, sir — odparł Hornblower. Jeśli cokolwiek mogłoby sprawić, by pani Mason darowała mu niestosowne jej zdaniem zachowanie, to właśnie obecność admirała, ekscelencji Sir Williama Cornwallisa, przy stole weselnym. — Idę więc, jeśli jest pan pewien, że nie będę źle widziany. Hachett, poszukaj mojej szpady. Gdzie kapelusz?

Tak więc w momencie, gdy Hornblower pojawił się znowu w drzwiach sali, gorzkie wymówki, którymi już go chciała poczęstować pani Mason, zamarły na jej wargach na widok znakomitego gościa. Zauważyła lśniące epolety, czerwoną wstęgę z gwiazdą, którą taktowny Cornwallis założył, aby uhonorować okazję. Hornblower dokonał prezentacji.

— Długiego życia i wiele szczęścia — przemówił Cornwallis, pochylając się nad dłonią Marii — żonie jednego z najbardziej obiecujących oficerów w służbie króla.

W obliczu takiej znakomitości Maria, zmieszana, zdobyła się tylko na dyg.

— Niezmiernie mi miło poznać pana, Sir Williamie — powiedziała pani Mason.

A pozostali goście — pastor z żoną i parę osób z sąsiedztwa pani Mason — byli wniebowzięci z powodu przebywania w jednym pomieszczeniu z synem lorda, kawalerem Orderu Łaźni, i głównodowodzącym w jednej osobie, a co dopiero, gdy zwracał się do nich osobiście.

— Szklaneczkę wina, sir? — zapytał Hornblower.

— Z przyjemnością.

Cornwallis wziął szklanicę do ręki i potoczył wokoło wzrokiem. Było rzeczą znamienną, że zwrócił się właśnie do pani Mason.

— Czy wypito już zdrowie młodej pary?

— Nie, sir — odparła pani Mason, nie posiadając się ze szczęścia.

— A zatem może ja to uczynię? Panie, panowie. Proszę, wstańcie wszyscy i wypijcie ze mną z tej radosnej okazji. Niech nowożeńcy nigdy nie zaznają smutku. Niech zawsze towarzyszy im zdrowie i pomyślność. Niech małżonka zawsze znajduje pociechę w myśli, że mąż jej spełnia swój obowiązek wobec króla i ojczyzny, a mąż, pełniąc go, niech zawsze czuje oparcie w lojalności swej żony. Miejmy nadzieję, że wkrótce pojawi się na świecie sznur młodzieńców w mundurach żołnierzy królewskich, jak ich ojciec, i cały rząd młodych dam, które staną się matkami przyszłych młodzieńców. Wznoszę zdrowie młodej pary!

Wypito toast wśród oklasków; oczy wszystkich zwróciły się na oblaną rumieńcem Marię, a potem przeniosły na Hornblowera, który podniósł się z miejsca. Zanim Cornwallis doszedł do punktu kulminacyjnego swego przemówienia, Hornblower pomyślał, że admirał wypowiada słowa użyte już przedtem przez niego dziesiątki razy na weselach innych oficerów. Podniecony okazją, Hornblower poszukał wzroku Cornwallisa i wyszczerzył zęby. Odpłaci mu tą samą monetą; jego odpowiedź będzie zupełnie podobna do dziesiątków odpowiedzi wysłuchanych przez Cornwallisa.

— Sir Williamie, panie i panowie, mogę tylko złożyć podziękowanie w imieniu — zaczął, biorąc Marię za rękę — mojej żony i swoim.

Gdy śmiech ucichł — Hornblower wiedział dobrze, że wywołała go ta wzmianka o Marii jako jego żonie, chociaż sam nie widział w tym nic śmiesznego — Cornwallis spojrzał na zegarek, więc Hornblower spiesznie podziękował mu za przybycie i ruszył odprowadzić go do drzwi. Za progiem Cornwallis odwrócił się i klepnął go wielką dłonią w piersi.

— Dodam jedno zdanie do moich rozkazów dla pana — rzekł; Hornblower czuł, że przyjaznemu uśmiechowi admirała towarzyszy badawcze spojrzenie.

— Tak, sir?

— Dodam zezwolenie na piśmie na spanie poza okrętem tej nocy i następnej.

Hornblower otworzył usta do odpowiedzi, lecz nie rzekł nic; po raz pierwszy w życiu zabrakło mu konceptu. Był tak zaskoczony, że nie zdołał znaleźć odpowiednich słów.

— P o m y ś l a ł e m, że mógłby pan zapomnieć — ciągnął Cornwallis z uśmiechem — że „Hotspur” jest teraz częścią Floty Kanału, a jego dowódcy prawo zabrania bez zezwolenia głównodowodzącego spać gdzie indziej niż na pokładzie. No więc ma je pan.

— Dziękuję, sir — wydusił wreszcie z siebie Hornblower.

— Może nie będzie pan mógł potem spać na lądzie przez parę lat. Albo i dłużej, jeśli Bonio będzie się bił do końca.

— Jestem przekonany, że będzie, sir.

— Wobec tego spotkamy się znów pod Ushant za trzy tygodnie. Do widzenia raz jeszcze.

Gdy Cornwallis odszedł, Hornblower przez jakiś czas stał głęboko zamyślony przy uchylonych drzwiach sali weselnej, przestępując z nogi na nogę; nie mógł przecież zacząć swoim zwyczajem chodzić tam i z powrotem. Zbliżała się wojna. On sam był o tym przekonany od dawna; Bonaparte nie zrezygnuje nigdy z zajętych już pozycji. Dotychczas jednak Hornblower sądził lekkomyślnie, że zostanie wysłany w morze dopiero z chwilą wypowiedzenia wojny, za jakieś dwa-trzy tygodnie, po ostatecznym zerwaniu rokowań. Był wściekły na siebie, że tak bardzo się pomylił. To, że miał dobrą załogę — pierwsze żniwo branki — że jego okręt można było szybko przygotować do wyjścia w morze, że jako mała jednostka nic nie znaczył w bilansie sił, a także i to, że przy swym małym zanurzeniu doskonale nadawał się do wyznaczonej mu przez Cornwallisa misji, powinno było mu nasunąć myśl, że właśnie „Hotspur” zostanie najwcześniej wysłany w drogę. A on tego nie przewidział, chociaż powinien.

To była pierwsza sprawa, pierwsza pigułka do przełknięcia. Teraz należało się zastanowić, czemu jego ocena była tak fałszywa. Odpowiedź przyszła od razu, lecz wzdrygał się przed uświadomieniem jej sobie — za co czuł do siebie jeszcze większą pogardę. Ale fakt był faktem. Dopuścił, że jego zdolność chłodnej oceny osłabła z powodu Marii. Nie chciał jej urazić i w rezultacie odsuwał od siebie myśl o przyszłości. Uczynił lekkomyślny krok w bezpodstawnej nadziei, że dobry los uchroni go od zadania jej tego ciosu.

W tym momencie zżymnął się nagle. Dobry los? Nonsens. Jest dowódcą swojego okrętu i wysyłają go na przedpole bitwy. Nadarza mu się wspaniała okazja do wyróżnienia się. To jest dla niego dobry los — a okrutnym pechem byłoby, gdyby musiał pozostać w porcie. Hornblower poczuł dobrze sobie znane uczucie podniecenia na myśl o walce, o rzucaniu na szale ryzyka swojej reputacji — i życia — przy pełnieniu swej powinności, przy zdobywaniu sławy i (co było naprawdę istotne) przy usprawiedliwianiu siebie we własnych oczach. Teraz znów myślał trzeźwo; widział rzeczy we właściwych proporcjach. Przede wszystkim jest oficerem marynarki wojennej, a dopiero potem mężem — i to daleko potem. Ale… ale… przez to sytuacja nie stawała się bynajmniej łatwiejsza. Będzie musiał wyrwać się jakoś z ramion Marii.

Nie może też stać tak tu dłużej. Mimo wzburzenia umysłu musi wracać. Obrócił się i wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

— Wzmianka, że głównodowodzący wzniósł toast za zdrowie młodej pary będzie doskonale wyglądała w „Na- val Chronicie” — zauważyła pani Mason. — Dalej, Horatio, niektórzy z gości nie mają nic na talerzach.

Hornblower jeszcze pełnił, jak umiał, obowiązki dobrego gospodarza, gdy w drugim końcu pokoju zobaczył znowu zaaferowane oblicze oberżysty; musiał spojrzeć powtórnie, aby się zorientować, co było przyczyną jego wejścia. Wiódł on Hewitta, nowego sternika łodzi Hornblowera. Nie zauważył go od razu z powodu jego małego wzrostu. Braki we wzroście kompensował sobie Hewitt tuszą; nosił wspaniałe kruczoczarne bokobrody wedle najnowszej mody panującej na dolnym pokładzie. Przeszedł przez pokój kołyszącym się krokiem, ze słomianym kapeluszem w ręku, i zasalutowawszy podał Hornblowerowi pismo zaadresowane przez Busha poprawnie, chociaż nieco staroświecko: Horatio Hornblower Esq, Kapitan i Dowódca. Zebrani zamilkli — niezbyt grzecznie, pomyślał Hornblower — gdy odczytywał te kilka wierszy.

„Hotspur”

Slup JKM

2 kwietnia 1803

Sir,

Powiadomiono mnie ze stoczni, że pierwsza z barek jest gotowa do podejścia pod burtę. Nie zezwolono jeszcze na nadgodziny dla robotników stoczniowych, więc przerwą oni pracę o zmroku. Z szacunkiem przedkładam, że mogę nadzorować załadunek zapasów, jeśli uzna Pan swój powrót na okręt za niedogodny.

Pański posłuszny sługa

W. Bush

— Czy łódź jest w Hard? — zapytał Hornblower.

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze. Będę tam za pięć minut.

— Tak jest, sir.

— Och, Horry — westchnęła Maria z lekką wymówką w głosie. Nie, to było rozczarowanie, a nie wymówka.

— Moja droga — zaczął Hornblower. Przyszło mu do głowy, że mógłby teraz zacytować „Kochana, nie mógłbym cię miłować tak bardzo”, lecz od razu uznał to za rzecz zupełnie niestosowną w takim momencie i przy takiej żonie.

— Znowu jedziesz na statek — westchnęła Maria.

— Tak.

Nie mógł tam nie być, gdy czekały sprawy do załatwienia. Dzisiaj, poganiając ludzi, mogą mieć przynajmniej połowę zapasów przeładowanych na okręt. Jutro mogliby skończyć i jeśli dział zaopatrzenia zareaguje na interwencję admirała, może dostaną także proch i kule. A wówczas pojutrze o świcie mogliby wyjść w morze.

— Wrócę wieczorem — pocieszał ją, zmuszając się do uśmiechu. Starał się udawać, że mu na tym zależy, zapomnieć, że stoi u progu przygody, że otwiera się wielka szansa na wyróżnienie się. — Nic nie utrzyma mnie z dala od ciebie, kochana — dodał.

Położył dłonie na jej ramionach i ucałował z głośnym cmoknięciem przy aplauzie zebranych. Rozładowawszy atmosferę tym komediowym nieco chwytem, wyszedł przy akompaniamencie śmiechu gości. Gdy śpieszył do Hard, dwie sprawy splatały się w jego myślach, jak węże na lekarskim kaduceuszu — czuła miłość, jaką Maria pragnęła go otoczyć, i fakt, że pojutrze rano będzie dowodził okrętem na morzu.

Rozdział II

Ktoś musiał od pewnego czasu stukać do drzwi sypialni. Hornblower słyszał, lecz był zbyt rozespany, aby się tym przejmować. Zaraz jednak drzwi otwarły się ze szczękiem zamka i Maria, zbudziwszy się nagle, przerażona, przywarła do męża, a on sam ocknął się wreszcie ze snu. Światło ledwie sączyło się przez ciężkie zasłony łoża. Po dębowej posadzce sypialni zaszurały czyjeś kroki, a potem piskliwy głos kobiecy oznajmił:

— Osiem szklanek, sir. Osiem szklanek.

Zasłony rozchyliły się nieco, przepuszczając promień jaśniejszego światła, i Maria mocniej przytuliła się do Hornblowera. Zwisły znów szczelnie, gdy Hornblower dobył z siebie glos:

— Bardzo dobrze. Już nie śpię.

— Zapalę państwu świecę — oznajmił głos kobiecy równie cienko i skrzekliwie; powłócząc nogami niewiasta przeszła przez pokój, i jasność za zasłonami nasiliła się.

— A wiatr? Skąd wieje? — pytał Hornblower na tyle już rozbudzony, że poczuł przyśpieszone bicie serca i napięcie mięśni na myśl, co ten ranek znaczy dla niego.

— A tego to już panu nie umiem powiedzieć, sir — odparła niewiasta. — Nie znam się na kompasie, a wszyscy inni jeszcze śpią.

Hornblower żachnął się, zirytowany, że nie może otrzymać tak istotnej dla siebie informacji, i nie zastanawiając się sięgnął ku zasłonom łoża, by je rozsunąć i zbadać sprawę samemu. Maria wciąż trzymała go w ramionach, więc się zreflektował, że nie może tak po kawalersku wyskoczyć z łóżka. Musi postępować zgodnie z rytuałem i znieść cierpliwie zwłokę. Odwrócił się i ucałował ją, a ona skwapliwie oddała mu pocałunek, ale inaczej niż dotąd. Poczuł wilgoć na policzku; to była łza, lecz tylko jedna, bo Maria opanowała się z wysiłkiem. Jego przedtem zdawkowy uśmiech stał się czulszy.

— Kochany, rozdzielają nas — szeptała Maria. — Wiem, najdroższy, musisz iść. Ale… ale… Nie potrafię sobie wyobrazić, jak będę żyć bez ciebie. Jesteś całym moim życiem. Jesteś…

W piersi Hornblowera wezbrała wielka fala tkliwości, poczuł skrupuły i wyrzuty sumienia. Najdoskonalszy mężczyzna na świecie nie zasługiwałby na tyle oddania. Gdyby go Maria przejrzała, odwróciłaby się od niego, a cały jej świat ległby w gruzach. Okrucieństwem byłoby dać jej poznać prawdę o sobie, nie wolno mu za nic tego uczynić. Świadomość, że jest tak bardzo kochany, poruszała w nim coraz głębsze fale czułości. Ucałował jej policzki, poszukał miękkich, spragnionych ust. Lecz nagle wargi jej stwardniały i cofnęły się.

— Nie, aniele najdroższy. Nie, nie wolno mi wstrzymywać ciebie. Będziesz zły na mnie… później. Och, życie moje, powiedz mi teraz do widzenia. Powiedz, że mnie kochasz… że zawsze będziesz mnie kochał. A potem powiedz do widzenia i że czasem o mnie pomyślisz, tak jak ja zawsze będę myśleć o tobie.

Hornblower wypowiadał słowa, które pragnęła słyszeć, a czułość nadała im właściwy ton. Maria ucałowała go raz jeszcze, a potem oderwała się od niego i odsunęła w drugi koniec łoża. Podczas gdy Hornblower leżał nieruchomo, czekając ze wstawaniem, aż opanuje wzruszenie, Maria odezwała się znowu; twarz miała na pół ukrytą w poduszce, która tłumiła jej głos, lecz mimo to można było odczuć wymuszoną zmianę nastroju.

— Kochanie, czysta koszula leży na krześle, a przy kominku stoi jedna z par twoich najlepszych butów.

Hornblower wyskoczył z łoża. Powietrze w sypialni było dużo świeższe niż za zasłonami. Klamka u drzwi szczęknęła znowu i ledwie zdążył zasłonić się koszulą nocną, gdy stara służąca wsunęła głowę. Zarechotała śmiechem na widok tego gestu skromności.

— Stajenny mówi, że jest lekki powiew z kierunku południowego, sir.

— Dziękuję.

Drzwi zamknęły się za staruchą.

— Czy to tak, jak chciałeś, kochanie? — spytała Maria spoza zasłon. — Lekki powiew z kierunku południowego… to znaczy z południa, prawda?

— Tak, może być — odparł Hornblower, śpiesząc do umywalki. Poprawił świece, aby dobrze oświetlały mu twarz.

Lekki powiew z południa teraz, w końcu marca, nie mógł się długo utrzymać. Może się odwrócić lub zmienić kierunek, ale na pewno nasili się z nastaniem dnia. Jeśli „Hotspur” jest łatwy do manewrowania, o czym był przekonany, będzie mógł minąć Foreland po nawietrznej i czekać na dalszy rozwój wydarzeń, mając wokół okrętu dosyć przestrzeni morskiej. Ale, oczywiście — jak zawsze w marynarce wojennej — nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu. Skrobiąc policzki brzytwą i spoglądając w lustro widział niewyraźne odbicie Marii ubierającej się w głębi pokoju. Nalał chłodnej wody do umywalki, żeby się umyć. Odświeżony, odwrócił się, jak zwykle szybko, żeby włożyć koszulę.

— Och, tak prędko się ubierasz — zawołała Maria z konsternacją.

Hornblower usłyszał stukot jej bucików po dębowej posadzce; naciągała z pośpiechem na włosy świeży czepek i bardzo się śpieszyła z ubieraniem, rezygnując nawet z przestrzegania zwyczajowych form.

— Muszę zejść na dół sprawdzić, czy śniadanie dla ciebie gotowe — powiedziała i wybiegła, nim zdążył zaprotestować.

Wprawnymi palcami starannie założył halsztuk, wdział mundur i rzuciwszy okiem na zegarek, wsunął go do kieszeni, a potem wzuł trzewiki. Powkładał przybory toaletowe do zawiniątka, zawiązał tasiemki i umieścił zawiniątko na wierzchu w przygotowanym worku, gdzie już wczoraj wpakował koszulę dzienną, a teraz dołożył koszulę nocną i szlafrok. Obrzucił pokój spojrzeniem sprawdzającym, czy czegoś nie zostawił; musiał to uczynić dokładniej niż zwykle, bo tu i ówdzie leżały porozrzucane rzeczy Marii. Kipiąc podnieceniem rozsunął firanki w oknie i wyjrzał na zewnątrz — świt jeszcze nie dawał znać o sobie. Z workiem w ręku zszedł schodami do pokoju śniadaniowego. Panował tam stęchły zaduch, a lampa oliwna zawieszona u sufitu rzucała przyćmione światło. Z przeciwległych drzwi wyjrzała Maria.

— Siadaj tu, kochanie — powiedziała. — Śniadanie będzie za chwilę.

Odsunęła krzesło, żeby mógł usiąść.

— Najpierw ty usiądź — zaprotestował Hornblower. Postąpiłby wbrew swojej naturze, gdyby pozwolił, by Maria mu usługiwała.

— O, nie — odparła Maria. — Muszę dopilnować twego śniadania. Na razie tylko ta stara jest na nogach.

Zmusiła go do zajęcia miejsca. Poczuł pocałunek w czubek głowy, muśnięcie policzka o policzek, ale nim zdążył sięgnąć do tyłu, żeby ją przytrzymać, już jej nie było. Usłyszał tylko jakby pociągnięcie nosem czy może szloch; przez otwarte drzwi wdarły się zapachy kuchenne, syczenie czegoś na patelni i głosy krótkiej rozmowy między Marią a staruchą. Potem nadeszła Maria, z pośpiechem świadczącym, że niesiony talerz parzył jej ręce. Opuściła go przed nim na stół, ze skwierczącym jeszcze olbrzymim befsztykiem.

— Jedz, kochanie — mówiła, przysuwając mu dodatki, a on patrzył na ten kawał mięsa z konsternacją.

— Wybrałam go wczoraj specjalnie dla ciebie — oznajmiła z dumą. — Poszłam do rzeźnika, jak byłeś na okręcie.

Hornblower musiał się powstrzymać od grymasu, słysząc żonę oficera marynarki wojennej mówiącą w ten sposób, zamiast po prostu „na burcie”. Musiał się także zmusić do zjedzenia befsztyka na śniadanie, chociaż nie była to jego ulubiona potrawa, a zdenerwowanie odebrało mu apetyt. Widział już niejasno, jak w przyszłości — jeśli w ogóle wróci i jeśli, co trudno mu było sobie wyobrazić, zacznie żyć domowym życiem — będzie mu podawany befsztyk przy każdej szczególnej okazji. Ta myśl była ostatnią kroplą, która przelała kielich; czuł, że nie przełknie ani kęsa, a nie chciał urazić Marii.

— A gdzie twój befsztyk? — zapytał, grając na zwłokę.

— Och, ja w ogóle nie będę jadła mięsa — odparła Maria tonem świadczącym, że nie mieściło się jej w głowie, aby żona mogła jeść tak samo dobrze jak mąż.

Hornblower odwrócił głowę i zawołał:

— Hej tam, w kuchni! Przynieść drugi talerz — ogrzany!

— O nie, kochany — zaprotestowała Maria, cała poruszona, ale Hornblower już podniósł się z krzesła, aby ją w nim usadzić.

— Siadaj — mówił — i ani słowa. Nie zniosę buntowników w rodzinie!

Podano drugi talerz. Hornblower przekroił płat mięsa i nałożył Marii większą część.

— Ale, kochanie…

— Powiedziałem, że nie chcę słyszeć o buncie — huknął Hornblower, parodiując swój sposób mówienia na pokładzie oficerskim.

— Och, Horry, kochany, jesteś dobry dla mnie, o wiele za dobry. — Na chwilę Maria przyłożyła dłonie z chusteczką do twarzy i Hornblower przeraził się, że się w końcu załamie, ale Maria już złożyła ręce na podołku i siadła wyprostowana, opanowując bohatersko wzruszenie. Hornblowerowi zrobiło się jej żal. Ujął i ścisnął dłoń, którą podała mu ochoczo.

— Niech zobaczę, jak zajadasz solidne śniadanie — rzekł; wciąż mówił tym samym żartobliwie strofującym tonem, przez który teraz wyraźnie przebijała czułość. Maria wzięła nóż i widelec. Hornblower uczynił to samo. Zmusił się do przełknięcia paru kęsów, a resztę porcji tak porozgarniał na talerzu, że wyglądało, iż nie zostawił dużo. Pociągnął łyk piwa — nie znosił piwa na śniadanie, nawet tak małej szklaneczki, ale uświadomił sobie, że trudno się spodziewać, aby starucha miała dostęp do puszki z herbatą.

Uwagę ich zwrócił zgrzyt za oknem; to oberżysta otwierał żaluzje. Twarz jego mignęła niewyraźnie w mroku panującym jeszcze na zewnątrz. Hornblower rzucił okiem na zegarek; za dziesięć piąta, a łódź zamówił w Sally Port na piątą. Maria zauważyła spojrzenie i podniosła wzrok na niego. Wargi jej drżały lekko, oczy miała trochę wilgotne, ale panowała nad sobą.

— Wezmę okrycie — rzekła i wybiegła z pokoju. Po chwili była już z powrotem, owinięta w szare palto, z twarzą ocienioną kapturem; niosła ciężki płaszcz Hornblowera.

— Pan już nas opuszcza, sir? — zaskrzeczała starucha wchodząc do pokoju śniadaniowego.

— Tak. Pani załatwi rozliczenie, jak wróci — odparł Hornblower. Pogmerał w kieszeni i położył na stole półkoronówkę.

— Uprzejmie dziękuję, sir. Dobrej drogi i całej masy pryzowego. — Słuchając jej śpiewnej mowy Hornblower pomyślał, że musiała widzieć setki oficerów marynarki wojennej odchodzących z zajazdu na morze — pamiętała pewnie Hawkego i Boscawena.

Zapiął płaszcz i sięgnął po swój worek marynarski.

— Powiem gospodarzowi, żeby wziął latarnię i poszedł z nami. Odprowadzi cię z powrotem do domu — mówił z troską.

— Och, nie, kochanie, proszę cię. To tylko kawałek drogi i znam ją na pamięć — zaprotestowała Maria tak przekonywująco, że już więcej nie nalegał.

Wyszli na rześkie, chłodne powietrze. Oczy ich musiały przywykać do ciemności po słabo oświetlonym pokoju śniadaniowym. Hornblower pomyślał, że gdyby był admirałem czy nawet bardziej znanym dowódcą, nie pozwolono by mu odejść tak zwyczajnie, bez żadnego ceremoniału; właściciel zajazdu z żoną wstaliby na pewno i ubrali się, aby pożegnać go przed drogą. Za rogiem skręcili i zaczęli schodzić stromo w dół, do Sally Port. Hornblower znów przypomniał sobie, że wyrusza na wojnę. Zmartwienie o Marię oderwało go od tej myśli, ale teraz poczuł, że przełyka ślinę z podniecenia.

— Kochany — odezwała się Maria — mam dla ciebie mały podarunek.

Wyjęła coś z kieszeni palta i wcisnęła mu do rąk.

— To tylko rękawiczki, mój drogi, ale daję ci z nimi moją miłość — ciągnęła. — Za mało było czasu, żeby zrobić coś lepszego. Wolałabym wyhaftować coś dla ciebie — dać ci rzecz, która byłaby ciebie warta. Te rękawiczki robiłam na drutach cały czas od chwili… od chwili, gdy…

Nie mogła mówić dalej. Wyprostowała plecy i opanowała się.

— Będę myślał o tobie, ile razy je włożę — odparł Hornblower. Naciągnął je, chociaż przeszkadzał mu trzymany w rękach worek; były to wspaniałe, grube wełniane rękawiczki, z dwoma palcami, wskazującym i kciukiem.

— Świetnie pasują. Dziękuję ci, moja droga, że pomyślałaś o tym.

Byli już na końcu Hard, na stromym zejściu. Zaraz skończy się ta ciężka próba.

— Schowałaś dobrze te siedemnaście funtów? — zadał Hornblower niepotrzebne pytanie.

— Tak, najdroższy, dziękuję. Ale czy to nie za dużo?…

— Będziesz mogła także pobierać połowę mojej miesięcznej gaży — ciągnął szorstko Hornblower, żeby nie dało się wyczuć czułości w jego głosie. Zreflektowawszy się jednak, jak oschłym mówi tonem, dodał:

— A teraz, skarbie, czas się pożegnać.

Zmusił się, żeby dodać to „skarbie”. Jeszcze nie nawykł do używania takich słów. Poziom wody w Hard podniósł się znacznie, tak jak przewidywał w czasie wydawania rozkazów. Teraz jest przypływ. Będzie zatem mógł skorzystać z odpływu.

— Kochanie! — przemówiła Maria, podnosząc ku niemu twarz w kapturku.

Ucałował ją. Od wody dobiegł znajomy szczęk wioseł w dulkach, echo głosów męskich. Załoga łodzi dostrzegła dwie postacie majaczące na brzegu Hard. Maria usłyszała te odgłosy równie wyraźnie jak on i szybko oderwała chłodne wargi od jego ust.

— Do widzenia, mój aniele.

Nic więcej nie można było powiedzieć ani zrobić, to był koniec krótkiego epizodu. Odwrócił się od Marii, odwrócił się od pokoju, od życia małżeńskiego na lądzie i ruszył na spotkanie wojny.

Rozdział III

— Mamy martwą wodę, sir — oznajmił Bush. — Odpływ zacznie się za dziesięć minut. Kotwica wybrana prawie do pionu, sir.

— Dziękuję, panie Bush. — Rozjaśniło się na tyle, że przestał widzieć jego twarz jako zamazaną plamę. U boku Busha stał Prowse, z funkcyjnym stopniem chorążego, pełniący obowiązki oficera nawigacyjnego. Widać było, że podobnie jak Bush usiłuje dyskretnie ściągnąć uwagę Hornblowera na siebie. Zgodnie z instrukcjami Admiralicji Prowse'owi powierzono „nawigację i prowadzenie okrętu z portu do portu pod kierunkiem dowódcy”. Nie było jednak powodu, aby Hornblower nie dawał oficerom możliwości korzystania z każdej okazji do wykazania swoich umiejętności; wprost przeciwnie. A równocześnie było rzeczą całkiem możliwą, a nawet prawdopodobną, że Prowse, ze swoimi trzydziestoma latami służby na morzu, będzie próbował przejąć kierowanie okrętem z rąk młodego i niedoświadczonego kapitana.

— Panie Bush! Proszę podnieść kotwicę — rozkazał Hornblower — i wziąć kurs na opłynięcie Forelandu po nawietrznej.

— Tak jest, sir.

Starając się nie dać poznać tego po sobie, Hornblower uważnie obserwował Busha. Bush raz jeszcze potoczył wokół spojrzeniem, oceniając siłę łagodnego wiatru i przypuszczalny kierunek odpływu.

— Przy kabestanie, czekać w pogotowiu! — zarządził. — Zluzować kliwry. Marynarze na maszty do luzowania marsli.

Hornblower od razu się zorientował, że może całkowicie polegać na umiejętnościach żeglarskich Busha. Wiedział, że nie powinien był w to wątpić, lecz pamiętał go sprzed dwóch lat, a pamięć miała prawo się zatrzeć z upływem czasu. Bush wydawał rozkazy we właściwym czasie i w odpowiedniej kolejności. Po wyrwaniu kotwicy z dna „Hotspur” początkowo ruszył wstecz. Jednakże przełożenie steru na burtę i postawienie kliwrów na wiatr przez obsługę dziobu sprawiło, że okręt zaczai się obracać. Bush kazał wybrać szoty i skierował ludzi do brasów. „Hotspur” złapał bardzo spokojnie łagodny wiatr, przechylając się o stopień, najwyżej o dwa. I już, nabrawszy prędkości, ten żywy, piękny wytwór rąk ludzkich, sunął naprzód po wodzie ze sterem ustawionym odpowiednio do oporu żagli.

Nie było potrzeby chwalić Busha za tak prostą operację, jak wyprowadzenie okrętu w morze. Hornblower mógł napawać się radością, że już płynie, gdy tymczasem marynarze szybko stawiali bramsle i żagle dolne. Nagle coś sobie przypomniał.

— Panie Prowse, proszę podać mi lunetę.

Przyłożył masywny przyrząd do oczu i wycelował go nad ćwiartką rufową lewej burty. Jeszcze nie rozwidniło się zupełnie i nad wodą stała zwykła mgiełka, a „Hotspur” zostawił kotwicowisko co najmniej pół mili za rufą. Mimo to dojrzał ją, samotną szarą plamkę na skraju wody, tam, na nabrzeżu Hard. A także — chyba — trzepot czegoś białego; może to Maria machała chusteczką, choć nie był tego pewny. Ale raczej nie. Tam była tylko samotna szara plamka. Hornblower popatrzył raz jeszcze, a potem zmusił się do opuszczenia lunety. Była ciężka i ręce drżały mu trochę, toteż obraz był niewyraźny. Po raz pierwszy w życiu wychodził w morze zostawiając kogoś, kogo obchodził jego los.

— Dziękuję, panie Prowse — rzekł szorstko, oddając lunetę. Musi pomyśleć o czymś innym, szybko znaleźć coś, co go zajmie; na szczęście dowódca okrętu wychodzący w morze nie może narzekać na brak problemów

— Panie Prowse — powiedział, rzuciwszy okiem na ślad torowy i trym żagli. — Wiatr jest teraz stały. Proszę wziąć kurs na Ushant.

— Ushant, sir? — Prowse stał, ze swoją długą, ponurą twarzą muła, przetrawiając, bez zmiany jej wyrazu, otrzymaną informację.

— Słyszał pan, co powiedziałem — warknął Hornblower w nagłej irytacji.

— Tak, sir — odparł spiesznie Prowse. — Ushant, sir. Tak jest, sir.

Jego pierwsza reakcja była w pewnym stopniu usprawiedliwiona. Nikt na okręcie poza Hornblowerem nie znał treści rozkazów, z którymi wysyłano „Hotspura” w morze; nikt nie miał pojęcia, do jakiego zakątka na świecie ma on płynąć. Wzmianka o Ushant zawężała nieco zakres możliwości. Morze Północne i Bałtyk były wykluczone. Tak samo Irlandia i Morze Irlandzkie, i Zatoka Św. Wawrzyńca po drugiej stronie Atlantyku. Ale mogły to być Indie Zachodnie czy Przylądek Dobrej Nadziei lub Morze Śródziemne — do tych wszystkich rejonów wyruszało się z pozycji odejścia od lądu przy Ushant.

— Panie Bush! — odezwał się Hornblower.

— Sir?

— Może pan odprawić wolną wachtę i posłać ludzi na śniadanie, kiedy uzna to pan za stosowne.

— Tak jest, sir.

— Kto jest oficerem wachtowym?

— Cargill, sir.

— Niech więc przejmie obowiązki.

Hornblower rozejrzał się wokoło. Wszystko było w porządku, a „Hotspur” wypływał na wody Kanału. Coś jednak wydało mu się dziwne, odmienne, niezwykłe. Po chwili zrozumiał, co. Po raz pierwszy w życiu wychodził w morze w czas pokoju. Nie zdarzyło mu się to dotychczas w ciągu dziesięciu lat służby w marynarce wojennej. Ilekroć okręt jego opuszczał port, narażony był zawsze nie tylko na niebezpieczeństwa morza. We wszystkich poprzednich podróżach nieprzyjaciel mógł w każdej chwili pojawić się na widnokręgu; po upływie godziny okręt wraz z załogą mógł już walczyć o życie. A najniebezpieczniejsze było wypływanie po raz pierwszy z surową załogą, jeszcze nie wyszkoloną i niezupełnie zorganizowaną — był to wielce niedogodny moment dla zawsze przecież możliwego natknięcia się na nieprzyjaciela.

Teraz jednak wychodzili w morze bez żadnego z tych problemów. To było niezwykłe uczucie, coś zupełnie nowego — tak nowego, jak pozostawienie Marii na lądzie. Próbował otrząsnąć się z tej myśli; zapragnął, by zniknęła wraz z boją, która przemknęła z prawej burty rufy. A potem z ulgą spostrzegł, że Prowse znowu zbliża się do niego z kawałkiem papieru w ręce, spoglądając w górę, na proporczyk okrętowy, a potem na horyzont i próbując przewidzieć pogodę.

— Kurs południowy zachód ku zachodowi, sir — rzekł. — Gdy zrobimy zwrot przez sztag, możemy dojść tam bejdewindem.

— Dziękuję, panie Prowse, Proszę to zaznaczyć na tablicy.

— Tak jest, sir. — Prowse czuł się pogłaskany tą oznaką zaufania. Nie miał, oczywiście, pojęcia, że Hornblower, przemyślawszy ubiegłego popołudnia wszystkie decyzje, jakie będzie musiał podjąć następnego ranka, doszedł w swoich obliczeniach do tych samych wyników. Zamglone słońce, stojące jeszcze bardzo nisko, oświetliło na chwilę zielone wzgórza wyspy Wight.

— Tu jest boja, sir — oznajmił Prowse.

— Dziękuję. Panie Cargill! Proszę wykonać zwrot przez sztag.

— Tak jest, sir.

Hornblower wycofał się na rufę. Chciał obserwować wykonywanie manewru przez Cargilla jak również zachowanie się „Hotspura”. W razie wojny od zwrotności „Hotspura” i łatwości manewrowania nim zależeć może sukces czy fiasko, wolność lub niewola.

Cargill był trzydziestoletnim mężczyzną o ciemnej twarzy, nieco zbyt korpulentnym jak na swój wiek; widać było, że robi wszystko, aby nie pamiętać, że dowódca, pierwszy oficer i nawigator patrzą, jak zabiera się do wykonania manewru. Stał obok steru spoglądając z napiętą uwagą w górę na żagle i do tyłu, na ślad torowy. Hornblower zauważył, że opuszczona w dół prawa dłoń Cargilla to zamyka się, to otwiera. Mógł to być objaw zdenerwowania, ale równie dobrze jakiś sposób liczenia. Cała wachta służbowa była na swoich stanowiskach. Na razie wszystkie twarze były dla Hornblowera jednakowo obce; warto by jednak, poświęcić trochę uwagi również reakcjom marynarzy z załogi.

Cargill, zebrawszy się w sobie, rzucił pierwszy rozkaz sternikowi.

— Ster na nawietrzną! — ryknął, ale nie wyszło to zbyt pewnie, bo głos mu się załamał w połowie zdania.

— Na szotach kliwrów! — Teraz poszło trochę lepiej. Rozkaz był dostatecznie głośny, jak na warunki panujące w danej chwili, ale w czasie wichury nie byłby słyszalny. Kliwer i marsel fokmasztu poczęły łopotać.

— Luzować szoty!

„Hotspur” wykręcał się na wiatr, prostując się z przechyłu. Obracał się na wiatr, na wiatr — czyżby miał zatrzymać się w linii wiatru?

— Wybierać grotżagiel! Wybierać!

To była chwila krytyczna. Marynarze wiedzieli, co mają robić. Zrzucili zręcznie buliny i brasy z lewej burty i zaczęli wybierać brasy prawoburtowe. Reje obróciły się, lecz „Hotspur” nie zareagował. Stanął okoniem, zwrócony prosto w kierunku, z którego wiał wiatr, a potem znowu odpadł o dwa rumby w lewo; wszystkie żagle łopotały, a cały rozpęd został zmarnowany. Bezradny, jak w okowach, czekał na dalsze poczynania załogi.

— Ładnie byśmy wyglądali przy brzegu zawietrznym, sir — mruknął Bush.

— Zaczekać — powiedział Hornblower. Był rozczarowany, że Cargill ogląda się na niego, czekając na rozkazy. Bardziej przydałby mu się oficer prowadzący manewr konsekwentnie, aż do opanowania sytuacji. — Proszę kontynuować, panie Cargill.

Marynarze zachowywali się prawidłowo. Bez słowa stali na stanowiskach, gotowi na dalsze rozkazy. Cargill bębnił palcami o prawe udo; trudno, dla własnego dobra sam musi wykaraskać się z opresji. Hornblower spostrzegł, że jego palce zwarły się w pięść. Cargill, opanowawszy się, spojrzał w kierunku dziobu i rufy. Nacisk wiatru na żagle pchał okręt prosto do tyłu, i „Hotspur” powoli zaczynał się cofać. Cargill zdobył się na wysiłek, podjął decyzję. Na jego zdecydowany rozkaz przełożono ster na prawą burtę, na drugi rozkaz z trudem znowu przebrasowano reje. „Hotspur” opierał się przez chwilę, by wreszcie obrócić się niechętnie na prawy hals i ruszyć do przodu, gdy Cargill błyskawicznie rozkazał oddać ster i wybrać brasy. Przestrzeni morskiej mieli dosyć, nie było też niebezpiecznego brzegu po zawietrznej, który wymagałby natychmiastowej akcji, toteż Cargill mógł zaczekać, aż wszystkie żagle znowu wypełnią się wiatrem, zaś „Hotspur” płynął już dostatecznie prędko, by posłuchać steru. Cargill miał nawet na tyle rozsądku, że pozwolił okrętowi odpaść o dalszy rumb, uzyskując w ten sposób dosyć impetu dla następnej próby zwrotu, chociaż Hornblower zauważył z pewnym żalem, że uczynił to zbyt szybko. Powinien był odczekać jeszcze około dwóch minut.

— Na szotach kliwrów! — rzucił Cargill nowy rozkaz; zdenerwowany czekaniem, znów zaczął bębnić palcami po udzie.

Niemniej umysł jego pracował dostatecznie jasno, a rozkazy wydawane były w prawidłowej kolejności. „Hotspur” znowu obrócił się na wiatr. Załoga dobrze sobie radziła z szotami i brasami. Nastąpił jednak groźny moment, gdy okręt zatrzymał się w obrocie, jakby raz jeszcze miał nie przejść linii wiatru, lecz tym razem szedł z nieco większym rozpędem, toteż w ostatniej niemal sekundzie szczęśliwa kombinacja działania wiatru i fali przepchnęła dziób przez końcowe najważniejsze stopnie obrotu i „Hotspur” wykonał nareszcie zwrot przez sztag.

— Pełnymi żaglami ostro na wiatr — rozkazał Cargill sternikowi; w jego głosie czuć było ulgę. — Na grocie, zamocować szoty i brasy!

Po zakończeniu manewru obrócił twarz ku przełożonym, czekając na krytyczne uwagi; z czoła spływał mu pot. Hornblower czuł, że stojący obok Bush jest gotów porządnie złajać Cargilla; Bush uważał, że solidne zbesztanie dobrze robi każdemu we wszelkich okolicznościach, i zwykle miał rację. Lecz Hornblower śledził uważnie zachowanie „Hotspura”.

— Proszę kontynuować, panie Cargill — rzekł, i Cargill odwrócił się z ulgą, a Bush, nieco zdziwiony, poszukał wzroku Hornblowera.

— Okręt ma za duży trym na dziób — zauważył Hornblower. — Dlatego tak trudno mu odpadać po przejściu linii wiatru.

— Bardzo możliwe — zgodził się z powątpiewaniem Bush.

Gdyby dziób mocniej zanurzał się w wodzie niż rufa, „Hotspur” kręciłby się jak wiatrowskaz, dążąc do utrzymania się dziobem do wiatru.

— Trzeba będzie to sprawdzić — zakonkludował Hornblower. — Bo w takim stanie nigdy nie będzie reagował prawidłowo. Będziemy musieli go przetrymo- wać, żeby zagłębienie na rufie było większe o sześć cali niż na dziobie. Co najmniej. Jak pan myśli, co by tu można było przenieść na rufę?

— No cóż… — zaczął Bush.

Oczyma duszy widział wnętrze „Hotspura”, z każdym skrawkiem miejsca wypchanym zapasami. Przygotowanie go do wyjścia w morze było wysiłkiem herkulesowym; znalezienie miejsca na wszystko, co musieli zabrać, wymagało olbrzymiej pomysłowości, Trudno będzie coś zmienić w tym układzie. Ale może…

— Może by… — ciągnął Bush; zagłębili się w dyskusję na temat szczegółów technicznych.

Nadszedł Prowse i salutując zaraportował, że „Hotspur” jest już w stanie wziąć kurs na Ushant. Bush aż uszczypnął się w ucho, słysząc tę nazwę. Prowse został wciągnięty w dyskusję na temat przetrymowania okrętu. Musieli odsunąć się, żeby zrobić miejsce na cogodzinne wypuszczanie logu; powiew wiatru zatrzepotał połami ich mundurów. Oto byli już w morzu; skończyły się koszmarne dni i noce spędzane na przygotowaniach do drogi. Minęły, jak by tu je nazwać? Może nierealne — nierealne dni małżeństwa. Tu było normalne życie. Życie twórcze, stwarzanie żywego organizmu z „Hotspura”, wypracowywanie ulepszeń w materiale i w ludziach.

Bush i Prowse wciąż omawiali ewentualne zmiany w trymie okrętu, gdy Hornblower wrócił myślami do świata, który go otaczał.

— Na samej rufie po obu stronach są wolne furty — powiedział. Proste rozwiązanie przyszło mu samo na myśl, jak nieraz gdy rozmyślał nad czymś zupełnie innym. — Możemy przenieść dwie armaty z dziobu na rufę.

Gdy Prowse i Bush jeszcze zastanawiali się nad propozycją, szybki umysł Hornblowera już rozważał jej aspekty matematyczne. Dziewięciofuntówki okrętowe ważyły po dwadzieścia sześć cetnarów. Wraz z lawetami i przygotowanymi do ewentualnego użytku pociskami, które też trzeba będzie przetransportować na rufę, dawało to razem cztery tony. Hornblower ocenił wzrokiem odległości do przodu i do tyłu od środka wodnicy, od czterdziestu stóp w kierunku dziobu do trzydziestu w kierunku rufy. Nie, ramię będzie nieco zbyt duże nawet przy nośności „Hotspura” wynoszącej przeszło czterysta ton.

— Może to będzie trochę za dużo, sir — wtrącił Prowse, doszedłszy do tego samego wniosku w dwie minuty później.

— Tak. Weźmiemy działa nr 3. Będą w sam raz.

— I zostawimy lukę, sir? — zaprotestował nieśmiało Bush.

Tak, luka na pewno pozostanie, tak widoczna, jak brakujący ząb na przodzie. W dwóch porządnych rzędach dział zrobi się przerwa, nadając okrętowi wygląd jednostki uzbrojonej prowizorycznie.

— Wolę mieć brzydki okręt na wodzie — odparł Hornblower — niż piękny na skałach brzegu zawietrznego.

— Tak, sir — przyznał Bush, potulnie ustępując przed tą ryzykowną decyzją.

— Po zużyciu pewnej części zapasów znowu ustawimy wszystko jak było — dodał pocieszająco Hornblower. — Może zechce pan zająć się tym od razu?

— Tak jest, sir. — Bush skierował myśli na praktyczną stronę problemu przesuwania dział na płynącym okręcie. — Wyjmę je z lawet, podnosząc w górę przy pomocy talii na sztagu, i opuszczę na matę…

— Słusznie. Jestem pewien, panie Bush, że pan sobie z tym poradzi.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby przesuwać działa po przechylającym się pokładzie — w mgnieniu oka wyrwałoby się spod kontroli i zaczęło toczyć bezwładnie. Ale zdjęte z wózka i złożone bezpiecznie na macie, bo jego czopy zahaczą o nią, mogło być przeciągnięte dosyć łatwo i z powrotem ułożone na lawecie przesuniętej w nowe położenie. Bush przekazał już rozkaz bosmanowi, panu Wise, żeby przewleczono talie sztagowe.

— Trzeba będzie zmienić rozkład alarmowy — Hornblower niebacznie powiedział na głos myśl, która mu w tej chwili przyszła do głowy. — Obsady armat będą musiały zostać przegrupowane.

— Tak jest, sir — przytaknął Bush. Miał zbyt silne poczucie dyscypliny, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż leciutki odcień wyrzutu w głosie. Do jego obowiązków jako pierwszego oficera należało pamiętanie o takich sprawach bez przypominania. Hornblower usiłował jak mógł zatrzeć wrażenie swoich słów.

— Zostawiam wszystko na pańskiej głowie, panie Bush. Proszę mi dać znać, gdy działo zostanie już przesunięte.

— Tak jest, sir.

Idąc przez pokład rufowy do swojej kabiny Hornblower minął Cargilla, który pilnował marynarzy przewlekających talie sztagowe.

— Panie Cargill — odezwał się do niego — łatwiej będzie można wykonywać zwrot przez sztag po przesunięciu tych dział. Będzie pan miał jeszcze okazję pokazania, jak pan manewruje okrętem.

— Dziękuję, sir — odparł Cargill. Wciąż gryzł się swoim niedawnym niepowodzeniem.

Hornblower podążył do swojej kajuty; obracające się kółka w tak skomplikowanej maszynie jak okręt zawsze wymagają smarowania, a obowiązkiem dowódcy jest pilnować, aby smaru nie zabrakło. Gdy przechodził, wartownik u drzwi stanął na baczność. Rozejrzał się po skąpym umeblowaniu wnętrza. Z belek pokładowych zwisała koja; było też jedno krzesło, a pod lustrem przymocowanym do ścianki grodziowej tkwiła w stojaku płócienna miednica. Pod biurkiem podsuniętym pod przeciwległą grodź stała skrzynka z jego rzeczami. Kawałek płótna przytwierdzony do belek pokładu, tworząc rodzaj szafy na ubrania, zasłaniał miejsce, gdzie wisiała jego odzież. To było wszystko; na nic więcej nie znalazłoby się nawet miejsca. Ale ten mały rozmiar kajuty miał swoją dobrą stronę. Znajdowała się na samej rufie i nie stała w niej żadna armata, toteż nie trzeba będzie usuwać z niej wszystkiego na wypadek przygotowywania okrętu do akcji bojowej.

To był luksus, bogactwo, najszczęśliwsze zrządzenie losu. Dziewięć dni temu — nie, teraz już dziesięć — był porucznikiem wegetującym na połowie pensji, której zresztą nie dostawał, ponieważ w wyniku pokoju zawartego w Amiens nie uzyskał potwierdzenia swojego awansu. Nie wiedział, skąd weźmie na następny posiłek. Jedna noc zmieniła to wszystko. Wygrał czterdzieści pięć funtów w czasie jednego wieczora, grając w wista z wysokimi rangą oficerami, z których jeden był lordem Admiralicji. Król przekazał parlamentowi wiadomość o decyzji rządu postawienia znowu marynarki wojennej w stan gotowości wojennej. A jego mianowano dowódcą okrętu i przydzielono mu „Hotspura”, żeby go przygotował do wyjścia w morze. Już nie musiał się martwić o następny posiłek, chociaż składać się on będzie z solnej wołowiny i suchara. A w dodatku — nie tyle przez zbieg okoliczności co w następstwie tych wydarzeń — zaręczył się z Marią i szybko musiał wziąć z nią ślub.

Hornblower posłyszał odgłos przeciągania na rufę jednej z dziewięciofuntówek; Bush umiał działać szybko. Dziesięć dni temu i on, jak Hornblower, mimo że starszy stażem, był na połowie pensji, Hornblower bardzo nieśmiało zaproponował mu służbę na „Hotspurze”, pod swoją komendą, w charakterze pierwszego oficera — jedynego porucznika przewidzianego w składzie załogi słupa. Był zaskoczony i mile połechtany widząc, z jaką radością Bush przyjął propozycję.

— Miałem nadzieję, że pan się z tym zwróci do mnie, sir — powiedział. — Chociaż tak naprawdę nie wierzyłem, że zechce mnie pan mieć jako pierwszego oficera.

— Nikogo nie chciałbym bardziej — odparł Hornblower.

Nagle mało nie upadł, gdy „Hotspur” uniósł w górę dziób, zakołysał się, a potem podniósł rufę w sposób typowy dla okrętu idącego ostro pod wiatr. Wyszedłszy zza osłony wyspy Wight, „Hotspur” napotkał silne uderzenie wałów wodnych Kanału. Cóż z niego za dureń! Prawie o tym zapomniał; gdy raz czy dwa w ciągu ubiegłych dziesięciu dni pomyślał o chorobie morskiej, zbywał te myśli w beztroskiej wierze, że wyrósł z tej słabości w ciągu osiemnastomiesięcznego pobytu na lądzie. Nawet i tego ranka był zbyt zajęty, aby zaprzątać sobie tym głowę. A teraz, gdy doczekał się pierwszej chwili oddechu, zaczęło się. Odwykł od stania na pokładzie przy rozkołysanym morzu — po nowym uderzeniu fali zatoczył się i zrobiło mu się niedobrze. Oblał go zimny pot. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Oto złośliwość losu — właśnie gratulował sobie, że nie musi się martwić, gdzie będzie jadł swój następny posiłek, a teraz wie, gdzie się znajdzie jego posiłek ostatni. Choroba zaatakowała go gwałtownie.

Leżąc w poprzek koi, z twarzą w pościeli, usłyszał turkot kół. Myśli rozjaśniły mu się na tyle, że domyślił się, iż to Bush przetransportowawszy działa na rufę, posyłał w ślad za nimi ich lawety. Ale mało go to obeszło. Żołądek znów się buntował i teraz było mu już wszystko jedno. Nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o swej niedoli. Ale cóż to? Ktoś mocno walił w drzwi kajuty i Hornblower uzmysłowił sobie, że musiał nie zareagować na wcześniejsze delikatne pukanie.

— O co chodzi? — krzyknął chrapliwie.

— Wiadomość od oficera nawigacyjnego, sir — odparł nieznany głos. — Od pana Prowse'a.

Musi wysłuchać, z czym przybył posłaniec. Zwlókł się z koi, przeszedł chwiejnie do krzesła i opadł na nie, zgarbiwszy się nad biurkiem, tak że nie było widać twarzy.

— Wejść! — krzyknął.

Przez otwarte drzwi wdzierał się coraz głośniejszy hałas.

— O co chodzi? — powtórzył Hornblower w nadziei, że robi wrażenie głęboko skoncentrowanego na papierkowej robocie związanej z dowodzeniem okrętem.

— Wiadomość od pana Prowse'a, sir — odparł głos, którego Hornblower nie potrafił zidentyfikować. — Wiatr przybiera na sile i wyostrza się. Trzeba będzie zmienić kurs, sir.

— Bardzo dobrze, Już przychodzę.

— Tak jest, sir.

Musi iść koniecznie. Wstał i jedną ręką trzymając się biurka drugą obciągnął mundur. Zebrawszy się w sobie, ruszył na pokład rufowy. Zapomniał o wszystkim, co go tam czekało, o tym, jak mocny jest wiatr na morzu, jak skrzypi takielunek pod jego podmuchami i jak pokład kołysze się pod odwykłymi stopami. Rufa poszła w górę, rzucając go do przodu; z trudem walcząc o zachowanie swej godności, ledwo zdołał chwycić się siatki hamakowej. Od razu pojawił się Prowse.

— Kurs jest teraz południowy zachód ku południu, sir — oznajmił. — Musiałem pozwolić mu odpaść o parę rumbów. Wiatr dalej skręca na zachód.

— Widzę — odparł Hornblower. Wytężając umysł, popatrzył na niebo i na morze. — A jak barometr?

— Prawie nie spadł w ogóle, sir. Ale przed nocą wiatr się nasili, sir.

— Chyba tak.

W tej chwili nadszedł Bush i zasalutował, dotykając palcami kapelusza mocno naciągniętego na głowę.

— Działa przetransportowane na rufę, sir. Talie dobrze zamocowane.

— Dziękuję.

Hornblower położył dłonie na siatce do hamaków i patrzył wprost przed siebie; jeśli nie odwróci się do Busha czy do Prowse'a, bladość jego oblicza przypominającego w tej chwili twarz szczura lądowego, może zostać nie zauważona. Usiłował wyobrazić sobie mapę Kanału, którą wczoraj studiował tak dokładnie. Casąuets i Start dzieliła od siebie odległość sześćdziesięciu mil morskich; nieprawidłowa decyzja może spowodować, że przeciwny wiatr uwięzi ich w tej luce na wiele dni.

— Moglibyśmy obejść Start po nawietrznej na tym kursie — nastawał Prowse.

Hornblower poczuł nagły atak nudności; ruchami ciała usiłował go opanować. Prowse nie będzie go ponaglał. Odwróciwszy się spostrzegł Cargilla obok steru. Jego wachta nie skończyła się jeszcze — i to był dodatkowy czynnik, obok raportu Busha i ponagleń Prowse'a, który skłonił Hornblowera do podjęcia decyzji.

— Nie — odparł. — Zmienimy hals.

— Tak jest, sir — zgodził się Prowse niechętnie.

Hornblower spojrzał na Cargilla, próbując przywołać go wzrokiem; wolał nie opuszczać bezpiecznego miejsca przy siatce hamakowej.

— Panie Cargill — przemówił. — Zobaczmy, jak panu pójdzie zwrot przez sztag teraz, po zmianie trymu.

— Tak jest, sir — odkrzyknął Cargill. Nic innego zresztą biedak nie mógł odpowiedzieć na taki bezpośredni rozkaz. Ale widać było po nim zdenerwowanie. Wrócił do steru i wyjął tubę z uchwytów. Było to konieczne przy nasilającym się wietrze.

— Marynarze do zwrotu przez sztag! — zawołał, a rozkaz został natychmiast podany dalej przez pomocników bosmana i głośnymi okrzykami pana Wise'a. Marynarze ruszyli pędem na stanowiska. Cargill wpatrywał się w morze; starał się przy tym wyczuć wiatr. Hornblower widział, jak w zdenerwowaniu przełyka ślinę. Potem rzucił rozkaz sternikowi; tym razem bębnił o udo palcami lewej ręki, bo w prawej trzymał tubę. „Hotspur” prostował się, w miarę jak manipulowano szotami i brasami. Obracał się… obracał.

— Brasować na przeciwną burtę! — krzyknął Cargill głośno do tuby.

Hornblower pomyślał, że on sam poczekałby trzy, cztery sekundy z wydaniem tego rozkazu; ale mógł być w błędzie nie tylko dlatego, że choroba morska zaciemniała mu umysł. Zwrócony do rufy nie „czuł” dobrze okrętu. Jak się okazało, Cargill go czuł, czy też miał szczęście, bo „Hotspur” wykonywał zwrot bez oporu.

— Ster na nawietrzną! — rzucił Cargill sternikowi, który natychmiast zaczął przebierać szprychami koła, przytrzymując „Hotspura” w chwili, gdy zaczynał zanadto odpadać od wiatru. Gromadka marynarzy wybierała z wysiłkiem szot fokmasztu, inni ciągnęli za buliny. „Hotspur” bez najmniejszego oporu przeszedł na nowy hals.

Hornblower zbliżył się do steru.

— Czy idzie na wiatr? — zapytał sternika.

Sternik oddał kilka szprych koła sterowego, zezując na lik grotmarsla, a potem ustawił okręt z powrotem na bejdewind.

— Trudno powiedzieć, sir — stwierdził. — Może i ciut-ciut idzie. Nie, sir, nie mogę powiedzieć, że idzie. Troszkę tylko trzymać ster na zawietrzną, to wszystko, czego mu teraz trzeba, sir.

— Tak powinno być — zauważył Hornblower. Bush i Prowse nie rzekli ani słowa i nie było potrzeby podkreślać sytuacji spojrzeniem w ich kierunku, ale wypadało odezwać się do Cargilla. — Panie Cargill, teraz, schodząc z wachty, może pan być bardziej z siebie zadowolony.

— Tak, sir, dziękuję, sir — odpowiedział Cargill.

Jego okrągła czerwona twarz rozciągnęła się w uśmiechu. „Hotspur” podniósł się na fali i przechylił, a zaskoczony Hornblower poleciał przez pokład, wpadając prosto na szeroką pierś Cargilla. Na szczęście Cargill był ciężki i mocno trzymał się na nogach, nie zachwiał się pod uderzeniem — w przeciwnym razie obaj z dowódcą mogliby się stoczyć po pokładzie do otworów ściekowych. Hornblowerowi zrobiło się wstyd. Trzymał się na nogach nie lepiej niż pierwszy lepszy szczur lądowy. Był zły na Cargilla, Busha i Prowse'a, że stoją pewnie, poddając się przechyłom okrętu. A żołądek znów zaczynał się burzyć. Jego kapitańska powaga była zagrożona, więc ratując jej resztki zwrócił się do Busha; miał zesztywniałe nogi i kark.

— Panie Bush, proszę dopilnować, aby mnie wezwano, gdyby zaszła potrzeba zmiany kursu — rozkazał.

— Tak jest, sir.

Pokład chwiał się, lecz Hornblower wiedział, że jego znużony umysł wyolbrzymia przechyły. Zmusił się jakoś do przejścia na rufę, do swojej kabiny; dwa razy musiał przystanąć, żeby zebrać siły, a kiedy „Hotspur” podniósł się na fali, ruszył prawie pędem — na pewno szybciej niż przystało dowódcy — i minąwszy wartownika, nieco zbyt pośpiesznie chwycił się drzwi. Fakt, że na pokładzie obok wartownika stało wiadro, nie przyniósł mu pociechy — wprost przeciwnie, pogłębił tylko jego złe samopoczucie. Otworzył szarpnięciem drzwi i uczepiony ich, odczekał moment, aż „Hotspur” z rufą w powietrzu dokończył przechyłu wzdłużnego, a potem runął z jękiem na koję, szurając nogami po pokładzie w takt jej kołysania się.

Rozdział IV

Hornblower siedział przy biurku w swojej kabinie, trzymając pakiet w ręku. Przed pięcioma minutami otworzył skrzynkę z rzeczami, aby go stamtąd wyjąć; za pięć minut wolno mu będzie go otworzyć — tak przynajmniej wypadło ze zliczenia nawigacyjnego. Pakiet był wyjątkowo ciężki, jakby został obciążony pociskiem czy kawałkiem żelaza, a przecież po admirale Cornwallisie nie można się było spodziewać, że będzie chciał przekazać coś z tych rzeczy któremuś z kapitanów. Wielkie pieczęcie w czterech rogach pakietu były nienaruszone. Napis tuszem na płóciennej powłoce brzmiał: „Instrukcje dla Pana Horatia Hornblowera, Esq., Dowódcy królewskiego słupa »Hotspur«. Otworzyć podczas przechodzenia przez szósty stopień długości geograficznej na zachód od Greenwich”.

Zapieczętowane rozkazy. Przez cały okres służby Hornblower słyszał o nich, ale teraz, po raz pierwszy, sam miał z nimi do czynienia. Przesłano je na pokład „Hotspura” w dniu jego ślubu, a on pokwitował ich odbiór. Teraz właśnie okręt ma przepływać przez szósty południk; przeprawa przez Kanał przeszła wyjątkowo gładko; zdarzyła się tylko jedna jedyna wachta, w czasie której mieli trudności z utrzymaniem bezpośredniego kursu. Wykonanie zwrotu przez sztag, pomyślane ze względu na przywrócenie Cargillowi wiary w siebie, okazało się bardzo szczęśliwym posunięciem. Wiatr nie odchylał się ku zachodowi albo tylko chwilami. „Hotspurowi” udało się uniknąć uwięzienia w zatoce Lyme; zgrabnie opłynął Casąuets po nawietrznej, a wszystko to było skutkiem owego szczęśliwego rozkazu. Hornblower wiedział, że Prowse poczuł dla niego większy respekt jako dla nawigatora i proroka pogody. Bardzo dobrze; nie miał zamiaru dopuścić, aby Prowse domyślił się, że udane przejście było wynikiem pomyślnej zmiany wiatru i sprzyjającego zbiegu okoliczności.

Hornblower spojrzał na zegarek i krzyknął do wartownika pod drzwiami:

— Wezwać pana Busha.

Słyszał, jak powtórzony przez wartownika rozkaz jest przekazywany wzdłuż pokładu rufowego. „Hotspur” miał bardzo długie przechyły wzdłużne, ale prawie bez kołysania bocznego. Wychodził teraz na spotkanie długiej, martwej atlantyckiej fali, zmieniając sposób posuwania się po wodzie, na lepszy według Hornblowera, któremu choroba morska szybko mijała. Bush długo nie reagował na wezwanie — nie było go widocznie na pokładzie rufowym — przypuszczalnie drzemał albo załatwiał jakieś prywatne sprawy. Bush nie rozzłości się ani nie zdziwi, jeżeli zostanie od nich oderwany. Takie jest życie w marynarce wojennej.

Wreszcie Bush zastukał i wszedł.

— Sir?

— A, pan Bush — powiedział Hornblower oficjalnym tonem. Bush był jego najlepszym przyjacielem, ale sprawa była służbowa i należało załatwić ją formalnie. — Czy może mi pan w tej chwili podać pozycję okrętu?

— Nie, sir, tak dokładnie to nie, sir — odparł zaintrygowany Bush. — Ushant jest trzydzieści mil morskich na wschód, tak mi się wydaje, sir.

— W tej chwili jesteśmy -- stwierdził Hornblower - na długości geograficznej sześć stopni i pare sekund na zachód. Szerokość 48o40', ale tym razem nie musimy zaprzątać sobie głowy szerokością geograficzną. Ważna jest długość. Zechce pan obejrzeć ten pakiet?

— Ach, rozumiem, sir — rzekł Bush przeczytawszy adres.

— Stwierdza pan, że pieczęcie są nienaruszone?

— Tak, sir.

— Może będzie pan zatem łaskaw po wyjściu z mojej kabiny upewnić się, jaka jest długość geograficzna, tak aby w razie potrzeby mógł pan poświadczyć, że wykonałem przeznaczone dla mnie rozkazy.

— Tak, sir, uczynię to — a potem, po dłuższej pauzie, która wystarczyła, by się zorientować, że Hornblower chce zakończyć rozmowę, dodał; — Tak jest, sir.

Gdy Bush opuścił kabinę, Hornblower stwierdził, że bardzo go kusiło podroczyć się z Bushem. Wolał jednak oprzeć się pokusie i nie przeciągać struny, gdyż mogłoby to skończyć się urazą; poza tym Bush jest zbyt łatwym celem — jak ptak siedzący na gałęzi.

Te myśli opóźniły o kilka sekund podniecający moment otwarcia koperty z rozkazami. Hornblower wziął do ręki nóż do temperowania piór i przeciął szew. Teraz ciężar pakietu wyjaśnił się. Były tam trzy rolki bilonu — złotego bilonu. Hornblower wysypał pieniądze na biurko, pięćdziesiąt małych monet o rozmiarze sześciopensówek, dwadzieścia dużych i dziesięć jeszcze większych. Po obejrzeniu okazało się, że te średnie to francuskie dwu- dziestofrankówki, takie same jakie widział u lorda Par- fy'ego tydzień czy dwa temu, z napisem „Napoleon Pierwszy Konsul” z jednej strony i „Republika Francuska” z drugiej. Te małe to monety dziesięciofrankowe, a te największe — czterdziestofrankowe. Razem tworzyły znaczną sumę, ponad pięćdziesiąt funtów, nie licząc zysku na złocie w Anglii trapionej plagą spadku wartości pieniędzy papierowych.

Pakiet zawierał oprócz tego dodatkowe instrukcje, wyjaśniające, jak należy użyć tych pieniędzy. „Niniejszym zatem żąda się od Pana…” mówiły instrukcje po paru wstępnych zdaniach. Hornblower miał nawiązać kontakt z rybakami z Brestu; miał wybadać, czy któryś będzie skłonny brać łapówki; miał zebrać od nich wszelkie możliwe informacje o flocie francuskiej w tym porcie; na końcu pouczono go, że w wypadku wojny dobre będzie każde źródło informacji, nawet gazety.

Hornblower przeczytał instrukcje dwukrotnie; porównał je z rozkazami nie zapieczętowanymi, które otrzymał w tym samym czasie; tymi, co wysłały go w morze. Trzeba to wszystko przemyśleć. Wstał automatycznie, po to tylko jednak, by usiąść z powrotem, bo w kabinie nie było miejsca na chodzenie. Musi z tym na razie poczekać. Maria uszyła zgrabne woreczki płócienne na szczotki do włosów — oczywiście niepotrzebnie, bo wszystkie swoje szczotki wkładał zawsze w marynarskie zawiniątko. Sięgnął po woreczek i wrzucił do niego pieniądze, a potem woreczek i rozkazy włożył z powrotem do skrzynki. Już miał ją zamknąć, gdy przyszła mu do głowy świeża myśl. Odliczył dziesięć dziesięciofrankówek i wsunął je do kieszeni spodni. Teraz, po zamknięciu skrzynki, mógł już wyjść na pokład.

Wzdłuż burty nawietrznej pokładu rufowego przechadzali się Bush z Prowsem, głęboko pogrążeni w rozmowie; wiadomość, że dowódca otrzymał tajne rozkazy, rozeszła się na pewno lotem błyskawicy po okręcie — a nikt poza Hornblowerem nie wie, czy „Hotspurowi” nie nakazano położyć się na kurs na przylądek i do Indii. Hornblower zwalczył pokusę dalszego trzymania ich w nieświadomości. Byłoby to zresztą bezcelowe — po jednym lub dwóch dniach kręcenia się w okolicy Brestu każdy odgadnie, jaką misję zlecono „Hotspurowi”. Prowse i Bush spiesznie ruszyli w kierunku burty zawietrznej, nawietrzną pozostawiając dowódcy, lecz ten ich zatrzymał.

— Panie Bush! Panie Prowse! Zajrzymy do Brestu i sprawdzimy, co tam knuje nasz przyjaciel Boniuś.

Te kilka słów powiedziały wszystko ludziom, którzy służyli w marynarce w czasie ostatniej wojny i halsowali po burzliwych wodach u wybrzeża Bretanii.

— Tak, sir — to było wszystko, co powiedział Bush.

Razem popatrzyli na kompas, na horyzont i w górę, na proporczyk okrętowy. Ustalić kurs to rzecz prosta; Bush i Prowse mogli to zrobić bez trudu, ale sprawa przestawała być prosta, gdy w grę wchodziły problemy stosunków międzynarodowych, neutralności czy szpiegostwa.

— Popatrzmy na mapę, panie Prowse. Jak pan widzi, musimy trzymać się z dala od Les Fillettes.

Wyspy Małych Dziewczynek, w środku toru wodnego do Brestu; zabawna nazwa dla skal stanowiących siedlisko baterii armat.

— Bardzo dobrze, panie Prowse. Może pan przebraso- wać na pełniejszy wiatr i wyznaczyć kurs.

Tego dnia wiał lekki wiatr z północo-zachodu i skierowanie się na Brest nie sprawiało żadnej trudności; „Hotspur” prawie nie kołysał się poprzecznie, a przechyły wzdłużne były umiarkowane. Hornblower szybko odzyskiwał swe „morskie nogi”, umiejętność stania na roz- chybotanym okręcie; mógł już chodzić po pokładzie i panował nad swoim żołądkiem, jeszcze skłonnym do zwracania zawartości. Po ustaniu choroby morskiej poczuł się szczególnie dobrze. Kwietniowe powietrze, świeże i rześkie, nie było na tyle chłodne, żeby potrzebował rękawiczek i ciepłego płaszcza. Miał jednak jeszcze trudności ze skoncentrowaniem się na bieżących problemach; chętnie odłożyłby je na potem. Zatrzymał się i popatrzył na Busha z takim uśmiechem, że ten ruszył ku niemu pośpiesznie.

— Przypuszczam, że zamierza pan poćwiczyć załogę, panie Bush?

— Tak, sir. — Bush nie odpowiedział „Oczywiście, sir”, będąc zbyt dobrym podwładnym. Lecz oczy mu zalśniły, gdyż nic go bardziej nie cieszyło niż refowanie i odrefowywanie marsli, opuszczanie i podnoszenie rei bramżagli, wyciąganie lin i przeciąganie ich do kluzy na rufie, aby można ich było użyć w charakterze szpryngu; wypróbowywanie tuzinów — setek — manewrów, jakie mogłyby stać się konieczne z powodu pogody lub wojny.

— Na dziś wystarczy dwie godziny, panie Bush. Artylerzyści mieli tylko raz krótkie ćwiczenie, czy nie tak?

Nękany chorobą morską w czasie przeprawy przez Kanał mógł o czymś nie pamiętać.

— Tylko raz, sir.

— A więc po obiedzie potrenujemy godzinkę przy działach. Któregoś dnia może trzeba będzie ich użyć.

— Może, sir — zgodził się Bush.

Bush umiał ze spokojem myśleć o wojnie, która mogłaby ogarnąć cały świat.

Gwizdki pomocników bosmanów wywołały całą załogę i już wkrótce ćwiczenia szły całą parą, spoceni marynarze biegali po wantach w górę i w dół, ciągnąc liny, poganiani okrzykami podoficerów i potokiem przekleństw pana Wise'a. Warto prowadzić ćwiczenia, żeby utrzymać ludzi w formie, ale faktycznie niewiele zostało do nadrobienia. „Hotspur” skorzystał na tym, że był pierwszym okrętem obsadzonym załogą z branki. Ze stu pięćdziesięciu jej członków stopień starszego marynarza miało nie mniej niż stu. Na pokładzie było ponadto dwudziestu zwykłych marynarzy, zaledwie dziesięciu szczurów lądowych i nie więcej niż dwudziestu chłopców okrętowych. Proporcja niezwykła, jakiej nie spotka się już przy dalszym obsadzaniu floty załogami. A ponadto przeszło połowa ludzi służyła na okrętach wojennych przed zawarciem pokoju w Amiens. Byli marynarzami, i to marynarzami królewskiej floty wojennej. A w okresie pokoju zdążyli odbyć nie więcej niż jedną podróż na statkach handlowych przed ponownym wcieleniem do marynarki wojennej. W rezultacie większość z nich była obeznana z działami okrętowymi, a dwudziestu albo i trzydziestu brało udział w prawdziwych akcjach bojowych. Dzięki temu po zarządzeniu ćwiczeń artyleryjskich obsadzili stanowiska jak starzy fachowcy. Bush salutując zwrócił się do Hornblowera po następny rozkaz.

— Dziękuję, panie Bush. Proszę nakazać „ciszę”.

Na dźwięk gwizdków okręt zamarł w milczeniu.

— Przeprowadzę teraz inspekcję, a pan zechce mi towarzyszyć, panie Bush.

— Tak jest, sir.

Hornblower zaczął od karonady po prawej burcie pokładu rufowego. Obrzucił ją surowym spojrzeniem, ale wszystko tu było w porządku, więc przeszedł na śródokręcie, do dziewięciofuntówek na prawej burcie. Przystawał przy każdej, kontrolując wyposażenie, ładunki, łomy, handszpaki. Gąbka, podstawka klinowa. Przechodził od działa do działa.

— Jakie będzie wasze stanowisko przy strzelaniu z dział lewoburtnych?

Zadał to pytanie najmłodszemu z marynarzy, który widząc dowódcę przed sobą, zaczął niespokojnie prze- stępować z nogi na nogę.

— Stać na baczność, ty tam! — ryknął Bush.

— Jakie wasze stanowisko? — powtórzył Hornblower spokojnym tonem.

— O… tam, sir. Ja wpycham stempel.

— Cieszę się, że wiecie. Jeśli pamiętacie wasze stanowisko, kiedy mówi do was dowódca i pierwszy oficer, to mogę być pewien, że będziecie pamiętać, jak przemówią do was nadlatujące przez burtę pociski.

Hornblower ruszył dalej; dowódca może być zawsze pewny, że jego żart zostanie skwitowany śmiechem. Potem znów przystanął.

— Co to znaczy? Panie Cheeseman!

— Sir.

— Ma pan tu dodatkowy róg z prochem. Powinno być po jednym na każde dwa działa.

— Ee… taajessir. To dlatego, że…

— Znam powód. Ale powód nie jest wytłumaczeniem, panie Cheeseman. Panie Orrock! Ile rogów z prochem ma pan w swojej sekcji? Tak, widzę.

Przy przesuwaniu działa nr 3 na rufę jeden róg z prochem ze stanowiska Orrocka znalazł się u Cheesemana.

— Do was, młodzi dżentelmeni, należy pilnować prawidłowego wyposażenia armat w swoich sekcjach. Nie musicie czekać na rozkazy.

Cheeseman i Orrock byli dwoma z czterech „młodych dżentelmenów” przysłanych na okręt ze szkoły marynarki wojennej dla przeszkolenia na midszypmenów. Ich dotychczasowe zachowanie nie podobało się Hornblowerowi. Przydzielono mu ich jako podoficerów, a w swoim własnym interesie powinien zrobić z nich poruczników, z których byłby pożytek w przyszłości — jego potrzeby idą tu w parze z jego obowiązkiem. Musi zrobić z nich ludzi nie łamiąc ich.

— Jestem pewien, że nie będę musiał zwracać wam ponownie uwagi, młodzi dżentelmeni — rzekł. Był pewien, że będzie musiał, ale taka zapowiedź była lepsza niż groźba. Poszedł dalej, kończąc inspekcję dział na prawej burcie. Doszedł do baku i obejrzał ulokowane tam dwie karonady, a potem ruszył z powrotem, do dział na pokładzie głównym z lewej burty. Zatrzymał się przy piechociarzu morskim postawionym przy luku dziobowym.

— Co wam nakazano?

Żołnierz stał sztywno na baczność, stopy pod kątem czterdziestu pięciu stopni, muszkiet u nogi, palec wskazujący lewej dłoni wzdłuż szwu spodni, szyja wyciągnięta w sztywnym kołnierzyku. Hornblower nie stał wprost przed nim i żołnierz patrzył mu przez ramię.

— Pilnować mego stanowiska… — zaczął i ciągnął monotonnym, śpiewnym głosem, powtarzając z pamięci tekst przeznaczony dla wartownika, który przypuszczalnie wypowiedział już dotąd z tysiąc razy. Jego ton się zmienił, gdy doszedł do ostatniego zdania dodanego dla tego właśnie stanowiska: — Nie pozwolić nikomu zejść pod pokład, chyba że niesie pusty pojemnik na naboje.

Miało to na celu zapobieżenie chronieniu się tchórzliwych członków załogi pod pokładem poniżej linii wodnej.

— A jeśli będą nieśli rannych? Zaskoczony żołnierz nie umiał odpowiedzieć; po latach drylu trudno mu było myśleć.

— Nie mam rozkazów w tej materii, sir — powiedział w końcu, poruszając oczyma, a szyję trzymając sztywno.

Hornblower popatrzył na Busha.

— Pomówię z ich sierżantem, sir — powiedział Bush.

— Kto według rozkazu alarmowego ma się zajmować rannymi?

— Cooper i jego pomocnik, sir. Żaglomistrz z pomocnikiem. Razem czterech.

Trzeba wierzyć, że Bush, przy swoim ogromnym poczuciu odpowiedzialności, ma wszystkie te szczegóły w małym palcu, mimo że Hornblower znalazł dwa drobne niedociągnięcia. Nie ma potrzeby wytykać ich Bushowi — stał w milczeniu ogarnięty wstydem.

Potem zeszli lukiem do magazynu. Przez szklane okienko pomieszczenia lampiarni migotała świeca słabym blaskiem, rzucając tylko tyle światła, by chłopcy od noszenia prochu widzieli, co robią, odbierając naładowane pociski przez podwójne zasłony z szerzy, odchylające się w stronę magazynu; w jego wnętrzu artylerzysta z pomocnikiem, obaj w miękkich kapciach przeciwpoślizgowych, czekali gotowi do wydawania pocisków i w razie potrzeby do ich napełniania. Pod lukiem rufowym lekarz okrętowy i mały sanitariusz byli przygotowani do zajęcia się rannymi. Hornblower wiedział, że i on sam może być tu kiedyś przyciągnięty ze strzaskaną, spływającą krwią kończyną — z ulgą powrócił na pokład główny.

— Panie Foreman — Foreman był jeszcze jednym z „młodych dżentelmenów” — jakie ma pan rozkazy co do latarń w czasie bitwy nocnej?

— Mam czekać, aż pan Bush wyraźnie rozkaże je zapalić, sir.

— A kogo pan pośle po otrzymaniu takiego rozkazu?

— Firtha, sir.

Foreman wskazał na podobnego do siebie młodego marynarza u swego boku. Ale czyżby zawahał się na moment przy tej odpowiedzi? Hornblower zwrócił się do Firtha.

— Dokąd się udacie?

Firth, mrugając powiekami, skierował na moment wzrok na Foremana. Mogło to być wynikiem zakłopotania, że Foreman zakołysał się lekko na nogach, jakby wskazał ramieniem i ręką wykonał nieznaczny gest przed sobą na wysokości pasa, przywodzący na myśl zaokrąglony brzuszek pana Wise'a.

— Na dziób, sir — odpowiedział Firth. — Bosman je wydaje. Przy uskoku dziobówki.

— Bardzo dobrze — pochwalił go Hornblower.

Był pewien, że Foreman zapomniał przekazać rozkaz Busha co do latarń bojowych, ale miał dosyć sprytu, żeby uratować sytuację, a Firth był nie tylko równie bystry, lecz na tyle lojalny, że nie zdradził podoficera, któremu podlegał. Warto będzie mieć oko na tych dwóch, z róż- nych względów. Uskok dziobówki, dobrze to odgadł, bo uskok był przy schowku bosmana.

Hornblower wrócił na pokład rufowy, a Bush za nim, patrząc na niego w zamyśleniu. Obejrzał ostatnie działo — karonadę rufową na lewej burcie, po czym wybrał miejsce, gdzie mógł być słyszany przez najwięcej uszu.

— Panie Bush — przemówił — mamy piękny okręt. Jeśli dobrze popracujemy, będziemy mieli również wspaniałą załogę. Jeśli Boniuś potrzebuje lekcji, damy ją mu. Może pan kontynuować ćwiczenia.

— Tak jest, sir.

Słyszało go sześciu żołnierzy piechoty morskiej na pokładzie rufowym, sternik, obsługa karonad, pan Prowse i reszta obsady rufy. Nie była to pora na oficjalne przemówienia, ale był pewny, że słowa jego obiegną okręt podczas najbliższej wachty łamanej. Toteż dobrał je starannie. Słówko „damy” miało stanowić wezwanie do współzawodnictwa. Tymczasem Bush kontynuował ćwiczenia. „Zluzować działa”. „Lufy do poziomu. Wyjąć stemple z luf” i tak dalej.

— Już niedługo będą z nich ludzie, sir — oświadczył Bush. — A wtedy wystarczy tylko podejść do burty nieprzyjaciela.

— Niekoniecznie do burty, panie Bush. Kiedy przy następnym ćwiczeniu dojdziemy do strzelania, chciałbym, żeby pan podszkolił ludzi w strzałach na duży zasięg.

— Tak, sir. Oczywiście — zgodził się Bush.

Ale ze strony Busha była to czcza deklaracja. Właściwie nie myślał o manewrowaniu „Hotspurem” w czasie bitwy — walka na bliski dystans, gdzie armaty nie mogą pudłować i gdzie wystarczy je tylko możliwie jak najszybciej ładować i odpalać, to było marzenie Busha. Sytuacja doskonała dla liniowca zaangażowanego w działania bojowe floty, lecz chyba niezbyt odpowiednia dla „Hotspura”, który był tylko słupem, a konstrukcję i poszycie miał nawet słabsze niż fregata. Dwadzieścia dział dziewię- ciofuntowych, którym zawdzięczał swoją „klasę” — nie licząc czterech karonad — było działami dalekonośnymi, odpowiedniejszymi do strzelania na dystans paru kabli niż do walki z bliska, gdy i one, i działa nieprzyjacielskie miałyby takie same szansę trafienia. „Hotspur” był najmniejszym trójmasztowcem z rufówką i dziobówką na liście okrętów marynarki wojennej. Można było oczekiwać, że każda napotkana jednostka nieprzyjacielska będzie większa od niego, lepiej uzbrojona i obsadzona liczniejszą załogą. Szybkość działania i odwaga mogły przynieść mu zwycięstwo, ale fachowość, przezorność i dobra obsługa były pewniejsze. Hornblower poczuł, że wstrząsa nim dreszcz bitewny pod wpływem wibrującego hurkotu wytaczanych armat.

— Hej! Widzę ziemię! Widzę ziemię — wrzasnął marynarz na oku z salingu fokmasztu. Ląd jeden rumb od dziobu po zawietrznej.

To będzie Francja, Ushant, miejsce przyszłych wyczynów, gdzie może spotkać ich nieszczęście czy śmierć. Rzecz jasna, że przez okręt przebiegła fala podniecenia. Wszystkie głowy uniosły się, a twarze obróciły w tamtą stronę.

— Przetrzeć lufy dział! — krzyknął Bush przez tubę. Można było mieć pewność, że utrzyma on dyscyplinę i porządek w każdej trudnej sytuacji. — Ładować!

Trudno było ludziom w tych warunkach kontynuować pozorowane ćwiczenia artyleryjskie; z dyscypliną walczyło zniechęcenie i rozczarowanie.

— Nastawić działa na cel! Panie Cheeseman! Człowiek z handszpakiem przy dziale nr 7 nie pilnuje swoich obowiązków. Proszę jego nazwisko.

Prowse skierował lunetę prosto przed siebie; było to jego obowiązkiem, jako oficera nawigacyjnego, ale również i przywilejem.

— Wtoczyć działa!

Hornblower palił się do pójścia w ślad Prowse'a, ale się opanował; Prowse będzie informował go o każdym szczególe. Odczekał, aż ćwiczący oddali jeszcze jedną pozorowaną salwę burtową, a potem rzekł:

— Panie Bush, może pan już zamocować działa. Dziękuję.

— Tak jest, sir.

Prowse podał lunetę.

— To wieża latarni morskiej na Ushant, sir oznajmił.

Hornblower pochwycił drgający obraz, dojrzał nikły zarys konstrukcji z latarnią na szczycie, gdzie w czasie pokoju rząd francuski utrzymywał światło dla statków — połowa wszystkich jednostek handlowych świata przechodziła koło Ushant — które tego potrzebowały.

— Dziękuję, panie Prowse, — Hornblower jeszcze raz uzmysłowił sobie wygląd mapy, przypomniał plany, jakie opracował w przerwach między przygotowywaniem okrętu do wyprawy, w przerwach w miesiącu miodowym i przerwach w chorobie morskiej, w czasie ubiegłych pracowitych dni. — Wiatr skręca na zachód. Ale zrobi się ciemno, zanim zdążymy obejść Przylądek Mateusza. Zaczekamy do północy po stronie południowej, z częściowo postawionymi żaglami. Chcę być o trzy mile od Czarnych Skał na godzinę przed świtem.

— Tak jest, sir.

Podszedł do nich Bush, zakończywszy właśnie mocowanie dział.

— Sir, proszę spojrzeć! Mija nas fortuna.

Duży statek ukazał się nad widnokręgiem po nawietrznej. W jego żaglach odbijało się zachodzące słońce.

— Francuski statek Kompanii Indyjskiej — oświadczył Hornblower skierowawszy na niego lunetę.

— Ćwierć miliona funtów razem wziąwszy! — entuzjazmował się Bush. — Jakieś sto tysięcy dla pana, sir, gdyby wojna była już wypowiedziana. Czy to pana nie kusi, sir? Będzie miał ten wiatr przez całą drogę do Hawru i ujdzie bezpiecznie.

— Znajdą się inne — odparł Hornblower pocieszająco.

— Nie tak dużo, sir. Może pan być pewny, że Boniuś roześle ostrzeżenia w momencie, gdy zdecyduje się na wojnę i każda jednostka pod flagą francuską schroni się do neutralnego portu, na Maderę i na Azory, w Kadyksie czy w Ferrol; a my moglibyśmy zrobić majątek!

Marzenia o pryzowem żyły w myślach każdego oficera marynarki wojennej.

— Możliwe, że moglibyśmy — mruknął Hornblower. Pomyślał o Marii, o swojej pensji; nawet kilkaset funtów bardzo by się przydało.

— Może, sir… — ciągnął Bush, wyraźnie wyzyskując okazję.

— A tam widzimy drugą stronę medalu — dodał Hornblower wskazując na horyzont.

Naraz ukazało się pół tuzina statków, wszystkie brytyjskie. Stanowiły one ilustrację ogromnych rozmiarów brytyjskiego handlu morskiego. Wiozły bogactwo, które mogło wesprzeć marynarkę wojenną, podtrzymać sojuszników, utrzymać produkcję broni — nie mówiąc już o tym, że na nich zdobywali podstawowe umiejętności marynarze, którzy przyjdą później na okręty wojenne, otwierające morze dla Anglii, a zamykające je dla jej nieprzyjaciół.

— To tylko jednostki brytyjskie, sir — zauważył Prowse ze zdziwieniem. Nie potrafił wybiec myślą tak daleko w przyszłość jak Hornblower. Bush długo wpatrywał się w dowódcę, zanim podjął jego myśl.

Wypuszczanie logu przy zmianie wachty uwolniło Hornblowera od pokusy wygłoszenia mowy.

— Jaką mamy prędkość, panie Young?

— Trzy i pół węzła, sir.

— Dziękuję. — Hornblower zwrócił się do Prowse'a: — Proszę trzymać okręt na obecnym kursie.

— Tak jest, sir.

Hornblower skierował teraz lunetę w stronę dziobu ku lewej burcie. Patrząc w kierunku wyspy Molene zauważył ciemny punkcik to wznoszący się, to opadający w dół. Nie odrywał od niego oka.

— Myślę, panie Prowse — powiedział wciąż z lunetą przy oczach — że moglibyśmy iść kursem nieco bliższym lądu. Powiedzmy o dwa rumby. Chciałbym przejść blisko tej łodzi rybackiej.

— Tak jest, sir.

Była to jedna z małych jednostek trudniących się połowem sardeli, bardzo podobna do widywanych u wybrzeży Kornwalii. W tej chwili wciągała niewód. Gdy „Hotspur” podszedł bliżej, widać było przez lunetę rytmiczne ruchy czterech ludzi.

— Ster jeszcze trochę na zawietrzną, panie Prowse, jeśli łaska. Chciałbym minąć ich bliżej.

Teraz Hornblower widział za łodzią skrawek wody o zupełnie odmiennej barwie. Połyskiwała metalicznie, inaczej niż reszta szarego morza; łódź natrafiła na ławicę sardeli i właśnie zamykała nad nimi niewód.

— Panie Bush, może pan spróbuje odczytać jej nazwę.

Zbliżali się szybko do łodzi; po kilku chwilach Bush odcyfrował biały napis na rufie.

— Z Brestu, sir. „Duke's Freers”.

Teraz Hornblower mógł sam odczytać nazwę: „Deux Freres”, Brest.

— Panie Young, Przebrasować grotmarsel na pracę wstecz! — krzyknął Hornblower do oficera służbowego, a potem zwróciwszy się do Busha i Prowse'a wyjaśnił: — Chcę mieć dziś ryby na kolację.

Patrzyli na niego ze źle ukrywaniem zdumieniem.

— Sardele, sir?

— Właśnie.

Niewód wlókł się przy burcie „Deux Freres” i rybacy zagarniali w niego masę srebrzystych ryb. Tak bardzo byli zaabsorbowani połowem, że nie zauważyli cichego podejścia „Hotspura” i teraz z zabawnym zdumieniem patrzyli na piękny okręt piętrzący się nad nimi w zachodzącym słońcu. Początkowo ogarnęła ich panika, póki nie uświadomili sobie, że w czas pokoju mniej złego mogą się spodziewać od okrętu brytyjskiego niż od francuskiego, wymuszającego Inscription Maritime.

Hornblower wyjął tubę z uchwytu. Drżał z podniecenia, a należało zachować spokój. Mógł to być pierwszy krok w tworzeniu dziejów przyszłości; ponadto od dawna nie rozmawiał po francusku i musiał koncentrować się na tym, co chciał powiedzieć.

— Dzień dobry, kapitanie! — zawołał, a rybacy, uspokojeni, zamachali do niego przyjaźnie. — Czy sprzedacie mi trochę ryb?

Naradzali się w pośpiechu, a potem jeden z nich spytał:

— Ile?

— Och, za dwadzieścia funtów.

Znowu zaczęli się naradzać.

— Dobrze.

— Kapitanie — ciągnął Hornblower, szukając w myślach nie tylko odpowiednich słów francuskich, ale i sposobu doprowadzenia do pożądanej sytuacji. — Jak skończycie pracę, prosimy do nas na pokład. Wypijemy po szklaneczce rumu za przyjaźń narodów.

Początek zdania był oczywiście niezdarny, ale nie umiał przetłumaczyć „Jak wciągniecie połów”; wiedział jednak, że perspektywa rumu będzie kusząca — aż l'amitié des nations był nawet trochę dumny. Jak jest po francusku „bączek”? Chyba chaloupe. Powtórzył swoje zaproszenie, a któryś z rybaków, zanim powrócili do wyciągania niewodu, dał znak, że przyjmują je. Mając już cały połów w łodzi, dwóch z czteroosobowej załogi łodzi usadowiło się w bączku uczepionym burty „Deux Freres”; był on prawie tak duży jak sama łódź; nic dziwnego, skoro służył do zanurzania niewodu. Dwa wiosła fachowo użyte szybko podciągnęły go w pobliże „Hotspura”.

— Przyjmę kapitana u siebie w kajucie — oświadczył Hornblower. — Panie Bush, proszę dopilnować, aby tego drugiego zabrano na dziób i dobrze uczęstowano. Niech mu dadzą kieliszek.

— Tak jest, sir.

Na linie spuszczonej wzdłuż burty wciągnięto dwa duże wiadra ryb, a za nimi ukazali się dwaj mężczyźni w niebieskich kombinezonach, którzy wdrapali się zręcznie na pokład mimo ciężkich butów rybackich.

— Miło mi pana powitać, kapitanie — powiedział Hornblower, czekający na śródokręciu. — Proszę za mną.

Idąc za Hornblowerem na pokład rufowy i dalej do jego kajuty przybysz rozglądał się ciekawie. Usiadł potem ostrożnie na jedynym krześle, a Hornblower przycupnął na koi. Niebieska bluza i spodnie były oblepione łuską rybią — w kajucie czuć będzie rybami przez tydzień. Hewitt wniósł rum i wodę i Hornblower nalał dwie pełne szklanki; Francuz pociągnął z uznaniem.

— Czy połów się udał? — zapytał uprzejmie Hornblower.

Słuchał opowieści w niezrozumiałym prawie narzeczu bretoriskim o małych dochodach z łowienia sardeli. Rozmowa skakała z tematu na temat i nietrudno było przejść od pokoju do ewentualności wojny — nie sposób, by dwaj żeglarze, spotkawszy się, nie poruszyli tego tematu.

— Pewnie robią, co się da, żeby obsadzić okręty wojenne załogami?

— Szyper wzruszył ramionami.

— Na pewno.

Jego ruch ramionami powiedział więcej niż słowo.

— Idzie im to chyba bardzo powoli — zauważył Hornblower i Francuz skinął głową potakująco.

— Ale okręty są oczywiście gotowe do wyjścia w morze?

Hornblower nie miał pojęcia, jak powiedzieć po francusku „czekają w pogotowiu jako rezerwa”, więc musiał zadać pytanie z odwrotnej strony.

— O, nie — odpowiedział rybak. Zaczął mówić z pogardą o dowództwie Francuskiej Marynarki Wojennej. Ani jeden okręt liniowy nie był gotowy do wyruszenia. Oczywiście że nie.

— Pozwoli pan, kapitanie, że naleję jeszcze jedną? — zaproponował Hornblower. — A fregaty… pewnie załogi zaczynają już na nie przybywać?

Może ktoś i przybywa, Bretończyk nie był pewien. Jest oczywiście… Hornblower nie mógł go tu zrozumieć przez dłuższą chwilę. Ale potem pojął. Fregata „Loire” została przygotowana do wyjścia w morze w ubiegłym tygodniu (bretońska wymowa nazwy okrętu sprawiła Hornblowerowi główną trudność), do służby na wodach Dalekiego Wschodu, ale ze zwykłą głupotą dowództwa floty wojennej, zabrano z niej teraz najlepiej wyszkolonych ludzi, żeby stali się trzonem obsady innych okrętów. Bretoński rybak, którego zdolność wchłaniania rumu była zaskakująca, nie czynił nic, by ukryć niechęć Bretończyków do ateistycznego reżymu panującego obecnie we Francji ani pogardy człowieka morza wobec nieudolnej polityki republikariskiej marynarki wojennej. Hornblower musiał tylko pilnować dolewania do szklanki i słuchać, wytężając umysł, aby uchwycić wszystkie znaczenia w obcym języku. Gdy wreszcie rybak wstał, żeby się pożegnać, było wiele prawdy w nieporadnych słowach Hornblowera o żalu z zakończenia wizyty.

— Kapitanie, nawet jeśli wojna wybuchnie, możemy się przecież znowu spotkać. Pan chyba wie, iż Brytyjska Marynarka Wojenna nie wojuje z łodziami rybackimi. Zawsze chętnie kupię od pana trochę ryb.

Francuz patrzył teraz uważnie na niego, może dlatego, że wyniknął problem zapłaty. Był to najważniejszy moment, wymagający wnikliwej oceny. Ile? Co powiedzieć?

— Muszę oczywiście zapłacić za dzisiejszą dostawę — ciągnął Hornblower, z ręką w kieszeni. Wydobył dwie dziesięciofrankówki i położył je na zrogowaciałej dłoni, a Francuz nie mógł ukryć zdziwienia na swojej ogorzałej twarzy. Zdziwienie, potem chciwość, podejrzliwość, kalkulacja i w końcu decyzja — wrażenia te odbijały się na obliczu rybaka jak kolory na konającym delfinie — dłoń zamknęła się spiesznie na monetach i wsunęła je do kieszeni spodni. Dwadzieścia franków w złocie za dwa wiadra sardeli; pewnie sam żył z żoną i dziećmi tydzień za dwadzieścia franków. A dziesięć — mogło być tygodniowym wynagrodzeniem jego ludzi. To były ważne pieniądze; albo kapitan brytyjski nie znał wartości złota, albo… W każdym razie fakt pozostał faktem, że Francuz stał się o dwadzieścia franków bogatszy i mógł spodziewać się dalszych sztuk złota z tego samego źródła.

— Mam nadzieję, kapitanie, że spotkamy się znowu — powtórzył Hornblower. — Bo jak pan rozumie, oczywiście, my tu na morzu zawsze cieszymy się z wiadomości o tym, co się dzieje na lądzie.

Gdy dwaj Bretończycy przechodzili przez burtę z pustymi wiadrami, Bush z ponurą miną dumał nad śladami pozostawionymi przez nich na pokładzie.

— Można pokład wyszorować, panie Bush — powiedział Hornblower. — Będzie to dobre zakończenie dobrego dnia.

Rozdział V

Gdy Hornblower się ocknął, w kabinie było zupełnie ciemno; najmniejszy błysk światła nie przenikał przez dwa okienka rufowe. Jeszcze nie rozbudzony zwinął się na boku, lecz ostry pojedynczy dźwięk dzwonu okrętowego przywołał go do rzeczywistości. Przewrócił się na plecy i przeciągnął na pół nerwowo i na pół leniwie, próbując uporządkować swe myśli. Musiała to być jedna szklanka wachty porannej, bo jedną szklankę pierwszej wachty po północy słyszał, ściągnięty z koi gdzieś koło północy, wracając do siebie po dokonaniu zwrotu przez sztag. Spał sześć godzin, nawet jeśli się odejmie czas na tamtą przerwę; dowodzenie okrętem miało wielkie zalety — wachta, która poszła spać w tym samym czasie, była już znowu na pokładzie od pół godziny.

Koja kołysała się wolno i łagodnie. „Hotspur” szedł na pewno pod żaglami w znacznej części zrefowanymi i według jego wyczucia pod umiarkowanym wiatrem z prawego trawersu. Tak być powinno. Wkrótce będzie musiał wstać — obrócił się na drugi bok i zasnął.

— Dwie szklanki, sir — oznajmił Grimes, wchodząc do kajuty z zapaloną lampą. — Dwie szklanki, sir. Jest lekka mgła i pan Prowse powiada, że chciałby przejść na inny hals. — Grimes był wysokim, szparagowatym młodym marynarzem; twierdził, że pełnił obowiązki stewarda kapitańskiego na statku pocztowym do Indii Zachodnich.

— Podaj mi płaszcz — powiedział Hornblower.

O mglistym świcie było zimno w samym płaszczu narzuconym na koszulę nocną. Wyjął z kieszeni rękawiczki zrobione przez Marię i naciągnął je z uczuciem wdzięczności.

— Dwanaście sążni, sir — raportował Prowse, gdy okręt ustawił się na nowym kursie i gdy sondując z ławy wantowej fokmasztu wyciągnął ołowiankę z wody.

— W porządku.

Był czas na ubranie się, na śniadanie. Był czas — czuł, że ogarnia go fala pokusy — na kubek kawy. Dwa albo trzy kubki, mocnej i parzącej. A na pokładzie ma tylko dwa funty kawy . Przy cenie siedemnastu szylingów za funt stać go było tylko na tyle. Stopniało cudem zdobyte czterdzieści pięć funtów, wygrane w wista w noc poprzedzającą opublikowanie pisma króla w sprawie floty. Musiał wykupić z lombardu zastawioną odzież morską i szpadę, umeblować swoją kajutę i dać Marii siedemnaście funtów, żeby miała za co żyć do czasu podjęcia jego pensji. Tak więc niewiele zostało na zakup „zapasów kapitańskich”. Nie miał na prosiaka czy owcę ani nawet na kurę. Pani Mason kupiła mu sześć tuzinów jaj — leżały zapakowane w wiórki w fasce przymocowanej do pokładu w kabinie nawigacyjnej — i sześć funtów mocno zasolonego masła. Zabrał też głowę cukru i kilka słoików dżemu i to było wszystko, na co mu starczyło pieniędzy. Zabrakło na boczek i mięso zakonserwowane w fajansowych naczyniach. Wczoraj miał na obiad sardele — fakt, że nabył je za powierzone mu w tajemnicy służbowe pieniądze, dodał im trochę smaku bo sardele nie są smaczną rybą. Ponadto marynarze mają absurdalne uprzedzenie do ryb, stworzeń żyjących w tym samym żywiole co oni. Z obrzydzeniem jedzą ryby podawane od czasu do czasu, zamiast odwiecznych porcji solonej wołowiny i wieprzowiny — trzeba jednak przyznać, że zapach gotowanych ryb utrzymuje się długo i trudno go usunąć z naczyń pobieżnie zmywanych wodą morską. Właśnie teraz o świcie jedno z jagniąt pod siatką w łodzi ustawionej na legarach na śródokręciu obudziło się z przeciągłym bee… bee… Oficerowie z mesy oficerskiej zakupili cztery sztuki w czasie przygotowywania „Hotspura” do wyjścia w morze i teraz lada dzień będą mieli na obiad pieczone jagnię - Hornblower postanowił spowodować zaproszenie go do ich messy na obiad tego dnia. Myśl o tym przypomniała mu, że jest głodny, ale to było niczym w porównaniu z pragnieniem wypicia kawy.

— Gdzie jest mój steward? - krzyknął nagle. - Grimes! Grimes!

— Sir?

Grimes wysunął głowę przez drzwi kabiny nawigacyjnej.

— Ubieram się i chcę zjeść śniadanie. Zrobisz mi kawę.

— Kawę, sir?

— Tak. - Powstrzymał się od dodania „do diabła”. Nie lubił wymyślać komuś, kto nie mógł odpłacić tym samym i kto w gruncie rzeczy jest Bogu ducha winny, podobnie jak są ludzie nie lubiący strzelać do lisów. - Nie wiesz, co to kawa?

— Nie, sir.

— Weź dębową skrzyneczkę i przynieś ją do mnie.

Rozdrabniając mydło kwaterką słodkiej wody Hornblower wyjaśnił Grimesowi, jak ma zrobić kawę.

— Odliczysz dwadzieścia ziarenek. Włożysz je do rondelka - dostaniesz go od kucharza. Potem uprażysz je nad ogniem w kambuzie. Ale uważaj, potrząsaj nimi cały czas. Mają być brązowe, a nie czarne. Upalone, a nie spalone. Jasne?

— Chyba tak, sir.

— Potem zanieś je do doktora, z pozdrowieniami ode mnie.

— Do doktora? Tak, sir. - Widząc brwi Hornblowera zbiegające się jak chmury burzowe, Grimes zdołał błyskawicznie stłumić zaskoczenie.

— Ma on u siebie tłuczek i moździerz do tłuczenia jalapy. Utłucz ziarnka w tym moździerzu. Na drobno. Pamiętaj, drobno, ale nie na puder. Jak proch gruboziarnisty, a nie zmielony na mączkę. Zrozumiano?

— Tak, sir. Chyba tak.

— Potem… och, idź i zrób to wszystko i wtedy zamelduj się u mnie.

Grimes z pewnością nie należał do tych, co działają szybko. Hornblower ogolił się, ubrał i wyszedł na przechadzkę po pokładzie, wściekły, że nie ma jeszcze śniadania, gdy Grimes pojawił się wreszcie z patelenką pełną proszku o wątpliwym wyglądzie. Hornblower poinstruował go krótko, jak ma z tego zrobić kawę. Grimes słuchał z niepewnym wyrazem twarzy.

— Idź i zróbże ją wreszcie. I jeszcze, Grimes!

— Sir?

— Zjem dwa jajka. Smażone. Potrafisz usmażyć jajka?

— Ee… tak sir.

— Usmaż tak, żeby żółtko prawie się ścieło, ale nie całkiem. I przynieś troszkę masła i dżemu.

Hornblower rzucił rozwagę wiatrom na pożarcie - postanowił zjeść dobre śniadanie. Ale te wiatry nagle dały znać o sobie. Niemal bez ostrzegającego powiewu nieoczekiwany poryw omal nie wydął żagli „Hotspura” wstecz, a gdy okręt odpadł od wiatru i odzyskał panowanie nad sobą, lunęła nagle kwietniowa lodowato zimna ulewa. Hornblower odesłał Grimesa, gdy ten pojawił się po raz pierwszy, meldując, że sniadanie gotowe, i poszedł za nim dopiero za drugim razem, kiedy „Hotspur” znowu położył się na swój kurs. Przejaśniało się już i rozwidniało, toteż nie było wiele czasu do stracenia.

— Panie Young, za dziesięć minut jestem z powrotem na pokładzie -- powiedział.

Kabina nawigacyjna - ciasne pomieszczenie obok kajuty kapitańskiej - wraz z tą kajutą i przynależną do niej pentrą zajmowała całą przestrzeń małej rufówki „Hotspura”. Hornblower wcisnął się w krzesło przy małym stoliku.

— Sir - zauważył Grimes - pan nie przyszedł, jak śniadanie było gotowe.

Podał jajka. Obrzeże białek było czarne, a żółtka zasmażone na twardo.

— No dobrze odparł Hornblower. Nie mógł winić za to Grimesa.

— Kawa, sir? — zapytał Grimes. Po zamknięciu drzwi kabiny nawigacyjnej musiał się do nich przyciskać, żeby się móc poruszać. Nalał kawy z dzbanka do kubka i Hornblower zaczął popijać łykami. Nie parzyła go, gdy pił, a więc nie była dosyć gorąca, a w dodatku mętna.

— Pamiętaj, żeby następnym razem była gorętsza — skarcił stewarda. — I musisz ją lepiej przecedzić.

— Tak, sir. — Głos Grimesa zdawał się dobiegać jakby z daleka. Z trudem mówił nawet szeptem. — Sir…

Hornblower spojrzał na niego, Grimes był śmiertelnie przerażony.

— Co jest?

— Chciałem to panu pokazać, sir. — Grimes wysunął naprzód patelnię z krwistą cuchnącą masą. — Pierwsze dwa jajka były zepsute, sir. Nie chciałem, żeby pan pomyślał…

— Bardzo dobrze. — Grimes bał się, żeby go nie posądzono o kradzież. — Wyrzuć to świństwo.

No i czy to nie było podobne do pani Mason? Kupiła mu jajka, z których połowa jest nie do jedzenia. Hornblower jadł z niesmakiem — nawet te dwa, może nie zepsute, było jednak czuć — pocieszając się, że zrekompensuje to sobie dżemem. Posmarował suchar cennym masłem, a teraz dżem. Czarne porzeczki! Najgorsze co mogło być! Grimes, wciskając się z powrotem do kabiny nawigacyjnej, aż podskoczył, usłyszawszy przekleństwo, które długo wisiało Hornblowerowi na ustach.

— Sir?

— Nie mówię do ciebie, u licha — warknął Hornblower, już nie mogąc się opanować.

Hornblower lubił dżem, ale ze wszystkich istniejących rodzajów najmniej z czarnych porzeczek. Marne zakończenie śniadania. Trudno, musi mu to wystarczyć; wbił zęby w twardy jak kamień suchar.

— Nie stukaj do drzwi, jak niesiesz jedzenie — powiedział do Grimesa.

— Dobrze, sir. Już nie będę, sir.

Hornblower podniósłszy wzrok na stewarda, zauważył, że ręka, w której Grimes trzymał dzbanek z kawą, drży. Już chciał ostro zapytać, dlaczego, ale się powstrzymał, bo odpowiedź była jasna. Grimes po prostu się bał. Jedno słówko Hornblowera mogło go skazać na chłostę na gretingu, gdzie bat odrywałby mięso od kości wijącego się z bólu ciała. Byli we flocie dowódcy, którzy skazaliby na chłostę za podanie takiego śniadania. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, że tyle rzeczy naraz było zrobionych nie tak, jak należy.

Ktoś pukał do drzwi.

— Wejść!

Grimes przycisnął się do ścianki grodziowej, żeby nie wypaść przez otwierane drzwi.

— Wiadomość od pana Younga, sir — zameldował Orrock. — Wiatr znowu zmienia kierunek w prawo.

— Idę — powiedział Hornblower.

Grimes przywarł do ścianki grodziowej, żeby przepuścić Hornblowera, który podążył na pokład rufowy. Sześć tuzinów jajek, a połowa do wyrzucenia. Dwa funty kawy — nie starczy na miesiąc, gdyby chciał pić ją co dzień. I dżem z czarnych porzeczek — zresztą też nie za dużo. O tym myślał, przechodząc obok wartownika, ale myśli te wnet się rozwiały pod wpływem błogosławionego powietrza morskiego i konieczności zajęcia się sprawami okrętu. Prowse patrzył w lewo przez lunetę. Było już prawie całkiem widno, bo deszcz rozpędził mgiełkę.

— Czarne Skały na lewym trawersie, sir — oznajmił. — Chwilami widać kipiel.

— Zgadza się — potwierdził Hornblower. Kłopoty ze śniadaniem miały przynajmniej tę dobrą stronę, że w ciągu tych ostatnich minut przed rozpoczęciem się rozstrzygającego dnia nie musiał się denerwować. Należało teraz odczekać kilka sekund, żeby zebrać myśli przed wydaniem rozkazów, które spowodują realizację planów, jakie dojrzały już w jego rozgorączkowanym mózgu.

— Czy ma pan dobry wzrok, panie Orrock?

— Więc, sir…

— Tak czy nie?

— No więc tak, sir.

— Proszę zatem wziąć lunetę i wejść na saling. Niech pan zanotuje w pamięci wszystkie okręty, jakie się uda panu zobaczyć, gdy będziemy mijali redę. Proszę konsultować się z marynarzem na oku.

— Tak jest, sir.

— Dzień dobry, panie Bush. Proszę wywołać załogę.

— Tak jest, sir.

Nie po raz pierwszy Hornblowerowi przypomniał się setnik z Nowego Testamentu, który ilustrował swoją władzę słowami: „Mówię mu: chodź, i przychodzi, a drugiemu mówię: idź, i idzie”. Pod względem dyscypliny nic nie różniło Królewskiej Marynarki Wojennej od armii rzymskiej.

— A więc panie Prowse, jaka jest teraz odległość do widnokręgu?

— Dwie mile, sir. Może trzy… — Zaskoczony pytaniem, Prowse toczył wokół wzrokiem, zbierając myśli.

— Według mnie cztery mile — rzekł Hornblower.

— Być może — zgodził się Prowse.

— Słońce wschodzi. Powietrze staje się przejrzyste. Niedługo widnokrąg odsunie się na dziesięć mil. Wiatr skręca z zachodu na północ. Popłyniemy do Parąuette.

— Tak jest, sir.

— Panie Bush, proszę zwinąć bramżagle. I żagle dolne. Wystarczą nam marsie i kliwry.

— Tak jest, sir.

W ten sposób mniej będą zwracać uwagę, ponadto płynąc wolniej będą mieli więcej czasu na obserwację, przecinając kanał wodny prowadzący do Brestu.

— Zachód słońca przy pogodnym dniu — zwrócił się Hornblower do Prowse'a — byłby dla nas lepszy. Patrzylibyśmy mając słońce za sobą.

— Tak, sir. Słusznie, sir — potwierdził Prowse. Przy tych słowach na jego melancholijnej twarzy odbił się błysk uznania; sam wiedział, oczywiście, że Goulet leży prawie na Unii wschód—zachód, lecz nie wyciągnął z tego żadnych wniosków ani nie poczynił żadnych planów na tej podstawie.

— Jesteśmy jednak tutaj. I mamy szansę. Sprzyja nam i wiatr, i pogoda. Może upłynąć wiele dni, nim znowu będziemy mieli podobną okazję.

— Tak, sir — rzekł Prowse.

— Kurs wschód ku południu, panie Prowse.

— Tak jest, sir.

„Hotspur” wlókł się powoli. Dzień był pochmurny, lecz widny i widnokrąg poszerzał się z minuty na minutę. Leżała przed nimi dobrze widoczna ziemia francuska, Pointę St Mathieu — Cypel Mateusza. Za nim ląd znów oddalał się z pola widzenia.

— Ląd od dziobu po zawietrznej! — krzyknął Orrock z salingu fokmasztu.

— To będzie ten drugi cypel, sir — zauważył Prowse.

— Toulinguet — zgodził się Hornblower, a potem powtórzył nazwę, wymawiając ją z angielska, „Toolin- gwette”. Może przez miesiące będzie musiał lawirować wzdłuż tego wybrzeża, więc nie chciał być nie zrozumiany przez któregokolwiek ze swych oficerów, gdy przyjdzie do wydawania rozkazów.

Między tymi dwoma cyplami Atlantyk wdzierał się przez dziki brzeg bretoński daleko w głąb lądu, tworząc redę Brestu.

— Panie Orrock, czy widzi pan już tor wejściowy? — zawołał Hornblower.

— Jeszcze nie, sir. W każdym razie nie za dobrze.

Okręt wojenny — okręt królewski — zbliżający się do obcego wybrzeża jest narażony na pewne ograniczenia przy wykonywaniu tego rodzaju misji w okresie pokoju. Nie wolno mu wpłynąć na obce wody terytorialne (chyba że byłby zmuszony do tego warunkami atmosferycznymi), bez uprzedniej prośby o pozwolenie i bez jego uzyskania; również ewentualne przekroczenie granic bazy obcej marynarki wojennej spowodowałoby wymianę gniewnych not między rządami odnośnych krajów.

— Musimy się trzymać na odległość strzału z dalekosiężnego działa brzegowego — powiedział Hornblower.

— Tak, sir. O, tak, oczywiście, sir — zgodził się Prowse.

To powtórne potwierdzenie wypowiedział z większym przekonaniem, uświadomiwszy sobie ukryte znacznie zawarte w słowach Hornblowera. Narody domagały się suwerenności wszystkich wód, nad którymi mogły panować przy pomocy swojej artylerii, nawet jeśli na jakimś cyplu nie było zainstalowanego żadnego działa. W istocie prawo międzynarodowe przekształcało się w konwencję ustalającą arbitralną granicę trzech mil.

— Pokład! — zawołał Orrock. — Teraz widzę maszty. Ledwie, ledwie.

— Panie Orrock, proszę policzyć bardzo uważnie wszystkie, jakie pan dojrzy.

Orrock kontynuował swój raport. Miał on wprawdzie przy sobie na salingu wytrawnego żeglarza, lecz Hornblower nie miał zamiaru polegać wyłącznie na ich obserwacjach, a Bush skręcał się z niecierpliwości.

— Panie Bush — zwrócił się do niego Hornblower. — Za piętnaście minut będziemy wykonywać zwrot przez rufę. Może zechce pan łaskawie wejść z lunetą na saling stermasztu. Będzie pan mógł stamtąd dobrze widzieć wszystko, co widzi Orrock. Proszę robić notatki.

— Tak jest, sir — odpowiedział Bush.

Już za chwilę był na wantach stermasztu i wbiegał po wyblinkach w tempie, którym mógłby się szczycić każdy młody marynarz.

— Razem jest dwanaście liniowców, sir — wolał Orrock. — Nie widzę podniesionych steng. Ani rei umoco: wanych na masztach.

Marynarz stojący obok przerwał mu.

— Kipiel na dziobie po zawietrznej!

— To Parąuette — stwierdził Hornblower.

Z jednej strony Czarne Skały, z drugiej Parąuette, a dalej, w środku, Rafy Małych Dziewczynek wyznaczały tor wodny do Brestu. W pogodny dzień, jak dziś, przy łagodnym wietrze, nie stanowiły one żadnej groźby, lecz w czasie sztormów setki ludzi traciły na nich życie. Prowse z niepokojem podchodził co pewien czas do kompasu, biorąc namiary. Hornblower badał uważnie kierunek wiatru. Jeśli w eskadrze francuskiej ani jeden okręt nie jest gotów do wyjścia w morze, nie ma potrzeby ryzykować. Zmiana kierunku wiatru może sprawić, że „Hotspur” nie będzie mógł wyjść stamtąd mając brzeg po zawietrznej. Przesunął lunetą po dzikim wybrzeżu, które wyrastało na horyzoncie.

— Bardzo dobrze, panie Prowse. Proszę wykonać zwrot przez rufę teraz, kiedy możemy jeszcze minąć Parąuette po nawietrznej.

— Tak jest, sir.

Na twarzy Prowse'a odmalowała się wyraźna ulga. Do niego należało trzymać okręt z dala od przeszkód nawigacyjnych, toteż wolał mieć szeroki margines bezpieczeństwa. Hornblower poszukał wzrokiem oficera służbowego.

— Panie Poole, proszę wykonać zwrot.

Rozświergotały się gwizdki i wydano rozkazy. Marynarze stanęli do brasów, gdy sternik wychylił ster na zawietrzną, a Hornblower uważnie obserwował brzeg.

— Tak sterować!

„Hotspur” potulnie ustawił się na swoim kursie. Hornblower zaczął poznawać już jego nawyki, jak mąż świeżo poślubioną małżonkę. Nie, to porównanie nie było szczęśliwe, więc natychmiast je odrzucił. Miał nadzieję, że obaj z „Hotspurem” bardziej pasują do siebie niż on z Marią. Musi teraz pomyśleć o czymś innym.

— Panie Bush! Panie Orrock! Proszę zejść, gdy będziecie pewni, że nie ma już nic, co warto obserwować.

Okręt ożywił nowy duch. Hornblower czuł to wyraźnie, patrząc po marynarzach śpieszących do swoich zajęć. Wszyscy na pokładzie zdawali sobie sprawę, że pakują się Boniusiowi w paszczę, że zapuszczają śmiało żurawia do głównej bazy morskiej Francji, dając do zrozumienia, iż Anglia jest gotowa przyjąć na morzu każde wyzwanie. W niedalekiej przyszłości majaczyła wielka przygoda. Hornblower był zadowolony, że w czasie ubiegłych dni przygotował sobie potrzebną broń — okręt z załogą gotową na wszelkie przedsięwzięcia, jak szermierz, co dobrze poznał ciężar i zalety swojej szabli przed wdaniem się w pojedynek.

Podszedł Orrock, salutując, i Hornblower wysłuchał jego raportu. Dobrze się stało, że Bush nie zszedł z salingu stermasztu i dalej obserwował Goulet; raporty powinny być złożone oddzielnie, tak aby jeden oficer nie słyszał, co powiedział drugi, ale nie byłoby taktownie prosić Busha, żeby zaczekał na boku. Bush nie schodził jeszcze przez kilka minut; robił systematyczne zapiski ołówkiem na papierze, czego nie czynił Orrock, za co jednak nie można go było winić. Żaden z trzynastu czy czternastu okrętów liniowych stojących na redzie na kotwicach nie był gotów do wyjścia w morze, a na trzech z nich brakowało co najmniej po jednym maszcie. Było tam sześć fregat, trzy z postawionymi stengami i jedna z uzbrojonymi rejami i zwiniętymi żaglami.

— To będzie „Loire” — zauważył Hornblower do Busha.

— Zna ją pan, sir? — zainteresował się Bush.

— Wiem, że tam jest — odparł Hornblower. Chętnie powiedziałby coś więcej na ten temat, ale Bush ciągnął raport. Niemniej był rad, że znów wzrosły trochę jego akcje jako wszystko wiedzącego.

Natomiast na redzie panował znaczny ruch. Bush widział kręcące się barki i statki pomocnicze i wydawało mu się, że rozpoznał kadłub z dźwigiem nożycowym, jednostkę służącą wyłącznie do stawiania nowych masztów na dużych okrętach.

— Dziękuję, panie Bush — powiedział Hornblower. — Wspaniale. Musimy w miarę możności co dzień prowadzić takie obserwacje.

— Tak, sir.

Ciągła obserwacja powiększać będzie zasób informacji w postępie geometrycznym — statki zmieniające kotwicowisko, stawiające stengi, zakładające takielunek. Zmiany więcej powiedzą niż to, co można by wydedukować z jednorazowej inspekcji.

— A teraz poszukajmy dalszych łodzi rybackich — powiedział Hornblower.

— Tak, sir.

Bush skierował lunetę na Parąuette, której ponure, czarne skały, ze znakiem nawigacyjnym na szczycie, wydawały się wznosić i opadać, w miarę jak długa martwa fala atlantycka spiętrzała się wokół nich.

— Jest jedna, tam, po zawietrznej rafy, sir — wskazał Bush.

— Co robi?

— Więcierze na homary, sir — raportował Bush. — Zdaje się, że zbiera połów, sir.

— Naprawdę?

Dwa razy w życiu Hornblower jadł homary: było to w czasie tych ponurych, gorzkich dni, gdy zmuszony głodem i chłodem występował jako zawodowy gracz w „Long Rooms”. Zamożni goście wpadli tam na kolację i zaprosili również jego. Ze zdumieniem stwierdził, że tamten straszny okres w jego życiu skończył się zaledwie dwa tygodnie temu.

— Myślę — zaczął wolno Hornblower — że chętnie zjadłbym dziś homara na kolację. Panie Poole! Niech pan podejdzie trochę bliżej rafy. Panie Bush, byłbym wdzięczny, gdyby przygotował pan łódź rufową do opuszczenia na wodę.

Kontrast między tamtymi i obecnymi dniami był fantastyczny. Trwały złote dni kwietniowe; przedziwny czas między pokojem i wojną. Pracowite dni, w czasie których Hornblower miewał przyjacielskie pogawędki ze sternikami łodzi rybackich i rozdawał sztuki złota w zamian za niewielką część ich połowu. Mógł szkolić ludzi i przy okazji ćwiczeń wszechstronnie poznawać zachowanie „Hotspura”. Mógł zerkać ukradkiem na Goulet i oceniać stopień przygotowania floty francuskiej do wyjścia w morze. Mógł badać zatokę Iroise — czyli podejście do Brestu — jej pływy i prądy. Obserwując na tych wodach ruch potrafił wyrobić sobie pojęcie o trudnościach francuskich władz marynarki wojennej w Breście.

Bretania jest ubogą prowincją położoną na krańcach Francji, ani uprzemysłowioną, ani gęsto zaludnioną, a komunikacja lądowa między Brestem i resztą Francji jest podła. Nie ma tu żeglownych rzek ani kanałów. Żadne materiały niezbędne do wyekwipowania floty nie mogą być dostarczane do Brestu drogą lądową. Wyposażenie artyleryjskie jednostki pierwszej klasy waży dwieście ton; tylko morzem można dostarczać armaty, kotwice i pociski z hut w Belgii na okręty w Breście. Grotmaszt okrętu pierwszej klasy ma sto stóp długości i trzy grubości; można je przewozić tylko statkami, i to specjalnie do tego przystosowanymi.

Do obsadzenia załogami floty stojącej w Breście potrzeba dwudziestu tysięcy ludzi. Marynarze — ilu by ich się nie znalazło — musieliby maszerować setki mil z portów handlowych Hawru i Marsylii, gdyby nie wysłano ich morzem. Dwadzieścia tysięcy ludzi potrzebowało pożywienia i odzieży, specjalnego pożywienia i specjalnej odzieży. Mąka na suchary, bydło, świnie i sól do zasolenia mięsa,- baryłki do przechowywania zapasów — skąd miano je brać? Zaopatrzenie nie jest przy tym operacją, którą przeprowadza się z dnia na dzień, z ręki do ust. Przed wyjściem w morze okręty będą musiały otrzymać racje na sto dni — dwa miliony racji oprócz bieżącego spożycia. Na to wszystko potrzeba setek kabotażowców — Hornblower widział, jak ciągnęły nieprzerwanie w kierunku Brestu, okrążając Ushant od północy, a Pointę du Raz od południa. Jeśli nadejdzie wojna — gdy nadejdzie wojna — zadaniem Królewskiej Marynarki Wojennej będzie odcięcie im dostępu. W szczególności będzie to zadanie dla lżejszych jednostek — jak „Hotspur”. Im więcej dowie się o tutejszych warunkach, tym lepiej.

Takimi myślami zaprzątnięty był umysł Hornblowera, gdy „Hotspur” przepływał ponownie obok Parąuette, by móc znowu przeprowadzić obserwację Brestu. Tego popołudnia wiatr był południowo-wschodni i „Hotspur” sunął lekko — pod samymi marslami — w świeżym porannym słońcu. Na salingach siedzieli obserwatorzy. Jeden po drugim odezwali się, ten z fokmasztu i ze stermasztu.

— Pokład! Torem wodnym płynie okręt!

— To fregata, sir! — Bush uzupełnił informację Cheesemana.

— Bardzo dobrze — odkrzyknął Hornblower. Może pojawienie się fregaty nie ma nic wspólnego z. jego manewrami w okolicy Iroise, ale rzecz bardzo prawdopodobna, że tak. Obrzucił wzrokiem okręt: marynarze byli zajęci codziennym cegiełkowaniem pokładów, lecz pięć minut wystarczyłoby na kompletną transformację. W chwilę po wydaniu rozkazu okręt będzie gotowy do boju lub postawienia wszystkich żagli.

— Trzymać na tym kursie — zawołał do sternika. — Panie Cargill, proszę podnieść naszą banderę.

— Już jest, sir — odezwał się Prowse. W lunecie widać było bramsle fregaty; płynęła w kierunku Goulet z pomyślnym wiatrem, na kursie, który przetnie się z kursem „Hotspura” kilka mil dalej.

— Panie Bush, proszę na pokład, jak tylko zakończy pan obserwację.

— Tak jest, sir.

„Hotspur” sunął powoli; nie było potrzeby spiesznego stawiania dodatkowych żagli czy udawania, że znaleźli się tu przypadkiem — we flocie francuskiej musiano wiedzieć z tuzina źródeł o jego dłuższej obecności u podejścia do Brestu.

— Chyba nie będzie im pan ufał, sir? — odezwał się zaniepokojony Bush po zejściu na pokład rufowy, a oznaką tego zaniepokojenia, przy niezmącenie spokojnym zachowaniu, był właśnie fakt pozwolenia sobie na wyrażenie rady w tak zdecydowanej formie.

Hornblower nie miał zamiaru uciekać. „Hotspur” znajdował się po nawietrznej i w każdej chwili mogli postawić wszystkie żagle i przeszedłszy na ostry bajdewind odpłynąć w morze, ale on tego nie chciał. Był pewien, że gdyby to uczynił, fregata poszłaby za nim na Atlantyk, ściągając go umykającego jak pies z podkurczonym ogonem. Śmiałe zachowanie doda ducha załodze, wywrze wrażenie na francuzie i — o co najbardziej chodziło — przytłumi jego własne wątpliwości. To były próba. Musi zachować ostrożność, ale czy ta ostrożność nie będzie podyktowana strachem? Zgodnie ze swoją oceną sytuacji nie widział potrzeby ostrożności; to lęk podpowiadał mu, że fregata francuska chce ich zwabić w zasięg swoich dział i zmiażdżyć swoim ogniem. Musi działać zgodnie z rozsądkiem, odtrącając podszepty strachu; żeby tylko serce nie waliło tak gałtownie, dłonie nie wilgotniały i żeby nie mieć tego uczucia, że coś kłuje w stopach! Szkoda, że Bush przypierał go do siatki hamaka, bo mógłby przejść parę kroków tam i z powrotem po pokładzie, ale przecież w takim momencie nie powinien zacząć się przechadzać, zdradzając w ten sposób chwilowy brak zdecydowania.

Tego dnia kabotażowce wypływały tłumnie z Brestu, korzystając z pomyślnego dla nich wiatru. Gdyby wojna została wypowiedziana, nie zachowywałyby się tak. Rozmawiał z ludźmi z trzech różnych łodzi rybackich i nikt z nich nie uczynił najlżejszej wzmianki o wojnie — mogli się wszyscy zmówić w celu uśpienia jego czujności, ale to było raczej nieprawdopodobne. Gdyby wiadomość o wojnie doszła do Brestu przed godziną, fregata nie zdążyłaby w tak krótkim czasie przygotować się do wyjścia w morze i dopłynąć do Goulet. Jego domysły potwierdzało przeświadczenie, że nawet gdyby wojna nie była wypowiedziana, władze Francuskiej Marynarki Wojennej postąpiłyby w ten właśnie sposób. Posłyszawszy o zuchwałym brytyjskim dozorowcu kręcącym się w pobliżu, skompletowałyby załogę fregaty, ogołacając inne okręty z ich szkieletowych załóg, i wysłałyby ją, żeby przepłoszyła okręt brytyjski. Musi nie dać się odstraszyć; wiatr może utrzymać się przez szereg dni, a raz przeszedłszy na zawietrzną, potrzebowałby dużo czasu na powrót i podjęcie obserwacji Brestu.

Fregata wysunęła się teraz nad widnokrąg; przez lunetę widział ją aż do linii wodnej. Była duża. Poza działami na dziobówce i pokładzie rufowym miała po dwadzieścia pomalowanych furt strzelniczych w obu burtach. Przypuszczalnie osiemnastofuntówki; toteż przy dwukrotnie większej liczbie dział, niż ma „Hotspur”, może wystrzelić cztery razy silniejszą salwę burtową. Armaty jednak nie były wytoczone, Hornblower podniósł lunetę, żeby przyjrzeć się jej rejom. Wytężył wzrok — tym razem musi polegać nie tylko na swoim osądzie, ale i na oczach. Był pewien tego, co widział. Stropy łańcuchowe nie przytrzymywały fokrei i rei fokmarsla ani grotrei i rei grotmarsla. Na fregacie przygotowanej do boju na pewno nie zapomniano by o takim zabezpieczeniu. Nie planowali walki, to nie była zasadzka.

— Jakieś rozkazy, sir? — pytał Bush.

Bush chciałby zacząć przygotowania okrętu do boju, pootwierać furty i wytoczyć działa. Jeśli cokolwiek mogłoby przyspieszyć działania wojenne, to właśnie takie postępowanie, a Hornblower pamiętał, że w rozkazach Cornwallisa, zarówno pisanych jak i ustnych, był położony nacisk na nieczynienie niczego, co mogłoby rzucić na Anglię hańbę rozpoczęcia wojny.

— Tak — odpowiedział Hornblower na pytanie Busha, na którego twarzy ulga natychmiast zamieniła się w niepokój, gdy spostrzegł błysk w oczach dowódcy. Ten zaś ciągnął: — Mijając ich, musimy oddać honory, panie Bush. — Było coś szalenie podniecającego w przymuszaniu się do chłodnego, służbowego tonu, gdy wewnątrz aż kipiał z podniecenia. Taka reakcja musiała zachodzić w lokomotywie parowej pana Watta, gdy nie działał zawór bezpieczeństwa.

— Tak jest, sir — odpowiedział Bush służbiście, jak przystało, na polecenie zwierzchnika.

— Pamięta pan procedurę, panie Bush?

Hornblower nigdy w życiu nie oddawał honorów francuskiemu okrętowi wojennemu; przez cały czas służby zawodowej aż do tej chwili dostrzeżenie nieprzyjaciela oznaczało walkę.

— Tak, sir.

— Więc może zechce pan wydać rozkazy.

— Tak jest, sir. Cała załoga! Cała załoga! Ustawić się wzdłuż burty! Panie Wise! Dopilnuje pan porządku. Sierżancie piechoty morskiej! Proszę kazać swoim żołnierzom defilować po pokładzie rufowym! A teraz elegancko. Dobosz na prawo. Pomocnicy bosmana! Zagwiżdżecie na uderzenie bębna. — Bush odwrócił się od Hornblowera. — Nie mamy muzyki poza bębnem i gwizdkami.

— Nie będą się spodziewali niczego więcej — odparł Hornblower, wciąż z oczyma przy lunecie. Jeden sierżant, jeden kapral, dwunastu szeregowców i dobosz — to był cały skład oddziału piechoty morskiej przydzielanego na siup, ale Hornblower nie zaprzątał sobie teraz głowy piechotą morską. Całą uwagę skoncentrował na francuskiej fregacie. Nie ulegało wątpliwości, że z pokładu francuza tuzin lunet było skierowanych na „Hotspura”. Gdy na pokładzie „Hotspura” zaczął się ruch, to samo zaczęło się dziać na fregacie. Ustawili się wzdłuż burty, cały tłum ludzi. Po wodzie dobiegał gwar głosów czterystu podnieconych Francuzów.

— Cisza! — w tym momencie rzucił rozkaz Bush. Było coś obcego w jego tonie, gdy ciągnął dalej sotto voce, aby nie być podsłuchanym przez francuza. — Pokażcie żabo- jadom, jak zachowuje się załoga brytyjska. Wy tam, głowy do góry i milczeć.

Niebieskie mundury i białe spodnie — to żołnierze francuscy formowali się na pokładzie rufowym fregaty. Hornblower dojrzał przez lunetę błysk stali bagnetów nakładanych na broń i odblask mosiężnych instrumentów muzycznych. Okręty zbliżały się powoli na zbiegających się kursach, przy czym fregata, mając większą powierzchnię żagli, szła szybciej niż siup. Coraz bliżej i bliżej, „Hotspur” był jednostką składającą wizytę. Hornblower odłożył lunetę.

— Teraz — powiedział.

— Bić w bęben! — rozkazał Bush.

Rozległ się długi werbel.

— Prezentuj broń! — rzucił rozkaz sierżant piechoty morskiej, a potem ciszej: — Raz, Dwa, Trzy!

Muszkiety żołnierzy i laska sierżanta przyjęły pozycję „prezentuj broń” płynnymi ruchami przepisowej musztry. Zapiszczały gwizdki bosmańskie, długo i ogłuszająco. Hornblower zdjął kapelusz i trzymał go przed sobą; salutowanie dłonią nie było odpowiednie na tę okazję. Widział już teraz kapitana francuskiego na pokładzie rufowym, tęgiego mężczyznę, trzymającego kapelusz nad głową na modłę francuską. Na jego piersi lśniła gwiazda, musiała to być Legia Honorowa świeżo ustanowiona przez Boniusia. Hornblower wrócił myślami do rzeczywistości; on pierwszy miał oddać honory i pierwszy zakończyć. Rzucił półgłosem polecenie do Busha.

— Werbel! — krzyknął Bush i długi akord bębna zamarł, a za nim świergot gwizdków, nie tak równo, jak by sobie życzył Hornblower. Na pokładzie rufowym francuza ktoś — chyba tamburmajor — podniósł do góry długą laskę obwieszoną dzwonkami mosiężnymi i opuścił ją z hukiem. Natychmiast odezwały się bębny, sześć sztuk, żołnierskim, porywającym rytmem i przez wodę dobiegł głos muzyki, ten niezrozumiały zlepek dźwięków, których sensu Hornblower nie pojmował; laska tambur- majora podnosiła się i opadała rytmicznie. Wreszcie muzyka ucichła, zakończona werblem bębnów. Hornblower włożył kapelusz, kapitan francuski też.

— Na… ramię broń! — ryknął sierżant piechoty morskiej.

— Cała załoga! Rozejść się! — rzucił rozkaz Bush, a potem łagodniejszym tonem dodał: — Spokojnie tam! Cicho!

Po rozkazie „rozejść się” podnieceni marynarze zaczęli mleć językami — nigdy żaden z nich nie przepływał tak blisko francuskiego okrętu wojennego bez ostrzału z dział. Lecz Bush postanowił przekonać francuza, że cała załoga „Hotspura” to sami flegmatycy. Wise ruchem swej trzcinki przywrócił porządek i załoga rozbiła się w grupki, porządek, zakłócony tylko pojedynczymi i szybko tłumionymi jękami osobników, na których wystające pośladki spadło uderzenie rózgi.

— To „Loire”, z całą pewnością, sir — orzekł Bush. Dojrzeli nazwę przewijającą się złoconymi literami w ornamencie rufowym fregaty. Hornblower przypomniał sobie, że Bush dalej nie wie, jakie jest źródło jego informacji. Było zabawne być uważanym za wszystko wiedzącego, nawet bezpodstawnie.

— I miał pan rację, nie każąc od nich uciekać — ciągnął Bush. Czemuż nie zasługiwał tym razem na ten błysk podziwu w oczach Busha? Bush nie wiedział o przyśpieszonym biciu serca i wilgotniejących dłoniach.

— W ten sposób nasi chłopcy mogli zobaczyć z bliska francuza — powiedział Hornblower z zakłopotaniem.

— Na pewno tak, sir — zgodził się Bush. — Nigdy w życiu nie myślałem, że usłyszę tę melodię z fregaty francuskiej!

— Jaką melodię? — zdziwił się bezwiednie Hornblower i natychmiast ogarnęła go wściekłość na siebie za ujawnienie swojego słabego punktu.

— „Boże chroń Króla”, sir — odparł zwyczajnie Bush. Na szczęście nie przyszło mu do głowy, że ktoś mógłby nie rozpoznać hymnu narodowego. — Gdybyśmy mieli orkiestrę na pokładzie, musielibyśmy zagrać tę ich „Mar- seillaise”.

— Niewątpliwie — mruknął Hornblower; musiał szybko zmienić temat. — Patrzcie! Stawia bramsle. Szybko! Ścigajmy się z nim. Zobaczymy, co z nich za marynarze.

Rozdział VI

Dęła wichura z zachodu tak silna, że trzeba było podwójnie zrefować żagle. Skończyła się niewiarygodnie piękna pogoda panująca przez ubiegły tydzień i teraz Atlantyk pokazywał, co potrafi. „Hotspur” stawiał mu czoło, płynąc bajdewindem na lewym halsie, pod mocno zrefowanymi marslami. Wystawiał lewą stronę dziobu na ogromne wały wodne, nie hamowane niczym w swoim biegu przez trzy tysiące mil wody, od Kanady do Francji. Kołysał się na boki, podjeżdżał w górę, potem, przechylając się z dziobu na rufę, rył nosem w falach, by zaraz wpaść znowu w kołysanie poprzeczne. Potworny nacisk wiatru na marsie nie dawał mu prawie przechylać się na nawietrzną; okręt kładł się na prawą burtę, trwał tak przez chwilę, a potem wracał do pionu, lecz przy tym ograniczonym kołysaniu miał bardzo silne przechyły wzdłużne; całym swym ciężarem dźwigał się w górę i walił w dół, tak że stojąc na pokładzie można było czuć rosnący i malejący w rytm przechyłów nacisk stóp na poszycie. Wiatr wył w olinowaniu, a drewniana konstrukcja stękała pod naporem zmiennych sił wyginających ją wzdłużnie i podnoszących w górę najpierw środek, a potem końce okrętu. Ale te stękania nie miały w sobie nic niepokojącego; nie słyszało się w nich nagłych trzasków czy bezładnego hałasu, wszystkie odgłosy dowodziły, że konstrukcja „Hotspura” nie jest sztywna i krucha, lecz elastyczna i prawidłowo reaguje na obciążenia.

Hornblower wyszedł na pokład rufowy. Był blady od choroby morskiej, która go dopadła przy zmianie pogody; jej atak nie był jednak tak ciężki, jak w czasie podróży po Kanale na południe. Opatulony w płaszcz musiał całym ciałem przeciwstawiać się kołysaniu, bo same jego nogi nie umiały jeszcze tej trudnej sztuki. Ze śródookręcia nadchodził Busch z bosmanem; zasalutował, a potem wciąż z Wisem u boku zaczął uważnym spojrzeniem wodzić po okręcie.

— Dopiero po pierwszej wichurze wiadomo, sir, co może zostać porwane — wyjaśnił.

Urządzenia, wydawałoby się dobrze zamocowane, zaczynały przejawiać alarmującą tendencję do odrywania się pod wpływem niemożliwych do przewidzenia naprężeń, powodowanych przeciągającą się złą pogodą, i Bush z Wisem kończyli właśnie długi obchód okrętu.

— Czy sztorm coś zabrał? — zapytał Hornblower.

— Drobiazgi, sir, ale poruszył kotwicę prądową. Zamocowaliśmy ją już jednak na nowo.

Bush miał uśmiech na twarzy, a oczy mu lśniły; cieszyła go wyraźnie zmiana pogody, hulanie wiatru po pokładzie i fakt, że trzeba było coś działać w związku z tą sytuacją. Zatarł ręce i wciągnął głęboko w płuca powiew wichru. Hornblower mógł się pocieszać wspomnieniem, że i jemu zdarzało się radować z paskudnej pogody i pragnąć jeszcze gorszej, ale, stwierdził z goryczą, słaba to była pociecha przy jego obecnym samopoczuciu.

Sięgnął po lunetę i rozejrzał się wkoło. Chwilami przejaśniało się i widnokrąg uciekał od okrętu. W oddali, po prawej ćwiartce rufowej dojrzał krótki błysk bieli; usiłując stać możliwie równo, uchwycił znów tę plamkę w pole widzenia; była to kipiel pod Ar Men — ciekawa nazwa bretońska — najbardziej wysuniętymi w morze i ku południowi skałami i rafami, którymi usiane było podejście do Brestu. Widział, jak grzywacz przyboju uderzył w nagą skałę, tryskając słupem spienionej wody na wysokość grotmarsli na okręcie wojennym pierwszej klasy, lecz po chwili wiatr rozwiał go w nicość. Potem nad okręt nadleciał nowy szkwał, przynosząc ze sobą nawałnicę deszczu, aż widnokrąg zacieśnił się wokół nich ł „Hotspur” stał się ośrodkiem małego skrawka szarego, rozhuśtanego morza, z chmurami wiszącymi tuż nad topami masztów.

Szli tak blisko brzegu zawietrznego, jak tylko Hornblower odważył się ryzykować. Ktoś lękliwy uciekłby dalej w morze na pierwsze oznaki złej pogody, ale wówczas zostałby zepchnięty przez wiatr daleko na zawietrzną miejsca, które miał obserwować. Całe dnie mogłyby minąć, zanim by zdołał wrócić na wyznaczone stanowisko — w ciągu tych dni Francuzi, nie obserwowani, mogliby robić, co by chcieli, przy pomyślnym dla nich wietrze. Można by to zobrazować w postaci wykreślonej na mapie linii wzdłuż południków, wyznaczającej z jednej strony brawurę, a odwagę z drugiej — i Hornblower trzymał się na samej granicy brawury. W tej chwili nie było nic innego do roboty, jak tylko — rzecz zwykła w marynarce — patrzeć i czekać. Walczyć z wichurą, obserwując zmęczonymi oczyma każdą zmianę kierunku wiatru, pchać się na północ na jednym halsie, a potem zawracać i iść na południe innym, lawirując tam i z powrotem wzdłuż podejścia do Brestu, aż znów trafi się okazja do przyjrzenia mu się z bliska. Tak było cały dzień poprzedni i tak będzie przez niezliczone dni, jeśli wojna wisząca na włosku wybuchnie. Wrócił do kabiny ukryć nowy atak choroby morskiej.

Jakiś czas później, gdy najgorsze już minęło, poderwało go bębnienie w drzwi. — Co jest?

— Marynarz na oku krzyczy coś z salingu, sir. Pan Bush kazał mu zejść na dół.

— Zaraz przychodzę.

Hornblower przybył na moment, gdy obserwator przerzucił się na baksztag i zjechał na pokład.

— Panie Cargill — rozkazał Bush — proszę posłać kogoś na maszt, żeby zajął jego miejsce.

Zwróciwszy się do Hornblowera Bush wyjaśnił:

— Taki jest wiatr, że nie mogłem zrozumieć, sir, co on tam krzyczy, więc wezwałem go na dół. I cóż masz do powiedzenia?

Obserwator stał z czapką w dłoni, nieco skonsternowany obecnością oficerów.

— Nie wiem, czy to naprawdę ważne, sir. Ale teraz, jak się na chwilę przejaśniło, zauważyłem fregatę francuską.

— Gdzie? — spytał Hornblower, w ostatniej chwili łagodząc obcesowy ton, jakim chciał początkowo przemówić. Wywołując przestrach w tym człowieku, nic by się nie zyskało, a wiele można było stracić.

— Po zawietrznej, dwa rumby od dziobu, sir. Była za horyzontem, ale dojrzałem jej marsie, sir. Znam je.

Od czasu wydarzenia z oddawaniem honorów często widywali „Loire” w różnych punktach kanału Iroise — trochę to wyglądało na zabawę w chowanego.

— Jakim szła kursem?

— Ostro pod wiatr, pod podwójnie zrefowanymi marslami, na prawym halsie, sir.

— Bardzo dobrze, że daliście znać o tym. Wracajcie teraz na swoje stanowisko. Tego drugiego zatrzymajcie przy sobie na maszcie.

— Tak jest, sir.

Marynarz odszedł, a Hornblower obrócił wzrok na morze. Teraz pogoda znów się pogorszyła i widnokrąg przybliżył się znacznie. Czy było coś dziwnego w tym, że „Loire” wyszła z portu mimo wichury? Może chodzi o trenowanie załogi przy złej pogodzie. Nie, musi myśleć realnie, takie postępowanie nie jest podobne do Francuzów. We flocie francuskiej wyraźnie nie przesadzano ze szkoleniem ludzi.

Hornblower uświadomił sobie nagle, że obok stoi Bush i chce coś powiedzieć.

— Co pan sądzi, panie Bush?

— Przypuszczam, sir, że ubiegłej nocy zakotwiczyła się w zatoce Berthon.

— Nie byłbym tym zaskoczony.

Bush miał na myśli zatokę Bertheaume, tuż po stronie odmorskiej Goulet, gdzie było miejsce, aby cyrkulować na kotwicy na dobry kabel przy wietrze z kierunków północ- no-zachodnich. Gdyby stała tam na kotwicy, miałaby kontakt z brzegiem. Mogła otrzymywać wiadomości i rozkazy przesyłane lądem z Brestu odległego o dziesięć mil. Mogła się dowiedzieć o wypowiedzeniu wojny i zaplano- wać wzięcie „Hotspura” przez zaskoczenie. Trzeba zatem działać tak, jakby to właśnie było jej celem. W takim wypadku najbezpieczniej byłoby zmienić hals. Idąc na południe na prawym halsie okręt miałby dużo przestrzeni morskiej i nie zagroziłby mu brzeg zawietrzny, a od „Loire” oddaliłby się na tyle, że mógłby śmiać się z jej pościgu. Ale — jak w monologu Hamleta, gdy mówi: „W tym właśnie sęk” — w chwili przybycia Cornwalissa, znalazłby się daleko od wyznaczonego stanowiska, bez możności powrotu być może przez szereg dni. Nie, w tym wypadku musi rzucić okręt na szalę ryzyka. „Hotspur” jest niczym w starciu dwóch potężnych flot wojennych. Ważny jest dla niego, ale nie dla Cornwalissa, dla którego stokroć cenniejsze są zebrane wiadomości.

— Idziemy dalej naszym kursem, panie Bush — zdecydował Hornblower.

— Była dwa rumby po zawietrznej przed naszym dziobem, sir — myślał głośno Bush. — Przy spotkaniu powinniśmy się znaleźć całkiem po jej nawietrznej.

Hornblower już przeprowadził to obliczenie; gdyby otrzymał inny wynik, „Hotspur” zrobiłby zwrot przez sztag pięć minut temu i uciekałby na bezpieczną odległość.

— Znowu się trochę przejaśnia, sir — zauważył Bush, rozglądając się. W tym momencie marynarz na oku zawołał:

— Jest tam, sir! Rumb przed prawym trawersem!

— Bardzo dobrze!

Po przycichnięciu szkwału można już było z pokładu rozmawiać z salingiem.

— Jest tam faktycznie, sir — potwierdził Bush patrząc przez lunetę.

Gdy „Hotspur” podniósł się na fali, Hornblower dostrzegł niezbyt wyraźnie jej marsie. Były ostro pod- brasowane i w lunecie widać było tylko ich krawędzie. „Hotspur” znajdował się co najmniej o cztery mile od niej, po nawietrznej.

— Proszę spojrzeć! Robi zwrot przez sztag, sir!

Marsie poszerzyły się w kształt prostokątów, łopotały przez chwilę, a potem przestały; przebrasowano je teraz równolegle do marsli „Hotspura”; oba okręty podążały tym samym halsem.

— Zrobiła zwrot sir, jak tylko się upewniła, kto my jesteśmy. Dalej bawi się z nami w chowanego.

— Chowanego? Panie Bush, myślę, że mamy wojnę.

Trudno mu było wypowiedzieć tak doniosłe oświadczenie zwykłym spokojnym tonem, jakiego użyłby człowiek o żelaznych nerwach, Hornblower jednak bardzo się starał. Bush nie miał takich ambicji. Popatrzył na Hornblowera i gwizdnął. Myśli jego szły teraz tym samym torem, co przed chwilą Hornblowera.

— Sądzę, sir, że ma pan rację.

— Dziękuję, panie Bush. — Hornblower powiedział to zjadliwie, lecz natychmiast pożałował. Nie było fair kazać Bushowi płacić za napięcie, jakie przeżywał jego dowódca. Zdradzać się ze zdenerwowaniem nie było również w zgodzie z ideałem niewzruszoności, któremu hołdował Hornblower. Na szczęście, następny rozkaz, jaki trzeba było wydać, na pewno zatrze w Bushu ewentualne uczucie przykrości.

— Uważam, że powinien pan postawić załogę na stanowiska, panie Bush. Zarządzić pogotowie bojowe, ale nie wytaczać dział.

— Tak jest, sir.

Bush wyszczerzył zęby, zdradzając ogarniające go podniecenie. Momentalnie zaczął rzucać głośne rozkazy. Na okręcie rozświergotały się gwizdki. Spod pokładu gramolił się dobosz okrętowy. Był to dzieciak najwyżej dwunastoletni, a jego ekwipunek był w kompletnym nieładzie. Tak mu było pilno zacząć, że nie tylko stanął byle jak na baczność na pokładzie rufowym, ale nie wykonał prawidłowego gestu podniesienia wysoko pałeczek przed rozpoczęciem długiego werbla.

Nadchodził Prowse; w czasie bitwy jego stanowisko, jako pełniącego obowiązki oficera nawigacyjnego, było na pokładzie rufowym, obok dowódcy okrętu.

— Jest teraz dokładnie na prawym trawersie, sir — oznajmił patrząc na „Lorie”. — Długo jej zajęło wykonanie zwrotu. Można zresztą było tego oczekiwać.

Hornblower oparł swoje obliczenia między innymi na fakcie, że „Hotspur” szybciej przechodził linię wiatru niż „Loire”. Zbliżył się Bush, salutując.

— Okręt gotów do boju, sir.

— Dziękuję panie Bush.

W tych paru minutach streszczało się życie marynarki wojennej. Moment decyzji, zamieszanie, zdenerwowanie, a potem spokój i długie czekanie. Oba okręty szły bejdewindem, borykając się z morzem, oddalone od siebie o cztery mile. „Hotspur” prawie dokładnie po nawietrznej „Loire”. Te cztery mile i ten kierunek wiatru zapewniały „Hotspurowi” nietykalność. Dopóki będzie w stanie zachowywać tę odległość, pozostanie bezpieczny. Jeśli nie, jeśli coś się stanie, czterdzieści osiemnastofuntowych dział „Loire” szybko się z nim załatwi. Może walczyć o honor, ale bez nadziei na zwycięstwo. Przygotowywanie się do boju nie było właściwie niczym więcej jak gestem; ludzie polegną albo zostaną straszliwie okaleczeni, a rezultat będzie taki sam, jakby się „Hotspur” poddał potulnie.

— Kto jest u steru? — rzucił Prowse pytanie w powie- trze i ruszył nadzorować sterowaniem. Być może i jego myśli szły tym samym torem.

Zataczając się, podążał na rufę bosman. Jako podoficer, którego obowiązkiem był ogólny nadzór nad żaglami i takielunkiem, nie miał on w czasie boju żadnego specjalnego stanowiska i mógł poruszać się wszędzie. W tej chwili zachowywał się niezwykle służbiście. Zamiast tylko przytknąć palce do kapelusza, zdjął go, skłonił się nim Bushowi i stanął, trzymając go w ręku, a harcap tańczył mu na plecach szarpany wichurą. Czekał widocznie na pozwolenie przemówienia.

— Sir — odezwał się Bush. — Pan Wise pyta w imieniu załogi. Czy to wojna?

Tak? Czy nie?

— Żabojady już wiedzą, panie Wise, a my… jeszczenie. — Nic nie szkodziło dowódcy przyznać się, że nie wie, jeśli powód tego stanie się zupełnie jasny w momencie, gdy załoga będzie miała czas na zastanowienie się nad tym, a będzie go miała na pewno, może podczas wspaniałej mowy, z której jednak po chwili namysłu Hornblower zrezygnował. Instynkt podpowiedział mu, że sytuacja wymagała czegoś więcej niż tego jednego zdania, jakie przed chwilą wyrzekł.

— Każdy na okręcie, komu się zdaje, ze jest jakaś różnica w wypełnianiu obowiązków w czasie pokoju, może oberwać po plecach, panie Wise. Proszę to powtórzyć załodze.

To wystarczy na razie. Prowse był już z powrotem. Patrzył kątem oka na takielunek i obserwował zachowanie się okrętu.

— Czy sądzi pan, że można postawić sztaksel na grotstengę, sir?

Było to pytanie z wieloma implikacjami, lecz odpowiedź tylko jedna.

— Nie — odparł Hornblower.

Sztaksel zwiększyłby może nieco prędkość „Hotspura”, lecz by spowodował bardzo silny przechył, co przy dodatkowej powierzchni wystawionej na działanie wiatru poważnie zwiększyłoby jego dryf. Hornblower ogląda) „Hotspura” w suchym doku, znał linie jego wodnicy* i mógł określić maksymalny kąt dryfu, przy którym okręt będzie się trzymał kursu. Te dwa czynniki zrównoważą się, ale jest jeszcze trzeci, który mógłby przeważyć szalę — każde zwiększenie powierzchni żagli wystawionych na działanie wiatru wzmoże ryzyko uszkodzenia jakiegoś elementu wyposażenia. Awaria drobna czy poważna, w rodzaju pęknięcia liny lub straty stengi, rzuci bezradnego „Hotspura” w zasięg dział nieprzyjacielskich.

— Jeśli wiatr przycichnie, to właśnie te dodatkowe żagle postawimy przede wszystkim — ciągnął Hornblo- .wer, łagodząc ostrość odmowy, i dodał: — Proszę sprawdzić, w jakim ten okręt jest namiarze w stosunku do nas.

— Uczyniłem to, sir — odparł Prowse; należało mu to zaliczyć na plus.

— Panie Bush! Może pan odesłać pod pokład wachtę wolną od służby.

— Tak jest, sir.

Ten pościg — ten wyścig — mógł trwać godziny, a nawet dnie i nie było celu męczyć przedwcześnie całej załogi. Wichura uderzyła z nową siłą, zalewając pokład deszczem i bryzgami. Gdy patrzył na „Loire”, jej obraz zamazywał mu się w oczach, a „Hotspur” tymczasem nurzał się i podskakiwał jak dziecinna łódeczka z papieru, walcząc z wichrem i falą.

— Ciekawe, ilu z załogi ma chorobę morską? — odezwał się Hornblower. Wymówił te obmierzłe słowa jak ktoś wyrzekający na bolący ząb. — Ładnych parę sztuk — odparł Bush całkiem obojętnym tonem.

— Proszę mnie wezwać, gdy fregata znowu pokaże się w polu widzenia — rzekł Hornblower. — I oczywiście ilekroć będzie to potrzebne.

Potem z niewymowną godnością i z wielkim trudem dotarł jakoś do swojej kabiny. Szum w głowie sprawiał, że przechyły pokładu pod stopami wydawały się większe, niż faktycznie były, i że silniej chwiała się koja, gdy z jękiem rzucił się na nią. Po jakimś czasie Bush przyszedł zbudzić go.

— Pogoda się poprawia, sir — dotarł jego głos spoza ' drzwi kajuty poprzez szum sztormu.

— Bardzo dobrze. Zaraz przyjdę.

Gdy wyszedł na pokład, po prawej burcie majaczył już niewyraźny kształt, a w miarę jak się przejaśniało, „Loire” stawała się coraz bardziej widoczna. Oto była tam, sztormując ostro, ze zbrasowanymi rejami i furtami strzelniczymi widocznymi na tyle, że można je było policzyć, gdy znów powróciła do równowagi. Fale rozbijały się chmurą o nawietrzną jej dziobu, a potem, przy następnym przechyle, na moment zalśniło jej różowo- brunatne miedziane dno. Hornblower zauważył coś, co Bush i Prowse jednocześnie wyrazili słowami.

— Wyprzedza nas! — zawołał Bush.

— Jest teraz o cały rumb przed trawersem! — dodał Prowse.

„Loire” płynęła szybciej niż „Hotspur”, zdobywając przewagę w wyścigu. Każdy wie, że francuscy konstruktorzy okrętów są lepsi od angielskich; francuskie okręty były na ogół szybsze. W tym konkretnym wypadku mogło to oznaczać tragedię. Lecz na tym nie koniec.

— Obawiam się, sir — mówił powoli Bush, jakby każde słowo sprawiało mu ból — że zbliża się do nas, idąc ostrzej do wiatru.

Bush chciał przez to powiedzieć, że „Loire” nie poddaje się w tym stopniu co „Hotspur” naporowi wiatru w kierunku zawietrznym; w związku z tym „Hotspur” jest znoszony do fregaty, bliżej jej dział. Hornblower nagle zrozumiał, że Bush ma rację. Jeśli obecne warunki pogodowe utrzymają się, otwarcie furt strzelniczych na „Loire” i rozpoczęcie obstrzału będzie tylko kwestią czasu. Nie mogą zatem dalej bronić się przed niebezpieczeństwem z jej strony w najprostszy sposób, jak to czynili do tej chwili. Gdyby „Hotspur” był szybszy i żeglował ostrzej od wiatru niż fregata, mógłby trzymać się od niej w dowolnej odległości. Tak więc pierwsza linia obrony załamała się. — Nie ma co się dziwić — stwierdził. Starał się mówić tonem chłodnym, nawet nonszalanckim, zdecydowany zachować godność dowódcy. — Jest dwa razy większa od nas.

Wielkość okrętu jest ważnym czynnikiem przy trzymaniu się po nawietrznej. Te same fale uderzają w jednostkę małą i dużą, lecz mniejszą bardziej spychają na zawietrzną; ponadto stępki dużych okrętów zanurzone są głębiej pod powierzchnię, znacznie poniżej poziomu wzburzonej wody i tam lepiej się jej trzymają.

Jakby tknięci tą samą myślą, wszyscy trzej skierowali lunety na „Loire”.

— Sterują trochę ostrzej na wiatr — zauważył Bush.

Hornblower dostrzegł przelotny łopot marsli fregaty. Kosztem wyprzedzenia chce zyskać parę jardów w kierunku nawietrznym; przy większej prędkości na wodzie jest w stanie to osiągnąć.

— Tak. Znowu zrównaliśmy się z nią — stwierdził Prowse.

Francuski kapitan znał swoją robotę. Z matematycznego punktu widzenia najlepszym kursem przy podchodzeniu do ściganego okrętu płynącego po nawietrznej jest utrzymywanie go dokładnie w kierunku, z którego wieje wiatr, i właśnie w tym położeniu znalazł się znowu „Hotspur” w stosunku do „Loire”; natomiast fregata, wracając na swój poprzedni kurs bejdewindem, zbliżyła się o dwadzieścia albo i trzydzieści jardów do niego w kierunku wiatru. Kilkakrotne powtórzenie tego manewru, plus zmniejszanie się odległości; powodowane przez większą nawietrzność fregaty, mogło doprowadzić do zlikwidowania luki.

Wszyscy trzej naraz odjęli lunety od oczu i spojrzenia podwładnych skierowały się na Hornblowera. Czekali na jego następne posunięcie w tej krytycznej sytuacji.

— Panie Bush, proszę łaskawie wywołać całą załogę. Wykonamy zwrot przez sztag.

— Tak jest, sir.

To był groźny moment. Jeśli manewr zostanie wykonany źle, „Hotspur” będzie zgubiony. Jeżeli chybi zwrotu — jak to się już raz zdarzyło, gdy Cargill nim kierował — będzie leżał przez długie minuty w linii wiatru i będzie znoszony na zawietrzną, gdy tymczasem „Loire” będzie się szybko zbliżała do niego; w dodatku przy tej wichurze żagle mogą pójść w strzępy, i „Hotspur” stanie się jeszcze bardziej bezradny, nawet jeśli żaden istotny element wyposażenia nie zostanie porwany przez wiatr. Operacja musi być przeprowadzona z absolutną perfekcją. Akurat Cargill był oficerem służbowym i można mu było powierzyć to zadanie. Albo Bushowi czy Prowse'owi. Lecz Hornblower wiedział doskonale, iż nie zniesie myśli, żeby odpowiedzialność w jego własnych oczach czy w oczach załogi obciążyła kogoś innego, nie zaś jego samego.

— Będę wykonywał zwrot przez sztag, panie Cargill — zadecydował i w ten sposób określił nieodwołalnie, na kim spoczywa odpowiedzialność.

Podszedł do steru i rozejrzał się wokoło. Poczuł, że nerwy ma napięte, że serce bije mu szybciej i zdziwił się, że sprawia mu to przyjemność, że ten moment niebezpieczeństwa ma dla niego szczególny smak. Zmusił się jednak, aby myśleć wyłącznie o manewrze okrętem. Marynarze stali na swoich stanowiskach, wszyscy patrzyli na niego. Wśród wycia wichury stał mocno wparty stopami w pokład i obserwował nadbiegające fale. To był właściwy moment.

— Teraz, powoli — krzyknął do ludzi u steru. — Ster powoli na nawietrzną.

Przez, moment „Hotspur” nie reagował, aż zaczął się obracać.

— Ster na nawietrzną! — zawołał.

Marynarze obsługiwali szoty i buliny kliwra, a Hornblower obserwował reakcję okrętu, jak tygrys skradający się do swej ofiary.

— Luzować szoty! — a potem, obróciwszy się do steru: — Teraz! Ster na burtę!

Okręt szybko zbliżał się do wiatru.

— Grot dookoła! — Marynarzom podniecenie dodało bodźca. Zrzucili buliny i brasy, i reje obróciły się ociężale dokładnie w chwili, gdy „Hotspur” ustawił się prosto na wiatr.

— Teraz! Wstrzymywać. Ster na burtę! — rzucał Hornblower rozkazy sternikowi. „Hotspur” obracał się szybko, lecz jego prędkość po wodzie wystarczała, żeby mógł słuchać steru, który zmniejszał prędkość kątową i zapobiegał zbyt dalekiemu obrotowi.

— Tak mocować!

Udało się; „Hotspur” zmienił hals bez niepotrzebnej straty nawet jednej sekundy czy jednego jarda i pruł już fale prawym bejdewindem. Nie było jednak czasu na oddech czy radość; Hornblower przeszedł spiesznie na lewą ćwiartkę rufową i skierował lunetę na „Loire”. Oczywiście zmieniała hals; zgodnie z matematyczną teorią pościgu za okrętem znajdującym się po nawietrznej ścigający winien zmieniać hals w tej samej chwili co ścigany; ale spóźniła się odrobinę; pewnie zauważyli, że „Hotspur” robi zwrot przez sztag, dopiero gdy załopotał marsel na fokmaszcie, i nawet gdyby na „Loire” cała załoga była na stanowiskach do zwrotu, „Hotspur” zyskałby nad nią dwie minuty przewagi. W dodatku okazała się znacznie powolniejsza przy przechodzeniu linii wiatru. Jeszcze teraz, gdy „Hotspur” szedł już nowym kursem i pracowały wszystkie jego żagle, fokmarsel „Loire” dalej łopotał i okręt kończył dopiero obrót. Im dłużej wykonywał zwrot, tym więcej tracił dystansu w wyścigu ku nawietrznej.

— Wyszliśmy przed nią, sir — powiedział Prowse, patrząc przez lunetę. — Zyskujemy w kierunku na wiatr.

„Hotspur” znowu odzyskał nieco cennego wyprzedzenia — druga linia obrony Hornblowera okazała się skuteczniejsza od pierwszej.

— Proszę teraz wziąć namiar — rozkazał Hornblower.

Po ustaleniu się „Loire” na nowym halsie naturalne jej zalety znów zaczęły się uwidoczniać. Ze swą większą prędkością i lepszą zdolnością żeglowania pod wiatr zeszła z baksztagu „Hotspura” na jego trawers; teraz mogła pójść przez chwilę ostrzej na wiatr i wysforować się nieco na nawietrzną w stosunku do „Hotspura”. Minuty mijały jak sekundy, godzina zdawała się trwać minutę, a na huśtającym się pokładzie „Hotspura” wśród wycia wiatru załoga zbierała siły do dalszych trudów.

— Czas na następny zwrot, sir? — zapytał Bush bardzo śmiało, bo teoretycznie właściwy moment już mijał.

— Poczekajmy jeszcze troszkę — odparł Hornblower. — Zaczekamy na ten szkwał.

Wiatr uderzył w okręt i od razu świat zasłoniła nawałnica deszczu, Hornblower odwrócił się od siatki hamakowej, przez którą wyglądał na morze, i po stromo nachylonym pokładzie dotarł do steru. Tam przemówił przez tubę:

— Załoga do zwrotu przez sztag.

Wśród gwałtownych porywów wiatru marynarze ledwie słyszeli, co mówił, lecz wszystkie oczy były zwrócone na niego i wszyscy oczekiwali w pogotowiu, a przy ich wyszkoleniu nie mogli zrozumieć niewłaściwie rozkazów. Wykonywanie zwrotu przez sztag w czasie szkwału jest sprawą skomplikowaną, ponieważ podmuchy mogą nieoczekiwanie zmieniać kierunek o rumb lub nawet dwa. Lecz „Hotspurem” tak łatwo było manewrować — oczywiście jeśli manewr był dobrze rozłożony w czasie — że zostawał jeszcze margines na nieprzewidziane okoliczności. Skutki nieznacznej zmiany kierunku wiatru grożące tym, że żagle zapracują wstecz, dały się łatwo opanować, okręt bowiem miał dostatecznie dużą prędkość sterowną i załoga panowała nad nim na tyle, żeby można było kontynuować zwrot. Przycichła wreszcie nawałnica i ustał zalewający oczy lodowaty deszcz, w czasie gdy załoga trymowała ostro wszystkie żagle i szkwał przechodził na zawietrzną, dalej zasłaniając „Loire”.

— Załatwiliśmy ją! — powiedział Bush z satysfakcją. Widział w wyobraźni „Loire” dalej płynącą tym samym halsem, podczas gdy „Hotspur” szedł swobodnie na innym kursie i odległość między okrętami rosła błyskawicznie.

Patrzyli, jak szkwał wyjąc posuwał się nad upstrzoną pianą szarą wodą w kierunku Francji. Potem zauważyli wynurzający się z niego bardziej zwarty kształt, którego zarysy zaostrzały się.

— Niech to… — krzyknął Bush. Był zbyt skonsternowany, zbyt osłupiały, żeby dokończyć przekleństwa. Bo spoza szkwału ukazała się „Loire”, dokładnie na tym samym halsie co „Hotspur”. Zdążając ku niemu w bezlitosnym pościgu, była bliżej niż przedtem.

Tej sztuczki nie będziemy próbować drugi raz - powiedział Hornblower z wymuszonym uśmiechem na zaciśniętych wargach.

Kapitan francuski był nie w ciemię bity. Zauważył, że „Hotspur” przeczekał najlepszą chwilę do wykonania zwrotu, zobaczył go znikającego za ścianą szkwału i przewidział następny krok Hornblowera. Musiał wykonać zwrot w tym samym momencie. W rezultacie niewiele stracił na odległości w czasie wykonywania manewru, a to, co stracił, odzyskał do czasu, gdy oba okręty znowu stały się wzajemnie widoczne. Niewątpliwie był on groźnym przeciwnikiem. Musiał należeć do grupy zdolniejszych kapitanów francuskiej floty wojennej. Było wśród nich kilku, którzy odznaczyli się w czasie ostatniej wojny; wprawdzie w rezultacie przewagi Brytyjczyków na morzu większość z nich znalazła się pod koniec wojny w niewoli, ale pokój w Amiens dał im wolność.

Hornblower odwrócił się od Busha i Prowse'a i zaczął przemierzać krokami rozkołysany pokład, usiłując przemyśleć wszystkie ewentualne skutki tej sytuacji. Była ona groźna, najgorsza, jaką potrafił przewidzieć. Wiatr i fale nieubłaganie pchały „Hotspura” w kierunku „Loire”. Chodząc po pokładzie czuł dygotanie i przechyły niepodobne do zwykłego rytmu wzdłużnego i bocznego kołysania okrętu. Była to „załamana fala”, powstająca wskutek nienormalnej kombinacji ruchu wiatru i wody, waląca o burtę nawietrzną „Hotspura” niby taran. Dawała znać o sobie co parę sekund, hamując bieg „Hotspura” i spychając go całego na nawietrzną; załamane fale biły tak samo w „Loire”, ale jako większa jednostka była mniej na nie wrażliwa. Współdziałając z innymi siłami natury, zwierały one lukę między dwoma okrętami.

Przypuśćmy, że będzie musiał stoczyć bitwę z małej odległości. Nie, to już przemyślał poprzednio. Ma dobry okręt i wyszkoloną załogę, ale przy tak rozhuśtanym morzu te zalety będą znacznie mniej ważne wobec faktu, że „Loire” stanowić będzie bardziej stabilną platformę dla działa. Stosunek uzbrojenia jak jeden do czterech — to za dużo na podjęcie ryzyka. Chwilami Hornblower widział siebie w przyszłych opisach historycznych. Mógł wyróżnić się w tej wojnie, jako pierwszy dowódca brytyjski, który padł ofiarą marynarki francuskiej. Cóż za wyróżnienie! Wśród lodowatej wichury poczuł, że zalewa go fala gorącej krwi na myśl o ewentualnej walce. Jak królowie w „Makbecie” oczyma duszy widział przerażające sceny, jedna za drugą, z grzmotem piorunu włącznie. Pomyślał o śmierci. O dostaniu się do niewoli; już raz to przeżył w Hiszpanii, skąd został cudem zwolniony. Ostatnia wojna ciągnęła się dziesięć lat; ta może trwać tyle samo. Dziesięć lat w niewoli! Dziesięć lat, w czasie których koledzy oficerowie będą zdobywali sławę, odznaczali się, robili fortuny na pryzach, gdy on zamknięty w więzieniu będzie szarpał sobie nerwy i wyjdzie może w końcu jako pomylony dziwak, zapomniany przez wszystkich — nawet przez Marię. Raczej śmierć, tak jak wolałby śmierć niż kalectwo, przynajmniej tak mu się zdawało (powiedział sobie brutalnie), dopóki wybór nie stanie się bliższy. Wtedy może będzie się wzdrygał, bo nie chce umierać. Usiłował sobie wmawiać, że nie boi się śmierci, że mu tylko szkoda, iż nie przeżyje tych wszystkich interesujących i zabawnych przygód, jakie życie ma dla niego w zanadrzu, aby w końcu stwierdzić drwiąco, iż nie ma odwagi przyznać się do tej okrutnej prawdy, że się boi.

W końcu otrząsnął się z czarnego nastroju. Jest w niebezpieczeństwie i nie ma czasu na ponure rozważania. Teraz musi się zdobyć na stanowczość i inwencję.

Zwracając twarz ku Bushowi i Prowse'owi usiłował pod maską obojętności ukryć miotające nim uczucia.

— Panie Prowse — przemówił. — Proszę przynieść dziennik okrętowy. Popatrzymy na mapę.

W dzienniku zapisywano na brudno każdą zmianę kursu i wynik cogodzinnego pomiaru prędkości. Na tej podstawie mogli obliczyć — lub próbować odgadnąć — obecną pozycję okrętu, wychodząc od ostatniej określonej pozycji, Ar Men.

— Nasz dryf wynosi całe dwa rumby — zauważył Prowse z przygnębieniem. Jego długa twarz wydłużała się jeszcze bardziej, gdy patrzył na Hornblowera siedzącego przy stoliku z mapami.

Hornblower zaprzeczył ruchem głowy.

— Najwyżej półtora rumba. A w ciągu ostatnich godzin pływ działa na naszą korzyść.

— Chcę wierzyć, że ma pan słuszność, sir — odparł Prowse.

— Jeśli nie mam — mówił Hornblower, manipulując liniałem równoległym — to będziemy musieli opracować nowy plan.

Przygnębienie powodowane zwątpieniem irytowało Hornblowera u innych; sam znał je aż nazbyt dobrze.

— Za dwie godziny — ciągnął Prowse — francuz będzie miał nas w zasięgu armat.

Hornblower popatrzył na Prowse'a długim spojrzeniem, pod wpływem którego Prowse przypomniał sobie w końcu, że nie dodał słówka „sir”, co też uczynił pośpiesznie. Hornblower nie miał zamiaru robić jakichkolwiek odstępstw od dyscypliny nawet w krytycznej sytuacji — wiedział doskonale, czym to grozi na przyszłość. Choćby nie miało być przyszłości. Nie było jednak potrzeby dalej przeciągać tej sprawy.

— Widzi pan, obejdziemy Ushant po nawietrznej — rzekł patrząc na wykreśloną przez siebie linię na mapie.

— Być może, sir — zgodził się Prowse.

— Z łatwością — ciągnął Hornblower.

— Nie powiedziałbym, że z łatwością, sir — spierał się Prowse.

— Im bliżej, tym lepiej — mówił Hornblower. — Ale tego nie możemy narzucać. Nie wolno nam zwiększyć dryfu ani o cal.

Myślał kilkakrotnie o ewentualności opłynięcia Ushant tak blisko, żeby „Loire” nie mogła utrzymać swego kursu. „Hotspur” uwolniłby się od pościgu jak wieloryb od obrastających go skorupiaków, zdrapując je o skałę. Zabawna myśl i oryginalna, ale nie do wykonania, dopóki wiatr nie zmieni kierunku.

— Ale nawet jeśli opłyniemy Ushant po nawietrznej, sir — upierał się Prowse — to nie bardzo widzę co nam to pomoże. Do tego czasu będziemy w jej zasięgu, sir.

Hornblower upuścił ołówek. Miał już powiedzieć: „Panie Prowse, może pańska rada na nasze trudności to natychmiastowe opuszczenie bandery?”, ale przypomniał sobie na czas, że wzmianka o poddaniu się, wypowiedziana nawet ironicznym tonem, jest niezgodna z Regulaminem Wojennym. Raczej ukarze Prowse'a, nie zdradzając mu obmyślonego przez siebie planu; zresztą tak będzie lepiej na wypadek, gdyby plan miał się nie udać i trzeba było się wycofać na następną linię obrony.

— Zobaczymy w swoim czasie — zakonkludował krótko i podniósł się z krzesła. — Czekają na nas na pokładzie. Już pora na następny zwrot.

Na pokładzie wiatr dął jak przedtem, przelatywały bryzgi wody, a „Loire” szła dokładnie po zawietrznej, sterując do wiatru w dążeniu do dalszego zmniejszenia odległości dzielącej oba okręty. Marynarze pracowali przy pompach; przy tym stanie pogody pompy musiały być w ruchu pół godziny w odstępach dwugodzinnych dla usuwania wody morskiej przedostającej się na okręt przez nadwyrężone poszycie.

— Zmieniamy hals, panie Poole, gdy tylko pompy skończą pracę.

— Tak jest, sir.

Przed nimi był Ushant i realizacja jego planu pozbycia się „Loire”, lecz przedtem będzie musiał zmienić hals jeszcze co najmniej dwa razy, a za każdym razem będzie się z tym wiązało prawdopodobieństwo popełnienia błędu i oddania „Hotspura” w ręce nieprzyjaciela. Nie wolno mu potknąć się na jakiejś drobnostce, mając oczy zwrócone na widnokrąg. Przeprowadził manewr gładko jak zawsze i nie poddał się uczuciu ulgi po jego zakończeniu.

— Tym razem, sir zarobiliśmy cały kabel — cieszył się Bush, patrząc jak „Loire” przechodzi na prawy hals na trawersie „Hotspura”.

— Nie zawsze musi nam się tak udawać — odparł Hornblower. — Ale postaramy się zrobić co się da i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Na prawym halsie „Hotspur” oddalał się od swego celu; przeszedłszy na lewy hals powinni utrzymywać się na nim znacznie dłużej, ale trzeba to zrobić tak, żeby wyglądało, że to przez przeoczenie. Jeśli potrafi zwieść Busha, będzie to znaczyło, że udaje mu się zwodzić również kapitana francuskiego.

Jeśli chodzi o marynarzy, to wyglądało, że ten wyścig na żagle właściwie im się podoba. Beztrosko cieszyli się przechytrzaniem wiatru i zdobywaniem każdego cala przewagi dla „Hotspura”. Musieli zdawać sobie sprawę, że „Loire” wygrywa w wyścigu, ale nie przejmowali się tym; patrząc na nią śmieli się i dowcipkowali. Nie mieli pojęcia o grozie sytuacji, czy też raczej lekceważyli ją. Wybawi ich szczęście towarzyszące brytyjskiej marynarce czy niezdarność francuza. Albo umiejętności dowódcy — bez wiary w niego baliby się znacznie bardziej.

Czas na zwrot przez sztag i kierunek na Ushant. Hornblower przejął prowadzenie okrętu i sam wykonał zwrot. Dopiero po jego wykonaniu z satysfakcją zauważył, że zaabsorbowany operacją zapomniał o zdenerwowaniu.

— Szybko się zbliżamy — przemówił Prowse, ponury jak zwykle. W ręku trzymał sekstant i właśnie zakończył pomiar kąta między topem masztu „Loire” a jej linią wodną.

— Potrafię to sam zauważyć, panie Prowse, dziękuję panu — rzucił zjadliwie Hornblower. Na tak rozhuśtanym morzu oko było równie dobrym przyrządem obserwacyjnym jak instrument.

— To moja powinność, sir — odparł Prowse.

— Cieszę się, panie Prowse widząc pana pełniącego swą powinność — odparł Hornblower. Powiedział to tonem, który znaczył: „do diabła z pańską powinnością”, co również stało w sprzeczności z Regulaminem Wojennym.

„Hotspur” szedł na północ. Spadł na niego oślepiający szkwał, w czasie którego sternicy manipulowali desperacko kołem sterowym, dopuszczając z konieczności do odpadnięcia od wiatru przy szczytowym nasileniu nawałnicy i obracając sterem, aby utrzymać okręt w kierunku na wiatr, który w tym czasie skręcił o rumb. Przeleciał ostatni podmuch, zaszarpawszy połami płaszcza Hornblowera. Targnął nogawkami spodni sterników, tak że komuś mogłoby się przez chwilę wydawać, iż wymachując rękami i nogami tańczą jakiś dziwny taniec rytualny. Jak za każdym razem po przejściu szkwału wszyscy nie zajęci w tej chwili konkretną pracą zwrócili oczy na zawietrzną, szukając widoku „Loire”.

— Patrzcie! — krzyknął Bush. — Niech pan spojrzy, sir! Wykołowaliśmy ich!

„Loire” skończyła zwrot przez sztag i ustawiała się na prawym halsie. Francuski kapitan przesadził z chytrością. Uznał, że Hornblower wykona zwrot pod osłoną szkwału i chciał go uprzedzić. Hornblower obserwował „Loire”. Jej dowódca musi się pienić z wściekłości, że załoga była świadkiem jego porażki. Może to wpłynąć na jego zdolność oceny sytuacji, uczynić go aż nazbyt ostrożnym. Na razie jednak nie dawał tego po sobie poznać. Miał już wybierać buliny, ale zmienił nagle decyzję w sposób całkiem sensowny. Wykonanie nowego zwrotu wymagałoby odczekania na obecnym kursie, aż okręt znów osiągnie odpowiednią prędkość i zwrotność; zamiast tego wyzyskał moment obrotowy, jaki wciąż miał okręt, kazał wychylić ster na zawietrzną i dokończył pełnego obrotu, dokonując zwrotu przez rufę i wystawiając ją na moment do wiatru, zanim okręt wrócił na swój pierwotny hals. Przeprowadził manewr z zimną krwią, ratując sytuację, jak się dało najlepiej, lecz „Loire” utraciła sporo na odległości od „Hotspura”.

— Całe dwa rumby za trawersem — oznajmił Prowse.

— I przesunęła się bardziej ku zawietrznej — uzupełnił Bush.

Obserwując fregatę Hornblower uznał, że największą korzyścią stała się możność przejścia dłuższego odcinka w kierunku północnym, czego wymagał jego plan. Mógł iść spory kawałek na lewym halsie, a kapitan francuski nie będzie widział w tym nic nadzwyczajnego.

— Trzymać według wiatru! — krzyknął do steru. — Dajcie mu trochę odpaść. Tak trzymać!

Wyścig zaczął się od nowa, oba okręty szły naprzód, nurzać się w wodzie i walcząc z nieustępliwą wichurą. Hornblower widział szeroki kąt opisywany od pionu przez maszty „Loire” przy przechyłach poprzecznych; widział jej reje chylące się ku morzu i mógł być pewien, że „Hotspur” zachowuje się tak samo, a nawet kiwa się na boki jeszcze silniej. Pokład, na którym stał, też był pochylony pod tym samym fantastycznym kątem; był dumny, że znowu trzyma się bez trudu na nogach. Potrafił stać, zachowując równowagę, prawie równie pewnie jak Bush, z jednym kolanem sztywno wyprostowanym, drugim mocno ugiętym,, w czasie gdy okręt przechylał się na drugą burtę, aby się wyprostować przy przechyle bocznym. Przeszła mu też niemal choroba morska — nie, szkoda że o tym pomyślał, bo natychmiast musiał walczyć z ogarniającymi go mdłościami.

— Takie długfe halsowanie daje mu szansę, sir — mruczał Prowse, manipulując lunetą i sekstantem. — Dogania nas szybko.

— Robimy, co możemy — odparł Hornblower.

Przez swoją lunetę dostrzegał teraz wiele szczegółów na „Loire”, koncentrując się na niej, aby zapomnieć o chorobie morskiej. W chwili gdy miał już opuścić lunetę, chcąc dać oczom odpocząć, zauważył coś nowego. Furty strzelnicze po stronie nawietrznej fregaty jakby zmieniły kształt, a gdy dalej patrzył, dostrzegł, najpierw w jednej furcie, potem w drugiej, a w końcu w całej ich linii wystające lufy, w miarę jak niewidoczna załoga z wysiłkiem przeciągała na taliach cielska armat po przechylonym pokładzie.

— Wytaczają działa, sir — odezwał się Bush właściwie niepotrzebnie.

— Tak.

Za wcześnie było jeszcze iść w ślady fregaty. „Hotspur” musiałby wytoczyć armaty burty zawietrznej, ale to zwiększyłoby przechył i znacznie zmniejszyło jego zwrot- ność przy tej pogodzie. Przechylając się tak jak teraz na burtę, z pewnością nabierałby wody przez furty przy dolnym punkcie przechyłu poprzecznego. Zresztą nawet przy największym podniesieniu działa byłyby i tak prawie przez cały czas poniżej poziomu z powodu przechyłu i nie byłoby z nich pożytku, mimo dobrego ustawienia przez działonowych, w wypadku konieczności strzelania do celu znajdującego się w pewnej odległości.

Marynarze na oku krzyczeli coś z salingu fokmasztu, a potem jeden z nich zszedł po wantach i przybiegł na rufę.

— Czemu nie korzystacie z padlina, jak przystało marynarzowi? — ofuknął go Bush, ale Hornblower nakazał mu gestem milczenie.

— Co jest?

— Ląd, sir — wydusił z siebie marynarz. Był przemoknięty do szpiku kości wodą spływającą zewsząd i rozpryskiwaną przez wiatr.

— Gdzie?

— Na dziobie po zawietrznej, sir.

— Ile rumbów?

Zastanowił się przez moment.

— Dobre cztery, sir.

Hornblower spojrzał na Prowse'a.

— To będzie Ushant, sir. Powinniśmy obejść go po nawietrznej z dużym zapasem.

— Muszę mieć pewność. Proszę wejść na saling, panie Prowse. Niech pan oceni odległość jak najdokładniej.

— Tak jest, sir.

Nie zaszkodzi Prowse'owi, jeśli odbędzie trudną i wyczerpującą drogę na top masztu.

— Niedługo otworzy ogień, sir — zauważył Bush, mówiąc nie o oddalającym się Prowse'ie, a o francuzie. — Na razie małe widoki na danie mu odprawy. Może na innym halsie, sir.

Bush był gotów walczyć niezależnie od szans i nie przyszło mu do głowy, że Hornblower nie ma zamiaru zmieniać halsu.

— Zobaczymy w swoim czasie — powiedział Hornblower.

— Już strzelają, sir.

Hornblower odwrócił się szybko; zdążył jeszcze dostrzec kłąb dymu znikający w wichurze, a potem następne, wszystkie z burty „Loire”, trwające ledwie sekundę, zanim wiatr pokonał siłę, która je wyrzuciła. To było wszystko. Poprzez wiatr nie dotarł do nich huk salwy burtowej, nie było też widać, gdzie upadły pociski.

— Daleki zasięg, sir — stwierdził Bush.

— Okazja dla ich załogi poćwiczyć strzelanie — odparł Hornblower.

Zobaczył w lunecie lufy znikające za furtami po cofnięciu dział do ponownego załadowania. Było w tym wszystkim coś dziwnie nierealnego; w braku odgłosu salwy burtowej, w fakcie, że „Hotspur” jest pod obstrzałem i że on sam może zginąć lada chwila, trafiony celnym pociskiem.

— Ma nadzieję, że uda mu się trafić, sir — powiedział Bush, wtórując jakby myślom Hornblowera, i to uczyniło sytuację jeszcze bardziej niesamowitą i nierealną.

— Naturalnie. — Hornblower zmusił się do wypowiedzenia tego słowa, lecz w tym dziwnym nastroju jego głos, tonący w wichurze, zdawał się przybywać z bardzo daleka.

Jeśli francuz chce marnować proch i pociski, może sobie zacząć obstrzał z tego dystansu, na najdalszy zasięg strzału armatniego, w nadziei uszkodzenia takielunku „Hotspura” i zwolnienia jego biegu. Hornblower był w stanie myśleć dostatecznie jasno, ale miał wrażenie, że przygląda się przygodzie kogoś innego.

Właśnie Prowse wracał na pokład rufowy.

— Obejdziemy ląd o dobre cztery mile po nawietrznej — stwierdził; woda bryzgająca na nawietrzną stronę dziobu przemoczyła go na wskroś, tak samo jak marynarzy. Popatrzył na „Loire”. — Chyba nie mamy szans na rewanż, sir.

— Oczywiście że nie — odparł Hornblower. Na długo przed realizacją takiego planu zostałby wciągnięty w walkę na bliski dystans, gdyby przesunął się na zawietrzną w nadziei, że uda mu się zmusić „Loire” do zwrotu, kiedy zagrozi jej rzucenie na brzeg. — Ile czasu upłynie, zanim dojdziemy do lądu?

— Niecała godzina, sir. Może pół. Powinniśmy go zobaczyć z pokładu lada minuta.

— Tak — potwierdził Bush. — Tam jest, sir!

Przed dziobem po zawietrznej Hornblower zobaczył czarną, dumną linię brzegową Ushant. Teraz widział wyraźnie wszystkie trzy punkty trójkąta: Ushant, „Hotspura” i „Loire” i mógł zaplanować w czasie następny krok. Będzie musiał iść obecnym kursem przez dłuższą chwilę; będzie musiał, chcąc nie chcąc, wystawić się na dalsze salwy burtowe — co za nietrafne określenie, nikt nie ma ochoty wystawiać się na obstrzał. Skierował lunetę na ląd, obserwując ruch swego okrętu względem brzegu, a potem, w trakcie obserwacji, zauważył coś nagle kątem oka. Parę sekund upłynęło, zanim wydedukował, co to mogło być; dwa bryzgi, oddalone od siebie o sto stóp w przestrzeni i o dziesiątą sekundę w czasie. Kula armatnia przeskoczyła z grzebienia jednej fali i zanurzyła się w drugiej.

— Strzelają bardzo roztropnie, sir — powiedział Bush.

Hornblower zwrócił wzrok na „Loire” dostatecznie szybko, aby zauważyć następny krótkotrwały kłębek dymu z jej burty; pocisku nie dostrzegł, ale zaraz pojawił się nowy obłoczek dymu.

— Chyba mają celnego strzelca, który przechodzi od działa do działa — zauważył Hornblower.

Jeśli tak było rzeczywiście, to taki strzelec musi czekać na odpowiedni przechył poprzeczny — tempo strzelania powolne, jeśli się zaś weźmie pod uwagę czas potrzebny na ładowanie i wytaczanie, niewiele wolniejsze niż przy obstrzale salwami burtowymi.

— Teraz słychać armaty, sir. Woda niesie odgłos.

Po każdym wybuchu dymu następował nieprzyjemny dla ucha krótki huk.

— Panie Bush — przemówił Hornblower powoli, czując, jak rośnie w nim zdenerwowanie wobec zbliżania się momentu krytycznego. — Jestem pewien, że zna pan na pamięć rozkłady wachtowe i alarmowe?

— Tak, sir — odparł krótko Bush.

— Chcę mieć… — Hornblower raz jeszcze sprawdził położenie „Loire” — chcę mieć dosyć ludzi przy brasach i bulinach na odpowiednie manewrowanie okrętem. Ale działa muszą być dostatecznie obsadzone z jednej burty.

— Nie będzie łatwo, sir.

— Niemożliwe?

— Prawie, sir, ale chyba dam radę.

— Więc proszę to zorganizować. Zechce pan obsadzić działa lewej burty.

— Tak jest, sir. Lewa burta.

We flocie wojennej było przyjęte takie powtarzanie rozkazu dla uniknięcia nieporozumienia; w tonie Busha można jednak było wyczuć leciutką nutkę pytającą, ponieważ lewa burta była odwrócona od nieprzyjaciela.

— Chcę — ciągnął Hornblower jeszcze wolniej — panie Bush, aby działa na lewej burcie zostały wytoczone w trakcie wykonywania zwrotu przez sztag. Wydam rozkaz. A potem mają być wciągnięte błyskawicznie i furty zamknięte. I na to wydam odpowiedni rozkaz.

— Tak jest, sir. Wtoczyć je z powrotem.

— Wtedy ludzie mają przebiec na prawą burtę i wytoczyć tamte działa, żeby były gotowe do strzału. Rozumie pan, panie Bush?

— T-tak, sir.

Hornblower raz jeszcze popatrzył na „Loire” i na Ushant.

— Bardzo dobrze, panie Bush. Pan Cargill będzie potrzebował czterech marynarzy do specjalnego zadania, ale resztę może pan zacząć rozstawiać.

Teraz nie było już odwrotu. Jeśli pomylił się w swych obliczeniach, wyjdzie na głupca w oczach całej załogi. I może też zginąć albo pójść do niewoli. Ale już był zdecydowany i duch walki kipiał w nim, jak wtedy, gdy abordażowa! „Renown”, żeby go odbić. Nagle w górze rozległo się wycie, tak wstrząsające, że nawet Bush przystanął. W powietrzu w tajemniczy sposób pękła lina, górny jej koniec wiatr utrzymywał w położeniu poziomym, a dolny opadł i wlókł się przy burcie. Pocisk, celniejszy od poprzednich, przeleciał nad „Hotspurem”, dwadzieścia stóp nad pokładem.

— Panie Wise! — krzyknął Hornblower w tubę. Niech przewleką fał na nowo.

— Tak jest, sir.

Mimo podniecenia Hornblower poczuł ochotę na żart. Podniósł znowu tubę do ust.

— I jeszcze, panie Wise! Jeśli uważa pan za słuszne, proszę powiedzieć załodze, że mamy wojnę!

Jak przewidywał, słowa te wywołały salwę śmiechu na okręcie, ale nie było już więcej czasu na głupstwa.

— Proszę posłać po pana Cargilla.

Cargill stawił się z leciutkim wyrazem niepokoju na okrągłym obliczu.

— Nic się nie stało, panie Cargill. Wybrałem pana do odpowiedzialnego zadania.

— Tak, sir?

— Proszę załatwić z panem Bushem, żeby dał panu czterech roztropnych marynarzy. Zajmijcie stanowisko na baku przy kliwerfale i kliwerszotach. Wykonam bardzo szybko zwrot, a potem rozmyślę się i wrócę na poprzedni hals. Teraz rozumie pan, jakie jest pańskie zadanie. W chwili gdy dam sygnał, podniesiecie kliwer na sztagu, a potem zaraz wybierzecie go na lewą burtę. Chcę mieć pewność, że mnie pan zrozumiał.

Kilka sekund upłynęło, zanim Cargill przetrawił plan i odparł: — Tak, sir.

— Polegam na panu, panie Cargill, że nie dopuści pan, aby żagle pracowały wstecz. Musi pan kierować się swoim własnym rozeznaniem. W chwili gdy okręt zacznie wykonywać zwrot i znowu będzie słuchał steru, opuści pan kliwer. Potrafi pan.

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze, proszę wykonać.

Prowse stał blisko, starając się słyszeć całą rozmowę. Wydawało się, że jego długa twarz wydłużyła się bardziej niż kiedykolwiek.

— Czy to wichura łopoce pańskimi uszami, panie Prowse? — warknął Hornblower, daleki od oszczędzania kogokolwiek; ledwie wypowiedział te słowa, już tego pożałował, ale nie było czasu na ich złagodzenie.

„Loire” szła dokładnie po zawietrznej, a za nią był Ushant. Otworzyło się wejście do zatoki Lampaul, po stronie odmorskiej Ushant, a teraz brzeg zaczął je zasłaniać. Nadszedł właściwy moment; nie, lepiej poczekać jeszcze minutę. Wycie pocisku armatniego i trzask. Nadburcie burty nawietrznej zionęło otworem; pocisk przemknął w poprzek pochylonego pokładu i przebił się na wylot. Marynarz przy armacie patrzył w otępieniu na swoją lewą rękę — krew płynęła z rany od odłamka.

— Załoga do zwrotu przez sztag! — ryknął Hornblower.

Teraz. Będzie musiał zwieść kapitana francuskiego, który pokazał już, że nie jest głupcem.

— Panie Prowse, proszę obserwować francuza przez lunetę. Niech mi pan tylko mówi, co on robi. Sterniku, ster leciutko na wiatr. Tylko trochę. Z wyczuciem. Ster na nawietrzną!

Fokmarsel załopotał. Teraz każda chwila była droga, ale musi zwlekać tak długo, aż francuz zdecyduje się na manewr.

— Przełożył ster na nawietrzną! Robi zwrot przez sztag.

To był ten moment — właściwie o chwilę spóźniony —- gdy francuz będzie oczekiwał, że „Hotspur” zmieni hals, aby się uchronić od obstrzału artyleryjskiego i sam będzie się starał zmieniać hals możliwie równocześnie.

— Teraz, sterniku. Ster na nawietrzną. Luzować szoty!

„Hotspur” zbliżał się do wiatru. Mimo króciutkiego opóźnienia panowali wciąż nad jego ruchami.

— Panie Bush!

W burcie nawietrznej otwarto furty strzelnicze i załoga z wysiłkiem wlokła działa pod górę po pochylonym pokładzie. Załamana fala uderzywszy o burtę wdarła się przez furty, zalewając pokład po kolana, ale francuz musi zobaczyć lufy dział sterczące z lewej burty.

— Robi zwrot, sir! — meldował Prowse. — Prze- brasowuje!

Musi się całkiem upewnić.

— Grot dookoła!

To był moment krytyczny.

— Już jest za linią wiatru, sir. Przebrasować fok- marsle.

— Przee-stać wybierać!

Zaskoczona załoga przerwała natychmiast swe czynności, usłyszawszy Hornblowera krzyczącego przez tubę.

— Przebrasować wszystkie na dawny hals! Biegiem! Sterniku! Prawo na burtę! Panie Cargill!

Hornblower machnął dłonią i kliwer wspiął się na sztag. Swoim potężnym naciskiem na bukszpryt kliwer powinien bez wątpienia obrócić okręt. Cargill ze swymi ludźmi przeciągnął go całą siłą na lewą burtę. Był już pod dostatecznym kątem, aby wiatr mógł działać na niego w pożądanym kierunku. Czy działa? Tak! „Hotspur” obracał się z powrotem, nic sobie nie robiąc z pozornie niewłaściwego potraktowania go oraz fali, która szła od dziobu, zalewając dziobówkę. Obracał się coraz szybciej, a Cargill z pomocnikami opuszczali kliwer, który odegrał tak dużą rolę w tej operacji.

— Na brasach! Wchodzi na pełny wiatr. Uwaga! Na sterze, wstrzymywać w miarę obracania się. Panie Bush!

Obsługa dział rzuciła się do. talii i wciągnęła z powrotem armaty. Przyjemnie było patrzeć, jak Bush poskramia jej podniecenie i sprawdza, czy działa są dobrze zamocowane. Furty zatrzasnęły się i marynarze pobiegli na prawą burtę. Teraz, po zakończeniu obrotu „Hotspura”, Hornblower widział znów „Loire”, ale Prowse dalej meldował zgodnie z rozkazem.

— Stoi ostro do wiatru i nie może odpaść na hals, sir. Wszystkie żagle pracują wstecz.

Na to właśnie liczył Hornblower. Przypuszczał, że uda mu się uciec na zawietrzną, być może po wymianie salw burtowych; obecna sytuacja wydawała mu się możliwa, ale zbyt dobra, aby się mogła urzeczywistnić. „Loire” została unieruchomiona przez wiatr. Po prostu jej dowódca zbyt późno zauważył manewr „Hotspura”. Zamiast wykonać zwrot przez sztag na przeciwny hals, nabrać szybkości, by utrzymać sterowność, a potem znowu zmienić hals w celu pościgu, usiłował iść za przykładem „Hotspura” i wrócić na swój poprzedni kurs. Lecz przy braku wyszkolonej załogi i bez dokładnie przemyślanego planu improwizacja skończyła się absolutnym fiaskiem. Hornblower nie spuszczał wzroku z „Loire”; patrzył, jak fregata zaczyna odpadać od wiatru i wykręcać z powrotem na wiatr, sprzeciwiając się, jak przerażony koń, wykonaniu rozsądnego manewru. A „Hotspur”, idąc pełnym wiatrem, płynął wprost na nią. Hornblower oceniał bardzo uważnie malejącą odległość, żeby nie pomylić się w podnieceniu.

— Panie Bush, mijając, oddamy honory! — zawołał. Tuba nie była potrzebna, bo miał wiatr w plecy. — — Artylerzyści! Nie strzelać, póki nie zobaczycie jej grotmasztu. Na sterze! Trochę w prawo. Będziemy przepływać blisko.

„Zasięg strzału z pistoletu”, a nawet „półzasięg”, dwadzieścia lub dziesięć jardów, był według dawnych tradycji idealną odległością do oddawania salwy burtowej. „Hotspur” mijał „Loire” prawą burtą do jej prawej burty, ale „Hotspur” miał na swej prawej burcie wytoczone działa, a na „Loire” widniał rząd ślepych otworów, czemu nie można było się dziwić wiedząc, jakie zamieszanie panuje w tej chwili na fregacie.

Właśnie zrównali się z nią. Armata nr l wystrzeliła z hukiem; stojący przy niej Bush wydał odpowiedni rozkaz i miał widocznie zamiar przechodzić od działa do działa, aby oddawać z nich strzały kolejno, lecz „Hotspur”, pchany wiatrem, płynął na to zbyt szybko. Wypaliły następne armaty z nierównym hukiem. Hornblower zobaczył odłamki lecące z burty francuza i wybite w niej dziury. Z wiatrem od rufy „Hotspur” nie kiwał się prawie na burty; miał wprawdzie przechyły wzdłużne, ale każdy uważny działonowy mógł trafić w swój cel z odległości piętnastu jardów. W burcie „Loire” otworzyła się jedna furta strzelnicza — próbowali obsadzić działa — ale o minuty za późno. „Hotspur” był teraz na wysokości pokładu rufowego fregaty. Hornblower widział na nim tłum uwijających się marynarzy i przez chwilę wydawało mu się, że odróżnia postać dowódcy francuskiego, lecz stojąca obok karonadą oddała niespodziewanie strzał z takim łoskotem, że o mało nie zeskoczył z pokładu.

— Wsadziliśmy kartacz na pocisk, sir — wyjaśnił działonowy szczerząc zęby. — To ich nauczy.

Sto pięćdziesiąt kulek muszkietowych kartacza wymiecie pokład „Loire” jak miotłą. Żołnierze piechoty morskiej rozstawieni na pokładzie odgryzali świeże naboje i szorowali wyciorami — widocznie i oni również strzelali, chociaż Hornblower tego nie zauważył. Bush stanął obok niego.

— Wszystkie pociski celne! — gadał w podnieceniu. — Wszystkie co do jednego, sir!

Bush w stanie takiego podniecenia stanowił zabawny i interesujący widok, ale nie było czasu bawić się głupstwami. Hornblower obrócił wzrok na „Loire”; wciąż nie była w stanie odpaść na hals — salwa burtowa musiała kompletnie zdezorientować jej załogę. A opodal leżał Ushant, ciemny i ponury.

— Dwa rumby w lewo — rzucił sternikom. Rozsądek nakazywał utrzymać posiadaną przestrzeń morską.

— Czy mamy pójść na wiatr i wykończyć ją, sir? — pytał Bush.

— Nie.

Ogarnięty szałem walki zdobył się jednak na tę rozsądną decyzję. Mimo dobrego wyniku salwy burtowej, która pozostała bez odpowiedzi, „Hotspur” był o wiele za słaby, aby wdawać się dobrowolnie w pojedynek z „Loire”. Gdyby fregata straciła maszt albo stała się niezdatna do żeglugi, na pewno by spróbował. Okręty oddaliły się już o milę od siebie; przez czas, jaki zajęłoby im dojście do nieprzyjaciela, zdołałby on zebrać siły i przygotować się do stawienia im czoła. I tak właśnie było. Fregata wykonała już zwrot i odzyskała sterowność. Po prostu nie można.

Załoga paplała jak stado małp i w podnieceniu tańczyła po pokładzie jakiś małpi taniec. Hornblower sięgnął po tubę, by wzmocnić brzmienie rozkazu.

— Cisza!

Okręt zamilkł od razu i oczy wszystkich zwróciły się na niego. O dziwo, nie się tym nie przejął. Chodził po pokładzie rufowym tam i z powrotem, oceniając odległość od Ushant, oddalającego się za prawą ćwiartką rufową, i od .”Loire”, która szła teraz fordewindem. Poczekał chwilę i już miał wydać rozkaz, ale odczekał z nim jeszcze trochę.

— Ster na zawietrzną! Panie Prowse, proszę Przebrasować grotmarsel.

Znajdowali się w samym gardle Kanału Angielskiego, z „Loire” po nawietrznej i z ogromną przestrzenią morską dla ewentualnej ucieczki po zawietrznej. Jeśli „Loire” podpłynie do nich, zwabi ją w górę Kanału. W sytuacji pościgu rufowego, i przy zapadającej nocy sam będzie w niezbyt dużym niebezpieczeństwie, a „Loire” wpakuje się w groźną sytuację, z wszelkimi możliwościami napotkania silnych jednostek Brytyjskiej Marynarki Wojennej. Odczekał więc, dryfując, czy jednak francuz się nie skusi. A potem ujrzał, jak reje fregaty obracają się przy wykonywaniu zwrotu przez sztag na prawy hals. Wracała na własne wody, gdzie będzie miała Brest po swojej zawietrznej. Działała ostrożnie i przezornie. Lecz w oczach świata, w oczach wszystkich na „Hotspurze” - a także i na „Loire” — to „Hotspur” wyzywał ją do boju, a ona umykała w bezpieczny rejon z podkulonym ogonem. Na widok tej ucieczki załoga „Hotspura” wznio- fta przeciwny dyscyplinie okrzyk; Hornblower znowu ujął tubę.

— Cisza!

Zmęczenie i napięcie w chwili zwycięstwa nadało jego głosowi chrypliwy ton.Musiał przystanąć i zastanowić się, pobudzić umysł do działania, zanim wyda następny roz- fcaz. Włożył tubę w uchwyty — jego gesty, całkiem nie zaplanowane, wyglądały dramatycznie w oczach załogi, która stała czekając na dalszy ciąg.

— Panie Bush! Zechce pan odesłać wachtę wolną od służby. — Ostatnie słowa wypowiedział ze znacznym

wysiłkiem.

— Tak jest, sir.

— Zabezpieczyć działa i odesłać ludzi ze stanowisk.

— Tak jest, sir.

— Panie Prowse! — Rzutem oka na Ushant Horn- JlfWower zmierzył stratę cennego dystansu po zawietrznej. — Proszę iść lewym bejdewindem, ostro do wiatru. — Ostro do wiatru, lewym bejdewindem. Tak jest, sir. Właściwie był to ostatni rozkaz, jaki musiał wydać w tym momencie. Mógł poddać się zmęczeniu od razu, w tej chwili. Ale kilka słów wyjaśnienia było rzecząpożądaną, jeśli nie wręcz konieczną.

— Musimy halsować z powrotem. Proszę zawołać mnie po zmianie wachty.

Wypowiedziawszy te dwa zdania uświadomił sobie, co dla niego znaczą. Będzie mógł rzucić się na koję, dać odpocząć zmęczonym nogom, uwolnić się od napięcia, poddać znużeniu, zamknąć zbolałe oczy i napawać się myślą, że nikt nie będzie żądał od niego dalszych decyzji przez godzinę lub dwie. A potem oprzytomniał momentalnie. Z tymi wizjami stał wciąż jeszcze na pokładzie rufowym pod spojrzeniami całej załogi. Wiedział, co ma powiedzieć; wiedział, co należy zrobić — powinien wykonać zejście ze sceny, jak kiepski aktor po zapadnięciu kurtyny. Na biednych marynarzach wywarłoby to wrażenie, które by im wynagrodziło zmęczenie, o którym by pamiętali i opowiadali jeszcze przez miesiące i które — to było jedyne uzasadnienie wypowiedzenia tych słów — pogodziłoby ich z nieustannymi trudami blokady Brestu. Ruszywszy na umęczonych nogach w stronę kabiny, stanął w miejscu, gdzie by go usłyszało najwięcej ludzi i mogło powtórzyć innym, co powiedział.

— Wracamy pilnować Brestu — rzekł i dodał po melodramatycznej pauzie: — Z „Loire” czy bez „Loire”.

Rozdział VII

Hornblower jadł obiad w ciasnej kabinie nawigacyjnej. Solona wołowina musiała być wzięta z nowej beczułki, bo miała całkiem inny zapach, wcale nieprzykry. Przypuszczalnie zapeklowano ją w innych zakładach prowiantowych, używając soli innego gatunku. Nabrał końcem noża musztardy z naczynia; musztarda była pożyczona — wyżebrana z mesy oficerskiej, więc spożywał ją z poczuciem winy. Zapasy mesy musiały dobrze stopnieć do tego czasu — ale z drugiej strony on sam wypłynął nie zabierając w ogóle musztardy, tyle miał na głowie żeniąc się i równocześnie przygotowując okręt do podróży.

— Wejść! — zawołał w odpowiedzi na pukanie.

Był to Cummings, jeden z „młodych dżentelmenów”, Ochotników Pierwszej Klasy, Młodzieńców z Listem od Króla, którzy stali się plagą okrętu, przyjęci zamiast doświadczonych midszypmenów, znowu z powodu pośpiechu w przygotowywaniach do wyjścia w morze.

— Przysyła mnie pan Poole. Nowy okręt przyłącza się do Eskadry Przybrzeżnej.

— Bardzo dobrze. Już idę.

Był piękny letni dzień. Kilka cumulusów urozmaicało błękit nieba. Dryfujący „Hotspur” ledwie się kołysał, ze stermarslem ostro zbrasowanym, bo doszedł daleko w głąb podejścia do Brestu, gdy umiarkowany wschodni wiatr, przeleciawszy nad lądem, nie zdążył rozkołysać wody w krótką falę. Wychodząc na pokład rufowy Horn- blower rozejrzał się wokoło, najpierw kierując oczywiście wzrok na ląd. Stali w dryfie w samej gardzieli Goulet, z widokiem bezpośrednio na redę zewnętrzną. Z jednej strony mieli Kapucynów, z drugiej — Petit Minou, przy czym „Hotspur” zajmował starannie wybrane stanowisko — jak w czasie pokoju, lecz ze znacznie ważniejszego powodu — tak że był tuż poza zasięgiem strzału armatniego z baterii na obu tych cyplach. W górę Goulet leżały Rafy Małych Dziewczynek, z najdalej na zewnątrz wysuniętą o nazwie Polluks, a za Małymi Dziewczynkami, na redzie zewnętrznej, stała na kotwicy francuska flota wojenna, zmuszona do tolerowania tej nieustannej inwigilacji z powodu przeważającej siły Floty Kanału, czekającej tuż za widnokręgiem.

Hornblower naturalnie obrócił spojrzenie w tamtą stronę. Główne siły floty były poza zasięgiem wzroku, dla ukrycia jej liczebności; nawet Hornblower nie znał dokładnie obecnej liczby jej jednostek — jakieś dwanaście liniowców. Ale tylko trzy mile od brzegu widać było doskonale Eskadrę Przybrzeżną, potężne dwupokładow- ce, spokojnie leżące w dryfie i gotowe w każdej minucie wesprzeć „Hotspura”, oraz dwie fregaty, „Doris” i „Najadę”, gdyby Francuzi zdecydowali się wyjść z ukrycia i przepędzić zuchwałych strażników. Były tam trzy okręty liniowe eskadry; Hornblower zobaczył czwarty podchodzący do nich bejdewindem. Automatycznie obejrzał się znowu na Petit Minou. Jak przypuszczał, ramiona semafora telegraficznego na urwistym wierzchołku cypla poruszały się nerwowymi, urywanymi ruchami — od pionu do poziomu i z powrotem. Obserwatorzy sygnalizowali stamtąd flocie francuskiej wiadomość o dołączeniu czwartej jednostki do Eskadry Przybrzeżnej; dostrzegali oni najmniejszy przejaw działania i meldowali o nim, tak że przy dobrej pogodzie francuski admirał otrzymywał wiadomość w ciągu minut. Była to przeszkoda, której nie można tolerować — stacja semaforowa ułatwiała drogę kabotażowcom nieustannie próbującym przedostać się do Brestu torem wodnym Raz. Trzeba zrobić z nią porządek.

Bush gromił Foremana, którego raz cierpliwie, to znów niecierpliwie usiłował wyszkolić na oficera sygnałowego „Hotspura”.

— Czy jeszcze nie potrafi pan podać numeru? — złościł się.

Foreman ustawił lunetę; nie nauczył się dotąd mieć drugiego oka otwartego nie patrząc nim. Tak czy owak nie było łatwo rozpoznawać flagi przy wietrze dmącym prawie prosto od jednego okrętu do drugiego.

— Siedemdziesiąt dziewięć, sir — powiedział wreszcie Foreman.

— Raz chociaż odczytał pan dobrze — stwierdził mile zaskoczony Bush. — Zobaczymy, co pan pokaże dalej.

Przypomniawszy sobie o swoich obowiązkach Foreman pstryknął palcami i pobiegł do księgi sygnałowej na postumencie kompasu. Gdy przewracał jej strony, luneta wyśliznęła mu się spod ramienia i upadła z trzaskiem na pokład, lecz podniósł ją i odszukał odpowiednie dane. Odwrócił się do Busha, ale ten ruchem kciuka skierował go ku Hornblowerowi.

— „Tonnant”, sir — oznajmił.

— Zaraz, panie Foreman, potrafi pan to zrobić lepiej. Proszę złożyć raport w odpowiedniej formie i w sposób możliwie jak najpełniejszy.

— „Tonnant”, sir. Osiemdziesiąt cztery działa. Dowódca Pellew. — Kamienne oblicze Hornblowera i nieprzerwane milczenie dopowiedziało Foremanowi, co należy jeszcze dodać. — Dołącza do Eskadry Przybrzeżnej.

— Dziękuję, panie Foreman — rzekł Hornblower bardzo służbistym tonem, ale Bush wołał już znowu do Foremana tak głośno, jakby znajdował się na dziobówce, a nie w odległości trzech jardów.

— Panie Foreman! „Tonnant” sygnalizuje! Szybko! Pośpiesz się pan.

Foreman przybiegł i podniósł lunetę.

— To nasz numer! — oznajmił.

— Widzę to od pięciu minut. Odczytać sygnał.

Foreman patrząc przez lunetę kartkował księgę, a potem sprawdził odczyt, zanim podniósł oczy na pieniącego się ze złości Busha.

— To znaczy: „Wysłać łódź”, sir.

— Oczywiście. Powinien pan, panie Foreman, znać wszystkie zwyczajne sygnały na pamięć. Miał pan dosyć czasu. Sir, „Tonnant” sygnalizuje, żebyśmy wysłali łódź.

— Dziękuję, panie Bush. Potwierdzić i posłać łódź rufową.

— Tak jest, sir. Potwierdzić! — Sekundę później Bush wściekł się znowu. — Nie ta flaglinką, nieuważny… nieuważny młody dżentelmenie. „Tonnant” nie zobaczy sygnału przez stermarsel. Podnieść na nokrei grotmarsla.

Bush popatrzył na Hornblowera i rozłożył ręce gestem wyrażającym zarówno rezygnację z obowiązku szkolenia podwładnych mu młodych ignorantów, jak i to, co czuł, będąc zmuszony — z powodu znanej drażliwości Hornblowera — nazywać Foremana „młodym dżentelmenem”, zamiast jakimś mocniejszym określeniem. Potem odszedł dopilnować Cummingsa, który opuszczał łódź rufową. Na pewno nękanie i popędzanie tych młodych ludzi przy wykonywaniu ich obowiązków było słuszne, chociaż Hornblower nie zgadzał się z ogólnym mniemaniem, że tak właśnie trzeba postępować z młodymi. Szybciej nauczą się swoich obowiązków, a któregoś dnia może się zdarzyć, że Foreman będzie musiał odczytywać i przekazywać sygnały wśród dymu, zamętu i rzezi bitewnej na morzu, a Cummings będzie w desperackim pośpiechu opuszczał i obsadzał załogą łódź wysyłaną z zadaniem odcięcia drogi nieprzyjacielowi.

Hornblower przypomniał sobie o nie dokończonym obiedzie.

— Panie Bush, proszę mnie zawołać, jak łódź wróci.

Kończył mu się dżem z czarnych porzeczek; smętnie patrząc na coraz mniejszą jego zawartość w ostatnim słoiku, Hornblower przyznał się sam przed sobą, że z konieczności polubił ten dżem. Skończyło się masło i jajka po czterdziestu dniach pobytu w morzu. Przez następne siedemdziesiąt jeden dni, aż do wyczerpania się zapasów okrętowych, będzie musiał chyba żyć na wikcie marynarskim, skazany na wciąż tę samą soloną wołowinę i wieprzowinę, suszony groch, suchary. Ser dwa razy w tygodniu, a w niedzielę pudding na parze, z mąki i łoju. Tak czy owak miał czas na drzemkę, zanim wróci łódź. Mógł się położyć spokojnie (przyda się, gdyby wymogi służby nie pozwoliły spać w nocy) dzięki potędze Wielkiej Brytanii na morzu, chociaż w odległości pięciu mil znajdowało się dwadzieścia tysięcy nieprzyjaciół, z których każdy zabiłby go na pierwszy widok.

— Łódź zbliża się do burty, sir.

— Bardzo dobrze — odpowiedział zaspany Hornblower.

Łódź była mocno wyładowana, aż po górne krawędzie burt. Marynarze musieli się dobrze nawiosłować, wracając do „Hotspura”; mieli pecha, że do „Tonnanta” płynęli bez obciążenia pod żaglami, a z powrotem, wioząc pełny ładunek, musieli wiosłować pod łagodny wiatr. Gdy łódź podeszła bliżej, dobiegł z niej dziwny hałas, przypominający wycie czy ryczenie.

— Cóż to, u licha? — zadał sobie pytanie Bush, stojąc obok Hornblowera przy furcie wejściowej.

Łódź była załadowana po wierzch workami.

— Pewnie świeże zapasy żywności — rzekł Hornblower.

— Przewlec linoblok na noku grotrei! — krzyknął Bush. Rzecz dziwna, jak jego ryk odbił się echem od łodzi.

Foreman przeskoczył przez burtę, żeby zdać raport.

— Kapusta, ziemniaki, ser, sir. I byczek.

— Świeże mięso, na Boga! — ucieszył się Bush.

Przy pomocy kilku marynarzy ciągnących linę przewleczoną przez nok rei worki szybko znalazły się na pokładzie. Po opróżnieniu łodzi na dnie został nieforemny kształt w sieci z linek. Podsunięto pod niego stropy i wkrótce na pokładzie leżał nędzny, nie wyrośnięty byczek, słabo porykując. Przez siatkę patrzyło na nich przerażone oko. Gdy Foreman skończył raport, Bush zwrócił się do Hornblowera:

— „Tonnant” przywiózł z Plymouth dwadzieścia cztery sztuki bydła dla naszych okrętów, sir. Ten tutaj to nasz przydział. Jeśli zarżniemy go jutro, sir, i powisi z dzień, to w niedzielę może pan mieć stek, sir.

— Tak — zgodził się Hornblower.

— Zmyjemy krew z pokładu, póki będzie świeża, sir. Tym niech się pan nie martwi. I będą flaczki, sir! I ozór wołowy!

— Tak — powtórzył Hornblower.

Wciąż widział to przerażone oko. Wolałby, żeby Bush mniej się entuzjazmował, bo on sam odczuwał coś całkiem przeciwnego. Ujrzawszy oczyma swojej żywej wyobraźni scenę szlachtowania, poczuł że nie ma ochoty na mięso uzyskane w taki sposób. Musi zmienić temat.

— Panie Foreman! Czy nie było wiadomości od floty?

Foreman z poczuciem winy sięgnął ręką do kieszeni bocznej, wyjmując z niej gruby pakiet. Zbladł, ujrzawszy wściekłość na twarzy Hornblowera.

— Niech mi się to nigdy nie powtórzy, panie Foreman! Poczta przede wszystkim! Potrzebuje pan lekcji i teraz jest czas na nią.

— Czy mam wezwać pana Wise'a, sir? — spytał Bush.

Trzcinka bosmana mogła pohulać żwawo na wypiętych plecach Foremana przegiętego przez lawetę działa. Hornblower widział strach na jego twarzy. Chłopak był nie mniej przerażony niż byczek, odczuwał lęk przed karą cielesną, którą stosowano czasami w marynarce wojennej. Sam Hornblower odczuwał ten strach. Patrzył w desperacko błagające oczy przez pięć długich sekund, aby lekcja została zapamiętana.

— Nie — powiedział w końcu. — Pan Foreman pamiętałby to tylko przez jeden dzień. Dopilnuję, żeby mu przypominano codziennie przez tydzień. Przez siedem dni żadnego przydziału alkoholu, a każdy z mesy midszypmenów, próbujący mu ulżyć, nie dostanie swojej racji przez czternaście dni. Proszę tego dopilnować, panie Bush.

— Tak jest, sir.

Hornblower wyrwał pakiet z bezwładnej dłoni Foremana i odwrócił się z gestem pogardy. Żaden piętnastolatek nie umrze od pozbawienia go alkoholu.

W kabinie przeciął nożem kopertę ze smołowanego płótna. Pierwszą rzeczą, jaka wypadła z pakietu, był kartacz; w ciągu stuleci w marynarce wojennej wytworzyła się w tych sprawach zwyczajowa praktyka — smołowanie płótno chroniło zawartość przed wodą morską przy transporcie łodzią w burzliwą pogodę, a ciężar kartacza zatapiał ją w razie ryzyka wpadnięcia w ręce nieprzyjaciela. Pakiet zawierał trzy listy oficjalne i sporo prywatnych; Hornblower otworzył w pośpiechu te oficjalne. Pierwszy nosił podpis: „W. Cornwallis, wicead”. Napisany był w zwykłej formie, a zaczynał się od wiadomości o zaistnieniu nowej sytuacji. Kapitan Sir Edward Pellew z „Tonnanta”, Kawaler Orderu Łaźni, jako najwyższej rangi oficer, otrzymał dowództwo Eskadry Przybrzeżnej. „W związku z tym prosi się Pana i nakazuje” słuchać rozkazów rzeczonego kapitana Sir Edwarda Pellewa i stosować się jak najdokładniej do jego poleceń jako mianowanego władzą głównodowodzącego. Następny był podpisany „E. Pellew, kpt.” i w trzech suchych oficjalnych linijkach potwierdzał fakt , że Pellew uważa teraz Hornblowera i „Hotspur” za będących pod jego dowództwem. W trzecim pominięte było oficjalne „Sir”, od którego zaczynały się oba poprzednie.

Mój Drogi Hornblowerze,

Z największą przyjemnością dowiaduję się, że Pan służy pod moim dowództwem i to, co mi powiedziano o Pańskich poczynaniach już w obecnej wojnie, potwierdza opinię, jaką sobie wytworzyłem, gdy był Pan moim najlepszym midszypmenem na starej „Indefatigable”. Proszę przekazywać mi według Pańskiego uznania wszelkie ewentualne Pańskie sugestie w sprawie krzyżowania planów Francuzom i doprowadzenia Bonapartego do zguby.

Pański szczery przyjaciel

Edward Pellew.

To był naprawdę pochlebiający list, krzepiący i rozgrzewający serce. Naprawdę rozgrzewający; siedząc z nim w dłoni Hornblower czuł, jak krew szybciej zaczyna mu płynąć w żyłach. Miał nawet wrażenie, że czuje poruszenie w mózgu, powstawanie pomysłu, gdy wrócił do myśli o stacji sygnałowej na Petit Minou, kiełkowanie zarodków planu. Przybierały realny kształt i dojrzewa szybko w cieplarnianej temperaturze jego umysłu. Mimo woli zaczął podnosić się z krzesła; tylko chodzą szybko tam i z powrotem po pokładzie mógł doprowadzić do zaowocowania tych planów i znaleźć ujście dla narastającego w nim napięcia. Przypomniał sobie jednak o innych listach w pakiecie; nie może popełnić tego samego błędu co Foreman. Były tam listy do niego — jeden, dwa, w sumie sześć listów adresowanych tą samą ręką. Pomyślał, że są chyba od Marii — zabawne, iż nie rozpoznał charakteru pisma własnej żony. Miał już je otwierać, ale się powstrzymał. Żaden z reszty listów nie był adresowany do niego, a członkowie załogi na pewno czekali na nie z niecierpliwością.

— Posłać po pana Busha — krzyknął. Gdy Bush przybył, wręczył mu bez słowa pozostałe listy, a on też nic nie powiedział, widząc dowódcę tak zagłębionego w czytaniu, że nawet nie obejrzał się na niego.

Hornblower przeczytał kilkakrotnie, że jest jej, Marii, Najdroższym Mężem. W pierwszych dwóch listach donosiła, jak bardzo odczuwa brak jej Anioła, jaka była szczęśliwa w czasie tych dwóch dni małżeństwa i jak się boi, czy jej Bohater nie wystawia się na niebezpieczeństwa i czy zmienia aby przemoczone skarpetki. W trzecim liście, pisanym z Plymouth, Maria stwierdzała, że stacjonuje tam Flota Kanału i że postanowiła tu się przenieść, żeby być na miejscu na wypadek, gdyby względy służbowe wprowadziły „Hotspura” z powrotem do portu; dodała również sentymentalne stwierdzenie, że będzie bliżej swojego Ukochanego. Odbyła podróż na stateczku żeglugi przybrzeżnej, po raz pierwszy powierzając się Słonej Głębi, stale myślami przy swoim Skarbie i gdy patrzyła na odległy ląd, lepiej rozumiała uczucia swego Dzielnego Męża Marynarza. Teraz urządziła się wygodnie w mieszkaniu u bardzo zacnej kobiety, wdowy po bosmanie.

Czwarty list rozpoczynał się niespodziewanie najroz- koszniejszą, najświeższą wiadomością dla jej Najdroższego. Nie wiedziała właściwie, jak to powiedzieć swemu Najukochańszemu, najbardziej godnemu podziwu Bożyszczu. Małżeństwo ich, już i tak Błogosławione, będzie jeszcze Błogosławieńsze, przynajmniej tak jej się zdaje. Hornblower spiesznie otworzył piąty list i przebiegł szybko wzrokiem postscriptum, donoszące, że Maria właśnie dowiaduje się, iż jej Nieustraszony Bojownik dołączył nowy Laur do już posiadanych, wdając się w walkę z „Loire”, i że ma nadzieję, iż nie wystawiał się na niebezpieczeństwo bardziej, niż to było potrzebne dla jego Sławy. Znalazł potwierdzenie wiadomości z poprzedniego listu; Maria była najzupełniej pewna, że czeka ją wielkie szczęście stania się Matką Dziecka jej Bożyszcza. A szósty list powtarzał to samo. Dziecko może urodzić się na Boże Narodzenie albo na Nowy Rok; Hornblower zauważył z kwaśną miną, że w późniejszych listach więcej miejsca poświęcała Maria Błogosławionemu Następcy niż Utęsknionemu, choć Dalekiemu Klejnotowi. W każdym razie żywiła nadzieję, że Mały Cherubin, jeśli będzie Chłopczykiem, okaże się Obrazem swego Sławnego Ojca, a jeśli Dziewczynką, to obdarzoną jego Słodyczą i Usposobieniem.

To była nowina. Hornblower siedział z niedbale rozrzuconymi przed sobą sześcioma listami, a w głowie miał potężny chaos. Może chcąc odwlec uświadomienie sobie tego, co się stało, zaczął najpierw myśleć o tych dwóch listach, które napisał — zaadresowane na Southsea nie tak szybko dotrą do Marii — i o ich raczej formalnej i chłodnej treści. Będzie to musiał naprawić. Będzie musiał napisać list pełen uczucia i radości z nowiny, czy cieszy go ona, czy nie — co do tego nie mógł się zdecydować. Zaabsorbowany sprawami zawodowymi epizod z małżeństwem wspominał jako coś nierealnego. Przeżycie było tak krótkotrwałe i już wtedy przytłumione przygotowaniami okrętu do wyprawy morskiej, że wydało mu się dziwne, iż ma ono mieć trwałe skutki w postaci małżeństwa, a otrzymana wiadomość mówiła o skutkach jeszcze trwalszych. Będzie ojcem. Wcale nie potrafił sobie powiedzieć, czy się cieszy, czy nie. Niewątpliwie żal mu było dziecka, jeśli on — lub ona — odziedziczy jego przeklęty, nieszczęsny charakter. Im bardziej dzieciak będzie podobny do niego, z wyglądu czy z charakteru, tym bardziej będzie go to bolało. Ale czy naprawdę? Czyż nie ma czegoś pochlebiającego, jakiegoś zadowolenia w myśli, że jego własne cechy zostaną uwiecznione? Trudno jest być uczciwym wobec samego siebie.

Teraz, gdy myślami odbiegał od swego obecnego życia, przypomniały mu się wyraźniej szczegóły jego „miesiąca” miodowego. Stanęło mu dokładniej przed oczyma wspomnienie ślepego uczucia Marii, jej wiary całym sercem, że jej tak wielka miłość nie może zostać nie odwzajemniona równie gorąco. Nie wolno mu nigdy dopuścić, aby domyśliła się, jakiego rodzaju uczuciem ją darzy, gdyż byłoby to okrucieństwem, o jakim nie chciał nawet myśleć. Sięgnął po pióro i papier, wracając do codziennego życia z jego zwykłymi niewygodami, jak choćby płynącymi z sytuacji, że miał pióro z lewego skrzydła. Pióra z lewych skrzydeł gęsi były tańsze niż z prawych, bo trzymane w pozycji do pisania sterczały w stronę oka piszącego, zamiast wystawać za łokieć, jak pióra z prawego skrzydła. Ale było przynajmniej dobrze zatemperowa- ne, zaś atrament w kałamarzu jeszcze nie zgęstniał. Zabrał się więc ponuro do dzieła. Było to w pewnym stopniu ćwiczenie literackie, essej na temat Bezgranicznego Uczucia, a jednak pisząc uśmiechał się; czuł jakby tkliwość spływała z niego przez dłoń na pióro. Był już nawet bliski stwierdzenia, że nie jest osobnikiem tak zupełnie pozbawionym serca, bez skrupułów, za jakiego się uważał.

Gdy kończąc list zastanawiał się, jakich synonimów użyć zamiast „żony” i „dziecka”, jego wzrok przewędrował na pisma od Pellewa i aż mu dech zaparło. Wrócił myślami do swych obowiązków, do zamiaru zaszlach- towania byczka, do surowej rzeczywistości świata, w którym żył. „Hotspur” unosił się lekko na spokojnym morzu, ale sam fakt, że leży w dryfie oznaczał, iż od strony Brestu wieje pomyślny wiatr i że w każdej chwili okrzyk z salingu może oznajmić zbliżanie się francuskiej floty, wypływającej, by w huku i dymie walczyć o panowanie na morzu. Miał też swoje plany; już kiedy odczytywał ostatnie wiersze swego listu do Marii, napór myśli zamazywał je, uprzytomniając mu konieczność uzmysłowienia sobie mapy wejścia do Brestu. Musi się opanować i dokończyć list do Marii w tym samym stylu, w jakim zaczął. Zmusił się jakoś do skończenia go, ponownego odczytania, złożenia, wreszcie krzyknął do wartownika, aby wezwał Grimesa z zapalonym stoczkiem do zapieczętowania koperty. Po zakończeniu tego męczącego procesu odłożył z wielką ulgą list na bok i sięgnął po nową kartkę papieru.

„Hotspur”, slup JKM, w morzu, namiar Petit Minou jedna mila na północ.

14 maja 1803

Sir.

Skończył z cukierkowatymi sformułowaniami, z nieskładnymi wysiłkami znalezienia się w obcej mu sytuacji; już nie zwracał się (niczym we śnie) do Drogiej Towarzyszki naszego Wspólnego Żywota w Szczęśliwych Latach co Nadejdą. Zabierał się teraz do zadania, które chciał i potrafił wykonać, a jeśli idzie o sformułowania, to wystarczyło wzorować się na surowej i monotonnej treści mnóstwa wysyłanych poprzednio oficjalnych pism. Pisał szybko, z małymi przerwami na namysł, bo w jakiś niewiarygodny sposób jego plany sprecyzowały się całkowicie, w czasie gdy umysł miał zajęty Marią. Zapisał stronę, odwrócił i napisał jeszcze pół, podając szczegółowy szkic swego zamierzenia. Na zakończenie dodał:

Przedłożone z szacunkiem przez

Pańskiego posłusznego sługę

Horatio Hornblowera.

Na kopercie napisał adres:

Kapitan Sir E. Pellew, KOŁ

Okręt JKM „Tonnant”.

Zapieczętowawszy ten drugi list, wziął oba do ręki; nowe życie w jednym, a śmierć i niedola w drugim. Dziwaczna myśl — znacznie ważniejsze było pytanie, czy Pellew zgodzi się na jego sugestie.

Rozdział VIII

Hornblower wyciągnął się na koi dla zabicia czasu. Wolałby zasnąć, ale sen nie przychodził do niego w tej porze popołudniowej drzemki. W każdym razie warto było poleżeć, bo w nadchodzącą noc będzie potrzebował wszystkich swoich sił. Gdyby uczynił to, na co miał ochotę i udał się na pokład, tylko by się zmęczył i mógłby zdradzić przed podwładnymi swoje napięcie i niepokój. Leżał więc na plecach, z rękami pod głową, próbując się odprężyć; odgłosy dobiegające z pokładu mówiły, że życie na okręcie biegnie utartym torem. Kompas wskaźnikowy, który kazał przymocować do belek pokładu od strony głowy, spełniał ściśle swoje funkcje, wskazując nawet drobne zmiany w kursie dryfującego „Hotspura”, które można było korelować z promieniami słońca wpadającymi przez okienka rufowe. Były teraz zasłonięte, lecz promienie przedostawały się do wnętrza przez zasłony, łagodnie falujące w rytm ruchu okrętu. Większość kapitanów miała w kabinach zasłony — i pokrycie mebli — z wesołego perkalu, a co bogatsi, nawet z adamaszku, ale u niego były z płótna. Z najcieńszego płótna żaglowego, nr 8, jakie można było znaleźć na okręcie, a zawieszono je dopiero dwa dni temu. Hornblower myślał o nich z przyjemnością, bo to był prezent od mesy oficerskiej; Bush, Prowse, chirurg Wallis i płatnik Huffnel założyli je po tajemniczej prośbie Busha o pozwolenie na wejście na chwilę do kajuty pod jego nieobecność. Gdy wrócił, zastał delegację czekającą w kabinie o zmienionym wyglądzie. Wisiały firanki, leżały poduszki — wypchane pakułami — narzuta, wszystko pomalowane farbami okrętowymi przez jakiegoś nie znanego artystę z załogi w wesoły wzór, w czerwone i niebieskie róże z zielonymi liśćmi. Hornblower rozejrzał się wokoło zaskoczony, nie umiejąc ukryć zadowolenia. Nie była to pora na groźne i surowe spojrzenia, chociaż w ten sposób zareagowałoby dziewięciu na dziesięciu dowódców na tak niekonwencjonalne zachowanie się członków mesy oficerskiej. Mógł im tylko podziękować nieskładnymi słowy. Największą przyjemność odczuł później, kiedy spojrzał na sytuację realnie. Nie uczynili tego dla żartu czy w niemądrej próbie zaskarbienia sobie jego względów. Musi uwierzyć w rzecz nie do wiary i uznać, że zrobili to, bo go lubią. Wykazali słabą zdolność oceny; wdzięczność walczyła w nim z poczuciem winy, lecz sam fakt, że odważyli się na coś takiego, był osobliwym, chociaż niezaprzeczalnym potwierdzeniem, że „Hotspur” stapia się w jedną walczącą całość.

Do drzwi zapukał Grimes i wszedł.

— Wywołują wachtę, sir — oznajmił.

— Dziękuję, zaraz przychodzę — Odgłosy gwizdków i ryki podoficerów rozlegające się na okręcie czyniły słowa Grimesa zbytecznymi, lecz Hornblower musiał odegrać rolę świeżo zbudzonego. Zawiązał halsztuk, włożył płaszcz, wsunął stopy w buty i wyszedł na pokład. Stał tam Bush z papierem i ołówkiem w ręku.

— Semafor przesyła sygnały, sir — zameldował. — Dwie długie wiadomości o czwartej piętnaście i wpół do piątej. Dwie krótkie o… Znowu nadają, sir.

Długie chude ramiona semafora wznosiły się w górę i w dół nagłymi ruchami.

— Dziękuję, panie Bush. — Wystarczało wiedzieć, że semafor pracuje. Hornblower ujął lunetę i skierował ją na morze. Na tle czystego nieba rysowały się wyraźnie sylwetki jednostek Eskadry Przybrzeżnej; słońce, opadłe prawie na horyzont, świeciło jeszcze na tyle jasno, że nie mógł patrzeć prosto w tamtym kierunku, ale eskadra leżała sporo na północ od świecącej kuli.

— „Tonnant” znowu sygnalizuje, sir, ale to sygnał dziewięćdziesiąt jeden — meldował Foreman.

— Dziękuję.

Uzgodniono, że wszystkie sygnały flagowe z „Tonnanta” poprzedzone liczbą dziewięćdziesiąt jeden nie będą brane pod uwagę; „Tonnant” nadawał je po to tylko, aby Francuzi na Petit Minou myśleli, że Eskadra Przybrzeżna szykuje jakąś gwałtowną akcję.

— Tam płynie „Najada”, sir — odezwał się Bush.

Pod częścią postawionych żagli fregata przesuwała się powoli na północ ze swego stanowiska po stronie południowej, z którego obserwowała zatokę Camaret, aby dołączyć do większych jednostek i do „Doris”. Teraz słońce dotykało już morza; w prawie przejrzystym powietrzu drobne różnice w składzie wody powodowały dziwne zmiany w odbiciu, nieco zniekształcając zapadającą w wodę czerwoną tarczę.

— Zdejmują z legarów barkas, sir — zauważył Bush.

— Tak.

Połowa tarczy słonecznej zniknęła już w morzu, a druga wskutek refrakcji rozciągnęła się i wyglądała na dwukrotnie większą niż zwykle. Było jeszcze dostatecznie widno, aby obserwator z dobrą lunetą na Petit Minou — a na pewno taki tam był — mógł zauważyć przygotowania na pokładzie „Doris” i dużych jednostek. Słońce zaszło, a nad miejscem, gdzie skryło się w wodzie, skrawek chmury rozżarzył się złotem przechodząc zaraz w róż. Nad okrętem zapadał zmrok.

— Panie Bush, proszę posłać marynarzy do brasów. Wypełnić grotmarsel i przejść na prawy hals.

— Prawy hals. Tak jest, sir.

„Hotspur” pełzł śladem „Doris” na północ wśród ciemniejącej nocy w kierunku dużych okrętów i Cypla Mateusza.

— Semafor znowu poszedł w ruch, sir.

— Dziękuję.

Resztki światła pozwoliły dojrzeć na tle ciemniejącego nieba, jak semafor wymachuje ramionami, sygnalizując najświeższe posunięcie Brytyjczyków, koncentrujących się w kierunku północnym i zluźniających w ten sposób straż nad podejściem do Brestu.

— Niech tak płynie powoli — powiedział Hornblower do sterników. — Nie pozwólcie, by żabojady przejrzały nasze zamiary.

— Tak jest, sir.

Hornblower był zdenerwowany; nie chciał zostawić zbyt daleko za sobą toru wodnego Toulinguet. Skierował lunetę na Eskadrę Przybrzeżną. Na horyzoncie za okrętami widniał skrawek czerwonego nieba — ostatnie światło dnia — i na jego tle ostrą czernią odbijały się żagle liniowców. Czerwień bladła szybko i można już było zobaczyć w górze Wenus; Pellew czekał tam do ostatniej możliwej chwili. Był on nie tylko człowiekiem o żelaznych nerwach, lecz także dowódcą, o którym można było powiedzieć, że nigdy nie lekceważy nieprzyjaciela. Nareszcie; prostokąty zarysów żagli skurczyły się, jakby zawahały i wydłużyły z powrotem.

— Eskadra Przybrzeżna poszła ostrzej do wiatru, sir.

— Dziękuję.

Niebo zgasło i marsie stały się zupełnie niewidoczne. Pellew świetnie wyliczył czas posunięcia. Francuz na Petit Minou musi pomyśleć, że Pellew, patrząc na czerń nocy na wschodzie, uznał, że jego okręty są teraz niewidoczne i poszedł ostrzej na wiatr, nie zdając sobie sprawy z faktu, że jego posunięcie może jeszcze zostać zauważone przez obserwatora patrzącego ku zachodowi. Hornblower potoczył wokoło spojrzeniem. Bolały go oczy, więc chwyciwszy się siatki hamakowej zamknął je, żeby dać im odpocząć. Minuta nigdy nie wydała mu się tak długa jak teraz. Potem rozwarł powieki. Nie było śladu jasności. W miejscu słońca lśniła Wenus. Ludzie obok niego stali się prawie niewidoczni. Za chwilę pojawiła się jedna jaśniejsza gwiazda, za nią druga i obserwator z Petit Minou musiał stracić „Hotspura” z oczu. Przełknął ślinę, zebrał się w sobie i ruszył do działania.

— Zwinąć marsie i bramsle!

Marynarze popędzili na olinowanie. W ciszy nocnej słychać było wyraźnie, jak drgały wanty, gdy pięćdziesięciu ludzi wspinało się po wyblinkach.

— A teraz, panie Bush, proszę łaskawie wykonać zwrot przez rufę. Kurs południe ku zachodowi.

— Południe ku zachodowi, sir.

Nadszedł wkrótce czas na następny rozkaz.

— Opuścić bramstengi!

To był moment, gdy trening i praktyka dawały swe owoce. Manewr, który kiedyś był tylko męczącym ćwiczeniem, został wykonany w mroku nocy zupełnie gładko.

— Postawić sztaksle fokmasztu i grotmasztu. Zwinąć fokżagiel.

Hornblower podszedł do kompasu.

— Jak steruje pod tymi żaglami?

Minęła chwila, w czasie której ledwie widoczna postać u steru obróciła koło dla próby w jedną i w drugą stronę. — Dosyć dobrze, sir.

— W porządku.

Hornblower pozmieniał sylwetkę „Hotspura”, jak tylko potrafił. Nawet ktoś doświadczony musiałby popatrzeć tej ciemnej nocy dwa albo trzy razy, żeby rozpoznać okręt, na którym pozostawiono tylko żagle skośne i grotżagiel, opuszczono bramstengi. Hornblower wpatrywał się w mapę przy nikłym świetle kompasu, całkiem zresztą niepotrzebnie. Od dwóch dni studiował ją i wbijał sobie w pamięć ten jej fragment, aż wreszcie utrwalił mu się w mózgu do tego stopnia, że będzie go chyba pamiętał do dnia śmierci, którym mógł być dzisiejszy. Podniósł wzrok do góry i stwierdził, że jak się spodziewał, wysiłek towarzyszący patrzeniu na mapę przy słabym oświetleniu uniemożliwił mu na chwilę zobaczenie czegokolwiek w ciemnościach. Drugi raz tego nie zrobi.

— Panie Prowse, proszę od tej chwili spoglądać na mapę, kiedy uzna to pan za konieczne. Panie Bush! Wybierze pan dwóch najlepszych marynarzy do sondowania i przyśle ich do mnie na rufę! — Po chwili dwie ciemne postacie zameldowały się u Hornblowera, który wydał im krótkie polecenie. — Stańcie na ławach wantowych po obu burtach. Zachowujcie się tak cicho, jak tylko potraficie. Nie rzucać ołowianki, póki nie dostaniecie ode mnie rozkazu. Wciągniecie linki i wypuścicie je potem na cztery sążnie. Płyniemy po wodzie z prędkością trzech węzłów, a kiedy zacznie się przypływ, będziemy się wolniuteńko przesuwać nad dnem. Trzymajcie palce na linkach i mówcie po cichu, co będziecie czuli. Rozstawię gońców do przekazywania waszych informacji. Zrozumiano.

— Tak jest, sir.

Wybiły cztery szklanki, zwiastując koniec drugiej wachty łamanej.

— Panie Bush, nie chcę więcej słyszeć dzwonu. Teraz może pan przygotować okręt do boju. Nie, jeszcze chwileczkę. Chcę mieć działa załadowane, każde dwoma pociskami, i wytoczone. Niech wsuną kliny i obniżą działa, ile się da. A gdy tylko załogi znajdą się na stanowiskach, chcę mieć absolutną ciszę. Ani słowa, ani szmeru. Jeśli komuś handszpak upadnie na pokład, dostanie dwa tuziny batów. Absolutna cisza.

— Tak jest, sir.

— Bardzo dobrze, panie Bush. Proszę robić swoje.

Póki marynarze zajmowali stanowiska bojowe, otwierali furty i wytaczali działa, na pokładzie trwał hałas i turkot, ale potem okręt zapadł w milczenie. Wszyscy byli gotowi, od kanoniera w magazynie do obserwatora na salingu fokmasztu, i „Hotspur” sunął cicho na południe przy wietrze o rumb za trawersem.

— Jedna szklanka pierwszej wachty — zameldował szeptem Prowse, odwracając klepsydrę na podstawie kompasu.

Godzinę temu zaczął się przypływ. Za pół godziny kabotażowce stojące na południu w zwartej grupie pod osłoną baterii z Camaret, podniosą kotwice; nie, czynią to już teraz, bo dla nich woda jest dostatecznie wysoka. Będą się przesuwać na wiosłach i przeciągać na kotwicach zawoźnych, aby przejść z przypływem przez niebezpieczny tor wodny Toulinguet, okrążyć cypel i dostać się do Goulet. Będą chciały dotrzeć w bezpieczny rejon za Rafami Małych Dziewczynek i wejść z pływem na redę Brestu, gdzie flota francuska czeka niecierpliwie na zapasy żywnościowe, liny i płótno żaglowe. Wracając myślami do Petit Minou na północy Hornblower wyobraził sobie panujące tam zamieszanie i zdenerwowanie. Manewry Eskadry Przybrzeżnej musiały zostać zauważone. Czujny wzrok mówił niespokojnym umysłom na brzegu francuskim o niedostatecznie zakamuflowanych przygotowaniach Brytyjczyków do koncentracji sił w celu zadania groźnego ciosu. Cztery okręty liniowe i dwie duże fregaty mogły wystawić oddział desantowy — nawet bez uciekania się do pomocy jednostek floty głównej — o sile tysiąca ludzi, a może i większej. Na wybrzeżu stacjonowało przypuszczalnie dwa razy tyle piechoty i artylerii, ale oddziały te, rozciągnięte na odcinku pięciu mil, stanowiły łatwy obiekt dla ataku przypuszczonego w niespodziewanym punkcie wśród ciemności nocy. Ponadto było tam wiele statków kabotażowych stojących pod osłoną baterii z dalszego końca Cypla Mateusza. Kursowały one od baterii do baterii — czyniły to tygodniami, robiąc setki mil — a teraz czekały w gromadzie w zatoczkach i ujściach małych rzeczek na okazję odbycia ostatniego i najniebezpieczniejszego odcinka do Brestu. Groźne zbliżenie się Eskadry Przybrzeżenej napełni je obawą, że Brytyjczycy mogą planować nowy atak, ekspedycję odcinającą, podprowadzenie branderów, okrętów bombowych czy może nawet użycie tych świeżo wprowadzonych rakiet. Ale ta koncentracja sił brytyjskich na północy pozostawia przynajmniej południe bez straży, o czym nie omieszka donieść stacja sygnałowa na Petit Minou. Kabotażowce zgromadzone w okolicy Camaret — chasse-marees, czyli żeglujące z prądem — będą mogły przedostać się z pływem przez straszliwie niebezpieczny tor wodny Toulinguet i dotrzeć do Goulet. Hornblower spodziewał się, a właściwie był pewien, że nie zauważono „Hotspura” wracającego, aby odciąć im tę drogę. Miał on zanurzenie o sześć stóp mniejsze od każdej fregaty, niemal takie samo jak duże chasse-marees i jeśli śmiało go się poprowadzi, jego przybycie pomiędzy skały i mielizny Toulinguet stanie się całkowitym zaskoczeniem.

— Dwie szklanki, sir — oznajmił szeptem Prowse. O tej porze prąd pływu będzie szedł najszybciej, z prędkością czterech węzłów, podnosząc poziom wody o trzydzieści stóp, wlewając się do Goulet przez przejście Toulinguet naokoło skał Council. Marynarze sprawowali się dobrze; tylko dwa razy jacyś bardziej niecierpliwi narobili trochę hałasu w ciemnościach, ale natychmiast uciszyły ich groźne pomruki podoficerów. — Dotykam dna z prawej burty, sir — nadbiegł szeptem meldunek zza burty i zaraz drugi: — Dotykam dna z lewej.

Linki sondujących miały dwadzieścia cztery stopy długości od ołowianki do powierzchni wody, ale przy powolnym ruchu okrętu nawet ciężkie ołowianki trochę wlokły się za nim. Faktycznie jest chyba tylko szesnaście stóp — a więc zostaje jeszcze pięć w zapasie

— Przekazać pytanie. Jakie dno wyczuwacie? Za dziesięć sekund nadeszła odpowiedź.

— Piaszczyste, sir.

— To musi być sporo za skałami Council, sir — szepnął Prowse.

— Tak. Na sterze, rumb w lewo.

Patrząc przez lornetkę nocną Hornblower widział słaby zarys linii brzegowej. Tak, i jeszcze błysk bieli, słabiutką falę przyboju rozbijającą się o skały Council. Zza burty posłyszał szept:

— Teraz dno skaliste, sir, robi się płyciej.

— Bardzo dobrze.

Z prawej strony dziobu dojrzał niewyraźną biel. To kipiel w tej szalonej plątaninie skał i mielizn za torem wodnym — Corbin, Trepieds i tak dalej. Wciąż wiała leciutka nocna bryza.

— Przekazać pytanie. Jakie dno?

Musiał czekać na odpowiedź dłuższą chwilę, bo łańcuch przekazujących przerwał się i trzeba ją było powtarzać. Wreszcie usłyszał:

— Dno skaliste, sir. Ale prawie się już nie posuwamy nad dnem.

A więc „Hotspur” idzie teraz w ciemnościach pod narastający pływ, mając pod stępką niecały jard wody, a wiatr pcha go pod prąd przelatujący z szumem po obu burtach okrętu. Hornblower rozważył w myślach te wszystkie problemy.

— Na sterze, dwa rumby w prawo.

Musi obliczać dokładnie, bo „Hotspur” jest teraz zbrasowany bardzo ostro — dwa razy ostrzegawczo zało- potały sztaksle — a okrętowi pełznącemu jak krab w poprzek pływu trzeba umożliwić miejsce na dryf.

— Panie Bush, proszę pójść na ławę wantową grotmasztu z lewej burty i wrócić z meldunkiem.

Cóż za piękna noc, z westchnieniami balsamicznego powietrza w plątaninie takielunku, z wygwieżdżonym niebem i cichutkim odgłosem fal przyboju.

— Suniemy się nad dnem, sir — raportował szeptem Bush. — Dno skaliste, a ołowianką z lewej burty jest pod okrętem.

Był to skutek krabowatego ruchu „Hotspura”.

— Trzy szklanki, sir — oznajmił Prowse.

Teraz kabotażowce będą miały już dosyć wody, żeby pokonać płycizny za Rougaste i wpłynąć na tor wodny. Wyruszą niedługo, bo przypływ trwa nie więcej niż cztery i pół godziny, więc nie mogą tracić czasu — tak to sobie właśnie wykalkulował, przekazują swe sugestie Pellewowi, taką bezksiężycową noc i przybór pływu w tym właśnie momencie. Ale wszystko mogło skończyć się żałosnym fiaskiem, nawet jeśli „Hotspur” nie właduje się na jedną z tych groźnych skał, które sterczały na kursie okrętu.

— Proszę spojrzeć, sir! Proszę spojrzeć! — zaszeptał gwałtownie Bush. — Rumb przed trawersem!

Tak. Majaczący kształt, ciemniejsze jądro na tle ciemnej powierzchni. I jeszcze coś; plusk ciężkich wioseł po wodzie. Nie koniec na tym; ciemnych kształtów przybywało. Zgodnie z ostatnimi informacjami, w Camaret stało pięćdziesiąt kabotażowców i wszystko wskazywało, że będą chciały płynąć razem.

— Proszę przejść, panie Bush, do baterii na prawej burcie. Niech pan uprzedzi obsadę. Zaczekajcie na mój rozkaz, a wtedy niech każdy pocisk będzie celny.

— Tak jest, sir.

Mimo środków ostrożności „Hotspur” był znacznie bardziej widoczny niż kabotażowce; powinny go już zauważyć, chyba że są zaabsorbowane trudnościami nawigacyjnymi. Ach! Ktoś krzyknął na najbliższym statku, a potem rozległa się cała seria obwołań, krzyków i ostrzeżeń.

— Otworzyć ogień, panie Bush.

Czerwony błysk w ciemnościach, rozdzierający uszy huk, zapach dymu prochowego. Jeszcze jeden błysk i następny grzmot. Hornblower sięgnął po omacku po tubę, żeby mógł być słyszany poprzez strzelaninę. Lecz Bush sprawował się wspaniale, zaś artylerzyści nie potraciwszy głów oddawali pojedyncze strzały po ustawieniu dział przez celowniczych na cel. Przy obniżonych działach podwójne pociski z każdej lufy omiatały gładką powierzchnię wody; Hornblowerowi zdawało się, że słyszy jęki z trafionych kabotażowców, lecz przerwy między strzałami armat były bardzo krótkie. Łagodny wiatr przeganiał dym po okręcie, skłębiając wokół niego gęstą chmurę. Pochylił się, żeby się z niej wydostać. W nieustannym zgiełku bitewnym odpalały działa, lawety dudniły po pokładzie, działonowi podawali rykiem rozkazy. Błysk towarzyszący strzałowi armaty oświetlił coś tuż przy burcie — tonący kabotażowiec, już po pokład w wodzie. Musiał dostać z pół tuzina kul w swoją kruchą burtę. Poprzez hałas przedarł się krzyk od ławy wantowej grota:

— Jeden włazi na pokład!

Jakiś zdesperowany pływak dotarł do „Hotspura”; Hornblower mógł zdać na Busha załatwienie się z tego rodzaju jeńcami. Z prawej burty pojawiło się więcej ciemnych sylwetek, wystawiających się na cel. Grupa kabotażowców płynęła z prędkością trzech węzłów, niesiona pływem, któremu „Hotspur” przeciwstawiał się z pomocą wiatru. Wiosłując nawet z całej siły załogi francuskie nie zdołałyby pójść pod pływ. Nie mogły zawrócić; mogły skręcić w bok — ale z jednej strony sterczały skały Council, a z drugiej Corbin i Trepieds, a wokół nich gęstwina raf. „Hotspur” czuł się jak Guli- wer; był gigantem w porównaniu z tymi lilipucimi sta- teczkami, tak jak sam był karzełkiem przy spotkaniu z brobdingnagiariską „Loire”.

Nieco po lewej burcie Hornblower dojrzał pół tuzina punkcików ognia. To bateria na Toulinguet, oddalona o dwa tysiące jardów. Z tej odległości mogą sobie próbować szczęścia, strzelając w kierunku błysków z armat „Hotspura”. „Hotspur”, wciąż idąc wolno nad dnem, był ruchomym celem, i Francuzom w celowaniu przeszkadzać będzie obawa przed trafieniem własnych stateczków. Strzelanie nocne w takich warunkach jest stratą kul i prochu. Foreman, u szczytu podniecenia, ryczał do załogi karonady z pokładu rufowego.

— Jest na mieliźnie! Zostawić go — to trup!

Hornblower obrócił się żeby popatrzeć; ten kabotażowiec wpadł z całą pewnością na skały, więc nie warto było strzelać do niego. Postanowił zanotować w myśli plus dla Foremana, który mimo młodego wieku i rozgorączkowania nie stracił głowy.

— Cztery szklanki, sir — meldował Prowse wśród opętanego zgiełku. To było nagłym przypomnieniem dla Hornblowera, że i on nie może stracić głowy. Trudno było myśleć i obliczać, jeszcze trudniej przywoływać szczegóły mapy przed oczy wyobraźni, ale musi to robić. Uzmysłowił sobie, że „Hotspur” może już nie mieć marginesu bezpieczeństwa po stronie odlądowej.

— Wykonać zwrot przez rufę… panie Prowse — powiedział; odrobinę za późno przypomniał sobie o zwyczajowym dodaniu nazwiska, aby to zabrzmiało całkiem naturalnie. — Proszę przejść na lewy hals.

— Tak jest, sir.

Prowse przyłożył tubę do ust i gdzieś w ciemności zdyscyplinowani marynarze pognali do szotów i brasów. W czasie wykonywania zwrotu z toru wodnego zbliżył się do „Hotspura” jeszcze jeden ciemny kształt.

Je me rends! Je me rends! — krzyczał ktoś stamtąd.

Kabotażowiec usiłował się poddać, zanim salwa burtowa z „Hotspura” zdmuchnie go z powierzchni wody. Uderzył nawet o burtę, rzucony prądem, ale zaraz odsunął się — poddanie się było przedwczesne, bo teraz już był za „Hotspurem”, znikając w ciemnościach.

— Hej, ława wantowa! — zawołał Hornblower. — Zmierzyć głębokość!

— Dwa sążnie! — odkrzyknął ktoś w odpowiedzi. Pod stępką „Hotspura” zostało zaledwie sześć cali wody; oddalał się od niebezpieczeństw z jednej burty, a zbliżał się do nich z drugiej.

— Obsadzić działa lewej burty! Sondować po prawej burcie!

„Hotspur” szedł już nowym kursem, gdy zamajaczył jeszcze jeden nieszczęsny kabotażowiec. W krótkim momencie ciszy Hornblower usłyszał, że Bush uprzedza obsady dział lewej burty, a potem gruchnęła salwa. Dym skłębił się, a poprzez tuman dobiegł głos sondującego:

— Równo trzy!

Co innego mówił dym, co innego sonda.

— Trzy i pół!

— Wiatr musi zmieniać kierunek w lewo, panie Prowse. Proszę pilnować kompasu.

— Tak jest, sir. I jest pięć szklanek, sir.

Pływ doszedł prawie swego szczytu; jeszcze jeden czynnik, o którym trzeba pamiętać. Obsada lewej karonady na pokładzie rufowym obracała ją do końca pasa obstrzału i Hornblower, spojrzawszy w kierunku tej ćwiartki, zobaczył kabotażowiec za rufą „Hotspura”. Dwa błyski z tamtego kierunku i trzask pod stopami powiedziały mu, że stateczek ma zamontowane armatki, że oddał z nich salwę burtową i że co najmniej jedna kula była celna. Salwa z pukawek, ale nawet pocisk czterofun- towy mógł przebić dziurę w słabej burcie „Hotspura”. Karonada odpowiedziała z hukiem.

— Trochę ostrzej! — rozkazał Hornblower sternikom; równocześnie rejestrował w myśli zawołania sondujących. — Panie Bush! Przygotować działa lewej burty w czasie wyostrzania.

„Hotspur” zbliżył się do linii wiatru: na pokładzie głównym jęczały i zgrzytały działa obracane przez artylerzystów na cel za pomocą handszpaków i drągów żelaznych.

— Cel! — krzyknął Bush, a po kilku długich sekundach: — Ognia!

Armaty wypaliły prawie równocześnie i Hornblowerowi wydało się — chociaż wiedział, że się myli — iż usłyszał łomot pocisków o kadłuby kabotażowców. W chwilę później, oślepiony kłębami dymu, słyszał już naprawdę krzyki i wołania z tamtego kierunku, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym. Pozostało jeszcze tylko pół godziny przypływu. Żaden kabotażowiec nie mógł już teraz nadpłynąć torem wodnym, bo gdyby ruszył w drogę, nie zdążyłby okrążyć skał Council przed rozpoczęciem się odpływu. Był też najwyższy czas wywikłać „Hotspura” spośród otaczających go raf i mielizn. Musi wyjść na kończącym się przypływie, ale już przy połowie wysokości pływu może dotknąć dna i osiąść niesławnie na mieliźnie, bezradny w świetle dziennym pod ogniem baterii Toulinguet.

— Czas powiedzieć do widzenia — przemówił Hornblower do Prowse'a. Uświadomił sobie, wstrząśnięty, że napięcie i podniecenie odebrało mu chyba przytomność, bo inaczej nie rzuciłby tak ośmieszającej uwagi. Będzie się musiał przez dłuższą chwilę szczególnie kontrolować. Dotknięcie dna przy opadającym pływie byłoby znacznie niebezpieczniejsze niż w czasie przypływu. Przełknął ślinę i za cenę jeszcze jednego wysiłku uspokoił się i odzyskał panowanie nad sobą.

— Sam poprowadzę okręt, panie Prowse — oznajmił, sięgając po tubę. — Załoga do brasów! Załoga do zwrotu przez rufę!

Następny rozkaz rzucony sternikowi zmienił hals okrętu; Prowse przy kompasie podawał kurs. Musi znaleźć dla swego okrętu wyjście spośród czyhających ze wszystkich stron niebezpieczeństw. Marynarze z całkowitą beztroską zaczęli głośno objawiać radość, ale parę ostrych słów rzuconych przez Busha uciszyło ich. „Hotspur” pełzł teraz w grobowej ciszy.

— Od czasu zachodu słońca wiatr obrócił się w lewo o trzy nimby, sir — zameldował Prowse.

— Dziękuję.

Mając wiatr tuż za trawersem „Hotspur” dawał się łatwo prowadzić, ale tym razem trzeba było polegać na instynkcie, a nie na obliczeniach. Hornblower prowadził okręt na samej granicy bezpieczeństwa, podczas wysokiego poziomu wody, nad mieliznami ledwie przykrytymi wysoką wodą przypływu. Musiał wyczuwać drogę powrotną na podstawie wskazań ołowianki i obserwacji słabo widocznego brzegu i płycizn. Koło sterowe, wyszukujące drogę okrętowi, obracało się nieustannie w jedną lub w drugą stronę. Przez kilka groźnych sekund znajdowali się tuż przy brzegu zawietrznym, ale Hornblower zdążył błyskawicznie nakazać ponowne przełożenie steru.

— Przesilenie pływu, sir — oznajmił Prowse.

— Dziękuję.

Przesilenie pływu, jeśli nie wdadzą się żadne inne nieobliczalne czynniki. Od paru dni wiał stale lekki wiatr z południowego wschodu. To także musi wziąć po uwagę.

— Dokładnie pięć! — krzyknął marynarz z ołowianką.

— Bogu dzięki! — mruknął Prowse.

Nareszcie „Hotspur” ma pod stępką blisko dwadzieścia stóp wody, ale wciąż grożą mu wystające wierzchołki skał.

— Rumb w lewo — rozkazał Hornblower.

— Głębokość sześć!

— Panie Bush! — Hornblower pomyślał, że musi zachować spokój i równowagę. Nie może zdradzić po sobie uczucia ulgi, w ogóle żadnego uczucia, chociaż krańcowe wyczerpanie walczyło w nim z pragnieniem wybuchnięcia nieopanowanym śmiechem. — Zechce pan zamocować działa. A potem może pan zwolnić ludzi ze stanowisk alarmowych.

— Tak jest, sir.

— Panie Prowse, muszę panu podziękować, za pańską bardzo użyteczną pomoc.

— Mnie, sir? — Prowse wciąż trwał w głębokim poczuciu winy i pretensji do samego siebie. Hornblower wyobraził sobie zaskoczenie malujące się na jego zapadłej twarzy i udał, że nie usłyszał wymamrotanych przez niego słów.

— Może pan położyć okręt w dryf, panie Prowse. Nie chcemy chyba, żeby świt zastał nas pod obstrzałem z Petit Minou.

— Nie, sir. Oczywiście że nie, sir.

Wszystko skończyło się dobrze. „Hotspur” wszedł na tor wodny i był bezpieczny. Kabotażowce z południa dostały lekcję, której długo nie zapomną. A teraz okazało się, że noc nie jest taka ciemna i to nie dlatego, że oczy przywykły do ciemności, lecz z całkiem innej przyczyny. Twarze marynarzy bielały jaśniejszymi plamami, widocznymi po drugiej stronie pokładu. Obróciwszy się na rufę, Hornblower ujrzał niskie wzgórza Quelern sterczące jak płaskorzeźba na tle jaśniejszego nieba; nad ich wierzchoł- ' karni pojawił się srebrny punkcik. Zupełnie zapomniał, że nadeszła właśnie pora wschodu księżyca, a był to jeden z czynników, jakie podkreślał w liście do Pellewa. Róg księżyca wypłynął nad szczyty wzniesień, oświetlając zatokę łagodnym blaskiem. Postawiono bramstengi, rozwinięto marsie i zwinięto sztaksle.

— Co to za hałas? — zapytał Hornblower, posłyszawszy tępe uderzenia gdzieś na dziobie.

— To cieśla zaślepia dziurę od pocisku, sir — wyjaśnił Bush. — Ten ostatni kabotażowiec przestrzelił nam prawą burtę na dziobie tuż nad linią wody.

— Są ranni?

— Nie, sir.

— Bardzo dobrze.

Musiał się zdobyć na wysiłek zadania tych pytań i zakończenia rozmowy normalnym służbowym zwrotem.

— Mogę teraz mieć pewność, panie Bush, że nie zgubi pan drogi — rzekł. Nie potrafił sobie odmówić tego żartu, chociaż czuł, że brzmi w nim fałszywa nuta. Marynarze przebrasowywali grotmarsel, żeby „Hotspur” mógł dryfować spokojnie. — Może pan zarządzić zwykłe wachty, panie Bush. I proszę dopilnować, żeby wezwano mnie o ósmej szklance pierwszej wachty po północy.

— Tak jest, sir.

Miał przed sobą cztery i pół godziny ciszy i spokoju. Całą znękaną duszą i ciałem tęsknił do odpoczynku — a raczej zapomnienia. Najpóźniej w godzinę po świcie Pellew będzie oczekiwał od niego wysłania raportu na temat wydarzeń wieczoru, a pisanie zajmie mu godzinę. Musi też przy okazji zdobyć się na list do Marii i wysłać go na „Tonnanta” razem z raportem — wówczas będzie szansa, że Maria go otrzyma. Na list do żony będzie potrzebował więcej czasu niż na pismo do Pellewa. To mu przypomniało o czymś innym. Trzeba jeszcze zrobić jeden wysiłek.

— Panie Bush!

— Sir?

— W czasie wachty porannej będę wysyłał łódź na „Tonnanta”. Gdyby któryś z oficerów — czy członków załogi — chciał przesłać listy, to będą mieli okazję.

— Tak jest, sir. Dziękuję, sir.

W kabinie czekał go dalszy wydatek sił przy zdejmowaniu butów, ale zjawienie się Grimesa oszczędziło mu tego. Grimes ściągnął buty, rozebrał go z munduru i rozwiązał halsztuk. Hornblower poddawał się tym czynnościom bez protestu; był zbyt zmęczony, żeby się certować. Przez chwilę pozwolił sobie na luksus swobodnego poruszania znużonymi stopami w samych pończochach, a potem upadł bokiem na koję i rozciągnął się na niej twarzą do pościeli, objąwszy głowę rękami. Grimes przykrył go i wyszedł.

Obudzony przez Gimesa czuł się fatalnie. Miał wrażenie, że bolą go wszystkie stawy, a obmycie twarzy zimną wodą morską zaledwie trochę rozjaśniło mu w głowie. Musiał zwalczyć w sobie skutki długiego okresu napięcia, jak inni skutki hulanki. Ale przyszedł do siebie na tyle, że gdy zasiadł do pisania raportu, był w stanie wodzić po papierze lewoskrzydłym piórem.

Sir.

Wypełniając Pańskie instrukcje z dnia 16 bm., udałem się po południu 18…

Końcowy ustęp zostawił do świtu, kiedy się zorientuje, co ma napisać. Odłożył list na bok i sięgnął po następną kartkę papieru. Ogryzał koniec pióra, zastanawiając się, jak zacząć. Napisał: „Moja Droga Żono” i teraz gryzł pióro, namyślając się, co pisać dalej. Z ulgą powitał ponowne wejście Grimesa.

— Pozdrowienia od pana Busha, sir, świt już niedaleko.

Miał wymówkę, żeby skończyć epistołę.

A teraz, mój Najukochańszy… — spojrzał na list od Marii, żeby sobie ułatwić dobranie czułego słowa — Aniele, obowiązki znowu wzywają mnie na pokład, więc muszę kończyć to pisanie z… — ponownie rzucił okiem na list Marii — najgłębszą miłością do mojej Drogiej Małżonki, ukochanej Matki naszego przyszłego Dziecięcia.

Twój kochający mąż

Horatio

Rozwidniało się szybko, gdy wyszedł na pokład rufowy.

— Panie Young, proszę Przebrasować grotmarsel. Będziemy szli na południe przez pewien czas. Dzień dobry, panie Bush.

— Dzień dobry, sir.

Bush próbował dojrzeć coś przez lunetę w kierunku południowym. Udało mu się dzięki szybkiemu rozwidnianiu się i zmniejszaniu odległości.

— Tam są, sir! Boże, sir… jeden, dwa, trzy… i jeszcze dwa na skałach Council. W torze wodnym widać jakby wrak… Założę się, że to ten, cośmy go zatopili, sir.

W blasku jutrzenki ustępujący pływ ukazał mielizny i brzeg zasłany rozbitymi stateczkami, co zapłaciły za próbę przebicia się przez blokadę, czarnymi na tle kryształowo jasnego powietrza.

— Wszystkie podziurawione i zalane wodą, sir — ciągnął Bush. — Nie ma mowy o ich uratowaniu.

Hornblower układał już w myślach końcowy etap swego raportu.

„Mam podstawy do stwierdzenia, że nie mniej niż dziesięć jednostek kabotażowych zostało zatopionych lub wpędzonych na mieliznę w czasie tej utarczki. Ten pomyślny rezultat…”

— Fortuna przeszła nam koło nosa, sir — mruczał Bush. — Na tych skałach leży ładna sumka pryzowego.

Niewątpliwie tak, ale w decydujących chwilach ubiegłej nocy nie mogło być mowy o braniu statków w niewolę. Obowiązkiem „Hotspura” było niszczyć wszystko, co się dało, a nie napełniać próżną sakiewkę dowódcy, wysyłając łodzie dla objęcia zdobyczy, przy ryzyku, że połowa łupu się wymknie. Słowa Hornblowera przerwały trzy kolejne wytryski na gładkiej wodzie na prawym trawersie. Pocisk armatni leciał ku nim skacząc po powierzchni, aż zniknął w wodzie w odległości zaledwie kabla. Jednocześnie dobiegł ich uszu huk wystrzałów z dział. W błyskawicznie uniesionych lunetach dojrzeli kłąb dymu nad baterią Toulinguet.

— Strzelaj sobie, Monsser le Frog — drwił Bush. — Swoje dostałeś.

— Musimy mieć pewność, że jesteśmy poza zasięgiem — powiedział Hornblower. — Proszę wykonać zwrot.

Usiłował naśladować całkowitą obojętność Busha na obstrzał. Mówił sobie w duchu, że nie z tchórzostwa, a z rozsądku pilnuje, żeby „Hotspur” nie został trafiony przez salwę z dwudziestoczterofuntówek, ale mimo to pokpiwał w myślach sam z siebie.

Mógł jednak pogratulować sobie z jednego powodu. Potrafił utrzymać język za zębami w czasie rozmowy o pryzowem. Już miał wybuchnąć potępieniem całego zgubnego w skutkach systemu, ale powstrzymał się. Bush i tak uważał go za dziwaka, a gdyby Hornblower zdradził się ze swymi poglądami na pryzowe — na system, dzięki któremu się zarabiało i wypłacało żołd — Bush by się jeszcze bardziej utwierdził w swojej opinii i uznał go za zdziwaczałego liberała, rewolucjonistę i wręcz niebezpiecznego wywrotowca.

Rozdział IX

Hornblower stał gotów do zejścia do czekającej łodzi. Przemówił oficjalnym, służbowym tonem:

— Panie Bush, przejmie pan dowództwo.

— Tak jest, sir.

Hornblower pamiętał, żeby się rozejrzeć wokoło, przygotowując się do zajęcia miejsca w łodzi. Popatrzył na chłopców trapowych w białych rękawiczkach, które na tę uroczystą chwilę kazał Bush zrobić z białych nici szydełkiem jakiemuś uzdolnionemu marynarzowi — „crochet” mówiło się po francusku na tę czynność. Przebiegł wzrokiem po pomocnikach bosmanów, odgwizdujących mu salut pożegnalny, po czym przeszedł przez burtę. Gwizdki urwały się w momencie, gdy stanął stopą na ławce łodziowej — taka właśnie była wysokość wolnej burty „Hotspura”, a zgodnie z ceremoniałem oddawanie honorów ustawało w chwili, gdy głowa oddalającego się oficera zrównała się z pokładem. Hornblower przedostał się na ławkę rufową, co mu utrudniał kapelusz, rękawiczki, szpada u boku i kurtka łodziowa, i rzucił krótki rozkaz Hewittowi. Bosakowy odjął bosak i nastąpiła chwila pozornego zamieszania, gdy łódź odchodziła od burty okrętu, a cztery brązowe ramiona przy fałach wciągały na maszt żagiel rejkowy. Ogarnęło go dziwne uczucie, gdy tak siedział na równym poziomie z wodą i mógł ręką dosięgnąć zielonych fal; po raz pierwszy od ponad ośmiu tygodni postawił stopę poza okręt.

Łódź ustawiła się na kursie i płynęła fordewindem, gdyż wiatr skręcił o kilka rumbów na południe. Hornblower obejrzał się na „Hotspura” leżącego w dryfie. Przebiegł fachowym wzrokiem po sylwetce okrętu, notując w pamięci zaobserwowany znowu od zewnątrz wzajemny stosunek wysokości masztów, odległości między nimi i wychyl bukszprytu. Teraz wiedział już wiele o zachowaniu się okrętu pod żaglami, lecz zawsze można się było jeszcze czegoś nauczyć. Ale nie w tej chwili, gdyż silniejszy powiew wiatru przechylił łódź i Hornblower poczuł się nagle niepewnie. Drobne fale, nic nie znaczące dla „Hotspura”, urastały do olbrzymich rozmiarów, gdy napotykała je mała łódź, która oprócz przechyłów bocznych zaczęła się bardzo nieprzyjemnie kiwać w przód i w tył. Po solidnym, budzącym zaufanie pokładzie „Hotspura” — po przyzwyczajeniu się, nie bez trudności, do jego ruchów — niepokoił się wielce nowym otoczeniem i niespodziankami, jakie ze sobą niosło, tym bardziej że już był zdenerwowany tym, co go czekało. Przełykał gęsto ślinę, usiłując walczyć z chorobą morską, która zaatakowała go znienacka; żeby odwrócić myśli, skoncentrował uwagę na „Tonnancie”, do którego zbliżali się powoli.

Na szczycie grotmasztu pysznił się proporczyk komo- dorski, zamiast wimpla powiewającego nad innymi okrętami w stanie kampanii. Oznaczało to, że dowódca tej jednostki ma władzę nad innymi okrętami. Pellew nie tylko miał wysoką lokatę na liście dowódców, ale był wyraźnie typowany na ważne stanowisko po dojściu do rangi admirała. We Flocie Kanału na pewno byli kontradmirałowie, którzy mocno zazdrościli Pellewowi piastowania dowództwa Eskadry Przybrzeżnej. Do burty okrętu podeszła łódź pomalowana w czerwony wzór na białym tle, niepodobna do jednostek dostarczanych zwykle przez zaopatrzenie marynarki wojennej. Hornblower patrzył na dobrane kolorem do łodzi biało-czerwone uniformy jej załogi; jakiś fircykowaty kapitan przybył widocznie z wizytą — czy może nawet admirał. Widział, jak postać we wstęgach orderów i epoletach wspina się na pokład. Po wodzie pobiegły odgłosy gwizdków i bum-bum orkiestry okrętowej. W następnej chwili na szczycie fokmasztu wykwitła flaga eskadry „białej”. Wiceadmirał „białej” eskadry! To nie może być nikt inny jak sam Cornwallis.

Hornblower pomyślał, że spotkanie, na które został wezwany lakonicznym sygnałem „Wszyscy dowódcy okrętów”, będzie czymś więcej niż spotkaniem towarzyskim. Popatrzył zmartwiony na podniszczony mundur i rozpiął kurtkę łodziową, żeby odkryć epolet na lewym ramieniu — sfatygowany mosiężny przedmiot, który został mu sprzed dwóch lat, z czasów jego wcześniejszego, nie zatwierdzonego awansu na dowódcę okrętu. Hornblower widział wyraźnie, jak oficer służbowy przy trapie odwraca wzrok od lunety i każe odejść czterem z ośmiu chłopców trapowych w białych rękawiczkach w niewidoczne miejsce, aby zwykłemu dowódcy nie oddano tych samych honorów co wiceadmirałowi. Barkas admirała odsunął się i jego miejsce zajęła łódź „Hotspura”, wioząca Hornblowera nie na tyle zdenerwowanego i znękanego chorobą morską, żeby się nie przejmował, czy sposób, w jaki nią manewrowano, nie rzuci aby złego światła na jego okręt. To zmartwienie jednak ustąpiło natychmiast konieczności skoncentrowania się na czynności wchodzenia na okręt. Był to wyniosły dwupokładowiec i chociaż znaczne pochylenie dośrodkowe burt ułatwiało zadanie, wdrapywanie się z godnością, z zabranymi rzeczami pod pachą, nie było dla długonogiego Hornblowera sprawą łatwą. Jakoś dotarł na pokład i mimo nieśmiałości i zaaferowania przypomniał sobie o zasalutowaniu dotknięciem kapelusza straży prezentującej przed nim broń.

— Kapitan Hornblower? — zapytał oficer wachtowy. Poznał go po jednym epolecie na lewym ramieniu; był jedynym dowódcą z takimi dystynkcjami w Eskadrze Przybrzeżnej — a może i w całej Flocie Kanału. — Ten młody człowiek poprowadzi pana.

Pokład „Tonnanta” wydał się niewiarygodnie obszerny po zatłoczonym pokładzie „Hotspura”, ale „Tonnant” nie był zwykłym siedemdziesięcioczterodziałowcem, lecz okrętem osiemdziesięcioczterodziałowym, z wymiarami i wiązaniami godnymi trójpokładowca. Był przypomnieniem okresu, gdy Francuzi budowali wielkie jednostki, w nadziei, że przemogą brytyjskie okręty, uzbrojone w siedemdziesiąt cztery działa, brutalną siłą, a nie umiejętnościami i dyscypliną. Jak im się to powiodło, świadczy fakt, że „Tonnant” pływał teraz pod banderą angielską.

Ponieważ żaden admirał nie przebywał stale na okręcie, obszerne kabiny rufówki przerobiono na jeden apartament dla Pellewa. Panował tu niewiarygodny luksus. Zaraz za posterunkiem pokłady były wysłane dywanami — wiltonowskimi w dodatku — w których stopy wprost tonęły bez szmeru. W przedpokoju steward w niezkazitel- nie białym drelichowym ubraniu odebrał od Hornblowera kapelusz, rękawiczki i okrycie.

— Kapitan Hornblower, sir — zaanonsował młody człowiek otwierając drzwi.

Belki pokładu były tu na wysokości sześciu stóp nad dywanem, i Pellew, przywykły do tej wysokości, ruszył uściskać dłoń nie pochylając się wcale, w odróżnieniu od Hornblowera, który schylił się instynktownie przy swoim wzroście pięciu stóp i jedenastu cali.

— Cieszę się, że pana widzę, Hornblower — przemówił Pellew. — Prawdziwie się cieszę. Mam panu wiele do powiedzenia, bo listy, jak zawsze, nie mówią wszystkiego. Ale muszę dokonać prezentacji. Przypuszczam, że admirał zna już pana?

Hornblower wymienił uścisk dłoni z Cornwallisem, mamrocząc te same zwroty grzecznościowe, jakie wypowiedział do Pellewa. Nastąpiły prezentacje dalszych nazwisk, znanych każdemu, kto czytywał w „Gazette” opisy zwycięstw morskich: Grindall z „Prince”, Mars- field z „Minotaura”, lord Henry Paulet z „Terrible” i z pół tuzina innych. Hornblower poczuł się oślepiony, chociaż przybywał prosto z jasnego świata zewnętrznego. W całej tej grupie był jeszcze jeden oficer z pojedynczym epoletem, ale nosił go na prawym ramieniu — znak, że i on osiągnął zaszczytną rangę mianowanego kapitana i musi tylko pożyć jeszcze trochę, żeby sobie przypiąć drugi epolet po dalszych trzech latach stażu — a jeśli będzie żył dostatecznie długo — żeby ewentualnie również dojść do niebosiężnych wyżyn rangi admiralskiej. Stał o wiele wyżej nad zwykłym kapitanem-dowódcą niż ten nad skromnym porucznikiem.

Hornblower usiadł na wskazanym krześle, podświadomie przechylając je do tyłu, aby uczynić siebie, najmłodszego, absolutnie najmłodszego rangą oficera, możliwie jak najmniej widocznym. Kabina wybita była jakimś bogatym materiałem — adamaszkiem, pomyślał Hornblower — w kolorach gałki muszkatołowej i dyskretnego błękitu, niezwykle przyjemnego dla oka. Światło dzienne wlewało się przez wielkie okno rufowe, odbijając się w srebrnych lampach wiszących. Była tu też półka z książkami, niektórymi w ładnej skórzanej oprawie, lecz bystre oko Hornblowera odkryło postrzępione egzemplarze „Mariners' Guide” i publikacje Admiralicji na temat wybrzeży Francji. W drugim końcu stały dwa masywne przedmioty zasłonięte draperią w sposób nadający im foremny kształt, tak że nikt nie wtajemniczony nie odgadłby, że są to dwie karonady-osiemnastofuntówki.

— Sir Edwardzie, musi pan potrzebować całych pięciu minut, żeby usunąć to wszystko podczas przygotowań bojowych — zauważył Cornwallis.

— Wystarczą cztery minuty i dziesięć sekund ze stoperem, sir — odparł Pellew — na zwalenie wszystkiego, nawet grodzi.

W tej chwili wszedł inny steward, również w śnieżnobiałym drelichu, szepnął coś do Pellewa, jak dobrze wytresowany lokaj w siedzibie książęcej. Pellew podniósł się z fotela.

— Obiad, panowie — oznajmił. — Pozwólcie, że was poprowadzę. — Rozwarte na oścież drzwi w grodzi śródokręcia ukazały jadalnię, podłużny stół nakryty białym adamaszkowym obrusem, lśniące srebra, połyskujące szkła i stewardów ustawionych pod grodzią. Nie mogło być specjalnych wątpliwości co do kolejności zasiadania, gdyż od chwili awansu każdy dowódca w Brytyjskiej Marynarce Wojennej sprawdzał swoje miejsce na liście dowódców; Hornblower i kapitan z jednym epoletem zmierzali na koniec stołu, gdy Pellew zatrzymał wszystkich mówiąc:

— Na propozycję admirała postanowiliśmy dziś dać sobie spokój z pierwszeństwem zasiadania do stołu. Panowie znajdą swoje nazwiska na kartach przy nakryciach.

Teraz wszyscy zaczęli szukać gorączkowo swoich miejsc; Hornblower znalazł swoje między lordem Hen- rym Pauletem a Hosierem z „Famę”, naprzeciwko samego Cornwallisa.

— Wysunąłem taką propozycję wobec Sir Edwarda — mówił Cornwallis, zajmując bez pośpiechu miejsce — gdyż inaczej zawsze siedzimy przy naszych sąsiadach z listy dowódców. A szczególnie w warunkach blokady odmiana jest rzeczą bardzo pożądaną.

Opuścił się na krzesło, a za nim uczynili to samo młodsi rangą. Hornblower, starannie zważający, by zachowywać się stosownie, nie potrafił się powstrzymać od złośliwego skomentowania w myśli przepisów o ceremoniale w marynarce wojennej, mówiących o zrównaniu się głowy oficera z poziomem pokładu głównego — gdy tyłek admirała dotknie siedzenia jego krzesła…

— Pellew daje dobre obiady — zauważył lord Henry, śledząc pożądliwym okiem wazy i półmiski w rękach stewardów krążących wokół stołu. Największy postawiono przed nim. Po zdjęciu ogromnej srebrnej pokrywy ukazał się wspaniały pasztet uformowany w wieżę z papierową banderą brytyjską na szczycie.

— Fantastyczne — wykrzyknął Cornwallis. — Co jest w lochach tej wieży?

Pellew smutno potrząsnął głową. — Tylko wołowina i nerki, sir. Wołowina uduszona na mięciutko. Jak zwykle, tak i tym razem nasz okrętowy byczek był za twardy dla zwykłych śmiertelników i tylko duszenie doprowadziło jego mięso do stanu jadalności. Nerki więc przeznaczyłem na sporządzenie pasztetu mięsno-nerkowego.

— A mąka?

— Oficer prowiantowy przysłał mi worek, sir. Niestety, leżała w wodzie zęzowej, czego można się było spodziewać, lecz na wierzchu było tyle nie zepsutej, że starczyło na chrupiącą skórkę na pasztecie.

Gest Pellewa wskazujący na srebrne patery do chleba, wypełnione sucharami okrętowymi, mówił, że w bardziej szczęśliwych okolicznościach leżałyby tam świeże bułeczki.

— Jestem pewien, że będzie świetny w smaku — powiedział Cornwallis. — Lordzie Henry, czy zechce mi pan go podać, jeśli serce pańskie przeżyje zniszczenie tych wspaniałych blanków?

Paulet zabrał się do dzielenia pasztetu specjalnym nożem i widelcem, a Hornblower dumał nad tym, że syn markiza podaje synowi lorda pasztet sporządzony z przydziałowego byczka i zepsutej mąki.

— Kapitanie Hosier, to obok pana to ragout wieprzowe — mówił Pellew. — A przynajmniej mój szef kuchni tak to nazywa. Może się okazać bardziej słone niż zwykle ze względu na łzy, które uronił w tę potrawę. Kapitanowi Durhamowi została ostatnia żywa świnka we Flocie Kanału i wszystko złoto, jakie posiadam, nie wyrwałoby mu jej z rąk, toteż mój biedny kucharz musiał użyć zawartości beczki z solanką.

— Udało mu się doskonale, przynajmniej z pasztetem — zauważył Cornwallis. — Musi być z niego artysta.

— Zaangażowałem go w okresie pokoju — ciągnął Pellew — i zabrałem ze sobą po wybuchu wojny. Według stanowiska w alarmie bojowym jest celowniczym działa na prawej burcie pokładu dolnego.

— jeśli celuje równie dobrze, jak gotuje — rzekł Cornwallis sięgając po napełnioną przez stewarda szklankę — to na pohybel Francuzom.

Spełniono toast z pomrukiem aprobaty.

— Świeże jarzyny! — wykrzyknął lord Henry w ekstazie. — Kalafior!

— Pański przydział, Hornblower, jest w tej chwili w drodze na pana okręt — oznajmił Cornwallis. — Staramy się nie zapominać o panu.

— „Hotspur” jest jak Uriasz Hetyta — zauważył małomówny kapitan na końcu stołu, o nazwisku Collins.

— Na pierwszej linii bitwy.

Hornblower był wdzięczny Collinsowi za tę uwagę, gdyż dzięki niej uświadomił sobie nagle coś, z czego przedtem nie zdawał sobie sprawy; że woli być na okrojonych racjach w przedniej linii bitwy niż z mnóstwem jarzyn wśród głównych sił floty.

— Młoda marchewka! — entuzjazmował się lord Henry, zaglądając kolejno do każdej salaterki z jarzynami. — A to co? Nie wierzę własnym oczom!

— Wiosenne nowalijki, lordzie Henry — wyjaśnił Pellew. — Na groszek i fasolę musimy jeszcze zaczekać.

— Cudowne!

— Sir Edwardzie, co pan robi, że te kurczęta są takie tłuste? — pytał Grindall.

— To tylko sprawa pokarmu. Jeszcze jeden sekret mojego szefa kuchni.

— W interesie ogólnym powinien go pan zdradzić — nalegał Cornwallis. — Żywot kurcząt cierpiących na chorobę morską rzadko prowadzi do przybierania na wadze.

— No cóż, sir, skoro pan pyta. Załoga tego okrętu składa się z sześciuset pięćdziesięciu ludzi. Codziennie opróżniamy trzynaście pięćdziesięciofuntowych worków z chlebem. Cały sekret polega na tym, co się robi z tymi workami.

— Co? — odezwało się kilka głosów.

— Przed opróżnieniem trzeba w nie postukać i potrząsnąć nimi. Nie na tyle, żeby pokruszyć suchary, ale dosyć energicznie. Potem szybko wybrać zawartość i… oto! Na dnie każdego worka zostanie masa robaków i larw przepłoszonych z naturalnego środowiska i nie mających czasu na znalezienie nowego schronienia. Wierzcie mi, panowie, nic bardziej nie tuczy kurczaka, jak tłuste, wykarmione na sucharach robaki. Hornblower, pański talerz jest pusty. Niechże pan nakłada.

Hornblower chciał nałożyć sobie kurczęcia, ale jakoś — zaśmiał się w duchu — to, co przed chwilą usłyszał, odebrało mu chęć. Pasztet wołowy miał wielkie wzięcie i już mało co z niego zostało, a jako młodszy oficer wiedział, że starsi rangą będą chcieli go sobie dobrać. Ragout wieprzowe z cebulą stało na drugim końcu stołu.

— Zacznę od tego, sir — zdecydował wskazując na stojącą przed nim nie tkniętą dotąd potrawę.

— Hornbolwer ma takiego nosa, że może zawstydzić nas wszystkich — ucieszył się Pellew. — To jest frykas, z którego mój kucharz jest szczególnie dumny. Hornblower, niech pan weźmie do tego puree z ziemniaków.

Była to potrawa z głowizny. Na dużych płatach, odciętych przez Hornblowera, widać było jakieś ciemne kawałeczki. Nie było wątpliwości, że jest wyjątkowo smaczna; przypominając sobie wszystko, co wiedział o sztuce kulinarnej, doszedł do wniosku, że te czarne kawałeczki to są pewnie trufle, o których słyszał, ale nigdy ich nie próbował. Puree ziemniaczane, które on nazywałby tłuczonymi kartoflami, nie przypominało tłuczonych kartofli, które jadł na okręcie czy w Anglii, w barze z potrawami po sześć pensów. Było doprawione lekko, ale znakomicie — jeśli anioły jedzą tłuczone kartofle, to zwróciłyby się do kucharza Pellewa o ich przygotowanie. Z nowalijkami i marchewką — czego mu tak ogromnie brakowało na.”Hotspurze” — i z frykasem stanowiły niebiańskie danie. Spostrzegłszy się że pożera jedzenie jak wilk, chciał się opanować, ale rzuciwszy ukradkiem spojrzeniem wokół stołu stwierdził, że inni czynią to samo ze szkodą dla rozmowy; pojedyncze słowa wypowiadane przyciszonym głosem mieszały się ze szczękiem sztućców.

— Wino przed panem, sir. — Pańskie zdrowie, admirale. — Grindall, zechce pan pchnąć do mnie cebulę z pomyślnym wiatrem? — i tak dalej.

— Lordzie Henry, może spróbuje pan galantyny? — spytał Pellew. — Steward, czysty talerz dla lorda Hen- ry'ego.

Tak to Hornblower dowiedział się, jaka jest prawdziwa nazwa frykasu, którym się delektował. Przydryfowało do niego ragout, więc nabrał sobie obficie; stojący za krzesłem steward błyskawicznie zmienił mu talerz. Rozkoszował się wyszukanym smakiem gotowanych cebulek pływających w boskim sosie. Potem, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, sprzątnięto ze stołu i pojawiły się nowe dania, pudding z wielką ilością rodzynek i sułtanek, galaretka w dwóch kolorach; dużo pracy musiało pochłonąć rozgotowanie ratek wołowych, które po odcedze- niu dały wspaniałą żelatynę.

— W tym puddingu nie ma mąki — przepraszająco wyjaśnił Pellew. — Kuchnia zastąpiła ją jakoś okruchami sucharów.

Ten deser był najwspanialszy, jaki można było sobie wyobrazić; podano go ze słodkim sosem z dodatkiem imbiru, który podniósł smak owoców. Hornblower złapał się na myśli, że jeśli zostanie kiedyś mianowany kapitanem i wzbogaci się na pryzowem, będzie musiał dobrze się zastanawiać, jakie zapasy żywności zabrać dla siebie na okręt. A Maria niewiele mu w tym będzie pomocna, pomyślał z przygnębieniem. Był jeszcze przy niej myślami, gdy znowu uprzątnięto stół.

— Caerphilly, sir? — zamruczał mu steward nad uchem. — Wensleydale? Czerwony Cheshire?

Były to gatunki proponowanych mu serów. Nabrał sobie jak szło — nazwy gatunków nic mu nie mówiły — i uczynił epokowe odkrycie, że Wensleydale i porto dobrego rocznika doskonale idą w parze, jak Kastor i Polluks, wjeżdżając triumfalnie jako punkt kulminacyjny wspaniałej procesji. Najedzony do syta, z dwoma szklankami wina w żołądku — wszystko, na co sobie pozwolił — był ogromnie dumny z tego odkrycia, prawie równie doniosłego jak odkrycia Kolumba i Cooka. Niemal równocześnie dokonał jeszcze jednego, które go ubawiło. Miseczki do płukania palców z cyzelowanego srebra, postawione właśnie na stole, wyglądały bardzo wytwornie; ostatnim razem widział coś takiego jako młody midszypmen na obiedzie w pałacu gubernatora na Gibraltarze. W każdej pływał kawałeczek skórki cytrynowej, ale woda, w której skórka pływała, była zwykłą wodą morską, co stwierdził dotykając jej ukradkiem wargami. Było w tym coś podnoszącego na duchu.

Cornwallis zatrzymał na nim spojrzenie swoich niebieskich oczu.

— Panie Wiceprezydencie, toast za Króla — powiedział.

Hornblower szybko się ocknął z błogich rozmyślań. Musiał wziąść się w garść, jak wówczas gdy halsował „Hotspurem” ścigany przez „Loire”. Poczekał na chwilę uwagi ze strony zebranych, wtedy podniósł się, z kielichem w dłoni, i unosząc go uczynił zadość odwiecznemu rytualnemu obowiązkowi najmłodszego obecnego oficera.

— Panowie, za Króla — wzniósł toast.

— Za Króla! — powtórzyli wszyscy, niektórzy dodając „Niech Bóg go błogosławi” czy „Niech nam długo panuje”, zanim usiedli z powrotem.

— Jego królewska wysokość książę Clarence — oznajmił lord Henry tonem człowieka prowadzącego zwykłą rozmowę — powiedział mi, że w czasie swego pobytu w morzu tyle razy uderzył się o belki pokładu wznosząc zdrowie swego ojca — jak panowie wiecie, jest on wysokiego wzrostu — że rozważa na serio zwrócenie się do Jego Wysokości o pozwolenie, w formie specjalnego przywileju dla Marynarki Królewskiej, picia zdrowia króla na siedząco.

W drugim końcu stołu Andrews, dowódca „Flory”, wrócił do przerwanej rozmowy.

— Piętnaście funtów na głowę — mówił — tyle dostali wszyscy moi chłopcy z pryzowego. Staliśmy w zatoce Cawsand, gotowi do wyjścia. Kobiety opuściły okręt, ani jednej łodzi handlarzy w zasięgu głosu, a tu moi ludzie — pomyślcie sobie, zwykli marynarze — mają po piętnaście funtów w kieszeni.

— Tym lepiej dla nich, jak przyjdzie okazja je wydać — rzekł Marsfield.

Hornblower przeprowadził szybko w pamięci obliczenie. „Flora” musi mieć załogę z jakichś trzystu ludzi, na których przypadło do podziału ćwierć pryzowego. Tyle samo miał dla siebie dowódca, a więc Andrews musiał otrzymać — a conto, niekoniecznie w całości — ze cztery tysiące pięćset funtów, w wyniku jakiegoś udanego wypadu, przypuszczalnie bez ryzyka i bez żadnej straty w ludziach; pieniądze za przechwycenie francuskich statków handlowych odciętych na morzu. Pomyślał ponuro o ostatnim liście Marii i o tym, na co wydałby cztery tysiące pięćset funtów.

— Wesoło będzie w Plymouth, gdy wróci Flota Kanału — zauważył Andrews.

— Właśnie na ten temat chciałbym coś panom powiedzieć — wtrącił Cornwallis, przerywając rozmowę. Mówił tonem bezbarwnym i obojętnym, a jego opanowana twarz miała wygląd maski. Wszystkie oczy zwróciły się na niego.

— Flota Kanału nie wraca do Plymouth — oznajmił. — Nadeszła chwila, aby powiedzieć to otwarcie.

Zapadło milczenie, w czasie którego Cornwallis wyraźnie czekał na pytania. Przerwał je ponury Collins.

— A co z wodą, sir? Zapasami?

— Zostaną nam dostarczone.

— Woda, sir?

— Tak. Zbudowaliśmy cztery specjalne barki. Będą nam dowozić wodę. Statki zaopatrzeniowe dostarczą żywność. Każdy nowy okręt dołączający do nas zabierze świeże zapasy, jarzyny i żywe bydło, tyle, ile zdoła załadować na pokład. Zapobiegnie to szkorbutowi. Nie odsyłam żadnego okrętu dla uzupełnienia zapasów.

— Musimy zatem czekać na zimowe wichury, zanim znowu ujrzymy Plymouth, sir?

— Nawet jeszcze nie wtedy — odparł Cornwallis. — Żaden okręt i żaden dowódca nie wejdzie do Plymouth bez mojego wyraźnego rozkazu. Czy tak doświadczonym oficerom, jak panowie, muszę wyjaśniać, dlaczego?

Przyczyny były oczywiste zarówno dla Hornblowera, jak i dla innych. Flota Kanału może sobie chcieć szukać schronienia, gdy dmą wichury południowo-zachodnie i gdy przy tych sztormowych wiatrach z południowego zachodu okręty francuskie nie wydostaną się z Brestu, ale cieśnina Plymouth jest trudna do żeglugi, zaś wiatr wschodni mógłby opóźnić wyjście floty brytyjskiej, odwlec je nawet o parę dni, a w tym czasie pomyślny wiatr dla jednostek francuskich pomógłby im się wymknąć. Było też wiele innych powodów, na przykład choroba. Każdy dowódca okrętu wie, że im dłużej okręt jest w morzu, tym zdrowszą ma załogę. Albo dezercja i fakt, że dyscyplina ucierpiałaby mocno wskutek hulanek na lądzie.

— Ale w czasie sztormu, sir? — zapytał ktoś. — Może nas zepchnąć z Kanału prosto na północ.

— Nie — odparł zdecydowanie Cornwallis. — Jeśli zacznie nas spychać z tej pozycji, miejscem spotkania będzie zatoka Tor. Tam zakotwiczymy.

Zebrani półgłosem komentowali podaną informację. Tor Bay jest odsłoniętym, niedogodnym kotwicowiskiem, ledwie chronionym od zachodu, lecz ma tę oczywistą zaletę, że przy pierwszej zmianie wiatru flota może wyjść w morze i przedostać się znowu pod Ushant, zanim trudne do manewrowania okręty francuskie zdążą wypłynąć za Goulet.

— A więc żaden z nas nie znajdzie się na ziemi angielskiej do końca wojny, sir? — odezwał się Collins.

Uśmiech odmienił twarz Cornwallisa. — Tego nie można nigdy powiedzieć. Wszyscy, każdy z was, może zejść na ląd… — spauzował, uśmiechając się jeszcze szerzej — w momencie, gdy moja stopa stanie na nim.

Uwaga ta wywołała śmiech, wstrzemięźliwy, leez z odcieniem podziwu. Hornblowerowi, który pilnie obserwował tę scenę, nagle przyszło coś do głowy. Pytania i uwagi Collinsa były bardzo fachowe, niezwykle trafne. Hornblower miał wrażenie, że przysłuchuje się fragmentowi z góry przygotowanego dialogu, a podejrzenie to wzmocniło się, gdy sobie przypomniał, że Collins jest pierwszym kapitanem pod dowództwem Cornwallisa, kimś, kogo Francuzi nazwaliby szefem sztabu. Hornblower rozejrzał się wokoło. Nie mógł nie podziwiać Cornwallisa, którego nienaganne zachowanie kryło tyle nieoczekiwanej subtelności. Mógł też pogratulować sobie, że odkrył tajemnicę, on, najmłodszy z obecnych oficerów, on jeden spośród tych wszystkich dowódców o znacznie dłuższym stażu od niego, wybitnych osiągnięciach i szlacheckim pochodzeniu. Ogarnęło go zdecydowane zadowolenie z samego siebie, a było to uczucie niezwykłe i bardzo przyjemne.

Samozadowolenie i porto dobrego rocznika początkowo zaciemniło mu świadomość konsekwencji tego, co słyszał, lecz potem nagle przyszła do głowy nowa myśl, która zniweczyła doskonały nastrój i sprowadziła sensacje żołądkowe, podobne do tych, jakie dawały o sobie znać, gdy idąc bejdewindem „Hotspur” wchodził na szczyt fali i zsuwał się w przechyle na drugą burtę. Maria! Napisał pogodny list, zapowiadający, że wkrótce się zobaczą. Na „Hotspurze” zostało wody i żywności tylko na pięćdziesiąt dni; świeża żywność uzupełni zapasy, ale jeśli chodzi o wodę, mało (tak sądził wtedy) można było zrobić. Był przekonany, że „Hotspur” od czasu do czasu będzie zachodził do Plymouth po wodę, żywność i drewno na opał. A teraz Marii nie podniesie w ogóle na duchu jego obecność w czasie ciąży. Będzie musiał jej napisać, że nie dotrzyma przyrzeczenia, że nie ma nadziei na ich spotkanie. Sprawi jej okropny ból, nie tylko dlatego, że jej bożyszcze okaże się człowiekiem, który nie dotrzymuje obietnic.

Oderwał się nagle od tych myśli, od wyobrażeń o Marii, usłyszawszy swoje nazwisko wymienione w trakcie rozmowy przy stole. Prawie wszyscy zgromadzeni patrzyli na niego, a on usilnie starał się zdać sobie sprawę, o czym była mowa. Ktoś — chyba sam Cornwallis — powiedział, że informacje uzyskane z wybrzeża francuskiego są zadowalające i pouczające, ale Hornblower absolutnie nie wiedział, co zostało powiedziane potem, i teraz, czując na sobie oczy wszystkich, wodził wzrokiem wokół stołu w zdezorientowaniu, które usiłował ukryć pod niewzruszonym wyrazem twarzy.

— Hornblower, wszystkich nas interesuje źródło informacji — ponaglał Cornwallis, powtarzając widocznie coś, co zostało powiedziane poprzednio.

Hornblower uczynił ruch głowy oznaczający zdecydowane zaprzeczenie, zanim jeszcze zdążył przeanalizować sytuację i ubrać odmowę w ładne słówka.

— Nie — powiedział na poparcie swego gestu.

Tyle osób jest tu obecnych; z tajemnicy będą nici, jeśli pozna je taka duża grupa ludzi. Rybacy łowiący sardele i ci z więcierzami na homary, z którymi przeprowadzał potajemne transakcje, szafując hojnie brytyjskim złotem — a właściwie francuskim — spotkają się z krótką rozprawą, jeśli ich działalność zostanie ujawniona władzom francuskim. Zginą i już nigdy nie dostarczą mu dalszych informacji. Pragnął gorąco, aby jego działania pozostały tajemnicą, a przecież siedział tu wśród oficerów o wysokich rangach, z których każdy może mieć wpływ na jego karierę. Na szczęście zdecydował już tym krótkim „nie”, które tak nagle wyrwało mu się z ust — i teraz nie było odwrotu. A stało się to z powodu Marii. Musi przestać myśleć o niej i znaleźć jakiś sposób złagodzenia formy odmowy.

— To znacznie ważniejsze niż recepta na tuczenie kurcząt, sir — powiedział, a potem, w nagłym olśnieniu, przeniósł z siebie odpowiedzialność dodając: — Nie chciałbym ujawniać moich przedsięwzięć bez wyraźnego rozkazu.

Jego wyostrzone zmysły wyczuły zrozumienie w reakcji Cornwallisa.

— Sądzę, Hornblower, że nie ma potrzeby — zdecydował Cornwallis odwracając się do innych. Ale zanim się odwrócił, czyżby naprawdę mrugnął leciutko lewym okiem, tym bliższym Hornblowera? Tak czy nie? Hornblower nie miał pewności.

Gdy towarzystwo wróciło do omawiania przyszłych operacji, Hornblower wyczuł nieomylnie coś jeszcze w atmosferze, jaka panowała przed chwilą. Coś, co wywołało w nim gorące oburzenie. Ci bojowi oficerowie, dowódcy okrętów liniowych, zadowalali się zwaleniem brudnej roboty, związanej ze zbieraniem informacji, na najmłodszego kolegę, kogoś ledwie zasługującego na ich uwagę. Nie będą brudzić swych arystokratycznych rąk; jeśli nic nie znaczący dowódca mało ważnego słupa chce robić tę robotę, to mu ją zostawią, z tolerancyjnym lekceważeniem.

Otóż to lekceważenie nie było bynajmniej jednostronne. Bojowi dowódcy mieli swe miejsce w ogólnym układzie rzeczy, ale tylko mało ważne miejsce, i każdy mógł być bojowym kapitanem, nawet jeśli musiał się nauczyć dławić strach i opanowywać napięcie wprowadzające w drżenie kończyny. Hornblower doświadczał podobnych objawów jeszcze w tej chwili, kiedy przecież wcale nie był w niebezpieczeństwie. Dobre porto i znakomity obiad, myśli o Marii i niechęć w stosunku do obecnych kolegów zmieszały się w nim w bliski wrzenia odwar czarownicy. Na szczęście, z tej mieszaniny wykrystalizowały się pomysły, jeden, a potem drugi, wiążące się ze sobą w logiczny ciąg. Towarzyszące podnieceniu pulsowanie krwi pod skórą wróżyło wykluwanie się planu, podobnie jak u czarownicy w „Makbecie” kłucie w kciukach przepowiadało zbliżanie się czegoś niedobrego. Wkrótce plan ułożył się w myślach ze szczegółami i Hornblower uspokoił się. Po tym myślowym wysiłku mózg miał jasny, jak chory po przesileniu ataku febry.

Do realizacji tego planu potrzebna była ciemna noc i połowa przypływu na godzinę przed świtem; natura zapewni te warunki wcześniej czy później, idąc za swymi niezmiennymi prawami. Plan — jak każdy inny — wymagał też szczęścia oraz zdecydowanego i szybkiego działania. Tkwiła w nim też ewentualność niepowodzenia, ale czyż tak nie jest zawsze, gdy się coś planuje? Potrzebny będzie ktoś dobrze mówiący po francusku i Hornblower, oceniając na zimno swe umiejętności, uznał, że nie on jest tą osobą. Szlachcic francuski, uciekinier bez grosza przy duszy, który w dzieciństwie uczył go — z miernym powodzeniem — francuskiego i manier (a zupełnie bez sukcesu muzyki i tańca) zupełnie nie nauczył prawidłowego akcentu ucznia głuchego na tony. Znal świetnie gramatykę i budowę zdań, ale nikt nigdy nie weźmie go za Francuza.

Hornblower już przed końcem przyjęcia podjął wszelkie niezbędne decyzje i postarał się, niby przypadkowo, stanąć obok Collinsa w momencie przywoływania łodzi admirała.

— Czy jest ktoś we Flocie Kanału, kto by doskonale mówił po francusku, sir? — zapytał.

— Pan przecież mówi po francusku — zdziwił się Collins.

— Nie na tyle dobrze, jeśli chodzi o to, co mam na myśli, sir — rzekł Hornblower, bardziej zaskoczony niż pochlebiony zakresem informacji posiadanych przez Collinsa. — Miałbym sposób wykorzystania człowieka mówiącego po francusku jak Francuz.

— Jest Côtard — mówił Collins, pocierając w zamyśleniu podbródek. — Porucznik na „Marlborough”. Pochodzi z Guernsey. Mówi jak rodowity Francuz, o ile wiem, używa tego języka od dziecka. Co pan chce, żeby on robił?

— Podchodzi barkas admirała, sir — zameldował Pellewowi zdyszany posłaniec.

— Nie zdążę już panu tego powiedzieć, sir — stwierdził Hornblower. — Mogę przedłożyć plan Sir Edwardowi. Ale nic z niego nie wyjdzie bez kogoś mówiącego perfekt po francusku.

Towarzystwo zdążało właśnie w kierunku trapu; Collins, zgodnie z etykietą obowiązującą w marynarce wojennej, musiał zejść do barkasa przed Cornwallisem.

— Odkomenderuję Cótarda z jego okrętu do specjalnego zadania — mówił w pośpiechu Collins. — Prześlę go do pana i pan sam się zorientuje.

— Dziękuję, sir!

Cornwallis dziękował teraz gospodarzowi i żegnał się z innymi dowódcami. Collins dyskretnie, ale z zadziwiającą szybkością uczynił to samo i zniknął za burtą. Za nim schodził Cornwallis, z całym ceremoniałem warty honorowej, orkiestrą i chłopcami trapowymi, podczas gdy opuszczano jego flagę, z fokmasztu. Odpłynął, i barkas za barkasem podchodziły do burty, każdy pyszniący się nową powłoką farby, z załogami wystrojonymi wspaniale na koszt dowódców, którzy jeden za drugim schodzili kolejno według starszeństwa, by odpłynąć do swych okrętów.

W końcu podeszła mała bura łódka rufowa z „Hotspura”, z załogą w ubraniach wyfasowanych z pływającego magazynu w dniu przydzielenia na okręt.

— Do widzenia, sir — rzekł Hornblower wyciągając dłoń do Pellewa.

Pellew uścisnął tyle rąk i wypowiedział tyle słów pożegnalnych, że Hornblower chciał skrócić jak najbardziej swoje pożegnanie.

— Do widzenia, Hornblower — odparł Pellew i Hornblower szybko odszedł salutując. Świergot gwizdków trwał do momentu, aż głowa jego zrównała się z pokładem głównym, a potem Hornblower wykonał ryzykowny skok do łodzi ze sfatygowanym kapeluszem, takimiż rękawiczkami, szpadą i wszystkimi innymi rzeczami, które miał ze sobą.

Rozdział X

— Skorzystam z okazji, panie Bush — mówił Hornblower — żeby powtórzyć to, co już mówiłem. Przykro mi, że nie dano panu szansy.

— Nie ma rady, sir. Taka jest służba — odparł Bush, rysujący się przed Hornblowerem niewyraźną plamą na ciemnym pokładzie rufowym. Te filozoficzne słowa wypowiedziane były gorzkim tonem. Wszystko mieściło się w logicznym szaleństwie wojny — to, że Bush odczuwał żal, iż nie pozwolono mu zaryzykować życiem, i to, że Hornblower, który miał właśnie podjąć owo ryzyko, współczując Bushowi przemawiał bezbarwnym, obojętnym tonem, jakby w ogóle nie odczuwał zdenerwowania ani obawy.

Hornblower, znając siebie, wiedział doskonale, że gdyby jakimś cudem nadeszły rozkazy zabraniające mu brania osobistego udziału w przygotowywanym wypadzie, odczułby ogromną ulgę, zadowolenie i ulgę. Ale było to rzeczą absolutnie niemożliwą, bo rozkazy mówiły wyraźnie, że „oddział desantowy będzie dowodzony przez kapitana Horatio Hornblowera z »Hotspura«„. Zdanie to zostało wyjaśnione we wcześniejszym ustępie: „… ponieważ porucznik Côtard ma dłuższy staż od porucznika Busha”. Côtard nie mógłby w żaden sposób być przeniesiony z jednego okrętu dla objęcia dowództwa grupy desantowej, złożonej z ludzi pochodzących z innego; trudno się też było spodziewać, że będzie podlegał młodszemu stażem oficerowi, i jedynym wyjściem z trudności było powierzenie dowództwa Hornblowerowi. Pellew pisząc te rozkazy w ciszy swej wspaniałej kabiny był jak Walkiria z legend skandynawskich, które zaczynały być właśnie popularne w Anglii — był on Wybierającym Tego co Zginie. To co skreślił swym piórem, mogło równie dobrze oznaczać, że Bush przeżyje, a Hornblower zginie.

Ale sytuacja miała jeszcze drugą stronę. Hornblower musiał niechętnie przyznać sam przed sobą, że nie byłby bardziej zadowolony, gdyby dowodzenie powierzono Bushowi. Planowana operacja może się udać tylko pod warunkiem, że zostanie przeprowadzona z nerwem i dokładnie rozłożona w czasie, na co Busha być może nie było stać. Rzecz absurdalna, ale cieszyło go, że sam dowodzi wyprawą, co uznał za przejaw jednej z ujemnych stron swego charakteru.

— Panie Bush, pamięta pan dobrze, co ma pan robić, póki nie wrócę? — zapytał. — I w razie gdybym nie wrócił?

— Tak, sir.

Hornblower poczuł falę chłodu przebiegającą po krzyżu, gdy tak lekkim tonem mówił o możliwości swojej śmierci. Za godzinę może być już niekształtnym, sztywniejącym trupem.

— A zatem idę się przygotować — powiedział, odwracając się z dobrze udawaną nonszalancją.

Ledwie dotarł do kajuty, wszedł Grimes.

— Sir! — przemówił i Hornblower odwrócił się, aby spojrzeć na niego. Grimes był ledwie po dwudziestce, chudy, bardzo nerwowy i pobudliwy. Teraz twarz jego była blada — ze względu na obowiązki stewarda spędzał mało czasu w słońcu na pokładzie — a wargi poruszały się z trudem.

— O co chodzi? — spytał szorstko Hornblower.

— Niech mi pan nie każe iść ze sobą, sir! — bełkotał Grimes. — Pan nie chce mnie zabrać, sir, prawda, że nie?

Hornblower osłupiał. W ciągu wszystkich lat swej służby na morzu nigdy nie spotkał się z czymś podobnym. To było tchórzostwo; można byłoby to nawet uznać za bunt. Kilka sekund wystarczyło żeby Grimes ściągnął na siebie groźbę chłosty, a może nawet stryczka. Hornblower stał bez słowa wlepiając w niego wzrok.

— Nie przydam się na nic, sir — ciągnął Grimes. — Mógłbym… mógłbym krzyczeć!

No cóż, to był mocny argument. Wydając rozkazy związane z wypadem Hornblower mianował Grimesa swoim posłańcem i adiutantem. Uczynił ten wybór bez zastanowienia; był bardzo lekkomyślnym Wybierającym Tego co Zginie. Teraz dostał lekcję. Przerażony człowiek u jego boku, spętany strachem, mógł wystawić na niebezpieczeństwo całą wyprawę. Ale pierwsze słowa, jakie zdołał z siebie wydusić, były echem poprzednich myśli.

— Na Boga, mógłbym cię powiesić! — krzyknął.

— Nie, sir! Nie, sir! Błagam, sir… — Grimes był bliski załamania; jeszcze moment, a padnie na kolana.

— Och, na litość boską… — powiedział Hornblower. Zdawał sobie sprawę, że odczuwa pogardę nie jako do tchórza, ale jako do człowieka, który sobie pozwolił na okazanie tchórzostwa. A potem spytał siebie w myśli, jakim prawem czuje tę pogardę… Wreszcie też pomyślał o dobrej stronie Służby, o… Nie mógł tracić czasu na taką banalną analizę.

— Bardzo dobrze — warknął. — Możesz zostać na okręcie. Stul pysk, durniu!

Grimes już miał rozpływać się w podziękowaniach, ale Hornblower mu przerwał.

— Wezmę Hewitta, z drugiej łodzi. On może iść ze mną. Poślij po niego.

Minuty uciekały, jak zwykle gdy rozpracowywano ostatnie szczegóły planu. Hornblower przesunął pas przez pętlę w pochwie kordu i zapiął go na sobie. Szpada zawieszona na rapciach mogłaby zawadzać, obijać się o przeszkody; kord będzie poręczniejszą bronią na tę okazję. Pomyślał jeszcze, czyby nie zabrać pistoletu, ale zrezygnował z tego zamiaru. W pewnych okolicznościach pistolet mógłby się przydać, lecz stanowiłby spore obciążenie. Miał tu coś znacznie cichszego — długą kiszkę ze sztywnego płótna wypełnioną piaskiem, z pętlą na dłoń. Wsunął ją bez trudu do prawej kieszeni.

Hewitt zameldował się i Hornblower powiedział mu w paru słowach, co będzie jego zadaniem. Długie spojrzenie rzucone na Grimesa zdradziło, o czym pomyślał w tej chwili Hewitt, ale nie było czasu na dyskusję; sprawa może być odłożona na później. Hewittowi pokazano zawiniątko pierwotnie przygotowane dla Grimesa: krzesiwo i stal, na wypadek zgaśnięcia ślepej latarni, szmaty nasycone olejem, lont wolnotlący, lont szybko- tlący, niebieskie pochodnie do błyskawicznego intensywnego podpalania. Hewitt obejrzał wszystko z powagą i zważył w ręku swoją kiszkę z piaskiem.

— Bardzo dobrze. Idziemy — powiedział Hornblower.

— Sir! — odezwał się nagle Grimes błagalnym tonem, ale Hornblower nie chciał — i naprawdę nie mógł — poświęcić mu teraz ani sekundy.

Na pokładzie było ciemno choć oko wykol, i oczy Hornblowera potrzebowały dłuższej chwili, aby przyzwyczaić się do tego mroku.

Oficerowie jeden po drugim meldowali swą gotowość.

— Wie pan dokładnie, panie Côtard, co ma pan mówić?

— Tak, sir.

Côtard nie miał w sobie ani krzty francuskiej nerwowości. Był tak flegmatyczny, jak tylko mógł sobie życzyć każdy oficer dowodzący.

— Obecnych pięćdziesięciu jeden szeregowców i podoficerów — zameldował dowódca żołnierzy piechoty morskiej.

Żołnierze ci, dostarczeni na okręt ubiegłej nocy, przez cały dzień leżeli stłoczeni pod pokładem, ukryci przed lunetami z Petit Minou.

— Dziękuję, kapitanie Jones. Sprawdził pan, czy żaden muszkiet nie jest nabity?

— Tak, sir.

Ani jeden strzał nie może paść przed rozpoczęciem alarmu. Zadanie ma być wykonane przy pomocy bagnetów i kolb oraz kiszek z piaskiem — ale jedynie nie załadowane muszkiety mogły to zagwarantować.

— Pierwszy oddział desantowy już jest w łodzi rybackiej, sir — zameldował Bush.

— Dziękuję, panie Bush. Świetnie, panie Côtard, możemy ruszać.

Przy burcie stała łódź do połowu homarów, porwana nocą, ku zaskoczeniu jej załogi. Rybaków zatrzymano pod pokładem jeńców; zaskoczenie ich wynikło ze złamania tradycyjnie przestrzeganej neutralności w stosunku do łodzi rybackich w okresie długich wojen. Wszyscy znali Hornblowera, nieraz sprzedawali mu część swego połowu za złoto, a jednak nie bardzo wierzyli zapewnieniu, że łódź zostanie im później zwrócona. Na razie stała przy burcie i Côtard wsiadł do niej w ślad za Hewittem, a Hornblower za Cótardem. Na dnie, gdzie zwykle leżały więcierze, przykucnęło ośmiu marynarzy.

— Sanderson, Hewitt, Black, Downes, do wioseł. Reszta niech się schowa pod okrężnice. Panie Côtard, proszę usiąść tu, naprzeciw mnie.

Hornblower odczekał aż wszyscy się usadowili. Czarna sylwetka łodzi musi wyglądać naturalnie w mroku nocy. Nadeszła właściwa chwila.

— Odbijać — rozkazał.

Wiosła, z początku ciężko wleczone po wodzie, zaczęły pracować skuteczniej i łódź szybko zostawiła „Hotspura” za sobą. Wyruszali na ryzykowną wyprawę, a Hornblower wiedział aż nazbyt dobrze, że dzieje się tak wyłącznie za jego sprawą. Gdyby nie przyszedł mu do głowy ten pomysł, wszyscy spaliby spokojnie na okręcie; jutro zginą ludzie, którzy pozostaliby przy życiu, gdyby nie on.

Odsunął na bok tę ponurą myśl, a także sprawę Grimesa, którą zajmie się, jak wróci. Skoncentrował się na sterowaniu łodzią, lecz gdzieś w głębi mózgu wciąż tłukła się myśl — niby odgłosy okrętu podczas omawiania planów — jak też załoga potraktuje Grimesa, bo Hewitt przed opuszczeniem okrętu na pewno opowiedział o wszystkim swoim kamratom.

Z ręką na rumplu Hornblower prowadził łódź prostym kursem na północ, w kierunku Petit Minou. Mają do przebycia milę i ćwierć. A wszystko będzie na nic, jeśli nie trafi na mały pomost — wtedy cała wyprawa skończy się godnym pożałowania fiaskiem. Kierował się na ledwie widoczną linię stromych wzgórz na północnym brzegu Goulet; znał je już dość dobrze po tygodniach wpatrywania się w ich zarysy, a główną wskazówką był ostry występ, spod którego spływał do morza strumyk, ćwierć mili na zachód od semafora. W trakcie posuwania się łodzi musiał mieć stale przed sobą tę szczerbę brzegową. Po paru minutach dojrzał już majaczący w górze sam semafor na tle ciemnego nieba. A potem było już łatwo.

Wiosła jęczały w dulkach, rozbryzgując piórami wodę; łagodne fale, na których wznosili się i opadali, wydawały się być z czarnego szkła. Nie musieli podpływać cicho i niezauważalnie; wprost przeciwnie, łódź z więcierzami na homary powinna zachowywać się tak, jakby miała pełne prawo podchodzić do lądu. U stóp stromego brzegu znajdował się mały pomost zalewany przez wyższą wodę przypływu. Rybacy łowiący homary mieli zwyczaj przybijać tam i wysadzać na brzeg paru ludzi z połowem. Dźwigając na głowach kosze — każdy z tuzinem żywych homarów — wspinali się ścieżką przez wzgórza do Brestu, aby zdążyć na otwarcie rynku, nawet mimo opóźnienia łodzi przez wiatr lub pływ. Hornblower, przeprowadzając na swojej jolce rekonesans z bezpiecznej odległości, zaobserwował w ciągu kilku kolejnych nocy te elementy zachowania się rybaków, których nie mógł ustalić w trakcie rozmów z nimi.

Jest. Jest pomost. Hornblower mocniej zacisnął dłoń na rumplu. Z końca pomostu dobiegło głośne zapytanie wartownika:

Qui va la?

Hornblower trącił kolanem Cótarda, niepotrzebnie zresztą, bo ten miał już odpowiedź gotową.

— „Camille” — zawołał. I dodał po francusku: — Łódź homarowa. Sternik Quillien.

Byli już na pomoście, kulminacyjny moment, od którego zależało wszystko. Krzepki Black, starszy z obsady dziobówki, wiedział, co ma robić, gdy nadejdzie właściwa chwila. Côtard powiedział z łodzi:

— Mam homara dla waszego oficera.

Wstając i chwytając się pomostu Hornblower ledwie widział ciemną postać strażnika patrzącego w dół ku nim, lecz Black już skoczył z dziobu jak pantera, a za nim Downs i Sanderson. Jakieś cienie skłębiły się, lecz wszystko odbyło się cichutko — bez jednego dźwięku.

— Zrobione, sir — powiedział Black.

Hornblower z linką w dłoni wydrapał się jakoś na czworakach po śliskim brzegu pomostu, gdzie czekał Black, przytrzymując nie dające oznak życia ciało wartownika. Kiszki z piaskiem pracowały bezgłośnie; podstępny cios od tyłu w odsłonięty kark, szybki chwyt — i po wszystkim. Wartownik nie upuścił nawet muszkietu; Black trzymał go wraz z muszkietem w swych potężnych ramionach.

Teraz opuścił ciało — nieważne czy martwe, czy tylko nieprzytomne — na zamuloną, kamienną podbudowę pomostu.

— Jeśli wyda odgłos, poderżnij mu gardło — rozkazał Hornblower.

Wszystko poszło jak z płatka, lecz wydawało się nierealne, niby jakiś koszmarny sen. Odwracając się, żeby założyć węzeł wyblinkowy ba pachołek, Hornblower poczuł, że górną wargę ma wciąż podciągniętą jak warczący dziki zwierz. Côtard był przy nim; Sanderson już zamocował cumę dziobową łodzi.

— Idziemy.

Pomost miał zaledwie kilka jardów długości; na drugim końcu, gdzie rozchodziły się ścieżki do baterii, natknął się na drugiego wartownika. Z łodzi zabrali kilka pustych koszy. Black i Côtard ustawili je na głowach i ruszyli. Côtard pośrodku, Hornblower z lewej, a Black z prawej strony, aby mieć wolną rękę do operowania woreczkiem z piaskiem. Oto i wartownik. Nie zażądał hasła i pozdrowił ich żartobliwie, a Côtard znowu zaczął o homarze, który był uznanym, choć nieoficjalnym mytem, płaconym oficerowi dowodzącemu strażą za używanie pomostu. Spotkanie wyglądało całkiem zwyczajnie do momentu, gdy Black, opuściwszy kosz, machnął swoją kiszką z piaskiem i wszyscy trzej skoczyli na wartownika. Côtard chwycił go rękami za gardło, a Hornblower walił jak szalony swoją bronią z piasku, desperacko pragnąc uzyskać pewność, że strażnik został unieszkodliwiony. W mgnieniu oka było po wszystkim. Hornblower podniósł wzrok na otaczającą ich ciemną, milczącą noc, u nóg czując ciało wartownika. Wraz z Blackiem i Cótardem stanowili cienkie ostrze klina, który przebił pierścień obrony francuskiej. Teraz trzeba wcisnąć klin do środka. Za nimi podążało sześciu towarzyszy, którzy przybyli z okrętu siedząc w kucki w łodzi rybackiej, a jeszcze dalej w tyle siedemdziesięciu żołnierzy piechoty morskiej i marynarzy w łodziach z „Hotspura”

Odciągnęli drugiego wartownika na pomost i zostawili go przy dwóch ludziach pilnujących łodzi. Zaczynając wspinaczkę po stromym urwisku, które oglądał jedynie przez lunetę z pokładu „Hotspura”, Hornblower wiódł za sobą ośmiu ludzi. Tuż za nim posuwał się Hewitt; swąd rozgrzanego metalu i tłuszczu w spokojnym powietrzu nocy świadczył, że ślepa latarnia jeszcze się pali. Ścieżka była śliska i kamienista, i Hornblower musiał bardzo uważać posuwając się po niej w górę. Nie potrzebowali się zbytnio śpieszyć, lecz mimo że znajdowali się na obszarze, gdzie osoby cywilne poruszały się przypuszczalnie dość swobodnie — niemniej wewnątrz pierścienia straży — nie należało robić hałasu ani zwracać zbytnio uwagi.

W końcu ścieżka zrobiła się mniej stroma, potem się wygładziła i przecięła inną ścieżkę pod kątem prostym.

— Stać! — mruknął Hornblower do Hewitta i posunął się jeszcze dwa kroki, gdy Hewitt przekazywał rozkaz do tyłu; nagłe zatrzymanie spowodowałoby, że ludzie idący za nim powpadaliby na siebie.

Byli na wierzchołku wzgórza. Z powodu wyrównanej powierzchni nie było go widać przez lunety z „Hotspura”; nawet po wpłynięciu daleko w głąb Iroise nie mogli dojrzeć tego miejsca z salingu grotmasztu. Mieli teraz przed sobą wyraźny widok wyniosłej konstrukcji telegrafu, a u jego stóp coś jakby dach, ale nie widzieli, co jest na poziomie gruntu; Hornblowerowi nie udało się uzyskać żadnej informacji na ten temat w czasie rozmów z rybakami.

— Czekać! — rzucił szeptem do tyłu i ruszył ostrożnie przed siebie, z rękami wyciągniętymi do przodu. Zaraz też dotknął nimi drewnianych sztachet zupełnie zwyczajnego płotu; na pewno nie była to przeszkoda o charakterze wojskowym. A dalej była furtka, zwykła furtka z drewnianą zasuwką. Widać stacji semaforowej nie pilnowano zbyt ściśle — płot i furtka stanowiły jedynie uprzejme ostrzeżenie dla intruzów — z jakiej racji zresztą tutaj, wśród francuskich baterii brzegowych, mieliby się tacy znaleźć.

— Hewitt! Côtard!

Obaj podeszli do niego i wszyscy trzej wytężając wzrok wpatrywali się w ciemność.

— Widzicie coś?

— Wygląda na dom — szepnął Côtard.

Coś piętrowego. Na dole okna, a wyżej rodzaj platformy. Mieszka tu chyba obsługa telegrafu. Hornblower ostrożnie pomanipulował przy zasuwce i furtka otworzyła się bez oporu. A wtedy nagły hałas, tuż nad uchem, sprawił, że zesztywniał; ale wnet się uspokoił, posłyszawszy pianie koguta i trzepot skrzydeł. Obsługa semafora trzyma tu pewnie drób w kurnikach i kogut za wcześnie oznajmił dzień. Nie można zwlekać dłużej. Wezwawszy towarzyszy do furtki, Hornblower podawał im rozkazy. Nadeszła właściwa chwila: oddziały żołnierzy piechoty morskiej powinny być teraz w połowie drogi stromą ścieżką prowadzącą do baterii. Kończył właśnie przekazywanie polecenia, gdy ujrzał coś jeszcze, a w tym samym momencie Côtard chwycił go za ramię. W dwóch oknach widać było światło, słaby poblask, który ich rozszerzonym źrenicom ukazał cały budynek. — Idziemy!

Ruszyli. Hornblower, Côtard, Hewitt i dwaj marynarze z siekierami, a pozostali czterej z muszkietami rozsypali się, okrążając teren. Ścieżka wiodła prosto do drzwi, również z drewnianą zasuwą, którą Hornblower próbował gorączkowo otworzyć, lecz drzwi stawiły opór — zasuwa była zamknięta od środka i jej szczęk wywołał zdziwiony okrzyk za drzwiami. Głos kobiecy! Ochrypły i głośny, niewątpliwie kobiecy. Marynarz z siekierą u boku Hornblowera zamierzył się do ciosu w drzwi, lecz w tej samej chwili jego towarzysz rozbił okno i wskoczył do środka, a Côtard za nim. Kobieta krzyczała coraz głośniej, ktoś odsunął zasuwę i Hornblower runął do wnętrza przez otwarte drzwi.

Stoczek łojowy oświetlał dziwną scenę, a Hewitt otworzył okienko ślepej latarni i zamiatał nią półkola, aby dać więcej światła. Ogromne kłody drewniane, ustawione do siebie pod kątem czterdziestu pięciu stopni, stanowiły podpory masztu. Tam, gdzie zostało trochę miejsca, stały meble wiejskie, stół i krzesła, na podłodze mata rogożowa i dalej piec. Côtard, ze szpadą i pistoletem, zatrzymał się pośrodku izby, w drugim końcu stała wrzeszcząca kobieta, potężnej tuszy, z gęstą grzywą czarnych włosów. Miała na sobie koszulę nocną, która ledwie przykrywała jej kolana. W wewnętrznych drzwiach ukazał się brodaty mężczyzna z owłosionymi nogami widocznymi spod koszuli. Kobieta krzyczała dalej, ale Côtard przemówił głośno po francusku, wymachując pistoletem — prawdopodobnie nie nabitym — i krzyk ustał, nie tyle może w wyniku gróźb Cótarda, ile zaintrygowania przybyłymi o świcie intruzami. Niewiasta wybałuszała na nich oczy, udając tylko, że usiłuje przysłonić swoją nagość.

Trzeba było jednak podjąć decyzję; krzyki mogły wywołać alarm i prawdopodobnie tak się już stało. Oparta o gruby maszt semafora drabina wiodła do klapy w stropie. Za nią musiała znajdować się aparatura poruszająca ramionami semafora. Brodacz w koszuli nocnej jest na pewno telegrafistą, pewnie cywilem, i mieszka z żoną w miejscu pracy. Konstrukcja platformy roboczej w górze ułatwiała im wybudowanie tych pokoików mieszkalnych na dole.

Hornblower przybył tu spalić semafor i spali go, nawet jeśli ma przy tym ucierpieć mieszkanie osoby cywilnej. Reszta jego oddziałku stłoczyła się w saloniku, a dwaj ludzie z muszkietami wychodzili z sypialni, dokąd dostali się przez inne okno. Hornblower musiał przystanąć i pomyśleć chwilę. Przypuszczał, że w tym momencie będzie się jeszcze bił z żołnierzami francuskimi, a tu miał już sytuację całkowicie opanowaną i w dodatku kobietę za przeciwnika. Ale już ochłonął i mógł uporządkować swoje myśli.

— Wy, z muszkietami, wychodzić — rozkazał. — Idźcie do płotu i stańcie na straży. Côtard, na drabinę. Proszę znieść na dół wszystkie księgi sygnałowe, jakie pan znajdzie. I papiery. Szybko — daję panu dwie minuty. Tu ma pan latarnię. Black, przynieś coś tej kobiecie. Wystarczy prześcieradło z łóżka, a potem wyprowadź oboje i pilnuj ich. Hewitt, jesteś gotów do podpalania?

Przebiegło mu przez myśl, że „Moniteur” w Paryżu może narobić wiele szumu na temat złego traktowania kobiety przez wyuzdanych marynarzy angielskich, ale nic na to nie poradzi, żeby nie wiem jak był przezorny. Black narzucił kobiecie na ramiona podartą kołdrę, a potem wypchnął powierzone mu owieczki przez drzwi frontowe. Hewitt przystanął, żeby się zastanowić. Nigdy dotąd nie podpalał domu i widać było, że niełatwo przystosowuje się do nowych sytuacji.

— Tutaj — Hornblower wskazał dolny koniec masztu telegrafu. Wokół niego stały wielkie kłody drewna. Hornblower zaczął pomagać Hewittowi w spychaniu mebli w tę stronę, a potem ruszył po dalsze do sypialni.

— Daj jakieś szmaty! — zawołał.

Côtard schodził z drabiny z naręczem książek.

— Teraz. Rozpalamy ogień — komenderował Hornblower.

Dziwnie było robić coś takiego z zimną krwią.

— Spróbujmy z pieca — sugerował Côtard.

Hewitt uniósł klamkę u drzwi pieca, ale były one zbyt gorące, żeby można ich było dotknąć, więc oparł się plecami o ścianę, nogi wparł w piec i zaczął go pchać. Piec przewrócił się i potoczył, na podłogę posypały się węgle. Hornblower wyrwał kilka niebieskich pochodni z wiązki trzymanej przez Hewitta; stoczek łojowy tlił się jeszcze i można było je od niego zapalić. Pierwszy zapalnik zatrzeszczał i bluznął fajerwerkiem płomieni. Siarka i saletra, posypane prochem armatnim; niebieskie pochodnie były idealne do tego celu. Przytknął syczący płomień do nasiąkłych olejem szmat, zapalił następną pochodnię i rzucił, a potem jeszcze jedną.

Prawdziwa scena z piekła. Niesamowity siny blask rozświetlił pokój, ale zaraz mgiełka dymu zasnuła wszystko. Opary płonącej siarki drażniły nozdrza. Fajerwerki syczały i huczały ogniem, a Hornblower zapalał coraz to nowe zapalniki i rozrzucał niebieskie pochodnie w najbardziej podatnych na zapalenie miejscach saloniku i sypialni. Hewitt wpadł na pomysł i zerwawszy matę rogożową z podłogi, cisnął ją na palące się szmaty. Już i drewno zaczynało trzeszczeć i pryskać strumieniem żółtych iskier przebijających się przez niebieski tuman gęstniejącego dymu.

— Będzie się palić! — orzekł Côtard.

Płomienie z buchającej ogniem maty wpełzły na jeden z pochyłych kloców, ich gorące języki lizały szorstką powierzchnię drewna. Patrzyli zafascynowani. Na tym skalistym wierzchołku nie ma na pewno ani studni, ani źródła i nie będzie mowy o wygaszeniu ognia, gdy się porządnie rozpali. Już zajęły się deski ścianki działowej w dwóch miejscach, tam gdzie Hornblower wsunął w szczeliny niebieskie pochodnie; płomień w jednym z nich skoczył nagle o dwie stopy w górę, rodząc głośne trzaski i świeże strumienie iskier.

— Idziemy!

Na dworze powietrze było rześkie i przejrzyste. Gdy mrugając powiekami posuwali się ostrożnie po nierównym terenie, nikły punkcik słabego światła, pierwszy zwiastun dnia, zabarwił niebo. Hornblower dostrzegł majaczącą postać tęgiej niewiasty okutanej w kołdrę; łkała jakoś dziwnie, pochlipując głośno co kilka sekund. Ktoś musiał kopnięciem otworzyć kurnik, bo w półmroku zewsząd dobiegało gdakanie kur. Całe wnętrze chaty stało w płomieniach, a niebo rozjaśniło się na tyle, że Hornblower widział na jego tle dziwnego kształtu potężny maszt telegrafu z ramionami semafora zwisającymi bezwładnie. Rozchodziło się od niego osiem lin stalowych, zaczepionych o wpuszczone w skałę słupy. Liny wzmacniały ciężki maszt, chroniąc go przed naporem gwałtownych wichrów atlantyckich, a słupy służyły również za podpory chwiejącego się płotu ze sztachet otaczających obejście. Widać było bohaterskie próby założenia ogródka na ziemi przyniesionej tu przypuszczalnie na plecach z doliny; parę krzaczków bratków, klombik i dwie nędzne pelargonie, przydeptane przez jakiegoś niezdarę.

Światło dzienne było jeszcze słabe i płomienie pożerające chatę świeciły jaśniej od niego. Z bocznej ściany pięterka wypłynęła fala rozświetlonego nimi dymu, a zaraz potem wystrzeliły płomienie spomiędzy wypaczonych przez ogień desek.

— Mieli tam na górze nielichą kolekcję lin, bloków i lewarów — mówił Côtard. — Ale niewiele już z tego zostało.

— Nikt już tego nie ugasi. A my nie wiemy, co się dzieje z żołnierzami piechoty morskiej — rzekł Hornblower. — Idziemy, chłopcy.

Był przygotowany na powstrzymywanie nieprzyjaciela przy pomocy muszkieterów, gdyby pojawił się przed podpaleniem całego obejścia. Ale wszystko poszło dobrze, i nie było to potrzebne. Tak dobrze, że aż trzeba było odczekać chwilę na zebranie się oddziałku. Gdy powoli wychodzili przez furtkę, te kilka minut oczekiwania sprawiło, że cały poprzedni pośpiech wydał się zbędny. Nad powierzchnią morza unosiła się leciutka letnia mgiełka: marsie „Hotspura” — z grotmarslem zbrasowanym na pracę wstecz — widać było znacznie lepiej niż jego kadłub, szary punkcik w perłowej mgle. Przy furtce stała gruba niewiasta; kołdra przykrywająca jej nagość opadła na ziemię, a ona nie zważając na to wygrażała pięściami i wykrzykiwała ku nim przekleństwa.

Z zamglonej doliny po prawej stronie zejścia nadbiegł dźwięk instrumentu muzycznego, trąbki czy rogu myśliwskiego.

— To ich pobudka — orzekł Côtard, ześlizgując się po zboczu tuż za Hornblowerem.

Ledwie wypowiedział te słowa, gdy dźwięk podjęty został przez dalsze trąbki, a w chwilę później rozległ się strzał z muszkietu, za nim następne. Towarzyszyło im echo werbla. Wkrótce kilka bębnów biło na alarm.

— To żołnierze piechoty morskiej — stwierdził Côtard.

— Tak — odparł krótko Hornblower. — Idziemy. Ogień z muszkietów był złym znakiem dla części oddziału desantowego szturmującego baterię. Najprawdopodobniej był tam wartownik, którego należało bezgłośnie unieszkodliwić. Niestety, został wszczęty alarm. Pojawiła się straż — może ze dwudziestu ludzi uzbrojonych i wyekwipowanych — a teraz podrywano główne siły. W barakach poniżej grzbietu wzgórza stacjonuje jednostka artyleryjska, może niezbyt skuteczna w walce na muszkiety i bagnety, lecz po drugiej stronie znajduje się batalion piechoty, budzony w tej chwili ze snu. Hornblower rzucił rozkaz i skręcił ścieżką w prawo ku baterii, zanim myśli zdążyły sformułować się jasno w jego mózgu. Docierając do grzbietu wzniesienia, miał już obmyślony nowy plan.

— Stać!

Skupili się za jego plecami.

— Ładować!

Oderwali zębami osłonki naboi, załadowali panewki i wsypali ładunki prochu do luf muszkietów i pistoletów. Do wylotów luf wepchnęli przybitki, na wierzch wsunęli naboje i wszystko razem przybili wyciorami.

— Côtard, weźmie pan muszkieterów na flankę. Reszta idzie ze mną.

Przez otwory strzelnicze w zakrzywionym szańcu widać było dużą baterię z jej czterema trzydziestodwufuntów- kami, a dalej tyralierę żołnierzy piechoty morskiej, w mundurach połyskujących szkarłatem w świetle rozwidniającego się dnia, trzymających w szachu oddział francuski, którego obecność zdradzały jedynie błyski muszkietów i kłęby dymu. Nagłe zjawienie się na flance Cótarda i jego ludzi, oddziału o nie znanej sile, spowodowało chwilowe cofnięcie się Francuzów.

W środku wewnętrznej frontowej partii szańca kapitan Jones w czerwonym uniformie szturmował z czwórką żołnierzy drzwi; obok leżał ładunek podobny do niesionego przez Hewitta, niebieskie pochodnie, zwoje lontu wolnotlącego i szybkotlącego. W tyle widać było ciała dwóch poległych żołnierzy, jednego trafionego potwornie w twarz. Jones podniósł wzrok na Hornblowera, ten jednak nie tracił czasu na rozmowę.

— Odsuń się! Marynarze z siekierami!

Zadaniem solidnych drzwi drewnianych, wzmocnionych żelazem, było jedynie bronić wstępu cywilnym złodziejaszkom; miała ich pilnować straż. Pod ciosami siekier ustąpiły szybko.

— Wszystkie działa zagwożdżone — meldował Jones.

To była najmniejsza część zadania. Żelazny marsz- pikiel, wbity w otwór zapałowy armaty, unieszkodliwiał ją na okres utarczki, ale zbrojarz z wiertłem przywróci ją w godzinę do stanu używalności. Stojąc na schodku szańca Hornblower patrzył przez jego wierzch; Francuzi gotowali się do nowego ataku. Lecz trzon topora wsadzony w wybitą szparę podziałał jak dźwignia. Black chwycił za krawędź skrzydła drzwiowego i wytężywszy siły oderwał ją. Jeszcze tuzin ciosów, następne szarpnięcie i już droga przez drzwi stała otworem. Skulony człowiek mógł się przecisnąć tędy do pogrążonego w ciemności wnętrza.

— Ja pójdę — powiedział Hornblower. Nie mógł polegać na Jonesie ani na żołnierzach. Ufał tylko sobie. Chwycił zwój szybkotlącego lontu i przecisnął się przez pogruchotane drzwi. Pod stopami wyczuł drewniane schodki, ale spodziewał się tego, więc nie przewrócił się na nich. Schylił się pod sufitem i po omacku schodził w dół. Doszedł do pomostu i zakrętu, skąd wiodły dalsze schody pogrążone w jeszcze gęstszych ciemnościach, a potem wyciągniętymi rękami dotknął zasłony z serży. Odsunął ją na bok i postąpił ostrożnie dalej. Było tu całkiem ciemno. Znajdował się w magazynie, w miejscu, do którego obsługa amunicyjna wchodziła w miękkich kapciach, gdyż podkute buty mogły spowodować iskrę i zapalenie się prochu. Macał ostrożnie rękami dookoła; jedną dotknął ściany ładunków, napełnionych prochem cylindrycznych woreczków z szerzy, a drugą szorstkiej powierzchni beczki. To były baryłki z prochem — dłoń cofnęła się mimo woli, jakby dotknęła węża. Nie ma czasu na takie głupstwa, w każdej chwili groziła mu nagła śmierć.

Wyjął kord, klnąc w ciemności ze zdenerwowania. Dwa razy dźgnął w ścianę ładunków i usłyszał cichy szelest ziarenek prochu wysypującego się kaskadą z nacięć. Musi znaleźć pewny punkt zaczepienia dla zapalnika; schylił się i zanurzył ostrze kordu w jeszcze inny ładunek. Wyciągnął kawałek szybkotlącego lontu i nawinął go na rękojeść, po czym wbił kord w stożek prochu na podłodze; może niepotrzebnie czyni tyle zabiegów, kiedy wystarczy iskra, by wywołać eksplozję. Odwijając lont ostrożnie, bardzo ostrożnie, żeby nie wyszarpnąć kordu, wyszedł za zasłonę i ruszył schodami w górę, za zakręt, ku coraz jaśniejszemu światłu. Blask wpadający przez rozbite drzwi oślepił go. Mrugając powiekami wycofywał się dalej w zgiętej postawie i wciąż odwijał lont szybkotlący.

— Odetnij! — rzucił do Blacka, który przeciął lont swoim kordem w miejscu wskazanym przez Hornblowera.

Płomień pomknie po loncie szybciej niż wzrok; te pięćdziesiąt stóp do magazynu spali się mniej niż w sekundę.

— Odetnij mi jard z tego! — rozkazał Hornblower, wskazując na lont wolnotlący.

Lont ten został starannie wypróbowany. W spokojnym powietrzu spalał się dokładnie w tempie trzydziestu cali na godzinę, czyli cal w dwie minuty. Jednakże Hornblower nie miał bynajmniej zamiaru zostawiać godziny na spalenie się całego jarda. Słyszał huk muszkietów, słyszał echo werbli odbijające się od wzgórz. Musi zachować spokój.

— Odetnij jeszcze stopę i zapal!

Gdy Black spełnił ten rozkaz, Hornblower związywał lont wolnotlący z szybkotlącym, sprawdzając pewność połączenia. Zajmując się tymi ważnymi szczegółami musiał wciąż mieć na uwadze ogólną sytuację.

— Hewitt! — krzyknął, podnosząc wzrok znad lontów. — Słuchaj uważnie. Pobiegniesz do oddziału żołnierzy dowodzonego przez porucznika, tam za szczyt wzgórza. Powiesz mu, że będziemy się teraz wycofywać i on ma osłaniać nasz odwrót na ostatnim zboczu, nad łodziami. Zrozumiano?

— Tak jest, sir.

— No to leć.

Dobrze że to nie Grimesowi trzeba było powierzyć tę misję.

Zapalniki zostały już szczepione i Hornblower rozejrzał się wokoło.

— Przynieś tu tego trupa!

Black nie zadając pytań przywlókł ciało do stóp drzwi. Hornblower poprzednio rozglądał się za głazem, ale ciało nada się lepiej. Nie zesztywniało jeszcze i ręka dała się bezwładnie ułożyć na loncie szybkotlącym, tuż nad węzłem, gdy Hornblower wepchnął cały nadmiar lontu z powrotem przez strzaskane drzwi. Trup służył do zamaskowania zapalnika. Jeśli Francuzi nadejdą za wcześnie, zyska w ten sposób cenne sekundy dla swego planu; gdy płomień dotrze do lontu szybkotlącego, przeskoczy pod ręką zabitego i pomknie w dół do prochu. Gdyby chcąc sprawdzić magazyn odciągnęli trupa na bok, zapalnik tkwiący w drzwiach wciągnie węzeł do środka, znów pozwalając zyskać sekundę lub dwie — może płonący koniec stoczy się po schodach, wprost do magazynu.

— Kapitanie Jones! Proszę uprzedzić wszystkich, żeby byli gotowi do odwrotu. Natychmiast! Black, daj mi ten palący się zapalnik.

— Ja to zrobię, sir.

— Stul pysk.

Hornblower ujął zapalony lont wolnotlący i podmuchał na niego, aby ożywić płomień. Potem spojrzał na odcinek tego lontu przywiązany do lontu szybkotlącego. Zwrócił szczegółową uwagę na miejsce oddalone półtora cala od węzła; był.tam czarny punkcik służący jako znak. Półtora cala. Trzy minuty.

— Black, na szaniec. Ale już. Krzyknij na nich, żeby uciekali. Krzycz!

Gdy Black zaczął krzyczeć, Hornblower przycisnął tlący się koniec do czarnego punkcika. Po dwóch sekundach odjął go; lont wolnotlący zapalił się i tlił w dwóch kierunkach — w jednym nieszkodliwie, w stronę, gdzie go było za dużo, w drugim, w kierunku węzła, do odległego o półtora cala lontu szybkotlącego. Hornblower sprawdził, czy się dobrze tli, a potem skoczył na szaniec.

Żołnierze piechoty morskiej mijali go, biegnąc z powrotem, z Cótardem i jego marynarzami ubezpieczającymi tyły. Za półtorej minuty, teraz już za minutę! Francuzi następowali za nimi zaledwie w odległości strzału z muszkietu.

— Côtard, niech się pan lepiej pośpieszy. Prędzej!

Ruszyli biegiem.

— Spokojnie, wy tam! — ryczał Jones. Bał się, żeby ludzie nie wpadli w panikę, uciekając przed nieprzyjacielem, zamiast wycofywać się regularnie. Ale na wszystko jest swój czas. Żołnierze zaczęli biec, nie zwracając uwagi na jego krzyki i wymachiwanie rękami.

— Idziemy, Jones — rzucił Hornblower mijając go, lecz Jonesa ogarnęła gorączka walki i dalej urągał Francuzom, stojąc, samotny, twarzą do nieprzyjaciela.

A potem stało się. Ziemia zakołysała się pod ich stopami, aż zachwiali się na nogach i zatoczyli. W uszach zahuczała potężna, druzgocąca eksplozja, niebo pociemniało. Hornblower obejrzał się. Siup dymu strzelał wciąż w górę, coraz wyżej, niosąc czarne odłamki. A potem słup poszerzył się u góry w kształt grzyba. Coś z trzaskiem upadło dziesięć jardów od nich, rozrzucając z grzechotem odłamki kamieni wokół nóg Hornblowera. Powietrzem leciało coś dużego, wirując w trakcie opadania łukiem w dół. Półtonowy blok skalny z dachu magazynu spadł prosto na Jonesa i jego czerwony mundur, jakby celując specjalnie w niego, i ześlizgiwał się w dół z bestialską determinacją kompletnego starcia żałosnej istoty, którą wlókł pod sobą. Hornblower i Côtard patrzyli w hipnotycznym przerażeniu na blok, który zatrzymał się z lewej strony, sześć stóp od nich.

Dla Hornblowera była to najtrudniejsza chwila. Musiał otrząsnąć się z oszołomienia.

— Idziemy.

Trzeba się zdobyć na jasność myślenia. Byli już na ostatnim zboczu, nad łodziami. Oddział żołnierzy pod. dowództwem porucznika, wysłany dla ochrony flanki, wycofał się do tego miejsca i ustawił w szyku, ostrzeliwu- jąc się przed nacierającym tłumem Francuzów. Mieli oni niebieskie, biało lamowane mundury — to piechota, a nie artylerzyści, z którymi starli się przy baterii. Za oddział- kiem pędziła cała kolumna piechoty w takt ze dwudziestu bębnów wybijających wesoły rytm — pas de charge.

— Wsiadajcie do łodzi — polecił Hornblower grupie marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, nadbiegającej od strony baterii, a potem zwrócił się do porucznika.

— Kapitan Jones poległ. Dołączycie biegiem, gdy reszta znajdzie się na pomoście.

— Tak, sir.

Zza pleców Hornblowera, odwróconego tyłem do nieprzyjaciela, dobiegł nagle ostry dźwięk, jak uderzenie siekiery cieśli o drewno. Odwrócił się jednym skokiem. Słaniając się szedł Côtard j szpadę, książki i papiery, które dźwigał cały czas, upuścił na ziemię. Hornblower zobaczył, że jego lewa ręka dynda, jakby zawieszona na nitce. A potem trysnęła krew. Kula z muszkietu trafiła Cótarda w kość ramieniową i strzaskała ją. Jeden ludzi z siekierami, który jeszcze nie odszedł, podtrzymał go, gdy padał na ziemię.

— Ach — ach — ach! — jęczał Côtard za każdym ruchem strzaskanego ramienia. Patrzył na Hornblowera nieprzytomnym wzrokiem.

— Przykro mi, że pana trafiono — powiedział Hornblower, a potem do marynarza z siekierą: — Weźcie go do łodzi.

Côtard zdrową prawą ręką wskazywał na ziemię i Hornblower polecił drugiemu z siekierą:

— Pozbierajcie te papiery i zabierzcie je też do łodzi

Ale to nie zadowoliło Cótarda.

— Moja szpada! Moja szpada!

— Dopilnuję jej — obiecał Hornblower. Absurdalne pojęcie honoru było tak głęboko zakorzenione, że nawet w tych warunkach Côtard nie mógł znieść myśli, by jego szpada została na polu walki. Podnosząc ją, Hornblower uzmysłowił sobie, że sam nie ma swego kordu. Marynarz z siekierą zbierał książki i papiery.

— Pomóżcie panu Côtardowi zejść do łodzi — rzekł Hornblower i tknięty nagłą myślą dodał: — Przewiążcie mu szalem ramię nad raną i mocno zaciśnijcie. Zrozumiano?

Côtard, podtrzymywany przez drugiego marynarza z siekierą, już schodził kulejąc ścieżką. Wszelki ruch oznaczał piekielny ból. Przy każdym kroku Hornblower słyszał jego rozdzierające serce jęki „ach — ach — ach!”

— Nadchodzą! — powiedział porucznik piechoty morskiej.

Francuzi, ośmieleni zbliżaniem się całej kolumny towarzyszy, rzucili się do ataku. Szybkim rzutem oka Hornblower stwierdził, że cała reszta jego ludzi jest już na pomoście; odbijała właśnie od niego wypełniona marynarzami łódź rybacka.

— Każcie biec tam swoim ludziom — rozkazał, a gdy zaczęli biec, ruszył za nimi.

Gnali jak szaleni, ślizgając się i osuwając, ścieżką w dół ku pomostowi, a za nimi, wyjąc, pędzili Francuzi. Ale był tam oddziałek osłaniający, zgodnie z przewidującym rozkazem wydanym przez Hornblowera poprzedniego dnia: trzynastu żołnierzy z „Hotspura” pod dowództwem sierżanta. Zbudowali barykadę na pomoście, też na rozkaz Hornblowera wydany po przemyśleniu warunków, w jakich może się odbywać taki gwałtowny odwrót. Barykada, spiesznie postawiona z głazów i wypełnionych kamieniami beczek po rybach, ledwie sięgała pasa. Cofający się przeskoczyli przez nią, Hornblower na końcu; wymachując kończynami wylądował daleko po drugiej stronie, cudem utrzymując się na nogach.

— Żołnierze z „Hotspura”! Obsadzić barykadę. Reszta do łodzi!

Dwunastu żołnierzy uklękło za barykadą; dwanaście muszkietów wysunęło się nad nią. Na ten widok ścigający Francuzi zawahali się i próbowali stanąć.

— Celować nisko! — krzyknął ochryple porucznik piechoty morskiej.

— Proszę wracać i zabrać ludzi do łodzi, panie Jak- mutam — rzucił ostro Hornblower. — Niech szalupa będzie gotowa do odcumowania, a pan niech wsiada do jola i odpływa.

Francuzi znów ruszyli do przodu; Hornblower obejrzał się i zobaczył porucznika opuszczającego pomost za ostatnim żołnierzem.

— Teraz, sierżancie, dajcie im!

— Ognia! — zakomenderował sierżant.

Salwa była wspaniała, ale nie mieli czasu, żeby ją podziwiać.

— Idziemy! — krzyknął Hornblower. — Do szalupy!

Pod ciężarem zeskakujących żołnierzy z „Hotspura” szalupa odsunęła się od pomostu, gdy dobiegał do jego skraju; musiał przeskoczyć nad jardem czarnej wody, ale jakoś sięgnął nogami okrężnicy i runął na dziób między stłoczonych żołnierzy. Na szczęście pamiętał, żeby odrzucić szpadę Cótarda, toteż padł na dno łodzi nie raniąc nikogo. Odepchnęli się wiosłami i bosakami od pomostu i odpłynęli. Hornblower przedostał się na ławkę rufową, o mało nie nastąpiwszy na twarz Cótarda leżącego bez przytomności na podłodze łodzi.

Wiosła zaszurały w dulkach. Oddalili się o dwadzieścia, trzydzieści jardów, zanim pierwsi Francuzi wpadli wyjąc na pomost i stanęli, miotani wściekłością, na skraju podmurowania. Na bezcenną chwilę zapomnieli nawet o trzymanych w rękach muszkietach. Stłoczeni w szalupie marynarze wybuchnęli szyderczymi okrzykami, budząc wściekłość Hornblowera.

— Cisza! Milczeć wszyscy!

Cisza, jaka zapadła w szalupie, bardziej drażniła niż hałas. Z pomostu wypalił jeden muszkiet czy dwa i Hornblower przez ramię zobaczył, jak żołnierz francuski przyklęka, żeby dobrze wycelować, wybiera cel, jak lufa muszkietu skręca się perspektywicznie, aż muszka została ustawiona dokładnie na niego. Zastanawiał się gorączkowo, czy ma się rzucić na dno łodzi, gdy padł strzał. Poczuł nagle dreszcz przelatujący przez ciało i zobaczył z ulgą, że kula wbiła się w grubą dębową pawęż łodzi tuż obok niego. Oprzytomniał i spojrzawszy do przodu ujrzał Hewitta przepychającego się do niego na rufę, więc przemówił najspokojniejszym głosem, na jaki pozwoliły mu nerwy.

— Hewitt! Idź na dziób, do działka. Jest załadowane kartaczami. Kiedy ustawimy się na cel, daj ognia. — A potem rzucił rozkaz wioślarzom i Cargillowi przy rumplu: — Lewo na burtę. Prawa burta, wiosłować wstecz.

— Lewa burta. Wiosłować wstecz.

Szalupa przestała się obracać; zwrócona była dziobem prosto do pomostu i Hewitt, odsunąwszy innych na bok, patrzył z zimną krwią przez celownik czterofuntowej karonady dziobowej, manipulując klinem podniesienia. Potem odchylił się w bok i pociągnął za sznur do odpalania. Odrzut pchnął łódź gwałtownie do tyłu, jak gdyby uderzyła o skałę podwodną, i dym spowił wszystkich posępnym całunem.

— Prawa naprzód, mocniej wiosłować! Prawo na burtę! — Szalupa zawracała z trudem. — Lewa naprzód!

Dziewięć ćwierćfuntowych szrapneli przeorało grupę na pomoście: zasłały go ciała, jedne leżące spokojnie, inne wijące się z bólu. Bonaparte miał pod bronią ćwierć miliona żołnierzy, ale teraz stracił ich paru. Może mniej niż kroplę z wiadra, ale zawsze coś. Znaleźli się już poza zasięgiem strzału z muszkietów i Hornblower przemówił do Cargilla siedzącego obok na ławce rufowej.

— Dobrze pan wykonał swoją część zadania, panie Cargill.

— Dziękuję, sir.

Cargill został wyznaczony przez Hornblowera do wylądowania z żołnierzami, zajęcia się łodziami i przygotowania ich do wycofania się.

— Ale może byłoby lepiej, gdyby pan najpierw odesłał szalupę, a na koniec zostawił jola. Wtedy szalupa mogłaby stanąć opodal i osłaniać pozostałych swoją armatką.

— Myslałem o tym, sir. Ale nie wiedziałem do ostatniej chwili, ilu ludzi będzie w końcowej grupie. Dlatego musiałem zatrzymać szalupę.

— Być może ma pan rację — przyznał niechętnie Hornblower, a potem, ulegając poczuciu sprawiedliwości, rzekł: — Właściwie jestem pewien, że miał pan rację.

— Dziękuję, sir — powtórzył Cargill, a po chwili dodał: — Szkoda, że nie pozwolił mi pan iść ze sobą.

Niektórzy ludzie mają dziwne zachcianki, pomyślał gorzko Hornblower, bacząc na leżącego u ich stóp bez przytomności Cótarda ze strzaskanym ramieniem; ale musiał uspokajać wzburzone uczucia w tych wrażliwych młodzieńcach łaknących odznaczenia się i awansu.

— Człowieku, niechże się pan zastanowi — powiedział, znów starając się rozumować logicznie. — Ktoś musiał pilnować pomostu, a pan najlepiej się do tego nadawał.

— Dziękuję, sir — powtórzył Cargill jeszcze raz i znowu ze smutkiem; nie ma lekarstwa na głupotę.

Nagle Hornblowera tknęła myśl i obejrzał się przez ramię. Musiał spojrzeć dwukrotnie, chociaż wiedział, czego szuka wzrokiem. Zarys wzgórz zmienił się. Zobaczył wstęgę czarnego dymu bijącą ze szczytu. Semafor zniknął. Nie było już wyniosłej konstrukcji, która szpiegowała ich ruchy i donosiła o każdym przegrupowaniu Eskadry Przybrzeżnej. Fachowi brytyjscy marynarze, ta- kielarze i cieśle nie zdołaliby go odbudować — gdyby otrzymali takie zadanie — szybciej niż w tydzień. Francuzom zajmie to przypuszczalnie co najmniej dwa tygodnie, a jego osobistym zdaniem — trzy.

A tam czekał na nich „Hotspur”, z grotmarslem zrefo- wanym na pracę wstecz, taki sam jak widziany pół godziny temu; pół godziny, które wydawało się trwać tydzień. Łódź rybacka i jol podchodziły już do lewej burty okrętu, a Cargill sterował ku prawej; na tych spokojnych wodach i przy tak łagodnym wietrze łodzie nie musiały chronić się po zawietrznej.

— Wiosła! — zawołał Cargill i szalupa podsunęła się pod burtę, a tam już z góry, z bliska, patrzył na nich Bush.

Hornblower chwycił się lin trapu i podciągnął się na nich. Jako dowódca miał prawo, ale i obowiązek wchodzić pierwszy. Przerwał gratulacje Busha:

— Panie Bush, proszę możliwie jak najszybciej zabrać rannych. I posłać nosze po pana Cótarda.

— Czy jest ranny, sir?

— Tak. — Hornblower nie chciał wdawać się w zbędne wyjaśnienia. — Trzeba go do nich przywiązać i wciągnąć talią z noku rei. Ma strzaskane ramię.

— Tak jest, sir — Bush zrozumiał, że Hornblower nie jest w nastroju do rozmowy.

— Czy lekarz gotów?

— Już zaczął pracę, sir.

Bush wskazał ręką kilku rannych wciągniętych na pokład z jolu i znoszonych teraz na dół.

— Bardzo dobrze.

Hornblower ruszył do swej kajuty; nie musiał wyjaśniać, że ma napisać raport ani uciekać się do wymówek. Ale jak zawsze po akcji tęsknił ogromnie do samotności kabiny, bardziej nawet niż do snu i zapomnienia o zmęczeniu. Uczyniwszy, dwa kroki, zreflektował się. Nie będzie eleganckiego zakończenia przedsięwzięcia. Jeszcze nie ma dla niego spokoju — zaczął kląć w duchu w stanie krańcowego rozdrażnienia, używając przekleństw, jakie rzadko zdarzało mu się wypowiadać.

Musi załatwić sprawę z Grimesem, i to od razu. Musi postanowić, co zrobić. Ukarać go? Karać człowieka za to, że jest tchórzem? To tak, jak karać kogoś za posiadanie rudych włosów. Hornblower przestępował z nogi na nogę; nie mogąc spacerować po pokładzie, chciał chociaż w ten sposób pobudzić znużony umysł do dalszej pracy. Ukarać Grimesa za zdradzenie się z tchórzostwem? To już bardziej miało sens. Nie dlatego że wyjdzie to na dobre Grimesowi, ale że odstraszy innych od okazywania tchórzostwa. Są oficerowie, którzy karzą nie z powodu wymogu dyscypliny, lecz ponieważ uważają, że za przestępstwo należy nakładać karę, tak jak grzeszników należy zsyłać do piekła. Hornblower nie przyznawał sobie władzy boskiej, co niektórzy oficerowie uważali za rzecz naturalną.

Ale musi coś zrobić. Pomyślał o sądzie wojennym. Jest jedynym świadkiem, lecz sąd będzie wiedział, że mówi prawdę. Jego słowa zadecydują o losie Grimesa, a potem — stryczek albo najmniej pięćset kijów, podczas których Grimes będzie krzyczał z bólu, zanim padnie bez zmysłów, żeby być kurowany do nowego dnia tortury, i jeszcze raz — aż zrobi się z niego mamrocący idiota, pozbawiony sił i rozumu.

Hornblower odrzucił tę myśl ze wstrętem. Wiedział, że załoga już się domyśla. Grimes zaczął już cierpieć swoją karę, ale dyscyplina na „Hotspurze” musi być zachowana. On sam musi dopełnić swego obowiązku; musi zapłacić za to, że jest oficerem marynarki wojennej, podobnie jak już płacił chorobą morską czy ryzykując życiem. Musi kazać natychmiast umieścić Grimesa w areszcie; przez tę dobę, którą Grimes spędzi tam w łańcuchach, on będzie mógł powziąć ostateczną decyzję. Ruszył na rufę do kabiny, nie czując ulgi na myśl o odpoczynku.

Otworzył drzwi i już nie było problemu, tylko wstręt, potworny wstręt. Bo na linie zaczepionej o hak do lampy wisiał Grimes. Kołysał się w takt łagodnych przechyłów okrętu, jego stopy wlokły się po pokładzie, którego prawie dotykał kolanami. Miał siną twarz i wywalony język — ten wiszący straszny przedmiot właściwie nie przypominał Grimesa. Nie miał odwagi wziąć udział w operacji desantowej, ale gdy sobie uświadomił swoje zachowanie, a załoga pokazała, co o tym myśli, zdobył się na ten czyn, na wystawienie się na powolną śmierć z uduszenia, zsuwając się po lekkim szarpnięciu na podłogę z przykucniętej pozycji na koi.

Wśród całej załogi „Hotspura” Grimes, jako steward kapitański, był jedynym człowiekiem, który mógł znaleźć dostatecznie odosobnione miejsce dla tego czynu. Przewidział chłostę lub stryczek, przecierpiał szyderstwa towarzyszy; była gorzka ironia w fakcie, że stacji semaforowej, którą tak się bał zaatakować, bronił bezradny cywil i jego żona.

„Hotspur” poddawał się łagodnie długiej martwej fali, głowa z wywieszonym językiem i dyndające bezwładnie ręce kołysały się do taktu, a stopy szurały po deskach. (Hornblower otrząsnął się z przerażenia i mimo zmęczenia i odrazy zmusił do jasnego myślenia. Podszedł do drzwi kabiny; można było darować, że nie stał tam jeszcze wartownik, gdyż żołnierze z „Hotspura” dopiero wracali na pokład.

— Posłać po pana Busha — powiedział.

Nie upłynęła minuta, a Bush nadbiegł w pośpiechu, aby stanąć jak wryty na widok trupa.

— Panie Bush, niech to natychmiat stąd zabiorą. Wyrzucić za burtę. Jeśli pan uważa za stosowne, może mieć chrześcijańską ceremonię pogrzebową.

— Tak jest, sir.

Bush milczał, potwierdziwszy otrzymanie rozkazu. Wiedział, że tu, w kajucie, Hornblower ma jeszcze mniej chęci do rozmowy niż przedtem na pokładzie. Hornblower przeszedł do kabiny nawigacyjnej, wcisnął się w krzesło i siedział milcząc, z rękami opartymi nieruchomo na stole. Po krótkiej chwili usłyszał nadejście ludzi przysłanych przez Busha. Słuchał ich głośnej, beztroskiej gadaniny, któryś zaśmiał się nawet, ale wszystko ucichło, gdy zdali sobie sprawę, że on jest za sąsiednimi drzwiami. Głosy przeszły w ochrypłe szepty. Usłyszał ciężkie stąpania, a potem odgłos wleczenia i już wiedział, że ciało zostało zabrane.

Wtedy wstał, by wykonać postanowienie uczynione przed chwilą w momencie jasności umysłu. Wszedł do kabiny zdecydowanym krokiem, lecz trochę jak ktoś idący na pojedynek nie z własnej woli. Nie chciał tu wchodzić, brzydził się tego miejsca, ale na tak małej jednostce jak „Hotspur” nie miał gdzie pójść. Odsunął od siebie podszeptywaną mu przez słabość myśl, że mógłby się przeprowadzić do którejś z wydzielonych kajut na międzypokładzie, a przysłać tu na przykład podoficerów. Pociągnęłoby to za sobą nie kończące się niewygody — i rzecz najważniejsza — nie kończące się komentarze. Musi tu zostać, a im dłużej będzie się zastanawiał, tym trudniej mu to przyjdzie. Był zmęczony do tego stopnia, że ledwie się trzymał na nogach. Podszedł do koi; oczyma duszy widział Grimesa na klęczkach, z pętlą na szyi, jak się odbija od koi. Zmusił się do spojrzenia na zimno na ten obraz, jak na coś, co minęło. Oto teraźniejszość — padł na koję z butami na nogach, w pasie do kordu, z kiszką z piaskiem w kieszeni. Nie było Grimesa, żeby go rozebrał.

Rozdział XI

Hornblower napisał datę, adres i słowo „Sir” i wtedy uświadomił sobie, że nie tak łatwo będzie ułożyć ten raport. Był pewny, że ukaże się on w „Gazette”, pewny od chwili, gdy zaczął myśleć o konieczności jego napisania. Będzie to „»Pismo« do »Gazette«„, jeden z kilku raportów wybranych do publikacji spośród setek takich pism napływających do Admiralicji, a pierwsze jego wystąpienie w druku. Postanowił sporządzić zwykłe, normalne sprawozdanie, według uświęconych tradycją wzorów, a przerwał nie dlatego, że miał tremę lecz żeby się zastanowić. Opublikowanie tego pisma sprawi, że przeczytają je wszyscy, cała marynarka wojenna, więc i jego podwładni. A wiedział zbyt dobrze, jak każde nie przemyślane słowo będzie komentowane i ważone przez przewrażliwione jednostki.

Rzecz ważniejsza, będzie ono czytane przez wszystkich w Anglii, a zatem i przez Marię. Będzie mogła zerknąć na jego życie przez szparkę, przez którą nigdy dotąd nie zdarzyło się jej patrzeć. Z punktu widzenia jego pozycji w marynarce wojennej uwypuklenie — w skromnych słowach — niebezpieczeństw, jakie przeszedł, mogłoby być pożądane, lecz kłóciłoby się z pogodnym, niefrasobliwym tonem listu, jaki zamierzał napisać do żony. Maria jest rezolutną osóbką i nie da się oszukać; przeczytanie jego wypowiedzi w „Gazette”, po liście do niej, wzbudziłoby w niej obawę i nieufność, co teraz, gdy nosi w sobie dziedzica nazwiska Hornblower, mogłoby się odbić fatalnie i na niej, i na dziecku.

Stanął przed wyborem, i musiał wybrać to, co lepsze dla Marii. Zbagatelizuje swoje trudności i niebezpieczeństwa; może ludzie z marynarki wojennej wyczytają między wierszami to, czego Maria nie domyśli się w swojej nieświadomości. Umoczył znowu pióro w kałamarzu i gryząc jego koniec zastanawiał się przez chwilę, czy pisma, jakie czytywał w „Gazette”, pisane były w podobnie trudnych sytuacjach. Doszedł do wniosku, że w większości wypadków chyba tak. Cóż, pismo trzeba napisać. Nie da się od tego wymigać ani też odłożyć na później. Niezbędny wstęp, zaczynający się od słów: „Zgodnie z Pańskimi rozkazami”, ułatwił początek, a potem szło już gładko. Musiał przypomnieć sobie wszystko, o czym powinien napisać. „Pan William Bush, mój pierwszy oficer, zachował się bardzo przykładnie, proponując ochotniczo swoje uczestnictwo, lecz poleciłem mu zostać w charakterze dowódcy okrętu”. I dalej ciągnął bez trudu: „Porucznik Charles Côtard z okrętu JKM „Marlborough”, który na ochotnika wziął udział w wyprawie, oddał nieocenione usługi dzięki swojej znajomości języka francuskiego. Z żalem donoszę Panu, że rana, jaką odniósł, spowodowała konieczność amputacji, a jego życie jest jeszcze w niebezpieczeństwie”. Ale musiał dodać coś jeszcze. „Pan — jakże mu na imię? — pan Aleksander Cargill, zastępca oficera nawigacyjnego, otrzymał ode mnie zadanie nadzorowania wycofywania się w łodziach po zrealizowaniu wypadu, z którego to zadania wywiązał się ku memu całkowitemu zadowoleniu”. Następny ustęp zadowoli Marię. „Stacja telegraficzna została wzięta bez najlżejszego oporu przez oddział pod moim osobistym dowództwem, podpalona i kompletnie zniszczona, po zabezpieczeniu wszystkich poufnych papierów”. Inteligentni oficerowie marynarki wojennej wyżej ocenią operację przeprowadzoną bez strat w ludziach niż taką, która skończyłaby się jatką.

A teraz o baterii; na ten temat trzeba pisać ostrożnie. „Kapitan Jones z oddziału Królewskiej Piechoty Mor-

skiej, dzielnie unieszkodliwiwszy baterię, dostał się, niestety, w strefę eksplozji magazynu i muszę donieść Z talem o jego śmierci jak również o śmierci lub zaginięciu kilku innych żołnierzy”. Jeden z nich był równie użyteczny po śmierci, co żywy. Zganił siebie. Wciąż nie mógł się powstrzymać, żeby nie wracać pamięcią do tych minut pod drzwiami magazynu. Podjął pisanie. „Porucznik Reid z Królewskiej Piechoty Morskiej bronił flanki i ubezpieczał odwrót, przy niewielkich stratach. Jego zachowanie zasługuje na moją całkowitą aprobatę”.

Tak było naprawdę i przyjemnie było to pisać. Tak samo zresztą jak następny ustęp. „Jestem niezmiernie rad, że mogę donieść, iż baterie zostały kompletnie rozbite. Szaniec zwalono wraz z armatami, lawety, rzecz zrozumiała, zostały zniszczone, gdyż w baterii wybuchła co najmniej tona prochu”. Bateria składała się z czterech trzydziestodwufuntówek. Na jeden ładunek dla takiego działa potrzeba dziesięciu funtów prochu, a magazyn, leżący znacznie poniżej szańców, musiał mieć ładunków przynajmniej na pięćdziesiąt strzałów na działo. W miejscu szańca pozostał krater.

Miał już teraz niewiele do napisania. „Wycofywanie się poszło dobrze. Załączam listę zabitych, rannych i zaginionych”. Miał przed sobą tę listę w brudnopisie i zaczął uważnie przepisywać. Wdowy i pogrążeni w smutku rodzice znajdą pociechę czytając te nazwiska w „Gazette”. Zginął jeden marynarz, a kilku odniosło lekkie rany. Spisał ich i zaczął od nowego wiersza. „Królewska Piechota Morska. Zabici. Kapitan Henry Jones. Szeregowi…” Nagła myśl sprawiła, że przerwał, z piórem uniesionym w powietrzu. Pociechą będzie nie tylko widok nazwisk w „Gazette”; rodzice i wdowy mogą otrzymać zaległy żołd po zmarłych i jakiś niewielki zasiłek. Myślał jeszcze o tym, gdy Bush wpadł pędem do kajuty.

— Sir, chciałbym pokazać coś panu z pokładu.

— Bardzo dobrze, zaraz przyjdę.

Zastanawiał się tylko krótką chwilę. Pod nagłówkiem „Polegli marynarze” było jedno nazwisko — James Johnson, marynarz. Dodał drugie: „John Grimes, steward kapitański”, a potem odłożył pióro i poszedł na pokład.

— Sir, proszę tam spojrzeć — rzekł Bush wskazując gorączkowo na brzeg i podając swą lunetę.

Widok wciąż się jeszcze wydawał niezwykły; wzgórze bez semafora i baterii — dobrze widocznych poprzednio, teraz zmieniło się w kopiec ziemi. Ale Bushowi nie o to chodziło. Zboczem jechała konno duża grupa; Hornblowerowi wydało się, że widzi w lunecie pióra i złote szamerunki.

— To są chyba generałowie, sir — mówił z przejęciem Bush. — Przyjechali obejrzeć szkody. Komendant, gubernator, naczelny inżynier i cała reszta. Mamy ich teraz prawie w zasięgu, sir. Możemy podejść z wiatrem tak, że tego nie zauważą, wytoczyć szybko działa, pełną elewację i… w taki duży cel z salwy burtowej moglibyśmy trafić przynajmniej jednym pociskiem, sir.

— Myślę, że moglibyśmy — zgodził się Hornblower. Spojrzał na wiatrowskaz i na brzeg. - Powinniśmy, wykonać zwrot przez rufę i…

Bush czekał, aż Hornblower skończy zdanie, ale się nie doczekał.

— Czy mam wydać rozkaz, sir?

— Nie — odpowiedział w końcu Hornblower. — Lepiej nie.

Bush był zbyt dobrym podwładnym, by protestować, lecz wyraźnie widać było po nim rozczarowanie, toteż Hornblower postanowił złagodzić odmowę wyjaśnieniem. Może by i zabili generała, ale prędzej byłby to zwykły dragon. Przy tym spowodowaliby zwrócenie przez nieprzyjaciela bacznej uwagi na obecną słabość tego odcinka wybrzeża.

— Sprowadzą baterie polowe — ciągnął Hornblower. — Co prawda tylko dziewięciofuntówki, ale…

— Tak, sir. Mogłyby dać się we znaki — dokończył Bush, zgadzając się z nim niechętnie, — Czy ma pan coś innego w planie, sir?

— Ja nie. On — powiedział Hornblower. Za wszystkie operacje Eskadry Przybrzeżnej odpowiadał Pellew i na jego konto pójdą. Wykonał gett w kierunku eskadry i łopoczącego na wietrze szerokiego proporczyka Pellewa.

Ale nie miał on dłużej powiewać. Łódź, która powiozła raport Hornblowera na „Tonnanta”, powróciła nie tylko z zapasami, ale i z pocztą służbową.

— Sir — odezwał się Orrock po jej wręczeniu. — Komodor przysłał wraz ze mną marynarza z „Tonnanta”. Ma list do pana.

— Gdzie jest?

Osobnik wyglądał na prostego marynarza, w zwykłej, fasowanej odzieży. Stał z kapeluszem w ręku, a jego gruby jasny harcap świadczył, że to marynarz nie od dzisiaj. Hornblower wziął pismo i złamał pieczęć.

Mój Drogi Hornblowerze,

Z ogromnym żalem muszę potwierdzić przekazaną Panu drogą służbową wiadomość, że Pański najnowszy raport jest ostatnim, jaki będę miał przyjemność czytać. Zostałem awansowany i podniosę proporce admiralski jako kontradmirał dowodzący eskadrą zbierającą się do blokady Roche- fort. Kontradmirał W. Parker przejmuje dowództwo nad Eskadrą Przybrzeżną. Poleciłem mu Pana jak najgoręcej, chociaż najlepszym poleceniem są Pańskie czyny. Lecz oficerowie dowodzący miewają swoich faworytów, ludzi których znają osobiście. Trudno to krytykować, skoro ja sam pozwoliłem sobie na posiadanie faworyta, który ma inicjały H.H. Ale zostawmy ten temat i przejdźmy do innego, jeszcze bardziej osobistego.

W Pańskim raporcie zauważyłem, że miał pan pecha stracić swego stewarda, pozwalam więc sobie przesłać Panu w zastępstwie Jamesa Doughty'ego. Był on stewardem zmarłego kapitana Stevensa z ,,Magnificent” i teraz został nakłoniony, aby zgłosił się ochotniczo na ,Hotspura”. Wywnioskowałem, że ma on dużo praktycznego doświadczenia w służbie na dworach i mam nadzieję ze uzna go Pan za odpowiedniego i że będzie Panu służył wiele lat. Jeśli przez ten okres czasu jego obecność będzie Panu o mnie przypominała, będę z tego bardzo rad.

Pański oddany przyjaciel

E. Pellew

Mimo że Hornblower był zdolny do szybkiego myślenia, minęła chwila, zanim przetrawił skomplikowaną treść świeżo przeczytanego listu. Zawierał on same złe wieści; złą o zmianie dowództwa i nie mniej złą, chociaż pod innym względem, że zostaje obarczony lokajem, który będzie wybrzydzał na jego gospodarstwo. Jednakże jeśli praca w marynarce wojennej uczyła ludzi czegokolwiek, to przyjmowania filozoficznie drakońskich zmian.

— Doughty? — odezwał się Hornblower.

— Sir.

Doughty stał pełen szacunku, lecz Hornblowerowi wydało się, że jest w jego spojrzeniu coś kpiącego.

— Masz być moim stewardem. Jeśli będziesz spełniał swoje obowiązki, nie musisz się niczego obawiać.

— Tak, sir. Nie, sir.

— Przywiozłeś swoje rzeczy?

— Tak jest, sir.

— Pierwszy oficer poleci komuś wskazać ci, gdzie możesz rozwiesić swój hamak. Będziesz dzielił pomieszczenie z moim pisarzem.

Steward kapitański jest jedynym marynarzem na okręcie, który nie musi spać w komorze lin kotwicznych.

— Tak jest, sir.

— A więc możesz objąć swoje obowiązki.

— Tak jest, sir.

W kilka minut później Hornblower siedzący w swojej kajucie podniósł wzrok i ujrzał milczącą postać wślizgującą się przez drzwi; Doughty wiedział, że jako osobisty steward nie musi pukać, jeśli wartownik powie mu, że dowódca jest sam.

— Czy jadł pan obiad, sir?

Hornblower potrzebował chwili czasu, aby odpowiedzieć na to pytanie, po rozbitym dniu i całkiem bezsennej nocy. Przez ten czas Doughty patrzył z szacunkiem ponad jego ramieniem. Oczy miał bardzo niebieskie.

— Nie. Nie jadłem. Zrób mi coś — odparł Hornblower.

— Tak, sir.

Niebieskie oczy rozejrzały się po kajucie nie znajdując niczego.

— Nie, nie mam zapasów w kabinie. Będziesz musiał pójść do kambuza. Pan Simmonds poszuka czegoś dla mnie. — Kucharz okrętowy w randze podoficera miał prawo do „pan” przed nazwiskiem. — Nie. Zaczekaj. Są na okręcie dwa homary. Znajdziesz je w baryłce z wodą morską koło bomów. To mi coś przypomniało. Twój poprzednik nie żyje od blisko dwudziestu czterech godzin, a woda w baryłce nie została zmieniona. Pójdź do oficera służbowego z pozdrowieniami ode mnie i poproś, żeby kazał to zrobić przy pomocy pompy do mycia pokładu. Dzięki temu, gdy będę jadł jednego homara, drugi będzie żył dalej.

— Tak, sir. A może, jeśli teraz oba ugotuję, to jednego mógłby pan zjeść na gorąco, a drugiego jutro na zimno, sir.

— Mógłbym — zgodził się Hornblower nieobowią- zująco.

— Majonez — powiedział Doughty. — Czy na okręcie są jajka, sir? I olej sałatkowy?

— Nie, nie ma — rzucił ostro Hornblower. — Nie ma innych zapasów kabinowych na tym okręcie poza tymi dwoma przeklętymi homarami.

— Tak, sir. Wobec tego podam jeden z masłem i zobaczę, co się da zrobić jutro, sir.

— Rób, u diabła, co chcesz i przestań mi zawracać głowę — powiedział Hornblower.

Humor pogarszał mu się coraz bardziej. Nie tylko musi brać szturmem baterie, ale jeszcze pamiętać o utrzymywaniu homarów przy życiu. A Pellew opuszcza flotę strzegącą Brestu; oficjalne rozkazy, które właśnie przeczytał, podawały szczegóły o salutach dla nowego dowódcy floty. Jutro ten przeklęty Doughty, ze swym przeklętym majonezem, będzie gmerał w jego łatanych koszulach.

— Tak, sir — rzekł Doughty i zniknął równie cicho jak się pojawił.

Hornblower wyszedł na pokład, żeby spacerem rozładować zły nastrój. Już pierwszy łyk rozkosznego wieczornego powietrza wpłynął na niego uspokajająco; także pośpiech, z jakim wszyscy na pokładzie rufowym prze- biegali na burtę zawietrzną, żeby jemu zostawić stronę nawietrzną. Miał tu dla siebie tyle miejsca, ile mógł zapragnąć — pięć długich kroków w stronę dziobu i pięć z powrotem — ale inni oficerowie będą teraz przechadzać się w zbitej gromadce. Trudno. Musiał trzy razy pisać swój raport dla Pellewa, brudnopis, czystopis i kopia do poufnej teczki. Niektórzy dowódcy powierzali to zadanie pisarzom, ale nie Hornblower. Pisarze kapitańscy mieli zwyczaj wykorzystywać swe zaufane stanowisko; niektórzy oficerowie na okręcie chętnie dowiedzieliby się, co o nich mówi dowódca i jakie są plany na przyszłość. Martin nigdy nie będzie miał tej szansy. Niech się ogranicza do list załogi i ksiąg inwentarza czy innych nudnych spraw zatruwających życie dowódcy okrętu.

Teraz Pellew ich opuszcza i to jest pech. Wcześniej dzisiaj Hornblower puszczał wodze fantazji, wyobrażając sobie, że któregoś dnia pozna niewysłowioną radość otrzymania rangi wyższego dowódcy, awansu na kapitana. Wymagałoby to bardzo silnego poparcia, we flocie i w Admiralicji. Z przeniesieniem Pellewa stracił przyjaciela we flocie. Po przejściu Parry'ego na emeryturę ubył mu przyjaciel w Admiralicji — nie znał tam nikogo poza nim. Awans na dowódcę okrętu był dla niego fantastycznym uśmiechem szczęścia. Gdy dojdzie do rozpuszczania załogi „Hotspura”, znajdzie się trzystu ambitnych młodych oficerów, z wpływowymi wujkami i kuzynami, żądnych zajęcia jego miejsca. A on może gnić na lądzie na połowie pensji. Z Marią. Z Marią i dzieckiem. Spodnia strona medalu nie była bardziej atrakcyjna niż wierzchnia.

Ale to mu nie pomoże pozbyć się opanowującego go przygnębienia. Napisał do Marii list, z którego może być dumny, list podnoszący na duchu, pogodny i tak serdeczny, jak potrafił. W górze Wenus lśniła na wieczornym niebie. Powietrze morskie było podniecające, orzeźwiające, rozkoszne. Świat jest na pewno lepszy, niż mu się wydawał w obecnym stanie wyczerpania nerwowego. Trzeba było całej godziny przechadzania się, żeby w to uwierzył. Przy końcu tej godziny monotonne chodzenie tam i z powrotem sprawiło, że zwolnił się nazbyt szybki tok jego myśli. Był teraz zdrowo zmęczony, a ledwo pomyślał o jedzeniu, poczuł, że jest głodny jak wilk. Widział, jak Doughty przemykał przez pokład raz i drugi; nawet będąc w największej rozterce duchowej, zauważał natychmiast, świadomie czy podświadomie, wszystko, co się działo na okręcie. Zaczął się już bardzo niecierpliwić i noc zapadła wokoło, gdy wreszcie przerwano mu przechadzkę po pokładzie.

— Pański obiad gotowy, sir.

Doughty stał przed nim z szacunkiem.

— Bardzo dobrze. Zaraz przyjdę.

Hornblower usadowił się za stołem w kabinie nawigacyjnej. Doughty wcisnął się w ciasną przestrzeń obok krzesła.

— Za chwileczkę, sir, przyniosę obiad z kambuza. Czy mogę nalać panu trochę jabłecznika, sir?

— Nalać mi trochę…?

Doughty nalewał już z dzbanka do kubka, a potem znikł. Hornblower spróbował ostrożnie. Nie było najmniejszej wątpliwości, miał w kubku doskonały jabłecznik, młody, ale rafinowany, czuło się w nim owoce, a wcale nie był słodki. Smakował niebiańsko po miesiącach na wodzie z beczki. Hornblower pociągnął dwa łyki i zaraz przechyliwszy głowę do tyłu z rozkoszą wlał w gardło całą zawartość kubka. Nie zaczął jeszcze rozmyślać nad tym ciekawym zjawiskiem, gdy Doughty wśliznął się znowu do kabiny nawigacyjnej.

— Talerz jest gorący, sir — ostrzegł.

— A cóż tu masz, u licha? — spytał Hornblower.

— Kotlety z homara, sir — odparł Doughty, dolewając jabłecznika, a potem gestem wskazał na drewnianą sosjerkę, którą postawił właśnie na stole. — Sos maślany, sir.

Nadzwyczajne. Miał przed sobą na talerzu zgrabne brązowe kotleciki, niczym na zewnątrz nie przypominające homara, ale gdy dodał trochę sosu i spróbował, smakowały wyśmienicie. Siekany homar. A kiedy Doughty podniósł pokrywkę z popękanego naczynia na jarzyny, zaskoczonym oczom Hornblowera ukazała się potrawa, o jakiej można marzyć. Młode kartofelki, złociste, o smakowitym wyglądzie. Nałożył sobie skwapliwie i zaczął jeść, prawie parząc sobie nimi usta. Nie ma nic lepszego od pierwszych w roku młodych kartofli.

— Przysłano z jarzynami dla okrętu, sir — wyjaśnił Doughty. — Zdążyłem jeszcze je zabezpieczyć.

Hornblower nie musiał pytać, przed czym trzeba zabezpieczać młode kartofle. Wiedział to i owo o płatniku Huffnellu i o apetytach młodych ludzi z mesy oficerskiej. Kotlety z homara, młode kartofle i doskonały sos ma- ślany; delektował się obiadem, odwracając myśli od sucharów okrętowych dostarczonych przez barkę zaopatrzeniową z robakami. Był przyzwyczajony do robaków, które zawsze pojawiały się już po miesiącu pobytu w morzu, a nawet wcześniej, jeśli suchary leżały przedtem długo w magazynie. Biorąc znowu na widelec duży kawałek kotleta, bronił się wytrwale przed wizją robaków w sucharach.

Pociągnął jeszcze jeden łyk jabłecznika i dopiero wtedy przypomniał sobie, że miał spytać, skąd on pochodzi.

— Wziąłem go na pański rachunek, sir — wyjaśnił Doughty. — Za ćwierć funta tytoniu.

— Od kogo?

— Sir — rzekł Doughty — obiecałem, że nie powiem.

— Och, dobrze — machnął ręką Hornblower.

Było tylko jedno źródło jabłecznika. „Camilla”, łódź rybaków łowiących homary, którą zarekwirował ubiegłej nocy. Rybacy bretońscy musieli oczywiście mieć beczułkę na pokładzie i ktoś ją wyszperał; najprawdopodobniej Martin, jego pisarz.

— Mam nadzieję, że nabyłeś całą baryłę — powiedział Hornblower.

— Niecałą, niestety, sir. Ale wszystko, co w niej zostało.

Z dwugalonowej baryłki jabłecznika — a może i większej — Martin mógł w ciągu dwudziestu czterech godzin wytrąbić najwyżej galon. Doughty musiał zauważyć baryłkę w pomieszczeniu, które dzielił z Martinem. Na pewno użył mocniejszego argumentu niż ćwiartka tytoniu, żeby skłonić Martina do rozstania się z nią, ale Hornblowerowi było wszystko jedno.

— Ser, sir — oznajmił Doughty.

Hornblower zjadł wszystko, co stało na stole.

A ser — przydziałowy, dostarczony dla załogi — był dość dobry i masło świeże; łódź musiała przywieźć nową beczułkę i Doughty jakoś dobrał się do niej, mimo że nie zużyto jeszcze starego, zjełczałego zapasu. Opróżniwszy dzbanek jabłecznika, Hornblower poczuł się lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dni.

— Idę teraz spać — oznajmił.

— Tak, sir.

Doughty otworzył drzwi kabiny nawigacyjnej i Hornblower przeszedł do swojej kajuty. Lampa kołysała się u belki pokładu. Połatana koszula nocna leżała wyłożona na koi. Może dzięki temu, że wypił tyle jabłecznika, Hornblower nie krępował się obecnością Doughty'ego. Umył zęby i przygotował się do pójścia spać. Doughty odebrał mundur, który Hornblower ściągnął z siebie; Doughty podniósł spodnie rzucone przez niego na podłogę; kręcił się w pobliżu, gdy Hornblower upadł na koję, i obciągnął na nim koce.

— Wyczyszczę mundur, sir. Tu jest szlafrok, na wypadek gdyby wezwano pana w nocy, sir. Czy mam zgasić lampę, sir?

— Tak.

— Dobranoc, sir.

Dopiero następnego ranka Hornblower przypomniał sobie, że w tej kajucie powiesił się Grimes. I dopiero następnego ranka wspomniał o tamtych minutach w magazynie z prochem. Doughty już dał poznać swoją wartość.

Rozdział XII

Wystrzelono saluty. Flaga Pellewa została podniesiona i „Tonnant” odpłynął, aby zapoczątkować blokadę Ro- chefort. Na okręcie admiralskim podniesiono proporzec admirała Parkera i wszystkie okręty pozdrowiły obie flagi, każdy salutem z trzynastu armat. Francuzi na stokach wzgórz musieli widzieć dym i słyszeć huk wystrzałów, a oficerowie ich marynarki wojennej musieli z tego wywnioskować, że do Floty Kanału przybył jeszcze jeden kontradmirał; smutno pewnie przy tym kiwali głowami nad tym dalszym dowodem zwiększania się przewagi Brytyjskiej Marynarki Wojennej nad francuską w wyścigu formowania sił morskich.

Patrząc w kierunku Goulet ponad czarnymi zarysami Raf Małych Dziewczynek Hornblower mógł policzyć okręty wojenne stojące na kotwicach na redzie Brestu. Osiemnaście okrętów liniowych i siedem fregat, ale wszystkie z załogami poniżej minimum i z niepełnymi zapasami; żadna konkurencja dla wspaniałych okrętów liniowych pod dowództwem Cornwallisa, czekających za redą, co dzień sprawniejszych i coraz bardziej górujących duchem bojowym . Nelson w pobliżu Toulonu, a teraz Pellew pod Rochefort trzymali w szachu słabsze eskadry francuskie. Pod ich osłoną brytyjska flota handlowa żeglowała przez morza nie molestowana przez nikogo, z wyjątkiem korsarzy, a okręty handlowe, łączone w duże konwoje, były osłaniane bezpośrednio przez inne eskadry brytyjskie o łącznej sile przewyższającej nawet siłę eskadr blokujących. Liny i konopie, drewno, żelazo i miedź, terpentyna i sól, bawełna i saletra płynęły swobodnie do Wysp Brytyjskich, gdzie były rozprowadzane bez ograniczeń, umożliwiając ciągłą pracę stoczniom, podczas gdy stocznie francuskie skazane były na bezczynność, jak na gangrenę następującą po ustaniu krążenia.

Jednakże sytuacja nie była tak całkowicie bezpieczna. Bonaparte miał dwieście tysięcy wojska stacjonującego wzdłuż brzegów Kanału, najpotężniejszą armię na świecie. A w portach nad Kanałem, od Saint-Malo do Ostendy i jeszcze dalej gromadziła się flotylla siedmiu tysięcy łodzi płaskodennych. Admirał Keith ze swymi fregatami, wspierany przez kilka liniowców, osłaniał Kanał przed niebezpieczeństwem ze strony Bonapartego; inwazja nie była możliwa, dopóki Anglia panowała nad wodami Kanału.

Mimo to przewaga Anglii była dość chwiejna. Gdyby osiemnastu okrętom liniowym, stojącym na redzie Brestu, udało się wymknąć, mogłyby okrążyć Ushant i odciągnąwszy w jakiś sposób Cornwallisa, popłynąć dalej, przepędzając Keitha i niszcząc jego okręty. Trzy dni wystarczyłyby na załadowanie armii napoleońskiej na łodzie i przebycie Kanału, i Bonaparte mógłby wydawać dekrety z zamku windsorskiego, tak jak czynił już z Mediolanu i z Brukseli. Uniemożliwiał to Cornwallis ze swoją eskadrą oraz „Hotspur” i jego potężniejsi towarzysze; ale chwila nieuwagi, źle obmyślony ruch, i trójbarwna flaga mogła się wznieść nad londyńskim Tower.

Licząc okręty stojące na redzie Brestu, Hornblower był głęboko świadom, że ta codzienna czynność poranna jest dobitnym, najzuchwalszym wyrazem potęgi Anglii na morzu. Anglia ma serce, mózg i ramię, a on z „Hotspurem” są czułym, najdalej wysuniętym koniuszkiem palca tego potężnego ramienia. Osiemnaście okrętów liniowych na kotwicy, z tego dwa trójpokładowce. Siedem fregat. Te same co wczoraj. Żadnemu okrętowi nie udało się wymknąć niezauważenie w ciągu nocy przez przesmyk Four lub Raz.

— Panie Foreman! Proszę zasygnalizować do okrętu admiralskiego: „Nieprzyjaciel na kotwicy. Sytuacja bez zmian”.

Foreman nadawał już ten sygnał kilkakrotnie, lecz obserwujący go dyskretnie Hornblower zauważył, że sprawdza on liczby sygnałów w księdze sygnałowej. Foreman powinien znać na pamięć wszystkie z tysiąca ustalonych sygnałów, ale bardzo dobrze, gdy czas na to pozwala, że szuka potwierdzenia tego, co mówi mu pamięć. Pomyłka o jedną cyfrę — i błędne przekazanie ostrzeżenia, że nieprzyjaciel wypływa w morze.

— Okręt admiralski potwierdza, sir — meldował Foreman.

— Bardzo dobrze.

Poole, jako oficer służbowy, zrobił odpowiednią notatkę w prowadzonym na brudno dzienniku okrętowym. Marynarze zmywali pokład, słońce podnosiło się nad widnokręgiem. Dzień wstawał piękny i wszystko wskazywało na to, że będzie to dzień jak każdy inny.

— Siedem szklanek, sir — oznajmił Prowse.

Jeszcze tylko pół godziny odpływu; czas odejść od brzegu zawietrznego, zanim zacznie się przypływ.

— Panie Poole, proszę wykonać zwrot przez rufę. Kurs zachód ku północy.

— Dzień dobry, sir.

— Dzień dobry, panie Bush.

Bush wiedział, że nie ma co próbować dalszej rozmowy, mógł zresztą poświęcić uwagę obserwowaniu, czy marynarze sprawnie przebrasowują grotmarsel i jak Poole prowadzi okręt po wypełnieniu się marsli. Hornblower omiótł spojrzeniem północny brzeg, jak zwykle szukając jakichś objawów zmiany. Koncentrował uwagę na grzbiecie wzgórza, za którym kapitana Jonesa spotkała śmierć, gdy Poole zameldował znowu:

— Wiatr skręcił na zachód, sir. Nie mogę iść kursem zachód ku północy.

— Więc niech będzie zachód na północno-zachód — odparł Hornblower, wciąż z oczyma przy lunecie.

— Tak jest, sir. Zachód na północno-zachód, pełnymi żaglami na wiatr. — W głosie Poole'a można było odczuć

ulgę; oficer może mieć obawy, meldując dowódcy, że jego ostatni rozkaz jest nie do wykonania.

Hornblower wyczuł, że Bush stanął przy nim, z lunetą skierowaną w tę samą stronę.

— Kolumna wojska, sir — powiedział Bush.

— Tak.

Hornblower dojrzał czoło kolumny przechodzące przez grzbiet wzgórza. Chciał wiedzieć, jak długa będzie ta kolumna. Ciągnęła się bez końca poprzez grzbiet wzniesienia i w lunecie wyglądała niby gąsienica pełznąca spiesznie po bardziej nierównym zboczu. A oto i wyjaśnienie. Obok gąsienicy pojawił się rząd mrówek podążających ścieżką jeszcze szybciej. Artyleria polowa — sześć działek z półwoziami i wozem zamykającym tyły. Głowa gąsienicy sięgnęła dalszego końca grzbietu, zanim jej ogon pojawił się nad bliższym. Była to kolumna piechoty rozciągnięta na ponad milę, pięć tysięcy żołnierzy, może więcej — dywizja piechoty z przynależną artylerią. Mogła to być po prostu część garnizonu z Brestu, wychodząca na ćwiczenia i manewry na zboczu wzgórza, lecz ruchy jej były zbyt spieszne i celowe, niż można by oczekiwać w takim wypadku.

Przesunął lunetę dalej po brzegu i nagle zatrzymał ją, przełykając ślinę z podniecenia. Zobaczył łatwe do rozpoznania żagle lugrowe francuskiego kabotażowca, wychodzącego spoza wyniosłego masywu Cypla Mateusza. Jeszcze dwa — cała grupa. Czyżby te kabotażowce próbowały przejść do Brestu przez blokadę, w świetle dnia, pod nosem „Hotspura”? Rzecz raczej nieprawdopodobna. Ale oto rozległy się strzały armatnie, bang — bang — bang, przypuszczalnie z baterii polowej, skrytej za dalszą partią wzgórza. Za kabotażowcami pojawiła się fregata brytyjska, potem druga, w momencie gdy statki zaczęły wykonywać zwrot; po zmianie halsu okazało się, że nie powiewają nad nimi żadne bandery.

— Pryzy, sir. A to „Najada” i „Doris” — stwierdził Bush.

Dwie fregaty brytyjskie musiały wedrzeć się nocą przez przesmyk Four pod brzeg Ushant i odciąć tym kabotażowcom wyjście z zatoczek Le Conquet, gdzie stłoczone szukały schronienia. Piękny kawałek roboty, bez wątpienia, lecz ich uprowadzenie stało się możliwe tylko dzięki zniszczeniu baterii na Petit Minou. Fregaty halsowały śladem torowym kabotażowców, jak owczarki zaganiające stado owiec. Eskortowały triumfalnie swoje pryzy do Eskadry Przybrzeżnej, skąd najprawdopodobniej zostaną one wysłane do Anglii na sprzedaż. Bush odjął lunetę od oczu i zwrócił spojrzenie na Hornblowera; Prowse dołączył do nich.

— Sześć pryzów, sir — zauważył Bush.

— Te kabotażowce idą po tysiąc funtów za sztukę, sir — dorzucił Prowse. — I więcej, jeśli mają na pokładzie zaopatrzenie dla okrętów wojennych, a sądzę, że tak właśnie jest w tym wypadku. Sześć tysięcy funtów. Siedem tysięcy. I żadnego kłopotu ze sprzedażą, sir. Zgodnie z oświadczeniem królewskim, wydanym po wypowiedzeniu wojny, pryzy wzięte przez Królewską Marynarkę Wojenną stawały się — już teraz tradycyjnie — absolutną własnością tych, którzy je zdobyli.

— A nas nie było w polu widzenia, sir — ciągnął Bush.

W oświadczeniu królewskim znajdowało się zastrzeżenie, że wartość pryzów, po odjęciu części należnej admirałom, winna być podzielona między jednostki znajdujące się w polu widzenia w momencie opuszczenia bander przez pryzy lub przejęcia ich przez zdobywców.

— Trudno się spodziewać, żebyśmy byli w polu widzenia — odezwał się Hornblower. Mówiąc to miał na myśli fakt, że „Hotspur” zbyt był zaabsorbowany obowiązkiem obserwowania Goulet, lecz inni błędnie zrozumieli jego słowa.

— Nie, sir. Nie przy… — Bush nie dokończył słów, które mogłyby zostać poczytane za bunt. Chciał już powiedzieć „nie przy admirale Parkerze jako dowodzącym”, ale miał dość rozumu, żeby urwać zdanie, gdy pojął wreszcie, co Hornblower miał na myśli.

— Jedna ósma to byłoby coś koło tysiąca funtów — wtrącił Prowse.

Jedna ósma wartości pryzów miała być, zgodnie z oświadczeniem królewskim, podzielona między oficerów i nawigatorów okrętów biorących udział w zajęciu pryzów. Hornblower przeprowadzał inne obliczenie. Na dowódców okrętów przypadało dwie ósme; gdyby „Hotspur” został włączony w przedsięwzięcie, wraz z „Najadą” i „Doris”, on sam stałby się bogatszy o pięćset funtów.

— A przecież to my otworzyliśmy im drogę, sir — kontynuował Prowse.

— To pan, sir… — Bush urwał zdanie po raz drugi.

— Tak się toczy koło fortuny na wojnie — przemówił Hornblower lekkim tonem — lub raczej koło pechu.

Hornblower był głęboko przekonany, że cały system pryzowego jest wadliwy i źle wpływa na efektywność marynarki wojennej w czasie wojny. Powiedział sobie jednak, że to tak jak z kwaśnymi winogronami, że sam myślałby inaczej, gdyby zdobył znaczną sumę pryzowego. Ale nie wpłynęło to na złagodzenie jego zdania o tym systemie.

— Hej, tam, na dziobie! — krzyknął Poole zza kompasu. — Sondować z ławy wantowej.

Trzej najstarsi stażem oficerowie, stojący przy siatce hamakowej, wrócili nagle do rzeczywistości. Hornblower poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po krzyżu, gdy pojął swoje niewybaczalne zaniedbanie. Zapomniał o ustalonym przez siebie kursie. „Hotspur” płynął spokojnie w kierunku niebezpieczeństwa, groziło mu wejście na mieliznę i to była jego wina, wynik braku uwagi z jego strony. W tej chwili nie miał czasu na robienie sobie wyrzutów. Podniósł głos, starając się nadać mu spokojne brzmienie.

— Dziękuję, panie Poole! — krzyknął. — Proszę odwołać ten rozkaz. Niech pan przejdzie na przeciwny hals.

Na twarzach Busha i Prowse'a malowało się poczucie winy, wyglądali obaj jak zbite psy. Było ich obowiązkiem, a w szczególności Prowse'a, ostrzec go, gdyby „Hotspur” zbliżał się do miejsca niebezpiecznego pod względem nawigacyjnym. Nie mieli odwagi napotkać jego spojrzenia; udawali, że są głęboko zainteresowani sposobem prowadzenia „Hotspura” przez Poole'a w czasie wykonywania zwrotu. Skrzypiały reje obracającego się okrętu, żagle załopotały, a potem znów zaczęły brać dobrze, gdy wiatr dmuchnął w nie pod innym kątem.

— Ster na nawietrzną! — rozkazał Poole kończąc manewr. — Tak mocować! Wybierać buliny!

„Hotspur” ustalił się na nowym kursie, z dala od groźnego brzegu, do którego podszedł zbyt blisko, i niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

— Widzicie, panowie — zaczął Hornblower chłodnym tonem, odczekawszy, aż Bush i Prowse spojrzeli na niego z uwagą. — Widzicie, istnieje cały szereg niekorzystnych stron systemu pryzowego. A teraz poznałem jeszcze jedną i mam nadzieję, że panowie również. Dziękuję, to wystarczy.

Odeszli cicho, a on pozostał przy siatce hamakowej i zaczął wymyślać sobie w duchu. Był to pierwszy moment nieuwagi w czasie dziesięciu lat jego zawodowej służby. Robił błędy z powodu niewiedzy, brawury, ale nigdy dotąd przez niedbalstwo. Gdyby w tym momencie oficerem wachtowym był jakiś dureń, on sam mógł być teraz człowiekiem skończonym. Jeśli „Hotspur” włado- wałby się na mieliznę przy dobrej pogodzie i słabym wietrze, byłby to dla niego koniec wszystkiego. Sąd wojenny, wyrzucenie ze służby, a potem? Z gorzką pogardą dla samego siebie stwierdził, że nie umiałby nawet wyżebrać na chleb dla siebie, nie mówiąc o Marii. Mógłby ewentualnie zamustrować jako prosty marynarz i przy swej niezdarności i roztargnieniu stałby się ofiarą bicza i bosmańskiej trzciny. Śmierć byłaby lepsza. Przebiegł go zimny dreszcz.

Przeniósł uwagę na Poole'a stojącego spokojnie przy kompasie. Jakie motywy skłoniły go do wydania rozkazu użycia sondy? Czy była to tylko przezorność, czy też taktowny sposób zwrócenia uwagi dowódcy na sytuację, w jakiej znalazł się okręt? Jego obecne zachowanie nic na ten temat nie mówiło. Od chwili objęcia dowództwa na „Hotspurze” Hornblower studiował charaktery swoich oficerów; nie posądzał Poole'a o głębie pomysłowości czy taktu, ale przyznał sam przed sobą, że Poole mógł posiadać te cechy, nie dostrzeżone. W każdym razie musi założyć, że tak jest. Wolno zszedł z pokładu rufowego.

— Dziękuję, panie Poole — rzekł powoli i bardzo wyraźnie.

Poole zasalutował w odpowiedzi, lecz jego prosta twarz nie zmieniła wyrazu. Hornblower poszedł dalej na pół rozdrażniony na pół rozbawiony faktem, że jego pytania pozostały bez odpowiedzi. Było to chwilową ulgą od nękających go wciąż wyrzutów sumienia.

Lekcja, którą otrzymał, dręczyła go przez całe lato. Gdyby nie ten fakt, blokada Brestu w czasie tych złotych miesięcy mogła być traktowana przez Hornblowera jak wakacje na jachcie, nieco wprawdzie makabryczne. Jakiś świecki teolog wywiódł teorię, że grzesznicy w piekle będą karani koniecznością powtarzania w nieskończoność, w niewysłowionej nudzie i przesycie, grzechów popełnionych przez siebie za życia; i właśnie Hornblower spędzał te urocze miesiące na samych przyjemnych czynnościach, aż poczuł, że ma ich dość. Dzień po dniu, noc za nocą, przez najpiękniejsze lato, jakie ludzie pamiętali, „Hotspur” krążył u wejścia do Brestu. Podchodził do Goulet, gdy przypływ osiągał najwyższy poziom, i przezornie wycofywał się w bezpieczny rejon z końcem odpływu. Liczył okręty francuskie, meldował wynik obserwacji admirałowi Parkerowi. Stawał w dryfie na spokojnym morzu przy łagodnym powiewie. Gdy wiał wiatr z zachodu, wypływał w morze, aby być z dala od brzegu zawietrznego; przy wietrze wschodnim halsował z powrotem pod nos bezradnych Francuzów w ich bezpiecznej przystani.

Te miesiące, niezwykle groźne dla Anglii, gdy Grandę Armee, w sile dwustu tysięcy ludzi, stała trzydzieści mil od wybrzeża Kentu, dla „Hotspura” były miesiącami spokoju, mimo że z licznymi okrętami nieprzyjacielskimi w polu widzenia. Zdarzały się przelotne deszcze, w czasie których kabotażowce odważnie usiłowały wejść do portu lub wymknąć się z niego; były też pracowite chwile, gdy nadlatywały szkwały i trzeba było refować marsie. Miewali spotkania, po zapadnięciu zmroku, z łodziami rybac- kimi, rozmowy przy szklance rumu z rybakami bretoń- skimi, kupowanie krabów, homarów i sardeli — i ostatniego dekretu Inscription Maritime lub egzemplarza „Moniteura” sprzed tygodnia.

Luneta Hornblowera ukazała gromady robotników jak mrówki odbudowujących wysadzone w powietrze baterie; przez parę tygodni obserwował wznoszenie rusztowań i nożyc dźwigowych na Petit Minou, a po tych przygotowaniach powolne, trwające całe trzy dni dźwiganie do pionu nowego masztu stacji semaforowej. W następnych dniach przybyły mu ramiona poziome i pionowe; przed końcem lata ramiona te zaczęły znowu wymachiwać, donosząc o ruchach eskadry blokującej.

Dużo to pomoże Francuzom stłoczonym na jednostkach zakotwiczonych na redzie! Bierność i poczucie niższości będą wywierały swój wpływ na nieszczęsne załogi. Liczba okrętów gotowych do wyruszenia może wzrastać powoli; może też znajdą się dla nich załogi, lecz z każdym dniem szala zdolności bojowej, szala potęgi morskiej przechylała się coraz szybciej na korzyść Brytyjczyków, stale kontynuujących ćwiczenia na morzu i ciągle wzmacnianych morskimi dostawami z całego świata.

Trzeba było płacić za to; panowanie nad morzami nie przychodziło samo, dzięki zrządzeniu losu. Flota Kanału płaciła krwią, życiem istnień ludzkich oraz poświęceniem swobody i wypoczynku oficerów i członków załóg. Ich szranki topniały wolno, lecz stale. Zwykłe choroby zbierały niewielkie żniwo; wśród mężczyzn w zaraniu życia odizolowanych od reszty świata wypadki zachorowań zdarzały się rzadko, chociaż dało się zauważyć, że po wizytach jednostek zaopatrzeniowych z Anglii przez flotę przelatywały epidemie gryp, zaś reumatyzm — choroba marynarska — stale dawała o sobie znać.

Straty powodowane były głównie przez inne przyczyny. Niektórzy marynarze w momencie nieuwagi czy niedbalstwa spadali z rei. Inni nabawiali się przepukliny, i tych było sporo, gdyż mimo pomysłowych bloków i lin wiele ogromnych ciężarów trzeba było podnosić samą tylko siłą ludzką. Zdarzały się zgniecenia palców i stóp, gdy wielkie baryłki solonych zapasów wrzucano do łodzi z zaopatrzeniowców i wciągano je na pokłady okrętów bojowych. Nieraz takie zmiażdżenie członków — mimo całej troski lekarzy — kończyło się gangreną, amputacją i śmiercią. Zdarzali się lekkomyślni marynarze, którzy przy ćwiczeniach w strzelaniu do celu tracili ręce, przybijając nabój w nieprawidłowo przetartej wyciorem lufie lub nie cofając się na czas z linii odrzutu. Były tego roku trzy wypadki zgonów w rezultacie bójek, gdy nuda przechodziła w histerię i gdy zaczęto wyciągać noże; przy każdej z tych okazji ginęła druga osoba — życie za życie — wieszana w obecności pozostałych okrętów, na oczach marynarzy ustawionych w szeregu wzdłuż burt, aby poznali, jaka jest kara za utratę panowania nad sobą. A raz załogi ustawiono przy burtach, żeby patrzyły, jak pewien nieszczęsny młody marynarz płaci cenę za zbrodnię jeszcze gorszą od morderstwa — za podniesienie pięści na swego zwierzchnika, oficera. Incydenty tego rodzaju były nieuniknione przy monotonnym halsowaniu okrętów tam i z powrotem po wiecznie szarym, niegościnnym morzu.

Dobrze się złożyło dla „Hotspura”, że dowodził nim człowiek, który z krańcową niechęcią odnosił się do każdej postaci bezczynności lub monotonii. Mapy Iroise były znane z niedokładności; „Hotspur” zadał sobie trud przeprowadzenia sondowań, linia za linią, zrobienia, serii za serią, pomiarów triangulacyjnych z cyplów i szczytów wzniesień. Gdy flota zaczęła cierpieć na brak odpowiedniego rodzaju piasku, tak niezbędnego do utrzymania pokładów w nienagannej czystości, to żaden inny okręt, lecz właśnie „Hotspur” zaradził temu brakowi, wynajdując maleńkie, zagubione zatoczki wzdłuż wybrzeża, gdzie mógł wylądować oddział desantowy — przekraczając granice panowania nad Europą, czym tak chełpił się Bonaparte — aby napełnić worki tym cennym towarem. Organizowano zawody w łowieniu ryb, dzięki którym została prawie przełamana głęboko zakorzeniona niechęć marynarzy do ryb jako pożywienia; nagroda w postaci funta tytoniu za największą liczbę ryb złowionych przez jedną z mes sprawiła, że wszystkie mesy zabierały się do wyrabiania haczyków i przynęt. Eksperymentowano z manewrowaniem okrętem, próbując metod wychodzących z użycia i nowych, gdy przy pomocy starannych i dokładnych pomiarów logiem określano rezultat refowania marsli „na motylka” lub zakładano, że okręt stracił ster i oficerowie wachtowi próbowali swoich umiejętności w manewrowaniu wyłącznie przy pomocy żagli.

Sam Hornblower ćwiczył swój umysł w rozpracowywaniu problemów nawigacyjnych. Doskonałe warunki do obserwacji księżycowych pozwalały oznaczać dokładnie długość geograficzną — przedmiot sporów od czasów Kartagińczyków — za cenę nie kończących się wyliczeń. Hornblower postanowił doskonalić się w tej metodzie, a jego oficerowie i młodzi dżentelmeni opłakiwali tę decyzję, gdyż i oni musieli prowadzić obserwacje księżyca i wyliczenia. Długość geograficzną Raf Małych Dziewczynek obliczano tego lata na „Hotspurze” ze sto razy, otrzymując blisko setkę różnych wyników.

Dla Hornblowera było to zajęcie dające satysfakcję, tym większą, gdy stwierdził, że wyrabia w sobie niezbędną wprawę. Próbował nabyć podobną łatwość w innym kierunku, z gorszym jednak rezultatem, pisując cotygodniowe listy do Marii. Istniała ograniczona liczba czułych słówek, sposobów mówienia, że mu jej brak i że się spodziewa, iż jej ciąża pomyślnie posuwa się naprzód. Był tylko jeden sposób wytłumaczenia się z tego, że nie wraca do Anglii, jak obiecał, i Maria w swoich listach zrzędziła trochę na uciążliwość jego służby. Gdy od czasu do czasu przybywały statki z wodą i trzeba było wykonać ogromną pracę przetransportowania tego płynu, już nieświeżego, na „Hotspura”, Hornblower zawsze chwytał się na myśli, że posiadanie tych osiemnastu ton na pokładzie oznacza jeszcze miesiąc pisania listów do Marii.

Rozdział XIII

Dzwon „Hotspura” wybił dwa podwójne uderzenia; była szósta wieczorem i wśród zapadających ciemności kończyła się pierwsza wachta łamana.

— Zachód słońca, sir — odezwał się Bush.

— Tak — zgodził się Hornblower.

— Dokładnie szósta, zrównanie dnia z nocą, sir.

— Tak — powtórzył Hornblower; wiedział doskonale, co Bush teraz powie.

— Będziemy mieli zachodni sztorm albo nie nazywam się William Bush.

— Bardzo możliwe — odparł Hornblower, który przez cały dzień wyczuwał pismo nosem.

W tej sprawie Hornblower był heretykiem. Nie wierzył, że zwykle przejście z dnia o minutę dłuższego od dwunastu godzin na krótszy o minutę wywołuje sztormy zachodnie. O tym czasie zdarzają się wichury, bo zbliża się zima, lecz dziewięćdziesięciu dziewięciu marynarzy na stu wierzyło twardo w przyczynę bardziej bezpośrednią, choć przy tym też bardziej tajemniczą.

— Wiatr wzmaga się i morze zaczyna się burzyć, sir — ciągnął nieubłaganie Bush.

— Tak.

Hornblower przemógł pokusę stwierdzenia, że to nie dlatego, iż słońce zaszło przypadkiem o szóstej, gdyż wiedział, że gdyby wyraził taki pogląd, spotkałby się z tolerancyjnym, milczącym sprzeciwem, stosowanym wobec poglądów wypowiadanych przez dzieci, ekscen- tryków i dowódców okrętów.

— Mamy wody na dwadzieścia osiem dni, sir. Dwadzieścia cztery, jeśli odejmiemy to, co się rozleje i wycieknie.

— Trzydzieści sześć, przy zmniejszonych racjach — poprawił go Hornblower.

— Tak, sir — potwierdził Bush, wypowiadając te dwa wyrazy bardzo znaczącym tonem.

— Wydam odpowiedni rozkaz w ciągu tygodnia — rzekł Hornblower.

Trudno było się spodziewać, że jakiś sztorm będzie trwać przez miesiąc, ale drugi może nadejść za pierwszym, zanim przypłyną z Plymouth statki z wodą, żeby napełnić baryłki okrętu. Było zasługą organizacji stworzonej przez Cornwallisa, że podczas blisko sześciu miesięcy ciągłego pobytu w morzu „Hotspur” nie musiał ani razu przechodzić na oszczędzanie wody. Gdyby stało się to konieczne, byłaby to jeszcze jedna dokuczliwa niewygoda spowodowana przez bieg czasu.

— Dziękuję, sir — powiedział Bush salutując i odszedł do swoich zajęć na ciemnym, kołyszącym się pokładzie.

Hornblower miał różnego rodzaju kłopoty. Poprzedniego ranka Doughty zwrócił mu uwagę, że jego mundur ma dziury na łokciach, a Hornblower miał tylko dwa inne, nie licząc munduru galowego. Doughty umiał zręcznie łatać, lecz mimo poszukiwań na całym okręcie nie znalazł materiału o tak samo spłowiałym odcieniu. Spodnie na siedzeniu zrobiły się cienkie jak papier, i chociaż Hornblower nie wyobrażał sobie siebie w workowatych spodniach fasowanych przez marynarzy, musiał schować sobie na zapas jedną taką parę. Nosił grubą bieliznę zimową i zeszłego roku w kwietniu wydawało się, że trzy komplety wystarczą, ale teraz, w okresie sztormów, będzie często przemakać do suchej nitki, ze słabymi widokami na wysuszenie czegokolwiek. Naurągawszy sobie w myślach usiłował zasnąć, przewidując niespokojną noc. Przynajmniej obiad zjadł dobry. Doughty udusił ogon wołowy, najmniej lubianą część z cotygodniowego przydziałowego byczka, i zrobił z tego potrawę godną króla. Jeśli wichura się przeciągnie, może to być na długi czas jego ostatni przyzwoity obiad. Zima dawała znać o sobie na lądzie i na morzu. Teraz już nie może spodziewać się żadnych jarzyn, poza kartoflami i gotowaną kapustą, aż do następnej wiosny.

Obawy przed zakłóceniem spoczynku nocnego okazały się słuszne. Hornblower nie spał już dłuższą chwilę. Wyczuwając ożywiony ruch „Hotspura”, próbował zmusić się do wstania i ubrania się lub zawołania o przyniesienie światła, żeby móc poczytać, gdy nadbiegli i zaczęli bębnić w drzwi.

— Sygnał z okrętu flagowego, sir!

— Idę.

Doughty był naprawdę ideałem służącego; przybył w tej samej chwili z latarnią sztormową.

— Będzie pan potrzebował swojej grubej kurtki, sir, a na wierzch płaszcz sztormowy. Oto pańska zydwestka, sir. Niech pan lepiej weźmie szal, sir, żeby kurtka nie zamokła.

Szal, owinięty wokół szyi, wchłaniał rozbryzgi, które w przeciwnym razie przedostawałyby się między zyd- westkę i płaszcz sztormowy i wsiąkały w kurtkę. Doughty opatulał Hornblowera jak matka dziecko do szkoły. Obaj zataczali się przy tym i potykali na podskakującym pokładzie. Potem Hornblower wyszedł w huczącą ciemność.

— Biała rakieta i dwa niebieskie światła z flagowca, sir — meldował Young. — To znaczy „Zająć stanowiska dalsze od brzegu”.

— Dziękuję. Jakie żagle mamy postawione? — Hornblower mógł domyślić się odpowiedzi, wyczuwając ruchy okrętu, ale chciał mieć pewność. Wyszedł ze światła i było zbyt ciemno, żeby mógł już coś widzieć.

— Podwójnie zrefowane marsie i grotżagiel, sir.

— Zwinąć grożagiel i przejść na lewy hals.

— Lewy hals. Tak jest, sir.

Sygnał polecający zajęcie stanowisk dalszych od brzegu oznaczał odchodzenie Floty Kanału dalej w morze. Główne siły zajęły pozycje siedemdziesiąt mil od Brestu, gdzie nic im nie groziło ze strony brzegu po zawietrznej i gdzie miały otwartą drogę do Tor Bay — zatoki omijającej z jednej strony Ushant, a z drugiej Start — gdyby sztorm uniemożliwił pozostawanie na morzu. Eskadra Przybrzeżna miała stać o trzydzieści mil bliżej lądu. Składała się ona z jednostek najostrzej żeglujących na wiatr, które mogły sobie pozwolić na to dodatkowe ryzyko dla przebywania w pobliżu Brestu na wypadek, gdyby nagła zmiana kierunku wiatru umożliwiła Francuzom wyjście z portu.

Nie był to zresztą wyłącznie problemem wymknięcia się okrętów, lecz także ewentualnego wpłynięcia do Brestu dalszych jednostek. Po Atlantyku krążyły małe eskadry francuskie, brat Bonapartego ze swoją amerykańską żoną był na okręcie jednej z nich — próbując na wszelki sposób wejść do któregoś z portów francuskich, zanim skończy się woda i żywność. „Najada”, „Doris” i „Hotspur” miały pozostać, aby zagradzać drogę, przechwytywać wiadomości i meldować o sytuacji. Były najlepiej przygotowane do stawiania czoła niebezpieczeństwom i stanowiłyby najmniejszą stratę, gdyby im się to nie udało. Tak więc „Hotspur” musiał zająć pozycję zaledwie dwadzieścia mil na zachód od Ushant, gdzie idące pełnym wiatrem w sztormie okręty francuskie będą najprawdopodobniej próbowały podchodzić do lądu.

W ciemności zamajaczył Bush, wykrzykując poprzez wichurę.

— Mówiłem, sir, że zrównanie dnia z nocą.

— Tak.

— A będzie jeszcze gorzej, zanim się to uspokoi, sir.

— Niewątpliwie.

„Hotspur” szedł teraz bejdewindem, to podskakując w górę, to kiwając się wzdłużnie i poprzecznie na ogromnych niewidocznych falach gnanych przez wichurę od dziobu z lewej burty. Hornblower wyczuł z niechęcią, że Busha cieszy ta zmiana scenerii. Silna wichura i przebijanie się pod wiatr działało na Busha pobudzająco po długich dniach dobrej pogody, natomiast Hornblower z trudem utrzymywał się na nogach i obawiał się reakcji swego żołądka na tę nagłą zmianę.

Wiatr wył wokoło i na pokład wdzierały się strugi wody. Czarna noc wypełniona była zgiełkiem. Hornblower trzymał się siatki hamakowej; jeźdźcy, których widywał w dzieciństwie w cyrku, okrążający scenę stojąc w rozkroku na grzbietach dwóch koni, nie mieli trudniejszego zadania niż on teraz. A przy tym w twarze wol- tyżerów nie lały się wciąż, jak z kubła, bryzgi wody.

Gwałtowność wiatru zmieniała się nieznacznie. Nie były to porywy, a raczej nasilanie się wiatru nie poprzedzane chwilowym osłabnięciem jego siły. Podeszwami butów, dłońmi rąk wyczuwał nieustanne zwiększanie się przechyłów „Hotspura” i jego coraz mniej elastyczną reakcję. Ma za dużo postawionych żagli. Stojąc o jard od Younga Hornblower wykrzyczał rozkaz w jego ucho.

— Zrefować poczwórnie marsie!

— Tak jest, sir.

Do wyolbrzymionych odgłosów nocy wmieszały się teraz przeraźliwe gwizdki pomocników bosmańskich; na śródokręciu rzucano głośne rozkazy biegnącym i potykającym się w pośpiechu marynarzom.

— Cała załoga do refowania marsli!

Marynarze docierali jakoś na swoje stanowiska; była to chwila, kiedy tysiące razy powtarzane ćwiczenia przynosiły owoce, gdy ludzie w zamieszaniu i ciemnościach wypełniali zadania wbite im do głów w łatwiejszych warunkach. Hornblower odczuł jako chwilową ulgę dla „Hotspura” to, że Young postawił marsie w łopot, co zmniejszyło ich naprężenie. Teraz marynarze pobiegli na maszty, gdzie będą dokonywać wyczynów cyrkowych, w porównaniu z którymi zwykłe utrzymywanie się na nogach było dziecinną zabawką. Żaden artysta trapezu nie musiał nigdy wykonywać swojej pracy w absolutnych ciemnościach lub stojąc na tak niepewnym oparciu jak perta, czy zdobywać się na możliwy dzięki ćwiczeniom wysiłek przesunięcia przewiązu nokowego, wisząc pięćdziesiąt stóp nad nieubłaganym morzem. Nawet pogromca lwów śledzący czujnym okiem swoje perfidne bestie nie ma do czynienia z wrogością równą okrutnej wrogości bezdusznych płótnisk, usiłujących pozbawić chwiejnego oparcia stopy ludzi z obsługi masztów.

Odrobinę przełożony ster sprawił, że żagle wypełniły się ponownie i „Hotspur” przechylił się na burtę, mocując się wściekle z wiatrem. Nie ma z pewnością lepszego przykładu triumfu nad ślepymi siłami natury niż chwila, gdy okręt wykorzystuje dla swoich celów wysiłki wichury pchającej go do zniszczenia. Hornblower przedostał się do kompasu i sprawdził kurs okrętu, analizując w myśli problemy znosu i dryfu na tle widzianego oczyma duszy obrazu lądu. Stojący obok Prowse przypuszczalnie czynił to samo.

— Chyba udało nam się wydostać na pełne morze, sir. — Prowse musiał każdą sylabę wykrzykiwać oddzielnie, to samo Hornblower, gdy mówił:

— Będziemy tak trzymać jeszcze trochę, jeśli się da.

Rzecz zadziwiająca, jak szybko upływał czas w tych okolicznościach. Musiało już być niedaleko do świtu. A sztorm nasilał się ciągle; minęło blisko dwadzieścia cztery godziny od czasu, gdy Hornblower zaobserwował ostrzegawcze objawy, a sztorm jeszcze nie osiągnął swej szczytowej siły. Zanosiło się na długi okres wichury, na trzy dni, a może i dłużej. Nawet gdy zelżeje, wiatr może długo jeszcze wiać z zachodu, opóźniając podróż z Plymouth zaopatrzeniowców z wodą i żywnością, a gdy wreszcie przybędą, „Hotspur” może się znajdować na pozycji z dala od Goulet.

— Panie Bush! — Hornblower musiał wyciągnąć rękę i dotknąć ramienia Busha, żeby na tym wietrze zwrócić jego uwagę. — Od dziś zmniejszamy rację wody. Dwie na trzech.

— Tak jest, sir. Moim zdaniem to żadna różnica, sir.

Bush mało się przejmował ograniczeniami, jakie musieli znosić marynarze czy on sam. Nie chodziło o rezygnację z luksusu; obcięcie racji wody zwiększało jej niedosyt. Już zwykły przydział w postaci galonu dziennie na głowę stanowił niedostatek, ledwie pozwalający wyżyć. Dwie trzecie galonu dziennie to wielkie ograniczenie; po kilku dniach pragnienie będzie towarzyszyć każdej myśli. Jakby na urągowisko, w tym momencie pracowały pompy. Elastyczność i sprężystość „Hotspura”, zabezpieczająca go przed rozpadnięciem się pod działaniem tych naprężeń, oznaczała równocześnie, że woda ma większe możliwości penetracji poprzez jego konstrukcję, przenikając do wnętrza przez krańcowo napięte szwy poszycia zarówno nad linią wody, jak i pod nią. Woda będzie zbierać się w zęzach, ba głębokość stopy, potem dwóch, trzech. W czasie sztormu większość załogi czeka sześć godzin ciężkiej pracy fizycznej dziennie przy pompach — godzina w czasie każdej wachty.

Nadchodził szary świt. Wiatr nasilał się i „Hotspur” nie mógł już dalej z nim walczyć.

— Panie Cargill! — Cargill pełnił właśnie służbę oficera wachtowego. — Będziemy sztormować pod grotsztak- slem.

Hornblower musiał wykrzyczeć rozkaz całą siłą płuc, zanim Cargill kiwnął głową, że rozumie.

— Cała załoga! Cała załoga!

Kilka minut ciężkich wysiłków przyniosło pożądany rezultat. Bez potężnego działania marsli „Hotspur” przestał przechylać się tak stromo; umiarkowany wpływ grotsztaksla utrzymywał go w stanie dość stabilnym i ster przestał już odwracać mały okręt ciągle pod wiatr. „Hotspur” wznosił się i opadał swobodniej, z większą fantazją, lecz z mniejszym wysiłkiem. Dalej podskakiwał jak piłka i nabierał fali przez nawietrzną stronę dziobu, lecz w jego zachowaniu nastąpiła całkowita zmiana; poddawał się wiatrowi, zamiast mu się przeciwstawiać, ryzykując rozbicie w drzazgi.

Bush podał Hornblowerowi lunetę i wskazał na nawietrzną, gdzie blado rysował się szary widnokrąg — postrzępiony, najeżony pędzącymi ku nim falami. Hornblower zmusił się, żeby ująć lunetę obu rękami. Przed obiektywem mignęło morze, a potem niebo, w miarę jak „Hotspur” wzbijał się na kolejne fale. Trudno było objąć spojrzeniem obszar wskazywany przez Busha; trzeba było próbować raz po razie, aż udało się schwytać w obiektyw obraz przemykający w polu widzenia — wiele godzin patrzenia przez lunetę wyrobiło w Hornblowerze potrzebny refleks — i wkrótce poddać go dokładniej, choć przerywanej obserwacji.

— „Najada”, sir — krzyknął mu Bush w ucho.

Fregata sztormowała, podobnie jak „Hotspur”, w odległości kilku mil po nawietrznej. Miała postawiony jeden z tych nowych marsli sztormowych, bardzo płytki i bez refów. Mógł on oddać duże usługi przy sztormowaniu, gdyż samo zmniejszenie wysokości było znaczne. Gdy Hornblower obrócił spojrzenie z powrotem na „Hotspura”, obserwując jego zachowanie pod grotsztakslem, nie miał nic do zarzucenia. Z grzeczności chciał powiedzieć coś na ten temat, oddając lunetę, ale grzeczność na nic by się nie zdała wobec konieczności przekrzykiwania wiatru, toteż ograniczył się do aprobującego ruchu głową. Lecz widok „Najady” od zachodu stanowił potwierdzenie, że „Hotspur” trzyma się wyznaczonej pozycji, zresztą dalej na widnokręgu Hornblower dojrzał przelotnie miotaną przez falę „Doris”. Zrobił wszystko, co w obecnej chwili było do zrobienia. Człowiek rozsądny zjadłby śniadanie, mając na to czas, i nie zwracałby uwagi na leciutką reakcję żołądka na ten nowy, odmienny rodzaj kołysania. Nie pozostawało mu nic innego, jak to przetrzymać.

Wrócił do kajuty, a tu czekał go przyjemny moment. Zameldował się intendent Huffnell z porannym raportem. Okazało się, że przy pierwszych objawach pogarszania się pogody Bush i Huffnell na własną rękę zasadzili kucharza Simmondsa do gotowania strawy.

— Wspaniale, panie Huffnell.

— Tak nakazywały pańskie stałe rozkazy, sir.

I rzeczywiście. Dodał odpowiedni ustęp po przeczytaniu rozkazów Cornwallisa o zajmowaniu stanowisk w czasie sztormów z zachodu. Simmonds zdołał ugotować w kotłach „Hotspura” trzysta funtów solonej wieprzowiny i tyleż funtów suszonego grochu, zanim stan pogody zmusił go do wygaszenia ognia.

— Zdążyło się prawie dogotować, sir — dodał Huffnell. A zatem przez następne trzy dni — a w razie koniecz- ności cztery — załoga będzie miała coś jeszcze do jedzenia poza sucharami. Gotowaną wieprzowinę na zimno i zimny pudding z grochu; tym puddingiem właśnie Człowiek na Księżycu sparzył sobie usta według słów wierszyka dla dzieci.

— Dziękuję, panie Huffnell. Nie wydaje się, żeby ten sztorm mógł trwać dłużej niż cztery dni.

Tyle właśnie trwał, sprowadzając po najpiękniejszym lecie najgorszą zimę, jaką ludzie pamiętali. Przez te cztery dni „Hotspur” sztormował, miotany przez fale i smagany przez wiatr, a Hornblower, pełen obaw, przeprowadzał obliczenia znosu i dryfu; gdy wiatr skręcił na północ, przeniósł swoją uwagę z Ushant w kierunku północnym od wysepki Sein, na południe od podejścia do Brestu. Dopiero piątego dnia można było postawić potrójnie zrefowane marsie i „Hotspur” zaczął przebijać się z powrotem na swoją pozycję, a Simmonds znowu rozpalił ogień w kambuzie i dostarczył załodze — i Hornblowerowi — dla odmiany po gotowanej wieprzowinie na zimno gorącej gotowanej wołowiny.

Nawet wówczas ta wichura „na trzy refy” sprawiała, że atlantyckie wały wodne były tak samo potężne, jak na początku. „Hotspur” dźwigał się na nie rad nierad i ześlizgiwał, skręcając się po swojemu jak korkociąg, gdy martwa fala uderzała w nawietrzną stronę dziobu, zataczając się w swój specyficzny sposób pod ciosami załamanej fali i przechylając na boki jeszcze niebezpieczniej, kiedy — rzadko na szczęście — fala wyższa od normalnych zabierała wiatr żaglom, aż okręt nabierał wody na pokłady. Lecz godzina pompowania w czasie każdej wachty wystarczała na usuwanie całej wody z zęz, a zmieniając hals co dwie godziny, „Hotspur”, z trudem wprawdzie, odsuwał się coraz dalej w morze — zyskując najwyżej pół mili pod wiatr przy każdym halsowaniu — i dopływał do swojej stosunkowo bezpiecznej pozycji wyjściowej przed następnym sztormem.

Te wichury były jakby zemstą za przepiękną pogodę, jaką mieli tego lata. Możliwe zresztą, że nie było to tak zupełnie nieuzasadnione. Hornblower przyznawał przed sobą, iż może coś być w twierdzeniu, że wskutek przedłużającego się lokalnie wysokiego ciśnienia w okresie letnim zła pogoda z zachodu napierała teraz z siłą znacznie większą niż zwykle. Jakkolwiek by nie było, mocna wichura po pierwszym sztormie, trwająca cztery dni, przerodziła się później w gwałtowny sztorm, dmąc wciąż od zachodu z siłą prawie huraganową; nastały szare, posępne dni, z wiszącymi nisko chmurami i czarnymi jak smoła nocami, gdy wiatr wył nieustannie w takielunku, aż uszy nie wytrzymywały tego dźwięku, aż żadna cena nie wydawała się za wysoka za pięć minut lub nawet sekundę spokoju, którego by się jednak nie dało kupić za żadną cenę. Skrzypienie i stękanie konstrukcji „Hotspura” mieszało się z wyciem wichru, a drewniane części okrętu wibrowały w takt drgań takielunku, aż się wydawało, że ciało i dusza, wyczerpane zgiełkiem i trudami samego ruchu, nie zniosą już ani minuty. A jednak znosiły całe dnie.

Gwałtowny sztorm przycichł, przeradzając się w mocną wichurę, przy której wystarczało pojedyncze zrefowanie marsli i która potem — w co trudno uwierzyć — znowu przeszła w gwałtowny sztorm, trzeci w tym miesiącu, odnawiając stare zniszczenia, gdy ruch okrętu rzucał tam i z powrotem wszystkim, co znajdowało się na pokładzie. Właśnie w czasie tego sztormu Hornblower przeżył kryzys duchowy. Nie chodziło tu tylko o dokonanie obliczeń. Sprawa trapiła go głęboko, chociaż robił co mógł, żeby nie dać niczego po sobie poznać w czasie przyjmowania codziennych raportów Busha, Huffnella i lekarza okrętowego Wallisa. Mógł utworzyć z nich oficjalną radę; mógł zabezpieczyć się, żądając ich opinii na piśmie dla ewentualnego przedstawienia sądowi śledczemu, ale nie leżało to w jego naturze. Odpowiedzialność — to było powietrze, którym oddychał; nie potrafił uciekać od niej, tak jak nie byłby w stanie zatrzymać oddechu na dłuższy czas.

Pierwszego dnia, kiedy można było postawić zrefowane marsie, podjął decyzję.

— Panie Prowse, będę zobowiązany, jeśli ustali pan kurs na zbliżenie się do „Najady”, aby mogli tam odczytać nasze sygnały.

— Tak jest, sir.

Stojąc na pokładzie rufowym wśród wiejącego nieustannie piekielnego wiatru Hornblower wściekał się na Prowse'a za jego pytające spojrzenie. Rzecz jasna, że mesa oficerska dyskutowała nad tym problemem. Wiedzieli naturalnie o niedostatku wody do picia, wiedzieli też, że Wallis wykrył trzy wypadki obolałych dziąseł — najwcześniejsze objawy szkorbutu w marynarce wojennej, gdzie choroba ta przestała być groźna, z wyjątkiem okoliczności szczególnych. Zastanawiali się niewątpliwie, kiedy ich dowódca ustąpi wobec tych okoliczności. Może porobili nawet zakłady. Problem i decyzja była jego sprawą, a nie ich.

„Hotspur” przebijał się przez wzburzone morze do miejsca po zawietrznej stronie dziobu „Najady”, w którym flagi sygnałowe będą powiewały pod kątem prostym do linii obserwacji.

— Panie Foreman, zechce pan zasygnalizować do „Najady”. „Proszę o pozwolenie powrotu do portu”.

— Proszę o pozwolenie powrotu do portu. Tak jest, sir.

„Najada” była jedynym okrętem Eskadry Przybrzeżnej — i Floty Kanału — jaki był w polu widzenia, toteż jej dowódca był starszym oficerem na pozycji. Każdy dowódca był starszy służbowo od dowódcy „Hotspura”.

— „Najada” potwierdza odbiór sygnału, sir — zameldował Foreman i po dziesięciu sekundach dodał:

— „Najada” do „Hotspura”, sir. „Sygnał pytania”.

Można to było sformułować trochę uprzejmiej. Chambers z „Najady” mógł zasygnalizować „Podajcie powody prośby” czy coś w tym rodzaju. Ale pojedynczą flagę, oznaczającą zapytanie, można było wciągnąć łatwo i szybko. Hornblower ujął swój następny sygnał równie lapidarnie.

— „Hotspur” do „Najady”. „Wody na osiem dni”.

Obserwował, jak flagi sygnalizujące odpowiedź biegną po flaglinkach „Najady”. Odpowiedź nie była potwierdzająca: jeśli wyrażała przyzwolenie, to obwarowane warunkami.

— „Najada” do „Hotspura”, sir. „Zostańcie jeszcze cztery dni”.

— Dziękuję, panie Foreman.

— Założę się, że sam ma wody na pokładzie na dwa miesiące, sir — mruknął Bush ze złością.

— I ja tak przypuszczam, panie Bush.

Znajdowali się w odległości dwustu dziesięciu mil od zatoki Tor; dwa dni żeglugi przy pomyślnym wietrze, bez marginesu na nie sprzyjające okoliczności. Jeśli pod koniec tego czterodniowego okresu wiatr zwróci się na wschód, co jest całkiem możliwe, nie dotrą do Tor Bay ani za tydzień, ani jeszcze później; może się zdarzyć, że statki z wodą przepłynąwszy Kanał nie natrafią na nich od razu, a potem może się okazać, że morze jest zbyt wzburzone dla przetransportowania wody. Istnieje realne zagrożenie, że załoga „Hotspura” zginie z pragnienia. Hornblowerowi przedłożenie swojej prośby nie przyszło łatwo; nie chciał uchodzić za jednego z tych dowódców, którzy pragną jedynie powrotu do portu, toteż zwlekał do ostatniego uzasadnionego rozsądkiem momentu. Cham- bers miał na sprawę inny pogląd, rzecz zwykła, gdy się ma do czynienia z cudzymi kłopotami. Był to łatwy sposób pokazania swego zdecydowania i stanowczości. Łatwy i wygodny, tani sposób.

— Panie Foreman, proszę nadać sygnał. „Dziękuję. Wracam na pozycję. Do widzenia”. Panie Prowse, odpłyniemy z wiatrem, gdy sygnał zostanie potwierdzony. Panie Bush, od dziś zmniejszamy dalej racje wody. Jedna na dwóch.

Dwie kwaterki wody dziennie na wszystkie potrzeby — i to takiej wody — dla ludzi na solonym wikcie to poniżej minimum koniecznego dla zdrowia. Oznaczało to choroby i niewygody, ale znaczyło także, iż ostatnia kropelka wody zostanie wypita dopiero za szesnaście dni.

Kapitan Chambers nie przewidział pogody i trudno było winić go za to, że na czwarty dzień po wymianie sygnałów wiatr z zachodu przeszedł — rzecz wprost nie do uwierzenia — w czwarty gwałtowny sztorm tej nękanej wichurami jesieni. Właśnie kończyła się wachta popołudniowa, kiedy poproszono znowu Hornblowera o przybycie na pokład i wyrażenie zgody na zwinięcie zrefowanych marsli i zastąpienie ich ponownie sztormowym sztakslem. Robiło się już ciemno; czas zrównania dnia z nocą, kiedy słońce zachodziło o szóstej, dawno minął, a w dodatku wiatr od zachodu stał się teraz przejmująco zimny. Nie mroźny ani lodowaty — ale właśnie zimny, przenikliwie zimny. Hornblower próbował chodzić po niepewnym pokładzie, żeby pobudzić krążenie krwi. Rozgrzało go nie tyle chodzenie, co fizyczny wysiłek utrzymywania się na nogach. Pod jego stopami „Hotspur” skakał jak jeleń, a z dołu dochodził posępny odgłos pracujących pomp.

Mają wody jeszcze na sześć dni; na dwanaście przy racjach zmniejszonych o połowę. Mrok nocy nie był posępniejszy od jego myśli. Minęło pięć tygodni od ostatniej okazji wysłania listu do Marii, a sześć od jej ostatniego listu, sześć tygodni zachodnich wichur, zachodnich sztormów. Wszystko mogło się zdarzyć z nią lub z dzieckiem. A ona się tak samo boi o „Hotspura” i o niego.

Fala większa od innych, wynurzywszy się z ciemności, runęła na nawietrzną stronę dziobu. Hornblower wyczuł pod stopami, że okręt zwolnił i przestał stawiać opór. Woda musiała zalać śródokręcie na wysokość jarda, a może i większą, na pokład wlało się z pięćdziesiąt albo i z sześćdziesiąt ton. Przez moment „Hotspur” stał jak martwy, aż wreszcie przechylił się na bok, początkowo nieznacznie, a potem głębiej; poprzez wichurę słychać było szum przelewających się po nim katarakt wody. Uwolniwszy się od jej ciężaru, wyrzuconego kaskadami przez przeciążone otwory ściekowe, okręt wrócił z trudem do życia, żeby znowu zacząć skoki z grzbietu fali w dolinę. Takie uderzenie mogło się okazać zgubne dla „Hotspura”; za którymś razem mógł się nie wykaraskać lub przetrwać, ale z pękniętym pokładem. Nowa fala uderzyła w dziób, jak młot oszalałego giganta, a potem druga.

Następny dzień był gorszy, faktycznie najgorszy ze wszystkich, jakie przeżył „Hotspur” w czasie tych obłędnych tygodni. Nieznaczna zmiana kierunku czy też wzrost siły wiatru wywołał fale powodujące ogromne przechyły wzdłużne, na które „Hotspur” szczególnie reagował. Śródokręcie stało teraz prawie ciągle pod wodą i okręt pracował bez chwili wytchnienia — zanim zdołał uwolnić się od poprzedniej, chwytała go w swe szpony następna fala. Oznaczało to, że pompy musiały pracować trzy godziny na każdą czterogodzinną wachtę; nawet przy udziale podoficerów, marynarzy nie pełniących wacht i obsady śródokręcia jak również żołnierzy piechoty morskiej każdy wykonywał tę ciężką pracę przez dwanaście godzin na dobę.

Bush patrzył Hornblowerowi prosto w oczy, jak zawsze gdy przychodził złożyć swój raport.

— „Najada” dalej pojawia się od czasu do czasu w polu widzenia, sir, lecz nie ma mowy o odczytywaniu sygnałów.

Tego dnia, zgodnie z rozkazami kapitana Chambersa, mogli już wyruszyć do portu.

— Tak. Ale chyba nie możemy płynąć fordewindem przy tym wietrze i stanie morza.

Na twarzy Busha odbiła się wewnętrzna walka. Zdolność „Hotspura” do przeciwstawiania się obecnemu naporowi fal nie była nieograniczona, lecz z drugiej strony odwrócenie się rufą i płynięcie z falą byłoby manewrem wielce niebezpiecznym.

— Czy Huffnell składał już panu raport, sir?

— Tak — odparł Hornblower.

Pod pokładem zostawiono dziewięć baryłek z wodą, każda o zawartości stu galonów, które stały w dolnej komorze lin kotwicznych przez sto dni. Teraz okazało się, że woda w jednej z nich została wymieszana z wodą morską i nie można jej właściwie pić. To samo może być z resztą.

— Dziękuję, panie Bush — powiedział Hornblower kończąc posłuchanie. — Będziemy sztormować jeszcze przynajmniej przez dziś.

Wiatr o tej sile musi wkrótce złagodnieć. Ale Hornblower miał przeczucie, że tak się nie stanie.

I rzeczywiście. Następnego dnia spóźniony świt zastał „Hotspura” ciężko pracującego na wodzie pod ciemnymi chmurami; fale były wciąż tak samo nieokiełznane, a wiatr dął jak szalony. Wyszedłszy na pokład w nasiąkłej wilgocią odzieży, Hornblower już wiedział, że nadszedł czas na ostateczną decyzję. Zdawał sobie sprawę z grożących im niebezpieczeństw i spędził znaczną część nocy, obmyślając sposób stawienia im czoła.

— Panie Bush, przejdziemy na pełny wiatr.

— Tak jest, sir.

Zanim okręt przestawi się na fordewind, będzie musiał wystawić na fale swoją wrażliwą burtę. Nastąpią sekundy, w czasie których może przechylić się aż do krawędzi pokładników, zanurzyć się pod fale i stać się wrakiem.

— Panie Cargill!

Będzie to chwila znacznie groźniejsza niż pościg „Loire” i właśnie Cargillowi należy powierzyć wykonanie podobnego zadania, jak wtedy, w równie trudnej sytuacji. Stojąc z nim twarzą w twarz Hornblower wykrzykiwał instrukcje.

— Proszę iść na dziób. Przygotować się do częściowego postawienia forsztaksla. Zacząć wciągać, gdy machnę ręką.

— Tak jest, sir.

— Opuścić, jak machnę drugi raz.

— Tak jest, sir.

— Panie Bush. Trzeba będzie postawić fokmarsel.

— Tak jest, sir.

— Zrefować go „na motylka”.

— Tak jest, sir.

— Uważać przy szotach. Czekać, aż machnę ręką drugi raz.

— Drugi raz. Tak jest, sir.

Rufa „Hotspura” była prawie tak samo słabą osłoną, jak jego burty. Jeśli zostanie wystawiona na fale w chwili bezruchu, okręt nabierze wody rufą — fala runie na niego i przemiecie od rufy do dziobnicy, a tego ciosu „Hotspur” już chyba nie przetrzyma. Fokmarsel nada mu konieczną prędkość , lecz postawienie go przed przejściem na fordewind przechyli „Hotspura” do końca burty. Zrefowanie go „na motylka” — obciągnięcie dolnych rogów przy części środkowej zwiniętej — wystawi na działanie wiatru niniejszą powierzchnię płótna niż normalnie zrefowany żagiel, lecz przy tej wichurze dostateczną dla posuwania się okrętu do przodu z konieczną prędkością. Hornblower stanął koło steru, gdzie był dobrze widoczny od strony dziobu. Przebiegł wzrokiem po takielunku, upewniając się, że zakończono przygotowania do zrefowania fokmarsla „na motylka” — patrzył jeszcze chwilę, obserwując taniec drzewc na tle rozszalałego nieba. Następnie przeniósł uwagę na morze za burtą nawietrzną, na olbrzymie wały wodne gnające na okręt. Obserwował przechyły boczne i wzdłużne; ocenił siłę wyjącego wiatru, który próbował zwalić go z nóg. Ten wicher chce go ogłupić, sparaliżować. Musi mieć umysł czujny i zdolny do jasnego myślenia, gdy jego ciało nęka wiatr.

Złamana fala rozbiła się o nawietrzną stronę dziobu, trysnąwszy w górę wysokim, lecz krótkotrwałym słupem bryzgów. Zielona masa wody runęła przez śródokręcie w kierunku rufy i Hornblower przełknął nerwowo ślinę, gdyż wyglądało, że „Hotspur” już się z tego nie wyka- raska. Podniósł się jednak, wolno i ze znużeniem, strząsając ciężar z pokładu. Teraz nadszedł moment występujący regularnie przy zbliżaniu się fal. Dziób dźwigał się właśnie na najbliższą z nich. Hornblower machnął ręką i zobaczył wiotki róg forsztaksla wznoszący się po sztagu. Okręt przechylił się niebezpiecznie pod naporem wiatru.

— Prawo na burtę! — krzyknął do marynarzy u steru.

Potworny nacisk sztaksla na bukszpryt zaczął obracać „Hotspura” jak wiatrowskaz; w miarę obrotu wiatr wiejący coraz bardziej z rufy nadawał mu sterowną prędkość, pozwalającą przyśpieszyć obrót. Wciąż będąc w dolinie fali „Hotspur” obracał się jednak. Hornblower machnął drugi raz. Marynarze pociągnęli za szoty, odsłaniając szotowe rogi fokmarsla. „Hotspur” skoczył do przodu pod uderzeniem wiatru w płótnisko. Już miała ich zalać fala, ale znikła z kącika oka Hornblowera, gdy okręt ustawił się do niej ćwiartką rufową, a potem rufą.

— Wstrzymywać ster. Ster na środek.

Napór żagli na fokmaszt ustawi „Hotspura” prosto na pełny wiatr bez uciekania się do pomocy steru; w gruncie rzeczy ster opóźniłby tylko nabranie przez okręt pełnej prędkości. Będzie dość czasu na manewrowanie sterem, gdy okręt nabierze swojej największej prędkości. Hornblower nastawił się na uderzenie fali, która ścigała ich teraz od rufy. Po paru sekundach nadbiegła, lecz rufa podniósłszy się złagodziła siłę uderzenia. Gdy „Hotspur” dźwignął znowu swój dziób, trochę wody przelało się przez reling rufowy i spłynęło na rufę. Teraz mknęli z falami, płynąc tylko nieco szybciej od nich. Taka prędkość była pożądana; nie wymagała żadnych zmian w liczbie rozwiniętych żagli, żadnego nawet nieznacznego zmniejszania czy zwiększania powierzchni fokmarsla zre- fowa«ego „na motylka”. Byli w sytuacji bezpiecznej, lecz jednocześnie niewypowiedzianie ryzykownej, balansowali na ostrzu brzytwy. Najmniejsze zboczenie z kursu i byłoby po „Hotspurze”.

— Pilnujcie, żeby nie zszedł z kursu! — zawołał Hornblower do marynarzy u steru, a starszy sternik z siwymi kędziorami, które wysunąwszy się spod zydwe- stki smagały mu policzki, skinął potakująco głową, nie odrywając oczu od fokmarsla. Hornblower wiedział — a nawet dzięki swej wyobraźni jakby wyczuwał dłońmi — jak bardzo trudno i niepewnie odbiera się zachowanie koła sterowego i steru w trakcie ucieczki przed goniącymi okręt falami, ten chwilowy brak reakcji obracanych szprych, zawahanie się okrętu w momencie, gdy dźwigająca się fala za rufą zabiera fokmarslowi część wypełniającego go wiatru, trudne do opanowania uczucie spadania w czasie ześlizgiwania się okrętu po zboczu fali. Chwila nieuwagi — pechowy moment — mogły spowo- dować nieszczęście.

Jednakże tymczasem szli bezpiecznie pełnym wiatrem w stronę Kanału. Prowse wpatrywał się w kompas i notował nowy kurs na tablicy zliczeń nawigacyjnych; na jego polecenie Orrock z jednym z marynarzy ruszyli na rufę rzucić log i określić prędkość. Na pokład rufowy wszedł uśmiechnięty Bush, rad z udania się manewru i ożywiony zmianą sytuacji.

— Kurs północny wschód ku wschodowi — meldował Prowse. — Prędkość ponad siedem węzłów.

Teraz trzeba było się uporać z nowymi problemami. Wpływali do Kanału. Mieli przed sobą płycizny i cyple; były też pływy — skomplikowane prądy pływowe Kanału, które należało wziąć pod uwagę. Wkrótce zmieni się sam charakter fal, gdy atlantyckie wały wodne poddane zostaną wpływowi płyciejącej wody i zwężania się Kanału oraz zmienności pływów. Istniał też generalny problem: jak uniknąć zepchnięcia na drugą stronę Kanału, dokąd gnał ich sztorm, oraz problem szczególny: jak dostać się do Tor Bay.

Wszystkie te sprawy wymagały poważnych obliczeń i posiłkowania się tablicami pływów, zwłaszcza wobec niemożności sondowania przy posuwaniu się fordewindem.

— Na tym kursie powinniśmy zobaczyć Ushant, sir — zawołał Prowse.

To bardzo by im pomogło, dając pewną podstawę dla przyszłych obliczeń i nową pozycję odejścia od lądu. Hornblower krzyknął, żeby Orrock z lunetą wszedł na saling fokmasztu do pomocy znajdującemu się tam obserwatorowi, a sam przystąpił do rozwiązywania nowej serii problemów — na przykład czy potrafi zmusić się do zejścia z pokładu oraz czy powinien zaprosić Prowse'a do udziału w obliczeniach. Odpowiedź na oba te pytania musiała być twierdząca. Bush to dobry żeglarz i można mu powierzyć pilnowanie steru i żagli, Prowse zaś jest niezłym nawigatorem; z litery prawa jest wespół z Hornblowerem odpowiedzialny za ustalanie kursu i mógłby mieć żal za pominięcie go przy tej czynności. Tak więc choć Hornblower nie pragnął jego towarzystwa, zasiedli obaj w kabinie nawigacyjnej i borykali się z tablicami pływów, kiedy po pukaniu, którego nie słyszeli, Foreman otworzył drzwi. Do kabiny wdarły się wszystkie odgłosy okrętu.

— Wiadomość od pana Busha, sir. Widać Ushant na prawym trawersie, w odległości siedmiu lub ośmiu mil, sir.

— Dziękuję, panie Foreman.

To był szczęśliwy traf, pierwszy, jaki im się przydarzył. Mogli teraz zaplanować następny etap w walce z naturą o nagięcie jej sil do swej woli. Była to naprawdę walka; dla marynarzy u steru długotrwała próba wytrzymałości fizycznej, wymagająca zmian co pół godziny, a dla Hornblowera próba utrzymywania swego umysłu w stanie pełnej gotowości przez następne trzydzieści godzin. Przeprowadzili doświadczenie z wypróbowaniem steru, żeby sprawdzić, czy da się iść pełnym baksztagiem, mając wiatr z lewej burty o parę rombów. Trzy razy próbowali i za każdym razem musieli szybko poniechać wysiłków, gdy połączone działanie fal i wiatru sprawiało, że tracili panowanie nad okrętem, ale za czwartym razem okazało się to możliwe, bo fale stały się krótsze po wejściu głębiej w Kanał i wskutek zwrócenia się pływu w kierunku wybrzeża francuskiego. Szli teraz z nie zmniejszoną prędkością mimo oporu płetwy sterowej Sternicy borykali się z kołem sterowym, które obracane ich dłońmi kopało i wierzgało, jakby było żywą i złośliwą istotą, a cała załoga wypruwała z siebie żyły przy brasach, trymując reję z dokładnością pozwalającą umknąć niebezpieczeństwa wypadnięcia z wiatru.

W każdym razie nie groziło im już zanurzenie się całego „Hotspura” pod wodę. Nie było mowy o tym, aby jego * dziób utknął w pozostającym w tyj.e końcu jakiejś opieszałej fali, żeby się więcej nie podnieść. Dla zrównoważenia działania fokmarsla wciągnęli stersztaksel, który ulżył sternikom w pracy, chociaż tak. przechylił „Hotspura”, że otwory strzelnicze po prawej burcie zrównywały się z powierzchnią wody. Żagiel wytrzymywał przez jedną groźną godzinę i Hornblower miał wrażenie, że przez cały ten czas wstrzymuje oddech; wreszcie pękł w samym środku z hukiem jak przy wystrzale z dwunastofuntówki, rozdarty na powiewające jak proporce strzępy płótna, które łopotały na wietrze niczym baty furmanów, gdy sternicy usiłowali przeciwdziałać ponownej tendencji „Hotspura” do odwrócenia się od wiatru. Jednakże chwilowe powodzenie usprawiedliwiało zastąpienie żagla ster- stensztakslem, z ledwie podciągniętym rogiem górnym i z dołem oraz rogiem halsowym zabezpieczonymi za pomocą sejzingów. Był to nowiutki żagiel i potrafił wytrzymywać naprężenie, kompensując w ten sposób trudy i kłopoty z jego postawieniem.

Skończył się krótki, ponury dzień i teraz trzeba było wszystko robić w ciemnościach szalejącej nocy, gdy brak snu wzmagał odrętwienie, zmęczenie i otępiałość powodowaną przez nie słabnący wiatr. Wskutek przytłumionej wrażliwości Hornblower wolniej reagował na zmianę zachowania się :”Hotspura” pod stopami. Zmiana następowała stopniowo,lecz wreszcie stała się na tyle wyraźna, że ją odczuł; zmysł wzroku wyręczony tu został przez dotyk, który mówił, że fale stają się krótsze i bardziej strome; była to stłoczona fala Kanału, a nie równomierny, rozkołysany bieg wałów wodnych Atlantyku.

„Hotspur” szedł teraz szybciej, w pewnym sensie gwałtowniej; fale, choć mniejsze, częściej przechodziły przez jego dziób. Mimo ciągle znacznej głębokości odległość do dna Kanału zmniejszyła się ze stu do czterdziestu sążni i należało wziąć pod uwagę zwrot pływu, chociaż sztorm z zachodu musiał podnieść wody Kanału znacznie powyżej przeciętnego poziomu. A do tego Kanał się zwężał; wały wodne, które miały dosyć miejsca między Ushant i Scilly, zostały tu ściśnięte i te wszystkie czynniki naraz dawały znać o sobie. „Hotspur” był teraz zalewany przez cały czas i tylko nieustanna praca pomp utrzymywała wodę na dole w dopuszczalnych granicach — pomp obsługiwanych przez ludzi zmęczonych, spragnionych, głodnych i nie wyspanych, którzy za każdym razem rzucali się swoim ciężarem na długie ich trzonki z uczuciem, że nie będą w stanie zdobyć się ponownie na ten wysiłek.

O czwartej rano Hornblower odczuł zmianę kierunku wiatru i na jedną cenną godzinę zdążył zarządzić zmianę kursu, zanim nagły skręt wiatru nie rzucił ich z powrotem na hals pierwotny. Lecz według obliczeń okręt posunął się w ten sposób znacznie na północ. Hornblower tak się z tego ucieszył, że siedząc w kabinie nawigacyjnej oparł głowę o ręce na stole i ku swemu zaskoczeniu, przespał kilka bezcennych minut, aż przy jakimś silniejszym podskoku okrętu uderzył głową o stół i ocknął się, aby znużonym krokiem udać się znowu na pokład rufowy.

— Chciałbym, żeby się dało rzucić sondę, sir — krzyknął Prowse.

— Tak.

Ale teraz, mimo ciemności, Hornblower czuł, że po ostatnim zyskaniu na odległości i po zmianie w stanie morza mogli sobie pozwolić na postawienie na jakiś czas okrętu w dryf. Mógł łamać sobie głowę nad problemem dryfu i znosu; mógł zdobyć się na wezwanie wyczerpanej obsługi marsla do zwinięcia zrefowanego „na motylka” fokmarsla, gdy sam stał w czujnej gotowości do wykręcenia na wiatr pod stersztakslem i przełożenia steru we właściwym momencie, tak aby skierować okręt dziobem pod strome fale. Podczas sztormowania pod wiatr okręt miotał się gwałtownie i kapryśniej niż kiedykolwiek przedtem; mimo to udało się rzucić sondę głębinową, z całą załogą ustawioną wokół burt okrętu i wołającą „Uwaga! Uwaga!” w miarę jak każdy popuszczał swój odcinek liny. Trzydzieści osiem sążni — trzydzieści siedem — znowu trzydzieści osiem; trzykrotne sondowa- nie zajęło godzinę, a przez ten czas wszyscy przemokli do suchej nitki i umęczyli się setnie. Dało to jednak o ułamek więcej potrzebnych danych, a sztormowanie pod wiatr ulżyło w pracy umęczonym sternikom i tak zmniejszyło naprężenie szwów poszycia, że pompy mogły spokojnie wypompowywać wodę z dna.

W pierwszym mdłym świetle jutrzenki wciągnęli znów fokmarsel „na motylka” i Hornblower stanął przed zadaniem obrócenia „Hotspura” na baksztag w ten sposób, by nie dopuścić podczas zwrotu do położenia się okfetu na burtę. A potem gnali po staremu; pokłady nieustannie zalewała woda, okręt kiwał się na boki, aż stękała jego drewniana konstrukcja, a Orrock z lunetą sztywniał z zimna na salingu fokmasztu. Było południe, gdy zobaczył ląd; w pół godziny później Bush wrócił na pokład rufowy z salingu, dokąd wszedł przekonać się, czy jest tak) jak mówi Orrock. Bush był bardziej zmęczony, niż sam był skłonny się przyznać; brudne, wpadnięte policzki porastała broda nie golona od paru dni, lecz wciąż jeszcze potrafił się cieszyć z tego, co zobaczył.

— Bolt Head, sir! — zawołał. — Dobrze na lewo od dziobu. Udało mi się także zobaczyć przylądek Start.

— Dziękuję.

Bush bardzo pragnął powiedzieć, co sądzi na temat wyczynu nawigacyjnego „Hotspura”, chociaż musiałby przy tym krzyczeć, lecz Hornblower nie miał czasu, cierpliwości ani nawet siły, aby go słuchać. Nie wolno było w tej ostatniej chwili dopuścić do zdryfowania okrętu zbyt daleko na zawietrzną; należało też przygotować się do stanięcia na kotwicy w trudnych na pewno warunkach. Trzeba było również pamiętać o stłoczeniu fal pływu w okolicy przylądka Start, o konieczności obchodzenia Berry Head tak blisko, jak się tylko da. Gdy przylądek Start zasłonił ich od wiatru, nastąpiła nagła, trudna do określenia zmiana stanu morza; stroma, zbita fala wydawała się niczym w porównaniu z tą, której doświadczał „Hotspur” pięć minut wcześniej, a ląd przyjął na siebie część uderzenia huraganowego wiatru, zmniejszając jego siłę do normalnej wichury, przy której okręt mógł jeszcze płynąć pełnym wiatrem. Jak w Iroise i tutaj była Nowa Skała i Czarne Skały — i wreszcie ostatni trudny moment podejścia do Berry Head.

— Okręty wojenne na kotwicach, sir — meldował Bush, omiatając lunetą zatokę Tor, gdy otworzył się widok na nią. — Widzę „Dreadnought”. A tam stoi „Temeraire”. Na Boga, to Flota Kanału! Jeden siedzi na mieliźnie na redzie Torquay. Dwupokładowiec — musiał wlec kotwice.

— Tak. Musimy jakoś obciążyć dodatkowo kotwicę główną, zanim ją rzucimy, panie Bush. Trzeba będzie użyć karonady szalupowej. Ma pan czas dopilnować tego.

— Tak jest, sir.

Nawet tu, w zatoce Tor, wichura jeszcze dęła całą siłą. W miejscu, gdzie dwupokładowiec wlókł za sobą kotwice, trzeba było zachować wszelką ostrożność kosztem nawet największego wysiłku. Siedmiocetnarową karonadą ło- dziowa, zamocowana do liny kotwicznej w odległości pięćdziesięciu stóp od ważącej tonę kotwicy głównej, mogła uchronić tę kotwicę przed wyrwaniem i wleczeniem po dnie. Tak więc „Hotspur” na oczach Floty Kanału okrążył Berry Head pod zrefowanym „na motylka” fokmarslem i stersztakslem sztormowym, płynąc w kierunku nabrzeża Brixham i ustawiając się dziobem do wiatru; wyczerpana załoga zwinęła fokmarsel, rzuciła kotwice i resztkami sił opuściła stengi, a Prowse z Hornblowerem dokonali starannych namiarów, żeby się upewnić, iż nie wloką kotwicy. Dopiero wtedy znaleźli czas na podanie swojego znaku rozpoznawczego okrętowi admiralskiemu.

— Okręt flagowy potwierdza, sir — zaskrzeczał Foreman.

— Bardzo dobrze.

Mimo krańcowego zmęczenia musiał zrobić coś jeszcze.

— Panie Foreman, proszę nadać sygnał: „Potrzebuję wody do picia”.

Rozdział XIV

Po Tor Bay szalały białe grzywacze. Ląd osłabiał nieco wpływ wiatru; pęd fal Kanału, wlewających się do Berry Head, ulegał zahamowaniu, a mimo to wiatr był gwałtowny i fale pędzące w głąb Kanału (choć przetaczały się w lewo już znacznie osłabione, biegnąc w poprzek kierunku wiatru) wraz z działaniem pływu sprawiały, że wody Tor Bay wrzały jak w kotle. Przez czterdzieści osiem godzin po przybyciu „Hotspura” wielki trójpokładowiec Cornwallisa, „Hibernia”, miał wywieszony sygnał 715 i sygnał zaprzeczający, a to oznaczało, że nie należy używać łodzi.

Nawet rybacy brixhamscy, znani z umiejętności posługiwania się małymi łódkami, nie ośmielali się wypływać na zatokę Tor, gdy była w takim stanie. W rezultacie dopiero drugiego ranka po rzuceniu kotwicy załoga „Hotspura” przestała męczyć się na dwóch kwartach stęchłej wody dziennie. A najnieszczęśliwszym człowiekiem na pokładzie był Hornblower, i to zarówno z przyczyn fizycznych, jak i psychicznych. Mały okręt, prawie opróżniony z zapasów, stał się zabawką dla wiatru, fali i pływu; rzucał się na kotwicy jak narowisty koń. To obracał się, to zatrzymywał nagle, żeby znowu zacząć nurzać nosem w fali i stawać dęba. Po opuszczeniu steng jego przechyły boczne stały się płytkie i gwałtowne. Była to mieszanina ruchów, które dały się we znaki najbardziej odpornym żołądkom, a żołądek Hornblowera bynajmniej do nich nie należał; a przy tym kojarzyło mu się to z pechowym pierwszym dniem pobytu na okręcie wojennym, gdy stał się pośmiewiskiem wszystkich, zapadając na chorobę morską na starym „Justinianie” stojącym na kotwicy w Spithead.

Przez te czterdzieści godzin żołądek przewracał mu się na nice, a czarną depresję, w jaką wprawiła go choroba morska, pogłębiała jeszcze świadomość, że Maria jest w Plymouth, odległym zaledwie o trzydzieści mil dobrą drogą. Zażalenia Cornwallisa sprawiły, że rząd zbudował tę drogę poprzez południowe krańce Dartmoor, tak aby Flota Kanału mogła być bez trudu zaopatrywana z wielkiej bazy marynarki wojennej w miejscu swojego rendez- -vous. Pół dnia jazdy dobrym koniem i Hornblower trzymałby Marię w ramionach, słuchałby nowin o dziecku, o którym, ku swojemu zdziwieniu, zaczynał myśleć coraz częściej. Marynarze spędzali wolne chwile na baku, przy pachołach, gapiąc się na Brixham i na nabrzeże brixhamskie; nawet przy tym wietrze i potokach deszczu można było od czasu do czasu zobaczyć niewiasty w spódnicach, w które załoga wpatrywała się jak kot w szperkę. Po przespaniu jednej spokojnej nocy i zmniejszeniu pracy przy pompach do pół godziny na każdą wachtę marynarze mieli teraz czas i energię na swobodną grę wyobraźni. Mogli rozmyślać o kobietach i alkoholu — większość z nich marzyła o spiciu się do nieprzytomności wódką szmuglowaną z Brixham — a Hornblower mógł tylko wymiotować i wściekać się.

Przespał jednak drugą połowę następnej nocy, gdy wiatr nie tylko przycichł, lecz także skręcił o dwa rumby na północ, zmieniając, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, sytuację w Tor Bay, tak że gdy o północy upewnił się, iż kotwice wciąż trzymają, poddał się znużeniu i spał bez zmiany pozycji przez siedem godzin. Jeszcze się całkiem nie przebudził, gdy Doughty wpadł do kabiny.

— Sygnał z okrętu admiralskiego, sir.

Sznury flag powiewały z flaglinek „Hibernii”; po zmianie kierunku wiatru można je było odczytać dosyć łatwo z pokładu rufowego „Hotspura”.

— Tam jest nasz numer, sir — powiedział Foreman, z lunetą przy oku. — Na samym początku.

Cornwallis przekazywał rozkazy dotyczące zaopatrzenia floty w żywność i wodę, ustalając porządek, w jakim okręty mają być obsłużone, i ten sygnał dawał „Hotspurowi” pierwszeństwo przed wszystkimi pozostałymi.

— Potwierdzić — rozkazał Hornblower.

— Mamy szczęście, sir — zauważył Bush.

— Możliwe — zgodził się Hornblower. Niewątpliwie poinformowano Cornwallisa o prośbie „Hotspura” o wodę do picia, lecz mógł on mieć również jakieś dalsze plany.

— Sir, proszę spojrzeć — ciągnął Bush. — Nie tracą czasu.

Dwie lichtugi, każda napędzana ośmioma długimi wiosłami, z sześciowiosłową jolą w pogotowiu, wychodziły powoli zza końca mola brixhamskiego.

— Dopilnuję odbijaczy, sir — powiedział Bush oddalając się spiesznie.

Były to barki z wodą, cuda konstrukcji, każda zawierająca szereg wielkich zbiorników z żeliwa. Hornblower słyszał o nich; zabierały ładunek o wadze pięćdziesięciu ton, w postaci dziesięciu tysięcy galonów wody do picia, podczas gdy „Hotspur” z wszystkimi beczułkami, baryłkami i dużymi beczkami napełnionymi po brzegi mógł zmieścić niecałe piętnaście tysięcy galonów.

Rozpoczęła się teraz orgia z używaniem słodkiej wody. Czystej wody źródlanej, która nie stała w żeliwnych zbiornikach dłużej niż kilka dni. Lichtugi stały pod burtą, szorując o nią niespokojnie, i grupa marynarzy z „Hotspura” zeszła obsługiwać piękne nowoczesne pompy zamontowane na barkach, podające wodę do góry wspaniałymi brezentowymi wężami przesuniętymi przez furty, a potem w dół. Beczka z pokrywą na pokładzie, od dawna pusta, została wypłukana, napełniona i natychmiast opróżniona przez załogę, po czym napełniona ponownie; w tej chwili przypuszczalnie marynarze woleli słodką wodę niż wódkę.

Było to wspaniałe marnotrawstwo; pod pokładem prze- płukano baryłki i wymyto je słodką wodą, a popłuczyny spuszczono do zęz, skąd pompy okrętowe będą musiały później wyrzucić wodę za burtę kosztem pewnego nakładu pracy. Wszyscy na pokładzie pili do syta i jeszcze więcej; Hornblower łykał haustami szklankę za szklanką, aż napełnił żołądek, a mimo to dwie godziny później znowu pił. Miał wrażenie, że pęcznieje jak roślina na pustyni po deszczu.

— Niech pan spojrzy na to, sir — powiedział Bush z lunetą w ręku, wskazując w kierunku Brixham.

W lunecie ukazała się gromada pilnie pracujących ludzi; było tam widać również bydło.

— Szlachtowanie — powiedział Bush. — Świeże mięso.

Wkrótce następna lichtuga ruszyła w ich stronę; z ramy zamocowanej do owręża zwisały połcie wołowiny, tuszki jagniąt i świń.

— Nie miałbym nic przeciwko pieczeni baraniej, sir — westchnął Bush.

Byczki, owce i świnie pędzono przez wrzosowiska do Brixham, szlachtowano i rozbierano na całej długości nabrzeży tuż przed ich załadowaniem na barki, tak aby mięso pozostawało w stanie świeżym możliwie jak najdłużej.

— Są tam racje na cztery dni, sir — powiedział Bush, oceniając ilość mięsa doświadczonym okiem. — I mają też żywego byka, cztery owce i cztery świnie. Przepraszam, sir postawię wartownika przy burcie.

Większość członków załogi miała pieniądze w kieszeniach i wydałaby je chętnie na alkohol, gdyby trafiła się okazja, a ludzie z barek z zapasami żywnościowymi sprzedadzą im alkohol, jeśli nie zostanie ustanowiona najściślejsza kontrola. Lichtugi z wodą zakończyły swe zadanie i odcumowały. Orgia trwała krótko; po odjęciu węży wszystko na okręcie wróciło do normalnego toku. Od tej chwili jeden galon wody na osobę dziennie będzie musiał wystarczać na wszystkie potrzeby. Miejsce barek z wodą zajęła lichtuga z zapasami żywnościowymi, z workami sucharów, suszonego grochu, baryłkarni masła, skrzynkami sera, workami mąki owsianej. Na samym wierzchu rzucało się w oczy pół tuzina siatek pełnych świeżego chleba. Dwieście bochenków czterofun- towych — od samego patrzenia na nie Hornblowerowi ciekła ślinka; czuł w ustach smak chrupkiej skórki. Łaskawy rząd, ulegając żądaniom Cornwallisa, przesyłał te luksusy na okręt; niewygody życia na morzu były wynikiem naturalnych okoliczności w tym samym stopniu, co nieudolności pracowników ministerstwa.

Przez cały dzień nie było ani jednej spokojnej chwili. Oto salutował Bush, znowu domagając się uwagi.

— Pan nie wydał rozkazów w sprawie żon, sir.

— Żon?

— Żon, sir.

W głosie Hornblowera zabrzmiał ton pytający, natomiast Bush mówił naturalnym i zupełnie obojętnym głosem. Zgodnie z przyjętą praktyką, gdy okręty jego królewskiej mości stały w porcie, kobietom pozwalano wchodzić na pokład; niektóre z nich były — być może — żonami. Było to drobne zadośćuczynienie w systemie zabraniającym mężczyźnie postawienia stopy na lądzie, chyba żeby zdezerterował; lecz kobiety nieuchronnie szmuglowały alkohol na okręt, a sceny dziejące się na pokładzie dolnym były równie bezwstydne, jak na dworze Nerona. Naturalnym tego wynikiem były choroby i rozluźnienie dyscypliny; potrzeba było dni lub tygodni, aby z załogi zrobić z powrotem dobrze pracujący organizm. Hornblower nie chciał, żeby na jego pięknym okręcie zapanowało rozprzężenie, lecz jeśli „Hotspur” ma przez dłuższy czas stać na kotwicy w Tor Bay, nie może odmówić prośbie uświęconej tradycją. Po prostu nie może.

— Wydam rozkazy dziś, ale trochę później — powiedział.

Po kilku minutach odezwał się lekkim tonem do Busha w momencie, gdy w zasięgu słuchu było z tuzin marynarzy.

— Panie Bush! — Hornblower miał nadzieję, że jego głos nie brzmi zbyt sztucznie i teatralnie. — Ma pan wiele pracy do zrobienia na okręcie.

— Tak, sir. Jest dużo takielunku stałego, który trzeba założyć. Musimy też przewinąć sporo olinowania ruchomego. No i malowanie…

— Bardzo dobrze, panie Bush. Gdy wszystkie te roboty zostaną zakończone, pozwolimy przybyć na pokład żonom, ale nie wcześniej. Nie wcześniej, panie Bush. A jeśli przedtem przyjdzie nam odpłynąć, to już kwestia przypadku losowego, spowodowanego wojną.

— Tak jest, sir.

Potem przyszły listy; na pocztę w Plymouth musiała dojść wiadomość o przybyciu „Hotspura” do Tor Bay, więc przekazano je stamtąd na okręt. Siedem listów od Marii; Hornblower otworzył najpierw ostatni, z którego dowiedział się, że Maria czuje się dobrze i że jej ciąża posuwa się pomyślnie, a następnie przejrzał pozostałe, dowiadując się z nich, tak jak się spodziewał, że ucieszyła się przeczytawszy w „Gazette” pismo jej Dzielnego Bohatera, chociaż niepokoi ją ryzyko, na które wystawia się jej Aleksander Morski, i pożera ją smutek, ponieważ Konieczności Służby nie pozwalają jej oczom cieszyć się światłem jego Oblicza. Hornblower był w trakcie pisania odpowiedzi, gdy eskortowany przez wartownika wszedł do jego kajuty midszypmen i podał mu kartkę o następującej treści:

Okręt JKM „Hibernia”

Tor Bay

Drogi Kapitanie Hornblower,

Jeśli da się Pan wywabić ze swego okrętu o godzinie trzeciej dziś po południu na obiad na okręcie flagowym, sprawi mi to wielką przyjemność.

Pański posłuszny sługa,

W. Cornwallis, wicead.

PS. Sygnał potwierdzający wywieszony na „Hotspurze” wystarczy jako potwierdzenie przyjęcia zaproszenia.

Hornblower udał się na pokład rufowy.

Panie Foreman. Proszę nadać: „»Hotspur« do flagowego. Sygnał potwierdzający”.

— Po prostu potwierdzający, sir?

— Słyszał Pan.

Zaproszenie od naczelnego dowódcy było rozkazem takim samym, jakby nosiło ono podpis królewski — nawet gdyby w postscriptum nie została podyktowana taka odpowiedź.

A tu trzeba było jeszcze przeładować proch na pokład, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności koniecznych przy tej operacji. „Hotspur” wystrzelał tonę z pięciu ton prochu strzelniczego, mieszczących się w jego magazynie. Przeładunek kończył się, gdy Prowse przyprowadził jednego z marynarzy z załogi barki z prochem.

— Ten człowiek mówi, że ma wiadomość dla pana, sir.

Mężczyzna o śniadej twarzy Cygana odważnie napotkał wzrok Hornblowera, z pewnością siebie, której można było oczekiwać od człowieka posiadającego w kieszeni papier chroniący go przed przymusowym wcieleniem do marynarki wojennej.

— Co to takiego?

— Wiadomość dla pana od pewnej pani, sir; powiedziano mi, że mam dostać szylinga za jej oddanie.

Hornblower popatrzył na niego uważnie. Była tylko jedna dama, która mogła przesłać tę wiadomość.

— Nonsens. Ta pani obiecała sześć pensów. Czy nie tak?

Hornblower poznał Marię pod tym względem, mimo krótkiego okresu pożycia małżeńskiego.

— No tak, sir.

— Macie tu szylinga. Co to za wiadomość?

— Ta pani powiedziała, żeby pan jej szukał na molo brixhamskim.

— Bardzo dobrze.

Hornblower wyjął lunetę z uchwytu i poszedł na dziób. Mimo że na okręcie wrzała praca, kilku marynarzy wolnych od wacht stało wokoło pachołków; zobaczywszy dowódcę, uciekli w panice. Nastawił lunetę na cel; molo Brixham, jak mógł się spodziewać, było pełne ludzi, i długo szukał bez skutku, kierując lunetę kolejno na poszczególne kobiety. Czy to Maria? Była tam jedyna niewiasta w czepku, nie w szalu. Oczywiście, to Maria; na chwilę zapomniał, że jest ona w końcu siódmego miesiąca ciąży. Stała w pierwszym rzędzie; gdy Hornblower patrzył, podniosła rękę i zamachała chustką. Nie mogła go widzieć, a w każdym razie na pewno nie mogła rozpoznać go z tej odległości bez lunety. Musiała słyszeć, podobnie jak całe Plymouth, o przybyciu „Hotspura” do Tor Bay; przypuszczalnie przyjechała tutaj przez Totnes w wozie jakiegoś dostawcy — długa i uciążliwa podróż.

Pomachała jeszcze raz, w nadziei, że na nią patrzy. Dzięki temu zakątkowi mózgu, który ani na chwilę nie przestał czuwać nad sprawami okrętu, Hornblower usłyszał gwizdki pomocnika bosmańskiego — przez cały dzień słychać było gwizdki przekazujące jakieś wezwania.

— Opuszczać łódź rufową!

Hornblower nigdy nie uświadamiał sobie wyraźniej niewolniczego charakteru służby królewskiej. Musi opuścić okręt, żeby płynąć na obiad do głównodowodzącego, a w marynarce wojennej przestrzega się punktualności i nie może robić z tego kpin. A teraz Foreman nadbiegał co tchu ku dziobowi.

— Wiadomość od pana Busha, sir. Łódź czeka.

Co robić? Poprosić Busha, żeby napisał kartkę do Marii i posłał ją przez łódź z lądu? Nie, musi zaryzykować spóźnienie — Maria nie zniesie wiadomości z drugiej ręki właśnie w tej chwili. Naskrobał z pośpiechem swym lewoskrętnym gęsim piórem:

Moje Najdroższe Kochanie,

Ogromnie się cieszę, że Cię zobaczyłem, ale na razie nie mam chwili wolnego czasu. Napiszę do Ciebie więcej.

Twój oddany mąż H.

Wszystkie listy do żony podpisywał inicjałem; nie lubił swego imienia, a nie potrafił zmusić się do podpisywania „Horry”. Niech to diabli, leży tu prawie gotowy list dotąd nie skończony, potem jak przerwano. Odrzucił go i próbował zalepić przed chwilą napisaną kartkę opłatkiem do pieczętowania. Po siedmiu miesiącach pobytu okrętu w morzu klej wysechł i opłatek nie chciał trzymać. Doughty wiercił się w pobliżu z kordem, kapeluszem i płaszczem — zdawał sobie sprawę z konieczności punktualności tak samo jak jego dowódca. Hornblower podał otwartą kartkę Bushowi.

— Panie Bush, proszę to łaskawie zakleić. I przesłać łodzią z lądu do pani Hornblower na molo. Tak, ona jest na molu. Łodzią z lądu, panie Bush; nikt z okrętu nie może postawić nogi na brzegu.

Zszedł do łodzi. Wyobrażał sobie komentarze tłumu, zgromadzonego na molu; Maria dowie się od lepiej poinformowanych osób stojących obok niej, kto to odpływa. „To kapitan wchodzi do łodzi”. Ogarnie ją fala podniecenia i radości. Łódź odbiła, wiatr i prąd zwróciły jej dziób na chwilę w stronę mola; teraz Maria przeżywa moment największej nadziei. Ale potem łódź odwróciła się, a marynarze, ciągnąc za fały, postawili na maszt ożaglowanie rejkowe. W następnej chwili już mknęli w kierunku okrętu flagowego. Oddalając się tak od Marii bez słowa czy znaku Hornblower czuł wielki smutek i wyrzuty sumienia.

Hewitt odpowiedział na obwołanie z flagowca, zręcznie ustawił łódź ostrzej na wiatr, szybko opuścił żagiel i wykorzystując resztki rozpędu podpłynął na tyle blisko do podwięzi wantowych z prawej burty, że można było zahaczyć bosakiem. Hornblower poczekał na odpowiedni moment i zaczął wchodzić po burcie okrętu. Gdy głowa jego zrównała się z pokładem głównym, rozległy się powitalne gwizdki. Poprzez hałas Hornblower usłyszał trzy ostre podwójne uderzenia dzwonu okrętowego. Sześć szklanek wachty popołudniowej; trzecia godzina, czas określony w zaproszeniu.

Duża kabina rufowa na „Hibernii” umeblowana była mniej wykwintnie niż kabina Pellewa na „Tonnancie”, bardziej po spartańsku i nie tak bogato, ale dostatecznie wygodnie. Hornblower był zaskoczony, że nie zastał w niej gości; obecny był tylko Cornwallis i Collins, kapitan floty o sardonicznym uśmiechu, oraz porucznik flagowy, który przedstawił się niewyraźnie jednym z tych nowomodnych podwójnych nazwisk z łącznikiem w środku.

Hornblower czuł na sobie niebieskie oczy Cornwallisa, przyglądające mu się uważnie i badawczo, w sposób który kiedy indziej mógłby go zaniepokoić. Ale teraz myśli jego były jeszcze zajęte Marią, a poza tym uważał się za usprawiedliwionego ze swego sfatygowanego munduru i zwykłych marynarskich spodni z powodu siedmiu miesięcy pobytu w morzu i siedmiu tygodni ciągłych sztormów. Mógł spotkać spojrzenie admirała bez skrępowania. Uprzejmy, lecz pozbawiony uśmiechu wyraz twarzy Cornwallisa znacznie łagodziła jego lekko przekrzywiona peruka; Cornwallis wciąż nosił wiązaną z tyłu perukę z włosia końskiego, która ostatnio zaczynała być modna wśród woźniców powozów arystokracji; zjechała mu teraz zawadiacko na bok, w sposób odbierający całą godność jego wyglądowi.

Jednakże niezależnie od peruki w atmosferze było jakieś skrępowanie czy może napięcie, mimo że Cornwallis był znakomitym gospodarzem, pełniącym bez wysiłku i z wdziękiem honory domu. Atmosfera ta sprawiła, że Hornblower prawie nie zauważył potraw, którymi był zastawiony stół. Uprzejma rozmowa była ostrożna i rozważna. Mówili o pogodzie panującej ostatnio; „Hibernia” stała w Tor Bay od kilku dni, schroniwszy się tutaj dość wcześnie, aby uniknąć ostatniego huraganu.

— Jak przedstawiały się pańskie zapasy, kapitanie, gdy pan tu przybył? — rzucił pytanie Collins.

Atmosfera zmieniła się, było w niej teraz coś sztucznego. Collins zadał swoje pytanie jakimś dziwnym tonem, podkreślonym formalnym „kapitanie”, szczególnie że zwracał się do oficera niższej rangi. A potem Hornblower rozpoznał ten ton, właściwy zawczasu przygotowanej przemowie, jaki był w jego własnym odezwaniu się do Busha w sprawie wpuszczenia kobiet na okręt. Poznał ten ton, chociaż dalej nie domyślał się powodu. Odpowiedź sformułował zupełnie zwyczajnie.

— Miałem jeszcze sporo, sir. Wołowiny i wieprzowiny co najmniej na miesiąc.

Nastąpiła przerwa, nieco za długa, żeby wyglądała na naturalną, jak gdyby obecni przetrawiali usłyszaną informację, zanim Cornwallis zadał następne pytanie.

— Woda?

— Z nią było gorzej, sir. Nigdy nie udało mi się dopełnić całkowicie baryłek ze statków dostarczających wodę. Goniliśmy resztkami wpływając do portu. Dlatego właśnie skierowaliśmy się tutaj.

— Ile mieliście?

— Na dwa dni, na racjach zmniejszonych do połowy, sir. Byliśmy na połowie racji dziennej przez tydzień, a na racjach zmniejszonych o jedną trzecią przez poprzednie cztery tygodnie.

— To tak — powiedział Collins i atmosfera natychmiast uległa zmianie.

— Zostawił pan bardzo niewielki margines na błąd, Hornblowerze — rzekł Cornwallis, ale uśmiechał się i Hornblower w swojej naiwności uświadomił sobie dopiero teraz, o co chodziło. Został posądzony o przybycie zbyt wczesne, jako jeden z tych dowódców niechętnie walczących ze sztormami. Cornwallis chciał się ich pozbyć z Floty Kanału, a osoba Hornblowera była też brana pod uwagę.

— Powinien był pan przybyć co najmniej cztery dni wcześniej — przemówił Cornwallis.

— No więc, sir… — Hornblower mógł się osłonić, powołując się na rozkazy Chambersa z „Najady”, ale nie widział powodu, toteż zmienił zamiar i powiedział: — W każdym razie wszystko skończyło się dobrze.

— Pan, oczywiście, przyśle swoje dzienniki, sir? — zapytał porucznik flagowy.

— Naturalnie — odpowiedział Hornblower.

Dziennik okrętowy jest dokumentem, który może potwierdzić jego oświadczenie, lecz zapytanie było nietaktowne, prawie obraźliwe, kwestionujące jego prawdomówność, toteż Cornwallis natychmiast zareagował gniewnie na tę niezręczność ze strony swego porucznika.

— Kapitan Hornblower uczyni to, kiedy uzna za właściwe — powiedział. — A teraz napijemy się razem wina, sir?

Rzecz dziwna, jak przyjemne stało się teraz to spotkanie; zmiana w atmosferze była tak wyraźna, jak zmiana w oświetleniu, w chwili gdy stewardzi wnieśli świece. Czterej mężczyźni śmiali się i żartowali, gdy Newton, dowódca okrętu, wszedł złożyć raport i poznać się z Hornblowerem.

— Wiatr utrzymuje się z zachodu na północny zachód, sir — oznajmił.

— Dziękuję, kapitanie. — Cornwallis przeniósł swoje niebieskie spojrzenie na Hornblowera. — Czy jest pan gotów do wyjścia w morze?

— Tak, sir. — Nie mogło być innej odpowiedzi.

— Wiatr chyba zmieni się wkrótce na wschodni — zastanawiał się Cornwallis. — Downs, Spithead, cieśnina Plymouth — wszystkie są zapchane statkami, które czekają na pomyślny wiatr, aby wyjść w morze. Ale dla „Hotspura” potrzebuje pan tylko jednego rumba.

— Mógłbym teraz dotrzeć do Ushant dwoma halsami, sir — stwierdził Hornblower. W jakimś mieszkaniu w Brixham czekała Maria, ale on musiał tak powiedzieć.

— Hm — zastanawiał się Cornwallis. — Źle się czuję nie mając pana, Hornblower, na obserwacji Goulet. Ale mogę panu pozwolić pozostać na kotwicy jeszcze jeden dzień.

— Dziękuję, sir.

— Oczywiście, jeśli wiatr nie skręci bardziej. — Cornwallis podjął decyzję. — Oto pańskie rozkazy. Odpłynie pan jutro o zmroku. Ale gdyby wiatr skręcił jeszcze o jeden rumb, podniesie pan kotwicę natychmiast. To znaczy, przy wietrze północno-zachodnim ku zachodowi.

— Tak jest, sir.

Odpowiedział w ten sposób, bo sam bardzo lubił, jak jego oficerowie tak odpowiadali na jego rozkazy. Cornwallis mówił dalej patrząc na Hornblowera z uwagą.

— Przed miesiącem zabraliśmy niezłe czerwone wino z jakiegoś pryzu. Zechce mi pan, Hornblower, zrobić zaszczyt i przyjąć tuzin butelek?

— Z największą przyjemnością, sir.

— Każe je posłać do pańskiej łodzi.

Cornwallis obrócił się, żeby wydać rozkaz swojemu stewardowi, który widocznie miał mu coś do powiedzenia na ten temat przyciszonym głosem; Hornblower usłyszał odpowiedź: — Tak, tak, oczywiście — zanim Cornwallis odwrócił się do niego.

— Może pański steward przywoła przy okazji moją łódź, sir? — powiedział Hornblower, uznawszy, że wizyta trwała już dostatecznie długo jak na zwyczaje Cornwallisa.

Było całkiem ciemno, gdy Hornblower schodził burtą do łodzi, gdzie trafił nogami na skrzynkę z winem; wiatr był prawie umiarkowany. Ciemna powierzchnia Tor Bay usiana była światłami okrętów, widział też światła Tor- quay, Paignton i Brixham. Maria zatrzymała się gdzieś tam, w lokalu bez wygód, gdyż w tych małych miejscowościach roi się teraz pewnie od żon oficerów.

— Proszę mnie zawołać, gdy wiatr zmieni kierunek na północno-zachodni ku zachodowi — powiedział Hornblower do Busha, gdy tylko stanął na pokładzie.

— Północno-zachodni ku zachodowi. Tak jest, sir. Marynarzom udało się przemycić alkohol na pokład, sir.

— Czy spodziewał się pan czegoś innego?

Marynarz brytyjski znajdzie alkohol wszędzie, gdzie tylko będzie miał jakikolwiek kontakt z lądem; jeśli nie ma pieniędzy, odda za alkohol ubranie, buty, a nawet kolczyki.

— Miałem kłopot z kilkoma z nich, sir, szczególnie jak popili piwem.

Piwo wydawano zamiast rumu, gdy tylko można było je dostać.

— Załatwił pan z nimi?

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze, panie Bush.

Kilku marynarzy wnosiło skrzynkę z winem z łodzi pod nadzorem Doughty'ego, a gdy Hornblower wszedł do swojej kajuty, zastał ją przywiązaną linami do grodzi i zajmującą praktycznie całe wolne miejsce na podłodze. Doughty, pochylony, otwierał wieko przy pomocy handszpaka.

— Jedyne miejsce, gdzie można ją postawić, sir — wyjaśnił przepraszająco.

Miał przypuszczalnie rację, z dwóch względów; na okręcie wypełnionym zapasami, gdzie nawet surowe mięso wisiało we wszystkich miejscach nadających się i nie nadających do tego, nie było prawdopodobnie żadnego wolnego skrawka, a ponadto wino nie było bezpieczne przed marynarzami, gdyby nie znajdowało się tutaj, gdzie nieustannie stoi na straży wartownik. Doughty trzymał w ramionach dużą paczkę, którą wyjął ze skrzynki.

— Co to jest? — spytał Hornblower, a gdy zauważył, że Doughty jest lekko skonsternowany i waha się z odpowiedzią, powtórzył pytanie jeszcze ostrzej.

— To tylko paczka od stewarda admirała, sir.

— Pokaż.

Hornblower spodziewał się, że zobaczy butelki wódki czy inne szmuglowane towary.

— To zapasy kabinowe, sir.

— Pokaż.

— Tylko zapasy kabinowe, jak już powiedziałem, sir. — Doughty przeglądał zawartość pokazując Hornblowerowi w sposób zdradzający, że sam nie jest pewien, co tam znajdzie. — Słodka oliwa, sir, stołowa oliwa. A to suszone zioła: majeranek, tymianek, szałwia. Tu jest kawa — na oko tylko pół funta. I pieprz. I ocet. I…

— Skąd, u diabła, to wziąłeś?

— Napisałem kartkę, sir, do stewarda admiralskiego i przesłałem przez sternika pańskiej łodzi. Tak nie powinno być, żeby pan nie miał tych rzeczy, sir. Teraz będę mógł gotować, jak się należy.

— Czy admirał wie?

— Byłbym zaskoczony, gdyby wiedział, sir.

Gdy Doughty to mówił, na twarzy jego malowała się pewna siebie wyższość, która nagle ujawniła Hornblowerowi świat, z którego istnienia dotychczas nie zdawał sobie sprawy. Pod lśniącą powierzchnią świata admirałów i kapitanów istniał niewidoczny krąg stewardów, z własnyrni sekretnymi obyczajami i hasłami, kierujących niedostrzegalnie prywatnym życiem swoich przełożonych.

— Sir! — To Bush wchodził spiesznie do kajuty. — Wiatr jest północny zachód ku zachodowi, sir, wygląda że skręci jeszcze bardziej.

Hornblower potrzebował chwili, żeby przestawić swoje myśli, przenieść je ze stewardów i suszonych ziół na okręty i rozkazy związane z żeglugą. A potem stał się znowu sobą i zaczął rzucać szybkie rozkazy.

— Wywołać całą załogę. Postawić stengi. Wciągnąć reje. Chcę, żebyśmy byli w drodze za dwadzieścia minut. Za piętnaście.

— Tak jest, sir.

Spokój panujący na okręcie przerwały gwizdki i przekleństwa podoficerów pędzących marynarzy do pracy. W głowach zamroczonych alkoholem i piwem przejaśniało się pod wpływem wysiłku, świeżego powietrza i chłodnego powiewu nocnego. Twarde palce zaciskały się na fałach. Marynarzy posuwających się ostrożnie i potykających się w ciemności stawiali na nogi kopniakami podoficerowie, poganiani przez pomocników bosmanów, którzy z kolei byli popędzani przez Busha i Prowse'a. Wielkie nieporęczne kiełbasy, w które pozwijane były żagle, wyciągano z miejsc, gdzie je ułożono na bomach.

— Gotowi do postawienia żagli, sir — meldował Bush.

— Bardzo dobrze. Proszę posłać marynarzy do kabestanów. Panie Foreman, jaki jest nocny sygnał na „Wyruszam w drogę”?

— Chwileczkę, sir. — Foreman nie nauczył się książki sygnałów nocnych tak dokładnie, jak powinien był to uczynić w ciągu siedmiu miesięcy. — Jedno światło niebieskie i jeden bengalski fajerwerk, pokazane razem, sir.

— Bardzo dobrze. Proszę to przygotować. Panie Prowse, kurs ze Start na Ushant, jeśli łaska.

W ten sposób załoga się dowie, jaki ją czeka los, jeśli już tego nie odgadła. Maria nie będzie wiedziała o niczym, dopóki nie popatrzy na Tor Bay jutro rano, aby znaleźć tam miejsce „Hotspura” puste. A całą pociechą dla niej będzie karteczka, którą wysłał przed obiadem; słaba to pociecha. Nie wolno mu myśleć o Marii ani o dziecku.

Kabestan szczękał przy wybieraniu kotwicy. Trzeba było przezwyciężyć dodatkowe obciążenie karonadą łodziową, dołączoną do kotwicy; ta dodatkowa praca była ceną, jaką płacili za bezpieczny postój na kotwicy w ciągu ubiegłych dni. Operacja nieprzyjemna, wymagająca dużego wysiłku.

— Czy wybrać małą kotwicę, sir, prawie do pionu?

— Tak bardzo proszę, panie Bush. I może pan zdjąć się z kotwicy, jak tylko będzie pan mógł.

— Tak jest, sir.

— Proszę nadać ten sygnał, panie Foreman.

Pokład rufowy rozświetlił się nagle. Ponure, sine światło zmieszało się z równie ponurą purpurą fajerwerku bengalskiego. Ledwie zgasły ostatnie błyski, a już nadeszła odpowiedź z okrętu flagowego, niebieskie światło, które zabłysło trzykrotnie, przykrywane na krótkie przerwy.

— Okręt admiralski potwierdza, sir!

— Bardzo dobrze.

I to był koniec jego pobytu w porcie, jego wizyty w Anglii. Nie zobaczy Marii przez następne miesiące; będzie już matką gdy ujrzy ją ponownie.

— Wybrać szoty!

„Hotspur” nabierał prędkości, obracając się z wiatrem dla obejścia Berry Head po nawietrznej. Starając się przezwyciężyć ogarniającą go melancholię, Hornblower zastanawiał się nad paroma nie związanymi ze sobą sprawami. Przypomniał sobie o króciutkiej rozmowie na boku między Cornwallisem i stewardem, której był świadkiem. Był przekonany, że steward powiedział admirałowi o paczce przygotowanej do przekazania na „Hotspura”. Doughty nie był tak sprytny, za jakiego się miał. Myśl ta wywołała słaby uśmiech, a tymczasem „Hotspur” pruł wody Kanału, z Berry Head majaczącym na prawym trawersie.

Rozdział XV

Zrobiło się zimno, okropnie zimno; dni stały się krótkie, a noce bardzo długie. Wraz z chłodami przyszły wiatry wschodnie — jedno wiązało się z drugim — i sytuacja taktyczna odwróciła się. Bo chociaż mając wiatr od wschodu „Hotspur” nie obawiał się przebywania przy brzegu zawietrznym, jego odpowiedzialność znacznie wzrosła. Notowanie kierunku wiatru co godzina nie miało teraz charakteru szkoleniowego; nie była to także tylko rutyna nawigacyjna. Gdyby wiatr zaczął wiać z kierunku jednego z dziesięciu rumbów spośród trzydziestu dwóch, na jakie dzielił się kompas, nawet niemrawi Francuzi mogliby wydostać się przez Goulet i wpłynąć na Atlantyk. W razie takiej próby obowiązkiem „Hotspura” było przekazanie natychmiast ostrzeżenia do Floty Kanału, aby mogła się uformować w szyk bojowy na wypadek, gdyby pośpiech Francuzów wymagał przeciwdziałania, i osłaniać każde wyjście — przez Raz, przez Iroise, przez Four — jeśliby tylko, co było rzeczą bardziej prawdopodobną, chcieli oni wydostać się z blokady.

Tego dnia przypływ kończył się o drugiej po południu, w czasie bardzo niedogodnym, bo dopiero wówczas „Hotspur” mógł przystąpić do swego codziennego rekonesansu z bliskiej odległości. Wcześniejsza próba pociągałaby za sobą ryzyko, że po ustaniu wiatru okręt pozostanie na łasce pływu, który mógłby go zanieść, bezradnego, w zasięg baterii na cyplu Petit Minou i Kapucynów — baterii Toulinguet; a jeszcze bardziej zgubne niż baterie mogły być dla niego Rafy Polluks i Małych Dziewczynek.

Hornblower wyszedł na pokład, gdy się tylko zaczęło rozjaśniać — niezbyt wcześnie w tym chyba najkrótszym dniu roku — żeby sprawdzić położenie okrętu, a tymczasem Prowse brał namiary Petit Minou i Grand Gouin.

— Wesołych świąt, sir — powiedział Bush. Służba w wojsku miała to do siebie, że mówiąc te słowa musiał zasalutować.

— Dziękuje. Nawzajem, panie Bush.

Z kolei rzecz typowa dla służby — Hornblower doskonale wiedząc, że jest dzień dwudziesty piąty grudnia, całkiem zapomniał, że to dzień Bożego Narodzenia; tablice pływu nie wspominały nic o świętach kościelnych.

— Są jakieś wiadomości od pańskiej małżonki, sir? — spytał Bush.

— Na razie nie — odparł Hornblower, z uśmiechem tylko półwymuszonym. — List, który wczoraj otrzymałem, był datowany osiemnastego, ale nic w nim jeszcze nie było.

Fakt, że otrzymał list Mani w ciągu sześciu dni świadczył również o pomyślnym kierunku wiatru, dzięki któremu statek zaopatrzeniowy dostarczył mu go. Znaczyło to jednak, że może minąć sześć tygodni, zanim jego odpowiedź dojdzie do Marii, a w ciągu sześciu tygodni — w ciągu tygodnia — wszystko się zmieni i dziecko przyjdzie na świat. Oficer marynarki wojennej pisząc do swej żony musiał jednym okiem spoglądać na wiatrowskaz, podobnie jak lordowie Admiralicji przy opracowywaniu rozkazów dotyczących ruchów floty. Dzień Nowego Roku był datą, którą ustaliła z Marią akuszerka; w tym czasie Maria będzie czytała listy, które on pisał przed miesiącem. Pożałował, że nie napisał serdeczniej, lecz już nic nie można było na to poradzić.

Pozostawało mu spędzić cześć tego ranka na układaniu listu, który, wprawdzie z opóźnieniem, mógłby wynagrodzić niedostatki poprzednich (z wyrzutem sumienia uświadomił sobie, że nie pierwszy to raz zabiera się do takiego zadania), przy czym mając przed oczyma wszelkie ewentualności, będzie go jeszcze trudniej napisać niż zwykle. Wszelkie ewentualności: w tym momencie Hornblowera ogarnęły złe przeczucia, jak wszystkich przyszłych ojców.

Siedział do jedenastej nad tym niewdzięcznym zadaniem literackim i z uczuciem ulgi (a równocześnie z poczuciem winy, że tak to odczuwa) wrócił na pokład rufowy, aby prowadzić „Hotspura” z kończącym się przypływem, gdyż dobrze zapamiętane brzegi zamykały się za nim po obu stronach.

Pogoda była niezła w dzień Bożego Narodzenia, nie roziskrzony, lecz z wystarczającą mgiełką w południe, gdy Hornblower przekazywał rozkazy postawienia „Hotspura” w dryf, tak blisko rafy Polluks, jak się tylko odważył. Z jego rozkazami zbiegł się głuchy odgłos działa z Petit Minou. Po odbudowie bateria ostrzeliwała ich stamtąd, jak zwykle sprawdzając zasięg w nadziei, że tym razem „Hotspur” podpłynął za daleko. Czy rozpoznali okręt, który wyrządził im tyle szkody? Być może tak.

— Ich salut poranny, sir — zauważył Bush.

— Tak.

Hornblower wziął lunetę w zmarznięte mimo rękawiczek ręce i skierował ją jak zawsze na Goulet. Często zdarzało mu się zauważyć tam coś nowego. Dziś było sporo.

— Cztery nowe okręty na kotwicy, sir — stwierdził Bush.

— Wydaje mi się, że pięć. Chyba to nowy — ta fregata stojąca w linii z wieżą kościelną?

— Nie sądzę, sir. Zmieniła kotwicowisko. Według mnie tylko cztery nowe.

— Ma pan rację, panie Bush.

— Reje wciągnięte, sir. I… sir, czy zechce pan spojrzeć na te marsreje?

Hornblower już patrzył.

— Nie mam pewności.

— Wydaje mi się, że marsie są ciasno zwinięte, sir.

— Możliwe.

Żagiel zwinięty ciasno był znacznie cieńszy i trudniejszy do zauważenia, ze swoją luźną częścią zebraną w „brzuch” wokół masztu, niż żagiel zwinięty w zwykły sposób.

— Wejdę na saling, sir. Młody Foreman ma dobre oczy. Zabiorę go ze sobą.

— Bardzo dobrze. Nie, proszę chwilkę poczekać, panie Bush. Ja pójdę. Niech pan zajmie się okrętem. Ale Foremana może pan posłać na saling.

Decyzja Hornblowera była dowodem znaczenia, jakie przywiązywał do obserwacji nowych okrętów. Był świadom powolności i niezdarności swych ruchów; bardzo niechętnie zdradzał się z tym przed lekkostopymi i lekkomyślnymi podwładnymi. Ale w tych okrętach było coś takiego…

Oddychał ciężko, wdrapawszy się na saling fokmasztu, lecz rozgrzał się porządnie. Minęło kilka minut, zanim na tyle się uspokoił, że zdołał chwycić okręty w pole widzenia swojej lunety. Foreman był już tam, i marynarz na oku skurczył się, żeby jak najmniej wchodzić w oczy przełożonym. Ani Foreman, ani obserwator nie umieli nic pewnego powiedzieć na temat tych zwiniętych marsli.

Ich zdania były podobne, ale woleli nie mówić nic obowiązującego.

— Czy zauważa pan jeszcze coś innego w tych okrętach, panie Foreman?

— Chyba nie, sir. Nie mogę powiedzieć, że tak.

— Czy nie sądzi pan, że są wysoko nad linią wody?

— Możliwe, że tak, sir.

Te dwie nowo przybyłe jednostki były małymi dwu- pokładowcami — uzbrojonymi przypuszczalnie w sześćdziesiąt cztery działa — w każdym razie dolny rząd furt strzelniczych był chyba wyżej nad linią wody niż powinien, chociaż wrażenie opierało się bardziej na intuicji i wyczuciu proporcji niż na wymierzeniu. Coś było nie tak, mimo że Foreman, aczkolwiek bardzo chcąc mu się przypodobać, wyraźnie nie podzielał jego odczucia.

Hornblower omiótł lunetą brzegi wokół kotwicowiska, szukając czegoś więcej. Stały tam rzędy baraków, w których kwaterowały oddziały wojskowe. Żołnierze francuscy byli ogólnie znani z umiejętności dbania o siebie, budowania porządnych schronień; widać było wyraźnie dym z kuchni — dzisiaj, oczywiście, będą gotowali swoje obiady świąteczne. Stąd właśnie w dniu, w którym wysadzili baterię w powietrze, nadszedł batalion, ścigający ich aż do łodzi. Hornblower zatrzymał na chwilę lunetę, przesunął ją wzdłuż i obrócił z powrotem do punktu wyjściowego. Trudno było mieć pewność przy wiejącym właśnie łagodnym wietrze, lecz wydało mu się, że nie widzi dymu z dwóch rzędów baraków. Wszystko to w sumie niewiele mówiło; nie potrafiłby nawet określić, ilu żołnierzy mogło kwaterować w tych barakach; dwa tysiące, pięć tysięcy; i ciągle miał wątpliwości, czy na pewno nie leci dym z tych kominów.

— Kapitanie, sir! — wołał z pokładu Bush. — Pływ zmienia kierunek.

— Bardzo dobrze, już schodzę.

Dotarł na pokład roztargniony i zamyślony.

— Panie Bush, wkrótce będę chciał ryb na obiad. Proszę specjalnie obserwować, czy nie pojawi się „Duke's Freers”.

Musiał tak wymówić tę nazwę, by mieć pewność, że Bush ją zrozumiał.

W dwa dni później Hornblower siedział w swojej kajucie, pijąc rum — lub udając, że pije — z szyprem z „Deux Freres”. Kupił pół tuzina nie znanej mu ryby, którą ten usilnie polecał jako bardzo smaczną. Mówił o niej „carrelets” — Hornblower domyślał się, że mogą to być płastugi. W każdym razie zapłacił sztuką złota, którą szyper wrzucił bez komentarza do kieszeni swoich pokrytych łuską spodni z serży.

Rozmowa przeszła w sposób nieunikniony na to, co widać było w Goulet, ze spraw ogólnych na szczegóły, i skoncentrowała się na jednostkach nowo przybyłych na kotwicowisko. Szyper machnął lekceważąco ręką.

— Arme's en flute — rzucił lekko.

En flute! To wyjaśniało sprawę. Fragmenty układanki weszły na swoje miejsce. Hornblower nie zachowując ostrożności pociągnął duży łyk rumu z wodą i udawał, że opanowuje kaszel, aby nie dać poznać po sobie wzrostu zainteresowania. Okręt wojenny z wciągniętymi działami przy otwartych furtach przypomina flet — ma szereg pustych otworów w burcie.

— Nie do walki — wyjaśniał rybak. — Tylko dla zapasów czy wojska albo co pan jeszcze chce.

Specjalnie dla wojska. Zapasy najlepiej przewozi się na okrętach handlowych, przeznaczonych do transportu ładunków, natomiast okręty wojenne budowane są do przewożenia większej liczby ludzi — ich urządzenia kuchenne i pomieszczenia do magazynowania wody projektowano z tą właśnie myślą. Przy zmniejszonej do minimum liczbie marynarzy niezbędnej do obsługi okrętu zostawało tam dużo miejsca dla żołnierzy. W takim wypadku armaty by zawadzały, a w Breście można ich natychmiast użyć do uzbrojenia nowych okrętów. Po zabraniu armat na pokładzie robiło się dużo wolnego miejsca i można było stłoczyć dalsze oddziały; im więcej ich było, tym trudniejsze zadanie miała kuchnia i magazyn wody, lecz podczas krótkiej podróży nie ucierpią zbytnio z tego powodu. Krótka podróż. Nie Indie Zachodnie, nie Przylądek Dobrej Nadziei i na pewno nie Indie. Czterdziestodziałowa fregata en flute może wieźć nawet z tysiąc żołnierzy. Trzy tysiące ludzi, plus jeszcze pięciuset na uzbrojonych jednostkach eskortujących. Ta niewielka liczba wykluczała Anglię. Nawet Napoleon, szafujący rozrzutnie życiem ludzkim, nie rzucałby tak niewielkiej siły do inwazji Anglii — była tam co najmniej nieduża armia i silne oddziały obrony cywilnej. Był tylko możliwy jeden cel — Irlandia, gdzie przy niezadowolonej ludności cywilnej siły obronne były słabe.

— A zatem nie stanowią one dla mnie niebezpieczeństwa — powiedział Hornblower, spodziewając się, że przerwa, w czasie której zastanawiał się nad tą sprawą, nie była rażąco długa.

— Nawet nie dla tego małego okrętu — zgodził się Bretończyk z uśmiechem.

Dużo wysiłku kosztowało Hornblowera kontynuowanie rozmowy w sposób nie zdradzający podniecenia. Pragnął natychmiast zacząć działać, lecz nie chciał zdradzić swej niecierpliwości; szyper bretoński poprosił o jeszcze jedną porcję rumu i nie zamierzał się śpieszyć. Na szczęście Hornblower przypomniał sobie nalegania Doughty'ego, żeby oprócz ryb kupił jabłecznika, toteż przeniósł rozmowę na ten temat. Tak, przyznał szyper, mają na pokładzie „Deux Freres” baryłkę jabłecznika, ale trudno mu powiedzieć, ile tam jest, ponieważ popijali już z niej w ciągu dnia. Sprzeda to, co zostało.

Hornblower zmusił się do targowania; nie chciał, żeby rybak się zorientował, że przekazana przez niego informacja warta jest dalszych sztuk złota. Twierdził, że jabłecznik, którego nie wiadomo ile jest, powinien zostać mu podarowany, a rybak z błyskiem chytrości w swoich chłopskich oczach odmówił z oburzeniem. Przez kilka minut trwał targ, a tymczasem poziom rumu w szklance Bretończyka stale się zmniejszał.

— Niech będzie jeden frank — zaproponował w końcu Hornblower. — Dwadzieścia sous.

— Dwadzieścia sous i szklanka rumu — odpowiedział rybak i Hornblower musiał się pogodzić z tą dalszą zwłoką, lecz warto było narazić się na nią, aby zachować względy szypra i uśpić jego podejrzenia.

Tak więc z głową mętną od rumu — uczucie, którego Hornblower nie znosił — odprowadziwszy gościa do burty, zasiadł wreszcie do napisania tej bardzo pilnej informacji. Żaden sygnał nie mógł przekazać wszystkiego, co chciał powiedzieć, a ponadto żaden sygnał nie będzie dostatecznie tajny. Dobierając słów na tyle starannie, na ile pozwolił mu stan umysłu po alkoholu, pisał o swoich podejrzeniach, że Francuzi mogą planować inwazję Irlandii, i na czym opiera te podejrzenia. Skończył list, zadowolony, i podpisał: „H. Hornblower, dowódca”. Potem odwrócił papier i zaadresował: „Kontradmirał William Parker, dowodzący Eskadrą Przybrzeżną”, złożył list i zalakował. Parker należy do wielkiego klanu Parkerów; byli i są liczni admirałowie i kapitanowie o tym nazwisku, chociaż dotąd żaden z nich nie wyróżnił się szczególnie; jego list może sprawić, że ta sytuacja ulegnie zmianie.

Wysłał go — długa i trudna była to droga dla łodzi — i czekał niecierpliwie na potwierdzenie.

Sir,

Pański list z dzisiejszą datą został odebrany i otrzyma należną uwagę

Pański posłuszny sługa,

W. Parker.

Hornblower przeczytał błyskawicznie te kilka słów; otworzył list na pokładzie rufowym, nie zaś w swojej kabinie, i włożył do kieszeni, mając nadzieję, że wyraz jego twarzy nie zdradził rozczarowania.

— Panie Bush — powiedział — będziemy musieli kontynuować bliższe niż zwykle obserwacje Goulet, szczególnie nocą i przy mglistej pogodzie.

— Tak jest, sir.

Przypuszczalnie Parker potrzebował czasu, żeby przetrawić informację i później opracuje plan; do tego czasu obowiązkiem Hornblowera było działać bez rozkazów.

— Będziemy podchodzić okrętem do Raf Małych Dziewczynek, ilekroć da się to zrobić niepostrzeżenie.

— Rafy Małych Dziewczynek? Tak jest, sir.

Bush zwrócił na niego bardzo uważne spojrzenie. Nikt przy zdrowych zmysłach — poza sytuacją absolutnie przymusową — nie wystawiałby okrętu na ryzyko podchodzenia do tych niebezpiecznych nawigacyjnie okolic w warunkach złej widoczności. To prawda; lecz istniała sytuacja przymusowa. Trzy tysiące dobrze wyszkolonych żołnierzy francuskich lądujących w Irlandii mogłoby wzniecić w tym niespokojnym kraju ogień buntu, który objąłby go od końca do końca płomieniem znacznie gwałtowniejszym niż ten, który przytłumiono w roku 1798.

— Spróbujemy dziś wieczorem — powiedział Hornblower.

— Tak jest, sir.

Rafy Małych Dziewczynek leżały dokładnie w środku przesmyku prowadzącego do Goulet; po obu stronach biegły tory wodne, szerokie ledwo na ćwierć mili, którymi w tę i z powrotem pędził prąd pływu. Francuzi zechcą prawdopodobnie wymknąć się w czasie odpływu. Nie, raczej nie, ponieważ przy pomyślnym wietrze — przy tym stale wiejącym chłodnym wietrze wschodnim — Francuzi mogą iść pod przypływ. Trzeba obserwować Goulet mimo utrudnień powodowanych złą widocznością, i „Hotspur” musi prowadzić te obserwacje.

Rozdział XVI

— Przepraszam, sir — odezwał się Bush, zostając jeszcze przez chwilę po złożeniu swojego popołudniowego raportu i wahając się przed podjęciem następnego kroku, na który się wyraźnie zdecydował.

— Tak, panie Bush?

— Wie pan, sir, nie wygląda pan za dobrze.

— Czyżby?

— Za dużo pan pracuje, sir. Dzień i noc.

— To dziwna rzecz słyszeć coś takiego od marynarza, panie Bush. I oficera służby królewskiej.

— A jednak to prawda, sir. Nie spał pan ani godziny od paru dni. Jest pan chudszy niż zwykle, odkąd pana pamiętam, sir.

— Obawiam się, że mimo wszystko będę to musiał przetrwać, panie Bush.

— Mogę tylko powiedzieć, że wolałbym, aby pan nie musiał, sir.

— Dziękuję, panie Bush. Prawdę mówiąc myślałem, żeby się teraz położyć.

— Cieszę się z tego, sir.

— Proszę dopilnować, żeby mnie wezwano, gdy widoczność zacznie się pogarszać.

— Tak jest, sir.

— Czy mogę panu zawierzyć, panie Bush? Zbytnią powagę tej rozmowy złagodził uśmiech.

— Może pan, sir.

— Dziękuję panie Bush.

Po odejściu Busha Hornblower zaczął z zainteresowaniem przyglądać się w zmatowiałym, wyszczerbionym lusterku swemu chudemu obliczu, wpadniętym policzkom i zapadłym skroniom, ostremu nosowi i spiczastemu podbródkowi. Lecz nie był to prawdziwy Hornblower. Tamten uwięziony wewnątrz, w tym ciele, wciąż — przynajmniej dotychczas — opierał się wpływowi niewygód i nie ustającego ostatnio napięcia. Ten prawdziwy Hornblower patrzył na siebie z głęboko osadzonych oczu widocznych w lustrze z błyskiem aprobaty, w którym można było dostrzec ślad może nie tyle złośliwości, ile czegoś w tym rodzaju — jakiegoś cynicznego rozbawienia na widok Hornblowera wypatrującego oznak, które by zdradzały słabości jego ciała. Czas jednak był zbyt cenny, żeby go marnować; znużona powłoka cielesna, którą Hornblower musiał wszędzie wlec za sobą, domagała się odpoczynku.A jeśli już idzie o tę słabość ciała, to co za przyjemność, co za rozkosz przyłożyć do brzucha butelkę z ciepłą wodą, którą Doughty włożył mu do koi, czuć ciepło i odprężenie mimo wilgotnego chłodu pościeli i przenikliwego zimna panującego w kajucie.

— Sir — odezwał się Doughty, wchodząc do kabiny zdawało się po minucie, a według zegara — po dwóch godzinach. — Pan Prowse przysyła mnie. Pada śnieg, sir.

— Bardzo dobrze. Już przychodzę.

Jak często wymawiał te słowa? Za każdym razem, gdy widoczność się pogarszała, w napięciu podprowadzał „Hotspura” w górę Goulet, posuwając się po omacku w strefę pełną niebezpieczeństw, obserwując wiatr i pływ, przeprowadzając bardzo skomplikowane obliczenia, czujny na każdą zmianę warunków i gotów do błyskawicznego wycofania się przy pierwszych objawach poprawy widoczności, nie tylko aby uniknąć ognia z baterii, lecz aby nie pozwolić Francuzom zorientować się, jak bardzo czujnie są pilnowani.

— Śnieg dopiero zaczął padać, sir — mówił Doughty. — Ale pan Prowse mówi, że będzie padał przez całą noc.

Machinalnie, z pomocą Doughty'ego Hornblower opatulił się w ubranie pokładowe, nieświadom tego, co robi. Wyszedł na zupełnie inny świat, na pokład, gdzie stopy deptały cienki dywan śnieżny i gdzie Prowse majaczył w ciemnościach, połyskując białą powłoką śniegu na płaszczu sztormowym.

— Wiatr północ ku wschodowi, sir, umiarkowany. Przypływ potrwa jeszcze godzinę.

— Dziękuję. Proszę wywołać załogę i posłać na stanowiska. Mogą spać przy armatach.

— Tak jest, sir.

— Za pięć minut ma być absolutna cisza.

— Tak jest, sir.

To była normalna rutyna. Im bardziej malała odległość widzenia, tym okręt musiał być bardziej przygotowany do otwarcia ognia na wypadek, gdyby nieprzyjaciel pojawił się blisko burty. Ale w jego własnych obowiązkach nie było rutyny; za każdym razem, gdy prowadził okręt bliżej lądu, panowały inne warunki, wiatr wiał z innego kierunku i nasilenie pływu było inne. Po raz pierwszy zdarzyło się, że wiatr tak mocno wykręcił na północ. Tej nocy okręt będzie musiał przemknąć się opodal Petit Minou tak blisko, jak tylko się da, żeby idąc bejdewindem zdążyć jeszcze wpłynąć do przesmyku północnego na resztce przypływu, mając po prawej burcie Rafy Małych Dziewczynek.

Załoga była w dobrym nastroju; żartowali i wydawali okrzyki zdziwienia, wychodząc na śnieg z cuchnącego ciepła międzypokładu, lecz ostre upomnienia uciszyły ich. Po wytrymowaniu rei i wydaniu rozkazów sternikom na „Hotspurze” zapanowała śmiertelna cisza jak na statku-widmie i okręt sunął przez nieprzeniknioną noc, ciemniejszą niż kiedykolwiek, a w powietrzu cicho wirowały gęste płatki śnieżne.

Przy relingu rufowym wisiała latarnia żaluzjowa do odczytywania logu, chociaż wskazania logu miały mniejsze znaczenie przy tak różnej od nich prędkości posuwania się nad dnem kanału — instynkt i doświadczenie były tu ważniejsze. Na ławie wantowej z lewej burty stało dwóch marynarzy z ołowianką. Ze swego miejsca po nawietrznej stronie pokładu rufowego Hornblower słyszał ich ciche zawołania, mimo że postawiono dodatkowo marynarza, aby w razie potrzeby przekazywał informacje. Pięć sążni. Cztery sążnie. Jeśli prowadził błędną nawigację, znajdą się na mieliźnie przed następnym rzuceniem sondy. Na skałach, pod obstrzałem dział z Petit Minou, rozbici i zniszczeni; Hornblower mimo woli zacisnął pięści w rękawiczkach i napiął mięśnie. Sześć i pół sążnia. Tyle właśnie przewidział, niemniej ulżyło mu — miał sobie trochę za złe to uczucie ulgi, znamionujące brak wiary w prawidłowość własnych obliczeń.

— Pełnymi żaglami na wiatr — rozkazał.

Podeszli do Petit Minou tak blisko, jak się dało, ćwierć mili od tych dobrze znanych wzgórz, ale nic nie zdołali zauważyć. Gdziekolwiek Hornblower zwrócił spojrzenie, miał przed sobą gęstą czarną ścianę w odległości zaledwie jarda. Jedenaście sążni; byli teraz na skraju toru wodnego. Koniec przypływu, dwa dni po najniższych pływach kwadraturowych, i wiatr północ ku wschodowi, prędkość prądu powinna być poniżej węzła, a przeciwprąd za Mengam nie powinien w ogóle się pojawiać.

— Nie ma dna!

Ponad dwadzieścia sążni; to dobrze.

— Dobra taka noc dla tych żabojadów, sir — mruknął Bosh obok niego; czekał na ten moment.

Niewątpliwie noc była dobra dla Francuzów, jeśli zdecydowali się wymknąć. Znali czas odpływu i przypływu równie dobrze jak on. Widzieli śnieg. Dogodna pora dla podniesienia kotwicy, wyruszenia w drogę i obejścia Goulet przy sprzyjającym wietrze i odpływie. Przy tym wietrze trudno byłoby wydostać się przez Four; Iroise jest pilnowana — tak przynajmniej się spodziewał — przez Eskadrę Przybrzeżną. W tak ciemną noc mogli wybrać tę drogę, zamiast trudnego przejścia przez Raz du Sein.

Dziewiętnaście sążni; był za Rafami Małych Dziewczynek i mógł mieć pewność, że uda się obejść Mengam po nawietrznej. Dziewiętnaście sążni.

— Teraz powinno nastąpić przesilenie pływu, sir — mruknął Prowse, który spojrzał właśnie na zegarek w świetle osłoniętego kompasu.

Znajdowali się za Mengam; przez następne kilka minut sondowanie powinno prawie ciągle wykazywać dziewiętnaście sążni. W tym czasie musi zapanować następny — ostatni zresztą — ruch. Przywołał przed oczy wyobraźni mapę morską.

— Niech pan słucha! — Bush szturchnął Hornblowera łokciem w żebra, żeby szybciej zwrócić jego uwagę. — Przestać sondować! — Hornblower wypowiedział te słowa normalnym głosem, aby mieć pewność, że go zrozumiano; przy tym kierunku wiatru nie zostanie poniesiony daleko w stronę, w którą wlepił wzrok.

Znowu usłyszeli ten dźwięk, a także inne odgłosy. Wytężony słuch Hornblowera pochwycił wydłużoną monosylabę przyniesioną przez wiatr. To Francuz wolał „Seize”, szesnaście. Piloci francuscy wciąż jeszcze używali staromodnej miary „toise” do określania głębokości, która wynosiła nieco więcej niż angielski sążeń.

— Światła! — mruknął Bush, znowu szturchając łokciem Hornblowera. Tu i ówdzie coś zamigotało — Francuz nie zaciemnił swojego okrętu tak skutecznie, jak to zrobiono na „Hotspurze”. Światła były widoczne na tyle, że można się było trochę orientować według nich. Statek-widmo przepływał w odległości rzutu sucharem. Nagle uwidoczniły się marsie — musiały mieć na powierzchniach od strony rufy cienką powłokę śniegu — ta połyskująca biel odbijała wszelkie światło. A potem…

— Trzy czerwone światła w rzędzie na rei stermasztu — szepnął Bush.

Teraz były dostatecznie widoczne; od strony dziobu przypuszczalnie zasłonięte, skierowane prosto na rufę dla orientacji następnych okrętów. W nagłym natchnieniu Hornblower podjął natychmiastową decyzję, formułując w myśli plany na bieżącą chwilę, na następne pięć minut i na bardziej odległą przyszłość.

— Prędko — rzucił do Busha. — Niech pan każe wciągnąć trzy światła ustawione w taki sam sposób. Mają być zaciemnione, przygotowane do odsłonięcia.

Przy ostatnim słowie Bush już ruszał pędem, lecz myśli Hornblowera mknęły szybciej, lotem błyskawicy. „Hotspur” nie może wykonać zwrotu przez sztag; musi obrócić się przez rufę.

— Wykonać zwrot przez rufę — rzucił do Prowse'a; nie było czasu na uprzejmość, z jaką zwykle wydawał rozkazy.

Gdy „Hotspur” zakończył zwrot, Hornblower zobaczył, że trzy czerwone światła, poprzednio oddzielone, połączyły się teraz prawie w jedno. W tym samym momencie ciemność przeciął ostry niebieski błysk; okręt francuski zmieniał kurs, kierując się na Goulet i zapalił niebieską latarnię jako wskazówkę dla okrętów idących za nim, aby kolejno obracały się przez rufę. Hornblower zobaczył teraz majaczący zarys następnego okrętu francuskiego — niebieskie światło pomogło mu go dojrzeć.

Kiedy Hornblower był jeńcem w Ferrol, Pellew, na starej „Indefatigable”, zmylił raz eskadrę francuską, wymykającą się z Brestu, naśladując sygnały francuskie. Ale tamto miało miejsce na stosunkowo otwartych wodach Iroise. Hornblower myślał o czymś podobnym, lecz tu, w wąskim przesmyku Goulet, mógł działać bardziej zdecydowanie.

— Przejść na prawy bejdewind — rzucił do Prowse'a i „Hotspur” obrócił się jeszcze bardziej, w miarę jak niewidoczna załoga wybierała niewidoczne brasy.

Drugi statek w konwoju francuskim kończył właśnie zwrot i dziób „Hotspura” był skierowany prawie prosto na niego.

— Ster lekko w lewo. — Dziób „Hotspura” odchylił się. — Wstrzymywać.

Hornblower chciał ustawić swój okręt możliwie jak najbliżej burty francuza, nie narażając się jednak na zderzenie z nim.

— Posłałem zaufanego marynarza ze światłami na maszty, sir. — To meldował Bush. — Za dwie minuty będą gotowe.

— Proszę iść do dział — rzucił krótko Hornblower, a po chwili ciszy sięgnął po tubę.

— Pokład główny! Obsadzić działa prawej burty! Wytoczyć !

Jaki był szyk eskadry francuskiej ? Mogła mieć uzbrojoną eskortę, nie żeby torować drogę wśród okrętów Floty Kanału, lecz by ochraniać transportowce, którym udało się wyniknąć napotkanym przypadkowo patrolującym fregatom brytyjskim. Są tam chyba dwie duże fregaty, jedna na czele, a druga zamykająca tyły, pomiędzy nimi zaś przypuszczalnie bezbronne transportowce, fregaty uzbrojone en flute.

— Ster w lewo! Tak trzymać!

Reja w reję z drugim okrętem z konwoju francuskiego sunął „Hotspur” przez Goulet, dwa okręty-widma burta przy burcie, wśród padającego śniegu. Ustał rumor lawet armatnich.

— Ognia!

Dziesięciu artylerzystów przy dziesięciu działach pociągnęło za sznury do odpalania i burta „Hotspura” rozjarzyła się płomieniem, oświetlając jasnym blaskiem żagle i kadłub francuza; w tym świetle płatki śniegu wyglądały jak gdyby zawisły w powietrzu.

— Ogień ciągły, chłopcy!

Z okrętu francuskiego dały się słyszeć krzyki i wołania, a potem głos mówiących po francusku jakby do ucha Hornblowera — kapitan francuski, skierowawszy tubę prosto ku niemu, obwoływał go z odległości trzydziestu jardów. Na pewno wymyślał przy tym, zdziwiony, że okręt francuski strzela do niego, tutaj, gdzie nie mogła się przecież znaleźć żadna jednostka brytyjska. Jego słowa gwałtownie zostały przerwane hukiem i błyskiem pierwszego działa z następnej salwy burtowej; dalsze działa odzywały się kolejno tak szybko, jak tylko potrafili ładować je i odpalać marynarze. Przy każdym błysku ukazywał się na chwilę okręt francuski, lecz jego drgający obraz zaraz znikał. Pociski z dziewięciofuntówek waliły w okręt zatłoczony ludźmi. W chwili gdy Hornblower stał wyprostowany na pokładzie swego „Hotspura”, ludzie tam konali dziesiątkami w mękach tylko dlatego, że zmuszono ich do służby tyranowi z Kontynentu. Francuzi nie wytrzymają tego na pewno. Niewątpliwie wycofają się przed tym niespodziewanym i niezrozumianym atakiem. Ach! Okręt zawracał, chociaż nie miał gdzie, bo tuż za jego burtą były skały i płycizny przybrzeżne. Na rei stermasztu jaśniały trzy czerwone światła. Przypadkowo czy celowo przełożono tam ster na nawietrzną. Musi mieć pewność co do tego.

— Ster trochę w prawo.

„Hotspur” obracał się w prawo, jego działa wciąż biły. Dość.

— Trochę w lewo. Tak trzymać.

Za chwilę rzucił przez tubę: — Przerwać ogień!

Ciszę, jaka teraz nastąpiła, rozdarł trzask okrętu francuskiego uderzającego o brzeg, łoskot walących się drzewc, jęki rozpaczy. W ciemnościach nie rozświetlanych teraz błyskami dział Hornblower przestał widzieć cokolwiek, ale musi działać tak, jak gdyby widział; nie może stracić ani chwili.

— Przebrasować grotmarsel na pracę wstecz! Pozostać na brasach.

Dalsze statki francuskie nadpływały chcąc nie chcąc; nie mogły zrobić nic innego mając wiatr w rufę, odpływ pod stępką, a skały po obu burtach. Musi myśleć szybciej od nich; wciąż jeszcze mógł korzystać z zaskoczenia — dowódca następnego okrętu francuskiego jeszcze nie miał czasu na zebranie myśli.

Teraz „Hotspur” ma Rafy Małych Dziewczynek po zawietrznej; nie można już zwlekać ani chwili.

— Uwaga na brasach!

Oto wyłania się z ciemności, coraz bliżej i bliżej, ludzie na baku krzyczą w panice.

— Lewo na burtę!

„Hotspur” szedł na tyle szybko, że mógł reagować na ruchy steru; dzioby okrętów oddaliły się od siebie, o włos unikając zderzenia.

— Ognia!

Wszystkie żagle francuza łopotały, załoga nie panowała nad nimi dostatecznie, a po przeoraniu pokładu przez pociski z dziewięciofuntówek okręt nie wróci szybko do siebie. „Hotspur” nie powinien wysuwać się przed fregatę; ma jeszcze w zapasie trochę czasu i miejsca.

— Grotmarsel na pracę wstecz!

Załoga była świetnie wyszkolona, a okręt posłuszny jak maszyna. Nawet chłopcy do roznoszenia prochu, wchodząc po trapach i zbiegając z nich w ciemnościach gęstych jak smoła, wykonywali swoje obowiązki z wielką dokładnością, dostarczając armatom prochu, gdyż artyleria ani na chwilę nie przerywała ognia, rycząc ogłuszająco i zalewając Francuzów pomarańczowym światłem; dym odpływał powoli na burtę nie zaangażowaną w bój.

Teraz po przebrasowaniu grotmarsla na pracę wstecz, nie mógł już czekać ani chwili. Musi wypełnić żagle wiatrem i ruszyć naprzód, nawet gdyby miało to oznaczać oderwanie się od nieprzyjaciela.

— Uwaga na brasach!

Aż do tego momentu nie uświadamiał sobie piekielnego huku karonad strzelających obok niego na pokładzie rufowym, pośpiesznie bijąc zasypywały one kartaczami pokład transportowca. W ich błyskach zobaczył maszty francuza, cofające się w miarę jak „Hotspur” odzyskiwał prędkość. Przy następnym błysku zobaczył coś innego, inny obraz, trwający sekundę; bukszpryt okrętu kładący się w poprzek pokładu francuza od strony burty nie objętej walką, i usłyszał trzask i krzyki. Następny za rufą okręt francuski wpadł dziobem na swego poprzednika. Rozległ się rozdzierający trzask, po którym nastąpiły dalsze; przeszedł na rufę, żeby lepiej widzieć, lecz noc stanęła jak ściana przed jego oślepionymi oczyma. Mógł tylko słuchać, ale to co słyszał, wystarczyło. Obracany wiatrem okręt, który wpadł na poprzednika, rozdzierał jego wanty i fały swoim bukszprytem, aż oparł się o grotmaszt. Potem zwali się stenga fokmasztu, a za nią reje. Oba okręty sczepione ze sobą leżały bezradnie, mając po zawietrznej Rafy Małych Dziewczynek. Zobaczył niebieskie pochodnie palące się na francuzach, gdzie usiłowano opanować beznadziejną sytuację; niebieskie pochodnie i czerwone światła na rejach obracających się okrętów krążyły wokół siebie jak jakiś układ planetarny. Nie było dla nich ucieczki. Gdy „Hotspur” odpływał, niesiony wiatrem i prądem, Hornblowerowi się wydało, że słyszy trzask rozbijających się francuzów o Rafy Małych Dziewczynek, ale nie miał pewności i nie było czasu — oczywiście, nie było czasu — żeby o tym myśleć. W tym okresie odpływu na rafie Polluks powstawał przeciwprąd, więc musi wziąć poprawkę na to. A potem znajdzie się na wodach Iroise, które wydawały mu się tak niebezpieczne, zanim odważył się wyprawić do Goulet, a z Brestu wyjdą okręty w nie znanej sile, ostrzeżone strzelaniną i zgiełkiem, że nieprzyjaciel znalazł się wśród nich.

Rzucił spieszne spojrzenie na kompas, wyczuł siłę wiatru ha policzkach. Nieprzyjaciel — ile z niego zostało — będzie teraz na pewno spieszyć z wiatrem do Raz du Sein i będzie się starał obejść szerokim łukiem mieliznę Trepieds. Musi zagrodzić mu drogę; następny okręt w linii jest pewnie gdzieś tu blisko, ale za kilka sekund już nie będzie zamknięty w wąskim przesmyku Goulet. A co robi pierwsza fregata, ta, której pozwolił przepłynąć nie atakując?

— Hej, ława wantowa! Sondować.

Musi trzymać się możliwie jak najbardziej po nawietrznej.

— Nie ma dna! Linka nie sięga dna.

Minęli więc rafę Oolluks.

— Przestać sondować.

Szli prosto prawym halsem; wśród nieprzeniknionych ciemności słyszał obok ciężki oddech Prowse'a, ale poza tym wokół panowała cisza. Wkrótce trzeba będzie znowu zmierzyć głębokość. Ale cóż to? Wiatr i woda przyniosły wyraźny odgłos czegoś ciężkiego spadającego do wody. To odgłos rzucanej sondy — a po odpowiedniej przerwie usłyszał wysokie zawołanie sondującego. Jakiś okręt płynął tuż po nawietrznej. Gdy odległość się zmniejszyła, wytężywszy słuch, usłyszał inne dźwięki, głosy i skrzypienie rei. Przechylił się przez poręcz i powiedział spokojnie w dół, w kierunku śródokręcia.

— Zająć stanowiska przy działach.

To była ona, słabo majacząca z prawej strony dziobu.

— Dwa rumby w lewo. Wstrzymywać.

W tej samej chwili z fregaty zauważono „Hotspura”; z ciemności dobiegło przez tubę obwołanie, lecz zanim przebrzmiało, Hornblower ponownie rzucił rozkaz na śródokręcie.

— Ognia!

Działa wypaliły prawie równocześnie, aż odczuł, jak kadłub okrętu zachwiał się od siły odrzutu. Błysk salwy burtowej oświetlił znowu zarys okrętu. Nie ma co próbować wpędzenia go na płycizny; za dużo miał na to przestrzeni morskiej. Ujął w dłoń tubę.

— Podnieść lufy! Celować w drzewca!

Można było pozbawić go masztu. Pierwsze działo z nowej salwy burtowej wypaliło zaraz po wypowiedzeniu ostatniego rozkazu — jakiś dureń nie słuchał uważnie. Lecz następne działa strzelały kolejno, po przerwie niezbędnej na wyciągnięcie klinów; błysk za błyskiem, huk za hukiem. Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Strumień światła ukazał zmieniony kształt stermarsla na jednostce nieprzyjacielskiej; w tym samym momencie żagiel ten przesunął się powoli poza trawers. Francuz przebrasował żagle na pracę wstecz w desperackim wysiłku ucieczki przed swoim prześladowcą, ryzykując ostrzelanie z rufy w nadziei, że uda mu się prześlizgnąć za rufą „Hotspura” i przejść na fordewind. Hornblower zamierzał obrócić „Hotspura” przez rufę, wziąć fregatę w ogień lewej salwy burtowej i ściągać ją aż do Trepieds; już przyłożył tubę do ust, gdy ciemność przed nim wybuchła wulkanem ognia.

Chaos. Z ciemnej ośnieżonej nocy nadleciała salwa burtowa, omiatając „Hotspura” z flanki, od dziobu do rufy. W ślad za hukiem i błyskiem rozległ się ogłuszający trzask gruchotanego drewna, głośny, dzwoniący odgłos kuli armatniej, która uderzyła w zamek działa. Z wyciem przeleciały odłamki i ciszę rozdarł krzyk ranionego marynarza.

Jedna z rozbrojonych fregat eskorty — przypuszczalnie ta, która szła na czele konwoju — usłyszała strzelaninę, a znajdowała się na tyle blisko, że mogła interweniować. Przeszła przed dziobem „Hotspura”, oddając z flanki salwę burtową.

— Lewo na burtę!

Z takielunkiem na pewno porządnie uszkodzonym nie mógł przejść na przeciwny hals, nawet jeśli był przygotowany zaryzykować chybiony zwrot, ponieważ nie oddalił się jeszcze od transportowca. Musi wykonać zwrot przez rufę, choćby to oznaczało przyjęcie jeszcze jednej salwy burtowej z flanki.

— Wykonać zwrot przez rufę!

„Hotspur” zaczął się obracać w momencie, gdy ostatnie jego działa oddawały strzały do transportowca. I wtedy od przodu, w ciemności, buchając płomieniem, nadleciała druga salwa burtowa, z kolejnymi strzałami oddzielonymi o ułamki sekundy, bijąc w pogruchotany dziób „Hotspura”, a Hornblower stał, starając się nawet nie mrugnąć powieką i zastanawiając się, co teraz robić. Czy to już ostatni strzał? Od dziobu dobiegł znowu trzask łamanego drewna, jakieś urywane odgłosy, potem ogłuszający łomot, a za nim krzyki i jęki. Prawdopodobnie zwalił się fokmaszt i reja fokmarsla runęła z hukiem na pokład.

— Ster nie słucha, sir — zawołał sternik od koła sterowego.

Bez fokmasztu „Hotspur” będzie leciał na wiatr, nawet jeśli szczątki nie będą się wlokły przy burcie działając jak dryfkotwa. Hornblower czuł na policzku smaganie wiatru. „Hotspur” znalazł się w krytycznej sytuacji — teraz on zostanie rozbity na szczątki przez dwakroć silniejszego wroga uzbrojonego w czterokrotnie większą liczbę armat, z poszyciem dwa razy grubszym, a więc niewrażliwym na słaby obstrzał z „Hotspura”. Będzie musiał desperacko walczyć aż do śmierci. Chyba że… Nieprzyjaciel przełoży ster na lewą burtę, żeby ostrzeliwać „Hotspura” ogniem od rufy, gdy tylko zorientuje się w ciemności, co się stało. Czas będzie mknął z kopyta, ale wiatr, dzięki Bogu, dalej wieje, a tuż przy prawej burcie „Hotspura” wciąż znajduje się transportowiec. Hornblower krzyknął przez tubę:

— Cisza! Cisza!

Ucichło zamieszanie i tupot na dziobie, gdzie marynarze mocowali się ze zwalonymi drzewcami. Zamilkły nawet jęki rannych; to była dyscyplina prawdziwa, a nie wymuszona batem. Z fregaty francuskiej słychać było łoskot lawet dział wytaczanych do następnej salwy burtowej, a nawet głośno wydawane rozkazy. Francuz szykował się do oddania coup de grace, jak tylko ustawi się na cel. Honblower zwrócił swoją tubę prosto w górę, jak gdyby przemawiając do niebios. Mówił głosem cichym i spokojnym, aby nie usłyszano go na fregacie francuskiej.

— Hej tam, na rei stermarsla! Odsłonić te światła.

To była ciężka chwila; światła mogły zagasnąć, a chłopiec pozostawiony na rei mógł być zabity. Musiał powtórzyć rozkaz.

— Pokażcie te światła!

Zdyscyplinowany marynarz nie odkrzyknął, że słyszy polecenie, lecz światła ukazały się — jeden, dwa, trzy czerwone punkty wzdłuż rei stermarsla. Chociaż Hornblower stał pod wiatr, usłyszał rozkaz wykrzyczany pośpiesznie na fregacie. Głos Francuza zdradzał zdenerwowanie, a nawet panikę. Dowódca francuski rozkazywał swoim armatom nie strzelać. Pewnie pomyślał, że już zaszła jakaś okropna pomyłka; może w dezorientującej ciemności wziął „Hotspura” za swą niedawną ofiarę znajdującą się opodal. W każdym razie wstrzymał ogień; przechodził na zawietrzną, a przejście stu jardów na zawietrzną w tych ciemnościach potrwa tyle, co przepłynięcie mili w normalnych warunkach.

— Zasłonić z powrotem światła!

Nie ma potrzeby wystawiać się dla dział francuza jako cel czy obiekt, do którego zacznie on bić, gdy wyjaśni sytuację. Ktoś obok przemówił w ciemności.

— Bush melduje się, sir. Opuszczam na chwilę działa, jeśli pan pozwoli, sir. Fokmarsel zwalił się na baterię z prawej burty. Nie mogę na razie ich używać.

— Bardzo dobrze, panie Bush. Jakie są szkody?

— Fokmaszt złamany sześć stóp nad pokładem, sir. Zwalił się od morza przez prawą burtę. Większość want nie puściła — wszystko wlecze się pewnie przy burcie.

— A więc musimy — ale cicho, panie Bush — zabrać się do roboty. Najpierw proszę zwinąć wszystkie żagle, a potem zajmiemy się tymi szczątkami.

Zwinięcie wszystkich żagli sprawi, że okręt stanie się znacznie mniej widoczny dla nieprzyjaciela i zmniejszy dryf „Hotspura” wlokącego za sobą niepożądaną dryfkotwę. W następnej chwili zameldował się cieśla.

— Nabieramy bardzo szybko wody, sir — w ładowni już jest dwie stopy. Moi ludzie zaślepiają jedną dziurę po pocisku, na rufie koło magazynu, ale musi być jeszcze jedna, z przodu, w komorze lin kotwicznych. Będziemy potrzebowali marynarzy do pomp, sir, a ja chciałbym dostać jeszcze ze sześciu do pomocy w komorze linowej.

— Bardzo dobrze.

Odbywało się to wszystko w jakiejś nierealnej atmosferze, ale wkrótce powód tego wrażenia nierealności wyjaśnił się przynajmniej częściowo. Pokłady zalegała sześciocalowa warstwa śniegu, nawiana jeszcze wyżej pod ścianami pionowymi, wyciszając i hamując każdy ruch. Poczucie nierzeczywistości jednak wypływało głównie ze zwykłego wyczerpania, nerwowego i fizycznego, ale trzeba było zapomnieć o wyczerpaniu i starać się myśleć jasno w paraliżujących ciemnościach, przy opadającym pływie, wiedząc, że mielizna Trepieds znajduje się tuż za ich zawietrzną. Trzeba było postawić żagle natychmiast po odcięciu szczątków, a Hornblower musiał decydować, opierając się na samym tylko instynkcie żeglarskim, jak manewrować „Hotspurem” pod żaglami bez fokmasztu, kierując się muśnięciami wiatru na policzkach i wskazaniami wahającego się kompasu; pamiętając przy tym ciągle, że okręt może osiąść na płyciźnie, jeśli obliczenia okażą się błędne.

— Panie Bush, zechce pan łaskawie postawić żagiel pod bukszprytem.

— Tak jest, sir.

Niebezpieczne zadanie dla marynarzy, którzy mają rozpostrzeć żagiel pod bukszprytem w ciemnościach, przy braku wszystkich normalnych sztagów, które zostały zmiecione wraz z fokmasztem; lecz trzeba było je wykonać, aby zapewnić niezbędny napór na dziób i nie dopuścić do przejścia „Hotspura” na wiatr. Trzeba też było postawić ciężki grotżagiel, ponieważ nie było pewności, że stenga grotmasztu utrzyma marsie.

„Hotspur” wlókł się na zachód, przy żałobnym szczęku pomp. Powoli ciemność przechodziła w szarość, a szarość w jasność, świt się zbliżał, słabła śniezyca. A potem rozjaśniło się na tyle, że można było zobaczyć nieporządek na pokładach i ślady butów na śniegu, którego duże płaty były miejscami zabarwione na różowo. Wreszcie dojrzeli „Doris”. Teraz pomoc była już blisko i mogli się poczuć prawie bezpiecznie, chociaż będą musieli jeszcze lawirować pod przeciwne wiatry, by z prowizorycznym fokmasztem i cieknącym okrętem wrócić do Plymouth dla ponownego wyposażenia.

Dopiero kiedy zobaczyli, że „Doris” opuszcza łodzie i wysyła swoich marynarzy, Bush odwrócił się do Hornblowera i wypowiedział tradycyjne zdanie. Nie zdawał sobie sprawy ze swego wyglądu, z czarnej od prochu twarzy, zapadniętych policzków i zapuszczonej brody, ale sama sceneria była na tyle niesamowita, że pobudziła nawet jego prostackie poczucie humoru.

— Szczęśliwego Nowego Roku, sir — powiedział z uśmiechem kościotrupa. A więc to był pierwszy dzień Nowego Roku. W tym momencie obu mężczyzn tknęła naraz ta sama myśl. Uśmiech znikł z twarzy Busha.

— Mam nadzieję, że pańska małżonka… Urwał, nie umiejąc znaleźć odpowiednich słów.

— Dziękuję, panie Bush.

Właśnie w dzień Nowego Roku Maria spodziewała się dziecka. Mogła odbywać poród, gdy oni stali tu rozmawiając.

Rozdział XVII

— Czy będzie pan jadł na okręcie, sir? — pytał Doughty.

— Nie — odparł Hornblower. Zawahał się, zanim wypowiedział następne zdanie, które przyszło mu do głowy, lecz zdecydował się ciągnąć dalej: — Dziś wieczorem Horatio Hornblower będzie jadł obiad z Horatiem Hornblowerem.

— Tak, sir.

Bardzo płasko wypadł ten dowcip. Może — oczywiście — trudno było oczekiwać od Doughty'ego, żeby pojął tę klasyczną aluzję, lecz mógł on się przynajmniej uśmiechnąć, gdy dowódca raczył zażartować.

— Musi pan wziąć płaszcz, sir. Wciąż jeszcze mocno leje — stwierdził Doughty z kamiennym prawie wyrazem twarzy.

— Dziękuję.

Wydawało się, że deszcz pada codziennie od czasu, gdy „Hotspur” dotarł do cieśniny Plymouth. Wyszedłszy ze stoczni Hornblower poczuł na sobie bębnienie kropel deszczu, jak gdyby to był grad, a nie deszcz. Lało tak przez całą drogę do Driver's Alley. Mała córeczka gospodyni otworzyła drzwi na jego pukanie. Gdy wchodził na schody swego mieszkania, usłyszał drugiego Horatia Hornblowera, dającego głośny wyraz swoim zmartwieniom. Otworzył drzwi i wszedł do małego, dusznego pokoju, gdzie z dzieckiem na ręku stała Maria w długiej, opadającej od talii sukni. Twarz jej rozbłysła radością na jego widok. Ledwo doczekawszy się, aż zdejmie z siebie ociekający deszczem płaszcz, upadła w jego ramiona. Hornblower ucałował ją w ciepły policzek. Chciał popatrzeć z bliska na małego Horatia, ale dziecko ukryło twarzyczkę w ramionach matki i rozpłakało się.

— Coś kaprysi dzisiaj, kochanie — powiedziała Maria przepraszającym tonem.

— Biedny malec! A co z tobą, moja droga? — Hornblower, będąc z Marią, zawsze starał się robić wrażenie, że jest ona ośrodkiem jego myśli.

— Czuję się dosyć dobrze, skarbie. Mogę fruwać po schodach tam i z powrotem jak ptaszek.

— Wspaniale.

Maria poklepała dziecko po plecach.

— Chciałabym, żeby był miły. Żeby się uśmiechnął do swego ojca.

— Może ja spróbuję?

— O, nie!

Maria nie wyobrażała sobie, żeby mężczyzna mógł trzymać płaczące dziecko, nawet swoje, lecz propozycja sprawiła jej taką przyjemność, że oddała dziecko w jego wyciągnięte ramiona. Hornblower trzymał swojego syna — zawsze dziwiło go, jak mało waży takie zawiniątko — i spoglądał na bezkształtne na razie rysy i wilgotny nosek.

— No dobrze już! — powiedział. Przejście z rąk do rąk uspokoiło małego Horatia, przynajmniej na chwilę.

Maria stała uszczęśliwiona widokiem męża trzymającego jej syna. Uczucia Hornblowera natomiast były dziwnie mieszane; czuł zdziwienie, że przyjemnie mu trzymać w ramionach swoje dziecko, gdyż zawsze sądził, że nie jest zdolny do takiego uczucia. Maria przytrzymała oparcie fotela przy kominku, żeby mógł usiąść, a potem — wielce odważnie — ucałowała go w czubek głowy.

— A jak się miewa statek? — spytała przechylając się ku niemu.

— Jest prawie gotów do wyjścia w morze — odparł Hornblower.

„Hotspur” opuszczał już dok, gdzie jego dno zostało oczyszczone, szwy ponownie uszczelnione i dziury po kulach załatane. Otrzymał też nowy fokmaszt, a takielarze założyli takielunek stały. Pozostało tylko uzupełnić zapasy.

— Och, kochanie — westchnęła Maria.

— Wiatr dalej wieje z zachodu — stwierdził Hornblower. Wiatr nie stanowiłby dla niego przeszkody w halsowaniu Kanałem w kierunku morza, gdyby mógł tylko wyprowadzić „Hotspura” przez Sound — sam nie wiedział, czemu to mówi, dlaczego zostawia Marii odrobinę nadziei.

Mały Horatio zaczął znowu płakać.

— Biedaczek! — powiedziała Maria. — Daj mi go.

— Poradzę sobie z nim.

— Nie. Tak… tak nie można. — W głowie Marii nie mieściło się, żeby ojciec musiał cierpieć kaprysy dziecka. Coś sobie przypomniała. — Chciałeś to zobaczyć, mój drogi. Mama przyniosła to dziś po południu z księgarni Lockharta.

Wzięła czasopismo z kredensu i podała je, zabierając dziecko, które zaraz przytuliła do piersi.

Był to nowy numer „Naval Chronicie”. Maria wolną ręką pomagała Hornblowerowi przewracać strony.

— Tutaj! — wskazała na odpowiedni ustęp, prawie na ostatniej stronie. „Pierwszego stycznia…” — tak się zaczynała wiadomość o przyjściu na świat małego Horatia.

— „…syna małżonki kapitana Horatia Hornblowera z Królewskiej Marynarki Wojennej” — czytała Maria. — To o mnie i małym Horatiu. Kochanie, nie potrafię wypowiedzieć, jaka jestem ci wdzięczna.

— Nonsens — odparł Hornblower. Tak właśnie myślał, ale zmusił się do uśmiechu, który złagodził brzmienie jego słów.

— Piszą o tobie kapitan — ciągnęła Maria pytającym tonem.

— Tak zgodził się Hornblower. — To dlatego, że…

Wdał się raz jeszcze w wyjaśnienia głębokiej różnicy między dowódcą nazywanym kapitanem tylko przez grzeczność a rangą kapitana. Mówił już o tym niejednokrotnie.

— Nie uważam, że jest to słuszne — stwierdziła Maria.

— Bardzo niewiele rzeczy jest słusznych, moja droga — odparł Hornblower nieco roztargniony. Przebiegał wzrokiem stronice „Naval Chronicie”, cofając się od ostatniej, od której zaczął. Zauważył sprawozdanie z Plymouth i znalazł tam coś, czego szukał.

„Wpłynął slup JKM „Hotspur” z Floty Kanału pod awaryjnym takielunkiem i wszedł natychmiast na dok. Kapitan Horatio Hornblower udał się na ląd ze służbowymi przesyłkami”. Następnie szły wiadomości prawnicze: raporty z posiedzeń sądu wojennego oraz miesięczny rejestr wypadków w marynarce wojennej jak również sprawozdania z debat w sprawach morskich w parlamencie. A dalej, między sprawozdaniami i kolumną przeznaczoną na wiersze, znalazł pisma do „Gazette”. I tu było to, czego szukał. Najpierw wprowadzenie kursywą.

Odpis pisma wiceadmirała Sir Williama Cornwallisa do Sir Evana Nepeana, Bart., datowany na pokładzie JKM „Hibernia” 2 bm.

Następnie list Cornwallisa.

Sir,

Niniejszym przekazuję do wiadomości Waszych Lordow- skich Mości kopie pism, jakie otrzymałem od kapitanów Chambersa z okrętu JKM „Najada” i Hornblowera ze słupa JKM „Hotspur”, informujących mnie o zdobyciu francuskiej fregaty „Clorinde” i o nieudanej próbie Francuzów wymknięcia się z Brestu z silną grupą wojska. Zachowanie obu tych oficerów zasługuje moim zdaniem na wysoką ocenę. Załączam również kopię listu, który otrzymałem od kapitana Smitha z JKM „Doris”.

Mam zaszczyt pozostawać z najgłębszym poważaniem,

Pański posłuszny sługa,

W. Cornwallis.

Dalej szedł raport Chambersa. „Najada” zaskoczyła „Clorinde” pod Molene i wzięła ją w niewolę po czter- dziestominutowej walce. Druga fregata francuska, która wyszła z transportowcami, wymknęła się przypuszczalnie przez Raz du Sein i nie została dotychczas schwytana.

Na końcu wydrukowano jego własny raport. Jak zawsze, odczuł falę podniecenia czytając własne słowa w druku. Przestudiował je teraz od nowa i musiał przyznać, że jest zadowolony. Podawał po prostu same fakty dotyczące wpędzenia trzech transportowców na brzeg pod Goulet i jak atakując czwarty „Hotspur” stoczył bój z francuską fregatą, tracąc fokmaszt. Ani słowa o uratowaniu Irlandii od inwazji; pół zdania o ciemnościach, śnieżycy i niebezpieczeństwach nawigacyjncych, ale to wystarczy dla ludzi znających się na tych sprawach.

Również raport Smitha z „Doris” był krótki. Po spotkaniu z „Hotspurem” okręt ruszył w kierunku Brestu i na mieliźnie Trepieds zastał fregatę francuską uzbrojoną en flute i łodzie z lądu zabierające z niej żołnierzy. Pod obstrzałem francuskich baterii brzegowych marynarze z „Doris” podpłynęli w łodziach do okrętu francuskiego i spalili go.

— W „Chronicie” jest coś jeszcze, co mogłoby cię zainteresować, kochanie — zauważył Hornblower, podając czasopismo i wskazując palcem swój raport.

— Znowu twój raport, kochany! — wykrzyknęła Maria. — Jak ty się musisz cieszyć!

Szybko przebiegła wzrokiem wskazany tekst.

— Nie miałam czasu żeby go przedtem przeczytać — wyjaśniła spoglądając na niego. — Mały Horatio był taki niegrzeczny. I… i… wiesz, kochany, ja nigdy nie zrozumiem, o co chodzi w tych wszystkich raportach. Jesteś chyba dumny z tego, czego dokonałeś. Oczywiście, że jesteś.

Na szczęście mały Horatio uderzył w tym momencie w płacz, pozwalając Hornblowerowi zostawić jej słowa bez odpowiedz. Maria uspokoiła dziecko i ciągnęła dalej:

— Kupcy w sklepach dowiedzą się jutro o wszystkim i zaraz będą chcieli mówić ze mną o tym.

Drzwi otwarły się i stukając chodakami weszła pani Mason; na jej szalu iskrzyły się krople deszczu. Zdjęła okrycie i przywitała się z Hornblowerem.

— Daj mi dzieciaka — powiedziała do córki.

— Horry ma jeszcze jeden raport wydrukowany w „Chronicie” — oznajmiła Maria z ważną miną.

— Naprawdę?

Pani Mason usiadła przy kominku naprzeciw Hornblowera i przestudiowała raport z większą uwagą niż Maria, lecz prawdopodobnie niewiele więcej od niej rozumiejąc z tego, co tam było napisane.

— Admirał pisze, że twoje zachowanie „zasłużyło na wysoką ocenę” — stwierdziła spoglądając na niego.

— Tak.

— Dlaczego nie zrobi ciebie prawdziwym kapitanem, nie „mianuje cię”, jak ty to nazywasz?

— Ta decyzja nie zależy od niego — wyjaśnił Hornblower. — A w dodatku wątpię, czy zrobiłby to w ogóle.

— Czy admirałowie nie mogą mianować kapitanów?

— Nie na wodach krajowych.

Boska moc swobodnego awansowania, jaka przysługiwała naczelnym dowódcom na odległych pozycjach, nie przysługiwała w miejscach, skąd można się łatwo porozumieć z Admiralicją.

— A co z pryzowem?

— Dla „Hotspura” nie ma nic.

— Przecież ta… ta „Clorinde” została wzięta do niewoli?

— Tak, lecz nas nie było w polu widzenia.

— Ale przecież wyście się bili, co?

— Tak, proszę pani. Jednakże tylko te okręty, które są w polu widzenia, uczestniczą w podziale pryzowego. Z wyjątkiem oficerów flagowych.

— A czy ty nie jesteś oficerem flagowym?

— Nie. Oficer flagowy to to samo co „admirał”, proszę pani.

Pani Mason prychnęła pogardliwie.

— Wszystko to wydaje się bardzo dziwne. A więc ty w ogóle nie masz żadnych korzyści z tego raportu?

— Nie, proszę pani. — Nie miał, przynajmniej pod tym względem, o który chodziło pani Mason.

— Już najwyższy czas, żebyś dostał jakieś pryzowe. Ciągle słyszę o okrętach, które zgarniają tysiące. Osiem funtów miesięcznie dla Marii, i to razem z dzieckiem. — Pani Mason popatrzyła na swoją córkę. — A karkówka barania kosztuje trzy pensy funt. Nie rozumiem, czemu wszystko tak drogo kosztuje.

— Ależ mamo, Horry daje mi tyle, ile może, jestem tego pewna.

Jako dowódca okrętu poniżej szóstej kategorii Hornblower otrzymywał miesięczne wynagrodzenie w wysokości dwunastu funtów. A przecież musi kupić sobie nowe mundury. Ceny szły szybko w górę przy popycie rosnącym w czasie wojny, zaś Admiralicja, mimo wielu obietnic, jeszcze nie podniosła płac oficerom marynarki wojennej.

— Niektórzy kapitanowie zarabiają sporo — zauważyła pani Mason.

To właśnie pryzowe i widoki na jego zdobycie utrzymywały spokój w marynarce wojennej, mimo niemożliwych prawie do zniesienia warunków życia na okrętach. Wielkie bunty w Spithead i Nore miały miejsce nie dawniej niż dziesięć lat temu. Lecz Hornblower czuł, że za chwilę zacznie bronić systemu pryzowego, jeśli pani Mason będzie w dalszym ciągu upierała się przy swoim. Na szczęście wejście gospodyni, która chciała nakryć stół do kolacji, zmieniło temat rozmowy. W obecności obcej osoby ani pani Mason, ani Maria nie chciały mówić o tak przyziemnych sprawach, jak pieniądze, toteż rozmowa przeszła na grunt bardziej neutralny. Zasiedli do obiadu. Gospodyni wniosła dymiącą wazę.

— Horatio, na dnie jest kasza perłowa — powiedziała pani Mason, patrząc jak on zabiera się do rozdziału jedzenia.

— Tak, proszę pani.

— A Marii daj drugi kawałek — ten jest przeznaczony dla ciebie.

— Tak, proszę pani.

Hornblower nauczył się trzymać język za zębami pod rządami tyrana, w okresie kiedy był porucznikiem na starym „Renown”, dowodzonym przez kapitana Sawyera, ale zdążył już prawie zapomnieć i teraz, niechętnie, musiał się uczyć od nowa. Powtarzał sobie, że ożenił się z własnej woli — mógł powiedzieć „nie” przed ołtarzem — a teraz musi robić dobrą minę do złej gry. Nic nie pomogą kłótnie z teściową. Szkoda, że „Hotspur” przybył na dokowanie w momencie, kiedy pani Mason przyjechała na poród córki, ale mógł się pocieszać, że taka niespodzianka nie zdarzy się znowu w czasie dni — nieskończenie długich dni — które miały nadejść.

Duszona baranina z perłową kaszą, kartofle i kapusta. Obiad mógłby być bardzo przyjemny, gdyby nie to, że atmosfera nie była sprzyjająca, z dwóch powodów. Po pierwsze, w pokoju ogrzewanym węglem było nieznośnie duszno. Po drugie, padał deszcz i nie można było wywiesić prania na zewnątrz, zresztą Hornblower miał wątpliwości, czy w okolicy Driver's Alley można w ogóle wywieszać pranie nie pilnując go. W związku z tym po drugiej stronie pokoju na stojaku do suszenia bielizny rozwieszono ubranka małego Horatia, a natura tak to urządziła, że każda sztuka odzieży, jaką nosił malec, musiała być prana po kilka razy dziennie. Na stojaku wisiały również długie haftowane sukieneczki i długie wdzianka flanelowe z fryz- kami, flanelowe koszulki i powijaki oraz niezliczone pieluszki, które, jak tylna straż, musiały się poświęcać, aby chronić główny korpus. Mokry płaszcz sztormowy Hornblowera i wilgotny szal pani Mason przydawały odmiennych akcentów panującym w pokoju zapachom, a Hornblower podejrzewał, że mały Horatio, teraz leżący w kołysce obok krzesła Marii, dodał do nich coś jeszcze.

Hornblower pomyślał o czystym, rześkim powietrzu na Atlantyku; czuł, że za chwilę płuca mu pękną. Robił co mógł, żeby jeść, ale niezbyt mu się to udawało.

— Nie bardzo smakuje ci obiad, Horatio — zauważyła pani Mason, zezując podejrzliwie na jego talerz.

— Nie jestem specjalnie głodny.

— Za bardzo ci dogadza ten Doughty — mruknęła pani Mason.

Hornblower wiedział, mimo że nie było mowy na ten temat, iż jego panie są zazdrosne o Doughty'ego i źle się czują w jego obecności. Doughty służył u bogatych i wielkich; Doughty wiedział, w jaki sposób przygotowywać wyszukane potrawy; Doughty chciał pieniędzy na zakup zapasów kabinowych dla „Hotspura” według swoich wybrednych gustów; Doughty (przynajmniej według niewiast) miał lekceważący stosunek do mieszkańców Driver's Alley i do rodziny, w którą wżenił się jego dowódca.

— Nie mogę znieść, że Doughty… — powiedziała Maria. Wreszcie został poruszony ten temat.

— Moja droga, on jest całkiem nieszkodliwy — zauważył Hornblower.

— Nieszkodliwy! — pani Mason wypowiedziała tylko to jedno słowo, lecz sam Demostenes nie potrafiłby zawrzeć więcej zjadliwości w całej filipice, ale gdy weszła gospodyni, żeby sprzątnąć ze stołu, pani Mason natychmiast ubrała twarz w wyniosły wyraz.

Kiedy gospodyni opuściła pokój, Hornblower uczynił instynktownie coś, czego świadomie nie byłby pewnie zrobił. Otworzył szeroko okno i wciągnął w płuca lodowate powietrze wieczorne.

— Zabijesz go! — usłyszał głos Marii i odwrócił się zdziwiony.

Maria porwała małego Horatia z kołyski i stała przyciskając go do piersi, jak lwica broniąca swoje małe przed oczywistymi i doskonale znanymi niebezpieczeństwami powietrza nocnego.

— Bardzo cię przepraszam, kochanie — powiedział Hornblower. — Sam nie wiem, czemu to zrobiłem.

Wiedział doskonale, że małe dzieci muszą być trzymane w dusznych, ogrzanych pokojach i był pełen szczerej skruchy z powodu małego Horatia. Ale gdy obrócił się, żeby zamknąć okno, myśli jego zaczęły błądzić wokół Czarnych Skał i Raf Małych Dziewczynek, wokół ponurych, surowych dni i niebezpiecznych nocy na pokładzie, który mógł nazwać swoim własnym. Był gotów znów wyruszyć w morze.

Rozdział XVIII

Z nadejściem wiosny w blokadzie Brestu nastąpiło ożywienie. Podczas zimy w każdym porcie francuskim budowano łodzie płaskodenne. Armia francuska, w sile dwustu tysięcy, dalej stacjonowała wzdłuż wybrzeży Kanału, oczekując na okazję do inwazji, i potrzeba było tysięcy uzbrojonych barek do jej przewiezienia, gdy taka okazja się zdarzy. Ale przewidziany dla inwazji odcinek brzegu, od Boulogne do Ostendy, nie mógł dostarczyć jednej dziesiątej ani nawet jednej setnej potrzebnych łodzi; trzeba je było budować wszędzie, gdzie były do tego odpowiednie urządzenia, a następnie transportować wzdłuż wybrzeża do rejonu zbiorczego.

Według Hornblowera Bonapartemu — cesarzowi Napoleonowi, jak zaczynał siebie nazywać — coś się pomieszało przy przyjmowaniu tej taktyki. We Francji brakowało marynarzy i materiałów do budowy statków; było absurdem marnować materiały na budowanie łodzi dla inwazji, gdy inwazja była niemożliwa bez floty osłaniającej i gdy marynarka francuska była zbyt słaba, aby taką flotę zapewnić. Cała Królewska Marynarka Wojenna śmiała się z aprobatą z powiedzenia lorda St Vincenta, który mówiąc w Izbie Lordów o armii francuskiej stwierdził: „Nie mówię, że oni nie mogą przybyć. Mówię tylko, że nie mogą przybyć drogą morską”. Dowcip ten wywoływał u każdego absurdalny obraz Bonapartego usiłującego przetransportować armię inwazyjną balonami Mont- golfiera; niemożność podjęcia próby inwazji wynikała z tego, że Francuzi nie byli w stanie zbudować floty dostatecznie silnej, aby zapanowała nad Kanałem na czas potrzebny łodziom inwazyjnym na jego przepłynięcie.

Dopiero w pełni lata Hornblower pojął, w czym tkwił dylemat Bonapartego. Bonaparte musiał obstawać przy tym absurdalnym planie, trwoniąc zasoby swego cesarstwa na okręty i barki desantowe, chociaż rozsądny człowiek machnąłby ręką na ten plan i poświęcił pieniądze na bardziej rentowne przedsięwzięcie. Lecz żeby tak uczynić, Bonaparte musiałby przyznać, że Anglia jest nie do zdobycia, że nie może zostać podbita, a takie przyznanie nie tylko dodałoby ducha jego potencjalnym wrogom na Kontynencie, lecz miałoby bardzo niepożądany wpływ na ludność samej Francji. Był po prostu zmuszony iść dalej tą drogą, budować swoje okręty i łodzie inwazyjne, aby świat wierzył, że jest rzeczą możliwą, iż Anglia zostanie wkrótce doprowadzona do upadku i że on zapanuje nad kulą ziemską — pan całej rasy ludzkiej.

Zresztą zawsze istniała szansa, może nie jedna na dziesięć czy sto, ale jedna na milion. Jakaś nadzwyczajna, niemożliwa do przewidzenia kombinacja szczęśliwego losu, nieudolności rządu brytyjskiego, pogody i okoliczności politycznych mogła dać mu tydzień, jakiego potrzebował, żeby przeprawić swoją armię. Jeśli ryzyko było olbrzymie, to stawka do wygrania fantastyczna. Już to samo mogło pociągać gracza takiego jak Bonaparte, gdyby nawet warunki nie zmuszały go do tego.

Tak więc łodzie płaskodenne budowane w każdej najmniejszej wiosce rybackiej wzdłuż całego wybrzeża Francji wyruszały, gdy je ukończono, w kierunku wielkiego obozu wojskowego Boulogne, trzymając się płycizn, poruszając się raczej przy pomocy wioseł niż żagli, kryjąc się w razie potrzeby pod osłonę baterii brzegowych, a każda łódź obsadzona była przez pięćdziesięciu żołnierzy i kilku marynarzy. Ponieważ Bonaparte wysyłał te łodzie, Królewska Marynarka Wojenna czuła się zobowiązana przeszkadzać mu w tym, jak się tylko dało.

Dlatego właśnie „Hotspur” znalazł się chwilowo z dala od Floty Kanału, jako jeden z okrętów małej eskadry pod rozkazami Chambersa z „Najady”, operującej na północ od Ushant, która robiła co mogła, aby nie dopuścić do przejścia pół tuzina uzbrojonych łodzi wzdłuż dzikiego i skalistego brzegu północnej Bretanii.

— Sygnał od komodora, sir — zameldował Foreman.

Chambers dużo czasu poświęcał na sygnalizację do swojej eskadry.

— Czego chce? — spytał Hornblower; Foreman przewracał kartki księgi sygnałowej.

— Zająć stanowiska w polu widzenia, namiar wschód na północny wschód, sir.

— Dziękuję, panie Foreman. Potwierdzić. Panie Bush, Przebrasujemy na fordewind.

Przyjemny dzień, z łagodnym wiatrem z południowego wschodu i białymi chmurkami przepływającymi od czasu do czasu po błękitnym niebie. Morze za burtą było zielone. Dwie mile za trawersem widniał brzeg i spieniona kipiel. Na mapie morskiej były tu dziwne nazwy: Aber Wrack i Aber Benoit, mówiące o pokrewieństwie między językiem bretońskim i walijskim. „Hotspur” płynął pełnym wiatrem, a Hornblower dzielił uwagę między „Najadę” i brzeg, doświadczając uczuć skąpca wobec wyczerpywania się złota. Być może trzeba tak płynąć z wiatrem, lecz każda godzina tak spędzona wymagać będzie całego dnia lawirowania z powrotem pod wiatr. Decydujący punkt strategiczny znajdował się za Brestem, gdzie stały francuskie okręty liniowe, a nie tutaj, gdzie małe łodzie inwazyjne kontynuowały swoją ryzykowną podróż.

— Może pan znowu postawić okręt w dryf, panie Bush.

— Tak jest, sir.

Byli teraz tak daleko od „Najady”, że trzeba by było dobrego oka i silnej lunety, żeby odczytać jej sygnały.

— Jesteśmy jak kot u mysiej dziury, sir — zauważył Bush, który wrócił do Hornblowera, gdy tylko „Hotspur” położył się w dryf z przebrasowanym grotmarslem.

— Właśnie tak — zgodził się Hornblower.

— Łodzie przygotowane do opuszczenia, sir.

— Dziękuję.

Może zajść potrzeba błyskawicznego ataku na barki inwazyjne, gdy pojawią się tuż za kipielą.

— Komodor sygnalizuje, sir — zameldował znowu Foreman. — Och, to z powodu tego lugra, sir.

— O, tam idzie! — powiedział Bush.

Niewielki uzbrojony lugier płynął w kierunku brzegu.

— Mamy mysz wchodzącą do dziury, panie Bush — zauważył Hornblower, mimowolnie rozmowny.

— Tak, sir. To strzał armatni! I drugi!

Usłyszeli odgłosy wystrzałów, przyniesione przez wiatr, i zauważyli kłęby dymu.

— Czy tam jest bateria, sir?

— Być może. Ale barki inwazyjne strzelają ze swoich armatek.

Każda barka desantowa miała na dziobie jedną lub dwie ciężkie armaty, ale już po kilku oddanych strzałach stateczki rozlatywały się wskutek wstrząsów odrzutu. Teoretycznie w razie dojścia inwazji do skutku zadaniem tych dział było oczyszczenie plaż z broniących ich oddziałów, aby barki mogły bezpiecznie dobić do lądu.

— Trudno wyczuć, co się tam dzieje — złościł się Bush; niski cypel zasłaniał widok.

— Ostro strzelają — zauważył Hornblower. — Tam musi być bateria.

Czuł się rozdrażniony; marynarka trwoniła życie ludzkie i materiały na cel jego zdaniem zupełnie bez znaczenia. Uderzał rękami w rękawiczkach, żeby je rozgrzać, gdyż wiatr był przejmujący.

— A cóż to? — wykrzyknął Bush w podnieceniu, kierując swoją lunetę w tamtą stronę. — Sir, niech pan spojrzy! Na Boga, jest bez masztów!

Za cyplem ukazał się statek o kształcie trudnym zrazu do rozpoznania. Był to lugier, rozbity, dryfujący bezradnie. Wszystko wskazywało na to, że wpadł w dobrze obmyśloną zasadzkę.

— Wciąż strzelają do niego, sir — zauważył Prowse.

W lunecie widać było rozbryzgi wokół statku, gdy kule armatnie wpadały do morza.

— Trzeba go ratować — zdecydował Hornblower, starając się nie dać wyczuć złości w głosie. — Panie Prowse, proszę Przebrasować na pełny wiatr; płyniemy w tamtą stronę.

Irytowało go, że muszą narażać się na niebezpieczeństwo, żeby naprawić czyjeś złe dowodzenie w wyprawie nie uzasadnionej od samego początku.

— Panie Bush, proszę kazać przygotować na rufie linę do holowania.

— Tak jest, sir.

— Sygnalizuje komodor, sir. — To mówił Foreman. — Nasz znak rozpoznawczy. „Pomóc uszkodzonemu statkowi”.

— Potwierdzić.

Chambers kazał nadać ten sygnał, zanim mógł zauważyć, że „Hotspur” już jest gotów do tej akcji.

Hornblower obejrzał dokładnie brzeg po tej stronie cypla. Nie było tu dymu z armat ani niczego, co świadczyłoby o jakiejś baterii. Przy odrobinie szczęścia wszystko, co trzeba będzie zrobić, to przeholować lugier za ten cyplel. Na śródokręciu głosy Busha i Wise'a popędzały ludzi do wysiłku przy przeciąganiu ciężkiej liny na rufę. Sprawy toczyły się szybko, jak zwykle w chwilach krytycznych. Nad głową Hornblowera przeleciał z wyciem pocisk, w momencie gdy sięgał po tubę.

— „Grasshopper”! Przygotować się do odebrania liny!

Ktoś na pozbawionym masztów lugrze pomachał chustką potwierdzająco.

— Przebrasować grotmarsel na pracę wstecz, panie Prowse, i będziemy podchodzić do niego.

I właśnie wtedy „Grasshopper” rozpadł się, w huku dwóch głośnych wybuchów i w chmurze dymu. Stało się to na oczach Hornblowera, w momencie gdy wychylił się z tubą; przed sekundą był tam nietknięty kadłub lugra, z żywymi ludźmi starającymi się utrzymać wrak na wodzie, a w następnej chwili wybuch, fruwające odłamki i kłęby dymu. Musiał to być granat wyrzucony z ustawionych na brzegu granatników lub haubic. Najprawdopodobniej polowa bateria haubic, lekka i łatwa do transportu lądem, zainstalowana tam dla ochrony barek inwazyjnych. Granat musiał trafić w lugier i wybuchnąć w magazynie prochowym.

Hornblower widział to wszystko, ale gdy chmura dymu rozproszyła się, część dziobowa i rufowa nie zniknęły z pola widzenia. Nabrawszy wody trzymały się na powierzchni, i Hornblower dojrzał tam kilka żywych postaci czepiających się wraku wśród szczątków.

— Opuścić łódź rufową! Panie Young, popłynie pan po tych ludzi.

Był w sytuacji gorszej niż kiedykolwiek. Strzał z haubic stanowił straszliwą groźbę dla drewnianego okrętu, który mógł łatwo stanąć w ogniu nie do ugaszenia. Hornblower wściekał się, że został bez potrzeby wystawiony na to niebezpieczeństwo. Łódź rufowa wracała już z powrotem, gdy nad okrętem przeleciał następny kartacz. Hornblower odróżnił jego dźwięk od dźwięku wydawanego przez okrągły pocisk; powinien był zauważyć to wcześniej. Granat z haubicy ma naokoło opaskę, zgrubienie w samym środku, wywołujące przy locie łukiem szczególnie złośliwy dźwięk, który już poprzednio słyszał.

Ostrzeliwała ich lądowa armia francuska. Głównym zadaniem „Hotspura” i jego samego była walka przeciwko marynarce francuskiej; wystawianie cennych okrętów i marynarzy na atak żołnierzy, którzy nie kosztują prawie nic rząd zarządzający pobór, było kiepskim przedsięwzięciem, a wystawianie ich bez możności odwzajemnienia się ogniem — to już czyste szaleństwo. W ataku wściekłości Hornblower walił pięściami w hamaki złożone na siatce, podczas gdy Young opływał wrak zbierając tych, którzy przeżyli. Spojrzenie na brzeg zbiegło się z pojawieniem się kłębka białego dymu. To była jedna z haubic — zanim wiatr rozpędził dym, można było zobaczyć wyraźnie, że pasemko dymu skierowało się najpierw w górę; haubice miały najlepszy zasięg pod kątem pięćdziesięciu stopni, a na końcu ich trajektorii pociski opadały pod kątem sześćdziesięciu stopni. Ta haubica zajmowała stanowisko za niskim wałem, w czymś w rodzaju wykopu; w lunecie zobaczył oficera stojącego nad armatą i kierującego jej ogniem.

Nagle niedaleko w górze rozległo się wycie pocisku; nawet fontanna wody, która wytrysnęła, gdy pocisk wpadł w morze, była inna pod względem kształtu i czasu trwania od tych po okrągłych kulach z armat. Young podprowadził łódź rufową pod fały. Zaczepiono bosak; Bush miał już przygotowanych ludzi do wciągania łodzi na pokład, a Hornblower obserwując tę operację wściekał się na każdą sekundę zwłoki. Większość wyłowionych miała rany — niektóre z nich były straszne. Będzie musiał sprawdzić, czy zajęto się odpowiednio tymi ludźmi — będzie musiał ich odwiedzić — ale dopiero gdy „Hotspur” znajdzie się z dala od niebezpieczeństwa, na które został niepotrzebnie wystawiony.

— Bardzo dobrze, panie Prowse. Proszę przejść na pełny wiatr.

Zaskrzypiały reje przy obrocie. Sternik mocował się z opierającym się kołem i „Hotspur” powoli nabierał prędkości, zostawiając nienawistny brzeg za sobą. Później rozległ się szereg odgłosów, wszystkie głośne i każdy inny, które można było rozróżnić, mimo że nie upłynęły nawet dwie sekundy między pierwszym a ostatnim — wycie pocisku, uderzenie w drewnianą część takielunku, głęboki dźwięk, gdy pękł padun grotstengi, uderzenie w siatkę hamakową obok Hornblowera i jeszcze jedno, o trzy jardy od jego stóp; i oto po pokładzie toczyła się ku niemu śmierć, sycząca śmierć. Nagle wskutek przechyłu pokładu toczący się pocisk zmienił kierunek, zakreślając nierówną krzywą wyznaczoną zgrubieniem w jego środkowej części. Hornblower zauważył cieniutką smużkę dymu, palący się loncik o długości jednej ósmej cala. Nie było czasu na myślenie. Skoczył w stronę pocisku kolebiącego się na swoim zgrubieniu i ręką w rękawiczce zgasił zapalnik. Potarł go jeszcze dłonią, aby się upewnić, że iskra została zdławiona, już niepotrzebnie zrobił to znowu, a potem się wyprostował. Żołnierz piechoty morskiej stał przy nim gestykulując.

— Wyrzuć to diabelstwo za burtę! — polecił Hornblower; fakt, że użył przekleństwa, świadczył, w jak wściekłym był humorze.

Rozejrzał się wokoło. Wszyscy na małym, zatłoczonym pokładzie rufowym stali sztywno, w nienormalnych pozach, jak gdyby Gorgona zmieniła ich nagle w kamień. Usłyszawszy jego głos i zobaczywszy gest, wrócili znów do życia, poruszyli się i odprężyli — wyglądało to, jak gdyby czas stanął na chwilę dla wszystkich, z wyjątkiem niego. Opóźnienie pogorszyło jego zły nastrój, toteż nie panując nad sobą zaczął krzyczeć.

— Co wy sobie wszyscy myślicie? Sternik, ster na burtę! Panie Bush, niech pan tylko spojrzy na reję stermarsla! Posłać natychmiast marynarzy na maszty! Spleść ten padun! Hej, wy tam! Jeszcze nie zdążyliście zwinąć fałów? Ruszać się, do diabła!

Nieznana nutka zabrzmiała w chórze głosów automatycznie potwierdzających rozkazy; wśród zamieszania Hornblower zobaczył jednym kątem oka Busha, drugim Prowse'a, patrzących na niego z dziwnym wyrazem twarzy.

— Co się z wami dzieje? — wybuchnął i zanim skończył wymawiać te słowa, zrozumiał.

To wygaszenie zapalnika zrobiło na wszystkich tak niezwykłe wrażenie, wydało im się wyczynem zgoła heroicznym. Nie widzieli tego w prawdziwym świetle, jako rzeczy oczywistej, którą należało zrobić, faktycznie jedynej, jaką można było zrobić; nie wiedzieli, że rzucił się instynktownie do pocisku dlatego, iż spostrzegł, że pozostała jeszcze jedna ósma cala zapalnika. Całą jego zasługą było, że zobaczył to i zadziałał szybciej niż oni. Nie był to żaden śmiały wyczyn, a już na pewno nie heroiczny.

Zwrócił spojrzenie na swoich podwładnych i przy całym napięciu zmysłów uświadomił sobie, że to jest moment rodzenia się legendy, że później będą opowiadane najprzedziwniejsze bajdy o tym wydarzeniu, i poczuł się głęboko zakłopotany. Roześmiał się i zanim jego śmiech przebrzmiał, pojął, że był to śmiech zażenowania, bezsensowny śmiech idioty; rozzłościł się za to jeszcze bardziej, na siebie samego, na Chambersa z „Najady”, na cały świat. Chciał znaleźć się z dala od tego wszystkiego, z powrotem pod Brestem, przy pełnieniu swych normalnych zadań, bez angażowania się w niedorzeczne akcje, które ani na jotę nie zbliżały klęski Bonapartego.

Potem tknęła go nowa myśl, gdy zauważył, że zapalnik wypalił mu dziurę w prawej rękawiczce. Były to rękawiczki dane mu przez Marię tamtego ponurego ranka, gdy szedł z nią z gospody „U George'a”, aby wyprowadzić „Hotspura” w morze.

Rozdział XIX

Na wodach Iroise, dobrze osłonięty, przy wietrze wiejącym z kierunku południowo-wschodniego, „Hotspur” raz jeszcze uzupełniał swoje zapasy. To już drugi raz, od czasu ponownego wyposażenia w Plymouth, przechodził ten pracochłonny proces, wypełniając beczułki wodą z barek i wyłudzając ile się dało z małego zaopatrzeniowca, który na rozkaz Cornwallisa pełnił tu służbę, krążąc od okrętu do okrętu. „Hotspur” przebywał w morzu bez przerwy od sześciu miesięcy, a teraz czekały go trzy dalsze.

Hornblower patrzył z pewną ulgą na odpływający zaopatrzeniowiec; sześć miesięcy w morzu ledwie wystarczyło na pozbycie się wszelkich plag, które przedostały się na okręt w Plymouth: choroby, pluskwy, pchły i wszy. Najgorsze były pluskwy; przepędzano je z jednego ukrycia w drewnianych częściach okrętu w inne, przypalano tlącymi się pakułami, zaklejano farbą, raz po razie, i gdy już myślał, że wytępił to robactwo, jakiś nieszczęśnik podchodził do swego oficera sekcyjnego i dotykając czoła meldował: „Proszę, sir, teraz, zdaje się, są u mnie”.

Miał do przeczytania siedem listów od Marii — otworzył najpierw ostatni, aby się upewnić, że ona i mały Horatio czują się dobrze — i skończył już wszystkie, gdy Bush zapukał do drzwi i wszedł. Siedząc przy stole nawigacyjnym Hornblower słuchał meldunku Busha; były to same drobiazgi, więc zaczął się zastanawiać, czemu Bush zawraca nimi głowę dowódcy. Potem Bush wyjął coś z bocznej kieszeni i Hornblower z westchnieniem poznał, że to jest właśnie prawdziwy powód tej wizyty. Był to ostatni numer „Naval Chronicie”, który przybył na pokład wraz z pocztą; mesa oficerska zaprenumerowała go wspólnie, Bush przewrócił kilka stron, a potem położył przed nim otwarte czasopismo, wskazując palcem ustęp. Hornblowerowi wystarczyło kilka minut na jego przeczytanie: raport Chembersa dla Cornwallisa o zajściu w pobliżu Aber Wrack, który przypuszczalnie został opublikowany w „Gazette”, aby poinformować opinię publiczną o okolicznościach, w jakich stracono „Grasshoppera”. Bush jeszcze raz pokazał palcem na ostatnie kilka wierszy. „Kapitan Hornblower informuje mnie, że »Hotspur« nie miał żadnych strat w ludziach, mimo że został trafiony pięciocalowym kartaczem, który dokonał poważnych szkód w olinowaniu, lecz który, na szczęście, nie zdołał wybuchnąć”.

— I co, panie Bush? — Hornblower mówił celowo suchym, obojętnym tonem, aby w ten sposób ostrzec Busha.

— To nie jest w porządku, sir.

Służba tak blisko kraju miała dużo złych stron. W ciągu dwóch lub trzech miesięcy marynarze mogli przeczytać to, co zostało opublikowane w „Gazette” i w czasopismach, a rzecz dziwna, jak bardzo wrażliwi są ludzie na to, co się o nich pisze. Mogło to mieć zgubny wpływ na dyscyplinę, więc Hornblower postanowił załatwić sprawę od razu.

— Zechce pan łaskawie wyjaśnić, panie Bush?

Bush nie dał się zbić z tropu. Z uporem powtórzył jeszcze raz: — To nie jest w porządku, sir.

— Nie w porządku? Czy ma pan na myśli, że nie był to pocisk pięciocalowy?

— Nie to, sir. Ale…

— Czy chce pan powiedzieć, że nie dokonał on żadnych szkód olinowaniu?

— Oczywiście że dokonał, sir. Tylko…

— A może pan implikuje, że w rzeczywistości pocisk wybuchł?

— Och, nie, sir. Ja…

— A zatem nie widzę, o co panu może chodzić, panie Bush.

Było mu bardzo przykro przecinać tak ostro rozmowę z Bushem, ale trzeba było to zrobić. Jednakże Bush był wyjątkowo nieustępliwy.

— To nie jest w porządku, sir. To nie jest fair wobec pana, sir, ani wobec okrętu.

— Nonsens, panie Bush. A kimże my jesteśmy, jak pan sądzi? Aktorami? Politykami? Jesteśmy oficerami królewskimi, panie Bush, którzy mają do wypełnienia swój obowiązek i którzy nie powinni myśleć o niczym innym. Proszę nigdy nie mówić do mnie w ten sposób, panie Bush.

Bush stał patrząc na niego nie rozumiejącymi oczami i wciąż jeszcze upierając się przy swoim.

— To nie jest fair, sir — powtarzał.

— Czy nie słyszał pan mego rozkazu, panie Bush? Nie chcę o tym więcej słyszeć. Proszę natychmiast opuścić kajutę.

Czuł się okropnie patrząc, jak Bush, dotknięty i przygnębiony, wychodzi z ociąganiem. Kłopot z Bushem był taki, że nie miał on wyobraźni; nie był w stanie widzieć również i drugiej strony problemu. Hornblower potrafił w tej chwili wyobrazić sobie sprawę przedstawioną w druku tak, jak tego chciał Bush. „Pocisk upadł na pokład, a ja swymi własnymi rękami wygasiłem zapalnik w momencie gdy miał już wybuchnąć”. Nigdy nie napisałby czegoś takiego. Nie potrafił zjednywać sobie szacunku opinii publicznej tą drogą, a nawet, co więcej, wzgardziłby szacunkiem ludzi, którzy tolerowaliby kogoś wypisującego takie rzeczy. Gdyby przypadkiem jego czyny nie mówiły same za siebie, on nigdy nie mówiłby o nich. Sarna taka możliwość wzburzyła go; powiedział sobie, że nie była to jego osobista zasługa, lecz dobrze wyważona decyzja powzięta dla dobra służby; i pod tym względem wykazał, że nie ma więcej wyobraźni od Busha.

A potem dał spokój. To wszystko kłamstwa, oszukiwanie samego siebie; niechęć stanięcia twarzą w twarz z prawdą. Pochlebiał sobie, że ma więcej wyobraźni od Busha; tak, wyobraźni może więcej, ale znacznie mniej odwagi. Bush nie miał pojęcia o tym obłędnym przerażeniu, o sekundzie potwornego lęku, jakiego doświadczył on, kiedy pocisk upadł na pokład. Bush nie wiedział, że jego podziwiany dowódca oczyma wyobraźni zobaczył siebie rozrywanego wybuchem na krwawe strzępy i że wówczas jego serce — serce tchórza — przestało prawie bić. Bushowi obce było słowo „lęk” i sądził, że jego dowódcy także. Toteż Bush nigdy się nie dowie, dlaczego Hornblower tak lekko zbył incydent z pociskiem, dlaczego tak się złościł, gdy mówiono na ten temat. Ale Hornblower wie i zawsze potrafi to sobie przypomnieć, ilekroć zdobędzie się na spojrzenie prawdzie w twarz.

Na pokładzie rufowym ktoś wydawał głośno rozkazy; rozległ się tupot bosych stóp po deskach, szorowanie lin o drewno takielunku i „Hotspur” zaczął ustawiać się na nowy kurs. Hornblower, wychylając się z drzwi kabiny, żeby sprawdzić, dlaczego dzieje się to wszystko bez jego rozkazów, znalazł się twarzą w twarz z Youngiem.

— Sygnał z okrętu flagowego, sir. „»Hotspur« zameldować się u głównodowodzącego”.

— Dziękuję.

Na pokładzie rufowym Bush oznajmił, salutując:

— Wykonałem zwrot, gdy tylko odczytaliśmy sygnał, sir.

— Bardzo dobrze, panie Bush.

Gdy głównodowodzący wzywa okręt do zbliżenia się, nie można tracić czasu nawet na informowanie dowódcy.

— Potwierdziłem sygnał, sir.

— Bardzo dobrze, panie Bush.

„Hotspur” odwracał się rufą do Brestu; przy pomyślnym wietrze od rufy wypływał w morze, oddalając się od Francji. Wzywając okręt z najbardziej wysuniętej pozycji głównodowodzący musiał mieć coś ważnego na myśli. Przywoływał okręt, a nie samego dowódcę. Zanosiło się na jakieś zmiany.

Bush postawił załogę na baczność, żeby oddała honory przepływając obok okrętu flagowego Parkera, z Eskadry Przybrzeżnej.

— Mam nadzieję, że ma równie dobry okręt jak nasz na nasze miejsce, sir — zauważył Bush, który widocznie podejrzewał, podobnie jak Hornblower, że odejście z pozycji jest początkiem dłuższej ich nieobecności na wodach Iroise.

— Niewątpliwie — odparł Hornblower. Był zadowolony, że Bush nie ma urazy za ostre słowa, których musiał niedawno wysłuchać od niego. Można to było, rzecz jasna, przypisać nagłej zmianie w zwykłym toku zajęć, lecz w momencie olśnienia Hornblower uświadomił sobie, że poddając się przez całe życie kaprysom wiatru i pogody Bush mógł zacząć odnosić się fatalistycznie do nieprzewidzianych fantazji swojego dowódcy. Oto już otwarte morze; szeroki Atlantyk, a na horyzoncie długi rząd marsli w ustalonym ordynku — Flota Kanału. To jej załogi i armaty nie pozwalały Bonapartemu podnieść trójkolorowej flagi nad zamkiem windsorskim.

— Nasz znak wywoławczy od głównodowodzącego, sir. „Stanąć w odległości obwołania”.

— Potwierdzić. Panie Prowse, proszę wziąć namiar.

Przyjemne, proste zadanie, ustalić kurs, tracąc jak najmniej czasu, przy „Hibernii” idącej na wiatr pod zmniejszoną liczbą żagli i z „Hotspurem” płynącym z wiatrem z rufy pod wszystkimi zwykłymi żaglami. Konsultując się z Prowsem zrobił to tylko dla niego, bo sam wykonałby ten manewr opierając się wyłącznie na wynikach własnych obserwacji. Rozkazał sternikowi położyć „Hotspura” na stopniowo zbiegającym się kursie.

— Panie Bush, proszę przygotować okręt do stanięcia w dryfie. — Tak jest, sir.

Spienionym śladem torowym „Hibernii” sunęła fregata. Hornblower rzucił na nią okiem, a potem spojrzał jeszcze raz. To była „Indefatigable”, niegdyś sławna fregata Pellewa — okręt, na którym on sam służył jako midszypmen w tamtym burzliwym okresie. Nie wiedział, że została włączona do Floty Kanału. Trzy inne fregaty za rufą „Indefatigable” rozpoznał od razu: „Meduza”, „Li- vely” i „Amphion”, od początku należące do Floty Kanału. Flaglinkami „Hibernii” powędrował w górę rzut flag.

— „Wszyscy kapitanowie”, sir!

— Opuścić łódź rufową, panie Bush!

Oto był jeszcze jeden przykład, jak dobrym sługą był Doughty — zjawił się na pokładzie rufowym, z kordem i opończą łodziową, w ciągu paru sekund po odczytaniu tego sygnału. Należało odpłynąć w łodzi przynajmniej równocześnie z łodziami z fregat, mimo, że dla Hornblowera oznaczało to dłuższe przebywanie w tańczącej na falach łódce, gdy lepsi od niego będą przed nim przybijali do burty „Hibernii”. Pocieszył się myślą, że wszystko to zapowiada jakąś nową i rychłą akcję.

W kabinie „Hibernii” jedyną osobą, której Hornblower musiał być przedstawiony, był kapitan Graham Moore z „Indefatigable”. Moore był wyjątkowo przystojnym, krzepkim Szkotem; Hornblower słyszał gdzieś, że jest on bratem Sir Johna Moore'a, najlepiej zapowiadającego się generała w armii lądowej. Innych znał już, Gorego z „Meduzy”, Hammonda z „Lively” i Suttona z „Am- phiona”. Cornwallis siedział tyłem do wielkiego okna rufowego, mając po lewej stronie Collinsa i pięciu kapitanów przed sobą.

— Nie ma potrzeby tracić czasu, panowie — przemówił szybko. Kapitan Moore przywiózł mi rozkazy z Londynu i musimy natychmiast zacząć działać zgodnie z nimi.

Mimo tych słów przez sekundę przyglądał się kolejno siedzącym przed nim dowódcom, zanim przeszedł do bliższych wyjaśnień.

— Nasz ambasador w Madrycie… — zaczął, a usłyszawszy te słowa wszyscy obecni poruszyli się w krzesłach; od chwili wybuchu wojny w Brytyjskiej Marynarce Wojennej przewidywano, że Hiszpania podejmie znowu swoją dawną rolę sprzymierzeńca Francji.

Cornwallis mówił szybko, lecz jasno. Agenci brytyjscy w Madrycie wykryli treść tajnych klauzul traktatu San Ildefonso między Francją i Hiszpanią; potwierdziło to podejrzenia, jakie żywiono od dawna. Na podstawie tych klauzul Hiszpania była zobowiązana do wypowiedzenia wojny Anglii, gdy tylko Francja zażąda tego od niej, a zanim to się stanie, zobowiązana jest wpłacać milion franków miesięcznie do skarbu francuskiego.

— Milion franków miesięcznie w złocie i srebrze, panowie — podkreślił Cornwallis.

Bonaparte wciąż potrzebował pieniędzy na wydatki wojenne; Hiszpania mogła ich dostarczyć dzięki swoim kopalniom w Meksyku i Peru. Co miesiąc wozy załadowane monetami transportowano przełęczami pirenejskimi do Francji. Co roku eskadra hiszpańska dostarczała produkty kopalniane z Ameryki do Kadyksu.

— Następna „flota” oczekiwana jest tej jesieni, panowie — ciągnął Cornwallis. — Zazwyczaj przywozi ona około czterech milionów dolarów dla Korony i mniej więcej tyle samo dla odbiorców prywatnych.

Osiem milionów dolarów, a srebrny dolar hiszpański w Anglii zalanej pieniądzem papierowym ma wartość całych siedmiu szylingów. Prawie trzy miliony funtów.

— Te pieniądze, które nie są przekazywane Bonapartemu — kontynuował Cornwallis — pójdą w większej części na ponowne wyposażenie hiszpańskiej floty wojennej, aby można jej było użyć przeciwko Anglii, kiedykolwiek zażąda tego Bonaparte. Rozumiecie zatem, panowie, dlaczego jest rzeczą pożądaną, aby „flota” nie dotarła do Kadyksu w tym roku.

— A więc to wojna, sir? — zapytał Moore, lecz Cornwallis potrząsnął głową.

— Nie. Wysyłam eskadrę, aby przechwyciła „flotę” i spodziewam się, że panowie już się domyślili, iż wybrałem do tego wasze okręty. Lecz to nie jest wojna. Kapitan Moore, oficer najstarszy z was stażem, otrzyma instrukcję, aby zażądać od Hiszpanów zmiany kursu i wpłynięcia do portu angielskiego. Tam skarb zostanie zabrany, a okręty puszczone wolno. Skarb nie będzie skonfiskowany, lecz zatrzymany przez rząd jego królewskiej mości jako zastaw, który zostanie zwrócony jego najbardziej katolickiej królewskiej mości po zawarciu ogólnego pokoju.

— Co to za okręty sir?

— Fregaty. Okręty wojenne. Trzy fregaty, czasami cztery. — Dowodzone przez hiszpańskich oficerów marynarki wojennej, sir?

— Tak.

— Oni się nigdy nie zgodzą, sir. Nie będą działali wbrew otrzymanym rozkazom tylko dlatego, że im tak każemy.

Cornwallis popatrzył w górę, na belki pokładu i opuścił wzrok.

— Będą panowie mieli rozkazy na piśmie, aby ich zmusić.

— A zatem trzeba będzie się z nimi bić, sir?

— Jeśli będą na tyle niemądrzy, żeby się opierać.

— A to będzie wojna, sir.

— Tak. Rząd jego królewskiej mości jest zdania, że Hiszpania jest mniej niebezpieczna jako otwarty wróg bez ośmiu milionów dolarów, niż byłaby jako wróg ukryty, mając te pieniądze. Czy sytuacja jest teraz zupełnie jasna dla panów?

Teraz sprawa stała się oczywista. Problem można było uzmysłowić sobie szybciej przy pomocy prostego działania arytmetycznego. Pryzowe; jedna czwarta trzech milionów funtów dla dowódców — mniej więcej około ośmiuset tysięcy funtów na każdego. Olbrzymia fortuna; z taką sumą kapitan mógłby kupić majątek ziemski i mieć jeszcze dosyć na zainwestowanie w papiery wartościowe, pozwalające na wygodne życie z odsetek. Hornblower widział, że każdy z pozostałych czterech kapitanów czyni te same obliczenia.

— Widzę, że zrozumieliście, panowie. Kapitan Moore wyda wam rozkazy na wypadek rozdzielenia się i przygotuje plan przechwycenia skarbu. Kapitan Hornblower — wszystkie oczy zwróciły się na niego — wyruszy natychmiast na „Hotspurze” do Kadyksu, aby odebrać najświeższe wiadomości od konsula jego brytyjskiej królewskiej mości przed dołączeniem do panów na pozycji wybranej przez kapitana Moore'a. Kapitanie Hornblower, czy zechce pan łaskawie zostać, gdy reszta panów odejdzie?

Było to bardzo uprzejme odesłanie pozostałych czterech, którzy ruszyli za Collinsem po rozkazy, zostawiając Hornblowera twarzą w twarz z Cornwallisem. Odkąd Hornblower pamiętał, niebieskie oczy Cornwallisa patrzyły zawsze uprzejmie, lecz poza tym zazwyczaj absolutnie bez wyrazu. Teraz, wyjątkowo, był w nich jakiś rozbawiony błysk.

— Pan, Hornblower, nie zarobił nigdy w swoim życiu ani pensa pryzowego, nieprawdaż? — zapytał Cornwallis.

— Nie, sir.

— Wydaje się, że tym razem zgarnie pan kilka pensów.

— Czy sądzi pan, że Diegowie będą się bić, sir?

— A pan?

— Tak, sir.

— Tylko dureń mógłby myśleć inaczej, a pan, Hornblower, nie jest durniem.

Ktoś zabiegający o łaski powiedziałby na te słowa „dziękuję, sir”, ale Hornblower nie miał zamiaru zabiegać o łaski.

— Czy jesteśmy w stanie walczyć z Hiszpanią z równym powodzeniem co z Francją?

— Sądzę, że tak. Pana bardziej interesuje wojna niż pryzowe, Hornblower?

— Oczywiście, sir.

Collins już wrócił do kabiny i przysłuchiwał się rozmowie.

— Jak dotąd, dobrze pan sobie radził na wojnie, Hornblower — zauważył Cornwallis. — Jest pan na drodze do uzyskania sławy.

— Dziękuję, sir. — Tym razem mógł to powiedzieć, ponieważ sława nie znaczyła nic.

— Nie ma pan, jak rozumiem, powiązań z dworem? Ani przyjaciół w rządzie czy w Admiralicji?

— Nie, sir.

— Droga od zwykłego dowódcy do pełnego kapitana, Hornblower, jest bardzo, bardzo długa.

— Tak, sir.

— Nie ma pan także żadnych młodych dżentelmenów u siebie na „Hotspurze”.

— Nie, sir.

W praktyce prawie każdy dowódca w marynarce wojennej miał na swym okręcie kilku młodych ludzi z dobrych rodzin, którzy zaciągali się jako praktykanci lub asystenci, żeby się uczyć na oficerów. Większość rodzin miała młodszego syna, którego chciała jakoś urządzić, a to był równie dobry sposób, jak każdy inny. Przyjęcie takiego obciążenia opłacało się kapitanowi pod wielu względami, szczególnie ze względu na to, że robiąc tę uprzejmość, mógł on spodziewać się jej odwzajemnienia przez daną rodzinę. Kapitanowie mogli mieć — i często mieli — z tego zyski pieniężne, przywłaszczając sobie skąpą płacę praktykanta i wydzielając mu w zamian kieszonkowe.

— A dlaczego nie? — spytał Cornwallis.

— Kiedy wysyłano nas w morze, przysłano mi czterech praktykantów z Akademii Marynarki Wojennej, sir. A od tamtej pory nie było czasu.

Głównym powodem, dla którego młodzi dżentelmeni z Akademii Marynarki Wojennej — „chłopcy z listem królewskim” — byli przez kapitanów traktowani z niechęcią, był ten, że ich obecność zmniejszała liczbę praktykantów, z których kapitan mógł mieć korzyść.

— Nie miał pan szczęścia — zauważył Cornwallis.

— Tak, sir.

— Przepraszam, sir — odezwał się Collins, przerywając rozmowę. — Tu są rozkazy, kapitanie, dotyczące pańskiego postępowania w Kadyksie. Otrzyma pan, oczywiście, dodatkowe rozkazy od kapitana Moore'a.

— Dziękuję, sir.

Cornwallis znalazł jeszcze chwilę czasu na pogawędkę.

— Miał pan szczęście tego dnia, gdy straciliśmy „Grasshoppera”, że tamten pocisk nie wybuchł, nieprawdaż, Hornblower?

— Tak, sir.

— To rzecz zupełnie nie do wiary — dorzucił Collins — jaką wylęgarnią plotek może być flota. O tym pocisku krążą niewiarygodne historie.

Spoglądał kątem oka na Hornblowera, lecz ten patrząc mu prosto w twarz, odparował:

— Nie może mnie pan czynić odpowiedzialnym, za to sir.

— Oczywiście że nie — złagodził rzecz Cornwallis. — No cóż, Hornblower, niech los zawsze panu sprzyja.

Rozdział XX

W pogodnym nastroju Hornblower wracał na pokład „Hotspura”. W niedalekiej perspektywie czekało go sto pięćdziesiąt tysięcy funtów pryzowego. To powinno zadowolić panią Mason. Udało mu się też oderwać szybko myśli od obrazu Marii jako dziedziczki w majątku ziemskim, przenosząc je na najbliższą przyszłość, na wizytę w Kadyksie i czekający go kontakt z dyplomatą, a następnie na planowane przechwycenie na szerokim Atlantyku skarbu wiezionego przez „flotę” hiszpańską. A gdyby jeszcze nie było dosyć pożywki dla przyjemnych marzeń na jawie, mógł powspominać swoją rozmowę z Cornwallisem. Na wodach krajowych głównodowodzący ma niewielkie możliwości awansowania, lecz niewątpliwie jego zalecenia mogą zaważyć. Być może…

Bush nie uśmiechał się, gdy salutując witał go z powrotem na okręcie. Na jego twarzy malowało się zmartwienie i niepokój.

— Co się stało, panie Bush? — zapytał Hornblower.

— Coś, z czego pan nie będzie zadowolony, sir.

Czyżby jego marzenia okazały się bezpodstawne? Czyżby na „Hotspurze” wykryto pęknięcie powodujące przeciek nie do załatania?

— O co chodzi? — Hornblower zdążył urwać zdanie, zanim dodał „u licha”.

— Pański steward został aresztowany za bunt, sir — Hornblower patrzył bez słowa na Busha, który ciągnął dalej: — Uderzył swojego przełożonego.

Nie chcąc pokazać po sobie zaskoczenia ani zmartwienia Hornblower przybrał kamienny wyraz twarzy.

— Sygnał od komodora, sir! — przerwał im Foreman. — Nasz znak wywoławczy. „Wysiać łódź”.

— Potwierdzić. Panie Orrock! Niech natychmiast opuszczą łódź.

Moore na „Indefatigable” już podniósł szeroki proporzec oznajmiający, że dowodzącym oficerem eskadry jest on. Fregaty wciąż stały w dryfie, w zbitej gromadce. Było tam dość kapitanów dla skompletowania sądu wojennego, który mógł skazać Doughty'ego na powieszenie jeszcze tego popołudnia.

— No więc, panie Bush, niechże mi pan powie, co pan wie na ren temat.

Prawa strona pokładu rufowego opustoszała, gdy tylko Hornblower z Bushem ruszyli w jej kierunku. Prywatna rozmowa była tam możliwa w tym samym stopniu co gdziekolwiek indziej na tym małym okręcie.

— O ile się orientuję, sir — zaczął Bush — było to tak…

Przy przeładunku zaopatrzenia na okręt w czasie pobytu w morzu musiała pracować cała załoga, a po załadowaniu wciąż jeszcze wszyscy mieli co robić przy rozmieszczaniu zapasów na okręcie. Doughty pracując w brygadzie na śródokręciu przeciwstawił się rozkazowi pomocnika bosmańskiego nazwiskiem Mayne. Mayne użył swego „argumentu”, linki z węzłami, którą podoficerowie posługiwali się przy każdej usprawiedliwiającej to okazji — zbyt często zdaniem Hornblowera. A wtedy Doughty uderzył przełożonego. Ze dwudziestu świadków widziało ten incydent i krew płynącą z rozciętej o zęby wargi Mayne'a.

— Ten Mayne zawsze lubił czepiać się ludzi, sir — powiedział Bush. — Ale to…

— Tak — przerwał Hornblower.

Znał na pamięć dwudziesty drugi artykuł Regulaminu Wojennego. Pierwsza jego część mówiła o uderzeniu przełożonego; druga o kłótniach i braku posłuszeństwa. I pierwsza kończyła się słowami: „poniesie karę śmierci”; nie było w niej łagodzących słów, takich jak „lub inną podobną karę”. Krew popłynęła i byli na to świadkowie. Niektórzy podoficerowie, w ramach wzajemnych ustępstw przy ciężkiej pracy na pokładzie okrętu, mogli załatwić taką sprawę polubownie, ale nie Mayne.

— Gdzie jest teraz Doughty? — zapytał.

— Zakuty w kajdany, sir. — To była jedyna możliwa odpowiedź.

— Rozkazy od komodora, sir! — Orrock pędził ku nim przez pokład, powiewając zapieczętowanym listem, który Hornblower wziął do ręki.

Doughty mógł poczekać, rozkazy nie mogły. Hornblower pomyślał, czyby nie wrócić do swej kajuty, żeby przeczytać je w spokoju. Ale nie ma spokoju dla dowódcy. Gdy złamał pieczęć, Bush i Orrock odeszli zostawiając go samego, na ile to w ogóle było możliwe; oczy wszystkich, którzy w tej chwili nie robili nic konkretnego, patrzyły w jego stronę. Pierwsze zdanie było jasne i wyraźnie sprecyzowane.

Sir!

Prosi się Pana i nakazuje, aby udał się Pan natychmiast na królewskim słupie „Hotspur” pod Pańskim dowództwem do portu Kadyks.

W następnym ustępie żądano od niego wykonania w Kadyksie rozkazów, jakie otrzymał od głównodowodzącego. Ustęp trzeci i ostatni określał miejsce spotkania, szerokość i długość geograficzną jak również odległość i namiar od Przylądka Św. Wincentego i żądał od niego, by udał się tam „możliwie z jak największym pośpiechem”, gdy tylko wykona w Kadyksie to, co mu nakazują rozkazy.

Przeczytał raz jeszcze, niepotrzebnie zresztą, pierwszy ustęp. Było tam słowo „natychmiast”.

— Panie Bush! Proszę postawić wszystkie możliwe żagle. Panie Prowse, kurs na obejście przylądka Finisterre po nawietrznej, możliwie jak najszybciej. Panie Foreman, proszę nadać sygnał do komodora: „»Hotspur« do »Idenfatigable«. Proszę o pozwolenie odpłynięcia”.

Ledwie zdążył raz przejść pokład rufowy tam i z powrotem, gdy ukazał się sygnał: „Komodor do »Hotspura«. Potwierdzający”.

— Dziękuję, panie Foreman. Ster na zawietrzną, panie Bush. Kurs południowo-zachodni ku południu.

— Południowo-zachodni ku południu. Tak jest, sir. „Hotspur” wykonał obrót i nabierał szybkości w miarę, jak wszystkie żagle zaczęły wypełniać się wiatrem.

— Kurs południowo-zachodni ku południu, sir — meldował zdyszany Prowse.

— Dziękuję, panie Prowse.

Wiatr mieli z trawersu i „Hotspur” pruł spienioną wodę, a przy brasach spoceni marynarze trymowali reje, ustawiając je pod kątem, który całkowicie zadowolił uważne oko Busha.

— Panie Bush, proszę postawić bombramsle. Może też każe pan łaskawie założyć takielunek żagli bocznych.

— Tak jest, sir.

„Hotspur” przechylił się pod działaniem wiatru, nie jakby był pozbawiony kręgosłupa, lecz w sposób, w jaki ostrze dobrej szabli zgina się pod naciskiem. Eskadra okrętów linowych stała opodal po zawietrznej i „Hotspur” przemknął obok nich, oddając honory należne przy mijaniu. Hornblower wyobrażał sobie zazdrość marynarzy z tych okrętów na widok małego słupa płynącego ku przygodzie. Ale nie brali oni pod uwagę półtorarocznego kręcenia się „Hotspura” wśród skał i mielizn Iroise.

— Postawić żagle boczne, sir? — zapytał Bush.

— Tak, jeśli pan łaskaw, panie Bush. Panie Young, co mówi log?

— Dziewięć, sir. Może troszeczkę więcej… dziewięć i ćwierć.

Dziewięć węzłów, bez postawionych żagli bocznych. Wspaniałe, radosne uczucie po miesiącach przebywania na zamkniętych wodach.

— Staruszek nie zapomniał biegać, sir — zauważył Bush, z twarzą rozjaśnioną tymi samymi uczuciami; a Bush nie wiedział jeszcze, że udają się w poszukiwaniu ośmiu milionów dolarów. Ani że… I w tym momencie cała radość Hornblowera nagle się ulotniła.

Zleciał z wyżyn jak ktoś spadający z bombramrei. Aż do tej chwili zapomniał zupełnie o Doughtym. Słowo „natychmiast” w rozkazach Moore'a przedłużyło życie Doughty'emu. Przy możliwości zebrania wszystkich dowódców, z głównodowodzącym w pobliżu, dla zatwierdzenia wyroku, Doughty mógł zostać postawiony przed sąd wojenny i skazany w ciągu godziny. Mógł teraz nie żyć, a już na pewno nie dożyłby jutrzejszego ranka. Kapitanowie Floty Kanału byliby bezlitośni wobec buntownika.

Teraz jednak musi sprawę załatwić sam. Ale nie ma co się zbytnio spieszyć, nie idzie przecież o stłumienie spisku. Żeby powiesić Doughty'ego, nie musi korzystać ze swych uprawnień przewidzianych na nadzwyczajne okoliczności. Wyobraził sobie ponurą przyszłość Dough- ty'ego zakutego w kajdany i całą załogę okrętu świadomą, że mają wśród siebie kogoś skazanego na stryczek. To wpłynie źle na wszystkich. A na niego samego jeszcze bardziej niż na innych — z wyjątkiem tylko Doughty'ego. Hornblowerowi robiło się niedobrze na myśl o wieszaniu Doughty'ego. Uświadomił sobie, że go polubił. W gruncie rzeczy czuł respekt dla oddania Doughty'ego i sposobu, w jaki spełniał swoje obowiązki; pozostając nieustannie do dyspozycji, Doughty nauczył się zapewniać swojemu dowódcy wygody ze sprawnością podobną do tej, z jaką umazane smołą palce doświadczonych marynarzy potrafiły wykonać długie sploty lin.

Hornblower przeklinał swój los. Po raz tysięczny w ciągu swego życia stwierdził, że służba dla króla jest jak wampir, nienawistna i równocześnie pociągająca. Trudno mu było zdecydować się, co ma robić. Przede wszystkim musi poznać dokładniej całą sprawę.

— Panie Bush, czy zechce pan polecić dowódcy straży, żeby doprowadził Doughty'ego do mojej kabiny?

— Tak jest, sir.

Szczęk żelaza zwiastował przybycie Doughty'ego pod drzwi kabiny, z kajdanami na rękach.

— Bardzo dobrze, dowódco straży. Proszę poczekać na zewnątrz.

Doughty patrzył Hornblowerowi prosto w oczy swymi nieustępliwymi niebieskimi oczyma.

— I cóż?

— Bardzo mi przykro, sir. Bardzo mi przykro, że sprawiam panu taki kłopot.

— Po cóż, u licha, to zrobiłeś?

Hornblower domyślał się, że stosunki Mayne'a z Do- ughtym od dawna były napięte. Mayne nakazał Dough- ty'emu wykonać jakąś szczególnie brudną robotę w momencie, gdy Doughty szykował się do podania obiadu swemu dowódcy. Protest Doughty'ego dał natychmiast okazję dla Mayne'a do chwycenia za linkę z węzłami.

— Ja… ja nie mógłbym ścierpieć uderzenia, sir. Chyba dlatego, że zbyt długo przebywałem z dżentelmenami.

Wśród dżentelmenów uderzenie mogło być starte tylko krwią; wśród klas niższych przyjmowało się je potulnie, bez słowa protestu. Hornblower był dowódcą okrętu, z władzą prawie nieograniczoną. Mógł powiedzieć May- nemu, żeby zamknął usta; mógł nakazać zdjęcie kajdan Doughty'emu i puszczenie całego incydentu w niepamięć. W niepamięć? Pozwoli załodze myśleć, że można bezkarnie oddawać podoficerom uderzenia? Pozwolić załodze myśleć, że ich dowódca ma faworytów?

— Niech to wszyscy diabli — wściekał się Hornblower, bijąc pięściami w stół kabiny nawigacyjnej.

— Mogę wyuczyć kogoś innego, żeby zajął moje miejsce, sir — powiedział Doughty — zanim… zanim…

Nie mógł wypowiedzieć tych słów.

— Nie! Nie! Nie! — Niepodobna dopuścić, żeby Doughty poruszał się po okręcie, ściągając na siebie niezdrowe spojrzenia wszystkich.

— Może pan wypróbować Baileya, sir, stewarda mesy artyleryjskiej. On jest najlepszy z całej tej hołoty.

— Tak.

Chęć współdziałania ze strony Doughty'ego wcale nie ułatwiała sprawy. A potem coś mu przyszło do głowy. Nieśmiała myśl o możliwości rozwiązania odrobinę lepszego niż inne. Znajdowali się w odległości dziewięciuset mil, a nawet więcej, od Kadyksu, ale płynęli z pomyślnym wiatrem.

— Będziesz musiał poczekać na sąd. Dowódca straży! Proszę zabrać tego człowieka. Nie musi pan go trzymać w kajdanach, a ja wydam rozkazy w sprawie spacerów.

— Do widzenia, sir.

Było rzeczą straszną widzieć, jak Doughty zachowuje niewzruszony wyraz twarzy, tak starannie kultywowany w czasie, gdy był jego stewardem, i wiedzieć przy tym, że kryje się pod nim obłędny lęk. Jednakże Hornblower musiał jakoś o tym zapomnieć. Musiał wyjść na pokład „Hotspura”, mknącego po morzu z postawionymi wszystkimi żaglami, jak koń pełnej krwi, któremu popuszczono cugli po długim okresie hamowania biegu. Trudno było zapomnieć o tej ponurej sprawie, ale cień rzucany przez nią bladł nieco pod błękitem nieba, po którym sunęły białe chmurki, i pod tęczą rozbryzgów nad dziobem, gdy płynęli Zatoką Biskajską, wysłani w misji tym bardziej ekscytującej dla załogi, że nie umiała odgadnąć jej celu.

Pewną dystrakcję — irytującą zresztą dla Hornblowera — stanowiło poddawanie się niezdarnej obsłudze Baileya, sprowadzonego z mesy artyleryjskiej. Miał satysfakcję, że prawidłowo zaoczyli ląd w pobliżu przylądka Ortegal i że przepływali wzdłuż wybrzeża biskajskiego, mając prawie w zasięgu widzenia port Ferrol, w którym spędził ponure miesiące niewoli — usiłował bezskutecznie dojrzeć Diabelskie Kły, gdzie zarobił sobie na wolność. Następnie okrążyli ten daleki narożnik Europy i zmieniwszy kurs, wciąż — o dziwo — przy sprzyjającym wietrze, opłynęli, już bejdewindem, przylądek Roca po nawietrznej.

Zdarzyła się noc, gdy wiatr, łagodny wprawdzie, zmienił kierunek na przeciwny, i „Hotspur” musiał przechodzić na lewy hals i oddalać się od lądu, a Hornblower, wyciągany z koi z tuzin razy, wściekał się ze zniecierpliwienia. Nastał po niej cudowny świt, z łagodnym powiewem, najpierw z południowego zachodu, a potem silniejszym, z zachodu, tak że można było postawić żagle boczne, bo „Hotspur” doszedł już tak daleko, że pozycja południowa wypadła po nawietrznej przylądka Roca znajdującego się tuż poza polem widzenia.

Oznaczało to dla Hornblowera jeszcze jedną rozbitą noc, gdy trzeba było przeprowadzić ważną zmianę kursu opodal Przylądka Św. Wincentego, żeby skierować okręt prosto do Kadyksu, z pomyślnym wiatrem z lewej ćwiartki rufowej i z ciągle jeszcze postawionymi wszystkimi żaglami. Po południu, gdy „Hotspur” dalej sunął z prędkością często sięgającą jedenastu węzłów, marynarz na oku zameldował, że widzi zarys lądu, nisko położonego, dobrze po lewej stronie dziobu. Teraz zaczęli napotykać coraz więcej stateczków przybrzeżnych — spiesznie podnoszących neutralne flagi portugalskie lub hiszpańskie na widok brytyjskiego okrętu wojennego. W dziesięć minut później następny okrzyk z salingu oznajmił, że zaoczenie lądu było prawidłowe, a po dalszych dziesięciu minutach luneta Hornblowera, skierowana dobrze na prawo od dziobu, pochwyciła lśniącą biel miasta Kadyks.

Hornblower powinien był być rad ze swego osiągnięcia, ale jak zwykle nie było czasu na gratulowanie sobie. Musiał poczynić przygotowania do zwrócenia się o pozwolenie władz hiszpańskich na wejście do portu; czuł też podniecenie perspektywą zetknięcia się z przedstawicielem brytyjskim i — teraz lub nigdy — trzeba było podjąć decyzję w sprawie obmyślonego wcześniej sposobu załatwienia sprawy Doughty'ego. Myśl o Doughtym nękała go w ciągu tych wspaniałych dni pod rozwiniętymi żaglami, odrywała od śnień na jawie o bogactwie i awansie i przeszkadzała w rozważaniach, jak ma zachować się w Kadyksie. Była jak wątki uboczne w sztukach Szekspira, wciąż wynurzające się z głębi, aby chwilami zająć miejsce na równi z wątkiem głównym.

Jednakże Hornblower ostatecznie doszedł do wniosku, że sprawę można było załatwić teraz albo nigdy. Musi zdecydować i zacząć natychmiast działać. Wcześniej byłoby przedwcześnie, później — za późno. Dostatecznie często ryzykował życiem w służbie królewskiej, może więc służba jest mu winna w rewanżu czyjeś życie — było to dosyć naciągane uzasadnienie, toteż po podjęciu decyzji powiedział sobie w duchu, że po prostu ulega własnej zachciance. Zatrzasnął lunetę z taką samą determinacją, z jaką walczył z nieprzyjacielem w Goulet.

— Proszę posłać po mojego stewarda — polecił.

Nikt nie domyśliłby się, że człowiek, który wymówił te zwykłe słowa, planuje poważne naruszenie swoich obowiązków.

Bailey, sama skóra i kości, z figurą młodzieńca mimo swoich lat, przyłożył dłoń do czoła pozdrawiając dowódcę; na pokładzie rufowym w obrębie widzenia i (rzecz ważniejsza) w zasięgu słuchu znajdowało się akurat z tuzin ludzi.

— Przypuszczam, że konsul jego królewskiej mości będzie dziś u mnie na kolacji — powiedział Hornblower. — Chcę mu zaproponować coś zupełnie specjalnego.

— No więc, sir… — zaczął Bailey, i to była właśnie odpowiedź, jakiej Hornblower oczekiwał od niego.

— No, mówże! — krzyknął ostrym tonem.

— Ja nie bardzo wiem co, sir — powiedział Bailey. Ucierpiał już od wybuchów gniewu Hornblowera — nie planowanych zresztą jak dotąd — lecz teraz obracało się to na korzyść.

— Do diabła, człowieku. Wymyślże coś.

— Jest kawałek zimnej wołowiny, sir…

— Zimna wołowina? Dla konsula jego królewskiej mości? Nonsens.

Hornblower przeszedł się po pokładzie w głębokim zamyśleniu, a potem zawrócił.

— Panie Bush! Trzeba będzie zwolnić Doughty'ego z więzienia na ten wieczór. Z tego tu nie będę miał żadnego pożytku. Proszę dopilnować, żeby zgłosił się do mnie w mojej kabinie, kiedy znajdę chwilę czasu.

— Tak jest, sir.

— Bardzo dobrze, Bailey. Wracaj pod pokład. A teraz, panie Bush, proszę przygotować karonadę nr l na prawej burcie do salutów. A ten lugier w dryfie, czy to nie czekająca na nas guarda costa?

Słońce skłaniające się ku zachodowi spowiło białe domy Kadyksu w romantyczne różowe światło, gdy „Hotspur” zbliżał się do portu. Oficerowie służby zdrowia, marynarki wojennej i armii lądowej weszli na pokład, aby dopilnować ochrony Kadyksu przed zarazą i naruszeniem neutralności. Hornblower zaczął mówić po hiszpańsku, co szło trochę opornie — nie używał tego języka od ostatniej wojny, a ponadto ostatnio mówił często po francusku — lecz mimo tych trudności znajomość hiszpańskiego bardzo pomogła w załatwianiu formalności, gdy „Hotspur” pod postawionymi marslami sunął ku wejściu do zatoki, tak pamiętnej mimo lat, jakie minęły od czasu jego ostatniej wizyty w tym porcie na „Indefatigable”.

Wieczorny powiew poniósł odgłos salutów po zatoce; Santa Catalina odpowiedziała na wystrzał karonady, a pilot hiszpański prowadził „Hotspura” między wysepkami o nazwach Prosięta i Maciory — Hornblower podejrzewał, że w wypadku Prosiąt chodziło o Morświny, Porpoises po hiszpańsku. Marynarze czekali w pogotowiu na zwinięcie żagli i rzucenie kotwicy. W zatoce stały już jakieś okręty wojenne nie należące do marynarki hiszpańskiej; maszty i reje jej okrętów widniały dalej, w wewnętrznym basenie portu.

— Estados Unidos — poinformował hiszpański oficer marynarki wojennej, wskazując na najbliższą fregatę. Hornblower zobaczył banderę w paski i gwiazdy i proporzec komodorski na grotmaszcie.

— Panie Bush! Przygotować się do oddania honorów przy mijaniu.

— „Constitution”. Komodor Preble — dodał oficer hiszpański.

Amerykanie prowadzili swoją własną wojnę, w Trypo- lisie, dalej na Morzu Śródziemnym; przypuszczalnie Preble — Hornblower nie był pewny, czy dobrze dosłyszał nazwisko — był świeżo mianowanym amerykańskim głównodowodzącym. Rozległ się odgłos werbli i marynarze ustawili się wzdłuż burty, pozdrawiając kapeluszami przepływającego „Hotspura”.

— Fregata francuska „Felicite” — ciągnął hiszpański oficer, wskazując na drugi okręt wojenny.

Dwadzieścia dwie furty strzelnicze w burcie — jedna z tych wielkich fregat francuskich; lecz nie było potrzeby zwracać na nią większej uwagi. Jako nieprzyjaciele, w porcie neutralnym, będą się nawzajem ignorować, udawać, że się nie widzą, jak uczyniliby dżentelmeni, gdyby przez jakiś pech spotkali się w przerwie między wyzwaniem a pojedynkiem. Szczęście, że nie musiał się nad tym zastanawiać, tym bardziej że ujrzawszy „Con- stitution” wprowadził pewną zmianę w planach dotyczących innej sprawy — wątek uboczny znowu wdzierał się w nurt wątku głównego.

— Kapitanie, może pan stanąć na kotwicy — oświadczył oficer hiszpański.

— Ster na nawietrzną! Panie Bush!

„Hotspur” obrócił się, marsie zostały zwinięte w godnym pochwały tempie, zawyła lina kotwiczna wybiegająca z kluzy. Bardzo dobrze się stało, że operację tę wykonano bezbłędnie, gdyż była ona przeprowadzona na oczach okrętów marynarki wojennej trzech różnych narodów. Po zatoce odbił się echem tępy odgłos wystrzału.

— Strzał oznajmiający zachód słońca! Proszę opuścić banderę, panie Bush.

Oficerowie hiszpańscy stanęli rzędem z kapeluszami w ręku, kłaniając się na pożegnanie. Hornblower z największą uprzejmością, na jaką potrafił się zdobyć, również zdjął kapelusz i zamiatał nim, kłaniając się i dziękując, po czym odprowadził Hiszpanów do burty.

— A oto zbliża się wasz konsul — zauważył oficer marynarki wojennej już schodząc do łodzi.

Wśród gęstniejących ciemności od miasta płynął ku nim na wiosłach skiff i Hornblower, skracając ostatnie słowa pożegnania, próbował przypomnieć sobie, jakie honory należą się konsulowi przybywającemu na pokład po zachodzie słońca. Niebo na zachodzie miało kolor krwawej czerwieni, wiatr ustał i po ożywczym powietrzu Atlantyku Hornblowerowi wydało się, że w zatoce jest duszno i nie ma czym oddychać. A teraz będzie musiał załatwiać tajne sprawy państwowej wagi i sprawę Dough- ty'ego.

Gdy rozmyślał o swoich kłopotach, przypomniał mu się jeszcze jeden. Nastąpi teraz przerwa w jego listach do Marii; mogą upłynąć miesiące, zanim otrzyma znów od niego wiadomość. Będzie przewidywała rzeczy najgorsze. Ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym. Musiał natychmiast przystąpić do działania.

Rozdział XXI

Przy słabnącym wietrze „Hotspur” obrócił się na kotwicach i teraz z okna rufowego kabiny nawigacyjnej widać było okręt Stanów Zjednoczonych „Constitution”, oświetlony własnymi światłami, stojący nieruchomo na kotwicy na martwej wodzie.

— Jeśli można zapytać, sir — odezwał się Doughty, jak zawsze z szacunkiem — co to za miejscowość?

— Kadyks — odparł Hornblower; tylko przez moment dziwił się jego ignorancji — jako więzień pod pokładem mógł nie wiedzieć, gdzie jest, jak zresztą niektórzy z załogi. Wskazał przez okno kabiny. — A to jest fregata amerykańska, „Constitution”.

— Tak, sir.

Zanim Hornblower nie ujrzał stojącej na kotwicy „Constitution”, widział w ciemnych okularach przyszłość Doughty'ego, jako dezertera, bez grosza przy duszy na nabrzeżach Kadyksu, nie ośmielającego się zamustrować w roli zwykłego marynarza na któryś ze statków handlowych w obawie, że zostanie znów wzięty siłą do marynarki wojennej i rozpoznany; głodującego — w najgorszym razie jako żebrak, a w najlepszym jako żołnierz po zaciągnięciu się do hiszpańskiej armii obdartusów. W każdym razie nawet taka przyszłość była lepsza niż stryczek. A teraz rysowała się jeszcze lepsza. Okręty wojenne nigdy nie miały dosyć ludzi, nawet jeśli Preble nie potrzebował dobrego stewarda.

Bailey przyszedł z kapitańskiej kabiny z ostatnią butelką bordo.

— Doughty przeleje to do karafki — powiedział Hornblower. — I jeszcze jedno, Doughty, pamiętaj, że szklanki mają być naprawdę czyste. Chcę, żeby lśniły.

— Tak, sir.

— Bailey, idź na dziób, do kambuza. Dopilnuj, żeby trzymali tam ogień do gotowania kości szpikowych.

— Tak jest, sir.

Sprawa była prosta, dopóki każdy krok był dobrze obliczony w czasie. Bailey wyszedł, a Doughty zabrał się do przelewania czerwonego wina.

— Przy okazji, Doughty, czy umiesz pływać?

Doughty nie podniósł głowy.

— Tak, sir. — mówił prawie szeptem. — Dziękuję, sir.

Teraz nastąpiło oczekiwane pukanie do drzwi.

— Łódź podchodzi pod burtę, sir!

— Bardzo dobrze, już idę.

Hornblower wybiegł na pokład rufowy i zszedł trapem przywitać gościa. Zapadła noc i zatoka Kadyks stała spokojna, jak ciemne lustro.

Pan Carron nie tracił czasu; pobiegł przodem na rufę tak szybko, że Hornblower ledwo nadążył za nim. Gdy usiadł na krześle w kabinie nawigacyjnej, miało się wrażenie, że całkowicie wypełnia sobą to małe pomieszczenie, był bowiem mężczyzną wysokim, o ciężkiej budowie ciała. Otarł czoło chusteczką i poprawił perukę.

— Szklaneczkę wina, sir?

— Dziękuję. — Pan Carron nie tracąc czasu przystąpił od razu do rzeczy, gdy Hornblower napełniał szklanki.

— Pan jest z Floty Kanału?

— Tak, sir pod rozkazami admirała Cornwallisa.

— A zatem zna pan sytuację. Wie pan o „flocie”? — Carron zniżył głos przy ostatnich słowach.

— Tak, sir. Jestem tutaj, żeby uzyskać najświeższe wiadomości dla eskadry fregat.

— Będą musiały działać. Madryt nie zdradza oznak uległości.

— Bardzo dobrze, sir.

— Godoy umiera ze strachu przed Boniem. Kraj nie chce walczyć z Anglią, lecz Godoy raczej wda się w walkę, niż mu się narazi.

— Tak, sir.

— Jestem pewien, że czekają tylko na przybycie „floty”, a potem Hiszpania wypowie wojnę. Bonio chce wykorzystać hiszpańską marynarkę wojenną do realizacji swojego projektu inwazji Anglii.

— Tak, sir.

— Nie dlatego, żeby Diegowie byli mu zbyt wielką pomocą. Nie mają ani jednego okrętu gotowego do wyjścia w morze. Ale stoi tutaj „Felicite”. Czterdzieści cztery działa. Pan ją widział oczywiście?

— Tak, sir.

— Ostrzeże „flotę”, jeśli zorientuje się, na co się zanosi.

— Oczywiście, sir.

— Moje ostatnie wiadomości pochodzą sprzed mniej niż trzech dni. Kurier odbył daleką podróż z Madrytu. Godoy nie wie jeszcze, że odkryliśmy tajne klauzule w traktacie San Ildefonso, lecz domyśli się wkrótce, na podstawie usztywnienia naszego stosunku do nich.

— Tak, sir.

— A zatem, im szybciej pan stąd odpłynie, tym lepiej. A oto przesyłka dla oficera dowodzącego eskadrą prze- chwytującą. Przygotowałem ją, gdy tylko zauważyłem, że wchodzi pan do zatoki.

— Dziękuję, sir. Jest nim kapitan Graham Moore, na „Indefatigable”.

Hornblower włożył przesyłkę do kieszeni. Od pewnego czasu słyszał hałas i przyciszone głosy w kabinie za drzwiami i domyślał się powodu. Teraz rozległo się pukanie i w drzwiach ukazała się twarz Busha.

— Chwileczkę, proszę, panie Bush. Powinien pan wiedzieć, że jestem zajęty. Słucham panie Carron?

Bush był jedynym człowiekiem na okręcie, który ośmielił się wejść w tej chwili i to tylko dlatego, że uznał, iż sprawa jest pilna.

— Powinien pan odpłynąć w ciągu godziny.

— Tak, sir. Miałem nadzieję, że zechce pan zjeść ze mną kolację dziś wieczorem.

— Obowiązek przed przyjemnością, ale dziękuję panu. Wrócę teraz na brzeg i załatwię niezbędne formalności z władzami hiszpańskimi. Wkrótce zacznie wiać bryza od lądu i z tą bryzą będzie mógł pan wypłynąć.

— Tak, sir.

— Proszę poczynić wszystkie przygotowania do podniesienia kotwicy. Zna pan prawo dwudziestu czterech godzin?

— Tak, sir.

Zgodnie z warunkami neutralności okręt jednej z walczących nacji mógł opuścić port neutralny dopiero w dwadzieścia cztery godziny po wyjściu okrętu drugiego walczącego kraju.

— Diegowie mogą nie egzekwować tego od „Felicite”, ale na pewno wymuszą to na panu, jeśli dostarczy im pan sposobności. Dwie trzecie załogi „Felicite” jest teraz w tawernach Kadyksu, więc musi pan skorzystać z okazji. Będę tu na miejscu, żeby przypomnieć Diegom o zasadzie dwudziestu czterech godzin, jeśli fregata zechce ruszyć za panem, a przynajmniej będę mógł opóźnić jej wyjście. Diegowie nie ośmielą się obrażać nas, w czasie gdy „flota” jest jeszcze w morzu.

— Tak, sir. Rozumiem. Dziękuję, sir.

Carron wstał z krzesła, a za nim Hornblower.

— Proszę wezwać łódź konsula — powiedział Hornblower, gdy wyszli na pokład rufowy, gdzie Bush ciągle chciał mu coś powiedzieć, a Hornblower wciąż nie miał czasu go wysłuchiwać.

I nawet gdy Carron opuścił już okręt, Busha dalej obowiązywał rozkaz, żeby nie przeszkadzać.

— Proszę wybrać małą kotwicę a dużą wyciągnąć do pionu, panie Bush.

— Tak jest, sir. Jeśli pan pozwoli, sir…

— Trzeba to zrobić po cichu, panie Bush. Żadnych gwizdków, żadnych rozkazów, które mogłaby usłyszeć „Felicite”. Proszę postawić dwóch zaufanych ludzi przy kabestanie i wykorzystać stare żagle dla przytłumienia odgłosów zapadek kabestanu. Nie chcę słyszeć ani jednego dźwięku.

— Tak jest, sir. Ale…

— Niech pan idzie i osobiście dopilnuje wszystkiego, jeśli łaska, panie Bush.

Nikt inny nie ośmieliłby się nachodzić dowódcy, gdy spacerował tej ciepłej nocy po pokładzie rufowym. Zresztą niedługo pilot przybył na okręt; Carronowi udało się widocznie przyśpieszyć wolny proces myślenia hiszpańskich urzędników. Postawiono marsie, podniesiono kotwicę i „Hotspur” ruszył wolno przez zatokę, pchany pierwszymi łagodnymi powiewami nocnej bryzy od lądu. Hornblower uważnie obserwował pilota. Gdyby „Hotspur”, wychodząc w morze, władował się na mieliznę, mogłoby to być rozwiązaniem problemu dla Hiszpanów, i Hornblower postanowił, że to się nie może zdarzyć. Dopiero gdy pilot opuścił okręt i „Hotspur” ustawił się na kursie na południowy zachód, znalazł wolną chwilę dla Busha.

— Sir! Doughty uciekł!

— Uciekł?

Na pokładzie rufowym było zbyt ciemno, żeby Bush mógł widzieć twarz Hornblowera, a on starał się bardzo, żeby głos jego brzmiał naturalnie.

— Tak, sir. Musiał wyśliznąć się przez okno rufowe pańskiej kabiny, sir. Potem opuścił się w wodę po zawiasach steru, pod samym nawisem rufowym, gdzie nikt nie mógł go zauważyć, i popłynął, sir.

— To bardzo niedobrze, panie Bush. Ktoś za to zapłaci.

— Ale, sir…

— Co, panie Bush?

— Wygląda na to, że pan zostawił go samego w kabinie, gdy konsul przybył na pokład, sir. I on wtedy skorzystał z okazji.

— Pan chce przez to powiedzieć, że to jest moja wina, panie Bush?

— No cóż, tak sir, jeśli pan chce to tak sformułować.

— Hm, może ma pan rację, chociaż nie wypada mi tego mówić. — Hornblower przerwał na chwilę, dalej starając się zachowywać w sposób naturalny.

— Boże, ależ to oburzające. Jestem wściekły na siebie. Jak mogłem tak głupio postąpić!

— Pewnie dlatego, że miał pan wiele spraw na głowie, sir.

Przykro było słuchać Busha występującego w obronie swojego dowódcy, gdy sam dowódca rzucał na siebie gromy.

— Nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Nigdy sobie tego nie wybaczę.

— Zaznaczę „D” na liście załogi przy jego nazwisku, sir.

— Tak, niech pan to lepiej zrobi.

Z dużych liter na liście załogi można się było wiele dowiedzieć. „Z” znaczyło „zwolniony”, „ZZ” znaczyło „zwolniony, zmarł”, a „D” — dezerter.

— Ale są również dobre nowiny, panie Bush. Zgodnie z tym, co mówią rozkazy, muszę pana przestrzec, panie Bush, że jeśli coś się ze mną stanie, nic z tego, co panu teraz powiem, nie powinno przeciec do wiadomości załogi okrętu.

— Oczywiście, sir.

Skarb; pryzowe, hiszpańskie dublony i dolary. Hiszpańska flota wioząca skarb. Jeśli istniało coś, co mogło odciągnąć myśli Busha od ucieczki Doughty'ego przed ręką sprawiedliwości, to właśnie to.

— To będą miliony, sir! — zawołał Bush.

— Tak. Miliony.

Marynarze z pięciu okrętów będą mieli do podziału między siebie jedną czwartą pryzowego — taka sama suma zostanie podzielona między pięciu dowódców — oznaczało to sześćset funtów na głowę. Porucznicy, oficerowie nawigacyjni i dowódcy piechoty morskiej dostaną do podziału jedną ósmą. Piętnaście tysięcy dla Busha, z grubsza licząc.

— Fortuna, sir.

Udział Hornblowera wyniesie dziesięć takich fortun.

— Czy pamięta pan, sir, jak ostatnim razem przechwyciliśmy „flotę”? To było chyba w dziewięćdziesiątym dziewiątym, jak mi się zdaję, sir. Niektórzy z naszych chłopaków po otrzymaniu pryzowego pokupowali sobie złote zegarki i przechwalali się nimi na Gospord Hard, żeby wszyscy widzieli, jacy są bogaci.

— No cóż, może pan pomarzyć, panie Bush, co i ja mam zamiar spróbować robić. Ale proszę pamiętać, ani słowa nikomu.

— Nie, sir. Oczywiście że nie.

Plan mógł się przecież nie powieść. „Flota” mogła uniknąć przechwycenia i schronić się w Kadyksie, mogła zawrócić, a nawet w ogóle nie wypłynąć. W takim wypadku najlepiej będzie, jeśli rząd hiszpański — i cały świat — nie dowie się o tym planie.

Cała ta sprawa i związane z nią widoki na wzbogacenie powinny działać podniecająco i cieszyć, lecz tego wieczora nie budziły one w Hornblowerze żadnego z tych uczuć. Były „owocem Morza Martwego”, obracającym się w popiół w ustach jedzącego. Hornblower wściekł się na Baileya i odesłał go; następnie usiadł na koi, w zbyt złym humorze, żeby cieszyło go kołysanie się koi, świadczące, że „Hotspur” znów jest w morzu i że płynie w podniecającej i rokującej korzyści misji. Siedział ze zwieszoną głową, w głębokiej depresji. Naruszył zasadę uczciwości; nie mógł już mieć szacunku dla samego siebie. W życiu popełniał błędy, które trudno było sobie wybaczyć, lecz tym razem uczynił coś znacznie gorszego. Postąpił wbrew swoim obowiązkom. Dopuścił do dezercji przestępcy — właściwie sam ją obmyślił. Złamał złożoną przysięgę, a uczynił to wyłącznie z przyczyn osobistych, ulegając swojemu kaprysowi. Nie dla dobra służby, nie dla sprawy kraju, lecz dlatego, że jest osobnikiem sentymentalnym, o miękkim sercu. Wstydził się za siebie, a wstyd stał się jeszcze dotkliwszy, gdy po beznamiętnej analizie swego postępku doszedł do wniosku, że gdyby miał przeżyć to, co się stało, jeszcze raz, postąpiłby tak samo.

Nie było dla niego usprawiedliwienia. Jedyne, na które powoływał się przed sobą, że służba winna mu czyjeś życie, ponieważ on sam tyle razy ryzykował własne, było nonsensem. Okoliczność łagodząca, że dyscyplina nie ucierpi z tego powodu, gdyż płyną z nowym, podniecającym zadaniem, nie miała znaczenia. Czuł dla siebie pogardę, jak dla zdrajcy; gorzej jeszcze, obłudnego zdrajcy, który przeprowadził swój plan z niezwykłym sprytem, cechującym urodzonego konspiratora. Pierwsze słowo, jakie mu przyszło na myśl, było właściwe: uczciwość. To właśnie utracił. Opłakiwał utraconą uczciwość jak Niobe swoje zmarłe dzieci.

Rozdział XXII

Rozkazy kapitana Grahama Moore'a, dotyczące rozstawienia eskadry fregat w celu przechwycenia „floty”, były tak dobre, że nawet Hornblower musiał je - aczkolwiek niechętnie - zaaprobować. Pięć okrętów ustawiło się w szyku torowym z północy na południe, do granic widzialności. Przy piętnastu milach odstepu jednego od drugiego, wliczając odległość widnokręgu okrętów najbardziej wysunietych na północ i południe, obszar morza o szerokości dziewięćdziesięciu mil objety został kontrolą. Za dnia okręty halsowały lub płynęły w kierunku Ameryki; nocą wracały na kurs ku Europie, tak, że gdyby wskutek złego zrządzenia losu „flota dotarła w ciemnościach do linii okrętów, okres czasu, jaki mieliby na jej wykrycie, byłby z tego powodu znacznie dłuższy. Pozycja o świcie wyznaczona została na długości geograficznej Przylądka Św. Wincentego - 9o długości zachodniej - a pozycja o zachodzie słonca miała być tak daleko wysunięta na zachód, jak to było pożądane w danych okolicznościach.

Tak więc zadanie wykrycia igły, w postaci „floty”, w stogu siana, to znaczy na Atlantyku, było nieco prostsze, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, na zasadzie mało elastycznego prawa hiszpańskiego „flota” musiała wyładować swój ładunek nie gdzie indziej, tylko w Kadyksie. Po drugie, kierunek wiatru wskazywał na ten rumb kompasu, z którego „flota” mogła się pojawić. Po trzecie, „flota” po długiej podróży morskiej mogła nie ufać swoim obliczeniom długości geograficznej, zaś dzięki pomiarom sekstantem mogła być względnie pewna co do szerokości geograficznej swej pozycji; należało się spodziewać, że koncowe etapy swojej drogi przejdzie kursem wschodnim na szerokości geograficznej Kadyksu - 36o30' szerokości północnej, tak aby mieć pewność, że uniknie zbliżenia do brzegu portugalskiego z jednej strony i afrykańskiego z drugiej.

Otóż w srodku linii okrętów brytyjskich, mniej więcej, mniej wiecej na szerokosci geograficznej północnej 36o30', stała w dryfie „Indefatigable”, z komodorem na pokładzie, a pozostałe okręty leżały w dryfie odpowiednio na północ i południe od niej. Sygnał flagowy za dnia lub rakieta w nocy miały ostrzec okręty w szyku o zbliżaniu się „floty”, toteż eskadra nie powinna mieć trudności z szybkim skoncentrowanie się przy okręcie nadającym sygnał, sto pięćdziesiąt mil od Kadyksu, mając wiele czasu i miejsca na wymuszenie swoich żądań.

Na godzinę przed świtem Hornblower wyszedł na pokład, jak uczynił to już dwukrotnie tej nocy — wychodził tak co dwie godziny i w ciągu nocy poprzednich. Noc była jasna, a widoczność dalej dobra.

— Wiatr północny wschód ku północy, sir — meldował Prowse. — Namiar na Przylądek Św. Wincentego czysta północ, odległość około piętnastu mil.

Umiarkowany wiatr; można by postawić wszystkie żagle razem z bombramslami, chociaż „Hotspur” miał postawione tylko marsie i szedł bejdewindem na lewym halsie. Hornblower skierował lunetę na prawy trawers w kierunku południowym, to znaczy w tym, gdzie powinna znajdować się „Meduza”, następna w szyku; „Hotspur”, jak przystało okrętowi o tak niewielkim znaczeniu, był jednostką wysuniętą najbardziej na północ, w miejsce, gdzie pojawienie się „floty” wydawało się najmniej prawdopodobne. Było jeszcze za ciemno, żeby można było widzieć „Meduzę”.

— Panie Foreman, proszę wejść na saling z książką sygnałową.

Wszystkich oficerów i marynarzy na „Hotspurze” musiała, oczywiście, zaintrygować ta codzienna praktyka, ciągła obserwacja niewielkiego szmatu wody. Inteligentniejsi spośród nich mogli odgadnąć, jakie jest prawdziwe zadanie eskadry. Na to nie było rady.

— Tam widzę ją, sir! — powiedział Prowse. — Halsuje na południowy zachód. Jesteśmy nieco wysunięci przed pozycję.

— Przebrasować stermarsel na pracę wstecz.

Mogli wyjść parę mil poza swoje stanowisko po takiej długiej nocy. Łatwo było zresztą wrócić na dokładny namiar, równo na północ od „Meduzy”.

— Hej, pokład! — Foreman wołał z salingu grotmasztu. — „Meduza” sygnalizuje. „Komodor” do wszystkich okrętów.

„Meduza” przekazywała sygnał z „Indefatigable”, która była na południu, poza polem widzenia.

— „Wykonać zwrot przez rufę” — kontynuował Foreman. — „Kurs zachód. Pod marslami”.

— Panie Cheeseman, proszę potwierdzić. Cheeseman był drugim oficerem sygnałowym, uczącym się zawodu jako zastępca Foremana.

— Panie Prowse, proszę postawić ludzi na brasach.

Moore'a musi cieszyć możność manewrowania zespołem okrętów rozciągniętych na długości sześćdziesięciu mil przy pomocy podnoszenia i opuszczania flag.

— Na pokładzie! — W głosie Foremana brzmiał inny ton, nie ten, jakim przemawiał normalnie. — Widzę żagiel po lewej stronie dziobu, prawie w kierunku na wiatr, sir. Płynie szybko pełnym wiatrem.

„Hotspur” wciąż czekał na opuszczenie flagi sygnałowej na „Meduzie”, co miało być sygnałem do wykonania zwrotu.

— Co pan może o nim powiedzieć, panie Foreman?

— To okręt wojenny, sir. Fregata. Wygląda na francuską, sir. To może być „Felicite”, sir.

Mogła to być rzeczywiście „Felicite”, wychodząca z Kadyksu. Do tej pory pewnie już tam dotarła wiadomość o kordonie brytyjskim na morzu. „Felicite” mogła wyjść z portu; mogłaby ostrzec i zawrócić „flotę”, gdyby udało się jej przejść przez linię okrętów brytyjskich. Mogła też kręcić się na horyzoncie aż do pojawienia się „floty” i wówczas wtrącić się do negocjacji. Bonaparte miałby okazję zrobić wielki szum w „Moniteurze” na temat bohaterskiej Francuskiej Marynarki Wojennej, śpieszącej z pomocą nękanej flocie neutralnej. A obecność „Felicite” mogła poważnie zaważyć na szali, gdyby przyszło do walki; duża fregata francuska i cztery wielkie hiszpańskie przeciwko jednej dużej brytyjskiej, trzem małym i jednemu słupowi.

— Wejdę na saling i sam zobaczę, sir — To był Bush, jak zwykle w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Pobiegł po wyblinkach ze zwinnością marynarza.

— Opuszczono sygnał, sir! — krzyknął Foreman.

W tym momencie „Hotspur” powinien przełożyć ster, żeby wszystkie pięć okrętów wykonało razem zwrot przez rufę.

— Nie, panie Prowse. Zaczekamy.

„Meduza” na horyzoncie wykonała zwrot. Szła teraz pełnym wiatrem, zwiększając szybko odległość od „Hotspura” na przeciwnym kursie.

— To na pewno „Felicite”, sir — krzyknął Bush.

— Dziękuję, panie Bush. Proszę łaskawie zejść natychmiast. Doboszu! Bić na alarm bojowy. Przygotować okręt do boju. Panie Cheeseman, proszę wysłać następujący sygnał: „Widzimy francuską fregatę po nawietrznej”.

— Tak jest, sir. „Meduza” szybko znika z pola widzenia.

— Mimo to proszę podnieść sygnał.

Bush zbiegł z salingu jak błyskawica i wymienił króciutkie spojrzenia z Hornblowerem, a następnie pośpieszył nadzorować przygotowanie okrętu do walki. W jego wzroku było pytanie. On jeden na okręcie, poza Hornblowerem, znał cel przebywania brytyjskiej eskadry w tym rejonie. Jeśli „Hotspur” znajdzie się z dala od innych okrętów, gdy „flota” zostanie zauważona, straci swój udział z pryzowem. Lecz pryzowe to był tylko jeden czynnik; głównym celem była „flota”. „Hotspur” nie wziął pod uwagę sygnałów „Meduzy” i oddalał się od tego celu, wystawiając się na niebezpieczeństwo. A Bush wiedział również, jaka jest różnica sił „Hotspura” i „Felicite”. Walka na salwy burtowe może się skończyć tylko śmiercią połowy załogi „Hotspura” i popadnięciem drugiej połowy w niewolę.

— Nie widać „Meduzy”, sir. Nie potwierdziła sygnału. — To był Foreman, wciąż jeszcze na salingu.

— Bardzo dobrze, panie Foreman. Może pan zejść.

— Widać go z pokładu, sir — powiedział Prowse.

— Tak. — Prosto na horyzoncie rysowały się wyraźne marsie i bramsle francuza. Hornblowerowi trudno było utrzymać je w polu widzenia lunety. Krew pulsowała mu w skroniach z podniecenia; mógł tylko mieć nadzieję, że na jego twarzy nie widać lęku i napięcia.

— Okręt przygotowany do boju, sir — zameldował Bush.

Działa zostały wytoczone, podniecona obsługa stała na stanowiskach.

— Skręca ostro na wiatr! — zawołał Prowse.

— To tak!

„Felicite” przeszła na prawy hals, aby przepuścić „Hotspura” daleko za rufę. Uchylała się od wałki.

— Czy nie ma zamiaru walczyć? — wykrzyknął Bush.

Hornblower uspokoił się trochę, widząc ten dowód prawidłowości jego oceny. Skierował swój okręt ku „Felicite” z zamiarem wdania się w ciężki pojedynek z dużej odległości. Miał nadzieję, że zestrzeli tyle drzewc „Felicite” i okaleczy ją do tego stopnia, iż nie zdąży ona ostrzec „floty”. A francuz działał zgodnie z jego przypuszczeniem. Nie chciał ryzykować uszkodzenia, zanim nie wykona swojej misji.

— Panie Prowse, proszę wykonać zwrot.

„Hotspur” obrócił się jak maszyna.

— Pełnymi żaglami na wiatr.

Szli przeciąć „Felicite” drogę przed dziobem na silnie zbieżnym kursie. Francuz uchylając się od bitwy miał zamiar prześliznąć się za flanką zespołu brytyjskiego, wymknąć się na otwarte morze i dopłynąć do „floty” przed brytyjczykami, a teraz „Hotspur” go uprzedzał. Obserwując marsie na horyzoncie Hornblower zauważył, że się przechylają.

— Zawraca!

Dużo mu to pomoże. Daleko za marslami była nikła niebieska linia na widnokręgu, dumne wybrzeże południowej Portugalii.

— Nie uda mu się obejść Św. Wincentego po nawietrznej na tym kursie — dorzucił Prowse.

Lagos, Św. Wincenty, Sagres — same wielkie nazwy w historii morskiej; ten wystający cypel udaremni próbę „Felicite” uniknięcia bitwy. Będzie wkrótce musiała wdać się w bój, i Hornblower już widział oczyma duszy, co to będzie za bitwa.

— Panie Bush!

— Sir!

— Proszę nakierować dwa działa prosto w stronę rufy. Trzeba będzie wyciąć tam pawęże. Przystąpić natychmiast do pracy.

— Tak jest, sir.

— Dziękuję, panie Bush.

Okręty żaglowe miały zawsze trudności przy strzelaniu bezpośrednio w kierunku dziobu lub rufy; nie znaleziono jeszcze żadnego zadowalającego rozwiązania tej trudności. Zazwyczaj działa, bardzo pożyteczne przy salwach burtowych, na rufie i dziobie były nieprzydatne, a konstrukcja okrętów potwierdzała ten fakt. Teraz wołanie o cieślę z jego ludźmi zwiastowało rezygnację ze wszystkich zalet, jakie budowniczowie przydawali okrętom budując je w ten sposób od wielu wieków. „Hotspur” osłabiał swoją konstrukcję dla chwilowej korzyści w rzadko spotykanej sytuacji. Hornblower czuł pod stopami skrzypienie drewna i wibrację pracujących pił.

— Proszę posłać artylerzystę na rufę. Niech założy talie i liny do przeciągania armat.

Niebieska linia brzegu rysowała się teraz znacznie ostrzej; widać było już dobrze górujący cypel Przylądka Św. Wincentego. „Felicite” wynurzyła się nad widnokrąg z długą, długą linią armat, wyraźnie widoczną wzdłuż jej burty, wytoczonych i przygotowanych do boju. Jej grotmarsel załopotał przy zawracaniu. Teraz ona rzucała wyzwanie do boju, narzucała bitwę.

— Ster na zawietrzną, panie Prowse. Przebrasować grotmarsel na pracę wstecz.

Każda uzyskana minuta była cenna. „Hotspur” również zawrócił. Hornblower nie miał zamiaru wdawać się w beznadziejną walkę; jeśli francuz mógł czekać, on będzie czekał także. Przy tym łagodnym wietrze i spokojnym stanie morza „Hotspur” miał nad wielkim okrętem francuskim przewagę, z której nie należało tak łatwo rezygnować. „Hotspur” i „Felicite” zachowywały się jak dwaj bokserzy wstępujący na ring. Dzień był przepiękny, o niebieskim niebie i błękitnym morzu; a on mógł się wkrótce pożegnać z tym pięknym światem. Turkot lawet armatnich oznajmił, że jedno działo zostało już przesunięte na pozycję; w tej minucie nie wiadomo dlaczego pomyślał o Marii i o małym Horatiu. Zupełne szaleństwo; natychmiast porzucił tę myśl.

Sekundy płynęły wolno; może dowódca francuski zwołał naradę wojenną na swoim pokładzie rufowym; może się tylko waha, niezdolny podjąć decyzji w momencie, gdy ważą się losy narodów.

— Wiadomość od pana Busha, sir. Jedno działo wytoczone, gotowe do boju, sir. Drugie będzie za pięć minut.

— Dziękuję, panie Orrock. Proszę powiedzieć panu Bushowi, żeby postawił przy tych działach swych najlepszych celowniczych.

Grotmarsel „Felicite” wypełniał się znowu.

— Marynarze do brasów!

„Hotspur” ruszył w kierunku nieprzyjaciela. Hornblower nie zamierzał oddać niepotrzebnie ani cala przestrzeni morskiej.

— Ster na zawietrzną!

Po wykonaniu zwrotu „Hotspur” znalazł się w odległości bardzo długiego strzału armatniego. Dziób „Felicite” celował prosto w nich. „Hotspur” wykręcił się rufą wprost na nieprzyjaciela; oba okręty były dokładnie w linii.

— Proszę powiedzieć panu Bushowi, żeby otworzył ogień!

Bush uczynił to, zanim rozkaz dotarł do niego. Rozległ się huk armat, nad nawisem rufowym buchnął dym i niesiony wiatrem skłębił się nad pokładem rufowym. Hornblower patrzył z wytężeniem przez lunetę, lecz mógł dojrzeć tylko piękną linię dziobu „Felicite”, jej ostro sterczący bukszpryt i połyskujące żagle. Pokład pod stopami przenosił łoskot lawet wytaczanych ponownie dział. Bang! Teraz Hornblower zobaczył. Stojąc nad działem śledził linię lotu pocisku, znaczek, jakby od niechcenia narysowany ołówkiem, sunący po bieli i błękicie, w górę i w dół, zanim dym nie został zdmuchnięty do przodu. Strzał był na pewno celny. Dym nie pozwolił mu obserwować lotu drugiego pocisku.

Brytyjska dalekosiężna dziesięciofuntówka była najlepszym działem, gdy szło o precyzję strzelania. Dawała się wyjątkowo dobrze ustawiać na cel, a pociski wyrzucała dokładniej niż działa o większym przekroju lufy. Pocisk, nawet z dziewięciofuntówki, lecąc z prędkością tysiąca stóp* na sekundę, mógł zadać ciężki cios. Bang! Francuzowi nie będzie w smak taki obstrzał bez możności odwzajemnienia się.

— Proszę spojrzeć! — krzyknął Prowse.

Kliwer „Felicite” stracił swój kształt i łopotał na wietrze; trudno było dojrzeć na pierwszy rzut oka, co się stało.

— Pękł mu foksztag, sir — zadecydował Prowse.

To, że Prowse miał rację, można było stwierdzić w chwilę później, gdy „Felicite” zwinęła kliwer. Utrata samego żagla nie stanowiła zbyt wielkiej szkody, lecz w skomplikowanym systemie rozkładu obciążenia i równoważenia takielunku foksztag był bardzo ważnym elementem (jak konstytucja francuska, zanim Bonaparte zdobył władzę), który utrzymywał maszty okrętów we właściwym położeniu pod naporem żagli.

— Panie Orrock, niech pan pobiegnie na dół i powie do pana Busha: „Dobra robota”.

Bang! Gdy dym rozwiał się, Hornblower zobaczył, że

* ponad trzystu metrów

„Felicite” zawraca i oddaje salwę burtową, spowijając się w wielką ruchomą ławicę dymu. Gdzieś blisko przeleciał pocisk ze straszliwym wyciem; z powierzchni wody wystrzeliły dwie fontanny, po jednej z każdej strony rufy, i to było wszystko, co Hornblower dojrzał i usłyszał po tej salwie. Trudno było się spodziewać, że zdenerwowana załoga, strzelająca z przechylającego się okrętu, potrafi lepiej wykonać zadanie, nawet jeśli ma do dyspozycji dwadzieścia dwa działa.

Załoga „Hotspura” wzniosła radosny okrzyk i Hornblower obróciwszy się zobaczył, że wszyscy marynarze, nie zajęci w tej chwili konkretną pracą, wyciągnąwszy szyje, obserwowali przez otwory strzelnicze francuza za rufą. Trudno im było tego zabraniać, lecz gdy z powrotem skierował wzrok na „Felicite”, ujrzał coś, co sprawiło, że spiesznie odesłał ludzi do roboty. Francuz wykręcił nie tylko po to, żeby wystrzelić salwę burtową; stanął w dryfie, z ostro zbrasowanym marslem na ster- maszcie, w celu splecenia foksztagu. Przy takiej pozycji jego dział nie będzie można kierować na cel. Nie wolno tracić ani sekundy, teraz gdy „Hotspur” szedł pełnym wiatrem i gdy odległość między okrętami stawała się zbyt duża, żeby można to było odrobić.

— Uwaga przy działach z lewej burty! Marynarze do brasów! Ster na lewą burtę!

„Hotspur” obrócił się i przeszedł gładko na lewy hals. Znalazł się dzięki temu po lewej stronie za rufą „Felicite”, gdzie żadna armata francuska nie mogła wziąć go na cel. Bush biegł od rufy pilnować armat lewobur- towych; przechodził od działa do działa, sprawdzając wzrokiem, czy podniesienie i ustawienie na cel jest prawidłowe, a tymczasem „Hotspur” oddawał salwę burtową do bezbronnego nieprzyjaciela. Bardzo długi zasięg, lecz któryś z tych pocisków musi spowodować uszkodzenie. Hornblower obserwował namiar na „Felicite”, zmieniający się w miarę jak „Hotspur” zachodził ją od rufy.

— Przygotować się do zmiany halsu po następnej salwie!

Rozległ się huk dziewięciu dział. Dym kłębił się jeszcze na śródokręciu, gdy „Hotspur” już zmieniał kurs.

— Przejść na działa prawoburtowej

Podnieceni marynarze przebiegli na drugą burtę nastawiać działa i celować. Rozległa się następna salwa burtowa, ale stermarsel „Felicite” obracał się.

— Ster na zawietrzną.

Zanim znękany francuz przeszedł z powrotem na pełny wiatr, „Hotspur” zdążył wyprzedzić jego manewr; oba okręty znalazły się ponownie w linii i Bush znowu pobiegł na rufę pilnować obstrzału z pościgówek rufowych. Był to odwet za bitwę z „Loire”, dawno, dawno temu. Przy umiarkowanym wietrze i spokojnym morzu łatwy w manewrowaniu slup górował pod każdym względem nad dużą fregatą; to, co się działo teraz, było tylko próbką tego, co będzie trwało przez cały ten ciężki dzień, o głodzie, pod złotym słońcem, na niebieskim morzu, wśród kłębów dymu prochowego.

Najważniejszym atutem „Hotspura” było jego położenie po zawietrznej. Właśnie na zawietrznej, za widnokręgiem, czekała eskadra brytyjska; francuz nie będzie miał odwagi długo ścigać go w tamtym kierunku, gdzie mógłby znaleźć się w pułapce, między wiatrem i przeważającą siłą nieprzyjacielską. Ponadto okręt francuski miał do wykonania ważne zadanie odszukania i ostrzeżenia eskadry hiszpańskiej; lecz gdy już uzyskał dość przestrzeni morskiej, aby obejść Przylądek Św. Wincentego po nawietrznej i zawrócić, jego mały prześladowca nie odstępował go, ostrzeliwując pogruchotaną rufę, dziurawiąc kulami żagle i siejąc spustoszenie w olinowaniu ruchomym.

W ciągu tego długiego dnia „Felicite” oddała wiele salw burtowych, wszystkie z dużego zasięgu i na ogół źle wycelowane, ponieważ „Hotspur uciekał z linii ognia. Przez cały ten długi dzień Hornblower stał na pokładzie rufowym, wydając bez namysłu rozkazy i prowadząc swój niewielki okręt z nie słabnącą uwagą i niewyczerpaną pomysłowością. Od czasu do czasu pocisk z „Felicite trafiał w cel; zmęczonymi oczyma patrzył Hornblower, jak kula z osiemnastofuntówki wpadła przez furtę strzelniczą i zmieniła pięciu marynarzy w krwawą, wijącą się z bólu masę. Do późnego popołudnia „Hotspurowi” udawało się uniknąć większego uszkodzenia, ale wiatr skręcał na południe, a słońce wolno pełzło ku zachodowi. Po tej zmianie kierunku wiatru położenie „Hotspura” stało się niebezpieczniejsze, a w miarę upływu czasu zmęczenie zaczynało paraliżować mózg Hornblowera.

Z odległości dobrych trzech czwartych mili „Felicite” oddała wreszcie celny strzał, jedyny z całej salwy burtowej, którą wystrzeliła zboczywszy silnie z kursu. Z takielunku dobiegł trzask. Spojrzawszy w górę Hornblower zobaczył zwisającą grotreję, która pękła przestrzelona przez sam środek; każda połówka wisiała na swoich stropach pod innym cudacznym kątem, grożąc spadnięciem na pokład i przebiciem go jak strzałą. Miał więc Hornblower do rozwiązania nowy, pilny probelm. Przyjrzawszy się uważnie dyndającym w powietrzu szczątkom, rzucił sternikom rozkaz, który wprowadził żagle w łopot i zlikwidował naprężenie.

— Panie Wise! Proszę zabrać tylu ludzi, ilu panu potrzeba i zamocować to, co zostało z grotrei.

Potem przyłożył znów lunetę do bolących oczu, żeby sprawdzić, co zrobi teraz „Felicite”. Mogłaby narzucić walkę z bliskiego dystansu, gdyby natychmiast wyzyskała okazję. Wówczas musiałby bić się do ostatniego tchu. Lecz przez lunetę zobaczył coś zupełnie innego. Musiał spojrzeć jeszcze raz, zanim uwierzył na półprzytomnemu mózgowi i zmęczonym oczom. „Felicite” wyszła z dryfu i postawiwszy wszystkie żagle, skierowała się w stronę zachodzącego słońca. Z podwiniętym ogonem uciekała za widnokrąg od prześladowcy, który pozbawił ją ducha podczas tych dziewięciu godzin nieustannej walki.

Marynarze patrzyli na to, widzieli, jak fregata umyka, któryś wzniósł okrzyk radości, podjęty przez wszystkich na pokładzie. Śmieli się, szczerząc zęby, dziwnie białe w zasmolonych twarzach. Bush nadszedł ze śródokręcia, tak samo czarny od prochu jak oni.

— Sir! — powiedział. — Nie wiem jak panu gratulować.

— Dziękuję, panie Bush. Może zechce pan sprawdzić, co robi pan Wise. Mamy dwa zapasowe bomy do żagli bocznych — proszę wzmocnić nimi grotreję.

— Tak, jest, sir.

Mimo zmęczenia, którego nawet Bush nie potrafił ukryć, na jego czarnej od prochu twarzy pojawił się znowu ten dziwny badawczy wyraz, zdradzający podziw i zaskoczenie. Tyle chciał w tej chwili wypowiedzieć, toteż trzeba było wielkiego wysiłku z jego strony, żeby odejść bez słowa; gdy odchodził, Hornblower rzucił za nim:

— Panie Bush, chcę, żeby okręt znowu był gotów do boju przed zachodem słońca.

Meldował się Gurney, artylerzysta.

— Zużyliśmy cały górny magazyn prochu, sir, i napoczęliśmy drugi. Razem poszło z półtorej tony prochu. I pięć ton pocisków, sir. Wystrzelaliśmy wszystkie naboje, moi ludzie przygotowują teraz nowe.

Następnie zgłosił się cieśla, a za nim intendent Huffnell i Wallis, lekarz okrętowy; należało poczynić przygotowania do nakarmienia żywych i pochować zmarłych.

Zmarli, których znał tak dobrze; z uczuciem głębokiego żalu i osobistej straty słuchał listy nazwisk odczytywanej przez Wallisa. Marynarze dobrzy i źli, żywi jeszcze rano, teraz odeszli z tego świata, ponieważ on spełniał swój obowiązek. Nie wolno mu tak myśleć. Trudną pełni służbę, ciężką i bezlitosną, jak stal, jak tnący powietrze pocisk armatni.

O dziewiątej wieczorem Hornblower zasiadł do posiłku, pierwszego od poprzedniego wieczora, i poddając się niezręcznym zabiegom Baileya, pomyślał jeszcze raz o Doughtym, a od niego przeszedł w sposób zupełnie naturalny — do rozmyślań o ośmiu milionach hiszpańskich dolarów pryzowego. Jego sumienie uwolniło się wreszcie od poczucia winy. Nie musiał stawiać siebie w jednym rzędzie z kapitanami-oszustami, o jakich słyszał, ze znanymi mu oficerami-malwersantami. Mógł — ociągając się jeszcze — udzielić sobie rozgrzeszenia.

Rozdział XXIII

Z uszkodzonymi burtami i prowizorycznie wzmocnioną grotreja „Hotspur” wracał na miejsce spotkania wyznaczone na wypadek rozproszenia się okrętów eskadry. Nawet tu, na tej łagodnej klimatycznie szerokości geograficznej Europy Południowej, zima dawała o sobie znać. Noce były chłodne, dął zimny wiatr, i „Hotspur” musiał sztormować przez dwadzieścia cztery godziny, podrzucany przez fale jak piłka. Pozycja z Przylądkiem Św. Wincentego oddalonym w kierunku północnym o czterdzieści pięć mil była miejscem spotkania, lecz przybywszy tam nie znaleźli śladu po eskadrze brytyjskiej. Hornblower przemierzał pokład tam i z powrotem, zastanawiając się, jaką podjąć decyzję obliczając, jak daleko na zawietrzną zepchnęła ostatnia wichura „Indefatigable” i towarzyszące jej jednostki, i rozmyślając, co mu teraz nakazuje czynić obowiązek. Bush przyglądał mu się z daleka, gdy tak chodził po pokładzie; mimo że został dopuszczony do tajemnicy dotyczącej „floty”, wiedział, że lepiej nie przeszkadzać. Wreszcie z salingu dobiegło wołanie:

— Widzę żagiel! Żagiel po nawietrznej! Hej, pokład! I drugi też. Wygląda jak „flota”, sir.

Bush mógł już teraz podejść do Hornblowera.

— To pewnie fregaty, sir.

— Możliwe. — Hornblower zawołał w kierunku salingu: — Ile żagli teraz widać?

— Osiem, sir. Wyglądają na okręty liniowe, przynajmniej niektóre z nich, sir. Tak, sir, trójpokładowiec i kilka okrętów dwupokładowych.

Eskadra okrętów liniowych, zdążająca w kierunku Kadyksu. Być może francuska — jednostkom marynarki wojennej Bonapartego czasem udawało się wymknąć przez blokadę. W takim wypadku miał obowiązek zidentyfikować je, ryzykując popadnięciem w niewolę. Najprawdopodobniej są to jednak okręty brytyjskie. Hornblowera ogarnęły złe przeczucia na temat znaczenia ich pobytu w tym rejonie.

— Panie Bush, idziemy w tamtą stronę. Panie Foreman! Proszę podnieść sygnał tajny.

Teraz ukazały się marsie, sześć okrętów liniowych w szyku, i z każdej flanki fregata.

— Okręt wiodący odpowiada sygnałem 264, sir. To jest tajny sygnał na ten tydzień.

— Bardzo dobrze. Podać nasz znak rozpoznawczy. Szare morze i sine niebo wydawały się odbijać depresję, jaka zaczęła ogarniać Hornblowera.

— „Dreadnought”, sir. Admirał Parker, jego flaga na maszcie.

A więc Parker oddzielił się od floty Ushant; złe przeczucie się nasiliło.

— Okręt admiralski do „Hotspura”, sir. „Kapitan, stawić się u mnie”.

— Dziękuję, panie Foreman. Panie Bush, proszę przygotować łódź rufową.

Parker wiódł Hornblowera na pokład rufowy „Dread- noughta” z ponurym wyrazem twarzy, przypominającym panującą właśnie pogodę. Jego oczy i włosy, a nawet oblicze (w odróżnieniu od smagłych twarzy wokół niego) robiły wrażenie bezbarwnej szarości. Był jednak ubrany elegancko, tak że Hornblower poczuł się przez moment jak oberwaniec i pożałował, że tego ranka nie ogolił się dokładniej.

— Co pan tu robi, kapitanie Hornblower?

— Jestem w miejscu spotkania wyznaczonym dla eskadry kapitana Moore'a, sir.

— Kapitan Moore jest już w Anglii.

Ta wiadomość nie poruszyła Hornblowera, bo to właśnie spodziewał się usłyszeć. Musiał jednak dać jakąś odpowiedź.

— Naprawdę, sir?

— Nie słyszał pan nowin?

— Nie miałem żadnych wiadomości od tygodnia, sir.

— Moore przechwycił hiszpańską „flotę”, wiozącą skarb. Gdzie się pan podziewał?

— Miałem starcie z fregatą francuską, sir.

Rzut oka na „Hotspura” stojącego w dryfie na trawersie „Dreadnoughta” pozwolił zobaczyć grotreję i świeże łaty na burtach.

— Stracił pan fortunę w postaci pryzowego.

— I ja tak myślę, sir.

— Sześć milionów dolarów. Diegowie walczyli i jedna z ich fregat wyleciała w powietrze z całą załogą, zanim inne się poddały.

Na okręcie zaangażowanym w bój porządek i dyscyplina musiały być idealne; chwila nieuwagi ze strony chłopca roznoszącego proch lub ładowniczego mogła się skończyć tragicznie. Rozmyślając nad tą sprawą, Hornblower tym razem nic nie powiedział, a Parker ciągnął nie czekając na jego słowa.

— A więc mamy wojnę z Hiszpanią. Diegowie wypowiedzą wojnę natychmiast, gdy dotrą do nich te wieści — przypuszczalnie już to uczynili. Ta eskadra została odłączona od Floty Kanału, aby rozpocząć blokadę Kadyksu.

— Tak, sir.

— Pan niech lepiej idzie na północ, za Moorem. Zgłosi się pan do Floty Kanału pod Ushant, po dalsze rozkazy.

— Tak jest, sir.

Zimne, szare oczy nie zdradzały najlżejszego śladu ludzkich uczuć. Chłop patrzył na krowę z większym zainteresowaniem niż ten admirał na kapitana.

— Dobrej drogi, kapitanie.

— Dziękuję, sir.

Wiał silny wiatr z zachodu ku północy; „Hotspur” będzie musiał wyjść daleko w morze, aby obejść Przylądek Św. Wincentego po nawietrznej, i jeszcze dalej, jeśli chce mieć pewność, że minie przylądek Roca po nawietrznej. Parker i jego jednostki miały pomyślny wiatr do Kadyksu i chociaż Hornblower wydał rozkazy natychmiast po wejściu na okręt, były już za widnokręgiem w chwili, gdy wciągnięto łódź na „Hotspura”, który ruszył prawym bejdewindem w drogę powrotną do Ushant. Gdy szedł tak, wystawiając prawą burtę na uderzenia fal, można było usłyszeć i wyczuć jakiś dodatkowy element w jego ruchu. Ilekroć fala podsuwała się pod niego i dziób zaczynał zapadać w wodę, rozlegał się tępy odgłos i wstrząs przebiegał przez całą konstrukcję; to samo powtarzało się, gdy okręt, zszedłszy z grzbietu fali, znowu dźwigał się w górę. Dwa takie odgłosy przypadały na każdą falę, tak że ucho zaczęło się ich spodziewać przy kolejnym podnoszeniu się i opadaniu okrętu. To ta wzmocniona reja, wzięta między dwa zapasowe drzewca. Mimo że były mocno ściągnięte, pozostał jednak niewielki luz, i ciężkie połówki rei przesuwały się to do przodu, to do tyłu z tępym szuraniem, dwa razy na każdą falę, aż mózg i ucho miało dość tych ciągłych monotonnych odgłosów.

Następnego dnia, gdy „Hotspur” wciąż szedł dalej w Atlantyk, chcąc zyskać na odległości od lądu, Bailey oderwał na chwilę Hornblowera od rozmyślań.

— To było w kieszeni pańskiej koszuli nocnej, sir. Znalazłem to, kiedy chciałem ją uprać.

Podał złożoną kartkę papieru z kilkoma słowami; musiała zostać napisana tego wieczora gdy „Hotspur”stał na kotwicy w zatoce Kadyks. Bailey nie miał widocznie zwyczaju zbyt często prać koszul nocnych.

Sir,

W zapasach kabinowych kończą się kapary i pieprz turecki.

Dziękuję, sir, dziękuję.

Pański uniżony, posłuszny sługa

J. Doughty.

Hornblower zgniótł kartkę w dłoni. Przypomnienie epizodu z Doughtym sprawiło mu ból. To musi być ostatni raz.

— Czytałeś to, Bailey?

— Nie, sir. Nie jestem uczony, sir.

Była to normalna odpowiedź analfabety w Królewskiej Marynarce Wojennej, lecz Hornblower uspokoił się dopiero, gdy sprawdził listę zaciągową i zobaczył krzyżyk przy nazwisku Baileya. Większość Szkotów umiała czytać i pisać — szczęśliwie się stało, że Bailey był wyjątkiem.

Tak więc „Hotspur” szedł dalej bejdewindem, początkowo prawego, a potem lewego halsu, bardzo ostrożnie stawiając żagle na uszkodzonej grotrei i zdążając na północ przez szary Atlantyk. Aż wreszcie okrążył Finisterre po nawietrznej i mógł, odpadłszy o dwa rumby od wiatru, płynąć prosto do Ushant po przeciwprostokątnej Zatoki Biskajskiej. W wigilię Nowego Roku padał śnieg, tak samo jak w wigilię poprzedniego Nowego Roku, kiedy to „Hotspur” udaremnił próbę inwazji Bonapartego na Irlandię. Dzień był deszczowy i ponury, a zła widoczność bardzo ograniczała widnokrąg, gdy „Hotspur” dotarł do szerokości geograficznej Ushant i płynął wolno poszukując Floty Kanału. Z tumanu mgły wynurzył się „Thun- derer” i minął ich, za nim „Majestic”, aż na obwołania Busha usłyszeli upragniony odzew „Hibernii”. Po krótkiej chwili, w czasie której przekazano admirałowi wiadomość o przybyciu „Hotspura”, rozległo się znowu wołanie; był to głos Collinsa, łatwy do rozpoznania mimo tuby.

— Kapitan Hornblower?

— Tak, sir.

— Czy zechce pan przybyć na pokład?

Hornblower był już gotów, tak dokładnie ogolony, że paliły go policzki. Miał na sobie najlepszy mundur, a w kieszeni dwa egzemplarze raportu.

Cornwallis trząsł się w swoim krześle w kajucie, opatulony grubymi szalami na ramionach i na kolanach, przypuszczalnie z gorącą butelką pod stopami. W tych szalach i z peruką wyglądał jak stara kobieta, póki nie podniósł na Hornblowera spojrzenia swoich porcelanowo niebieskich oczu.

— Cóż, u licha, wyrabiał pan tym razem, Hornblower?

— Mam tu raport, sir.

— Proszę dać go Collinsowi. A teraz niech pan opowiada.

Hornblower podał fakty tak zwięźle, jak tylko potrafił.

— Moore był wściekły, że pan się oddalił. Ale sądzę, że wybaczy panu, gdy się o tym wszystkim dowie. „Meduza” nie potwierdziła w ogóle pańskiego sygnału?

— Nie, sir.

— Dobrze pan zrobił idąc za „Felicite”. Zwrócę na to uwagę w pańskim raporcie. Moore powinien być zadowolony, że ma o jeden okręt mniej do podziału pryzowego.

— Jestem pewien, że wcale o tym nie myślał, sir.

— Może ma pan rację. Ale pan, Hornblower. Mógł pan udać, że nie zauważył „Felicite” — takie rzeczy zdarzały się już w marynarce wojennej. A wtedy mógłby pan zostać z Moorem i mieć swój udział w pryzowem.

— Gdyby „Felicite” udało się obejść Przylądek Św. Wincentego, mogłoby w ogóle nie być pryzowego, sir.

— Rozumiem. To jasne. — Cornwallis mrugnął okiem. — Otworzyłem przed panem drogę do bogactwa, a pan nim wzgardził.

— Wcale tak nie było, sir.

Hornblower zrozumiał nagle, że Cornwallis świadomie wybrał jego i „Hotspura” do towarzyszenia Moore'owi, żeby dać mu możność uczestniczenia w podziale pryzowego. Wszystkie okręty na pewno chciały iść na tę wyprawę; przypuszczalnie była to nagroda za nużące czuwanie w Goulet.

Teraz Collins wtrącił się do rozmowy.

— Jak pańskie zapasy?

— Mam dosyć, sir. Żywności i wody jeszcze na sześćdziesiąt dni przy pełnych racjach.

— Co z prochem i z pociskami?

Collins postukiwał palcem w raport Hornblowera, który właśnie czytał.

— Wystarczy na następną walkę.

— A okręt?

— Zaślepiliśmy dziury po pociskach. Możemy stawiać żagle na grotrei, jak długo wiatr nie jest zbyt silny.

Znowu przemówił Cornwallis:

— Bardzo się pan zmartwi, jeśli będzie pan musiał udać się z powrotem do Plymouth?

— Oczywiście że nie, sir.

— To dobrze, bo wysyłam tam pana dla dokonania napraw.

— Tak jest, sir. Kiedy mam odpłynąć?

— Czy tak panu spieszno, że nie zostanie pan na obiedzie?

— Nie, sir.

Cornwallis roześmiał się. — Wolałbym nie wystawiać pana na tę próbę.

Popatrzył na kontrolny przekaźnik wiatrowskazu przymocowany w górze pośród belek pokładu. Ludzie, którzy spędzili całe życie, walcząc z kaprysami wiatru, mieli jednakowy pogląd na tę sprawę; gdy wieje pomyślny wiatr, nie ma co marnować choćby godziny na głupstwa.

— Powinien pan odpłynąć zaraz — ciągnął Cornwallis. — Pan wie, że otrzymałem nowego zastępcę?

— Nie, sir.

— Lord Gardner. Teraz, gdy będę musiał walczyć przeciw Diegom i Boniowi naraz, potrzebuję wiceadmirała.

— Nie jestem tym zaskoczony, sir.

— Jeśli pan będzie odpływał przy tak złej widoczności jak teraz, nie musi pan oddawać mu salutu. Oszczędzi to królowi trochę prochu, który pan tak lubi zużywać. Collins, proszę przekazać kapitanowi Hornblowerowi przeznaczone dla niego rozkazy.

A więc wraca znowu do Plymouth. Do Marii.

Rozdział XXIV

— To był rzeczywiście wspaniały spektakl — powiedziała Maria.

„Naval Chronicie”, na którą rzucał okiem Hornblower rozmawiając z nią, użyła identycznych słów: „Wspaniały spektakl”.

— Niewątpliwie tak, moja droga.

Miał przed oczyma opis przenoszenia na ląd z Plymouth skarbu z hiszpańskich fregat wziętych do niewoli przez eskadrę Moore'a. Niezbędne były, oczywiście, wojskowe środki ostrożności, gdy miliony funtów w złocie i srebrze trzeba było załadować do wozów i przewieźć ulicami do Cytadeli, lecz rozgłos nadany temu wydarzeniu był większy, niż było to konieczne ze względów wojskowych. Drugi pułk gwardii dragonów dostarczył eskorty konnej, a siedemdziesiąty pierwszy piechoty maszerował przy wozach; miejscowa milicja obsadziła ulice, a wszystkie orkiestry wojskowe w promieniu mili grały patriotyczne melodie. A kiedy skarb przewożono do Londynu, maszerowały z nim oddziały wojska ze swoimi orkiestrami, tak że wszystkie miasta, przez które przechodził konwój, były świadkiem tego samego spektaklu. Hornblower podejrzewał, że rządowi zależało na tym, aby jak największa liczba obywateli dowiedziała się o tym wzroście zasobów kraju w momencie, gdy Hiszpania doszła do listy nieprzyjaciół Anglii.

— Mówią, że każdy z kapitanów tych okrętów dostanie setki tysięcy funtów — powiedziała Maria. — Jak myślisz kochanie, my chyba nigdy nie doczekamy się takiego szczęścia?

— To się zawsze może zdarzyć — odparł Hornblower.

Było rzeczą bardzo dziwną, ale przy tym bardzo wygodną, że Maria nie zdawała sobie sprawy ze związku między ostatnią walką „Hotspura” z „Felicite” a przechwyceniem „floty” przez Mooore'a. Maria była bystra i myślała szybko, ale sprawy morskie wolała zostawiać swemu mężowi i nigdy nie przyszło jej do głowy pytać go, jak to się stało, że „Hotspur”, mimo że należał do Floty Kanału, stojącej w pobliżu Ushant, znalazł się nagle koło Przylądka Św. Wincentego. Pani Mason mogła być bar- dzej dociekliwa, lecz na szczęście pojechała z powrotem do Southsea.

— Co się stało z Doughtym? — zapytała Maria.

— Zdezerterował — odparł Hornblower; na szczęście Maria nie zainteresowała się także szczegółami dezercji i nie zadawała mu pytań w tej sprawie.

— Wcale się nie martwię, mój drogi — zauważyła tylko. — Mnie on się nigdy nie podobał. Ale obawiam się, że tobie go brak.

— Daję sobie doskonale radę bez niego — stwierdził Hornblower. Nie było po co kupować kaparów i pieprzu tureckiego w czasie obecnego pobytu w Plymouth; Bailey nie będzie nigdy wiedział, co z tym robić.

— Być może kiedyś ja będę mogła zajmować się tobą, a nie ci wszyscy służący — westchnęła Maria.

W jej głosie zabrzmiała znowu czuła nuta; przysunęła się bliżej do męża.

— Nikt inny nie potrafiłby lepiej tego robić niż ty, moja droga — odparł Hornblower. Musiał to powiedzieć. Nie chciał jej ranić. Ożenił się dobrowolnie i musiał dalej grać swoją rolę. Przytuliła się do niego, a on objął ją ramieniem.

— Jesteś najlepszym mężem, kochany — powiedziała — jestem z tobą szczęśliwa.

— Nie tak jak ja z tobą — stwierdził Hornblower. Znów odezwał się w nim niski intrygant, wyrafinowany nikczemnik, człowiek, który obmyślił ucieczkę Doughty'ego od sprawiedliwości. Nie, musi pamiętać o tym, że sumienie jego jest teraz czyste pod tym względem. Pogardę dla samego siebie zmył krwią przelaną na pokładach „Felicite”.

— Często kiedy myślę… o tobie, mój skarbie, i o mnie, zastanawiam się — zaczęła Maria z jakąś nową nutą w głosie — czemu jesteś taki dobry dla mnie.

— Nonsens — żachnął się szorstko Hornblower. — Musisz być zawsze pewna moich uczuć dla ciebie, kochana. Nigdy nie wolno ci wątpić we mnie.

— Mój najdroższy — powiedziała Maria i głos jej znowu się zmienił, nuta niepewności znikła i wróciła czułość. Rzuciła się w jego ramiona.

— Jestem szczęśliwa, że tym razem możesz pozostać tak długo w Plymouth.

— To podarunek losu dla mnie, mój skarbie.

Wymiana belek, które Bush tak skwapliwie powycinał z rufy „Hotspura”, przygotowując okręt do walki z „Felicite”, okazała się zadaniem bardzo pracochłonnym. Trzeba było prawie całkowicie przebudować rufę.

— A malutki śpi jak aniołek przez cały wieczór — ciągnęła Maria. Hornblower miał nadzieję, że nie oznacza to, iż będzie on płakał przez całą noc.

Usłyszawszy pukanie do drzwi, Maria wyrwała się z ramion Hornblowera.

— Jakiś pan chce się widzieć z panem — odezwał się głos gospodyni.

Bush, w płaszczu marynarskim i w szalu, stał wahając się na progu.

— Dobry wieczór, sir. Pański sługa, madam. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

— Oczywiście że nie — powiedział Hornblower, zastanawiając się, co za zmiana wiatru czy sytuacji politycznej mogła przynieść tu Busha. Czuł przy tym, że zachowanie Busha jest jakieś dziwne.

— Niechże pan wchodzi, człowieku. Proszę wejść. Niech pan zdejmie płaszcz. Chyba że ma pan jakieś pilne nowiny ?

— Niezbyt pilne, sir — powiedział z zakłopotaniem Bush, pozwalając zdjąć z siebie płaszcz. — Ale uważałem, że pan powinien się o tym dowiedzieć.

Stał spoglądając na nich oboje, z oczami lekko skierowanymi w bok, niepewny, czy milczenie Marii nie oznacza, że jest on niepożądanym gościem, ale Maria uspokoiła jego obawy.

— Może zechce pan usiąść, panie Bush?

— Dziękuję, madam.

Usiadłszy, popatrzył znów na jedno i na drugie; Hornblower zorientował się teraz , że Bush jest trochę pijany.

— No więc o co chodzi? — zapytał.

Twarz Busha wykrzywił radosny uśmiech.

— Prawa Admiralicji, sir — oznajmił.

— Co ma pan na myśli?

— Moore'a i fregaty — to znaczy, kapitana Moore'a, oczywiście, bardzo przepraszam, sir.

— Co z nimi?

— Byłem w kawiarni Lorda Hawke'a, sir — często zachodzę tam wieczorami — kiedy przyszły z Londynu gazety z zeszłej środy. I tam to było, sir. Prawa Admiralicji.

Wraki; wieloryby wyrzucone na brzeg; ładunki z rozbitych okrętów; towary wyrzucone za burtę… Prawa Admiralicji zajmowały się tego rodzaju rzeczami, zawłaszczając je dla Korony; mimo nazwy lordowie Admiralicji nie mieli z tym nic do czynienia. Uśmiech Busha przeszedł w śmiech.

— Dobrze im tak, co, sir? — cieszył się.

— Proszę nam to wyjaśnić dokładniej.

— Cały skarb z „floty”, sir. To nie liczy się w ogóle za pryzowe, a przechodzi na rząd na podstawie Praw Admiralicji. Fregaty nie dostają ani pensa. Widzi pan, to się stało w czasie pokoju.

Teraz Hornblower zrozumiał. W razie wybuchu wojny z jakimś krajem okręty tego kraju stojące w portach brytyjskich były konfiskowane przez rząd na podstawie Praw Admiralicji; pryzowe podlegało innej kategorii, gdyż pryzowe, zdobyte na morzu w czasie wojny, stanowiło własność Korony i było przekazywane tym, co je zdobyli, rozkazem Rady, która przejmowała prawa Korony.

Rząd od strony prawnej był całkowicie upoważniony do takiego postępowania. I chociaż załogi fregat będą wściekłe, cała reszta marynarki wojennej będzie się z nich śmiała, tak jak śmiał się teraz Bush.

— A więc nic nie straciliśmy, sir, z powodu pańskiego szlachetnego czynu. Szlachetnego… zawsze chciałem powiedzieć panu, że to było szlachetne, sir.

— Jak mogliście w ogóle coś stracić? — zapytała Maria.

— Czy pani nic nie wie o tym, madam? — spytał Bush zwracając spojrzenie na nią. Widział, że Maria nie ma pojęcia o możliwości, z której zrezygnował „Hotspur”, ale był na tyle trzeźwy, żeby dojść do wniosku, że nie ma co wdawać się w wyjaśnienia.

— Cóż to za czyn kapitana Hornblowera, który pan uważa za tak szlachetny? — spytała Maria.

— Im mniej się mówi, tym lepiej, madam — odparł Bush. Wsunął dłoń do bocznej kieszeni i wyjął z niej buteleczkę. — Pozwoliłem sobie zabrać to ze sobą, madam, żebyśmy mogli wypić zdrowie kapitana Moore'a i „Indefatigable” oraz Praw Admiralicji. To rum, madam, z dodatkiem gorącej wody, cytryny i cukru. Odpowiedni napój na tę porę dnia.

Hornblower pochwycił spojrzenie Marii.

— Jest dziś na to za późno, panie Bush — powiedział. — Wypijemy ten toast jutro. Pomogę panu włożyć płaszcz.

Gdy Bush opuścił ich (porażony faktem, że dowódca pomagał mu wdziewać płaszcz), Hornblower wrócił do Marii.

— Trafi na pewno z powrotem na okręt — powiedział.

— A więc uczyniłeś coś szlachetnego, skarbie — rzekła Maria.

— Bush był pijany — odparł Hornblower. — Mówił głupstwa.

— Zastanawiam się… — zaczęła Maria. Oczy jej lśniły. Zawsze, kochany, myślę o tobie jako o szlachetnym człowieku.

— Nonsens — przerwał Hornblower.

Maria podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję i mógł znowu wziąć ją w ramiona.

— Oczywiście, musisz mieć tajemnice przede mną — ciągnęła. — Rozumiem. Jesteś oficerem w służbie królewskiej, chociaż dla mnie jesteś najdroższym mężem.

Znalazłszy się w jego objęciach przechyliła głowę do tyłu, żeby na niego popatrzeć.

— To nie tajemnica — ciągnęła — że kocham cię, mój najdroższy, całym sercem. Bardziej niż życie.

Hornblower wiedział, że to prawda. Poczuł, że wzbiera w nim czułość dla niej. Ale ona mówiła dalej.

— Jeszcze coś nie jest tajemnicą — ciągnęła Maria. Może się już domyśliłeś. Chyba tak.

— Zastanawiałem się właśnie — powiedział Hornblower. — Bardzo jestem szczęśliwy z tego powodu, moja droga żono.

Maria uśmiechnęła się i twarz jej zupełnie się zmieniła. — Może tym razem będzie córeczka. Słodka, mała dziewczynka.

Hornblower, jak mówił, podejrzewał, że Maria jest w ciąży. Nie wiedział, czy cieszy go ta wiadomość, chociaż powiedział, że tak. Miał jeszcze upłynąć dzień lub dwa, zanim „Hotspur” wyjdzie znowu w morze, z powrotem do blokady Brestu, z powrotem do monotonnych niebezpieczeństw Goulet.

Rozdział XXV

„Hotspur” stał w dryfie na wodach Iroise, a statek zaopatrzeniowy obok, blisko burty i znów miało się zacząć trudne zadanie przetransportowywania zapasów. Po sześćdziesięciu dniach blokady było dużo do roboty, mimo że łagodne słońce wczesnego lata uprzyjemniało pracę. Założono odbojnice na burtę i pierwsza łódź odbiła od statku zaopatrzeniowego, wioząc oficera, który miał załatwić wstępne formalności.

— Tutaj jest poczta, sir — powiedział, wręczając Hornblowerowi małą paczkę listów przeznaczonych dla załogi. — A tu jest pismo od głównodowodzącego, sir. Przysłali je do mnie z „Hibernii”, gdy mijałem Eskadrę Zewnętrzną.

— Dziękuję — rzekł Hornblower.

Podał paczkę z listami Bushowi, ażeby je posortował. Będą tam listy od Marii, ale pismo od głównodowodzącego otworzył najpierw. Było zaadresowane urzędowo.

Horatio Hornblower, Esq.

Kapitan i dowódca

„Hotspur”, slup JKM

List był zapieczętowany nieoficjalną pieczęcią, którą Hornblower natychmiast złamał.

Mój Drogi Kapitanie Hornblower,

Mam nadzieję, że uzna Pan za możliwe złożyć mi wizytę na „Hibernii”, ponieważ mam wiadomości dla Pana, które najlepiej byłoby przekazać osobiście. Aby nie musiał Pan wycofywać „Hotspura” z jego pozycji i oszczędził sobie długiej drogi łodzią, może Pan przybyć na statku zaopatrzeniowym, który doręczy ten list. Jest Pan w związku z tym upoważniony przekazać dowództwo swojemu pierwszemu oficerowi, a ja postaram się zapewnić Panu sposób powrotu na Pański okręt po załatwieniu naszych spraw. Czekam z radością na spotkanie z Panem.

Pański posłuszny sługa

W. Cornwallis.

Hornblower osłupiał, a potem przerażony wyrwał pozostałe listy z rąk Busha i zaczął gorączkowo szukać w nich listu od Marii.

„Najlepiej byłoby przekazać osobiście” — Hornblower przestraszył się, że coś się stało z Marią i że Cornwallis podjął się sam przekazać mu tę wiadomość. Ale oto i list od Marii — sprzed ośmiu zaledwie dni — ona i mały Horatio oraz dziecko mające przyjść na świat czuli się dobrze. Cornwallis nie mógł mieć wiadomości z późniejszej daty.

Hornblower przeczytał list ponownie, ważąc każde słowo, jak kochanek, który otrzymał pierwszy list miłosny. Ton pisma był serdeczny, chociaż Hornblower uznał w duchu, że wezwanie na reprymendę mogło być napisane w podobny sposób. Z wyjątkiem słówka na wstępie: „Mój”; to było odstępstwo od stylu oficjalnego — ale mogło to być po prostu przejęzyczenie. Hornblower wrócił na pokład, śmiejąc się w duchu z siebie. Zachował się rzeczywiście jak zakochany młodzik. Jeśli przez te wszystkie lata służby nie nauczył się przeczekiwać cierpliwie ponurej godziny dzielącej go od tego, co musi nastąpić, to znaczy, że marynarka wojenna niczego go dotąd nie nauczyła.

Powoli przeładowywano zapasy na „Hotspura”; trzeba było podpisywać kwity i odpowiadać na ostatnie spieszne pytania ludzi obawiających się przejęcia odpowiedzialności.

— Róbcie, jak sami uważacie — rzucił ostro Hornblower i dodał: — Pan Bush powie wam, co trzeba robić i spodziewam się, że potrafi was zagonić do pracy.

Wreszcie znalazł się na obcym pokładzie, obserwując z wielkim zainteresowaniem manewry zaopatrzeniowca, który nabrawszy wiatru w żagle odpływał z Iroise. Kapitan zaoferował mu swoją kajutę i zaproponował wypróbowanie nowej partii butelek rumu, lecz Hornblower odpowiedział odmownie na obie propozycje. Stał spokojnie na rufie, przy relingu, gdy oddalali się od brzegu, lawirując ostrożnie między jednostkami Eskadry Przy- brzeżenej i ustawiając się na kursie na odległe marsie głównych sił Floty Kanału.

Wielki kadłub „Hibernii” zamajaczył przed nimi i Hornblower po chwili wspiął się na pokład i odsalutował wartownikom. Newton, dowódca okrętu, i Collins, sekretarz admirała, którzy byli właśnie na pokładzie, przyjęli go dość serdecznie; miał nadzieję, że nie dostrzegli, jak odpowiadając na ich „dobry wieczór”, przełykał z podniecenia ślinę. Collins chciał prowadzić go do pomiesz- |zeri admirała.

— Niech się pan nie trudzi, sir. Sam trafię — zaprotestował Hornblower.

— Wolę przeprowadzić pana koło cerberów strzegących tych rejonów — odparł Collins.

Cornwallis siedział przy biurku, a jego adiutant przy drugim, lecz obaj wstali, gdy wszedł Hornblower, i adiutant wyszedł po cichu przez zasłonięte drzwi w ściance grodziowej. Cornwallis ujął dłoń Hornblowera i potrząsnął nią serdecznie. Nie szło więc o reprymendę, ale mimo to Hornblower odważył się przysiąść tylko na skraju krzesła wskazanego mu przez Cornwallisa.

Cornwallis usiadł swobodnie, wyprostowany swoim zwyczajem.

— I cóż? — zapytał.

Hornblower uświadomił sobie, że Cornwallis stara się ukryć swój nastrój, ale… — czy rzeczywiście? — mrugnął przy tym swoimi niebieskimi oczyma, czy tylko tak się Hornblowerowi wydało?

Te wszystkie lata na stanowisku głównodowodzącego nie przekształciły admirała w dyplomatę. A może i tak. Hornblower mógł tylko czekać; nie był w stanie nic wymyślić w odpowiedzi na rzucone pytanie.

— Miałem wiadomość na pana temat z Intendentury Marynarki Wojennej — powiedział wreszcie Cornwallis.

— Tak, sir? — Teraz Hornblower odzyskał mowę; Intendentura Marynarki Wojennej zajmowała się zaopatrzeniem w żywność i zapasy i innymi podobnymi sprawami. To nie mogło być nic poważnego.

— Zwrócili mi uwagę na szybkie zużywanie zaopatrzenia przez „Hotspura”. Zdaje się, Hornblower, że jest pan bardzo kosztowny. Proch, naboje, żagle, liny — zużywa pan tego tyle, jakby „Hotspur” był okrętem liniowym. Czy ma pan coś do wyjaśnienia?

— Nie, sir. — Nie potrzebował się bronić, przynajmniej przed Cornwallisem.

— Ani ja. — Cornwallis uśmiechnął się mówiąc to i wyraz jego twarzy zmienił się zupełnie.

— I właśnie tak odpowiem Intendenturze. Obowiązkiem oficera marynarki wojennej jest strzelać i wystawiać się na strzały.

— Dziękuję, sir.

— Uczyniłem więc już, co do mnie należało, przekazując tę informację.

Uśmiech zniknął z twarzy Cornwallisa, która przybrała wyraz posępny i nieco smutny. Wyglądał teraz na znacznie starszego. Hornblower miał już wstać z krzesła; zrozumiał, że Cornwallis posłał po niego, aby stępić ostrość zarzutów Intendentury. W służbie sprawy często rozwiązywały się same. Ale Cornwallis ciągnął dalej; smutny wyraz jego twarzy znalazł odbicie w posępnym tonie głosu.

— Teraz możemy pozostawić na boku sprawy służbowe — powiedział — i przejść do spraw bardziej osobistych. Opuszczam moją flagę, Hornblower.

— Bardzo mi przykro to słyszeć, sir. — Nie wypowiedział machinalnie banalnych słów. Hornblowerowi było rzeczywiście przykro i Cornwallis nie miał co do tego wątpliwości.

— Na wszystkich przychodzi ten czas — ciągnął. — Pięćdziesiąt jeden lat w marynarce wojennej.

— I do tego trudnych lat, sir.

— Tak. Od dwóch lat i trzech miesięcy nie postawiłem stopy na lądzie.

— Ale nikt inny nie potrafiłby dokonać tego co pan, sir.

Nikt inny nie mógłby utrzymać Floty Kanału jak jednego walczącego organizmu podczas pierwszych lat działań wojennych, krzyżującego każdą próbę Bonapartego umknięcia przed jej miażdżącą przewagą.

— Pan mi pochlebia — odparł Cornwallis. — Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, Hornblower. Gardner przejmuje moje stanowisko i będzie pełnił swoje obowiązki równie dobrze jak ja.

Mimo smutnego nastroju Hornblower zauważył, że Cornwallis wypowiedział to nazwisko bez oficjalnego słówka „lord” lub „admirał”; głównodowodzący — nieważne że odchodził na emeryturę — rozmawiał z nim z nieoficjalną poufałością.

— Nie umiem powiedzieć, jak bardzo smutna to dla mnie wiadomość, sir — powiedział.

— Postarajmy się spojrzeć pogodniej na sprawy — odparł Cornwallis. Patrzył dziwnie badawczo swoimi niebieskimi oczyma prosto w oczy Hornblowera. Widocznie to, co w nich zobaczył, było mu szczególnie miłe. Wyraz twarzy Cornwallisa złagodniał. Pojawiło się na niej coś, co można by wziąć za przejaw uczucia.

— Czy to wszystko nic nie znaczy dla pana, Hornblower? — zapytał Cornwallis.

— Nie, sir — odparł Hornblower zaintrygowany. — Tylko to, co już powiedziałem. Naprawdę ogromnie żałuję, że pan odchodzi ze służby.

— I nic poza tym?

— Nie, sir.

— Nie wiedziałem, że taka bezinteresowność jest możliwa. Pamięta pan może, jaki jest ostatni przywilej głównodowodzącego przed odejściem na emeryturę?

— Nie, sir. — W chwili gdy Hornblower wymawiał te słowa, było to prawdą; w sekundę później już wiedział. — Och, oczywiście…

— Teraz zaczyna panu świtać w głowie. Mam prawo awansować trzy osoby. Midszypmena na porucznika. Porucznika na zwykłego dowódcę, a tego na kapitana.

— Tak, sir — Hornblower z trudem wypowiedział te słowa.

— To dobry system — ciągnął Cornwallis. — U końca swojej kariery głównodowodzący może dać te awanse bez obaw i bez łaski. Nie ma już czego oczekiwać na tym świecie i może ułatwić pracę następcy, dokonując wyboru wyłącznie z punktu widzenia dobra służby.

— Tak, sir.

— Czy muszę mówić dalej? Mam zamiar awansować pana na kapitana.

— Dziękuję, sir. Nie mogę… — To prawda. Trudno było mu mówić.

— Jak już powiedziałem, idzie o dobro służby. Jest pan, Hornblower, najlepszym, jakiego mogę wybrać.

— Dziękuję, sir.

— Niech pan zauważy, że jest to ostatnia przysługa, jaką mogę panu wyświadczyć. Za dwa tygodnie od dziś będę niczym. Powiedział pan, że nie ma pan przyjaciół na wyższych stanowiskach.

— Tak, sir. Nie mam, sir.

— Zaś awanse wciąż rozdziela się w drodze łaski. Mam nadzieję, że pan ją znajdzie, Hornblower. I mam również nadzieję, że będzie pan miał więcej szczęścia w pryzowem. Ja zrobiłem dla pana, co mogłem.

— Wolę być ubogim kapitanem niż bogaczem na każdym innym stanowisku, sir.

— Z wyjątkiem chyba stanowiska admirała — powiedział Cornwallis. Uśmiechał się przy tym.

— Tak, sir.

Cornwallis podniósł się z krzesła. Był teraz znowu głównodowodzącym i Hornblower zrozumiał, że czas już odejść. Cornwallis podniósł głos i wysokim tonem używanym w marynarce wojennej krzyknął:

— Posłać po kapitana Collinsa!

— Muszę panu jak najgoręcej podziękować, sir.

— Niech pan mi więcej me dziękuje. Podziękował mi pan dostatecznie. Jeśli kiedykolwiek zostanie pan admirałem i będzie mógł rozdzielać łaski, zrozumie pan, dlaczego.

Wszedł Collins i stanął w progu.

— Do widzenia, Hornblower.

— Do widzenia, sir.

Jeszcze uścisk dłoni, już bez słów, i Hornblower ruszył za Collinsem na pokład rufowy.

— Czeka na pana stateczek rozwożący wodę — rzekł Collins. — Parę halsów i będzie pan na „Hotspurze”.

— Dziękuję, sir.

— Za trzy tygodnie napiszą o panu w „Gazette”. Dość czasu na załatwienie pańskich spraw.

— Dziękuję, sir.

Rozległy się saluty, świergot gwizdków i po chwili Hornblower znalazł się w łodzi wiosłowej, która go poniosła na statek dostarczający wodę. Z trudem zachowywał się uprzejmie wobec jego dowódcy. Skąpa załoga zdążyła postawić duże żagle lugrowe, zanim Hornblower uświadomił sobie, że warto było dokładniej przypatrywać się tej interesującej czynności. Po wytrymowa- niu żagli na bejdewind stateczek skierował się ku Francji, zostawiając za sobą spieniony ślad torowy.

Hornblowerowi wciąż jeszcze brzmiały w uszach ostatnie słowa Collinsa. Będzie musiał opuścić „Hotspura”; powiedzieć „do widzenia” Bushowi i reszcie. Ta myśl napełniła go smutkiem, który przytłumił nieco jego radość. Będę musiał, oczywiście, opuścić swój okręt; „Hotspur” jest za mały na dowództwo dla mianowanego kapitana. Będzie musiał czekać na inne; jako młodszy kapitan na liście dowódców dostanie prawdopodobnie najmniejszą i najmniej ważną jednostkę marynarki wojennej, jakiś okręt szóstej klasy. Mimo wszystko jest już kapitanem. Maria będzie zachwycona.

Chodzi o kanał La Manche.

Angielska wersja francuskiej wyspy Ouessant.

Esq. — Esquire — tytuł grzecznościowy.

Jalapa - roślina pochodząca z Meksyku, której korzeń ma właściwości przeczyszczające.

Sotto voce — półgłosem, z cicha.

Ang.: rogue wave.

Pellew ma rangę komodora (we współczesnej polskiej marynarce odpowiednik kontradmirała) i dowodzi zespołem okrętów, a jednocześnie, jako dowódca „Tonnanta”, tytułowany jest „kapitanem”. Z racji funkcji dowódcy „Hotspura” i Hornblower w praktyce jest tytułowany „kapitanem”, choć ma rangę „commander” (nosi epolet na lewym ramieniu). Rzeczywisty angielski stopień „kapitana” we współczesnej Polskiej Marynarce Wojennej odpowiada stopniowi „komandor”, ale że chodzi o epokę, w której nie mieliśmy własnej marynarki, a co za tym idzie: i terminologii, ostatecznie decydujemy się nie używać terminu „komandor” (może w poprzednich tomach gdzieś się przewinął), tłumacząc „captain” — „kapitan”, z kontekstu zaś wynika, czy chodzi o synonim „dowódcy”, czy o rangę „kapitana”. „Commander” oddajemy określnikami: „młodszy oficer”, „dowódca”, także „kapitan”; jest to stopień pośredni między porucznikiem a kapitanem, przedzielony jeszcze od stanowiska pełnego kapitana szczebelkiem niejako młodszego kapitana: „post-captain” — „kapitan mianowany”, (nosi epolet na prawym ramieniu), zatwierdzonego na liście oficerów-dowódców, którą to rangę uzyska Hornblower przy końcu obecnego tomu. Gdy w zakończeniu poprzedniego tomu,”Porucznik Hornblower”, mówi się o zatwierdzonym awansie Hornblowera na kapitana, chodzi oczywiście o omawiane tu praktyczne stanowisko dowódcy, z którym zwyczajowo związane jest określenie „kapitan”, nie zaś o faktyczną rangę (przyp. red).

Kawaler Orderu Łaźni.

Brobdingnag — kraina wielkoludów z „Podróży Guliwera” Swifta.

Je me rends! (fr.) — poddaję się!

Panie Żabojadzie. Poprawnie po fr.: Monsieur le Frog.

Wyrabiane w mieście Wilton.

„Gazette” — urzędowe pismo, ogłaszające nominacje, przeniesienia i in. dane związane ze służbą morską.

Or.: post captain.

Patrz przypis 7.

„Mariners' Guide” — „Poradnik Morski”.

Uriasz Hetyta — wódz Hetytów. Hetyci założyli w III tysiącleciu p.n.e. w środkowej Azji Mniejszej państwo, które po szczytowym rozkwicie w XIV w. p.n.e. upadło w XII w. p.n.e.

Or.: Mr Vice, the King — formuła towarzysząca rytuałowi związanemu z toastem za króla.

Zatoka Tor — obecnie Lyme.

Guersney — wyspa w pobliżu Francji, patrz mapka.

Qui va la? — Kto idzie?

Patrz przypis 7.

Zmiany kierunku wiatru.

Z powodu pływu.

Coup de grace — ostateczny cios.

Flota (hiszp.) — eskadra, mała flotylla okrętów.

Statek przybrzeżny (hiszp.)

Owoc Morza Martwego, zwany też „jabłkiem sodomskim” (solanum sodomaeum). Wg podań starożytnych wnętrze owocu zmieniało się w popiół, gdy ktoś próbował go zerwać, skuszony ładnym wyglądem (podobny do pomidora).

Or.: Master and Commander.

Or.: Lieutenant to Commander. Commander to Captain (p. przypis 7).

Hornblower był do tej pory kapitanem-dowódcą słupa w randze „Commander”, teraz będzie kapitanem fregaty w randze „post-captain”, co przysługiwało w dawnej marynarce brytyjskiej po trzech latach dowodzenia jednostkami marynarki wojennej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (07) Okręt liniowy
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (05) Hornblower i jego okręt Atropos
Cecil Scott Forester 03 Hornblower i jego okret Hotspur
Forester Cecil Scott Hornblower 03 Hornblower i jego okręt Hotspur
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (09) Komodor
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (11,5) Ostatnie spotkanie
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (11,5) Ostatnie spotkanie
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (01) Pan Midszypmen Hornblower
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (11) Hornblower w Indiach Zachodnich
Forester C S Hornblower Hornblower i jego okręt Hotspur
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (10) Lord Hornblower
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (02) Porucznik Hornblower
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (01) Pan Midszypmen Hornblower
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (06) Szczęśliwy powrót
Cecil Scott Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie 12 Vademecum Hornblowerowskie
Cecil Scott Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie 04 Hornblower i kryzys
Cecil Scott Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie 01,5 Hornblower i wdowa McCool
Forester C S Hornblower Hornblower i jego okręt Atropos
Forester Cecil Scott Hornblower 05 Hornblower i jego okręt Atropos

więcej podobnych podstron